Brodeur Adrienne
Obóz dla prawdziwych mężczyzn
Martha i Lucy to typowe nowojorskie kobiety: piękne,
pewne siebie, każda w swoim stylu. Jedyną bolączką, której
nie potrafią przezwyciężyć, jest... brak prawdziwych mężczyzn.
Ich znajomi faceci są zniewieściali, zarozumiali, niezaradni.
Nadzieję daje im tylko Cooper, przyjaciel Lucy ze studiów,
przystojny, wykształcony, męski pod każdym względem...
farmer.
Dziewczyny wpadają na szatański pomysł: zorganizują dla
mieszczuchów obóz dla prawdziwych mężczyzn na farmie
Coopera.
ROZDZIAŁ 1
„Czego chce kobieta?" — oto ważkie pytanie, na które mimo
trzydziestu lat zgłębiania kobiecej duszy wciąż nie potrafię
odpowiedzieć.
Zygmunt Freud
Lucy Stone jak zwykle czeka na Marthę. Pracowała dziś do późna
i prosto z laboratorium przyjechała taksówką do La Luny, winiarni w
Chelsea, w której teraz siedzi, zastanawiając się, dlaczego tak się
spieszyła. Martha nigdy nie przychodzi na czas.
Tego wieczoru Lucy jest przynajmniej na to przygotowana -
zabrała najnowszy numer „Biology Today", otwarty teraz na artykule
o zwyczajach godowych jaskółek. Pismo leży na barze z nierdzewnej
stali, a Lucy trzyma w ręku pióro, gotowa w każdej chwili zrobić
notatkę na marginesie. Tylko czytanie jej nie idzie, po prostu stara się
wyglądać na zajętą, by uniknąć niechcianej rozmowy.
Starannie zaczesała do tyłu jasne włosy i spięła je dużą klamrą, na
nosie ma okulary w grubej czarnej oprawie, jak ktoś, kto chce, żeby
go poważnie traktowano. Jednak mimo swoich trzydziestu trzech lat,
stanowiska wykładowcy na Uniwersytecie Columbia i perspektywy
wspaniałej kariery, Lucy nie udaje się wyglądać na doświadczoną
biolożkę.
Wszelkie podejmowane przez nią próby odnoszą skutek
przeciwny do zamierzonego - wydaje się młodziutka i jeszcze bardziej
przystępna, jak dziewczynka w butach na wysokich obcasach i
wyjściowej sukience matki, która dopiero wtedy sprawia wrażenie
naprawdę małej.
Już piętnaście po dziewiątej, a umówiły się na spotkanie kwadrans
wcześniej. Oznacza to, że Martha ma jeszcze pięć minut, zanim obie
oficjalnie uznają ją za spóźnioną. Spokojnie.
Zaraz przyjdzie, zapewnia się w myślach Lucy i zastanawia się,
jak to jest być pewną siebie kobietą, która sama chodzi po fajnych
knajpach - po prostu poczytać albo na lampkę wina - i nie przejmuje
się, co wszyscy wokół myślą.
- Martha ma dziś wielki dzień, co? - pyta Eva, pulchna barmanka
z La Luny, i nalewa Lucy kieliszek czerwonego wina. - Wierzyć się
nie chce, że jej tak wychodzi prawie bez przygotowania.
Wszystko jedno, ile wypiją, Eva bierze od Lucy i Marthy tylko za
jeden kieliszek. Mówi, że dzięki nim interes lepiej się kręci, ale w
rzeczywistości ma ochotę na Marthę, a przy tym cały czas dostaje od
nich niezłe napiwki. Eva - bardziej prowokacyjna niż ładna - ma na
sobie jak zwykle spódnicę-biodrówkę, odsłaniającą spory kawałek
młodego brzuszka i tatuaż - lekko rozchylone usta - tuż poniżej pępka.
Lucy potakuje. Też nie mogę w to uwierzyć, myśli, ale jeśli
komuś się uda, to właśnie Marcie.
Lucy wpatruje się w rozstawione na barze miseczki rzodkiewek.
Przychodzi jej na myśl Scarlett O'Hara, której zbiera się na mdłości na
widok zrujnowanej Tary. Zastanawia się, kto właściwie lubi
rzodkiewki. Wystarczy jednak rzut oka na bar i Lucy dostrzega, że
wszyscy. Ludzie skupili się wokół miseczek, zanurzają rzodkiewki w
soli morskiej i wkładają do ust.
Na ten widok zalewa ją fala tęsknoty za domem, za Cape Cod,
gdzie w barach pogryza się zwykle orzeszki ziemne i mieszankę
Cheksa. Tu, w La Lunie, jedzenie jest wyrafinowane, pełne smaków,
których poznanie wymaga pewnej dozy dobrych chęci.
Eva wyjaśniała jej, że jedzenie ma „sprostać konkurencji" wina.
En gardę, myśli Lucy i macza rzodkiewkę w soli, po czym wkłada ją
do ust i rozgryza. Oczy trochę łzawią od ostrego smaku. Lucy upija
łyk wina i sięga po kolejną rzodkiewkę. Potem po następną.
- Hej - zagaduje z tyłu przystojny trzydziestopięciolatek o
piaskowych włosach.
Lucy obraca się na stołku i wpatruje w niego zza okularów.
- Hmm... Ciekawe - stwierdza mężczyzna, zaglądając jej przez
ramię i odczytując tytuł artykułu. - „Zwyczaje godowe jaskółek" -
zanosi się cichym chichotem. - A wyglądałaś mi na taką grzeczną
dziewczynkę.
Lucy uśmiecha się z zażenowaniem.
- Dają jakieś fajne fotki ptaszków? - pyta, śmiejąc się z własnego
dowcipu.
Lucy nie odpowiada.
- Może niewiele wiem o jaskółkach - ciągnie - ale niektórzy
uważają mnie za speca od zalotów. - Robi krok do tyłu, tak kładąc
ręce na biodrach, by rozchyliła się marynarka.
Te ruchy przypominają Lucy zachowanie samczyka jarząbka
cieciornika, ptaka, który powiększa się optycznie, wydymając klatkę
piersiową i szeroko rozkładając skrzydła. Nakazuje sobie w myślach
wykorzystać ten przykład w części swojej pracy naukowej
poświęconej męskiej dominacji.
Przyglądając się przystojniakowi, Lucy zastanawia się, czy
strategia, którą właśnie zastosował, zazwyczaj działa, i odczuwa ulgę,
że odkąd dwa lata temu zakochała się w Adamie, nie musi już tracić
czasu na takie końskie zaloty.
Po chwili blondyn zaczyna czuć się nieswojo, opuszcza ręce, a
jego barki lekko opadają do przodu. Wzrusza ramionami i odchodzi.
Milczenie jest dla Lucy całkiem nową taktyką, której nauczyła ją
Martha. Dawna Lucy - sama, bez chłopaka - śmiałaby się grzecznie z
jego żartów, nawet jeśli w ogóle by się jej nie spodobał, tylko po to,
żeby spędzić resztę wieczoru, próbując go zbyć.
Jeśliby się nie powiodło, może zgodziłaby się na randkę, choćby
dlatego, żeby mu wyjaśnić, dlaczego nie chce się z nim umawiać.
Niewykluczone też, że potem nastąpiłoby kolejne spotkanie, zapewne
na kawie, gwarantujące pewność, że wszystko się pomyślnie
rozwiązało.
Kiedyś, kilka lat wcześniej, gdy Lucy próbowała się pozbyć
jakiegoś natrętnego adoratora, Martha, która nigdy nie była
zwolenniczką
uległej
i
przychylnej
postawy
przyjaciółki,
zaproponowała, żeby lepiej obciągnęła facetowi druta, jeśli koniecznie
chce potraktować go ulgowo. W efekcie Lucy zaczęła stosować
obecną, bardziej bezpośrednią metodę w kontaktach z mężczyznami.
Teraz znów próbuje udawać, że czyta, ale w barze jest głośno,
wokół tłoczą się zarośnięci artyści - cudowni dwudziestoparolatkowie,
których prawdziwy talent polega na utrzymywaniu niedbałego
wyglądu: niemytych włosów, schodzonych butów i wystających ze
spodni koszul. Lucy bardzo chce, żeby Martha już przyszła.
Trzeba uczciwie przyznać, że Martha rzeczywiście ciężko pracuje
nad swoim problemem z organizacją czasu. Jedno z jej dwóch
noworocznych postanowień zakłada nawet, że przestanie się spóźniać.
Drugim - na które zresztą wpadła Lucy - jest przynajmniej jedna
randka w miesiącu.
- Łatwo ci mówić. Przecież ty masz chłopaka - Martha zbeształa
przyjaciółkę, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że pomysł jest niezły, i
ostatecznie się zgodziła.
Lucy
zaś postanowiła dokończyć pracę podoktorancką,
zatytułowaną „Dobór partnera: czego człowiek może nauczyć się od
zwierząt", oraz dopilnować, żeby Martha chodziła na swoje
comiesięczne randki. Na zaaranżowanie styczniowego spotkania
przyjaciółce pozostało zaledwie dziesięć dni, a sfinalizowanie badań i
napisanie rozprawy w ciągu roku będzie dla Lucy nie lada wyczynem.
Pamiętając o założonym terminie, Lucy podkreśla pierwsze zdanie
artykułu: „Samice jaskółki zawsze wybierają samce z najdłuższymi
piórami w ogonach".
Martha zjawia się spóźniona dokładnie dwadzieścia minut. Na jej
włosach topnieje śnieg. Okalające twarz loki skręciły się w zbite,
ciemne sprężynki. Zarumieniona i rozpromieniona, entuzjastycznie
ściska Lucy na przywitanie.
- Przepraszam, znów się spóźniłam - mówi z szerokim
uśmiechem.
To standardowe pozdrowienie Marthy, które w jej ustach brzmi
równie naturalnie jak: „Cześć, co u ciebie?" albo „Tak się cieszę, że
cię widzę" w wykonaniu innych. Nawet jej automatyczna sekretarka
wita formułką: „Cześć, tu Martha. Przepraszam za spóźnienie. Już
jadę".
Lucy odpuszcza sobie karcące spojrzenie, jakim w innej sytuacji
na pewno by ją obrzuciła, i poklepuje sąsiedni stołek.
- Siadaj i wszystko mi opowiedz.
Martha McKenna jest aktorką i uwielbia skupiać na sobie uwagę.
- Cierpliwości - mówi, zsuwając płaszcz w stylu Gypsy Rose Lee
najpierw z prawego ramienia, potem z lewego, by w końcu spłynął w
dół pleców.
Zjawia się w pełnym rynsztunku nowojorskich samotnych kobiet
po trzydziestce - wszystko od znanych projektantów (opłacane
wykorzystanymi do granic możliwości kartami kredytowymi), a do
tego bardzo, bardzo czerwona pomadka.
Należy do kobiet, których uroda polega na niedoskonałościach -
wszechobecnych i tworzących cudowną, spójną całość: nos i broda są
zbyt spiczaste, kąciki oczu opadają, a gdy się śmieje, oczy zmieniają
się w szparki, co więcej, ma fantastyczny kosmyk siwych włosów
skręcony w osobny srebrny zawijas na tle burzy ciemnobrązowych
loków. Kiedy nie czuje się staro (często mówi o sobie, że „dobiega
czterdziestki", choć właśnie skończyła trzydzieści siedem lat), zdaje
sobie sprawę, że to pasemko jest w niej najseksowniejsze. Podchodzi
Eva z butelką ulubionego chardonnay Marthy.
- Hej, kotku - zagaduje, patrząc Marcie w oczy i uwodzicielsko
trzepocząc rzęsami. - Dziś ja stawiam.
- Cześć, kochanie - wita ją Martha. - Niestety, wciąż jestem
hetero.
- Przejdzie ci - odpowiada Eva i napełnia Marcie kieliszek. - I co,
jak ci poszło? - pyta, mając na myśli wieczór inauguracyjny nowego
przedsięwzięcia Marthy - Pierwszej randki.
Martha wpadła na ten pomysł już trzy miesiące temu, po randce w
ciemno z Simonem Hodgesem, człowiekiem, który utrzymywał, że
droga do serca kobiety wiedzie przez jej uszy.
Jeszcze zanim kelner podał im coś do picia, Simon rozpoczął
długą i nieraz już przećwiczoną opowieść o swoim życiu: o
zabawnych wydarzeniach z dzieciństwa, trzeźwych studiach na
Uniwersytecie Harvarda, nieudanym pierwszym małżeństwie i
obecnych sukcesach w dziedzinie historii politycznej. Podczas jego
wywodu Martha wciąż się zastanawiała, na ile whisky można sobie
pozwolić w przyzwoitym towarzystwie.
Minęła cała wieczność, po czym wreszcie znaleźli się na chodniku
przed restauracją i pod koniec randki. Martha rozejrzała się za wolną
taksówką, zachwycona myślą, że wystarczy tylko odjechać, by się od
niego wyswobodzić.
Simon odchrząknął.
- Wyznam szczerze, że to był magiczny wieczór.
Co ty powiesz? - Martha odwróciła się, a jej spojrzenie napotkało
parę skierowanych w dół, ciemnych i włochatych nozdrzy. Szybko się
odsunęła, by uniknąć pocałunku w usta.
Nie otwierając oczu, Simon oświadczył:
- Jeśli choć w połowie czujesz to co ja - że tyle nas łączy - daj mi
jakiś znak. Jakikolwiek.
Martha rozważyła swoje możliwości sygnalizacyjne. Mogłaby
przyłożyć palec wskazujący do skroni i kciukiem pociągnąć za
wyimaginowany spust albo rozpaczliwie zamachać rękami, jak
tonący. Zamiast tego wsiadła do taksówki.
- Jak to możliwe, że facet w wieku Simona nie ma pojęcia, jak
postępować z kobietą na pierwszej randce? - Następnego ranka
Martha spytała przyjaciółkę, gdy popijały parującą café au lait w
zagraconym salonie Lucy.
Książki i czasopisma poświęcone zwyczajom godowym różnych
gatunków zwierząt wylewały się z półek, tworząc schludne sterty na
podłodze.
- Przez cały wieczór nie powiedziałam nawet trzech zdań, co
zresztą Simon wziął jakimś cudem za wyraz zachwytu. To chyba
najgorsza pierwsza randka w moim życiu. - Martha zapaliła papierosa.
- A jaka była twoja?
- Zabiłaś mi klina - zastanowiła się Lucy, wydobywając z pamięci
wspomnienia fatalnych spotkań.
Takich jak Marthy z Simonem Hodgesem było wiele, a jej rola
ograniczała się wtedy do udawania zainteresowania i bycia pod
wrażeniem. Chociaż czasami zdarzało się zupełnie odwrotnie. Na
takich randkach to ona miała imponować, a facet siedział sobie
wygodnie rozparty i oceniał, jak wypada.
- Serio, wczorajszy wieczór to największa porażka ze wszystkich
moich randek. Nudziarz, a do tego zarozumialec - zabójcza
mieszanka.
- Fatalnie, mówisz? Owszem. Ale czy aż tak? Na pewno nie. -
Przez wszystkie lata ich znajomości Lucy nasłuchała się już zbyt
wiele o randkach Marthy, żeby znów się nabrać.
- Trafiali ci się już lepsi zawodnicy. Jak ten koleś, co śpiewał ci
operę przy crème brûlée. Albo ten bostoński arystokrata, z którym się
kiedyś umówiłaś, pamiętasz? Lothrop?
Martha natychmiast podchwyciła, naśladując udawany bramiński
akcent Lothropa:
- Zakładam, że sprawdziłaś mnie w Google i już wiesz, z kim
masz do czynienia.
- Właśnie, o tego mi chodzi.
- Chyba masz rację. Lothrop przebija Simona - przyznała Martha.
- Ale nie zapominajmy, że nie tylko mi przytrafiały się katastrofalne
randki, panno Szczęśliwie Zakochana.
- Co racja, to racja - przytaknęła Lucy, bo przypomniał jej się
facet, który na pierwszej randce wspomniał o żonie dopiero przy
drinku po kolacji, i to tak od niechcenia, że niemal tego nie
wychwyciła. - Przez pięć lat naszej znajomości spotykałyśmy się z
maminsynkami, narcyzami, szowinistami, facetami z obsesją na
punkcie byłej dziewczyny albo jej nowego chłopaka, z takimi, co lecą
na kasę, z babiarzami, zboczeńcami, zniewieściałymi...
- Basta! - Martha zgasiła papierosa. - Sęk w tym, że dzisiejsi
faceci już nie wiedzą, na czym polega bycie prawdziwym facetem.
Podeszła do okna i spojrzała na porośniętą bluszczem ścianę po
przeciwnej stronie zaaranżowanego w podwórzu ogrodu, za którą
mieściło się jej mieszkanie.
- Zapomnieli, jak uwodzić kobietę - powiedziała, nawijając
kosmyk włosów na palec. - Czy w przyrodzie coś takiego jest w ogóle
możliwe? No, wiesz, czy samce ptaków kiedykolwiek zapominają
wyśpiewywać swoje trele, żeby przywabić samiczki?
Lucy całkiem poważnie potraktowała to pytanie.
- W trakcie badań nigdy się z tym nie spotkałam.
- Simon nie jest złym facetem, tylko fatalnie wypadł na randce -
ciągnęła Martha, odwracając się do Lucy. - Wiesz co, myślę, że
naprawdę mogłabym im pomóc.
- Pomóc? - Lucy zmarszczyła brwi w udawanym zastanowieniu. -
Tak, zobaczmy, co my tu mamy: nakarmić głodujące dzieci, ocalić
wieloryby, a może i poratować nieudolnych facetów?
- Ja nie żartuję. Pewnie można by ich nauczyć.
- Czego? Jak być lepszymi facetami? Masz na myśli kursy
randkowania?
- Raczej coś w stylu prywatnych lekcji - odparła Martha. -
Wychodzimy na randkę, a potem mówię gościowi, co zrobił nie tak.
Albo co było dobrze. - Zamknęła oczy i zastanowiła się, co
powiedziałaby po wczorajszym spotkaniu: „Zadawaj więcej pytań,
Simonie. Nie wysilaj się tak, żeby zaimponować. Mniej mów.
Rozluźnij się". Oczyma wyobraźni widzi Simona, który rozpływa się
w uśmiechu i potakująco kiwa głową. - A na dodatek - dorzuciła,
otwierając oczy - założę się, że to może być dochodowy interes.
Po tej rozmowie zrodził się pomysł na Pierwszą randkę. Lucy
opuściła zajęcia z jogi i przez cały dzień rozmawiały z Marthą tylko
na ten temat. Jaki byłby cel Pierwszej randki? Pomóc facetom
wywierać korzystniejsze wrażenie na randkach.
W jaki sposób to osiągnąć? Klienci będą zabierać Marthę na
kolację, jakby zapraszali ją na prawdziwą pierwszą randkę, ona
natomiast krytycznie oceni ich umiejętność uwodzenia i poradzi, jak
ją udoskonalić. Ile by to kosztowało? Określoną, stałą sumę plus cena
posiłku. Dlaczego faceci mieliby na to pójść? Bo jest szansa na
efekty!
Przez następne dwa miesiące Martha z zapałem zdobywała
rozeznanie w sytuacji. Informacje z niepotwierdzonych źródeł - od
kobiet - rzecz jasna w pełni poświadczały zapotrzebowanie na
Pierwszą randkę, ale czy mężczyźni zdawali sobie sprawę, że
potrzebują pomocy? Czyby za nią zapłacili?
Heteroseksualni przyjaciele Marthy w zasadzie nie chcieli z nią o
tym rozmawiać. Gdy podpytywała swojego młodszego brata, Jessego,
ten zasugerował jej powrót na psychoterapię. Z kolei emanującego
zazwyczaj stoickim spokojem chłopaka Lucy, Adama, zdenerwowała
sama tylko próba wyjaśnienia jej, dlaczego uważa cały pomysł za
obraźliwy.
Wszystko to bynajmniej nie zniechęciło Marthy ani też nie
odwiodło jej od powziętego zamiaru. Lucy zaś była przekonana, że
jeśli mężczyźni uznają, iż - obojętnie jak seksistowska - Pierwsza
randka zwiększy ich notowania u kobiet, to zaczną walić drzwiami i
oknami. Przytoczyła przykład ostatnich badań, które wykazały, że
samce wyjca podejmowały intensywne starania, by opanować nowe
zachowania godowe dające im jako reproduktorom znaczącą
przewagę nad innymi osobnikami.
- Nie widzę powodu, dlaczego u ludzi miałoby być inaczej -
podsumowała Lucy.
Martha dokonała szybkiego przeskoku od małpy do człowieka.
Opracowała
biznesplan,
określiła
misję
przedsięwzięcia
i
zaprojektowała stronę internetową. Okazało się, że gotówki wymagało
jedynie zamieszczenie kilku strategicznych ogłoszeń w piśmie „New
York" oraz w „Time Out New York", a także na lokalnych stronach
internetowych służących zawieraniu znajomości.
Anons brzmiał następująco: MĘŻCZYŹNI - PIERWSZE
WRAŻENIE ROBI SIĘ TYLKO RAZ. UDOSKONALCIE Z
„PIERWSZĄ RANDKĄ" SWOJĄ SZTUKĘ UWODZENIA.
W La Lunie Lucy i Eva umierają z ciekawości, by usłyszeć, jak
poszła inauguracyjna Pierwsza randka Marthy. Ta jednak nie byłaby
aktorką, gdyby nie pragnęła jeszcze bardziej rozgrzać publiczności.
- Czy to nie okropne, że w barach nie można już palić? - pyta.
- No, dalej, kobieto. Mam tu pełną knajpę spragnionych klientów
- odpowiada Eva. - Kto był pierwszym królikiem doświadczalnym?
- No, mów - wtóruje niecierpliwie Lucy.
- Okay, okay! - ulega Martha, mimo wszystko nieco się jeszcze
ociągając. - Dziewczyny, odkryłam swoje powołanie!
Lucy wznosi toast, do którego przyłącza się Eva.
- Za Pierwszą randkę! - wykrzykuje i wszystkie trzy stukają się
kieliszkami, naprawdę albo symbolicznie.
- Tak jest - mówi Martha. - Dość dorywczych fuch. Koniec z
kelnerstwem. Mam już umówione spotkania na ponad tydzień, a
nawet nie otworzyłam jeszcze wszystkich e-maili. Nie tylko dotarłam
do zbiorowej podświadomości mężczyzn, więcej - są faktycznie
gotowi przyznać, że potrzebują pomocy.
- I za nią zapłacić - dodaje Lucy.
- Na litość boską, oni po prostu chcą seksu! - podsumowuje Eva.
- To żadna nowina, że są gotowi dać się za to poniżyć.
Martha ucisza Evę, lecz jej uwagę odwraca na moment piaskowo-
włosy przystojniak, który uśmiecha się z przeciwnej strony baru.
- Całkiem milutki, nie uważasz?
- Możesz mi wierzyć, nic ciekawego - odpowiada Lucy. - A teraz
prosimy o szczegóły!
- Okay - podejmuje Martha. - Fakty są takie: Jake Stevens,
fotoreporter, około czterdziestki, niski, ładne oczy - tylko patrzą na
coś obok mnie. Znaczy brak kontaktu wzrokowego. Raz nawet się
odwróciłam, żeby zobaczyć, czy na ścianie nie ma jakiegoś karalucha
albo rozbieranego kalendarza. Co mogło go tak zaabsorbować?
Ale niczego nie zauważyłam. Więc zabieram się do rzeczy i
pytam, na czym, według niego, polegają jego problemy na randkach.
Bez ogródek oświadcza: „Chyba po prostu nie spotkałem jeszcze
właściwej kobiety".
- Jasne, Jake, na pewno o to chodzi - parska Eva.
- Zaraz nasuwa mi się myśl: „O Boże, wszyscy będą tak gadać". -
Martha robi przerwę. - A potem przypomina mi się, ile razy sama to
mówiłam.
Lucy pociąga łyk wina.
- To upokarzająca praca, Martho. Szlachetna i upokarzająca.
- Potem widzę, że trzęsą mu się ręce, naprawdę, i myślę sobie:
Hmmm, czy to przypadkiem nie problem dla fotoreportera?
- Może po prostu denerwuje się na randce - podsuwa Lucy.
Eva wstrząsa martini.
- Za to kiedy robi zdjęcia, a wokół szaleje wojna, to nigdy.
- Cóż, muszę przyznać, że też się denerwowałam - mówi Martha.
- Ale potraktowałam to jak tremę i wczułam się w rolę. Pamiętacie tę
pielęgniarkę, którą grałam w Ali My Children?
- Jasne - odpowiada Lucy. - Byłaś niezła.
- Byłam świetna - poprawia Martha, najwyraźniej cały czas
działając w przypływie adrenaliny. - Przy Jake'u znów stałam się
wrażliwą i nadzwyczaj kompetentną siostrą Joanne. I podziałało.
Powiedziałam mu: „Umówmy się tak: przez pierwsze dziesięć minut
ja zadaję pytania, a potem udajemy, że to prawdziwa randka". Później
zapytałam go o wszystko, co ustaliłyśmy - o obawy związane z
randkami, jaką kobietę chciałby spotkać itp., itd.
- A powiedziałaś, jakie są zasady? - pyta Lucy.
- Żadnego całowania, żadnych więcej spotkań, a kiedy zacznie się
randka żadnych pytań w stylu „jak mi idzie?" Omawiamy wszystko na
końcu, gdy zdaję mu sprawozdanie z tego, co zauważyłam.
- Świetnie - chwali Lucy. - A jak tam drugi etap?
- Dopiero wtedy wszystko się pogmatwało. Wyszliśmy z baru i
Jake zabrał mnie do Yak-Yaka.
- Co to jest?
- Tybetańska restauracja w East Village. Cztery stoliki. Zero
krzeseł. Na podłodze poduszki. Chwała Bogu, nie włożyłam wąskiej
spódnicy. W życiu bym nie usiadła. W każdym razie Jake tak cicho
mówi - Martha też ścisza głos - że muszę się przechylać przez stolik,
żeby go usłyszeć. Mówię: „Słucham?", a on mi na to, że jest buddystą
i przed kolacją chciałby parę minut pomedytować. Zanim się
spostrzegłam, już odpłynął, mamrocząc to swoje „om".
- Jezu - wzdycha Eva.
- I co ty na to? - pyta Lucy.
- A co miałam robić? - odpowiada Martha. - W każdym razie,
może przez buddyzm, a może przez Yak-Yaka, Jake nagle się
zmienia. Siedzi na tej poduszce, ze skrzyżowanymi nogami, i ręce
przestają mu drżeć, staje się pogodniejszy. Tak odjechał, że na dobrą
sprawę zaczęłam czuć, że mu przeszkadzam w jego randce.
Martha zwraca się do Evy:
- Zgadnij, jakie mieli wina.
Zanim Evie udaje się cokolwiek powiedzieć, Marcie już się
wyrywa:
- Żadnego. Ani piwa. W ogóle nic. Wyobrażasz to sobie?
- Zabieg na otwartym sercu bez znieczulenia - podsumowuje Eva.
- Jake radzi spróbować herbaty z masłem z mleka jaka. Mówi, że
pyszna.
- Po co się w ogóle wysilać, żeby pomagać facetom? - pyta Eva,
napełniając kieliszek Marthy. - Chłopy to chłopy i nawet tobie nie uda
się ich zmienić.
- Tylko mi znowu nie zaczynaj - odpowiada Martha. - Robisz się
stereotypowa: piękna lesba ziejąca nienawiścią do facetów.
Eva bezgłośnie powtarza Lucy słowo „piękna" i upaja się
komplementem. Potem pochyla się nad barem, opierając się na
łokciach, tak że ramiona ściskają jej piersi, i zwraca się do obu
dziewczyn:
- Zróbcie coś dla mnie. Pomyślcie o najfajniejszym facecie,
jakiego znacie, wyobraźcie sobie, jaki jest świetny i bystry,
przypomnijcie sobie najlepszą rzecz, jaką kiedyś dla was zrobił,
najśmieszniejszy kawał, który opowiedział.
Oczyma wyobraźni Martha widzi brata, Jessego, a Lucy myśli o
swoim chłopaku, Adamie. Obie się uśmiechają.
- A teraz porównajcie tych facetów z najfajniejszymi babkami,
które spotkałyście.
Lucy i Martha dosłownie słyszą, jak zatrzaskuje się pułapka Evy.
- Widzicie? Nawet najlepszy facet, jakiego znacie, nie umywa się
do kobiet - mówi Eva. - Mam rację?
Lucy obraca się na stołku, by spojrzeć na Marthę.
- I jak tam herbata z masłem z mleka jaka?
Martha marszczy nos.
- Tłusta i obrzydliwa, można się było spodziewać. Jeden łyk
wystarczył. I w ogóle, kto przy zdrowych zmysłach zabiera
dziewczynę na pierwszą randkę do wegetariańskiej knajpy, w której
nie dają się napić, jeśli wcześniej się z nią nie dogadał?
Lucy wzdycha.
- Ktoś ze skłonnością do biernej agresji?
- Raczej z buddyjską agresją - odpowiada Martha. - Ale wiecie
co? Piękno Pierwszej randki polega na tym, że na jutrzejszym
spotkaniu Jake z moją pomocą dozna olśnienia i zacznie wszystko od
nowa. Dobra, dość już o mnie. Teraz wasza kolej! - Wskazuje na
czasopismo Lucy. - Jakie zwierzęce pornole masz dziś na tapecie?
Lucy rzuca okiem na „Biology Today".
- Jak zwykle wszystkie te idiotyzmy, które wyczyniają samce,
żeby zdobyć samice.
- O, mój ulubiony temat, mów dalej.
Lucy uśmiecha się.
- Tym razem piszą o gatunku jaskółki, której samce zapuszczają
niesamowicie długie ogony, żeby zrobić wrażenie na samiczkach. Są
czasem takie ciężkie, że nie mogą przez nie latać.
- Wielkie mi poświęcenie - mówi Martha, spoglądając na
mężczyznę, który nie pomaga swojej dziewczynie zdjąć płaszcza.
- Nic z tych rzeczy - odpowiada Lucy. - Niektóre samce
rzeczywiście nie mogą latać, nie wspominając już o pomocy przy
budowie gniazda.
- Zaraz, zaraz, chłopak robi z siebie inwalidę, żeby zdobyć
dziewczynę? - upewnia się Martha i myśli: Jakie to urocze.
- Coś jak kobiety, które noszą szpilki - szydzi Eva, jednocześnie
obsługując innych klientów i podążając za tokiem rozmowy.
- W przyrodzie wszystko jest odwrotnie - mówi Lucy. - To samiec
musi za wszelką cenę zadowolić samicę.
- Ale co jej z tego, jeśli facet nie potrafi zbudować gniazda? -
pyta Martha.
- Weźmy George'a Clooneya. Miałabyś coś przeciwko, jeśli nie
umiałby załatać dachu?
- Dotarło.
- W końcu wszystko zależy od tego, do czego samica potrzebuje
samca. W przypadku gatunków, u których samce pomagają przy
gnieździe, samice wybierają na podstawie ich umiejętności w tym
kierunku, a samice innych gatunków, które tego nie potrzebują - Lucy
wskazuje na artykuł - stosują kryteria estetyczne. Jednak i tu, i tu to
samce zawsze uwodzą. Robią, co w ich mocy - trykają się głowami,
rozkładają ogony albo wyczyniają powietrzne akrobacje - żeby tylko
zwrócić na siebie uwagę partnerki.
- To dlaczego samce ludzi są takie beznadziejne w zalotach? -
pyta Martha.
Lucy wzrusza ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- Ale Adam cię podrywał, prawda?
Dobre pytanie, mówi w duchu Lucy. Czy Adam ją uwodził? Nie
całkiem. To ona pierwsza go zauważyła i poślęczała trochę w
bibliotece nad podręcznikiem ekonomii. Potem się przesiadła, żeby
być nieco bliżej. Gdy się uważnie przyjrzała jego melancholijnym,
brązowym oczom, zdecydowała się go zagadnąć.
- Na dobrą sprawę nie jestem tego taka pewna - przyznaje.
- Dobra, kto kogo pierwszy zaprosił na kolację?
Lucy się waha.
- Chyba wyszło spontanicznie, poszliśmy coś przegryźć po pracy.
- A kto kogo pierwszy pocałował? - pyta Eva. - Nie wmówisz mi,
że nie pamiętasz!
Zapadła cisza.
- No cóż, Adam mnie wprawdzie pocałował, ale chyba
powiedziałam mu coś na zachętę.
- Coś w stylu „Dalej, pocałuj mnie wreszcie"? - zgaduje Eva.
Martha piorunuje ją wzrokiem, ale Eva ani myśli się wycofywać.
Jej spojrzenie wyraża triumf: Widzicie, mówiłam, że nawet najlepsi
faceci mają wady!
- Właściwie Eva ma rację - przyznaje Lucy.
- Wszystko jedno - mówi Martha, mając wrażenie, że trafiła w
czuły punkt. - Najważniejsze, że teraz ze sobą jesteście. Kochacie się i
tylko to się liczy.
- Chyba tak - zgadza się Lucy, lecz jej głos nie brzmi już tak
pewnie. - Ale wróćmy do ciebie. Zdaje się, że w ciągu najbliższych
dziesięciu dni ktoś powinien się umówić na prawdziwą randkę, w
przeciwnym razie czekają go konsekwencje złamania noworocznego
postanowienia.
- A jakie właściwie były te konsekwencje? - pyta Martha.
- Przez cały rok, raz w miesiącu, kolacja w wybranej przeze mnie
restauracji, która może cię słono kosztować - wylicza Lucy. - A poza
tym obiecałaś, że spróbujesz.
ROZDZIAŁ 2
To wspaniale, że istnieją dwie płcie, prawda?
James Thurber
Ceną, jaką płaci Martha za złamanie noworocznego postanowie-
nia, czyli brak styczniowej randki, jest kolacja dla dwóch osób w
drogim barze sushi w West Village, gdzie Lucy zamawia wszystkie
przysmaki, które przychodzą jej na myśl - jeżowca z przepiórczym
jajem, tłustego tuńczyka, rybę kampachi, olbrzymiego małża -
zakładając, że niewielka presja finansowa zmobilizuje przyjaciółkę do
spotkania się z kimś w lutym.
Lucy kładzie trochę imbiru na ostatnim lśniącym kawałku ryby,
zanurza go w sosie sojowym i wsuwa do ust. Po chwili sięga po kartę
dań.
- Masz jeszcze na coś ochotę?
- Wiem, do czego zmierzasz, i to nie ma sensu - mówi Martha. -
Zapominasz, że pieniądze nie są już dla mnie problemem. W zeszłym
tygodniu miałam cztery Pierwsze randki, więc jedz, ile wlezie.
Lucy wzdycha z rezygnacją i zamawia dzbanek zielonej herbaty.
- I jak, udały się? Znów jakiś fanatyk religijny?
Martha przecząco potrząsa głową.
- Specyficzne towarzystwo, wszyscy dziwnie niemęscy. Wiesz, co
mam na myśli. Przystojni, nienagannie ubrani, bardzo dowcipni, ale
zero zmysłowości. A mimo to raczej hetero.
- Typ, z którym nie chciałoby się utknąć na bezludnej wyspie, co?
Martha przytakuje ruchem głowy i na chwilę milknie.
- Pytanie do ciebie jako biologa: jeśli ci zniewieściali heterycy nie
wiedzą, jak uwodzić kobiety, to czy nie grozi im wyginięcie?
- Czas pokaże - odpowiada Lucy, myśląc o Adamie, subtelnym
intelektualiście, którego zapewne z wielkim trudem można by uznać
za wzór męskości.
- Dlaczego w dzisiejszych czasach tylu facetów nie ma bladego
pojęcia, jak powinien się zachowywać prawdziwy mężczyzna? Jak to
możliwe, że te cechy zanikły z pokolenia na pokolenie? - Martha
szuka w pamięci, czy kiedykolwiek chodziła z chłopakiem, który
umiał coś zrobić w domu. - Nasi ojcowie wiedzieli, jak naprawiać
różne rzeczy, a dla facetów mniej więcej w naszym wieku to czarna
magia. Co robisz, kiedy masz w domu awarię?
- Z drobiazgami jakoś radzę sobie sama - odpowiada Lucy. - A
bardziej skomplikowane rzeczy czekają na przyjazd Coopera. Kiedy
mnie ostatnio odwiedził, naprawił lampę, odkurzacz i zrobił półki na
buty w szafie w sypialni.
- Ach, Cooper. - Martha przypomina sobie najlepszego przyjaciela
Lucy ze studiów. - Jak myślisz, dlaczego on jest inny? Skąd wie, jak
to wszystko zrobić?
- Na pewno dlatego, że dorastał na farmie mlecznej.
Tuckingtonowie nie wzywali przecież dozorcy, kiedy coś im nawaliło
- wyjaśnia Lucy. - Cooper tyle umie i jest taki zaradny, że
wystarczyłby mu scyzoryk, a mógłby przeżyć w lesie wiele tygodni. A
przy tym potrafi traktować kobietę z taką kulturą jak mężczyźni z
pokolenia naszych ojców. Przytrzymuje drzwi, nosi torby czy inne
rzeczy i nigdy nie masz wrażenia, że coś jest nie tak. Czujesz, że to
naturalne.
- O ile pamiętam, jest też wysoki, przystojny i silny - z
uśmiechem dodaje Martha. - Przypomnij mi, dlaczego właściwie nie
byliście razem?
Lucy wspomina, jak bardzo Cooper się jej podobał na pierwszym
roku, kiedy zajmował się studentami ich akademika.
- Wiesz, jak to jest. Na początku któreś z nas zawsze kogoś miało,
a potem już za dobrze się znaliśmy, żeby ze sobą chodzić.
- Co masz właściwie na myśli?
- Boże, facet pije colę na śniadanie i zaczyna czytać książki od
ostatniej strony.
I w czym problem? - myśli Martha. Lucy popija herbatę.
- Rzecz jasna, zawarliśmy z Cooperem Układ - ciągnie, myśląc o
obietnicy, że mają siebie w rezerwie, jeśli żadne z nich nikogo nie
poślubi, gdy Lucy przekroczy trzydziestkę. Cztery lata temu (na
dwudziestych dziewiątych urodzinach Lucy) przesunęli tę granicę na
trzydzieści pięć lat. Ostatni rezerwowy facet Marthy ożenił się już
kilka lat temu.
- Może zabrzmię jak snobka, ale dlaczego chłopak po
Uniwersytecie Columbia ląduje na farmie?
Jeszcze w college'u Lucy pytała o to Coopera dziesiątki razy.
- Gdyby tu był, na pewno zaraz chciałby wiedzieć, dlaczego
uważasz, że zajęcia z literatury czy filozofii mają większe znaczenie
dla ciebie niż dla niego - odpowiada i wyobraża sobie Coopera, który
skoro świt doi krowy z Poza dobrem i złem Nietzschego w tylnej
kieszeni spodni.
- Chyba coś w tym jest. Dyplom psychologa na wiele mi się w
karierze aktorskiej nie przydał - zgadza się Martha, perfekcyjnie
pokrywając usta warstwą krwistoczerwonej szminki. - Masz po
kolacji jakieś plany?
- Artykuł o monogamicznej naturze myszy kalifornijskiej, a
potem idę do łóżka - odpowiada Lucy.
- Więc mówisz, że nie wszystkie myszy to świnie? Ja tu szukam
faceta, a tak naprawdę to trzeba mi myszy! - Martha potrząsa głową. -
A może wpadniesz na kielicha do poduszki? Za pół godziny
przychodzi Jesse. Pomoże mi zawiesić półkę.
- Zawiesić półkę? - powtarza Lucy. Ton jej głosu mówi sam za
siebie: Twój brat? Stolarka? Chyba żartujesz?
- Ostrożnie, Luce. To moja pula genowa.
- Po prostu nie miałam pojęcia, że w ogóle potrafi coś zrobić.
- No cóż, opowiem ci jutro, jeśli nie przyjdziesz popatrzeć.
- Ale, ale... - przypomina Lucy, gdy Martha szykuje się do
wyjścia - ...nie zapominajmy, po co nam była ta kolacyjka.
- Żeby mnie ukarać za nieumówienie się na randkę?
- Nie ukarać, Martho. Przecież jestem po twojej stronie. Możemy
przynajmniej pogadać, dlaczego ostatnio tak się izolujesz?
Martha wzrusza ramionami.
- Byłam zajęta - tłumaczy, opadając z powrotem na krzesło i
owijając się szczelnie swetrem. - Sama nie wiem, Luce, to dla mnie za
trudne. Poza tym miałam w styczniu randki. W każdym razie coś w
tym rodzaju.
- Pierwsze randki się nie liczą.
Martha znów wzrusza ramionami.
- Z kim się ostatnio umówiłaś na prawdziwą randkę?
- Z Simonem Hodgesem.
- Z tym historykiem, który zanudził cię na śmierć? To było parę
miesięcy temu.
- Co ja na to poradzę? Simon był kroplą, która przepełniła kielich.
Nawet nie wiem dlaczego. Nie zrobił nic strasznego, ale po tym
spotkaniu coś we mnie pękło.
- Co się stało?
- Straciłam nadzieję? - Martha zmusza się do niezbyt
przekonującego śmiechu.
- Oj, Martho. Wiem, że ci ciężko - argumentuje Lucy - ale może
zacznij udawać, że każda twoja randka to historia, którą mi potem
opowiesz. Te fatalne będą śmieszne, a w końcu trafi się jakaś świetna.
Kiedy spotkałam Adama, już prawie odpuściłam, pamiętasz?
Martha sili się na uśmiech, który natychmiast znika z jej twarzy.
- Chciałabym, żeby moja matka tak myślała.
- Co znowu zrobiła?
- Właściwie nic. Chociaż nie, zmieniła podejście. - Martha nalewa
sobie herbaty. - Całe życie wmawiała mi, że żaden facet nie jest dla
mnie wystarczająco dobry - ten ma zbyt płaskie czoło, tamten za mało
zarabia, inny za dużo pije i tak dalej - i nagle spanikowała. Kiedyś
przeżywała, że zwiążę się z kimś nieodpowiednim. A teraz się martwi,
że to mnie już nikt nie zechce.
- Paranoja.
- Wczoraj zadzwoniła, żeby mi oznajmić, że nie powinnam tak
całkiem tracić nadziei co do wyjścia za mąż. Powiedziała, że przecież
są jeszcze wdowcy.
- No nie!
- Przysięgam, Lucy, gdybym jutro przywiozła neandertalczyka,
zaczęłaby mi opowiadać, jaki czarujący może być prymityw.
Lucy wyobraża sobie Betsy, matkę Marthy, w akcji. Jako
gospodyni domowa z krwi i kości traktuje macierzyństwo z obojętną
uprzejmością stewardesy. Odnosi się do córki jak do pasażera
pierwszej klasy, zapewnia jej wszelkie wygody, pilnuje, by była
dobrze nakarmiona, i zawsze podtrzymuje miłą, powierzchowną
rozmowę.
- Zaproponowała mi nawet, żebym się umówiła ze Stanleyem.
- Synalkiem sąsiadów, co to myśli, że pisze Wielką Powieść
Amerykańską, i mimo czterdziestki na karku nadal mieszka z
rodzicami? - pyta Lucy. - Z tym Stanleyem?
- Z tym.
Lucy zdejmuje okulary i pociera grzbiet nosa.
- Nie zrozum mnie źle, ale twoja matka ma jeden plus - sprawia,
że moja wydaje mi się trochę lepsza.
- Czuję dokładnie to samo w stosunku do twojej - śmieje się
Martha. - Virginia po prostu mnie przeraża.
- Moja mama jest straszna - zgadza się Lucy. - Ale przynajmniej
według niej nadal żaden facet nie jest dla mnie dość dobry. Łącznie z
Adamem, rzecz jasna - wzdycha. - Mam już powyżej uszu
wysłuchiwania, jak miesza go z błotem. Jakby chciała, żebym w niego
zwątpiła.
- Pewnie tak jest. W ten sposób jeszcze bardziej się od niej
uzależniasz, prawda?
- Właśnie. Ale im bardziej staram się ją ignorować, tym bardziej
czuję, że to, co mówi, zaczyna mi chodzić po głowie. A potem, kiedy
Adam mnie wkurzy, cisną mi się na usta jej słowa.
- O Boże, to straszne uświadomić sobie, że upodabniasz się do
własnej matki - mówi Martha.
- Ostatnio mama często mnie pyta, czy uważam, że Adam jest
interesujący - podejmuje Lucy, naśladując sposób, w jaki matka
przeciąga to słowo. - Tak naprawdę chce przez to powiedzieć, że dla
niej jest nieciekawy.
- Czegoś tu nie rozumiem... - zastanawia się Martha. - Czy Adam
powinien bardziej ochoczo śmiać się z jej dowcipów?
- Nie, to by znaczyło, że ma świetne poczucie humoru - wyjaśnia
Lucy. - Żeby być interesującym, musi chłonąć każde jej słowo.
- Biedny Adam, nie mógł gorzej trafić. - Martha gestem prosi o
rachunek. - A w ogóle, co u niego?
- W porządku - mówi Lucy, lecz jej głos bynajmniej nie zdradza
zadowolenia.
- Co jest grane?
- Nie dostał etatu, na który liczył, więc w tym semestrze dalej
będzie asystentem. Znów mu dali ekonomię dla pierwszego roku.
Chyba go to zdeprymowało. I może się czuć upokorzony.
Martha z łatwością wyobraża sobie, że dziewczyna, która jest
wschodzącą gwiazdą swojego wydziału, na pewno nie ułatwia mu
sprawy.
- A co teraz o nim myślisz? - pyta.
- Skłamałabym, gdybym ci powiedziała, że wszystko w porządku
- przyznaje Lucy. - Ta niepewność przykleiła się do niego jak błoto do
butów, a mnie się chce krzyczeć: „Nie wnoś tu tego gówna!"
Martha prawie wybucha śmiechem, ale widzi, że Lucy wcale nie
żartuje.
- Nie wiem, ile razy musisz usłyszeć od faceta, że nie jest ciebie
wart, zanim zaczniesz w to wierzyć. Co gorsza, wydaje mi się, że to
zmienia też jego stosunek do mnie. - Oczy napełniają jej się łzami.
Spogląda w górę, mrugając.
- Odbiło ci? - pyta Martha. - Na miłość boską, facet zasypuje ci
całe mieszkanie miłosnymi karteluszkami. Może i przeżywa ciężkie
chwile, ale przecież się nie wycofuje. - Kładzie dłonie na rękach Lucy.
- Wasz wyjazd na walentynki jest aktualny?
Lucy potakuje, a jej twarz rozjaśnia się na myśl o żółtym domku
na wsi, który jej znajomi, Wolfowie, odstępują im na weekend. By do
niego dotrzeć, wystarczą dwie godziny jazdy w górę Hudsonu. Spędzą
tam z Adamem cztery dni, w środku lasu, gotując na piecu Franklina.
- Dla mnie to istne piekło - mówi Martha, która nie znosi wsi.
Odwraca rachunek i otwiera szeroko oczy. - Lucy Stone, mam
nadzieję, że poczuwasz się do winy, zmuszając biedną samotną
przyjaciółkę do płacenia za staropanieństwo. - Rzuca kartę kredytową
i spogląda na zegarek. Dziesięć minut temu miała się spotkać z
Jessem.
Zanim Martha dociera do drzwi mieszkania, już w korytarzu
słyszy nastawioną na cały regulator La Bohemę. Odczuwa
niezrozumiałe rozdrażnienie, że Jesse przyniósł swoje płyty. Czy jej
są aż tak beznadziejne?
Jej brat pokochał operę, gdy miał czternaście lat (trudno o
bardziej niefortunny moment w życiu chłopaka na rozwijanie takiej
pasji), a Martha studiowała w Boston College. W owym czasie
przeklinała wpływ rodziców na Jessego i robiła, co mogła, żeby go
powstrzymać. Przesyłała bratu kasety Nirvany, Pearl Jam, R.E.M., co
jednak nie odniosło zamierzonego skutku.
Martha przekręca klucz, ale drzwi się nie otwierają. Próbuje
ponownie, tym razem szarpiąc zamek, ale bez rezultatu. Potem
przychodzi jej do głowy, że brat nerwus zamknął się od wewnątrz na
zasuwę. Wali do drzwi, woła, ale muzyka jest zbyt głośna, by mógł
cokolwiek usłyszeć. Martha zastanawia się, kogo właściwie Jesse tak
się obawia, ale przypomina sobie, że zawsze był taki strachliwy.
Schodzi na dół do dozorcy i bierze zapasowy klucz. Zaraz po
wejściu do mieszkania wyłącza odtwarzacz CD. Urządzenie wypluwa
La Bohemę i wciąga Boba Marleya. Martha uspokaja się, stosując
technikę oddychania, której nauczyła się na kursach aktorstwa: wdech
na cztery, wstrzymać na cztery, wydech na cztery, wstrzymać na
cztery.
Natychmiast czuje się lepiej, gdy słucha No Woman, No Cry,
myśli o pierwszym kieliszku wina i rozgląda się po mieszkaniu, które
dzięki luksusowym, obitym aksamitem sofom, przyciemnionemu
światłu i wszechobecnemu zapachowi dymu papierosowego
przypomina raczej bar.
- Nastrój to podstawa - wyjaśniała Martha pięć lat wcześniej,
podczas pierwszych odwiedzin Lucy, po tym, jak się poznały w
pralni. Lucy nazwała to mieszkanie Bordello, przeciw czemu Martha
protestuje, lecz skrycie uwielbia.
Już w lepszym humorze, kołysząc się w rytm reggae, przechodzi
do kuchni przywitać się z bratem.
- Hej, larwo - mówi. - Nie sądzisz, że to lekka przesada zamykać
się na górną zasuwę?
- A ty nie uważasz, że to trochę chamskie spóźniać się pół
godziny, kiedy przychodzę w twoim interesie?
Jesse jest szczupłym mężczyzną mierzącym około 180
centymetrów, o niezłych barkach i kanciastej twarzy, jak u Marthy, z
tym że w jego podbródku widnieje głęboki dołeczek, a w kręconych
włosach, starannie rozdzielonych z boku przedziałkiem i ujarzmio-
nych za pomocą nieco zbyt dużej ilości żelu, nie ma śladu siwizny.
Ma na sobie swobodne, nieoficjalne ubranie - dżinsy na kant i
doskonale odprasowaną białą koszulę.
Martha się usprawiedliwia.
- Rozmowa z Lucy trochę mnie zestresowała. - Jesse o nic nie
pyta, więc kontynuuje: - Gadałyśmy o tym, że faceci w Nowym Jorku
są żałośni.
Jesse mamrocze coś współczująco i wraca do przerwanego zajęcia
- przeszukiwania skrzynki z narzędziami.
- Pomóc? - pyta Martha. - A może lepiej nalać wina?
- Dzięki, poradzę sobie. Po prostu nie mogę znaleźć śrubek. -
Zagląda do uporządkowanej drewnianej skrzynki. - Powinny być w
przegródce od S do Z.
Nie, chyba się przesłyszałam, myśli Martha, przeciskając się obok
niego, by dostać się do lodówki.
- Może być białe? - pyta. Innego nie ma. Potem nie może się już
powstrzymać. - Masz narzędzia ułożone według alfabetu?
Jesse ignoruje ją i zaczyna starannie myć ręce, namydlając je od
palców po nadgarstki i odwrotnie. Skończywszy, trzyma je w górze
jak chirurg i lustruje wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś
do wytarcia. Odrzuca pełen zarazków ręcznik kuchenny na rzecz
papierowej serwetki.
- Gdzie chcesz powiesić tę półkę?
Martha wskazuje miejsce nad zlewem.
- Tam. Chcę na niej trzymać przede wszystkim książki kucharskie
i może jeszcze parę wazonów. Co ty na to?
- Doskonale - odpowiada, czemu towarzyszy pewne siebie
skinienie głowy, które wprawia Marthę w dziwne zdenerwowanie.
- Nie zapomnij o kotwach - mówi, wyobrażając sobie okropne
dziury, którymi Jesse za chwilę spaskudzi jej ścianę.
- O czym?
- O kotwach. Chyba wiesz, co to jest?
- M-a-r-t-h-o - rzuca Jesse, ostrzegawczo przeciągając jej imię.
- Co? Spytać nie wolno?
Jesse bierze stołeczek, którego Martha używa, sięgając po
naczynia przechowywane wysoko w szafkach, i stawia go w kącie
kuchni.
- Siadaj, pij wino i żadnego pouczania.
- W porządku - odpowiada Martha i robi, co jej kazano. Kieliszek
wina w jej ręku jest przyjemnie chłodny. Pociąga spory łyk,
pozostawiając półkę i ścianę na pastwę losu. - A co tam słychać w
świecie redaktorów książek dla dzieci?
- Odkryłem dwóch nowych wspaniałych pisarzy - odpowiada
Jesse, z przejęcia wspinając się na palce.
Martha zapamiętuje sobie, by kiedyś porozmawiać z nim o tym
odruchu.
Jesse informuje ją o ostatnio pozyskanych książkach - Kurczaki
chodzą wcześnie spać i Charczące chuchro dostaje szturchana.
Jego twarz się ożywia, gdy opowiada ich treść, opisuje ilustracje i
nakreśla charakter dzieci, do których mają trafiać. Wszystko to
przypomina Marcie, jak bardzo jej brat kocha swoją pracę. Gdyby
tylko pozostałe sfery jego życia układały się z taką łatwością...
Jesse jest zbyt nerwowy. Podskakuje, kiedy ciężarówki
przejeżdżają nad studzienkami kanalizacyjnymi, i wciąż się obawia
ataku biologicznego. Napady lęku nie dają mu spać po nocach, a w
dzień dokuczają mu alergie. Skóra na jego dłoniach jest spękana od
zbyt częstego mycia i nadmiernego stosowania antybakteryjnych
chusteczek. Ostatnio nabył cztery identyczne pary okularów z
bezodpryskowymi szkłami.
- Jak tam ta dziewczyna, o której mi mówiłeś? Jak ci z nią idzie?
- pyta Martha.
- Andrea? - odpowiada Jesse z nieśmiałym uśmiechem. - Wczoraj
poszliśmy na trzecią randkę.
- I co?
- Myślę, że sytuacja rozwija się całkiem nieźle - mówi, wkręcając
czwartą z sześciu śrub według linii, którą wyrysował na ścianie.
Przy każdym jego ruchu odpryskuje farba, sypie się gips i pył.
Martha chciałaby odwrócić wzrok, ale nie może się do tego zmusić.
Słuchaj, co mówi twój brat, a nie patrz, jakie wyrządza szkody.
- Może mi opowiesz o jakichś czułościach?
Jesse oblewa się rumieńcem.
- Andrea nie dała mi jeszcze wyraźnego sygnału.
Martha spostrzega, że linia, którą narysował ołówkiem na ścianie,
biegnie w dół.
- Nie sądzisz, że zgoda na trzecią randkę mówi sama za siebie?
- Chyba liczę na to, że da mi znać, kiedy będzie chciała, żebym ją,
hmm, pocałował.
Martha przewraca oczami.
- Dlaczego ona miałaby to zrobić?
Jesse spogląda na siostrę.
- Cóż, inicjatywa nie musi należeć do niej, ale nie chcę być
chamski albo zbyt agresywny. - Ponownie zabiera się do pracy. - Po
prostu wydaje mi się, że Andrea jest taka mądra, zdolna i niezależna,
że da mi znać, gdy będzie gotowa posunąć się dalej.
Oto, co spotyka Andreę tylko za to, że jest mądra, zdolna i
niezależna! - myśli Martha.
- Na pewno się nie obrazi, jeśli jej powiesz, co czujesz.
Śrubokręt wyskakuje z rowka śruby i wyślizguje się z ręki
Jessego, przelatuje przez kuchenny blat i ląduje na podłodze.
- Może ci pomóc? - Razem podnoszą półkę i zakładają ją,
naprowadzając sześć otworów na śruby. - Powiedzieć ci, jak ja
chciałabym być traktowana przez mężczyznę?
- Z szacunkiem? - pyta z nadzieją Jesse. Dokręca śruby, nie
zważając na to, że półka wisi krzywo.
- Tak, jasne, ale chcę też, żeby się o mnie starał, zalecał się i
uwodził.
Przez twarz Jessego przemyka cień zakłopotania.
- A może po prostu wyzwolisz przy Andrei trochę swojego
naturalnego instynktu samca alfa? - proponuje Martha.
Jesse zaczyna nucić Pieśń toreadora ze swojej ulubionej opery
Carmen, a Martha wnioskuje po jego nieobecnym spojrzeniu, że
właśnie testuje swój instynkt dominującego samca, wcielając się w
wyobraźni w rolę szarżującego na matadora byka. Stoi wyprężony,
wypina pierś i prostuje ramiona.
- Ta tam ta-tram, tam ta ta ta-ta-tam - podśpiewuje, po czym nagle
przerywa, a ramiona mu opadają.
- Co się stało, Toreadorze? - pyta Martha.
Jesse przenosi wzrok na siostrę.
- Pomyślałem o Fernandzie.
Byczek Fernando to bajka o uroczym zwierzaku, który wściekle
wierzgał użądlony przez pszczołę, a matadorzy, zobaczywszy to,
wzięli go omyłkowo za groźnego. Zawieźli go na arenę w Madrycie,
licząc na zaciętą walkę, a tymczasem Fernando podziwiał tylko
kwiaty zdobiące kapelusze dam. W dzieciństwie była to ulubiona
książka Jessego.
- Widzisz, Martho, wiesz równie dobrze jak ja, że wychowano
mnie na grzecznego katolickiego chłopca. W dodatku przez
trzydzieści lat z hakiem musiałem cię wysłuchiwać, a przez ostatnich
dwanaście umawiam się z dziewczynami z Nowego Jorku. W efekcie
wszelki instynkt samca alfa, jaki miałem, został we mnie zabity przez
wychowanie albo wybity z głowy później.
- Ale czy nie masz czasami ochoty po prostu rzucić się na
Andreę?
- Rzucić się? - Jesse nie byłby chyba bardziej zaszokowany,
gdyby Martha zaproponowała podsunięcie Andrei odrobiny
hiszpańskiej muchy. - To ty mnie uczyłaś, żebym był delikatny,
pamiętasz?
- Wiem, wiem. Wybacz.
- No, teraz mnie wkurzyłaś.
Martha wstaje.
- Katastrofa!
Jesse przygląda się swojemu dziełu.
- Nie, nie półka! Ty i Andrea! Chyba się nie spodziewasz, że
odwali za ciebie całą robotę. - Martha przechodzi do salonu. - Pomyśl,
jak wyglądają gody w przyrodzie - samce pokazują, na co je stać,
walczą i z całego serca wyśpiewują, żeby przywabić samice. Spytaj
Lucy.
Jesse zamyka skrzynkę z narzędziami i podąża za siostrą.
- A może pocałujesz dziś Andreę? - pyta Martha. - Dzwoń zaraz i
powiedz, że nie możesz przestać o niej myśleć.
Przerywa im głośne miauczenie, co Jesse natychmiast
wykorzystuje, żeby się wykręcić z niewygodnej sytuacji.
- Muszę iść - mówi, zbierając rzeczy. - Zamknąłem twojego
narwanego kota w łazience. - Starannie układa szal na klatce
piersiowej, pozostawiając jeden luźny koniec, którym będzie mógł
dyskretnie zakryć nos i usta, gdyby zaszła konieczność zabezpieczenia
się przed kaszlącymi pasażerami autobusu.
Martha podaje mu płaszcz i całuje go w policzek.
- Dzięki za pomoc.
- Drobiazg. - Jesse wkłada czapkę i spuszcza nauszniki niczym
sześciolatek.
Martha ma nadzieję, że jeśli rzeczywiście zbierze się na odwagę i
spotka wieczorem z Andreą, zdejmie czapkę.
Gdy Jesse wychodzi, Martha otwiera łazienkę, a rudy, pręgowany
kot Hannibal wyskakuje z niej jak z procy i zaczyna krążyć wokół jej
nóg, szaleńczo się ocierać, mruczeć i miauczeć, domagając się
jednocześnie jedzenia i pieszczot.
Ten kot to być może przyczyna jednej z bardzo nielicznych
uzasadnionych obaw Jessego. Hannibal stanowi zagrożenie dla nóg
wszystkich, którzy przekraczają próg Bordella, z wyjątkiem Marthy.
- Co w tym dziwnego, że przez ciebie żaden facet nie chce
spędzić ze mną nocy? - pyta Hannibala, napełniając jego miseczkę
karmą. Przygląda się dziełu brata, po czym bardzo ostrożnie ustawia
na krzywo wiszącej półce Radość gotowania.
ROZDZIAŁ 3
Mężczyźni zaprzepaszczają więcej zdobyczy przez własną
niezręczność niż z jakiejkolwiek przyczyny tkwiącej w kobiecie.
Ninon de Lenclos
Zapałki, kompas, świece, wełniane skarpety, czerwone wino,
śniegowce, książka o ptakach. Układając w myślach listę rzeczy, które
przydadzą się jej i Adamowi podczas weekendu w lesie, Lucy coraz
bardziej marszczy czoło. Zadzwonić do Hertza. Kupić mapę hrabstwa
Ulster. Upiec ciasteczka. Zabrać korkociąg.
Nie mogąc już wszystkiego spamiętać, sięga po notatnik i
pośpiesznie zapisuje pytania: Czy mamy zabrać wodę? Drewno?
Wyposażenie ubikacji? Nafta do lamp? Apteczka?
Stres Lucy zwiększa się proporcjonalnie do długości listy i zanim
zdaje sobie sprawę z tego, co robi, jej palce już wybierają numer
Coopera. Odzywa się automatyczna sekretarka.
- Cooper, jesteś tam? To ja - odczekuje chwilę, przekraczając stos
ekwipunku na wyprawę: pionierki, zapałki turystyczne, ciepłą bieliznę
z długimi rękawami i nogawkami. - Okay. Chyba cię nie ma.
Oddzwoń. Jeśli możesz, to jeszcze dzisiaj. Wybieramy się w ten
weekend na północ stanu do domku przyjaciół, w którym nie ma
bieżącej wody i prądu, jest tylko piec, w którym trzeba palić...
- Hej, gąsko - odzywa się Cooper, nieco zdyszany. - Byłem poza
domem, naprawiałem ciężarówkę. Mów, co ci leży na sercu.
Walące serce Lucy natychmiast się uspokaja. Głupio jej, że w
ogóle się zdenerwowała.
- Hej, Coop - rzuca. - Co tam u ciebie?
- Wszystko na medal, kochanie.
- Swoją drogą ciekawe, dlaczego zawsze tak świetnie ci się
wiedzie?
- Przyjedź kiedyś, to się przekonasz.
To już dyżurny żart - przez dwanaście lat ich znajomości Lucy
nigdy nie odwiedziła farmy Tuckingtonów.
- Tak, wiem. Byłabym lepszym i szczęśliwszym człowiekiem,
gdyby budziło mnie muczenie krów, a nie wycie klaksonów - mówi. -
Ale myślę, że nie doceniasz przewagi, jaką dziewczynie z miasta daje
nadwrażliwość.
- Może i tak - odpowiada Cooper. - Może powinienem przyjechać
i osobiście to sprawdzić.
- Dlaczego nie? Już dawno się spóźniasz ze swoimi corocznymi
odwiedzinami.
- Co racja, to racja. A jakaś przerwa na pewno by mi się teraz
przydała.
- ha mia casa es e la tua casa — zapewnia Lucy.
- W takim razie może pod koniec tygodnia sprawdzę loty. Ale do
rzeczy. W czym mogę ci pomóc, jeśli chodzi o tę przerażającą
wycieczkę w dzikie ostępy północnego stanu Nowy Jork?
Lucy ignoruje złośliwość i od razu zadaje pytania.
- Jest tam jakieś urządzenie, które doprowadza wodę ze studni do
domu. Mieliście kiedyś coś takiego?
- Jasne. Są chimeryczne - odpowiada Cooper, natychmiast
przechodząc do konkretów. - Lepiej weźcie ze sobą kilka galonów
wody, zwłaszcza jeśli zamierzacie przyjechać w nocy i będzie zimno.
Zamarznięte węże to nic przyjemnego.
Lucy wpisuje wodę na listę.
- A co z drewnem na opał? Powinniśmy trochę kupić?
- Gwarantuję, że wasi przyjaciele mają solidny zapas - mówi z
przekonaniem Cooper i zapewnia ją, że małe domki łatwo ogrzać.
- A jeśli polana będą wilgotne? - nie daje za wygraną Lucy. - Co
wtedy zrobimy? - W nagłym przypływie zdenerwowania jednym
tchem odczytuje całą listę.
- To tylko weekend, Luce, ale jeśli tak się tym przejmujesz, może
nie powinnyście jechać tam z Marthą same?
- Z Marthą? Jadę z Adamem. W piątek są walentynki. - Lucy
słyszy w słuchawce jakiś stłumiony dźwięk i dociera do niej, że
Cooper się śmieje. - Co w tym takiego śmiesznego?
- Po prostu martwisz się z byle powodu. Dobry Boże! Jak się nie
wyluzujesz, to ten weekend będzie kompletnie wyprany z
romantyzmu.
- O co ci chodzi?
- Posłuchaj, Luce, Adam da sobie radę. Właściwie to powinnaś
mu pozwolić się wszystkim zająć. Twoje pytania są jak z podręcznika
dla skautów.
Lucy próbuje wygrzebać z pamięci jakąkolwiek wzmiankę
Adama na temat rozpalania ogniska, strugania patyków czy w ogóle
udziału w jakichś akcjach przypominających skautowskie.
Jest przekonana, że nigdy się takich rzeczy nie uczył. Mocne
strony Adama to abstrakcyjne myślenie, wyższa matematyka i
przyklejane sporadycznie w różnych miejscach miłosne liściki.
Umiejętność przetrwania w trudnych warunkach do nich nie należy.
- Wy, jankeskie dziewczyny, musicie się nauczyć, jak dać
facetowi być facetem - mówi Cooper.
Wieje porywisty wiatr, a małe płatki śniegu wirują nad
wynajmującą samochody firmą Hertza przy Trzydziestej Czwartej
Ulicy, gdzie spotykają się Lucy i Adam, by rozpocząć swój
romantyczny weekend.
Dzień jest bardzo wietrzny, więc oboje solidnie się okutali. Lucy
w niebieskiej parce z kapturem obszytym futrem wygląda na gotową
na Idita-rod*, a Adam ma na sobie ciężką granatową dwurzędową
kurtkę i szary wełniany komplet złożony z czapki i szala -
gwiazdkowy prezent od matki.
Wita się z widocznym skrawkiem twarzy Lucy i całuje ją w
zaróżowiony nos. Zgodnie z planem zjawiają się w biurze firmy
wynajmującej samochody w południe, by mieć pewność, że przed
zmrokiem trafią do domku Wolfów. Lucy zasiada za kierownicą,
starając się opanować złość na Adama, który zapomniał prawa jazdy.
- Pamiętałem, że kazałaś mi wziąć latarkę - mówi Adam, jakby
jedno mogło zrekompensować drugie.
Lucy odpowiada najlepszym uśmiechem z serii „nie ma
problemu", na jaki ją stać. Prawie nie ma ruchu, więc mkną autostradą
West Side przez most Georgea Washingtona i wzdłuż Palisades, skąd
od czasu do czasu widać skuty lodem Hudson z wybitym na środku
pasem, po którym mogą pływać łodzie.
Podekscytowana wyjazdem Lucy pędzi autostradą, lawirując
między samochodami z wprawą zawodowego hokeisty. Prawa ręka
Adama cały czas spoczywa na desce rozdzielczej.
*Wyścigi psich zaprzęgów na Alasce
W okolicy Góry Niedźwiedziej zatrzymują się przy malowniczym
punkcie widokowym, by zjeść parę kanapek z indykiem i serem brie,
które przygotowała Lucy.
- Mówiłem ci, że robisz najlepsze kanapki na świecie? - pyta
Adam, wsuwając swoją, z kącikami ust błyszczącymi od majonezu.
- Nie - kłamie Lucy. Bardzo ją cieszy, że Adam uważa ją za
wspaniałą kucharkę.
Śnieżna zasłona chwilowo zniknęła i Lucy widzi w oddali parę
bielików amerykańskich wylatujących z gniazda po drugiej stronie
rzeki. Pokazuje je Adamowi.
- Piękne, prawda? - mówi, trzymając go za rękę. Niepewność co
do ich związku, którą ostatnio odczuwała, znika na widok ptaków. -
Wiesz, orły są trochę jak ludzie. Dobierają się w pary na całe życie.
- To chyba najmniej naukowe stwierdzenie, jakie kiedykolwiek
usłyszałem z twoich ust - odpowiada Adam.
Lucy zastanawia się, czy ta uwaga ma jej utrzeć nosa prywatnie
czy zawodowo. Działa na obu frontach, a dziewczyna stara się ukryć
urazę, gdy mówi:
- To nie była obserwacja naukowa.
- Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. To miał być
żart. - Adam rzeczywiście wygląda na skruszonego, lecz atmosfera już
się zmieniła. Jeszcze przez kilka chwil w milczeniu jedzą kanapki, po
czym Adam pyta, czy Lucy czytała artykuł w najnowszym numerze
„Nature". - To o nowej genetycznej technice analizowania linii
papilarnych, która pozwala na śledzenie przelotów ptaków. Jest po
twojej stronie łóżka.
Lucy potrząsa przecząco głową. W jej mieszkaniu piętrzą się całe
stosy czasopism biologicznych, a ona wciąż stara się być na bieżąco.
- Ta nowa technika dowodzi, że zaledwie dziesięć procent
ptaków, o których biolodzy sądzili, że dobierają się w pary na całe
życie, jest naprawdę monogamicznych.
Lucy czuje ucisk w żołądku. Do czego on zmierza? Żałuje, że w
ogóle wspomniała o bielikach, i włącza zapłon.
- A może byś mnie na jakiś czas zmienił? - Zostawia silnik na
chodzie, otwiera drzwi i przechodzi na drugą stronę samochodu.
Po piętnastu minutach uświadamia sobie nagle, że dotychczas
nigdy nie widziała, jak Adam prowadzi. Jakie to nowojorskie, myśli i
przypomina sobie wycieczki, na które się wybrali przez dwa lata,
odkąd są razem: tydzień w Paryżu - samochód nie był potrzebny;
Boże Narodzenie na Cape Cod - ona jechała wozem matki; kilka
krótkich wypadów na plaże Hamptonów - podwozili ich przyjaciele;
parę wyjazdów służbowych - jeździli pociągami.
Lucy patrzy na mijane miasteczka: Newburgh, Marlboro,
Highland, New Paltz. Zafascynował ją wirujący śnieg, im dalej na
północ, tym bardziej mokry i ciężki. W rozmarzeniu wyobraża sobie,
że są już w żółtym, wiejskim domku i popijają wino przed buzującym
w piecu ogniem, do którego dokłada Adam z nagim torsem.
Zamierza właśnie pogładzić umięśnione plecy Wyimaginowanego
Adama, gdy ten Prawdziwy gwałtownie hamuje i Lucy leci do przodu,
już któryś raz przez ostatnich dwadzieścia mil, w końcu
zatrzymywana pasem bezpieczeństwa.
Przechylanie się do przodu i do tyłu przyprawia ją o mdłości.
Przypominają jej się słowa Marthy, która powiedziała kiedyś, że
wystarczy popatrzeć, jak mężczyzna prowadzi - czy jest pewny siebie,
skoncentrowany na sobie, brawurowy a można się o nim dowiedzieć
wszystkiego, co trzeba.
Lucy zastanawia się, na co wskazuje niezdecydowanie Adama -
naciska pedał gazu i zaraz zdejmuje z niego nogę, i tak w kółko. Stara
się nie wyciągać żadnych wniosków. Zaczyna się jednak obawiać
każdego wjazdu na autostradę, kiedy Adamowi po długim, pełnym
nerwowych prób wahaniu udaje się wreszcie włączyć do ruchu, ku
niezadowoleniu pozostałych kierowców.
Z całych sił starając się utrzymać wizję dokładającego do ognia
Adama z nagim torsem, Lucy pyta najseksowniejszym tonem, na jak
potrafi się zdobyć:
- Co chcesz najpierw robić, kiedy już będziemy na miejscu?
Adam nawet na nią nie patrzy, pochyla się do przodu, mocno
zaciskając ręce na kierownicy.
- W tej chwili myślę tylko o tym, żeby dojechać tam cało.
Śnieg staje się coraz gęstszy w miarę zbliżania się do gór Catskill.
Gubią się na jakiejś pomniejszej drodze, mijają stare domy,
rozpadające się stodoły, wiejskie sklepiki i zrujnowaną tawernę z
neonem BUD LIGHT w oknie. Zniszczone kamienne mury,
wzniesione setki lat temu, przypominają szerokie, krzywe i bezzębne
uśmiechy.
Przyjazne, zachęcające szyldy wskazują drogę do miejscowych
szlaków narciarskich, polecają restauracje, oferują rozwiązanie
problemów prawnych. Trafił się nawet jeden z trzema uśmiechniętymi
pomidorami wyrzucającymi w górę patykowate nóżki, jak dziewczyny
z
Rockettes,
ponad
informacją:
MIEJSCOWA
UPRAWA,
MIEJSCOWA SŁAWA. Bez reszty oczarowana Lucy gotowa jest się
przeprowadzić do hrabstwa Ulster.
Gdy zatrzymują się na podjeździe, wydaje okrzyk zachwytu.
Żółty domek położony jest na skraju dużej łąki, którą z drugiej strony
przytłaczają wzgórza. Przez chwilę po prostu syci się widokiem,
potem odpina pas bezpieczeństwa i przytula Adama.
- Dojechaliśmy!
Zostawia go, by wypakował rzeczy, a sama odnajduje klucz
ukryty pod kamieniem w skrzynce na kwiaty. Popycha drzwi, które
otwierają się ze skrzypieniem, i wchodzi do pachnącej stęchlizną
chaty z podłogą z nierównych desek oraz stropem z surowymi
belkami.
Adam wchodzi za nią, strząsając z butów śnieg w taki sposób, że
brzmi to niemal jak narzekanie, lecz gdy Lucy się odwraca, zauważa,
że przyniósł gałęzie ostrokrzewu.
- Są piękne - mówi, odbierając je i umieszczając w wielkim
dzbanie na kuchennym stole. Zaciera ręce. - Może rozpalisz ogień, a
ja wszystko rozpakuję?
Przestrzeń domku nie jest podzielona. Stojący naprzeciwko pieca
obity dżinsem futon pełni zarazem funkcję kanapy, a przed nim na
podłodze rozpościera się skóra jakiegoś wyjątkowo puszystego
zwierzęcia. „Dywanik" wygląda na niesamowicie miękki i Lucy
zastanawia się, czy później będą się na nim kochać.
W części kuchennej stoi stary farmerski stół i misa służąca jako
zlew, a na hakach wbitych w ścianę wiszą garnki.
- Nie uważasz, że to urocze? - pyta Lucy.
- Urocze? - Adam omiata spojrzeniem dziwną zbieraninę
przymocowanych do ściany lub zwisających z belek staroci:
dwuzębne widły obok powgniatanej łopaty, siekiera, młot kowalski i
klin, łuk z rogowymi wykończeniami oraz mnóstwo strzał w
rozpadającym się kołczanie. - Wyglądają jak rekwizyty z jakiegoś
horroru. A to co za cholera? - pyta, wskazując na zawieszone na haku
w ścianie metalowe narzędzie.
Lucy uważnie przygląda się starym sidłom z mechanizmem
sprężynowym, który zatrzaskuje się na łapie ofiary. Między
metalowymi szczękami ledwie się trzyma maleńka kość, najpewniej z
palca.
- Ciekawe - mówi.
- Chyba raczej makabryczne.
Adam klęka przed piecem i Lucy obserwuje, jak wkłada na dno
paleniska złożone kawałki gazety.
- Pomóc ci? - pyta, siłą woli zmuszając go, by zmiął papier w
kulki. Przypomina sobie jednak napomnienie Coopera - „Wy,
jankeski, musicie pozwolić facetowi być facetem" - i gryzie się w
język.
- Wszystko w porządku.
Wino, myśli Lucy. Kieliszek wina wszystko naprawi. Otwiera
butelkę lepszego wina, zostawiając gorsze na później, i zagląda do
szafki pełnej pustych słoiczków po marmoladzie Dundee, które
najwyraźniej pełnią tu funkcję kubków na każdą okazję.
Nalewa wina i klęka na skórze obok Adama, który podpala brzegi
gazety. Podaje mu kubek i, pociągnąwszy łyk, wślizguje się w jego
ramiona, a potem całuje.
- Musisz mnie rozgrzewać, dopóki ogień się nie rozpali - mówi.
Obejmują się i kładą na futrze, całując się i tuląc do siebie, gdy
nagle Adam gwałtownie odpycha Lucy. Z pieca wielkimi kłębami
wydobywa się dym, a drewno się tli, lecz nie chce się porządnie zająć.
- Co jest, cholera jasna? - wykrzykuje chłopak, skacząc na równe
nogi.
- Otworzyłeś rurę spalinową? - pyta Lucy.
Adam patrzy na nią osłupiały i pada na kolana, przysuwając
głowę do pieca, by zajrzeć do środka w poszukiwaniu dźwigni. Lucy
znajduje ją pierwsza, na zewnątrz przewodu kominowego.
- Mam - mówi, przesuwając dźwignię.
Rura się otwiera i dym zaczyna wylatywać na zewnątrz. Próbuje
znowu przytulić się do Adama, on jednak wstaje i przemierza chatkę,
by otworzyć drzwi i wywietrzyć dym. Jego ciężkie kroki dudnią o
podłogę, przez co polano obsuwa się na skraj pieca.
Korzystając z tego, że Adam nie patrzy, Lucy wpycha szczypcami
polano i podkłada pod drewno kilka kul zmiętej gazety, dzięki czemu
ogień na dobre się rozpala. Domek szybko się nagrzewa. Adam i Lucy
pieką polędwicę i zagrzebują w palenisku dwa zawinięte w folię
aluminiową ziemniaki. Otwierają drugie wino i troszeczkę się upijają,
nawzajem się przy tym karmiąc.
Zanim położą się do łóżka, decydują się na wspólną wyprawę do
toalety. Adam pamiętał wprawdzie o latarce, ale zapomniał sprawdzić
baterie, które ledwo działają. Latarka nie rzuca snopu światła i może
tylko zdradzić jakimś czającym się w ciemności głodnym
zwierzakom, gdzie oboje się znajdują. Adam i Lucy przytulają się i
brną przed siebie po kolana w śniegu. Żadne nie chce przyznać, że się
boi.
- Damy mają pierwszeństwo - mówi Adam, stając na straży, a
Lucy wchodzi do środka.
Drzwi się zatrzaskują i w wychodku - a faktycznie zwykłej szopie
- robi się ciemno jak w grobie. Lucy przychodzi do głowy, że być
może na szczęście dla niej. Jednak opuszczenie spodni, nie mówiąc
już o tym, by przysiąść na zamarzniętym na kość klozecie, i tak
wymaga sporej siły woli.
Zamyka oczy i koncentruje się, cichutko nucąc. Na zewnątrz wyje
wiatr i dziewczyna słyszy, jak gałęzie uginają się z trzaskiem pod
ciężarem śniegu. Potem dochodzi ją donośniejszy odgłos - b ę c - po
czym bez uprzedzenia drzwi otwierają się na całą szerokość, do
środka wskakuje Adam i nadeptuje jej na stopę, usiłując złapać
równowagę. W końcu mu się udaje.
- Jezu! - krzyczy Lucy, wstając i podciągając spodnie.
- Przepraszam, przepraszam. - Odwraca się do niej plecami.
- Co się stało?
- Coś tam jest. Słyszałem coś w lesie. - Oddech Adama jest płytki
i przyspieszony.
Lucy wytęża słuch. Wokół panuje cisza.
- Może po prostu spadł jakiś konar? - zgaduje, powoli
przesuwając się w kierunku drzwi. - To na pewno przez ten mokry i
ciężki śnieg.
- Jezu, Lucy, to nie był śnieg. Coś tam jest.
Lucy otwiera skrzypiące drzwi i niczego nie dostrzega.
- W takim razie cokolwiek to było, już sobie poszło. Chcesz,
żebym poczekała, aż się załatwisz?
- Na zewnątrz? Sama? Nie bądź śmieszna. Zresztą i tak mi się nie
chciało. Lepiej wróćmy do domu.
Adam wysuwa się przed Lucy i wychyla głowę na zewnątrz,
świecąc w ciemności dogasającą latarką. Rozgląda się na wszystkie
strony i biegiem rusza do domku. Dopiero przy drzwiach uświadamia
sobie, że jego dziewczyna została w tyle.
Macha ręką, by przyspieszyła, lecz ona nie widzi go w ciemności
i wraca swoim tempem.
- Naprawdę coś słyszałem - mówi Adam, gdy Lucy dociera do
drzwi.
- Wiem, kochanie.
Adam zamyka drzwi i oświadcza, że ma zamiar się położyć. W
ubraniu rzuca się na futon i kładzie na boku, odwrócony do Lucy
plecami. Zamyka oczy i po kilku minutach twardo zasypia. Albo
udaje.
Lucy powoli zdejmuje koszulę i przerzuca ją przez widły. Adam
na pewno żartuje. Zsuwa dżinsy, odpina stanik i zdejmuje bieliznę,
rzucając ją na łóżko. I nic! Czy to możliwe, że naprawdę śpi? Nie
może się zdecydować - wściekać się czy obrażać - i wślizguje pod
koce obok niego. Wpatruje się w jego kark, obserwując wystające
spod koszulki włosy. Skupia się na tym, jak bardzo nienawidzi
owłosionych karków.
Lucy wcześnie się budzi, zmarznięta i z pełnym pęcherzem.
Adam leży z głową wciśniętą pod poduszkę. W nocy ściągnął z niej
prawie wszystkie koce. Dziewczyna wciąga bieliznę z długimi
nogawkami i próbuje rozpalić ogień, zgniatając dział sportowy gazety
w zgrabne kulki, które umieszcza na wczorajszych popiołach.
Dorzuca nieco podpałki i dodaje trzy polana ustawione w piramidkę.
Wkrótce ogień się pali. Lucy stawia na piecu garnek z wodą na kawę.
Śpiący w pomiętej pościeli Adam przypomina jej aniołka.
Przysięga sobie, że ten dzień spędzą znacznie przyjemniej. Bosa stopa
Adama wysunęła się spod koców i Lucy starannie ją przykrywa.
Adam się porusza.
- Cześć - mówi.
- Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek.
- Nawzajem. Wyspałaś się?
Lucy potakuje ruchem głowy.
- A ty?
- Całkiem nieźle.
- Idę się załatwić. Może zrobisz kawę i trochę się poprzytułamy.
Co ty na to?
- Brzmi zachęcająco. Iść z tobą?
- Poradzę sobie - odpowiada Lucy.
Adam przestaje się uśmiechać i przewraca się na brzuch. Gdy
Lucy wraca, siedzi na złożonym futonie.
- Co z moją kawą i przytulankiem?
Adam podaje jej kubek po marmoladzie z parującą kawą i
poklepuje miejsce obok siebie, jakby samo siedzenie przy nim
wystarczało już za przytulanie. Na kolanach trzyma notes otwarty na
stronie z bazgraniną równań.
- Hej, w walentynki się nie pracuje - mówi Lucy, wyrywając mu z
rąk notatnik.
Adam patrzy ze zdumieniem.
- Trzeba rozgrzać mózg. Wrzucić trochę liczb, żeby zaskoczył.
- Czekaj, zaraz dostaniesz swoje liczby - mówi Lucy,
przeczesując palcami blond włosy. - Dam ci walentynkową lekcję
matematyki. Jeden - całuje go w usta. - Dwa - obie powieki. - Trzy
- policzek, nos, policzek. - Trzy razy trzy - dziewięć szybkich,
schodzących w dół pocałunków klatki piersiowej. - Rozgrzany?
- Może troszeczkę - odpowiada Adam, dochodząc do siebie. - Ale
wiesz, prostą arytmetykę przerabiałem trzydzieści lat temu. Teraz
zajmuję się chromodynamiką kwantową, więc proszę o odpowiednio
więcej całusów.
- Robi się - mówi Lucy i bierze się do dzieła.
Śniadanie przeciąga się niemal do południa. Potem Lucy
proponuje, by Adam znalazł studnię. Trzeba podłączyć węże, żeby
umyć naczynia i się wykąpać. Adam wkłada swoją dwurzędówkę i
posłusznie rusza ścieżką ze wskazówkami Wolfów w ręku. Po
dwudziestu minutach jego nieobecności Lucy wkłada buty. Idzie jego
śladami, cały czas go wołając.
- Tutaj - odkrzykuje chłopak.
Lucy wspina się na wzgórek, skąd dobiega głos Adama, i zastaje
go klęczącego w śniegu przy studni, częściowo przykrytej płytą ze
sklejki. Zdjął rękawiczki i ręce poczerwieniały mu już z zimna. W
jednej trzyma wąż, a drugą wlewa do niego wodę, próbując - bez
powodzenia - wytworzyć ciśnienie, by pompa zadziałała.
- Co się dzieje? - pyta Lucy.
Adam wskazuje na przemoczoną nogę.
- Poślizgnąłem się, kiedy odsuwałem tę płytę.
- Oj, biedactwo.
- I nie mogę uruchomić tego cholerstwa. - Unosi koniec węża.
- Pewnie zmarzłeś na kość - mówi Lucy, odbierając od niego wąż
i dzbanek. - Lepiej idź do domu, może mi się uda. Jeśli nie, to zaraz
wrócę. - Czyta zapisane na kartce instrukcje, które Adam położył na
kamieniu, i wlewa wodę przez lejek.
Gdy w wężu słychać gulgotanie, Lucy natychmiast wrzuca koniec
głęboko w breję w studni i ma wielką nadzieję, że dzięki grawitacji
wąż zassie wodę i doprowadzi ją do domu. Adam nie zdołał ujść
dziesięciu metrów, a Lucy już uruchomiła mechanizm.
- Pewnie już to rozruszałeś - mówi, jakby poluzował zakrętkę
słoika. W milczeniu schodzą ze wzgórza, tylko śnieg głośno skrzypi
pod ich nogami.
W domu Adam zdejmuje mokre dżinsy i kalesony, po czym
wiesza je na rurze pieca, by wyschły. Z chudymi, pokrytymi gęsią
skórką nogami wygląda jak oskubany kurczak. Penis dynda mu przy
prawym udzie. Staje przy ogniu, a właściwie już pomarańczowym
żarze, usiłując się rozgrzać.
- Obawiam się, że skończyło nam się porąbane drewno mówi
Lucy, szukając na kartce od Wolfów wskazówek na temat drewna na
opał. Gdy znajduje właściwy fragment, czyta go na głos. - Z tyłu
domu jest częściowo porąbane drewno. W kącie za drzwiami jest młot
i klin.
Adam wkłada suche bokserki i dżinsy, a potem sięga po młot i
klin. Od tygodni bolą go plecy, więc z cierpiętniczą miną usiłuje
zamknąć za sobą drzwi, mając w rękach ciężkie narzędzia.
Lucy odkręca kran. Do miski bije lodowata woda. Dziewczyna
napełnia duży czajnik i stawia na piecu, by podgrzała się do
zmywania. Gdy wraca do prowizorycznego zlewu, wygląda przez
okno i obserwuje Adama, który ustawia do rąbania kilka ogromnych
polan. Cieszy się na widok chłopaka rąbiącego drewno i niecierpliwie
czeka na wspaniały odgłos rozszczepiającego się bierwiona.
Adam schyla się i niepewnie wbija klin w polano tak głęboko, by
utkwił w nim w miarę mocno. Lucy przychodzi na myśl, że Adam
jeszcze nigdy nie rąbał drewna. W końcu dorastał w Nowym Jorku, a
jego rodzice pracowali na uczelni. Trudno jej sobie wyobrazić, że
uczyli syna takich rzeczy.
Adam unosi młot nad prawe ramię i opuszcza na klin. Rozlega się
wysoki, delikatny dźwięk - ping. Potem wszystko się powtarza. Ping.
Ping. Ping. Klin nie posuwa się ani o centymetr. Adam ogląda się
przez ramię na dom. Nakrył mnie, myśli Lucy, choć nie jest pewna,
czy ją widzi. Spuszcza oczy i patrzy na zlew pełen naczyń.
Odczekuje chwilę, a potem unosi wzrok, tym razem jednak z
pochyloną głową. Adam znów podnosi młot, teraz już wyżej, sporo
nad głowę, a gdy robi mocny zamach, wykorzystując siłę mięśni, by
wzmocnić uderzenie, Lucy wstrzymuje oddech.
Rozlega się głośny odgłos metalu walącego o metal, lecz młot
ląduje tuż przed celem, ześlizgując się po zewnętrznej krawędzi klina,
zamiast wbić go na amen. Klin wyskakuje i trafia chłopaka prosto w
piszczel.
Adam wrzeszczy z bólu, a Lucy wybiega na zewnątrz.
- Kurwa! - krzyczy Adam, podskakując na prawej nodze i
trzymając oburącz lewą. - Kurwa, kurwa, kurwa!
Lucy bierze go pod ramię i pomaga dokuśtykać do domku.
- Kurwa!
Sadza go na futonie, zdejmuje but i podwija nogawkę, odsłaniając
paskudny, fioletowy guz wielkości dużego jajka. Wybiega na
zewnątrz i ugniata w rękach śnieg, który owija potem ręcznikiem i
przykłada do obrzmienia.
- Kurwa!
- Co mam robić, Adam?
Jego spojrzenie mówi, że dość już nawyrabiała.
- Adam?
Chłopak cały czas nie jest w stanie się do niej odezwać, zbyt
wściekły i obolały. Wyraźnie widać, że obwinia ją o stłuczoną nogę i
w ogóle o tę całą żałosną eskapadę.
- Chcę wracać - odpowiada wreszcie. - Nie chcę o tym gadać. Nie
chcę się dołować. Po prostu mam już dosyć i chcę wracać do domu.
Gdy Adam, siedząc przy piecu, opatruje nogę, Lucy pakuje rzeczy
i sprząta: kończy zmywanie, spuszcza wodę z węża, zamyka ubikację,
wrzuca ubrania do toreb, wynosi bagaż na zewnątrz do samochodu i
ładuje na tylne siedzenie. Wskakuje za kierownicę i przekręca kluczyk
w stacyjce, lecz silnik nie zaskakuje. Wysiada i rozgląda się -
bagażnik jest niedomknięty.
W domu Adam znieczula się resztką wina, rozkłada na kolanach
notatnik i zagłębia się w jakimś równaniu - wygląda już na całkiem
szczęśliwego. Za to w głosie Lucy słychać niezadowolenie.
- Siadł nam akumulator - oznajmia. - Bagażnik był otwarty.
Oboje wiedzą, kto go tak zostawił.
- Pójdę do sąsiada i zobaczę, czy pomoże nam ruszyć - mówi
Lucy.
Trzeba przyznać, że gdy Lucy wraca, Adam czeka już na
zewnątrz. Dziewczyna siedzi w przeżartym rdzą pikapie marki
Chevrolet obok kierowcy, który na oko wygląda na siedemdziesiątkę z
okładem, na głowie ma baseballówkę i szczerzy sztuczne uzębienie w
promiennym uśmiechu.
Mężczyzna mówi przez zęby, lekko poświstując.
- Przyjaciół Wolfów w biedzie nie zostawię - zapewnia, ciesząc
się, że ma okazję pomóc mieszczuchom wykaraskać się z tarapatów.
Wyciąga zza siedzenia przewody rozruchowe i poleca Lucy usiąść za
kierownicą wynajętego samochodu. - Pani otworzy maskę, jak
małżonek da znak, a potem zapali. I nie ma co dawać za dużo gazu,
starczy tylko trochę.
Wiem, jak uruchomić samochód, myśli Lucy. A Adam nie jest
moim mężem! Nagle odczuwa wielką ulgę, że się nie pobrali.
Wysiada z pikapa i unikając wzroku Adama, zajmuje miejsce za
kierownicą wynajętego samochodu.
Staruszek unosi maskę chevroleta i przyjacielsko wita się z
Adamem. Przyczepia jeden koniec kabla do akumulatora swojego
wozu, a drugi wręcza chłopakowi, który ze zdziwioną miną przekłada
klamrę z ręki do ręki.
Biorąc zakłopotanie Adama za efekt małżeńskiej kłótni,
mężczyzna poklepuje go po plecach.
- Wkurzyła się trochę, co? Nic się pan nie bój, migiem się
uwiniemy. - Wsiada do swojego wozu. - Okay! - krzyczy. - Przypinaj
pan i mów, kiedy mam odpalać!
Zza kierownicy Lucy obserwuje Adama przez przerwę między
uniesionymi maskami. Chłopak patrzy na silnik osłupiałym wzrokiem,
wyraźnie nie mając pojęcia, jak zaczepić klamry. Przecież to z
podręcznika dla skautów, dupku, myśli Lucy, teraz wściekła już także
na Coopera i całe jego pieprzenie o tym, że jankeski muszą dać
facetowi być facetem.
Zazwyczaj Lucy stara się wymyślić sposób podpowiedzenia
Adamowi właściwego rozwiązania, tak żeby się nie połapał, że mu
pomaga. Ale ta sytuacja bynajmniej do zwyczajnych nie należała.
Lucy wysiada z samochodu, wyrywa mu kable i każe zająć miejsce za
kierownicą. Później przypina czerwony kabel do dodatniego bieguna
akumulatora, a czarny do blokady silnika, i mówi:
- Dobra! Już! - Sygnalizuje mężczyznom, by uruchomili
samochody. Adam zwiększa obroty silnika. Kilka minut później Lucy
odpina kable w odwrotnej kolejności, owija wokół dłoni i łokcia, po
czym oddaje porządny zwój sąsiadowi Wolfów.
Adam odzywa się dopiero w połowie drogi do domu.
- Wybacz, Lucy. Nie cierpię cię rozczarowywać.
Lucy nie odpowiada.
Przed nimi jeszcze kawał drogi.
ROZDZIAŁ 4
Mężczyzna to zwierzę domowe, które można nauczyć niemal
wszystkiego, jeśli je krótko trzymać.
Jilly Cooper
PONIEDZIAŁEK - KURT BECKER
Pierwszorandkowy klient Marthy, Kurt Becker, czeka na nią przy
barze supermodnej knajpki Mare, której właścicielem jest jakaś sława
wśród szefów kuchni. Gdy dziewczyna się zjawia, spóźniona zaledwie
dziesięć minut, mężczyzna wita ją mocnym uściskiem dłoni i patrzy
prosto w oczy.
- Miło panią poznać, pani McKenna - zwraca się do niej
oficjalnie. - Jak się pani miewa?
- Wspaniale - odpowiada Martha. - Proszę mi mówić po imieniu.
Po jego powitaniu Martha zastanawia się, czy jej nie zabrzmiało
zbyt wylewnie, ale wraca właśnie z próby podkładania głosu, która
wypadła tak pomyślnie, że natychmiast dostała pracę, a już od tygodni
nigdzie nie wystąpiła.
- Podkładanie głosu? - pyta niepewnie Kurt.
- Podkładanie głosu dla aktora to jak dla dermatologa usuwanie
brodawek. Nic wielkiego, ale robić trzeba. Tym się zarabia na
rachunki. - Zniża głos i dorzuca: - Prawdę mówiąc, do wybrednych
nie należę. - I wybucha śmiechem na wspomnienie, ile razy musiała
dziś powtórzyć zdanie - „Sprawia, że tłuszcz schodzi ci z drogi" - pod
surowym okiem reklamiarza, który przekonywał ją, by wyrażała
większą wdzięczność dla produktu.
Kurt wydaje się zaskoczony entuzjazmem Marthy, który chyba
nie pasuje do poważnego nastroju, jaki usiłuje stworzyć. Śmieje się z
przymusem, więc Martha postanawia się do niego dostosować i tłumi
euforię. Mężczyzna wręcza jej niedużą żółto-różową różyczkę, której
łodyżkę zawinął w wilgotny papier i folię aluminiową.
- Wyhodowałem w swojej cieplarni - chwali się i przypisuje swoją
żyłkę ogrodniczą przodkom. - Eksperymentuję z rodzinnymi różami.
Na oko Kurt niedawno przekroczył czterdziestkę i Martha uważa,
że jest irytująco przystojny. Ma ciemnoblond włosy, chłodne szare
oczy i błyszczące białe zęby.
Dziewczyna unosi kwiatek do nosa i na chwilę zapomina, że jej
spotkanie z Kurtem nie ma charakteru rzeczywistej randki ani że
siedzący obok mężczyzna nie wyhodował tej róży z myślą o niej -
prawdziwej Marcie. Zamyka oczy i rozpływa się w delikatnej woni
kwiatu. Kurt chrząka.
- Słuchasz mnie, Martho? Czy może mówię do siebie?
Oczy Marthy otwierają się szeroko. Pracujesz, napomina się, a
klient płaci za twoją uwagę.
- Przepraszam - odpowiada i zauważa, że gdy z jego przystojnej
twarzy znika uśmiech, w okolicy ust pojawia się surowy grymas, a
nabrzmiała żyła na czole gotowa jest pęknąć w przypływie gniewu.
Kurt ubiera się z klasą, co zwykle trudno dostrzec w
konwencjonalnym stroju biznesmena. Martha - wyczulona na subtelną
sztukę doboru krawata, grę krat i pasków czy znaczącą wymowę
kołnierzyków - potrafi to jednak zauważyć. Zaczyna się zastanawiać,
dlaczego właściwie ją wynajął - zdaje się, że całkiem nieźle sobie
radzi na randkach - i zadaje rutynowe już pierwszorandkowe pytania.
- Czego się spodziewasz po tym doświadczeniu? Jak się
dowiedziałeś o Pierwszej randce? Jak sądzisz, jakie masz problemy na
randkach?
W przeciwieństwie do większości klientów, Kurt gotów jest
natychmiast odpowiedzieć.
- Może wyjdę na aroganta - zaczyna bez zwłoki - ale myślę, że
całkiem przyzwoita ze mnie partia. - Wylicza swoje zalety, po kolei
rozprostowując zgięte palce, aż w końcu otwiera obie dłonie. - Jestem
inteligentny, zdrowy, nieźle oczytany, dobrze zabezpieczony
finansowo, dobrze wykształcony, sporo podróżowałem...
Dobrze, dobrze, myśli Martha, zakładając, że klient żartuje.
- Nieźle gotuję, jestem elegancki, w świetnej formie i dodajmy,
nie taki znów nieatrakcyjny.
Nie żartuje.
- W zasadzie - ciągnie - mogę zaoferować właściwej kobiecie
całkiem niezłe życie. - To całkiem niezłe życie obejmuje dom na wsi,
pięćdziesięciostopowy jacht, trzypiętrową kamienicę przy parku
Grammercy oraz własny samolot. - To chyba uzasadnione, że kobieta,
z którą się zwiążę, również powinna mieć wiele do zaproponowania. -
Wzrokiem pyta retorycznie: „Prawda?"
W spojrzeniu Marthy próżno szukać odpowiedzi. Niemniej
rzeczywiście sądzi, że to dziwne - nawet jeśli do zalet Kurta nie należą
jej ulubione ciepło i poczucie humoru - że dotychczas nie spotkał
kogoś, komu te przed chwilą wymienione wystarczyłyby, aby przy
nim wytrwać.
Zastanawia się, czy jej klient przypadkiem nie należy do
mężczyzn, którzy pragną miłości kobiety, a gdy już dopną swego,
przestaje im na niej zależeć - z gatunku tych, co myślą: „Jeśli mnie
kochasz, to coś z tobą nie w porządku". Kurt nie wydaje jej się już taki
przystojny. Wtedy następuje wyliczanka:
- Odpowiednia kobieta musi być inteligentna, piękna,
wysportowana i musi kochać sztukę. - Nadmienia, że pieniądze jako
takie nie są konieczne, ale robiący wrażenie dorobek naukowy oraz
udana kariera owszem. - Przede wszystkim nie powinna oczekiwać, że
będę ją rozpieszczał. Potrzebna mi też kobieta, która nie da plamy na
obiedzie służbowym. - Przerywa i obrzuca Marthę spojrzeniem
winowajcy, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że brzmi zupełnie
beznamiętnie. - I cholernie mnie kręcą smutne oczy.
Smutne oczy? Czy nie należą one zwykle do większej całości w
postaci smutnego człowieka? - zastanawia się Martha.
Uwaga: odpuść sobie tę listę.
- Zasadniczo kobieta, z którą będę, powinna rozumieć, pod jaką
presją się znajduję - mówi Kurt z niecierpliwością zdradzającą, że
zależy mu na tym, by i Martha to zrozumiała. - Działam jak na
froncie. Ta wojna wyniszcza ludzi. Zanim się zorientują, co ich
trafiło, już są martwi. W tym biznesie to codzienność. - Pociąga łyk
podwójnej szkockiej z lodem. - Kiedy wracam do domu, ostatnia
rzecz, jakiej mi trzeba, to ktoś, kto koniecznie chce wiedzieć, jak mi
minął dzień. Potrzebuję spokoju.
Martha nie może uwierzyć, że przeoczyła tak ważną informację
dotyczącą jego życiorysu. Bardzo jej się chce zapalić.
- Przypomnij mi, Kurcie, czym się zajmujesz? - pyta naj-
łagodniejszym tonem stewardesy, jaki słyszała w wykonaniu matki.
Pracujesz na urazówce? Infiltrujesz komórki al-Kaidy? Jesteś
wtyką mafii? Nie może sobie przypomnieć.
- Prowadzę firmę informatyczną - odpowiada Kurt.
Martha powstrzymuje wybuch śmiechu i sięga po serwetkę.
- Masz pojęcie, co się działo w branży komputerowej przez
ostatnich kilka lat? - pyta klient. - Firmy zostały zdziesiątkowane.
Uchylamy się przed kulami.
- Mm-hmm... - Martha odchyla się na oparcie krzesła.
Kurt bierze głęboki oddech, rozluźnia ramiona i obdarza ją
uśmiechem. Znów staje się przystojny. Działa na Marthę, nie
wulgarnie, ale jak mężczyzna, który daje kobiecie do zrozumienia, że
uważa ją za atrakcyjną.
- Dość już o mojej pracy - mówi i przybiera łagodniejszy ton. -
Zabierzmy się do bardziej romantycznych spraw.
Martha odwzajemnia uśmiech, przekonana, że Kurt chce
rozluźnić atmosferę.
- Kobieta, która by mi odpowiadała, powinna być szczupła, mieć
co najmniej metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i nie więcej
niż trzydzieści pięć lat... - przerywa na chwilę, by sprawdzić, czy
przypadkiem nie obraził rozmówczyni - ...żeby jej się za bardzo nie
śpieszyło do ślubu i dzieci.
- Odczuwasz presję, żeby się ożenić? - pyta Martha.
Kurt poprawia się na krześle.
- Zawsze jesteś taka bezpośrednia?
- Na ogół - odpowiada Martha, chociaż wie, że na prawdziwej
randce nigdy nie zadałaby takiego pytania.
- Moja dewiza, jeśli chodzi o kobiety, brzmi następująco: nie
myśl, co będzie jutro, żyj dniem dzisiejszym.
Anonimowi Alkoholicy też mają taki slogan, myśli Martha.
- Zapomnijmy na chwilę o tym, z kim chcesz się umówić, i
skupmy się na tym, jak sobie radzisz na randkach - proponuje.
Żyłka na czole Kurta zaczyna lekko pulsować.
- Informowałem cię tylko o swoich minimalnych oczekiwaniach.
Wiem, że nie jesteś swatką. Jesteś ekspertem od randek. - Sposób, w
jaki akcentuje słowo „ekspert", sprawia, że nabiera ono przeciwnego
znaczenia. - Nie mówiłem, że nie wiem, jak traktować kobietę.
Sama się nie wynajęłam, myśli Martha. Ty to zrobiłeś! Żałuje
jednak, że zepchnęła Kurta do defensywy. Przypominają jej się
pierwsze doświadczenia z psychoanalizą, gdy miała dwadzieścia
cztery lata. Dążyła wtedy jedynie do tego, by orzeczono, że nie ma
żadnych problemów czy nerwicy, żeby psychiatra jej powiedział, iż
jest całkowicie normalna, zabawna, utalentowana i zrównoważona.
Uświadamia sobie, że Kurt tak właśnie podchodzi do Pierwszej
randki. Jego cel polega na tym, by usłyszeć, że doskonale się w tym
sprawdza.
- A może wymyślimy jakieś romantyczne sztuczki, które mógłbyś
zastosować? - proponuje i stara się wpaść na jakąś stosowną wojenną
metaforę, która trafi mu do przekonania, ale przychodzi jej do głowy
jedynie - Pal licho torpedy! Cała naprzód - czyli rada bardziej dla
niej niż dla niego. Wobec tego stawia na hasło sportowe: - Kurt,
przecież gramy do tej samej bramki.
Okazuje się, że klient odnajduje się w języku sportowców nie
gorzej niż w żargonie wojennym.
- Nie przejmuj się, już ci wybaczyłem - mówi z uśmiechem. -
Masz ochotę na kolację?
Wybaczyłem? - zastanawia się Martha, nieco urażona.
Kurt daje znak ubranemu w smoking maître d'hôtel, który
przeprowadza ich od baru do uroczego, ukrytego w rogu sali stolika.
Kurt delikatnie odsuwa Marcie krzesło.
- Fakt, że nie jesteśmy na prawdziwej randce, nie oznacza, że nie
powinienem sprawić, żebyś poczuła się wyjątkowo, jak to zwykle
robię w wypadku każdej kobiety.
Martha zastanawia się, czy jej klient zdaje sobie sprawę, do
jakiego stopnia przeciwne do zamierzonego wrażenie wywarłyby jego
słowa na każdej kobiecie. Spiesznie podchodzi kelner i umieszcza w
wazonie na stole tuzin smukłych herbacianych róż, kolejny niesie
butelkę veuve clicquot, a jeszcze inny stawia kubełek z lodem.
- Życie obeszło się ze mną bardzo łagodnie - zauważa Kurt i
rozwodzi się na temat swojego funduszu powierniczego, domu w
Nantucket i jachtu regatowego.
Gdy po dwudziestu minutach nie otrzymują jeszcze karty dań,
mężczyzna poczuwa się do wyjaśnienia, że pozwolił sobie zamówić
dla nich obojga przygotowane przez szefa kuchni dania dnia. Uwaga:
nawet jeśli twoje maniakalne listy skutecznie wyeliminowały już 95%
damskiej populacji, nigdy - przenigdy nie waż się zamawiać za
kobietę na pierwszej randce.
Przy sześciodaniowym posiłku Kurt cytuje ludzi, którzy go cytują,
urządza popis degustacji win i odsyła swój filet mignon jako
rozgotowany.
- Kiedy płacisz taką sumę za posiłek, oczekujesz perfekcji -
wyjaśnia triumfująco.
Przez cały ten czas Martha robi to, co umie najlepiej - obserwuje.
Analizuje zachowanie partnera i próbuje dobrze się bawić. Po deserze
przeprasza, wychodzi do toalety i szybko zapisuje w maleńkim
notesiku: „Nie przechwalaj się bogactwem, po prostu nie oszczędzaj
na kolacji. Nie popisuj się sprawnością, pozwól się podziwiać. Nie
wyliczaj dyplomów, olśnij mnie poczuciem humoru".
Przegląda się w lustrze, konstatując, że ma więcej niż trzydzieści
pięć lat, wesołe oczy i mogłaby nawet być niezłą dziewczyną dla
takiego faceta jak Kurt. Ponownie otwiera notesik. „Lista twoich
wymagań dotyczących partnerki to najlepszy przepis na samotność -
tylko eliminuje. Prędzej znajdziesz właściwą kobietę, jeśli się na nią
otworzysz, kimkolwiek jest".
WTOREK - CHARLES FRINGER
Charles zostawia Marcie wiadomość na poczcie głosowej i na
kilka godzin wcześniej odwołuje kolację. Mówi, że cotygodniowe
zebrania w jego firmie zostały przesunięte na wtorki, a on nie ma
zwyczaju ich opuszczać. Pyta, czy mogliby przełożyć randkę.
Cotygodniowe zebrania? Co to może znaczyć? - zastanawia się
Martha. Spotkanie z kuratorem? Problemy z kontrolą gniewu?
Obiadek u mamusi? Terapia grupowa?
ŚRODA - WALTER SHERMAN
Martha jak zwykle spóźnia się dziesięć minut, ale Walter Sherman
zjawia się jeszcze później, stukając w klawiaturę blackberryego. Gdy
wreszcie unosi wzrok, nie może odnaleźć swej partnerki w tłumie
długonogich gwiazdeczek przesiadujących w barze Bellissima,
modnej knajpie w Soho, w której zaproponował spotkanie.
Doświadczone i początkujące modelki opierają się o kolumny i
rozsiadają na stołkach, krzyżują albo rozprostowują długie nogi,
owijają smukłe ręce wokół cienkich talii lub je wyciągają. Walter
wodzi oczami od jednej dziewczyny do drugiej, przesuwając wzrok po
ich giętkich ciałach. Wreszcie dostrzega kogoś, kto odwzajemnia jego
spojrzenie. Martha - bezgłośnie porusza ustami.
Martha potakująco kiwa głową. Choć przy dwóch posągowych
pięknościach wydaje się niska, całkiem nieźle wytrzymuje
konkurencję w czerwonej jedwabnej bluzce, czarnej spódniczce i
błyszczących czarnych kozaczkach.
Walter unosi palec w przepraszającym geście, którym prosi o
jeszcze chwilę cierpliwości, po czym znów naciska guziczki. Martha
zamawia chardonnay, które podają tu w kieliszku wielkości naparstka.
Wypija wino dwoma łykami.
Trzydziestoczteroletni Walter nie grzeszy wzrostem i Marcie
natychmiast nasuwa się określenie „przerośnięty szczeniak". Ma
obwisłe policzki, duże uszy i zaokrąglone ramiona, które pochylają się
nad pulchnym ciałem. Sunie w kierunku Marthy, wciąż ściskając
blackberryego jak dziecko ulubiony gryzaczek.
Przeprasza, wyciągając na przywitanie wolną - lewą - rękę i
wzorem staruszków oboje długo przytrzymują sobie dłonie.
Martha uwalnia się pierwsza.
- Sprawy służbowe - wyjaśnia Walter, wsuwając urządzenie do
kieszeni i kiwając głową, jakby oboje dobrze rozumieli, że nie miał
wyjścia. - Chyba już wspominałem, że jestem producentem
Wiadomości wieczornych NBC - oznajmia niczym gospodarz
programu, po czym zerka na swoje odbicie w lustrze za barem i
uśmiecha się. - Wiadomości nie staną w miejscu tylko dlatego, że
umówiłem się na drinka z ładną dziewczyną.
Jego blackberry wydaje długi dźwięczny sygnał świadczący o
tym, że bateria się wyczerpuje. Marcie przychodzi do głowy, że mógł
się po prostu zabawiać jakąś grą.
- Chyba każdy wie, że wiadomości to zwariowana branża - mówi
klient.
Martha nigdy nie była w pokoju redakcji informacyjnej, więc
szykuje się na nawał militarnych metafor w stylu Kurta.
- Jako producent jestem w zasadzie kluczowym ogniwem między
wydarzeniami na świecie a tobą - telewidzem. To ja wydobywam
wiadomości na światło dzienne - chwali się Walter, strzelając oczami
wzdłuż baru.
Uśmiecha się do siedzącej obok Marthy modelki, zakładając, że
może i ona go słucha, a zatem jest pod wrażeniem.
- Sztuka polega na tym, by nie dać się omamić sławie i władzy.
Cały czas muszę myśleć trzeźwo i obiektywnie, obojętnie, czy
rozmawiam z sekretarzem stanu czy z Miss America. - Zgina palce,
prostując tylko wskazujące, którymi celuje w Marthę. - Powinnaś
zajrzeć na moją stronę w sieci www.wal-terpsherman.com. Mam tam
trochę świetnych rzeczy: Świat Waltera, Wiadomości Waltera, Dane
kontaktowe Waltera.
Rzuca okiem, by sprawdzić, czy modelka zwróciła na to należytą
uwagę. Nic z tych rzeczy. Uwaga: mania wielkości.
- Jasne - obiecuje Martha, zastanawiając się, czy Walterowi
kiedykolwiek udało się umówić na drugą randkę.
Jego pager znów się odzywa i Walter próbuje znaleźć go przy
pasku.
- Przepraszam cię - mówi, unosząc urządzenie jak najbliżej
twarzy, wpatruje się w ekranik i ze smutkiem donosi o siedemnastu
zaginionych w katastrofie samolotowej w Montanie, którzy
prawdopodobnie nie żyją. Milczy przez chwilę, potem przestawia
pager na sygnał wibrujący i zgrabnie umieszcza na swoim miejscu
przy pasku.
- Wystrzałowa knajpa, co? - pyta, rozglądając się i ze świstem
wypuszczając powietrze. - Aż zachwyt bierze, jak zadziwiająco
piękne i eleganckie są nowojorskie kobiety. Myślę sobie, że na jednej
ulicy w Soho jest więcej wspaniałych kobiet niż w całym stanie
Kansas.
Uwaga: nigdy nie zakładaj, że dziewczynie, z którą umówiłeś się
na randkę, sprawi przyjemność tak wielki podziw dla innych kobiet.
- Jesteś z Kansas? - pyta Martha, lecz uwagę Waltera bez reszty
pochłania nastoletnia modelka, bez stanika, jedynie w bluzeczce w
folkowym stylu, która prowadzi ich do stolika - nakrytego lnianą
serwetką kwadracika przyciśniętego do ściany na końcu lokalu,
oddalonego nie więcej niż piętnaście centymetrów od następnego.
- Mam na imię Ashley. - Dziewczyna przekrzykuje rytmiczne
dudnienie zbyt głośnej muzyki elektronicznej. - Czy mogę państwu
coś podać? - Odbiera zamówienie na napoje i pochyla się, by wręczyć
im menu, pozwalając Walterowi bez przeszkód zajrzeć w dekolt
bluzki. - Proszę dać mi znać, jeśli zechcą państwo jeszcze coś
zamówić.
- Jasne, Ashley. Dzięki - odpowiada Walter. - Martho, możemy
się zamienić miejscami? Wolę patrzeć na ludzi. W ten sposób
zachowuję czujność.
Martha czuje, jak wzbiera w niej niechęć do klienta, i upomina
samą siebie, że powinna się zachowywać jak profesjonalistka. To nie
randka, tylko praca, i jesteś tu po to, żeby pomóc. Przesiada się i
obserwuje mężczyznę lustrującego wnętrze Bellissimy. Walter
marszczy nos.
- Dlaczego zdecydowałeś się na Pierwszą randkę? - pyta Martha.
Odpowiada jej pełen zakłopotania uśmiech.
- Dasz wiarę, że moje byłe dwie dziewczyny natknęły się na twoje
ogłoszenie i zaraz do mnie zadzwoniły? - wybucha śmiechem. - Obie
powiedziały, że na pierwszej randce byłem okropny. Rzecz jasna, na
pewno się zmówiły i chciały mi wyciąć numer, ale pomyślałem:
Dlaczego nie? Taka wiedza zawsze się przyda.
- Jesteś bardzo otwarty - chwali Martha.
Ashley wraca z drinkami: następnym naparstkiem chardonnay dla
Marthy i wodą sodową z sokiem lunetowym Rose dla Waltera.
- Lubię być zawsze w pogotowiu - mówi Sherman, wskazując na
bezalkoholowy napój.
- Zupełnie jak Bruce Wayne - odpowiada Martha, wyobrażając
sobie pelerynę i trykoty ukryte w teczce klienta.
- Dobre - rzuca Walter z uśmiechem. - O ile pamiętam, to Clark
Kent siedział w wiadomościach tak jak ja, prawda? Za to nie
przypominam sobie, co robił Bruce Wayne.
- Chyba niewiele - odpowiada Martha.
Pager wibruje. Walter chwyta go i odczytuje z niewielkiego
ekranika tajemniczą informację.
- Obawiam się, że muszę odpowiedzieć, Batgirl - oświadcza. - To
potrwa tylko chwilę. - Zaczyna szukać swojego blackberryego, przy
okazji wyciąga komórkę, dyktafon i gameboya. Gdy odnajduje
blackberryego, wystukuje e-mail i z uśmiechem naciska „wyślij". -
Świat jest już chyba bezpieczny.
Uwaga: odstaw zabawki.
- Na czym stanęliśmy? - pyta Walter. - Aha, redakcja
wiadomości...
CZWARTEK - BOB McCAB
- Lubisz sprawdzać, na ile cię stać? - Tak właśnie zwrócił się do
Marthy Bob, gdy spotkali się na ulicy przed Summitem, który okazał
się nie restauracją, lecz halą wspinaczkową. - Dlatego cię
uprzedzałem, żebyś się swobodnie ubrała - wyjaśnia, stojąc obok
swojego motocykla, w starych roboczych butach, dżinsach marki
Levi's i skórzanej kurtce.
Martha zastanawia się, czy za wszelką cenę stara się zachować
młodość, czy może po prostu jeszcze nie wydoroślał. Nie jest
zabójczo przystojny, ale za to seksowny. Ma potargane włosy, pełne
usta i przynajmniej raz złamany nos.
- Myślę, że jedyny sposób, żeby naprawdę kogoś poznać, polega
na robieniu czegoś razem - mówi. - Wszystko inne to po prostu czcza
paplanina, mam rację?
Martha przypuszcza, że prawdziwe życie sprawia Bobowi kłopot.
Odkryła, że Pierwsze randki niczym się nie różnią od zwykłych, na
których w ciągu początkowych dziesięciu minut ludzie próbują się
pokazać - sztuka polega na tym, żeby uważnie słuchać.
Niewątpliwą zaletą Pierwszej randki jest jednak to, że Martha nie
musi ignorować tych rewelacji, by podtrzymywać romantyczną
nadzieję. Jej praca zasadza się faktycznie na tym, by tego nie robić.
Wchodzi do Summitu w ślad za Bobem i spogląda w górę na
ponadsiedmiometrową - na wysokość całego budynku - różowawo-
szarą ścianę wspinaczkową, pełną ostrych występów i wgłębień.
Miejscami ściana jakby się wywija, tworząc półki i krawędzie, z
których poszukiwacze wrażeń mogą zwisać głową w dół, produkując
niemal śmiertelną dawkę adrenaliny wartą całych dwudziestu pięciu
dolców za wstęp.
Instruktor wręcza im uprzęże i w ciągu dwóch minut recytuje
regulamin.
- Co ty na to? - pyta Bob.
- Świetnie - odpowiada Martha, choć czuje coś wręcz
przeciwnego.
- Fantastycznie podchodzisz do sprawy! - Bob pomaga jej założyć
sprzęt wspinaczkowy, sprawdza, czy wszystko w porządku, a na
koniec klepie ją po tyłku. - Najważniejsze jest poczucie, że ty i ściana
to jedno - oznajmia autorytatywnym tonem.
Ustawia stopy niczym kaczka i pokazuje, jak znaleźć oparcie dla
nóg i rąk, wspinając się przy tym parę metrów bez zabezpieczenia.
Instruktor każe mu zejść, na co Bob odpowiada wymownym
spojrzeniem „litości".
- Pamiętaj, nie patrz w dół - poucza dalej Marthę. - Gotowa?
- Chyba tak.
Jakby wyczuwając jej lęk, zaczyna dodawać jej otuchy.
- Zobaczysz, będzie wspaniale! - przekonuje. - Dasz radę! -
zagrzewa. - Idź na całość!
Uwaga: unikaj utartych powiedzonek i cytatów z reklam piwa.
Martha zastanawia się, czy ten doping przeznaczony jest dla niej czy
dla niego samego. A może po prostu lubi brzmienie własnego głosu.
Wtedy Bob wspomina, że jego była dziewczyna, Beth, nie
przepadała za ryzykiem, co doprowadziło w końcu do rozstania.
- Moją dewizą jest cieszyć się każdym dniem. Wiesz, carpe diem,
te sprawy.
Podchodząc do ściany wspinaczkowej, Martha przypomina sobie
dalszy ciąg tej sentencji: carpe diem... quam minimum credu apostero.
„Nie pokładaj nadziei w jutrze" - to dopiero pocieszające, myśli i z
bijącym sercem odnajduje najniższe uchwyty. Próbuje się uspokoić i
bierze kilka głębokich oddechów. Po jakie licho zdecydowała się
podpisać oświadczenie, w którym zwolniła Summit z wszelkiej
odpowiedzialności za skutki wypadku lub śmierć?
Gdy dociera na wysokość niemal sześciu metrów, po omacku
szukając punktów zaczepienia, przychodzi jej na myśl, że w wieku
trzydziestu siedmiu lat nie powinna już robić na randce rzeczy, na
które nie ma ochoty, nie wspominając o zwisaniu w uprzęży
wspinaczkowej i odpowiadaniu w tej pozycji na zestaw pytań
zapoznawczych.
- Mam już dość - woła i rozluźnia uchwyt, ufając, że Bob nie
pozwoli jej spaść.
- Fantastycznie! - odkrzykuje. - Pierwszy raz jest zawsze
najstraszniejszy.
Martha po cichu odmawia „Zdrowaś Mario" i wyzwala się ze
sprzętu.
- To właściwie mój ostatni raz.
Bob rozkłada ręce.
- Nauczyciel tylko otwiera drzwi, a uczeń sam musi wejść do
środka.
A niech tam, myśli Martha, decydując się złamać swoją zasadę i
przejąć inicjatywę.
- A co powiesz na odrobinę czczej paplaniny?
- W porządku, dlaczego nie? - Bob proponuje francuską kafejkę
za rogiem, w której podają wspaniałe crepe i kawę. Po drodze mówi
jej, że pracuje jako scenarzysta i w tej kawiarni powstały niektóre z
jego najlepszych dzieł. - Beth uważa, że obsługa jest zbyt powolna,
ale mi się podoba, że jest taka autentycznie francuska.
Uwaga: nie opowiadaj zbyt wiele o swojej byłej dziewczynie.
W kafejce jest nieco niechlujnie, przypomina bardziej salon w
jakimś mieszkaniu niż restaurację, a dwóch gburowatych kelnerów nie
ma najszczęśliwszych min na widok gości. Martha i Bob siadają w
narożniku na sfatygowanej dwuosobowej kanapie.
Dziewczyna mruży oczy, by odczytać menu wypisane na tablicy
na przeciwległej ścianie pomieszczenia. Zamawia cappuccino i crêpe
fromage, a Bob prosi o czarną kawę, „jak zwykle".
- Nic nie zjesz?
- Wiesz, co powiedział Hemingway o gruszkach Cézanne'a? -
pyta Bob. - Że na pusty żołądek są piękniejsze. - Robi krótką przerwę.
- Tak właśnie chcę przeżyć życie: podziwiając piękno, które mnie
otacza. Nawet jeśli to oznacza, że mam opuścić posiłek lub dwa, by
kolejny lepiej smakował, to co? Beth, rzecz jasna, myśli, że przyczyna
tkwi w moim skąpstwie, ale ona tego nie łapie.
- A kiedy właściwie się rozstaliście? - pyta Martha.
Bob opiera się i zakłada ręce za głowę.
- Jakbym chciał być cyniczny, tobym spytał „za którym razem?"
Rzecz w tym, że byliśmy ze sobą z przerwami przez dziesięć lat, ale
ostatnie zerwanie jest raczej definitywne. Po skończeniu studiów Beth
się zmieniła. Nagle zachciało jej się całego tego mieszczańskiego
gówna: mieszkania z dwoma sypialniami, wynajętego domku na lato,
ubezpieczenia i reszty kramu. Chce, żebym zrezygnował z marzeń i
poszedł pracować do jakiejś firmy. Po prostu przestaliśmy do siebie
pasować, jak ośli pysk do końskiej uzdy.
Martha przekrzywia głowę.
- To stare chińskie porzekadło.
Kelner stawia kawy na stoliku ze znudzonym Voilà.
- Po prostu zbyt się różnimy. Lubię żyć pełnią życia ciągnie,
rozkładając szeroko ręce. - Kiedy umrę, chcę, żeby przyjaciele
pomyśleli: „Ten to dopiero wiedział, jak przeżyć życie".
Martha uśmiecha się znad parującego cappuccino.
- W każdym razie muszę znów zacząć się z kimś umawiać, to
wszystko - mówi. - Beth twierdzi, że żadna kobieta nie zechce
trzydziestoośmiolatka bez perspektyw, ale ja nie sądzę, że wszystkie
są takie powierzchowne. Poza tym to ja będę się śmiał ostatni, kiedy
nakręcą mój film.
- Nie uważasz, że może lepiej trochę odczekać, zanim wejdziesz
w nowy związek? - pyta Martha, wspominając własne doświadczenia,
jeśli chodzi o zasadę „klin klinem".
- O nie, jestem już gotowy - odpowiada Bob, wyciągając nitkę z
sofy. - Potrzebuję kogoś nowego, kogoś z pozytywną energią.
PIĄTEK - HANNIBAL
Martha z przyjemnością spędza walentynki z Hannibalem. Nigdy
nie przepadała za tym świętem. Najlepsze walentynki, jakie jej się w
życiu przytrafiły, upłynęły jej w towarzystwie Lucy w Madison
Square Garden na westminsterskiej wystawie psów.
Piły taniego szampana z plastikowych kubeczków w kształcie serc
i rozważały ciekawe zjawisko polegające na tym, że im mniejszy pies,
tym większy właściciel. Z kolei najgorsze walentynki spędzała w
czerwonych sukienkach z mężczyznami, których chciała pokochać.
W tym roku wypożyczyła film Sklep na rogu, zrobiła pedicure,
zamówiła sushi (które zjedli wspólnie z Hannibalem) i miała nadzieję,
że romantyczny weekend Lucy naprawdę się uda.
SOBOTA - ALLEN SANDERS
Allen jest młody, wrażliwy i nerwowy. Martha jeszcze nigdy nie
miała większej ochoty pomóc klientowi. Ma uroczą, pociągłą,
piegowatą twarz, brązowe oczy, nieśmiałe spojrzenie i jasne kręcone
włosy, jakie widuje się zwykle u baraszkujących na plaży małych
chłopców.
- Podoba ci się to miejsce? - pyta.
Siedzą naprzeciw siebie na wysokich stołkach przy okrągłym
stoliku w minibrowarze w okolicy wieżowca Flatiron.
- Jest świetne - odpowiada Martha, szczęśliwa, że po
wspinaczkowej randce znalazła się po prostu w restauracji. Ocenia
wybór piw. - Co byś zamówił: bawarskiego weisena czy ciemnego
stouta?
- Jesteś pewna, że nie wolałabyś czegoś tajskiego albo sushi? A
może stek? - dopytuje się Allen. - Zrobiłem jeszcze trzy rezerwacje.
- Naprawdę jest wspaniale. Bardzo mi tu dobrze. - Marta zamawia
stouta i przechodzi do pierwszorandkowych pytań. - Jak byś określił
swój największy problem na randkach? - zaczyna.
- Brak pewności siebie - wyznaje, wciąż wymachując rękami. -
Podobno już w łonie matki byłem nieśmiały. Tak twierdzi mama.
Uwaga: za wszelką cenę unikaj nawiązań do łona swojej matki.
- Jak się zazwyczaj czujesz na randce? - kontynuuje.
Allen zastanawia się przez chwilę i próbując uspokoić ręce,
kładzie je, jedną na drugiej, na stole.
- Zdenerwowany - odpowiada. - Zawsze wydaje mi się, że moja
dziewczyna na pewno wolałaby robić coś innego i z kimś innym.
Martha wie coś o problemach z pewnością siebie, bo większość
swoich dotychczasowych randek odbyła, wcielając się w kobietę, z
którą według jej wyobrażeń mężczyźni chcieliby się umawiać.
Gdy była nastolatką, zmieniała się z jednego aniołka Charliego w
drugiego, zdając sobie sprawę, że każdy chłopak ma nad łóżkiem
przynajmniej jeden ich plakat. Po przekroczeniu dwudziestu lat
wypróbowała wszystkie gwiazdy - od Madonny czy Cindy Crawford
po Julię Roberts.
Teraz wzoruje się na Mirandzie z Seksu w wielkim mieście oraz
na Catherine Zeta-Jones. Jeśli randka się nie uda, wcielanie się w
jakąś postać powoduje, że w odczuciu Marthy odrzucona została
właściwie nie ona sama, lecz ktoś inny.
Martha spogląda przez stolik na słodkiego Allena, podciąga
spódniczkę i zakłada nogę na nogę. Czuje się dziś trochę jak pani
Robinson. Kelner podaje im piwo w wysokich, zmrożonych kuflach.
Długie palce Allena rytmicznie stukają w stół.
- Powiedz mi, jak to jest być kucharzem? - pyta Martha, wiedząc,
że pomaga mu bardziej, niż powinna.
- Cóż, przede mną jeszcze jeden semestr nauki, ale uwielbiam to -
odpowiada Allen, wyraźnie się rozluźniając przy opowieściach o
wałkowaniu ciasta, mieszaniu sosów czy zagniataniu chleba.
Posługując się dłońmi jak łopatkami, pokazuje Marcie, jak
przygotowywał
tego
wieczoru
mus
czekoladowy,
dodaje
wyimaginowane białka do gęstego sosu.
- To było boskie - mówi, zamykając oczy.
Wciąż wymachuje rękami i rozkłada je, aż wreszcie czubkami
palców trąca kufel Marthy, który niebezpiecznie się chwieje, po czym
przewraca w jej kierunku.
- Oj - krzyczy Martha, gdy cała zawartość naczynia ląduje na jej
bluzce i spódnicy.
Allen skacze na równe nogi.
- O Boże, tak mi przykro. - Niezdarnie poklepując ją po udach,
próbuje zebrać piwo serwetką. - Strasznie cię przepraszam.
- Nie przejmuj się - odpowiada przemoczona Martha. - To tylko
trochę piwa.
Przybiega kelnerka z garścią dodatkowych serwetek, a jej
pomocnik sprząta mopem rozlaną wokół resztę napoju. Martha
wychodzi do toalety, by doprowadzić się do porządku. Gdy wraca, na
stoliku czekają już nowe kufle z piwem.
Allen wygląda na wstrząśniętego.
- Zrozumiem, jeśli wolałabyś iść do domu.
- Co? Z powodu odrobiny rozlanego piwa? - Wzrok Marthy
uzupełnia: „Nie wygłupiaj się". Gdyby na jego miejscu znajdował się
inny, mniej wrażliwy klient, być może skorzystałaby z propozycji, ale
wątpi, czy Allen zdecyduje się jeszcze raz umówić, a sądzi, że potrafi
mu pomóc. - Naprawdę wszystko w porządku - zapewnia, odciągając
mokrą bluzkę, by nie przylegała do koronkowego stanika.
- Po prostu nie mam pojęcia, jak mogłem zrobić coś tak głupiego.
Przecież zrobiłem tylko tak... - mówi, powtarzając gest, który wykonał
kilka chwil wcześniej.
To, co następuje, jest równie nieuchronne jak kolejna fala bijąca o
brzeg - kufel Marthy opiera się na krawędzi przez jedną, upływającą
jakby w zwolnionym tempie sekundę, niczym uczepiony obręczy
koszykarz, a potem zwyciężają prawa fizyki.
PONIEDZIAŁEK - BRYCE CARROLL
Martha na czas zjawia się w Bubbly, knajpce z szampanem, którą
Bryce wybrał na miejsce spotkania. Dostrzega, że starannie ubrany
chłopak przy barze wyczekująco spogląda na drzwi.
Natychmiast ją rozpoznaje.
- Martha? - pyta. - To ty?
- Tak - potwierdza. - A ty jesteś Bryce.
Chłopak po europejsku całuje ją w policzki.
- Nie spodziewałem się takiej seksbomby.
Martha natomiast nie oczekiwała tak bezgranicznego entuzjazmu.
Staje się nieco podejrzliwa.
- Masz ten wspaniały urok, jaki roztacza Andie Mac-Dowell -
zauważa klient. - Ale pewnie wszyscy ci to mówią. - Odsuwa się, by
objąć wzrokiem całą sylwetkę dziewczyny. - Cholera! A te loki!
Martha zastanawia się, dlaczego czuje się bardziej niepewnie w
towarzystwie faceta, który prawi jej komplementy, niż takiego, który
w jej obecności ogląda się za innymi kobietami. W przypływie
zażenowania dotyka włosów.
- Ładny - ocenia Bryce, muskając miękki rękaw swetra kupionego
przez Marthę tego popołudnia. - Od Prady?
- Skąd wiesz?
- Dobrze znam swoich ulubionych projektantów i uwielbiam
kobiety, które potrafią świetnie dobrać strój. A teraz, czego się
napijesz?
Martha rozkłada ręce i mówi:
- Skoro już jesteśmy w Bubbly...
- Doskonale. - Zamawia dla niej kieliszek szampana, a dla siebie
czyste martini Ketel One, bardzo wytrawne, z cytryną. Gdy barman
podaje im drinki, martini jest „zbite" i Bryce cierpliwie opowiada mu
o przewadze mieszania nad wstrząsaniem. - Co ja na to poradzę? -
zwraca się do Marthy. - Jestem wymagający.
Bryce rzeczywiście dba o szczegóły. Ma na sobie dżinsy marki
Diesel, doskonale odprasowaną koszulę i mokasyny z frędzlami od
Gucciego. Informuje Marthę, że pracuje w reklamie, a ona zastanawia
się, czy dostaje dużo prezentów od klientów. To mogłoby tłumaczyć
jego dobrze utrzymaną cerę i lśniące włosy. Zanim jednak zdoła o to
zapytać, Bryce sam proponuje, by wymienili się sekretami pielęgnacji
urody.
- „Czysta skóra" - mówi, dotykając twarzy. - Dziesięć procent
kwasów owocowych, koenzym Q10 i mnóstwo witaminy E. Usuwa
plamy, drobne zmarszczki i tak wygładza skórę, że nie przypuszczała-
byś, że to w ogóle możliwe.
Martha wciąga się w rozmowę - zupełnie jakby siedziała z
przyjaciółką.
- Teraz twoja kolej - oświadcza Bryce. - Muszę wiedzieć, czym
pielęgnujesz włosy.
- Mówisz poważnie? - pyta Martha, patrząc mu prosto w oczy.
- Śmiertelnie - odpowiada.
I na tym polega twój problem z randkami, myśli Martha.
ROZDZIAŁ 5
Kobiety kochają nas za nasze mankamenty. Jeśli mamy ich
wystarczająco dużo, wszystko nam wybaczą.
Oscar Wilde
Odkąd zaczęły się przyjaźnić, Martha ani razu nie zjawiła się na
spotkaniu przed Lucy. Teraz jednak właśnie tak się stało i dziewczyna
siedzi, opierając się łokciami o lśniący bar w La Lunie. Czeka na
Lucy, która przychodzi z kilkuminutowym opóźnieniem. Martha
zerka na zegar.
- Gdzie się podziewałaś? - żartuje, przybierając troskliwy ton.
Stojący przed nią kieliszek chardonnay zdążył się zrosić. - Dlaczego
nie odpowiadałaś na moje telefony?
Lucy miała nadzieję, że uniknie rozmowy na temat nieszczęsnego
weekendu z Adamem.
- Przepraszam, ale jestem zawalona robotą.
- Przyszłam pięć minut wcześniej - oznajmia z dumą Martha. -
Staram się dotrzymywać noworocznych postanowień.
Zdejmując płaszcz i zsuwając z ramienia wypchaną czasopismami
torbę, Lucy uświadamia sobie, że punktualność przyjaciółki znacznie
skróci czas, jaki zwykle poświęcała lekturze.
- Czy ty w ogóle zauważyłaś, że użyłam liczby mnogiej? - pyta
Martha. - Postanowień?
Znaczenie jej słów dopiero po chwili dociera do Lucy.
- Masz randkę? Z panem Lutym? Kto to?
- Fred - powoli odpowiada Martha, tak że wypowiedziana przez
nią pojedyncza sylaba brzmi jakoś egzotycznie.
Czy Martha kiedykolwiek wspominała o Fredzie? Lucy nie sądzi,
by tak było.
- To randka w ciemno - informuje przyjaciółka.
- I zgadnij, kto im to załatwił? - rzuca Eva, która wyrasta jak spod
ziemi i kieruje oba palce wskazujące w stronę swojej okrągłej twarzy.
- Nie gadaj. - Lucy zamawia kieliszek czerwonego wina, a gdy
tylko upewnia się, że Eva jej nie usłyszy, pyta przyjaciółkę: -
Zwariowałaś?
- Co? Czy fakt, że Eva jest lesbijką, oznacza, że nie zna żadnych
wolnych facetów, którzy są hetero?
- Nawet my nie znamy samotnych heteryków, a przecież ciągle
się rozglądamy - przypomina jej Lucy. - Zapomniałaś, kto był na
zeszłorocznym przyjęciu gwiazdkowym? Sześć par, jedenaście
samotnych kobiet i siedmiu gejów.
Martha wzrusza ramionami.
- Czy ty w ogóle wiesz, jaki Eva ma gust, jeśli chodzi o facetów?
- Lucy, to jedyna osoba, która mi kogoś znalazła, okay? Jeden
czwartkowy wieczór z kumplem Evy chyba mnie nie wykończy?
- Czwartek? Wtedy przyjeżdża Cooper. Mieliśmy zjeść razem
kolację.
- Przecież wiesz, jak bardzo chcę się zobaczyć z Cooperem. Dojdę
do was po randce.
W milczeniu, które potem następuje, Lucy odpina klamrę, a
błyszczące włosy spływają kaskadą na jej ramiona. Martha dostrzega,
że kilka głów obraca się w ich stronę.
Blondynki mają lepiej, myśli i zastanawia się, dlaczego jej śliczna
przyjaciółka nie podejmie niewielkiego wysiłku, który zupełnie by
wystarczył, żeby wyglądała absolutnie olśniewająco: pomadka w
żywym kolorze, elegancka bluzka i porządna fryzura. Zawsze blada
Lucy wygląda tego wieczoru na kompletnie wykończoną.
- Wszystko okay, Luce?
Zamiast odpowiedzieć, przyjaciółka drąży:
- Wiadomo, skąd Eva zna Freda?
- Chodzi z nią do Y na kurs garncarstwa.
- Kurs garncarstwa? - Lucy zadaje pytanie takim tonem, jakim
ktoś mógłby spytać: „Do lokalu ze striptizem?"
- Co w tym złego? Nawet podoba mi się wizja faceta, który ma
ochotę artystycznie się rozwijać. To świadczy o jego zmysłowości.
- A w dodatku obłędnie lepi garnki - uzupełnia Eva, wymachując
butelką shirazu.
Lucy prosi:
- Opowiedz nam coś o twoim kumplu Fredzie.
Ewa wie niewiele więcej: niedawno przekroczył czterdziestkę, ma
włosy, jest po rozwodzie i - tak jej się wydaje -pracuje.
Lucy marszczy brwi.
- Niemożliwe, tylko tyle?
- A co mam powiedzieć, że chętnie ustępuje miejsca przy kole
garncarskim? - W barze robi się tłoczno i Eva nie ma czasu na dalsze
maglowanie. - Spełnij człowieku dobry uczynek, a kara cię nie
minie... - burczy, śpiesząc do niecierpliwego klienta.
- Na litość boską, Luce, to tylko randka. Po co to przesłuchanie?
Właśnie, po co to przesłuchanie? Lucy bierze głęboki oddech.
Przemyka jej przez myśl obraz Adama, bezradnie wpatrującego się w
kable rozruchowe.
- Chyba po prostu bardzo się dziwię, jak nisko wieszamy teraz
facetom poprzeczkę. Spójrz na siebie: jesteś błyskotliwa i wspaniała,
utalentowana i dowcipna, a umawiają cię z kimś, kogo jedynymi
znanymi nam zaletami są rozwód i brak łysiny.
- Dobra. A tak naprawdę co jest grane? - pyta Martha.
Lucy krzyżuje ramiona na barze i opiera na nich głowę.
- Prawda jest taka, że wkurzyłam się na Adama i nie chcę się
wyżywać ani na tobie, ani na Fredzie czy Evie. Wyjazd na wieś
niezbyt nam się udał. Właściwie okazał się totalną porażką.
Wróciliśmy dwa dni wcześniej.
- Kochanie, tak mi przykro. - Martha obejmuje przyjaciółkę. -
Opowiedz po kolei, jak było.
- Daj mi parę minut, okay? - Lucy wyprostowuje się i próbuje
odzyskać spokój.
- Jasne. - Martha rozgląda się. Bar jest już niemal pełny. - A może
odpuścimy sobie dziś wino i weźmiemy coś cięższego kalibru? -
proponuje. - Mam na myśli tequilę.
Lucy świetnie wie, że znajduje się w rękach wykwalifikowanej
lekarki dusz.
- Brzmi doskonale.
- Bądź grzeczna, a ja opowiem ci kilka ekstrahistorii z Pierwszej
randki.
Eva zabiera kieliszki do wina i zastępuje je mniejszymi do wódki,
dodaje kilka kawałków limety i miseczkę soli.
- Sauza?
Martha potakuje skinieniem głowy. Pierwszy kieliszek spływa do
gardła wspaniałą rozgrzewającą przełyk strugą.
Uwagę Marthy przyciąga niski pękaty facecik, który stoi na
palcach na obrzeżach półkola stworzonego przez mężczyzn w
ciemnych garniturach. Pochyla się do przodu, usiłując przyłączyć się
do grupy.
- O co mu chodzi? - pyta.
- To proste - odpowiada Lucy, wkładając do ust garść wasabi. -
Mniej liczący się goryl próbuje przeniknąć do kręgu dużych samców.
Sam nie potrafi zdobyć tego, na czym mu zależy, ale z nimi ma szansę
na resztki jedzenia i pozostawione przez nich samice. Nazywają tę grę
zoomorfizmem.
- Biedna pyzata małpka - mówi Martha, szukając już następnego
kandydata. - A ten starszy facet, ten seksowny w czerwonym
krawacie?
Lucy podąża za wzrokiem Marthy i przypatruje się atrakcyjnemu
mężczyźnie o siwiejących skroniach, stojącemu w samym środku
półkola. Właśnie podkreślił swoje zdanie, tak mocno uderzając dłonią
w bar, że odgłos, który się rozlega, ucisza grupę i sprawia, że
grubasek lekko odskakuje. Mężczyzna śmieje się zadowolony.
- Taa. To samiec alfa. Ten dźwięk ma odstraszyć konkurentów i
drapieżniki - komentuje Lucy. - Pan Czerwony Krawat to wielki
dominujący samiec tego stada.
- Cześć, panie Kong - mówi Martha słodkim głosem Fay Wray. -
Daje znak Evie, by nalała następną kolejkę. - Gotowa? - pyta
przyjaciółkę.
- Gotowa.
Sypią szczyptę soli na napiętą skórę dłoni między kciukiem a
palcem wskazującym, odliczają do trzech i zlizują, wypijają tequilę i
przegryzają limetką.
Ośmielona Martha wyprostowuje się na stołku, unosi brew i
mówi:
- Znajdź mi coś ciekawszego niż naczelne.
Lucy rozgląda się po barze.
- A ona? - proponuje Eva, ruchem głowy wskazując na zmysłową
rudowłosą, która stoi przy stoliku za ich plecami.
Lucy przypatruje się kobiecie, która kołysze biodrami w rytm
rozbrzmiewającego w tle kubańskiego jazzu.
- To łania w rui - odpowiada. - Macha ogonem jak chorągiewką,
sygnalizując w ten sposób, że jest zainteresowana rozmnażaniem się
przy udziale wolnych byków.
- Najwyraźniej każdy byk w tym barze jest do wzięcia - zauważa
Martha. - Nawet te zaobrączkowane. - Spogląda wokół i dostrzega, że
nikt w najmniejszym stopniu nie zainteresował się wabieniem. - Jak
tak dalej pójdzie, nigdy nie będę miała jelonka.
- Wiadomość z ostatniej chwili - mówi Eva, wylewając z shakera
różowego drinka. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek. My, łanie, nie
potrzebujemy byków, żeby mieć jelonki.
Marcie rzednie mina. Nie może znieść myśli, że zegar biologiczny
zmusi ją kiedyś do zastosowania tak drastycznych środków.
- A może znajdziemy jakiegoś stwora, na którym można polegać,
jak czarna wdowa albo modliszka? - wypytuje przyjaciółkę. - Coś, co
po seksie pożera partnera.
Do lokalu wkracza paw w czarnym skórzanym płaszczu i
pasiastym szalu we wszystkich kolorach tęczy. Zatrzymuje się tuż
przy wejściu, by skontrolować, kto na niego patrzy. Potem kroczy
wokół baru, by zająć wolny stołek.
- Obawiam się, że żadna pawica tego nie kupi - mówi Lucy,
rozluźniona i z błyskiem w oku.
- A tych dwoje? - pyta Martha, wskazując na opalonego
mężczyznę około pięćdziesiątki, który po drugiej stronie baru
pokazuje zdjęcia jakiejś posiadłości drobniutkiej Azjatce. Widać, że
czeka na reakcję z jej strony, lecz ta nie następuje.
- Wikłacze! - woła Lucy, której intelekt przezwycięża działanie
alkoholu. - Gdy samiec wikłacza dostrzega samicę, która mu się
podoba, zwiesza się głową w dół pod swoim gniazdem i macha
skrzydełkami, dopóki nie przyciągnie jej uwagi. Gdy tego dokona,
będzie mógł jej pokazać swój dom.
- To najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam -
wyznaje Martha. - Wprowadziłabym się, zanimby wywiesił powitalną
gałązkę.
- Z nią nie pójdzie chyba tak łatwo - mówi Lucy.
Azjatka odgarnia kosmyk długich czarnych włosów i odwraca
wzrok od mężczyzny z fotografiami.
- Sugerujesz, że jestem łatwa?
- Niezupełnie - mówi Lucy. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie
jesteś wikłaczem.
- A co takiego robi wikłacz, czego mi brakuje?
- No cóż, po pierwsze, samice wikłacza nie spółkują, dopóki
dokładnie nie obejrzą gniazda samca - wyjaśnia Lucy. - Jeśli nie jest
na poziomie, nici z bzykania.
- No, no. Faktycznie są sprytne - zachwyca się Martha. - I w tym
rzecz. Od dziś już nigdy nie zwiążę się z facetem bez przyzwoitej
chaty.
- Tak gadasz, bo strzeliłaś sobie tequilę - powątpiewa Lucy.
- Czyżby? A jakie Adam miał mieszkanie, kiedy się poznaliście?
Lucy robi żałosną minę.
- Sorry. Zapomniałam, że jeszcze o nim nie mówimy. - Zamawia
następną kolejkę tequili.
Gdy Eva nalewa, wyobraża sobie ludzką wersję wikłacza, faceta,
któremu chciałoby się wymachiwać skrzydłami, by zwróciła na niego
uwagę.
- Kogo ja chcę oszukać? - mówi do Lucy, patrząc na bursztynowy
płyn i czując jego działanie. - Zawsze przymknęłabym oko na
niechlujne gniazdko, jeśli ktoś by się odpowiednio mocno starał o
moje względy.
- Ja też - zgadza się przyjaciółka, stukając o malutki kieliszek
Marthy. - Gdy po raz pierwszy spotkałam Adama, wynajmował na
spółkę kawalerkę w Hell's Kitchen. Jak myślisz, dlaczego się do
mnie wprowadził? - Sypie sól na dłoń. - Powinnyśmy się postarać
czegoś nauczyć od samic wikłacza, bo one przynajmniej działają z
myślą o rozmnażaniu.
- Za myślenie w stylu samic wikłacza - wznosi toast Martha i
szybko wychyla trzecią kolejkę. - Dlaczego nie jesteśmy do nich
bardziej podobne?
- Ludzie nie mają zbyt pragmatycznego podejścia do rozmnaża-
nia. - Lucy myśli o swoim związku z Adamem i marszczy czoło. - Po
prostu miłość nie jest najbardziej precyzyjnym instrumentem pomiaru
ewolucyjnych wskazań do wiązania się z takim, a nie innym facetem.
Martha zauważa, że przyjaciółka zaraz się rozklei.
- Chcesz posłuchać o moich Pierwszych randkach?
Nie czekając na odpowiedź, rozpoczyna opowieść, przy czym
znacznie wyolbrzymia wszystkie wady swoich klientów. Mówi, jak
Kurt kończył każde zdanie bojowym okrzykiem, jak Walter wciąż
upuszczał widelec, by kelnerka w powiewnej bluzce się schylała, jak
Bryce zaproponował, że zrobi jej oczyszczanie twarzy za pomocą
barowego garnirunku w postaci oliwek i cytryn.
Wkrótce Lucy tak się zaśmiewa, że po policzkach ciekną jej
strużki łez.
- Przynajmniej próbowali! - Martha śmieje się na równi z
przyjaciółką.
- To się liczy - zgadza się Lucy, żałując, że Adam bardziej się nie
stara. - Ale jedno mnie ciekawi - co ty im mówisz na następnym
spotkaniu? Jak powiesz takiemu Walterowi, że powinien przestać
pożerać babki wzrokiem? Albo Bryce'owi, żeby się pozbył
gejowskich naleciałości?
- Metroseksualnych - poprawia ją Martha. - Z każdym jest inaczej.
Weźmy na przykład Kurta. Bystry z niego facet. Na drugim spotkaniu
powiedziałam mu, że przechwalanie się pokaźnym kontem w
rzeczywistości robi wrażenie przeciwne do zamierzonego - wydaje się
niepewny siebie.
- Masz na myśli starą teorię, że luksusowy sportowy wóz równa
się mały fiut?
- Właśnie. I on to dobrze zrozumiał. Tylko że... - Martha milknie.
- Mów dalej - ponagla Lucy.
- Pierwsza randka ma jedną wielką wadę - wyznaje przyjaciółka. -
Jedno spotkanie po prostu nie wystarcza. Nadzieja, że mogłabym
pomóc tym facetom, mając dwie lub trzy godziny, jest raczej złudna.
Przecież pracują nad sobą - nad tym, kim są - już dwadzieścia albo
trzydzieści lat. Nie wystarczy im powiedzieć, żeby nie gadali przez
komórkę czy jedli z zamkniętymi ustami.
Lucy potakująco kiwa głową.
- Oni potrzebują nie tylko wskazówek, jak skłonić kobietę do
drugiej randki - ciągnie Martha. - Potrzebują lekcji funkcjonowania w
udanych, pełnowartościowych związkach.
- Co masz na myśli?
- Nie wiem... taki ogólny kurs w stylu, jak być lepszym facetem -
odpowiada Martha, wgryzając się w kawałek limetki. - Bardzo
zróżnicowany: poczynając od nabierania pewności siebie przez
stolarkę po kurtuazję. I to dopiero początek.
- Nic nie mów, coś o tym wiem - zgadza się Lucy i opowiada, jak
fatalnie Adam prowadził samochód. Rzuca się w przód i w tył, żeby
zobrazować ich podróż, po czym, w ferworze demonstracji, niechcący
ześlizguje się ze stołka.
- Wszystko okay? - Martha podtrzymuje za rękę wspinającą się na
swoje miejsce Lucy.
- Każdy facet powinien dobrze prowadzić samochód - kontynuuje
Lucy jak gdyby nigdy nic, nieco pijackim, lecz profesorskim tonem.
- O właśnie - wtrąca się Eva. - Mężczyznom przydałyby się lekcje
praktycznie wszystkiego: zamawiania wina, ścielenia łóżka, tańca,
rozpalania ognia...
- Tak, to absolutnie konieczne! - przerywa Lucy. - Tak naprawdę
to powinni obowiązkowo opanować wszystkie podstawowe
umiejętności
jaskiniowca:
polowanie
na
drobną
zwierzynę,
odstraszanie drapieżników, znajdowanie wody. Po prostu wszystkie.
- A nowoczesny jaskiniowiec powinien jeszcze wiedzieć, jak
zmienić koło - dodaje Martha, wyobrażając sobie tkwiącego na
poboczu brata.
- Nie wspominając o tym, jak uruchomić samochód z czyjegoś
akumulatora - uzupełnia Lucy, przełamując opory i wyrzucając z
siebie całą przykrą historię weekendu spędzonego z Adamem: jego
uwagę na temat orłów, fatalne wyjście do toalety, tragiczne rąbanie
drewna, każdą żenującą chwilę.
- To było coś więcej niż zwykła nieporadność - mówi. - Jakby
Adam dawał mi do zrozumienia, że nie sprosta moim oczekiwaniom
wobec partnera, jakby mówił: „Takie mam ograniczenia. Spójrz na
mnie, ledwo potrafię zadbać o samego siebie. Nie jestem gotowy do
roli męża czy ojca".
- Nie sądzę, żeby miał takie intencje - odzywa się Martha. -
Wiem, że wszystko schrzanił, ale pamiętaj, jak bardzo cię kocha.
Lucy wyciera nos w wilgotną serwetkę.
- To nie takie proste, kiedy zachowuje się jak ostatni idiota.
Wyobraźcie sobie, facet pociesza się matematyką. Jest totalnie
nieobecny. A ja jestem w naszym związku sekretarką, muszę się
wszystkim zajmować: od załatwiania wakacji i organizowanie kolacji
po plany na przyszłość.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Martha przyciąga przyjaciółkę i
całuje ją w czoło.
- Co się stało z mężczyznami? - pyta Lucy, już niezbyt wyraźnie.
Toczy palcem suchy groszek wasabi. - Czy nasi ojcowie też tacy byli,
tylko my tego nie zauważałyśmy? Albo może to feminizm zamieszał
w naturalnym porządku rzeczy? Może mężczyźni poczuli się
zagrożeni, kiedy kobiety wdarły się na święte męskie terytorium
pracy. Zamiast zajmować się domem, całkiem się z niego wyniosły.
Eva i Martha wymieniają czujne spojrzenia, po czym Lucy dostaje
wielką szklankę wody.
- Gloria Steinem mówi tak - ciągnie Lucy, którą już poniosło -
jeszcze nie słyszałam, by mężczyzna prosił o radę, jak połączyć
małżeństwo z karierą. - Rozgniata kciukiem wasabi, pozostawiając
kupkę proszku.
Eva spogląda na ten stosik.
- A może darujemy sobie tę teorię. To przecież faceci, zawsze
tacy byli. Wcześniej czy później antropolodzy się połapią, że setki lat
dawali się nabrać na te obrazki z jaskiń, i okaże się, że jaskiniowcy
zwyczajnie zmyślali, kiedy malowali tych macho, co polują na
mamuty, i że tak naprawdę robili to tylko dla zabicia czasu: siedzieli
na włochatych dupskach, bazgrali i czekali, aż kobiety wrócą z
jedzeniem.
Martha wybucha śmiechem.
- Według mnie to problem mieszczuchów. Dla facetów ze wsi
wszystkie te męskie zajęcia to pestka.
- Akurat - wątpi Eva.
- Nie, Evo, Martha ma rację - potwierdza Lucy. - Mój przyjaciel
Cooper pochodzi z Południa i faktycznie jest męski.
- A na dodatek to dżentelmen - dorzuca Martha.
- Można by pomyśleć, że faceci z miasta będą nadrabiać brak
męskości większą kurtuazją, ale nic z tego.
- Więc ich nauczmy! - oświadcza Martha, ożywiając się na tę
myśl. - Gdzie się nauczyłyście rozpalać ogień?
- Na obozie skautek w Nauset - odpowiada Lucy.
- Na obozie w Mashunga - mówi Eva.
- Właśnie! - wykrzykuje Martha, uderzając dłońmi w bar i niemal
strącając miseczkę z wasabi. - Jakie to oczywiste! Zorganizujemy
obóz dla facetów!
Lucy zaczyna się śmiać.
- Najwyraźniej nie tylko ja za dużo wypiłam.
- Nazwiemy go Obozem dla prawdziwych mężczyzn - dodaje
Martha.
- Nawet chwytliwe - przyznaje Lucy. - Dobra, piszę się na to.
Adam będzie pierwszym uczestnikiem.
- A Jesse drugim - mówi Martha. - Jeśli ten chłopak ma
jakiekolwiek szanse u Andrei, trzeba mu przypominającej dawki
męskości.
- Twoim facetom z Pierwszej randki też przydałaby się pomoc -
włącza się Eva i zniża głos. - Nie wspominając o większości moich
klientów.
Zmęczona i wstawiona Lucy oznajmia, że na nią już czas. Rano
wykłada biologię dla pierwszego roku i gdzieś w tyle głowy już czuje
jutrzejszego kaca.
Eva liczy im za dwie kolejki tequili, bo Lucy nalega. Wyciąga z
portfela dwudziestodolarówkę, na której Adam przykleił karteczkę:
„Właśnie o tobie myślę". Odkleja ją i przylepia do zewnętrznej
kieszonki, gdzie zgromadziła już tuzin innych: „Kocham cię jak
cholera!", „Bądź na zawsze moja", „Chciałbym wziąć cię w ramiona".
Zwykle odbiera te liściki jako urocze, lecz dziś wydają jej się tylko
krótkie.
Lucy daje Evie gigantyczny napiwek i chwiejnym krokiem
wychodzi wraz z Marthą na nocne powietrze. Chichoczą przez całą
drogę do domu. Idą pod rękę i wskazują na przypadkowych
przechodniów.
- Natychmiast na Obóz dla prawdziwych mężczyzn - szepczą do
siebie.
Nazywają „uczestnikiem" mężczyznę, który pozwala, by żona
sprzątała po ich miniaturowym pudelku, i odwraca wzrok, udając, że
nie jest jego właścicielem. Określają tak również przygarbionego
męża strofowanego przez zołzowatą małżonkę, który powtarza tylko:
„Masz rację. Masz rację. Przepraszam". Później nazywają tak faceta,
który wchodzi przed nimi do budynku, zatrzaskując im drzwi przed
nosem.
- Wszyscy na Obóz dla prawdziwych mężczyzn - kwituje Martha,
przeciągając kartę magnetyczną i przepuszczając Lucy w drzwiach.
W środku Lucy nagle poważnieje.
- O Boże, Martha. Wyobrażasz sobie, co byśmy pomyślały, gdyby
jakiś facet chciał rozkręcić Obóz dla prawdziwych kobiet? - Przed
oczami ma sceny z lekcji ubijania masła i cerowania skarpet.
- Nie sprowadzaj mnie na ziemię - mówi Martha. - Jesteśmy w
krainie fantazji i możemy robić, co nam się podoba, a ja chcę zgarnąć
wszystkich facetów i odesłać ich do naprawy.
- Dobrze, Dzwoneczku.
Ściskają się na dobranoc i rozchodzą w przeciwne strony długiego
holu. Lucy słyszy, jak Martha podśpiewuje własną przeróbkę Where
Have All the Flowers Gone: „Gdzie są młodzi chłopcy, gdzie? / Na
obozie uczą się / Facetami będą w mig / Facetami będą w mig".
ROZDZIAŁ 6
Kobiety chcą przeciętnych mężczyzn, a mężczyźni z całych sił
się starają być jak najbardziej mierni.
Margaret Mead
Martha nie może się zdecydować, co włożyć na randkę w ciemno
z Fredem. Rozrzuciła ubrania po całym Bordello - na łóżku, na
oparciach foteli, na podłodze. Przymierza kilka standardowych
pierwszorandkowych zestawów: obcisła czarna spódnica do tego jakaś
kolorowa bluzka i eleganckie czarne kozaczki o spiczastych noskach.
Ale dziś nic jej nie odpowiada. Martwi się, że jej „roboczy" strój może
się wydać zbyt przebojowy i oficjalny. W końcu to prawdziwa
randka.
Gdyby tylko przyszła jej do głowy właściwa postać, w którą
mogłaby się wcielić na spotkaniu z Fredem. Wtedy doskonale
pasujący strój sam by się nasunął. Ale kto by się na dzisiaj nadawał?
Marilyn Monroe? Audrey Hepburn? Catherine Deneuve?
Tego wieczoru nie ma jednak siły ani ochoty odgrywać
legendarnej gwiazdy, więc zastanawia się, dlaczego nie może wpaść
na jakąś skromniejszą wersję wspaniałej kobiety. Przydałby się ktoś o
nieodpartym uroku i z poczuciem humoru.
Ktoś taki jak Lucy.
Genialne, doznaje olśnienia. Pójdę jako Lucy Stone. Nalewa sobie
kieliszek wina i wybiera płytę, którą ostatnio pożyczyła jej
przyjaciółka z nadzieją, że wprowadzi się w odpowiedni nastrój. To
prezent świąteczny od Coopera, składanka jego ulubionych utworów
zatytułowana Piosenki farmerskie. Martha wkłada krążek do
odtwarzacza i przygląda się zdjęciu farmy na okładce.
Na pierwszym planie stoją krowy, a w oddali mężczyzna - Martha
domyśla się, że Cooper. Ubrany jest w dżinsy i kraciastą koszulę, a na
silnych ramionach trzyma ogromną, większą niż on sam, piłę
poprzeczną. Odchodzi od fotografującego pylistą drogą z płotem po
obu stronach. Martha się zastanawia, czy Fred kiedykolwiek w życiu
widział taką piłę. Pierwsza piosenka to Hey, GoodLookin i Martha
uznaje ją za dobry znak.
Zwiększa głośność i śpiewa: Whatcha got cooking?, tańcząc
korytarzem w limetowozielonym komplecie marki Cosabella
złożonym ze stanika i stringów. W sypialni wkłada ciepłe, długie,
brązowe sztruksy, owija biodra szerokim paskiem i z aprobatą kiwa
głową na widok swojego odbicia w lustrze.
Tak, a teraz co Lucy wybrałaby na górę? - głowi się. Ostatnio
przyjaciółka pożyczała od niej kardigan z angory w kolorze kości
słoniowej. Martha uznaje, że sweter świetnie się nada (zwłaszcza jeśli
zapnie parę guzików mniej, niż zrobiłaby to Lucy). Wkłada go i
okazuje się, że wszystko doskonale pasuje - łącznie z maleńkim
skrawkiem brzuszka widocznym w miejscu, gdzie kardigan rozchyla
się poniżej ostatniego guzika.
Podczas zaprawionego kropelką goryczy Sweet Dreams (of You)
w wykonaniu Patsy Cline Martha nakłada niemal niewidoczny
makijaż w stylu Lucy i wyobraża sobie tragiczny przebieg swojego
romansu z Fredem: pierwszy pocałunek - muśnięcie różem; pierwsza
kłótnia - pociągnięcie rzęs tuszem; niewierność - kropla błyszczyku;
gorycz porzucenia - przyprószenie twarzy pudrem. You don't love
me, it's plain - śpiewa Patsy. / should know, I'll never wear your ring.
Martha opiera się o umywalkę i uważnie ocenia efekt swoich
starań. Pomija wyraz cierpienia, którego przyczyną był wyimaginowa-
ny zawód miłosny, i stwierdza, że ze śladowym makijażem jej do
twarzy. Ciemne oczy błyszczą, a cera wygląda na dobrze nawilżoną.
Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie zostawiłeś, Fred, rzuca
w myślach i zmienia piosenkę na weselszą.
Lucy dwoi się i troi, by przygotować mieszkanie na odwiedziny
Coopera. Jeśli samolot wylądował zgodnie z rozkładem, gość
powinien się lada chwila pojawić. Większość punktów z listy została
już załatwiona: wyłożyła pościel na sofie, posprzątała łazienkę,
wyciągnęła nowe świece.
Pozostało jedynie przyrządzić doskonałą kolację, przy której,
według jej planu, Cooper i Adam nieco lepiej się poznają. Spotkali się
już kilka razy, ale zawsze któryś dokądś pędził, więc z konieczności
poprzestawali na uściskach dłoni albo grzecznościowych formułkach
przez telefon. Choć Lucy nie wyobraża sobie, że mogliby się nie
polubić, zdaje sobie sprawę, że smaczny posiłek, łagodna muzyka i
butelka wyśmienitego cabernet mogą znacznie przyspieszyć
zawieranie przyjaźni.
Gdy dzwoni telefon, Lucy zakłada, że to Cooper, by zawiadomić
ją o spóźnieniu samolotu lub zaginionym bagażu, lecz mimo zakłóceń
na linii słyszy głos Marthy.
- Co tam, randkowiczko? - pyta, siekając cebulę i przyciskając
słuchawkę podbródkiem do ramienia. Oczy zaczynają jej już
wilgotnieć.
- Hm. Nic specjalnego - odpowiada z wahaniem Martha. - Trochę
zboczyłam z drogi na spotkanie z Fredem.
Lucy odkłada nóż i spogląda na zegarek. Jest 19.10. Randka
Marthy miała się zacząć dziesięć minut temu.
- Co znaczy zboczyłam?
- Siedzę w irlandzkim pubie naprzeciwko knajpy, w której mamy
się spotkać.
Do uszu Lucy dochodzi pluskanie kostek lodu w szklaneczce, z
której Martha właśnie coś popija.
- Luce, co się ze mną dzieje?
- Zwyczajnie się denerwujesz. - Lucy opłukuje ręce, przechodzi
do salonu i siada na podłodze, opierając się plecami o sofę. - O co
chodzi?
- Pojęcia nie mam. Ale chyba o to, że po prostu nie jestem tobą.
Lucy jest zdezorientowana.
- To chyba dobrze.
- Nie, widzisz, odkąd pamiętam, zawsze na randkach kogoś
udawałam. - Martha jeszcze nikomu o tym nie mówiła. - Zwykle
wybieram jakieś sławy: Mae West, kiedy mam buntowniczy nastrój,
Audrey Hepburn, gdy chcę być olśniewająca. Wiesz, o co chodzi. W
każdym razie dziś pomyślałam, że mogłoby być fajnie pobyć tobą.
Lucy trawi tę informację, nie do końca przekonana, czy podoba
jej się wizja wcielającej się w nią Marthy.
- Ale nie wyszło - ciągnie przyjaciółka. - W taksówce zaczęło
wyłazić moje prawdziwe „ja", tak bardzo, że nie mogłam go
zignorować.
Lucy z wyraźną ulgą pyta:
- No i co mówiło twoje prawdziwe „ja"?
- Że nigdy w życiu nie zrobiłabyś czegoś tak neurotycznego.
Fakt, myśli Lucy.
- Nie rozumiem tylko jednego - dlaczego tak się denerwujesz
randką z facetem, którego nigdy nie widziałaś? Z jakimś garncarzem
amatorem.
Martha na chwilę milknie.
- Chyba po prostu nie zniosłabym, gdyby Fred Jakiś-tam sprawił,
że poczuję się niewystarczająco piękna albo młoda, albo dowcipna.
Słowa przyjaciółki napełniają Lucy uczuciem wdzięczności za
obecność Adama w jej życiu. Unosi jedną z poduszek sofy w
poszukiwaniu przyklejonego tam miłosnego liściku, lecz go nie
znajduje.
- Martho, nic się nie stanie, jeśli pójdziesz jako ty.
- Mówisz tak, bo jesteś moją najlepszą przyjaciółką - wzdycha
Martha. - Poza tym nie masz pojęcia, jaka się staję na randkach. To
ktoś zupełnie inny niż ja, taka, jaką znasz. Nie znosiłabyś jej.
- Wątpię.
- Naprawdę! Zmieniam się w żałosną, uśmiechniętą super-
gospodynię bez własnego zdania. Zadaję pytania w stylu: „Jak ci
smakuje zupa?" albo „Jak tutaj rozkosznie, nie sądzisz?" Wcale nie
żartuję, używam takich słów jak „rozkosznie". Lucy, to okropne, ale
zamieniam się w moją matkę.
- Posłuchaj - mówi Lucy - zaraz ci powiem, o czym masz myśleć.
- Jednak nie jest całkiem pewna, co ma powiedzieć. - Pomyśl tak:
Jestem Martha McKenna, aktorka, bizneswoman, wspaniała kobieta.
Ty jesteś Fred Jakiśtam, nieznana istota, która musi dowieść, że
zasługuje na moje towarzystwo. - Lucy robi krótką przerwę. - Mam:
idź jako pawica!
- Co?
- W przyrodzie to samce zawsze zajmują się zalotami i
uwodzeniem. Pamiętasz? I z tą myślą spotkaj się z Fredem. Niech on
się postara. Pomyśl: Fred to tylko jeden z setki pawi, które do mnie
uderzają.
- Dobra - odpowiada Martha, wyraźnie pełna wątpliwości, ale
skłonna chwycić się brzytwy.
Lucy wstaje i przemierza pokój.
- W czasie kolacji powinnaś sobie zadawać takie pytania: Fred,
czy pióra w twoim ogonie mnie zadowalają? Czy podoba mi się twój
śpiew? Czy twój taniec godowy mi odpowiada, czy może tak się
nadymasz, że mam wrażenie, że zaraz pękniesz?
Odpowiada jej milczenie.
- Jesteś tam?
- Kuuu - odzywa się Martha potakująco. - Kuuu.
- Zuch dziewczyna! - Lucy zwalcza chęć poprawienia jej prób
imitowania pawicy. - Pamiętaj, niech on się wysili!
- Tak. Niech on się wysili. Niech on się wysili. Okay, lepiej już
pójdę, Luce. Mój paw czeka dwadzieścia minut.
Lucy podaje swoje ulubione danie z Cape Cod - linguine w sosie z
małży. W dzieciństwie co lato przynajmniej raz w tygodniu brnęła z
ojcem przez błoto na bagnach Zatoki Nauset, oganiając się od
kąśliwych much i innych ledwie widocznych owadów, by znaleźć
delikatne małże potrzebne do tej potrawy.
Te dzisiejsze pochodzą jednak z Whole Foods, podobnie zresztą
jak cała egzotyczna zielenina. Gdy Lucy dopada przygnębienie
Nowym Jorkiem, lubi sobie przypominać, że jest to jedno z
nielicznych miejsc na ziemi, gdzie przez całą dobę, bez względu na
porę roku, można kupić młodą rukiew.
Dorzuca trochę koziego sera, plasterki gruszki i garstkę
rozdrobnionych orzechów włoskich, po czym umieszcza miskę w
lodówce, by całość się schłodziła. Adam zjawia się z bukietem
kwiatów nabytym w narożnym sklepiku.
- Wspaniale pachnie - krzyczy z korytarza, ryglując drzwi.
Gdy wchodzi do kuchni, Lucy stoi odwrócona do niego plecami.
Całuje ją w kark, wywołując u dziewczyny dreszcz podniecenia. Lucy
obraca się, by pocałować go w usta.
- Kwiaty! Jak miło. - W obu dłoniach trzyma małże, a w zlewie
piętrzy się stosik już oczyszczonych. - Wstawisz je do wazonu?
Adam sięga po wazon i uwalnia bukiet z plastikowego
opakowania. Łodygi są oślizgłe, a przy wyjmowaniu kwiaty tracą
połowę płatków. Ogląda się, by sprawdzić, czy Lucy coś zauważyła -
na szczęście nie - więc szybko układa kwiaty, starając się ukryć ich
braki.
- Jak ci minął dzień, kochanie? - pyta Lucy, spodziewając się
żywego sprawozdania z wykładu z ekonomii zachowań, na który miał
dzisiaj pójść.
Zamiast tego Adam opowiada jej o ergonomie z Mount Sinai,
który przyszedł popatrzeć, jak pracuje, i ocenić, jak ustawienie
komputera oraz nawyki robocze przyczyniają się do jego
chronicznego bólu pleców.
- Nie masz pojęcia, Luce, ile rzeczy robię niewłaściwie: monitor
mam za daleko, nadużywam myszy, krzesło jest za niskie.
Lucy wyciera ręce w fartuszek, po czym go zdejmuje.
- Zaproponował ci jakieś zmiany?
- Więcej przerw.
Więcej przerw? - Lucy zastanawia się, czy Adam zdoła skończyć
swoją rozprawę przed emeryturą.
- Poza tym radził kupić ergonomiczną klawiaturę i telefon, który
pozwala mieć obie ręce wolne, ale to wszystko trochę drogie. - Adam
pociera plecy w okolicach lędźwi. - I powiedział, żebym poszedł na
masaż ortobioniczny.
- Masaż? - powtarza sceptycznie Lucy, myśląc o ogłoszeniach
wyraźnie sugerujących usługi seksualne, które zamieszczane są pod
tym nagłówkiem w pismach takich jak „New York" czy „Time Out". -
A teraz cię boli?
Adam potakuje skinieniem głowy.
- W takim razie może się czegoś napijesz? - proponuje Lucy,
zastanawiając się, czy pamiętał o winie. Nie przyniósł go do kuchni.
- Wino powinno zaraz tu być - odpowiada Adam, wyraźnie
zadowolony, że nie zapomniał. - Ergonom mi powiedział, że dopóki te
objawy nie ustąpią, nie powinienem podnosić nic ciężkiego, więc
zamówiłem pół skrzynki z dostawą do domu.
Kiedy kilka chwil później ktoś dzwoni do drzwi, okazuje się, że to
nie dostawca, lecz Cooper, którego mierząca metr i osiemdziesiąt
centymetrów postać całkiem wypełnia drzwi. Z przewieszoną przez
ramię torbą z mocnej tkaniny i dwiema butelkami wina w rękach
otacza Lucy ramionami w serdecznym uścisku i unosi ją.
Gdy tych dwoje się obejmuje, Adam trzyma się z boku. Przygląda
się twarzy Coopera nad ramieniem Lucy. Ma przed sobą dobrze
zbudowanego mężczyznę z burzą brązowych włosów, które niemal
wpadają mu do oczu, i bokobrodami przecinającymi smagłe policzki.
Adam kiwa głową na przywitanie, a Cooper odwzajemnia ten
gest, wręczając mu torbę. Jej ciężar przechodzi oczekiwania Adama.
Bagaż ląduje z hukiem na podłodze.
W restauracji jest dwanaście stolików i tylko jeden samotnie
siedzący mężczyzna. Fred. Ma na sobie jaskrawo-żółty sweter z
dekoltem w serek, a pod nim niebieską koszulę. Choć siedzi zwrócony
twarzą do drzwi, jest zbyt zajęty usuwaniem kuleczek wełny z rękawa,
by zauważyć nadejście Marthy. Dziewczyna zbliża się do stolika i
przedstawia.
- Cześć - odpowiada Fred. - Miło cię wreszcie poznać.
Martha wsuwa się na ławkę naprzeciwko niego. Pomiędzy nimi
znajduje się wpuszczony w stół palnik. Smukła kelnerka w kimonie
zapala go i stawia na nim garnek z wodą.
- Przepraszam za spóźnienie - mówi Martha.
- Nic nie szkodzi - odpowiada Fred, lecz Martha widzi, że jest
odwrotnie. - Zanim zostałem ojcem, też byłem spóźnialski.
Spieszy z wyjaśnieniem, że jest świeżo po rozwodzie i zajmuje się
domem i dwiema córeczkami.
- Nic tak nie ustawia priorytetów jak dzieci. Zmuszają człowieka,
by stał się lepszy, niż myślał, że to w ogóle możliwe.
Martha wyobraża sobie reakcję Lucy na wiadomość, że Fred
Garncarz faktycznie nie pracuje. Potem dopada ją poczucie winy.
Czy to przypadkiem nie seksistowskie mieć opory związane z
umawianiem się z zajmującym się domem i dziećmi ojcem? Nie
mówiąc już o zastrzeżeniach dotyczących potencjalnych pasierbic, o
których Eva nawet nie wspomniała.
Nasuwa się jej słowo „gospodyni domowa", a raczej „gospodarz".
Woda w garnku zaczyna wrzeć.
- Próbowałaś już kiedyś shabu-shabu? - pyta Fred. - Mam słabość
do pracochłonnych potraw: homara, karczochów, pistacji. Uważam, że
wysiłek sprawia, że lepiej smakują.
Wkrótce kelnerka stawia przed nimi wspaniałą tacę z wołowiną
pokrojoną w cienkie plasterki i artystyczną kompozycją z warzyw.
Wręcza Marcie jakiś sprzęt - coś pomiędzy nabierką a sitkiem - i
pokazuje, jak zbierać pianę z wrzącego płynu.
Martha próbuje uwierzyć Fredowi na słowo.
- Jak sobie radzisz, zajmując się domem po rozwodzie? - pyta i za
pomocą pałeczek umieszcza bok choy w bulgoczącej cieczy. Choć
szumowiny jeszcze nie powstały, przeciąga po powierzchni specjalną
łyżką.
- W zasadzie tak samo jak zawsze - odpowiada Fred. - Tylko że
teraz mam własne mieszkanie. W dzień nadal przebywam z
dziewczynkami u byłej żony. - Wrzuca trochę warzyw do garnka i
wpycha je głębiej. - Chcesz zobaczyć zdjęcia?
Zanim Martha odpowiada, Fred obchodzi stół i siada obok niej.
Dziewczyna przesuwa się do ściany i skupia na usuwaniu brązowawo-
żółtych bąbelków z powierzchni wywaru. Z garnka bucha para, a
ramię Freda otacza ją ponad ławką. Odczuwa klaustrofobię.
Fred przerzuca zdjęcia swoich uroczych córeczek - na karuzeli,
w łazience, na plaży.
- Prawda, że są kochane?
- Mhm - przyznaje Martha, dokładając do bulionu dwa plasterki
wołowiny i trącając przy tym Freda łokciem. - Jemy? - Wymownie
spogląda na pustą ławkę po przeciwnej stronie stołu.
- Ach, przepraszam - mówi Fred i wprawdzie zabiera ramię, lecz
pozostaje w jej przestrzeni. - A teraz chwila szczerości: od czasu
rozstania z żoną nigdy się z nikim nie spotkałem i chyba się trochę
denerwuję. - Śmieje się. - No dobrze, bardzo się denerwuję.
Umówiłem się nawet po południu na specjalną wizytę u mojego
psychoanalityka.
Martha ma ochotę poradzić Fredowi, żeby na pierwszej randce nie
mówił o psychoterapii, ale przypomina sobie, że on akurat nie jest jej
klientem.
W Kingston Lucy, Cooper i Adam siedzą przy kolacji i wsuwają
do ust soczyste kęsy linguine. Posiłek jest pyszny, a obaj mężczyźni
wydają się rozluźnieni i zadowoleni ze swojego towarzystwa, choć
Adam ścisnął dłoń Lucy, wyrażając zdziwienie, gdy Cooper odmówił
modlitwę.
Teraz jednak wino płynie szerokim strumieniem, podobnie jak
opowieści Coopera o życiu na farmie Tuckingtonów. Lucy i Adam
słuchają jak zahipnotyzowani.
Dowiadują się o trudnościach związanych z minioną rekordowo
ostrą zimą: awariach różnych maszyn - traktora, snopowiązałki i - jak
to określił - „miodowozu" (czyli rozrzutnika obornika); o tym, jak
część stada złapała zapalenie wymion, które wymagało leczenia
antybiotykiem, a to z kolei sprawiło, że przez jakiś czas całe mleko
nie nadawało się na sprzedaż; o tym, jak najęty pomocnik niechcący
rozdarł jeden z dwóch ogromnych trzydziestometrowych worków z
kiszonką, marnując sporo paszy na wiosnę.
- Prawdę mówiąc, to najcięższa zima, odkąd przejąłem farmę -
wyznaje Cooper. - Dzięki Bogu, że mamy wiosnę. - Wkłada do ust
kolejny kęs potrawy i z aprobatą patrzy na przyjaciółkę.
- Jak tam Pinckney? - pyta Lucy z myślą o byku czempionie
Coopera.
- Mam z nim same problemy - odpowiada przyjaciel. - I to jakie.
W zeszłym tygodniu przedarł się, cholernik, przez płot i dopadł
holsztyńskiego byka sąsiada. Całą zimę wojowali, rycząc na siebie jak
dinozaury. Gdy tylko wiosna dała o sobie znać, stary Pinckney
postanowił, że trzeba się pozbyć konkurencji.
- Co zrobiłeś? - dopytuje się Lucy, odkładając widelec.
- Cóż, w zasadzie nie można było nic poradzić, pozostało tylko
patrzeć. Chwała Bogu, oba miały obcięte rogi, ale walczyły całymi
godzinami. Przewracały się, rozwalały płoty, waliły się po żebrach, a
nawet rozniosły niedużą metalową szopę. - Cooper demonstruje walkę
byków za pomocą sztućców.
- Nie do wiary - mówi Lucy. - Dlaczego tutaj nigdy nie dzieje się
nic tak ekscytującego? - Łapie Adama za rękę i proponuje, by uciekli
z miasta i kupili farmę.
Adam patrzy na nią jak na wariatkę. Od wypadu w walentynki nie
minęły nawet dwa tygodnie.
- Nie muszę ci chyba przypominać, że zaczynam dzień o piątej
rano od wyrzucania gnoju - odzywa się Cooper. - Brzmi nader
ekscytująco, prawda?
- Przymknij jadaczkę - odpala Lucy, używając wyrażenia, które
podłapała od niego w college'u. - Nie znam nikogo, komu się lepiej
żyje.
- Racja. Nie ma co, gospodarstwo mleczne jest fantastyczne. Jak
wiesz, przez większość czasu nie mogę się opędzić od supermodelek.
Lucy przewraca oczami.
Cooper spogląda na Adama ponad sfatygowanym bukietem
kwiatów i nagle zdaje sobie sprawę, że zdominował rozmowę.
- Faktycznie, jak na jeden wieczór, to już dość kłapię jadaczką.
Adamie, opowiedz mi coś więcej o swojej pracy.
Adam potrząsa głową.
- Ciężko mi będzie konkurować z opowieściami o wściekłych
bykach.
- Nonsens - mówi Lucy, ściskając go za ramię. - Najbardziej
wpływowe umysły świata zaczynają się interesować ekonomią
zachowań.
- Wal śmiało - wtóruje jej entuzjastycznie Cooper. - Nie chcesz
chyba, żebym wrócił do Wirginii Zachodniej i nie miał czym
zaimponować supermodelkom.
Lucy posyła Adamowi pełen zachęty uśmiech: „Zaczynaj!" Adam
nie ma wyboru.
- Zasadniczo ekonomia zachowań proponuje teorię alternatywną
do teorii ekonomii klasycznej, która zakłada, że ludzie to racjonalnie
myślące istoty funkcjonujące na doskonale wydajnym rynku.
Mówi pośpiesznie, nie mogąc się doczekać, kiedy będzie miał to z
głowy.
- Ekonomiści zachowań koncentrują się na irracjonalnym
postępowaniu ludzi, wykorzystując psychologię do interpretacji ich
zachowań, na przykład altruistycznych czy takich jak zakup zbędnych
produktów. Naszym celem jest zwiększenie przewidywalności
konwencjonalnych modeli w ekonomii i dostarczenie bardziej
realistycznych wzorów związanych z rzeczywistymi zachowaniami
ludzi.
Cooper szczerze się zainteresował.
- A w czym się specjalizujesz?
- W opóźnieniu - odpowiada Adam, patrząc w talerz. - Opóźnienie
ma ogromne konsekwencje dla gospodarki.
Faktycznie, myśli Lucy, która właśnie zapłaciła za Adama jego
część czynszu. Adam kontynuuje wywód.
- Przykładowo, wielu ludzi zwleka z zastosowaniem planu
401(k)*, choć wie, że to korzystne.
- I co, według ekonomii zachowań, można na to poradzić?
- Większość ekonomistów dowodziłaby pewnie, że rząd powinien
wypracować politykę, która byłaby świadoma tego opóźnienia, i
wprowadzić 401(k) jako plan automatyczny, nie zaś opcjonalny.
- Ciekawe założenie - komentuje Cooper. - Choć muszę przyznać,
że zupełnie się z nim nie zgadzam.
Adam przekrzywia głowę.
* Emerytalny plan inwestycyjny
- Pomysł polityki, która wspiera opóźnianie, wydaje mi się
niewłaściwy - ciągnie Cooper. - Rząd powinien zachęcać ludzi do
osiągania samodzielności finansowej, a nie godzić się z lenistwem.
Chcemy przecież niezależnej ludności.
Adam wybucha nerwowym śmiechem i zamierza właśnie
zaoponować, gdy Lucy łapie go pod stołem za kolano i wymownie
ściska: „Masz całkowitą rację, ale proszę, zmień temat".
Chłopak odbiera ten gest jako reprymendę i milknie.
- Chcę pojechać do ciebie na farmę - odzywa się Lucy.
Cooper zauważa niepokój na jej twarzy i spogląda na Adama.
- Wybacz - mówi. - Może na razie darujemy sobie politykę? Lucy
ci nie mówiła, że jestem starym, zawziętym konserwatystą?
Przyjaźnimy się przez te wszystkie lata tylko dlatego, że
postanowiliśmy nie gadać o polityce.
Adam kiwa głową i zastanawia się, dlaczego Lucy nigdy nie
wspomniała, że Cooper jest po prostu zaciekłym bykiem zapatrzonym
w Fox TV, wymachującym Biblią i chorym na Drugą Poprawkę.
Nigdy wcześniej nikogo takiego nie poznał.
Martha puka do Lucy grubo po dziesiątej.
- Jesteś Einsteinem w sprawach randek! - ogłasza, ściskając
przyjaciółkę. - Wieczór był kompletnym fiaskiem, ale twoja rada
okazała się genialna!
W odpowiedzi Lucy przykłada palec do ust i ucisza Marthę
wymownym „ciii".
- Adam już się położył. Ma wcześnie rano wykład. Ale wchodź.
Jeszcze nie skończyliśmy z Cooperem deseru.
Kątem oka Martha dostrzega, jak Cooper podnosi się z kanapy, i
kołysząc biodrami, zmierza w jego kierunku.
- Witaj, mężczyzno wstający na mój widok - mówi.
- Masz ochotę na kieliszek wina? - pyta Lucy.
- Poproszę - odpowiada Martha, opadając na sofę naprzeciwko tej,
na której wcześniej siedzieli przyjaciele. Zrzuca buty i wyciąga długie
nogi. Sweterek z angory unosi się, odsłaniając kilka centymetrów
jasnej skóry brzucha. - Co cię tym razem sprowadza do naszego
pięknego miasta? - zwraca się do Coopera.
- Wystarczy perspektywa napicia się wina z dwiema
najwspanialszymi kobietami na ziemi - odpowiada Cooper, po czym
odwraca na chwilę wzrok od jej brzuszka, by otworzyć butelkę wina,
którą właśnie podała mu Lucy.
- Lucy, znasz takich więcej?
- Cooper mówi, że w Wirginii Zachodniej wszyscy są tacy jak on
- odpowiada Lucy, która ma ochotę przykryć jej talię narzutą. Obciąga
swój sweter, jakby dając przykład przyjaciółce.
- Niczego takiego nie mówiłem - prostuje Cooper, nie mogąc
oderwać oczu od Marthy. - Zapewniam cię, jestem jedyny w swoim
rodzaju. A jakąż to wspaniałą radę dała ci nasza wybitna pani Stone?
- Och, nic nadzwyczajnego: włóż czystą bieliznę i myśl jak
pawica - odpowiada Martha.
- Oczywiście - zgadza się Cooper, zdziwiony, lecz zupełnie
oczarowany dziewczyną.
- I jak? - wtrąca niecierpliwie Lucy. - Jak się udała randka?
- Była zupełnie nijaka - mówi z uśmiechem Martha. - Jak sam
paw. Pojęcia nie mam, czego tak się bałam. Pióra w ogonie Freda były
beżowe, jego śpiew fałszywy, a taniec godowy polegał na obgadaniu
odkryć, jakich dokonał w trakcie psychoterapii po rozwodzie.
- Sexy - podsumowuje bez entuzjazmu Lucy. Przenosi wzrok na
Coopera. - Widzisz? W tym, co ci mówiłam nie ma krzty przesady.
Mamy to na co dzień: facetów, którzy trochę za bardzo ulegają swojej
wrażliwości.
Martha wpada jej w słowo.
- I nie zapominaj o metroseksualistach.
- Metro co? - pyta Cooper.
- No, wiesz, metroseksualistach - objaśnia Lucy. - Facetach,
którzy są hetero, ale lubią drogie kremy do twarzy, noszą wyłącznie
koszule szyte na miarę i nigdy nie zamówiliby martini bez podania
szykownej marki: Grey Goose albo Ketel One.
- Racja - dodaje Martha. - Mężczyźni w Nowym Jorku lubią
chodzić do psychoanalityka, na jogę i na wyprzedaże do Barneysa. I
uwielbiają rozmawiać o swoich uczuciach.
- Wielki Boże - wzdycha Cooper.
- Ale na randkach metroseksualiści nie są wcale najgorsi -
uzupełnia Martha.
- To zupełnie niepojęte - jąka się z niedowierzaniem Cooper. -
Czy zdajecie sobie sprawę, że gdybyście mieszkały w Wirginii
Zachodniej, faceci by się bili, żeby otworzyć wam drzwi? - Unosi
kieliszek, lecz zaraz go odstawia, by mówić dalej. - Do diabła,
przeszliby milę w deszczu, żeby wam przynieść kanapkę z szynką,
jeśli przyszłaby wam na nią ochota.
Lucy i Martha promienieją. Choć nie wierzą w ani jedno jego
słowo, nie ma to jak posłuchać tyrady Coopera na temat: jak
mężczyźni powinni traktować kobiety.
- Czy ci faceci nie wiedzą, że są zupełnie zbyteczni? - pyta
Cooper. - Z tym swoim żałosnym chromosomem Y i całym
śmietnikiem DNA? Według mnie mężczyzna powinien udowodnić, że
jest niezbędny, bo inaczej ryzykuje, że stanie się niepotrzebny.
- Patrząc z punktu widzenia rozmnażania, masz zupełną słuszność
- mówi Lucy i wyjaśnia Marcie tę koncepcję. - Niewielka liczba
wartościowych mężczyzn całkowicie by wystarczyła, by zaspokoić
potrzeby prokreacyjne wszystkich kobiet.
Cooper przytakuje skinieniem głowy.
- By zapłodnić wszystkie krowy na farmie, potrzebny jest tylko
jeden byk - mówi. Potem pożądliwie spogląda na Marthę. - Choć wolę
pozostać przy zdaniu, że samce gatunku ludzkiego mają do
zaoferowania coś więcej niż tylko spermę: opiekuńczość, poczucie
bezpieczeństwa i uwielbienie.
Martha czuje się trochę nieswojo pożerana wzrokiem przez
Coopera, więc mówi:
- Cóż, dzisiejszy wieczór upewnił mnie co do jednego - muszę się
skoncentrować na Pierwszej randce, na interesach. Prawdziwe randki
są zbyt zniechęcające.
Podczas tygodniowego pobytu w Nowym Jorku Cooper, bez
żadnych aluzji czy słów zachęty, robi wszystko, czego potrzebują
Lucy i Martha. W mieszkaniu Marthy kilkoma sprawnymi
uderzeniami młotka poprawia krzywo zawieszoną przez Jessego
półkę. Instaluje dodatkowe gniazdko telefoniczne w sypialni Lucy,
przepycha jej umywalkę i składa biurko, by mogła pracować w domu.
Przytrzymuje drzwi, odsuwa krzesła, zabiera dziewczyny do kina
i elokwentnie rozmawia na każdy temat - od wina przez politykę po
prowadzenie farmy mlecznej, a przy tym cały czas kompletnie
nieświadomie emanuje męskością i galanterią, co dla funkcjonujących
w nowojorskiej codzienności Lucy i Marthy jest zupełnie obce.
W przeddzień wyjazdu Coopera Lucy czeka na dowóz nowej
sofy. Portier informuje ją przez domofon, że dostarczyciele
odmawiają wniesienia jej do mieszkania.
- W papierach mają napisane, że dostawa ma być pod dom -
mówi portier - a za wniesienie chcą dodatkowo dwieście dolarów.
Lucy jest zbulwersowana.
- Za wtoczenie sofy do windy? - Zanim jednak dociera na dół, po
dostawcach nie ma już śladu, a opakowana w wytrzymałą folię sofa
stoi na chodniku. - Zadzwoni pan do konserwatora po wózek? - pyta
portiera.
- Oczywiście, pani Stone - odpowiada odźwierny. - Zawsze
chętnie pomogę.
- Dziękuję - odpowiada Lucy i z ulgą stwierdza, że rycerskość nie
jest jeszcze całkiem na wymarciu.
- Pani zadba o mnie, a ja zadbam o panią - dodaje portier.
Choć Lucy miała szczerą chęć dać mu napiwek, teraz czuje się
oburzona, że się o to dopomniał. Gdy pojawia się wózek, oświadcza
portierowi, że poradzi sobie bez jego pomocy.
Tylko jak? Adam tkwi jeszcze w łóżku nafaszerowany środkami
przeciwbólowymi, bo nadwerężył kręgosłup, próbując ustawić
komputer w biurze według wskazówek ergonoma, a Cooper jest na
śniadaniu z kumplami z college'u.
Lucy dzwoni na telefon komórkowy Marthy, budząc ją, mimo że
już po jedenastej. Pięć minut później na chodniku pojawia się
rozmamłana przyjaciółka.
- Siedziałaś do późna? - pyta Lucy.
- Coś w tym stylu. - Przed trzecią kawą Martha jest nie do życia.
Sofa okazuje się ciężka, lecz usiłują postawić ją do połowy na
wózku, który ciągle im odjeżdża. Siadają na kanapie i rozważają
wszystkie możliwości. Wtedy Cooper wraca ze śniadania.
- Co u licha? - pyta, łagodnie je odsuwając. Wciąga sofę na wózek
i zwinnie manewruje nim po podjeździe dla niepełnosprawnych, a
potem wtacza do budynku, w którym natyka się na portiera.
- Cholera jasna, co z panem nie tak, stanął pan jak kołek w płocie,
a te panie się męczą?
Portier wzrusza ramionami.
- Wnoszenie mebli nie należy do moich obowiązków.
Cooper piorunuje go wzrokiem.
- Faktycznie, nie przesadzałaś - zwraca się do Lucy. - Gdzie, do
cholery, podziewa się twój chłopak? Kto pozwala, by kobieta sama
taszczyła sofę?
- No, no - broni się Lucy. - Wiesz, że Adam nadwerężył
kręgosłup.
- Bzdury - mruczy pod nosem Cooper.
Obraca sofę na bok i ostrożnie wstawia do windy. Pot występuje
mu na czoło. Martha wyobraża sobie grę mięśni na plecach Coopera.
Bierze Lucy pod rękę.
- Nareszcie facet, któremu nie trzeba Obozu dla prawdziwych
mężczyzn!
- Niestety, na jednego takiego wypada sześciu, którym się to
przyda - stwierdza Lucy, oglądając się na portiera, gdy wsiadają do
windy. - Ten zalicza bilet w jedną stronę.
- Dożywocie na obozie - zgadza się Martha.
Cooper patrzy na nie z zaciekawieniem.
- O czym mówiłyście?
Lucy i Martha zaciskają powieki. Wydało się! Drzwi windy się
zasuwają.
- Gadajcie - nalega Cooper. - Co to jest Obóz dla prawdziwych
mężczyzn?
- A dotrzymasz tajemnicy?
ROZDZIAŁ 7
Nikt nigdy nie zwycięży w walce płci. Zbyt wiele tu bratania
się z wrogiem.
Henry Kissinger
- Jeszcze raz mi przypomnij, dlaczego jedziemy do Muzeum
Guggenheima? - pyta przyjaciółkę Martha, która nie wyobraża sobie
nudniejszego zajęcia w ostatni dzień pobytu Coopera w mieście.
Zmierzają we trójkę na północ zatłoczonym autobusem po
Madison Avenue. Trzymają się metalowych rurek, by nie wpadać na
innych pasażerów, o co nietrudno przy tak dużym ruchu ulicznym.
- Za każdym razem, gdy schodzę tą wielką serpentyną, dostaję
choroby lokomocyjnej.
- Moja droga, trzeba nam odrobiny kultury - odpowiada Lucy. -
Nie uważasz, że to trochę śmieszne, że mieszkając tutaj, nigdy nie
chodzimy do muzeów?
Martha wzrusza ramionami. Próbowała przeforsować lunch w
Village albo wyprawę na zakupy do Soho.
- Nawet Cooper zaliczył wystawę Matisse'a i Picassa - dodaje
Lucy.
- Tak, to było coś wspaniałego - mówi Cooper. - Choć jeśli o
mnie chodzi, powinna się nazywać „Picasso jest trochę lepszy".
Martha wybucha śmiechem i powtarza jego słowa, szturchając
Lucy, jakby przyjaciółka ich nie usłyszała, bo inaczej też by się
przecież ubawiła.
To nie jest aż takie śmieszne, myśli Lucy i nachyla się do okna,
żeby sprawdzić, na jakiej ulicy się znajdują. Przeszkadzają jej w tym
puchowe kurtki pasażerów i zabrudzone szyby, więc odczytanie w
trakcie jazdy numerów na małych zielonych tabliczkach sprawia jej
sporą trudność.
Nagle autobus zatrzymuje się na przystanku i Martha traci
równowagę. Zatacza się na Coopera, który łapie ją w pasie silnym
ramieniem. Żadne się nie rusza, nawet gdy Martha odzyskuje już
równowagę.
Dziewczynie przypominają się szkolne czasy, kiedy w siódmej
klasie kolano Dannyego McCormicka zetknęło się pod stołem z jej
kolanem i zamarli w tej pozycji chyba na całą, upływającą w
zwolnionym tempie godzinę. Udawali, że to dotknięcie nie było ani
celowe, ani też wyjątkowe, choć ciało Marthy pozostawało przez cały
czas jak pod napięciem.
- Czy kiedykolwiek rozmawiałyście z Lucy o wprowadzeniu w
życie idei Obozu dla prawdziwych mężczyzn? - pyta Cooper,
nonszalancko odnosząc się do położenia swojej ręki. - Odkąd mi
wszystko opowiedziałyście, nie przestaję o tym myśleć. To genialne.
Idiotyczne, rzecz jasna, ale otwiera mnóstwo możliwości.
- To był mój pomysł - mówi przyciszonym głosem Martha i
natychmiast czuje się głupio, że przypisuje sobie tę zasługę.
- Wcale mnie to nie dziwi - odpowiada Cooper, obdarzając ją
uśmiechem. - Wiesz, farma Tuckingtonów jest jakby stworzona dla
tego celu.
- Siedemdziesiąta Dziewiąta - wykrzykuje Lucy nazwę ulicy.
Odwraca się znienacka i zaskakuje przytulonych, niczym postaci
jakiejś rzeźby, przyjaciół z twarzami zbliżonymi jak do pocałunku. -
Jesteśmy prawie na miejscu - mamrocze bezgłośnie.
Cooper opuszcza rękę, a Martha nieco się od niego odsuwa.
- Dasz wiarę, że ten wariat naprawdę chce zorganizować Obóz dla
prawdziwych mężczyzn? - pyta Martha.
Lucy nie odpowiada. Ten wariat to mój stary przyjaciel, myśli. To
mój wariat!
- On mówi całkiem poważnie, Luce - ciągnie Martha. - Chce
zrobić na swojej farmie prawdziwy obóz dla mężczyzn.
Daj mi spokój, myśli Lucy.
- To świetny pomysł - potwierdza Cooper. - A wiosną zawsze mi
się przyda każda para rąk do pracy. - Uśmiecha się do Marthy. - Mój
ukryty motyw to oczywiście chęć ściągnięcia was obu na farmę.
Lucy chmurnie patrzy na jego profil. Przecież jesteś moim planem
awaryjnym! Dlaczego flirtujesz z Marthą?
- Poza tym wyobraźcie sobie, jaka to będzie frajda popatrzeć, jak
mieszczuchy zmieniają się w prawdziwych facetów - rzuca Cooper.
- Chyba faktycznie coś w tym jest - przyznaje Martha,
przyglądając się jego stwardniałym od pracy palcom zaciśniętym na
metalowej rurce.
Zastanawia się, czy poczucie spełnienia, jakie daje mężczyznom
wytężona praca na świeżym powietrzu, może przynosić odprężenie
porównywalne z tym, które zapewniają kobietom centra odnowy
biologicznej. Czy taki wysiłek może dodawać pewności siebie?
Działać jak zastrzyk endorfin?
- Może się okazać, że Obóz dla prawdziwych mężczyzn to
właśnie to, czego trzeba moim klientom z Pierwszej randki. Nasze
spotkania nie są w stanie całkowicie rozwiązać ich problemów. Co ty
na to, Luce?
- Nie wiem - odpowiada Lucy, zła, że czuje się zazdrosna.
- Cóż, powiedziałabym, że ten pomysł ma wielki potencjał - mówi
Martha. - Pomyśl tylko, jeśli Obóz dla prawdziwych mężczyzn
sprawdzi się na farmie Tuckingtonów, moglibyśmy udzielać na niego
franszyzy.
- Coś w tym jest - zgadza się Cooper.
Lucy krzyżuje ramiona na piersiach. Za to Marthę taka
perspektywa przyprawia o zawrót głowy.
- Obozy dla prawdziwych mężczyzn mogłyby się rozpowszechnić
w całym kraju - zapala się. - Mogłyby nawet być tematyczne: dla
starszych panów, dla artystów, intelektualistów, gejów...
- Czy tylko ja jestem zdania, że to trąci nagonką na facetów? -
pyta Lucy. - Nie mówiąc już o tym, że sukces tego dość ryzykownego
interesu jest mało prawdopodobny.
- Pozwól, że ci przypomnę, że Pierwsza randka naprawdę
wypaliła, a to przedsięwzięcie było nie mniej zuchwałe.
Oczy Coopera płoną.
- Możemy na tym nieźle zarobić.
Lucy nie postrzegała Obozu dla prawdziwych mężczyzn jako
ulepszonej i poszerzonej wersji Pierwszej randki, innymi słowy, jako
sposobu uświadomienia mężczyznom, jak właściwie traktować
kobiety. Z drugiej strony, nigdy też nie myślała o wcieleniu tego
pomysłu w życie, to wszystko.
Jako biolog zdaje sobie sprawę, że obietnica zwiększenia szans
samca w czasie godów zawsze będzie dla niego kusząca. Mimo to nie
decyduje się jeszcze przyznać, że takie przedsięwzięcie jak Obóz dla
prawdziwych mężczyzn może się powieść.
Cooper chichocze.
- Daj spokój, Luce. Pomyśl, jakie to proste. Potrzeba nam tylko
paru instruktorów-doradców i uczestników. Idealne miejsce już
mamy.
- Farma Tuckingtonów, ostoja prawdziwego mężczyzny! - mówi
Martha, udając, że podkłada głos w reklamie Obozu dla prawdziwych
mężczyzn.
Lucy nie ma nastroju, by dać się temu porwać.
- My troje bylibyśmy świetnymi instruktorami - dorzuca Cooper. -
Wy uczyłybyście galanterii i kurtuazji, a ja mógłbym im pokazać, jak
orać i stawiać płoty, co, nawiasem mówiąc, bardzo by mi się przydało
w najbardziej pracowitej porze roku.
- A co z uczestnikami, Cooper? - pyta Lucy aż nazbyt cierpliwym
tonem, jaki zwykle rezerwuje dla studentów pierwszego roku, którzy
zadają głupie pytania.
- Rozejrzyj się - odpowiada Cooper, patrząc na siedzących obok
dwóch zagadanych młodych mężczyzn, nieświadomych albo
obojętnych na stojącą nad nimi ciężarną kobietę. - Nasi uczestnicy są
wszędzie.
- To jeszcze nie znaczy, że od razu kupią Obóz dla prawdziwych
mężczyzn - replikuje Lucy. - Kto przy zdrowych zmysłach się na to
zapisze?
- Cóż, oczywiście, że oficjalnie tak tego nie nazwiemy -
przekonuje Cooper, a w jego głosie pobrzmiewa lekka irytacja. - Ale
każdy facet, który decyduje się na lekcje randkowania, nie będzie
chyba robił z tego powodu problemów?
Racja, myśli Lucy, lecz nie daje się jeszcze przekonać.
Rozentuzjazmowana twarz Coopera nabiera chłopięcego wyrazu.
- Pomyśl, Lucy, nareszcie zobaczysz naszą farmę, a przy tym
zrobimy dobry uczynek. Te biedne, żałosne niedorajdy potrzebują
naszej pomocy.
Martha włącza się do rozmowy.
- Dlaczego nie weźmiesz Adama? Mógłby skorzystać na równi z
innymi, a do tego mielibyście wakacje. Poza tym można by go łatwo
namówić.
- Odbiło ci? - pyta Lucy.
Niemniej nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad tą konkretną
korzyścią płynącą z Obozu dla prawdziwych mężczyzn. Adamowi nie
zaszkodziłoby się nauczyć rozpalać ogień i rąbać drewno. Wyobraża
go sobie w lewisach, jak zdejmuje z ciężarówki wielkie bele siana,
widzi jego gładkie, brązowe ramiona z naprężonymi mięśniami.
- Mogłabyś go namówić - przekonuje Cooper. - Nie doceniasz
swoich kobiecych sztuczek.
Lucy krzywi się z niesmakiem.
- Mam na myśli jedynie twoją niesamowitą zdolność
przekonywania - wyjaśnia przyjaciel. - Gdybyś mi powiedziała,
żebym przez godzinę stał na autostradzie West Side, nawet bym nie
spytał dlaczego.
Zamiast dać się oczarować, Lucy uznaje gadkę Coopera za
nieszczerą i wkurzającą, więc poważnie myśli o wysłaniu go na
autostradę.
- Ty chyba nie rozumiesz, Cooper, że tutejsi faceci nie są tacy jak
ty.
- Dlatego właśnie musimy ich wysłać na Obóz dla prawdziwych
mężczyzn. - Uśmiecha się cierpliwie. - Wszyscy faceci mają dwie
wspólne cechy. Po pierwsze, lubimy zadowalać kobiety. A po drugie -
lubimy zadowalać kobiety. Przyznaję, że nasza motywacja bynajmniej
nie musi być szlachetna, ale zapewniam cię, że jeśli nie kręcisz,
zawsze postaramy się ciebie zadowolić.
Lucy odwzajemnia jego uśmiech i wysyła jasny telepatyczny
przekaz: Mógłbyś mi sprawić przyjemność, nie zakochując się w
mojej najlepszej przyjaciółce.
Lecz po części dostrzega sens tego, co mówi Cooper - rzadko
komunikuje Adamowi swoje potrzeby, bo zawsze jest bardzo zajęta
domyślaniem się i dostosowywaniem do jego własnych. Jeśli praca
naukowa ciężko mu idzie (zawsze), Lucy przejmuje obowiązki
domowe. Jeśli ma problemy finansowe (często), płaci jego połowę
czynszu albo pokrywa rachunek za obiad. Jeśli nie może zasnąć
(czasami), przeczesuje mu palcami włosy, dopóki nie zacznie głęboko
oddychać.
Dojeżdżają już do Setnej Ulicy, gdy Martha uświadamia sobie, że
minęli przystanek, na którym należało wysiąść.
- Oj! - woła, łapiąc Coopera za rękę i przepychając się przez tłum.
Lucy zostaje nieco w tyle.
Na zewnątrz ustalają, gdzie się znajdują, i poprawiają ubrania:
zapinają guziki płaszczy, owijają się szalami, zakładają czapki i
rękawiczki. Nie odjechali aż tak daleko od muzeum, a dzień jest
słoneczny i wietrzny, ale do zniesienia, więc decydują się na spacer.
Cooper bierze dziewczyny pod ręce.
- Zróbmy to - namawia, przyciskając ich ramiona do boków. -
Zdaje się, że każde z nas coś z tego wyniesie. - Spogląda na Lucy. -
Adam zmieni się w nieustraszonego, zawadiackiego amatora
wypoczynku na świeżym powietrzu, który umie rozpalić ogień i
naprawić silnik.
Przenosi wzrok na Marthę.
- Obóz dla prawdziwych mężczyzn to Pierwsza randka na
sterydach, więc twoi klienci przejdą intensywne szkolenie, którego
potrzebują, a ty zarobisz kupę pieniędzy. Co do mnie, zyskam
darmowych pracowników na farmie Tuckingtonów.
- Możesz na mnie liczyć - mówi Martha, ściskając jego biceps.
Lucy chce się sprzeciwić, nie tyle samemu pomysłowi, ile
szybkości zachodzących zmian. Zwykły żart trójki przyjaciół zmienia
się w machinę, która łączy Coopera i Marthę bez jej udziału. Kiedy
stanie się piątym kołem u wozu?
Stop! - napomina się, uświadamiając sobie, że stacza się po równi
pochyłej. Masz Adama. Niepotrzebne ci wyjście awaryjne. Dlaczego
zazdrościsz dwójce najlepszych przyjaciół odrobiny uciechy?
Dotarłszy
do
muzeum,
zatrzymują
się
przy
stoiskach
sprzedawców koszulek, czapek i niewielkich reprodukcji obrazów z
miejscowej kolekcji. Jedna z nich przyciąga wzrok Lucy. Jest to
barwna miniatura przedstawiająca kobietę o żółtych włosach pędzla
Picassa. Bohaterka obrazu ma rozanielony wyraz twarzy i otacza
ramionami głowę ze związanymi w koński ogon włosami - śpi.
- Muszę iść do domu się przespać - mówi Lucy, nie mogąc
wymyślić lepszej wymówki, by zostawić ich samych w ostatni dzień
pobytu Coopera.
Przyjaciele z grzeczności się sprzeciwiają, ale decyzja została już
podjęta. Cooper obiecuje, że zadzwoni natychmiast po przylocie do
Wirginii, a Lucy mocno go ściska.
- Tylko bez łzawych pożegnań - mówi Cooper, przytrzymując
Lucy za ramiona. - I proszę, pomyśl o Obozie dla prawdziwych
mężczyzn. Da nam co najmniej powód, by się wkrótce zobaczyć.
Lucy zagłębia ręce w kieszeniach i patrzy, jak Martha i Cooper
znikają za drzwiami muzeum. Potem idzie do Central Parku, gdzie
ożywia ją chłodne powietrze, i znów zaczyna jasno myśleć. Im
gruntowniej rozważa organizację Obozu dla prawdziwych mężczyzn,
tym sensowniejszy wydaje jej się ten pomysł, szczególnie zaś jego
część związana z przekonaniem Adama.
Uśmiecha się na samą myśl zebrania w jednym miejscu tak
różnych i dziwnych facetów. O czym w ogóle mogliby rozmawiać
tacy mężczyźni jak przewrażliwiony na swoim punkcie potentat
informatyczny, niezdarny młody kucharz albo neurotyczny brat
Marthy?
Mimo wszystko jednak idea jest całkiem prosta. Sprawa polega na
pokazaniu każdemu uczestnikowi, jak być prawdziwym mężczyzną, w
taki sposób, by nie miał świadomości, że się czegoś uczy, czyli
szkoleniu go tak, żeby nie ujawniać rozmiaru jego nieudolności, i
uczynieniu go bardziej męskim bez wskazywania na brak męskości.
Pod podmuchami wiatru Lucy chowa głowę w ramiona i
obserwuje, jak z ziemi unoszą się dawno opadłe liście. Stopy grzęzną
jej nieco w tającej ziemi, co z kolei przypomina o nadchodzącej
wiośnie, o odrodzeniu się życia i nadziei. Już wkrótce, myśli,
zwracając się do nagiego wiązu, wyrośnie ci około trzech milionów
liści. Spogląda na ziemię. Wtedy gąsienice miernikowca rozpoczną
swoją wędrówkę ku górze.
Przyspiesza kroku. Potem przylecą drozdy wędrowne i rzucą się
na gąsienice, a inne ptaki pójdą w ich ślady. I wtedy nastąpią
gorączkowe rytuały godowe. Przymyka oczy i wyobraża sobie
spektakularne powietrzne zaloty kruków czy orłów, szalone bicie
skrzydeł samców jarząbka, pełne radości miłosne trele strzyżyków,
sikorek i drozdów.
A co mógłby zrobić Adam, by zdobyć jej względy? Czy Obóz dla
prawdziwych mężczyzn to miejsce, w którym się o tym przekona?
Cooper kupuje dwa bilety i wjeżdża z Marthą windą na samą górę
muzeum. Potem powoli schodzą. Mimo że poznali się już trzy lata
temu, nigdy wcześniej nie zostali sam na sam, a pod nieobecność
Lucy rozmowa toczy się trudniej, niż oboje oczekiwali.
- Lubisz baseball? - pyta Cooper, a na jego twarz wypływa
głupawy uśmiech.
- To chyba to z bramkami? - żartuje Martha.
Zaczyna mu opowiadać o swoim zwariowanym kocie, ale
przerywa, uświadamiając sobie, że Cooper, którego byt zależy od
hodowania udomowionych zwierząt, niekoniecznie musi docenić
takiego nieposłusznego ulubieńca.
- Koty mnie uwielbiają - mówi Cooper.
Nie mój, myśli Martha.
Chłopak opowiada jej, że świt to jego ulubiona pora dnia, a ona
przypomina sobie nieliczne wschody słońca, które zdarzyło jej się
podziwiać zawsze zaczerwienionymi po spędzonej na mieście nocy
oczami.
- Ja raczej nie należę do rannych ptaszków - wyznaje i dodaje, że
jeszcze nie zmieniła ustawienia budzika, który dzwoni w samo
południe. - Oczywiście zwykle budzę się wcześniej. Zwykle.
Dla Coopera to niewyobrażalne - w południe farmer ma już
połowę dnia roboczego za sobą - więc kieruje rozmowę na
bezpieczniejszy temat.
- Lubisz gotować? - pyta. - Przepadam za dobrym amerykańskim
jedzeniem, takim jak naleśniki z syropem klonowym, mac z serem czy
befsztyk z ziemniakami.
Martha stara się ukryć przerażenie. Poza alkoholem od miesięcy
świadomie nie tknęła węglowodanów. Jej lodówkę wypełniają gotowe
posiłki:
sześciopaki beztłuszczowych
jogurtów,
hermetycznie
zapakowane surówki z kiełków, dietetyczne dania z okolicznych
restauracji.
- Jaka jest twoja specjalność? - pyta Cooper.
- Sashimi z tuńczykiem i buri z 212-GOJAPAN z udawaną
powagą odpowiada Martha. - Doprawiam po swojemu, zamawiając
dodatkowy imbir i wasabi.
Skacząc tak z tematu na temat, pokonują dwie pętle spirali
muzeum,
mijając
szereg
abstrakcyjnych
obrazów
Pollocka,
Kandinskyego czy Rauschenberga. Martha nie przepada za taką
sztuką. W muzeum jest ciepło i zaczyna jej się robić duszno. Dlaczego
nie jeżdżą na łyżwach po Woolman Rink albo nie jedzą dim sum w
Chinatown?
Gdy dochodzą do serii płócien pokrytych jedynie bielą, ma ochotę
zażartować: „Chyba ktoś powiesił je do góry nogami", lecz zamiast
tego mówi:
- Jak myślisz, co artysta chciał w ten sposób przekazać?
Przepełnia ją odraza, gdy w swoim głosie słyszy ton wzorowej
gospodyni, jakim posługuje się jej matka. Zastanawia się, czy brzmi
jak kobieta ze Stepford, i czuje, że budzi się w niej niepokój. Głos
matki napomina ją, by przestała się garbić. No to jestem udupiona,
myśli i słyszy karcące „ciii" matki.
Prostuje się i rozgląda wokół, pewna, że dopadł ją klasyczny atak
paniki. Ledwo do niej dociera głos Coopera, który posłusznie
odpowiada na pytanie:
- „Bla, bla, minimalizm, bla, bla, naśladowczy, bla, bla,
witalność". Koncentruje się na oddechu.
- Wszystko w porządku? - pyta Cooper. - Martho?
Martha potrząsa przecząco głową.
- Wybacz, jestem trochę rozkojarzona.
- Nic nie szkodzi - zapewnia. - A co sądzisz o tym?
Stojąc przed brzydkim obrazem z plamami czerwieni na smugach
brązu i czerni, Martha przechyla głowę, jakby w ten sposób łatwiej
mogła do niej wpaść jakaś istotna myśl. Wpatruje się w obraz. Głos
matki radzi, by powiedzieć Cooperowi, że jej zdaniem dzieło jest
interesujące.
Przypomina sobie jednak o tysiącach dolarów, które wydała na
terapię dokładnie po to, by pozbyć się kobiecości w tym stylu,
skupionej wyłącznie na zadowalaniu mężczyzny.
- Prawdę mówiąc, nie lubię sztuki abstrakcyjnej. Wiem, jestem
aktorką, mieszkam w Nowym Jorku, więc powinnam uwielbiać
wszystko, co się wiąże z kulturą. Ale co na to poradzę? Wolę sztukę
przedstawiającą: portrety, martwe natury, takie rzeczy. - Spogląda na
Coopera z nadzieją, że w jego spojrzeniu nie dostrzeże rozczarowania.
Cooper zanosi się swoim głośnym śmiechem, pełną piersią, który
w bibliotecznej ciszy muzeum wydaje się jeszcze donośniejszy.
- W takim razie chodźmy do stałej ekspozycji - proponuje. Bierze
ją za rękę i prowadzi do sali Tannhausera z malarstwem
impresjonistów i postimpresjonistów. - Uwielbiam cię między innymi
za to, że zawsze mówisz to, co ci leży na sercu.
Martha może wyjawiłaby Cooperowi, co rzeczywiście ma na
myśli, gdyby nie to, że skoncentrowała się na użytym przez niego
słowie „uwielbiam". Uwielbia mnie między innymi za to. Zastanawia
się, za co jeszcze, i spuszcza wzrok, przyglądając się kręgom soli na
kozaczkach - pozostałościom po zimie.
Jej ostatni partner, Elliot, oszczędnie dawkował jej miłość czy
uwielbienie. Wydzielał je w mikroskopijnych dawkach i rekompenso-
wał to sobie na setki rozmaitych sposobów. W ciągu ich dwuletniego
związku tylko raz wyznał, że ją kocha, a i to brzmiało jak przyznanie
się do winy, jakby miłość była wadą, którą można zwalczyć siłą woli.
Chłopak przed Elliotem miał przeciwny problem. Pozbawiał
słowa znaczenia, nadużywając ich. Jego miłość do Marthy wydawała
się niczym nie różnić od miłości do, na przykład, czekoladowych
cukierków. Uwielbiał swoje ulubione adidasy, The Daily Show, stek z
grillowaną cebulą, dirtbike, Marthę i sizalowe dywany.
Wydarzenia tego dnia przyprawiły Marthę o lekki zawrót głowy,
więc próbuje wrócić do równowagi, koncentrując się na obrazie
Cezannea - martwej naturze z gruszkami, tak soczystymi i dojrzałymi,
że z głodu dziewczynie aż skręca żołądek, a w ustach niemal czuje
słodycz owoców. Nagle rozumie, co miał na myśli Hemingway,
mówiąc, że bardziej docenia te gruszki na pusty żołądek.
W poniedziałek rano Martha, nie zwlekając, postanawia
poćwiczyć na bracie swoją umiejętność przekonywania. Sądzi, że
pozyskanie jednego uczestnika - nawet jeśli będzie to tylko Jesse -
doda jej pewności siebie, a może nawet pomoże wpłynąć na kolejnych
potencjalnych kandydatów.
- Biuro Jessego McKenny - w słuchawce odzywa się radosny
głosik.
- Cześć, Kathy - mówi do asystentki brata. - Tu Martha.
Słychać odgłos łączenia, potem następuje przerwa, rozbrzmiewa
jakaś melodia, a wreszcie słychać głos Jessego.
- Wpół do jedenastej, nie za wcześnie dla ciebie, Martho?
- Może odrobinę - przyznaje, podpierając się poduszkami. Wypija
łyk kawy. Do tej pory nie wiedziała, jaką obrać taktykę - kusić czy
straszyć - lecz uwaga brata podsunęła jej pomysł. - Zerwałam się tak
wcześnie tylko dlatego, że miałam o tobie okropny sen - mówi. -
Dzwonię, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku.
Głos Jessego łagodnieje.
- Jak najbardziej, naprawdę.
- Wydawał się taki rzeczywisty - opowiada Martha, wcielając się
w Meryl Streep z Silkwood. - Jakiś pisarz-psychol rozsyłał wąglika
wszystkim redaktorom, którzy odrzucili jego rękopis, a ty byłeś
następny na liście. Jedyne, co by cię ocaliło, to wyjazd z miasta, ale
nie mogłam się z tobą skontaktować.
Jesse akurat ocenia rękopisy. Robi to codziennie - przebiega
wzrokiem list pisarza i czyta około pięciu stron tekstu, zanim
zdecyduje o jego losie, a zarazem o losie jego autora. Potencjalnie
niezrównoważonego psychicznie autora. Jesse chrząka.
Będziesz się smażyć w piekle, skazuje się w myślach Martha i
zastanawia się, czy brat łyknął historyjkę.
- Wiem, że to tylko sen, Jesse, ale w Nowym Jorku wszystko
może się zdarzyć. - To powinno zwrócić jego uwagę, myśli,
podciągając pościel aż pod brodę. - Naprawdę się cieszę, że
wyjeżdżam.
- Dokąd? - pyta nerwowo Jesse.
Mam go, myśli Martha.
- Na uroczą farmę mleczną w Wirginii Zachodniej - odpowiada. -
Pamiętasz przyjaciela Lucy, Coopera? Jadę do niego na tydzień
zobaczyć, jak się żyje na wsi, i zabieram kilku klientów z Pierwszej
randki, żeby kontynuować szkolenie czy coś w tym rodzaju.
- Naprawdę? A kiedy wyjeżdżacie?
- Kiedy tylko ustalę wszystko z facetami, ale pewnie nie
wcześniej niż w pierwszym lub drugim tygodniu maja. - Przerywa na
chwilę, by zarzucić przynętę. - Mam pomysł: może byś się z nami
wybrał? Przydałyby ci się wakacje.
Lucy rozmawia właśnie z Evą, gdy Martha otwiera czerwone
drzwi La Luny i wchodzi do środka z telefonem komórkowym przy
uchu.
- Świetnie, spotkajmy się jutro na kawie - mówi, bezgłośnie
informując Lucy, że rozmawia z Kurtem Beckerem. - Okay. O
trzeciej. W Café Blasé. - Zatrzaskuje telefon. - Kolejne spotkanie ze
starym klientem. Obóz dla prawdziwych mężczyzn całkiem mnie
wciągnął! - oświadcza. Całuje Lucy w policzek i natychmiast ściera
ślad szminki. - Obdzwoniłam chyba z tuzin klientów i mam już
jednego chętnego i trzech niezdecydowanych, a z kilkoma innymi
umówiłam się na kawę.
- Nikt nie odmówił? - pyta ze zdziwieniem Lucy.
- Och, odmówił - odpowiada Martha. - Wielu odmówiło. Mój
niezdarny kucharz uczy się do majowych egzaminów z cukiernictwa,
buddysta-wegetarianin nie znosi hodowli zwierząt, a wspinacz wrócił
do swojej dziewczyny.
Siada na stołku obok przyjaciółki i wita się z Evą, która akurat
obsługuje klienta.
- Co mam ci powiedzieć? Niełatwo namówić człowieka, żeby
zrezygnował z tygodnia zasłużonych wakacji, ale jakoś sobie
poradzimy. A ty? Rozmawiałaś już z Adamem?
Lucy potrząsa przecząco głową. Do tej pory nawet nie poruszyła z
nim tego tematu.
- Jeszcze nigdy go nie okłamałam - wyznaje z powagą.
- Och, daj spokój! - Martha rozpina kurtkę. - Między
niedomówieniem a oszustwem jest wielka różnica.
- Tak myślisz?
- Jasne. Jeśli nie byłabym tego pewna, nie mogłabym przecież
zmrużyć oka po tej historii ze snem o wągliku, którym nastraszyłam
Jessego.
- Więc to Jesse jest naszym jedynym chętnym?
Martha potwierdza skinieniem głowy.
- Brakowało mi was w zeszłym tygodniu - zagaduje Eva,
nalewając Marcie chardonnay. - Jak tam randka z Fredem?
Martha przez moment nie może sobie przypomnieć, o kogo
chodzi.
- Ach, Fred. Miły.
Eva unosi wydepilowaną brew.
- Co ci się w nim nie spodobało?
- Chyba po prostu nie zaiskrzyło między nami, to wszystko.
- Hm, może u ciebie nie zaiskrzyło - mówi Eva, przechylając się
przez bar. - Ale po zajęciach poszliśmy z Fredem pogadać i możesz
mi wierzyć, że u niego jak najbardziej. Naprawdę.
Czy to możliwe? - zastanawia się Martha, nagle zdjęta strachem.
Czy jej obojętność może mieć jakieś karmiczne konsekwencje? Czy to
może znaczyć, że jej zauroczenie Cooperem też było jednostronne?
Lucy zauważa panikę Marthy.
- Nie przejmuj się. Spodobałaś się Cooperowi. Naprawdę, to było
widać. Jasne, że niezły z niego podrywacz, a na dodatek jest taki miły,
że w życiu się nie zorientujesz, że kogoś nie polubił, ale nigdy dotąd
nie widziałam, żeby się do kogoś tak zapalił.
Mąci mi się w głowie, myśli Martha.
- Nie powiecie mi, co jest grane? - pyta Eva.
- Martha ma ochotę na mojego starego przyjaciela.
- A-ha - odpowiada śpiewnie Eva.
- Żadnych a-ha. Bardzo się cieszę. Wydaje mi się, że od zawsze
się na to zanosiło - przekonuje Lucy.
Eva tylko wydyma wargi i wyraźnie widać, że nie kupuje tej
bajeczki. Lucy szybko zmienia temat.
- Jest jeszcze druga wielka nowina. Postanowiłyśmy zorganizo-
wać Obóz dla prawdziwych mężczyzn na farmie Coopera.
- Dosyć tego - mówi Eva, ciskając ścierkę na bar. - Nie
przyjdziecie jeszcze kiedyś w poniedziałek, a koniec z naszym
układem. - Odchodzi na drugą stronę baru.
- Martwisz się, jak pogadać z Adamem o obozie? - pyta Martha.
- Teraz raczej o to, że jeśli nie skończy tej swojej rozprawy, to
chyba go zabiję. Pisanie całkiem go pochłania. Nie ma czasu na
rozrywkę ani na mnie, a tym bardziej na jakąkolwiek pomoc w domu.
- Cóż, w końcu to przecież facet.
- I to ma być wymówka?
- Nie, to po prostu fakt.
- Kiedy się wprowadził, zapowiadał się na liberalnego faceta,
który popiera równouprawnienie i chce brać udział w pracach
domowych. Na to się pisałam.
- Kochana, słyszałaś, żeby kiedykolwiek w historii istniał
naprawdę równy podział obowiązków domowych? - pyta Martha.
Lucy wzrusza ramionami. Martha chwyta ją za nadgarstek.
- Wszystkie myślimy, że z nami tak nie będzie, ale faceci po
prostu tacy są.
Lucy nie może się już doczekać, kiedy Cooper złapie jakieś
przeziębienie i trzeba będzie się nim zaopiekować jak małym
dzieckiem. Męska bezradność na pewno sprawi, że Martha straci tę
pewność i spokój.
- Kobiety jakoś nigdy nie mają czasu na oglądanie meczów albo
grę w jakimś kiepskim zespole. Dziwne, nie sądzisz? Każda kobieta,
którą znam, jest jak lwica. Kiedy nie troszczy się o młode, idzie
polować na gazele dla wrzaskliwego lwa, co siedzi na dupie i ryczy,
że chce obiad.
- Luce, musisz się zdecydować - mówi Martha. - Ma być męski
czy pomagać w domu? Proponuję, żebyś została przy tym pierwszym,
bo masz małe szanse, że Adam kiedykolwiek zrobi w domu to, co do
niego należy. Za to jeśli go wyślesz na Obóz dla prawdziwych
mężczyzn, może się przynajmniej nauczy, jak coś dla ciebie
upolować.
Lucy wybucha śmiechem.
- Ale nie uważasz, że to źle nie powiedzieć mu prawdy?
- Oczywiście, że źle, ale nie tak bardzo. My, katolicy, świetnie
się znamy na stopniowaniu grzechów, a to się nie kwalifikuje nawet
jako drobny grzeszek - mówi Martha, obracając kieliszek. Potem
dodaje: - Na pewno nie masz nic przeciwko temu, że Cooper mi się
podoba?
- Przyzwyczajam się do tej myśli - odpowiada Lucy. - Co
robiliście, kiedy sobie poszłam?
- Cooper ci nie mówił?
- Oczywiście, że tak. Chcę po prostu poznać twoją wersję.
Marthy nie trzeba dłużej zachęcać. Jej oczy błyszczą na myśl o
popołudniu, które spędziła z Cooperem w Muzeum Guggenheima.
- Snuliśmy się cały dzień jak para zakochanych nastolatków, ale
nie uwierzysz - ani razu nie zasugerował, żebyśmy poszli do mnie.
Jasne, że nie, myśli Lucy. Cooper chciałby, żeby Martha
zobaczyła najpierw farmę Tuckingtonów.
- Znalazłaś swojego wikłacza.
Znalazłam swojego wikłacza, myśli Martha i wyobraża sobie
Coopera na tle farmy ze stodołami, oborami, silosami, krowami i
pastwiskami. Macha do niej ręką, przywołując ją zza płotu.
Lucy spędza noc w półśnie, na granicy między świadomością i
nieświadomością. Ma dziwny sen o rytualnym locie godowym trutnia,
który okalecza się, pozostawiając we wnętrzu królowej genitalia, a
także coś w rodzaju pasa cnoty.
Potem nie może już zasnąć, mimo uspokajającego, lekkiego
pochrapywania Adama. Pobudzony mózg wymyśla wciąż nowe
problemy - rzeczywiste i urojone. Lucy radzi sobie z dylematem
związanym z jej pracą naukową, kłóci się z matką, martwi o obiad, na
który zaprosiła gości, planuje wykład i próbuje sobie logicznie
uzasadnić, dlaczego nie powinna mówić Adamowi, że celowo ściąga
go na Obóz dla prawdziwych mężczyzn.
Wreszcie, po długim, długim czasie, nastaje ranek.
Dochodzi południe, gdy Lucy wysiada z kolejki przy Sto
Szesnastej Ulicy i z premedytacją zmierza do budynku wydziału
biologii. W którymś momencie w środku bezsennej nocy doszła do
wniosku, że nie postąpi źle, wmawiając Adamowi, że pojedzie na
farmę Tuckingtonów raczej w charakterze instruktora niż uczestnika.
Martha miała rację. Lucy nie zawiedzie zaufania Adama, w
każdym razie nie bardzo. Poza tym planuje zorganizować mu
najwspanialsze wakacje jego życia: romantyczne spacery, przejażdżki
konne, miłość pod gwiazdami.
Lucy przemyka przez labirynt pomieszczeń wydziału biologii:
dziesięć pięter gabinetów, laboratoriów i bibliotek; hałaśliwe,
ruchliwe korytarze; aparatura, która miesza, przesuwa i obraca, by
wyodrębniać, hodować czy dzielić swą zawartość. Mija specjalną
zamrażarkę, gdzie przechowuje się tysiące wycinków tkanek i miliony
komórek, po czym na krótko zatrzymuje się w chłodni, by obok białek
zostawić brązową papierową torbę z przysmakami Adama na lunch.
Wzorowany na metodzie Pawłowa plan Lucy polegał na łączeniu
każdej wzmianki o farmie Tuckingtonów ze smakołykiem lub
przyjemnością: krowy plus kawałek jabłka z brie; silosy plus
szampan; traktory plus czuły pocałunek itd.
Ma nadzieję, że teoria Coopera o pragnieniu mężczyzny, by za
wszelką cenę zadowolić kobietę, sprawdzi się w praktyce i że Adam
zechce ją zadowolić, nie zadając zbyt wielu pytań. Piknik w gabinecie,
który wymyśliła przed świtem, ma na celu pobudzić ten instynkt w jej
chłopaku.
Sztampowo umeblowany gabinet Lucy jest ponury i przygnębiają-
cy, z wyjątkiem starej tablicy za biurkiem. Widnieje na niej duży
wykres narysowany przez Adama niebieską kredą dwa lata wcześniej,
w dniu, gdy po raz pierwszy wyznał jej miłość.
Wyraźna, biegnąca wciąż w górę linia prosta ilustruje wzrost ich
miłości w czasie. Lucy czerwoną kredą uzupełniła ten wykres o swoją
teorię miłości - wierzchołek gwałtownego wzrostu, a potem długą
skierowaną w dół linię znamionującą powolny spadek.
- Dowiodę, że się mylisz - powiedział Adam, a Lucy niemal
uwierzyła, że faktycznie to zrobi.
Uważała wtedy, że roztargnienie i nieporadność chłopaka są
czarujące i świadczą o jego geniuszu. Za to teraz chciałaby po prostu,
żeby spisywał listę rzeczy do zrobienia i stał się uważniejszy. Chce,
żeby zaczął się zachowywać jak samiec każdego gatunku poza
ludzkim - by był dumny jak paw, silny jak tur i zaborczy jak żuk
trojeściowy i wykazał, że jest najlepszym kandydatem na jej partnera.
Lucy wstawia do kubka stokrotki, rozkłada na podłodze koc i
usiłuje wprowadzić się w romantyczny nastrój. Jednak nie może
zapomnieć widoku z poprzedniego dnia - Adama, który czytał jakąś
książkę z ekonomii, w pasiastych bokserkach, opadających czarnych
skarpetach i z wystającym brzuchem.
Dlaczego się tym zadowalam? Dlaczego nie poszukam poety,
który pisałby dla mnie wzruszające wiersze miłosne, albo milionera,
który by mnie rozpieszczał, albo chociaż któregoś z tłumu łysiejących
facetów, którzy postaraliby się, jeśli trzeba?
Pukanie do drzwi przerywa jej rozmyślania. Do pokoju zagląda
Adam. Lucy nagle zdaje sobie sprawę, jaki jest przystojny - zaskakuje
ją to wciąż na nowo.
Chłopak z zadowoleniem kontempluje obraz, który ma przed
oczami: wyciągniętą na sofie Lucy w miękkim, szarym swetrze i z
dziwnym uśmiechem na twarzy. Jednak natychmiast się denerwuje,
jakby się zastanawiał, czy zapomniał o jakiejś ważnej okazji.
- Z jakiej to okazji?
- Bez okazji - odpowiada Lucy i podnosi się, by go pocałować.
Gdy ich usta się spotykają, dziewczyna przebiega palcami po jego
karku do linii włosów, przyprawiając go o gęsią skórkę. - Po prostu
przyszło mi do głowy, że od wieków nie urządzaliśmy pikniku w
gabinecie - mówi i przylega do niego całym ciałem w nadziei, że
przypomni mu o ostatnim takim spotkaniu wiele miesięcy temu, na
którym kochali się ostrożnie na twardej podłodze, nie zważając na to,
co dzieje się za drzwiami: na pochylonych nad mikroskopami
naukowców, komórki hodowane w sterylnych inkubatorach czy
kołyszące się w aparaturze naczynia Petriego.
Lucy wychodzi do chłodni po jedzenie, a gdy wraca z papierową
torbą w ręku, zauważa, że uścisk wywołał w pamięci Adama
zamierzone skojarzenia. Podaje mu do otwarcia butelkę szampana,
siada na kocu, kładzie plaster brie na kawałku chleba i wsuwa mu do
ust. Zanurza palce w jego włosach i patrzy, jak Adam z zadowolenia
przymyka oczy.
- Kochanie - mówi łagodnie, pokrywając pocałunkami jego brodę.
- Chciałabym, żebyśmy w przyszłym miesiącu pojechali na wakacje
na farmę Tuckingtonów. - Podaje mu papierowy kubek z szampanem.
- Dobrze, maleńka - odpowiada rozanielony Adam i czeka na
kolejny smakowity kęs albo pocałunek.
Dobrze, maleńka? - dziwi się Lucy. Jak to, tak szybko poszło?
Czuje się trochę jak Dorotka z Czarnoksiężnika z Krainy Oz, która
dowiaduje się, że cały czas mogła wrócić do Kansas.
Dlaczego przez tyle lat starała się spełniać zachcianki mężczyzn i
akceptować ich takimi, jacy byli? Najwyraźniej wszyscy wokół
wiedzą, że to nie w tym rzecz. Chodzi o negocjowanie, targowanie się
i seks, nawet Cooper to przyznał.
- Wspaniale - mówi Lucy. - Będziemy się świetnie bawić.
- Mhm - zgadza się Adam, wciąż w miłosnym oszołomieniu.
- Cooper mówi, że krowy zaczną się akurat cielić - opowiada
Lucy. - A Martha zabiera na krótki kurs kilku facetów z Pierwszej
randki.
Na wzmiankę o Pierwszej randce Adam otwiera szeroko oczy.
- Uch, to takie żałosne, że ktokolwiek się na to pisze - mówi.
Lucy szybko się podnosi, boleśnie uderzając łokciem o stół.
- To wcale nie jest żałosne - protestuje i rozciera stłuczenie. - Po
prostu potrzebują odrobiny pomocy. To chyba nic złego, prawda? -
Podchodzi do tablicy. - Nadal uważasz, że twój wykres jest
prawidłowy, a mój nie?
- Prawda leży chyba gdzieś pośrodku - mówi Adam. - Nasza
miłość bardziej przypomina giełdę. Mamy zwyżki i spadki, okresy
ożywienia i wyrównania, ale ogólnie tendencja jest zwyżkowa.
Lucy uśmiecha się z nadzieją, że jej chłopak ma rację.
ROZDZIAŁ 8
Z jednej strony nigdy nie doświadczymy porodu, z drugiej -
potrafimy sami otworzyć sobie wszystkie słoiki.
Bruce Willis
Cooper czeka na uczestników szkolenia i ich instruktorów przed
punktem odbioru bagażu na lotnisku regionalnym w Roanoke. Wita
się serdecznie, całuje Lucy i Marthę, ściska ręce zwerbowanym
kursantom: Simonowi Hodgesowi, Kurtowi Beckerowi, Walterowi
Shermanowi i Bryce'owi Carrollowi, a także - porozumiewawczo -
Jessemu oraz Adamowi, którzy przyjechali jakoby na szczególnych
zasadach.
Cooper, ubrany w znoszone dżinsy, flanelową koszulę i
sfatygowaną skórzaną kurtkę, wrzuca bagaże mężczyzn na platformę
ciężarówki i pogania ich, by zdążyli dojechać na miejsce jeszcze za
dnia. Do doliny Manasseh, w której znajduje się farma Tuckingtonów,
należy jechać, kierując się na wschód przez góry Blue Ridge i
Allegheny.
Ciężarówka, ogromny pikap marki Dodge z poszerzoną szoferką
mieszczącą cztery osoby, dwoma parami drzwi oraz podwójnymi
tylnymi kołami, robi wyjątkowo niezachęcające wrażenie. Jest
powgniatana, ubłocona i ma brudne okna. Dwa ogromne siedzenia
wyglądają, jakby swobodnie mieściły sześć osób. Grupa składa się z
dziesięciu.
Odzywa się Kurt, gotowy odegrać rolę samca alfa:
- Wszyscy się tu nie zmieścimy - i oświadcza, że zamierza
wynająć samochód.
- Nie ma takiej potrzeby - odpowiada Cooper, wrzucając na tył
samochodu resztę bagaży. - Dziewczyny pojadą z moją matką.
Załatwia jakieś sprawy i trochę się spóźnia, ale na pewno wkrótce tu
będzie.
Cooper popędza Lucy i Marthę, by udały się do terminalu na
umówione miejsce spotkania z jego matką. Odprowadza je kawałek,
ujmując za łokcie. Lucy ogląda się i zauważa, że Adam zdaje się
oszołomiony jej niespodziewanym odejściem. Próbuje zwolnić,
zdenerwowana, że nie miała okazji mu wyjaśnić, co go czeka, lecz
Cooper zmusza je do szybkiego marszu.
Również Martha odwraca się, by popatrzeć na brata. Jesse ma się
całkiem nieźle - opiera się o ciężarówkę, nie zważając na brud, co jest
bez wątpienia efektem działania leku przeciwlękowego, dzięki
któremu w ogóle wsiadł do samolotu.
Pomysł tak szybkiego oddzielenia mężczyzn pochodził od
Coopera i bynajmniej nie zachwycił Lucy. Przyjaciel przekonał ją
jednak, że będzie to korzystne dla psychiki uczestników.
- Jeśli nie wyciągnę ich ze strefy komfortu i nie wzbudzę w nich
instynktu przetrwania, nie stworzę między nami więzi - wyjaśniał
przez telefon. - Po prostu z facetami tak już jest.
Teraz jednak, w terminalu, gdy Adam zniknął z pola widzenia,
Lucy ogarnia niepokój.
- Czy Adam nie zacznie czegoś podejrzewać? Nie jedzie przecież
z nami, instruktorkami, lecz z uczestnikami.
- Będzie ze mną, Lucy. Nie martw się, dopilnuję, żeby czuł się jak
instruktor - zapewnia Cooper, nadal trzymając ją za łokieć. - Jeśli
naprawdę chcesz mu pomóc, musisz przestać być taka nadopiekuńcza.
Zirytowana Lucy wyswobadza się i wraca do drzwi popatrzeć
przez szybę na mężczyzn. Cooper wykorzystuje okazję, by zamienić
kilka słów z Marthą.
- Chyba nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy, że jestem
sobą - mówi, obdarzając ją uśmiechem.
Spoglądając przez szklane rozsuwane drzwi, Lucy zastanawia się,
czy Adam jest na nią zły. Jednak chłopak najwyraźniej nieźle sobie
radzi. Rozmawia z Walterem, obleśnym facetem, który nawet w
samolocie uderzał do stewardesy.
Lucy czuje się jak matka, która ukradkiem obserwuje swoje
dziecko na placu zabaw. Krew się w niej burzy, gdy widzi, jak Walter
sprytnie podprowadza Adama do ciężarówki i przepuszcza go, by
zapewnić sobie miejsce przy oknie. W końcu jej chłopak miewa ataki
choroby lokomocyjnej. Poza tym, czy pierwsza lekcja na Obozie dla
prawdziwych mężczyzn musi go akurat nauczyć, jak zostać
kobieciarzem?
- Poradzi sobie, Luce - zapewnia łagodnie Cooper uspokajającym
tonem starszego brata. - Żadnych kół ratunkowych, pamiętasz? Adam
jest teraz na obozie. - Uśmiecha się. - Do zobaczenia na farmie.
Lucy i Martha obserwują, jak Cooper i reszta mężczyzn szykują
się do odjazdu. Nawet z takiej odległości wyraźnie widać, że są
podenerwowani. Próbują zaimponować sobie nawzajem, ustalić jakąś
hierarchię.
Kurt prowadzi ożywioną rozmowę przez telefon komórkowy, bez
wątpienia wykrzykując podwładnemu w Nowym Jorku polecenia, na
wypadek gdyby pod jego nieobecność zdarzyły się jakieś strategiczne
ataki czy przejawy buntu. Bryce pieczołowicie przemieszcza swoją
skórzaną walizkę marki Louis Vuitton, a w końcu ustawia ją między
dwoma innymi, by uniknęła wszelkiego kontaktu z brudną ciężarówką
Coopera.
Simon rozłożył na masce samochodu mapę regionu i wodzi
palcem po trasie przez Allegheny, którą wkrótce przemierzą. Wylicza
przy tym kompletnie nieuważnym słuchaczom miejsca, w których
rozegrały się rozmaite historyczne wydarzenia.
Walter, jak się zdaje, wystukuje wiadomość na swoim black-
berrym, choć równie dobrze może się zabawiać gameboyem albo
ściągać jakieś pornole. Jednocześnie, rzecz jasna, rezerwuje sobie
miejsce, siedząc na nim jednym pośladkiem.
- Gotowi? - Cooper przekrzykuje głośny terkot dieslowskiego
silnika dodgea. Z przodu obok niego siedzą Jesse i Kurt, z tyłu zaś
tłoczą się Bryce, Simon, Adam oraz Walter. - Jeśli wszystko okay, to
zrobię, co w mojej mocy, żeby ominąć miasto.
- Jakie miasto? - szepcze Bryce do Simona. - Na świecie są tylko
cztery miasta z prawdziwego zdarzenia: Nowy Jork, Paryż, Rzym i
Londyn. Roanoke to najwyżej jakaś wiocha. - Skopuje upaćkane
smarem narzędzie, które wysunęło się spod przedniego siedzenia, i
sprawdza, czy zabrudził sobie czubek buta. - Czy jest szansa, że po
drodze przejedziemy obok Starbucks? Napiłbym się mocnej kawy.
Cooper ignoruje pytanie, opuszcza szybę i z rozbawieniem
obserwuje we wstecznym lusterku, jak Bryce unosi ręce, by
zabezpieczyć fryzurę przed wiatrem. To na pewno ten metro-
seksualista, myśli.
Walter chwali się pozostałym programem o amiszach dla NBC,
którego był producentem.
- Jak się spędziło dwa tygodnie na wsi w Pensylwanii, chodząc za
zaprzężonym w konie pługiem, to robota na każdej innej farmie
przypomina rajskie życie.
- Mam nadzieję, że w twoim przypadku to się potwierdzi - mówi z
uśmiechem Cooper.
Jedną ręką prowadzi samochód, a drugą, wystawioną za okno,
wybija o drzwi rytm piosenki. Chciałby ją zagrać Marcie na gitarze -
Lavender blue, dilly dilly, lavender green I If I were king, dilly dilly,
I'd need a queen*. W mgnieniu oka wywozi uczestników „kursu" na
drogę stanową nr 311, dwupasmówkę z dębami, klonami i orzechami
po obu stronach, na początku biegnącą płasko, a później pnącą się
coraz wyżej po pagórkowatym terenie.
- Trzymajcie się - uprzedza, po czym naciska pedał gazu i
wyprzedza, mało się troszcząc o jadących z naprzeciwka. Za każdym
razem, kiedy wrzuca drugi czy czwarty bieg, niechcący boleśnie
uderza Jessego dźwignią w kolano.
Milczący dotąd Simon chrząka i wychyla się do przodu, by
obwieścić, że spędził ostatnich kilka tygodni na czytaniu o regionie
doliny Manasseh i jego historii.
- Mówię wam to tylko po to, żeby was poinformować, że stałem
się swego rodzaju ekspertem od Appalachów. To na wypadek,
gdybyście mieli jakieś pytania.
Cooper krzywi się na jankeską wymowę Simona, po czym
delikatnie go poprawia. Jego głos jest uprzejmy i cierpliwy.
- Ach, tak. Jasne. Oczywiście - odpowiada Simon, znów nerwowo
chrząkając. - Po prostu uwielbiam dialekty. Czy zdajecie sobie
sprawę, że korzenie tutejszego języka sięgają angielskiego epoki
elżbietańskiej?
* „Lawenda błękitna, oj da-dana, lawenda zielona / Byłbym ja
królem, oj da-dana, trza by mi królowej" - XVII-wieczna piosenka
ludowa spopularyzowana w XX wieku przez Burla Ivesa
Jeszcze kilka odkaszlnięć i Simon na dobre się rozkręca, robiąc
monotonny wykład na temat zalet południowej frazeologii.
- Chyba najbardziej podoba mi się wprost czarujące zastosowanie
podwójnego przeczenia, aby coś szczególnie podkreślić. To takie
klasycznie greckie.
Pozostali mężczyźni wymieniają spojrzenia, nagle solidarni
wobec nowego, wspólnego wroga.
Znudzony perorowaniem Simona Adam, którego mdli od jazdy po
pagórkach, zamyka oczy i odpływa w kojący świat równań, w którym
rozważa zmienne konieczne do przeprowadzenia analizy kosztów i
korzyści nowego przedsięwzięcia Marthy. Ma do dyspozycji niewiele
informacji, poza wiedzą, że uczestnicy próbnego kursu płacą około
pięciuset dolarów na głowę (za przelot i wyżywienie) oraz że celem
programu jest zapewnienie mężczyznom bardziej udanych kontaktów
z kobietami.
Zakładając, że to się powiedzie, najważniejszą liczbą, jaką musi
ustalić, jest suma zaoszczędzona dzięki posiadaniu dziewczyny w
porównaniu z kwotą wydawaną na jej zdobywanie.
W swoich obliczeniach Adam kalkuluje koszt „wczesnego"
randkowania (które stanowi zapewne najdroższy etap każdego
związku, jeśli uwzględnić obowiązkowe wykwintne kolacje,
taksówki, kwiaty i prezenty), a następnie porównuje go z wydatkami
wspólnego życia na stałe (kiedy funkcjonowanie tanim kosztem jest
już do przyjęcia - można na przykład wypożyczyć film na kasecie
wideo i zamówić chińszczyznę).
Stawia hipotezę odnośnie do ogólnej redukcji randek, które będzie
musiał odbyć „absolwent" programu, zanim zdobędzie stałą partnerkę
szacuje ich liczbę na trzy - i włącza ją do obliczeń.
Z ciężkim sercem przyznaje, że jeśli Marcie uda się wyelimino-
wać choćby trzy lub więcej kobiet z randkowego portfela mężczyzny,
zanim spotka on tę właściwą, potencjał zoptymalizowania zysku z
jego inwestycji aż nadto usprawiedliwi słoną opłatę, którą kiedyś
Martha ma nadzieję pobierać.
Martha pomyliła się, wyobrażając sobie matkę Coopera jako
kobietę o pulchnych, rumianych policzkach oraz włosach związanych
z tyłu w luźny kok, roztaczającą wokół siebie delikatny zapach
cynamonu i brązowego cukru. Beatrice, która wysiada ze srebrnego
kabrioletu marki Saab, jest chudziutka jak patyczek. Ma na sobie
obcisłe dżinsy i sweter z głębokim dekoltem.
- Lucy Stone! - woła, wysiadając z samochodu. - Czy to możliwe,
że odkąd cię ostatnio widziałam, jeszcze wypiękniałaś? - Całuje
powietrze tuż przy policzkach dziewczyny. - Nie wiem, czy
kiedykolwiek wybaczę Cooperowi, że cię przy sobie nie zatrzymał!
Nie zatrzymał? - dziwi się w myślach Martha.
Lucy oblewa się rumieńcem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Do
tej pory widziała ją tylko raz, w dzień promocji Coopera, i - o ile
dobrze pamięta - Beatrice nie starała się specjalnie ukryć niechęci z
powodu obecności dziewczyny na ich zjeździe rodzinnym.
- Miło znów panią widzieć, Beatrice - mówi. - Chciałabym pani
przedstawić moją najlepszą przyjaciółkę, Marthę McKenna.
- Ach, więc to ty jesteś Martha - odpowiada Beatrice i robi krok
do tyłu, by ogarnąć dziewczynę spojrzeniem, po którym wyraźnie
widać, że nie tego się spodziewała. - Hm, byłam pewna, że Cooper
mówił, że jesteś aktorką.
- Jestem - potwierdza Martha i z całych sił próbuje przekonać
siebie, że Beatrice wcale nie uważa jej za niewystarczająco piękną, by
wykonywać ten zawód. - Miło panią poznać. - Martha ujmuje rękę
Beatrice w obie dłonie, co w zamierzeniu miało być ciepłym gestem,
lecz wygląda na błagalny.
„Oczywiście, że tak" - odpowiada uśmiechem Beatrice, po czym
ponownie zwraca się do Lucy.
- Cooper mówił mi o wszystkim, czego przez te lata dokonałaś, i
nie mogę się już doczekać, kiedy mi opowiesz o swojej fascynującej
karierze. Wykonywanie takiej poważnej pracy musi być naprawdę
satysfakcjonujące. - Spogląda na Marthę, która potakująco kiwa
głową.
Beatrice otwiera bagażnik kabrioletu po brzegi wypełniony
zakupami i umieszcza w nim torbę z laptopem Lucy.
- Obawiam się, że reszta pojedzie z tobą na tylnym siedzeniu -
zwraca się do Marthy.
Gdy Adam otwiera oczy, dolinę Catawba mają już za sobą,
wjechali do Lasu Państwowego im. Jeffersona i szykują się do
pokonania gór oddzielających Wirginię od Wirginii Zachodniej.
Pną się wzwyż i mkną w dół wijącymi się drogami o ostrych
zakrętach. Chłopak spogląda na kompas na tablicy rozdzielczej.
Wskazówka wciąż zmienia położenie, często informując, że
zmierzają na wschód, czyli tam, skąd przybyli. Co kilka kilometrów
utykają za olbrzymią ciężarówką z drewnianymi balami o średnicy
przekraczającej metr, przymocowanymi łańcuchami.
- Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby któraś była
niezabezpieczona - mówi Jesse, lekko mamrocząc pod wpływem
środka przeciwlękowego.
Ponieważ nie przewidziano pasa bezpieczeństwa dla środkowego
pasażera, chłopak przechyla się w przód i w tył. Nawet uchwyciwszy
się oburącz tablicy rozdzielczej, nie może utrzymać równowagi.
- Bylibyśmy w bardziej opłakanym stanie niż krowa w drodze do
McDonald'sa - mówi Cooper, dodając gazu i próbując wyprzedzić
jedną z ogromnych ciężarówek.
Silnik dodgea z wolna zwiększa obroty, a mężczyźni wstrzymują
oddech i modlą się, żeby nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka. Niekiedy
kierowcy ciężarówek uprzejmie zjeżdżają na pobocze, umożliwiając
wyprzedzanie, często jednak pobocza nie ma, a jeszcze częściej
kierowcy nie grzeszą uprzejmością.
Kurt i Walter, którzy zajmują miejsca przy oknie, spoglądają w
dół stromych stoków - ziemia urywa się zaledwie parę metrów od kół
ciężarówki - na dachy położonych setki metrów niżej domów. Z
rzadka zauważają kawałek aluminiowej balustrady, powgniatanej albo
całkiem przerwanej, przeważnie jednak między nimi a przepaścią nie
ma żadnej bariery. Walter już dawno odłożył swojego gameboya i
trzymając się kurczowo poręczy siedzenia, liczy miejsca katastrof
wyznaczane przez krzyże i wieńce w różnym stadium rozkładu.
Po drugiej stronie drogi widać tylko stromą ścianę o błyszczących
skalistych powierzchniach. Wszędzie leżą zabite przez samochody
zwierzęta - więcej niż kiedykolwiek widzieli podczas wszystkich
swoich wypadów do Hamptonów razem wziętych - jelenie, łanie,
świstaki, skunksy, oposy i inne, niemożliwe do zidentyfikowania.
Krawędzie drogi roją się od znaków ostrzegawczych i in-
formacyjnych - SPADAJĄCE ODŁAMKI SKALNE, ZAKRĘT I
WJAZD NA DROGĘ BEZ PRZEJAZDU, DZIKIE ZWIERZĘTA,
DROGA BEZ PRZEJAZDU. Jednak mknąc przez góry, Cooper
ignoruje je wszystkie i ścina zakręty, wyjeżdżając poza podwójną
żółtą linię.
Opowiada swoim pasażerom, że w pogodne dni ze szczytów
można oglądać olśniewająco piękne widoki - spowite srebrną mgłą
doliny z rwącymi strumieniami. Dzisiaj jednak jest ponuro, a nisko
wiszące chmury przetaczają się nad górami, spowijając ciężarówkę
gęstą mgłą.
Gdy osiągają trzecie, ostatnie wzniesienie o wysokości ponad
tysiąca metrów, Cooper informuje ich, że właśnie mijają miejsce,
gdzie woda przestaje spływać na wschód, ku Atlantykowi, i zaczyna
kierować się na zachód, ku rzekom Ohio i Missisipi, a następnie do
Zatoki Meksykańskiej.
Nagle przed uczestnikami „szkolenia" wyłania się droga, która
wyprowadza ich z chmur w dolinę. W ciągu zaledwie kilku minut
znajdują się trzysta metrów niżej, a nagła utrata wysokości przyprawia
ich o efekt „zatkanych" uszu.
Martha, wciśnięta w tylne siedzenie saaba i przytłoczona
walizkami, niestety nie potrafi sprecyzować, co właściwie działa jej na
nerwy w prowadzącej samochód drobnej kobiecie. Póki co, wraz z
Lucy wtajemniczają Beatrice we wszystko, co dotyczy Obozu dla
prawdziwych mężczyzn - począwszy od narodzin samego pomysłu w
La Lunie, a skończywszy na oczekiwaniach związanych z pobytem na
farmie Tuckingtonów.
- Nasz priorytet polega na tym, by te rozpieszczone mieszczuchy
stały się bardziej męskie - wyjaśnia Martha.
- By pomóc im odszukać mężczyznę w ich wnętrzu - dodaje Lucy.
- Muszę przyznać, że gdy pierwszy raz usłyszałam o tym od
Coopera, pomyślałam, że na pewno źle was zrozumiał - mówi ze
śmiechem Beatrice. - Za moich czasów zadaniem kobiety było
pozbawianie mężczyzn odrobiny męskości, a nie jej przywracanie.
Doszłam do wniosku, że przywozicie ich tu jedynie po to, by nauczyć
ich kurtuazji, pokazać, jak się stać dżentelmenami z Południa.
Lucy może sobie tylko wyobrażać, jak zwariowany może się
wydawać Beatrice ich pomysł. Przecież ta kobieta spędziła całe życie
wśród mężczyzn, którzy potrafią wszystko naprawić i zrobić, którzy
polują, pracują na farmie i nie boją się pobrudzić sobie rąk.
- Wkrótce się pani przekona, o co nam chodzi - obiecuje. - Rzecz
nie w tym, że to nie są wspaniali mężczyźni, naprawdę tacy są. Tylko
że lepiej nie musieć na nich polegać w chwili jakiegoś kryzysu.
- Właśnie - wtrąca się z tyłu Martha. - Pogromcy smoka się tu nie
doszukasz.
- Co takiego? - pyta Beatrice, udając, że nie zrozumiała.
Martha powtarza, a kobieta odpowiada:
- Tak właśnie myślałam.
Chcąc zmienić temat, Lucy przechodzi do kalendarza szkolenia.
- Jeśli Cooper działa zgodnie z harmonogramem - mówi, zerkając
na zegarek - zaraz nastąpi oficjalne rozpoczęcie kursu.
- Motoryzacja - informuje Martha. - Zmiana koła.
Lucy uśmiecha się na myśl o Adamie z ubrudzonymi smarem
rękami.
- Według planu Cooper zajmie się wpajaniem podstawowych
umiejętności macho, takich jak stolarka, naprawa silnika, praca na
farmie, polowanie itd. Nasze zadanie będzie polegało na nauczeniu ich
subtelniejszej sztuki: zachowania się wobec kobiet.
- I ci mężczyźni naprawdę wiedzą, po co ich tu przywiozłyście? -
pyta Beatrice.
- Wszyscy zapisali się z własnej woli - zapewnia Martha.
Lucy ogląda się na przyjaciółkę.
- No, może niezupełnie - dodaje z wahaniem. - Mój chłopak i brat
Marthy myślą, że przyjechali tu nam pomagać.
- Nic nie szkodzi - zapewnia ją Beatrice. - Zawsze byłam zdania,
że mężczyznom należy mówić tylko tyle, ile muszą wiedzieć.
Zamiast ulgi Lucy odczuwa jeszcze większy niepokój.
- Pomyślałyśmy, że byłoby fajnie zorganizować pod koniec
tygodnia przyjęcie, żeby uczcić ich postępy - mówi Martha.
- I zaprosić mnóstwo piękności z Południa, żeby się mogli
sprawdzić w zalotach - uzupełnia Lucy.
- Wspaniały pomysł. A może zorganizujemy potańcówkę? -
proponuje Beatrice.
- To nawet lepiej - zgadza się Martha.
- Stara stodoła to doskonałe miejsce, a Jolene mogłaby nam
pomóc.
- Jolene? - pyta Martha.
- Tak, Jolene. Jest taka kochana i taka zdolna! - odpowiada
Beatrice. - To bliska przyjaciółka Coopera z kościoła.
Martha z trudem przełyka ślinę.
W miasteczku New Penial Cooper oświadcza, że „musi się odlać",
i zatrzymuje ciężarówkę na poboczu, obok kolonialnej ruiny z czasów
Thomasa Jeffersona. Wyskakuje z samochodu i zanim pozostali
zdołają otworzyć swoje drzwi, ukradkiem podrzuca pod tylne koło po
stronie kierowcy parę „jeży" z poskręcanych, sterczących we
wszystkie strony gwoździ. Potem załatwia się w rowie.
- Niedaleko stąd stoi pomnik poległych konfederatów, wielki jak
cholera. Założyciele miasta ufundowali go sto lat temu, zakładając, że
ludzie zaczną osiedlać się coraz dalej na północ. Tyle że to nigdy nie
nastąpiło, więc sterczy tak, biedactwo, samiuteńkie, i tylko konie przy
nim się pasą.
Mężczyźni się uśmiechają. Trudno nie polubić tak życzliwego
faceta jak Cooper, mimo że na początku nie byli na to nastawieni.
Czują się już znacznie swobodniej jako uczestnicy tego wyjazdu.
Simon chrząka ostrzegawczo i improwizuje wykład na temat
wojny domowej.
- Być może nie wszyscy tutaj zdają sobie sprawę, że w 1862 roku
Lincoln podpisał projekt ustawy o utworzeniu stanu Wirginia
Zachodnia, by przyciągnąć jego obywateli do wojska na pomoc Unii.
Cooper uruchamia silnik i ostrożnie najeżdża na podłożone „jeże".
Po kilku kilometrach pasażerów dochodzi nieznajomy odgłos
pękającej opony.
- Chyba złapaliśmy gumę, chłopaki - mówi Cooper.
Zatrzymuje się na poboczu i czeka, aż wszyscy wysiądą. Kurt
wskazuje na kulę gwoździ wystającą z opony.
- Co to jest, do jasnej cholery?
- To, przyjacielu, taka stara sztuczka - wyjaśnia mu Cooper. -
Zrobione z powyginanych gwoździ, tak że obojętnie jak upadnie,
jeden zawsze sterczy w górę. Sprytne, co? Górnicy używali tego
podczas sporów z udziałem związków zawodowych, by rozwalać
opony łamistrajkom i ciężarówkom z węglem. Ale tym razem chyba
po prostu jakiś dzieciak wyciął nam numer.
- A propos związków, świetnie by było pogadać z jakimiś
miejscowymi o zmaganiach o pracę w latach 20. i 30. - zaczyna
Simon. - Może są jakieś placówki, w których...
- Po kolei, najpierw najważniejsze - przerywa Cooper. - Mamy tu
przebitą oponę.
- Zaraz to załatwię - mówi Walter i wyciąga telefon komórkowy
i palm pilota. - Triple A gwarantuje kluczowym klientom obsługę w
czasie krótszym niż pół godziny. - Zakłada, rzecz jasna, że należy do
najlepszych klientów, rozstawia szeroko nogi i naciska guziczki
rozmaitych gadżetów.
Pozostali odczuwają wyraźną ulgę.
Po chwili Walter z konsternacją wpatruje się w telefon. Ucisza
Coopera, który próbuje zwrócić mu na coś uwagę, i przyciska kolejne
guziczki.
- Przykro mi, przyjacielu - mówi Cooper, wskazując na masyw
górski. - W tej okolicy nigdzie nie ma zasięgu.
Walter zatrzaskuje telefon.
- Nie przejmuj się - pociesza Cooper. - Nawet gdyby był, pomoc
drogowa tu nie dojeżdża. Ale mam też dobrą wiadomość - na farmie
jest zasięg.
W grupie panuje ponura atmosfera.
- Co my teraz, cholera, zrobimy? - odzywa się Kurt. Żyła na jego
czole pulsuje jak szalona.
- Na litość boską, to tylko flak - mówi Cooper, szczerze
zdziwiony ich bezradnością.
Po raz pierwszy samodzielnie zmieniał koło jako trzynastolatek, a
nawet wtedy przyszło mu to w sposób tak naturalny jak dojenie krów.
Dokładnie wiedział, co robić, bo przez lata obserwował ojca. Czy te
mieszczuchy nie mają ojców? Czy może w mieście nie trzeba nic
naprawiać?
- Tutaj ciągle nam się to przytrafia - dodaje, wracając do rzeczy. -
To pestka. Do licha, nawet gdybyśmy nie mieli czym tego naprawić,
jest nas przecież siedmiu! Jeśli trzeba, znieślibyśmy tę ciężarówkę. -
Cooper klęka w błocie, zagląda pod samochód i ocenia szkodę.
- Fuj - Bryce przygląda się, jak na kolanach spodni Coopera
rozrastają się plamy - na klasycznych dżinsach marki Levi's z dobrego
rocznika, których szuka już od ponad roku. - Gdzie kupiłeś te dżinsy?
- pyta, podziwiając szwy. - Przeryłem cały Manhattan, żeby takie
znaleźć!
- Należały do mojego ojca, Bryce - odpowiada spokojnie Cooper.
- A teraz skupmy się przez chwilę i nauczmy, jak zmieniać koło.
Adamie, podasz mi ze schowka miernik ciśnienia w oponach?
Gdy Adam otwiera schowek, natyka się najpierw na błyszczący
pistolet.
- O, cholera! - wykrzykuje, biorąc go do ręki. - Co on tu robi? Jest
naładowany?
- Jasne, że tak - potwierdza Cooper. - Nie nosi się przecież
pistoletu, bo jest ładny. Proszę, odłóż go i weź ten miernik, dobra?
Adam robi, co mu kazano.
- Dlaczego go nosisz?
- Bez powodu - odpowiada Cooper. - W tej okolicy prawie
wszyscy tak robią. Wtedy kłopoty trzymają się od ciebie z daleka.
Może postrzelamy trochę na farmie pod koniec tygodnia. Albo jeszcze
lepiej zabiorę was na strzelnicę.
Z zaskoczenia, jakie wywołał u mężczyzn pistolet, Cooper
wnioskuje, że strzelanie może ich zainteresować. Najwyraźniej
zahaczył o uniwersalne marzenie facetów, by wysadzić coś w
powietrze.
- Kiedy ostatnio zmienialiście koło? - pyta.
Odpowiada mu cisza. Cooper nie może w to uwierzyć - wisi
Marcie dziesięć dolców! Nie sądził, że to w ogóle możliwe, by sześciu
dorosłych facetów nigdy nie zmieniało koła.
- Czy to znaczy, że żaden z was nigdy tego nie robił? - Patrzy na
Adama i Brycea, którzy stoją najbliżej. - A co robicie, gdy dziewczy-
na dzwoni, że złapała gumę?
- Mówię, żeby wzięła inną taksówkę - odpowiada Bryce.
Bez cienia rozbawienia Cooper oświadcza:
- W tych okolicach bardzo dbamy o nasze kobiety.
- Tylko żartowałem - mówi Bryce. - Chodzi o to, że w Nowym
Jorku nikt nie prowadzi samochodu.
- I w naszych okolicach - uzupełnia Adam - narobilibyśmy sobie
znacznie więcej kłopotów, mówiąc o nich „nasze kobiety".
Cooperowi wyraźnie się podoba, że Adam mu się sprzeciwił, i
zdaje sobie sprawę, że chłopak ma sporo racji. Może go nie docenił.
- Cóż, myślę, że tutaj lepiej nikogo nie zatrzymywać - wtrąca się
Jesse, który zauważył specyficzny wyraz twarzy kierowców
mijających ich ciężarówek i strzelby na stojakach przy tylnych
szybach.
- Coś w tym jest - potwierdza Cooper, sądząc, że odrobina strachu
przed wiejskimi prostakami zmotywuje mężczyzn do nauki. - Pokazać
wam, jak się to robi?
Uczestnicy szkolenia całkowicie koncentrują się na poczynaniach
Coopera, otaczając go ciasnym półkolem.
- Najpierw trzeba wziąć klucz - poucza, sięgając pod siedzenie
kierowcy. - Nawiasem mówiąc, nieźle się sprawdza jako broń. -
Uderza narzędziem o dłoń, by zademonstrować jego ciężar. - Potem
luzujecie śruby na tylnym kole. Wielu facetów miałoby ochotę
najpierw podnieść ciężarówkę, ale wy będziecie mądrzejsi - mówi,
ściszając głos. - Kiedy koło się kręci, nie ma przyczepności, więc
zostawcie wóz na ziemi i wykorzystajcie siłę nacisku.
Rozlegają się okrzyki zdziwienia i pomruki zrozumienia.
- Ktoś chce spróbować poluzować śruby?
Zgłasza się Kurt, choć zamiast posłuchać rady Coopera, by się
zaprzeć i wykorzystać nacisk masy ciała oraz siłę nóg, zabiera się do
dzieła, naprężając wytrenowane bicepsy i stękając przy tym z wysiłku.
- Dobra robota - chwali Cooper, klepiąc Kurta po plecach. Ceni
facetów, którzy robią coś po swojemu. Wręcza Jessemu garść śrub i
przykazuje nie spuszczać z nich oka.
Cooper angażuje wszystkich po kolei i wkrótce pracują już jak
zgrany zespół: Walter bierze lewarek, Bryce sprawdza ciśnienie w
pozostałych oponach, Adam wczołguje się pod ciężarówkę, by odpiąć
koło zapasowe, które - zgodnie z tym, co mówi Cooper - znajduje się
tuż za tylnym dyferencjałem. (Wnioskuje, że zorientuje się, jak
wygląda tylny dyferencjał, gdy odnajdzie koło zapasowe.)
Cooper objaśnia im, gdzie najlepiej umieścić lewarek na ramie.
Posługując się kluczem jak dźwignią, Walter uruchamia lewarek i
unosi ciężarówkę, a tym samym koło.
Oczywiście nie może się oprzeć pokusie przesadnego popychania
dźwigni, przy czym stęka jak wyposzczony facet, któremu wreszcie
udało się zaciągnąć kobietę do łóżka. Cooper zastanawia się przez
chwilę, czy nie wytknąć mu tych szczeniackich popisów, ale
rezygnuje. Maniery to działka Lucy i Marthy, on zaś musi się skupić
na swoim zadaniu: nauczeniu uczestników obozu podstawowych
męskich czynności.
- Pamiętajcie, koło zapasowe będzie większe niż przebite -
poucza. - Więc upewnijcie się, że unieśliście ciężarówkę wyżej, niż
wydawało się to konieczne.
Mężczyźni angażują się w lekcję podekscytowani, że Cooper
wtajemnicza ich w sztuczki, do których sami dochodziliby latami.
Cooper szarpnięciem zdejmuje uszkodzone koło i sprawnie umieszcza
na piaście zapasowe.
- Lepiej najpierw zamocować śruby palcami mniej więcej w takim
porządku, jakbyście rysowali gwiazdę - czyli kolejno przeciwległe -
wtedy koło będzie się trzymało - wyjaśnia. - A potem wystarczy już
tylko dokręcić je kluczem. - Gdy kończą, poleca Jessemu włożyć
klucz do podnośnika i obrócić, tak by ciężarówka znów znalazła się na
ziemi.
- Cool - komentuje Jesse.
- Teraz, kiedy już stoi, można ostatni raz dokręcić śruby - mówi
Cooper.
W tej chwili mijają ich Martha i Lucy z Beatrice. Zauważają
mężczyzn na poboczu, zwalniają i zatrzymują się jakichś sześć
metrów od ciężarówki. Martha wychyla głowę przez okno.
- Wszystko okay? - pyta.
Jesse trzyma jeszcze rękę na podnośniku.
- W porządku - odkrzykuje, a jego mina mówi: „Nic takiego". -
Po prostu zmieniamy koło.
Cooper uśmiecha się i unosi kciuk.
- Pojedziemy tuż za wami.
Adam macha do Lucy i krzyczy:
- Do zobaczenia na farmie!
- Dobra - odpowiada dziewczyna. - Będziemy czekać z obiadem.
Beatrice przyspiesza, a Lucy zamyka okno. Obie z Marthą
zanoszą się śmiechem, przejęte, że szkolenie już się rozpoczęło.
Gdy brudną robotę mają za sobą, Bryce wyjmuje z plecaka garść
osobno pakowanych nawilżanych chusteczek.
- Moje motto brzmi: „Bądź zawsze przygotowany" - mówi,
wręczając je nowym przyjaciołom.
- Krok do przodu, dwa kroki w tył - mruczy pod nosem Cooper,
wycierając ręce w brudną szmatę, którą trzyma pod siedzeniem.
Światło przybiera już odcień zieleni, gdy wjeżdżają do Neoli,
stolicy hrabstwa w dolinie Manasseh. Cooper zwalnia na głównej
drodze - wąskiej, obsadzonej stuletnimi drzewami. Mijają budynek
sądu hrabstwa Neola wzniesiony w 1837 roku, starą pocztę i męski
zakład fryzjerski, w którym Cooper strzyże się przez całe życie.
Słońce schowało się za wzgórzami, więc prawie zmierzcha, gdy
przemykają obok stawu, po którym w dzieciństwie jeździł na łyżwach.
Naprzeciw stawu znajduje się cmentarz konfederatów, a dalej długa
gruntowa
droga
prowadząca
do
ośmiusetakrowej
farmy
Tuckingtonów.
W zmroku mężczyźni widzą zaledwie zarysy budynków: główną
oborę, rozmaite wiaty i szopy, rozchwiany płot wyznaczający granicę
gospodarstwa, silos, zbite w małe stadka krowy, bele siana. Cooper,
który zna farmę jak własną kieszeń, dostrzega coś, czego nie
zauważają pozostali - świeżo przypięte do płotu przy drodze
zawiadomienie o zajęciu nieruchomości.
Choć przychodziło wiele listów, Cooper był przekonany, że ma
jeszcze choćby miesiąc, zanim bank podejmie działania. Myślał, że to
mnóstwo czasu, by doprowadzić sprawy do porządku. Serce mu
łomocze i ma nadzieje, że matka nie widziała kartki, którą sam usunie,
gdy tylko goście pójdą spać.
Kiedy zbliżają się do domu, na powitanie rzucają się dwa golden
retrievery. Cooper przedstawia je swoim pasażerom jako Tora i Tapa,
wyjaśniając, że posiadłość Tuckingtonów od zawsze zamieszkiwały
dwa psy tej rasy i o takich imionach. Tradycję tę zapoczątkował jego
dziadek, kontynuował ją ojciec, a po nim bez sprzeciwu Cooper.
- Niespecjalnie nadają się do pilnowania - mówi gościom, gdy ci
zabierają bagaże. - Ale są dobrymi i wiernymi kompanami.
Lucy, Martha i Beatrice wychodzą na ganek. Przypominają anioły
w aureolach, opromienione padającym z kuchni światłem. Po chwili
roznoszą się smakowite zapachy pieczonych ziemniaków i kurcza-
ków. Beatrice wychodzi na spotkanie gości i ściska każdemu dłoń.
- Strasznie mi przyjemnie was poznać - mówi z przesadnym
południowym akcentem. Gdy zbliża się do niej syn, zwraca się do
niego z udawaną naganą: - Cooperze Tuckington, co to za powitanie
dla naszych gości? - Uśmiecha się promiennie, klepiąc go przez
skórzaną kurtkę po klatce piersiowej. - Nie sądzisz, że ci przystojni
panowie mają lepsze rzeczy do roboty niż zmienianie z tobą koła?
ROZDZIAŁ 9
W moim życiu liczą się nie mężczyźni, lecz życie w moich
mężczyznach.
Mae West
Trudno o coś bardziej odmiennego od codziennej nowojorskiej
rutyny przyjezdnych niż życie na farmie Tuckingtonów. W mieście
funkcjonują mniej więcej między ósmą rano a północą, a ich rozkłady
dnia nieznacznie się różnią: kilkakrotnie naciskają guziczek drzemki
na budziku, by w końcu wstać przy ulubionym programie radiowym, z
radością spełnić poranny rytuał z prysznicem, kawą latte i gazetą; jeśli
starcza im siły woli, chodzą na siłownię, jeśli nie, udają się prosto do
pracy, w której spędzają kolejnych dziesięć do dwunastu godzin z
pocztą elektroniczną i słuchawkami; większość wieczorów upływa im
na spotkaniach z przyjaciółmi lub na sporadycznych randkach, choć
czasami zostają w domu, zamawiają chińszczyznę i oglądają jakiś
reality show.
Na farmie Tuckingtonów jest zupełnie inaczej. O piątej rano, z
pomocą koguta rasy leghorn zwanego Pavarotti, Cooper budzi
uczestników szkolenia, każe im wsiąść na platformę jednego z
pikapów i wywozi do dojami położonej niecały kilometr od domu.
Zdezorientowani, pozbawieni porannego prysznica mężczyźni
stoją na gumowych, przemysłowych matach rozciągniętych wzdłuż
przejścia pomiędzy dwiema platformami, po których przez następnych
dziewięćdziesiąt minut przepływa nieprzerwany potok blisko
siedmiusetkilogramowych krów, wpuszczanych jednorazowo po
dwadzieścia cztery sztuki, po dwanaście na platformę.
Każdy z sześciu mężczyzn, rozmieszczonych równomiernie
wzdłuż centralnego przejścia, ma za zadanie wydoić cztery krowy,
dwie z jednej i dwie z drugiej strony. Cooper zaznacza, że mają sporo
szczęścia, korzystając z najnowocześniejszego rozwiązania, dzięki
któremu wymiona znajdują się na wysokości ich pasa i praktycznie
nie trzeba się schylać.
Patrzą na niego ze złością czerwonymi, zapuchniętymi oczami,
bez wątpienia zachodząc w głowę, jak to możliwe, że dali się w ogóle
namówić na przyjazd na farmę Tuckingtonów.
- Całą robotę wykonuje zwykle dwóch pomocników - informuje
Cooper. - Więc dla was, chłopaki, to na pewno pestka.
Solidaryzując się z mężczyznami, Lucy i Martha wstają o tej
samej nieludzkiej porze, by przyjrzeć się udojowi z przedniej części
budynku, gdzie Cooper ustawił dla nich dwa staroświeckie stołki. Z
tej uprzywilejowanej pozycji obserwują, jak krowy wchodzą do
dojami z obłędem w oczach i wymionami tak irytująco
przepełnionymi mlekiem, że oplatające je olbrzymie żyły wyglądają,
jakby lada chwila miały pęknąć.
Krowy, pobudzone stanem, w jakim się znajdują, stają się
wyjątkowo niespokojne w obecności obcych, więc Cooper robi, co
może, żeby nad nimi zapanować. Przyciszonym, łagodnym głosem
poucza uczestników obozu, jak obchodzić się z bydłem i ze sprzętem,
czasem przerywa, cmoknięciem dodaje otuchy jakiejś przestraszonej
krasuli i naprowadza ją na właściwe stanowisko.
- To bardzo istotne, by nie spadać poniżej normy produkcyjnej,
czyli trzydziestu pięciu litrów mleka dziennie - informuje. - Oznacza
to, że należy właściwie zakładać sprzęt i zachowywać tu jak
największy spokój. I pamiętajcie o podstawowej zasadzie
obowiązującej w dojami - żadnego kontaktu rąk z wymionami.
- Dlaczego? - pyta Adam.
- Bo to niehigieniczne, a resort rolnictwa jest bardzo wyczulony
na zanieczyszczenia w mleku - odpowiada stanowczo Cooper. Potem
kątem oka dostrzega Lucy i Marthę i zmusza się do uśmiechu. -
Nasyłają na nas inspektorów, małych tłuściochów z podwójnymi
podbródkami, w okularach ze szkłami jak denka od butelek, których
zwykle zabijamy i zjadamy.
Mężczyźni śmieją się z dowcipu. Potem Cooper pokazuje im, jak
prawidłowo wydoić krowę. Zanurza każdą dójkę w butelce ze
środkiem odkażającym, wyciera specjalną szmatką i podłącza do
urządzenia, które nazywa „łapą" (czyli do rodzaju krowiego
odpowiednika odciągacza pokarmu) o czterech końcówkach
odsysających mleko do osobnych sześciogalonowych słoików z
czerwonymi oznaczeniami jak na miarkach.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała go przy tym nie
oglądać - szepcze Martha na ucho Lucy i krzyżuje ramiona na
piersiach.
Nikogo nie dziwi, że Kurt najszybciej podłącza krowy do
aparatury. W wolnym czasie robi obchód niczym instruujący
żołnierzy sierżant podczas musztry. Zatrzymuje się przy Brysie, który
obchodzi się ze sprzętem jak ze zgniłym jajem, starając się jak
najmniej go dotykać.
- To nie bomba, nie wybuchnie - mówi. - Opóźniasz nas, kolego.
Pamiętaj, w zespole „ja" nie ma nic do gadania.
- Nie powiedziałbym - stawia się Bryce, którego cieszy sam fakt,
że jest w tej grupie najlepiej ubranym farmerem.
Ma na sobie nowiutki kombinezon Carhartta oraz buty marki L. L.
Bean. Jesse, zdenerwowany, że na niego patrzą, zasysa sobie palec
wskazujący w końcówkę
„łapy", co skłania Waltera do
niepohamowanego chichotu. W końcu Cooper wyłącza maszynę i
wyswobadza chłopaka.
Simon jest nienaturalnie wyciszony, więc jak przypuszcza
Martha, chyba się połapał, że pozostali za nim nie przepadają, albo po
prostu - podobnie jak ona - nie jest rannym ptaszkiem. Adam z kolei
pracuje równym tempem, zręcznie podłącza krowy do aparatury, a
przy tym pogwizduje, by stały spokojne i zadowolone.
Tymczasem Lucy zastanawia się nad kontrastem między
realnością czy przyziemnością krów o nabrzmiałych wymionach a
technicznym zaawansowaniem mleczarni stworzonej do obliczania,
transportowania i chłodzenia. Następnie rozmyśla o cudownym
efekcie tych działań: o mleku - białym, pasteryzowanym i
zatwierdzonym przez rząd do powszechnego spożycia przez dzieci.
Martha z kolei głośno rozważa, czy stado nie czułoby się bardziej
swojsko, gdyby słuchało muzyki country zamiast klasycznej, która
rozbrzmiewa z kantorka Coopera.
- Chodzi wyłącznie o odprężenie - wyjaśnia Cooper,
przystawiając sobie trzeci stołek. - Im bardziej kojące dźwięki, tym
lepiej leci mleko. Możesz mi nie wierzyć, ale krowy mają na farmie
całkiem przyjemne życie.
Martha obrzuca go sceptycznym spojrzeniem. Zmuszane do
reprodukcji i odsysania mleka. I to ma być przyjemne? Nie daje się
przekonać. Na ostatniej stronie menu z GOJAPAN wyczytała, że
bydłu z Kobe zapewnia się piwo do każdego posiłku i codzienny
masaż. Gdyby była krową, wolałaby raczej, żeby jej w taki sposób
dogadzano.
Po odłączeniu ostatniej „łapy" i zakończeniu udoju sflaczałe
czworonożne damy opuszczają dojarnię w wyraźnie lepszym nastroju
niż w momencie przybycia. Niemal natychmiast zmienia je kolejna
grupa, łypiąca brązowymi oczami jak w obłędzie, z rozdętymi do
granic możliwości wymionami. Lucy przygląda się zróżnicowanej
ilości mleka w słoikach i pyta:
- Dlaczego niektóre krowy mają tak dużo mleka, a inne nie?
- Gdybym znał odpowiedź, byłbym bogaczem - mówi Cooper i
wyjaśnia, że produkcja mleka zależy od wielu czynników, takich jak
wiek krowy, stan zdrowia czy faza laktacji.
- Podoba mi się, że nazywasz to miejsce „krowim pałacem". -
Lucy wskazuje na przestronne wnętrze. - Zupełnie jakby jakaś dobrze
ułożona jałówka mogła sobie zasiąść przy piwie korzennym i
oczekiwać wizyt byczych kawalerów.
Martha przypatruje się nowemu stadku krów, które wpadają do
mleczarni z upaćkanymi nozdrzami, zabłoconymi nogami i zadami
brudnymi od odchodów.
- Drogie panie - woła. - Co powiecie na odrobinę dbałości o
wygląd i higienę? Nigdy nie wiadomo, może zaraz tu zajdzie jakiś
przystojny byczek!
Cooper wybucha śmiechem, oczarowany niemądrą paplaniną
Marthy.
- Obawiam się, że te panie nigdy nie ujrzą stworzenia, które
bardziej niż ja przypomina buhaja - mówi.
- A Pinckney? - pyta Lucy. Przecież przejeżdżają obok jego
zagrody po drodze do mleczarni. - Myślałam, że to on kryje wszystkie
krowy Tuckingtonów.
- Tak naprawdę inseminacja okazała się tańsza i pewniejsza -
tłumaczy Cooper. - Więc stary Pinckney obsługuje już tylko jałówki.
Lucy i Martha wymieniają spojrzenia. Obsługuje?
- A jaka jest właściwie różnica między jałówką a krową? - pyta
Martha.
W oczach Coopera pojawia się błysk.
- Jałówka nie daje mleka. Staje się krową, kiedy się ocieli -
wyjaśnia.
Lucy nagle zdaje sobie sprawę, że w bydlęcym świecie obie z
Marthą byłyby jeszcze jałówkami.
Martha jakby czyta w jej myślach.
- Co jałówka, to nie krowa.
Co rano cała grupa wraca do domu przed ósmą i wita ją zapach
świeżo upieczonego chleba, odgłos skwierczącego na patelni bekonu
oraz uroczy widok Beatrice (w fartuszku w krowie łaty), która krząta
się po kuchni, smażąc jajecznicę, podrzucając naleśniki i
przygotowując inne smakołyki na śniadanie. Na stole i obok pieca
leżą duże bryły miękkiego masła o zaokrąglonych od kuchennego
ciepła krawędziach.
Pierwszego dnia Bryce wzdryga się, gdy Beatrice wręcza mu
talerz pełen jajecznicy, grubych plastrów bekonu, smażonych
ziemniaków i posmarowanych masłem tostów.
- Bez urazy, Beatrice - mówi, spoglądając na swoją porcję - ale
tu jest więcej kalorii, niż normalnie zjadam przez cały tydzień. Czy
nie ma pani muesli albo niskotłuszczowego twarożku?
Święte słowa, myśli Martha, której ulżyło, że ktoś ją uprzedził i
poruszył ten temat. Dlaczego nie pomyślała i nie przywiozła ze sobą
odtłuszczonego jogurtu?
Mimo że dziewczyny ostrzegały ją w samochodzie, Beatrice
wygląda na zszokowaną: jaki mężczyzna odmawia porządnego
śniadania? W ciągu sekundy obiera jednak odpowiednią taktykę. W
końcu jest kobietą z Południa, więc flirt to jej specjalność.
Podkreślając swój akcent, mówi:
- Chyba nie sugerujesz, chłopcze, że odmówisz domowej strawy,
którą dla ciebie przyrządziłam własnymi rękami? - Przechyla lekko
głowę i posyła mu spojrzenie, rozpaczliwe i uwodzicielskie zarazem. -
Poza tym trzeba ci wiedzieć, że kobiety uwielbiają dużych mężczyzn.
Walter ożywia się na te słowa i poklepuje po gąbczastym brzuchu,
jakby go wyhodował, by sprawić przyjemność kobietom.
Dużych, w sensie silnych, nie tłustych, myśli Lucy, której
przypomina się napis na drzwiach damskiej toalety w La Lunie:
„Kobiety będą faktycznie równe mężczyznom, gdy zaczną obnosić po
ulicach łysiny i brzuchy, nadal pewne własnej urody".
- Im większy mężczyzna, tym bezpieczniej czujemy się w jego
ramionach - ciągnie Beatrice.
Martha sprawdza, czy Lucy jest równie zaszokowana
uwodzicielskim tonem Beatrice jak ona, lecz przyjaciółka nawet tego
nie dostrzega. Nadal rozmyśla nad uwagą matki Coopera o dużych
mężczyznach. Przypomina jej się pierwszy raz, kiedy rozebrała się
przy Adamie. Przeraziła się, że ma grubsze uda niż on.
Zastanawiała się wtedy, czy kiedykolwiek poczuje się bezpieczna,
chodząc z chłopakiem, który waży zaledwie pięć kilo więcej niż ona.
Teraz, przyglądając się jego szczupłym palcom, wręcza mu talerz z
największą porcją bekonu.
- Jedz, kochanie - mówi.
- Daję słowo - obiecuje Beatrice, targając Bryceowi włosy - że
mój syn dopilnuje, żebyś spalił to śniadanie przed lunchem.
- Skoro tak - uspokaja się Bryce, poprawiając fryzurę.
Jeśli jesteś taki naiwny, myśli Martha, szacując liczbę kalorii oraz
zawartość tłuszczu i węglowodanów w jego posiłku, powinnam ci
była sprzedać pigułkę, która zmienia w idealnego mężczyznę.
- A jak pani przy takiej diecie utrzymuje tak smukłą sylwetkę? -
pyta Bryce.
Beatrice kładzie ręce na biodrach, zadowolona, że młody
mężczyzna zauważył jej świetną figurę.
- Na wsi człowiek pracuje na swoje wyżywienie i to w zasadzie
wystarcza. Miejscowi nie siedzą całymi dniami za biurkiem -
odpowiada, przekładając patelnie z pieca do zlewu. - Zajmuję się
ogrodem warzywnym i kurami, a poza tym, kiedy tylko mogę, chodzę
na tańce.
Martha mruży oczy. Wie, że istnieje bardziej wiarygodne
wytłumaczenie szczupłej sylwetki matki Coopera. Szybko liczy
talerze i przekonuje się, że jednego brakuje.
- Nie zje pani z nami? - pyta niewinnie. Nie zmuszaj mnie do
odszukania twoich zapasów slim-fastu.
Beatrice odpowiada uśmiechem.
- Czy to nie niegodziwość wytykać mi brak dobrych manier? -
mówi, przepraszająco patrząc na mężczyzn. - Wstyd przyznać, ale gdy
robiłam śniadanie, tak zgłodniałam, że po prostu nie wytrzymałam.
- Proszę na nas nigdy nie czekać - proponuje Kurt.
- Oczywiście - popiera go Simon. - Jest pani cudowną
gospodynią.
- Najlepszą - dodaje Jesse, zakłopotany bezczelnością siostry.
Niezła jest, myśli Martha, z podziwem patrząc, jak skwapliwie
mężczyźni biorą ją w obronę. Beatrice obrzuca Marthę wyniosłym
spojrzeniem i wraca do przerwanej rozmowy z Bryce'em.
- Może jestem staroświecka, ale myślę, że to ważne wiedzieć,
skąd pochodzi jedzenie - mówi z przekonaniem. - Spójrz na swój
talerz: jajka prosto od moich kur, wieprzowina z sąsiedniej farmy,
świeżutki chleb, codziennie pieczony przez sąsiadów w zamian za
nasze masło.
A skąd według ciebie pochodzi to muesli? A skąd według ciebie
pochodzi sok pomarańczowy Tropicana? - myśli Martha, unosząc
kartonik za plecami Beatrice. Lucy marszczy brwi, dając jej do
zrozumienia, by go odstawiła.
Wiosna to w gospodarstwie bardzo pracowita pora roku.
Codziennie trzeba wykonywać dziesiątki czynności wymagających
większego lub mniejszego wysiłku. Należy zadbać, by krowy dawały
mleko, dostały paszę i bezpiecznie się cieliły, by pola zostały zaorane,
użyźnione nawozem i obsiane, dopilnować naprawy płotów i sprzętu.
Rozkład dnia przybyłych na farmę mężczyzn jest zatem napięty i
ściśle określony. O wschodzie słońca rozpoczyna się poranny udój, po
nim śniadanie i codzienna sesja szkoleniowa (stolarka, obsługa
maszyn i praca na roli stanowią zasadniczą część programu
nauczania). Potem wszyscy udają się na lunch i odbywają
wyczekiwaną sjestę, po której następuje wieczorny udój wyznaczający
koniec
dnia
roboczego,
a
zarazem
początek
rozmaitych
proponowanych przez Coopera nadprogramowych zajęć.
Martha i Lucy przejmują prowadzenie szkolenia podczas kolacji,
udzielając niezobowiązujących lekcji dobrych manier, konwersacji
czy galanterii w postępowaniu z kobietami. Wieczorami ci, których
nie zmorzył sen, oglądają wybrane przez nie filmy z silnymi, męskimi
i romantycznymi bohaterami.
Zajęcia organizowane przez Coopera są zdecydowanie najbardziej
wyczerpujące dla uczestników obozu. Sam Cooper początkowo nie
zamierzał wymagać od nich tak ciężkiej pracy, nie wiedział jednak,
jak poważny obrót przybiorą sprawy na farmie - nota o zajęciu
gospodarstwa przez bank była jak kubeł zimnej wody wylany na jego
głowę. Musiał wykorzystać sześciu sprawnych ludzi, których miał
akurat do dyspozycji. Mogli stanowić jego jedyną szansę, by postawić
farmę na nogi przed wyprzedażą ziemi, maszyn czy bydła.
Pierwszego dnia sesja szkoleniowa poświęcona jest stolarce.
Cooper daje mężczyznom karkołomne zadanie wymiany odcinka
drewnianego płotu biegnącego wzdłuż drogi, począwszy od domu.
Stawiał go czterdzieści lat wcześniej jego ojciec i Cooper już zbyt
długo odkładał tę pracę. Za pomocą specjalnie wyposażonego traktora
wbija nowe słupy w odległości kilku centymetrów od starych, a potem
pokazuje mężczyznom, jak prawidłowo mocować na nich deski.
- Jak widzicie - mówi, wskazując na stary, powykrzywiany płot -
deski biegną na trzech poziomach - górnym, środkowym i dolnym - a
każda ma siedem metrów długości. Słupy ustawione są w odległości
nieco ponad dwóch metrów, tak by każda deska przypadała na trzy.
Sztuka budowania mocnego płotu polega na schodkowym układaniu
desek w taki sposób, żeby do każdego słupa przybita była tylko jedna.
Popatrzcie.
Leciutko wbija gwóźdź w deskę, po czym dwoma celnymi,
silnymi uderzeniami młotka przytwierdza ją do słupa.
- Uważajcie, żeby dokładnie trafiać w gwóźdź.
Kurt wyrzuca młotek w powietrze i łapie go, gdy opada.
- To pestka! - mówi, chwyta deskę i natychmiast zabiera się do
roboty.
Przez twarz Coopera przemyka uśmieszek. Stawianie płotu to nie
byle co. Zajmuje się tym od lat (stąd jego bicepsy jak u Popeyea) i
nadal najbardziej tego nie znosi. Pozostali zachowują się z większą
rezerwą i stosują do jego wskazówek.
Dziewczyny siedzą na pobliskich pniach, obserwując ich z daleka.
Marthę bawią chęć rywalizacji Kurta i pogięte przez Bryce'a
gwoździe. Lucy z kolei martwi się, że Adamowi może się odnowić
uraz pleców. Walter zmierza w ich stronę - najwyraźniej woli
pogadać o pracy, niż się do niej zabrać. Chwali się doświadczeniem
zdobytym na farmie amiszów.
- Zero mechanicznej orki czy nowoczesnych maszyn. Liczy się
tylko to - mówi, poklepując swoje wątłe bicepsy.
Lucy i Martha uśmiechają się z grzeczności, lecz dla Waltera to
zachęta. Opiera się obiema rękami o stary płot i szykuje do skoku na
ich stronę, by jeszcze coś opowiedzieć.
Lucy skacze na równe nogi, żeby go powstrzymać - Cooper
dopiero co uprzedzał, że stary płot jest pod napięciem, a drut -
elektryczny pastuch - biegnie wzdłuż górnej deski, ale jest już za
późno i w trakcie skoku Walter doznaje porażenia prądem,
wystarczająco silnym, by odstraszyć ważącego tonę byka. Z jękiem
upada na ziemię. Rozproszony tym zdarzeniem Kurt uderza się
młotkiem w kciuk. Dwóch pomocników odpada.
Martha zasłania oczy.
- Przypomnij mi, do czego im się przyda w mieście stawianie
płotu? - pyta przyjaciółkę, nagle zaniepokojona o bezpieczeństwo
podopiecznych.
- Wszystko w porządku - uspokaja ją Lucy, szacując szkody.
Cooper postawił już Waltera na nogi i obaj zaśmiewają się z bólu,
jaki wywołuje porażenie prądem, jakby stanowił jedną z
podstawowych prób, które musi przejść prawdziwy mężczyzna. Kurt
też ma się całkiem nieźle, bo może sobie ulżyć i głośno zakląć.
Martha nadal nie patrzy.
- Posłuchaj - przypomina jej Lucy - chciałaś ich odciągnąć od
intelektualnego życia w Nowym Jorku i umożliwić kontakt z fizyczną
pracą.
- No tak, racja - mówi Martha, otwierając oczy. - Budowanie
płotu jest bardziej męskie niż liczenie.
- Właśnie. Chyba nas potrzebują. Może się do nich przyłączymy?
- Niezły pomysł - odpowiada Martha, wstając.
Cooper jednak sprzeciwia się temu zamiarowi.
- A jeśli okażecie się lepsze?
Następnego dnia zajęcia poświęcone są konserwacji i naprawie
silnika. Odbywają się w warsztacie - podłużnym, niskim i
przesiąkniętym zapachem ropy budynku. Dach pokrywa cynowa
blacha, a okna tak zarosły brudem, że wnętrze jest ciemne i chłodne.
Przy jednej ścianie stoją stoły robocze zagracone upaćkanymi smarem
narzędziami. Po podłodze walają się palniki acetylenowe, łańcuchy,
części dawno zepsutych maszyn i rozmaite żelastwo. Na zewnątrz
czeka na mężczyzn sześć pojazdów.
Cooper wprowadza ich w kilka rutynowych czynności
konserwatorskich, takich jak sprawdzanie poziomu oleju, filtrów czy
chłodnic, i podpowiada, jak szybko zareagować w awaryjnych
sytuacjach - uruchomić samochód z innego akumulatora lub „na pych"
czy coś zaradzić w przypadku przegrzania silnika. Następnie wręcza
im pudełka smaru i poleca zająć się zaniedbanymi pojazdami
stojącymi przed warsztatem.
- Jakie to urocze - mówi Lucy, siedząc na trawie obok Marthy. -
Spójrz na ten brud na czole Adama albo na twojego brata ze
smarownicą!
Martha nie odpowiada. Myśli o Cooperze i o tym, że liczyła w
związku z ich wspólnie spędzonym tygodniem na coś zupełnie innego.
Wyobrażała sobie skradzione pocałunki za oborami, ukradkowe
spacery po lesie i potajemne wyprawy do miasta. Rzeczywistość
okazała się jednak zupełnie wyprana z romantyzmu.
- Lucy, myślisz, że jest coś między Cooperem a tą Jolene, o której
ciągle gada Beatrice?
- Wykluczone - zapewnia Lucy. - Cooper nie namawiałby cię do
przyjazdu, gdyby miał dziewczynę.
Każdego popołudnia, gdy uczestnicy obozu kończą pracę, a
dziewczyny przygotowują obiad, Cooper organizuje swoim
podopiecznym wyłącznie męską przygodę, nadprogramowe zajęcia,
które - ma nadzieję - rozbudzą w nich ukryte gdzieś głęboko męskie
instynkty. Pierwszego dnia uczy ich obchodzić się z ulubioną strzelbą
jego ojca - marlinem, kaliber .22.
Ćwiczą strzelanie na farmie, w dużym zagłębieniu terenu. Cooper
zabiera sporo amunicji i pokazuje mężczyznom, jak namierzać
wybrane przedmioty za pomocą celownika ze szczerbinką, i zdradza
sekret oddania pewnego strzału.
- Weźcie głęboki wdech, potem całkiem wypuśćcie powietrze i
stopniowo naciskajcie palcem spust. - Mówiąc, jednocześnie
demonstruje swoją technikę, celując do strąka trojeści z nasionami.
Trafia w sam środek, a biały puch wzbija się i ulatuje z wiatrem.
Mężczyźni podchodzą kolejno, podekscytowani strzałem i siłą
odrzutu. Choć nie trafiają idealnie, wykazują dużo entuzjazmu, więc
Cooper proponuje, by któregoś wieczoru zapolowali na świstaki.
Kurt odpowiada takim okrzykiem, jakby dostał właśnie rozkaz
ataku na plaże Normandii. Zachęcony tą reakcją, Cooper kontynuuje:
- Trzeba je wytropić, naśladując ich świst, o tak - wydaje
przenikliwy dźwięk. - A potem, gdy jakiś wystawi z nory swój
włochaty łebek - BUM! - przykłada strzelbę jak do strzału. - Ale te
stwory mają naprawdę grube futro i mnóstwo tłuszczu - jak
niedźwiadki - więc zwykle trzeba je dobić.
Przez twarz Jessego przebiega skurcz. Ostatnio redagował książkę
pod tytułem Leśni przyjaciele, o pręgowcu i świstaku, które łączą się
w obliczu zagrożenia swych norek pożarem. Ma pewność, że gatunek
świstaka, o którym mówi Cooper, jest bardzo zbliżony do bohatera
książeczki. Cooper zauważa, że trochę go poniosło, i dodaje na swoją
obronę.
- Ich nory stanowią poważne zagrożenie dla krów.
Zakładając, że będzie powoli przyzwyczajał podopiecznych do
myśli o zabijaniu, następnego dnia Cooper pokazuje im miejsce nad
wezbraną rzeką Manasseh, gdzie jego ojciec najchętniej łowił ryby.
Tak dobrze je zna, że pamięta nawet, jak gałęzie rysują się na tle
nieba, jak pada światło i gdzie pojawiają się cienie.
Ustawia mężczyzn na brzegu i demonstruje, jak zarzucać wędkę.
Haczyk z przynętą ląduje tuż obok skał sterczących pośrodku rzeki. W
ciągu kilku sekund bierze pstrąg i Cooper bez wysiłku wyciąga go na
brzeg. Bryce pochyla się, by dokładnie obejrzeć rybę.
- Wygląda zupełnie jak te z pêcherie zaraz obok mojego
mieszkania - mówi ze zdziwieniem.
- Nie całkiem - zauważa Cooper, otwiera sprężynowy scyzoryk i
mocno wbija ostrze między płetwy piersiowe rzucającej się ryby. -
Ale za chwilę będzie. - Szybkim ruchem przecina rybę wzdłuż i
patroszy, po czym wrzuca garstkę wnętrzności do rzeki. - Jedną
mamy, na kolację przydałoby się jeszcze dziewięć.
Pełen obrzydzenia Jesse próbuje płoszyć ryby, chlapiąc wodą przy
brzegu, ale na niewiele się to zdaje wobec wędkarskiej wprawy
Coopera, który niemal za każdym razem coś łapie.
Tylko Simonowi i Kurtowi udaje się złowić po jednej rybie.
Reszta, wyczerpana pracą, z radością powtarza wyuczone ruchy i
wykorzystuje rzadką okazję, by nacieszyć oczy krajobrazem
pozbawionym stali, betonowych chodników czy neonów.
W połowie tygodnia Cooper oznajmia, że po śniadaniu będzie
inseminował jałówki. Proponuje mężczyznom, by się przyłączyli lub
popracowali z jego pomocnikami przy sianiu pszenicy. Brak chętnych,
więc Martha wyczuwa szansę dla siebie i natychmiast się zgłasza.
Brzmi to bardziej zachęcająco niż patrzenie, jak jej podopieczni
jeżdżą na siewnikach, a poza tym bardzo by chciała spędzić trochę
czasu sam na sam z Cooperem.
Jest słonecznie, lecz chłodno, więc Martha otula się kardiganem i
w drodze do obory bierze Coopera pod rękę. Chłopak prowadzi ją
przez pastwisko, omijając drogę dojazdową do domu, na wypadek
gdyby na płocie znów wisiała nota o zajęciu farmy przez bank.
Troska o gospodarstwo całkowicie zaprząta mu głowę: czy
powinien sprzedać sto akrów developerowi, który od roku ponawia
ofertę, a może zlicytować część stada? Od każdego z tych rozwiązań
ojciec przewróciłby się w grobie. Jak można było dopuścić do takiej
katastrofy?
Coopera stać jedynie na prowadzenie luźnej pogawędki, pełnej
informacji o bydle, które mógłby wyrecytować nawet obudzony w
środku nocy. Jego myśli krążą jednak zupełnie gdzieś indziej.
- Najważniejsze to wyczuć właściwy moment - odpowiada na
pytanie Marthy o inseminację. - Ruja trwa zaledwie osiem godzin,
więc gdy tylko jej oznaki stają się widoczne, trzeba natychmiast
przystępować do działania.
- A co to za oznaki? - pyta Martha znaczącym tonem,
zadowolona, że udaje jej się sprowadzić rozmowę na bardziej
interesujący ją temat.
- Krowy zaczynają się zachowywać, jakby się pokrywały -
odpowiada Cooper, nie zważając na uwodzicielskie aluzje Marthy, i
wyjaśnia jej szczegóły rozmnażania bydła.
Gdy docierają do obory, prowadzi dziewczynę prosto do
metalowego pojemnika z ciekłym azotem, gdzie przechowuje zapas
byczego nasienia. W kłębach oparów wydobywa cieniutką słomkę ze
spermą i umieszcza ją w kubku z letnią wodą. Gdy nasienie osiąga
odpowiednią temperaturę, obcina końcówkę i umieszcza słomkę w
wykonanym ze stali nierdzewnej pistolecie do inseminacji.
Następnie zabiera Marthę do krów, które już czekają, z
unieruchomionymi głowami, co ma zapobiec nagłym ruchom. Cooper
wkłada długą gumową rękawicę, natłuszcza czubki palców i odsuwa
krowi ogon. Martha spiesznie podchodzi do głowy zwierzęcia, jeszcze
nim Cooper zdoła włożyć mu rękę do pochwy.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu - szepcze do krowy numer 42
(według kolczyka w uchu) - będę ci mówić Bessie. Klepie czarno-
białą łaciatą głowę Bessie i podziwia jej długie rzęsy. - Jesteś piękna -
mówi. - I myślę, że on naprawdę cię lubi. Tak, na pewno zadzwoni.
- Co tam szepczesz czterdziestce dwójce? - pyta Cooper,
przytrzymuje macicę przez ścianki odbytu i wprowadza pistolet do
inseminacji do pochwy krowy, w której wypuszcza spermę.
- Takie tam babskie pogaduszki - odpowiada Martha, widząc, że
Bessie pozostaje raczej obojętna na to, co się wokół niej dzieje. -
Dziewczyna czasem potrzebuje zapewnienia, że facet ją kocha -
mówi, zadowolona z bezpośredniości swoich słów.
- Gotowe - oznajmia Cooper, wyciągając rękę. - Cóż, numer
czterdzieści dwa może się już nie bać, że zwali się na nią
tysiąckilogramowy byk. Prawda, krówko?
Martha wzdycha, nieco zdenerwowana, że Cooper nie zwrócił
uwagi na jej słowa.
Poklepując zad krowy, Cooper łagodnie do niej przemawia:
- Zajdź w ciążę, krówko.
Martha rozczula się na chwilę pełnym słodyczy tonem jego głosu.
- A kim właściwie jest tatuś?
Cooper zdejmuje zużytą rękawicę, wrzuca ją do kosza, po czym
wyjmuje z tylnej kieszeni spodni i podaje Marcie marcowy numer
„Holstein Director", pisma poświęconego bykom rasy holsztyńskiej.
Oczy Marthy otwierają się szerzej ze zdziwienia. W czasopiśmie,
którego podtytuł brzmi „Wybierz ojców", roi się od drobnych
ogłoszeń, których przedmiotem nie są bynajmniej poszukujący
miłości samotni mężczyźni, lecz buhaje, których atrakcyjność polega
na zdolności płodzenia najbardziej mlecznych krów. Strony zapełniają
ponętne fotografie ich potomstwa ze szczegółowymi opisami wymion,
dójek oraz zadów.
- Nie wierzę - dziwi się Martha, otwierając rozkładówkę w stylu
„Playboya" przedstawiającą Słoneczko, córkę byka Ottona.
Zdjęcie zrobiono od tyłu, portretując modelkę w trzech czwartych
z uwydatnieniem obfitego wymienia i szczupłego tułowia.
- Ciekawe, jakie ma hobby! - mówi Martha i puszcza wodze
fantazji: „Specjalistka w tłuczeniu much ogonem, muczy Old Man
River, jej placki mają kształt serca".
- Daj spokój, Otto już nieraz mi się przysłużył - broni się Cooper.
Dlaczego na mnie nie patrzysz tak jak w Nowym Jorku? - chce
krzyknąć Martha, ale słowa, które padają z jej ust, dotyczą pisma.
- W takim razie świetnie znasz jego wspaniałe geny. Te
wyjątkowe wymiona i najwyższa mleczność.
- Jak najbardziej - odpowiada Cooper. - Jest ojcem siedem-
dziesięciu pięciu procent krów Tuckingtonów, na dodatek za rozsądną
cenę.
Martha potrzebuje chwili, by przetrawić tę informację, zgodnie z
którą Otto pokrył matki i córki, siostry, ciotki oraz kuzynki. Fuj!
Cooper zauważa wyraz obrzydzenia na jej twarzy.
- To ma swoje plusy - mówi. - Jak koncepcja, którą chcesz wpoić
swoim podopiecznym: stań się niezbędny, inaczej ryzykujesz, że
kobiety uznają cię za niepotrzebnego.
Prowadzi Marthę w kierunku pojemnika z ciekłym azotem.
- Wyobrażasz sobie miejsce, które bardziej uczy faceta pokory niż
farma mleczna? - pyta. - Farmerowi wystarcza tylko jeden byk, by
zaspokoić potrzeby reprodukcyjne całego stada. - Bierze kolejną
słomkę z nasieniem Ottona i unosi ją w wymownym geście. - Co
więcej, nie potrzeba nawet samego byka.
Martha dotyka ramienia Coopera, próbując wymyślić jakiś sposób
skierowania rozmowy na temat relacji między nimi. Zamiast tego
mówi:
- Twoja mama chyba za mną nie przepada.
Cooper zaprzecza ruchem głowy i wyjaśnia:
- Po prostu taka już jest. - Czeka, aż druga dawka nasienia
rozgrzeje się do temperatury pokojowej, a jego myśli płyną znów ku
zawiadomieniu o zajęciu farmy przez bank. Marszczy czoło.
Spytaj go, o co chodzi, namawia samą siebie Martha, starając się
odczytać sens tej marsowej miny. Słyszy jednak własne słowa:
- W kółko mówi o twojej przyjaciółce Jolene.
Lecz Cooper jest teraz bardzo daleko, negocjuje z bankierami,
błaga o więcej czasu, wykrzykuje coś do licytatora. Gdy chwilę
później wraca wzrokiem do Marthy, zdaje sobie sprawę, że nie dotarło
do niego ani jedno jej słowo. Wpatruje się w nią i czuje jak idiota.
Jest taka piękna z włosami skąpanymi w promieniach słońca.
Trudno mu sobie wyobrazić, że mógł myśleć o czymkolwiek innym.
Zanim jednak decyduje się jej o tym powiedzieć, Martha odwraca się i
wychodzi z obory.
ROZDZIAŁ 10
Nie przeczę, kobiety są głupie - Wszechmogący stworzył je, by
pasowały do mężczyzn.
George Eliot
Jest już popołudnie i podopieczni Marthy oglądają Oficera i
dżentelmena. Dziewczyna przywiozła na farmę dziesiątki filmów na
kasetach wideo, by umożliwić mężczyznom kontakt z jak największą
liczbą pozytywnych wzorców męskości.
Grają w nich takie gwiazdy, jak Sam Shepard, Humphrey Bogart
czy Sean Connery, a męskość odtwarzanych przez aktorów postaci
zawsze wystawiona jest w jakiś sposób na próbę. W niektórych
filmach bohaterowi udaje się zdobyć dziewczynę, w innych nie, lecz
nawet pod ostrzałem nie brak mu odwagi i zawsze pozostaje
dżentelmenem.
Mężczyźni wyglądają jak porozrzucane po pokoju szmaciane
lalki: rozłożyli się na podłodze, opadli na krzesła, powyciągali na
sofach. Wyczerpani kolejnym pracowitym dniem, objedzeni
pieczonymi kurczakami Beatrice, z zadowoleniem wchłaniają lekcję
męskości przez osmozę - oglądają film w półśnie.
W punkcie kulminacyjnym - po tym jak najlepszy przyjaciel
Zacka Mayo popełnia samobójstwo, dzięki czemu główny bohater
przechodzi metamorfozę z nadętego egoisty w zaangażowanego
członka i lidera grupy - Martha klepie Lucy po ramieniu i wskazuje na
drzwi.
Bardzo chce pogadać. Lucy ma nadzieję, że cokolwiek niepokoi
Marthę, może poczekać, aż Richard Gere wyniesie Debrę Winger z
fabryki. Przyjaciółka jednak nie ustępuje. Lucy wyswobadza się więc
z objęć Adama.
- Muszę iść - szepcze mu do ucha. - Czy mógłbyś poprowadzić
po filmie dyskusję o przemianie Zacka Mayo?
Adam odpowiada wymownym spojrzeniem: „Wykluczone".
Lucy i Martha niemal niepostrzeżenie opuszczają pokój i
wymykają się z domu przez tylne drzwi. Kierują się na przeciwległy
kraniec podwórza i siadają, oparte o szeroki pień wyniosłego
srebrzystego klonu. Nocne niebo jest czyste i gęsto usiane gwiazdami,
a księżyc - prawie w pełni - wisi tuż nad wzgórzami.
- Boże, wiosna jest po prostu niewiarygodna! Maj to taki
seksowny miesiąc - Lucy mówi głośniej z powodu szumu
dochodzącego od strony stawu. - Posłuchaj tylko tych zalotów. -
Chciałaby, żeby Adam też przy tym był.
- Tak - potwierdza kwaśno Martha. - Romans wisi w powietrzu.
- Wiesz, że co noc rzekotki mogą powtarzać swoje nawoływania
ponad cztery tysiące razy? - Tego rodzaju fakty, które Lucy może
przytaczać setkami, mogą ją niepokoić wobec braku romantyzmu
Adama. Kiedy ostatnio coś dla niej zaśpiewał?
Martha mruczy niezadowolona.
- Co właściwie w tym ich wrzasku przyciąga samice? Przez ten
hałas prawie nie zmrużyłam oka.
Lucy uśmiecha się, słuchając marudzenia przyjaciółki.
- No cóż, przynajmniej musisz przyznać, że nasz mózg
zdumiewająco reaguje na dźwięki. Pomyśl tylko: karetki, które wyją
na Dziewiątej Alei o czwartej rano jakoś nie przeszkadzają ci spać, za
to mała żabka, która wyśpiewuje swoją miłosną pieśń, nie daje ci
zmrużyć oka.
Martha przewraca oczami.
- Wybacz, nie mam dziś nastroju zachwycać się cudami natury.
- Przepraszam - mówi Lucy. - Co się stało?
Martha nie do końca wie, od czego zacząć.
- Po prostu nie nadaję się do życia na wsi. Wczesne wstawanie
doprowadza mnie do szału, a sprzątania i gotowania mam już powyżej
uszu, tak samo jak trzymania się na uboczu. Spójrz na mnie - siedzę tu
od ilu, od czterech dni? A już jestem w kompletnej rozsypce. Nie
mogę spać. Mam dość skaleczeń i sińców, żeby dostać rolę
maltretowanej żony.
I jestem już o tyle - mówi, pozostawiając minimalną przerwę
między niemal złączonymi kciukiem i palcem wskazującym - od
umówienia się z psychiatrą na nadzwyczajne konsultacje przez
telefon. Chcę pogadać o tej suce Beatrice. Co ja zrobiłam, żeby
zasłużyć na takie traktowanie?
- Nic. - Lucy otacza przyjaciółkę ramieniem. - Jest po prostu
zaborczą matką jedynaka. Teraz, kiedy umarł jej mąż, został jej tylko
Cooper. Czy można ją za to winić?
Można, myśli Martha, którą zawsze wkurzała zdolność Lucy do
wczuwania się w sytuację niewłaściwej strony konfliktu. Wyrywa z
ziemi pojedyncze źdźbła trawy.
- Nie układa mi się z Cooperem - wyznaje przyciszonym głosem.
- Nie i koniec.
- Próbowałaś z nim porozmawiać?
- Tak, kiedy inseminował krowy, ale wszystko poszło nie tak.
Zamiast spytać, co się między nami dzieje, skrytykowałam jego matkę
i wypytywałam o Jolene.
- Na pewno nie było tak strasznie, jak mówisz - zapewnia Lucy i
kładzie się na ziemi, by popatrzeć na gwiazdy. Wielki Wóz ustawił się
pod tak karkołomnym kątem, jakby miał zaraz rozrzucić swój ładunek
po całej galaktyce. - Nie myśl o nim źle. Pewnie czymś się martwi i
po prostu musisz być cierpliwa. - Lucy wie, że cierpliwość nigdy nie
była mocną stroną Marthy.
Po chwili słyszą skrzypnięcie otwieranych siatkowych drzwi i
trzask, z jakim się zamykają. Cooper i Adam stają na ganku z tyłu
domu i rozglądają się po trawniku.
- Tu jesteśmy - woła Lucy, machając ręką.
Przy Cooperze Adam wydaje się wysoki, co bardzo cieszy Lucy.
Zauważa, że jej chłopak wygląda ostatnio wyjątkowo atrakcyjnie.
Przypisuje to pracy na świeżym powietrzu. Jego zazwyczaj pochylone
ramiona są teraz wyprostowane i uniesione, a ziemista cera lekko
zbrązowiała.
- Musisz przyznać, że to ironia losu, że właśnie nam ciężko się
przystosować do życia na farmie - śmieje się. - Facetom najwyraźniej
to służy, a my dałyśmy się zamknąć w kuchni.
- Taa. Śmieszne jak cholera - odpowiada Martha.
- Daj spokój. Sprawiedliwości stało się zadość.
- Chyba mam gdzieś tę sprawiedliwość.
Cooper i Adam wolnym krokiem przemierzają trawnik, by
zatrzymać się przed dziewczynami.
- Spójrzcie na te gwiazdy - mówi Adam, gwiżdżąc z zachwytu.
- W wielkim mieście niezbyt często ogląda się takie widoki, co,
Martho? - dodaje Cooper, spoglądając w niebo.
Martha myśli jednak o widokach, których nie uświadczyła na wsi,
takich jak rzeżucha, gazety z wiadomościami z zagranicy czy nadzy
mężczyźni.
- Dla mnie - ciągnie rozmarzony Cooper - gwiazdy to dowód na
istnienie Boga.
- Jak to? - dziwi się Lucy.
- Wiesz, to są po prostu absolutnie niepotrzebne cuda rozsiane po
niebie, by nam przypomnieć, że gdy zbłądzimy, On nam pomoże -
odpowiada Cooper, obserwując złożony z trzech gwiazd sztylet u pasa
Oriona.
W ciszy, która zapada, rozbrzmiewa crescendo żabiego rechotu.
- Jak mówimy w wielkim mieście, rozmowa się zakorkowała -
stwierdza Adam.
Cooper wybucha śmiechem, a zaraz po nim Lucy, z ulgą, że żart
Adama został dobrze przyjęty, i zadowoleniem, że dwóch
najbliższych jej mężczyzn nieźle się ze sobą dogaduje.
- Wyszedłem, żeby powiedzieć wam dobranoc - odzywa się
Cooper. - Tyrałem dzisiaj jak koń i jestem wykończony. -
Poszturchuje czubkiem ciężkiego buciora bucik Marthy. - Dzięki za
pomoc przy krowach.
- Nie ma za co. Dobranoc - odpowiada Martha. Przypuszcza, że
jest dopiero około wpół do dziesiątej. Patrzy, jak sylwetka Coopera
maleje, w miarę jak chłopak zbliża się do domu. - Słodkich snów -
dodaje cichutko, gdy zamykają się za nim siatkowe drzwi. Czeka
jeszcze kilka chwil, wstaje i otrzepuje siedzenie z gałązek i źdźbeł
trawy. - Muszę wracać. Zobaczę, jak tam moi podopieczni - mówi,
kierując się w stronę domu.
Nagle się waha.
- Adamie, myślisz, że chłopakom się tu podoba?
- To zadziwiające, ale bardzo. Harują jak woły, ale to uwielbiają i
myślę, że naprawdę sporo się uczą - podsumowuje z perspektywy
instruktora. Wciąż jest przekonany, że odgrywa tu taką rolę. - No,
może z wyjątkiem Bryce'a. On jest niereformowalny, ale trzech na
czterech to całkiem niezły wynik. Albo pięciu na sześciu, myśli
Martha, doliczając w swoich prywatnych kalkulacjach Jessego i
Adama.
- To miejsce ma w sobie coś, co pozwala się zupełnie oderwać -
ciągnie Adam. - Może to ciężka praca i świeże powietrze. Nawet ja to
czuję. Pierwszy raz w życiu przestałem mieć obsesję na punkcie mojej
rozprawy, a mimo to, chyba podświadomie, nad nią pracuję. -
Spogląda w dół na Lucy. - Wymyśliłem zakończenie.
- Poważnie? - pyta Lucy, unosząc się na łokciach.
Adam klęka i wyjaśnia, że postanowił wykorzystać w pracy
hodowlę jako trzeci model działalności gospodarczej, bo idealnie
ilustruje jego teorię opóźniania.
Po usłyszeniu takich określeń, jak przewidywalność zachowań,
racjonalność proceduralna czy anomalie gospodarcze, Marcie wyrywa
się sarkastyczne:
- Fascynujące.
Po raz ostatni życzy przyjaciołom dobrej nocy.
Lucy bierze Adama za rękę i przyciąga go ku ziemi.
- Nie mogę uwierzyć, że coś drgnęło.
- A jednak. Koniec jest już blisko. - Adam przetacza się na plecy i
pociąga za sobą Lucy, która leży teraz na nim. - A wiesz, komu to
zawdzięczam? Tobie, bo przez ostatni rok byłaś taka cierpliwa. Tobie,
bo zabrałaś mnie jako adiunkta na te zwariowane wakacje.
Powinienem podziękować ci za to, jaka jesteś. - Całuje ją. - Wiesz, na
czym polega jedyny mankament tego miejsca? Spędzamy ze sobą zbyt
mało czasu.
- Cieszę się, że ci się tu podoba - mówi Lucy, rozkoszując się
kojącym działaniem słów Adama na jej nieczyste sumienie. -
Przyznam, że miałam wątpliwości. - Podnosi głowę i patrzy w jego
ciemne oczy. - Czy teraz, kiedy już bliżej poznałeś Coopera, nie
uważasz, że jest fantastyczny?
- To porządny facet.
Lucy słyszy „ale" w głosie Adama, więc pyta, na czym polega
problem. Chłopak się waha.
- Ale... czy jako naukowiec nie skręcasz się w środku na to
gadanie o Bogu?
To prawda, nieskrywana religijność Coopera zawsze drażniła
Lucy, nawet w czasach college'u, teraz jednak czuje, że musi stanąć w
obronie starego przyjaciela.
- Jezu, Adam, to religia, nie żadne czary.
Spojrzenie Adama odpowiada: „A co to za różnica?"
- Nie bądź taki ograniczony. Wielu wielkich naukowców było
wierzących. Weźmy Darwina - mówi Lucy, choć chciałaby podać
jakiś bardziej współczesny przykład.
- Dobra, zostawmy to - ustępuje Adam, czując, że Lucy mija
romantyczny nastrój. - Przejdźmy się trochę - proponuje, pomagając
jej wstać. Bierze ją za rękę i wyprowadza przez bramę wzdłuż płotu,
obok pastwisk, niekiedy pełnych krów. Wschodzi księżyc i oświetla
im drogę.
Gdy docierają do zakrętu, przy którym droga opada, Lucy
zauważa kępkę krokusów i zrywa jednego.
- Obcowanie z pięknem przyrody w jakiś sposób zmienia moje
podejście do życia - mówi, wręczając mu kwiatek.
- Pewna znajoma biolożka mówiła mi kiedyś, że kwiat to coś,
dzięki czemu rośliny się kochają.
- Nie mogę uwierzyć, że to zapamiętałeś. - Lucy obejmuje go za
szyję.
- Pamiętam wszystko, co mi mówisz - zapewnia Adam, po czym
delikatnie opiera ją o pobliską brzozę i całuje.
Lucy odpowiada pocałunkiem i zamyka oczy. Dłońmi opiera się o
papierowy w dotyku pień i z nierówności odczytuje zapisaną na nim
niby alfabetem Braillea nadzieję. Palce Adama rozpinają guziki jej
bluzki. Dziewczynie miękną kolana.
Chłopak rozchyla bluzkę i wodzi rękami po jej talii i brzuchu,
czując, jak jej mięśnie drżą pod wpływem dotyku. Potem odsuwa się,
by zdjąć koszulę. Nagle powietrze przeszywa upiorne „huu, huu".
Lucy otwiera szeroko oczy.
- Co to było?
Adam przyciąga ją do siebie.
- Nie przejmuj się, Luce - mówi, opierając podbródek o jej głowę.
- To tylko puchacz. - Kilka dni wcześniej, wcześnie rano, słyszeli
podobny odgłos, a Cooper wyjaśnił im, że te sowy zamieszkują całą
dolinę Manasseh.
Lucy wtula się w ramiona Adama, który rozkłada koszulę na
ziemi i delikatnie pociąga na nią dziewczynę. Potem kładzie się obok
na trawie.
W domu Martha sprawdza, co porabiają jej podopieczni. Jesse,
Simon i Walter poszli się już położyć. Jedynie Kurt i Bryce zostali,
żeby porozmawiać.
- Co myślicie o filmie? - pyta Martha.
Kurt opuszcza kciuk w geście dezaprobaty.
- Za ckliwy - podsumowuje. - Chociaż Louis Gossett Junior dał
czadu jako sierżant artylerii.
Bryce ogląda swoje dłonie, wyraźnie niezadowolony, że praca
pozostawiła na nich ślady.
- Mundury były fantastyczne.
Dopiero teraz Martha zdaje sobie sprawę, że Adam miał rację. W
przypadku Bryce'a obóz nie poskutkuje. Jest, jaki jest - lubi robić
sweterki dla swojego psa, oglądać romantyczne babskie filmy i gadać
o związkach znanych ludzi. Zawsze będzie się czuł lepiej na zakupach
niż przy budowie płotu. Wprawdzie chętnie pojechał na farmę, lecz
Martha wie, że w głębi serca nie chce się stać bardziej męski, zależy
mu tylko na zdobyciu większej liczby kobiet.
I właściwie dlaczego jedno miałoby wykluczać drugie? W końcu
umiejętności rąbania drewna czy polowania nie są niezbędne do życia
w Nowym Jorku, a jeśli kogoś stać na samochód, może sobie też
pozwolić na mechanika. Martha przypomina sobie wyelegantowanych
przyjaciół ojca z przedmieścia - mężczyzn, którzy nosili różowe
swetry i marszczone spodnie, a przecież jakoś znajdowali żony i
szczęście. Może metroseksualni faceci to po prostu ich modniejsza,
współczesna wersja, zastanawia się.
Mimo że nie odczuwa większego zmęczenia, chciałaby pobyć
sama, więc życzy wszystkim dobrej nocy. Zamierza się położyć. Gdy
wchodzi schodami na górę, ze zdziwieniem dostrzega Coopera na
stojącej na podeście kanapie. Zaprasza ją gestem, by usiadła obok
niego, i bierze za rękę.
- Chciałbym cię przeprosić, że byłem ostatnio taki rozkojarzony.
Serce Marthy drży z przejęcia. Patrzy na Coopera i widzi
chłopaka, któremu przykro, bardzo przykro. Milczy, czekając, aż ten
jeszcze coś powie, lecz on tylko ją całuje - za to w taki sposób, że
wszelkie wyjaśnienia wydają się już zbędne. W mgnieniu oka Cooper
zrzuca poduszki na podłogę i oboje, wciąż w namiętnym uścisku,
kładą się na sofie.
Nagle z dołu dobiega ich głos Beatrice.
- Mam nadzieję, że nie robicie bałaganu! Ruth dopiero co
sprzątała. - Zapala światło i nucąc, wspina się po schodach.
Martha i Cooper siadają wyprostowani. Dziewczyna poprawia
ubranie i fryzurę. Czuje się, jakby powróciła do czasów podstawówki.
Nadchodzi Beatrice z miotełką z piór.
- Ruth zawsze zapomina odkurzyć te półki - mówi, zabierając się
do dzieła.
Cooper wzdycha z rezygnacją.
Zrób coś! - myśli Martha i zaczyna liczyć do trzech. Jest jednak
zbyt wściekła, by skończyć. Zrywa się na równe nogi, mówi dobranoc
i odchodzi do swojego pokoju położonego po przeciwnej stronie
korytarza niż sypialnia Coopera. Przychodzi jej do głowy, że Beatrice
nie spocznie, dopóki nie zamkną się za nią drzwi.
Rzuca się na łóżko, wtula twarz w poduszkę, która tłumi jęk
zawodu. Potem bierze książkę, by oderwać się od tego wszystkiego,
ale po chwili ją odkłada. Po czym znów po nią sięga. W abażurze
lampki miota się ćma, trzepocząc skrzydełkami o ścianki. Martha z
trzaskiem zamyka książkę, podciąga kołdrę pod brodę i gasi światło.
Przez okno dostrzega oborę, z daleka maleńką. Zastanawia się,
czy krowy śpią, a potem czy jej podopieczni też już się położyli, czy
przytyła, czy Beatrice zawsze tak się wtrąca i czy gwiazdy
rzeczywiście są absolutnie niepotrzebnymi cudami.
W myślach przeskakuje z tematu na temat, aż wreszcie dotyka
tego, co ją naprawdę niepokoi: co rozprasza Coopera? Jednak im
bardziej się na tym koncentruje, tym mniej rozumie, aż w końcu
morzy ją sen.
Następnego dnia Cooper nadzoruje poranny udój, po czym udaje
się do miasta na spotkanie w banku. Poleca mężczyznom i
pomocnikowi na farmie, Royowi Snedegarowi, uporządkować po
śniadaniu zapuszczone południowe pastwisko. Obiecuje, że wróci na
lunch i zabierze ich na strzelnicę.
Pogoda jest piękna, więc mężczyźni rezygnują z samochodu i
decydują się na spacer do wyznaczonego pola. Idą drogą dojazdową
do farmy, mijając postawiony przez siebie płot, obsadzone pole i
liczne, własnoręcznie naprawione pojazdy.
Zdają sobie sprawę, że ponad połowę pobytu mają już za sobą, a
przez to są dla siebie szczególnie wyrozumiali. Nikomu nawet nie
przeszkadza, że Simon wygłasza krótki wykład na temat korzyści
płynących ze stosowania płodozmianu. Adam pogwizduje. Z ochotą
rozpocznie kolejny dzień pracy, bo nic go już nie gryzie - ułożył sobie
w myślach kształt swojej rozprawy doktorskiej.
Mijając ostatni zakręt, mężczyźni dostrzegają samochód szeryfa,
który wyjeżdża z drogi Tuckingtonów na główną. Na słupie widnieje
pomarańczowa nota.
- Co to? - pyta Bryce.
- Jasna cholera - mówi Adam, odczytując drobny druk. - „Z
powodu naruszenia warunków kredytu hipotecznego poprzez brak
płatności czy niedotrzymanie warunków przewidzianych w tejże
umowie o kredyt hipoteczny..." Boże, to zawiadomienie o zajęciu
nieruchomości. Cooper straci farmę. - Przebiega wzrokiem notę,
odczytując na głos niektóre fragmenty. - „Oficjalne przejęcie",
„ostateczne postanowienie", „uprasza się o opuszczenie".
- Nasz doskonały samiec alfa chyba nie do końca nad wszystkim
panuje - komentuje Kurt.
W domu kobiety kończą zmywać po śniadaniu i dopinają na
ostatni guzik operację „Damy w opałach". Lucy opowiada Marcie o
jaskiniach, w których mają się później „zgubić".
- Farma Tuckingtonów leży na tak zwanych terenach krasowych,
czyli zasadniczo na podłożu wapiennym, poddającym się działaniu
wody - rozwodzi się z nadzieją, że więcej informacji bardziej zachęci
Marthę do zbliżającej się przygody. Kieruje się jednak rozsądkiem i
nie wspomina o albinotycznych pająkach, które zamieszkują jaskinie.
- Zsynchronizujmy zegarki.
- Podziwiam twoją odwagę, Lucy - mówi Beatrice.
Warto spędzić kilka godzin w oślizłej jaskini, byle tylko znaleźć
się jak najdalej od ciebie, myśli Martha i niechcący uderza biodrem o
kant stołu, nabijając sobie kolejnego siniaka.
- Cooper opowiedział mi kiedyś bardzo smutną historię o tym, jak
jego ulubiony cielaczek zabłądził w tych jaskiniach - Lucy zwraca się
do Marthy. - Cooper miał wtedy osiem lat. Całe rano szukali z ojcem
tego cielaczka, kierując się jego beczeniem. Ale odchodził coraz dalej
i w końcu tata Coopera stwierdził, że ma już tego dosyć. Życzył
cielakowi szczęścia i wyciągnął syna z jaskiń.
- Wtedy dopiero zaczął się prawdziwy bek - podejmuje Beatrice. -
Niczym nie mogłam go pocieszyć! - Spogląda na kuchenny zegar. -
Jest dokładnie jedenasta.
Lucy przestawia zegarek.
- Okay. Wchodzimy do jaskiń, potem skręcamy w prawo na
końcu pierwszej dużej komory, idziemy jeszcze z pięćdziesiąt
metrów, siadamy i czekamy - powtarza ustalony plan. - Gdy chłopaki
wrócą na lunch, będzie pani zaniepokojona. Powie im pani, że nie ma
nas od kilku godzin, wtedy pójdą nas szukać. I natychmiast zostaną
bohaterami.
- Świetnie.
- Cooper to nasz plan awaryjny, gdyby coś poszło nie tak - dodaje
Lucy.
- A gdzie on właściwie jest? - pyta Martha, która rano zaspała i
nie widziała go od czasu nieszczęsnej nocnej schadzki.
- Powiem ci jedno: nigdy się nie mieszam w życie osobiste
mojego syna - odpowiada Beatrice, popijając kawę. - Czasami
obowiązki zatrzymują go w mieście do nocy - mówi bardzo
dwuznacznym tonem.
Martha przypomina sobie, że na farmie Tuckingtonów „do nocy"
oznacza pewnie do ósmej wieczorem, i usiłuje nie dać się
sprowokować.
- Cooper powinien wrócić na lunch - zapewnia ją Lucy. - Jeśli z
jakiejś przyczyny chłopacy nas nie znajdą, on na pewno to zrobi.
- Miejmy nadzieję, że z nami pójdzie mu lepiej niż z tym
cielakiem - mruczy pod nosem Martha. - To co, zaczynamy?
- Zanim wyjdziecie, powinnyśmy pomówić o przyjęciu - odzywa
się Beatrice. - Zaprosiłyśmy na piątek pięćdziesiąt osób z sąsiedztwa,
a nawet nie ustaliłyśmy menu!
- Może zaczniemy od dużej sałatki? - proponuje Martha, której na
samą myśl ślina napływa do ust. Wyobraża sobie połączenie rukwi,
awokado i pomidorków koktajlowych w wielkiej drewnianej misie.
- Niezły pomysł - przyznaje ze zdziwieniem Beatrice. - Na
zeszłorocznym jarmarku Jolene dostała za swoją sałatkę ziemniaczaną
pierwszą nagrodę. Założę się, że chętnie nam ją zrobi. Cooper
uwielbia jej kuchnię.
Sałatka ziemniaczana to nie to, myśli Martha, lecz mówi:
- Brzmi fantastycznie.
- Na przystawkę chciałabym podać żeberka - informuje Beatrice.
Rozlega się dzwonek telefonu. Beatrice idzie odebrać, a Martha
wkłada dżinsową kurtkę i stanowczo oświadcza:
- Dalej, Luce. Natychmiast wychodzimy.
Gdy przechodzą przez farmę w kierunku zagłębienia, gdzie
znajduje się wejście do jaskiń, Martha próbuje sobie wyobrazić
opisywany przez
Lucy podziemny, wapienny świat pełen
tajemniczych korytarzy i komór.
- Jak to możliwe, że domy się nie zapadają? - zastanawia się na
głos. - Jeśli o mnie chodzi, mieszkanie nad jaskiniami nie wydaje się
szczególnie bezpieczne.
- Nie gadaj głupot - odpowiada Lucy.
Niemniej, kiedy zbliżają się do zagłębienia, dostrzegają szeroki na
ponad trzydzieści metrów lej w miejscu, gdzie ziemia się zapadła -
wystarczająco duży, by pomieścić dom. Obawy Marthy wydają się
więc uzasadnione. Ściany zagłębienia porastają pnącza, które
dziewczyny odsuwają, torując sobie drogę ku wejściu. Jest tak wąskie,
że ledwo można się przez nie przecisnąć.
- Mówiłyśmy ostatnio o mojej klaustrofobii? - pyta znacząco
Martha, zapalając latarkę.
- Nie ma żadnego związku z jaskiniami - odpowiada Lucy i
wchodzi jako pierwsza. - Twoja klaustrofobia dotyczy raczej ludzi niż
przestrzeni - zatłoczonych wind czy pociągów. Nie chodzi tu o strach
przed schodzącymi się ścianami, ale o utknięcie gdzieś z nieznajomy-
mi, którzy zanudzą cię na śmierć.
- No tak - zgadza się Martha i porzuca ten temat. Zerka na
zegarek. - Umówmy się: nie więcej niż godzina, dobrze?
- Najwyżej godzina.
Idą jedna za drugą. Korytarz jest wąski, ciemny i wilgotny.
Odchodzi od niego kilka maleńkich komór.
- Trochę mi to przypomina moje pierwsze mieszkanie w Nowym
Jorku - stwierdza Martha. - Tylko że tu jest przestronniej i jaśniej.
Lucy wybucha śmiechem.
- I nie ma tyle robali!
- To w jaskiniach są robale?
- Hmm...
- A nietoperze?
Lucy wyczuwa panikę w głosie Marthy, więc próbuje ją uspokoić.
- Nietoperze cieszą się złą sławą. W rzeczywistości prawie nie
gryzą, a to całe gadanie o wampirach to bzdura.
Korytarz skręca i otwiera się na wielką komorę, ogromną jak
tunel metra, z połyskującymi od wody ścianami.
- To na pewno ta duża komora.
- Ojej, niesamowita - mówi Martha, dotykając śliskich ścian.
Włącza i wyłącza latarkę, zdumiona otaczającą je nieprzeniknioną
ciemnością. - Czy to się ciągnie całymi kilometrami?
- Chyba tak.
- Zobacz, jaki dziwny twór - mówi Martha, pokazując na
widniejący w oddali stalagmit. Zbliżają się, by go obejrzeć, po czym
przechodzą przez kolejny korytarz z mniejszymi komorami. Nagle
otwiera się przed nimi ogromna przestrzeń, jeszcze większa niż
poprzednia.
- Zaczekaj - Lucy powstrzymuje przyjaciółkę. - Cieszę się, że tak
się wczuwasz, ale ta dama - wskazuje na siebie - pragnie odnaleźć
miejsce schadzki. - Cofają się więc, lecz z przerażeniem odkrywają, że
każdy korytarz wygląda tak samo.
Prawie natychmiast trafiają na rozwidlenie, którego sobie nie
przypominają. Obierają kierunek i mijają kilka innych nie znanych im
rozgałęzień. Wkrótce są już tak skołowane, że nie wiedzą, czy
zmierzają ku wyjściu czy dalej w głąb labiryntu, a może chodzą w
kółko.
Lucy zauważa na skałach sporo kości i zębów, co przywodzi jej
na myśl najpierw odrażającą atmosferę kostnicy, a zaraz potem
cielaczka Coopera. Obok przemyka brązowa salamandra. Lucy
przypomina sobie opowieści przyjaciela o żyjących tu stworzeniach -
coraz bardziej przezroczystych w miarę zagłębiania się w jaskinie. To
upewnia ją, że nie zapuściły się jeszcze zbyt daleko, jednak ten
podziemny świat ciągnie się kilometrami.
- Lepiej usiądźmy. Pójdą nas szukać, gdy tylko Beatrice powie im
o naszym zniknięciu.
- Dobry pomysł - odpowiada Martha. Nie boi się jeszcze, raczej
trochę jej głupio, że naprawdę zabłądziły. Tego nie było w planie.
Jolene na pewno nie popełnia takich idiotycznych błędów.
Mężczyźni spędzają ranek, porządkując południowe pastwisko,
porośnięte chwastami, polnymi kwiatami i młodymi drzewkami. Pod
nadzorem Roya Snedegara, spokojnego chudzielca w roboczym
kombinezonie, kolejno zmieniają się za kierownicą małego buldożera,
za pomocą którego wywracają drzewka.
Używają też maszyny przypominającej kosiarkę na sterydach,
służącej do usuwania krzaków i innych zarośli. Adam ładuje wszystko
na wóz i transportuje do dołu, w którym to potem spalą. Ci, którzy nie
kierują większymi pojazdami, posługują się piłami łańcuchowymi i
łopatami, usuwając pnie. Gdy zbliża się pora lunchu, wszyscy gotowi
są przerwać pracę z wyjątkiem Kurta, który wykopuje jakiś oporny
korzeń.
- Dajcie mi skończyć - prosi, ocierając ręką czoło i zostawiając na
nim brązową smugę.
Przyjeżdżają do domu niemal z godzinnym opóźnieniem, zastając
już nie na żarty zaniepokojoną Beatrice. Kobieta przemierza werandę
w tę i z powrotem, a obok biegają Tor i Tap. Informuje mężczyzn, że
dziewczyny nie wróciły jeszcze z wyprawy do jaskiń, a ona nie może
się skontaktować z Cooperem.
Na poręczy leżą przygotowane latarki i torba czerwonych
żetonów do pokera do oznaczania drogi. Poza Jessem i Adamem,
których mdli ze zdenerwowania, mężczyźni są podekscytowani myślą
o ratowaniu Lucy i Marthy. Bez większych dyskusji ustalają plan.
Kurt przejmuje kontrolę i tworzy w domu centrum dowodzenia, by
koordynować działania.
Adam i Jesse wchodzą w skład zasadniczej grupy ratunkowej.
Wyruszają na poszukiwanie dziewczyn ze sprzętem i psami, przy
czym zgadzają się wrócić po godzinie, by złożyć sprawozdanie.
Simon z Walterem jadą do Neoli odnaleźć Coopera. Bryce pomaga
Beatrice w przygotowaniu lunchu.
Martha i Lucy siedzą na skalnym występie tak długo, że
odśpiewały już wszystkie piosenki Beatlesów, które zdołały sobie
przypomnieć. W pewnej chwili Lucy zauważa, że baterie w latarce się
wyczerpują.
- Lepiej na jakiś czas ją wyłączmy.
Martha słucha rady przyjaciółki i wokół zapada taka ciemność,
jakiej obie nigdy wcześniej nie doświadczyły.
- Here comes tbe sun, da-da-da-da - śpiewa Lucy, licząc, że
rozśmieszy Marthę, lecz w odpowiedzi słyszy jedynie spływającą po
ścianach wodę. - Jeśli miałybyśmy tu umrzeć - zaczyna Martha - czy
jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?
- Hę?
- No, jakaś tajemnica albo coś kompromitującego, co uszło ci na
sucho.
- Chyba nie - odpowiada Lucy.
- Daj spokój. Jeśli powiesz, ja też ci coś opowiem. Mogę nawet
zacząć.
- Dobra - zgadza się Lucy w nadziei, że zyska na czasie i coś
wymyśli.
- Pamiętasz, jak zimą w zeszłym roku robiłyśmy sobie masaże w
De-Stress? - zaczyna Martha.
- Tak.
- I pamiętasz, jak potem omdlewałam z rozkoszy w łaźni
parowej?
- Tak.
- Wiesz, to dlatego, że... - Martha urywa w pół zdania i chichocze.
- Że ten facet masował mi piersi.
- Żartujesz! To odrażające! I co zrobiłaś?
- Jak to?
- No, zgłosiłaś to gdzieś albo zadzwoniłaś na policję?
- Hm, niezupełnie - odpowiada Martha, wciąż chichocząc. - To
nie było nieodwzajemnione. Wiesz, było coś w tych świecach,
muzyce, no i stało się.
- Jezu, Martha.
- „Jezu, Martha" - tylko na to cię stać?
- Dałaś mu napiwek?
Martha w ciemnościach kiwa głową.
- I to jaki.
- To właściwie prostytucja.
- Hmm, Luce - mówi Martha. - Jest taka dobra zasada: nie osądzaj
innych. A teraz twoja kolej.
Lucy wdycha głęboko wilgotne powietrze, zastanawiając się,
dlaczego temperatura w jaskiniach utrzymuje się na stałym poziomie
około dwunastu stopni Celsjusza. Tajemnica, myśli. Coś żenującego.
Nic nie przychodzi jej do głowy.
- Kiedyś uściskałam króliczka na śmierć? - mówi wreszcie, tonem
przypominającym bardziej pytanie niż stwierdzenie.
- Co takiego?
- Uściskałam króliczka na śmierć. Przynajmniej tak mi się
wydaje. To było jeszcze w przedszkolu. Ściskałam go i ściskałam, aż
przestał się ruszać. Pamiętam tylko, że potem przyszła panna Atmore i
zabrała Fluffy'ego.
- Luce?
- Tak?
- Rozumiesz chyba, że te historie są zupełnie nieporównywalne?
Moja wiąże się z upokorzeniem. A twoja... no, nawet nie wiem, co z
tą twoją.
Lucy sili się, by wymyślić coś lepszego.
- Luce?
- Tak?
- Naprawdę się boję.
- Ja też, ale wszystko będzie dobrze - zapewnia przyjaciółkę Lucy.
- Mamy mnóstwo wody, a bez jedzenia możemy przeżyć nawet
tydzień. Poza tym chłopaki na pewno już wiedzą, że się zgubiłyśmy, i
nas szukają.
- To my myślimy, że o tym wiedzą. A jeśli Beatrice im nie
powiedziała?
- Bzdura. Poza tym Cooper też wie.
Martha wyławia jakiś dźwięk.
- Co to było?
Obie nasłuchują z nadzieją. Bezskutecznie. Nagle Martha
wrzeszczy.
- Coś mi się prześlizgnęło po nodze.
- Uspokój się, to na pewno tylko salamandra.
- Żadne tylko - protestuje Martha. - Będę codziennie dzwonić do
matki. Rzucę palenie. Zacznę chodzić do kościoła. Przestanę...
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - pyta Lucy.
- Modlę się - oświadcza Martha. - My, niepraktykujący katolicy,
robimy to w ostateczności.
Lucy słyszy w oddali jakiś hałas i ucisza Marthę. W komorze, w
której siedzą, pobrzmiewa echo stłumionego szczekania psów.
- To na pewno oni! Tutaj! Tu jesteśmy! - krzyczy Lucy. - Tutaj! -
Chwyta latarkę i włącza ją.
Po chwili wpadają Tor i Tap. Pędzą w ich stronę, merdając
ogonami.
- Dobre pieski - chwali Martha, klepiąc je po głowach. - Dobre,
kochane pieski.
Wkrótce potem słyszą człapanie znacznie większych zwierzaków,
a z tunelu wynurzają się głowy Adama i Jessego. Chłopacy oświetlają
Lucy i Marthę latarkami. Adam podbiega do Lucy i bierze ją w
ramiona.
- Kochanie, tak się o ciebie martwiłem.
Lucy przytula twarz do jego szyi.
- Bohater z ciebie, larwo - mówi Martha, ściskając brata. - Kto by
pomyślał, że pójdziesz mnie szukać w jaskini? Dziękuję. - Rozgląda
się, czy wśród ratowników nie ma Coopera. Nie ma.
Po drodze do domu Adam opowiada Lucy o nocie o zajęciu
farmy. Idą, trzymając się za ręce, znacznie wyprzedzając Marthę i
Jessego.
- Coś mi tu śmierdzi - mówi. - Jeszcze nie wiem co, ale Cooper na
pewno wpadł w jakieś tarapaty.
Dlaczego mi nie powiedział? - zastanawia się Lucy. Ogląda się
przez ramię na Marthę, która idzie obok brata, patrząc w ziemię. To
dlatego Cooper trzymał cię na dystans, zdaje sobie sprawę.
Zatrzymuje się, bierze przygnębioną przyjaciółkę pod ramię i
odciąga na bok.
- Już wiem, na czym polega problem - mówi i powtarza Marcie
słowa Adama. - To na pewno dlatego Cooper był taki nieobecny. I
założę się, że właśnie dlatego siedzi teraz w banku.
Martha patrzy na nią pustym wzrokiem.
- Nie rozumiesz? - dziwi się Lucy. - Twój wikłacz nie może się o
ciebie starać, jeśli z gniazdem coś nie w porządku.
ROZDZIAŁ 11
Mężczyznę można naprawdę poznać po tym, jak traktuje
człowieka, który absolutnie na nic mu się nie przyda.
Ann Landers
- To wstyd kazać się tak wszystkim zamartwiać! - gdera Beatrice,
ze sprytną miną mrugając do Lucy i Marthy.
Mija wpół do trzeciej, gdy wszyscy siadają wreszcie do stołu, by
zjeść lunch i pochłonąć kanapki z szynką i serem. Mężczyzn
całkowicie zaprząta trudna sytuacja farmy, nie są jednak w stanie
otwarcie o niej mówić w obecności Beatrice. Siedzą w milczeniu,
zastanawiając się, jak - jeśli w ogóle - mogliby pomóc.
Dziewczyny również zachowują się powściągliwie, zakłopotane,
że naprawdę trzeba je było wybawić z opresji. Coopera zatrzymują w
banku jakieś sprawy, lecz dzwoni, by zgodnie z obietnicą za godzinę
umówić się z mężczyznami na strzelnicy Sleepy Creek.
- Szybko, moje panie - odzywa się Beatrice po jedzeniu. -
Sprzątnijmy ze stołu i weźmy się do pracy nad naszą potańcówką.
Martha zjeża się na słowo „naszą" i zaczyna zbierać naczynia.
Spogląda na mężczyzn, którzy nie ruszają się z miejsc. W domu każdy
skoczyłby do pomocy, a tu jakby nie przychodzi im to do głowy,
nawet jej doskonale wychowanemu bratu.
- Panowie - zagaduje śpiewnym głosem Beatrice - mam dla was
niespodziankę. Jutro nauczę was two-stepa. - Od razu robi krótką
prezentację, wdzięcznie pląsając wokół stołu i zatrzymując się za
krzesłem Bryce'a. - Moim zdaniem nic nie robi na kobiecie takiego
wrażenia jak mężczyzna, który potrafi tańczyć. - Kładzie ręce na
ramionach Bryce’a. - Ale ostrzegam, gdy raz rozsmakujecie się w
pięknościach Południa, nigdy nie wrócicie do tych jankesek.
Z talerza, który wynosi Martha, spadają srebrne sztućce i uderzają
o podłogę. Beatrice uśmiecha się, jakby dopiero teraz zdała sobie
sprawę z popełnionej gafy, po czym dodaje:
- Oczywiście z wyjątkiem tu obecnych.
Strzelnica Sleepy Creek położona jest na północnym krańcu
doliny Manasseh, około trzydziestu kilometrów od farmy
Tuckingtonów. Po drodze mężczyźni mają więc okazję porozmawiać
i coś zaplanować. Mieli cały dzień, by przemyśleć znaczenie spotkań
w banku i powiadomień o zajęciu nieruchomości, a teraz gotowi są
odkurzyć arsenał elektronicznych gadżetów - laptopów, sprzętu GPS,
kalkulatorów HP, blackberrych i palm pilotów - i udzielić pomocy.
Pokażą Cooperowi, że mieszczuchy też coś potrafią.
- Zacznijmy od tego, co wiemy - mówi Adam, spoglądając po
pasażerach ciężarówki. - Mamy tu biznesmena, producenta
wiadomości, historyka, dyrektora w firmie reklamowej i - milknie na
chwilę, gdy jego wzrok spoczywa na Jessem - redaktora książek dla
dzieci. Problem, który musimy rozwiązać, dotyczy...
- Słuchajcie, jeśli będziemy się tak guzdrać - przerywa Kurt -
Cooper straci dom, zanim w ogóle ocenimy sytuację.
- Dobrze, przejdźmy do rzeczy - przystaje Adam i ogląda się na
tylne siedzenie, gdzie tłoczą się Simon, Walter i Bryce z rozmaitym
sprzętem elektronicznym na kolanach. - Simon, przed przyjazdem
tutaj sporo czytałeś, więc powiedz nam wszystko, co wiesz o hodowli
bydła mlecznego.
Zadowolony, że poproszono go jako pierwszego, Simon chrząka i
obwieszcza, że historia hodowli bydła mlecznego raczej nie podnosi
na duchu.
- Większość drobnych farmerów musiała zrezygnować ze swojej
działalności z powodu licznych przestarzałych przepisów. - Zamyka
oczy i rozpoczyna długi wywód wyjaśniający, w jaki sposób zawiły
system ustalania cen mleka stworzony przez rząd federalny w latach
30. XX wieku w połączeniu z zamrożeniem cen hurtowych na
trzydzieści lat uniemożliwił funkcjonowanie na rynku wielu farmom
rodzinnym.
- Jak w takim razie niektóre się utrzymały? - pyta Jesse.
- Normalnie - odpowiada Simon. - Dotacje rządowe, rozwój,
ekonomia skali.
Jesse nie ma pewności, co to wszystko znaczy. Adam notuje: czy
poszerzenie działalności zwiększy marżę zysku?
- Mimo imponującego wzrostu liczby ludności w naszym kraju -
ciągnie Simon, niczym na wykładzie - mamy obecnie mniej farmerów
niż za czasów wojny domowej. Dokładniej mówiąc, ich liczba jest
statystycznie niewielka.
Kurt przewraca oczami.
- Nie rozumiem, jaki to ma związek z katastrofą, którą się tu
zajmujemy.
- No, warto by się na przykład dowiedzieć, czy Cooper hoduje
tyle samo krów, co jego ojciec i dziadek - odzywa się Adam.
Kurt wyprzedza niedużą ciężarówkę.
- Całkowicie popieram precyzyjne działanie - ucina. - Ale farma
Tuckingtonów jest pod ostrzałem i musimy podjąć jakieś działania.
W niedzielę wyjeżdżamy, a do tego czasu nie mamy szans stać się
ekspertami od hodowli bydła mlecznego czy związanego z tym
przemysłu. Musimy skłonić Coopera, żeby nam wyjaśnił, co zmusiło
bank do wysłania tych not o zajęciu nieruchomości i ile ma jeszcze
czasu. Potem musimy przejrzeć jego księgi i wymyślić jakiś plan
działania.
- Ale Cooper nawet nam nie wspomniał, że ma problemy - mówi
Adam. - Jak, według ciebie, mamy go skłonić, żeby szczerze wszystko
opowiedział?
- Po prostu mu powiemy, co wiemy - że siedzi po uszy w gównie i
że chcemy mu pomóc. Do diabła, mówiłeś przecież, że w tej
ciężarówce jadą same tęgie głowy. - Kurt przegląda się we wstecznym
lusterku. - Fakt, że jakiś małomiasteczkowy bank go zbombardował,
nie oznacza jeszcze, że nie możemy tam posłać kilku pocisków.
- Mam wrażenie, że do Coopera trzeba podchodzić ostrożnie -
zauważa Adam. - Gdyby chciał naszej pomocy, toby o nią poprosił.
- Facetowi cały świat się zaraz zawali. Tu trzeba gadać prosto z
mostu, nie działać w białych rękawiczkach - nalega Kurt, mocno
ściskając kierownicę. - A bez znajomości faktów nic mu nie
pomożemy.
Siedzący między Kurtem a Adamem Jesse nie wytrzymuje
napięcia i zaczyna grzebać w schowku, w którym wśród zwykłych
rzeczy, takich jak mapy, rachunki czy dowód rejestracyjny, odnajduje
krowi dzwonek i zdjęcie małego Coopera trzymającego ojca za rękę.
Adam bierze od Jessego fotografię i uważnie się jej przygląda.
Cooper ma około siedmiu lat. Stoją z ojcem przed główną oborą z
dumnymi minami. Napis z tyłu głosi: „Pierwszy udój Coopera, 1972
r."
- Mam pomysł - rzuca z tyłu Bryce. - By pobudzić w nas krążenie
twórczych soków, zróbmy burzę mózgów!
Kurt stuka się w czoło.
- W reklamie cały czas to robimy - tłumaczy Bryce. - Chodzi o
swobodne skojarzenia. Otwórzcie się i nie wartościujcie.
- To nie zabawa! - wrzeszczy Kurt.
- No, dalej - zachęca Bryce. - Ktoś zacznie? Rzućcie pierwszy
zwariowany pomysł, jaki przychodzi wam do głowy.
- Może Walter załatwi w NBC specjalny program o farmie
Tuckingtonów? - proponuje Simon.
- Jasne - rechocze Kurt. - Pod tytułem „Farma Tuckingtonów
jeszcze istnieje". - Nie zwracaj na niego uwagi - mówi Bryce.
- A może rozkręcić jakiś dodatkowy interes, na przykład
pensjonat, albo zorganizować agroturystyczne wakacje na farmie -
rzuca Jesse.
- Super! - zachwyca się Simon. - Moglibyśmy to powiązać z
mnóstwem ważnych bitew z czasów wojny domowej, które stoczono
w okolicy. To mogłoby nawet odwieść developerów od realizacji ich
planów budowlanych.
- A Lucy mogłaby znaleźć jakiś zagrożony gatunek ptaka -
dorzuca Jesse.
- Rozluźnijcie się jeszcze trochę - namawia Bryce. -Wyjdźcie
poza ramy...
Walter spogląda na blackberry'ego.
- A może zbierzemy nasienie buhaja i sprzedamy je przez
Internet? Czy Pinckney ma rodowód?
- Śmiechu warte - podsumowuje Kurt. - Czy któryś z was
kiedykolwiek prowadził firmę? Choćby kiosk z lemoniadą? Na
osiągnięcie zysku jest tylko jeden sposób: zwiększyć produkcję i
obniżyć koszty.
- To nie wszystko - sprzeciwia się Bryce. - Produkcja to tylko
połowa sukcesu, druga połowa to sprzedaż. W reklamie trzeba
stworzyć tak zwaną „unikatową ofertę sprzedaży" produktu.
- To jest mleko, Bryce - mówi Kurt. - Nie ma w nim nic
nadzwyczajnego.
- I tu się mylisz - poprawia go Bryce. - Pomyśl o Starbucks.
Dlaczego płacimy cztery dolce za coś, co gdzie indziej kupilibyśmy za
jednego? Albo dwa dolce za butelkowaną wodę, kiedy kranówa jest za
darmo? Chodzi o jakość, stworzenie marki i sprecyzowanie
docelowego segmentu rynku.
Szybko szkicuje staroświecką butelkę mleka z uśmiechniętą
krową na etykiecie.
- Nie powiesz mi, że mieszczuchy nie dadzą kupy kasy za mleko
w fikuśnej szklanej butelce - mówi, pokazując rysunek. - Dodaj
etykietkę z napisem „Prosto z farmy Tuckingtonów" i pieniążki się
posypią.
Jesse próbuje oszacować, ile wydaje na ekologiczną żywność w
sklepie Whole Foods, tak drogim, że według jego siostry można by w
nim zostawić całą wypłatę.
- Bryce ma rację - przyznaje.
- Panowie - odzywa się Adam, próbując rozładować napięcie - te
dwa podejścia niekoniecznie muszą się wykluczać.
- Dalej, Kurt - zachęca Bryce. - Rzuć jakiś pomysł.
- Obawiam się, że nie zdołam wyjść poza te twoje ramy.
Chciałbym wydobyć od Coopera konkretne liczby, posiedzieć trochę z
kalkulatorem i namówić swojego bankiera na jakiś krótkoterminowy
niskooprocentowany kredyt albo na plan sprzedaży farmy i wzięcia jej
z powrotem
w
leasing. To
zagwarantowałoby Cooperowi
natychmiastowy przypływ gotówki i postawiło farmę na nogi.
Realistyczna postawa Kurta zamyka wszystkim usta.
- Potem pomyślelibyśmy, co trzeba by zmienić - dodaje.
Adam wygląda przez okno. Popołudniowe słońce wędruje po
niebie, zalewając wzgórza żółtym światłem. Pozwala odpocząć oczom
i swobodnie krążyć myślom. Stara się połączyć punkty i stworzyć
model, który według ekonomii zachowań wyjaśniałby przyczyny
upadku farmy Tuckingtonów.
Kurt skręca w drogę prowadzącą do Clover Hollow i pyta:
- A teraz dokąd?
Jesse uważnie studiuje mapę.
- Nie jestem pewien - odpowiada zaniepokojony. - Wskazówki
Coopera nie mają sensu. „Zjedźcie z drogi stanowej w kierunku
Clover Hollow, potem jedźcie około ośmiu kilometrów prosto.
Skręćcie w lewo w ulicę Lee, zaraz za drewnianym domem, w którym
kiedyś była poczta konna, a potem w prawo, przy dawnej aptece
Farbera, i zostawcie wóz na parkingu na tyłach budynku".
Adam znów notuje: czy kryzys farmy może się wiązać z tym, że
Cooper tak bardzo żyje przeszłością?
W Clover Hollow mężczyźni pytają o drogę do strzelnicy.
Wkrótce są już na miejscu i parkują ciężarówkę obok samochodu
Coopera przed magazynem o beżowych ścianach, pozbawionym
jakiegokolwiek szyldu. Wchodzą na strzelnicę długim korytarzem ze
szklanymi gablotami pełnymi pistoletów i amunicji.
Na jego końcu stoi Cooper pogrążony w ożywionej rozmowie z
przysadzistym staruszkiem kasjerem. Przed nim na ladzie leży sześć
pistoletów, słuchawki, okulary ochronne oraz stosik plansz w kształcie
ludzkiej sylwetki.
Cooper dostrzega mężczyzn i macha ręką, by podeszli.
- Zobaczycie, jak wam się spodoba strzelanie. Niewiele rzeczy tak
relaksuje jak ustrzelenie takiego kolesia - mówi wesoło, unosząc
tarczę - plakat przedstawiający niebieską sylwetkę z okrągłą głową na
prostokątnym tułowiu, na którym w pięciu miejscach zaznaczono
koncentryczne okręgi.
- Wyznaczają pola śmiertelnego postrzału - wyjaśnia Cooper,
posługując się pistoletem jak wskaźnikiem. - Jeśli gdzieś tu traficie,
poważnie uszkodzicie niezbędne do życia narządy wewnętrzne i
macie spore szanse zabić ofiarę. - Potem wskazuje na niezaznaczone
obszary. - Jeśli traficie tutaj, tylko zranicie przeciwnika. Będzie w
stanie odpowiedzieć ogniem.
Adam zastanawia się, jak Cooper może być tak niefrasobliwy,
zważywszy na powagę położenia farmy. Wnioskuje, że w tym
również musi tkwić źródło problemów.
Mężczyźni nakładają okulary i słuchawki i podążają za Cooperem
na strzelnicę. Mijają stanowiska zajmowane przez wiekowe pary,
chłopaków ze swoimi dziewczynami czy nawet całe rodziny.
- Popołudnie dobre jak każda inna pora, by pouczyć małego
Bobbyego zabijania - żartuje Bryce.
Większość stanowisk zajmują jednak mężczyźni, którzy otwierają
ciągły ogień do tarcz przedstawiających rzeczywiste postaci: Osamę
bin Ladena, Hillary Clinton, dr. Phila z telewizji. Trzech strzela z
magnum kaliber .44, broni tak potężnej, że słuchawki podopiecznych
Coopera szczelnie przylegają do uszu, gdy padają serie wystrzałów.
- Seryjny morderca, seryjny morderca, seryjny morderca - szepcze
Adam, mijając strzelców.
Sprzęt nieco dezorientuje mężczyzn, szczególnie zaś słuchawki,
które w pewnych momentach wzmagają dźwięki, a w innych
całkowicie wyciszają, by ochronić uszy przed nadmiarem hałasu.
Stanowią słuchowy odpowiednik światła stroboskopowego.
Pistolety z kolei są ciężkie i zimne.
Cooper zajmuje stanowisko położone najdalej od wejścia,
przypina niebieską sylwetkę i naciska przełącznik, dzięki któremu
mechanizm z bloczkiem odsyła ją na drugi koniec pomieszczenia.
- Pistolet trzyma się w ten sposób - mówi, ściskając broń w
prawej, niemal wyprostowanej ręce. - Lewą ręką blokuje się prawą.
Potem trzeba się uspokoić, odbezpieczyć pistolet, namierzyć cel i
nacisnąć spust. - Cooper robi to raz za razem.
Opróżnia cały magazynek, a mosiężne łuski spadają na wszystkie
strony, odbijając się od ścian. W końcu przerywa, opuszcza pistolet,
ponownie naciska przełącznik i przyciąga tarczę. W dwóch
najbardziej centralnych polach wyznaczonych okręgami widnieje
piętnaście rozmieszczonych tuż obok siebie dziur.
Kurt pogwizduje z podziwem.
- Cholera, to się nazywa celność.
Na twarzy Coopera pojawia się uśmiech.
- Faktycznie, muszę przyznać, że jest całkiem nieźle. Wystrzelam
jeszcze jeden magazynek, a potem ustawię was, chłopaki, na
osobnych stanowiskach.
Mężczyźni przytakują, jednak wyłącznie z grzeczności, a gdy
Cooper odwraca się, by postrzelać, wbijają wzrok w Adama,
skłaniając go do rozpoczęcia rozmowy. Adamowi niezbyt podoba się
pomysł konfrontacji z uzbrojonym mężczyzną.
- Hmm, Cooper - zaczyna ostrożnie. - Chcielibyśmy z tobą o
czymś pomówić.
- Tak? - odpowiada Cooper, unosząc pistolet i oddając pierwszą
serię.
Adam zbiera się na odwagę.
- Wiemy o sprawie zajęcia farmy. Widzieliśmy notę i zastępcę
szeryfa, który ją zostawił. - Przerywa, czekając na reakcję, lecz
Cooper nie przestaje strzelać.
- Mamy dobrą wiadomość: wpadliśmy na kilka świetnych
pomysłów, jak temu zaradzić - dodaje entuzjastycznie Bryce.
Ręka Coopera nagle opada, a otwory po kulach obejmują całą
sylwetkę.
- Świetne pomysły, co? - Wciąż nie odrywa wzroku od tarczy. -
Dzięki, chłopaki, to miło z waszej strony, ale całkowicie panuję nad
sytuacją. To jak, może pójdziecie na stanowiska i spróbujecie
postrzelać?
- Myśleliśmy raczej o czymś innym - oświadcza stanowczo Kurt.
- Sądzimy, że powinniśmy spędzić resztę popołudnia w twoim biurze i
skutecznie zabrać się do roboty, zanim stracisz farmę.
Cooper opuszcza broń i patrzy na mężczyzn. Jego oczy są
wąziutkie jak szparki, przepełnione najwyższą pogardą.
- A jaki niby miałoby to sens? Gówno wiecie o krowach i
hodowli.
Simon, Bryce i Jesse cofają się o kilka kroków. Wtedy Cooper
zdaje sobie sprawę, że ich przestraszył.
- Posłuchajcie, panowie. Nie chcę wyjść na niewdzięcznika, ale to
prywatna sprawa, a na dodatek nie macie o niej bladego pojęcia.
Faktycznie, było ciężko, ale dzisiaj udało mi się to wyprostować. I na
tym koniec.
- Powiesz nam w jaki sposób? - pyta Kurt.
- Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, bank zgodził się dać mi
jeszcze trochę czasu, a po waszym odjeździe zamierzam zorganizować
aukcję. Sprzedam trochę bydła i sprzętu, zdobędę gotówkę na spłatę
zadłużenia i zacznę wszystko od nowa.
Kurt nie wygląda na przekonanego.
- Wszyscy farmerzy tak robią - dodaje Cooper.
- I plajtują - uzupełnia Kurt, wyjmując kalkulator. Potrząsa głową,
gdy uświadamia sobie, że nie dysponuje przecież żadnymi liczbami. -
Posłuchaj, nie mam pojęcia, ile możesz dostać na aukcji za krowy i
maszyny - mówi - ale zdrowy rozsądek mi podpowiada, że nie
wystarczy tego na spłatę długu i zakup nowego bydła i sprzętu. A czy
w ogóle uwzględniłeś podatek dochodowy, który będziesz musiał
zapłacić? Nic tu się nie trzyma kupy. I nic ci nie zostanie, żeby zacząć
od nowa.
Jesse wysuwa się do przodu. Przemawia do Coopera jak do
pisarzy, którzy nie znoszą krytyki.
- Kurt chce chyba powiedzieć, że nie masz nic do stracenia,
pozwalając nam sobie pomóc. Jeśli połączymy siły, założę się, że
rozwiążemy ten problem raz na zawsze.
Cooper milknie.
- Wiem, że być może patrzysz na nas jak na lalusiów z miasta -
wtrąca się Adam. - Ale my też coś potrafimy. Ja robię doktorat z
ekonomii. Walt jest producentem. Kurt ma własną firmę
informatyczną.
- I ocaliłem już od bankructwa trzy przedsiębiorstwa - uzupełnia
Kurt.
- Przejrzyjmy tylko razem księgi - przekonuje Adam.
Wokół rozbrzmiewają odgłosy wystrzałów, przyciągania i
odsyłania tarcz, uchodzącej z mężczyzn frustracji. Nagle Cooper
odczuwa zmęczenie, śmiertelne zmęczenie. Przez dłuższą chwilę
wpatruje się w podziurawioną przez siebie tarczę.
- Chyba nie zaszkodzi trochę się w tym rozejrzeć - mówi, a
napięte mięśnie jego twarzy powoli się rozluźniają. Doznaje
nieskrywanej ulgi.
Znów w kuchni. Martha i Lucy przygotowują przyjęcie: układają
kwiaty, myją warzywa, zawijają sztućce w serwetki. Beatrice właśnie
zamówiła dwadzieścia pięć kilo żeberek i skontaktowała się z
ostatnim sąsiadem, ustalając, kto co przynosi.
Proponuje dziewczynom spacer.
- Dziewczęta, może pokażę wam miejsce potańcówki? - pyta. - To
tylko kilometr stąd.
Martha i Lucy przez cały dzień na to czekały, więc pośpiesznie
wybiegają z kuchni. Osuszają ręce, chwytają kurtki i nawołują Tora i
Tapa, które pędzą, zachwycone perspektywą spaceru.
Ruszają żwirową ścieżką, mijają przejście dla bydła i wychodzą
na drogę. Niebo jest cudownie czyste, a z oddali słychać rozmaite
odgłosy - zabawy dzieci na sąsiedniej farmie, krowich dzwonków z
drugiej strony wzgórza, ciężarówki mozolnie podjeżdżającej pod
pobliskie wzniesienie.
- Na pewno spodoba wam się stara zielona obora. To wyjątkowe
miejsce - mówi Beatrice. - Gdy ją zobaczycie, to zrozumiecie.
- Dlaczego już się jej nie używa? - interesuje się Martha.
- Ależ używa się - odpowiada Beatrice. - Zamykamy tam cielęta,
a zimą przechowujemy siano. Na tej farmie nic się nie marnuje. Po
prostu to już nie jest główna obora.
- Dlaczego oddziela się cielęta od reszty stada? - pyta Martha.
- Bo jesteśmy farmą mleczną. - Beatrice wyjaśnia powoli i
cierpliwie jak cielęciu. - Mamy oddawać im to, z czego żyjemy?
Martha rumieni się, lecz nadal nie rozumie.
- A co według ciebie jedzą cielęta? - pyta Beatrice.
Lucy naśladuje dojenie, a upokorzona Martha wreszcie pojmuje,
w czym rzecz.
Mijają zepsute traktory i kosiarki, których ostrza nadawałyby się
chyba do muzeum. Martha wyobraża sobie, że kiedyś również
Beatrice będzie tylko zardzewiałym reliktem na farmie Tuckingtonów.
Docierają już prawie do szczytu wzgórza, gdy matka Coopera
wspomina, że dołączy do nich Jolene.
- To nieoceniona pomocnica. Spec od organizacji przyjęć.
Martha przeszukuje kieszenie i znajduje papierosy.
- Jolene jest dla mnie uosobieniem kobiecości - chwali dalej
Beatrice. - Jest błyskotliwa i zdolna, a przy tym ma tyle uroku, że
każdy mężczyzna czuje się przy niej mądrzejszy, wyższy i
przystojniejszy niż w rzeczywistości.
- Przydatna umiejętność - zauważa Martha, widząc oczyma
wyobraźni tłum liliputów wokół jej kostek. - A gdzie ona pracuje? -
Imaginuje sobie, że Jolene zajmuje się lukrowaniem ciasteczek.
- Jest weterynarzem.
Ze szczytu pagórka widać już położoną na jego zboczu drewnianą
oborę. Jest tak malowniczo zrujnowana, że wydaje się jakąś
romantyczną wizją obory, nie zaś miejscem, gdzie naprawdę trzyma
się krowy. Budynek urzeka sielskością i prostotą, ma lekko zapadnięty
dach i ogromne, szeroko rozpostarte, zapraszające do środka wrota.
Kobiety wchodzą, przemierzają przestronne przejście z boksami
dla cieląt po bokach, po czym kierują się na strych na siano, gdzie
odbędzie się przyjęcie. Przybycie intruzów płoszy jerzyki i szpaki,
które śmigają na zewnątrz przez wielkie okna służące do zrzucania
siana na wozy. Wewnątrz obora sprawia wrażenie wywróconej do
góry dnem łodzi - przez całość biegną krokwie, a do stropu jest jakieś
dziesięć metrów. Czuć w niej upływ czasu.
- Czy gdzieś istnieje lepsze miejsce na potańcówkę? - pyta
Martha.
Co do tego jednego Beatrice akurat się z nią zgadza. Popołudnie
jest ciepłe, a słodko pachnący wietrzyk szeleści rozrzuconym na
podłodze sianem.
- Można by umieścić kapelę na samym końcu, a bufet z jedzeniem
tu przy schodach - proponuje Martha, szeroko gestykulując.
Przymyka oczy. Wyobraża sobie, jak pełna ludzi obora będzie
wyglądała z zewnątrz albo jaki kontrast stworzą światło i gwar z
ciemnością i ciszą otoczenia.
- Obawiam się, że to się nie sprawdzi - dobiega je z tyłu głos.
Lucy i Martha odwracają się. Słowa pochodzą od dorodnej młodej
kobiety z burzą kasztanowych włosów i uroczymi dołeczkami w
policzkach, siedzącej na sporych rozmiarów kostce siana obok
schodów. Uświadamiają sobie, że wchodząc na górę, musiały ją
minąć.
- Jolene, kochanie - cieszy się na jej widok Beatrice i kieruje w
jej stronę z rozpostartymi ramionami. - Długo czekasz?
- Tylko kilka minut - odpowiada Jolene i zeskakuje, by się
przywitać. Potem niespiesznie zbliża się do Lucy i Marthy. - Mam
nadzieję, że cię nie uraziłam, wtrącając swoje trzy grosze. Po prostu
myślę, że tworzenie zatoru przy wejściu to nie najlepszy pomysł.
Rozsądniej umieścić bufet bliżej kapeli, żeby zrobił się ruch. -
Najpierw podaje rękę Lucy, a dopiero później zwraca się do Marthy. -
Więc to ty jesteś Martha.
Głos Jolene brzmi jak kołysanka, melodyjnie, a zarazem kojąco.
Jest niezwykle urodziwa, a jej nieskazitelną cerę, niebieskie oczy i
błyszczące włosy można określić tylko jednym słowem - dorodne.
- Jeśli rozmieścimy wszystko tak, jak proponujesz, będzie sięgać
zbyt głęboko na parkiet taneczny - mówi Martha. Potem wskazuje na
miejsce w połowie pomieszczenia. - A może tam?
- Hm. To też niezbyt dobry pomysł - komentuje Jolene.
- Zdecydowanie nie - zgadza się Beatrice.
Jolene prowadzi Marthę do dwóch wielkich otworów w podłodze.
- Nie ma powodu, żeby dziewczyna z miasta o nich wiedziała -
mówi. - Służą do zrzucania siana. - Wybucha dźwięcznym śmiechem.
- Tańce mogłyby się tu fatalnie skończyć!
Martha już rozumie.
- Dzięki Bogu, że tu jesteś, kochana - Beatrice zwraca się do
Jolene. - Gdyby nie ty, nasi chłopcy powypadaliby przez te dziury!
Martha przyłącza się do Lucy, która trzyma się na uboczu i
wygląda przez boczne okno. Beatrice i Jolene zdają się nie zauważać
wycofania dziewczyn. Wspólnie, jak jeden mózg, podejmują decyzje
związane z przyjęciem.
- Stoły tutaj?
- Koniecznie.
- Kwiaty na szczycie schodów?
- Doskonale.
- Czy my nie mamy tu nic do powiedzenia? - pyta Martha.
- Na pewno nie z takiej odległości - odpowiada Lucy. - Wracaj
tam i staw im czoło.
Martha bierze głęboki wdech. Bądź asertywna. Jesteś Sharon
Stone w Nagim instynkcie - motywuje się. - Z tym, że w bieliźnie.
Wie, że wybór roli nie jest zbyt trafny, więc by dodać sobie odwagi,
zapala papierosa. Zaciągając się po raz pierwszy, odczuwa ulgę, za
drugim razem - napięcie całkiem z niej uchodzi.
To tylko potańcówka, powtarza sobie. Potem dobiega ją krzyk.
- Zwariowałaś? - wrzeszczy Beatrice. - W oborze się nie pali!
Chcesz nas puścić z dymem?
Marcie robi się przykro. Oczy jej wilgotnieją, zbiega na dół i
wypada z obory. Słyszy, jak Beatrice gdera, a na koniec rzuca uwagę,
że przydałby się obóz dla prawdziwych kobiet. Lucy dogania
przyjaciółkę, która nie odeszła daleko.
- Skończona suka - mówi, choć nawet ona nie może uwierzyć, że
Martha zapaliła w oborze. Siadają na zboczu. - Już w porządku?
Martha przecząco kręci głową.
- Wiesz, co jest najgorsze na Południu? Kobiety.
Jolene i Beatrice pojawiają się we wrotach obory, jakby wyczuły,
że o nich mowa.
- Posłuchaj, Martho, przepraszam, że tak na ciebie napadłam -
mówi Beatrice. - Po prostu zaskoczyło mnie, że można zrobić coś
tak... tak...
Martha podnosi się i tuż przed nią zdeptuje papierosa.
- Możemy zamienić słowo na osobności? - Prowadzi Beatrice za
oborę. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego sprzeciwia się pani
wszystkim moim pomysłom.
- Nie bądź śmieszna - odpowiada Beatrice.
- Nie jestem. Za co mnie pani tak nie lubi?
- Moja droga, nie znam cię na tyle, żeby cię nie lubić. Wybacz,
jeśli cię uraziłam, bo nie przepadam za paleniem obór, ale taka już
jestem.
Martha zamyka oczy. Ta rozmowa prowadzi donikąd.
- I szczerze mówiąc - dodaje Beatrice, wyzywająco unosząc brodę
- nie przywykłam, żeby się tak do mnie zwracano, i nie podoba mi się
to. - Odwraca się gwałtownie, po czym wychodzi zza obory. Wspina
się na wzgórze, kierując się w stronę drogi prowadzącej do domu.
- Zostań - szepcze Martha do Tora i Tapa, próbując przeciągnąć
je na swoją stronę, lecz one już pędzą za swoją panią.
- Cholera, co ty jej właściwie powiedziałaś? - pyta Jolene.
- Niestety, nawet w połowie nie to, co chciałam.
- Ona ma siedemdziesiąt lat! - klaruje Marcie Jolene, jakby
tłumaczyła coś dziecku. - Przydałoby się trochę szacunku. - Biegnie,
by dogonić Beatrice.
- Powiedz mi, że ta kobieta nie zostanie na kolacji - zwraca się
Martha do Lucy. - Kiedy pomyślę, jak flirtuje z Cooperem...
- Nie przejmuj się Jolene - uspokaja ją Lucy, gdy powoli, z
wahaniem, kierują się w końcu w stronę domu, w ślad za obiema
kobietami. - Ona ci nie zagraża. To ty się podobasz Cooperowi.
- Nie zagraża - powtarza Martha, patrząc na idealny tyłeczek
Jolene, kołyszący się nad długimi nogami. - Nie zagraża. Nie zagraża.
Gdy cztery kobiety docierają już niemal do drogi dojazdowej do
domu, z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka Coopera. Adam siedzi
obok niego, a reszta mężczyzn podąża za nimi drugim samochodem.
- Ciekawe, dlaczego tak wcześnie wrócili - mówi Martha.
Cooper zwalnia, by się szybko przywitać. Uśmiecha się uprzejmie
do Jolene, lecz zwraca się do Marthy.
- Mam nadzieję, że będziesz wyrozumiała, jeśli trochę się
spóźnimy - mówi. - Mamy jeszcze z chłopakami parę spraw do
załatwienia.
Gdy Adam macha do Lucy, Jolene wydaje się, że to do niej, więc
z entuzjazmem odpowiada. Lucy sztywnieje.
- Widziałaś? - szepcze do przyjaciółki.
- Ona ci nie zagraża - odpowiada Martha, przedrzeźniając Lucy.
- Nie zagraża.
Kantorek Coopera jest zagracony i zapuszczony. Na ścianach
wiszą jakieś pożółkłe tabele udoju, a na półkach walają się wycinki z
pisma „National Dairyman" z przynajmniej dziesięciu lat. Mężczyźni
z trudem zajmują miejsca na przeładowanych meblach: metalowym
biurku, sfatygowanej szafie na dokumenty i trzech stołkach. Cooper,
Adam i Kurt stoją oparci o ściany.
- Od czego zaczynamy? - pyta Cooper, nagle przytłoczony
zaistniałą sytuacją.
- Może nam opowiedz, od czego twoim zdaniem zaczęły się
problemy - proponuje Jesse.
Wtedy Cooper zaczyna zrzucać z siebie ciężar kłopotów. Mówi,
że odkąd przejął farmę po śmierci ojca, zyski spadały - powoli, ale
nieprzerwanie. Nie rozumie dlaczego. Przecież robi wszystko
dokładnie tak jak ojciec: hoduje tyle samo krów, przeznacza taki sam
areał gruntów pod uprawę zbóż, używa tej samej paszy, firmy
przewozowej i mleczarni, rasa krów i proces hodowli również
pozostały niezmienione - wszystko jest jak dawniej.
- Już w tym może tkwić problem - zauważa Adam. - Wygląda na
to, że prowadzisz farmę w sposób naśladowczy, nie twórczy.
- Inaczej nie potrafię - odpowiada Cooper.
- To nie oznacza, że takie postępowanie musi być zawsze błędne -
wtrąca się Kurt. - Jednak istnieje prawdopodobieństwo, że nie
wykorzystujesz niektórych możliwości.
Od tej chwili, za zgodą Coopera, mężczyźni rozpoczynają
wytężoną pracę polegającą na rozpatrywaniu wszystkich aspektów
działalności farmy Tuckingtonów i analizowaniu każdej standardowej
procedury. Zajmuje im to cały wieczór i sporą część nocy.
Następnego dnia ponownie się zbierają, by kontynuować
posiedzenie. Zajęcia przewidziane programem obozu wykonują teraz
pomocnicy Coopera, więc mężczyźni mogą się całkowicie poświęcić
studiowaniu tabel udoju, sprawdzaniu ofert konkurencyjnych
mleczarni czy spółdzielni mleczarskich oraz wyszukiwaniu pasz w
Internecie.
Kalkulują zalety innego wykorzystania gruntów, biorą pod uwagę
uprawy rynkowe, zbierają dane o innych rasach krów i analizują
każdy etap produkcji mleka. Okazuje się, że w ciągu ostatnich pięciu
lat produkcja mleka na farmie Tuckingtonów spadła z przeciętnego
poziomu około dwudziestu dziewięciu litrów dziennie od każdej
krowy do dwudziestu siedmiu, przy czym Simon poinformował ich,
że średnia w regionie wynosi prawie trzydzieści jeden.
Dowiadują się, że ceny mleka są najwyższe jesienią i zimą, bo
więcej pije się go w szkołach na lunch. Oznacza to, że Cooper
powinien wprowadzić zasadnicze zmiany w procesie hodowli.
Simon jest wyjątkowo zadowolony, gdy odkrywa stronę urzędu
geologicznego z oznaczonymi kolorami satelitarnymi mapami
zagospodarowania terenu, które dostarczają szczegółowych informacji
dotyczących składu chemicznego gleb, niezwykle pomocnych przy
podejmowaniu decyzji, czym je obsadzić. Znajdują spółdzielnię
mleczarską, która płaci znacznie więcej za mleko niż mleczarnia, z
którą rodzina Coopera współpracowała od pokoleń.
- Chciałbym, żebyś przemyślał jeszcze jedną rzecz - mówi Kurt. -
Zakup specjalnego oprogramowania dla rolników.
- To chyba zbyt kosztowne - odpowiada Cooper.
- Opłaci się - wyjaśnia Kurt, który już wcześniej zadzwonił do
swojej firmy i stworzył zespół do pracy nad tym projektem. -
Najnowsze programy dotyczące produkcji mleka mogą tak usprawnić
wszystkie operacje, że efekt przejdzie twoje wyobrażenia. Pomyśl, że
każda krowa na farmie ma transponder, który kontroluje ilość
spożywanej przez nią paszy, wytwarzanego mleka, zawartość tłuszczu
w mleku itp. To ci umożliwi śledzenie historii hodowli, tworzenie
zapasu nasienia - wszystko.
Cooper nadal sprawia wrażenie przybitego, lecz jest przepełniony
wdzięcznością.
- A jeśli nie masz nic przeciwko temu - ciągnie Kurt - zostanę tu
jeszcze ze dwa tygodnie i pomogę ci zainstalować ten system. - Nim
Cooper znalazł powód, by zaprotestować, Kurt dodał: - Wziąłem już
w pracy wolne, więc z przyjemnością to zrobię.
ROZDZIAŁ 12
Mężczyźni żenią się z kobietami w nadziei, że te się nie
zmienią. Kobiety wychodzą za mąż z nadzieją, że oni tak.
autor nieznany
Mija już północ, gdy Martha przemyka się na dół, do barku,
nalewa sobie pełną szklaneczkę whisky i wspina się na palcach z
powrotem do swojego pokoju. Szczotkuje włosy, przy czym pokrzepia
się sporą ilością drinka.
Zbiera się na odwagę, otwiera drzwi sypialni i ostrożnie, na boso,
przemierza oświetlony przez księżyc korytarz. Mija sypialnie swoich
podopiecznych, kanapę, na której całowali się z Cooperem, a także
łazienkę z cieknącym kranem, by wreszcie dotrzeć do celu - jego
pokoju. Waha się, więc powtarza sobie w myślach, że za dwa dni
wyjeżdża, a przecież musi wiedzieć, na czym stoi.
Wychyla szklaneczkę do dna, odstawia ją na parapet, po czym -
bez zastanowienia - chwyta za gałkę i wślizguje się po cichutku do
pogrążonej w mroku sypialni Coopera, zamykając za sobą drzwi.
Przez kilka sekund stoi nieruchomo, pozwalając oczom
przywyknąć do ciemności. Potem jedną ręką przytrzymując się ściany,
a drugą badając przestrzeń przed sobą, by uniknąć zderzenia z jakimś
meblem, po omacku odnajduje drogę do łóżka Coopera.
Po kilku krokach nagle uderza głową o coś dużego i twardego,
zwisającego z góry. W panice przychodzi jej do głowy absurdalna
myśl, że Beatrice zastawiła na nią pułapkę. Wyciąga rękę i dotyka
czegoś, co przypomina szorstki, suchy męski zarost.
Odnajduje w kieszeni zapałki, zapala jedną i odkrywa, że uderzyła
w wypchany pysk jakiegoś wielkiego jeleniowatego, może łosia? Nie
jest całkiem pewna. Teraz dopiero dostrzega, że całą ścianę pokrywają
trofea łowieckie - łby, poroża, niekiedy całe wypchane zwierzęta -
rzucające straszne cienie, które wyglądają niczym bajkowe potwory.
Wszystkie stwory wpatrują się w nią szklanymi oczami.
Gdy zapałka gaśnie i upada na podłogę, Martha zdaje sobie
sprawę, że ją upuściła. Nagle bardzo jej spieszno do Coopera, więc
przesuwa się szybko, aż natrafia na krawędź łóżka. Wyczuwa rękami
wolne miejsce, wsuwa się pod kołdrę i przytula do jego szerokich
pleców. Rytm jego oddechu ulega zmianie, co oznacza, że już nie śpi.
- Na wypadek, gdybyś przywykł do cycatych dojarek, co włażą ci
do łóżka - szepcze - jestem Martha.
Cooper wypuszcza z ulgą powietrze, po czym wybucha
śmiechem.
- Myślałem, że śni mi się fantastyczny sen, i powtarzałem sobie:
„Tylko się nie obudź!" - Odwraca się do dziewczyny. - Witaj, Martho.
- Co to za muzeum przyrody nad naszymi głowami?
- Wpędziło cię do mojego łóżka, co?
- Hmm.
Cooper bierze ją w ramiona.
- Cieszę się, że tu jesteś. Miałem nadzieję, że jakimś cudem do
tego dojdzie.
- Więc dlaczego ty do mnie nie przyszedłeś?
- Dobre pytanie - odpowiada Cooper, wyraźnie zaskoczony. -
Chyba mnie nauczono, że prawdziwy dżentelmen z Południa nie
powinien włazić gościom do łóżek.
- Chyba powinnam za to podziękować twojej matce - mówi
Martha. Pieprzona Beatrice. - Wiesz, całe to gadanie o dżentelmenach
z Południa zaczyna mi już działać na nerwy.
- Dżentelmen to po prostu cierpliwy wilk.
- Mamy dziś pełnię, wilczku.
Cooper cichutko wyje.
- Wyobrażam sobie, co pomyślałaby twoja matka o kobiecie,
która się tu zakrada - mówi Martha, nasłuchując odgłosu kroków na
korytarzu.
- I pewnie masz rację - odpowiada Cooper. - Bezpośredniością nie
grzeszy. Dla niej kobiecość to umiejętność skłonienia faceta, by robił,
co ona zechce, myśląc, że to jego pomysł.
Marcie imponuje przenikliwość Coopera co do charakteru matki.
- Kobiety z Południa to kwintesencja sprytu - ciągnie chłopak. -
Dlatego uważam, że jankeski są o niebo lepsze.
Martha uśmiecha się w ciemnościach.
- Pamiętasz, co ci powiedziałem w Muzeum Guggenheima? Że
cię uwielbiam, bo zawsze mówisz to, co myślisz?
- Nie - kłamie Martha.
- To prawda. Jesteś nieustraszona!
Całują się.
- Cooper?
- Tak?
Martha przewraca się na plecy.
- Gdybyś tylko wiedział, ile whisky w siebie wlałam, żeby się tu
znaleźć, przekonałbyś się, że nie jestem nieustraszona.
Jej oczy w końcu przyzwyczaiły się do ciemności i przygląda się
ledwo widocznej galaktyce - fosforyzującym naklejkom, które Cooper
umieścił na suficie pewnie jeszcze jako dziecko. Próbuje zebrać myśli
i przypomnieć sobie mówkę, którą wcześniej przygotowała z
zamiarem wygłoszenia jej Cooperowi.
- Myślę, że jedyny sposób na nieustraszoność w miłości polega na
całkowitym zaufaniu do partnera. Przez cały tydzień starałam się
usprawiedliwić twoje zachowanie, ale teraz chcę po prostu wiedzieć:
czy twój stosunek do mnie się zmienił?
- Oj, Martho, chodzi o coś zupełnie innego - odpowiada Cooper,
przyciągając ją do siebie. Całuje ją w skroń. - Jesteś nieustraszona, a
ze mnie kompletny idiota.
Przez dłuższą chwilę leżą w ciemności, nie odzywając się do
siebie. Martha koncentruje się na sterczącym nad jej głową pysku
baribala, a Cooper szuka właściwych słów.
- Nie jestem facetem, który prosi o pomoc albo się komuś zwierza
- wyznaje wreszcie. - Nie zostałem tak wychowany i przychodzi mi to
z wielkim trudem.
- Cóż, dla mnie również zakradanie się w środku nocy do twojego
pokoju nie było zupełnie naturalne - mówi Martha. - Teraz twoja
kolej, żeby pójść na całość. - Odczekuje chwilę. - Jeśli chcesz,
przyniosę ci trochę whisky.
Cooper bierze głęboki oddech.
- Chyba musisz wiedzieć, że nie byłem z tobą całkiem szczery.
Martha sztywnieje i zbiera siły w oczekiwaniu na wzmiankę o
Jolene.
- Moja farma jest w tarapatach - wyrzuca z siebie Cooper. - I to
bardzo poważnych.
Ach, o to chodzi, myśli Martha.
- Nie chcę wyjść na gruboskórną, ale nie pojmuję, jaki ma to
wpływ na twój stosunek do mnie?
- Hmm, to nie ma wpływu na to, co czuję, ale - może to zabrzmi
seksistowsko - w końcu jestem facetem. Nie mogę się o ciebie starać,
jeśli nie jestem w stanie nic ci zapewnić, nie mówiąc już o sobie
samym.
Żaden nowojorczyk nawet przez chwilę by o tym nie pomyślał,
odkrywa Martha.
- Więc wobec tego zamierzasz mnie rzucić?
- Jasne, że nie. Chociaż kiedy to teraz mówisz, widzę, że mogłaś
mnie całkiem opacznie zrozumieć. W rzeczywistości uważałem, że
nie mam prawa się do ciebie zalecać, jeśli mój świat wali się w gruzy.
Myślałem raczej o tym, żeby trochę zaczekać... aż znowu stanę na
nogi.
- A kiedy zamierzałeś mnie zawiadomić o tej niewielkiej
romantycznej zwłoce? Chyba miałam prawo się o tym dowiedzieć? -
Martha odwraca się znów na bok, tak że ich twarze dzieli zaledwie
kilka centymetrów. - Ironia losu, co? Ściągnęłam tu tych wszystkich
facetów, żeby się od ciebie uczyli, a okazuje się, że sam się od nich
uczysz.
Gładzi go po policzku.
- Mam dla ciebie nowinę: nie zakochałam się w tobie, bo
sądziłam, że masz świetną farmę mleczną.
- Wiem. Ale, choć może wydam ci się wariatem, zależy mi, żeby
tak było. - Cooper próbuje podsumować wszystko, czego się
dowiedział w ciągu minionych dwóch dni. - Posłuchaj, Martho, choć
nie jest to przyjemne, coraz wyraźniej widzę, że mój sposób
prowadzenia farmy się nie sprawdza, ale staram się to naprawić. -
Ujmuje jej dłonie. - Proszę, daj mi jeszcze jedną szansę.
- Chyba da się to jakoś załatwić - odpowiada z uśmiechem
Martha. - Pod pewnymi warunkami.
- Wal śmiało - mówi Cooper. - Chociaż mam nadzieję, że nie
chodzi o jogę albo oczyszczanie twarzy.
- Po pierwsze, powstrzymaj swoją matkę. Po drugie, więcej mnie
nie odrzucaj. A po trzecie - Martha robi przerwę, by zebrać się na
odwagę - te wszystkie bzdury o dżentelmenach z Południa zostawiaj
za drzwiami sypialni.
- Zgoda, zgoda i jeszcze raz zgoda!
Nie śpią przez całą noc, do momentu, gdy nad wzgórzami
wschodzi słońce, a wyczerpany i szczęśliwy Cooper oświadcza, że
musi wydoić krowy. Ubiera się, siada na brzegu łóżka, bawiąc się
ciemnym lokiem Marthy - jednym z długich rozrzuconych na
poduszce kosmyków - i opowiada, jak goście przyszli mu z pomocą.
- Nie ma w tym krzty przesady - gdyby nie ty i twój zwariowany
pomysł na Obóz dla prawdziwych mężczyzn, byłbym już na dobrej
drodze, by stracić rodzinną farmę.
Martha odpowiada uśmiechem.
- Chyba się w tobie zakochuję, Martho McKenna - mówi Cooper.
- Powtórz to - szepcze dziewczyna.
Kilka godzin później Martha wymyka się z pokoju Coopera.
Skrada się korytarzem, zdziwiona, że nocny wypad uszedł jej na
sucho. Ubiera się i zbiega na dół, radośnie witając Lucy i Beatrice,
które postukują w kuchni garnkami. Beatrice odpowiada jej, wyraźnie
podkreślając, że jest już popołudnie.
Martha zerka na zegar ścienny - dwunasta dwadzieścia.
- Oj! Przepraszam, zaspałam. Coś mnie ominęło?
- Absolutnie nic - mówi Lucy, wyczuwając nutę tajemniczości w
głosie przyjaciółki. Podaje Marcie kubek kawy i bezgłośnie porusza
ustami: A mnie coś ominęło?
Martha nie ma okazji zareagować, gdy Beatrice wręcza jej
szklaneczkę po whisky, którą dziewczyna zostawiła na parapecie obok
pokoju Coopera. Jest świeżo wymyta, ogrzana ciepłem rąk kobiety.
- Martho, bądź tak dobra i odłóż ją na miejsce.
Podopieczni Marthy spędzają dzień, ciężko pracując nad
ratowaniem farmy Tuckingtonów. Walter zaopatruje komputer
Coopera w bezprzewodowe łącze internetowe i dokłada wystarczająco
dużo pamięci, by umożliwić instalację rolniczego oprogramowania,
które nowojorscy pracownicy Kurta już nabyli, a obecnie dostosowują
do potrzeb farmy.
Simon nadal prowadzi analizę geologiczną, oznaczając kolorami
mapę gospodarstwa - pole po polu, według kryterium składu
chemicznego gleby. Bryce szkicuje logo i projektuje etykiety,
natomiast Adam testuje algorytmy, by można było dokonywać
obliczeń wysokości produkcji.
Kurt z Cooperem wyjeżdżają do miasta. Negocjują z bankierami,
przekonując ich do cofnięcia decyzji o zajęciu farmy za pomocą
weksli od nowojorskich finansistów, chętnych do inwestycji
przyjaciół Kurta.
Lucy z Marthą dowożą do starej obory jedzenie i pod czujnym
okiem Beatrice zaczynają dekorować pomieszczenie na potańcówkę.
Dziewczyny z niecierpliwością czekają, aż kobieta zostawi je same,
dając im możliwość porozmawiania o wspólnej nocy Marthy i
Coopera, lecz nic takiego nie następuje.
Beatrice skwapliwie nadzoruje układanie kwiatów, składanie
serwetek, poprawia obrusy rozpostarte przez Lucy i Marthę na stole
oraz barze. Za to efekt przechodzi oczekiwania - obora wygląda
romantycznie i odświętnie z drewnianymi skrzynkami czerwonych
pelargonii na parapetach, uczepionymi belek sznurami lampek i
porozstawianymi gdzieniegdzie dzbanami słoneczników.
Dopiero późnym popołudniem wracają do domu, by się przebrać.
Spędzają wreszcie chwilę na osobności, poza zasięgiem uszu Beatrice.
Martha przymierza strój na wiejską zabawę, zakupiony u Barneysa
dwa dni przed wyjazdem z Nowego Jorku: szeroką, szykowną
spódnicę i obcisłą białą bluzkę z głębokim dekoltem.
Tymczasem Lucy przykłada ucho do drzwi, nasłuchując
skrzypienia desek podłogi. Gdy się w końcu upewnia, że nie mają
towarzystwa, rzuca się na łóżko.
- Gadaj! - żąda, a Martha odpowiada jej, śpiewając z nosowym
wiejskim akcentem:
- I'm just a girl who can't say no\* - Tańczy po pokoju,
wymachując spódnicą, i wyjawia szczegóły miłosnej nocy. Jest w
siódmym niebie, gdy opowiada o Cooperze, a jednocześnie się ubiera.
- Mogłabym zagrać główną rolę w Oklahomie. Fajna ta spódnica,
prawda?
- Tak, tak, bardzo - odpowiada Lucy, którą bardziej ciekawi
romans przyjaciółki z Cooperem niż jej ubranie. Nie przepada za
chodzeniem po sklepach, więc włożyła sukienkę typu futerał, którą
ma już ponad dziesięć lat - prostą, błękitną, sięgającą tuż ponad
kolana, z kwadratowym dekoltem obszytym maleńkimi stokrotkami. -
Opowiedz, jak to wspaniale być z takim facetem jak Cooper.
- Wiesz, nic się nigdy nie układa tak, jak sobie wymyślisz -
odpowiada Martha, robiąc minę do lustra w trakcie malowania rzęs
tuszem. - Cooper nie ma tych wad, do których się przyzwyczaiłyśmy
u znajomych facetów, ale z kolei nie ma ich zalet.
- Jakich?
- No, po pierwsze, nasze mieszczuchy potrafią rozmawiać o
uczuciach.
- Hmm. Tydzień temu nazwałabyś to mazgajstwem.
- Więc wyobraź sobie, że to się nie zdarzyło i masz Coopera. Jest,
rzecz jasna, bardzo męski i szarmancki, ale nie najlepszy, gdy chodzi
o emocje - wyjaśnia Martha, opisując, jak chłopak gotów był raczej
zaryzykować ich kiełkującą znajomość, niż przyznać się do swoich
niepowodzeń.
* „Taka już jestem, że nie umiem odmówić!"
- Naprawdę nie można jednego z drugim pogodzić? - jęczy
zawiedziona Lucy.
- Najwyraźniej nie! No jak, gotowa? - pyta Martha, chwyta
przyjaciółkę za rękę i podrywa z łóżka.
Na dole Beatrice wygląda przez kuchenne okno. Obserwuje
burzowe chmury, które zbierają się nad pobliskimi wzgórzami.
- Czyż burza nie jest piękna? - pyta. Gdy wypowiada te słowa,
niebo ciemnieje i nabiera fantastycznego fioletowo-szarego koloru.
- Bardzo - odpowiada Martha, wyobrażając sobie nawałnicę, jaka
się rozpęta, gdy Beatrice się dowie, że jej syn się w niej zakochał,
zresztą z wzajemnością.
- Cóż, ta przeszła bokiem na wschód - mówi Lucy. - Widzicie, w
którą stronę zwraca się górna część chmur w kształcie kowadła?
Można po tym poznać, dokąd skieruje się burza.
- Boże, skąd ty to wszystko wiesz? - pyta z podziwem Martha. Na
próżno stara się sobie przypomnieć jakąkolwiek informację pomocną
w przewidywaniu pogody.
Rudy, pręgowany kot zeskakuje z płotu, wywołując u Marthy
przypływ tęsknoty za domem. Brakuje jej Hannibala i po raz pierwszy
uświadamia sobie, jaka odległość dzieli Nowy Jork od Wirginii
Zachodniej.
- Cholerny kocur, zrobił sobie z mojego ogrodu wychodek - piekli
się Beatrice, po czym gwiżdże na Tora i Tapa, by przepędziły intruza.
Kiedy dziewczyny pojawiają się w oborze, kapela już się
rozgrzewa. W środku pełno jest sąsiadów i przyjaciół, którzy popijają
orzeźwiające koktajle i przytupują w takt muzyki.
Martha od świtu nie widziała Coopera, a gdy dostrzega go na
scenie, przygląda się, jak czule trzyma kontrabas - niczym postawną
kobietę - i marzy, by znaleźć się w jego objęciach zamiast
instrumentu. Chłopak uroczo kiwa głową w rytm muzyki, przymyka
oczy, żeby dotrzymać kroku rozbawionemu bandżo, które wciąga w
ożywioną rozmowę mandolinę, skrzypce, gitarę i coś, czego Martha
jeszcze nie zna - drumlę.
Muzycy grają bluegrass, Hillbilly, ragtime i old-timey. Żwawo
przebierają palcami, pracują całymi ciałami, aż na ich czoła występuje
kroplisty pot, zupełnie jak w kreskówkach.
Na komendę Beatrice rozpoczyna się taniec w cztery pary.
Najpierw mężczyźni ustawiają się po jednej stronie strychu, a kobiety
po drugiej, kłaniając się sobie z zachowaniem odpowiedniej
odległości. Gdy jednak nawoływania Beatrice stają się częstsze i
bardziej skomplikowane -Do-si-do! Allemande! Circle borne! - pary
się łączą, parkiet zmienia w wymyślny kalejdoskop migających figur i
wzorów, a solidna podłoga ugina się pod ciężarem tak wielu tancerzy.
Adam rozmawia z Jessem. Trzyma się na uboczu. Tancerze
przypominają mu czasy gimnazjum, kiedy jako nieśmiały chłopak
chował się z kolegami pod sceną, gdzie wspólnie komentowali
dziewczyny, zamiast poprosić je do tańca.
Kobiety z Neoli pięknie dziś wyglądają - w wyjściowych
sukniach i z mocno umalowanymi rzęsami przypominają lalki.
Najładniejsza z nich, Jolene, wyłania się z tłumu, lekko odurzona
piwem. Prosi Adama do tańca. W szkole taka dziewczyna nigdy nie
zwróciłaby na niego uwagi, ale teraz, tuż przed trzydziestką, nie jest
już tak wybredna.
Adam grzecznie odmawia, tłumacząc, że pierwszy taniec obiecał
Lucy. Rozgląda się po strychu w poszukiwaniu dziewczyny.
Dostrzega ją po drugiej stronie parkietu. Zaśmiewa się z czegoś z
Marthą. Obie stoją przy zespole, naśladując grę Coopera.
Adam nagle zdaje sobie sprawę, że Lucy wygląda olśniewająco z
wysoko upiętymi włosami i odsłoniętą smukłą szyją. Widać, że
szczęście przyjaciółki sprawia jej wielką radość. Jej twarz rozjaśnia
beztroski uśmiech, którego chłopak niemal już nie pamięta. Dlatego
zastanawia się, czy w jakiś sposób nie przyczynił się do jego
zniknięcia. Przypomina sobie rozczarowanie Lucy w walentynki.
Na co ja, do cholery, czekam? - doznaje iluminacji. Wie, że
wkrótce skończy rozprawę doktorską, co wiąże się z niezliczonymi
możliwościami pracy, lecz nie ma drugiej takiej Lucy, która przecież
jest dla niego wszystkim. Natychmiast postanawia się oświadczyć.
Jeszcze tego wieczoru. Stara się wymyślić coś romantycznego, ale
zawodzenie chuderlawego wokalisty - „Dlaczego nie kochasz mnie
już jak dawniej?" - nie pozwala mu się skupić. Udaje się więc do
pustego silosu przy oborze, gdzie panuje spokój. Chodzi w kółko i
ćwiczy.
- Lucy - mówi na głos - nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć...
Lucy, chyba wiesz, co do ciebie czuję... Lucy, jesteśmy ze sobą już
ponad dwa lata... Wyjdź za mnie, Lucy - postanawia wreszcie.
Jego słowa przyjemnie odbijają się echem, są zdecydowane,
proste i konkretne.
- Popatrz tylko na mojego braciszka - mówi Martha, przyglądając
się, jak Jesse przemyka obok z jakąś ślicznotką w objęciach.
Lucy rozgląda się za ich podopiecznymi, którzy flirtują na całego
i usłużnie przynoszą drinki. Miejscowe dziewczyny otaczają ich ze
wszystkich stron, trzymają pod rękę, śmieją się z dowcipów,
pochylają, by szepnąć coś do ucha.
- Nie mogę uwierzyć, że to faceci z twoich nieudanych randek.
- Żartujesz! - odpowiada Martha.
Zespół gra teraz jakąś piosenkę country-western i tancerze się
rozchodzą.
- Trzeba przyznać, że lekcje two-stepa Beatrice okazały się
nieocenione - mówi Lucy.
- Spójrz, nieźle sobie poczynają.
Martha niechętnie przyznaje jej rację, patrząc, jak Simon pewnie
obraca w tańcu dziewczynę w rozkloszowanej spódnicy.
- Obóz dla prawdziwych mężczyzn przeszedł moje oczekiwania.
- Adam też zachowuje się zupełnie inaczej - dodaje Lucy.
Wyciąga szyję, by dostrzec go w odległych zakamarkach strychu. -
Gdzie on się właściwie podział? Jeszcze nawet nie zatańczyliśmy.
Gdy zespół robi sobie przerwę, Cooper przemierza strych w
poszukiwaniu Marthy. Beatrice zastępuje mu drogę, podając szklankę
lemoniady.
- Dzięki, mamo - odpowiada, odbierając szklankę z oczami nadal
utkwionymi w Marcie, która kieruje się w jego stronę.
- Wspaniale grałeś, kochanie - mówi Beatrice, przysuwając się
bliżej. - Mogę cię prosić na słówko?
Martha nieco zwalnia, niepewna, czy jest mile widziana, lecz
Cooper wyciąga do niej rękę ponad ramieniem matki. Po chwili
dziewczyna stoi już u jego boku.
- Ślicznie wyglądasz - mówi, delikatnie całując ją w usta.
Beatrice stanowczo odwraca głowę, sugerując synowi, by przeszli
porozmawiać na osobności, lecz Cooper się nie zgadza.
- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, możesz to zrobić w
obecności Marthy - zwraca się do matki.
- Cóż, miałam nadzieję, że poprosisz Jolene do tańca - mówi
Beatrice. - Jestem pewna, że Martha nie miałaby nic przeciwko temu.
Myślę, że to niegrzecznie tak zaniedbywać starych przyjaciół tylko
dlatego, że odwiedzili cię nowi.
- Grałem, mamo. Nikogo nie zaniedbuję - odpowiada Cooper,
czując, że Martha łowi każde jego słowo. - W każdym razie obawiam
się, że karnet mam już na ten wieczór zapełniony. - Udaje, że do niego
zagląda. - Martha, Martha, Martha, Martha, Martha.
Martha uśmiecha się triumfująco do Beatrice. Jego karnet jest już
na zawsze zapełniony, kochana.
Beatrice unosi podbródek i odchodzi w kierunku bufetu, jakby ta
rozmowa nigdy się nie odbyła.
Wkrótce kapela znów zaczyna grać, a Jolene, kołysząc biodrami,
zbliża się do Marthy.
- Kto to jest? - pyta, wskazując wzrokiem Kurta.
Martha podziwia jej tupet, lecz nie potrafi określić, czy Kurt
naprawdę wpadł Jolene w oko, czy ta chce tylko udać brak
zainteresowania Cooperem.
- Ma na imię Kurt. Nie ma partnerki, jest bystry, świetnie mu się
powodzi... i zostaje na farmie Tuckingtonów jeszcze dwa tygodnie.
Jolene uważnie mu się przygląda.
- I jeszcze mała wskazówka: kiedyś powiedział mi, że uwielbia
kobiety o smutnych oczach - dodaje Martha, podając gałązkę oliwną
na zgodę. - Z przyjemnością cię przedstawię.
- Nie trzeba - odpowiada Jolene, wygładzając dłońmi spódnicę.
Gdy unosi głowę, z jej twarzy znika uśmiech i zmierza w stronę
Kurta z taką miną, jakby właśnie zdechł jej ukochany szczeniaczek.
Martha wybucha śmiechem. Szczerze podziwia Jolene za
umiejętność wczuwania się w rolę.
Podczas kolejnej przerwy zespołu Martha ciągnie Lucy i Coopera
na zebranie instruktorów obozu. Zbiegają na dół, mijają zagrody dla
cieląt, po czym wychodzą na zewnątrz, na pachnące wieczorne
powietrze Wirginii Zachodniej. Na niebie kłębią się chmury, więc
Martha prowadzi przyjaciół wzdłuż obory na zbocze pagórka,
osłonięte jeszcze spadzistym dachem budynku.
- Wznieśmy toast - mówi, unosząc butelkę. - Za Obóz dla
prawdziwych mężczyzn!
- Za Obóz dla prawdziwych mężczyzn - powtarzają przyjaciele.
Martha pociąga spory łyk piwa, upojona sukcesami minionego
tygodnia, a szczególnie tym jej i Coopera.
- I za najlepszych na świecie instruktorów.
- Racja - zgadza się Cooper.
- Cały czas jestem w szoku, że to wypaliło - mówi Lucy.
- Cóż, to fakt - odpowiada Cooper. - Zauważyłyście, jak chłopaki
świetnie sobie radzą? Dziewczyny za nimi szaleją. A ja z radością
melduję, że każdy uczestnik obozu zaliczył podstawowy kurs z
zakresu mechaniki samochodowej, stolarki, instalacji elektrycznych i
posługiwania się bronią. Oczywiście z wyjątkiem Bryce'a.
- Biedny Bryce - lituje się Lucy.
- Poradzi sobie - zapewnia Martha. - To twórczy facet z dobrą
pracą i dużą klasą. Większości kobiet to wystarczy.
Cooper przytakuje ruchem głowy.
- Za rok mogę znów zorganizować Obóz dla prawdziwych
mężczyzn, kiedy tylko zechcecie.
- Za rok? - dziwi się Martha. - A może za miesiąc?
- Zaraz, zaraz - przerywa Lucy. - Chcę jeszcze porozmawiać o
tym obozie. Kto waszym zdaniem najwięcej z niego wyniósł?
- Czyli który uczestnik najbardziej się zmienił? - pyta Cooper.
- Tak.
- To jasne - odpowiada Martha.
Adam wraca na strych z mocnym postanowieniem działania.
- Widziałeś gdzieś Lucy? - pyta Jessego.
- Przed chwilą cię szukała - odpowiada Jesse. - Chyba wyszła z
Marthą na zewnątrz.
- Poszukam jej - mówi Adam, który jak najszybciej chce mieć
wszystko za sobą, póki starcza mu odwagi.
Wychodzi z obory, zrywa garść rosnących przy ścianie stokrotek,
po czym podąża za dobiegającym zza obory głosem Lucy, donośnym i
rozbawionym. Przy rogu budynku zatrzymuje się, żeby zebrać myśli i
jeszcze raz przećwiczyć oświadczyny. Zerwał się wiatr, pada deszcz, a
jego przyszła żona znajduje się zaledwie kilka kroków od niego.
Szykuje się do przerwania jej rozmowy, gdy słyszy słowa Coopera.
- Pewnie, Kurt zrobił duże postępy, ale przecież już na początku
nie było z nim tak źle.
- Zastanów się, Lucy - zachęca Martha. - Kto był w naprawdę
kiepskiej formie?
- Chyba wszyscy?
- Naprawdę nie wiesz? - dziwi się Cooper.
- Miłość jest ślepa - stwierdza Martha. - Dam ci wskazówkę:
przewody rozruchowe.
Cooper przedrzeźnia falsetem:
- Tam w lesie coś się czai, tak bardzo się boję.
Lucy otwiera usta ze zdziwienia.
- To Adam zrobił największe postępy?
- Zdecydowanie najszybciej - potwierdza Cooper.
- Racja - zgadza się Martha. - Za Adama.
Cooper pierwszy zauważa Adama, który wychodzi zza rogu
akurat wtedy, gdy cała trójka wznosi za niego toast, stukając się
butelkami. Jeśli chłopak nie wierzył dotąd w to, co usłyszał, panika,
jaką dostrzega na twarzach przyjaciół, rozwiewa jego wątpliwości.
- Przywiozłaś mnie tu jako kursanta? - pyta Lucy.
- Daj spokój, tylko się nabijaliśmy - mówi Cooper, lekko się
jąkając.
- Opowiedziałaś im o naszym wyjeździe w walentynki?
- Tylko dla żartu - tłumaczy Cooper.
Adam patrzy na niego z ukosa i pyta:
- Jakim prawem mnie krytykujesz? Przecież pomogłem ci ocalić
dupę. - Przenosi spojrzenie na Lucy, zawstydzony, że Cooper i Martha
wiedzą o jego porażkach podczas fatalnej wyprawy. - Okłamałaś
mnie, że jedziemy tu tylko na wakacje?
- Adamie, wszystko ci wytłumaczę...
- Okłamałaś mnie! - powtarza chłopak.
- Chwileczkę, Adamie - wtrąca się Martha. - Lucy nie chciała tego
zrobić. To ja ją namówiłam.
- A co to za różnica? - pyta, czując się okropnie głupio. Upuszcza
stokrotki na ziemię.
- Adamie, daj spokój, robisz z igły widły. Przyłapałeś nas na
głupocie i braku wrażliwości i przepraszamy cię za to - mówi Lucy. -
Ja cię przepraszam.
Adam odwraca się i odchodzi.
- Adamie, poczekaj chwilę - woła Martha. - Rozumiem, że jesteś
wściekły, i masz do tego prawo. Ale Lucy też. Przecież wiadomo, że
ona zupełnie nie umie kłamać, więc wyobraź sobie, ile ją to
kosztowało, żeby cię tu ściągnąć.
- Więc to moja wina, że moja dziewczyna mnie oszukała? Nie
sądzę. - Adam patrzy na nich z odrazą i odbiega.
Lucy zrywa się za nim, ale waha się, nie wiedząc, co robić.
- Daj mu trochę czasu - mówi Cooper. - Musi ochłonąć.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnia Martha.
- Nie będzie. Nic już nie będzie dobrze.
- Nie zapominaj, że Adam nie jest bez winy. Jego wyjazd na obóz
nie był nagrodą za dobre sprawowanie. Był egocentrycznym dupkiem
i ignorował twoje potrzeby - przypomina Martha. - Ty tylko chciałaś
wszystko naprawić. A co do obozu, to bynajmniej nie była pomyłka.
Czy Adam kiedykolwiek tak o ciebie dbał?
Martha obejmuje Lucy, lecz ta odtrąca jej rękę i biegnie za swoim
chłopakiem.
Gdy okrąża oborę, przekonuje się, że jest już za późno. Adam
odjeżdża jedną z ciężarówek. Tylne światła znikają za wzgórzem i
pojawiają się znów w oddali, za pastwiskiem, przy którym wiejska
droga krzyżuje się z prowadzącą do miasta. Potem przepadają na
dobre.
ROZDZIAŁ 13
Najpiękniejszy w męskich mężczyznach jest pierwiastek
kobiecy, a w kobiecych kobietach - męski.
Susan Sontag
Adam budzi się przy pierwszym przenikliwym pianiu
Pavarottiego. Choć słońce dopiero co wstało, chłopakowi wydaje się
niesamowicie jasno. Głowa mu pęka. Próbuje się skupić na
zamazanym obrazie za oknem, aż wreszcie rozpoznaje dach domu
Tuckingtonów. Musiał utknąć na drodze dojazdowej.
Ostatnia rzecz, jaką pamięta, to picie whisky w miejscowym barze
ze starym twardzielem, który był płetwonurkiem podczas drugiej
wojny światowej.
Co teraz powie Lucy? W nocy, gdy gniew mu już minął,
uświadomił sobie, że w podsłuchanej rozmowie najbardziej
rozdrażniła go prawda o nim samym. W minionym roku w którymś
momencie stracił pewność siebie i zaczął się panicznie bać oczekiwań
Lucy. Chowa głowę w ramionach i ponownie zapada w sen, choć
kogut wcale nie milknie.
Kilka godzin później budzi go nieśmiałe pukanie w szybę.
Otwiera oczy i widzi, jak Lucy próbuje otworzyć drzwi z dwoma
kubkami kawy w rękach.
Naciska klamkę, a dziewczyna zajmuje miejsce obok niego.
- Hej - mówi.
- Hej. - Przesuwa się i opiera o drzwi po stronie pasażera, by móc
spojrzeć jej w twarz.
- Słyszałam, jak w nocy przyjechałeś, ale pomyślałam, że przyda
ci się odrobina samotności, bo inaczej wszedłbyś przecież do domu. -
Ma podpuchnięte, zmęczone oczy i nie wie, co powiedzieć. -
Wszystko okay?
- Bywało lepiej - przyznaje Adam, pocierając skronie. Zdaje sobie
sprawę, że na pewno wygląda okropnie, a pachnie jeszcze gorzej.
Lucy podaje mu kubek z kawą.
- Słuchaj, Adamie, czuję się strasznie po tym, co wczoraj zaszło.
Mogę ci tylko powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że cię uraziłam. Nie
ma dla mnie usprawiedliwienia.
- Przestań - ucisza ją Adam.
Siedzą w milczeniu, popijając kawę. Po deszczu wiosenna
roślinność stała się jeszcze bujniejsza, na kamienny murek przylatuje
gołąb karoliński i wyśpiewuje swą smutną pieśń w nadziei, że
zaimponuje potencjalnej partnerce.
- Proszę, powiedz coś - mówi Lucy. - Wybaczysz mi, prawda?
- Oczywiście, że tak, Luce - zapewnia Adam. - Jasne, że jeśli
miałbym wybór, wolałbym, żebyś wyraziła to wszystko inaczej. Ale
rozumiem, że nie dałem ci wielkiego wyboru.
Lucy oddycha z ulgą, zamyka oczy i chwyta Adama za rękę. Ptak
zwrócił uwagę samicy, przekrzywia główkę i rozkłada ogon.
- Mam nadzieję, że ty też mi wybaczysz - dodaje łagodnie Adam.
- Wiem, że zachowywałem się jak idiota. Tak się uwikłałem w to, co
mi nie wychodziło, że zaniedbałem jedyne, co naprawdę się udało.
Lucy ściska jego rękę, a on odpowiada jej uściskiem. Oba gołębie
sfruwają z muru, by kontynuować zaloty poza zasięgiem ludzkiego
wzroku.
W domu wszyscy zebrali się w kuchni, gdzie Beatrice celebruje
wystawne pożegnalne śniadanie złożone z jajecznicy, bekonu,
kiełbasek, a do tego jeszcze naleśników.
- Podczas śniadania nikomu nie powinno się kazać wybierać
między jajkami a naleśnikami - mówi, pogryzając chrupiący pasek
bekonu.
- Bez wątpienia będzie nam brakowało pani kuchni - wyznaje
Bryce, a reszta mężczyzn potakuje. Kolejno nakładają sobie pełne
talerze i znikają za drzwiami jadalni.
Kątem oka Martha dostrzega łańcuszek mrówek wdrapujących się
na stół, gdzie stoją półmiski z jedzeniem. Marszczy czoło. W tej samej
chwili zauważa je Bryce, szybko zabiera swoją porcję i odchodzi.
Martha moczy papierowy ręcznik z zamiarem unicestwienia
owadów, gdy nadchodzą Lucy i Adam.
- Stop! Nawet o tym nie myśl! - powstrzymuje ją przyjaciółka.
- Daj spokój, Lucy - mówi Martha. - To tylko mrówki!
- Owszem, więc powinnaś uważnie im się przyglądać -
przekonuje Lucy, kiwając na przyjaciółkę, by się zbliżyła. - Uważaj,
gdzie stawiasz nogi. - Adam z Cooperem też się pochylają. Cztery
twarze zawisły nad blatem w odległości kilku centymetrów od
mrówek. - Daj im trochę naleśnika.
- W moim domu nie karmi się mrówek, wypraszam sobie - wtrąca
się Beatrice.
- Spróbujcie czegoś się od nich nauczyć - zwraca się do przyjaciół
Lucy. - Przetrwały ponad sto milionów lat. Na całym świecie jest ich
chyba bilion. Ważą więcej niż wszystkie ptaki, płazy, gady i ssaki
razem wzięte.
- Obrzydliwe, Luce - komentuje Martha. - Możesz nam
powiedzieć, jaka nauka z tego płynie, czy mamy się zastanawiać do
samej śmierci?
- Nie ma w tym żadnej nauki - wzdycha Lucy. - To bardziej
impuls do przemyśleń. Mrówki dowodzą, co można osiągnąć dobrą
współpracą i ciężką harówką.
- Ach, ty nasza biolożko - mówi Cooper.
Adam otacza Lucy ramieniem.
- Moja biolożko - poprawia.
Dziewczyny pomagają Beatrice posprzątać po śniadaniu. Nagle
Martha uświadamia sobie, jak już późno.
- Wszyscy na pokład! - krzyczy.
- Chybiona metafora - mówi Lucy. - Wymyśl coś bardziej
farmerskiego.
- Hajda, psiaki! - nawołuje mężczyzn, którzy pakują się w swoich
pokojach.
- Dużo lepiej - przyznaje Cooper.
Po chwili podopieczni Marthy są już na dole, przechodzą przez
kuchnię i wsiadają do ciężarówki. Lucy podąża za nimi, chcąc
pozostawić Marcie i Cooperowi trochę czasu na osobności, zanim
wpakują się do samochodu, jak pozostali, by wyruszyć w
dwugodzinną podróż na lotnisko.
- Kiedy znów się zobaczymy? - pyta Cooper, obejmując Marthę w
pasie. - Chcesz przywieźć kolejną gromadkę facetów czy mogę liczyć,
że spędzimy odrobinę czasu sam na sam?
Martha uśmiecha się na myśl o tym, że mogłaby mieć go
wyłącznie dla siebie.
- O niczym innym nie marzę, tylko by pobyć z tobą sam na sam.
Stłumione chrząknięcie uświadamia im obecność Beatrice i
Martha szybko zmienia zdanie.
- Jest szansa, że wkrótce zjawisz się w Nowym Jorku?
- Tak się składa, że za dwa tygodnie pewnie się tam wybiorę
razem z Kurtem, żeby poznać inwestorów. Mogę się u ciebie
zatrzymać?
Martha lekko się rumieni, zadowolona, że o to spytał.
- Oczywiście.
Cooper przytula ją i odsuwa się.
- Chyba już czas ruszać w drogę - mówi.
Klaszcze i zbiera chłopaków. Beatrice podchodzi do Marthy z
rozpostartymi ramionami.
- Tak mi miło, że przyjechałaś - mówi, czule ściskając gościa na
pożegnanie. - Mam nadzieję, że niedługo znów nas odwiedzisz.
- Dziękuję - odpowiada zakłopotana Martha. Nie jest pewna, czy
Beatrice próbuje uśpić czujność Coopera i dopaść ją pod nieobecność
syna, czy jej uczucia rzeczywiście się odmieniły. A może po prostu
tak się cieszy, że już wracam do Nowego Jorku? - zastanawia się,
wychodząc na werandę. Dołącza do Lucy, która obserwuje mężczyzn.
- Myślisz, że bardzo chcą wrócić do domu czy szkoda im
wyjeżdżać? - pyta.
- Pewnie i to, i to - odpowiada Martha. - W każdym razie ja tak
czuję. Z jednej strony nie mogę się już doczekać powrotu do miasta i
wszystkiego, co znajome: Pierwszej randki, przesłuchań, sushi na
telefon, Hannibala. Z drugiej - zaczęłam naprawdę cenić poczucie
ponadczasowości i bezpieczeństwa, jakie dają krowy. - Zapala
papierosa, po czym zaciąga się z namysłem. - Jak wiesz, nie ma nic
lepszego niż miłość dobrego faceta.
Patrzą, jak mężczyźni z łatwością wrzucają torby do bagażnika.
Walter kopie opony, Simon po raz ostatni rozgląda się dokoła, Jesse
głaszcze Tapa i Tora, a Bryce czyści tylne siedzenie dezynfekującymi
chusteczkami.
- Twój kumpel Bryce za niczym tu chyba nie zatęskni - mówi
Lucy.
- Pewnie nie, ale gwarantuję ci, że reszcie będzie tego brakowało.
Myślę, że wiele wynieśli z tego wyjazdu. Jesse na przykład pierwszy
raz w życiu poleci bez łykania środków uspokajających.
- Imponujące.
- A u ciebie i Adama wszystko gra?
- Tak, jest całkiem nieźle. Wszystko już obgadaliśmy. Nie tylko
przyznał się do swoich błędów, ale wybaczył mi moje - mówi Lucy,
spoglądając na pogrążonych w rozmowie Adama i Coopera. Ma
nadzieję, że się pogodzą. - Kiedy bogowie chcą człowieka ukarać,
odpowiadają na jego modlitwy. Chciałam, żeby Adam był silniejszy, a
teraz muszę się nauczyć żyć z tą jego siłą.
Martha potakuje i znów się zaciąga.
- Ciekawe, co Eva na to wszystko powie.
Lucy wybucha śmiechem.
- Musimy jej mówić, że zabłądziłyśmy w jaskiniach?
- Odbiło ci?! Mówimy same dobre rzeczy.
Gdy ciężarówka jest już pełna, Lucy i Martha wskakują na
przednie siedzenie, między Coopera i Adama. Machają na pożegnanie
Beatrice i Kurtowi, którzy stoją na werandzie z Torem po jednej, a
Tapem po drugiej stronie i wyglądają jak wycięci z sielankowej
pocztówki. Samochód rusza, przejeżdża przejściem dla bydła, po
czym skręca i jedzie dalej wzdłuż nowo postawionego płotu - jasnego,
nie brudnoszarego.
Mijają pastwisko dla cieląt, główną oborę i przydrożny rów
porośnięty fioletowo kwitnącym sadźcem purpurowym. Lucy opiera
głowę o ramię Adama, a Martha patrzy na znikającą farmę
Tuckingtonów, zastanawiając się, czy życie tak różne od tego, jakie
dotychczas prowadziła, byłoby dla niej w ogóle możliwe.
Cooper obejmuje ją ramieniem i Martha wie, że zdobędzie się na
kompromis.
Tak jak wszyscy.