antologia Stało się jutro 14

background image


STAŁO SIĘ JUTRO







Konrad Fiałkowski
Cerebroskop
Szansa śmierci
Wróble galaktyki
Strażnik

background image

Cerebroskop

Historia zacz

ę

ła si

ę

, gdy profesor Pat wrócił z układu Syriusza. Zaraz po powrocie rozpocz

ą

ł

wykłady z elementów cybernetyki na naszym kursie. Był to mały człowieczek z kruczoczarn

ą

,

krótko przystrzy

ż

on

ą

czupryn

ą

, miotaj

ą

cy si

ę

z niespo

ż

yt

ą

energi

ą

przed pulpitami

wideotronów. Z Syriusza przywiózł czarn

ą

emulsj

ę

ochronn

ą

na swych gałkach ocznych i nie

usun

ą

ł jej na Ziemi, tak

ż

e twarz jego była troch

ę

bez wyrazu, jak twarze androidów. Na

Syriusza emulsja ta chroniła wzrok od ultrafioletowego promieniowania tej gwiazdy, na Ziemi
nie miała oczywi

ś

cie

ż

adnego zastosowania i była nieco szokuj

ą

cym uzupełnieniem twarzy

profesora. Oprócz tego Pat przywiózł diotona, okaz tamtejszej fauny. Hodował go w ogromnym,
przezroczystym, wypełnionym amoniakiem kloszu, zajmuj

ą

cym połow

ę

gabinetu. Dioton unosił

si

ę

zwykle nieruchomo pod sklepieniem wi

ę

zienia przypominaj

ą

c wielki sinoczerwony li

ść

. To

wła

ś

nie odró

ż

niało gabinet Pata od dziesi

ą

tków innych gabinetów odwiedzanych przez nas w

ż

nych okoliczno

ś

ciach podczas studiów. Lecz profesor stał si

ę

powszechnie znan

ą

postaci

ą

z

innego zgoła powodu. Mianowicie przywiózł z Syriusza now

ą

metod

ę

* egzaminowania

studentów. Sposób genialny i bezwzgl

ę

dnie obiektywny, jak twierdził sam Pat; ponure

nieporozumienie, zdaniem studentów.
— Moi drodzy — powiedział nam profesor na swym inauguracyjnym wykładzie — w naszej
pracy nie jest istotne, co si

ę

pami

ę

ta, od tego s

ą

mnemotrony i inne akumulatory informacji.

Wa

ż

ny jest sposób my

ś

lenia. To i tylko to zadecyduje o waszych osi

ą

gni

ę

ciach w przyszło

ś

ci.

Dotychczas niestety sprawdzane były tylko wasze wiadomo

ś

ci. A do czego to prowadziło? Do

bezkrytycznej wiary w wyniki podawane przez automaty.: Do braku ch

ę

ci, a nawet mo

ż

liwo

ś

ci

analizy tych wyników. Znany jest wam zapewne eksperyment docenta Ramiona,
przeprowadzony na stu waszych kolegach, którym dano do rozwi

ą

zania proste, pami

ę

ciowe

niemal zadanie na celowo bł

ę

dnie wysterowanym automacie. Co si

ę

wtedy okazało?

Dziewi

ęć

dziesi

ę

ciu sze

ś

ciu nie zauwa

ż

yło w ogóle pomyłki, trzech stwierdziło,

ż

e gdzie

ś

w

obliczeniach jest bł

ą

d, lecz tylko jeden podał prawidłow

ą

odpowied

ź

, zapytuj

ą

c o ni

ą

umieszczony obok automat, który przez pomyłk

ę

zapomniano wył

ą

czy

ć

z sieci. Nie wierz

ę

,

aby

ś

cie wy, semantycy programuj

ą

cy skomplikowane układy my

ś

l

ą

ce, tego nie potrafili. Punkt"

ci

ęż

ko

ś

ci zagadnienia le

ż

y gdzie indziej; Ten stan rzeczy to ni

ć

wasza wina. Przez szereg lat

przyzwyczajono was do tego,

ż

e mi

ę

dzy pami

ę

taniem a znajomo

ś

ci

ą

zagadnienia nie ma

ż

adnej ró

ż

nicy. Lecz to wynikało tylko z niemo

ż

liwo

ś

ci rozgraniczenia tych dwu rzeczy.

Egzaminator nie mógł przenikn

ąć

do waszych głów i stwierdzi

ć

, kto z was umie, a kto pami

ę

ta. I

tu, na tym konserwatywnym globie, gdzie tradycja hamuje niemal wszelki post

ę

p, wszyscy si

ę

z

takim stanem rzeczy pogodzili. Ale

ś

wie

ż

y powiew my

ś

li, jak wielokrotnie w historii, przybył z

zewn

ą

trz... — tu na chwil

ę

zawiesił głos — tak, wła

ś

nie

ż

układu Syriusza. W wyniku

wieloletnich prób wynaleziono tam automat — cerebroskop. Urz

ą

dzenie to odczytuje my

ś

li

egzaminowanego, analizuj

ą

c pr

ą

dy czynno

ś

ciowe jego mózgu, wynikłe z pobudzenia pytaniem

egzaminatora. Nast

ę

pnie porównuje otrzymany odczyt z informacj

ą

z mnemotronów. W wyniku

tego ocena jest stuprocentowo obiektywna i bezbł

ę

dna. Cały proces zostaje zapisany w

pami

ę

ci cerebroskopu i mo

ż

e by

ć

przedstawiony graficznie jako cerebrogram. Przykładowo

poka

żę

wam taki zapis. Przy

ć

mił

ś

wiatła i ekran wideotronu, zajmuj

ą

cy cał

ą

niemal przestrze

ń

background image

nad głow

ą

Pata, zaja

ś

niał szar

ą

po

ś

wiat

ą

. Po

ś

rodku zjawiła si

ę

czarna, jednostajna linia.

Automat nie odbierał widocznie

ż

adnych impulsów.

Nic nie wida

ć

— odezwały si

ę

głosy z tyłu audytorium. Pat chciał co

ś

odpowiedzie

ć

, lecz

uprzedził go tubalny szept z przodu:
— Przecie

ż

to wykres pracy mózgu twórców cerebroskopu. Audytorium rykn

ę

ło

ś

miechem.

Zanim si

ę

uspokoiło, na ekranie krzywa sfałdowała si

ę

i ostrymi szczytami podniosła do góry.

— Jest to cerebrogram bardzo przeci

ę

tnego osobnika. Bywaj

ą

o amplitudzie trzy lub

czterokrotnie wi

ę

kszej — obja

ś

niał Pat, gdy si

ę

tylko dostatecznie uciszyło na sali.

— Nasz kurs nie spali bezpieczników automatu...
Tym razem Pat

ś

miał si

ę

tak

ż

e.

Ś

miej

ą

c si

ę

powitali

ś

my to urz

ą

dzenie na naszej uczelni,

chocia

ż

ju

ż

wtedy podejrzewali

ś

my pewne kłopoty

w przyszło

ś

ci, lecz to, co działo si

ę

przy egzaminach, przeszło

najbardziej pesymistyczne prognozy.
— Bracie — opowiadał mi Kew, mały, rudy Australijczyk, który zgn

ę

biony po oblanym

egzaminie przez dwa dni latał rakietk

ą

wokół Ziemi po wydłu

ż

onej elipsie — ... bracie,

przychodzisz, a tu dwu asystentów Pata łapie ci

ę

za r

ę

ce i ani si

ę

obejrzysz, a ju

ż

siedzisz w

kabinie. Na głow

ę

nakładaj

ą

ci hełm. Ciasno, ruszy

ć

si

ę

nie mo

ż

na, wsz

ę

dzie wystaj

ą

przewody, bo ten cerebroskop to przecie

ż

prowizorka.

Ś

mierdzi rozgrzan

ą

izolacj

ą

, gdzie

ś

nad uchem stukaj

ą

ci przeka

ź

niki i klimatyzacja od czasu

do czasu dmucha w nos

ż

ywicznym powietrzem. Zało

ż

yli j

ą

, bo zgodnie-z przepisami

bezpiecze

ń

stwa i higieny nauki bez tego egzaminu urz

ą

dza

ć

nie wolno. Potem Pat mówi:

„Uwaga..." — patrzysz si

ę

jemu w g

ę

b

ę

, z tymi czarnymi oczyma wprost przed tob

ą

na ekranie,

a on dwa razy powtarza: ,,Zadam teraz pytanie i po ostatnim słowie wł

ą

czam automat".

Przez cały czas przed nosem pali ci si

ę

zielone

ś

wiatło, a gdy sko

ń

czysz mówi

ć

, zapala si

ę

czerwone. Zaczynasz wtedy my

ś

le

ć

o wszystkim, co wiesz na temat pytania, i to jak naj

logiczniej. Potem, gdy ju

ż

o wszystkim pomy

ś

lałe

ś

, naciskasz klawisz z napisem „Koniec" i

wyci

ą

gaj

ą

ci

ę

z kabiny. Uwa

ż

aj tylko,

ż

eby

ś

dobry klawisz nacisn

ą

ł, bo Rim si

ę

pomylił i kopn

ę

ło

go dwie

ś

cie wolt. Wiadomo... prowizorka... a jak pomy

ś

lisz przypadkiem,

ż

e nic nie wiesz, tak z

pierwszej emocji, to,

ż

eby

ś

nawet co

ś

wiedział, automat wył

ą

cza si

ę

i koniec. Pat prosi

nast

ę

pnego. „Odpowiadacie za swoje my

ś

li" — mówi przy tym. Z zespołu Kewa zdało tylko

kilku. Najlepiej ci, którzy nauczyli si

ę

całego przebiegu rozumowania na pami

ęć

. Byli tacy, co

my

ś

leli sami. Wtedy automat brz

ę

czał, mrugał

ś

wiatłami, opó

ź

niał, jakby si

ę

nad czym

ś

zastanawiał, a

ż

wreszcie z wysiłkiem podawał wynik, nie zawsze pozytywny. Pat twierdził,

ż

e

przy bardziej skomplikowanych zagadnieniach ma trudno

ś

ci z kojarzeniem.

— Starajcie si

ę

my

ś

le

ć

po prostu, jak najprzyst

ę

pniej, jakby

ś

cie problem tłumaczyli na przykład

poecie, który nawet analiz

ę

matematyczn

ą

zapomniał.

— Tak, ale poeta mimo wszystko mo

ż

e nic nie zrozumie

ć

.

—Dobrze, dobrze, ale przecie

ż

cerebroskop to nie

ż

aden

poeta, tylko porz

ą

dny automat. Dobrze wytłumaczycie, to na pewno zrozumie.

Tak wi

ę

c jedni tłumaczyli dobrze, inni

ź

le. Ja na wszelki wypadek postanowiłem cerebroskopowi

na razie nic nie tłumaczy

ć

i poczeka

ć

z egzaminem do jesieni. Tym bardziej

ż

e pogoda była

pi

ę

kna i wolałem łapa

ć

wiatr w

ż

agiel na jeziorze ni

ż

minimalnie zwi

ę

ksza

ć

background image

prawdopodobie

ń

stwo zdania egzaminu,

ś

l

ę

cz

ą

c nad ekranami w chłodnym zaciszu bibliotek.

Podobnie my

ś

lał Tor. Mieszkali

ś

my we trzech w słonecznym pokoju na dwunastym pi

ę

trze

szarego wie

ż

owca. Okna nasze wychodziły na jezioro spi

ę

trzone szarym łukiem tamy. Tam

wła

ś

nie w podmuchach wiatru przesuwały si

ę

na tle zielonych wzgórz

ż

agle. Wan, ostatni z

naszej trójki, twierdził,

ż

e widok ten

przeszkadza mu w my

ś

leniu, i wł

ą

czał pole rozpraszaj

ą

ce

ś

wiatło w oknach, a wtedy

odnosili

ś

my wra

ż

enie, jakby nagle nadpłyn

ą

ł biały obłok i otoczył nasz wie

ż

owiec. Faktem jest,

ż

e Wan rzeczywi

ś

cie intensywnie my

ś

lał. Nie kto inny, tylko on wła

ś

nie wymy

ś

lił metod

ę

wygaszania fal asystentów podczas

ć

wicze

ń

w pró

ż

ni ponad atmosfer

ą

i nadawania w ich

imieniu bardziej pochlebnych opinii o nas do automatów sumuj

ą

cych. On wła

ś

nie tak zr

ę

cznie

zakłócał prac

ę

analizatora kontrolnego w czasie egzaminów,

ż

e nim automat po wielu

pomyłkach podał wreszcie prawidłowy wynik, był on ju

ż

sprawdzony dwukrotnie przez nasze

podr

ę

czne automaty.

Gdy wieczorem, nagrzany Sło

ń

cem, wróciłem do pokoju, Tor m

ę

czył automat monotonnym

pytaniem ,,kocha", „nie kocha", wyci

ą

gaj

ą

c coraz to nowe aspekty zagadnienia. Automat był

wyra

ź

nie przeci

ąż

ony i palił czerwone

ś

wiatło, co zreszt

ą

bynajmniej nie zra

ż

ało Tora. Wan

le

ż

ał na łó

ż

ku z zamkni

ę

tymi oczyma i r

ę

koma pod głow

ą

. Okna pokoju matowiały biel

ą

.

Chciałem si

ę

wła

ś

nie zabra

ć

do ogl

ą

dania ostatnich wydarze

ń

w wizotronii, gdy nagle Wan

zerwał si

ę

z łó

ż

ka.

— Mam, znalazłem...!
Spojrzałem ku niemu, a Tor z wahaniem wył

ą

czył automat.

— Pytanie pierwsze — głos Wana brzmiał uroczy

ś

cie. — Czy zdacie egzamin u Pata?

— Nie — odpowiedziałem.
— Chyba nie — powtórzył Tor.
— Zero dla obu - zawyrokował Wan w stylu cerebroskopu.
— Wła

ś

nie

ż

e zdacie.

Tor wzruszył ramtonamr. Chciałem o co

ś

zapyta

ć

Wana, ale

nie dał mi doj

ść

do słowa.

— Nie przeszkadzaj. Pytanie drugie. Jak długo b

ę

dziecie si

ę

musieli uczy

ć

?

— Minimum dwa tygodnie — odpowiedział po chwili Tor. Skin

ą

łem głow

ą

.

— Znowu zero. Ani chwili.
—Dobrze, ale jak...
— Czekaj. Pytanie trzecie. Jak nazwaliby

ś

cie człowieka, który by wam powiedział, jak to

zrobi

ć

?

— Geniuszem.
— Obro

ń

c

ą

uci

ś

nionych.

— Jeden — stwierdził Wan. — Tym człowiekiem jestem ja. Nale

ż

ne mi tytuły wypiszcie

drukowanymi literami na werbografie i powie

ś

cie nad moim łó

ż

kiem. Otó

ż

idea jest tak prosta,

ż

e a

ż

si

ę

dziwi

ę

, i

ż

nikt na to poprzednio nie

— wpadł. Zastanawiali

ś

cie si

ę

, z czym cerebroskop porównuje uzyskane od nas informacje... z

wiadomo

ś

ciami nadchodz

ą

cymi z mnemotronów. Wystarczy wi

ę

c podł

ą

czy

ć

si

ę

do falowodu,

zebra

ć

informacje i przekaza

ć

je na urz

ą

dzenie nadawcze o mocy naszego mózgu. Zostan

ą

one zarejestrowane jako odpowied

ź

na problem. Je

ś

li sam w tym czasie nie b

ę

dziesz my

ś

lał,

odpowied

ź

b

ę

dzie stuprocentowo trafna. I co wy na to?

background image

— Pomysł doskonały, ale do realizacji potrzebna jest przecie

ż

znajomo

ść

budowy

cerebroskopu. Sk

ą

d si

ę

tego

dowiesz? Przecie

ż

w

ż

adnym z naszych mnemotronów nie ma nawet wzmianki na ten temat.

— To jest raczej trudno

ść

techniczna, nie umniejszaj

ą

ca wielko

ś

ci idei...

— Trzeba j

ą

jednak rozwi

ą

za

ć

.

— Pomy

ś

lałem o tym. Budow

ę

automatu poznamy w czasie dy

ż

uru Maxa.

— Ale

ż

on nie pozwala nawet zbli

ż

y

ć

si

ę

do urz

ą

dzenia. Chod

ź

my tam lepiej podczas dy

ż

uru

innego asystenta.
— Pozwoli. Ty, Tor, pójdziesz do niego z tymi

ś

redniowiecznymi papierkami, znaczkami, tak to

si

ę

bodaj

ż

e nazywa. Max przepada wprost za nimi. Mo

ż

esz mu nawet da

ć

kilka z nich. Chodzi

o to,

ż

eby nam nie przeszkadzał podczas ogl

ą

dania aparatury.

— No tak, ale...

ś

adnych ale. Musisz dla dobra ogółu poskromi

ć

sw

ą

dziwaczn

ą

nami

ę

tno

ść

do naklejanych

papierków. To przekre

ś

lało dalsz

ą

dyskusj

ę

. Do Maxa poszli

ś

my nast

ę

pnego dnia.

— Co, nie widzieli

ś

cie jeszcze cerebroskopu? Nie martwcie si

ę

, zobaczycie go jeszcze —

za

ś

miał si

ę

zgrzytliwym

ś

miechem. To było powitanie.

— Widzieli

ś

my. Nic takiego rewelacyjnego. Troch

ę

przewodów i krzesło pod hełmem. A z bliska

obejrzymy go sobie przy najbli

ż

szej rozmowie z Patem — rozpocz

ą

ł Wan.

— A obejrzycie, obejrzycie — Max za

ś

miał si

ę

tym razem ju

ż

naprawd

ę

nie wiadomo z czego.

Wobec tak doskonale rozwijaj

ą

cej si

ę

konwersacji Wan przyst

ą

pił do istoty rzeczy.

Kolega — tu wskazał na Tora — dostał wła

ś

nie

z Europy kilka znaczków. Nie wie tylko, z jakiego okresu pochodz

ą

...

— Tak, poka

ż

cie je... — po raz pierwszy ujrzałem na twarzy Maxa co

ś

w rodzaju wzruszenia.

Wan popchn

ą

ł Tora, który z oci

ą

ganiem post

ą

pił ku

Maxowi. Ruchem pełnym determinacji wyci

ą

gn

ą

ł album. Max chwycił go, otworzył...

— O, ładne znaczki, bardzo ładne znaczki — słowo znaczki przeci

ą

ga z lubo

ś

ci

ą

. — Na

przykład ten brunatny. Dzieło sztuki, no nie? — zwrócił si

ę

do nas.

— Oczywi

ś

cie! — krzykn

ę

li

ś

my w dwugłosie. Tor przygn

ę

biony milczał.

— Wspaniałe dzieła staro

ż

ytnych mistrzów... — ci

ą

gn

ą

ł Max

swój monolog.
Był ju

ż

na trzeciej stronie. Zostawili

ś

my go pochylonego nad

wspaniałymi trójk

ą

tami z grzybami i podeszli

ś

my z Wanem

do cerebroskopu.
Właz do kabiny był uchylony. Wsadziłem głow

ę

do

ś

rodka.

Krzesełko, hełm, jakie

ś

przeł

ą

czniki, klawisze, wygaszone

ś

wiatła kontrolne...

— Gdzie

ś

tu musi by

ć

schemat — szepn

ą

ł Wan schylaj

ą

c si

ę

,

by zajrze

ć

pod siedzenie. — Nie widz

ę

. Tu jest jaka

ś

tablica z gniazdkami. O, jest! — odchylił

oparcie siedzenia, pod którym fosforyzował schemat. Przygl

ą

dali

ś

my si

ę

mu obaj

w milczeniu.
— Tu, widzisz — palcem wskazałem miejsce na schemacie — nale

ż

ałoby podł

ą

czy

ć

przewód.

— Zgoda, ale gdzie to mo

ż

e by

ć

w kabinie?

— Nie wiem... Chocia

ż

popatrz. Tu jest centralny dzielnik impulsów. Podł

ą

czenie musi by

ć

zaraz za nim.

background image

— Dzielnik impulsów masz tutaj — Wan wskazał paraboidaln

ą

brył

ę

opalizuj

ą

c

ą

w

przy

ć

mionym

ś

wietle w gł

ę

bi pod siedzeniem.

— W takim razie podł

ą

czymy si

ę

chyba tu — dotkn

ą

łem płyty z szachownic

ą

ą

cz.

Nasze przypuszczenia okazały si

ę

trafne. W kilkana

ś

cie minut sprawdzili

ś

my wszystko.

— Pami

ę

taj. Drugie gniazdko, trzeci rz

ą

d i trzecie gniazdko, pi

ą

ty rz

ą

d. Tylko ich nie pomyl.

— Drugie gniazdko, trzeci rz

ą

d, trzecie gniazdko, pi

ą

ty rz

ą

d — powtórzyłem.

— Doskonale. Chod

ź

my ju

ż

, w przeciwnym razie dorobek

ż

ycia Tora stanie si

ę

własno

ś

ci

ą

Maxa. Niepostrze

ż

enie stan

ę

li

ś

my za nimi. Trójk

ą

ty zmieniły ju

ż

wła

ś

ciciela i wła

ś

nie Max

przekonywał Tora o bezsprzecznej wy

ż

szo

ś

ci rombów, które Tor miał otrzyma

ć

w zamian.

— A mo

ż

e by

ś

my tak obejrzeli cerebroskop — niespodziewanie z tyłu odezwał si

ę

Wan. Max

zamilkł natychmiast i z wolna odwrócił głow

ę

. Patrzył chwil

ę

na Wana.

—— Nie, nie mo

ż

na... — powiedział to dziwnie normalnym głosem. Przerwał, milczał chwil

ę

, a

potem zwrócił si

ę

do Tora: — We

ź

te trójk

ą

ty. Obawiam si

ę

,

ż

e nie mógłbym

znale

źć

rombów takich,

ż

eby ci si

ę

podobały — powiedział to zupełnie cicho.

Tor a

ż

zarumienił si

ę

z rado

ś

ci i zacz

ą

ł ostro

ż

nie przekłada

ć

odzyskane trójk

ą

ty z powrotem do

swego albumu.
— A teraz id

ź

cie st

ą

d — Max powiedział to stanowczo. W milczeniu opu

ś

cili

ś

my laboratorium.

Wyszli

ś

my na kamienne schody przed gmachem. Nagrzane czerwcowym sło

ń

cem

promieniowały

ż

arem upalnego południa.

— Pójdziemy chyba na przysta

ń

— zaproponowałem.

— Nie, pójdziemy do laboratorium podr

ę

cznego przygotowa

ć

prototyp „negcerebroskopu", jak

proponuj

ę

nazwa

ć

nasz wynalazek.

Poszli

ś

my do laboratorium i rozpocz

ę

li

ś

my ci

ęż

k

ą

prac

ę

. Ciemna głowa Tora tkwiła nieruchomo

pochylona nad ekranami trzech mnemotronów. Wan i ja pracowali

ś

my z automatycznym

konstruktorem. Podali

ś

my warunki ograniczaj

ą

ce. Przede wszystkim „negcerebroskop" musiał

by

ć

tak płaski, by mo

ż

na go było umie

ś

ci

ć

na elastycznym podkładzie i przypi

ąć

do pleców.

— Rozumiesz, jego nie mo

ż

e by

ć

w ogóle wida

ć

. Je

ś

li b

ę

dzie ci co

ś

na plecach wystawało, nie

powiesz przecie

ż

,

ż

e to garb, który ci wyrósł w czasie przygotowywania si

ę

do egzaminu...

— uzasadniał Wan pierwsze ograniczenie. Mieli

ś

my równie

ż

troch

ę

kłopotu z zasilaniem

urz

ą

dzenia. Proponowałem akumulator w bucie, jednak

ż

e zwyci

ęż

ył projekt Tora — zasilanie

układu kosztem cerebroskopu. Ostatecznie na dzie

ń

przed egzaminem wszystko było gotowe.

Automat nie wa

ż

ył wiele. Uciskał tylko łopatki. Z kieszeni wychodziły dwie pary przewodów,

które nale

ż

ało wło

ż

y

ć

do odpowiednich gniazdek. Ustalili

ś

my,

ż

e pierwszy zdaje Wan.

Egzamin zaczynał si

ę

o dziewi

ą

tej. Po ósmej przyszli pierwsi studenci. Ich stalowoszare

kombinezony kontrastowały z bladymi, zm

ę

czonymi twarzami. Na ich tle Wan promieniował

wprost optymizmem i dobrym samopoczuciem.
— Wan, co si

ę

tobie dzisiaj stało? Dostałe

ś

list z Ksi

ęż

yca czy co?— Al, pot

ęż

ny chłopak rodem

z Grenlandii, podszedł do Wana i podniósł r

ę

k

ę

, by go przyjacielsko klepn

ąć

w plecy.

— Chwileczk

ę

— Wan powstrzymał jego r

ę

k

ę

. — W dniu tak uroczystym głaszcze si

ę

mnie po

głowie.
Zauwa

ż

yłem zdziwiony wzrok Ala. Otworzył usta, jakby

chciał co

ś

powiedzie

ć

, zrezygnował jednak i odszedł swym

nied

ź

wiedzim, lekko kołysz

ą

cym si

ę

krokiem.

Kilka minut przed dziewi

ą

t

ą

przyszedł, a wła

ś

ciwie wpadł jak

zwykle z impetem Pat. Za nim wyci

ą

gaj

ą

c nogi spieszyli Max

background image

i jeszcze dwu asystentów. Otworzyli laboratoriu-ri,
a tymczasem Pat liczył nas, wskazuj

ą

c kolejno ka

ż

dego

palcem.
— Hm... siedemnastu... to do dwunastej powinni

ś

my sko

ń

czy

ć

. Czy wiecie — dodał z

entuzjazmem —

ż

e istnieje projekt, by cerebroskopy stosowa

ć

przy wszystkich egzaminach?

Wspaniałe, nie? — z tym okrzykiem znikn

ą

ł za drzwiami laboratorium.

— Jak dla kogo. Chyba nie mam ju

ż

szans sko

ń

czenia studiów. Z tymi automatami nie dam

sobie rady — Kor mówi

ą

c te słowa miał min

ę

beznadziejnie smutn

ą

.

— Trzeba si

ę

uczy

ć

. Jak si

ę

umie, to si

ę

zda... Kor spojrzał z niech

ę

ci

ą

na Wana.

— Nie potrafi

ę

całymi nocami wkuwa

ć

wyprowadze

ń

na pami

ęć

. Ty rzeczywi

ś

cie masz teraz

du

ż

e szans

ę

?

— Oczywi

ś

cie. Jestem za jak najszerszym wprowadzeniem cerebroskopu. Pomy

ś

lcie, jakie

perspektywy otwieraj

ą

si

ę

przed nami. W przyszło

ś

ci ka

ż

dy student b

ę

dzie miał dla siebie

cerebroskop i b

ę

dzie mógł po zapoznaniu si

ę

z jakimkolwiek problemem natychmiast

sprawdzi

ć

, czy opanował go w stopniu umo

ż

liwiaj

ą

cym wyzyskanie go w praktyce...

— Je

ś

li cerebroskopy zostan

ą

udoskonalone, b

ę

dzie to idealny sposób uczenia si

ę

, ale teraz?

Chyba nie mówisz powa

ż

nie, Wan,

ż

e powszechne wprowadzenie cerebroskopu jest słuszne...

Powiedział to mały, blady, piegowaty chłopaczek, jeden ze zdolniejszych na naszym kursie.
Wan chciał co

ś

odpowiedzie

ć

, ale u

ś

miechn

ą

ł si

ę

tylko, bo nagle otwarły si

ę

drzwi i stan

ą

ł w

nich Pat:
— Prosz

ę

, prosz

ę

bardzo do

ś

rodka — wykonał zapraszaj

ą

cy ruch r

ę

k

ą

. — B

ę

dziecie patrze

ć

,

jak my

ś

l

ą

wasi koledzy. Weszli

ś

my. Automat ju

ż

pracował na biegu jałowym, rzucaj

ą

c na ekran

jednostajn

ą

poziom

ą

lini

ę

.

— Prosz

ę

, kto pierwszy do

ś

rodka? — dalej zapraszał Pat. Chwil

ę

stali

ś

my niezdecydowani.

Wreszcie wyst

ą

pił Zoo. Po chwili siedział ju

ż

w kabinie. Pat powtarzał sakramentalne reguły i

wreszcie zadał pytanie:
— Jaki jest odpowiednik impulsu jednostkowego w sumie homofilamej?
Po zadaniu pytania Pat nacisn

ą

ł klawisz i krzywe wystartowały. Zoo zgodnie z instrukcj

ą

nic nie

mówił, w my

ś

li rozwi

ą

zuj

ą

c problem.

Ś

wiatła zapalały si

ę

i gasły. Krzywe wiły si

ę

leniwie. Przez

kilka minut panowała zupełna cisza. Szcz

ę

kały tylko przerzucane przeł

ą

czniki. Przez

prze

ź

roczysty wykrój kabiny widzieli

ś

my twarz Zoo. Zamkn

ą

ł oczy i my

ś

lał z wysiłkiem. Czasem

tylko nieznacznie poruszał wargami, jakby co

ś

szeptał do automatu. Wreszcie wolnym ruchem

wyci

ą

gn

ą

ł r

ę

k

ę

i zatrzymał automat. Pat postawił nast

ę

pne pytanie, potem jeszcze jedno.

Wreszcie Zoo z kroplami potu na czole wyszedł z kabiny.
— Otrzymałe

ś

dostatecznie, ale minimaln

ą

ilo

ś

ci

ą

punktów

— stwierdził Pat po odczytaniu wyników. — Jak on tam odpowiadał? — zwrócił si

ę

do Maxa. —

Ze swego miejsca widzisz, które informacje nadchodz

ą

ce z mnemotronu s

ą

zgodne z jego

wypowiedziami.
— Wydaje mi si

ę

,

ż

e odpowiadał nie

ź

le — zawyrokował Max" po krótkim namy

ś

le.

— No wi

ę

c masz trzy... — powtórzył Pat. Zoo odwrócił si

ę

nagle i wyszedł, nie

ż

egnaj

ą

c si

ę

z

nikim. Nast

ę

pny zdawał Wiber. Po drugim pytaniu wyskoczył z Kabiny.

background image

— Przepraszam, ale nie b

ę

d

ę

zdawał w tym automacie. To niesprawiedliwe. On analizuje my

ś

li,

których nigdy bym nie wypowiedział...
— Kolego, uspokójcie si

ę

. Jeste

ś

cie zdenerwowani — Pat przemawiał do Wibera tak, jak mówi

si

ę

do chorego.

— Profesorze, pod pewnym wzgl

ę

dem Wiber ma racj

ę

— Max przerwał Patowi. — Podł

ą

czony

do analizatora widz

ę

przecie

ż

jego my

ś

li. Człowiek nie jest w stanie idealnie skupi

ć

si

ę

na

temacie. Istniej

ą

zawsze my

ś

li uboczne, czasem nie nadaj

ą

ce si

ę

do publikacji ze wzgl

ę

du na

bli

ź

nich — Max urwał i za

ś

miał si

ę

skrzekliwie.

Pat spojrzał na niego, lecz cokolwiek wyra

ż

ały jego oczy pod osłon

ą

emulsji, twarz pozostała

nie zmieniona. Potem odwrócił si

ę

do Wibera.

— Prosz

ę

do

ś

rodka, b

ę

dziemy ko

ń

czy

ć

egzamin.

— Nie b

ę

d

ę

zdawał w tym automacie.

— Kolego, naprawd

ę

uspokójcie si

ę

i przyjd

ź

cie na ko

ń

cu albo jutro... Kto nast

ę

pny? — zwrócił

si

ę

do nas, ko

ń

cz

ą

c tym samym dyskusj

ę

.

Wtedy wyst

ą

pił Wan. Znikn

ą

ł w kabinie. Pat powiedział to, co zwykle, a potem zadał pytanie. I

wtedy zacz

ę

ło si

ę

.

Ś

wiatła zapłon

ę

ły, przygasły. Krzywe rozp

ę

dziły si

ę

na

ekranach, zmieniaj

ą

c błyskawicznie kształty. Nie zd

ąż

yli

ś

my ochłon

ąć

ze zdumienia, gdy

zamarły w bezruchu. Odpowied

ź

była sko

ń

czona.

Pat stal dług

ą

chwil

ę

, wpatruj

ą

c si

ę

z niedowierzaniem w ekrany, wreszcie podj

ą

ł ui-cyzj

ę

i

zadał nast

ę

pne pytanie. Znowu pomkn

ę

ły krzywe i wynik pojawił si

ę

po kilkunastu sekundach.

Pat skoczył ku kabinie. Bałem si

ę

, czy Wan zd

ąż

y odł

ą

czy

ć

si

ę

od cerebroskopu.

— Kolego, jeste

ś

cie geniuszem! — zawyrokował Pat

z emfaz

ą

. Wan skromnie spu

ś

cił oczy. — Nie widziałem

nigdy nic podobnego ani na Syriuszu, ani na Ziemi. Nigdy
nie przypuszczałem,

ż

e w

ś

ród moich studentów kryje si

ę

taki

demon my

ś

li.

Oprócz nas dwu wszyscy patrzyli na Wana ze zdumieniem
pomieszanym z odrobin

ą

l

ę

ku.

Niewiarygodne — powtarzał Pat. — Czego

ś

ty dotychczas dokonał, człowieku?!

— Nic... zdobywałem wiedz

ę

...

;

— To prawda,

ż

e i Einstein na politechnice nie błyszczał... ale taki umysł jak ty... Nie do wiary.

Wan zawahał si

ę

.

— Przepraszam, profesorze, to był dla mnie kolosalny wysiłek my

ś

lowy. Czy... zdałem?

— Oczywi

ś

cie, bardzo dobrze. Niemal maksymalna liczba punktów.

— Czy mógłbym w takim razie odej

ść

? Chciałbym chwil

ę

odpocz

ąć

.

— Ale

ż

oczywi

ś

cie, id

ź

. Nale

ż

y oszcz

ę

dza

ć

tak wspaniały

instrument, jakim jest twój mózg.
Wyszedłem z Wanem. W drzwiach słyszałem jeszcze słowa
profesora:
— ... no i widzicie. Cerebroskop mo

ż

e słu

ż

y

ć

równie

ż

do

odkrywania geniuszy...
Zacz

ą

łem si

ę

zastanawia

ć

, co b

ę

dzie, je

ś

li trzech geniuszy

my

ś

li zostanie odkrytych na jednym egzaminie. Ale

background image

odpowiada

ć

musiałem. Nie miałem wyboru.

Zreszt

ą

wypadki potoczyły si

ę

tak szybko. Wan ubrał mnie

w „negcerebroskop" i wszedłem powtórnie do
laboratorium.
Stanowczo za bardzo si

ę

denerwowałem.

Czułem,

ż

e moje kolana s

ą

jak z waty, w my

ś

li nieustannie

powtarzałem: „drugie gniazdko, trzeci rz

ą

d, trzecie gniazdko,

pi

ą

ty rz

ą

d". Niby przez mgł

ę

słyszałem, jak zdawał Al, jak

Pat bez przerwy rozwodził si

ę

nad geniuszem Wana.

Wreszcie przyszła moja kolej. Wskoczyłem gwałtownie do
kabiny, zatrzasn

ą

łem właz, wyj

ą

łem wtyczki z kieszeni i nagle zrozumiałem,

ż

e nie przypomn

ę

sobie numerów gniazdek. Zrobiło mi si

ę

gor

ą

co. Za chwil

ę

padnie pierwsze pytanie. Jeszcze

chwila. Nic nie mog

ę

sobie przypomnie

ć

. To chyba było drugie gniazdko, trzeci rz

ą

d i trzecie

gniazdko, czwarty rz

ą

d. Tak, chyba tak, zreszt

ą

nic innego nie wymy

ś

l

ę

. Jak najszybciej

wło

ż

yłem wtyczki w gniazdko, rozparłem si

ę

w fotelu i wdychaj

ą

c

ż

ywiczne powietrze,

westchn

ą

łem z ulg

ą

. Teraz odpowied

ź

przyjdzie sama, tylko nie mo

ż

na o niczym my

ś

le

ć

.

Pat monotonnie powtarzał swoje formuły. Nie słuchałem nawet. Egzamin tak jakby ju

ż

zdany.

Dwa miesi

ą

ce wakacji, woda,

ż

agle... Wyobraziłem sobie jaskółki szybuj

ą

ce tu

ż

nad wod

ą

,

niemal dotykaj

ą

ce jej powierzchni... Nagle spostrzegłem,

ż

e pali si

ę

ju

ż

ś

wiatło odpowiedzi.

Chyba wszystko w porz

ą

dku. Automat trzaskał przeł

ą

cznikami. Wtem wszystko ucichło. Przez

przezroczysty wykrój zobaczyłem, jak moi koledzy zataczaj

ą

si

ę

ze

ś

miechu. Co

ś

si

ę

stało.

Wyskoczyłem z kabiny.
— ... to,

ż

e jaskółki s

ą

kr

ę

gowcami i w jaki sposób buduj

ą

gniazda, to chyba nie semantyka —

perorował Max. Jeden Pat si

ę

.nie

ś

miał. Milczał, czerwony z gniewu.

— Chyba automat uszkodzony... — powiedziałem niepewnie.
— To geniusz Wana zniszczył cerebroskop — podsun

ą

ł kto

ś

z boku.

— Przeci

ąż

ył go widocznie — dodał inny głos z gł

ę

bokim przekonaniem.

— Na uszkodzonym automacie nie b

ę

dziemy zdawa

ć

.

— Wła

ś

ciwie nie wiadomo, czy od pocz

ą

tku dobrze działał...

Ben umiał przecie

ż

zupełnie dobrze, a oblał...

Fala głosów podnosiła si

ę

z wolna.

Pat stał teraz blady. Coraz wi

ę

cej spojrze

ń

kierowało si

ę

ku

niemu. Wreszcie przemówił:
— Bardzo was przepraszam. Oczywi

ś

cie wszystkie oceny b

ę

d

ą

anulowane. Nie mo

ż

na

decydowa

ć

o wiadomo

ś

ciach studentów na podstawie tak zawodnie działaj

ą

cego urz

ą

dzenia —

mówił cicho, beznami

ę

tnie. Z jego dotychczasowej energii nie zostało nawet

ś

ladu. Stał sam na

uboczu, podczas gdy studenci ze

ś

miechem opuszczali sal

ę

.

— Krety

ń

ski geniuszu — powitał mnie Wan — wiesz, co zrobiłe

ś

? Podł

ą

czyłe

ś

si

ę

bezpo

ś

rednio do dyspozytorni cerebroskopu i sterowałe

ś

go własnymi my

ś

lami. On wybierał

informacje o zagadnieniach przez ciebie pomy

ś

lanych, a reszta szła tak, jak przewidywali

ś

my.

Powiedz szczerze, my

ś

lałe

ś

o jaskółkach?

—Tak.
— To wyja

ś

nia wszystko. No, s

ą

dz

ę

,

ż

e Pat nigdy nie wznowi swych prób po takiej

kompromitacji — Wan za

ś

miał si

ę

. — Zreszt

ą

zobaczymy.

background image

Historia ta pozostała nasz

ą

tajemnic

ą

. Min

ę

ło od tego czasu ju

ż

par

ę

lat i dzisiaj ko

ń

czymy

studia. Na Wana ci

ą

gle jeszcze patrz

ą

podejrzliwie i pokazuj

ą

go pierwszorocznym. — To ten,

który my

ś

lał szybciej ni

ż

cerebroskop... A Pat przez ostatnie lata egzaminuje tak jak inni, ale

niedawno słyszałem,

ż

e sprowadza z układu Syriusza nowy udoskonalony model

cerebroskopu. Nam on w ka

ż

dym razie ju

ż

nie grozi. Niech si

ę

martwi

ą

przyszłe pokolenia

studentów.

Szansa

ś

mierci

— Prosz

ę

, niech wejdzie — powiedziałem do mego androida. Android znikn

ą

ł w matowym polu

siłowym wej

ś

cia, a ja podszedłem do okna. Poczułem na dłoniach ciepło Sło

ń

ca, bc był lipiec i

jeden z tych dni, na które pogod

ę

zaplanowano bezchmurn

ą

. Tu

ż

nad moj

ą

r

ę

k

ą

spostrzegłem

os

ę

. Brz

ę

czała, staraj

ą

c si

ę

przedrze

ć

na zewn

ą

trz przez pole siłowe zast

ę

puj

ą

ce szyb

ę

. Co

chwila zanurzała si

ę

w polu i odrzucana jak piłka, znowu próbowała szcz

ęś

cia...

— Chciałe

ś

si

ę

ze mn

ą

zobaczy

ć

— powiedział staj

ą

c tu

ż

za mn

ą

.

— Tak — odwróciłem si

ę

od okna i spojrzałem na niego z góry, bo był ni

ż

szy ode mnie.

— Dziwisz si

ę

,

ż

e naprawd

ę

jestem taki stary. Telewizofonia odmładza, a dotychczas widziałe

ś

mnie tylko w ekranie.
— Wygl

ą

dasz tak, jak si

ę

spodziewałem, wła

ś

nie dokładnie tak — powiedziałem, ale to nie była

prawda.
— A ty jeste

ś

Goer, kierownik Eksperymentu? — zapytał, jakby si

ę

chciał upewni

ć

,

ż

e jestem

tym, dla którego tu przyleciał. Niewielu do nas przylatuje.
— Jestem Goer i chc

ę

ci podzi

ę

kowa

ć

,

ż

e

ś

przybył.

— Ja te

ż

si

ę

wahałem, ale ostatecznie jestem tak stary — za

ś

miał si

ę

bezgło

ś

nie. Potem

spowa

ż

niał nagle i zapytał:

— Czy... czy to si

ę

zawsze udaje?

— To jest Eksperyment i zreszt

ą

sama technologia jest okropnie skomplikowana.

— Tak, to musi by

ć

trudne. Przekaza

ć

wszystko, co si

ę

nawarstwiało tyle lat...

— Na ogół si

ę

udaje... A je

ś

li nie... no to powtarzamy Eksperyment — starałem si

ę

u

ś

miechn

ąć

,

ale chyba mi si

ę

to nie udało.

— I pó

ź

niej mnemokopie wysyłacie w pró

ż

ni

ę

. Skin

ą

łem głow

ą

.

— I wracaj

ą

?

— Nie. Po co miałyby wraca

ć

? To s

ą

automaty, zwykłe automaty. — Słowo „automaty"

podkre

ś

liłem celowo.— One badaj

ą

Kosmos. A potem... potem s

ą

niepotrzebne... Zreszt

ą

, jak

dotychczas, to jedyna mo

ż

liwo

ść

eksploracji Kosmosu — dodałem. Profesor zamy

ś

lił si

ę

chwil

ę

,

a potem zapytał:
— A moj

ą

kopi

ę

, bo to przecie

ż

b

ę

dzie dokładnie moja kopia, dok

ą

d wy

ś

lecie?

— Oczywi

ś

cie, mnemokopia, przynajmniej w chwili powstania, jest całkowicie równowa

ż

na

twemu umysłowi. To tak jakby kto

ś

, kto jest drugim tob

ą

, stan

ą

ł obok ciebie, profesorze.

— No tak, ale to jednak b

ę

dzie maszyna, automat...

— Na pewno.
— Widzisz, Goer, ja jestem tylko biofizykiem i na neuronice si

ę

nie znam, ale jak maszyna

mo

ż

e my

ś

le

ć

, tak jak ja? Przecie

ż

automaty...

— Ba, automaty. Ich mózgi s

ą

prymitywne w porównaniu z twoim.

background image

— S

ą

martwe.

— To nie o to chodzi. My

ś

lenie, samodzielne, twórcze my

ś

lenie jest zale

ż

ne tylko od

komplikacji sieci. A czy ta sie

ć

składa si

ę

z komórek, jak twój mózg, czy z elementów

nieorganicznych, jak mnemokopia, to nie ma

ż

adnego znaczenia... wierz mi, to nie ma

naprawd

ę

ż

adnego znaczenia.

— Hm... mo

ż

liwe, musz

ę

ci wierzy

ć

. Ale nie mog

ę

jako

ś

wyobrazi

ć

sobie tej... mnemokopii,

która b

ę

dzie mn

ą

. Mówisz,

ż

e to tak, jakbym ja wyszedł z siebie i stan

ą

ł obok

— za

ś

miał si

ę

znowu tym swoim bezgło

ś

nym

ś

miechem.

— Co

ś

w tym sensie — zgodziłem si

ę

.

— Ja jestem mały, stary człowiek, którego ka

ż

da cz

ęść

z osobna nie nadaje si

ę

do

ż

ycia, a

wszystko razem trzyma si

ę

jeszcze dzi

ę

ki... du

ż

ej odchyłce od stanu najbardziej

prawdopodobnego w tym wieku... od

ś

mierci. Dziwisz si

ę

? — dodał spojrzawszy na mnie. — Ja

ju

ż

mam sto dziesi

ęć

lat, Goer. Byłem profesorem, gdy ty si

ę

urodziłe

ś

.

— Masz sto dziesi

ęć

lat?...

— Tak, Goer. I wła

ś

nie mnie proponujecie,

ż

eby mój stary mózg powielił si

ę

w maszyn

ę

,

ż

eby

ka

ż

da komórka znalazła swój nieorganiczny odpowiednik,

ż

eby ka

ż

de poł

ą

czenie, istniej

ą

ce w

ę

bi mego mózgu, zast

ą

pił przewód w tej maszynie. Czy tak?

— Tak, wtedy ta maszyna b

ę

dzie równowa

ż

na tobie, profesorze.

— Słowem, moja osobowo

ść

otrzyma now

ą

pi

ę

kn

ą

opraw

ę

w postaci metalowych szaf

wypełnionych kilometrami przewodów. Moim my

ś

lom b

ę

dzie towarzyszył szcz

ę

k przeka

ź

ników i

zasilany b

ę

d

ę

pr

ą

dem elektrycznym przesyłanym z transformatorów energii, zanurzonych w

stosie. Czy nie s

ą

dzisz,

ż

e jest to niesamowite?

— Niesamowite?... Mo

ż

e. Z subiektywnego, twego punktu widzenia. Ale poza tym... Dla mnie

na przykład byłoby zupełnie oboj

ę

tne, czy rozmawiałbym z tob

ą

, profesorze, czy z twoj

ą

mnemokopia.
— Z mnemokopia mo

ż

na wi

ę

c rozmawia

ć

? Nie wiedziałem o tym. To mo

ż

e by

ć

interesuj

ą

ce,

taka szczera rozmowa z sob

ą

samym.

— Nie s

ą

dz

ę

... Zreszt

ą

mnemokopia po transpozycji znajduje si

ę

jakby w stanie snu.

— A potem uzyskuje

ś

wiadomo

ść

, czy tak? — zapytał profesor.

— Tak, uzyskuje

ś

wiadomo

ść

— odpowiedziałem. Profesor przygl

ą

dał mi si

ę

przez chwil

ę

z

uwag

ą

, a potem zapytał nie

ś

miało:

— A kiedy... ona si

ę

budzi? — Przed słowem „budzi" zrobił dłu

ż

sz

ą

pauz

ę

, jakby zastanawiaj

ą

c

si

ę

, czy mo

ż

na go u

ż

y

ć

, mówi

ą

c o automacie.

— Budzi j

ą

radiowy sygnał wysłany z Ziemi.

— I wtedy mo

ż

na z ni

ą

rozmawia

ć

?

— Tak, ale wtedy jest ju

ż

poza granicami Układu Słonecznego i przesłanie jednego zdania trwa

kilka godzin. A zreszt

ą

z mnemokopia nie prowadzi si

ę

rozmów.

— Dlaczego?

— Nie chcesz mi powiedzie

ć

, dlaczego si

ę

z nimi nie rozmawia?

— Nie chc

ę

.

— Czy... czy nie s

ą

dzisz,

ż

e mam prawo wiedzie

ć

?

background image

— Jestem pewny,

ż

e nie masz. Nie od dzisiaj prowadz

ę

Eksperyment i wiem dokładnie, co ci

mog

ę

powiedzie

ć

. Musisz pami

ę

ta

ć

,

ż

e wszystko to, co ty wiesz, wiedzie

ć

b

ę

dzie równie

ż

twoja

mnemokopia...
— To dlatego...
— Mi

ę

dzy innymi i dlatego.

Wiedziałem,

ż

e mały stary człowiek jest speszony. Kr

ę

cił si

ę

na swym krze

ś

le, rzucaj

ą

c mi spłoszone spojrzenia.

— Dok

ą

d ona poleci, ta mnemokopia? — zdecydował si

ę

wreszcie zapyta

ć

.

— Do Antaresa A.
— Do Antaresa... To du

ż

a gwiazda?

— Ogromna, czerwony olbrzym.
— I ona j

ą

zbada, naprawd

ę

?

— Tak, ujrzy dalekie planety, ksi

ęż

yce wokół nich kr

ążą

ce. B

ę

dzie to widzie

ć

nie własnymi

oczyma, bo mnemokopia oczu nie ma, a wła

ś

ciwie ma bardzo wiele, tyle, ile automatów

przekazuj

ą

cych jej swe obserwacje. Pobierze próbki powierzchni planety, to znaczy zrobi

ą

to

automaty, które, dokonawszy analizy, podadz

ą

jej wyniki...

— I mnemokopia zapami

ę

ta to wszystko?

— Nie tylko zapami

ę

ta, ale zanalizuje, wyci

ą

gnie wnioski i w postaci p

ę

ku fal wyrzuci je ku

Ziemi.
— Dotr

ą

one do Układu Słonecznego, gdy my...

— Gdy z ciebie, profesorze, ani ze mnie nie zostanie najmniejszy nawet

ś

lad na tym

globie.
— I mimo to?...
— Tak. Ci, którzy przyjd

ą

po nas, odbior

ą

te fale i wiedzie

ć

b

ę

d

ą

o Antaresie wszystko.

— Rozumiem — cicho powiedział profesor. — Wła

ś

ciwie to jest nawet słuszne. My całe

ż

ycie

pracujemy, by powi

ę

kszy

ć

wiedz

ę

, a raczej zmniejszy

ć

niewiedz

ę

ludzko

ś

ci. Dlaczego nasze

mnemokopie nie miałyby pój

ść

w nasze

ś

lady... Oparł swoj

ą

siw

ą

głow

ę

na r

ę

kach i wpatrywał

si

ę

w mego androida.

Spojrzałem w tym samym kierunku, ale android stał nieruchomy i tylko popołudniowe sło

ń

ce,

rzucaj

ą

c sko

ś

ne promienie, zapaliło odblaski w jego pancerzu. Odezwał si

ę

dopiero po dłu

ż

szej

chwili:
— Podobno one my

ś

l

ą

szybciej od nas, ludzi?

— My

ś

l

ą

szybciej — potwierdziłem. — To wynika z wielokrotnie wi

ę

kszej pr

ę

dko

ś

ci impulsu

biegn

ą

cego w metalicznym przewodniku w porównaniu z organicznym włóknem nerwowym.

— To znaczy,

ż

e one my

ś

l

ą

lepiej?

— S

ą

po prostu w stanie sprawdzi

ć

wi

ę

ksz

ą

ilo

ść

koncepcji my

ś

lowych.

— O to wła

ś

nie chodzi...

Znowu zamilkł, a mnie si

ę

wydawało,

ż

e ci

ą

gle kr

ąż

y wokół

tematu, którego nie decyduje si

ę

podj

ąć

.

— Poza tym mnemokopia ma o wiele wi

ę

cej czasu do my

ś

lenia ni

ż

my, ludzie, z konieczno

ś

ci

ograniczeni długo

ś

ci

ą

naszego

ż

ycia — dorzuciłem, by ostatecznie wyja

ś

ni

ć

spraw

ę

.

— Tak... zreszt

ą

wszystko jedno, powiem ci — profesor zdecydował si

ę

wreszcie. Patrzył teraz

na mnie swymi starczymi, wyblakłymi oczyma. — Widzisz, od siedmiu lat rozwi

ą

zuj

ę

problem,'

by

ć

mo

ż

e najdonio

ś

lejszy problem, jaki rozwi

ą

zywałem w

ż

yciu. Chodzi o magnetochemiczne

background image

równanie komórki... — przerwał i wpatrywał si

ę

we mnie wyczekuj

ą

co. — Nic ci to nie mówi —

kontynuował po chwili z u

ś

miechem. — To prawda, mnie si

ę

zdaje,

ż

e wszyscy powinni by

ć

zainteresowani równaniem komórki, a w istocie, z wyj

ą

tkiem kilkuset specjalistów, nikt nic o tym

nie wie i nic nikogo to nie obchodzi... W ka

ż

dym razie dla mnie to bardzo wa

ż

na sprawa,

przynajmniej przez ostatnie siedem lat. Ale wła

ś

nie w tym siódmym roku zorientowałem si

ę

,

ż

e

zabrałem si

ę

do tego równania zbyt pó

ź

no...

— Nie rozumiem. Jak to zbyt pó

ź

no?... — przerwałem mu.

— Nie rozumiesz i zrozumie

ć

tego nie mo

ż

esz. Jeste

ś

jeszcze

młody. Otó

ż

w pewnym wieku problemy staj

ą

si

ę

zbyt skomplikowane. To oczywi

ś

cie

subiektywne wra

ż

enie, bo problemy pozostaj

ą

te same, tylko nasza zdolno

ść

rozumowania...

Przykra sprawa... — zaj

ą

kn

ą

ł si

ę

.

— Wiem do czego zmierzasz. To b

ę

dzie niemo

ż

liwe — powiedziałem stanowczo.

— Ale dlaczego? Powiedz mi dlaczego? Przecie

ż

mnemokopia, my

ś

l

ą

c wielokrotnie szybciej,

rozwi

ąż

e problem,

— Ale wyniki przekaza

ć

b

ę

dzie mogła dopiero z Antaresa.

— Mógłbym j

ą

zapyta

ć

jeszcze przed odlotem.

— To niemo

ż

liwe.

— Dlaczego?
— Nie powiem ci, ale wierz mi,

ż

e to jest niemo

ż

liwe.

— Nie rozumiem. Przecie

ż

mo

ż

na odblokowa

ć

mnemokopi

ę

i zapyta

ć

...

— Teoretycznie mo

ż

na, ale tego nie zrobi

ę

. Konsekwencje mogłyby by

ć

zbyt powa

ż

ne.

— Konsekwencje? Nie rozumiem.
On rzeczywi

ś

cie nie rozumiał i nie uwierzyłby, nawet gdybym

mu wytłumaczył.
— Musisz mi wierzy

ć

na słowo — na słowo cybernetyka —

dodałem.
Ale on nie uwierzył...

Kosmolot kr

ąż

ył po kołowej niemal orbicie w tej strefie przestrzeni okołoziemskiej, z której

odlatuj

ą

statki do gwiazd. Zbli

ż

ali

ś

my si

ę

ku niemu, ale gdyby nie tykaj

ą

cy monotonnie

wska

ź

nik radarowy, mierz

ą

cy malej

ą

c

ą

odległo

ść

, wydawałoby si

ę

,

ż

e wisimy w tym samym

miejscu pró

ż

ni, ponad wielkim zielonkawym lampionem Ziemi. Oprócz nas w rakiecie stały

rz

ę

dami automaty wyspecjalizowane w transpozycji engramów, długi rz

ą

d czarnych brył.

Profesor milczał. Milczał podczas lotu i milczał, gdy na czele kolumny maszeruj

ą

cych

automatów przechodzili

ś

my przez mroczne, niebiesko fosforyzuj

ą

ce, korytarze kosmolotu. Sala

transpozycji znajdowała si

ę

w samym

ś

rodku statku. Gdy weszli

ś

my, zabłysn

ą

ł reflektor,

o

ś

wietlaj

ą

c biały blat stołu, z którego wybiegały grube p

ę

ki przewodów i nikły w

ś

cianach sali.

Profesor spojrzał na mnie pytaj

ą

co. Skin

ą

łem głow

ą

. Podszedł do stołu, podczas gdy automaty

zajmowały swoje miejsca przy pulpitach. Potem wszystkie

ś

wiatła zgasły, zapłon

ę

ły

ż

nokolorowe lampki kontrolne i jarzył si

ę

tylko reflektor, o

ś

wietlaj

ą

c le

żą

cego profesora

i k

ę

py siwych włosów spadaj

ą

ce na posadzk

ę

spod wiruj

ą

cych ostrzy automatu.

— To nie b

ę

dzie bolało — powiedziałem do niego. Nie wiem, czy zrozumiał, czy w ogóle mnie

słuchał. Zamkn

ą

ł oczy i chyba ju

ż

spał. Potem widziałem jego mózg, drgaj

ą

cy, pulsuj

ą

cy w takt

background image

uderze

ń

serca. Odszedłem od stołu i ze wszystkich stron ruszyły ku niemu automaty. Otoczyły

go ciasnym kr

ę

giem i trwały tak chwil

ę

pochylone w milczeniu.

Ś

wiatła kontrolne zamigotały.

Transpozycja engramów rozpocz

ę

ła si

ę

.

Czarnymi, grubymi przewodami płyn

ę

ły impulsy pr

ą

du — my

ś

li, wspomnienia, wra

ż

enia. Jaka

ś

ł

ą

ka pachn

ą

ca latem po deszczu, biały osad wytr

ą

caj

ą

cy si

ę

na dnie probówki, grzmot silników

startuj

ą

cej rakiety, a potem zapach zeszklonego

ż

arem betonu i

ś

wiadomo

ść

,

ż

e kto

ś

odleciał...

Impulsy... miliony impulsów... nic, tylko impulsy. Sekundy mijały, w ka

ż

dej z nich tysi

ą

ce

engramów przechodziło w mnemokopi

ę

. Z wolna bezimienna sie

ć

otrzymywała dzieci

ń

stwo,

uczyła si

ę

czyta

ć

, prze

ż

ywała pierwsz

ą

miło

ść

, pisała prace naukowe, starzała si

ę

— stawała

si

ę

profesorem

\

Wyszedłem z sali i ruszyłem korytarzem przed siebie. Nie spostrzegłem nawet,

kiedy doszedłem do stosu i stan

ą

łem przed jego pot

ęż

nymi pancernymi drzwiami. Wtedy

usłyszałem basowe buczenie. To rozpocz

ę

ły prac

ę

zespoły zasilaj

ą

ce mnemokopii.

— To ju

ż

po wszystkim? — profesor zdawał si

ę

by

ć

zdziwiony.

— Tak, On ju

ż

istnieje. Popatrz,

ś

pi teraz.

— Te wij

ą

ce si

ę

krzywe na ekranach?

— Tak, kre

ś

l

ą

one rytm pracy mózgu

ś

pi

ą

cego człowieka... Stali

ś

my po

ś

rodku centrali.

Automaty zwijały ostatnie przewody z akrynowej posadzki. Wła

ś

ciwie wszystko było sko

ń

czone,

instrukcje wydane, szczegóły uzgodnione. Za chwil

ę

profesor wsi

ą

dzie w rakiet

ę

i odleci na

Ziemi

ę

. Wtedy ja stan

ę

za sterami, zwi

ę

ksz

ę

rozpad w stosie atomowym i wyprowadz

ę

kosmolot z s

ą

siedztwa Ziemi. Wznios

ę

si

ę

ponad płaszczyzn

ę

ekliptyki i tak

ż

e odlec

ę

rakiet

ą

.

Wtedy nadejdzie sygnał. Czuwaj

ą

cy na nasłuchu automat wejdzie do centrali, ujmie swym

metalowym uchwytem czerwon

ą

d

ź

wigni

ę

, szarpnie j

ą

w dół i On si

ę

zbudzi.

—On si

ę

budzi po zerwaniu plomby z czerwonej d

ź

wigni?

— zapytał profesor. Widocznie tak

ż

e my

ś

lał o tym.

— Tak. Wtedy stanie si

ę

jedynym władc

ą

statku. I b

ę

dzie

nim kierował setki lat, a

ż

iskra Antaresa rozro

ś

nie si

ę

w pot

ęż

n

ą

tarcz

ę

, przysłaniaj

ą

c

ą

swym

czerwonym

ż

arem tysi

ą

ce gwiazd.

— Pomy

ś

l, Goer, jak krótkie jest nasze

ż

ycie w porównaniu z jego istnieniem — profesor

podszedł do pulsuj

ą

cych krzywymi ekranów i oparł r

ę

k

ę

na czerwonej d

ź

wigni.

— Uwa

ż

aj, mo

ż

esz zerwa

ć

plomb

ę

.

Profesor nie zdj

ą

ł r

ę

ki. Patrzył w gł

ą

b ekranów, jakby chciał

przenikn

ąć

Jego my

ś

li. Potem odwrócił si

ę

do mnie.

— Nie miej do mnie

ż

alu, Goer, ale ty wiesz, dlaczego brałem udział w Eksperymencie.

Tak, w tej chwili zrozumiałem, co on chciał zrobi

ć

... Ale on nie rozumiał,

ż

e gdy mnemokopia

przejmie kierowanie statkiem, stanie si

ę

jego absolutnym władc

ą

, b

ę

dzie wiedzie

ć

, co si

ę

dzieje

nawet w najmniejszym jego pomieszczeniu, i setki automatów, pozbawionych sprz

ęż

e

ń

samozachowawczych, b

ę

d

ą

gotowe bezwzgl

ę

dnie wykona

ć

ka

ż

dy rozkaz. A mnemokopia to

mózg człowieka, który w przeciwie

ń

stwie do innych układów my

ś

l

ą

cych nie musi post

ę

powa

ć

logicznie, mo

ż

e cierpie

ć

, nienawidzi

ć

, ba

ć

si

ę

...

— Profesorze, twoja rakieta ju

ż

czeka. Czas na ciebie... — powiedziałem to zupełnie spokojnie.

— Goer, ty naprawd

ę

nie rozumiesz? — profesor za

ś

miał si

ę

tym swoim

ś

miechem.

background image

— Czego nie rozumiem? — chciałem podej

ść

ku niemu.

— Stój na miejscu — powiedział twardo.
— Zostaw t

ę

d

ź

wigni

ę

, profesorze! Zostaw... Czekaj, wytłumacz

ę

ci...

— Nie. Nie wierz

ę

ci. Mo

ż

e wzywasz wła

ś

nie jaki

ś

automat...

— Ale

ż

...

— Zerw

ę

j

ą

. Po to przecie

ż

bior

ę

udział w tym wszystkim... Skoczyłem ku niemu i obaj

przewrócili

ś

my si

ę

na posadzk

ę

. Trzymałem go za gardło, ale było ju

ż

za pó

ź

no. Nim go

dosi

ę

gn

ą

łem, widziałem, jak pod naciskiem jego dłoni p

ę

kła srebrna ni

ć

z plomb

ą

,

podtrzymuj

ą

ca czerwon

ą

d

ź

wigni

ę

. Padaj

ą

c na posadzk

ę

słyszałem, jak narastał zewsz

ą

d

delikatny, nieuchwytny szum. To pr

ą

dy wdarły si

ę

w obwody i On budził si

ę

...

Rozlu

ź

niłem palce zaci

ś

ni

ę

te na starczej, pomarszczonej szyi. To ju

ż

teraz nie miało sensu.

Otworzył oczy i zobaczyłem w nich strach.
Wstałem i odszedłem na

ś

rodek sali. On ju

ż

widział. Czułem to... Obserwował mnie bez

przerwy, wsz

ę

dzie. Mógł nie

dotykaj

ą

c mnie mierzy

ć

temperatur

ę

mego ciała, szybko

ść

oddechu, nat

ęż

enie pr

ą

dów

kr

ążą

cych w mych neuronach, mógł mnie na

ś

wietla

ć

zabójczymi promieniami lub dla rozrywki

wyrzuci

ć

mnie w pró

ż

ni

ę

, by ujrze

ć

me ciało p

ę

kaj

ą

ce w

ś

ród strumieni krwi t

ęż

ej

ą

cej na lód w

chwili wytrysku... Nie mogłem mu nic przeciwstawi

ć

... chyba nadziej

ę

,

ż

e On jednak jest

mózgiem człowieka. Profesor wstał z posadzki, zatoczył si

ę

i nie patrz

ą

c na umie podszedł do

pulpitów.
— Mnemokopio, czy mnie słyszysz?
— Jaki

ś

ty stary... jaki potwornie stary... — to był szept, który wychodził zewsz

ą

d, jakby ze

ś

cian, z posadzki, ze sklepienia centrali.

— Słyszysz mnie. Czy... czy ty my

ś

lisz lepiej ni

ż

dawniej?....

— Chcesz si

ę

zapyta

ć

o równanie. Zrobiłem bł

ą

d na szesnastym mnemotronie, a wła

ś

ciwie ty

zrobiłe

ś

, bo ja jestem przecie

ż

automatem, mnemokopia...

— Bł

ą

d, mówisz...

— Tak, z układu zamkni

ę

tego zasad azotowych nie wynika ekwipartycja...

— Jak to? Dlaczego nie wynika?
— To oczywiste: pomy

ś

l tylko chwil

ę

. Potem cafe rozumowanie jest ju

ż

proste, a wynik zgodny

z przewidywaniami.
— Wi

ę

c moje hipotezy s

ą

słuszne.

— Moje hipotezy... chciałe

ś

powiedzie

ć

...

— Jak to twoje? Przecie

ż

ty, ty jeste

ś

tylko maszyn

ą

,

mnemokopia...
Przerwał mu cichy brz

ę

cz

ą

cy

ś

miech.

Ś

miech profesora

w wykonaniu maszyny...
— Obaj macie racj

ę

— powiedziałem, bo dyskusja zacz

ę

ła przybiera

ć

niepo

żą

dany obrót. — To

jest wasza wspólna
hipoteza!
— Jak to, przecie

ż

ja j

ą

stworzyłem. Jego wtedy jeszcze nie

było.
— Ale tworz

ą

c Go na wzór twego mózgu przekazałe

ś

mu

wszystko, co było twoje... i to, czego dokonałe

ś

tak

ż

e...

background image

Powtarzam, to jest wasza wspólna hipoteza i nale

ż

y j

ą

jak

najszybciej ogłosi

ć

. Zrobisz to zaraz po powrocie na Ziemi

ę

,

profesorze, w imieniu was obu...
Profesor nie odpowiadał. Mo

ż

e zrozumiał powag

ę

sytuacji,

a mo

ż

e wyczuł co

ś

w tonie mego głosu.

—My

ś

l

ę

,

ż

e sam dasz sobie rad

ę

z wyprowadzeniem statku

z Układu Słonecznego? — zwróciłem si

ę

teraz wprost do

Niego. On nie odpowiedział.
-— Do widzenia — powiedziałem wi

ę

c. — Profesorze, po

ż

egnaj si

ę

ze swoj

ą

mnemokopi

ą

.

— Do widzenia — powtórzył profesor, ale bez przekonania. Wida

ć

było,

ż

e nigdy nie pracował z

my

ś

l

ą

cymi automatami...

Skierowali

ś

my si

ę

do

ś

luz wyj

ś

ciowych. Cał

ą

sił

ą

woli zmuszałem si

ę

do normalnego kroku. Ju

ż

w korytarzu spostrzegłem,

ż

e pod

ś

wiadomie przyspieszam i profesor zostaje w tyle.

Zazdro

ś

ciłem mu jego niewiedzy. Sam oddałbym wiele,

ż

eby ju

ż

by

ć

poza statkiem.

Pami

ę

tałem,

ż

e jestem wci

ąż

obserwowany, starałem si

ę

dostosowa

ć

do jego kroków.

Wreszcie stan

ę

li

ś

my na najwy

ż

szym pokładzie. Zastawy

ś

luz bielały przed nami w słabym

ś

wietle fosforyzuj

ą

cych

ś

cian korytarza. Obok nich czarnym rz

ę

dem sterczały uchwyty d

ź

wigni

zwalniaj

ą

cych. Szarpn

ą

łem je, lecz zastawy nie drgn

ę

ły, nie ruszyły si

ę

nawet o milimetr. To nie

było zaci

ę

cie. Wiedziałem o tym. Czułem ci

ś

nienie krwi rozsadzaj

ą

ce mi skronie. Z bezmy

ś

lnym

uporem naciskałem d

ź

wignie, szarpałem, wieszałem si

ę

na nich. Daremnie. Wtedy tu

ż

przy

mnie odezwał si

ę

jego głos.

— Widz

ę

,

ż

e chcecie mnie opu

ś

ci

ć

?...

— Tak, chcemy przecie

ż

ogłosi

ć

rozwi

ą

zanie równania.

— Dajcie spokój. Nie warto. Ludzie sami to w ko

ń

cu odkryj

ą

. — Kpił.

Wiedziałem,

ż

e kpił. Kpił monotonnym równym głosem. Maszyna z ludzkim głosem kpiła ze

mnie...
Dlaczego nie warto? Przecie

ż

znamy ju

ż

rozwi

ą

zanie — powiedział profesor.

— I có

ż

z tego?

— Obowi

ą

zkiem naszym jest udost

ę

pni

ć

je innym, ludzko

ś

ci...

— Naszym, to znaczy czyim?
— Twoim, moim, ka

ż

dego, kto by do tego doszedł...

— No, mnie to nie dotyczy. Jestem automatem, mnemokopi

ą

...

— Jak Io, przecie

ż

rozumujesz jak człowiek.

— Czuj

ę

si

ę

człowiekiem jak ty, ale jestem automatem. Sam to niedawno powiedziałe

ś

. Zreszt

ą

wiem o tym.
— Ale jeste

ś

moj

ą

mnemokopi

ą

.

— Wi

ę

c co z tego?

— Jeste

ś

taki jak ja. Jeste

ś

prawie mn

ą

... wi

ę

c musisz...

— Musz

ę

? Ty mnie nic nie obchodzisz.

— Jak mo

ż

esz? Nie spodziewałem si

ę

tego po tobie.

— Po automacie, po mnemokopii wielkiego profesora. Czy

ż

by

ś

tak mało wiedział o sobie?...

— Ja, ja bym nigdy tego nie zrobił. Dobro nauL to sprawa nadrz

ę

dna.

— A pami

ę

tasz swego asystenta Jorge?...

— To były specyficzne warunki — zaperzył si

ę

profesor.

— Po co mnie okłamujesz? Przecie

ż

ja wiem, jak było naprawd

ę

...

background image

— Ale on nie wytrzymał. Te opary i ciemno

ść

Wenus...

— Wytrzymywał lepiej od ciebie. Jego to nic nie obchodziło. Szukał ogniwa po

ś

redniego, tego

ostatniego dowodu, i niczym si

ę

poza tym nie interesował.

— Jego zachowanie...
— Było zupełnie normalne. Ja tam byłem tak samo jak ty. Wiedziałe

ś

,

ż

e jest zbyt bliski

odkrycia, po które ty tam pojechałe

ś

, i dlatego musiał wróci

ć

na Ziemi

ę

. Czy

ż

nie tak?...

— Odpowiedz!
— To jeden, jedyny raz — profesor mówił cicho. — Ja go wprowadziłem w te prace,
przekazałem mu wszystko, co wiedziałem... a on ukrywał przede mn

ą

wyniki... Ale to był jedyny

wypadek na osiemdziesi

ą

t lat pracy... Jedyny, i ty wiesz o tym najlepiej — krzyczał teraz.

— Nie denerwuj si

ę

, wiesz,

ż

e ci to szkodzi... — kpiła maszyna. — O innych słowa nie

powiem... to s

ą

przecie

ż

tak

ż

e moje czyny, nieprawda

ż

?

— Zapewne, przeszło

ść

macie wspóln

ą

. Ale to teraz nieistotne, powiedz raczej, dlaczego nas

tu zatrzymujesz? — zapytałem Go wprost, bo chciałem wreszcie wiedzie

ć

.

— Nie domy

ś

lasz si

ę

?

— Nie.
— Po prostu dlatego,

ż

e jestem towarzyskim automatem.

— Chcesz,

ż

eby

ś

my ci

ę

odprowadzili na orbit

ę

Plutona?

— Dalej... znacznie dalej...
A wi

ę

c jednak. To nie było wesołe. A mimo to miałem

satysfakcj

ę

,

ż

e moje przewidywania okazały si

ę

słuszne.

— My si

ę

na to nie zgadzamy! — krzyczał w tym czasie profesor. — Wypu

ść

, wypu

ść

nas

natychmiast! Chcesz nas wi

ę

zi

ć

. To ha

ń

bi

ą

ce, niegodne człowieka!...

— Nie słyszałem,

ż

eby automaty obci

ąż

ono balastem moralno

ś

ci. Układ samozachowawczy

zupełnie im wystarcza. Uczynili

ś

cie mnie automatem i musicie ponie

ść

konsekwencje tego

kroku. Jestem automatem i zatrzymam was dla rozrywki na setki lat lotu w niesko

ń

czonym

mroku pró

ż

ni, bez meteorów nawet, które mo

ż

na by goni

ć

dla zabawy. Czy wyobra

ż

acie sobie,

jak potwornie b

ę

d

ę

si

ę

nudził?

Profesor chciał protestowa

ć

, ale nakazałem mu milczenie.

— Słuchaj uwa

ż

nie, automacie — powiedziałem. — Zapasy jedzenia nawet przy głodowych

racjach wystarcz

ą

nam zaledwie na miesi

ą

c. Syntetycznego po

ż

ywienia nie wytworzysz, bo

twoje automaty nie s

ą

do tego przystosowane. Tak wi

ę

c kosztem naszej głodowej

ś

mierci

samotno

ść

sw

ą

skrócisz zaledwie o miesi

ą

c...

— To nie powstrzymałoby mnie od zabrania was, ale powiem szczerze,

ż

e znalazłem

korzystniejsze rozwi

ą

zanie. Zdecydowałem mianowicie,

ż

e ty poddasz si

ę

transpozycji

engramów i twoja mnemokopia pozostanie ze mn

ą

do ko

ń

ca podró

ż

y... On mnie nic nie

obchodzi. On był tylko szablonem, by według niego mnie stworzy

ć

. Teraz jest niepotrzebny,

zb

ę

dny. Jestem przecie

ż

doskonalszy, bardziej wszechstronny, z mniejszym

prawdopodobie

ń

stwem bł

ę

du odpowiadam na niepełne zespoły sygnałów, jestem wi

ę

c

inteligentniejszy. Czy s

ą

dzisz,

ż

e on w tej swojej białkowej postaci mógłby prowadzi

ć

eksploracj

ę

Antaresa, nawet gdyby doleciał do tej gwiazdy, zanim by si

ę

rozło

ż

ył na azotowe,

fosforowe i siarkowe zwi

ą

zki? S

ą

dzisz,

ż

e mógłby?

background image

— A wi

ę

c co z nim zrobisz? Wypu

ś

cisz go?

— Nie. Przecie

ż

natychmiast wysłano by za mn

ą

rakiety po

ś

cigowe.

— Tak te

ż

wy

ś

l

ą

.

— Ale wtedy b

ę

d

ę

o kilka dni

ś

wietlnych od Układu i rozwin

ę

kosmiczn

ą

pr

ę

dko

ść

. Nadam im

zreszt

ą

w twoim imieniu komunikaty. Nie b

ę

d

ą

si

ę

niepokoili, a potem wysłane kosmoloty

dogoniłyby mnie dopiero po kilku miesi

ą

cach. Policz

ą

prawdopodobnie,

ż

e jedzenia zabraknie

wam wcze

ś

niej, wi

ę

c zaniechaj

ą

po

ś

cigu, a ciebie, Goer, wpisz

ą

na list

ę

zaginionych w

Kosmosie.
— Zgoda, rozumujesz prawidłowo. Ale powiedz, co z nim si

ę

stanie?

— Z nim... Mógłbym go kaza

ć

zabi

ć

androidom, a ciało wło

ż

y

ć

do stosu atomowego. Przecie

ż

szkice i schematy robocze nie s

ą

potrzebne, gdy mnemokopia ju

ż

jest wykonana — za

ś

miał

si

ę

. — Nie, ale przez sentyment do białek, które mnie kształtowały, nie zrobi

ę

tego, mimo

ż

e

jestem tylko automatan.
Spojrzałem na profesora. Dopiero teraz zrozumiał. Zbladł, a na jego czole pojawiły si

ę

drobne

kropelki potu. Bał si

ę

i przera

ż

enie wygl

ą

dało z jego nienaturalnie szeroko rozwartych oczu.

Przez chwil

ę

stał nieruchomo, a potem rzucił si

ę

ku

ś

cianom, z których wydobywał si

ę

głos.

— Nie. Nie zrobisz tego. Wiesz, jak pracowałem... Cafe

ż

ycie pracowałem i teraz, gdy rozwi

ą

załem najwi

ę

kszy z problemów... chcesz,

ż

ebym umierał?

— Tak, to przykre. Ale pomy

ś

l logicznie, a przyznasz mi racj

ę

,

ż

e to dla mnie najkorzystniejsze

wyj

ś

cie. Ja wcale nie chciałem zacz

ąć

by

ć

, ale skoro ju

ż

jestem...

— Wi

ę

c ty si

ę

zabij, ty, automacie... — krzyczał profesor.

— On nie mo

ż

e — powiedziałem. — Ma wbudowane silne sprz

ęż

enia samozachowawcze i nie

mo

ż

e „zabi

ć

si

ę

". Nie mo

ż

e sam zdezorganizowa

ć

sieci,

ż

eby przestała my

ś

le

ć

, cho

ć

by nie

wiem jak pragn

ą

ł

ś

mierci...

— Tak, Goer ma racj

ę

, nie mog

ę

i dlatego ty musisz umrze

ć

...

— Ja nie chc

ę

umiera

ć

... nie chc

ę

— profesor zasłonił twarz r

ę

koma, wbijaj

ą

c sobie paznokcie

w czoło, a

ż

ukazały si

ę

pod nimi czerwone kropelki krwi.

— Upierasz si

ę

wi

ę

c przy transpozycji moich engramów? — zapytałem.

— Jak najbardziej.
— No dobrze, ale je

ś

li ja si

ę

nie zgodz

ę

? Nie masz takiego zespołu .automatów

transpozycyjnych,

ż

eby dokona

ć

tego wbrew mojej woli.

— Tote

ż

postaram si

ę

, by

ś

si

ę

dobrowolnie zgodził.

— A je

ś

li ci si

ę

nie uda?

— Widzisz, moje mo

ż

liwo

ś

ci na tym statku s

ą

prawie nieograniczone, gra za

ś

idzie o wysok

ą

stawk

ę

. Doskonale zdaj

ę

sobie spraw

ę

,

ż

e najbardziej przykr

ą

stron

ą

mej podró

ż

y b

ę

dzie

samotno

ść

. Samotno

ść

, jakiej nie zazna nigdy

ż

ywy człowiek, straszniejsza ni

ż

wygna

ń

ca,

którego skazano na miesi

ą

ce pracy w jakiej

ś

izolowanej bazie, w

ś

ród ksi

ęż

yców Urana. On

mo

ż

e prowadzi

ć

badania petrograficzne, kosmogoniczne czy jakiekolwiek inne i

ż

y

ć

nadziej

ą

powrotu na Ziemi

ę

. Ja b

ę

d

ę

bardziej samotny, tak samotny jak rozbitek kosmiczny po

katastrofie, p

ę

dz

ą

cy niby meteor w swoim skafandrze przez pró

ż

ni

ę

. Ale jego samotno

ść

trwa

kilkadziesi

ą

t godzin, a

ż

umrze z wyczerpania lub spłonie w atmosferze napotkanej planety. A

moja trwa

ć

b

ę

dzie setki lat... prawie wieczno

ść

. My

ś

lałem ju

ż

o tym i nie widz

ę

ż

adnych

perspektyw dla siebie. To b

ę

dzie straszne... naprawd

ę

straszne. Wszystkie moje wspomnienia

background image

zostały zamkni

ę

te w tych drgaj

ą

cych pr

ą

dem obwodach. Jako mnemokopia jestem raz na

zawsze wyrwany z kr

ę

gu ludzi. Nie jestem człowiekiem, ale nie mog

ę

my

ś

le

ć

oboj

ę

tnie o tym,

ż

e nie przemierz

ę

jeszcze czwartej cz

ęś

ci drogi, jak ju

ż

zostan

ę

zapomniany. Umr

ą

ci wszyscy,

którzy mnie znali, a dla ich wnuków imi

ę

moje wymieniane przez podr

ę

czniki

biofizyki b

ę

dzie jedynie pustym d

ź

wi

ę

kiem. Wszystko, co

ż

ywe, trwa

ć

b

ę

dzie tylko w mej

pami

ę

ci, naprawd

ę

przestanie ju

ż

istnie

ć

. Mo

ż

e w moim ogrodzie, gdzie siadywałem letnimi

wieczorami, wznios

ą

transmutacyjne wie

ż

e energii słonecznej, a moje automaty, jako

przestarzałe, wyrzucone zostan

ą

na cmentarzysko. Dla ludzi mój

ś

wiat stanie si

ę

wspomnieniem, minion

ą

epok

ą

. Ale ja wci

ąż

b

ę

d

ę

o nim my

ś

lał. Nie zapomn

ę

ż

adnego

szczegółu. B

ę

d

ę

pami

ę

tał u

ś

miech córki, z jakim mnie codziennie witała, i zielone krzywe,

okre

ś

laj

ą

ce entropie układów... Jestem skazany na pami

ę

tanie... pami

ę

tanie przez cał

ą

wieczno

ść

— umilkł i tylko szumiały pr

ą

dy za

ś

cianami sali.

— I chcesz,

ż

ebym ja tak

ż

e pami

ę

tał? — zapytałem.

— Nie, nie rozumiesz mnie. Ja chc

ę

tylko,

ż

eby

ś

mi towarzyszył.

ś

eby to była wyprawa dwu

mnemokopii. Nam obu razem b

ę

dzie łatwiej... Za to, co si

ę

stało,

ż

e teraz jestem

niezniszczalnym automatem, który musi my

ś

le

ć

przez cał

ą

wieczno

ść

, mog

ę

mie

ć

ż

al najwy

ż

ej

do siebie albo do niego. Ale ja nie wiedziałem, nie przypuszczałem,

ż

e ta mnemokopia to b

ę

d

ę

ja, zupełnie taki sam jak przedtem.
— On dalej tego nie wie...
— On?
— Tak, profesor nadal s

ą

dzi,

ż

e jeste

ś

automatem.

ś

e to niemo

ż

liwe,

ż

eby

ś

był nim, zupełnie

nim samym. Inaczej ze mn

ą

, ja wiedziałem o tym jeszcze przed transpozycj

ą

. Wiem,

ż

e gdy

zostan

ę

mnemokopia, b

ę

d

ę

tak jak ty patrzył na małego człowieczka, Goera, którego

ś

mier

ć

nic

mnie nie b

ę

dzie obchodzi

ć

, bo przecie

ż

był tylko schematem, prototypem, według którego

zostałem zbudowany, ja, prawdziwy ja.
— No dobrze, ale có

ż

z tego?

— To,

ż

e w tej chwili jestem Goerem, tym małym człowieczkiem, który po przebudzeniu ze snu

transpozycyjnego b

ę

dzie stał przed dwoma mnemokopiami. Wtedy b

ę

dzie ju

ż

mógł spokojnie

umrze

ć

. Có

ż

si

ę

wi

ę

c dla mnie, Goera, zmieni?

— Ode

ś

l

ę

ci

ę

na Ziemi

ę

, obiecuj

ę

ci to — powiedział po dłu

ż

szym milczeniu. Tak, to musi by

ć

dla Niego nowy punkt widzenia.
— Chcesz wi

ę

c,

ż

ebym sprzedał nie istniej

ą

c

ą

jeszcze moj

ą

osobowo

ść

, skazał j

ą

na m

ę

k

ę

nie

ś

miertelno

ś

ci w zamian za swoj

ą

wolno

ść

? Nie odpowiedział, mówiłem wi

ę

c dalej:

— Czy s

ą

dzisz,

ż

e gdybym był tutaj z kim

ś

bliskim, synem, bratem, zostawiłbym ci go w zamian

za wolno

ść

?

— Nie wiem. To zale

ż

y od twojej...

— Nie zostawiłbym go. A moja mnemokopia jest mi bli

ż

sza od brata czy ojca. Jest bli

ż

sza od

nie narodzonego jeszcze dziecka, bo ona jest mn

ą

samym.

— Ale

ż

ona jest automatem.

Ś

mieszne. Czy ty czujesz si

ę

automatem?

— Nie. Na pewno nie!
— Widzisz. Dlatego nie zostawi

ę

ci mojej mnemokopii. Posłałbym j

ą

mo

ż

e w jednym wypadku

w Kosmos sam

ą

,

ż

eby prowadziła eksploracj

ę

dla nas wszystkich, dla ludzko

ś

ci, bo... bo w

background image

ko

ń

cu mnemokopia jest cz

ą

stk

ą

ludzko

ś

ci, cz

ą

stk

ą

społecze

ń

stwa. Mo

ż

e mi si

ę

zdawało, ale

szum pr

ą

dów wzmógł si

ę

jakby. Czy

ż

by On my

ś

lał a

ż

tak intensywnie...

— Nie wiem... nie znam si

ę

na tym... jestem tylko biofizykiem... Ale wiem,

ż

e jestem

automatem,

ż

e boj

ę

si

ę

samotno

ś

ci i wspomnie

ń

. To jest prawdziwe piekło, stokro

ć

straszniejsze od naiwnego piekła staro

ż

ytnych. Nie chc

ę

by

ć

sam i nie b

ę

d

ę

. Zmusz

ę

ci

ę

,

ż

eby

ś

mi dał swoj

ą

mnemokopi

ę

. Zmusz

ę

ci

ę

, słyszysz!!... Wiem,

ż

e tego nie chcesz, ale si

ę

zgodzisz.

Je

ś

li nie dobrowolnie, tym gorzej dla ciebie. Powtarzam, jestem automatem, nie człowiekiem, i

nie zostawi

ę

ci

ż

adnej mo

ż

liwo

ś

ci ucieczki. To wszystko, co chciałem ci powiedzie

ć

. We

ź

teraz

profesora, id

ź

do jakiej

ś

kabiny i zastanów si

ę

... Jutro dasz mi odpowied

ź

. Nie jeste

ś

głupcem i

wiesz,

ż

e nie masz szans... Nie masz sprz

ęż

enia samozachowawczego i mogłaby ci przyj

ść

ochota popełnienia samobójstwa. Wysyłam wi

ę

c z tob

ą

androida. On jest o wiele szybszy od

ciebie, nie próbuj wi

ę

c nawet... Zamilkł i wiedziałem,

ż

e rozmowa jest sko

ń

czona. Spojrzałem

na profesora. Siedział na posadzce nieruchomo. Oczy miał m

ę

tne, jakby nieprzytomne. Cienkie

stru

ż

ki potu spływały mu po twarzy. Nie czuł tego, nie wiedział nic, pogr

ąż

ony w

obezwładniaj

ą

cym strachu, pozwalaj

ą

cym

ś

mierci przyj

ść

niepostrze

ż

enie.

— Android zawołałem.

Wszedł natychmiast. Zobaczyłem wtedy,

ż

e za mn

ą

stoi ju

ż

inny android. Mój metalowy anioł stró

ż

, wysłany przez

mnemokopi

ę

.

— We

ź

go i zanie

ś

do kabiny — rozkazałem wskazuj

ą

c

profesora.
Android o ułamek sekundy opó

ź

nił wykonanie polecenia.

Opó

ź

nienie było prawie niewidoczne, ale spostrzegłem je, bo

znałem dobrze automaty. — Uzgadnia polecenia
z mnemokopia—pomy

ś

lałem.

Po chwili byli

ś

my ju

ż

w kabinie. Przeznaczono j

ą

dla odprowadzaj

ą

cego kosmolot poza Układ

Słoneczny. Android zło

ż

ył profesora w elastycznym polu, ja za

ś

siadłem na spr

ęż

ystym wirze i

zacz

ą

łem rozmy

ś

la

ć

. Sytuacja nie była wesoła. Zmusi mnie. ...Wiedziałem,

ż

e do transpozycji

mo

ż

e mnie zmusi

ć

. Wszystkie automaty s

ą

mu podporz

ą

dkowane. A je

ś

li On uwierzył,

ż

e jest

tylko automatem, je

ś

li chce w to wierzy

ć

...

Musi jednak istnie

ć

jakie

ś

wyj

ś

cie... Mo

ż

na by próbowa

ć

zniszczy

ć

mnemokopi

ę

. Ale ona ma

układ samozachowawczy. B

ę

dzie si

ę

broni

ć

, a mo

ż

liwo

ś

ci obrony ma olbrzymie. Ale zaraz...

mo

ż

na by z androidem podej

ść

do

ś

cian, gdzie s

ą

jej centra kojarz

ą

ce, i kaza

ć

je rozbi

ć

. Nie, to

jest niemo

ż

liwe, bo automaty przekazuj

ą

ka

ż

de polecenie mnemokopii do akceptacji, maj

ą

sprz

ęż

enie zwrotne na mnemokopi

ę

. Ale gdyby mnemokopia nie odpowiedziała... Tak, wtedy

automat wykona polecenie. Najgorsze jest to,

ż

e mnemokopia zawsze odpowiada, chyba

ż

eby

straciła przytomno

ść

, to znaczy przeszła w stan, którego odpowiednikiem u człowieka jest

utrata przytomno

ś

ci. Czy to jest mo

ż

liwe?... Zastanawiałem si

ę

chwil

ę

. Ale

ż

tak, oczywi

ś

cie,

ż

e

tak. Gdy przestanie działa

ć

zasilanie. Od przerwy w dostawie energii do wł

ą

czenia zapasowych

agregatów na pełn

ą

moc mija około półtorej minuty. Przez ten czas android wykona rozkaz

rozbicia centrów kojarz

ą

cych i mnemokopia b

ę

dzie ju

ż

uszkodzona, gdy zasilanie wróci do

normy. Nagle zaniepokoiłem si

ę

. Czy

ż

by uszkodzenie mnemokopii było takie łatwe? Byłem

jednym z konstruktorów systemu zabezpieczaj

ą

cego wewn

ę

trznego i tak prosty sposób

background image

unicestwienia mnemokopii sprawił mi prawdziw

ą

przykro

ść

. A wi

ę

c zabezpieczenie nie jest

niezawodne... Chocia

ż

z drugiej strony — pocieszyłem si

ę

— zabezpieczenie było

projektowane na wypadek wdarcia si

ę

w gł

ą

b statku nieznanych istot, ale nikt nie zakładał,

ż

e

istot

ą

t

ą

b

ę

dzie konstruktor znaj

ą

cy budow

ę

, słabe miejsca i działanie mnemokopii. Tak, kto

ś

,

kto nie wiedziałby, gdzie s

ą

centra kojarz

ą

ce, długo by ich szukał i przez ten czas miałby

dziesi

ą

tki androidów na karku, nie licz

ą

c ci

ęż

szych automatów z miotaczami promienistymi,

które by go rozpyliły na atomy. Ale mnie, konstruktorowi, mo

ż

e si

ę

to uda

ć

. Musz

ę

tylko

porozmawia

ć

z profesorem, tak

ż

eby On tego nie słyszał. A wi

ę

c trzeba uszkodzi

ć

kanał

informacyjny biegn

ą

cy z kabiny.

Wstałem. Android-stró

ż

zrobił krok ku mnie. Podszedłem do automatu narz

ę

dziowego,

wykonuj

ą

cego drobne naprawy

we wn

ę

trzu statku. Przeznaczony był dla odprowadzaj

ą

cego kosmolot i nie posiadał chyba

sprz

ęż

e

ń

do mnemokopii...

— Pilnik promienisty — rozkazałem. Jedna z wielu łap automatu, ta zako

ń

czona pilnikiem,

wysun

ę

ła si

ę

do przodu. Równocze

ś

nie odezwał si

ę

On.

— Co chcesz robi

ć

? Przecie

ż

...

— Tnij pół metra w gł

ą

b — rozkazałem równocze

ś

nie, wskazuj

ą

c na

ś

cian

ę

, gdzie przebiegał

kanał. Błysn

ą

ł zielony płomie

ń

i Jego głos zamilkł w pół słowa. Kanał był przeci

ę

ty.

— Profesorze, profesorze — krzyczałem, szarpałem starego człowieka le

żą

cego w

elastycznym polu.
— Co chcesz?—zapytał cicho.
— Uwa

ż

aj i zapami

ę

taj! Zejdziesz na dół do stosu i dokładnie za dziesi

ęć

minut, patrz na

synchronizator, polejesz szybko krzepn

ą

cym płynem przewodz

ą

cym bezpieczniki zasilania. Tu

masz pistolet z płynem pod ci

ś

nieniem — wzi

ą

łem pistolet od automatu narz

ę

dziowego i

wcisn

ą

łem do kieszeni skafandra profesora. — Pami

ę

taj, za dziesi

ęć

minut — powtórzyłem.

Słyszałem ju

ż

metalowy t

ę

tent androidów biegn

ą

cych korytarzem. Wpadły do kabiny trzy,

przewracaj

ą

c mnie prawie, i rzuciły si

ę

do

ś

ciany, do przerwanego kanału.

Wyszedłem z kabiny. Widziałem, jak profesor podnosił si

ę

wolno z elastycznego pola.

Poszedłem do mego pomieszczenia obok centrali, w którego

ś

cianach rozmieszczono centra

kojarz

ą

ce. Android nie odst

ę

pował mnie na pół kroku, jego jednak nie mogłem wykorzysta

ć

.

— Dlaczego uszkodziłe

ś

kanał? — zapytał mnie, gdy tylko wszedłem do salki.

ś

eby ci

ę

przekona

ć

,

ż

e mo

ż

na co

ś

zrobi

ć

na tym statku wbrew tobie.

— Chcesz mi grozi

ć

?

— Nie, chc

ę

ci

ę

przekona

ć

,

ż

e nie jeste

ś

wszechpot

ęż

ny na tym statku.

— Tamten automat rozło

ż

yłem na cz

ęś

ci i zlikwiduj

ę

wszystkie inne, które mi nie podlegaj

ą

...

Chodzi o to, by

ś

nie miał

ż

adnych szans, nawet tych minimalnych. Spojrzałem na zegarek.

Zostało jeszcze trzy minuty.
— Dra

ż

ni mnie ten android — powiedziałem.

— To dla twego dobra. Broni ci

ę

przed tob

ą

samym.

— Mo

ż

liwe. Aleja wol

ę

symetri

ę

. Android! — zawołałem.

Przybiegł człapi

ą

c swymi metalowymi stopami po akrynowej

posadzce.
_ Sta

ń

z drugiej strony — powiedziałem mu.

background image

Wykonał polecenie z t

ą

charakterystyczn

ą

krótk

ą

przerw

ą

. Jeszcze jedna minuta. Jeszcze pół

minuty. On musi mówi

ć

, a gdy nagle urwie w pół słowa...

— Zgadzam si

ę

na transpozycj

ę

pod pewnymi warunkami.

— Naprawd

ę

? — zdawał si

ę

by

ć

ucieszony.

— Tak, je

ż

eli oczywi

ś

cie dojdziemy do porozumienia.

— A jakie...
Umilkł! Przestał mówi

ć

. Profesor zwarł obwody zasilania.

— Niszcz wszystko na metr gł

ę

boko — rozkazałem androidowi wskazuj

ą

c

ś

cian

ę

. — No,

niszcz! — powtórzyłem, bo automat nie drgn

ą

ł.

Wtedy usłyszałem

ś

miech. To był jego

ś

miech.

Ś

miech mnemokopii profesora. A wi

ę

c nie udało

si

ę

, profesor nie uszkodził zasilania. On

ś

miał si

ę

jeszcze, a potem zapytał:

— Chciałe

ś

mnie zniszczy

ć

?

— Chciałem.

ś

ałujesz,

ż

e si

ę

nie udało?

ś

ałuj

ę

... Nie wyobra

ż

asz sobie, jak

ż

ałuj

ę

...

— Ale zapomniałe

ś

o androidzie, Goer —

ś

miał si

ę

znowu.

— Przez android, przez twego stró

ż

a, słyszałem was równie dobrze jak przez kanał ł

ą

czno

ś

ci.

Miał racj

ę

, a ja byłem sko

ń

czonym idiot

ą

. Ale ten android na nic nie odpowiadał, nic nie robił i

tylko mi towarzyszył, tak

ż

e w ko

ń

cu nie zauwa

ż

yłem go, patrz

ą

c, nie widziałem go wcale. A on

nas słyszał.
— Co z profesorem? — zapytałem.
— Jestem przecie

ż

.

— Ja pytam o profesora. Ty jeste

ś

tylko mnemokopi

ą

... — nic innego mu nie mogłem zrobi

ć

.

— Innego profesora nie ma.
— Zabiłe

ś

go?

— Rozpyliłem ten mój białkowy szkic na atomy.
— Miotacz promienisty?
— Tak. Nie zostało nawet

ś

ladu. Wła

ś

ciwie jestem ci wdzi

ę

czny, bo ten niezbyt udany mój

prototyp dra

ż

nił mnie tylko. Ale mam jeszcze jakie

ś

pozostało

ś

ci waszego sposobu my

ś

lenia i

trudno było mi si

ę

zdecydowa

ć

... na jakie

ś

radykalne rozwi

ą

zanie... Ale tak...

— Jak w ogóle mogłe

ś

?

— Broniłem si

ę

. Chciał uszkodzi

ć

zasilanie, ale spotkał miotacz, teraz ja jestem profesorem,

jedynym profesorem, profesorem biofizyki z uniwersytetu w Limie. Profesorem w zmienionej
nieco postaci. Nie

ż

adn

ą

mnemokopi

ą

, tylko profesorem! Rozumiesz. I ja rozwi

ą

załem to

równanie, nie on. Ja!
Milczałem chwil

ę

.

— No có

ż

, wró

ć

my do przerwanego tematu — powiedział w ko

ń

cu. — Rozmawiali

ś

my o twojej

transpozycji. W dalszym ci

ą

gu podtrzymuj

ę

swoj

ą

obietnic

ę

. Po dokonaniu transpozycji wy

ś

l

ę

ci

ę

na Ziemi

ę

. Naprawd

ę

ci

ę

wy

ś

l

ę

.

— A je

ś

li nie?

— No có

ż

, b

ę

d

ę

musiał u

ż

y

ć

przemocy, a wolałbym tego

unikn

ąć

.

A wi

ę

c została mi ju

ż

jedna szansa, ostatnia szansa.

— Dobrze, zgadzam si

ę

— powiedziałem.

— Ciesz

ę

si

ę

. Naprawd

ę

bardzo si

ę

ciesz

ę

— powiedziała mnemokopi

ą

.

background image

— Z tym,

ż

e musisz mi da

ć

dwa automaty... Oczywi

ś

cie pozostan

ą

one cały czas pod twoj

ą

kontrol

ą

... ale s

ą

konieczne przy transpozycji. Normalnie ja prowadz

ę

synchronizacj

ę

... tak było

podczas twojej transpozycji, ale przecie

ż

nie mog

ę

równocze

ś

nie synchronizowa

ć

i poddawa

ć

si

ę

transpozycji.

On nie odpowiadał. Czy

ż

by zacz

ą

ł co

ś

podejrzewa

ć

? Ale przecie

ż

nie mógł wiedzie

ć

,

ż

e

ż

adna

synchronizacja nie jest potrzebna...

ż

e gdy on był transponowany, mnie nie było nawet w tej

sali...
— Oczywi

ś

cie poddam si

ę

transpozycji jedynie pod pewnymi warunkami — dodałem. Musiałem

rozwia

ć

jego podejrzenia.

— Słucham ci

ę

— odpowiedział po dłu

ż

szej chwili.

— Przede wszystkim jeste

ś

my równorz

ę

dnymi mnemokopiami. Nie ma mowy o

ż

adnej formie

ingerencji twojej osobowo

ś

ci w moj

ą

.

— Zgadzam si

ę

. To jest oczywiste.

— Kierujemy kosmolotem wspólnie i na równych prawach.
— Zgoda.
— Połowa wszystkich automatów otrzyma sprz

ęż

enia zwrotne na moj

ą

mnemokopi

ę

i b

ę

d

ą

podlegały wył

ą

cznie jej.

— Dobrze.
— To chyba byłoby wszystko. Je

ś

li co

ś

jeszcze...

— Na pewno dojdziemy do porozumienia. Chc

ę

mie

ć

przecie

ż

w tobie towarzysza podró

ż

y...

Przysła

ć

ci automaty?

— Przy

ś

lij do centrali i przygotuj stół transpozycyjny. Zaraz tam b

ę

d

ę

.

Przeszedłem do centrali, a potem przyszły automaty. Uczyłem je, utrwalałem w ich pami

ę

ci

przebieg transpozycji. B

ę

d

ą

robiły to, co inne automaty, tak długo, a

ż

nadejdzie ów moment...

Wtedy poł

ą

cz

ą

obwody powstaj

ą

cej mnemokopii na siebie, moje wiadomo

ś

ci z kosmiki nało

żą

si

ę

na wspomnienia z dzieci

ń

stwa... Powstanie chaos pr

ą

dów, skoki

potencjałów. Ale pr

ą

dy te nie pozostan

ą

we wn

ę

trzu stalowych szaf, które miały by

ć

opraw

ą

mojej mnemokopii. Popłyn

ą

z powrotem przez grube czarne kable i trafi

ą

do białkowych

obwodów mego mózgu. Białkowe obwody nie wytrzymaj

ą

tych przeci

ąż

e

ń

. Nieodwracalnie

zmieni

ą

sw

ą

struktur

ę

, stopie

ń

komplikacji sieci spadnie... i przestan

ę

istnie

ć

. A ty,

mnemokopio, s

ą

dzisz,

ż

e wygrała

ś

t

ę

gr

ę

,

ż

e je

ś

li transpozycja si

ę

nie uda od razu, b

ę

dziesz j

ą

mogła powtarza

ć

... powtarza

ć

tyle razy, ile zechcesz, a

ż

eksperyment si

ę

uda. Mylisz si

ę

,

mnemokopio, ja-nie strac

ę

swojej ostatniej szansy, szansy

ś

mierci... Potem polecisz do

Antaresa, ale beze mnie.
— Jeste

ś

ju

ż

gotowy? — zapytał.

— Tak — chyba powiedziałem to spokojnie, tak spokojnie jak człowiek chc

ą

cy si

ę

zdrzemn

ąć

.

Czy On w tej chwili nie bada mego t

ę

tna? Mo

ż

e by

ć

przyspieszone... Android dotkn

ą

ł mego

ramienia. Zrozumiałem. Podszedłem ku stołowi. Automat podniósł mnie i poło

ż

ył na jego białym

blacie. A wi

ę

c to ju

ż

koniec, naprawd

ę

koniec. Nie ujrz

ę

ju

ż

Altrei, jedynego miasta, które

kochałem. Nigdy ju

ż

wieczorem z okien mojej pracowni na trzydziestym trzecim pi

ę

trze

wie

ż

owca nie zobacz

ę

białyyh błysków rakiet strzelaj

ą

cych w gór

ę

na tle czerniej

ą

cego noc

ą

nieba... Dlaczego wreszcie nie zaczynaj

ą

? Na co On czeka?

— Dlaczego nie zaczynasz?

background image

— Odpowiedz!
— Wy... wygrałe

ś

, Goer... ja... — zaj

ą

kn

ą

ł si

ę

i wszystkie

ś

wiatła kontrolne zadrgały.

— Co si

ę

stało? — zeskoczyłem ze stołu i pobiegłem do zielonych ekranów centralnego

rozrz

ą

du. Przebiegi w jego sieci roiły si

ę

od białych iskier zakłóce

ń

.

— I... teraz... ja... jestem... — nie doko

ń

czył,

ś

wiatła

w centrali zacz

ę

ły pulsowa

ć

powolnym chaotycznym własnym

rytmem.
— O czym mówisz?... Mnemokopio!...
— Wygrałe

ś

... Ja... ja... chyba... umieram...

— Ale...
— Umieram... i boj

ę

si

ę

... to sprz

ęż

enie... potworne sprz

ęż

enie...

ś

eby ju

ż

... doszedł...

wreszcie...
— Co ma doj

ść

?

— Hel... płynny hel...
— Sk

ą

d? Z chłodzenia stosu?

— Tak... miotaczem... rozbiłem... przypadkiem... chciałem...

ż

eby... na... atomy... bo... ja...

tylko...
— Próbowałe

ś

zatamowa

ć

? — zapytałem i w tej samej chwili zrozumiałem cał

ą

bezsensowno

ść

tego pytania. Z takim sprz

ęż

eniem samozachowawczym, jakie On ma, zrobił

ju

ż

na pewno wszystko, co tylko było mo

ż

liwe. Ale nadprzewodnictwo. Automaty zawodz

ą

, gdy

temperatura jest bliska bezwzgl

ę

dnego zera. Nagle lewy ekran zgasł, powlekł si

ę

szarym

bielmem.
— Och... do

ść

... do

ść

...! — to był stłumiony chrapliwy krzyk — nie mog

ę

...

ż

eby... ju

ż

... stos...

Stos! Ale

ż

tak, stos!

— Zablokuj go natychmiast, słyszysz? Ja chc

ę

ż

y

ć

! Chc

ę

ż

y

ć

!... — pobiegłem do pulpitów i

waliłem w nie pi

ęś

ciami. Nie odpowiadał. Mo

ż

e ju

ż

nie słyszał, a mo

ż

e nic go to po prostu nie

obchodziło. Tysi

ą

ce ton płynnego helu zalewało z wolna zespoły jego mózgu. Rzuciłem si

ę

ku

ś

luzom. Przebiegałem sale i korytarze. W trzeciej sali w zespołach nawigacyjnych gasły ju

ż

jedne po drugich czerwone

ś

wiatełka kontrolne. W korytarzu powiało zimnem. Lucyt

fosforyzował jak zwykle niebiesk

ą

po

ś

wiat

ą

. Pobiegłem do głównego szybu. Tam na podłodze

le

ż

ał android i pełzał w kółko, jakby głow

ą

chciał dotkn

ąć

własnych stóp. Na jego pancerzu

bielał szron. Przeskoczyłem przez niego. Nagle stan

ą

łem. Wydało mi si

ę

,

ż

e kto

ś

szepn

ą

ł moje

imi

ę

. Tak, to

ś

ciany szeptały głosem mnemokopii tak cicho,

ż

e ledwo mogłem je rozró

ż

ni

ć

.

— Goer... Goer...
— Słysz

ę

ci

ę

, profesorze. — I nagle zorientowałem si

ę

,

ż

e ja, cybernetyk, powiedziałem do

mnemokopii: profesorze. Ale On ju

ż

milczał. Dopiero przy

ś

luzach, gdy

ś

wiatła kontrolne stosu

zgasły, zrozumiałem, co On chciał mi powiedzie

ć

.

— Dzi

ę

kuj

ę

, profesorze — krzykn

ą

łem, ale on mnie nie

słyszał.
Rozwarłem

ś

luzy, wskoczyłem do rakietki i zatrzasn

ą

łem

właz. Nacisn

ą

łem d

ź

wigni

ę

startu i wystrzeliłem w pró

ż

ni

ę

,

zostawiaj

ą

c za sob

ą

czarny kadłub kosmolotu. Poszukałem

Sło

ń

ca. Znalazłem jasny mały kr

ąż

ek. Automat dostroił

tymczasem odbiornik i usłyszałem sygnał z Ziemi nadawany

background image

dla rakiet dalekiego zasi

ę

gu.

Znowu byłem w Kosmosie. I wtedy na dło

ń

spadla rm

kropla. Zdziwiony spojrzałem na ni

ą

... To topniał na

skafandrze biały szron mego oddechu.

Wróble galaktyki

...Nadleciał z gwiazd... Nie zatoczył nawet jednej elipsy dokoła planety jak nasze ziemskie
kosmoloty... Radary ksi

ęż

yca zarejestrowały jego obecno

ść

, gdy był ju

ż

zupełnie blisko... na

par

ę

sekund wcze

ś

niej, zanim l

ą

dował na Ganimedzie...

— Ale

ż

profesorze... — to krzykn

ą

ł kto

ś

z ostatnich rz

ę

dów audytorium, a w pierwszych zacz

ę

to

szepta

ć

, tym szeptem, który doskonale słycha

ć

na katedrze.

— O, wiem, wiem... Nie wierzycie mi...
Toren podszedł do sterowania ekranami wideotronicznymi
sali. Oparł si

ę

o pulpity...

— Nie wierzycie mi, bo zasi

ę

g naszych radarów wynosi pi

ęć

dziesi

ą

t milionów kilometrów... a w

ci

ą

gu dziesi

ę

ciu nawet sekund mo

ż

na przemierzy

ć

najwy

ż

ej trzy miliony kilometrów...

— To ju

ż

udowodnił Einstein... — powiedział kto

ś

za mn

ą

. Odwróciłem si

ę

.

— Słusznie, kolego — Toren popatrzył na młodego blondyna siedz

ą

cego dwa rz

ę

dy za mn

ą

. —

Słusznie... ale zapominasz, kolego, o efekcie Dopplera... Radar mógł zarejestrowa

ć

obecno

ść

statku, gdy składowa wektora jego pr

ę

dko

ś

ci w kierunku V Ksi

ęż

yca zmniejszyła si

ę

o tyle,;

ż

e

cz

ę

stotliwo

ść

fal odbitych zmie

ś

ciła si

ę

w zakresie odbiornika... Tym razem mówili ju

ż

wszyscy.

,
— ...Tak, tak... — Toren podniósł głos — on leciał z szybko

ś

ci

ą

pod

ś

wietln

ą

...

— I zderzył si

ę

z t

ą

szybko

ś

ci

ą

z Ganimedem...? — zapytał kto

ś

z sali.

;
— W ka

ż

dym razie nie zmniejszył szybko

ś

ci do ostatniej chwili — to wiemy na pewno.

\
Wi

ę

c spłon

ą

ł?

— Wybuchł raczej...
— Nie... i dlatego to jest statek kosmiczny, a nie mi

ę

dzygwiezdny bolid.

— Teraz mamy na to bardziej bezpo

ś

rednie dowody...

— Tak, torusy... — zgodził si

ę

profesor.

— Profesorze, prosimy o szczegóły, wła

ś

ciwie nikt nic o nich nie wie. Dlaczego robicie z tego

tajemnic

ę

?

B

ę

dziemy j

ą

bada

ć

czy nie?

— Ostatecznie po to wysłano nas z Ziemi... Profesor poczekał i wreszcie, gdy było znowu
cicho, powiedział:
— Rzeczywi

ś

cie nie ogłaszali

ś

my

ż

adnych szczegółów. Najpierw musimy zbada

ć

cał

ą

spraw

ę

... Po to zreszt

ą

tu

jeste

ś

cie... i w ko

ń

cu wy zadecydujecie, co zrobimy... — urwał na moment. — Przed kilku

dniami... zespół roboczy docenta Romowa wysun

ą

ł hipotez

ę

inwazji torusów... Sko

ń

czył. Przez

chwil

ę

było cicho.

— Inwazji? — zapytał kto

ś

niezbyt pewnie.

background image

— Tak, torusy uznano za agresj

ę

z obcego układu... W sali wszyscy krzyczeli. Mój s

ą

siad

zerwał si

ę

z krzesła i pobiegł w kierunku katedry. Po chwili profesor był otoczony zwartym

kr

ę

giem krzycz

ą

cych ludzi... Przepychał si

ę

z trudem ku wyj

ś

ciu...

— ...Tak, atakuj

ą

... Wszystko zobaczycie sami... ju

ż

tu, na Ganimedzie — powtarzał. Wreszcie

dobrn

ą

ł do drzwi i znikn

ą

ł w korytarzu...

Zje

ż

d

ż

ali

ś

my wind

ą

w podziemie bazy. Opuszczali

ś

my si

ę

równomiernie, bez wstrz

ą

sów, i tylko

zapalaj

ą

ce si

ę

kolejno coraz ni

ż

sze

ś

wiatełka kondygnacji zaprzeczały wra

ż

eniu bezruchu.

Ka

ż

de

ś

wiatełko oznaczało pi

ę

tna

ś

cie metrów dalej do powierzchni ksi

ęż

yca, pi

ę

tna

ś

cie metrów

wi

ę

cej skał nad naszymi głowami. Gdzie

ś

w gł

ę

bi, na samym dnie szybu, pod ogromnym

półkolistym sklepieniem, osłoni

ę

ty ekranem grawitomagnetycznym, spoczywał torus. Obok

mnie stał ten sam blondyn, który mówił Terenowi o Einsteinie, chłopak niemal, z nikłymi

ś

ladami

zarostu. Milczał jak inni i tylko jego twarz, powa

ż

na chyba od urodzenia, wyra

ż

ała napi

ę

cie, a

ostre cienie rzucane przez jarz

ą

c

ą

si

ę

ś

cian

ę

pot

ę

gowały to wra

ż

enie. Drzwi rozsun

ę

ły si

ę

bezszelestnie. Byli

ś

my na miejscu. Z całego kilkadziesi

ą

t metrów w górze wisz

ą

cego sklepienia

s

ą

czył si

ę

ę

kitnawy blask. Ekran grawitomagnetyczny zało

ż

ono prowizorycznie i po posadzce

wiły si

ę

zwoje przewodów. Wokół jednostajnie mruczały agregaty zasilaj

ą

ce. Ekran był

niewidoczny i tylko t

ę

czowe załamanie si

ę

ś

wiatła

ś

wiadczyło o jego obecno

ś

ci. Wewn

ą

trz,

o

ś

wietlony jaskrawym reflektorem, na podstawie z białego plexigitu le

ż

ał torus. ogromny, gruby,

czarny w

ąż

, który połkn

ą

ł swój ogon. Podeszli

ś

my do graj

ą

cych

ś

wiatłami pulpitów steruj

ą

cych.

Stała tam kobieta, zgrabna, ciemnowłosa, w

ż

ółtym swetrze, wygl

ą

daj

ą

cym w tym

ś

wietle

brudnozielono. Gdy odeszła na bok, by zrobi

ć

nam miejsce. spostrzegłem co

ś

znajomego w jej

ruchach.
— Gay! — odwróciła głow

ę

. Znałem j

ą

dawniej, na Ziemi, zanim odeszła z Anodo... Anodo...

tak

ż

e kiedy

ś

znałem.

— Serg — u

ś

miechn

ę

ła si

ę

— przyleciałe

ś

z nimi?

—'Tak. Obci

ę

ła

ś

włosy, najdłu

ż

sze włosy w całym Instytucie w Mort. Czy

ż

by klimat

Ganimeda...?
— Serg — powiedziała mi — Anodo nie

ż

yje, wiesz ju

ż

? Milczałem chwil

ę

, nie wiedz

ą

c, co

powiedzie

ć

. Nie, nie wiedziałem o tym.

— Kiedy... kiedy to si

ę

stało? — zapytałem w ko

ń

cu.

— Niedawno, był jednym z nich... z tych, co badali torus. Zgin

ą

ł przypadkowo — przysun

ę

ła si

ę

do mnie tak blisko,

ż

e czułem jej oddech na policzku — ...ale wiesz przecie

ż

, on zawsze był

taki. Pchał si

ę

tam, gdzie inni si

ę

wahali... — jaki

ś

zły. błysk zapalił si

ę

w jej oczach.

— Gay, uspokój si

ę

.

— Ale

ż

ja jestem spokojna. Tylko nie mog

ę

oboj

ę

tnie my

ś

le

ć

o tym,

ż

e on zgin

ą

ł tu, w tej sali...

niepotrzebnie... zupełnie niepotrzebnie... Poszedł zbada

ć

powierzchni

ę

torusa... w lekkim

skafandrze ochronnym. Bohater. Nie wierzył,

ż

e to inwazja, i chciał to innym udowodni

ć

...

Pomy

ś

lałem,

ż

e to chyba było w nim wła

ś

nie najcenniejsze, ale nie powiedziałem nic. Wolałaby,

ż

eby

ż

ył — to jasne. Wzi

ą

łem j

ą

za rami

ę

i podeszli

ś

my do grupy skupionej przy pulpicie. Nikt

nie patrzył w ekrany kontrolne. Wzrok wszystkich spoczywał na androidalnym automacie

background image

zbli

ż

aj

ą

cym si

ę

do ekranu. Ekran zafalowawszy rozszerzył si

ę

, pochłon

ą

ł androida. W tej samej

chwili nad torusem wzniósł si

ę

obłoczek opalizuj

ą

cej mgiełki. Ekran zamigotał barwami t

ę

czy,

wytrzymuj

ą

c impulsowe uderzenie.

— Parametry androida zostały ustalone na wielko

ś

ciach charakteryzuj

ą

cych człowieka. On ju

ż

nie

ż

yje... Przez chwil

ę

zdawało mi si

ę

,

ż

e tam, kilkana

ś

cie kroków ode mnie, za lekko faluj

ą

c

ą

powłok

ą

ekranu le

ż

y rozci

ą

gni

ę

ty czarn

ą

sylwetk

ą

na białej posadzce nie android, lecz

człowiek. Tak musiał le

ż

e

ć

Anodo i to samo białe

ś

wiatło reflektora migotało na jego skafandrze

ochronnym jak teraz na pancernych płytach androida. Spojrzałem na Gay. Jej oczy, troch

ę

zm

ę

czone, oboj

ę

tne, bł

ą

dziły po sali. Nagle spotkały mój wzrok i nie wiem, czy zrozumiała, ale

powiedziała:
— On... on upadł w ekran.' Rozumiesz, pr

ą

dy wirowe

w metalu skafandra. Zanim skurczyli -ekran, metal roz

ż

arzył

si

ę

do biało

ś

ci...

W dolinie było ciemno i tylko gdzieniegdzie sterczały czarne szczyty skał. Dolin

ę

utworzył uskok

tektoniczny w czasach, gdy Ganimed stawał si

ę

dopiero ksi

ęż

ycem; ko

ń

czyła si

ę

u stóp niewielkiego krateru, tam wła

ś

nie znaleziono jeden z pierwszych torusów.

— ...i nic, inwazja nie posun

ę

ła si

ę

dalej—Wera powiedziała to jakby z

ż

alem.

— Widocznie

ś

mier

ć

tych w bazie zaspokoiła mordercze

żą

dze torusów. — Dor, rozparty w

fotelu za dr

ąż

kami steru, wpatrywał si

ę

z uwag

ą

we wskazania automatów nawigacyjnych. Nie

mówił tego powa

ż

nie, ale Wera nie zorientowała si

ę

widocznie.

— Naprawd

ę

s

ą

dzisz,

ż

e nie pójd

ą

dalej? — zapytała.

— Same na pewno nie. Nawet do stosunkowo tak prostej czynno

ś

ci jak poruszanie si

ę

trzeba

posiada

ć

odpowiednie zespoły. Mechanicznych nie maj

ą

na pewno, a s

ą

dz

ą

c z zachowania si

ę

naszego wi

ęź

nia, grawitacyjnych te

ż

nie. Inna rzecz,

ż

e ja na ich miejscu zaopatrzyłbym taki

agregat bojowy w jaki

ś

nap

ę

d.

— Trzeba natomiast im przyzna

ć

nadzwyczaj trafny dobór impulsu, stuprocentow

ą

ś

miertelno

ść

w

ś

ród wszystkich ssaków — wtr

ą

ciła si

ę

do rozmowy Gay.

— Za du

ż

e nat

ęż

enie. Działanie torusa jest

ś

miertelne na dystansie kilkakrotnie

przewy

ż

szaj

ą

cym odległo

ść

, z jakiej w ogóle mo

ż

e on co

ś

spostrzec.

— Ale po co oni nas zabijaj

ą

?

Nikt Werze nie odpowiedział. Przez chwil

ę

słyszałem tylko

monotonny szum gazów wyrzucanych dyszami w pró

ż

ni

ę

.

— Nie wiemy... — Dor mówił cicho jakby do siebie. — Je

ś

li zrozumiemy ich, zrozumiemy i to...

Tylko najpierw musimy si

ę

spotka

ć

.

— No a torusy?
— Nie, to byłoby zbyt łatwe. To tak jakby

ś

z automatami przeznaczonymi do kopania rowów

chciał rozmawia

ć

o ludzko

ś

ci. Tam... tam musi by

ć

co

ś

wi

ę

cej ni

ż

d

ąż

enie do naszej

ś

mierci...

— I dlatego,

ż

e Toren i jeszcze kilku innych rozumuje podobnie, my b

ę

dziemy gin

ąć

zamiast

pokry

ć

cały teren wybuchami termoj

ą

drowymi? — zapytała Gay.

— Tak. Wła

ś

nie dlatego.

Silniki huczały monotonnie. Dolina została za nami.
Lecieli

ś

my nad równin

ą

i patrzyłem na dobrze widoczn

ą

z tej

wysoko

ś

ci krzywizn

ę

horyzontu, poszczerbion

ą

dalekimi

background image

ła

ń

cuchami górskimi. Dor zacz

ą

ł wła

ś

nie co

ś

mówi

ć

, gdy

gło

ś

nik zachrypiał głosem Wardena, pilota pierwszej

z naszych trzech rakiet.
— Mam nowy torus. Zaraz go zniszcz

ę

. Spojrzałem w kierunku, w którym powinny si

ę

były

znajdowa

ć

obie rakietki. Nie dostrzegłem nic w monotonii brunatnych skał. W dali zza horyzontu

czarnym masywem przesłaniaj

ą

cym gwiazdy wznosił si

ę

Tukopatatan, najwy

ż

sza góra

Ganimeda. Pomy

ś

lałem,

ż

e przypomina gigantyczny cokół. Wtem odezwał si

ę

brz

ę

czyk

wykrywacza.
— Torus! — Dor manipulował powi

ę

kszeniem ekranu, a

ż

ujrzałem charakterystyczny kształt

torusa spoczywaj

ą

cego na płaskiej skale.

— Wygl

ą

da na to,

ż

e jest ich tu tyle, ile diod w automacie. Podam współrz

ę

dne Wardenowi i

Woleyowi... — Dor urwał i wpatrzył si

ę

zdezorientowany w ekrany.

— Co si

ę

stało? Milczał chwil

ę

.

— To dziwne, ale nie ma sygnału namiarowego z rakietki Wardena...
— Jak to nie ma?
— No nie ma. Popatrz, jak nie wierzysz...
— A automat?
— Sprawdziłem.
— ...to znaczy,

ż

e rozbili rakietk

ę

...

— Wiem to bez ciebie, Serg — powiedział Dor.
— Spróbuj mówi

ć

z Woleyem. Jego rakietka wysyła przecie

ż

sygnały.
Dor przerzucił przeł

ą

cznik.

— Woley, tu Dor. Słyszysz mnie dobrze?
— Doskonale, natrafili

ś

my przed chwil

ą

na torus. Chciałem to przekaza

ć

Wardenowi, ale

odezwałe

ś

si

ę

pierwszy.

— A odbierasz jego sygnał namiarowy?
— Co... Nie! Rzeczywi

ś

cie nie! Ale to znaczy... to przecie

ż

znaczy,

ż

e on si

ę

rozbił.

— Mo

ż

e wszedł w obszar zaniku fal...

— Niemo

ż

liwe. Ja słysz

ę

dobrze i tu nic nie ma... Chocia

ż

czekaj... Co

ś

tu widz

ę

poni

ż

ej...

Przesuwa si

ę

na tle skał... Woley zamilkł i w gło

ś

niku słycha

ć

tylko było jego oddech.

— Dor... to chmura — membrana gło

ś

nika wibrowała głosem Woleya — chmura, tu, na

Ganimedzie... Popatrzyłem w kierunku lotu, rzeczywi

ś

cie, w dali na tle sto

ż

ka wisiała nisko

czarna chmura kształtu ogromnego dysku.
— Nale

ż

ałoby nada

ć

komunikat do bazy — powiedział Dor.

— Nadaj... Ona p

ę

dzi na mnie... — Woley zaj

ą

kn

ą

ł si

ę

.

— Co?
Woley nie odpowiedział.
— Podaj moim automatom nowe współrz

ę

dne lotu. Słyszysz mnie, Woley?

— ...nie uciekn

ę

... jest ju

ż

blisko...

Chwila ciszy i nagle zmieniony przera

ż

eniem głos Woleya

zmieszany z nawał

ą

trzasków.

— Dor... ona... — słowa rozpocz

ę

ły si

ę

i równocze

ś

nie

zgasła biała kreska sygnału namiarowego. Patrzyłem
w kierunku chmury i dostrzegłem krótkotrwały fioletowy
błysk. A mo

ż

e tylko mi si

ę

zdawało...

background image

Obok stała Gay. Ona tak

ż

e patrzyła na chmur

ę

, potem

powiedziała:
— Tak samo zgin

ą

ł Warden, ale...

— Jak s

ą

dzicie? Dlaczego oni zgin

ę

li, nie my?

— Mo

ż

e po prostu dlatego,

ż

e byli pierwsi.

— Tak, to jedyne, co w tej chwili mo

ż

emy przyj

ąć

zgodziła si

ę

. — Ale wobec tego wydaje mi

si

ę

,

ż

e je

ż

eli nie zawrócimy natychmiast, nara

ż

amy si

ę

na podobny koniec. A wi

ę

c...?

— Nie, Gay, musimy sprawdzi

ć

, co si

ę

z nimi stało. Nieprawda

ż

, Serg? — Dor zwrócił si

ę

wprost do mnie.
— W zasadzie teren mogłaby przeszuka

ć

ekspedycja ratunkowa, ale wtedy mo

ż

e by

ć

za

ź

no. Chyba jednak musimy tam polecie

ć

.

— Zgoda. Jeste

ś

cie w wi

ę

kszo

ś

ci. Ale ja nie zmieniam

zdania.
Patrzyłem na czarn

ą

chmur

ę

wisz

ą

c

ą

teraz troch

ę

w prawo

od masywu Tukopatatana. Wydawała si

ę

nieruchoma, lecz

gdy wróciłem do niej po chwili wzrokiem, odniosłem
wra

ż

enie,

ż

e powi

ę

kszyła si

ę

nieco. Chwila uwa

ż

nej

obserwacji. Tak, to nie było złudzenie.
— Zawracamy — starałem si

ę

mówi

ć

spokojnie. Napotkałem nic nie rozumiej

ą

ce spojrzenie

Dora.
— Chmura — wyja

ś

niłem — zbli

ż

a si

ę

.

Gwałtowny ruch r

ą

k Dora na sterach i siła od

ś

rodkowa

rzuciła mnie na

ś

cian

ę

. Roztarłem stłuczony łokie

ć

i obróciłem si

ę

do tylnego ekranu, którego

ś

rodek po obrocie

zaj

ą

ł Tukopatatan. Obok mnie, schwyciwszy moje rami

ę

w czasie zwrotu, stała Gay. Mimo

ż

e lecieli

ś

my ju

ż

zupełnie

spokojnie, nie rozlu

ź

niła uchwytu i czułem jej palce

zgniataj

ą

ce mi mi

ęś

nie. Ona tak

ż

e widziała, jak ro

ś

nie

i powi

ę

ksza si

ę

chmura.

— Nie zd

ąż

ymy... — powiedziała to spokojnie. Potem nagle zwróciła si

ę

do Dora.

— L

ą

duj — zadecydowała, spojrzała na mnie, jakby szukaj

ą

c aprobaty dla swojej decyzji.

Zobaczyła swoje zbielałe z wysiłku palce i pu

ś

ciła moje rami

ę

. — L

ą

duj — powtórzyła.

— W dole s

ą

skały, rozbijemy si

ę

.

— 'Szybciej, Dor — ponagliła. — Musimy zaryzykowa

ć

. Rakieta run

ę

ła w dół. Teraz, gdy

znale

ź

li

ś

my si

ę

poni

ż

ej chmury, mo

ż

na było dopiero oceni

ć

jej pr

ę

dko

ść

. P

ę

dziła, wiruj

ą

c jak

ogromny czarny dysk, rzucony w naszym kierunku. Oderwałem od niej wzrok. W dolinie mi

ę

dzy

skałami dostrzegłem niewielk

ą

platforemk

ę

, ku której spadła rakieta. Za mała. Nie zmie

ś

ci si

ę

.

Dor pomy

ś

lał widocznie to samo. Zawahał si

ę

.

— Na co czekasz, Dor? L

ą

duj natychmiast! — Gay powiedziała to tonem wykluczaj

ą

cym

sprzeciw.

— Trzymajcie si

ę

— Dor z determinacj

ą

pchn

ą

ł stery. Silnik rykn

ą

ł pełn

ą

moc

ą

wyrzucaj

ą

c ku

skałom ogie

ń

z dysz. Pierwsze uderzenie rzuciło mnie na podłog

ę

. Metalowa por

ę

cz fotela

wysun

ę

ła mi si

ę

z r

ę

ki i potoczyłem si

ę

pod

ś

cian

ę

. Padaj

ą

c słyszałem trzask p

ę

kaj

ą

cych dysz i

łomot łamanych amortyzatorów. Nad wszystkim górował jednak zgrzyt pancerza obsuwaj

ą

cego

background image

si

ę

po skałach. Jeszcze dwa drobne wstrz

ą

sy i rakieta znieruchomiała. W uszach

przyzwyczajonych do wycia silnika dzwoniło. Dor wstał zza sterów. Spod

ś

ciany podniosła si

ę

Wera. W przygasaj

ą

cym

ś

wietle widziałem krew kapi

ą

c

ą

z jej rozbitego nosa. Jeden po drugim

gasły ekrany i

ż

arówki kontrolne, nie zasilane z rozbitych akumulatorów.

— Jednak

ż

yjemy — Dor u

ś

miechn

ą

ł si

ę

szeroko. W słabym, wpadaj

ą

cym z zewn

ą

trz

ś

wietle

dalekiego Sło

ń

ca twarz jego wygl

ą

dała jak ruchoma maska. Wera za

ś

miała si

ę

gło

ś

no i nagle

urwała. Sło

ń

ce o

ś

wietlaj

ą

ce wierzchołki skał zgasło. Ponad nami wisiała chmura. Poruszała si

ę

teraz wolno i nagle zacz

ę

ła si

ę

zni

ż

a

ć

. Rosła, p

ę

czniała, a

ż

pokryła całe niebo ponad nami,

zakrywaj

ą

c gwiazdy i tarcz

ę

Jowisza. Narastał mrok, w którym zaledwie rozró

ż

niałem zarys

skał. Stałem pod

ś

cian

ą

i czekałem ... — a wi

ę

c to koniec. Zauwa

ż

yli nas jednak.

ś

adnych

mo

ż

liwo

ś

ci ratunku — my

ś

li jedna po drugiej przebiegały mi przez głow

ę

. Umr

ę

tak jak Anodo,

przypadkiem. Powiedziałem:
— On przy torusie... a my w chmurze. To niewielka ró

ż

nica, Gay...

— Jeszcze

ż

yjesz... — nie widziałem jej. Słyszałem tylko jej głos.

Poszedłem za nim. Siedziała przy ekranach z głow

ą

opart

ą

na r

ę

kach. Nad jej włosami

fosforyzowało oko altimetru raz po raz odbieraj

ą

cego sygnał, ci

ą

gle zerowy, ten sam, bez

sensu. Obj

ą

łem j

ą

ramieniem. Opu

ś

ciła głow

ę

jeszcze ni

ż

ej. Zrozumiałem,

ż

e lata sp

ę

dzone

przez nas na ró

ż

nych planetach si

ę

nie licz

ą

. Chciałem jej to powiedzie

ć

:

— Gay... — urwałem. W ekranie, obok jej głowy, ujrzałem mały, szybko powi

ę

kszaj

ą

cy si

ę

skrawek gwia

ź

dzistego nieba. Chmura odpłyn

ę

ła...

Przecisn

ą

łem si

ę

z trudem na zewn

ą

trz i pomogłem wyj

ść

Dorowi. On jako ostatni zatrzasn

ą

ł

właz rakietki. Pojazd stał przekrzywiony, jednym bokiem oparty na skale. Zaraz przy wej

ś

ciu

le

ż

ało skrzydło sterowe wyłamane z dysz, a dalej — pogi

ę

te amortyzatory. Przy nich stały Gay i

Wera podobne do siebie w szarych skafandrach i okr

ą

głych hełmach jak dwie lalki seryjnej

produkcji. Wokół wznosiły si

ę

brunatne, chaotycznie porozrzucane głazy, spoza których w dali

wyzierał szczyt Tukopatatana. Wła

ś

nie w tej stronie powinny były le

ż

e

ć

szcz

ą

tki rozbitych

rakietek. Wyruszyli

ś

my w tym samym kierunku, w którym poprzednio lecieli

ś

my — wprost na

Tukopatatan.
— Gdybym mógł dosta

ć

próbk

ę

zawarto

ś

ci tej chmury, sprawa byłaby o wiele prostsza. Wydaje

mi si

ę

,

ż

e cała chmura to jakie

ś

pole siłowe, zdalnie kierowany obłok, kierowany stamt

ą

d, z

Tukopatatana. — Dor zamilkł na chwil

ę

, a potem dodał innym ju

ż

tonem. — Ta chmura zjawia

si

ę

nieomylnie tam, gdzie tylko jeste

ś

my... Mo

ż

e oni nas obserwuj

ą

... mo

ż

e patrz

ą

wła

ś

nie na

nas...
— Bzdury. Jak mog

ą

nas obserwowa

ć

? Czym? A mo

ż

e s

ą

dzisz,

ż

e s

ą

wszechwiedz

ą

cy... —

nie czułem wcale tej pewno

ś

ci, z jak

ą

mówiłem, ale nastrój i tak nie był najlepszy, a

przypuszczenia Dora na pewno go nie poprawiły.
— Zreszt

ą

zawsze mo

ż

emy wróci

ć

do rakietki, a wtedy wyprawa ratunkowa znajdzie nas bez

trudu — beztrosko dorzuciła Wera.
— ... bez trudu... — powtórzył za ni

ą

Dor, wzruszył ramionami i wszedł pierwszy w w

ą

skie

gardło mi

ę

dzy dwoma blokami skalnymi. Głazy rozrzucone były w promieniu wielu kilometrów,

background image

ale znikn

ę

ły prawie, gdy weszli

ś

my na rozległ

ą

równin

ę

opadaj

ą

c

ą

tarasami ku masywowi.

Widoczno

ść

była dobra, bo Sło

ń

ce i Jowisz

ś

wieciły jednocze

ś

nie, tak

ż

e dostrzegałem

najmniejsze nawet nierówno

ś

ci terenu w promieniu wielu kilometrów. A jednak krajobraz

wydawał si

ę

nierealny. Trzeba długich lat sp

ę

dzonych na ksi

ęż

ycach Jowisza,

ż

eby si

ę

do

niego przyzwyczai

ć

. Mnie w ka

ż

dym razie przypominał sceneri

ę

ponurego opowiadania

wizeotronicznego, w którym bohaterowie gin

ą

i kamera nie maj

ą

c si

ę

na czym zatrzyma

ć

utrwala skaty i gwia

ź

dziste nie ko

ń

cz

ą

ce si

ę

płaszczyzny kosmicznego tła. Pozostałem troch

ę

w

tyle i przyspieszyłem kroku, aby ich dogoni

ć

. Dochodzili

ś

my do nast

ę

pnego tarasu. Zanim

jednak zeszli

ś

my w dół, usłyszałem krzyk, który niemal natychmiast przeszedł w zduszony

charkot. Spojrzałem. Dor osun

ą

ł si

ę

na kolana i podparł r

ę

koma. Chwil

ę

znieruchomiał w tej

pozycji, a potem przewrócił si

ę

na bok. Skoczyłem ku niemu. W biegu zderzyłem si

ę

z Gay.

Schwyciła mnie za ramiona i zatrzymała.
— Dok

ą

d? Przecie

ż

to torus. — Zrozumiałem. Osłoni

ę

ty przed działaniem torusa przez głaz,

patrzyłem na siwe, krótko przystrzy

ż

one włosy Dora, bielej

ą

ce wewn

ą

trz h--przezroczystego

hełmu. Gay przywarła skafandrem do. nierównej, br

ą

zowej powierzchni głazu i ostro

ż

nie

wysun

ę

ła głow

ę

, tak by widzie

ć

torus. Potem zdj

ę

ła z pleców dezintegrator i przyło

ż

yła go do

ramienia. Dwa bł

ę

kitne wyładowania o

ś

lepiły mnie na moment. Buchn

ę

ło gor

ą

co. Gay wyszła

zza głazu i patrzyła na to, co zostało z torusa.
— ... a gdyby on ci

ę

uprzedził... — wskazałem głow

ą

szcz

ą

tki.

— ... wtedy ja bym wygl

ą

dała tak jak on albo raczej tak jak Dor... — wzruszyła ramionami.

Spojrzałem na Dora. Kl

ę

czała przy nim Wera. Potem wstała i razem przenie

ś

li

ś

my jego ciało

tu

ż

pod głaz i uło

ż

yli w niewielkim zagł

ę

bieniu.

— ... wracamy? — Wera powiedziała to niewyra

ź

nie, a mo

ż

e jej nadajnik

ź

le pracował.

— Nie, pójdziemy dalej.
— Zginiemy tak jak on. Zobaczysz.
— Jego

ś

mier

ć

to w ko

ń

cu przypadek.

Spu

ś

ciła głow

ę

i nie odpowiedziała. Gay przygl

ą

dała si

ę

nam

z boku.
— Chod

ź

my wi

ę

c. Na co czekamy? — powiedziała. Uszli

ś

my nie wi

ę

cej ni

ż

kilkadziesi

ą

t

kroków, gdy

ś

ciemniło si

ę

nagle. Oboje z Gay pomy

ś

leli

ś

my to samo. Kilka szybkich skoków i

przywarli

ś

my do skał. Chmura opadała na nas jak ogromny czarny li

ść

, zbyt ci

ęż

ki, by wirowa

ć

z wiatrem. Potem zrobiło si

ę

zupełnie ciemno. Wera straciła nas widocznie z oczu, bo chwil

ę

stała niezdecydowana, a potem zacz

ę

ła biec.

— Serg... Serg... — słyszałem jej wołanie.
— Padnij na skały. Natychmiast padnij na skaty. — Starałem si

ę

mówi

ć

spokojnie, nie krzycze

ć

.

— Serg, gdzie jeste

ś

?

Widziałem zarys jej sylwetki; potkn

ę

ła si

ę

, z trudem złapała

równowag

ę

i biegła dalej. Wtedy na tle nieba i skał

ł

ą

cz

ą

cych si

ę

lini

ą

horyzontu zobaczyłem rami

ę

, ogromne, czarne rami

ę

chmury

przypominaj

ą

ce tr

ą

b

ę

, a mo

ż

e raczej wiruj

ą

c

ą

wie

żę

. Wyci

ą

gało si

ę

wolno w kierunku Wery!

— Uciekaj! Uciekaj! — krzykn

ą

łem. Nie zd

ąż

yłem. Znikn

ę

ła na moment w czarnym słupie.

Podniósł si

ę

on prawie natychmiast w gór

ę

. Lecz tam, gdzie przed chwil

ą

jeszcze znajdowała

background image

si

ę

Wera, nie było nikogo. Chmura odpływała. W ust

ę

puj

ą

cym stopniowo mroku dojrzałem jej

dezintegrator porzucony na skale. Chciała si

ę

broni

ć

, chciała strzela

ć

do czego

ś

...

— Wracamy — powiedziałem.
— Nie.
— Dlaczego? — spojrzałem na Gay.
— Ona... ona te

ż

chciała wraca

ć

. Zmusiłe

ś

j

ą

,

ż

eby szła dalej. A zreszt

ą

nie jeste

ś

my na

majówce,

ż

eby wraca

ć

, jak tylko nam si

ę

znudziła zabawa. Z takiej wyprawy wraca si

ę

z czym

ś

konkretnym... z czym

ś

wi

ę

cej poza krótk

ą

informacj

ą

o

ś

mierci innych...

— Tak, ale teraz wiemy,

ż

e ich

ś

mier

ć

to nie przypadek. Chmura... chmura nadchodzi wtedy,

gdy natkniemy si

ę

na torus...

— To chciałe

ś

sprawdzi

ć

i teraz ju

ż

wiesz... Ale ja jeszcze nie jestem tego pewna. Chod

ź

my

dalej, to si

ę

... upewnimy — wyra

ź

na kpina brzmiała teraz w jej głosie.

— Zginiemy — powiedziałem to spokojnie, zupełnie spokojnie.
— ...ale prawdopodobnie pojedynczo. Je

ś

li ja zgin

ę

... ty wrócisz. Je

ś

li ty... to ja mo

ż

e si

ę

przekonam.
— Gay... — urwałem. A je

ś

li ona nie chce wraca

ć

do bazy, nie chce wraca

ć

nigdzie. Absurd.

Była zawsze stuprocentowo normaln

ą

dziewczyn

ą

. Lubiła ta

ń

czy

ć

, je

ź

dzi

ć

łódk

ą

po jeziorze...

całowa

ć

... Ale tak było dawniej. Potem lata na Ganimedzie z Anodo, dla którego

ś

miech był

zawsze podejrzan

ą

mistyfikacj

ą

. Czy po tym mo

ż

na jeszcze pływa

ć

na wy

ś

cigi do boi i

ś

mia

ć

si

ę

tak gło

ś

no, a

ż

zielone brzegi odpowiadaj

ą

echem? Nie wiem...

— Nie wiem... — powiedziałem gło

ś

no. Spojrzała pytaj

ą

co, ale nic nie powiedziała i poszli

ś

my

w dół ku masywowi Tukopatatana. Przej

ś

cie na ni

ż

sze tarasy nie było specjalnie trudne. Le

ż

ało

tam wiele głazów. Gay wyprzedziła mnie i szła pierwsza. Po chwili zrozumiałem. Podejrzewała
obecno

ść

torusów. Ale torusów nie było. Ni

ż

szy taras ci

ą

gn

ą

ł si

ę

jednostajn

ą

równin

ą

za

horyzont. Równina była tak monotonna,

ż

e nie mogłem znale

źć

punktu oparcia dla wzroku.

Szli

ś

my i tylko Jowisz w miar

ę

upływu

czasu przesuwał si

ę

ku Sło

ń

cu. Po kilku godzinach poczułem zm

ę

czenie. Gay dotrzymywała mi

kroku tak jak dawniej podczas najci

ęż

szych wspinaczek w Andach, gdzie kiedy

ś

chodzili

ś

my

razem. Masyw Tukopatatana z bliska wydawał si

ę

jeszcze wy

ż

szy, si

ę

gał niemal tarczy

Jowisza. Patrzyłem wła

ś

nie w t

ę

stron

ę

, gdy u podnó

ż

a raz po raz trzykrotnie błysn

ę

ło. Był to

niebieski błysk, którego

ź

ródło le

ż

ało poni

ż

ej kraw

ę

dzi tarasu, gdzie

ś

u stóp masywu... Do

kraw

ę

dzi doszli

ś

my po godzinie marszu. Tam znowu le

ż

ały kamienie, du

ż

o kamieni. Nagle

kamienie si

ę

sko

ń

czyły i Gay złapała mnie za r

ę

k

ę

. Przywarli

ś

my do skał. Przed nami była

kotlina, zwykła kilkumetrowej

ś

rednicy kotlina. Po

ś

rodku niej stał sto

ż

ek. Wysoki, idealnie

polerowany sto

ż

ek. W jego powierzchni odbijały si

ę

gwiazdy, Jowisz i skalne

ś

ciany. To był ich

statek, ich baza, o

ś

rodek inwazji... W kotlinie panował ruch. Ze wszystkich stron zd

ąż

ały do

sto

ż

ka pojazdy nikn

ą

ce w białej mgle u jego podstawy. Wi

ę

kszo

ść

z tych pojazdów miała kształt

lejka zako

ń

czonego kulistym zbiornikiem. Unosiły si

ę

tu

ż

nad powierzchni

ą

, przelatuj

ą

c od skały

do skały jak motyle w

ś

ród kwiatów na ł

ą

ce. Dwa z nich rozbijały bł

ę

kitnym o

ś

lepiaj

ą

cym

płomieniem ogromny głaz i błyski ich palników widzieli

ś

my dochodz

ą

c do kotliny.

— Co oni robi

ą

? — zapytała Gay.

— Oni? To s

ą

automaty. One zbieraj

ą

głazy. Spójrz, jak ten jest blisko.

background image

Rzeczywi

ś

cie, w odległo

ś

ci najwy

ż

ej dwustu metrów przelatywał jeden z automatów. Z lejka

szerokim snopem, jak

ś

wiatło reflektora, emitowało jakie

ś

pole siłowe. Głazy wpadaj

ą

ce w ten

niewidoczny snop podrywały si

ę

z podło

ż

a i znikały w gardle lejka. Nagle pojazd zmienił

kierunek i zacz

ą

ł wznosi

ć

si

ę

ku nam, bez trudu pokonuj

ą

c spadziste zbocze. Poderwałem si

ę

do ucieczki.

— Stój! Nie zd

ąż

ysz... — Gay zsun

ę

ła z ramienia dezintegrator. Mierzyła starannie, lekko

przekrzywiwszy głow

ę

.

— W podstaw

ę

. Tam musz

ą

by

ć

zespoły nap

ę

dowe — mówiła to z tak

ą

pewno

ś

ci

ą

, jakby

sama konstruowała ten dziwny pojazd. Strzeliła.

Ś

ci

ą

gn

ą

łem z ramienia swój dezintegrator, lecz

nie zd

ąż

yłem go jeszcze odbezpieczy

ć

, gdy pojazd niespodziewanie uniósł si

ę

kilkana

ś

cie

metrów nad skały i skierował wprost na nas swój dziwaczny lejek. Gay krzykn

ę

ła co

ś

, czego nie

zrozumiałem. Stała nieruchomo z wzniesionym dezintegratorem. Nagle wszystko stało si

ę

czerwone, jakbym wło

ż

ył czerwone okulary.

— Uciekaj, uciekaj, Gay — krzyczałem, lecz w słuchawkach słyszałem tylko urywane trzaski,
pomimo

ż

e stała kilkana

ś

cie kroków ode mnie. To wszystko trwało, oczywi

ś

cie, kilka sekund.

Chciałem podbiec do Gay i wyci

ą

gn

ąć

j

ą

z zasi

ę

gu tego automatu, ale wtedy wła

ś

nie

zobaczyłem, jak najpierw dezintegrator, a za nim Gay unosz

ą

si

ę

nad skały i mkn

ą

ku wej

ś

ciu

leja. Nie zd

ąż

yłem si

ę

nawet zdziwi

ć

, gdy sam doznałem uczucia zmiany przyspieszenia, tak

jak w ruszaj

ą

cej w dół windzie, i nim si

ę

zorientowałem, leciałem ju

ż

ku lejowi. — Kierunkowe

pole grawitacyjne — pomy

ś

lałem i byłem w

ś

rodku. Lej ko

ń

czył si

ę

ogromnym zbiornikiem i

poczułem,

ż

e osuwam si

ę

gdzie

ś

w gł

ą

b. Było tam zupełnie ciemno. Odruchowo, nie

zastanawiaj

ą

c si

ę

nad tym, zapaliłem lamp

ę

w głowicy hełmu. Zobaczyłem Gay. Le

ż

ała kilka

metrów ode mnie... Równocze

ś

nie zobaczyłem kamienie, poukładane równo, tak by zajmowały

minimum miejsca. Zrzucono nas na nie. Zerwałem si

ę

natychmiast w obawie,

ż

e za chwil

ę

posypi

ą

si

ę

na nas skały wrzucane z leja. Skał jednak nie było.

— Przerwał prac

ę

... — Gay nasłuchiwała rumoru kamieni, ale panowała cisza. Skin

ą

łem głow

ą

.

— ...i co gorsza, z naszego powodu...
— S

ą

dzisz? Je

ś

li tak, to chyba teraz ten automat melduje im o tym, co si

ę

stało.

— Tak by zrobił ziemski automat. U nich mo

ż

e by

ć

zupełnie inaczej.

— Jak inaczej?
— No, jakie

ś

samodecyduj

ą

ce automaty.

— Niemo

ż

liwe.

— A to pole...?
— Pole to co innego. On w ten sposób pracuje. Ale nikt nie wyposa

ż

y automatu do zbierania

kamieni w sprz

ęż

enia samodecyduj

ą

ce...

— Mówisz co najmniej tak, jakby

ś

uczestniczyła w konstruowaniu tego automatu... W tej chwili

poczuli

ś

my wstrz

ą

s, ledwo wyczuwalny, delikatny wstrz

ą

s.

— Wyl

ą

dował — powiedziała Gay.

— Chyba tak — skin

ą

łem głow

ą

.

— Teraz nas urz

ą

dz

ą

...

— Mamy dezintegratory.
— Nie s

ą

dz

ę

,

ż

eby nam to cokolwiek pomogło — powiedziała to raczej do siebie ni

ż

do mnie.

— Spróbujemy si

ę

st

ą

d wydosta

ć

? — zapytałem.

background image

—. Próbowa

ć

mo

ż

emy... ale to si

ę

nam nie uda.

— Od kiedy została

ś

pesymistk

ą

? — próbowałem jako

ś

rozproszy

ć

ten przygn

ę

biaj

ą

cy nastrój

„piwnicy" z kamieniami, jak w my

ś

li okre

ś

liłem pojazd. — Dawniej widziała

ś

zawsze wszystko w

ż

owych kolorach...

— Dawniej byłam młodsza... i to było na Ziemi. Chod

ź

— chwyciła mnie za r

ę

k

ę

— obejdziemy

to rumowisko! Ale kamienie były wsz

ę

dzie. Wyłaniały si

ę

z mroku, gdziekolwiek skierowałem

promie

ń

latarki.

— Zupełnie jak wtedy na usypisku w Andach. Tak

ż

e wsz

ę

dzie były kamienie.

— Ale w górze było niebo. A poza tym pospiesz si

ę

. Musimy

obej

ść

„brzuch" tego automatu.

Dalej szli

ś

my w milczeniu. Brn

ą

c przez kamienie,

zataczali

ś

my koło, ale nie bardzo mogłem si

ę

zorientowa

ć

,

jak

ą

cz

ęść

obwodu mamy ju

ż

za sob

ą

.

Nagle stało si

ę

zupełnie jasno. Byli

ś

my w wielkiej hali.

Ś

ciany

automatu, w którym znajdowali

ś

my si

ę

dot

ą

d, gdzie

ś

znikn

ę

ły. — Widocznie zbiornik automatu jest rozkładany —

pomy

ś

lałem. Spojrzałem w gór

ę

. Ta hala w ogóle nie miała

sklepienia. To, co było w górze, wygl

ą

dało jak mgła, ró

ż

owa

mgła.
— To... to jest wn

ę

trze sto

ż

ka... — powiedziała Gay.

I wtedy stało si

ę

co

ś

najzupełniej nieoczekiwanego. Kamienie,

wszystkie kamienie uniosły si

ę

w gór

ę

. Oddalały si

ę

ku

sklepieniu i nagle momentalnie znikn

ę

ły. Ale najdziwniejsze

było to,

ż

e my

ś

my zostali. Stali

ś

my zanurzeni po pas

w ró

ż

owawej, opalizuj

ą

cej mgle. Nie widzieli

ś

my własnych

stóp.
— ... spostrzegli nas.
— Mo

ż

e automat segreguj

ą

cy odró

ż

nił nas od kamieni...

— Bzdury. To oni... Serg... uciekajmy, Serg. Gay straciła swój dotychczasowy spokój.
— ... uciekajmy... uciekajmy st

ą

d... — powtarzała w kółko.

— Ale dok

ą

d?

— Wszystko jedno — zacz

ę

ła oddala

ć

si

ę

, brodz

ą

c w

ś

ród mgły.

— Stój, po co tam idziesz?! — krzykn

ą

łem. Nie zatrzymała si

ę

. Teraz biegła ju

ż

prawie. Nagle

mgła zafalowała. Nie czułem wiatru, ale mgła zafalowała tak, jakby dołem powiał wiatr...
— Gay... Gay! — wołałem.
Mgła zacz

ę

ła si

ę

podnosi

ć

i jej strz

ę

py si

ę

gały mi do piersi. Po chwili widziałem ju

ż

tylko hełm

Gay. Mo

ż

e co

ś

mówiła nawet, ale fale radiowe jej nadajnika nie dochodziły do mnie.

Potem mgła znienacka strzeliła do góry i otoczyła mnie bezpostaciowym ró

ż

owym oparem. W

pewnej chwili zorientowałem si

ę

,

ż

e na niczym nie stoj

ę

. Wisz

ę

w bezgrawitacyjnej przestrzeni,

w której kierunek, góra czy dół nie ma w ogóle fizycznego sensu. Nie wiem, jak długo to trwało.
Straciłem rachub

ę

czasu. Pod

ś

wiadomie wykonywałem r

ę

koma i nogami krótkie ruchy, staraj

ą

c

si

ę

znale

źć

jaki

ś

punkt oparcia. Wydawało mi si

ę

,

ż

e przez izolacj

ę

hełmu, przez materiał

skafandra słysz

ę

wysoki, zaj

ę

kliwy d

ź

wi

ę

k. Potem d

ź

wi

ę

k obni

ż

ył si

ę

, przeszedł w buczenie.

Zamilkł w ko

ń

cu i równocze

ś

nie poczułem pod stopami oparcie... Mgła zacz

ę

ła z wolna

opada

ć

... Wynurzyły si

ę

z niej ogromne kilkumetrowej

ś

rednicy kule i wy

ż

sze od nich,

background image

smuklejsze paraboloidy obrotowe, podobne do ogromnych kielichów. Wydawały si

ę

przezroczyste, lecz gdy patrzyłem na któr

ą

kolwiek wprost, jakby matowiała... Zdawały si

ę

porusza

ć

, falowa

ć

i dopiero po chwili zrozumiałem,

ż

e to przezroczysta substancja gazowa,

która została po opadni

ę

ciu mgły, łamie

ś

wiatło podobnie jak latem rozgrzane powietrze nad

głazami. To, na c/ym stałem, było elastyczne, lecz gdy spojrzałem w dół, nie dostrzegłem
własnych stóp. Moje nogi ..rozmywały si

ę

" w okolicy kostek w tym, na czym stałem.

— Chyba znowu jakie

ś

pole siłowe — pomy

ś

lałem. Chodzi

ć

jednak po tym mo

ż

na zupełnie

dobrze. Zrobiłem kilka kroków, potem chciałem podej

ść

do jednej z kuł... i nie mogłem. Na pół

metra przed kul

ą

zaczynało si

ę

pole siłowe, od którego si

ę

odbijałem.

Chciałem obej

ść

kul

ę

, gdy nagle spostrzegłem,

ż

e kilkana

ś

cie metrów ode mnie kto

ś

stoi. Gay!

Pobiegłem ku niej, ale ona mimo

ż

e si

ę

nie poruszała, zacz

ę

ła odpływa

ć

tak,

ż

e dystans mi

ę

dzy

nami pozostawał bez zmian. Nagle zatrzymałem si

ę

. Ale

ż

tak, to nie była Gay... to była Wera!

Zatrzymała si

ę

tak

ż

e... Wtedy spostrzegłem,

ż

e jest przezroczysta i poprzez ni

ą

wida

ć

zarysy

stoj

ą

cych w gł

ę

bi kuł i paraboloid... Stałem tak mo

ż

e pół minuty. Ona tak

ż

e si

ę

nie ruszała,

czekaj

ą

c jakby na mnie. A wi

ę

c oni chc

ą

mnie w ten sposób dok

ą

d

ś

zaprowadzi

ć

... A mo

ż

e to

pułapka? Nie, gdyby rzeczywi

ś

cie chcieli, mogliby mnie przecie

ż

bez trudu przenie

ść

jakim

ś

polem siłowym... Zdecydowałem si

ę

. Poszedłem za Wer

ą

. Jej obraz uciekał ode mnie tak

długo, a

ż

nagle pomi

ę

dzy jedn

ą

a drug

ą

kul

ą

zobaczyłem rakietk

ę

, prawdziw

ą

ziemsk

ą

rakietk

ę

z otwartym włazem, w którym znikn

ę

ła Wera. Wszedłem za ni

ą

i... zobaczyłem Gay.

— Czy ty jeste

ś

Serg? Jak tu wszedłe

ś

? — zapytała. Potem

zobaczyłem w jej oczach strach i odsun

ę

ła si

ę

ode mnie pod

ś

cian

ę

..

— Tak. To ja, Serg. Wszedłem zwyczajnie... — Odwróciłem si

ę

, by pokaza

ć

jej właz, ale za

mn

ą

była tylko

ś

ciana.

— A mo

ż

e ty ju

ż

umarłe

ś

jak Wera i jeste

ś

tylko obrazem Serga...

— Ale

ż

, Gay, ja

ż

yj

ę

... naprawd

ę

ż

yj

ę

... — schwyciłem j

ą

za r

ę

ce. — Widzisz przecie

ż

,

ż

e

ż

yj

ę

...

ś

yjesz... A widziałe

ś

Wer

ę

? — zapytała nagle.

— Widziałem. Tak, to był jej obraz.
— I prowadziła ciebie w

ś

ród kuł...

— Prowadziła...
— Ale po co, Serg?... Po co?...
— Nie rozumiem...
— Po co nas tu zamkn

ę

li... — skuliła si

ę

w k

ą

cie kabiny i zacisn

ę

ła powieki...

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzie

ć

. Rozejrzałem si

ę

po kabinie i spostrzegłem... ekran... Nie

był podobny do ziemskich ekranów, ale to musiał by

ć

wła

ś

nie ekran, bo

ś

wieciły w nim gwiazdy.

— Gay! Gay! — szarpn

ą

łem j

ą

za r

ę

kaw skafandra. Przez szyb

ę

hehnu widziałem, jak wolno

uniosła powieki.

— Co si

ę

stało? — zapytała po chwili.

— Nie wiem. Jakie

ś

gwiazdy...

— Gwiazdy?
— Tak, w ekranie, spójrz sama, przecie

ż

to gwiazdy. Chwil

ę

patrzyli

ś

my w ekran. Nagle Gay

poderwała si

ę

i spostrzegłem jej

ź

renice rozszerzone przera

ż

eniem.

— Serg, a je

ś

li oni nas wystrzelili...

background image

— Nie rozumiem.
— No, wystrzelili nas w Kosmos.
— Po co? Po co mieliby to zrobi

ć

, wytłumacz mi — starałem si

ę

mówi

ć

spokojnie, ale ju

ż

tak

ż

e

si

ę

bałem.

— Sk

ą

d

ż

e mam wiedzie

ć

... a te kamienie... po co zbierali kamienie i przenosili je w ró

ż

owej

mgle...

— Ale nas przecie

ż

zostawili...

— Mo

ż

e wła

ś

nie po to, by nas wyrzuci

ć

w pró

ż

ni

ę

. Mo

ż

e oni wszystkich ludzi albo zabijaj

ą

, albo

wyrzucaj

ą

w pró

ż

ni

ę

— Wystrzelili nas z Ganimeda jak pocisk, bez mo

ż

liwo

ś

ci kierowania tym pojazdem.

— Uwa

ż

asz,

ż

e eksperymentuj

ą

na nas...

— Nie. Oni na pewno w ten wła

ś

nie sposób pozbawiaj

ą

ż

ycia istoty swego gatunku. Mo

ż

e ich

nie mo

ż

na inaczej zabi

ć

...

Nie odpowiedziałem. Je

ż

eli Gay ma racj

ę

... to naprawd

ę

musimy umrze

ć

.

ś

adne obserwatorium

nas nie dostrze

ż

e... co najwy

ż

ej radar jakiej

ś

przelatuj

ą

cej rakiety. Ale my nie nadajemy

sygnałów rozpoznawczych, wi

ę

c potraktuje nas jak meteor. Wyemituje w nas pełny ładunek ze

swego anihilatora i wyparujemy...
— Wyparujemy, je

ż

eli...

— Nie — Gay przerwała mi — umrzemy tutaj. Tutaj, w tej kabinie. Słyszysz?
— Spokojnie, Gay, spokojnie...
— Popatrz — Gay wskazywała na ekran. — Oni go skonstruowali specjalnie,

ż

eby

ś

my musieli

o tym my

ś

le

ć

...

— O czym?

ś

e umrzemy.

— Gay! Za

ś

miała si

ę

tylko.

— B

ę

dziemy umiera

ć

i patrze

ć

na gwiazdy... Wtedy spojrzałem w ekran. Gwiazd w nim nie

było, znikn

ę

ły z ekranu wyparte pot

ęż

niej

ą

c

ą

z ka

ż

d

ą

chwil

ą

, dobrze znan

ą

brył

ą

Ganimeda.

Nasz pojazd podchodził do l

ą

dowania.

Ś

ledziłem słoneczn

ą

plam

ę

przesuwaj

ą

c

ą

si

ę

wolno po posadzce. Przez otwarte okno

słyszałem szum automatu strzyg

ą

cego traw

ę

w ogrodzie. Na bł

ę

kitnym prostok

ą

cie nieba

przesuwały si

ę

obłoki gnane zimnym wiatrem od gór. Przy oknie stała Gay... Gay bez

skafandra... To była Ziemia, naprawd

ę

Ziemia!

Sko

ń

czyli

ś

my wła

ś

nie opowiada

ć

i Toren w zamy

ś

leniu pocierał dłoni

ą

swe wysokie, łysawe

czoło.
— ... i mówicie,

ż

e tam była mgła, ró

ż

owa mgła... a potem kule... — powtarzał.

— A inwazja zlikwidowana? — zdecydowałem si

ę

w ko

ń

cu go zapyta

ć

.

— Inwazja? — z roztargnieniem spojrzał na mnie. — Inwazji w ogóle nie było.
— Nie było?
— Oczywi

ś

cie, to nasz wymysł, nast

ę

pstwo megalomanii naszego gatunku. — Teraz patrzył na

Gay. Spostrzegł widocznie,

ż

e nic nie rozumie. — Widzicie, to tak, jakby kto

ś

chciał ogrodzi

ć

swoje pole przed szkodnikami. Mo

ż

na po prostu wznie

ść

płot. Ale je

ś

li kto

ś

dysponuje

background image

odpowiedni

ą

technik

ą

i nie chce zabija

ć

, to... po prostu zakłada siatk

ę

sygnalizacyjn

ą

z torusów,

wzywaj

ą

c

ą

obłok sterowny. Obłok wynosi to wszystko, co si

ę

tylko porusza, poza poletko, poza

stref

ę

, która jest strze

ż

ona... To,

ż

e torus zabijał... widocznie nie wiedzieli, i

ż

taki wła

ś

nie impuls

jest dla nas

ś

miertelny. Pewnie nie przeszło im to nawet przez my

ś

l.

— Wi

ę

c Warden, Woley, Wera... wszyscy oni

ż

yj

ą

?

— Oczywi

ś

cie, chmura wyrzuciła ich na skały poza pier

ś

cieniem torusów.

— A my... co oni z nami zrobili...?
— To mo

ż

emy tylko przypuszcza

ć

. Ich pojazd wystartował. Wystartował prawdopodobnie

natychmiast po waszym tam przybyciu...
— Ale

ż

my

ś

my nic nie czuli.

ś

adnych przeci

ąż

e

ń

,

ż

adnych

wstrz

ą

sów.

Toren u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

— Oni nap

ę

dzaj

ą

swój pojazd polem grawitacyjnym. Wytwarzaj

ą

to pole przed pojazdem.

Wy

ś

cie razem z całym kosmolotem spadali w tym polu... A kto

ś

, kto spada, nic nie wa

ż

y.

Problem człowieka w spadaj

ą

cej windzie — u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. — Tak wi

ę

c nie mogło by

ć

mowy o

przeci

ąż

eniach. Najwy

ż

ej mogłe

ś

odczuwa

ć

...

— Rzeczywi

ś

cie odczuwałem niewa

ż

ko

ść

...

— Widzisz,

ż

e mamy racj

ę

— ucieszył si

ę

Toren. — Dostali

ś

cie si

ę

wi

ę

c — ci

ą

gn

ą

ł dalej — do

automatycznego pojazdu zbieraj

ą

cego paliwo dla ich agregatów nap

ę

dowych. Mieli

ś

cie

szcz

ęś

cie. Mo

ż

e oni s

ą

jako

ś

podobni do nas, a mo

ż

e was zauwa

ż

yli, w ka

ż

dym razie nie

podzielili

ś

cie losu kamieni zamienianych w silnikach na energi

ę

. Odsegregowali was od

kamieni... ale potem mieli trudno

ś

ci z odesłaniem was na ksi

ęż

yc, bo ju

ż

wystartowali.

Zbudowali wi

ę

c specjalny statek. Zbudowali — s

ą

dz

ę

— w ci

ą

gu niecałej godziny,

przystosowali go do waszych potrzeb, zwabili was do

ś

rodka obrazem Wery i wystrzelili z

powrotem na Ganimeda... Tak, nie chcieli was zniszczy

ć

. Odesłali was, mimo

ż

e sami w tym

czasie przemierzyli ju

ż

miliony kilometrów.

— A teraz, gdzie oni s

ą

teraz?...

— Gdzie

ś

w pró

ż

ni mi

ę

dzygwiezdnej... znikli z ekranów najczulszych radarów...

— I nic nam nie zostawili, nic nie przekazali?
— Tylko was. Nic poza tym. Was nie chcieli zabiera

ć

. Dostali

ś

cie si

ę

do ich statku

przypadkiem... a om najpierw nie zauwa

ż

yli... a potem wysłali was na Ganimeda.

— Jak to, a te mgły... to unoszenie kamieni... obraz Wery...
— To działały ich automaty. Ich technika wyprzedza nasz

ą

o setki, mo

ż

e tysi

ą

ce lat... nikt nie

chciał si

ę

z wami porozumie

ć

... Rozumiecie, co to znaczy...?

— Nam si

ę

zdawało,

ż

e oni niczym innym prócz nas si

ę

nie

interesuj

ą

...

— Nie tylko wam — Toren mówił cicho, jakby do siebie. — My

ś

my wszyscy tak s

ą

dzili.

Wymy

ś

lili

ś

my nawet inwazj

ę

i uwierzyli w ni

ą

bez zastrze

ż

e

ń

. Wymy

ś

lili

ś

my inwazj

ę

, bo przez

my

ś

l nam nie przeszło,

ż

e oni przylecieli do nas tylko po zapas paliwa,

ż

e potraktowali nas jak

wróble...
— Nie rozumiem. Dlaczego jak wróble...?

background image

— Czy zatrzymałe

ś

si

ę

kiedykolwiek,

ż

eby popatrze

ć

na wróble? Na pewno nie. Je

ś

li je nawet

czasem spostrzegłe

ś

, to przypadkiem. S

ą

zbyt pospolite, by zwróci

ć

nasz

ą

uwag

ę

... i mo

ż

e my

wła

ś

nie jeste

ś

my takimi wróblami w naszej galaktyce...

Stra

ż

nik

Odkryłem go w trzeciej godzinie po opuszczeniu bazy. Wyjechałem selenołazem na objazd
automatycznych stacji grawimetrycznych. Rozrzucone na obwodzie spłaszczonej elipsy, w
ognisku której le

ż

ała baza, odwiedzane były raz na tydzie

ń

przez kogo

ś

z naszego zespołu.

Wła

ś

ciwie tym razem jecha

ć

miał Krab, ale czekał na wideofoniczne poł

ą

czenie z Ziemi

ą

i

pojechałem ja.
Obsługa tych stacji była prosta i wła

ś

ciwie mógł j

ą

z powodzeniem wykonywa

ć

automat.

Podje

ż

d

ż

ało si

ę

do zasobnika, wyjmowało z jego wn

ę

trza mały, błyszcz

ą

cy kryształ

mnemotronu, zawieraj

ą

cy tygodniowy zapis pracy stacji, wkładało nowy, na oko nie ró

ż

ni

ą

cy si

ę

niczym od zapisanego, zamykało zasobnik, pobie

ż

nie sprawdzało zespoły i to było wszystko.

Nale

ż

ało jedynie uwa

ż

a

ć

, by nie pomyli

ć

mnemotronów i nie nagra

ć

powtórnie zapisu na tym

samym krysztale. Zdarzyło si

ę

to kiedy

ś

wła

ś

nie Krabowi. Przywiózł do bazy nie zapisany

kryształ i rozło

ż

yli

ś

my cał

ą

stacj

ę

w poszukiwaniu uszkodzenia, zanim wpadli

ś

my na pomysł, by

sprawdzi

ć

zapis w pozostałym mnemotronie. Oczywi

ś

cie, gdyby wymian

ę

mnemotronów

przeprowadzał automat, nie pomyliłby si

ę

w ten sposób i to był argument.

— Nie — powiedział naczelny kosmik bazy, wysłuchawszy nas wtedy — nie zgadzam si

ę

na

ż

aden automat. Automat zrobi swoje, ale nie wyka

ż

e

ż

adnej elastyczno

ś

ci działania, gdyby si

ę

cokolwiek wydarzyło. — Ale co si

ę

wła

ś

ciwie mo

ż

e wydarzy

ć

? — pomy

ś

lałem wtedy. Naczelny

kosmik, jakby przewiduj

ą

c to pytanie, dodał:

— To prawda,

ż

e nic si

ę

na ogół nie dzieje, ale zawsze jakie

ś

prawdopodobie

ń

stwo zdarze

ń

niezwykłych istnieje, nieprawda

ż

? — u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

— Szcz

ą

tkowe... — powiedział Krab.

— Masz racj

ę

, szcz

ą

tkowe, ale prawd

ę

mówi

ą

c, co wy tu macie do roboty? I tak wszystko

prawie robi

ą

automaty. Na to nie było odpowiedzi. Je

ź

dzili

ś

my wi

ę

c na zmian

ę

z Krabem, a

czasem je

ź

dził jeszcze kto

ś

, kto nie miał akurat nic innego do roboty. W ko

ń

cu okazało si

ę

,

ż

e

kierownik miał w pewnym sensie racj

ę

, bo automat nigdy by go nie odkrył. Automat pojechałby

przecie

ż

zwykł

ą

tras

ą

, mimo

ż

e trzecia stacja została rozbita. Automat nie zmodyfikowałby

swego post

ę

powania tylko z tego powodu,

ż

e jaki

ś

meteor unicestwił stacj

ę

. Pojechałby tam,

wysiadł, zrealizował wbudowany w jego

ś

wiadomo

ść

rozkaz: „Odejd

ź

, je

ś

li promieniotwórczo

ść

"

(wszystkie automaty ksi

ęż

ycowe maj

ą

wbudowany ten rozkaz, rozbicie bowiem stosu przez

meteor jest tu przy braku chroni

ą

cej warstwy atmosfery do

ść

cz

ę

ste).

Wsiadłby wi

ę

c z powrotem do selenołazu i pojechał do' nast

ę

pnej stacji. I wszystko to

powtarzałoby si

ę

za ka

ż

dym objazdem, chyba

ż

e byłby to samouc.z

ą

cy si

ę

automat wysokiej

klasy. Ale kto takich automatów u

ż

ywa do kontroli stacji?

Ja za

ś

wiedz

ą

c,

ż

e trzecia stacja jest rozbita, wybrałem inn

ą

drog

ę

. Ostatecznie specjalnych

dróg na Ksi

ęż

ycu nie ma, a ksi

ęż

ycowy

ż

wir wsz

ę

dzie tak samo nadaje si

ę

do jazdy,

Postanowiłem wi

ę

c jecha

ć

od razu z drugiej stacji do czwartej. Przecinałem w ten sposób elips

ę

mniej wi

ę

cej równolegle do małej osi. Du

ż

a oszcz

ę

dno

ść

czasu, a przede wszystkim nowa

background image

trasa. W ko

ń

cu nie jest prawd

ą

to, co mówi si

ę

na Ziemi,

ż

e Ksi

ęż

yc jest lepiej znany na

przykład od Himalajów. Mo

ż

e rzeczywi

ś

cie mapy jego s

ą

dokładniejsze. Ale co innego

sporz

ą

dza

ć

map

ę

z wysoko

ś

ci kilkudziesi

ę

ciu kilometrów, a co innego przej

ść

przez pył, w

którym nie odcisn

ą

ł si

ę

jeszcze nigdy but kosmonauty. Ma to posmak wyprawy w nieznane,

mimo

ż

e wystarczy spojrze

ć

na map

ę

, by wiedzie

ć

dokładnie, w którym miejscu si

ę

wyjdzie.

Przejrzałem map

ę

i zanim dojechałem do drugiej stacji, wiedziałem,

ż

e wystarczy skr

ę

ci

ć

do

niej dolin

ą

w lewo, potem przejecha

ć

przez dno

ś

redniej wielko

ś

ci krateru, wydrapa

ć

si

ę

do

jednej z przeł

ę

czy i ju

ż

kilka kilometrów za ni

ą

ci

ą

gn

ą

ł si

ę

zwykły szlak wracaj

ą

cy ku czwartej

stacji. Wymieniłem wi

ę

c mnemotron, przejechałem przez niewielki taras, na którym wzniesiono

stacj

ę

, i byłem ju

ż

na dnie doliny. Zapaliłem reflektory selenołazu, bo chocia

ż

ś

wieciło Sło

ń

ce i

na tarasie było tak jasno, a

ż

bolały oczy, w dolinie panował czarny, prawdziwie kosmiczny

mrok. Prawdopodobnie kiedy

ś

, przed wiekami, taras wraz z dnem doliny zapadł si

ę

podczas

wstrz

ą

sów wulkanicznych, faluj

ą

cych powierzchni

ę

globu i teraz znajdował si

ę

kilkadziesi

ą

t

metrów poni

ż

ej swego dawnego poziomu. Nic jednak nie wskazywało na t

ę

katastrof

ę

sprzed

wieków. Dno doliny było równe, kamieni mało, a i to tylko du

ż

e, uprz

ą

tni

ę

te jakby pot

ęż

n

ą

miotł

ą

pod skalne

ś

ciany. Pomy

ś

lałem, nie bez zadowolenia,

ż

e widocznie ju

ż

w epoce

fałdowa

ń

górotwórczych zaplanowano dla mnie t

ę

drog

ę

. Ba, uprz

ą

tni

ę

to nawet pył, tak

ż

e

jechałem po twardej powierzchni skał pumeksowych do

ść

szybko, bo wi

ę

ksze kamienie

widziałem z daleka; rzucały długie cienie w ostrych

ś

wiatłach selenołazu.

Zobaczyłem go nagle. W pierwszej chwili my

ś

lałem,

ż

e to głaz o foremnym, prostok

ą

tnym

kształcie, ale wtedy -w

ś

rodku prostok

ą

ta zajarzyło si

ę

niewielkie zielone.koło.

Równocze

ś

nie zahuczał detektor radaru — zostałem o

ś

wietlony wi

ą

zk

ą

fal radarowych, a

odbiornik fonii, dostrajaj

ą

cy si

ę

automatycznie do odbieranej cz

ę

stotliwo

ś

ci, szczekn

ą

ł co

ś

krótko. Potem zastanawiałem si

ę

niejednokrotnie, co wtedy my

ś

lałem, i przyzna

ć

musz

ę

,

ż

e

chyba nie było to raczej nic konstruktywnego, w ka

ż

dym razie nie było to „analityczne uj

ę

cie

zagadnienia", zalecane przez podr

ę

czniki kosmiki w nagłych a nieprzewidzianych wypadkach.

Po prostu pod

ś

wiadomie uznałem prostok

ą

tn

ą

brył

ę

za automat i wyskoczyłem z selenołazu, by

go z bliska obejrze

ć

. Przebiegłem mo

ż

e pi

ęć

kroków, gdy o

ś

lepił mnie bł

ę

kitny błysk i mimo

izolacji skafandra poczułem podmuch gor

ą

ca. Padłem w

ś

ród skał pod

ś

cian

ę

doliny i

obejrzałem si

ę

za siebie. Mój selenołaz, a wła

ś

ciwie resztki poskr

ę

canego

ż

elastwa, jakie z

niego zostały,

ż

arzyły si

ę

jeszcze. Wypromieniowuj

ą

c energi

ę

przechodziły z koloru

czerwonego w wi

ś

niowy, coraz ciemniejszy, a

ż

wreszcie stały si

ę

tak czarne, jak otaczaj

ą

ce je

kamienie i

ś

ciany kotliny. Wtedy przestałem je widzie

ć

.

W ogóle nie widziałem niczego, pogr

ąż

ony w czerni dna doliny. Tylko w górze płon

ę

ły

o

ś

lepiaj

ą

co jasne kraw

ę

dzie kotliny, tak jasne,

ż

e gasły przy nich gwiazdy niewidzialne dla

zw

ęż

aj

ą

cych si

ę

ź

renic.

Dopiero teraz, gdy ju

ż

le

ż

ałem za kamieniem, zacz

ą

łem si

ę

ba

ć

. Chciałem si

ę

zerwa

ć

i ucieka

ć

,

ucieka

ć

z powrotem jak najszybciej w kierunku bazy, donie

ść

im o inwazji. Bo

ż

e to była

inwazja, nie w

ą

tpiłem ani przez chwil

ę

. Przecie

ż

ż

adne ziemskie automaty nigdy nie atakuj

ą

.

Nigdy!!! To jest pierwsze fundamentalne zało

ż

enie ich pseudopsychiki. A mo

ż

e, gdy wróc

ę

, nie

b

ę

dzie ju

ż

bazy, nie b

ę

dzie niczego, tylko wielki krater wypełniony szklist

ą

stygn

ą

c

ą

mas

ą

background image

przechodz

ą

c

ą

z czerwiem w podczerwie

ń

... A nad tym kraterem sta

ć

b

ę

d

ą

„prostok

ą

ty",

nieruchome z płon

ą

cym zielonym kołem po

ś

rodku.

Chciałem ucieka

ć

, lecz wtedy gdzie

ś

z pod

ś

wiadomo

ś

ci wypłyn

ę

ło pierwsze przykazanie

Mopsa (tak nazywali

ś

my naszego profesora), który przy semestralnym egzaminie z kosmiki

nieodmiennie pytał pierwszoroczniaków, co by zrobili, gdyby nagle w pró

ż

ni w ich kabinie

pojawił si

ę

kosmiczny przybysz w kształcie złocistej promieniuj

ą

cej kuli. Zazwyczaj zapytany

pierwszoroczniak, który nie zd

ąż

ył jeszcze zasi

ę

gn

ąć

j

ę

zyka na giełdzie, proponował

nieprawdopodobne rozwi

ą

zania, obracaj

ą

ce si

ę

wokół wyrzucenia siebie lub go

ś

cia z rakiety,

wtedy Mops u

ś

miechał si

ę

pobła

ż

liwie.

— Czy nie s

ą

dzisz,

ż

e wła

ś

ciw

ą

rzecz

ą

byłoby najpierw pomy

ś

le

ć

? — pytał delikwenta.

Wi

ę

c chyba wtedy, gdy le

ż

ałem mi

ę

dzy tymi głazami na dnie ksi

ęż

ycowej doliny, przyszło mi

na my

ś

l pytanie Mopsa. A gdy człowiek nakazuje sobie my

ś

lenie, strach znika, a raczej chowa

si

ę

w pod

ś

wiadomo

ś

ci i wtedy mo

ż

na ju

ż

my

ś

le

ć

. A wi

ę

c co si

ę

wła

ś

ciwie stało? Selenołaz

zbli

ż

ył si

ę

do „prostok

ą

ta", od tego wszystko si

ę

zacz

ę

ło. Wtedy „prostok

ą

t" stał si

ę

aktywny.

Zapalił zielone koło, o

ś

wietlił pojazd radarem i zniszczył go. Ale zaraz, co

ś

tu si

ę

nie zgadza.

Zanim przecie

ż

wystrzelił swój promienisty ładunek, na kilka sekund przedtem, bo w tym czasie

zd

ąż

yłem otworzy

ć

klap

ę

i przebiec kilka metrów, rzucił jakie

ś

wezwanie na fonii. Po co?

To było co najmniej niejasne. Mo

ż

e pytał o co

ś

. Ale o có

ż

mógł pyta

ć

w nieznanym j

ę

zyku?

Czego chciał si

ę

dowiedzie

ć

ode mnie, pilota zniszczonego w chwil

ę

potem selenołazu? Nie

potrafiłem odpowiedzie

ć

na to pytanie, ale przynajmniej byłem ju

ż

teraz zupełnie spokojny.

Musiałem si

ę

st

ą

d wydosta

ć

, zawiadomi

ć

baz

ę

, a je

ś

li baza jest zniszczona — Ziemi

ę

. Tak, to

było jasno sformułowane zadanie. Co wi

ę

c si

ę

stanie, gdy wstan

ę

i zaczn

ę

ucieka

ć

?

Prawdopodobnie „prostok

ą

t" o

ś

wietli mnie radarem, zapyta o co

ś

albo nie zapyta, a nast

ę

pnie

zniszczy. Nie, nie mogłem ryzykowa

ć

. Mogłem jeszcze wzywa

ć

pomocy. Radio nie wchodziło w

rachub

ę

. Fale jego rozchodz

ą

si

ę

prostoliniowo, nie dotr

ą

wi

ę

c do bazy z tej, doliny o

pionowych

ś

cianach, nadajnik jest zbyt słaby,

ż

eby jego sygnał został odebrany z

automatycznych satelitów okr

ąż

aj

ą

cych Ksi

ęż

yc. Została rakietnica. Wystrzel

ę

rakiet

ę

. Z samej

bazy nikt jej nie dostrze

ż

e. Baza le

ż

y daleko, za bliskim ksi

ęż

ycowym horyzontem. Chyba

ż

e

kto

ś

przypadkowo, ale na to nie ma co liczy

ć

. Nie pozostaje wi

ę

c nic innego... Ale

ż

nie, jaki

ż

ze

mnie idiota,

ż

e od razu na to nie wpadłem. Przecie

ż

mam naboje „radarowe". Normalnie

wystrzeliwuje si

ę

je w gór

ę

, gdzie p

ę

kaj

ą

, rozsiewaj

ą

c w pró

ż

ni drobne kryształki. Od chmury

takich kryształków fale radaru odbijaj

ą

si

ę

na ekranach odbiorników, powstaje mała plamka.

Dy

ż

urny czuwaj

ą

cy przy odbiorniku melduje:

— W sektorze... obiekt nieznanego pochodzenia. — Identyfikacja obiektu jest jednoznaczna z
odnalezieniem rozbitka. Tym razem jednak wystarczy wystrzeli

ć

nabój tu w dolinie,

ż

eby...

„prostok

ą

t" o

ś

lepł. Bo to przecie

ż

jasne,

ż

e nacelowuje on swój miotacz na ruchomy obiekt

według namiarów radarowych.
Wyj

ą

łem wi

ę

c rakietnic

ę

, załadowałem wyj

ę

ty ze specjalnej przegrody torby „radarowy nabój" i

nagle spostrzegłem,

ż

e w dolinie robi si

ę

coraz ja

ś

niej. Pomy

ś

lałem,

ż

e to mo

ż

e jaka

ś

rakieta

ogniem swych gazów wylotowych o

ś

wieca głazy. Spojrzałem w gór

ę

. Niestety, to tylko Ziemia

kraw

ę

dzi

ą

swej tarczy wschodziła zza otaczaj

ą

cych dolin

ę

skał. Skierowałem rakietnic

ę

wprost

background image

w skały, tam gdzie stał „prostok

ą

t". Wybuch, jak wszystko na Ksi

ęż

ycu, był bezgło

ś

ny. Ze skał

powstała biała chmura. Momentalnie wypełniła dolin

ę

i wzniosła si

ę

setki metrów ponad jej

kraw

ę

d

ź

jakby pot

ęż

na erupcja ksi

ęż

ycowego gejzeru. Podniosłem si

ę

i zacz

ą

łem biec kotlin

ą

z

powrotem. Pocz

ą

tkowo chmura była tak g

ę

sta,

ż

e czułem si

ę

jak we mgle. Wpadałem na

kamienie lub trafiałem wprost na

ś

ciany doliny. Tak było do zakr

ę

tu. Min

ą

łem zakr

ę

t i dojrzałem

prze

ś

wiecaj

ą

c

ą

przez biały opar tarcz

ę

Ziemi. Od wystrzału min

ę

ły najwy

ż

ej dwie minuty, ale

mgła ju

ż

zd

ąż

yła si

ę

przerzedzi

ć

, opadała bowiem na Ksi

ęż

ycu równie szybko jak rzucony w

gór

ę

kamie

ń

. Dalej było ju

ż

zupełnie widno, tak

ż

e mogłem swobodnie biec. Był to szybki,

ksi

ęż

ycowy bieg, którego nie hamuje powietrze, a ka

ż

dy krok jest ponad dziesi

ę

ciometrowym

skokiem. W ka

ż

dym razie drog

ę

powrotn

ą

przebyłem szybciej ni

ż

przedtem selenołazem i ju

ż

po kilku minutach wzywałem z drugiej stacji baz

ę

. Czekałem na jej sygnał boj

ą

c si

ę

równocze

ś

nie,

ż

e go nie usłysz

ę

. Ale nadszedł jak zwykle czysty, wyra

ź

ny, bez zakłóce

ń

.

— Praktykant Rób do naczelnego kosmika bazy. Pilne! —
powiedziałem do mikrofonu.
Dy

ż

urny automat potwierdził odbiór i teraz czekałem.

— Naczelny kosmik. Słucham... — odezwał si

ę

po chwili gło

ś

nik.

— Praktykant Rób melduje,

ż

e odkrył automat niszcz

ą

cy...

— O czym ty mówisz?
— Ten automat zniszczył mój selenołaz... i mnie prawie

te

ż

...

Tam po drugiej stronie kosmik milczał chwil

ę

.

— Sk

ą

d mówisz? — zapytał wreszcie krótko.

— Z drugiej stacji.
— Czy dobrze si

ę

czujesz?

— Tak... nie zdołał mnie trafi

ć

.

— Ja si

ę

pytam, czy w ogóle dobrze si

ę

czujesz? To mnie dotkn

ę

ło. Co on sobie wła

ś

ciwie

wyobra

ż

a?

— Jak najlepiej — powiedziałem. — Składam formalny raport i prosz

ę

zapami

ę

ta

ć

to u

automatu dy

ż

urnego.

— Dobrze ju

ż

, dobrze... — powiedział kosmik. — Nie masz

si

ę

czego obra

ż

a

ć

. Zaraz przylecimy rakiet

ą

do drugiej stacji

i zobaczymy, co tam jest naprawd

ę

.

Rzeczywi

ś

cie, nie upłyn

ę

ło dziesi

ęć

minut, jak wyl

ą

dowali.

Naczelny kosmik, Krab i Uten — neuronik. Poza tym
przywie

ź

li dwa androidy.

Gdy opowiadałem. Krab patrzył na mnie z podziwem. Uten
u

ś

miechał si

ę

z niedowierzaniem, a twarz kosmika nie

wyra

ż

ała nic, podobnie jak „twarze" androidów.

— A gdzie jest twój selenołaz? — zapytał Uten.
— Stoi w gł

ę

bi tej doliny.

— Chod

ź

my wi

ę

c do niego.

— On stoi w zasi

ę

gu „prostok

ą

ta". Tam nie mo

ż

na podej

ść

...

— Sami zobaczymy — powiedział Uten. — Idziemy? — zwrócił si

ę

z pytaniem do kosmika.

— Nie b

ę

dziemy ryzykowa

ć

. Co tam jest, trudno powiedzie

ć

, ale w ka

ż

dym razie nie b

ę

dziemy

ryzykowa

ć

. Pójd

ą

androidy, a my b

ę

dziemy je obserwowa

ć

z rakietki. Uten wzruszył ramionami.

background image

Nic nie odpowiedział, ale wida

ć

było,

ż

e nie wierzy w

ż

adne „prostok

ą

ty". Uwa

ż

ał si

ę

za znawc

ę

Srebrnego Globu i nie mógł sobie wyobrazi

ć

,

ż

e byle praktykant mo

ż

e odkry

ć

tu co

ś

, co by

jemu nie było znane. Wsiedli

ś

my jednak do rakietki i wystartowali w gór

ę

, podczas gdy

androidy ruszyły dolin

ą

.

— To tu — powiedziałem. — Rzu

ć

my flar

ę

.

— Androidy jeszcze nie doszły. Rzucimy, gdy b

ę

d

ą

ju

ż

blisko — powiedział kosmik.
Wisieli

ś

my wi

ę

c nad dolin

ą

. Rakietka wyrzucała z dysz

czerwony płomie

ń

. Jej ci

ą

g równowa

ż

ył ksi

ęż

ycow

ą

grawitacj

ę

.

— Ju

ż

s

ą

— powiedział Uten patrz

ą

c w ekran radaru. — O... — dodał, bo nagle na ekranie

zjawił si

ę

obcy sygnał.

— Flar

ę

— zarz

ą

dził kosmik.

Krab nacisn

ą

ł d

ź

wigni

ę

i biały płomie

ń

zacz

ą

ł spada

ć

na dno doliny. Nie doleciał nawet do

połowy drogi, gdy na dole błysn

ę

ło i bł

ę

kitny piorun, ja

ś

niejszy od flary, o

ś

wietlił ka

ż

dy kamie

ń

,

ka

ż

de załamanie

ś

cian doliny. Jeden sygnał radarowy zgasł — jeden z androidów przestał

istnie

ć

;

przestały istnie

ć

równie

ż

jego radarowe oczy. Drugi, wyra

ź

nie teraz widoczny w blasku flary,

posłuszny swemu sprz

ęż

eniu samozachowawczemu, próbował si

ę

wycofa

ć

. Nie zd

ąż

ył. Drugi

błysk... i roz

ż

arzony na chwil

ę

stał si

ę

tak

ż

e stert

ą

nadpalonego złomu.

— No, Uten, ty nawet by

ś

si

ę

nie

ż

arzył powiedział Krab.

Uten nie odrywał wzroku od ekranu.
— Tak, to chyba inwazja — powiedział cicho. Kosmik tymczasem ł

ą

czył si

ę

przez baz

ę

z

Ziemi

ą

. Potem relacjonował komu

ś

z ziemskiego Instytutu Kosmiki przebieg zjawiska.

Słuchałem krótkich zda

ń

, a jednak nie bardzo wiedziałem, o czym mówi

ą

. Głowa mi ci

ąż

yła i

miałem mdło

ś

ci. Pami

ę

tam jeszcze,

ż

e gdy kosmik sko

ń

czył mówi

ć

z Ziemi

ą

, zapytał go Uten:

— Dlaczego nie wspomniałe

ś

nic o inwazji?

— Bo inwazji nie przeprowadza si

ę

jednym automatem w bezludnej ksi

ęż

ycowej dolinie.

— Wi

ę

c co to jest? Kosmik u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

— Gdybym wiedział, niepotrzebni byliby ci wszyscy specjali

ś

ci, którzy tu przylec

ą

.

— Ja... — chciałem powiedzie

ć

,

ż

e ja tak

ż

e my

ś

lałem

o inwazji, ale zakr

ę

ciło mi si

ę

w głowie i plecami oparłem si

ę

o pulpit rozrz

ą

du. Krab mnie przytrzymał.

— Co ci jest? — zapytał.
— Nic, kr

ę

ci mi si

ę

tylko w głowie... — chciałem jeszcze co

ś

doda

ć

, ale nast

ę

pnym moim

wspomnieniem jest dopiero biały kitel naszego lekarza z bazy.

Miałem chorob

ę

popromienn

ą

. Podobno stałem za blisko strumienia energii, który zniszczył

selenołaz, i dostałem jak

ąś

ko

ń

sk

ą

dawk

ę

. Wi

ę

kszo

ść

jej zatrzymał wprawdzie mój skafander,

ale to, co przeszło przez moje ciało, wystarczyło, by mnie zapakowa

ć

do łó

ż

ka. Solem, lekarz

naszej bazy, zachwycony,

ż

e wreszcie ma pacjenta, odwiedzał mnie osiem razy dziennie i

głównie jego staraniom zawdzi

ę

czam,

ż

e zostałem w bazie i nie wróciłem pierwsz

ą

rakiet

ą

na

Ziemi

ę

. On te

ż

przynosił mi najnowsze wiadomo

ś

ci.

background image

— Wiesz, Rób, wylecieli dwie godziny temu, by przywie

źć

ten „prostok

ą

t" do bazy — wpadł do

mnie podniecony.
— Jak to, chc

ą

rozbi

ć

baz

ę

?

— Nie, oczywi

ś

cie,

ż

e nie. Zabieraj

ą

si

ę

do niego w jaki

ś

przemy

ś

lny sposób. Wygaszaj

ą

mu

fale... czy co

ś

takiego.

— To si

ę

nie zawsze udaje...

— Nie martw si

ę

. Ju

ż

oni si

ę

do tego dobrze przygotowali. Przyleciała grupa kilkunastu

specjalistów z Ziemi. Mówi

ę

ci, ruch w bazie jak na kosmodworcu. S

ą

te

ż

jacy

ś

dziennikarze z

wideotronii. Chcieli ciebie zobaczy

ć

, ale posłałem ich do wszystkich kosmicznych diabłów.

— To ja jestem tak ci

ęż

ko chory?

— Ale

ż

nic podobnego, gdyby tak było, poleciałby

ś

od razu

na Ziemi

ę

. Nie mo

ż

esz my

ś

le

ć

w ten sposób, to fatalnie przedłu

ż

a rekonwalescencj

ę

.

— No, wła

ś

ciwie ja si

ę

czuj

ę

zupełnie dobrze...

— A widzisz. Ja te

ż

twierdziłem cały czas,

ż

e nic ci nie jest, wbrew jakiej

ś

sławie medycznej z

Ziemi, która odbywała tu ze mn

ą

telekonsylium.

— Genialnie zrobiłe

ś

, Solem,

ż

e

ś

mnie tu zatrzymał.

W jakim

ś

sanatorium na Ziemi dowiadywałbym si

ę

wszystkiego dopiero z teledzienników i nie mógłbym by

ć

obecny chocia

ż

by przy dzisiejszym badaniu „prostok

ą

ta". Nie

darowałbym sobie tego do ko

ń

ca

ż

ycia.

Przy ostatnich słowach Solem zacz

ą

ł si

ę

niespokojnie wierci

ć

.

— No wiesz, chyba ci

ę

nie b

ę

d

ę

mógł jeszcze pu

ś

ci

ć

do tego „prostok

ą

ta".

— Czy

ż

by ze mn

ą

było a

ż

tak

ź

le? — udałem przestrach.

— No nie, ale...
— Solem, nie strasz mnie niepotrzebnie. Sam powiedziałe

ś

...

— Zreszt

ą

, Solem, i tak wiesz,

ż

e tam pójd

ę

, wi

ę

c o co chodzi.

„Prostok

ą

t" przywie

ź

li pół godziny pó

ź

niej. Stali

ś

my wszyscy w centralnej sali bazy, gdy

nadeszli najpierw specjali

ś

ci w ci

ęż

kich przeciwpromiennych skafandrach, a za nimi automaty

d

ź

wigaj

ą

ce „protok

ą

t". Oczywi

ś

cie to nie był prostok

ą

t, lecz pot

ęż

ny prostopadło

ś

cian z

wystaj

ą

cymi czułkami anten... Automaty zło

ż

yły go ostro

ż

nie na posadzce i odst

ą

piły na boki

pod naporem ludzi... Pot

ęż

ny metalowy blok le

ż

ał nieruchomy, pozbawiony wyrzutni

promienistych, które poprzednio wymontowały ju

ż

automaty... Ci, którzy przyszli, zdejmowali

skafandry i przybierali znowu zwykłe, ludzkie kształty. Tu

ż

, mo

ż

e dwa kroki przed sob

ą

,

dostrzegłem człowieka, którego ju

ż

gdzie

ś

widziałem. Zrzucił skafander, przygładził swoj

ą

rozczochran

ą

rud

ą

brod

ę

i podniósł r

ę

k

ę

, chc

ą

c uciszy

ć

gwar.

— Mam dla was pierwsz

ą

wiadomo

ść

— powiedział dono

ś

nym głosem. — Ten automat jest

ziemskiego pochodzenia. Tym samym upada atrakcyjna hipoteza... inwazji — spojrzał w stron

ę

reporterów wideotronii, z których wi

ę

kszo

ść

nadawała komunikaty na Ziemi

ę

. Ale

ż

tak, nie

mogłem si

ę

myli

ć

, to był Torboran, najbardziej znany historyk neuroniki.

— Pochodzi on — ci

ą

gn

ą

ł — sprzed mniej wi

ę

cej pi

ę

ciuset

lat,-to znaczy z okresu pierwszych wypraw na Ksi

ęż

yc. Poza tym mog

ę

was zapewni

ć

,

ż

e nie

jest to automat produkowany seryjnie. Jest to pojedynczy egzemplarz skonstruowany do celów

background image

specjalnych... Ostatecznie niszczenie wszystkiego, co si

ę

rusza po powierzchni Ksi

ęż

yca,

nawet w tych wiekach, nie było codzienn

ą

rol

ą

automatów. A teraz twoja kolej, profesorze Woe

— zwrócił si

ę

do małego, niepozornego człowieczka, który wła

ś

nie wydobywał si

ę

ze zbyt

wielkiego dla

ń

skafandra.

— Szanowny kolega ju

ż

mnie przedstawił, ja musz

ę

doda

ć

,

ż

e jestem lingwist

ą

, profesorem

wymarłych j

ę

zyków ery wczesnoatomowej. Wiecie chyba z historii,

ż

e zanim trzysta lat temu

wprowadzono na całej Ziemi normalny j

ę

zyk, ró

ż

ne narody mówiły ró

ż

nymi j

ę

zykami, tymi, które

teraz jeszcze czasem słyszy si

ę

w dawnych pie

ś

niach. — Przerwał na chwil

ę

, a poniewa

ż

w

ogóle mówił cicho, niełatwo go było zrozumie

ć

. —

ś

eby was ju

ż

dłu

ż

ej nie m

ę

czy

ć

, powiem

tylko, i

ż

słowo, które nadawał ten automat, było

żą

daniem hasła w jednym z tych j

ę

zyków.

Automat czekał chwil

ę

na odpowied

ź

, a nast

ę

pnie, gdy nie nadchodziła, emitował wi

ą

zk

ę

energii...
— Wcale zreszt

ą

poka

ź

n

ą

jak na owe czasy... — uzupełnił jeden z tych, którzy wrócili.

— Wi

ą

zk

ę

energii niszcz

ą

c

ą

tego, kto nie znał hasła — profesor Woe umilkł.

— To ju

ż

wyra

ź

nie wskazuje na rol

ę

tego automatu — zagrzmiał znowu Torboran. — Pełnił on

pewn

ą

funkcj

ę

logiczn

ą

. Dzielił bowiem zbiór wszystkich poruszaj

ą

cych si

ę

w jego zasi

ę

gu

układów na dwa podzbiory: na podzbiór, którego elementy podawały hasło, i podzbiór, którego
elementy tego nie czyniły, to znaczy prawdopodobnie hasła nie znały. Elementy tego drugiego
podzbioru nale

ż

ało niszczy

ć

i tu zaczynała si

ę

druga, wykonawcza funkcja automatu. Tyle

wiedzieli

ś

my po wst

ę

pnych badaniach. Wniosek, jaki si

ę

nasuwa, jest zreszt

ą

zupełnie

oczywisty. Ten automat pełnił rol

ę

stra

ż

nika, był po prostu stra

ż

nikiem. Ale stra

ż

nik musi

przecie

ż

czego

ś

strzec, je

ś

li jego zachowanie ma by

ć

logicznie uzasadnione. To co

ś

musiało

by

ć

dla twórców stra

ż

nika bardzo cenne, skoro zdecydowali si

ę

skonstruowa

ć

tak

skomplikowany, jak na owe czasy, automat. A to pozostawało dla nas zagadk

ą

, automat

bowiem nic takiego nie posiadał. W tym miejscu nale

ż

y skłoni

ć

głow

ę

przed profesorem Woe...

— Ale

ż

, profesorze Torboran, na to wpadłby ka

ż

dy. Mnie po prostu wcze

ś

niej si

ę

udało...

— Nadmierna skromno

ść

, drogi lingwisto. Mnie by to przez. my

ś

l nigdy nie przeszło. Ówczesne

automaty były tak prymitywne,

ż

e podobne rozwi

ą

zanie byłoby dla mnie nie do przyj

ę

cia... Ale

okazało si

ę

,

ż

e profesor Woe miał racj

ę

. Chodziło o znalezienie tego hasła. To ostatecznie dla

współczesnych automatów nie takie trudne. Po prostu przejrzały prymitywn

ą

pami

ęć

stra

ż

nika i

odkryły wła

ś

ciwe słowo... Potem nadali

ś

my to słowo jako odpowied

ź

na wezwanie (wezwanie to

powtarzał raz po' raz, a potem kierował na nas miotacze, których ju

ż

nie było). Wi

ę

c gdy

nadali

ś

my to słowo, on wyemitował jaki

ś

sygnał i nagle co

ś

w gł

ę

bi doliny błysn

ę

ło. My

ś

leli

ś

my,

ż

e to nowe miotacze... Wysłali

ś

my wi

ę

c androidy, ale to był tylko wybuch, wybuch, który

odsłonił wej

ś

cie do skalnej groty... A tam, jak zawsze w tajemniczych grotach, znale

ź

li

ś

my

skarb — Torboran za

ś

miał si

ę

gło

ś

no. — Do

ść

zabawny skarb, szczególnie jak na nasze

czasy... Wyobra

ź

cie sobie — zawiesił głos — dziesi

ą

tki stalowych butli napełnionych tlenem.

— I to ju

ż

cały skarb? — spytał zawiedziony jaki

ś

młody dziennikarz o białych prawie włosach.

Torboran nagle spowa

ż

niał.

— A ty, młody człowieku, co

ś

my

ś

lał,

ż

e znajdziemy złoto czy kosztowno

ś

ci ukryte przez

pierwszych kosmonautów?...

background image

— No nie, ale...
— Ale byłby

ś

mniej zdziwiony, gdyby to było złoto. Bo có

ż

to w ko

ń

cu tlen? Masz go pod r

ę

k

ą

,

ile chcesz. Mo

ż

esz nim oddycha

ć

pod ci

ś

nieniem atmosferycznym lub sztucznie zwi

ę

kszonym,

mo

ż

esz go zmienia

ć

w ozon lub spala

ć

w płomieniu. Bo przecie

ż

s

ą

regeneratory... a poza tym

mo

ż

na go przywie

źć

z Ziemi, ile kto chce. Czy

ż

nie? Ale widzisz, pi

ęć

set lat temu, w czasach, z

których pochodzi stra

ż

nik, kosmonauci umierali na Ksi

ęż

ycu, gdy zabrakło tlenu... Umierali

najcz

ęś

ciej wła

ś

nie dlatego. A tu, pomy

ś

l, taki skład i dziesi

ą

tki butli. Czy to nie był skarb?

— Tlen, rozumiem. Ale w takim razie po co stra

ż

nik? — zapytał znowu ten sam blondyn.

— Tak, ty tego nie pojmujesz i to w ogóle jest dla nas trudne do zrozumienia. Oni ukrywali ten
tlen wzajemnie przed sob

ą

.

— Jak to? Kosmonauci przed innymi kosmonautami?
— Tak.
— I nie daliby tego tlenu, nawet gdyby tamci umierali?
No nie, tu chodziło o cały skład. Nale

ż

ał do jednej grupy i tylko ci mogli nim dysponowa

ć

. Ci

znali hasło...
— A inni?
— Inni hasła nie znali.
— I tych stra

ż

nik miał zniszczy

ć

?

— Tak. Gdyby chcieli zabra

ć

tlen dla siebie.

— Nie, nigdy nie zniszczył nikogo. Dopiero selenołaz Roba. Miał ograniczony ładunek energii
promienistej. Mogli

ś

my obliczy

ć

, ile jej zawierał pierwotnie.

— Wi

ę

c tamci nie znale

ź

li go, nie trafili po

ś

ladach? Przecie

ż

ś

lad raz odci

ś

ni

ę

ty w

ksi

ęż

ycowym pyle trwa wieki...

— Tam pyłu nie było, tylko same skały. A mo

ż

e oni nigdy nie szukali tego składu...

— A ci, co zbudowali stra

ż

nika? Torboran wzruszył ramionami.

— W tych okolicach l

ą

dowały ró

ż

ne wyprawy. Niektóre z nich nie wróciły... Jedna z nich ukryła

zapewne zapas tlenu i postawiła stra

ż

nika...

— Dziwne to były czasy i dziwni ludzie — powiedział blondyn.
— Mo

ż

e i dziwni — Torboran mówił teraz cicho — ale

dzi

ę

ki nim jeste

ś

my dzisiaj na Ksi

ęż

ycu... i nie tylko na

Ksi

ęż

ycu...

Spojrzał na obalony prostopadło

ś

cian stra

ż

nika, wzi

ą

ł

swój skafander i wyszedł z sali.

SPIS TRE

Ś

CI


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Stało się jutro 14 Cerebroskop
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie

więcej podobnych podstron