078 (4,5) D G Hanaken Dobrzy źli ludzie

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

D. G. HANAKEN.
Dobrzy źli ludzie.
1.
Szum w uszach był pierwszą rzeczą, która dotarła do otępiałego umysłu Keitha
Galvina. Po chwili szum przemienił się w bolesne tętnienie, pulsujące wewnątrz
głowy w takt wirujących pod powiekami tęczowych kręgów. Prawa dłoń Galvina
odpięła rzepy hełmu, a lewa zdjęła go, pozwalając opaść głowie na murawę.
Nozdrza zaatakowały intensywne zapachy lasu: pni, gałęzi, gleby, porządkując
chaos myśli i przywracając sprawność umysłowi.
Powoli, starannie szukając dłońmi oparcia, Galvin podniósł się na klęczki
ostrożnie kręcąc bolącą głową. Mrówki bólu rozpełzły się też po karku. Otworzył
oczy. Pulsowanie w okolicach obu skroni stało się nieprzyjemnie wyraźne,
zupełnie jakby tętnice skroniowe tłoczyły ciecz o konsystencji błota. Przejechał
dłonią po krótkich włosach i natrafił na źródło największego bólu - prawą stronę
czoła, gdzie pojawił się guz, pokryty zakrzepłą krwią. Miał wielkość orzecha
paso, ale bolał jakby był z dziesięć razy taki. Galvin uniknął wstrząsu mózgu,
ale miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zaaplikował sobie z wiszącego przy
pasie zasobnika środek przeciwbólowy. Pulsowanie w głowie natychmiast osłabło, a
i ucho środkowe zaczęło wracać do równowagi.
Pierwszą rzeczą, której przyjrzał się dokładniej był hełm, ściągnięty przed
chwilą z głowy. Białą, polinanomidową, pleksialuminiowa konstrukcję z jakby
owadzio zaprojektowanymi wizjerami szpeciło wgniecenie i siatka pęknięć. Miał
szczęście. Ostatnim co pamiętał było nagłe uderzenie w pierś, które zmiotło go
zza sterów prowadzonego gravskutera wprost na drzewo. Przy prędkości z jaką
leciał powinno oznaczać śmierć.
W tym samym momencie, kiedy to sobie uświadomił odskoczyła ostatnia zapadka w
przyblokowanej szokiem pamięci. Przypomniał sobie kim jest i co robi w tej
leśnej głuszy rozciągającej się we wszystkie strony.
Jako sierżant 6 karnego Legionu Oddziałów Szturmowych brał udział w pułapce
zastawionej na grupę buntowników, którzy mieli zamiar opanować i zniszczyć
generatory pól deflekcyjnych, chroniących imperialną Gwiazdę Śmierci przed
atakiem. To miała być kolejna rutynowa potyczka w trwającej od kilkunastu lat
wojnie podjazdowej, kolejna łatwa akcja, po której ogłupiali rebelianci sami
bezradnie rzucaliby broń. Zaklął gniewnie w myślach, ostrożnie siadając na
leżącym obok pniaku.
Z początku wszystko szło świetnie. Dzięki danym wywiadu Galvin i dwa tuziny
innych zwiadowców z 1 plutonu nie mieli najmniejszych problemów z wykryciem i
namierzeniem przeciwnika. Rebeliantów było niewielu, nie mieli dokładnego
rozpoznania i działali nerwowo. Zaatakowali zgodnie z przewidywaniami, w
momencie kiedy ich flota wyszła z hiperprzestrzeni i w szyku Pika/Ekran ruszyła
do ataku na Gwiazdę Śmierci.
Przygwożdżono ich bez trudu. Ale kiedy wyprowadzono tę słabą, rozbrojoną grupkę
z bunkra kontrolnego wszystko zaczęło się nagle psuć. Skraje polany
niespodziewanie zaroiły się od owych niewielkich, niedźwiedziowatych stworzeń
żyjących w tutejszych lasach, a które zdaniem Sztabu były całkowicie niegroźne.
Nim ktokolwiek z oficerów zdążył zareagować na ustawionych po bunkrem
szturmowców runął grad strzał, oszczepów i kamieni. Broń ta nie była wprawdzie
szczególnie groźna dla pancerzy szturmowych, ale jej napór ilościowy częściowo
równoważył brak skuteczności. W eterze zapanował chaos i zaczęto wydawać
wzajemnie sprzeczne rozkazy. Trzeci pluton stojący na lewo od wyjścia z bunkra
rzucił się do lasu, w ślad za umykającymi stworzeniami. śołnierze Floty stojący
obok natychmiast runęli do bunkra, zasuwając za sobą wrota ochronne, jakby
zaatakował ich cały pułk przeciwników. Pozostali szturmowcy rozproszyli się po
drugiej stronie polany pozwalając grupie rebeliantów odzyskać broń i, co
najgorsze, inicjatywę. Ktoś, Galvin nie pamiętał kto, wezwał zaczajonych za
wzgórzem zwiadowców na gravskuterach i posłał ich w gęstwinę po zachodniej
stronie lasu, w wyniku czego większość z nich się rozbiła. Galvinowi jako
jednemu z nielicznych udało się uniknąć zderzenia z drzewem, ale to, że zwolnił
uczyniło go świetnym celem dla przeciwnika. Chwilę później coś strąciło go z
maszyny wprost na drzewo.
Ponownie zaklął. Przysiągł sobie odnaleźć oficera, który był odpowiedzialny za
skierowanie tylu ludzi wprost w ramiona śmierci. Rozejrzał się wokół usiłując
ustalić gdzie jest.
Stał w niewielkim zagłębieniu porośniętym szczelnie bujnymi paprociami. Paprocie
te częściowo zamortyzowały jego upadek. Śledząc ich połamane łodygi można było
wywnioskować z jakim impetem się po nich przetoczył. Podniósł wzrok nieco wyżej,
wprost na widoczną w prześwicie zielonego stropu tarczę słońca. Był ranek

Strona 1

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

następnego dnia po owej fatalnej potyczce.
Zastanowił się nad jej wynikiem. Ile czasu mogło zabrać batalionowi szturmowców
wyposażonemu w kroczące, szturmowe AT-ST i osłanianemu przez zwiadowców na
gravskuterach rozgromienie grupki buntowników i uzbrojonych w archaiczną broń
tubylców? Z pewnością niewiele. W takim razie dlaczego nikt go jeszcze nie
odnalazł? Zdezorientowany sięgnął do pasa po sygnalizator i pokręcił głową ze
złością. Sygnalizator zniknął, musiał zsunąć się z zaczepu podczas upadku. Bez
sygnalizatora odnalezienie kogoś leżącego bez przytomności w dywanie paproci
byłoby cudem, a Galvin swój limit cudów wyczerpał już wcześniej.
Wlał do gardła parę łyków z manierki, resztą wody spłukując twarz, Poczuł się
nieco lepiej. Ustalił właściwy kierunek marszu sprawdzając namiernik orbitalny
na przegubie. Zrobił kilka kroków naprzód, zataczając się. Nadal nie czuł się
zbyt pewnie. Poluźnił zapięcia munduru przy szyi i głębiej odetchnął. Tętent pod
czaszką nie ustał wprawdzie całkowicie, ale osłabł wystarczająco.
Ponaglając samego siebie w myślach wspiął się po łagodnym zboczu zagłębienia
ruszając w kierunku bazy. Wybierał najprostszą drogę, a gdzie musiał -
przedzierał się przez krzaki. Omijał grube jak domy pnie drzew oraz otwierające
się niekiedy w ziemi wyrwy. Kiedy wdrapał się na dość stromy pagórek i spojrzał
na znajdującą się za nim polanę, zatrzymał się zdumiony.
Polana była właściwie płytką kotliną w kształcie nieco nieforemnej elipsy,
rozpościerającą się w kierunku zachodnim. Na jej dnie trwało rozrzuconych
kilkanaście wraków. Część z nich była rozpoznawalna jako AT-ST, przechylone pod
dziwacznymi kątami lub leżące na bokach strzaskanych wieżyczek. Wiele dymiło
jeszcze, podobnie jak osmalone strzępy gravskuterów powbijanych w niektóre
drzewa, znaczących ich pnie ciemnymi plamami. Widok poniszczonych maszyn był
jednak niczym wobec zaściełającego przestrzeń kotliny dywanu ciał, jakby
uzupełnienia połamanego leśnego poszycia. Galvin ogarnął zdezorientowanym
wzrokiem otoczenie i uświadomił sobie nagle, że większość zabitych ma na sobie
białe pancerze szturmowe. Gdzieniegdzie migały też szare mundury oficerów,
leżących ramię w ramię ze swoimi podkomendnymi. Niewielkie podwyższenie mniej
więcej w środku kotliny było całe poorane wybuchami, a sylwetki szturmowców
leżały rozmiecione wokół jak płatki białego kwiatu. Wyglądało to na ostatni
posterunek.
Bitwa musiała być zajadła sądząc po pniach okolicznych drzew, podziurawionych,
popalonych, a niekiedy nawet rozszczepionych trafieniami z plazmowych dział i
karabinów. Skończyła się dawno, pięć albo i sześć godzin wcześniej, bowiem
wszystkie płomienie, jakie musiały zostać wzniecone teraz co najwyżej się tliły.
Galvin ostrożnie, tak aby nie naruszyć ciszy, spowijającej kotlinę niczym całun,
zsunął się na jej dno i ruszył przez pobojowisko. W mijaniu coraz to nowych ciał
i strzaskanych metalowych konstrukcji kryło się coś bardzo dostojnego, niczym w
odwiedzaniu galerii sztuki, lecz Keithowi nie przyszedł do głowy taki punkt
widzenia. Opanowała go nagła obawa, bardzo nie sprecyzowana, że sytuacja wygląda
gorzej niż przypuszczał. Błąkając się w gąszczu ciał i wraków szukał odpowiedzi,
które mogłyby go upewnić o czymś przeciwnym, jednak wnioski jakie wyciągnął do
tej pory nie napawały go optymizmem.
Zauważył cztery różne totemy kompanijne widoczne na mundurach zabitych
szturmowców, dokładnie tyle ile oddziałów brało udział w akcji przechwycenia
rebelianckiego rajdu. Sądząc po rozproszeniu poszczególnych plutonów jednostki
nie zachowały podczas walki dyscypliny i szyku, a jedynymi powodami takiego
zachowania mogła być utrata łączności z dowództwem lub, co bardziej
prawdopodobne, panika. Nastąpiła katastrofa, sytuacja wymknęła się spod kontroli
i nie znalazł się nikt kompetentny, kto zdołałby ją opanować. Bitwa, która
rozegrała się w kotlinie, Galvin aż zatrzymał się oświecony tą myślą, wcale nie
miała na celu odepchnięcia atakujących stworzeń i garstki rebeliantów z powrotem
do lasu. Miała ocalić całą grupę operacyjną Imperium przed zagładą, pozwolić
batalionowi szturmowców przedrzeć się do bazy i dotrzeć na kosmodrom. Nie
powiodło się to jednak i oddział skonał w starciu.
Coś było jednak nie w porządku. Tej masakry nie mogły dokonać uzbrojeni w
kamienną broń tubylcy, nawet wspierani przez tuzin rebeliantów, tak jak udało im
się to z trzema plutonami pilnującymi bunkra. Aby tego dokonać potrzeba było
poważniejszych sił, co najmniej pułku. Skąd one się wzięły? Co zatem stało się z
bunkrem kontrolnym i Gwiazdą Śmierci?
Galvin zerknął w górę usiłując przebić wzrokiem baldachim liści, ale nie mógł
dostrzec stacji bojowej. Jego pewność co do faktu, że Gwiazda Śmierci nadal tam
jest została nagle zachwiana. Zaklął i ruszył naprzód zerkając na kompas, aby
uchwycić właściwy kierunek. Otumanienie i pewna beztroska, które towarzyszyły mu
od momentu ocknięcia się teraz zniknęły bez śladu. Pozostała tylko niepewność.
Zawsze uważał się za urodzonego żołnierza, chociaż nikt z jego najbliższych nie

Strona 2

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

miał większej styczności z wojskiem. Kiedy po roku nauki rzucił studia medyczne,
aby zaciągnąć się do jednego z Legionów imperialnych, rodzina odcięła się od
niego jak od trędowatego. Kiedy był młodszy pogardzał ich niemal fetyszystycznym
kultem wiedzy, a decyzję o zaciągu podjął pod wpływem impulsu. Teraz, po paru
latach zrozumiał ich punkt widzenia, ale i on miał swoje racje. Robił to co
lubił.
Owszem, zdarzały się zgrzyty, i to dość często, gdy nadchodziły rozkazy
pacyfikacji osiedli i kolonii niezbyt uległych względem Imperium. A wiadomo,
rozkaz to rozkaz. Galvin nie był jednak sadystą i nie lubił sadystów. Wiadomość
o spacyfikowaniu przez 12 Legion Oddziałów Szturmowych miast na planecie Sylidon
wywołała w nim głęboki niesmak. Przede wszystkim dlatego, że z tego powodu do
Rebelii przyłączyło się następne pięć systemów. Imperium wydawało się popełniać
błąd za błędem.
Dosłużył się stopnia porucznika, ale ponieważ raziły go wzajemne animozje w
dowództwie Legionu, przeniesiono go do 6 Karnego Legionu Oddziałów Szturmowych i
zdegradowano. Stanowisko dowódcy plutonu dla człowieka o jego umiejętnościach
taktycznych było jak policzek. W dodatku 6 Legion był jednostką wsławioną
różnymi brudnymi i brutalnymi akcjami na obszarze całej Galaktyki. Jego
autorstwa była między innymi masakra tatooińskiego osiedla Anchor Heat oraz atak
na dyplomatyczną korwetę senacką na orbicie tej planety. Kiedy fakty te dodano
do wcześniejszych zbrodni popełnionych przez tę jednostkę - 6 Legion stał się
najbardziej znienawidzonym spośród wszystkich jakie Imperium posiadało. Teraz,
na porośniętych paprociami polanach tej planety nadszedł czas zapłaty.
Rozmyślania przerwał Galvinowi nagły szelest gdzieś z boku. Mógł go spowodować
jakiś przedstawiciel licznej tutaj fauny, ale Keith wolał nie ryzykować.
Uskoczył za najbliższe drzewo wydobywając z kabury przy kolanie mały miotacz
laserowy, by chwilę potem wyjrzeć ostrożnie z bronią gotową do strzału. Jego
uwagę przyciągnął sterczący opodal wrak kroczącego AT-ST. Maszyna miała
całkowicie skruszone lewoburtowe systemy hydrauliczne i pęknięty wspornik. Był
to rezultat zderzenia z pniem ściętego drzewa zepchniętym z prawej strony
kotliny. Oprócz tego salwy z cięższej broni wybiły w pancerzu kilka otworów,
których poszarpane, popalone brzegi przypominały otwarte do krzyku usta.
Szczeliny obserwacyjne w górnej części kadłuba były martwe, ale Galvin był
przeświadczony, że to właśnie stamtąd doszły go szelesty. Postanowił zaczekać
chwilę.
Nie czekał długo. Z włazu umieszczonego na górze kadłuba wraku nagle wychyliła
się jakaś sylwetka i zręcznie ześlizgnęła się po boku maszyny. Keith bez trudu
rozpoznał mundur tamtego, głęboka czerń charakteryzowała operatorów-pilotów
Korpusu Zmechanizowanego. Postaci brakowało tylko zdobiącego głowę rozłożystego
hełmu. Opuszczając miotacz wyszedł zza drzewa.
- Hej - zawołał w kierunku żołnierza - Co tu się ...?
W połowie wypowiedzi głos uwiązł mu w gardle. Tamten bowiem niespodziewanie
rzucił na ziemię trzymany pod pachą pakunek, dobył broni i dwukrotnie nacisnął
spust rzucając się desperackim szczupakiem za osłonę. Galvin wykonał rozpaczliwy
unik i obie czerwone, opalizujące igły przemknęły obok niego osmalając
pobliskie drzewo. Klnąc na czym świat stoi wczołgał się za stertę spróchniałych
gałęzi.
- Zwariowałeś? - ryknął - Omal mnie nie zabiłeś!
Operator-pilot musiał także przeżyć chwilę konsternacji, bo odezwał się dopiero
po chwili.
- Kim jesteś?
- Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu - odparł nieco spokojniej Keith
wodząc lufą miotacza po okolicach schronienia przeciwnika - A tyś co za jeden?
Znów nastąpił moment ciszy.
- Varini. Hesser Varini, kapral, 1 sekcja wsparcia. Podejdź tu to pogadamy.
- A dlaczego sam nie podejdziesz?
- Bo ci nie ufam.
- To miło z twojej strony.
Od strony Variniego nic nie nadbiegło w odpowiedzi. Zapadła cisza wróżąca impas
w rozmowie. Galvin postanowił jednak za wszelką cenę czegoś się dowiedzieć.
- Hej, jesteś tam jeszcze?
- Tak - mruknął Varini czujnie.
- Kręciłeś się trochę po tym pobojowisku, więc może mi powiesz co się tutaj
stało? - zapytał Keith rozglądając się.
- Najpierw ty mi coś powiedz - energicznie nakazał Varini nie wychylając się
nawet o cal zza osłony - Podaj hasło specjalne z akcji na Andal Andara.
Galvin zastanowił się chwilę.
- Andal Andara? Szkoła oficerska Floty? Oddziały Szturmowe nie miały nic

Strona 3

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

wspólnego z tą pacyfikacją. Flota zrobiła to na własną rękę. - odpowiedział
spokojnie - Czy o to ci chodziło?
Po drugiej stronie znad połamanych paproci ostrożnie wychynęła postać
przyciskająca do ramienia miotacz i zataczając łuki jego lufą postąpiła kilka
kroków naprzód. Galvin uczynił podobnie, ale wstając zdecydował się schować
miotacz do kabury. To czyniło go wprawdzie bezbronnym, ale pomogło przełamać
nieufność tamtego.
- Jeszcze chwila, a odstrzeliłbym ci łeb - mruknął Varini opuszczając broń - Ale
powiedzmy, że na razie ci wierzę.
Zrobił kilka kroków wstecz i podniósł upuszczoną wcześniej paczkę. Galvin
zasalutował mu pobieżnie, mimo, że Varini w zasadzie powinien zrobić to
pierwszy, i spróbował nadać swojemu głosowi besztający ton.
- Co pan do cholery wyprawia, kapralu? - powiedział dobitnie - Mógł mnie pan
zabić. Od kiedy to przestała obowiązywać na polu walki procedura rozpoznania ?
Varini spojrzał na niego z mieszaniną zaskoczenia i złości.
- Do diabła, sierżancie - wycedził - To lepsze niż dać się ustrzelić lub złapać
patrolom rebeliantów.
- Co takiego? - wykrztusił Galvin natychmiast pojmując sens wypowiedzianych
przez operatora słów - Opowiadaj człowieku, opowiadaj!
- O czym? - Varini podejrzliwie zmrużył oczy.
- O tym, co się stało! - dodał Keith zataczając ręką łuk w kierunku zamarłych
wokół nich wraków i ciał - Dostałem czymś w łeb na samym początku i nie mam
pojęcia w jakim świecie się obudziłem.
- Nie ma co opowiadać - mruknął Varini z trudną do zdefiniowania miną - To
koniec. Wszystko szlag trafił.
- Wszystko? W jaki sposób?
- Chcesz szczegółów? Proszę bardzo. Pamiętasz jak zwiała ochrona bunkra?
- Nie. Mówiłem, że ...
- Dobra, słyszałem. Jak tylko zaatakowały te podobno niegroźne miśki, zapanował
chaos - totalny chaos. Plutony przy bunkrze rozbiegły się w cholerę po lesie, a
jedyny, który został na miejscu zaskoczony rozproszył się i rebelianci umknęli.
Okopali się przy wejściu do bunkra i odpierali wszystkie ataki jakie udało się
zorganizować. Jakiś debil odwołał wszystkie AT-ST do pościgu, ale ponieważ
ruszyły w jednym kierunku - przeszkadzały sobie wzajemnie, zderzały się, grzęzły
w prymitywnych pułapkach. Naszych w lesie wkrótce wyrżnięto. Może siedziało tam
więcej rebeliantów? Potem w jakiś sposób jeden AT-ST przeszedł w ręce wroga i
dobił resztki naszych szturmujących pozycje rebeliantów pod bunkrem kontrolnym.
Wtedy rebelianci wdarli się do bunkra i wysadzili emiter pola. Wtedy flota
Rebelii rozprawiła się z Gwiazdą Śmierci, gdzieś około dwudziestej czasu
uniwersalnego. Ale to nie był koniec. Wówczas nadleciały transportowce pełne
wojska. Rebelianci odbili lądowisko i budynki koszar, a potem zepchnęli do tej
kotliny resztkę garnizonu i zmiażdżyli. Wystarczy?
Keith wpatrzył się z zastanowieniem w Variniego. W ciągu dnia zaledwie dumne
Imperium otrzymało najcięższy chyba cios w całej swojej historii. A przecież na
Gwieździe Śmierci był podobno sam...
- Czy Imperator się uratował? - zapytał Galvin spoglądając mimowolnie w górę, w
miejsce, gdzie kiedyś unosiła się stacja bojowa.
- Nie mam pojęcia - Varini zadumał się nieco - Meldunki nic o tym nie
wspominały, przynajmniej do chwili kiedy mogłem je jeszcze odbierać. Kiedy
zobaczyłem lądujące transportowce rebeliantów rzuciłem w krzaki swój
komunikacyjny złom i zwiałem w las. Wolałem nie ryzykować śmierci lub niewoli.
Nie wiadomo co gorsze...
Keith milczał. Wciąż trawił wiadomość o zniszczeniu Gwiazdy i prawdopodobnej
śmierci Imperatora. Nie, żeby czuł jakiś sentyment do Imperium, owego
megatotalitarnego tworu wielkiego samowładcy - senatora Palpatine. Wiedział
jednak, że upadek starego porządku spowoduje wiele zmian. Niekoniecznie na
korzyść. Jako żołnierz byłych Oddziałów Szturmowych nie miał czego szukać w
armii rebelianckiej. A nawet gdyby miał - nie był pewien, czy skorzystałby z
szansy. To oznaczało weryfikację, zdradę przysiąg, skazę na honorze, a być może
pościgi za dawnymi przyjaciółmi i sądy w imię nowo pojmowanej sprawiedliwości i
w odwecie. Czuł wstręt do tego rodzaju podchodów. Kochał walkę, bo w niej
wszystko było proste, czarno-białe. Zabijasz lub giniesz. Nie wymagano
podejmowania skomplikowanych decyzji, zwłaszcza moralnych. W takim punkcie
widzenia było coś szczeniackiego, wiedział to, ale nie potrafił i nie chciał go
zmienić. Wcześniej często bywał świadkiem perfidii osób uznawanych za dojrzałe i
poważne, w porównaniu z którą walka na bagnety, noże czy chociażby ordynarna
strzelanina była kwintesencją szczerości. Śmierć w walce wydawała mu się o niebo
czystsza od powolnego konania w otoczeniu osób perfekcyjnie udających

Strona 4

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

współczucie.
- A co z tobą? - zapytał nagle Variniego - Co zamierzasz zrobić?
Operator-pilot spojrzał na niego przenikliwie i odpowiedział spokojnym głosem:
- Mam zamiar przeczekać. Miesiąc, może dwa. Tak długo, dopóki rebelianci będą
utrzymywali tu stan wysokiego pogotowia. Potem spróbuję przekraść się na jakiś
statek i zwiać dokądkolwiek. Może mi pomożesz? We dwóch będzie nam łatwiej. I
zdążymy zebrać więcej racji żywnościowych. Tu niedaleko mam niezłą kryjówkę,
wystarczy dla nas obu.
- Uważasz, że to dobry pomysł? - Keith spojrzał na niego z namysłem.
- Dlaczego nie - wzruszył ramionami Varini - Rebelianci przetrząsają las jak
wściekli. Jednocześnie przez radio i wzmacniacze nadają gwarancje
bezpieczeństwa, a mimo to co jakiś czas wybucha strzelanina. Patrole to pewnie
sami nowi rekruci, takich zawsze rzucają do piechoty planetarnej. Mają bardzo
nerwowe palce na spustach.
Galvin potaknął głową spoglądając na najbliższy wrak, poczuł nagle wewnętrzną
pustkę, jakby sytuacja, w której się znalazł nie miała wyjścia. A może nie miała
?
- Jesteś ze mną? - ponowił propozycję Varini.
Keith obrócił się w jego kierunku.
- Jasne - rzucił nieco bez przekonania - Jesteśmy obaj w takim położeniu, że
musimy sobie pomagać. Bylebyśmy zdołali wydostać się z tej planety. I to jak
najszybciej.
- Racja. - przytaknął energicznie operator-pilot i rozejrzał się wokół - Musimy
zgromadzić jak najwięcej żarcia w jak najkrótszym czasie. Nie wiadomo ile czasu
będziemy czekać. Proponuję, żebyśmy się rozdzielili. Spróbuj tam i tam - wskazał
na północny kraniec kotliny - Spotkamy się za kwadrans przy tym dużym, czarnym
drzewie.
Nie tracąc czasu ruszył naprzód chowając broń do kabury. W tym momencie
wydarzenia potoczyły się lawinowo. Najpierw do ich uszu dotarł ostry szum,
wyprzedzając nieco dwa gravskutery, które przemknęły przez przeciwległy kraniec
kotliny. Chwilę później pojawiły się jeszcze dwa, eskortując duży transporter
wojskowy i szerokimi łukami penetrując teren. Varini i Galvin w ułamku sekundy
padli na ziemię i wczołgali się za osłonę paproci i powalonych pni. Keith
pokazał odległemu od niego o kilka metrów Variniemu, żeby odczołgał się wstecz,
do płytkiego, zarośniętego krzakami wykrotu. Z niepokojem zauważył u tamtego
oznaki paniki. Operator-pilot był przerażony i wydawał się nie reagować na
energiczne gesty Keitha. Galvin sklął go w myślach i zaczął samemu ostrożnie się
cofać nie spuszczając wzroku z krążących opodal gravskuterów. Kiedy miał już
tylko jakieś dwa, trzy metry do upragnionej kryjówki wydarzyła się katastrofa.
Jeden ze skuterów skręcił ostro w ich kierunku, zdecydowany jeszcze raz
przeczesać pobojowisko, i przelatując w pobliżu kryjówki Variniego zwolnił
nieco, co dla Galvina było zupełnie przypadkowe. Wiedział, że trudno byłoby ich
zidentyfikować wobec mrowia ciał w takich samych mundurach leżących wszędzie
wokół. Wystarczyło pozostać w bezruchu.
Ale nie okazało się to dostatecznie jasne dla Variniego. W pewnej chwili nie
zdołał utrzymać nerwów na wodzy i zerwał się na nogi otwierając ogień do
nadlatującego rebelianta. Tamten dokonał płynnego skrętu swoją maszyną, ale
najwyraźniej z powodu zaskoczenia nie zdołał go dokładnie wymierzyć i werżnął
się wprost w kadłub zamarłego, zniszczonego AT-ST. Eksplozja i słup ognia
natychmiast zwrócił uwagę pozostałych rebeliantów. Kiedy Varini obrócił się
ruszając biegiem w kierunku zwartej ściany krzewów i poszycia na północnej
stronie kotliny, z prawej wyprysnęły jeszcze trzy gravskutery szukając celów.
Mogli strzelić mu w plecy nawet nie trudząc się zbytnim celowaniem, pomyślał
Galvin. Nie zastanawiając się dłużej wydobył swój miotacz i wygarnął w kierunku
nadlatujących. Zaskoczeni ostrzałem z boku przemknęli tylko nad uciekającym
operatorem-pilotem i zniknęli w lesie. Keith nie czekał na ich powrót, rzucił
się w stronę najbliższych krzaków na skraju kotliny. Biegnąc klął Variniego,
rebeliantów i swoją własną głupotę, która kazała mu strzelać. Nim zdołał dotrzeć
do zbawczej osłony dostrzegł jak z niewielkiego przesmyku między drzewami
wyłania się tyraliera postaci w mundurach koloru khaki, unosząc do ramion
karabiny laserowe.
- Varini, na ziemię! - krzyknął ostrzegawczo i wylądował szczupakiem na ziemi
oddając kilka strzałów na ślepo w kierunku przeciwnika. Kiedy obejrzał się
spostrzegł daremność swoich wysiłków. Nadal biegnący mimo ostrzeżenia, zapewne
totalnie przerażony operator-pilot, nagle załamał się po trafieniu w plecy,
przetoczył kilka stóp darni i znieruchomiał.
Bezsensowność tego zabójstwa rozczarowała Keitha. Tak nie postępowali zawodowcy,
tak postępował ogłupiały tłum opanowany bez reszty chęcią zemsty. Szturmowcy

Strona 5

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

rzadko czynili rzeczy zbędne, jak na przykład dorzynanie niedobitków po
zakończeniu walki. Gdy dysponowali przewagą liczebną i techniczną zwykle
poprzestawali na ogłuszaniu wroga falą szokową i odstawianiu go do najbliższej
placówki wywiadu. Galvin zdawał sobie sprawę, że przesłuchania tam prowadzone
bywały częstokroć gorsze od śmierci, ale fakt pozostawał faktem. Rebelianci
jednak woleli, aby jeszcze jedno ciało byłego żołnierza byłego Imperium
dołączyło do dziesiątków innych, zaściełających pobojowisko.
W pagórek obok jego głowy ugodziła czerwona smuga wzbijając chmurę pyłu, chwilę
potem dwie identyczne trafiły w drzewo tuż za nim. Keith wytknął pistolet zza
osłony wysyłając kilka strzałów w kierunku domniemanych stanowisk rebeliantów i
zręcznie odczołgał się wstecz lawirując po drodze między kępami ciernistych
krzewów. Pod osłoną grubego jak dom pnia powstał i rzucił się w kierunku
pobliskiego skraju kotliny lądując przewrotem w całkowicie osłoniętym
zagłębieniu. Nie tracąc czasu zanurkował naprzód w ścianę zielonych liści mając
nadzieję całkowicie zgubić prześladowców.
Po kilku sekundach zmagania z giętkimi gałązkami przedarł się na niewielką
polankę wpadając wprost w ramiona biegnących w przeciwną stronę dwóch
rebeliantów. Tamci musieli właśnie zeskoczyć z zaparkowanego obok gravskutera i
ściągali z pleców karabiny laserowe odblokowując bezpieczniki.
Galvin zwarł się z pierwszym chwytając jego broń za lufę i wyprowadzając cios
kolanem w podbrzusze. Przeciwnik sapnął rozluźniając mimowolnie mięśnie co
pozwoliło Keithowi na zaskakujący półobrót zakończony silnym skrętem rąk.
Rebeliant przewinął się Galvinowi przez biodro pozostawiając mu karabin w
dłoniach i padając niezgrabnie na plecy. Nie gubiąc rytmu Keith zatoczył bronią
krótki łuk i ugodził drugiego rebelianta kolbą w mostek, poprawiając ciosem lufy
w szyję. Kiedy tamten bezwładnie osuwał się na ziemię Keith odblokował już
karabin i , obracając się, unosił go do ramienia z zamiarem przybicia
poprzedniego wroga serią do poszycia. Mimo jednak, że cała akcja zajęła mu może
z sekundę, był zbyt wolny. Pierwszy z przeciwników zdołał już się odwrócić leżąc
i wydobyć paralizator. W chwili, gdy Keith wycelował w niego tamten nacisnął
spust.
Galvin poczuł jakby niewidzialna ściana pędząca z dużą prędkością wyrżnęła go w
czoło. Gwałtownie wygiął się wstecz i padł na plecy z takim impetem, że z ust
wyrwał mu się mimowolny jęk, a przed oczami zatańczyły różnokolorowe kręgi.
Przez dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć co się z nim dzieje. Kiedy wróciło
czucie w ramionach zatoczył nimi szerokie łuki usiłując odnaleźć wypuszczony
przy upadku karabin, nie powiodło mu się jednak. Przewrócił się na bok i
spróbował podnieść na nogi, przypominając sobie jednocześnie o kaburze przy
kolanie. Sięgnął tam na ślepo zaciskając dłoń na pistolecie. W tej samej
sekundzie odebrał jakieś podświadome ostrzeżenie od swoich zmysłów. Poderwał się
do skoku, ale za późno. Ktoś wymierzył mu z lewej silnego kopniaka w żebra
ponownie zwalając na ziemię. Pistolet wyśliznął się ze zdrętwiałej dłoni. Galvin
wyciągnął rękę w kierunku, w którym broń mogła upaść, ale grad następnych ciosów
przekonał go do rezygnacji z zamiaru jej odzyskania. Spróbował chwycić
napastnika za nogę otrzymując w zamian energiczne kopnięcie w szyję, które
wygięło go w łuk z bólu. Otworzył załzawione oczy spoglądając w górę, na
stojącego nad nim rebelianta i koniec lufy karabinu tuż przy swojej twarzy.
- Nawet nie drgnij, ścierwo - wycedził tamten lodowato - Albo jesteś trupem.

2.

śołnierz był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, ale jego twarz,
zwieńczona hełmem w maskujących kolorach wydawała się jakaś postarzała.
Postarzała wojną, postarzała doświadczeniem, postarzała widokiem rzeczy, które
śmiertelnie przeraziłyby zwykłego człowieka.
Zrobił krok w tył nakazując gestem Galvinowi wstać. Poruszał się zgarbiony jedną
ręką masując sobie podbrzusze, podczas kiedy druga sztywno trzymała karabin
wymierzony wprost w głowę przeciwnika.
Keith wolno podniósł się na nogi masując sobie szyję. Czuł jak z nosa sączy się
krew. Rebeliant zerknął na kolegę, który zdążył już usiąść i usiłował otrząsnąć
się z szoku.
- Jens - zawołał do niego - Co z tobą?
Odpowiedź nadeszła po dłuższej chwili.
- W porządku. Masz go?
- Spoko, zawiadom bazę i wezwij z powrotem transporter. Mam dla nich kolejnego
pasażera.
Zrobił krok w prawo i podniósł pistolet Galvina, podczas kiedy Jens ruszył od
gravskutera zmagać się z radiem. Keith obrócił się bokiem do nich przymykając

Strona 6

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

oczy. Miał dość. W gruncie rzeczy nawet cieszył się, że to wszystko nareszcie
się skończy. Otarł wierzchem dłoni krew cieknącą z nosa uświadamiając sobie
jednocześnie, że rebeliant z karabinem gapi się na niego. Właściwie nie tyle na
niego, co na jego ramię. Na tkwiący tam holograficzny totem z wyraźnie
widocznymi symbolami Sępa i Węża.
Tamten przez chwilę wyglądał na zdumionego. Tylko otwierał i zamykał usta
usiłując coś powiedzieć. Jego oczy rozszerzyły się koncentrując na totemie.
- 6 Legion. Jesteś z 6 Legionu - wykrztusił w końcu przestając się garbić.
Chwycił mocniej karabin i podchodząc zdecydowanym krokiem do Galvina uderzeniem
w głowę ściął go z nóg - To za Liqur Tanay skurwielu! Pamiętasz Liqur Tanay!? -
wrzasnął uderzając ponownie. I jeszcze raz. I znów.
Przez głowę Galvina przemknęły sceny z krwawej, brutalnej masakry kolonii
handlowej na Liqur Tanay, gdzie na rozkaz Imperatora trzy kompanie Oddziałów
Szturmowych spacyfikowały duże miasto zabijając niemal wszystkich jego
mieszkańców. Zrobiono to w odwecie za przemycenie do rebelianckich systemów
kilku transportów broni, czego dopuściło się konsorcjum z tej planety.
Keith miał pojęcia ile razy rebeliant uderzył go kolbą, pięć, może dziesięć -
stracił rachubę po pierwszych trzech. Skulił się po prostu, chowając głowę pod
ochraniacze na rękach. Co chwilę czuł tąpnięcia bólu, po których całe ciało
przebiegały dreszcze. Kiedy ciosy ustały, Galvin przez chwilę nie reagował.
Dopiero, gdy do jego uszu doszły odgłosy szamotaniny odważył się opuścić blok.
Kilka kroków od niego trwała szarpanina, obaj rebelianci byli pogrążeni w bójce.
Najwyraźniej Jens stanął w obronie maltretowanego Galvina. Keith nie tracił
czasu na przecenianie tego faktu. Podźwignął się na kolana i trzymając dłoń przy
rozciętej skroni wystartował, a właściwie spróbował wystartować, do biegu.
- Puść mnie, Jens - dobiegł go krzyk - Ten drań ucieka!
- Nie ucieknie daleko, ma dość - odpowiedział drugi rebeliant - Ale masz
przestać znęcać się nad nim. Chcesz, żebym zgłosił raport? Andy, to byłby twój
czwarty taki numer. Pójdziesz pod mur!
Galvin przestał się zataczać, ruszył w kierunku najbliższych drzew. Nie
dostrzegł jak za jego plecami Andy silnym ciosem powalił swojego towarzysza na
ziemię i dobywając z futerału długi, wąski bagnet rzucił się w pogoń. Dopadł
uciekiniera po paru skokach i obaj upadli na murawę. Keith na ślepo zdołał jakoś
wychwycić zadane przez rebelianta uderzenie unieruchamiając połyskujące ostrze
kilka zaledwie centymetrów od swojej twarzy. Przeciwnik jednak zaczął napierać
przeginając jego blok, tak, że po chwili klinga skaleczyła Keitha w gardło.
- Idź do piekła, psie - wycedził rebeliant z nienawiścią, a Galvin z rezygnacją
skoncentrował wzrok na ostrzu.
- Gerter! - krzyk nadbiegł od strony skraju kotliny, który nagle zaludnił się
grupą żołnierzy w mundurach khaki - Rzuć ten nóż, skurwysynu!
Ryzykując rozcięcie aorty Galvin zerknął w lewo. Na czele grupy rebeliantów
pojawił się wysoki, rudobrody mężczyzna ze szlifami sierżanta na ramionach.
Marsowym wzrokiem mierzył klęczącego na piersi Keitha żołnierza.
- Rzuć ten nóż i wstań, gnido - dodał sierżant i Galvin zrozumiał, że to on
krzyknął poprzednio - Tym razem złapałem cię na gorącym uczynku, nie wywiniesz
się od trybunału. Podnieś dupę jak mówi do ciebie starszy stopniem!
Gerter powoli wstał. W jego oczach wrzał tłumiony gniew.
- W porządku, sierżancie Baness - powiedział ktoś miękko zza jego pleców - Już
wystarczy. Niech się pan opanuje.
Galvin otarł przedramieniem skroń znacząc ochraniacz smugą jasnej krwi i
spojrzał w tamtym kierunku.
Nienagannie skrojony, czysty mundur koloru khaki ze starannie odprasowanymi
kantami wydawał się czymś niemal niestosownym w tej głuszy, ale leżał na niej
doskonale. Należała zresztą do tej nielicznej grupy kobiet, która potrafiłaby
nosić z wdziękiem nawet porwaną szmatę zszytą konopnym sznurkiem. Była niższa od
barczystego sierżanta i poruszała się z niezaprzeczalną gracją. Kiedy podeszła
bliżej, ona i Keith skrzyżowali spojrzenia. Miała ciemne, krótko ścięte nad
czołem, a na karku spięte w duży pukiel włosy, które okalały twarz o wielkich,
piwnych oczach, drobnym nosku i wąskich, wyraźnie zarysowanych ustach,
wydających samorzutnie składać się do uśmiechu. Jej ramię zdobiła kolorowa,
oficerska baretka porucznika, kłócąc się z przypuszczalnym wiekiem jej
właścicielki.
Dziewczyna odwróciła wzrok na stojącego obok żołnierza, tego, który wcześniej
próbował zabić Keitha.
- Kapralu Gerter - wycedziła - Został pan ostrzeżony na odprawie przed
praktykami tego rodzaju. Nie widzę innego wyjścia jak oskarżyć pana o próbę
zabójstwa z premedytacją. Po powrocie do bazy zgłosi się pan do dowódcy swojej
kompanii. To wszystko. Może pan ...

Strona 7

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Akurat! - krzyknął Gerter ostro i zrobił krok wstecz opuszczając ręce. Galvin
dostrzegł jak sierżant ścisnął mocniej kolbę swojego karabinu - Wy potraficie
tylko dyskutować i dyskutować, w kółko o tym samym! Gdzie byliście dwa lata
temu, kiedy on i jego kumple zabili moją rodzinę na Liqur Tanay? Kto ma
dochodzić sprawiedliwości?!
- Jeżeli brał udział w masakrze, zostanie wszczęte śledztwo - dziewczyna
zachowała zimną krew - Odpowie za to, bądź pewien.
- Ja to załatwię tu i teraz - wskazał na leżącego Keitha.
- Nie - stwierdziła jakby ze zmęczeniem porucznik.
W tej samej sekundzie na Gertera rzuciło się z tyłu dwóch innych kolegów i
obezwładniło.
- Zabierzcie mu broń i skujcie - nakazała dziewczyna, a Galvin nareszcie
zidentyfikował jej akcent. Co ktoś taki jak ty robi na wojnie?, mruknął do
siebie uśmiechając się kwaśno w myślach.
Spotkało go zaszczyt bycia schwytanym przez prawdziwą galaktyczną arystokratkę.
Członkinię jednego z wysokich rodów, następczynię długiej linii przodków, której
krew była zapewne równie błękitna co przyprawa z Kessel. W początkowej fazie
wojny domowej, kiedy Związek Rebeliantów był słabą i praktycznie pozbawioną
szerszego wsparcia organizacją, szlachetnie urodzonych wstępujących w jego
szeregi uznawano za pariasów, a oni sami kierowali się raczej żądzą przygody niż
pragnieniem walki o wolność. Imperator zdołał ugłaskać wysokie rody nadając im
traktatem z Inseh immunitety rodowe i swobody polityczne. Dopiero kiedy
wybudowano Gwiazdę Śmierci okazało się co te obietnice są warte, niczym stało
się uznanie opinii publicznej wobec militarnej potęgi Imperium. To zmusiło
seniorów rodów do działania. Zwycięstwo w bitwie o Yavin i zniszczenie pierwszej
Gwiazdy Śmierci podniosło prestiż Rebelii, spowodowało też wzrost zaufania do
niej. Tu i ówdzie zaczęto nawoływać do wstępowania w szeregi powstania,
obdarowywano organizację sprzętem wojskowym i dużymi sumami kredytów. Nagle
okazało się, że wysokie rody też mają w Rebelii swój własny interes. Z uwagi na
tę wydatną pomoc szlachetnie urodzeni ochotnicy otrzymywali zwykle honorowe
stopnie oficerskie i, w miarę możliwości bezpieczne dla nich stanowiska tyłowe.
Na przykład oficera śledczego, tak jak dziewczyna stojąca obok Keitha.
Spojrzała na niego ponownie. Musnęła oczami totem na jego ramieniu, ale nie dała
po sobie poznać, że wie co on oznacza.
- Podnieście go i opatrzcie - powiedziała spokojnie - Potem niech dołączy do
pozostałych.
- Dziękuję - odparł Keith wolno się podnosząc - Jestem pani dłużnikiem.
Cięła go w twarz wzrokiem niby klingą lodowego miecza.
- Może pan sobie zatrzymać tę wdzięczność - wycedziła chłodno - Nie potrzebuję
jej i nie sądzę, abym kiedykolwiek potrzebowała.
- Jasne - skwitował spokojnie - Zawsze można tak powiedzieć.
- A czego pan oczekiwał? - dodała ze zmęczeniem - śe oddam honory? Wzniosę
okrzyk tryumfu? Pozwolę nosić w niewoli szablę u boku?
Nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w jej oczy. Rebelianci wokół
znieruchomieli przysłuchując się tej wymianie zdań.
- To jest wojna, człowieku - mruknęła gorzko - Ciesz się, że żyjesz.
- Przeżycie to nie wszystko - stwierdził cierpko - Czasem może być karą za
grzechy, których się nie popełniło.
Uśmiechnęła się okrutnie.
- Spójrz na swoje ramię, żołnierzu - powiedziała lodowato - Na swój totem. Jak
możesz mówić o grzechach, których się nie popełniło? Czy znasz w ogóle znaczenie
słowa grzech?
Galvin wyprostował się nagle, jakby z dumą.
- Nigdy nie strzeliłem nikomu w plecy.
Jeden z rebeliantów nie wytrzymał.
- Oprócz setki niewinnych ludzi na Liqur Tanay, Daen'khaan i w Podwójnym
Systemie Irtrian nikomu! - krzyknął nieopanowanie - Ty psie, jak możesz łgać tak
w żywe oczy?
Wzrok Galvina spoczął na nim.
- Byłeś tam i widziałeś. - zauważył Keith spokojnie - Pewnie wiesz najlepiej.
- Jesteś z 6 Legionu, facet - odparł tamten tłumiąc furię - Lepiej się zamknij,
bo…
- Spokój ! - krzyknęła dziewczyna czując, że sytuacja zaczyna wymykać się spod
kontroli - Nie będziemy bawić się w dyskusje. W ogóle cała ta rozmowa jest
zbędna. Wynośmy się stąd. Dalej!
Sanitariusz spryskał ranę na czole Galvina opatrunkiem w sprayu i dwóch
żołnierzy chwyciło go pod ręce.
- Pójdę sam - zaprotestował, ale i tak zawlekli go pod sam transporter. To była

Strona 8

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

duża, stara maszyna ze śladami brutalnego usuwania cesarskich godeł. Wewnątrz
było duszno, w kącie siedziało trzech innych żołnierzy Imperium. Rebelianci
wepchnęli Galvina do środka i sami także wsiedli zajmując pozycje tuż przy
rufowych drzwiach. Przez umieszczone w burtach pojazdu okna można było zobaczyć
co dzieje się na zewnątrz. Keith usiłował odnaleźć miejsce, gdzie leżał Varini,
ale transporter niemal natychmiast po zamknięciu drzwi uniósł się i ruszył
naprzód.

3.
Wnętrze maszyny wypełniał szum powietrza omywającego kadłub, niekiedy słyszalny
był też wysoki pisk generatorów. Obok burt co chwilę migały rozmyte, szare
płachty pni mijanych drzew, a niekiedy przez liściastą kopułę lasy przenikały
promienie słońca zmuszając Galvina do zmrużenia oczu.
Natychmiast zauważył kiedy minęli linię sensorów wartowniczych i wlecieli w
pobliże bazy. Droga południowa wiodła korytem niewielkiego potoku o gładkich,
pozbawionych drzew brzegach, wprost ku koszarom i kosmoportowi. Widok, jaki
otworzyła ona oczom Keitha był niemal dokładnie taki, jak jego najgorsze
przewidywania.
Teren wokół koszarów zamienił się w pobojowisko. Trzy z czterech hangarów były
wysadzone i płonęły jasnym ogniem podsycanym poszarpanymi instalacjami gazowymi.
Budynki koszarów podziurawiono salwami dział plazmowych jak sito, w zachodnie
skrzydło tkwił wbity kadłub desantowca planetarnego z herbem Republiki na
burcie. Keith naliczył co najmniej dziesięć spalonych AT-ST i cztery
roztrzaskane Walkery. Przedpole usiane było mnóstwem ciał, przeważnie w białych
uniformach szturmowców. Grupki obdartusów, zapewne jeńców, zajmowały się ich
usuwaniem. Płyty lądowiska nie można było dostrzec, ale prawdopodobnie wszystkie
stojące tam maszyny zostały zniszczone w momencie ataku. Nad całym tym obszarem
niczym ponury duch zagłady wisiała chmura dymu z płonącego lasu, pożar wznieciło
zapewne wysadzenie emitera pola deflekcyjnego.
Transporter płynnie skręcił, zwolnił i łagodnie osiadł obok wybetonowanej
pochylni wiodącej do podziemnych garaży. Drzwi złożyły się z cichym sykiem i
obaj strażnicy wyskoczyli na zewnątrz gestami ponaglając Keitha i pozostałych.
- Niech pan ich zabierze na poziom Dwa, sierżancie - rozkazała dziewczyna,
wyskakując z przedziału bojowego maszyny - Tam poczekają na przesłuchanie.
- Przesłuchanie? Jakie przesłuchanie? -zapytał Galvin patrząc na nią - Imperator
nie żyje. Vader nie żyje. Floty Imperium już nie ma. Po co wam zeznania grupy
szaraków?
Znów poczuł na sobie jej lodowaty wzrok.
- Dostał pan rozkaz, sierżancie - powtórzyła nie odrywając wzroku od Galvina -
Proszę go wykonać.
Ponaglani szturchnięciami karabinowych luf szturmowcy weszli do budynku i
dotarli korytarzem do stacji wind, nadzorowani przez sierżanta. W kabinie windy
był tłok, ale żaden ze schwytanych nie próbował przejąć inicjatywy. Wszyscy byli
zbyt przygnębieni lub zmęczeni.
Na poziomie Dwa mieściły się dawniej oddziały szpitalne i ambulatoria, ale
rebelianci zlokalizowali tu kwatery swojego sztabu. Zapewne dlatego, że tam było
najmniej zniszczeń, domyślił się Keith. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, oczom
Galvina ukazało się mrowie oficerów spacerujących korytarzem. Mały konwój jeńców
ruszył naprzód, wzdłuż szeregu wielkich okien ciągnących się na zachodniej
ścianie. Sierżant Baness i trzej jego podwładni salutowali co chwilę mijającym
ich rebeliantom. Galvin dostrzegał na ramionach tamtych dystynkcje pułkowników i
majorów. W dalekiej perspektywie korytarza nagle zapanowało poruszenie, prące
naprzód grupy majorów i pułkowników zatrzymały się salutując, a warta przy
szerokich drzwiach wyprężyła prezentując broń. Wynurzyła się stamtąd dziwna
para, wysoki ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej kamizelce, niezbyt wyglądającej
na mundur, i niska, zgrabna kobieta z włosami splecionymi w dziwne warkocze po
bokach głowy. Oboje rozmawiali z ożywieniem, najwyraźniej doskonale się znali,
i dość obojętnie odnosili się do salutujących oficerów. Generał, pomyślał kwaśno
Keith, generał i jego księżniczka.
Baness nakazał im skręcić w klatkę schodową i zejść na półpoziom. Minęli kilka
sal szpitalnych wypełnionych, jak dostrzegł Keith, rannymi rebeliantami. Potem
napotkali kilka podobnych konwojów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Dawni
żołnierze Imperium wyglądali na załamanych i sposępniałych, kiedy wyłaniali się
z boków korytarza, z gabinetów zamienionych teraz zapewne na pokoje przesłuchań
lub nawet sale sądowe.
Jeszcze jedna klatka schodowa. Tym razem zeszli poziom niżej, aby stanąć pod
dużymi drzwiami, w których Keith z trudem rozpoznał wejście do hali rozrywkowej.

Strona 9

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Nowi jeńcy - powiedział Baness do grupy siedzących pod ścianą żołnierzy -
Patrol porucznik Martine Dian Daarenis.
Jeden z tamtych wstał, wysoki, czarnoskóry człowiek w rozpiętym mundurze i z
czapką oficera Imperium założoną daszkiem do tyłu.
- Jestem porucznik Kharrane, dowodzę tu - mruknął spokojnie, nie odpowiadając na
salut sierżanta - Zostawcie ich i możecie spadać. Już nikomu nie zaszkodzą.
Baness spojrzał na niego nieco krzywo, po czym dłonią dał znak swoim ludziom.
Szturmowców pchnięto pod ścianę z rękami na karkach, następnie eskorta zniknęła
za zakrętem korytarza pozostawiając ich w rękach grupy porucznika. Kharrane
stanął przed nimi i kazał im się odwrócić, przebiegając wzrokiem od jednego do
drugiego.
- Nie chcę żadnych wygłupów, bójek czy innego zamieszania - oznajmił spokojnym,
jakby zmęczonym, głosem - Jesteście teraz jeńcami, będziecie czekać na
przesłuchanie i rozprawę. To potrwa kilka dni. Nie musicie się martwić tym co
będzie potem. Teraz ...
- Czy możemy pozbyć się tych niewygodnych mundurów i zostać opatrzeni? - zapytał
szturmowiec stojący obok Galvina wskazując kolegę ściskającego ranę na
przedramieniu.
Kharrane wyglądał na zdumionego. Lekkim krokiem podszedł do mówiącego i na odlew
uderzył go w twarz. Jeniec zachwiał się i złapał za szczękę.
- Nie odzywaj się, gdy nie jesteś pytany - wycedził kapitan wskazując go palcem.
Tamten przestał się chwiać i zaatakował bykiem krzycząc z wściekłości.
Ostrzeżony tym krzykiem Kharrane zdołał się uchylić i związać z nim w zawziętej
walce. Szanse na zwycięstwo miał w niej tylko ten mniej zmęczony. Galvin ruszył
na pomoc, ale w tym momencie wkroczyli pozostali rebelianci waląc kolbami
karabinów i spychając jeńców z powrotem na ścianę.
Kiedy wreszcie Kharrane zmęczył się kopaniem nieprzytomnego szturmowca,
wyprostował się i rzucił chrapliwie - Do środka z nimi!
Drzwi od hali rozrywkowej otworzyły się odsłaniając tłum postaci, w który po
kolei wpychano jeńców za pomocą kopniaków i brutalnych pchnięć.
Na progu Galvin stracił równowagę i wyłożył jak długi zderzając się z kimś
leżącym na podłodze. Tamten nieomal zawył i skręcił się z bólu obejmując dłońmi
grubo zabandażowane udo.
- Uważaj trochę - wycedził słabym głosem nie otwierając nawet oczu, żeby
spojrzeć na Keitha. Leżał na warstwie kilku kocy, a pod głowę jakaś pomocna dłoń
podłożyła mu kurtkę mundurową. Opatrunek na nodze wyglądał na od dawna nie
zmieniany. Galvin ogarnął wzrokiem otoczenie. Na podłodze leżało jeszcze wielu
podobnych poszkodowanych z poszarpanymi lub amputowanymi kończynami, a pod
ścianami siedzieli też inni, z bandażami na oczach, badający podłogę wokół
dotykiem dłoni. Nie było widać żadnych kroplówek, świeżych opatrunków,
stymulatorów czy chociażby śladów jakiejś bardziej zaawansowanej pomocy
lekarskiej. Wyglądało na to, że umieszczono tutaj wszystkich jeńców,
niezależnie od ich stanu. W powietrzu czuło się atmosferę rezygnacji i krańcowej
apatii.
Sala była dość długa i szeroka, ale niska i przez to bardzo duszna. Usunięto z
niej wszystkie meble i automaty pozostawiając oprócz gołych ścian jedynie
ozdobione roślinnymi motywami puste cokoły po popiersiach Cesarza oraz dwa
zestawy polowych latryn, od których dolatywał zapach biologicznego środka
dezynfekcyjnego. W tej chwili kłębiło się tutaj grubo ponad stu ludzi, a być
może i więcej. Co najmniej połowa z nich była ranna, w tym większość dość
poważnie, co przy zerowej sterylności otoczenia oznaczało dla nich śmierć lub
kalectwo. Niektórzy zapewne już konali. Zapomniani i niepotrzebni.
Koniec sali ginął w półmroku, bo większa część lamp na suficie była potłuczona,
świeciło może z pięć, a okna zostały na stałe zasłonięte grubymi, ochronnymi
okiennicami. Wśród jeńców wyróżniały się dwie skupione grupy ludzi, oddalone od
siebie o kilka metrów - Galvin domyślił się, że to właśnie tam znajdują się
wyloty szybów wentylacyjnych. Z niesmakiem przedarł się przez zaduch i podszedł
do ściany bez skrupułów pozbawiając najbliższego leżącego rannego
nakrywającego go koca. Rozścielił go na podłodze i usiadł wyciągając nogi.
Rozluźnił mięśnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak jest zmęczony. Odpiął
sprzączki munduru i ściągnął ochraniacz torsu przez głowę odrzucając go z
niechęcią w bok. Przymknął oczy i kilkakrotnie pokręcił głową, czując jak
wewnątrz odżywa ból, nie tak silny jak poprzednio jednak bardzo nieprzyjemny. Na
szczęście sen zbliżał się milowymi krokami.
- Dlaczego zabrałeś temu rannemu koc?
Opuścił głowę otwierając oczy. Przed nim stał młody, dobrze zbudowany mężczyzna
w nieco podartym mundurze oficerskim. Na ramionach miał ślady po zerwanych
szlifach.

Strona 10

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Co? - wykrztusił Keith dopiero teraz przytomniejąc.
- Pytałem dlaczego zabrałeś temu rannemu koc? - powtórzył oficer, a Galvin
zmierzył go wzrokiem. Twarz tamtego wydała mu się znajoma. Skąd?
- Jemu i tak nie jest potrzebny - odpowiedział wskazując zabandażowaną głowę
leżącego. Pociągnął nosem - Czujesz? To gangrena. Zakażenie zabije go w ciągu
dnia, najwyżej dwóch.
- Skoro wytrzymał dotąd to musi być bardzo odporny - rzucił zimno tamten nie
odrywając wzroku od oczu Keitha - Dałem mu wczoraj surowicę, którą przemycił
jeden z naszych. Wytrzyma, jeśli tylko będzie miał spokój i ciepło. Ale ty
zabrałeś mu koc.
- Wokół masz mnóstwo takich, którym i tak jest wszystko jedno - zauważył Galvin
robiąc zamaszysty ruch ręką - Niewielu z tych rannych wyjdzie stąd z życiem,
połowa i tak jest przez cały czas nieprzytomna, może nie żyją. Wystarczy
sięgnąć.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. potem oficer zrobił ruch jakby
chciał się odwrócić, ale nie zrobił tego.
- Przemawia przez ciebie prawdziwy skurwysyn - odezwał się wreszcie - Po prostu
poddałeś się. Cały nasz świat leży w gruzach, ale czy to powód, aby przemienić
się w zwierzę? Czy nie lepiej pokazać tamtym draniom po drugiej stronie, że
wiemy co to jest honor? I że honor szturmowców też jest coś wart?
Galvinowi szczęka opadła. Przez chwilę nic nie mówił tamując wzbierającą falę
furii. Furii i deszczu obrazów, które odżyły w pamięci.
- Pan się nazywa Dillich, komandor Kerry Dillich - wycedził lodowato - Pan mnie
nie zna, ale ja pana tak. Służyłem w Drugiej Kompanii Dalekiego Zwiadu, w
Diabłach, podczas ofensywy na Daen'khaan. Pamięta pan załogę największego bunkra
chroniącego kosmoport? Kazał pan ich rozstrzelać z działek kiedy się poddali.
Tak samo postąpili pana ludzie z mieszkańcami tego małego miasteczka, gdzie
znaleziono parę sztuk broni. Słyszałem, że był pan też na Liqur Tanay i na
Tatooine. Jeżeli tyle jest wart ten pański honor, to niech się pan nim wypcha.
Twarz oficera zszarzała. Galvin myślał, że zacznie na niego krzyczeć, ale w
oczach Dillicha błysnęła tylko gorycz.
- Ma pan rację. Zrobiłem to - odezwał się spokojnie - I bez wątpienia kiedyś
będę musiał za to odpowiedzieć, ale…
- Dzień zapłaty jest tuż, tuż - przerwał mu Keith - Oni mają zamiar
przeprowadzić osobne śledztwo dla każdego z nas. Ale pewnie i bez tego
przygwoździliby wszystkich. Nikt z nas i tak się stąd nie wydostanie.
- Może tak, może nie - mruknął Dillich, a jego twarz wróciła do normalnych
kolorów - Chciałbym jednak oszczędzić zbędnych cierpień tym ludziom.
- Nie ma pan referencji na zbawiciela.
- Teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Odda pan koc?
Galvin spojrzał na niego przeciągle, po czym wyszarpnął materiał spod siebie.
- Tylko niech pan daruje sobie tą gadkę o honorze - powiedział bez poprzedniej
złości - Tym ludziom potrzeba pomocy medycznej i odpowiedniego traktowania, a
nie honoru.
- Honor to wszystko co nam zostało.
- Czyli nie zostało nam nic.
Dillich puścił to mimo uszu. Ponownie przykrył kocem wciąż nieprzytomnego
rannego i oddalił się w głąb sali.
Keith odprowadził go wzrokiem, po czym przymknął oczy i spróbował się zdrzemnąć,
ale bez powodzenia. W pomieszczeniu unosił się ciągły szum rozmów, ludzie
kręcili się, kaszleli. Czasami do sali wchodziła grupa rebeliantów zabierając
niektórych jeńców ze sobą. Często wynosili ich, krańcowo wyczerpanych, na
noszach. Nikt z tych ludzi nie wrócił. Po jakimś czasie Galvin zaczął się
zastanawiać nad ewentualnym posiłkiem. Głód nie był na razie dotkliwy, ale nic
nie wskazywało na to, że szybko będzie go można zaspokoić.
Lampy zaczęły świecić coraz słabiej i zapadł półmrok, a potem ciemność. Noc była
zsynchronizowana przez fotokomórki z nocą zapadającą na Endorze. Nastała
względna cisza i nareszcie mimo potwornie dusznego powietrza Galvin zdołał
zasnąć.
Kiedy otworzył oczy lampy świeciły już pełnym blaskiem. Spojrzał na zegarek,
wpięty w ochraniacz. Dziesiąta. To znaczyło, że spał jakieś piętnaście godzin,
ale samopoczucie miał tak fatalne jakby w ogóle nie zmrużył oka. Podnosząc się
natrafił wzrokiem na rannego, tego samego, któremu poprzedniego dnia zabrał koc.
Nie musiał go nawet dotykać. Sądząc z bezruchu, napięcia mięśni i pozy w jakiej
leżał, nie żył od kilku dobrych godzin. Keith pokręcił z niechęcią głową i sklął
rebeliantów, ale bez pasji. Może dla tamtego, było lepiej, że umarł. Oszczędzono
mu przynajmniej plutonu egzekucyjnego.
Lustrując salę zaczepił wzrokiem o dwa niewielkie kontenerowe pojemniki.

Strona 11

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Przecisnął się bliżej i obejrzał je. Oba zawierały puste, wilgotne beczki.
- Co, nie zdążyłeś? - zapytał siedzący obok szturmowiec - Chyba będziesz musiał
poczekać do jutra. Rano znowu przyniosą.
- Co było w tych beczkach?
- Jak to co? - zdziwił się tamten - Woda. Zawsze rano dają nam wodę. Ci, którzy
mogą - piją. Do wieczora już pewnie nic nie dadzą. Jak zwykle.
Galvin bez słowa wrócił na swoje miejsce od ścianą. Wytrzymanie jednego czy
dwóch dni bez wody nie stanowiło dla niego problemu, ale wnioski jakie nasuwało
takie działanie rebeliantów nie były wesołe. Ilość wody dostarczana jeńcom nie
była duża, nie była nawet wystarczająca. Mogli dostać ją tylko silni i sprawni,
zdolni przepchać się do zbiornika. Ranni nie mieli szans, większość z nich nie
mogła nawet poruszać się o własnych siłach. Takie ograniczanie racji było
zbędne, żeby nie powiedzieć - okrutne. Brutalne traktowanie jeńców w trakcie tej
wojny nie było niczym nowym, ale przecież po tak miażdżącym zwycięstwie ci,
których Galaktyka znała pod szyldem Związku Rebeliantów, ci szlachetni wojownicy
o dobro sprawy powinni chyba okazać trochę litości lub przynajmniej traktować
jeńców zgodnie z prawem wojennym. Nie zrobili tego jednak. Po prostu nie
zrobili. Dlaczego?
W perspektywie sali dostrzegł Dillicha, który z podręcznej manierki poił jednego
z rannych. Strażnik honoru, mruknął do siebie Keith, Coś ci się poprzestawiało
kolego, ale cokolwiek robisz - rób to dalej . Oddalił od siebie myśl o
pragnieniu, odprężył się i przymknął oczy.
Jakąś godzinę później pojawili się rebelianci. Kazali grupie jeńców wynieść
ciała zmarłych tej nocy i Galvin dostał nareszcie swój koc. Potem powtórzyła się
procedura z poprzedniego dnia. Wybrali kilkunastu ludzi z pomiędzy jeńców i
wyprowadzili ich na zewnątrz. Ta grupa już nie wróciła, ale przybyli nowi
schwytani żołnierze Imperium. Galvin postanowił się wyłączyć, podłożył sobie pod
głowę zwinięty koc i spróbował bez powodzenia zasnąć. Zgodnie z przewidywaniem
ani woda, ani żywność nie pojawiły się już do wieczora.
Następnego dnia obudził się wcześnie, około siódmej. Kontenery już stały, tym
razem trzy. Przebrnął przez kłębiący się przy nich tłum i zdołał ugasić
pragnienie. Odchodząc zauważył jeszcze Dillicha, napełniającego manierki.
Niektórzy jeńcy obserwowali to z groźbą w oczach, ale na razie nikt nie
atakował.
Oprócz wody dostarczono też tym razem kilka kartonów suszonej papki mięsnej z
jakichś wojskowych magazynów. Była tak stara, że chyba nawet szczury nie
chciałyby jej zjeść, nie wspominając o tym, że bez dużej ilości wody
przełknięcie choćby kęsa było praktycznie niemożliwe. Co chwilę któryś ze
szturmowców klął i wygrażał ukrytym za drzwiami rebeliantom. Dla nich także
jasna była zbędność takiego postępowania. Przypominało to znęcanie się nad
zmęczonym, rannym, zamkniętym w klatce zwierzęciem zanim się je skaże na śmierć
i zabije.
Galvin ogarnął spojrzeniem najbliższych jeńców nagle pojmując, że cały ten
absurd nie wynika wcale z niedbałości, ale jest celowym działaniem mającym
zaowocować reakcją - jeśli nie agresji - to sporej wrogości. W połączeniu z
całkowitą bezradnością schwytanych dawało to w efekcie prawie pewne załamanie
nerwowe i pożądaną przez Rebeliantów uległość.
Krzyk dobiegł skądś z lewej, ze środka sali, uderzając w ten potok myśli aż
rozprysnęły się po zakątkach świadomości. Keith podniósł się na nogi wypatrując
źródła dźwięku. Pod jednym z otworów wentylacyjnych, kilkanaście metrów dalej
nad jednym z rannych trzymając w dłoni manierkę stał Dillich. Obok, na podłodze,
zwijał się z bólu jakiś jeniec w mundurze żandarma, to on właśnie był tym, który
krzyknął. Dillich nie patrzył jednak na niego, ale na trzech innych,
zbliżających się od strony drzwi wejściowych. Wyglądali na wściekłych. Galvin
podświadomie przygotował się do walki, nie do końca jednak był pewien czy chce
się w to pakować.
Dillich tymczasem wcisnął najbliższemu rannemu manierkę w dłoń i stanął
naprzeciw tych trzech, subtelnie przyjmując pozycję obronną. Galvin zrobił kilka
kroków w tamtym kierunku i zatrzymał się w grupie przyglądających się
nadciągającej bójce.
Jeden z napastników zaatakował. Noga Dillicha wystrzeliła nagle w wysokim
kopnięciu, jakby mimochodem muskając jego głowę i powalając go z impetem na
podłogę. Pozostali okazali jedynie minimalną zwłokę, rzucili się jednocześnie
naprzód wznosząc pięści. Dillich cios pierwszego zdołał zbić blokiem, ale drugi
przeciwnik trafił go barkiem w pierś. W mgnieniu oka w zaciętej walce skłębili
się na podłodze nie bacząc na leżących rannych. Ten z napastników, który
pierwszy poznał siłę ciosów ofiary otrząsnął się tymczasem z szoku i ruszył ku
rannemu trzymającemu manierkę. Nie zwracając uwagi na grube opatrunki na klatce

Strona 12

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

piersiowej tamtego wyrżnął go łokciem w splot słoneczny i wyrwał mu naczynie z
rąk.
W tym momencie zza pleców wyłoniła mu się nagle ręka Galvina i unieruchomiła
manierkę centymetr od jego ust. Zaskoczony podniósł wzrok i wtedy Keith bez
skrupułów wyrżnął go pięścią w skroń. Nie trafił za dobrze, ale przeciwnik i tak
kwiknął z bólu gwałtownie szarpiąc się wstecz. Wskoczył na ślepo w tłum nim
Galvin zdołał poprawić. Dillich tymczasem został już pokonany, jeden z
napastników klęczał mu na plecach, podczas kiedy drugi zamierzał się do
decydującego ciosu. Kopnięcie Galvina trafiło tego drugiego prosto w nerki
rzucając go ku stojącemu blisko pustemu cokołowi, w zderzeniu z którym
natychmiast stracił przytomność. Jego towarzysz poderwał się raptownie z klęczek
zamierzając dosięgnąć nowego wroga z byka, ale nadział się na zmierzające w
przeciwnym kierunku kolano Keitha i przewijając się w powietrzu padł z jękiem na
plecy. Cios piętą w podbrzusze przybił go do podłogi i definitywnie wyeliminował
z gry.
Nie zaszczycając go już nawet spojrzeniem Galvin wyciągnął do Dillicha dłoń, aby
pomóc mu wstać. Oficer chwilę mierzył go wzrokiem nim skorzystał z tej oferty.
- Powinien pan bardziej uważać - mruknął Keith uspokajając oddech - Chciał pan
być zbawicielem, nie męczennikiem. A prosi się pan wręcz o ukrzyżowanie. Niech
pan skończy z tym kadeckim zapałem i zacznie trzeźwo patrzeć na świat. Czas
dorosnąć.
- Pan uważa się za dojrzałego? - Dillich zmrużył oczy.
- Ja nie chcę nikogo zbawiać.
- A może jedno nie istnieje bez drugiego ?
- To taka sama prawda jak honor szturmowców.
Młodzieńcza twarz Dillicha wykrzywiła się w uśmiechu.
- Niech pan nie będzie zbyt cyniczny, sierżancie. Przecież pan też chce do
nieba.
- Na pewno się w tam spotkamy, komandorze.
Uśmiech Dillicha poszerzył się.
- Niebo dla honorowych szturmowców? - zapytał spokojnym tonem.
- Taa - dodał Keith odchodząc - Będzie tam pewnie trochę za ciepło i za
czerwono.
Przez następne dwa dni krzywił się na wspomnienie tej rozmowy. Obserwując
Dillicha uwijającego się między rannymi, zmieniającego opatrunki i częstującego
wszystkich wodą miał dziwne uczucie nierealności tego wszystkiego. Ten do
niedawna bezwzględny kat przemienił się pod wpływem klęski w coś innego.
Lepszego? Wykazał nagle troskę i solidarność, i to wykazał jej więcej niż
weterani, którzy niejedną kampanię przewalczyli ramię w ramię. Znikła
dyscyplina, a wraz z nią uprzejmość i resztka dobrej woli, która kiedyś tkwiła w
tych ludziach. Z armii przemienili się w luźną sforę nieufnych, pełnych
nienawiści i obaw wilków. A co zwykle robi się z takimi? Dobija.
Wieczorem drugiego dnia rebelianci zabrali ze sobą Dillicha. Zdążył tylko
zostawić swoje manierki jednemu z rannych. Galvin odprowadził go wzrokiem, kiedy
spokojnym krokiem zmierzał w stronę otwartych drzwi, gdzie czekała na niego
nieznana, prawdopodobnie nienajlepsza przyszłość i dostrzegł w nim mimo wszystko
ślad znaczonego goryczą spokoju. Honor szturmowca en face, pomyślał Keith, ale
nie wydało mu się to jakoś śmieszne.
Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy powracając do pozycji, w której zwykle
siedział. Powróciło zwykłe otępienie. Rano udało mu się wprawdzie ugasić
pragnienie, ale brak jakiegokolwiek pożywienia dawał się we znaki.
Następnego dnia obudziło go szarpnięcie. Otworzył oczy i półprzytomnie spojrzał
na stojącą nad nim postać.
To był rebeliant.
- Wstawaj, idziesz z nami - powiedział nim Keith zdołał o cokolwiek zapytać - Na
przesłuchanie.
Strząsając z umysłu resztki sennej mgły posłusznie wyszedł z sali, stając pod
ścianą wraz z dwoma innymi szturmowcami. Kazano im z powrotem nałożyć mundury.
Dowódcą warty nie był już Kharrane, ale jakiś młody blondyn o długich włosach.
- Teraz eskorta zabierze was do łaźni, gdzie będziecie mogli doprowadzić się do
porządku, a potem na stołówkę, gdzie otrzymacie po jednej racji żywnościowej -
powiedział głosem nabrzmiałym od rutyny - Nie muszę wam chyba mówić co stanie
się w przypadku próby ucieczki - skinął dłonią ku czterem rebeliantom stojącym
obok - Dobra, zabierajcie ich.
śaden z jeńców nie miał ani siły, ani ochoty by dopytywać się o szczegóły.
Posłusznie ruszyli w kierunku wskazanym przez dowódcę eskorty, a Galvin pozwolił
sobie omieść pożegnalnym spojrzeniem zamykane właśnie drzwi sali rozrywkowej.
Trafili na poziom wyżej, do dużej, jasnej łaźni, dawniej pewnie oficerskiej.

Strona 13

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Wodoodporna mozaika na ścianie popękała w wielu miejscach, a z pryszniców
leciała wyłącznie zimna woda, ale dla jeńców był to i tak szczyt marzeń. Szybko
pościągali mundury i bieliznę, po czym wskoczyli w chmury wodnego pyłu
namydlając się znalezionymi kawałkami mydła. Po paru minutach rebelianci z
eskorty przestali biernie się im przyglądać i zakręcili wodę. Ponaglani
niewybrednymi komentarzami jeńcy zaczęli wciągać z powrotem swoje pancerze
szturmowe starając się jednocześnie wytrząsnąć z włosów resztki wody. Potem
przeszli do pokoju obok, gdzie stały kartony puszek i soków, standardowych racji
wojskowych. Posiłek zajął im jakiś kwadrans, niechętnie opuścili zastawiony
stół, bowiem zajadle głodzono ich przez ostatnie dni. Kiedy jednak wrócili na
korytarz poczuli się syci i pełni energii, gotowi przyjąć to, co nakaże im los.
Tak przynajmniej im się wydawało. Koło klatki schodowej przyłączyło się do nich
jeszcze dwóch rebeliantów. Cała grupa wspięła się na poziom Dwa.

4.
Kiedy Galvin stanął wreszcie na skrzyżowaniu górnego poziomu, miał wrażenie, że
powraca do życia po niewyobrażalnie długim przebywaniu w stanie śmierci.
Spojrzał w oba kierunki korytarza odgarniając z oczu mokre włosy starając się
przybrać wygląd niestrudzonego weterana, jednocześnie jednak zdając sobie sprawę
z daremności takich wysiłków. Był wyczerpany, załamany i zrezygnowany.
Przybranie dobrej miny do tej ewidentnie złej gry przekraczało jego siły.
Strażnicy rozdzielili się na dwójki, każda z nich zajęła się jednym jeńcem.
Towarzyszy Galvina poprowadzono w prawo, a jego samego w lewo, paręnaście metrów
dalej, tuż przed zakręt korytarza. Były tam drzwi ze śladem po zerwanej
tabliczce identyfikacyjnej, najwyraźniej kiedyś pomieszczenie zajmował jakiś
lekarz. Keith sądził, że od razu go wprowadzą do środka, ale eskorta miała inne
rozkazy. Zatrzymali się obok wejścia, pod jednym z okien wyraźnie oczekując
czegoś. Korzystając z tego Galvin wyjrzał przez grubą szybę.
Na zewnątrz była paskudna pogoda. Wył silny, pewnie jak zwykle północny, wicher
gnący bez większego trudu korony niektórych drzew i podnoszący z ziemi tumany
pyłu, piasku i gałęzi w wysokie słupy powietrznych zawirowań. W połączeniu z
deszczem lejącym z czarnych niemal chmur tworzył za osłoną grubych,
panoramicznych okien przejmujący spektakl cieni, często podświetlany jęzorami
błyskawic. Było w tym coś jednocześnie złowrogiego i majestatycznego. Burze na
Endorze zdarzały się rzadko, ale były naprawdę pięknym zjawiskiem
atmosferycznym. Galvin przymknął oczy wsłuchując się w szum kropel deszczu i
rytmiczne uderzenia wiatru w masyw bazy. Ta prawdziwa symfonia harmonii i potęgi
uspokajała, odprężała nawet nieco. Pozwalała nawet zapomnieć na chwilę o
kłopotach...
Drzwi gabinetu z sykiem wsunęły się w ścianę odsłaniając dwójkę rebeliantów
szarpiącą się z wysokim, jasnowłosym mężczyzną w mundurze oficera Imperium.
Wyraźnie nie mogli sobie z nim poradzić, więc jeden z nich uderzył jeńca kolanem
w podbrzusze, aż tamten zwinął się z jękiem.
- Sukinsyny... Wy pierdolone sukinsyny... - charczał kiedy wlekli go w kierunku
drugiego końca korytarza.
Galvin nie mógł mu pomóc nawet gdyby chciał, bo sam tkwił w silnym uścisku
swoich własnych strażników. Trzymali go tak długo, aż tamten jeniec zniknął z
pola widzenia.
Z otwartych drzwi wyłonił się teraz blady jak śmierć młody rebeliant, też
oficer, ze skrawkiem materiału przyciśniętym do nosa. Spomiędzy palców wolno
skapywała mu na podłogę krew. Oparł się o framugę i z wyraźnym wysiłkiem, żeby
nie zemdleć wykrztusił :
- Wprowadźcie go. Tylko tym razem pilnujcie... lepiej. Idę... po nowego oficera
śledczego... o matko! - i zataczając się ruszył w kierunku stacji wind.
Eskorta gorliwie, aczkolwiek tłumiąc uśmieszki, rzuciła się wypełnić rozkaz, w
wyniku czego Galvin w przeciągu parunastu sekund znalazł się wewnątrz gabinetu,
na specjalnie przygotowanym stołku. Poprawił naramienniki munduru i rozejrzał
się po pokoju. Pokój przesłuchań,bez wątpienia. I to zaadoptowany do tego celu
dość niedbale. Na pomalowanych aseptycznie białą farbą ścianach widoczne były
gdzieniegdzie ciemne ślady po szafkach i półkach, a w jednym z kątów spiętrzyło
się jakieś żelastwo nakryte płachtą z polimerów. Z całego umeblowania ocalało
jedynie biurko i fotel, oraz stołek zajmowany przez Galvina. Na blacie biurka
stała końcówka terminala z niewielkim monitorem oraz mały, najwyraźniej
przenośny, wykrywacz kłamstw, z którego wychodził długi kabel zakończony
elektrodą. Zaraz obok, z podłogi, wyrastał osadzony na trójnogu rejestrator
video, którego widok zaskoczył Galvina. Zamierzają dokumentować tę farsę?
Skoczył wzrokiem ku wyprężonym po obu stronach drzwi strażnikom, ale oni nie
mogli stanowić wiarygodnego źródła informacji.

Strona 14

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Oparł głowę na dłoni, spróbował rozluźnić się i stłumić narastający gniew oraz
pragnienie ucieczki. Jedno i drugie mogło doprowadzić go tylko do szybszej
śmierci. Bał się ? Teraz już nie. Chyba nie.
Minął kwadrans nim z odrętwienia wyrwał go syk otwieranych drzwi. Odwrócił się
omiatając wzrokiem wchodzącego, a raczej wchodzącą.
- Witam, poruczniku Daarenis - rzucił z cieniem cynizmu w głosie - Miło panią
znowu widzieć.
Nie odpowiedziała. Spokojnie podeszła do biurka i zajęła miejsce przy terminalu
przebiegając palcami po klawiaturze.
- Teraz już możemy rozmawiać - zauważył - A nawet musimy.
- Proszę odpowiadać tylko na pytania. W ten sposób pan uniknie kłopotów, a ja
bezsensownej straty czasu - spod blatu wydobyła niewielką teczkę zawierającą
dyski atomowe oraz pilota. Wsunęła jeden dysk do terminalu i uruchomiła zdalnie
rejestrator.
- Niech pan przymocuje tę elektrodę do skroni - powiedziała melodyjnym głosem
wskazując wykrywacz kłamstw - To oszczędzi nam powtarzania pytań i nie zmusi do
sięgnięcia po wasze metody przesłuchiwania.
Galvin zrobił jak kazała nie odrywając od niej wzroku. Uświadomił sobie coś.
Była piękna. Chwilę później powrócił jednak jego stary cynizm.
- Imię, nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny? - ciągnęła poważnym tonem.
- Keith Galvin, sierżant, numer SCA 371A3 - D.
- Przydział?
- Druga kompania pierwszego batalionu 6 Legionu Oddziałów Szturmowych Vaertha.
- Staż?
- Sześć lat. W tym trzy w Oddziałach Szturmowych.
Oderwała wzrok od ekranu terminalu.
- Zatem był pan na Liqur Tanay - stwierdziła z pogardą.
- Nigdy nie twierdziłem, że nie byłem.
- Czemu zatem miała służyć ta dyskusja tam w lesie? Cała ta przemowa?
Keith pokręcił głową z rezygnacją.
- Chciałem potępić motywy pani ludzi. Ideologię zemsty na oślep.
Przyjrzała mu się z zastanowieniem.
- Ma pan trochę dziwne poglądy jak na szturmowca. Zwłaszcza jak na szturmowca z
6 Legionu. Jakoś nie przeszkodziły one panu wziąć udział w rzezi na Liqur Tanay
- jej wzrok stwardniał, a postać lekko uniosła się na siedzeniu - Ilu
bezbronnych pan tam zabił, Galvin?
- śołnierzy czy cywilów?
Wolno opadła z powrotem do poprzedniej, rozluźnionej pozycji.
- Bydlak - wycedziła lodowato.
- śadnego. Nie zabiłem żadnego - odparł wpatrując się w jej oczy.
Chwilę potrwało nim zrozumiała, co oznacza brak ostrzegawczego świstu wykrywacza
kłamstw. Zdezorientowana spojrzała najpierw na przyrząd, potem na Galvina.
- Jak to?
Keith wykonał nieokreślony ruch ręką.
- Siedziałem wtedy w karcerze, za bójkę z facetem z innej jednostki. Dlatego nie
miałem nawet cienia szansy dokonać rzeczy, o których myśli pani, że dokonałem.
W zapadłej nagle ciszy na twarzy dziewczyny zaczął kwitnąć głęboki rumieniec.
- Łże jak pies - wtrącił jeden z wartowników - W przypadku niesubordynacji
podczas akcji bojowej nie zamknęliby go w karcerze, tylko wysłali do Straceńców,
pierwszego plutonu kompanii karnej. Skończyłby szarżując na bunkry kosmoportu.
- Amen - dodał drugi wartownik.
- Nie łżę jak pies - odpowiedział spokojnie Galvin - Bo facet, z którym się
biłem złamał mi rękę.
Martine wbiła w niego wzrok wystukując coś na klawiaturze.
- Chyba mu pani nie wierzy, poruczniku? - zapytał z niepokojem jeden z
wartowników.
- Spokój, żołnierzu - ucięła nawet na niego nie patrząc.
Uwierzyła, pomyślał Galvin, ta krucha, słodka i niedoświadczona istotka naprawdę
mi uwierzyła. Wbił w nią wzrok ignorując ogarniające go paskudne uczucie i
tłumiąc z wprawą wyrzuty sumienia. Gdyby wiedziała co zrobił na Liqur Tanay...
Umiejętność oszukiwania wykrywacza kłamstw wiele razy bardzo mu się przydawała,
ale teraz czuł, że przeciągnął strunę. Skazał się na piekło, jeśli tylko ono
istniało.
Ale tak naprawdę czy miało to jakieś znaczenie?
- Kontynuujmy - odezwała się Martine miękkim głosem - Pana ostatni przydział
przed wstąpieniem do Legionu Vaertha?
- Pierwszy enerwardzki pułk piechoty planetarnej garnizonu na Thall. To było
jakieś cztery lata temu.

Strona 15

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Za co został pan awansowany?
- Za Daen'khaan. Dostałem też Wstęgę.
- Jaką Wstęgę?
- Wstęgę Honoru.
Usłyszał jak strażnicy za jego plecami parsknęli śmiechem.
- Honoru? - zapytała Martine ze śladem uśmiechu na ustach.
- Podczas pierwszego nieudanego szturmu północnego fortu byłem w jednym z
atakujących transporterów - powiedział Galvin nie zwracając na to uwagi -
Trafiono nas w burtę i pocisk detonował wewnątrz. Grupa szturmowa w mgnieniu oka
zmieniła się w gromadę rannych, w większości ciężko. Kiedy wreszcie po
przerwaniu ataku udało mi się wydostać z przedziału kierowcy, podeszli do nas
republikanie. Kiedy zobaczyli rannych wrzucili do wnętrza garść granatów
napalmowych i odeszli. Zdołałem wyciągnąć dwóch naszych z płomieni. Ale tylko
dwóch.
- Jesteś prawdziwym bohaterem - przyznał ze śmiechem jeden z wartowników -
Naprawdę jestem pod wrażeniem.
- Spokój, żołnierzu - odezwała się do niego Martine.
Galvin zerknął na nią. Twarz miała spokojną, już się nie śmiała.
- To nie ma żadnego związku ze sprawą - powiedziała odgarniając włosy z czoła
pełnym gracji ruchem ręki - Chociaż być może zostanie to wzięte pod uwagę przy
werdykcie.
Galvin powolnym ruchem oderwał sobie elektrodę wykrywacza od skroni i wyciągnął
ją ku dziewczynie.
- Byłaby pani tak łaskawa i użyła teraz tego na sobie? - rzucił cierpko - Bez
kłamstw, proszę. Wie pani równie dobrze jak ja, że jeżeli komukolwiek zostanie
okazana litość - to na pewno nie szturmowcom. Nie tym z Legionu Vaertha.
Mordercom.
- Jest pan jeńcem, sierżancie Galvin - odparła chłodno próbując nadać swojej
twarzy groźny wyraz - I obowiązuje pana jenieckie...
- Prawo? - przerwał energicznie - Jakie prawo? Gdzie ono jest? - wskazał na
swoich strażników - Czy to wszystko co mi gwarantuje? A co ono robi dla ludzi,
tych tam na dole? Czego wy w ogóle od nich chcecie?
- Zostaną przesłuchani i osądzeni.
- Przez ludzi takich jak pani czy jak ten, jak mu tam, Gerter?
- Na pewno nie przeze mnie. Nagrania video wysyłamy na forum Trybunału
Wojennego. Osądzi was Rada Dowódców.
Galvin nagle się uspokoił. Rozluźnił się na krześle i wpatrzył się w dziewczynę.
- O to chodzi? - stwierdził pozbawionym emocji głosem. Nagle uśmiechnął się -
Ale to kłamstwo wydaje mi się mało wymyślne.
- O czym pan mówi?
- Rebelia nie potrzebuje najwyraźniej ani jeńców, ani stawiania ich przed
trybunałem. Jedyne co ją obchodzi to video protokoły z przesłuchań. Domyślam
się, że po to, aby dać potem świadectwo swojej uczciwości i wielkoduszności.
Pokazać swoje osławione poszanowanie prawa na żywo. Zwycięscy rebelianci okazują
sprawiedliwość pokonanym szturmowcom. Doprawdy, piękny i szlachetny gest. Nikt
nigdy nie dowie się jak to było naprawdę - spojrzał na strażników, wyglądających
tylko pretekstu - Dobra, kończmy to.
Zanim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić zerwał się na nogi chwytając krzesło, na
którym siedział za oparcie i wyrżnął nim w rejestrator. Stojący na wątłym
statywie aparat bryznął deszczem plastykowych strzępów i padł z chrzęstem na
posadzkę. Galvin przybierając z powrotem pozycję siedzącą rzucił ze spokojem -
Teraz możemy rozmawiać.
Zza pleców dobiegł go szelest, a karku dotknął ostrzegawczy strumień wzburzonego
powietrza. W tej samej chwili cios zmiótł go z siedzenia i rozpłaszczył
półprzytomnego na podłodze. Zanotował jeszcze kilka kopniaków zadanych
tęponosymi wojskowymi butami nim gwałtowny atak ustał.
- Przestańcie! Rozkazuję wam przestać!- usłyszał krzyk Martine, rozbrzmiały
nagle w powietrzu - Postawcie go z powrotem na nogi.
Dwie pary silnych rąk szarpnęły Galvina w górę i przywróciły go do pionu.
Otworzył oczy. Martine stała obok biurka, mierzyła go oczami spod ściągniętych
brwi. Przez chwilę wahała się co powiedzieć, po czym odwróciła się do Keitha i
jego strażników plecami.
- To było niepotrzebne, sierżancie Galvin - powiedziała głosem pełnym chłodu i
jakby żalu - Po prostu niepotrzebne.
Galvin zdołał uspokoić jakoś oddech.
- Tak jak całe to przedstawienie - skwitował.
Na chwilę zapadła cisza. Martine odwróciła się z powrotem do nich i uniosła
głowę wpatrując w Keitha.

Strona 16

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Zabierzcie go do na poziom Jeden - nakazała strażnikom nie spuszczając oczu z
Galvina - Do kompleksu koszar. Zaczeka tam na werdykt Rady Dowódców.
- Dziękuję - rzucił Keith mierząc ją zimnym spojrzeniem.
Nie odezwała się. Tylko wykonała czytelny gest dłonią w kierunku strażników.
Chwycili go pod ramiona i powlekli w kierunku drzwi.
Wraz z sykiem towarzyszącym ich otwarciu do gabinetu wdarł się z korytarza potok
dźwięków. Kilkanaście metrów dalej trwała zacięta bójka, dwóch szturmowców
przeciwko trzem strażnikom. Niedaleko nich stał Kerry Dillich wołając, żeby
przestali. Z głębi korytarza biegło w tym kierunku jeszcze trzech rebeliantów
unosząc do ramion karabiny.
Widząc to zamieszanie jeden ze strażników Keitha puścił jego ramię i też rzucił
się w wir walki. śołnierze z głębi korytarza oddali kilka mierzonych salw,
prawdopodobnie na postrach, ale w pewnej chwili Keith, stojący przy ścianie ze
strażnikiem ściskającym mu ramię, dostrzegł jak Dillich załamał się i rozciągnął
na podłodze. Dostał, zaświtała Galvinowi myśl. Szarpnął się w uścisku strażnika.
- Uspokój się szczurze! - warknął rebeliant sięgając do kabury po miotacz.
Galvin wykonał gładki obrót górną połową ciała i z zamachu wyrżnął go łokciem w
czoło. Przeciwnika z impetem odrzuciło na ścianę, półprzytomny osunął się po
niej na podłogę. W tym samym czasie Keith biegł już w kierunku Dillicha.
Oficer był jeszcze przytomny, chociaż postrzelony bok krwawił z przerażającą
obfitością. I to nie było trafienie z blastera. Eskorta jeńców używała
rozrywaczy. Jeden z fragmentowych pocisków dosięgnął Dillicha. Galvin wolał nie
myśleć jak teraz wyglądają wnętrzności komandora. Przygarnął jego głowę jedną
ręką, drugą próbując uśmierzyć drgawki reszty ciała. Dillich wypluł nieco
zgęstniałej krwi, która musiała dostać mu się do płuc. Sapnął ciężko, jakby z
żalem, szukając oczami źrenic Keitha. Oderwał zakrwawioną dłoń od boku i chwycił
Galvina za nadgarstek.
- Wszystko będzie dobrze, chłopcze - szepnął Keith nachylając się nad nim -
Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko w to uwierzyć.
Ranny kaszlnął obryzgując krwią biały mundur Galvina.
- Uwierzyć...? - wymamrotał z trudem, nie odrywając wzroku od pochylonego nad
nim Keitha - Ale.. to boli - twarz skropił mu grymas - Jak to boli...
- Dostałeś już za swoje - powiedział Galvin spokojnym tonem - Teraz pójdziesz
prosto do nieba. Pamiętasz? Niebo dla honorowych szturmowców… Będziesz tam chlał
i podrywał dziewczyny. Tylko musisz w to uwierzyć.
Wargi Dillicha wykrzywił uśmiech.
- Niebo… dla honorowych… szturmowców… - oczy mu zmętniały, po czym dodał jeszcze
- Szkoda, że tak...
Rozluźnił się. Głowa opadła mu do tyłu. Umarł.
Galvin zamknął mu dłonią oczy, po czym wyprostował się i wstał. Czuł wzbierające
w duszy gorycz i furię.
Bójka się skończyła. Jeden ze stawiających opór jeńców został zastrzelony, a
drugiego obalono na podłogę i przygnieciono do niej. W tej samej chwili Galvina
dopadli dwaj rebelianci i uwięzili go w żelaznym uścisku. Podszedł do nich
jeszcze jeden żołnierz, ten który pilnował Keitha i rzucił się w wir bójki.
Wskazał na nieprzytomnego kolegę leżącego obok wejścia do gabinetu.
- Ja bym ci nawet darował, ale wiem, że mój przyjaciel nie - wycedził wpatrując
się w Keitha - Przykro mi, ale chyba zginiesz podczas ucieczki - wyjął z kabury
miotacz i przyłożył do głowy jeńca.
- Nie! - zaprotestowała Martine wynurzając się z wejścia do gabinetu - Nie
będzie żadnych samosądów. Niech pan...
- Niech pani nie wtrąca się do nie swoich spraw, poruczniku - powiedział z
groźbą w głosie rebeliant spoglądając na nią - Dobrze pani wie, że to nie jest
zabawa. To wojna.
- Niech pan odłoży ten miotacz, jeśli nie zrobi pan tego złożę raport.
- Nas jest czterech. Czterech świadków przeciwko pani słowu.
Ściągnęła brwi i sięgnęła do kabury.
- Nie radziłbym - odezwał się znowu żołnierz - Broń mogłaby też na chwilę
znaleźć się w ręce wroga.
Najwyraźniej zrozumiała aluzję, bo zamarła.
- Niezły z ciebie kawał skurwysyna! - wycedziła zimno.
- Aj, aj! Brzydkie słowo! Wasza Wysokość przeklina! - parsknął żołnierz
obracając głowę do Keitha i poprawiając uchwyt na broni.
Nim jednak zdążył jej użyć, a Galvin wrzasnąć protestująco, za szybami pojawiły
się krótkie rozbłyski i budynek zatrząsł się jak od ciosu gigantycznym taranem.
Rozległ się brzęk tłuczonych szyb i trzask pękającego betonu. Nagle pogasły
wszystkie światła, a korytarzem runęła fala uderzeniowa powalając wszystkich,
których dosięgła. Coś strzeliło sucho, nastąpiło kilka kolejnych wstrząsów. Z

Strona 17

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

prawej powietrze rozdarł ryk eksplozji i wytrysnął stamtąd gejzer ognia
zastygając w płonącą kolumnę gazu tryskającego ze strzaskanej instalacji. Ktoś
zawył krótko i strasznie. Spod stropu nadbiegł złowrogi trzask i podłoga górnego
poziomu zapadła się silnie odsłaniając popękane rury, ziejące potokami wody.
Rozległo się jeszcze kilka detonacji, które rozrzuciły po całym korytarzu
strzępy ścian i drzwi, tworząc całe hałdy gruzu.
Minęło dobre paręnaście sekund nim Galvin uświadomił sobie, że burza minęła, a
właściwie zredukowała się do odległych odgłosów strzelaniny. Ostrożnie wygrzebał
się spod gruzu i otrzepał z tynku klękając. Rozejrzał się.
Jego strażnicy leżeli ty i ówdzie w różnych dziwnych pozach. Jednego eksplozja
rzuciła na ścianę, kulił się pod nią bez przytomności. Dwaj inni leżeli na
środku nie ruszając się. Najwyraźniej doznali obrażeń od betonowego strzępu,
który osunął się na nich z sufitu. Najgorzej los obszedł się z żołnierzami
stojącymi w głębi korytarza. Dosięgnął ich jęzor płomieni, który wytrysnął z
rozerwanej instalacji gazowej. Galvin wolał nawet nie patrzeć w kierunku tego co
z nich zostało, wystarczał mu słodki, mdlący zapach unoszący się w powietrzu.
Zrobił dwa kroki i znieruchomiał. Obok zaczął podnosić się na nogi rebeliant,
ten, który chciał go zlinczować.
Decyzja była błyskawiczna. Galvin doskoczył do przeciwnika i zadał mu szybki
cios kantem dłoni w kark powalając z powrotem w pył zalegający posadzkę. Potem
przywłaszczył sobie leżący obok karabin i obrzucił okolicę czujnym spojrzeniem.
Korytarz był pusty. Właściwie w niewielkim stopniu przypominał jeszcze korytarz.
Po środku ziała wielka wyrwa w ścianie i podłodze schodząca poziom, albo i dwa,
w dół. Strop zapadł się o dobry metr i cały czas tryskał kilkunastoma
strumieniami wody, a ściana drugiego skrzydła płonęła ogniem podsycanym
buchającym z rozerwanych rur gazem.
Galvin domyślił się co się stało właściwie w momencie, gdy po raz pierwszy
usłyszał eksplozje. To były pociski burzące Dhin, używane przez Oddziały
Szturmowe do niszczenia umocnień. Resztki Imperialnych sił ukrywających się
jeszcze w lasach zaatakowały rebeliantów, żeby, Galvin mógłby się założyć,
dostać się na lądowisko i wyrwać z pułapki jaką stała się planeta.
Podszedł do okna, pozbawionego już teraz grubej, długiej szyby i wyjrzał na
zewnątrz. Wobec paskudnej pogody niewiele było widać, ale tyraliera odzianych na
biało postaci wyraźnie odcinała się od ciemnego tła lasu. Wspomagało ich pół
tuzina AT-ST i kilkunastu zwiadowców na gravskuterach. Byli nieliczni. Zbyt
nieliczni.
Galvin odrzucił myśl o przyłączeniu się do natarcia. Opanowanie jednego lub
kilku statków niczego nie dawało. Nawet jeśli ta desperacka próba ucieczki nie
skończyłaby się jeszcze tu, na powierzchni - to z pewnością w stratosferze, w
roju rebelianckich myśliwców.
Za nim rozległ się jakiś szelest. Galvin błyskawicznie odwrócił się unosząc
karabin i kciukiem odblokowując bezpiecznik. Pod ścianą, kilka metrów dalej,
podniosła się na klęczki szczupła postać.
- Niech pani się nie rusza, poruczniku - powiedział podchodząc. Błyskawica
wyłuskała z półmroku jej pobladłą twarz - I nie próbuje żadnych sztuczek.
- A jeżeli spróbuję to dołączę do pozostałych? - wykrztusiła wskazując dłonią
nieruchome ciała rebeliantów.
- Wciąż łapie mnie pani za słowa - Galvin pokręcił z niechęcią głową. Zrobił
kilka kroków ku dziewczynie - Tego uczą teraz na Akademiach? Niech pani wstanie
i wyciągnie broń z kabury. Tylko kciukiem i palcem wskazującym. I spokojnie.
Proszę.
Spełniła jego polecenie jednocześnie nadając swojej twarzy obojętny wyraz.
- Teraz niech pani podejdzie do okna.
Cofnął się nieco, po czym zaczekał, aż Martine podąży za nim. Zmierzyła go
wzrokiem stając tam gdzie nakazał jej gestem. Pod spojrzeniem tych oczu opuścił
nieco lufę karabinu. Niemal przeprosił za takie traktowanie.
- Co dalej ? - zapytała cierpko - Mały pokaz tego co działo się na Liqur Tanay?
- Widzi pani linię lasu? - odezwał się ignorując jej wypowiedź - Tam kiedyś były
węzły sieci strażniczej. Ja wiem gdzie są nasze, czy wy zamontowaliście jakieś
nowe?
Milczała.
- Niech pani da spokój - rzekł - To nie ma przecież żadnego sensu...
Kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Obrócił się zaskoczony. Zza zakrętu
wyłoniło się dwóch żołnierzy rebelianckich, najwyraźniej ogłuszonych
niespodziewanym atakiem i rozglądających się w zdumieniu dookoła.
Galvin wycelował i puścił w nich ciągłą serię. Ściął pierwszego, ale drugi
zareagował z wystarczającym refleksem - zanurkował za osłonę wyszarpniętego
kawału ściany.

Strona 18

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Keith nie czekał na jego ripostę. Chwycił Martine za ramię i pociągnął ją
wstecz, w kierunku wyrwy w ścianie budynku.
- Niech mnie pan puści, do diabła! - szarpnęła się, ale Galvin mocno ściskał
połę jej munduru - Co pan zamierza zrobić?
- Zatrzymaj się i rzuć broń! - wrzasnął zza swej osłony rebeliant. Być może
celował mu już w plecy, ale Keith wolał nie oglądać się by sprawdzić.
Stanął na brzegu wyrwy i spojrzał w dół. Musiały tu trafić co najmniej trzy
pociski Dhin. Konstrukcja budynku pękła i zapadła się głęboko, na niższych
poziomach widoczne były nawet wewnętrzne instalacje hydrauliczne i zasilające.
Podłoga poziomu Jeden znajdowała się dobre dwa metry niżej. Pokrywał ją dywan
strzępów żelbetonu i metalowych fragmentów budynku, ledwie widocznych w
półmroku, rozświetlanego tylko płomieniami i, od czasu do czasu, błyskawicami.
Skok w dół był ryzykowny.
- Hej, ty! - krzyknął przyciągając dziewczynę szarpnięciem do siebie i unosząc
broń - Mam tutaj zakładniczkę! Jak tylko wytkniesz ryja zza osłony to kropnę
najpierw ją, a potem ciebie!
- Więc jednak ... - zaczęła Martine, ale Galvin przerwał jej popychając ku
wyrwie w podłodze.
- Niech pani skacze. Natychmiast. - nakazał spoglądając w kierunku niewidocznego
rebelianta.
Stanęła na brzegu wyrwy i z hardym wyrazem twarzy zmierzyła go spojrzeniem. Nie
tracąc czasu na zbędne tłumaczenia, a nawet nie odwracając ku niej głowy pchnął
ją silnie w bok tak, że straciła równowagę i ze zduszonym okrzykiem spadła w
dół. To wywabiło rebelianta. Wychylił się chcąc sprawdzić co się dzieje,
wystarczająco, by Galvin zdołał wycelować. Tamten dostał w ramię i padł
nieruchomo, zabity lub ogłuszony szokiem termicznym. Nie tracąc czasu Keith
przewiesił broń przez ramię i po wystających prętach zbrojenia ześliznął się w
ślad za dziewczyną.
Leżała na boku parę metrów dalej łkając z bólu . Spadła tuż obok kawału
żelbetonu najeżonego wystającymi metalowymi prętami. W świetle ryczącego
niedaleko pióropusza ognia Galvin dostrzegł, że jeden z tych prętów zranił ją w
lewe ramię. Ten widok przygwoździł go na chwilę w miejscu, w którym stał. To
przecież niepotrzebne. Po prostu niepotrzebne, przebiegło mu przez głowę. Odżyło
w nim to samo pragnienie co na Liqur Tanay bezpośrednio po masakrze, tak jak na
Irtrian i na Daen'khaan. Uczucie zmęczenia, chęć by usiąść i oprzeć głowę na
kolanach, bez względu na wszystko co dzieje się wokół. Zbyt wiele się widziało,
zbyt wiele słyszało, zbyt wiele wyrządziło. Dobra albo zła. To i tak nie ważne.
Ukląkł obok niej odkładając karabin na bok.
- Niech pan mnie nie dotyka - wycedziła z desperacją dławiąc szloch - Niech mnie
pan zostawi w spokoju. Morderca.
Chwycił ją silnie za talię i pod ramię, po czym podniósł energicznie, aż jęknęła
z bólu. Spróbowała mu się wyrwać, ale tak jakoś bez przekonania. Bez trudu
posadził ją obok i podtrzymując zaczął oglądać ranę. Rozerwany rękaw osłonił
głębokie rozcięcie. Galvin machinalnie opuścił dłoń do zasobnika z opatrunkiem.
Zasobnika, którego nie miał.
Ponownie szarpnęła mu się w rękach.
- Spokojnie, próbuję panią opatrzyć - mruknął odrywając dalej rękaw. Potrzebował
czegoś by zatamować krwotok.
- Trzeba było pomyśleć o tym zanim mnie pan zepchnął - odparła uspokajając się -
Co pan robi?
Z trudem przedarł na pół materiał munduru i obwiązał jej zakrwawione ramię
ściskając opatrunek tak mocno jak zdołał.
- To powstrzyma krwawienie - powiedział biorąc karabin z powrotem w ręce,
wyciągnął do niej dłoń - Idziemy.
Wbiła w niego wzrok nieznacznie odginając się wstecz.
- Nigdzie z panem nie idę. Wolę się sama zabić - wycedziła przyciskając dłoń do
rany - Wiem co działo się z takimi, którzy wam uwierzyli. Na przykład na
Daen'khaan.
Galvin zmierzył ją zmęczonym spojrzeniem, po czym bez słowa, nie zmieniając
nawet wyrazu twarzy podszedł i podniósł ją za kołnierz. Spróbowała kopnąć i
uderzyć łokciem w splot słoneczny, ale tak zasłonił się karabinem, że to ona
jęknęła z bólu. Teraz już nie stawiała oporu kiedy ciągnął ją za sobą. Po
hałdzie gruzu wyszli na zewnątrz budynku i ruszyli w kierunku lasu.
Kolejna błyskawica rozdarła ciemnogranatowe niebo, lunął rzęsisty deszcz.
Odgłosy kanonady dobiegające od strony lądowiska osłabły. Właściwie było słychać
prawie wyłącznie działa Walkerów i silniki rebelianckich kutrów szturmowych.
Natarcie z wolna zamierało. Rebelianci brali górę.

Strona 19

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

5.
- Zatrzymajmy się tutaj - powiedział Galvin po półgodzinnym marszu spoglądając w
kierunku gęstej kępy krzaków o rozłożystych, wyglądających jak baldachim,
liściach.
Martine, idąca kilka kroków przed nim przystanęła i obróciła się do niego
twarzą. Mimo spływających na przemoczony mundur, ciężkich od deszczu pasm włosów
i spływających co chwilę po policzkach kropli deszczu nie wyglądała wcale
żałośnie. Bez słowa zmierzyła go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Galvin
zauważył, że spod jej prawej dłoni zaciśniętej na opatrunku wypływa przemieszana
z deszczem ciemnoczerwona smuga.
- Zatrzymajmy się tutaj - powtórzył podchodząc i wskazując wypatrzone miejsce -
Trzeba poprawić ten opatrunek, bo inaczej wykrwawi się pani. Na śmierć.
- Ta troska jest całkowicie zbędna - odparła cierpko - Oboje wiemy jak to się
skończy.
- A jak się skończy?
Przez moment sądził, że dostrzega u niej ślad gorzkiego uśmiechu.
- Pan mnie zabije. A potem ... - urwała.
- Co potem?
- Nasi zabiją pana.
Nic na to nie odpowiedział. Skręcił spod strug padającego deszczu ku osłoniętemu
kącikowi i usiadł na wilgotnych liściach układając karabin na kolanach. Martine
stała tam nadal, sama, z dłonią zaciśniętą na lewym ramieniu. Uciekaj
dziewczyno. Na co jeszcze czekasz?, ponaglił ją w myśli Keith odgarniając grzywę
mokrych włosów, Uciekaj.
Ponaglona grzmotem i upiornym światłem błyskawicy podeszła do niego wolno,
ostrożnie opadając obok na kolana.
- Niech pani to pokaże - skinął w kierunku jej ramienia. Posłusznie wysunęła
rękę do przodu, a Galvin z wprawą odsłonił ranę.
- Wszystko będzie dobrze. To tylko skaleczenie i do tego czyste - oświadczył po
krótkich oględzinach - W najgorszym razie zostanie mała blizna.
- Skąd ta pewność? - zapytała nadstawiając drugi rękaw, z którego Keith oderwał
kawał materiału na nowy opatrunek.
- Jestem prawie chirurgiem z wykształcenia - odparł spokojnie. Wykręcił skrawek
materiału i umieścił go na miejscu starego opatrunku - Gotowe. Może pani już
iść.
- Dokąd?
- Do domu, do swoich. Już na pewno trwają poszukiwania.
- Mogę tak po prostu odejść? - tym razem niedowierzania w jej głosie nie można
było pomylić z niczym innym - To po co wlókł mnie pan taki kawał w tym
przeklętym deszczu?
Podniósł się na nogi.
- Jeżeli myślisz, że po to, aby cię zabić, Martine - powiedział spokojnie, nie
patrząc na nią jednak - To się mylisz.
Odszedł kilka kroków ignorując wyraz zaskoczenia na jej twarzy i uniósł głowę w
kierunku słonecznego światła, zaczynającego przenikać kurtynę rzęsistego deszczu
i ciemnych chmur. Po chwili opuścił ją przyglądając się kroplom wody zmywającym
mu z dłoni krew Dillicha. Wreszcie stały się przejrzyste, ale Keith nie łudził
się, że deszcz potrafi zmyć krew z jego rąk. Z czyichkolwiek zresztą.
- Niech pani idzie na wschód, trzymając słońce po prawej stronie - dodał
znużonym tonem - Baza jest nie dalej jak milę, półtorej stąd. Zresztą pamięta
pani drogę.
Wszechobecny szum deszczu nie pozwolił mu usłyszeć jak podniosła się na nogi,
ale wiedział, że to zrobiła.
- Niech pani wraca, poruczniku - oświadczył obracając się do niej - Do domu.
Wahała się jeszcze, bała się mu zaufać. Usiłowała przeniknąć Galvina wzrokiem i
uzyskać potwierdzenie jego słów. Wreszcie cofnęła się kilka kroków, po czym
zniknęła w poruszanej wiatrem gęstwinie.
Galvin jeszcze przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym zniknęła mu z
oczu. Potem z wysiłkiem skierował się na północ i spróbował wrócić myślami do
rzeczywistości, zatrzeć w umyśle ślady wszystkiego, co wydarzyło się tego dnia.
Krzyk smagnął jego uszy zupełnie bez ostrzeżenia. Odgłosy burzy przytłumiły go,
ale Galvin i tak zidentyfikował kierunek, z którego nadbiegł. Podejmując
podświadomie błyskawiczną decyzję rzucił się tam, w ślad za Martine. Poślizgnął
się na mokrej trawie i wpadł nogą w wykrot, ale skręcił jakoś łapiąc równowagę.
Nie zwalniając zanurzył się w gąszcz i w otwierający się zaraz za tym płytki
wąwóz.
Wpadając na niewielką polankę nadział się na dwie karabinowe lufy i przystanął

Strona 20

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

raptownie.
- Co jest? - zapytał ostro.
Właścicielami karabinów byli szturmowcy. Bez hełmów i totemów, ale nadal
wpancerzach szturmowych, z dopiętymi do pasów zasobnikami. Napięte wyrazy ich
twarzy nie wróżyły niczego dobrego.
- Dlaczego nie salutujecie starszemu stopniem? - warknął Keith wracając do
równowagi - Jesteście ślepi czy ...? - przerwał przypominając sobie nagle, że
nie ma swoich dystynkcji.
- Mają taki rozkaz - wtrącił ktoś z boku. Był to wysoki, siwowłosy sierżant
śandarmerii przyglądający się Galvinowi z boku. Za jego plecami stało jeszcze
kilku żołnierzy pilnując pobladłej Martine. Wszyscy spoglądali na niego
podejrzliwie.
- Niech pan rzuci broń, natychmiast - rozkazał sierżant, a Galvin pozwolił
swojemu karabinowi opaść na ziemię - I ręce na kark.
Jeden z żołnierzy pchnął Keitha na środek polanki, tuż obok Martine.
- Co się dzieje, do cholery? - odezwał się jak mógł najspokojniej - Macie zamiar
wziąć mnie do niewoli?
- Zamknij się - skwitował to sierżant - Ty i ty - wskazał na dwóch swoich ludzi
- Przeczesać okolicę. A ty idź po kapitana.
Zwrócił się do Galvina.
- Odezwiesz się dopiero, gdy zapyta cię kapitan - wycedził unosząc palec -
Dopiero wtedy.
- Tak jest, sir - odpowiedział lodowatym tonem Keith.
śandarm przez chwilę wyglądał jakby chciał go uderzyć, ale skrzyżował spojrzenia
z Galvinem i zrezygnował z tego pomysłu. Odwrócił się z kamienną twarzą i
odszedł pokonferować z jednym z żołnierzy.
Galvin spojrzał na Martine. Jej bladość spowodowana była chyba raczej
wyczerpaniem, bo sądząc ze zwykłego dla niej wyrazu dostojeństwa na twarzy w
pełni panowała nad sobą. Naprawdę miała klasę.
Kapitanem okazał się młody, najwyżej trzydziestoletni biały mężczyzna noszący
długi przeciwdeszczowy płaszcz, pod którym miał nieco przybrudzony, szary mundur
polowy, oraz wymiętą czapkę wieńczącą bujną grzywę włosów. Na rękawie miał totem
4 Specjalnej Grupy Uderzeniowej, elity elit. Wchodząc na polankę najpierw
przyjrzał się dokładnie dziewczynie. Dopiero potem skierował się ku Galvinowi.
- Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu, melduje się na rozkaz - odezwał
się Keith kiedy tamten tylko się zbliżył.
Kapitan zmierzył go trudnym do interpretacji spojrzeniem.
- 6 Legion, tak? - zapytał ignorując salut - Od pułkownika Verkhana?
- Od pułkownika Anoeda, sir - sprostował Galvin - Pułkownik Verkhana dowodzi
legionową grupą wsparcia pancernego.
- Aha - mruknął kapitan wykonując drobny ruch ręką. W tej samej sekundzie Galvin
zrozumiał, że zdał egzamin. Gdyby go nie zdał to na ruch dłoni oficera ci z tyłu
strzeliliby mu w plecy.
- Skąd pan tu się wziął, sierżancie?
- Dziś rano udało mi się uciec z niewoli, sir - streścił w kilku słowach
wydarzenia ostatnich dni.
- Po co wzięliście ze sobą dziewczynę? - oficer spojrzał na Martine - I dlaczego
ją wypuściliście?
- Nie wypuściłem, sir - skłamał gładko Galvin - Uciekła mi. Właśnie jej szukałem
kiedy pańscy ludzie ... no, kiedy ich spotkałem. Jest dla mnie bardzo cenna.
- A to z jakiego powodu? - zapytał sierżant.
Keith wyprostował się i zmierzył go wzrokiem.
- Jak rozumiem zostanę przyjęty do grupy? - mruknął ze nieco udawaną swobodą.
Kiedy oficer potwierdził to lekkim skinięciem głowy, dodał - Sądzę, że można
przy jej pomocy wydostać się stąd. Pochodzi z jednego z najbardziej znanych i
najbogatszych rodów Galaktyki. Taka zakładniczka jest wiele warta, bardzo wiele
- zawiesił głos - Można to wykorzystać.
Spojrzał przez ramię kapitana na Martine. Tak jak wszyscy inni słuchała jego
przemowy i wpatrywała się w niego z nienawiścią. Nienawiścią rosnącą z każdą
sekundą, czuł to. Ale musiała to znieść, choćby dla własnego dobra.
- Pomysł wydaje się dość interesujący - przyznał oficer - Ale zastanowimy się
nad nim później. Czas ruszać. Weź swoją broń żołnierzu i dołącz do kolumny.
- A co z nią? - zapytał siwowłosy sierżant.
- Wyznacz eskortę - odparł oficer czyniąc lekki ruch ręką i obracając się, aby
ponownie obejrzeć Martine - Ruszajmy już.
- Nie zgadzam się! - zaprotestował ostro sierżant - Nasza grupa jest i tak dość
liczna. Zabieranie ze sobą jeńców to samobójstwo. Ona zdradzi nas na pierwszym
postoju. Jak upilnujemy ją w tej gęstwinie?

Strona 21

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Poradzimy sobie - uspokoił go oficer - Dalej. Nie traćmy czasu.
Galvin musnął Martine spojrzeniem, udając, że nie dostrzega pogardliwego wyrazu
jej twarzy i skierował się zgodnie z wskazówką sierżanta na koniec kolumny.
Dostał mu się spory plecak wypełniony suszoną żywnością. Zamienił kilka słów z
żołnierzem pomagającym zarzucić mu ten majdan na plecy i dowiedział się paru
szczegółów. Sierżant nazywał się Stacy, natomiast nazwisko kapitana brzmiało
Clifton, Mark Clifton. Obiło się ono już kiedyś Galvinowi o uszy przy okazji
debat nad ofensywą Daen'khaan. Mark Clifton był tym, który przerwał swoim
oddziałem obronę planetarnego punktu dowodzenia republikanów wymuszając tym
samym kapitulację całej Daen'khaan. Zręczny żołnierz i tym razem postąpił
właściwie. Pokłócił się z dowódcą niedobitków wojsk Imperium majorem Berthainem,
zwolennikiem niezwłocznego ataku na pozycje rebeliantów, i odłączył się od jego
zgrupowania tuż przed natarciem z garstką wiernych ludzi. Co chciał przez to
osiągnąć Keith mógł się tylko domyślać.
Z przodu podano sygnał i kolumna ruszyła noga za nogą naprzód. Deszcz przestał
już padać i wypogodziło się, ale nawet mimo widoku słońca Galvin szybko stracił
orientację. Po paru godzinach marszu wiedział już tylko, że idą na zachód, w
dość słabo zbadany obszar dżungli. Mimo najwyraźniej starannie wytyczonej
marszruty nie zdołali pokonać więcej jak dziesięć mil. Dodatkowym utrudnieniem
były patrole rebelianckie na gravskuterach pojawiające się często z nieprzyjemną
szybkością. Wielokrotnie tylko ostrzegawcze sygnały od własnych zwiadowców
pozwalały im zakopać się na czas w zielonym morzu paproci i innych roślin. Gdy
nadszedł wieczór większość żołnierzy była wyczerpana psychicznie i fizycznie. A
kiedy Stacy wydał wreszcie wyczekiwany rozkaz zatrzymania na noc ponad połowa
jego ludzi, w tym wszyscy tragarze, osunęła się z westchnieniem ulgi na ziemię.
Clifton rozkazał im ukryć się głęboko w krzakach i przeczekać do rana. Marsz w
nocy był ryzykowny, łatwo można było się zgubić w nieznanym terenie, a poza tym
ludzie byli poważnie wyczerpani, pomyślał Galvin pozbywając się z obolałych
barków plecaka, wszyscy musieli odpocząć. Dwaj żołnierze rozdali racje bojowe i
manierki zimnego soku, tak, aby każdy mógł zaspokoić głód i pragnienie. Potem
Stacy rozstawił wartowników i nakazano absolutną ciszę.
Galvin zdołał podczas marszu przepchnąć się bliżej czoła kolumny i teraz
siedział niecałe dziesięć metrów od miejsca, gdzie Clifton spał w śpiworze.
Widział stąd Martine, wciąż pilnowaną przez dwóch szturmowców.
Mimo ciągłych zaczepek i wyzwisk nie odzywała się do nich. Wciąż zachowywała tę
swoją dziwną wyższość co jednak doprowadzało tamtych do furii. Chyba tylko
rozkaz Cliftona powstrzymywał ich od rękoczynów. Teraz miała chwilę spokoju. W
świetle księżyca przebijającego leśny baldachim Galvin widział profil jej głowy,
uniesionej lekko ku górze, ku widocznym w prześwicie gwiazdom. Co ktoś taki jak
ty robi na wojnie?, mruknął w myślach Keith układając się na ściółce, Ktoś taki
jak ty ...

6.
Świergot ptaków i jasność pod powiekami jako pierwsze dotarły do Galvina w
momencie przebudzenia. Świt, pomyślał usiłując przypomnieć sobie co go obudziło.
Nim zdążył się przeciągnąć ktoś szarpnął go za ramię dając mu odpowiedź na to
pytanie. Otwierając oczy podniósł się do pozycji siedzącej. To był sierżant
Stacy.
- Kapitan chce z tobą rozmawiać, Galvin - powiedział chłodno nie zaszczycając go
dłuższym spojrzeniem - Masz się zameldować.
Keith wytrzepał włosy z liści i wstał starając się zignorować resztki senności.
- Gdzie go znajdę, sierżancie?
Stacy odchodząc bez słowa skinął dłonią w kierunku czoła kolumny.
Clifton obozował pod wysokim drzewem o grubym pniu i niesamowicie długich
gałęziach. Gdy Galvin go znalazł oficer oglądał akurat jakieś mapy notując coś i
od czasu do czasu zerkając na satelitarną busolę trzymaną w dłoni.
- Sir, sierżant Keith Galvin melduje swoje...
- Daj spokój z tymi formalnościami, Galvin. To nie koszary. Wiesz dlaczego cię
wezwałem?
Keith wolał udać, że nie.
- Twój plan odnośnie tej dziewczyny - dodał Clifton nie przerywając analizowania
map - Jakie są szanse jego powodzenia według ciebie?
Galvin wziął głębszy oddech i przejechał dłonią po włosach. Nie lubił być
zmuszany od rana do kłamstw, zwłaszcza do kłamstw.
-Pół na pół. Jeśli zdołamy przez satelitę skontaktować się z systemem Daarenis i
seniorem rodu.
Clifton podniósł głowę, zaskoczony.
- No cóż, takiego optymizmu można tylko zazdrościć. Sam oceniłem to na góra

Strona 22

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

piętnaście procent.
- A ma pan inny pomysł?
- Może.
Dopisał coś do kolumny cyfr w notesie i schował mapy do mapnika podczepiając go
do pasa. Wstał ze zwiniętego śpiwora i podszedł do Galvina pokazując mu
satelitarne zdjęcie.
- Dziś mamy do pokonania ostatni etap - powiedział wskazując coś co dla Keitha
było jedynie jeszcze jednym zagajnikiem - To jakieś pięć mil stąd. Szansa.
Weźmiesz to zdjęcie i pójdziesz na szpicy kolumny. Jakieś dwie mile stąd
przekroczymy koryto rzeki, masz je zbadać i zapewnić nam bezpieczny tranzyt.
Byłeś w Zwiadzie, więc sobie poradzisz. Twój plecak poniesie ktoś inny.
- Skąd ten awans?
- Nie możemy znaleźć jednego z naszych. Oddalił się w nocy i zniknął. Dezerter
albo spotkało go coś złego. Ten cholerny las nadal jest dla nas zagadką - omiótł
otoczenie chłodnym wzrokiem - Wybierz sobie dwóch ludzi i ruszaj. Dołączymy za
dwie godziny.
- Tak jest - rzucił Galvin odchodząc.
Zatrzymał się obok żołnierzy wydających racje żywnościowe i napił się
przygotowanej kawy wracając jednocześnie wzrokiem do sylwetki Cliftona widocznej
w prześwicie krzaków. Kapitan najwyraźniej podejrzewał, że Keith coś ukrywa. Coś
na temat dziewczyny. Czyżby naprawdę rozważał wykorzystanie jej jako
zakładnika?, zastanowił się Galvin. Zmyślił na poczekaniu tą połowiczną
gwarancję sukcesu, tak naprawdę to nawet piętnaście procent wydawało mu się mało
wiarygodne. Zbyt optymistyczne.
Odszukał wzrokiem Martine. Tam, gdzie zasypiała poprzedniego wieczora.
Wartownicy już ją obudzili i zajęci byli wypowiadaniem codziennej dawki wyzwisk.
W pewnym momencie jeden z nich ją kopnął. Galvin z trudem opanował się, aby nie
wystartować do biegu zakończonego ciosem nogi w plecy tamtego. Podszedł do nich
tłumiąc złość.
- Nie pamiętacie już rozkazów? - wycedził popijając z kubka kawy.
- Nie twoja sprawa - odpowiedział jeden.
- Miałeś już swoją szansę zabawić się z tą cizią - dodał drugi - Teraz nie
przeszkadzaj.
Galvin upił kolejny łyk.
- Dobra, idziecie ze mną, natychmiast - rzucił spokojnie - Zawiadomcie sierżanta
Stacy'ego, że zdajecie obowiązki i ruszamy.
- Spieprzaj - odezwał się ten pierwszy, a drugi wyszczerzył zęby do Keitha.
W tym momencie podszedł do nich Stacy.
- O co chodzi? - zapytał omiatając wzrokiem całą trójkę.
- Ten burek chce nam rozkazywać - powiedział z pretensją pierwszy - Niech mu pan
powie, gdzie może sobie wsadzić swoje rozkazy.
- Wybrałem ich - mruknął Galvin wskazując na wartowników.
Stacy spojrzał na niego z niechęcią.
- Danckse, idź znajdź dwóch zastępców - odezwał się do nich - Od tej chwili on
wami dowodzi.
- O, kurwa - wycedził drugi, podczas gdy pierwszy rozdziawił usta - Co to ma
być?
- Akcja specjalna - skwitował Stacy kierując się ku Cliftonowi - Dalej, ruszaj
się. Nie macie wiele czasu. A ty, Galvin, pilnuj jej.
Danckse i jego towarzysz z marsowymi minami odeszli w kierunku grupy jedzących
śniadanie żołnierzy pozostawiając Keitha sam na sam z Martine. Nie zwróciła na
niego w ogóle uwagi, jakby wcale go nie było. Kończyła właśnie swoją kanapkę
jedząc małymi, wykwintnymi kęsami. Ktoś opatrzył jej ramię, w miejscu
poprzedniego skrawka materiału wyrósł gruby bąbel białego opatrunku
natryskowego. Galvin nawet nie próbował się do niej odzywać wyczuwając nadal
barierę pogardy, którą rozwinęła wokół siebie. Po prostu patrzał na nią przez
kilka długich minut, ale nie zdołał naruszyć jej panowania nad sobą. Sprawiała
wrażenie całkowicie oderwanej od rzeczywistości. Keith pokręcił delikatnie głową
i odwrócił się przymykając oczy. Martine Daarenis, ona...
Godzinę później stał już na brzegu leśnej rzeki i z niepokojem rozglądał się
wokół. To, co na mapach i zdjęciach kapitana wyglądało na niewinny strumyk
okazało się nie byle jaką przeszkodą. Koryto nie było wprawdzie głębokie i nurt
niezbyt rwący, ale przeciwległy brzeg był podmytą lessową ścianą o prawie
dziesięciu metrach wysokości i niemałym nachyleniu. W dodatku ciągnął się na
sporym odcinku rzeki. Z miejsca w którym stali Galvin nie mógł dostrzec kresu
tego stoku, z obu stron ginął on za zakrętami. Pokonanie tej przeszkody było
trudne i musiało zabrać dużo czasu kolumnie obładowanych plecakami ludzi.
- Cholera - rzucił krótko. Danckse i ten drugi, Brandt, spojrzeli na niego z

Strona 23

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

zastanowieniem. - Jeden z was wróci do grupy i zawiadomi kapitana o tym.
- Ja pójdę - oświadczył Brandt, a Danckse nie zaprotestował. Galvin przytaknął
ruchem głowy, więc bez zwłoki szturmowiec zniknął w zaroślach.
- Co dalej? - zapytał Danckse podchodząc do skraju rzeki i omywając sobie twarz
wodą.
- Widzisz tę kępę paproci? Tam na skarpie?
- Tę na samym skraju ?
- Wdrapiesz się tam i przygotujesz stanowisko. Jak coś pójdzie nie tak przy
przeprawie, będziesz wiedział co robić.
- Co może iść nie tak?
- Jeśli pojawią się rebelianci - wszystko.
Danckse mruknął coś do siebie, ale wszedł w wodę i przedostał się na drugi
brzeg. Galvin w milczeniu obserwował jego wspinaczkę, co chwila akcentowaną
przekleństwami, i układanie się w cieniu paproci. Potem podszedł do brzegu i
usiadł odkładając karabin. Napełnił manierkę i poczekał, aż jej filtry usuną muł
z wody. Potem upił łyk i z żalem wrócił pod osłonę zarośli na brzegu.
Clifton nadciągnął zgodnie z obietnicą po upływie następnej godziny. Ostrzeżony
przez Brandta zostawił kolumnę o kilkanaście metrów od rzeki i podszedł w
towarzystwie Stacy'ego i jeszcze jednego żołnierza.
- To rzeczywiście tak wygląda? - zapytał stając obok Galvina, który zerwał się
na nogi.
- Obawiam się, że tak - oświadczył spokojnie Keith - Przekraczać to w ciągu dnia
to ryzyko. Tędy mogą latać patrole. Lepiej zaczekajmy do nocy.
Clifton chwilę rozglądał się po przeciwległym brzegu, po czym wyciągnął jedną z
map i zdjęcia satelitarne.
- Ta skarpa ciągnie się na długości paru mil - oświadczył chwilę potem - Akurat
znajdujemy się gdzieś po środku, obejście tego zajmie nam cały dzień, a czasu na
to nie mamy. Ile może zająć przeprawa tędy? - wskazał drugi brzeg.
- A ilu mamy ludzi?
- Około trzydziestu. Przeważnie obarczonych plecakami.
- W takim razie do godziny, może trochę więcej - odparł Galvin z namysłem - Nie
mamy lin, a ta ściana jest bardzo miękka. Wspiąć się po niej z obciążeniem jest
raczej niemożliwe. Spróbujmy tam dalej, tam, gdzie widać tyle wymytych korzeni.
Powinno być łatwiej, ale nie za łatwo.
- Sir, w tym wypadku zgodziłbym się z Galvinem - oświadczył Stacy - To może być
ryzykowne.
- Nie możemy czekać do nocy - pokręcił głową Clifton - Być może już jesteśmy
spóźnieni.
- Spóźnieni? - zapytał zdezorientowany Galvin - Dokąd spóźnieni? To chyba
właściwa chwila, aby powiedzieć nam dokąd właściwie zmierzamy.
- Jakieś dwie mile za tą skarpą znajduje się obóz szkoleniowy 2 Specjalnej Grupy
Uderzeniowej - oświadczył kapitan zakreślając palcem kółko w jednym z regionów
mapy - Jest opuszczony, bo 2 Uderzeniową przerzucono pół roku temu na Mytus 7.
Pełno tam sprzętu, broni i wszelkiego rodzaju dobra, bo Sztab planował
przeszkolenie tam jeszcze kilku innych oddziałów. Prawdopodobnie jest tam ukryty
wahadłowiec ewakuacyjny.
- Brzmi wspaniale - mruknął bez przekonania Galvin - Ale nie dajmy się ponieść
entuzjazmowi. Co pan miał na myśli mówiąc, że może być już za późno?
- Mogła tam dotrzeć jakaś inna grupa - stwierdził kapitan chowając mapy -
Informacje o tym ośrodku posiadał wprawdzie tylko Sztab, ale mogły być
przecieki. Jak ten, dzięki, któremu ja się dowiedziałem. Oczekiwanie może nas
drogo kosztować.
- Jeśli jest tam tyle dobra to po co niesiemy tyle żarcia ze sobą? - zapytał
nagle Keith - Bez tych plecaków przeprawa zabierze nam najwyżej kwadrans.
- Musimy je mieć. W obozie nie ma żadnych zapasów żywności. Uczono tam także
sztuki przetrwania w obcym terenie, polowań, zastawiania sideł. Takich tam
rzeczy. Zapotrzebowanie na żywność pokrywały niestety cotygodniowe transporty.
Galvin pokręcił głową.
- Głosuję za oczekiwaniem.
Stacy spojrzał na skarpę.
- Mniej niż godzinę, Galvin? - zapytał - Po tych korzeniach nawet szybciej?
- Stacy, nie jestem pewien ...
Sierżant nie słuchał już dalej.
- Jestem za przeprawą.
- Dobrze - rzucił z zadowoleniem Clifton - Galvin rozstaw się ze swoimi ludźmi.
Zaczynamy za kwadrans.
Keith odprowadził oficera wzrokiem i zaklął w myślach. Pakowali się w kłopoty,
czuł to. W cholerne kłopoty.

Strona 24

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Rozkazał Brandtowi zajęcie pozycji na skarpie po drugiej stronie zakrętu, tak,
aby mógł widzieć spory kawałek dolnego biegu rzeki. Sam stanął na płaskim brzegu
pod osłoną krzaków w wyczekującej postawie i z bronią gotową do strzału.
Naprawdę mu się to nie podobało. Przekraczanie w dzień koryta rzeki, którego z
dużym prawdopodobieństwem mogły używać powietrzne patrole, to było zbędne
ryzyko. Zwłaszcza jeśli wierzyć temu co Clifton powiedział o ukrytym obozie.
Czoło kolumny obładowanych plecakami postaci wynurzyło się z pomiędzy
nadbrzeżnych zarośli i przeprawiło pod skarpę. Dwóch żołnierzy rozpoczęło
wspinaczkę, ale po chwili obaj stoczyli się ze swoimi plecakami w nurt. Następny
ochotnik spróbował bez plecaka, za to z kawałkiem włochatego pnącza. Udało mu
się i po paru minutach kolejni żołnierze zaczęli się wspinać.
Galvin obserwował to wszystko z rosnącym niepokojem. To wszystko szło zbyt
wolno.
Na brzegu pokazała się postać Martine, strzeżonej przez dwóch innych żołnierzy.
Z pewnością zauważyła Galvina, stojącego zaledwie parę metrów dalej, ale nie
dała niczego po sobie poznać. Z gracją weszła do sięgającej kolan wody i
zatrzymała się na chwilę spłukując twarz. Potrząsnęła energicznie głową, po czym
płynnym ruchem odgarnęła włosy z czoła. Wyglądała na zupełnie nie zmienioną,
jakby rzeczywiście wydarzenia nie pozostawiały na niej żadnego śladu.
Za nią na brzegu pojawił się Clifton. Spojrzenia jego i Keitha spotkały się, a
potem kapitan zerknął na dziewczynę. Galvin wolał się odwrócić, choć tak na
dobrą sprawę nie wiedział dlaczego. Pokręcił głową i uniósł do ust odpiętą
manierkę.
Nie zdążył zrobić nawet jednego łyku. Z lewej strony nadbiegł szum, który szybko
podniósł się do ryku pracujących silników. Galvin wypuszczając manierkę i
unosząc karabin dostrzegł jeszcze Brandta, dającego rozpaczliwe znaki ze swojego
stanowiska, kiedy zza zasłaniających zakręt drzew wyskoczyły trzy gravskutery
osłaniające dwa transportery.
- Kryć się! - krzyknął do zaskoczonych towarzyszy przykładając oko do celownika
i łapiąc w niego sylwetkę pierwszego przeciwnika. Rebelianckie maszyny
dostrzegły już jednak co się dzieje i rozluźniły szyk, zwolniły i zaczęły
zawracać. Jeden z transporterów zawisł nad rzeką wyrzucając desant na skarpę,
drugi obniżył się opuszczając żołnierzy na linach wprost na dno wąwozu. To
naprawdę wyglądało źle.
Galvin stracił cel z oczu, a widząc tyralierę przeciwników padł na piach
opierając karabin o leżącą grubą gałąź. Obejrzał się. Większość szturmowców
gnała do lasu pozostawiwszy na ścianie skarpy paru kolegów osłanianych przez
jednego straceńca leżącego w wodzie, osłoniętego górą porzuconych plecaków.
Clifton krzyczał coś do nich wymachując bronią, ale nikt nie wydawał się być
zainteresowany słuchaniem go. Niespodziewanie najbliższy transporter skierował
się za uciekającymi żołnierzami Imperium. Zawarczały granatniki i woda spieniła
się tryskając burymi słupami w górę. Podmuch dosięgnął dwóch szturmowców
przewracając ich z impetem. Ze stanowiska na grzbiecie transportera zaczęło
kropić szybkostrzelne działko, po chwili przyłączył się do tej kanonady drugi
transporter i atakujący tyralierą rebelianci. Dziesiątki ładunków zawyły w
powietrzu, rozległ się trzask pękających od trafień pni i szelest ścinanych
gałęzi przeplatany jękami rannych.
Galvin zaciskając zęby wrócił okiem do celownika. Pierwszy transporter nie
zdążył przyspieszyć, Keith ściął operatora działka, tak, że tamten zapadł się do
wnętrza pojazdu. Chwilę później poderwał się i dał szczupaka w bok, o włos
unikając odłamków granatu. Wytrząsając piach z włosów uskoczył pod osłonę drzew
i ogarnął rzekę spojrzeniem. Ci, których atak zastał wspinających się zostali
zmasakrowani, podobnie jak szturmowiec ich osłaniający. Stanowisko Brandta
tryskało jednostajnie jęzorami płonącego napalmu, odzywała się natomiast broń
Danckse'a i tych, którzy zdołali wcześniej dostać się na skarpę. Rebelianci
nacierali na nich wspierani ogniem obu transporterów i trzech uwijających się
wokół gravskuterów. Przy takim oporze musieli zwyciężyć.
Galvin chciał odskoczyć w gąszcz, ale zahaczył wzrokiem nieruchome ciało, leżące
na wpół w wodzie. Poznał je po szarym mundurze.
Martine, zabłysła myśl. Nie zastanawiając się długo przerzucił karabin przez
plecy i wystartował w kierunku dziewczyny dopadając jej w kilku skokach. Nie
tracąc czasu na oględziny, świadom trwającej wokół walki przerzucił ją przez
ramię i przeniósł pod osłonę zarośli. śyje, stwierdził po chwili badając puls na
szyi.
- Galvin, rusz się, kurwa! - krzyknął na niego Clifton pojawiając się nagle obok
- Kontratakujemy wzdłuż brzegu. Nie siedź tak! - zerknął na kogoś za plecami, na
niskiego, ciemnowłosego podoficera, po czym dodał rozkazująco - Weź ze sobą
kilku ludzi i obejdź ich od lewego brzegu. Stacy próbuje dostać się na skarpę.

Strona 25

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

My postaramy się ich zepchnąć, ale do ciebie i Stacy'ego należy cała robota.
Dalej!
Podrywając się na nogi Keith stracił z oczu twarz nieprzytomnej Martine. Przez
duszę przemknęło mu uczucie pustki, niczym spopielająca wszystko fala płomieni.
Poczucie rzeczywistości przywrócił mu dopiero Clifton, popychając ku grupie
biegnących w kierunku brzegu szturmowców. Jeden z nich wymachiwał długą rurą
granatnika.
- Idziecie ze mną - rzucił Keith nieznoszącym sprzeciwu głosem - Tędy - wskazał
kierunek, z którego dobiegało dudnienie silników transportera. Opodal detonowała
seria pocisków wyrzucając w powietrze chmurę ziemi i strzępów. Galvin osłonił
twarz dłonią i ruszył ponaglając gestem nowych podkomendnych. Rozwinęli się w
krótką tyralierę i zanurzyli w obszar wysokich, gęstych krzewów kierując się
łukiem ku rzece. Kolejna eksplozja podniosła opodal wielkie płaty nadpalonej
ściółki, bok jakiejś wysokiej sosny zapalił się gwałtownie.
Kiedy przeskakiwali od jednej kępy do następnej, z przeciwka wynurzył się luźny
szpaler zmierzających do przeciwnatarcia rebeliantów. Obie grupy, zaskoczone tym
spotkaniem, po sekundowym wahaniu zwarły się w walce wręcz. Galvin niemal
zderzył się z wysokim, rudym oficerem w mundurze piechoty planetarnej. Wypuścił
karabin z dłoni łapiąc tamtego jedną dłonią za gardło, a drugą blokując zadane z
dołu pchnięcie nożem. Przez chwilę obaj patrzeli sobie w oczy napierając na
siebie, tak, że Galvin mógł dostrzec w oczach tamtego odbicie swoich własnych.
Trwało to jednak tylko moment, bowiem nagle Keith szarpnął całym ciałem
wytrącając przeciwnika z równowagi, po czym pociągnął go za szyję wbijając kciuk
między kostki dłoni trzymającej nóż. Tamten padł ze zgrabnym obrotem na ziemię i
zdążył tylko westchnąć nim w błyskawicznym, dwukrotnym ciosie ostrze pogrążyło
się w jego krtani. Galvin odskoczył natychmiast wstecz, chwytając porzucony
karabin. Rebelianta wznoszącego obok do ciosu kolbę swojego miotacza snop
energii musnął w głowę i odrzucił gdzieś w gąszcz. Następny przeciwnik zdążył
krzyknąć nim dwa trafienia ugrzęzły w jego barku i boku. Galvin nie celując
przeleciał ciągłym strzałem po zaroślach przed sobą, ścinając mnóstwo gałęzi i
wyrzucając w powietrze kurtynę popalonych liści. Rebelianci cofnęli się, a potem
rzucili do ucieczki. Szybko przeładował podbiegając do najbliższego ze swoich
ludzi, szturmowca klęczącego na ciele pokonanego rebelianta. Gestem nakazał mu
uważać i rozejrzał się po pozostałych. Dwóch z nich najwyraźniej przegrało, nie
podnieśli się już. Pozostali czterej ocaleli. Galvin zignorował ich przerażone
spojrzenia kierowane na martwych kolegów, prędkość zmian sytuacji przyprawiła
ich o szok. Czytelnym gestem nakazał im marsz naprzód, w stronę rzeki i odgłosów
zajadłej walki.
Pięćdziesiąt metrów dalej rebelianci znów zaatakowali. Wśród tyraliery zakwitły
nagle wybuchy granatów, miotanych zza zasłony drzew. śołnierz niosący granatnik
w mgnieniu oka oklapł kiedy owionęła go chmura odłamków. Opadł na ziemię jak
marionetka, której podcięto sznurki. Idący po prawej jego kolega zawył kuląc się
i chwytając za poszarpane kolana. Zręczne natarcie rebeliantów załamało się
jednak w ogniu karabinów pozostałych szturmowców. Galvin mimo ciągłego ostrzału
doczołgał się do granatnika, nadal tkwiącego w rękach zabitego i użył go
rozpętując ogniste piekło na kierunku, w którym rebelianci ponownie się
wycofali.
- Dalej! - krzyknął do podległych sobie niedobitków i zerwał się na nogi unosząc
granatnik. Wpadł z impetem w zarośla z karabinem dyndającym na plecach i z
bojową furią w oczach. Nie widział czy inni poszli za nim, mało go to
obchodziło. Szarżował po raz pierwszy w życiu, z pustką w sercu i w oczach.
Blady, z dłońmi czerwonymi od krwi, w brudnym mundurze wyglądał jak jakiś duch i
tak też się czuł. Z boku wypadł na niego rebeliant unosząc broń, Galvin nie
zatrzymując się uderzył go w skroń grubą lufą granatnika odrzucając z powrotem w
zarośla. Wypadł na brzeg rzeki, tuż za linią rebelianckiej tyraliery i rozejrzał
się wokół. Na plażę, parę metrów dalej, wyskoczyło dwóch przeciwników.
Dostrzegli go kiedy wycelował do nich z granatnika. Eksplozja zmiotła ich w
ułamku sekundy. Następnie Galvin skierował swoją uwagę na transporter, unoszący
się kilkadziesiąt metrów dalej, nad lustrem wody. Operator działka na kadłubie
też go zauważył i z grymasem przerażenia na twarzy szarpnął lufę swej broni w
jego kierunku. W tej samej sekundzie jednak granat z broni Keitha przebił cienką
burtę pojazdu, jakby była zrobiona z papieru i detonował wewnątrz rozrywając
maszynę na strzępy w chmurze jaskrawożółtych płomieni.
Spadając w wodę kawałki maszyny syczały stygnąc w gejzerach bąbli i pary, wiele
runęło na głowy rebelianckich żołnierzy nadal nacierających wzdłuż koryta rzeki.
Podmuch gorącego powietrza przewrócił Galvina z taką siłą, że zaparło mu dech.
Świadom bliskości wroga wyprostował się na siedząco kierując lufę granatnika w
prawo, na zaczynających się orientować w sytuacji żołnierzy tyraliery. Fala

Strona 26

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

chłodu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa, gdy dotarł do niego suchy szczęk spustu
oznajmiający koniec amunicji. Po twarzy przemknął mu cień zawracającego drugiego
transportera, którego strzelec już szukał go lufą działka. Na skraju skarpy po
drugiej stronie rzeczki zaroiła się grupa rebeliantów wypatrując go na tle lasu.
Odbezpieczali karabiny i regulowali celowniki. Galvin odrzucił pusty granatnik i
na czworakach rzucił się pod osłonę drzew. Ściągnął z pleców karabin. Koło uszu
bzyknęły mu pierwsze ładunki wystrzelone tym razem jeszcze na ślepo. Keith
rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ludzi, ale nigdzie nie było ich widać. Był
odcięty.
Niespodziewanie jego uwagę zwrócił huk eksplozji, który dobiegł znad rzeki.
Jeden z atakujących szturmowców musiał odpalić kierowaną rakietę do transportera
i fragmentujący ładunek oderwał część sterów aerodynamicznych i
antygrawitatorów, na których maszyna się unosiła. Kadłub został rozszarpany
jakby zrobiono go z cienkiej blachy, a z przedziału napędowego buchnął welon
ciemnego dymu. Pojazd kręcąc się opadł z chrzęstem na pochyłe zbocze skarpy i
zamarł tam, rzężąc coraz ciszej silnikami. Z wnętrza wyskoczyło dwóch członków
załogi i rzuciło się do ucieczki w las, porastający brzeg. W tym samym momencie
kanonada nasiliła się, a po chwili dołączył do niej ryk nacierających
szturmowców. Ze swojego stanowiska Galvin dostrzegł rebeliantów strzelających ze
skarpy. Wymierzył do najbardziej wysuniętego strącając go trafieniem w dół, a
pozostałych zmuszając do wtulenia w ziemię i przerwania ostrzału. Chwilę później
rebelianci zaczęli uciekać. Najpierw jeden, potem dwóch, a kilka sekund później
reszta. Runęli ławą w kierunku, z którego przylecieli, biegnąc po kolana w
wodzie, rozbryzgując ją w wysokich fontannach. Nikt z nich nie pozostał by
osłaniać tą ucieczkę i w mgnieniu oka strzelcy wyborowi szturmowców zaczęli ich
masakrować. Galvin także wynurzył się z ukrycia rażąc długimi seriami doskonale
widocznego przeciwnika, a wkrótce dołączyli do niego jeszcze dwaj jego ludzie
zamieniając odwrót w prawdziwą rzeźnię. Ledwie jeden czy dwaj rebelianci zdołali
dotrzeć do linii drzew, za sobą pozostawili kilkanaście ciał swoich kolegów, na
brzegu albo w wodzie.
Koniec. Galvin zatrzymał się po kostki w wodzie i głęboko oddychając stygł z
bitewnego zapału. Ponownie czuł zapach lasu, słyszał jego odgłosy, jęki rannych
i umierających, trzaski płomieni. Spojrzał na swoje dłonie i przyklęknął myjąc
je zdecydowanymi ruchami. Zmoczył też kark i twarz, wystawiając ją później ku
promieniom słońca. Zbliżyli się do niego żołnierze przeczesujący pole bitwy, ale
odesłał ich gestem pokazując, że wszystko w porządku. Ruszył brzegiem w
kierunku, gdzie ostatnio widział Cliftona. Mimo zmęczenia zmusił się do
szybszego kroku, przewiesił karabin przez ramię, a dłonią oczyścił włosy z
igliwia.
Nagle potknął się o coś.
Rebeliant był młody, najwyżej dwudziestoletni, ledwie przeszkolony żółtodziób.
Trafienie musnęło jego klatkę piersiową paląc i rozrywając tkankę. Konał w
straszliwych męczarniach, to było od razu widać. Nie miał żadnej szansy.
Odczuwał taki ból, że śmierci oczekiwał niczym wybawienia. Galvin nadział się na
spojrzenie nic nie widzących oczu tamtego i przystanął. Powodowany nagłym
impulsem pochylił się nad śmiertelnie rannym i zaczął intensywnie grzebać w
zasobniku na jego pasie. Kiedy za plecami pojawił mu się Clifton, Keith akurat
robił młodemu zastrzyk z dużej ilości CB, czynnika przeciwbólowego.
Wystarczająco dużej, aby zlikwidować problemy tamtego na zawsze.
- Co jest, Galvin?! - wrzasnął niespodziewanie kapitan, ale Keith nawet nie
drgnął. Spokojnie wstał i obrócił się twarzą do oficera - Tracisz tu czas z tym
szczurem, a tymczasem mnóstwo naszych też jest rannych. Wynoś się stąd, zbiórka
tam, na brzegu. Ruszaj się!
Clifton ruszył dalej wydając rozkazy do nie odstępującego go na krok
ciemnowłosego podoficera i szybkimi ruchami rąk wskazując coś na północy. Galvin
odprowadził go wzrokiem, po czym dokończył aplikowania CB rannemu. W
nieruchomych oczach tamtego nie pojawił się nawet ślad wdzięczności, ale Keith i
tak na to nie liczył.
Odnalazł i napełnił wodą upuszczoną wcześniej manierkę, a potem ruszył by
dołączyć do pozostałych. Na wskazanym przez kapitana miejscu zgrupowało się już
kilku szturmowców, Galvin dostrzegł na skarpie jeszcze trzech, w tym Stacy'ego.
Cliftonowi towarzyszyło pięciu. Co stało się z resztą?
- Gdzie pozostali? - rzucił w kierunku siedzącego na piasku żołnierza, któremu
kolega bandażował przedramię.
- Ci z końca kolumny zwiali, razem z tym co nieśli - odparł spoglądając na niego
z rezygnacją - Poza tym mamy ośmiu zabitych i dwóch ciężko rannych. Lada chwila
ci rebelianci co nam się wymknęli wezwą pomoc i dadzą nam takiego łupnia...
- Starczy, bo Clifton usłyszy - przerwał mu Galvin - Gdzie dziewczyna?

Strona 27

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

Szturmowiec spojrzał na niego z namysłem.
- Tam, w krzakach z eskortą.
Martine siedziała z ponurą miną na ziemi, a obok leżało dwóch rannych żołnierzy.
Rannych śmiertelnie, jak zauważył Galvin podchodząc bliżej. Jeden z wartowników
rozmawiał z nimi cicho. Nie zwrócił w ogóle uwagi na Keitha.
Galvin pochylił się nad dziewczyną i uniósł jej głowę za podbródek oglądając
długie skaleczenie na jej skroni. Szarpnęła głową.
- Spokojnie - mruknął z wyrzutem - Chciałem tylko ...
- To niepotrzebne - powiedziała zdecydowanym tonem - Niepotrzebne tak jak to
wszystko. Niech mnie pan zostawi.
Trwał tak jeszcze przez chwilę z palcami dotykającymi skóry jej twarzy, ale
wreszcie cofnął się i wyprostował topiąc wzrok gdzieś wśród drzew.
- Niepotrzebnie my zabijamy was?
- Niepotrzebne jest w ogóle to zabijanie.
- Więc mamy usiąść przy stole i rozegrać partię sabacca o bardzo wysoką stawkę?
To nie działa w ten sposób. Nic nie działa w ten sposób w życiu.
- To jest akademicka dyskusja, sierżancie. Po co chce mnie pan w nią wciągnąć?
- Niczego pani nie rozumie.
- A co takiego mam rozumieć?
Z tyłu nastąpiła silna eksplozja. Galvin obejrzał się w tamtym kierunku
oczekując najgorszego - natarcia kolejnej grupy rebeliantów. Po kilkunastu
sekundach pojawiła się biegnąca grupa z Cliftonem i pozostałymi szturmowcami. Na
twarzach odbijała im się niepewność.
- Zbierajcie się, spieprzamy! - zawołał Clifton wykonując ponaglający ruch ręką.
Rozluźnieni dotąd szturmowcy zerwali się na nogi.
- Co się stało? - zapytał Galvin obserwując teren za ich plecami.
- Gaz bojowy. Na pokładzie tego transportera był gaz bojowy - odparł Clifton
zatrzymując się na chwilę - Wybuchła amunicja chemiczna. Teraz chmura tego
świństwa rozciąga się wzdłuż koryta rzeki. Lada chwila wiatr popchnie ją w
naszym kierunku.
Galvin wrócił do rannych.
- Jeden z was będzie pilnował dziewczyny, a jeden weźmie ze sobą tego rannego -
rozkazał jednocześnie nachylając się nad drugim z poszkodowanych.
- Nie - rzucił Clifton - Oni są i tak już martwi. Dajcie im CB i dołączcie do
nas - skinął dłonią ku Martine i dwaj szturmowcy poprowadzili ją w ślad za
oddalającą się grupą.
Galvin wbił w niego twardy wzrok, ale po chwili opuścił oczy i przymknął je. W
co ty naprawdę wierzysz? W co, tak naprawdę ...

7.
Obóz znaleźli zgodnie z mapami Cliftona dwie mile dalej. Był doskonale
zamaskowany, a oni tak wyczerpani długim biegiem, że nieomal przeoczyli pierwszy
mieszkalny kontener zaczajony pod pniem rozłożystego drzewa. Clifton, nie bawiąc
się w rozpoznawanie terenu, pchnął nogą blokadę włazu i gestem nakazał swoim
żołnierzom pakować się do środka. Cała okolica roiła się od rebelianckich
patroli, zaalarmowanych przez niedobitki ocalałych ze starcia nad rzeką, i
kilkakrotnie już szturmowcy byli o krok od wykrycia. Dobrze zamaskowany kontener
dawał możliwość wytchnienia i rozważenia sytuacji.
Wnętrze przypominało raczej obszerną, wysoką jaskinię niż sztucznie stworzone
pomieszczenie. Ściany zajmowało mnóstwo półek i szafek, w większości pustych ,
oświetlonych przez wbudowane w strop świetliki, przepuszczające światło dzienne.
Podłoga była wyłożona miękką wykładziną, więc większość żołnierzy zaraz po
wejściu opadła na nią ciężko dysząc. Clifton wyszedł na środek pomieszczenia i
omiótł ich wzrokiem, zapewne liczył ich, bo wcześniej nie bardzo miał na to
czas.
Trzynastu, podpowiedział mu w myśli Galvin rozsiadając się wygodniej i usiłując
jednocześnie zidentyfikować uczucia, które przemknęły przez twarz kapitana.
Uratowali się niemal wyłącznie ci, którzy wzięli udział w walce - i to tylko
dlatego, że nie mogli zdezerterować pod okiem Stacy'ego i Cliftona. Ponad połowa
kolumny, pozostawiona w lesie bez choćby podoficera słysząc kanonadę straciła
nad sobą panowanie i rozpierzchła się we wszystkie strony. Teraz rebelianci bez
trudu wyłapywali błądzących bez map i celu przeciwników. Galvin mógłby się
założyć, że ich los nie martwił Cliftona nawet w połowie tak, jak los niesionych
przez nich zasobników z żywnością. To była prawdziwa klęska.
- Nie będę ukrywał - zaczął Clifton neutralnym tonem - dramatyzmu naszej
sytuacji. Udało nam się uratować tylko część zapasów, a przeciwnik w tej chwili
intensywnie przeszukuje okolicę. Straciliśmy wielu kolegów - umilkł na chwilę,
jakby rzeczywiście mówił o swoich kolegach - Zdołaliśmy jednak dotrzeć do obozu,

Strona 28

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

który może zapewnić nam doskonałe ukrycie, a być może także sposób ratunku.
Wiem, że jesteście zmęczeni, ale należy rozejrzeć się tutaj zanim odpoczniemy.
Wśród żołnierzy odezwał się pomruk niezadowolenia.
- Zbadajcie teren dwójkami - dodał Clifton nieznoszącym sprzeciwu tonem - i
wróćcie tu jak najszybciej z raportem. Uważajcie na patrole.
Obóz

zajmował obszar mniejszy niż pół mili kwadratowej, jego spenetrowanie

zajęło jednak szturmowcom prawie dwie godziny. Poszczególne sekcje obozu,
kontenery, piwnice i namioty były zamaskowane z drobiazgową dokładnością. W
niektórych miejscach pnie prawdziwych drzew wyglądały mniej naturalnie niż
zakamuflowane fragmenty sztucznych schronów. Po zbadaniu większości z nich
szturmowcy zebrali się zgodnie z poleceniem Cliftona w największym odkrytym
kontenerze i przekazali to, czego dowiedzieli się o zawartości obozu. Okazało
się, że w jego skład wchodzi co najmniej osiem mieszkalnych kontenerów i tuzin
namiotów. W jednym z kontenerów znajdowało się zejście na niższy poziom, ale z
powodu braku światła nie wiadomo było co się tam znajduje. Odkryli też płytkie
ziemianki wydrążone w korzeniach czterech drzew, które zawierały zabezpieczony
sprzęt elektroniczny - głównie sensory, lokalizatory i komunikatory krótkiego
zasięgu jeśli wierzyć napisom na pojemnikach. Clifton wysłał trzech ludzi po
próbki tego sprzętu, wyznaczył dwóch wartowników i pozwolił zjeść reszcie
posiłek.
Galvin właśnie kończył swoją rację popijając wodą z manierki, kiedy Clifton
podszedł do niego.
- Pan pozwoli ze mną, Galvin - powiedział skręcając ku wyjściu. Keith podnosząc
się zauważył w jego dłoni potężną latarkę. Opuścili pomieszczenie w czwórkę :
kapitan, Keith, jeden z żołnierzy i ten sam ciemnowłosy podoficer, niejaki
Fuertian. Ostrożnie, uważając na rebelianckie patrole przeszli kilkadziesiąt
metrów, do zlokalizowanego na skraju niedużej polanki kontenera.
- To ten - powiedział Clifton porównując otoczenie z trzymaną w dłoni mapą -
Wchodzimy.
Wnętrze niczym nie różniło się od wnętrz większości budynków obozu, puste półki
i szafki, świetliki w suficie, pomalowane pastelowymi kolorami ściany. Cliftona
i Fuertiana zainteresowała jednak duża pokrywa włazu znajdująca się w rogu.
Podnieśli ją by odkryć niknące poniżej w mroku stopnie drabinki.
- To powinno prowadzić do hangaru - zdecydował Clifton i wyciągnął rękę z
latarką do towarzyszącego im żołnierza - Zejdź na dół. Oświetlisz nam drogę.
- O jakim hangarze pan mówi? - zapytał Galvin, podczas kiedy szturmowiec znikał
we włazie - Naprawdę ma pan nadzieję znaleźć statek ewakuacyjny?
- Takie obozy zwykle posiadały na wszelki wypadek własne statki transportowe -
odparł Clifton mentorskim tonem - Ta placówka miała być nadal wykorzystywana,
dlatego też nie zlikwidowano jej, a jedynie czasowo porzucono. Statek powinien
...
Szum silników przelatujących gravskuterów przerwał mu w pół słowa. Wszyscy
zamarli z twarzami odbijającymi niepewność, a w powietrzu zawisło
niewypowiedziane pytanie : Zostaniemy odkryci czy nie? Sekundy wlokły się
niemiłosiernie, wydawało się, że na jedną przypada kilkanaście uderzeń serca.
Wreszcie jednak szum oddalił się, a napięcie opadło. Odetchnęli z ulgą.
- Blisko - mruknął Clifton ocierając pot z czoła - Gdyby nie kamuflaż byłoby po
nas.
- Sir, jestem na dole - zameldował z dołu szturmowiec - Tu jest dość głęboko,
pięć do siedmiu metrów.
- Schodzimy - oznajmił mu kapitan - Tylko nie świeć po oczach.
Studnia opadała aż do wąskiego pomieszczenia o ścianach podtrzymywanych
sprężonym betonem, przechodzącego dalej w surowy, ciemny korytarz. Szturmowiec
wyprzedził ich o parę metrów, światło jego latarki błąkało się gdzieś w
przodzie. Fuertian wyciągnął drugą i ruszył za nim. Po parunastu metrach i
pokonaniu krótkich schodów w dół znaleźli się na wąskiej galerii.
- To musi być spore pomieszczenie - zauważył Galvin wsłuchując się w echo
nadbiegające z ciemności wokół nich - Sądząc po opóźnieniu echa.
Clifton nie odpowiedział poszukując w świetle odebranej szturmowcowi latarki
czegoś na ścianie.
- Tu gdzieś powinien być włącznik zasilania - mruknął raczej do siebie - O,
jest.
Wysoko nad głowami rozbłysły fontanny światła z zamontowanych poczwórnie lamp
argonowych wyłuskując z ciemności wielki obiekt znajdujący się przed ,i
częściowo poniżej ich galerii. Galvin rozpoznał go natychmiast, podobnie jak
pozostali. Był to wahadłowiec ogólnego przeznaczenia typu Lambda. Takich maszyn
używano często do transportu drobnych przesyłek lub małych grup żołnierzy.
Przeciętny wahadłowiec tego typu mógł zabrać do pięćdziesięciu ludzi lub

Strona 29

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

dziesięć ton ładunku.
- Czy jest zdatny do lotu ? - zapytał Galvin.
- Wkrótce się dowiemy - odparł Fuertian ogarniając spojrzeniem statek i resztę
sali - Zewnętrznie nie wygląda na uszkodzony. Gdyby były jakieś kłopoty to tam
jest sekcja narzędziowa - wskazał odległy kąt - Damy radę uruchomić go w ciągu
jednego dnia. Chyba, że jest poważnie uszkodzony, ale nie sądzę, aby tak było -
spojrzał na Cliftona - Potrzebuję pomocy przy przeglądzie. Jeden z tych co
przeżyli, Vanth, zna się trochę na elektronice. Niech się tu zgłosi jak
najszybciej.
- A kto to będzie pilotował ? - mruknął Galvin.
- Ja oczywiście - odparł Fuertian schodząc z galerii na dno sali.
- Wracamy, Galvin - powiedział Clifton wykonując gest w stronę korytarza, którym
się tutaj dostali - Trzeba zawiadomić resztę.
Kiedy dotarli z powrotem do reszty szturmowców większość z nich spała, a w
jednym z kątów piętrzyły się przyniesione pojemniki ze sprzętem. Clifton obudził
ich wszystkich gromkim okrzykiem i obwieścił swoją dobrą nowinę, powitaną
natychmiastowym polepszeniem nastroju. Nikt nie odważył się krzyknąć ani
zaklaskać wobec surowego napomknienia Stacy'ego, ale nastrój klęski prysł i
zapał na nowo rozgorzał w miejscu zajmowanym dotąd przez apatię. Korzystając z
tego Clifton z Vanthem i jeszcze jednym znającym się na sprzęcie szturmowcem,
niejakim Paadtem, zaczął przeglądać zawartość przyniesionych pojemników. Do
wieczora panował spokój.
Następnego dnia rano, wobec niezmienionej intensywności patrolowania okolic
obozu przez rebeliantów Clifton rozkazał rozmieścić sensory wokół obozu, tak aby
ostrzegały o zbliżających się przeciwnikach. Paadt tymczasem zmontował z konsoli
komputera i paru znalezionych modułów rodzaj polowego analizatora,
wyświetlającego dane odebrane z przekaźników sensorów. Po kilku godzinach
ryzykownego penetrowania okolicy czujniki zostały rozmieszczone, pozostało tylko
wprowadzić je do systemu. Galvin obserwował Paadta pracującego nad konsolą, ale
jego umysł pochłonęło coś innego. Odnalezienie wahadłowca w zasadzie było
pomyślną okolicznością, było jednak jedno ale. Martine. Stawała się w ten sposób
zbędna. Clifton nie wyglądał na kogoś kto tolerowałby rzeczy zbędne. Byłby
raczej skłonny je usunąć. Dziś podpisaliśmy na ciebie wyrok śmierci, pomyślał
Keith przenosząc wzrok na Martine, Nawet nie jesteś tego świadoma.
Nagły pisk dobiegający z konsoli oderwał go od tych myśli i przyciągnął jego
uwagę. Akurat, gdy Paadt ze zdumieniem wpatrzył się w klawiaturę. Zmarszczył na
moment brwi wystukując kilka rozkazów, po czym znów zdumiał go pisk
sygnalizujący najwyraźniej jakiś błąd.
- Aaa ... Sir - zwrócił się do Cliftona - Mam pewne kłopoty.
Kapitan podszedł do niego, zaraz dołączył też Stacy.
- O co chodzi?
- System jest dobrze zamontowany, nie ma wątpliwości - wyjaśnił nerwowo Paadt -
Ale są jakieś wewnętrzne zakłócenia. Jakiś sygnał wewnątrz kręgu sensorów,
gdzieś blisko. Modulowany, impulsowy. Mała częstotliwość.
- Czy któryś z was ma aktywny komunikator? - zapytał Stacy szturmowców.
Pokręcili głowami. Pozbyli się ich przed atakiem, aby nie dać się namierzyć
detektorom rebeliantów.
- Może to Fuertian bawi się łącznością?
- To nie jest przekaz. Raczej powtarzający się w dwusekundowych odstępach
sygnał. Zupełnie jak boja nawigacyjna albo radiolatarnia.
Nim dokończył tego zdania wzrok Cliftona spoczął na Martine, a jego twarz
wykrzywił leki grymas. Galvin w ułamku sekundy połączył fakty. To musiała być
ona. O, kurwa, przemknęło mu przez głowę, O, kurwa. Zerwał się z miejsca, ale
Clifton był szybszy. Dopadł dziewczyny w trzech skokach i poderwał do góry
szarpnięciem za ramię.
- O co chodzi? - wykrztusiła zaskoczona nagłą napaścią.
Clifton nic nie mówiąc obrócił ją następnym szarpnięciem twarzą do ściany, oparł
o nią i zaczął fachowo przeszukiwać, błądząc dłońmi po jej ciele.
- Za kogo się pan uważa? - wrzasnęła kiedy dotarł do jej piersi. Część
szturmowców podniosła głowy. Ktoś zaczął gwizdać z aplauzem, ale ten gwizd
szybko zamarł mu w gardle, gdy Clifton odwrócił się do nich twarzą rzucając na
podłogę niewielki, błyskający kontrolkami walec.
- To jest źródło tych zakłóceń, Paadt - oznajmił dobitnie. W pomieszczeniu
zapadła cisza. Galvin zatrzymał się przed Cliftonem czując nieomal jak za
plecami wzbiera mu fala nienawiści. Wzrok kapitana spoczął na nim.
- To twoja wina, Galvin. Dlaczego jej nie obszukałeś? - rzucił z tłumioną
wściekłością w głosie.
- Nie przyszło mi do głowy, że może mieć lokalizator - odparł Keith

Strona 30

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

najspokojniej jak umiał. Coś złego wisiało w powietrzu.
Paadt podniósł przyrząd.
- Trzeba to jak najszybciej zniszczyć - powiedział sięgając po broń.
- Gdyby odbierali jego sygnał dawno byłoby po nas - mruknął ostro Clifton - Ma
pewnie mały zasięg i jest łatwy do zakłócenia. Gdyby korzystała z naszego
sprzętu ... - zawiesił głos.
Martine za jego plecami odwróciła się wreszcie i bez strachu zmierzyła ich
wzrokiem.
- Biedne osaczone szczury.
Clifton obejrzał się.
- Doprawdy, zastanawiam się czy bardziej podziwiać pani odwagę czy głupotę -
rzucił cierpko - Być może to pierwsze bierze się z drugiego.
Pokręciła głową.
- Pan jest równie żałosny - odcięła się - Kapitanie - dodała wyzywająco - Chce
pan, aby ci ludzie uwierzyli, że jest pan w stanie przedrzeć się przez blokującą
Endor flotę.
- Jeśli próbuje ich pani rozdrażnić to idzie pani świetnie.
- Bestie zawsze łatwo rozdrażnić.
- Ale trudno uspokoić.
Spojrzała na szturmowców z grymasem na twarzy.
- Chyba po raz pierwszy ktoś dał wam powód, aby go zabić - wycedziła - Dlaczego
tego po prostu nie wykorzystacie?
Clifton zmierzył ją ciężkim wzrokiem.
- Chce pani być męczennicą, tak? - wydobył z kabury blaster i wycelował w jej
czoło - Mogę to pani umożliwić.
Wyprostowała się.
W panującej nadal ciszy szczęk nienaładowanego blastera rozbrzmiał niczym huk
startującego statku kosmicznego. Kilku żołnierzy drgnęło, ale nie Martine. Nawet
nie mrugnęła.
- Gratuluję opanowania - powiedział Clifton chowając broń i kierując się do
konsoli komputerowej - Kehr i Laetch, zaprowadźcie ją w ustronne miejsce i
pozbądźcie się jej. śadnej strzelaniny. Macie noże. Ciało zakopcie.
- Chwileczkę, kapitanie - odezwał się Galvin spokojnym głosem - Czy nie uważa
pan tej decyzji za pochopną? Fuertian nie zakończył jeszcze sprawdzania
wahadłowca. Jeśli statek nie będzie sprawny ona może być naszą jedyną szansą.
- Statek jest w porządku, Galvin - powiedział Clifton odwracając się do niego -
Jest w porządku.
- Kapitanie, czy możemy przedtem trochę z nią ... no, tego ... pofiglować? -
zapytał Laetch podnosząc się na nogi.
- Zamknij się - rzucił mu w twarz Keith unosząc ostrzegawczo palec. Potem
spojrzał znów na Cliftona - Niech mi pan nie wciska takiego gówna. Zakładając
nawet, że jest sprawny to czy Fuertian zdoła wyprowadzić go z hangaru? Tam jest
wąsko. Wszystko może się zdarzyć.
- Chcesz powiedzieć, że się nie uda?
- Chcę powiedzieć, że nie należy bez namysłu pozbywać się atutów. Ona może nam
się jeszcze przydać.
- O, tak. Może - wtrącił Laetch oblizując wargi.
- Powiedziałem ci, żebyś się zamknął - krzyknął do niego Galvin.
- Zapominasz Galvin, że ja tu dowodzę - złość błysnęła w oczach Cliftona - Może
to przez nią dostali nas nad rzeką. To nie może się powtórzyć.
- Może pan mieć rację, sir, ale ...
- Ja mam rację, Galvin.
- ... ale proszę na to spojrzeć z innego punktu widzenia. Jeżeli się stąd
wydostaniemy okup za nią pozwoli nam ukryć się gdzieś na rok, czy dłużej.
- Keith, ty podła świnio - wycedziła Martine.
Tylko tak dalej, w myślach mruknął do siebie ignorując tę odzywkę, Mała, jak na
razie idzie ci świetnie. Potrafiłabyś wkopać nas oboje do grobu praktycznie w
każdych okolicznościach. Kątem oka dostrzegł zdumienie rozkwitające na twarzach
kilku szturmowców, Clifton spojrzał na niego z zastanowieniem.
- Jest z toba po imieniu?
- Próbuje pogrążyć tylu złych szturmowców ilu się da - mruknął Galvin
rozkładając ręce - Mimo to sądzę...
- Kehr, Laetch. Mam powtórzyć rozkaz? - przerwał mu Clifton odwracając się do
Paadta zajmującego miejsce przy konsoli. Dwaj szturmowcy podnieśli się i
podeszli do Martine. Galvin starał się zachować spokój, ale coś w nim wciąż
fermentowało, jakaś myśl czy wrażenie. Coś dawno temu zapomnianego. Coś
odległego i innego. Zupełnie jakby...
Podszedł do swojego śpiwora, podniósł leżący obok karabin i odbezpieczył go.

Strona 31

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Nie ruszać się - powiedział spokojnie pozwalając lufie omieść pomieszczenie -
Pierwszy, który dotknie broni zostanie tu na zawsze.
Zaskoczenie odnalezieniem przez Cliftona nadajnika było niczym wobec
konsternacji, która teraz zapanowała. Szturmowcy spoglądali to jeden na
drugiego, to na Keitha jakby nie dowierzając temu co się działo.
- O co chodzi, Galvin? - odezwał się Clifton wstając. Na twarzy odbijał mu się
chłód.
- Laetch i Kehr odsuńcie się od niej - rozkazał Galvin, a po chwili dodał -
Próbowałem się z panem dogadać, kapitanie, ale nie zdołałem. Nie pozwolę jej
zabić i dlatego zabieram ją ze sobą. Wy możecie sobie lecieć dokąd chcecie.
- Chcesz stąd wyjść? - wykrztusił Stacy z niedowierzaniem - Tam na zewnątrz roi
się od rebelianckich patroli. Jeśli was złapią ona wyda naszą kryjówkę!
- Nie złapią nas - stwierdził zimno Galvin, chociaż sam w to nie wierzył -
Martine, weź ten zasobnik z jedzeniem i koc.
- Nie zrobisz tego, Galvin - wycedził Clifton ostro - Będziecie ścigani jak psy.
- Zaryzykuję ...
Drzwi otworzyły się i do wnętrza wszedł jeden z wartowników. Znieruchomiał kiedy
Galvin skierował na niego broń, ale wówczas ożył Clifton. Błyskawicznie dobył
miotacza, wycelował i nacisnął spust. Ale jego broń, wyłączona wcześniej, nie
zadziałała. Kiedy zaczął przy niej manipulować zza jego pleców wychylił się
Paadt z odbezpieczonym karabinem. Galvin zmiótł ich obu ciągłym strzałem i
wymierzył do pozostałych.
- Do drzwi - nakazał Martine, a czując wbity w siebie pełen nienawiści wzrok
niedawnych kolegów dodał - Nie chciałem, aby tak się stało. Naprawdę.
Dziewczyna wyskoczyła na zewnątrz, więc Galvin podążył w jej ślady cofając się
ostrożnie i nie spuszczając lufy ze szturmowców. Wreszcie szarpnięciem zasłonił
wejście drzwiami i pobiegł za dziewczyną.
- Martine! - krzyknął.
Bez skutku.
Przyspieszył biegu klnąc w myślach. Dziewczyna zamiast skręcić w zarośla biegła
po odkrytym terenie. W sytuacji, gdy lada sekunda za jej plecami pojawi się
chmara spragnionych krwi strzelców nie była to najmądrzejsza taktyka.
- Padnij do cholery!
Pierwsze ładunki przeszyły ze świstem powietrze, gdy miał ją na wyciągnięcie
ręki. Powalił ją nagłym skokiem, tak, że oboje przetoczyli się parę metrów po
trawie. Ona zgubiła zasobnik, a Galvin karabin - na szczęście tylko na chwilę.
Opodal w ziemi była wykrot pozostały po wyrwanym z korzeniami drzewie. Galvin
nakazał jej gestem odczołgać się tam, po czym sam podążył w jej ślady.
Szturmowcy nie zdążyli się jeszcze wstrzelać, ale trafiali raz po raz w brzeg
dołu osypując Keitha i dziewczynę piaskiem. Galvin wygarnął do nich na ślepo, w
rezultacie jednak rozproszyli się i zaczęli lepiej mierzyć. Rozpętała się silna
kanonada.
Przyklęknął na dnie i dotknął twarzy Martine.
- Nic ci się nie stało ? - zapytał spokojnie.
Wyglądała przez chwilę jakby chciała się rozpłakać, ale zapanowała nad sobą i
sztywno pokręciła głową.
- To dobrze.
Jeden z ładunków trafił w ścianę dołu wyrzucając fontannę nadtopionych bryłek.
Galvin wyjrzał ostrożnie. Czterech szturmowców nacierało. Ostrzelał ich
zmuszając do wycofania, a potem wdał się w pojedynek ogniowy ze schowanym na
drzewie strzelcem. Kiedy udało mu się trafić tamtego w nogę został ostrzelany z
prawej, z dużej grupy krzaków.
- Obchodzą nas z prawej - rzucił do Martine siedzącej apatycznie na dnie -
Musimy stąd jak najszybciej wiać. Ja cię osłonię, a ty wskoczysz za to powalone
drzewo i przeczołgasz się do końca, O.K?
- A co z tobą?
Zaskoczyła go tą troską, musiał przyznać.
- Dołączę do ciebie za chwilę. Ruszaj.
Kiwnęła głową i wyskoczyła z dołu wprost pod osłonę pnia powalonego drzewa. Trzy
czy cztery ładunki pogoniły za nią, ale chybiły. Pozostałe Galvin ściągnął na
siebie wychylając się i otwierając chaotyczny, bezcelowy ogień. Po kilkunastu
sekundach zgrabnym susem dotarł do pnia i zaczął się czołgać w ślad za
dziewczyną.
Dwadzieścia metrów dalej ugrzęźli za osłoną pnia. Dalej nie było już nic, tylko
pusta polana. Próba dotarcia stąd do najbliższych zarośli oznaczała samobójstwo.
Galvin coraz rzadziej wychylał się, aby odpowiadać na ogień wrogich strzelców.
Tamci wstrzelali się już i odpieranie tyraliery stało się trudne. Na tyle
trudne, żeby Galvin zrozumiał wreszcie, iż oboje nie mają szans. śadnych.

Strona 32

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

- Chyba lepiej pomódl się do swoich bogów, Martine - odezwał się ze znużeniem
Keith. Czuł ten rodzaj spokoju, co zwykle, gdy miał wrażenie, że idzie na pewną
śmierć - Bo już chyba tylko oni mogą nas ocalić.
W tej samej sekundzie, jakby w odpowiedzi na to powietrze wypełnił szum silników
gravskuterów i kanonada w lesie zgęstniała. Dołączył do tego ryk, ryk
atakujących rebeliantów. Galvin wychylił się i zaklął w myślach. Z
przeciwległego końca polany wyłoniła się tyraliera postaci w maskujących
mundurach koloru khaki otwierając ogień ku stanowiskom szturmowców. Co najmniej
drugie tyle żołnierzy osłaniało natarcie z zarośli.
- Znaleźli nas - wykrztusił pobladły Keith unosząc karabin i otwierając ogień.
Wróg, błysnęła myśl, Wróg.
- Co robisz? - Martine podbiła lufę jego broni - Strzelasz do swoich
przyjaciół!?
- Do twoich przyjaciół - odwarknął ze złością, ale przestał strzelać - Mnie z
radością posłaliby pod mur. Pamiętasz to? - wskazał na swój totem - Pamiętasz?
Ilu jest spośród nich jest takich jak Gerter?
Przez jej twarz przemknął błysk zmieszania.
- Kilkakrotnie ocaliłeś mnie przed śmiercią - stwierdziła gorączkowo - To może
być okoliczność łagodząca.
- Uśpią mnie przed rozstrzelaniem? - rzucił cynicznie - Zapominasz, że byłem już
raz w niewoli. Widziałem i poczułem jak to wygląda. I pozwól, że coś ci powiem:
nigdy więcej na to nie pójdę.
Trafiony pień bryznął popalonymi drzazgami wprost na ich głowy. Galvin wychylił
się zza osłony i zlokalizował przeciwnika - postać w mundurze szturmowca
uciekającą w kierunku jednego z namiotów obozu. Starannie wycelował
naprowadzając krąg celownika na biegnącego. I nic. Nie mógł. Po prostu nie mógł
strzelić mu w plecy. Schronił się z powrotem za pień. Dostrzegł, że Martine
podniosła się do przyklęku i śledzi toczącą się walkę.
- Nie wychylaj się ani nie próbuj pokazać - ostrzegł ją - Podczas walki
ktokolwiek nieznany jest traktowany jak przeciwnik. Kropną cię bez namysłu, nie
zdążysz się nawet zdziwić.
Po grymasie na jej twarzy odgadł, że trafił w sedno.
Ponownie wychylił się zza osłony. Rebelianci odepchnęli już niedobitki oddziałku
Cliftona głębiej w las i ścigali ich teraz niczym psy gończe. Kilku żołnierzy w
towarzystwie trzech czy czterech ewoków badało właśnie wejście do świeżo
odkrytego kontenera.
- Hej! Tutaj! Jestem żołnierzem Rebelii! - usłyszał Galvin niemal nad uchem.
Spojrzał w lewo i zaklął dosadnie.
Martine wyskoczyła zza osłony wbrew ostrzeżeniu i stała teraz jakieś trzy metry
od niego wymachując rozpaczliwie rękami. Rebelianci trwali przez chwile
zdumieni, szybko jednak zareagowali unosząc karabiny do ramion. Keith ponownie
zaklął i spojrzał na Martine, której początkowy uśmiech radości zaczął zastygać
w grymas niedowierzania i przerażenia.
Pchnął ją na ułamek sekundy przed naciśnięciem przez tamtych spustów. Był
szybki, ale nie dość. Poczuł nagle silne tąpnięcie w boku, jak uderzenie
taranem, które odrzuciło go wstecz, na plecy. Upadek wyrwał mu powietrze z płuc,
a w oczy uderzyła go czarna ściana, rozmywając się w gasnące czerwone kręgi.
Fala bólu, wgryzającego się lodowatymi zębami w bok, przywróciła mu wzrok.
Zmusiła do otwarcia oczu. Kierowany siłą woli, zdołał przewrócić się na brzuch.
Dostrzegł, że rebelianci biegną w jego kierunku, a karabin, leży przed nim, o
metr zaledwie, który wydawał się być milą. Prawa dłoń Keitha popełzła w kierunku
broni poruszana niemal wyłącznie wysiłkiem woli, ale po dotknięciu kolby osłabła
i zamarła.
Czerwone kręgi przed oczami wróciły, wyraźniejsze niż poprzednio. Oddech Galvina
stał się płytszy, znaczony krwawą pianą w kącikach ust. Ktoś dotknął go i nie
bez wysiłku obrócił ponownie na plecy. Martine. Starała się odnaleźć puls na
jego szyi nie zważając na zbryzgany krwią pancerz szturmowy.
- Keith! Słyszysz mnie? Keith! - odwróciła głowę w kierunku rebeliantów,
podchodzących ostrożnie z bronią gotową do strzału - Dlaczego to zrobiliście?!
Nie widzieliście do kogo strzelacie?!
Galvin spróbował nabrać powietrza w przedziurawione płuca, ale paroksyzm bólu
eksplodował mu wśród żeber, a z ust popłynął strumień jasnej krwi. Zimno
przeniknęło go na wskroś. Sapnął ciężko, przymykając oczy. Martine nachyliła się
nad nim, dłonią delikatnie unosząc jego głowę.
- Dajcie mi medpakiet, szybko! - rozkazała rebeliantom, którzy tymczasem
zatrzymali się wokół niej i z mieszanymi uczuciami przyglądali się Galvinowi -
Na co czekacie, on umrze!
- Tak będzie lepiej - oświadczył jeden z żołnierzy przewieszając karabin przez

Strona 33

background image

D. G. Hanaken - Dobrzy źli ludzie

ramię - Dla niego i dla nas.
Otwierała usta by coś dodać, ale ta uwaga zamknęła je na powrót. Na sekundę,
może dwie, opadła na kolano, ale zaraz poderwała się ponownie i zerwała z pasa
najbliższego podwładnego zasobnik medyczny. Trzęsącymi się dłońmi wydobyła płat
opatrunku żelowego oraz antyseptyczny spray i nachyliła się nad rannym.
- Jest pani wolna, poruczniku - powiedział ten sam rebeliant co poprzednio - O
co jeszcze chodzi?
- Boli ... - wykrztusił z wysiłkiem Galvin - To boli ... - otworzył oczy, ale
mignął mu tylko obraz z niedawnej przeszłości. Ciemne włosy. Młodzieńcza twarz.
Kerry Dillich. I własny głos pobrzmiewający w uszach: Wszystko będzie dobrze.
Musisz tylko w to uwierzyć. Słodki smak krwi w ustach stał się cierpki, niemalże
gorzki. Niebo dla honorowych szturmowców. I co z tego, kogo obchodzi czy to
prawda? Koniec już blisko - ... dostałeś już za swoje ... Teraz pójdziesz ...
prosto do ... - iskra bólu dźgnęła martwiejący system nerwowy i Keith szarpnął
się konwulsyjnie. Z morza czerwieni przed oczami wynurzyła się nagle twarz
Martine, spryskującej sprayem ranę w jego boku.
- Keith, nie umieraj, proszę cię - powiedziała widząc, że on otwiera oczy - Nie
umieraj. Nie... nie zostawiaj mnie.
- Co ktoś taki jak ty robi na wojnie? - wyszeptał unosząc nieco zakrwawione
kąciki ust - Martine...
- Wszystko będzie dobrze, Keith - odparła gładząc go po twarzy - Wszystko będzie
dobrze.
Jego uśmiech poszerzył się, a dłoń spoczęła na dłoni Martine.
- Jesteśmy kwita... pani porucznik... kwita. Wracaj... do domu.
Ból jeszcze raz targnął jego ciałem i przeszył go jak lodowaty harpun. Galvin
spróbował jęknąć, ale zdołał tylko zaskomleć cicho. Jak pies..., zakołatało mu w
głowie, Jak pies...
W uszach dźwięk bijącego serca stał się wyraźnie szybszy, mniej równy i
jednocześnie Keith wyczuł raczej niż zobaczył jakieś światło przed sobą.
Pozwolił sercu zamilknąć.

Strona 34


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hanaken D G Dobrzy zli ludzie
Hanaken D G Dobrzy źli ludzie
Dobrzy, Źli Ludzie
Hanaken D G Dobrzy Zli Ludze
ff Dobrzy źli ludze
Czy my jesteśmy ludzie dobrzy
Korczak Janusz LUDZIE SĄ DOBRZY
Morcinek ludzie sa dobrzy
Morcinek Gustaw Ludzie są dobrzy
Morcinek [Ludzie są dobrzy]
Dobrzy bohaterowie ratują kota, źli kopią psa
ludzie
baciary jak się bawią ludzie
fr ks młodzi ludzie i starzy ludzie
Jak ludzie średniowiecza wyobrażali sobie śmierć i jakie odc, wypracowania
Ludzie najsłabsi i najbardziej potrzebujący w życiu społeczeństwa, Konferencje, audycje, reportaże,

więcej podobnych podstron