Brodeur Adrienne Jej Portret Obóz dla prawdziwych mężczyzn

background image

Brodeur Adrienne

Obóz dla prawdziwych mężczyzn

Martha i Lucy to typowe nowojorskie kobiety: piękne,

pewne siebie, każda w swoim stylu. Jedyną bolączką, której

nie potrafią przezwyciężyć, jest... brak prawdziwych mężczyzn.

Ich znajomi faceci są zniewieściali, zarozumiali, niezaradni.

Nadzieję daje im tylko Cooper, przyjaciel Lucy ze studiów,

przystojny, wykształcony, męski pod każdym względem...

farmer.

Dziewczyny wpadają na szatański pomysł: zorganizują dla

mieszczuchów obóz dla prawdziwych mężczyzn na farmie

Coopera.

background image

ROZDZIAŁ 1

„Czego chce kobieta?" — oto ważkie pytanie, na które mimo

trzydziestu lat zgłębiania kobiecej duszy wciąż nie potrafię

odpowiedzieć.

Zygmunt Freud

Lucy Stone jak zwykle czeka na Marthę. Pracowała dziś do późna

i prosto z laboratorium przyjechała taksówką do La Luny, winiarni w

Chelsea, w której teraz siedzi, zastanawiając się, dlaczego tak się

spieszyła. Martha nigdy nie przychodzi na czas.

Tego wieczoru Lucy jest przynajmniej na to przygotowana -

zabrała najnowszy numer „Biology Today", otwarty teraz na artykule

o zwyczajach godowych jaskółek. Pismo leży na barze z nierdzewnej

stali, a Lucy trzyma w ręku pióro, gotowa w każdej chwili zrobić

notatkę na marginesie. Tylko czytanie jej nie idzie, po prostu stara się

wyglądać na zajętą, by uniknąć niechcianej rozmowy.

Starannie zaczesała do tyłu jasne włosy i spięła je dużą klamrą, na

nosie ma okulary w grubej czarnej oprawie, jak ktoś, kto chce, żeby

go poważnie traktowano. Jednak mimo swoich trzydziestu trzech lat,

stanowiska wykładowcy na Uniwersytecie Columbia i perspektywy

wspaniałej kariery, Lucy nie udaje się wyglądać na doświadczoną

biolożkę.

Wszelkie podejmowane przez nią próby odnoszą skutek

przeciwny do zamierzonego - wydaje się młodziutka i jeszcze bardziej

przystępna, jak dziewczynka w butach na wysokich obcasach i

background image

wyjściowej sukience matki, która dopiero wtedy sprawia wrażenie

naprawdę małej.

Już piętnaście po dziewiątej, a umówiły się na spotkanie kwadrans

wcześniej. Oznacza to, że Martha ma jeszcze pięć minut, zanim obie

oficjalnie uznają ją za spóźnioną. Spokojnie.

Zaraz przyjdzie, zapewnia się w myślach Lucy i zastanawia się,

jak to jest być pewną siebie kobietą, która sama chodzi po fajnych

knajpach - po prostu poczytać albo na lampkę wina - i nie przejmuje

się, co wszyscy wokół myślą.

- Martha ma dziś wielki dzień, co? - pyta Eva, pulchna barmanka

z La Luny, i nalewa Lucy kieliszek czerwonego wina. - Wierzyć się

nie chce, że jej tak wychodzi prawie bez przygotowania.

Wszystko jedno, ile wypiją, Eva bierze od Lucy i Marthy tylko za

jeden kieliszek. Mówi, że dzięki nim interes lepiej się kręci, ale w

rzeczywistości ma ochotę na Marthę, a przy tym cały czas dostaje od

nich niezłe napiwki. Eva - bardziej prowokacyjna niż ładna - ma na

sobie jak zwykle spódnicę-biodrówkę, odsłaniającą spory kawałek

młodego brzuszka i tatuaż - lekko rozchylone usta - tuż poniżej pępka.

Lucy potakuje. Też nie mogę w to uwierzyć, myśli, ale jeśli

komuś się uda, to właśnie Marcie.

Lucy wpatruje się w rozstawione na barze miseczki rzodkiewek.

Przychodzi jej na myśl Scarlett O'Hara, której zbiera się na mdłości na

widok zrujnowanej Tary. Zastanawia się, kto właściwie lubi

rzodkiewki. Wystarczy jednak rzut oka na bar i Lucy dostrzega, że

background image

wszyscy. Ludzie skupili się wokół miseczek, zanurzają rzodkiewki w

soli morskiej i wkładają do ust.

Na ten widok zalewa ją fala tęsknoty za domem, za Cape Cod,

gdzie w barach pogryza się zwykle orzeszki ziemne i mieszankę

Cheksa. Tu, w La Lunie, jedzenie jest wyrafinowane, pełne smaków,

których poznanie wymaga pewnej dozy dobrych chęci.

Eva wyjaśniała jej, że jedzenie ma „sprostać konkurencji" wina.

En gardę, myśli Lucy i macza rzodkiewkę w soli, po czym wkłada ją

do ust i rozgryza. Oczy trochę łzawią od ostrego smaku. Lucy upija

łyk wina i sięga po kolejną rzodkiewkę. Potem po następną.

- Hej - zagaduje z tyłu przystojny trzydziestopięciolatek o

piaskowych włosach.

Lucy obraca się na stołku i wpatruje w niego zza okularów.

- Hmm... Ciekawe - stwierdza mężczyzna, zaglądając jej przez

ramię i odczytując tytuł artykułu. - „Zwyczaje godowe jaskółek" -

zanosi się cichym chichotem. - A wyglądałaś mi na taką grzeczną

dziewczynkę.

Lucy uśmiecha się z zażenowaniem.

- Dają jakieś fajne fotki ptaszków? - pyta, śmiejąc się z własnego

dowcipu.

Lucy nie odpowiada.

- Może niewiele wiem o jaskółkach - ciągnie - ale niektórzy

uważają mnie za speca od zalotów. - Robi krok do tyłu, tak kładąc

ręce na biodrach, by rozchyliła się marynarka.

background image

Te ruchy przypominają Lucy zachowanie samczyka jarząbka

cieciornika, ptaka, który powiększa się optycznie, wydymając klatkę

piersiową i szeroko rozkładając skrzydła. Nakazuje sobie w myślach

wykorzystać ten przykład w części swojej pracy naukowej

poświęconej męskiej dominacji.

Przyglądając się przystojniakowi, Lucy zastanawia się, czy

strategia, którą właśnie zastosował, zazwyczaj działa, i odczuwa ulgę,

że odkąd dwa lata temu zakochała się w Adamie, nie musi już tracić

czasu na takie końskie zaloty.

Po chwili blondyn zaczyna czuć się nieswojo, opuszcza ręce, a

jego barki lekko opadają do przodu. Wzrusza ramionami i odchodzi.

Milczenie jest dla Lucy całkiem nową taktyką, której nauczyła ją

Martha. Dawna Lucy - sama, bez chłopaka - śmiałaby się grzecznie z

jego żartów, nawet jeśli w ogóle by się jej nie spodobał, tylko po to,

żeby spędzić resztę wieczoru, próbując go zbyć.

Jeśliby się nie powiodło, może zgodziłaby się na randkę, choćby

dlatego, żeby mu wyjaśnić, dlaczego nie chce się z nim umawiać.

Niewykluczone też, że potem nastąpiłoby kolejne spotkanie, zapewne

na kawie, gwarantujące pewność, że wszystko się pomyślnie

rozwiązało.

Kiedyś, kilka lat wcześniej, gdy Lucy próbowała się pozbyć

jakiegoś natrętnego adoratora, Martha, która nigdy nie była

zwolenniczką

uległej

i

przychylnej

postawy

przyjaciółki,

zaproponowała, żeby lepiej obciągnęła facetowi druta, jeśli koniecznie

background image

chce potraktować go ulgowo. W efekcie Lucy zaczęła stosować

obecną, bardziej bezpośrednią metodę w kontaktach z mężczyznami.

Teraz znów próbuje udawać, że czyta, ale w barze jest głośno,

wokół tłoczą się zarośnięci artyści - cudowni dwudziestoparolatkowie,

których prawdziwy talent polega na utrzymywaniu niedbałego

wyglądu: niemytych włosów, schodzonych butów i wystających ze

spodni koszul. Lucy bardzo chce, żeby Martha już przyszła.

Trzeba uczciwie przyznać, że Martha rzeczywiście ciężko pracuje

nad swoim problemem z organizacją czasu. Jedno z jej dwóch

noworocznych postanowień zakłada nawet, że przestanie się spóźniać.

Drugim - na które zresztą wpadła Lucy - jest przynajmniej jedna

randka w miesiącu.

- Łatwo ci mówić. Przecież ty masz chłopaka - Martha zbeształa

przyjaciółkę, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że pomysł jest niezły, i

ostatecznie się zgodziła.

Lucy

zaś postanowiła dokończyć pracę podoktorancką,

zatytułowaną „Dobór partnera: czego człowiek może nauczyć się od

zwierząt", oraz dopilnować, żeby Martha chodziła na swoje

comiesięczne randki. Na zaaranżowanie styczniowego spotkania

przyjaciółce pozostało zaledwie dziesięć dni, a sfinalizowanie badań i

napisanie rozprawy w ciągu roku będzie dla Lucy nie lada wyczynem.

Pamiętając o założonym terminie, Lucy podkreśla pierwsze zdanie

artykułu: „Samice jaskółki zawsze wybierają samce z najdłuższymi

piórami w ogonach".

background image

Martha zjawia się spóźniona dokładnie dwadzieścia minut. Na jej

włosach topnieje śnieg. Okalające twarz loki skręciły się w zbite,

ciemne sprężynki. Zarumieniona i rozpromieniona, entuzjastycznie

ściska Lucy na przywitanie.

- Przepraszam, znów się spóźniłam - mówi z szerokim

uśmiechem.

To standardowe pozdrowienie Marthy, które w jej ustach brzmi

równie naturalnie jak: „Cześć, co u ciebie?" albo „Tak się cieszę, że

cię widzę" w wykonaniu innych. Nawet jej automatyczna sekretarka

wita formułką: „Cześć, tu Martha. Przepraszam za spóźnienie. Już

jadę".

Lucy odpuszcza sobie karcące spojrzenie, jakim w innej sytuacji

na pewno by ją obrzuciła, i poklepuje sąsiedni stołek.

- Siadaj i wszystko mi opowiedz.

Martha McKenna jest aktorką i uwielbia skupiać na sobie uwagę.

- Cierpliwości - mówi, zsuwając płaszcz w stylu Gypsy Rose Lee

najpierw z prawego ramienia, potem z lewego, by w końcu spłynął w

dół pleców.

Zjawia się w pełnym rynsztunku nowojorskich samotnych kobiet

po trzydziestce - wszystko od znanych projektantów (opłacane

wykorzystanymi do granic możliwości kartami kredytowymi), a do

tego bardzo, bardzo czerwona pomadka.

Należy do kobiet, których uroda polega na niedoskonałościach -

wszechobecnych i tworzących cudowną, spójną całość: nos i broda są

zbyt spiczaste, kąciki oczu opadają, a gdy się śmieje, oczy zmieniają

background image

się w szparki, co więcej, ma fantastyczny kosmyk siwych włosów

skręcony w osobny srebrny zawijas na tle burzy ciemnobrązowych

loków. Kiedy nie czuje się staro (często mówi o sobie, że „dobiega

czterdziestki", choć właśnie skończyła trzydzieści siedem lat), zdaje

sobie sprawę, że to pasemko jest w niej najseksowniejsze. Podchodzi

Eva z butelką ulubionego chardonnay Marthy.

- Hej, kotku - zagaduje, patrząc Marcie w oczy i uwodzicielsko

trzepocząc rzęsami. - Dziś ja stawiam.

- Cześć, kochanie - wita ją Martha. - Niestety, wciąż jestem

hetero.

- Przejdzie ci - odpowiada Eva i napełnia Marcie kieliszek. - I co,

jak ci poszło? - pyta, mając na myśli wieczór inauguracyjny nowego

przedsięwzięcia Marthy - Pierwszej randki.

Martha wpadła na ten pomysł już trzy miesiące temu, po randce w

ciemno z Simonem Hodgesem, człowiekiem, który utrzymywał, że

droga do serca kobiety wiedzie przez jej uszy.

Jeszcze zanim kelner podał im coś do picia, Simon rozpoczął

długą i nieraz już przećwiczoną opowieść o swoim życiu: o

zabawnych wydarzeniach z dzieciństwa, trzeźwych studiach na

Uniwersytecie Harvarda, nieudanym pierwszym małżeństwie i

obecnych sukcesach w dziedzinie historii politycznej. Podczas jego

wywodu Martha wciąż się zastanawiała, na ile whisky można sobie

pozwolić w przyzwoitym towarzystwie.

Minęła cała wieczność, po czym wreszcie znaleźli się na chodniku

przed restauracją i pod koniec randki. Martha rozejrzała się za wolną

background image

taksówką, zachwycona myślą, że wystarczy tylko odjechać, by się od

niego wyswobodzić.

Simon odchrząknął.

- Wyznam szczerze, że to był magiczny wieczór.

Co ty powiesz? - Martha odwróciła się, a jej spojrzenie napotkało

parę skierowanych w dół, ciemnych i włochatych nozdrzy. Szybko się

odsunęła, by uniknąć pocałunku w usta.

Nie otwierając oczu, Simon oświadczył:

- Jeśli choć w połowie czujesz to co ja - że tyle nas łączy - daj mi

jakiś znak. Jakikolwiek.

Martha rozważyła swoje możliwości sygnalizacyjne. Mogłaby

przyłożyć palec wskazujący do skroni i kciukiem pociągnąć za

wyimaginowany spust albo rozpaczliwie zamachać rękami, jak

tonący. Zamiast tego wsiadła do taksówki.

- Jak to możliwe, że facet w wieku Simona nie ma pojęcia, jak

postępować z kobietą na pierwszej randce? - Następnego ranka

Martha spytała przyjaciółkę, gdy popijały parującą café au lait w

zagraconym salonie Lucy.

Książki i czasopisma poświęcone zwyczajom godowym różnych

gatunków zwierząt wylewały się z półek, tworząc schludne sterty na

podłodze.

- Przez cały wieczór nie powiedziałam nawet trzech zdań, co

zresztą Simon wziął jakimś cudem za wyraz zachwytu. To chyba

najgorsza pierwsza randka w moim życiu. - Martha zapaliła papierosa.

- A jaka była twoja?

background image

- Zabiłaś mi klina - zastanowiła się Lucy, wydobywając z pamięci

wspomnienia fatalnych spotkań.

Takich jak Marthy z Simonem Hodgesem było wiele, a jej rola

ograniczała się wtedy do udawania zainteresowania i bycia pod

wrażeniem. Chociaż czasami zdarzało się zupełnie odwrotnie. Na

takich randkach to ona miała imponować, a facet siedział sobie

wygodnie rozparty i oceniał, jak wypada.

- Serio, wczorajszy wieczór to największa porażka ze wszystkich

moich randek. Nudziarz, a do tego zarozumialec - zabójcza

mieszanka.

- Fatalnie, mówisz? Owszem. Ale czy aż tak? Na pewno nie. -

Przez wszystkie lata ich znajomości Lucy nasłuchała się już zbyt

wiele o randkach Marthy, żeby znów się nabrać.

- Trafiali ci się już lepsi zawodnicy. Jak ten koleś, co śpiewał ci

operę przy crème brûlée. Albo ten bostoński arystokrata, z którym się

kiedyś umówiłaś, pamiętasz? Lothrop?

Martha natychmiast podchwyciła, naśladując udawany bramiński

akcent Lothropa:

- Zakładam, że sprawdziłaś mnie w Google i już wiesz, z kim

masz do czynienia.

- Właśnie, o tego mi chodzi.

- Chyba masz rację. Lothrop przebija Simona - przyznała Martha.

- Ale nie zapominajmy, że nie tylko mi przytrafiały się katastrofalne

randki, panno Szczęśliwie Zakochana.

background image

- Co racja, to racja - przytaknęła Lucy, bo przypomniał jej się

facet, który na pierwszej randce wspomniał o żonie dopiero przy

drinku po kolacji, i to tak od niechcenia, że niemal tego nie

wychwyciła. - Przez pięć lat naszej znajomości spotykałyśmy się z

maminsynkami, narcyzami, szowinistami, facetami z obsesją na

punkcie byłej dziewczyny albo jej nowego chłopaka, z takimi, co lecą

na kasę, z babiarzami, zboczeńcami, zniewieściałymi...

- Basta! - Martha zgasiła papierosa. - Sęk w tym, że dzisiejsi

faceci już nie wiedzą, na czym polega bycie prawdziwym facetem.

Podeszła do okna i spojrzała na porośniętą bluszczem ścianę po

przeciwnej stronie zaaranżowanego w podwórzu ogrodu, za którą

mieściło się jej mieszkanie.

- Zapomnieli, jak uwodzić kobietę - powiedziała, nawijając

kosmyk włosów na palec. - Czy w przyrodzie coś takiego jest w ogóle

możliwe? No, wiesz, czy samce ptaków kiedykolwiek zapominają

wyśpiewywać swoje trele, żeby przywabić samiczki?

Lucy całkiem poważnie potraktowała to pytanie.

- W trakcie badań nigdy się z tym nie spotkałam.

- Simon nie jest złym facetem, tylko fatalnie wypadł na randce -

ciągnęła Martha, odwracając się do Lucy. - Wiesz co, myślę, że

naprawdę mogłabym im pomóc.

- Pomóc? - Lucy zmarszczyła brwi w udawanym zastanowieniu. -

Tak, zobaczmy, co my tu mamy: nakarmić głodujące dzieci, ocalić

wieloryby, a może i poratować nieudolnych facetów?

- Ja nie żartuję. Pewnie można by ich nauczyć.

background image

- Czego? Jak być lepszymi facetami? Masz na myśli kursy

randkowania?

- Raczej coś w stylu prywatnych lekcji - odparła Martha. -

Wychodzimy na randkę, a potem mówię gościowi, co zrobił nie tak.

Albo co było dobrze. - Zamknęła oczy i zastanowiła się, co

powiedziałaby po wczorajszym spotkaniu: „Zadawaj więcej pytań,

Simonie. Nie wysilaj się tak, żeby zaimponować. Mniej mów.

Rozluźnij się". Oczyma wyobraźni widzi Simona, który rozpływa się

w uśmiechu i potakująco kiwa głową. - A na dodatek - dorzuciła,

otwierając oczy - założę się, że to może być dochodowy interes.

Po tej rozmowie zrodził się pomysł na Pierwszą randkę. Lucy

opuściła zajęcia z jogi i przez cały dzień rozmawiały z Marthą tylko

na ten temat. Jaki byłby cel Pierwszej randki? Pomóc facetom

wywierać korzystniejsze wrażenie na randkach.

W jaki sposób to osiągnąć? Klienci będą zabierać Marthę na

kolację, jakby zapraszali ją na prawdziwą pierwszą randkę, ona

natomiast krytycznie oceni ich umiejętność uwodzenia i poradzi, jak

ją udoskonalić. Ile by to kosztowało? Określoną, stałą sumę plus cena

posiłku. Dlaczego faceci mieliby na to pójść? Bo jest szansa na

efekty!

Przez następne dwa miesiące Martha z zapałem zdobywała

rozeznanie w sytuacji. Informacje z niepotwierdzonych źródeł - od

kobiet - rzecz jasna w pełni poświadczały zapotrzebowanie na

Pierwszą randkę, ale czy mężczyźni zdawali sobie sprawę, że

potrzebują pomocy? Czyby za nią zapłacili?

background image

Heteroseksualni przyjaciele Marthy w zasadzie nie chcieli z nią o

tym rozmawiać. Gdy podpytywała swojego młodszego brata, Jessego,

ten zasugerował jej powrót na psychoterapię. Z kolei emanującego

zazwyczaj stoickim spokojem chłopaka Lucy, Adama, zdenerwowała

sama tylko próba wyjaśnienia jej, dlaczego uważa cały pomysł za

obraźliwy.

Wszystko to bynajmniej nie zniechęciło Marthy ani też nie

odwiodło jej od powziętego zamiaru. Lucy zaś była przekonana, że

jeśli mężczyźni uznają, iż - obojętnie jak seksistowska - Pierwsza

randka zwiększy ich notowania u kobiet, to zaczną walić drzwiami i

oknami. Przytoczyła przykład ostatnich badań, które wykazały, że

samce wyjca podejmowały intensywne starania, by opanować nowe

zachowania godowe dające im jako reproduktorom znaczącą

przewagę nad innymi osobnikami.

- Nie widzę powodu, dlaczego u ludzi miałoby być inaczej -

podsumowała Lucy.

Martha dokonała szybkiego przeskoku od małpy do człowieka.

Opracowała

biznesplan,

określiła

misję

przedsięwzięcia

i

zaprojektowała stronę internetową. Okazało się, że gotówki wymagało

jedynie zamieszczenie kilku strategicznych ogłoszeń w piśmie „New

York" oraz w „Time Out New York", a także na lokalnych stronach

internetowych służących zawieraniu znajomości.

Anons brzmiał następująco: MĘŻCZYŹNI - PIERWSZE

WRAŻENIE ROBI SIĘ TYLKO RAZ. UDOSKONALCIE Z

„PIERWSZĄ RANDKĄ" SWOJĄ SZTUKĘ UWODZENIA.

background image

W La Lunie Lucy i Eva umierają z ciekawości, by usłyszeć, jak

poszła inauguracyjna Pierwsza randka Marthy. Ta jednak nie byłaby

aktorką, gdyby nie pragnęła jeszcze bardziej rozgrzać publiczności.

- Czy to nie okropne, że w barach nie można już palić? - pyta.

- No, dalej, kobieto. Mam tu pełną knajpę spragnionych klientów

- odpowiada Eva. - Kto był pierwszym królikiem doświadczalnym?

- No, mów - wtóruje niecierpliwie Lucy.

- Okay, okay! - ulega Martha, mimo wszystko nieco się jeszcze

ociągając. - Dziewczyny, odkryłam swoje powołanie!

Lucy wznosi toast, do którego przyłącza się Eva.

- Za Pierwszą randkę! - wykrzykuje i wszystkie trzy stukają się

kieliszkami, naprawdę albo symbolicznie.

- Tak jest - mówi Martha. - Dość dorywczych fuch. Koniec z

kelnerstwem. Mam już umówione spotkania na ponad tydzień, a

nawet nie otworzyłam jeszcze wszystkich e-maili. Nie tylko dotarłam

do zbiorowej podświadomości mężczyzn, więcej - są faktycznie

gotowi przyznać, że potrzebują pomocy.

- I za nią zapłacić - dodaje Lucy.

- Na litość boską, oni po prostu chcą seksu! - podsumowuje Eva.

- To żadna nowina, że są gotowi dać się za to poniżyć.

Martha ucisza Evę, lecz jej uwagę odwraca na moment piaskowo-

włosy przystojniak, który uśmiecha się z przeciwnej strony baru.

- Całkiem milutki, nie uważasz?

- Możesz mi wierzyć, nic ciekawego - odpowiada Lucy. - A teraz

prosimy o szczegóły!

background image

- Okay - podejmuje Martha. - Fakty są takie: Jake Stevens,

fotoreporter, około czterdziestki, niski, ładne oczy - tylko patrzą na

coś obok mnie. Znaczy brak kontaktu wzrokowego. Raz nawet się

odwróciłam, żeby zobaczyć, czy na ścianie nie ma jakiegoś karalucha

albo rozbieranego kalendarza. Co mogło go tak zaabsorbować?

Ale niczego nie zauważyłam. Więc zabieram się do rzeczy i

pytam, na czym, według niego, polegają jego problemy na randkach.

Bez ogródek oświadcza: „Chyba po prostu nie spotkałem jeszcze

właściwej kobiety".

- Jasne, Jake, na pewno o to chodzi - parska Eva.

- Zaraz nasuwa mi się myśl: „O Boże, wszyscy będą tak gadać". -

Martha robi przerwę. - A potem przypomina mi się, ile razy sama to

mówiłam.

Lucy pociąga łyk wina.

- To upokarzająca praca, Martho. Szlachetna i upokarzająca.

- Potem widzę, że trzęsą mu się ręce, naprawdę, i myślę sobie:

Hmmm, czy to przypadkiem nie problem dla fotoreportera?

- Może po prostu denerwuje się na randce - podsuwa Lucy.

Eva wstrząsa martini.

- Za to kiedy robi zdjęcia, a wokół szaleje wojna, to nigdy.

- Cóż, muszę przyznać, że też się denerwowałam - mówi Martha.

- Ale potraktowałam to jak tremę i wczułam się w rolę. Pamiętacie tę

pielęgniarkę, którą grałam w Ali My Children?

- Jasne - odpowiada Lucy. - Byłaś niezła.

background image

- Byłam świetna - poprawia Martha, najwyraźniej cały czas

działając w przypływie adrenaliny. - Przy Jake'u znów stałam się

wrażliwą i nadzwyczaj kompetentną siostrą Joanne. I podziałało.

Powiedziałam mu: „Umówmy się tak: przez pierwsze dziesięć minut

ja zadaję pytania, a potem udajemy, że to prawdziwa randka". Później

zapytałam go o wszystko, co ustaliłyśmy - o obawy związane z

randkami, jaką kobietę chciałby spotkać itp., itd.

- A powiedziałaś, jakie są zasady? - pyta Lucy.

- Żadnego całowania, żadnych więcej spotkań, a kiedy zacznie się

randka żadnych pytań w stylu „jak mi idzie?" Omawiamy wszystko na

końcu, gdy zdaję mu sprawozdanie z tego, co zauważyłam.

- Świetnie - chwali Lucy. - A jak tam drugi etap?

- Dopiero wtedy wszystko się pogmatwało. Wyszliśmy z baru i

Jake zabrał mnie do Yak-Yaka.

- Co to jest?

- Tybetańska restauracja w East Village. Cztery stoliki. Zero

krzeseł. Na podłodze poduszki. Chwała Bogu, nie włożyłam wąskiej

spódnicy. W życiu bym nie usiadła. W każdym razie Jake tak cicho

mówi - Martha też ścisza głos - że muszę się przechylać przez stolik,

żeby go usłyszeć. Mówię: „Słucham?", a on mi na to, że jest buddystą

i przed kolacją chciałby parę minut pomedytować. Zanim się

spostrzegłam, już odpłynął, mamrocząc to swoje „om".

- Jezu - wzdycha Eva.

- I co ty na to? - pyta Lucy.

background image

- A co miałam robić? - odpowiada Martha. - W każdym razie,

może przez buddyzm, a może przez Yak-Yaka, Jake nagle się

zmienia. Siedzi na tej poduszce, ze skrzyżowanymi nogami, i ręce

przestają mu drżeć, staje się pogodniejszy. Tak odjechał, że na dobrą

sprawę zaczęłam czuć, że mu przeszkadzam w jego randce.

Martha zwraca się do Evy:

- Zgadnij, jakie mieli wina.

Zanim Evie udaje się cokolwiek powiedzieć, Marcie już się

wyrywa:

- Żadnego. Ani piwa. W ogóle nic. Wyobrażasz to sobie?

- Zabieg na otwartym sercu bez znieczulenia - podsumowuje Eva.

- Jake radzi spróbować herbaty z masłem z mleka jaka. Mówi, że

pyszna.

- Po co się w ogóle wysilać, żeby pomagać facetom? - pyta Eva,

napełniając kieliszek Marthy. - Chłopy to chłopy i nawet tobie nie uda

się ich zmienić.

- Tylko mi znowu nie zaczynaj - odpowiada Martha. - Robisz się

stereotypowa: piękna lesba ziejąca nienawiścią do facetów.

Eva bezgłośnie powtarza Lucy słowo „piękna" i upaja się

komplementem. Potem pochyla się nad barem, opierając się na

łokciach, tak że ramiona ściskają jej piersi, i zwraca się do obu

dziewczyn:

- Zróbcie coś dla mnie. Pomyślcie o najfajniejszym facecie,

jakiego znacie, wyobraźcie sobie, jaki jest świetny i bystry,

background image

przypomnijcie sobie najlepszą rzecz, jaką kiedyś dla was zrobił,

najśmieszniejszy kawał, który opowiedział.

Oczyma wyobraźni Martha widzi brata, Jessego, a Lucy myśli o

swoim chłopaku, Adamie. Obie się uśmiechają.

- A teraz porównajcie tych facetów z najfajniejszymi babkami,

które spotkałyście.

Lucy i Martha dosłownie słyszą, jak zatrzaskuje się pułapka Evy.

- Widzicie? Nawet najlepszy facet, jakiego znacie, nie umywa się

do kobiet - mówi Eva. - Mam rację?

Lucy obraca się na stołku, by spojrzeć na Marthę.

- I jak tam herbata z masłem z mleka jaka?

Martha marszczy nos.

- Tłusta i obrzydliwa, można się było spodziewać. Jeden łyk

wystarczył. I w ogóle, kto przy zdrowych zmysłach zabiera

dziewczynę na pierwszą randkę do wegetariańskiej knajpy, w której

nie dają się napić, jeśli wcześniej się z nią nie dogadał?

Lucy wzdycha.

- Ktoś ze skłonnością do biernej agresji?

- Raczej z buddyjską agresją - odpowiada Martha. - Ale wiecie

co? Piękno Pierwszej randki polega na tym, że na jutrzejszym

spotkaniu Jake z moją pomocą dozna olśnienia i zacznie wszystko od

nowa. Dobra, dość już o mnie. Teraz wasza kolej! - Wskazuje na

czasopismo Lucy. - Jakie zwierzęce pornole masz dziś na tapecie?

Lucy rzuca okiem na „Biology Today".

background image

- Jak zwykle wszystkie te idiotyzmy, które wyczyniają samce,

żeby zdobyć samice.

- O, mój ulubiony temat, mów dalej.

Lucy uśmiecha się.

- Tym razem piszą o gatunku jaskółki, której samce zapuszczają

niesamowicie długie ogony, żeby zrobić wrażenie na samiczkach. Są

czasem takie ciężkie, że nie mogą przez nie latać.

- Wielkie mi poświęcenie - mówi Martha, spoglądając na

mężczyznę, który nie pomaga swojej dziewczynie zdjąć płaszcza.

- Nic z tych rzeczy - odpowiada Lucy. - Niektóre samce

rzeczywiście nie mogą latać, nie wspominając już o pomocy przy

budowie gniazda.

- Zaraz, zaraz, chłopak robi z siebie inwalidę, żeby zdobyć

dziewczynę? - upewnia się Martha i myśli: Jakie to urocze.

- Coś jak kobiety, które noszą szpilki - szydzi Eva, jednocześnie

obsługując innych klientów i podążając za tokiem rozmowy.

- W przyrodzie wszystko jest odwrotnie - mówi Lucy. - To samiec

musi za wszelką cenę zadowolić samicę.

- Ale co jej z tego, jeśli facet nie potrafi zbudować gniazda? -

pyta Martha.

- Weźmy George'a Clooneya. Miałabyś coś przeciwko, jeśli nie

umiałby załatać dachu?

- Dotarło.

- W końcu wszystko zależy od tego, do czego samica potrzebuje

samca. W przypadku gatunków, u których samce pomagają przy

background image

gnieździe, samice wybierają na podstawie ich umiejętności w tym

kierunku, a samice innych gatunków, które tego nie potrzebują - Lucy

wskazuje na artykuł - stosują kryteria estetyczne. Jednak i tu, i tu to

samce zawsze uwodzą. Robią, co w ich mocy - trykają się głowami,

rozkładają ogony albo wyczyniają powietrzne akrobacje - żeby tylko

zwrócić na siebie uwagę partnerki.

- To dlaczego samce ludzi są takie beznadziejne w zalotach? -

pyta Martha.

Lucy wzrusza ramionami.

- Nie mam pojęcia.

- Ale Adam cię podrywał, prawda?

Dobre pytanie, mówi w duchu Lucy. Czy Adam ją uwodził? Nie

całkiem. To ona pierwsza go zauważyła i poślęczała trochę w

bibliotece nad podręcznikiem ekonomii. Potem się przesiadła, żeby

być nieco bliżej. Gdy się uważnie przyjrzała jego melancholijnym,

brązowym oczom, zdecydowała się go zagadnąć.

- Na dobrą sprawę nie jestem tego taka pewna - przyznaje.

- Dobra, kto kogo pierwszy zaprosił na kolację?

Lucy się waha.

- Chyba wyszło spontanicznie, poszliśmy coś przegryźć po pracy.

- A kto kogo pierwszy pocałował? - pyta Eva. - Nie wmówisz mi,

że nie pamiętasz!

Zapadła cisza.

- No cóż, Adam mnie wprawdzie pocałował, ale chyba

powiedziałam mu coś na zachętę.

background image

- Coś w stylu „Dalej, pocałuj mnie wreszcie"? - zgaduje Eva.

Martha piorunuje ją wzrokiem, ale Eva ani myśli się wycofywać.

Jej spojrzenie wyraża triumf: Widzicie, mówiłam, że nawet najlepsi

faceci mają wady!

- Właściwie Eva ma rację - przyznaje Lucy.

- Wszystko jedno - mówi Martha, mając wrażenie, że trafiła w

czuły punkt. - Najważniejsze, że teraz ze sobą jesteście. Kochacie się i

tylko to się liczy.

- Chyba tak - zgadza się Lucy, lecz jej głos nie brzmi już tak

pewnie. - Ale wróćmy do ciebie. Zdaje się, że w ciągu najbliższych

dziesięciu dni ktoś powinien się umówić na prawdziwą randkę, w

przeciwnym razie czekają go konsekwencje złamania noworocznego

postanowienia.

- A jakie właściwie były te konsekwencje? - pyta Martha.

- Przez cały rok, raz w miesiącu, kolacja w wybranej przeze mnie

restauracji, która może cię słono kosztować - wylicza Lucy. - A poza

tym obiecałaś, że spróbujesz.

ROZDZIAŁ 2

To wspaniale, że istnieją dwie płcie, prawda?

James Thurber

Ceną, jaką płaci Martha za złamanie noworocznego postanowie-

nia, czyli brak styczniowej randki, jest kolacja dla dwóch osób w

drogim barze sushi w West Village, gdzie Lucy zamawia wszystkie

przysmaki, które przychodzą jej na myśl - jeżowca z przepiórczym

background image

jajem, tłustego tuńczyka, rybę kampachi, olbrzymiego małża -

zakładając, że niewielka presja finansowa zmobilizuje przyjaciółkę do

spotkania się z kimś w lutym.

Lucy kładzie trochę imbiru na ostatnim lśniącym kawałku ryby,

zanurza go w sosie sojowym i wsuwa do ust. Po chwili sięga po kartę

dań.

- Masz jeszcze na coś ochotę?

- Wiem, do czego zmierzasz, i to nie ma sensu - mówi Martha. -

Zapominasz, że pieniądze nie są już dla mnie problemem. W zeszłym

tygodniu miałam cztery Pierwsze randki, więc jedz, ile wlezie.

Lucy wzdycha z rezygnacją i zamawia dzbanek zielonej herbaty.

- I jak, udały się? Znów jakiś fanatyk religijny?

Martha przecząco potrząsa głową.

- Specyficzne towarzystwo, wszyscy dziwnie niemęscy. Wiesz, co

mam na myśli. Przystojni, nienagannie ubrani, bardzo dowcipni, ale

zero zmysłowości. A mimo to raczej hetero.

- Typ, z którym nie chciałoby się utknąć na bezludnej wyspie, co?

Martha przytakuje ruchem głowy i na chwilę milknie.

- Pytanie do ciebie jako biologa: jeśli ci zniewieściali heterycy nie

wiedzą, jak uwodzić kobiety, to czy nie grozi im wyginięcie?

- Czas pokaże - odpowiada Lucy, myśląc o Adamie, subtelnym

intelektualiście, którego zapewne z wielkim trudem można by uznać

za wzór męskości.

- Dlaczego w dzisiejszych czasach tylu facetów nie ma bladego

pojęcia, jak powinien się zachowywać prawdziwy mężczyzna? Jak to

background image

możliwe, że te cechy zanikły z pokolenia na pokolenie? - Martha

szuka w pamięci, czy kiedykolwiek chodziła z chłopakiem, który

umiał coś zrobić w domu. - Nasi ojcowie wiedzieli, jak naprawiać

różne rzeczy, a dla facetów mniej więcej w naszym wieku to czarna

magia. Co robisz, kiedy masz w domu awarię?

- Z drobiazgami jakoś radzę sobie sama - odpowiada Lucy. - A

bardziej skomplikowane rzeczy czekają na przyjazd Coopera. Kiedy

mnie ostatnio odwiedził, naprawił lampę, odkurzacz i zrobił półki na

buty w szafie w sypialni.

- Ach, Cooper. - Martha przypomina sobie najlepszego przyjaciela

Lucy ze studiów. - Jak myślisz, dlaczego on jest inny? Skąd wie, jak

to wszystko zrobić?

- Na pewno dlatego, że dorastał na farmie mlecznej.

Tuckingtonowie nie wzywali przecież dozorcy, kiedy coś im nawaliło

- wyjaśnia Lucy. - Cooper tyle umie i jest taki zaradny, że

wystarczyłby mu scyzoryk, a mógłby przeżyć w lesie wiele tygodni. A

przy tym potrafi traktować kobietę z taką kulturą jak mężczyźni z

pokolenia naszych ojców. Przytrzymuje drzwi, nosi torby czy inne

rzeczy i nigdy nie masz wrażenia, że coś jest nie tak. Czujesz, że to

naturalne.

- O ile pamiętam, jest też wysoki, przystojny i silny - z

uśmiechem dodaje Martha. - Przypomnij mi, dlaczego właściwie nie

byliście razem?

Lucy wspomina, jak bardzo Cooper się jej podobał na pierwszym

roku, kiedy zajmował się studentami ich akademika.

background image

- Wiesz, jak to jest. Na początku któreś z nas zawsze kogoś miało,

a potem już za dobrze się znaliśmy, żeby ze sobą chodzić.

- Co masz właściwie na myśli?

- Boże, facet pije colę na śniadanie i zaczyna czytać książki od

ostatniej strony.

I w czym problem? - myśli Martha. Lucy popija herbatę.

- Rzecz jasna, zawarliśmy z Cooperem Układ - ciągnie, myśląc o

obietnicy, że mają siebie w rezerwie, jeśli żadne z nich nikogo nie

poślubi, gdy Lucy przekroczy trzydziestkę. Cztery lata temu (na

dwudziestych dziewiątych urodzinach Lucy) przesunęli tę granicę na

trzydzieści pięć lat. Ostatni rezerwowy facet Marthy ożenił się już

kilka lat temu.

- Może zabrzmię jak snobka, ale dlaczego chłopak po

Uniwersytecie Columbia ląduje na farmie?

Jeszcze w college'u Lucy pytała o to Coopera dziesiątki razy.

- Gdyby tu był, na pewno zaraz chciałby wiedzieć, dlaczego

uważasz, że zajęcia z literatury czy filozofii mają większe znaczenie

dla ciebie niż dla niego - odpowiada i wyobraża sobie Coopera, który

skoro świt doi krowy z Poza dobrem i złem Nietzschego w tylnej

kieszeni spodni.

- Chyba coś w tym jest. Dyplom psychologa na wiele mi się w

karierze aktorskiej nie przydał - zgadza się Martha, perfekcyjnie

pokrywając usta warstwą krwistoczerwonej szminki. - Masz po

kolacji jakieś plany?

background image

- Artykuł o monogamicznej naturze myszy kalifornijskiej, a

potem idę do łóżka - odpowiada Lucy.

- Więc mówisz, że nie wszystkie myszy to świnie? Ja tu szukam

faceta, a tak naprawdę to trzeba mi myszy! - Martha potrząsa głową. -

A może wpadniesz na kielicha do poduszki? Za pół godziny

przychodzi Jesse. Pomoże mi zawiesić półkę.

- Zawiesić półkę? - powtarza Lucy. Ton jej głosu mówi sam za

siebie: Twój brat? Stolarka? Chyba żartujesz?

- Ostrożnie, Luce. To moja pula genowa.

- Po prostu nie miałam pojęcia, że w ogóle potrafi coś zrobić.

- No cóż, opowiem ci jutro, jeśli nie przyjdziesz popatrzeć.

- Ale, ale... - przypomina Lucy, gdy Martha szykuje się do

wyjścia - ...nie zapominajmy, po co nam była ta kolacyjka.

- Żeby mnie ukarać za nieumówienie się na randkę?

- Nie ukarać, Martho. Przecież jestem po twojej stronie. Możemy

przynajmniej pogadać, dlaczego ostatnio tak się izolujesz?

Martha wzrusza ramionami.

- Byłam zajęta - tłumaczy, opadając z powrotem na krzesło i

owijając się szczelnie swetrem. - Sama nie wiem, Luce, to dla mnie za

trudne. Poza tym miałam w styczniu randki. W każdym razie coś w

tym rodzaju.

- Pierwsze randki się nie liczą.

Martha znów wzrusza ramionami.

- Z kim się ostatnio umówiłaś na prawdziwą randkę?

- Z Simonem Hodgesem.

background image

- Z tym historykiem, który zanudził cię na śmierć? To było parę

miesięcy temu.

- Co ja na to poradzę? Simon był kroplą, która przepełniła kielich.

Nawet nie wiem dlaczego. Nie zrobił nic strasznego, ale po tym

spotkaniu coś we mnie pękło.

- Co się stało?

- Straciłam nadzieję? - Martha zmusza się do niezbyt

przekonującego śmiechu.

- Oj, Martho. Wiem, że ci ciężko - argumentuje Lucy - ale może

zacznij udawać, że każda twoja randka to historia, którą mi potem

opowiesz. Te fatalne będą śmieszne, a w końcu trafi się jakaś świetna.

Kiedy spotkałam Adama, już prawie odpuściłam, pamiętasz?

Martha sili się na uśmiech, który natychmiast znika z jej twarzy.

- Chciałabym, żeby moja matka tak myślała.

- Co znowu zrobiła?

- Właściwie nic. Chociaż nie, zmieniła podejście. - Martha nalewa

sobie herbaty. - Całe życie wmawiała mi, że żaden facet nie jest dla

mnie wystarczająco dobry - ten ma zbyt płaskie czoło, tamten za mało

zarabia, inny za dużo pije i tak dalej - i nagle spanikowała. Kiedyś

przeżywała, że zwiążę się z kimś nieodpowiednim. A teraz się martwi,

że to mnie już nikt nie zechce.

- Paranoja.

- Wczoraj zadzwoniła, żeby mi oznajmić, że nie powinnam tak

całkiem tracić nadziei co do wyjścia za mąż. Powiedziała, że przecież

są jeszcze wdowcy.

background image

- No nie!

- Przysięgam, Lucy, gdybym jutro przywiozła neandertalczyka,

zaczęłaby mi opowiadać, jaki czarujący może być prymityw.

Lucy wyobraża sobie Betsy, matkę Marthy, w akcji. Jako

gospodyni domowa z krwi i kości traktuje macierzyństwo z obojętną

uprzejmością stewardesy. Odnosi się do córki jak do pasażera

pierwszej klasy, zapewnia jej wszelkie wygody, pilnuje, by była

dobrze nakarmiona, i zawsze podtrzymuje miłą, powierzchowną

rozmowę.

- Zaproponowała mi nawet, żebym się umówiła ze Stanleyem.

- Synalkiem sąsiadów, co to myśli, że pisze Wielką Powieść

Amerykańską, i mimo czterdziestki na karku nadal mieszka z

rodzicami? - pyta Lucy. - Z tym Stanleyem?

- Z tym.

Lucy zdejmuje okulary i pociera grzbiet nosa.

- Nie zrozum mnie źle, ale twoja matka ma jeden plus - sprawia,

że moja wydaje mi się trochę lepsza.

- Czuję dokładnie to samo w stosunku do twojej - śmieje się

Martha. - Virginia po prostu mnie przeraża.

- Moja mama jest straszna - zgadza się Lucy. - Ale przynajmniej

według niej nadal żaden facet nie jest dla mnie dość dobry. Łącznie z

Adamem, rzecz jasna - wzdycha. - Mam już powyżej uszu

wysłuchiwania, jak miesza go z błotem. Jakby chciała, żebym w niego

zwątpiła.

background image

- Pewnie tak jest. W ten sposób jeszcze bardziej się od niej

uzależniasz, prawda?

- Właśnie. Ale im bardziej staram się ją ignorować, tym bardziej

czuję, że to, co mówi, zaczyna mi chodzić po głowie. A potem, kiedy

Adam mnie wkurzy, cisną mi się na usta jej słowa.

- O Boże, to straszne uświadomić sobie, że upodabniasz się do

własnej matki - mówi Martha.

- Ostatnio mama często mnie pyta, czy uważam, że Adam jest

interesujący - podejmuje Lucy, naśladując sposób, w jaki matka

przeciąga to słowo. - Tak naprawdę chce przez to powiedzieć, że dla

niej jest nieciekawy.

- Czegoś tu nie rozumiem... - zastanawia się Martha. - Czy Adam

powinien bardziej ochoczo śmiać się z jej dowcipów?

- Nie, to by znaczyło, że ma świetne poczucie humoru - wyjaśnia

Lucy. - Żeby być interesującym, musi chłonąć każde jej słowo.

- Biedny Adam, nie mógł gorzej trafić. - Martha gestem prosi o

rachunek. - A w ogóle, co u niego?

- W porządku - mówi Lucy, lecz jej głos bynajmniej nie zdradza

zadowolenia.

- Co jest grane?

- Nie dostał etatu, na który liczył, więc w tym semestrze dalej

będzie asystentem. Znów mu dali ekonomię dla pierwszego roku.

Chyba go to zdeprymowało. I może się czuć upokorzony.

background image

Martha z łatwością wyobraża sobie, że dziewczyna, która jest

wschodzącą gwiazdą swojego wydziału, na pewno nie ułatwia mu

sprawy.

- A co teraz o nim myślisz? - pyta.

- Skłamałabym, gdybym ci powiedziała, że wszystko w porządku

- przyznaje Lucy. - Ta niepewność przykleiła się do niego jak błoto do

butów, a mnie się chce krzyczeć: „Nie wnoś tu tego gówna!"

Martha prawie wybucha śmiechem, ale widzi, że Lucy wcale nie

żartuje.

- Nie wiem, ile razy musisz usłyszeć od faceta, że nie jest ciebie

wart, zanim zaczniesz w to wierzyć. Co gorsza, wydaje mi się, że to

zmienia też jego stosunek do mnie. - Oczy napełniają jej się łzami.

Spogląda w górę, mrugając.

- Odbiło ci? - pyta Martha. - Na miłość boską, facet zasypuje ci

całe mieszkanie miłosnymi karteluszkami. Może i przeżywa ciężkie

chwile, ale przecież się nie wycofuje. - Kładzie dłonie na rękach Lucy.

- Wasz wyjazd na walentynki jest aktualny?

Lucy potakuje, a jej twarz rozjaśnia się na myśl o żółtym domku

na wsi, który jej znajomi, Wolfowie, odstępują im na weekend. By do

niego dotrzeć, wystarczą dwie godziny jazdy w górę Hudsonu. Spędzą

tam z Adamem cztery dni, w środku lasu, gotując na piecu Franklina.

- Dla mnie to istne piekło - mówi Martha, która nie znosi wsi.

Odwraca rachunek i otwiera szeroko oczy. - Lucy Stone, mam

nadzieję, że poczuwasz się do winy, zmuszając biedną samotną

przyjaciółkę do płacenia za staropanieństwo. - Rzuca kartę kredytową

background image

i spogląda na zegarek. Dziesięć minut temu miała się spotkać z

Jessem.

Zanim Martha dociera do drzwi mieszkania, już w korytarzu

słyszy nastawioną na cały regulator La Bohemę. Odczuwa

niezrozumiałe rozdrażnienie, że Jesse przyniósł swoje płyty. Czy jej

są aż tak beznadziejne?

Jej brat pokochał operę, gdy miał czternaście lat (trudno o

bardziej niefortunny moment w życiu chłopaka na rozwijanie takiej

pasji), a Martha studiowała w Boston College. W owym czasie

przeklinała wpływ rodziców na Jessego i robiła, co mogła, żeby go

powstrzymać. Przesyłała bratu kasety Nirvany, Pearl Jam, R.E.M., co

jednak nie odniosło zamierzonego skutku.

Martha przekręca klucz, ale drzwi się nie otwierają. Próbuje

ponownie, tym razem szarpiąc zamek, ale bez rezultatu. Potem

przychodzi jej do głowy, że brat nerwus zamknął się od wewnątrz na

zasuwę. Wali do drzwi, woła, ale muzyka jest zbyt głośna, by mógł

cokolwiek usłyszeć. Martha zastanawia się, kogo właściwie Jesse tak

się obawia, ale przypomina sobie, że zawsze był taki strachliwy.

Schodzi na dół do dozorcy i bierze zapasowy klucz. Zaraz po

wejściu do mieszkania wyłącza odtwarzacz CD. Urządzenie wypluwa

La Bohemę i wciąga Boba Marleya. Martha uspokaja się, stosując

technikę oddychania, której nauczyła się na kursach aktorstwa: wdech

na cztery, wstrzymać na cztery, wydech na cztery, wstrzymać na

cztery.

background image

Natychmiast czuje się lepiej, gdy słucha No Woman, No Cry,

myśli o pierwszym kieliszku wina i rozgląda się po mieszkaniu, które

dzięki luksusowym, obitym aksamitem sofom, przyciemnionemu

światłu i wszechobecnemu zapachowi dymu papierosowego

przypomina raczej bar.

- Nastrój to podstawa - wyjaśniała Martha pięć lat wcześniej,

podczas pierwszych odwiedzin Lucy, po tym, jak się poznały w

pralni. Lucy nazwała to mieszkanie Bordello, przeciw czemu Martha

protestuje, lecz skrycie uwielbia.

Już w lepszym humorze, kołysząc się w rytm reggae, przechodzi

do kuchni przywitać się z bratem.

- Hej, larwo - mówi. - Nie sądzisz, że to lekka przesada zamykać

się na górną zasuwę?

- A ty nie uważasz, że to trochę chamskie spóźniać się pół

godziny, kiedy przychodzę w twoim interesie?

Jesse jest szczupłym mężczyzną mierzącym około 180

centymetrów, o niezłych barkach i kanciastej twarzy, jak u Marthy, z

tym że w jego podbródku widnieje głęboki dołeczek, a w kręconych

włosach, starannie rozdzielonych z boku przedziałkiem i ujarzmio-

nych za pomocą nieco zbyt dużej ilości żelu, nie ma śladu siwizny.

Ma na sobie swobodne, nieoficjalne ubranie - dżinsy na kant i

doskonale odprasowaną białą koszulę.

Martha się usprawiedliwia.

background image

- Rozmowa z Lucy trochę mnie zestresowała. - Jesse o nic nie

pyta, więc kontynuuje: - Gadałyśmy o tym, że faceci w Nowym Jorku

są żałośni.

Jesse mamrocze coś współczująco i wraca do przerwanego zajęcia

- przeszukiwania skrzynki z narzędziami.

- Pomóc? - pyta Martha. - A może lepiej nalać wina?

- Dzięki, poradzę sobie. Po prostu nie mogę znaleźć śrubek. -

Zagląda do uporządkowanej drewnianej skrzynki. - Powinny być w

przegródce od S do Z.

Nie, chyba się przesłyszałam, myśli Martha, przeciskając się obok

niego, by dostać się do lodówki.

- Może być białe? - pyta. Innego nie ma. Potem nie może się już

powstrzymać. - Masz narzędzia ułożone według alfabetu?

Jesse ignoruje ją i zaczyna starannie myć ręce, namydlając je od

palców po nadgarstki i odwrotnie. Skończywszy, trzyma je w górze

jak chirurg i lustruje wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś

do wytarcia. Odrzuca pełen zarazków ręcznik kuchenny na rzecz

papierowej serwetki.

- Gdzie chcesz powiesić tę półkę?

Martha wskazuje miejsce nad zlewem.

- Tam. Chcę na niej trzymać przede wszystkim książki kucharskie

i może jeszcze parę wazonów. Co ty na to?

- Doskonale - odpowiada, czemu towarzyszy pewne siebie

skinienie głowy, które wprawia Marthę w dziwne zdenerwowanie.

background image

- Nie zapomnij o kotwach - mówi, wyobrażając sobie okropne

dziury, którymi Jesse za chwilę spaskudzi jej ścianę.

- O czym?

- O kotwach. Chyba wiesz, co to jest?

- M-a-r-t-h-o - rzuca Jesse, ostrzegawczo przeciągając jej imię.

- Co? Spytać nie wolno?

Jesse bierze stołeczek, którego Martha używa, sięgając po

naczynia przechowywane wysoko w szafkach, i stawia go w kącie

kuchni.

- Siadaj, pij wino i żadnego pouczania.

- W porządku - odpowiada Martha i robi, co jej kazano. Kieliszek

wina w jej ręku jest przyjemnie chłodny. Pociąga spory łyk,

pozostawiając półkę i ścianę na pastwę losu. - A co tam słychać w

świecie redaktorów książek dla dzieci?

- Odkryłem dwóch nowych wspaniałych pisarzy - odpowiada

Jesse, z przejęcia wspinając się na palce.

Martha zapamiętuje sobie, by kiedyś porozmawiać z nim o tym

odruchu.

Jesse informuje ją o ostatnio pozyskanych książkach - Kurczaki

chodzą wcześnie spać i Charczące chuchro dostaje szturchana.

Jego twarz się ożywia, gdy opowiada ich treść, opisuje ilustracje i

nakreśla charakter dzieci, do których mają trafiać. Wszystko to

przypomina Marcie, jak bardzo jej brat kocha swoją pracę. Gdyby

tylko pozostałe sfery jego życia układały się z taką łatwością...

background image

Jesse jest zbyt nerwowy. Podskakuje, kiedy ciężarówki

przejeżdżają nad studzienkami kanalizacyjnymi, i wciąż się obawia

ataku biologicznego. Napady lęku nie dają mu spać po nocach, a w

dzień dokuczają mu alergie. Skóra na jego dłoniach jest spękana od

zbyt częstego mycia i nadmiernego stosowania antybakteryjnych

chusteczek. Ostatnio nabył cztery identyczne pary okularów z

bezodpryskowymi szkłami.

- Jak tam ta dziewczyna, o której mi mówiłeś? Jak ci z nią idzie?

- pyta Martha.

- Andrea? - odpowiada Jesse z nieśmiałym uśmiechem. - Wczoraj

poszliśmy na trzecią randkę.

- I co?

- Myślę, że sytuacja rozwija się całkiem nieźle - mówi, wkręcając

czwartą z sześciu śrub według linii, którą wyrysował na ścianie.

Przy każdym jego ruchu odpryskuje farba, sypie się gips i pył.

Martha chciałaby odwrócić wzrok, ale nie może się do tego zmusić.

Słuchaj, co mówi twój brat, a nie patrz, jakie wyrządza szkody.

- Może mi opowiesz o jakichś czułościach?

Jesse oblewa się rumieńcem.

- Andrea nie dała mi jeszcze wyraźnego sygnału.

Martha spostrzega, że linia, którą narysował ołówkiem na ścianie,

biegnie w dół.

- Nie sądzisz, że zgoda na trzecią randkę mówi sama za siebie?

- Chyba liczę na to, że da mi znać, kiedy będzie chciała, żebym ją,

hmm, pocałował.

background image

Martha przewraca oczami.

- Dlaczego ona miałaby to zrobić?

Jesse spogląda na siostrę.

- Cóż, inicjatywa nie musi należeć do niej, ale nie chcę być

chamski albo zbyt agresywny. - Ponownie zabiera się do pracy. - Po

prostu wydaje mi się, że Andrea jest taka mądra, zdolna i niezależna,

że da mi znać, gdy będzie gotowa posunąć się dalej.

Oto, co spotyka Andreę tylko za to, że jest mądra, zdolna i

niezależna! - myśli Martha.

- Na pewno się nie obrazi, jeśli jej powiesz, co czujesz.

Śrubokręt wyskakuje z rowka śruby i wyślizguje się z ręki

Jessego, przelatuje przez kuchenny blat i ląduje na podłodze.

- Może ci pomóc? - Razem podnoszą półkę i zakładają ją,

naprowadzając sześć otworów na śruby. - Powiedzieć ci, jak ja

chciałabym być traktowana przez mężczyznę?

- Z szacunkiem? - pyta z nadzieją Jesse. Dokręca śruby, nie

zważając na to, że półka wisi krzywo.

- Tak, jasne, ale chcę też, żeby się o mnie starał, zalecał się i

uwodził.

Przez twarz Jessego przemyka cień zakłopotania.

- A może po prostu wyzwolisz przy Andrei trochę swojego

naturalnego instynktu samca alfa? - proponuje Martha.

Jesse zaczyna nucić Pieśń toreadora ze swojej ulubionej opery

Carmen, a Martha wnioskuje po jego nieobecnym spojrzeniu, że

właśnie testuje swój instynkt dominującego samca, wcielając się w

background image

wyobraźni w rolę szarżującego na matadora byka. Stoi wyprężony,

wypina pierś i prostuje ramiona.

- Ta tam ta-tram, tam ta ta ta-ta-tam - podśpiewuje, po czym nagle

przerywa, a ramiona mu opadają.

- Co się stało, Toreadorze? - pyta Martha.

Jesse przenosi wzrok na siostrę.

- Pomyślałem o Fernandzie.

Byczek Fernando to bajka o uroczym zwierzaku, który wściekle

wierzgał użądlony przez pszczołę, a matadorzy, zobaczywszy to,

wzięli go omyłkowo za groźnego. Zawieźli go na arenę w Madrycie,

licząc na zaciętą walkę, a tymczasem Fernando podziwiał tylko

kwiaty zdobiące kapelusze dam. W dzieciństwie była to ulubiona

książka Jessego.

- Widzisz, Martho, wiesz równie dobrze jak ja, że wychowano

mnie na grzecznego katolickiego chłopca. W dodatku przez

trzydzieści lat z hakiem musiałem cię wysłuchiwać, a przez ostatnich

dwanaście umawiam się z dziewczynami z Nowego Jorku. W efekcie

wszelki instynkt samca alfa, jaki miałem, został we mnie zabity przez

wychowanie albo wybity z głowy później.

- Ale czy nie masz czasami ochoty po prostu rzucić się na

Andreę?

- Rzucić się? - Jesse nie byłby chyba bardziej zaszokowany,

gdyby Martha zaproponowała podsunięcie Andrei odrobiny

hiszpańskiej muchy. - To ty mnie uczyłaś, żebym był delikatny,

pamiętasz?

background image

- Wiem, wiem. Wybacz.

- No, teraz mnie wkurzyłaś.

Martha wstaje.

- Katastrofa!

Jesse przygląda się swojemu dziełu.

- Nie, nie półka! Ty i Andrea! Chyba się nie spodziewasz, że

odwali za ciebie całą robotę. - Martha przechodzi do salonu. - Pomyśl,

jak wyglądają gody w przyrodzie - samce pokazują, na co je stać,

walczą i z całego serca wyśpiewują, żeby przywabić samice. Spytaj

Lucy.

Jesse zamyka skrzynkę z narzędziami i podąża za siostrą.

- A może pocałujesz dziś Andreę? - pyta Martha. - Dzwoń zaraz i

powiedz, że nie możesz przestać o niej myśleć.

Przerywa im głośne miauczenie, co Jesse natychmiast

wykorzystuje, żeby się wykręcić z niewygodnej sytuacji.

- Muszę iść - mówi, zbierając rzeczy. - Zamknąłem twojego

narwanego kota w łazience. - Starannie układa szal na klatce

piersiowej, pozostawiając jeden luźny koniec, którym będzie mógł

dyskretnie zakryć nos i usta, gdyby zaszła konieczność zabezpieczenia

się przed kaszlącymi pasażerami autobusu.

Martha podaje mu płaszcz i całuje go w policzek.

- Dzięki za pomoc.

- Drobiazg. - Jesse wkłada czapkę i spuszcza nauszniki niczym

sześciolatek.

background image

Martha ma nadzieję, że jeśli rzeczywiście zbierze się na odwagę i

spotka wieczorem z Andreą, zdejmie czapkę.

Gdy Jesse wychodzi, Martha otwiera łazienkę, a rudy, pręgowany

kot Hannibal wyskakuje z niej jak z procy i zaczyna krążyć wokół jej

nóg, szaleńczo się ocierać, mruczeć i miauczeć, domagając się

jednocześnie jedzenia i pieszczot.

Ten kot to być może przyczyna jednej z bardzo nielicznych

uzasadnionych obaw Jessego. Hannibal stanowi zagrożenie dla nóg

wszystkich, którzy przekraczają próg Bordella, z wyjątkiem Marthy.

- Co w tym dziwnego, że przez ciebie żaden facet nie chce

spędzić ze mną nocy? - pyta Hannibala, napełniając jego miseczkę

karmą. Przygląda się dziełu brata, po czym bardzo ostrożnie ustawia

na krzywo wiszącej półce Radość gotowania.

ROZDZIAŁ 3

Mężczyźni zaprzepaszczają więcej zdobyczy przez własną

niezręczność niż z jakiejkolwiek przyczyny tkwiącej w kobiecie.

Ninon de Lenclos

Zapałki, kompas, świece, wełniane skarpety, czerwone wino,

śniegowce, książka o ptakach. Układając w myślach listę rzeczy, które

przydadzą się jej i Adamowi podczas weekendu w lesie, Lucy coraz

bardziej marszczy czoło. Zadzwonić do Hertza. Kupić mapę hrabstwa

Ulster. Upiec ciasteczka. Zabrać korkociąg.

background image

Nie mogąc już wszystkiego spamiętać, sięga po notatnik i

pośpiesznie zapisuje pytania: Czy mamy zabrać wodę? Drewno?

Wyposażenie ubikacji? Nafta do lamp? Apteczka?

Stres Lucy zwiększa się proporcjonalnie do długości listy i zanim

zdaje sobie sprawę z tego, co robi, jej palce już wybierają numer

Coopera. Odzywa się automatyczna sekretarka.

- Cooper, jesteś tam? To ja - odczekuje chwilę, przekraczając stos

ekwipunku na wyprawę: pionierki, zapałki turystyczne, ciepłą bieliznę

z długimi rękawami i nogawkami. - Okay. Chyba cię nie ma.

Oddzwoń. Jeśli możesz, to jeszcze dzisiaj. Wybieramy się w ten

weekend na północ stanu do domku przyjaciół, w którym nie ma

bieżącej wody i prądu, jest tylko piec, w którym trzeba palić...

- Hej, gąsko - odzywa się Cooper, nieco zdyszany. - Byłem poza

domem, naprawiałem ciężarówkę. Mów, co ci leży na sercu.

Walące serce Lucy natychmiast się uspokaja. Głupio jej, że w

ogóle się zdenerwowała.

- Hej, Coop - rzuca. - Co tam u ciebie?

- Wszystko na medal, kochanie.

- Swoją drogą ciekawe, dlaczego zawsze tak świetnie ci się

wiedzie?

- Przyjedź kiedyś, to się przekonasz.

To już dyżurny żart - przez dwanaście lat ich znajomości Lucy

nigdy nie odwiedziła farmy Tuckingtonów.

- Tak, wiem. Byłabym lepszym i szczęśliwszym człowiekiem,

gdyby budziło mnie muczenie krów, a nie wycie klaksonów - mówi. -

background image

Ale myślę, że nie doceniasz przewagi, jaką dziewczynie z miasta daje

nadwrażliwość.

- Może i tak - odpowiada Cooper. - Może powinienem przyjechać

i osobiście to sprawdzić.

- Dlaczego nie? Już dawno się spóźniasz ze swoimi corocznymi

odwiedzinami.

- Co racja, to racja. A jakaś przerwa na pewno by mi się teraz

przydała.

- ha mia casa es e la tua casa — zapewnia Lucy.

- W takim razie może pod koniec tygodnia sprawdzę loty. Ale do

rzeczy. W czym mogę ci pomóc, jeśli chodzi o tę przerażającą

wycieczkę w dzikie ostępy północnego stanu Nowy Jork?

Lucy ignoruje złośliwość i od razu zadaje pytania.

- Jest tam jakieś urządzenie, które doprowadza wodę ze studni do

domu. Mieliście kiedyś coś takiego?

- Jasne. Są chimeryczne - odpowiada Cooper, natychmiast

przechodząc do konkretów. - Lepiej weźcie ze sobą kilka galonów

wody, zwłaszcza jeśli zamierzacie przyjechać w nocy i będzie zimno.

Zamarznięte węże to nic przyjemnego.

Lucy wpisuje wodę na listę.

- A co z drewnem na opał? Powinniśmy trochę kupić?

- Gwarantuję, że wasi przyjaciele mają solidny zapas - mówi z

przekonaniem Cooper i zapewnia ją, że małe domki łatwo ogrzać.

background image

- A jeśli polana będą wilgotne? - nie daje za wygraną Lucy. - Co

wtedy zrobimy? - W nagłym przypływie zdenerwowania jednym

tchem odczytuje całą listę.

- To tylko weekend, Luce, ale jeśli tak się tym przejmujesz, może

nie powinnyście jechać tam z Marthą same?

- Z Marthą? Jadę z Adamem. W piątek są walentynki. - Lucy

słyszy w słuchawce jakiś stłumiony dźwięk i dociera do niej, że

Cooper się śmieje. - Co w tym takiego śmiesznego?

- Po prostu martwisz się z byle powodu. Dobry Boże! Jak się nie

wyluzujesz, to ten weekend będzie kompletnie wyprany z

romantyzmu.

- O co ci chodzi?

- Posłuchaj, Luce, Adam da sobie radę. Właściwie to powinnaś

mu pozwolić się wszystkim zająć. Twoje pytania są jak z podręcznika

dla skautów.

Lucy próbuje wygrzebać z pamięci jakąkolwiek wzmiankę

Adama na temat rozpalania ogniska, strugania patyków czy w ogóle

udziału w jakichś akcjach przypominających skautowskie.

Jest przekonana, że nigdy się takich rzeczy nie uczył. Mocne

strony Adama to abstrakcyjne myślenie, wyższa matematyka i

przyklejane sporadycznie w różnych miejscach miłosne liściki.

Umiejętność przetrwania w trudnych warunkach do nich nie należy.

- Wy, jankeskie dziewczyny, musicie się nauczyć, jak dać

facetowi być facetem - mówi Cooper.

background image

Wieje porywisty wiatr, a małe płatki śniegu wirują nad

wynajmującą samochody firmą Hertza przy Trzydziestej Czwartej

Ulicy, gdzie spotykają się Lucy i Adam, by rozpocząć swój

romantyczny weekend.

Dzień jest bardzo wietrzny, więc oboje solidnie się okutali. Lucy

w niebieskiej parce z kapturem obszytym futrem wygląda na gotową

na Idita-rod*, a Adam ma na sobie ciężką granatową dwurzędową

kurtkę i szary wełniany komplet złożony z czapki i szala -

gwiazdkowy prezent od matki.

Wita się z widocznym skrawkiem twarzy Lucy i całuje ją w

zaróżowiony nos. Zgodnie z planem zjawiają się w biurze firmy

wynajmującej samochody w południe, by mieć pewność, że przed

zmrokiem trafią do domku Wolfów. Lucy zasiada za kierownicą,

starając się opanować złość na Adama, który zapomniał prawa jazdy.

- Pamiętałem, że kazałaś mi wziąć latarkę - mówi Adam, jakby

jedno mogło zrekompensować drugie.

Lucy odpowiada najlepszym uśmiechem z serii „nie ma

problemu", na jaki ją stać. Prawie nie ma ruchu, więc mkną autostradą

West Side przez most Georgea Washingtona i wzdłuż Palisades, skąd

od czasu do czasu widać skuty lodem Hudson z wybitym na środku

pasem, po którym mogą pływać łodzie.

Podekscytowana wyjazdem Lucy pędzi autostradą, lawirując

między samochodami z wprawą zawodowego hokeisty. Prawa ręka

Adama cały czas spoczywa na desce rozdzielczej.

*Wyścigi psich zaprzęgów na Alasce

background image

W okolicy Góry Niedźwiedziej zatrzymują się przy malowniczym

punkcie widokowym, by zjeść parę kanapek z indykiem i serem brie,

które przygotowała Lucy.

- Mówiłem ci, że robisz najlepsze kanapki na świecie? - pyta

Adam, wsuwając swoją, z kącikami ust błyszczącymi od majonezu.

- Nie - kłamie Lucy. Bardzo ją cieszy, że Adam uważa ją za

wspaniałą kucharkę.

Śnieżna zasłona chwilowo zniknęła i Lucy widzi w oddali parę

bielików amerykańskich wylatujących z gniazda po drugiej stronie

rzeki. Pokazuje je Adamowi.

- Piękne, prawda? - mówi, trzymając go za rękę. Niepewność co

do ich związku, którą ostatnio odczuwała, znika na widok ptaków. -

Wiesz, orły są trochę jak ludzie. Dobierają się w pary na całe życie.

- To chyba najmniej naukowe stwierdzenie, jakie kiedykolwiek

usłyszałem z twoich ust - odpowiada Adam.

Lucy zastanawia się, czy ta uwaga ma jej utrzeć nosa prywatnie

czy zawodowo. Działa na obu frontach, a dziewczyna stara się ukryć

urazę, gdy mówi:

- To nie była obserwacja naukowa.

- Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. To miał być

żart. - Adam rzeczywiście wygląda na skruszonego, lecz atmosfera już

się zmieniła. Jeszcze przez kilka chwil w milczeniu jedzą kanapki, po

czym Adam pyta, czy Lucy czytała artykuł w najnowszym numerze

„Nature". - To o nowej genetycznej technice analizowania linii

background image

papilarnych, która pozwala na śledzenie przelotów ptaków. Jest po

twojej stronie łóżka.

Lucy potrząsa przecząco głową. W jej mieszkaniu piętrzą się całe

stosy czasopism biologicznych, a ona wciąż stara się być na bieżąco.

- Ta nowa technika dowodzi, że zaledwie dziesięć procent

ptaków, o których biolodzy sądzili, że dobierają się w pary na całe

życie, jest naprawdę monogamicznych.

Lucy czuje ucisk w żołądku. Do czego on zmierza? Żałuje, że w

ogóle wspomniała o bielikach, i włącza zapłon.

- A może byś mnie na jakiś czas zmienił? - Zostawia silnik na

chodzie, otwiera drzwi i przechodzi na drugą stronę samochodu.

Po piętnastu minutach uświadamia sobie nagle, że dotychczas

nigdy nie widziała, jak Adam prowadzi. Jakie to nowojorskie, myśli i

przypomina sobie wycieczki, na które się wybrali przez dwa lata,

odkąd są razem: tydzień w Paryżu - samochód nie był potrzebny;

Boże Narodzenie na Cape Cod - ona jechała wozem matki; kilka

krótkich wypadów na plaże Hamptonów - podwozili ich przyjaciele;

parę wyjazdów służbowych - jeździli pociągami.

Lucy patrzy na mijane miasteczka: Newburgh, Marlboro,

Highland, New Paltz. Zafascynował ją wirujący śnieg, im dalej na

północ, tym bardziej mokry i ciężki. W rozmarzeniu wyobraża sobie,

że są już w żółtym, wiejskim domku i popijają wino przed buzującym

w piecu ogniem, do którego dokłada Adam z nagim torsem.

Zamierza właśnie pogładzić umięśnione plecy Wyimaginowanego

Adama, gdy ten Prawdziwy gwałtownie hamuje i Lucy leci do przodu,

background image

już któryś raz przez ostatnich dwadzieścia mil, w końcu

zatrzymywana pasem bezpieczeństwa.

Przechylanie się do przodu i do tyłu przyprawia ją o mdłości.

Przypominają jej się słowa Marthy, która powiedziała kiedyś, że

wystarczy popatrzeć, jak mężczyzna prowadzi - czy jest pewny siebie,

skoncentrowany na sobie, brawurowy a można się o nim dowiedzieć

wszystkiego, co trzeba.

Lucy zastanawia się, na co wskazuje niezdecydowanie Adama -

naciska pedał gazu i zaraz zdejmuje z niego nogę, i tak w kółko. Stara

się nie wyciągać żadnych wniosków. Zaczyna się jednak obawiać

każdego wjazdu na autostradę, kiedy Adamowi po długim, pełnym

nerwowych prób wahaniu udaje się wreszcie włączyć do ruchu, ku

niezadowoleniu pozostałych kierowców.

Z całych sił starając się utrzymać wizję dokładającego do ognia

Adama z nagim torsem, Lucy pyta najseksowniejszym tonem, na jak

potrafi się zdobyć:

- Co chcesz najpierw robić, kiedy już będziemy na miejscu?

Adam nawet na nią nie patrzy, pochyla się do przodu, mocno

zaciskając ręce na kierownicy.

- W tej chwili myślę tylko o tym, żeby dojechać tam cało.

Śnieg staje się coraz gęstszy w miarę zbliżania się do gór Catskill.

Gubią się na jakiejś pomniejszej drodze, mijają stare domy,

rozpadające się stodoły, wiejskie sklepiki i zrujnowaną tawernę z

neonem BUD LIGHT w oknie. Zniszczone kamienne mury,

background image

wzniesione setki lat temu, przypominają szerokie, krzywe i bezzębne

uśmiechy.

Przyjazne, zachęcające szyldy wskazują drogę do miejscowych

szlaków narciarskich, polecają restauracje, oferują rozwiązanie

problemów prawnych. Trafił się nawet jeden z trzema uśmiechniętymi

pomidorami wyrzucającymi w górę patykowate nóżki, jak dziewczyny

z

Rockettes,

ponad

informacją:

MIEJSCOWA

UPRAWA,

MIEJSCOWA SŁAWA. Bez reszty oczarowana Lucy gotowa jest się

przeprowadzić do hrabstwa Ulster.

Gdy zatrzymują się na podjeździe, wydaje okrzyk zachwytu.

Żółty domek położony jest na skraju dużej łąki, którą z drugiej strony

przytłaczają wzgórza. Przez chwilę po prostu syci się widokiem,

potem odpina pas bezpieczeństwa i przytula Adama.

- Dojechaliśmy!

Zostawia go, by wypakował rzeczy, a sama odnajduje klucz

ukryty pod kamieniem w skrzynce na kwiaty. Popycha drzwi, które

otwierają się ze skrzypieniem, i wchodzi do pachnącej stęchlizną

chaty z podłogą z nierównych desek oraz stropem z surowymi

belkami.

Adam wchodzi za nią, strząsając z butów śnieg w taki sposób, że

brzmi to niemal jak narzekanie, lecz gdy Lucy się odwraca, zauważa,

że przyniósł gałęzie ostrokrzewu.

- Są piękne - mówi, odbierając je i umieszczając w wielkim

dzbanie na kuchennym stole. Zaciera ręce. - Może rozpalisz ogień, a

ja wszystko rozpakuję?

background image

Przestrzeń domku nie jest podzielona. Stojący naprzeciwko pieca

obity dżinsem futon pełni zarazem funkcję kanapy, a przed nim na

podłodze rozpościera się skóra jakiegoś wyjątkowo puszystego

zwierzęcia. „Dywanik" wygląda na niesamowicie miękki i Lucy

zastanawia się, czy później będą się na nim kochać.

W części kuchennej stoi stary farmerski stół i misa służąca jako

zlew, a na hakach wbitych w ścianę wiszą garnki.

- Nie uważasz, że to urocze? - pyta Lucy.

- Urocze? - Adam omiata spojrzeniem dziwną zbieraninę

przymocowanych do ściany lub zwisających z belek staroci:

dwuzębne widły obok powgniatanej łopaty, siekiera, młot kowalski i

klin, łuk z rogowymi wykończeniami oraz mnóstwo strzał w

rozpadającym się kołczanie. - Wyglądają jak rekwizyty z jakiegoś

horroru. A to co za cholera? - pyta, wskazując na zawieszone na haku

w ścianie metalowe narzędzie.

Lucy uważnie przygląda się starym sidłom z mechanizmem

sprężynowym, który zatrzaskuje się na łapie ofiary. Między

metalowymi szczękami ledwie się trzyma maleńka kość, najpewniej z

palca.

- Ciekawe - mówi.

- Chyba raczej makabryczne.

Adam klęka przed piecem i Lucy obserwuje, jak wkłada na dno

paleniska złożone kawałki gazety.

- Pomóc ci? - pyta, siłą woli zmuszając go, by zmiął papier w

kulki. Przypomina sobie jednak napomnienie Coopera - „Wy,

background image

jankeski, musicie pozwolić facetowi być facetem" - i gryzie się w

język.

- Wszystko w porządku.

Wino, myśli Lucy. Kieliszek wina wszystko naprawi. Otwiera

butelkę lepszego wina, zostawiając gorsze na później, i zagląda do

szafki pełnej pustych słoiczków po marmoladzie Dundee, które

najwyraźniej pełnią tu funkcję kubków na każdą okazję.

Nalewa wina i klęka na skórze obok Adama, który podpala brzegi

gazety. Podaje mu kubek i, pociągnąwszy łyk, wślizguje się w jego

ramiona, a potem całuje.

- Musisz mnie rozgrzewać, dopóki ogień się nie rozpali - mówi.

Obejmują się i kładą na futrze, całując się i tuląc do siebie, gdy

nagle Adam gwałtownie odpycha Lucy. Z pieca wielkimi kłębami

wydobywa się dym, a drewno się tli, lecz nie chce się porządnie zająć.

- Co jest, cholera jasna? - wykrzykuje chłopak, skacząc na równe

nogi.

- Otworzyłeś rurę spalinową? - pyta Lucy.

Adam patrzy na nią osłupiały i pada na kolana, przysuwając

głowę do pieca, by zajrzeć do środka w poszukiwaniu dźwigni. Lucy

znajduje ją pierwsza, na zewnątrz przewodu kominowego.

- Mam - mówi, przesuwając dźwignię.

Rura się otwiera i dym zaczyna wylatywać na zewnątrz. Próbuje

znowu przytulić się do Adama, on jednak wstaje i przemierza chatkę,

by otworzyć drzwi i wywietrzyć dym. Jego ciężkie kroki dudnią o

podłogę, przez co polano obsuwa się na skraj pieca.

background image

Korzystając z tego, że Adam nie patrzy, Lucy wpycha szczypcami

polano i podkłada pod drewno kilka kul zmiętej gazety, dzięki czemu

ogień na dobre się rozpala. Domek szybko się nagrzewa. Adam i Lucy

pieką polędwicę i zagrzebują w palenisku dwa zawinięte w folię

aluminiową ziemniaki. Otwierają drugie wino i troszeczkę się upijają,

nawzajem się przy tym karmiąc.

Zanim położą się do łóżka, decydują się na wspólną wyprawę do

toalety. Adam pamiętał wprawdzie o latarce, ale zapomniał sprawdzić

baterie, które ledwo działają. Latarka nie rzuca snopu światła i może

tylko zdradzić jakimś czającym się w ciemności głodnym

zwierzakom, gdzie oboje się znajdują. Adam i Lucy przytulają się i

brną przed siebie po kolana w śniegu. Żadne nie chce przyznać, że się

boi.

- Damy mają pierwszeństwo - mówi Adam, stając na straży, a

Lucy wchodzi do środka.

Drzwi się zatrzaskują i w wychodku - a faktycznie zwykłej szopie

- robi się ciemno jak w grobie. Lucy przychodzi do głowy, że być

może na szczęście dla niej. Jednak opuszczenie spodni, nie mówiąc

już o tym, by przysiąść na zamarzniętym na kość klozecie, i tak

wymaga sporej siły woli.

Zamyka oczy i koncentruje się, cichutko nucąc. Na zewnątrz wyje

wiatr i dziewczyna słyszy, jak gałęzie uginają się z trzaskiem pod

ciężarem śniegu. Potem dochodzi ją donośniejszy odgłos - b ę c - po

czym bez uprzedzenia drzwi otwierają się na całą szerokość, do

background image

środka wskakuje Adam i nadeptuje jej na stopę, usiłując złapać

równowagę. W końcu mu się udaje.

- Jezu! - krzyczy Lucy, wstając i podciągając spodnie.

- Przepraszam, przepraszam. - Odwraca się do niej plecami.

- Co się stało?

- Coś tam jest. Słyszałem coś w lesie. - Oddech Adama jest płytki

i przyspieszony.

Lucy wytęża słuch. Wokół panuje cisza.

- Może po prostu spadł jakiś konar? - zgaduje, powoli

przesuwając się w kierunku drzwi. - To na pewno przez ten mokry i

ciężki śnieg.

- Jezu, Lucy, to nie był śnieg. Coś tam jest.

Lucy otwiera skrzypiące drzwi i niczego nie dostrzega.

- W takim razie cokolwiek to było, już sobie poszło. Chcesz,

żebym poczekała, aż się załatwisz?

- Na zewnątrz? Sama? Nie bądź śmieszna. Zresztą i tak mi się nie

chciało. Lepiej wróćmy do domu.

Adam wysuwa się przed Lucy i wychyla głowę na zewnątrz,

świecąc w ciemności dogasającą latarką. Rozgląda się na wszystkie

strony i biegiem rusza do domku. Dopiero przy drzwiach uświadamia

sobie, że jego dziewczyna została w tyle.

Macha ręką, by przyspieszyła, lecz ona nie widzi go w ciemności

i wraca swoim tempem.

- Naprawdę coś słyszałem - mówi Adam, gdy Lucy dociera do

drzwi.

background image

- Wiem, kochanie.

Adam zamyka drzwi i oświadcza, że ma zamiar się położyć. W

ubraniu rzuca się na futon i kładzie na boku, odwrócony do Lucy

plecami. Zamyka oczy i po kilku minutach twardo zasypia. Albo

udaje.

Lucy powoli zdejmuje koszulę i przerzuca ją przez widły. Adam

na pewno żartuje. Zsuwa dżinsy, odpina stanik i zdejmuje bieliznę,

rzucając ją na łóżko. I nic! Czy to możliwe, że naprawdę śpi? Nie

może się zdecydować - wściekać się czy obrażać - i wślizguje pod

koce obok niego. Wpatruje się w jego kark, obserwując wystające

spod koszulki włosy. Skupia się na tym, jak bardzo nienawidzi

owłosionych karków.

Lucy wcześnie się budzi, zmarznięta i z pełnym pęcherzem.

Adam leży z głową wciśniętą pod poduszkę. W nocy ściągnął z niej

prawie wszystkie koce. Dziewczyna wciąga bieliznę z długimi

nogawkami i próbuje rozpalić ogień, zgniatając dział sportowy gazety

w zgrabne kulki, które umieszcza na wczorajszych popiołach.

Dorzuca nieco podpałki i dodaje trzy polana ustawione w piramidkę.

Wkrótce ogień się pali. Lucy stawia na piecu garnek z wodą na kawę.

Śpiący w pomiętej pościeli Adam przypomina jej aniołka.

Przysięga sobie, że ten dzień spędzą znacznie przyjemniej. Bosa stopa

Adama wysunęła się spod koców i Lucy starannie ją przykrywa.

Adam się porusza.

- Cześć - mówi.

- Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek.

background image

- Nawzajem. Wyspałaś się?

Lucy potakuje ruchem głowy.

- A ty?

- Całkiem nieźle.

- Idę się załatwić. Może zrobisz kawę i trochę się poprzytułamy.

Co ty na to?

- Brzmi zachęcająco. Iść z tobą?

- Poradzę sobie - odpowiada Lucy.

Adam przestaje się uśmiechać i przewraca się na brzuch. Gdy

Lucy wraca, siedzi na złożonym futonie.

- Co z moją kawą i przytulankiem?

Adam podaje jej kubek po marmoladzie z parującą kawą i

poklepuje miejsce obok siebie, jakby samo siedzenie przy nim

wystarczało już za przytulanie. Na kolanach trzyma notes otwarty na

stronie z bazgraniną równań.

- Hej, w walentynki się nie pracuje - mówi Lucy, wyrywając mu z

rąk notatnik.

Adam patrzy ze zdumieniem.

- Trzeba rozgrzać mózg. Wrzucić trochę liczb, żeby zaskoczył.

- Czekaj, zaraz dostaniesz swoje liczby - mówi Lucy,

przeczesując palcami blond włosy. - Dam ci walentynkową lekcję

matematyki. Jeden - całuje go w usta. - Dwa - obie powieki. - Trzy

- policzek, nos, policzek. - Trzy razy trzy - dziewięć szybkich,

schodzących w dół pocałunków klatki piersiowej. - Rozgrzany?

background image

- Może troszeczkę - odpowiada Adam, dochodząc do siebie. - Ale

wiesz, prostą arytmetykę przerabiałem trzydzieści lat temu. Teraz

zajmuję się chromodynamiką kwantową, więc proszę o odpowiednio

więcej całusów.

- Robi się - mówi Lucy i bierze się do dzieła.

Śniadanie przeciąga się niemal do południa. Potem Lucy

proponuje, by Adam znalazł studnię. Trzeba podłączyć węże, żeby

umyć naczynia i się wykąpać. Adam wkłada swoją dwurzędówkę i

posłusznie rusza ścieżką ze wskazówkami Wolfów w ręku. Po

dwudziestu minutach jego nieobecności Lucy wkłada buty. Idzie jego

śladami, cały czas go wołając.

- Tutaj - odkrzykuje chłopak.

Lucy wspina się na wzgórek, skąd dobiega głos Adama, i zastaje

go klęczącego w śniegu przy studni, częściowo przykrytej płytą ze

sklejki. Zdjął rękawiczki i ręce poczerwieniały mu już z zimna. W

jednej trzyma wąż, a drugą wlewa do niego wodę, próbując - bez

powodzenia - wytworzyć ciśnienie, by pompa zadziałała.

- Co się dzieje? - pyta Lucy.

Adam wskazuje na przemoczoną nogę.

- Poślizgnąłem się, kiedy odsuwałem tę płytę.

- Oj, biedactwo.

- I nie mogę uruchomić tego cholerstwa. - Unosi koniec węża.

- Pewnie zmarzłeś na kość - mówi Lucy, odbierając od niego wąż

i dzbanek. - Lepiej idź do domu, może mi się uda. Jeśli nie, to zaraz

background image

wrócę. - Czyta zapisane na kartce instrukcje, które Adam położył na

kamieniu, i wlewa wodę przez lejek.

Gdy w wężu słychać gulgotanie, Lucy natychmiast wrzuca koniec

głęboko w breję w studni i ma wielką nadzieję, że dzięki grawitacji

wąż zassie wodę i doprowadzi ją do domu. Adam nie zdołał ujść

dziesięciu metrów, a Lucy już uruchomiła mechanizm.

- Pewnie już to rozruszałeś - mówi, jakby poluzował zakrętkę

słoika. W milczeniu schodzą ze wzgórza, tylko śnieg głośno skrzypi

pod ich nogami.

W domu Adam zdejmuje mokre dżinsy i kalesony, po czym

wiesza je na rurze pieca, by wyschły. Z chudymi, pokrytymi gęsią

skórką nogami wygląda jak oskubany kurczak. Penis dynda mu przy

prawym udzie. Staje przy ogniu, a właściwie już pomarańczowym

żarze, usiłując się rozgrzać.

- Obawiam się, że skończyło nam się porąbane drewno mówi

Lucy, szukając na kartce od Wolfów wskazówek na temat drewna na

opał. Gdy znajduje właściwy fragment, czyta go na głos. - Z tyłu

domu jest częściowo porąbane drewno. W kącie za drzwiami jest młot

i klin.

Adam wkłada suche bokserki i dżinsy, a potem sięga po młot i

klin. Od tygodni bolą go plecy, więc z cierpiętniczą miną usiłuje

zamknąć za sobą drzwi, mając w rękach ciężkie narzędzia.

Lucy odkręca kran. Do miski bije lodowata woda. Dziewczyna

napełnia duży czajnik i stawia na piecu, by podgrzała się do

zmywania. Gdy wraca do prowizorycznego zlewu, wygląda przez

background image

okno i obserwuje Adama, który ustawia do rąbania kilka ogromnych

polan. Cieszy się na widok chłopaka rąbiącego drewno i niecierpliwie

czeka na wspaniały odgłos rozszczepiającego się bierwiona.

Adam schyla się i niepewnie wbija klin w polano tak głęboko, by

utkwił w nim w miarę mocno. Lucy przychodzi na myśl, że Adam

jeszcze nigdy nie rąbał drewna. W końcu dorastał w Nowym Jorku, a

jego rodzice pracowali na uczelni. Trudno jej sobie wyobrazić, że

uczyli syna takich rzeczy.

Adam unosi młot nad prawe ramię i opuszcza na klin. Rozlega się

wysoki, delikatny dźwięk - ping. Potem wszystko się powtarza. Ping.

Ping. Ping. Klin nie posuwa się ani o centymetr. Adam ogląda się

przez ramię na dom. Nakrył mnie, myśli Lucy, choć nie jest pewna,

czy ją widzi. Spuszcza oczy i patrzy na zlew pełen naczyń.

Odczekuje chwilę, a potem unosi wzrok, tym razem jednak z

pochyloną głową. Adam znów podnosi młot, teraz już wyżej, sporo

nad głowę, a gdy robi mocny zamach, wykorzystując siłę mięśni, by

wzmocnić uderzenie, Lucy wstrzymuje oddech.

Rozlega się głośny odgłos metalu walącego o metal, lecz młot

ląduje tuż przed celem, ześlizgując się po zewnętrznej krawędzi klina,

zamiast wbić go na amen. Klin wyskakuje i trafia chłopaka prosto w

piszczel.

Adam wrzeszczy z bólu, a Lucy wybiega na zewnątrz.

- Kurwa! - krzyczy Adam, podskakując na prawej nodze i

trzymając oburącz lewą. - Kurwa, kurwa, kurwa!

Lucy bierze go pod ramię i pomaga dokuśtykać do domku.

background image

- Kurwa!

Sadza go na futonie, zdejmuje but i podwija nogawkę, odsłaniając

paskudny, fioletowy guz wielkości dużego jajka. Wybiega na

zewnątrz i ugniata w rękach śnieg, który owija potem ręcznikiem i

przykłada do obrzmienia.

- Kurwa!

- Co mam robić, Adam?

Jego spojrzenie mówi, że dość już nawyrabiała.

- Adam?

Chłopak cały czas nie jest w stanie się do niej odezwać, zbyt

wściekły i obolały. Wyraźnie widać, że obwinia ją o stłuczoną nogę i

w ogóle o tę całą żałosną eskapadę.

- Chcę wracać - odpowiada wreszcie. - Nie chcę o tym gadać. Nie

chcę się dołować. Po prostu mam już dosyć i chcę wracać do domu.

Gdy Adam, siedząc przy piecu, opatruje nogę, Lucy pakuje rzeczy

i sprząta: kończy zmywanie, spuszcza wodę z węża, zamyka ubikację,

wrzuca ubrania do toreb, wynosi bagaż na zewnątrz do samochodu i

ładuje na tylne siedzenie. Wskakuje za kierownicę i przekręca kluczyk

w stacyjce, lecz silnik nie zaskakuje. Wysiada i rozgląda się -

bagażnik jest niedomknięty.

W domu Adam znieczula się resztką wina, rozkłada na kolanach

notatnik i zagłębia się w jakimś równaniu - wygląda już na całkiem

szczęśliwego. Za to w głosie Lucy słychać niezadowolenie.

- Siadł nam akumulator - oznajmia. - Bagażnik był otwarty.

Oboje wiedzą, kto go tak zostawił.

background image

- Pójdę do sąsiada i zobaczę, czy pomoże nam ruszyć - mówi

Lucy.

Trzeba przyznać, że gdy Lucy wraca, Adam czeka już na

zewnątrz. Dziewczyna siedzi w przeżartym rdzą pikapie marki

Chevrolet obok kierowcy, który na oko wygląda na siedemdziesiątkę z

okładem, na głowie ma baseballówkę i szczerzy sztuczne uzębienie w

promiennym uśmiechu.

Mężczyzna mówi przez zęby, lekko poświstując.

- Przyjaciół Wolfów w biedzie nie zostawię - zapewnia, ciesząc

się, że ma okazję pomóc mieszczuchom wykaraskać się z tarapatów.

Wyciąga zza siedzenia przewody rozruchowe i poleca Lucy usiąść za

kierownicą wynajętego samochodu. - Pani otworzy maskę, jak

małżonek da znak, a potem zapali. I nie ma co dawać za dużo gazu,

starczy tylko trochę.

Wiem, jak uruchomić samochód, myśli Lucy. A Adam nie jest

moim mężem! Nagle odczuwa wielką ulgę, że się nie pobrali.

Wysiada z pikapa i unikając wzroku Adama, zajmuje miejsce za

kierownicą wynajętego samochodu.

Staruszek unosi maskę chevroleta i przyjacielsko wita się z

Adamem. Przyczepia jeden koniec kabla do akumulatora swojego

wozu, a drugi wręcza chłopakowi, który ze zdziwioną miną przekłada

klamrę z ręki do ręki.

Biorąc zakłopotanie Adama za efekt małżeńskiej kłótni,

mężczyzna poklepuje go po plecach.

background image

- Wkurzyła się trochę, co? Nic się pan nie bój, migiem się

uwiniemy. - Wsiada do swojego wozu. - Okay! - krzyczy. - Przypinaj

pan i mów, kiedy mam odpalać!

Zza kierownicy Lucy obserwuje Adama przez przerwę między

uniesionymi maskami. Chłopak patrzy na silnik osłupiałym wzrokiem,

wyraźnie nie mając pojęcia, jak zaczepić klamry. Przecież to z

podręcznika dla skautów, dupku, myśli Lucy, teraz wściekła już także

na Coopera i całe jego pieprzenie o tym, że jankeski muszą dać

facetowi być facetem.

Zazwyczaj Lucy stara się wymyślić sposób podpowiedzenia

Adamowi właściwego rozwiązania, tak żeby się nie połapał, że mu

pomaga. Ale ta sytuacja bynajmniej do zwyczajnych nie należała.

Lucy wysiada z samochodu, wyrywa mu kable i każe zająć miejsce za

kierownicą. Później przypina czerwony kabel do dodatniego bieguna

akumulatora, a czarny do blokady silnika, i mówi:

- Dobra! Już! - Sygnalizuje mężczyznom, by uruchomili

samochody. Adam zwiększa obroty silnika. Kilka minut później Lucy

odpina kable w odwrotnej kolejności, owija wokół dłoni i łokcia, po

czym oddaje porządny zwój sąsiadowi Wolfów.

Adam odzywa się dopiero w połowie drogi do domu.

- Wybacz, Lucy. Nie cierpię cię rozczarowywać.

Lucy nie odpowiada.

Przed nimi jeszcze kawał drogi.

background image

ROZDZIAŁ 4

Mężczyzna to zwierzę domowe, które można nauczyć niemal

wszystkiego, jeśli je krótko trzymać.

Jilly Cooper

PONIEDZIAŁEK - KURT BECKER

Pierwszorandkowy klient Marthy, Kurt Becker, czeka na nią przy

barze supermodnej knajpki Mare, której właścicielem jest jakaś sława

wśród szefów kuchni. Gdy dziewczyna się zjawia, spóźniona zaledwie

dziesięć minut, mężczyzna wita ją mocnym uściskiem dłoni i patrzy

prosto w oczy.

- Miło panią poznać, pani McKenna - zwraca się do niej

oficjalnie. - Jak się pani miewa?

- Wspaniale - odpowiada Martha. - Proszę mi mówić po imieniu.

Po jego powitaniu Martha zastanawia się, czy jej nie zabrzmiało

zbyt wylewnie, ale wraca właśnie z próby podkładania głosu, która

wypadła tak pomyślnie, że natychmiast dostała pracę, a już od tygodni

nigdzie nie wystąpiła.

- Podkładanie głosu? - pyta niepewnie Kurt.

- Podkładanie głosu dla aktora to jak dla dermatologa usuwanie

brodawek. Nic wielkiego, ale robić trzeba. Tym się zarabia na

rachunki. - Zniża głos i dorzuca: - Prawdę mówiąc, do wybrednych

nie należę. - I wybucha śmiechem na wspomnienie, ile razy musiała

dziś powtórzyć zdanie - „Sprawia, że tłuszcz schodzi ci z drogi" - pod

surowym okiem reklamiarza, który przekonywał ją, by wyrażała

większą wdzięczność dla produktu.

background image

Kurt wydaje się zaskoczony entuzjazmem Marthy, który chyba

nie pasuje do poważnego nastroju, jaki usiłuje stworzyć. Śmieje się z

przymusem, więc Martha postanawia się do niego dostosować i tłumi

euforię. Mężczyzna wręcza jej niedużą żółto-różową różyczkę, której

łodyżkę zawinął w wilgotny papier i folię aluminiową.

- Wyhodowałem w swojej cieplarni - chwali się i przypisuje swoją

żyłkę ogrodniczą przodkom. - Eksperymentuję z rodzinnymi różami.

Na oko Kurt niedawno przekroczył czterdziestkę i Martha uważa,

że jest irytująco przystojny. Ma ciemnoblond włosy, chłodne szare

oczy i błyszczące białe zęby.

Dziewczyna unosi kwiatek do nosa i na chwilę zapomina, że jej

spotkanie z Kurtem nie ma charakteru rzeczywistej randki ani że

siedzący obok mężczyzna nie wyhodował tej róży z myślą o niej -

prawdziwej Marcie. Zamyka oczy i rozpływa się w delikatnej woni

kwiatu. Kurt chrząka.

- Słuchasz mnie, Martho? Czy może mówię do siebie?

Oczy Marthy otwierają się szeroko. Pracujesz, napomina się, a

klient płaci za twoją uwagę.

- Przepraszam - odpowiada i zauważa, że gdy z jego przystojnej

twarzy znika uśmiech, w okolicy ust pojawia się surowy grymas, a

nabrzmiała żyła na czole gotowa jest pęknąć w przypływie gniewu.

Kurt ubiera się z klasą, co zwykle trudno dostrzec w

konwencjonalnym stroju biznesmena. Martha - wyczulona na subtelną

sztukę doboru krawata, grę krat i pasków czy znaczącą wymowę

kołnierzyków - potrafi to jednak zauważyć. Zaczyna się zastanawiać,

background image

dlaczego właściwie ją wynajął - zdaje się, że całkiem nieźle sobie

radzi na randkach - i zadaje rutynowe już pierwszorandkowe pytania.

- Czego się spodziewasz po tym doświadczeniu? Jak się

dowiedziałeś o Pierwszej randce? Jak sądzisz, jakie masz problemy na

randkach?

W przeciwieństwie do większości klientów, Kurt gotów jest

natychmiast odpowiedzieć.

- Może wyjdę na aroganta - zaczyna bez zwłoki - ale myślę, że

całkiem przyzwoita ze mnie partia. - Wylicza swoje zalety, po kolei

rozprostowując zgięte palce, aż w końcu otwiera obie dłonie. - Jestem

inteligentny, zdrowy, nieźle oczytany, dobrze zabezpieczony

finansowo, dobrze wykształcony, sporo podróżowałem...

Dobrze, dobrze, myśli Martha, zakładając, że klient żartuje.

- Nieźle gotuję, jestem elegancki, w świetnej formie i dodajmy,

nie taki znów nieatrakcyjny.

Nie żartuje.

- W zasadzie - ciągnie - mogę zaoferować właściwej kobiecie

całkiem niezłe życie. - To całkiem niezłe życie obejmuje dom na wsi,

pięćdziesięciostopowy jacht, trzypiętrową kamienicę przy parku

Grammercy oraz własny samolot. - To chyba uzasadnione, że kobieta,

z którą się zwiążę, również powinna mieć wiele do zaproponowania. -

Wzrokiem pyta retorycznie: „Prawda?"

W spojrzeniu Marthy próżno szukać odpowiedzi. Niemniej

rzeczywiście sądzi, że to dziwne - nawet jeśli do zalet Kurta nie należą

jej ulubione ciepło i poczucie humoru - że dotychczas nie spotkał

background image

kogoś, komu te przed chwilą wymienione wystarczyłyby, aby przy

nim wytrwać.

Zastanawia się, czy jej klient przypadkiem nie należy do

mężczyzn, którzy pragną miłości kobiety, a gdy już dopną swego,

przestaje im na niej zależeć - z gatunku tych, co myślą: „Jeśli mnie

kochasz, to coś z tobą nie w porządku". Kurt nie wydaje jej się już taki

przystojny. Wtedy następuje wyliczanka:

- Odpowiednia kobieta musi być inteligentna, piękna,

wysportowana i musi kochać sztukę. - Nadmienia, że pieniądze jako

takie nie są konieczne, ale robiący wrażenie dorobek naukowy oraz

udana kariera owszem. - Przede wszystkim nie powinna oczekiwać, że

będę ją rozpieszczał. Potrzebna mi też kobieta, która nie da plamy na

obiedzie służbowym. - Przerywa i obrzuca Marthę spojrzeniem

winowajcy, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że brzmi zupełnie

beznamiętnie. - I cholernie mnie kręcą smutne oczy.

Smutne oczy? Czy nie należą one zwykle do większej całości w

postaci smutnego człowieka? - zastanawia się Martha.

Uwaga: odpuść sobie tę listę.

- Zasadniczo kobieta, z którą będę, powinna rozumieć, pod jaką

presją się znajduję - mówi Kurt z niecierpliwością zdradzającą, że

zależy mu na tym, by i Martha to zrozumiała. - Działam jak na

froncie. Ta wojna wyniszcza ludzi. Zanim się zorientują, co ich

trafiło, już są martwi. W tym biznesie to codzienność. - Pociąga łyk

podwójnej szkockiej z lodem. - Kiedy wracam do domu, ostatnia

background image

rzecz, jakiej mi trzeba, to ktoś, kto koniecznie chce wiedzieć, jak mi

minął dzień. Potrzebuję spokoju.

Martha nie może uwierzyć, że przeoczyła tak ważną informację

dotyczącą jego życiorysu. Bardzo jej się chce zapalić.

- Przypomnij mi, Kurcie, czym się zajmujesz? - pyta naj-

łagodniejszym tonem stewardesy, jaki słyszała w wykonaniu matki.

Pracujesz na urazówce? Infiltrujesz komórki al-Kaidy? Jesteś

wtyką mafii? Nie może sobie przypomnieć.

- Prowadzę firmę informatyczną - odpowiada Kurt.

Martha powstrzymuje wybuch śmiechu i sięga po serwetkę.

- Masz pojęcie, co się działo w branży komputerowej przez

ostatnich kilka lat? - pyta klient. - Firmy zostały zdziesiątkowane.

Uchylamy się przed kulami.

- Mm-hmm... - Martha odchyla się na oparcie krzesła.

Kurt bierze głęboki oddech, rozluźnia ramiona i obdarza ją

uśmiechem. Znów staje się przystojny. Działa na Marthę, nie

wulgarnie, ale jak mężczyzna, który daje kobiecie do zrozumienia, że

uważa ją za atrakcyjną.

- Dość już o mojej pracy - mówi i przybiera łagodniejszy ton. -

Zabierzmy się do bardziej romantycznych spraw.

Martha odwzajemnia uśmiech, przekonana, że Kurt chce

rozluźnić atmosferę.

- Kobieta, która by mi odpowiadała, powinna być szczupła, mieć

co najmniej metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i nie więcej

niż trzydzieści pięć lat... - przerywa na chwilę, by sprawdzić, czy

background image

przypadkiem nie obraził rozmówczyni - ...żeby jej się za bardzo nie

śpieszyło do ślubu i dzieci.

- Odczuwasz presję, żeby się ożenić? - pyta Martha.

Kurt poprawia się na krześle.

- Zawsze jesteś taka bezpośrednia?

- Na ogół - odpowiada Martha, chociaż wie, że na prawdziwej

randce nigdy nie zadałaby takiego pytania.

- Moja dewiza, jeśli chodzi o kobiety, brzmi następująco: nie

myśl, co będzie jutro, żyj dniem dzisiejszym.

Anonimowi Alkoholicy też mają taki slogan, myśli Martha.

- Zapomnijmy na chwilę o tym, z kim chcesz się umówić, i

skupmy się na tym, jak sobie radzisz na randkach - proponuje.

Żyłka na czole Kurta zaczyna lekko pulsować.

- Informowałem cię tylko o swoich minimalnych oczekiwaniach.

Wiem, że nie jesteś swatką. Jesteś ekspertem od randek. - Sposób, w

jaki akcentuje słowo „ekspert", sprawia, że nabiera ono przeciwnego

znaczenia. - Nie mówiłem, że nie wiem, jak traktować kobietę.

Sama się nie wynajęłam, myśli Martha. Ty to zrobiłeś! Żałuje

jednak, że zepchnęła Kurta do defensywy. Przypominają jej się

pierwsze doświadczenia z psychoanalizą, gdy miała dwadzieścia

cztery lata. Dążyła wtedy jedynie do tego, by orzeczono, że nie ma

żadnych problemów czy nerwicy, żeby psychiatra jej powiedział, iż

jest całkowicie normalna, zabawna, utalentowana i zrównoważona.

background image

Uświadamia sobie, że Kurt tak właśnie podchodzi do Pierwszej

randki. Jego cel polega na tym, by usłyszeć, że doskonale się w tym

sprawdza.

- A może wymyślimy jakieś romantyczne sztuczki, które mógłbyś

zastosować? - proponuje i stara się wpaść na jakąś stosowną wojenną

metaforę, która trafi mu do przekonania, ale przychodzi jej do głowy

jedynie - Pal licho torpedy! Cała naprzód - czyli rada bardziej dla

niej niż dla niego. Wobec tego stawia na hasło sportowe: - Kurt,

przecież gramy do tej samej bramki.

Okazuje się, że klient odnajduje się w języku sportowców nie

gorzej niż w żargonie wojennym.

- Nie przejmuj się, już ci wybaczyłem - mówi z uśmiechem. -

Masz ochotę na kolację?

Wybaczyłem? - zastanawia się Martha, nieco urażona.

Kurt daje znak ubranemu w smoking maître d'hôtel, który

przeprowadza ich od baru do uroczego, ukrytego w rogu sali stolika.

Kurt delikatnie odsuwa Marcie krzesło.

- Fakt, że nie jesteśmy na prawdziwej randce, nie oznacza, że nie

powinienem sprawić, żebyś poczuła się wyjątkowo, jak to zwykle

robię w wypadku każdej kobiety.

Martha zastanawia się, czy jej klient zdaje sobie sprawę, do

jakiego stopnia przeciwne do zamierzonego wrażenie wywarłyby jego

słowa na każdej kobiecie. Spiesznie podchodzi kelner i umieszcza w

wazonie na stole tuzin smukłych herbacianych róż, kolejny niesie

butelkę veuve clicquot, a jeszcze inny stawia kubełek z lodem.

background image

- Życie obeszło się ze mną bardzo łagodnie - zauważa Kurt i

rozwodzi się na temat swojego funduszu powierniczego, domu w

Nantucket i jachtu regatowego.

Gdy po dwudziestu minutach nie otrzymują jeszcze karty dań,

mężczyzna poczuwa się do wyjaśnienia, że pozwolił sobie zamówić

dla nich obojga przygotowane przez szefa kuchni dania dnia. Uwaga:

nawet jeśli twoje maniakalne listy skutecznie wyeliminowały już 95%

damskiej populacji, nigdy - przenigdy nie waż się zamawiać za

kobietę na pierwszej randce.

Przy sześciodaniowym posiłku Kurt cytuje ludzi, którzy go cytują,

urządza popis degustacji win i odsyła swój filet mignon jako

rozgotowany.

- Kiedy płacisz taką sumę za posiłek, oczekujesz perfekcji -

wyjaśnia triumfująco.

Przez cały ten czas Martha robi to, co umie najlepiej - obserwuje.

Analizuje zachowanie partnera i próbuje dobrze się bawić. Po deserze

przeprasza, wychodzi do toalety i szybko zapisuje w maleńkim

notesiku: „Nie przechwalaj się bogactwem, po prostu nie oszczędzaj

na kolacji. Nie popisuj się sprawnością, pozwól się podziwiać. Nie

wyliczaj dyplomów, olśnij mnie poczuciem humoru".

Przegląda się w lustrze, konstatując, że ma więcej niż trzydzieści

pięć lat, wesołe oczy i mogłaby nawet być niezłą dziewczyną dla

takiego faceta jak Kurt. Ponownie otwiera notesik. „Lista twoich

wymagań dotyczących partnerki to najlepszy przepis na samotność -

background image

tylko eliminuje. Prędzej znajdziesz właściwą kobietę, jeśli się na nią

otworzysz, kimkolwiek jest".

WTOREK - CHARLES FRINGER

Charles zostawia Marcie wiadomość na poczcie głosowej i na

kilka godzin wcześniej odwołuje kolację. Mówi, że cotygodniowe

zebrania w jego firmie zostały przesunięte na wtorki, a on nie ma

zwyczaju ich opuszczać. Pyta, czy mogliby przełożyć randkę.

Cotygodniowe zebrania? Co to może znaczyć? - zastanawia się

Martha. Spotkanie z kuratorem? Problemy z kontrolą gniewu?

Obiadek u mamusi? Terapia grupowa?

ŚRODA - WALTER SHERMAN

Martha jak zwykle spóźnia się dziesięć minut, ale Walter Sherman

zjawia się jeszcze później, stukając w klawiaturę blackberryego. Gdy

wreszcie unosi wzrok, nie może odnaleźć swej partnerki w tłumie

długonogich gwiazdeczek przesiadujących w barze Bellissima,

modnej knajpie w Soho, w której zaproponował spotkanie.

Doświadczone i początkujące modelki opierają się o kolumny i

rozsiadają na stołkach, krzyżują albo rozprostowują długie nogi,

owijają smukłe ręce wokół cienkich talii lub je wyciągają. Walter

wodzi oczami od jednej dziewczyny do drugiej, przesuwając wzrok po

ich giętkich ciałach. Wreszcie dostrzega kogoś, kto odwzajemnia jego

spojrzenie. Martha - bezgłośnie porusza ustami.

Martha potakująco kiwa głową. Choć przy dwóch posągowych

pięknościach wydaje się niska, całkiem nieźle wytrzymuje

background image

konkurencję w czerwonej jedwabnej bluzce, czarnej spódniczce i

błyszczących czarnych kozaczkach.

Walter unosi palec w przepraszającym geście, którym prosi o

jeszcze chwilę cierpliwości, po czym znów naciska guziczki. Martha

zamawia chardonnay, które podają tu w kieliszku wielkości naparstka.

Wypija wino dwoma łykami.

Trzydziestoczteroletni Walter nie grzeszy wzrostem i Marcie

natychmiast nasuwa się określenie „przerośnięty szczeniak". Ma

obwisłe policzki, duże uszy i zaokrąglone ramiona, które pochylają się

nad pulchnym ciałem. Sunie w kierunku Marthy, wciąż ściskając

blackberryego jak dziecko ulubiony gryzaczek.

Przeprasza, wyciągając na przywitanie wolną - lewą - rękę i

wzorem staruszków oboje długo przytrzymują sobie dłonie.

Martha uwalnia się pierwsza.

- Sprawy służbowe - wyjaśnia Walter, wsuwając urządzenie do

kieszeni i kiwając głową, jakby oboje dobrze rozumieli, że nie miał

wyjścia. - Chyba już wspominałem, że jestem producentem

Wiadomości wieczornych NBC - oznajmia niczym gospodarz

programu, po czym zerka na swoje odbicie w lustrze za barem i

uśmiecha się. - Wiadomości nie staną w miejscu tylko dlatego, że

umówiłem się na drinka z ładną dziewczyną.

Jego blackberry wydaje długi dźwięczny sygnał świadczący o

tym, że bateria się wyczerpuje. Marcie przychodzi do głowy, że mógł

się po prostu zabawiać jakąś grą.

background image

- Chyba każdy wie, że wiadomości to zwariowana branża - mówi

klient.

Martha nigdy nie była w pokoju redakcji informacyjnej, więc

szykuje się na nawał militarnych metafor w stylu Kurta.

- Jako producent jestem w zasadzie kluczowym ogniwem między

wydarzeniami na świecie a tobą - telewidzem. To ja wydobywam

wiadomości na światło dzienne - chwali się Walter, strzelając oczami

wzdłuż baru.

Uśmiecha się do siedzącej obok Marthy modelki, zakładając, że

może i ona go słucha, a zatem jest pod wrażeniem.

- Sztuka polega na tym, by nie dać się omamić sławie i władzy.

Cały czas muszę myśleć trzeźwo i obiektywnie, obojętnie, czy

rozmawiam z sekretarzem stanu czy z Miss America. - Zgina palce,

prostując tylko wskazujące, którymi celuje w Marthę. - Powinnaś

zajrzeć na moją stronę w sieci www.wal-terpsherman.com. Mam tam

trochę świetnych rzeczy: Świat Waltera, Wiadomości Waltera, Dane

kontaktowe Waltera.

Rzuca okiem, by sprawdzić, czy modelka zwróciła na to należytą

uwagę. Nic z tych rzeczy. Uwaga: mania wielkości.

- Jasne - obiecuje Martha, zastanawiając się, czy Walterowi

kiedykolwiek udało się umówić na drugą randkę.

Jego pager znów się odzywa i Walter próbuje znaleźć go przy

pasku.

- Przepraszam cię - mówi, unosząc urządzenie jak najbliżej

twarzy, wpatruje się w ekranik i ze smutkiem donosi o siedemnastu

background image

zaginionych w katastrofie samolotowej w Montanie, którzy

prawdopodobnie nie żyją. Milczy przez chwilę, potem przestawia

pager na sygnał wibrujący i zgrabnie umieszcza na swoim miejscu

przy pasku.

- Wystrzałowa knajpa, co? - pyta, rozglądając się i ze świstem

wypuszczając powietrze. - Aż zachwyt bierze, jak zadziwiająco

piękne i eleganckie są nowojorskie kobiety. Myślę sobie, że na jednej

ulicy w Soho jest więcej wspaniałych kobiet niż w całym stanie

Kansas.

Uwaga: nigdy nie zakładaj, że dziewczynie, z którą umówiłeś się

na randkę, sprawi przyjemność tak wielki podziw dla innych kobiet.

- Jesteś z Kansas? - pyta Martha, lecz uwagę Waltera bez reszty

pochłania nastoletnia modelka, bez stanika, jedynie w bluzeczce w

folkowym stylu, która prowadzi ich do stolika - nakrytego lnianą

serwetką kwadracika przyciśniętego do ściany na końcu lokalu,

oddalonego nie więcej niż piętnaście centymetrów od następnego.

- Mam na imię Ashley. - Dziewczyna przekrzykuje rytmiczne

dudnienie zbyt głośnej muzyki elektronicznej. - Czy mogę państwu

coś podać? - Odbiera zamówienie na napoje i pochyla się, by wręczyć

im menu, pozwalając Walterowi bez przeszkód zajrzeć w dekolt

bluzki. - Proszę dać mi znać, jeśli zechcą państwo jeszcze coś

zamówić.

- Jasne, Ashley. Dzięki - odpowiada Walter. - Martho, możemy

się zamienić miejscami? Wolę patrzeć na ludzi. W ten sposób

zachowuję czujność.

background image

Martha czuje, jak wzbiera w niej niechęć do klienta, i upomina

samą siebie, że powinna się zachowywać jak profesjonalistka. To nie

randka, tylko praca, i jesteś tu po to, żeby pomóc. Przesiada się i

obserwuje mężczyznę lustrującego wnętrze Bellissimy. Walter

marszczy nos.

- Dlaczego zdecydowałeś się na Pierwszą randkę? - pyta Martha.

Odpowiada jej pełen zakłopotania uśmiech.

- Dasz wiarę, że moje byłe dwie dziewczyny natknęły się na twoje

ogłoszenie i zaraz do mnie zadzwoniły? - wybucha śmiechem. - Obie

powiedziały, że na pierwszej randce byłem okropny. Rzecz jasna, na

pewno się zmówiły i chciały mi wyciąć numer, ale pomyślałem:

Dlaczego nie? Taka wiedza zawsze się przyda.

- Jesteś bardzo otwarty - chwali Martha.

Ashley wraca z drinkami: następnym naparstkiem chardonnay dla

Marthy i wodą sodową z sokiem lunetowym Rose dla Waltera.

- Lubię być zawsze w pogotowiu - mówi Sherman, wskazując na

bezalkoholowy napój.

- Zupełnie jak Bruce Wayne - odpowiada Martha, wyobrażając

sobie pelerynę i trykoty ukryte w teczce klienta.

- Dobre - rzuca Walter z uśmiechem. - O ile pamiętam, to Clark

Kent siedział w wiadomościach tak jak ja, prawda? Za to nie

przypominam sobie, co robił Bruce Wayne.

- Chyba niewiele - odpowiada Martha.

Pager wibruje. Walter chwyta go i odczytuje z niewielkiego

ekranika tajemniczą informację.

background image

- Obawiam się, że muszę odpowiedzieć, Batgirl - oświadcza. - To

potrwa tylko chwilę. - Zaczyna szukać swojego blackberryego, przy

okazji wyciąga komórkę, dyktafon i gameboya. Gdy odnajduje

blackberryego, wystukuje e-mail i z uśmiechem naciska „wyślij". -

Świat jest już chyba bezpieczny.

Uwaga: odstaw zabawki.

- Na czym stanęliśmy? - pyta Walter. - Aha, redakcja

wiadomości...

CZWARTEK - BOB McCAB

- Lubisz sprawdzać, na ile cię stać? - Tak właśnie zwrócił się do

Marthy Bob, gdy spotkali się na ulicy przed Summitem, który okazał

się nie restauracją, lecz halą wspinaczkową. - Dlatego cię

uprzedzałem, żebyś się swobodnie ubrała - wyjaśnia, stojąc obok

swojego motocykla, w starych roboczych butach, dżinsach marki

Levi's i skórzanej kurtce.

Martha zastanawia się, czy za wszelką cenę stara się zachować

młodość, czy może po prostu jeszcze nie wydoroślał. Nie jest

zabójczo przystojny, ale za to seksowny. Ma potargane włosy, pełne

usta i przynajmniej raz złamany nos.

- Myślę, że jedyny sposób, żeby naprawdę kogoś poznać, polega

na robieniu czegoś razem - mówi. - Wszystko inne to po prostu czcza

paplanina, mam rację?

Martha przypuszcza, że prawdziwe życie sprawia Bobowi kłopot.

Odkryła, że Pierwsze randki niczym się nie różnią od zwykłych, na

background image

których w ciągu początkowych dziesięciu minut ludzie próbują się

pokazać - sztuka polega na tym, żeby uważnie słuchać.

Niewątpliwą zaletą Pierwszej randki jest jednak to, że Martha nie

musi ignorować tych rewelacji, by podtrzymywać romantyczną

nadzieję. Jej praca zasadza się faktycznie na tym, by tego nie robić.

Wchodzi do Summitu w ślad za Bobem i spogląda w górę na

ponadsiedmiometrową - na wysokość całego budynku - różowawo-

szarą ścianę wspinaczkową, pełną ostrych występów i wgłębień.

Miejscami ściana jakby się wywija, tworząc półki i krawędzie, z

których poszukiwacze wrażeń mogą zwisać głową w dół, produkując

niemal śmiertelną dawkę adrenaliny wartą całych dwudziestu pięciu

dolców za wstęp.

Instruktor wręcza im uprzęże i w ciągu dwóch minut recytuje

regulamin.

- Co ty na to? - pyta Bob.

- Świetnie - odpowiada Martha, choć czuje coś wręcz

przeciwnego.

- Fantastycznie podchodzisz do sprawy! - Bob pomaga jej założyć

sprzęt wspinaczkowy, sprawdza, czy wszystko w porządku, a na

koniec klepie ją po tyłku. - Najważniejsze jest poczucie, że ty i ściana

to jedno - oznajmia autorytatywnym tonem.

Ustawia stopy niczym kaczka i pokazuje, jak znaleźć oparcie dla

nóg i rąk, wspinając się przy tym parę metrów bez zabezpieczenia.

Instruktor każe mu zejść, na co Bob odpowiada wymownym

spojrzeniem „litości".

background image

- Pamiętaj, nie patrz w dół - poucza dalej Marthę. - Gotowa?

- Chyba tak.

Jakby wyczuwając jej lęk, zaczyna dodawać jej otuchy.

- Zobaczysz, będzie wspaniale! - przekonuje. - Dasz radę! -

zagrzewa. - Idź na całość!

Uwaga: unikaj utartych powiedzonek i cytatów z reklam piwa.

Martha zastanawia się, czy ten doping przeznaczony jest dla niej czy

dla niego samego. A może po prostu lubi brzmienie własnego głosu.

Wtedy Bob wspomina, że jego była dziewczyna, Beth, nie

przepadała za ryzykiem, co doprowadziło w końcu do rozstania.

- Moją dewizą jest cieszyć się każdym dniem. Wiesz, carpe diem,

te sprawy.

Podchodząc do ściany wspinaczkowej, Martha przypomina sobie

dalszy ciąg tej sentencji: carpe diem... quam minimum credu apostero.

„Nie pokładaj nadziei w jutrze" - to dopiero pocieszające, myśli i z

bijącym sercem odnajduje najniższe uchwyty. Próbuje się uspokoić i

bierze kilka głębokich oddechów. Po jakie licho zdecydowała się

podpisać oświadczenie, w którym zwolniła Summit z wszelkiej

odpowiedzialności za skutki wypadku lub śmierć?

Gdy dociera na wysokość niemal sześciu metrów, po omacku

szukając punktów zaczepienia, przychodzi jej na myśl, że w wieku

trzydziestu siedmiu lat nie powinna już robić na randce rzeczy, na

które nie ma ochoty, nie wspominając o zwisaniu w uprzęży

wspinaczkowej i odpowiadaniu w tej pozycji na zestaw pytań

zapoznawczych.

background image

- Mam już dość - woła i rozluźnia uchwyt, ufając, że Bob nie

pozwoli jej spaść.

- Fantastycznie! - odkrzykuje. - Pierwszy raz jest zawsze

najstraszniejszy.

Martha po cichu odmawia „Zdrowaś Mario" i wyzwala się ze

sprzętu.

- To właściwie mój ostatni raz.

Bob rozkłada ręce.

- Nauczyciel tylko otwiera drzwi, a uczeń sam musi wejść do

środka.

A niech tam, myśli Martha, decydując się złamać swoją zasadę i

przejąć inicjatywę.

- A co powiesz na odrobinę czczej paplaniny?

- W porządku, dlaczego nie? - Bob proponuje francuską kafejkę

za rogiem, w której podają wspaniałe crepe i kawę. Po drodze mówi

jej, że pracuje jako scenarzysta i w tej kawiarni powstały niektóre z

jego najlepszych dzieł. - Beth uważa, że obsługa jest zbyt powolna,

ale mi się podoba, że jest taka autentycznie francuska.

Uwaga: nie opowiadaj zbyt wiele o swojej byłej dziewczynie.

W kafejce jest nieco niechlujnie, przypomina bardziej salon w

jakimś mieszkaniu niż restaurację, a dwóch gburowatych kelnerów nie

ma najszczęśliwszych min na widok gości. Martha i Bob siadają w

narożniku na sfatygowanej dwuosobowej kanapie.

background image

Dziewczyna mruży oczy, by odczytać menu wypisane na tablicy

na przeciwległej ścianie pomieszczenia. Zamawia cappuccino i crêpe

fromage, a Bob prosi o czarną kawę, „jak zwykle".

- Nic nie zjesz?

- Wiesz, co powiedział Hemingway o gruszkach Cézanne'a? -

pyta Bob. - Że na pusty żołądek są piękniejsze. - Robi krótką przerwę.

- Tak właśnie chcę przeżyć życie: podziwiając piękno, które mnie

otacza. Nawet jeśli to oznacza, że mam opuścić posiłek lub dwa, by

kolejny lepiej smakował, to co? Beth, rzecz jasna, myśli, że przyczyna

tkwi w moim skąpstwie, ale ona tego nie łapie.

- A kiedy właściwie się rozstaliście? - pyta Martha.

Bob opiera się i zakłada ręce za głowę.

- Jakbym chciał być cyniczny, tobym spytał „za którym razem?"

Rzecz w tym, że byliśmy ze sobą z przerwami przez dziesięć lat, ale

ostatnie zerwanie jest raczej definitywne. Po skończeniu studiów Beth

się zmieniła. Nagle zachciało jej się całego tego mieszczańskiego

gówna: mieszkania z dwoma sypialniami, wynajętego domku na lato,

ubezpieczenia i reszty kramu. Chce, żebym zrezygnował z marzeń i

poszedł pracować do jakiejś firmy. Po prostu przestaliśmy do siebie

pasować, jak ośli pysk do końskiej uzdy.

Martha przekrzywia głowę.

- To stare chińskie porzekadło.

Kelner stawia kawy na stoliku ze znudzonym Voilà.

background image

- Po prostu zbyt się różnimy. Lubię żyć pełnią życia ciągnie,

rozkładając szeroko ręce. - Kiedy umrę, chcę, żeby przyjaciele

pomyśleli: „Ten to dopiero wiedział, jak przeżyć życie".

Martha uśmiecha się znad parującego cappuccino.

- W każdym razie muszę znów zacząć się z kimś umawiać, to

wszystko - mówi. - Beth twierdzi, że żadna kobieta nie zechce

trzydziestoośmiolatka bez perspektyw, ale ja nie sądzę, że wszystkie

są takie powierzchowne. Poza tym to ja będę się śmiał ostatni, kiedy

nakręcą mój film.

- Nie uważasz, że może lepiej trochę odczekać, zanim wejdziesz

w nowy związek? - pyta Martha, wspominając własne doświadczenia,

jeśli chodzi o zasadę „klin klinem".

- O nie, jestem już gotowy - odpowiada Bob, wyciągając nitkę z

sofy. - Potrzebuję kogoś nowego, kogoś z pozytywną energią.

PIĄTEK - HANNIBAL

Martha z przyjemnością spędza walentynki z Hannibalem. Nigdy

nie przepadała za tym świętem. Najlepsze walentynki, jakie jej się w

życiu przytrafiły, upłynęły jej w towarzystwie Lucy w Madison

Square Garden na westminsterskiej wystawie psów.

Piły taniego szampana z plastikowych kubeczków w kształcie serc

i rozważały ciekawe zjawisko polegające na tym, że im mniejszy pies,

tym większy właściciel. Z kolei najgorsze walentynki spędzała w

czerwonych sukienkach z mężczyznami, których chciała pokochać.

background image

W tym roku wypożyczyła film Sklep na rogu, zrobiła pedicure,

zamówiła sushi (które zjedli wspólnie z Hannibalem) i miała nadzieję,

że romantyczny weekend Lucy naprawdę się uda.

SOBOTA - ALLEN SANDERS

Allen jest młody, wrażliwy i nerwowy. Martha jeszcze nigdy nie

miała większej ochoty pomóc klientowi. Ma uroczą, pociągłą,

piegowatą twarz, brązowe oczy, nieśmiałe spojrzenie i jasne kręcone

włosy, jakie widuje się zwykle u baraszkujących na plaży małych

chłopców.

- Podoba ci się to miejsce? - pyta.

Siedzą naprzeciw siebie na wysokich stołkach przy okrągłym

stoliku w minibrowarze w okolicy wieżowca Flatiron.

- Jest świetne - odpowiada Martha, szczęśliwa, że po

wspinaczkowej randce znalazła się po prostu w restauracji. Ocenia

wybór piw. - Co byś zamówił: bawarskiego weisena czy ciemnego

stouta?

- Jesteś pewna, że nie wolałabyś czegoś tajskiego albo sushi? A

może stek? - dopytuje się Allen. - Zrobiłem jeszcze trzy rezerwacje.

- Naprawdę jest wspaniale. Bardzo mi tu dobrze. - Marta zamawia

stouta i przechodzi do pierwszorandkowych pytań. - Jak byś określił

swój największy problem na randkach? - zaczyna.

- Brak pewności siebie - wyznaje, wciąż wymachując rękami. -

Podobno już w łonie matki byłem nieśmiały. Tak twierdzi mama.

Uwaga: za wszelką cenę unikaj nawiązań do łona swojej matki.

- Jak się zazwyczaj czujesz na randce? - kontynuuje.

background image

Allen zastanawia się przez chwilę i próbując uspokoić ręce,

kładzie je, jedną na drugiej, na stole.

- Zdenerwowany - odpowiada. - Zawsze wydaje mi się, że moja

dziewczyna na pewno wolałaby robić coś innego i z kimś innym.

Martha wie coś o problemach z pewnością siebie, bo większość

swoich dotychczasowych randek odbyła, wcielając się w kobietę, z

którą według jej wyobrażeń mężczyźni chcieliby się umawiać.

Gdy była nastolatką, zmieniała się z jednego aniołka Charliego w

drugiego, zdając sobie sprawę, że każdy chłopak ma nad łóżkiem

przynajmniej jeden ich plakat. Po przekroczeniu dwudziestu lat

wypróbowała wszystkie gwiazdy - od Madonny czy Cindy Crawford

po Julię Roberts.

Teraz wzoruje się na Mirandzie z Seksu w wielkim mieście oraz

na Catherine Zeta-Jones. Jeśli randka się nie uda, wcielanie się w

jakąś postać powoduje, że w odczuciu Marthy odrzucona została

właściwie nie ona sama, lecz ktoś inny.

Martha spogląda przez stolik na słodkiego Allena, podciąga

spódniczkę i zakłada nogę na nogę. Czuje się dziś trochę jak pani

Robinson. Kelner podaje im piwo w wysokich, zmrożonych kuflach.

Długie palce Allena rytmicznie stukają w stół.

- Powiedz mi, jak to jest być kucharzem? - pyta Martha, wiedząc,

że pomaga mu bardziej, niż powinna.

- Cóż, przede mną jeszcze jeden semestr nauki, ale uwielbiam to -

odpowiada Allen, wyraźnie się rozluźniając przy opowieściach o

wałkowaniu ciasta, mieszaniu sosów czy zagniataniu chleba.

background image

Posługując się dłońmi jak łopatkami, pokazuje Marcie, jak

przygotowywał

tego

wieczoru

mus

czekoladowy,

dodaje

wyimaginowane białka do gęstego sosu.

- To było boskie - mówi, zamykając oczy.

Wciąż wymachuje rękami i rozkłada je, aż wreszcie czubkami

palców trąca kufel Marthy, który niebezpiecznie się chwieje, po czym

przewraca w jej kierunku.

- Oj - krzyczy Martha, gdy cała zawartość naczynia ląduje na jej

bluzce i spódnicy.

Allen skacze na równe nogi.

- O Boże, tak mi przykro. - Niezdarnie poklepując ją po udach,

próbuje zebrać piwo serwetką. - Strasznie cię przepraszam.

- Nie przejmuj się - odpowiada przemoczona Martha. - To tylko

trochę piwa.

Przybiega kelnerka z garścią dodatkowych serwetek, a jej

pomocnik sprząta mopem rozlaną wokół resztę napoju. Martha

wychodzi do toalety, by doprowadzić się do porządku. Gdy wraca, na

stoliku czekają już nowe kufle z piwem.

Allen wygląda na wstrząśniętego.

- Zrozumiem, jeśli wolałabyś iść do domu.

- Co? Z powodu odrobiny rozlanego piwa? - Wzrok Marthy

uzupełnia: „Nie wygłupiaj się". Gdyby na jego miejscu znajdował się

inny, mniej wrażliwy klient, być może skorzystałaby z propozycji, ale

wątpi, czy Allen zdecyduje się jeszcze raz umówić, a sądzi, że potrafi

background image

mu pomóc. - Naprawdę wszystko w porządku - zapewnia, odciągając

mokrą bluzkę, by nie przylegała do koronkowego stanika.

- Po prostu nie mam pojęcia, jak mogłem zrobić coś tak głupiego.

Przecież zrobiłem tylko tak... - mówi, powtarzając gest, który wykonał

kilka chwil wcześniej.

To, co następuje, jest równie nieuchronne jak kolejna fala bijąca o

brzeg - kufel Marthy opiera się na krawędzi przez jedną, upływającą

jakby w zwolnionym tempie sekundę, niczym uczepiony obręczy

koszykarz, a potem zwyciężają prawa fizyki.

PONIEDZIAŁEK - BRYCE CARROLL

Martha na czas zjawia się w Bubbly, knajpce z szampanem, którą

Bryce wybrał na miejsce spotkania. Dostrzega, że starannie ubrany

chłopak przy barze wyczekująco spogląda na drzwi.

Natychmiast ją rozpoznaje.

- Martha? - pyta. - To ty?

- Tak - potwierdza. - A ty jesteś Bryce.

Chłopak po europejsku całuje ją w policzki.

- Nie spodziewałem się takiej seksbomby.

Martha natomiast nie oczekiwała tak bezgranicznego entuzjazmu.

Staje się nieco podejrzliwa.

- Masz ten wspaniały urok, jaki roztacza Andie Mac-Dowell -

zauważa klient. - Ale pewnie wszyscy ci to mówią. - Odsuwa się, by

objąć wzrokiem całą sylwetkę dziewczyny. - Cholera! A te loki!

Martha zastanawia się, dlaczego czuje się bardziej niepewnie w

towarzystwie faceta, który prawi jej komplementy, niż takiego, który

background image

w jej obecności ogląda się za innymi kobietami. W przypływie

zażenowania dotyka włosów.

- Ładny - ocenia Bryce, muskając miękki rękaw swetra kupionego

przez Marthę tego popołudnia. - Od Prady?

- Skąd wiesz?

- Dobrze znam swoich ulubionych projektantów i uwielbiam

kobiety, które potrafią świetnie dobrać strój. A teraz, czego się

napijesz?

Martha rozkłada ręce i mówi:

- Skoro już jesteśmy w Bubbly...

- Doskonale. - Zamawia dla niej kieliszek szampana, a dla siebie

czyste martini Ketel One, bardzo wytrawne, z cytryną. Gdy barman

podaje im drinki, martini jest „zbite" i Bryce cierpliwie opowiada mu

o przewadze mieszania nad wstrząsaniem. - Co ja na to poradzę? -

zwraca się do Marthy. - Jestem wymagający.

Bryce rzeczywiście dba o szczegóły. Ma na sobie dżinsy marki

Diesel, doskonale odprasowaną koszulę i mokasyny z frędzlami od

Gucciego. Informuje Marthę, że pracuje w reklamie, a ona zastanawia

się, czy dostaje dużo prezentów od klientów. To mogłoby tłumaczyć

jego dobrze utrzymaną cerę i lśniące włosy. Zanim jednak zdoła o to

zapytać, Bryce sam proponuje, by wymienili się sekretami pielęgnacji

urody.

- „Czysta skóra" - mówi, dotykając twarzy. - Dziesięć procent

kwasów owocowych, koenzym Q10 i mnóstwo witaminy E. Usuwa

background image

plamy, drobne zmarszczki i tak wygładza skórę, że nie przypuszczała-

byś, że to w ogóle możliwe.

Martha wciąga się w rozmowę - zupełnie jakby siedziała z

przyjaciółką.

- Teraz twoja kolej - oświadcza Bryce. - Muszę wiedzieć, czym

pielęgnujesz włosy.

- Mówisz poważnie? - pyta Martha, patrząc mu prosto w oczy.

- Śmiertelnie - odpowiada.

I na tym polega twój problem z randkami, myśli Martha.

ROZDZIAŁ 5

Kobiety kochają nas za nasze mankamenty. Jeśli mamy ich

wystarczająco dużo, wszystko nam wybaczą.

Oscar Wilde

Odkąd zaczęły się przyjaźnić, Martha ani razu nie zjawiła się na

spotkaniu przed Lucy. Teraz jednak właśnie tak się stało i dziewczyna

siedzi, opierając się łokciami o lśniący bar w La Lunie. Czeka na

Lucy, która przychodzi z kilkuminutowym opóźnieniem. Martha

zerka na zegar.

- Gdzie się podziewałaś? - żartuje, przybierając troskliwy ton.

Stojący przed nią kieliszek chardonnay zdążył się zrosić. - Dlaczego

nie odpowiadałaś na moje telefony?

Lucy miała nadzieję, że uniknie rozmowy na temat nieszczęsnego

weekendu z Adamem.

- Przepraszam, ale jestem zawalona robotą.

background image

- Przyszłam pięć minut wcześniej - oznajmia z dumą Martha. -

Staram się dotrzymywać noworocznych postanowień.

Zdejmując płaszcz i zsuwając z ramienia wypchaną czasopismami

torbę, Lucy uświadamia sobie, że punktualność przyjaciółki znacznie

skróci czas, jaki zwykle poświęcała lekturze.

- Czy ty w ogóle zauważyłaś, że użyłam liczby mnogiej? - pyta

Martha. - Postanowień?

Znaczenie jej słów dopiero po chwili dociera do Lucy.

- Masz randkę? Z panem Lutym? Kto to?

- Fred - powoli odpowiada Martha, tak że wypowiedziana przez

nią pojedyncza sylaba brzmi jakoś egzotycznie.

Czy Martha kiedykolwiek wspominała o Fredzie? Lucy nie sądzi,

by tak było.

- To randka w ciemno - informuje przyjaciółka.

- I zgadnij, kto im to załatwił? - rzuca Eva, która wyrasta jak spod

ziemi i kieruje oba palce wskazujące w stronę swojej okrągłej twarzy.

- Nie gadaj. - Lucy zamawia kieliszek czerwonego wina, a gdy

tylko upewnia się, że Eva jej nie usłyszy, pyta przyjaciółkę: -

Zwariowałaś?

- Co? Czy fakt, że Eva jest lesbijką, oznacza, że nie zna żadnych

wolnych facetów, którzy są hetero?

- Nawet my nie znamy samotnych heteryków, a przecież ciągle

się rozglądamy - przypomina jej Lucy. - Zapomniałaś, kto był na

zeszłorocznym przyjęciu gwiazdkowym? Sześć par, jedenaście

samotnych kobiet i siedmiu gejów.

background image

Martha wzrusza ramionami.

- Czy ty w ogóle wiesz, jaki Eva ma gust, jeśli chodzi o facetów?

- Lucy, to jedyna osoba, która mi kogoś znalazła, okay? Jeden

czwartkowy wieczór z kumplem Evy chyba mnie nie wykończy?

- Czwartek? Wtedy przyjeżdża Cooper. Mieliśmy zjeść razem

kolację.

- Przecież wiesz, jak bardzo chcę się zobaczyć z Cooperem. Dojdę

do was po randce.

W milczeniu, które potem następuje, Lucy odpina klamrę, a

błyszczące włosy spływają kaskadą na jej ramiona. Martha dostrzega,

że kilka głów obraca się w ich stronę.

Blondynki mają lepiej, myśli i zastanawia się, dlaczego jej śliczna

przyjaciółka nie podejmie niewielkiego wysiłku, który zupełnie by

wystarczył, żeby wyglądała absolutnie olśniewająco: pomadka w

żywym kolorze, elegancka bluzka i porządna fryzura. Zawsze blada

Lucy wygląda tego wieczoru na kompletnie wykończoną.

- Wszystko okay, Luce?

Zamiast odpowiedzieć, przyjaciółka drąży:

- Wiadomo, skąd Eva zna Freda?

- Chodzi z nią do Y na kurs garncarstwa.

- Kurs garncarstwa? - Lucy zadaje pytanie takim tonem, jakim

ktoś mógłby spytać: „Do lokalu ze striptizem?"

- Co w tym złego? Nawet podoba mi się wizja faceta, który ma

ochotę artystycznie się rozwijać. To świadczy o jego zmysłowości.

background image

- A w dodatku obłędnie lepi garnki - uzupełnia Eva, wymachując

butelką shirazu.

Lucy prosi:

- Opowiedz nam coś o twoim kumplu Fredzie.

Ewa wie niewiele więcej: niedawno przekroczył czterdziestkę, ma

włosy, jest po rozwodzie i - tak jej się wydaje -pracuje.

Lucy marszczy brwi.

- Niemożliwe, tylko tyle?

- A co mam powiedzieć, że chętnie ustępuje miejsca przy kole

garncarskim? - W barze robi się tłoczno i Eva nie ma czasu na dalsze

maglowanie. - Spełnij człowieku dobry uczynek, a kara cię nie

minie... - burczy, śpiesząc do niecierpliwego klienta.

- Na litość boską, Luce, to tylko randka. Po co to przesłuchanie?

Właśnie, po co to przesłuchanie? Lucy bierze głęboki oddech.

Przemyka jej przez myśl obraz Adama, bezradnie wpatrującego się w

kable rozruchowe.

- Chyba po prostu bardzo się dziwię, jak nisko wieszamy teraz

facetom poprzeczkę. Spójrz na siebie: jesteś błyskotliwa i wspaniała,

utalentowana i dowcipna, a umawiają cię z kimś, kogo jedynymi

znanymi nam zaletami są rozwód i brak łysiny.

- Dobra. A tak naprawdę co jest grane? - pyta Martha.

Lucy krzyżuje ramiona na barze i opiera na nich głowę.

- Prawda jest taka, że wkurzyłam się na Adama i nie chcę się

wyżywać ani na tobie, ani na Fredzie czy Evie. Wyjazd na wieś

background image

niezbyt nam się udał. Właściwie okazał się totalną porażką.

Wróciliśmy dwa dni wcześniej.

- Kochanie, tak mi przykro. - Martha obejmuje przyjaciółkę. -

Opowiedz po kolei, jak było.

- Daj mi parę minut, okay? - Lucy wyprostowuje się i próbuje

odzyskać spokój.

- Jasne. - Martha rozgląda się. Bar jest już niemal pełny. - A może

odpuścimy sobie dziś wino i weźmiemy coś cięższego kalibru? -

proponuje. - Mam na myśli tequilę.

Lucy świetnie wie, że znajduje się w rękach wykwalifikowanej

lekarki dusz.

- Brzmi doskonale.

- Bądź grzeczna, a ja opowiem ci kilka ekstrahistorii z Pierwszej

randki.

Eva zabiera kieliszki do wina i zastępuje je mniejszymi do wódki,

dodaje kilka kawałków limety i miseczkę soli.

- Sauza?

Martha potakuje skinieniem głowy. Pierwszy kieliszek spływa do

gardła wspaniałą rozgrzewającą przełyk strugą.

Uwagę Marthy przyciąga niski pękaty facecik, który stoi na

palcach na obrzeżach półkola stworzonego przez mężczyzn w

ciemnych garniturach. Pochyla się do przodu, usiłując przyłączyć się

do grupy.

- O co mu chodzi? - pyta.

background image

- To proste - odpowiada Lucy, wkładając do ust garść wasabi. -

Mniej liczący się goryl próbuje przeniknąć do kręgu dużych samców.

Sam nie potrafi zdobyć tego, na czym mu zależy, ale z nimi ma szansę

na resztki jedzenia i pozostawione przez nich samice. Nazywają tę grę

zoomorfizmem.

- Biedna pyzata małpka - mówi Martha, szukając już następnego

kandydata. - A ten starszy facet, ten seksowny w czerwonym

krawacie?

Lucy podąża za wzrokiem Marthy i przypatruje się atrakcyjnemu

mężczyźnie o siwiejących skroniach, stojącemu w samym środku

półkola. Właśnie podkreślił swoje zdanie, tak mocno uderzając dłonią

w bar, że odgłos, który się rozlega, ucisza grupę i sprawia, że

grubasek lekko odskakuje. Mężczyzna śmieje się zadowolony.

- Taa. To samiec alfa. Ten dźwięk ma odstraszyć konkurentów i

drapieżniki - komentuje Lucy. - Pan Czerwony Krawat to wielki

dominujący samiec tego stada.

- Cześć, panie Kong - mówi Martha słodkim głosem Fay Wray. -

Daje znak Evie, by nalała następną kolejkę. - Gotowa? - pyta

przyjaciółkę.

- Gotowa.

Sypią szczyptę soli na napiętą skórę dłoni między kciukiem a

palcem wskazującym, odliczają do trzech i zlizują, wypijają tequilę i

przegryzają limetką.

Ośmielona Martha wyprostowuje się na stołku, unosi brew i

mówi:

background image

- Znajdź mi coś ciekawszego niż naczelne.

Lucy rozgląda się po barze.

- A ona? - proponuje Eva, ruchem głowy wskazując na zmysłową

rudowłosą, która stoi przy stoliku za ich plecami.

Lucy przypatruje się kobiecie, która kołysze biodrami w rytm

rozbrzmiewającego w tle kubańskiego jazzu.

- To łania w rui - odpowiada. - Macha ogonem jak chorągiewką,

sygnalizując w ten sposób, że jest zainteresowana rozmnażaniem się

przy udziale wolnych byków.

- Najwyraźniej każdy byk w tym barze jest do wzięcia - zauważa

Martha. - Nawet te zaobrączkowane. - Spogląda wokół i dostrzega, że

nikt w najmniejszym stopniu nie zainteresował się wabieniem. - Jak

tak dalej pójdzie, nigdy nie będę miała jelonka.

- Wiadomość z ostatniej chwili - mówi Eva, wylewając z shakera

różowego drinka. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. My, łanie, nie

potrzebujemy byków, żeby mieć jelonki.

Marcie rzednie mina. Nie może znieść myśli, że zegar biologiczny

zmusi ją kiedyś do zastosowania tak drastycznych środków.

- A może znajdziemy jakiegoś stwora, na którym można polegać,

jak czarna wdowa albo modliszka? - wypytuje przyjaciółkę. - Coś, co

po seksie pożera partnera.

Do lokalu wkracza paw w czarnym skórzanym płaszczu i

pasiastym szalu we wszystkich kolorach tęczy. Zatrzymuje się tuż

przy wejściu, by skontrolować, kto na niego patrzy. Potem kroczy

wokół baru, by zająć wolny stołek.

background image

- Obawiam się, że żadna pawica tego nie kupi - mówi Lucy,

rozluźniona i z błyskiem w oku.

- A tych dwoje? - pyta Martha, wskazując na opalonego

mężczyznę około pięćdziesiątki, który po drugiej stronie baru

pokazuje zdjęcia jakiejś posiadłości drobniutkiej Azjatce. Widać, że

czeka na reakcję z jej strony, lecz ta nie następuje.

- Wikłacze! - woła Lucy, której intelekt przezwycięża działanie

alkoholu. - Gdy samiec wikłacza dostrzega samicę, która mu się

podoba, zwiesza się głową w dół pod swoim gniazdem i macha

skrzydełkami, dopóki nie przyciągnie jej uwagi. Gdy tego dokona,

będzie mógł jej pokazać swój dom.

- To najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam -

wyznaje Martha. - Wprowadziłabym się, zanimby wywiesił powitalną

gałązkę.

- Z nią nie pójdzie chyba tak łatwo - mówi Lucy.

Azjatka odgarnia kosmyk długich czarnych włosów i odwraca

wzrok od mężczyzny z fotografiami.

- Sugerujesz, że jestem łatwa?

- Niezupełnie - mówi Lucy. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie

jesteś wikłaczem.

- A co takiego robi wikłacz, czego mi brakuje?

- No cóż, po pierwsze, samice wikłacza nie spółkują, dopóki

dokładnie nie obejrzą gniazda samca - wyjaśnia Lucy. - Jeśli nie jest

na poziomie, nici z bzykania.

background image

- No, no. Faktycznie są sprytne - zachwyca się Martha. - I w tym

rzecz. Od dziś już nigdy nie zwiążę się z facetem bez przyzwoitej

chaty.

- Tak gadasz, bo strzeliłaś sobie tequilę - powątpiewa Lucy.

- Czyżby? A jakie Adam miał mieszkanie, kiedy się poznaliście?

Lucy robi żałosną minę.

- Sorry. Zapomniałam, że jeszcze o nim nie mówimy. - Zamawia

następną kolejkę tequili.

Gdy Eva nalewa, wyobraża sobie ludzką wersję wikłacza, faceta,

któremu chciałoby się wymachiwać skrzydłami, by zwróciła na niego

uwagę.

- Kogo ja chcę oszukać? - mówi do Lucy, patrząc na bursztynowy

płyn i czując jego działanie. - Zawsze przymknęłabym oko na

niechlujne gniazdko, jeśli ktoś by się odpowiednio mocno starał o

moje względy.

- Ja też - zgadza się przyjaciółka, stukając o malutki kieliszek

Marthy. - Gdy po raz pierwszy spotkałam Adama, wynajmował na

spółkę kawalerkę w Hell's Kitchen. Jak myślisz, dlaczego się do

mnie wprowadził? - Sypie sól na dłoń. - Powinnyśmy się postarać

czegoś nauczyć od samic wikłacza, bo one przynajmniej działają z

myślą o rozmnażaniu.

- Za myślenie w stylu samic wikłacza - wznosi toast Martha i

szybko wychyla trzecią kolejkę. - Dlaczego nie jesteśmy do nich

bardziej podobne?

background image

- Ludzie nie mają zbyt pragmatycznego podejścia do rozmnaża-

nia. - Lucy myśli o swoim związku z Adamem i marszczy czoło. - Po

prostu miłość nie jest najbardziej precyzyjnym instrumentem pomiaru

ewolucyjnych wskazań do wiązania się z takim, a nie innym facetem.

Martha zauważa, że przyjaciółka zaraz się rozklei.

- Chcesz posłuchać o moich Pierwszych randkach?

Nie czekając na odpowiedź, rozpoczyna opowieść, przy czym

znacznie wyolbrzymia wszystkie wady swoich klientów. Mówi, jak

Kurt kończył każde zdanie bojowym okrzykiem, jak Walter wciąż

upuszczał widelec, by kelnerka w powiewnej bluzce się schylała, jak

Bryce zaproponował, że zrobi jej oczyszczanie twarzy za pomocą

barowego garnirunku w postaci oliwek i cytryn.

Wkrótce Lucy tak się zaśmiewa, że po policzkach ciekną jej

strużki łez.

- Przynajmniej próbowali! - Martha śmieje się na równi z

przyjaciółką.

- To się liczy - zgadza się Lucy, żałując, że Adam bardziej się nie

stara. - Ale jedno mnie ciekawi - co ty im mówisz na następnym

spotkaniu? Jak powiesz takiemu Walterowi, że powinien przestać

pożerać babki wzrokiem? Albo Bryce'owi, żeby się pozbył

gejowskich naleciałości?

- Metroseksualnych - poprawia ją Martha. - Z każdym jest inaczej.

Weźmy na przykład Kurta. Bystry z niego facet. Na drugim spotkaniu

powiedziałam mu, że przechwalanie się pokaźnym kontem w

background image

rzeczywistości robi wrażenie przeciwne do zamierzonego - wydaje się

niepewny siebie.

- Masz na myśli starą teorię, że luksusowy sportowy wóz równa

się mały fiut?

- Właśnie. I on to dobrze zrozumiał. Tylko że... - Martha milknie.

- Mów dalej - ponagla Lucy.

- Pierwsza randka ma jedną wielką wadę - wyznaje przyjaciółka. -

Jedno spotkanie po prostu nie wystarcza. Nadzieja, że mogłabym

pomóc tym facetom, mając dwie lub trzy godziny, jest raczej złudna.

Przecież pracują nad sobą - nad tym, kim są - już dwadzieścia albo

trzydzieści lat. Nie wystarczy im powiedzieć, żeby nie gadali przez

komórkę czy jedli z zamkniętymi ustami.

Lucy potakująco kiwa głową.

- Oni potrzebują nie tylko wskazówek, jak skłonić kobietę do

drugiej randki - ciągnie Martha. - Potrzebują lekcji funkcjonowania w

udanych, pełnowartościowych związkach.

- Co masz na myśli?

- Nie wiem... taki ogólny kurs w stylu, jak być lepszym facetem -

odpowiada Martha, wgryzając się w kawałek limetki. - Bardzo

zróżnicowany: poczynając od nabierania pewności siebie przez

stolarkę po kurtuazję. I to dopiero początek.

- Nic nie mów, coś o tym wiem - zgadza się Lucy i opowiada, jak

fatalnie Adam prowadził samochód. Rzuca się w przód i w tył, żeby

zobrazować ich podróż, po czym, w ferworze demonstracji, niechcący

ześlizguje się ze stołka.

background image

- Wszystko okay? - Martha podtrzymuje za rękę wspinającą się na

swoje miejsce Lucy.

- Każdy facet powinien dobrze prowadzić samochód - kontynuuje

Lucy jak gdyby nigdy nic, nieco pijackim, lecz profesorskim tonem.

- O właśnie - wtrąca się Eva. - Mężczyznom przydałyby się lekcje

praktycznie wszystkiego: zamawiania wina, ścielenia łóżka, tańca,

rozpalania ognia...

- Tak, to absolutnie konieczne! - przerywa Lucy. - Tak naprawdę

to powinni obowiązkowo opanować wszystkie podstawowe

umiejętności

jaskiniowca:

polowanie

na

drobną

zwierzynę,

odstraszanie drapieżników, znajdowanie wody. Po prostu wszystkie.

- A nowoczesny jaskiniowiec powinien jeszcze wiedzieć, jak

zmienić koło - dodaje Martha, wyobrażając sobie tkwiącego na

poboczu brata.

- Nie wspominając o tym, jak uruchomić samochód z czyjegoś

akumulatora - uzupełnia Lucy, przełamując opory i wyrzucając z

siebie całą przykrą historię weekendu spędzonego z Adamem: jego

uwagę na temat orłów, fatalne wyjście do toalety, tragiczne rąbanie

drewna, każdą żenującą chwilę.

- To było coś więcej niż zwykła nieporadność - mówi. - Jakby

Adam dawał mi do zrozumienia, że nie sprosta moim oczekiwaniom

wobec partnera, jakby mówił: „Takie mam ograniczenia. Spójrz na

mnie, ledwo potrafię zadbać o samego siebie. Nie jestem gotowy do

roli męża czy ojca".

background image

- Nie sądzę, żeby miał takie intencje - odzywa się Martha. -

Wiem, że wszystko schrzanił, ale pamiętaj, jak bardzo cię kocha.

Lucy wyciera nos w wilgotną serwetkę.

- To nie takie proste, kiedy zachowuje się jak ostatni idiota.

Wyobraźcie sobie, facet pociesza się matematyką. Jest totalnie

nieobecny. A ja jestem w naszym związku sekretarką, muszę się

wszystkim zajmować: od załatwiania wakacji i organizowanie kolacji

po plany na przyszłość.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Martha przyciąga przyjaciółkę i

całuje ją w czoło.

- Co się stało z mężczyznami? - pyta Lucy, już niezbyt wyraźnie.

Toczy palcem suchy groszek wasabi. - Czy nasi ojcowie też tacy byli,

tylko my tego nie zauważałyśmy? Albo może to feminizm zamieszał

w naturalnym porządku rzeczy? Może mężczyźni poczuli się

zagrożeni, kiedy kobiety wdarły się na święte męskie terytorium

pracy. Zamiast zajmować się domem, całkiem się z niego wyniosły.

Eva i Martha wymieniają czujne spojrzenia, po czym Lucy dostaje

wielką szklankę wody.

- Gloria Steinem mówi tak - ciągnie Lucy, którą już poniosło -

jeszcze nie słyszałam, by mężczyzna prosił o radę, jak połączyć

małżeństwo z karierą. - Rozgniata kciukiem wasabi, pozostawiając

kupkę proszku.

Eva spogląda na ten stosik.

- A może darujemy sobie tę teorię. To przecież faceci, zawsze

tacy byli. Wcześniej czy później antropolodzy się połapią, że setki lat

background image

dawali się nabrać na te obrazki z jaskiń, i okaże się, że jaskiniowcy

zwyczajnie zmyślali, kiedy malowali tych macho, co polują na

mamuty, i że tak naprawdę robili to tylko dla zabicia czasu: siedzieli

na włochatych dupskach, bazgrali i czekali, aż kobiety wrócą z

jedzeniem.

Martha wybucha śmiechem.

- Według mnie to problem mieszczuchów. Dla facetów ze wsi

wszystkie te męskie zajęcia to pestka.

- Akurat - wątpi Eva.

- Nie, Evo, Martha ma rację - potwierdza Lucy. - Mój przyjaciel

Cooper pochodzi z Południa i faktycznie jest męski.

- A na dodatek to dżentelmen - dorzuca Martha.

- Można by pomyśleć, że faceci z miasta będą nadrabiać brak

męskości większą kurtuazją, ale nic z tego.

- Więc ich nauczmy! - oświadcza Martha, ożywiając się na tę

myśl. - Gdzie się nauczyłyście rozpalać ogień?

- Na obozie skautek w Nauset - odpowiada Lucy.

- Na obozie w Mashunga - mówi Eva.

- Właśnie! - wykrzykuje Martha, uderzając dłońmi w bar i niemal

strącając miseczkę z wasabi. - Jakie to oczywiste! Zorganizujemy

obóz dla facetów!

Lucy zaczyna się śmiać.

- Najwyraźniej nie tylko ja za dużo wypiłam.

- Nazwiemy go Obozem dla prawdziwych mężczyzn - dodaje

Martha.

background image

- Nawet chwytliwe - przyznaje Lucy. - Dobra, piszę się na to.

Adam będzie pierwszym uczestnikiem.

- A Jesse drugim - mówi Martha. - Jeśli ten chłopak ma

jakiekolwiek szanse u Andrei, trzeba mu przypominającej dawki

męskości.

- Twoim facetom z Pierwszej randki też przydałaby się pomoc -

włącza się Eva i zniża głos. - Nie wspominając o większości moich

klientów.

Zmęczona i wstawiona Lucy oznajmia, że na nią już czas. Rano

wykłada biologię dla pierwszego roku i gdzieś w tyle głowy już czuje

jutrzejszego kaca.

Eva liczy im za dwie kolejki tequili, bo Lucy nalega. Wyciąga z

portfela dwudziestodolarówkę, na której Adam przykleił karteczkę:

„Właśnie o tobie myślę". Odkleja ją i przylepia do zewnętrznej

kieszonki, gdzie zgromadziła już tuzin innych: „Kocham cię jak

cholera!", „Bądź na zawsze moja", „Chciałbym wziąć cię w ramiona".

Zwykle odbiera te liściki jako urocze, lecz dziś wydają jej się tylko

krótkie.

Lucy daje Evie gigantyczny napiwek i chwiejnym krokiem

wychodzi wraz z Marthą na nocne powietrze. Chichoczą przez całą

drogę do domu. Idą pod rękę i wskazują na przypadkowych

przechodniów.

- Natychmiast na Obóz dla prawdziwych mężczyzn - szepczą do

siebie.

background image

Nazywają „uczestnikiem" mężczyznę, który pozwala, by żona

sprzątała po ich miniaturowym pudelku, i odwraca wzrok, udając, że

nie jest jego właścicielem. Określają tak również przygarbionego

męża strofowanego przez zołzowatą małżonkę, który powtarza tylko:

„Masz rację. Masz rację. Przepraszam". Później nazywają tak faceta,

który wchodzi przed nimi do budynku, zatrzaskując im drzwi przed

nosem.

- Wszyscy na Obóz dla prawdziwych mężczyzn - kwituje Martha,

przeciągając kartę magnetyczną i przepuszczając Lucy w drzwiach.

W środku Lucy nagle poważnieje.

- O Boże, Martha. Wyobrażasz sobie, co byśmy pomyślały, gdyby

jakiś facet chciał rozkręcić Obóz dla prawdziwych kobiet? - Przed

oczami ma sceny z lekcji ubijania masła i cerowania skarpet.

- Nie sprowadzaj mnie na ziemię - mówi Martha. - Jesteśmy w

krainie fantazji i możemy robić, co nam się podoba, a ja chcę zgarnąć

wszystkich facetów i odesłać ich do naprawy.

- Dobrze, Dzwoneczku.

Ściskają się na dobranoc i rozchodzą w przeciwne strony długiego

holu. Lucy słyszy, jak Martha podśpiewuje własną przeróbkę Where

Have All the Flowers Gone: „Gdzie są młodzi chłopcy, gdzie? / Na

obozie uczą się / Facetami będą w mig / Facetami będą w mig".

background image

ROZDZIAŁ 6

Kobiety chcą przeciętnych mężczyzn, a mężczyźni z całych sił

się starają być jak najbardziej mierni.

Margaret Mead

Martha nie może się zdecydować, co włożyć na randkę w ciemno

z Fredem. Rozrzuciła ubrania po całym Bordello - na łóżku, na

oparciach foteli, na podłodze. Przymierza kilka standardowych

pierwszorandkowych zestawów: obcisła czarna spódnica do tego jakaś

kolorowa bluzka i eleganckie czarne kozaczki o spiczastych noskach.

Ale dziś nic jej nie odpowiada. Martwi się, że jej „roboczy" strój może

się wydać zbyt przebojowy i oficjalny. W końcu to prawdziwa

randka.

Gdyby tylko przyszła jej do głowy właściwa postać, w którą

mogłaby się wcielić na spotkaniu z Fredem. Wtedy doskonale

pasujący strój sam by się nasunął. Ale kto by się na dzisiaj nadawał?

Marilyn Monroe? Audrey Hepburn? Catherine Deneuve?

Tego wieczoru nie ma jednak siły ani ochoty odgrywać

legendarnej gwiazdy, więc zastanawia się, dlaczego nie może wpaść

na jakąś skromniejszą wersję wspaniałej kobiety. Przydałby się ktoś o

nieodpartym uroku i z poczuciem humoru.

Ktoś taki jak Lucy.

Genialne, doznaje olśnienia. Pójdę jako Lucy Stone. Nalewa sobie

kieliszek wina i wybiera płytę, którą ostatnio pożyczyła jej

przyjaciółka z nadzieją, że wprowadzi się w odpowiedni nastrój. To

prezent świąteczny od Coopera, składanka jego ulubionych utworów

background image

zatytułowana Piosenki farmerskie. Martha wkłada krążek do

odtwarzacza i przygląda się zdjęciu farmy na okładce.

Na pierwszym planie stoją krowy, a w oddali mężczyzna - Martha

domyśla się, że Cooper. Ubrany jest w dżinsy i kraciastą koszulę, a na

silnych ramionach trzyma ogromną, większą niż on sam, piłę

poprzeczną. Odchodzi od fotografującego pylistą drogą z płotem po

obu stronach. Martha się zastanawia, czy Fred kiedykolwiek w życiu

widział taką piłę. Pierwsza piosenka to Hey, GoodLookin i Martha

uznaje ją za dobry znak.

Zwiększa głośność i śpiewa: Whatcha got cooking?, tańcząc

korytarzem w limetowozielonym komplecie marki Cosabella

złożonym ze stanika i stringów. W sypialni wkłada ciepłe, długie,

brązowe sztruksy, owija biodra szerokim paskiem i z aprobatą kiwa

głową na widok swojego odbicia w lustrze.

Tak, a teraz co Lucy wybrałaby na górę? - głowi się. Ostatnio

przyjaciółka pożyczała od niej kardigan z angory w kolorze kości

słoniowej. Martha uznaje, że sweter świetnie się nada (zwłaszcza jeśli

zapnie parę guzików mniej, niż zrobiłaby to Lucy). Wkłada go i

okazuje się, że wszystko doskonale pasuje - łącznie z maleńkim

skrawkiem brzuszka widocznym w miejscu, gdzie kardigan rozchyla

się poniżej ostatniego guzika.

Podczas zaprawionego kropelką goryczy Sweet Dreams (of You)

w wykonaniu Patsy Cline Martha nakłada niemal niewidoczny

makijaż w stylu Lucy i wyobraża sobie tragiczny przebieg swojego

romansu z Fredem: pierwszy pocałunek - muśnięcie różem; pierwsza

background image

kłótnia - pociągnięcie rzęs tuszem; niewierność - kropla błyszczyku;

gorycz porzucenia - przyprószenie twarzy pudrem. You don't love

me, it's plain - śpiewa Patsy. / should know, I'll never wear your ring.

Martha opiera się o umywalkę i uważnie ocenia efekt swoich

starań. Pomija wyraz cierpienia, którego przyczyną był wyimaginowa-

ny zawód miłosny, i stwierdza, że ze śladowym makijażem jej do

twarzy. Ciemne oczy błyszczą, a cera wygląda na dobrze nawilżoną.

Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie zostawiłeś, Fred, rzuca

w myślach i zmienia piosenkę na weselszą.

Lucy dwoi się i troi, by przygotować mieszkanie na odwiedziny

Coopera. Jeśli samolot wylądował zgodnie z rozkładem, gość

powinien się lada chwila pojawić. Większość punktów z listy została

już załatwiona: wyłożyła pościel na sofie, posprzątała łazienkę,

wyciągnęła nowe świece.

Pozostało jedynie przyrządzić doskonałą kolację, przy której,

według jej planu, Cooper i Adam nieco lepiej się poznają. Spotkali się

już kilka razy, ale zawsze któryś dokądś pędził, więc z konieczności

poprzestawali na uściskach dłoni albo grzecznościowych formułkach

przez telefon. Choć Lucy nie wyobraża sobie, że mogliby się nie

polubić, zdaje sobie sprawę, że smaczny posiłek, łagodna muzyka i

butelka wyśmienitego cabernet mogą znacznie przyspieszyć

zawieranie przyjaźni.

Gdy dzwoni telefon, Lucy zakłada, że to Cooper, by zawiadomić

ją o spóźnieniu samolotu lub zaginionym bagażu, lecz mimo zakłóceń

na linii słyszy głos Marthy.

background image

- Co tam, randkowiczko? - pyta, siekając cebulę i przyciskając

słuchawkę podbródkiem do ramienia. Oczy zaczynają jej już

wilgotnieć.

- Hm. Nic specjalnego - odpowiada z wahaniem Martha. - Trochę

zboczyłam z drogi na spotkanie z Fredem.

Lucy odkłada nóż i spogląda na zegarek. Jest 19.10. Randka

Marthy miała się zacząć dziesięć minut temu.

- Co znaczy zboczyłam?

- Siedzę w irlandzkim pubie naprzeciwko knajpy, w której mamy

się spotkać.

Do uszu Lucy dochodzi pluskanie kostek lodu w szklaneczce, z

której Martha właśnie coś popija.

- Luce, co się ze mną dzieje?

- Zwyczajnie się denerwujesz. - Lucy opłukuje ręce, przechodzi

do salonu i siada na podłodze, opierając się plecami o sofę. - O co

chodzi?

- Pojęcia nie mam. Ale chyba o to, że po prostu nie jestem tobą.

Lucy jest zdezorientowana.

- To chyba dobrze.

- Nie, widzisz, odkąd pamiętam, zawsze na randkach kogoś

udawałam. - Martha jeszcze nikomu o tym nie mówiła. - Zwykle

wybieram jakieś sławy: Mae West, kiedy mam buntowniczy nastrój,

Audrey Hepburn, gdy chcę być olśniewająca. Wiesz, o co chodzi. W

każdym razie dziś pomyślałam, że mogłoby być fajnie pobyć tobą.

background image

Lucy trawi tę informację, nie do końca przekonana, czy podoba

jej się wizja wcielającej się w nią Marthy.

- Ale nie wyszło - ciągnie przyjaciółka. - W taksówce zaczęło

wyłazić moje prawdziwe „ja", tak bardzo, że nie mogłam go

zignorować.

Lucy z wyraźną ulgą pyta:

- No i co mówiło twoje prawdziwe „ja"?

- Że nigdy w życiu nie zrobiłabyś czegoś tak neurotycznego.

Fakt, myśli Lucy.

- Nie rozumiem tylko jednego - dlaczego tak się denerwujesz

randką z facetem, którego nigdy nie widziałaś? Z jakimś garncarzem

amatorem.

Martha na chwilę milknie.

- Chyba po prostu nie zniosłabym, gdyby Fred Jakiś-tam sprawił,

że poczuję się niewystarczająco piękna albo młoda, albo dowcipna.

Słowa przyjaciółki napełniają Lucy uczuciem wdzięczności za

obecność Adama w jej życiu. Unosi jedną z poduszek sofy w

poszukiwaniu przyklejonego tam miłosnego liściku, lecz go nie

znajduje.

- Martho, nic się nie stanie, jeśli pójdziesz jako ty.

- Mówisz tak, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką - wzdycha

Martha. - Poza tym nie masz pojęcia, jaka się staję na randkach. To

ktoś zupełnie inny niż ja, taka, jaką znasz. Nie znosiłabyś jej.

- Wątpię.

background image

- Naprawdę! Zmieniam się w żałosną, uśmiechniętą super-

gospodynię bez własnego zdania. Zadaję pytania w stylu: „Jak ci

smakuje zupa?" albo „Jak tutaj rozkosznie, nie sądzisz?" Wcale nie

żartuję, używam takich słów jak „rozkosznie". Lucy, to okropne, ale

zamieniam się w moją matkę.

- Posłuchaj - mówi Lucy - zaraz ci powiem, o czym masz myśleć.

- Jednak nie jest całkiem pewna, co ma powiedzieć. - Pomyśl tak:

Jestem Martha McKenna, aktorka, bizneswoman, wspaniała kobieta.

Ty jesteś Fred Jakiśtam, nieznana istota, która musi dowieść, że

zasługuje na moje towarzystwo. - Lucy robi krótką przerwę. - Mam:

idź jako pawica!

- Co?

- W przyrodzie to samce zawsze zajmują się zalotami i

uwodzeniem. Pamiętasz? I z tą myślą spotkaj się z Fredem. Niech on

się postara. Pomyśl: Fred to tylko jeden z setki pawi, które do mnie

uderzają.

- Dobra - odpowiada Martha, wyraźnie pełna wątpliwości, ale

skłonna chwycić się brzytwy.

Lucy wstaje i przemierza pokój.

- W czasie kolacji powinnaś sobie zadawać takie pytania: Fred,

czy pióra w twoim ogonie mnie zadowalają? Czy podoba mi się twój

śpiew? Czy twój taniec godowy mi odpowiada, czy może tak się

nadymasz, że mam wrażenie, że zaraz pękniesz?

Odpowiada jej milczenie.

- Jesteś tam?

background image

- Kuuu - odzywa się Martha potakująco. - Kuuu.

- Zuch dziewczyna! - Lucy zwalcza chęć poprawienia jej prób

imitowania pawicy. - Pamiętaj, niech on się wysili!

- Tak. Niech on się wysili. Niech on się wysili. Okay, lepiej już

pójdę, Luce. Mój paw czeka dwadzieścia minut.

Lucy podaje swoje ulubione danie z Cape Cod - linguine w sosie z

małży. W dzieciństwie co lato przynajmniej raz w tygodniu brnęła z

ojcem przez błoto na bagnach Zatoki Nauset, oganiając się od

kąśliwych much i innych ledwie widocznych owadów, by znaleźć

delikatne małże potrzebne do tej potrawy.

Te dzisiejsze pochodzą jednak z Whole Foods, podobnie zresztą

jak cała egzotyczna zielenina. Gdy Lucy dopada przygnębienie

Nowym Jorkiem, lubi sobie przypominać, że jest to jedno z

nielicznych miejsc na ziemi, gdzie przez całą dobę, bez względu na

porę roku, można kupić młodą rukiew.

Dorzuca trochę koziego sera, plasterki gruszki i garstkę

rozdrobnionych orzechów włoskich, po czym umieszcza miskę w

lodówce, by całość się schłodziła. Adam zjawia się z bukietem

kwiatów nabytym w narożnym sklepiku.

- Wspaniale pachnie - krzyczy z korytarza, ryglując drzwi.

Gdy wchodzi do kuchni, Lucy stoi odwrócona do niego plecami.

Całuje ją w kark, wywołując u dziewczyny dreszcz podniecenia. Lucy

obraca się, by pocałować go w usta.

- Kwiaty! Jak miło. - W obu dłoniach trzyma małże, a w zlewie

piętrzy się stosik już oczyszczonych. - Wstawisz je do wazonu?

background image

Adam sięga po wazon i uwalnia bukiet z plastikowego

opakowania. Łodygi są oślizgłe, a przy wyjmowaniu kwiaty tracą

połowę płatków. Ogląda się, by sprawdzić, czy Lucy coś zauważyła -

na szczęście nie - więc szybko układa kwiaty, starając się ukryć ich

braki.

- Jak ci minął dzień, kochanie? - pyta Lucy, spodziewając się

żywego sprawozdania z wykładu z ekonomii zachowań, na który miał

dzisiaj pójść.

Zamiast tego Adam opowiada jej o ergonomie z Mount Sinai,

który przyszedł popatrzeć, jak pracuje, i ocenić, jak ustawienie

komputera oraz nawyki robocze przyczyniają się do jego

chronicznego bólu pleców.

- Nie masz pojęcia, Luce, ile rzeczy robię niewłaściwie: monitor

mam za daleko, nadużywam myszy, krzesło jest za niskie.

Lucy wyciera ręce w fartuszek, po czym go zdejmuje.

- Zaproponował ci jakieś zmiany?

- Więcej przerw.

Więcej przerw? - Lucy zastanawia się, czy Adam zdoła skończyć

swoją rozprawę przed emeryturą.

- Poza tym radził kupić ergonomiczną klawiaturę i telefon, który

pozwala mieć obie ręce wolne, ale to wszystko trochę drogie. - Adam

pociera plecy w okolicach lędźwi. - I powiedział, żebym poszedł na

masaż ortobioniczny.

- Masaż? - powtarza sceptycznie Lucy, myśląc o ogłoszeniach

wyraźnie sugerujących usługi seksualne, które zamieszczane są pod

background image

tym nagłówkiem w pismach takich jak „New York" czy „Time Out". -

A teraz cię boli?

Adam potakuje skinieniem głowy.

- W takim razie może się czegoś napijesz? - proponuje Lucy,

zastanawiając się, czy pamiętał o winie. Nie przyniósł go do kuchni.

- Wino powinno zaraz tu być - odpowiada Adam, wyraźnie

zadowolony, że nie zapomniał. - Ergonom mi powiedział, że dopóki te

objawy nie ustąpią, nie powinienem podnosić nic ciężkiego, więc

zamówiłem pół skrzynki z dostawą do domu.

Kiedy kilka chwil później ktoś dzwoni do drzwi, okazuje się, że to

nie dostawca, lecz Cooper, którego mierząca metr i osiemdziesiąt

centymetrów postać całkiem wypełnia drzwi. Z przewieszoną przez

ramię torbą z mocnej tkaniny i dwiema butelkami wina w rękach

otacza Lucy ramionami w serdecznym uścisku i unosi ją.

Gdy tych dwoje się obejmuje, Adam trzyma się z boku. Przygląda

się twarzy Coopera nad ramieniem Lucy. Ma przed sobą dobrze

zbudowanego mężczyznę z burzą brązowych włosów, które niemal

wpadają mu do oczu, i bokobrodami przecinającymi smagłe policzki.

Adam kiwa głową na przywitanie, a Cooper odwzajemnia ten

gest, wręczając mu torbę. Jej ciężar przechodzi oczekiwania Adama.

Bagaż ląduje z hukiem na podłodze.

W restauracji jest dwanaście stolików i tylko jeden samotnie

siedzący mężczyzna. Fred. Ma na sobie jaskrawo-żółty sweter z

dekoltem w serek, a pod nim niebieską koszulę. Choć siedzi zwrócony

twarzą do drzwi, jest zbyt zajęty usuwaniem kuleczek wełny z rękawa,

background image

by zauważyć nadejście Marthy. Dziewczyna zbliża się do stolika i

przedstawia.

- Cześć - odpowiada Fred. - Miło cię wreszcie poznać.

Martha wsuwa się na ławkę naprzeciwko niego. Pomiędzy nimi

znajduje się wpuszczony w stół palnik. Smukła kelnerka w kimonie

zapala go i stawia na nim garnek z wodą.

- Przepraszam za spóźnienie - mówi Martha.

- Nic nie szkodzi - odpowiada Fred, lecz Martha widzi, że jest

odwrotnie. - Zanim zostałem ojcem, też byłem spóźnialski.

Spieszy z wyjaśnieniem, że jest świeżo po rozwodzie i zajmuje się

domem i dwiema córeczkami.

- Nic tak nie ustawia priorytetów jak dzieci. Zmuszają człowieka,

by stał się lepszy, niż myślał, że to w ogóle możliwe.

Martha wyobraża sobie reakcję Lucy na wiadomość, że Fred

Garncarz faktycznie nie pracuje. Potem dopada ją poczucie winy.

Czy to przypadkiem nie seksistowskie mieć opory związane z

umawianiem się z zajmującym się domem i dziećmi ojcem? Nie

mówiąc już o zastrzeżeniach dotyczących potencjalnych pasierbic, o

których Eva nawet nie wspomniała.

Nasuwa się jej słowo „gospodyni domowa", a raczej „gospodarz".

Woda w garnku zaczyna wrzeć.

- Próbowałaś już kiedyś shabu-shabu? - pyta Fred. - Mam słabość

do pracochłonnych potraw: homara, karczochów, pistacji. Uważam, że

wysiłek sprawia, że lepiej smakują.

background image

Wkrótce kelnerka stawia przed nimi wspaniałą tacę z wołowiną

pokrojoną w cienkie plasterki i artystyczną kompozycją z warzyw.

Wręcza Marcie jakiś sprzęt - coś pomiędzy nabierką a sitkiem - i

pokazuje, jak zbierać pianę z wrzącego płynu.

Martha próbuje uwierzyć Fredowi na słowo.

- Jak sobie radzisz, zajmując się domem po rozwodzie? - pyta i za

pomocą pałeczek umieszcza bok choy w bulgoczącej cieczy. Choć

szumowiny jeszcze nie powstały, przeciąga po powierzchni specjalną

łyżką.

- W zasadzie tak samo jak zawsze - odpowiada Fred. - Tylko że

teraz mam własne mieszkanie. W dzień nadal przebywam z

dziewczynkami u byłej żony. - Wrzuca trochę warzyw do garnka i

wpycha je głębiej. - Chcesz zobaczyć zdjęcia?

Zanim Martha odpowiada, Fred obchodzi stół i siada obok niej.

Dziewczyna przesuwa się do ściany i skupia na usuwaniu brązowawo-

żółtych bąbelków z powierzchni wywaru. Z garnka bucha para, a

ramię Freda otacza ją ponad ławką. Odczuwa klaustrofobię.

Fred przerzuca zdjęcia swoich uroczych córeczek - na karuzeli,

w łazience, na plaży.

- Prawda, że są kochane?

- Mhm - przyznaje Martha, dokładając do bulionu dwa plasterki

wołowiny i trącając przy tym Freda łokciem. - Jemy? - Wymownie

spogląda na pustą ławkę po przeciwnej stronie stołu.

- Ach, przepraszam - mówi Fred i wprawdzie zabiera ramię, lecz

pozostaje w jej przestrzeni. - A teraz chwila szczerości: od czasu

background image

rozstania z żoną nigdy się z nikim nie spotkałem i chyba się trochę

denerwuję. - Śmieje się. - No dobrze, bardzo się denerwuję.

Umówiłem się nawet po południu na specjalną wizytę u mojego

psychoanalityka.

Martha ma ochotę poradzić Fredowi, żeby na pierwszej randce nie

mówił o psychoterapii, ale przypomina sobie, że on akurat nie jest jej

klientem.

W Kingston Lucy, Cooper i Adam siedzą przy kolacji i wsuwają

do ust soczyste kęsy linguine. Posiłek jest pyszny, a obaj mężczyźni

wydają się rozluźnieni i zadowoleni ze swojego towarzystwa, choć

Adam ścisnął dłoń Lucy, wyrażając zdziwienie, gdy Cooper odmówił

modlitwę.

Teraz jednak wino płynie szerokim strumieniem, podobnie jak

opowieści Coopera o życiu na farmie Tuckingtonów. Lucy i Adam

słuchają jak zahipnotyzowani.

Dowiadują się o trudnościach związanych z minioną rekordowo

ostrą zimą: awariach różnych maszyn - traktora, snopowiązałki i - jak

to określił - „miodowozu" (czyli rozrzutnika obornika); o tym, jak

część stada złapała zapalenie wymion, które wymagało leczenia

antybiotykiem, a to z kolei sprawiło, że przez jakiś czas całe mleko

nie nadawało się na sprzedaż; o tym, jak najęty pomocnik niechcący

rozdarł jeden z dwóch ogromnych trzydziestometrowych worków z

kiszonką, marnując sporo paszy na wiosnę.

background image

- Prawdę mówiąc, to najcięższa zima, odkąd przejąłem farmę -

wyznaje Cooper. - Dzięki Bogu, że mamy wiosnę. - Wkłada do ust

kolejny kęs potrawy i z aprobatą patrzy na przyjaciółkę.

- Jak tam Pinckney? - pyta Lucy z myślą o byku czempionie

Coopera.

- Mam z nim same problemy - odpowiada przyjaciel. - I to jakie.

W zeszłym tygodniu przedarł się, cholernik, przez płot i dopadł

holsztyńskiego byka sąsiada. Całą zimę wojowali, rycząc na siebie jak

dinozaury. Gdy tylko wiosna dała o sobie znać, stary Pinckney

postanowił, że trzeba się pozbyć konkurencji.

- Co zrobiłeś? - dopytuje się Lucy, odkładając widelec.

- Cóż, w zasadzie nie można było nic poradzić, pozostało tylko

patrzeć. Chwała Bogu, oba miały obcięte rogi, ale walczyły całymi

godzinami. Przewracały się, rozwalały płoty, waliły się po żebrach, a

nawet rozniosły niedużą metalową szopę. - Cooper demonstruje walkę

byków za pomocą sztućców.

- Nie do wiary - mówi Lucy. - Dlaczego tutaj nigdy nie dzieje się

nic tak ekscytującego? - Łapie Adama za rękę i proponuje, by uciekli

z miasta i kupili farmę.

Adam patrzy na nią jak na wariatkę. Od wypadu w walentynki nie

minęły nawet dwa tygodnie.

- Nie muszę ci chyba przypominać, że zaczynam dzień o piątej

rano od wyrzucania gnoju - odzywa się Cooper. - Brzmi nader

ekscytująco, prawda?

background image

- Przymknij jadaczkę - odpala Lucy, używając wyrażenia, które

podłapała od niego w college'u. - Nie znam nikogo, komu się lepiej

żyje.

- Racja. Nie ma co, gospodarstwo mleczne jest fantastyczne. Jak

wiesz, przez większość czasu nie mogę się opędzić od supermodelek.

Lucy przewraca oczami.

Cooper spogląda na Adama ponad sfatygowanym bukietem

kwiatów i nagle zdaje sobie sprawę, że zdominował rozmowę.

- Faktycznie, jak na jeden wieczór, to już dość kłapię jadaczką.

Adamie, opowiedz mi coś więcej o swojej pracy.

Adam potrząsa głową.

- Ciężko mi będzie konkurować z opowieściami o wściekłych

bykach.

- Nonsens - mówi Lucy, ściskając go za ramię. - Najbardziej

wpływowe umysły świata zaczynają się interesować ekonomią

zachowań.

- Wal śmiało - wtóruje jej entuzjastycznie Cooper. - Nie chcesz

chyba, żebym wrócił do Wirginii Zachodniej i nie miał czym

zaimponować supermodelkom.

Lucy posyła Adamowi pełen zachęty uśmiech: „Zaczynaj!" Adam

nie ma wyboru.

- Zasadniczo ekonomia zachowań proponuje teorię alternatywną

do teorii ekonomii klasycznej, która zakłada, że ludzie to racjonalnie

myślące istoty funkcjonujące na doskonale wydajnym rynku.

background image

Mówi pośpiesznie, nie mogąc się doczekać, kiedy będzie miał to z

głowy.

- Ekonomiści zachowań koncentrują się na irracjonalnym

postępowaniu ludzi, wykorzystując psychologię do interpretacji ich

zachowań, na przykład altruistycznych czy takich jak zakup zbędnych

produktów. Naszym celem jest zwiększenie przewidywalności

konwencjonalnych modeli w ekonomii i dostarczenie bardziej

realistycznych wzorów związanych z rzeczywistymi zachowaniami

ludzi.

Cooper szczerze się zainteresował.

- A w czym się specjalizujesz?

- W opóźnieniu - odpowiada Adam, patrząc w talerz. - Opóźnienie

ma ogromne konsekwencje dla gospodarki.

Faktycznie, myśli Lucy, która właśnie zapłaciła za Adama jego

część czynszu. Adam kontynuuje wywód.

- Przykładowo, wielu ludzi zwleka z zastosowaniem planu

401(k)*, choć wie, że to korzystne.

- I co, według ekonomii zachowań, można na to poradzić?

- Większość ekonomistów dowodziłaby pewnie, że rząd powinien

wypracować politykę, która byłaby świadoma tego opóźnienia, i

wprowadzić 401(k) jako plan automatyczny, nie zaś opcjonalny.

- Ciekawe założenie - komentuje Cooper. - Choć muszę przyznać,

że zupełnie się z nim nie zgadzam.

Adam przekrzywia głowę.

* Emerytalny plan inwestycyjny

background image

- Pomysł polityki, która wspiera opóźnianie, wydaje mi się

niewłaściwy - ciągnie Cooper. - Rząd powinien zachęcać ludzi do

osiągania samodzielności finansowej, a nie godzić się z lenistwem.

Chcemy przecież niezależnej ludności.

Adam wybucha nerwowym śmiechem i zamierza właśnie

zaoponować, gdy Lucy łapie go pod stołem za kolano i wymownie

ściska: „Masz całkowitą rację, ale proszę, zmień temat".

Chłopak odbiera ten gest jako reprymendę i milknie.

- Chcę pojechać do ciebie na farmę - odzywa się Lucy.

Cooper zauważa niepokój na jej twarzy i spogląda na Adama.

- Wybacz - mówi. - Może na razie darujemy sobie politykę? Lucy

ci nie mówiła, że jestem starym, zawziętym konserwatystą?

Przyjaźnimy się przez te wszystkie lata tylko dlatego, że

postanowiliśmy nie gadać o polityce.

Adam kiwa głową i zastanawia się, dlaczego Lucy nigdy nie

wspomniała, że Cooper jest po prostu zaciekłym bykiem zapatrzonym

w Fox TV, wymachującym Biblią i chorym na Drugą Poprawkę.

Nigdy wcześniej nikogo takiego nie poznał.

Martha puka do Lucy grubo po dziesiątej.

- Jesteś Einsteinem w sprawach randek! - ogłasza, ściskając

przyjaciółkę. - Wieczór był kompletnym fiaskiem, ale twoja rada

okazała się genialna!

W odpowiedzi Lucy przykłada palec do ust i ucisza Marthę

wymownym „ciii".

background image

- Adam już się położył. Ma wcześnie rano wykład. Ale wchodź.

Jeszcze nie skończyliśmy z Cooperem deseru.

Kątem oka Martha dostrzega, jak Cooper podnosi się z kanapy, i

kołysząc biodrami, zmierza w jego kierunku.

- Witaj, mężczyzno wstający na mój widok - mówi.

- Masz ochotę na kieliszek wina? - pyta Lucy.

- Poproszę - odpowiada Martha, opadając na sofę naprzeciwko tej,

na której wcześniej siedzieli przyjaciele. Zrzuca buty i wyciąga długie

nogi. Sweterek z angory unosi się, odsłaniając kilka centymetrów

jasnej skóry brzucha. - Co cię tym razem sprowadza do naszego

pięknego miasta? - zwraca się do Coopera.

- Wystarczy perspektywa napicia się wina z dwiema

najwspanialszymi kobietami na ziemi - odpowiada Cooper, po czym

odwraca na chwilę wzrok od jej brzuszka, by otworzyć butelkę wina,

którą właśnie podała mu Lucy.

- Lucy, znasz takich więcej?

- Cooper mówi, że w Wirginii Zachodniej wszyscy są tacy jak on

- odpowiada Lucy, która ma ochotę przykryć jej talię narzutą. Obciąga

swój sweter, jakby dając przykład przyjaciółce.

- Niczego takiego nie mówiłem - prostuje Cooper, nie mogąc

oderwać oczu od Marthy. - Zapewniam cię, jestem jedyny w swoim

rodzaju. A jakąż to wspaniałą radę dała ci nasza wybitna pani Stone?

- Och, nic nadzwyczajnego: włóż czystą bieliznę i myśl jak

pawica - odpowiada Martha.

background image

- Oczywiście - zgadza się Cooper, zdziwiony, lecz zupełnie

oczarowany dziewczyną.

- I jak? - wtrąca niecierpliwie Lucy. - Jak się udała randka?

- Była zupełnie nijaka - mówi z uśmiechem Martha. - Jak sam

paw. Pojęcia nie mam, czego tak się bałam. Pióra w ogonie Freda były

beżowe, jego śpiew fałszywy, a taniec godowy polegał na obgadaniu

odkryć, jakich dokonał w trakcie psychoterapii po rozwodzie.

- Sexy - podsumowuje bez entuzjazmu Lucy. Przenosi wzrok na

Coopera. - Widzisz? W tym, co ci mówiłam nie ma krzty przesady.

Mamy to na co dzień: facetów, którzy trochę za bardzo ulegają swojej

wrażliwości.

Martha wpada jej w słowo.

- I nie zapominaj o metroseksualistach.

- Metro co? - pyta Cooper.

- No, wiesz, metroseksualistach - objaśnia Lucy. - Facetach,

którzy są hetero, ale lubią drogie kremy do twarzy, noszą wyłącznie

koszule szyte na miarę i nigdy nie zamówiliby martini bez podania

szykownej marki: Grey Goose albo Ketel One.

- Racja - dodaje Martha. - Mężczyźni w Nowym Jorku lubią

chodzić do psychoanalityka, na jogę i na wyprzedaże do Barneysa. I

uwielbiają rozmawiać o swoich uczuciach.

- Wielki Boże - wzdycha Cooper.

- Ale na randkach metroseksualiści nie są wcale najgorsi -

uzupełnia Martha.

background image

- To zupełnie niepojęte - jąka się z niedowierzaniem Cooper. -

Czy zdajecie sobie sprawę, że gdybyście mieszkały w Wirginii

Zachodniej, faceci by się bili, żeby otworzyć wam drzwi? - Unosi

kieliszek, lecz zaraz go odstawia, by mówić dalej. - Do diabła,

przeszliby milę w deszczu, żeby wam przynieść kanapkę z szynką,

jeśli przyszłaby wam na nią ochota.

Lucy i Martha promienieją. Choć nie wierzą w ani jedno jego

słowo, nie ma to jak posłuchać tyrady Coopera na temat: jak

mężczyźni powinni traktować kobiety.

- Czy ci faceci nie wiedzą, że są zupełnie zbyteczni? - pyta

Cooper. - Z tym swoim żałosnym chromosomem Y i całym

śmietnikiem DNA? Według mnie mężczyzna powinien udowodnić, że

jest niezbędny, bo inaczej ryzykuje, że stanie się niepotrzebny.

- Patrząc z punktu widzenia rozmnażania, masz zupełną słuszność

- mówi Lucy i wyjaśnia Marcie tę koncepcję. - Niewielka liczba

wartościowych mężczyzn całkowicie by wystarczyła, by zaspokoić

potrzeby prokreacyjne wszystkich kobiet.

Cooper przytakuje skinieniem głowy.

- By zapłodnić wszystkie krowy na farmie, potrzebny jest tylko

jeden byk - mówi. Potem pożądliwie spogląda na Marthę. - Choć wolę

pozostać przy zdaniu, że samce gatunku ludzkiego mają do

zaoferowania coś więcej niż tylko spermę: opiekuńczość, poczucie

bezpieczeństwa i uwielbienie.

Martha czuje się trochę nieswojo pożerana wzrokiem przez

Coopera, więc mówi:

background image

- Cóż, dzisiejszy wieczór upewnił mnie co do jednego - muszę się

skoncentrować na Pierwszej randce, na interesach. Prawdziwe randki

są zbyt zniechęcające.

Podczas tygodniowego pobytu w Nowym Jorku Cooper, bez

żadnych aluzji czy słów zachęty, robi wszystko, czego potrzebują

Lucy i Martha. W mieszkaniu Marthy kilkoma sprawnymi

uderzeniami młotka poprawia krzywo zawieszoną przez Jessego

półkę. Instaluje dodatkowe gniazdko telefoniczne w sypialni Lucy,

przepycha jej umywalkę i składa biurko, by mogła pracować w domu.

Przytrzymuje drzwi, odsuwa krzesła, zabiera dziewczyny do kina

i elokwentnie rozmawia na każdy temat - od wina przez politykę po

prowadzenie farmy mlecznej, a przy tym cały czas kompletnie

nieświadomie emanuje męskością i galanterią, co dla funkcjonujących

w nowojorskiej codzienności Lucy i Marthy jest zupełnie obce.

W przeddzień wyjazdu Coopera Lucy czeka na dowóz nowej

sofy. Portier informuje ją przez domofon, że dostarczyciele

odmawiają wniesienia jej do mieszkania.

- W papierach mają napisane, że dostawa ma być pod dom -

mówi portier - a za wniesienie chcą dodatkowo dwieście dolarów.

Lucy jest zbulwersowana.

- Za wtoczenie sofy do windy? - Zanim jednak dociera na dół, po

dostawcach nie ma już śladu, a opakowana w wytrzymałą folię sofa

stoi na chodniku. - Zadzwoni pan do konserwatora po wózek? - pyta

portiera.

background image

- Oczywiście, pani Stone - odpowiada odźwierny. - Zawsze

chętnie pomogę.

- Dziękuję - odpowiada Lucy i z ulgą stwierdza, że rycerskość nie

jest jeszcze całkiem na wymarciu.

- Pani zadba o mnie, a ja zadbam o panią - dodaje portier.

Choć Lucy miała szczerą chęć dać mu napiwek, teraz czuje się

oburzona, że się o to dopomniał. Gdy pojawia się wózek, oświadcza

portierowi, że poradzi sobie bez jego pomocy.

Tylko jak? Adam tkwi jeszcze w łóżku nafaszerowany środkami

przeciwbólowymi, bo nadwerężył kręgosłup, próbując ustawić

komputer w biurze według wskazówek ergonoma, a Cooper jest na

śniadaniu z kumplami z college'u.

Lucy dzwoni na telefon komórkowy Marthy, budząc ją, mimo że

już po jedenastej. Pięć minut później na chodniku pojawia się

rozmamłana przyjaciółka.

- Siedziałaś do późna? - pyta Lucy.

- Coś w tym stylu. - Przed trzecią kawą Martha jest nie do życia.

Sofa okazuje się ciężka, lecz usiłują postawić ją do połowy na

wózku, który ciągle im odjeżdża. Siadają na kanapie i rozważają

wszystkie możliwości. Wtedy Cooper wraca ze śniadania.

- Co u licha? - pyta, łagodnie je odsuwając. Wciąga sofę na wózek

i zwinnie manewruje nim po podjeździe dla niepełnosprawnych, a

potem wtacza do budynku, w którym natyka się na portiera.

- Cholera jasna, co z panem nie tak, stanął pan jak kołek w płocie,

a te panie się męczą?

background image

Portier wzrusza ramionami.

- Wnoszenie mebli nie należy do moich obowiązków.

Cooper piorunuje go wzrokiem.

- Faktycznie, nie przesadzałaś - zwraca się do Lucy. - Gdzie, do

cholery, podziewa się twój chłopak? Kto pozwala, by kobieta sama

taszczyła sofę?

- No, no - broni się Lucy. - Wiesz, że Adam nadwerężył

kręgosłup.

- Bzdury - mruczy pod nosem Cooper.

Obraca sofę na bok i ostrożnie wstawia do windy. Pot występuje

mu na czoło. Martha wyobraża sobie grę mięśni na plecach Coopera.

Bierze Lucy pod rękę.

- Nareszcie facet, któremu nie trzeba Obozu dla prawdziwych

mężczyzn!

- Niestety, na jednego takiego wypada sześciu, którym się to

przyda - stwierdza Lucy, oglądając się na portiera, gdy wsiadają do

windy. - Ten zalicza bilet w jedną stronę.

- Dożywocie na obozie - zgadza się Martha.

Cooper patrzy na nie z zaciekawieniem.

- O czym mówiłyście?

Lucy i Martha zaciskają powieki. Wydało się! Drzwi windy się

zasuwają.

- Gadajcie - nalega Cooper. - Co to jest Obóz dla prawdziwych

mężczyzn?

- A dotrzymasz tajemnicy?

background image

ROZDZIAŁ 7

Nikt nigdy nie zwycięży w walce płci. Zbyt wiele tu bratania

się z wrogiem.

Henry Kissinger

- Jeszcze raz mi przypomnij, dlaczego jedziemy do Muzeum

Guggenheima? - pyta przyjaciółkę Martha, która nie wyobraża sobie

nudniejszego zajęcia w ostatni dzień pobytu Coopera w mieście.

Zmierzają we trójkę na północ zatłoczonym autobusem po

Madison Avenue. Trzymają się metalowych rurek, by nie wpadać na

innych pasażerów, o co nietrudno przy tak dużym ruchu ulicznym.

- Za każdym razem, gdy schodzę tą wielką serpentyną, dostaję

choroby lokomocyjnej.

- Moja droga, trzeba nam odrobiny kultury - odpowiada Lucy. -

Nie uważasz, że to trochę śmieszne, że mieszkając tutaj, nigdy nie

chodzimy do muzeów?

Martha wzrusza ramionami. Próbowała przeforsować lunch w

Village albo wyprawę na zakupy do Soho.

- Nawet Cooper zaliczył wystawę Matisse'a i Picassa - dodaje

Lucy.

- Tak, to było coś wspaniałego - mówi Cooper. - Choć jeśli o

mnie chodzi, powinna się nazywać „Picasso jest trochę lepszy".

Martha wybucha śmiechem i powtarza jego słowa, szturchając

Lucy, jakby przyjaciółka ich nie usłyszała, bo inaczej też by się

przecież ubawiła.

background image

To nie jest aż takie śmieszne, myśli Lucy i nachyla się do okna,

żeby sprawdzić, na jakiej ulicy się znajdują. Przeszkadzają jej w tym

puchowe kurtki pasażerów i zabrudzone szyby, więc odczytanie w

trakcie jazdy numerów na małych zielonych tabliczkach sprawia jej

sporą trudność.

Nagle autobus zatrzymuje się na przystanku i Martha traci

równowagę. Zatacza się na Coopera, który łapie ją w pasie silnym

ramieniem. Żadne się nie rusza, nawet gdy Martha odzyskuje już

równowagę.

Dziewczynie przypominają się szkolne czasy, kiedy w siódmej

klasie kolano Dannyego McCormicka zetknęło się pod stołem z jej

kolanem i zamarli w tej pozycji chyba na całą, upływającą w

zwolnionym tempie godzinę. Udawali, że to dotknięcie nie było ani

celowe, ani też wyjątkowe, choć ciało Marthy pozostawało przez cały

czas jak pod napięciem.

- Czy kiedykolwiek rozmawiałyście z Lucy o wprowadzeniu w

życie idei Obozu dla prawdziwych mężczyzn? - pyta Cooper,

nonszalancko odnosząc się do położenia swojej ręki. - Odkąd mi

wszystko opowiedziałyście, nie przestaję o tym myśleć. To genialne.

Idiotyczne, rzecz jasna, ale otwiera mnóstwo możliwości.

- To był mój pomysł - mówi przyciszonym głosem Martha i

natychmiast czuje się głupio, że przypisuje sobie tę zasługę.

- Wcale mnie to nie dziwi - odpowiada Cooper, obdarzając ją

uśmiechem. - Wiesz, farma Tuckingtonów jest jakby stworzona dla

tego celu.

background image

- Siedemdziesiąta Dziewiąta - wykrzykuje Lucy nazwę ulicy.

Odwraca się znienacka i zaskakuje przytulonych, niczym postaci

jakiejś rzeźby, przyjaciół z twarzami zbliżonymi jak do pocałunku. -

Jesteśmy prawie na miejscu - mamrocze bezgłośnie.

Cooper opuszcza rękę, a Martha nieco się od niego odsuwa.

- Dasz wiarę, że ten wariat naprawdę chce zorganizować Obóz dla

prawdziwych mężczyzn? - pyta Martha.

Lucy nie odpowiada. Ten wariat to mój stary przyjaciel, myśli. To

mój wariat!

- On mówi całkiem poważnie, Luce - ciągnie Martha. - Chce

zrobić na swojej farmie prawdziwy obóz dla mężczyzn.

Daj mi spokój, myśli Lucy.

- To świetny pomysł - potwierdza Cooper. - A wiosną zawsze mi

się przyda każda para rąk do pracy. - Uśmiecha się do Marthy. - Mój

ukryty motyw to oczywiście chęć ściągnięcia was obu na farmę.

Lucy chmurnie patrzy na jego profil. Przecież jesteś moim planem

awaryjnym! Dlaczego flirtujesz z Marthą?

- Poza tym wyobraźcie sobie, jaka to będzie frajda popatrzeć, jak

mieszczuchy zmieniają się w prawdziwych facetów - rzuca Cooper.

- Chyba faktycznie coś w tym jest - przyznaje Martha,

przyglądając się jego stwardniałym od pracy palcom zaciśniętym na

metalowej rurce.

Zastanawia się, czy poczucie spełnienia, jakie daje mężczyznom

wytężona praca na świeżym powietrzu, może przynosić odprężenie

porównywalne z tym, które zapewniają kobietom centra odnowy

background image

biologicznej. Czy taki wysiłek może dodawać pewności siebie?

Działać jak zastrzyk endorfin?

- Może się okazać, że Obóz dla prawdziwych mężczyzn to

właśnie to, czego trzeba moim klientom z Pierwszej randki. Nasze

spotkania nie są w stanie całkowicie rozwiązać ich problemów. Co ty

na to, Luce?

- Nie wiem - odpowiada Lucy, zła, że czuje się zazdrosna.

- Cóż, powiedziałabym, że ten pomysł ma wielki potencjał - mówi

Martha. - Pomyśl tylko, jeśli Obóz dla prawdziwych mężczyzn

sprawdzi się na farmie Tuckingtonów, moglibyśmy udzielać na niego

franszyzy.

- Coś w tym jest - zgadza się Cooper.

Lucy krzyżuje ramiona na piersiach. Za to Marthę taka

perspektywa przyprawia o zawrót głowy.

- Obozy dla prawdziwych mężczyzn mogłyby się rozpowszechnić

w całym kraju - zapala się. - Mogłyby nawet być tematyczne: dla

starszych panów, dla artystów, intelektualistów, gejów...

- Czy tylko ja jestem zdania, że to trąci nagonką na facetów? -

pyta Lucy. - Nie mówiąc już o tym, że sukces tego dość ryzykownego

interesu jest mało prawdopodobny.

- Pozwól, że ci przypomnę, że Pierwsza randka naprawdę

wypaliła, a to przedsięwzięcie było nie mniej zuchwałe.

Oczy Coopera płoną.

- Możemy na tym nieźle zarobić.

background image

Lucy nie postrzegała Obozu dla prawdziwych mężczyzn jako

ulepszonej i poszerzonej wersji Pierwszej randki, innymi słowy, jako

sposobu uświadomienia mężczyznom, jak właściwie traktować

kobiety. Z drugiej strony, nigdy też nie myślała o wcieleniu tego

pomysłu w życie, to wszystko.

Jako biolog zdaje sobie sprawę, że obietnica zwiększenia szans

samca w czasie godów zawsze będzie dla niego kusząca. Mimo to nie

decyduje się jeszcze przyznać, że takie przedsięwzięcie jak Obóz dla

prawdziwych mężczyzn może się powieść.

Cooper chichocze.

- Daj spokój, Luce. Pomyśl, jakie to proste. Potrzeba nam tylko

paru instruktorów-doradców i uczestników. Idealne miejsce już

mamy.

- Farma Tuckingtonów, ostoja prawdziwego mężczyzny! - mówi

Martha, udając, że podkłada głos w reklamie Obozu dla prawdziwych

mężczyzn.

Lucy nie ma nastroju, by dać się temu porwać.

- My troje bylibyśmy świetnymi instruktorami - dorzuca Cooper. -

Wy uczyłybyście galanterii i kurtuazji, a ja mógłbym im pokazać, jak

orać i stawiać płoty, co, nawiasem mówiąc, bardzo by mi się przydało

w najbardziej pracowitej porze roku.

- A co z uczestnikami, Cooper? - pyta Lucy aż nazbyt cierpliwym

tonem, jaki zwykle rezerwuje dla studentów pierwszego roku, którzy

zadają głupie pytania.

background image

- Rozejrzyj się - odpowiada Cooper, patrząc na siedzących obok

dwóch zagadanych młodych mężczyzn, nieświadomych albo

obojętnych na stojącą nad nimi ciężarną kobietę. - Nasi uczestnicy są

wszędzie.

- To jeszcze nie znaczy, że od razu kupią Obóz dla prawdziwych

mężczyzn - replikuje Lucy. - Kto przy zdrowych zmysłach się na to

zapisze?

- Cóż, oczywiście, że oficjalnie tak tego nie nazwiemy -

przekonuje Cooper, a w jego głosie pobrzmiewa lekka irytacja. - Ale

każdy facet, który decyduje się na lekcje randkowania, nie będzie

chyba robił z tego powodu problemów?

Racja, myśli Lucy, lecz nie daje się jeszcze przekonać.

Rozentuzjazmowana twarz Coopera nabiera chłopięcego wyrazu.

- Pomyśl, Lucy, nareszcie zobaczysz naszą farmę, a przy tym

zrobimy dobry uczynek. Te biedne, żałosne niedorajdy potrzebują

naszej pomocy.

Martha włącza się do rozmowy.

- Dlaczego nie weźmiesz Adama? Mógłby skorzystać na równi z

innymi, a do tego mielibyście wakacje. Poza tym można by go łatwo

namówić.

- Odbiło ci? - pyta Lucy.

Niemniej nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tą konkretną

korzyścią płynącą z Obozu dla prawdziwych mężczyzn. Adamowi nie

zaszkodziłoby się nauczyć rozpalać ogień i rąbać drewno. Wyobraża

background image

go sobie w lewisach, jak zdejmuje z ciężarówki wielkie bele siana,

widzi jego gładkie, brązowe ramiona z naprężonymi mięśniami.

- Mogłabyś go namówić - przekonuje Cooper. - Nie doceniasz

swoich kobiecych sztuczek.

Lucy krzywi się z niesmakiem.

- Mam na myśli jedynie twoją niesamowitą zdolność

przekonywania - wyjaśnia przyjaciel. - Gdybyś mi powiedziała,

żebym przez godzinę stał na autostradzie West Side, nawet bym nie

spytał dlaczego.

Zamiast dać się oczarować, Lucy uznaje gadkę Coopera za

nieszczerą i wkurzającą, więc poważnie myśli o wysłaniu go na

autostradę.

- Ty chyba nie rozumiesz, Cooper, że tutejsi faceci nie są tacy jak

ty.

- Dlatego właśnie musimy ich wysłać na Obóz dla prawdziwych

mężczyzn. - Uśmiecha się cierpliwie. - Wszyscy faceci mają dwie

wspólne cechy. Po pierwsze, lubimy zadowalać kobiety. A po drugie -

lubimy zadowalać kobiety. Przyznaję, że nasza motywacja bynajmniej

nie musi być szlachetna, ale zapewniam cię, że jeśli nie kręcisz,

zawsze postaramy się ciebie zadowolić.

Lucy odwzajemnia jego uśmiech i wysyła jasny telepatyczny

przekaz: Mógłbyś mi sprawić przyjemność, nie zakochując się w

mojej najlepszej przyjaciółce.

Lecz po części dostrzega sens tego, co mówi Cooper - rzadko

komunikuje Adamowi swoje potrzeby, bo zawsze jest bardzo zajęta

background image

domyślaniem się i dostosowywaniem do jego własnych. Jeśli praca

naukowa ciężko mu idzie (zawsze), Lucy przejmuje obowiązki

domowe. Jeśli ma problemy finansowe (często), płaci jego połowę

czynszu albo pokrywa rachunek za obiad. Jeśli nie może zasnąć

(czasami), przeczesuje mu palcami włosy, dopóki nie zacznie głęboko

oddychać.

Dojeżdżają już do Setnej Ulicy, gdy Martha uświadamia sobie, że

minęli przystanek, na którym należało wysiąść.

- Oj! - woła, łapiąc Coopera za rękę i przepychając się przez tłum.

Lucy zostaje nieco w tyle.

Na zewnątrz ustalają, gdzie się znajdują, i poprawiają ubrania:

zapinają guziki płaszczy, owijają się szalami, zakładają czapki i

rękawiczki. Nie odjechali aż tak daleko od muzeum, a dzień jest

słoneczny i wietrzny, ale do zniesienia, więc decydują się na spacer.

Cooper bierze dziewczyny pod ręce.

- Zróbmy to - namawia, przyciskając ich ramiona do boków. -

Zdaje się, że każde z nas coś z tego wyniesie. - Spogląda na Lucy. -

Adam zmieni się w nieustraszonego, zawadiackiego amatora

wypoczynku na świeżym powietrzu, który umie rozpalić ogień i

naprawić silnik.

Przenosi wzrok na Marthę.

- Obóz dla prawdziwych mężczyzn to Pierwsza randka na

sterydach, więc twoi klienci przejdą intensywne szkolenie, którego

potrzebują, a ty zarobisz kupę pieniędzy. Co do mnie, zyskam

darmowych pracowników na farmie Tuckingtonów.

background image

- Możesz na mnie liczyć - mówi Martha, ściskając jego biceps.

Lucy chce się sprzeciwić, nie tyle samemu pomysłowi, ile

szybkości zachodzących zmian. Zwykły żart trójki przyjaciół zmienia

się w machinę, która łączy Coopera i Marthę bez jej udziału. Kiedy

stanie się piątym kołem u wozu?

Stop! - napomina się, uświadamiając sobie, że stacza się po równi

pochyłej. Masz Adama. Niepotrzebne ci wyjście awaryjne. Dlaczego

zazdrościsz dwójce najlepszych przyjaciół odrobiny uciechy?

Dotarłszy

do

muzeum,

zatrzymują

się

przy

stoiskach

sprzedawców koszulek, czapek i niewielkich reprodukcji obrazów z

miejscowej kolekcji. Jedna z nich przyciąga wzrok Lucy. Jest to

barwna miniatura przedstawiająca kobietę o żółtych włosach pędzla

Picassa. Bohaterka obrazu ma rozanielony wyraz twarzy i otacza

ramionami głowę ze związanymi w koński ogon włosami - śpi.

- Muszę iść do domu się przespać - mówi Lucy, nie mogąc

wymyślić lepszej wymówki, by zostawić ich samych w ostatni dzień

pobytu Coopera.

Przyjaciele z grzeczności się sprzeciwiają, ale decyzja została już

podjęta. Cooper obiecuje, że zadzwoni natychmiast po przylocie do

Wirginii, a Lucy mocno go ściska.

- Tylko bez łzawych pożegnań - mówi Cooper, przytrzymując

Lucy za ramiona. - I proszę, pomyśl o Obozie dla prawdziwych

mężczyzn. Da nam co najmniej powód, by się wkrótce zobaczyć.

Lucy zagłębia ręce w kieszeniach i patrzy, jak Martha i Cooper

znikają za drzwiami muzeum. Potem idzie do Central Parku, gdzie

background image

ożywia ją chłodne powietrze, i znów zaczyna jasno myśleć. Im

gruntowniej rozważa organizację Obozu dla prawdziwych mężczyzn,

tym sensowniejszy wydaje jej się ten pomysł, szczególnie zaś jego

część związana z przekonaniem Adama.

Uśmiecha się na samą myśl zebrania w jednym miejscu tak

różnych i dziwnych facetów. O czym w ogóle mogliby rozmawiać

tacy mężczyźni jak przewrażliwiony na swoim punkcie potentat

informatyczny, niezdarny młody kucharz albo neurotyczny brat

Marthy?

Mimo wszystko jednak idea jest całkiem prosta. Sprawa polega na

pokazaniu każdemu uczestnikowi, jak być prawdziwym mężczyzną, w

taki sposób, by nie miał świadomości, że się czegoś uczy, czyli

szkoleniu go tak, żeby nie ujawniać rozmiaru jego nieudolności, i

uczynieniu go bardziej męskim bez wskazywania na brak męskości.

Pod podmuchami wiatru Lucy chowa głowę w ramiona i

obserwuje, jak z ziemi unoszą się dawno opadłe liście. Stopy grzęzną

jej nieco w tającej ziemi, co z kolei przypomina o nadchodzącej

wiośnie, o odrodzeniu się życia i nadziei. Już wkrótce, myśli,

zwracając się do nagiego wiązu, wyrośnie ci około trzech milionów

liści. Spogląda na ziemię. Wtedy gąsienice miernikowca rozpoczną

swoją wędrówkę ku górze.

Przyspiesza kroku. Potem przylecą drozdy wędrowne i rzucą się

na gąsienice, a inne ptaki pójdą w ich ślady. I wtedy nastąpią

gorączkowe rytuały godowe. Przymyka oczy i wyobraża sobie

spektakularne powietrzne zaloty kruków czy orłów, szalone bicie

background image

skrzydeł samców jarząbka, pełne radości miłosne trele strzyżyków,

sikorek i drozdów.

A co mógłby zrobić Adam, by zdobyć jej względy? Czy Obóz dla

prawdziwych mężczyzn to miejsce, w którym się o tym przekona?

Cooper kupuje dwa bilety i wjeżdża z Marthą windą na samą górę

muzeum. Potem powoli schodzą. Mimo że poznali się już trzy lata

temu, nigdy wcześniej nie zostali sam na sam, a pod nieobecność

Lucy rozmowa toczy się trudniej, niż oboje oczekiwali.

- Lubisz baseball? - pyta Cooper, a na jego twarz wypływa

głupawy uśmiech.

- To chyba to z bramkami? - żartuje Martha.

Zaczyna mu opowiadać o swoim zwariowanym kocie, ale

przerywa, uświadamiając sobie, że Cooper, którego byt zależy od

hodowania udomowionych zwierząt, niekoniecznie musi docenić

takiego nieposłusznego ulubieńca.

- Koty mnie uwielbiają - mówi Cooper.

Nie mój, myśli Martha.

Chłopak opowiada jej, że świt to jego ulubiona pora dnia, a ona

przypomina sobie nieliczne wschody słońca, które zdarzyło jej się

podziwiać zawsze zaczerwienionymi po spędzonej na mieście nocy

oczami.

- Ja raczej nie należę do rannych ptaszków - wyznaje i dodaje, że

jeszcze nie zmieniła ustawienia budzika, który dzwoni w samo

południe. - Oczywiście zwykle budzę się wcześniej. Zwykle.

background image

Dla Coopera to niewyobrażalne - w południe farmer ma już

połowę dnia roboczego za sobą - więc kieruje rozmowę na

bezpieczniejszy temat.

- Lubisz gotować? - pyta. - Przepadam za dobrym amerykańskim

jedzeniem, takim jak naleśniki z syropem klonowym, mac z serem czy

befsztyk z ziemniakami.

Martha stara się ukryć przerażenie. Poza alkoholem od miesięcy

świadomie nie tknęła węglowodanów. Jej lodówkę wypełniają gotowe

posiłki:

sześciopaki beztłuszczowych

jogurtów,

hermetycznie

zapakowane surówki z kiełków, dietetyczne dania z okolicznych

restauracji.

- Jaka jest twoja specjalność? - pyta Cooper.

- Sashimi z tuńczykiem i buri z 212-GOJAPAN z udawaną

powagą odpowiada Martha. - Doprawiam po swojemu, zamawiając

dodatkowy imbir i wasabi.

Skacząc tak z tematu na temat, pokonują dwie pętle spirali

muzeum,

mijając

szereg

abstrakcyjnych

obrazów

Pollocka,

Kandinskyego czy Rauschenberga. Martha nie przepada za taką

sztuką. W muzeum jest ciepło i zaczyna jej się robić duszno. Dlaczego

nie jeżdżą na łyżwach po Woolman Rink albo nie jedzą dim sum w

Chinatown?

Gdy dochodzą do serii płócien pokrytych jedynie bielą, ma ochotę

zażartować: „Chyba ktoś powiesił je do góry nogami", lecz zamiast

tego mówi:

- Jak myślisz, co artysta chciał w ten sposób przekazać?

background image

Przepełnia ją odraza, gdy w swoim głosie słyszy ton wzorowej

gospodyni, jakim posługuje się jej matka. Zastanawia się, czy brzmi

jak kobieta ze Stepford, i czuje, że budzi się w niej niepokój. Głos

matki napomina ją, by przestała się garbić. No to jestem udupiona,

myśli i słyszy karcące „ciii" matki.

Prostuje się i rozgląda wokół, pewna, że dopadł ją klasyczny atak

paniki. Ledwo do niej dociera głos Coopera, który posłusznie

odpowiada na pytanie:

- „Bla, bla, minimalizm, bla, bla, naśladowczy, bla, bla,

witalność". Koncentruje się na oddechu.

- Wszystko w porządku? - pyta Cooper. - Martho?

Martha potrząsa przecząco głową.

- Wybacz, jestem trochę rozkojarzona.

- Nic nie szkodzi - zapewnia. - A co sądzisz o tym?

Stojąc przed brzydkim obrazem z plamami czerwieni na smugach

brązu i czerni, Martha przechyla głowę, jakby w ten sposób łatwiej

mogła do niej wpaść jakaś istotna myśl. Wpatruje się w obraz. Głos

matki radzi, by powiedzieć Cooperowi, że jej zdaniem dzieło jest

interesujące.

Przypomina sobie jednak o tysiącach dolarów, które wydała na

terapię dokładnie po to, by pozbyć się kobiecości w tym stylu,

skupionej wyłącznie na zadowalaniu mężczyzny.

- Prawdę mówiąc, nie lubię sztuki abstrakcyjnej. Wiem, jestem

aktorką, mieszkam w Nowym Jorku, więc powinnam uwielbiać

wszystko, co się wiąże z kulturą. Ale co na to poradzę? Wolę sztukę

background image

przedstawiającą: portrety, martwe natury, takie rzeczy. - Spogląda na

Coopera z nadzieją, że w jego spojrzeniu nie dostrzeże rozczarowania.

Cooper zanosi się swoim głośnym śmiechem, pełną piersią, który

w bibliotecznej ciszy muzeum wydaje się jeszcze donośniejszy.

- W takim razie chodźmy do stałej ekspozycji - proponuje. Bierze

ją za rękę i prowadzi do sali Tannhausera z malarstwem

impresjonistów i postimpresjonistów. - Uwielbiam cię między innymi

za to, że zawsze mówisz to, co ci leży na sercu.

Martha może wyjawiłaby Cooperowi, co rzeczywiście ma na

myśli, gdyby nie to, że skoncentrowała się na użytym przez niego

słowie „uwielbiam". Uwielbia mnie między innymi za to. Zastanawia

się, za co jeszcze, i spuszcza wzrok, przyglądając się kręgom soli na

kozaczkach - pozostałościom po zimie.

Jej ostatni partner, Elliot, oszczędnie dawkował jej miłość czy

uwielbienie. Wydzielał je w mikroskopijnych dawkach i rekompenso-

wał to sobie na setki rozmaitych sposobów. W ciągu ich dwuletniego

związku tylko raz wyznał, że ją kocha, a i to brzmiało jak przyznanie

się do winy, jakby miłość była wadą, którą można zwalczyć siłą woli.

Chłopak przed Elliotem miał przeciwny problem. Pozbawiał

słowa znaczenia, nadużywając ich. Jego miłość do Marthy wydawała

się niczym nie różnić od miłości do, na przykład, czekoladowych

cukierków. Uwielbiał swoje ulubione adidasy, The Daily Show, stek z

grillowaną cebulą, dirtbike, Marthę i sizalowe dywany.

Wydarzenia tego dnia przyprawiły Marthę o lekki zawrót głowy,

więc próbuje wrócić do równowagi, koncentrując się na obrazie

background image

Cezannea - martwej naturze z gruszkami, tak soczystymi i dojrzałymi,

że z głodu dziewczynie aż skręca żołądek, a w ustach niemal czuje

słodycz owoców. Nagle rozumie, co miał na myśli Hemingway,

mówiąc, że bardziej docenia te gruszki na pusty żołądek.

W poniedziałek rano Martha, nie zwlekając, postanawia

poćwiczyć na bracie swoją umiejętność przekonywania. Sądzi, że

pozyskanie jednego uczestnika - nawet jeśli będzie to tylko Jesse -

doda jej pewności siebie, a może nawet pomoże wpłynąć na kolejnych

potencjalnych kandydatów.

- Biuro Jessego McKenny - w słuchawce odzywa się radosny

głosik.

- Cześć, Kathy - mówi do asystentki brata. - Tu Martha.

Słychać odgłos łączenia, potem następuje przerwa, rozbrzmiewa

jakaś melodia, a wreszcie słychać głos Jessego.

- Wpół do jedenastej, nie za wcześnie dla ciebie, Martho?

- Może odrobinę - przyznaje, podpierając się poduszkami. Wypija

łyk kawy. Do tej pory nie wiedziała, jaką obrać taktykę - kusić czy

straszyć - lecz uwaga brata podsunęła jej pomysł. - Zerwałam się tak

wcześnie tylko dlatego, że miałam o tobie okropny sen - mówi. -

Dzwonię, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku.

Głos Jessego łagodnieje.

- Jak najbardziej, naprawdę.

- Wydawał się taki rzeczywisty - opowiada Martha, wcielając się

w Meryl Streep z Silkwood. - Jakiś pisarz-psychol rozsyłał wąglika

wszystkim redaktorom, którzy odrzucili jego rękopis, a ty byłeś

background image

następny na liście. Jedyne, co by cię ocaliło, to wyjazd z miasta, ale

nie mogłam się z tobą skontaktować.

Jesse akurat ocenia rękopisy. Robi to codziennie - przebiega

wzrokiem list pisarza i czyta około pięciu stron tekstu, zanim

zdecyduje o jego losie, a zarazem o losie jego autora. Potencjalnie

niezrównoważonego psychicznie autora. Jesse chrząka.

Będziesz się smażyć w piekle, skazuje się w myślach Martha i

zastanawia się, czy brat łyknął historyjkę.

- Wiem, że to tylko sen, Jesse, ale w Nowym Jorku wszystko

może się zdarzyć. - To powinno zwrócić jego uwagę, myśli,

podciągając pościel aż pod brodę. - Naprawdę się cieszę, że

wyjeżdżam.

- Dokąd? - pyta nerwowo Jesse.

Mam go, myśli Martha.

- Na uroczą farmę mleczną w Wirginii Zachodniej - odpowiada. -

Pamiętasz przyjaciela Lucy, Coopera? Jadę do niego na tydzień

zobaczyć, jak się żyje na wsi, i zabieram kilku klientów z Pierwszej

randki, żeby kontynuować szkolenie czy coś w tym rodzaju.

- Naprawdę? A kiedy wyjeżdżacie?

- Kiedy tylko ustalę wszystko z facetami, ale pewnie nie

wcześniej niż w pierwszym lub drugim tygodniu maja. - Przerywa na

chwilę, by zarzucić przynętę. - Mam pomysł: może byś się z nami

wybrał? Przydałyby ci się wakacje.

background image

Lucy rozmawia właśnie z Evą, gdy Martha otwiera czerwone

drzwi La Luny i wchodzi do środka z telefonem komórkowym przy

uchu.

- Świetnie, spotkajmy się jutro na kawie - mówi, bezgłośnie

informując Lucy, że rozmawia z Kurtem Beckerem. - Okay. O

trzeciej. W Café Blasé. - Zatrzaskuje telefon. - Kolejne spotkanie ze

starym klientem. Obóz dla prawdziwych mężczyzn całkiem mnie

wciągnął! - oświadcza. Całuje Lucy w policzek i natychmiast ściera

ślad szminki. - Obdzwoniłam chyba z tuzin klientów i mam już

jednego chętnego i trzech niezdecydowanych, a z kilkoma innymi

umówiłam się na kawę.

- Nikt nie odmówił? - pyta ze zdziwieniem Lucy.

- Och, odmówił - odpowiada Martha. - Wielu odmówiło. Mój

niezdarny kucharz uczy się do majowych egzaminów z cukiernictwa,

buddysta-wegetarianin nie znosi hodowli zwierząt, a wspinacz wrócił

do swojej dziewczyny.

Siada na stołku obok przyjaciółki i wita się z Evą, która akurat

obsługuje klienta.

- Co mam ci powiedzieć? Niełatwo namówić człowieka, żeby

zrezygnował z tygodnia zasłużonych wakacji, ale jakoś sobie

poradzimy. A ty? Rozmawiałaś już z Adamem?

Lucy potrząsa przecząco głową. Do tej pory nawet nie poruszyła z

nim tego tematu.

- Jeszcze nigdy go nie okłamałam - wyznaje z powagą.

background image

- Och, daj spokój! - Martha rozpina kurtkę. - Między

niedomówieniem a oszustwem jest wielka różnica.

- Tak myślisz?

- Jasne. Jeśli nie byłabym tego pewna, nie mogłabym przecież

zmrużyć oka po tej historii ze snem o wągliku, którym nastraszyłam

Jessego.

- Więc to Jesse jest naszym jedynym chętnym?

Martha potwierdza skinieniem głowy.

- Brakowało mi was w zeszłym tygodniu - zagaduje Eva,

nalewając Marcie chardonnay. - Jak tam randka z Fredem?

Martha przez moment nie może sobie przypomnieć, o kogo

chodzi.

- Ach, Fred. Miły.

Eva unosi wydepilowaną brew.

- Co ci się w nim nie spodobało?

- Chyba po prostu nie zaiskrzyło między nami, to wszystko.

- Hm, może u ciebie nie zaiskrzyło - mówi Eva, przechylając się

przez bar. - Ale po zajęciach poszliśmy z Fredem pogadać i możesz

mi wierzyć, że u niego jak najbardziej. Naprawdę.

Czy to możliwe? - zastanawia się Martha, nagle zdjęta strachem.

Czy jej obojętność może mieć jakieś karmiczne konsekwencje? Czy to

może znaczyć, że jej zauroczenie Cooperem też było jednostronne?

Lucy zauważa panikę Marthy.

- Nie przejmuj się. Spodobałaś się Cooperowi. Naprawdę, to było

widać. Jasne, że niezły z niego podrywacz, a na dodatek jest taki miły,

background image

że w życiu się nie zorientujesz, że kogoś nie polubił, ale nigdy dotąd

nie widziałam, żeby się do kogoś tak zapalił.

Mąci mi się w głowie, myśli Martha.

- Nie powiecie mi, co jest grane? - pyta Eva.

- Martha ma ochotę na mojego starego przyjaciela.

- A-ha - odpowiada śpiewnie Eva.

- Żadnych a-ha. Bardzo się cieszę. Wydaje mi się, że od zawsze

się na to zanosiło - przekonuje Lucy.

Eva tylko wydyma wargi i wyraźnie widać, że nie kupuje tej

bajeczki. Lucy szybko zmienia temat.

- Jest jeszcze druga wielka nowina. Postanowiłyśmy zorganizo-

wać Obóz dla prawdziwych mężczyzn na farmie Coopera.

- Dosyć tego - mówi Eva, ciskając ścierkę na bar. - Nie

przyjdziecie jeszcze kiedyś w poniedziałek, a koniec z naszym

układem. - Odchodzi na drugą stronę baru.

- Martwisz się, jak pogadać z Adamem o obozie? - pyta Martha.

- Teraz raczej o to, że jeśli nie skończy tej swojej rozprawy, to

chyba go zabiję. Pisanie całkiem go pochłania. Nie ma czasu na

rozrywkę ani na mnie, a tym bardziej na jakąkolwiek pomoc w domu.

- Cóż, w końcu to przecież facet.

- I to ma być wymówka?

- Nie, to po prostu fakt.

- Kiedy się wprowadził, zapowiadał się na liberalnego faceta,

który popiera równouprawnienie i chce brać udział w pracach

domowych. Na to się pisałam.

background image

- Kochana, słyszałaś, żeby kiedykolwiek w historii istniał

naprawdę równy podział obowiązków domowych? - pyta Martha.

Lucy wzrusza ramionami. Martha chwyta ją za nadgarstek.

- Wszystkie myślimy, że z nami tak nie będzie, ale faceci po

prostu tacy są.

Lucy nie może się już doczekać, kiedy Cooper złapie jakieś

przeziębienie i trzeba będzie się nim zaopiekować jak małym

dzieckiem. Męska bezradność na pewno sprawi, że Martha straci tę

pewność i spokój.

- Kobiety jakoś nigdy nie mają czasu na oglądanie meczów albo

grę w jakimś kiepskim zespole. Dziwne, nie sądzisz? Każda kobieta,

którą znam, jest jak lwica. Kiedy nie troszczy się o młode, idzie

polować na gazele dla wrzaskliwego lwa, co siedzi na dupie i ryczy,

że chce obiad.

- Luce, musisz się zdecydować - mówi Martha. - Ma być męski

czy pomagać w domu? Proponuję, żebyś została przy tym pierwszym,

bo masz małe szanse, że Adam kiedykolwiek zrobi w domu to, co do

niego należy. Za to jeśli go wyślesz na Obóz dla prawdziwych

mężczyzn, może się przynajmniej nauczy, jak coś dla ciebie

upolować.

Lucy wybucha śmiechem.

- Ale nie uważasz, że to źle nie powiedzieć mu prawdy?

- Oczywiście, że źle, ale nie tak bardzo. My, katolicy, świetnie

się znamy na stopniowaniu grzechów, a to się nie kwalifikuje nawet

jako drobny grzeszek - mówi Martha, obracając kieliszek. Potem

background image

dodaje: - Na pewno nie masz nic przeciwko temu, że Cooper mi się

podoba?

- Przyzwyczajam się do tej myśli - odpowiada Lucy. - Co

robiliście, kiedy sobie poszłam?

- Cooper ci nie mówił?

- Oczywiście, że tak. Chcę po prostu poznać twoją wersję.

Marthy nie trzeba dłużej zachęcać. Jej oczy błyszczą na myśl o

popołudniu, które spędziła z Cooperem w Muzeum Guggenheima.

- Snuliśmy się cały dzień jak para zakochanych nastolatków, ale

nie uwierzysz - ani razu nie zasugerował, żebyśmy poszli do mnie.

Jasne, że nie, myśli Lucy. Cooper chciałby, żeby Martha

zobaczyła najpierw farmę Tuckingtonów.

- Znalazłaś swojego wikłacza.

Znalazłam swojego wikłacza, myśli Martha i wyobraża sobie

Coopera na tle farmy ze stodołami, oborami, silosami, krowami i

pastwiskami. Macha do niej ręką, przywołując ją zza płotu.

Lucy spędza noc w półśnie, na granicy między świadomością i

nieświadomością. Ma dziwny sen o rytualnym locie godowym trutnia,

który okalecza się, pozostawiając we wnętrzu królowej genitalia, a

także coś w rodzaju pasa cnoty.

Potem nie może już zasnąć, mimo uspokajającego, lekkiego

pochrapywania Adama. Pobudzony mózg wymyśla wciąż nowe

problemy - rzeczywiste i urojone. Lucy radzi sobie z dylematem

związanym z jej pracą naukową, kłóci się z matką, martwi o obiad, na

który zaprosiła gości, planuje wykład i próbuje sobie logicznie

background image

uzasadnić, dlaczego nie powinna mówić Adamowi, że celowo ściąga

go na Obóz dla prawdziwych mężczyzn.

Wreszcie, po długim, długim czasie, nastaje ranek.

Dochodzi południe, gdy Lucy wysiada z kolejki przy Sto

Szesnastej Ulicy i z premedytacją zmierza do budynku wydziału

biologii. W którymś momencie w środku bezsennej nocy doszła do

wniosku, że nie postąpi źle, wmawiając Adamowi, że pojedzie na

farmę Tuckingtonów raczej w charakterze instruktora niż uczestnika.

Martha miała rację. Lucy nie zawiedzie zaufania Adama, w

każdym razie nie bardzo. Poza tym planuje zorganizować mu

najwspanialsze wakacje jego życia: romantyczne spacery, przejażdżki

konne, miłość pod gwiazdami.

Lucy przemyka przez labirynt pomieszczeń wydziału biologii:

dziesięć pięter gabinetów, laboratoriów i bibliotek; hałaśliwe,

ruchliwe korytarze; aparatura, która miesza, przesuwa i obraca, by

wyodrębniać, hodować czy dzielić swą zawartość. Mija specjalną

zamrażarkę, gdzie przechowuje się tysiące wycinków tkanek i miliony

komórek, po czym na krótko zatrzymuje się w chłodni, by obok białek

zostawić brązową papierową torbę z przysmakami Adama na lunch.

Wzorowany na metodzie Pawłowa plan Lucy polegał na łączeniu

każdej wzmianki o farmie Tuckingtonów ze smakołykiem lub

przyjemnością: krowy plus kawałek jabłka z brie; silosy plus

szampan; traktory plus czuły pocałunek itd.

Ma nadzieję, że teoria Coopera o pragnieniu mężczyzny, by za

wszelką cenę zadowolić kobietę, sprawdzi się w praktyce i że Adam

background image

zechce ją zadowolić, nie zadając zbyt wielu pytań. Piknik w gabinecie,

który wymyśliła przed świtem, ma na celu pobudzić ten instynkt w jej

chłopaku.

Sztampowo umeblowany gabinet Lucy jest ponury i przygnębiają-

cy, z wyjątkiem starej tablicy za biurkiem. Widnieje na niej duży

wykres narysowany przez Adama niebieską kredą dwa lata wcześniej,

w dniu, gdy po raz pierwszy wyznał jej miłość.

Wyraźna, biegnąca wciąż w górę linia prosta ilustruje wzrost ich

miłości w czasie. Lucy czerwoną kredą uzupełniła ten wykres o swoją

teorię miłości - wierzchołek gwałtownego wzrostu, a potem długą

skierowaną w dół linię znamionującą powolny spadek.

- Dowiodę, że się mylisz - powiedział Adam, a Lucy niemal

uwierzyła, że faktycznie to zrobi.

Uważała wtedy, że roztargnienie i nieporadność chłopaka są

czarujące i świadczą o jego geniuszu. Za to teraz chciałaby po prostu,

żeby spisywał listę rzeczy do zrobienia i stał się uważniejszy. Chce,

żeby zaczął się zachowywać jak samiec każdego gatunku poza

ludzkim - by był dumny jak paw, silny jak tur i zaborczy jak żuk

trojeściowy i wykazał, że jest najlepszym kandydatem na jej partnera.

Lucy wstawia do kubka stokrotki, rozkłada na podłodze koc i

usiłuje wprowadzić się w romantyczny nastrój. Jednak nie może

zapomnieć widoku z poprzedniego dnia - Adama, który czytał jakąś

książkę z ekonomii, w pasiastych bokserkach, opadających czarnych

skarpetach i z wystającym brzuchem.

background image

Dlaczego się tym zadowalam? Dlaczego nie poszukam poety,

który pisałby dla mnie wzruszające wiersze miłosne, albo milionera,

który by mnie rozpieszczał, albo chociaż któregoś z tłumu łysiejących

facetów, którzy postaraliby się, jeśli trzeba?

Pukanie do drzwi przerywa jej rozmyślania. Do pokoju zagląda

Adam. Lucy nagle zdaje sobie sprawę, jaki jest przystojny - zaskakuje

ją to wciąż na nowo.

Chłopak z zadowoleniem kontempluje obraz, który ma przed

oczami: wyciągniętą na sofie Lucy w miękkim, szarym swetrze i z

dziwnym uśmiechem na twarzy. Jednak natychmiast się denerwuje,

jakby się zastanawiał, czy zapomniał o jakiejś ważnej okazji.

- Z jakiej to okazji?

- Bez okazji - odpowiada Lucy i podnosi się, by go pocałować.

Gdy ich usta się spotykają, dziewczyna przebiega palcami po jego

karku do linii włosów, przyprawiając go o gęsią skórkę. - Po prostu

przyszło mi do głowy, że od wieków nie urządzaliśmy pikniku w

gabinecie - mówi i przylega do niego całym ciałem w nadziei, że

przypomni mu o ostatnim takim spotkaniu wiele miesięcy temu, na

którym kochali się ostrożnie na twardej podłodze, nie zważając na to,

co dzieje się za drzwiami: na pochylonych nad mikroskopami

naukowców, komórki hodowane w sterylnych inkubatorach czy

kołyszące się w aparaturze naczynia Petriego.

Lucy wychodzi do chłodni po jedzenie, a gdy wraca z papierową

torbą w ręku, zauważa, że uścisk wywołał w pamięci Adama

zamierzone skojarzenia. Podaje mu do otwarcia butelkę szampana,

background image

siada na kocu, kładzie plaster brie na kawałku chleba i wsuwa mu do

ust. Zanurza palce w jego włosach i patrzy, jak Adam z zadowolenia

przymyka oczy.

- Kochanie - mówi łagodnie, pokrywając pocałunkami jego brodę.

- Chciałabym, żebyśmy w przyszłym miesiącu pojechali na wakacje

na farmę Tuckingtonów. - Podaje mu papierowy kubek z szampanem.

- Dobrze, maleńka - odpowiada rozanielony Adam i czeka na

kolejny smakowity kęs albo pocałunek.

Dobrze, maleńka? - dziwi się Lucy. Jak to, tak szybko poszło?

Czuje się trochę jak Dorotka z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, która

dowiaduje się, że cały czas mogła wrócić do Kansas.

Dlaczego przez tyle lat starała się spełniać zachcianki mężczyzn i

akceptować ich takimi, jacy byli? Najwyraźniej wszyscy wokół

wiedzą, że to nie w tym rzecz. Chodzi o negocjowanie, targowanie się

i seks, nawet Cooper to przyznał.

- Wspaniale - mówi Lucy. - Będziemy się świetnie bawić.

- Mhm - zgadza się Adam, wciąż w miłosnym oszołomieniu.

- Cooper mówi, że krowy zaczną się akurat cielić - opowiada

Lucy. - A Martha zabiera na krótki kurs kilku facetów z Pierwszej

randki.

Na wzmiankę o Pierwszej randce Adam otwiera szeroko oczy.

- Uch, to takie żałosne, że ktokolwiek się na to pisze - mówi.

Lucy szybko się podnosi, boleśnie uderzając łokciem o stół.

- To wcale nie jest żałosne - protestuje i rozciera stłuczenie. - Po

prostu potrzebują odrobiny pomocy. To chyba nic złego, prawda? -

background image

Podchodzi do tablicy. - Nadal uważasz, że twój wykres jest

prawidłowy, a mój nie?

- Prawda leży chyba gdzieś pośrodku - mówi Adam. - Nasza

miłość bardziej przypomina giełdę. Mamy zwyżki i spadki, okresy

ożywienia i wyrównania, ale ogólnie tendencja jest zwyżkowa.

Lucy uśmiecha się z nadzieją, że jej chłopak ma rację.

ROZDZIAŁ 8

Z jednej strony nigdy nie doświadczymy porodu, z drugiej -

potrafimy sami otworzyć sobie wszystkie słoiki.

Bruce Willis

Cooper czeka na uczestników szkolenia i ich instruktorów przed

punktem odbioru bagażu na lotnisku regionalnym w Roanoke. Wita

się serdecznie, całuje Lucy i Marthę, ściska ręce zwerbowanym

kursantom: Simonowi Hodgesowi, Kurtowi Beckerowi, Walterowi

Shermanowi i Bryce'owi Carrollowi, a także - porozumiewawczo -

Jessemu oraz Adamowi, którzy przyjechali jakoby na szczególnych

zasadach.

Cooper, ubrany w znoszone dżinsy, flanelową koszulę i

sfatygowaną skórzaną kurtkę, wrzuca bagaże mężczyzn na platformę

ciężarówki i pogania ich, by zdążyli dojechać na miejsce jeszcze za

dnia. Do doliny Manasseh, w której znajduje się farma Tuckingtonów,

należy jechać, kierując się na wschód przez góry Blue Ridge i

Allegheny.

background image

Ciężarówka, ogromny pikap marki Dodge z poszerzoną szoferką

mieszczącą cztery osoby, dwoma parami drzwi oraz podwójnymi

tylnymi kołami, robi wyjątkowo niezachęcające wrażenie. Jest

powgniatana, ubłocona i ma brudne okna. Dwa ogromne siedzenia

wyglądają, jakby swobodnie mieściły sześć osób. Grupa składa się z

dziesięciu.

Odzywa się Kurt, gotowy odegrać rolę samca alfa:

- Wszyscy się tu nie zmieścimy - i oświadcza, że zamierza

wynająć samochód.

- Nie ma takiej potrzeby - odpowiada Cooper, wrzucając na tył

samochodu resztę bagaży. - Dziewczyny pojadą z moją matką.

Załatwia jakieś sprawy i trochę się spóźnia, ale na pewno wkrótce tu

będzie.

Cooper popędza Lucy i Marthę, by udały się do terminalu na

umówione miejsce spotkania z jego matką. Odprowadza je kawałek,

ujmując za łokcie. Lucy ogląda się i zauważa, że Adam zdaje się

oszołomiony jej niespodziewanym odejściem. Próbuje zwolnić,

zdenerwowana, że nie miała okazji mu wyjaśnić, co go czeka, lecz

Cooper zmusza je do szybkiego marszu.

Również Martha odwraca się, by popatrzeć na brata. Jesse ma się

całkiem nieźle - opiera się o ciężarówkę, nie zważając na brud, co jest

bez wątpienia efektem działania leku przeciwlękowego, dzięki

któremu w ogóle wsiadł do samolotu.

background image

Pomysł tak szybkiego oddzielenia mężczyzn pochodził od

Coopera i bynajmniej nie zachwycił Lucy. Przyjaciel przekonał ją

jednak, że będzie to korzystne dla psychiki uczestników.

- Jeśli nie wyciągnę ich ze strefy komfortu i nie wzbudzę w nich

instynktu przetrwania, nie stworzę między nami więzi - wyjaśniał

przez telefon. - Po prostu z facetami tak już jest.

Teraz jednak, w terminalu, gdy Adam zniknął z pola widzenia,

Lucy ogarnia niepokój.

- Czy Adam nie zacznie czegoś podejrzewać? Nie jedzie przecież

z nami, instruktorkami, lecz z uczestnikami.

- Będzie ze mną, Lucy. Nie martw się, dopilnuję, żeby czuł się jak

instruktor - zapewnia Cooper, nadal trzymając ją za łokieć. - Jeśli

naprawdę chcesz mu pomóc, musisz przestać być taka nadopiekuńcza.

Zirytowana Lucy wyswobadza się i wraca do drzwi popatrzeć

przez szybę na mężczyzn. Cooper wykorzystuje okazję, by zamienić

kilka słów z Marthą.

- Chyba nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy, że jestem

sobą - mówi, obdarzając ją uśmiechem.

Spoglądając przez szklane rozsuwane drzwi, Lucy zastanawia się,

czy Adam jest na nią zły. Jednak chłopak najwyraźniej nieźle sobie

radzi. Rozmawia z Walterem, obleśnym facetem, który nawet w

samolocie uderzał do stewardesy.

Lucy czuje się jak matka, która ukradkiem obserwuje swoje

dziecko na placu zabaw. Krew się w niej burzy, gdy widzi, jak Walter

sprytnie podprowadza Adama do ciężarówki i przepuszcza go, by

background image

zapewnić sobie miejsce przy oknie. W końcu jej chłopak miewa ataki

choroby lokomocyjnej. Poza tym, czy pierwsza lekcja na Obozie dla

prawdziwych mężczyzn musi go akurat nauczyć, jak zostać

kobieciarzem?

- Poradzi sobie, Luce - zapewnia łagodnie Cooper uspokajającym

tonem starszego brata. - Żadnych kół ratunkowych, pamiętasz? Adam

jest teraz na obozie. - Uśmiecha się. - Do zobaczenia na farmie.

Lucy i Martha obserwują, jak Cooper i reszta mężczyzn szykują

się do odjazdu. Nawet z takiej odległości wyraźnie widać, że są

podenerwowani. Próbują zaimponować sobie nawzajem, ustalić jakąś

hierarchię.

Kurt prowadzi ożywioną rozmowę przez telefon komórkowy, bez

wątpienia wykrzykując podwładnemu w Nowym Jorku polecenia, na

wypadek gdyby pod jego nieobecność zdarzyły się jakieś strategiczne

ataki czy przejawy buntu. Bryce pieczołowicie przemieszcza swoją

skórzaną walizkę marki Louis Vuitton, a w końcu ustawia ją między

dwoma innymi, by uniknęła wszelkiego kontaktu z brudną ciężarówką

Coopera.

Simon rozłożył na masce samochodu mapę regionu i wodzi

palcem po trasie przez Allegheny, którą wkrótce przemierzą. Wylicza

przy tym kompletnie nieuważnym słuchaczom miejsca, w których

rozegrały się rozmaite historyczne wydarzenia.

Walter, jak się zdaje, wystukuje wiadomość na swoim black-

berrym, choć równie dobrze może się zabawiać gameboyem albo

background image

ściągać jakieś pornole. Jednocześnie, rzecz jasna, rezerwuje sobie

miejsce, siedząc na nim jednym pośladkiem.

- Gotowi? - Cooper przekrzykuje głośny terkot dieslowskiego

silnika dodgea. Z przodu obok niego siedzą Jesse i Kurt, z tyłu zaś

tłoczą się Bryce, Simon, Adam oraz Walter. - Jeśli wszystko okay, to

zrobię, co w mojej mocy, żeby ominąć miasto.

- Jakie miasto? - szepcze Bryce do Simona. - Na świecie są tylko

cztery miasta z prawdziwego zdarzenia: Nowy Jork, Paryż, Rzym i

Londyn. Roanoke to najwyżej jakaś wiocha. - Skopuje upaćkane

smarem narzędzie, które wysunęło się spod przedniego siedzenia, i

sprawdza, czy zabrudził sobie czubek buta. - Czy jest szansa, że po

drodze przejedziemy obok Starbucks? Napiłbym się mocnej kawy.

Cooper ignoruje pytanie, opuszcza szybę i z rozbawieniem

obserwuje we wstecznym lusterku, jak Bryce unosi ręce, by

zabezpieczyć fryzurę przed wiatrem. To na pewno ten metro-

seksualista, myśli.

Walter chwali się pozostałym programem o amiszach dla NBC,

którego był producentem.

- Jak się spędziło dwa tygodnie na wsi w Pensylwanii, chodząc za

zaprzężonym w konie pługiem, to robota na każdej innej farmie

przypomina rajskie życie.

- Mam nadzieję, że w twoim przypadku to się potwierdzi - mówi z

uśmiechem Cooper.

Jedną ręką prowadzi samochód, a drugą, wystawioną za okno,

wybija o drzwi rytm piosenki. Chciałby ją zagrać Marcie na gitarze -

background image

Lavender blue, dilly dilly, lavender green I If I were king, dilly dilly,

I'd need a queen*. W mgnieniu oka wywozi uczestników „kursu" na

drogę stanową nr 311, dwupasmówkę z dębami, klonami i orzechami

po obu stronach, na początku biegnącą płasko, a później pnącą się

coraz wyżej po pagórkowatym terenie.

- Trzymajcie się - uprzedza, po czym naciska pedał gazu i

wyprzedza, mało się troszcząc o jadących z naprzeciwka. Za każdym

razem, kiedy wrzuca drugi czy czwarty bieg, niechcący boleśnie

uderza Jessego dźwignią w kolano.

Milczący dotąd Simon chrząka i wychyla się do przodu, by

obwieścić, że spędził ostatnich kilka tygodni na czytaniu o regionie

doliny Manasseh i jego historii.

- Mówię wam to tylko po to, żeby was poinformować, że stałem

się swego rodzaju ekspertem od Appalachów. To na wypadek,

gdybyście mieli jakieś pytania.

Cooper krzywi się na jankeską wymowę Simona, po czym

delikatnie go poprawia. Jego głos jest uprzejmy i cierpliwy.

- Ach, tak. Jasne. Oczywiście - odpowiada Simon, znów nerwowo

chrząkając. - Po prostu uwielbiam dialekty. Czy zdajecie sobie

sprawę, że korzenie tutejszego języka sięgają angielskiego epoki

elżbietańskiej?

* „Lawenda błękitna, oj da-dana, lawenda zielona / Byłbym ja

królem, oj da-dana, trza by mi królowej" - XVII-wieczna piosenka

ludowa spopularyzowana w XX wieku przez Burla Ivesa

background image

Jeszcze kilka odkaszlnięć i Simon na dobre się rozkręca, robiąc

monotonny wykład na temat zalet południowej frazeologii.

- Chyba najbardziej podoba mi się wprost czarujące zastosowanie

podwójnego przeczenia, aby coś szczególnie podkreślić. To takie

klasycznie greckie.

Pozostali mężczyźni wymieniają spojrzenia, nagle solidarni

wobec nowego, wspólnego wroga.

Znudzony perorowaniem Simona Adam, którego mdli od jazdy po

pagórkach, zamyka oczy i odpływa w kojący świat równań, w którym

rozważa zmienne konieczne do przeprowadzenia analizy kosztów i

korzyści nowego przedsięwzięcia Marthy. Ma do dyspozycji niewiele

informacji, poza wiedzą, że uczestnicy próbnego kursu płacą około

pięciuset dolarów na głowę (za przelot i wyżywienie) oraz że celem

programu jest zapewnienie mężczyznom bardziej udanych kontaktów

z kobietami.

Zakładając, że to się powiedzie, najważniejszą liczbą, jaką musi

ustalić, jest suma zaoszczędzona dzięki posiadaniu dziewczyny w

porównaniu z kwotą wydawaną na jej zdobywanie.

W swoich obliczeniach Adam kalkuluje koszt „wczesnego"

randkowania (które stanowi zapewne najdroższy etap każdego

związku, jeśli uwzględnić obowiązkowe wykwintne kolacje,

taksówki, kwiaty i prezenty), a następnie porównuje go z wydatkami

wspólnego życia na stałe (kiedy funkcjonowanie tanim kosztem jest

już do przyjęcia - można na przykład wypożyczyć film na kasecie

wideo i zamówić chińszczyznę).

background image

Stawia hipotezę odnośnie do ogólnej redukcji randek, które będzie

musiał odbyć „absolwent" programu, zanim zdobędzie stałą partnerkę

szacuje ich liczbę na trzy - i włącza ją do obliczeń.

Z ciężkim sercem przyznaje, że jeśli Marcie uda się wyelimino-

wać choćby trzy lub więcej kobiet z randkowego portfela mężczyzny,

zanim spotka on tę właściwą, potencjał zoptymalizowania zysku z

jego inwestycji aż nadto usprawiedliwi słoną opłatę, którą kiedyś

Martha ma nadzieję pobierać.

Martha pomyliła się, wyobrażając sobie matkę Coopera jako

kobietę o pulchnych, rumianych policzkach oraz włosach związanych

z tyłu w luźny kok, roztaczającą wokół siebie delikatny zapach

cynamonu i brązowego cukru. Beatrice, która wysiada ze srebrnego

kabrioletu marki Saab, jest chudziutka jak patyczek. Ma na sobie

obcisłe dżinsy i sweter z głębokim dekoltem.

- Lucy Stone! - woła, wysiadając z samochodu. - Czy to możliwe,

że odkąd cię ostatnio widziałam, jeszcze wypiękniałaś? - Całuje

powietrze tuż przy policzkach dziewczyny. - Nie wiem, czy

kiedykolwiek wybaczę Cooperowi, że cię przy sobie nie zatrzymał!

Nie zatrzymał? - dziwi się w myślach Martha.

Lucy oblewa się rumieńcem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Do

tej pory widziała ją tylko raz, w dzień promocji Coopera, i - o ile

dobrze pamięta - Beatrice nie starała się specjalnie ukryć niechęci z

powodu obecności dziewczyny na ich zjeździe rodzinnym.

- Miło znów panią widzieć, Beatrice - mówi. - Chciałabym pani

przedstawić moją najlepszą przyjaciółkę, Marthę McKenna.

background image

- Ach, więc to ty jesteś Martha - odpowiada Beatrice i robi krok

do tyłu, by ogarnąć dziewczynę spojrzeniem, po którym wyraźnie

widać, że nie tego się spodziewała. - Hm, byłam pewna, że Cooper

mówił, że jesteś aktorką.

- Jestem - potwierdza Martha i z całych sił próbuje przekonać

siebie, że Beatrice wcale nie uważa jej za niewystarczająco piękną, by

wykonywać ten zawód. - Miło panią poznać. - Martha ujmuje rękę

Beatrice w obie dłonie, co w zamierzeniu miało być ciepłym gestem,

lecz wygląda na błagalny.

„Oczywiście, że tak" - odpowiada uśmiechem Beatrice, po czym

ponownie zwraca się do Lucy.

- Cooper mówił mi o wszystkim, czego przez te lata dokonałaś, i

nie mogę się już doczekać, kiedy mi opowiesz o swojej fascynującej

karierze. Wykonywanie takiej poważnej pracy musi być naprawdę

satysfakcjonujące. - Spogląda na Marthę, która potakująco kiwa

głową.

Beatrice otwiera bagażnik kabrioletu po brzegi wypełniony

zakupami i umieszcza w nim torbę z laptopem Lucy.

- Obawiam się, że reszta pojedzie z tobą na tylnym siedzeniu -

zwraca się do Marthy.

Gdy Adam otwiera oczy, dolinę Catawba mają już za sobą,

wjechali do Lasu Państwowego im. Jeffersona i szykują się do

pokonania gór oddzielających Wirginię od Wirginii Zachodniej.

Pną się wzwyż i mkną w dół wijącymi się drogami o ostrych

zakrętach. Chłopak spogląda na kompas na tablicy rozdzielczej.

background image

Wskazówka wciąż zmienia położenie, często informując, że

zmierzają na wschód, czyli tam, skąd przybyli. Co kilka kilometrów

utykają za olbrzymią ciężarówką z drewnianymi balami o średnicy

przekraczającej metr, przymocowanymi łańcuchami.

- Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któraś była

niezabezpieczona - mówi Jesse, lekko mamrocząc pod wpływem

środka przeciwlękowego.

Ponieważ nie przewidziano pasa bezpieczeństwa dla środkowego

pasażera, chłopak przechyla się w przód i w tył. Nawet uchwyciwszy

się oburącz tablicy rozdzielczej, nie może utrzymać równowagi.

- Bylibyśmy w bardziej opłakanym stanie niż krowa w drodze do

McDonald'sa - mówi Cooper, dodając gazu i próbując wyprzedzić

jedną z ogromnych ciężarówek.

Silnik dodgea z wolna zwiększa obroty, a mężczyźni wstrzymują

oddech i modlą się, żeby nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka. Niekiedy

kierowcy ciężarówek uprzejmie zjeżdżają na pobocze, umożliwiając

wyprzedzanie, często jednak pobocza nie ma, a jeszcze częściej

kierowcy nie grzeszą uprzejmością.

Kurt i Walter, którzy zajmują miejsca przy oknie, spoglądają w

dół stromych stoków - ziemia urywa się zaledwie parę metrów od kół

ciężarówki - na dachy położonych setki metrów niżej domów. Z

rzadka zauważają kawałek aluminiowej balustrady, powgniatanej albo

całkiem przerwanej, przeważnie jednak między nimi a przepaścią nie

ma żadnej bariery. Walter już dawno odłożył swojego gameboya i

background image

trzymając się kurczowo poręczy siedzenia, liczy miejsca katastrof

wyznaczane przez krzyże i wieńce w różnym stadium rozkładu.

Po drugiej stronie drogi widać tylko stromą ścianę o błyszczących

skalistych powierzchniach. Wszędzie leżą zabite przez samochody

zwierzęta - więcej niż kiedykolwiek widzieli podczas wszystkich

swoich wypadów do Hamptonów razem wziętych - jelenie, łanie,

świstaki, skunksy, oposy i inne, niemożliwe do zidentyfikowania.

Krawędzie drogi roją się od znaków ostrzegawczych i in-

formacyjnych - SPADAJĄCE ODŁAMKI SKALNE, ZAKRĘT I

WJAZD NA DROGĘ BEZ PRZEJAZDU, DZIKIE ZWIERZĘTA,

DROGA BEZ PRZEJAZDU. Jednak mknąc przez góry, Cooper

ignoruje je wszystkie i ścina zakręty, wyjeżdżając poza podwójną

żółtą linię.

Opowiada swoim pasażerom, że w pogodne dni ze szczytów

można oglądać olśniewająco piękne widoki - spowite srebrną mgłą

doliny z rwącymi strumieniami. Dzisiaj jednak jest ponuro, a nisko

wiszące chmury przetaczają się nad górami, spowijając ciężarówkę

gęstą mgłą.

Gdy osiągają trzecie, ostatnie wzniesienie o wysokości ponad

tysiąca metrów, Cooper informuje ich, że właśnie mijają miejsce,

gdzie woda przestaje spływać na wschód, ku Atlantykowi, i zaczyna

kierować się na zachód, ku rzekom Ohio i Missisipi, a następnie do

Zatoki Meksykańskiej.

Nagle przed uczestnikami „szkolenia" wyłania się droga, która

wyprowadza ich z chmur w dolinę. W ciągu zaledwie kilku minut

background image

znajdują się trzysta metrów niżej, a nagła utrata wysokości przyprawia

ich o efekt „zatkanych" uszu.

Martha, wciśnięta w tylne siedzenie saaba i przytłoczona

walizkami, niestety nie potrafi sprecyzować, co właściwie działa jej na

nerwy w prowadzącej samochód drobnej kobiecie. Póki co, wraz z

Lucy wtajemniczają Beatrice we wszystko, co dotyczy Obozu dla

prawdziwych mężczyzn - począwszy od narodzin samego pomysłu w

La Lunie, a skończywszy na oczekiwaniach związanych z pobytem na

farmie Tuckingtonów.

- Nasz priorytet polega na tym, by te rozpieszczone mieszczuchy

stały się bardziej męskie - wyjaśnia Martha.

- By pomóc im odszukać mężczyznę w ich wnętrzu - dodaje Lucy.

- Muszę przyznać, że gdy pierwszy raz usłyszałam o tym od

Coopera, pomyślałam, że na pewno źle was zrozumiał - mówi ze

śmiechem Beatrice. - Za moich czasów zadaniem kobiety było

pozbawianie mężczyzn odrobiny męskości, a nie jej przywracanie.

Doszłam do wniosku, że przywozicie ich tu jedynie po to, by nauczyć

ich kurtuazji, pokazać, jak się stać dżentelmenami z Południa.

Lucy może sobie tylko wyobrażać, jak zwariowany może się

wydawać Beatrice ich pomysł. Przecież ta kobieta spędziła całe życie

wśród mężczyzn, którzy potrafią wszystko naprawić i zrobić, którzy

polują, pracują na farmie i nie boją się pobrudzić sobie rąk.

- Wkrótce się pani przekona, o co nam chodzi - obiecuje. - Rzecz

nie w tym, że to nie są wspaniali mężczyźni, naprawdę tacy są. Tylko

że lepiej nie musieć na nich polegać w chwili jakiegoś kryzysu.

background image

- Właśnie - wtrąca się z tyłu Martha. - Pogromcy smoka się tu nie

doszukasz.

- Co takiego? - pyta Beatrice, udając, że nie zrozumiała.

Martha powtarza, a kobieta odpowiada:

- Tak właśnie myślałam.

Chcąc zmienić temat, Lucy przechodzi do kalendarza szkolenia.

- Jeśli Cooper działa zgodnie z harmonogramem - mówi, zerkając

na zegarek - zaraz nastąpi oficjalne rozpoczęcie kursu.

- Motoryzacja - informuje Martha. - Zmiana koła.

Lucy uśmiecha się na myśl o Adamie z ubrudzonymi smarem

rękami.

- Według planu Cooper zajmie się wpajaniem podstawowych

umiejętności macho, takich jak stolarka, naprawa silnika, praca na

farmie, polowanie itd. Nasze zadanie będzie polegało na nauczeniu ich

subtelniejszej sztuki: zachowania się wobec kobiet.

- I ci mężczyźni naprawdę wiedzą, po co ich tu przywiozłyście? -

pyta Beatrice.

- Wszyscy zapisali się z własnej woli - zapewnia Martha.

Lucy ogląda się na przyjaciółkę.

- No, może niezupełnie - dodaje z wahaniem. - Mój chłopak i brat

Marthy myślą, że przyjechali tu nam pomagać.

- Nic nie szkodzi - zapewnia ją Beatrice. - Zawsze byłam zdania,

że mężczyznom należy mówić tylko tyle, ile muszą wiedzieć.

Zamiast ulgi Lucy odczuwa jeszcze większy niepokój.

background image

- Pomyślałyśmy, że byłoby fajnie zorganizować pod koniec

tygodnia przyjęcie, żeby uczcić ich postępy - mówi Martha.

- I zaprosić mnóstwo piękności z Południa, żeby się mogli

sprawdzić w zalotach - uzupełnia Lucy.

- Wspaniały pomysł. A może zorganizujemy potańcówkę? -

proponuje Beatrice.

- To nawet lepiej - zgadza się Martha.

- Stara stodoła to doskonałe miejsce, a Jolene mogłaby nam

pomóc.

- Jolene? - pyta Martha.

- Tak, Jolene. Jest taka kochana i taka zdolna! - odpowiada

Beatrice. - To bliska przyjaciółka Coopera z kościoła.

Martha z trudem przełyka ślinę.

W miasteczku New Penial Cooper oświadcza, że „musi się odlać",

i zatrzymuje ciężarówkę na poboczu, obok kolonialnej ruiny z czasów

Thomasa Jeffersona. Wyskakuje z samochodu i zanim pozostali

zdołają otworzyć swoje drzwi, ukradkiem podrzuca pod tylne koło po

stronie kierowcy parę „jeży" z poskręcanych, sterczących we

wszystkie strony gwoździ. Potem załatwia się w rowie.

- Niedaleko stąd stoi pomnik poległych konfederatów, wielki jak

cholera. Założyciele miasta ufundowali go sto lat temu, zakładając, że

ludzie zaczną osiedlać się coraz dalej na północ. Tyle że to nigdy nie

nastąpiło, więc sterczy tak, biedactwo, samiuteńkie, i tylko konie przy

nim się pasą.

background image

Mężczyźni się uśmiechają. Trudno nie polubić tak życzliwego

faceta jak Cooper, mimo że na początku nie byli na to nastawieni.

Czują się już znacznie swobodniej jako uczestnicy tego wyjazdu.

Simon chrząka ostrzegawczo i improwizuje wykład na temat

wojny domowej.

- Być może nie wszyscy tutaj zdają sobie sprawę, że w 1862 roku

Lincoln podpisał projekt ustawy o utworzeniu stanu Wirginia

Zachodnia, by przyciągnąć jego obywateli do wojska na pomoc Unii.

Cooper uruchamia silnik i ostrożnie najeżdża na podłożone „jeże".

Po kilku kilometrach pasażerów dochodzi nieznajomy odgłos

pękającej opony.

- Chyba złapaliśmy gumę, chłopaki - mówi Cooper.

Zatrzymuje się na poboczu i czeka, aż wszyscy wysiądą. Kurt

wskazuje na kulę gwoździ wystającą z opony.

- Co to jest, do jasnej cholery?

- To, przyjacielu, taka stara sztuczka - wyjaśnia mu Cooper. -

Zrobione z powyginanych gwoździ, tak że obojętnie jak upadnie,

jeden zawsze sterczy w górę. Sprytne, co? Górnicy używali tego

podczas sporów z udziałem związków zawodowych, by rozwalać

opony łamistrajkom i ciężarówkom z węglem. Ale tym razem chyba

po prostu jakiś dzieciak wyciął nam numer.

- A propos związków, świetnie by było pogadać z jakimiś

miejscowymi o zmaganiach o pracę w latach 20. i 30. - zaczyna

Simon. - Może są jakieś placówki, w których...

background image

- Po kolei, najpierw najważniejsze - przerywa Cooper. - Mamy tu

przebitą oponę.

- Zaraz to załatwię - mówi Walter i wyciąga telefon komórkowy

i palm pilota. - Triple A gwarantuje kluczowym klientom obsługę w

czasie krótszym niż pół godziny. - Zakłada, rzecz jasna, że należy do

najlepszych klientów, rozstawia szeroko nogi i naciska guziczki

rozmaitych gadżetów.

Pozostali odczuwają wyraźną ulgę.

Po chwili Walter z konsternacją wpatruje się w telefon. Ucisza

Coopera, który próbuje zwrócić mu na coś uwagę, i przyciska kolejne

guziczki.

- Przykro mi, przyjacielu - mówi Cooper, wskazując na masyw

górski. - W tej okolicy nigdzie nie ma zasięgu.

Walter zatrzaskuje telefon.

- Nie przejmuj się - pociesza Cooper. - Nawet gdyby był, pomoc

drogowa tu nie dojeżdża. Ale mam też dobrą wiadomość - na farmie

jest zasięg.

W grupie panuje ponura atmosfera.

- Co my teraz, cholera, zrobimy? - odzywa się Kurt. Żyła na jego

czole pulsuje jak szalona.

- Na litość boską, to tylko flak - mówi Cooper, szczerze

zdziwiony ich bezradnością.

Po raz pierwszy samodzielnie zmieniał koło jako trzynastolatek, a

nawet wtedy przyszło mu to w sposób tak naturalny jak dojenie krów.

Dokładnie wiedział, co robić, bo przez lata obserwował ojca. Czy te

background image

mieszczuchy nie mają ojców? Czy może w mieście nie trzeba nic

naprawiać?

- Tutaj ciągle nam się to przytrafia - dodaje, wracając do rzeczy. -

To pestka. Do licha, nawet gdybyśmy nie mieli czym tego naprawić,

jest nas przecież siedmiu! Jeśli trzeba, znieślibyśmy tę ciężarówkę. -

Cooper klęka w błocie, zagląda pod samochód i ocenia szkodę.

- Fuj - Bryce przygląda się, jak na kolanach spodni Coopera

rozrastają się plamy - na klasycznych dżinsach marki Levi's z dobrego

rocznika, których szuka już od ponad roku. - Gdzie kupiłeś te dżinsy?

- pyta, podziwiając szwy. - Przeryłem cały Manhattan, żeby takie

znaleźć!

- Należały do mojego ojca, Bryce - odpowiada spokojnie Cooper.

- A teraz skupmy się przez chwilę i nauczmy, jak zmieniać koło.

Adamie, podasz mi ze schowka miernik ciśnienia w oponach?

Gdy Adam otwiera schowek, natyka się najpierw na błyszczący

pistolet.

- O, cholera! - wykrzykuje, biorąc go do ręki. - Co on tu robi? Jest

naładowany?

- Jasne, że tak - potwierdza Cooper. - Nie nosi się przecież

pistoletu, bo jest ładny. Proszę, odłóż go i weź ten miernik, dobra?

Adam robi, co mu kazano.

- Dlaczego go nosisz?

- Bez powodu - odpowiada Cooper. - W tej okolicy prawie

wszyscy tak robią. Wtedy kłopoty trzymają się od ciebie z daleka.

background image

Może postrzelamy trochę na farmie pod koniec tygodnia. Albo jeszcze

lepiej zabiorę was na strzelnicę.

Z zaskoczenia, jakie wywołał u mężczyzn pistolet, Cooper

wnioskuje, że strzelanie może ich zainteresować. Najwyraźniej

zahaczył o uniwersalne marzenie facetów, by wysadzić coś w

powietrze.

- Kiedy ostatnio zmienialiście koło? - pyta.

Odpowiada mu cisza. Cooper nie może w to uwierzyć - wisi

Marcie dziesięć dolców! Nie sądził, że to w ogóle możliwe, by sześciu

dorosłych facetów nigdy nie zmieniało koła.

- Czy to znaczy, że żaden z was nigdy tego nie robił? - Patrzy na

Adama i Brycea, którzy stoją najbliżej. - A co robicie, gdy dziewczy-

na dzwoni, że złapała gumę?

- Mówię, żeby wzięła inną taksówkę - odpowiada Bryce.

Bez cienia rozbawienia Cooper oświadcza:

- W tych okolicach bardzo dbamy o nasze kobiety.

- Tylko żartowałem - mówi Bryce. - Chodzi o to, że w Nowym

Jorku nikt nie prowadzi samochodu.

- I w naszych okolicach - uzupełnia Adam - narobilibyśmy sobie

znacznie więcej kłopotów, mówiąc o nich „nasze kobiety".

Cooperowi wyraźnie się podoba, że Adam mu się sprzeciwił, i

zdaje sobie sprawę, że chłopak ma sporo racji. Może go nie docenił.

- Cóż, myślę, że tutaj lepiej nikogo nie zatrzymywać - wtrąca się

Jesse, który zauważył specyficzny wyraz twarzy kierowców

background image

mijających ich ciężarówek i strzelby na stojakach przy tylnych

szybach.

- Coś w tym jest - potwierdza Cooper, sądząc, że odrobina strachu

przed wiejskimi prostakami zmotywuje mężczyzn do nauki. - Pokazać

wam, jak się to robi?

Uczestnicy szkolenia całkowicie koncentrują się na poczynaniach

Coopera, otaczając go ciasnym półkolem.

- Najpierw trzeba wziąć klucz - poucza, sięgając pod siedzenie

kierowcy. - Nawiasem mówiąc, nieźle się sprawdza jako broń. -

Uderza narzędziem o dłoń, by zademonstrować jego ciężar. - Potem

luzujecie śruby na tylnym kole. Wielu facetów miałoby ochotę

najpierw podnieść ciężarówkę, ale wy będziecie mądrzejsi - mówi,

ściszając głos. - Kiedy koło się kręci, nie ma przyczepności, więc

zostawcie wóz na ziemi i wykorzystajcie siłę nacisku.

Rozlegają się okrzyki zdziwienia i pomruki zrozumienia.

- Ktoś chce spróbować poluzować śruby?

Zgłasza się Kurt, choć zamiast posłuchać rady Coopera, by się

zaprzeć i wykorzystać nacisk masy ciała oraz siłę nóg, zabiera się do

dzieła, naprężając wytrenowane bicepsy i stękając przy tym z wysiłku.

- Dobra robota - chwali Cooper, klepiąc Kurta po plecach. Ceni

facetów, którzy robią coś po swojemu. Wręcza Jessemu garść śrub i

przykazuje nie spuszczać z nich oka.

Cooper angażuje wszystkich po kolei i wkrótce pracują już jak

zgrany zespół: Walter bierze lewarek, Bryce sprawdza ciśnienie w

pozostałych oponach, Adam wczołguje się pod ciężarówkę, by odpiąć

background image

koło zapasowe, które - zgodnie z tym, co mówi Cooper - znajduje się

tuż za tylnym dyferencjałem. (Wnioskuje, że zorientuje się, jak

wygląda tylny dyferencjał, gdy odnajdzie koło zapasowe.)

Cooper objaśnia im, gdzie najlepiej umieścić lewarek na ramie.

Posługując się kluczem jak dźwignią, Walter uruchamia lewarek i

unosi ciężarówkę, a tym samym koło.

Oczywiście nie może się oprzeć pokusie przesadnego popychania

dźwigni, przy czym stęka jak wyposzczony facet, któremu wreszcie

udało się zaciągnąć kobietę do łóżka. Cooper zastanawia się przez

chwilę, czy nie wytknąć mu tych szczeniackich popisów, ale

rezygnuje. Maniery to działka Lucy i Marthy, on zaś musi się skupić

na swoim zadaniu: nauczeniu uczestników obozu podstawowych

męskich czynności.

- Pamiętajcie, koło zapasowe będzie większe niż przebite -

poucza. - Więc upewnijcie się, że unieśliście ciężarówkę wyżej, niż

wydawało się to konieczne.

Mężczyźni angażują się w lekcję podekscytowani, że Cooper

wtajemnicza ich w sztuczki, do których sami dochodziliby latami.

Cooper szarpnięciem zdejmuje uszkodzone koło i sprawnie umieszcza

na piaście zapasowe.

- Lepiej najpierw zamocować śruby palcami mniej więcej w takim

porządku, jakbyście rysowali gwiazdę - czyli kolejno przeciwległe -

wtedy koło będzie się trzymało - wyjaśnia. - A potem wystarczy już

tylko dokręcić je kluczem. - Gdy kończą, poleca Jessemu włożyć

background image

klucz do podnośnika i obrócić, tak by ciężarówka znów znalazła się na

ziemi.

- Cool - komentuje Jesse.

- Teraz, kiedy już stoi, można ostatni raz dokręcić śruby - mówi

Cooper.

W tej chwili mijają ich Martha i Lucy z Beatrice. Zauważają

mężczyzn na poboczu, zwalniają i zatrzymują się jakichś sześć

metrów od ciężarówki. Martha wychyla głowę przez okno.

- Wszystko okay? - pyta.

Jesse trzyma jeszcze rękę na podnośniku.

- W porządku - odkrzykuje, a jego mina mówi: „Nic takiego". -

Po prostu zmieniamy koło.

Cooper uśmiecha się i unosi kciuk.

- Pojedziemy tuż za wami.

Adam macha do Lucy i krzyczy:

- Do zobaczenia na farmie!

- Dobra - odpowiada dziewczyna. - Będziemy czekać z obiadem.

Beatrice przyspiesza, a Lucy zamyka okno. Obie z Marthą

zanoszą się śmiechem, przejęte, że szkolenie już się rozpoczęło.

Gdy brudną robotę mają za sobą, Bryce wyjmuje z plecaka garść

osobno pakowanych nawilżanych chusteczek.

- Moje motto brzmi: „Bądź zawsze przygotowany" - mówi,

wręczając je nowym przyjaciołom.

- Krok do przodu, dwa kroki w tył - mruczy pod nosem Cooper,

wycierając ręce w brudną szmatę, którą trzyma pod siedzeniem.

background image

Światło przybiera już odcień zieleni, gdy wjeżdżają do Neoli,

stolicy hrabstwa w dolinie Manasseh. Cooper zwalnia na głównej

drodze - wąskiej, obsadzonej stuletnimi drzewami. Mijają budynek

sądu hrabstwa Neola wzniesiony w 1837 roku, starą pocztę i męski

zakład fryzjerski, w którym Cooper strzyże się przez całe życie.

Słońce schowało się za wzgórzami, więc prawie zmierzcha, gdy

przemykają obok stawu, po którym w dzieciństwie jeździł na łyżwach.

Naprzeciw stawu znajduje się cmentarz konfederatów, a dalej długa

gruntowa

droga

prowadząca

do

ośmiusetakrowej

farmy

Tuckingtonów.

W zmroku mężczyźni widzą zaledwie zarysy budynków: główną

oborę, rozmaite wiaty i szopy, rozchwiany płot wyznaczający granicę

gospodarstwa, silos, zbite w małe stadka krowy, bele siana. Cooper,

który zna farmę jak własną kieszeń, dostrzega coś, czego nie

zauważają pozostali - świeżo przypięte do płotu przy drodze

zawiadomienie o zajęciu nieruchomości.

Choć przychodziło wiele listów, Cooper był przekonany, że ma

jeszcze choćby miesiąc, zanim bank podejmie działania. Myślał, że to

mnóstwo czasu, by doprowadzić sprawy do porządku. Serce mu

łomocze i ma nadzieje, że matka nie widziała kartki, którą sam usunie,

gdy tylko goście pójdą spać.

Kiedy zbliżają się do domu, na powitanie rzucają się dwa golden

retrievery. Cooper przedstawia je swoim pasażerom jako Tora i Tapa,

wyjaśniając, że posiadłość Tuckingtonów od zawsze zamieszkiwały

background image

dwa psy tej rasy i o takich imionach. Tradycję tę zapoczątkował jego

dziadek, kontynuował ją ojciec, a po nim bez sprzeciwu Cooper.

- Niespecjalnie nadają się do pilnowania - mówi gościom, gdy ci

zabierają bagaże. - Ale są dobrymi i wiernymi kompanami.

Lucy, Martha i Beatrice wychodzą na ganek. Przypominają anioły

w aureolach, opromienione padającym z kuchni światłem. Po chwili

roznoszą się smakowite zapachy pieczonych ziemniaków i kurcza-

ków. Beatrice wychodzi na spotkanie gości i ściska każdemu dłoń.

- Strasznie mi przyjemnie was poznać - mówi z przesadnym

południowym akcentem. Gdy zbliża się do niej syn, zwraca się do

niego z udawaną naganą: - Cooperze Tuckington, co to za powitanie

dla naszych gości? - Uśmiecha się promiennie, klepiąc go przez

skórzaną kurtkę po klatce piersiowej. - Nie sądzisz, że ci przystojni

panowie mają lepsze rzeczy do roboty niż zmienianie z tobą koła?

ROZDZIAŁ 9

W moim życiu liczą się nie mężczyźni, lecz życie w moich

mężczyznach.

Mae West

Trudno o coś bardziej odmiennego od codziennej nowojorskiej

rutyny przyjezdnych niż życie na farmie Tuckingtonów. W mieście

funkcjonują mniej więcej między ósmą rano a północą, a ich rozkłady

dnia nieznacznie się różnią: kilkakrotnie naciskają guziczek drzemki

na budziku, by w końcu wstać przy ulubionym programie radiowym, z

radością spełnić poranny rytuał z prysznicem, kawą latte i gazetą; jeśli

background image

starcza im siły woli, chodzą na siłownię, jeśli nie, udają się prosto do

pracy, w której spędzają kolejnych dziesięć do dwunastu godzin z

pocztą elektroniczną i słuchawkami; większość wieczorów upływa im

na spotkaniach z przyjaciółmi lub na sporadycznych randkach, choć

czasami zostają w domu, zamawiają chińszczyznę i oglądają jakiś

reality show.

Na farmie Tuckingtonów jest zupełnie inaczej. O piątej rano, z

pomocą koguta rasy leghorn zwanego Pavarotti, Cooper budzi

uczestników szkolenia, każe im wsiąść na platformę jednego z

pikapów i wywozi do dojami położonej niecały kilometr od domu.

Zdezorientowani, pozbawieni porannego prysznica mężczyźni

stoją na gumowych, przemysłowych matach rozciągniętych wzdłuż

przejścia pomiędzy dwiema platformami, po których przez następnych

dziewięćdziesiąt minut przepływa nieprzerwany potok blisko

siedmiusetkilogramowych krów, wpuszczanych jednorazowo po

dwadzieścia cztery sztuki, po dwanaście na platformę.

Każdy z sześciu mężczyzn, rozmieszczonych równomiernie

wzdłuż centralnego przejścia, ma za zadanie wydoić cztery krowy,

dwie z jednej i dwie z drugiej strony. Cooper zaznacza, że mają sporo

szczęścia, korzystając z najnowocześniejszego rozwiązania, dzięki

któremu wymiona znajdują się na wysokości ich pasa i praktycznie

nie trzeba się schylać.

Patrzą na niego ze złością czerwonymi, zapuchniętymi oczami,

bez wątpienia zachodząc w głowę, jak to możliwe, że dali się w ogóle

namówić na przyjazd na farmę Tuckingtonów.

background image

- Całą robotę wykonuje zwykle dwóch pomocników - informuje

Cooper. - Więc dla was, chłopaki, to na pewno pestka.

Solidaryzując się z mężczyznami, Lucy i Martha wstają o tej

samej nieludzkiej porze, by przyjrzeć się udojowi z przedniej części

budynku, gdzie Cooper ustawił dla nich dwa staroświeckie stołki. Z

tej uprzywilejowanej pozycji obserwują, jak krowy wchodzą do

dojami z obłędem w oczach i wymionami tak irytująco

przepełnionymi mlekiem, że oplatające je olbrzymie żyły wyglądają,

jakby lada chwila miały pęknąć.

Krowy, pobudzone stanem, w jakim się znajdują, stają się

wyjątkowo niespokojne w obecności obcych, więc Cooper robi, co

może, żeby nad nimi zapanować. Przyciszonym, łagodnym głosem

poucza uczestników obozu, jak obchodzić się z bydłem i ze sprzętem,

czasem przerywa, cmoknięciem dodaje otuchy jakiejś przestraszonej

krasuli i naprowadza ją na właściwe stanowisko.

- To bardzo istotne, by nie spadać poniżej normy produkcyjnej,

czyli trzydziestu pięciu litrów mleka dziennie - informuje. - Oznacza

to, że należy właściwie zakładać sprzęt i zachowywać tu jak

największy spokój. I pamiętajcie o podstawowej zasadzie

obowiązującej w dojami - żadnego kontaktu rąk z wymionami.

- Dlaczego? - pyta Adam.

- Bo to niehigieniczne, a resort rolnictwa jest bardzo wyczulony

na zanieczyszczenia w mleku - odpowiada stanowczo Cooper. Potem

kątem oka dostrzega Lucy i Marthę i zmusza się do uśmiechu. -

Nasyłają na nas inspektorów, małych tłuściochów z podwójnymi

background image

podbródkami, w okularach ze szkłami jak denka od butelek, których

zwykle zabijamy i zjadamy.

Mężczyźni śmieją się z dowcipu. Potem Cooper pokazuje im, jak

prawidłowo wydoić krowę. Zanurza każdą dójkę w butelce ze

środkiem odkażającym, wyciera specjalną szmatką i podłącza do

urządzenia, które nazywa „łapą" (czyli do rodzaju krowiego

odpowiednika odciągacza pokarmu) o czterech końcówkach

odsysających mleko do osobnych sześciogalonowych słoików z

czerwonymi oznaczeniami jak na miarkach.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała go przy tym nie

oglądać - szepcze Martha na ucho Lucy i krzyżuje ramiona na

piersiach.

Nikogo nie dziwi, że Kurt najszybciej podłącza krowy do

aparatury. W wolnym czasie robi obchód niczym instruujący

żołnierzy sierżant podczas musztry. Zatrzymuje się przy Brysie, który

obchodzi się ze sprzętem jak ze zgniłym jajem, starając się jak

najmniej go dotykać.

- To nie bomba, nie wybuchnie - mówi. - Opóźniasz nas, kolego.

Pamiętaj, w zespole „ja" nie ma nic do gadania.

- Nie powiedziałbym - stawia się Bryce, którego cieszy sam fakt,

że jest w tej grupie najlepiej ubranym farmerem.

Ma na sobie nowiutki kombinezon Carhartta oraz buty marki L. L.

Bean. Jesse, zdenerwowany, że na niego patrzą, zasysa sobie palec

wskazujący w końcówkę

„łapy", co skłania Waltera do

background image

niepohamowanego chichotu. W końcu Cooper wyłącza maszynę i

wyswobadza chłopaka.

Simon jest nienaturalnie wyciszony, więc jak przypuszcza

Martha, chyba się połapał, że pozostali za nim nie przepadają, albo po

prostu - podobnie jak ona - nie jest rannym ptaszkiem. Adam z kolei

pracuje równym tempem, zręcznie podłącza krowy do aparatury, a

przy tym pogwizduje, by stały spokojne i zadowolone.

Tymczasem Lucy zastanawia się nad kontrastem między

realnością czy przyziemnością krów o nabrzmiałych wymionach a

technicznym zaawansowaniem mleczarni stworzonej do obliczania,

transportowania i chłodzenia. Następnie rozmyśla o cudownym

efekcie tych działań: o mleku - białym, pasteryzowanym i

zatwierdzonym przez rząd do powszechnego spożycia przez dzieci.

Martha z kolei głośno rozważa, czy stado nie czułoby się bardziej

swojsko, gdyby słuchało muzyki country zamiast klasycznej, która

rozbrzmiewa z kantorka Coopera.

- Chodzi wyłącznie o odprężenie - wyjaśnia Cooper,

przystawiając sobie trzeci stołek. - Im bardziej kojące dźwięki, tym

lepiej leci mleko. Możesz mi nie wierzyć, ale krowy mają na farmie

całkiem przyjemne życie.

Martha obrzuca go sceptycznym spojrzeniem. Zmuszane do

reprodukcji i odsysania mleka. I to ma być przyjemne? Nie daje się

przekonać. Na ostatniej stronie menu z GOJAPAN wyczytała, że

bydłu z Kobe zapewnia się piwo do każdego posiłku i codzienny

background image

masaż. Gdyby była krową, wolałaby raczej, żeby jej w taki sposób

dogadzano.

Po odłączeniu ostatniej „łapy" i zakończeniu udoju sflaczałe

czworonożne damy opuszczają dojarnię w wyraźnie lepszym nastroju

niż w momencie przybycia. Niemal natychmiast zmienia je kolejna

grupa, łypiąca brązowymi oczami jak w obłędzie, z rozdętymi do

granic możliwości wymionami. Lucy przygląda się zróżnicowanej

ilości mleka w słoikach i pyta:

- Dlaczego niektóre krowy mają tak dużo mleka, a inne nie?

- Gdybym znał odpowiedź, byłbym bogaczem - mówi Cooper i

wyjaśnia, że produkcja mleka zależy od wielu czynników, takich jak

wiek krowy, stan zdrowia czy faza laktacji.

- Podoba mi się, że nazywasz to miejsce „krowim pałacem". -

Lucy wskazuje na przestronne wnętrze. - Zupełnie jakby jakaś dobrze

ułożona jałówka mogła sobie zasiąść przy piwie korzennym i

oczekiwać wizyt byczych kawalerów.

Martha przypatruje się nowemu stadku krów, które wpadają do

mleczarni z upaćkanymi nozdrzami, zabłoconymi nogami i zadami

brudnymi od odchodów.

- Drogie panie - woła. - Co powiecie na odrobinę dbałości o

wygląd i higienę? Nigdy nie wiadomo, może zaraz tu zajdzie jakiś

przystojny byczek!

Cooper wybucha śmiechem, oczarowany niemądrą paplaniną

Marthy.

background image

- Obawiam się, że te panie nigdy nie ujrzą stworzenia, które

bardziej niż ja przypomina buhaja - mówi.

- A Pinckney? - pyta Lucy. Przecież przejeżdżają obok jego

zagrody po drodze do mleczarni. - Myślałam, że to on kryje wszystkie

krowy Tuckingtonów.

- Tak naprawdę inseminacja okazała się tańsza i pewniejsza -

tłumaczy Cooper. - Więc stary Pinckney obsługuje już tylko jałówki.

Lucy i Martha wymieniają spojrzenia. Obsługuje?

- A jaka jest właściwie różnica między jałówką a krową? - pyta

Martha.

W oczach Coopera pojawia się błysk.

- Jałówka nie daje mleka. Staje się krową, kiedy się ocieli -

wyjaśnia.

Lucy nagle zdaje sobie sprawę, że w bydlęcym świecie obie z

Marthą byłyby jeszcze jałówkami.

Martha jakby czyta w jej myślach.

- Co jałówka, to nie krowa.

Co rano cała grupa wraca do domu przed ósmą i wita ją zapach

świeżo upieczonego chleba, odgłos skwierczącego na patelni bekonu

oraz uroczy widok Beatrice (w fartuszku w krowie łaty), która krząta

się po kuchni, smażąc jajecznicę, podrzucając naleśniki i

przygotowując inne smakołyki na śniadanie. Na stole i obok pieca

leżą duże bryły miękkiego masła o zaokrąglonych od kuchennego

ciepła krawędziach.

background image

Pierwszego dnia Bryce wzdryga się, gdy Beatrice wręcza mu

talerz pełen jajecznicy, grubych plastrów bekonu, smażonych

ziemniaków i posmarowanych masłem tostów.

- Bez urazy, Beatrice - mówi, spoglądając na swoją porcję - ale

tu jest więcej kalorii, niż normalnie zjadam przez cały tydzień. Czy

nie ma pani muesli albo niskotłuszczowego twarożku?

Święte słowa, myśli Martha, której ulżyło, że ktoś ją uprzedził i

poruszył ten temat. Dlaczego nie pomyślała i nie przywiozła ze sobą

odtłuszczonego jogurtu?

Mimo że dziewczyny ostrzegały ją w samochodzie, Beatrice

wygląda na zszokowaną: jaki mężczyzna odmawia porządnego

śniadania? W ciągu sekundy obiera jednak odpowiednią taktykę. W

końcu jest kobietą z Południa, więc flirt to jej specjalność.

Podkreślając swój akcent, mówi:

- Chyba nie sugerujesz, chłopcze, że odmówisz domowej strawy,

którą dla ciebie przyrządziłam własnymi rękami? - Przechyla lekko

głowę i posyła mu spojrzenie, rozpaczliwe i uwodzicielskie zarazem. -

Poza tym trzeba ci wiedzieć, że kobiety uwielbiają dużych mężczyzn.

Walter ożywia się na te słowa i poklepuje po gąbczastym brzuchu,

jakby go wyhodował, by sprawić przyjemność kobietom.

Dużych, w sensie silnych, nie tłustych, myśli Lucy, której

przypomina się napis na drzwiach damskiej toalety w La Lunie:

„Kobiety będą faktycznie równe mężczyznom, gdy zaczną obnosić po

ulicach łysiny i brzuchy, nadal pewne własnej urody".

background image

- Im większy mężczyzna, tym bezpieczniej czujemy się w jego

ramionach - ciągnie Beatrice.

Martha sprawdza, czy Lucy jest równie zaszokowana

uwodzicielskim tonem Beatrice jak ona, lecz przyjaciółka nawet tego

nie dostrzega. Nadal rozmyśla nad uwagą matki Coopera o dużych

mężczyznach. Przypomina jej się pierwszy raz, kiedy rozebrała się

przy Adamie. Przeraziła się, że ma grubsze uda niż on.

Zastanawiała się wtedy, czy kiedykolwiek poczuje się bezpieczna,

chodząc z chłopakiem, który waży zaledwie pięć kilo więcej niż ona.

Teraz, przyglądając się jego szczupłym palcom, wręcza mu talerz z

największą porcją bekonu.

- Jedz, kochanie - mówi.

- Daję słowo - obiecuje Beatrice, targając Bryceowi włosy - że

mój syn dopilnuje, żebyś spalił to śniadanie przed lunchem.

- Skoro tak - uspokaja się Bryce, poprawiając fryzurę.

Jeśli jesteś taki naiwny, myśli Martha, szacując liczbę kalorii oraz

zawartość tłuszczu i węglowodanów w jego posiłku, powinnam ci

była sprzedać pigułkę, która zmienia w idealnego mężczyznę.

- A jak pani przy takiej diecie utrzymuje tak smukłą sylwetkę? -

pyta Bryce.

Beatrice kładzie ręce na biodrach, zadowolona, że młody

mężczyzna zauważył jej świetną figurę.

- Na wsi człowiek pracuje na swoje wyżywienie i to w zasadzie

wystarcza. Miejscowi nie siedzą całymi dniami za biurkiem -

odpowiada, przekładając patelnie z pieca do zlewu. - Zajmuję się

background image

ogrodem warzywnym i kurami, a poza tym, kiedy tylko mogę, chodzę

na tańce.

Martha mruży oczy. Wie, że istnieje bardziej wiarygodne

wytłumaczenie szczupłej sylwetki matki Coopera. Szybko liczy

talerze i przekonuje się, że jednego brakuje.

- Nie zje pani z nami? - pyta niewinnie. Nie zmuszaj mnie do

odszukania twoich zapasów slim-fastu.

Beatrice odpowiada uśmiechem.

- Czy to nie niegodziwość wytykać mi brak dobrych manier? -

mówi, przepraszająco patrząc na mężczyzn. - Wstyd przyznać, ale gdy

robiłam śniadanie, tak zgłodniałam, że po prostu nie wytrzymałam.

- Proszę na nas nigdy nie czekać - proponuje Kurt.

- Oczywiście - popiera go Simon. - Jest pani cudowną

gospodynią.

- Najlepszą - dodaje Jesse, zakłopotany bezczelnością siostry.

Niezła jest, myśli Martha, z podziwem patrząc, jak skwapliwie

mężczyźni biorą ją w obronę. Beatrice obrzuca Marthę wyniosłym

spojrzeniem i wraca do przerwanej rozmowy z Bryce'em.

- Może jestem staroświecka, ale myślę, że to ważne wiedzieć,

skąd pochodzi jedzenie - mówi z przekonaniem. - Spójrz na swój

talerz: jajka prosto od moich kur, wieprzowina z sąsiedniej farmy,

świeżutki chleb, codziennie pieczony przez sąsiadów w zamian za

nasze masło.

A skąd według ciebie pochodzi to muesli? A skąd według ciebie

pochodzi sok pomarańczowy Tropicana? - myśli Martha, unosząc

background image

kartonik za plecami Beatrice. Lucy marszczy brwi, dając jej do

zrozumienia, by go odstawiła.

Wiosna to w gospodarstwie bardzo pracowita pora roku.

Codziennie trzeba wykonywać dziesiątki czynności wymagających

większego lub mniejszego wysiłku. Należy zadbać, by krowy dawały

mleko, dostały paszę i bezpiecznie się cieliły, by pola zostały zaorane,

użyźnione nawozem i obsiane, dopilnować naprawy płotów i sprzętu.

Rozkład dnia przybyłych na farmę mężczyzn jest zatem napięty i

ściśle określony. O wschodzie słońca rozpoczyna się poranny udój, po

nim śniadanie i codzienna sesja szkoleniowa (stolarka, obsługa

maszyn i praca na roli stanowią zasadniczą część programu

nauczania). Potem wszyscy udają się na lunch i odbywają

wyczekiwaną sjestę, po której następuje wieczorny udój wyznaczający

koniec

dnia

roboczego,

a

zarazem

początek

rozmaitych

proponowanych przez Coopera nadprogramowych zajęć.

Martha i Lucy przejmują prowadzenie szkolenia podczas kolacji,

udzielając niezobowiązujących lekcji dobrych manier, konwersacji

czy galanterii w postępowaniu z kobietami. Wieczorami ci, których

nie zmorzył sen, oglądają wybrane przez nie filmy z silnymi, męskimi

i romantycznymi bohaterami.

Zajęcia organizowane przez Coopera są zdecydowanie najbardziej

wyczerpujące dla uczestników obozu. Sam Cooper początkowo nie

zamierzał wymagać od nich tak ciężkiej pracy, nie wiedział jednak,

jak poważny obrót przybiorą sprawy na farmie - nota o zajęciu

gospodarstwa przez bank była jak kubeł zimnej wody wylany na jego

background image

głowę. Musiał wykorzystać sześciu sprawnych ludzi, których miał

akurat do dyspozycji. Mogli stanowić jego jedyną szansę, by postawić

farmę na nogi przed wyprzedażą ziemi, maszyn czy bydła.

Pierwszego dnia sesja szkoleniowa poświęcona jest stolarce.

Cooper daje mężczyznom karkołomne zadanie wymiany odcinka

drewnianego płotu biegnącego wzdłuż drogi, począwszy od domu.

Stawiał go czterdzieści lat wcześniej jego ojciec i Cooper już zbyt

długo odkładał tę pracę. Za pomocą specjalnie wyposażonego traktora

wbija nowe słupy w odległości kilku centymetrów od starych, a potem

pokazuje mężczyznom, jak prawidłowo mocować na nich deski.

- Jak widzicie - mówi, wskazując na stary, powykrzywiany płot -

deski biegną na trzech poziomach - górnym, środkowym i dolnym - a

każda ma siedem metrów długości. Słupy ustawione są w odległości

nieco ponad dwóch metrów, tak by każda deska przypadała na trzy.

Sztuka budowania mocnego płotu polega na schodkowym układaniu

desek w taki sposób, żeby do każdego słupa przybita była tylko jedna.

Popatrzcie.

Leciutko wbija gwóźdź w deskę, po czym dwoma celnymi,

silnymi uderzeniami młotka przytwierdza ją do słupa.

- Uważajcie, żeby dokładnie trafiać w gwóźdź.

Kurt wyrzuca młotek w powietrze i łapie go, gdy opada.

- To pestka! - mówi, chwyta deskę i natychmiast zabiera się do

roboty.

Przez twarz Coopera przemyka uśmieszek. Stawianie płotu to nie

byle co. Zajmuje się tym od lat (stąd jego bicepsy jak u Popeyea) i

background image

nadal najbardziej tego nie znosi. Pozostali zachowują się z większą

rezerwą i stosują do jego wskazówek.

Dziewczyny siedzą na pobliskich pniach, obserwując ich z daleka.

Marthę bawią chęć rywalizacji Kurta i pogięte przez Bryce'a

gwoździe. Lucy z kolei martwi się, że Adamowi może się odnowić

uraz pleców. Walter zmierza w ich stronę - najwyraźniej woli

pogadać o pracy, niż się do niej zabrać. Chwali się doświadczeniem

zdobytym na farmie amiszów.

- Zero mechanicznej orki czy nowoczesnych maszyn. Liczy się

tylko to - mówi, poklepując swoje wątłe bicepsy.

Lucy i Martha uśmiechają się z grzeczności, lecz dla Waltera to

zachęta. Opiera się obiema rękami o stary płot i szykuje do skoku na

ich stronę, by jeszcze coś opowiedzieć.

Lucy skacze na równe nogi, żeby go powstrzymać - Cooper

dopiero co uprzedzał, że stary płot jest pod napięciem, a drut -

elektryczny pastuch - biegnie wzdłuż górnej deski, ale jest już za

późno i w trakcie skoku Walter doznaje porażenia prądem,

wystarczająco silnym, by odstraszyć ważącego tonę byka. Z jękiem

upada na ziemię. Rozproszony tym zdarzeniem Kurt uderza się

młotkiem w kciuk. Dwóch pomocników odpada.

Martha zasłania oczy.

- Przypomnij mi, do czego im się przyda w mieście stawianie

płotu? - pyta przyjaciółkę, nagle zaniepokojona o bezpieczeństwo

podopiecznych.

- Wszystko w porządku - uspokaja ją Lucy, szacując szkody.

background image

Cooper postawił już Waltera na nogi i obaj zaśmiewają się z bólu,

jaki wywołuje porażenie prądem, jakby stanowił jedną z

podstawowych prób, które musi przejść prawdziwy mężczyzna. Kurt

też ma się całkiem nieźle, bo może sobie ulżyć i głośno zakląć.

Martha nadal nie patrzy.

- Posłuchaj - przypomina jej Lucy - chciałaś ich odciągnąć od

intelektualnego życia w Nowym Jorku i umożliwić kontakt z fizyczną

pracą.

- No tak, racja - mówi Martha, otwierając oczy. - Budowanie

płotu jest bardziej męskie niż liczenie.

- Właśnie. Chyba nas potrzebują. Może się do nich przyłączymy?

- Niezły pomysł - odpowiada Martha, wstając.

Cooper jednak sprzeciwia się temu zamiarowi.

- A jeśli okażecie się lepsze?

Następnego dnia zajęcia poświęcone są konserwacji i naprawie

silnika. Odbywają się w warsztacie - podłużnym, niskim i

przesiąkniętym zapachem ropy budynku. Dach pokrywa cynowa

blacha, a okna tak zarosły brudem, że wnętrze jest ciemne i chłodne.

Przy jednej ścianie stoją stoły robocze zagracone upaćkanymi smarem

narzędziami. Po podłodze walają się palniki acetylenowe, łańcuchy,

części dawno zepsutych maszyn i rozmaite żelastwo. Na zewnątrz

czeka na mężczyzn sześć pojazdów.

Cooper wprowadza ich w kilka rutynowych czynności

konserwatorskich, takich jak sprawdzanie poziomu oleju, filtrów czy

chłodnic, i podpowiada, jak szybko zareagować w awaryjnych

background image

sytuacjach - uruchomić samochód z innego akumulatora lub „na pych"

czy coś zaradzić w przypadku przegrzania silnika. Następnie wręcza

im pudełka smaru i poleca zająć się zaniedbanymi pojazdami

stojącymi przed warsztatem.

- Jakie to urocze - mówi Lucy, siedząc na trawie obok Marthy. -

Spójrz na ten brud na czole Adama albo na twojego brata ze

smarownicą!

Martha nie odpowiada. Myśli o Cooperze i o tym, że liczyła w

związku z ich wspólnie spędzonym tygodniem na coś zupełnie innego.

Wyobrażała sobie skradzione pocałunki za oborami, ukradkowe

spacery po lesie i potajemne wyprawy do miasta. Rzeczywistość

okazała się jednak zupełnie wyprana z romantyzmu.

- Lucy, myślisz, że jest coś między Cooperem a tą Jolene, o której

ciągle gada Beatrice?

- Wykluczone - zapewnia Lucy. - Cooper nie namawiałby cię do

przyjazdu, gdyby miał dziewczynę.

Każdego popołudnia, gdy uczestnicy obozu kończą pracę, a

dziewczyny przygotowują obiad, Cooper organizuje swoim

podopiecznym wyłącznie męską przygodę, nadprogramowe zajęcia,

które - ma nadzieję - rozbudzą w nich ukryte gdzieś głęboko męskie

instynkty. Pierwszego dnia uczy ich obchodzić się z ulubioną strzelbą

jego ojca - marlinem, kaliber .22.

Ćwiczą strzelanie na farmie, w dużym zagłębieniu terenu. Cooper

zabiera sporo amunicji i pokazuje mężczyznom, jak namierzać

background image

wybrane przedmioty za pomocą celownika ze szczerbinką, i zdradza

sekret oddania pewnego strzału.

- Weźcie głęboki wdech, potem całkiem wypuśćcie powietrze i

stopniowo naciskajcie palcem spust. - Mówiąc, jednocześnie

demonstruje swoją technikę, celując do strąka trojeści z nasionami.

Trafia w sam środek, a biały puch wzbija się i ulatuje z wiatrem.

Mężczyźni podchodzą kolejno, podekscytowani strzałem i siłą

odrzutu. Choć nie trafiają idealnie, wykazują dużo entuzjazmu, więc

Cooper proponuje, by któregoś wieczoru zapolowali na świstaki.

Kurt odpowiada takim okrzykiem, jakby dostał właśnie rozkaz

ataku na plaże Normandii. Zachęcony tą reakcją, Cooper kontynuuje:

- Trzeba je wytropić, naśladując ich świst, o tak - wydaje

przenikliwy dźwięk. - A potem, gdy jakiś wystawi z nory swój

włochaty łebek - BUM! - przykłada strzelbę jak do strzału. - Ale te

stwory mają naprawdę grube futro i mnóstwo tłuszczu - jak

niedźwiadki - więc zwykle trzeba je dobić.

Przez twarz Jessego przebiega skurcz. Ostatnio redagował książkę

pod tytułem Leśni przyjaciele, o pręgowcu i świstaku, które łączą się

w obliczu zagrożenia swych norek pożarem. Ma pewność, że gatunek

świstaka, o którym mówi Cooper, jest bardzo zbliżony do bohatera

książeczki. Cooper zauważa, że trochę go poniosło, i dodaje na swoją

obronę.

- Ich nory stanowią poważne zagrożenie dla krów.

Zakładając, że będzie powoli przyzwyczajał podopiecznych do

myśli o zabijaniu, następnego dnia Cooper pokazuje im miejsce nad

background image

wezbraną rzeką Manasseh, gdzie jego ojciec najchętniej łowił ryby.

Tak dobrze je zna, że pamięta nawet, jak gałęzie rysują się na tle

nieba, jak pada światło i gdzie pojawiają się cienie.

Ustawia mężczyzn na brzegu i demonstruje, jak zarzucać wędkę.

Haczyk z przynętą ląduje tuż obok skał sterczących pośrodku rzeki. W

ciągu kilku sekund bierze pstrąg i Cooper bez wysiłku wyciąga go na

brzeg. Bryce pochyla się, by dokładnie obejrzeć rybę.

- Wygląda zupełnie jak te z pêcherie zaraz obok mojego

mieszkania - mówi ze zdziwieniem.

- Nie całkiem - zauważa Cooper, otwiera sprężynowy scyzoryk i

mocno wbija ostrze między płetwy piersiowe rzucającej się ryby. -

Ale za chwilę będzie. - Szybkim ruchem przecina rybę wzdłuż i

patroszy, po czym wrzuca garstkę wnętrzności do rzeki. - Jedną

mamy, na kolację przydałoby się jeszcze dziewięć.

Pełen obrzydzenia Jesse próbuje płoszyć ryby, chlapiąc wodą przy

brzegu, ale na niewiele się to zdaje wobec wędkarskiej wprawy

Coopera, który niemal za każdym razem coś łapie.

Tylko Simonowi i Kurtowi udaje się złowić po jednej rybie.

Reszta, wyczerpana pracą, z radością powtarza wyuczone ruchy i

wykorzystuje rzadką okazję, by nacieszyć oczy krajobrazem

pozbawionym stali, betonowych chodników czy neonów.

W połowie tygodnia Cooper oznajmia, że po śniadaniu będzie

inseminował jałówki. Proponuje mężczyznom, by się przyłączyli lub

popracowali z jego pomocnikami przy sianiu pszenicy. Brak chętnych,

więc Martha wyczuwa szansę dla siebie i natychmiast się zgłasza.

background image

Brzmi to bardziej zachęcająco niż patrzenie, jak jej podopieczni

jeżdżą na siewnikach, a poza tym bardzo by chciała spędzić trochę

czasu sam na sam z Cooperem.

Jest słonecznie, lecz chłodno, więc Martha otula się kardiganem i

w drodze do obory bierze Coopera pod rękę. Chłopak prowadzi ją

przez pastwisko, omijając drogę dojazdową do domu, na wypadek

gdyby na płocie znów wisiała nota o zajęciu farmy przez bank.

Troska o gospodarstwo całkowicie zaprząta mu głowę: czy

powinien sprzedać sto akrów developerowi, który od roku ponawia

ofertę, a może zlicytować część stada? Od każdego z tych rozwiązań

ojciec przewróciłby się w grobie. Jak można było dopuścić do takiej

katastrofy?

Coopera stać jedynie na prowadzenie luźnej pogawędki, pełnej

informacji o bydle, które mógłby wyrecytować nawet obudzony w

środku nocy. Jego myśli krążą jednak zupełnie gdzieś indziej.

- Najważniejsze to wyczuć właściwy moment - odpowiada na

pytanie Marthy o inseminację. - Ruja trwa zaledwie osiem godzin,

więc gdy tylko jej oznaki stają się widoczne, trzeba natychmiast

przystępować do działania.

- A co to za oznaki? - pyta Martha znaczącym tonem,

zadowolona, że udaje jej się sprowadzić rozmowę na bardziej

interesujący ją temat.

- Krowy zaczynają się zachowywać, jakby się pokrywały -

odpowiada Cooper, nie zważając na uwodzicielskie aluzje Marthy, i

wyjaśnia jej szczegóły rozmnażania bydła.

background image

Gdy docierają do obory, prowadzi dziewczynę prosto do

metalowego pojemnika z ciekłym azotem, gdzie przechowuje zapas

byczego nasienia. W kłębach oparów wydobywa cieniutką słomkę ze

spermą i umieszcza ją w kubku z letnią wodą. Gdy nasienie osiąga

odpowiednią temperaturę, obcina końcówkę i umieszcza słomkę w

wykonanym ze stali nierdzewnej pistolecie do inseminacji.

Następnie zabiera Marthę do krów, które już czekają, z

unieruchomionymi głowami, co ma zapobiec nagłym ruchom. Cooper

wkłada długą gumową rękawicę, natłuszcza czubki palców i odsuwa

krowi ogon. Martha spiesznie podchodzi do głowy zwierzęcia, jeszcze

nim Cooper zdoła włożyć mu rękę do pochwy.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu - szepcze do krowy numer 42

(według kolczyka w uchu) - będę ci mówić Bessie. Klepie czarno-

białą łaciatą głowę Bessie i podziwia jej długie rzęsy. - Jesteś piękna -

mówi. - I myślę, że on naprawdę cię lubi. Tak, na pewno zadzwoni.

- Co tam szepczesz czterdziestce dwójce? - pyta Cooper,

przytrzymuje macicę przez ścianki odbytu i wprowadza pistolet do

inseminacji do pochwy krowy, w której wypuszcza spermę.

- Takie tam babskie pogaduszki - odpowiada Martha, widząc, że

Bessie pozostaje raczej obojętna na to, co się wokół niej dzieje. -

Dziewczyna czasem potrzebuje zapewnienia, że facet ją kocha -

mówi, zadowolona z bezpośredniości swoich słów.

- Gotowe - oznajmia Cooper, wyciągając rękę. - Cóż, numer

czterdzieści dwa może się już nie bać, że zwali się na nią

tysiąckilogramowy byk. Prawda, krówko?

background image

Martha wzdycha, nieco zdenerwowana, że Cooper nie zwrócił

uwagi na jej słowa.

Poklepując zad krowy, Cooper łagodnie do niej przemawia:

- Zajdź w ciążę, krówko.

Martha rozczula się na chwilę pełnym słodyczy tonem jego głosu.

- A kim właściwie jest tatuś?

Cooper zdejmuje zużytą rękawicę, wrzuca ją do kosza, po czym

wyjmuje z tylnej kieszeni spodni i podaje Marcie marcowy numer

„Holstein Director", pisma poświęconego bykom rasy holsztyńskiej.

Oczy Marthy otwierają się szerzej ze zdziwienia. W czasopiśmie,

którego podtytuł brzmi „Wybierz ojców", roi się od drobnych

ogłoszeń, których przedmiotem nie są bynajmniej poszukujący

miłości samotni mężczyźni, lecz buhaje, których atrakcyjność polega

na zdolności płodzenia najbardziej mlecznych krów. Strony zapełniają

ponętne fotografie ich potomstwa ze szczegółowymi opisami wymion,

dójek oraz zadów.

- Nie wierzę - dziwi się Martha, otwierając rozkładówkę w stylu

„Playboya" przedstawiającą Słoneczko, córkę byka Ottona.

Zdjęcie zrobiono od tyłu, portretując modelkę w trzech czwartych

z uwydatnieniem obfitego wymienia i szczupłego tułowia.

- Ciekawe, jakie ma hobby! - mówi Martha i puszcza wodze

fantazji: „Specjalistka w tłuczeniu much ogonem, muczy Old Man

River, jej placki mają kształt serca".

- Daj spokój, Otto już nieraz mi się przysłużył - broni się Cooper.

background image

Dlaczego na mnie nie patrzysz tak jak w Nowym Jorku? - chce

krzyknąć Martha, ale słowa, które padają z jej ust, dotyczą pisma.

- W takim razie świetnie znasz jego wspaniałe geny. Te

wyjątkowe wymiona i najwyższa mleczność.

- Jak najbardziej - odpowiada Cooper. - Jest ojcem siedem-

dziesięciu pięciu procent krów Tuckingtonów, na dodatek za rozsądną

cenę.

Martha potrzebuje chwili, by przetrawić tę informację, zgodnie z

którą Otto pokrył matki i córki, siostry, ciotki oraz kuzynki. Fuj!

Cooper zauważa wyraz obrzydzenia na jej twarzy.

- To ma swoje plusy - mówi. - Jak koncepcja, którą chcesz wpoić

swoim podopiecznym: stań się niezbędny, inaczej ryzykujesz, że

kobiety uznają cię za niepotrzebnego.

Prowadzi Marthę w kierunku pojemnika z ciekłym azotem.

- Wyobrażasz sobie miejsce, które bardziej uczy faceta pokory niż

farma mleczna? - pyta. - Farmerowi wystarcza tylko jeden byk, by

zaspokoić potrzeby reprodukcyjne całego stada. - Bierze kolejną

słomkę z nasieniem Ottona i unosi ją w wymownym geście. - Co

więcej, nie potrzeba nawet samego byka.

Martha dotyka ramienia Coopera, próbując wymyślić jakiś sposób

skierowania rozmowy na temat relacji między nimi. Zamiast tego

mówi:

- Twoja mama chyba za mną nie przepada.

Cooper zaprzecza ruchem głowy i wyjaśnia:

background image

- Po prostu taka już jest. - Czeka, aż druga dawka nasienia

rozgrzeje się do temperatury pokojowej, a jego myśli płyną znów ku

zawiadomieniu o zajęciu farmy przez bank. Marszczy czoło.

Spytaj go, o co chodzi, namawia samą siebie Martha, starając się

odczytać sens tej marsowej miny. Słyszy jednak własne słowa:

- W kółko mówi o twojej przyjaciółce Jolene.

Lecz Cooper jest teraz bardzo daleko, negocjuje z bankierami,

błaga o więcej czasu, wykrzykuje coś do licytatora. Gdy chwilę

później wraca wzrokiem do Marthy, zdaje sobie sprawę, że nie dotarło

do niego ani jedno jej słowo. Wpatruje się w nią i czuje jak idiota.

Jest taka piękna z włosami skąpanymi w promieniach słońca.

Trudno mu sobie wyobrazić, że mógł myśleć o czymkolwiek innym.

Zanim jednak decyduje się jej o tym powiedzieć, Martha odwraca się i

wychodzi z obory.

ROZDZIAŁ 10

Nie przeczę, kobiety są głupie - Wszechmogący stworzył je, by

pasowały do mężczyzn.

George Eliot

Jest już popołudnie i podopieczni Marthy oglądają Oficera i

dżentelmena. Dziewczyna przywiozła na farmę dziesiątki filmów na

kasetach wideo, by umożliwić mężczyznom kontakt z jak największą

liczbą pozytywnych wzorców męskości.

Grają w nich takie gwiazdy, jak Sam Shepard, Humphrey Bogart

czy Sean Connery, a męskość odtwarzanych przez aktorów postaci

background image

zawsze wystawiona jest w jakiś sposób na próbę. W niektórych

filmach bohaterowi udaje się zdobyć dziewczynę, w innych nie, lecz

nawet pod ostrzałem nie brak mu odwagi i zawsze pozostaje

dżentelmenem.

Mężczyźni wyglądają jak porozrzucane po pokoju szmaciane

lalki: rozłożyli się na podłodze, opadli na krzesła, powyciągali na

sofach. Wyczerpani kolejnym pracowitym dniem, objedzeni

pieczonymi kurczakami Beatrice, z zadowoleniem wchłaniają lekcję

męskości przez osmozę - oglądają film w półśnie.

W punkcie kulminacyjnym - po tym jak najlepszy przyjaciel

Zacka Mayo popełnia samobójstwo, dzięki czemu główny bohater

przechodzi metamorfozę z nadętego egoisty w zaangażowanego

członka i lidera grupy - Martha klepie Lucy po ramieniu i wskazuje na

drzwi.

Bardzo chce pogadać. Lucy ma nadzieję, że cokolwiek niepokoi

Marthę, może poczekać, aż Richard Gere wyniesie Debrę Winger z

fabryki. Przyjaciółka jednak nie ustępuje. Lucy wyswobadza się więc

z objęć Adama.

- Muszę iść - szepcze mu do ucha. - Czy mógłbyś poprowadzić

po filmie dyskusję o przemianie Zacka Mayo?

Adam odpowiada wymownym spojrzeniem: „Wykluczone".

Lucy i Martha niemal niepostrzeżenie opuszczają pokój i

wymykają się z domu przez tylne drzwi. Kierują się na przeciwległy

kraniec podwórza i siadają, oparte o szeroki pień wyniosłego

background image

srebrzystego klonu. Nocne niebo jest czyste i gęsto usiane gwiazdami,

a księżyc - prawie w pełni - wisi tuż nad wzgórzami.

- Boże, wiosna jest po prostu niewiarygodna! Maj to taki

seksowny miesiąc - Lucy mówi głośniej z powodu szumu

dochodzącego od strony stawu. - Posłuchaj tylko tych zalotów. -

Chciałaby, żeby Adam też przy tym był.

- Tak - potwierdza kwaśno Martha. - Romans wisi w powietrzu.

- Wiesz, że co noc rzekotki mogą powtarzać swoje nawoływania

ponad cztery tysiące razy? - Tego rodzaju fakty, które Lucy może

przytaczać setkami, mogą ją niepokoić wobec braku romantyzmu

Adama. Kiedy ostatnio coś dla niej zaśpiewał?

Martha mruczy niezadowolona.

- Co właściwie w tym ich wrzasku przyciąga samice? Przez ten

hałas prawie nie zmrużyłam oka.

Lucy uśmiecha się, słuchając marudzenia przyjaciółki.

- No cóż, przynajmniej musisz przyznać, że nasz mózg

zdumiewająco reaguje na dźwięki. Pomyśl tylko: karetki, które wyją

na Dziewiątej Alei o czwartej rano jakoś nie przeszkadzają ci spać, za

to mała żabka, która wyśpiewuje swoją miłosną pieśń, nie daje ci

zmrużyć oka.

Martha przewraca oczami.

- Wybacz, nie mam dziś nastroju zachwycać się cudami natury.

- Przepraszam - mówi Lucy. - Co się stało?

Martha nie do końca wie, od czego zacząć.

background image

- Po prostu nie nadaję się do życia na wsi. Wczesne wstawanie

doprowadza mnie do szału, a sprzątania i gotowania mam już powyżej

uszu, tak samo jak trzymania się na uboczu. Spójrz na mnie - siedzę tu

od ilu, od czterech dni? A już jestem w kompletnej rozsypce. Nie

mogę spać. Mam dość skaleczeń i sińców, żeby dostać rolę

maltretowanej żony.

I jestem już o tyle - mówi, pozostawiając minimalną przerwę

między niemal złączonymi kciukiem i palcem wskazującym - od

umówienia się z psychiatrą na nadzwyczajne konsultacje przez

telefon. Chcę pogadać o tej suce Beatrice. Co ja zrobiłam, żeby

zasłużyć na takie traktowanie?

- Nic. - Lucy otacza przyjaciółkę ramieniem. - Jest po prostu

zaborczą matką jedynaka. Teraz, kiedy umarł jej mąż, został jej tylko

Cooper. Czy można ją za to winić?

Można, myśli Martha, którą zawsze wkurzała zdolność Lucy do

wczuwania się w sytuację niewłaściwej strony konfliktu. Wyrywa z

ziemi pojedyncze źdźbła trawy.

- Nie układa mi się z Cooperem - wyznaje przyciszonym głosem.

- Nie i koniec.

- Próbowałaś z nim porozmawiać?

- Tak, kiedy inseminował krowy, ale wszystko poszło nie tak.

Zamiast spytać, co się między nami dzieje, skrytykowałam jego matkę

i wypytywałam o Jolene.

- Na pewno nie było tak strasznie, jak mówisz - zapewnia Lucy i

kładzie się na ziemi, by popatrzeć na gwiazdy. Wielki Wóz ustawił się

background image

pod tak karkołomnym kątem, jakby miał zaraz rozrzucić swój ładunek

po całej galaktyce. - Nie myśl o nim źle. Pewnie czymś się martwi i

po prostu musisz być cierpliwa. - Lucy wie, że cierpliwość nigdy nie

była mocną stroną Marthy.

Po chwili słyszą skrzypnięcie otwieranych siatkowych drzwi i

trzask, z jakim się zamykają. Cooper i Adam stają na ganku z tyłu

domu i rozglądają się po trawniku.

- Tu jesteśmy - woła Lucy, machając ręką.

Przy Cooperze Adam wydaje się wysoki, co bardzo cieszy Lucy.

Zauważa, że jej chłopak wygląda ostatnio wyjątkowo atrakcyjnie.

Przypisuje to pracy na świeżym powietrzu. Jego zazwyczaj pochylone

ramiona są teraz wyprostowane i uniesione, a ziemista cera lekko

zbrązowiała.

- Musisz przyznać, że to ironia losu, że właśnie nam ciężko się

przystosować do życia na farmie - śmieje się. - Facetom najwyraźniej

to służy, a my dałyśmy się zamknąć w kuchni.

- Taa. Śmieszne jak cholera - odpowiada Martha.

- Daj spokój. Sprawiedliwości stało się zadość.

- Chyba mam gdzieś tę sprawiedliwość.

Cooper i Adam wolnym krokiem przemierzają trawnik, by

zatrzymać się przed dziewczynami.

- Spójrzcie na te gwiazdy - mówi Adam, gwiżdżąc z zachwytu.

- W wielkim mieście niezbyt często ogląda się takie widoki, co,

Martho? - dodaje Cooper, spoglądając w niebo.

background image

Martha myśli jednak o widokach, których nie uświadczyła na wsi,

takich jak rzeżucha, gazety z wiadomościami z zagranicy czy nadzy

mężczyźni.

- Dla mnie - ciągnie rozmarzony Cooper - gwiazdy to dowód na

istnienie Boga.

- Jak to? - dziwi się Lucy.

- Wiesz, to są po prostu absolutnie niepotrzebne cuda rozsiane po

niebie, by nam przypomnieć, że gdy zbłądzimy, On nam pomoże -

odpowiada Cooper, obserwując złożony z trzech gwiazd sztylet u pasa

Oriona.

W ciszy, która zapada, rozbrzmiewa crescendo żabiego rechotu.

- Jak mówimy w wielkim mieście, rozmowa się zakorkowała -

stwierdza Adam.

Cooper wybucha śmiechem, a zaraz po nim Lucy, z ulgą, że żart

Adama został dobrze przyjęty, i zadowoleniem, że dwóch

najbliższych jej mężczyzn nieźle się ze sobą dogaduje.

- Wyszedłem, żeby powiedzieć wam dobranoc - odzywa się

Cooper. - Tyrałem dzisiaj jak koń i jestem wykończony. -

Poszturchuje czubkiem ciężkiego buciora bucik Marthy. - Dzięki za

pomoc przy krowach.

- Nie ma za co. Dobranoc - odpowiada Martha. Przypuszcza, że

jest dopiero około wpół do dziesiątej. Patrzy, jak sylwetka Coopera

maleje, w miarę jak chłopak zbliża się do domu. - Słodkich snów -

dodaje cichutko, gdy zamykają się za nim siatkowe drzwi. Czeka

jeszcze kilka chwil, wstaje i otrzepuje siedzenie z gałązek i źdźbeł

background image

trawy. - Muszę wracać. Zobaczę, jak tam moi podopieczni - mówi,

kierując się w stronę domu.

Nagle się waha.

- Adamie, myślisz, że chłopakom się tu podoba?

- To zadziwiające, ale bardzo. Harują jak woły, ale to uwielbiają i

myślę, że naprawdę sporo się uczą - podsumowuje z perspektywy

instruktora. Wciąż jest przekonany, że odgrywa tu taką rolę. - No,

może z wyjątkiem Bryce'a. On jest niereformowalny, ale trzech na

czterech to całkiem niezły wynik. Albo pięciu na sześciu, myśli

Martha, doliczając w swoich prywatnych kalkulacjach Jessego i

Adama.

- To miejsce ma w sobie coś, co pozwala się zupełnie oderwać -

ciągnie Adam. - Może to ciężka praca i świeże powietrze. Nawet ja to

czuję. Pierwszy raz w życiu przestałem mieć obsesję na punkcie mojej

rozprawy, a mimo to, chyba podświadomie, nad nią pracuję. -

Spogląda w dół na Lucy. - Wymyśliłem zakończenie.

- Poważnie? - pyta Lucy, unosząc się na łokciach.

Adam klęka i wyjaśnia, że postanowił wykorzystać w pracy

hodowlę jako trzeci model działalności gospodarczej, bo idealnie

ilustruje jego teorię opóźniania.

Po usłyszeniu takich określeń, jak przewidywalność zachowań,

racjonalność proceduralna czy anomalie gospodarcze, Marcie wyrywa

się sarkastyczne:

- Fascynujące.

Po raz ostatni życzy przyjaciołom dobrej nocy.

background image

Lucy bierze Adama za rękę i przyciąga go ku ziemi.

- Nie mogę uwierzyć, że coś drgnęło.

- A jednak. Koniec jest już blisko. - Adam przetacza się na plecy i

pociąga za sobą Lucy, która leży teraz na nim. - A wiesz, komu to

zawdzięczam? Tobie, bo przez ostatni rok byłaś taka cierpliwa. Tobie,

bo zabrałaś mnie jako adiunkta na te zwariowane wakacje.

Powinienem podziękować ci za to, jaka jesteś. - Całuje ją. - Wiesz, na

czym polega jedyny mankament tego miejsca? Spędzamy ze sobą zbyt

mało czasu.

- Cieszę się, że ci się tu podoba - mówi Lucy, rozkoszując się

kojącym działaniem słów Adama na jej nieczyste sumienie. -

Przyznam, że miałam wątpliwości. - Podnosi głowę i patrzy w jego

ciemne oczy. - Czy teraz, kiedy już bliżej poznałeś Coopera, nie

uważasz, że jest fantastyczny?

- To porządny facet.

Lucy słyszy „ale" w głosie Adama, więc pyta, na czym polega

problem. Chłopak się waha.

- Ale... czy jako naukowiec nie skręcasz się w środku na to

gadanie o Bogu?

To prawda, nieskrywana religijność Coopera zawsze drażniła

Lucy, nawet w czasach college'u, teraz jednak czuje, że musi stanąć w

obronie starego przyjaciela.

- Jezu, Adam, to religia, nie żadne czary.

Spojrzenie Adama odpowiada: „A co to za różnica?"

background image

- Nie bądź taki ograniczony. Wielu wielkich naukowców było

wierzących. Weźmy Darwina - mówi Lucy, choć chciałaby podać

jakiś bardziej współczesny przykład.

- Dobra, zostawmy to - ustępuje Adam, czując, że Lucy mija

romantyczny nastrój. - Przejdźmy się trochę - proponuje, pomagając

jej wstać. Bierze ją za rękę i wyprowadza przez bramę wzdłuż płotu,

obok pastwisk, niekiedy pełnych krów. Wschodzi księżyc i oświetla

im drogę.

Gdy docierają do zakrętu, przy którym droga opada, Lucy

zauważa kępkę krokusów i zrywa jednego.

- Obcowanie z pięknem przyrody w jakiś sposób zmienia moje

podejście do życia - mówi, wręczając mu kwiatek.

- Pewna znajoma biolożka mówiła mi kiedyś, że kwiat to coś,

dzięki czemu rośliny się kochają.

- Nie mogę uwierzyć, że to zapamiętałeś. - Lucy obejmuje go za

szyję.

- Pamiętam wszystko, co mi mówisz - zapewnia Adam, po czym

delikatnie opiera ją o pobliską brzozę i całuje.

Lucy odpowiada pocałunkiem i zamyka oczy. Dłońmi opiera się o

papierowy w dotyku pień i z nierówności odczytuje zapisaną na nim

niby alfabetem Braillea nadzieję. Palce Adama rozpinają guziki jej

bluzki. Dziewczynie miękną kolana.

Chłopak rozchyla bluzkę i wodzi rękami po jej talii i brzuchu,

czując, jak jej mięśnie drżą pod wpływem dotyku. Potem odsuwa się,

background image

by zdjąć koszulę. Nagle powietrze przeszywa upiorne „huu, huu".

Lucy otwiera szeroko oczy.

- Co to było?

Adam przyciąga ją do siebie.

- Nie przejmuj się, Luce - mówi, opierając podbródek o jej głowę.

- To tylko puchacz. - Kilka dni wcześniej, wcześnie rano, słyszeli

podobny odgłos, a Cooper wyjaśnił im, że te sowy zamieszkują całą

dolinę Manasseh.

Lucy wtula się w ramiona Adama, który rozkłada koszulę na

ziemi i delikatnie pociąga na nią dziewczynę. Potem kładzie się obok

na trawie.

W domu Martha sprawdza, co porabiają jej podopieczni. Jesse,

Simon i Walter poszli się już położyć. Jedynie Kurt i Bryce zostali,

żeby porozmawiać.

- Co myślicie o filmie? - pyta Martha.

Kurt opuszcza kciuk w geście dezaprobaty.

- Za ckliwy - podsumowuje. - Chociaż Louis Gossett Junior dał

czadu jako sierżant artylerii.

Bryce ogląda swoje dłonie, wyraźnie niezadowolony, że praca

pozostawiła na nich ślady.

- Mundury były fantastyczne.

Dopiero teraz Martha zdaje sobie sprawę, że Adam miał rację. W

przypadku Bryce'a obóz nie poskutkuje. Jest, jaki jest - lubi robić

sweterki dla swojego psa, oglądać romantyczne babskie filmy i gadać

o związkach znanych ludzi. Zawsze będzie się czuł lepiej na zakupach

background image

niż przy budowie płotu. Wprawdzie chętnie pojechał na farmę, lecz

Martha wie, że w głębi serca nie chce się stać bardziej męski, zależy

mu tylko na zdobyciu większej liczby kobiet.

I właściwie dlaczego jedno miałoby wykluczać drugie? W końcu

umiejętności rąbania drewna czy polowania nie są niezbędne do życia

w Nowym Jorku, a jeśli kogoś stać na samochód, może sobie też

pozwolić na mechanika. Martha przypomina sobie wyelegantowanych

przyjaciół ojca z przedmieścia - mężczyzn, którzy nosili różowe

swetry i marszczone spodnie, a przecież jakoś znajdowali żony i

szczęście. Może metroseksualni faceci to po prostu ich modniejsza,

współczesna wersja, zastanawia się.

Mimo że nie odczuwa większego zmęczenia, chciałaby pobyć

sama, więc życzy wszystkim dobrej nocy. Zamierza się położyć. Gdy

wchodzi schodami na górę, ze zdziwieniem dostrzega Coopera na

stojącej na podeście kanapie. Zaprasza ją gestem, by usiadła obok

niego, i bierze za rękę.

- Chciałbym cię przeprosić, że byłem ostatnio taki rozkojarzony.

Serce Marthy drży z przejęcia. Patrzy na Coopera i widzi

chłopaka, któremu przykro, bardzo przykro. Milczy, czekając, aż ten

jeszcze coś powie, lecz on tylko ją całuje - za to w taki sposób, że

wszelkie wyjaśnienia wydają się już zbędne. W mgnieniu oka Cooper

zrzuca poduszki na podłogę i oboje, wciąż w namiętnym uścisku,

kładą się na sofie.

Nagle z dołu dobiega ich głos Beatrice.

background image

- Mam nadzieję, że nie robicie bałaganu! Ruth dopiero co

sprzątała. - Zapala światło i nucąc, wspina się po schodach.

Martha i Cooper siadają wyprostowani. Dziewczyna poprawia

ubranie i fryzurę. Czuje się, jakby powróciła do czasów podstawówki.

Nadchodzi Beatrice z miotełką z piór.

- Ruth zawsze zapomina odkurzyć te półki - mówi, zabierając się

do dzieła.

Cooper wzdycha z rezygnacją.

Zrób coś! - myśli Martha i zaczyna liczyć do trzech. Jest jednak

zbyt wściekła, by skończyć. Zrywa się na równe nogi, mówi dobranoc

i odchodzi do swojego pokoju położonego po przeciwnej stronie

korytarza niż sypialnia Coopera. Przychodzi jej do głowy, że Beatrice

nie spocznie, dopóki nie zamkną się za nią drzwi.

Rzuca się na łóżko, wtula twarz w poduszkę, która tłumi jęk

zawodu. Potem bierze książkę, by oderwać się od tego wszystkiego,

ale po chwili ją odkłada. Po czym znów po nią sięga. W abażurze

lampki miota się ćma, trzepocząc skrzydełkami o ścianki. Martha z

trzaskiem zamyka książkę, podciąga kołdrę pod brodę i gasi światło.

Przez okno dostrzega oborę, z daleka maleńką. Zastanawia się,

czy krowy śpią, a potem czy jej podopieczni też już się położyli, czy

przytyła, czy Beatrice zawsze tak się wtrąca i czy gwiazdy

rzeczywiście są absolutnie niepotrzebnymi cudami.

W myślach przeskakuje z tematu na temat, aż wreszcie dotyka

tego, co ją naprawdę niepokoi: co rozprasza Coopera? Jednak im

background image

bardziej się na tym koncentruje, tym mniej rozumie, aż w końcu

morzy ją sen.

Następnego dnia Cooper nadzoruje poranny udój, po czym udaje

się do miasta na spotkanie w banku. Poleca mężczyznom i

pomocnikowi na farmie, Royowi Snedegarowi, uporządkować po

śniadaniu zapuszczone południowe pastwisko. Obiecuje, że wróci na

lunch i zabierze ich na strzelnicę.

Pogoda jest piękna, więc mężczyźni rezygnują z samochodu i

decydują się na spacer do wyznaczonego pola. Idą drogą dojazdową

do farmy, mijając postawiony przez siebie płot, obsadzone pole i

liczne, własnoręcznie naprawione pojazdy.

Zdają sobie sprawę, że ponad połowę pobytu mają już za sobą, a

przez to są dla siebie szczególnie wyrozumiali. Nikomu nawet nie

przeszkadza, że Simon wygłasza krótki wykład na temat korzyści

płynących ze stosowania płodozmianu. Adam pogwizduje. Z ochotą

rozpocznie kolejny dzień pracy, bo nic go już nie gryzie - ułożył sobie

w myślach kształt swojej rozprawy doktorskiej.

Mijając ostatni zakręt, mężczyźni dostrzegają samochód szeryfa,

który wyjeżdża z drogi Tuckingtonów na główną. Na słupie widnieje

pomarańczowa nota.

- Co to? - pyta Bryce.

- Jasna cholera - mówi Adam, odczytując drobny druk. - „Z

powodu naruszenia warunków kredytu hipotecznego poprzez brak

płatności czy niedotrzymanie warunków przewidzianych w tejże

umowie o kredyt hipoteczny..." Boże, to zawiadomienie o zajęciu

background image

nieruchomości. Cooper straci farmę. - Przebiega wzrokiem notę,

odczytując na głos niektóre fragmenty. - „Oficjalne przejęcie",

„ostateczne postanowienie", „uprasza się o opuszczenie".

- Nasz doskonały samiec alfa chyba nie do końca nad wszystkim

panuje - komentuje Kurt.

W domu kobiety kończą zmywać po śniadaniu i dopinają na

ostatni guzik operację „Damy w opałach". Lucy opowiada Marcie o

jaskiniach, w których mają się później „zgubić".

- Farma Tuckingtonów leży na tak zwanych terenach krasowych,

czyli zasadniczo na podłożu wapiennym, poddającym się działaniu

wody - rozwodzi się z nadzieją, że więcej informacji bardziej zachęci

Marthę do zbliżającej się przygody. Kieruje się jednak rozsądkiem i

nie wspomina o albinotycznych pająkach, które zamieszkują jaskinie.

- Zsynchronizujmy zegarki.

- Podziwiam twoją odwagę, Lucy - mówi Beatrice.

Warto spędzić kilka godzin w oślizłej jaskini, byle tylko znaleźć

się jak najdalej od ciebie, myśli Martha i niechcący uderza biodrem o

kant stołu, nabijając sobie kolejnego siniaka.

- Cooper opowiedział mi kiedyś bardzo smutną historię o tym, jak

jego ulubiony cielaczek zabłądził w tych jaskiniach - Lucy zwraca się

do Marthy. - Cooper miał wtedy osiem lat. Całe rano szukali z ojcem

tego cielaczka, kierując się jego beczeniem. Ale odchodził coraz dalej

i w końcu tata Coopera stwierdził, że ma już tego dosyć. Życzył

cielakowi szczęścia i wyciągnął syna z jaskiń.

background image

- Wtedy dopiero zaczął się prawdziwy bek - podejmuje Beatrice. -

Niczym nie mogłam go pocieszyć! - Spogląda na kuchenny zegar. -

Jest dokładnie jedenasta.

Lucy przestawia zegarek.

- Okay. Wchodzimy do jaskiń, potem skręcamy w prawo na

końcu pierwszej dużej komory, idziemy jeszcze z pięćdziesiąt

metrów, siadamy i czekamy - powtarza ustalony plan. - Gdy chłopaki

wrócą na lunch, będzie pani zaniepokojona. Powie im pani, że nie ma

nas od kilku godzin, wtedy pójdą nas szukać. I natychmiast zostaną

bohaterami.

- Świetnie.

- Cooper to nasz plan awaryjny, gdyby coś poszło nie tak - dodaje

Lucy.

- A gdzie on właściwie jest? - pyta Martha, która rano zaspała i

nie widziała go od czasu nieszczęsnej nocnej schadzki.

- Powiem ci jedno: nigdy się nie mieszam w życie osobiste

mojego syna - odpowiada Beatrice, popijając kawę. - Czasami

obowiązki zatrzymują go w mieście do nocy - mówi bardzo

dwuznacznym tonem.

Martha przypomina sobie, że na farmie Tuckingtonów „do nocy"

oznacza pewnie do ósmej wieczorem, i usiłuje nie dać się

sprowokować.

- Cooper powinien wrócić na lunch - zapewnia ją Lucy. - Jeśli z

jakiejś przyczyny chłopacy nas nie znajdą, on na pewno to zrobi.

background image

- Miejmy nadzieję, że z nami pójdzie mu lepiej niż z tym

cielakiem - mruczy pod nosem Martha. - To co, zaczynamy?

- Zanim wyjdziecie, powinnyśmy pomówić o przyjęciu - odzywa

się Beatrice. - Zaprosiłyśmy na piątek pięćdziesiąt osób z sąsiedztwa,

a nawet nie ustaliłyśmy menu!

- Może zaczniemy od dużej sałatki? - proponuje Martha, której na

samą myśl ślina napływa do ust. Wyobraża sobie połączenie rukwi,

awokado i pomidorków koktajlowych w wielkiej drewnianej misie.

- Niezły pomysł - przyznaje ze zdziwieniem Beatrice. - Na

zeszłorocznym jarmarku Jolene dostała za swoją sałatkę ziemniaczaną

pierwszą nagrodę. Założę się, że chętnie nam ją zrobi. Cooper

uwielbia jej kuchnię.

Sałatka ziemniaczana to nie to, myśli Martha, lecz mówi:

- Brzmi fantastycznie.

- Na przystawkę chciałabym podać żeberka - informuje Beatrice.

Rozlega się dzwonek telefonu. Beatrice idzie odebrać, a Martha

wkłada dżinsową kurtkę i stanowczo oświadcza:

- Dalej, Luce. Natychmiast wychodzimy.

Gdy przechodzą przez farmę w kierunku zagłębienia, gdzie

znajduje się wejście do jaskiń, Martha próbuje sobie wyobrazić

opisywany przez

Lucy podziemny, wapienny świat pełen

tajemniczych korytarzy i komór.

- Jak to możliwe, że domy się nie zapadają? - zastanawia się na

głos. - Jeśli o mnie chodzi, mieszkanie nad jaskiniami nie wydaje się

szczególnie bezpieczne.

background image

- Nie gadaj głupot - odpowiada Lucy.

Niemniej, kiedy zbliżają się do zagłębienia, dostrzegają szeroki na

ponad trzydzieści metrów lej w miejscu, gdzie ziemia się zapadła -

wystarczająco duży, by pomieścić dom. Obawy Marthy wydają się

więc uzasadnione. Ściany zagłębienia porastają pnącza, które

dziewczyny odsuwają, torując sobie drogę ku wejściu. Jest tak wąskie,

że ledwo można się przez nie przecisnąć.

- Mówiłyśmy ostatnio o mojej klaustrofobii? - pyta znacząco

Martha, zapalając latarkę.

- Nie ma żadnego związku z jaskiniami - odpowiada Lucy i

wchodzi jako pierwsza. - Twoja klaustrofobia dotyczy raczej ludzi niż

przestrzeni - zatłoczonych wind czy pociągów. Nie chodzi tu o strach

przed schodzącymi się ścianami, ale o utknięcie gdzieś z nieznajomy-

mi, którzy zanudzą cię na śmierć.

- No tak - zgadza się Martha i porzuca ten temat. Zerka na

zegarek. - Umówmy się: nie więcej niż godzina, dobrze?

- Najwyżej godzina.

Idą jedna za drugą. Korytarz jest wąski, ciemny i wilgotny.

Odchodzi od niego kilka maleńkich komór.

- Trochę mi to przypomina moje pierwsze mieszkanie w Nowym

Jorku - stwierdza Martha. - Tylko że tu jest przestronniej i jaśniej.

Lucy wybucha śmiechem.

- I nie ma tyle robali!

- To w jaskiniach są robale?

- Hmm...

background image

- A nietoperze?

Lucy wyczuwa panikę w głosie Marthy, więc próbuje ją uspokoić.

- Nietoperze cieszą się złą sławą. W rzeczywistości prawie nie

gryzą, a to całe gadanie o wampirach to bzdura.

Korytarz skręca i otwiera się na wielką komorę, ogromną jak

tunel metra, z połyskującymi od wody ścianami.

- To na pewno ta duża komora.

- Ojej, niesamowita - mówi Martha, dotykając śliskich ścian.

Włącza i wyłącza latarkę, zdumiona otaczającą je nieprzeniknioną

ciemnością. - Czy to się ciągnie całymi kilometrami?

- Chyba tak.

- Zobacz, jaki dziwny twór - mówi Martha, pokazując na

widniejący w oddali stalagmit. Zbliżają się, by go obejrzeć, po czym

przechodzą przez kolejny korytarz z mniejszymi komorami. Nagle

otwiera się przed nimi ogromna przestrzeń, jeszcze większa niż

poprzednia.

- Zaczekaj - Lucy powstrzymuje przyjaciółkę. - Cieszę się, że tak

się wczuwasz, ale ta dama - wskazuje na siebie - pragnie odnaleźć

miejsce schadzki. - Cofają się więc, lecz z przerażeniem odkrywają, że

każdy korytarz wygląda tak samo.

Prawie natychmiast trafiają na rozwidlenie, którego sobie nie

przypominają. Obierają kierunek i mijają kilka innych nie znanych im

rozgałęzień. Wkrótce są już tak skołowane, że nie wiedzą, czy

zmierzają ku wyjściu czy dalej w głąb labiryntu, a może chodzą w

kółko.

background image

Lucy zauważa na skałach sporo kości i zębów, co przywodzi jej

na myśl najpierw odrażającą atmosferę kostnicy, a zaraz potem

cielaczka Coopera. Obok przemyka brązowa salamandra. Lucy

przypomina sobie opowieści przyjaciela o żyjących tu stworzeniach -

coraz bardziej przezroczystych w miarę zagłębiania się w jaskinie. To

upewnia ją, że nie zapuściły się jeszcze zbyt daleko, jednak ten

podziemny świat ciągnie się kilometrami.

- Lepiej usiądźmy. Pójdą nas szukać, gdy tylko Beatrice powie im

o naszym zniknięciu.

- Dobry pomysł - odpowiada Martha. Nie boi się jeszcze, raczej

trochę jej głupio, że naprawdę zabłądziły. Tego nie było w planie.

Jolene na pewno nie popełnia takich idiotycznych błędów.

Mężczyźni spędzają ranek, porządkując południowe pastwisko,

porośnięte chwastami, polnymi kwiatami i młodymi drzewkami. Pod

nadzorem Roya Snedegara, spokojnego chudzielca w roboczym

kombinezonie, kolejno zmieniają się za kierownicą małego buldożera,

za pomocą którego wywracają drzewka.

Używają też maszyny przypominającej kosiarkę na sterydach,

służącej do usuwania krzaków i innych zarośli. Adam ładuje wszystko

na wóz i transportuje do dołu, w którym to potem spalą. Ci, którzy nie

kierują większymi pojazdami, posługują się piłami łańcuchowymi i

łopatami, usuwając pnie. Gdy zbliża się pora lunchu, wszyscy gotowi

są przerwać pracę z wyjątkiem Kurta, który wykopuje jakiś oporny

korzeń.

background image

- Dajcie mi skończyć - prosi, ocierając ręką czoło i zostawiając na

nim brązową smugę.

Przyjeżdżają do domu niemal z godzinnym opóźnieniem, zastając

już nie na żarty zaniepokojoną Beatrice. Kobieta przemierza werandę

w tę i z powrotem, a obok biegają Tor i Tap. Informuje mężczyzn, że

dziewczyny nie wróciły jeszcze z wyprawy do jaskiń, a ona nie może

się skontaktować z Cooperem.

Na poręczy leżą przygotowane latarki i torba czerwonych

żetonów do pokera do oznaczania drogi. Poza Jessem i Adamem,

których mdli ze zdenerwowania, mężczyźni są podekscytowani myślą

o ratowaniu Lucy i Marthy. Bez większych dyskusji ustalają plan.

Kurt przejmuje kontrolę i tworzy w domu centrum dowodzenia, by

koordynować działania.

Adam i Jesse wchodzą w skład zasadniczej grupy ratunkowej.

Wyruszają na poszukiwanie dziewczyn ze sprzętem i psami, przy

czym zgadzają się wrócić po godzinie, by złożyć sprawozdanie.

Simon z Walterem jadą do Neoli odnaleźć Coopera. Bryce pomaga

Beatrice w przygotowaniu lunchu.

Martha i Lucy siedzą na skalnym występie tak długo, że

odśpiewały już wszystkie piosenki Beatlesów, które zdołały sobie

przypomnieć. W pewnej chwili Lucy zauważa, że baterie w latarce się

wyczerpują.

- Lepiej na jakiś czas ją wyłączmy.

Martha słucha rady przyjaciółki i wokół zapada taka ciemność,

jakiej obie nigdy wcześniej nie doświadczyły.

background image

- Here comes tbe sun, da-da-da-da - śpiewa Lucy, licząc, że

rozśmieszy Marthę, lecz w odpowiedzi słyszy jedynie spływającą po

ścianach wodę. - Jeśli miałybyśmy tu umrzeć - zaczyna Martha - czy

jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?

- Hę?

- No, jakaś tajemnica albo coś kompromitującego, co uszło ci na

sucho.

- Chyba nie - odpowiada Lucy.

- Daj spokój. Jeśli powiesz, ja też ci coś opowiem. Mogę nawet

zacząć.

- Dobra - zgadza się Lucy w nadziei, że zyska na czasie i coś

wymyśli.

- Pamiętasz, jak zimą w zeszłym roku robiłyśmy sobie masaże w

De-Stress? - zaczyna Martha.

- Tak.

- I pamiętasz, jak potem omdlewałam z rozkoszy w łaźni

parowej?

- Tak.

- Wiesz, to dlatego, że... - Martha urywa w pół zdania i chichocze.

- Że ten facet masował mi piersi.

- Żartujesz! To odrażające! I co zrobiłaś?

- Jak to?

- No, zgłosiłaś to gdzieś albo zadzwoniłaś na policję?

background image

- Hm, niezupełnie - odpowiada Martha, wciąż chichocząc. - To

nie było nieodwzajemnione. Wiesz, było coś w tych świecach,

muzyce, no i stało się.

- Jezu, Martha.

- „Jezu, Martha" - tylko na to cię stać?

- Dałaś mu napiwek?

Martha w ciemnościach kiwa głową.

- I to jaki.

- To właściwie prostytucja.

- Hmm, Luce - mówi Martha. - Jest taka dobra zasada: nie osądzaj

innych. A teraz twoja kolej.

Lucy wdycha głęboko wilgotne powietrze, zastanawiając się,

dlaczego temperatura w jaskiniach utrzymuje się na stałym poziomie

około dwunastu stopni Celsjusza. Tajemnica, myśli. Coś żenującego.

Nic nie przychodzi jej do głowy.

- Kiedyś uściskałam króliczka na śmierć? - mówi wreszcie, tonem

przypominającym bardziej pytanie niż stwierdzenie.

- Co takiego?

- Uściskałam króliczka na śmierć. Przynajmniej tak mi się

wydaje. To było jeszcze w przedszkolu. Ściskałam go i ściskałam, aż

przestał się ruszać. Pamiętam tylko, że potem przyszła panna Atmore i

zabrała Fluffy'ego.

- Luce?

- Tak?

background image

- Rozumiesz chyba, że te historie są zupełnie nieporównywalne?

Moja wiąże się z upokorzeniem. A twoja... no, nawet nie wiem, co z

tą twoją.

Lucy sili się, by wymyślić coś lepszego.

- Luce?

- Tak?

- Naprawdę się boję.

- Ja też, ale wszystko będzie dobrze - zapewnia przyjaciółkę Lucy.

- Mamy mnóstwo wody, a bez jedzenia możemy przeżyć nawet

tydzień. Poza tym chłopaki na pewno już wiedzą, że się zgubiłyśmy, i

nas szukają.

- To my myślimy, że o tym wiedzą. A jeśli Beatrice im nie

powiedziała?

- Bzdura. Poza tym Cooper też wie.

Martha wyławia jakiś dźwięk.

- Co to było?

Obie nasłuchują z nadzieją. Bezskutecznie. Nagle Martha

wrzeszczy.

- Coś mi się prześlizgnęło po nodze.

- Uspokój się, to na pewno tylko salamandra.

- Żadne tylko - protestuje Martha. - Będę codziennie dzwonić do

matki. Rzucę palenie. Zacznę chodzić do kościoła. Przestanę...

- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - pyta Lucy.

- Modlę się - oświadcza Martha. - My, niepraktykujący katolicy,

robimy to w ostateczności.

background image

Lucy słyszy w oddali jakiś hałas i ucisza Marthę. W komorze, w

której siedzą, pobrzmiewa echo stłumionego szczekania psów.

- To na pewno oni! Tutaj! Tu jesteśmy! - krzyczy Lucy. - Tutaj! -

Chwyta latarkę i włącza ją.

Po chwili wpadają Tor i Tap. Pędzą w ich stronę, merdając

ogonami.

- Dobre pieski - chwali Martha, klepiąc je po głowach. - Dobre,

kochane pieski.

Wkrótce potem słyszą człapanie znacznie większych zwierzaków,

a z tunelu wynurzają się głowy Adama i Jessego. Chłopacy oświetlają

Lucy i Marthę latarkami. Adam podbiega do Lucy i bierze ją w

ramiona.

- Kochanie, tak się o ciebie martwiłem.

Lucy przytula twarz do jego szyi.

- Bohater z ciebie, larwo - mówi Martha, ściskając brata. - Kto by

pomyślał, że pójdziesz mnie szukać w jaskini? Dziękuję. - Rozgląda

się, czy wśród ratowników nie ma Coopera. Nie ma.

Po drodze do domu Adam opowiada Lucy o nocie o zajęciu

farmy. Idą, trzymając się za ręce, znacznie wyprzedzając Marthę i

Jessego.

- Coś mi tu śmierdzi - mówi. - Jeszcze nie wiem co, ale Cooper na

pewno wpadł w jakieś tarapaty.

Dlaczego mi nie powiedział? - zastanawia się Lucy. Ogląda się

przez ramię na Marthę, która idzie obok brata, patrząc w ziemię. To

dlatego Cooper trzymał cię na dystans, zdaje sobie sprawę.

background image

Zatrzymuje się, bierze przygnębioną przyjaciółkę pod ramię i

odciąga na bok.

- Już wiem, na czym polega problem - mówi i powtarza Marcie

słowa Adama. - To na pewno dlatego Cooper był taki nieobecny. I

założę się, że właśnie dlatego siedzi teraz w banku.

Martha patrzy na nią pustym wzrokiem.

- Nie rozumiesz? - dziwi się Lucy. - Twój wikłacz nie może się o

ciebie starać, jeśli z gniazdem coś nie w porządku.

ROZDZIAŁ 11

Mężczyznę można naprawdę poznać po tym, jak traktuje

człowieka, który absolutnie na nic mu się nie przyda.

Ann Landers

- To wstyd kazać się tak wszystkim zamartwiać! - gdera Beatrice,

ze sprytną miną mrugając do Lucy i Marthy.

Mija wpół do trzeciej, gdy wszyscy siadają wreszcie do stołu, by

zjeść lunch i pochłonąć kanapki z szynką i serem. Mężczyzn

całkowicie zaprząta trudna sytuacja farmy, nie są jednak w stanie

otwarcie o niej mówić w obecności Beatrice. Siedzą w milczeniu,

zastanawiając się, jak - jeśli w ogóle - mogliby pomóc.

Dziewczyny również zachowują się powściągliwie, zakłopotane,

że naprawdę trzeba je było wybawić z opresji. Coopera zatrzymują w

banku jakieś sprawy, lecz dzwoni, by zgodnie z obietnicą za godzinę

umówić się z mężczyznami na strzelnicy Sleepy Creek.

background image

- Szybko, moje panie - odzywa się Beatrice po jedzeniu. -

Sprzątnijmy ze stołu i weźmy się do pracy nad naszą potańcówką.

Martha zjeża się na słowo „naszą" i zaczyna zbierać naczynia.

Spogląda na mężczyzn, którzy nie ruszają się z miejsc. W domu każdy

skoczyłby do pomocy, a tu jakby nie przychodzi im to do głowy,

nawet jej doskonale wychowanemu bratu.

- Panowie - zagaduje śpiewnym głosem Beatrice - mam dla was

niespodziankę. Jutro nauczę was two-stepa. - Od razu robi krótką

prezentację, wdzięcznie pląsając wokół stołu i zatrzymując się za

krzesłem Bryce'a. - Moim zdaniem nic nie robi na kobiecie takiego

wrażenia jak mężczyzna, który potrafi tańczyć. - Kładzie ręce na

ramionach Bryce’a. - Ale ostrzegam, gdy raz rozsmakujecie się w

pięknościach Południa, nigdy nie wrócicie do tych jankesek.

Z talerza, który wynosi Martha, spadają srebrne sztućce i uderzają

o podłogę. Beatrice uśmiecha się, jakby dopiero teraz zdała sobie

sprawę z popełnionej gafy, po czym dodaje:

- Oczywiście z wyjątkiem tu obecnych.

Strzelnica Sleepy Creek położona jest na północnym krańcu

doliny Manasseh, około trzydziestu kilometrów od farmy

Tuckingtonów. Po drodze mężczyźni mają więc okazję porozmawiać

i coś zaplanować. Mieli cały dzień, by przemyśleć znaczenie spotkań

w banku i powiadomień o zajęciu nieruchomości, a teraz gotowi są

odkurzyć arsenał elektronicznych gadżetów - laptopów, sprzętu GPS,

kalkulatorów HP, blackberrych i palm pilotów - i udzielić pomocy.

Pokażą Cooperowi, że mieszczuchy też coś potrafią.

background image

- Zacznijmy od tego, co wiemy - mówi Adam, spoglądając po

pasażerach ciężarówki. - Mamy tu biznesmena, producenta

wiadomości, historyka, dyrektora w firmie reklamowej i - milknie na

chwilę, gdy jego wzrok spoczywa na Jessem - redaktora książek dla

dzieci. Problem, który musimy rozwiązać, dotyczy...

- Słuchajcie, jeśli będziemy się tak guzdrać - przerywa Kurt -

Cooper straci dom, zanim w ogóle ocenimy sytuację.

- Dobrze, przejdźmy do rzeczy - przystaje Adam i ogląda się na

tylne siedzenie, gdzie tłoczą się Simon, Walter i Bryce z rozmaitym

sprzętem elektronicznym na kolanach. - Simon, przed przyjazdem

tutaj sporo czytałeś, więc powiedz nam wszystko, co wiesz o hodowli

bydła mlecznego.

Zadowolony, że poproszono go jako pierwszego, Simon chrząka i

obwieszcza, że historia hodowli bydła mlecznego raczej nie podnosi

na duchu.

- Większość drobnych farmerów musiała zrezygnować ze swojej

działalności z powodu licznych przestarzałych przepisów. - Zamyka

oczy i rozpoczyna długi wywód wyjaśniający, w jaki sposób zawiły

system ustalania cen mleka stworzony przez rząd federalny w latach

30. XX wieku w połączeniu z zamrożeniem cen hurtowych na

trzydzieści lat uniemożliwił funkcjonowanie na rynku wielu farmom

rodzinnym.

- Jak w takim razie niektóre się utrzymały? - pyta Jesse.

- Normalnie - odpowiada Simon. - Dotacje rządowe, rozwój,

ekonomia skali.

background image

Jesse nie ma pewności, co to wszystko znaczy. Adam notuje: czy

poszerzenie działalności zwiększy marżę zysku?

- Mimo imponującego wzrostu liczby ludności w naszym kraju -

ciągnie Simon, niczym na wykładzie - mamy obecnie mniej farmerów

niż za czasów wojny domowej. Dokładniej mówiąc, ich liczba jest

statystycznie niewielka.

Kurt przewraca oczami.

- Nie rozumiem, jaki to ma związek z katastrofą, którą się tu

zajmujemy.

- No, warto by się na przykład dowiedzieć, czy Cooper hoduje

tyle samo krów, co jego ojciec i dziadek - odzywa się Adam.

Kurt wyprzedza niedużą ciężarówkę.

- Całkowicie popieram precyzyjne działanie - ucina. - Ale farma

Tuckingtonów jest pod ostrzałem i musimy podjąć jakieś działania.

W niedzielę wyjeżdżamy, a do tego czasu nie mamy szans stać się

ekspertami od hodowli bydła mlecznego czy związanego z tym

przemysłu. Musimy skłonić Coopera, żeby nam wyjaśnił, co zmusiło

bank do wysłania tych not o zajęciu nieruchomości i ile ma jeszcze

czasu. Potem musimy przejrzeć jego księgi i wymyślić jakiś plan

działania.

- Ale Cooper nawet nam nie wspomniał, że ma problemy - mówi

Adam. - Jak, według ciebie, mamy go skłonić, żeby szczerze wszystko

opowiedział?

- Po prostu mu powiemy, co wiemy - że siedzi po uszy w gównie i

że chcemy mu pomóc. Do diabła, mówiłeś przecież, że w tej

background image

ciężarówce jadą same tęgie głowy. - Kurt przegląda się we wstecznym

lusterku. - Fakt, że jakiś małomiasteczkowy bank go zbombardował,

nie oznacza jeszcze, że nie możemy tam posłać kilku pocisków.

- Mam wrażenie, że do Coopera trzeba podchodzić ostrożnie -

zauważa Adam. - Gdyby chciał naszej pomocy, toby o nią poprosił.

- Facetowi cały świat się zaraz zawali. Tu trzeba gadać prosto z

mostu, nie działać w białych rękawiczkach - nalega Kurt, mocno

ściskając kierownicę. - A bez znajomości faktów nic mu nie

pomożemy.

Siedzący między Kurtem a Adamem Jesse nie wytrzymuje

napięcia i zaczyna grzebać w schowku, w którym wśród zwykłych

rzeczy, takich jak mapy, rachunki czy dowód rejestracyjny, odnajduje

krowi dzwonek i zdjęcie małego Coopera trzymającego ojca za rękę.

Adam bierze od Jessego fotografię i uważnie się jej przygląda.

Cooper ma około siedmiu lat. Stoją z ojcem przed główną oborą z

dumnymi minami. Napis z tyłu głosi: „Pierwszy udój Coopera, 1972

r."

- Mam pomysł - rzuca z tyłu Bryce. - By pobudzić w nas krążenie

twórczych soków, zróbmy burzę mózgów!

Kurt stuka się w czoło.

- W reklamie cały czas to robimy - tłumaczy Bryce. - Chodzi o

swobodne skojarzenia. Otwórzcie się i nie wartościujcie.

- To nie zabawa! - wrzeszczy Kurt.

- No, dalej - zachęca Bryce. - Ktoś zacznie? Rzućcie pierwszy

zwariowany pomysł, jaki przychodzi wam do głowy.

background image

- Może Walter załatwi w NBC specjalny program o farmie

Tuckingtonów? - proponuje Simon.

- Jasne - rechocze Kurt. - Pod tytułem „Farma Tuckingtonów

jeszcze istnieje". - Nie zwracaj na niego uwagi - mówi Bryce.

- A może rozkręcić jakiś dodatkowy interes, na przykład

pensjonat, albo zorganizować agroturystyczne wakacje na farmie -

rzuca Jesse.

- Super! - zachwyca się Simon. - Moglibyśmy to powiązać z

mnóstwem ważnych bitew z czasów wojny domowej, które stoczono

w okolicy. To mogłoby nawet odwieść developerów od realizacji ich

planów budowlanych.

- A Lucy mogłaby znaleźć jakiś zagrożony gatunek ptaka -

dorzuca Jesse.

- Rozluźnijcie się jeszcze trochę - namawia Bryce. -Wyjdźcie

poza ramy...

Walter spogląda na blackberry'ego.

- A może zbierzemy nasienie buhaja i sprzedamy je przez

Internet? Czy Pinckney ma rodowód?

- Śmiechu warte - podsumowuje Kurt. - Czy któryś z was

kiedykolwiek prowadził firmę? Choćby kiosk z lemoniadą? Na

osiągnięcie zysku jest tylko jeden sposób: zwiększyć produkcję i

obniżyć koszty.

- To nie wszystko - sprzeciwia się Bryce. - Produkcja to tylko

połowa sukcesu, druga połowa to sprzedaż. W reklamie trzeba

stworzyć tak zwaną „unikatową ofertę sprzedaży" produktu.

background image

- To jest mleko, Bryce - mówi Kurt. - Nie ma w nim nic

nadzwyczajnego.

- I tu się mylisz - poprawia go Bryce. - Pomyśl o Starbucks.

Dlaczego płacimy cztery dolce za coś, co gdzie indziej kupilibyśmy za

jednego? Albo dwa dolce za butelkowaną wodę, kiedy kranówa jest za

darmo? Chodzi o jakość, stworzenie marki i sprecyzowanie

docelowego segmentu rynku.

Szybko szkicuje staroświecką butelkę mleka z uśmiechniętą

krową na etykiecie.

- Nie powiesz mi, że mieszczuchy nie dadzą kupy kasy za mleko

w fikuśnej szklanej butelce - mówi, pokazując rysunek. - Dodaj

etykietkę z napisem „Prosto z farmy Tuckingtonów" i pieniążki się

posypią.

Jesse próbuje oszacować, ile wydaje na ekologiczną żywność w

sklepie Whole Foods, tak drogim, że według jego siostry można by w

nim zostawić całą wypłatę.

- Bryce ma rację - przyznaje.

- Panowie - odzywa się Adam, próbując rozładować napięcie - te

dwa podejścia niekoniecznie muszą się wykluczać.

- Dalej, Kurt - zachęca Bryce. - Rzuć jakiś pomysł.

- Obawiam się, że nie zdołam wyjść poza te twoje ramy.

Chciałbym wydobyć od Coopera konkretne liczby, posiedzieć trochę z

kalkulatorem i namówić swojego bankiera na jakiś krótkoterminowy

niskooprocentowany kredyt albo na plan sprzedaży farmy i wzięcia jej

background image

z powrotem

w

leasing. To

zagwarantowałoby Cooperowi

natychmiastowy przypływ gotówki i postawiło farmę na nogi.

Realistyczna postawa Kurta zamyka wszystkim usta.

- Potem pomyślelibyśmy, co trzeba by zmienić - dodaje.

Adam wygląda przez okno. Popołudniowe słońce wędruje po

niebie, zalewając wzgórza żółtym światłem. Pozwala odpocząć oczom

i swobodnie krążyć myślom. Stara się połączyć punkty i stworzyć

model, który według ekonomii zachowań wyjaśniałby przyczyny

upadku farmy Tuckingtonów.

Kurt skręca w drogę prowadzącą do Clover Hollow i pyta:

- A teraz dokąd?

Jesse uważnie studiuje mapę.

- Nie jestem pewien - odpowiada zaniepokojony. - Wskazówki

Coopera nie mają sensu. „Zjedźcie z drogi stanowej w kierunku

Clover Hollow, potem jedźcie około ośmiu kilometrów prosto.

Skręćcie w lewo w ulicę Lee, zaraz za drewnianym domem, w którym

kiedyś była poczta konna, a potem w prawo, przy dawnej aptece

Farbera, i zostawcie wóz na parkingu na tyłach budynku".

Adam znów notuje: czy kryzys farmy może się wiązać z tym, że

Cooper tak bardzo żyje przeszłością?

W Clover Hollow mężczyźni pytają o drogę do strzelnicy.

Wkrótce są już na miejscu i parkują ciężarówkę obok samochodu

Coopera przed magazynem o beżowych ścianach, pozbawionym

jakiegokolwiek szyldu. Wchodzą na strzelnicę długim korytarzem ze

szklanymi gablotami pełnymi pistoletów i amunicji.

background image

Na jego końcu stoi Cooper pogrążony w ożywionej rozmowie z

przysadzistym staruszkiem kasjerem. Przed nim na ladzie leży sześć

pistoletów, słuchawki, okulary ochronne oraz stosik plansz w kształcie

ludzkiej sylwetki.

Cooper dostrzega mężczyzn i macha ręką, by podeszli.

- Zobaczycie, jak wam się spodoba strzelanie. Niewiele rzeczy tak

relaksuje jak ustrzelenie takiego kolesia - mówi wesoło, unosząc

tarczę - plakat przedstawiający niebieską sylwetkę z okrągłą głową na

prostokątnym tułowiu, na którym w pięciu miejscach zaznaczono

koncentryczne okręgi.

- Wyznaczają pola śmiertelnego postrzału - wyjaśnia Cooper,

posługując się pistoletem jak wskaźnikiem. - Jeśli gdzieś tu traficie,

poważnie uszkodzicie niezbędne do życia narządy wewnętrzne i

macie spore szanse zabić ofiarę. - Potem wskazuje na niezaznaczone

obszary. - Jeśli traficie tutaj, tylko zranicie przeciwnika. Będzie w

stanie odpowiedzieć ogniem.

Adam zastanawia się, jak Cooper może być tak niefrasobliwy,

zważywszy na powagę położenia farmy. Wnioskuje, że w tym

również musi tkwić źródło problemów.

Mężczyźni nakładają okulary i słuchawki i podążają za Cooperem

na strzelnicę. Mijają stanowiska zajmowane przez wiekowe pary,

chłopaków ze swoimi dziewczynami czy nawet całe rodziny.

- Popołudnie dobre jak każda inna pora, by pouczyć małego

Bobbyego zabijania - żartuje Bryce.

background image

Większość stanowisk zajmują jednak mężczyźni, którzy otwierają

ciągły ogień do tarcz przedstawiających rzeczywiste postaci: Osamę

bin Ladena, Hillary Clinton, dr. Phila z telewizji. Trzech strzela z

magnum kaliber .44, broni tak potężnej, że słuchawki podopiecznych

Coopera szczelnie przylegają do uszu, gdy padają serie wystrzałów.

- Seryjny morderca, seryjny morderca, seryjny morderca - szepcze

Adam, mijając strzelców.

Sprzęt nieco dezorientuje mężczyzn, szczególnie zaś słuchawki,

które w pewnych momentach wzmagają dźwięki, a w innych

całkowicie wyciszają, by ochronić uszy przed nadmiarem hałasu.

Stanowią słuchowy odpowiednik światła stroboskopowego.

Pistolety z kolei są ciężkie i zimne.

Cooper zajmuje stanowisko położone najdalej od wejścia,

przypina niebieską sylwetkę i naciska przełącznik, dzięki któremu

mechanizm z bloczkiem odsyła ją na drugi koniec pomieszczenia.

- Pistolet trzyma się w ten sposób - mówi, ściskając broń w

prawej, niemal wyprostowanej ręce. - Lewą ręką blokuje się prawą.

Potem trzeba się uspokoić, odbezpieczyć pistolet, namierzyć cel i

nacisnąć spust. - Cooper robi to raz za razem.

Opróżnia cały magazynek, a mosiężne łuski spadają na wszystkie

strony, odbijając się od ścian. W końcu przerywa, opuszcza pistolet,

ponownie naciska przełącznik i przyciąga tarczę. W dwóch

najbardziej centralnych polach wyznaczonych okręgami widnieje

piętnaście rozmieszczonych tuż obok siebie dziur.

Kurt pogwizduje z podziwem.

background image

- Cholera, to się nazywa celność.

Na twarzy Coopera pojawia się uśmiech.

- Faktycznie, muszę przyznać, że jest całkiem nieźle. Wystrzelam

jeszcze jeden magazynek, a potem ustawię was, chłopaki, na

osobnych stanowiskach.

Mężczyźni przytakują, jednak wyłącznie z grzeczności, a gdy

Cooper odwraca się, by postrzelać, wbijają wzrok w Adama,

skłaniając go do rozpoczęcia rozmowy. Adamowi niezbyt podoba się

pomysł konfrontacji z uzbrojonym mężczyzną.

- Hmm, Cooper - zaczyna ostrożnie. - Chcielibyśmy z tobą o

czymś pomówić.

- Tak? - odpowiada Cooper, unosząc pistolet i oddając pierwszą

serię.

Adam zbiera się na odwagę.

- Wiemy o sprawie zajęcia farmy. Widzieliśmy notę i zastępcę

szeryfa, który ją zostawił. - Przerywa, czekając na reakcję, lecz

Cooper nie przestaje strzelać.

- Mamy dobrą wiadomość: wpadliśmy na kilka świetnych

pomysłów, jak temu zaradzić - dodaje entuzjastycznie Bryce.

Ręka Coopera nagle opada, a otwory po kulach obejmują całą

sylwetkę.

- Świetne pomysły, co? - Wciąż nie odrywa wzroku od tarczy. -

Dzięki, chłopaki, to miło z waszej strony, ale całkowicie panuję nad

sytuacją. To jak, może pójdziecie na stanowiska i spróbujecie

postrzelać?

background image

- Myśleliśmy raczej o czymś innym - oświadcza stanowczo Kurt.

- Sądzimy, że powinniśmy spędzić resztę popołudnia w twoim biurze i

skutecznie zabrać się do roboty, zanim stracisz farmę.

Cooper opuszcza broń i patrzy na mężczyzn. Jego oczy są

wąziutkie jak szparki, przepełnione najwyższą pogardą.

- A jaki niby miałoby to sens? Gówno wiecie o krowach i

hodowli.

Simon, Bryce i Jesse cofają się o kilka kroków. Wtedy Cooper

zdaje sobie sprawę, że ich przestraszył.

- Posłuchajcie, panowie. Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale to

prywatna sprawa, a na dodatek nie macie o niej bladego pojęcia.

Faktycznie, było ciężko, ale dzisiaj udało mi się to wyprostować. I na

tym koniec.

- Powiesz nam w jaki sposób? - pyta Kurt.

- Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, bank zgodził się dać mi

jeszcze trochę czasu, a po waszym odjeździe zamierzam zorganizować

aukcję. Sprzedam trochę bydła i sprzętu, zdobędę gotówkę na spłatę

zadłużenia i zacznę wszystko od nowa.

Kurt nie wygląda na przekonanego.

- Wszyscy farmerzy tak robią - dodaje Cooper.

- I plajtują - uzupełnia Kurt, wyjmując kalkulator. Potrząsa głową,

gdy uświadamia sobie, że nie dysponuje przecież żadnymi liczbami. -

Posłuchaj, nie mam pojęcia, ile możesz dostać na aukcji za krowy i

maszyny - mówi - ale zdrowy rozsądek mi podpowiada, że nie

wystarczy tego na spłatę długu i zakup nowego bydła i sprzętu. A czy

background image

w ogóle uwzględniłeś podatek dochodowy, który będziesz musiał

zapłacić? Nic tu się nie trzyma kupy. I nic ci nie zostanie, żeby zacząć

od nowa.

Jesse wysuwa się do przodu. Przemawia do Coopera jak do

pisarzy, którzy nie znoszą krytyki.

- Kurt chce chyba powiedzieć, że nie masz nic do stracenia,

pozwalając nam sobie pomóc. Jeśli połączymy siły, założę się, że

rozwiążemy ten problem raz na zawsze.

Cooper milknie.

- Wiem, że być może patrzysz na nas jak na lalusiów z miasta -

wtrąca się Adam. - Ale my też coś potrafimy. Ja robię doktorat z

ekonomii. Walt jest producentem. Kurt ma własną firmę

informatyczną.

- I ocaliłem już od bankructwa trzy przedsiębiorstwa - uzupełnia

Kurt.

- Przejrzyjmy tylko razem księgi - przekonuje Adam.

Wokół rozbrzmiewają odgłosy wystrzałów, przyciągania i

odsyłania tarcz, uchodzącej z mężczyzn frustracji. Nagle Cooper

odczuwa zmęczenie, śmiertelne zmęczenie. Przez dłuższą chwilę

wpatruje się w podziurawioną przez siebie tarczę.

- Chyba nie zaszkodzi trochę się w tym rozejrzeć - mówi, a

napięte mięśnie jego twarzy powoli się rozluźniają. Doznaje

nieskrywanej ulgi.

Znów w kuchni. Martha i Lucy przygotowują przyjęcie: układają

kwiaty, myją warzywa, zawijają sztućce w serwetki. Beatrice właśnie

background image

zamówiła dwadzieścia pięć kilo żeberek i skontaktowała się z

ostatnim sąsiadem, ustalając, kto co przynosi.

Proponuje dziewczynom spacer.

- Dziewczęta, może pokażę wam miejsce potańcówki? - pyta. - To

tylko kilometr stąd.

Martha i Lucy przez cały dzień na to czekały, więc pośpiesznie

wybiegają z kuchni. Osuszają ręce, chwytają kurtki i nawołują Tora i

Tapa, które pędzą, zachwycone perspektywą spaceru.

Ruszają żwirową ścieżką, mijają przejście dla bydła i wychodzą

na drogę. Niebo jest cudownie czyste, a z oddali słychać rozmaite

odgłosy - zabawy dzieci na sąsiedniej farmie, krowich dzwonków z

drugiej strony wzgórza, ciężarówki mozolnie podjeżdżającej pod

pobliskie wzniesienie.

- Na pewno spodoba wam się stara zielona obora. To wyjątkowe

miejsce - mówi Beatrice. - Gdy ją zobaczycie, to zrozumiecie.

- Dlaczego już się jej nie używa? - interesuje się Martha.

- Ależ używa się - odpowiada Beatrice. - Zamykamy tam cielęta,

a zimą przechowujemy siano. Na tej farmie nic się nie marnuje. Po

prostu to już nie jest główna obora.

- Dlaczego oddziela się cielęta od reszty stada? - pyta Martha.

- Bo jesteśmy farmą mleczną. - Beatrice wyjaśnia powoli i

cierpliwie jak cielęciu. - Mamy oddawać im to, z czego żyjemy?

Martha rumieni się, lecz nadal nie rozumie.

- A co według ciebie jedzą cielęta? - pyta Beatrice.

background image

Lucy naśladuje dojenie, a upokorzona Martha wreszcie pojmuje,

w czym rzecz.

Mijają zepsute traktory i kosiarki, których ostrza nadawałyby się

chyba do muzeum. Martha wyobraża sobie, że kiedyś również

Beatrice będzie tylko zardzewiałym reliktem na farmie Tuckingtonów.

Docierają już prawie do szczytu wzgórza, gdy matka Coopera

wspomina, że dołączy do nich Jolene.

- To nieoceniona pomocnica. Spec od organizacji przyjęć.

Martha przeszukuje kieszenie i znajduje papierosy.

- Jolene jest dla mnie uosobieniem kobiecości - chwali dalej

Beatrice. - Jest błyskotliwa i zdolna, a przy tym ma tyle uroku, że

każdy mężczyzna czuje się przy niej mądrzejszy, wyższy i

przystojniejszy niż w rzeczywistości.

- Przydatna umiejętność - zauważa Martha, widząc oczyma

wyobraźni tłum liliputów wokół jej kostek. - A gdzie ona pracuje? -

Imaginuje sobie, że Jolene zajmuje się lukrowaniem ciasteczek.

- Jest weterynarzem.

Ze szczytu pagórka widać już położoną na jego zboczu drewnianą

oborę. Jest tak malowniczo zrujnowana, że wydaje się jakąś

romantyczną wizją obory, nie zaś miejscem, gdzie naprawdę trzyma

się krowy. Budynek urzeka sielskością i prostotą, ma lekko zapadnięty

dach i ogromne, szeroko rozpostarte, zapraszające do środka wrota.

Kobiety wchodzą, przemierzają przestronne przejście z boksami

dla cieląt po bokach, po czym kierują się na strych na siano, gdzie

odbędzie się przyjęcie. Przybycie intruzów płoszy jerzyki i szpaki,

background image

które śmigają na zewnątrz przez wielkie okna służące do zrzucania

siana na wozy. Wewnątrz obora sprawia wrażenie wywróconej do

góry dnem łodzi - przez całość biegną krokwie, a do stropu jest jakieś

dziesięć metrów. Czuć w niej upływ czasu.

- Czy gdzieś istnieje lepsze miejsce na potańcówkę? - pyta

Martha.

Co do tego jednego Beatrice akurat się z nią zgadza. Popołudnie

jest ciepłe, a słodko pachnący wietrzyk szeleści rozrzuconym na

podłodze sianem.

- Można by umieścić kapelę na samym końcu, a bufet z jedzeniem

tu przy schodach - proponuje Martha, szeroko gestykulując.

Przymyka oczy. Wyobraża sobie, jak pełna ludzi obora będzie

wyglądała z zewnątrz albo jaki kontrast stworzą światło i gwar z

ciemnością i ciszą otoczenia.

- Obawiam się, że to się nie sprawdzi - dobiega je z tyłu głos.

Lucy i Martha odwracają się. Słowa pochodzą od dorodnej młodej

kobiety z burzą kasztanowych włosów i uroczymi dołeczkami w

policzkach, siedzącej na sporych rozmiarów kostce siana obok

schodów. Uświadamiają sobie, że wchodząc na górę, musiały ją

minąć.

- Jolene, kochanie - cieszy się na jej widok Beatrice i kieruje w

jej stronę z rozpostartymi ramionami. - Długo czekasz?

- Tylko kilka minut - odpowiada Jolene i zeskakuje, by się

przywitać. Potem niespiesznie zbliża się do Lucy i Marthy. - Mam

nadzieję, że cię nie uraziłam, wtrącając swoje trzy grosze. Po prostu

background image

myślę, że tworzenie zatoru przy wejściu to nie najlepszy pomysł.

Rozsądniej umieścić bufet bliżej kapeli, żeby zrobił się ruch. -

Najpierw podaje rękę Lucy, a dopiero później zwraca się do Marthy. -

Więc to ty jesteś Martha.

Głos Jolene brzmi jak kołysanka, melodyjnie, a zarazem kojąco.

Jest niezwykle urodziwa, a jej nieskazitelną cerę, niebieskie oczy i

błyszczące włosy można określić tylko jednym słowem - dorodne.

- Jeśli rozmieścimy wszystko tak, jak proponujesz, będzie sięgać

zbyt głęboko na parkiet taneczny - mówi Martha. Potem wskazuje na

miejsce w połowie pomieszczenia. - A może tam?

- Hm. To też niezbyt dobry pomysł - komentuje Jolene.

- Zdecydowanie nie - zgadza się Beatrice.

Jolene prowadzi Marthę do dwóch wielkich otworów w podłodze.

- Nie ma powodu, żeby dziewczyna z miasta o nich wiedziała -

mówi. - Służą do zrzucania siana. - Wybucha dźwięcznym śmiechem.

- Tańce mogłyby się tu fatalnie skończyć!

Martha już rozumie.

- Dzięki Bogu, że tu jesteś, kochana - Beatrice zwraca się do

Jolene. - Gdyby nie ty, nasi chłopcy powypadaliby przez te dziury!

Martha przyłącza się do Lucy, która trzyma się na uboczu i

wygląda przez boczne okno. Beatrice i Jolene zdają się nie zauważać

wycofania dziewczyn. Wspólnie, jak jeden mózg, podejmują decyzje

związane z przyjęciem.

- Stoły tutaj?

- Koniecznie.

background image

- Kwiaty na szczycie schodów?

- Doskonale.

- Czy my nie mamy tu nic do powiedzenia? - pyta Martha.

- Na pewno nie z takiej odległości - odpowiada Lucy. - Wracaj

tam i staw im czoło.

Martha bierze głęboki wdech. Bądź asertywna. Jesteś Sharon

Stone w Nagim instynkcie - motywuje się. - Z tym, że w bieliźnie.

Wie, że wybór roli nie jest zbyt trafny, więc by dodać sobie odwagi,

zapala papierosa. Zaciągając się po raz pierwszy, odczuwa ulgę, za

drugim razem - napięcie całkiem z niej uchodzi.

To tylko potańcówka, powtarza sobie. Potem dobiega ją krzyk.

- Zwariowałaś? - wrzeszczy Beatrice. - W oborze się nie pali!

Chcesz nas puścić z dymem?

Marcie robi się przykro. Oczy jej wilgotnieją, zbiega na dół i

wypada z obory. Słyszy, jak Beatrice gdera, a na koniec rzuca uwagę,

że przydałby się obóz dla prawdziwych kobiet. Lucy dogania

przyjaciółkę, która nie odeszła daleko.

- Skończona suka - mówi, choć nawet ona nie może uwierzyć, że

Martha zapaliła w oborze. Siadają na zboczu. - Już w porządku?

Martha przecząco kręci głową.

- Wiesz, co jest najgorsze na Południu? Kobiety.

Jolene i Beatrice pojawiają się we wrotach obory, jakby wyczuły,

że o nich mowa.

background image

- Posłuchaj, Martho, przepraszam, że tak na ciebie napadłam -

mówi Beatrice. - Po prostu zaskoczyło mnie, że można zrobić coś

tak... tak...

Martha podnosi się i tuż przed nią zdeptuje papierosa.

- Możemy zamienić słowo na osobności? - Prowadzi Beatrice za

oborę. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego sprzeciwia się pani

wszystkim moim pomysłom.

- Nie bądź śmieszna - odpowiada Beatrice.

- Nie jestem. Za co mnie pani tak nie lubi?

- Moja droga, nie znam cię na tyle, żeby cię nie lubić. Wybacz,

jeśli cię uraziłam, bo nie przepadam za paleniem obór, ale taka już

jestem.

Martha zamyka oczy. Ta rozmowa prowadzi donikąd.

- I szczerze mówiąc - dodaje Beatrice, wyzywająco unosząc brodę

- nie przywykłam, żeby się tak do mnie zwracano, i nie podoba mi się

to. - Odwraca się gwałtownie, po czym wychodzi zza obory. Wspina

się na wzgórze, kierując się w stronę drogi prowadzącej do domu.

- Zostań - szepcze Martha do Tora i Tapa, próbując przeciągnąć

je na swoją stronę, lecz one już pędzą za swoją panią.

- Cholera, co ty jej właściwie powiedziałaś? - pyta Jolene.

- Niestety, nawet w połowie nie to, co chciałam.

- Ona ma siedemdziesiąt lat! - klaruje Marcie Jolene, jakby

tłumaczyła coś dziecku. - Przydałoby się trochę szacunku. - Biegnie,

by dogonić Beatrice.

background image

- Powiedz mi, że ta kobieta nie zostanie na kolacji - zwraca się

Martha do Lucy. - Kiedy pomyślę, jak flirtuje z Cooperem...

- Nie przejmuj się Jolene - uspokaja ją Lucy, gdy powoli, z

wahaniem, kierują się w końcu w stronę domu, w ślad za obiema

kobietami. - Ona ci nie zagraża. To ty się podobasz Cooperowi.

- Nie zagraża - powtarza Martha, patrząc na idealny tyłeczek

Jolene, kołyszący się nad długimi nogami. - Nie zagraża. Nie zagraża.

Gdy cztery kobiety docierają już niemal do drogi dojazdowej do

domu, z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka Coopera. Adam siedzi

obok niego, a reszta mężczyzn podąża za nimi drugim samochodem.

- Ciekawe, dlaczego tak wcześnie wrócili - mówi Martha.

Cooper zwalnia, by się szybko przywitać. Uśmiecha się uprzejmie

do Jolene, lecz zwraca się do Marthy.

- Mam nadzieję, że będziesz wyrozumiała, jeśli trochę się

spóźnimy - mówi. - Mamy jeszcze z chłopakami parę spraw do

załatwienia.

Gdy Adam macha do Lucy, Jolene wydaje się, że to do niej, więc

z entuzjazmem odpowiada. Lucy sztywnieje.

- Widziałaś? - szepcze do przyjaciółki.

- Ona ci nie zagraża - odpowiada Martha, przedrzeźniając Lucy.

- Nie zagraża.

Kantorek Coopera jest zagracony i zapuszczony. Na ścianach

wiszą jakieś pożółkłe tabele udoju, a na półkach walają się wycinki z

pisma „National Dairyman" z przynajmniej dziesięciu lat. Mężczyźni

z trudem zajmują miejsca na przeładowanych meblach: metalowym

background image

biurku, sfatygowanej szafie na dokumenty i trzech stołkach. Cooper,

Adam i Kurt stoją oparci o ściany.

- Od czego zaczynamy? - pyta Cooper, nagle przytłoczony

zaistniałą sytuacją.

- Może nam opowiedz, od czego twoim zdaniem zaczęły się

problemy - proponuje Jesse.

Wtedy Cooper zaczyna zrzucać z siebie ciężar kłopotów. Mówi,

że odkąd przejął farmę po śmierci ojca, zyski spadały - powoli, ale

nieprzerwanie. Nie rozumie dlaczego. Przecież robi wszystko

dokładnie tak jak ojciec: hoduje tyle samo krów, przeznacza taki sam

areał gruntów pod uprawę zbóż, używa tej samej paszy, firmy

przewozowej i mleczarni, rasa krów i proces hodowli również

pozostały niezmienione - wszystko jest jak dawniej.

- Już w tym może tkwić problem - zauważa Adam. - Wygląda na

to, że prowadzisz farmę w sposób naśladowczy, nie twórczy.

- Inaczej nie potrafię - odpowiada Cooper.

- To nie oznacza, że takie postępowanie musi być zawsze błędne -

wtrąca się Kurt. - Jednak istnieje prawdopodobieństwo, że nie

wykorzystujesz niektórych możliwości.

Od tej chwili, za zgodą Coopera, mężczyźni rozpoczynają

wytężoną pracę polegającą na rozpatrywaniu wszystkich aspektów

działalności farmy Tuckingtonów i analizowaniu każdej standardowej

procedury. Zajmuje im to cały wieczór i sporą część nocy.

Następnego dnia ponownie się zbierają, by kontynuować

posiedzenie. Zajęcia przewidziane programem obozu wykonują teraz

background image

pomocnicy Coopera, więc mężczyźni mogą się całkowicie poświęcić

studiowaniu tabel udoju, sprawdzaniu ofert konkurencyjnych

mleczarni czy spółdzielni mleczarskich oraz wyszukiwaniu pasz w

Internecie.

Kalkulują zalety innego wykorzystania gruntów, biorą pod uwagę

uprawy rynkowe, zbierają dane o innych rasach krów i analizują

każdy etap produkcji mleka. Okazuje się, że w ciągu ostatnich pięciu

lat produkcja mleka na farmie Tuckingtonów spadła z przeciętnego

poziomu około dwudziestu dziewięciu litrów dziennie od każdej

krowy do dwudziestu siedmiu, przy czym Simon poinformował ich,

że średnia w regionie wynosi prawie trzydzieści jeden.

Dowiadują się, że ceny mleka są najwyższe jesienią i zimą, bo

więcej pije się go w szkołach na lunch. Oznacza to, że Cooper

powinien wprowadzić zasadnicze zmiany w procesie hodowli.

Simon jest wyjątkowo zadowolony, gdy odkrywa stronę urzędu

geologicznego z oznaczonymi kolorami satelitarnymi mapami

zagospodarowania terenu, które dostarczają szczegółowych informacji

dotyczących składu chemicznego gleb, niezwykle pomocnych przy

podejmowaniu decyzji, czym je obsadzić. Znajdują spółdzielnię

mleczarską, która płaci znacznie więcej za mleko niż mleczarnia, z

którą rodzina Coopera współpracowała od pokoleń.

- Chciałbym, żebyś przemyślał jeszcze jedną rzecz - mówi Kurt. -

Zakup specjalnego oprogramowania dla rolników.

- To chyba zbyt kosztowne - odpowiada Cooper.

background image

- Opłaci się - wyjaśnia Kurt, który już wcześniej zadzwonił do

swojej firmy i stworzył zespół do pracy nad tym projektem. -

Najnowsze programy dotyczące produkcji mleka mogą tak usprawnić

wszystkie operacje, że efekt przejdzie twoje wyobrażenia. Pomyśl, że

każda krowa na farmie ma transponder, który kontroluje ilość

spożywanej przez nią paszy, wytwarzanego mleka, zawartość tłuszczu

w mleku itp. To ci umożliwi śledzenie historii hodowli, tworzenie

zapasu nasienia - wszystko.

Cooper nadal sprawia wrażenie przybitego, lecz jest przepełniony

wdzięcznością.

- A jeśli nie masz nic przeciwko temu - ciągnie Kurt - zostanę tu

jeszcze ze dwa tygodnie i pomogę ci zainstalować ten system. - Nim

Cooper znalazł powód, by zaprotestować, Kurt dodał: - Wziąłem już

w pracy wolne, więc z przyjemnością to zrobię.

ROZDZIAŁ 12

Mężczyźni żenią się z kobietami w nadziei, że te się nie

zmienią. Kobiety wychodzą za mąż z nadzieją, że oni tak.

autor nieznany

Mija już północ, gdy Martha przemyka się na dół, do barku,

nalewa sobie pełną szklaneczkę whisky i wspina się na palcach z

powrotem do swojego pokoju. Szczotkuje włosy, przy czym pokrzepia

się sporą ilością drinka.

Zbiera się na odwagę, otwiera drzwi sypialni i ostrożnie, na boso,

przemierza oświetlony przez księżyc korytarz. Mija sypialnie swoich

background image

podopiecznych, kanapę, na której całowali się z Cooperem, a także

łazienkę z cieknącym kranem, by wreszcie dotrzeć do celu - jego

pokoju. Waha się, więc powtarza sobie w myślach, że za dwa dni

wyjeżdża, a przecież musi wiedzieć, na czym stoi.

Wychyla szklaneczkę do dna, odstawia ją na parapet, po czym -

bez zastanowienia - chwyta za gałkę i wślizguje się po cichutku do

pogrążonej w mroku sypialni Coopera, zamykając za sobą drzwi.

Przez kilka sekund stoi nieruchomo, pozwalając oczom

przywyknąć do ciemności. Potem jedną ręką przytrzymując się ściany,

a drugą badając przestrzeń przed sobą, by uniknąć zderzenia z jakimś

meblem, po omacku odnajduje drogę do łóżka Coopera.

Po kilku krokach nagle uderza głową o coś dużego i twardego,

zwisającego z góry. W panice przychodzi jej do głowy absurdalna

myśl, że Beatrice zastawiła na nią pułapkę. Wyciąga rękę i dotyka

czegoś, co przypomina szorstki, suchy męski zarost.

Odnajduje w kieszeni zapałki, zapala jedną i odkrywa, że uderzyła

w wypchany pysk jakiegoś wielkiego jeleniowatego, może łosia? Nie

jest całkiem pewna. Teraz dopiero dostrzega, że całą ścianę pokrywają

trofea łowieckie - łby, poroża, niekiedy całe wypchane zwierzęta -

rzucające straszne cienie, które wyglądają niczym bajkowe potwory.

Wszystkie stwory wpatrują się w nią szklanymi oczami.

Gdy zapałka gaśnie i upada na podłogę, Martha zdaje sobie

sprawę, że ją upuściła. Nagle bardzo jej spieszno do Coopera, więc

przesuwa się szybko, aż natrafia na krawędź łóżka. Wyczuwa rękami

background image

wolne miejsce, wsuwa się pod kołdrę i przytula do jego szerokich

pleców. Rytm jego oddechu ulega zmianie, co oznacza, że już nie śpi.

- Na wypadek, gdybyś przywykł do cycatych dojarek, co włażą ci

do łóżka - szepcze - jestem Martha.

Cooper wypuszcza z ulgą powietrze, po czym wybucha

śmiechem.

- Myślałem, że śni mi się fantastyczny sen, i powtarzałem sobie:

„Tylko się nie obudź!" - Odwraca się do dziewczyny. - Witaj, Martho.

- Co to za muzeum przyrody nad naszymi głowami?

- Wpędziło cię do mojego łóżka, co?

- Hmm.

Cooper bierze ją w ramiona.

- Cieszę się, że tu jesteś. Miałem nadzieję, że jakimś cudem do

tego dojdzie.

- Więc dlaczego ty do mnie nie przyszedłeś?

- Dobre pytanie - odpowiada Cooper, wyraźnie zaskoczony. -

Chyba mnie nauczono, że prawdziwy dżentelmen z Południa nie

powinien włazić gościom do łóżek.

- Chyba powinnam za to podziękować twojej matce - mówi

Martha. Pieprzona Beatrice. - Wiesz, całe to gadanie o dżentelmenach

z Południa zaczyna mi już działać na nerwy.

- Dżentelmen to po prostu cierpliwy wilk.

- Mamy dziś pełnię, wilczku.

Cooper cichutko wyje.

background image

- Wyobrażam sobie, co pomyślałaby twoja matka o kobiecie,

która się tu zakrada - mówi Martha, nasłuchując odgłosu kroków na

korytarzu.

- I pewnie masz rację - odpowiada Cooper. - Bezpośredniością nie

grzeszy. Dla niej kobiecość to umiejętność skłonienia faceta, by robił,

co ona zechce, myśląc, że to jego pomysł.

Marcie imponuje przenikliwość Coopera co do charakteru matki.

- Kobiety z Południa to kwintesencja sprytu - ciągnie chłopak. -

Dlatego uważam, że jankeski są o niebo lepsze.

Martha uśmiecha się w ciemnościach.

- Pamiętasz, co ci powiedziałem w Muzeum Guggenheima? Że

cię uwielbiam, bo zawsze mówisz to, co myślisz?

- Nie - kłamie Martha.

- To prawda. Jesteś nieustraszona!

Całują się.

- Cooper?

- Tak?

Martha przewraca się na plecy.

- Gdybyś tylko wiedział, ile whisky w siebie wlałam, żeby się tu

znaleźć, przekonałbyś się, że nie jestem nieustraszona.

Jej oczy w końcu przyzwyczaiły się do ciemności i przygląda się

ledwo widocznej galaktyce - fosforyzującym naklejkom, które Cooper

umieścił na suficie pewnie jeszcze jako dziecko. Próbuje zebrać myśli

i przypomnieć sobie mówkę, którą wcześniej przygotowała z

zamiarem wygłoszenia jej Cooperowi.

background image

- Myślę, że jedyny sposób na nieustraszoność w miłości polega na

całkowitym zaufaniu do partnera. Przez cały tydzień starałam się

usprawiedliwić twoje zachowanie, ale teraz chcę po prostu wiedzieć:

czy twój stosunek do mnie się zmienił?

- Oj, Martho, chodzi o coś zupełnie innego - odpowiada Cooper,

przyciągając ją do siebie. Całuje ją w skroń. - Jesteś nieustraszona, a

ze mnie kompletny idiota.

Przez dłuższą chwilę leżą w ciemności, nie odzywając się do

siebie. Martha koncentruje się na sterczącym nad jej głową pysku

baribala, a Cooper szuka właściwych słów.

- Nie jestem facetem, który prosi o pomoc albo się komuś zwierza

- wyznaje wreszcie. - Nie zostałem tak wychowany i przychodzi mi to

z wielkim trudem.

- Cóż, dla mnie również zakradanie się w środku nocy do twojego

pokoju nie było zupełnie naturalne - mówi Martha. - Teraz twoja

kolej, żeby pójść na całość. - Odczekuje chwilę. - Jeśli chcesz,

przyniosę ci trochę whisky.

Cooper bierze głęboki oddech.

- Chyba musisz wiedzieć, że nie byłem z tobą całkiem szczery.

Martha sztywnieje i zbiera siły w oczekiwaniu na wzmiankę o

Jolene.

- Moja farma jest w tarapatach - wyrzuca z siebie Cooper. - I to

bardzo poważnych.

Ach, o to chodzi, myśli Martha.

background image

- Nie chcę wyjść na gruboskórną, ale nie pojmuję, jaki ma to

wpływ na twój stosunek do mnie?

- Hmm, to nie ma wpływu na to, co czuję, ale - może to zabrzmi

seksistowsko - w końcu jestem facetem. Nie mogę się o ciebie starać,

jeśli nie jestem w stanie nic ci zapewnić, nie mówiąc już o sobie

samym.

Żaden nowojorczyk nawet przez chwilę by o tym nie pomyślał,

odkrywa Martha.

- Więc wobec tego zamierzasz mnie rzucić?

- Jasne, że nie. Chociaż kiedy to teraz mówisz, widzę, że mogłaś

mnie całkiem opacznie zrozumieć. W rzeczywistości uważałem, że

nie mam prawa się do ciebie zalecać, jeśli mój świat wali się w gruzy.

Myślałem raczej o tym, żeby trochę zaczekać... aż znowu stanę na

nogi.

- A kiedy zamierzałeś mnie zawiadomić o tej niewielkiej

romantycznej zwłoce? Chyba miałam prawo się o tym dowiedzieć? -

Martha odwraca się znów na bok, tak że ich twarze dzieli zaledwie

kilka centymetrów. - Ironia losu, co? Ściągnęłam tu tych wszystkich

facetów, żeby się od ciebie uczyli, a okazuje się, że sam się od nich

uczysz.

Gładzi go po policzku.

- Mam dla ciebie nowinę: nie zakochałam się w tobie, bo

sądziłam, że masz świetną farmę mleczną.

- Wiem. Ale, choć może wydam ci się wariatem, zależy mi, żeby

tak było. - Cooper próbuje podsumować wszystko, czego się

background image

dowiedział w ciągu minionych dwóch dni. - Posłuchaj, Martho, choć

nie jest to przyjemne, coraz wyraźniej widzę, że mój sposób

prowadzenia farmy się nie sprawdza, ale staram się to naprawić. -

Ujmuje jej dłonie. - Proszę, daj mi jeszcze jedną szansę.

- Chyba da się to jakoś załatwić - odpowiada z uśmiechem

Martha. - Pod pewnymi warunkami.

- Wal śmiało - mówi Cooper. - Chociaż mam nadzieję, że nie

chodzi o jogę albo oczyszczanie twarzy.

- Po pierwsze, powstrzymaj swoją matkę. Po drugie, więcej mnie

nie odrzucaj. A po trzecie - Martha robi przerwę, by zebrać się na

odwagę - te wszystkie bzdury o dżentelmenach z Południa zostawiaj

za drzwiami sypialni.

- Zgoda, zgoda i jeszcze raz zgoda!

Nie śpią przez całą noc, do momentu, gdy nad wzgórzami

wschodzi słońce, a wyczerpany i szczęśliwy Cooper oświadcza, że

musi wydoić krowy. Ubiera się, siada na brzegu łóżka, bawiąc się

ciemnym lokiem Marthy - jednym z długich rozrzuconych na

poduszce kosmyków - i opowiada, jak goście przyszli mu z pomocą.

- Nie ma w tym krzty przesady - gdyby nie ty i twój zwariowany

pomysł na Obóz dla prawdziwych mężczyzn, byłbym już na dobrej

drodze, by stracić rodzinną farmę.

Martha odpowiada uśmiechem.

- Chyba się w tobie zakochuję, Martho McKenna - mówi Cooper.

- Powtórz to - szepcze dziewczyna.

Kilka godzin później Martha wymyka się z pokoju Coopera.

background image

Skrada się korytarzem, zdziwiona, że nocny wypad uszedł jej na

sucho. Ubiera się i zbiega na dół, radośnie witając Lucy i Beatrice,

które postukują w kuchni garnkami. Beatrice odpowiada jej, wyraźnie

podkreślając, że jest już popołudnie.

Martha zerka na zegar ścienny - dwunasta dwadzieścia.

- Oj! Przepraszam, zaspałam. Coś mnie ominęło?

- Absolutnie nic - mówi Lucy, wyczuwając nutę tajemniczości w

głosie przyjaciółki. Podaje Marcie kubek kawy i bezgłośnie porusza

ustami: A mnie coś ominęło?

Martha nie ma okazji zareagować, gdy Beatrice wręcza jej

szklaneczkę po whisky, którą dziewczyna zostawiła na parapecie obok

pokoju Coopera. Jest świeżo wymyta, ogrzana ciepłem rąk kobiety.

- Martho, bądź tak dobra i odłóż ją na miejsce.

Podopieczni Marthy spędzają dzień, ciężko pracując nad

ratowaniem farmy Tuckingtonów. Walter zaopatruje komputer

Coopera w bezprzewodowe łącze internetowe i dokłada wystarczająco

dużo pamięci, by umożliwić instalację rolniczego oprogramowania,

które nowojorscy pracownicy Kurta już nabyli, a obecnie dostosowują

do potrzeb farmy.

Simon nadal prowadzi analizę geologiczną, oznaczając kolorami

mapę gospodarstwa - pole po polu, według kryterium składu

chemicznego gleby. Bryce szkicuje logo i projektuje etykiety,

natomiast Adam testuje algorytmy, by można było dokonywać

obliczeń wysokości produkcji.

background image

Kurt z Cooperem wyjeżdżają do miasta. Negocjują z bankierami,

przekonując ich do cofnięcia decyzji o zajęciu farmy za pomocą

weksli od nowojorskich finansistów, chętnych do inwestycji

przyjaciół Kurta.

Lucy z Marthą dowożą do starej obory jedzenie i pod czujnym

okiem Beatrice zaczynają dekorować pomieszczenie na potańcówkę.

Dziewczyny z niecierpliwością czekają, aż kobieta zostawi je same,

dając im możliwość porozmawiania o wspólnej nocy Marthy i

Coopera, lecz nic takiego nie następuje.

Beatrice skwapliwie nadzoruje układanie kwiatów, składanie

serwetek, poprawia obrusy rozpostarte przez Lucy i Marthę na stole

oraz barze. Za to efekt przechodzi oczekiwania - obora wygląda

romantycznie i odświętnie z drewnianymi skrzynkami czerwonych

pelargonii na parapetach, uczepionymi belek sznurami lampek i

porozstawianymi gdzieniegdzie dzbanami słoneczników.

Dopiero późnym popołudniem wracają do domu, by się przebrać.

Spędzają wreszcie chwilę na osobności, poza zasięgiem uszu Beatrice.

Martha przymierza strój na wiejską zabawę, zakupiony u Barneysa

dwa dni przed wyjazdem z Nowego Jorku: szeroką, szykowną

spódnicę i obcisłą białą bluzkę z głębokim dekoltem.

Tymczasem Lucy przykłada ucho do drzwi, nasłuchując

skrzypienia desek podłogi. Gdy się w końcu upewnia, że nie mają

towarzystwa, rzuca się na łóżko.

- Gadaj! - żąda, a Martha odpowiada jej, śpiewając z nosowym

wiejskim akcentem:

background image

- I'm just a girl who can't say no\* - Tańczy po pokoju,

wymachując spódnicą, i wyjawia szczegóły miłosnej nocy. Jest w

siódmym niebie, gdy opowiada o Cooperze, a jednocześnie się ubiera.

- Mogłabym zagrać główną rolę w Oklahomie. Fajna ta spódnica,

prawda?

- Tak, tak, bardzo - odpowiada Lucy, którą bardziej ciekawi

romans przyjaciółki z Cooperem niż jej ubranie. Nie przepada za

chodzeniem po sklepach, więc włożyła sukienkę typu futerał, którą

ma już ponad dziesięć lat - prostą, błękitną, sięgającą tuż ponad

kolana, z kwadratowym dekoltem obszytym maleńkimi stokrotkami. -

Opowiedz, jak to wspaniale być z takim facetem jak Cooper.

- Wiesz, nic się nigdy nie układa tak, jak sobie wymyślisz -

odpowiada Martha, robiąc minę do lustra w trakcie malowania rzęs

tuszem. - Cooper nie ma tych wad, do których się przyzwyczaiłyśmy

u znajomych facetów, ale z kolei nie ma ich zalet.

- Jakich?

- No, po pierwsze, nasze mieszczuchy potrafią rozmawiać o

uczuciach.

- Hmm. Tydzień temu nazwałabyś to mazgajstwem.

- Więc wyobraź sobie, że to się nie zdarzyło i masz Coopera. Jest,

rzecz jasna, bardzo męski i szarmancki, ale nie najlepszy, gdy chodzi

o emocje - wyjaśnia Martha, opisując, jak chłopak gotów był raczej

zaryzykować ich kiełkującą znajomość, niż przyznać się do swoich

niepowodzeń.

* „Taka już jestem, że nie umiem odmówić!"

background image

- Naprawdę nie można jednego z drugim pogodzić? - jęczy

zawiedziona Lucy.

- Najwyraźniej nie! No jak, gotowa? - pyta Martha, chwyta

przyjaciółkę za rękę i podrywa z łóżka.

Na dole Beatrice wygląda przez kuchenne okno. Obserwuje

burzowe chmury, które zbierają się nad pobliskimi wzgórzami.

- Czyż burza nie jest piękna? - pyta. Gdy wypowiada te słowa,

niebo ciemnieje i nabiera fantastycznego fioletowo-szarego koloru.

- Bardzo - odpowiada Martha, wyobrażając sobie nawałnicę, jaka

się rozpęta, gdy Beatrice się dowie, że jej syn się w niej zakochał,

zresztą z wzajemnością.

- Cóż, ta przeszła bokiem na wschód - mówi Lucy. - Widzicie, w

którą stronę zwraca się górna część chmur w kształcie kowadła?

Można po tym poznać, dokąd skieruje się burza.

- Boże, skąd ty to wszystko wiesz? - pyta z podziwem Martha. Na

próżno stara się sobie przypomnieć jakąkolwiek informację pomocną

w przewidywaniu pogody.

Rudy, pręgowany kot zeskakuje z płotu, wywołując u Marthy

przypływ tęsknoty za domem. Brakuje jej Hannibala i po raz pierwszy

uświadamia sobie, jaka odległość dzieli Nowy Jork od Wirginii

Zachodniej.

- Cholerny kocur, zrobił sobie z mojego ogrodu wychodek - piekli

się Beatrice, po czym gwiżdże na Tora i Tapa, by przepędziły intruza.

background image

Kiedy dziewczyny pojawiają się w oborze, kapela już się

rozgrzewa. W środku pełno jest sąsiadów i przyjaciół, którzy popijają

orzeźwiające koktajle i przytupują w takt muzyki.

Martha od świtu nie widziała Coopera, a gdy dostrzega go na

scenie, przygląda się, jak czule trzyma kontrabas - niczym postawną

kobietę - i marzy, by znaleźć się w jego objęciach zamiast

instrumentu. Chłopak uroczo kiwa głową w rytm muzyki, przymyka

oczy, żeby dotrzymać kroku rozbawionemu bandżo, które wciąga w

ożywioną rozmowę mandolinę, skrzypce, gitarę i coś, czego Martha

jeszcze nie zna - drumlę.

Muzycy grają bluegrass, Hillbilly, ragtime i old-timey. Żwawo

przebierają palcami, pracują całymi ciałami, aż na ich czoła występuje

kroplisty pot, zupełnie jak w kreskówkach.

Na komendę Beatrice rozpoczyna się taniec w cztery pary.

Najpierw mężczyźni ustawiają się po jednej stronie strychu, a kobiety

po drugiej, kłaniając się sobie z zachowaniem odpowiedniej

odległości. Gdy jednak nawoływania Beatrice stają się częstsze i

bardziej skomplikowane -Do-si-do! Allemande! Circle borne! - pary

się łączą, parkiet zmienia w wymyślny kalejdoskop migających figur i

wzorów, a solidna podłoga ugina się pod ciężarem tak wielu tancerzy.

Adam rozmawia z Jessem. Trzyma się na uboczu. Tancerze

przypominają mu czasy gimnazjum, kiedy jako nieśmiały chłopak

chował się z kolegami pod sceną, gdzie wspólnie komentowali

dziewczyny, zamiast poprosić je do tańca.

background image

Kobiety z Neoli pięknie dziś wyglądają - w wyjściowych

sukniach i z mocno umalowanymi rzęsami przypominają lalki.

Najładniejsza z nich, Jolene, wyłania się z tłumu, lekko odurzona

piwem. Prosi Adama do tańca. W szkole taka dziewczyna nigdy nie

zwróciłaby na niego uwagi, ale teraz, tuż przed trzydziestką, nie jest

już tak wybredna.

Adam grzecznie odmawia, tłumacząc, że pierwszy taniec obiecał

Lucy. Rozgląda się po strychu w poszukiwaniu dziewczyny.

Dostrzega ją po drugiej stronie parkietu. Zaśmiewa się z czegoś z

Marthą. Obie stoją przy zespole, naśladując grę Coopera.

Adam nagle zdaje sobie sprawę, że Lucy wygląda olśniewająco z

wysoko upiętymi włosami i odsłoniętą smukłą szyją. Widać, że

szczęście przyjaciółki sprawia jej wielką radość. Jej twarz rozjaśnia

beztroski uśmiech, którego chłopak niemal już nie pamięta. Dlatego

zastanawia się, czy w jakiś sposób nie przyczynił się do jego

zniknięcia. Przypomina sobie rozczarowanie Lucy w walentynki.

Na co ja, do cholery, czekam? - doznaje iluminacji. Wie, że

wkrótce skończy rozprawę doktorską, co wiąże się z niezliczonymi

możliwościami pracy, lecz nie ma drugiej takiej Lucy, która przecież

jest dla niego wszystkim. Natychmiast postanawia się oświadczyć.

Jeszcze tego wieczoru. Stara się wymyślić coś romantycznego, ale

zawodzenie chuderlawego wokalisty - „Dlaczego nie kochasz mnie

już jak dawniej?" - nie pozwala mu się skupić. Udaje się więc do

pustego silosu przy oborze, gdzie panuje spokój. Chodzi w kółko i

ćwiczy.

background image

- Lucy - mówi na głos - nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć...

Lucy, chyba wiesz, co do ciebie czuję... Lucy, jesteśmy ze sobą już

ponad dwa lata... Wyjdź za mnie, Lucy - postanawia wreszcie.

Jego słowa przyjemnie odbijają się echem, są zdecydowane,

proste i konkretne.

- Popatrz tylko na mojego braciszka - mówi Martha, przyglądając

się, jak Jesse przemyka obok z jakąś ślicznotką w objęciach.

Lucy rozgląda się za ich podopiecznymi, którzy flirtują na całego

i usłużnie przynoszą drinki. Miejscowe dziewczyny otaczają ich ze

wszystkich stron, trzymają pod rękę, śmieją się z dowcipów,

pochylają, by szepnąć coś do ucha.

- Nie mogę uwierzyć, że to faceci z twoich nieudanych randek.

- Żartujesz! - odpowiada Martha.

Zespół gra teraz jakąś piosenkę country-western i tancerze się

rozchodzą.

- Trzeba przyznać, że lekcje two-stepa Beatrice okazały się

nieocenione - mówi Lucy.

- Spójrz, nieźle sobie poczynają.

Martha niechętnie przyznaje jej rację, patrząc, jak Simon pewnie

obraca w tańcu dziewczynę w rozkloszowanej spódnicy.

- Obóz dla prawdziwych mężczyzn przeszedł moje oczekiwania.

- Adam też zachowuje się zupełnie inaczej - dodaje Lucy.

Wyciąga szyję, by dostrzec go w odległych zakamarkach strychu. -

Gdzie on się właściwie podział? Jeszcze nawet nie zatańczyliśmy.

background image

Gdy zespół robi sobie przerwę, Cooper przemierza strych w

poszukiwaniu Marthy. Beatrice zastępuje mu drogę, podając szklankę

lemoniady.

- Dzięki, mamo - odpowiada, odbierając szklankę z oczami nadal

utkwionymi w Marcie, która kieruje się w jego stronę.

- Wspaniale grałeś, kochanie - mówi Beatrice, przysuwając się

bliżej. - Mogę cię prosić na słówko?

Martha nieco zwalnia, niepewna, czy jest mile widziana, lecz

Cooper wyciąga do niej rękę ponad ramieniem matki. Po chwili

dziewczyna stoi już u jego boku.

- Ślicznie wyglądasz - mówi, delikatnie całując ją w usta.

Beatrice stanowczo odwraca głowę, sugerując synowi, by przeszli

porozmawiać na osobności, lecz Cooper się nie zgadza.

- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, możesz to zrobić w

obecności Marthy - zwraca się do matki.

- Cóż, miałam nadzieję, że poprosisz Jolene do tańca - mówi

Beatrice. - Jestem pewna, że Martha nie miałaby nic przeciwko temu.

Myślę, że to niegrzecznie tak zaniedbywać starych przyjaciół tylko

dlatego, że odwiedzili cię nowi.

- Grałem, mamo. Nikogo nie zaniedbuję - odpowiada Cooper,

czując, że Martha łowi każde jego słowo. - W każdym razie obawiam

się, że karnet mam już na ten wieczór zapełniony. - Udaje, że do niego

zagląda. - Martha, Martha, Martha, Martha, Martha.

Martha uśmiecha się triumfująco do Beatrice. Jego karnet jest już

na zawsze zapełniony, kochana.

background image

Beatrice unosi podbródek i odchodzi w kierunku bufetu, jakby ta

rozmowa nigdy się nie odbyła.

Wkrótce kapela znów zaczyna grać, a Jolene, kołysząc biodrami,

zbliża się do Marthy.

- Kto to jest? - pyta, wskazując wzrokiem Kurta.

Martha podziwia jej tupet, lecz nie potrafi określić, czy Kurt

naprawdę wpadł Jolene w oko, czy ta chce tylko udać brak

zainteresowania Cooperem.

- Ma na imię Kurt. Nie ma partnerki, jest bystry, świetnie mu się

powodzi... i zostaje na farmie Tuckingtonów jeszcze dwa tygodnie.

Jolene uważnie mu się przygląda.

- I jeszcze mała wskazówka: kiedyś powiedział mi, że uwielbia

kobiety o smutnych oczach - dodaje Martha, podając gałązkę oliwną

na zgodę. - Z przyjemnością cię przedstawię.

- Nie trzeba - odpowiada Jolene, wygładzając dłońmi spódnicę.

Gdy unosi głowę, z jej twarzy znika uśmiech i zmierza w stronę

Kurta z taką miną, jakby właśnie zdechł jej ukochany szczeniaczek.

Martha wybucha śmiechem. Szczerze podziwia Jolene za

umiejętność wczuwania się w rolę.

Podczas kolejnej przerwy zespołu Martha ciągnie Lucy i Coopera

na zebranie instruktorów obozu. Zbiegają na dół, mijają zagrody dla

cieląt, po czym wychodzą na zewnątrz, na pachnące wieczorne

powietrze Wirginii Zachodniej. Na niebie kłębią się chmury, więc

Martha prowadzi przyjaciół wzdłuż obory na zbocze pagórka,

osłonięte jeszcze spadzistym dachem budynku.

background image

- Wznieśmy toast - mówi, unosząc butelkę. - Za Obóz dla

prawdziwych mężczyzn!

- Za Obóz dla prawdziwych mężczyzn - powtarzają przyjaciele.

Martha pociąga spory łyk piwa, upojona sukcesami minionego

tygodnia, a szczególnie tym jej i Coopera.

- I za najlepszych na świecie instruktorów.

- Racja - zgadza się Cooper.

- Cały czas jestem w szoku, że to wypaliło - mówi Lucy.

- Cóż, to fakt - odpowiada Cooper. - Zauważyłyście, jak chłopaki

świetnie sobie radzą? Dziewczyny za nimi szaleją. A ja z radością

melduję, że każdy uczestnik obozu zaliczył podstawowy kurs z

zakresu mechaniki samochodowej, stolarki, instalacji elektrycznych i

posługiwania się bronią. Oczywiście z wyjątkiem Bryce'a.

- Biedny Bryce - lituje się Lucy.

- Poradzi sobie - zapewnia Martha. - To twórczy facet z dobrą

pracą i dużą klasą. Większości kobiet to wystarczy.

Cooper przytakuje ruchem głowy.

- Za rok mogę znów zorganizować Obóz dla prawdziwych

mężczyzn, kiedy tylko zechcecie.

- Za rok? - dziwi się Martha. - A może za miesiąc?

- Zaraz, zaraz - przerywa Lucy. - Chcę jeszcze porozmawiać o

tym obozie. Kto waszym zdaniem najwięcej z niego wyniósł?

- Czyli który uczestnik najbardziej się zmienił? - pyta Cooper.

- Tak.

- To jasne - odpowiada Martha.

background image

Adam wraca na strych z mocnym postanowieniem działania.

- Widziałeś gdzieś Lucy? - pyta Jessego.

- Przed chwilą cię szukała - odpowiada Jesse. - Chyba wyszła z

Marthą na zewnątrz.

- Poszukam jej - mówi Adam, który jak najszybciej chce mieć

wszystko za sobą, póki starcza mu odwagi.

Wychodzi z obory, zrywa garść rosnących przy ścianie stokrotek,

po czym podąża za dobiegającym zza obory głosem Lucy, donośnym i

rozbawionym. Przy rogu budynku zatrzymuje się, żeby zebrać myśli i

jeszcze raz przećwiczyć oświadczyny. Zerwał się wiatr, pada deszcz, a

jego przyszła żona znajduje się zaledwie kilka kroków od niego.

Szykuje się do przerwania jej rozmowy, gdy słyszy słowa Coopera.

- Pewnie, Kurt zrobił duże postępy, ale przecież już na początku

nie było z nim tak źle.

- Zastanów się, Lucy - zachęca Martha. - Kto był w naprawdę

kiepskiej formie?

- Chyba wszyscy?

- Naprawdę nie wiesz? - dziwi się Cooper.

- Miłość jest ślepa - stwierdza Martha. - Dam ci wskazówkę:

przewody rozruchowe.

Cooper przedrzeźnia falsetem:

- Tam w lesie coś się czai, tak bardzo się boję.

Lucy otwiera usta ze zdziwienia.

- To Adam zrobił największe postępy?

- Zdecydowanie najszybciej - potwierdza Cooper.

background image

- Racja - zgadza się Martha. - Za Adama.

Cooper pierwszy zauważa Adama, który wychodzi zza rogu

akurat wtedy, gdy cała trójka wznosi za niego toast, stukając się

butelkami. Jeśli chłopak nie wierzył dotąd w to, co usłyszał, panika,

jaką dostrzega na twarzach przyjaciół, rozwiewa jego wątpliwości.

- Przywiozłaś mnie tu jako kursanta? - pyta Lucy.

- Daj spokój, tylko się nabijaliśmy - mówi Cooper, lekko się

jąkając.

- Opowiedziałaś im o naszym wyjeździe w walentynki?

- Tylko dla żartu - tłumaczy Cooper.

Adam patrzy na niego z ukosa i pyta:

- Jakim prawem mnie krytykujesz? Przecież pomogłem ci ocalić

dupę. - Przenosi spojrzenie na Lucy, zawstydzony, że Cooper i Martha

wiedzą o jego porażkach podczas fatalnej wyprawy. - Okłamałaś

mnie, że jedziemy tu tylko na wakacje?

- Adamie, wszystko ci wytłumaczę...

- Okłamałaś mnie! - powtarza chłopak.

- Chwileczkę, Adamie - wtrąca się Martha. - Lucy nie chciała tego

zrobić. To ja ją namówiłam.

- A co to za różnica? - pyta, czując się okropnie głupio. Upuszcza

stokrotki na ziemię.

- Adamie, daj spokój, robisz z igły widły. Przyłapałeś nas na

głupocie i braku wrażliwości i przepraszamy cię za to - mówi Lucy. -

Ja cię przepraszam.

Adam odwraca się i odchodzi.

background image

- Adamie, poczekaj chwilę - woła Martha. - Rozumiem, że jesteś

wściekły, i masz do tego prawo. Ale Lucy też. Przecież wiadomo, że

ona zupełnie nie umie kłamać, więc wyobraź sobie, ile ją to

kosztowało, żeby cię tu ściągnąć.

- Więc to moja wina, że moja dziewczyna mnie oszukała? Nie

sądzę. - Adam patrzy na nich z odrazą i odbiega.

Lucy zrywa się za nim, ale waha się, nie wiedząc, co robić.

- Daj mu trochę czasu - mówi Cooper. - Musi ochłonąć.

- Wszystko będzie dobrze - zapewnia Martha.

- Nie będzie. Nic już nie będzie dobrze.

- Nie zapominaj, że Adam nie jest bez winy. Jego wyjazd na obóz

nie był nagrodą za dobre sprawowanie. Był egocentrycznym dupkiem

i ignorował twoje potrzeby - przypomina Martha. - Ty tylko chciałaś

wszystko naprawić. A co do obozu, to bynajmniej nie była pomyłka.

Czy Adam kiedykolwiek tak o ciebie dbał?

Martha obejmuje Lucy, lecz ta odtrąca jej rękę i biegnie za swoim

chłopakiem.

Gdy okrąża oborę, przekonuje się, że jest już za późno. Adam

odjeżdża jedną z ciężarówek. Tylne światła znikają za wzgórzem i

pojawiają się znów w oddali, za pastwiskiem, przy którym wiejska

droga krzyżuje się z prowadzącą do miasta. Potem przepadają na

dobre.

background image

ROZDZIAŁ 13

Najpiękniejszy w męskich mężczyznach jest pierwiastek

kobiecy, a w kobiecych kobietach - męski.

Susan Sontag

Adam budzi się przy pierwszym przenikliwym pianiu

Pavarottiego. Choć słońce dopiero co wstało, chłopakowi wydaje się

niesamowicie jasno. Głowa mu pęka. Próbuje się skupić na

zamazanym obrazie za oknem, aż wreszcie rozpoznaje dach domu

Tuckingtonów. Musiał utknąć na drodze dojazdowej.

Ostatnia rzecz, jaką pamięta, to picie whisky w miejscowym barze

ze starym twardzielem, który był płetwonurkiem podczas drugiej

wojny światowej.

Co teraz powie Lucy? W nocy, gdy gniew mu już minął,

uświadomił sobie, że w podsłuchanej rozmowie najbardziej

rozdrażniła go prawda o nim samym. W minionym roku w którymś

momencie stracił pewność siebie i zaczął się panicznie bać oczekiwań

Lucy. Chowa głowę w ramionach i ponownie zapada w sen, choć

kogut wcale nie milknie.

Kilka godzin później budzi go nieśmiałe pukanie w szybę.

Otwiera oczy i widzi, jak Lucy próbuje otworzyć drzwi z dwoma

kubkami kawy w rękach.

Naciska klamkę, a dziewczyna zajmuje miejsce obok niego.

- Hej - mówi.

- Hej. - Przesuwa się i opiera o drzwi po stronie pasażera, by móc

spojrzeć jej w twarz.

background image

- Słyszałam, jak w nocy przyjechałeś, ale pomyślałam, że przyda

ci się odrobina samotności, bo inaczej wszedłbyś przecież do domu. -

Ma podpuchnięte, zmęczone oczy i nie wie, co powiedzieć. -

Wszystko okay?

- Bywało lepiej - przyznaje Adam, pocierając skronie. Zdaje sobie

sprawę, że na pewno wygląda okropnie, a pachnie jeszcze gorzej.

Lucy podaje mu kubek z kawą.

- Słuchaj, Adamie, czuję się strasznie po tym, co wczoraj zaszło.

Mogę ci tylko powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że cię uraziłam. Nie

ma dla mnie usprawiedliwienia.

- Przestań - ucisza ją Adam.

Siedzą w milczeniu, popijając kawę. Po deszczu wiosenna

roślinność stała się jeszcze bujniejsza, na kamienny murek przylatuje

gołąb karoliński i wyśpiewuje swą smutną pieśń w nadziei, że

zaimponuje potencjalnej partnerce.

- Proszę, powiedz coś - mówi Lucy. - Wybaczysz mi, prawda?

- Oczywiście, że tak, Luce - zapewnia Adam. - Jasne, że jeśli

miałbym wybór, wolałbym, żebyś wyraziła to wszystko inaczej. Ale

rozumiem, że nie dałem ci wielkiego wyboru.

Lucy oddycha z ulgą, zamyka oczy i chwyta Adama za rękę. Ptak

zwrócił uwagę samicy, przekrzywia główkę i rozkłada ogon.

- Mam nadzieję, że ty też mi wybaczysz - dodaje łagodnie Adam.

- Wiem, że zachowywałem się jak idiota. Tak się uwikłałem w to, co

mi nie wychodziło, że zaniedbałem jedyne, co naprawdę się udało.

background image

Lucy ściska jego rękę, a on odpowiada jej uściskiem. Oba gołębie

sfruwają z muru, by kontynuować zaloty poza zasięgiem ludzkiego

wzroku.

W domu wszyscy zebrali się w kuchni, gdzie Beatrice celebruje

wystawne pożegnalne śniadanie złożone z jajecznicy, bekonu,

kiełbasek, a do tego jeszcze naleśników.

- Podczas śniadania nikomu nie powinno się kazać wybierać

między jajkami a naleśnikami - mówi, pogryzając chrupiący pasek

bekonu.

- Bez wątpienia będzie nam brakowało pani kuchni - wyznaje

Bryce, a reszta mężczyzn potakuje. Kolejno nakładają sobie pełne

talerze i znikają za drzwiami jadalni.

Kątem oka Martha dostrzega łańcuszek mrówek wdrapujących się

na stół, gdzie stoją półmiski z jedzeniem. Marszczy czoło. W tej samej

chwili zauważa je Bryce, szybko zabiera swoją porcję i odchodzi.

Martha moczy papierowy ręcznik z zamiarem unicestwienia

owadów, gdy nadchodzą Lucy i Adam.

- Stop! Nawet o tym nie myśl! - powstrzymuje ją przyjaciółka.

- Daj spokój, Lucy - mówi Martha. - To tylko mrówki!

- Owszem, więc powinnaś uważnie im się przyglądać -

przekonuje Lucy, kiwając na przyjaciółkę, by się zbliżyła. - Uważaj,

gdzie stawiasz nogi. - Adam z Cooperem też się pochylają. Cztery

twarze zawisły nad blatem w odległości kilku centymetrów od

mrówek. - Daj im trochę naleśnika.

background image

- W moim domu nie karmi się mrówek, wypraszam sobie - wtrąca

się Beatrice.

- Spróbujcie czegoś się od nich nauczyć - zwraca się do przyjaciół

Lucy. - Przetrwały ponad sto milionów lat. Na całym świecie jest ich

chyba bilion. Ważą więcej niż wszystkie ptaki, płazy, gady i ssaki

razem wzięte.

- Obrzydliwe, Luce - komentuje Martha. - Możesz nam

powiedzieć, jaka nauka z tego płynie, czy mamy się zastanawiać do

samej śmierci?

- Nie ma w tym żadnej nauki - wzdycha Lucy. - To bardziej

impuls do przemyśleń. Mrówki dowodzą, co można osiągnąć dobrą

współpracą i ciężką harówką.

- Ach, ty nasza biolożko - mówi Cooper.

Adam otacza Lucy ramieniem.

- Moja biolożko - poprawia.

Dziewczyny pomagają Beatrice posprzątać po śniadaniu. Nagle

Martha uświadamia sobie, jak już późno.

- Wszyscy na pokład! - krzyczy.

- Chybiona metafora - mówi Lucy. - Wymyśl coś bardziej

farmerskiego.

- Hajda, psiaki! - nawołuje mężczyzn, którzy pakują się w swoich

pokojach.

- Dużo lepiej - przyznaje Cooper.

Po chwili podopieczni Marthy są już na dole, przechodzą przez

kuchnię i wsiadają do ciężarówki. Lucy podąża za nimi, chcąc

background image

pozostawić Marcie i Cooperowi trochę czasu na osobności, zanim

wpakują się do samochodu, jak pozostali, by wyruszyć w

dwugodzinną podróż na lotnisko.

- Kiedy znów się zobaczymy? - pyta Cooper, obejmując Marthę w

pasie. - Chcesz przywieźć kolejną gromadkę facetów czy mogę liczyć,

że spędzimy odrobinę czasu sam na sam?

Martha uśmiecha się na myśl o tym, że mogłaby mieć go

wyłącznie dla siebie.

- O niczym innym nie marzę, tylko by pobyć z tobą sam na sam.

Stłumione chrząknięcie uświadamia im obecność Beatrice i

Martha szybko zmienia zdanie.

- Jest szansa, że wkrótce zjawisz się w Nowym Jorku?

- Tak się składa, że za dwa tygodnie pewnie się tam wybiorę

razem z Kurtem, żeby poznać inwestorów. Mogę się u ciebie

zatrzymać?

Martha lekko się rumieni, zadowolona, że o to spytał.

- Oczywiście.

Cooper przytula ją i odsuwa się.

- Chyba już czas ruszać w drogę - mówi.

Klaszcze i zbiera chłopaków. Beatrice podchodzi do Marthy z

rozpostartymi ramionami.

- Tak mi miło, że przyjechałaś - mówi, czule ściskając gościa na

pożegnanie. - Mam nadzieję, że niedługo znów nas odwiedzisz.

- Dziękuję - odpowiada zakłopotana Martha. Nie jest pewna, czy

Beatrice próbuje uśpić czujność Coopera i dopaść ją pod nieobecność

background image

syna, czy jej uczucia rzeczywiście się odmieniły. A może po prostu

tak się cieszy, że już wracam do Nowego Jorku? - zastanawia się,

wychodząc na werandę. Dołącza do Lucy, która obserwuje mężczyzn.

- Myślisz, że bardzo chcą wrócić do domu czy szkoda im

wyjeżdżać? - pyta.

- Pewnie i to, i to - odpowiada Martha. - W każdym razie ja tak

czuję. Z jednej strony nie mogę się już doczekać powrotu do miasta i

wszystkiego, co znajome: Pierwszej randki, przesłuchań, sushi na

telefon, Hannibala. Z drugiej - zaczęłam naprawdę cenić poczucie

ponadczasowości i bezpieczeństwa, jakie dają krowy. - Zapala

papierosa, po czym zaciąga się z namysłem. - Jak wiesz, nie ma nic

lepszego niż miłość dobrego faceta.

Patrzą, jak mężczyźni z łatwością wrzucają torby do bagażnika.

Walter kopie opony, Simon po raz ostatni rozgląda się dokoła, Jesse

głaszcze Tapa i Tora, a Bryce czyści tylne siedzenie dezynfekującymi

chusteczkami.

- Twój kumpel Bryce za niczym tu chyba nie zatęskni - mówi

Lucy.

- Pewnie nie, ale gwarantuję ci, że reszcie będzie tego brakowało.

Myślę, że wiele wynieśli z tego wyjazdu. Jesse na przykład pierwszy

raz w życiu poleci bez łykania środków uspokajających.

- Imponujące.

- A u ciebie i Adama wszystko gra?

- Tak, jest całkiem nieźle. Wszystko już obgadaliśmy. Nie tylko

przyznał się do swoich błędów, ale wybaczył mi moje - mówi Lucy,

background image

spoglądając na pogrążonych w rozmowie Adama i Coopera. Ma

nadzieję, że się pogodzą. - Kiedy bogowie chcą człowieka ukarać,

odpowiadają na jego modlitwy. Chciałam, żeby Adam był silniejszy, a

teraz muszę się nauczyć żyć z tą jego siłą.

Martha potakuje i znów się zaciąga.

- Ciekawe, co Eva na to wszystko powie.

Lucy wybucha śmiechem.

- Musimy jej mówić, że zabłądziłyśmy w jaskiniach?

- Odbiło ci?! Mówimy same dobre rzeczy.

Gdy ciężarówka jest już pełna, Lucy i Martha wskakują na

przednie siedzenie, między Coopera i Adama. Machają na pożegnanie

Beatrice i Kurtowi, którzy stoją na werandzie z Torem po jednej, a

Tapem po drugiej stronie i wyglądają jak wycięci z sielankowej

pocztówki. Samochód rusza, przejeżdża przejściem dla bydła, po

czym skręca i jedzie dalej wzdłuż nowo postawionego płotu - jasnego,

nie brudnoszarego.

Mijają pastwisko dla cieląt, główną oborę i przydrożny rów

porośnięty fioletowo kwitnącym sadźcem purpurowym. Lucy opiera

głowę o ramię Adama, a Martha patrzy na znikającą farmę

Tuckingtonów, zastanawiając się, czy życie tak różne od tego, jakie

dotychczas prowadziła, byłoby dla niej w ogóle możliwe.

Cooper obejmuje ją ramieniem i Martha wie, że zdobędzie się na

kompromis.

Tak jak wszyscy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dieta dla prawdziwego mężczyzny
Nowoczesne metody antykoncepcji dla kobiet i mezczyzn
cwiczenia dla otylych mezczyzn
jak byc prawdziwym mezczyzna
Dla prawdziwego przyjaciela
Słownik dla kobiet i mężczyzn, DIETA I ODCHUDZANIE
Są trzy sposoby ocalenia Polski i zemsty na jej katach, Polska dla Polaków, AAKTUALNOŚCI
Warsztaty - Jak być prawdziwym mężczyzną, Kobieta i Mężczyzna
Prawdziwy mezczyzna fragment
Dla prawdziwego przyjaciela
Prawdziwy mężczyzna
Rady dla młodych mężczyzn od starego mężczyzny, rożne
Z PAMIETNIKA PRAWDZWEGO MĘŻCZYZNY
JEJ PORTRET, teksty piosenek
04 Jej portret
prawdziwy mezczyzna
cwiczenia dla kobiet, Ćwiczenia Dla Kobiet I Mężczyzn, Kobiety
70 podniet dla Twojego mężczyzny, 04. chomikowe różności, Coś dla pań
prawdziwy mezczyzna

więcej podobnych podstron