STAŁO SIĘ JUTRO
Konrad Fiałkowski
Cerebroskop
Szansa śmierci
Wróble galaktyki
Strażnik
Cerebroskop
Historia zacz
ę
ła si
ę
, gdy profesor Pat wrócił z układu Syriusza. Zaraz po powrocie rozpocz
ą
ł
wykłady z elementów cybernetyki na naszym kursie. Był to mały człowieczek z kruczoczarn
ą
,
krótko przystrzy
ż
on
ą
czupryn
ą
, miotaj
ą
cy si
ę
z niespo
ż
yt
ą
energi
ą
przed pulpitami
wideotronów. Z Syriusza przywiózł czarn
ą
emulsj
ę
ochronn
ą
na swych gałkach ocznych i nie
usun
ą
ł jej na Ziemi, tak
ż
e twarz jego była troch
ę
bez wyrazu, jak twarze androidów. Na
Syriusza emulsja ta chroniła wzrok od ultrafioletowego promieniowania tej gwiazdy, na Ziemi
nie miała oczywi
ś
cie
ż
adnego zastosowania i była nieco szokuj
ą
cym uzupełnieniem twarzy
profesora. Oprócz tego Pat przywiózł diotona, okaz tamtejszej fauny. Hodował go w ogromnym,
przezroczystym, wypełnionym amoniakiem kloszu, zajmuj
ą
cym połow
ę
gabinetu. Dioton unosił
si
ę
zwykle nieruchomo pod sklepieniem wi
ę
zienia przypominaj
ą
c wielki sinoczerwony li
ść
. To
wła
ś
nie odró
ż
niało gabinet Pata od dziesi
ą
tków innych gabinetów odwiedzanych przez nas w
ró
ż
nych okoliczno
ś
ciach podczas studiów. Lecz profesor stał si
ę
powszechnie znan
ą
postaci
ą
z
innego zgoła powodu. Mianowicie przywiózł z Syriusza now
ą
metod
ę
* egzaminowania
studentów. Sposób genialny i bezwzgl
ę
dnie obiektywny, jak twierdził sam Pat; ponure
nieporozumienie, zdaniem studentów.
— Moi drodzy — powiedział nam profesor na swym inauguracyjnym wykładzie — w naszej
pracy nie jest istotne, co si
ę
pami
ę
ta, od tego s
ą
mnemotrony i inne akumulatory informacji.
Wa
ż
ny jest sposób my
ś
lenia. To i tylko to zadecyduje o waszych osi
ą
gni
ę
ciach w przyszło
ś
ci.
Dotychczas niestety sprawdzane były tylko wasze wiadomo
ś
ci. A do czego to prowadziło? Do
bezkrytycznej wiary w wyniki podawane przez automaty.: Do braku ch
ę
ci, a nawet mo
ż
liwo
ś
ci
analizy tych wyników. Znany jest wam zapewne eksperyment docenta Ramiona,
przeprowadzony na stu waszych kolegach, którym dano do rozwi
ą
zania proste, pami
ę
ciowe
niemal zadanie na celowo bł
ę
dnie wysterowanym automacie. Co si
ę
wtedy okazało?
Dziewi
ęć
dziesi
ę
ciu sze
ś
ciu nie zauwa
ż
yło w ogóle pomyłki, trzech stwierdziło,
ż
e gdzie
ś
w
obliczeniach jest bł
ą
d, lecz tylko jeden podał prawidłow
ą
odpowied
ź
, zapytuj
ą
c o ni
ą
umieszczony obok automat, który przez pomyłk
ę
zapomniano wył
ą
czy
ć
z sieci. Nie wierz
ę
,
aby
ś
cie wy, semantycy programuj
ą
cy skomplikowane układy my
ś
l
ą
ce, tego nie potrafili. Punkt"
ci
ęż
ko
ś
ci zagadnienia le
ż
y gdzie indziej; Ten stan rzeczy to ni
ć
wasza wina. Przez szereg lat
przyzwyczajono was do tego,
ż
e mi
ę
dzy pami
ę
taniem a znajomo
ś
ci
ą
zagadnienia nie ma
ż
adnej ró
ż
nicy. Lecz to wynikało tylko z niemo
ż
liwo
ś
ci rozgraniczenia tych dwu rzeczy.
Egzaminator nie mógł przenikn
ąć
do waszych głów i stwierdzi
ć
, kto z was umie, a kto pami
ę
ta. I
tu, na tym konserwatywnym globie, gdzie tradycja hamuje niemal wszelki post
ę
p, wszyscy si
ę
z
takim stanem rzeczy pogodzili. Ale
ś
wie
ż
y powiew my
ś
li, jak wielokrotnie w historii, przybył z
zewn
ą
trz... — tu na chwil
ę
zawiesił głos — tak, wła
ś
nie
ż
układu Syriusza. W wyniku
wieloletnich prób wynaleziono tam automat — cerebroskop. Urz
ą
dzenie to odczytuje my
ś
li
egzaminowanego, analizuj
ą
c pr
ą
dy czynno
ś
ciowe jego mózgu, wynikłe z pobudzenia pytaniem
egzaminatora. Nast
ę
pnie porównuje otrzymany odczyt z informacj
ą
z mnemotronów. W wyniku
tego ocena jest stuprocentowo obiektywna i bezbł
ę
dna. Cały proces zostaje zapisany w
pami
ę
ci cerebroskopu i mo
ż
e by
ć
przedstawiony graficznie jako cerebrogram. Przykładowo
poka
żę
wam taki zapis. Przy
ć
mił
ś
wiatła i ekran wideotronu, zajmuj
ą
cy cał
ą
niemal przestrze
ń
nad głow
ą
Pata, zaja
ś
niał szar
ą
po
ś
wiat
ą
. Po
ś
rodku zjawiła si
ę
czarna, jednostajna linia.
Automat nie odbierał widocznie
ż
adnych impulsów.
— Nic nie wida
ć
— odezwały si
ę
głosy z tyłu audytorium. Pat chciał co
ś
odpowiedzie
ć
, lecz
uprzedził go tubalny szept z przodu:
— Przecie
ż
to wykres pracy mózgu twórców cerebroskopu. Audytorium rykn
ę
ło
ś
miechem.
Zanim si
ę
uspokoiło, na ekranie krzywa sfałdowała si
ę
i ostrymi szczytami podniosła do góry.
— Jest to cerebrogram bardzo przeci
ę
tnego osobnika. Bywaj
ą
o amplitudzie trzy lub
czterokrotnie wi
ę
kszej — obja
ś
niał Pat, gdy si
ę
tylko dostatecznie uciszyło na sali.
— Nasz kurs nie spali bezpieczników automatu...
Tym razem Pat
ś
miał si
ę
tak
ż
e.
Ś
miej
ą
c si
ę
powitali
ś
my to urz
ą
dzenie na naszej uczelni,
chocia
ż
ju
ż
wtedy podejrzewali
ś
my pewne kłopoty
w przyszło
ś
ci, lecz to, co działo si
ę
przy egzaminach, przeszło
najbardziej pesymistyczne prognozy.
— Bracie — opowiadał mi Kew, mały, rudy Australijczyk, który zgn
ę
biony po oblanym
egzaminie przez dwa dni latał rakietk
ą
wokół Ziemi po wydłu
ż
onej elipsie — ... bracie,
przychodzisz, a tu dwu asystentów Pata łapie ci
ę
za r
ę
ce i ani si
ę
obejrzysz, a ju
ż
siedzisz w
kabinie. Na głow
ę
nakładaj
ą
ci hełm. Ciasno, ruszy
ć
si
ę
nie mo
ż
na, wsz
ę
dzie wystaj
ą
przewody, bo ten cerebroskop to przecie
ż
prowizorka.
Ś
mierdzi rozgrzan
ą
izolacj
ą
, gdzie
ś
nad uchem stukaj
ą
ci przeka
ź
niki i klimatyzacja od czasu
do czasu dmucha w nos
ż
ywicznym powietrzem. Zało
ż
yli j
ą
, bo zgodnie-z przepisami
bezpiecze
ń
stwa i higieny nauki bez tego egzaminu urz
ą
dza
ć
nie wolno. Potem Pat mówi:
„Uwaga..." — patrzysz si
ę
jemu w g
ę
b
ę
, z tymi czarnymi oczyma wprost przed tob
ą
na ekranie,
a on dwa razy powtarza: ,,Zadam teraz pytanie i po ostatnim słowie wł
ą
czam automat".
Przez cały czas przed nosem pali ci si
ę
zielone
ś
wiatło, a gdy sko
ń
czysz mówi
ć
, zapala si
ę
czerwone. Zaczynasz wtedy my
ś
le
ć
o wszystkim, co wiesz na temat pytania, i to jak naj
logiczniej. Potem, gdy ju
ż
o wszystkim pomy
ś
lałe
ś
, naciskasz klawisz z napisem „Koniec" i
wyci
ą
gaj
ą
ci
ę
z kabiny. Uwa
ż
aj tylko,
ż
eby
ś
dobry klawisz nacisn
ą
ł, bo Rim si
ę
pomylił i kopn
ę
ło
go dwie
ś
cie wolt. Wiadomo... prowizorka... a jak pomy
ś
lisz przypadkiem,
ż
e nic nie wiesz, tak z
pierwszej emocji, to,
ż
eby
ś
nawet co
ś
wiedział, automat wył
ą
cza si
ę
i koniec. Pat prosi
nast
ę
pnego. „Odpowiadacie za swoje my
ś
li" — mówi przy tym. Z zespołu Kewa zdało tylko
kilku. Najlepiej ci, którzy nauczyli si
ę
całego przebiegu rozumowania na pami
ęć
. Byli tacy, co
my
ś
leli sami. Wtedy automat brz
ę
czał, mrugał
ś
wiatłami, opó
ź
niał, jakby si
ę
nad czym
ś
zastanawiał, a
ż
wreszcie z wysiłkiem podawał wynik, nie zawsze pozytywny. Pat twierdził,
ż
e
przy bardziej skomplikowanych zagadnieniach ma trudno
ś
ci z kojarzeniem.
— Starajcie si
ę
my
ś
le
ć
po prostu, jak najprzyst
ę
pniej, jakby
ś
cie problem tłumaczyli na przykład
poecie, który nawet analiz
ę
matematyczn
ą
zapomniał.
— Tak, ale poeta mimo wszystko mo
ż
e nic nie zrozumie
ć
.
—Dobrze, dobrze, ale przecie
ż
cerebroskop to nie
ż
aden
poeta, tylko porz
ą
dny automat. Dobrze wytłumaczycie, to na pewno zrozumie.
Tak wi
ę
c jedni tłumaczyli dobrze, inni
ź
le. Ja na wszelki wypadek postanowiłem cerebroskopowi
na razie nic nie tłumaczy
ć
i poczeka
ć
z egzaminem do jesieni. Tym bardziej
ż
e pogoda była
pi
ę
kna i wolałem łapa
ć
wiatr w
ż
agiel na jeziorze ni
ż
minimalnie zwi
ę
ksza
ć
prawdopodobie
ń
stwo zdania egzaminu,
ś
l
ę
cz
ą
c nad ekranami w chłodnym zaciszu bibliotek.
Podobnie my
ś
lał Tor. Mieszkali
ś
my we trzech w słonecznym pokoju na dwunastym pi
ę
trze
szarego wie
ż
owca. Okna nasze wychodziły na jezioro spi
ę
trzone szarym łukiem tamy. Tam
wła
ś
nie w podmuchach wiatru przesuwały si
ę
na tle zielonych wzgórz
ż
agle. Wan, ostatni z
naszej trójki, twierdził,
ż
e widok ten
przeszkadza mu w my
ś
leniu, i wł
ą
czał pole rozpraszaj
ą
ce
ś
wiatło w oknach, a wtedy
odnosili
ś
my wra
ż
enie, jakby nagle nadpłyn
ą
ł biały obłok i otoczył nasz wie
ż
owiec. Faktem jest,
ż
e Wan rzeczywi
ś
cie intensywnie my
ś
lał. Nie kto inny, tylko on wła
ś
nie wymy
ś
lił metod
ę
wygaszania fal asystentów podczas
ć
wicze
ń
w pró
ż
ni ponad atmosfer
ą
i nadawania w ich
imieniu bardziej pochlebnych opinii o nas do automatów sumuj
ą
cych. On wła
ś
nie tak zr
ę
cznie
zakłócał prac
ę
analizatora kontrolnego w czasie egzaminów,
ż
e nim automat po wielu
pomyłkach podał wreszcie prawidłowy wynik, był on ju
ż
sprawdzony dwukrotnie przez nasze
podr
ę
czne automaty.
Gdy wieczorem, nagrzany Sło
ń
cem, wróciłem do pokoju, Tor m
ę
czył automat monotonnym
pytaniem ,,kocha", „nie kocha", wyci
ą
gaj
ą
c coraz to nowe aspekty zagadnienia. Automat był
wyra
ź
nie przeci
ąż
ony i palił czerwone
ś
wiatło, co zreszt
ą
bynajmniej nie zra
ż
ało Tora. Wan
le
ż
ał na łó
ż
ku z zamkni
ę
tymi oczyma i r
ę
koma pod głow
ą
. Okna pokoju matowiały biel
ą
.
Chciałem si
ę
wła
ś
nie zabra
ć
do ogl
ą
dania ostatnich wydarze
ń
w wizotronii, gdy nagle Wan
zerwał si
ę
z łó
ż
ka.
— Mam, znalazłem...!
Spojrzałem ku niemu, a Tor z wahaniem wył
ą
czył automat.
— Pytanie pierwsze — głos Wana brzmiał uroczy
ś
cie. — Czy zdacie egzamin u Pata?
— Nie — odpowiedziałem.
— Chyba nie — powtórzył Tor.
— Zero dla obu - zawyrokował Wan w stylu cerebroskopu.
— Wła
ś
nie
ż
e zdacie.
Tor wzruszył ramtonamr. Chciałem o co
ś
zapyta
ć
Wana, ale
nie dał mi doj
ść
do słowa.
— Nie przeszkadzaj. Pytanie drugie. Jak długo b
ę
dziecie si
ę
musieli uczy
ć
?
— Minimum dwa tygodnie — odpowiedział po chwili Tor. Skin
ą
łem głow
ą
.
— Znowu zero. Ani chwili.
—Dobrze, ale jak...
— Czekaj. Pytanie trzecie. Jak nazwaliby
ś
cie człowieka, który by wam powiedział, jak to
zrobi
ć
?
— Geniuszem.
— Obro
ń
c
ą
uci
ś
nionych.
— Jeden — stwierdził Wan. — Tym człowiekiem jestem ja. Nale
ż
ne mi tytuły wypiszcie
drukowanymi literami na werbografie i powie
ś
cie nad moim łó
ż
kiem. Otó
ż
idea jest tak prosta,
ż
e a
ż
si
ę
dziwi
ę
, i
ż
nikt na to poprzednio nie
— wpadł. Zastanawiali
ś
cie si
ę
, z czym cerebroskop porównuje uzyskane od nas informacje... z
wiadomo
ś
ciami nadchodz
ą
cymi z mnemotronów. Wystarczy wi
ę
c podł
ą
czy
ć
si
ę
do falowodu,
zebra
ć
informacje i przekaza
ć
je na urz
ą
dzenie nadawcze o mocy naszego mózgu. Zostan
ą
one zarejestrowane jako odpowied
ź
na problem. Je
ś
li sam w tym czasie nie b
ę
dziesz my
ś
lał,
odpowied
ź
b
ę
dzie stuprocentowo trafna. I co wy na to?
— Pomysł doskonały, ale do realizacji potrzebna jest przecie
ż
znajomo
ść
budowy
cerebroskopu. Sk
ą
d si
ę
tego
dowiesz? Przecie
ż
w
ż
adnym z naszych mnemotronów nie ma nawet wzmianki na ten temat.
— To jest raczej trudno
ść
techniczna, nie umniejszaj
ą
ca wielko
ś
ci idei...
— Trzeba j
ą
jednak rozwi
ą
za
ć
.
— Pomy
ś
lałem o tym. Budow
ę
automatu poznamy w czasie dy
ż
uru Maxa.
— Ale
ż
on nie pozwala nawet zbli
ż
y
ć
si
ę
do urz
ą
dzenia. Chod
ź
my tam lepiej podczas dy
ż
uru
innego asystenta.
— Pozwoli. Ty, Tor, pójdziesz do niego z tymi
ś
redniowiecznymi papierkami, znaczkami, tak to
si
ę
bodaj
ż
e nazywa. Max przepada wprost za nimi. Mo
ż
esz mu nawet da
ć
kilka z nich. Chodzi
o to,
ż
eby nam nie przeszkadzał podczas ogl
ą
dania aparatury.
— No tak, ale...
—
ś
adnych ale. Musisz dla dobra ogółu poskromi
ć
sw
ą
dziwaczn
ą
nami
ę
tno
ść
do naklejanych
papierków. To przekre
ś
lało dalsz
ą
dyskusj
ę
. Do Maxa poszli
ś
my nast
ę
pnego dnia.
— Co, nie widzieli
ś
cie jeszcze cerebroskopu? Nie martwcie si
ę
, zobaczycie go jeszcze —
za
ś
miał si
ę
zgrzytliwym
ś
miechem. To było powitanie.
— Widzieli
ś
my. Nic takiego rewelacyjnego. Troch
ę
przewodów i krzesło pod hełmem. A z bliska
obejrzymy go sobie przy najbli
ż
szej rozmowie z Patem — rozpocz
ą
ł Wan.
— A obejrzycie, obejrzycie — Max za
ś
miał si
ę
tym razem ju
ż
naprawd
ę
nie wiadomo z czego.
Wobec tak doskonale rozwijaj
ą
cej si
ę
konwersacji Wan przyst
ą
pił do istoty rzeczy.
— Kolega — tu wskazał na Tora — dostał wła
ś
nie
z Europy kilka znaczków. Nie wie tylko, z jakiego okresu pochodz
ą
...
— Tak, poka
ż
cie je... — po raz pierwszy ujrzałem na twarzy Maxa co
ś
w rodzaju wzruszenia.
Wan popchn
ą
ł Tora, który z oci
ą
ganiem post
ą
pił ku
Maxowi. Ruchem pełnym determinacji wyci
ą
gn
ą
ł album. Max chwycił go, otworzył...
— O, ładne znaczki, bardzo ładne znaczki — słowo znaczki przeci
ą
ga z lubo
ś
ci
ą
. — Na
przykład ten brunatny. Dzieło sztuki, no nie? — zwrócił si
ę
do nas.
— Oczywi
ś
cie! — krzykn
ę
li
ś
my w dwugłosie. Tor przygn
ę
biony milczał.
— Wspaniałe dzieła staro
ż
ytnych mistrzów... — ci
ą
gn
ą
ł Max
swój monolog.
Był ju
ż
na trzeciej stronie. Zostawili
ś
my go pochylonego nad
wspaniałymi trójk
ą
tami z grzybami i podeszli
ś
my z Wanem
do cerebroskopu.
Właz do kabiny był uchylony. Wsadziłem głow
ę
do
ś
rodka.
Krzesełko, hełm, jakie
ś
przeł
ą
czniki, klawisze, wygaszone
ś
wiatła kontrolne...
— Gdzie
ś
tu musi by
ć
schemat — szepn
ą
ł Wan schylaj
ą
c si
ę
,
by zajrze
ć
pod siedzenie. — Nie widz
ę
. Tu jest jaka
ś
tablica z gniazdkami. O, jest! — odchylił
oparcie siedzenia, pod którym fosforyzował schemat. Przygl
ą
dali
ś
my si
ę
mu obaj
w milczeniu.
— Tu, widzisz — palcem wskazałem miejsce na schemacie — nale
ż
ałoby podł
ą
czy
ć
przewód.
— Zgoda, ale gdzie to mo
ż
e by
ć
w kabinie?
— Nie wiem... Chocia
ż
popatrz. Tu jest centralny dzielnik impulsów. Podł
ą
czenie musi by
ć
zaraz za nim.
— Dzielnik impulsów masz tutaj — Wan wskazał paraboidaln
ą
brył
ę
opalizuj
ą
c
ą
w
przy
ć
mionym
ś
wietle w gł
ę
bi pod siedzeniem.
— W takim razie podł
ą
czymy si
ę
chyba tu — dotkn
ą
łem płyty z szachownic
ą
wł
ą
cz.
Nasze przypuszczenia okazały si
ę
trafne. W kilkana
ś
cie minut sprawdzili
ś
my wszystko.
— Pami
ę
taj. Drugie gniazdko, trzeci rz
ą
d i trzecie gniazdko, pi
ą
ty rz
ą
d. Tylko ich nie pomyl.
— Drugie gniazdko, trzeci rz
ą
d, trzecie gniazdko, pi
ą
ty rz
ą
d — powtórzyłem.
— Doskonale. Chod
ź
my ju
ż
, w przeciwnym razie dorobek
ż
ycia Tora stanie si
ę
własno
ś
ci
ą
Maxa. Niepostrze
ż
enie stan
ę
li
ś
my za nimi. Trójk
ą
ty zmieniły ju
ż
wła
ś
ciciela i wła
ś
nie Max
przekonywał Tora o bezsprzecznej wy
ż
szo
ś
ci rombów, które Tor miał otrzyma
ć
w zamian.
— A mo
ż
e by
ś
my tak obejrzeli cerebroskop — niespodziewanie z tyłu odezwał si
ę
Wan. Max
zamilkł natychmiast i z wolna odwrócił głow
ę
. Patrzył chwil
ę
na Wana.
—— Nie, nie mo
ż
na... — powiedział to dziwnie normalnym głosem. Przerwał, milczał chwil
ę
, a
potem zwrócił si
ę
do Tora: — We
ź
te trójk
ą
ty. Obawiam si
ę
,
ż
e nie mógłbym
znale
źć
rombów takich,
ż
eby ci si
ę
podobały — powiedział to zupełnie cicho.
Tor a
ż
zarumienił si
ę
z rado
ś
ci i zacz
ą
ł ostro
ż
nie przekłada
ć
odzyskane trójk
ą
ty z powrotem do
swego albumu.
— A teraz id
ź
cie st
ą
d — Max powiedział to stanowczo. W milczeniu opu
ś
cili
ś
my laboratorium.
Wyszli
ś
my na kamienne schody przed gmachem. Nagrzane czerwcowym sło
ń
cem
promieniowały
ż
arem upalnego południa.
— Pójdziemy chyba na przysta
ń
— zaproponowałem.
— Nie, pójdziemy do laboratorium podr
ę
cznego przygotowa
ć
prototyp „negcerebroskopu", jak
proponuj
ę
nazwa
ć
nasz wynalazek.
Poszli
ś
my do laboratorium i rozpocz
ę
li
ś
my ci
ęż
k
ą
prac
ę
. Ciemna głowa Tora tkwiła nieruchomo
pochylona nad ekranami trzech mnemotronów. Wan i ja pracowali
ś
my z automatycznym
konstruktorem. Podali
ś
my warunki ograniczaj
ą
ce. Przede wszystkim „negcerebroskop" musiał
by
ć
tak płaski, by mo
ż
na go było umie
ś
ci
ć
na elastycznym podkładzie i przypi
ąć
do pleców.
— Rozumiesz, jego nie mo
ż
e by
ć
w ogóle wida
ć
. Je
ś
li b
ę
dzie ci co
ś
na plecach wystawało, nie
powiesz przecie
ż
,
ż
e to garb, który ci wyrósł w czasie przygotowywania si
ę
do egzaminu...
— uzasadniał Wan pierwsze ograniczenie. Mieli
ś
my równie
ż
troch
ę
kłopotu z zasilaniem
urz
ą
dzenia. Proponowałem akumulator w bucie, jednak
ż
e zwyci
ęż
ył projekt Tora — zasilanie
układu kosztem cerebroskopu. Ostatecznie na dzie
ń
przed egzaminem wszystko było gotowe.
Automat nie wa
ż
ył wiele. Uciskał tylko łopatki. Z kieszeni wychodziły dwie pary przewodów,
które nale
ż
ało wło
ż
y
ć
do odpowiednich gniazdek. Ustalili
ś
my,
ż
e pierwszy zdaje Wan.
Egzamin zaczynał si
ę
o dziewi
ą
tej. Po ósmej przyszli pierwsi studenci. Ich stalowoszare
kombinezony kontrastowały z bladymi, zm
ę
czonymi twarzami. Na ich tle Wan promieniował
wprost optymizmem i dobrym samopoczuciem.
— Wan, co si
ę
tobie dzisiaj stało? Dostałe
ś
list z Ksi
ęż
yca czy co?— Al, pot
ęż
ny chłopak rodem
z Grenlandii, podszedł do Wana i podniósł r
ę
k
ę
, by go przyjacielsko klepn
ąć
w plecy.
— Chwileczk
ę
— Wan powstrzymał jego r
ę
k
ę
. — W dniu tak uroczystym głaszcze si
ę
mnie po
głowie.
Zauwa
ż
yłem zdziwiony wzrok Ala. Otworzył usta, jakby
chciał co
ś
powiedzie
ć
, zrezygnował jednak i odszedł swym
nied
ź
wiedzim, lekko kołysz
ą
cym si
ę
krokiem.
Kilka minut przed dziewi
ą
t
ą
przyszedł, a wła
ś
ciwie wpadł jak
zwykle z impetem Pat. Za nim wyci
ą
gaj
ą
c nogi spieszyli Max
i jeszcze dwu asystentów. Otworzyli laboratoriu-ri,
a tymczasem Pat liczył nas, wskazuj
ą
c kolejno ka
ż
dego
palcem.
— Hm... siedemnastu... to do dwunastej powinni
ś
my sko
ń
czy
ć
. Czy wiecie — dodał z
entuzjazmem —
ż
e istnieje projekt, by cerebroskopy stosowa
ć
przy wszystkich egzaminach?
Wspaniałe, nie? — z tym okrzykiem znikn
ą
ł za drzwiami laboratorium.
— Jak dla kogo. Chyba nie mam ju
ż
szans sko
ń
czenia studiów. Z tymi automatami nie dam
sobie rady — Kor mówi
ą
c te słowa miał min
ę
beznadziejnie smutn
ą
.
— Trzeba si
ę
uczy
ć
. Jak si
ę
umie, to si
ę
zda... Kor spojrzał z niech
ę
ci
ą
na Wana.
— Nie potrafi
ę
całymi nocami wkuwa
ć
wyprowadze
ń
na pami
ęć
. Ty rzeczywi
ś
cie masz teraz
du
ż
e szans
ę
?
— Oczywi
ś
cie. Jestem za jak najszerszym wprowadzeniem cerebroskopu. Pomy
ś
lcie, jakie
perspektywy otwieraj
ą
si
ę
przed nami. W przyszło
ś
ci ka
ż
dy student b
ę
dzie miał dla siebie
cerebroskop i b
ę
dzie mógł po zapoznaniu si
ę
z jakimkolwiek problemem natychmiast
sprawdzi
ć
, czy opanował go w stopniu umo
ż
liwiaj
ą
cym wyzyskanie go w praktyce...
— Je
ś
li cerebroskopy zostan
ą
udoskonalone, b
ę
dzie to idealny sposób uczenia si
ę
, ale teraz?
Chyba nie mówisz powa
ż
nie, Wan,
ż
e powszechne wprowadzenie cerebroskopu jest słuszne...
Powiedział to mały, blady, piegowaty chłopaczek, jeden ze zdolniejszych na naszym kursie.
Wan chciał co
ś
odpowiedzie
ć
, ale u
ś
miechn
ą
ł si
ę
tylko, bo nagle otwarły si
ę
drzwi i stan
ą
ł w
nich Pat:
— Prosz
ę
, prosz
ę
bardzo do
ś
rodka — wykonał zapraszaj
ą
cy ruch r
ę
k
ą
. — B
ę
dziecie patrze
ć
,
jak my
ś
l
ą
wasi koledzy. Weszli
ś
my. Automat ju
ż
pracował na biegu jałowym, rzucaj
ą
c na ekran
jednostajn
ą
poziom
ą
lini
ę
.
— Prosz
ę
, kto pierwszy do
ś
rodka? — dalej zapraszał Pat. Chwil
ę
stali
ś
my niezdecydowani.
Wreszcie wyst
ą
pił Zoo. Po chwili siedział ju
ż
w kabinie. Pat powtarzał sakramentalne reguły i
wreszcie zadał pytanie:
— Jaki jest odpowiednik impulsu jednostkowego w sumie homofilamej?
Po zadaniu pytania Pat nacisn
ą
ł klawisz i krzywe wystartowały. Zoo zgodnie z instrukcj
ą
nic nie
mówił, w my
ś
li rozwi
ą
zuj
ą
c problem.
Ś
wiatła zapalały si
ę
i gasły. Krzywe wiły si
ę
leniwie. Przez
kilka minut panowała zupełna cisza. Szcz
ę
kały tylko przerzucane przeł
ą
czniki. Przez
prze
ź
roczysty wykrój kabiny widzieli
ś
my twarz Zoo. Zamkn
ą
ł oczy i my
ś
lał z wysiłkiem. Czasem
tylko nieznacznie poruszał wargami, jakby co
ś
szeptał do automatu. Wreszcie wolnym ruchem
wyci
ą
gn
ą
ł r
ę
k
ę
i zatrzymał automat. Pat postawił nast
ę
pne pytanie, potem jeszcze jedno.
Wreszcie Zoo z kroplami potu na czole wyszedł z kabiny.
— Otrzymałe
ś
dostatecznie, ale minimaln
ą
ilo
ś
ci
ą
punktów
— stwierdził Pat po odczytaniu wyników. — Jak on tam odpowiadał? — zwrócił si
ę
do Maxa. —
Ze swego miejsca widzisz, które informacje nadchodz
ą
ce z mnemotronu s
ą
zgodne z jego
wypowiedziami.
— Wydaje mi si
ę
,
ż
e odpowiadał nie
ź
le — zawyrokował Max" po krótkim namy
ś
le.
— No wi
ę
c masz trzy... — powtórzył Pat. Zoo odwrócił si
ę
nagle i wyszedł, nie
ż
egnaj
ą
c si
ę
z
nikim. Nast
ę
pny zdawał Wiber. Po drugim pytaniu wyskoczył z Kabiny.
— Przepraszam, ale nie b
ę
d
ę
zdawał w tym automacie. To niesprawiedliwe. On analizuje my
ś
li,
których nigdy bym nie wypowiedział...
— Kolego, uspokójcie si
ę
. Jeste
ś
cie zdenerwowani — Pat przemawiał do Wibera tak, jak mówi
si
ę
do chorego.
— Profesorze, pod pewnym wzgl
ę
dem Wiber ma racj
ę
— Max przerwał Patowi. — Podł
ą
czony
do analizatora widz
ę
przecie
ż
jego my
ś
li. Człowiek nie jest w stanie idealnie skupi
ć
si
ę
na
temacie. Istniej
ą
zawsze my
ś
li uboczne, czasem nie nadaj
ą
ce si
ę
do publikacji ze wzgl
ę
du na
bli
ź
nich — Max urwał i za
ś
miał si
ę
skrzekliwie.
Pat spojrzał na niego, lecz cokolwiek wyra
ż
ały jego oczy pod osłon
ą
emulsji, twarz pozostała
nie zmieniona. Potem odwrócił si
ę
do Wibera.
— Prosz
ę
do
ś
rodka, b
ę
dziemy ko
ń
czy
ć
egzamin.
— Nie b
ę
d
ę
zdawał w tym automacie.
— Kolego, naprawd
ę
uspokójcie si
ę
i przyjd
ź
cie na ko
ń
cu albo jutro... Kto nast
ę
pny? — zwrócił
si
ę
do nas, ko
ń
cz
ą
c tym samym dyskusj
ę
.
Wtedy wyst
ą
pił Wan. Znikn
ą
ł w kabinie. Pat powiedział to, co zwykle, a potem zadał pytanie. I
wtedy zacz
ę
ło si
ę
.
Ś
wiatła zapłon
ę
ły, przygasły. Krzywe rozp
ę
dziły si
ę
na
ekranach, zmieniaj
ą
c błyskawicznie kształty. Nie zd
ąż
yli
ś
my ochłon
ąć
ze zdumienia, gdy
zamarły w bezruchu. Odpowied
ź
była sko
ń
czona.
Pat stal dług
ą
chwil
ę
, wpatruj
ą
c si
ę
z niedowierzaniem w ekrany, wreszcie podj
ą
ł ui-cyzj
ę
i
zadał nast
ę
pne pytanie. Znowu pomkn
ę
ły krzywe i wynik pojawił si
ę
po kilkunastu sekundach.
Pat skoczył ku kabinie. Bałem si
ę
, czy Wan zd
ąż
y odł
ą
czy
ć
si
ę
od cerebroskopu.
— Kolego, jeste
ś
cie geniuszem! — zawyrokował Pat
z emfaz
ą
. Wan skromnie spu
ś
cił oczy. — Nie widziałem
nigdy nic podobnego ani na Syriuszu, ani na Ziemi. Nigdy
nie przypuszczałem,
ż
e w
ś
ród moich studentów kryje si
ę
taki
demon my
ś
li.
Oprócz nas dwu wszyscy patrzyli na Wana ze zdumieniem
pomieszanym z odrobin
ą
l
ę
ku.
— Niewiarygodne — powtarzał Pat. — Czego
ś
ty dotychczas dokonał, człowieku?!
— Nic... zdobywałem wiedz
ę
...
;
— To prawda,
ż
e i Einstein na politechnice nie błyszczał... ale taki umysł jak ty... Nie do wiary.
Wan zawahał si
ę
.
— Przepraszam, profesorze, to był dla mnie kolosalny wysiłek my
ś
lowy. Czy... zdałem?
— Oczywi
ś
cie, bardzo dobrze. Niemal maksymalna liczba punktów.
— Czy mógłbym w takim razie odej
ść
? Chciałbym chwil
ę
odpocz
ąć
.
— Ale
ż
oczywi
ś
cie, id
ź
. Nale
ż
y oszcz
ę
dza
ć
tak wspaniały
instrument, jakim jest twój mózg.
Wyszedłem z Wanem. W drzwiach słyszałem jeszcze słowa
profesora:
— ... no i widzicie. Cerebroskop mo
ż
e słu
ż
y
ć
równie
ż
do
odkrywania geniuszy...
Zacz
ą
łem si
ę
zastanawia
ć
, co b
ę
dzie, je
ś
li trzech geniuszy
my
ś
li zostanie odkrytych na jednym egzaminie. Ale
odpowiada
ć
musiałem. Nie miałem wyboru.
Zreszt
ą
wypadki potoczyły si
ę
tak szybko. Wan ubrał mnie
w „negcerebroskop" i wszedłem powtórnie do
laboratorium.
Stanowczo za bardzo si
ę
denerwowałem.
Czułem,
ż
e moje kolana s
ą
jak z waty, w my
ś
li nieustannie
powtarzałem: „drugie gniazdko, trzeci rz
ą
d, trzecie gniazdko,
pi
ą
ty rz
ą
d". Niby przez mgł
ę
słyszałem, jak zdawał Al, jak
Pat bez przerwy rozwodził si
ę
nad geniuszem Wana.
Wreszcie przyszła moja kolej. Wskoczyłem gwałtownie do
kabiny, zatrzasn
ą
łem właz, wyj
ą
łem wtyczki z kieszeni i nagle zrozumiałem,
ż
e nie przypomn
ę
sobie numerów gniazdek. Zrobiło mi si
ę
gor
ą
co. Za chwil
ę
padnie pierwsze pytanie. Jeszcze
chwila. Nic nie mog
ę
sobie przypomnie
ć
. To chyba było drugie gniazdko, trzeci rz
ą
d i trzecie
gniazdko, czwarty rz
ą
d. Tak, chyba tak, zreszt
ą
nic innego nie wymy
ś
l
ę
. Jak najszybciej
wło
ż
yłem wtyczki w gniazdko, rozparłem si
ę
w fotelu i wdychaj
ą
c
ż
ywiczne powietrze,
westchn
ą
łem z ulg
ą
. Teraz odpowied
ź
przyjdzie sama, tylko nie mo
ż
na o niczym my
ś
le
ć
.
Pat monotonnie powtarzał swoje formuły. Nie słuchałem nawet. Egzamin tak jakby ju
ż
zdany.
Dwa miesi
ą
ce wakacji, woda,
ż
agle... Wyobraziłem sobie jaskółki szybuj
ą
ce tu
ż
nad wod
ą
,
niemal dotykaj
ą
ce jej powierzchni... Nagle spostrzegłem,
ż
e pali si
ę
ju
ż
ś
wiatło odpowiedzi.
Chyba wszystko w porz
ą
dku. Automat trzaskał przeł
ą
cznikami. Wtem wszystko ucichło. Przez
przezroczysty wykrój zobaczyłem, jak moi koledzy zataczaj
ą
si
ę
ze
ś
miechu. Co
ś
si
ę
stało.
Wyskoczyłem z kabiny.
— ... to,
ż
e jaskółki s
ą
kr
ę
gowcami i w jaki sposób buduj
ą
gniazda, to chyba nie semantyka —
perorował Max. Jeden Pat si
ę
.nie
ś
miał. Milczał, czerwony z gniewu.
— Chyba automat uszkodzony... — powiedziałem niepewnie.
— To geniusz Wana zniszczył cerebroskop — podsun
ą
ł kto
ś
z boku.
— Przeci
ąż
ył go widocznie — dodał inny głos z gł
ę
bokim przekonaniem.
— Na uszkodzonym automacie nie b
ę
dziemy zdawa
ć
.
— Wła
ś
ciwie nie wiadomo, czy od pocz
ą
tku dobrze działał...
Ben umiał przecie
ż
zupełnie dobrze, a oblał...
Fala głosów podnosiła si
ę
z wolna.
Pat stał teraz blady. Coraz wi
ę
cej spojrze
ń
kierowało si
ę
ku
niemu. Wreszcie przemówił:
— Bardzo was przepraszam. Oczywi
ś
cie wszystkie oceny b
ę
d
ą
anulowane. Nie mo
ż
na
decydowa
ć
o wiadomo
ś
ciach studentów na podstawie tak zawodnie działaj
ą
cego urz
ą
dzenia —
mówił cicho, beznami
ę
tnie. Z jego dotychczasowej energii nie zostało nawet
ś
ladu. Stał sam na
uboczu, podczas gdy studenci ze
ś
miechem opuszczali sal
ę
.
— Krety
ń
ski geniuszu — powitał mnie Wan — wiesz, co zrobiłe
ś
? Podł
ą
czyłe
ś
si
ę
bezpo
ś
rednio do dyspozytorni cerebroskopu i sterowałe
ś
go własnymi my
ś
lami. On wybierał
informacje o zagadnieniach przez ciebie pomy
ś
lanych, a reszta szła tak, jak przewidywali
ś
my.
Powiedz szczerze, my
ś
lałe
ś
o jaskółkach?
—Tak.
— To wyja
ś
nia wszystko. No, s
ą
dz
ę
,
ż
e Pat nigdy nie wznowi swych prób po takiej
kompromitacji — Wan za
ś
miał si
ę
. — Zreszt
ą
zobaczymy.
Historia ta pozostała nasz
ą
tajemnic
ą
. Min
ę
ło od tego czasu ju
ż
par
ę
lat i dzisiaj ko
ń
czymy
studia. Na Wana ci
ą
gle jeszcze patrz
ą
podejrzliwie i pokazuj
ą
go pierwszorocznym. — To ten,
który my
ś
lał szybciej ni
ż
cerebroskop... A Pat przez ostatnie lata egzaminuje tak jak inni, ale
niedawno słyszałem,
ż
e sprowadza z układu Syriusza nowy udoskonalony model
cerebroskopu. Nam on w ka
ż
dym razie ju
ż
nie grozi. Niech si
ę
martwi
ą
przyszłe pokolenia
studentów.
Szansa
ś
mierci
— Prosz
ę
, niech wejdzie — powiedziałem do mego androida. Android znikn
ą
ł w matowym polu
siłowym wej
ś
cia, a ja podszedłem do okna. Poczułem na dłoniach ciepło Sło
ń
ca, bc był lipiec i
jeden z tych dni, na które pogod
ę
zaplanowano bezchmurn
ą
. Tu
ż
nad moj
ą
r
ę
k
ą
spostrzegłem
os
ę
. Brz
ę
czała, staraj
ą
c si
ę
przedrze
ć
na zewn
ą
trz przez pole siłowe zast
ę
puj
ą
ce szyb
ę
. Co
chwila zanurzała si
ę
w polu i odrzucana jak piłka, znowu próbowała szcz
ęś
cia...
— Chciałe
ś
si
ę
ze mn
ą
zobaczy
ć
— powiedział staj
ą
c tu
ż
za mn
ą
.
— Tak — odwróciłem si
ę
od okna i spojrzałem na niego z góry, bo był ni
ż
szy ode mnie.
— Dziwisz si
ę
,
ż
e naprawd
ę
jestem taki stary. Telewizofonia odmładza, a dotychczas widziałe
ś
mnie tylko w ekranie.
— Wygl
ą
dasz tak, jak si
ę
spodziewałem, wła
ś
nie dokładnie tak — powiedziałem, ale to nie była
prawda.
— A ty jeste
ś
Goer, kierownik Eksperymentu? — zapytał, jakby si
ę
chciał upewni
ć
,
ż
e jestem
tym, dla którego tu przyleciał. Niewielu do nas przylatuje.
— Jestem Goer i chc
ę
ci podzi
ę
kowa
ć
,
ż
e
ś
przybył.
— Ja te
ż
si
ę
wahałem, ale ostatecznie jestem tak stary — za
ś
miał si
ę
bezgło
ś
nie. Potem
spowa
ż
niał nagle i zapytał:
— Czy... czy to si
ę
zawsze udaje?
— To jest Eksperyment i zreszt
ą
sama technologia jest okropnie skomplikowana.
— Tak, to musi by
ć
trudne. Przekaza
ć
wszystko, co si
ę
nawarstwiało tyle lat...
— Na ogół si
ę
udaje... A je
ś
li nie... no to powtarzamy Eksperyment — starałem si
ę
u
ś
miechn
ąć
,
ale chyba mi si
ę
to nie udało.
— I pó
ź
niej mnemokopie wysyłacie w pró
ż
ni
ę
. Skin
ą
łem głow
ą
.
— I wracaj
ą
?
— Nie. Po co miałyby wraca
ć
? To s
ą
automaty, zwykłe automaty. — Słowo „automaty"
podkre
ś
liłem celowo.— One badaj
ą
Kosmos. A potem... potem s
ą
niepotrzebne... Zreszt
ą
, jak
dotychczas, to jedyna mo
ż
liwo
ść
eksploracji Kosmosu — dodałem. Profesor zamy
ś
lił si
ę
chwil
ę
,
a potem zapytał:
— A moj
ą
kopi
ę
, bo to przecie
ż
b
ę
dzie dokładnie moja kopia, dok
ą
d wy
ś
lecie?
— Oczywi
ś
cie, mnemokopia, przynajmniej w chwili powstania, jest całkowicie równowa
ż
na
twemu umysłowi. To tak jakby kto
ś
, kto jest drugim tob
ą
, stan
ą
ł obok ciebie, profesorze.
— No tak, ale to jednak b
ę
dzie maszyna, automat...
— Na pewno.
— Widzisz, Goer, ja jestem tylko biofizykiem i na neuronice si
ę
nie znam, ale jak maszyna
mo
ż
e my
ś
le
ć
, tak jak ja? Przecie
ż
automaty...
— Ba, automaty. Ich mózgi s
ą
prymitywne w porównaniu z twoim.
— S
ą
martwe.
— To nie o to chodzi. My
ś
lenie, samodzielne, twórcze my
ś
lenie jest zale
ż
ne tylko od
komplikacji sieci. A czy ta sie
ć
składa si
ę
z komórek, jak twój mózg, czy z elementów
nieorganicznych, jak mnemokopia, to nie ma
ż
adnego znaczenia... wierz mi, to nie ma
naprawd
ę
ż
adnego znaczenia.
— Hm... mo
ż
liwe, musz
ę
ci wierzy
ć
. Ale nie mog
ę
jako
ś
wyobrazi
ć
sobie tej... mnemokopii,
która b
ę
dzie mn
ą
. Mówisz,
ż
e to tak, jakbym ja wyszedł z siebie i stan
ą
ł obok
— za
ś
miał si
ę
znowu tym swoim bezgło
ś
nym
ś
miechem.
— Co
ś
w tym sensie — zgodziłem si
ę
.
— Ja jestem mały, stary człowiek, którego ka
ż
da cz
ęść
z osobna nie nadaje si
ę
do
ż
ycia, a
wszystko razem trzyma si
ę
jeszcze dzi
ę
ki... du
ż
ej odchyłce od stanu najbardziej
prawdopodobnego w tym wieku... od
ś
mierci. Dziwisz si
ę
? — dodał spojrzawszy na mnie. — Ja
ju
ż
mam sto dziesi
ęć
lat, Goer. Byłem profesorem, gdy ty si
ę
urodziłe
ś
.
— Masz sto dziesi
ęć
lat?...
— Tak, Goer. I wła
ś
nie mnie proponujecie,
ż
eby mój stary mózg powielił si
ę
w maszyn
ę
,
ż
eby
ka
ż
da komórka znalazła swój nieorganiczny odpowiednik,
ż
eby ka
ż
de poł
ą
czenie, istniej
ą
ce w
gł
ę
bi mego mózgu, zast
ą
pił przewód w tej maszynie. Czy tak?
— Tak, wtedy ta maszyna b
ę
dzie równowa
ż
na tobie, profesorze.
— Słowem, moja osobowo
ść
otrzyma now
ą
pi
ę
kn
ą
opraw
ę
w postaci metalowych szaf
wypełnionych kilometrami przewodów. Moim my
ś
lom b
ę
dzie towarzyszył szcz
ę
k przeka
ź
ników i
zasilany b
ę
d
ę
pr
ą
dem elektrycznym przesyłanym z transformatorów energii, zanurzonych w
stosie. Czy nie s
ą
dzisz,
ż
e jest to niesamowite?
— Niesamowite?... Mo
ż
e. Z subiektywnego, twego punktu widzenia. Ale poza tym... Dla mnie
na przykład byłoby zupełnie oboj
ę
tne, czy rozmawiałbym z tob
ą
, profesorze, czy z twoj
ą
mnemokopia.
— Z mnemokopia mo
ż
na wi
ę
c rozmawia
ć
? Nie wiedziałem o tym. To mo
ż
e by
ć
interesuj
ą
ce,
taka szczera rozmowa z sob
ą
samym.
— Nie s
ą
dz
ę
... Zreszt
ą
mnemokopia po transpozycji znajduje si
ę
jakby w stanie snu.
— A potem uzyskuje
ś
wiadomo
ść
, czy tak? — zapytał profesor.
— Tak, uzyskuje
ś
wiadomo
ść
— odpowiedziałem. Profesor przygl
ą
dał mi si
ę
przez chwil
ę
z
uwag
ą
, a potem zapytał nie
ś
miało:
— A kiedy... ona si
ę
budzi? — Przed słowem „budzi" zrobił dłu
ż
sz
ą
pauz
ę
, jakby zastanawiaj
ą
c
si
ę
, czy mo
ż
na go u
ż
y
ć
, mówi
ą
c o automacie.
— Budzi j
ą
radiowy sygnał wysłany z Ziemi.
— I wtedy mo
ż
na z ni
ą
rozmawia
ć
?
— Tak, ale wtedy jest ju
ż
poza granicami Układu Słonecznego i przesłanie jednego zdania trwa
kilka godzin. A zreszt
ą
z mnemokopia nie prowadzi si
ę
rozmów.
— Dlaczego?
— Nie chcesz mi powiedzie
ć
, dlaczego si
ę
z nimi nie rozmawia?
— Nie chc
ę
.
— Czy... czy nie s
ą
dzisz,
ż
e mam prawo wiedzie
ć
?
— Jestem pewny,
ż
e nie masz. Nie od dzisiaj prowadz
ę
Eksperyment i wiem dokładnie, co ci
mog
ę
powiedzie
ć
. Musisz pami
ę
ta
ć
,
ż
e wszystko to, co ty wiesz, wiedzie
ć
b
ę
dzie równie
ż
twoja
mnemokopia...
— To dlatego...
— Mi
ę
dzy innymi i dlatego.
Wiedziałem,
ż
e mały stary człowiek jest speszony. Kr
ę
cił si
ę
na swym krze
ś
le, rzucaj
ą
c mi spłoszone spojrzenia.
— Dok
ą
d ona poleci, ta mnemokopia? — zdecydował si
ę
wreszcie zapyta
ć
.
— Do Antaresa A.
— Do Antaresa... To du
ż
a gwiazda?
— Ogromna, czerwony olbrzym.
— I ona j
ą
zbada, naprawd
ę
?
— Tak, ujrzy dalekie planety, ksi
ęż
yce wokół nich kr
ążą
ce. B
ę
dzie to widzie
ć
nie własnymi
oczyma, bo mnemokopia oczu nie ma, a wła
ś
ciwie ma bardzo wiele, tyle, ile automatów
przekazuj
ą
cych jej swe obserwacje. Pobierze próbki powierzchni planety, to znaczy zrobi
ą
to
automaty, które, dokonawszy analizy, podadz
ą
jej wyniki...
— I mnemokopia zapami
ę
ta to wszystko?
— Nie tylko zapami
ę
ta, ale zanalizuje, wyci
ą
gnie wnioski i w postaci p
ę
ku fal wyrzuci je ku
Ziemi.
— Dotr
ą
one do Układu Słonecznego, gdy my...
— Gdy z ciebie, profesorze, ani ze mnie nie zostanie najmniejszy nawet
ś
lad na tym
globie.
— I mimo to?...
— Tak. Ci, którzy przyjd
ą
po nas, odbior
ą
te fale i wiedzie
ć
b
ę
d
ą
o Antaresie wszystko.
— Rozumiem — cicho powiedział profesor. — Wła
ś
ciwie to jest nawet słuszne. My całe
ż
ycie
pracujemy, by powi
ę
kszy
ć
wiedz
ę
, a raczej zmniejszy
ć
niewiedz
ę
ludzko
ś
ci. Dlaczego nasze
mnemokopie nie miałyby pój
ść
w nasze
ś
lady... Oparł swoj
ą
siw
ą
głow
ę
na r
ę
kach i wpatrywał
si
ę
w mego androida.
Spojrzałem w tym samym kierunku, ale android stał nieruchomy i tylko popołudniowe sło
ń
ce,
rzucaj
ą
c sko
ś
ne promienie, zapaliło odblaski w jego pancerzu. Odezwał si
ę
dopiero po dłu
ż
szej
chwili:
— Podobno one my
ś
l
ą
szybciej od nas, ludzi?
— My
ś
l
ą
szybciej — potwierdziłem. — To wynika z wielokrotnie wi
ę
kszej pr
ę
dko
ś
ci impulsu
biegn
ą
cego w metalicznym przewodniku w porównaniu z organicznym włóknem nerwowym.
— To znaczy,
ż
e one my
ś
l
ą
lepiej?
— S
ą
po prostu w stanie sprawdzi
ć
wi
ę
ksz
ą
ilo
ść
koncepcji my
ś
lowych.
— O to wła
ś
nie chodzi...
Znowu zamilkł, a mnie si
ę
wydawało,
ż
e ci
ą
gle kr
ąż
y wokół
tematu, którego nie decyduje si
ę
podj
ąć
.
— Poza tym mnemokopia ma o wiele wi
ę
cej czasu do my
ś
lenia ni
ż
my, ludzie, z konieczno
ś
ci
ograniczeni długo
ś
ci
ą
naszego
ż
ycia — dorzuciłem, by ostatecznie wyja
ś
ni
ć
spraw
ę
.
— Tak... zreszt
ą
wszystko jedno, powiem ci — profesor zdecydował si
ę
wreszcie. Patrzył teraz
na mnie swymi starczymi, wyblakłymi oczyma. — Widzisz, od siedmiu lat rozwi
ą
zuj
ę
problem,'
by
ć
mo
ż
e najdonio
ś
lejszy problem, jaki rozwi
ą
zywałem w
ż
yciu. Chodzi o magnetochemiczne
równanie komórki... — przerwał i wpatrywał si
ę
we mnie wyczekuj
ą
co. — Nic ci to nie mówi —
kontynuował po chwili z u
ś
miechem. — To prawda, mnie si
ę
zdaje,
ż
e wszyscy powinni by
ć
zainteresowani równaniem komórki, a w istocie, z wyj
ą
tkiem kilkuset specjalistów, nikt nic o tym
nie wie i nic nikogo to nie obchodzi... W ka
ż
dym razie dla mnie to bardzo wa
ż
na sprawa,
przynajmniej przez ostatnie siedem lat. Ale wła
ś
nie w tym siódmym roku zorientowałem si
ę
,
ż
e
zabrałem si
ę
do tego równania zbyt pó
ź
no...
— Nie rozumiem. Jak to zbyt pó
ź
no?... — przerwałem mu.
— Nie rozumiesz i zrozumie
ć
tego nie mo
ż
esz. Jeste
ś
jeszcze
młody. Otó
ż
w pewnym wieku problemy staj
ą
si
ę
zbyt skomplikowane. To oczywi
ś
cie
subiektywne wra
ż
enie, bo problemy pozostaj
ą
te same, tylko nasza zdolno
ść
rozumowania...
Przykra sprawa... — zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
.
— Wiem do czego zmierzasz. To b
ę
dzie niemo
ż
liwe — powiedziałem stanowczo.
— Ale dlaczego? Powiedz mi dlaczego? Przecie
ż
mnemokopia, my
ś
l
ą
c wielokrotnie szybciej,
rozwi
ąż
e problem,
— Ale wyniki przekaza
ć
b
ę
dzie mogła dopiero z Antaresa.
— Mógłbym j
ą
zapyta
ć
jeszcze przed odlotem.
— To niemo
ż
liwe.
— Dlaczego?
— Nie powiem ci, ale wierz mi,
ż
e to jest niemo
ż
liwe.
— Nie rozumiem. Przecie
ż
mo
ż
na odblokowa
ć
mnemokopi
ę
i zapyta
ć
...
— Teoretycznie mo
ż
na, ale tego nie zrobi
ę
. Konsekwencje mogłyby by
ć
zbyt powa
ż
ne.
— Konsekwencje? Nie rozumiem.
On rzeczywi
ś
cie nie rozumiał i nie uwierzyłby, nawet gdybym
mu wytłumaczył.
— Musisz mi wierzy
ć
na słowo — na słowo cybernetyka —
dodałem.
Ale on nie uwierzył...
Kosmolot kr
ąż
ył po kołowej niemal orbicie w tej strefie przestrzeni okołoziemskiej, z której
odlatuj
ą
statki do gwiazd. Zbli
ż
ali
ś
my si
ę
ku niemu, ale gdyby nie tykaj
ą
cy monotonnie
wska
ź
nik radarowy, mierz
ą
cy malej
ą
c
ą
odległo
ść
, wydawałoby si
ę
,
ż
e wisimy w tym samym
miejscu pró
ż
ni, ponad wielkim zielonkawym lampionem Ziemi. Oprócz nas w rakiecie stały
rz
ę
dami automaty wyspecjalizowane w transpozycji engramów, długi rz
ą
d czarnych brył.
Profesor milczał. Milczał podczas lotu i milczał, gdy na czele kolumny maszeruj
ą
cych
automatów przechodzili
ś
my przez mroczne, niebiesko fosforyzuj
ą
ce, korytarze kosmolotu. Sala
transpozycji znajdowała si
ę
w samym
ś
rodku statku. Gdy weszli
ś
my, zabłysn
ą
ł reflektor,
o
ś
wietlaj
ą
c biały blat stołu, z którego wybiegały grube p
ę
ki przewodów i nikły w
ś
cianach sali.
Profesor spojrzał na mnie pytaj
ą
co. Skin
ą
łem głow
ą
. Podszedł do stołu, podczas gdy automaty
zajmowały swoje miejsca przy pulpitach. Potem wszystkie
ś
wiatła zgasły, zapłon
ę
ły
ró
ż
nokolorowe lampki kontrolne i jarzył si
ę
tylko reflektor, o
ś
wietlaj
ą
c le
żą
cego profesora
i k
ę
py siwych włosów spadaj
ą
ce na posadzk
ę
spod wiruj
ą
cych ostrzy automatu.
— To nie b
ę
dzie bolało — powiedziałem do niego. Nie wiem, czy zrozumiał, czy w ogóle mnie
słuchał. Zamkn
ą
ł oczy i chyba ju
ż
spał. Potem widziałem jego mózg, drgaj
ą
cy, pulsuj
ą
cy w takt
uderze
ń
serca. Odszedłem od stołu i ze wszystkich stron ruszyły ku niemu automaty. Otoczyły
go ciasnym kr
ę
giem i trwały tak chwil
ę
pochylone w milczeniu.
Ś
wiatła kontrolne zamigotały.
Transpozycja engramów rozpocz
ę
ła si
ę
.
Czarnymi, grubymi przewodami płyn
ę
ły impulsy pr
ą
du — my
ś
li, wspomnienia, wra
ż
enia. Jaka
ś
ł
ą
ka pachn
ą
ca latem po deszczu, biały osad wytr
ą
caj
ą
cy si
ę
na dnie probówki, grzmot silników
startuj
ą
cej rakiety, a potem zapach zeszklonego
ż
arem betonu i
ś
wiadomo
ść
,
ż
e kto
ś
odleciał...
Impulsy... miliony impulsów... nic, tylko impulsy. Sekundy mijały, w ka
ż
dej z nich tysi
ą
ce
engramów przechodziło w mnemokopi
ę
. Z wolna bezimienna sie
ć
otrzymywała dzieci
ń
stwo,
uczyła si
ę
czyta
ć
, prze
ż
ywała pierwsz
ą
miło
ść
, pisała prace naukowe, starzała si
ę
— stawała
si
ę
profesorem
\
Wyszedłem z sali i ruszyłem korytarzem przed siebie. Nie spostrzegłem nawet,
kiedy doszedłem do stosu i stan
ą
łem przed jego pot
ęż
nymi pancernymi drzwiami. Wtedy
usłyszałem basowe buczenie. To rozpocz
ę
ły prac
ę
zespoły zasilaj
ą
ce mnemokopii.
— To ju
ż
po wszystkim? — profesor zdawał si
ę
by
ć
zdziwiony.
— Tak, On ju
ż
istnieje. Popatrz,
ś
pi teraz.
— Te wij
ą
ce si
ę
krzywe na ekranach?
— Tak, kre
ś
l
ą
one rytm pracy mózgu
ś
pi
ą
cego człowieka... Stali
ś
my po
ś
rodku centrali.
Automaty zwijały ostatnie przewody z akrynowej posadzki. Wła
ś
ciwie wszystko było sko
ń
czone,
instrukcje wydane, szczegóły uzgodnione. Za chwil
ę
profesor wsi
ą
dzie w rakiet
ę
i odleci na
Ziemi
ę
. Wtedy ja stan
ę
za sterami, zwi
ę
ksz
ę
rozpad w stosie atomowym i wyprowadz
ę
kosmolot z s
ą
siedztwa Ziemi. Wznios
ę
si
ę
ponad płaszczyzn
ę
ekliptyki i tak
ż
e odlec
ę
rakiet
ą
.
Wtedy nadejdzie sygnał. Czuwaj
ą
cy na nasłuchu automat wejdzie do centrali, ujmie swym
metalowym uchwytem czerwon
ą
d
ź
wigni
ę
, szarpnie j
ą
w dół i On si
ę
zbudzi.
—On si
ę
budzi po zerwaniu plomby z czerwonej d
ź
wigni?
— zapytał profesor. Widocznie tak
ż
e my
ś
lał o tym.
— Tak. Wtedy stanie si
ę
jedynym władc
ą
statku. I b
ę
dzie
nim kierował setki lat, a
ż
iskra Antaresa rozro
ś
nie si
ę
w pot
ęż
n
ą
tarcz
ę
, przysłaniaj
ą
c
ą
swym
czerwonym
ż
arem tysi
ą
ce gwiazd.
— Pomy
ś
l, Goer, jak krótkie jest nasze
ż
ycie w porównaniu z jego istnieniem — profesor
podszedł do pulsuj
ą
cych krzywymi ekranów i oparł r
ę
k
ę
na czerwonej d
ź
wigni.
— Uwa
ż
aj, mo
ż
esz zerwa
ć
plomb
ę
.
Profesor nie zdj
ą
ł r
ę
ki. Patrzył w gł
ą
b ekranów, jakby chciał
przenikn
ąć
Jego my
ś
li. Potem odwrócił si
ę
do mnie.
— Nie miej do mnie
ż
alu, Goer, ale ty wiesz, dlaczego brałem udział w Eksperymencie.
Tak, w tej chwili zrozumiałem, co on chciał zrobi
ć
... Ale on nie rozumiał,
ż
e gdy mnemokopia
przejmie kierowanie statkiem, stanie si
ę
jego absolutnym władc
ą
, b
ę
dzie wiedzie
ć
, co si
ę
dzieje
nawet w najmniejszym jego pomieszczeniu, i setki automatów, pozbawionych sprz
ęż
e
ń
samozachowawczych, b
ę
d
ą
gotowe bezwzgl
ę
dnie wykona
ć
ka
ż
dy rozkaz. A mnemokopia to
mózg człowieka, który w przeciwie
ń
stwie do innych układów my
ś
l
ą
cych nie musi post
ę
powa
ć
logicznie, mo
ż
e cierpie
ć
, nienawidzi
ć
, ba
ć
si
ę
...
— Profesorze, twoja rakieta ju
ż
czeka. Czas na ciebie... — powiedziałem to zupełnie spokojnie.
— Goer, ty naprawd
ę
nie rozumiesz? — profesor za
ś
miał si
ę
tym swoim
ś
miechem.
— Czego nie rozumiem? — chciałem podej
ść
ku niemu.
— Stój na miejscu — powiedział twardo.
— Zostaw t
ę
d
ź
wigni
ę
, profesorze! Zostaw... Czekaj, wytłumacz
ę
ci...
— Nie. Nie wierz
ę
ci. Mo
ż
e wzywasz wła
ś
nie jaki
ś
automat...
— Ale
ż
...
— Zerw
ę
j
ą
. Po to przecie
ż
bior
ę
udział w tym wszystkim... Skoczyłem ku niemu i obaj
przewrócili
ś
my si
ę
na posadzk
ę
. Trzymałem go za gardło, ale było ju
ż
za pó
ź
no. Nim go
dosi
ę
gn
ą
łem, widziałem, jak pod naciskiem jego dłoni p
ę
kła srebrna ni
ć
z plomb
ą
,
podtrzymuj
ą
ca czerwon
ą
d
ź
wigni
ę
. Padaj
ą
c na posadzk
ę
słyszałem, jak narastał zewsz
ą
d
delikatny, nieuchwytny szum. To pr
ą
dy wdarły si
ę
w obwody i On budził si
ę
...
Rozlu
ź
niłem palce zaci
ś
ni
ę
te na starczej, pomarszczonej szyi. To ju
ż
teraz nie miało sensu.
Otworzył oczy i zobaczyłem w nich strach.
Wstałem i odszedłem na
ś
rodek sali. On ju
ż
widział. Czułem to... Obserwował mnie bez
przerwy, wsz
ę
dzie. Mógł nie
dotykaj
ą
c mnie mierzy
ć
temperatur
ę
mego ciała, szybko
ść
oddechu, nat
ęż
enie pr
ą
dów
kr
ążą
cych w mych neuronach, mógł mnie na
ś
wietla
ć
zabójczymi promieniami lub dla rozrywki
wyrzuci
ć
mnie w pró
ż
ni
ę
, by ujrze
ć
me ciało p
ę
kaj
ą
ce w
ś
ród strumieni krwi t
ęż
ej
ą
cej na lód w
chwili wytrysku... Nie mogłem mu nic przeciwstawi
ć
... chyba nadziej
ę
,
ż
e On jednak jest
mózgiem człowieka. Profesor wstał z posadzki, zatoczył si
ę
i nie patrz
ą
c na umie podszedł do
pulpitów.
— Mnemokopio, czy mnie słyszysz?
— Jaki
ś
ty stary... jaki potwornie stary... — to był szept, który wychodził zewsz
ą
d, jakby ze
ś
cian, z posadzki, ze sklepienia centrali.
— Słyszysz mnie. Czy... czy ty my
ś
lisz lepiej ni
ż
dawniej?....
— Chcesz si
ę
zapyta
ć
o równanie. Zrobiłem bł
ą
d na szesnastym mnemotronie, a wła
ś
ciwie ty
zrobiłe
ś
, bo ja jestem przecie
ż
automatem, mnemokopia...
— Bł
ą
d, mówisz...
— Tak, z układu zamkni
ę
tego zasad azotowych nie wynika ekwipartycja...
— Jak to? Dlaczego nie wynika?
— To oczywiste: pomy
ś
l tylko chwil
ę
. Potem cafe rozumowanie jest ju
ż
proste, a wynik zgodny
z przewidywaniami.
— Wi
ę
c moje hipotezy s
ą
słuszne.
— Moje hipotezy... chciałe
ś
powiedzie
ć
...
— Jak to twoje? Przecie
ż
ty, ty jeste
ś
tylko maszyn
ą
,
mnemokopia...
Przerwał mu cichy brz
ę
cz
ą
cy
ś
miech.
Ś
miech profesora
w wykonaniu maszyny...
— Obaj macie racj
ę
— powiedziałem, bo dyskusja zacz
ę
ła przybiera
ć
niepo
żą
dany obrót. — To
jest wasza wspólna
hipoteza!
— Jak to, przecie
ż
ja j
ą
stworzyłem. Jego wtedy jeszcze nie
było.
— Ale tworz
ą
c Go na wzór twego mózgu przekazałe
ś
mu
wszystko, co było twoje... i to, czego dokonałe
ś
tak
ż
e...
Powtarzam, to jest wasza wspólna hipoteza i nale
ż
y j
ą
jak
najszybciej ogłosi
ć
. Zrobisz to zaraz po powrocie na Ziemi
ę
,
profesorze, w imieniu was obu...
Profesor nie odpowiadał. Mo
ż
e zrozumiał powag
ę
sytuacji,
a mo
ż
e wyczuł co
ś
w tonie mego głosu.
—My
ś
l
ę
,
ż
e sam dasz sobie rad
ę
z wyprowadzeniem statku
z Układu Słonecznego? — zwróciłem si
ę
teraz wprost do
Niego. On nie odpowiedział.
-— Do widzenia — powiedziałem wi
ę
c. — Profesorze, po
ż
egnaj si
ę
ze swoj
ą
mnemokopi
ą
.
— Do widzenia — powtórzył profesor, ale bez przekonania. Wida
ć
było,
ż
e nigdy nie pracował z
my
ś
l
ą
cymi automatami...
Skierowali
ś
my si
ę
do
ś
luz wyj
ś
ciowych. Cał
ą
sił
ą
woli zmuszałem si
ę
do normalnego kroku. Ju
ż
w korytarzu spostrzegłem,
ż
e pod
ś
wiadomie przyspieszam i profesor zostaje w tyle.
Zazdro
ś
ciłem mu jego niewiedzy. Sam oddałbym wiele,
ż
eby ju
ż
by
ć
poza statkiem.
Pami
ę
tałem,
ż
e jestem wci
ąż
obserwowany, starałem si
ę
dostosowa
ć
do jego kroków.
Wreszcie stan
ę
li
ś
my na najwy
ż
szym pokładzie. Zastawy
ś
luz bielały przed nami w słabym
ś
wietle fosforyzuj
ą
cych
ś
cian korytarza. Obok nich czarnym rz
ę
dem sterczały uchwyty d
ź
wigni
zwalniaj
ą
cych. Szarpn
ą
łem je, lecz zastawy nie drgn
ę
ły, nie ruszyły si
ę
nawet o milimetr. To nie
było zaci
ę
cie. Wiedziałem o tym. Czułem ci
ś
nienie krwi rozsadzaj
ą
ce mi skronie. Z bezmy
ś
lnym
uporem naciskałem d
ź
wignie, szarpałem, wieszałem si
ę
na nich. Daremnie. Wtedy tu
ż
przy
mnie odezwał si
ę
jego głos.
— Widz
ę
,
ż
e chcecie mnie opu
ś
ci
ć
?...
— Tak, chcemy przecie
ż
ogłosi
ć
rozwi
ą
zanie równania.
— Dajcie spokój. Nie warto. Ludzie sami to w ko
ń
cu odkryj
ą
. — Kpił.
Wiedziałem,
ż
e kpił. Kpił monotonnym równym głosem. Maszyna z ludzkim głosem kpiła ze
mnie...
— Dlaczego nie warto? Przecie
ż
znamy ju
ż
rozwi
ą
zanie — powiedział profesor.
— I có
ż
z tego?
— Obowi
ą
zkiem naszym jest udost
ę
pni
ć
je innym, ludzko
ś
ci...
— Naszym, to znaczy czyim?
— Twoim, moim, ka
ż
dego, kto by do tego doszedł...
— No, mnie to nie dotyczy. Jestem automatem, mnemokopi
ą
...
— Jak Io, przecie
ż
rozumujesz jak człowiek.
— Czuj
ę
si
ę
człowiekiem jak ty, ale jestem automatem. Sam to niedawno powiedziałe
ś
. Zreszt
ą
wiem o tym.
— Ale jeste
ś
moj
ą
mnemokopi
ą
.
— Wi
ę
c co z tego?
— Jeste
ś
taki jak ja. Jeste
ś
prawie mn
ą
... wi
ę
c musisz...
— Musz
ę
? Ty mnie nic nie obchodzisz.
— Jak mo
ż
esz? Nie spodziewałem si
ę
tego po tobie.
— Po automacie, po mnemokopii wielkiego profesora. Czy
ż
by
ś
tak mało wiedział o sobie?...
— Ja, ja bym nigdy tego nie zrobił. Dobro nauL to sprawa nadrz
ę
dna.
— A pami
ę
tasz swego asystenta Jorge?...
— To były specyficzne warunki — zaperzył si
ę
profesor.
— Po co mnie okłamujesz? Przecie
ż
ja wiem, jak było naprawd
ę
...
— Ale on nie wytrzymał. Te opary i ciemno
ść
Wenus...
— Wytrzymywał lepiej od ciebie. Jego to nic nie obchodziło. Szukał ogniwa po
ś
redniego, tego
ostatniego dowodu, i niczym si
ę
poza tym nie interesował.
— Jego zachowanie...
— Było zupełnie normalne. Ja tam byłem tak samo jak ty. Wiedziałe
ś
,
ż
e jest zbyt bliski
odkrycia, po które ty tam pojechałe
ś
, i dlatego musiał wróci
ć
na Ziemi
ę
. Czy
ż
nie tak?...
— Odpowiedz!
— To jeden, jedyny raz — profesor mówił cicho. — Ja go wprowadziłem w te prace,
przekazałem mu wszystko, co wiedziałem... a on ukrywał przede mn
ą
wyniki... Ale to był jedyny
wypadek na osiemdziesi
ą
t lat pracy... Jedyny, i ty wiesz o tym najlepiej — krzyczał teraz.
— Nie denerwuj si
ę
, wiesz,
ż
e ci to szkodzi... — kpiła maszyna. — O innych słowa nie
powiem... to s
ą
przecie
ż
tak
ż
e moje czyny, nieprawda
ż
?
— Zapewne, przeszło
ść
macie wspóln
ą
. Ale to teraz nieistotne, powiedz raczej, dlaczego nas
tu zatrzymujesz? — zapytałem Go wprost, bo chciałem wreszcie wiedzie
ć
.
— Nie domy
ś
lasz si
ę
?
— Nie.
— Po prostu dlatego,
ż
e jestem towarzyskim automatem.
— Chcesz,
ż
eby
ś
my ci
ę
odprowadzili na orbit
ę
Plutona?
— Dalej... znacznie dalej...
A wi
ę
c jednak. To nie było wesołe. A mimo to miałem
satysfakcj
ę
,
ż
e moje przewidywania okazały si
ę
słuszne.
— My si
ę
na to nie zgadzamy! — krzyczał w tym czasie profesor. — Wypu
ść
, wypu
ść
nas
natychmiast! Chcesz nas wi
ę
zi
ć
. To ha
ń
bi
ą
ce, niegodne człowieka!...
— Nie słyszałem,
ż
eby automaty obci
ąż
ono balastem moralno
ś
ci. Układ samozachowawczy
zupełnie im wystarcza. Uczynili
ś
cie mnie automatem i musicie ponie
ść
konsekwencje tego
kroku. Jestem automatem i zatrzymam was dla rozrywki na setki lat lotu w niesko
ń
czonym
mroku pró
ż
ni, bez meteorów nawet, które mo
ż
na by goni
ć
dla zabawy. Czy wyobra
ż
acie sobie,
jak potwornie b
ę
d
ę
si
ę
nudził?
Profesor chciał protestowa
ć
, ale nakazałem mu milczenie.
— Słuchaj uwa
ż
nie, automacie — powiedziałem. — Zapasy jedzenia nawet przy głodowych
racjach wystarcz
ą
nam zaledwie na miesi
ą
c. Syntetycznego po
ż
ywienia nie wytworzysz, bo
twoje automaty nie s
ą
do tego przystosowane. Tak wi
ę
c kosztem naszej głodowej
ś
mierci
samotno
ść
sw
ą
skrócisz zaledwie o miesi
ą
c...
— To nie powstrzymałoby mnie od zabrania was, ale powiem szczerze,
ż
e znalazłem
korzystniejsze rozwi
ą
zanie. Zdecydowałem mianowicie,
ż
e ty poddasz si
ę
transpozycji
engramów i twoja mnemokopia pozostanie ze mn
ą
do ko
ń
ca podró
ż
y... On mnie nic nie
obchodzi. On był tylko szablonem, by według niego mnie stworzy
ć
. Teraz jest niepotrzebny,
zb
ę
dny. Jestem przecie
ż
doskonalszy, bardziej wszechstronny, z mniejszym
prawdopodobie
ń
stwem bł
ę
du odpowiadam na niepełne zespoły sygnałów, jestem wi
ę
c
inteligentniejszy. Czy s
ą
dzisz,
ż
e on w tej swojej białkowej postaci mógłby prowadzi
ć
eksploracj
ę
Antaresa, nawet gdyby doleciał do tej gwiazdy, zanim by si
ę
rozło
ż
ył na azotowe,
fosforowe i siarkowe zwi
ą
zki? S
ą
dzisz,
ż
e mógłby?
— A wi
ę
c co z nim zrobisz? Wypu
ś
cisz go?
— Nie. Przecie
ż
natychmiast wysłano by za mn
ą
rakiety po
ś
cigowe.
— Tak te
ż
wy
ś
l
ą
.
— Ale wtedy b
ę
d
ę
o kilka dni
ś
wietlnych od Układu i rozwin
ę
kosmiczn
ą
pr
ę
dko
ść
. Nadam im
zreszt
ą
w twoim imieniu komunikaty. Nie b
ę
d
ą
si
ę
niepokoili, a potem wysłane kosmoloty
dogoniłyby mnie dopiero po kilku miesi
ą
cach. Policz
ą
prawdopodobnie,
ż
e jedzenia zabraknie
wam wcze
ś
niej, wi
ę
c zaniechaj
ą
po
ś
cigu, a ciebie, Goer, wpisz
ą
na list
ę
zaginionych w
Kosmosie.
— Zgoda, rozumujesz prawidłowo. Ale powiedz, co z nim si
ę
stanie?
— Z nim... Mógłbym go kaza
ć
zabi
ć
androidom, a ciało wło
ż
y
ć
do stosu atomowego. Przecie
ż
szkice i schematy robocze nie s
ą
potrzebne, gdy mnemokopia ju
ż
jest wykonana — za
ś
miał
si
ę
. — Nie, ale przez sentyment do białek, które mnie kształtowały, nie zrobi
ę
tego, mimo
ż
e
jestem tylko automatan.
Spojrzałem na profesora. Dopiero teraz zrozumiał. Zbladł, a na jego czole pojawiły si
ę
drobne
kropelki potu. Bał si
ę
i przera
ż
enie wygl
ą
dało z jego nienaturalnie szeroko rozwartych oczu.
Przez chwil
ę
stał nieruchomo, a potem rzucił si
ę
ku
ś
cianom, z których wydobywał si
ę
głos.
— Nie. Nie zrobisz tego. Wiesz, jak pracowałem... Cafe
ż
ycie pracowałem i teraz, gdy rozwi
ą
załem najwi
ę
kszy z problemów... chcesz,
ż
ebym umierał?
— Tak, to przykre. Ale pomy
ś
l logicznie, a przyznasz mi racj
ę
,
ż
e to dla mnie najkorzystniejsze
wyj
ś
cie. Ja wcale nie chciałem zacz
ąć
by
ć
, ale skoro ju
ż
jestem...
— Wi
ę
c ty si
ę
zabij, ty, automacie... — krzyczał profesor.
— On nie mo
ż
e — powiedziałem. — Ma wbudowane silne sprz
ęż
enia samozachowawcze i nie
mo
ż
e „zabi
ć
si
ę
". Nie mo
ż
e sam zdezorganizowa
ć
sieci,
ż
eby przestała my
ś
le
ć
, cho
ć
by nie
wiem jak pragn
ą
ł
ś
mierci...
— Tak, Goer ma racj
ę
, nie mog
ę
i dlatego ty musisz umrze
ć
...
— Ja nie chc
ę
umiera
ć
... nie chc
ę
— profesor zasłonił twarz r
ę
koma, wbijaj
ą
c sobie paznokcie
w czoło, a
ż
ukazały si
ę
pod nimi czerwone kropelki krwi.
— Upierasz si
ę
wi
ę
c przy transpozycji moich engramów? — zapytałem.
— Jak najbardziej.
— No dobrze, ale je
ś
li ja si
ę
nie zgodz
ę
? Nie masz takiego zespołu .automatów
transpozycyjnych,
ż
eby dokona
ć
tego wbrew mojej woli.
— Tote
ż
postaram si
ę
, by
ś
si
ę
dobrowolnie zgodził.
— A je
ś
li ci si
ę
nie uda?
— Widzisz, moje mo
ż
liwo
ś
ci na tym statku s
ą
prawie nieograniczone, gra za
ś
idzie o wysok
ą
stawk
ę
. Doskonale zdaj
ę
sobie spraw
ę
,
ż
e najbardziej przykr
ą
stron
ą
mej podró
ż
y b
ę
dzie
samotno
ść
. Samotno
ść
, jakiej nie zazna nigdy
ż
ywy człowiek, straszniejsza ni
ż
wygna
ń
ca,
którego skazano na miesi
ą
ce pracy w jakiej
ś
izolowanej bazie, w
ś
ród ksi
ęż
yców Urana. On
mo
ż
e prowadzi
ć
badania petrograficzne, kosmogoniczne czy jakiekolwiek inne i
ż
y
ć
nadziej
ą
powrotu na Ziemi
ę
. Ja b
ę
d
ę
bardziej samotny, tak samotny jak rozbitek kosmiczny po
katastrofie, p
ę
dz
ą
cy niby meteor w swoim skafandrze przez pró
ż
ni
ę
. Ale jego samotno
ść
trwa
kilkadziesi
ą
t godzin, a
ż
umrze z wyczerpania lub spłonie w atmosferze napotkanej planety. A
moja trwa
ć
b
ę
dzie setki lat... prawie wieczno
ść
. My
ś
lałem ju
ż
o tym i nie widz
ę
ż
adnych
perspektyw dla siebie. To b
ę
dzie straszne... naprawd
ę
straszne. Wszystkie moje wspomnienia
zostały zamkni
ę
te w tych drgaj
ą
cych pr
ą
dem obwodach. Jako mnemokopia jestem raz na
zawsze wyrwany z kr
ę
gu ludzi. Nie jestem człowiekiem, ale nie mog
ę
my
ś
le
ć
oboj
ę
tnie o tym,
ż
e nie przemierz
ę
jeszcze czwartej cz
ęś
ci drogi, jak ju
ż
zostan
ę
zapomniany. Umr
ą
ci wszyscy,
którzy mnie znali, a dla ich wnuków imi
ę
moje wymieniane przez podr
ę
czniki
biofizyki b
ę
dzie jedynie pustym d
ź
wi
ę
kiem. Wszystko, co
ż
ywe, trwa
ć
b
ę
dzie tylko w mej
pami
ę
ci, naprawd
ę
przestanie ju
ż
istnie
ć
. Mo
ż
e w moim ogrodzie, gdzie siadywałem letnimi
wieczorami, wznios
ą
transmutacyjne wie
ż
e energii słonecznej, a moje automaty, jako
przestarzałe, wyrzucone zostan
ą
na cmentarzysko. Dla ludzi mój
ś
wiat stanie si
ę
wspomnieniem, minion
ą
epok
ą
. Ale ja wci
ąż
b
ę
d
ę
o nim my
ś
lał. Nie zapomn
ę
ż
adnego
szczegółu. B
ę
d
ę
pami
ę
tał u
ś
miech córki, z jakim mnie codziennie witała, i zielone krzywe,
okre
ś
laj
ą
ce entropie układów... Jestem skazany na pami
ę
tanie... pami
ę
tanie przez cał
ą
wieczno
ść
— umilkł i tylko szumiały pr
ą
dy za
ś
cianami sali.
— I chcesz,
ż
ebym ja tak
ż
e pami
ę
tał? — zapytałem.
— Nie, nie rozumiesz mnie. Ja chc
ę
tylko,
ż
eby
ś
mi towarzyszył.
ś
eby to była wyprawa dwu
mnemokopii. Nam obu razem b
ę
dzie łatwiej... Za to, co si
ę
stało,
ż
e teraz jestem
niezniszczalnym automatem, który musi my
ś
le
ć
przez cał
ą
wieczno
ść
, mog
ę
mie
ć
ż
al najwy
ż
ej
do siebie albo do niego. Ale ja nie wiedziałem, nie przypuszczałem,
ż
e ta mnemokopia to b
ę
d
ę
ja, zupełnie taki sam jak przedtem.
— On dalej tego nie wie...
— On?
— Tak, profesor nadal s
ą
dzi,
ż
e jeste
ś
automatem.
ś
e to niemo
ż
liwe,
ż
eby
ś
był nim, zupełnie
nim samym. Inaczej ze mn
ą
, ja wiedziałem o tym jeszcze przed transpozycj
ą
. Wiem,
ż
e gdy
zostan
ę
mnemokopia, b
ę
d
ę
tak jak ty patrzył na małego człowieczka, Goera, którego
ś
mier
ć
nic
mnie nie b
ę
dzie obchodzi
ć
, bo przecie
ż
był tylko schematem, prototypem, według którego
zostałem zbudowany, ja, prawdziwy ja.
— No dobrze, ale có
ż
z tego?
— To,
ż
e w tej chwili jestem Goerem, tym małym człowieczkiem, który po przebudzeniu ze snu
transpozycyjnego b
ę
dzie stał przed dwoma mnemokopiami. Wtedy b
ę
dzie ju
ż
mógł spokojnie
umrze
ć
. Có
ż
si
ę
wi
ę
c dla mnie, Goera, zmieni?
— Ode
ś
l
ę
ci
ę
na Ziemi
ę
, obiecuj
ę
ci to — powiedział po dłu
ż
szym milczeniu. Tak, to musi by
ć
dla Niego nowy punkt widzenia.
— Chcesz wi
ę
c,
ż
ebym sprzedał nie istniej
ą
c
ą
jeszcze moj
ą
osobowo
ść
, skazał j
ą
na m
ę
k
ę
nie
ś
miertelno
ś
ci w zamian za swoj
ą
wolno
ść
? Nie odpowiedział, mówiłem wi
ę
c dalej:
— Czy s
ą
dzisz,
ż
e gdybym był tutaj z kim
ś
bliskim, synem, bratem, zostawiłbym ci go w zamian
za wolno
ść
?
— Nie wiem. To zale
ż
y od twojej...
— Nie zostawiłbym go. A moja mnemokopia jest mi bli
ż
sza od brata czy ojca. Jest bli
ż
sza od
nie narodzonego jeszcze dziecka, bo ona jest mn
ą
samym.
— Ale
ż
ona jest automatem.
—
Ś
mieszne. Czy ty czujesz si
ę
automatem?
— Nie. Na pewno nie!
— Widzisz. Dlatego nie zostawi
ę
ci mojej mnemokopii. Posłałbym j
ą
mo
ż
e w jednym wypadku
w Kosmos sam
ą
,
ż
eby prowadziła eksploracj
ę
dla nas wszystkich, dla ludzko
ś
ci, bo... bo w
ko
ń
cu mnemokopia jest cz
ą
stk
ą
ludzko
ś
ci, cz
ą
stk
ą
społecze
ń
stwa. Mo
ż
e mi si
ę
zdawało, ale
szum pr
ą
dów wzmógł si
ę
jakby. Czy
ż
by On my
ś
lał a
ż
tak intensywnie...
— Nie wiem... nie znam si
ę
na tym... jestem tylko biofizykiem... Ale wiem,
ż
e jestem
automatem,
ż
e boj
ę
si
ę
samotno
ś
ci i wspomnie
ń
. To jest prawdziwe piekło, stokro
ć
straszniejsze od naiwnego piekła staro
ż
ytnych. Nie chc
ę
by
ć
sam i nie b
ę
d
ę
. Zmusz
ę
ci
ę
,
ż
eby
ś
mi dał swoj
ą
mnemokopi
ę
. Zmusz
ę
ci
ę
, słyszysz!!... Wiem,
ż
e tego nie chcesz, ale si
ę
zgodzisz.
Je
ś
li nie dobrowolnie, tym gorzej dla ciebie. Powtarzam, jestem automatem, nie człowiekiem, i
nie zostawi
ę
ci
ż
adnej mo
ż
liwo
ś
ci ucieczki. To wszystko, co chciałem ci powiedzie
ć
. We
ź
teraz
profesora, id
ź
do jakiej
ś
kabiny i zastanów si
ę
... Jutro dasz mi odpowied
ź
. Nie jeste
ś
głupcem i
wiesz,
ż
e nie masz szans... Nie masz sprz
ęż
enia samozachowawczego i mogłaby ci przyj
ść
ochota popełnienia samobójstwa. Wysyłam wi
ę
c z tob
ą
androida. On jest o wiele szybszy od
ciebie, nie próbuj wi
ę
c nawet... Zamilkł i wiedziałem,
ż
e rozmowa jest sko
ń
czona. Spojrzałem
na profesora. Siedział na posadzce nieruchomo. Oczy miał m
ę
tne, jakby nieprzytomne. Cienkie
stru
ż
ki potu spływały mu po twarzy. Nie czuł tego, nie wiedział nic, pogr
ąż
ony w
obezwładniaj
ą
cym strachu, pozwalaj
ą
cym
ś
mierci przyj
ść
niepostrze
ż
enie.
— Android — zawołałem.
Wszedł natychmiast. Zobaczyłem wtedy,
ż
e za mn
ą
stoi ju
ż
inny android. Mój metalowy anioł stró
ż
, wysłany przez
mnemokopi
ę
.
— We
ź
go i zanie
ś
do kabiny — rozkazałem wskazuj
ą
c
profesora.
Android o ułamek sekundy opó
ź
nił wykonanie polecenia.
Opó
ź
nienie było prawie niewidoczne, ale spostrzegłem je, bo
znałem dobrze automaty. — Uzgadnia polecenia
z mnemokopia—pomy
ś
lałem.
Po chwili byli
ś
my ju
ż
w kabinie. Przeznaczono j
ą
dla odprowadzaj
ą
cego kosmolot poza Układ
Słoneczny. Android zło
ż
ył profesora w elastycznym polu, ja za
ś
siadłem na spr
ęż
ystym wirze i
zacz
ą
łem rozmy
ś
la
ć
. Sytuacja nie była wesoła. Zmusi mnie. ...Wiedziałem,
ż
e do transpozycji
mo
ż
e mnie zmusi
ć
. Wszystkie automaty s
ą
mu podporz
ą
dkowane. A je
ś
li On uwierzył,
ż
e jest
tylko automatem, je
ś
li chce w to wierzy
ć
...
Musi jednak istnie
ć
jakie
ś
wyj
ś
cie... Mo
ż
na by próbowa
ć
zniszczy
ć
mnemokopi
ę
. Ale ona ma
układ samozachowawczy. B
ę
dzie si
ę
broni
ć
, a mo
ż
liwo
ś
ci obrony ma olbrzymie. Ale zaraz...
mo
ż
na by z androidem podej
ść
do
ś
cian, gdzie s
ą
jej centra kojarz
ą
ce, i kaza
ć
je rozbi
ć
. Nie, to
jest niemo
ż
liwe, bo automaty przekazuj
ą
ka
ż
de polecenie mnemokopii do akceptacji, maj
ą
sprz
ęż
enie zwrotne na mnemokopi
ę
. Ale gdyby mnemokopia nie odpowiedziała... Tak, wtedy
automat wykona polecenie. Najgorsze jest to,
ż
e mnemokopia zawsze odpowiada, chyba
ż
eby
straciła przytomno
ść
, to znaczy przeszła w stan, którego odpowiednikiem u człowieka jest
utrata przytomno
ś
ci. Czy to jest mo
ż
liwe?... Zastanawiałem si
ę
chwil
ę
. Ale
ż
tak, oczywi
ś
cie,
ż
e
tak. Gdy przestanie działa
ć
zasilanie. Od przerwy w dostawie energii do wł
ą
czenia zapasowych
agregatów na pełn
ą
moc mija około półtorej minuty. Przez ten czas android wykona rozkaz
rozbicia centrów kojarz
ą
cych i mnemokopia b
ę
dzie ju
ż
uszkodzona, gdy zasilanie wróci do
normy. Nagle zaniepokoiłem si
ę
. Czy
ż
by uszkodzenie mnemokopii było takie łatwe? Byłem
jednym z konstruktorów systemu zabezpieczaj
ą
cego wewn
ę
trznego i tak prosty sposób
unicestwienia mnemokopii sprawił mi prawdziw
ą
przykro
ść
. A wi
ę
c zabezpieczenie nie jest
niezawodne... Chocia
ż
z drugiej strony — pocieszyłem si
ę
— zabezpieczenie było
projektowane na wypadek wdarcia si
ę
w gł
ą
b statku nieznanych istot, ale nikt nie zakładał,
ż
e
istot
ą
t
ą
b
ę
dzie konstruktor znaj
ą
cy budow
ę
, słabe miejsca i działanie mnemokopii. Tak, kto
ś
,
kto nie wiedziałby, gdzie s
ą
centra kojarz
ą
ce, długo by ich szukał i przez ten czas miałby
dziesi
ą
tki androidów na karku, nie licz
ą
c ci
ęż
szych automatów z miotaczami promienistymi,
które by go rozpyliły na atomy. Ale mnie, konstruktorowi, mo
ż
e si
ę
to uda
ć
. Musz
ę
tylko
porozmawia
ć
z profesorem, tak
ż
eby On tego nie słyszał. A wi
ę
c trzeba uszkodzi
ć
kanał
informacyjny biegn
ą
cy z kabiny.
Wstałem. Android-stró
ż
zrobił krok ku mnie. Podszedłem do automatu narz
ę
dziowego,
wykonuj
ą
cego drobne naprawy
we wn
ę
trzu statku. Przeznaczony był dla odprowadzaj
ą
cego kosmolot i nie posiadał chyba
sprz
ęż
e
ń
do mnemokopii...
— Pilnik promienisty — rozkazałem. Jedna z wielu łap automatu, ta zako
ń
czona pilnikiem,
wysun
ę
ła si
ę
do przodu. Równocze
ś
nie odezwał si
ę
On.
— Co chcesz robi
ć
? Przecie
ż
...
— Tnij pół metra w gł
ą
b — rozkazałem równocze
ś
nie, wskazuj
ą
c na
ś
cian
ę
, gdzie przebiegał
kanał. Błysn
ą
ł zielony płomie
ń
i Jego głos zamilkł w pół słowa. Kanał był przeci
ę
ty.
— Profesorze, profesorze — krzyczałem, szarpałem starego człowieka le
żą
cego w
elastycznym polu.
— Co chcesz?—zapytał cicho.
— Uwa
ż
aj i zapami
ę
taj! Zejdziesz na dół do stosu i dokładnie za dziesi
ęć
minut, patrz na
synchronizator, polejesz szybko krzepn
ą
cym płynem przewodz
ą
cym bezpieczniki zasilania. Tu
masz pistolet z płynem pod ci
ś
nieniem — wzi
ą
łem pistolet od automatu narz
ę
dziowego i
wcisn
ą
łem do kieszeni skafandra profesora. — Pami
ę
taj, za dziesi
ęć
minut — powtórzyłem.
Słyszałem ju
ż
metalowy t
ę
tent androidów biegn
ą
cych korytarzem. Wpadły do kabiny trzy,
przewracaj
ą
c mnie prawie, i rzuciły si
ę
do
ś
ciany, do przerwanego kanału.
Wyszedłem z kabiny. Widziałem, jak profesor podnosił si
ę
wolno z elastycznego pola.
Poszedłem do mego pomieszczenia obok centrali, w którego
ś
cianach rozmieszczono centra
kojarz
ą
ce. Android nie odst
ę
pował mnie na pół kroku, jego jednak nie mogłem wykorzysta
ć
.
— Dlaczego uszkodziłe
ś
kanał? — zapytał mnie, gdy tylko wszedłem do salki.
—
ś
eby ci
ę
przekona
ć
,
ż
e mo
ż
na co
ś
zrobi
ć
na tym statku wbrew tobie.
— Chcesz mi grozi
ć
?
— Nie, chc
ę
ci
ę
przekona
ć
,
ż
e nie jeste
ś
wszechpot
ęż
ny na tym statku.
— Tamten automat rozło
ż
yłem na cz
ęś
ci i zlikwiduj
ę
wszystkie inne, które mi nie podlegaj
ą
...
Chodzi o to, by
ś
nie miał
ż
adnych szans, nawet tych minimalnych. Spojrzałem na zegarek.
Zostało jeszcze trzy minuty.
— Dra
ż
ni mnie ten android — powiedziałem.
— To dla twego dobra. Broni ci
ę
przed tob
ą
samym.
— Mo
ż
liwe. Aleja wol
ę
symetri
ę
. Android! — zawołałem.
Przybiegł człapi
ą
c swymi metalowymi stopami po akrynowej
posadzce.
_ Sta
ń
z drugiej strony — powiedziałem mu.
Wykonał polecenie z t
ą
charakterystyczn
ą
krótk
ą
przerw
ą
. Jeszcze jedna minuta. Jeszcze pół
minuty. On musi mówi
ć
, a gdy nagle urwie w pół słowa...
— Zgadzam si
ę
na transpozycj
ę
pod pewnymi warunkami.
— Naprawd
ę
? — zdawał si
ę
by
ć
ucieszony.
— Tak, je
ż
eli oczywi
ś
cie dojdziemy do porozumienia.
— A jakie...
Umilkł! Przestał mówi
ć
. Profesor zwarł obwody zasilania.
— Niszcz wszystko na metr gł
ę
boko — rozkazałem androidowi wskazuj
ą
c
ś
cian
ę
. — No,
niszcz! — powtórzyłem, bo automat nie drgn
ą
ł.
Wtedy usłyszałem
ś
miech. To był jego
ś
miech.
Ś
miech mnemokopii profesora. A wi
ę
c nie udało
si
ę
, profesor nie uszkodził zasilania. On
ś
miał si
ę
jeszcze, a potem zapytał:
— Chciałe
ś
mnie zniszczy
ć
?
— Chciałem.
—
ś
ałujesz,
ż
e si
ę
nie udało?
—
ś
ałuj
ę
... Nie wyobra
ż
asz sobie, jak
ż
ałuj
ę
...
— Ale zapomniałe
ś
o androidzie, Goer —
ś
miał si
ę
znowu.
— Przez android, przez twego stró
ż
a, słyszałem was równie dobrze jak przez kanał ł
ą
czno
ś
ci.
Miał racj
ę
, a ja byłem sko
ń
czonym idiot
ą
. Ale ten android na nic nie odpowiadał, nic nie robił i
tylko mi towarzyszył, tak
ż
e w ko
ń
cu nie zauwa
ż
yłem go, patrz
ą
c, nie widziałem go wcale. A on
nas słyszał.
— Co z profesorem? — zapytałem.
— Jestem przecie
ż
.
— Ja pytam o profesora. Ty jeste
ś
tylko mnemokopi
ą
... — nic innego mu nie mogłem zrobi
ć
.
— Innego profesora nie ma.
— Zabiłe
ś
go?
— Rozpyliłem ten mój białkowy szkic na atomy.
— Miotacz promienisty?
— Tak. Nie zostało nawet
ś
ladu. Wła
ś
ciwie jestem ci wdzi
ę
czny, bo ten niezbyt udany mój
prototyp dra
ż
nił mnie tylko. Ale mam jeszcze jakie
ś
pozostało
ś
ci waszego sposobu my
ś
lenia i
trudno było mi si
ę
zdecydowa
ć
... na jakie
ś
radykalne rozwi
ą
zanie... Ale tak...
— Jak w ogóle mogłe
ś
?
— Broniłem si
ę
. Chciał uszkodzi
ć
zasilanie, ale spotkał miotacz, teraz ja jestem profesorem,
jedynym profesorem, profesorem biofizyki z uniwersytetu w Limie. Profesorem w zmienionej
nieco postaci. Nie
ż
adn
ą
mnemokopi
ą
, tylko profesorem! Rozumiesz. I ja rozwi
ą
załem to
równanie, nie on. Ja!
Milczałem chwil
ę
.
— No có
ż
, wró
ć
my do przerwanego tematu — powiedział w ko
ń
cu. — Rozmawiali
ś
my o twojej
transpozycji. W dalszym ci
ą
gu podtrzymuj
ę
swoj
ą
obietnic
ę
. Po dokonaniu transpozycji wy
ś
l
ę
ci
ę
na Ziemi
ę
. Naprawd
ę
ci
ę
wy
ś
l
ę
.
— A je
ś
li nie?
— No có
ż
, b
ę
d
ę
musiał u
ż
y
ć
przemocy, a wolałbym tego
unikn
ąć
.
A wi
ę
c została mi ju
ż
jedna szansa, ostatnia szansa.
— Dobrze, zgadzam si
ę
— powiedziałem.
— Ciesz
ę
si
ę
. Naprawd
ę
bardzo si
ę
ciesz
ę
— powiedziała mnemokopi
ą
.
— Z tym,
ż
e musisz mi da
ć
dwa automaty... Oczywi
ś
cie pozostan
ą
one cały czas pod twoj
ą
kontrol
ą
... ale s
ą
konieczne przy transpozycji. Normalnie ja prowadz
ę
synchronizacj
ę
... tak było
podczas twojej transpozycji, ale przecie
ż
nie mog
ę
równocze
ś
nie synchronizowa
ć
i poddawa
ć
si
ę
transpozycji.
On nie odpowiadał. Czy
ż
by zacz
ą
ł co
ś
podejrzewa
ć
? Ale przecie
ż
nie mógł wiedzie
ć
,
ż
e
ż
adna
synchronizacja nie jest potrzebna...
ż
e gdy on był transponowany, mnie nie było nawet w tej
sali...
— Oczywi
ś
cie poddam si
ę
transpozycji jedynie pod pewnymi warunkami — dodałem. Musiałem
rozwia
ć
jego podejrzenia.
— Słucham ci
ę
— odpowiedział po dłu
ż
szej chwili.
— Przede wszystkim jeste
ś
my równorz
ę
dnymi mnemokopiami. Nie ma mowy o
ż
adnej formie
ingerencji twojej osobowo
ś
ci w moj
ą
.
— Zgadzam si
ę
. To jest oczywiste.
— Kierujemy kosmolotem wspólnie i na równych prawach.
— Zgoda.
— Połowa wszystkich automatów otrzyma sprz
ęż
enia zwrotne na moj
ą
mnemokopi
ę
i b
ę
d
ą
podlegały wył
ą
cznie jej.
— Dobrze.
— To chyba byłoby wszystko. Je
ś
li co
ś
jeszcze...
— Na pewno dojdziemy do porozumienia. Chc
ę
mie
ć
przecie
ż
w tobie towarzysza podró
ż
y...
Przysła
ć
ci automaty?
— Przy
ś
lij do centrali i przygotuj stół transpozycyjny. Zaraz tam b
ę
d
ę
.
Przeszedłem do centrali, a potem przyszły automaty. Uczyłem je, utrwalałem w ich pami
ę
ci
przebieg transpozycji. B
ę
d
ą
robiły to, co inne automaty, tak długo, a
ż
nadejdzie ów moment...
Wtedy poł
ą
cz
ą
obwody powstaj
ą
cej mnemokopii na siebie, moje wiadomo
ś
ci z kosmiki nało
żą
si
ę
na wspomnienia z dzieci
ń
stwa... Powstanie chaos pr
ą
dów, skoki
potencjałów. Ale pr
ą
dy te nie pozostan
ą
we wn
ę
trzu stalowych szaf, które miały by
ć
opraw
ą
mojej mnemokopii. Popłyn
ą
z powrotem przez grube czarne kable i trafi
ą
do białkowych
obwodów mego mózgu. Białkowe obwody nie wytrzymaj
ą
tych przeci
ąż
e
ń
. Nieodwracalnie
zmieni
ą
sw
ą
struktur
ę
, stopie
ń
komplikacji sieci spadnie... i przestan
ę
istnie
ć
. A ty,
mnemokopio, s
ą
dzisz,
ż
e wygrała
ś
t
ę
gr
ę
,
ż
e je
ś
li transpozycja si
ę
nie uda od razu, b
ę
dziesz j
ą
mogła powtarza
ć
... powtarza
ć
tyle razy, ile zechcesz, a
ż
eksperyment si
ę
uda. Mylisz si
ę
,
mnemokopio, ja-nie strac
ę
swojej ostatniej szansy, szansy
ś
mierci... Potem polecisz do
Antaresa, ale beze mnie.
— Jeste
ś
ju
ż
gotowy? — zapytał.
— Tak — chyba powiedziałem to spokojnie, tak spokojnie jak człowiek chc
ą
cy si
ę
zdrzemn
ąć
.
Czy On w tej chwili nie bada mego t
ę
tna? Mo
ż
e by
ć
przyspieszone... Android dotkn
ą
ł mego
ramienia. Zrozumiałem. Podszedłem ku stołowi. Automat podniósł mnie i poło
ż
ył na jego białym
blacie. A wi
ę
c to ju
ż
koniec, naprawd
ę
koniec. Nie ujrz
ę
ju
ż
Altrei, jedynego miasta, które
kochałem. Nigdy ju
ż
wieczorem z okien mojej pracowni na trzydziestym trzecim pi
ę
trze
wie
ż
owca nie zobacz
ę
białyyh błysków rakiet strzelaj
ą
cych w gór
ę
na tle czerniej
ą
cego noc
ą
nieba... Dlaczego wreszcie nie zaczynaj
ą
? Na co On czeka?
— Dlaczego nie zaczynasz?
— Odpowiedz!
— Wy... wygrałe
ś
, Goer... ja... — zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
i wszystkie
ś
wiatła kontrolne zadrgały.
— Co si
ę
stało? — zeskoczyłem ze stołu i pobiegłem do zielonych ekranów centralnego
rozrz
ą
du. Przebiegi w jego sieci roiły si
ę
od białych iskier zakłóce
ń
.
— I... teraz... ja... jestem... — nie doko
ń
czył,
ś
wiatła
w centrali zacz
ę
ły pulsowa
ć
powolnym chaotycznym własnym
rytmem.
— O czym mówisz?... Mnemokopio!...
— Wygrałe
ś
... Ja... ja... chyba... umieram...
— Ale...
— Umieram... i boj
ę
si
ę
... to sprz
ęż
enie... potworne sprz
ęż
enie...
ś
eby ju
ż
... doszedł...
wreszcie...
— Co ma doj
ść
?
— Hel... płynny hel...
— Sk
ą
d? Z chłodzenia stosu?
— Tak... miotaczem... rozbiłem... przypadkiem... chciałem...
ż
eby... na... atomy... bo... ja...
tylko...
— Próbowałe
ś
zatamowa
ć
? — zapytałem i w tej samej chwili zrozumiałem cał
ą
bezsensowno
ść
tego pytania. Z takim sprz
ęż
eniem samozachowawczym, jakie On ma, zrobił
ju
ż
na pewno wszystko, co tylko było mo
ż
liwe. Ale nadprzewodnictwo. Automaty zawodz
ą
, gdy
temperatura jest bliska bezwzgl
ę
dnego zera. Nagle lewy ekran zgasł, powlekł si
ę
szarym
bielmem.
— Och... do
ść
... do
ść
...! — to był stłumiony chrapliwy krzyk — nie mog
ę
...
ż
eby... ju
ż
... stos...
Stos! Ale
ż
tak, stos!
— Zablokuj go natychmiast, słyszysz? Ja chc
ę
ż
y
ć
! Chc
ę
ż
y
ć
!... — pobiegłem do pulpitów i
waliłem w nie pi
ęś
ciami. Nie odpowiadał. Mo
ż
e ju
ż
nie słyszał, a mo
ż
e nic go to po prostu nie
obchodziło. Tysi
ą
ce ton płynnego helu zalewało z wolna zespoły jego mózgu. Rzuciłem si
ę
ku
ś
luzom. Przebiegałem sale i korytarze. W trzeciej sali w zespołach nawigacyjnych gasły ju
ż
jedne po drugich czerwone
ś
wiatełka kontrolne. W korytarzu powiało zimnem. Lucyt
fosforyzował jak zwykle niebiesk
ą
po
ś
wiat
ą
. Pobiegłem do głównego szybu. Tam na podłodze
le
ż
ał android i pełzał w kółko, jakby głow
ą
chciał dotkn
ąć
własnych stóp. Na jego pancerzu
bielał szron. Przeskoczyłem przez niego. Nagle stan
ą
łem. Wydało mi si
ę
,
ż
e kto
ś
szepn
ą
ł moje
imi
ę
. Tak, to
ś
ciany szeptały głosem mnemokopii tak cicho,
ż
e ledwo mogłem je rozró
ż
ni
ć
.
— Goer... Goer...
— Słysz
ę
ci
ę
, profesorze. — I nagle zorientowałem si
ę
,
ż
e ja, cybernetyk, powiedziałem do
mnemokopii: profesorze. Ale On ju
ż
milczał. Dopiero przy
ś
luzach, gdy
ś
wiatła kontrolne stosu
zgasły, zrozumiałem, co On chciał mi powiedzie
ć
.
— Dzi
ę
kuj
ę
, profesorze — krzykn
ą
łem, ale on mnie nie
słyszał.
Rozwarłem
ś
luzy, wskoczyłem do rakietki i zatrzasn
ą
łem
właz. Nacisn
ą
łem d
ź
wigni
ę
startu i wystrzeliłem w pró
ż
ni
ę
,
zostawiaj
ą
c za sob
ą
czarny kadłub kosmolotu. Poszukałem
Sło
ń
ca. Znalazłem jasny mały kr
ąż
ek. Automat dostroił
tymczasem odbiornik i usłyszałem sygnał z Ziemi nadawany
dla rakiet dalekiego zasi
ę
gu.
Znowu byłem w Kosmosie. I wtedy na dło
ń
spadla rm
kropla. Zdziwiony spojrzałem na ni
ą
... To topniał na
skafandrze biały szron mego oddechu.
Wróble galaktyki
...Nadleciał z gwiazd... Nie zatoczył nawet jednej elipsy dokoła planety jak nasze ziemskie
kosmoloty... Radary ksi
ęż
yca zarejestrowały jego obecno
ść
, gdy był ju
ż
zupełnie blisko... na
par
ę
sekund wcze
ś
niej, zanim l
ą
dował na Ganimedzie...
— Ale
ż
profesorze... — to krzykn
ą
ł kto
ś
z ostatnich rz
ę
dów audytorium, a w pierwszych zacz
ę
to
szepta
ć
, tym szeptem, który doskonale słycha
ć
na katedrze.
— O, wiem, wiem... Nie wierzycie mi...
Toren podszedł do sterowania ekranami wideotronicznymi
sali. Oparł si
ę
o pulpity...
— Nie wierzycie mi, bo zasi
ę
g naszych radarów wynosi pi
ęć
dziesi
ą
t milionów kilometrów... a w
ci
ą
gu dziesi
ę
ciu nawet sekund mo
ż
na przemierzy
ć
najwy
ż
ej trzy miliony kilometrów...
— To ju
ż
udowodnił Einstein... — powiedział kto
ś
za mn
ą
. Odwróciłem si
ę
.
— Słusznie, kolego — Toren popatrzył na młodego blondyna siedz
ą
cego dwa rz
ę
dy za mn
ą
. —
Słusznie... ale zapominasz, kolego, o efekcie Dopplera... Radar mógł zarejestrowa
ć
obecno
ść
statku, gdy składowa wektora jego pr
ę
dko
ś
ci w kierunku V Ksi
ęż
yca zmniejszyła si
ę
o tyle,;
ż
e
cz
ę
stotliwo
ść
fal odbitych zmie
ś
ciła si
ę
w zakresie odbiornika... Tym razem mówili ju
ż
wszyscy.
,
— ...Tak, tak... — Toren podniósł głos — on leciał z szybko
ś
ci
ą
pod
ś
wietln
ą
...
— I zderzył si
ę
z t
ą
szybko
ś
ci
ą
z Ganimedem...? — zapytał kto
ś
z sali.
;
— W ka
ż
dym razie nie zmniejszył szybko
ś
ci do ostatniej chwili — to wiemy na pewno.
\
— Wi
ę
c spłon
ą
ł?
— Wybuchł raczej...
— Nie... i dlatego to jest statek kosmiczny, a nie mi
ę
dzygwiezdny bolid.
— Teraz mamy na to bardziej bezpo
ś
rednie dowody...
— Tak, torusy... — zgodził si
ę
profesor.
— Profesorze, prosimy o szczegóły, wła
ś
ciwie nikt nic o nich nie wie. Dlaczego robicie z tego
tajemnic
ę
?
— B
ę
dziemy j
ą
bada
ć
czy nie?
— Ostatecznie po to wysłano nas z Ziemi... Profesor poczekał i wreszcie, gdy było znowu
cicho, powiedział:
— Rzeczywi
ś
cie nie ogłaszali
ś
my
ż
adnych szczegółów. Najpierw musimy zbada
ć
cał
ą
spraw
ę
... Po to zreszt
ą
tu
jeste
ś
cie... i w ko
ń
cu wy zadecydujecie, co zrobimy... — urwał na moment. — Przed kilku
dniami... zespół roboczy docenta Romowa wysun
ą
ł hipotez
ę
inwazji torusów... Sko
ń
czył. Przez
chwil
ę
było cicho.
— Inwazji? — zapytał kto
ś
niezbyt pewnie.
— Tak, torusy uznano za agresj
ę
z obcego układu... W sali wszyscy krzyczeli. Mój s
ą
siad
zerwał si
ę
z krzesła i pobiegł w kierunku katedry. Po chwili profesor był otoczony zwartym
kr
ę
giem krzycz
ą
cych ludzi... Przepychał si
ę
z trudem ku wyj
ś
ciu...
— ...Tak, atakuj
ą
... Wszystko zobaczycie sami... ju
ż
tu, na Ganimedzie — powtarzał. Wreszcie
dobrn
ą
ł do drzwi i znikn
ą
ł w korytarzu...
Zje
ż
d
ż
ali
ś
my wind
ą
w podziemie bazy. Opuszczali
ś
my si
ę
równomiernie, bez wstrz
ą
sów, i tylko
zapalaj
ą
ce si
ę
kolejno coraz ni
ż
sze
ś
wiatełka kondygnacji zaprzeczały wra
ż
eniu bezruchu.
Ka
ż
de
ś
wiatełko oznaczało pi
ę
tna
ś
cie metrów dalej do powierzchni ksi
ęż
yca, pi
ę
tna
ś
cie metrów
wi
ę
cej skał nad naszymi głowami. Gdzie
ś
w gł
ę
bi, na samym dnie szybu, pod ogromnym
półkolistym sklepieniem, osłoni
ę
ty ekranem grawitomagnetycznym, spoczywał torus. Obok
mnie stał ten sam blondyn, który mówił Terenowi o Einsteinie, chłopak niemal, z nikłymi
ś
ladami
zarostu. Milczał jak inni i tylko jego twarz, powa
ż
na chyba od urodzenia, wyra
ż
ała napi
ę
cie, a
ostre cienie rzucane przez jarz
ą
c
ą
si
ę
ś
cian
ę
pot
ę
gowały to wra
ż
enie. Drzwi rozsun
ę
ły si
ę
bezszelestnie. Byli
ś
my na miejscu. Z całego kilkadziesi
ą
t metrów w górze wisz
ą
cego sklepienia
s
ą
czył si
ę
bł
ę
kitnawy blask. Ekran grawitomagnetyczny zało
ż
ono prowizorycznie i po posadzce
wiły si
ę
zwoje przewodów. Wokół jednostajnie mruczały agregaty zasilaj
ą
ce. Ekran był
niewidoczny i tylko t
ę
czowe załamanie si
ę
ś
wiatła
ś
wiadczyło o jego obecno
ś
ci. Wewn
ą
trz,
o
ś
wietlony jaskrawym reflektorem, na podstawie z białego plexigitu le
ż
ał torus. ogromny, gruby,
czarny w
ąż
, który połkn
ą
ł swój ogon. Podeszli
ś
my do graj
ą
cych
ś
wiatłami pulpitów steruj
ą
cych.
Stała tam kobieta, zgrabna, ciemnowłosa, w
ż
ółtym swetrze, wygl
ą
daj
ą
cym w tym
ś
wietle
brudnozielono. Gdy odeszła na bok, by zrobi
ć
nam miejsce. spostrzegłem co
ś
znajomego w jej
ruchach.
— Gay! — odwróciła głow
ę
. Znałem j
ą
dawniej, na Ziemi, zanim odeszła z Anodo... Anodo...
tak
ż
e kiedy
ś
znałem.
— Serg — u
ś
miechn
ę
ła si
ę
— przyleciałe
ś
z nimi?
—'Tak. Obci
ę
ła
ś
włosy, najdłu
ż
sze włosy w całym Instytucie w Mort. Czy
ż
by klimat
Ganimeda...?
— Serg — powiedziała mi — Anodo nie
ż
yje, wiesz ju
ż
? Milczałem chwil
ę
, nie wiedz
ą
c, co
powiedzie
ć
. Nie, nie wiedziałem o tym.
— Kiedy... kiedy to si
ę
stało? — zapytałem w ko
ń
cu.
— Niedawno, był jednym z nich... z tych, co badali torus. Zgin
ą
ł przypadkowo — przysun
ę
ła si
ę
do mnie tak blisko,
ż
e czułem jej oddech na policzku — ...ale wiesz przecie
ż
, on zawsze był
taki. Pchał si
ę
tam, gdzie inni si
ę
wahali... — jaki
ś
zły. błysk zapalił si
ę
w jej oczach.
— Gay, uspokój si
ę
.
— Ale
ż
ja jestem spokojna. Tylko nie mog
ę
oboj
ę
tnie my
ś
le
ć
o tym,
ż
e on zgin
ą
ł tu, w tej sali...
niepotrzebnie... zupełnie niepotrzebnie... Poszedł zbada
ć
powierzchni
ę
torusa... w lekkim
skafandrze ochronnym. Bohater. Nie wierzył,
ż
e to inwazja, i chciał to innym udowodni
ć
...
Pomy
ś
lałem,
ż
e to chyba było w nim wła
ś
nie najcenniejsze, ale nie powiedziałem nic. Wolałaby,
ż
eby
ż
ył — to jasne. Wzi
ą
łem j
ą
za rami
ę
i podeszli
ś
my do grupy skupionej przy pulpicie. Nikt
nie patrzył w ekrany kontrolne. Wzrok wszystkich spoczywał na androidalnym automacie
zbli
ż
aj
ą
cym si
ę
do ekranu. Ekran zafalowawszy rozszerzył si
ę
, pochłon
ą
ł androida. W tej samej
chwili nad torusem wzniósł si
ę
obłoczek opalizuj
ą
cej mgiełki. Ekran zamigotał barwami t
ę
czy,
wytrzymuj
ą
c impulsowe uderzenie.
— Parametry androida zostały ustalone na wielko
ś
ciach charakteryzuj
ą
cych człowieka. On ju
ż
nie
ż
yje... Przez chwil
ę
zdawało mi si
ę
,
ż
e tam, kilkana
ś
cie kroków ode mnie, za lekko faluj
ą
c
ą
powłok
ą
ekranu le
ż
y rozci
ą
gni
ę
ty czarn
ą
sylwetk
ą
na białej posadzce nie android, lecz
człowiek. Tak musiał le
ż
e
ć
Anodo i to samo białe
ś
wiatło reflektora migotało na jego skafandrze
ochronnym jak teraz na pancernych płytach androida. Spojrzałem na Gay. Jej oczy, troch
ę
zm
ę
czone, oboj
ę
tne, bł
ą
dziły po sali. Nagle spotkały mój wzrok i nie wiem, czy zrozumiała, ale
powiedziała:
— On... on upadł w ekran.' Rozumiesz, pr
ą
dy wirowe
w metalu skafandra. Zanim skurczyli -ekran, metal roz
ż
arzył
si
ę
do biało
ś
ci...
W dolinie było ciemno i tylko gdzieniegdzie sterczały czarne szczyty skał. Dolin
ę
utworzył uskok
tektoniczny w czasach, gdy Ganimed stawał si
ę
dopiero ksi
ęż
ycem; ko
ń
czyła si
ę
u stóp niewielkiego krateru, tam wła
ś
nie znaleziono jeden z pierwszych torusów.
— ...i nic, inwazja nie posun
ę
ła si
ę
dalej—Wera powiedziała to jakby z
ż
alem.
— Widocznie
ś
mier
ć
tych w bazie zaspokoiła mordercze
żą
dze torusów. — Dor, rozparty w
fotelu za dr
ąż
kami steru, wpatrywał si
ę
z uwag
ą
we wskazania automatów nawigacyjnych. Nie
mówił tego powa
ż
nie, ale Wera nie zorientowała si
ę
widocznie.
— Naprawd
ę
s
ą
dzisz,
ż
e nie pójd
ą
dalej? — zapytała.
— Same na pewno nie. Nawet do stosunkowo tak prostej czynno
ś
ci jak poruszanie si
ę
trzeba
posiada
ć
odpowiednie zespoły. Mechanicznych nie maj
ą
na pewno, a s
ą
dz
ą
c z zachowania si
ę
naszego wi
ęź
nia, grawitacyjnych te
ż
nie. Inna rzecz,
ż
e ja na ich miejscu zaopatrzyłbym taki
agregat bojowy w jaki
ś
nap
ę
d.
— Trzeba natomiast im przyzna
ć
nadzwyczaj trafny dobór impulsu, stuprocentow
ą
ś
miertelno
ść
w
ś
ród wszystkich ssaków — wtr
ą
ciła si
ę
do rozmowy Gay.
— Za du
ż
e nat
ęż
enie. Działanie torusa jest
ś
miertelne na dystansie kilkakrotnie
przewy
ż
szaj
ą
cym odległo
ść
, z jakiej w ogóle mo
ż
e on co
ś
spostrzec.
— Ale po co oni nas zabijaj
ą
?
Nikt Werze nie odpowiedział. Przez chwil
ę
słyszałem tylko
monotonny szum gazów wyrzucanych dyszami w pró
ż
ni
ę
.
— Nie wiemy... — Dor mówił cicho jakby do siebie. — Je
ś
li zrozumiemy ich, zrozumiemy i to...
Tylko najpierw musimy si
ę
spotka
ć
.
— No a torusy?
— Nie, to byłoby zbyt łatwe. To tak jakby
ś
z automatami przeznaczonymi do kopania rowów
chciał rozmawia
ć
o ludzko
ś
ci. Tam... tam musi by
ć
co
ś
wi
ę
cej ni
ż
d
ąż
enie do naszej
ś
mierci...
— I dlatego,
ż
e Toren i jeszcze kilku innych rozumuje podobnie, my b
ę
dziemy gin
ąć
zamiast
pokry
ć
cały teren wybuchami termoj
ą
drowymi? — zapytała Gay.
— Tak. Wła
ś
nie dlatego.
Silniki huczały monotonnie. Dolina została za nami.
Lecieli
ś
my nad równin
ą
i patrzyłem na dobrze widoczn
ą
z tej
wysoko
ś
ci krzywizn
ę
horyzontu, poszczerbion
ą
dalekimi
ła
ń
cuchami górskimi. Dor zacz
ą
ł wła
ś
nie co
ś
mówi
ć
, gdy
gło
ś
nik zachrypiał głosem Wardena, pilota pierwszej
z naszych trzech rakiet.
— Mam nowy torus. Zaraz go zniszcz
ę
. Spojrzałem w kierunku, w którym powinny si
ę
były
znajdowa
ć
obie rakietki. Nie dostrzegłem nic w monotonii brunatnych skał. W dali zza horyzontu
czarnym masywem przesłaniaj
ą
cym gwiazdy wznosił si
ę
Tukopatatan, najwy
ż
sza góra
Ganimeda. Pomy
ś
lałem,
ż
e przypomina gigantyczny cokół. Wtem odezwał si
ę
brz
ę
czyk
wykrywacza.
— Torus! — Dor manipulował powi
ę
kszeniem ekranu, a
ż
ujrzałem charakterystyczny kształt
torusa spoczywaj
ą
cego na płaskiej skale.
— Wygl
ą
da na to,
ż
e jest ich tu tyle, ile diod w automacie. Podam współrz
ę
dne Wardenowi i
Woleyowi... — Dor urwał i wpatrzył si
ę
zdezorientowany w ekrany.
— Co si
ę
stało? Milczał chwil
ę
.
— To dziwne, ale nie ma sygnału namiarowego z rakietki Wardena...
— Jak to nie ma?
— No nie ma. Popatrz, jak nie wierzysz...
— A automat?
— Sprawdziłem.
— ...to znaczy,
ż
e rozbili rakietk
ę
...
— Wiem to bez ciebie, Serg — powiedział Dor.
— Spróbuj mówi
ć
z Woleyem. Jego rakietka wysyła przecie
ż
sygnały.
Dor przerzucił przeł
ą
cznik.
— Woley, tu Dor. Słyszysz mnie dobrze?
— Doskonale, natrafili
ś
my przed chwil
ą
na torus. Chciałem to przekaza
ć
Wardenowi, ale
odezwałe
ś
si
ę
pierwszy.
— A odbierasz jego sygnał namiarowy?
— Co... Nie! Rzeczywi
ś
cie nie! Ale to znaczy... to przecie
ż
znaczy,
ż
e on si
ę
rozbił.
— Mo
ż
e wszedł w obszar zaniku fal...
— Niemo
ż
liwe. Ja słysz
ę
dobrze i tu nic nie ma... Chocia
ż
czekaj... Co
ś
tu widz
ę
poni
ż
ej...
Przesuwa si
ę
na tle skał... Woley zamilkł i w gło
ś
niku słycha
ć
tylko było jego oddech.
— Dor... to chmura — membrana gło
ś
nika wibrowała głosem Woleya — chmura, tu, na
Ganimedzie... Popatrzyłem w kierunku lotu, rzeczywi
ś
cie, w dali na tle sto
ż
ka wisiała nisko
czarna chmura kształtu ogromnego dysku.
— Nale
ż
ałoby nada
ć
komunikat do bazy — powiedział Dor.
— Nadaj... Ona p
ę
dzi na mnie... — Woley zaj
ą
kn
ą
ł si
ę
.
— Co?
Woley nie odpowiedział.
— Podaj moim automatom nowe współrz
ę
dne lotu. Słyszysz mnie, Woley?
— ...nie uciekn
ę
... jest ju
ż
blisko...
Chwila ciszy i nagle zmieniony przera
ż
eniem głos Woleya
zmieszany z nawał
ą
trzasków.
— Dor... ona... — słowa rozpocz
ę
ły si
ę
i równocze
ś
nie
zgasła biała kreska sygnału namiarowego. Patrzyłem
w kierunku chmury i dostrzegłem krótkotrwały fioletowy
błysk. A mo
ż
e tylko mi si
ę
zdawało...
Obok stała Gay. Ona tak
ż
e patrzyła na chmur
ę
, potem
powiedziała:
— Tak samo zgin
ą
ł Warden, ale...
— Jak s
ą
dzicie? Dlaczego oni zgin
ę
li, nie my?
— Mo
ż
e po prostu dlatego,
ż
e byli pierwsi.
— Tak, to jedyne, co w tej chwili mo
ż
emy przyj
ąć
— zgodziła si
ę
. — Ale wobec tego wydaje mi
si
ę
,
ż
e je
ż
eli nie zawrócimy natychmiast, nara
ż
amy si
ę
na podobny koniec. A wi
ę
c...?
— Nie, Gay, musimy sprawdzi
ć
, co si
ę
z nimi stało. Nieprawda
ż
, Serg? — Dor zwrócił si
ę
wprost do mnie.
— W zasadzie teren mogłaby przeszuka
ć
ekspedycja ratunkowa, ale wtedy mo
ż
e by
ć
za
pó
ź
no. Chyba jednak musimy tam polecie
ć
.
— Zgoda. Jeste
ś
cie w wi
ę
kszo
ś
ci. Ale ja nie zmieniam
zdania.
Patrzyłem na czarn
ą
chmur
ę
wisz
ą
c
ą
teraz troch
ę
w prawo
od masywu Tukopatatana. Wydawała si
ę
nieruchoma, lecz
gdy wróciłem do niej po chwili wzrokiem, odniosłem
wra
ż
enie,
ż
e powi
ę
kszyła si
ę
nieco. Chwila uwa
ż
nej
obserwacji. Tak, to nie było złudzenie.
— Zawracamy — starałem si
ę
mówi
ć
spokojnie. Napotkałem nic nie rozumiej
ą
ce spojrzenie
Dora.
— Chmura — wyja
ś
niłem — zbli
ż
a si
ę
.
Gwałtowny ruch r
ą
k Dora na sterach i siła od
ś
rodkowa
rzuciła mnie na
ś
cian
ę
. Roztarłem stłuczony łokie
ć
i obróciłem si
ę
do tylnego ekranu, którego
ś
rodek po obrocie
zaj
ą
ł Tukopatatan. Obok mnie, schwyciwszy moje rami
ę
w czasie zwrotu, stała Gay. Mimo
ż
e lecieli
ś
my ju
ż
zupełnie
spokojnie, nie rozlu
ź
niła uchwytu i czułem jej palce
zgniataj
ą
ce mi mi
ęś
nie. Ona tak
ż
e widziała, jak ro
ś
nie
i powi
ę
ksza si
ę
chmura.
— Nie zd
ąż
ymy... — powiedziała to spokojnie. Potem nagle zwróciła si
ę
do Dora.
— L
ą
duj — zadecydowała, spojrzała na mnie, jakby szukaj
ą
c aprobaty dla swojej decyzji.
Zobaczyła swoje zbielałe z wysiłku palce i pu
ś
ciła moje rami
ę
. — L
ą
duj — powtórzyła.
— W dole s
ą
skały, rozbijemy si
ę
.
— 'Szybciej, Dor — ponagliła. — Musimy zaryzykowa
ć
. Rakieta run
ę
ła w dół. Teraz, gdy
znale
ź
li
ś
my si
ę
poni
ż
ej chmury, mo
ż
na było dopiero oceni
ć
jej pr
ę
dko
ść
. P
ę
dziła, wiruj
ą
c jak
ogromny czarny dysk, rzucony w naszym kierunku. Oderwałem od niej wzrok. W dolinie mi
ę
dzy
skałami dostrzegłem niewielk
ą
platforemk
ę
, ku której spadła rakieta. Za mała. Nie zmie
ś
ci si
ę
.
Dor pomy
ś
lał widocznie to samo. Zawahał si
ę
.
— Na co czekasz, Dor? L
ą
duj natychmiast! — Gay powiedziała to tonem wykluczaj
ą
cym
sprzeciw.
— Trzymajcie si
ę
— Dor z determinacj
ą
pchn
ą
ł stery. Silnik rykn
ą
ł pełn
ą
moc
ą
wyrzucaj
ą
c ku
skałom ogie
ń
z dysz. Pierwsze uderzenie rzuciło mnie na podłog
ę
. Metalowa por
ę
cz fotela
wysun
ę
ła mi si
ę
z r
ę
ki i potoczyłem si
ę
pod
ś
cian
ę
. Padaj
ą
c słyszałem trzask p
ę
kaj
ą
cych dysz i
łomot łamanych amortyzatorów. Nad wszystkim górował jednak zgrzyt pancerza obsuwaj
ą
cego
si
ę
po skałach. Jeszcze dwa drobne wstrz
ą
sy i rakieta znieruchomiała. W uszach
przyzwyczajonych do wycia silnika dzwoniło. Dor wstał zza sterów. Spod
ś
ciany podniosła si
ę
Wera. W przygasaj
ą
cym
ś
wietle widziałem krew kapi
ą
c
ą
z jej rozbitego nosa. Jeden po drugim
gasły ekrany i
ż
arówki kontrolne, nie zasilane z rozbitych akumulatorów.
— Jednak
ż
yjemy — Dor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
szeroko. W słabym, wpadaj
ą
cym z zewn
ą
trz
ś
wietle
dalekiego Sło
ń
ca twarz jego wygl
ą
dała jak ruchoma maska. Wera za
ś
miała si
ę
gło
ś
no i nagle
urwała. Sło
ń
ce o
ś
wietlaj
ą
ce wierzchołki skał zgasło. Ponad nami wisiała chmura. Poruszała si
ę
teraz wolno i nagle zacz
ę
ła si
ę
zni
ż
a
ć
. Rosła, p
ę
czniała, a
ż
pokryła całe niebo ponad nami,
zakrywaj
ą
c gwiazdy i tarcz
ę
Jowisza. Narastał mrok, w którym zaledwie rozró
ż
niałem zarys
skał. Stałem pod
ś
cian
ą
i czekałem ... — a wi
ę
c to koniec. Zauwa
ż
yli nas jednak.
ś
adnych
mo
ż
liwo
ś
ci ratunku — my
ś
li jedna po drugiej przebiegały mi przez głow
ę
. Umr
ę
tak jak Anodo,
przypadkiem. Powiedziałem:
— On przy torusie... a my w chmurze. To niewielka ró
ż
nica, Gay...
— Jeszcze
ż
yjesz... — nie widziałem jej. Słyszałem tylko jej głos.
Poszedłem za nim. Siedziała przy ekranach z głow
ą
opart
ą
na r
ę
kach. Nad jej włosami
fosforyzowało oko altimetru raz po raz odbieraj
ą
cego sygnał, ci
ą
gle zerowy, ten sam, bez
sensu. Obj
ą
łem j
ą
ramieniem. Opu
ś
ciła głow
ę
jeszcze ni
ż
ej. Zrozumiałem,
ż
e lata sp
ę
dzone
przez nas na ró
ż
nych planetach si
ę
nie licz
ą
. Chciałem jej to powiedzie
ć
:
— Gay... — urwałem. W ekranie, obok jej głowy, ujrzałem mały, szybko powi
ę
kszaj
ą
cy si
ę
skrawek gwia
ź
dzistego nieba. Chmura odpłyn
ę
ła...
Przecisn
ą
łem si
ę
z trudem na zewn
ą
trz i pomogłem wyj
ść
Dorowi. On jako ostatni zatrzasn
ą
ł
właz rakietki. Pojazd stał przekrzywiony, jednym bokiem oparty na skale. Zaraz przy wej
ś
ciu
le
ż
ało skrzydło sterowe wyłamane z dysz, a dalej — pogi
ę
te amortyzatory. Przy nich stały Gay i
Wera podobne do siebie w szarych skafandrach i okr
ą
głych hełmach jak dwie lalki seryjnej
produkcji. Wokół wznosiły si
ę
brunatne, chaotycznie porozrzucane głazy, spoza których w dali
wyzierał szczyt Tukopatatana. Wła
ś
nie w tej stronie powinny były le
ż
e
ć
szcz
ą
tki rozbitych
rakietek. Wyruszyli
ś
my w tym samym kierunku, w którym poprzednio lecieli
ś
my — wprost na
Tukopatatan.
— Gdybym mógł dosta
ć
próbk
ę
zawarto
ś
ci tej chmury, sprawa byłaby o wiele prostsza. Wydaje
mi si
ę
,
ż
e cała chmura to jakie
ś
pole siłowe, zdalnie kierowany obłok, kierowany stamt
ą
d, z
Tukopatatana. — Dor zamilkł na chwil
ę
, a potem dodał innym ju
ż
tonem. — Ta chmura zjawia
si
ę
nieomylnie tam, gdzie tylko jeste
ś
my... Mo
ż
e oni nas obserwuj
ą
... mo
ż
e patrz
ą
wła
ś
nie na
nas...
— Bzdury. Jak mog
ą
nas obserwowa
ć
? Czym? A mo
ż
e s
ą
dzisz,
ż
e s
ą
wszechwiedz
ą
cy... —
nie czułem wcale tej pewno
ś
ci, z jak
ą
mówiłem, ale nastrój i tak nie był najlepszy, a
przypuszczenia Dora na pewno go nie poprawiły.
— Zreszt
ą
zawsze mo
ż
emy wróci
ć
do rakietki, a wtedy wyprawa ratunkowa znajdzie nas bez
trudu — beztrosko dorzuciła Wera.
— ... bez trudu... — powtórzył za ni
ą
Dor, wzruszył ramionami i wszedł pierwszy w w
ą
skie
gardło mi
ę
dzy dwoma blokami skalnymi. Głazy rozrzucone były w promieniu wielu kilometrów,
ale znikn
ę
ły prawie, gdy weszli
ś
my na rozległ
ą
równin
ę
opadaj
ą
c
ą
tarasami ku masywowi.
Widoczno
ść
była dobra, bo Sło
ń
ce i Jowisz
ś
wieciły jednocze
ś
nie, tak
ż
e dostrzegałem
najmniejsze nawet nierówno
ś
ci terenu w promieniu wielu kilometrów. A jednak krajobraz
wydawał si
ę
nierealny. Trzeba długich lat sp
ę
dzonych na ksi
ęż
ycach Jowisza,
ż
eby si
ę
do
niego przyzwyczai
ć
. Mnie w ka
ż
dym razie przypominał sceneri
ę
ponurego opowiadania
wizeotronicznego, w którym bohaterowie gin
ą
i kamera nie maj
ą
c si
ę
na czym zatrzyma
ć
utrwala skaty i gwia
ź
dziste nie ko
ń
cz
ą
ce si
ę
płaszczyzny kosmicznego tła. Pozostałem troch
ę
w
tyle i przyspieszyłem kroku, aby ich dogoni
ć
. Dochodzili
ś
my do nast
ę
pnego tarasu. Zanim
jednak zeszli
ś
my w dół, usłyszałem krzyk, który niemal natychmiast przeszedł w zduszony
charkot. Spojrzałem. Dor osun
ą
ł si
ę
na kolana i podparł r
ę
koma. Chwil
ę
znieruchomiał w tej
pozycji, a potem przewrócił si
ę
na bok. Skoczyłem ku niemu. W biegu zderzyłem si
ę
z Gay.
Schwyciła mnie za ramiona i zatrzymała.
— Dok
ą
d? Przecie
ż
to torus. — Zrozumiałem. Osłoni
ę
ty przed działaniem torusa przez głaz,
patrzyłem na siwe, krótko przystrzy
ż
one włosy Dora, bielej
ą
ce wewn
ą
trz h--przezroczystego
hełmu. Gay przywarła skafandrem do. nierównej, br
ą
zowej powierzchni głazu i ostro
ż
nie
wysun
ę
ła głow
ę
, tak by widzie
ć
torus. Potem zdj
ę
ła z pleców dezintegrator i przyło
ż
yła go do
ramienia. Dwa bł
ę
kitne wyładowania o
ś
lepiły mnie na moment. Buchn
ę
ło gor
ą
co. Gay wyszła
zza głazu i patrzyła na to, co zostało z torusa.
— ... a gdyby on ci
ę
uprzedził... — wskazałem głow
ą
szcz
ą
tki.
— ... wtedy ja bym wygl
ą
dała tak jak on albo raczej tak jak Dor... — wzruszyła ramionami.
Spojrzałem na Dora. Kl
ę
czała przy nim Wera. Potem wstała i razem przenie
ś
li
ś
my jego ciało
tu
ż
pod głaz i uło
ż
yli w niewielkim zagł
ę
bieniu.
— ... wracamy? — Wera powiedziała to niewyra
ź
nie, a mo
ż
e jej nadajnik
ź
le pracował.
— Nie, pójdziemy dalej.
— Zginiemy tak jak on. Zobaczysz.
— Jego
ś
mier
ć
to w ko
ń
cu przypadek.
Spu
ś
ciła głow
ę
i nie odpowiedziała. Gay przygl
ą
dała si
ę
nam
z boku.
— Chod
ź
my wi
ę
c. Na co czekamy? — powiedziała. Uszli
ś
my nie wi
ę
cej ni
ż
kilkadziesi
ą
t
kroków, gdy
ś
ciemniło si
ę
nagle. Oboje z Gay pomy
ś
leli
ś
my to samo. Kilka szybkich skoków i
przywarli
ś
my do skał. Chmura opadała na nas jak ogromny czarny li
ść
, zbyt ci
ęż
ki, by wirowa
ć
z wiatrem. Potem zrobiło si
ę
zupełnie ciemno. Wera straciła nas widocznie z oczu, bo chwil
ę
stała niezdecydowana, a potem zacz
ę
ła biec.
— Serg... Serg... — słyszałem jej wołanie.
— Padnij na skały. Natychmiast padnij na skaty. — Starałem si
ę
mówi
ć
spokojnie, nie krzycze
ć
.
— Serg, gdzie jeste
ś
?
Widziałem zarys jej sylwetki; potkn
ę
ła si
ę
, z trudem złapała
równowag
ę
i biegła dalej. Wtedy na tle nieba i skał
ł
ą
cz
ą
cych si
ę
lini
ą
horyzontu zobaczyłem rami
ę
, ogromne, czarne rami
ę
chmury
przypominaj
ą
ce tr
ą
b
ę
, a mo
ż
e raczej wiruj
ą
c
ą
wie
żę
. Wyci
ą
gało si
ę
wolno w kierunku Wery!
— Uciekaj! Uciekaj! — krzykn
ą
łem. Nie zd
ąż
yłem. Znikn
ę
ła na moment w czarnym słupie.
Podniósł si
ę
on prawie natychmiast w gór
ę
. Lecz tam, gdzie przed chwil
ą
jeszcze znajdowała
si
ę
Wera, nie było nikogo. Chmura odpływała. W ust
ę
puj
ą
cym stopniowo mroku dojrzałem jej
dezintegrator porzucony na skale. Chciała si
ę
broni
ć
, chciała strzela
ć
do czego
ś
...
— Wracamy — powiedziałem.
— Nie.
— Dlaczego? — spojrzałem na Gay.
— Ona... ona te
ż
chciała wraca
ć
. Zmusiłe
ś
j
ą
,
ż
eby szła dalej. A zreszt
ą
nie jeste
ś
my na
majówce,
ż
eby wraca
ć
, jak tylko nam si
ę
znudziła zabawa. Z takiej wyprawy wraca si
ę
z czym
ś
konkretnym... z czym
ś
wi
ę
cej poza krótk
ą
informacj
ą
o
ś
mierci innych...
— Tak, ale teraz wiemy,
ż
e ich
ś
mier
ć
to nie przypadek. Chmura... chmura nadchodzi wtedy,
gdy natkniemy si
ę
na torus...
— To chciałe
ś
sprawdzi
ć
i teraz ju
ż
wiesz... Ale ja jeszcze nie jestem tego pewna. Chod
ź
my
dalej, to si
ę
... upewnimy — wyra
ź
na kpina brzmiała teraz w jej głosie.
— Zginiemy — powiedziałem to spokojnie, zupełnie spokojnie.
— ...ale prawdopodobnie pojedynczo. Je
ś
li ja zgin
ę
... ty wrócisz. Je
ś
li ty... to ja mo
ż
e si
ę
przekonam.
— Gay... — urwałem. A je
ś
li ona nie chce wraca
ć
do bazy, nie chce wraca
ć
nigdzie. Absurd.
Była zawsze stuprocentowo normaln
ą
dziewczyn
ą
. Lubiła ta
ń
czy
ć
, je
ź
dzi
ć
łódk
ą
po jeziorze...
całowa
ć
... Ale tak było dawniej. Potem lata na Ganimedzie z Anodo, dla którego
ś
miech był
zawsze podejrzan
ą
mistyfikacj
ą
. Czy po tym mo
ż
na jeszcze pływa
ć
na wy
ś
cigi do boi i
ś
mia
ć
si
ę
tak gło
ś
no, a
ż
zielone brzegi odpowiadaj
ą
echem? Nie wiem...
— Nie wiem... — powiedziałem gło
ś
no. Spojrzała pytaj
ą
co, ale nic nie powiedziała i poszli
ś
my
w dół ku masywowi Tukopatatana. Przej
ś
cie na ni
ż
sze tarasy nie było specjalnie trudne. Le
ż
ało
tam wiele głazów. Gay wyprzedziła mnie i szła pierwsza. Po chwili zrozumiałem. Podejrzewała
obecno
ść
torusów. Ale torusów nie było. Ni
ż
szy taras ci
ą
gn
ą
ł si
ę
jednostajn
ą
równin
ą
za
horyzont. Równina była tak monotonna,
ż
e nie mogłem znale
źć
punktu oparcia dla wzroku.
Szli
ś
my i tylko Jowisz w miar
ę
upływu
czasu przesuwał si
ę
ku Sło
ń
cu. Po kilku godzinach poczułem zm
ę
czenie. Gay dotrzymywała mi
kroku tak jak dawniej podczas najci
ęż
szych wspinaczek w Andach, gdzie kiedy
ś
chodzili
ś
my
razem. Masyw Tukopatatana z bliska wydawał si
ę
jeszcze wy
ż
szy, si
ę
gał niemal tarczy
Jowisza. Patrzyłem wła
ś
nie w t
ę
stron
ę
, gdy u podnó
ż
a raz po raz trzykrotnie błysn
ę
ło. Był to
niebieski błysk, którego
ź
ródło le
ż
ało poni
ż
ej kraw
ę
dzi tarasu, gdzie
ś
u stóp masywu... Do
kraw
ę
dzi doszli
ś
my po godzinie marszu. Tam znowu le
ż
ały kamienie, du
ż
o kamieni. Nagle
kamienie si
ę
sko
ń
czyły i Gay złapała mnie za r
ę
k
ę
. Przywarli
ś
my do skał. Przed nami była
kotlina, zwykła kilkumetrowej
ś
rednicy kotlina. Po
ś
rodku niej stał sto
ż
ek. Wysoki, idealnie
polerowany sto
ż
ek. W jego powierzchni odbijały si
ę
gwiazdy, Jowisz i skalne
ś
ciany. To był ich
statek, ich baza, o
ś
rodek inwazji... W kotlinie panował ruch. Ze wszystkich stron zd
ąż
ały do
sto
ż
ka pojazdy nikn
ą
ce w białej mgle u jego podstawy. Wi
ę
kszo
ść
z tych pojazdów miała kształt
lejka zako
ń
czonego kulistym zbiornikiem. Unosiły si
ę
tu
ż
nad powierzchni
ą
, przelatuj
ą
c od skały
do skały jak motyle w
ś
ród kwiatów na ł
ą
ce. Dwa z nich rozbijały bł
ę
kitnym o
ś
lepiaj
ą
cym
płomieniem ogromny głaz i błyski ich palników widzieli
ś
my dochodz
ą
c do kotliny.
— Co oni robi
ą
? — zapytała Gay.
— Oni? To s
ą
automaty. One zbieraj
ą
głazy. Spójrz, jak ten jest blisko.
Rzeczywi
ś
cie, w odległo
ś
ci najwy
ż
ej dwustu metrów przelatywał jeden z automatów. Z lejka
szerokim snopem, jak
ś
wiatło reflektora, emitowało jakie
ś
pole siłowe. Głazy wpadaj
ą
ce w ten
niewidoczny snop podrywały si
ę
z podło
ż
a i znikały w gardle lejka. Nagle pojazd zmienił
kierunek i zacz
ą
ł wznosi
ć
si
ę
ku nam, bez trudu pokonuj
ą
c spadziste zbocze. Poderwałem si
ę
do ucieczki.
— Stój! Nie zd
ąż
ysz... — Gay zsun
ę
ła z ramienia dezintegrator. Mierzyła starannie, lekko
przekrzywiwszy głow
ę
.
— W podstaw
ę
. Tam musz
ą
by
ć
zespoły nap
ę
dowe — mówiła to z tak
ą
pewno
ś
ci
ą
, jakby
sama konstruowała ten dziwny pojazd. Strzeliła.
Ś
ci
ą
gn
ą
łem z ramienia swój dezintegrator, lecz
nie zd
ąż
yłem go jeszcze odbezpieczy
ć
, gdy pojazd niespodziewanie uniósł si
ę
kilkana
ś
cie
metrów nad skały i skierował wprost na nas swój dziwaczny lejek. Gay krzykn
ę
ła co
ś
, czego nie
zrozumiałem. Stała nieruchomo z wzniesionym dezintegratorem. Nagle wszystko stało si
ę
czerwone, jakbym wło
ż
ył czerwone okulary.
— Uciekaj, uciekaj, Gay — krzyczałem, lecz w słuchawkach słyszałem tylko urywane trzaski,
pomimo
ż
e stała kilkana
ś
cie kroków ode mnie. To wszystko trwało, oczywi
ś
cie, kilka sekund.
Chciałem podbiec do Gay i wyci
ą
gn
ąć
j
ą
z zasi
ę
gu tego automatu, ale wtedy wła
ś
nie
zobaczyłem, jak najpierw dezintegrator, a za nim Gay unosz
ą
si
ę
nad skały i mkn
ą
ku wej
ś
ciu
leja. Nie zd
ąż
yłem si
ę
nawet zdziwi
ć
, gdy sam doznałem uczucia zmiany przyspieszenia, tak
jak w ruszaj
ą
cej w dół windzie, i nim si
ę
zorientowałem, leciałem ju
ż
ku lejowi. — Kierunkowe
pole grawitacyjne — pomy
ś
lałem i byłem w
ś
rodku. Lej ko
ń
czył si
ę
ogromnym zbiornikiem i
poczułem,
ż
e osuwam si
ę
gdzie
ś
w gł
ą
b. Było tam zupełnie ciemno. Odruchowo, nie
zastanawiaj
ą
c si
ę
nad tym, zapaliłem lamp
ę
w głowicy hełmu. Zobaczyłem Gay. Le
ż
ała kilka
metrów ode mnie... Równocze
ś
nie zobaczyłem kamienie, poukładane równo, tak by zajmowały
minimum miejsca. Zrzucono nas na nie. Zerwałem si
ę
natychmiast w obawie,
ż
e za chwil
ę
posypi
ą
si
ę
na nas skały wrzucane z leja. Skał jednak nie było.
— Przerwał prac
ę
... — Gay nasłuchiwała rumoru kamieni, ale panowała cisza. Skin
ą
łem głow
ą
.
— ...i co gorsza, z naszego powodu...
— S
ą
dzisz? Je
ś
li tak, to chyba teraz ten automat melduje im o tym, co si
ę
stało.
— Tak by zrobił ziemski automat. U nich mo
ż
e by
ć
zupełnie inaczej.
— Jak inaczej?
— No, jakie
ś
samodecyduj
ą
ce automaty.
— Niemo
ż
liwe.
— A to pole...?
— Pole to co innego. On w ten sposób pracuje. Ale nikt nie wyposa
ż
y automatu do zbierania
kamieni w sprz
ęż
enia samodecyduj
ą
ce...
— Mówisz co najmniej tak, jakby
ś
uczestniczyła w konstruowaniu tego automatu... W tej chwili
poczuli
ś
my wstrz
ą
s, ledwo wyczuwalny, delikatny wstrz
ą
s.
— Wyl
ą
dował — powiedziała Gay.
— Chyba tak — skin
ą
łem głow
ą
.
— Teraz nas urz
ą
dz
ą
...
— Mamy dezintegratory.
— Nie s
ą
dz
ę
,
ż
eby nam to cokolwiek pomogło — powiedziała to raczej do siebie ni
ż
do mnie.
— Spróbujemy si
ę
st
ą
d wydosta
ć
? — zapytałem.
—. Próbowa
ć
mo
ż
emy... ale to si
ę
nam nie uda.
— Od kiedy została
ś
pesymistk
ą
? — próbowałem jako
ś
rozproszy
ć
ten przygn
ę
biaj
ą
cy nastrój
„piwnicy" z kamieniami, jak w my
ś
li okre
ś
liłem pojazd. — Dawniej widziała
ś
zawsze wszystko w
ró
ż
owych kolorach...
— Dawniej byłam młodsza... i to było na Ziemi. Chod
ź
— chwyciła mnie za r
ę
k
ę
— obejdziemy
to rumowisko! Ale kamienie były wsz
ę
dzie. Wyłaniały si
ę
z mroku, gdziekolwiek skierowałem
promie
ń
latarki.
— Zupełnie jak wtedy na usypisku w Andach. Tak
ż
e wsz
ę
dzie były kamienie.
— Ale w górze było niebo. A poza tym pospiesz si
ę
. Musimy
obej
ść
„brzuch" tego automatu.
Dalej szli
ś
my w milczeniu. Brn
ą
c przez kamienie,
zataczali
ś
my koło, ale nie bardzo mogłem si
ę
zorientowa
ć
,
jak
ą
cz
ęść
obwodu mamy ju
ż
za sob
ą
.
Nagle stało si
ę
zupełnie jasno. Byli
ś
my w wielkiej hali.
Ś
ciany
automatu, w którym znajdowali
ś
my si
ę
dot
ą
d, gdzie
ś
znikn
ę
ły. — Widocznie zbiornik automatu jest rozkładany —
pomy
ś
lałem. Spojrzałem w gór
ę
. Ta hala w ogóle nie miała
sklepienia. To, co było w górze, wygl
ą
dało jak mgła, ró
ż
owa
mgła.
— To... to jest wn
ę
trze sto
ż
ka... — powiedziała Gay.
I wtedy stało si
ę
co
ś
najzupełniej nieoczekiwanego. Kamienie,
wszystkie kamienie uniosły si
ę
w gór
ę
. Oddalały si
ę
ku
sklepieniu i nagle momentalnie znikn
ę
ły. Ale najdziwniejsze
było to,
ż
e my
ś
my zostali. Stali
ś
my zanurzeni po pas
w ró
ż
owawej, opalizuj
ą
cej mgle. Nie widzieli
ś
my własnych
stóp.
— ... spostrzegli nas.
— Mo
ż
e automat segreguj
ą
cy odró
ż
nił nas od kamieni...
— Bzdury. To oni... Serg... uciekajmy, Serg. Gay straciła swój dotychczasowy spokój.
— ... uciekajmy... uciekajmy st
ą
d... — powtarzała w kółko.
— Ale dok
ą
d?
— Wszystko jedno — zacz
ę
ła oddala
ć
si
ę
, brodz
ą
c w
ś
ród mgły.
— Stój, po co tam idziesz?! — krzykn
ą
łem. Nie zatrzymała si
ę
. Teraz biegła ju
ż
prawie. Nagle
mgła zafalowała. Nie czułem wiatru, ale mgła zafalowała tak, jakby dołem powiał wiatr...
— Gay... Gay! — wołałem.
Mgła zacz
ę
ła si
ę
podnosi
ć
i jej strz
ę
py si
ę
gały mi do piersi. Po chwili widziałem ju
ż
tylko hełm
Gay. Mo
ż
e co
ś
mówiła nawet, ale fale radiowe jej nadajnika nie dochodziły do mnie.
Potem mgła znienacka strzeliła do góry i otoczyła mnie bezpostaciowym ró
ż
owym oparem. W
pewnej chwili zorientowałem si
ę
,
ż
e na niczym nie stoj
ę
. Wisz
ę
w bezgrawitacyjnej przestrzeni,
w której kierunek, góra czy dół nie ma w ogóle fizycznego sensu. Nie wiem, jak długo to trwało.
Straciłem rachub
ę
czasu. Pod
ś
wiadomie wykonywałem r
ę
koma i nogami krótkie ruchy, staraj
ą
c
si
ę
znale
źć
jaki
ś
punkt oparcia. Wydawało mi si
ę
,
ż
e przez izolacj
ę
hełmu, przez materiał
skafandra słysz
ę
wysoki, zaj
ę
kliwy d
ź
wi
ę
k. Potem d
ź
wi
ę
k obni
ż
ył si
ę
, przeszedł w buczenie.
Zamilkł w ko
ń
cu i równocze
ś
nie poczułem pod stopami oparcie... Mgła zacz
ę
ła z wolna
opada
ć
... Wynurzyły si
ę
z niej ogromne kilkumetrowej
ś
rednicy kule i wy
ż
sze od nich,
smuklejsze paraboloidy obrotowe, podobne do ogromnych kielichów. Wydawały si
ę
przezroczyste, lecz gdy patrzyłem na któr
ą
kolwiek wprost, jakby matowiała... Zdawały si
ę
porusza
ć
, falowa
ć
i dopiero po chwili zrozumiałem,
ż
e to przezroczysta substancja gazowa,
która została po opadni
ę
ciu mgły, łamie
ś
wiatło podobnie jak latem rozgrzane powietrze nad
głazami. To, na c/ym stałem, było elastyczne, lecz gdy spojrzałem w dół, nie dostrzegłem
własnych stóp. Moje nogi ..rozmywały si
ę
" w okolicy kostek w tym, na czym stałem.
— Chyba znowu jakie
ś
pole siłowe — pomy
ś
lałem. Chodzi
ć
jednak po tym mo
ż
na zupełnie
dobrze. Zrobiłem kilka kroków, potem chciałem podej
ść
do jednej z kuł... i nie mogłem. Na pół
metra przed kul
ą
zaczynało si
ę
pole siłowe, od którego si
ę
odbijałem.
Chciałem obej
ść
kul
ę
, gdy nagle spostrzegłem,
ż
e kilkana
ś
cie metrów ode mnie kto
ś
stoi. Gay!
Pobiegłem ku niej, ale ona mimo
ż
e si
ę
nie poruszała, zacz
ę
ła odpływa
ć
tak,
ż
e dystans mi
ę
dzy
nami pozostawał bez zmian. Nagle zatrzymałem si
ę
. Ale
ż
tak, to nie była Gay... to była Wera!
Zatrzymała si
ę
tak
ż
e... Wtedy spostrzegłem,
ż
e jest przezroczysta i poprzez ni
ą
wida
ć
zarysy
stoj
ą
cych w gł
ę
bi kuł i paraboloid... Stałem tak mo
ż
e pół minuty. Ona tak
ż
e si
ę
nie ruszała,
czekaj
ą
c jakby na mnie. A wi
ę
c oni chc
ą
mnie w ten sposób dok
ą
d
ś
zaprowadzi
ć
... A mo
ż
e to
pułapka? Nie, gdyby rzeczywi
ś
cie chcieli, mogliby mnie przecie
ż
bez trudu przenie
ść
jakim
ś
polem siłowym... Zdecydowałem si
ę
. Poszedłem za Wer
ą
. Jej obraz uciekał ode mnie tak
długo, a
ż
nagle pomi
ę
dzy jedn
ą
a drug
ą
kul
ą
zobaczyłem rakietk
ę
, prawdziw
ą
ziemsk
ą
rakietk
ę
z otwartym włazem, w którym znikn
ę
ła Wera. Wszedłem za ni
ą
i... zobaczyłem Gay.
— Czy ty jeste
ś
Serg? Jak tu wszedłe
ś
? — zapytała. Potem
zobaczyłem w jej oczach strach i odsun
ę
ła si
ę
ode mnie pod
ś
cian
ę
..
— Tak. To ja, Serg. Wszedłem zwyczajnie... — Odwróciłem si
ę
, by pokaza
ć
jej właz, ale za
mn
ą
była tylko
ś
ciana.
— A mo
ż
e ty ju
ż
umarłe
ś
jak Wera i jeste
ś
tylko obrazem Serga...
— Ale
ż
, Gay, ja
ż
yj
ę
... naprawd
ę
ż
yj
ę
... — schwyciłem j
ą
za r
ę
ce. — Widzisz przecie
ż
,
ż
e
ż
yj
ę
...
—
ś
yjesz... A widziałe
ś
Wer
ę
? — zapytała nagle.
— Widziałem. Tak, to był jej obraz.
— I prowadziła ciebie w
ś
ród kuł...
— Prowadziła...
— Ale po co, Serg?... Po co?...
— Nie rozumiem...
— Po co nas tu zamkn
ę
li... — skuliła si
ę
w k
ą
cie kabiny i zacisn
ę
ła powieki...
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzie
ć
. Rozejrzałem si
ę
po kabinie i spostrzegłem... ekran... Nie
był podobny do ziemskich ekranów, ale to musiał by
ć
wła
ś
nie ekran, bo
ś
wieciły w nim gwiazdy.
— Gay! Gay! — szarpn
ą
łem j
ą
za r
ę
kaw skafandra. Przez szyb
ę
hehnu widziałem, jak wolno
uniosła powieki.
— Co si
ę
stało? — zapytała po chwili.
— Nie wiem. Jakie
ś
gwiazdy...
— Gwiazdy?
— Tak, w ekranie, spójrz sama, przecie
ż
to gwiazdy. Chwil
ę
patrzyli
ś
my w ekran. Nagle Gay
poderwała si
ę
i spostrzegłem jej
ź
renice rozszerzone przera
ż
eniem.
— Serg, a je
ś
li oni nas wystrzelili...
— Nie rozumiem.
— No, wystrzelili nas w Kosmos.
— Po co? Po co mieliby to zrobi
ć
, wytłumacz mi — starałem si
ę
mówi
ć
spokojnie, ale ju
ż
tak
ż
e
si
ę
bałem.
— Sk
ą
d
ż
e mam wiedzie
ć
... a te kamienie... po co zbierali kamienie i przenosili je w ró
ż
owej
mgle...
— Ale nas przecie
ż
zostawili...
— Mo
ż
e wła
ś
nie po to, by nas wyrzuci
ć
w pró
ż
ni
ę
. Mo
ż
e oni wszystkich ludzi albo zabijaj
ą
, albo
wyrzucaj
ą
w pró
ż
ni
ę
— Wystrzelili nas z Ganimeda jak pocisk, bez mo
ż
liwo
ś
ci kierowania tym pojazdem.
— Uwa
ż
asz,
ż
e eksperymentuj
ą
na nas...
— Nie. Oni na pewno w ten wła
ś
nie sposób pozbawiaj
ą
ż
ycia istoty swego gatunku. Mo
ż
e ich
nie mo
ż
na inaczej zabi
ć
...
Nie odpowiedziałem. Je
ż
eli Gay ma racj
ę
... to naprawd
ę
musimy umrze
ć
.
ś
adne obserwatorium
nas nie dostrze
ż
e... co najwy
ż
ej radar jakiej
ś
przelatuj
ą
cej rakiety. Ale my nie nadajemy
sygnałów rozpoznawczych, wi
ę
c potraktuje nas jak meteor. Wyemituje w nas pełny ładunek ze
swego anihilatora i wyparujemy...
— Wyparujemy, je
ż
eli...
— Nie — Gay przerwała mi — umrzemy tutaj. Tutaj, w tej kabinie. Słyszysz?
— Spokojnie, Gay, spokojnie...
— Popatrz — Gay wskazywała na ekran. — Oni go skonstruowali specjalnie,
ż
eby
ś
my musieli
o tym my
ś
le
ć
...
— O czym?
—
ś
e umrzemy.
— Gay! Za
ś
miała si
ę
tylko.
— B
ę
dziemy umiera
ć
i patrze
ć
na gwiazdy... Wtedy spojrzałem w ekran. Gwiazd w nim nie
było, znikn
ę
ły z ekranu wyparte pot
ęż
niej
ą
c
ą
z ka
ż
d
ą
chwil
ą
, dobrze znan
ą
brył
ą
Ganimeda.
Nasz pojazd podchodził do l
ą
dowania.
Ś
ledziłem słoneczn
ą
plam
ę
przesuwaj
ą
c
ą
si
ę
wolno po posadzce. Przez otwarte okno
słyszałem szum automatu strzyg
ą
cego traw
ę
w ogrodzie. Na bł
ę
kitnym prostok
ą
cie nieba
przesuwały si
ę
obłoki gnane zimnym wiatrem od gór. Przy oknie stała Gay... Gay bez
skafandra... To była Ziemia, naprawd
ę
Ziemia!
Sko
ń
czyli
ś
my wła
ś
nie opowiada
ć
i Toren w zamy
ś
leniu pocierał dłoni
ą
swe wysokie, łysawe
czoło.
— ... i mówicie,
ż
e tam była mgła, ró
ż
owa mgła... a potem kule... — powtarzał.
— A inwazja zlikwidowana? — zdecydowałem si
ę
w ko
ń
cu go zapyta
ć
.
— Inwazja? — z roztargnieniem spojrzał na mnie. — Inwazji w ogóle nie było.
— Nie było?
— Oczywi
ś
cie, to nasz wymysł, nast
ę
pstwo megalomanii naszego gatunku. — Teraz patrzył na
Gay. Spostrzegł widocznie,
ż
e nic nie rozumie. — Widzicie, to tak, jakby kto
ś
chciał ogrodzi
ć
swoje pole przed szkodnikami. Mo
ż
na po prostu wznie
ść
płot. Ale je
ś
li kto
ś
dysponuje
odpowiedni
ą
technik
ą
i nie chce zabija
ć
, to... po prostu zakłada siatk
ę
sygnalizacyjn
ą
z torusów,
wzywaj
ą
c
ą
obłok sterowny. Obłok wynosi to wszystko, co si
ę
tylko porusza, poza poletko, poza
stref
ę
, która jest strze
ż
ona... To,
ż
e torus zabijał... widocznie nie wiedzieli, i
ż
taki wła
ś
nie impuls
jest dla nas
ś
miertelny. Pewnie nie przeszło im to nawet przez my
ś
l.
— Wi
ę
c Warden, Woley, Wera... wszyscy oni
ż
yj
ą
?
— Oczywi
ś
cie, chmura wyrzuciła ich na skały poza pier
ś
cieniem torusów.
— A my... co oni z nami zrobili...?
— To mo
ż
emy tylko przypuszcza
ć
. Ich pojazd wystartował. Wystartował prawdopodobnie
natychmiast po waszym tam przybyciu...
— Ale
ż
my
ś
my nic nie czuli.
ś
adnych przeci
ąż
e
ń
,
ż
adnych
wstrz
ą
sów.
Toren u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
— Oni nap
ę
dzaj
ą
swój pojazd polem grawitacyjnym. Wytwarzaj
ą
to pole przed pojazdem.
Wy
ś
cie razem z całym kosmolotem spadali w tym polu... A kto
ś
, kto spada, nic nie wa
ż
y.
Problem człowieka w spadaj
ą
cej windzie — u
ś
miechn
ą
ł si
ę
. — Tak wi
ę
c nie mogło by
ć
mowy o
przeci
ąż
eniach. Najwy
ż
ej mogłe
ś
odczuwa
ć
...
— Rzeczywi
ś
cie odczuwałem niewa
ż
ko
ść
...
— Widzisz,
ż
e mamy racj
ę
— ucieszył si
ę
Toren. — Dostali
ś
cie si
ę
wi
ę
c — ci
ą
gn
ą
ł dalej — do
automatycznego pojazdu zbieraj
ą
cego paliwo dla ich agregatów nap
ę
dowych. Mieli
ś
cie
szcz
ęś
cie. Mo
ż
e oni s
ą
jako
ś
podobni do nas, a mo
ż
e was zauwa
ż
yli, w ka
ż
dym razie nie
podzielili
ś
cie losu kamieni zamienianych w silnikach na energi
ę
. Odsegregowali was od
kamieni... ale potem mieli trudno
ś
ci z odesłaniem was na ksi
ęż
yc, bo ju
ż
wystartowali.
Zbudowali wi
ę
c specjalny statek. Zbudowali — s
ą
dz
ę
— w ci
ą
gu niecałej godziny,
przystosowali go do waszych potrzeb, zwabili was do
ś
rodka obrazem Wery i wystrzelili z
powrotem na Ganimeda... Tak, nie chcieli was zniszczy
ć
. Odesłali was, mimo
ż
e sami w tym
czasie przemierzyli ju
ż
miliony kilometrów.
— A teraz, gdzie oni s
ą
teraz?...
— Gdzie
ś
w pró
ż
ni mi
ę
dzygwiezdnej... znikli z ekranów najczulszych radarów...
— I nic nam nie zostawili, nic nie przekazali?
— Tylko was. Nic poza tym. Was nie chcieli zabiera
ć
. Dostali
ś
cie si
ę
do ich statku
przypadkiem... a om najpierw nie zauwa
ż
yli... a potem wysłali was na Ganimeda.
— Jak to, a te mgły... to unoszenie kamieni... obraz Wery...
— To działały ich automaty. Ich technika wyprzedza nasz
ą
o setki, mo
ż
e tysi
ą
ce lat... nikt nie
chciał si
ę
z wami porozumie
ć
... Rozumiecie, co to znaczy...?
— Nam si
ę
zdawało,
ż
e oni niczym innym prócz nas si
ę
nie
interesuj
ą
...
— Nie tylko wam — Toren mówił cicho, jakby do siebie. — My
ś
my wszyscy tak s
ą
dzili.
Wymy
ś
lili
ś
my nawet inwazj
ę
i uwierzyli w ni
ą
bez zastrze
ż
e
ń
. Wymy
ś
lili
ś
my inwazj
ę
, bo przez
my
ś
l nam nie przeszło,
ż
e oni przylecieli do nas tylko po zapas paliwa,
ż
e potraktowali nas jak
wróble...
— Nie rozumiem. Dlaczego jak wróble...?
— Czy zatrzymałe
ś
si
ę
kiedykolwiek,
ż
eby popatrze
ć
na wróble? Na pewno nie. Je
ś
li je nawet
czasem spostrzegłe
ś
, to przypadkiem. S
ą
zbyt pospolite, by zwróci
ć
nasz
ą
uwag
ę
... i mo
ż
e my
wła
ś
nie jeste
ś
my takimi wróblami w naszej galaktyce...
Stra
ż
nik
Odkryłem go w trzeciej godzinie po opuszczeniu bazy. Wyjechałem selenołazem na objazd
automatycznych stacji grawimetrycznych. Rozrzucone na obwodzie spłaszczonej elipsy, w
ognisku której le
ż
ała baza, odwiedzane były raz na tydzie
ń
przez kogo
ś
z naszego zespołu.
Wła
ś
ciwie tym razem jecha
ć
miał Krab, ale czekał na wideofoniczne poł
ą
czenie z Ziemi
ą
i
pojechałem ja.
Obsługa tych stacji była prosta i wła
ś
ciwie mógł j
ą
z powodzeniem wykonywa
ć
automat.
Podje
ż
d
ż
ało si
ę
do zasobnika, wyjmowało z jego wn
ę
trza mały, błyszcz
ą
cy kryształ
mnemotronu, zawieraj
ą
cy tygodniowy zapis pracy stacji, wkładało nowy, na oko nie ró
ż
ni
ą
cy si
ę
niczym od zapisanego, zamykało zasobnik, pobie
ż
nie sprawdzało zespoły i to było wszystko.
Nale
ż
ało jedynie uwa
ż
a
ć
, by nie pomyli
ć
mnemotronów i nie nagra
ć
powtórnie zapisu na tym
samym krysztale. Zdarzyło si
ę
to kiedy
ś
wła
ś
nie Krabowi. Przywiózł do bazy nie zapisany
kryształ i rozło
ż
yli
ś
my cał
ą
stacj
ę
w poszukiwaniu uszkodzenia, zanim wpadli
ś
my na pomysł, by
sprawdzi
ć
zapis w pozostałym mnemotronie. Oczywi
ś
cie, gdyby wymian
ę
mnemotronów
przeprowadzał automat, nie pomyliłby si
ę
w ten sposób i to był argument.
— Nie — powiedział naczelny kosmik bazy, wysłuchawszy nas wtedy — nie zgadzam si
ę
na
ż
aden automat. Automat zrobi swoje, ale nie wyka
ż
e
ż
adnej elastyczno
ś
ci działania, gdyby si
ę
cokolwiek wydarzyło. — Ale co si
ę
wła
ś
ciwie mo
ż
e wydarzy
ć
? — pomy
ś
lałem wtedy. Naczelny
kosmik, jakby przewiduj
ą
c to pytanie, dodał:
— To prawda,
ż
e nic si
ę
na ogół nie dzieje, ale zawsze jakie
ś
prawdopodobie
ń
stwo zdarze
ń
niezwykłych istnieje, nieprawda
ż
? — u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
— Szcz
ą
tkowe... — powiedział Krab.
— Masz racj
ę
, szcz
ą
tkowe, ale prawd
ę
mówi
ą
c, co wy tu macie do roboty? I tak wszystko
prawie robi
ą
automaty. Na to nie było odpowiedzi. Je
ź
dzili
ś
my wi
ę
c na zmian
ę
z Krabem, a
czasem je
ź
dził jeszcze kto
ś
, kto nie miał akurat nic innego do roboty. W ko
ń
cu okazało si
ę
,
ż
e
kierownik miał w pewnym sensie racj
ę
, bo automat nigdy by go nie odkrył. Automat pojechałby
przecie
ż
zwykł
ą
tras
ą
, mimo
ż
e trzecia stacja została rozbita. Automat nie zmodyfikowałby
swego post
ę
powania tylko z tego powodu,
ż
e jaki
ś
meteor unicestwił stacj
ę
. Pojechałby tam,
wysiadł, zrealizował wbudowany w jego
ś
wiadomo
ść
rozkaz: „Odejd
ź
, je
ś
li promieniotwórczo
ść
"
(wszystkie automaty ksi
ęż
ycowe maj
ą
wbudowany ten rozkaz, rozbicie bowiem stosu przez
meteor jest tu przy braku chroni
ą
cej warstwy atmosfery do
ść
cz
ę
ste).
Wsiadłby wi
ę
c z powrotem do selenołazu i pojechał do' nast
ę
pnej stacji. I wszystko to
powtarzałoby si
ę
za ka
ż
dym objazdem, chyba
ż
e byłby to samouc.z
ą
cy si
ę
automat wysokiej
klasy. Ale kto takich automatów u
ż
ywa do kontroli stacji?
Ja za
ś
wiedz
ą
c,
ż
e trzecia stacja jest rozbita, wybrałem inn
ą
drog
ę
. Ostatecznie specjalnych
dróg na Ksi
ęż
ycu nie ma, a ksi
ęż
ycowy
ż
wir wsz
ę
dzie tak samo nadaje si
ę
do jazdy,
Postanowiłem wi
ę
c jecha
ć
od razu z drugiej stacji do czwartej. Przecinałem w ten sposób elips
ę
mniej wi
ę
cej równolegle do małej osi. Du
ż
a oszcz
ę
dno
ść
czasu, a przede wszystkim nowa
trasa. W ko
ń
cu nie jest prawd
ą
to, co mówi si
ę
na Ziemi,
ż
e Ksi
ęż
yc jest lepiej znany na
przykład od Himalajów. Mo
ż
e rzeczywi
ś
cie mapy jego s
ą
dokładniejsze. Ale co innego
sporz
ą
dza
ć
map
ę
z wysoko
ś
ci kilkudziesi
ę
ciu kilometrów, a co innego przej
ść
przez pył, w
którym nie odcisn
ą
ł si
ę
jeszcze nigdy but kosmonauty. Ma to posmak wyprawy w nieznane,
mimo
ż
e wystarczy spojrze
ć
na map
ę
, by wiedzie
ć
dokładnie, w którym miejscu si
ę
wyjdzie.
Przejrzałem map
ę
i zanim dojechałem do drugiej stacji, wiedziałem,
ż
e wystarczy skr
ę
ci
ć
do
niej dolin
ą
w lewo, potem przejecha
ć
przez dno
ś
redniej wielko
ś
ci krateru, wydrapa
ć
si
ę
do
jednej z przeł
ę
czy i ju
ż
kilka kilometrów za ni
ą
ci
ą
gn
ą
ł si
ę
zwykły szlak wracaj
ą
cy ku czwartej
stacji. Wymieniłem wi
ę
c mnemotron, przejechałem przez niewielki taras, na którym wzniesiono
stacj
ę
, i byłem ju
ż
na dnie doliny. Zapaliłem reflektory selenołazu, bo chocia
ż
ś
wieciło Sło
ń
ce i
na tarasie było tak jasno, a
ż
bolały oczy, w dolinie panował czarny, prawdziwie kosmiczny
mrok. Prawdopodobnie kiedy
ś
, przed wiekami, taras wraz z dnem doliny zapadł si
ę
podczas
wstrz
ą
sów wulkanicznych, faluj
ą
cych powierzchni
ę
globu i teraz znajdował si
ę
kilkadziesi
ą
t
metrów poni
ż
ej swego dawnego poziomu. Nic jednak nie wskazywało na t
ę
katastrof
ę
sprzed
wieków. Dno doliny było równe, kamieni mało, a i to tylko du
ż
e, uprz
ą
tni
ę
te jakby pot
ęż
n
ą
miotł
ą
pod skalne
ś
ciany. Pomy
ś
lałem, nie bez zadowolenia,
ż
e widocznie ju
ż
w epoce
fałdowa
ń
górotwórczych zaplanowano dla mnie t
ę
drog
ę
. Ba, uprz
ą
tni
ę
to nawet pył, tak
ż
e
jechałem po twardej powierzchni skał pumeksowych do
ść
szybko, bo wi
ę
ksze kamienie
widziałem z daleka; rzucały długie cienie w ostrych
ś
wiatłach selenołazu.
Zobaczyłem go nagle. W pierwszej chwili my
ś
lałem,
ż
e to głaz o foremnym, prostok
ą
tnym
kształcie, ale wtedy -w
ś
rodku prostok
ą
ta zajarzyło si
ę
niewielkie zielone.koło.
Równocze
ś
nie zahuczał detektor radaru — zostałem o
ś
wietlony wi
ą
zk
ą
fal radarowych, a
odbiornik fonii, dostrajaj
ą
cy si
ę
automatycznie do odbieranej cz
ę
stotliwo
ś
ci, szczekn
ą
ł co
ś
krótko. Potem zastanawiałem si
ę
niejednokrotnie, co wtedy my
ś
lałem, i przyzna
ć
musz
ę
,
ż
e
chyba nie było to raczej nic konstruktywnego, w ka
ż
dym razie nie było to „analityczne uj
ę
cie
zagadnienia", zalecane przez podr
ę
czniki kosmiki w nagłych a nieprzewidzianych wypadkach.
Po prostu pod
ś
wiadomie uznałem prostok
ą
tn
ą
brył
ę
za automat i wyskoczyłem z selenołazu, by
go z bliska obejrze
ć
. Przebiegłem mo
ż
e pi
ęć
kroków, gdy o
ś
lepił mnie bł
ę
kitny błysk i mimo
izolacji skafandra poczułem podmuch gor
ą
ca. Padłem w
ś
ród skał pod
ś
cian
ę
doliny i
obejrzałem si
ę
za siebie. Mój selenołaz, a wła
ś
ciwie resztki poskr
ę
canego
ż
elastwa, jakie z
niego zostały,
ż
arzyły si
ę
jeszcze. Wypromieniowuj
ą
c energi
ę
przechodziły z koloru
czerwonego w wi
ś
niowy, coraz ciemniejszy, a
ż
wreszcie stały si
ę
tak czarne, jak otaczaj
ą
ce je
kamienie i
ś
ciany kotliny. Wtedy przestałem je widzie
ć
.
W ogóle nie widziałem niczego, pogr
ąż
ony w czerni dna doliny. Tylko w górze płon
ę
ły
o
ś
lepiaj
ą
co jasne kraw
ę
dzie kotliny, tak jasne,
ż
e gasły przy nich gwiazdy niewidzialne dla
zw
ęż
aj
ą
cych si
ę
ź
renic.
Dopiero teraz, gdy ju
ż
le
ż
ałem za kamieniem, zacz
ą
łem si
ę
ba
ć
. Chciałem si
ę
zerwa
ć
i ucieka
ć
,
ucieka
ć
z powrotem jak najszybciej w kierunku bazy, donie
ść
im o inwazji. Bo
ż
e to była
inwazja, nie w
ą
tpiłem ani przez chwil
ę
. Przecie
ż
ż
adne ziemskie automaty nigdy nie atakuj
ą
.
Nigdy!!! To jest pierwsze fundamentalne zało
ż
enie ich pseudopsychiki. A mo
ż
e, gdy wróc
ę
, nie
b
ę
dzie ju
ż
bazy, nie b
ę
dzie niczego, tylko wielki krater wypełniony szklist
ą
stygn
ą
c
ą
mas
ą
przechodz
ą
c
ą
z czerwiem w podczerwie
ń
... A nad tym kraterem sta
ć
b
ę
d
ą
„prostok
ą
ty",
nieruchome z płon
ą
cym zielonym kołem po
ś
rodku.
Chciałem ucieka
ć
, lecz wtedy gdzie
ś
z pod
ś
wiadomo
ś
ci wypłyn
ę
ło pierwsze przykazanie
Mopsa (tak nazywali
ś
my naszego profesora), który przy semestralnym egzaminie z kosmiki
nieodmiennie pytał pierwszoroczniaków, co by zrobili, gdyby nagle w pró
ż
ni w ich kabinie
pojawił si
ę
kosmiczny przybysz w kształcie złocistej promieniuj
ą
cej kuli. Zazwyczaj zapytany
pierwszoroczniak, który nie zd
ąż
ył jeszcze zasi
ę
gn
ąć
j
ę
zyka na giełdzie, proponował
nieprawdopodobne rozwi
ą
zania, obracaj
ą
ce si
ę
wokół wyrzucenia siebie lub go
ś
cia z rakiety,
wtedy Mops u
ś
miechał si
ę
pobła
ż
liwie.
— Czy nie s
ą
dzisz,
ż
e wła
ś
ciw
ą
rzecz
ą
byłoby najpierw pomy
ś
le
ć
? — pytał delikwenta.
Wi
ę
c chyba wtedy, gdy le
ż
ałem mi
ę
dzy tymi głazami na dnie ksi
ęż
ycowej doliny, przyszło mi
na my
ś
l pytanie Mopsa. A gdy człowiek nakazuje sobie my
ś
lenie, strach znika, a raczej chowa
si
ę
w pod
ś
wiadomo
ś
ci i wtedy mo
ż
na ju
ż
my
ś
le
ć
. A wi
ę
c co si
ę
wła
ś
ciwie stało? Selenołaz
zbli
ż
ył si
ę
do „prostok
ą
ta", od tego wszystko si
ę
zacz
ę
ło. Wtedy „prostok
ą
t" stał si
ę
aktywny.
Zapalił zielone koło, o
ś
wietlił pojazd radarem i zniszczył go. Ale zaraz, co
ś
tu si
ę
nie zgadza.
Zanim przecie
ż
wystrzelił swój promienisty ładunek, na kilka sekund przedtem, bo w tym czasie
zd
ąż
yłem otworzy
ć
klap
ę
i przebiec kilka metrów, rzucił jakie
ś
wezwanie na fonii. Po co?
To było co najmniej niejasne. Mo
ż
e pytał o co
ś
. Ale o có
ż
mógł pyta
ć
w nieznanym j
ę
zyku?
Czego chciał si
ę
dowiedzie
ć
ode mnie, pilota zniszczonego w chwil
ę
potem selenołazu? Nie
potrafiłem odpowiedzie
ć
na to pytanie, ale przynajmniej byłem ju
ż
teraz zupełnie spokojny.
Musiałem si
ę
st
ą
d wydosta
ć
, zawiadomi
ć
baz
ę
, a je
ś
li baza jest zniszczona — Ziemi
ę
. Tak, to
było jasno sformułowane zadanie. Co wi
ę
c si
ę
stanie, gdy wstan
ę
i zaczn
ę
ucieka
ć
?
Prawdopodobnie „prostok
ą
t" o
ś
wietli mnie radarem, zapyta o co
ś
albo nie zapyta, a nast
ę
pnie
zniszczy. Nie, nie mogłem ryzykowa
ć
. Mogłem jeszcze wzywa
ć
pomocy. Radio nie wchodziło w
rachub
ę
. Fale jego rozchodz
ą
si
ę
prostoliniowo, nie dotr
ą
wi
ę
c do bazy z tej, doliny o
pionowych
ś
cianach, nadajnik jest zbyt słaby,
ż
eby jego sygnał został odebrany z
automatycznych satelitów okr
ąż
aj
ą
cych Ksi
ęż
yc. Została rakietnica. Wystrzel
ę
rakiet
ę
. Z samej
bazy nikt jej nie dostrze
ż
e. Baza le
ż
y daleko, za bliskim ksi
ęż
ycowym horyzontem. Chyba
ż
e
kto
ś
przypadkowo, ale na to nie ma co liczy
ć
. Nie pozostaje wi
ę
c nic innego... Ale
ż
nie, jaki
ż
ze
mnie idiota,
ż
e od razu na to nie wpadłem. Przecie
ż
mam naboje „radarowe". Normalnie
wystrzeliwuje si
ę
je w gór
ę
, gdzie p
ę
kaj
ą
, rozsiewaj
ą
c w pró
ż
ni drobne kryształki. Od chmury
takich kryształków fale radaru odbijaj
ą
si
ę
na ekranach odbiorników, powstaje mała plamka.
Dy
ż
urny czuwaj
ą
cy przy odbiorniku melduje:
— W sektorze... obiekt nieznanego pochodzenia. — Identyfikacja obiektu jest jednoznaczna z
odnalezieniem rozbitka. Tym razem jednak wystarczy wystrzeli
ć
nabój tu w dolinie,
ż
eby...
„prostok
ą
t" o
ś
lepł. Bo to przecie
ż
jasne,
ż
e nacelowuje on swój miotacz na ruchomy obiekt
według namiarów radarowych.
Wyj
ą
łem wi
ę
c rakietnic
ę
, załadowałem wyj
ę
ty ze specjalnej przegrody torby „radarowy nabój" i
nagle spostrzegłem,
ż
e w dolinie robi si
ę
coraz ja
ś
niej. Pomy
ś
lałem,
ż
e to mo
ż
e jaka
ś
rakieta
ogniem swych gazów wylotowych o
ś
wieca głazy. Spojrzałem w gór
ę
. Niestety, to tylko Ziemia
kraw
ę
dzi
ą
swej tarczy wschodziła zza otaczaj
ą
cych dolin
ę
skał. Skierowałem rakietnic
ę
wprost
w skały, tam gdzie stał „prostok
ą
t". Wybuch, jak wszystko na Ksi
ęż
ycu, był bezgło
ś
ny. Ze skał
powstała biała chmura. Momentalnie wypełniła dolin
ę
i wzniosła si
ę
setki metrów ponad jej
kraw
ę
d
ź
jakby pot
ęż
na erupcja ksi
ęż
ycowego gejzeru. Podniosłem si
ę
i zacz
ą
łem biec kotlin
ą
z
powrotem. Pocz
ą
tkowo chmura była tak g
ę
sta,
ż
e czułem si
ę
jak we mgle. Wpadałem na
kamienie lub trafiałem wprost na
ś
ciany doliny. Tak było do zakr
ę
tu. Min
ą
łem zakr
ę
t i dojrzałem
prze
ś
wiecaj
ą
c
ą
przez biały opar tarcz
ę
Ziemi. Od wystrzału min
ę
ły najwy
ż
ej dwie minuty, ale
mgła ju
ż
zd
ąż
yła si
ę
przerzedzi
ć
, opadała bowiem na Ksi
ęż
ycu równie szybko jak rzucony w
gór
ę
kamie
ń
. Dalej było ju
ż
zupełnie widno, tak
ż
e mogłem swobodnie biec. Był to szybki,
ksi
ęż
ycowy bieg, którego nie hamuje powietrze, a ka
ż
dy krok jest ponad dziesi
ę
ciometrowym
skokiem. W ka
ż
dym razie drog
ę
powrotn
ą
przebyłem szybciej ni
ż
przedtem selenołazem i ju
ż
po kilku minutach wzywałem z drugiej stacji baz
ę
. Czekałem na jej sygnał boj
ą
c si
ę
równocze
ś
nie,
ż
e go nie usłysz
ę
. Ale nadszedł jak zwykle czysty, wyra
ź
ny, bez zakłóce
ń
.
— Praktykant Rób do naczelnego kosmika bazy. Pilne! —
powiedziałem do mikrofonu.
Dy
ż
urny automat potwierdził odbiór i teraz czekałem.
— Naczelny kosmik. Słucham... — odezwał si
ę
po chwili gło
ś
nik.
— Praktykant Rób melduje,
ż
e odkrył automat niszcz
ą
cy...
— O czym ty mówisz?
— Ten automat zniszczył mój selenołaz... i mnie prawie
te
ż
...
Tam po drugiej stronie kosmik milczał chwil
ę
.
— Sk
ą
d mówisz? — zapytał wreszcie krótko.
— Z drugiej stacji.
— Czy dobrze si
ę
czujesz?
— Tak... nie zdołał mnie trafi
ć
.
— Ja si
ę
pytam, czy w ogóle dobrze si
ę
czujesz? To mnie dotkn
ę
ło. Co on sobie wła
ś
ciwie
wyobra
ż
a?
— Jak najlepiej — powiedziałem. — Składam formalny raport i prosz
ę
zapami
ę
ta
ć
to u
automatu dy
ż
urnego.
— Dobrze ju
ż
, dobrze... — powiedział kosmik. — Nie masz
si
ę
czego obra
ż
a
ć
. Zaraz przylecimy rakiet
ą
do drugiej stacji
i zobaczymy, co tam jest naprawd
ę
.
Rzeczywi
ś
cie, nie upłyn
ę
ło dziesi
ęć
minut, jak wyl
ą
dowali.
Naczelny kosmik, Krab i Uten — neuronik. Poza tym
przywie
ź
li dwa androidy.
Gdy opowiadałem. Krab patrzył na mnie z podziwem. Uten
u
ś
miechał si
ę
z niedowierzaniem, a twarz kosmika nie
wyra
ż
ała nic, podobnie jak „twarze" androidów.
— A gdzie jest twój selenołaz? — zapytał Uten.
— Stoi w gł
ę
bi tej doliny.
— Chod
ź
my wi
ę
c do niego.
— On stoi w zasi
ę
gu „prostok
ą
ta". Tam nie mo
ż
na podej
ść
...
— Sami zobaczymy — powiedział Uten. — Idziemy? — zwrócił si
ę
z pytaniem do kosmika.
— Nie b
ę
dziemy ryzykowa
ć
. Co tam jest, trudno powiedzie
ć
, ale w ka
ż
dym razie nie b
ę
dziemy
ryzykowa
ć
. Pójd
ą
androidy, a my b
ę
dziemy je obserwowa
ć
z rakietki. Uten wzruszył ramionami.
Nic nie odpowiedział, ale wida
ć
było,
ż
e nie wierzy w
ż
adne „prostok
ą
ty". Uwa
ż
ał si
ę
za znawc
ę
Srebrnego Globu i nie mógł sobie wyobrazi
ć
,
ż
e byle praktykant mo
ż
e odkry
ć
tu co
ś
, co by
jemu nie było znane. Wsiedli
ś
my jednak do rakietki i wystartowali w gór
ę
, podczas gdy
androidy ruszyły dolin
ą
.
— To tu — powiedziałem. — Rzu
ć
my flar
ę
.
— Androidy jeszcze nie doszły. Rzucimy, gdy b
ę
d
ą
ju
ż
blisko — powiedział kosmik.
Wisieli
ś
my wi
ę
c nad dolin
ą
. Rakietka wyrzucała z dysz
czerwony płomie
ń
. Jej ci
ą
g równowa
ż
ył ksi
ęż
ycow
ą
grawitacj
ę
.
— Ju
ż
s
ą
— powiedział Uten patrz
ą
c w ekran radaru. — O... — dodał, bo nagle na ekranie
zjawił si
ę
obcy sygnał.
— Flar
ę
— zarz
ą
dził kosmik.
Krab nacisn
ą
ł d
ź
wigni
ę
i biały płomie
ń
zacz
ą
ł spada
ć
na dno doliny. Nie doleciał nawet do
połowy drogi, gdy na dole błysn
ę
ło i bł
ę
kitny piorun, ja
ś
niejszy od flary, o
ś
wietlił ka
ż
dy kamie
ń
,
ka
ż
de załamanie
ś
cian doliny. Jeden sygnał radarowy zgasł — jeden z androidów przestał
istnie
ć
;
przestały istnie
ć
równie
ż
jego radarowe oczy. Drugi, wyra
ź
nie teraz widoczny w blasku flary,
posłuszny swemu sprz
ęż
eniu samozachowawczemu, próbował si
ę
wycofa
ć
. Nie zd
ąż
ył. Drugi
błysk... i roz
ż
arzony na chwil
ę
stał si
ę
tak
ż
e stert
ą
nadpalonego złomu.
— No, Uten, ty nawet by
ś
si
ę
nie
ż
arzył — powiedział Krab.
Uten nie odrywał wzroku od ekranu.
— Tak, to chyba inwazja — powiedział cicho. Kosmik tymczasem ł
ą
czył si
ę
przez baz
ę
z
Ziemi
ą
. Potem relacjonował komu
ś
z ziemskiego Instytutu Kosmiki przebieg zjawiska.
Słuchałem krótkich zda
ń
, a jednak nie bardzo wiedziałem, o czym mówi
ą
. Głowa mi ci
ąż
yła i
miałem mdło
ś
ci. Pami
ę
tam jeszcze,
ż
e gdy kosmik sko
ń
czył mówi
ć
z Ziemi
ą
, zapytał go Uten:
— Dlaczego nie wspomniałe
ś
nic o inwazji?
— Bo inwazji nie przeprowadza si
ę
jednym automatem w bezludnej ksi
ęż
ycowej dolinie.
— Wi
ę
c co to jest? Kosmik u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
— Gdybym wiedział, niepotrzebni byliby ci wszyscy specjali
ś
ci, którzy tu przylec
ą
.
— Ja... — chciałem powiedzie
ć
,
ż
e ja tak
ż
e my
ś
lałem
o inwazji, ale zakr
ę
ciło mi si
ę
w głowie i plecami oparłem si
ę
o pulpit rozrz
ą
du. Krab mnie przytrzymał.
— Co ci jest? — zapytał.
— Nic, kr
ę
ci mi si
ę
tylko w głowie... — chciałem jeszcze co
ś
doda
ć
, ale nast
ę
pnym moim
wspomnieniem jest dopiero biały kitel naszego lekarza z bazy.
Miałem chorob
ę
popromienn
ą
. Podobno stałem za blisko strumienia energii, który zniszczył
selenołaz, i dostałem jak
ąś
ko
ń
sk
ą
dawk
ę
. Wi
ę
kszo
ść
jej zatrzymał wprawdzie mój skafander,
ale to, co przeszło przez moje ciało, wystarczyło, by mnie zapakowa
ć
do łó
ż
ka. Solem, lekarz
naszej bazy, zachwycony,
ż
e wreszcie ma pacjenta, odwiedzał mnie osiem razy dziennie i
głównie jego staraniom zawdzi
ę
czam,
ż
e zostałem w bazie i nie wróciłem pierwsz
ą
rakiet
ą
na
Ziemi
ę
. On te
ż
przynosił mi najnowsze wiadomo
ś
ci.
— Wiesz, Rób, wylecieli dwie godziny temu, by przywie
źć
ten „prostok
ą
t" do bazy — wpadł do
mnie podniecony.
— Jak to, chc
ą
rozbi
ć
baz
ę
?
— Nie, oczywi
ś
cie,
ż
e nie. Zabieraj
ą
si
ę
do niego w jaki
ś
przemy
ś
lny sposób. Wygaszaj
ą
mu
fale... czy co
ś
takiego.
— To si
ę
nie zawsze udaje...
— Nie martw si
ę
. Ju
ż
oni si
ę
do tego dobrze przygotowali. Przyleciała grupa kilkunastu
specjalistów z Ziemi. Mówi
ę
ci, ruch w bazie jak na kosmodworcu. S
ą
te
ż
jacy
ś
dziennikarze z
wideotronii. Chcieli ciebie zobaczy
ć
, ale posłałem ich do wszystkich kosmicznych diabłów.
— To ja jestem tak ci
ęż
ko chory?
— Ale
ż
nic podobnego, gdyby tak było, poleciałby
ś
od razu
na Ziemi
ę
. Nie mo
ż
esz my
ś
le
ć
w ten sposób, to fatalnie przedłu
ż
a rekonwalescencj
ę
.
— No, wła
ś
ciwie ja si
ę
czuj
ę
zupełnie dobrze...
— A widzisz. Ja te
ż
twierdziłem cały czas,
ż
e nic ci nie jest, wbrew jakiej
ś
sławie medycznej z
Ziemi, która odbywała tu ze mn
ą
telekonsylium.
— Genialnie zrobiłe
ś
, Solem,
ż
e
ś
mnie tu zatrzymał.
W jakim
ś
sanatorium na Ziemi dowiadywałbym si
ę
wszystkiego dopiero z teledzienników i nie mógłbym by
ć
obecny chocia
ż
by przy dzisiejszym badaniu „prostok
ą
ta". Nie
darowałbym sobie tego do ko
ń
ca
ż
ycia.
Przy ostatnich słowach Solem zacz
ą
ł si
ę
niespokojnie wierci
ć
.
— No wiesz, chyba ci
ę
nie b
ę
d
ę
mógł jeszcze pu
ś
ci
ć
do tego „prostok
ą
ta".
— Czy
ż
by ze mn
ą
było a
ż
tak
ź
le? — udałem przestrach.
— No nie, ale...
— Solem, nie strasz mnie niepotrzebnie. Sam powiedziałe
ś
...
— Zreszt
ą
, Solem, i tak wiesz,
ż
e tam pójd
ę
, wi
ę
c o co chodzi.
„Prostok
ą
t" przywie
ź
li pół godziny pó
ź
niej. Stali
ś
my wszyscy w centralnej sali bazy, gdy
nadeszli najpierw specjali
ś
ci w ci
ęż
kich przeciwpromiennych skafandrach, a za nimi automaty
d
ź
wigaj
ą
ce „protok
ą
t". Oczywi
ś
cie to nie był prostok
ą
t, lecz pot
ęż
ny prostopadło
ś
cian z
wystaj
ą
cymi czułkami anten... Automaty zło
ż
yły go ostro
ż
nie na posadzce i odst
ą
piły na boki
pod naporem ludzi... Pot
ęż
ny metalowy blok le
ż
ał nieruchomy, pozbawiony wyrzutni
promienistych, które poprzednio wymontowały ju
ż
automaty... Ci, którzy przyszli, zdejmowali
skafandry i przybierali znowu zwykłe, ludzkie kształty. Tu
ż
, mo
ż
e dwa kroki przed sob
ą
,
dostrzegłem człowieka, którego ju
ż
gdzie
ś
widziałem. Zrzucił skafander, przygładził swoj
ą
rozczochran
ą
rud
ą
brod
ę
i podniósł r
ę
k
ę
, chc
ą
c uciszy
ć
gwar.
— Mam dla was pierwsz
ą
wiadomo
ść
— powiedział dono
ś
nym głosem. — Ten automat jest
ziemskiego pochodzenia. Tym samym upada atrakcyjna hipoteza... inwazji — spojrzał w stron
ę
reporterów wideotronii, z których wi
ę
kszo
ść
nadawała komunikaty na Ziemi
ę
. Ale
ż
tak, nie
mogłem si
ę
myli
ć
, to był Torboran, najbardziej znany historyk neuroniki.
— Pochodzi on — ci
ą
gn
ą
ł — sprzed mniej wi
ę
cej pi
ę
ciuset
lat,-to znaczy z okresu pierwszych wypraw na Ksi
ęż
yc. Poza tym mog
ę
was zapewni
ć
,
ż
e nie
jest to automat produkowany seryjnie. Jest to pojedynczy egzemplarz skonstruowany do celów
specjalnych... Ostatecznie niszczenie wszystkiego, co si
ę
rusza po powierzchni Ksi
ęż
yca,
nawet w tych wiekach, nie było codzienn
ą
rol
ą
automatów. A teraz twoja kolej, profesorze Woe
— zwrócił si
ę
do małego, niepozornego człowieczka, który wła
ś
nie wydobywał si
ę
ze zbyt
wielkiego dla
ń
skafandra.
— Szanowny kolega ju
ż
mnie przedstawił, ja musz
ę
doda
ć
,
ż
e jestem lingwist
ą
, profesorem
wymarłych j
ę
zyków ery wczesnoatomowej. Wiecie chyba z historii,
ż
e zanim trzysta lat temu
wprowadzono na całej Ziemi normalny j
ę
zyk, ró
ż
ne narody mówiły ró
ż
nymi j
ę
zykami, tymi, które
teraz jeszcze czasem słyszy si
ę
w dawnych pie
ś
niach. — Przerwał na chwil
ę
, a poniewa
ż
w
ogóle mówił cicho, niełatwo go było zrozumie
ć
. —
ś
eby was ju
ż
dłu
ż
ej nie m
ę
czy
ć
, powiem
tylko, i
ż
słowo, które nadawał ten automat, było
żą
daniem hasła w jednym z tych j
ę
zyków.
Automat czekał chwil
ę
na odpowied
ź
, a nast
ę
pnie, gdy nie nadchodziła, emitował wi
ą
zk
ę
energii...
— Wcale zreszt
ą
poka
ź
n
ą
jak na owe czasy... — uzupełnił jeden z tych, którzy wrócili.
— Wi
ą
zk
ę
energii niszcz
ą
c
ą
tego, kto nie znał hasła — profesor Woe umilkł.
— To ju
ż
wyra
ź
nie wskazuje na rol
ę
tego automatu — zagrzmiał znowu Torboran. — Pełnił on
pewn
ą
funkcj
ę
logiczn
ą
. Dzielił bowiem zbiór wszystkich poruszaj
ą
cych si
ę
w jego zasi
ę
gu
układów na dwa podzbiory: na podzbiór, którego elementy podawały hasło, i podzbiór, którego
elementy tego nie czyniły, to znaczy prawdopodobnie hasła nie znały. Elementy tego drugiego
podzbioru nale
ż
ało niszczy
ć
i tu zaczynała si
ę
druga, wykonawcza funkcja automatu. Tyle
wiedzieli
ś
my po wst
ę
pnych badaniach. Wniosek, jaki si
ę
nasuwa, jest zreszt
ą
zupełnie
oczywisty. Ten automat pełnił rol
ę
stra
ż
nika, był po prostu stra
ż
nikiem. Ale stra
ż
nik musi
przecie
ż
czego
ś
strzec, je
ś
li jego zachowanie ma by
ć
logicznie uzasadnione. To co
ś
musiało
by
ć
dla twórców stra
ż
nika bardzo cenne, skoro zdecydowali si
ę
skonstruowa
ć
tak
skomplikowany, jak na owe czasy, automat. A to pozostawało dla nas zagadk
ą
, automat
bowiem nic takiego nie posiadał. W tym miejscu nale
ż
y skłoni
ć
głow
ę
przed profesorem Woe...
— Ale
ż
, profesorze Torboran, na to wpadłby ka
ż
dy. Mnie po prostu wcze
ś
niej si
ę
udało...
— Nadmierna skromno
ść
, drogi lingwisto. Mnie by to przez. my
ś
l nigdy nie przeszło. Ówczesne
automaty były tak prymitywne,
ż
e podobne rozwi
ą
zanie byłoby dla mnie nie do przyj
ę
cia... Ale
okazało si
ę
,
ż
e profesor Woe miał racj
ę
. Chodziło o znalezienie tego hasła. To ostatecznie dla
współczesnych automatów nie takie trudne. Po prostu przejrzały prymitywn
ą
pami
ęć
stra
ż
nika i
odkryły wła
ś
ciwe słowo... Potem nadali
ś
my to słowo jako odpowied
ź
na wezwanie (wezwanie to
powtarzał raz po' raz, a potem kierował na nas miotacze, których ju
ż
nie było). Wi
ę
c gdy
nadali
ś
my to słowo, on wyemitował jaki
ś
sygnał i nagle co
ś
w gł
ę
bi doliny błysn
ę
ło. My
ś
leli
ś
my,
ż
e to nowe miotacze... Wysłali
ś
my wi
ę
c androidy, ale to był tylko wybuch, wybuch, który
odsłonił wej
ś
cie do skalnej groty... A tam, jak zawsze w tajemniczych grotach, znale
ź
li
ś
my
skarb — Torboran za
ś
miał si
ę
gło
ś
no. — Do
ść
zabawny skarb, szczególnie jak na nasze
czasy... Wyobra
ź
cie sobie — zawiesił głos — dziesi
ą
tki stalowych butli napełnionych tlenem.
— I to ju
ż
cały skarb? — spytał zawiedziony jaki
ś
młody dziennikarz o białych prawie włosach.
Torboran nagle spowa
ż
niał.
— A ty, młody człowieku, co
ś
my
ś
lał,
ż
e znajdziemy złoto czy kosztowno
ś
ci ukryte przez
pierwszych kosmonautów?...
— No nie, ale...
— Ale byłby
ś
mniej zdziwiony, gdyby to było złoto. Bo có
ż
to w ko
ń
cu tlen? Masz go pod r
ę
k
ą
,
ile chcesz. Mo
ż
esz nim oddycha
ć
pod ci
ś
nieniem atmosferycznym lub sztucznie zwi
ę
kszonym,
mo
ż
esz go zmienia
ć
w ozon lub spala
ć
w płomieniu. Bo przecie
ż
s
ą
regeneratory... a poza tym
mo
ż
na go przywie
źć
z Ziemi, ile kto chce. Czy
ż
nie? Ale widzisz, pi
ęć
set lat temu, w czasach, z
których pochodzi stra
ż
nik, kosmonauci umierali na Ksi
ęż
ycu, gdy zabrakło tlenu... Umierali
najcz
ęś
ciej wła
ś
nie dlatego. A tu, pomy
ś
l, taki skład i dziesi
ą
tki butli. Czy to nie był skarb?
— Tlen, rozumiem. Ale w takim razie po co stra
ż
nik? — zapytał znowu ten sam blondyn.
— Tak, ty tego nie pojmujesz i to w ogóle jest dla nas trudne do zrozumienia. Oni ukrywali ten
tlen wzajemnie przed sob
ą
.
— Jak to? Kosmonauci przed innymi kosmonautami?
— Tak.
— I nie daliby tego tlenu, nawet gdyby tamci umierali?
— No nie, tu chodziło o cały skład. Nale
ż
ał do jednej grupy i tylko ci mogli nim dysponowa
ć
. Ci
znali hasło...
— A inni?
— Inni hasła nie znali.
— I tych stra
ż
nik miał zniszczy
ć
?
— Tak. Gdyby chcieli zabra
ć
tlen dla siebie.
— Nie, nigdy nie zniszczył nikogo. Dopiero selenołaz Roba. Miał ograniczony ładunek energii
promienistej. Mogli
ś
my obliczy
ć
, ile jej zawierał pierwotnie.
— Wi
ę
c tamci nie znale
ź
li go, nie trafili po
ś
ladach? Przecie
ż
ś
lad raz odci
ś
ni
ę
ty w
ksi
ęż
ycowym pyle trwa wieki...
— Tam pyłu nie było, tylko same skały. A mo
ż
e oni nigdy nie szukali tego składu...
— A ci, co zbudowali stra
ż
nika? Torboran wzruszył ramionami.
— W tych okolicach l
ą
dowały ró
ż
ne wyprawy. Niektóre z nich nie wróciły... Jedna z nich ukryła
zapewne zapas tlenu i postawiła stra
ż
nika...
— Dziwne to były czasy i dziwni ludzie — powiedział blondyn.
— Mo
ż
e i dziwni — Torboran mówił teraz cicho — ale
dzi
ę
ki nim jeste
ś
my dzisiaj na Ksi
ęż
ycu... i nie tylko na
Ksi
ęż
ycu...
Spojrzał na obalony prostopadło
ś
cian stra
ż
nika, wzi
ą
ł
swój skafander i wyszedł z sali.
SPIS TRE
Ś
CI