, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na
stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu
przez
BOLESŁAW LEŚMIAN
Przygody Sindbada żeglarza
Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie¹. Rodzice moi, umierając, zosta-
Rodzina, Dziedzictwo
wili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra, sto pałaców, sto ogrodów
i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który ojciec mój przechowywał w hebanowej²
szkatułce, jako pamiątkę i osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na
ból zębów i co pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko
ząb trzonowy pozostał. Umierając, kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb trzonowy,
który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od ojca — do mnie. Był
to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien, że na świecie znaleźć można
bardzo wiele tak samo zepsutych i sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia
do hebanowej szkatułki, aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten — trafił. Nieraz,
przyglądając mu się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał
niegdyś mego pradziada!
Po śmierci rodziców, zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem Ta-
rabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Co dzień niemal układał wiersze i odczytywał je
Poeta
potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je starannie przepłukiwać le-
karstwem, które pilnie ukrywał przed okiem ludzkim, zachowując ścisłą tajemnicę.
Twierdził przy tym, że gardło go wcale nie boli i że nie ma przecież potrzeby płukania
gardła lekarstwem.
Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i za-
zwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej
błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposob-
ność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj
Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro. Z tymi przy-
borami chodził na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie,
pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umo-
czył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie, po
Poezja, Prawda
nieludzkich trudach i mękach, ułożył wiersz następujący:
Morze — to nie rzeka, a ptak to — nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!
Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!
¹ agdad — dziś: stolica Iraku.
² eban — rodzaj czarnego lub ciemno zabarwionego, cennego drewna.
Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,
Za stolikiem — morze, za morzem — Bóg wie co!
Napisawszy ten wiersz, wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
— Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze to nie rzeka, a ptak to —
nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem —
morze, za morzem — Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a w tej
mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje? Dlatego też napisałem: za
morzem — Bóg wie co.
Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z tajem-
niczym lekarstwem, ażeby przepłukać gardło, nadwerężone głośnym odczytaniem
świeżo napisanego wiersza. Trudno uwierzyć, ile błędów gramatycznych zdążył po-
pełnić wuj Tarabuk w tak krótkim wierszyku! Zamiast „rzeka”, pisał „żega”, zamiast
„ptak”, pisał „bdag”. Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać swego
wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł, że pisze błędnie.
Sen, Poeta, Poezja,
Morze
A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć, wszakże, powtórnie wiersz
przeglądając, zaczął każde słowo o błąd podejrzewać. Szereg tych nieustannych po-
dejrzeń tak go zmęczył, że wreszcie, poprawiwszy „bdaga” na „bdacha”, zasnął snem
nagłym, smacznym i pokrzepiającym. Spał, kiwając się bezwolnie nad składanym
stolikiem i co chwila pochrapując, bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.
Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnymi wstęgami rozszu-
miałych pian, zerwała się burza.
Wuj Tarabuk spał.
Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i wrzucił
je do morza.
Wuj Tarabuk spał.
Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty
znalazły się na dnie morskim wśród dziwacznych ryb i potworów. Wicher powtórnie
uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie papiery do morza. Były to — niestety!
— wszystkie wiersze wuja Tarabuka, które napisał od lat dziecinnych aż do chwili
ostatniej. Wiersze zakołysały się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły,
mokły, aż przemokły i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno w ślad za kałamarzem
i piórem.
Morze, poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka, wzburzyło się
jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się nareszcie zbudził.
Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów, zaczął
płakać i wrzeszczeć, i wyrywać włosy z głowy.
Płacząc, wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając pęki bujnych włosów, pobiegł
z powrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg morza
i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką rękopisy swoje
z głębiny morskiej powyławiać.
Odtąd wuj Tarabuk co dzień z wędką nad morze chodził, lecz nadaremnie! Nigdy
bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!
Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna ry-
List
ba, zwana Diabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem, olbrzymią paszczą
i strasznymi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest uczona. Umie czytać i pisać. Otóż
Diabeł Morski, ujrzawszy rękopisy, zbliżył się do nich i zaczął uważnie odczytywać.
Po odczytaniu kilku rękopisów, machnął gniewnie ogonem i zawołał:
— Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy. Na
domiar złego, w każdym słowie dwa do trzech błędów się ukrywa. Domyślam się, że
Przygody Sindbada żeglarza
autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który co dzień nad brzegiem morza wysia-
duje przy składanym stoliku i suszy głowę nad rymami. Dobrze się stało, że wicher
zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz ze srebrnym kałamarzem i złotym piórem! Może
przestanie wreszcie tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeń-
ca Sindbada i mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z takim
wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego kałamarza
i złotego pióra, aby napisać list do Sindbada. Poproszę mojej dobrej znajomej Ryby
Latającej³, żeby ten list Sindbadowi wręczyła.
Diabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis, którego
jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta i zaczął szybko złotym piórem pisać
na pustej stronie.
Wiem o tym wszystkim, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy otrzy-
małem list od Diabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się, że działo się
właśnie tak, a nie inaczej.
Siedziałem w oknie otwartym i patrzyłem przez okno w niebiosy, na których
płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum
skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów niepodobny. Żaden ptak nie
szumi tak skrzydłami.
Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważniej wpatrywać się w księżycową
jasność pogodnej nocy. Po chwili ujrzałem w powietrzu Rybę Latającą.
Jej skrzydła, podobne do ogromnych płetw, srebrzyły się w księżycu. Poruszała
nimi powoli i z trudem. Nie była snadź⁴ przyzwyczajona do lotu nad ziemią i raził ją
zapewne brak wody morskiej w powietrzu.
Leciała jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widzia-
łem, jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając dech, utrudniony brakiem
wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru. Leciała wprost ku mnie.
Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier wyjąłem
jej z pyska, ryba natychmiast umknęła z powrotem i wkrótce znikła mi z oczu.
Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i starannie,
lecz z okropnymi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka. Poznałem od razu charakter
jego pisma i, nie chcąc odczytywać nudnego i głupiego wiersza, odwróciłem arkusz
papieru i spojrzałem na drugą jego stronę.
Na drugiej stronie, u góry, olbrzymimi literami czernił się napis:
Wielmożny Sindbad w Bagdadzie
Niżej, pod tym napisem, znajdował się list do mnie, treści następującej:
Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!
Choć się burza zerwała i fala się kładzie
Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i ciszę,
Ja — mimo burz i wichrów — list do ciebie piszę.
Nazywają mnie ludzie Diabłem Morskim, ale,
Choć jestem morskim, diabłem nie czuję się wcale.
Przeciwnie — jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,
Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.
Nie sądź mnie po pozorach ani po wyglądzie,
³ryba la a a — morska ryba należąca do rodziny ryb belonokształtnych, występująca w Oceanie
Indyjskim, Oceanie Atlantyckim i Spokojnym; swoją nazwę potoczną zawdzięcza temu, że dzięki cha-
rakterystycznym, przypominającym skrzydła, płetwom piersiowym potrafi wzbić się ponad powierzch-
nię wody.
⁴ nad (daw.) — wszak, wszakże, przecież.
Przygody Sindbada żeglarza
Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz — na lądzie,
Ja połykam je żywcem, ty — po usmażeniu.
Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,
Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,
Z tą różnicą, że nie mam, tak jak ty, kucharza.
Ja wolę ryby z morza, ty — ryby z patelni,
Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu — dzielni.
Mimo to nikt cię diabłem dotąd nie przezywa,
A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!
Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko
Nie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!
Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,
By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!
Przysięgam ci, że diabłem nie jestem i wolę
Pływać w morzu niż w ogniu piekielnym lub smole,
Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.
Piszę ten list z powodu, iż wicher-włóczęga,
Który na brzegu przygód byle jakich szuka,
Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,
Słynny srebrny kałamarz, tudzież złote pióro.
Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,
I pod wodą papiery widząc niespodzianie,
Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,
A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.
Przeczytałem — i dotąd od gniewu i zgrozy
Trzęsę się, bo, doprawdy, w życiu po raz pierwszy
Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!
Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!
Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie,
Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa
Więcej ma w sobie sensu, niźli jego głowa!
Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem,
Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?
Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,
Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?
Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja,
Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?
Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?
Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.
Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie,
I Królewna stęskniona, co z urody słynie,
I skarby i przepychy i dziwy i czary!
Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,
Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki,
I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki,
Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!
Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!
Przygody Sindbada żeglarza
Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,
Kochający cię szczerze — twój druh
Diabeł Morski
Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, aże-
by Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie
wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i słuszne i ponętne. Od dawna mi
się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragną-
łem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany
List, Czary
w świetle księżyca, oczarował mnie przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde sło-
wo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku
księżycowym i tak mnie upajało, że poczułem w końcu zawrót głowy. Każda lite-
ra wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy
i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bez wątpienia list ten był zaklęty, a treść
jego, mimo dobrodusznych pozorów — była naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł
Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mnie do opuszczenia rodzin-
nego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak
zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że był-
bym natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją
odpowiedź.
Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła
z powrotem do morza.
Całą noc przesiedziałem przy oknie, w głębokiej zadumie.
Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził wła-
śnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych
rękopisów.
Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego
zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się
małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie
i rzekł:
— Dzień do…
Miało to znaczyć: „dzień dobry”. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu
słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowicie pokończonych wyrazów
i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę.
— Dzień dobry — odrzekłem — jakże się spało tej nocy wujowi?
— Jak naj… — odpowiedział wuj Tarabuk.
Miało to znaczyć: „jak najgorzej”, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na
bezsenność.
— Muszę się z wujem pożegnać! — rzekłem głosem stanowczym. — Dziś w nocy
postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma coś przeciwko temu?
— Nie — odpowiedział wuj.
„Nie” — było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie
rękopisów, wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go
wcale wiadomość o mojej podróży.
Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.
— Wuju! — zawołałem. — Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza
wszystkie swoje rękopisy!
Wuj Tarabuk ucałował mnie w czoło i rzekł głosem złamanym:
— Weso…
Miało to znaczyć: „wesołej podróży!”
Przygody Sindbada żeglarza
Po czym wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak kroczył
w stronę morza, potrząsając wędą⁵.
Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest mia-
stem portowym i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie strony świata.
W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane. Stanąłem
na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i jak powoli znika mi
z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało
i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią
wody i muskały tę powierzchnię białymi skrzydłami.
Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność. Nade mną
Morze, Przestrzeń
— niebo, pode mną — morze, przede mną — dal nieznana i niezbadana.
Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze od-
czytać. Czytałem go, upajając się każdym słowem, i tak przy tym wymachiwałem
rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:
— Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz rękami?
— List Diabła Morskiego — odrzekłem ze szczerością i prostotą.
— Co? — spytał znowu zdziwiony kapitan. — Zdaje mi się, że nie dosłyszałem
twojej odpowiedzi?
— List Diabła Morskiego — powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością
i z jeszcze większą prostotą.
Kapitan, usłyszawszy moją odpowiedź, rzekł, przyglądając mi się uważnie:
— Mówili mi nieraz moi marynarze, że Diabły Morskie umieją czytać i pisać.
Nie wierzyłem dotychczas tym opowiadaniom. Teraz jednak przekonuję się naocznie,
iż twierdzenia moich marynarzy były prawdziwe. Byłbym ci niezmiernie wdzięczny,
gdybyś mi pozwolił ten list przeczytać, o ile, ma się rozumieć, nie zawiera on jakichś
tajemnic osobistych.
— Chętnie zaspokoję twą ciekawość, kapitanie — odrzekłem, podając mu list —
List, Morze, Wierzenia
list ten przyniosła mi w pysku Ryba Latająca, gdy siedziałem przy otwartym oknie
mojego pałacu.
Kapitan przeczytał list i zawołał jednego z najstarszych marynarzy.
— Mam w ręku list Diabła Morskiego — rzekł do marynarza. — Ponieważ jesteś
doświadczony, więc powiedz, czy obecność takiego listu na okręcie przynosi szczęście
czy też nieszczęście?
— Nieszczęście — odparł stary marynarz głosem poważnym i ponurym.
— Cóż wtedy mam uczynić z tym listem? — spytał kapitan.
— Wrzuć co prędzej do morza! — powiedział marynarz.
— Sindbadzie! — zawołał kapitan. — Musisz się zgodzić na to, że cię pozbawię
tego listu.
— Zgadzam się na to, kapitanie! — odrzekłem natychmiast. — Miałbym przez
całe życie wyrzuty sumienia, gdybym był nieświadomym sprawcą czyjegokolwiek nie-
szczęścia.
Kapitan wrzucił list do morza. List, zamiast płynąć po wodzie, zaczął się kurczyć,
prężyć, przeskakiwać z fali na falę, aż wreszcie sam się złożył w dwoje, potem w troje,
potem w czworo i nagle zaszumiał, zaszeleścił, zamienił się w pianę morską i rozpłynął
się w nic na powierzchni fali.
⁵ da — lina zakończona hakiem służąca do połowów na głębokich wodach; dziś raczej wyłącznie:
wędka.
Przygody Sindbada żeglarza
Marynarz spojrzał spode łba na mnie i rzekł ponuro:
— Gdybyś ten list zachował przy sobie, zginąłbyś po kilku godzinach podróży
wraz z całą załogą. Teraz, po wrzuceniu listu do morza, czekają cię przygody, nie-
szczęścia, niespodziane przypadki i nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Bardzo mi
się nie podoba, że otrzymujesz listy od Diabła Morskiego, ale przypuszczam, że je-
steś niedoświadczony i nie znasz się na Diabłach Morskich, ani na ich listach.
Nic nie odpowiedziałem marynarzowi, jeno spojrzałem na kapitana, czekając, co
powie. Czułem bowiem, że marynarz spogląda na mnie podejrzliwie i posądza mnie
o jakieś tajemnicze konszachty z Diabłem Morskim. Kapitan też to spostrzegł i rzekł
do marynarza:
— Nie patrz tak podejrzliwie na tego młodzieńca, gdyż ręczę ci za jego niewin-
ność. Gdyby miał jakieś złe zamiary, ukrywałby przed nami list Diabła Morskiego;
tymczasem wyznał mi sam z zupełną szczerością i prostotą, że czyta list Diabła Mor-
skiego i powtórzył to wyznanie dwa razy z rzędu.
Uspokojony słowami kapitana, marynarz się oddalił, lecz całej załodze opowiedział
natychmiast o tym, co się stało. Toteż wszyscy, prócz kapitana, zaczęli się boczyć na
mnie i unikać mego towarzystwa.
Z nikim nie mogłem się zaprzyjaźnić, ani nawet przelotnej rozmowy nawiązać.
Nawet obiad spożyłem osobno, nie zaś przy stole ogólnym, ponieważ załoga zażądała
zupełnego usunięcia mej osoby od zebrań wspólnych. Słyszałem tylko gwar i śmiechy
przy stole, lecz nie miałem prawa zasiąść do tego stołu.
Kapitan wytłumaczył mi, iż musiał ustąpić żądaniu załogi, aby nie drażnić mary-
narzy.
Samotny więc stałem w kącie pokładu i patrzyłem na morze, które wzbierało
Morze, Okręt, Cisza
szafirową falą, spienioną na grzbiecie. Fala była wysoka, lecz obszerna. Okręt kołysał
się na niej powoli, to wbiegając na jej grzbiet sprężony, to zsuwając się z tego grzbietu
w dół, aby się znów na następną falę przedostać.
Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach fal. Pogoda
była cudowna. Wiatr, który wzdymał nasze żagle, ustawał. Nadchodziła powoli, nie-
znana mi dotąd, nieruchoma, drętwa Cisza Morska. Fale się co chwila zmniejszały,
powierzchnia morza wygładzała się coraz bardziej.
Stałem wciąż na pokładzie i upajałem się pogodą.
Nagle posłyszałem niespokojny ruch całej załogi.
Obejrzałem się za siebie.
Tłum marynarzy roił się na pokładzie, mrucząc i ponuro spoglądając w czyste,
pogodne niebiosy. Znać było po nich trwogę i niepokój. Nie mogłem zrozumieć,
skąd ta trwoga i ten niepokój? Wszakże niebo było czyste — bez chmury, bez skazy.
Pogoda utrwaliła się na długo. Żadna burza nie groziła naszemu okrętowi.
Upajałem się słońcem i ciszą, ze zdziwieniem patrząc na zatrwożonych widokiem
pogodnego nieba marynarzy. Kapitan stał pośród nich i z taką samą trwogą przyglą-
dając się niebiosom, coś mówił czy też wydawał jakieś rozkazy.
Stałem na końcu pokładu i nie mogłem dosłyszeć głosu kapitana. Zaciekawiony
jednak ogólnym zgiełkiem i niepokojem, zbliżyłem się nieco, aby pochwycić słowa
kapitana.
— Nie spodziewałem się takich przeszkód i takiej przewłoki — mówił kapitan
— miałem nadzieję, a nawet pewność, że los będzie sprzyjał okrętowi. Tymczasem
musimy się pogodzić z nieszczęściem, które na nas spada. Nieszczęście to jest zbyt
widoczne, aby można było w nie wątpić. Wicher co chwila ustaje, powierzchnia mo-
rza wygładza się z niezwykłym pośpiechem, fala za falą znika i zamiera. W powietrzu
zaczyna dzwonić straszna, groźna, przeraźliwa i gniewna cisza morska. Jeszcze chwila
Przygody Sindbada żeglarza
a wszelki powiew zamrze, żagle znieruchomieją i zamiast się wzdymać, zwisną bezsil-
nie. Okręt zatrzyma się jak skamieniały w tej martwocie i w tym bezruchu. Będziemy
zmuszeni stać w miejscu dopóty, dopóki wiatr lada jaki nie przyjdzie nam z pomocą.
Wolę burzę niż tę Ciszę Morską. Z burzą można walczyć, z ciszą walka jest niemoż-
liwa.
Zrozumiałem teraz, że pogoda i cisza, którą się tak upajałem, jest groźnym dla
okrętu wypadkiem. I rzeczywiście, wiatr z każdą chwilą bezsilniał, a żagle wzdymały
się coraz słabiej, niechętniej i niedołężniej. Dalszy ciąg rozmowy pomiędzy kapitanem
a marynarzami napełnił mnie przerażeniem. Stary ów bowiem marynarz, który list
Diabła Morskiego kazał wrzucić do morza, rzekł głosem ponurym, wskazując mnie
palcem i zwracając się wprost do kapitana:
— Ten nieznajomy jest przyczyną naszego nieszczęścia. Nie podoba mi się bar-
dzo jego korespondencja z Diabłem Morskim. Gdybym był kapitanem, kazałbym
go wrzucić do morza wraz z listem Diabła Morskiego. Obecność tego człowieka na
okręcie może być przyczyną tysiąca nieszczęść i przypadków.
Dreszcz przeszył mnie od stóp do głowy. Czułem, że blednę i z przerażeniem
spojrzałem w głębinę morską, która z porady starego marynarza mogła za chwilę stać
się moim grobem. Z biciem serca jąłem nasłuchiwać odpowiedzi kapitana, od której
życie moje zawisło.
Kapitan zmarszczył brwi, zamyślił się głęboko i milczał. Milczał tak długo, że
milczenie jego stawało się dla mnie tak samo groźne, jak Cisza Morska dla okrętu.
Im dłużej milczał, tym większy niepokój mnie ogarniał. Zataiłem dech, natężyłem
słuch — i czekałem. Zdawało mi się, że na czas jego milczenia przestałem istnieć.
Wreszcie kapitan rzekł po długim namyśle i po jeszcze dłuższym milczeniu:
— Nie masz słuszności, mój stary i wierny marynarzu. Młodzieniec ten nie jest
ani złym człowiekiem, ani przebiegłym czarnoksiężnikiem na usługach Diabła Mor-
skiego. Otrzymał ów list przypadkowo, a ponieważ list był do niego adresowany, więc
odebrał go i zachował przy sobie, nie domyślając się nawet niebezpiecznych wpływów
tego listu. Wyraz twarzy tego młodzieńca, jego zachowanie się, dźwięk głosu, a przede
wszystkim szczerość i prostota aż nadto świadczą o jego szlachetności. Nie tylko nie
wrzucę go do morza, lecz zabraniam całej załodze urażać go lub czynić mu cokolwiek
złego.
Odpowiedź kapitana przywróciła mi spokój. Odetchnąłem swobodniej. Byłem
uradowany. Przeklinałem w duchu Diabła Morskiego, który przysyłką⁶ tego listu
naraził mnie na samym wstępie podróży na nieprzychylność marynarzy i na możliwość
utonięcia w głębinie morskiej z ich porady i z ich zlecenia. Gdyby nie rozum i dobroć
kapitana, wrzucono by mnie niechybnie do morza. Miał słuszność stary marynarz, że
za przyczyną listu diabelskiego czyhają na mnie niebezpieczeństwa i przygody.
Uspokojony odpowiedzią kapitana, usunąłem się znów na koniec okrętu i spoj-
rzałem na morze. Cisza Morska wzrastała, olbrzymiała, napełniając powietrze coraz
większa martwotą. Okręt płynął jeszcze, ale coraz zwalniał biegu.
Nagle usłyszałem gromadny i radosny krzyk marynarzy:
— Wyspa! Wyspa!
Spojrzałem przed siebie i rzeczywiście zobaczyłem w pobliżu zieleniejącą na po-
wierzchni morza małą wysepkę.
Okręt, ostatnim wysiłkiem żagli pchnięty, zbliżył się do wysepki i zatrzymał się
nagle bez ruchu. Nie było nadziei na to, aby popłynął dalej. Cisza Morska znieru-
chomiła⁷ go zupełnie.
⁶ rzy y a — dziś w tym kontekście: przysłanie a. przesyłka.
⁷znier
o i — dziś: unieruchomić kogoś a. coś.
Przygody Sindbada żeglarza
Musieliśmy więc stać w miejscu i czekać, aż wiatr jakikolwiek nadejdzie.
Część załogi, znudzona bezczynnym wyczekiwaniem wiatru na pokładzie, posta-
nowiła przedostać się na wyspę, aby tam spędzić czas wyczekiwania.
Kilkunastu marynarzy wysiadło natychmiast i zaroiło się na wyspie. Wysiadłem
Wyspa
i ja za ich przykładem, aby zwiedzić wyspę. Po raz pierwszy bowiem w życiu widziałem
wyspę na morzu.
Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i spręży-
stością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje.
Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy czy też pukania, po-
dobne do bicia serca.
Ponieważ marynarze trzymali się z dala ode mnie, więc samotny błądziłem po
wyspie. Zaszedłem na sam jej koniec i stanąłem na brzegu. Wyspa była pokryta dzi-
wacznymi wodorostami i krzewami. Niektóre krzewy były tak gęste i wysokie, że
z łatwością mogłem się w nich ukryć. Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale,
a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby
upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawo-złotym płomie-
niem, w którym się kędzierzawiły ruchliwe kłęby burego dymu. Ponieważ nie miałem
drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka
zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.
Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz
krew zimna, lecz purpurowa.
Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy
posiadają grunt krwisty.
Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły
się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.
Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i pło-
mieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono
lub pieczono.
I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.
Po chwili zauważyłem, że pod wpływem żarów ogniska, cała wyspa zaczyna kur-
czyć się, poruszać i chwiać się w swoich posadach.
Przyłożyłem znów ucho do ziemi i dosłyszałem szybsze i gwałtowniejsze uderzenia
zagadkowego serca, podobne tym razem do niespokojnych uderzeń młota o kielnię.
Grunt zakołysał się pode mną i usłyszałem nagle głos kapitana, stojącego na przo-
dzie okrętu:
— Co tchu opuścić wyspę! To nie wyspa, lecz grzbiet wieloryba! Cielsko jego
pogrąża się w morzu! Utoniecie wszyscy!
Na ten okrzyk kapitana, marynarze w okamgnieniu przedostali się z domniemanej
wyspy na okręt. Nagły i niespodziany wicher powiał od północy. Żagle się wzdęły
i okręt począł szybko odpływać.
Ponieważ byłem na samym końcu olbrzymiego cielska, pokrytego wodorostami,
więc nie zdążyłem wraz z tłumem marynarzy dobiec do okrętu. Kilka razy krzyk-
nąłem, wołając o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał. Może wicher zagłuszył dźwięki
mego głosu, a może marynarze chcieli się mnie pozbyć i udawali, że wołań moich
nie słyszą.
Kapitana zaś nie było już na pokładzie. Zszedł zapewne do kajuty⁸. Okręt od-
pływał tak szybko, że po chwili widniał moim oczom jako łódź drobna, mnóstwem
żagli białych nadmiernie oskrzydlona. Zostałem sam na rozedrganym i kołyszącym
Morze
⁸ a a — inaczej kabina, prywatne pomieszczenie mieszkalne na statku.
Przygody Sindbada żeglarza
się cielsku wieloryba.
Znikąd ratunku, znikąd pomocy!
Ognisko wciąż się jeszcze żarzyło i powiewało coraz to innym jęzorem błękitnawo-
-złotego płomienia.
Byłem na tyle przytomny, że podbiegłem do ogniska, aby zadeptać i zagasić jego
żary, które parzyły boleśnie drgające cielsko wieloryba, zmuszając go do zanurzenia
się w bezdeni⁹ morskiej wraz ze mną, jedynym mieszkańcem tej potwornej wyspy!
Było już wszakże za późno! Wieloryb zaczął się pogrążać w morzu. Pogrążał się
powoli. Pierwsza fala wpadła na jego grzbiet i zagasiła ognisko.
Zbolałe i sparzone cielsko wieloryba odetchnęło z rozkoszą pod moimi stopami,
czując ochłodę w miejscu, gdzie przed chwilą żarzyło się okrutne i nieznośne ognisko.
Wieloryb wciąż się pogrążał. Woda dochodziła mi do kostek, a potem kolejno
sięgnęła pasa i ramion… Już tylko głowa sterczała mi nad powierzchnią morza. Zrozu-
miałem, że za chwilę czeka mnie śmierć w głębinie morskiej. Straciłem przytomność,
ale wnet ją odzyskałem.
Błyskawicznie przemknęła mi przez głowę, sterczącą jeszcze ponad wodą, myśl
pochwycenia dłonią jednej z belek, zostawionych przez marynarzy na grzbiecie wie-
loryba.
Belki te pływały bezładnie, unosząc się na wezbranych falach i uderzając się na-
wzajem o siebie.
Obojgiem dłoni uczepiłem się kurczowo największej belki — i w tej chwili uczu-
łem, że cielsko wieloryba usunęło mi się spod nóg i pogrążyło się w głębinie morza.
Zawisnąłem nad otchłanią wodną, ściskając rękami belkę, która mnie trzymała
na powierzchni, ratując od zatonięcia.
Coraz większy i potężniejszy wicher dął od północy, miotając mną po morzu, jak
źdźbłem lichej słomy. Uderzał we mnie raz po razie i wyszarpywał mi z dłoni belkę.
Trzymałem ją wszakże tak mocno, że najsroższa burza nie potrafiłaby z rąk mi jej
wytrącić.
Wicher gnał mnie w stronę południa. Fale to wznosiły się ku górze, to opada-
ły pode mną. Wznosiłem się i opadałem wraz z falami. Płynąłem za wichrem, nie
wiedząc, dokąd mnie niesie.
Płynąłem tak dzień cały, żadnych brzegów, żadnych lądów nie widząc przed sobą.
Nic — tylko morze i morze, bez końca, bez kresu, bez granic. Nastała noc. Pociem-
niało morze, pociemniała naokół woda, w której przebywałem, niesiony wichrem
ślepym i bezrozumnym. Zamiast morza — widziałem teraz ciemność bez końca, bez
kresu, bez granic. Zdawało mi się, że nie woda, lecz ciemność wzbiera pode mną,
pieni się, szumi, ogarnia mnie i unosi nie wiadomo dokąd.
Bałem się, że wicher rzuci mną o skałę lub rafę¹⁰ podwodną i zmiażdży mnie po
ciemku zanim zdołam zrozumieć, co się ze mną stało.
Z rozpaczą i przerażeniem wyczekiwałem świtu. Dusza moja i oczy spragnio-
Światło, Świt
ne były jednego choćby promienia słońca, który swym brzaskiem nieśmiałym dzień
zapowiada.
Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym promieniu, o tym
brzasku, o tym poranku, który zaświta w niebiosach i rozwidni ciemność dokolną¹¹.
Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.
⁹bezde (daw.) — przepaść, otchłań bez dna.
¹⁰ra a — duży, podwodny, masywny wał zbudowany z nagromadzonych szkieletów organizmów
morskich.
¹¹do olny — dziś: dookolny; znajdujący się dookoła, rozciągający się wokół.
Przygody Sindbada żeglarza
Zaświtał nieśmiało, bladym, zielono-złotym promieniem na szarym, zimnym ob-
łoku.
Morze z lekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że mogły widzieć
to, na co patrzyły. Otucha wstąpiła mi do serca.
Ścisnąłem mocniej belkę — jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę mego smut-
ku i mej podróży. Wicher nie ustawał i gnał mnie wciąż w stronę południa.
Słońce ukazało spoza obłoku swój rąbek złoty, a potem pół tarczy, aż wreszcie
cała tarcza słoneczna zazłociła się na niebie.
Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały z dala przed sobą brze-
gi wyspy nieznanej, pokryte zielenią drzew olbrzymich.
Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.
Poczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi,
które są cząstką matki-ziemi, mojej rodzicielki.
Wicher gnał mnie właśnie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej zieleni.
Zbliżałem się do wyspy z szybkością niemal błyskawiczną.
Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdy wyspę zobaczyłem, a już dosięgnąłem
jej brzegów. Po chwili belka jednym końcem uderzyła o brzeg wyspy. Chwyciłem
dłonią za krzew, który ponad brzegiem zwisał, i wypełzłem z morza na wyspę.
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem
ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą.
Ucałowawszy tę ziemię, wstałem aby się rozejrzeć dokoła.
Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni. Jedne biegły,
powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie
unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma pełnymi zdziwienia.
I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei.
Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.
Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się uda znaleźć
kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić.
Uszedłszy sporo kroków, spostrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty siedziało kil-
kunastu ludzi, bogato ubranych.
Zauważyli mnie od razu i wybiegli z groty, aby mnie zatrzymać.
— Stój! — zawołał jeden z tych ludzi — skąd idziesz i dokąd?
— Idę wprost z morza — odrzekłem — zaś dokąd idę — nie wiem.
— Jesteś zapewne cudzoziemcem?
— Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą śmier-
ci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie — opowiem wam, co się ze
mną działo.
— Opowiedz! — zawołali wszyscy chórem. — Lubimy pasjami wszelkie opo-
wiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej minut pięć. Teraz jest
godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i pięć minut czasu.
— Wystarczy mi to najzupełniej! — odrzekłem i zacząłem im opowiadać po
kolei wszystko, co przeżyłem od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali uważnie, dziwiąc
się moim przygodom.
Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mnie do groty i podali mi suty posiłek.
Jeden z nich zwrócił się do mnie z tymi słowami:
— Jesteśmy masztalerzami¹² króla Miraża, który jest królem tej wyspy oraz wielu
wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej wyspie wraz z tysiącem koni
królewskich. Gdybyś o dzień jeden się spóźnił, już byś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro
¹² a z alerz — osoba zajmująca się końmi, starszy stajenny.
Przygody Sindbada żeglarza
świt, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej
pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu.
— Punkt trzecia! — zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając pierwszemu.
— Mamy tylko pięć minut czasu — rzekł pierwszy i, zwracając się do mnie,
ciągnął dalej: — O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na brzeg wyspy Koń
Koń
Morski¹³ i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce, pląsy i skoki. Konie królewskie
przyglądają się tym harcom, pląsom i skokom i mimo woli zaczynają je naśladować,
nabierając cudownych ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz
Koń Morski, po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze konie,
aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym uchodzi z powrotem
do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż
natychmiast wszyscy tam idziemy.
Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi.
Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się w krzakach
pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie płoszyć. Czekaliśmy niedługo.
Koń Morski wynurzył się z wody i wesoło wyskoczył na brzeg.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie
czarodziejski koń maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepie, zieloną grzywę,
zielony ogon i zielone kopyta.
Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak
cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował
grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.
Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się w niego wpatrywały, aż
wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy. Ustawiły się szeregiem —
jeden obok drugiego — i, zachowując linię szeregu, zaczęły harcować, pląsać i pod-
skakiwać, przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę
całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec
i czarował swymi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej napaść na oczarowane
i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.
Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych plą-
sów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić, lecz masztalerze królew-
scy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem
nagłym.
Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicz-
nym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach.
Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom
cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która
służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenoco-
waliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do
miasta.
Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdy
się zbliżaliśmy do murów miasta, masztalerze królewscy przystanęli nagle i jeden
z nich tak do mnie przemówił:
— Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani pokarmu, ani
noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że groziło ci z naszej strony niebez-
pieczeństwo. Z rozkazu bowiem króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego,
ktokolwiek ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie kró-
lewskie uczą się pląsów od Konia Morskiego. Dostęp do tego miejsca jest wzbroniony
¹³ o
or i — potoczna nazwa drapieżnego ssaka morskiego, morsa; tu: nazwa potraktowana do-
słownie.
Przygody Sindbada żeglarza
pod karą śmierci. Nikomu, prócz nas, nie wolno tam stopy swojej postawić. A i my
tylko raz na rok mamy prawo jednodniowego pobytu na owym brzegu. Król Miraż
w ścisłej tajemnicy zachowuje istnienie Konia Morskiego i jego cudowny wpływ na
ruchy koni królewskich. Każdy z poddanych podziwia te ruchy taneczne, lecz nikt
nie wie, że są one naśladowaniem pląsów Konia Morskiego i nikt się nie domyśla,
że w głębinie fal, u pobrzeża tej wyspy kryje się dziwny, zielonogrzywy i zielonooki
zwierz, zwany Koniem Morskim. Traf i przypadek zawieruszył cię na brzegi tej wy-
spy. W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zasztyletowania ciebie, jako nieproszonego
gościa i widza tajemnicy królewskiej. Lecz wzruszyło nas twoje opowiadanie i postą-
piliśmy wbrew rozkazowi króla Miraża. Darowaliśmy ci życie, którego powinniśmy
byli ciebie pozbawić. Czeka nas śmierć za naruszenie rozkazu królewskiego. Toteż
z kolei prosimy cię o zachowanie tajemnicy naszego czynu. Nikomu nie mów o tym,
co się stało. Wejdziemy teraz sami do miasta, ty zaś zatrzymaj się pod jego mura-
mi. Stój cierpliwie i czekaj, aż się oddalimy. Wówczas dopiero wejdź do miasta, jako
samotny wędrownik. Gdybyś nas kiedykolwiek spotkał na ulicy, udawaj, że nas nie
znasz i nie witaj nas ukłonem.
— Możecie być pewni, że spełnię waszą prośbę i że tajemnicę zachowam! —
odrzekłem głosem wzruszonym i uściskałem po kolei ich dłonie silne i szerokie.
Odeszli wówczas spokojnie, pędząc przed siebie konie, które wciąż poruszały się
tanecznie, opętane wspomnieniem i czarem Konia Morskiego. Stałem w miejscu
cierpliwie dopóty, dopóki nie znikli mi z oczu. Upewniwszy się, że są już dość daleko,
wszedłem do miasta, jako wędrownik samotny.
Widok tego miasta napełnił mnie podziwem! Bruki, cegły domów, dachy, okna
— wszystko było zielone, koloru fali morskiej. Zdawało mi się, że przez szkło zielone
na świat spoglądam.
Mijając ulicę za ulicą, wyszedłem na plac olbrzymi. Na placu tym zastałem tłumy
ludzi. Zmieszałem się z tłumem i poprzez plecy mrowiących się ludzi spojrzałem na
środek placu.
Na środku placu stał tron złoty. Na tronie siedział sam król Miraż w zielonej
szacie i z zieloną buławą w ręku.
Zwróciłem się do jednego z moich sąsiadów i spytałem się, co oznacza to całe
zbiegowisko dookoła tronu królewskiego?
— Jesteś zapewne cudzoziemcem — odpowiedział sąsiad — nie wiesz więc o tym,
że dziś jest dzień imienin króla Miraża. W dniu tym król Miraż postanowił córkę
swoją, piękną Piruzę, dać za żonę temu, kto rozwiąże jego tajemniczą zagadkę. Co
rok w dniu imienin króla odbywa się ta sama uroczystość, lecz nikt dotąd zagadki
rozwiązać nie potrafił. Patrz uważnie! Zaraz zjawi się piękna Piruza, aby siąść obok
króla i czekać na rozwiązanie zagadki. Pała ona od dawna żądzą zamążpójścia i ma
urazę do tych wszystkich rycerzy, którzy zagadki odgadnąć nie mogą. Straciła na-
dzieję, aby ktokolwiek kiedykolwiek i jakkolwiek zagadkę królewską rozwiązał. Toteż
zazwyczaj z pogardą spogląda na tłumy, rojące się dookoła tronu.
Sąsiad mój zamilkł, a ja znowu spojrzałem na plac.
W tej chwili właśnie obok tronu złotego ustawiono drugi — srebrny i piękna
Piruza zbliżyła się do srebrnego tronu. Z pogardą spojrzała na tłumy i siadła na tronie.
Pogarda jej była tak wielka, że zawstydzeni rycerze spuścili oczy. Żaden z nich nie
był pewien bystrości swego rozumu, chociaż każdy miał szczery zamiar rozwiązania
zagadki i zawładnięcia ręką pięknej królewny.
Król Miraż wstał z tronu i, spojrzawszy po obecnych, rzekł głosem donośnym:
Przygody Sindbada żeglarza
— Zwyczajem dorocznym, wobec wszystkich moich poddanych wygłaszam swo-
ją zagadkę. Kto ją odgadnie, ten posiędzie¹⁴ rękę mej córki pięknej Piruzy — oraz pół
mego królestwa. Mam nadzieję, iż w tym roku znajdzie się rycerz domyślny, który
zagadkę rozwiąże, gdyż dotąd przez długie lata nikt mi nie dał trafnej odpowiedzi.
Słuszna więc, iż córka moja jest już zniecierpliwiona niedomyślnością moich pod-
danych. Z trzech pytań składa się zagadka tajemnicza. Na trzy więc pytania trzech
żądam odpowiedzi.
Pierwsze pytanie:
a a ogoda o i o ogody z ia
e l i nie z z ia i z ody
Drugie pytanie:
o o za an erz
ry l a o o by ożre inny
gdy a z z o o
Trzecie pytanie:
o li y i ze
o r d al o o i i b d
diab e
z ie a nie o o i
Oto są trzy pytania. Czekam teraz na odpowiedzi. Poddani moi! Wysilcie swój
umysł, natężcie uwagę, skupcie wszystkie moce swego rozumu, aby zagadkę odgad-
nąć. Czyż was nie martwi niecierpliwość pięknej Piruzy? Czyż i tym razem sprawicie
jej zawód? Czyż chcecie, aby się zestarzała, czekając daremnie na skuteczne wysiłki
waszych rozumów? Nie mogę ułatwić wam waszego zadania, mogę tylko dać znak
moją dłonią królewską, wy zaś — na ten znak — zamyślcie się, wszyscy naraz i każdy
z osobna!
Król dał znak dłonią — i wszyscy się zamyślili. Widać było, jak wysilają swój
rozum, natężają uwagę i skupiają pilnie myśli rozproszone.
Uderzali się palcem w czoło, marszczyli brwi, przymykali oczy, roztwierali na
oścież nieme od zdziwienia gęby, pocili się i bledli z nadmiernego wysiłku — lecz
wszystko nadaremnie! Nikt nie przerwał ciszy ogólnej, nikt nie mógł rozwiązać za-
gadki!
Piękna Piruza niecierpliwie uderzała nóżką o ziemię, pogardliwie wzruszała ra-
mionami i gniewnie zagryzała wargi purpurowe.
Serce zabiło mi mocniej w piersi. Czułem bowiem, że za chwilę mogę posiąść
piękną Piruzę i pół królestwa! Odpowiedzi na trzy pytania królewskie były mi aż
nadto wiadome dzięki przygodom, które mnie w podróży spotkały. Dość mi było
wypowiedzieć je głośno przed królem, aby zdobyć rękę pięknej Piruzy i zawładnąć
połową królestwa! Przedarłem się przez tłum i zbliżyłem się śmiało do tronu.
Spojrzenia wszystkich obecnych zwróciły się ku mnie. Spojrzał na mnie król
i spojrzała piękna Piruza. Nastało milczenie, pełne wyczekiwania. Skłoniłem się i prze-
rwałem to milczenie.
— Królu — rzekłem — odgadłem twoją zagadkę! Mogę ci odpowiedzieć na trzy
twoje pytania!
— Odpowiedz — rzekł król.
Piękna Piruza uśmiechnęła się, ja zaś mówiłem dalej:
— Pierwsze pytanie: Jaka pogoda, pomimo pogody, zwiastuje klęski, nieszczęścia
i szkody? — Cisza Morska.
— Zgadłeś — rzekł król.
Piękna Piruza spoważniała, ja zaś mówiłem dalej:
— Drugie pytanie: Co to za tancerz, który pląsa po to, by pożreć innych, gdy
tańczą z ochotą? — Koń Morski.
— Zgadłeś — powtórzył król.
Piękna Piruza spojrzała na mnie z zachwytem i wdzięcznością, ja zaś mówiłem
dalej:
¹⁴ o i
ie (daw.) — dziś popr. forma: posiądzie.
Przygody Sindbada żeglarza
— Trzecie pytanie: Kto listy pisze wśród fal powodzi i, będąc diabłem, z piekła
nie pochodzi? — Diabeł Morski.
— Zgadłeś — powtórzył znów król.
Piękna Piruza wyciągnęła ku mnie obydwie dłonie i szepnęła:
— Nareszcie!
— Jak ci na imię? — spytał król.
— Sindbad — odrzekłem.
— Sindbadzie! — zawołał król. — Jesteś najmądrzejszym ze wszystkich ludzi
na świecie! Błogosławię los za to, że cię przeznaczył na męża mej córki! Rozwiąza-
łeś zagadkę, czego nikt dotąd nie potrafił. Ułożyłem ją sam, gdyż układanie zaga-
dek jest najulubieńszym moim zajęciem. Lecz łatwiej o wiele zagadkę ułożyć, aniżeli
odgadnąć. Pójdziesz natychmiast razem z nami do pałacu. Piękna Piruza musi bo-
wiem przyjrzeć się swemu przyszłemu mężowi. Oboje więc będziecie spędzali czas
na pogadankach. Dzień dzisiejszy przeznaczam na to, abyście mogli poznać się bliżej
nawzajem. Dzień jutrzejszy przeznaczam na to, abyście zdążyli przyzwyczaić się do
siebie. Zaś pojutrze huczne wam sprawię wesele!
To rzekłszy, król Miraż poszedł naprzód w stronę pałacu. Ja i Piruza podążyli-
śmy w ślad za nim, otoczeni tłumem dworzan i rycerzy, którzy mi się przyglądali
z podziwem i zazdrością. Gdy wchodziłem do pałacu, orkiestra królewska, umiesz-
czona na jednym z tarasów, zagrała na moją cześć marsza. Król Miraż wprowadził
mnie i Piruzę do głównej sali swego pałacu, ustawił własnoręcznie dwa krzesła —
jedno naprzeciw drugiego — i rzekł do nas głosem ojcowskim, pełnym wzruszenia
i powagi:
— Siądźcie oboje, jedno naprzeciwko drugiego. Patrzcie sobie prosto w oczy i za-
wiążcie rozmowę szczerą i poufną. W ten sposób poznacie przed ślubem swe dusze
i charaktery, aby się po ślubie nie zdziwić i nie zatrwożyć różnicą tych dusz i odmien-
nością tych charakterów. Nie będę wam przeszkadzał w rozmowie i zostawię was sam
na sam, by swoją obecnością nie krępować waszych młodzieńczych wyznań!
Król wyszedł. Zostaliśmy sam na sam. Usiedliśmy natychmiast naprzeciwko sie-
Imię
bie, lecz żadne z nas nie wiedziało na razie, co ma rzec i jak przerwać uciążliwe i przy-
kre milczenie. Przerwała je pierwsza Piruza.
— Hindbadzie — rzekła nieśmiało — ojciec kupił mi wczoraj naszyjnik perłowy,
w którym mi jest bardzo do twarzy.
— Cieszy mnie niezmiernie ta wiadomość — odrzekłem też nieśmiało — ale
muszę zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz Sindbad.
— Hindbadzie — rzekła znowu Piruza, nie słysząc mojej uwagi — ciekawa je-
stem, czy lubisz kwiaty, bo ja bardzo lubię.
— Lubię kwiaty — odparłem — lecz po raz wtóry muszę zauważyć, że nie na-
zywam się Hindbad, lecz Sindbad.
— Hindbadzie! — zawołała niepoprawna Piruza. — Czy wiesz o tym, że w po-
Potwór, Dźwięk
bliżu naszej wyspy znajduje się inna wyspa, która nazywa się Kassel. Na wyspie tej
przebywa potwór Degial. Ukrywa się on przed okiem ludzkim i, sam niewidzialny,
widzi wszystkich i wszystko dokoła. Nienawidzi ludzi, roślin i zwierząt — kocha tylko
muzykę i napełnia powietrze wyspy nieustannym brzmieniem gongów, podobnym
do mosiężnego brzmienia wielkich i potężnych dzwonów. Brzmienie to oszałamia lu-
dzi, zwierzęta, a nawet rośliny, i odbiera im przytomność. Jeden z marynarzy, który
tę wyspę zwiedził, opowiadał mi, że zastał tam ostatnią nieprzytomną różę i ostatnie-
go zemdlonego ptaka. Zresztą żadne żywe stworzenie istnieć na tej wyspie nie może.
Jest pusta, smutna, pokryta skałami i zasłuchana w nieustanne brzmienia gongów.
Nie wolno jej odwiedzać gromadnie, tylko samotnie, a i wówczas trzeba zawiesić
Przygody Sindbada żeglarza
na szyi amulet¹⁵, który strzeże przed napaścią złego Degiala. Marynarz, o którym ci
mówiłam, podarował mi jeden taki amulet. Schowałam go do szkatułki, aby z niego
skorzystać i odwiedzić wyspę Kassel, gdy wyjdę za mąż i stanę się samodzielną. Dotąd
bowiem ojciec wzbraniał mi stanowczo tej niebezpiecznej wycieczki.
Opowiadanie Piruzy rozciekawiło mnie niezmiernie. Uczułem nieodpartą żądzę
natychmiastowego zwiedzenia tej dziwacznej wyspy.
— Piruzo! — zawołałem. — Czy udzieliłabyś mi tego amuletu, abym mógł zwie-
dzić wyspę Degiala?
— Owszem — odrzekła Piruza — chętnie ci go udzielę, ale chyba nie zechcesz
odbywać tej podróży przed ślubem? Po ślubie wybierzemy się tam po kolei, najpierw
ty, a potem ja, gdyż, jak ci to już tłumaczyłam, nie wolno odwiedzać tej wyspy razem,
lecz osobno.
— Nie! — zawołałem gwałtownie. — Nie chcę ani dnia jednego czekać na oglą-
danie tych cudów! Zwłoka byłaby dla mnie nie do zniesienia! Nie mógłbym ani spać,
ani pokarmów przyjmować. Dzień dzisiejszy, zgodnie z życzeniem króla, spędzę do
końca razem z tobą, droga Piruzo, lecz dzień jutrzejszy, wbrew życzeniom króla, po-
święcę na zwiedzenie wyspy Degiala. Wrócę akurat pojutrze na nasz ślub i będę ci
mógł przed ślubem opowiedzieć, co na owej wyspie zobaczyłem.
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekła Piruza. — Sama od dawna pragnę tę
wyspę zwiedzić, więc aż do głębi rozumiem twoje pragnienie. Musisz jednak z królem
uprzednio o tym pomówić i uprosić go o pozwolenie odbycia tej wycieczki.
Na te słowa król Miraż wszedł właśnie do sali, spojrzał na nas po ojcowsku i rzekł:
— Jakże się klei wasza rozmowa? Czyście już poznali się nawzajem i czy się wam
podobają wasze dusze i charaktery? Jest to bowiem niezbędny warunek szczęścia
i zgody małżeńskiej.
— Ojcze! — zawołała Piruza. — Zdaje mi się, że poznaliśmy się dostatecznie.
Podoba mi się niezmiernie tkliwa dusza i dzielny charakter mego przyszłego męża.
Podoba mi się nawet i to, że chce mnie jutro na dzień cały opuścić, aby zwiedzić
wyspę strasznego Degiala. Pragnie jednak przedtem uzyskać twoje pozwolenie.
— Jak to? — spytał król, brwi z lekka przymarszczywszy. — Przeznaczyłem dzień
jutrzejszy na to, abyście się przyzwyczaili nawzajem do siebie; ty zaś, młodzieńcze
niecierpliwy, chcesz ten dzień spędzić na wyspie Degiala, aby zaspokoić swą ciekawość
i żądzę oglądania cudów?
Ukląkłem na jedno kolano i rzekłem głosem stanowczym:
— Moim zdaniem, królu miłościwy, w dniu dzisiejszym zdążyliśmy nie tylko
poznać swe charaktery, lecz i przyzwyczaić się do siebie nawzajem. Dlatego też wo-
lę dzień jutrzejszy poświęcić na oglądanie cudów na wyspie Degiala, abym potem,
w czasie naszego wesela, mógł się pochełpić przed gronem dworzan i rycerzy, że wi-
działem cuda, których widok nie każdemu jest dostępny. Jestem pewien, że rycerze
i dworzanie skierują na naszym weselu rozmowę ku owej wyspie, ażeby postawić
mnie w położeniu człowieka, który nie może się wtrącić do rozmowy, ponieważ nie
zna się na tych cudach i wyspy tej nie oglądał.
Król się zamyślił i wreszcie rzekł udobruchany:
— Pokochałem cię tak bardzo, że niczego ci odmówić nie potrafię. Daję ci więc
Imię
swoje królewskie pozwolenie na tę niebezpieczną wycieczkę. Nie zapomnij tylko za-
wiesić na szyi amuletu, który cię uchroni od wszelkich przypadków. Rozkażę jedne-
mu z moich rycerzy, aby jutro, skoro świt, zaprowadził cię na brzeg morza i wskazał
drogę do czarodziejskiej wyspy. Jedź i wracaj do nas jak najprędzej, drogi mój Hind-
badzie!
¹⁵a
le — przedmiot chroniący osobę przed czarami lub nieszczęściem.
Przygody Sindbada żeglarza
— Dziękuję ci, królu, z całego serca za ustąpienie moim prośbom — rzekłem,
powstając z kolan. — Muszę jednak zauważyć, że nie nazywam się Hindbad, lecz
Sindbad. Dziwi mnie, że ty i twoja córka tak stale i tak jednako przekręcacie moje
imię.
— Niech cię to nie dziwi, drogi Hindbadzie! — odpowiedział król. — Prze-
kręcanie imion i nazwisk jest jedyną rodzinną wadą moją i mojej córki, przekręcamy
zawsze jednakowo i pod tym względem nigdy się nie mylimy. Nie zwracaj na to uwa-
gi, ani się urażaj. Cóż bowiem znaczy imię. Czy nazwiemy cię tak czy owak, zawsze
będziesz zarówno bliski naszemu sercu!
Król mnie uścisnął i ucałował w czoło. Piruza tymczasem przyniosła amulet i wła-
snoręcznie zawiesiła mi go na szyi.
Nadszedł wieczór. Zapadła noc. Odprowadzono mnie do komnaty, przeznaczonej
dla mnie na nocleg. Zasnąłem smacznie, zmęczony natłokiem wypadków i wrażeń.
Skoro świt zbudziłem się rzeźwy i wypoczęty.
Pod drzwiami mej komnaty czekał już na mnie rycerz, aby mnie odprowadzić
na brzeg morza i wskazać drogę do wyspy czarodziejskiej, W towarzystwie rycerza
pośpieszyłem na brzeg morski, gdzie czekała już na mnie łódź o dwóch wiosłach.
Rycerz wskazał mi na morzu punkt czarny i zalecił, abym łódź skierował wprost ku
owemu punktowi, który był wyspą, oddaleniem zmniejszoną.
Wesoło wskoczyłem do łodzi i popłynąłem.
Po sześciogodzinnym wiosłowaniu, zbliżyłem się do wyspy na taką odległość, że
mogłem już dosłyszeć dziwne, mosiężne brzmienie dalekich gongów.
Począłem szybciej wiosłować i wkrótce dobiłem do brzegu tajemniczej wyspy.
Wyskoczyłem na brzeg i wyciągnąłem łódź na ląd do połowy, aby jej morze nie
uniosło.
Pobiegłem przed siebie, w głąb wyspy, ciekawie rozglądając się dokoła. Wyspa
była pusta. Nic, prócz skał i kamieni. Dźwięki niewidzialnych gongów rozlegały się
wciąż w rozedrganym, rozhuczanym powietrzu. Rozlegały się coraz głośniej, coraz
potężniej. Widocznie Degial, spostrzegłszy moją obecność na wyspie, wydobywał
z gongów dźwięki coraz potężniejsze, aby mnie oszołomić. Uszy moje napełniły się
takim hukiem i brzmieniem, że o mało nie straciłem przytomności. Zrobiłem jednak
wysiłek woli, aby jej nie stracić, i szedłem śmiało dalej.
Przypomniały mi się nagle słowa Piruzy o Degialu:
Wzrok, Potwór
— Ukrywa się on przed okiem ludzkim i sam niewidzialny, widzi wszystkich
i wszystko dokoła.
Ledwo przypomniałem sobie te słowa, a uczułem natychmiast na sobie straszny,
przenikliwy wzrok niewidzialnego ducha.
— Widzi mnie! — pomyślałem.
Widział mnie na pewno. Czułem, jak się od stóp do głów odbijam w jego po-
twornej źrenicy. Czułem, jak mi się przygląda, jak mnie bada, jak śledzi moje kroki
i każdy wyraz mojej twarzy.
— Jeśli mnie widzisz, uderz mocniej w gongi! — pomyślałem niespodzianie.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy, mosiężny wrzask gongów. Zbladłem z prze-
rażenia, lecz jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl, że Degial widzi moją bladość. Po-
śpiesznie zakryłem dłońmi twarz pobladłą. Lecz natychmiast przyszło mi do głowy,
że Degial widzi i to, jak dłońmi twarz zakryłem. Opuściłem więc dłonie bezsilnie.
Myśl, że jestem dla niego widzialny, choć sam go nie widzę, napełniła mnie
i przerażeniem, i gniewem. Gniew mój był tak wielki, że usunął przerażenie.
Powodzenie dnia wczorajszego wbiło mnie w taką dumę i zarozumiałość, że uwa-
żałem siebie od wczoraj za człowieka niezwykłego i potężnego, któremu nikt, nawet
Przygody Sindbada żeglarza
Degial, dorównać nie zdoła. Tymczasem uczułem się małym i bezsilnym wobec nie-
widzialnego ducha.
Poczucie małości i niemocy wprawiło mnie we wściekłość! Zacisnąłem pięści,
tupnąłem nogą o ziemię i zawołałem:
— Zjaw się lub przemów do mnie, ty — niewidzialny!
Wśród grzmienia gongów rozległ się głos Degiala:
Sobowtór
— Nie zjawię się, bo nie znoszę wzroku ludzkiego! Chcę na wieki dla ciebie
pozostać niewidzialnym! Wolę przemówić, abyś słyszał me słowa, nie widząc mej
twarzy. Znieważyłeś mnie, zaciskając pięści i tupiąc nogą o ziemię. Zemszczę się na
tobie za moją zniewagę! Jesteś mały i bezsilny wobec mojej potęgi. Mógłbym cię zabić
jednym poruszeniem moich brwi, gdyby cię nie bronił amulet. Potrafię jednak inną
zemstę wykonać. Uważasz się za człowieka niezwykłego i potężnego. Wydaje ci się,
że na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby ci równy i do ciebie podobny. Ukarzę
twą dumę i zarozumiałość. Z pomocą jednego skinienia mej dłoni stworzę człowieka
jak dwie krople wody podobnego do ciebie.
— Stwórz! — zawołałem gniewnie i znowu tupnąłem nogą o ziemię.
W tym miejscu, gdzie nogą o ziemię uderzyłem, zjawił się nagle, jak spod ziemi,
człowiek tak do mnie podobny, że z przerażenia o krok się cofnąłem przed moim
sobowtórem. Miał moją twarz i oczy, i wzrost, i nawet ubranie. Stał nieruchomy
i zamyślony. Nie raczył nawet spojrzeć na mnie, ani mi się ukłonić.
A i ja stałem bez ruchu, zdjęty przerażeniem.
Obojętność mego sobowtóra zaczęła mnie niecierpliwić, więc wreszcie szepnąłem
nieśmiało:
— To — ja! Czy mnie nie widzisz?
— Widzę, ale mało mnie twoja obecność obchodzi — odpowiedział sobowtór.
— Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz? — spytałem lękliwie.
— Nazywam się Hindbad — odpowiedział sobowtór moim własnym głosem.
— Hindbad? — zawołałem ze śmiechem, wzgardliwie wzruszając ramionami. —
Przecież jest to moje własne imię, zepsute, przekręcone i skoślawione przez króla
Miraża.
— Więc cóż z tego? — rzekł sobowtór. — Wolę nosić imię, które sam król raczył
przekręcić i skoślawić, niż to, które ty nosisz — nieznany cudzoziemcze.
— Nieznany? — zawołałem z gniewem. — Mylisz się, nazywając mnie nie-
znanym. Nie wiesz chyba o tym, że jutro będę królem, władcą połowy potężnego
królestwa!
— Nie ty, lecz ja będę jutro królem i władcą połowy potężnego królestwa —
odpowiedział spokojnie Hindbad.
Zaśmiałem się i rzekłem drwiąco:
— Do widzenia, mój drogi Hindbadzie! Spieszno mi w drogę powrotną, gdyż nie
mogę się spóźnić na mój ślub z piękną Piruzą, córką króla Miraża. Nie mam czasu
na pogadanki z tobą.
Odwróciłem się i poszedłem w kierunku brzegu — do miejsca, gdzie łódź zosta-
wiłem.
Hindbad poszedł w ślad za mną.
Ujrzawszy łódź z dala, przynagliłem kroku i wskoczyłem do łodzi. Hindbad wsko-
czył w ślad za mną.
Obecność jego w łodzi napełniła mnie niepokojem. Czułem wstręt niepokonany
do tego tworu, który powstał na czarnoksięskie skinienie niewidzialnego Degiala.
Ogarnęły mnie złe przeczucia.
Przygody Sindbada żeglarza
Odbiłem łódź od brzegu i, gdy wypłynęła na otwarte morze, postanowiłem wrzu-
cić Hindbada do morza i pozbyć się w ten sposób jego tajemniczej i natrętnej obec-
ności.
Lecz Hindbad odgadnął moje zamiary.
— Chcesz mnie wrzucić do morza? — spytał z uśmiechem.
— Chcę! — odrzekłem i wyciągnąłem dłonie, aby go pochwycić.
Hindbad spojrzał na mnie tak dziwnie, że dłonie mi opadły i zdrętwiały. Nie
mogłem nimi poruszyć.
— Nie rozumiem, dlaczego chcesz się koniecznie pozbyć mej osoby? — zauważył
Hindbad, udając zdziwienie. — Przecież jestem ci równy. Powinieneś mnie czcić
i kochać jak siebie samego. Mam twój głos, twoje oczy, twoją twarz i nawet twoje
ubranie. Jestem tak samo jak ty odważny i mądry. Musisz mi przyznać, iż zasługuję
na to, aby się stać mężem pięknej Piruzy, zięciem króla Miraża i władcą połowy
królestwa.
Nic nie odpowiedziałem Hindbadowi.
Ponieważ ręce moje, dotknięte drętwotą, odzyskały władzę, więc chwyciłem za
wiosła i zacząłem wiosłować.
Płynęliśmy dalej w milczeniu, przyglądając się sobie nawzajem drwiąco i uważ-
nie. Hindbad był tak dalece do mnie podobny, iż zdawało mi się chwilami, że widzę
własne odbicie w lustrze. Nie on sam, lecz jego podobieństwo przerażało mnie i bu-
dziło obawy, szczególniej teraz, gdy czułem pod sobą tajemniczą głębinę morską,
a w pobliżu — nikogo, prócz tej wrogiej, choć podobnej do mnie postaci Hindbada.
Siedział naprzeciwko, zaglądał mi w oczy i milczał. Milczenie jego zaczęło mnie
niecierpliwić i złościć.
— Czemu milczysz? — spytałem.
— A ty — czemu milczysz? — spytał z kolei Hindbad.
— Milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! — odrzekłem.
— I ja milczę dlatego, że nie mam ci nic do powiedzenia! — odparł tak samo
dumnie Hindbad.
— Czy myślisz, mój panie Hindbadzie, że jestem przewoźnikiem na twoich usłu-
gach i że całą drogę będę sam wiosłował?
— Możemy wiosłować na przemian, mój panie Sindbadzie — odpowiedział
Hindbad i odebrał mi z rąk obydwa wiosła.
Wiosłował niedbale i od niechcenia. Mimo to, łódź sunęła szybko, jakby gnana
siłą niewidzialną. Strachem mnie przejął ten dziwny bieg łodzi, lecz nie chciałem
okazać strachu przed Hindbadem. Udałem, że nie zauważyłem nawet, iż łódź płynie
szybciej, niż płynąć powinna, gdyż Hindbad prawie wcale wiosłami nie poruszał.
Patrzył mi w oczy i milczał i coraz bardziej znieruchamiał wiosła. Przestał wresz-
cie zupełnie wiosłować, lecz łódź mimo to płynęła z błyskawiczną szybkością, gnana
niewątpliwie siłą niewidzialną.
W milczeniu dobiliśmy do brzegów wyspy króla Miraża.
Wyskoczyłem na brzeg. Hindbad wyskoczył w ślad za mną.
Teraz dopiero zauważyłem, że na wyspie Degiala spędziłem cały dzień i noc na-
stępną i że powróciłem do państwa króla Miraża akurat w dzień mego ślubu, który
dziś właśnie miał się odbyć. Był poranek.
Udałem się wprost drogą do pałacu, aby powitać jak najprędzej stęsknioną do
mnie Piruzę i oczarowanego moją mądrością króla. Szedłem z pospiechem. Z tym
samym pośpiechem szedł w ślad za mną Hindbad. Gdyśmy się do pałacu zbliżali,
uczułem nagle, że nogi drętwieją pode mną i ze przebieram nimi bezskutecznie, nie
Przygody Sindbada żeglarza
poruszając się z miejsca, jak to czasem we śnie się zdarza, gdy się biegnie pozornie,
a jednocześnie w miejscu się stoi pomimo wysiłków.
Nadaremnie mocowałem się ze sobą, nadaremnie przebierałem nogami, chcąc
zbliżyć się do pałacu. Zdrętwiałe moje nogi poruszały się wprawdzie, ale wciąż na
jednym miejscu. Bez wątpienia — byłem zaklęty.
Tymczasem Hindbad mnie wyprzedził i sam, beze mnie, wszedł do pałacu. Bez-
silny i przerażony czekałem, aż nogi moje pozbędą się dziwnego zdrętwienia. Po
chwili — zaklęcie pierzchło, zdrętwienie minęło. Mogłem iść swobodnie. Pobiegłem
więc do pałacu i udałem się wprost do komnaty królewskiej. Zastałem Hindbada
w objęciach króla Miraża, który ze łzami w oczach dziękował mu za szybki powrót,
biorąc oczywiście Hindbada za mnie.
Piruza stała obok i z radością przyglądała się Hindbadowi.
— Drogi Hindbadzie! — mówił król. — Niepokoił mnie bardzo twój długi pobyt
na wyspie Degiala. Bałem się, że zginiesz i nigdy cię już nie zobaczę!
— Ja zaś byłam pewna twej mądrości i twego męstwa! — szepnęła dumnie Piruza.
— Twierdziłam bez ustanku, że Hindbad zginąć nie może!
— Miałaś słuszność — odpowiedział Hindbad. — Jestem zbyt mężny i zbyt
mądry, żebym mógł zginąć w walce nawet z tak potężnym duchem, jak Degial.
Słyszałem tę rozmowę, bo właśnie wpadłem do komnaty i stałem w pobliżu. Za-
wrzałem gniewem, serce zakołatało mi w piersi, zrobiłem krok naprzód i zawołałem:
— Królu Miłościwy! Czyż nie widzisz swej własnej pomyłki?
Król spojrzał na mnie. Spojrzała jednocześnie Piruza. Zdziwił się król. Zdziwiła
Sobowtór, Imię
się jednocześnie Piruza. Ujrzeli bowiem w komnacie dwóch ludzi tak podobnych do
siebie, jak dwie krople wody.
— Co to znaczy? — zawołał król. — Skąd takie podobieństwo? W głowie mi
się miesza! Zamiast jednego, widzę na własne oczy dwóch przyszłych moich zięciów,
z których wszakże jeden tylko może być prawdziwy!
— A ja widzę dwóch moich przyszłych mężów! — szepnęła zrozpaczona i prze-
rażona Piruza. — Któregoż z nich mam dzisiaj poślubić?
— Mnie! — rzekł Hindbad spokojnie.
— Milcz, podły kłamco! — zawołałem z oburzeniem. — Nie ty, lecz ja jestem
narzeczonym Piruzy! Królu Miłościwy, strzeż się tego potwora i nie daj się opętać
jego podobieństwem do mnie! Stworzył go umyślnie Degial, aby się zemścić na mnie
za to, że go obraziłem na jego własnej wyspie. Jest to twór sztuczny i czarnoksięski,
którego Piruza poślubiać nie powinna! Od chwili swych narodzin na krok mnie nie
odstępuje, towarzyszy mi wszędzie. Przed samym pałacem zdrętwił mi nogi, abym
nie mógł ciebie i Piruzy uprzedzić o tym, co się stało!
Król się zamyślił, potarł dłonią zamyślone czoło i rzekł wreszcie do mnie w za-
myśleniu:
— Jak ci na imię?
— Sindbad — odrzekłem.
— A ty, jak się nazywasz? — ciągnął dalej król, zwracając się do Hindbada.
— Hindbad — odparł mój sobowtór.
— O ile pamięć mnie nie myli — mój przyszły zięć nazywał się właśnie Hinbad
— zawyrokował król, znowu pocierając czoło.
— O, tak! Hindbad mu było na imię! — potwierdziła radośnie Piruza.
— Królu! Piruzo! — wołałem zrozpaczony. — Zawsze mi było na imię Sindbad,
lecz wyście to imię nieustannie przekręcali i koślawili! Przypomnijcie sobie, ile ra-
zy was poprawiałem? Ile razy prosiłem, abyście nie nazywali mnie Hindbadem, lecz
Sindbadem!
Przygody Sindbada żeglarza
— To prawda, że ja i Piruza mamy zwyczaj przekręcania imion i nazwisk —
odpowiedział król. — Nigdy jednak nie pamiętamy, jak zostały przekręcone, i zawsze
imię przekręcone uważamy za prawdziwe, a prawdziwe za przekręcone. I tym razem
nie odstąpimy od swego zwyczaju. Zdaniem naszym, młodzieniec, na mego zięcia i na
męża Piruzy przeznaczony, nazywał się Hindbad.
Hindbad krokiem triumfującym zbliżył się do króla i rzekł, z pogardą wskazując
mnie palcem:
— Bardzo mi przykro, Królu Miłościwy, że jestem tak podobny do tego podej-
rzanego cudzoziemca. Zaręczam ci jednak, że nie łączy nas nic, prócz przypadkowego
podobieństwa. Ja bowiem należę do ludzi uczciwych i szlachetnych, ten zaś cudzo-
ziemiec jest nikczemnym złodziejem! Skradł mi amulet, który dostałem na drogę
od pięknej Piruzy. Możesz, królu, naocznie przekonać się o prawdzie moich słów,
spojrzawszy na szyję tego cudzoziemca, gdyż zawiesił sobie skradziony amulet na szyi,
zapominając o tym, iż w ten sposób zdradza jawnie popełnioną kradzież.
Król i Piruza spojrzeli na moją szyję i zawołali z oburzeniem:
— A złodziej! A łotr! A zbrodniarz! A bezczelnik! Nawet nie postarał się o to,
aby przed wzrokiem ludzkim ukryć przedmiot skradziony!
— Sprawiedliwości! — jęknąłem. — Jestem niewinny! Nigdy dłonie moje nie
pokalały się kradzieżą! Piruzo, droga Piruzo! Czyż nie przypominasz sobie, żeś wła-
snoręcznie zawiesiłaś mi na szyi amulet, aby mnie uchronić od napaści Degiala! Nie
uchroniłaś mnie jednak od jego zemsty okropnej! Duch niewidzialny mści się na
mnie i zadaje mi męczarnie nie do zniesienia! Piruzo! Do ciebie zwracam się o po-
moc, o ratunek! Ty jedna możesz mnie zbawić! Spójrz na mnie uważnie, a samo
serce szepnie ci, kim jestem! Serce się nie omyli! Zabije, zatrzepoce w piersi i rozpo-
zna prawdę od kłamstwa, odróżni Sindbada od Hindbada i odsłoni nareszcie twym
oczom, kto jest twym przyszłym mężem, a kto — niegodnym ciebie oszustem!
— Spójrz, Piruzo, spójrz! — zowołał król Miraż. — Spójrz na jednego, potem
na drugiego, a potem na obydwóch jednocześnie. Rządź się sercem i wskaż mi tego,
którego serce twoje wybierze.
Piruza spojrzała najpierw na mnie, potem na Hindbada, potem jednocześnie na
nas obydwóch i wreszcie szepnęła nieśmiało:
— Serce mi wskazuje obydwóch i żadnego z nich nie wyróżnia. Obydwaj są za-
Dar
równo mili, zarówno piękni i zarówno wymowni. A tak są do siebie podobni, że
właściwie wszystko mi jedno, który z nich mężem moim zostanie. Ufam bowiem
jednemu i drugiemu i żadnego z nich, dotychczas przynajmniej, nie podejrzewam
ani o kradzież, ani o oszustwo. Toteż myślę, iż najlepiej zrobię, jeśli to nieporozu-
mienie w inny zgoła sposób rozstrzygnę. Istnieje w moim kraju obyczaj, że narze-
czony w dzień ślubu podarek dla swej narzeczonej przynosi. Nie wątpię, iż obydwaj
ci młodzieńcy zaopatrzyli się w podarki ślubne, aby mi niespodziankę sprawić. Otóż
wybieram na męża tego, który mi podarek piękniejszy i niespodziankę milszą przy-
gotował.
Piruza zamilkła, a ja struchlałem. Wypadki dnia wczorajszego, grzmienia gon-
gów niewidzialnych, rozmowa z Degialem, nagłe narodziny Hindbada — wszystko
to razem tak przytłoczyło i rozproszyło moje myśli, że zapomniałem zupełnie o za-
opatrzeniu się w podarek ślubny. Zawstydzony, spuściłem oczy i milczałem.
— Gdzie masz swój podarek? — spytał drwiąco Hindbad.
— Nie mam żadnego — szepnąłem głosem złamanym.
Piruza ze wstrętem i oburzeniem odwróciła się do mnie plecami.
Hindbad podbiegł ku niej, wyjął z kieszeni księgę w złotej oprawie i podał, mó-
Książka, Czary
wiąc:
Przygody Sindbada żeglarza
— Oto jest mój podarek.
Piruza z uśmiechem radości przyjęła księgę złotą, a Hindbad mówił dalej:
— Nie jest to księga zwykła. Przeciwnie — jest to księga niezwykła. Dziwna,
najdziwniejsza ze wszystkich ksiąg na świecie. Zapewne ci wiadomo, piękna Piru-
zo, że z powodu nieustannego brzmienia gongów żadna roślina, żaden zwierz, żaden
człowiek nie mógł istnieć na wyspie Degiala. Wszystko tam powoli zamarło. Lecz
potężny Degial zamienił w malowidła — oszołomione dźwiękami gongów rośliny,
zwierzęta i mieszkańców tej wyspy. Z tych malowideł duch niewidzialny ułożył księ-
gę i przechowywał ją w szczelinie skalnej, jako pamiątkę kwitnącego niegdyś życia
i wesela. A wszystko tu żyje i śpiewa i porusza się w tej książce — tylko w zmniejsze-
niu. Zobaczysz tu zmniejszone drzewa, zmniejszonych ludzi i zmniejszone zwierzęta.
Pomimo zmniejszenia życie w tej księdze płynie tak, jak niegdyś płynęło na wyspie.
Za zimą idzie wiosna, za wiosną — lato, za latem jesień. Mieszkańcy tej księgi sieją
i orzą, i budują nowe pałace, i wyprawiają huczne wesela, i śmieją się, i płaczą, i grzebią
swych umarłych, i witają swych nowo narodzonych. Musiałem walczyć z Degialem,
aby mu tę księgę odebrać. Walka była straszna i niebezpieczna. Chętnie jednak na-
raziłem swe życie, byleby tylko przynieść ci w podarku ślubnym tę księgę. Zajrzyj do
niej, a zobaczysz, że jest cudowna.
Piruza otworzyła księgę i krzyknęła ze zdziwienia i radości.
Na kartach cudownej księgi barwiły się malowidła żywe, zupełnie żywe. Wiosna
właśnie nastała, wiosna buchnęła wonią i słońcem z kart tajemniczej księgi. Zmniej-
szeni ludzie wychodzili ze zmniejszonych pałaców na zmniejszone ulice. Biegli po
ulicach na zmniejszone łąki i na zmniejszonych łąkach zrywali zmniejszone kwiaty.
Piruza zbliżyła do księgi swoje różowe uszko i posłyszała wyraźnie daleki głos
zmniejszonych ludzi. Wszyscy chórem wołali: „Wiosna, wiosna!” I słychać było śpiew
i ćwierkanie zmniejszonych ptaków, które siedziały na zmniejszonych drzewach.
Piruza z zachwytem oglądała księgę, aż wreszcie spytała Hindbada:
— Czy mogę sięgnąć dłonią w głąb tych malowideł, aby wyjąć stamtąd jednego
z tych zmniejszonych ludzi i przyjrzeć mu się z bliska?
— Możesz — odpowiedział Hindbad — uczyń to jednak ostrożnie, aby nie zdru-
zgotać pałaców, nie połamać drzew i nie sparzyć ręki o to małe słonko, które tam
świeci na ich zmniejszonym niebie.
Piruza ostrożnie sięgnęła dłonią w głąb malowidła, wyjęła stamtąd jednego zmniej-
szonego człowieka i postawiła go sobie na dłoni.
Był tak mały jak szpilka. Dumnie i hardo chodził po dłoni Piruzy.
— Kto jesteś? Jak się nazywasz? — spytała Piruza.
— Nazywam się Omar Czwarty, zwany Wielkim albo też Wspaniałym — od-
powiedział człowieczek. — Jestem królem w swej ojczyźnie. Trzymaj mnie ostrożnie
na dłoni i nie upuść czasem na podłogę, bo mógłbym się zabić na miejscu i w oj-
czyźnie mojej nastałoby straszne bezkrólewie! Wyznam ci szczerze, iż nie lubię tych
waszych zwiększonych ptaków, zwiększonych pałaców i zwiększonych ludzi. Wolę
żyć w zmniejszeniu, które bardzo dobrze wpływa na moje zdrowie i na moją weso-
łość. Prócz tego muszę ci zauważyć, że zbyt długo trzymasz mnie na dłoni i odbierasz
mi czas drogocenny, który poświęcam zazwyczaj zawiłym sprawom mego państwa.
Pozwól mi więc na pożegnanie złożyć ci na twej własnej dłoni mój ukłon królewski
i przenieś mnie z powrotem na łono mej ojczyzny.
Człowieczek się skłonił — i Piruza włożyła go z powrotem do wnętrza malowidła.
Wnet go otoczył kołem tłum zmniejszonych ludzi, witając radośnie powrót swego
króla, którego zbyt długi pobyt po za granicami kraju mógł bardzo źle wpłynąć na
losy państwa.
Przygody Sindbada żeglarza
Piruza zamknęła księgę i zawołała:
— Słów mi brak, Hindbadzie, aby ci podziękować za tak cudowną niespodzian-
kę! Nie marzyłam nawet o tak czarownym podarku! Ciebie wybieram na męża! Wi-
dzę teraz, że jesteś szlachetny i mądry. Nie wątpię w to, że ty właśnie jesteś owym
młodzieńcem, który odgadł zagadkę królewską. Zaś tamten cudzoziemiec — jest
nikczemnym złodziejem i oszustem!
— Królu! Piruzo! — zawołałem. — Błagam was o jedno: każcie Hindbadowi
powtórzyć treść tej zagadki, aby zbadać i sprawdzić, czyli ją słyszał i czy był obecny
na placu wówczas, gdy król ją sam przed tłumem wygłosił?
— Dość tych badań i sprawdzań! — rzekła gniewnie Piruza. — Badania te
i sprawdzania obrażają dumę mego przyszłego męża. Wierzę Hindbadowi i kocham
Hindbada. Nie zniosę dłużej obecności w naszym pałacu tego nikczemnego cudzo-
ziemca!
I, zwróciwszy się do mnie, Piruza tupnęła nogą o ziemię i zawołała:
— Precz z mych oczu!
— Precz z mych oczu! — zawołał król w ślad za Piruzą.
— Precz z mych oczu! — zawołał Hindbad w ślad za królem.
Nie chcąc się narażać na nowe zniewagi i obelgi, odwróciłem się i wyszedłem.
Na ulicy ochłonąłem z gniewu i oburzenia, lecz na ich miejsce przyszedł żal i roz-
pacz bez granic!
W ciągu jednej chwili straciłem wszystko, co zdobyłem też w ciągu chwili jednej.
Straciłem Piruzę, straciłem pół królestwa, straciłem koronę, która za kilka godzin
miała ozdobić moje czoło!
Straszna była zemsta Degiala! Straszna i nieprzewidziana.
Godzina ślubu mego z Piruza zbliżała się, lecz nie ja, tylko Hindbad miał teraz
poślubić piękną Piruzę.
Przed pałacem zgromadzili się właśnie rycerze konni i złote karoce, i cała świta
królewska. Na tarasie pałacowym zagrzmiała kapela, huczna i radosna. Grano marsza
ślubnego.
Ukryłem się za drzewem pobliskim, aby z daleka widzieć uroczystość, w której
miałem brać udział czynny, a której bohaterem został niespodzianie — Hindbad.
Wkrótce król Miraż, królewna Piruza i Hindbad wyszli wesoło z pałacu, dosiedli
rumaków i skierowali się w stronę świątyni, gdzie sam arcykapłan¹⁶ miał młodą parę
poślubić.
W ślad za nimi ruszyli rycerze konni, złote karoce z damami dworskimi i cała
świta królewska.
Poznałem od razu rumaki, na których jechał król, Piruza i Hindbad. Galopowa-
Sobowtór, Zazdrość, Łzy
ły cudownie i tanecznie, naśladując ruchy Konia Morskiego. Serce mi się w piersi
ścisnęło boleśnie. Jeden z tych rumaków przeznaczony był dla mnie. Na takim wła-
śnie rumaku, obok takiej właśnie królewny miałem się udać do świątyni, aby potem
przywdziać na skronie koronę królewską.
Lecz zamiast mnie — Hindbad siedział na tym rumaku.
Zamiast mnie — Hindbad upajał się szczęściem i powodzeniem.
Tłumy ludzi patrzyły nań z podziwem. Ukryty za drzewem słyszałem, jak wołano
naokół:
— Niech żyje Hindbad! Niech żyje Hindbad!
Imię moje, skoślawione przez króla i królewnę, grzmiało teraz w powietrzu jak
imię przyszłego króla!
¹⁶ar y a an — najwyższy dostojnik religijny.
Przygody Sindbada żeglarza
Nikt nie znał, nikt nie widział, nikt od niechcenia nawet okiem nie rzucił na
prawdziwego Sindbada, który samotnie ukrył się za drzewem, aby oglądać i zazdrościć,
zamiast być przedmiotem zazdrości i oglądania. Objąłem pień mojego drzewa i po raz
pierwszy w życiu rozpłakałem się rzewnymi łzami. Wstyd mi było moich własnych
łez, lecz nie mogłem ich powstrzymać.
Płynęły strugami, strumieniami, skapując obficie na ziemię i zbierając się u stóp
moich w małą, lecz dość głęboką kałużę.
Płakałem zapewne długo, bardzo długo, tak nieskończenie długo, że w czasie
mego płaczu Hindbad zdążył poślubić Piruzę i wkrótce ujrzałem cały orszak ślubny,
powracający do pałacu.
Wówczas przestałem płakać, lecz nie opuściłem mego drzewa.
Stałem wciąż, stałem uparcie, niestrudzenie, niezmordowanie, aż noc wreszcie
zapadła i gwiazdy rozbłysły w niebiosach.
Okna pałacu rozjarzyły się tysiącem świateł rzęsistych. Kapela grzmiała. Na szy-
bach okien co chwila migały podwójne cienie tańczących par. Zgadywałem, stojąc za
drzewem, które z tych cieni należą do pana młodego i do panny młodej. Poznałem
je po tym, że były błękitniejsze od innych cieni, które się po szybach przesuwały.
Zapewne wybłękitniła je radość i szczęście.
I dziwno mi było pomyśleć, że tam, w tym rzęsiście oświetlonym pałacu, za szy-
bami, za ścianami weseli się i tańczy w tej chwili z moją narzeczoną człowiek, do mnie
podobny jak dwie krople wody, lecz mimo podobieństwa — wrogi mi i wstrętny,
i nienawistny.
O północy, znużony łzami, wsparłem się o pień mego drzewa i zasnąłem snem
ciężkim i boleśnie twardym. Spałem tak do poranka, gdy mnie nagle zbudziło czyjeś
dotknięcie. Rozwarłem od łez oślepłe i zbolałe oczy, aby zobaczyć, kto mnie dotknął.
Koło mnie stała staruszka. Koścista jej ręka dotykała właśnie mych pleców.
— Zbudź się, zbudź! — szepnęła staruszka.
Spojrzałem na nią i nie mogłem ukryć zdziwienia. Nigdy jeszcze nie widziałem
Starość, Kobieta
tak starej, tak kościstej i tak trzęsącej się kobiety. Mówiła nie głosem, ale szme-
rem. Szmer jej ust rozsypywał się w powietrzu, jak szelest suchego papieru. Oczy jej
zapadły się tak głęboko, że nie było ich widać. Twarz pokryta była mchem siwym,
a na brodzie wyrastał grzyb, muchomorem zwany. Co chwila kościstą dłonią głaskała
swój muchomor, jakby się chciała przekonać, czy tkwi jeszcze na miejscu i czy dobrze
rośnie. Sądząc na oko, miała chyba lat tysiąc z górą.
— Czemu mnie budzisz? — spytałem.
— Budzę, aby cię uprzedzić o niebezpieczeństwie — zaszemrała staruszka.
— Kto jesteś? — rzekłem głosem znużonym i sennym.
— Zdziwisz się, gdy powiem, kto jestem — zaszemrała znowu staruszka. — Je-
Matka, Syn, Potwór,
Czary
stem matką Degiala, lecz mam dla ciebie litość i życzliwość. Mąż mój był słynnym
w mieście szewcem. Gdy Degial na świat przyszedł, ucieszyłam się, myśląc, że będzie
godnym swego ojca następcą i zajmie się uczciwym i szlachetnym rzemiosłem szew-
skim. Lecz Degialek już w ósmym roku swego życia był dziwakiem, zawracał głowę
cudami i czarami, okazywał pogardę dla swych własnych rodziców i oświadczył sta-
nowczo, że woli zostać duchem niewidzialnym, aniżeli najsłynniejszym w mieście
szewcem. I ja, i mój mąż drwiliśmy z jego zamiarów i błagaliśmy, aby się zajął pracą
sumienną, uczciwą i szlachetną. Lecz był uparty, nie zważał na nasze drwiny i błaga-
nia i twierdził, iż czuje w sobie powołanie do sztuki czarnoksięskiej. Daremnie i ja,
i mój mąż nieboszczyk tłumaczyliśmy mu codziennie, iż powinien słuchać naszych
rad doświadczonych i uczyć się rzemiosła szewskiego. Nie chciał się uczyć i dzięki
wrodzonym zdolnościom czarnoksięskim z dniem każdym stawał się dla nas coraz
Przygody Sindbada żeglarza
bardziej niewidzialny. Degialek od dziecka nienawidził ludzi, zwierząt i roślin. Ko-
chał tylko muzykę. W pokoju swym nagromadził tysiące rozmaitych gongów i ude-
rzał w nie po całych dniach i nocach. Nieustanne brzmienia gongów odbierały sen
mnie i mojemu mężowi nieboszczykowi. Spędzaliśmy noce bezsenne, które nas wy-
cieńczyły i pozbawiły sił do pracy. Toteż dnia pewnego i ja, i mój mąż nieboszczyk tak
rzekliśmy do Degiala: „Niedobry synu, nie tylko stajesz się dla nas coraz bardziej nie-
widzialny, lecz na domiar złego odbierasz nam sen dźwiękami gongów i narażasz nas
na wycieńczenie i chorobę. Prosimy cię oboje, abyś zaniechał gry na gongach i abyś
przestał stawać się niewidzialnym. Jeśli nadal będziesz trwał w uporze i nieposłuszeń-
stwie, wyrzekamy się ciebie na wieki! Nie chcemy mieć bowiem syna niewidzialnego,
który nic innego nie robi, tylko po całych dniach i nocach gra na gongach. Nie po
to wszakże ojciec na byt twój pracuje i nie po to matka na świat cię zrodziła, abyś
się bawił w niewidzialność i grał na gongach, zamiast się zająć uczciwym rzemio-
słem szewskim”. W odpowiedzi na te nasze słowa i przestrogi Degial zniknął nam
z oczu. Stał się zupełnie niewidzialny. Przeklęliśmy go oboje za upór, nieposłuszeń-
stwo i za naganne przywiązanie do czarów. Odtąd Degial opuścił dom rodzicielski
i zamieszkał wraz ze swymi gongami na wyspie Kassel, gdzie panuje jako duch po-
tężny, potworny i niewidzialny. Dźwiękami gongów odbiera przytomność wszelkim
stworzeniom, sieje dokoła śmierć i postrach i nie myśli o tym, aby się zająć pracą
uczciwą i szlachetną. Chociaż jest moim synem, nienawidzę go z całego serca za jego
wyrodną niewidzialność i potworność. Dlatego też chcę cię uprzedzić o zamysłach
Sobowtór, Wróg, Grób
Degiala. Czuje on nienawiść nie tylko do ciebie, lecz i do Hindbada, choć sam go
stworzył i zaopatrzył w księgę czarodziejską. Ciebie nienawidzi za to, że go zniewa-
żyłeś, a Hindbada za to, że jest do ciebie podobny. Postanowił wtedy zabić ciebie
i Hindbada, złożyć was obu w jednej trumnie i pochować w jednym grobie.
Dreszcz mnie przeszedł od stóp do głowy na myśl, że mogę się znaleźć w jednym
grobie z moim wrogiem, który jest do mnie jak dwie krople wody podobny. Straszny
byłby grób, gdzie spoczęłyby dwa takie trupy! Któż by się pomodlił na takim grobie?
Któż by wiedział, za kogo ma się modlić — czy za duszę Sindbada, czy za duszę
Hindbada? Nawet po śmierci ścigałoby mnie to okropne podobieństwo! Musiałbym
się przez wieki całe dzielić trumną i grobem, i snem wiekuistym, i ciszą mogilną
z moim wrogiem, z moim sobowtórem, z istotą potworną, bo stworzoną sztucznie
i zgoła po czarnoksięsku.
— Dobra staruszko! — zawołałem zrozpaczony. — Poradź mi, co mam uczynić,
aby uniknąć tego niebezpieczeństwa?
— Degial zajęty jest dopiero przygotowaniem czarów i zaklęć odpowiednich, aby
z ich pomocą zgładzić ciebie i Hindbada. Udaj się natychmiast na brzeg morza, stoi
tam właśnie okręt, który za chwilę ma do Balsory odpłynąć. Wsiądź na ten okręt
i wróć do Bagdadu. Unikniesz tym sposobem wszelkiego niebezpieczeństwa. Wów-
czas Degial, nie mogąc ciebie dosięgnąć, zostawi w spokoju Hindbada i pozwoli mu
żyć nadal w chwale i szczęściu.
Podziękowałem matce Degiala za dobrą radę. Zabolało mnie wprawdzie to, że
ratując siebie, ratuję jednocześnie Hindbada, przedłużając jego szczęście i chwałę.
Wolałem jednak przyczynić się mimo woli do jego chwały i szczęścia, aniżeli znaleźć
się z nim w jednym grobie. Pożegnałem staruszkę i co tchu pobiegłem na brzeg morza.
Stał tam rzeczywiście okręt, który za chwilę miał do Bagdadu odpłynąć.
Siadłem na okręt i wkrótce wypłynąłem na morze, oddalając się coraz bardziej od
brzegów wyspy króla Miraża.
Dopłynąłem szczęśliwie do samej Balsory bez żadnych przygód i wypadków.
Z Balsory udałem się konno wprost do Bagdadu. Widok miasta rodzinnego na-
Przygody Sindbada żeglarza
pełnił mnie radością. Przynagliłem konia do biegu i wkrótce stanąłem przed moim
pałacem. Wbiegłem do pałacu i zastałem wuja Tarabuka przy stole. Siedział i kończył
Poeta, Poezja
właśnie wiersz pod tytułem: o ola
o r d ola. Chciałem go uścisnąć, lecz wuj
Tarabuk zawołał:
— Bądź cierpliwy i nie przerywaj mi natchnienia. Stój za mną dopóty, dopóki
nie skończę wiersza, w którym opisuję pewną topolę, stojącą samotnie na samym
środku pewnego pola.
Stałem cierpliwie, czekając, aż wuj Tarabuk wiersz swój ukończy.
Wuj Tarabuk ukończył wreszcie, położył pod wierszem swój podpis i wówczas
dopiero rzucił mi się na szyję.
— Więc powróciłeś, mój drogi, mój jedyny siostrzeńcze! — wołał ze łzami
w oczach. — Myślałem, że zginąłeś w krajach nieznanych. Niepokoiłem się o ciebie
niezmiernie. Jedyną pociechą było dla mnie pisanie wierszy. Nie udało mi się wpraw-
dzie wyłowić z morza moich rękopisów, lecz za to napisałem tyle nowych wierszy, że
zupełnie o dawnych zapomniałem. Wróciła mi moja wesołość i równowaga ducha.
Już wymawiam słowa całkowicie, zamiast je urywać na środkowych sylabach. Zresztą
od czasu twego wyjazdu nic nowego nie zaszło. Wszystko po staremu. Skarby swoje
i majątki zastałeś w porządku i w całości. Masz, jak dawniej, sto pałaców, sto ogro-
dów, sto worów złota i sto beczek srebra. Zginął tylko trzonowy ząb twego pradziada.
Złodziej w nocy wdarł się do pałacu, lecz nie zdążył ukraść nic, prócz szkatułki he-
banowej ze zbolałym zębem twego pradziada. Przyłapałem go na gorącym uczynku,
lecz uciekł przez okno i nie zdołałem go dogonić.
Zmartwiła mnie bardzo strata zęba pamiątkowego i wuj Tarabuk z właściwą sobie
bystrością umysłu natychmiast spostrzegł i zrozumiał moje zmartwienie.
— Nie martw się, mój drogi! — zawołał. — Powinieneś się radować, że po-
wróciłeś cało do domu. Mam nadzieję, że zaniechasz odtąd wszelkich podróży i że
już nigdy nie opuścisz miasta rodzinnego. Pomyśl, jak to będzie dobrze i pięknie,
i spokojnie, gdy razem ze mną będziesz mieszkał pod jednym dachem, razem ze mną
będziesz chodził na spacer i razem ze mną będziesz śniadał, obiadował i wieczerzał.
Czyż nie lepszy jest taki żywot domowy, niż niebezpieczeństwa podróży?
Nic nie odpowiedziałem na to wujowi.
Odtąd wszakże pędziłem żywot spokojny w moim pałacu. Razem z wujem Ta-
rabukiem chodziłem na spacery i razem z nim śniadałem, obiadowałem i wieczerza-
łem. Wuj Tarabuk odczytywał mi głośno swoje utwory, aby mnie rozerwać i czas mi
uprzyjemnić.
Rok cały zbiegł mi na tego rodzaju rozrywkach.
Po roku jednak życie domowe zaczęło mi ciężyć. Żądza podróży wracała ze zdwo-
joną mocą. Śniła mi się często Piruza i król Miraż. A jeśli nawet przyśnił mi się
Hindbad i Degial, nie czułem do nich we śnie żadnej nienawiści. Znów zapragnąłem
przygód niespodzianych, chociażby te przygody miały mi przynieść smutek i nie-
szczęście.
Pewnej nocy śnił mi się kraj nieznany i daleki. Cały mój sen napełnił się tym
krajem. Zbudziłem się nazajutrz dziwnie zadumany. Dumałem rzeczywiście o no-
wej podróży. Postanowiłem dziś jeszcze pożegnać się z wujem Tarabukiem i opuścić
miasto rodzinne.
Przy śniadaniu porannym oświadczyłem wręcz wujowi Tarabukowi, że dziś wieczorem
stanowczo opuszczam Bagdad. Wbrew moim oczekiwaniom, wuj Tarabuk ani się
Przygody Sindbada żeglarza
zdziwił, ani zaniepokoił, ani oburzył. Z lekka jeno przymrużył oczy, wydął nieco wargi
i rzekł z przekąsem:
— Dlaczego opuszczasz Bagdad — mogę jeszcze jako tako zrozumieć, ale dlacze-
go dotąd nie raczyłeś mi opowiedzieć pierwszej twojej przygody — tego zrozumieć
nie mogę, nie chcę i nie potrafię. Urażasz mnie bardzo, okazując brak zaufania do
wuja, którego ciekawość z pewnością dorównuje twojej żądzy podróży. Cierpliwie
dotąd wyczekiwałem chwili, w której samochcąc opowiesz mi wszystko. Ponieważ
jednak, zamiast oczekiwanej opowieści, usłyszałem dzisiaj z ust twoich postanowie-
nie ponownego odjazdu, wtedy sam cię proszę, abyś przed odjazdem zaspokoił moją
ciekawość.
— Drogi mój wuju — odrzekłem — głęboko i szczerze szanuję twoją ciekawość
i chętnie ją zaspokoję. Słuchaj mnie uważnie, gdyż przygody moje godne są twoich
uszu.
Wuj Tarabuk natężył uszu, otworzył na oścież oczy, rozchylił usta i nabrał tak
dziwnego wyrazu twarzy, że trudno było orzec, czy osłupiał z ciekawości, czy też tyl-
ko znieruchomiał. Opowiedziałem znieruchomionemu, czy też osłupiałemu wujowi
wszystko, co mi się zdarzyło podczas pierwszej mojej podróży. Podobał mu się nie-
zmiernie król Miraż, oczarowała go Piruza, poczuł tylko wstręt do Hindbada oraz
pewien rodzaj niechęci do Degiala.
— Drogi Sindbadzie! — zawołał, gdym skończył opowiadanie — Mam ci za złe,
Poeta, Poezja, Żona, Dar
że nie potrafiłeś ująć Miraża i Piruzy odpowiednim podarunkiem. Muszę wyznać,
iż czarodziejska księga, którą złożył jej w darze Hindbad, była skarbem niezmiernie
rzadkim. Co do mnie — potrafiłbym zaćmić ów dar — skromniejszym, a jednak
cenniejszym darem. Złożyłbym u stóp pięknej Piruzy wiersz na jej cześć napisany.
Uwierz mi, że odwróciłaby oczy od czarodziejskiej księgi, aby je przenieść na świstek
papieru, zapisany skromną ręką wielkiego poety. Hindbad odszedłby z kwitkiem, ja
zaś pojąłbym za żonę piękną Piruzę. Dla ciebie, Sindbadzie, Piruza stracona jest na
zawsze, lecz mam nadzieję pozyskania tej, którąś ty stracił. Czego siostrzeniec nie
potrafił — wuj dokona. W tej chwili napiszę wiersz na cześć Piruzy, ty zaś wyrusz
wprost do krainy Miraża i ciszkiem wręcz mój wiersz pięknej Piruzie. Powiedz jej
tylko trzy słowa: od wuja Tarabuka, to — wystarczy. Bądź pewien, że po odczy-
taniu mego wiersza, Piruza albo zażąda od męża natychmiastowego rozwodu, albo
czarodziejską księgą rozbije łeb podłego Hindbada. Po rozbiciu tego łba lub po do-
pełnionym rozwodzie — Piruza przyśle po mnie do Bagdadu stu rycerzy, którzy
nawet wbrew mojej woli i pomimo lekkiego z mojej strony oporu sprowadzą mnie
do państwa króla Miraża, abym tam niezwłocznie poślubił niecierpliwą a oczarowaną
moim wierszem Piruzę.
— Wuju! — zawołałem. — Nigdy już noga moja nie postanie w państwie króla
Miraża! Dzień mojego powrotu — byłby dniem mojej śmierci. Czyha tam na mnie
niewidzialny Degial, a prócz tego widok Piruzy i Hindbada zbyt by mi zakrwawił
serce!
Wuj Tarabuk nie słyszał moich słów. Siedział już przy stole z piórem w ręku
i pisał. Minął poranek — a wuj Tarabuk pisał. Nastało południe a wuj Tarabuk pisał.
Pierwsza gwiazda zabłysła na niebie — a wuj Tarabuk pisał.
— Wuju! — szepnąłem zrozpaczony. — Muszę już w podróż wyruszyć! Przejazd
z Bagdadu do Balsory wymaga całej nocy, a okręt z Balsory nad ranem od brzegów
odbija.
Wuj Tarabuk pisał.
— Wuju! — krzyknąłem, szarpiąc go za ramię. — Nie mam czasu ani chwili!
Odjeżdżam! Do widzenia!
Przygody Sindbada żeglarza
Wuj Tarabuk pisał.
Wdziałem kapelusz na głowę i już byłem u drzwi, gdy wuj Tarabuk triumfująco
zawołał:
— Skończyłem!
Głos wuja zatrzymał mnie w progu.
— Skończyłem! — powtórzył wuj, podbiegając do mnie i podając mi świstek
papieru.
— Oddasz to Piruzie do rąk własnych! — wołał wuj Tarabuk. — Powiesz jej
tylko te cztery słowa: skromny utwór wielkiego poety.
— Dobrze, dobrze! — rzekłem, chcąc jak najprędzej uwolnić się od natrętnego
wuja.
Wybiegłem szybko z pokoju i po chwili byłem już na ulicy. Wuj Tarabuk wysunął
głowę przez okno i zawołał:
— A pamiętaj powiedzieć Piruzie, żeby przysłała po mnie do Bagdadu stu rycerzy
konnych! Będę wprawdzie stawiał opór, ale bardzo lekki!
Przyśpieszyłem kroku i wkrótce tak się oddaliłem od wuja Tarabuka, że już nie
słyszałem jego głosu.
Nazajutrz z rana byłem już w Balsorze. Omal się nie spóźniłem, gdyż okręt za
Podróż
chwilę miał już odbić od brzegu. Zdyszany wbiegłem na pokład. Poranek był sło-
neczny. Radość rozpierała mi piersi, gdym uczuł, że okręt, z lekka się kołysząc, unosi
mnie hen daleko — w kraje nieznane. Wsparłem się łokciem o burtę okrętu i za-
patrzyłem się w dal morską. Kołysanie okrętu wkrótce mnie uśpiło. Przymknąłem
oczy i oddałem się z rozkoszą snowi, ponieważ zmęczony byłem całonocną podróżą.
Zaledwo sen owładnął moim ciałem, a już poczułem, że wokoło mnie dzieją się jakieś
czary. Fala, która z pluskiem uderzała o ścianę okrętu, rozpadła się nagle na dwoje
i wynurzył się z niej znany mi dobrze łeb Diabła Morskiego.
— Jak się masz, Sindbadzie — rzekł Diabeł Morski, zaglądając mi do oczu swymi
nieodpartymi ślepiami.
— Mam się nieźle — odpowiedziałem natychmiast, zdobywając się na ironię,
nie pozbawioną wszakże strachu. — Nie rozumiem jednak, po co się wynurzasz z fali
i ukazujesz moim oczom? Wcale nie jestem spragniony twego widoku.
— Stęskniłem się do ciebie — odrzekł Diabeł Morski — Byłem pewien, że
List, Niebezpieczeństwo
rady moje utkwiły głęboko w twym sercu i że w końcu opuścisz nudny dom wuja
Tarabuka, aby na świecie szerokim szukać nowych przygód.
— Gnają mnie w świat nie twoje rady, lecz moje własne marzenia i żądze —
odrzekłem z dumą.
— Tym lepiej, tym lepiej, — zauważył Diabeł Morski. — Zawsze się o to sta-
rałem, aby rady moje odpowiadały twoim żądzom i marzeniom. Mam do ciebie żal
słuszny za to, że ongi list mój wrzuciłeś do głębiny morskiej, zamiast go zachować
przy sobie na pamiątkę. Znalazłem ten list w morzu i korzystam ze sposobności, aby
go dzisiaj zwrócić tobie.
— Precz z tym listem! — zawołałem. — Nie po to go falom morskim odda-
łem, aby go znowu przyjąć z powrotem! Nie chcę tego listu! Brzydzę się tym listem!
Protestuję przeciw temu listowi!
— Nadaremne twe okrzyki! — odrzekł Diabeł Morski. — Poniechaj wszelkich
wysiłków i sprzeciwień. Znieruchomię cię moim wzrokiem i wsunę list z powrotem
do kieszeni.
I Diabeł Morski utkwił we mnie swe straszliwe ślepie. Czułem, że pod wpły-
wem jego przenikliwych, nieodpartych spojrzeń tracę z wolna siły i nieruchomie-
ję. Nadaremnie starałem się poruszyć ręką, nogą, głową… Znieruchomiały mi ręce,
Przygody Sindbada żeglarza
znieruchomiały nogi i znieruchomiała głowa. Wówczas Diabeł Morski, zauważyw-
szy zapewne, iż stopień mego znieruchomienia jest dość wysoki, zbliżył się do mnie
z przeklętym listem w pysku i wsunął mi list do kieszeni, po czym szepnął:
— Zbudź się — zbudź się — zbudź!
Zbudziłem się nagle i dotknąłem ręką kieszeni, chcąc zbadać, czy śniłem tylko,
czy też rzeczywiście byłem igraszką Diabła Morskiego. Niestety — list zaszeleścił
w kieszeni. Przerażony, wyciągnąłem go zowąd szybko i przekonałem się, że jest to
ten sam list, który mi przyniósł tyle nieszczęść podczas pierwszej mojej podróży.
Bojąc się, ażeby kapitan i marynarze nie ujrzeli w moim ręku przeklętego listu,
włożyłem go z powrotem do kieszeni. Zaledwie to uczyniłem, niebo zachmurzyło się,
błyskawica fioletowym zygzakiem zarysowała się na ołowiu chmur, rozległ się grzmot
daleki i okręt nasz zakołysał się nerwowo na wzburzonych falach. Byłem pewien, że
Burza, Morze, Okręt,
Katastrofa, Podróż
przyczyną burzy jest obecność na okręcie listu Diabła Morskiego. Nie myliłem się,
gdyż takiej burzy nikt chyba jeszcze nie widział. Niebo i morze tak pociemniały, iż
robiły wrażenie dwóch bezdennych otchłani, w których miotała się i ryczała sama
ciemność, przemieszana z wichrem. Ludzie na pokładzie stali bez ruchu, nie wiedząc,
co czynić. Nawzajem się nie widzieli, nawzajem nie słyszeli swych głosów.
Trudno było w tej ciemności wyróżnić kapitana. Zapewne wydawał jakieś roz-
kazy w celu ratowania okrętu, lecz — niestety — nikt tych rozkazów nie słyszał
wśród ryku burzy i poświstu wichury. Olbrzymie fale wpadały na okręt, zatapiając
ludzi i znosząc niektórych z pokładu. Wreszcie usłyszałem głuchy trzask łamiących
się masztów i uczułem, że okręt nasz pogrąża się w toni morskiej. Odmówiłem z bły-
Modlitwa
skawiczną szybkością modlitwę, którą marynarze odmawiają zazwyczaj w chwili, gdy
okręt ma utonąć. I dobrzem uczynił, bo gdybym się spóźnił o małą chwilę, już bym
nie zdążył jej odmówić, a kto wie czy bez pomocy tej modlitwy udałoby mi się ura-
tować swe życie wśród ogólnego zniszczenia.
Woda zalała już pokład. Zapewne dolna część okrętu została naruszona i woda
znalazła sobie dość szerokie ujście, gdyż w niespełna kilka minut uczułem, że grążę
się wraz z okrętem w morzu. Już woda sięgała mi ramion, szyja tylko i głowa i wznie-
sione usilnie ręce sterczały nad jej powierzchnią. W tej chwili właśnie niebo z lekka
się przejaśniło i zobaczyłem, że dokoła mnie sterczą tak samo szyje i głowy i wznie-
sione ku niebu dłonie moich towarzyszy. Zapadaliśmy się na dno coraz szybciej. Już
dolne wargi nasze dotykały poziomu morza. Po chwili zobaczyłem bezsilne miota-
nia się tonących beznadziejnie ciał ludzkich które nadaremnie borykały się w wodzie
z okropną śmiercią. Przyszła kolej i na mnie. Jużem się zachłysnął dwa razy i miałem
się zachłysnąć po raz trzeci, gdy nagle ujrzałem w pobliżu olbrzymi maszt, który, wi-
chrem złamany, płynął po fali. Uczepiłem się oburącz tego masztu i popłynąłem wraz
z nim tam, kędy¹⁷ wicher nas pognał. Płynąłem tak trzy dni i trzy noce, aż wreszcie
pewnego poranku dotarłem do brzegów jakiegoś lądu.
Wyskoczyłem radośnie na ląd i rozejrzałem się dokoła, chcąc zrozumieć, gdzie je-
Jedzenie, Dom
stem i czy znajdę jakiekolwiek pożywienie, czy też czeka mnie śmierć głodowa. Trzy
dni bowiem i trzy noce nic w ustach nie miałem. Wokół mnie była zupełna pustynia.
Piachy i piachy. Ani drzew, ani kwiatów, ani ptaków. Jeno pośrodku niemal piasz-
czystej równi ujrzałem przedmiot, który od razu przykuł moją uwagę. Był olbrzymi
i okrągły, niby potwornie wielkie jajo. Żaden wszakże ze znanych mi ptaków tak ol-
brzymich jaj nie znosił. Toteż przyszedłem wkrótce do wniosku, że jeśli ów przedmiot
jest — jajem, ptak, który je zniósł, należy w każdym razie do nieznanego mi gatun-
ku ptaków. Prócz tego przyszło mi do głowy, że mogę skorzystać z zawartości tego
jaja, aby głód zaspokoić, gdyż nie znajdę wokół żadnego innego pokarmu. W tym
¹⁷ dy (daw.) — dokąd, gdzie.
Przygody Sindbada żeglarza
celu zbliżyłem się szybko do jaja, wyjąłem zza pasa topór podróżny i uderzyłem nim
z całych sił w skorupę. Uderzenie topora nadłamało z lekka skorupy, w której uka-
zała się wąska szczelina. Natychmiast przez ową szczelinę zaczęło się sączyć białko.
Nadstawiłem dłoni i począłem spijać świeże, smaczne białko, które ciurkiem płynęło
z olbrzymiego jaja.
Przetrwałem tak kilka tygodni, karmiąc się wyłącznie białkiem. Po kilku tygo-
dniach z jaja trysnęło pachnące, szaanowego koloru żółtko. Rad byłem niezmiernie
tej zmianie potraw, gdyż wyznam szczerze, iż białko mi się już sprzykrzyło i od dni
kilku z niecierpliwością wyczekiwałem spodziewanego żółtka.
Po kilku wszakże tygodniach wyczerpało się i żółtko. Przede mną piętrzyła się
jeno olbrzymia, lśniąca skorupa do cna opróżnionego jaja, które przez czas tak długi
było dla mnie pełną powabu spiżarnią. Z rozpaczą spojrzałem na opustoszałą spiżar-
nię i na dookolną pustynię, gdzie nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego pokarmu.
Pustynia była spalona słońcem. Przez kilka tygodni mego na niej pobytu ani jedna
kropla deszczu nie upadła na jałową ziemię. Właśniem pomyślał o deszczu, gdy nagle
niebo się zachmurzyło i poczułem w powietrzu przyjemny, wilgotny zapach zbliża-
jącej się ulewy. Ulewa spadła z takim szumem, jakby w niebie rozwarło się tysiące
rdzawych, zgrzytliwych upustów. Rozchyliłem usta i z rozkoszą spijałem olbrzymie,
chłodne krople, które mi do ust obficie trafiały. Przemokłem cały do cna, sprawiał
mi jednak przyjemność wilgotny dotyk deszczu. Nadszedł wieczór — a deszcz nie
ustawał. Nadeszła noc — a deszcz nie ustawał. Zaświtał poranek — a deszcz trwał
nadal. Zaczęło mnie to niepokoić. Zamiast pustyni — miałem teraz przed oczyma
nieskończoną kałużę, która z każdą chwilą szerzyła się i pogłębiała. Po kostki byłem
już w wodzie. Drugi dzień minął, a deszcz lał jak z cebra nieustannie. Woda sięgała
mi niemal do kolan. Próżnom dokoła wodził okiem, aby znaleźć jakiekolwiek schro-
nisko. Ani drzew, ani skał nie było dokoła. Wzrok mój padał nieustannie tylko na
olbrzymie, puste jajo. Przyszła mi nagle myśl do głowy, że mogę przecież zamiesz-
kać w jego wnętrzu. Natychmiast zbliżyłem się do jaja, rozszerzyłem toporem otwór,
który przedtem uczyniłem, i wpełzłem przez otwór do wnętrza. Gdym był już we
wnętrzu, zasłoniłem otwór skórzanym kaanem, który miałem na sobie, aby tym
sposobem osłonić moje nowe mieszkanie przed ulewą. Byłem zachwycony moim
schroniskiem. Od czasu, jak wyruszyłem w podróż, nie miałem jeszcze tak wygod-
nego mieszkanka. Było co prawda zbyt okrągłe i zbyt sklepione. Musiałem przez czas
pewien przyzwyczajać nogi do chodzenia po wklęsłej, nieckowatej podłodze. Zanim
zdobyłem owo nawyknienie, padałem niemal co chwila jak długi na podłogę tym bar-
dziej, że była śliska z powodu resztek białka, które zgarniałem w dłonie i w ten sposób
żywiłem się jeszcze przez dni kilka. Tymczasem — nazajutrz po moim zamieszkaniu
we wnętrzu jaja, deszcz ustał i pogodne, jaskrawe słońce przeniknęło przez przezro-
czą¹⁸ skorupę jaja, wyzłacając całe jego wnętrze. Sama skorupa, oświetlona rzęsistym
słońcem, zdała mi się szczerozłotą. Widziałem, jak z wolna, w miarę zachodu słońca
— zmieniała swe barwy, stając się coraz różowszą, aż wreszcie spurpurowiała, wypeł-
niając wnętrze cudownym, purpurowym półświatłem. Ubranie moje i ręce, na które
spojrzałem, wszystko teraz było — purpurowe, aż wreszcie purpura zaczęła ciemnieć,
błękitnieć, szarzeć i w końcu mrok gęsty zapanował w moim mieszkaniu. Pewnego
dnia — w samo południe, zauważyłem nagle, iż przejrzyste ściany mego mieszkania,
złociściejące od słońca, pokryły się nagłym i niespodzianym cieniem.
— Pewno się niebo zachmurzyło i burza nadchodzi — pomyślałem w duchu i,
chcąc sprawdzić moje przypuszczenia, wyjrzałem na świat przez wyżłobione w jaju
okienko.
¹⁸ rzezro zy — dziś: przezroczysty.
Przygody Sindbada żeglarza
Jakież było moje zdziwienie, gdym zamiast chmury — ujrzał w niebiosach —
tuż nad jajem — olbrzymiego ptaka, który dwojgiem ogromnych skrzydeł przesłonił
niebiosy i rzucił cień na ściany mego domu.
Nigdym nie widywał dotąd tak ogromnego skrzydlaka. Zauważyłem, że po chwili
lotu znieruchomiał w niebiosach i zaczął się z wolna spuszczać na ziemię — wprost
ku miejscu, w którym znajdowało się jajo.
Domyśliłem się, że jajo, w którym mieszkam, jest przyrodzoną własnością skrzy-
dlatego olbrzyma. Jednocześnie przypomniałem sobie nagle słowa pewnego mary-
narza, który mówił do mnie i do swych towarzyszy:
— Nikt mi chyba nie uwierzy, że widziałem w swoim życiu ptaka, który jest
dziesięć razy większy od największego okrętu, chociaż posiada dwa tylko potężne
żagle. Kto nie wierzy w istnienie takiego ptaszury, ten niech przynajmniej uwierzy
w to, że ptak ów nazywa się Rok. Nie znam jego obyczajów, ale przypuszczam, iż znosi
jaja tak wielkie, że można by w jednym z nich schować wszystkie kuy naszej załogi
z taką samą łatwością, z jaką ja w tej chwili chowam fajkę do kieszeni. Niewiara
prostaków w możliwość zniesienia takiego jaja zasadza się chyba na tym tylko, że
nigdy kura swojska takich im jaj znieść nie raczyła, — lecz za możliwością znoszenia
jaj takich przemawia nieodparcie ta okoliczność, że ptak Rok wcale nie jest do kury
podobny.
Tak mówił stary, wytrawny marynarz. Pamiętam, iż wówczas pierwszy zwątpi-
łem o prawdzie słów starego marynarza, toteż w tej chwili właśnie poczerwieniałem
ze wstydu po uszy na myśl, iż tkwię we wnętrzu jaja, w którego zniesienie nie wie-
rzyłem, i że spuszcza się ku mnie z niebiosów¹⁹ sam ptak Rok, którego istnienie
podałem niegdyś w wątpliwość. Po krótkiej, lecz bolesnej chwili dojmującego wsty-
du, zamyśliłem się nad tym, co mam teraz począć — czy pozwolić ptakowi ująć mnie
wraz z jajem w szpony i unieść precz z tej wyspy, czy też wysunąć się z jaja przez
otwór i zmykać co tchu w jakąkolwiek stronę, gdyż wokół była pustynia jednostajna
i wybór tej lub innej strony świata był mi w danym razie i dla danego celu zgoła
obojętny. Mniej obojętny wydał mi się ów fakt, iż równia pustynna znacznie utrud-
Ucieczka
niała niespostrzegalność mojej ucieczki. Ani stary marynarz, ani tym bardziej ja —
młody podróżnik — nie znaliśmy obyczajów Roka. Obawiałem się, iż obyczaje tego
olbrzyma są drapieżne i mściwe, zaś zbyt dokładne i zbyt widoczne opróżnienie przy-
należnego mu jaja mogło mnie właśnie narazić na zemstę skrzydlatego drapieżnika.
Nie miałem zbyt wiele czasu do namysłu. Rok spuszczał się coraz szybciej i szpony
jego za chwilę mogły już dosięgnąć jaja.
Zapadło we mnie błyskawiczne postanowienie trwania nadal we wnętrzu pozy-
skanego trafem przytułku. W razie bowiem udanej nawet ucieczki — czekała mnie
na wyspie śmierć głodowa. Wolałem więc pozwolić ptakowi, aby mnie stąd uniósł
gdziekolwiek, choćby na szczyty skał lub gór, gdzie zapewne buduje swe gniazda.
Jak pomyślałem, tak się stało. Rok pochwycił jajo w szpony i uniósł je wraz ze
mną wysoko — w błękity.
Jajo, które jeszcze przed chwilą było dla mnie czymś w rodzaju niedorzecznie
okrągłej chałupy, przedzierzgnęło się teraz w rodzaj dorzecznie okrągłego balonu,
który unosił się coraz wyżej dzięki potężnym skrzydłom niestrudzonego Roka.
Wyjrzałem ostrożnie przez otwór i doznałem w pierwszej chwili zawrotu głowy.
Tkwiłem gdzieś — w powietrzu — w niewiadomych wysokościach, a pode mną
znajdowała się otchłań błękitna, kędy zaledwo zieleniały, na kształt plam przejrzy-
stych, lasy przeniebieszczone rzekami. Zrozumiałem, że już od dawna zostawiliśmy
¹⁹niebio
— dziś popr. forma: niebios.
Przygody Sindbada żeglarza
w tyle za sobą wyspę pustynną i że przelatujemy obecnie ponad jakimś krajem rzecz-
nym i lesistym. Lęk mnie chwycił na myśl, że Rok wkrótce znudzi się dźwiganiem
jaja i upuści je wraz ze mną w ową otchłań, ponad którą przelatywałem tymczasem
zwycięsko. Obawy moje były wszakże płonne. Rok wprawdzie po upływie pewnego
czasu utkwił niemal bez ruchu w jednym punkcie przestrzeni, lecz nie po to, aby
jajo w otchłań cisnąc, jeno po to, aby się ostrożnie wraz z nim spuścić na ziemię.
Uradowałem się na tę myśl, że Rok obchodzi się ze mną tak samo ostrożnie jak z ja-
jem. Czułem, że przy opadaniu na ziemię zachowuje wszelką baczność, aby jaja nie
uronić lub nie zbełtać go zbyt mocnym wstrząśnięciem. Wdzięczny mu byłem za tę
dobroczynną troskliwość. Coraz szybciej zbliżaliśmy się do widniejącej pod nami zie-
mi. Po chwili już przelatywaliśmy tuż ponad wierzchołkami gór, pomiędzy którymi
zieleniały głębokie kotliny. Ku jednej z tych kotlin skierował Rok swe potężne loty
i na jej dnie ułożył ostrożnie jajo. Wyjrzałem wówczas ukradkiem z mej kryjówki,
aby zbadać miejsce, w którym się znajduję.
Była to, zda się, jedna z najgłębszych, bezdennych niemal kotlin, szczelnie oto-
czona stromymi górami, które, kojarząc się w zwarte kolisko, ukazywały jeden tylko
stosownie okrągły szmat nieba jak to bywa u wylotu studni. Nikt chyba bez pomocy
Roka nie potrafiłby ani wejść, ani wyjść z tej kotliny.
Spojrzałem na jej dno i oczy moje wypełniły się nagle tysiącem skier, gdyż oto
Światło
dno dziwacznej kotliny było nabite przemieszanymi ze szczerkiem diamentami. Ni-
gdy jeszcze nie widziałem tylu naraz diamentów. Słońce, rozbite o ich ostrza prze-
zrocze, skrzyło się, drgało, dwoiście i troiście złociło się w ich wnętrzach, migota-
ło nagłymi i znikliwymi gwiazdami, przelewało się po ich grzbietach strumieniami
blasków i odblasków, wzbierało falami rozwichrzonych świateł, łamało się na złote
trójkąty i na złote krzyże, i na złote pióropusze, i na złote drzazgi, aż wreszcie roz-
iskrzone, rozpląsane wnikało do oczu złotym dreszczem i złotym pyłem. Oczarował
mnie widok zaklętego dna Kotliny Diamentowej. Zdziwiło mnie wszakże zachowanie
się skrzydlatego mocarza. Przykucnął na ziemi, w samym środku kotliny, rozpostarł
płazem skrzydła i zaczął nimi uderzać po dnie kotliny, jak dwoma pierzastymi ce-
pami²⁰. Zdziwienie moje nie miało granic. Czułem się w tej chwili tak, jak czuć się
może tylko człowiek, który, tkwiąc we wnętrzu jaja, spogląda przez jego otwór na ol-
brzymiego ptaka, młócącego skrzydłami ziemię Kotliny Diamentowej! Pomyślałem
przy tym, że chyba ta czynność osobliwa nie może trwać długo i że zapewne Rok
wkrótce jej poniecha. I rzeczywiście Rok poniechał swej niepojętej czynności.
Wówczas spostrzegłem, że dzięki wiadomej młócce²¹ w skrzydłach jego utkwiło
Kradzież, Własność,
Ptak
czepliwie mnóstwo diamentów. Przypomniałem sobie, że kruki mają zwyczaj kra-
dzenia klejnotów, i stąd wywnioskowałem, że Rok pochodzi zapewne ze złodziejskiej
rodziny jakichś potwornie olbrzymich i rozpanoszonych kruków. Lecz wniosek ten
upadł, skorom zmiarkował, że diamenty, w które się Rok zaopatrzył, są niczyje, wte-
dy czynu Roka nie można było nazwać przywłaszczeniem cudzej własności, tylko
szlachetnym pozyskaniem wspaniałej zdobyczy.
Postanowiłem i ja ową zdobycz pozyskać. W tym celu powziąłem zamiar opusz-
czenia mojej kryjówki i pozostania w kotlinie.
²⁰ e — narzędzie do ręcznego młócenia zboża w celu wyłuskania ziaren z kłosów; cep zbudowany był
z dwóch połączonych ze sobą przegubem (z rzemienia lub z dwóch ogniw łańcucha) kijów, z których
jeden, dłuższy, służył za uchwyt i zwany był
ierża ie , zaś drugi, zwany b a ie , krótszy i wykonany
zazwyczaj z twardszego drewna, służył do uderzania w kłosy ułożone na twardym podłożu (klepisku).
²¹
a — a.
o a: czynność polegająca na wyłuskiwaniu ziaren z kłosów, strąków itp. za pomocą
uderzeń odpowiednimi narzędziami ręcznie (cepem) lub maszynowo; tu: w znaczeniu przenośnym.
Przygody Sindbada żeglarza
Gdy Rok ponownie jajo w szpony pochwycił, wysunąłem się niepostrzeżenie z je-
go wnętrza na ziemię. Rok dał po dawnemu skrzydłom rozmach, niezbędny dla po-
dźwignięcia jaja, obarczonego brzemieniem mojej osoby, lecz, ponieważ tego ostat-
niego brzemienia ubyło, tedy ów nadmierny rozmach poskutkował tak, iż jajo wraz
z ptakiem znikło mi z oczu w niebiosach z przesadnie błyskawiczną szybkością, wielce
podobną do znikania kul kolorowych w palcach umiejętnego sztukmistrza.
Pozostałem sam w kotlinie.
Pozbawiony mieszkania, do którego się już przyzwyczaiłem, uczułem się na razie
nieswojo i sieroco, jak się czuje długoletni lokator po zbyt pośpiesznej i nieoględnej
wyprowadzce. Lecz przykre to uczucie ustąpiło powoli uczuciu rozszalałej ciekawo-
ści. Zacząłem w poskokach biegać tu i tam po kotlinie, upajając się złotym skrzeniem
Bogactwo, Głód, Skarb
i mżeniem diamentów. Przyglądałem się im z dziecięcą radością, aż wreszcie, prze-
skakując z miejsca na miejsce, zacząłem zbierać największe i najbłyskotliwsze. Obju-
czyłem nimi wszystkie kieszenie i skrytki mego ubrania, wypełniłem po brzegi torbę
podróżną oraz sakiewkę. Zdawało mi się, że straciłem na owo zbieranie diamentów
zaledwo godzinę czasu. Aliści słońce już zachodzić poczęło. Nadszedł wieczór. Po-
myślałem, iż czas już wydostać się z kotliny. Daremnie jednak obmyślałem środki
wydostania się z owej pułapki szatańskiej! Nie było żadnych środków! Teraz dopiero
zacząłem żałować błędu, który popełniłem, zwabiony połyskiem i bliskością diamen-
tów. Co pocznę teraz w tej kotlinie, objuczony diamentami? Przyjdzie mi tu chyba
skonać z głodu.
Zadarłem głowę do góry, aby raz jeszcze zawiesić wzrok u wylotu kotliny. Hen
— wysoko — na szczycie jednej z gór ujrzałem, zmniejszoną oddaleniem, saren-
kę, która z lekka przysiadając na tylnych nogach, gotowała się widocznie do skoku,
aby przesadzić wylot Kotliny Diamentowej. Skoczyła wreszcie, lecz skok nie ogarnął
zmierzonej na oko przestrzeni. Sarenka, przed chwilą jeszcze tak zręczna w pierwszej
połowie skoku, w drugiej jego połowie wyniezgrabniała nagle w powietrzu i spa-
dła na dno kotliny, niby płaszcz zrzucony, który natychmiast krwią się suto zabar-
wił. Podbiegłem do niej. Umarła cała, prócz oczu. Życie trwało w nich jeszcze przez
Śmierć, Oko
okamgnienie, podobne do zbytecznej i niezrozumiałej modlitwy. Po czym oczy za-
szły bielmem, przez które z lekka przeświecały czarne, rozszerzone śmiercią źrenice.
Wzruszyła mnie śmierć sarenki, lecz po upływie pewnego czasu przyłapałem sie-
bie na gorącym uczynku rozmyślania o tym, że mam teraz możność zaspokojenia
dręczącego mnie głodu. Tymczasem noc już zapadła. Gwiazdy ukazały się na niebie
— u wylotu kotliny. Ochłodzone powietrze sporymi falami wpływało mi do piersi.
Księżyc wynurzył się spoza obłoków i rozjarzył kotlinę. Diamenty dziko i zimno poły-
Światło, Księżyc
skiwały w świetle księżycowym. Stalowe ich błyski tajemniczo i złowieszczo krzątały
się i pląsały po kotlinie.
Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać
Wąż, Klejnot,
Bogactwo, Taniec, Śpiew
i zachwiewać²² pod moimi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych
posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne syki i ujrzałem znienacka atłaso-
wo-połyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby wężów jadowitych, które
się i społem, i kolejno wysnuwały z dna kotliny spod natłoku rozjarzonych w księży-
cu diamentów. Widok ów przejął mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szcze-
rze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym
trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek
nadludzki, aby nieco uchylić głazu i przeniknąć do wnętrza groty. Gdy byłem już we
wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście do groty szczelnie przesłonił, odetchnąłem ra-
dośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie. Ciekawość jednak kazała mi z lekka
²²za
ie a — dziś popr. tylko: chwiać.
Przygody Sindbada żeglarza
uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, której zbytnia wąskość
wzbraniała wężom dostępu. To, co ujrzałem, przeszło wszelkie moje oczekiwania.
Ujrzałem cud, ale cud potworny i straszliwy! Tłum wężów, jaskrawo oświetlonych
blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny, unosząc ku górze łby i prostu-
jąc smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło
nagle tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na
wietrze. Przyglądając się uważniej, postrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach
klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni i sygnetów. Cały tłum
wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy
wszystkie naraz węże nieruchomiały, niby przedmioty strojne, lecz martwe, i wów-
czas, dzięki smukłości tych przedmiotów, zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś
zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi zatkwionych²³. Zrobiłem właśnie owo
postrzeżenie, gdy nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych wężów
dobywają się z wolna dźwięki fletowe. Wkrótce cały chór wężów zabrzmiał rozgło-
śnie i przysiągłbym, że to śpiewały żywe, zaklęte i ponętnie śpiewne, choć z pewnością
jadowite i drapieżne flety. Nie mogłem, mimo wysiłków, pochwycić dziwnej, zawiłej
i przenikliwie czarującej melodii. W takt tej melodii, węże poczęły wstrząsać swym
tułowiem i pobrzękiwać pierścieniami i sygnetami. Pobrzękując w ten sposób jęły
pląsać po jarzących się w księżycu diamentach. Po raz pierwszy w życiu widziałem
taniec wężów, taniec dziki, rozszalały, upojony księżycem, roziskrzony natłokiem po-
trącanych co chwila diamentów. Jeden z wężów — najolbrzymszy²⁴ i najbardziej do
fletu podobny — stanął nagle na przedzie rozpląsanego tłumu i głosem niezaprze-
czenie fletowym zaśpiewał pieśń dziwną i niezrozumiałą:
„Chwała Kotlinie Diamentowej! Chwała dnu Kotliny Diamentowej! Chwała kró-
lewnie, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty! Co dzień ptak Rok
zlatuje na dno kotliny, aby zdobyć nowe zasoby najsłodszych i najpożywniejszych
diamentów. Nie możemy wzbronić mu tego połowu, gdyż w dzień morzy nas drze-
mota niepokonana i dopiero w nocy budzimy się ze snu kamiennego. Bracia-Węże,
tańczcie! Bracia-Węże, pląsajcie! Bracia-Węże, pamiętajcie o tym, że ojcowie i praoj-
cowie nasi wierzyli tylko w potęgę Fletu, modlili się do Fletu, klękali przed Fletem
i składali krwawe ofiary Fletowi, bo z niego powstała Pieśń, a z Pieśni — taniec,
a z tańca — błysk w ślepiach, a z błysku w ślepiach — diamenty, a z diamentów —
dno Kotliny Diamentowej, którą odwiedza ptak Rok, odwieczny Narzeczony kró-
lewny, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty!”
Tak śpiewał wąż-przodownik, podczas gdy jego dziwacznie cętkowani towarzysze
pląsali, upojnie wsłuchani w tę pieśń, której treści zrozumieć nie mogłem. Zapamię-
tałem tylko, że Rok ma zwyczaj codziennego odwiedzania Kotliny Diamentowej.
Prócz tego zauważyłem, że rozpląsane węże słuchały tajemniczej pieśni z takim wła-
śnie rozkołysaniem się i z takim natężeniem, z jakiem słuchają zazwyczaj dźwięków
fletu. Stanowczo — każdy z tych wężów miał w sobie coś fletowego. Po prostu trud-
no było określić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone życiem
i wyposażone w żądła jadowite. Przez całą noc trwał taniec wężów. Skoro świt zbliżać
się zaczął, taniec z wolna zaczął ustawać. Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż
wreszcie, przy pierwszym brzasku poranku, ogarnął je nagły i gromadny bezruch. Po
czym zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchnią diamentową.
Wówczas wyszedłem z groty. Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże
owe przez dzień cały śpią snem kamiennym. Nie groziło mi więc żadne niebezpie-
czeństwo. Postanowiłem skorzystać z nowych odwiedzin Roka, aby z jego pomocą
²³za
iony — dziś popr.: utkwiony.
²⁴na olbrzy zy — dziś popr.: najbardziej olbrzymi.
Przygody Sindbada żeglarza
wydostać się z Kotliny. Przypuszczałem, że Rok, jako ptak drapieżny i mięsożerny,
złakomi się na krwią dotąd woniejące zwłoki nieoględnej²⁵ sarenki.
Przykrępowałem siebie mocno do owych zwłok i czekałem cierpliwie na przylot
Roka. Czekałem aż do samego południa. W południe posłyszałem w niebiosach zna-
jomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dno kotliny cień olbrzymi. Po chwili ujrzałem
Roka, jak spuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach, rozpłaszczył skrzydła po
ziemi i zaczął nimi uderzać po diamentowej powierzchni. Gdy sporo już diamentów
utkwiło mu w piersiach, zaniechał swej młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku
sarnie. Zwabił go widocznie smakowity zawiew²⁶ przelanej wczoraj krwi. Podbiegł do
sarny, pochwycił ją w szpony i uniósł w błękity, nie wiedząc o tym, że wraz z sarną
unosi moją, przywiązaną do niej, osobę.
Nie wiem, jak długo trwał nasz lot w powietrzu. Zawieszony bowiem w prze-
strzeni i nieosłonięty tym razem skorupą jaja, doznałem nagłego zawrotu głowy
i straciłem przytomność. Gdym zmysły odzyskał, zbliżaliśmy się już do celu podróży.
Tym celem był dąb, wyrosły z pośrodku jednej z obszernych dolin, dąb tak niezwy-
kłych rozmiarów, że wydał mi się z dala zieleniejącą górą. W dębie tym znajdowała
się dziupla takiej wielkości, że dość wygodnie można by w niej było pomieścić ca-
ły Bagdad z przedmieściami. Do wnętrza tej dziupli wleciał właśnie Rok. Czekały
nań w gnieździe potwornie olbrzymie pisklęta, którym Rok rzucił na pożarcie przy-
niesioną w szponach sarnę, sam zaś zniknął w przeciwległym otworze, prowadzącym
widocznie do dolnych wnętrzy²⁷ i skrytek. Po chwili Rok wrócił do gniazda. Zauważy-
łem natychmiast, że skrzydła jego były starannie ogołocone z diamentów. Wstrząsnął
nimi z lekka, raz jeszcze spojrzał na pisklęta, zajęte powolnym i niedołężnym poże-
raniem sarny, i wyleciał nagle z gniazda zapewne w celu zdobycia nowego pokarmu
dla piskląt.
Wówczas rozwiązałem sznury, którymi sam siebie do sarny przymocowałem,
i wyskoczyłem spod sarniego tułowu²⁸ na sam niemal środek gniazda. Zląkłem się
w pierwszej chwili popłochu, który moje nagłe zjawienie się mogło wywołać wśród
piskląt. Obawiałem się, iż poczną wrzaskiem nawoływać Roka. Pisklęta wszakże, mi-
mo olbrzymiego wzrostu, były tak głupie i niespostrzegawcze, że nawet nie zwróciły
najmniejszej uwagi na moją osobę. Zbliżyłem się ciekawie do otworu, w którym był
zniknął Rok. Postanowiłem zbadać owo tajemnicze wnętrze. Przypuszczałem, iż Rok
składa tam swoje diamenty, jak to częstokroć zdarza się w bajkach. Wkroczyłem
tedy ciekawie do otworu. Trafiłem początkowo na ciemny, długi, zawiły korytarz,
którego podłoga była widocznie spróchniała, gdyż pod moimi stopami dostrzegłem
fosforyczne migoty próchna. Na końcu korytarza namacałem dłonią olbrzymi pień,
który, jak mi się zdało, wisiał na jakimś sznurze. Uchyliłem nieco pnia i stwierdziłem,
iż zawieszony na sznurze pień przesłaniał nowy otwór, zastępując w ten sposób drzwi.
Prócz tego w nowym otworze zauważyłem światło różowe, które oślepiło nagle moje
oczy i wzbudziło większą jeszcze ciekawość.
Odsunąłem w bok pień drzewny i, zanim wrócił na miejsce, wbiegłem przez
otwór w ową różową światłość. Drzwi same zamknęły się za mną, to znaczy, iż pień
powrócił na dawne miejsce.
Rozejrzałem się dokoła i zdumienie moje nie miało granic! Znajdowałem się
oto w cudownej komnacie pałacowej, zalanej różowym światłem lamp, które, wisząc
u stropu, kołysały się rytmicznie, jakby w takt niesłyszalnej muzyki. W głębi kom-
Nuda
²⁵nieogl dny — tu: nieroztropny, nieprzewidujący.
²⁶za ie — dziś popr.: powiew.
²⁷ n rzy — dziś popr. forma D. lm: wnętrz.
²⁸ o
— dziś popr. forma D. lp: tułowia.
Przygody Sindbada żeglarza
naty stała złocista otomana²⁹, a na niej spoczywała piękna królewna, która właśnie,
paląc nargile, ziewała tak czarownie, że nie mogłem oderwać oczu od jej wdzięcznych
i porywająco słodkich poziewań.
Przed królewną, obok otomany, stał złoty stolik. Na złotym stoliku tkwił zło-
ty półmisek, na złotym półmisku leżało kilka diamentów, w których natychmiast
poznałem diamenty z wiadomej mi kotliny. Królewna spojrzała na mnie i ziewnęła
rozkosznie. Oczarowany i ośmielony tym niezaprzeczenie rozkosznym ziewnięciem,
zbliżyłem się do niej o krok jeden. Tym razem królewna ziewnęła bardzo gościnnie
i zachęcająco. Odpowiedziałem na ziewnięcie uprzejmym skinieniem głowy i przy-
klękiem na jedno kolano, aby powitać królewnę, która, jak się domyśliłem, była na
pewno królewną nie z tej, to z innej bajki.
Widząc, że ukląkłem, królewna ziewnęła radośnie i białą, cudną rączką przesło-
niła niezwłocznie wpół otwarte usta, jakby na znak, iż radość, którą mi okazała, była
mimowolna i nieumyślna. Zrozumiałem ten ruch królewny i, powstawszy z kolan,
zbliżyłem się jeszcze o krok jeden.
— Naucz mnie — szepnąłem — naucz mnie twego imienia, bo jest mi tak samo
nieznane, jak ty i twoja dusza i dźwięk twego głosu!
Królewna w odpowiedzi ziewnęła wymijająco.
— Powiedz, kim jesteś? — szeptałem nadal. — Skąd pochodzisz? Czemu prze-
bywasz w dziupli, która należy do olbrzymiego Roka? Jakie są twe przeznaczenia?
Królewna ziewnęła tajemniczo i, wziąwszy z talerza jeden z diamentów, wsunęła
go do ust, zgryzła dość łakomie i przełknęła.
Zdumiony — cofnąłem się o krok i zawołałem:
— Co czynisz, nieoględna! Połknięty diament może twój królewski żołądek przy-
prawić o niestrawność śmiertelną! Niechże posłyszę dźwięk twego głosu! Mów do
mnie co prędzej, bo skonam u stóp twoich z zachwytu i ciekawości.
Królewna ziewnęła przychylnie i rzekła:
— Nie chce mi się mówić. Jestem znudzona i właściwie nie mam nic do powie-
dzenia.
Głos jej atłasowy³⁰, jedwabny, aksamitny tak mnie oczarował, że stałem przez
chwilę w milczeniu, aby się do woli rozkoszować dźwiękiem tego głosu.
— Zgaduję! — zawołałem nareszcie. — Zgaduję, że zły los związał twe życie
osobliwe z życiem drapieżnego Roka. Jesteś przezeń uwięziona i potężny ptak zmu-
sza cię do ślubu, na który nie chcesz się zgodzić nawet pod groźbą śmierci! Domyślam
się, że przebrzydły skrzydlak nie umie ani ocenić, ani do głębi zrozumieć twej du-
szy. Jesteście zbyt niedobrani, abyś mogła z nim dłużej przebywać. Czyż nie mam
słuszności?
Królewna ziewnęła zadumanie i rzekła:
— Może i masz słuszność, bo mówisz z zapałem. Dotąd nie myślałam o tym, że
ptak ten nie rozumie mej duszy. Teraz, pod wpływem twych słów, zaczynam o tym
myśleć i przypuszczam, iż masz słuszność.
— Otworzyłem ci oczy po raz pierwszy w życiu! — zawołałem z niepohamowaną
radością.
— Zapewne — otworzyłeś, a w każdym razie po raz pierwszy w życiu. Nic mnie
jednak tak nie znudziło, jak ten wypadek, żeś mi otworzył oczy!
I królewna ziewnęła żałośnie.
— Nudzi mnie wszystko — ciągnęła dalej. — Nudzi mnie to, że pochodzę od
niewiadomych rodziców, i to, że mnie podobno matka moja ukryła zaraz po urodze-
²⁹o o ana — rodzaj kanapy.
³⁰a a o y — tu: gładki; atłas: błyszcząco-matowa, wykwintna tkanina.
Przygody Sindbada żeglarza
niu w dziupli, aby się pozbyć dziecka, które jej było ciężarem. I to mnie nudzi, że
Jedzenie, Klejnot
wychował mnie ptak Rok, karmiąc codziennie najsłodszymi diamentami, które mój
żołądek trawi doskonale. Nudzi mnie wreszcie samo trawienie diamentów, chociaż
nie znoszę innych potraw, zaś łasa jestem bardzo na diamenty.
Nic nie mówiąc, zanurzyłem dłonie w kieszeniach i, pełnymi garściami wygar-
niając zebrane w kotlinie diamenty, składałem je na złotym półmisku.
Czarne oczęta królewny zapłonęły łakomie. Drobną rączką wyłowiła z półmiska
Imię
co największe diamenty i poczęła je smakowicie pożerać.
— Nie wiedziałam — rzekła — że jesteś posiadaczem tak wybornych i soczystych
diamentów. Nie znoszę innego jadła, a Rok dostarcza mi właściwie co dzień mej
ulubionej potrawy. Dlatego też pokochałam Roka, lecz czuję, że odtąd będę darzyła
miłością ciebie, gdyż twoje diamenty są o wiele większe i smaczniejsze, niż te, które
mi Rok przynosi. Diamenty Roka mają częstokroć smak kwaskowaty, niedojrzały,
a raz nawet przyniósł mi kilka, które miały lekką goryczkę jak ulęgałki, twoje zaś są
słodkie jak winogrona!
Królewna ziewnęła z widocznym ożywieniem i dodała:
— Teraz mogę ci odsłonić moje imię. Nazywam się — Najdroższa. Imię moje
ma tę właściwość, że zbytnio spoufala z moją osobą mężczyzn, którym je powierzę.
Toteż zachowuję je starannie w tajemnicy i powierzam tylko — wybranym. Z kolei
oznajmij swoje imię, nieznany młodzieńcze.
— Nazywam się Sindbad — zawołałem. — Już czuję na sobie osobliwe działanie
twego imienia. Od chwili, gdy stało mi się wiadome, mam nieodparte wrażenie, iż
znam cię już od dawien dawna, o, Najdroższa moja! Nie do przebrzydłego Skrzydlaka,
jeno do mnie powinnaś należeć. Porzuć raz na zawsze tę dziuplę! Uchodź stąd wraz
ze mną! Będę cię karmił najsłodszymi diamentami, o, Najdroższa moja!
— Jakiż jest twój zawód? — rzekła Najdroższa, ziewając pytająco. — Czy jesteś
jubilerem?
— Nie! — odpowiedziałem — jestem podróżnikiem.
— Będziesz miał sposobność nieustannego dostarczania mi diamentów?— spy-
tała znowu Najdroższa, ziewając powątpiewająco.
— Nigdy ci ich nie zabraknie! Znam dobrze Kotlinę Diamentową, dokąd i Rok
udaje się na swe połowy z tą jeno różnicą, że podczas gdy ja czynię wybór sumienny,
on zadowala się diamentami, które traf do skrzydeł mu przysklepi.
— A więc idę za tobą! — zawołała Najdroższa, ziewając radośnie i zeskakując
z otomany.
Wybiegliśmy szybko z oświetlonej różowo komnaty i, przebywszy z powrotem
korytarz, przedostaliśmy się do gniazda, w którym pisklęta wciąż jeszcze pożerały
sarnę. Z gniazda wysunęliśmy się na zewnątrz i po olbrzymich sękach i gałęziach
dębu zeszliśmy na ziemię.
— Czy na prawo, Sindbadzie, do lasów, czy na lewo — na pustynię?
— Na prawo, Najdroższa, do lasów, bo nienawidzę pustyni!
W godzinę potem byliśmy już w gęstwinie leśnej.
— Jestem znudzona i zgłodniała — rzekła Najdroższa, siadając na murawie leśnej.
Wyjąłem z kieszeni garść diamentów i podałem królewnie. Ziewnęła łapczywie
i zabrała się do połykania.
— Dokąd mnie prowadzisz? — spytała po chwili.
— Do Bagdadu — odrzekłem.
— Czy masz tam pałac?
— Mam.
— Czy wygodny?
Przygody Sindbada żeglarza
— O, bardzo wygodny!
— Czy z otomaną i różowym oświetleniem?
— Znajdzie się i otomana, i oświetlenie różowe. Otoczę ciebie, o, Najdroższa,
zbytkiem i przepychem.
— Boję się tylko — zauważyła królewna, ziewając trwożnie — boję się pości-
Światło, Podstęp
gu mego ptaka. Pała dla mnie miłością bezwzględną i jestem pewna, że, ujrzawszy
próżną komnatę, uda się na poszukiwania mojej osoby. Mam jednak przy sobie la-
tarkę-plotkarkę, która działa w ten sposób, że osoby, jej blaskiem objęte, jawią się
oczom w miejscu, gdzie ich właśnie nie ma. Jeżeli Rok będzie nas ścigał, zapalimy
latarkę-plotkarkę i zmylimy mu drogę. Ujrzy nas gdzie indziej, niźli w rzeczywistości
znajdować się będziemy.
W chwili, gdy królewna słów tych domówiła, posłyszeliśmy szum skrzydeł ol-
brzymiego Roka.
Leciał w pogoni za nami, zaciemniając skrzydłami niebiosy. Najdroższa natych-
miast zapaliła latarkę-plotkarkę i z wielką ulgą postrzegliśmy, że złudzony światłem
Rok poleciał nagle w stronę przeciwną. Myśmy zaś udali się w dalszą drogę. Zdąża-
łem z moją Najdroższą ku brzegom wyspy, aby wsiąść na okręt i popłynąć do Balsory,
a stamtąd wrócić do Bagdadu. Wyspa była jednak tak obszerna, że szliśmy dni kilka
bez skutku. Ruch i powietrze wznieciły w Najdroższej tak nienasycony apetyt, że
zjadła cały zapas moich diamentów. Głód jej począł doskwierać. Przeraziłem się na
myśl, że nie znajdę nigdzie pożywienia dla zgłodniałej królewny. Próbowałem piec
na ognisku upolowaną w drodze zwierzynę i podawałem Najdroższej w nadziei, iż ją
znęci świeży, smakowity zapach pieczonego mięsa — lecz nadaremnie!
— Czyś oszalał? — wołała Najdroższa. — Nie biorę do ust nic, prócz diamen-
tów. Zapomniałeś już o moich nawykach. Obiecywałeś mi góry diamentów, daj mi
przynajmniej choć jeden, niewielki pagórek, choć garść, choć garsteczkę!
Byłem zrozpaczony. Najdroższa słabła i nikła mi w oczach. Na szczęście dotarli-
śmy wkrótce do krańców wyspy. Na brzegu stał właśnie okręt, który za chwilę miał
odpłynąć. Zgasiliśmy latarkę-plotkarkę i wbiegliśmy na pokład. Spotkał nas kapitan
okrętu, który miał na palcu sygnet ze sporym brylantem. Podał właśnie na powitanie
mojej Najdroższej dłoń, obciążoną sygnetem. W okamgnieniu Najdroższa przywarła
swe usteczka do sygnetu i, odgryzłszy brylant, połknęła go ze smakiem.
— Nieco kwaskawy³¹ — zauważyła, mlaskając językiem — ale jestem tak głodna,
że nie mogę zwracać uwagi na takie niedobory.
Poczerwieniałem ze wstydu, zaś kapitan zbladł zapewne ze zdziwienia.
— Kapitanie — rzekłem — przepraszam cię za to, co ci się przytrafiło. Zwrócę
ci po powrocie do Bagdadu brylant tej samej wartości. Żona moja ma taki dziwny
ustrój żołądka, że nie znosi innych potraw, prócz diamentów.
Kapitan uśmiechnął się, gdyż widocznie podziałał nań wzrok Najdroższej. Czu-
łem, że budzi się w nim miłość dla królewny.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi! — rzekł nieco zmieszany. — Mam nadzieję, że
na moim okręcie nie zbraknie diamentów dla wykarmienia tak czarownej królewny,
bo jestem pewien, że żona pańska jest królewną nie z tej, to z innej bajki.
— Zgadłeś, kapitanie! — odrzekłem radośnie. — Prawdziwa to królewna, która
posiada tysiąc nieznanych mi jeszcze zalet, i jedną tylko znaną mi wadę — połykania
diamentów.
— Nie jest to wada, tylko raczej czar, urok, powab lub coś w tym rodzaju! —
odpowiedział kapitan.
³¹
a a y — dziś: kwaskowy.
Przygody Sindbada żeglarza
— Właśnie, właśnie — coś w tym rodzaju! — potwierdziłem z pośpiechem.
Czyż mam szczegół po szczególe opisywać nasz pobyt na okręcie? Straszny to
Kradzież, Jedzenie,
Klejnot
był pobyt! Powietrze morskie podnieciło apetyt mojej Najdroższej. Apetyt ten urósł
do rozmiarów zatrważających. Nikt chyba nigdy nie spotkał się z tak wygórowanym
apetytem! Cała załoga była w trwodze. Brylanty ginęły na okręcie z niezwykłą szyb-
kością. Najdroższa po prostu zębami wydzierała je z pierścionków i połykała w oka-
mgnieniu. Starano się wreszcie ukrywać przed nią klejnoty. Lecz i to nie pomogło.
Brylanty ginęły nadal. Najdroższa węszyła wszelkie skrytki z nadzwyczajną łatwością.
Cała wszakże załoga tak była oczarowana wdziękami Najdroższej, że nie wzbraniała jej
przywłaszczania sobie cudzych brylantów, ograniczając się jedynie do niewspomaga-
nia królewny w tych jej czynnościach. Jeden tylko kupiec perski — posiadacz całego
kua diamentów — nie okazywał najmniejszych względów Najdroższej. Napomknął
nawet, że ją zasztyletuje, o ile nie doliczy się w kuze choćby jednego brylantu. Li-
czył je co dzień nad ranem i chodził potem po pokładzie, ostrząc co chwila swój
sztylet i połyskując nim na słońcu, o ile, ma się rozumieć, była pogoda. Błagałem
Najdroższą, aby nie zaglądała do zakazanego kua, obiecując całe góry diamentów
w Bagdadzie. Bałem się jednak, że Najdroższa błagań moich nie usłucha i w końcu
zajrzy do kua. W dzień ani na krok jej nie odstępowałem, zaś na noc sznurami
przytwierdzałem do łoża. Pewnej wszakże nocy zasnąłem tak mocno, że się zbudzi-
łem dopiero po północy, chociaż zazwyczaj budziłem się co godzina, aby sprawdzić,
czy moja Najdroższa nie przegryzła więzów. Tym razem, korzystając z mego snu,
przegryzła je właśnie. Łoże było puste. Byłem przerażony. Pobiegłem natychmiast
do miejsca, gdzie stał kufer. Zastałem królewnę pochyloną nad próżnym kuem
i dogryzającą resztki ostatniego diamentu. Załamałem dłonie i zacząłem płakać.
— Nie płacz! — szepnęła Najdroższa. — Mam przecież latarkę-plotkarkę, która
nas ukryje przed okiem perskiego kupca.
Mówiąc to, zapaliła latarkę-plotkarkę i przy jej świetle przespaliśmy resztę nocy.
Nad ranem zgiełk i krzyk powstał na okręcie.
Zgiełk czyniła załoga, krzyk zaś pochodził bezpośrednio od perskiego kupca. Ten
ostatni ze sztyletem w dłoni szukał nas po wszystkich kątach i zakątach, lecz dzięki
latarce-plotkarce — szukał nas zawsze tam, gdzie nas nie było.
— Dość mam ciebie i twego Bagdadu! — rzekła mi nagle Najdroższa. — Nie
Ptak
wierzę ani w ciebie, ani w twój Bagdad. Z pewnością i tobie, i twemu Bagdadowi
zbraknie diamentów, aby wyżywić moją osobę. Chcę wrócić do mojej dziupli, do mej
otomany, do moich lamp różowych i do mego dzikiego, olbrzymiego skrzydlaka,
który mi tak pilnie dostarcza świeżych diamentów!
— Co mówisz, Najdroższa? — zawołałem zrozpaczony.
— Mówię, co mówię! Myślę, co myślę! Postanawiam, co postanawiam — odparła
Najdroższa, ziewając niecierpliwie. — Znudziło mnie wszystko i ty — i kapitan —
i nieustanna kradzież brylantów — i okręt — i ten twój Bagdad, którego jeszcze nie
widziałam.
W tej chwili właśnie ujrzałem nad naszym okrętem olbrzymiego Roka.
Ważył się w powietrzu, rzucając skrzydłami cień na całe morze.
— Skrzydlaku mój, cudowny, dziki, nieokrzesany skrzydlaku! — zawołała kró-
lewna. — Zbliż się do mnie, podaj mi grzbiet, abym cię mogła dosiąść! Unieś mnie
z powrotem do swojej dziupli!
— Słyszę twój głos, lecz nie widzę ciebie! — odpowiedział Rok. — A raczej widzę
cię na tamtym brzegu morza, skąd głos twój nie mógłby chyba do mnie dolecieć!
— Jestem tu — na pokładzie okrętu! Ścigają mnie za kradzież brylantów. Zbliż
się do pokładu i podaj mi grzbiet.
Przygody Sindbada żeglarza
Zbliżył się Rok do pokładu, podał królewnie swój grzbiet i oboje po chwili znikli
w niebiosach. Tymczasem rozpacz kupca perskiego była tak wielka, że stracił mowę
i znieruchomiał całkowicie.
Rozumiał jednak mowę innych. Toteż zbliżyłem się do niego i obiecałem uro-
czyście, że po powrocie do Bagdadu zwrócę stracone diamenty w tej samej ilości. To
go uspokoiło i przyszedł do siebie.
Nazajutrz, po wyzdrowieniu kupca perskiego, okręt nasz przybił do brzegów Bal-
sory. Co tchu udałem się konno z Balsory do Bagdadu w towarzystwie kupca per-
skiego, który swego rumaka objuczył opróżnionym kuem.
Kupiec perski z jawnymi oznakami niepokoju czy też niedowierzania towarzyszył me-
mu powrotowi do rodzinnego pałacu. Zapewne nie nazbyt ufał mym obietnicom, iż
mu zwrócę należną ilość równie cennych diamentów. Nie zwlekając ani chwili, uda-
łem się wraz z nim do skarbca, który się znajdował w podziemiach, i odsłoniwszy
przed jego oczyma skrzynie, napełnione diamentami, rzekłem: — Wybierz jedną
z nich, a ręczę ci, iż jej zawartość aż nadto wynagrodzi twą stratę. Kupiec wskazał
dłonią największą skrzynię i uśmiechnął się ze znawstwem i zadowoleniem.
— Tę właśnie wybieram — rzekł, popatrując na mnie spode łba. — Mam na-
dzieję, iż potrafię ją samopas nieść na własnych barach.
— Wątpię w to — zauważyłem od niechcenia. — Jest to najcięższa skrzynia
i myślę, iż jeden człowiek nie poradzi takiemu brzemieniu.
— Gdybym był tylko człowiekiem, może bym nie poradził — odrzekł kupiec.
— Na szczęście, jestem nie tylko człowiekiem, lecz jeszcze czymś ponad to.
— Czym, jeśli wolno zapytać?
— Jestem zwyrodniałym czarodziejem, który niegdyś posiadał wszelkie moce
czarnej magii. Dzisiaj — niestety — pozostała mi jedna jedyna sztuka dźwigania
ciężarów bez żadnego wysiłku.
— Jakże się to stało, że zatraciłeś zdolności czarodziejskie? — spytałem zacieka-
Czary, Jedzenie
wiony.
— Dzięki niepomiernemu obżarstwu zachorowałem na katar żołądka, potem na
katar kiszek, aż wreszcie na coś, co doktorzy półgłosem nazywali katarem mózgu.
Dzięki owemu ostatniemu katarowi zacząłem z wolna, stopniowo, następczo i ko-
lejno tracić rozmaite zdolności umysłowe i czarodziejskie. W ten sposób straciłem
wszystkie, prócz jednej jedynej, którą ci już wymieniłem. Wyświadcza mi ta zdolność
w życiu rozmaite przysługi i w danym razie z jej pomocą potrafię zaopatrzyć swe plecy
w owo drogocenne brzemię.
Kupiec podbiegł do wybranej skrzyni i stwierdziłem naocznie, iż bez żadnego
wysiłku wziął ją na plecy i, nieznacznie z nadmiernej radości popląsując, zbliżył się
do drzwi, zrobił nagły, zapewne pożegnalny piruet i znikł we drzwiach raz na zawsze.
Opuściłem skarbiec podziemny i wróciłem do pałacu aby powitać wuja Tarabuka.
Niestety — trudno go było powitać. Miał wzrok obłędny i ruchy rąk dziwaczne.
Długom się przyglądał tym ruchom, aż wreszcie domyśliłem się, iż wuj Tarabuk
naśladuje rękami ruchy praczek w chwili, gdy piorą bieliznę. Rozmowa z wujem Ta-
rabukiem potwierdziła moje domysły, gdyż co chwila i zgoła zbytecznie wtrącał do
rozmowy słowo prać w rozmaitych kształtach i postaciach.
— Skądże wracasz mój sprany Sindbadzie? — zapytał, błędnie spoglądając mi
w oczy. — Jakież przygody i przepierki spotkały cię w podróży? Pewno cię życie
gnębiło i prało, bo jesteś nieco przyblady.
Przygody Sindbada żeglarza
— Nie, drogi wuju, życie mnie wcale nie zgnębiło. Raczej gnębi mnie to, że
w tobie, zamiast dawnej wesołości, widzę jakąś smutnawość, inkszość i nieswojość…
— Pójdźże w moje objęcia, abym ci ten pysk ucałował i sprał — zawołał nagle
wuj Tarabuk.
Wyznam, iż obietnica sprania mego pyska nieco pogmatwała i zastanowiła moje
kroki, z których pomocą miałem się właśnie przedostać do objęć mego wuja.
— Powiedz mi, wuju, co znaczą te dziwne a jednostajne dodatki czy też wtręty
do zdań, które stale posiadają tę lub inną wspólnotę ze słowem prać? Czemu, na
ten przykład, nazwałeś mnie spranym, zanim jeszcze wykazałeś niezaprzeczoną chęć
sprania mego pyska?
— Spranym — odrzekł wuj — nazwałem cię zapewne dlatego, że powracasz
z podróży morskiej i przypuszczam, że morze w ten lub inny sposób dało ci się we
znaki. W zdaniu zaś sprać pysk, użyłem tego słowa w znaczeniu poufnie pieszczotli-
wym, zamiast ucałować mocno, z całych sił i bez żadnej ceremonii. A zresztą wyznam
ci szczerze, iż niezupełnie zdaję sobie sprawę z onych pralnianych określeń. Nawijają
mi się na język same przez się i mam przy tym nieodparte wrażenie, iż całe nasze
życie na tym padole płaczu jest jednym nieustannym przepierkiem³² zarówno tych
przedmiotów, które się do prania nadają, jak i tych którym się powinno prania za-
oszczędzić. Nie wytrzeszczaj na moją gębę oczu, na kształt balii³³, bo gęba moja —
to nie praczka, a język mój to nie brudna bielizna.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołałem, żegnając się dość nabożnie
i nie bez rozpaczy. — Albom sam zwariował, albo mam wuja wariata!
— Wiem, że wolałbyś raczej mieć wuja wariata, niźli zwariować. Wszakże dwie
powyżej nadmienione możliwości zgoła nie wykluczają tej trzeciej, iż obydwaj je-
steśmy wariatami. Ty — jako opętany żądzą podróży siostrzeniec, ja zaś — jako
nadużywający praczniczych³⁴ wyrazów wuj. W każdym razie zapamiętaj to sobie od
niechcenia, iż siostrzeniec niekoniecznie powinien przezywać wuja w oczy — waria-
tem. Jesteś młokosem w porównaniu ze mną. Toteż na drugi raz nie skąp należnego
mi szacunku, niedopierku jakiś!
— Przepraszam wuja jak najmocniej, lecz owo określanie wszystkich przedmio-
tów, nie wyłączając mojej osoby, z punktu widzenia pracznictwa³⁵ tak mnie oszoło-
miło, że na chwilę straciłem po prostu rozum, a w każdym razie szacunek dla wu-
ja. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby wuj zechciał mi wytłumaczyć tajemniczą
przyczynę owych dziwnych a nieustannych napomykań o pracznictwie…
Wuj Tarabuk spojrzał na mnie wzrokiem zamglonym i obłędnym i począł mi
w sposób dość zawiły tłumaczyć wspomnianą przyczynę.
Opowiadanie wuja, mówiąc szczerze, pomimo dłużyzny i ścisłości³⁶, nie miało ani
ładu, ani składu. Był to szereg słów bez treści i bez związku, zaopatrzonych na domiar
starannie i pilnie w porównania i przenośnie, zaczerpnięte bezpośrednio z pralni. Na
razie podejrzewałem wuja Tarabuka, iż zakochał się w jakiejś pięknej praczce i pragnie
ją poślubić dość wrychle³⁷. W miarę jednak opowiadania przekonałem się, iż wuj Ta-
rabuk zdradza jakiś chorobliwy wstręt i dozgonną nienawiść do wszystkich w ogóle
praczek. Powoli z gmatwaniny jego niepowiązanych ze sobą wyrazów i zdań wysnu-
łem wreszcie wniosek, iż jakaś przygodna praczka była rzeczywiście sprawczynią jego
³² rze iere — dziś r.ż.: przepierka; pranie.
³³balia — miednica znacznych rozmiarów służąca daw. do prania.
³⁴ ra zni zy — dziś: pralniczy.
³⁵ ra zni
o — dziś: pralnictwo.
³⁶ i o — tu: drobiazgowość, szczegółowość.
³⁷ ry le — rychło, szybko, wkrótce.
Przygody Sindbada żeglarza
nieszczęścia. Mianowicie — wuj Tarabuk posiadał dwa hebanowe kuy jednakich
kształtów i rozmiarów, tak do siebie wzajem podobne, że nie można było jednego od
drugiego rozróżnić. Jeden stał po lewej, drugi zaś po prawej stronie sza mahoniowej
w sypialni wuja. W prawym wuj Tarabuk zwykł składać brudną bieliznę, a w lewym
chował swe drogocenne wiersze, które w ostatnich czasach pisywał na pergaminie
dla tym lepszego utrwalenia swych utworów. Otóż pewnego razu, gdy prawy kufer
po brzegi wypełnił się bielizną, wuj Tarabuk kazał służącemu sprowadzić praczkę.
Praczka przyszła, a — zapomniałem powiedzieć, że wuj Tarabuk był mańkutem³⁸.
— Dobra kobieto, weźcie ten oto kufer z brudną bielizną do prania — rzekł
wuj Tarabuk, wskazując lewą ręką prawy kufer, — a pamiętajcie dobrze mi wszystko
wyprać, wyprasować i wykrochmalić.
Wyrzekłszy te słowa, wuj wyszedł z domu, aby się udać na dłuższą przechadzkę
po okolicach Bagdadu.
Wówczas praczka zwróciła się do obecnego w pokoju starego sługi z zapytaniem,
który kufer ma zabrać?
— Juści, że prawy — odrzekł sługa — bo przecie widziałem, że pan prawy kufer
wskazał.
— Juści, że lewy — odparła praczka — bo przecie widziałam, że pan lewą rękę
podniósł do góry.
— Co prawda — to prawda! — potwierdził sługa. — I ja też sobie teraz przy-
pominam, że pan lewą rękę, jak nic, podniósł do góry.
Tedy praczka zabrała lewy kufer.
W trzy dni potem, o poranku, stawiła się z owym kuem w pałacu. Poranek był
w istocie bardzo słoneczny i wuj Tarabuk był w znakomitym humorze.
— No cóż kobiecino? — zwrócił się do niej, gdy weszła do sypialni — Czy
wszystko wyprane, wyprasowane i wykrochmalone?
— Wedle rozkazu — odrzekła usłużnie kobiecina — wszystko wyprane, wypra-
Strój, Brud, Słowo
sowane i wykrochmalone. Ani jednej plamki nie ostawiłam, chociaż — po prawdzie
— było tam więcej plam, niż czegokolwiek. Plamka koło plamki tak akuratnie wściu-
biona, jakby kto miał umyślną przyjemność w onym starannym plamieniu.
Wuj Tarabuk i uraził się, i zawstydził.
— Jakże mi możecie, poczciwa kobiecino, taki kłam w oczy zadawać? Czyż jestem
jakimś brudasem z zawodu, ażebym w tak pilny sposób plamił bieliznę? Lubię czystość
i nie znoszę brudu.
Mówiąc to, otworzył kufer i ukosem spojrzał na jego wypraną, wyprasowaną
i wykrochmaloną zawartość. Spojrzał i zbladł. Zbladł i spojrzał znowu, tym razem
nie ukosem, tylko wręcz — wytrzeszczonymi oczyma. Pergaminowe rękopisy wuja
wyprane do cna ze wszystkich liter, nadzwyczaj starannie wyprasowane — i eleganc-
ko, odświętnie, niemal po balowemu sztywne od krochmalu leżały w kuze — jeden
na drugim — spiętrzone w sposób, w jaki zwykle piętrzy się wyprana, wyprasowana
i wykrochmalona bielizna. Bił od nich ciepły jeszcze, przyjemny a osobliwy zapach
czystości, uzyskanej mydlinami, krochmalem i gorącym żelazkiem. Z bliska robiły
wrażenie sztywnych gorsów od koszul, z dalszej nieco, aczkolwiek umiarkowanej od-
ległości, zdawały się stosami chustek do nosa, a z jeszcze dalszego stanowiska miały
całkowity pozór najrozmaitszej bielizny.
— Ratunku! — jęknął wuj Tarabuk. — Jestem zgubiony na całe lata! O! cóżeś
uczyniła ze mną, niedobra kobiecino! Czyż nie wskazałem ci prawego kua?
— Lewą rękę podniósł pan do góry, więc pomyślałam, że o lewym kuze mowa.
³⁸ a
— osoba leworęczna.
Przygody Sindbada żeglarza
— Trzebaż mi było przyjść na świat mańkutem! — rozpaczał wuj Tarabuk. —
Czyż nie umiesz, niedobra kobiecino, odróżnić bielizny od nie bielizny? No, powiedz
sama, czy tak wygląda bielizna?
— To prawda, że nigdy bielizna aż tak nie wygląda — zauważyła rezolutnie ko-
biecina. — Toteż długo miarkowałam i nijak zmiarkować nie mogłam, którą część
swej osoby przyodziewa jaśnie pan w te zbytki? Bo — ani się tym osłonić, ani się
w to wystroić. Ale potem z mnóstwa onych plamek wymiarkowałam, że to pewni-
kiem jakieś śliniaczki, abo i co innego.
— Precz z moich oczu! — zawołał gniewnie wuj Tarabuk. — Nie chcę cię widzieć
nigdy, rozumiesz? Nigdy!
Kobiecina wielce zasmucona opuściła pokój, a wuj Tarabuk przez dni kilka zała-
mywał dłonie i płakał gorzkimi łzami. Pozbawiono go nagle wszystkich rymowanych
utworów, które były płodem długiej i wytrwałej pracy. Rozpacz wuja była tak wiel-
ka, iż umysł jego, jak się sam wyraził, zsunął mu się nieco na bakier. Tu właśnie
tkwiła przyczyna, dla której wuj Tarabuk mimo woli i bezwiednie, dzięki osobliwej
chorobie — spowodowanej nieludzką rozpaczą — wyposażał każde zdanie w słowa
zaczerpnięte z pracznictwa.
Chciałem go rozerwać opowiadaniem moich przygód, ale nadaremnie! Wuj Ta-
rabuk nie mógł skupić uwagi na żadnym przedmiocie. Uwaga ta była zbłąkana w dzi-
wacznym a parnym świecie mydlin, pralni i praczek. Ba! wuj Tarabuk doszedł do ta-
kich zawiłych przemian językowych, że zamiast słowa pracować używał stale wyrazu
praczkować, który to wyraz ze względu na zbytnią wieloznaczność brzmi częstokroć
tak, jakby zgoła nie miał żadnego znaczenia. Muszę jeszcze ubocznie dorzucić, iż za-
miast mówić: osiadł na mieliźnie³⁹, wuj mówił: osiadł na bieliźnie… Po krótkim tedy
obcowaniu z wujem wywnioskowałem ciszkiem, iż staremu pomieszał się rozum i ję-
zyk, tym bardziej, że pewnego razu, przyglądając mi się z widocznymi oznakami źle
tajonej obawy, szepnął płochliwie:
— Tak dziwnie i tak ukosem popatrujesz na mnie, jakbyś chciał oddać mnie do
prania. Wyznaj mi szczerze, czy pielęgnujesz w duszy tego rodzaju myśl nieludzką?
— Uspokój się, drogi wuju! — zawołałem, z lekka rumieniąc się na twarzy. —
Nigdy podobna myśl nie postała mi w głowie! Zanadto cię kocham, abym na chwilę
nawet pragnął pozbyć się ciebie w sposób tak bezrozumny!
I rzeczywiście postanowiłem w duszy nie opuszczać wuja dopóty, dopóki nie
pozbędzie się swych chorobliwych nałogów.
Byłbym z pewnością wykonał mój zamiar szlachetny, gdyby nie to, że Diabeł
Sen
Morski nie śpi, jak w ogóle każdy diabeł. Czuwał on nade mną i wyczekiwał jeno
chwili odpowiedniej, aby mnie znów pokusić do nowych przygód i niebezpieczeństw.
Tym razem zjawił mi się we śnie i powiedział, że w dalekim a nieznanym kraju czeka
na mnie niecierpliwie — niezwykle piękna i płomienna królewna, która mnie zna ze
słychu⁴⁰ i z opowiadań, gdyż sława moja, jako podróżnika, obiegła niemal cały świat
i przenikła⁴¹ aż do najbardziej zaklętych krańców ziemi.
Uśmiechnąłem się we śnie z niedowierzaniem i zapytałem niby od niechcenia:
— Czy nie wiesz przynajmniej, jak na imię owej królewnie? — Jakżebym nie
wiedział o tym — ja, który z fachu i urzędu winienem wszystko wiedzieć! — zawo-
łał Diabeł Morski. — Królewna owa nazywa się Sermina. Zresztą możesz ją poznać
nie tylko po imieniu, lecz i po niezwykle płomiennym wyrazie oczu. Nie znajdziesz
na całym świecie drugiej tak płomiennej królewny! Serce jej uderza tysiąc dwieście
³⁹ ielizna — płytkie miejsce w morzu lub rzece.
⁴⁰ze y
— dziś: ze słyszenia.
⁴¹ rzeni a — dziś popr. forma: przeniknęła.
Przygody Sindbada żeglarza
pięćdziesiąt trzy razy na minutę. Tysiąc pierwszych uderzeń królewna przeznaczyła
dla nieznanego młodzieńca, dwieście następnych — dla ulubionego kota, który nigdy
swej pani nie opuszcza, pięćdziesiąt przedostatnich — dla każdego, ktokolwiek za-
chwyci się jej urodą, a trzy ostatnie uderzenia — dla swego męża, który jest słynnym
czarnoksiężnikiem i już od lat wielu spełnia wszelkie zachcianki i kaprysy płomien-
nej królewny. Radzę ci, kochany Sindbadzie, ani chwili nie zwlekać i natychmiast po
ocknieniu udać się w podróż do krajów nieznanych, gdzie na pewno spotkasz pięk-
ną Serminę, gdyż sam los skieruje bieg twego okrętu ku owym wybrzeżom, kędy⁴²
Sermina wyczekuje niecierpliwie twego przyjazdu.
— Nie opuszczę domu rodzinnego i nie udam się w podróż, do której mnie
zachęcasz, z dwóch powodów: — po pierwsze — nie ufam Diabłom Morskim, a po
wtóre — nie wierzę w sny, a wiem doskonale, że i ty i twoje słowa są tylko snem,
który mi się śni w tej oto chwili.
— Postąpisz tak, jak będziesz uważał za stosowne — odrzekł nieco urażonym
głosem Diabeł Morski. — Co do mnie, uważam, iż mi nic innego nie pozostaje, jak
usunąć się dyskretnie z twego snu, w który nie wierzysz, — jedyny to bowiem odwet,
na jaki może się zdobyć każdy sen: przestać się śnić temu, kto w niego nie wierzy.
Mówiąc to, Diabeł Morski pierzchnął nagle z mego snu. Zbudziłem się nie-
zwłocznie, pełen dziwnych, nieodpartych marzeń o płomiennej Serminie, której serce
uderza tysiąc dwieście pięćdziesiąt trzy razy na minutę. Długo walczyłem z pokusą
odjazdu w kraje nieznane, kiedy czeka na mnie tak czarowna królewna. Długo i nada-
remnie powtarzałem w duchu, iż sen jest złudą, a cała opowieść Diabła Morskiego
zmyśloną bajką. Nie mogłem się oprzeć słodkiej pokusie wiary w to, w co wierzyć
chciało mi się na oślep. Pewnego dnia uwierzyłem wreszcie w istnienie płomiennej
królewny i w jej niecierpliwe wyczekiwanie mego przyjazdu. Jednocześnie zapadło
we mnie mocne postanowienie natychmiastowego udania się w podróż do krajów
nieznanych. Wuj Tarabuk tym razem po osobliwym wyrazie mych oczu zgadnął⁴³
zatajoną we mnie chęć podróży.
— Widzę, że znów chcesz na czas nieokreślony opuścić swego chorego wuja.
Z oczu ci to patrzy! Nieprawdaż, Sindbadzie?
— Nie zapieram się mych zamiarów — odrzekłem, spuszczając nieco oczy.
— Nie zapierasz się? — szepnął wuj głosem przerażonym. — Dobrze robisz,
że się nie zapierasz. W każdym razie stokroć jest lepiej niedopierać się, niż zapierać.
Kiedyż odjeżdżasz?
— Natychmiast.
— A więc — do widzenia!
— Do widzenia!
Tegoż dnia byłem w Balsorze, a nazajutrz olbrzymi okręt unosił mnie po morzu
do krajów nieznanych.
Dzień był tak upalny, że kapitan postanowił po kilku godzinach podróży przybić
chwilowo do brzegu, ażeby dać możność załodze gwoli ochłody zażycia kąpieli mor-
skiej. Cała wtedy załoga wysiadła na brzeg i po chwili setka obnażonych ciał ludzkich
z radością pogrążyła się w wodzie.
Obnażyłem się na ostatku i ja i, złożywszy ubranie na brzegu, wskoczyłem do
wody i dałem nura, gdyż pływać umiałem doskonale.
Podczas gdym się kąpał, Diabeł Morski wypłynął nagle na brzeg i poskoczył na
brzuchu wprost do mego ubrania. Domyśliłem się, iż chce znów włożyć mi do kiesze-
ni ów list przeklęty, który mi tylu klęsk i nieszczęść przyczynił. Odpłynąłem jednak
⁴² dy (daw.) — gdzie.
⁴³zgadn — dziś popr.: zgadł a. odgadnął.
Przygody Sindbada żeglarza
zbyt daleko od brzegu i nie mogłem już mu wówczas przeszkodzić. W pierwszej
chwili miałem zamiar okrzykiem zwołać na pomoc całą załogę, lecz w porę powścią-
gnąłem się od owego okrzyku. Znajomość moja z Diabłem Morskim mogła, jak
zazwyczaj, zbudzić rozmaite podejrzenia i całą załogę przeciwko mnie usposobić. Al-
bo odwrócono by się ode mnie, albo — co gorzej — poniechano by mnie na brzegu.
Musiałem więc, milcząc, patrzeć na to, jak Diabeł Morski pilnie i starannie wsuwa
do mojej kieszeni znany mi dobrze list, a potem bezkarnie wraca do morza, aby się
w nim pogrążyć.
Tymczasem kapitan dał znak, iż kąpiel skończona. Wdzieliśmy na się swe ubrania
i co prędzej wróciliśmy na pokład.
Nie miałem czasu, ani sposobności pozbycia się diabelskiego listu, gdyż marynarze
towarzyszyli mi nieustannie, a jeden z nich ujął mnie nawet przyjaźnie pod ramię
i wesoło wrócił ze mną na pokład.
Wiedziałem, że obecność w kieszeni przeklętego listu wróży mi klęski i nieszczę-
ścia. Cóż jednak miałem począć? Okręt płynął z szybkością błyskawiczną. Nadaremnie
starałem się osamotnić. Marynarze poczuli dla mnie szczerą przyjaźń i nie opuszczali
mnie nawet na chwilę. Uciekłem się tedy do wybiegu — zaproponowałem mary-
narzom strzelanie z łuku — dla rozrywki. Zaczęliśmy strzelać kolejno, aby zbadać
kto najlepiej i najdalej strzela. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekłem z udanym i dość
zresztą niedołężnym uśmiechem:
— Strzelam zazwyczaj tak daleko, że dla poznaki mojej strzały wolę przypiąć do
brzechwy⁴⁴ kawał papieru.
Drżącą ręką wyjąłem z kieszeni list diabelski, przytwierdziłem go mocno do brze-
chwy i, z całych sił napiąwszy cięciwę, wypuściłem lotną strzałę w powietrze. Wy-
strzeliłem jednak tak nieoględnie, że strzała zamiast przed się, wzbiła się wzwyż nad
okrętem i, dosięgnąwszy pewnej wyżyny, zaczęła z szybkością spadać z powrotem.
Byłem zrozpaczony! Oczy wszystkich podniosły się wzwyż — za strzałą. Cała załoga
z ciekawością śledziła ruchy strzały.
— Spadnie z powrotem na pokład, czy nie spadnie? — mówił jeden z marynarzy,
wytrzeszczając ciekawie oczy.
— Chyba nie spadnie — zauważył drugi.
— Pewnikiem spadnie — twierdził, ku mojej rozpaczy, trzeci.
— Już spada! — zawołał czwarty.
— Spada wprost na pokład! — pochwycił piąty.
— Spada, spada! — krzyknęła radośnie cała załoga.
I strzała spadła. Spadła wprost na pokład wraz z listem diabelskim, który tak
mocno i tak starannie przytwierdziłem do brzechwy. Tysiące rąk wyciągnęło się ku
strzale. Struchlałem. Czułem, że za chwilę zemdleję. Zrobiłem wysiłek, aby nie utra-
cić zmysłów. Strzała przechodziła z rąk do rąk. Przyglądano się jej uważnie i ciekawie.
Wreszcie pochwycił ją jeden ze starych i wytrawnych marynarzy. Rzucił jeno okiem
na list diabelski i, widocznie zrodziło się w nim jakoweś podejrzenie, gdyż przymru-
żył oczy, skrzywił się, odczepił list od brzechwy i zaczął go najpierw pilnie oglądać,
a potem z wolna odczytywać. Byłem zgubiony.
— Toś jeno dla poznaki strzałę swoją w tę szatę diabelską wystroił? — spytał
mnie wreszcie z szyderczym uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę.
Milczałem.
— Takiego starego jak ja wróbla nie weźmiesz na plewy! — mruczał znowu
marynarz. — Znam ja charakter pisma diabelskiego z opowiadań mego dziada. Słu-
chajcie, panowie załoga, sam to Diabeł Morski własnoręcznie ten list, do brzechwy
⁴⁴brze
a — środkowa, drewniana część tradycyjnej strzały; promień strzały.
Przygody Sindbada żeglarza
przytwierdzony, pisał i własnoręcznie go adresował na imię tego podróżnika, który
jest takim znakomitym strzelcem, że sama strzała powraca do niego, jak pies wierny
do swego pana!
Zgiełk i ruch uczynił się na pokładzie. Jedni szemrali — inni mruczeli złowrogo
pod wąsem — inni jeszcze — wygrażali mi pięściami. Kapitan spojrzał na mnie
surowo i rzekł głosem poważnym, a zgoła nieprzychylnym:
— Nie wiemy, jakie węzły pokrewieństwa czy też powinowactwa łączą ciebie
z Diabłem Morskim, podejrzany cudzoziemcze. To jedno wiemy, iż obecność na
okręcie listu Diabła Morskiego wróży nam klęskę. Musimy więc w ten lub w inny
sposób pozbyć się i ciebie, i owego listu. List rozkazujemy ci natychmiast wrzucić
do morza. Ciebie zaś wysadzimy na pierwszym lądzie, zanim to jednak nastąpi od-
mawiamy ci wszelkich pokarmów, ponieważ według naszych obyczajów nie wolno
nam bezkarnie dzielić się swym pożywieniem z diabłami lub z ich najdalszymi nawet
krewniakami.
Milcząc, wrzuciłem list Diabła Morskiego do odmętu fal. List skurczył się, roz-
wiał się w pianę i zniknął. Wiedziałem z góry, że wszelkie moje tłumaczenia trafią
na ogólną niewiarę. Wolałem więc milczeć. Usunąłem się na przeciwległy kraniec
pokładu i — osamotniony — wyczekiwałem mężnie dalszych wypadków.
Tymczasem niebo zachmurzyło się nagle i szalony wicher zaczął hulać po morzu.
Oczy moje nigdy nie widziały takiej burzy. Zdaje mi się, iż była to burza zaklęta
— zrodzona pod piekielnym wpływem diabelskiego listu. Wicher złamał nam żagle
i ster. Okręt bezsilny i bezradny płynął tam, gdzie go gnała nieprzewidziana wola
opętanej wichury.
Kapitan — zachowując zimną krew — stał na przedzie okrętu i poglądał przez
lunetę w dal, która się zasnuwała coraz czarniejszymi chmurami. Nagle luneta zadrżała
mu w ręku, a twarz jego powlekła się śmiertelną bladością.
— Baczność! — zawołał głosem, pełnym rozpaczy. — Widzę z dala czarną plamę,
która jest na pewno — Górą Magnetyczną!
Ta sama śmiertelna bladość powlekła natychmiast oblicza wszystkich maryna-
rzy. Nie rozumiałem na razie, ale przekonałem się wkrótce, czym grozi okrętowi
najmniejsze zbliżenie się do Góry Magnetycznej. Góra owa ma szatańską własność
przyciągania wszelkich przedmiotów metalowych. Nie tylko kotwica, kuy żelazne,
noże, łyżki i inne sprzęty, ale nawet gwoździe, którymi zbite są deski okrętowe, wy-
skakują same ze swych miejsc i odlatują ku owej Górze, aby zwiększyć jeszcze jej obję-
tość. Nadaremnie marynarze starali się skierować okręt w stronę przeciwną. Wicher
gnał go wprost ku Górze Magnetycznej. Po chwili dziwaczne i straszliwe działanie
na odległość owej Góry dało się odczuć na okręcie. Luneta wyrwała się z rąk ka-
pitana i w ciągu jednej chwili, znikła mu sprzed oczu. Natychmiast i ja, i wszyscy
marynarze, i sam kapitan — uczuliśmy szybkie i nerwowe odrywanie się guzików
od naszej odzieży. Całe powietrze napełniło się tysiącem metalowych guzików, któ-
re, jak chmara drobnych owadów, pounęły ku Górze Magnetycznej. Pozostaliśmy
bez guzików. Ubranie dolne opadło z nas nagle, obnażając nogi, dygocące od stra-
chu. Wszakże nogi kapitana tkwiły mocno i mężnie na przodzie okrętu. Lecz oto —
niestety — gwoździe z desek okrętowych zaczęły wyskakiwać ze rdzawym hałasem
i odlatywały niezwłocznie ku straszliwej Górze, której wierzchołek już wyraźnie uka-
zał się naszym oczom. Okręt, pozbawiony gwoździ, zaczął się z wolna rozpadać. Woda
przeniknęła do jego wnętrza. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Góry Magnetycznej.
Rondle, noże, widelce i łyżki z kuchni okrętowej, dzwoniąc i pobrzękując, uniosły się
w powietrze i z kotwicą na czele pounęły ku Górze Magnetycznej. Dziwno mi było
i nieswojo, gdy patrzyłem na owe zgoła niezgodne z codziennym ładem — odloty
Przygody Sindbada żeglarza
rozmaitego żelastwa, które ptasim obyczajem unosiło się w powietrze. Jeszcze dziw-
niej i jeszcze bardziej nieswojo czułem się wówczas, gdy w chwili uciszenia wichrów
i nagłej pogody, stwierdziłem, iż ostatnia obręcz żelazna, która jako tako trzymała
w zespole nasz okręt, zerwała się zeń ku górze, pozwalając mu rozsypać się na drobne
części. Zanim to się jednak stało i zanim okręt z całą załogą poszedł na dno, zdąży-
łem jeszcze spostrzec, iż kocioł, w którym zazwyczaj zupy warzono, wtoczył się sam
na schody i podskakując biegł po schodach na pokład. Miałem tyle przytomności
umysłu, że do tego kotła wskoczyłem. Kocioł natychmiast wraz ze mną wzbił się
w powietrze i pounął ku Górze Magnetycznej. Po drodze spotkałem w powietrzu
tu i owdzie całe roje spóźnionych rondli, widelców i dukatów. Wszystko to leciało
na oślep i na wyścigi ku Górze Magnetycznej. Siedząc wygodnie we wnętrzu kotła,
wychyliłem nieco głowę i spojrzałem w stronę naszego okrętu. Atoli nie było po nim
ani znaku. Zatonął wraz z całą załogą. Jeno od czasu do czasu wyuwał jeszcze z wo-
dy zgoła spóźniony scyzoryk, guzik lub dukat z kieszeni zapewne samego kapitana,
który w tej chwili leżał martwy na dnie morskim. Wreszcie — na ostatku — wyu-
nęły z morza ogromne okulary, które widziałem na nosie kucharza okrętowego. Po
czym wszystko ucichło. O ile mogę ufać memu poczuciu czasu, wędrowałem w po-
wietrzu we wspomnianym kotle najwyżej kwadrans. Po kwadransie kocioł stanął na
samym wierzchole Góry Magnetycznej. Wyskoczyłem wówczas z kotła i rozejrzałem
się dokoła.
Pode mną — piętrzyła się czarna jak heban Góra Magnetyczna, najeżona gwoź-
dziami, nożami, widelcami, siekierami, mieczami, dukatami, talarami, guzikami, ko-
twicami i tysiącem innych przedmiotów oraz klejnotów złotych i srebrnych. Różno-
rodność i zbyteczność owych najeżonych po zboczach Góry przedmiotów narzucały
nieodparcie myśl o jakimś bezładnym wnętrzu śpichrza, którego właścicielem jest
lub był wariat. Wyobrażam sobie, ilu nieszczęść przyczyną była ta Góra, najniepo-
trzebniej w świecie gromadząca na swej powierzchni tyle żelastwa! Zdawało mi się,
iż tkwię na czubie jakiegoś śmietnika i nie mogłem zrozumieć, czemu taki śmietnik
tai w sobie tak nieodpartą potęgę! Powoli uniosłem oczy wzwyż i ze zdziwieniem uj-
Rycerz
rzałem przed sobą na samym wierzchole Góry pomnik, olbrzymi spiżowy⁴⁵ pomnik
jakiegoś rycerza. Siedział na spiżowym rumaku, dumnie wznosząc czoło i dumnie
krzyżując obydwie dłonie na piersi. Zbliżyłem się, aby odczytać napis na pomniku.
Napis głosił, co następuje:
— Nazywam się Ktokolwiek, żyłem jakkolwiek, po śmierci przebywam — gdzie-
kolwiek. Przygodny zwiedzaczu Góry Magnetycznej, jeżeli chcesz mnie na nowo do
życia powołać, wymów wobec mnie słowo: Geniusz, a natychmiast obudzę się na
dźwięk mego imienia, lecz strzeż się w rozmowie ze mną użyć słowa: Osioł, gdyż
natychmiast obrócę się w spiż, którym jestem obecnie.
Odczytawszy ów napis, namyśliłem się i po długim namyśle wyrzekłem dość
głośno:
— Geniusz.
Rycerz niezwłocznie otworzył oczy, przetarł je i szepnął:
— Czy mnie kto wołał?
— Nie tyle wołałem, ile wykonałem poradę, zawartą w twym napisie — odrze-
kłem, przyglądając mu się uważnie.
— Owom tedy⁴⁶ jest — mówił dalej rycerz. — Czuję, jak życie na nowo wypełnia
moją istotę i krew poczyna krążyć w mych żyłach.
⁴⁵ iż — stop miedzi, cyny, cynku i ołowiu, służący jako materiał do budowy pomników, broni lub
dzwonów. Symbol trwałości.
⁴⁶ edy (daw.) — zatem.
Przygody Sindbada żeglarza
— Przyjemne to zapewne uczucia i nie każdemu dostępne — przerwałem, przy-
glądając mu się coraz uważniej. — Powiedz mi jednak, kim właściwie jesteś, i za co
wystawiono ci taki spiżowy pomnik na wierzchole tej Góry?
— Kim jestem? — powtórzył rycerz. — I trudno, i łatwo odpowiedzieć na to
Kondycja ludzka, Obraz
świata, Rycerz
pytanie. Jestem człowiekiem, który byłby zupełnym zerem, gdyby go nie obdarzono
pomnikiem. Dla tej właśnie, a nie innej przyczyny zbudowano mi pomnik. Uwiecz-
niony w spiżu stoję tu — na wierzchole Góry, ponieważ stać mnie na to, abym stał.
Jestem jednym z tych, którzy są do wszystkich podobni, i wyróżniam się jedynie
pomnikiem. Za życia słynąłem z pomnikowej głupoty, słuszna wtedy, iż po śmierci
mam — pomnik. Kochałem życie w jego przejawach codziennych i nienawidziłem
go w jego wzlotach ku wyżynom. Słuszna wtedy, iż po śmierci postawiono mnie
na wyżynie, aby mi wynagrodzić nieustanne za życia przebywanie na nizinach. Zbu-
dowałem świątynię bożkowi codzienności i ściągałem do niej wiernych, obiecując
im dnie powszednie i noce bez widzeń sennych. Po śmierci ściągam do siebie też
wszystko, cokolwiek dzięki Górze Magnetycznej ściągać mogę, a więc — widelce,
noże, dukaty, gwoździe, guziki — nie gardzę niczym, bo mnie raduje sama możność
ściągania czegokolwiek. W tym tkwi prawdziwe życie, mieści ono w sobie widelec
obok dukata, kocioł obok guzika, słowem wszystko, co jest rzeczywistością. Z bliska
owa rzeczywistość wygląda jak śmietnik, lecz z daleka za to nabiera zgrozy i wyglą-
da, jak zatopiony okręt pełen tysiąca cierpień ludzkich. Czyż zatem niewart jestem
pomnika? Pozwól mi jednak zejść z mego piedestału, bo już od dawna stopami nie
dotykałem ziemi. Stęskniłem się do niej. Chętnie porozmawiam z tobą — o ile ze-
chcesz od czasu do czasu — czy to na stronie, czy też od niechcenia — wymawiać
słowo: Geniusz.
— Osioł! — zawołałem dość gwałtownie.
Twarz rycerza zbladła. Spojrzał na mnie wylękłym wzrokiem i zamienił się znowu
w spiż. Siedział po dawnemu na spiżowym koniu, dumnie wznosząc czoło i dumnie
krzyżując na piersi obydwie dłonie. Pośpiesznie zszedłem z wierzchoła Góry ku jej
podnóżu.
Góra znajdowała się na środku niewielkiej wyspy, pokrytej jeno pokrzywą. Zbli-
żyłem się do brzegu, aby zobaczyć, czy na morzu nie widać jakiegoś czółna lub barki,
lecz wokół była pustka.
Nagle ujrzałem nad sobą — w powietrzu — przelatującego potwora. Zgadłem, że
był to czarownik, tym bardziej, że w objęciach unosił jakąś cudowną królewnę, która
do piersi tuliła białego kota. Gdy właśnie nad moją głową przelatywali, królewna
nieznacznie i niepostrzeżenie rzuciła mi wprost do rąk liścik w różowej kopercie.
Chwyciłem ów liścik i, przekonawszy się, iż czarownik wraz z królewną znikł już
na widnokręgu, otworzyłem kopertę i przeczytałem liścik, z którego się wywiewała
woń róż, lilii, konwalii i lewkonii⁴⁷. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem
następujące wyrazy:
Kochany Sindbadzie!
Dzięki sztuce czarnoksięskiej, której jestem świadoma, wiedziałam
wczoraj jeszcze, iż dziś o tej właśnie godzinie będziesz wystawał na brzegu
wyspy, kędy się znajduje Góra Magnetyczna. Od dawna już pragnęłam
spotkać się z tobą, gdyż tobie przeznaczyłam tysiąc pierwszych uderzeń
mego serca. Dziś w nocy, gdy księżyc zaświta na niebiosach, stań na
brzegu wyspy i zawołaj przed siebie — w nieskończoność — donikąd
⁴⁷le
onia — roślina ozdobna z rodziny kapustowatych, o kwiatach w kolorze białym lub różnych
odcieniach różu i fioletu, wydzielających silny, odurzający zapach; jej odmianą jest maciejka ogrodowa.
Przygody Sindbada żeglarza
i do nikogo: Bywajcie, bywajcie! A natychmiast stanie się to, co stać się
powinno. Zapamiętaj te wyrazy: Bywajcie, bywajcie! oraz nie opóźniaj
się z wołaniem, bo czas nagli.
Twoja płomienna Sermina.
Byłem oczarowany i upojony treścią listu. Diabeł Morski nie okłamał mnie we
śnie. Płomienna Sermina nie tylko istniała naprawdę, lecz wyczekiwała mego przy-
jazdu i przeznaczyła mi już zawczasu tysiąc pierwszych uderzeń swego serca.
Skoro tylko księżyc rozwidnił nocne niebiosy, stanąłem na brzegu wyspy i starając
się skierować głos przed siebie — w nieskończoność, zawołałem donikąd i do nikogo:
— Bywajcie, bywajcie!
Natychmiast pod wpływem tych magicznych słów całe powietrze napełniło się
srebrnymi, skrzydlatymi istotami, które poczęły krążyć wokół mnie w blasku księży-
cowym. Krążąc, zbliżały się do mnie coraz bardziej tak, że wkrótce mogłem dokład-
nie rozróżnić ich twarze. Zdziwiony byłem rozmaitością tych skrzydlatych postaci,
charakterystycznym wyrazem ich twarzy oraz ich ubiorami. Każda z nich trzymała
w ręku lub pod pachą jakiś tobołek lub zawiniątko. Przyjrzawszy się uważniej, do-
myśliłem się, iż jest to skrzydlaty rój srebrnych krawczyków, srebrnych szewczyków
i wielu innych srebrnych wyrobników przeróżnych przedmiotów zbytku i przepychu.
Każdy z nich, krążąc wokół mnie w blasku księżycowym, rozwijał swój srebrny to-
bołek lub zawiniątko i, ukazując przedziwne wyroby swego kunsztu, zalecał mi swój
towar.
Zrozumiałem, iż zgodnie z pragnieniem płomiennej Serminy, powinienem przy-
wdziać strój odpowiedni, aby w tym stroju ukazać się jej oczom. Wybrałem tedy na
chybił-trafił niezbędne przedmioty i natychmiast skrzydlaty krawczyk ubrał mnie
w strój królewski, skrzydlaty szewczyk wzuł mi na nogi złociste buty, skrzydlaty pie-
lęgniarz wąsów podkręcił mi wąsy tak, iż sterczały równo i chwacko jak u chrabąszcza,
skrzydlaty pielęgniarz brody rozczesał mi brodę, a potem jakiś skrzydlaty właściciel
wonności skropił mnie i namaścił wonnościami. Tkwiąc na brzegu wyspy, świetnia-
łem, złociłem się i pachniałem w nieskończoność, która jarzyła się w mych oczach
rozwiewnym światłem księżyca.
— Czyś zadowolony ze swego stroju, ze swoich butów i z wonności? — zawołał
rój skrzydlatych istot.
— Jestem najzupełniej zadowolony — odrzekłem, głaskając dłonią swe jedwabne
ubranie. — Chciałbym teraz znaleźć się tam, gdzie przebywa płomienna Sermina.
Nie wiem jednak, jak to uczynić? Po pierwsze nie znam miejsca jej pobytu, po wtóre
zaś — nie mam ani ludzi, ani konia, ani żadnego w ogóle sposobu wydostania się
z tej wyspy.
Zaledwom domówił tych słów, zjawił się przede mną rydwan ognisty, zaprzę-
żony w cztery ogniste rumaki. Wsiadłem do rydwanu i po chwili rumaki ogniste
uniosły mnie w powietrze. Słyszałem jedynie szum ognistych kół i parskanie ogni-
stych rumaków, którym ze ślepi i z nozdrzy sypały się nieustanne skry. Zdawało mi
się, że ogarnął mnie jakiś pożar zaklęty, w którym za chwilę spłonę na popiół. Nie
spłonąłem wszakże. Przeciwnie — ogień, z którego utkany był rydwan oraz czwórka
rumaków, — wywiewał z siebie łagodną a pełną różanej woni ochłodę.
Ogniste rumaki zatrzymały się nagle w jakimś pustym i samotnym ustroniu.
Wyskoczyłem z rydwanu i, zaledwo stopą dotknąłem ziemi, wszystko nagle znikło
sprzed mych oczu — i rydwan, i rumaki. Rozejrzałem się dokoła, ale nie zauważy-
łem nigdzie nawet śladów owego pałacu, którego się spodziewałem, byłem bowiem
pewien, że rumaki ogniste staną wraz ze mną przed pałacem Serminy.
Przygody Sindbada żeglarza
Nie wiedziałem, dokąd mam się teraz udać. Postanowiłem tedy czekać na dalsze
wskazówki zaklęte.
Czekałem godzinę całą, ale nadaremnie.
Wtem posłyszałem głos, jakoby spod ziemi wybiegły.
Idź za mną, Sindbadzie! — To ja — płomienna Sermina. Mieszkam tu w podzie-
miach. Idź w ślad — za mym głosem, a zaprowadzę ciebie do wyjścia. Będę śpiewała
piosenkę, abyś głos mój mógł słyszeć nieustannie.
— Śpiewaj — rzekłem — głos twój czaruje mnie i upaja. Pójdę chętnie za twym
głosem.
W tej chwili rozległ się podziemny śpiew Serminy. Śpiewała dziwną a cudowną
śpiewkę podziemną, której słowa zachowałem w pamięci:
W podziemiach śnię i marzę,
W ustach mam roje słów.
Sen
Podziemne korytarze
Pełne są moich snów.
Dość mi rozkazać snowi:
Śnij mi się tak a tak!
A sen się już różowi,
Podając złoty znak.
Jam tu — z mym snem i losem,
Najpłomieńjsza z dziew!
Idź w ślad za moim głosem,
Dla ciebie nucę śpiew!
Tak śpiewała Sermina. Nie widząc jej postaci, słyszałem jeno głos cudowny i sze-
dłem w ślad za owym głosem. Szedłem po powierzchni ziemi, podczas gdy ona szła
pod jej powierzchnią. Pilnie nasłuchiwałem śpiewu, aby się nie rozminąć przypad-
kiem z moją podziemną przewodniczką. Śpiew nagle umilkł. Zatrzymałem się na-
tychmiast w miejscu, gdzie nastało milczenie. Domyśliłem się, iż w tym właśnie
miejscu znajduje się wejście do podziemi.
— Czy widzisz krzew różany u swoich stóp? — zapytała mnie z podziemi Ser-
mina.
— Widzę — odrzekłem.
— Wyrwij z korzeniem ów krzew różany, a zobaczysz pod nim drzwi żelazne.
Wówczas zerwij jedną różę i ową różą prowadź po drzwiach tak, jakbyś pisał — litera
po literze — moje imię, a drzwi niezwłocznie się rozewrą. Ujrzysz pod nimi schody
marmurowe i po tych schodach zejdziesz do podziemi, gdzie czekam na ciebie, bo
już od dawna przeznaczyłam ci tysiąc pierwszych uderzeń mego serca.
Wyrwałem z korzeniem krzew różany i znalazłem na jego miejscu drzwi żelazne.
Zerwałem jedną z róż i zacząłem nią prowadzić po drzwiach tak, jakbym pisał —
litera po literze — imię Serminy.
Gdy zakreśliłem literę S — drzwi poruszyły się niespokojnie. Gdy zakreśliłem
literę e, ukazała się na drzwiach klamka złota. Gdy zakreśliłem literę r — zjawiła się
dziurka od klucza. Gdy zakreśliłem literę m — klucz złoty wyniknął z ziemi i jął
pełznąć ku dziurce. Gdym zakreślił literę i — klucz sam wszedł do dziurki. Gdym
zakreślił literę n — klucz przekręcił się w dziurce trzy razy. Gdy zakreśliłem literę
a — drzwi skrzypnęły i rozwarły się przede mną na oścież.
Pode drzwiami ujrzałem schody marmurowe. Zszedłem po nich w dół i znalazłem
się nagle w pośrodku olbrzymiej komnaty pałacowej, gdzie czekała na mnie Sermina.
Przygody Sindbada żeglarza
— Co mam czynić dalej? — spytałem płomiennej królewny.
— Musisz najpierw wysłuchać mojej krótkiej opowieści, która ci wytłumaczy
wiele tajemniczych rzeczy. Jestem córką króla tej wyspy, na której znajduje się Gó-
ra Magnetyczna. Mała to wysepka, ale dziesięć lat temu istniało na niej cudowne
i bogate miasto. Ludność tego miasta składała się z samych poetów, prócz jednego
tylko człowieka, który się nazywał Ktokolwiek i który poetą nie był. Ów Ktokolwiek
dzięki swemu sprytowi i pomimo wrodzonej głupoty zawładnął wkrótce całym mia-
stem. Wszyscy bowiem uwierzyli w jego wyższość i uważali go za geniusza. Sam król
powierzył mu rządy miasta. Ktokolwiek zaczął rządzić. Pod wpływem jego rządów
kwiaty, drzewa, pałace i cała ludność — słowem wszystko tak doszczętnie zszarza-
ło, iż szarość owa przyprawiła o melancholię i króla, i jego poddanych. Poeci zaczęli
z wolna wymierać i po pewnym czasie wymarli wszyscy co do jednego, zbudowaw-
szy uprzednio pomnik owemu Komukolwiek. Umarł wreszcie król. Zostałam tylko
ja i Ktokolwiek oraz jego pomnik. Ktokolwiek chciał mnie pojąć za żonę. Wola-
łam jednak umrzeć, niż zostać jego żoną. Ponieważ znałam sztukę czarnoksięską,
przeto rzuciłam na niego czary śmierci. Ktokolwiek umarł. Byłam sama jedna na
wyspie. Pewnego dnia ujrzał mnie przelatujący przypadkowo nad naszym miastem
czarodziej Murumadarkos. Upodobał mnie sobie, porwał mnie w objęcia i uniósł do
tego właśnie podziemia. Pod wpływem jego czarów, muszę przebywać w tym podzie-
miu wraz z moim ulubionym białym kotem, któremu przeznaczyłam pięćset uderzeń
mego serca. Murumadarkos odwiedza mnie tylko co trzy lata i wówczas bierze mnie
Lustro
zazwyczaj ze sobą na spacer — po powietrzu, gdyż przepadam za takimi napowietrz-
nymi spacerami. Wczoraj właśnie był dzień jego odwiedzin. Odbyłam już z nim ów
spacer napowietrzny, podczas którego ujrzałam ciebie na brzegu wyspy. Znów mam
trzy lata zupełnego spokoju. Nie mogę powiedzieć, abym nie lubiła Murumadarko-
sa. Przeznaczyłam dlań trzy uderzenia mego serca. Jest on wszakże zawzięty, potężny
i straszny. Zabiłby każdego, kogokolwiek zastałby w podziemiach. Nikomu bowiem
nie wolno zwiedzać tych podziemi. Możesz tu jednak z całym spokojem na trzy la-
ta zamieszkać. Strzeż się jeno tego lustra, które stoi w kącie pokoju, naprzeciwko
mego łoża, oraz tego łuku, który wisi w przeciwległym kącie pokoju. Gdybyś strzałą
z owego łuku wypuszczoną ugodził w owo lustro — Murumadarkos natychmiast
zjawiłby się w podziemiach. Ów łuk i lustro zostawił umyślnie w mym pokoju, abym
go mogła przywołać w razie jakiejś nagłej potrzeby lub katastro.
— Wiem teraz, czego mam się strzec, więc bądź o mnie spokojna. Jestem dość
rozsądny, aby nie rozbić owego lustra strzałą, wyrzuconą z owego łuku. Ani mi w gło-
wie tego rodzaju zabawa!
Sermina wzięła mnie za rękę i oprowadziła po podziemiach. Było tam mnóstwo
cudownych komnat oraz ogrodów, gdzie rosły podziemne drzewa, kwitły podziemne
kwiaty i śpiewały podziemne ptaki.
Zamieszkałem razem z Serminą w podziemnym pałacu, gdzie było mi daleko
przyjemniej i weselej, niż w domu rodzinnym obok wuja Tarabuka. Ponieważ wuj
Tarabuk był poetą, więc Sermina ciekawa była moich o nim opowiadań. Dnie scho-
dziły nam na rozmowach oraz czytaniu ksiąg czarnoksięskich.
Tak minęło dni pięć, a minęłoby i więcej, gdyby nie przygoda nieszczęsna, która
pozbawiła mnie na wieki płomiennej Serminy.
Pewnego wieczoru wszedłem do pokoju Serminy. Sermina spała. Usiadłem więc
pod ścianą, aby jej nie budzić, i z zachwytem patrzyłem na śpiącą. Nagle ujrzałem
olbrzymiego szczura, który wysunął się spod łóżka i w okamgnieniu wskoczył na
łóżko, na którym leżała Sermina. Ponieważ siedziałem pod ścianą, na której wisiał
łuk, porwałem więc łuk do ręki, chcąc ukarać śmiałka. Wymierzyłem w samo ślepie
Przygody Sindbada żeglarza
szczura. Wypuściłem strzałę, spodziewając się, iż szczura na wylot przeszyję. Lecz
ku mojemu zdziwieniu-posłyszałem brzęk tłuczącego się lustra. Sermina zbudziła się,
spojrzała na lustro i załamała dłonie. Szczur uciekł, a ja stałem zrozpaczony, z łukiem
w ręku. Niestety! Lustro było tak doskonałe, że odbicie Serminy i szczura wziąłem
za rzeczywistość. Zamiast przeszyć strzałą rzeczywistego szczura, przeszyłem lustro
w tym miejscu, gdzie szczur się odbijał.
— Co uczyniłeś? — zawołała Sermina — Murumadarkos natychmiast zjawi się
w podziemiach! Jesteśmy zgubieni, chyba — że uratuje nas moja sztuka czarnoksię-
ska.
Nagłe uderzenie pioruna oznajmiło nam, iż Murumadarkos przybywa. I rzeczy-
wiście — tuż obok rozbitego lustra zjawiła się jego postać straszliwa i potężna. Zdą-
żyłem ukryć się za kotarą drzwi. Nasłuchiwałem uważnie rozmowy Murumadarkosa
z Sermina, aby w razie potrzeby przyjść z pomocą.
Sermina w pierwszej chwili tak się zmieszała, że odpowiedzi jej były nierozsądne.
— Czegoś chciała ode mnie? — spytał Murumadarkos.
— Chciałam się dowiedzieć, która godzina? — odrzekła, rumieniąc się, Sermina.
— Jak to? W tak błahym celu wezwałaś mnie z tak daleka? Byłem przed chwilą
na końcu świata, zajęty polowaniem na lwy i tygrysy.
— Jest to błahy cel dla ciebie, lecz nie dla mnie — tłumaczyła się Sermina. —
Zegarek mój idzie tak źle, że nigdy nie wiem, o której mam wstać, a o której do
snu się ułożyć. Dzień — dwa — a nawet tydzień — a nawet miesiąc można żyć bez
zegarka, ale trzy lata — to trochę za długo.
Murumadarkos spojrzał na zegar, wiszący na ścianie, zmarszczył brwi i rzekł:
— Zegar twój idzie aż nadto dobrze. Zapewne jakiś inny zamiar lub przypadek
zmusił cię do rozbicia lustra.
Sermina zarumieniła się znowu i rzekła z pośpiechem:
— Właściwie było tak: zaczęłam się nudzić sama w podziemiach i pomyślałam,
że aż trzy lata muszę czekać na twoje odwiedziny. Zrobiło mi się tak nudno, ale to tak
nudno, że postanowiłam dla rozrywki zatańczyć przed lustrem jakiś taniec solowy,
aby się przyglądać swemu rozpląsanemu w lustrze odbiciu. Zaczęłam tańczyć. Tań-
czyłam tak zapalczywie, ale to tak zapalczywie, że nieostrożnie podniosłam w zapale
tanecznym nogę tak wysoko, ale to tak wysoko, że rozbiłam lustro.
Murumadarkos jeszcze mocniej brwi zmarszczył i mruknął pod wąsem:
— Przecież widzę, że lustro przeszyte jest na wylot strzałą z mego łuku.
Sermina zarumieniła się po uszy i zawołała:
— Zapomniałam ci powiedzieć, że tańczyłam mój ulubiony taniec z łukiem. Tań-
cząc, napięłam cięciwę tak mocno, ale to tak mocno, że strzała nieostrożnie wysunęła
mi się z dłoni i przeszyła na wskroś lustro w tej samej właśnie chwili, kiedy, jak ci to
już wyznałam, podniosłam zbyt wysoko nogę.
Tupnął nogą o ziemię Murumadarkos.
— Nie jestem głupcem, ani osłem, ażebym zaufał tak jawnie kłamliwym sło-
wom! Mogłabyś przynajmniej jakieś zręczniejsze kłamstwo obmyśleć! Spójrz mi pro-
sto w oczy i mów, co się stało.
Sermina spojrzała mu prosto w oczy.
— Patrz prosto! — powtórzył groźnie Murumadarkos.
— Czyż nie patrzę dość prosto?
— Właściwie patrzysz dość prosto i to mnie właśnie zupełnie zbija z pantałyku⁴⁸.
Podejrzewam teraz ciebie o to, że chcesz mnie zbić z pantałyku.
⁴⁸zbi z an a y
— zbić z tropu.
Przygody Sindbada żeglarza
— Przecież sam kazałeś mi patrzeć prosto w oczy.
— Kazałem ci patrzeć prosto w oczy, ale nie kazałem ci zbijać mnie z pantałyku.
— Więc cóż mam teraz uczynić, aby cię nie zbijać z pantałyku?
— Powinnaś spuścić oczy i wyznać, że po tym, co się stało, nie możesz mi patrzeć
prosto w oczy.
— Po cóż mam spuszczać oczy, jeżeli nic się nie stało i jeżeli mogę z zupełnym
spokojem patrzeć ci prosto w oczy.
Murumadarkos poczerwieniał ze złości i począł nozdrzami węszyć wnętrze po-
koju. Zapewne coś zwęszył, bo nagle chwycił łuk, przyłożył do cięciwy strzałę, napiął
cięciwę i wymierzywszy wprost w kotarę, za którą byłem ukryty, rzekł z uśmiechem
szyderczym do Serminy:
— Przeszyłaś strzałą moje lustro, wtedy pozwól, że tą samą strzałą przeszyję twoją
kotarę.
— Nie rób tego! — zawołała Sermina. — Ta kotara jest pamiątką po mojej matce.
— Mylisz się — tę kotarę dałem ci sam w podarku ślubnym, a kupiłem ją oso-
biście od kupca perskiego.
— Pamiętam to dobrze! — zawołała Sermina. — Pamiętam, że ta kotara jest
twoim podarkiem ślubnym, ale jednocześnie jest ona tak dziwnie podobna do ulu-
bionej kotary mojej matki, że uważam ją niemal za pamiątkę po mojej matce.
— Pomimo to — odpowiedział Murumadarkos — będę oto liczył do trzech. Za
trzecim razem strzała przeszyje ową pamiątkę po twojej matce.
Ukryty za kotarą poczułem się nagle nieswojo.
— Raz! — rzekł Murumadarkos.
— Błagam cię, nie strzelaj! — zawołała Sermina.
— Dwa! — rzekł nieubłagany Murumadarkos.
Chcąc w czas uprzedzić okrutne trzy, które by niechybnie pociągnęło za sobą cios
dla mnie śmiertelny, wysunąłem się mimo woli spoza kotary.
— A kto to? — zawołał Murumadarkos, przysiadając do ziemi ze zbytniego za-
pewne zdumienia.
— Precz stąd, podły czarnoksiężniku! — zawołałem odważnie — kocham Ser-
minę i nie pozwolę nadal więzić jej w tych podziemiach. Albo zabiję ciebie, albo sam
zostanę zabity.
— To ostatnie jest o wiele prawdopodobniejsze — odpowiedział czarownik i prze-
dzierzgnął się nagle w olbrzymiego psa.
Pies rozwarł paszczę i chciał się już rzucić na mnie, gdy Sermina przedzierzgnęła
się w wilka. Wilk rzucił się na psa i rozpoczęła się wściekła walka. Podczas tej walki
Walka, Ogień
pies nagle przeobraził się w tygrysa. Wówczas wilk przemienił się we lwa. Tygrys
stał się nagle — żółtym z zazdrości i złości płomieniem. Z niepokojem spojrzałem
na lwa, czekając, w co się teraz odmieni. Lew po krótkim namyśle rozwichrzył się
w cudowny, purpurowy płomień. Przypomniałem sobie wówczas, iż Sermina słynęła
jako płomienna. Dwa te płomienie — żółty i purpurowy — wichrząc się i powiewając
jęzorami, splotły się i zgmatwały wzajem ze sobą. Długo trwała walka płomieni. To
żółty, to purpurowy unosił się wzwyż, panując nad przeciwnikiem. Mocowały się
ze sobą — wijąc się kłębami po ziemi, polatując ku sklepieniu, prześlizgując się po
ścianach, paląc po drodze kotary i makaty. Wreszcie znieruchomiały obydwa i zwarły
się w jeden ognisty, żółto-purpurowy zamęt. Znać było iż tężą się i zmagają w walce
ostatecznej. Zaparłem dech i z zamarłem w piersi sercem śledziłem skutki walki, od
której zależało życie moje i Serminy. Nagle płomień żółty zachwiał się, syknął, zadymił
i zaczął z wolna wątleć, przygasać, szarzeć, aż w końcu, zamieniony w popiół, opadł
na ziemię. Sermina zwyciężyła! W kształcie purpurowego płomienia zbliżyła się do
Przygody Sindbada żeglarza
mnie i owiała moją twarz wonnym, czarownym, upojnym żarem. Wyciągnąłem dłonie
i pogrążyłem je w purpurowym płomieniu. Nie spaliły się, jeno zadrgały, przejęte
wnikliwą spiekotą podobną do spiekoty wiosennego południa. Rozchyliłem wargi
i zacząłem wdychać wonny żar, który wywiewał się z płomienia. Spijałem też żar
purpurowy chciwie i radośnie, gdyż przelewał mi się do piersi i uderzał do głowy jako
wino.
— Sermino! — szepnąłem — tyżeś to jest — taka płomienna?
— Jam jest — odrzekła.
— Co się dzieje z tobą? Odpowiedz, bo nie widzę twej postaci?
— Płonę — szepnęła Sermina.
— Czy żyjesz jeszcze?
— Płonę.
— Czy widzisz mnie?
— Płonę.
— Czy kochasz mnie, Sermino?
— Płonę.
— O, jeżeli możesz, przywróć sobie dawną postać, bo oczy moje stęskniły się do
twego widoku!
W tej chwili purpurowy płomień zawichrzył się, rozwiał i na jego miejscu zjawiła
się dawna Sermina, ale jakże zmieniona, jakże blada, jakże dziwnie smutna i zadu-
mana!
— Zwyciężyłam Murumadarkosa, spalając go w popiół marny i nikczemny, ale
nie wolno zwyciężać — bezkarnie! Przybrałam na się postać płomienia, ale nie wolno
płonąć — bezkarnie! Kto raz zapłonął — ten musi spłonąć do końca! Wiedziałam
o tym, co mnie czeka, ale nie mogłam uniknąć przeznaczenia! Gdy Murumadarkos
zamienił się w płomień musiałam gwoli zwycięstwu przeciwstawić się mu w równie
płomiennej postaci. Patrz na mnie, póki jeszcze trwam na ziemi, gdyż oto zbliża się
chwila mojej śmierci. Zwyciężając Murumadarkosa — wyratowałam ciebie. Ratując
ciebie — musiałam sama siebie unicestwić. Płonę, płonę nadal, płonę beznadziejnie!
— Wszakże pozbyłaś się już postaci płomienia?
— O, tak — pozbyłam się tej postaci tylko na zewnątrz, ale wewnątrz, w duszy,
w piersi pozostało straszne, niepokonane purpurowe zarzewie! Spala mnie ono szybko,
pośpiesznie — spala na popiół, na proch znikomy!
— Powiedz, czym mogę zagasić, czym stłumić to zarzewie okrutne?
— Niczym go nie stłumisz, niczym nie zagasisz! Spójrz na mnie uważnie: choć nie
widzisz trawiącego mnie płomienia, możesz jednak postrzec wszelkie widome oznaki
spalania się i spopielania.
Teraz dopiero — pod wpływem tych słów — spostrzegłem nagle, że ciało Ser-
miny powoli czernieje, jakby się zamieniało w węgiel. Warkocze jej, olbrzymie, złote
warkocze skręcały się kurczowo, jak w ogniu, chociaż ognia nie było widać. Z wolna
cała przeobraziła się w węgiel, który wkrótce w popiół się rozsypał. Stało się to tak
szybko, że nawet nie zdążyłem raz jeden uścisnąć jej przed zgonem, raz jeden poże-
gnać na zawsze, raz jeden choćby imienia jej wyszeptać. W podziemiach zapanowała
cisza i pustka. Zebrałem popiół Serminy do urny marmurowej i płacząc wyszedłem
z podziemi. Zaledwie stanąłem na powierzchni, w pobliżu drzwi żelaznych, gdy po-
słyszałem nagły grzmot i jednocześnie ujrzałem, że drzwi żelazne zapadły się gdzieś
głęboko i znikły bez śladu, tylko kot biały wyskoczył zowąd i, pędząc na oślep przed
siebie, zniknął na widnokręgu.
Przygody Sindbada żeglarza
Z urną⁴⁹ napełnioną popiołem błąkałem się długo po nieznanym lądzie, gdzie nie
mogłem znaleźć ani pożywienia, ani ludzi, ani nawet zwierząt. Rozpacz moja nie miała
granic! Nikogo tak nie kochałem, jak Serminę! Nikt mi nie był tak drogi, nikt nie
napełniał mej duszy takim szczęściem! I oto — w jednej chwili — znikła na zawsze,
spaliła się, rozwiała się w nicość. Cóż mi zostało? Urna, napełniona popiołem.
Na trzeci dzień mej tułaczki po lądzie dotarłem do brzegu i ujrzałem z dala okręt.
Zacząłem wołać z całych sił, aby mnie posłyszano. Głos mój doleciał do uszu załogi,
gdyż po chwili stwierdziłem, że okręt skierował swój bieg ku wybrzeżu. W pół go-
dziny potem okręt zbliżył się do wybrzeża. Na zapytanie moje, dokąd płynie, kapitan
odpowiedział, iż płynie do Balsory.
— Jest to właśnie miasto, do którego chcę powrócić! — zawołałem radośnie. —
Mieszkam bowiem w Bagdadzie. Chyba mi nie odmówicie miejsca na okręcie.
— Chętnie cię weźmiemy na pokład — odrzekł kapitan. — Czy masz jakie pa-
kunki?
— Nie mam nic, prócz tej urny napełnionej popiołem. Jestem zmęczony i zgłod-
niały. Podczas podróży opowiem wam moje przygody. Tymczasem dajcie mi jakikol-
wiek posiłek.
Wprowadzono mnie do sali jadalnej i dano posiłek. Okręt, kołysząc się na fa-
lach, płynął w stronę Balsory, a kapitan i załoga cała wyczekiwali z ciekawością mego
opowiadania. Posiliwszy się, opowiedziałem wszystko, co mi się zdarzyło.
Byli niezmiernie zdziwieni i oczarowani moimi przygodami. Wicher sprzyjał nam
nieustannie. Przez cały czas podróży nie zaznaliśmy żadnych klęsk, ani przygód. Pły-
nęliśmy kilka miesięcy z górą — i wreszcie po kilku miesiącach żeglugi okręt nasz
zarzucił kotwicę w porcie balsorskim. Pożegnałem kapitana i całą załogę i pośpiesznie
udałem się do Bagdadu.
Tym razem zastałem wuja Tarabuka w dobrym humorze. Z zadowoleniem, aczkol-
wiek nie bez gruntownego zdziwienia stwierdziłem, iż jest zupełnie zdrów na umy-
śle. Nie używał już zgoła dziwnych określeń i porównań, tak obficie ongi czerpanych
z dziedziny pracznictwa. Powitał mnie radośnie i niezwłocznie udzielił mi ważnych
wiadomości o sobie. Dla uniknięcia na przyszłość możliwych katastrof, zaprzestał
pisania wierszy na papierze i pergaminie⁵⁰. Papier bowiem i pergamin narażone są
na rozmaite niebezpieczeństwa. Lada wiatr może je zwiać do głębiny morskiej, a la-
da praczka lada mydlinami pozbawić pracowicie nakreślonych liter. Zewsząd czyha
zniszczenie i nie wolno swych utworów powierzać takim nieodpowiedzialnym przed-
miotom, jak papier lub pergamin, które nie posiadając rozumu, nie potrafią ani się
bronić, ani uniknąć niebezpieczeństwa. Toteż wuj Tarabuk postanowił powierzać swe
utwory oraz ich obronę istotom żywym i mniej więcej rozumnym. W tym celu wyna-
jął tysiąc młodych niewolnic. Po stworzeniu każdego utworu, kazał jednej z niewol-
nic liczyć się go na pamięć. Po napisaniu pierwszego tysiąca swych wierszy, rozpo-
czął wtóry, przeznaczając kolejno każdej niewolnicy następny utwór do zakarbowania
w pamięci. Podczas mojej nieobecności zdążył wuj Tarabuk spłodzić dziesięć tysię-
cy utworów, każdej tedy niewolnicy przypadło w udziale dziesięć. Wuj Tarabuk co
dzień wieczorem gromadził wszystkie niewolnice w swym pokoju i do późna w noc
na wyrywki kazał im powtarzać to końcowe, to środkowe stro swych utworów.
Usłużne i pamiętliwe dziewczęta tak się w tych praktykach wyćwiczyły, że na wy-
⁴⁹ rna — pojemnik do przechowywania prochów zmarłych.
⁵⁰ erga in — wyrabiany ze skór zwierzęcych materiał pisarski popularny w średniowieczu.
Przygody Sindbada żeglarza
raźne żądanie mogły z łatwością wygłosić całkowity utwór od końca do początku
z opuszczeniem wszelkich znaków pisarskich. Wuj Tarabuk zaprosił mnie wieczorem
do pokoju, abym podziwiał usłużność i pamiętliwość roztropnych dziewcząt. I rze-
czywiście, nie mogłem wyjść z podziwu, słysząc, jak dziewczęta po kolei recytują
jakieś dziwne, niezrozumiałe, a rymowane słowa i w dodatku, jak mnie zapewniał
wuj Tarabuk, recytują bez błędu. Dodać muszę, iż wuj Tarabuk po napisaniu wiersza
i powierzeniu go pamięci jednej z swych niewolnic, niszczył oryginał na papierze lub
pergaminie, gdyż miał osobliwą do jednego i drugiego nienawiść. Po tym dodat-
ku dorzucę jeszcze, iż wuj Tarabuk miał pamięć dość słabą i z pewnością nie mógł
w swej pamięci przechować tylu utworów. Po dodatku powyższym i po dorzutku
poniższym muszę wyrazić pewną wątpliwość, czy rzeczywiście dziewczęta powtarzały
utwory wuja Tarabuka bez błędu? Nie wiem czemu, ale bezład i niezrozumiałość słów,
które z błyskawiczną szybkością wygłaszały na skinienie mego wuja, budził we mnie
pewne podejrzenia co do zgodności tych słów z pierwowzorem. Jakkolwiek pierwo-
wzór mógł być tak samo bezładny i niezrozumiały, wszakże zastanawiała mnie pewne-
go rodzaju przesada w bezładzie i niezrozumiałości. Słowem, podejrzewałem i dotąd
podejrzewam niewolnice mego wuja o to, że, korzystając z nieobecności zniszczonych
pierwowzorów, wyzyskiwały jego słabą pamięć, odmieniając dowolnie słowa orygi-
nałów i zastępując je byle jakimi odpowiednikami lub nieodpowiednikami. Muszę
wszakże oddać dziewczętom sprawiedliwość, iż recytowały owe odmienione utwory
z niezwykłą, błyskawiczną niemal szybkością, która uniemożliwiała wszelką kontro-
lę. Ta błyskawiczna szybkość upajała i czarowała wuja Tarabuka, dając mu rękojmię
pilności i doskonałej pamięci niewolnic. Byłem w głębi duszy przeciwnego zdania,
chociaż nie śmiałem go zdradzić przed wujem Tarabukiem. Mianowicie owa szyb-
kość recytacji zwiększała jeszcze moje wyżej zaznaczone podejrzenia. Po skończonym
popisie wuj, radośnie zacierając dłonie, zapytał:
— Jakże ci się podoba nowy sposób utrwalania mych utworów?
— Czy wuj nie sądzi, — zauważyłem nieśmiało — iż dziewczęta wygłaszają wier-
sze za szybko?
— Nigdy za szybko! — odpowiedział wuj, z uroczystym znawstwem unosząc ku
górze palec wskazujący. — Nigdy za szybko! Wiersz trzeba albo wygłaszać szybko,
albo wcale! Trzeba nawet dojść do tego, aby wargi, trzepocząc się na wyprzódki, po-
gmatwały się w swych wspólnych rozpędach. Niech nie wie warga górna, co mówi
warga dolna! Prawda, dziewczęta?
— Prawda, prawda, prawda! — odkrzyknęły znienacka pytaniem zaskoczone
dziewczęta.
Wuj znowu zwrócił się do mnie.
— Co dzień przed udaniem się na spoczynek nocny niewolnice moje przysięgają
mi uroczyście, że nigdy samochcąc, z własnej i nieprzymuszonej woli nie wyrzucą ze
swej pamięci mych utworów.
Tu — wuj zwrócił się do dziewcząt.
— Przysięgnijcie mi wedle zwyczaju!
— Przysięgamy, przysięgamy, przysięgamy! — krzyknęły znowu chórem dziew-
częta, podnosząc wzwyż dłonie.
Wuj dumnie wskazał mi je ręką i rzekł:
Przyznaj, że wiedziałem, komu mam powierzyć moje utwory. Czym papier, czym
pergamin wobec takich dziewcząt? Niczym! Tak — ani ich wiatr do morza nie zwieje,
ani praczka z nich moich utworów nie wypierze.
I wuj skinął dłonią na znak, iż pozwala niewolnicom udać się na spoczynek.
Jęły szeregiem wychodzić z komnaty. Były tam blondyny, brunety, szatynki, rude
Przygody Sindbada żeglarza
i płowe. Podczas, gdy wychodziły z komnaty, postrzegłem, iż twarze ich są nieco
zmęczone, a nawet zgnębione. W oczach tkwiło coś w rodzaju smutku czy też na-
wet rozpaczy. Budziły jednocześnie litość i szacunek, pomijając wyżej wspomniane
podejrzenia, których się pozbyć jakoś nie mogłem.
Gdy wyszły, wuj Tarabuk rzekł do mnie:
Jesteś zapewne znużony podróżą, nie chcę więc ciebie dzisiaj zmuszać do opowia-
dań, choć wiem, że ci się sporo dziwów w krajach dalekich napatoczyło. Odkładam
naszą rozmowę do jutra w tej nadziei, iż jutro posłyszę od ciebie odpowiedź, którą ci
dała Piruza po odczytaniu mego wiersza.
Nic na to nie odrzekłem wujowi, tylko, pożegnawszy go, udałem się na spoczy-
nek.
Nazajutrz skoro świt wuj Tarabuk wsunął się cichaczem do mego pokoju, aby
cierpliwie wyczekiwać mego ocknienia. Otworzyłem oczy i rzekłem:
— Już nie śpię, niech wuj siada w pobliżu, a opowiem mu wszystko, co mi się
zdarzyło.
— Zacznij od Piruzy — szepnął wuj tajemniczo i z widocznym wzruszeniem.
— Nie mogę zacząć od Piruzy.
— Czemu nie możesz ?
— Bo nie byłem w państwie króla Miraża.
Wuj Tarabuk załamał dłonie.
— O! cóżeś uczynił, niedobry Sindbadzie! Tak długo czekałem na odpowiedź
Piruzy, tak długo śniłem o tym, że przyśle po mnie stu rycerzy i że niezwłocznie
po przybyciu moim do państwa króla Miraża ofiaruje mi swą rękę wraz z połową
królestwa! Byłem i jestem pewien, iż mój wiersz oczarowałby ją i upoił. Czemużeś
w swojej podróży ominął państwo króla Miraża?
— Powrót do tego państwa jest mi wzbroniony. Czyha tam na moje życie okrutny
Degial, którego pomsta bywa zawsze straszliwa i nieodparta. Mogę ci za to, drogi
wuju, opowiedzieć wiele innych cudów, które widziałem.
— Ha, trudna rada! — zauważył smutnie wuj Tarabuk. — Nie widziałeś tym
razem Piruzy, lecz za to z pewnością spotkałeś jakowąś inną istotę nieziemską.
— Spotkałem istotę płomienną, której na imię było Sermina.
— Tedy⁵¹ w braku Piruzy — mów mi o Serminie.
Opowiedziałem wujowi całą historię Serminy od początku do końca. Płomienna
postać Serminy w moim opisie tak oczarowała wuja Tarabuka, że zgoła zapomniał
o istnieniu Piruzy.
— Dziwna to jednak była owa Sermina — nieprawdaż? — zauważył wuj w głę-
bokiej zadumie.
— Dziwna — potwierdziłem smutnie.
— I płomienna powiadasz?
— Płomienna.
— Czy bardzo płomienna?
— Bardzo! Wszakże ją własny ogień wewnętrzny spalił na popiół.
— Czyś zachował ów popiół?
— Zachowałem go w urnie, którą przywiozłem do Bagdadu.
— Podaruj mi tę urnę. Patrząc na nią — będę tworzył tak piękne wiersze, jakich
nigdy jeszcze dotąd nie tworzyłem.
— Urny tej nie oddam nikomu! — odrzekłem posępnie. — Zapominasz, wuju,
o tym, że z tysiąca dwustu pięćdziesięciu trzech uderzeń serca Sermina przeznaczyła
mi tysiąc pierwszych!
⁵¹ edy (daw.) — zatem.
Przygody Sindbada żeglarza
— Z pewnością przeznaczyłaby je dla mnie, gdyby mnie choć raz jeden przed
zgonem ujrzała. Lecz los chciał, że umarła, pozbawiona mego widoku! Nieszczęśli-
wa! Nawet w godzinę śmierci nie dano jej było ostatnim spojrzeniem ogarnąć od
stóp do głów mojej postaci! Jestem pewien, iż widok takiego, jak ja, poety sprawiłby
niezmierną ulgę konającej i dodałby jej otuchy do trwania w światach pozagrobo-
wych! Cóż mam jednak czynić? Nieustannie rozmijam się z istotami płomiennymi,
które mi są przeznaczone chyba po to, abym ich nigdy w porę nie oglądał. Życie jest
pełne pomyłek niepowetowanych!
— Niechże wuj kiedykolwiek ze mną razem w podróż wyruszy, aby się tam spo-
tkać z jakąkolwiek istotą płomienną.
— Nie teraz jeszcze, nie teraz! — odpowiedział wuj Tarabuk. — Zbyt wiele mam
do roboty, zbyt wiele słów rymuje mi się w głowie. Nie mogę na podróże tracić czasu,
który sam Bóg przeznaczył na pisanie wierszy. Prócz tego nie chcę opuszczać tysiąca
moich niewolnic, które w czasie mej nieobecności zdążyłyby na pewno oddać zapo-
mnieniu wszystkie moje utwory, zaś obarczenie okrętu tysiącem dziewcząt byłoby
zbyt uciążliwe.
Wuj Tarabuk mówił jeszcze długo o wszystkim, o czym tylko mógł mówić, lecz
już go nie słuchałem. W ostatnich czasach stał się nadzwyczaj wielomówny i wielo-
mówność jego nużyła mnie i niecierpliwiła. Mówiąc po prawdzie — unikałem towa-
rzystwa wuja, chociaż kochałem go szczerze i głęboko. Po tylu przejściach i wstrzą-
śnieniach, których mi dostarczyły moje podróże, wymagałem spokoju, ciszy i sa-
motności. Toteż najczęściej wychodziłem z domu na samotne wycieczki po wybrzeżu
morskim, aby tam rozmyślać o płomiennej Serminie, którą straciłem bezpowrotnie.
Podczas jednej z takich wycieczek spotkałem jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się
do mnie i z uśmiechem zapytał, czy nie jestem przypadkowo Sindbadem Żeglarzem?
Odpowiedziałem twierdząco.
— Czy pozwolisz mi w takim razie uścisnąć twoją dłoń? — spytał młodzieniec.
— I owszem! — odrzekłem, podając mu obydwie dłonie.
— Sława twoja — mówił dalej młodzieniec — ogarnęła świat cały. Imię twoje
rozbrzmiewa po wszystkich krajach. Od dawna marzyłem o tym, aby ciebie poznać
i jestem ci niezmiernie wdzięczny za to, żeś podał mi do uścisku obydwie dłonie,
zamiast odwrócić się ode mnie dumnie, jako od człowieka nieznanego. I ja też marzę
o sławie wielkiego podróżnika. Chciałbym od ciebie zasięgnąć rady, dokąd mam się
udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, aby wreszcie zdobyć sobie rozgłos podróż-
nika?
Gdy mu mówiłem, dokąd ma się udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, po-
strzegłem ukosem, iż twarz młodzieńca zmienia nieustannie swój wyraz, a właściwie
przybiera na przemian dwa wyrazy: jeden wyraz wesołej twarzy młodzieńczej, zaś dru-
gi wyraz pyska Diabła Morskiego. Zdawało się, iż młodzieniec z trudnością pozbywa
się tego ostatniego wyrazu i że, ilekroć na niego spoglądam, tylekroć z niezwykłym
pośpiechem przybiera wyraz twarzy młodzieńczej z widocznymi oznakami pewnego
wysiłku, czy też niedogody.
Przypomniałem sobie, iż zdaniem wytrawnych marynarzy Diabeł Morski może
odmieniać swe kształty, ale z takim trudem i z takim nakładem nieznośnego bólu, że
gwoli uśmierzenia owego bólu musi co chwila przywracać sobie postać przyrodzoną.
Podejrzliwie wtedy zacząłem podpatrywać na młodzieńca. Młodzieniec zauważył
to natychmiast i rzekł z uśmiechem:
— Zapewne postrzegłeś dziwne zmiany, którym twarz moja podlega. Wszakże
nie zwracaj na nie żadnej uwagi. Są to skutki nieszczęśliwego przypadku. Pewnego
razu, gdy byłem dzieckiem, bawiłem się piaskiem i muszlami na wybrzeżu morskim.
Przygody Sindbada żeglarza
Niańka wraz z swym narzeczonym oddaliła się ode mnie, pozostawiając mnie moim
własnym losom. Zbliżyłem się do brzegu i ciekawie zajrzałem do fali, która, pieniąc
się, uderzała o brzeg. Postrzegłem pod falą — na białym piachu — piękną, olbrzymią,
tęczową muszlę. Wyciągnąłem rączkę — gdyż miałem wówczas rączki, nie zaś ręce
— otóż wyciągnąłem rączkę po ową muszlę. Nagle z fali wyłonił się Diabeł Morski.
Przerażony jego widokiem zacząłem krzyczeć. Na krzyk mój niańka wraz z narze-
czonym nadbiegła i porwała mnie na ręce. Diabeł Morski znikł natychmiast w fali.
Wszakże widok Diabła Morskiego przyprawił moje mięśnie o skurcz chorobliwy,
który od czasu do czasu zmusza moją twarz do nieznośnego i mimowolnego ukła-
dania się w kształt pyska Diabła Morskiego. Jest to choroba przykra i nieuleczalna,
która jednak nie ma nic wspólnego z moją istotą. Jest to po prostu nieszczęśliwe
kalectwo, które zawdzięczam nieoględności swej niańki. Boli mnie, jeśli ktokolwiek
zwraca na moje kalectwo uwagę i drwi ze mnie lub wyśmiewnie przezywa Diabłem
Morskim. Wiem, że jesteś człowiekiem subtelnym i że przeto nie będziesz zbyt często
słowem lub spojrzeniem napomykał o moim kalectwie.
— Przyrzekam ci to uroczyście! — odrzekłem, nieco wzruszony. — Sam też
byłem igraszką Diabła Morskiego, więc rozumiem, ilu nieszczęść przyczyną ów po-
twór stać się może. Przykra to zapewne choroba owo mimowolne, pod przemocą
chorobliwego skurczu spokrewnianie się ludzkiej twarzy z tak potwornym pyskiem,
jak pysk Diabła Morskiego. Trudna jednak rada! Nieuleczalnej choroby nikt się nie
pozbędzie. Proszę cię, biedny młodzieńcze, nie krępuj się wcale moją obecnością i,
ilekroć skurcz cię chwyci, folguj chorobliwym odruchom swej twarzy, gdyż wszelkie
pogwałcenie tego skurczu może tylko przysporzyć bólu twym mięśniom.
— Dziękuję ci za uprzejmość i przyzwolenie! — zawołał młodzieniec, serdecznie
ściskając moje dłonie i natychmiast folgując chorobliwym odruchom twarzy, która
całkowicie wydłużyła się teraz w pysk Diabła Morskiego.
Ponieważ z natury nie jestem podejrzliwy, więc powieść młodzieńca uspokoiła
mnie najzupełniej. Poczułem dla niego litość, a nawet przyjaźń. Żałowałem go z całego
serca, bo jakże można nie żałować młodzieńca, któremu ludzka twarz wydłuża się
w pysk zgoła diabelski w chwili, gdy zbliża się na ten przykład do cudownej królewny,
lub przed odjazdem żegna się z tak ukochanym wujem, jak na ten przykład wuj
Tarabuk?
Udawałem odtąd starannie, iż wcale nie postrzegam chorobliwych skurczów jego
twarzy. Młodzieniec zaś czy to dla ulgi osobistej, czy też dla okazania mi bezwzględ-
nej ufności, pofolgował swej twarzy do takiego stopnia, iż odtąd skwapliwie i stale
upodobnił ją pyskowi Diabła Morskiego i, wziąwszy mnie pod rękę, szedł wzdłuż
wybrzeża, nie zadając sobie zgoła trudu pozbycia się choćby na chwilę tego pyska
i przybrania choćby przez zwyczajną grzeczność — uprzejmiejszego wyrazu twarzy.
Pomimo to zaprzyjaźniłem się z młodzieńcem i co dzień wieczorem chadzaliśmy
razem po wybrzeżu morskim. Opowiadałem mu o moich dokonanych podróżach, on
zaś zwierzał mi się ze swoich marzeń i zamiarów podróżniczych. Wykazywał przy tym
niezwykłą znajomość morza. Umiał nieomylnie przepowiadać pogodę i niepogodę.
Znał rodzaje wszelkich ryb bytujących w morzu. Pewnego razu wyznał mi nawet,
iż kocha morze stokroć więcej niźli grunt stały i że woli pijać słoną wodę morską
niż przaśną wodę rzeczną, tym bardziej, że ta ostatnia sprawia mu bóle żołądko-
we. Kto inny na moim miejscu domyśliłby się, z kim ma do czynienia. Było jasne, iż
domniemany młodzieniec jest po prostu Diabłem Morskim. Tylko dzięki mojej bez-
przykładnej łatwowierności mogłem tak zaufać jego zapewnieniom. Łatwowierność
moja została wkrótce ukarana.
Młodzieniec pewnego razu zaczął namawiać mnie do podróży wspólnej:
Przygody Sindbada żeglarza
— Będę ci w podróży pomocny — rzekł z zapałem. — W razie niebezpieczeń-
stwa osłonię cię własną moją piersią. Jestem bowiem silny i odważny. Łatwiej we
dwóch dać sobie radę w podróży. Umiem pływać jak ryba. Znam morze na wylot jak
ryba. Burzę morską wyczuwam nieomylnie jak ryba. Jestem zwinny jak ryba. Wobec
niebezpieczeństw potrafię zachować zimną krew jak ryba. Słowem będziesz miał we
mnie wiernego i dzielnego towarzysza. Wyruszymy wprost do krajów nieznanych.
Czekają nas cuda i dziwy, o których od dawna śnię i marzę nadaremnie. Byłbym
szczęśliwy, gdybyś nie odkładał dnia podróży, lecz zgodził się odjechać zaraz — nie-
zwłocznie — natychmiast. Wyobrażam sobie, ile królewien zaklętych spotkamy po
drodze! Ilu czarnoksiężników zwyciężymy! Czeka nas taka sława, jakiej nikt jeszcze
dotąd nie zdobył. Nie warto zwlekać, nie warto się spóźniać do cudów! Kto późno
przychodzi — ten sam sobie szkodzi. Dziś — za godzinę pojedziemy konno do Bal-
sory, a nazajutrz z rana odbijemy od brzegów. Im prędzej — tym lepiej. Marzeniem
moim od dawien dawna była podróż wspólna z tobą, o słynny, o niezwyciężony,
o wielki Sindbadzie!
Było coś osobliwego i pociągającego w głosie młodzieńca, coś, co zniewoliło mnie
do natychmiastowej niemal zgody. Trudno mi nawet określić dokładnie, czemu nie
mogłem się oprzeć jego namowom. Pomimo, iż obracał ku mnie nieustannie swój
pysk diabelski, łagodny dźwięk jego aksamitnego głosu przesłaniał mi szczelnie całą
ohydę i potworność tego pyska. Nie tylko przesłaniał, lecz nadawał temu pyskowi ja-
kowyś czar i urok niepokonany. Wsłuchany w melodyjne i upojne dźwięki kuszącego
mnie głosu, niemal dojrzałem ślady ukrytego piękna w owym pokurczonym pysku.
Po chwili pysk ów zaczął mnie po prostu czarować. Zdawało mi się, iż wyraz tego
pyska jest pełen głębokiej zadumy, takiej właśnie zadumy, jaką budzi w podróżni-
ku zapalonym widok nieznanych krain. Zachciało mi się znowu włóczęgi po świecie
— zachciało się niezwalczenie, nieprzeparcie, nieodwołalnie! Chwyciłem dłoń mło-
dzieńca i ściskając ją przyjaźnie, rzekłem:
— Zgoda, drogi przyjacielu! Dziś jeszcze — za godzinę wyruszymy konno do
Balsory. Masz słuszność: nie trzeba zwlekać ani chwili! Świat stoi przed nami otwo-
rem. Nie szczędźmy pośpiechu! Może teraz właśnie przeznaczono nam spotkać w dro-
dze bajkę najpiękniejszą! Jeśli się spóźnimy — nigdy już oczy nasze jej nie ujrzą!
Pozwól tylko, że na chwilę wrócę do pałacu, aby się pożegnać z moim wujem.
— Będę na ciebie czekał tu — na wybrzeżu morskim — odrzekł młodzieniec.
Pobiegłem do pałacu. Wuj Tarabuk w swym pokoju zajęty był właśnie braniem
dziewcząt na pamięciowe spytki. Wpadłem zdyszany do pokoju i zawołałem z miejsca:
— Wyjeżdżam!
— Dokąd? — zapytał wuj Tarabuk.
— Do krain nieznanych.
— Jak to? Już chcesz mnie opuścić?
— Jest to moje nieodwołalne postanowienie.
— Czy masz przy sobie wiersz, który niegdyś napisałem na cześć niezapomnianej
Piruzy?
— Mam.
— Otóż — jeśli w drodze spotkasz jakąkolwiek królewnę, byle dość płomienną,
wręcz jej ten utwór z zapewnieniem, że dla niej go zrymowałem. Czy obiecujesz?
— Obiecuję.
— Solennie?
— Solennie.
— W takim razie — wesołej podróży.
Przygody Sindbada żeglarza
Wuj Tarabuk uściskał mnie nie bez wzruszenia i natychmiast powrócił do swo-
jej czynności, polegającej na sprawdzaniu pamięciowej zawartości tysiąca dziewcząt.
Wybiegłem z pałacu i po chwili byłem już na wybrzeżu. Młodzieniec czekał na mnie,
trzymając za uzdę dwa czarne rumaki.
— Jakim sposobem w tak krótkim czasie zaopatrzyłeś się w dwa tak czarne ru-
maki? — spytałem zdziwiony.
— Jestem pilnym i starannym towarzyszem podróży! — odrzekł wesoło mło-
dzieniec, koślawiąc uśmiechem swój rozumny pysk. — Są to moje własne konie
z mojej własnej stajni, która się znajduje tam, gdzie stoi mój własny dom.
— Gdzież w takim razie stoi twój dom?
— Nie mamy teraz czasu do stracenia. Potem odpowiem ci na twoje pytanie.
Czas nagli. Dalej w drogę!
Dosiedliśmy rumaków i popędziliśmy w stronę Balsory. Ku mojemu wielkie-
mu zdziwieniu zauważyłem w drodze, że rumaki biegną tak dziwnie, jakby falowały
w powietrzu. Grzywy ich były podobne do splotów morskiej trawy. Od czasu do cza-
su z ich nozdrzy tryskały jakieś fosforyczne poblaski, które rozwidniały przed nami
mrok zapadającej nocy.
— Dziwne to rumaki! — rzekłem do młodzieńca. — Nie spotykałem dotąd
takich rumaków. W której stronie świata nabyłeś te cudowne zwierzęta, parskające
fosforem?
— Nie mamy teraz czasu do stracenia, — odpowiedział młodzieniec. — Potem
odpowiem ci na twoje pytania.
Z Bagdadu do Balsory najbystrzejszy koń zazwyczaj sześć godzin dobrym kłusem
biegnie. Tymczasem, zanim godzina upłynęła, już stanęliśmy w Balsorze.
— Jakże się to stało — spytałem ze zdziwieniem — że drogę z Bagdadu do
Balsory w przeciągu godziny przebyliśmy?
— Nie mam teraz czasu do stracenia — odpowiedział młodzieniec. — Potem ci
odpowiem na twoje pytanie.
I zatrzymał konia przed oberżą, w której mieliśmy przenocować. W oberży był
tylko jeden pokój wolny. Nocowaliśmy obydwaj w tym pokoju. Zasnąłem snem ka-
miennym w ubraniu, aby — skoro świt — udać się na okręt, który o świcie właśnie
miał przybyć. O północy poczułem przez sen, że czyjaś dłoń dotyka mnie w tym
miejscu na piersi, gdzie miałem kieszeń, w której już kilkakroć tkwił list Diabła
Morskiego. Chciałem się obudzić, lecz nie mogłem, nad ranem zaś, gdy się ockną-
łem, zapomniałem na razie o moich wrażeniach sennych i nie zbadałem owej kieszeni,
chociaż w nocy powziąłem to postanowienie.
Młodzieniec był już na nogach. Pośpieszyliśmy do przystani i weszliśmy na ob-
szerny pokład okrętu, zostawiwszy rumaki na brzegu. Szedłem na przedzie, młodzie-
niec szedł za mną.
— Odpowiedz mi teraz na trzy moje pytania — rzekłem, nie odwracając do niego
głowy — Mamy teraz dość czasu, więc możesz mi odpowiedzieć. Tedy odpowiadaj
po kolei. Po pierwsze: gdzie jest twój dom?
Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:
— Po wtóre: w jakiej stronie świata nabyłeś owe dziwne rumaki?
Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:
— Po trzecie: jakim sposobem w ciągu jednej godziny przebyliśmy drogę z Bag-
dadu do Balsory?
Młodzieniec milczał, a ja odwróciłem do niego głowę, aby mu się teraz przyjrzeć,
lecz — młodzieńca nie było. Znikł bez śladu. Spojrzałem na brzeg rumaków też nie
było. Znikły bez śladu.
Przygody Sindbada żeglarza
Wówczas dopiero przypomniałem sobie ów tajemniczy dotyk czyjejś dłoni, któ-
ry mnie zaniepokoił o północy — i nagle — zrozumiałem wszystko! Zrozumiałem,
że Diabeł Morski w postaci młodzieńca podszedł mnie raz jeszcze — raz jeszcze po-
kusił do podróży i raz jeszcze zdołał wsunąć mi do kieszeni list, w chwili, gdy sen
mnie zmorzył w oberży. Jakże mogłem zaufać słowom tego młodzieńca! Przecież pysk
Diabła Morskiego co chwila i wyraźnie wyłaniał się z rysów jego przybranej twarzy!
Przecież poniechał w końcu nieznośnego dla niego zapewne i bolesnego wcielania
się w postać młodzieńczą i kroczył obok zgoła bezczelnie, nie uważając nawet za po-
trzebne odwracania ode mnie swego przyrodzonego, diabelskiego pyska! A wreszcie
rumaki, na których pędziliśmy z Bagdadu do Balsory, czy nie miały wszelkich oznak
siły nieczystej i czy nie powinny były wzbudzić we mnie podejrzeń? Zaprawdę stałem
się ofiarą własnej mojej łatwowierności.
Nerwowym ruchem dłoni zmacałem kieszeń i zbladłem. List diabelski zaszele-
List
ścił w kieszeni. Poznałem ten szelest suchy, ostry, przykry, złowieszczy, przenikliwy,
niepodobny do żadnych innych szelestów. Widocznie papier, własnoręcznie przez
Diabła Morskiego zapisany, nabrał też jakiejś diabelskości i szeleścił zgoła odrębnie.
Pierwszym moim zamiarem było natychmiastowe pozbycie się listu. Juże wsu-
nąłem dłoń do kieszeni, juże miałem list zowąd wyciągnąć i do morza go wrzucić,
gdy nagle otoczyli mnie ciekawi marynarze, pytając, dokąd i po co jadę?
Poniechałem więc mego zamiaru. Postanowiłem wyczekiwać odpowiedniejszej
dla pozbycia się listu chwili. Okręt tymczasem odbił od brzegu. Pogoda była słonecz-
na. Dzień upalny. Upłynęliśmy już zapewne dobre sześć lub siedem godzin i ujrze-
liśmy przed sobą niewielką wyspę. Kapitan kazał zarzucić kotwicę w pobliżu wyspy,
aby dać możność załodze użycia kąpieli.
Żwawo wyskoczyliśmy na brzeg i zaczęliśmy się rozbierać. Porzuciłem swoje
ubranie na piaszczystym brzegu wyspy i wskoczyłem do wody. Gdy odpłynąłem od
brzegu, jeden z kąpiących się marynarzy zawołał nagle:
— Zdaje mi się, że mam katar i że przez to kąpiel może mi zaszkodzić.
Rzeczywiście miał katar, gdyż twarz jego, stercząca ponad powierzchnią wody,
skurczyła się dziwacznie, brwi z pomocą niespodzianego podrygu wzniosły się wzwyż,
nozdrza się rozdęły — i kichnął przed się w oddal morską. Po czym szybko popłynął
do brzegu i, wyskoczywszy na ląd, podbiegł do swego na ziemi leżącego ubrania, aby
je przywdziać co prędzej. Gdy się zaczął ubierać, zadrżałem z przerażenia! Niestety,
stary marynarz wskutek krótkowidztwa pomylił się, niedopatrzył, czy też był zbytnio
roztargniony — słowem zamiast swego starannie wdziewał moje ubranie.
Niezwłocznie wyskoczyłem na brzeg i zawołałem:
— Pomyłka, pomyłka, pomyłka!
— Co za pomyłka? — spytał stary marynarz.
— Zamiast swojego wdziewasz moje ubranie!
— Trudno! — odrzekł marynarz. — Jestem już zadowolony, że jakimkolwiek
ubraniem osłoniłem moje przeziębione cielsko. Wdziej tymczasem moje ubranie,
a oddam ci twe szaty wówczas, gdy powrócimy na okręt, gdyż nie chcę się znowu
obnażać na wietrze.
Trudno mi opisać rozpacz, z jaką wdziewałem na się obszerne szaty starego ma-
rynarza! Serce kołatało mi w piersi coraz gwałtowniej z obawy, że stary marynarz
sięgnie przypadkiem dłonią do mojej kieszeni i wyjmie z niej list diabelski.
Stało się tak, jak przeczuwałem.
Gdyśmy na pokład wrócili, kapitan zaraz na wstępie zwrócił się do starego ma-
rynarza.
— Czy masz — zapytał — spis załogi okrętowej, który ci dałem przed godziną?
Przygody Sindbada żeglarza
— Do usług pana kapitana! — odpowiedział marynarz i służbistym ruchem dłoni
wyciągnął z kieszeni list diabelski, który tym samym ruchem podał kapitanowi.
Jęknąłem.
— Kto tam jęczy? — zapytał kapitan.
Nic nie odpowiedziałem.
Kapitan rozwinął w czworo złożony list i przez chwilę pogrążył się całkowicie
w czytaniu, po chwili zaś ukosem spojrzał na starego marynarza.
— Cóż ty mi za brednie dałeś do czytania? — zapytał głosem zniecierpliwionym
i oddał z powrotem marynarzowi list diabelski.
Marynarz list pochwycił w obie dłonie i przysunął go blisko do oczu.
Jęknąłem po raz wtóry.
— Kto tam jęczy po raz wtóry? — zapytał kapitan.
Nie zdobyłem się i tym razem na żadną odpowiedź.
Tymczasem stary marynarz, potrząsając pięścią, w której dzierżył list nieszczęsny,
zawołał:
— Do stu piorunów! List Diabła Morskiego na okręcie! Czekają nas klęski i nie-
szczęścia. Wolałbym oczy w morzu zgubić, niż taki list znaleźć we własnej kieszeni!
Ale Bóg widzi — nie moja to kieszeń, jeno tego cudzoziemca, który już po dwakroć
jęknął i po dwakroć nic na pytanie kapitana nie odpowiedział! Wdziałem bowiem
dzięki nieznośnemu krótkowidztwu jego ubranie zamiast swego!
Nogi zadrżały pode mną.
— Prawda to? — spytał mnie kapitan.
— Prawda — odrzekłem głosem tak cichym jak brzęczenie komara.
Kapitan zwrócił się do marynarza:
— Wrzuć natychmiast list do morza, gdyż, im dłużej taki list pozostaje na okrę-
cie, tym większe i tym liczniejsze klęski spadają na ów okręt. Marynarz wrzucił list
do morza. List, jak zawsze, pokurczył się, rozwiał w pianę i zniknął.
Wówczas kapitan zwrócił się do mnie.
— Wyznaj nam prawdę, jakie węzły pokrewieństwa łączą cię z Diabłem Morskim?
— Nie jestem wcale jego krewnym — odrzekłem — ściga mnie on już od lat
kilku, nie dając spokoju i przysparzając nieszczęść nieuniknionych. Opowiem ci, ka-
pitanie, wszystkie jego dokoła mojej osoby zabiegi, wszystkie pokusy, którymi mnie
dotyka, wszystkie starania, jakich przykłada, aby mnie pogrążyć w nieustannym zgnę-
bieniu. Wysłuchaj cierpliwie mojej opowieści, a przekonasz się, że jestem niewinny
i że nie mam nic wspólnego z tym morskim potworem.
Opowiedziałem kapitanowi o Diable Morskim wszystko, co miałem do opowie-
dzenia. Opowieść moja wzbudziła w nim wielkie współczucie:
— Biedny Sindbadzie, bo tak się wszak nazywasz, rozumiem doskonale twoją
rozpacz z powodu tak nieustannych prześladowań i napaści Diabła Morskiego, ro-
zumiem tym bardziej, że sam w czasach mej młodości byłem jego ofiarą i doznałem
od niego przeróżnych krzywd i zniewag. W pierwszej chwili, gdy stary marynarz
oznajmił przynależność do ciebie listu diabelskiego, powziąłem zamiar utopienia cię
w morzu, lecz teraz po pilnym i uważnym wysłuchaniu twojej opowieści, przychodzę
do przekonania, że jesteś tak samo nieszczęśliwy, jak ja niegdyś byłem. Możesz więc
śmiało pozostać na naszym okręcie, proszę cię tylko o jedno, a mianowicie, abyś od
czasu do czasu opowiadał mi Diable Morskim wszystko, co masz do opowiedzenia.
— Przyrzekam ci, kapitanie, i dotrzymam słowa! — odparłem z ukłonem.
I rzeczywiście, stosując się zbyt może pilnie do swego przyrzeczenia, co rano i co
wieczór opowiadałem kapitanowi wszystkie moje z Diabłem Morskim zajścia, tak iż
po pewnym czasie kapitan, dziwnym obrzucając mnie spojrzeniem, rzekł surowo:
Przygody Sindbada żeglarza
— Biedny Sindbadzie, bo tak się wszak nazywasz, mam dla ciebie współczucie, a,
chociaż mógłbym i dziś jeszcze utopić cię w morzu, pozwalam ci jednak i nadal po-
zostać na okręcie, proszę cię wszakże o jedno, a mianowicie, abyś przestał opowiadać
mi o Diable Morskim wszystko, co masz do opowiedzenia.
— Przyrzekam ci, kapitanie, i dotrzymam słowa! — odparłem z ukłonem.
I rzeczywiście zaprzestałem odtąd swoich opowiadań. Marynarze, widząc przy-
chylność, którą mi kapitan przy każdej sposobności okazywał, nabrali do mnie zaufa-
nia, a nawet — po pewnym czasie — zawarli ze mną przyjaźń ścisłą. Nigdy dotąd nie
spędzałem na okręcie czasu tak przyjemnie i tak swobodnie. Lecz obecność w mojej
kieszeni listu diabelskiego nie przeminęła bez skutku. Wiedziałem zresztą, iż prę-
dzej czy później musi spaść na nas klęska. I klęska spadła w chwili najmniej przez
wszystkich spodziewanej.
Pewnego dnia okręt nasz znajdował się w pobliżu wyspy nieznanego nazwiska.
Zauważyliśmy nagle, iż okręt bez przyczyny widomej ociężał i pogrążył się w wodzie
głębiej niż zazwyczaj. Kapitan z garstką marynarzy zszedł na spód okrętu, aby zbadać
tajemniczą przyczynę tak nagłej zmiany.
Po chwili wrócił na pokład blady jak kreda.
— Źle z nami! — rzekł do załogi. — Nieprzeliczona zgraja Pił osaczyła nasz okręt
i już go w kilku miejscach przedziurawiła. Przesłaniamy dziury, jak i czym możemy,
ale walka jest bardzo trudna. O ile bowiem łatwo sobie z jedną Piłą poradzić, o tyle
trudno z gromadą.
Rozumiałem najzupełniej trwogę kapitana. Piła⁵² jest to ryba potworna, obda-
rzona w miejscu przedłużenia pyska — zębatym i ostrym narzędziem w kształcie piły.
Nie wiem, czy ryba owa posiada zbrodnicze skłonności, to tylko pewna, że innych
narzędzi, prócz przyrodzonej piły nie posiada. Toteż — cokolwiek chce zmajstrować
— ucieka się zawsze do tego jedynego narzędzia. Jakiegokolwiek czynu się podejmie
— czyn ten zawsze zredukuje się do — piłowania. Wszystko jej jedno, co piłuje,
byle piłowała. Cały jej żywot polega na nieustannym i nieuniknionym — piłowaniu.
Trudno określić czy przychodzi na świat po to, ażeby piłować — czy też piłuje po
to, ażeby w jakikolwiek sposób zaznaczyć swą obecność na świecie. Trudniej jeszcze
określić, czy piłuje dlatego, iż naprawdę chce piłować, czy też dlatego, że nie po-
siada innego, prócz piły, narzędzia i że przeto każdy jej odruch jest mimowolnym
piłowaniem. Byłaby z pewnością stworzeniem użytecznym, gdyby drwalom lub tra-
czom przychodziła z pomocą. Zamiast wszakże uspołecznić się ku użytkowi i pożyt-
kowi ludzkiemu, woli przebywać w dzikim i drapieżnym stanie. Napada częstokroć
gromadnie okręty, a wówczas — niechybna zguba grozi każdemu okrętowi! Zgraja
bowiem Pił z lubością, z zapałem i ze sporym znawstwem przepiłowuje najgrubsze
dno okrętu. Doraźne zasklepienie i zalanie smołą przepiłowanych szczelin i otworów
nie pomaga, gdyż niestrudzona i niczym niezrażona Piła przepiłowuje je na nowo ze
zdwojoną szybkością. Najlepszym potwierdzeniem moich słów jest opisany poniżej
wypadek z naszym okrętem.
Słowa kapitana przejęły nas trwogą i rozpaczą. Wszyscy jako jeden mąż, zbiegli-
śmy po schodach i drabinach na spód okrętu i pilnie zabraliśmy się do roboty. Dno
było podziurawione w trzystu miejscach, a było nas właśnie trzystu — chłop w chło-
pa — wtedy każdy stanął na straży jednego otworu, aby go nieustannie zasklepiać. Na
jedno okamgnienie udało się nam powstrzymać napływ wody do okrętu. Wszakże
nieszczęście chciało, iż trafiliśmy na jakieś wyjątkowo przebiegłe i ostre Piły. Zamiast
bowiem piłować zasklepione przez nas otwory, upatrzyły sobie świeże miejsca pomię-
⁵² i a — ryba z gatunku chrzęstnoszkieletowych dwuśrodkowych żyjąca w Oceanie Spokojnym
i Atlantyckim, znana potocznie jako ryba piła, piła a. piła zwyczajna.
Przygody Sindbada żeglarza
dzy dawnymi otworami. Zanim zdołaliśmy zrozumieć, co się święci, przebiegłe Piły
przepiłowały nowych trzysta otworów. Zapewne liczbą dorównywały nam bez resz-
ty. Było nas trzystu dzielnych marynarzy — przeciwko trzystu przebiegłym Piłom.
Przerzuciliśmy się do nowo powstałych otworów i zaczęliśmy je zasklepiać z niezwy-
kłą pracowitością. Zanim jednak doprowadziliśmy robotę do połowy, przebiegłe Piły,
korzystając z czasu, ze zdwojoną szybkością przebodły trzysta zasklepionych przez nas
otworów. Wtedy na każdego z nas przypadły nagle — dwa otwory, co nam ogromnie
utrudniło pracę. Lecz nie na tym koniec. Przebiegłe Piły, chcąc nam widocznie do
reszty pracę utrudnić i wszelkie zbawienie uniemożliwić, przepiłowały nagle trzysta
zgoła nowych otworów w zgoła nowych miejscach. Tedy — na każdego z nas wypa-
dło już po trzy otwory do zasklepienia. Walka trwała nieustannie i doszło wreszcie do
tego, że każdy z nas w swej pieczy i w swojej odpowiedzialności miał dziesięć olbrzy-
mich otworów, sześć sporych szczelin i dwie nieznaczne, ale niebezpieczne szpary.
Piły dopięły swego! Praca stała się niemożliwa! Zwątpiliśmy o ocaleniu! Woda stru-
mieniami wrywała się do okrętu, szumiąc, pieniąc się i sycząc. Okręt szedł na dno.
Czekała nas okrutna śmierć wśród Pił.
— Panowie załoga! — zawołał kapitan. — Wolałbym skonać pod siekierą zwy-
kłego drwala, niż pod ostrzem tych Pił! Zanim zdążymy wodą się zachłysnąć i stracić
przytomność, potwory te będą nas piłowały na dwoje i na troje, i nawet na czworo.
Piłowanie konających — oto jest ich czynność i działalność podwodna! Dalej więc
— porzućmy bezużyteczną pracę i wracajmy na pokład! A nuż uda się nam obmyślić
inne środki zbawienia.
Usłuchaliśmy rady kapitana i w okamgnieniu przedostaliśmy się na pokład. Ra-
dość napełniła nasze serca, gdyśmy ujrzeli, że okręt podczas naszej na pokładzie nie-
obecności tak się zbliżył do wspomnianej wyżej wyspy nieznanego nazwiska, że z po-
mocą odpowiednich a nieludzkich skoków mogliśmy od biedy przerzucić się z po-
kładu na brzeg wyspy.
Stanęliśmy szeregiem na pokładzie i zaczęliśmy skakać kolejno. Pierwszy skoczył
kapitan. Skoczył tak, że nieomylnie upadł na brzeg wyspy, z lekka tylko nadwieru-
szywszy prawej i pobieżnie nadwichnąwszy lewej nogi. Po nim zabrali się do skoków
marynarze, którzy skakali jeszcze lepiej od kapitana, tak że nawet w skoku nie wy-
puszczali z gęby swych zapalonych fajek. Wreszcie przyszła kolej na mnie. Nigdy
w życiu nie skakałem na taką odległość i w takich okolicznościach. Nie doskoczyć do
wyspy i wpaść po drodze do morza znaczyło tyle, co być — przepiłowanym. Kilka
razy już przysiadłem na pokładzie, aby tym sprężyściej i tym rozpędniej odbić się
w powietrze, i tyleż razy prostowałem się bez skutku, bojąc się spudłować. Wreszcie
przyszedł mi do głowy pomysł doskonały. Zerwałem jeden z wielkich żagli i, ująw-
szy go za końce, rozpostarłem nad głową. Wicher uderzył w żagiel i wydął go nade
mną. Wówczas przysiadłem i, z całych sił odbiwszy się od pokładu, podskoczyłem,
a raczej pounąłem, gdyż żagiel trzymał mnie w powietrzu i ułatwiał niezmiernie
przelot z okrętu na wyspę. Gdym sunął na brzeg wyspy, kapitan wraz z całą załogą
winszował mi mego pomysłu. Ogarnęła nas wszystkich radość niezmierna. Oszukane
w ten sposób Piły ze złością miotały się w morzu, ukazując od czasu do czasu swe
ostre, zębate narzędzia.
Wyruszyliśmy niezwłocznie w głąb wyspy, aby zbadać, gdzie jesteśmy, i poszukać
pożywienia.
Pożywienia nie znaleźliśmy, ale za to trafiliśmy na jakąś dziwną, niezwykłą osadę,
złożoną z lepianek pokrytych mchem i liszajami. Większy jeszcze podziw zbudziła
Uroda, Serce
w nas osobliwa ludność tej osady. Były to karły⁵³, podobne do małych psiaków. Skóra
⁵³ arze — człowiek o niskim wzroście.
Przygody Sindbada żeglarza
ich była czarna jak heban, a oczy purpurowe i błyskotliwe jak żużle. Pod szerokim
nosem z ruchliwymi nozdrzami, szerzyła się olbrzymia paszcza, uzbrojona w wielkie,
białe kły. Zobaczywszy nas z dala, zaczęły rękami dawać znaki uprzejme, zapraszając
w gościnę.
— Kapitanie — rzekłem — nie dowierzam jakoś tym ludziom i ich gościnności.
Podobni są raczej do diabłów niż do ludzi.
— Pozory mylą — odrzekł kapitan. — Częstokroć spotykałem w życiu ludzi
potwornych z dobrym sercem i ludzi pięknego oblicza pozbawionych zgoła serca.
Myślę, iż śmiało możemy zaufać znakom, które nam dają. Z pewnością wśród tych
potworów znajdziemy tkliwszą opiekę i gościnność niż gdzie indziej.
Marynarze społem potwierdzili słowa kapitana. Pośpiesznym tedy krokiem zbli-
żyliśmy się do osady. Karzełki otoczyły nas i przyglądały się nam ciekawie z jakimś
Ciało, Jedzenie
dziwnym, rzekłbym, smakowitym wyrazem twarzy.
— Kapitanie — szepnąłem znowu — czy nie uważasz, iż te karły patrzą na nas
zbyt smakowicie? Czy nie jest to spojrzenie wytrawnych i wybrednych ludożerców?
Patrzą bowiem tak, jakby przemyśliwały nad tym, jakimi korzeniami i sosami przy-
prawić to mięsiwo, które tymczasem uważamy za własne, niejadalne i nietykalne
ciało.
— Jesteś zbyt podejrzliwy, — odrzekł kapitan — są to raczej dobroduszne po-
Jedzenie, Ciało
twory, które chcą się z nami podzielić zapasami swojej żywności.
Marynarze znów potwierdzili słowa kapitana, zaś on na migi starał się powia-
domić karły, iż odczuwa głód i pragnienie. Karły natychmiast odgadły porozumie-
wawcze ruchy kapitana. W tłumie ich powstał zgiełk i wrzawa. Widocznie naradzały
się nad czymś i kapitan niezwłocznie nam wyjaśnił, iż jego zdaniem naradzają nad
wyborem potraw, ażeby wystawnym jedzeniem godnie uczcić nasz pobyt na wyspie.
W okamgnieniu roje karłów zakrzątnęły się wokół i natychmiast jedne z nich ustawi-
ły przed nami stół, drugie — zydle, a reszta pobiegła do pobliskiej lepianki, z której
wypadła gwarnie, niosąc dziwaczne kielichy i pokrętne butle.
Zasiedliśmy do stołu w oczekiwaniu jadła i napoju. Karły podały nam kielichy
i ze wstrętnym uśmiechem na twarzy napełniły zielonkawym trunkiem z pokręt-
nych butli. Trunek ten wydzielał woń tak gęstą, ponętną, upajającą i oszałamiającą,
że kapitan i wszyscy marynarze z zachwytem wychylili do dna swe kielichy, zanim
zdążyłem ich ostrzec. Byłem pewien, że trunek ten zawierał jakieś zioła senne, któ-
re odbierały przytomność i obezwładniały najzupełniej tych, co się nie oparli jego
wonnym urokom. Toteż nie opróżniłem swego kielicha. I dobrze uczyniłem. Do-
mysły moje sprawdziły się niebawem. Kapitan pierwszy, a po nim kolejno wszyscy
marynarze nabrali dziwnych, obłędnych, nieprzytomnych wyrazów twarzy. A był to
obłęd dziwny i nieprzytomność osobliwa, zaczęli bowiem mówić rzeczy tak niespo-
dziane, że włosy dęba stanęły mi na głowie! Oto ni mniej, ni więcej, ale z wielkim
znawstwem i amatorstwem jęli doradzać rozmaite przyprawy i sposoby smażenia,
najbardziej odpowiadające gatunkowi ich ciał. Zauważyłem z przerażeniem, iż kar-
ły nasłuchują uważnie tego, co mówią owi nieprzytomni. Widocznie świadome były
naszego języka, chociaż udawały, że nic nie rozumieją.
Kapitan, macając swe pulchne policzki i pomlaskując przy tym językiem, mówił
na wpół do nas, na wpół do siebie:
— Z takich policzków warto dwa befsztyki na świeżym masełku usmażyć. Z lekka
po wierzchu obrzuciłbym je struganym chrzanem i otoczyłbym wieńcem z rumianych,
tymże masłem przepojonych kartofelków.
Na to jeden ze starych marynarzy, uderzając się po żylastych udach, zawołał:
Przygody Sindbada żeglarza
— Z takich udźców szynkę bym uwędził nie na zwykłym dymie, lecz na jałow-
cowym⁵⁴, gdyż ten ostatni dodaje osobliwego smaku, odsmaku i posmaku.
Wówczas jeden z młodszych marynarzy, przyglądając się swym dłoniom kości-
stym, rzekł z uśmiechem zadowolenia:
— Dobry byłby ze mnie rosołek — rosołek na kościach z dodatkiem pietruchy,
marchwi, selerów tudzież kilku wonnych liści kapuścianych.
Zgadłem, że karły posiadały znajomość naszego języka, gdyż jeden z nich w stroju
kucharza podbiegł do kapitana i do dwóch wspomnianych marynarzy i, poklepawszy
ich po ramieniu, zawołał:
— Dalej, za mną do kuchni — mój befsztyczku, mój rosołku i moja szynko,
jałowcowych dymów spragniona!
Kapitan i dwaj marynarze usłużnie powstali ze swych miejsc i poszli w ślad za ku-
charzem. Nadaremnie wołałem ich po imieniu! Nie słyszeli, nie chcieli słyszeć mych
wołań i przestróg! Szatański napój oszołomił ich w sposób tak dziwny, iż rozkoszą
przejmowała ich sama myśl o tym, że będą użyci do smakowitych, przez nich samych
obmyślonych potraw! Szli — upojeni swym losem, nieprzytomni od obłędnej rado-
ści, rumiani od wypitego trunku, który trucizną szału zaprawił ich krew. W ich do
kuchni pochodzie mogłaby ich powstrzymać ta jedna chyba wiadomość, że kucharz
zamierza użyć ich do innych potraw niż te, do których zgodnie z własnym przekona-
niem byli przeznaczeni nieodparcie. Gdyby ktokolwiek szepnął do ucha kapitanowi,
iż z niego nie befsztyk, ale zwykłą pieczeń lub sztukę mięsa uczynią, kapitan na pewno
spłonąłby ze wstydu lub uniósłby się gniewem. Ogarnął mnie żal, wstyd i przerażenie.
Cóż mogłem jednak począć?
Nikt nie dawał posłuchu moim przestrogom, które zawczasu czyniłem. Teraz było
już za późno! Wszyscy moi towarzysze stracili przytomność. Wstrętny i niezrozumia-
ły szał rozpanoszył się w ich duszach, zatrutych osobliwym trunkiem. Każdy z nich
śnił jeno i marzył o tym, jaką z niego potrawę uczyni potworny kucharz karłów.
Widocznie karły były niezwykłymi smakoszami i prawa czy też obyczaje wzbraniały
im uroczyście najmniejszej pomyłki w zastosowaniu materiału do odnośnych prze-
znaczeń kulinarnych, czyli w zastosowaniu treści do formy. Pomyłkę tego rodzaju
uważano tu za zbrodnię i karano rożnem, czyli mówiąc inaczej — pieczono skazańca
na rożnie aż do skutku. Są to obyczaje wprost potworne, szczególniej ze stanowi-
ska ludzi kulturalnych, którym nie ciężą żadne popędy ludożercze⁵⁵. Wiedziałem, że
stracę kolejno wszystkich towarzyszy i że zostanę na wyspie — samotny. Tak się też
stało. Po pewnym czasie potworne karły spożyły wszystkich moich przyjaciół, nie
pozostawiając mi ani jednego.
Postrzegłem, iż ogół karli wyczekuje moich zleceń kulinarnych, dotyczących wła-
snej mojej osoby. Toteż zdziwiono się powszechnie, gdy żadne tego rodzaju zlecenie
z ust moich nie wyszło. Domyśliły się potwory, że powściągnąłem się od wypicia ich
trunku. Ponieważ w osadzie ich było kilka ogrodów owocowych, tedy karmiłem się
zrywanymi tam owocami, czego mi nie wzbraniano.
Pewnego dnia postanowiłem jednak raz na zawsze porzucić przeklętą osadę, choć-
by mnie poza nią śmierć głodowa miała spotkać. Postanowienie to zapadło we mnie
w chwili, gdy, wlazłszy na jabłoń, rwałem dojrzałe owoce i smakowicie je pożerałem.
Nagle posłyszałem w ogrodzie jakiś śpiew dziewczęcy. Zdziwił mnie przyjemny,
uroczy niemal dźwięk głosu, ponieważ wszystkie karły miały głos przeraźliwie ochry-
pły. Domyśliłem się natychmiast, że śpiewaczka nie jest z rodu karłów, i obejrzałem
się za siebie, aby sprawdzić, kto śpiewa.
⁵⁴ a o ie — gatunek krzewu z rodziny cyprysowatych.
⁵⁵l dożer
o — praktyka zjadania mięsa ludzkiego.
Przygody Sindbada żeglarza
Ujrzałem w bocznej alei ogrodu młodą dziewczynę, bardzo piękną, ale zgoła czar-
ną. Szła wprost ku mnie i, zbliżywszy się do drzewa, na którego sękatej gałęzi właśnie
siedziałem, podniosła ku górze oczy turkusowe i rzekła:
— Dzień dobry!
— Dzień dobry — odpowiedziałem. — Czy masz mi coś do powiedzenia?
— Mam.
— A więc słucham.
— Nie jestem czarna, jeno⁵⁶ biała.
— O ile mnie jednak oczy nie mylą — jesteś czarna — odparłem.
— To złudzenie! — zawołała dziewczyna. — Jestem biała jak alabaster! Jestem
córką króla Alkarysa, nazywam się Armina. Ojciec mój rok temu zabłąkał się w lasach
tej wyspy. Wędrując po niej, dotarliśmy do tej wstrętnej osady. Ojciec, znaglony pra-
gnieniem, wychylił do dna kielich podany przez karły. Napój w tym kielichu zawarty
odebrał mu przytomność. Sam kazał zawołać kucharza i polecił mu, aby zeń uczy-
nił potrawkę duszoną z kaparami i korniszonami. Nadaremnie płakałam, załamując
dłonie! Nadaremnie błagałam ojca, aby poniechał takich zleceń i aby nie wchodził do
kuchni, gdzie już zawczasu rozpalono dla niego ogień! Nie pomogły moje płacze, ani
błagania. Ojciec mój z jakąś niezrozumiałą dla mnie ochotą i skwapliwością, wziąwszy
kucharza pod rękę i poufale szepcząc mu do ucha szczegółowe co do własnej osoby
zlecenia i porady kulinarne, poszedł z nim razem do okrutnej kuchni, pozostawiając
mnie mym własnym losom. Szedł ze źle ukrytym pośpiechem i zniecierpliwieniem,
jakby się nie mógł doczekać tej chwili, gdy z niego wreszcie zrobią potrawkę, za-
prawną kaparami i korniszonami. Nie chcę ci drobiazgowo opowiadać o tym co się
stało. Dość, że straciłam ojca. Osierocił mnie przed czasem. Żył jako król, zginął jako
potrawka! Zostałam sama. Uniknęłam obłędu i szału, ponieważ nie znoszę żadnych
trunków. Karły pozwalają mi tu mieszkać i karmić się owocami. Znosiłabym mężnie
moją samotność, gdyby nie ta okropna okoliczność, że jeden z karłów zakochał się
we mnie i pomalował mnie na czarno nie tyle dla niepoznaki, ile dlatego, że moja
białość przesłaniała jego ślepiom całkowity czar mej postaci.
— Czy jesteś jego żoną? — spytałem.
— Tak — szepnęła, spuszczając oczy.
— Czy poślubiłaś go z własnej woli?
Dziewczyna znowu podniosła ku mnie swe turkusowe oczy.
— Nie! — odparła. — Zmusił mnie pod grozą śmierci.
— Postanowiłem dzisiaj raz na zawsze opuścić tę osadę. Czy chcesz mi towarzy-
szyć w mej wędrówce?
— Chcę! — zawołała dziewczyna.
— Jestem dość kochliwy — mówiłem dalej — i bardzo być może, iż pokocham
Uroda, Kobieta
ciebie, gdy poznam bliżej. Trudno mi teraz zapewnić tobie moją miłość, ponieważ
czarność twej twarzy przesłania mym oczom całkowity czar twej postaci, myślę jed-
nak, że da się tę czarność odmyć lub odbarwić.
— Nie da się — szepnęła smutnie Armina.
— Czemu? — spytałem.
— Potworny karzeł poczernił mnie taką maścią, że wszelkie odmycie lub odbar-
wienie może mnie o śmierć przyprawić. Rozwieję się w nic i zniknę ci sprzed oczu
jako sen.
Nic jej na to nie odpowiedziałem.
— Kiedyż zamierzasz opuścić osadę? — rzekła po chwili.
⁵⁶ eno (daw.) — lecz.
Przygody Sindbada żeglarza
— Jak tylko wieczór nastanie.
— Czyś odmienił swój pomysł pierwotny, czy też mogę ci towarzyszyć w twej
wędrówce pomimo, iż narzucona mi czarność cery przesłania twym oczom całkowity
czar mej postaci?
— Możesz mi towarzyszyć — odrzekłem.
— O, Boże! — westchnęła dziewczyna. — Co ja pocznę, nieszczęśliwa! Jednemu
przeszkadza moja białość, drugiemu zawadza moja czarność. Jeden mnie poczernił,
drugi chce pobielić! Ten mnie pobarwił, ów chce odbarwić! Same troski, same nie-
porozumienia!
— Nie płacz, dziewczyno! — zawołałem z drzewa. — Nie wzdychaj tak ciężko
i nie załamuj dłoni! Skoro wieczór nadejdzie, uciekniemy z osady i może uda się nam
dotrzeć do jakiejś pięknej krainy, gdzie nie ma ani trosk, ani nieporozumień.
Skoro wieczór nadszedł i pierwsza gwiazda ukazała się w niebiosach, wymknąłem
się razem z Arminą do najbliższego lasu i, co tchu przebiegłszy las, wydostałem się na
równinę, a stamtąd na brzeg wyspy. Traf chciał, że jakiś okręt przygodny płynął opo-
dal brzegu — w kierunku, jak mi się zdawało, Balsory. Począłem wrzeszczeć z całych
sił, aby ściągnąć na siebie uwagę załogi. Zauważono nas z pokładu i skierowano okręt
do brzegu.
W pół godziny potem siedziałem już razem z Arminą na pokładzie i opowiadałem
kapitanowi i marynarzom dziwne moje przygody.
Pomyliłem się wszakże, sądząc, iż okręt płynie w kierunku Balsory, zdążał on do
nieznanego mi państwa króla Pawica. Kapitan i marynarze byli właśnie poddanymi
tego króla. O ile mogłem sądzić z ich opowiadań, król Pawic był niezmiernie ser-
decznym i dobrodusznym człowiekiem. Zachęcali mnie bardzo, abym razem z moją
czarną towarzyszką zamieszkał na stałe w ich ojczyźnie, gdzie znajdę przyjaźń i go-
ścinę. Zapytywali mnie też z ciekawością, gdziem znalazł taką czarną towarzyszkę
podróży? Opowiedziałem im niezwłocznie historię Arminy. Gdy skończyłem, jeden
ze starych, wytrawnych marynarzy rzekł, klepiąc mnie po ramieniu:
— Nie trap się i nie smuć przypadkowo nabytą czarnością twej towarzyszki. Znam
Uroda, Kobieta
ja się na tych rzeczach i dlatego też zawsze mam przy sobie w kieszeni maść, która
wszelką tego rodzaju czarność wywabia bez śladu. Udzielę ci tej maści i zobaczysz,
jak twoja dziewczyna zbieleje.
— Niestety! — zauważyłem — odmycie lub odbarwienie tej czarności przyprawi
moją towarzyszkę o śmierć niechybną, jak to jej zapowiedział wstrętny karzeł.
— Kpij sobie z karła i z jego zapowiedzi! — rzekł na to stary i wytrawny marynarz.
— Chciało się czarnemu karłowi czarnej żonki, więc jej przebiegle uniemożliwił zbyt
zresztą łatwy powrót do białości zmyśloną pogróżką śmierci. Nic się złego dziewusze
nie stanie, jeśli zbieleje i znowu do ludzi się upodobni. Ufaj staremu i wytrawnemu
marynarzowi, który jednocześnie jest posiadaczem zbawiennej maści. Nikogo jeszcze
białość do grobu nie wpędziła! Im więcej człowiek ma ludzkiego wyglądu, tym raźniej
czuje się na ciele i na duszy.
Mówiąc to, stary i wytrawny marynarz wyjął z kieszeni słoik ze wspomnianą
maścią i podał mi go z uśmiechem:
— Poniechaj wiary w bajki i strachy, a korzystaj lepiej z mojej maści. Posmaruj
tą maścią dziewczynę o samej północy, a zbieleje bez mała jak lilia!
Słowa starego i wytrawnego marynarza nie tylko mnie, lecz nawet Arminie tra-
fiły do przekonania. Postanowiliśmy natychmiast oboje skorzystać z ofiarowanej mi
maści. Arminę dręczył wprawdzie jakiś nieokreślony niepokój, lecz starała go się
stłumić.
Przygody Sindbada żeglarza
— Nareszcie zbieleję i po dawnemu będę podobna do alabastru⁵⁷ — mówiła,
patrząc mi prosto w oczy. — Radość rozpiera mi piersi na samą myśl o tym, że
przeciwna memu przyrodzeniu czarność nie będzie już przesłaniała twym oczom cał-
kowitego czaru mej postaci! Ów mnie poczernił, ty zaś mnie pobielisz i wszystko
będzie jak najlepiej!
Wszakże spokój i wesołość Arminy były udane. Zauważyłem, iż mówi o sobie
częstokroć w czasie przeszłym, jak o kimś, co już nie żyje. Raz nawet w trwożnym
i osobliwym roztargnieniu szepnęła:
— Kiedy żyłam na świecie, zawsze wyczekiwałam jakiegoś ogromnego, większego
Szczęście
ode mnie samej szczęścia, ale szczęście nie przyszło. Dziś, gdy już mnie nie ma, czuję,
iż jestem o wiele większa od owego szczęścia, które nie przyszło…
— Nie mów Armino o sobie, jak o umarłej — szepnąłem, biorąc ją za rękę. —
Trwogą przejmują mnie twoje słowa i ów czas przeszły, którego stale używasz dzięki
roztargnieniu. Bądź jak najlepszych myśli. Stary marynarz ma słuszność.
— Zapewne ma słuszność — potwierdziła Armina.
— Gdy noc zapadnie — mówiłem dalej.
— Noc już zapadła — przerwała Armina.
Teraz dopiero odczułem, do jakiego stopnia byłem przejęty tym, co się stać miało.
Nie zauważyłem nawet nadejścia nocy. Gwiazdy już migały w niebiosach i cisza nocna
trwała na obszarach morza.
Milczeliśmy długo, bardzo długo i żadne z nas nie chciało, czy też nie śmiało
naruszyć tego milczenia. Wreszcie postanowiłem odezwać się pierwszy.
— Gdy północ się zbliży — zacząłem.
— Już się zbliżyła — przerwała mi znowu Armina. Na pokładzie było pusto.
Podałem Arminie słoik z maścią. Wzięła go drżącą dłonią i spojrzała mi w oczy.
Przemiana, Uroda,
Śmierć
Była właśnie północ. Armina pogrążyła swe czarne palce w słoiku i dotknęła nimi
swej twarzy. Niezwłocznie twarz i dłonie, i szyja zbielały. Przede mną stała cudowna,
biała jak alabaster, królewna. Wyciągnąłem ku niej dłonie, lecz nie podała mi swoich.
— Armino, czemu nie podajesz mi swych dłoni? — Armina milczała.
Spojrzałem w jej oczy turkusowe, lecz z powodu nocnego mroku nie mogłem
dojrzeć ich wyrazu.
Armina bielała coraz bardziej, bielała z każdą chwilą, bielała nieustannie, tak iż
w końcu pokryła się dziwną, przeraźliwą białością.
— Armino! — szepnąłem znowu. — Co tobie? Czemu nic nie mówisz? Czemu
jesteś tak przeraźliwie biała?
Trwała nadal bez ruchu, wsparta o ścianę okrętu. Dotknąłem jej dłoni. Były zimne
jak lód. Dotknąłem czoła i powiek, i ust… Zimne były usta i powieki, i czoło…
Zrozumiałem wszystko… Białość jej była białością trupią…
Mimo to — Armina wciąż jeszcze bielała. Postać jej stała się teraz niemal prze-
zroczysta i chwiała się od lada powiewu. Wreszcie postrzegłem, że to już nie Armina
stoi przede mną, lecz jakaś dziwna, martwa, przejrzysta istota, utkana z nikłych, bia-
łych puchów kwietnych. Gwałtowny i nagły poryw wiatru w okamgnieniu rozwiał
te puchy w nic, zdmuchnął je kędyś w powietrze, które natychmiast napełniło się
czarowną, kwietną wonią. Wdychałem tę woń, powtarzając nieustannie:
— Armino! — Armino! — Armino!…
Arminy już nie było.
Całą noc przepłakałem. Nazajutrz opowiedziałem załodze wszystko, co się stało.
Stary i wytrawny marynarz rozpłakał się jak dziecko.
⁵⁷alaba er — biały, prześwitujący minerał.
Przygody Sindbada żeglarza
— Bóg widzi, że od pierwszego wejrzenia polubiłem tę dziewczynę! — rzekł
z mocą. — Chciałem jej wyświadczyć przysługę, a pokrzywdziłem ją zgonem przed-
wczesnym. Mnie by tam nie bardzo jej czarność przeszkadzała, ale stary jestem i wy-
trawny więc zaraz zmiarkowałem, że owa czarność stoi ci na zawadzie do poślubienia
dziewczyny. Dlatego tylko doradziłem ci użycie maści, której zwrot, mówiąc nawia-
sem, jest mi wielce pożądany, mam bowiem żonę, której twarz od czasu do czasu
czernieje, wtedy dla elegancji — ilekroć wracam do domu stosujemy tę maść nale-
życie.
Oddałem mu słoik z maścią, gdyż podniosłem go z pokładu, gdzie go dłoń Ar-
miny uroniła.
Zbliżyliśmy się właśnie do wyspy, na której znajdowało się państwo króla Pawica.
Okręt przybił do brzegu i pośpiesznie wysiedliśmy na ląd, nieco zmęczeni podróżą.
Kapitan niezwłocznie zaprowadził mnie do pałacu króla Pawica, aby — wedle zwyczaju
— przedstawić królowi cudzoziemca.
Król Pawic siedział właśnie na tronie i czytał jakieś niezwykle zajmujące bajki,
gdyż nie zauważył nawet naszego wnijścia⁵⁸.
— Królu — rzekł dość głośno kapitan — przyprowadzam ci cudzoziemca, który
pragnie oglądać twe oblicze.
Król nie oderwał oczu od książki z bajkami. Zapewne odczytywał jakieś zabawne
miejsce, bo uśmiechnął się sam do siebie i czytał dalej.
— Królu! — zawołał głośniej kapitan. — Przyprowadzam ci cudzoziemca, który
pragnie oglądać twe oblicze.
Król i tym razem nie oderwał oczu od książki. Zapewne odczytywał jakąś smutną
przygodę, bo oczy mu się rozszerzyły, a twarz nabrała wyrazu trwogi i rozciekawienia.
— Królu! — wrzasnął kapitan. — Przyprowadzam ci cudzoziemca, który pragnie
oglądać twe oblicze!
Król czytał dalej. Trafił zapewne na jakąś zawiłą i dobiegającą do końca historię,
bo sapał z rozciekawienia i niecierpliwie podrygiwał nogą. Kapitan, straciwszy wszelką
nadzieję na zbudzenie uwagi królewskiej, zwrócił się do mnie:
— Wrzask mój widocznie nie wystarcza. Byłoby chyba najlepiej, gdybyśmy ra-
zem, wspólnymi siłami i zgodnym chórem wrzasnęli jednakowe zdanie.
— Owszem — odrzekłem — nie mam nic przeciwko temu, chciałbym tylko
wiedzieć, jakie zdanie mam wykrzyknąć.
— To samo, które dotąd nadaremnie powtarzam — odparł kapitan.
— Będzie to poniekąd śmieszne, jeśli sam o sobie wykrzyknę zdanie, które ktoś
inny może tylko o mnie wygłosić — zauważyłem nieco zakłopotany.
— Nic nie szkodzi! — przerwał mi kapitan. — Idzie tylko o to, aby na dwa głosy
wrzasnąć to, co dotąd jednym głosem wrzeszczałem.
Kapitan dał znak i wrzasnęliśmy obydwaj:
— Królu, przyprowadzam ci cudzoziemca, który pragnie oglądać twe oblicze!
Tym razem król oderwał oczy od książki i przeniósł je najpierw na mnie, a potem
na kapitana.
— Kto mówił i do kogo? — spytał po chwili namysłu.
Znać było, iż nie otrząsnął się jeszcze z wrażeń, których mu udzieliła przeczytana
bajka. Wzrok jego był wciąż roztargniony, a myśl daleka od rzeczywistości. Kapitan
wtedy wytłumaczył mu, że jestem cudzoziemcem i stawiam się przed oczy królewskie
według pradawnego zwyczaju.
⁵⁸ n
ie — wejście.
Przygody Sindbada żeglarza
— A, bardzo to pięknie z twojej strony, młody cudzoziemcze, że nawiedzasz na-
szą krainę. Przerwałeś mi wprawdzie niezmiernie ciekawą bajkę, którą właśnie koń-
czyłem, ale, niestety, zawsze ktoś komuś musi coś przerwać. Podobasz mi się bardzo
i śmiało rzec mogę, iż od pierwszego wejrzenia poczułem dla ciebie sympatię. Możesz
tedy zamieszkać w moim państwie, lecz muszę cię uprzedzić, że według naszych od-
wiecznych zwyczajów żaden, najsympatyczniejszy nawet, cudzoziemiec nie ma prawa
poślubić naszej poddanej bez specjalnego królewskiego zezwolenia.
Król raz jeszcze spojrzał na mnie uprzejmie i dał znak dłonią, iż audiencja skoń-
czona.
Skłoniłem się i wyszedłem z pałacu wraz z kapitanem.
Zamieszkałem w jednym z pomniejszych domostw, które się znajdowały w po-
bliżu pałacu królewskiego. Obok mnie mieszkał kupiec nazwiskiem Hassan, który
miał niezwykle piękną żonę Korybillę. Zaprzyjaźniłem się z nimi i odtąd całe dnie
i wieczory spędzałem w ich domu na rozmowach.
Zauważyłem, iż państwo króla Pawica odznacza się dwiema osobliwościami. Po
pierwsze — wszystkie bez wyjątku kobiety są niezwykle piękne i czarujące. Po wtóre
zaś — mężczyźni, pomimo zapału do konnej jazdy, wcale nie używają, a nawet nie
znają, siodeł.
— Czyliż to być może — spytałem Hassana i Korybilli — że w państwie waszym
nikt nigdy nie używał siodła?
— Czego? — zawołali oboje ze zdziwieniem.
— Siodła — powtórzyłem.
— Nie znamy tego słowa i nie wiemy, co znaczy, a przez to trudno nam odpo-
wiedzieć na twoje pytanie.
Starałem się rozmaicie wytłumaczyć im znaczenie tego słowa.
— Jest to miękki przedmiot — rzekłem — który wtłacza się na grzbiet koniom,
aby udogodnić jeźdźcowi jego konne stanowisko.
— Czemuż w takim razie to, co ma stanowić wygodę jeźdźca, wtłacza się na
grzbiet koniom, nie zaś jeźdźcom? — spytali oboje.
— Dla tej prostej przyczyny, że siodło ma na celu utworzenie pewnego przedziału
pomiędzy jeźdźcem a koniem.
— W takim razie nie pojmujemy, czemu ten, co chce konia dosiąść, jednocześnie
powinien się starać o przedział pomiędzy sobą a koniem.
— Grzbiet koński — mówiłem dalej — jest wąski i twardy. Łatwo z niego
stoczyć się na ziemię. Tymczasem siodło jest szerokie i miękkie, można utrzymać się
na nim doskonale i uniknąć upadku.
— Nikt jeszcze w naszym państwie z konia nie spadł — zauważył Hassan —
toteż nie pojmuję, w jakim celu mamy się posługiwać przedmiotem, który właśnie
chroni od upadku.
— Widzę, że mi się nie uda wytłumaczyć wam wszystkich przewag siodła. Otóż,
zamiast tłumaczyć, zajmę się wyrobem siodeł, a wówczas sami osobiście sprawdzicie
ich użyteczność. Będzie to dla mnie zajęcie wielce zyskowne. Zasłynę bowiem w wa-
szym kraju jako pierwszy rymarz i wynalazca siodeł. Prócz tego — sprzedaż siodeł
zapewni mi dochody znaczne, a jestem na razie pozbawiony odpowiednich środków
do życia.
Zająłem się tedy⁵⁹ wyrobem siodeł. W ciągu kilku miesięcy mieszkanie moje za-
pełniło się po brzegi tysiącem najwytworniejszych siodeł. Ogłosiłem wówczas całe-
mu miastu, iż nauczę wszystkich używania do konnej jazdy nowego przysposobienia,
⁵⁹ edy (daw.) — zatem.
Przygody Sindbada żeglarza
które się nazywa siodłem, a które, udogadniając konną jazdę, chroni jednocześnie od
upadku. Oznaczyłem godzinę próby i wybrałem na miejsce pokazu najobszerniejszy
plac w samym środku miasta.
O godzinie oznaczonej cała ludność zgromadziła się na placu. Sprowadzono tysiąc
rumaków, na których zazwyczaj rycerze króla Pawica jeździli na oklep⁶⁰.
Stanąłem na środku placu, otoczony stosami spiętrzonych siodeł i mając u bo-
ku mych przyjaciół — Hassana i Korybillę, którzy z ciekawością wyczekiwali moich
pokazów.
Wybrałem dla doświadczeń pierwszego z brzegu rumaka, osiodłałem go i do-
siadłem. Zacząłem kłusować po placu, aby dać możność obecnym dosadnego przyj-
rzenia się mojej jeździe. Po czym, zsiadłszy z rumaka, zaproponowałem, aby z kolei
ktokolwiek z rycerzy dosiadł go i wypróbował przewagę siodła nad jazdą na oklep.
Nikt wszakże z rycerzy nie chciał się odważyć na próbę. Jedni zdradzali oznaki czegoś
w rodzaju wstydu, którego przyczyn zrozumieć nie mogłem. Drudzy najwidoczniej
bali się siodła, niby jakiejś zasadzki lub pułapki diabelskiej. Inni zaś wymawiali się
tym, że nie są w tej chwili usposobieni do jazdy konnej. Inni jeszcze mówili:
— Jakżeż możemy dosiąść konia, który ma na grzbiecie coś zgoła niekońskiego,
a tak zbytecznego, jak wrzód lub garb? Chętnie zresztą dosiądziemy tego rumaka, o ile
ów pomysłowy cudzoziemiec umieści swe siodło z dala od grzbietu — pod brzuchem
końskim lub przytwierdzi je do ogona.
Usilne moje namowy z pewnością spełzłyby na niczym, gdyby nie to, że sam król
Pawic przybył nagle na plac.
Wysłuchawszy cierpliwie moich objaśnień oraz zarzutów rycerzy, rozkazał mi raz
jeszcze dosiąść osiodłanego rumaka. Uczyniłem to natychmiast i znowu objechałem
plac dokoła.
Król przyglądał mi się uważnie i z widocznym podziwem. Gdy zeskoczyłem z ru-
maka, rzekł do mnie z wielkim uznaniem:
— Pomysł twój jest wspaniały i ma zapewne na celu rzucanie postrachu na wroga
podczas bitwy. Wyglądałeś tak strasznie, że musiałem czynić nadludzkie wysiłki, aby
nie uciec lub nie zemdleć! Król, który skorzysta z twego pomysłu, ma zapewnione
na wojnie zwycięstwo, żaden bowiem, najodważniejszy nawet nieprzyjaciel nie ustoi
przed widokiem straszliwych jeźdźców, którzy, prócz grzbietu końskiego, mają jeszcze
pod sobą tak potworny, a tak zbyteczny przyrząd! Proszę cię wtedy, abyś osiodłał
wszystkie rumaki nasze, gdyż chcę sam osobiście wraz z całą moją ludnością męską
dosiąść rumaków osiodłanych.
Zacząłem tedy siodłać rumaki. Siodłałem je trzy dni i trzy noce — na czwarty
dzień raz jeszcze pokazałem królowi i rycerzom, którą nogą powinni wstąpić w strze-
mię, a którą zarzucić na konia.
Ludność kobieca też się zgromadziła na placu, aby się przyglądać niezwykłemu
widowisku.
Na dany znak — król i wszyscy rycerze dosiedli rumaków i wyruszyli kłusem⁶¹ za
miasto. Niestety — król przez zapomnienie prawą nogą wskoczył do strzemienia⁶²,
a lewą przerzucił przez grzbiet koński, toteż pędził teraz na czele całego hufu⁶³, od-
⁶⁰na o le —jazda konna bez użycia siodła.
⁶¹
— chód konia, polegający na tym, że dwie przeciwległe kończyny (prawa przednia i lewa tylna
a. odwrotnie) odbijają się od podłoża jednocześnie.
⁶² rze i — metalowy lub drewniany pałąk stanowiący oparcie dla stopy przy siodle; strzemiona
ulokowane są po obu stronach siodła na odpowiednio długich paskach.
⁶³
— hufiec, oddział.
Przygody Sindbada żeglarza
wrócony tyłem do łba końskiego, a przodem do ogona, który dość krzepko dzierżył
w dłoni w celu utrwalenia swego na grzbiecie stanowiska.
Ja i cała ludność kobieca — pokłusowaliśmy w ślad za jeźdźcami, aby śledzić
dalsze ich losy. Nadaremnie dawałem królowi znaki, aby się zatrzymał i odmienił
swoją przykrą pozycję. Król uśmiechał się do mnie dobrodusznie i wołał:
— Nie mam czasu!
Albo wrzeszczał:
— Za późno, za późno!
Ten ostatni wrzask królewski zbudził we mnie dość uzasadnione przypuszczenie,
iż król, mając w dłoniach jeno ogon koński, nie może ani powstrzymać rumaka, ani
kierować jego biegiem. Postrzegłem przy tym, iż król bywał to blady, to czerwony
i wyprawiał na koniu dziwne podrygi i poskoki. Blednął, poskakując wzwyż, — zaś
czerwieniał, spadając z powrotem na siodło.
Inni za to rycerze, jak mi się zdawało, tkwili na koniach należycie. Jeźdźcy wbie-
gli właśnie na wzgórze, które się za miastem wznosiło i stamtąd wzięli rozpęd ku
zieleniejącej u stóp wzgórza dolinie. Ja i cała ludność kobieca zatrzymaliśmy się na
szczycie wzgórza, aby ze szczytu poglądać na dalsze ich losy.
Król pierwszy stoczył się w dolinę, zgoła nieuśmiechniętą twarzą zwrócony ku
nam, zaś tyłem — ku celowi swej własnej wycieczki.
Za nim stoczyła się reszta rycerzy. Wówczas stało się to, czego się najbardziej
obawiałem. Zaledwo konie dotknęły kopytami wonnego podścieliska doliny, gdy król
i wszyscy rycerze pospadali z siodeł na ziemię. Wśród całej ludności kobiecej, nie
wyłączając mojej osoby, uczynił się zgiełk i zamieszanie, natomiast ludność męska
zachowała spokój całkowity, leżąc rozmaicie na dnie doliny i nie starając się nawet
czy też nie mogąc powstać na nogi.
Ja i cała ludność kobieca zbiegliśmy co tchu ze wzgórza w dolinę. Politowania
godny widok przedstawił się naszym zapłakanym źrenicom. Król i rycerze doznali tak
bolesnego upadku, że nie było nawet mowy o tym, aby o własnych siłach wrócili do
domu! Przerażenie ludności kobiecej było tym większe, że od stworzenia ziemi nikt
w państwie króla Pawica nie spadł dotąd z konia! Po raz więc pierwszy doznano tu
tego rodzaju katastro i po raz pierwszy stwierdzono możliwość takich upadków!
Ludność kobieca zajęła się przenoszeniem rannych i uszkodzonych do ognisk
rodzinnych. Po czym w mieście przez trzy miesiące z górą trwała ponura i bezludna
cisza. Cała bowiem ludność męska pod nieustanną pieczą kobiet leżała w łóżkach
i czekała cierpliwie, aż rany się zagoją. Wreszcie, gdy już wszystkie rany zagoiły się
i zabliźniły, zaczęto mi składać wizyty dziękczynne, gdyż tak kazały obyczaje i grzecz-
ność. Pierwszy odwiedził mnie król Pawic i ze łzami w oczach dziękował za mój
wynalazek. Cały był pokryty sińcami, bliznami i guzami.
— Dobry to i ciekawy wynalazek — rzekł, łkając po cichu — ale ma jedną wadę,
a mianowicie tę, że jest niewygodny.
Mówiąc to, wręczył mi do rąk własnych siodło, które przyniósł pod pachą. Na-
zajutrz składała mi wizyty cała ludność męska, ściskając mnie w milczeniu za dłonie
i zwracając siodła, którymi ją obdarzyłem. Wkrótce mieszkanie moje znów się po
brzegi wypełniło siodłami. Przez czas długi nie wychodziłem z domu na ulicę, bo się
wstydziłem pokazać na oczy tym, którzy tyle z mego powodu ucierpieli. Po długim
wszakże namyśle napisałem do króla list, treści następującej:
Miłościwy Panie!
Boli mnie niezmiernie to, że stałem się mimowolną przyczyną tak
wygórowanych klęsk i nieszczęść. Największym jednak dla mnie bó-
lem byłaby strata łaski Waszej Królewskiej Mości. Pomimo bowiem, iż
Przygody Sindbada żeglarza
zgodnie z odwiecznym swego kraju obyczajem Wasza Królewska Mość
raczyła mi złożyć wizytę dziękczynną, wszakże zwrot siodła każe mi się
domyślać, iż Wasza Królewska Mość nie jest ze mnie tak zadowolona
jak ja — z Waszej Królewskiej Mości. Domysły moje potwierdza i ta
okoliczność, że w oczach Waszej Królewskiej Mości widziałem łzy dość
gorzkie, a na czole — sińce, guzy i blizny. Toteż byłbym niezmiernie
wdzięczny, gdyby Wasza Królewska Mość na dowód niezmiernej sym-
patii dla mojej osoby zezwoliła mi na poślubienie jednej ze swych pod-
danek, których uroda od dawna zastanawia moją uwagę, lecz których
zbyt wielka liczba wzbrania mi jeszcze poszczególnego i stanowczego
wyboru. Zezwolenie Waszej Królewskiej Mości na ów ożenek będzie
dowodem, iż Wasza Królewska Mość nie chowa w swym sercu żadnej
do mnie urazy za nieszczęśliwą katastrofę, zdarzoną na kwietnym pod-
ścielisku wiadomej doliny.
Cudzoziemiec Sindbad
Nazajutrz po wysłaniu powyższego listu otrzymałem pergamin, własnoręcznym
pismem królewskim zapisany, który głosił, co następuje:
My, król Pawic, władyka wyspy, książę wszystkich na wyspie ogro-
dów, wódz wszystkich na wyspie jeźdźców, arcykapłan wszystkich na
wyspie obrzędów, arcyznawca ugrzecznień i gościnności, arcymiłośnik
bajek i jazdy konnej, niniejszym wiadomym czynię, iż cudzoziemiec
Sindbad może — zgodnie z Naszym zezwoleniem — pojąć za żonę jedną
z naszych poddanek, których niezwykła uroda zastanowiła jego uwagę,
a których zbyt wielka liczba wzbrania mu dotąd stanowczego i poszcze-
gólnego wyboru.
Król Pawic
Otrzymawszy ów cenny pergamin, przykleiłem go co prędzej do szyby mego okna
w ten sposób, że pismem zwrócony był na ulicę. Urok pergaminu był zapewne znacz-
ny, gdyż wkrótce tłum kobiet zgromadził się pod moim oknem i odczytywał uważnie
pismo królewskie.
Mogłem wtedy do woli przyglądać się pięknym mieszkankom wyspy, aby na-
reszcie uczynić swój wybór i jednej z nich — na mocy królewskiego zezwolenia —
zaproponować ożenek.
Wszystkie jednak były tak piękne, że w żaden sposób nie mogłem przenieść jed-
nej nad drugą, gdyż wybierając jedną, pominąłbym i pokrzywdził resztę. Przygląda-
łem się i namyślałem tak długo, aż wreszcie noc zapadła i ulica opustoszała. Wszystkie
mieszkanki wyspy udały się do swych domów — wszystkie, prócz jednej, która —
pomimo nocy — wciąż jeszcze trwała pod mym oknem i zapewne po raz setny od-
czytywała pismo królewskie.
Otworzyłem tedy okno i rzekłem:
— Piękna samotnico, jak możesz psuć swe błękitne źrenice odczytywaniem po
nocy tego pergaminu?
— Treść tego pergaminu — odparła dziewczyna — jest tak ciekawa i porywająca,
że wolę raczej popsuć swe oczy, niż pozbawić się rozkoszy odczytywania słów, które
się barwią na jego powierzchni. Nazywam się Kaskada.
— Piękne to imię — zauważyłem — znaczy niemal tyle, co wodospad. Pasjami
lubię wodospady.
— Szczęśliwy jesteś! — szepnęła dziewczyna.
Przygody Sindbada żeglarza
— Dlaczego? — spytałem.
— Dlatego, że król obdarzył cię tak zaszczytnym zezwoleniem.
— A cóż byś uczyniła ty, gdyby król ci pozwolił poślubić cudzoziemca?
— Wybrałabym ciebie! — zawołała dziewczyna.
— Niechże się stanie, jak rzekłaś! — szepnąłem przez okno dziewczynie.
Nie mogłem sam się zdobyć na wybór, ale za to potrafię być wybrańcem! Naza-
jutrz poślubiłem Kaskadę.
Pożycie nasze małżeńskie było szeregiem cudów, zachwytów, uśmiechów, roz-
rywek, nieustannych spacerów, ciekawych pogadanek, pośpiesznych uderzeń serca,
złotych snów i nie mniej złotych ocknień. Nic nie mroczyło naszego szczęścia, prócz
jednego tylko dziwacznego narowu, który miała piękna Kaskada — mianowicie od
urodzenia trawiła ją niepokonana żądza zrzucania się ze szczytów skał i gór — w prze-
paści i otchłanie. Starałem się nieustannie śledzić Kaskadę i towarzyszyć jej we wszel-
kich wycieczkach, aby nigdy nie zostawała samotna. Pomimo to kilka razy udało się
jej opuścić dom bez mojej wiedzy, i tylko dzięki mojej niespożytej czujności zjawiłem
się u jej boku na czas — w chwili, gdy miała właśnie skoczyć ze szczytu urwistej skały
do ziejącej pod jej stopami przepaści. Porwałem ją w ramiona i poniosłem z powro-
tem do domu.
Próżno tłumaczyłem jej całą bezrozumność i niebezpieczeństwo podobnych sko-
ków. Nie mogłem w żaden sposób oduczyć jej owej wrodzonej, a nieprzepartej żądzy,
która widocznie była potężniejsza od żądzy życia.
Tymczasem stał się wypadek, który mną wstrząsnął do głębi. Żona mego przy-
Obyczaje, Państwo, Król
jaciela Hassana — piękna Korybilla, kąpiąc się w jeziorze, pogrążyła się nagle w tak
niepokonanej zadumie, że nie postrzegła nawet chwili, gdy zaczęła tonąć. Z owej
osobliwej zadumy nie otrząsnęła się nawet wówczas, gdy fale zalały jej oczy i usta.
Utonęła, nie wiedząc prawdopodobnie o tym, iż staje się topielicą. Zdarzyło się to
nad ranem i nad ranem właśnie zbudziły mnie rozdzierające serce krzyki mego sąsiada.
Wybiegłem z domu na ulicę i zastałem go stojącego pod oknami swego mieszkania
z dłońmi, załamanymi nad czołem. Wyraz jego twarzy był niemal obłędny. Płakał
tak rozpaczliwie, że płacz jego nie tyle wzruszał, ile przerażał.
— Biedny Hassanie — rzekłem — wiem, jakie nieszczęście nawiedziło ciebie.
Uspokój się jednak i nie rozpaczaj tak straszliwie! Rozpacz nic nie pomoże. Jesteś
jeszcze młody i życie masz przed sobą.
— Drwisz chyba! — zawołał Hassan. — Życie jest już poza mną! Dziś wieczorem
opuszczę ten świat raz na zawsze. Czyż nie wiesz o tym, że według naszych obyczajów,
w razie śmierci jednego z małżonków — żywcem grzebią drugiego. Toć istnieje u nas
przysłowie: „Kogo żona opuści, tego śmierć nie wypuści”. Albo inne przysłowie: „Za
życia jak głaz z głazem — po śmierci za to razem”.
Mówiąc to, Hassan zapłakiwał się beznadziejnie. Słowa jego wzbudziły we mnie
rozmaite obawy.
— Jak to! — zawołałem. — Czyż być może, aby w kraju, gdzie panuje poczciwy
i dobroduszny król Pawic, istniał taki okrutny obyczaj!
— Istnieje, niestety! — odparł, płacząc Hassan. — Dziś jeszcze wieczorem żyw-
cem mnie pogrzebią! Razem ze mną złożą do grobu całe moje mienie ruchome oraz
siedem chlebów i siedem dzbanów wody — jako posiłek na cały tydzień pod ziemią.
Hassan jeszcze coś mówił, ale go już nie słuchałem. Pobiegłem co tchu do domu.
Chciałem przekonać się, czy Kaskada, zgodnie z danym mi przyrzeczeniem, trwa
posłusznie w domu. Bałem się, że wbrew przyrzeczeniu — wymknęła się z mieszkania,
aby się wdrapać na szczyt jakiejkolwiek skały i rzucić się stamtąd w przepaść.
Przygody Sindbada żeglarza
Zastałem ją jednak w domu. Wziąłem od niej ponownie uroczystą przysięgę, iż
nie wyjdzie bez mojej wiedzy z mieszkania, i udałem się co prędzej do pałacu króla
Pawica. Król Pawic, jak zazwyczaj, siedział na tronie i czytał bajki pt. —
o iadania
do ne.
— Królu! — wrzasnąłem od razu tak głośno, że król natychmiast oderwał oczy
od książki i przeniósł je na mnie z pewnego rodzaju mimowolnym przerażeniem.
— Słucham — rzekł grzecznie po chwili.
— Królu! — wołałem dalej. — Dowiedziałem się dzisiaj o istnieniu w twym
państwie tak nieludzkiego obyczaju, że włosy dęba stanęły i zapewne dotąd stoją mi
jeszcze na głowie.
— Stoją — potwierdził król, przyglądając się mojej głowie. — A zatem, czym ci
mogę służyć?
Opowiedziałem mu wszystko, co usłyszałem z ust biednego Hassana, a potem
dodałem:
— Powiedz mi, królu, czy cudzoziemcy też podlegają przemocy tego okrutnego
zwyczaju?
— Też — odrzekł król zwięźle.
— Bez wyjątku?
— Bez — odparł król krótko.
— Więc i ja w razie stosownego wypadku musiałbym poddać się, niestety, temu
obyczajowi?
— Niestety! — potwierdził król.
— Czy jako cudzoziemiec nie mógłbym otrzymać w tym smutnym skądinąd
kierunku⁶⁴ jakichkolwiek przywilejów?
— Na przykład — jakich? — spytał król.
— Na przykład — przywilejów zwłoki, przewłoki lub odwłoki?
— Nie — odpowiedział król stanowczo.
— Dziwi mnie — zauważyłem z goryczą — iż pod panowaniem tak dobrodusz-
nego króla trwają w całej pełni tak okrutne zwyczaje.
— A jednak — odrzekł król z uśmiechem — moja dobroduszność, która ci tak
do serca przypada, jest też tylko zwyczajem, któremu muszę się poddać tak samo śle-
po, jak ty — pogrzebaniu żywcem twej osoby. Czy jestem dobroduszny z natury —
nie wiem. Wiem tylko, iż odwieczny obyczaj mojej krainy przypisuje każdemu kró-
lowi dobroduszność. Korzystam z owej przypisywanej mi powszechnie dobrodusz-
ności tak skwapliwie, iż od dawna już pod tym względem zatraciłem wszelką miarę
i wszelkie probierze. Czytam bajki, uśmiecham się, udaję człowieka roztargnionego,
gadam częstokroć niedorzeczności i z każdym rokiem coraz pośpieszniej dziecinnieję.
Tak każe obyczaj i jestem mu posłuszny. Spełniam w ten sposób obowiązek, zwany
królowaniem, i nie tyle jestem znużony, ile oczarowany owym obowiązkiem. Toteż
oburzeniem mnie napełnia niewdzięczny protest i bunt przeciwko łaskawie ofiaro-
wanym ci przez nas obowiązkom. Pomyśl tylko, że twoja niechęć dla zwyczajowego
pogrzebania żywcem twej osoby jest tym samym, czym byłby z mojej strony bunt
przeciw własnemu tronowi i własnej osobie. Po raz pierwszy zdarza mi się słyszeć
w mym państwie tego rodzaju utyskiwania. Przerwałeś mi na chwilę czytanie bajek
i nieustanny postęp mej dobroduszności, zdążającej ze zdwojonym w ostatnich cza-
sach pośpiechem do bezwzględnego zdziecinnienia. Pozostaw mnie wtedy w spokoju.
Powracam do swej bajki, którą przerwałem w miejscu najciekawszym.
⁶⁴
y
ny
din d ier n
— w innym wydaniu: „w tym smutnym skądinąd położeniu”
(B. Leśmian, Przygody Sindbada Żeglarza, Czytelnik, Warszawa ).
Przygody Sindbada żeglarza
Król znów spojrzał na mnie z dobrodusznym, dziecinnym niemal uśmiechem
i pogrążył się w czytaniu, ja zaś ze smutkiem i rozpaczą opuściłem pałac.
Wieczorem tego dnia odbył się pogrzeb Hassana i Korybilli. Orszak pogrzebowy
przesunął się przez całe miasto aż ku zamiejskim wzgórzom. Hassan według zwyczaju
na własnych barach dźwigał szklaną trumnę z martwą Korybillą. Za nim — na ol-
brzymim rydwanie — dwa czarne rumaki wiozły cały jego dobytek ruchomy: stoły,
krzesła, meble, sza oraz olbrzymi zbiór albumów z przeróżnymi znaczkami pocz-
towymi, gdyż Hassan był słynnym i zapalonym zbieraczem znaczków pocztowych
i posiadał okazy najrzadsze, których się nigdzie nie spotyka. Na szczycie jednego ze
wzgórz znajdowały się drzwi potajemne, które prowadziły do podziemi, przeznaczo-
nych na ogólny grobowiec dla wszystkich poddanych króla Pawica. Otworzono te
drzwi uroczyście i przez ich ciemny otwór spuszczono na sznurach do otchłani pod-
ziemnej biednego Hassana, martwą Korybillę, meble, stoły, sza i zbiory znaczków
najrzadszych, zaś na końcu siedem bochenków chleba i siedem dzbanów wody. Po
czym — drzwi zamknięto.
Uroczystość była skończona.
Wróciłem do domu bardzo wzruszony. Kaskada starała się rozproszyć mój smu-
tek — pieszczotą i śmiechem, ale nadaremnie. Po raz pierwszy widziałem człowieka
żywcem grzebanego i po raz pierwszy zrozumiałem, że i mnie może spotkać los po-
dobny.
Przez dni kilka Kaskada zaniechała swych dzikich zlotów ze skał w otchłanie. Nie
opuszczała mnie ani na chwilę. Powziąłem więc nadzieję, iż małżonka moja pozbyła
się swych chorobliwych nałogów. Pewnego wszakże dnia wymknęła się cichaczem
z domu i nie wracała zbyt długo. Zaniepokojony — wybiegłem na miasto, aby jej
szukać, lecz nie znalazłem nigdzie. Spotkany przypadkowo pastuch, który zza miasta
wracał, powiedział mi, iż ją widział na szczytach skał, biegnącą kędyś, jakby w obłą-
kaniu.
W towarzystwie kilkunastu przyjaciół pobiegłem ku owym skałom. Zanim zdo-
łaliśmy zbliżyć się zupełnie do skał podnóża, ujrzeliśmy już z dala Kaskadę na szczycie
najwyższej skały. Jej długie — rozwichrzone warkocze powiewały, spływając po ra-
mionach. Źrenice płonęły dziwnym, obłędnym ogniem.
Dobiegłem do podnóża skały, na której tkwiła, i zawołałem:
— Kaskado!
Schyliła głowę i spojrzała na mnie.
— Kaskado! — wołałem dalej. — Poniechaj swych obłędnych zamiarów! Po-
wściągnij się, pohamuj! Okiełznaj żądzę zlotu ze szczytu tej skały w paszczę śmierci,
która czyha na ciebie!
— Sindbadzie! — odkrzyknęła Kaskada. — Mężu mój i kochanku jedyny! Prze-
bacz mi moje nieposłuszeństwo i mój upór! Nie mogę okiełznać tej straszliwej żądzy
zlotu! Nie mogę powściągnąć, ani pohamować! Coś mnie wlecze i ciągnie, i kusi,
i pcha, i porywa, i zniewala do tego, abym się ze szczytu skały rzuciła gdziekolwiek,
byle w dół, byle w przepaść, byle w śmierć, choćby ot, tam, do twoich stóp, na tę
trawę niczyją.
— Co czynisz, bezrozumna! — wołałem znowu. — Jeśli mnie kochasz, zejdź
żywa i ostrożna w me objęcia!
— Nie mogę zejść, mogę się tylko rzucić ani żywa, ani ostrożna, tylko martwa
i nieoględna!
I, zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Kaskada rzuciła się ze szczytu skały
i z włosem rozwianym upadła do mych stóp — martwa i nieoględna!
Towarzysze moi ujęli na ramiona ciało Kaskady i ponieśli je milcząc do domu.
Przygody Sindbada żeglarza
Szedłem za nimi, zdziwiony tym, że płakać nie mogę. Śmierć Kaskady była tak
niezwykła i tak przez nią samą przywołana i tak na szczycie skał wyśniona, że odebrała
mi zdolność i możność płaczu.
Stało się to z rana, a już wieczorem, według zwyczaju, miano mnie żywcem
wraz z Kaskadą pogrzebać. Wieczór nadszedł. Na własnych barach poniosłem szklaną
trumnę z martwą Kaskadą. Za mną sunął rydwan, obładowany wszelkimi sprzętami,
meblami, zaś w ślad za nim sto innych rydwanów, na których piętrzyły się niewiary-
godnie olbrzymie stosy siodeł, które mi zwrócono.
Przybyliśmy wreszcie na wiadome wzgórze, które już znałem dobrze. Otworzono
drzwi potajemne i spuszczono mnie żywcem do grobu wraz z cudowną Kaskadą i z ca-
łym ruchomym mieniem. Gdy już dotknąłem stopami wilgotnego gruntu mrocznych
podziemi — musiałem się co prędzej postronić⁶⁵, aby uniknąć spadku na głowę ty-
siąca wrzucanych do podziemi siodeł. Na końcu wreszcie spuszczono mi na sznurach
siedem bochenków chleba i siedem dzbanów wody i zatrzaśnięto drzwi potajemne.
Ogarnęła mnie ciemność i na chwilę straciłem zmysły.
Gdym je odzyskał — w pierwszej chwili nie mogłem nic dojrzeć dokoła w ota-
czających mnie ciemnościach. Powoli wszakże i stopniowo oczy moje tak nawykły do
mroku, że w końcu mogłem zupełnie swobodnie rozróżniać kształty, a nawet barwy
wszystkich przedmiotów.
Znajdowałem się w jakimś dziwacznym labiryncie podziemnym, napełnionym
szklanymi trumnami i bielejącymi w mroku szkieletami ludzkimi. Ilość nagroma-
dzonych w podziemiach stołów, krzeseł, szaf i wszelkiego rodzaju sprzętów była
wprost niewiarygodna.
Usiadłem na jednym z krzeseł i, przysunąwszy stół, postawiłem na nim siedem
dzbanów wody i siedem bochnów chleba. Zapewne bardzo długo trwałem w zemdle-
niu, gdyż głód mi już dokuczał — głód tak wściekły i niepohamowany, że piłem i ja-
dłem dopóty, dopókim nie wypił wszystkiej wody z dzbanów i nie zjadł wszystkich
siedmiu bochnów chleba. Posiliwszy się jako tako, wstałem i pobrnąłem przed się
na oślep. Postanowiłem iść bez ustanku, bez przerwy, bez wytchnienia we wszelkich
możliwych kierunkach w tej nadziei, iż traf lub przypadek przyjdą mi z pomocą,
a zbieg okoliczności pozwoli mi nie w ten, to w inny sposób wydostać się z podziemi
na słońce.
Trudno mi określić, jak długo wałęsałem się po krętych korytarzach podziem-
nych — wśród szklanych trumien, zapełnionych szczelnie i po brzegi zwłokami ludz-
kimi. Zdaje mi się jednak, iż wędrówka moja trwała dni kilka. Wreszcie pewnego
dnia trafiłem na olbrzymią, samotną niszę, w której stała jedna tylko trumna szkla-
na większych niż inne rozmiarów. W trumnie tej leżała na atłasowych poduszkach
kobieta niezwykłej piękności ze złotą lutnią w dłoni. Wyglądała jak żywa. Śmierć
— czy też nie zdążyła rozkładem dotknąć jej ciała, czy też nie uczyniła jej nic złego,
słowem, zdawała się spoczywać w trumnie bez śmierci.
Trumna stała na wielkim, zapleśniałym od wilgoci i liszajami pokrytym głazie.
Widok zmarłej czy też śpiącej tak mnie oczarował, że siadłem u stóp trumny na gła-
zie, aby jej przyjrzeć się z bliska i nieco wypocząć, gdyż dotąd ani na mgnienie nie
przerywałem swej wędrówki. Machinalnie i bezwiednie zacząłem dłonią odgarniać
z głazu pleśń i liszaje. Nagle uczułem pod palcami dotyk jakiegoś metalu. Przybli-
żyłem oczy i postrzegłem, że były to w złocie kute litery. Zerwałem natychmiast
pleśń całkowicie i odsłoniłem napis, złotymi literami ryty w głazie. Z pośpiechem
i ciekawością odczytałem napis, który brzmiał, jak następuje:
⁶⁵ o roni — odejść na stronę, na bok.
Przygody Sindbada żeglarza
ozb z lan r
n
derzenie
i i a o a i z z i
o i i
o z z i
Uniosłem pięść do góry i z całych sił uderzyłem w szklaną trumnę. Rozpadła się
z jękiem i dzwonieniem na drobne kawałki. W tej samej chwili postać kobiety jakby
ocknęła się ze snu. Jedną dłonią przetarła oczy, a drugą zmacała lutnię, jakby chcąc
się przekonać, czy jej nie zgubiła. Wreszcie, przyciskając lutnię do piersi, powstała
i z wolna zeszła z głazu na ziemię. Wówczas wzrok jej padł na mnie.
— Tyś rozbił trumnę? — spytała głosem tak śpiewnym, że nie śmiałem na razie
odpowiedzieć, wydało mi się bowiem, iż winienem w odpowiedzi zanucić jakąś pieśń
cudowną. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, odrzekłem:
— Tak — rozbiłem twą trumnę, odczytawszy napis na głazie.
— Należę przecież do ciebie, bo przyrzekłam, iż poślubię człowieka, który rozbiję
moją trumnę i przywróci życie memu ciału.
— Dawno temu umarłaś? — spytałem.
— Nie umierałam nigdy — odrzekła.
— Czy nigdy nie żyłaś na ziemi?
— Nie żyłam nigdy.
— Powiedz, kim jesteś?
— Nie jestem. Nie ma mnie wcale. Nie istnieję. Nie umiem istnieć. Umiem się
tylko śnić tym, którzy są snu spragnieni. I oto teraz śnię się tobie.
Śniłam się dawniej królowi Pawicowi, gdy był jeszcze młodzieńcem, lecz go tak
męczył ów sen, że kazał mnie jakiemuś czarownikowi przyłapać na gorącym uczynku
zjawiania się we śnie i — przyłapaną — zamknął w szklanej trumnie, którą spuszczono
w podziemia i utwierdzono w niszy na tym oto głazie. Wówczas wyśniłam napis,
któryś na głazie odczytał, a dość mi wyśnić cokolwiek, aby się to spełniło. Napis
się spełnił. Obiecałam sobie w duchu poślubić tego, kto ów napis odczyta i trumnę
rozbije, aby mnie znowu powołać do czynności sennych. Poślubić znaczy dla mnie
tyle, co śnić się. Będę się tobie odtąd śniła wiernie, posłusznie i dozgonnie. Będę
ci we śnie grała na mojej lutni pieśni rozmaite. A lutnia moja jest dziwna — dość
pieśnią wzruszyć jej struny, aby żarzyły się blaskiem rozmaitym, który wszelkie mroki
rozwidnia.
Mówiąc to, dotknęła palcami strun swej lutni i zaczęła grać. Struny jęły się ża-
rzyć rozmaitym blaskiem stosownie do dźwięków, które z nich dobywała. Żarzyły
się rozmaicie — to czerwonym, to błękitnym, to zielonym światłem rozwidniając
podziemie.
— Czy dobrze ci się śnię? — spytała, grając coraz czarowniej.
— Dobrze — szepnąłem.
— Czy zapominasz, że jestem tylko snem? — spytała znowu.
— Zapominam.
— To znaczy, że śnię ci się dobrze.
— Śnij mi się jeszcze — graj mi jeszcze — szepnąłem.
— Idź za mną, a wyprowadzę cię z podziemi, aby ci się odwdzięczyć za to, żeś
mię z trumny wyzwolił.
— Czy pójdziesz za mną do mojej ojczyzny? O ile mnie bowiem wyprowadzisz
z podziemi, wyruszę natychmiast do Bagdadu.
— Będę ci się śniła i w Bagdadzie, ale zniknę ci sprzed oczu w chwili, gdy się
wydostaniemy na powierzchnię ziemi. Powinieneś zarówno kochać moje zjawienia,
jak i moje zniknięcia.
— Powiedz mi, jak ci na imię, abym mógł cię we śnie przywołać, ilekroć tego
zapragnę.
— Nazywam się Urgela.
Przygody Sindbada żeglarza
Powtórzyłem kilkakroć jej imię, aby je zapamiętać, ona zaś, grając, prowadziła
mnie dalej po korytarzach podziemnych. Struny pod dotykiem jej smukłych pal-
ców rozbłyskiwały tysiącem rozmaitych świateł. Posuwaliśmy się naprzód to w szkar-
łatnym, to w zielonym, to w błękitnym oświetleniu, aż wreszcie zatrzymaliśmy się
w miejscu, gdzie ujrzałem skaliste wschody, prowadzące do otworu, przez który prze-
nikało światło słoneczne. Pod wpływem promieni słonecznych postać Urgeli zbladła,
a dźwięki jej lutni stały się stłumione i jakby dalekie. Wspiąłem się po wschodach
ku górze. Urgela szła za mną. Po chwili wydostałem się przez otwór na powierzchnię
ziemi i radośnie stanąłem w słońcu, gdyż było właśnie południe. Obejrzałem się za
siebie. Urgela stała przede mną zaledwo widzialna, zaledwo zarysowana na błękitnym
powietrzu. Dźwięki jej lutni były już tak dalekie, że nie mogłem ich dosłyszeć.
Wyciągnąłem ku niej dłonie, lecz Urgela znikła.
Znajdowałem się na pustynnym i niezamieszkałym brzegu wyspy, z dala od pań-
stwa króla Pawica. Ponieważ właśnie w pobliżu brzegu płynął okręt, zacząłem tedy
okrzykami nawoływać go ku sobie. Okręt po chwili zbliżył się do brzegu. Wbiegłem
natychmiast na pokład i z radością dowiedziałem się, iż okręt ów płynie do Balso-
ry. Płynęliśmy przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy i przez całe trzydzieści nocy
śniła mi się Urgela i grała mi we śnie na swej złotej lutni. Kapitan i marynarze dzi-
wili się i nie mogli zrozumieć, jakim sposobem okręt po nocach pełni się cudnymi
dźwiękami niepochwytnych pieśni. Urgela grała z takim zapałem i tak głośno, że
dźwięki z mego snu przedostawały się do świata poza mną i napełniały cały okręt,
który kołysał się śpiewnie pod ich czarowną przemocą.
Po trzydziestu dniach i nocach okręt przybił do portu balsorskiego.
Niezwłocznie udałem się z Balsory do Bagdadu.
Wonny, słoneczny poranek jaśniał w czystych niebiosach, gdy konno mknąłem po
ulicach Bagdadu, zdążając pośpiesznie do mego pałacu. Zastanowił mnie niezwykły
Plotka, Tłum
ruch i zgiełk, który wzmagał się i wzrastał w miarę, jak się zbliżałem do placu, który
się znajdował w pobliżu mego gniazda rodzinnego. Wjechawszy na plac, doznałem
zdumienia bez granic. Niezliczone tłumy rojnie⁶⁶ i zgiełkliwie⁶⁷ tłoczyły się wokół
jakiegoś przedmiotu, którego dojrzeć nie mogłem. Słyszałem dziwne okrzyki i wy-
wrzaski, które napełniały powietrze dzikim zamętem.
— Wariat, wariat! — krzyczeli jedni.
— Szaleniec, szaleniec! — wołali drudzy.
— Obłąkaniec, obłąkaniec! — wrzeszczeli inni.
— Niespełna rozumu, niespełna rozumu! — mruczeli dość głośno ci, którzy stali
w moim pobliżu.
Zestawiając te okrzyki i wywrzaski, bez zbytniego trudu doszedłem do wnio-
sku, że mimo pewnych różnic w poglądzie na stopień szaleństwa, wszystkie zgodnie
i jednomyślnie przyznają komuś jakieś braki, niedobory i zwichnięcia na umyśle.
Wstrzymałem konia i zwracając się do pierwszego z brzegu widza nieznanej mi
katastro, spytałem, co się stało?
— Stało się coś, czego nikt nie rozumie! — odpowiedział spytany. — Jestem
zbyt daleko od miejsca wypadku, abym ci mógł opowiedzieć, co się tam dzieje w tej
chwili.
— A gdzież jest miejsce wypadku?
⁶⁶ro ny — rojący się od czegoś.
⁶⁷zgie li ie — gwarnie, głośno.
Przygody Sindbada żeglarza
— Tam — na środku placu, gdzie ścisk i tłok największy. Tam właśnie tkwi ów
dziwny jegomość, którego nikt nie może zrozumieć. Bądź jednak cierpliwy, a do-
wiesz się ciekawszych szczegółów, niż te, którymi cię na razie uraczyć mogłem. Ci,
którzy stoją w bezpośrednim niemal zetknięciu z owym jegomościem, podają wieści
sąsiadom, sąsiedzi — dalszym szeregom, aż wreszcie wieść, przechodząc z ust do ust,
przedostaje się i do nas, co na szarym stoimy końcu.
W tej chwili właśnie ujrzałem, jak wiadomość z miejsca wypadku, idąc z ust do
ust, zbliżała się szybko do mojego sąsiada, który po chwili zwrócił się do mnie, aby
mi jej z kolei udzielić.
— Uciekają, wciąż uciekają! — wrzasnął mi wreszcie do ucha.
— Kto ucieka i przed kim? — spytałem.
— Nie wiemy jeszcze — kto, ani też nie wiemy — przed kim. Wiemy tylko, że
uciekają. To wszystko, co z owej wieści przedostało się do nas, stojących na szarym
końcu. Uciekają! Rozumiesz? Uciekają! Bądź zresztą cierpliwy, a dowiesz się wkrótce
innych, ciekawszych szczegółów.
Jakaś nowa, a widocznie niecierpiąca zwłoki wiadomość szła właśnie z ust do ust.
— Cóż tam słychać nowego? — spytałem sąsiada, który już stał się posiadaczem
nowej wiadomości.
— Wciąż jeszcze uciekają! — odwrzasnął sąsiad. — Już mnie przestała dziwić ta
okoliczność, że uciekają, dziwię się tylko, że wciąż jeszcze! Rozumiesz? Wciąż jeszcze!
— Czy dotychczas nie wiadomo, kto i przed kim?
— Mniejsza o to, kto i przed kim! — zawołał sąsiad. — Dość, że wciąż jeszcze!
W tej chwili do uszu mego sąsiada doszła wiadomość następna.
— Jest ich tysiąc! — wrzasnął gwałtownie, udzielając mi nowej wiadomości. —
Ni mniej, ni więcej jeno — tysiąc!
— Co oznacza ta liczba? — spytałem.
— Dziękuj Bogu, że wiesz liczbę, i nie dopytuj się o przedmioty, które oznacza
— odrzekł sąsiad. — Poprzestań na tej wiadomości, iż przedmiotów tą liczbą ozna-
czonych jest aż tysiąc! Rozumiesz? — Po prostu uszom własnym nie chcę wierzyć,
że tego czy też owego jest aż tysiąc!
Po chwili sąsiad mój otrzymał nową wiadomość, którą niezwłocznie podzielił się
ze mną.
— Dziewcząt! — wrzasnął. — Tysiąc dziewcząt! Rozumiesz?
Słowa te zbudziły we mnie pewne uzasadnione obawy. Zadrżałem na myśl, że bo-
haterem nieznanego mi dokładnie wypadku jest wuj Tarabuk wraz z tysiącem swoich
dziewcząt.
Ponieważ niecierpliwiły mnie dorywcze i zbyt luźne wieści, które dochodziły do
przedstawicieli szarego końca i ponieważ wzmożony krzyk i zgiełk tłumu świadczył
o jakimś opłakanym stanie wspomnianego bohatera, postanowiłem przeto przedrzeć
się przemocą przez tłumy aż do samego miejsca wypadku, aby w danym razie przyjść
z pomocą memu wujowi.
Spiąłem konia ostrogami i, piersią końską torując sobie drogę, dotarłem do środ-
ka placu. Nie omyliły mnie moje przeczucia! Na samym środku placu z czupryną
rozwianą w cztery strony świata, z twarzą boleściwie pokurczoną i miejscami pobla-
dłą, z dłońmi na kształt dwojga rozszalałych pomioteł wzniesionymi ku najdalszym
przestworom niebieskim — stał, a raczej tkwił, a raczej sterczał męczeńsko wuj Ta-
rabuk jak posąg boleści, a raczej — jako przesadnie wyolbrzymiały w swej męczar-
ni postrach na wróble! Oczy utkwił przed siebie — w dal, w nieskończoność —
w bezbrzeż! Usta rozwarł tak szeroko, że chwilami robiły wrażenie bramy zajezdnej,
a czasem — przeciwnie — wrażenie jakiejś zgoła samotnej, zbytecznej i niewiaro-
Przygody Sindbada żeglarza
godnych rozmiarów litery O, jak gdyby ta litera była główną, a nawet jedyną literą
alfabetu! Z wnętrza owej litery, a raczej z rozwartych ust wuja Tarabuka, wyłaniały się
dźwięki podobne do tych, które wydają głuchoniemi w chwili, gdy chcą podzielić się
z kimkolwiek jakąś straszliwą, a wymagającą niezwykłego pośpiechu wiadomością.
Zauważyłem na domiar, iż czerwonoskóry nos wuja Tarabuka podrygiwał konwul-
syjnie, jakby przerażony wyrazem reszty oblicza, z którym go tak ścisłe łączyły węzły
pokrewieństwa!
Zeskoczyłem z konia i chwyciłem nieszczęsnego wuja za jedną z wyciągniętych
ku niebiosom dłoni.
— Co się stało? — krzyknąłem z mocą. — Mów prędzej, co się stało?
Te same co uprzednio dźwięki bezładnie i gromadnie wyrwały się z gardła nie-
szczęsnego wuja. Nabiegłe krwią gały jego oczu zwróciły się ku mnie, lecz nie poznały
mojej osoby.
Rozejrzałem się dokoła, aby stwierdzić naocznie, jaki rodzaj klęski przytrafił się
memu wujowi.
Na placu, który był miejscem tajemniczego wypadku, krzyżowały się cztery uli-
ce, zdążające w cztery strony świata. W progu tych ulic ujrzałem kilka dziewcząt
i poznałem w nich natychmiast — powiernice natchnień mego wuja. Obok każ-
dej dziewczyny stał młodzieniec i rumak. W chwili, gdy to zobaczyłem, młodzieńcy
dosiedli właśnie rumaków i, porwawszy w pół każdy swoją dziewczynę, zmykali co
tchu w cztery strony świata: jedni — na północ, drudzy — na południe, inni — na
wschód, a inni wreszcie — na zachód.
Obłąkane oczy wuja Tarabuka wytężały się w ślad za zbiegami. Dłonie jego wy-
ciągnęły się teraz kolejno w kierunku wszystkich czterech ulic.
— Chwytajcie je! Chwytajcie! — zawołał z rozpaczą nieludzką. — To utwory
moje! Moje utwory!
— Wariat! Wariat! — zawołano znowu w tłumie — Szaleniec! Obłąkaniec! O ja-
kich on utworach gada?
— Utwory moje, utwory! — wrzeszczał wuj Tarabuk. — Było ich tysiąc i wszyst-
kie uciekły! Uciekły i uniosły ze sobą wszystek skarb mego ducha! Znalazły sobie
jakichś młokosów, urwipołciów, wisusów⁶⁸ spod ciemnej gwiazdy i uciekły z nimi
na wschód i zachód, północ i południe!
Rzuciłem znowu okiem na cztery z placu wychodzące ulice i ze smutkiem stwier-
dziłem, że resztki wiadomego „tysiąca” zmykały co tchu po wspomnianych ulicach,
ginąc mi z oczu na zakrętach.
Wuj Tarabuk znieruchomiał, zesztywniał, stracił chwilowo czucie, rozum i wolę.
Ująłem go pod ramię i skierowałem jego kroki ku pałacowi. Szedł posłusznie i bez-
wiednie, chociaż z widocznym trudem. Tłum gapiów towarzyszył nam aż do samego
domu.
Gdym wszedł z wujem do pokoju, szepnął głosem doszczętnie złamanym:
— Ktokolwiek jesteś — zły duch czy przyjaciel — posadź mnie w fotelu, gdyż
jestem bezwzględnie zmęczony, a nie mam siły woli, której nakaz potrafiłby dopro-
wadzić mnie do postawy siedzącej.
Usadowiłem wuja w fotelu i stanąłem tuż obok.
— Wuju — rzekłem — opamiętaj się i uspokój. Czy nie poznajesz mnie? To ja,
twój siostrzeniec, Sindbad!
— Wierzę ci na słowo — odparł wuj — aczkolwiek stokroć wolę własnymi oczy-
ma sprawdzić tożsamość twej osoby.
⁶⁸ r i o e
i
— określenia synonimiczne: łobuz, urwis.
Przygody Sindbada żeglarza
I wuj podniósł na mnie swe oczy, dotąd nieruchome i nic nie widzące.
— Poznaję cię — szepnął głosem słabym i wątłym — poznaję cię, mój drogi
Sindbadzie. Przybywasz właśnie w chwili, gdy, nauczony gorzkim doświadczeniem,
mogę ci dać dobre i cenne na przyszłość rady. Trwalszy jest pergamin, trwalszy jest
papier, niźli pamięć płochej dziewczyny. Jeśli kiedykolwiek będziesz wiersze pisy-
wał, notuj je na pergaminie lub na papierze, kreśl je kciukiem lub małym palcem
na piasku, lecz nie karbuj ich nigdy w pamięci dziewczęcej! Tysiącu dziewcząt po-
wierzyłem swe utwory i ani jedna z tego tysiąca nie dotrzymała mi co dzień ponow-
nie składanej przysięgi! W ostatnich czasach spłodziłem tyle wierszy, że na każdą
dziewczynę przypadło dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć cudownie rymowanych
utworów. Czyliż mogłem świeżej i młodej pamięci dziewczęcej udzielić wspanialsze-
go i wdzięczniejszego brzemienia? A jednak spotkała mnie niewdzięczność, wołająca
o pomstę do nieba! Wprawdzie zauważyłem, iż od pewnego czasu wszystkich tysiąc
przybladło nieco i zmizerniało. Nie zauważyłem wszakże, iż wszystkich tysiąc knu-
ło przeciwko mnie spisek potworny i zbrodniczy! Nie wiem doprawdy, jak i gdzie,
i kiedy wszystkich tysiąc zaręczyło się z jakimiś urwisami, pędziwiatrami, oczajdu-
szami i wspólnie ze zgrają swych narzeczonych umyśliły gromadną ucieczkę. Dzień
dzisiejszy był właśnie umówionym dniem owej ucieczki. Skoro świt — posłyszałem
w pałacu jakiś szmer i szelest, i pełną śmieszków krzątaninę. Byłem jednak tak znu-
żony nocą bezsenną, że mi się nie chciało wstać z łóżka i zbadać przyczyny owych
szmerów i szelestów. Przymknąłem oczy i zdrzemnąłem się najsmakowitszą drzemką
Sen, Szczęście
poranną, która, nie wchodząc w zakres obowiązkowego snu, stanowi tym milszą, że
niespodzianą gratkę. Nigdy jeszcze tak smacznie, tak głęboko i tak zapamiętale nie
drzemałem. Drzemka, aczkolwiek wyjątkowo pokrzepiająca, trwała krótko, jak każ-
de w ogóle szczęście. Ocknąłem się dość rześko i, przypomniawszy sobie owe szmery
i szelesty, jąłem bacznie nasłuchiwać. W pałacu jednak tym razem trwała cisza tak
doskonała i tak nieskalana, jakby go ktoś wyludnił. Pośpiesznie tedy wdziałem na
się ubranie i przebiegłem cały pałac, aby wykryć przyczynę wspomnianych szmerów
i szelestów. Zajrzałem też i do komnat, w których mieszkały dziewczęta. Komnaty
były puste. Złe przeczucie ścisnęło mi serce, a w gardle doznałem czegoś w rodzaju
wielce nieznośnej dławicy. Tknięty złym w sercu przeczuciem i udręczony nieznośną
w gardle dławicą, wybiegłem z pałacu. Widok tłumu, zgromadzonego na ulicach, po-
twierdził moje obawy. Biegłem dalej i, o ile pamiętam, przytomność umysłu malała
we mnie z każdym krokiem. Trudno mi obecnie powiedzieć, z jak wielkim zaso-
bem pilnie malejącej przytomności dotarłem wreszcie do placu. Tam zdybałem moje
dziewczęta. Brak mi słów, drogi Sindbadzie, aby ci opisać rozpacz, która mnie ogar-
nęła na widok tego, jak niewierne dziewczęta wraz ze swymi narzeczonymi zmykały
konno sprzed moich przerażonych oczu! Nadaremniem wołał, nadaremniem groził,
nadaremniem wstydził je⁶⁹, przypominając dane mi wczoraj jeszcze przysięgi! Nic nie
pomogło! Nic ich nie odwróciło, nie powściągnęło od zamierzonej ucieczki! Wła-
snymi oczyma musiałem patrzeć na to, jak znikały kolejno na zakrętach ulic, raz na
zawsze pozbawiając mnie moich utworów, które z pewnością wyrzucą ze swej pamię-
ci w chwili, gdy poślubią owych urwipołciów! Tłum wziął mnie zapewne za wariata
i bronił mi dostępu do dziewcząt, sądząc, że zamierzam je zabić w napadzie jakiegoś
szaleństwa lub obłędu. Pouciekały wszystkie! Straciłem bezpowrotnie mój kilkolet-
ni dobytek poetycki! Zostałem oto sam — bez tysiąca dziewcząt i bez dziewięciuset
dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy moich arcydzieł!
Wymówiwszy to słowo: arcydzieł, wuj Tarabuk załamał dłonie i rozpłakał się jak
dziecko. Pocieszałem go, jak mogłem i jak umiałem, ale cóż znaczyły słowa pociechy
⁶⁹
y i
ogo — zawstydzać.
Przygody Sindbada żeglarza
wobec tak nieodpartej a tak rozpaczliwej rzeczywistości? Wuj płakał dopóty, dopóki
mu łez całkiem nie zbrakło. Wówczas sam stwierdził swój stan wewnętrzny.
— Przed chwilą na placu — rzekł smutnie — zbrakło mi słów, aby swą rozpacz
wypowiedzieć. Obecnie zbrakło mi łez, aby swój ból wypłakać. Tedy pozostaje mi
jedno: spać póty, póki się nie wyśpię i nie odzyskam sił do nowej pracy.
Sam własnoręcznie ułożyłem wuja do snu. Zasnął snem tak kamiennym, że obu-
dził się dopiero nazajutrz wieczorem. Sen go niezwykle pokrzepił, a nawet odmłodził.
Nie zdradzał tym razem żadnych na umyśle uszkodzeń. O niedawnej klęsce napomy-
kał chyba ten jeden nowo nabyty nałóg, iż wuj bardzo często używał w rozmowie
słowa tysiąc, co jednak nie tylko nie robiło złego wrażenia, lecz nawet wzmacniało
liczebnie poniektóre wspomniane przez wuja przedmioty.
— Jakże się spało? — spytałem ockniętego.
— Do tysiąca piorunów, niezgorzej! — zawołał wuj, przecierając oczy. — Czemuż
tak patrzysz na mnie, jakbyś miał tysiąc oczu we łbie? Jestem tak głodny, że chętnie
bym pożarł tysiąc wołów. Przy obiedzie opowiesz mi swoje przygody. Wiem z góry,
że masz nie byle co do opowiedzenia, bo tysiączny z ciebie chłop. A opowiedz mi
wszystko dokładnie, bo ostatnim razem jeno tysiączne przez tysiączne opowiedziałeś.
O ile pamiętam, powracasz z czwartej podróży. Nie martw się, jeśli ci się niezupełnie
udała, bowiem, jak mówi przysłowie: do tysiąca razy sztuka.
Wuj zamiast: „setny chłop”, mawiał obecnie: „tysiączny chłop”, zamiast: „piąte
przez dziesiąte”, używał wielce niefortunnego wyrażenia: „tysiączne przez tysiączne”,
zaś zawartość przysłowia: „do trzech razy sztuka” pomnożył i rozwlekł aż do tysiąca.
Przy obiedzie opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło. Wuj słuchał z cie-
kawością, lecz przy końcu opowiadania twarz mu się wydłużyła, a w oczach zjawił się
dość przykry wyraz goryczy.
— Widzę, żeś pomimo obietnicy żadnej ze spotkanych królewien nie ofiarował
mego wiersza — rzekł wreszcie z bezdennym smutkiem w głosie.
— Miałem tyle kłopotów, nieszczęść, zdarzeń i wrażeń, że zupełnie o tej obietnicy
zapomniałem.
Wuj nic na to nie odpowiedział, ale czułem, że na dnie serca ma do mnie urazę.
Dzień cały aż do nocy spędziliśmy na rozmowach. Noc przyszła jasna, wonna,
Muzyka, Sen
gwiaździsta. Zasnąłem snem mocnym. Nawiedziła mnie we śnie Urgela i przez noc
całą grała mi na złotej lutni. Gdy się zbudziłem nad ranem, ujrzałem wuja, który stał
przy mnie i wsłuchiwał się w cudowne dźwięki, z mego snu na świat wybiegłe.
— Trzeba przyznać tej twojej Urgeli, że gra pięknie jak z nut! — zauważył, przy-
glądając mi się uważnie.
— Odwiedza mię co noc we śnie, a ma w dłoni lutnię złotą — odrzekłem.
— Czybyś jej nie mógł poprosić, aby mi się tej nocy przyśniła? — spytał wuj
nieśmiało.
— Nie mogę — odrzekłem — ponieważ dla niej przyśnić się znaczy tyle, co
poślubić. Trudno mi ją prosić o to, aby poślubiła wuja, gdyż mnie właśnie jest po-
ślubiona.
Wuj westchnął głęboko i nic nie odpowiedział.
Od czasu przyjazdu mego do Bagdadu Diabeł Morski nie przyśnił mi się ani
razu, nie znalazł bowiem miejsca dla siebie we wnętrzu mego snu, który całkowi-
cie zapełniała Urgela. Dźwięki jej lutni odstraszały Diabła Morskiego, a prócz tego
trudno było takiemu jak wspomniany diabeł potworowi przedostać się do snu, na
którego straży stała cudowna wróżka. Przypuszczam też, iż nie chciał objawić mi się
w jakiejkolwiek postaci ludzkiej, gdyż wiedział, że go poznam tym razem po pysku
diabelskim, który od czasu do czasu będzie mi musiał ukazać. Postanowił więc użyć
Przygody Sindbada żeglarza
innego fortelu, aby mnie skusić do nowej podróży i obarczyć mnie w ten lub inny
sposób wiadomym listem.
Pewnego razu, gdym spacerował za miastem, zjawił mi się we własnej swojej po-
staci. Zdziwiła mnie jego zuchwałość i bezczelność.
— Jak śmiesz na oczy mi się pokazywać? — zawołałem gniewnie. — Natręctwo
twoje nie ma granic ani miary!
— Nie gniewaj się na mnie — odpowiedział Diabeł Morski — postanowiłem
nigdy nie kusić cię do podróży, lecz do innych zgoła czynów.
— Do jakich? — spytałem, marszcząc brwi.
— Do błahych — odrzekł Diabeł spokojnie — mianowicie pragnę cię zniewolić
do tego, abyś, po pierwsze — zabił we śnie Urgelę, po wtóre — zamordował na jawie
wuja Tarabuka i po trzecie — śmiał się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.
Słowa te oburzyły mnie tak, że w pierwszej chwili osłupiałem z nadmiaru obu-
rzenia. Potem wpadłem w taką wściekłość, jakiej z pewnością nikt pod słońcem nie
doznał.
— Zabiję cię, potworze przeklęty! — wrzasnąłem, wyciągając i tężąc pięście. —
Zabiję cię, zanim zdążysz raz jeszcze powtórzyć te słowa zbrodnicze!
Z zaciśniętymi pięściami rzuciłem się na Diabła. Lecz ten ostatni, udając przera-
żenie, zaczął co tchu przede mną uciekać. Wściekłość moja wzrastała coraz bardziej,
gdyż potwór, uciekając, odwracał ku mnie swój łeb i powtarzał wciąż te wyrazy:
— Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się
z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie!
Ścigałem go niestrudzenie, lecz uchodził tak chyżo, że wymykał mi się z rąk
w chwili, gdy byłem już pewien swego zwycięstwa. Wściekłość moja była tak wielka,
że postanowiłem ścigać go dzień i dwa, i trzy, dopóty, dopóki nie pochwycę go i nie
ukaram! Oślepłem w tej chwili na wszelkie inne uczucia prócz gniewu i zemsty. Nie
widziałem wokół i przed sobą nic prócz Diabła Morskiego, którego chciałem, które-
go musiałem pochwycić. Któż mi uwierzy, gdy powiem, żeśmy biegli dwa dni i dwie
noce bez ustanku! A jednak tak było! Dwa dni i dwie noce bez wytchnienia, bez
spocznienia! Diabeł uciekał w stronę Balsory i na trzeci dzień goniłem go już po uli-
cach tego miasta. Nie zauważyłem jednak, że się znajdujemy w Balsorze. Oślepiony
wściekłością, nie widziałem miasta, widziałem tylko Diabła, którego chciałem, któ-
rego musiałem pochwycić. Potwór tymczasem skierował swój bieg w stronę portu
Balsorskiego. Biegłem za nim. Dotarliśmy w ten sposób do samego portu, gdzie stał
okręt, który w tej chwili właśnie miał odbić od brzegu. Lecz nie widziałem okrę-
tu, ani portu — widziałem tylko Diabła, którego musiałem pochwycić. Odwrócił
właśnie ku mnie swój łeb i po raz ostatni zawołał:
— Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się
z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.
Powtórzył te słowa po raz ostatni i wbiegł na pokład odchodzącego okrętu. Wbie-
głem za nim. Nie zauważyłem, że okręt odbił już od brzegu i kołysał się na falach
wezbranego morza. Nie mogłem tego zauważyć, gdyż właśnie w tej chwili postrze-
głem, że na karku Diabła Morskiego sterczy rąbek jakiegoś białego przedmiotu, za
który łacniej go mogłem pochwycić. Szybko więc wyciągnąłem dłoń i schwyciłem
ów rąbek, który został mi w dłoni, podczas gdy Diabeł Morski jednym susem przesa-
dził burtę okrętu i zniknął w głębinie morza. Zostałem na pokładzie płynącego kędyś
okrętu z owym białym przedmiotem w dłoni, który to przedmiot był ni mniej, ni
więcej — tylko znanym mi już od dawna listem Diabła Morskiego.
Ma się rozumieć, iż moje nagłe i niezwykłe wraz z Diabłem Morskim wtargnięcie
na pokład nie uszło uwagi kapitana i załogi. W pierwszej chwili na widok ściganego
Przygody Sindbada żeglarza
przeze mnie potwora kapitan osłupiał, a załoga skamieniała ze zdziwienia. Dzięki tym
dwóm okolicznościom osłupienia i skamienienia — nie stawiano nam żadnych prze-
szkód i pozwolono wbiec na pokład odpływającego okrętu. Obecnie wszakże i kapitan
i załoga otrząsnęła się z pierwszych zbyt gwałtownych wrażeń i postanowili zapewne
w ten lub inny sposób zaznaczyć swe odrębne stanowisko w sprawie mego samo-
zwańczego włączenia swej osoby do liczby legalnych pasażerów.
Skupiono się wokół mnie w chwili, gdym stanął w miejscu, dzierżąc w dłoni list
List
Diabła Morskiego, który właśnie, przeskoczywszy krawędź okrętu, zniknął w głębi-
nie spienionego morza. Wielki zgiełk i tumult uczynił się dokoła mej nieszczęśliwej
osoby. Jeden ze starych i wytrawnych marynarzy zbliżył się wręcz do mnie i jął mnie
pilnie i badawczo od stóp do głów oglądać. Zastygłem w miejscu bez ruchu z rozwar-
tymi na oścież oczyma i z wyciągniętą przed się dłonią, w której tkwił list przeklęty.
Zrozumiałem, że byłem igraszką diabelskiego fortelu, z którego pomocą natrętny
potwór po raz już piąty zmusił mnie do podróży.
Pochłonięty ową myślą, nie zauważyłem nawet, że stary i wytrawny marynarz do-
tknął z lekka mej przed się wyciągniętej dłoni, a następnie ujął dwoma palcami list,
który w niej sterczał. Wówczas opuściłem dłoń pozbawioną listu i zbladłem. Stary
i wytrawny marynarz zbliżył list do oczu i zaczął go starannie odczytywać. Po czym
znów spojrzał na mnie, ale tym razem tak groźnie, że struchlałem. Stary i wytraw-
ny marynarz zauważył natychmiast moje struchlenie i zapewne był upojony potęgą
własnego wzroku, gdyż w milczeniu począł raz po raz miotać na mnie błyskawice nie-
odpartych i nieuniknionych spojrzeń. Czynność owa trwała chwil kilka i przyprawiła
mnie o szczególny rodzaj nieznośnych, a nieznanych mi dotychczas cierpień, które
się przejawiały na zewnątrz uporczywą drgawką całego ciała, tudzież wielce przykrym
brakiem tchu w piersiach. Nauczony gorzkim doświadczeniem wiedziałem, że czeka
mnie zatarg z całą załogą — zatarg, który może zakończyć się bardzo smutnym dla
mnie wyrokiem. Wolałem jednak jak najgorsze, byle natychmiastowe rozstrzygnięcie
moich losów, niźli owo milczące miotanie spojrzeń starego i wytrawnego maryna-
rza. Nie mogłem ich znosić dłużej, toteż drżącym i przerywanym głosem zawołałem,
a raczej zaszeptałem, błagalnie wyciągając ku niemu dłonie:
— Nie dręcz mnie bezpotrzebnie pociskami swych spojrzeń, stary i wytrawny
marynarzu! Mów wprost, co masz do powiedzenia! Szczerze i dokładnie odpowiem
na każde twoje pytanie, choćby odpowiedź moja miała pociągnąć za sobą karę śmierci!
Wolę śmierć szybką niż twoje długotrwałe spojrzenia! Nikt nigdy jeszcze dotąd nie
patrzył na mnie w ten sposób!
— Znam potęgę mego wzroku — odparł stary i wytrawny marynarz — wy-
próbowałem jej na niejednym zbrodniarzu, lecz każda nowa próba sprawia mi nową
przyjemność. Nikt i nic nie ukryje się przed mym wzrokiem. Widzę cię — na wskroś,
na wylot, na przestrzał i do cna. List, który w czas udało mi się wyrwać z twej dłoni,
jest listem Diabła Morskiego — ty zaś jesteś jednym z jego najbliższych krewnia-
ków. Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Jedynym dla nas,
aczkolwiek niezupełnym ratunkiem — jest jak najrychlejsze pozbycie się tego listu
oraz twojej osoby, która bezprawnie wbiegła na pokład, poprzedzona z tych lub in-
nych powodów przez samego Diabła Morskiego. Nie moją jest rzeczą wybór środków
i sposobów pozbycia się ciebie i listu. Wybór ten należy do naszego kapitana, który
jest obecny i który słyszał z pewnością moje powyższe sprawozdanie.
Kapitan spojrzał na mnie spode łba i po chwili rzekł głosem surowym:
— Czy chcesz i czy możesz odeprzeć zarzuty, którymi cię obarczył stary i wy-
trawny marynarz?
Przygody Sindbada żeglarza
— Chcę i mogę! — odparłem. — Nie jestem bowiem krewnym Diabła Mor-
skiego, lecz ślepym narzędziem jego przebiegłych i natrętnych knowań⁷⁰.
Nabrałem tchu, odchrząknąłem głośno i opowiedziałem kapitanowi wszystkie
moje z Diabłem Morskim przygody, nie wyłączając ostatniej, która mnie przeciw
woli i wbrew zamiarom wpędziła na pokład okrętu.
— Tak! — dorzuciłem na końcu. — Przysięgam na miłość, jaką czuję dla wuja
mego Tarabuka, że Diabeł Morski usidlił mnie w swych sieciach i z pomocą umyślnej
obelgi oraz udanej ucieczki — uprowadził mnie z Bagdadu do Balsory, a z Balsory
— na pokład waszego okrętu w chwili jego odjazdu.
— Czy masz jakiekolwiek dowody na potwierdzenie prawdy tych słów?— spytał
kapitan.
— Mam! — zawołałem radośnie.
— Słuchamy tedy — rzekł kapitan.
— Mam wprawdzie jeden tylko dowód, ale za to niezbity! — zawołałem znowu
w uniesieniu.
— Cóż to za dowód? — spytał stary i wytrawny marynarz, ironicznie mrużąc
oczy.
Pod wpływem nadmiernych wrażeń, a szczególniej pod przemocą spojrzeń stare-
go i wytrawnego marynarza wszystkie myśli zmąciły mi się w głowie i ani przypusz-
czałem, iż dowód, który na poparcie mych wyznań przytoczę, narazi mnie na to, na
co mnie właśnie naraził. Spojrzałem prosto w oczy kapitanowi i rzekłem:
— Jedynym, ale niezbitym dowodem mej prawdomówności jest ten, że goniąc
w ślad za bezczelnym Diabłem nie zdążyłem się nawet pożegnać z wujem Tarabukiem
dla tej właśnie przyczyny, iż nie zamierzałem zgoła udać się w jakąkolwiek podróż.
Cała załoga wybuchnęła głośnym śmiechem, któremu wtórował sam kapitan.
— Koszałki-opałki! — zawołał stary i wytrawny marynarz. — Kręty-węty! Te-
re-fere-kuku! A maszże tam jeszcze w zapasie choćby kilkoro takich cacanych do-
wodów? Dowody tego rodzaju w naszych oczach mają wartość opowiadań babuni
dla grzecznych dzieci, z tą tylko różnicą, że jesteś zgoła niepodobny do babuni, my
zaś nie jesteśmy grzecznymi dziećmi! Jesteś krewnym Diabła Morskiego i — basta!
Poznaję to po wyrazie twych oczu, po rysach twarzy, po głosie i po tym, że nie mo-
głeś zbyt długo znosić mych potężnych i wypróbowanych spojrzeń! Starego wróbla
nie weźmiesz na plewy! Zanadto jestem stary i zanadto wytrawny, aby zaufać byle
wybiegom takiego jak ty diabelskiego gagatka. Powtarzam więc, iż wybór sposobów
pozbycia się raz na zawsze ciebie i owego listu należy nie do mnie, lecz do kapitana.
— Rozkazuję — rzekł kapitan — rozkazuję staremu marynarzowi, aby list nie-
zwłocznie rzucił do morza. Ciebie zaś, krewniaku diabelski, wysadzimy na pierwszym
lądzie, który po drodze spotkamy. Przypuszczam iż będzie to ląd, a raczej wyspa bez-
ludna, na której albo zginiesz z głodu, albo umrzesz z nadmiaru samotności, albo
skonasz z powodu zbyt wyłącznego przebywania sam na sam ze sobą, ile że jesteś na-
sieniem diabelskim i obecnością swoją nie tylko innym, lecz i sobie samemu możesz,
jak myślę, śmiertelnie dokuczyć.
Nic na to nie odrzekłem. Czułem, że wszelkie z mej strony tłumaczenia spełzłyby
na niczym. Przez dwa dni żeglugi nie zobaczyliśmy naokoło ani lądu, ani wyspy.
Przez te dwa dni karmiłem się tylko chlebem i wodą, które mi podawano z rozkazu
kapitana.
Nocą, jak zazwyczaj, piękna Urgela grywała mi na złotej lutni i dźwięki jej pie-
śni, przelewając się swym nadmiarem przez brzegi snu, napełniały czarownym echem
wnętrze całego okrętu, który kołysał się w takt ich melodii.
⁷⁰ no anie — intryga, podstęp, spisek.
Przygody Sindbada żeglarza
Zauważył to kapitan i załoga, a przede wszystkim stary i wytrawny marynarz.
Nie pytano mnie jednak o przyczyny i źródła owych dźwięków, ustalił się bowiem
na okręcie taki obyczaj, że nikt do mnie się nie zbliżał i nikt ze mną nie rozmawiał.
Słyszałem tylko z dala, jak stary i wytrawny marynarz tłumaczył kapitanowi pocho-
dzenie owych dźwięków.
— Krewni Diabła Morskiego — mówił, znacząco marszcząc brwi — krewni
Diabła Morskiego lubują się czasem w połykaniu rozmaitych przedmiotów, sprzę-
tów i narzędzi, gdyż żołądki ich trawią nawet kamienie. Ten, który na naszym prze-
bywa pokładzie, pewnikiem okradł jakiegoś muzykanta wędrownego, aby skradzio-
nym instrumentem nasycić swój wiecznie głodny żołądek. Może połknął harfę, albo
skrzypkę⁷¹, albo wiolonczelę⁷², albo basetlę⁷³, albo cytrę⁷⁴, albo gitarę, albo drumlę⁷⁵
jakowąś, która, zamiast burczeć, będzie mu grała w brzuchu dopóty, dopóki jej do
cna nie strawi.
Kapitan wielce podziwiał zasoby wiedzy starego i wytrawnego marynarza, ten zaś
smutnie głową kiwał, jakby bolejąc nad połkniętą przeze mnie drumlą lub gitarą.
Wreszcie na trzeci dzień mitrężnej⁷⁶ żeglugi ujrzeliśmy przed sobą wyspę samotną,
bezludną i skalistą. Na tej właśnie wyspie wysadzono mnie, a raczej kazano wysiąść.
Zaledwo stopą dotknąłem lądu wyspy, okręt odpłynął i wkrótce znikł mi z oczu.
Zostałem sam, nie wiedząc, gdzie się znajduję. Wyspa pokryta była skałami. Zresztą
— ani drzew, ani ptaków, ani strumieni, ani nawet źdźbła trawy. Skały, skały i ska-
ły. Pomiędzy skałami wiły się ścieżki zawiłe. Zacząłem się błąkać po tych ścieżkach,
rozmyślając o bliskiej śmierci głodowej, która mnie czekała.
Nagle na zakręcie jednej ścieżki ujrzałem pałac kuty w skale. Miał olbrzymie
drzwi z szarego kamienia, które stały otworem. Natychmiast wszedłem do wnętrza
pałacu. Wbiegłem po pustych schodach na piętro, a stamtąd do obszernych, złoci-
stych komnat, w których unosił się smaczny zapach rozmaitych potraw. Komnaty
jednak były puste, bezludne, samotne. Węsząc zapachy smażonego, pieczonego i du-
szonego mięsiwa, szedłem dalej — z komnaty w komnatę, aż wreszcie w ostatniej
komnacie ujrzałem postać ludzką. Był to ani zbyt młody, ani zbyt stary tłuścioch,
Jedzenie, Pijaństwo
ubrany w szaty jaskrawożółte i tak lśniące, że mimo woli przesłoniłem dłonią urażone
oczy. Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila głaskał
nie mniej pulchną dłonią. W zadumie i w skupieniu poruszał pulchnymi wargami
i pomlaskiwał pulchnym językiem tak, jakby rozważał smak zjedzonych przed chwilą
potraw, których woń gęsta, tłustawa i jeszcze ciepła obficie przesycała i urozmaica-
ła powietrze komnaty. Nie spojrzał nawet na mnie, zbyt zajęty rozsmakowywaniem
swych świeżych i wonnych wspomnień podniebieniowych.
Każdy jego ruch i każdy wyraz twarzy budził we mnie tak nieznośny i tak zapal-
czywy apetyt, że nie mogłem ani na mgnienie oderwać swych oczu od owych ruchów
i wyrazów. Trwaliśmy tak w milczeniu przez chwil kilka.
⁷¹ rzy a (gwar.) — skrzypce.
⁷² iolon zel — tenorowo-basowy instrument strunowy z grupy smyczkowych.
⁷³ba e la — instrument smyczkowy o niskiej skali, posiadający od do strun kształtem przypo-
minający wiolonczelę, większy od niej, a mniejszy od kontrabasu.
⁷⁴ y ra — ludowy instrument muzyczny strunowy, szarpany; stroi się go naciągając odpowiednio
struny za pomocą kluczy; gr. i ara.
⁷⁵dr
l — niezwykle prosty, niewielki ludowy instrument muzyczny z grupy idiofonów (tj. samo-
dźwięcznych), zbudowany z ruchomej podłużnej blaszki ujętej obejmą; grający zwykle wkłada nieru-
chomą obejmę do ust, językiem wprawiając w drgania blaszkę, przy czym jama ustna pełni rolę pudła
rezonansowego; drumla jest popularna w Europie (np. w kapelach cygańskich), Azji, na Alasce.
⁷⁶ i r żny — wykonywany na marne, nieprzynoszący rezultatu; od: i r ży : marnować.
Przygody Sindbada żeglarza
Wreszcie tłuścioch raczył zwrócić uwagę na moją obecność i nie zdziwiony nią
zgoła, głosem tłustawym i smakowitym rzekł, niby od niechcenia:
— A, bardzo mi przyjemnie ujrzeć znienacka w mym własnym pałacu gościa
poniekąd nieproszonego.
— Jestem podróżnikiem, zbłąkanym wśród skał tej wyspy — odrzekłem, wsłu-
chując się w jego nieustanne mlaskanie językiem. — Przypuszczam, iż na całej kuli
ziemskiej nie ma człowieka głodniejszego ode mnie, który by jednocześnie wdychał
nozdrzami tyle smakowitych a uroczych zapachów!
— Jak to! — zawołał tłuścioch z wielkim niepokojem. — Jesteś głodny i nikt cię
dotąd nie nakarmił! Bój się Boga, człowieku marudny, czemuś wcześniej do mnie nie
przyszedł? Byłbyś sobie podjadł świeży i wonny obiadek, a teraz, niestety, będziesz
musiał zadowolić się odgrzanymi resztkami. Z góry cię za to przepraszam, ale Bóg
widzi, że nie moja w tym wina! Jak mogłeś tak się spóźnić na obiad? Wyrządziłeś mi,
człowieku niedobry, wielką krzywdę i większą jeszcze przykrość. Powiedz że mi co
prędzej, człowieku uparty, czy masz dostateczny apetyt, gdyż w razie braku apetytu
dam ci ziółek gorzkich, które apetyt natychmiast pobudzą.
— Ziółka mi są zgoła niepotrzebne! — zawołałem niecierpliwie. — Mam wprost
wilczy apetyt i każda chwila zwłoki jest dla mnie męczarnią nie do zniesienia!
— Cierpliwości, cierpliwości, człowieku gwałtowny! — rzekł tłuścioch z uśmie-
chem dobrotliwym. — Musimy przede wszystkim zasiąść do tego oto stołu, który
tkwi niemal w pośrodku komnaty.
Usiadłem na wskazanym mi krześle.
— Więc powiadasz tedy, iż masz apetyt dostateczny? — spytał znów tłuścioch,
siadając naprzeciwko i zacierając swe pulchne dłonie.
— Dostateczny, najzupełniej dostateczny! — zawołałem z mocą. — Nic mi nie
brak, prócz jedzenia! Każda chwila zwłoki przyprawia mnie o mdłości nieludzkie!
— Cierpliwości, cierpliwości, człowieku w gorącej wodzie kąpany! — rzekł zno-
wu tłuścioch, dobrodusznie pogłaskując swój potrójny podbródek. Wszakże musimy
uprzednio obmyśleć zespół oraz następstwo potraw. Chciałbym wiedzieć, co pra-
gniesz spożyć najpierw, a co potem? Przede wszystkim jednak zawołam lokaja, aby
nam co tchu nakrył do stołu.
Mówiąc to, klasnął w dłonie, tak jakby na lokaja, a chociaż nikt się na owo kla-
śnięcie nie zjawił — zwrócił ku drzwiom swą pulchną twarz z takim wyrazem, jakby
właśnie we drzwiach stał przywołany lokaj.
— Mój drogi Kalebasie — rzekł do urojonego w drzwiach lokaja — nakryj co
prędzej do stołu, bo mamy gościa, którego pragnę uraczyć doskonałym obiadem tym
bardziej, że mu nic nie brak prócz jedzenia.
W pierwszej chwili wydało mi się, że dobroduszny z pozoru tłuścioch jest waria-
tem, lecz natychmiast przyszło mi do głowy, iż jest po prostu miłośnikiem figlów,
i postanowiłem, gwoli pozyskania na przyszłość jego względów i gościnności, przy-
takiwać owym figlom i wraz z nim udawać, iż wierzę najzupełniej w rzeczywistość
urojonych przedmiotów.
— Bardzo mi się podobał z twarzy ów Kalebas — rzekłem poważnie przypomi-
na mi ogromnie pewnego starego i wytrawnego marynarza, którego spotkałem na
okręcie podczas mej ostatniej podróży.
— Jest to stary i wierny sługa — odpowiedział zarówno poważnie tłuścioch. —
Cenię go i lubię za pośpiech, z jakim spełnia każde zlecenie. Czy nie uważasz, jak
szybko nakrywa do stołu?
— Podziwiam twą szybkość i usłużność, poczciwy Kalebasie — rzekłem, zwraca-
jąc się do nieistniejącego lokaja i niezwłocznie, czyniąc w powietrzu dłonią taki ruch,
Przygody Sindbada żeglarza
jakim zazwyczaj wręcza się napiwki, dodałem głosem skromnym a uprzejmym: —
Masz tu, mój drogi, tysiąc dukatów na rozgrzewkę. Jest to drobnostka, która ci się
wszakże przyda.
— Nie psuj mi służby zbytnią hojnością — szepnął ukradkiem tłuścioch, po-
chylając się ku mnie i grożąc mi palcem na nosie.
— Stół już nakryty! — zawołałem, udając radość niezmierną. — Możemy teraz
śmiało zażądać najwybredniejszych potraw! Nieprawdaż?
— Od czego zaczniemy? — spytał tłuścioch, mrużąc oczy i udając głęboką za-
dumę. — Myślę, że najlepiej byłoby zacząć od jakiejś niewinnej przekąski w rodzaju
sardynek w oliwie, które, ubłożywszy⁷⁷ z lekka podniebienie, nie odebrałyby apetytu
do dań następnych.
— Zgoda! — rzekłem, udając wesołość i zadowolenie. Tłuścioch znów klasnął
w dłonie.
— Czy nie widzisz tam we drzwiach Kalebasa? — spytał po chwili.
— Stoi tam już od minuty w oczekiwaniu twych zleceń — odparłem.
Tłuścioch zwrócił głowę ku drzwiom.
— Poczciwy Kalebasie — rzekł z dobrodusznym uśmiechem — przynieś nam
pudełko sardynek w oliwie, jeno duchem, bo gość ma apetyt wilczy i spieszno mu do
przekąski.
— Nie jestem znów tak głodny, abym nie mógł chwili jednej zaczekać — za-
uważyłem głosem niezwykle ugrzecznionym, udając pewnego rodzaju wstydliwość
i zakłopotanie człowieka, który nie chce wyzyskiwać zbytniej gościnności gospoda-
rza.
— Nie krępuj się, człowieku wstydliwy! — zawołał tłuścioch. — Żądaj, cze-
go tylko dusza twoja zapragnie! Uważaj mój dom za swój własny. Gościnność jest
jedynym moim nałogiem. Ale otóż i sardynki zjawiły się już na stole. Błagam cię,
człowieku wstrzemięźliwy, jedz, ile się zmieści! Czym chata bogata, tym rada!
I, mówiąc to, tłuścioch swoją pulchną dłonią przysunął mi zręcznie i usłużnie
nieistniejące zgoła pudło urojonych sardynek w niemniej urojonej oliwie.
Jąłem je wywlekać z pudła niewidzialnym widelcem i kłaść na niewidzialnym
talerzu. Tłuścioch też, idąc za moim przykładem, wyciągnął widelcem jedną sardynkę,
wsunął ją szybko do rozwartych zawczasu ust, przełknął, oblizał się i rzekł:
— Świeżuteńkie! Takich sardynek z pewnością nigdzie nie jadłeś. Każę je zapra-
wiać bobkowymi liśćmi⁷⁸ i goździkami, aby w ten sposób ożywić i zaostrzyć mdły
smak oliwy.
— Przewyborne! — zawołałem, udając, że przełykam jedną po drugiej urojone
sardynki.
— Nie krępuj się, człowieku niedobry, i weź jeszcze, choćby kilka.
— Już nie mogę, doprawdy nie mogę! — odmawiałem się z niezwykłym ugrzecz-
nieniem.
— Wyrządzasz mi krzywdę i przykrość! — zawołał tłuścioch. — Weź choćby
tę jedną, co leży na uboczu, najsuciej wykąpana w oliwie i najsrebrniej połyskująca
spasionym brzuszkiem, w którym obecnie utkwił samotny a wielce nadobny goździk,
jakby na znak, iż od owego właśnie miejsca warto tej rozkoszy napocząć.
— Wezmę tedy jeszcze tę jedną, pod warunkiem, że będzie ostatnia.
Podczas gdy jadłem wskazaną mi przez tłuściocha sardynkę, ten ostatni znów
klasnął w dłonie i zwrócił głowę do drzwi.
⁷⁷ b oży — przypuszczalnie: przyprawić o błogość.
⁷⁸li bob o y — liść laurowy.
Przygody Sindbada żeglarza
— Kalebasie — zawołał — podaj nam co tchu dwie filiżanki rosołu z paszteci-
kami.
— Pasjami lubię rosół — zauważyłem.
— A więc pij, póki gorący, ale ostrożnie, abyś nie oparzył warg.
— Paszteciki — znakomite! — rzekłem, udając zachwyt.
— Nieprawdaż? — zawołał tłuścioch, chuchając i poruszając kolisto rozwartymi
wargami, tak jakby smakowicie się borykał ze zbyt gorącym pasztecikiem. — Są to
paszteciki mojego własnego pomysłu. W ich wonnym i parnym wnętrzu tkwi odrobi-
na jarząbka, źdźbło kapłona, naparstek móżdżku i złotawa krztyna szpiku wołowego.
Piękna to zaiste chwila, gdy owe z rozmaitej dziedziny mięsiwa i tłuszczyki wejdą
pomiędzy sobą w milczące porozumienie, ażeby wspólnie utworzyć jednolity i nie-
podzielny smakołyk! Jarząbek zapożyczy smaku od kapłona, kapłon — od móżdżku,
aż wreszcie wszystko troje przesiąknie na wskroś wnikliwym szpikiem, aby napęcz-
nieć, wyprzejrzyścieć i przysposobić się do ostatecznego roztajania na szlachetnym
podniebieniu pożądanego gościa!
Każde słowo tłuściocha aż do bólu podniecało mój głód i apetyt. Postanowiłem
jednak aż do końca grać powziętą rolę w tej nadziei, iż tłuścioch zlituje się wreszcie
nade mną i uraczy mnie choćby jedną rzeczywistą potrawą.
Tymczasem wszakże musiałem zjadać potrawy urojone, które nam podawał uro-
jony Kalebas. Było tych potraw bez liku, tak że w końcu straciłem wszelką rachubę.
Przyszła wreszcie chwila, gdy tłuścioch kazał podać wino i desery.
Urojony Kalebas natychmiast spełnił jego zlecenie.
— Stół ugina się pod butlami wina — rzekł tłuścioch, wskazując pustą po-
wierzchnię stołu. — Czy jesteś znawcą win?
— I owszem — odrzekłem.
— Pozwól więc, człowieku wybredny, że ci po brzegi wypełnię puchar tym oto
wińskiem z wysp Papuzich, które to wyspy odznaczają się tym, iż nie ma na nich ani
jednej papugi, lecz same co najprzedniejsze winogrona.
Udałem, że pochwyciłem w dłonie napełniony puchar i przywarłem go do ust.
— Widzę, że jednym tchem całą zawartość wychyliłeś ? Pozwól, że ci doleję.
— Nie chcę przebrać miary w piciu — odrzekłem z uśmiechem — bo, cho-
Wino
ciaż łeb mam mocny, wszakże wino może mi w głowie zaszumieć a wówczas — nie
odpowiadam za własne postępki.
— Nie uchylaj się od picia, człowieku oględny! — zawołał tłuścioch. — Ile wina
w głowie, tyle prawdy w słowie! Albo — jeśli wolisz: ile wina w brzuchu, tyle mocy
w duchu. Pij i żłop, jeśliś chłop! Póki dech w tobie dycha, nie odsuwaj kielicha!
I znowu podał mi nieistniejący kielich napełniony winem, którego nie było.
Zacząłem wychylać kielich po kielichu, aż w końcu przybrałem wyraz taki, jakbym
się upił. Wstałem z krzesła i chwiejnym krokiem słaniając się na strony, zbliżyłem
się do tłuściocha. Głód i wściekłość wstrząsały moim ciałem. Postanowiłem ukarać
dziwacznego a nielitościwego gospodarza.
— Nazwałbym cię osłem, gdybyś nie był podobny do wieprza — rzekłem, udając
bełkot pijanego i trzepiąc go płazem dłoni po pulchnych podbródkach.
Tłuścioch pośpiesznie usunął się ode mnie.
— Widzę, że się spiłeś nie na żarty, człowieku nieobliczalny! — zawołał z udanym
uśmiechem.
— Nalej mi jeszcze puchar wina! — wrzasnąłem, zataczając się po pijanemu.
— Dość już wina, dość! — zawołał tłuścioch. — Wypiłeś stanowczo za wiele.
Przygody Sindbada żeglarza
— W takim razie sam sobie kielich winem napełnię! — odrzekłem tonem ura-
żonym i zrobiłem dłonią nad stołem ruch taki, jakbym kielich napełniał. Po czym
w ten sposób napełniony kielich wychyliłem do dna.
— Człowieku niepoprawny! — zawołał tłuścioch. — Toć miarkuję, że ledwo na
nogach się trzymasz! Uprzedź mnie przynajmniej, jakich zazwyczaj wybryków imasz
się po pijanemu?
— Biję! — odrzekłem.
— Bijesz? — spytał tłuścioch, najwidoczniej truchlejąc.
— Biję! — powtórzyłem z mocą.
— Kogo? — spytał tłuścioch.
Zamiast odpowiedzi porwałem go za kark, obaliłem na ziemię i jąłem raz po raz
okładać go pięścią. Przerażenie jego było tak wielkie, że nawet nie krzyknął. Ob-
darzywszy go odpowiednią ilością razów, podniosłem z ziemi, chwyciłem za gardło
i przyparłem do muru.
— Puść mnie, puść! — zawołał, blednąc ze strachu. — Każę ci podać najpraw-
dziwsze, najrzeczywistsze potrawy! Oddam ci za żonę moją córkę jedynaczkę wraz
z połową mego majątku! Nie pozbawiaj mnie życia, które spędzam tak cudownie na
doskonałej bezczynności i na spożywaniu nieporównanych smakołyków!
Wypuściłem z dłoni jego pulchne gardło i zajrzałem mu w oczy z wyrzutem,
z bólem i z gniewem.
— Jak mogłeś tak się znęcać nad moim głodem? — rzekłem z mocą.
— Przebacz mi mój wybryk okrutny, przyszedłeś wszakże w chwili, gdy nie mo-
głem postąpić inaczej. Ukończyłem właśnie obiad, złożony wyłącznie ze smakoły-
ków mego własnego wynalazku, gdyż jestem nieporównanym smakoszem i żarłokiem
i zamieszkałem z moją córką umyślnie na tej wyspie samotnej, aby w tej samotno-
ści skupić wszystkie władze mej duszy w jedność i ową jedność zastosować jedynie
do wczuwania się w najtajniejsze posmaki najrozmaitszych potraw. Otóż przybyłeś
w chwili, gdy po zjedzeniu osobliwie udanego obiadu rozpaczałem, że nie mogę tego
obiadu powtórzyć od początku do końca z powodu, iż przeładowany żołądek od-
mawiał mi wszelkiego posłuszeństwa. Obydwaj tedy jednakie znosiliśmy męczarnie,
gdyż zarówno — pomimo żądzy jedzenia — nie mogliśmy jeść, ty — z powodu bra-
ku jadła, ja zaś — z powodu jego nadużycia. Toteż rozzłościł mnie a nawet do głębi
uraził twój wilczy apetyt i możność pożerania potraw, które dla mnie chwilowo przy-
najmniej stały się niedostępne. Umyśliłem więc zadrwić z ciebie w sposób — zaiste
— nieludzki. Spotkała mnie za to z twej ręki słuszna kara, za którą nie mam do cie-
bie żalu najmniejszego, obawiałem się tylko zbytniego przedłużenia owej kary, gdyż
takie przedłużenie mogłoby sprowadzić dla mnie skutki wielce smutne. Podobasz
mi się jednak tak bardzo, że chętnie uczynię cię moim zięciem. Przede wszystkim
wszakże muszę cię tym razem naprawdę nakarmić, bo gotów jesteś skonać z głodu
przed ślubem z moją córką, której uroda z pewnością ciebie oczaruje.
Tłuścioch przyjaźnie uścisnął mi obydwie dłonie i, porwawszy wiszący na ścianie
kołatek, uderzył nim w gong ponad drzwiami.
Na przeciągły, melodyjny i echami nasycony dźwięk gongu zjawił się we drzwiach
rzeczywisty Kalebas.
Tłuścioch szeptem dał mu odpowiednie zlecenia — i po chwili stół uginał się
pod brzemieniem rzeczywistych, namacalnych, dotykalnych potraw. Podczas, gdy
pożerałem potrawę, zda się, dwudziestą czwartą, weszła do pokoju cudowna Stella,
córka tłuściocha. Była piękna bez zarzutu, lecz miała jedną wadę, mianowicie zbyt-
nią otyłość, którą po ojcu odziedziczyła. Otyłość ta wszakże nie koślawiła jej urody,
ponieważ ruchy miała niezwykle zręczne i zwinne, ruchy wiotkiej i smukłej dziew-
Przygody Sindbada żeglarza
czyny. W jedzeniu lubowała się tak samo jak ojciec i posiadała podniebienie tak samo
wytrawne.
— Jest to cudzoziemiec, któremu z powodu rozmaitych okoliczności przyobie-
całem twoją rękę — rzekł tłuścioch, wskazując mnie swej córce. — Czy nie masz nic
przeciwko temu?
— Nie mam nic przeciwko temu — odrzekła rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Pragnę, aby ślub wasz odbył się jutro. Czy zgadza się to z twoją wolą?
— Niezupełnie… — zauważyła nieśmiało Stella. — Wolałabym, aby ślub nasz
odbył się dziś jeszcze.
— Nie mam nic przeciwko temu — odpowiedział z kolei tłuścioch.
— Chciałabym jednak wiedzieć, jak się na mój pośpiech zapatruje ów miły ze
wszech miar cudzoziemiec? — szepnęła Stella, zerkając na mnie.
— Nie mam nic przeciwko pośpiechowi — odparłem, pożerając gwałtownie po-
trawę, którą mi przed chwilą właśnie podał Kalebas.
Po zjedzonym obiedzie, nie zwlekając ani chwili, poślubiłem piękną, aczkolwiek
zbyt otyłą Stellę i zamieszkałem w pałacu dobrodusznego tłuściocha.
Stella prócz otyłości miała, jak się okazało, jeszcze jedną wadę, mianowicie cier-
Żona, Sen, Zazdrość,
Zemsta
piała na bezsenność.
Dzięki owej bezsenności, posłyszała dźwięki złotej lutni, na której grała mi we
śnie Urgela.
— Cóż to za dźwięki dobywają się z twego snu? — spytała mnie pewnego razu.
— Od dawna już chciałam cię o to zapytać, ale jakoś zapominałam.
Opowiedziałem jej całą przygodę z Urgelą.
— O! — zawołała, czerwieniejąc z gniewu. — Nie mogę pozwolić na to, aby twój
sen zapełniała jakaś obca istota!
— Urgela nie jest właściwie istotą — odparłem nieśmiało — jest snem tylko.
Nie istnieje, lecz śni się… Rozumiesz?
— Nie rozumiem i nie chcę rozumieć! — wrzasnęła Stella. — Ciekawa jestem,
co byś ty na to powiedział, gdybym się komuś co noc śniła i w dodatku grywała mu
na lutni złotej? Nienawidzę tej Urgeli i muszę ją wypędzić z twego snu na wszystkie
cztery wiatry!
— Bój się Boga, Stello, jak możesz być zazdrosna o sen?
— Jestem zazdrosna o sen, gdyż sama cierpię na bezsenność.
Mówiąc to, Stella tupnęła nogą i wyszła z pokoju.
Od tego czasu życie moje stało się nieprzerwaną męczarnią. Stella, chcąc mi
wzbronić zamieszkałego przez Urgelę snu, po całych nocach nieustannie szarpała
mnie za ramię, aby mi sen przerywać. Na chwilę nawet nie mogłem zmrużyć oka.
Wychudłem, wynędzniałem, osłabłem i chodziłem po pokoju krokiem chwiejnym
i obłędnym, nie mogąc zaznać upragnionego spoczynku.
— Ja spać nie mogę, więc i ty nie śpij! — mówiła Stella, której zbytnia otyłość
zaczęła mnie razić od pewnego czasu.
— Stello błagam cię, pozwól mi się zdrzemnąć choćby na okamgnienie!
— Nie pozwolę!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie chcę, abyś widział we śnie Urgelę. Pragnę sama rządzić i opie-
kować się twym snem.
— Czyż opieka żony na tym polega, aby mężowi odbierać sen i przyprawiać go
o męczarnie nieznośne?
Stella nie dała mi żadnej odpowiedzi.
Przygody Sindbada żeglarza
Zapomniałem nadmienić, iż Urgela, której pewnego razu udało się na chwilę
wkroczyć do mego snu, powiedziała mi wręcz, że nienawidzi Stelli i że pragnie zemścić
się na niej za to, że mi sen przerywa. Wreszcie stało się to, czego się najbardziej
obawiałem.
Stella z pewnej księgi czarodziejskiej dowiedziała się, jakich sposobów trzeba użyć
w celu wywleczenia Urgeli z głębiny snów na jawę.
Pewnej nocy, gdy zasnąłem, pokropiła mnie wywarem odpowiednich ziół i wy-
mówiła odpowiednie zaklęcie. Pod wpływem owych ziół i zaklęcia Urgela, która wła-
śnie grała w mym śnie na lutni, straciła nagle swoją równowagę senną i wychyliwszy
się poza obręb snu w rzeczywistość, znalazła się nagle — drżąca i wylękła — na
środku komnaty, przed obliczem gniewnej Stelli.
Zbudziłem się natychmiast i ujrzałem scenę, której nigdy nie zapomnę. Żona
moja otyłymi dłońmi wpiła się w widmowe, złociste warkocze przerażonej Urgeli.
Widziałem, jak dłonie Stelli, nie mogąc rozszarpać zbyt nikłych i niepochwytnych
warkoczy, ześlizgnęły się na piersi wróżki i wpiły się paznokciami w jej widmowe,
niepochwytne ciało, które było jeno snem zlęknionym.
Smukła, powiewna postać Urgeli przepełniła się dreszczem, pod którego prze-
mocą ciało jej tak wyprzejrzyściało, że obicia przeświecały przez nie. Wreszcie dłonie
Stelli, nie mogąc wyczuć kształtów Urgeli, podążyły ku lutni złotej, którą w ręku
trzymała, wyrwały tę lutnię i poszarpały ją w złote strzępy, które spłonęły jak jęzory
ognia i zgasły raz na zawsze.
Wówczas jęk i płacz melodyjny wyrwał się z piersi Urgeli.
— Zabiła mnie, pozbawiając lutni! — jęczała Urgela. — Nie dano mi umrzeć,
bo nie żyłam, tylko śniłam się ludziom, ale już odtąd nigdy nikomu przyśnić mi się
nie wolno!
I z tymi słowy na ustach Urgela znikła, aby już nigdy nie odwiedzić mnie we śnie.
Zbrodnia mojej nieco zbyt otyłej małżonki napełniła mnie takim wstrętem i obu-
rzeniem, że natychmiast opuściłem pałac i, pędząc co tchu przed siebie, skierowałem
swój bieg ku morzu. W pierwszej chwili chciałem się utopić i byłbym to z pewnością
uczynił, gdyby nie ten przypadek szczęśliwy, iż, dobiegłszy do brzegu, ujrzałem okręt,
który płynął w pobliżu. Na krzyk mój okręt zbliżył się do brzegu. Wbiegłem na po-
kład, błagając kapitana, aby co prędzej odbił od brzegu, gdyż bałem się pogoni mej
małżonki. Okazało się, iż okręt płynął w stronę Balsory. Żegluga nasza trwała kilka
miesięcy. Po upływie wspomnianych miesięcy, wylądowałem w porcie balsorskim.
Zmęczony trudami podróży z radością wstąpiłem w znajome progi rodzinnego pa-
łacu. Przede wszystkim postanowiłem przeprosić wuja Tarabuka za to, że się z nim
nie pożegnałem przed wyruszeniem w ostatnią, zgoła niespodzianą i niezamierzoną
przeze mnie podróż. Wyznam, iż stęskniłem się nieco do mego wuja i spieszno mi
było zobaczyć go i powitać. Ostatnimi czasy śnił mi się kilka razy i za każdym ra-
Sen, Przeczucie
zem jawił się we śnie jakiś wielce dziwny i zmieniony. Miał twarz z prawego profilu
podobną do orangutana, a z lewego — do kakadu. Takie zespolenie dwóch zgoła
rozmaitych profilów możliwe jest, ma się rozumieć, tylko we śnie. Przykre wszakże
wrażenie wywarła na mnie owa dwoistość profilu. Nie wierzę, iż sen spełnia się do-
słownie, ale wierzę w to, iż spełnia się w przybliżeniu i z przeróżnymi odmianami,
których wymaga rzeczywistość i jej niezłomne prawa.
Bałem się, że sen ów był jakąś — niezrozumiałą dla mnie przepowiednią. Pobie-
głem tedy wprost do pokoju wuja, aby się przekonać, jakie znaczenie miał mój sen
Przygody Sindbada żeglarza
dziwaczny. Biegnąc, miałem na myśli na przemian to orangutana, to kakadu, lecz
i orangutan, i kakadu pierzchły z mych myśli wobec rzeczywistości, którą ujrzałem.
Postać, którą zastałem w pokoju wuja Tarabuka, prześcignęła wszelkie sny, wszelkie
oczekiwania i wszelkie obawy! Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, co mam czynić —
Potwór, Poeta, Poezja,
Ciało, Książka,
Twórczość, Przemijanie
czy trwać na miejscu, czy zmykać co tchu przed potworem, który patrzył na mnie
wzrokiem mego wuja, lecz nie posiadał zresztą żadnej innej z nim wspólnoty. Im
mniej był do niego podobny, tym bardziej przerażały mnie tu i ówdzie luźne i do-
rywcze cechy niezaprzeczonego podobieństwa. W pierwszej chwili wydało mi się, iż
widzę jakąś zmorę, w której dopiero po pewnym czasie rozpoznałem istotę ludzką.
Twarz owej istoty nie była zupełnie czarna. Powiedziałbym, iż pokrywały ją szczel-
nie drobne, czarne cętki na kształt maku. Te same cętki przesłaniały powierzchnie
dłoni. Tym samym drobnym makiem upstrzona była szyja. Całość robiła wrażenie
tak niezwykłe, że osłupiałem. Gdy nieco doszedłem do siebie, szepnąłem głosem
lękliwym:
— Kim jesteś, człowieku o nieludzkim wyglądzie?
— Jestem twoim rodzonym wujem — odparła dziwaczna istota.
— Nie wierzę — odrzekłem nieśmiało.
— Powinszuj mi — odpowiedział wuj Tarabuk, gdyż on to był bez wątpienia
— powinszuj mi nowego wynalazku. Wpadłem na zgoła nowy pomysł utrwalenia
mych utworów. Nie mogę ich bowiem powierzyć ani papierom, ani pergaminom,
ani zawodnej pamięci zdradliwych dziewcząt. Jedynym człowiekiem, któremu mo-
gę je powierzyć, jestem — ja sam, we własnej osobie. Spójrz na mnie — czyliż nie
wyglądam, jak przystoi wielkiemu poecie? Cały mój dobytek duchowy mam — na
własnym ciele. Skóra moja to — notes, który tylko śmierć zniszczyć może. Wi-
dzę po twych oczach, że jesteś ciekawy mego pomysłu, otóż natychmiast zaspokoję
twoją ciekawość. Dzięki szczęśliwemu trafowi, spotkałem w Bagdadzie Chińczyka,
który posiada sztukę tatuowania. Zaprzyjaźniłem się z nim i zwierzyłem się ze wszyst-
kich moich trosk i utrapień. Po wysłuchaniu moich zwierzeń Chińczyk pogrążył się
w głębokiej zadumie, która trwała trzy dni i trzy noce. Wreszcie po trzech dniach
i trzech nocach poradził mi, abym wszystkie moje utwory z pomocą sztuki tatuowa-
nia utrwalił na własnej swojej skórze. Byłem oczarowany radą Chińczyka. Prosiłem
go, aby natychmiast swój pomysł wykonał. Chińczyk z usłużną radością zabrał się
do żmudnej roboty. W przeciągu krótkiego czasu upstrzył mi skórę tak drobnymi
literami, że tylko przez lupę można je odczytać. Nikt mnie teraz nie pozbawi mych
utworów. Dreszcz niewymownej rozkoszy przenikał mnie w miarę, jak powierzchnia
mego ciała pełniła się z każdą godziną cudownym brzemieniem mych upajających
wierszy. Stałem się oto w jednej osobie — autorem i książką. Jestem jedynym wy-
daniem mych własnych dzieł, — jedynym na świecie człowiekiem, którego duszę
można każdej chwili odczytać, ma się rozumieć, przez lupę.
— O! — zawołałem ze łzami w oczach. — Czyżem przypuszczał, że mam takiego
wuja, który z bliska jest wspaniałą księgą, a z daleka doskonałym Murzynem!
Nie mogąc powstrzymać łez, rzuciłem się w objęcia wuja Tarabuka i zacząłem
całować jeden z jego czarno nakrapianych policzków.
— Ostrożnie, ostrożnie! — zawołał wuj, usuwając mnie od siebie. — Wyrzekł-
bym się ciebie na wieki, gdybyś mi starł wargami choćby jedną literkę! Policzki moje,
które zaniepokoiłeś pocałunkami, są miejscem spełnionego cudu. Na prawym po-
liczku mam poemat pt. alo y, a na lewym — dramat pt.
io do li y. Na jednej
z mych dłoni tkwi wiersz ulotny pt.
ie dobry, a na drugiej — elegia wieczorna
pt.
o i enia. Piersi moje roją się od najtkliwszych sonetów, a szyja pokryta jest
szczelnie najśpiewniejszymi rondami. Jedne tylko plecy czekają na nowe arcydzieło,
Przygody Sindbada żeglarza
nad którym obecnie pracuję. Czuję się, niby żywa księga, i łóżko moje uważam za
bibliotekę. Jeśli jesteś ciekaw zawartości owej księgi — weź do rąk lupę i czytaj!
Wuj podał mi lupę, lecz byłem zbyt zmęczony podróżą i nie miałem chęci od-
czytywania czerniejących na skórze wuja utworów.
— Jeśli wuj pozwoli — rzekłem nieśmiało — odłożę czytanie na potem, tym-
czasem wszakże muszę zauważyć, iż utrwalenie własnych utworów na własnej skórze,
pomimo wielu przewag i zalet, ma jedną niezaprzeczoną wadę, mianowicie — utwory
te giną dla potomności z chwilą śmierci samego autora.
— Pomyślałem już o tym — odpowiedział spokojnie wuj Tarabuk — pomyślałem
i znalazłem sposób uniknięcia tak bolesnej dla potomności straty. Oto postanowiłem
przekazać ci w testamencie prawo przedruku na twojej własnej skórze.
— Co? — zawołałem przerażony. — Na mojej własnej skórze? Mogę uznać ta-
tuowanego wuja, ale nie mogę i nie chcę być tatuowanym siostrzeńcem!
Na czarno nakrapianej twarzy wuja Tarabuka zjawiła się jakaś plama dziwaczna,
która na pewno była rumieńcem gniewu lub oburzenia. Nie wiadomo, jak by się wuj
w tej chwili względem mnie zachował, gdyby nagłe wejście uczonego Chińczyka nie
przerwało naszej rozmowy.
— Oto jest mój zbawca i dobrodziej! — zawołał wuj, wskazując wchodzącego.
Chińczyk skłonił się poważnie.
Wuj zbliżył się do niego i zaczął szeptem prowadzić z nim jakąś tajemniczą roz-
mowę. Przez długą chwilę szeptali nawzajem do siebie, badawczo przyglądając mi się
od czasu do czasu. Posłyszałem tylko ostatnie słowa, które Chińczyk szepnął wujowi
do ucha:
— Zdatny, najzupełniej zdatny… Z przyjemnością będę go tatuował… Nie mogłeś
wpaść na lepszy pomysł przekazania potomności swych utworów. Jest to godny ciebie
spadkobierca.
Domyśliłem się, że mowa była o mnie, lecz udawałem, że nie słyszę. Postanowi-
łem w duszy nie przyjmować „prawa przedruku⁷⁹”, które mi wuj chciał w testamencie
ofiarować. Nie mogłem się jednak pozbyć myśli, że w sercu wuja i w duszy Chińczy-
ka tkwi nieustannie potworny zamiar wykonania w przyszłości owego „przedruku”.
Drażniły mnie ich tkliwe i czułe spojrzenia. Okazywali mi przesadny szacunek, jako
przyszłemu spadkobiercy, który kiedyś ma się stać „drugim wydaniem” nieśmiertel-
nych dzieł wielkiego poety. Czułem się nieswojo i nieco posmutniałem. Stosunek
mój z wujem stał się mniej przyjazny i z lekka natężony. Unikałem jego obecności
i pobyt w domu rodzinnym zaczął mi ciążyć. Z tych „natężonych stosunków” nie
omieszkał skorzystać Diabeł Morski. Urgela już nie nawiedzała mnie we śnie, więc
Diabeł Morski miał dostęp do moich snów. Pewnej nocy wszedł do głębi mego snu,
Sen
który był właśnie snem o nieznanych wybrzeżach. Na niebiosach tego snu jaśniał
olbrzymi księżyc i Diabeł od stóp do głów srebrzyściał w oświetleniu księżycowym.
Z dala — na widnokresie snu majaczyły nieznane wybrzeża — a w pobliżu — nad
moją głową, latały ptaki, które zamiast dziobów miały — tycie złote flety. Powie-
trze mego snu rozbrzmiewało muzyką owych fletów. Tak śpiewnie i tak pięknie było
w moim śnie, że nawet potworna postać Diabła Morskiego nabrała czaru i powabu.
Widok jego ucieszył mnie, zamiast przerazić. Diabeł Morski zauważył natychmiast
mój osobliwy stan ducha i przyjaźnie uśmiechnął się do mnie. W oczach jego jarzyły
się cudowne błyski księżycowe, a ptaki siadały mu na ramionach i, wściubiwszy mu
do uszu swe złote flety, śpiewały poufnie o krainach zaklętych.
— Witaj mi w moim śnie! — zawołałem wesoło. — Domyślam się, iż przyby-
wasz tu po to, aby mnie kusić do podróży. Nie chcę się w tej chwili opierać żad-
⁷⁹ ra a rzedr
— prawo do ponownego opublikowania utworu.
Przygody Sindbada żeglarza
nym pokusom. Sen mój stoi otworem dla wszystkich, którzy pragną wnijść do jego
wnętrza. Proszę cię, bądź tu, jak u siebie. Upajaj się do syta śpiewem mych ptaków
i srebrzyj się do woli blaskiem mego księżyca. Ogarnęła mnie dzisiaj we śnie miłość
dla wszelkich stworzeń — rzeczywistych i urojonych. Sprawia mi nawet przyjemność
widok takiego, jak ty, potwora, który mi w życiu tyle klęsk przysporzył. Kocham na-
wet klęskę za to, że się stała cudownym, pełnym przygód wspomnieniem. Kocham
wszystko, cokolwiek śnić się może i umie. Ty zaś umiesz śnić się doskonale, więc
nie chcę się opierać twym pokusom. Kuś mnie do nowych podróży. Czaruj mnie
nowymi obietnicami. Nie będę się sprzeciwiał czarom. Nie będę unikał klęsk i nie-
bezpieczeństw. We wszystkim potrafię odnaleźć — szczęście, choćby przybrało na
się postać potwornego karła, bezludnej wyspy, straszliwej burzy na morzu rozbitego
okrętu lub samego Diabła Morskiego. Dręczy mnie jedna tylko myśl, mianowicie ta,
że mam wuja tatuowanego, który chce w testamencie przekazać mi okrutne prawo
przedruku swych utworów na mojej własnej skórze.
— Niestety! — zawołał Diabeł Morski, srebrząc się coraz rzęsiściej w świetle
księżyca. — Niestety! wuj Tarabuk jest, moim zdaniem, głównym źródłem twych
smutków. Przechodząc koło pałacu, wstąpiłem po drodze do twego snu tylko w tym
celu, aby pomówić z tobą o wuju Tarabuku i o jego chińskim przyjacielu. Mam dla
ciebie więcej przyjaźni, niż sądzisz. Chcę cię ostrzec przed grożącym ci niebezpie-
czeństwem. Wuj Tarabuk i jego Chińczyk uknuli przeciw tobie spisek potajemny.
Wuj Tarabuk boi się, że śmierć nagła i niespodziana zgładzi go ze świata i że po jego
śmierci nie zechcesz skorzystać z przekazanego ci prawa przedruku. Byłby to cios dla
starego dziwaka, gdyby jego utwory nie przeszły do potomności. Toteż wraz z Chiń-
czykiem postanowił jeszcze za życia wypuścić w świat drugie wydanie swych dzieł.
Domyślasz się chyba, co to znaczy? Otóż chce on za poradą Chińczyka upoić cię sen-
nymi ziołami i — obezwładnionego w ten sposób — odpowiednio utatuować. O,
biedny Sindbadzie! O, nieszczęśliwy Sindbadzie! O, wyjątkowo upośledzony losem
Sindbadzie! Zmykaj co tchu ze swego pałacu! Wierz mi, iż stokroć lepsza jest wszel-
ka klęska na morzu, niźli nagła strata ludzkiego wyglądu, do którego już nawykłeś
i z którym zbyt już zżyłeś się przez cały szereg lat spędzonych na ziemi.
Słowa Diabła Morskiego napełniły mnie przerażeniem. Przenikliwy dreszcz stra-
chu wstrząsnął mym ciałem, pogrążonym we śnie. Wydało mi się nagle, iż najwięk-
szym moim wrogiem jest — wuj Tarabuk, a najlepszym przyjacielem — Diabeł
Morski. Ton jego głosu był tak łagodny, a treść każdego zdania tak przekonywająca,
że byłem w końcu wzruszony jego życzliwością.
— Kochany i wielce czcigodny potworze — rzekłem do niego poufnie — bę-
dę posłuszny twym radom. Niech no tylko srebrny sen pierzchnie z mych powiek,
a natychmiast wyruszę w podróż do krajów nieznanych.
— Nie wymagam posłuszeństwa — odrzekł skromnie Diabeł Morski — ale
w każdym razie jestem ci za nie wdzięczny. Muszę cię tylko uprzedzić, abyś, ucho-
dząc z pałacu, zachował wszelkie ostrożności, albowiem wuj Tarabuk wraz ze swym
straszliwym Chińczykiem będą śledzili twe kroki. Na wszelki przypadek daruję ci tę
oto szkatułkę zaklętą. W razie pogoni i w chwili największego ze strony Chińczyka
niebezpieczeństwa, otwórz ją, a znajdziesz na dnie zbawienną radę. Strzeż się jednak
otwierać szkatułkę przed czasem, gdyż ciekawość twoja będzie ukarana.
Wziąłem do rąk podaną mi przez Diabła szkatułkę i przycisnąłem ją mocno do
piersi.
— Muszę cię pożegnać i opuścić gościnne wnętrze twego snu — mówił dalej
Diabeł Morski — zbliża się bowiem godzina połowu drobnych ryb, a jestem zapa-
lonym rybakiem. A więc — do widzenia!
Przygody Sindbada żeglarza
I Diabeł, skłoniwszy się, wybiegł z mego snu z wielkim pośpiechem, jak się wy-
biega z pokoju przez drzwi lub z dziedzińca przez bramę. Sen mój zaczął z wolna
i kolejno rozwiewać się, zanikać, aż wreszcie pierzchnął całkowicie. Jedna tylko szka-
tułka zaklęta nie rozwiała się i nie zanikła, lecz trwała nadal w mych dłoniach, gdy
się ocknąłem. Patrzyłem na nią, jak na chwilowo zapóźnioną resztę snu, która nie
zdążyła jeszcze lub zapomniała zniknąć, i zdawało mi się, że lada mgnienie rozwie-
je się w nic, przypomniawszy sobie swą przynależność do snu. Wszakże szkatułka
trwała nadal w mych dłoniach, na jawie, zdradzając wszelkie cechy rzeczywistości.
Pośpiesznie wdziałem na siebie ubranie, schowałem szkatułkę do kieszeni i udałem
się do pokoju mego wuja. Wuj Tarabuk siedział w fotelu. Obok stał Chińczyk i przez
lupę odczytywał na głos wujowi poemat pt. alo y, wydrukowany na prawym policz-
ku. Wuj lubił w ten sposób spędzać czas, wolny od innych zajęć. Z natężoną uwagą,
z niekłamanym zachwytem i z żarliwą ciekawością słuchał własnego poematu, który
Chińczyk odczytywał pilnie, głosem dobitnym i uroczystym.
Pod wpływem rady Diabła Morskiego postanowiłem dziś jeszcze opuścić mój
pałac i wyruszyć w podróż do krajów nieznanych. Bałem się jednak pogoni Chińczyka
i wuja, i nie wiedziałem, czy mam uprzedzić wuja o moim wyjeździe, czy też wyjechać
potajemnie i bez pożegnania. Po krótkim namyśle postanowiłem wyznać wujowi mój
zamiar.
— Przepraszam — rzekłem — iż przerwę na chwilę czytanie. Chętnie bym wy-
słuchał do końca tak pięknego poematu, ale nie mam czasu, gdyż wyjeżdżam nie-
zwłocznie.
— Dokąd? — spytał wuj, nieco zdziwiony.
— Sam jeszcze nie wiem, dokąd. Cel mej podróży jest, jak zawsze, niewiadomy.
Jadę tam, dokąd mnie wicher poniesie i dokąd skieruje mnie wola niepokonanych
czarów.
— Bardzo mi przykro, że zaledwo powróciwszy do domu, już odjeżdżasz, —
rzekł wuj z przekąsem. — Wnoszę z tego, iż towarzystwo moje i mego przyjaciela
Chińczyka nie jest ci dostatecznie miłą rozrywką.
— Przeciwnie! — zawołałem. — Chętnie bym w tak miłym towarzystwie spędził
całe moje życie, ale gna mnie w świat po pierwsze — żądza podróży, a po wtóre ta
okoliczność, że dotąd nie miałem sposobności wręczenia zaklętej królewnie owego
cudownego wiersza, który wuj ongi napisał na cześć Piruzy. Uczyniłem w ten sposób
krzywdę i wujowi i jednej z tych królewien, które w podróży spotkałem. Tym razem
chcę ową podwójną krzywdę wynagrodzić.
— Cieszy mnie niezmiernie twoje chwalebne postanowienie — odpowiedział wuj
z radością. — Daję ci moje błogosławieństwo na drogę. Rad jestem, iż tym razem przy
wręczeniu mego wiersza możesz śmiało obwieścić pięknej królewnie, że poślubiając
mnie, posiądzie w jednej osobie i męża, i książkę do czytania… Nie zwlekaj więc ani
chwili, gdyż czas nagli. Z niecierpliwością będę wyczekiwał twego powrotu. A teraz
— do widzenia!
— Do widzenia! — zawołałem radośnie i rzuciłem się wujowi na szyję, aby go
ucałować w obydwa policzki.
— Ostrożnie, ostrożnie! — krzyknął wuj przerażony.
— Toć zapominasz, że mam na jednym policzku alo y, a na drugim —
io
do li y. Każda litera tych utworów jest mi droższa nad życie! Nie ściskaj też zbytnio
mej dłoni, bo mi bez potrzeby miętosisz elegię wieczorną pt. o i enia.
— Do widzenia! — zawołałem znowu, tym razem zwracając się do straszliwego
Chińczyka.
Przygody Sindbada żeglarza
— Do widzenia, młodzieńcze! — odpowiedział Chińczyk z dziwnym uśmiechem
na twarzy. — Szanuję w tobie śmiałego podróżnika i poszukiwacza cudów, lecz przede
wszystkim — jedynego spadkobiercę wielkiego poety, który obdarzył cię zaszczytnym
prawem przedruku.
Na wspomnienie „prawa przedruku” dreszcz lęku i wstrętu przeniknął mnie od
stóp do głów. Szybko wybiegłem z pokoju i tegoż jeszcze dnia wieczorem byłem już
w Balsorze. Nad ranem wsiadłem na okręt i, gdy okręt odbił od brzegu, poczułem
radosną ulgę na myśl, że się coraz bardziej oddalam od straszliwego Chińczyka.
Wprawdzie ani wuj Tarabuk, ani Chińczyk nie ścigali mnie wcale, gdy do Balsory
przed nimi uchodziłem. Tłumaczyłem to sobie tym, że wuj Tarabuk zbyt się przejął
moją obietnicą wręczenia zaklętej królewnie wiadomego wiersza.
Nie przyszło mi nawet do głowy, iż Diabeł Morski znów mnie w swych sieciach
usidlił. Szkatułkę zaklętą miałem wciąż w kieszeni, ponieważ jednak dotąd ze strony
Chińczyka i wuja nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo, więc nie zajrzałem do jej
wnętrza. Pamiętałem, iż grozi mi jakaś tajemnicza kara, jeśli ją bez potrzeby otworzę.
Teraz wszakże — na pokładzie okrętu zaczęła mnie dręczyć ciekawość, która z każdą
chwilą wzrastała.
Okręt płynął chyżo. Zawiązałem rozmowę z marynarzami, którzy od razu po-
czuli dla mnie przyjaźń wielką. Opowiadaliśmy sobie na wzajem swoje przygody na
morzu, lecz byłem nieco roztargniony, gdyż korciła mnie wciąż obecność w kieszeni
owej szkatułki zaklętej. Nie wytrzymałem wreszcie i rzekłem do jednego ze starych
i wytrawnych marynarzy:
— Ciekawy jestem, co byś na moim miejscu uczynił? Znajduję się bowiem w po-
łożeniu bardzo trudnym, a nawet dwuznacznym. Jeden z przyjaciół dał mi na drogę
szkatułkę zaklętą. Tai ona w sobie radę zbawienną, lecz wolno mi ją otworzyć tylko
w chwili wyraźnie określonego przez nią niebezpieczeństwa. Jeśli ją otworzę w innej
chwili, czeka mnie podobno jakaś kara, której mój przyjaciel nie nazwał po imieniu.
Niebezpieczeństwo, o którym mowa, już minęło, a szkatułka tkwi wciąż w mojej
kieszeni. Pożera mnie po prostu taka ciekawość, że oddałbym połowę mego życia za
możność zajrzenia do jej wnętrza. Ponieważ jesteś starym i wytrawnym marynarzem,
więc chyba znasz się na tego rodzaju sprawach. Otóż poradź mi, jak mam postąpić?
Czy otworzyć, czy nie otworzyć?
Stary marynarz zamyślił się głęboko, zaś inni jego towarzysze dawali mi na prze-
mian rozmaite rady.
— Otworzyć! — wołali jedni.
— Nie otwierać! — krzyczeli drudzy.
Nie zwracałem uwagi na ich krzyki i czekałem cierpliwie na to, co mi powie stary
i wytrawny marynarz.
Ten jednak godzinę całą trwał w zadumie i milczeniu, aż wreszcie spojrzał na
mnie i otworzył usta.
— Kto się długo namyśla — ten nigdy nie błądzi — rzekł poważnie, gładząc dło-
nią przestronną brodę. — Przysłowie mówi: „Myśl do woli, czyń powoli”. A drugie
przysłowie twierdzi: „Pustej szkatuły dźwigać nie warto”. Otóż po głębokim namyśle
przychodzę do przekonania, iż pustą dźwigasz szkatułę. Nie rozumiem bowiem, cze-
mu twój przyjaciel nie określił kary, która cię czeka w razie otwarcia szkatuły przed
czasem lub po czasie? Gdyby naprawdę był twoim przyjacielem nazwałby po imie-
niu karę, której masz unikać. Nie nazwał jej po imieniu dlatego właśnie, że ją zmyślił
i skłamał. Jest tedy zwyczajnym kłamcą i wszystko, co ci powiedział, było kłamstwem.
Ani cię kara żadna nie czeka, ani też rady zbawiennej nie ma we wnętrzu szkatuły.
Możesz ją śmiało otworzyć, aby zaspokoić swoją i moją ciekawość. Zresztą przyjaciel
Przygody Sindbada żeglarza
twój nie groził ci karą w razie, jeśli tę szkatułę otworzy ktoś inny. Otóż — ja sam
własnoręcznie gotów jestem ją otworzyć.
Słowa starego i wytrawnego marynarza przekonały mnie najzupełniej.
Wyjąłem szkatułę z kieszeni i podałem mu ją natychmiast.
List, Omen
Stary marynarz z łatwością otworzył szkatułę, zajrzał do wnętrza i wyjął stam-
tąd świstek papieru, którego widok napełnił mnie przerażeniem. Poznałem od razu
ów świstek! Był to list Diabła Morskiego! Zrozumiałem, że jestem znów ofiarą jego
wybiegów! Stary i wytrawny marynarz rozwinął list, wdział na nos okulary i zaczął
w milczeniu odczytywać pismo diabelskie.
Zbladłem. Nogi zachwiały się pode mną. Zdawało mi się, że za chwilę stracę
przytomność.
— Oho! — zawołał stary i wytrawny marynarz. — Nie wiedziałem, że mamy na
pokładzie takiego ptaszka, do którego sam Diabeł Morski pisuje listy poufne! Jak ci
na imię, czcigodny podróżniku?
— Sindbad — odrzekłem głosem drżącym.
— Właśnie do Sindbada pisany jest ten list.
— Nie zaprzeczam zgoła, że jest pisany do mnie.
W tej chwili zbliżył się do nas kapitan i stary marynarz zwrócił się do niego.
— Niestety, kapitanie! — zawołał głosem grobowo złowieszczym. — Ów po-
dróżnik, któremu na imię Sindbad, obarczył nasz pokład listem Diabła Morskiego.
Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Musimy się co prędzej
pozbyć i listu i jego właściciela. Ten ostatni moim zdaniem jest narzeczonym córki
Diabła Morskiego.
Kapitan zrozpaczony chwycił się za głowę.
— Na rany Boskie! — zawołał. — Za co tak wygórowane nieszczęście spada na
mnie i mój okręt! Wrzućcie natychmiast list do morza, zaś temu podróżnikowi dajcie
łódź, aby niezwłocznie odpłynął, kędy zechce, byleby opuścił nasz okręt.
Stary i wytrawny marynarz wrzucił list do morza. List, jak zazwyczaj, pokurczył
się, zamienił się w pianę i zniknął. Po czym spuszczono łódź na morze i dano mi do
rąk dwa wiosła.
Zszedłem do łodzi po drabinie i powiosłowałem przed siebie, nie wiedząc, dokąd
mam płynąć.
Okręt wkrótce zniknął mi z oczu. Zostałem sam w łodzi, na pełnym morzu, z dala
od wszelkich lądów.
Nie mając kompasu, nie mogłem zgadnąć, w jakim płynę kierunku. Płynąłem
na chybił trafił w tej nadziei, iż natrafię w końcu na jakiś ląd stały. Płynąłem w ten
sposób trzy dni i trzy noce, aż dnia czwartego ukazały się mym oczom brzegi nieznanej
wyspy.
Widok tych brzegów napełnił mnie radością. Zacząłem wiosłować pośpieszniej
i wkrótce łódź moja uderzyła o zielone brzegi wyspy. Wyskoczyłem na brzeg. Stopy
moje, stęsknione do lądu, z rozkoszą dotykały stałego gruntu. Wyspa była pokryta
bujną roślinnością. Tysiące barwnych ptaków napełniało powietrze swym śpiewem.
Pobiegłem wesoło w gęstwinę leśną w tej myśli, iż znajdę tam pod dostatkiem
owoców, którymi zaspokoję głód i pragnienie.
I rzeczywiście znalazłem mnóstwo kokosów, bananów, drzew chlebowych oraz
winogron.
Nasyciwszy głód owocami, postanowiłem zwiedzić wyspę, aby się przekonać,
gdzie jestem.
Z początku zdawało mi się, że wyspa jest zgoła bezludna. Wniosek ten napełnił
mnie rozpaczą. Czułbym się szczęśliwy, gdybym spotkał choć jedną istotę ludzką!
Przygody Sindbada żeglarza
Błądziłem po lasach dzień cały, aż do wieczora.
Wieczorem przechodząc koło jednej gęstwiny, posłyszałem słabe jęki w pobliżu.
Pobiegłem natychmiast w stronę głosu.
Radość moja nie miała granic, gdy pod jednym drzewem ujrzał człowieka, który
leżał na miękkiej, bujnej trawie i jęczał. Był to wątły, chudy staruszek z koźlą bródką.
Nogi miał cienkie jak badyle. Dłonie suche i drżące. Chociaż wieczór był ciepły,
zdawał się dygotać od zimna.
— O-o-o! — jęczał żałośnie. — Nie mogę wstać, nie mogę wstać! Szedłem do
strumienia, aby w nim pragnienie ugasić, i upadłem w pół drogi. Nie mam sił! Nogi
mi odmówiły posłuszeństwa! Ręce mi odmówiły pomocy! Któż się nade mną zlituje?
Już wieczór nadszedł, wkrótce noc zapadnie, a ja — niebogi — nie ugaszę mego
pragnienia!
Żal mi się zrobiło staruszka.
— Chętnie ci pomogę — rzekłem — ale nie wiem, jak ci mam dopomóc?
W czym ci ze strumienia wody przynieść?
— Nie mam żadnego naczynia, litościwy młodzieńcze — odpowiedział staruszek
Koń, Podstęp, Władza
— wszakże, jeśli chcesz naprawdę mi dopomóc, dam ci radę, jak to masz uczynić.
Nachyl się ku mnie i weź mnie na barana. Jestem lekki, jak piórko, więc ci nie zaciążę.
Z łatwością mnie podźwigniesz i zaniesiesz do strumienia. Będę ci za to wdzięczny
do grobu.
— I owszem — odrzekłem — dość jestem silny, abym podołał takiemu brze-
mieniu. Chętnie ci udzielę mego grzbietu.
Pochyliłem się ku staruszkowi, który natychmiast — ku mojemu zdziwieniu —
ze zręcznością kota wskoczył mi na grzbiet. Zdawało mi się, że słaby i wątły staruszek
nie utrzyma się na moim grzbiecie, lecz moje obawy były płonne. Staruszek krzepko
i chwacko trwał na moich plecach. Miałem nawet wrażenie, że nieznacznie uderza
mnie nogą w bok, jakby chciał do biegu przynaglić.
— Biegnij wprost przed siebie — zawołał — będę ci wskazywał drogę do stru-
mienia.
Poszedłem wprost przed siebie. Przedzierałem się przez krzewy i gęstwy w tej
nadziei, iż wkrótce zbliżę się do celu naszej podróży i pozbędę się przygodnego ciężaru.
Nadzieja jednak zawiodła. Całą godzinę szedłem bez spoczynku, lecz nie ujrzałem
przed sobą żadnego strumienia. Znudziła mnie ta nieco dziwaczna wycieczka, więc
dla urozmaicenia drogi zagaiłem rozmowę z chwilowym mieszkańcem mego grzbietu.
— Co tu robisz na tej wyspie, miły staruszku? — spytałem uprzejmie.
— Robię właściwie to, co mi się podoba — odparł dość surowo.
— Piękna to odpowiedź, aczkolwiek niezupełnie określona.
— Dziękuj Bogu, że nie otrzymałeś gorszej — odpowiedział staruszek.
— Kto by tam Panu Bogu za takie błahostki dziękował — zauważyłem z lekka
uszczypliwie. — Dziękuję mu raczej za to, iż tak nieuprzejmego rozmówcę mam
za sobą, nie zaś przed sobą. Z takim jak ty niewdzięcznikiem wolę rozmawiać na
niewidziane. Nie umiesz ocenić przysługi, którą ci wyświadczam. Ofiarowałem ci mój
grzbiet, a ty w zamian za to nie chcesz nawet uprzyjemnić mi żmudnej drogi przyjazną
rozmową.
— A któż by to za grzbiet płacił rozmową? Nie tylko nie jestem ci wdzięczny, ale
nawet mam pewną urazę i nie mogę ukryć słusznego niezadowolenia.
— Niezadowolenia? — spytałem zdziwiony. — Czy dałem ci powód do jakich-
kolwiek niezadowoleń?
— Ma się rozumieć! — zawołał gniewnie staruszek. — Idziesz dotąd stępa, nie
umiesz widocznie kłusować, a na domiar złego trzęsiesz tak, jak stara szkapa żołnier-
Przygody Sindbada żeglarza
ska, która na jedną nogę jest kulawa, drugą ma zwichniętą, trzecią — zwariowaną,
a czwartej wcale nie posiada.
— Opis twój — odrzekłem — nie jest trafny choćby dla tej przyczyny, że mam
tylko dwie nogi.
— Nie wiem, ile masz nóg — odpowiedział staruszek ze złością — wiem to jedno
tylko, że miewałem lepszych i ognistszych, niźli ty, wierzchowców.
— Wierzchowców? — zawołałem oburzony, czyniąc przy tym nogą ruch, wielce
pokrewny wierzgnięciu. — Uważam tę nazwę za obrazę osobistą, a podróż naszą
za skończoną. Złaź natychmiast z grzbietu i o własnych siłach wlecz się dalej do
strumienia, gdyż odmawiam ci mojej pomocy.
— Wiedziałem, że jesteś znarowiony — zawołał staruszek. — Uspokój się jednak
i bądź posłuszny. Wybij też sobie z głowy ów strumień, który zmyśliłem w celu
owładnięcia twoim grzbietem. — Jesteś moim koniem, rozumiesz?
— Koniem? — krzyknąłem z najwyższym oburzeniem. — Precz natychmiast
z mego grzbietu, nikczemny niewdzięczniku!
Z całych sił wstrząsnąłem plecami, aby z nich zrzucić starucha. Zdawało mi się,
że słaby i chudy staruch spadnie na ziemię pod wpływem pierwszego wstrząśnięcia.
Omyliłem się jednak w mych rachubach! Staruch nagle z taką mocą ścisnął mnie
kościstymi kolanami za szyję, że zdrętwiałem w obawie, iż mnie zadusi.
— Spokojnie, mój kosiu, spokojnie! — zawołał, ściskając mnie coraz mocniej.
— Nie brykaj i nie wierzgaj! Na nic się nie przydadzą twoje dąsy i narowy. Nie takich
jak ty rumaków potrafiłem już w swym życiu okiełznać! Bądź posłuszny, mój kosiu,
i bądź nieco bystrzejszy, bo dotąd uparcie unikasz kłusa i myślisz, że się zadowolę byle
jakim truchtem.
Podczas, gdy staruch zrzędził na mym grzbiecie, głęboko rozmyślałem o tym, co
mam czynić. Czy próbować nowych wysiłków ku pozbyciu się natrętnego brzemie-
nia, czy też udać spokój, a nawet zadowolenie ze swego niespodzianego stanowiska
i wyczekiwać chwili, gdy odpowiedni zbieg okoliczności przyjdzie mi z pomocą. Wy-
brałem to ostatnie, gdyż bałem się, iż staruch na śmierć mnie zadławi potwornym
uściskiem swych kolan.
— Nie zwracaj uwagi na moje narowy — rzekłem z udaną łagodnością — są to
resztki owej samowoli, do której nawykłem z powodu, że przez czas dłuższy biegałem
samopas, bez żadnego jeźdźca. Nie jestem znów tak leniwy i uparty, jak ci się wydaje.
Dobry kłus, a nawet bystry galop, był zawsze jedynym moim marzeniem. Pragnąłbym
jednak wiedzieć, czy rzeczywiście uważasz mnie za konia i czy nie masz chwilami
wrażenia, iż jestem człowiekiem?
— Wio, wio! — zawołał staruch, uderzając mnie piętami po biodrach. — Co
mi to za człowiek, który się pozwolił dosiąść w tej myśli, iż spełnia czyn miłosierny.
Jesteś koniem i basta. Wio, wio, szkapo leniwa!
— Byłbym ci niezmiernie wdzięczny — odrzekłem, kłusując pilnie po murawie
leśnej — byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś mi wyznał, jakie uczucia masz
w chwili, gdy mnie uderzasz piętami po biodrach?
— Mam uczucia jeźdźca, który się niecierpliwi — odpowiedział staruch. —Lu-
bię jazdę dla samej jazdy, bieg dla samego biegu, a przede wszystkim lubię spadać
komukolwiek na kark i ciążyć… Przyszedłem na świat po to, by ciążyć, być brzemie-
niem, i sprawia mi rozkosz chwila, gdy komuś zaciążę.
— Czy lubisz ciążyć długo i bez miary, czy też umiarkowanie? — spytałem,
przeskakując zwinnie jakiś rów, spotkany na drodze.
— Długo i bez miary — odpowiedział staruch i, uderzając mnie mocniej piętą
po biodrach, dodał: — Galopem, mój kosiu, galopem, bo spragniony jestem lotu!
Przygody Sindbada żeglarza
— Przypuszczam — zauważyłem, galopując dość niedołężnie — przypuszczam,
że prócz mnie posiadałeś w swym życiu jeszcze inne rumaki?
— Posiadałem, mój kosiu, posiadałem! — odpowiedział staruch. — A właściwie
nie tyle posiadałem, ile dosiadałem w swym życiu ognistszych, rasowszych⁸⁰ i krzep-
szych⁸¹ niźli ty bachmatów. Żaden z nich jednak nie mógł służyć mi dłużej nad
trzy dni. Po trzech dniach każdy konał ze znużenia i przepracowania. Strata rumaka
napełnia mnie zawsze żalem i goryczą. Leżę wówczas bezsilny i schorzały na ziemi
w oczekiwaniu nowego przybysza, który się zlituje nad moją starością bezradną. Na-
tura bowiem tak mnie stworzyła, że odzyskuję siły, wesołość i otuchę do życia tylko
wtedy, gdy spadnę komukolwiek na kark.
— Powiedz mi przynajmniej, dokąd teraz jedziesz? — spytałem, czując znużenie
i lęk na myśl o owych rumakach, które po trzech dniach usilnej pracy zazwyczaj
konały. — Mam nadzieję, iż wkrótce skierujesz mój bieg do swego domu i wypocznę
w jakiejkolwiek stajni u jakiegokolwiek żłobu.
— Pozbądź się co prędzej tego rodzaju nadziei — odparł staruch. — Nie mam
żadnego domu, a tym bardziej stajni i żłobu. Mieszkam pod gołym niebem i o ile
uda mi się dosiąść czyjegokolwiek karku, nie znam wytchnienia. Najwłaściwszym
trybem mego życia jest jazda, nieustanna, nieprzerwalna jazda. Nie zatrzymuję się
nigdzie i nigdy, nie zatrzymuję się dopóty, dopóki sama śmierć nie zatrzyma mego
rumaka.
Słowa te sprawiły, iż posmutniałem znacznie. Nie poniechałem jednak swego
galopu. Biegłem wciąż, udając dobrego i bystrego konia. Wszakże przyszła chwila, gdy
się coś we mnie zaczęło buntować tak dalece, że uczyniłem w galopie kilka odruchów
bezwiednych, a wielce podobnych do wierzgnięć. Wreszcie uczułem, że zęby moje
zaczynają zgrzytać, nogi — miotać się ze wściekłością, a pięści — zaciskać się coraz
mocniej.
— Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! — zawołał staruch.
Słowa te powiększyły moją wściekłość. Skoczyłem nagle w bok i potrząsłem sta-
ruchem z taką mocą, że gnaty jego wydały jakiś suchy i ostry pochrzęst. Ścisnął
mnie natychmiast kolanami za gardło. Czułem, że żyły wszystkie nabrzmiały mi na
skroniach, a oczy nabiegły krwią. Jąłem się miotać na wszystkie strony jak opętany.
Dawałem takie susy i podskoki, jakich żaden koń nie potrafiłby wykonać. Szalałem!
Wszakże wysiłki moje były daremne. Staruch trzymał się mocno na mym grzbiecie
i coraz silniej dławił mi gardło kościstymi kolanami. Zabrakło mi tchu i czułem, że
za chwilę skonam od uduszenia.
— Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! — zawołał znowu staruch, czując, że siły mnie
opuszczają i że muszę mu ulec.
Uległem.
Przynaglony do biegu uderzeniem potwornej pięty okrutnego starucha, pobie-
głem przed siebie ociężałym truchtem, gdyż byłem aż nazbyt zmęczony.
Przez dwa dni i dwie noce biegałem po wyspie bez spoczynku, bez wytchnienia.
Na trzeci dzień zaczęło mnie męczyć nieznośne pragnienie, bo dzień był słoneczny
Wino
i upalny. Ponieważ na wyspie rosły olbrzymie, puste wewnątrz tykwy, zerwałem jedną
z nich, napełniłem ją po brzegi sokiem winogron i wychyliłem do dna.
Wino wkrótce uderzyło mi do głowy i dzięki upojeniu odzyskałem dawną we-
sołość. Zacząłem śmiać się, skakać i śpiewać rozmaite pieśni.
⁸⁰ra o zy — dziś tylko: bardziej rasowy.
⁸¹ rze zy — dziś tylko: bardziej krzepki; silniejszy.
Przygody Sindbada żeglarza
— Skądże ta wesołość w tobie, kosiu mój smutny? — spytał staruch. Zazdroszczę
ci tej wesołości. Nigdy jeszcze w życiu nie śmiałem się i nie śpiewałem. Pragnąłbym
nauczyć się śmiechu i śpiewu.
— Nauka to łatwa i niedługa — odpowiedziałem, napełniając znowu tykwę wi-
nem. — Wypij jeno do dna zawartość tej tykwy⁸², a natychmiast pozyskasz zdolność
śmiechu i śpiewu.
Staruch chciwie pochwycił podaną mu tykwę i wychylił do dna jej zawartość.
Wino natychmiast zaszumiało mu w głowie. Zaczął wykrzykiwać jakieś słowa bez
związku i bez treści. Próbował nawet śmiać się i śpiewać, lecz zamiast śmiechu wy-
krztuszał z gardła wstrętne i ochrypłe rzężenia, a zamiast śpiewu — wydawał dziwne
dźwięki, podobne w części do poryków bawolich, a w części do wronich krakań.
Wreszcie stracił przytomność i spadł z mego karku na ziemię — pijany i bezwładny.
Pozbywszy się nagle potwornego brzemienia, uczułem ulgę radosną. Odskoczyłem
w bok od leżącego na ziemi starca i wesoło pobiegłem w głąb lasu. Dzięki winu, któ-
rym udało mi się upoić potwornego starucha, uszedłem czyhającej na mnie śmierci.
Szybko biegłem po lesie, aby co prędzej oddalić się od wstrętnego starucha.
Przebiegając koło gęstwiny nieznanych mi krzewów, postrzegłem ukosem kwiat
Kwiaty, Sen
tak dziwny i niezwykły, że przystanąłem, zwabiony jego widokiem. Był to kwiat
drobny lecz utkany ze złotego płomienia, który jarzył się tak mocno i rzęsiście, że
dłonią przesłoniłem oczy, oślepione cudownym blaskiem.
Zerwałem kwiat ostrożnie, bojąc się, że mnie sparzy swym płomiennym kieli-
chem. Przekonałem się jednak, że płomień tego kwiecia wcale nie parzy, lecz nieci
swym dotykiem siły żywotne i budzi ze wszelkiej ospałości. Natychmiast opuściło
mnie znużenie i uczułem się niby ockniony z ciężkiego snu.
Schowałem kwiat w zanadrze, aby go mieć bliżej serca, które pod wpływem jego
ciepła zabiło mocniej i radośniej. Zdawało mi się, że wciąż i nieustannie ocykam się
z rozmaitych przykrych snów. Pełen tych ocknień, pobiegłem dalej.
Na jednej z polan leśnych ujrzałem nagle pięknego młodzieńca. Miał na sobie
szaty królewskie. Chodził tam i sam po polanie i co chwila pochylał się ku ziemi,
jakby czegoś szukał.
Zbliżyłem się do niego i posłyszałem, że młodzieniec, który mnie nie zauważył,
mówił sam do siebie:
— Szukam ciebie, kwiecie płomienny, kwiecie ocknienia! Szukam ciebie, ale
znaleźć nie mogę! Wiem, że kwitniesz tu — na tej wyspie, gdzie przebywa potwor-
ny Staruch Morski, słynny ujeżdżacz ludzi, którego jedyną rozkoszą jest — nużenie
i wycieńczanie ofiar z pomocą nieustannej jazdy. Gdzie jesteś, kwiecie płomienny,
kwiecie ocknienia? Jakże mi sennie bez ciebie, jakże mi sennie! Jakże mi drętwo bez
ciebie, jakże mi drętwo! Jakże mi straszno bez ciebie, jakże mi straszno ! Lecz nada-
remnie cię szukam! Oczy moje nic nie widzą, więc nie mogę cię zobaczyć! Mogę
tylko poomacku dłonią trafić na twój kielich płomienny, lub uchem pochwycić sze-
lest twego płomienia! Sen — we mnie, sen — poza mną, sen — po nade mną! Sen
— w pobliżu, sen — zdała, sen wokół, sen — wszędy!
Słuchałem uważnie, lecz nie rozumiałem dziwnych narzekań młodzieńca. Był tak
piękny i tak niezwykły, że poczułem do niego przyjaźń serdeczną. Prócz tego domy-
śliłem się, że szuka kwiecia, które mam właśnie w zanadrzu.
Zbliżyłem się do niego jeszcze o krok jeden, on zaś podniósł wzwyż olbrzymie,
błękitne oczy i zdawał się patrzeć nimi na mnie. Lecz było to dziwne, senne patrze-
⁸² y
a — roślina tropikalna z rodziny dyniowatych, której zdrewniałe owoce często używane są jako
naczynia do gromadzenia płynów.
Przygody Sindbada żeglarza
nie… Czułem, że patrząc, nie widzi. Postać moja nie odbiła się w jego błękitnych
źrenicach, w których nie było nic, prócz ślepego błękitu.
Postanowiłem wtedy przemówić do młodzieńca, aby w ten sposób oznajmić mu
moją obecność.
— Czy słyszysz mój głos? — spytałem po chwili namysłu.
Młodzieniec szeroko rozwarł swe oczy błękitne.
— Słyszę twój głos, choć nie widzę twej postaci — szepnął nieśmiało. Czy jesteś
wrogiem, czy przyjacielem tych, którzy są smutni?
— Przyjacielem — odrzekłem pośpiesznie. — Nie bój się mnie, bo jestem ci
życzliwy. Słyszałem twe narzekania, lecz nie mogłem ich zrozumieć. Widzę twą po-
stać, słyszę twój głos, lecz nie wiem, kim jesteś.
— Sen — we mnie, sen — poza mną, sen — po nade mną! — odpowiedział
Sen
młodzieniec. — Jestem tym, który nie zaznał na ziemi nic, prócz snu. Nadarem-
nie co rok odwiedzam tę wyspę! Nadaremnie szukam płomiennego kwiecia, którego
dotyk obdarza ocknieniem! Sen — w pobliżu, sen — zdała, sen — wokół, sen —
wszędzie! Oczy moje nigdy dotąd nie widziały jawy, — jedynie dźwięki, i szumy,
i szelesty i głosy dolatują do mnie z tego świata, który jest rzeczywistością. Na pół-
nocnym brzegu tej wyspy znajduje się gród⁸³ zaklęty. Król tego grodu nazywa się
Mirakles. Tysiące milionów lat temu Mirakles przybył na tę wyspę bezludną i znu-
żony podróżą, położył się na jej brzegu zielonym, aby się snem pokrzepić. Położył
się i zasnął. I przyśnił mu się gród olbrzymi, i tysiące poddanych, i piękna królewna
Chryzeida, i pałace, i ogrody, i góry, i rzeki, i strumienie, i ptaki, i kwiaty i drzewa.
A cokolwiek śnił w sobie, to poza nim działo się na wyspie i dzieje się dotąd. Nie
istnieje naprawdę, tylko dzieje się i dzieje bez końca! Od tysiąca milionów lat król się
nie zbudził i wciąż leży na północnym brzegu wyspy i śni swój sen odwieczny. Możesz
własnymi oczyma oglądać jego gród olbrzymi, i jego poddanych, i piękną królewnę
Chryzeidę, i pałace i ogrody… Wszystko to — wyśnione i znużone snem i spragnione
od wieków gromadnego ocknienia! Wszystko to zniknie bez śladu w chwili, gdy król
się obudzi. Wszakże król się obudzić nie może, i poddani jego nadaremnie zakłó-
cają jego sen wielmożny — głośną skargą i lamentem! Oczy ich są błękitne i ślepe,
jak moje. Nie widzą nic, prócz wyśnionych przez króla przedmiotów. Nie widzą nic,
tylko słyszą… I znużeni są wieczną ślepotą, i zmęczeni są wiecznym nasłuchiwaniem
szumów, szelestów, i odgłosów. Trzy tysiące lat temu królewna Chryzeida posłysza-
ła szelest płomiennego kwiecia, które rośnie na tej wyspie, a którego dotyk budzi
z najcięższych snów. Od owego czasu — ja, poddany króla Miraklesa i ulubiony paź
królewny Chryzeidy, co rok udaję się w głąb wyspy, aby błądzić poomacku i szukać
zbawiennego kwiecia. Lecz poszukiwania moje pełzną na niczym. O, kiedyż nareszcie
obudzi się Mirakles! O, kiedyż nareszcie my — jego poddani-odpoczniemy od jego
odwiecznych snów i rozwiejemy się w nic, jak czynią sny innych ludzi!
— Bądź dobrej myśli, młodzieńcze wyśniony! — zawołałem ze współczuciem.
— Zbliża się chwila ocknienia króla Miraklesa. Posiadam właśnie kwiat płomienny,
którego szukasz. Zerwałem go przed chwilą i schowałem w zanadrze. Prowadź mnie
wprost do waszego grodu, abym mógł tym kwiatem dotknąć śpiącego króla i uwolnić
was wszystkich od jego męczących snów.
Niewidome oczy młodzieńca napełniły się radością.
— Błogosławiony dzień, w którym spotkałem się z tobą, niewidzialny przyjacielu!
— zawołał, wyciągając ku mnie obydwie dłonie.
— , czemuż nie dano mi nigdy ujrzeć tego, który nam wszystkim niesie zbawie-
nie! Zawsze pozostaniesz dla mnie — tajemniczy i niewidzialny, jak cała niedostępna
⁸³gr d —średniowieczna lub prehistoryczna osada
Przygody Sindbada żeglarza
mi rzeczywistość. Znam tylko twój głos i w obszarach świata rzeczywistego mogę cię
rozpoznać i wyróżnić tylko po głosie. Idź za mną — zaprowadzę cię do zaklętego gro-
du, bo zgaduję drogę na niewidziane. Tam, w obrębie naszego państwa, oczy moje
odzyskają zdolność widzenia wszelkich przedmiotów, które są tylko snami króla Mi-
raklesa. Tam pozbędę się mojej ślepoty. Śpieszmy się, gdyż ludność grodu zbyt jest
zmęczona odwiecznym trwaniem we śnie, i każda chwila zwłoki przysparza bólów
pięknej królewnie Chryzeidzie i wszystkim jej sennym współrodakom.
Młodzieniec skrzydlatym krokiem udał się ku północnym brzegom wyspy. Sze-
dłem za nim i czułem, że w miarę zbliżania się do celu naszej podróży, kwiat płomien-
ny coraz mocniej żarzy się w moim zanadrzu, jakby przeczuwał, iż wkrótce dotknie
swym płomieniem śpiącego króla. Gdyśmy wreszcie przez rozwartą na oścież bra-
mę zaklętego grodu wstąpili do jego wnętrza, cudowny i niespodziany widok uderzył
moje oczy. Cały gród był błękitny, bowiem król Mirakles od tysiąca milionów lat śnił
sen nieustannie i nieprzerwalnie błękitny. Ujrzałem błękitne pałace, błękitne mosty,
błękitne drzewa, i kwiaty i ptaki, nawet bruk na ulicach był — błękitny. Cała lud-
ność przyodziana była w błękitne szaty, zaś uczeni i mędrcy mieli na nosach błękitne
okulary.
— Opuściła mnie już ślepota-rzekł młodzieniec-widzę wszystko, prócz ciebie,
gdyż nie jesteś snem króla Miraklesa, ale istotą ze świata rzeczywistego. Zatrzymamy
się wkrótce na placu publicznym, przed zamkiem królewny Chryzeidy, i tam wobec
całej ludności, ogłoszę wieść radosną.
Plac, o którym mówił młodzieniec, znajdował się tuż — w pobliżu. Przystanę-
liśmy obok zamku Chryzeidy, gdzie piętrzyła się wysoka dzwonnica. Młodzieniec
pochwycił oburącz sznur od dzwonu i, targając nim usilnie, zadzwonił, aby zwołać
ludność grodu.
Plac natychmiast napełnił się tłumem błękitno ubranych postaci z królewną
Chryzeida na czele.
Dzwon zamilkł. Wówczas wśród ciszy usłyszałem szmer śpiewny, który się do-
bywał z ust obecnych. Usta te nieustannie i nieprzerwalnie szeptały:
— Smutno nam — tęskno nam — dziwno nam!
Młodzieniec głosem donośnym zawołał:
Cieszcie się, i weselcie i radujcie, albowiem wpośród nas znajduje się człowiek,
który ma w zanadrzu kwiat płomienny, kwiat ocknienia! Człowiek ten przyszedł tu
w tym celu, aby zbudzić króla Miraklesa i obdarzyć nas możnością rozwiania się
i zniknięcia z powierzchni tej ziemi, jak to czynią sny innych ludzi.
— Niech przemówi do nas! — zawołały tłumy. — Nie mogąc ujrzeć jego postaci,
pragniemy posłyszeć jego głos! Niech powie nam, jak mu na imię?
— Nazywam się Sindbad! — zawołałem. — Kwiat ocknienia żarzy mi się na
piersi, w zanadrzu. Namyślam się jednak nad tym, czy mam tym kwiatem dotknąć
śpiącego króla i obudzić go z cudownego snu! Jesteście zbyt piękni, abym chciał
przyczynić się do waszego zniknięcia!
— Smutno nam — tęskno nam — dziwno nam! — szeptał boleśnie tłum wy-
śnionych istot. Szept tłumu wzruszył mnie do głębi serca.
— Ludzie zaklęci, ludzie wyśnieni! — zawołałem znowu. — Chętnie spełnię wa-
sze odwieczne życzenie, o ile potwierdzi je piękna królewna Chryzeida. Czy słyszycie
mnie?
— Słyszymy — słyszymy — słyszymy! — zaszeptał tłum.
Królewna Chryzeida wyciągnęła dłonie w stronę mego głosu:
— Sindbadzie — rzekła — uczyń to, o co cię błaga ludność tego grodu. Jesteśmy
zbyt zmęczeni długim snem króla Miraklesa i naszą ślepotą na wszelką rzeczywistość.
Przygody Sindbada żeglarza
Pragniemy zniknąć i rozwiać się i przestać śnić się naszemu królowi! Nie widzę ciebie,
Sindbadzie, lecz słyszę głos twój śpiewny i kocham cię za śpiewność twego głosu.
Chętnie bym poślubiła ciebie — niewidzialnego, lecz spieszno mi do rozwiania się
w nic i do zniknięcia i do spoczynku!
— Śpieszno nam — śpieszno nam — śpieszno nam! — szeptały tłumy.
Stałem — oczarowany pięknością królewny Chryzeidy. Zbliżyłem się do niej,
ująłem ją za rękę i rzekłem:
— Opamiętaj się, piękna królewno! Czemuż chcesz się pozbyć swego trwania na
ziemi? O, pozwól królowi Miraklesowi, aby śnił nadal swój cudny sen!
— Poniechaj swych próśb, niewidzialny cudzoziemcze!— odrzekła królewna. —
Spełnij życzenie moje i mego narodu. Idź za mną — na brzeg morza, gdzie śpi od
wieków król Mirakles, i dotknij go kwiatem płomiennym!
Królewna zwiewnym krokiem pobiegła na przód, wlokąc mnie za rękę, której nie
wypuszczała ze swej dłoni. Tłum, falując błękitnymi szatami, sunął w ślad za nią i za
mną.
Dotarliśmy do północnego brzegu wyspy. Na brzegu owym leżał, pogrążony we
śnie, król Mirakles. Był tak olbrzymi, że robił wrażenie żywego wzgórza, które przez
sen poruszało się z lekka od westchnień. Tłumy, przez niego wyśnione, wzdychały,
gdy wzdychał — przecierały oczy, gdy on je dłonią przecierał — płakały, gdy on przez
sen płakał.
— Wyjmij kwiat z zanadrza! — rzekła królewna.
Wyjąłem kwiat, który płomienił się na swej łodydze.
— Zbliż się do króla! — rzekła znowu królewna.
— Zbudź go — zbudź go — zbudź go! — zawołały tłumy.
— Królewno! — zawołałem. — Pomyśl, co cię czeka? Przestaniesz istnieć i już
cię nigdy nie będzie! Kocham cię i chcę cię poślubić! Wprowadzę cię do świata rze-
czywistego, do rzeczywistych pałaców, do prawdziwych ogrodów, gdzie kwitną praw-
dziwe kwiaty i śpiewają prawdziwe ptaki!
— Oczy moje są ślepe na wszelką rzeczywistość, — odparła królewna nie zoba-
czę tych cudów, które mi obiecujesz. Czyż nie rozumiesz, co to za męka — płakać
w chwili, gdy król Mirakles przez sen płacze, i wzdychać, gdy on wzdycha, i uśmie-
chać się, gdy on się na widok swych zmór uśmiecha! O, pozwól nam rozwiać się —
i zniknąć — i przestać być snem tego króla!
— Zbudź go — zbudź go — zbudź go! — zaszeptały znowu tłumy.
W tej chwili właśnie król Mirakles przez sen zapłakał. Gromadny płacz wstrząsnął
całym tłumem i zwiewnym ciałem królewny. Nigdy nie słyszałem takiego płaczu!
Dopiero teraz pojąłem całą rozpacz i mękę tych istot dziwacznych. Postanowiłem raz
na zawsze przerwać ten płacz i tę mękę. Zbliżyłem się wręcz do olbrzymiego króla
i uderzyłem go w twarz — płomiennym kwiatem, który znikł w tej chwili z mej
dłoni. Jednocześnie — królewna Chryzeida — i tłumy — i cały gród zaklęty —
rozwiały się w nic i znikły z oblicza ziemi.
Król Mirakles poruszył się, przetarł oczy i powstał na nogi.
Był tak olbrzymi i wysoki, że nie zauważył nawet mojej obecności.
— Jakże długo spałem! — rzekł sam do siebie. — Śnił mi się jakiś sen błękit-
ny, lecz gdzie się podział ów sen? Gdzie jest królewna Chryzeida? Gdzie są pałace
błękitne? Wszystko znikło bez śladu!
Pośpiesznie oddaliłem się od ocknionego olbrzyma, gdyż właśnie spostrzegłem
okręt, który płynął tuż koło brzegu. Dałem znak dłonią i okręt zatrzymał się natych-
miast.
Przygody Sindbada żeglarza
Wbiegłem szybko na pokład i poradziłem kapitanowi, aby niezwłocznie odbił od
brzegu, bałem się bowiem olbrzymiego króla.
Odpłynęliśmy już dość daleko, gdy posłyszałem nagle głos króla Miraklesa, który
znów mówił sam do siebie:
— Położę się na brzegu swej wyspy i zasnę innym snem. Po śnie błękitnym, chcę
mieć sen purpurowy!
Król Mirakles ziewnął i znowu położył się na brzegu wyspy. Zapewne zasnął na-
tychmiast, gdyż z pokładu okrętu i ja, i kapitan, i marynarze ujrzeliśmy nagle, że na
wyspie powstaje kolejno i stopniowo cudowny gród, pełen purpurowych pałaców,
purpurowych drzew, i kwiatów i ptaków. Po chwili gród ten zapełnił się ludnością
w purpurowych szatach, i zdawało mi się, że wyróżniłem wśród tłumów nowo po-
wstałą królewnę zarówno piękną jak znikniona Chryzeida.
Wkrótce jednak okręt nasz oddalił się tak, że purpurowy gród, wyśniony przez
króla Miraklesa, znikł nam z oczu.
Po trzech miesiącach żeglugi przybyłem do Balsory, a stamtąd pośpiesznie udałem
się do Bagdadu.
Wróciłem do Bagdadu nie bez przykrego poczucia własnej samotności. Zazwyczaj
widok wuja Tarabuka po długiej niebytności w domu sprawiał mi przyjemność. Od
czasu jednak, gdy wuj Tarabuk odmienił swą postać pod wpływem i namową Chiń-
czyka, nie mogłem już na jego widok doznawać uczuć rodzinnych. Nie wydawał mi
się po dawnemu — wujem, lecz dziwacznym potworem. Na domiar złego nie pozby-
łem się moich obaw i podejrzeń. Wciąż jeszcze tkwiła mi w głowie nieznośna i uparta
myśl, że wuj pragnie jeszcze za życia przedrukować swe utwory na powierzchni mego
ciała.
Niespokojnie i nieufnie wszedłem do pałacu.
Wuj Tarabuk powitał mnie radośnie. Chińczyk, który stał tuż obok niego, skłonił
mi się życzliwie.
— Drogi mój Sindbadzie! — zawołał wuj. — Cieszę się, że wracasz zdrów i we-
sół. Wiedz o tym, że dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem uroczystym. Pamiętasz
chyba, że w czasie ostatniego twego pobytu w Bagdadzie, plecy moje nie były jeszcze
uświetnione żadnym drukiem. Miałem właśnie w pomyśle cudowny poemat i czeka-
łem na jego wykonanie. Ukończyłem go właśnie wczoraj, a dzisiaj mój przyjaciel —
Chińczyk — wydrukował mi go na plecach. Upajam się tą myślą, że mam na plecach
prawdziwe arcydzieło, wspaniały poemat pt.
a rz d . Jest to utwór buńczuczny⁸⁴,
czupurny⁸⁵, zawadiacki⁸⁶ i zuchwały! Utwór pełen wykrzykników! Utwór wzbierający
męstwem i odwagą! Mam go na plecach! Wprawdzie skazany jestem na to, iż nigdy
własnymi oczami nie będę go mógł odczytywać, lecz mój chiński przyjaciel co dzień
z rana odczytuje mi głośno ów poemat.
Chińczyk uśmiechnął się i z lekka poklepał wuja po plecach.
Stwierdziłem z zadowoleniem, że wuj zapomniał jakoś o przekazanym mi prawie
przedruku, a w każdym razie nie poruszał tej drażliwej sprawy.
Zmęczony długą podróżą, udałem się wkrótce na spoczynek. Nazajutrz wuj spytał
mnie, czy tym razem wręczyłem jego wiersz jakiejkolwiek królewnie.
⁸⁴b
z zny — zawadiacki, zuchwały i pewny siebie.
⁸⁵ z
rny — zawadiacki, wojowniczy.
⁸⁶za adia i — awanturniczy, wyzywający.
Przygody Sindbada żeglarza
— Przebacz mi, wuju, moje karygodne zapomnienie! — zawołałem nieco za-
wstydzony. — Miałem tyle kłopotów i nieszczęść, że zapomniałem zupełnie o swej
obietnicy.
— Widzę, że nie mogę polegać na tobie — odpowiedział wuj Tarabuk. Każesz
mi zbyt długo czekać na sposobność, a tymczasem starzeję się z dniem każdym i boję
się owej chwili, gdy piękna królewna, oczarowana moim wierszem, dozna poniekąd
zawodu, ujrzawszy samego autora zbyt leciwego i zbyt wiekowego. Zamiast mnie
nazwać swym mężem, nazwie starym dziadem. Postanowiłem tedy wyruszyć w podróż
razem z tobą. Uczony Chińczyk będzie nam towarzyszył. Chciałbym to uczynić jak
najprędzej. Kiedy zamierzasz opuścić Bagdad?
— Jestem gotów odjechać choćby dziś jeszcze — odrzekłem. — Żądza podróży
stała się moim nałogiem. W Bagdadzie nie widuję nikogo, prócz ciebie i Chińczyka.
Tam zaś w krajach nieznanych oglądam takie dziwy i cuda, o jakich wy obydwaj nie
macie pojęcia. Wszystko tam jest zaklęte i zaczarowane. Na każdej wyspie rozkwita
inna baśń. W każdej baśni przebywa inna królewna.
— A więc skierujemy bieg okrętu wprost ku baśni! — zawołał z zapałem wuj
Tarabuk. — Poślubię najpiękniejszą królewnę i zostanę królem zaklętej wyspy. Co
myślisz o tym, Sindbadzie?
— Myślę, że królowanie na wyspie zaklętej byłoby dla wuja najodpowiedniejszym
zajęciem.
— Siadłbym sobie na tronie i nic bym nie robił, jeno bym królował i królował!
Pomyśl tylko: poeta na tronie! Co za cudowny zbieg okoliczności! Od czasu do czasu
mój Chińczyk wobec zgromadzonego narodu odczytywałby na głos z mych pleców
poemat pt. a rz d , a piękna królewna, oczarowana moim poematem, mdlałaby ze
wzruszenia i prosiłaby obecnych: — nie cućcie mnie i nie pozbawiajcie zemdlenia, bo
chcę zemdleniem uczcić poemat mego męża Tarabuka! Co myślisz o tym, Sindbadzie?
— Myślę, że obecność wuja na wyspie zaklętej jest konieczna i niezbędna.
— A więc jutro opuszczamy Bagdad! — zawyrokował wuj głosem stanowczym.
Stanowczość wuja bardzo mi się podobała. Obawiałem się tylko, że dziwaczny
jego wygląd zbudzi pewne podejrzenia w mieszkańcach wysp zaklętych. Może właśnie
z tego powodu miałem noc bardzo niespokojną.
Przyśnił mi się, jak zazwyczaj, Diabeł Morski. Drwiąco patrzył na mnie swymi
ślepiami i śmiał się do rozpuku.
— Czemu się śmiejesz? — spytałem.
— Śmieję się dlatego, że mi jest wesoło, a jest mi wesoło z tej przyczyny, że
wuj Tarabuk wybrał się nareszcie w podróż. Właśnie jego tylko osoby brakowało na
wyspach zaklętych!
— Nie obrażaj mego wuja! — zawołałem. — Jest on w każdym razie poetą.
— Nie lubię go — odpowiedział Diabeł Morski — jest on za nudny i za śmieszny.
Lubię za to ciebie, Sindbadzie, bo chętnie zwiedzasz kraje nieznane i masz duszę pełną
rozmaitych baśni. Pozwól, że na dowód przyjaźni uścisnę cię z całych sił!
Zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Diabeł Morski przedzierzgnął się w ol-
brzymiego węża, który jednym skokiem rzucił mi się na piersi i oplótł mą szyję swym
zimnym cielskiem. Chciałem krzyknąć, lecz nie mogłem, gdyż wąż dławił mi gardło
swym uściskiem. Daremnie się przez sen miotałem i jęczałem, wąż przez noc całą
trzymał mnie w swym uścisku. Nad ranem dopiero zniknął w chwili, gdym się zaczął
budzić. Zbudziłem się — zmęczony potwornym uściskiem węża. Wuj Tarabuk stał
już nade mną i potrząsał moją dłoń, aby mnie zbudzić:
— Wstawaj prędzej! — wołał. — Jedziemy! Już czas!
Przetarłem oczy.
Przygody Sindbada żeglarza
— Jedziemy! — powtórzył wuj. — Już od godziny budzę ciebie i dobudzić się nie
mogę. Jęczysz i stękasz przez sen, jakby ci się przyśniła kara cielesna. Wstawaj! Nie
mamy ani chwili czasu do stracenia. Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością zaklęta
królewna wyczekuje mego przyjazdu! Im prędzej z nią się spotkam, tym lepiej dla
niej i dla mnie. — Jedziemy natychmiast!
Pomimo zmęczenia, żwawo wstałem z łóżka.
Trzy rumaki czekały już na podwórzu.
Wesoło wskoczyliśmy na ich grzbiety i pokłusowaliśmy w stronę Balsory. Chiń-
czyk do swego siodła przytroczył olbrzymi kufer, po brzegi napełniony lupami. Kufer
ten tamował bieg konia i z tego powodu przybyliśmy do Balsory dopiero wieczorem,
na pięć minut przed odejściem okrętu, który właśnie stał w porcie. Pierwszy zesko-
czyłem z konia i wbiegłem na pokład. Za mną wygramolił się Chińczyk z kuem
na plecach. Wuj Tarabuk zwlekał z niewiadomej mi przyczyny. Ponieważ okręt lada
chwila mógł odbić od brzegu, obejrzałem się niespokojnie, aby zobaczyć, co się dzieje
z wujem Tarabukiem.
Wuj stał na brzegu i przyglądał się falom, z których wyłonił się nagle Diabeł
Morski.
Diabeł trzymał w pysku nieszczęsny list i podawał go wujowi. Czytelnik zapew-
ne przypomina sobie, iż list ów był pisany na świstku papieru, którego jedna strona
zawierała jakiś dawny wiersz wuja Tarabuka. Przebiegły Diabeł podał wujowi list tą
właśnie stroną, gdzie świetniał wspomniany wiersz. Wuj poznał charakter swego pi-
sma i wyciągnął radośnie dłoń, aby pochwycić rękopis.
— Wuju! — krzyknąłem z rozpaczą. — Nie bierz tego rękopisu!
— To mój rękopis! — odpowiedział wuj. — Mój cudowny wiersz, który niegdyś
w morzu zatonął! Błogosławiony potwór, który mi zwraca tak drogocenną zgubę!
Wuj pochwycił rękopis i wbiegł na pokład, zwycięsko potrząsając listem diabel-
skim.
Diabeł tymczasem zniknął w falach morskich. Rozpacz moja nie miała granic!
Przeklęty Diabeł znów obarczył okręt swym listem, wróżącym klęskę i nieszczęście!
Marynarze nie spostrzegli tego, co się stało. Okręt już odbijał od brzegu. Na wuja
nikt tymczasem nie zwrócił uwagi. Zmierzch wieczorny przesłaniał jego postać oraz
list, którym zwycięsko potrząsał.
Co tchu pobiegłem do wuja i szepnąłem:
— Wrzuć ten list z powrotem do morza!
— Nie jestem głupi! — odpowiedział wuj. — Jedyna to pamiątka z owych cza-
sów, gdy nad morzem, na składanym stoliku wiersze pisywałem.
— Wuju — szepnąłem znowu głosem zrozpaczonym — błagam cię, schowaj
przynajmniej ten list do kieszeni, ponieważ jest to list Diabła Morskiego. Nie wiesz
nawet, jaka odpowiedzialność spada na ciebie za ów świstek papieru!
Pomimo moich błagań i nalegań, wuj triumfująco wzniósł ku górze ów nieszczę-
sny świstek i zawołał:
— Nie schowam go do kieszeni dopóty, dopóki nie odczytam mego utworu,
który już zapomniałem. Największą dla mnie rozkoszą jest przypomnienie zapomnia-
nego wiersza.
I wuj zaczął powoli odczytywać swój dawny wiersz. Przerażenie przenikało na
wskroś całą moją istotę. Załoga z łatwością mogła postrzec w ręku wuja — list dia-
belski. Przerażenie moje wzmogło się w chwili, gdy nagle ujrzałem, że jeden ze sta-
rych i wytrawnych marynarzy, przechodząc obok wuja, rzucił badawcze spojrzenie na
świstek papieru. Znienawidziłem w tej chwili wuja Tarabuka za jego obłędny upór,
który stał się źródłem naszych nieszczęść.
Przygody Sindbada żeglarza
Stary i wytrawny marynarz poznał od razu charakter pisma diabelskiego, ponie-
waż wuj, zaczytany w swym wierszu, wystawił na widok publiczny tę stronę świstka,
na której znajdował się list Diabła Morskiego.
— A to co? — zawołał stary i wytrawny marynarz, dotykając listu palcem wska-
zującym. — List Diabła Morskiego na naszym okręcie?
Wuj Tarabuk dumnie spojrzał na marynarza.
— Nie przeszkadzaj mi czytać, stary marynarzu — rzekł głosem uroczystym.
Zmierzch wieczorny przesłaniał oblicze wuja tak, że marynarz w pierwszej chwi-
li nie zauważył jego dziwacznych pozorów. Chcąc jednak dokładniej przyjrzeć się
nieszczęsnemu właścicielowi diabelskiego listu, wyjął z kieszeni latarkę, zapalił ją i,
uniósłszy wzwyż, rzucił snop światła na twarz wuja Tarabuka.
Rozwidniona latarką twarz ukazała swą czarnym drukiem szczelnie pokrytą po-
wierzchnię. Widok ten wywarł na starym marynarzu tak silne wrażenie, że znieru-
chomiał, osłupiał z latarnią w dłoni. Usta rozwarł na oścież, oczy wywrócił we łbie
i przez chwilę trwał bez ruchu. Zapewne głos zamarł mu w piersi, bo nie uronił ani
jednego słowa. Struchlałem, patrząc na tę scenę.
Chińczyk, który nie rozumiał grożącego nam niebezpieczeństwa, szepnął mi do
ucha:
— Spójrz Sindbadzie, jak uroczyście i cudownie wygląda nasz poeta w świetle
latarni!
— Orangutan! — krzyknął nagle stary marynarz głosem zdławionym.
Ten okrzyk wielce obraził mego wuja.
— Jak śmiesz, zwykły śmiertelniku, nazywać mnie orangutanem! — zawołał,
z góry spoglądając na marynarza. — Jestem poetą!
— Jesteś synem diablicy i orangutana! — odpowiedział marynarz z oburzeniem.
— Znam ja się na takich mieszańcach!
W tej samej chwili kapitan i reszta marynarzy otoczyli kołem wuja, oświetlonego
latarnią. Zadrukowana wierszami twarz wuja górowała nad przerażonym tłumem,
który mu się uważnie przyglądał.
— Syn diablicy i orangutana! — wrzeszczał stary i wytrawny marynarz. — Jak
śmiał potomek tak nikczemnej rasy wtargnąć na nasz pokład? Biada nam! W jego
dłoni tkwi przeklęty list Diabła Morskiego! Obecność tego listu na okręcie wróży
klęski i nieszczęścia. Kapitanie, radzę ci tego potwora wraz z listem wrzucić natych-
miast do morza!
— Do morza! Do morza! — wrzasnęła chórem załoga.
— Nie jestem synem diablicy i orangutana, ale poetą! — zawołał dumnie wuj
Tarabuk. — Precz z moich oczu, marny tłumie, który nie umiesz uczcić i ocenić
wielkiego poety! Zamiast na klęczkach dziękować mi za moją obecność na okręcie,
chcesz mnie, marny tłumie, wrzucić do morza?
— Do morza, do morza! — powtórzyła chórem załoga.
Kilku marynarzy rzuciło się na wuja Tarabuka i, pochwyciwszy za dłonie, znie-
ruchomiło⁸⁷ w miejscu.
— Nie pozwolę temu człowiekowi nic złego uczynić! — zawołałem nagle, pod-
biegając do nieszczęsnego wuja. — Jest to mój wuj, którego żadne węzły pokrewień-
stwa nie łączą z diablicą lub orangutanem!
— Jest to wielki poeta i mój przyjaciel! — zawołał z kolei Chińczyk, zbliżając się
też do wuja.
— Tym gorzej dla was obydwóch! — odpowiedział stary i wytrawny marynarz.
— Wrzucimy was z nim razem do morza!
⁸⁷znier
o i — dziś: unieruchomić kogoś a. coś.
Przygody Sindbada żeglarza
— Do morza z nimi, do morza! — krzyknęła znowu załoga.
Nie wiadomo, czym by się skończyło to smutne nieporozumienie, gdyby nagły
a niespodziany wypadek nie odwrócił od nas uwagi kapitana i marynarzy. Odpłynę-
liśmy już na kilka mil od lądu, i okręt nasz bujał na pełnym morzu.
Otaczał nas zmierzch wieczorny, który co chwila gęstniał, zapowiadając noc ciem-
ną.
W tym zmierzchu znienacka błysnęło jakieś światło purpurowe, kołyszące się na
Kobieta, Okręt, Walka
miarowo rozechwianych falach.
Światło zdawało się piętrzyć na morzu i coraz zbliżało się do naszego okrętu.
Kapitan pochwycił lunetę i spojrzał przez nią w ową purpurę.
— Baczność! — zawołał po chwili. — Widzę okręt, zwany Purpurowcem. Za-
łoga jego składa się z okrutnych kobiet-olbrzymek, które zajmują się rozbojem na
morzu. Warkocze ich są purpurowe, a twarze piękne i straszne zarazem. Kobiety owe
napadają na zbłąkane okręty, biorą w niewolę załogę i sprzedają swych niewolników
czarodziejom, którzy zamieszkują wyspy zaklęte. Trudno im stawić opór, gdyż są
nadzwyczaj silne. Nic nam wszakże nie pozostaje, jak tylko — walczyć do ostatniej
kropli krwi! Bądźmy mężni i odważni! Nie ulęknijmy się przemocy tych olbrzymek!
Wstyd bowiem okazać się tchórzem — wobec kobiet!
Słowa kapitana wywarły na wszystkich znaczne wrażenie. Marynarze zapomnieli
o wuju Tarabuku i o liście diabelskim. Nowe niebezpieczeństwo skupiło uwagę całej
załogi. Dzięki zgrozie niespodzianego wypadku — wuj Tarabuk nie został wrzucony
do morza.
Pomimo ciemnoty wieczoru, widzieliśmy wyraźnie kołyszący się na falach Purpu-
rowiec. Czerwone drzewo, z którego był zbudowany, jaśniało dziwnym, szkarłatnym
blaskiem, niby łuna pożarna. Szkarłatne żagle gęstwiły się na wysokich masztach.
Na pokładzie Purpurowca widniały groźne postacie olbrzymek, które właśnie za-
platały swe purpurowe warkocze, aby im nie przeszkadzały w boju.
Zaplatały szybkim ruchem białych, cudownych dłoni. Oczy olbrzymek płonęły
niby gwiazdy.
Wkrótce Purpurowiec zbliżył się do nas o tyle, żeśmy mogli dosłyszeć śpiew
strasznych olbrzymek.
— Morze, głębokie morze, bezbrzeżne morze! — śpiewały olbrzymki. — Bystry
Purpurowiec unosi nas na wzburzonych falach. W świetle czerwonych latarni płoną
nasze warkocze szkarłatne. Zaplatajmy je co prędzej, aby nam nie przeszkadzały w bi-
twie. Morze, głębokie morze, bezbrzeżne morze! Dziwaczny Purpurowiec kołysze się
na grzbietach fal. Noc nadchodzi. Światło czerwonych latarni zabarwia ciemność do-
okolną. Zaplatajmy co prędzej nasze warkocze szkarłatne. Zbliża się godzina bitwy.
Zwycięski Purpurowiec piętrzy się w ciemnościach nocnych. Biada naszym wrogom!
Śpiew olbrzymek napełnił nam piersi uczuciem lęku. Śpiew ten coraz wzmagał
się i potężniał. Purpurowiec wciąż zbliżał się do naszego okrętu.
— Panowie! — zawołał kapitan. — Za chwilę — czeka nas walka z olbrzymkami.
Zapomniałem wam powiedzieć, że wzrok tych olbrzymek jest straszliwy. Rzadko kto
Wzrok, Kobieta, Wąż
może znieść płomienne pociski ich groźnych spojrzeń. Biada temu, kto stchórzy i, nie
zniósłszy owych spojrzeń odwróci się tyłem do okrutnych posiadaczek Purpurow-
ca! Olbrzymki bowiem w takiej chwili natychmiast wbiegają na pokład upatrzonego
okrętu. Nie będą wszakże mogły opanować naszego okrętu, jeżeli nikt z załogi nie
zdradzi lęku i nie odwróci oczu od ich straszliwych spojrzeń!
— Słyszysz? — szepnąłem do ucha wujowi. — Słyszysz, drogi wuju? Cała sztuka
walczenia z tymi olbrzymkami polega na tym, aby patrzeć im prosto w oczy i nie
odwracać się do nich plecami. Czy wytrzymasz ich wzrok?
Przygody Sindbada żeglarza
— Mam nadzieję, iż wytrzymam — odpowiedział wuj Tarabuk.
— Panowie! — zawołał znowu kapitan. — Jestem pewien, że nikt z was nie
stchórzy! W przeciwnym razie olbrzymki wezmą nas wszystkich do niewoli i sprze-
dadzą czarownikom na wyspie zaklętej!
Purpurowiec wciąż się zbliżał. Olbrzymki już zaplotły swe warkocze i stanęły sze-
regiem na pokładzie Purpurowca. Oczy ich zaczęły błyskać niby diamenty.
— Bardzo piękne mają oczy — zauważył szeptem wuj Tarabuk. — Dziwię się
tym, którzy nie mogą znieść ich spojrzeń.
— Nie można ufać ich oczom — odrzekłem pośpiesznie. — Nie wiadomo, jakie
czary i uroki kryją się w tych oczach na pozór pięknych. Bardzo być może, iż z tych
oczu wynikną nagle jakieś węże lub żmije jadowite.
Zaledwie domówiłem te słowa, wuj Tarabuk chwycił mnie mocno za rękę i głosem
zdławionym szepnął:
— Litości! już widzę złote żmije i węże, które wynikają z oczu tych wiedźm! O,
spójrz, Sindbadzie! Żmije te pełzną po powietrzu wprost ku nam!
W pierwszej chwili wydało mi się, że wuj Tarabuk majaczy. Lecz — niestety —
nie było to majaczenie! Oczy olbrzymek rozwarły się na oścież i z ich tajemniczej głębi
wynikały rzeczywiście jakieś ruchliwe i lotne żmije złocistej barwy. Wynikały wciąż
— jedna za drugą i, kłębiąc się w powietrzu nocnym, płynęły ku nam. Wkrótce całe
powietrze zaroiło się od złotych żmij. Ich płomieniste, cienkie jak igły żądła jarzyły się
w ciemnościach. Każda z tych żmij trwała tylko jedno okamgnienie i marła, znikając
bez śladu. Wszakże na jej miejscu zjawiały się inne tak, że tysiące złotych, cienkich
smug żarzyło się wokół.
— Panowie! — zawołał znowu kapitan. — Stójcie odważnie w miejscu i nie
odwracajcie się tyłem do Purpurowca! Ktokolwiek się odwróci — ten cały okręt odda
w ręce tych wiedźm!
Purpurowiec zbliżył się jeszcze o krok jeden. W oczach naszych migały złote
żmijki, których liczba niezmiernie urosła. Źrenice olbrzymek rozszerzały się coraz
bardziej.
— Sindbadzie! — szepnął mi do ucha wuj Tarabuk. — Nie masz pojęcia, do
jakiego stopnia chce mi się plecami odwrócić do Purpurowca, aby nie widzieć tych
złotych żmij o płomienistych żądłach!
— Na Boga! — zawołałem. — Bądź mężny, wuju! Patrz prosto w oczy tym
Tchórzostwo, Zdrada
wiedźmom! Jeśli nie wytrzymasz i tyłem się do nich odwrócisz, czeka nas zguba
i hańba!
— Zdaje mi się, że nie wytrzymam… — zauważył szeptem wuj Tarabuk. Byłem
zrozpaczony.
Tymczasem kapitan, stanąwszy na przedzie całej załogi, dał znak ręką, aby gro-
madnie posunięto się ku przodowi okrętu.
— Wuju! — szepnąłem. — Uzbrój się w odwagę!
— Zbroję się! — szepnął wuj głosem złamanym.
— Naprzód! — zawołał kapitan.
Marynarze jednoczesnym krokiem posunęli się naprzód. Ja i Chińczyk też nie-
zwłocznie wykonaliśmy rozkaz kapitana. Atoli wuj Tarabuk nie ruszył się z miejsca.
— Wuju! — szepnąłem znowu. — Na litość Boga — zrób krok naprzód.
— O, niedomyślny! — odrzekł wuj. — Nie rozumiesz komendy kapitana „Na-
przód”? — Wszakże to tytuł poematu, który mam właśnie na plecach Toteż pojmuję
komendę kapitana w ten sposób, iż powinienem do straszliwych olbrzymek odwrócić
się plecami, ile że na nich właśnie świetnieje ów tytuł…
Przygody Sindbada żeglarza
— Na miłość Boską, wuju! — szepnąłem, chwytając go za rękę. — Nie czyń
tego! Zgubisz nas wszystkich i nadomiar złego zniesławisz swe imię, gdyż cię potępią,
jako tchórza!
— Trudno! — odpowiedział wuj głosem bezsilnym. — Nie mogę dłużej wy-
trzymać wzroku tych potwornych kobiet! Widok jadowitych żmij i wężów, które
wypełzają z ich oczu, odbiera mi spokój, odwagę i wszelki humor. Jestem pewien,
że nie zniesławię swego imienia, gdyż jest ono zbyt znane i znakomite. Nawet kapi-
tan obcego okrętu wykrzykuje tytuł mego poematu. Jest to niezbity dowód mojej
poczytności.
— Naprzód! — zawołał znów kapitan.
Tym razem wuj Tarabuk nie wytrzymał i błyskawicznie odwrócił się tyłem do
Purpurowca.
Zaledwo to uczynił, a jedna z olbrzymek tygrysim susem przeskoczyła z Purpu-
rowca na pokład naszego okrętu i, spadłszy na kark wujowi, obaliła go na ziemię.
W tej chwili reszta jej towarzyszek, skacząc w ślad za nią, przedostała się na nasz
okręt.
W okamgnieniu niezwalczone olbrzymki skrępowały sznurami kapitana i całą
załogę.
Znieruchomieni marynarze z wściekłością spoglądali na wuja Tarabuka.
— Tchórz! — wołali jedni.
— Potwór! — wrzeszczeli drudzy.
— Zdrajca! Diabeł! — krzyczeli inni.
Bardzo być może, iż na twarzy wuja Tarabuka zakwitł w tej chwili bolesny ru-
mieniec wstydu, lecz nie można go było dojrzeć z powodu zbyt gęstego druku, który
pokrywał tę twarz czarną zasłoną.
— Moja to wina i przyznaję się do niej — szepnął nieszczęsny wuj, spuszczając
oczy. — Chętnie bym teraz stawił czoła tysiącom najstraszliwszych olbrzymek, ale
niestety — chęć moja jest spóźniona, gdyż krępują mnie więzy, których zerwać nie
mogę. Mam wszakże nadzieję, iż w inny sposób potrafię nas wszystkich wyratować.
To mówiąc, ściskał w dłoni jakiś papier, szczelnie zapisany. Poznałem ów papier.
Był to — wiersz, który wuj Tarabuk niegdyś napisał na cześć Piruzy, a który tyle razy
polecał mi wręczyć jakiejkolwiek spotkanej w drodze królewnie.
— Pani! — rzekł wuj Tarabuk, zwracając się nagle do olbrzymki, która stała tuż
Niewola, Handel
obok. — Pani! Domyślam się, że jesteś królową olbrzymek, bo górujesz nad nimi
wzrostem. Pozwól tedy, królowo, iż ofiaruję ci wiersz, pisany na cześć kobiety, która
potrafi ocenić wartość autora tego wiersza. Przeczytaj go, a jestem pewien, że wiersz
ten oczaruje ciebie. Uwielbisz poetę, który go stworzył, i pozbawisz więzów jego i całą
załogę!
— Nie umiem czytać — odrzekła olbrzymka — i nie mam czasu na czytanie.
Musimy natychmiast przenieść was na pokład Purpurowca i płynąć dalej — do brze-
gów wyspy Szmaragdowej.
Wuj chciał jej coś odpowiedzieć, ale nie zdążył. Olbrzymka dała znak ręką —
i natychmiast jej towarzyszki pochwyciły kolejno jeńców i przeniosły ich na pokład
Purpurowca. Po chwili Purpurowieć płynął już ku wyspie Szmaragdowej.
Leżeliśmy na dnie okrętu pokotem — bezsilni i bezwładni. Płynęliśmy w ten
sposób dni kilka, aż wreszcie przybiliśmy do brzegu wyspy Szmaragdowej.
Olbrzymki niezwłocznie zaniosły nas na sam środek wyspy, gdzie znajdował się
główny rynek.
Na rynku tym sprzedawano wyłącznie niewolników.
Przygody Sindbada żeglarza
Wyspę Szmaragdową zamieszkują rozmaici czarodzieje, którzy chętnie skupują
niewolników, aby się nimi posługiwać do przeróżnych praktyk czarnoksięskich.
Toteż olbrzymki wkrótce sprzedały kapitana i marynarzy. Pozostałem tylko ja,
Chińczyk i wuj Tarabuk. Byliśmy słabsi fizycznie i stanowiliśmy przeto towar mniej
ponętny. Olbrzymki po pewnym czasie straciły nawet nadzieję na to, że nas ktokol-
wiek kupi. Obawy ich jednak były zbyt przedwczesne. Wkrótce bowiem zbliżył się
do nas jakiś czarnoksiężnik i, obejrzawszy kolejno mnie, Chińczyka i wuja Tarabuka,
wyjawił chęć kupienia całej trójki.
Czarnoksiężnik ten nazywał się Barbel. Był on tak potworny, że widok jego na-
pełnił nas przerażeniem. Miał zamiast twarzy — pysk mopsa i co chwila — warczał,
ukazując ostre, białe kły. Warcząc, zwrócił się do olbrzymki, która nas właśnie sprze-
dawała, i rzekł:
— Potrzeba mi trzech niewolników, a widzę, że masz właśnie trzech do sprze-
dania. Za tego młokosa dam ci sto dukatów, za Chińczyka — pięćdziesiąt, a za tego
trzeciego — dam tylko jednego cekina, ponieważ jest wstrętnie brzydki i ma gębę
zgoła zakopconą.
Olbrzymka zgodziła się na ceny, proponowane przez czarnoksiężnika, lecz wuj
Tarabuk z oburzeniem spojrzał na kupca i zawołał:
— Jak śmiesz proponować tak niską cenę za mnie! Obrażasz moją osobę i jedno-
cześnie składasz dowód, iż nie umiesz ocenić wartości ludzi. Jestem poetą! Straciłbym
cześć dla siebie samego, gdybym się zgodził na tak nikczemną zapłatę!
— Wuju! — szepnąłem. — Na litość Boga, nie opieraj się i nie wszczynaj zby-
tecznej kłótni! Bądź rad, że kupują nas hurtem i że będziemy wspólnie dzielili swe
losy. Byłoby stokroć gorzej, gdyby nas sprzedano rozmaitym czarnoksiężnikom i gdy-
byśmy musieli rozstać się i zatracić wszelką wieść o sobie.
Wuj Tarabuk dumnie podniósł głowę.
— Nie mogę się zgodzić na to, abym został tak tanim nabytkiem! — zawołał
głosem uroczystym. — Wart jestem przynajmniej tysiąca dukatów.
— Nikt cię o zgodę nie pyta — odparła olbrzymka.
— I nikt nie da tysiąca dukatów za takiego smolucha — dorzucił warcząc czar-
noksiężnik.
— Nie jestem smoluchem, lecz poetą! Przyjrzyj się mojej twarzy, a przekonasz
się, iż świetnieją na niej ogłoszone drukiem poezje!
— Ani mi się śni przyglądać takiej twarzy! — odrzekł czarnoksiężnik. — Bądź
zadowolony, że daję za ciebie jednego cekina, bo nie jesteś wart nawet grosza.
Czarnoksiężnik z pogardą odwrócił się od wuja Tarabuka i wypłacił olbrzymce
należność za mnie, Chińczyka oraz upartego a nieszczęsnego właściciela zadrukowanej
twarzy.
— Przeniosę was teraz do mego pałacu z pomocą zaklęcia — rzekł, zwracając się
do nas. — W ciągu jednej minuty będziecie już na miejscu.
Czarnoksiężnik wyciągnął nad nami dłonie i wyszeptał zaklęcie. Natychmiast pod
wpływem wyszeptanego zaklęcia jakaś siła niewidzialna przeniosła nas do wnętrza
pałacu potwornego Barbela. Znaleźliśmy się nagle w komnacie pałacowej o ścianach
pozłacanych, na których wisiały stare portrety dziadów i pradziadów Barbela. Twa-
rze ich miały rysy mopsie, tak że od pierwszego wejrzenia można było z łatwością
stwierdzić podobieństwo rodzinne pomiędzy Barbelem a jego przodkami.
W głębi komnaty stały trzy otomany; jedna zielona, druga błękitna, trzecia złota.
Na zielonej leżała królewna w szatach zielonych, na błękitnej — królewna w szatach
błękitnych, a na złotej — królewna w szatach złocistych. Wszystkie trzy królewny
zdawały się być nieruchome, drętwe i jakby nieżywe.
Przygody Sindbada żeglarza
W kącie komnaty stał trójnóg, na którym płonął ogień różowy. Ogień ów za-
miast syczeć, wydawał dźwięki melodyjne i taneczne. Czar tych dźwięków był tak
nieodparty, że poczułem w całym ciele niezwalczoną chęć tańca.
Barbel pozbawił nas więzów i rzekł:
— Spójrzcie na te trzy królewny, które leżą na trzech otomanach, są one piękne,
ale nieruchome. Sen, podobny do snu wiekuistego, obezwładnił ich ciała. Powołać je
do życia można tylko z pomocą tańca. Czy słyszycie muzykę cudowną, która się do-
bywa z głębi płonącego na trójnogu ognia? Ogień różowy gra im do tańca, lecz trzem
królewnom brak trzech tancerzy i dlatego też spoczywają na otomanach nieruchome,
drętwe i nieżywe. Nabyłem was w tym celu, abyście spełniali przy królewnach czyn-
ność wiernych tancerzy. Zbliżcie się do nich i zaproście je do tańca, a natychmiast
ożyją i powstaną i wesprą się na waszych ramionach, aby wespół z wami wirować
w tańcu zaklętym.
— Czynność tancerza zgoła nie odpowiada powadze mego wieku — odparł wuj
Tarabuk głosem urażonym. — Wymawiam ci tedy posłuszeństwo, potworny Barbelu.
— Jesteś niewolnikiem — odpowiedział warcząc Barbel. — Musisz spełniać moje
rozkazy. Zapłaciłem za ciebie cekina, więc należysz do mnie.
— Dałeś za mnie tak małą i lichą zapłatę, że nie masz prawa wymagać ode mnie
zaklętego tańca — zawołał wuj z najwyższym oburzeniem.
— Zmuszę cię do tańca — krzyknął Barbel, z lekka poszczekując.
— Wuju — szepnąłem. — Nie ściągaj nowych klęsk na nasze głowy!
Wuj nie słuchał mej prośby. Dumnie podniósł głowę i rzekł:
— Nie zmusisz mnie nigdy, potworny Barbelu, do czynności, które nie mają nic
wspólnego z moim powołaniem! Jestem nie tylko poetą, ale i księgą, która ujrzała
światło dzienne po to, aby ją czytano nie zaś zmuszano do jakiegoś tam zaklętego
tańca! Nie będę tańczył i kwita!
Barbel wpadł we wściekłość. Szczeknął kilka razy, wyjął z zanadrza olbrzymią
rózgę łozinową, chwycił wuja za kark, obnażył mu plecy na których znajdował się
właśnie poemat pt. a rz d, i jął te plecy niemiłosiernie wspomnianą rózgą okładać.
Chciałem wraz z Chińczykiem wyrwać wuja z rąk okrutnego czarnoksiężnika, ale
ten ostatni wyszeptał zaklęcie, które nas obydwu znieruchomiło w miejscu. Bezsilni
i bezradni musieliśmy patrzeć na katusze biednego wuja Tarabuka.
Ukarawszy wuja, Barbel schował rózgę w zanadrze i zawołał:
— Powiedz mi teraz, czy będziesz tańczył czy nie?
Wuj, zamiast odpowiedzieć, podbiegł do Chińczyka i szepnął:
— Przyjacielu, spójrz przez lupę na moje nieszczęsne plecy i zobacz, czy podły
czarnoksiężnik nie popsuł uderzeniami mego poematu?
Chińczyk spojrzał przez lupę na plecy wuja i jęknął boleściwie:
— Niestety! Poemat stał się nieczytelny! Litery znikły pod natłokiem sińców,
pręg, skaz i szramów⁸⁸! Jeden czyn brutalny zniweczył pracę długoletniego natchnie-
nia!
— O, przeklęty czarnoksiężniku! — jęknął wuj Tarabuk. — Niech kara Boża
spadnie na ciebie!
— Jeżeli nie będziesz posłuszny mym rozkazom — odpowiedział nielitościwy
Barbel — postaram się o nieczytelność i reszty twych utworów.
Słowa te wywarły na wuju Tarabuku wrażenie tak potężne, że natychmiast od-
mienił swe pierwotne postanowienie:
— Będę tańczył — szepnął głosem złamanym. — Będę tańczył aż do upadłego!
Uczynię z siebie tę ofiarę dla ocalenia utworów, które zasługują na nieśmiertelność.
⁸⁸ zra
— dziś popr. D. lm: szram.
Przygody Sindbada żeglarza
Niestety — jestem jedynym wydaniem moich własnych dzieł, nie mogę tedy narażać
siebie na tego rodzaju niebezpieczeństwo i na tego rodzaju straty nieodżałowane!
Ogień na trójnogu zakłębił się i zapłonął rzęsiściej. Z wnętrza jego wynikła gło-
śniejsza muzyka, która napełniła dźwiękami całą komnatę. Na skinienie czarnoksięż-
nika zbliżyliśmy się do nieruchomych królewien: wuj Tarabuk — do zielonej, Chiń-
czyk — do złotej, a ja — do błękitnej. Wówczas królewny poruszyły się jednocześnie
jakimś niechętnym i dziwacznym ruchem. Po czym jednocześnie powstały ze swych
otoman i pochyliły się ku naszym ramionom.
Ujęliśmy je wpół i rozpoczęliśmy taniec zaklęty.
Taniec
Upojony melodyjnymi dźwiękami płonącego ognia zwiewnie wirowałem po kom-
nacie wraz z moją królewną błękitną.
Chińczyk tańczył ze zwinnością wiewiórki i tak szybko, że złota królewna zdawała
się migotać w jego objęciach.
Wuj Tarabuk potykał się wprawdzie co chwila o zieloną szatę swej damy, ale
tańczył mimo to z wielką starannością i sumiennością.
— Pląsajcie, pląsajcie! — mówił Barbel. — Pląsajcie aż do upadłego, a ja tymcza-
sem pójdę na rynek, aby nabyć innych niewolników, którzy by zastąpili was w razie,
jeśli skonacie ze zmęczenia.
Czarnoksiężnik opuścił komnatę.
Płomienna muzyka ogarnęła nas dziwną ochotą do tańca. Wszakże wuj Tarabuk
wkrótce uczuł znużenie. Dyszał z trudnością i sapał. Pot gradem spływał mu po czole.
— Dość tego tańca! — zawołał wreszcie zdyszany. — Dość tego tańca! Czarno-
księżnik wyszedł, więc śmiało możemy zaprzestać żmudnego wirowania i wypocząć.
Myśl o wypoczynku trafiła do przekonania i mnie, i Chińczykowi. Chcieliśmy
niezwłocznie przerwać taniec, ale — niestety — zamiar nasz spełznął na niczym.
Zaklęte dźwięki muzyki, wyłonionej z płonącego na trójnogu ognia, unosiły nas
wbrew woli i zmuszały do nieustannego wirowania po komnacie. Nadaremnie zręcz-
ny Chińczyk starał się znieruchomić swe rozpląsane stopy! Nadaremnie wuj Tarabuk
zrobił nagły wysiłek, aby siąść na podłodze i w ten sposób powstrzymać opętany
taniec! Nogi nasze wirowały obłędnie w takt zaklętej muzyki i z przerażeniem zro-
zumieliśmy, że żadna siła nie zdoła powściągnąć naszych zapałów tanecznych.
— Niestety! — zawołał wuj, wirując coraz szybciej. — Zdaje mi się, iż mi sądzono
przetańczyć krótką resztę mego żywota! Czuję, że będę tańczył aż do śmierci, która
nastąpi wkrótce wskutek wycieńczenia!
— O tak, o tak! — jęknął Chińczyk, przebierając rytmicznie nogami. Wszyst-
ko w tym pałacu jest zaklęte, poczynając od tancerek, które trzymamy w objęciu,
a kończąc na rytmie muzyki, która swym czarem nieodpartym opętała nasze dusze
i nogi!
Wszystkie trzy królewny tańczyły w milczeniu i żadna z nich nie uroniła ani
jednego słówka. Piękne ich twarze też zdradzały zmęczenie niewymowne. Usta ich
poruszały się z trudem, jakby chciały coś powiedzieć, lecz nie mogły.
Pierwsza ozwała się królewna zielona, z którą tańczył zziajany wuj Tarabuk.
— Tancerzu mój, tancerzu! — zawołała, wirując zawrotnie. — Wiedz o tym, że
tańczysz z wierzbą płaczącą, którą czarnoksiężnik zaklął w królewnę. Trzymasz w ob-
jęciu wierzbę płaczącą! Niech będzie pochwalony wszelki płacz na ziemi!
— Tancerzu mój, tancerzu! — zawołała królewna błękitna, wsparta na moim
ramieniu. — Wiedz o tym, że tańczysz ze strumieniem, zaklętym w królewnę. Trzy-
masz w objęciu strumień! Niech będzie pochwalony wszelki szmer wody w sitowiu!
Przygody Sindbada żeglarza
— Tancerzu mój, tancerzu! — zawołała królewna złota, z którą Chińczyk zwinnie
wirował. — Wiedz o tym, że tańczysz ze złotą rybką, zaklętą w królewnę! Trzymasz
w objęciu złotą rybkę! Niech będzie pochwalony wszelki plusk na fali!
— Jestem poetą i nic nie mam przeciw temu, aby trzymać w objęciach wierzbę
płaczącą — odrzekł wuj Tarabuk, sapiąc w poskokach tanecznych. — Byłbym jednak
rad, gdybyś zechciała, piękna tancerko, odsłonić mi tajemnicę tego, co się tu dzieje
w tej komnacie zaczarowanej.
— Opowiem ci, wszystko opowiem! — zawołała zielona królewna, ledwo ty-
kając ziemi rozpląsaną stopą. W tym miejscu, gdzie teraz tańczymy, była niegdyś
dolina kwiecista. Po dolinie płynął strumień. W głębi strumienia mieszkała rybka
złota, a nad brzegiem strumienia szumiała wierzba płacząca. Przyszedł pewnego razu
czarnoksiężnik Barbel…
Zielonej królewnie zabrakło tchu w piersi — i zamilkła.
— Przyszedł pewnego razu czarnoksiężnik Barbel — pochwyciła królewna złota
w wirze szalonego tańca. — Spojrzał Barbel na strumień i na wierzbę płaczącą i na
rybkę złotą, która podpłynęła właśnie do brzegu. Barbel nigdy nikogo nie kochał…
Królewnie złotej zabrakło tchu w piersi — i zamilkła.
— Barbel nigdy nikogo nie kochał — ciągnęła dalej królewna błękitna, zwiew-
nym ruchem kołując po sali. Nic go na ziemi nie zachwycało, prócz widoków natu-
ry. Stał nad brzegiem strumienia i tak długo patrzył, aż się zakochał w strumieniu
i wierzbie płaczącej i złotej rybce. I rzekł: „Muszę, ach muszę!”
Królewnie błękitnej zabrakło tchu w piersi — i zamilkła.
— I rzekł: „Muszę, ach muszę mieć w swoim pałacu strumień i wierzbę płaczącą
i złotą rybkę! — mówiła królewna zielona, nawiązując przerwaną opowieść swej po-
przedniczki. — I postanowił zakląć nas w trzy królewny, aby móc z nami rozmawiać,
jak się rozmawia z ludźmi. I wyszeptał zaklęcie…
Królewnie zielonej zabrakło tchu w piersi i zamilkła.
— I wyszeptał zaklęcie — ciągnęła dalej królewna złota — a zaklęcie owo prze-
obraziło nas w trzy królewny, zaś dolinę przedzierzgnęło w pałac, w którym teraz
tańczymy. Czarnoksiężnik złożył nas na trzech otomanach, gdyż byłyśmy zlęknio-
ne i znużone swym nowym kształtem. Lecz nadaremnie czarnoksiężnik wyczekiwał
naszych spojrzeń i szeptów, i westchnień! Leżałyśmy bez ruchu niby martwe, ni-
by nieżywe. Wówczas zapalił na trójnogu ogień tajemniczy, który napełnił komnatę
dźwiękami zaklętej muzyki. Po czym sprowadził nam trzech tancerzy i rozkazał im
tańczyć z nami aż do upadłego, aby tym sposobem zmusić nas do pozbycia się mar-
twoty i bezruchu. I zaczęłyśmy tańczyć pod musem dźwięków tajemnych. Tańczy-
łyśmy tak długo, aż tancerze nasi skonali ze zmęczenia, nie mogąc na chwilę nawet
przerwać zaklętego tańca, aby wypocząć. Wówczas czarnoksiężnik…
Królewnie złotej zabrakło tchu w piersi — i zamilkła.
— Wówczas czarnoksiężnik — podchwyciła królewna zielona — sprowadził nam
innych tancerzy. Odtąd życie nasze stało się nieustannym, pełnym męki tańcem. O,
gdybyś wiedział, mój tancerzu przygodny, jak ciężko jest i boleśnie wierzbie płaczącej
dźwigać brzemię powłoki ludzkiej!
— I jak smutno złotej rybce taić się wciąż pod postacią królewny! — dodała
królewna złota.
— I jak ciasno strumieniowi w tych zwiewnych szatach, które zdobią moją kibić!
— dorzuciła królewna błękitna.
— Jest jednak sposób pozbycia się tańca i zniweczenia czarów, które nas więżą!
— zawołała zielona królewna. — Trzeba tylko w czasie tańca zbliżyć się do trójnoga
Przygody Sindbada żeglarza
i zdmuchnąć płonący na nim ogień. Wówczas pałac zamieni się w dolinę, a ja —
w wierzbę płaczącą.
— A ja — w strumień! — rzekła królewna błękitna.
— A ja — w rybkę złotą — szepnęła złota królewna.
— Gdy się to stanie, czarnoksiężnik natychmiast przybiegnie nad brzeg strumie-
nia z wędką w dłoni i zarzuci wędkę do strumienia, aby złowić złotą rybkę — rzekła
królewna zielona. — Tak bowiem chce przeznaczenie, że, aby nas ponownie w trzy
królewny zakląć, musi pierwej złotą rybkę złowić.
— Muszę was uprzedzić — dodała królewna błękitna — że tajemnica życia czar-
noksiężnika tai się na końcu wędki. Dość ów koniec złamać, aby Barbel istnieć prze-
stał.
— Któż jednak potrafi dmuchnąć tak mocno, aby zgasić ogień zaklęty? — za-
wołała królewna złota. — Dotąd żaden z tancerzy nie potrafił tego uczynić!
— Zdmuchnijcie ogień zaklęty! — szepnęła królewna zielona.
— Zdmuchnijcie ogień zaklęty! — powtórzyła królewna złota.
Jęliśmy po kolei próbować sił swego oddechu. Wszakże ani ja, ani Chińczyk nie
zdołaliśmy zdmuchnąć ognia zaklętego.
— Teraz na mnie kolej — zawołał wuj Tarabuk, który ze zmęczenia sapał jak
miech kowalski.
Widziałem, jak czarne policzki wuja odęły się nagle, a pierś od nabranego tchu
wezbrała, na kształt wzgórza. Właśnie skierował taniec w stronę trójnoga i zbliżył się
do niego tak, że omal nie dosięgnął wargami zaklętego płomienia.
Wówczas wuj Tarabuk, sapiąc, dmuchnął tak potężnie, że ogień zgasł od razu.
Dźwięki muzyki ustały. Zatrzymaliśmy się nagle w tańcu. Pałac w tej samej chwili
zamienił się w dolinę kwiecistą. Królewna zielona wymknęła się z objęć wuja i prze-
dzierzgnęła się w wierzbę płaczącą. Królewna błękitna oderwała się od mego ramie-
nia i przeobraziła się w strumień tuż u stóp wierzby. Królewna złota wyślizgnęła się
z uścisków Chińczyka i, zmieniona w złotą rybkę, wskoczyła radośnie do strumienia.
Znaleźliśmy się nagle w nieznanej dolinie, pełnej kwiatów i krzewów.
— Panowie! — zawołał Chińczyk. — Ukryjmy się w krzakach, bo mściwy czar-
noksiężnik lada chwila nadejść może.
Zaledwo ukryliśmy się w krzakach, nadbiegł Barbel z wędką w dłoni. Przykucnął
nad brzegiem strumienia i zarzucił wędkę do wody. Siedział tak kilka godzin bez
skutku. Rybka złota omijała przynętę. Zmęczony kilkugodzinnym wyczekiwaniem,
Barbel wyjął wędkę z wody i położył obok — na trawie, aby po chwili wypoczynku
znów ją do strumienia zarzucić.
Wówczas zwinny Chińczyk wynurzył się z krzaka, podpełznął do wędki i szybko
złamał jej kończynę⁸⁹, gdzie kryła się tajemnica istnienia Barbela.
Barbel — martwy — padł na trawę.
— Jesteśmy zbawieni! — zawołał Chińczyk. — Uchodźmy co prędzej z tej wyspy,
gdzie na każdym kroku czyha na nas niebezpieczeństwo!
Natychmiast udaliśmy się wprost przed siebie, aby dotrzeć do brzegów wyspy.
Żaden wypadek nie zatrzymał nas w drodze. Wkrótce stanęliśmy na brzegu morza,
gdzie właśnie płynął w pobliżu okręt. Na dany przez nas znak okręt się zatrzymał.
Wbiegliśmy wesoło na pokład. Wesołość nasza wzmogła się, gdyśmy się dowiedzieli,
ze okręt właśnie płynie w stronę Balsory.
⁸⁹ o zyna — tu: końcówka.
Przygody Sindbada żeglarza
Załoga okrętowa składała się z rozmaitych osób. Uwagę naszą zwróciła pewna piękna
dziewczyna oraz pewna wiekowa już, ale bardzo miła jejmość. Dziewczyna okazała się
córką jednego ze sławnych podróżników, zaś jejmość — wdową po kupcu perskim.
Dziewczynie było na imię Arkela, zaś jejmości — Barabakasentoryna. Arkela ocza-
rowała mnie od pierwszego wejrzenia. Oświadczyłem się jej niezwłocznie i zostałem
przyjęty. Wuj Tarabuk zachwycił się otyłą nieco postacią Barabakasentoryny. Idąc
w moje ślady, nie zwlekał ani chwili, jeno od razu wyjawił jej chęć ożenku.
— Zgodziłabym się na ożenek, ale pod warunkiem, że zmyjesz z twarzy te czarne
cętki, które cię szpecą i czynią podobnym do murzyna — odrzekła Barabakasento-
ryna.
— O, Barabakasentoryno! — odpowiedział wuj. — Te czarne cętki są literami,
które się wiążą w słowa cudowne! Wiedz, że na powierzchni mego ciała kazałem
wydrukować moje poematy, jestem bowiem poetą. Będziesz więc miała we mnie
i męża, i książkę do czytania.
— Nie znoszę książek i nigdy ich nie czytam — odparła Barabakasentoryna. —
Nie cofnę mego warunku. Jeśli chcesz mnie posiąść, musisz zmyć z twarzy ten druk
przebrzydły.
— O, Barabakasentoryno! — westchnął wuj Tarabuk. — Kocham cię nad życie
i gotów jestem ponieść wszelką ofiarę, byle tylko nazwać cię żoną. Prawdziwy poeta
wszystko może przezwyciężyć, prócz miłości! Nie wiem jednak, czym mogę zmyć ten
druk, który nazywasz przebrzydłym? Zdaje mi się, że nic go już nigdy nie zmyje!
— Mam zioła, których wywar zmywa wszelkie plamy — rzekła Barabakasento-
ryna. — Dam ci je natychmiast, abyś jeszcze w czasie podróży wykonał mój warunek.
Barabakasentoryna podała wujowi pudełko z ziołami. Wuj pochwycił je i udał się
do kajuty wraz z Chińczykiem, aby tam spróbować mocy tych ziół.
Po godzinie wrócił na pokład — z twarzą zupełnie białą. Widok tej twarzy ura-
dował mnie bardzo, gdyż znów ujrzałem dawnego wuja.
— Jesteś teraz tak piękny, że nie mogę ci odmówić mojej ręki! — zawołała Ba-
rabakasentoryna.
Po trzech miesiącach żeglugi stanęliśmy w porcie balsorskim, a stamtąd udaliśmy
się do Bagdadu. Nazajutrz w Bagdadzie odbyły się dwa śluby — mój z Arkelą i wuja
Tarabuka z Barabakasentoryną.
Odtąd żyliśmy spokojnie w pałacu rodzinnym. Diabeł Morski już nie nawiedzał
mnie we śnie i nie kusił do podróży, ponieważ stałem się człowiekiem żonatym i po-
ważnym.
Wuj Tarabuk od czasu do czasu próbuje pisać wiersze, ale Barabakasentoryna drze
je na drobne kawałki, bo nie znosi poezji. Wuj pozwala jej na wszystko i nigdy się jej
nie sprzeciwia.
Sam jej przynosi każdy świeżo napisany wiersz i mawia zazwyczaj:
— Moja droga Barabakasentoryńciu! Przynoszę ci tu wierszyk, abyś go mogła
zawczasu zniszczyć.
I Barabakasentoryna niszczy bezlitośnie utwory wuja.
Co do Chińczyka — ten, jak się okazało, posiadał niezwykły talent kulinarny.
Wuj Tarabuk mianował go kucharzem pałacowym.
Przygody Sindbada żeglarza
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że
możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony jest do-
datkowymi materiałami (przypisy, motywy literackie etc.), które podlegają prawu autorskiemu, to te
dodatkowe materiały udostępnione są na licencji
Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych
.
Źródło:
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/przygody-sindbada-zeglarza
Tekst opracowany na podstawie: Bolesław Leśmian, Przygody Sindbada Żeglarza, Instytut Wydawniczy
”Biblioteka polska”, Warszawa
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cy-
owa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
Opracowanie redakcyjne i przypisy: Marta Niedziałkowska, Aleksandra Sekuła, Justyna Warda.
Przygody Sindbada żeglarza