ANNE McCAFFREY
PLANETA
DINOZAURÓW
(Przełożyła: Ewelina Jagła)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdy Kai wyłączył nadajnik i przerzucił nagranie do pamięci komputera, usłyszał
odgłos dochodzących z pustego sektora pasażerskiego leciutkich kroków Varian.
- Przepraszam, Kai. Pewnie przegapiłam kontakt? - wysapała Varian, wchodząc. Jej
kostium, przemoczony do suchej nitki, przesiąknięty był odrażającym fetorem
iretańskiego "świeżego" powietrza, który natychmiast zapaskudził klimatyzowane
powietrze w kabinie pilota. Varian zerknęła najpierw na nie oświetloną tablicę
nadajnika, a potem na Kaia, by sprawdzić, czy zirytowało go jej spóźnienie. Poprzez
udawaną skruchę przebijał jednak tryumfalny uśmiech. - W końcu złapaliśmy jednego z
tych roślinożerców!
Kai musiał uśmiechnąć się w odpowiedzi na jej radosne uniesienie. Varian spędzała
długie godziny, tropiąc te stworzenia w wilgotnych, cuchnących dżunglach Irety; długie
godziny cierpliwych, usianych przeszkodami poszukiwań, które stanowczo zbyt często
kończyły się fiaskiem. Niezdolną do zachowania Dyscypliny Varian bezczynne siedzenie
w wygodnym fotelu przyprawiało o mdłości. Kai założył się sam ze sobą, że i tym razem
Varian zdoła wykpić się jakąś ważną sprawą od nużącej rozmowy z Thekami. Wieści,
które przyniosła, były dobre, a jej wytłumaczenie przekonywające.
- Jak zdołaliście go schwytać? Pomogły pułapki, które ostatnio kleciliście? - zapytał
szczerze zaciekawiony, choć to właśnie przez nie jego najlepsi mechanicy musieli
odłożyć zakończenie budowy siatek sejsmicznych, tak potrzebnych geologom.
- Nie, nie pułapki - w glosie Varian pojawiła się nuta smutku. - Nie, to piekielnie
głupie stworzenie zraniło się i nie mogło uciec z resztą stada. - Zrobiła pauzę, by dodać
następnemu stwierdzeniu wyrazistości. - Kai, z niego sączy się krew!
Kai zamrugał oczyma, nie rozumiejąc.
- Tak?
- Czerwona krew!
- No to co?
- Jesteś biologicznym kretynem? Czerwona krew oznacza hemoglobinę...
- Co w tym dziwnego? Mnóstwo innych gatunków używa żelaza...
- Nie tutaj, na planecie, gdzie wodne skrętnice, których drobiazgową analizę
przeprowadził Trizein, wykorzystują jasny, lepki fluid. - Varian była chwilowo
zbulwersowana i pełna pogardy, że Kai nie potrafi dostrzec znaczenia jej odkrycia. - Ta
planeta to jedno wielkie kłębowisko anomalii, biologicznych i geologicznych. Wy nie
znajdujecie ani grama rudy w miejscach, gdzie powinniście natrafić na złoża, a ja
napotykam zwierzęta większe niż wszystkie stworzenia, o których wspomina się na
kasetach szkoleniowych ze wszystkich planet w każdym systemie, jaki przebadaliśmy w
ciągu ostatnich czterechset galaktycznych lat standardowych. Oczywiście te zjawiska
mogą iść w parze... - dodała w zamyśleniu, odrzucając w tył ciemne loki okalające jej
twarz.
Była wysoka, jak większość osób pochodzących z planet normalnej grawitacji, jaką
jest choćby Ziemia. Jej smukłe ciało doskonale prezentowało się w jednoczęściowym,
pomarańczowym kombinezonie, który zachwycająco zarysowywał mięśnie. Pomimo
najróżniejszych przedmiotów zwisających z pasa siłowego, jej talia przedstawiała się
schludnie, a wybrzuszenia w kieszonkach kombinezonu na udach łydkach nie ujmowały
nic pełnemu wdzięku wyglądowi jej nóg.
Kai był wniebowzięty, gdy Varian wyznaczono na jego współdowódce. Odkąd
dołączyła do ARCT10 na trzyletni kontrakt jako ksenobiolog-weterynarz, łączyło ich
więcej niż zwyczajna znajomość. Na ARCT10, podobnie jak na siostrzanych statkach w
Korpusie Operacyjno-Badawczym, podstawowy personel administracyjny i operacyjny
składał się z osób urodzonych i wychowanych na statku, natomiast uzupełniający go
dodatkowi specjaliści, praktykanci i delegaci wyższych szczebli, podróżujący od czasu
do czasu na Planety Skonfederowane, zmieniali się bez przerwy, co dawało
wychowankom ARCT-10 szansę spotkań z członkami innych kultur, podgrup
społecznych, mniejszości rasowych i wyznaniowych.
Varian pociągała Kaia z dwóch powodów: po pierwsze była wyjątkowo piękna, po
drugie zaś była przeciwieństwem Geril. Kai próbował zakończyć zupełnie nieudany
związek z Geril, kobietą natarczywą do tego stopnia, żeby jej unikać - musiał przenieść
swą kwaterę z sektora wychowanków do sektora gościnnego ARCT10. Tak się złożyło,
że Varian została jego nową sąsiadką. Była wesoła, tryskająca humorem i żywo
zainteresowana wszystkim, co dotyczyło ich statku badawczego o rozmiarach satelity.
Zaraziła go swym entuzjazmem, zadręczała, by zabrał ją na wycieczkę po przeróżnych
kwaterach specjalnych, przystosowujących we właściwej atmosferze czy grawitacji
bardziej ezoteryczne gatunki świadome należące do PS. Była planetariuszką, jak to ujęła.
Cóż, mieszkała na rozmaitych planetach, i poczuła nagle, że czas byłby najwyższy
przyjrzeć się, jak żyją Odkrywcy, zwłaszcza, dodała, że jako ksenobiolog-weterynarz
musiała częstokroć prostować niektóre z ich bardziej szalonych osadów i pomyłek.
Varian była też świetną gawędziarką, a jej opowieści o międzyplanetarnych
przygodach, które przeżyła jako brzdąc, włócząc się z rodzicami - ksenobiologami,
oczywiście - i później, jako adeptka tej samej dziedziny nauki, fascynowały Kaia.
Owszem, odbywał swoje zwyczajowe wyprawy planetarne, by pozbyć się agorafobii, w
jaką wpędzało go ciągłe przebywanie na statku, ba, spędził nawet cały rok galaktyczny z
rodzicami swej matki na planecie, na której się urodziła, lecz był przekonany, że w
porównaniu ze światami Varian, które ofiarowały jej tyle burzliwych i zabawnych
doświadczeń, jego podróże były beznadziejnie nudne.
Inną rzeczą, w jakiej Varian przewyższała Geril, była umiejętność dyskutowania
uprzejmie i ze skutkiem, bez utraty cierpliwości - albo poczucia humoru. Geril zawsze
była deprymująco poważna i gotowa zbyt łatwo oczerniać wszystko, czego nie
popierała. Prawdę mówiąc, na długo zanim Kai dowiedział się, że Varian ma zostać
jego współpracownikiem, zdał sobie sprawę, że musiała mieć głęboko zakorzenioną
Dyscyplinę, choć wydawała się jeszcze taka młoda. Posunął się nawet tak daleko, że
zwrócił się o wydruk jej życiorysu z banku danych Bazy Operacyjnej. Lista jej
przydziałów była wprost imponująca, chociaż archiwa powszechne nie podawały, jaką
dokładnie odegrała rolę podczas wzmiankowanych ekspedycji. Kai zauważył jednak, że
awansowała niezwykle szybko - a to, jeśli dodać liczbę przydziałów, wskazywało, że
młodą kobietę obarczano wciąż rosnącą odpowiedzialnością i przydzielano do coraz
trudniejszych zadań. Nawet jeżeli do iretańskiej ekspedycji dokooptowana została
niemalże w ostatniej chwili, po tym, jak w czasie wstępnego sondowania zarejestrowano
ślady życia, przy bagażu poprzednich doświadczeń Varian Ireta nie powinna wprawić ją
w większe zakłopotanie. A mimo to, jak sama to określiła, na planecie roiło się od
anomalii.
- Cóż - Varian mówiła dalej - jeśli na planecie świeci słońce trzeciej generacji,
trzeba spodziewać się osobliwości, choćby w postaci biegunów gorętszych niż równik
cuchnący... zaraz, niech sobie przypomnę nazwę tej rośliny...
- Rośliny?
- Owszem. Jest taka niepozorna roślinka, dość wytrzymała, by można było hodować
ją niemal wszędzie na umiarkowanych planetach takich jak Ziemia. Może być używana w
gastronomu. W rozsądnych ilościach, należy koniecznie dodać - wyjaśniła z kwaśną
miną. - Zbyt wiele przyprawy daje smak równie intensywny jak zapach roztaczający się
na tej planecie. Przepraszam, to taka mała dygresja. Co mówili Thekowie?
Kai zmarszczył brwi.
- Nasza dyżurna Baza Operacyjna przechwyciła tylko pierwszy raport.
Ręcznik w dłoniach Varian znieruchomiał na chwilę - dotąd zajęta ścieraniem
wilgotnego osadu z kombinezonu, dopiero teraz spojrzała na Kaia.
- O kurczę! - Siadła powolutku na krześle obok. - To niepokojące! Tylko pierwszy?
- Tak powiedzieli Thekowie...
- Dałeś im dość czasu na wykrztuszenie odpowiedzi? Wycofuję pytanie. - Varian
opadła gwałtownie na oparcie. - Oczywiście, że dałeś - przyznała, doceniając w pełni
jego zdolność radzenia sobie z najwolniej poruszającymi się i przemawiającymi istotami
w całym skonfederowanym systemie. - To niepodobne do BO. Są przeważnie
rozpaczliwie spragnieni wstępnych raportów, a nie tylko potwierdzenia lądowania.
- Ja tłumaczyłbym to interferencją przestrzenną...
- A jakże. - Z twarzy Varian znikły oznaki niepokoju. - To przez tę burzę kosmiczną
w sąsiednim systemie... Tę, której tak panicznie obawiali się astronomowie...
- Tak też wyjaśnili to Thekowie.
- W ilu słowach? - zapytała Varian, odzyskując swój cierpki dowcip.
Thekowie, krzemienna forma życia, byli niczym kamienie - wyjątkowo wytrzymali i
choć nie nieśmiertelni, z pewnością był to gatunek, który najbardziej zbliżył się do
osiągnięcia tego celu. Z nutą kpiny powiadano, że trudno jest odróżnić starego Theka od
skały, dopóki ten nie przemówi, a nim Thek przemówi, człowiek trwający w
oczekiwaniu zdąży umrzeć ze starości. To prawda, że im Thek był starszy i im większą
posiadał wiedzę, tym więcej czasu zabierało wyciąganie z niego odpowiedzi. Na
szczęście dla Kaia w zespole wysłanym na siódmą planetę systemu znajdowali się dwaj
młodzi Thekowie. Jednego z nich, Tora, Kai znał przez całe życie. Prawdę mówiąc, choć
Tora uznawano za młodzieniaszka ze względu na przeciętną długość życia istot jego
gatunku, to jednak pracował na ARCT-10, odkąd tylko wysłano BO, to jest od jakichś stu
pięćdziesięciu standardowych lat galaktycznych. Tor nieustannie wprawiał Kaia w
zażenowanie, wspominając swego pra-pradziadka, byłego oficera technicznego na
ARCT10, do którego niby Kai miał być podobny. Uczestniczenie w tej samej misji, z
Torem jako współdowódcą, sprawiało Kałowi swoistą satysfakcję. Jego rozmowa z
Torem, mimo że wydłużona przez dzielącą ich odległość i zwyczaje Theków, była
stosunkowo ożywiona.
- W rzeczy samej, Tor wyrzekł dokładnie jedno słowo, Varian. "Burza". - Śmiech
Kaia zmieszał się z chichotem Varian.
- Czy oni się kiedykolwiek pomylili?
- Co takiego? Thekowie? Nie, nie zdarzyło im się to w całej historii powszechnej.
- Ich czy naszej?
- Ich, oczywiście. Nasza jest zbyt krótka. Ale, ale! Co z tą czerwoną krwią?
- No cóż, nie chodzi tylko o czerwoną krew, Kai. Zbyt wiele tu
nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Roślinożerne, które śledziliśmy, są nie
tylko kręgowcami broczącymi czerwoną krwią. Teraz, gdy mogłam przyjrzeć się im z
bliska... One są pięciopalczaste, Kai... - Varian rozpostarła palce i zacisnęła je jak
szpony.
- Thekowie także są pięciopalczaści... w pewnym sensie. - Kai był ogromnie
zadowolony, że podczas rozmowy z Thekami nie dochodziło do kontaktu wzrokowego.
Thekowie mieli bowiem męczący zwyczaj wysuwania ze swej amorficznej masy
pseudopodiów, co przeważnie napawało patrzących obrzydzeniem, graniczącym nieraz z
szaleństwem.
- Ale nie są kręgowcami i nie mają czerwonej krwi. Nie koegzystują też z absolutnie
odmienną formą życia, jak te kwadratnice morskie Trizeina. - Varian pogrzebała przez
moment przy otwarciu kieszonki u pasa i wyciągnęła z niej płaski przedmiot dobrze
opakowany plastykiem. - To będzie niezła gratka - mówiła rozciągając sylaby - zobaczyć
wyniki analizy tej próbki krwi.
Wdzięcznym ruchem wstała z obrotowego krzesła i wyszła z kabiny pilota. Kai udał
się za nią.
Odgłosy ich butów odbijały się echem pośród pustki ogołoconego sektora
pasażerskiego. Jego umeblowanie służyło teraz jako wyposażenie plastykowych kopuł
zgrupowanych poniżej wahadłowca, w obozie z osłoną siłową. Trizeinowi lepiej
pracowało się w klimatyzowanym pomieszczeniu przeznaczonym niegdyś na magazyn, a
teraz przerobionym dla niego na laboratorium. Zainstalowany tam komputer miał
bezpośrednie dojście do centralnego komputera statku, stąd też Trizein naprawdę rzadko
ruszał się ze swego królestwa.
- A więc nareszcie znalazłaś lokatora do swej zagrody - rzucił Kai.
- A więc miałam rację, planując naprzód. Przynajmniej mamy wystarczająco duże
miejsce, by go pomieścić. Go, ją albo to.
- Nie wiesz, jakiej jest płci?
- Gdy zobaczysz naszą bestyjkę, zrozumiesz, dlaczego nie przyjrzeliśmy się jej dość
dokładnie, by się tego dowiedzieć. - Varian przeszedł nagle dreszcz zgrozy. - Nie mam
pojęcia, jak to się stało, ale z jej boków wyrwano całe połacie mięsa... Zupełnie jakby...
- Przełknęła głośno ślinę.
- Jakby co?
- Jakby coś pożerało ją... żywcem.
- Co takiego?! - Kaiowi zrobiło się niedobrze.
- Tamte drapieżniki wyglądają dość barbarzyńsko, by móc przypuszczać, że to one...
Ale żeby tak... gdy to stworzenie jeszcze żyło...?
Przez chwilę szli w milczeniu, pochłonięci tą przerażającą myślą. W skład
cywilizowanej diety od dawna już nie wchodziło zwierzęce mięso.
- Zastanawiam się, czy Tangelemu dopisuje szczęście z tymi drzewami owocowymi
- powiedziała Varian, kierując szybko pogawędkę na inne tory.
- Nie orientujesz się, czy w końcu zabrał ze sobą dzieciaki? Przeprowadzałem
właśnie rozmowę...
- Owszem - odparła - poszła z nimi Divisti, więc dzieci są w dobrych rękach.
- Słusznie - oznajmił Kai nieco ponuro. - To ktoś, kto da sobie z nimi radę. Nie
uśmiechałaby mi się perspektywa udzielania wyjaśnień naszej trzeciej oficer BO, gdyby
coś przytrafiło się jej dumie i szczęściu.
Kątem oka Kai dojrzał, jak Varian zagryza wargi. W jej oczach iskrzyło się tłumione
rozbawienie. Wszyscy doskonale wiedzieli, że młody Bonnard odnosił się do swego
dowódcy z całym nabożeństwem.
- Bonnard jest miłym dzieciakiem, Kai, ma dobre zamiary...
- Wiem, wiem.
- Ciekawi mnie, czy jedzenie na tej planecie smakuje tak, jak większość rzeczy
pachnie - powiedziała Varian, ponownie zmieniając temat. - Jeśli owoce mają smak
hydrotellurku...
- Brak nam żywności?
- Nie - odparła. Varian, zgodnie z regulaminem ekspedycji, była zobowiązana
zapewnić wyprawie dodatkowy prowiant, gdyby zaszła taka potrzeba. - Lecz Divisti to
uosobienie roztropności. Im mniej zużyjemy podstawowych zapasów, tym lepiej. A
świeże owoce... Ale tacy jak ty, typy wychowane na statku, nie mogą przecież tęsknić za
owocami...
- Za to planetarne naczelne nie mają żadnej dyscypliny odżywiania.
Oboje uśmiechnęli się szeroko. Varian przechyliła głowę w jedną stronę; w jej
szarych oczach znów roztańczyły się radosne ogniki. Już pierwszego dnia, kiedy się
spotkali przy stole w jadalni strefy humanoidalnej przeogromnego statku Korpusu
Operacyjno-Badawczego, dokuczali sobie na temat nawyków żywieniowych.
Kai, który urodził się i wychował na statku, był przyzwyczajony do syntetyzowanych
pokarmów i ich skromnego wyboru. Nawet gdy osiadał na jakiś czas na planecie, nie
potrafił się przystosować do nieskończonej różnorodności i konsystencji naturalnej
żywności. Varian chwaliła się, że jest w stanie zjeść wszystko - od warzywa po minerał,
i że dla niej tutejsza dieta, choćby rozszerzona o produkty świeżo wyhodowane w kopule
eksperymentalnej, jest co najmniej monotonna.
- To się nazywa wyszukane gusta, człowieku. Jeśli owoce będą smakować tu
całkiem przyzwoicie, może dasz się sprowadzić na manowce i zasmakujesz w
prawdziwym jedzeniu.
Dotarli właśnie do magazynu, gdy zaszeleściły drzwi i wypadł z nich
rozentuzjazmowany mężczyzna.
- Zdumiewające! - Zatrzymał się w pół kroku i tracąc równowagę, zatoczył się na
wyłożoną boazerią ścianę. - Oto ludzie, których mi trzeba! Varian, budowa komórkowa
tych morskich okazów to doprawdy innowacja! Włókna, cztery rodzaje... Chodź,
zobacz... - Trizein zaciągnął ją do laboratorium, ponaglając gestem Kaia, by również
szedł za nimi.
- Ja też coś mam dla ciebie, przyjacielu. - Varian wydobyła próbkę. - Złapaliśmy
jednego z tych umięśnionych roślinożerców. Był ranny i broczył czerwoną krwią...
- Czyż nie pojmujesz, Varian - ciągnął dalej Trizein, najwyraźniej głuchy na jej
oświadczenie - że to zupełnie inna forma życia? Nigdy w całej mojej karierze
ekspedycyjnej nie spotkałem się z taką strukturą komórkową...
- A ja nie spotkałam się z taką anomalią jak ta, sprzeczną z twoją nową formą życia.
- Varian zacisnęła jego palce wokół preparatu. - Bądź tak kochany i przeprowadź
spektroanalizę, dobrze?
- Czerwona krew, powiadasz? - Trizein zamrugał. Musiał wpaść w odpowiedni
tryb, by połapać się w istocie prośby Varian. Podniósł próbkę pod światło i zmarszczył
brwi. - Czerwona krew? Nie pasuje do tego, o czym przed chwilą mówiłem.
W tym samym momencie rozległ się jęk alarmu. Zatrważająco przetoczył się przez
wahadłowiec i cały obóz na zewnątrz, i rozdzwonił się zgrzytliwie w bransoletach, które
Kai i Varian nosili jako dowódcy drużyn.
- Ekipa penetracyjna ma kłopoty. Kai? Varian? - Przez interkom dotarł do nich
bełkoczący niespiesznie, ochrypły głos Paskuttiego. - Atak powietrzny.
Kai nadusił przycisk rozdzielczy na bransolecie.
- Zbierz swoją grupę, Paskutti. Idziemy do was, Varian i ja.
- Atak powietrzny? - powtórzyła Varian, gdy pędem gnali ku tęczowemu lukowi
wahadłowca. - Skąd?
- Paskutti, czy ekipa jest nadal w powietrzu? - zapytał Kai.
- Nie, szefie. Mam ich współrzędne. Wezwać pańskie drużyny?
- Nie, nie. Są zbyt daleko, żeby się na coś przydać - odparł Kai. Zwrócił się do
Varian: - W co oni mogli się wpakować?
- Na tej zwariowanej planecie? Kto wie? - Rozmaite alarmy wywoływane na Irecie
zdawały się przydawać Varian animuszu, z czego Kai był bardzo rad. Podczas jednej z
jego wypraw współdowodzący był bowiem tak zaprzysięgłym pesymistą, że załamało to
morale całej załogi, powodując niepotrzebne i fatalne w skutkach incydenty.
Jak zwykle pierwszy podmuch cuchnącego iretańskiego powietrza odebrał Kaiowi
dech w piersiach. Zapomniał umieścić z powrotem sztyft zapachowy, który usunął,
przebywając na statku. Poza tym sztyfty nie pomagały wówczas, gdy trzeba było
oddychać ustami, jak teraz, gdy biegł, by dołączyć do formowanego naprędce oddziału
Paskuttiego.
Chociaż grawitanci pod kierunkiem Paskuttiego mieli dalej do punktu zbornego,
przybyli tam wcześniej niż Kai i Varian. Paskutti cisnął obu dowódcom pasy, maski i
obezwładniacze, zapominając w zamieszaniu, że nieuważny dotyk jego ciężkiej ręki
mógł zwalić z nóg delikatniejszej przecież postury ludzi.
Gaber, kartograf pełniący funkcję oficera pogotowia, sapiąc nadbiegł ze swej
kwatery. Jak zwykle zapomniał założyć pas ochronny, pomimo obowiązującego rozkazu,
by nosić pasy o każdej porze. Kai pomyślał, że po powrocie będzie trzeba odnotować
przewinienie Gabera.
- Co to znów za nagły wypadek? Nigdy nie narysuję tych map, jeśli będziecie mi
wciąż przeszkadzać.
- Ekipa penetracyjna ma problemy. Nie odchodź! - rzekł Kai.
- Oj, nigdy, Kai, nigdy nie zrobiłbym czegoś podobnie nierozumnego, zapewniam
cię. Nie ruszę się od sterów ani na centymetr, choć wątpię, czy kiedykolwiek uporam się
z własną robotą... Jestem już do tyłu o trzy dni, a...
- Gaber!
- Tak jest, Kai. Tak jest, rozumiem. Naprawdę rozumiem. - Mężczyzna zasiadł przy
sterach, spoglądając to na Paskuttiego, to na Varian z takim lękiem, że Kai musiał skinąć
na niego uspokajająco głową. Ociężała twarz Paskuttiego pozostała niewzruszona,
podobnie jak jego ciemne oczy, lecz właśnie ów brak jakiejkolwiek reakcji ze strony
grawitanta wyrażał dezaprobatę i oburzenie bardziej otwarcie, niż wszystkie słowa,
jakie mógłby wyburczeć.
Paskutti, mężczyzna w sile wieku, pracował w służbie bezpieczeństwa przez
większość swej pięcioletniej przygody z KOB-em. Zgłosił się na ochotnika, gdy na
macierzystym statku rozesłano wezwanie do zastępców, by wsparli zespół
ksenobiologów. Grawitanci często łapali się półfachowej roboty podczas wypraw
planetarnych i na statkach KOBu ze względu na nadzwyczaj dobrą płacę - dwie lub trzy
takie ekspedycje pozwalały średnio wykwalifikowanemu grawitantowi zarobić dość, by
mógł przeżyć resztę życia we względnym luksusie na jednym z rozwijających się
światów. Grawitantów chętnie przyjmowano na stanowiska zastępców ze względu na ich
siłę. Mówiono o nich, że są mięśniami Planet Skonfederowanych, przy czym uwagę tę
czyniono z całym szacunkiem, gdyż grawitanci nie byli jedynie chodzącą "górą mięśni" -
wielu z nich zaliczało się do grona specjalistów wysokiej rangi, w czym dorównywali
każdej innej podgrupie humanoidalnej.
Nie było natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że ich prezencja - silne nogi,
zwarty tułów, potężne bary i ogorzała skóra, stanowiła skuteczny środek odstraszający,
co skłaniało liczne rasy PS do angażowania ich jako ochroniarzy, czy to na pokaz, czy też
faktycznie jako jednostki agresji. Do popularyzacji fałszywego twierdzenia, jakoby
grawitanci nie byli najlepiej wyposażeni w zdolności umysłowe, przyczyniał się ich
nieszczęsny problem genetyczny. Otóż choć ich mięśnie i struktura układu kostnego
zostały tak zmienione, by przetrwać znaczne siły ciężkości, ich czaszki nie uległy
podobnej ewolucji. Na pierwszy rzut oka grawitanci wyglądali naprawdę głupkowato, Z
dala od surowych warunków klimatycznych i grawitacyjnych, w których się wychowali,
musieli spędzać sporo czasu w siłowniach grawitacyjnych, by zachować siłę mięśni i
umożliwić sobie osiągnięcie dostatecznego stopnia przystosowania, gdy już powrócą do
swych rodzinnych stron. Jakby dla przekory, grawitanci byli mocno przywiązani do
miejsc swego urodzenia i większość z nich, zadbawszy o wystarczająco wysokie saldo
bankowe, by przejść w stan spoczynku i żyć całkiem komfortowo, z radością wracała do
srogich warunków panujących na ich planetach. To właśnie stało się przyczyną
uformowania się ich subkultury.
Paskutti i Tardma dołączyli do ekspedycji z czystej nudy wynikającej z obowiązków
ochroniarzy na pokładzie statku. Berru i Bakkun, geologowie, zostali wybrani przez
samego Kaia. Dobrze jest bowiem mieć paru grawitantów w każdym zespole,
zważywszy ich fizyczne przymioty. Oboje z Varian ucieszyli się, gdy Tangeli, botanik, i
Divisti, biolog, zgłosili się w odpowiedzi na informację o zapotrzebowaniu na takich
specjalistów.
Gdy znaleźli się na Irecie, Varian, napotkawszy nieoczekiwanie wielkiego
przedstawiciela iretańskiej fauny, błogosławiła w duszy szczęśliwy traf, że miała w
swej drużynie kilku grawitantów. W takiej kompanii, bez względu na to, w jak krytycznej
sytuacji się znajdą, będzie można z większą pewnością siebie stawić czoło
niebezpieczeństwu.
Paskutti skinął głową na Gabera. Ręce kartografa zacisnęły się nerwowo na sterach
i wlot uniósł się powolutku. Varian tymczasem, stojąc przy boku Kaia, niecierpliwie
przestępowała z nogi na nogę. Niestety, nie można było zrobić Gaberowi awantury
przypominając mu, że chodzi tu o nagły wypadek i szybkość działania jest niezwykle
istotna.
Zanim Gaber zdążył zakończyć operację otwierania wlotu, Paskutti dał nura pod
unoszącą się pokrywę. Jego oddział pognał za nim. Jak zwykle padał drobny
kapuśniaczek. Dzięki głównemu ekranowi siłowemu udawało się odchylić spadające
krople - poza cięższymi, razem zresztą z niewielkimi insektami.
Usłyszeli głos Gabera, który z irytacją mamrotał coś pod nosem na temat takich, co
to w ogóle nie potrafią czekać, tymczasem Paskutti uniósł zaciśniętą pięść w geście
oznaczającym tropienie z lotu. Ratownicy uruchomili pasy nośne i sformowali szyk
zgodny z osobliwym pouczeniem Paskuttiego o postępowaniu w nagłych wypadkach. Kai
i Varian zajmowali pozycje osłonięte formacją lecącą w kształcie litery V.
Kai nastawił komunii na odbiór sygnałów Tangelego. Paskutti wskazał na zachód, w
kierunku bagnistych nizin, i zasugerował zwiększenie prędkości, regulując przy tym
maskę.
Lecieli na wysokości czubków drzew. Kai musiał pamiętać, by patrzeć cały czas
przed siebie, na plecy Paskuttiego. O dziwo jego agorafobia dokuczała mu w powietrzu
mniej, jeżeli nie spoglądał bezpośrednio w dół na szybko przesuwający się grunt.
Amortyzował go strumień powietrza, stwarzając przy tej prędkości niemal namacalne
oparcie.
Monotonne połacie drzew iglastych, którymi porośnięta była ta część kontynentu,
zaledwie przemknęły przed oczyma lecących. Wysoko, wysoko w górze, Kai dojrzał
krążące skrzydlate monstra. Varian nie miała dotąd szansy zająć się bliżej latającymi
formami życia czy chociaż zidentyfikować je: stworzenia przezornie zmykały, gdy tylko
się pojawiali.
Wzbili się wyżej, by przedostać się ponad pierwszym stokiem bazaltowym i zeszli
ślizgiem po jego drugiej stronie, niemalże muskając bezkresny dziewiczy las, lśniący
nieskończoną rozmaitością niebiesko-zielonych, zielonych zielono-purpurowych deseni.
Natrafiwszy na prący ku dołowi powietrzny prąd termiczny, zmuszeni byli borykać się ze
spychającym ich silnym wiatrem. Należało temu jakoś zaradzić. Paskutti dał znak, że
najlepszym rozwiązaniem będzie obniżenie lotu. Oczywiście przy masie mięśni
grawitanta, ćwiczonych w najsilniejszych grawitacjach, była to pestka, tymczasem Kai i
Varian musieli uruchomić wspomagającą siłę ciągu.
Warkot wzmógł się. Kai w duszy zwymyślał sam siebie. Nie powinien był przecież
zezwolić, by grupa poszukiwawcza przekroczyła strefę zasięgu nośności pasów
wznoszących. Z drugiej strony jednak, Tangeli był bezsprzecznie zdolny stawić czoło
zarówno większości napotkanych dotychczas na Irecie zwierząt, jak i tryskającej
pomysłowością naturze dzieciaków, które były pod jego opieką. A więc jakiż to "kłopot"
spadł na nich z nieba? I do tego tak nagle. Tangeli wyruszył ślizgaczem tuż przed
zaplanowanym kontaktem z Thekami. Oznaczało to, że nie zdążyli nawet dotrzeć do
miejsca przeznaczenia, nim weszli w kolizję z owym nie wiadomo czym. Tangeli z
pewnością wspomniałby o wypadku, gdyby o to chodziło. Kai zamyślił się. Co by było,
gdyby ich ślizgacz został zniszczony? Mieli tylko jedną większą jednostkę i cztery
dwuosobowe, przeznaczone dla zespołów sejsmologicznych. Mniejsze ślizgacze były w
stanie pomieścić w razie potrzeby czterech pasażerów, lecz nie zabrałyby żadnego
sprzętu.
Teren opadł ponownie. Wyrównali linię lotu. Daleko na purpurowym horyzoncie
pojawiło się pierwsze pasmo wulkanów osiadłych na skraju śródlądowego morza,
morza z góry skazanego na zniweczenie w wyniku bezustannej działalności tektonicznej
tego niezwykle aktywnego świata. Był to pierwszy teren, którego sejsmiczność Kai
testował, a to z obawy, że granitowa półka, na której rozłożyli obóz, mogłaby mieścić
się zbyt blisko obszarów czynnych tektonicznie i wskutek tego obsunąć się. Jednak
pierwsze wyniki były uspokajające. Jezioro powinno się zapaść od spodu, wypychając
na powierzchnię ostatecznie sfałdowane, niewielkie wzgórza pokryte osadem. Był to
prawie skraj stałej płyty kontynentalnej.
Ogarnęło ich duszne powietrze, przesiąknięte niezdrową wonią moczarów -
przejmująca wilgoć wzmacniała pierwotny fetor hydrotellurku. Warkot przybierał coraz
bardziej na sile, aż stał się nieprzerwany.
Nie tylko Kai się rozglądał. Bystrooki Paskutti jako pierwszy dostrzegł ślizgacz w
lasku. Osadzony był na sporych rozmiarów pagórku sterczącym ponad bagniskami, z dala
od zbitej masy roślinności dżungli. Potężne, rozłożyste konary ogromnych drzew,
błyszczące purpurową korą gęsto pokrytą śladami ataków roślinożernych, były nie
zamieszkane przez ptactwo. Powoli niepokój opuszczał Kaia, jego miejsce zajmowała
ulga i złość.
Uwagę dowódcy zwrócił gest Paskuttiego. Kai przerzucił spojrzenie w kierunku
wskazanym miękkim ruchem dłoni grawitanta. Zobaczył, jak spiczaste pyski
zasiedlających bagna zwierząt wciągają w ciemną topiel wody kilka brunatnych cielsk.
Rozgrywała się też niewielka potyczka - dwa długoszyje osobniki zmagały się o łup.
Zwycięzca przejął zdobycz, stosując prosty wybieg - po prostu przysiadł na niej i
zanurzył się w błotniste odmęty.
Tardma, lecąca bezpośrednio przed Kaiem, wskazała ręką w drugą stronę, w
kierunku stałego lądu, gdzie jakiś uskrzydlony stwór, najwyraźniej ogłuszony silniejszym
podmuchem wiatru, kołysząc się, próbował wzbić się w powietrze.
Paskutti wystrzelił ostrzegawczo trzy razy, a następnie nakazał grupie wylądować w
pobliżu lasku. Grawitanci automatycznie rozwinęli falangę, zabezpieczając dojście od
strony bagien, gdyż stamtąd właśnie prawdopodobieństwo ataku było największe. Kai,
Varian i Paskutti skoczyli zaraz w kierunku ślizgacza, zza którego wyłonili się uczestnicy
wyprawy.
Tangeli stał wyczekująco. Wokół jego masywnego, pękatego cielska, niczym wokół
bastionu, zgromadzili się mali członkowie wyprawy - trójka dzieci, których widok
sprawił Kaiowi olbrzymią ulgę. Nagle Kai spostrzegł nieduży stos posegregowanych,
jaskrawożółtych stworzeń zgromadzonych w ślizgaczu - więcej okazów o zbliżonych
kształtach i kolorze leżało w lasku.
- Wezwaliśmy was zbyt pochopnie - odezwał się Tangeli na powitanie. - Te
bagienne zwierzaki okazały się po prostu ciekawskimi sprzymierzeńcami. - Wsunął za
pas obezwładniacz i otrzepał swe potężne dłonie, jakby zbywając cały incydent.
- Co was atakowało? - spytała Varian, mierząc wzrokiem okolicę.
- To? - rzucił pytająco Paskutti, taszcząc okulawionego, skrzydlatego i włochatego
stwora, którego wyciągnął zza konaru grubego drzewa.
- Uważaj! - zawołał Tangeli, sięgając po obezwładniacz. Zauważył jednak, że
zapasem Paskuttiego tkwi broń.
- To jeden z tych ptaków. Patrzcie, nie ma po bokach żadnej wklęsłości, żeby złożyć
skrzydła - oznajmiła Varian, i ignorując zupełnie protesty grawitantów, poruszyła w
przód i w tył bezwładnym skrzydłem zwierzęcia.
Kai przyglądał się lękliwie spiczastemu dziobowi ptaka, tłumiąc w sobie
irracjonalną chęć ucieczki.
- Padlinożerca, sądząc po rozmiarach i kształcie szczęki - zauważył Paskutti,
spoglądając z niemałym zainteresowaniem na swą zdobycz.
- Aleście go urządzili - przyznała Varian, przestając szarpać się ze skrzydłami, które
nie dały się ułożyć. - A cóż to za padlina je tu przyciągnęła?
Tangeli wskazał na cętkowany zwał mięsa na skraju polany. Spośród roślinności
wystawał nabrzmiały brzuch.
- A ja uratowałem to! - oświadczył Bonnard, występując z szeregu swych
przyjaciół, by Kai i Varian mogli zobaczyć w jego ramionach małą, żywą replikę
zdechłego zwierzęcia. - To nie ono sprowadziło tutaj padlinożerne. Były już tu.
Biedactwo, jego matka nie żyje.
- Znaleźliśmy je tam, ukryte w korzeniach drzewa - dodała Cleiti, lojalnie śpiesząc
Bonnardowi z pomocą, na wypadek dezaprobaty dorosłych.
- Ślizgacz musiał spłoszyć ptaki - powiedział Tangeli, przejmując opowieść. -
Porzuciły żer i wróciły dopiero, gdy wylądowaliśmy i zaczęliśmy zbierać owoce. -
Wzruszył szerokimi ramionami.
Varian badała drobną roztrzęsioną istotkę. Zajrzała jej w pysk, sprawdziła budowę
tylnych łap. Nagle zaśmiała się nieznacznie.
- Znów anomalie. Łapy perissodaktyla i zęby roślinożercy. To niegroźne
stworzonko. Miło jest mieć coś w sam raz w swoim rozmiarze, co, Bonnard?
- Nic mu nie jest? On cały czas drży. - Z twarzy chłopca emanowała troska.
- Ja też bym drżała, gdyby zabrały mnie jakieś ogromniaste typy, których zapach
byłby dla mnie obcy.
- W takim razie perisso... mniejsza o to, a wiec on nie jest niebezpieczny?
Varian roześmiała się i zmierzwiła krótko przystrzyżone włosy Bonnarda.
- Nie. Perisso... to tylko sposób klasyfikacji. Perissodaktyla oznacza
nieparzystokopytne. Muszę zerknąć na jego matkę.
Ostrożnie, unikając mieczowników, roślin kuszących niezwykle zdobnymi,
purpurowymi liśćmi, Varian zbliżyła się do martwej zwierzyny. Dziewczynie wyrwał się
przeciągły gwizd.
- To całkiem prawdopodobne... - powiedziała współczująco. - Cóż, ma złamaną
nogę. Dlatego była łatwym łupem.
Wtem uwagę wszystkich zwrócił donośny złowieszczy dźwięk. Z bagna wynurzył się
potężny łeb i wzbudziwszy fale na mulistej powierzchni, zaczął płynąć w ich kierunku.
- Dla tego tutaj my też jesteśmy łatwym łupem - stwierdził Kai filozoficznie. -
Zmykajmy stąd.
Paskutti zmarszczył brwi i przypatrując się wielkiemu, złośliwie wyglądającemu
łbu, naregulował obezwładniacz na najwyższą moc.
- Jeśli będziemy musieli go zatrzymać, - dobry będzie każdy sposób.
- Przybyliśmy po owoce... - zaczęła Divisti, wskazując na ściółkę polany. - Wydają
się jadalne, a nieco świeżej żywności przydałoby się nam wszystkim - dodała tonem na
tyle tęsknym, na ile to możliwe u grawitantów.
- Zaryzykowałbym opinię, że mamy około dziesięciu minut, zanim mózg tego
bagiennego zwierzęcia dokona logicznego założenia, że jesteśmy jadalni - oświadczył
Tangeli, jak zawsze niefrasobliwy w obliczu fizycznego zagrożenia. Natychmiast zaczął
zbierać rozrzucone tu i ówdzie gruboskóre owoce i rzucał je do bagażnika
sześcioosobowego ślizgacza.
Tak naprawdę ślizgacze zdolne były unieść i dwadzieścia osób, o czym producent w
ogóle nie wspomniał w dokumentacji. Slizgacz eksploracyjny był bowiem pojazdem na
każdą okazję, i nikt jeszcze nie osiągnął ostatecznego pułapu jego możliwości. Miał
wysokie ściany boczne i niewiele ponad osiem metrów długości. Z przodu znajdował się
zamykany pomost przeznaczony na ładunek, a z tyłu, pod ładownią mieścił się
kompaktowy silnik i zespół napędowy. Kapsułę można było wyposażyć w wygodne
siedzenia dla sześciu pasażerów, nie licząc pierwszego i drugiego pilota. Tak właśnie
ślizgacz przedstawiał się teraz. Gdy siedzenia były zsunięte lub zestawione, pojazd był
w stanie przetransportować niewiarygodne ciężary - tak na pokładzie, jak i przytroczone
do dźwigarów na dziobie i na rufie lub na środku po jednej i drugiej stronie. Ślizgacz
posiadał ponadto tylny i przedni napęd odrzutowy i był przystosowany do startu
pionowego na wypadek konieczności ucieczki lub akcji ratunkowej. Dwuosobowe
ślizgacze były pomniejszonymi replikami tej wersji i miały jedną zaletę: były łatwe w
demontażu, co przydawało się podczas lotu większym pojazdem.
Wspomagani przez swych niedoszłych wybawców, Tangeli, Divisti i reszta
penetracyjnego oddziału zdążyli zgromadzić dość owoców, by zapełnić bagażnik
ślizgacza, nim ponad laskiem zaczęli niecierpliwie krążyć następni padlinożercy.
Wystająca z bagna głowa kołysała się powolutku w przód i w tył, jakby
zahipnotyzowana monotonnym lotem stada.
- Kai, nie musimy go tu chyba zostawić, co? - spytał Bonnard, przystanąwszy przy
boku wylęknionej Cleiti. Trzymał osierocone zwierzę w ramionach.
- Varian, przyda ci się na coś? - rzucił Kai.
- Jasne. - Varian skrzywiła się na myśl, że mogliby opuścić zwierzaka. - Nie mam
najmniejszego zamiaru go tu pozostawić. Nawet nie wiesz, jaka to ulga móc przyjrzeć się
czemuś z bliska, bez konieczności ganiania za tym po całym kontynencie. - Zwróciła się
do Bonnarda: - No, do ślizgacza, Bonnard. Nie wypuść go. Cleiti, siądź po prawej, a ja
usiądę po lewej. O, tak właśnie. Zapiąć pasy.
Wszyscy cofnęli się, gdy Tangeli wystartował, by przeszybować leniwie ponad
bagnistym mułem i ogłupiałą bestią, zapatrzoną wciąż z niekłamanym zainteresowaniem
w lasek.
- Broń w pogotowiu, na maksymalnej mocy - rozporządził Paskutti, zerkając w
niebo. - Padlinojady nadchodzą.
Gdy wzbili się w powietrze, Kai przyjrzał się zgłodniałym bestiom krążącym
poniżej ze wzrokiem utkwionym w martwe ciało leżące pośród traw. Przeszedł go
dreszcz obrzydzenia. Niebezpieczeństwa grożące w kosmosie, gwałtowne i
bezwzględne, były bezosobowe, i wynikały zawsze z łamania nienaruszalnych praw.
Mordercze zamiary skrzydlatych bestii nosiły znamiona budzącej odrazę osobistej
wrogości, która wstrząsała Kaiem do głębi.
ROZDZIAŁ DRUGI
W drodze powrotnej deszcz i przeciwne wiatry miotały lotnikami tak uparcie, że
nim pojawili się wreszcie w bazie, ślizgacz zdążył już dawno ostygnąć. Varian z trójką
dzieci zajęta była kleceniem niewielkiego wybiegu dla sierotki.
- Lunzie próbuje właśnie opracować dla niego dietę - oznajmiła.
- Z jakimi nieprawidłowościami mamy do czynienia w jego przypadku?
- Wbrew wszelkim dziwactwom w całej galaktyce, przyszliśmy z odsieczą młodemu
ssakowi. Przynajmniej u jego matki zauważyłam sutki. Nasz przyjaciel nie jest dorosłym
osobnikiem, choć przyszedł na świat całkiem dojrzały, z umiejętnością chodzenia, a
nawet biegania niemal od urodzenia...
- Czy...
- Odrobaczyłam go? Owszem, zewnętrznie. Musiałam, inaczej wszyscy wkrótce
stalibyśmy się pożywką dla pasożytów. Przeszkodziłam Trizeinowi w jego skrupulatnie
rozplanowanej pracy, by przeprowadził analizę tkanki ssaka. Chcę wiedzieć, jakich
protein musimy mu dostarczać. Cóż, brakuje mu jeszcze trochę do rozmiarów jego matki.
Nie była znów taka wielka, ale...
Kai zerknął na drobne, czerwonobrązowe włochate ciałko. Diabelnie odpychające
stworzenie, pomyślał, nie ma nic, co mogłoby zrekompensować ten brak urody, no, poza
pełnymi smutku oczkami, nic, co pozwoliłoby komukolwiek oprócz jego własnej matki
przywiązać się do niego. Kai przypomniał sobie naraz kołyszący się łeb moczarnika i
złowróżbne kołowanie nieustępliwych, zgłodniałych padlinożerców, i poczuł
zadowolenie, że wzięli to biedactwo ze sobą. Co więcej, może zaabsorbuje ono
Bonnarda tak bardzo, że chłopiec przestanie wreszcie wszędzie chodzić za swym
dowódcą.
Kai odpiął pas i zsunął maskę. Przetarł ręką ślady, które odcisnęła mu na twarzy.
Powrotna podróż wyczerpała go. Grawitanci mieli niespożyte zapasy sił witalnych,
tymczasem nie przyzwyczajone mięśnie Kaia bolały go strasznie po porannym
nadwerężeniu.
- Zaraz, nie mieliśmy czasem skontaktować się jeszcze z Ryximi? - zapytała Varian,
spoglądając na swój naręczny rejestrator. Zabębniła palcem w podświetloną czerwono
liczbę tysiąc trzysta, oznaczającą czas. Kai uśmiechnął się szeroko w ramach
podziękowania i ruszył w kierunku wahadłowca, udając nie najgorzej, że rozpiera go
energia. Miał przed sobą naprawdę pracowity dzień. Obiecał sobie, że zażyje
stymulator, by podbić poziom energii, a podczas kontaktu ze skrzydlatymi Ryximi
wykona kilka ćwiczeń oddechowych. Potem będzie trzeba przyjrzeć się kompleksowi
kolorowych jezior, ulokowanych na rozległych połaciach na południu, których analizy
dostarczyła wczoraj Berru. Zdawało mu się niezwykle dziwne, że na tej nietkniętej dotąd
planecie, wszędzie tam, gdzie należało oczekiwać nieprzebranych bogactw mineralnych,
znaleźć można jedynie ich śladowe ilości. Zabarwiona woda jezior świadczyła o
zatopionych złożach rudy. Kai miał nadzieję, że zasoby są wystarczająco pokaźne, by
sobie nimi w ogóle zaprzątać głowę. Coś powinni też znaleźć w górach powstałych ze
starych fałdowań - cokolwiek, choćby trochę cyny lub cynku i miedzi. Odkryli już co
prawda niewielkie złogi rudy, ale żadnych pokładów w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Zgodnie z rozkazami Korpusu Operacyjno-Badawczego Kai miał zlokalizować i
przeprowadzić analizę zasobów mineralnych i metalurgicznych planety. A Ireta, która,
jak przypuszczano, była satelitą słońca trzeciej generacji, powinna obfitować w cięższe
pierwiastki, w neptun, pluton, w odmiany rzadkich transuranowców i aktynowców
umieszczonych w układzie okresowym powyżej uranu, ogólnie więc w te pierwiastki,
których zdecydowanie i niezmiennie domagały się Skonfederowane Narody. Stąd też
jednym z najważniejszych zadań KOB-u było poszukiwanie ich złóż.
Dyplomata orzekłby, iż KOB penetruje galaktykę, by włączyć w sferę swych
wpływów wszelkie rozumne i świadome stworzenia, rozbudowując w ten sposób
związek osiemnastu miłujących pokój gatunków włączonych do Federacji. Jednakże
zasadniczym celem wypraw było poszukiwanie energii. Różnorodność gatunkowa
członków Federacji rodziła możliwość sondowania większości typów planetarnych, ich
kolonizacja natomiast, w porównaniu z ich eksploatacją, była zjawiskiem marginalnym.
Trzy z planet krążących wokół jednego ze słońc, Arrutanu, od lat zaznaczone były na
mapach jako niezwykle obiecujące, jednak dopiero niedawno Rada Egzekucyjna
zdecydowała powołać do życia obecną, aż trzyczęściową ekspedycję, ponieważ, jak
Kaia dotarły słuchy, Thekowie zażyczyli sobie wziąć udział w wyprawie. Plotka
częściowo potwierdziła się podczas jego prywatnej narady z oficerem naczelnym na
pokładzie Bazy Operacyjnej ARCT10. Głównodowodzący poinformował Kaia w
tajemnicy, że Thekowie sprawują najwyższą kontrolę nad trzema zespołami i że
powinien podlegać ich rozkazom, jeśli zdecydują się go usunąć. Vrl, dowódca zespołu
Ryxich, otrzymał te same instrukcje. Było powszechnie wiadomo, że obecność Theka w
drużynie gwarantowała ostateczny sukces wyprawy - Thekowie byli niezawodni,
Thekowie byli sumienni i bezgranicznie altruistyczni. Lecz cóż, cynicy powiadali, że
altruizm przychodzi łatwo istotom mierzącym długość swego życia w tysiącach lat.
Thekowie postanowili zainstalować się na siódmej planecie głównej, zasypanej
metalami ciężkimi i o pokaźnej sile przyciągania, co bardzo im odpowiadało.
Piąta planeta, licząc od Arrutanu, o niskiej grawitacji i umiarkowanym klimacie
przypadła Ryxim, osobnikom z gatunku lotnych, których dręczyła paląca potrzeba zajęcia
nowych światów, by zlikwidować przeludnienie na ojczystej planecie i dać szansę
rozwoju niecierpliwej młodzieży. Planeta przydzielona Kaiowi, czwarta w systemie,
wykazywała osobliwe anomalie. Choć jej słońce, Arrutan. pierwotnie uznane za gwiazdę
trzeciej generacji, kazałoby oczekiwać licznych pierwiastków, z transuranowcami
włącznie, Ireta jawnie przeczyła podobnym założeniom. Wyniki wstępnych analiz
przeprowadzonych przez wysłaną na Iretę sondę wykazały, że czwarta planeta ma
jajowaty kształt, na jej biegunach panuje gorętszy klimat niż na równiku, a morza są
cieplejsze od masy lądowej zalegającej biegun północny. Planetę zalewają niemal
bezustanne opady deszczu, a prędkość przybrzeżnych wiatrów może nawet osiągać siłę
sztormową. Przechył osiowy wynosił około piętnastu stopni. Ponieważ zaś odczyty
sondy wskazywały na istnienie form życia wodnego i lądowego, do zespołu
geologicznego dołączono grupę ksenobiologiczną.
Kai dopraszał się o zdalnie sterowany sensor, który pomógłby zlokalizować pokłady
rudy, lecz niestety w tym czasie zainteresowanie wszystkich zwrócone było na burzę
kosmiczną w sąsiednim systemie i jego prośba znalazła się niespodziewanie nisko na
liście najważniejszych potrzeb. Powiedziano mu tylko, że zapisy sondy zapewniają mu
wystarczająco obszerne informacje, by był w stanie zlokalizować zarówno metale, jak i
minerały, a resztę i tak trzeba wykonać na miejscu. W tej chwili bowiem ARCT10 miał
bezprecedensową okazję zaobserwować wolną materię w akcji.
Kai przyjął oficjalną odmowę bez większej urazy. Za to sprzeciwił się, gdy w
ostatniej chwili wcisnęli mu jeszcze młodzików. Złożył zażalenie, oświadczając, że
chodzi tu przecież o ekspedycję roboczą, a nie wyprawę instruktażową dla dzieci, na co
oznajmiono mu, iż wychowankom stacji kosmicznych należy bezwzględnie zapewnić
wystarczającą praktykę planetarną i to jak najwcześniej, by zażegnać groźbę
uwarunkowanej agorafobii, a jak trudno oddalić to ryzyko, nie miało sensu tłumaczyć
urodzonym na planetach. Kai jednak dalej skarżył się na niestosowność decyzji, zgodnie
z którą jego zespół miałby zająć się rozszerzaniem horyzontów umysłowych trójki ledwo
odrosłych od ziemi smarkaczy. Ta planeta była naprawdę niezmiernie aktywna -
wulkanicznie i tektonicznie, a przez to niebezpieczna dla małolatów. Dwie dziewczynki,
Cleiti i Terilla, były posłuszne i nie sprawiały żadnych kłopotów, za to Bonnard, syn
trzeciej oficer BO, zaczął dociekać, która z zabaw niesie z sobą największe ryzyko.
Jeszcze pierwszego dnia, gdy Kai ze swoim zespołem zajęty był montażem
stabilizatorów wokół lądowiska, co miało zapewnić większą stateczność płyty
kontynentalnej, na której wylądowali, Bonnard wybrał się na "zwiad" i podarł
kombinezon ochronny, ponieważ wyleciało mu z głowy, że powinien aktywować pole
siłowe. Pech chciał, że natknął się na mieczownika, roślinę równie piękną jak niewinne
roślinki ozdobne w cieplarni BO, zdolną jednakże poszatkować na plasterki i
kombinezon, i człowieka przy najlżejszym dotyku. Podczas następnych dziewięciu dni
doszło do kolejnych incydentów i choć inni członkowie załogi nie przywiązywali
szczególnej wagi do wybryków chłopca, ubawieni serdecznie nabożeństwem, z jakim
adorował Kaia, sam Kai, zmęczony tym wszystkim, żywił szczerą nadzieję, że mała
osierocona bestia przyciągnie choć na jakiś czas uwagę utrapionego Bonnarda.
Kai pociągnął spory łyk płynu wzmacniającego. Cierpki smak wywołał uczucie
świeżości, kojącej nie tylko nerwy, ale przynoszącej też ulgę gardłu. Zerknął na
rejestrator i włączywszy komunit, przygotował sprzęt rejestrujący do spowolnienia słów
Ryxich i przełożenia ich potem na dające się zrozumieć dźwięki. Właściwie nadążał za
ich trajkoczącą mową, lecz nagranie mogło rozwiać wszelkie wątpliwości.
Kaia mianowano oficerem łącznikowym między zespołami. Miał cierpliwość i
poczucie taktu wymagane w kontaktach z powolnymi Thekami, i słuch, i dość oleju w
głowie, by poradzić sobie z wiatrem podszytymi Ryximi, którym w życiu nie udałoby się
przeprowadzić z Thekami rozmowy, zwłaszcza że ci ostatni nawet nie mieli zamiaru
zawracać sobie nimi głowy.
Dokładnie o podanym czasie dowódca Ryxich, Vrl, nawiązał kontakt, zasypując
Kaia grzecznościami z prędkością szybko strzałowego pistoletu. Kai ze swej strony
przekazał mu wiadomość, że BO przejęła jedynie pierwsze raporty obu załóg, sugerując
jednocześnie przypuszczenie, iż burza kosmiczna, którą dostrzegli, zanim jednostki
badawcze opuściły statek, spowodowała silne zakłócenia uniemożliwiające
przechwycenie pozostałych komunikatów.
Vrl, uprzejmie zwalniając mowę do prędkości, która musiała go strasznie męczyć,
oznajmił, że nie czuje się zaniepokojony: niech się trapią tym Ślimaki. Pierwszy raport
Vrla był niezwykle ważny dla jego ziomków - potwierdzał mianowicie wstępne analizy
przekazane przez sondę, i donosił, iż planeta nie jest zamieszkana przez żadne
inteligentne formy życia i może stanowić miejsce dalszego rozwoju jego rasy. Gdyby Kai
był
zainteresowany,
Vrl
dośle
mu
pełny
raport
bezzałogowym
promem
międzyplanetarnym. Vrl zakończył orację dowcipnym stwierdzeniem, że wszyscy są w
dobrym zdrowiu i pełnym upierzeniu, po czym spytał, jakie skrzydlate formy życia
zaobserwowano na Irecie.
Kai poinformował go, mówiąc tak szybko, jak tylko był w stanie poruszać językiem
bez ryzyka, że zawiąże się mu w supełek, iż zaobserwowano kilka gatunków zwierząt
lotnych, którymi zajmą się później. Kai powstrzymał się od zaklasyfikowania jednej z
form jako padlinożerców, a w odpowiedzi na wytrajkotaną bez zająknięcia prośbę Vrla,
obiecał, że gdy tylko przeprowadzą badania, prześle mu ich wyniki.
Ryxiowie, jako gatunek, mieli na sumieniu jeden przebrzydły grzech: otóż nie
potrafili znieść myśli, że pewnego dnia jakiś inny skrzydlaty gatunek mógłby zająć ich
wyjątkowe miejsce w PS. Ich nieprzychylne nastawienie było jedną z przyczyn, dla
których nieczęsto wchodzili w skład załóg BO. Innym, równie przekonywającym
powodem skromnego udziału Ryxich w wyprawach była ich niezdolność do
przebywania w miejscach zamkniętych. Ograniczona przestrzeń doprowadzała ich do
szaleństwa, a niekiedy i do samobójstwa, toteż niewielu starało się w ogóle o przydział
do służb badawczych, skoro byli tak bardzo nieprzystosowani psychicznie. Do obecnej
misji zmusiła ich konieczność, a większość z nich odbyła podróż w stanie
kriogenicznego snu. Vrla zbudzono dwa tygodnie pokładowe przed osiągnięciem miejsca
przeznaczenia, by powiadomić go o procedurze zdawania sprawozdań i nawiązywania
kontaktu z pozostałymi dwiema sekcjami ekspedycji. Choć Vrl, jak przystało na Ryxiego,
był postacią wielce interesującą, pełną wigoru i niezwykle barwną - zarówno pod
względem upierzenia, jak i charakteru - Kai i Varian odczuwali niemałą ulgę, mając u
boku dla równowagi żółwich Theków.
- Vrl pamiętał o kontakcie? - spytała Varian, wchodząc do kabiny pilota.
- Owszem. U niego wszystko w porządku, tyle że pożera go ciekawość, jakież to
skrzydlate stworzenia odkryliśmy.
- Oni tak zawsze, zazdrośni pierzaści! - Varian zrobiła grymas. - Pamiętam, jak
przysłali delegację na Uniwersytet na Chelidzie. Chcieli przeprowadzić wiwisekcję
skrzydlatych Rylidae z Eridani 5.
Kai stłumił w sobie dreszcz zgrozy. Nawet nie był zdziwiony. Ryxiowie znani byli
ze swej krwiożerczości. Choćby ich zaloty - samce wyposażone są w ostrogi, a
zwycięzca zwykle zabija rywala. Tego nie da się przecież całkowicie usprawiedliwić na
podstawie zasady doboru naturalnego. Nie trzeba zabijać, by udoskonalić genotyp.
Varian wśliznęła się na krzesło.
- Znajdzie się jeszcze trochę stymulatora? Starałam się dotrzymać kroku moim
towarzyszom.
Kai powitał to istne szaleństwo Varian zduszonym śmiechem i podał jej natychmiast
pojemnik z płynem.
- Wiem oczywiście, że nie musimy dorównywać grawitantom - jęknęła Varian - i
wiem, że oni wiedzą, iż nie jesteśmy w stanie im dorównać, ale nie potrafię nie
próbować!
- Tak, to drażni.
- Drażni. Aha, Trizein powiada, że nasze maleństwo jest rzeczywiście ssakiem, i
trzeba mu będzie laktoprotein, bogatych w wapno, glukozę, sole i całą masę fosforanów.
- Może Divisti i Lunzie wystarają się o coś?
- Już to zrobiły. Bonnard właśnie karmi... powinnam chyba raczej powiedzieć:
usiłuje nakarmić Dandy'ego.
- O, proszę. Już go nazwaliście?
- Czemu nie? I tak nie reaguje na sygnał do posiłku, jak na razie.
- Jest inteligentny?
- Do pewnego stopnia. Pewne bodźce wywołują już u niego instynktowne odruchy.
Urodził się przecież względnie dojrzały.
- Czy ten twój roślinożerny też jest ssakiem?
- Nnniiieee...
- To brzmi prawie jak "tak"...
- Skoro typy żyworodne i jajorodne koegzystują na jednej planecie... zakładając przy
tym, że znajdzie się gen warunkujący przetrwanie w tutejszym środowisku... Nie, ani
Dandy, ani mój ogromniasty roślinożerca nie tłumaczą struktury komórkowej zwierząt
wodnych Trizeina. A jeśli już o tym mowa, to Trizein uważa, że budowa komórkowa
tego stworzenia jest uderzająco podobna do jakiejś innej i ma zamiar przeprowadzić
dogłębną analizę porównawczą. Mam jego zgodę, by tymczasem opatrzyć rany
zwierzaka, zanim wda się zakażenie. Możemy użyć gazu CHCI^. Czy moglibyśmy
zmontować nad zagrodą osłonę, by nie dopuścić do ran krwiopijców? - Kai skinął
głową, a Varian kontynuowała: - Czy mógłbyś uczulić swoje zespoły na padlinożerne?
Niech ich wypatrują. Zwierz, który zranił mojego roślinoluba, atakuje prawdopodobnie
też inne gatunki. Po pierwsze, chciałabym się dowiedzieć, jaki drapieżnik obchodzi się
aż tak barbarzyńsko ze swoim łupem. Po drugie, zawsze istnieje szansa, że złapiemy
jakieś okazy, ratując im życie. O wiele łatwiej sobie z nimi radzić, gdy są zbyt słabe, by
walczyć albo uciekać.
- Aż nami jest inaczej? Przekażę polecenie zespołom. Tylko, Varian, postaraj się nie
przerobić tej stacji na szpital weterynaryjny, dobrze? Nie mamy zbyt wiele miejsca.
- Wiem, wiem. Zwierzęta, które są dość duże, by zatroszczyć się o siebie, i tak idą
do zagrody.
Ruszyli się wreszcie, orzeźwieni dawką stymulatora. Jak zawsze, choćby po
najkrótszym odpoczynku w klimatyzowanym wahadłowcu, pierwszy oddech na zewnątrz
był dla Kaia prawdziwą udręką.
- Człowiek doprawdy łatwo adaptuje się do najróżniejszych warunków życia -
mruknął Kai pod nosem - jest elastyczny, ogarnia wszechświat, to stworzenie o wysokim
współczynniku przystosowania... Ale to jeszcze nie powód, żeby przypadła nam w
udziale planeta, na której po prostu śmierdzi.
- Nie można mieć wszystkiego, Kai! - odparła Varian z uśmiechem. - Co do mnie, to
mi się tu podoba. To fascynujące miejsce - dodała i poszła w swoją stronę, zostawiając
go przy otwartym luku.
Przestało padać - to znaczy przynajmniej nie padało w tej chwili. Słońce zdołało
przebić się przez zasłonę chmur, by ze złośliwością rzeczy martwych ugotować
wszystkich w unoszącej się dokoła parze. Wraz z ustąpieniem opadów nowe bataliony
iretańskich insektów rzuciły się na osłonę siłową rozpostartą ponad stacją. Widać było
rozbłyskujące błękitne iskierki, gdy mniejsze stworzenia ulegały spopieleniu, i niebieską
poświatę, jeśli padały ogłuszone większe organizmy.
Kai rozejrzał się po obozie. Nie bezpodstawnie towarzyszyło mu uczucie spełnienia.
Oto za nim, ponad samą stacją, unosił się wahadłowiec, z kadłubem o długości
dwudziestu jeden metrów i pociemniałym od tarcia przy przechodzeniu przez atmosferę
Irety stożkiem ochronnym. Przysadziste, opływowe skrzydła były odciągnięte w tył, co
nadawało statkowi nieco jajowaty kształt. Ze szczytu wyrastała iglica nadawcza i
przyrząd naprowadzający mniejsze ślizgacze. W przeciwieństwie do wcześniejszych
typów statków - baz i wahadłowców, ten model miał potężną ładownię i sektor
pasażerski, a to dzięki temu, że niewiarygodnie efektywny zespół energetyczny
utylizujący izotopy, opracowany zresztą przez Theków, był niewielkich rozmiarów i nie
zajmował już całego wnętrza wahadłowca. Z thekowej modernizacji wynikała jeszcze
jedna korzyść - otóż lżejsze statki, wyposażone w specjalnie skonstruowane kadłuby
ceramiczne, były w stanie przenosić taki sam ładunek, jak wahadłowce z kadłubami
wzmocnionymi tytanem, które były niezbędne przy staroświeckim napędzie z użyciem
rozszczepienia i fuzji nuklearnej.
Wahadłowiec spoczywał na granitowej półce, która rozpościerała się w obie
strony, tworząc niezbyt głęboki amfiteatr o średnicy mniej więcej czterystu metrów. Za
pierwszym razem wahadłowiec wylądował dokładnie na środku szlaku jakichś
wędrownych zwierząt - wskazywała na to wyraźnie udeptana ziemia. Varian nie musiała
specjalnie nakłaniać Kaia do zmiany lądowiska - owszem, otwarta przestrzeń może
dawać szansę namierzenia w porę ewentualnych gości, ale dla jego oczu,
przyzwyczajonych do skończonych odległości na statku, tak rozległa perspektywa
okazała się nieco męcząca.
Obecny obóz otoczony był osłoną siłową. Pobudowano tam prowizoryczne kopuły
badawcze, sypialne i mieszkalne. Wodę z głębinowego źródła zmiękczano i filtrowano, a
mimo to nawet Varian i jej podobni planetariusze, choć nie przyzwyczajeni do
oczyszczanej wody, która zawsze miała nieznany posmak chemikaliów, przebąkiwali coś
na temat nadmiernej obecności minerałów w wodzie z Irety.
Divisti i Trizein przetestowali kilka gatunków roślin, w tym sukulentów, które
okazały się zdatne do spożycia. Divisti we współpracy z Lunzie sporządziła jakąś papkę
z miejscowej zieleniny, która pomimo swej odżywczej wartości, miała tak obrzydliwy
smak i podejrzaną konsystencję, że jedynie grawitanci byli w stanie ją zjeść. Znani byli z
tego, że jedzą co popadnie - krążyła pogłoska, że nawet zwierzęce mięso.
W każdym razie, choć na Irecie znajdowali się od niedawna, Kai był naprawdę
dumny z dotychczasowych osiągnięć. Solidny obóz rozłożony został w bezpiecznym
miejscu na stabilnej płycie skalnej, oznaczonej liczbą 3000 MY. Natrafili też na obfite
źródła wody i nie mogli narzekać na brak surowców nadających się do syntezy
żywności.
Czasem tylko dręczył go dokuczliwy niepokój. Chodziło raporty. Dlaczego BO nie
przejęła pozostałych sprawozdań? Kai tłumaczył sobie, że była to wina zakłóceń
wynikających z przejścia tej osławionej burzy kosmicznej, a BO, skoro ustaliła, że
wszystkie te zespoły funkcjonują bez przeszkód, mogła zrezygnować na jakiś czas z
odbioru przekazywanych informacji. W końcu to była tylko rutynowa wyprawa, a do
rutynowych obowiązków BO należała obserwacja burzy.
Chyba że BO wpadła na Innych.
Stymulatory wzbudzają w człowieku nie tylko energię, ale nadmierną wyobraźnię;
Kai skarcił się zdecydowanie i ruszył do bazy. "Inni" to mit, bajeczka wymyślona, by
straszyć niegrzeczne dzieci i dziecinnych dorosłych. Co prawda zdarzało się od czasu do
czasu, że jednostki KOBu znajdowały wymarłe światy i mijały całe systemy, których
planety - objęte zakazem bez żadnego przekonywającego powodu - przypadłyby do gustu
niektórym członkom Federacji...
Kai wściekał się sam na siebie za tyle "optymizmu" i zaniechawszy dalszych
rozważań, podreptał czym prędzej do Gabera.
Kartograf powrócił już do cierpliwego przetwarzania nagrań na mapę wzorcową, na
którą nałożone zostały zdjęcia wykonane przez sondę. Gdy tylko któraś z drużyn Kaia
przynosiła bardziej szczegółowe dane, Gaber natychmiast uaktualniał odpowiedni
kwadrat i usuwał zdjęcia. W tej chwili trójwymarowy globus przedstawiał dość dziwny
widok. W drugiej części pomieszczenia zajmowanego przez Gabera mieścił się ekran
sejsmiczny, zainstalowany przez Portegina. Zerknąwszy przelotnie na monitor, Kai
pomyślał, że Portegin traci powoli swój talent. Ekran rejestrował dane ze zbyt wielu
punktów naraz.
- Jestem wykończony, Kai, mówiłem ci - oznajmił Gaber, starając się zatuszować
bolesny ton nieco żałosnym uśmiechem. Wyprostował się i potarł kark, by odprężyć
napięte mięśnie. - Cieszę się, że przyszedłeś. Nie mogę poradzić sobie z ekranem
Portegina. Mówi, że jest gotowy, ale, jak widać, w ogóle nie działa jak należy.
Gaber odwrócił się zamaszyście na obrotowym krześle i wskazał piórem na
monitor.
Kai przyjrzał się ekranowi bliżej, a potem zaczął coś majstrować przy regulatorach.
- Wiesz już, co mam na myśli? Odbicia! Mam niewyraźne sygnały z miejsc, do
których twoje zespoły nie mogły jeszcze dotrzeć. Tutaj, o... na południu i na
południowym wschodzie... - Gaber zabębnił piórem po ekranie. - Chyba że twoi ludzie
podwoili wysiłki... Z tym, że wówczas odczyty musiałyby być bardziej przejrzyste...
Wobec tego należy przyjąć, że winna jest sama maszyna. Źle funkcjonuje, po prostu.
Kai niespecjalnie zważał na narzekania Gabera. Poczuł nagle uciskający go w
żołądku chłód, który pojawił się na myśl o Innych. A jeśli to oni porozstawiali tutaj
czujniki wysyłające mgliste sygnały? Wówczas Ireta powinna być obłożona interdyktem!
Co do jednego Kai nie miał żadnych wątpliwości: to nie jego ludzie zainstalowali te
cholerne światełka i na pewno nie podwoili wysiłków.
- To ciekawe, Gaber - odparł z pozorną obojętnością, do której tak naprawdę było
mu daleko. - Musiały zostać zamontowane przez którąś z poprzednich wypraw. Wiesz
przecież, że ta planeta już od dawna figuruje w katalogach KOB-u, a czujniki są
praktycznie niezniszczalne. Widzisz tutaj, na północy, gdzie pojawiają się takie
zanikające sygnały? W tym miejscu działalność tektoniczna wypiętrzyła masy lądowe w
nowe góry.
- Dlaczego nie udostępniono nam wyników wcześniejszych ekspertyz? Poprzednie
pomiary wyjaśniłyby, czemu natrafiliśmy tutaj jedynie na śladowe ilości metali i
minerałów. - Gaber miał na myśli płytę kontynentalną. - Aż jakiego powodu nikt w ogóle
nie wspomniał nam o przeszłości sejsmicznej Irety, tego po prostu pojąć nie mogę.
- Och, tamte dane były przestarzałe, pewnie zostały skasowane na rzecz nowych
programów. Komputer nie ma przecież nieskończonej pamięci, Gaber.
- Niezwykle dziwaczny eksperyment, tak bym to określił. Wysyłać ekspedycję, nie
przekazując jej do dyspozycji wszystkich danych... - parsknął kartograf.
- Być może dziwaczny, ale zyskamy na czasie; część zadań jest już wykonana.
- Zyskamy na czasie? - Gaber zaśmiał się szyderczo. - Wątpię.
Kai odwrócił się powoli w jego stronę.
- Powiedz, Gaber, jakaż to upiorna myśl krąży po twojej głowie?
Gaber przysunął się bliżej Kaia i rzekł półszeptem, mimo że poza nimi w kopule nie
było nikogo:
- Może jesteśmy tu... - zawahał się nieco sztucznie - może zostaliśmy tu... porzuceni!
- Porzuceni?! - wrzasnął Kai. - Porzuceni? Tylko dlatego, że monitor sejsmiczny
odbiera sygnały ze starych czujników?!
- Nie byłby to pierwszy raz, kiedy nie powiedziano nic ofiarom...
- Gaber, jest z nami przecież ukochany skarb i jedyne szczęście naszej trzeciej
oficer. Na pewno nas stąd zabiorą.
Gaber pozostał niewzruszony.
- To nie miałoby sensu. Poza tym są jeszcze Ryxiowie i Thekowie - ciągnął Kai,
przekonując bardziej siebie niż Gabera.
Kartograf parsknął pogardliwie.
- Thekom jest wszystko jedno, gdzie i jak długo pozostaną. Jeśli żyje się niemal
wiecznie... A Ryxich i tak trzeba było dokądś odesłać, nieprawdaż? Poza tym, to nie
chodzi wyłącznie o czujniki. Myślałem nad tym bardzo, bardzo długo... odkąd tylko
dowiedziałem się, że zabieramy ze sobą ksenobiologów i grawitantów...
- Gaber! - rzucił Kai dostatecznie ostrym tonem, by przestraszyć starszego
podwładnego. - Nie próbuj nawet wspominać o żadnym porzuceniu ani mnie, ani nikomu
z uczestników ekspedycji! To rozkaz, Gaber!
- Tak jest. Nie wątpię, że to rozkaz.
- Co więcej, jeśli zobaczę cię jeszcze raz bez pasa...
- Ale on uwiera mnie w brzuch, gdy pochylam się nad konsoletą... - Gaber starał się
przekonać Kaia, spiesznie zakładając pas ochronny.
- Wiec zapnij go luźniej i przesuń klamrę na bok, ale noś go! A teraz przynieś
rejestrator i kilka taśm. Chcę przyjrzeć się wreszcie jeziorom, które Berru pozaznaczała
na mapach.
- Przecież są u mnie dopiero od wczoraj, a już mówiłem, że jestem o trzy dni do
tyłu...
- Tym bardziej powinienem zająć się tymi jeziorami osobiście. W następnym
raporcie muszę przedstawić, jakie robimy postępy w poszukiwaniu złóż... I przy okazji...
- Kai wystukał na klawiaturze kod i z niecierpliwością czekał na wydruk z lokalizacją
tajemniczych sygnałów - sprawdzimy parę z nich.
- Cóż, dobrze zrobiłoby mi, gdybym oderwał się na trochę od konsolety. Jeszcze nie
zajmowałem się pracą w terenie podczas tej ekspedycji - oznajmił Gaber, zaciskając
zatrzaski kombinezonu. Sięgnął po rejestrator i puste kasety, i umieścił je w kieszonkach
spodni.
Głos Gabera brzmiał wesoło, wcale nie był zimny i złowróżbny. Kai zamyślił się.
Może postępował niesłusznie, ciągle trzymając tego człowieka w pracowni? Może przez
to Gaber wykoncypował tę zdumiewającą hipotezę, jakoby mieli tu pozostać? Za mało
ruchu zawęża horyzonty.
Z drugiej strony, Gaber, jeśli przyjrzeć się ślamazarności, z jaką zabierał się do
czegokolwiek, był typem tak beznadziejnie roztargnionym, że stanowił dla wyprawy
większy ciężar niż najmłodsze z dzieciaków. Listy uwierzytelniające zaliczały go do
grona wychowanków baz kosmicznych. Miał na swoim koncie jedynie cztery wyprawy,
dokonane w ciągu sześćdziesięciu lat życia. Obecna z pewnością byłaby jego ostatnią,
gdyby Kai złożył rzetelny raport na temat jego umiejętności. Chyba że - zdradziecka myśl
toczyła umysł Kaia niczym robak - chyba że istotnie zostali porzuceni. Kai lepiej niż inni
dowódcy zdawał sobie sprawę, jak zgubna mogłaby okazać się taka pogłoska, gdyby
doszła do uszu uczestników ekspedycji. Tak, tak... Lepiej zająć Gabera tak bardzo, że nie
będzie miał czasu na rozważania...
Gaber był naprawdę niepoprawny. Rozsiadł się wygodnie w fotelu ślizgacza, lecz
znów trzeba było mu przypomnieć, by zapiał pasy. Kartograf zastosował się zaraz do
polecenia, oczywiście gęsto się tłumacząc.
- Żałuję, że nie jestem Thekiem - oświadczył, gdy Kai sprawdzał stery ślizgacza i
poziom energii. - Żyć wystarczająco długo, by obserwować ewolucję świata! Och, jakąż
mają szansę!
Kai zachichotał.
- Jeżeli nie są zbyt zajęci myśleniem i zdążą się rozejrzeć na czas.
- Thekowie nigdy nie zapominają niczego, co widzieli albo słyszeli.
- Skąd możesz wiedzieć? - obruszył się Kai. - Przeprowadzenie najskromniejszego
dialogu ze starszym Thekiem zabiera cały rok.
- Wy, młodzi, oczekujecie wyłącznie szybkiej wymiany myśli, a nie ostatecznych
rozstrzygnięć, jedynych, które się liczą. W ciągu tych wszystkich lat spędzonych na
ARCT10, przeprowadziłem wiele znaczących pogawędek z Thekami. Starszymi, ma się
rozumieć.
- Pogawędek? Przerwy między kolejnymi zdaniami musiały trwać wieczność...
- Bynajmniej. Zaplanowaliśmy, że odpowiedzi będą przesyłane raz na tydzień
pokładowy. Przyznam się, że te rozmowy były dla mnie nieocenionym bodźcem, by
nauczyć się przekazywać jak najwięcej informacji w jak najmniejszej liczbie słów.
- Mhm, założyłbym się, że Thekowie są nieprześcignionymi mistrzami wymownych
fraz... - odparł kpiarsko Kai.
- Owszem, nawet pojedyncze słowo może mieć nadzwyczajne znaczenie, jeśli
wypowie je Thek. - Potoczystość mowy Gabera była zaskakująca. - Jeśli w pełni
uzmysłowić sobie, że w mózgu każdego Theka zawarta jest kompletna wiedza o jego
przodkach i że każdy Thek może skondensować całą tę nieskończoną mądrość w jednym
zwięzłym słowie lub zdaniu...
- Nie patrzą perspektywicznie... - wymamrotał Kai, skupiony na starcie.
- Słuchani? - pytanie Gabera brzmiało bardziej jak reprymenda niż jak
grzecznościowy zwrot.
- Ich mądrość to mądrość Theków. Nie da się jej ot, tak sobie zastosować do istot
ludzkich.
- Nigdy nie zakładałem, że się da. - Gaber był wyraźnie zirytowany.
- Owszem, lecz mądrość nie powinna być rzeczą względną. Wiedza to co innego,
choć niekoniecznie różnego od mądrości.
- Mój drogi, oni ogarniają umysłami rzeczywistość, a nie iluzję owej krótkiej i
przemijającej chwili, jaką jest nasze życie...
Indykator, reagujący na zmiany termiczne i ruch obiektów nieco większych od
ludzkiej pięści, zabrzęczał cichutko, dając mężczyznom do zrozumienia, że przelatują
właśnie ponad jakimiś żyjątkami, ukrytymi przed ich wzrokiem w gęstej roślinności.
Brzęk przemienił się w warkot, co było sygnałem, że osobniki zostały już oznaczone
przez któryś z licznych zespołów przeprowadzających zwiad. Zgodnie z regulaminem
wszelkie zaobserwowane zwierzęta miały być oznakowane nie dającą się zetrzeć
substancją.
- O... organizmy żywe! - wykrzyknął Gaber, gdy po chwilowej ciszy indykator
zabrzęczał ponownie.
Kai zmienił kurs ślizgacza w kierunku wskazanym przez kartografa.
- Uciekają przed nami z całych sił. - Gaber pochylił się, by sprawdzić, czy
oznacznik jest gotów. Skinął głową.
- Może to jeden z tych drapieżnych, za którymi gania Varian - orzekł Kai. -
Roślinożercy wędrują w stadach. Czekaj no, przed nami jest polanka. Zwierzak nie
będzie w stanie nigdzie się skryć.
- Lecimy dokładnie nad nim! - rzucił podekscytowany Gaber.
Zwierzę i ślizgacz wpadli na niewielką polanę równocześnie, lecz stworzenie, jakby
wyczuwając grożące niebezpieczeństwo, pomknęło jak błyskawica w zarośla. W
pamięci Kaia zachował się jedynie obraz zakończonego długim ogonem, cętkowanego
cielska, rozciągniętego w szaleńczym pędzie.
- Jest! - Tryumfalny okrzyk Gabera mówił, że udało mu się oznaczyć bestię. -
Sfilmowałem go! Co za prędkość!
- Sądzę, że to jeden z drapieżnych Varian.
- Istotnie, nie chce mi się wierzyć, żeby roślinożerne były w stanie osiągnąć takie
tempo. Widziałeś? On wyprzedził nasz ślizgacz! - Gaber wyglądał na zdumionego. -
Gonimy go? - zapytał po chwili.
- Nie teraz. Ale jest oznakowany. Wprowadź dane na siatkę współrzędnych, dobrze,
Gaber? Varian z pewnością będzie chciała rzucić na niego okiem. To jeden z pierwszych
drapieżców, którego udało nam się dopaść. Szczęście, po prostu mieliśmy szczęście!
Kai zawrócił na pierwotnie obrany kurs, bardziej na północ, w kierunku pierwszej
gromady jezior wypatrzonych przez Berru. Powinny się znajdować niedaleko
śródziemnego morza, widocznego na zdjęciach satelitarnych.
Rzeczywistość... pomyślał Kai, powtarzając za Gaberem. W tej chwili namacalne
przecież zdjęcia z satelity były w pewnym sensie tylko teorią - robiono je poprzez
wszechobecną zasłonę chmur. To Kai, badając teraz opisany wcześniej teren, był
rzeczywistością, on bezpośrednio doświadczał realności planety. Bardzo dobrze
rozumiał istotę spostrzeżenia Gabera - doprawdy, jakimż nieprawdopodobnym
przeżyciem byłoby widzieć ewolucję Irety, obserwować masy lądowe szarpane i
rozdzierane trzęsieniami, przesuwy płyt, uskoki, deformacje skorupy, fałdowania...
Westchnął cicho. W wyobraźni próbował odtworzyć cały proces, przyśpieszyć go.
Kolejne tysiąclecia migały jak klatki kalejdoskopu. Trudno jest przemijającej istocie,
jaką jest człowiek, objąć umysłem miliony lat, miliardy dni, w ciągu których formowały
się kontynenty, łańcuchy górskie, rzeki, doliny... I choć geofizycy są coraz bystrzejsi w
przewidywaniu zmian, które mają zajść, zdarzenia, które mogła w swej niedługiej
historii zaobserwować geofizyka, zawsze i tak przechodziły najśmielsze wyobrażenia.
Indykator Gabera buczał nieprzerwanie. Zeszli ponownie z kursu, tym razem w ślad
za potężnym stadem drzewnych żarłaczy.
- Nie przypominam sobie podobnych osobników - przyznał Kai. Krążyli nad
stworzeniami, częściowo widocznymi poprzez rzadkie konary drzew. - Chciałbym się im
dobrze przyjrzeć. Przygotuj kamerę i indykator, Gaber. Podchodzę do nich, uważaj.
Kai zawrócił ślizgacz. Zmniejszył szybkość, równając się z posuwającymi się
ociężale stworzeniami.
- Ależ... toż to najogromniejsze bestie, jakie w życiu widziałem! - wyrwało mu się.
- Nie schodź niżej! - ryknął rozgorączkowany Gaber, gdy Kai niemalże musnął łby
żarłaczy. - Mają potężne szyje!
Istotnie, szyje zwierząt były bardzo mocne i długie, wyrastały z masywnego tułowia
wspartego na nogach grubości pni.
- Może mają potężne szyje, ale nie mózgi - odparł Kai. - Działają z podwójnie
zwolnionym refleksem.
Bestie spoglądały w kierunku, skąd za pierwszym razem podszedł je Kai. Kilka
osobników nie dostrzegło nawet obecności kogoś obcego i z największym spokojem
dalej skubało napotkane drzewa.
- Te gigantyczne roślinoluby obżerają się, nawet gdy idą. Muszą pochłaniać pół lasu
dziennie! - odezwał się Kai.
Jeden z żarłaczy zręcznie odgryzł koronę sagowca i nie przerywając swego
niezgrabnego marszu, przeżuwał rozłożyste liście, których część sterczała mu z niezbyt
pojemnej paszczy. Jakiś mniejszy osobnik pochwycił jedną z wlokących się gałęzi i jak
gdyby nigdy nic schrupał ją łapczywie.
- Idą do wodopoju? - zapytał Kai, tyleż zafascynowany, co przerażony rozmiarami
zwierząt.
- Zdaje się, że pośród tych zarośli jest dobrze wydeptany szlak. Oznaczyłem
większość z nich. - Gaber przeciągnął dłonią po lufie pistoletu.
Kai przechylił ślizgacz, by móc obserwować zwierzęta. Przed nimi, na końcu
długiego stoku, lśniła migocząca tafla jednego z jezior Bemi. Kai przyłożył przezroczystą
odbitkę, wykonaną przez sondę, do kopii mapy, którą Gaber wyrysowywał cierpliwie na
podstawie danych przekazywanych mu przez podopiecznych Kaia.
- Po prawej powinniśmy mieć przepaść. Gaber, przestaw swój wizjer na daleki
zasięg i sprawdź, czy ją widać.
Gaber bacznym wzrokiem zmierzył przestrzeń w oddali.
- Nie widać dokładnie, jest sporo chmur. Ale powinieneś zmienić kurs o jakieś pięć
stopni...
Teren, nad którym lecieli, stopniowo stawał się coraz bardziej podmokły i bagienny,
a w końcu zupełnie pochłonęła go woda. Ukazała się wyraźna linia brzegowa. Najpierw
z głębin wyrastały niewielkie, mocno zwietrzałe stromizny, które przeobrażały się zaraz
w urwiste ściany skalne sięgające paruset metrów wysokości ponad prastarym uskokiem.
Kai poderwał ślizgacz w górę. Zamieszkujące urwisko zwierzęta, zaalarmowane
obecnością obcych, rzuciły się do ucieczki. Zachwycony Gaber nie potrafił powstrzymać
okrzyku zdumienia.
- Przecież... one są złote! I mają sierść!
Kai pamiętając dobrze mordercze łby padlinożerców, pośpiesznie wymanewrował
ślizgacz z ich drogi.
- Lecą za nami! - zawołał Gaber bez cienia niepokoju.
Kai zerknął przez ramię. Z tego, co wiedział, padlinożercy atakowali wyłącznie
stworzenia umierające lub martwe. Przezornie jednak zwiększył szybkość i ślizgacz bez
kłopotu zostawił prześladowców z tyłu.
- Nadal za nami lecą - oznajmił Gaber.
Kai ponownie rzucił spojrzenie za siebie. Nie było najmniejszej wątpliwości -
olbrzymie, złociste ptaki leciały za nimi, zachowując jednak ostrożnie pewien dystans.
Stworzenia leciały na różnej wysokości. Kai widział, jak zmieniają pozycje, jakby każde
z nich chciało przyjrzeć się intruzom z różnych stron. Kai znowu zwiększył prędkość i
tak samo postąpiły ptaki, bez większego wysiłku zresztą.
- Ciekaw jestem, jak szybko potrafią latać?
- Czy sądzisz... czy sądzisz, że mogą być niebezpieczne? - zapytał Gaber.
- To całkiem prawdopodobne, lecz przypuszczam, że nasz ślizgacz jest zbyt wielki,
by go zaatakowały pojedynczo czy nawet całą gromadą, która siedzi nam teraz na ogonie.
Trzeba je koniecznie pokazać Varian. I dać znać Ryxim.
- A to po co? I tak nie byliby w stanie latać w tej gęstej atmosferze.
- Owszem, tyle że Vrl z niecierpliwością dopytywał się skrzydlate formy życia na
Irecie. Z przykrością będę musiał oznajmić, że mamy tu jedynie padlinożerne.
- Racja, racja. Miłosierny Boże, Kai, popatrz tylko na lewo, pod nami!
Lecieli teraz ponad otwartą przestrzenią wodną, zabarwioną na czerwono przez
minerały, których pokłady miały mieścić się w otaczających zbiornik skałach. Dobrze
widoczne dno, porośnięte nieznaną roślinnością, osuwało się powoli w nieprzeniknioną
ciemność, zapadając się na znaczną głębokość, przynajmniej zgodnie ze wskazaniami
przyrządów pokładowych. Z przepastnych głębin wyskoczyło nagle, niczym ogromny
pocisk, wielgachne cielsko, zwabione cieniem rzucanym przez ślizgacz. Dość
wstrząsające wrażenie zrobił na Kaiu toporny łeb zwierzaka, lśniąca szaroniebieska
skóra i rzędy licznych, zbyt licznych - zdaniem Kaia - ostrych jak igła, pożółkłych
zębów. Dał się słyszeć okrzyk grozy Gabera. Kai instynktownie uruchomił napęd
pomocniczy i gwałtownie skorygował tor lotu - mknęli stanowczo zbyt blisko
łukowatych ścian urwiska.
Spoglądając za siebie, Kai dojrzał tylko marszczące czerwoną taflę wody,
zbiegające się z odległości dwudziestu pięciu metrów koliste fale w miejscach, skąd
wynurzyło się gdzie na powrót schroniło się monstrum. Ścisnęło go w gardle. Przełknął
głośno ślinę.
Jak gdyby atak monstrum był jakimś sygnałem, coraz więcej wodnych mieszkańców
wyskakiwało i nurkowało z powrotem, rozpoczynając pod i nad wodą niezliczone
potyczki.
- Zdaa...aje mi się - Gaber nawet nie starał się ukryć, że się jąka - że coś
wyyy...wołaaliśmy...
- No cóż, skończą to sami - oświadczył Kai, zawracając ślizgacz.
- Te złociste ptaszydła wciąż są za nami - kartograf odezwał się po chwili.
Kai spojrzał przez ramię. Pierwszy szereg ptaków zrównał się ze ślizgaczem i
zwierzaki szły z nim teraz łeb w łeb, zwróciwszy głowy w stronę dwóch mężczyzn.
- Idźcie sobie! - Gaber zerwał się z miejsca i wymachiwał nerwowo rękami, chcąc
rozgonić skrzydlatych prześladowców. - No idźcie sobie! Nie podlatujcie tak blisko, bo
się zranicie!
Na wpół ubawiony, na wpół zaniepokojony Kai przyglądał się, jak stworzenia
odsuwają się od trzepoczącego Gabera. Zachowały jednak prędkość i szyk.
- Jesteśmy otoczeni, Kai - w głosie Gabera drżała nuta niepokoju.
- Jeśli byłyby groźne, miały dotąd wystarczająco dużo czasu, by zaatakować. No
dobrze, ale pozbądźmy się tej eskorty. Siadaj, Gaber i chwyć się czegoś.
Kai uruchomił napęd odrzutowy i ślizgacz momentalnie zostawił za sobą ptasie
towarzystwo, otumanione nagłym strumieniem gorąca. W ich złocistych oczach
oczywiście nie mógł malować się żaden wyraz zdumienia, ale Kai czuł wyraźnie, że
muszą być absolutnie zaskoczone szybkością ślizgacza.
Pomyślał sobie, że będzie musiał zapytać Varian, na jakim poziomie inteligencji
mogą znajdować się te pozornie prymitywne osobniki. Ryxiowie bynajmniej nie byli
jedynymi skrzydlatymi obywatelami w galaktyce, ale faktycznie niewiele rodzajów
powietrznych było równie inteligentnych. Zdolności umysłowe zdawały się wzrastać
wprost proporcjonalnie do ilości czasu spędzonego na lądzie.
Jakakolwiek forma życia zdominuje ostatecznie tę planetę, nie stanie się to
wcześniej niż za dobrych parę tysięcy lat. Kai wiedział o tym, a jednak nie potrafił
powstrzymać się od teoretycznych spekulacji i składanych z cichym westchnieniem
pobożnych życzeń. Jakże byłoby milutko ujrzeć Ryxich odstawionych na boczne tory...
- Zrobiłeś im, mam nadzieję, parę przyzwoitych zdjęć, Gaber? - rzucił Kai,
redukując jednocześnie prędkość. Po co tracić więcej energii niż trzeba.
- Jasne, jasne. Oczywiście, że zrobiłem - odparł Gaber, poklepując kamerę. - Wiesz,
Kai, tak sobie myślę, że te ptasie wykazały się całkiem przyzwoitą inteligencją - dodał.
W jego głosie słychać było zaskoczenie.
- Będzie się musiała wypowiedzieć Varian. W końcu to ona jest ekspertem. - Kai
skierował ślizgacz do najbliższego miejsca, z którego docierały zakłócenia. Varian jest
być może zasypana swymi biologicznymi zagadkami, ale i jemu nie brakowało
geologicznych łamigłówek.
Mimo całej nonszalancji, z jaką potraktował uwagi Gabera, nieoczekiwane
pojawienie się starych czujników zbiło go z pantałyku. Owszem, gdyby wszystkie dane
dotyczące ich systemu znajdowały się w pamięci komputera, na pewno przekazano by je
im, gdyby miały zajść komplikacje. Z drugiej strony, poprzednie pomiary mogły
wytłumaczyć brak złóż rudy w starych masywach górskich. Pierwsza wyprawa musiała
przekopać całą płytę kontynentalną i prawdopodobnie wszelkie inne masy lądowe, a
pewnie i podwodne, jakie tylko się dało, a więc tereny, które od tamtej pory podlegały
silnej działalności tektonicznej. Dlaczego jednak w komputerze nie było nawet
najmniejszej uwagi na ten temat?
Wysłanie ich na zupełnie nie zbadaną planetę byłoby niezgodne z poprzednimi
doświadczeniami Kala. Tymczasem podejrzenia Gabera, jakoby mieli zostać porzuceni,
znów zaczęły siać niepokój w umyśle Kaia. BO, owszem, odczekała, aż wyprawa
bezpiecznie dotrze na Iretę, a potem zawieruszyła się gdzieś w poszukiwaniu burzy
kosmicznej. Lecz... mieli przecież ze sobą dzieciaki, nie jako regularny personel, ale
raczej jako pensjonariuszy poddanych terapii antyagorafobicznej. Co więcej, wiadomo
było, że Federacja pilnie potrzebuje transuranowców, po które ich tu wysłano. I znowu
wydało się Kaiowi, że obecność młodzików i potrzeby energetyczne Federacji są
wystarczającym argumentem, by zlekceważyć posępne przeczucia Gabera.
Mimo że Kai i Gaber byli w stanie określić z wielką dokładnością, gdzie
zagrzebany był wysyłający słabe sygnały czujnik, kosztowało ich sporo wysiłku, by
przebić się przez gęste i niebezpieczne miecznik! i z mozołem wykopać przyrząd z ziemi.
- Patrzcie, patrzcie. Toż to wygląda zupełnie jak nasze - powiedział Gaber ze
zdziwieniem graniczącym z obrazą.
- Wcale nie - odparł Kai, obracając w zamyśleniu urządzenie na wszystkie strony. -
Ma pokaźniejszą kasetkę, krystaliczny opornik i pachnie antykiem...
- Jak czujnik może pachnieć antykiem? Kaseta nie jest nawet zadraśnięta ani
zmatowiała.
- Potrzymaj przez chwilę. Czujesz ciężar? To zabytek - palnął Kai zniecierpliwiony,
wciskając znalezisko Gaberowi. Serdecznie się ubawił, widząc, jak Gaber niepewnie
poddaje oględzinom stary czujnik. Natychmiast zresztą zwrócił go Kaiowi.
- Produkują je Thekowie, nieprawdaż? - spytał, kątem oka rzucając spojrzenie na
Kaia.
- Owszem, ale... Gaber, to nie ma sensu.
- Nie rozumiesz, Kai? Thekowie wiedzą, że ktoś już był na tej planecie. Wrócili tu z
sobie tylko znanego powodu. Wiesz przecież, jak uwielbiają nadzorować nowe,
obiecujące kolonie...
- Gaber! - Kai miał ochotę potrząsnąć starszym mężczyzną, wytrząsnąć z niego ten
idiotyczny i niebezpieczny pomysł, że ekspedycja ma kolonizować Iretę. Spojrzał na
ogarniętą skrajnym lękiem twarz kartografa i nagle zdał sobie sprawę, z jakim to
żałosnym przypadkiem ma do czynienia. Gaber z pewnością miał świadomość, że to jego
ostatnia misja i na próżno marzył, by ją przedłużyć.
- Gaber - Kai potrząsnął nim lekko, uśmiechając się uprzejmie - słuchaj, doceniam,
że podzieliłeś się ze mną swoimi obawami. Tak być powinno. Zdaję też sobie sprawę z
tego, że opierasz je na istotnych podstawach. Ale, proszę, nie mów o tym nikomu więcej.
Nie mam ochoty dostarczyć grawitantom pretekstu, by mogli wyśmiewać jednego z
moich ludzi.
- Wyśmiewać? - Gaber był wyraźnie zaskoczony i oburzony.
- Obawiam się, że tak, Gaber. Cel naszej wyprawy został dostatecznie jasno
określony w pierwotnych planach. Jest to najzwyklejsza ekspedycja wysłana na
poszukiwanie zasobów energetycznych, ze szczyptą ksenobiologii dokooptowaną w
ramach praktyk Varian. Wszystko po to, by nasi grawitanci nie wyszli czasem z formy, a
dzieciaki miały się czym zająć, gdy szanowna BO będzie się uganiać za burzą kosmiczną.
Żeby cię jednak ostatecznie uspokoić, w moim następnym komunikacie zażądam od BO
informacji na temat słuszności twych podejrzeń. Jeśli jakimś nieprawdopodobnym
cudem masz rację, powiedzą nam. W końcu teraz jesteśmy już na dole. Tymczasem zaś
radziłbym ci, Gaber, zatrzymać swe teorie dla siebie. Zbyt wysoko cenię cię jako
kartografa, by pozwolić grawitantom kpić z ciebie.
- Kpić?
- Wiesz przecież, jak lubią żartować sobie na nasz temat. Wolałbym, by nie
żartowali na twój. Damy im jeden powód do śmiechu: Theków. - Kai podniósł czujnik
wyżej. - Nasi kamienni przyjaciele nie są wcale nieomylni. Oczywiście, nie wypominam
im, że uleciało im z pamięci wszystko, co dotyczy tej planety... Na przykład panujący tu
fetor...
- Grawitanci żartowaliby na mój temat? - Gaber miał chyba niejakie trudności, by
pogodzić się w ogóle z taką możliwością, tymczasem Kai poczuł, że znalazł odpowiedni
środek zaradczy, którym powstrzyma kartografa od rozsiewania wywrotowych plotek.
- W obecnej sytuacji jak najbardziej, jeślibyś tylko wyjawił swoje przypuszczenia.
Jak wspomniałem, mamy ze sobą dzieciaki. Nie sądzisz chyba, że trzecia oficer BO
porzuciłaby własnego syna?
- Nie, oczywiście, nie zrobiłaby tego. - Strapiony wyraz twarzy Gabera ustąpił
irytacji. - Masz rację. Sprzeciwiłaby się temu. - Gaber wyprostował się. - Rozwiałeś
więc moje obawy, Kai. Tak naprawdę to wcale mi się nie podobał ten pomysł z
porzuceniem. Mam do skończenia prace naukową, i zgodziłem się na przydział do tej
ekspedycji tylko w nadziei, że pozwoli mi to spojrzeć na moje badania z innej
perspektywy.
- Porządny z ciebie facet. - Kai poklepał kartografa po ramieniu i pchnął go w stronę
ślizgacza.
Oczywiście, rzecz przedstawiałaby się o wiele gorzej, gdyby Gaber - i inni -
dowiedzieli się, że BO nie przejęła wszystkich raportów. Ale tym będziemy się martwić,
gdy nadejdzie czas, pomyślał Kai. Teraz miał na głowie co innego - stare czujniki. O ile
wiedział, na pokładzie wahadłowca nie było żadnego aparatu, który pozwoliłby określić
wiek znalezionego przyrządu. Co więcej, nie mógł sobie przypomnieć, czy ktoś
kiedykolwiek sprawdził, jak długo może funkcjonować czujnik. Trzeba będzie spytać
Portegina. Ależ się zdziwi, widząc, jakie sygnały odbierał jego rozregulowany monitor!
Gdy Kai i Gaber wkroczyli do bazy Portegina, zastali go łamiącego sobie głowę nad
wskazaniami ekranu.
- Kai, mamy jakieś zwariowane echo na mo... A co to jest?
- Jedno z twoich "ech" - odparł dziarsko Kai.
Na szczupłej twarzy Portegina pojawiła się konsternacja. Zważył urządzenie w
rękach, badawczo mu się przyglądając, obracał przedmiot na wszystkie strony, aż w
końcu spojrzał oskarżycielsko na Kaia.
- Skąd to wzięliście?
- Mniej więcej stąd - odparł Kai, wskazując na lukę w pasie niewyraźnych
sygnałów na ekranie.
- Nie zajmowaliśmy się jeszcze tym terenem, szefie.
- Wiem, Portegin.
- Ale ten czujnik to robota Theków. Mógłbym przysiąc.
Margit, która właśnie uzupełniała swój raport, podeszła do mężczyzn i wyrwała
urządzenie z rąk Portegina. Nie stawiał oporu.
- Jest cięższy... A kryształ chyba zupełnie wygasł... - Spojrzała na Kaia
wyczekująco.
Kai wzruszył ramionami.
- Gaber spostrzegł na monitorze echo i przypuszczał, że spartaczyłeś robotę,
Portegin... - Uśmiechnął się, gdyż mechanik warknął ze złością na kartografa. -
Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie to sprawdzić. No i to właśnie znaleźliśmy.
Margit wyrwało się gardłowe przekleństwo. Była zdegustowana i doprawdy
wyprowadzona z równowagi.
- To znaczy, że marnotrawimy długie godziny, robiąc coś, co już dawno zostało
zrobione? Mogliście, mądrasie, zaoszczędzić nam czasu i energii, gdybyście od razu
zainstalowali ten monitor!
- Według danych komputerowych nigdy nie prowadzono na Irecie żadnych badań -
oznajmił Kai, uspokajająco cedząc słowa.
- Zdaje się, że prowadzono. - Margit popatrzyła groźnie na ekran. - Co więcej, nasza
linia jest prawie idealnie równoległa do poprzedniej. Nieźle, jak na pierwszą robotę,
naprawdę - dodała, chcąc wprawić się w lepszy nastrój. - Och, nie dziwmy się więc, że
nie znaleźliśmy niczego godnego uwagi - powiedziała głośniej, stanowczo mniej
radosnym tonem. - Wszystko co było, sprzątnięto już przed nami. Jak daleko sięga stara
linia?
- Kończy się na skraju płyty, moje drogie dziecko - odparł Portegin. - Skoro
pokazuje nam w ten sposób, gdzie znajduje się brzeg masy lądowej, może nareszcie
dobierzemy się do jakichś złóż. Nie wydaje mi się, byśmy zanadto zdublowali
poprzedników... Może trochę na północy i pomocnym wschodzie.
Kai dziękował w duchu litościwemu komputerowi, który umieścił w jego zespole
tych dwoje - może narzekają nieco, ale przecież zdążyli już dojść do ładu ze
zdublowanym ciągiem czujników.
- Czuję się o niebo lepiej, wiedząc, że istnieje jakiś rzeczywiście sensowny powód,
dla którego nie mogliśmy natrafić na żadne pokłady minerałów! - Margit przyjrzała się
monitorowi z uwagą i wskazała kilka punktów. - Nie ma nic tutaj, i tu też nic, choć
powinno być!
- Sygnały są słabiutkie - stwierdził Portegin. - Niektóre czujniki pewnie dopiero co
wyzionęły ducha. Jeśli wydobyto stąd już wszystko, co nadawało się do wydobycia, nie
ma chyba specjalnego sensu montować nowych, co, Kai?
- Najmniejszego - przyznał Kai.
Do przybytku kartografa weszli teraz Aulia i Dimenon, w towarzystwie czworga
innych geologów.
- Zgadnijcie, co znaleźli Kai i Gaber! - rzuciła im na powitanie Margit. - Odkryli,
dlaczego nie mogliśmy natrafić na żadne złoża... jak dotąd!
Oświadczenie Margit spotkało się z okrzykami zdziwienia i sporej irytacji, wiec
Kai i Gaber zmuszeni byli zrelacjonować ze szczegółami swe popołudniowe wyczyny.
Na szczęście dla Kaia opowieść przyniosła wszystkim wyraźnie wyczuwalną ulgę.
Każdy musiał oczywiście przyjrzeć się staremu czujnikowi, porównując go z nowymi,
instalowanymi obecnie. Nie obyło się, a jakże by inaczej, bez żartów o duchach i
czujnikach.
- Można by rozłożyć obóz pomocniczy zaraz na skraju płyty - zaproponował
rozentuzjazmowany Triv. - Możemy zacząć już jutro, Kai.
- Jasne, przenieśmy wszystkich na, miejmy nadzieję, bardziej zasobne tereny.
Popracuję nad tym. A z tobą, Bakkun, jadę jutro.
Rozległ się gong obiadowy. Kai pozwolił wszystkim się rozejść, a sam został
jeszcze na chwilę, by sporządzić nowy rozkład lotów na następny dzień. Zgodnie z
sugestią Triva będzie trzeba założyć obóz pomocniczy, choć Kai wcale nie miał ochoty
dzielić zespołu.
Varian nie zdążyła jeszcze skatalogować największych drapieżników, to po
pierwsze, a po drugie, należało rozważyć, czy mimo środków ochronnych któraś z
oddelegowanych do obozu pomocniczego drużyn nie wpadnie w jakieś tarapaty zbyt
daleko od bazy, by można przyjść jej z pomocą na czas. Takie bydlę jak to, które Kai
widział dzisiaj, nie przestraszy się byle zabawki. Z drugiej strony, nie mógł przecież
powstrzymywać zespołu od prac poszukiwawczych - w końcu dostawali premię w
zależności od ilości dokonanych odkryć. Był to zresztą jeden z powodów, dla którego
dotychczasowy brak jakichkolwiek znalezisk tak poważnie wpłynął na obniżenie morale
zespołu. Kai nie mógł dłużej wystawiać na próbę ich zapału i ambicji. Ale i nie wolno
mu było ryzykować wysłaniem ich prosto w łapy drapieżników, które napotkał z
Gaberem. Najpierw wiec trzeba rozmówić się z Varian.
Wyszedł w mrok przesycony bzykaniem owadów. Osłona siłowa rozpostarta ponad
obozowiskiem rozbłyskiwała drobnymi iskierkami błękitu, gdy tylko nocne insekty
podejmowały próbę dotarcia do kuszących reflektorów oświetlających bazę.
Czy poprzednia ekspedycja, ta sprzed tysięcy lat, też tu obozowała? Czy za tysiące
lat wróci tu jakaś, gdy jego czujniki będą już jedynie mglistymi cieniami na kolejnym
monitorze?
Czy naprawdę mieli tutaj pozostać? Niepokojąca myśl wyprysneła nagle z otchłani
jego rozważań, zupełnie jak owe wodne monstra, zwabione cieniem ślizgacza. Kai
próbował zagłuszyć pytanie. A może komuś z pozostałych udzielono w sekrecie poufnej
informacji? Może Varian? Nie, jako współdowodząca miała marne szansę, by ją
powiadomiono. Tangeli? Czyżby dlatego z takim zapałem poszukiwał jadalnych
owoców? Też nie. Tangeli był może rozsądnym człowiekiem, ale nie kimś, komu
powierzono by sekretne instrukcje, wykluczając z nich dowódców zespołu.
Zbity z tropu Kai postanowił czym prędzej dołączyć do swej doborowej kompanii,
która, jak przypuszczał, szybko rozprawi się z dręczącymi go wątpliwościami, i z
większym przekonaniem skierował kroki w stronę największego budynku - i swojego
posiłku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Varian setnie ubawiła się reakcją Kaia, gdy do posiłku podano mu owoce.
Współpraca Divisti i Lunzie okazała się bardzo "owocna" - stół zasypany był owocami
w różnej postaci: naturalnej, w zielonych soczystych plasterkach, syntetycznej, jako pasta
wzbogacona w witaminy i środki odżywcze, były i owoce dodane do potraw
proteinowych, owoce gotowane i suszone... Kai z grymasem niechęci skosztował
odrobinę świeżych, uśmiechnął się, wybąkał parę uprzejmych pochwał i zabrał się do
pasty. A potem narzekał na metaliczny smak w ustach.
- To przez sztuczne dodatki. Po świeżych owocach nie ma żadnego nieprzyjemnego
smaku - rzuciła Varian, dusząc w sobie poirytowanie wywołane jego konserwatywnymi
upodobaniami i szczere rozbawienie na widok jego reakcji. Cóż, wychowankowie stacji
kosmicznych niczego się tak nie obawiali, jak rzeczy w ich naturalnej postaci.
- A czemuż to miałbym się rozsmakować w czymś, czego nie trawię? - zapytał Kai,
gdy Varian usiłowała namówić go na jeszcze jeden kawałek owocu.
- A czemuż to nie miałbyś pofolgować sobie nieco, jeśli masz szansę? Poza tym -
dodała po chwili - gdy już raz nabierzesz smaku, będziesz mógł wprowadzić jego zapis
do syntezatora i "doprawiać" sobie wszystko do woli.
- Punkt dla ciebie - przyznał.
Varian już jakiś czas temu spostrzegła, że to właśnie upodobania Kaia, rozwinięte w
nim przez pokładowy tryb życia, fascynowały ją w nim najbardziej. Jeśli chodziło o
aparycję, nie różnił się zbytnio od innych atrakcyjnych mężczyzn, których widywała na
rozmaitych planetach w latach swego dzieciństwa i później, podczas specjalistycznych
kursów. No, może utrzymywał lepszą kondycję od swych planetarnych rówieśników,
dzięki przeróżnym sportom, na których uprawianie nalegała BO. Był szczupły, ale dobrze
umięśniony, nieco wyższy niż przeciętny mężczyzna, wyższy od niej, która ze swymi 1.75
cm wzrostu nie zaliczałaby się do osób niskich na żadnej normalnej planecie typu Ziemi.
Kai był przystojny, lecz dla Varian ważniejsza była siła emanująca z jego twarzy,
iskierki dowcipu błyszczące w jego piwnych oczach i ten wewnętrzny spokój i pogoda,
które biły od niego, gdy spotkali się po raz pierwszy. Szybko spostrzegła unoszącą się
wokół niego aurę Dyscypliny i poczuła niewiarygodną ulgę, dowiedziawszy się, że Kai
jest Uczniem. Wydało jej się zabawne, że fakt, iż Kai przeszedł Szkolenie, tyle dla niej
znaczy mimo tak krótkiej z nim znajomości. Sama przyjęła zasady Dyscypliny wcale nie
tak dawno. Dawało jej to szansę pięcia się po szczeblach kariery w służbach Federacji.
Dowódca musiał poznać Dyscyplinę, ponieważ był to jedyny środek obronny przed
innymi humanoidami dopuszczanymi do wypraw przez PS i KOB, co miało niebagatelne
znaczenie w sytuacjach krytycznych. Varian zależało na zbudowaniu udanego związku z
Kaiem. Gdy niespodziewanie została dokooptowana do jego ekspedycji geologicznej
jako ksenobiolog, trudno było jej powstrzymać pisk radości.
- Doszły mnie słuchy, że już ktoś przed nami zdążył zagarnąć bogactwa Irety? -
zapytała Varian.
- Na pewno złupić płytę lądową, na której się znajdujemy - odparł Kai, uśmiechając
się nieznacznie na jej stwierdzenie. - Dopiero wczoraj wieczorem Portegin zainstalował
swój monitor sejsmiczny. Gaber sądził, że jego dzieło jest do niczego, bo wyświetlało
sygnały nie tylko z miejsc, gdzie założyliśmy czujniki, ale i słabe impulsy stamtąd, dokąd
jeszcze nie dotarliśmy. No wiec zabrałem się za "wykopki" i znalazłem stary, antyczny
wręcz sprzęt.
Varian miała dość czasu, by zaznajomić się z większością szczegółów.
- Poinformowano nas podczas odprawy na statku, że ten system planetarny trzymano
od dawna w odwodzie.
- Ale nikt nie wspominał o poprzednich badaniach geologicznych.
- Prawda. - Varian w zamyśleniu wpatrzyła się gdzieś w przestrzeń, cedząc uważnie
słowa: - Mój zespół dodano w ostatniej chwili, gdy baza przejęła z sondy informacje o
istnieniu życia. - W rzeczy samej skład ekspedycji na Iretę ustalony został trochę "za pięć
dwunasta", gdy tymczasem Thekowie i Ryxiowie otrzymali przydziały na swoje planety
już miesiące wcześniej.
- Z całym szacunkiem, przyłączenie twojej drużyny nie intryguje mnie tak bardzo, jak
brak jakiejkolwiek wzmianki o poprzednich badaniach.
- Zdaję sobie sprawę. Ile lat, twoim zdaniem, ma znalezisko?
- Za dużo, jak na mój gust, Varian. Wyobraź sobie, że linia czujników kończy się na
skraju stałej masy lądowej!
Varian zagwizdała z wrażenia.
- Ha, ha, Kai, to oznaczałoby miliony lat. Chyba nawet Thek nie potrafiłby
wyprodukować niczego, co przetrwałoby tak długo.
- Kto wie? Chodź, sama możesz rzucić na to okiem. Mam dla ciebie jeszcze coś:
kilka taśm, które na pewno ci się spodobają.
- Z tymi skrzydlatymi potworami, o których bredził Gaber?
- Między innymi.
- Czy na pewno nie masz ochoty na jeszcze jeden kawałek świeżego owocu? -
Varian nie potrafiła powstrzymać się, by mu nie dokuczyć.
Kai rzucił jej przelotne, rozdrażnione spojrzenie, ale zaraz uśmiechnął się. Ma
ujmujący uśmiech, pomyślała Varian, nie po raz pierwszy zresztą. Widywali się dość
często w fazie przygotowawczej wyprawy, lecz teraz, gdy musieli już stawić czoło
swym obowiązkom, ich spotkania były stanowczo zbyt rzadkie.
- Najadłem się naprawdę do syta, Varian. Dziękuję - odparł.
- A ja jestem obżartuchem - przyznała przekornie Varian, naprędce połykając
jeszcze jeden plasterek owocu. - Jak wyglądają te stworzenia? Nie ufam obserwacjom
Gabera.
- Mają złotą sierść i zaryzykowałbym stwierdzenie, że są inteligentne. Ciekawość
występuje tylko w parze z inteligencją, prawda?
- Ogólnie rzecz biorąc, tak. Inteligentne formy lotne? Wielkie nieba, ależ to
doprowadzi Ryxich do szaleństwa! - Varian aż zapiszczała z zachwytu. - Gdzieś na nie
trafił?
- Chciałem przyjrzeć się wreszcie kolorowym jeziorom Berru i przelatując,
wypłoszyłem te stworzenia z urwiska. A propos, te jeziora zasiedliły monstra równie
olbrzymie i groźne, co moczarniki, które widzieliśmy dziś rano.
- Ta planeta obfituje w rzeczy wielkie...
- Na przykład wielkie łamigłówki - przytaknął Kai. Weszli do pracowni kartografa.
Kai podał Varian stary czujnik.
- Oto najstarsza nowość!
Varian zważyła czujnik w dłoni. Spostrzegła inne na stole.
- Czy to takich używacie w tej chwili?
Kai zerknął znad taśm, które właśnie zaczął porządkować i skinął głową.
Dopiero teraz, porównując oba przyrządy, Varian mogła dostrzec drobne różnice w
obwodzie, długości i wadze.
- Czy to wyjaśnia, dlaczego mieliśmy dotąd tak mało szczęścia w odkrywaniu złóż?
- Owszem. Ten obszar został już najzwyczajniej w świecie wyeksploatowany.
Moim ludziom kamień spadł z serca; w końcu Ireta miała tonąć w bogactwach. Teraz
trzeba będzie po prostu założyć obóz pomocniczy w górach pochodzących z młodych
fałdowań...
- Obóz pomocniczy? Kai, to nie jest zbyt bezpieczne. Nawet gdybyś miał zmierzyć
się jedynie z kłączem.
- Z kłączem?
- Nazwalam tak sobie to coś, co wyszarpało Mabel pół boku.
- Mabel?
- Czy musisz po mnie powtarzać? Jest mi o wiele łatwiej nadać im imiona, niż
nazywać je "roślinożerny numer jeden" albo "drapieżny z uzębieniem typu A..." - Nie
myślałem, że widziałaś już drapieżnika...
- Nie widziałam. Ale jestem w stanie ocenić po śladach jego zębów...
- Co powiesz na to? Może to jest kłacz? - zapytał Kai, wskazując na ekran. Na
monitorze pojawiły się pierwsze zdjęcia, które zrobili razem z Gaberem tego
popołudnia. Gdy ukazała się głowa zwierzęcia, Kai zatrzymał klatkę.
Varian podeszła do ekranu. Kiedy przyjrzała się dokładnie potężnemu łbu
zwierzęcia szczerzącego okazałe kły i małym złośliwym oczkom podniesionym na
ślizgacz, wyrwał jej się krótki okrzyk.
- To mógłby być on. Sześć metrów w barach... Nie jesteś w stanie zbudować takiego
obozu pomocniczego, który by go odstraszył. Może cię rozgnieść, nawet gdybyś miał na
sobie z pięć pasów siłowych... Nie, Kai, radziłabym nie bawić się w zakładanie
kolejnych obozów, zanim nie dowiemy się, jaki obszar zamieszkują te rozkoszne
maleństwa.
- Można by przesunąć wahadłowiec...
- Ale nie wcześniej, niż Trizein zakończy obecną serię eksperymentów. Poza tym,
czemu mielibyśmy go ruszać? Aż tak z nami źle, że musimy oszczędzać na bateriach do
ślizgaczy?
- Oj, nie! Chodzi wyłącznie o odległość. Ogranicza czas efektywnej pracy w terenie.
- To fakt. Szczerze mówiąc, Kai, wolałabym przeprowadzić porządny zwiad w tej
okolicy przed rozłożeniem drugiego obozu. Nawet takie roślinożerne nieudaczniki jak
Mabel mogą być niebezpieczne, gdy rzucą się do panicznej ucieczki przed kłączem. Z
drugiej strony - dodała natychmiast, widząc, że Kai nie ma zamiaru ustąpić - każde
zwierzę czegoś się boi. Spróbuję wyszczególnić zwierzęta, z którymi musiałbyś spotkać
się na tamtym obszarze. Ostatecznie można zainstalować kilka dodatkowych osłon obozu,
i twoje zespoły byłyby względnie bezpieczne...
- Ale nie jesteś tego pewna...
- Na tej zwariowanej planecie niczego nie jestem pewna, Kai. A twoje dzisiejsze
odkrycie tylko... - uśmiechnęła się ironicznie - ...upewnia mnie w mojej niepewności!
Kai roześmiał się.
Varian raz jeszcze wzrokiem eksperta spojrzała na rzędy ostrych jak igła zębów
drapieżnika, a potem kazała Kaiowi puścić film dalej.
- Dobrze, że byliście w górze, gdy napotkaliście tego "milaczka". Udało się
Gaberowi go oznaczyć? To pomogłoby bliżej określić jego terytorium. Oo! Ależ one są
śliczne!
Na ekranie ukazały się złote ptaki. W zestawieniu z poprzednimi drapieżnikami
prezentowały się łagodnie i wdzięcznie.
- Kai, zatrzymaj tę klatkę! - Varian gestem kazała mu cofnąć taśmę do miejsca, w
którym stworzenie uchwycone zostało w locie. Ozdobiony grzebieniem łeb ptaka
zwrócony był w stronę kamery tak, że widać było oba złociste oczy.
- Tak, Kai. Przyznaję, że jest inteligentny. Czy ta torba pod dziobem służy mu do
magazynowania ryb? Możesz włączyć, Kai? Chciałabym zobaczyć, czy to skrzydło się
obraca... Patrz, widzisz?! Widzisz, jak zmienia kierunek? Tak, tak! Jest na o wiele
bardziej zaawansowanym stopniu rozwoju niż padlinożerne, które widzieliśmy rano. Kto
by pomyślał, że nasza reakcja na innych w ogromnej mierze zależy od oczu... - dodała,
spoglądając na Kaia. Jego szare oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Od oczu?
- Od oczu. Oczka tego małego ssaka... Nie mogłabym go zostawić na łasce losu,
widząc w nich tyle przerażenia i dezorientacji. Inaczej na niewiele by się zdały usilne
błagania Bonnarda i Cleiti. Tamte odrażające moczarniki miały maleńkie oczy w
porównaniu z wielkością czaszki...
Małe, wredne i żarłoczne paciorki. - Varian wzdrygnęła się na samo wspomnienie. -
Albo oczy nowo odkrytych drapieżników... Te zwierzaki muszą mieć nikczemne
zamiary... "Oczologia", w każdym razie, nie jest niepodważalna, weź choćby
Galormisów, najbardziej szkaradny przykład doskonałego maskowania prawdziwych
intencji...
- Brałaś udział w tamtej ekspedycji? Varian zrobiła kwaśną minę.
- Owszem. Byłam najmłodszym uczestnikiem wyprawy na Aldebaran 4; to był mój
pierwszy przydział z college'u kseno-weterynaryjnego. Zwróć uwagę, że Galormisowie
mieli łagodne oczy... Nie raz jeszcze widywałam je we śnie. Takie potulne stworzonka,
milutkie, absolutnie uległe - aż do zmroku. A potem!...
- Nocne zbiry!
- Wampiry! Wysysały krew, a później zabierały się do mięsa... Zupełnie jak to, co
tak urządziło Mabel... Nie-e, to nie mógłby być Galormis. Ślady zębów są zbyt duże.
- Dlaczego u licha nazwałaś ją Mabel?
- Znałam kiedyś kogoś podobnego do niej. Uosobienie łakomstwa. Odnosiła się z
nienawiścią do całego świata, wiecznie podejrzliwa i zagubiona. Niezbyt wysoka
inteligencja.
- A jak nazwiesz te skrzydlate istotki?
- Nie mam pojęcia - odparła, przyglądając się jeszcze raz porośniętym sierścią łbom
ptaków. - To trudne, nim się samemu nie napotka danego zwierzęcia. Ale ten gatunek jest
inteligentny i ma, powiedziałabym, osobowość. Muszę zobaczyć ich więcej!
- Wiedziałem, że tak będzie... Nie byliśmy w stanie ich oznaczyć, za szybko się
poruszają. Dorównywały średniej prędkości ślizgacza.
- Nieźle! - przyznała Varian, ziewając mimo woli. - Przepraszam. To przez to
świeże powietrze i gonitwę za ranionymi zwierzakami. - Varian pogłaskała Kaia po
policzku i uśmiechnęła się przepraszająco. - Idę do łóżka. Ty też powinieneś, mój
współdowódco. Prześpijmy nasze problemy. Może sen przyniesie rozwiązanie?
Sen rozwiązań nie przyniósł, za to Kai obudził się następnego ranka rześki i
wypoczęty, a gdy podczas odprawy okazało się, że jego ludzie są w doskonałych
humorach, jego nastrój poprawił się jeszcze bardziej.
- Przedyskutowałem z Varian kwestię obozu pomocniczego. Stwierdziła, że zanim
nie zapozna się lepiej ze zwyczajami tutejszych drapieżników, nie będzie mogła
zagwarantować nam bezpieczeństwa - oznajmił. - Obiecała zająć się natychmiast
terenami, na które moglibyśmy się przenieść, pod warunkiem, że trzymalibyśmy się w
pobliżu zabezpieczeń, które sama obmyśli. Rozumiemy się? Jeżeli nie, wszystko się wam
wyjaśni, gdy przyjrzycie się śladom zębów na boku naszego roślinożercy - dodał i po
ponurym wyrazie ich twarzy natychmiast zorientował się, że już widzieli zwierzaka.
- Szefie, jak wytłumaczyć luki w ciągu starych czujników, o, tutaj, tutaj i tutaj? -
zapytał Triv, wskazując na tereny na południowym zachodzie i na południu.
- Uskoki - odparł Gaber, nasuwając na mapę sejsmiczną przezroczystą podziałkę. -
Mamy tu do czynienia z następstwem warstw. Niezły grunt pod badania archeologiczne,
z tym że i tak wszelkie przyrządy sejsmiczne, które mogły się tam znajdować, zostały
starte w proch. Albo osunęły się zbyt nisko pod powierzchnię, by wciąż jeszcze
nadawać.
- Triv! Ty i Margit zajmiecie się dziś tym uskokiem. Aulia i Dimenon! Wam
przypada ten sektor. - Kai podał współrzędne kwadratu na południowym zachodzie
również Berru i Porteginowi. Sam razem z Bakkunem, wyjaśnił, spróbuje przetrząsnąć
Dolinę Przesmyku, do której wiodą stare czujniki. Podkreślił kilkakrotnie, żeby nie było
najmniejszych wątpliwości, by wszyscy zachowywali środki ostrożności, oznaczali
zwierzęta, kiedy tylko to będzie możliwe i mieli oczy szeroko otwarte na padlinożerne
krążące nad jakimś rannym okazem z ewentualnej menażerii Varian.
Ze ślizgacza Kai dojrzał Varian zmierzającą do zagrody Mabel. Spostrzegł też samą
Mabel, jak pracowicie "wygryzala" sobie drogę pośród drzew, które jakimś cudem
dotąd uszły jej uwadze.
Bakkun, przejąwszy role pilota, skierował ślizgacz na południowywschód.
- Zastanawiam się - odezwał się grawitant - dlaczego nasi Thekowie nie wiedzieli
nic o poprzedniej eksploracji planety.
- Nie pytałem jeszcze Theków, czy wiedzą. W każdym razie Ireta figurowała jako
planeta nie badana.
- Thekowie mają pewnie swoje powody.
- Na przykład?
- Nawet nie ośmieliłbym się zgadywać - odparł Bakkun - ale zazwyczaj mają
poważne powody.
Kai lubił Bakkuna. Grawitant był niestrudzonym, trzeźwo myślącym towarzyszem,
sumiennym i niezawodnym jak wszyscy jego ziomkowie. Miał jednak i wady - brak mu
było choćby śladowych ilości wyobraźni i elastyczności myślenia. Gdy już raz przyjął
coś za pewnik, nie chciał zmienić zdania nawet w obliczu najbardziej dobitnych faktów.
Dla niego, jak dla wielu innych gatunków o stosunkowo krótkiej żywotności, Thekowie
byli nieomylni niczym bogowie. Jakkolwiek byłoby, w tej chwili Kai nie rwał się
specjalnie do dyskusji, zwłaszcza na temat tak bluźnierczy dla grawitantów jak
niedoskonałość Theków, której skądinąd istnienie starych czujników sejsmicznych na
Irecie zdawało się wyraźnie dowodzić.
Na całe szczęście zahuczał indykator. Bakkun automatycznie zmienił kurs, a Kai
zaczął pilnie wpatrywać się w szybę przystosowaną do dalszych odległości. Tym razem
więcej spłoszonych szumem ślizgacza roślinożernych gnało w przerażeniu. Uciekały
przez gęstą puszczę, wpadając od czasu do czasu z całym impetem na drzewa, aż
wstrząsały się potężne gałęzie.
- Zrób jeszcze jedno kółeczko, Bakkun - rzucił Kai i gdy grawitant zawrócił zgodnie
z rozkazem, Kai prztyknął włącznik kamery, zwieszając się przez pas bezpieczeństwa. I
tak niewiele mógł zobaczyć. Zaklął siarczyście pod nosem; żadne ze stworzeń nie
chciało wyjść na którąś z licznych polanek, zupełnie jakby spodziewały się ataku z
powietrza i tłoczyły pod każdą osłoną, na jaką udało im się natknąć.
- Nic z tego nie będzie, Bakkun. Wróć na kurs. Wydawało mi się, że dostrzegłem
jeszcze jedno stworzenie z poszarpanym bokiem.
- Widujemy takie co dzień, Kai.
- Co dzień? Dlaczego nie ma o tym żadnej wzmianki w waszych raportach?
- Nie sądziłem, że to może być ważne. Zawsze jest tyle do napisania w związku z
naszą pracą...
- To jest wspólna misja...
- Zgoda, ale najpierw muszę wiedzieć, w jaki sposób miałbym wnieść w nią mój
wkład. Nie miałem na przykład zielonego pojęcia, że zwyczajne zestawienia danych
ekologicznych też są tak niezmiernie istotne.
- To moje przeoczenie, racja. Po prostu musisz informować o każdym niezwykłym
zjawisku, na jakie natrafisz.
- Odnoszę wrażenie, Kai, że na Irecie nie ma rzeczy zwykłych. Jestem geologiem od
wielu, wielu standardowych lat, i nigdy nie spotkałem się z planetą, która niezmiennie
trwałaby w erze mezozoicznej i nie miała najmniejszego zamiaru przejść do następnego
etapu geologicznej ewolucji. - Bakkun zerknął na Kaia kątem oka. Jego spojrzenie było
chytre i tajemnicze. - Kto spodziewałby się znaleźć te stare czujniki?
- Oczekuj nieoczekiwanego! Taka jest przecież nieoficjalna dewiza naszego
zawodu, nieprawdaż?
Słońce, które wczesnym rankiem ukazało się na krótko, jakby chciało mieć nadzór
nad narodzinami nowego dnia, skryło się ponownie za chmury. Mgła unosząca się znad
ziemi momentalnie ograniczyła widoczność, przysparzając Bakkunowi sporych trudności
w pilotowaniu ślizgacza, toteż rozmowa się urwała. Kai zajął się określeniem zasięgu
dawnego złoża, sprawdzając, dokąd sięgają stare czujniki, które zapalały się leniwie na
ekranie w odpowiedzi na jego sygnał.
Czujniki ciągnęły się daleko poza linię lotu, schodziły w dół, w kierunku Doliny
Przesmyku, której dno opadało, tworząc rozległy płaskowyż. Wlecieli do doliny. Cała
uwaga Bakkuna skupiona była na prowadzeniu maszyny, ponieważ dostali się w prąd
ciepłego powietrza, które miotało ślizgaczem jak piórkiem. Gdy minęli łańcuch
pradawnych wulkanów, których smukłe, wygasłe już kratery, porośnięte skąpą
roślinnością wbijały się w obniżające się teraz chmury deszczowe, Bakkun skierował
ślizgacz w stronę środkowej doliny. Ściany uskoku odsłaniały kolejne etapy
wypiętrzenia, któremu ulegały wzgórza otaczające dolinę. Gdy niewielki ślizgacz
przeleciał ze świstem obok tej zastygłej encyklopedii geohistorii, bezczelnie ją zresztą
lekceważąc, Kai poczuł w duszy dziwną mieszaninę grozy i rozbawienia. Grozy przed
potężnymi siłami, które sformowały to urwisko i równie dobrze mogły je zetrzeć z
powierzchni planety, kiedyś, w pewnym niewyobrażalnym momencie jej istnienia;
rozbawienia, że człowiek ośmielił się wybrać sobie jedną znikomą chwilkę z
nieubłaganego czasu i pokusił się odcisnąć na Irecie swe piętno.
- Padlinożerne, Kai - oznajmił Bakkun, przerywając rozważania swego dowódcy.
Wskazał gestem na prawą stronę. Kai spostrzegł całe stado.
- To przecież złote ptaki, a nie padlinożerne - sprostował.
- Co za różnica...
- Jest różnica. Co one robią paręset kilometrów od najbliższego zbiornika wodnego?
- Są groźne? - zapytał Bakkun, okazując spore zainteresowanie.
- Nie sądzę. Są inteligentne, wzbudziliśmy wczoraj ich ciekawość... Co one robią
tak daleko? - powtórzył Kai, gubiąc się w domysłach.
- Zaraz się dowiemy. Zbliżamy się do nich.
Kai kazał Bakkunowi przechylić nieco ślizgacz, by mógł przyjrzeć się osobnikom,
które przysiadły na ziemi. Ptaki zaintrygowała obecność nieznanego obiektu i wszystkie z
zaciekawieniem wpatrywały się w niebo. Kai zauważył źdźbła grubolistnej trawy
wystające niektórym z dziobów.
Nie, nie było żadnych wątpliwości - ich wysoko wyciągnięte łby wyraźnie śledziły
lot ślizgacza. Po chwili kilka mniejszych ptaków zaczęło dalej skubać trawę.
- Dlaczego wybrały się aż tak daleko? Po trawę?
- Nie jestem ksenobiologiem - odparł Bakkun powściągliwie i w swój flegmatyczny
sposób. Nagle jego głos przybrał tak niezwykle naglący ton, że Kai odwrócił się w jego
stronę i instynktownie cofnął w fotelu. - Zobacz tam!
- Co u...
Dolina zwężała się nieco w miejscu, gdzie wystawał słup uskokowy. Z ciasnego
wąwozu wyłoniło się jedno z największych stworzeń, jakie Kai kiedykolwiek widział.
Badylaste cielsko poruszało się niezgrabnym chodem, zbliżając się nieustępliwie do
sparaliżowanych ptaków. Kai nastawił ostrość kamery na zwiększoną odległość i
obserwował, jak kolos dumnie wkracza na swych potężnych tylnych nogach do spokojnej
doliny.
- Psia...! To jeden z kłączy...
- Spójrz na ptaki, Kai! - rzucił Bakkun.
Z niechęcią rezygnując z obserwacji potwora, Kai zerknął wyżej. Część ptaków
zerwała się do lotu, tworząc na niebie osobliwą formacje obronną. Pozostałe dalej
skubały trawę, jeśli można tak nazwać nerwowe szarpanie liści roślin. Varian musiała
mieć rację z tymi torbami przydziobowymi - Kai zauważył, że dzioby ptaków są czymś
wypchane. Zwierzaki nafaszerowały się pewnie trawą.
- Drapieżnik dostrzegł je! Jeśli tylko rzuci się do ataku, te, które są na ziemi, nie
zdążą się wznieść w powietrze! - Dłoń Bakkuna zacisnęła się wokół rękojeści lasera.
- Poczekaj! Popatrz na niego!
Toporny łeb drapieżnika skierowany był teraz w stronę ptaków, zupełnie jakby
bestia dopiero co spostrzegła ich obecność. Potwór wzniósł przekrzywioną głowę -
widocznie teraz dostrzegł stado krążące nad doliną. Natychmiast też przednie łapy
intruza, absurdalnie krótkie w porównaniu z potężnymi udami i długością nóg, zadrżały i
skurczyły się, zaciskając się nerwowo, a gruby ogon, pozwalajacy zwierzęciu utrzymać
równowagę, ostro smagnął powietrze. Co za żarłoczność, pomyślał Kai. Dwunożny
stwór pozostał jeszcze przez chwilę w bezruchu, a potem puścił się niezgrabnie przed
siebie, wyrywając po drodze trawę swymi śmiesznymi łapami i opychając się
olbrzymimi gałęziami, korzeniami, ziemią, dosłownie wszystkim, co popadło.
Nagle ptaki zaczęły uciekać wzdłuż niewysokiej stromizny, którą Kai dostrzegł
dopiero teraz, i nim bezpiecznie znalazły się w powietrzu, dały nura w trawy poniżej.
- Wciąż zbierają trawę, Kai!
Dowódca zogniskował teleskop. Zobaczył wystające spod skrzydeł ptaków pęki
trawy. Złote stworzenia równomiernie wzbijały się coraz wyżej i wyżej, oddalając się
coraz bardziej od doliny.
- Lecą w stronę morza, Bakkun?
- Owszem. I to przy mocnym przeciwnym wietrze. Kai rzucił okiem na pasącego się
potwora, który ani na moment nie przerwał żarłocznego pałaszowania trawy.
- Hmm... Czemu i ptaki, i monstrum potrzebują trawy? - mruknął Kai, głośno myśląc.
- To wygląda na swoisty dodatek do diety - odparł Bakkun, nieświadom, że Kai
mówił sam do siebie.
- Czy mógłbyś zejść ślizgaczem niżej? Wyląduj tam, na przeciwnym krańcu doliny, z
dala od potwora. Chciałbym wziąć parę próbek tego zielska.
- Dla Varian czy dla Divisti?
- Możliwe, że dla obu. Dziwne, że bestia nawet nie próbowała ich zaatakować,
nieprawdaż?
- Prawdopodobnie nie gustuje w mięsie tych ptaków. Albo są śmiertelnymi
wrogami?
- Nie. Odlot ptaków był raczej ostrożnością niż ucieczką. Zupełnie jakby... jakby
uważali dolinę za obszar neutralny... Coś w rodzaju zawieszenia broni.
- Zawieszenie broni? Między zwierzętami? - Bakkun sceptycznie odniósł się do
pomysłu Kaia.
- Tak to wyglądało. Ale potwór jest z pewnością na zbyt prymitywnym etapie
rozwoju, by stosować się do zasad logiki. Muszę skonsultować się z Varian.
- Najlepiej. To najwłaściwsza osoba - przytaknął Bakkun, odzyskując zimną krew.
Wylądowali gładko na skraju niewielkiego urwiska, które ptaki wykorzystały do startu.
- Nie jesteśmy złotymi ptakami, Kai - przypomniał grawitant, widząc na twarzy Kaia
zdumienie wywołane miejscem obranym na lądowisko. - Nasza bestia może
przypadkiem zechcieć urozmaicić sobie nami posiłek. - Łagodnie wyjął z rąk Kaia
teleskop. - Możesz iść po próbki. Ja będę cię ubezpieczał.
Monstrum nie przerwało jedzenia i nie zwróciło też najmniejszej uwagi na ślizgacz.
Kai wydostał się skwapliwie na zewnątrz i zabrał się do rwania trawy. Na całe
szczęście zabrał rękawice - niektóre ze źdźbeł miały bardzo ostro zakończone brzegi.
Krewniacy mieczowników, zawyrokował z przekąsem. Udało mu się wyrwać jedną kępę
z korzeniami i ziemią. W cuchnącym powietrzu natychmiast rozniósł się nowy,
smrodliwy zapach. Kai strząsnął ziemię. Przypomniało mu się, że ptaki zajadały
wyłącznie liście, nie ruszając w ogóle korzeni. Ale Kai nie byłby sobą, gdyby nie wziął
próbek wszystkiego, co rosło w okolicy, nawet roślin o grubych liściach, które ptaki
zupełnie ignorowały. Kai umieścił swój zielnik w specjalnym pojemniku i z powrotem
zajął swoje miejsce w ślizgaczu.
- W ogóle nie przestał się opychać - oświadczył Bakkun, wręczając Kałowi
teleskop.
Kai wpatrywał się w drapieżnika, a tymczasem Bakkun poprowadził ślizgacz w
górę. Zwierzę wytrwale jadło, nie kwapiąc się, by choć zerknąć na ślizgacz, gdy
przelatywał nad jego głową.
Bakkun, nie otrzymawszy nowych poleceń, skierował ślizgacz w stronę wąskiego
przesmyku na końcu doliny. Za nim teren znacznie się osuwał. Ziemia, w większości
piaszczysta, nie rodziła wybujałej roślinności, dając oparcie jedynie skromnym krzakom.
- Czujniki ciągną się dalej wzdłuż doliny, Kai - powiedział Bakkun, odwracając
uwagę Kaia od potwora.
Kai zerknął na sejsmiczny skaner obrazu.
- Yhm. Ostatni mieści się zaraz za tamtym pasmem gór.
- Ta dolina jest naprawdę bardzo stara - przyznał Bakkun. - Linia czujników kończy
się za krawędzią?
Kai był niemal uradowany, słysząc w jego głosie pytanie.
- Tak właśnie - odparł.
- A to dopiero...
Po raz pierwszy Kai wyczuł rozterkę w tonie grawitanta. Potrafił to zrozumieć, tym
bardziej, że sam czuł się podobnie zagubiony.
Spiętrzenie warstw, nad którym obecnie przelatywali, nastąpiło co najmniej milion
lat przed ich przybyciem. Tymczasem odnaleziony czujnik bez wątpienia był dziełem
Theków. Chyba że... - zabłąkana myśl przemknęła Kaiowi przez głowę i rozbawiła go
nagle - chyba że Thekowie naśladują o wiele starszą cywilizację... na przykład
cywilizację Innych? Thekowie jako naśladowcy? Kaiowi natychmiast wróciło poczucie
rzeczywistości. Miałby konkurować z Thekami w długowieczności? Równie dobrze
mógłby rzucić wyzwanie grawitantom i spróbować zmierzyć się z ich siłą. Liczyło się
tylko tu i teraz, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę znikomość czasu ofiarowanego
człowiekowi, nawet przy wszystkich cudach współczesnej medycyny. On i jego zespół
mieli wykonać zadanie teraz. Nieważne, że ktoś wykonał już podobne, w czasach gdy
człowiek był jeszcze na etapie pojedynczej komórki, dryfującej sobie gdzieś po
przedpolach długiego procesu ewolucji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Z pomocą Paskuttiego i Tardmy udało się Varian opatrzyć rany Mabel. Jednak
zwierzę zdołało w jakiś niewiarygodny sposób poluzować końce błony ochronnej i
mimo osłony siłowej rozciągniętej nad zagrodą owady obsiadły okaleczony bok. Rana
otwarła się jeszcze bardziej, gdy Mabel jak oszalała próbowała uwolnić się z lin,
którymi grawitanci starali sieją utrzymać w ryzach. W końcu trzeba było przywiązać jej
łeb do zdrowej nogi, by Varian mogła w ogóle do niej podejść.
Na szczęście, gdy Varian usunęła już insekty z rany, mogła uznać z satysfakcją, że
całe zwierzę wygląda dość zdrowo.
- Przemyję jej nogę i opatrzę - oznajmiła Paskuttiemu, którego mdliło już od tych
zabiegów. - Lepiej zajmować się ofiarą niż napastnikiem. Sam pomyśl, nadziać się na
takiego... - Przypomniała sobie ohydny łeb stworzenia i rzędy śmiercionośnych zębów
wyszczerzonych na filmie, który pokazywał jej Kai.
- Ten zwierzak nie stawiał zbyt wielkiego oporu - powiedział Paskutti tak ostrym
tonem, że Varian spojrzała na niego. Nie oczekiwała oczywiście, że ujrzy choć cień
emocji na pozbawionej wszelkiego wyrazu twarzy grawitanta, ale spostrzegła w jego
jasnych oczach jakieś przedziwne podniecenie, które na moment ją przeraziło. Odniosła
bowiem wrażenie, jakby Paskutti był nienaturalnie, wprost oburzająco podekscytowany
widokiem rany i w ogóle całym zajściem, podczas którego jedno zwierzę pożerało
żywcem inne. Szybko odwróciła się, nie chcąc, by Paskutti zauważył, że go obserwuje.
Dokończyli zabieg bez dalszych utrudnień ze strony Mabel, za to gdy uwolnili ją z
lin, z taką złością machnęła ogonem, że musieli pośpiesznie wycofać się za ogrodzenie.
Skoro tylko jej dobroczyńcy znaleźli się dalej, Mabel opuściła agresja. Zwierzak
przerwał groźnie brzmiące warczenie i rozejrzał wokół, jakby zupełnie zbity z tropu
nieoczekiwaną ucieczką "napastników". Jej krótkowzroczne oczy z wielką uwagą
wpatrywały się w przestrzeń ponad ich głowami. Dopóki stali nieruchomo, Mabel nie
była w stanie ich spostrzec. A więc śmiertelny wróg Mabel musiał być o wiele większy
od niej mimo pokaźnych rozmiarów jej cielska i nawet z daleka łatwo rozpoznawalny po
zapachu, sądząc po gwałtownym rozdęciu jej nozdrzy.
- Co teraz, Varian? - spytał Paskutti, gdy wydostali się z zagrody. Jego głos był
zupełnie matowy, co jedynie uwydatniało niecierpliwość, z jaką czekał odpowiedzi.
- Teraz przyjrzymy się zwierzętom zamieszkującym tereny poza płytą kontynentalną,
żeby Kai i jego drużyna mogli bezpiecznie rozłożyć tam obóz pomocniczy. Zabieramy
ślizgacz, Paskutti, więc jeśli zorganizujesz parę taśm, będziemy mogli również rozejrzeć
się w poszukiwaniu minerałów.
- Broń?
- Zwykła, osobista. Nie będziemy polować. Będziemy obserwować - Varian
odparła nieco szorstko, bardziej oschle niż zamierzała, ale w niewinnym pytaniu
Paskuttiego dźwięczała jakaś odpychająca i wstrętna żądza. Tardma zachowywała się
obojętnie jak zawsze, lecz należało pamiętać, że nigdy nie zrobiła niczego - nawet nie
uśmiechnęła się - nie zerknąwszy najpierw na Paskuttiego.
Wrócili do obozu po sprzęt. Varian zauważyła dzieciarnię zgromadzoną wokół
ogrodzenia Dandy i przypatrującą się, jak Lunzie go karmi. Jego gruby, ale krótki ogonek
śmigał to w jedną, to w drugą stronę - z zadowolenia lub nienasyconego łakomstwa.
- Dandy nie ma kłopotów z jedzeniem, co? - zapytała Bonnarda.
- To już druga butelka - oznajmił chłopiec, nie posiadając się z dumy.
- Lunzie mówi, że będziemy go mogli karmić, gdy trochę bardziej się z nami oswoi -
dodała Cleiti, a Terilla pokiwała potakująco główką. Jej błyszczące oczy otwarły się
szeroko, ożywione niewiarygodną przygodą, która ją czekała.
Biedna mała dziewczynka, pomyślała Varian, wspominając swe szczęśliwe
dzieciństwo spędzone z rodzicami - weterynarzami pośród najróżniejszych gatunków
zwierząt na rozmaitych planetach. Nie pamiętała, by kiedykolwiek zabrakło jej
zwierzaka, którego mogłaby przytulić i opiekować się nim. Niewielkie stworzonka
przynoszone jej rodzicom, by się nimi zaopiekowali lub wyleczyli je, powierzane były
jej pieczy, odkąd uznano ją za wystarczająco odpowiedzialną dziewczynkę. Nie lubiła
tylko Galormisów, Jej wrodzony instynkt ostrzegł ją przed nimi już w chwili, gdy
odkryto te zamaskowane diabły na Aldebaranie 4, lecz jako początkujący adept
weterynarii musiała trzymać język za zębami i nie zwierzać się nikomu ze swych
podejrzeń. Miała sporo szczęścia, gdy Galormis zaatakował mieszkańców jej domu,
wyruszywszy na swój nocny żer. Na ramieniu Varian zostały jedynie słabo widoczne
ślady zębów. Jego siekacze wyposażone były w kanaliki zawierające substancje
paraliżujące, dzięki którym Galormis mógł obezwładnić ofiarę. Potwór zdążył zabić
swojego opiekuna, lecz na szczęście strażnik, zaalarmowany tym, że nie nadchodził jego
zmiennik, zbudził obóz. Galormis został schwytany, ogłuszony, a później uśmiercony.
Planetę zaś wciągnięto na listę światów zakazanych.
- Najpierw sprawdzimy, czy Dandy potrafi się zachować, Terilla - powiedziała
Varian, wierząc szczerze w stare przysłowie, że "kto się na gorącym sparzy, ten na zimne
dmucha". Ten, kto je wymyślił, nie miał oczywiście na uwadze Galormisów, za to miała
ich na uwadze Varian i uznała powiedzenie za równie trafne w odniesieniu do sytuacji z
Dandym.
- Jak się ma Mabel? - spytała Lunzie, rzucając Varian przelotne spojrzenie.
Varian opowiedziała jej wszystko ze szczegółami, po czym dodała:
- Wyruszamy dziś na zwiad na północ. Zespół Kaia będzie musiał wkrótce założyć
tam obozy pomocnicze, a nie chcę, by natrafili na kłącze, które dobierały się do Mabel.
Poza tym drużyny geologiczne zostały zobowiązane do składania natychmiastowych
raportów, jeśli zauważą jakieś ranne zwierzę. W razie czego, daj nam znać, Lunzie,
dobrze?
Lekarka przytaknęła.
- Możemy lecieć z tobą, Varian? - zapytał Bonnard. - Wzięlibyśmy duży ślizgacz,
co? Proszę, Varian...
- Nie dziś.
- Masz dzisiaj swój dyżur, Bonnard, wiesz przecież - przypomniała mu Lunzie. - I
lekcje.
Bonnard miał minę tak buntowniczą, że Varian dała mu kuksańca w bok i szeptem
nakazała trzymać fason. Cleiti, bardziej czuła na dezaprobatę ze strony dorosłych, trąciła
go z całej siły łokciem między żebra.
- Mieliśmy wolne wczoraj, Bon. Gdy nadejdzie odpowiednia pora, znowu
wybierzemy się na wycieczkę. - Cleiti uśmiechnęła się do Varian, choć jednocześnie jej
spojrzenie było pełne tęsknoty i zawodu.
To takie miłe dziecko, ta Cleiti, pomyślała Varian, zmierzając razem z grawitantami
do magazynu po sprzęt. Sprawdziła ślizgacz, mimo że Portegin dokonał już rano
przeglądu.
Rozpoczęli podróż w samą porę, tuż po pierwszych porannych opadach deszczu. Na
Irecie było regułą, że po ulewie chmury rozstępowały się leniwie, pozwalając jasno-
żółtemu słońcu ogrzać nieco ziemię. Varian, nie przyzwyczajona do światła, zmrużyła
oczy. Na szczęście natychmiast pociemniała szybka jej hełmofonu, czuła na zmianę
oświetlenia. Czasem Varian odnosiła wrażenie, że dziwaczne żółte światło sączące się
przez chmury bardziej kłuje w oczy niż bijące prosto w twarz promienie słoneczne.
Dopiero gdy znaleźli się dziesięć kilometrów od obozu, indykator wykrył obecność
pierwszych stworzeń, w większości zresztą już oznakowanych. Miejsce, w którym
wylądowali, okazało się "martwym" rejonem - zwierzęta pierzchły gdzieś, jakby wieść o
nadejściu intruzów powoli szerzyła się pośród mieszkańców Irety. To niedostępny
światek, pomyślała Varian, jak wszystkie bardziej... cywilizowane? Zaawansowane w
rozwoju brzmi lepiej, zauważyła po cichu. A wiec na wszystkich zaawansowanych w
rozwoju planetach wyglądało to tak, jakby wiadomość o przybyciu obcych roznosił wiatr
wiejący z miejsca ich lądowania i zwierzęta natychmiast się gdzieś zaszywały. Chyba że,
oczywiście, była to inteligentna, gościnna planeta - wówczas mieszkańcy gromadzili się,
by przypatrzeć się przybyszom. Lecz zdarzały się też powitania pełne rezerwy - nie
tchórzliwe i nie agresywne, po prostu obojętne. Varian przypomniał się płaszcz osłony
siłowej rozciągnięty nad obozem. Zupełnie niepotrzebna rzecz, parsknęła lekceważąco,
przydaje się tylko do odstraszania insektów. Przynajmniej w obecnych okolicznościach,
gdy zwierzęta i tak trzymały się z dala. Może problem Kaia dałoby się rozwiązać,
zakładając po prostu ten jego obóz pomocniczy, i najpierw, zabezpieczywszy go
niewielkimi osłonami siłowymi, pozwolić miejscowej zwierzynie usunąć się
niepostrzeżenie z danego terenu, a dopiero potem przenieść tam ludzi.
Był jednak kłacz! Prawdziwy olbrzym! Na filmie Kaia trzęsły się czubki drzew, gdy
bestia kroczyła przez las. Duża osłona siłowa mogłaby go porazić, może i zrazić do
podejmowania kolejnych prób ataku... Ostatecznie w cieniu aktywnych wulkanów nie
rozwijało się bujnie życie zwierzęce, a więc wszystkie stworzenia, duże i małe, musiały
wiedzieć dostatecznie dobrze, co to jest ogień i czym grozi. Natomiast mniejsze osłony...
Mniejsze osłony nie byłyby w stanie powstrzymać zdecydowanego ataku zgłodniałego
albo przerażonego kłacza, a podobną możliwość powinna przecież wziąć pod uwagę.
Ba, zważywszy apetycik drapieżników jego rozmiarów!
Varian wyznaczyła kurs na północny wschód, na rozległy, wysoki płaskowyż,
otoczony niebotycznymi księżycowymi górami, jak określał je Gaber. Z właściwą sobie
pedanterią Gaber wyjaśnił jej kiedyś, jak to dwie płyty kontynentalne nasunęły się na
siebie, wypiętrzając owe olbrzymie kamienne szczyty. Płaskowyż, który otaczały, był
wcześniej dnem oceanicznym. Każdy udający się w tę okolicę otrzymywał od Gabera i
Trizeina gorące polecenie, by szukać skamielin. To właśnie tutaj, u stóp gór
pochodzących z późnego fałdowania, Kai miał nadzieję natrafić na pokłady minerałów.
Tereny znajdowały się daleko poza zasięgiem starych czujników. Ich odkrycie, nie
wiadomo czemu, wpłynęło na Varian uspokajająco. Kai zaś zdawał się strasznie nimi
rozdrażniony. Varian zachodziła w głowę, dlaczego - przecież KOB nie miałby chyba
ochoty utracić tej dwukrotnie, bądź co bądź, sondowanej planety. Poza tym Thekowie
żyją dość długo, by naprawić popełnione błędy - jeśli w ogóle zdarzyło im się kiedyś
jakieś popełnić. A może właśnie dlatego, że mają dość czasu, by korygować usterki,
uchodzą za nieomylnych?
Przed płaskowyżem, na który się kierowali, porośniętym niegościnną, kostropatą
roślinnością - ni to trawą, ni krzewami - ciągnął się szeroki pas puszczy, przez którą
zazwyczaj przedzierali się krewniacy Mabel i gdzie zwykł czyhać kłacz. Daleko nad
wschodnim horyzontem unosiły się chmury pyłu wulkanicznego, przeszywane od czasu
do czasu grzmiącymi błyskawicami, których huk odbijał się echem w czujnikach
pokładowych ślizgacza.
Naraz spostrzegli stado krążących w powietrzu padlinożernych. Wylądowały, by
przyjrzeć się ofierze, lecz niestety sprowadzona już została do zestawu kości i kosteczek,
toteż ewentualne ślady ran zadanych jej przez mordercę nie nadawały się z oczywistych
względów do zbadania. Padlina nigdy nie gniła na Irecie. Wytrwałe owady dziurawiły
pracowicie swymi drobnymi kleszczami szkielet niczym rzeszoto. Kości znikną w ciągu
jednego dnia. Tylko twardsza czaszka była nietknięta - Varian, spryskawszy ją najpierw
preparatem antyseptycznym, przyjrzała się jej dokładnie.
- Odpowiada rozmiarami czaszce Mabel? - spytał Paskutti, patrząc, jak Varian
drutem przewraca czaszkę z jednej strony na drugą.
- Jest w każdym razie grzebieniasta. O, zobacz... widzisz? Rozszerzona jama
nosowa... Można przypuszczać, że Mabel ma o wiele lepszy węch niż wzrok. Pamiętasz,
co wyprawiała dziś rano?
- Skoro na tej planecie wszystko wonieje... - odparł Paskutti z taką gwałtownością,
że Varian obejrzała się na niego. Myślała z początku, że chce być zabawny, tymczasem
Paskutti powiedział to ze śmiertelnie poważną miną.
- Rzeczywiście, cała planeta po prostu śmierdzi, ale Mabel musiała już do tego
przywyknąć, więc jest w stanie rozpoznać pewne zapachy i odpowiednio zareagować.
Nos jest z pewnością jej głównym środkiem obronnym.
Varian zrobiła trzy trójwymiarowe zdjęcia i z niemałym wysiłkiem odłamała
fragment chrzęści nosowej i drzazgę z kości, by później poddać je dogłębnej analizie.
Czaszka była nieporęczna i nie nadawała się do transportu.
Padlinożerne przez cały czas krążyły wysoko ponad ich głowami, a gdy tylko Varian
i Paskutti wznieśli się ślizgaczem w górę, ptaki sfrunęły na ziemię, jakby z nadzieją, że
w porządnie już objedzonym szkielecie intruzi odnaleźli jednak jakieś smakowite kąski,
które one przeoczyły.
Varian mruknęła coś pod nosem. Życie na Irecie toczyło się szybko, szybko też
nadchodziła śmierć. Nie należało się dziwić, że Mabel, choć tak ciężko raniona, starała
się utrzymać na nogach. Dla zranionego zwierzaka upaść znaczyło nigdy się już nie
podnieść. Czy przyjście Mabel z odsieczą było przysługą, czy może tylko odroczeniem
jej i tak wczesnej śmierci? A jednak - rana goiła się, a kąśliwe zębiska nie naruszyły
trwale struktury mięśnia ani nie złamały kości. Mabel będzie żyła, i niebawem będzie
zupełnie zdrowa.
Ślizgacz dotarł do miejsca, gdzie pasły się roślinożerne - tutaj właśnie znaleźli
Mabel. Varian zredukowała pracę głównego silnika i Ślizgacz zawisł nieruchomo w
powietrzu. Stado pasło się spokojnie. Pod szerokimi, ociekającymi deszczem liśćmi
Varian dostrzegła cętkowany grzbiet zwierzęcia, trzymającego się pod wiatr, aby nie
zwęszyły go roślinożerne. Przedtem drapieżnik zachował się zbyt porywczo i spłoszył
całe stado, poza jedną Mabel, która nie była w stanie szybko się poruszać.
Poziom inteligencji roślinożernych zastanowił Varian. Można by się spodziewać, że
w końcu nauczą się wystawiać czaty, jak czynią to inne gatunki na równie nieprzyjaznych
planetach, by ostrzegały stado przed zbliżającymi się drapieżnikami. Ale nie, czaszka,
jaką widzieli, mogła pomieścić mózg niewielkich rozmiarów, tak niewielkich, iż nie był
w stanie właściwie pokierować tak potężnym ciałem. A może miały dodatkowy mózg w
ogonie? Varian słyszała o podobnej kombinacji już wcześniej, dawno, dawno temu.
Dodatkowy zespół mózgowy w przypadku tak ogromnej bestii nie byłby wcale
osobliwością. Jama nosowa przypuszczalnie mogła była pchnąć puszkę mózgową
bardziej do tyłu. Więcej węchu, mniej rozumu, oto Mabel jak na dłoni!
- Widzę jednego z wygryzionym bokiem - oznajmiła Tardma, spoglądając badawczo
w lewą stronę. - To świeża rana!
Varian zerknęła na zwierzę, z trudem powstrzymując dreszcz obrzydzenia. Mimo
zalanego krwią, postrzępionego boku, zranione zwierzę ze stoickim spokojem
pałaszowało liście. Głód dominuje nad bólem, pomyślała Varian. Zaspokoić go - to
tylko się liczy.
- Jest następny. Ma starszą ranę! - zawołał Paskutti, dotykając jej ramienia, by
zwrócić jej uwagę w drugą stronę.
Rana rzeczywiście pokryła się już strupem, lecz gdy Varian wzmocniła
powiększenie teleskopu, ujrzała rojące się pasożyty żerujące aa skaleczeniu. Od czasu
do czasu roślinożerny przerywał jedzenie, by otrzeć obolały bok. Widać było wówczas,
jak od rany odpada cała masa insektów, strąconych językiem zwierzęcia.
Ślizgacz poruszał się wolno, trzymając się ciągle pod wiatr, by stado nie zwróciło
na niego uwagi. Varian mogła przyjrzeć się zwierzętom dokładniej. Poza kilkoma
osobnikami, boki wszystkich roślinożernych pokrywały makabryczne rany. Do wyjątków
należały przede wszystkim zwierzęta młode i mniejsze.
- Może szybciej biegają? - zauważyła Tardma.
- Raczej nie są dość... soczyste - odrzekła Varian.
- Albo chronią je dorosłe - wtrącił Paskutti. - Przypomnij sobie: młode biegły w
środku stada, gdy natrafiliśmy na nie po raz pierwszy.
- Mimo wszystko wolałabym wiedzieć... - zaczęła Varian, ale Paskutti nie pozwolił
jej dokończyć.
- Być może zaraz się dowiesz - powiedział, wskazując na dół.
W najbardziej oddalonym krańcu puszczy jeden z roślinożernych przerwał nagle
ucztę i stanąwszy na tylnych nogach, wyciągnął swój grzebieniasty łeb na północ.
Równie niespodziewanie opadł na ziemię i odwróciwszy się, pognał ile sił w nogach na
południe, wydając z siebie prychające pogwizdywania. Inny zwierzak, bynajmniej nie
zaalarmowany nieoczekiwaną ucieczką towarzysza, dopiero po chwili zwietrzył ten sam
zapach. Zagwizdał i rzuciwszy się na cztery nogi, potoczył się ciężko w kierunku
południowym. Roślinożerne uciekały - jeden po drugim, lecz zupełnie niezależnie od
siebie. Młodsze osobniki wkrótce doścignęły starsze i niebawem je przegoniły.
Parskliwe gwizdy stawały się coraz bardziej hałaśliwe i pełne przerażenia.
- Czekamy? - zapytała Tardma, zaciskając kurczowo krótkie, grube palce wokół
sterów.
- Owszem, czekamy - odparła Varian, świadoma tłumionej gorliwości Tardmy.
Nie musieli czekać długo. Najpierw doszedł ich odgłos trzasku, potem ujrzeli
zmierzające majestatycznym krokiem zwierzę. Pochyliło nisko łeb i wyciągając swe
krótkie przednie łapy, rzuciło się w szaleńczą pogoń, utrzymując równowagę przy
pomocy grubego, ciężkiego ogona. Zwierz biegł z otwartą paszczą, ogromną, ociekającą
śliną; widać było błyskające rzędy ostrych jak szpilki zębów. Gdy przetoczył się obok
zawieszonego w bezruchu ślizgacza, Varian dostrzegła jego oczy - małe zgłodniałe
oczka, mordercze oczka drapieżnika...
- Lecimy za nimi? - zapytała Tardma dziwnie zdyszanym głosem.
- Oczywiście.
- By przeszkodzić w procesie zachowania równowagi biologicznej? - odezwał się
Paskutti ironicznie.
- Równowagi? - Varian dławiła się niemal własnymi słowami. Nie powinna stracić
cierpliwości. - Równowagi, Paskutti? Ten potwór nie zabija z głodu, on masakruje dla
przyjemności.
- Może tak, może nie - odparł grawitant i poprowadził ślizgacz w ślad za
drapieżnikiem.
Zwierzę chwilami znikało im z oczu, ale mimo to z łatwością dało się śledzić jego
bieg - zdradzały go łamiące się i drżące drzewa, w popłochu wyrywające się do lotu
ptactwo i pierzchające ze strachu nieduże lądowe żyjątka. Prędkość drapieżnika znacznie
przewyższała szybkość niezdarnej ucieczki roślinożernych; dogonienie stada było tylko
kwestią czasu. Varian jak zwykle podeszła do pościgu emocjonalnie - czuła, jak drży,
zaschło jej w gardle, miała przyspieszony oddech. Zdumiała ją natomiast przemiana,
jaka zaszła w grawitantach. Pierwszy raz, odkąd rozpoczęła z nimi pracę, okazywali
jakiekolwiek uczucia - ich twarze wykrzywiał grymas gorączkowego podniecenia,
niezrozumiałej żądzy, chciwości, które nie miały nic wspólnego z cywilizowaną reakcją.
Była przerażona. Gdyby zamiast Paskuttiego to ona siedziała teraz za sterami,
zawróciłaby natychmiast, nie czekając na finał pogoni. To jednak wystarczyłoby, żeby
poderwać jej autorytet w oczach grawitantów. Owszem, tolerowali fizyczne
ograniczenia swych przełożonych, lecz moralne tchórzostwo spotkałoby się jedynie z ich
pogardą. Przecież to ona właśnie zorganizowała tę wyprawę, by sprawdzić, jak
niebezpieczny może być potwór w stosunku do roślinożernych i co groziłoby obozom
pomocniczym Kaia. Nie mogła zawrócić, choćby ze względu na poczucie przyzwoitości.
Poza tym... nie pojmowała swojej reakcji - widywała już bardziej odrażające formy
śmierci, drastyczniejsze zmagania miedzy zwierzętami.
Tymczasem drapieżnik zrównał się już ze stadem. Upatrzył sobie jedno stworzenie i
zapędził je przerażone w pułapkę bez wyjścia, pomiędzy zwalone drzewa. Oszalałe ze
strachu stworzenie próbowało wspiąć się na przewrócone konary, lecz jego przednie
łapy okazały się niezdolne do tego rodzaju ćwiczeń, poza tym pnie i tak nie utrzymałyby
ciężaru jego masywnego cielska. Becząc i gwiżdżąc przeraźliwie, zwierzę osunęło się
powoli w łapy drapieżnika. Ten jednym potężnym uderzeniem nogi zwalił sparaliżowaną
z trwogi ofiarę na ziemię. Przednimi łapami, niezbyt pokaźnych rozmiarów w
porównaniu z tylnymi kończynami, zmierzył wielkość drżącego boku zwierzęcia. Jego
ruchy były plugawe, by nie rzec sprośne. Naraz zwierzak zawył - drapieżnik zatopił zęby
w jego pachwinie i wyrwał z niej kęs ciała.
Varian zebrało się na wymioty.
- Przerwij ten horror, Paskutti! Zabij go!
- Nie uratujesz wszystkich roślinożernych na Irecie, zabijając jednego drapieżnika -
odparł grawitant, ze wzrokiem utkwionym w odrażające sceny. Jego oczy płonęły żądzą
krwi.
- Nie chcę uratować wszystkich, tylko tego jednego! - wrzasnęła Varian, sięgając do
sterów.
Twarz Paskuttiego przybrała znajomy obojętny wyraz. Grawitant zwiększył moc
silnika i ślizgacz opadł na napastnika, który szykował się właśnie do kolejnego kęsu.
Gdy spaliny ślizgacza osmaliły nieco skórę na głowie bestii, ryknęła z bólu. Stanąwszy
dęba i utrzymując równowagę przy pomocy potężnego ogona, próbowała schwytać
ślizgacz.
- Jeszcze raz, Paskutti! - rozkazała Varian.
- Wiem, co robić - fuknął Paskutti matowym, srogim głosem.
Varian zerknęła na Tardmę - jej oczy również pałały niepojętym pragnieniem krwi.
A Paskutti? Ależ on bawi się z tą bestią, pomyślała przerażona Varian.
Tym razem grawitantowi udało się pozbawić drapieżnika równowagi. By potwór
mógł utrzymać się na dwóch nogach, musiał puścić zdobycz.
- Wstawaj, głuptaku! Wstawaj i uciekaj! - wydzierała się Varian, widząc, że
beczący przeraźliwie trawożerca nie rusza się na krok z miejsca, gdzie upadł, brocząc
obficie krwią.
- Nie ma dość oleju w głowie, by domyślić się, że jest wolny - zawyrokowała
Tardma głosem spokojnym, choć pełnym pogardy.
- Wygoń stamtąd tego potwora, Paskutti!
Varian nie musiała wcale tego mówić - Paskutti sam wpadł na ten pomysł.
Drapieżnik, spostrzegłszy wreszcie, skąd zagraża mu niebezpieczeństwo, usiłował
strącić ślizgacz swymi krótkimi łapami i potężnym łbem. Tym samym coraz bardziej
oddalał się od swej ofiary.
Paskutti bawił się z potworem, który nieudolnie próbował się bronić. Zanim Varian
zdała sobie sprawę, co Paskutti zamierza, grawitant przechylił ślizgacz i włączając
napęd odrzutowy, skierował cały strumień palącego powietrza z silników na łeb
zwierzaka. Przeraźliwy ryk bólu dotarł do ich uszu. Ślizgacz gwałtownie ruszył do
przodu, wciskając Tardmę i Varian w fotele. Zaraz też rzuciło nimi w przeciwną stronę,
ponieważ Paskutti natychmiast zawrócił, by przyjrzeć się efektom swego eksperymentu.
Drapieżnik próbował otrzeć poczerniały, zlany krwią łeb. Wściekle kołysał głową,
słaniając się na nogach w śmiertelnych katuszach.
- Sprawdźmy, czy to go czegoś nauczyło - oznajmił Paskutti i naprowadził ślizgacz
na drapieżnika.
Bestia usłyszała odgłos maszyny, ryknęła boleśnie i potykając się co chwila,
popędziła szaleńczo w przeciwną stronę.
- Proszę bardzo, Varian. Nauczył się, że ślizgacz oznacza ból. Nigdy więcej nie
będzie grasował na obszarze, gdzie usłyszy ślizgacz.
- Nie o to mi chodziło, Paskutti - wydusiła z siebie Varian.
- Ksenobiologowie zawsze tak wymiękają. Ten potwór to twardziel. Nic mu nie
będzie. Pewnie chcesz zająć się rannym trawojadem, co?
Starając się zapanować nad nagłym uczuciem obrzydzenia do Paskuttiego - co
kosztowało ją sporo wysiłku, Varian skinęła potakująco głową i zagrzebała się w swych
weterynaryjnych przyborach. Roślinożerca nadal spoczywał na ziemi, przewrócony na
bok, wciąż zbyt przerażony, by pozbierać się i uciec. Zraniona kończyna drgała, widać
było, jak kurczą się odsłonięte mięśnie, wywołując za każdym razem bolesne, gwiżdżące
pojękiwania zwierzęcia. Varian nakazała Paskuttiemu zatrzymać ślizgacz tuż nad
stworzeniem, które pochłonięte było całkowicie własnym bólem i pogrążone w
panicznym strachu. Z góry łatwiej było rozpylić antybiotyk i nałożyć błonę ochronną.
Ślizgacz unosił się jeszcze przez jakiś czas w powietrzu, nieco ponad zwierzęciem, które
w końcu zrozumiało, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa i usiłowało wstać. Potem
wietrzyło nosem dokoła, a upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, otrząsnęło się,
porykując z bólu wywołanego ruchem. Natychmiast też, zupełnie jakby nigdy nic,
porwało liść paproci i schrupało go beznamiętnie. Rozejrzało się wokół, szukając
więcej pożywienia i nie znalazłszy nic w pobliżu, powoli zaczęło wychodzić z pułapki,
węsząc od czasu do czasu, i pojękując, gdy ból dawał o sobie znać.
Varian czuła na sobie wzrok Paskuttiego. Wolała na niego nie patrzeć, by nie dojrzał
czasem w jej oczach wstrętu, jaki do niego czuła.
- W porządku, możemy zająć się dalszym przeczesywaniem terenu. Musimy się
dowiedzieć, kim są pozostali mieszkańcy przedgórza, zanim geologowie będą mogli
bezpiecznie zabrać się do pracy.
Paskutti skinął głową i ponownie skierował ślizgacz na północny wschód. Po
drodze natrafili .jeszcze na trzy gatunki stadne i oznaczyli je. Do Varian, wciąż
ogłuszonej wcześniejszym incydentem, stopniowo docierała myśl, że wszystkie nowo
poznane gatunki musiały mieć wspólnych przodków i dopiero ewolucja rozwinęła w
nich różnice, w wyniku czego stanowią teraz osobne podgatunki.
Wrócili do bazy tuż przed początkiem wieczornej ulewy. Varian spostrzegła, że nie
tylko ona jest szczęśliwa, że nie musi już dłużej siedzieć w ciasnej kabinie ślizgacza -
także Tardma i Paskutti wydawali się z tego bardzo zadowoleni. Varian kazała
Paskuttiemu dokonać przeglądu ślizgacza, a Tardmie zanieść nagrania Gaberowi, sama
zaś pośpiesznie udała się do Mabel. Zwierzak zdążył już sprowadzić okoliczne drzewa
do postaci ledwo odrastających od ziemi pniaków. Opatrunek trzymał się nieźle, a
Mabel nie oszczędzała już zranionej nogi. Varian z entuzjazmem, lecz i niechęcią myślała
o uwolnieniu swojej pacjentki, i tylko praktyczne trudności związane z zapewnieniem
Mabel wystarczającej ilości pożywienia przekonały ją ostatecznie, że zwierzę jak
najszybciej powinno znaleźć się na wolności. Postanowiła uwolnić Mabel rano i śledzić
jej poczynania ślizgaczem, zachowując, oczywiście, odpowiedni dystans. Chciała
sprawdzić, czy Mabel ma instynktowne wyczucie kierunku, czy potrafi się w jakiś
sposób porozumieć z innymi członkami stada. Dziś jej towarzysze reagowali na
zbliżające się niebezpieczeństwo w pojedynkę. Głupie bezmózgowce nie umiały
połączyć sił przeciw napastnikowi. Wspólnie z łatwością podołałyby drapieżnikowi -
jeśli oczywiście miałyby choć odrobinę odwagi i jakiegoś przewodnika stada.
Varian zastanawiała się, czy można by w jakiś sposób pobudzić inteligencję Mabel.
Szybko jednak zdecydowała, że podobnego eksperymentu nie da się przeprowadzić.
Trwałby zbyt długo, a przy rozmiarach mózgu Mabel szansę na sukces były śladowe.
Poza tym, by Mabel mogła osiągnąć przyzwoity poziom inteligencji, trzeba by najpierw
fizycznych zmian. Jej czaszka była w stanie pomieścić jedynie mózg odpowiedzialny za
podstawowe funkcje życiowe, nie było w niej miejsca na nic więcej i nic więcej nie
dałoby się zrobić. Chyba że ten gatunek wyposażony był w dodatkowy mózg w ogonie.
Miałby wówczas większe zdolności motoryczne... Oczywiście, że Varian miała już do
czynienia z gatunkami, które posiadały pomocnicze ośrodki nerwowe kontrolujące pracę
kończyn, natomiast ich mózg główny był zlokalizowany centralnie w najbardziej
odpornej części ciała. Człowiek pod tym względem - i nie tylko pod tym, pomyślała
Varian, nie był najlepiej skonstruowany. Przynajmniej takiego zdania byli Thekowie.
Wolnym krokiem zmierzała właśnie do bazy, pochłonięta własnymi myślami, gdy z
rozważań wyrwał ją niespodziewanie szum ślizgacza. Ktoś wołał za nią po imieniu.
Spostrzegła Kaia - wyglądał na bardzo zadowolonego. Ruchem ręki przywoływał ją do
siebie. Dołączyła leniwie do niego i Bakkuna. Zwykle stateczna i opanowana twarz Kaia
promieniała ożywieniem i radosną ekscytacją. Nawet Bakkuna, bądź co bądź grawitanta,
spowijała otoczka satysfakcji i samozadowolenia.
- Mamy parę taśm, które natychmiast powinnaś obejrzeć, Varian! Znaleźliśmy
jednego z twoich kłączy!
- Nawet mi o nich nie wspominaj!
- Uuh? Mieliśmy meczący dzionek, co? Cóż, to ci powinno dodać otuchy! Potrzebuję
twojej opinii jako eksperta.
- Zabiorę nasze znaleziska do Gabera - oznajmił Bakkun i ruszył w kierunku
pracowni kartografa, zostawiając dowódców samych.
- Mówisz więc, że dzień ci się udał? - Varian na chwilę zapomniała o swym
beznadziejnym nastroju. Nie miała prawa przygnębiać Kaia ani odbierać mu radości z
dzisiejszych zdobyczy.
- I to bardzo. Poczekaj, sama zobaczysz. - Zaprowadził ją do wahadłowca. - No, a
co u ciebie? Da się oczyścić północno-wschodnią część przedgórza, abyśmy mogli
rozłożyć nasz obóz?
- Najpierw obejrzymy twoje nagrania - rzuciła czym prędzej Varian i przyspieszyła
kroku.
Dotarli do kabiny pilota.
- Nie jest tajemnicą, że nie orientuję się dobrze w zwierzęcych zwyczajach - zaczął
Kai, umieszczając kasetę w odtwarzaczu - ale to, co zaraz ci pokażę, jest po prostu
pozbawione wszelkiej logiki. Otóż... otóż wyobraź sobie, że natrafiliśmy na złote ptaki
w odległości jakichś stu sześćdziesięciu kilometrów od morza...
- Co takiego? - wykrzyknęła Varian. - Ależ to bez sensu...
Na ekranie pojawiły się ptaki. Widziała, jak opychają się źdźbłami trawy.
- Nie pomyślałeś czasem, by...
- Ha! Mam próbki każdego zielska, jakie tam rosło; trawy, krzaków, wszystkiego -
oznajmił Kai, nie dając jej nawet dokończyć.
- I to "zielsko" jest rzeczywiście zielone, wcale nie purpurowe ani niebieskie...
- Patrz teraz!
- No, nie! A ten co tu robi? - Do doliny wkroczyła lilipucia postać, lecz wkrótce
zbliżenie kamery przywróciło drapieżnikowi jego względnie prawdziwe rozmiary. - To
przecież bestia, która zaatakowała Mabel i...
- To nie może być ten sam...
- Oj, zdaję sobie z tego sprawę. Chodzi o to, że one są dwa razy bardziej
niebezpieczne, niż myśleliśmy. Spotkaliśmy dziś jednego, wyżerał właśnie bok
następnemu trawojadowi; musieliśmy interweniować! A tu, niech go szlag, zajada sobie
spokojnie trawę! - Zdumienie odebrało na chwilę Varian mowę. - Zastanawiam się...
zastanawiam się, co takiego jest w tej trawie. Umieram z ciekawości! Wydawałoby się,
że w swoim środowisku mają wszystko, czego im trzeba... Choć z drugiej strony, on
może akurat zamieszkiwać tamte tereny. Za to ptaki...
- Ja też tak myślę. Teraz dopiero zobaczysz coś, co cię zupełnie zbije z tropu.
Na monitorze drapieżnik spostrzegł ptaki, a one wyczuły jego obecność i
natychmiast sformowały szyk obronny. Varian ze zdumieniem obserwowała ich
zdyscyplinowany odwrót.
- Kai! Kai?! Gdzieś ty się podział, chłopie? - dobiegł ich głos Dimenona, starszego
geologa z zespołu Kaia. - Kai, odezwij się!
- Tutaj, Dimenon! Na wprost! - odkrzyknął Kai, zatrzymując taśmę.
- Popraw mnie, jeśli się mylę: szukamy tu transuranowców, tak? - Wpadając jak
burza do obskurnej kabiny, Dimenon wyrzucił z siebie najbardziej dramatycznym tonem,
na jaki go było stać. Za nim wbiegła równie podekscytowana Aulia.
- Tylko nie mów...
- Mówię: znaleźliśmy wielgachną, ogromniastą antyklinę z uranitytem... Zasobną,
gwarantuję! Jeśli jest inaczej, przez rok będę płacił wszelkie twoje rachunki!
- Gdzie?!
- Jak wiesz, mieliśmy iść wzdłuż południowo-wschodniej linii starych czujników i
zająć się obszarem poza ich zasięgiem. Cóż, ich zasięg kończy się na skraju geosynkliny,
jej orogeneza jest o wiele starsza od samej okolicy. To Aulia zauważyła żyłę,
pobłyskujący brązem kanał. Akurat zaświeciło słońce... Założyliśmy sieć sejsmiczną,
triangulacyjnie... Pomiary były dość pobieżne. W każdym razie oto odczyty, które
otrzymaliśmy! - Dimenon wymachiwał wydrukiem niczym zdobycznym sztandarem. -
Złoże, jedno z zasobniejszych! Opłacało się tu przyjechać choćby tylko dla niego. A
pamiętaj, że w młodych masywach takich pokładów są pewnie tysiące. Mamy to, Kai,
mamy to!
Kai w szale radości zaczął okładać Dimenona kuksańcami, przepełnionymi może
serdecznością, lecz niewątpliwie dość bolesnymi, Varian zaś dusiła w niepohamowanym
uścisku Aulię. Do kabiny napływali teraz pozostali członkowie zespołu geologicznego,
by przyłączyć się do gratulacji.
- A już się zacząłem zastanawiać nad tą planetą. Niby znajdowaliśmy jakieś tam
ślady rudy, owszem, ale wciąż nie było złóż... - opowiadał Triv.
- Triv! - odezwał się Gaber. Jego twarz, usmarowana atramentem, po raz pierwszy
emanowała prawdziwą radością. - Zapominasz, że nasz obóz mieści się na starej płycie
kontynentalnej, po której nie należało się wiele spodziewać...
- I pomyśleć, że wystarczyło pójść kawałek dalej, dosłownie za miedzę, na drugą
płytę!... I patrzcie, jakie są efekty! - Dimenon ponownie odtańczył swój tryumfalny
taniec, wywijając kartkami papieru jak proporcem, póki nie zahaczył nimi o Portegina,
co niemal skończyło się podarciem ich na kawałki. Natychmiast przerwał swoje
szaleńcze młynki i ostrożnie zwinąwszy bezcenny wydruk, upchnął go do kieszonki na
piersi.
- Na zawsze w mym sercu!
- Sądziłam, że to moje miejsce - zauważyła uszczypliwie Aulia.
- Nie obędzie się chyba bez bankietu? - zaproponowała Lunzie, wytykając głowę zza
drzwi.
- Tylko mi nie mów, że przyrządziłaś jakiś rozweselający soczek! - zawołał
Dimenon, wygrażając jej oskarży cielsko palcem.
- Cóż, wiesz przecież, że sposobów podawania owoców jest bez liku... - odparła
Lunzie tonem tak niewinnie słodkim, że Varian wyrwał się okrzyk zdumienia.
- Czyżbyś nie wiedział, że Lunzie potrafi zrobić coś z niczego?
- Trzy razy hip-hip-hura dla Lunzie! Naszego dietetyka-gorzelnika!
- Gorzelnika? A skąd ci do głowy przyszło, że coś destylowałam? - spytała Lunzie
podejrzliwie.
- A po cóż innego Trizein kleciłby przez cały ranek zestaw do destylacji, co?
Znów posypały się gratulacje, zagłuszane salwami śmiechu. Varian spostrzegła
nagle, że brakuje grawitantów. Zastanowiło ją to, lecz nic nie powiedziała. Dimenon
zapewne trąbił już o swoim sukcesie, gdy biegł tu ze ślizgacza. A więc gdzie podziewali
się grawitanci, skoro nie dołączyli do zespołu fetującego właśnie pierwsze prawdziwe
osiągnięcie?
Lunzie rozwodziła się teraz nad ewentualnym smakiem swojego trunku. Napój nie
miał dość czasu, by się ustać, nie mówiąc już o tym, by zdążył swoje odleżeć. Jednak
Dimenon przymilnym tonem zapewnił ją, że bez wątpienia będzie czego zakosztować.
Zebrani zaczęli kolejno opuszczać kabinę, kierując się w stronę głównego budynku.
Varian dostrzegła światło w kwaterach zajmowanych przez grawitantów i przechodząc
głównym hallem, uruchomiła syrenę alarmową. Natychmiast uchylił się luk i w blasku
światła zarysowały się masywne barki i głowa grawitanta.
- O co chodzi?
Był to głos Paskuttiego.
- Nie słyszałeś, Paskutti? Natrafiliśmy na potężne złoże uranitytu, a Lunzie
wydestylowała jakiś trunek, którego zamierzamy spróbować w ramach świętowania
sukcesu.
Potężna dłoń kiwnęła ze znudzeniem i zniknęła za zamykającym się z powrotem
lukiem.
- Znów się chowają? - spytał Kai, zatrzymując się na moment.
- Wiesz, mają nieco odmienny temperament... - Nagle Varian przypomniała sobie
ożywioną reakcję Paskuttiego, gdy drapieżnik atakował tamto zwierzę.
- Chodźże Paskutti! Za dużo pracy otępia! - wrzasnął Kai. - Tardma! Tangeli!
Bakkun! Wy wszyscy tam, dalejże!..
Luk otwarł się ponownie. Wytoczyli się z niego grawitanci i statecznie, bez
najmniejszego entuzjazmu dołączyli do rozbawionych towarzyszy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nim Kai wychylił do końca pierwszy kieliszek napoju Lunzie, zdążył nabrać o wiele
więcej szacunku dla wszechstronnych zalet owoców i pomysłowości lekarki, o której
krążyły już zresztą legendy. Niewiele brakowało, by został prawdziwym wielbicielem
owoców. Lubił subtelną goryczkę w trunkach, a ten miał delikatnie cierpki smak, w sam
raz odpowiadający jego upodobaniom.
Z przerażeniem przyglądał się Lunzie, która ze śmiertelną powagą napełniła nieduże
kieliszki dla trojga najmłodszych członków ekspedycji. Już miał wstać, by
zaprotestować, lecz lekarka dała mu uspokajający znak ręką. Bonnard ostrożnie zrobił
mały łyk i skrzywił się niezadowolony.
- Blee! Lunzie, to przecież sok.
- Oczywiście. Nie spodziewałeś się chyba, że komuś w twoim wieku podam coś
innego?
- Ale czegoś tu dodałaś, prawda, Lunzie? - oceniła Cleiti, uśmiechając się, by
wynagrodzić jej narzekania Bonnarda.
- Owszem, dodałam. Zobaczymy, czy odgadniecie, co to.
- Niewątpliwie coś zdrowego - wymamrotał Bonnard, czego Lunzie chyba już nie
dosłyszała, ponieważ wróciła do gości.
Kai, ubawiony serdecznie całym zajściem, pośpieszył do stołu, by napełnić swój
talerz. Tym razem serwowano mieszankę z syntetyzowanych i naturalnych produktów,
włączając w to paszteciki sporządzone z alg, które hodował Trizein. Smakowały nieco
hydrotellurkiem, którym przesiąknięta była cała planeta. Gdyby nie ten smród, pomyślał
jak zwykle, Ireta byłaby naprawdę uroczym miejscem.
Jedząc, przystanął trochę z boku, by obserwować członków pozostałych drużyn i
ocenić ogólne wrażenie, jakie wywarło odkrycie Dimenona i Margit. Odnalezienie złoża
rudy automatycznie przynosiło ich zespołowi dodatkową premię i inne drużyny mogły
żywić do nich urazę wskutek takiego biegu wydarzeń. Z tym że w tej chwili wszyscy
wiedzieli już, gdzie szukać i mogli rozpocząć prace w pierwszej lepszej strefie
orogenicznej. Nareszcie odkrycia będą regułą, a nie wyjątkiem, jak dotąd.
Oznacza to niestety także, że Kai będzie musiał donieść BO o znaleziskach. Jak
długo będą w stanie razem z Varian ukrywać fakt, że wyprawa straciła kontakt z KOB-
em? Zespoły będą oczekiwać z bazy jakichś dowodów uznania, podziękowań czy choćby
najzwyklejszego potwierdzenia swych osiągnięć. Cóż, póki co, wynajdzie parę
proceduralnych formalności, dzięki którym będzie mógł zaczekać, aż wszystkie drużyny
przeprowadzą dogłębne badania terenu i analizę wydobytej rudy. To powinno dać mu
kilka dni zwłoki. Następnych osiem do dziewięciu dni da się jeszcze wytłumaczyć
czynnościami operacyjnymi - tyle mniej więcej czasu potrzebowałaby BO, by przejąć
raport. No a potem będą zmuszeni przyznać, że łączność jest zerwana. Oczywiście może
się zdarzyć, że do tego czasu baza pokona zakłócenia wywołane burzą kosmiczną i
odbierze wszystkie raporty. Kai postanowił nie zamartwiać się na zapas. Pociągnął
spory haust nalewki, której błogie ciepło, nieznacznie tylko skażone wszędobylskim
hydrotellurkiem, rozlało się po jego podniebieniu.
Rozglądając się po sali, Kai zauważył Varian, bacznie obserwującą grawitantów.
Jej ściągnięte brwi mogły oznaczać wyłącznie dezorientację. Paskutti zaśmiewał się
szczerze z czegoś, co opowiadał Tangeli. Rzeczywiście, uśmiech na twarzy grawitanta
był rzeczą tak rzadką, że mógł wprawić w osłupienie. Być może to, że Paskutti czuł się
rozluźniony, było zasługą napoju Lunzie. Coś takiego nie powinno dziwić Varian. Kai
podszedł do niej.
- Nigdy przedtem nie widziałaś, jak Paskutti się śmieje?
- Ach...! To ty, Kai, wystraszyłeś mnie.
- Przepraszam, nie chciałem.
- Przecież... Przecież chyba nie upili się tym słodem... - Varian uniosła swój
kieliszek, przyglądając się mu filuternie. - Wypili nie więcej ode mnie, a zachowują się
jakoś... jakoś inaczej.
- Nie widzę żadnej różnicy, Varian. Poza tym dopiero drugi raz w życiu widzę
uśmiech na twarzy Paskuttiego, a przepracowałem już z nim trzy lata. To naprawdę nie
jest powód do zmartwień... Chyba że... - Spojrzał na nią przenikliwie. - Czy coś się dziś
wydarzyło?
- I tak, i nie. Zwyczajny, nieco brutalny incydent... Drapieżnik zaatakował
roślinożercę. Ohydztwo. - Otrząsnęła się z niesmakiem, a potem uśmiechnęła rezolutnie.
- Przypuszczam, że za bardzo jestem przyzwyczajona do zwierząt domowych.
- Coś w rodzaju Galormisów, co? Przeszły ją ciarki na sam dźwięk ich nazwy.
- Doprawdy, zawsze wiesz, jak mnie rozbawić - żachnęła się. Pokazała mu język i
roześmiali się razem. - Nie, niezupełnie. Na swój sposób Galormisowie byli bystrzejsi.
Mieli dość rozumu, by wkraść się w nasze łaski. Byli tak sympatyczni, tak przymilni...
Zupełnie jak na trójwymiarowych filmach o nich, które oglądaliśmy. Mój stary instruktor
weterynarii zawsze nas ostrzegał: "Nigdy nie ufajcie zwierzęciu. Nieważne, jak dobrze
je znacie, jak bardzo lubicie, i wierzycie mu". Tymczasem... Dość tego. Chyba zbyt
wiele czasu spędziłam w towarzystwie smutasów i miewam przywidzenia... W końcu
mamy dziś powody do radości, więc się cieszmy. Jutro zapowiada się niezwykle
pracowicie. Kai... - Zbliżyła się nieco do niego, by nikt nie dosłyszał jej słów. - Co
zrobimy z raportami dla BO?
- Sam już się nad tym zastanawiałem - odparł. Przedstawił jej zaraz swoją
propozycję wyjścia z niemiłej sytuacji.
- To rozsądny pomysł, Kai, naprawdę rozsądny. Mam tylko nadzieję, że do tego
czasu BO się odezwie. Słuchaj, może spytałbyś Theków, przy okazji następnego
kontaktu, czy nie pamiętają czasem jakichś szczegółów poprzedniej wyprawy na Iretę?
- By zaspokoić ciekawość czy dać upust niezadowoleniu, że wysłano nas tutaj, nie
informując o poprzedniej ekspedycji?
- A który z dwóch bodźców emocjonalnych przemówiłby do nich dobitniej?
- Obawiam się, że żaden. Sęk w tym, by zmusić ich do aktywnego myślenia.
- Zanim powiedzą, co myślą, nas już może tu nie być - odparła Varian i natychmiast
urwała, a potem, na poły zdziwiona własnymi słowami, dodała: - Nie sądzisz, że starszy
Thek mógł być członkiem tamtej ekspedycji?
- Varian - jęknął Kai - trzeba było milionów lat, by zaszły zmiany tektoniczne, które
pogrzebały stare czujniki. Nawet Thekowie nie żyją tak długo...
- A ich dzieci? Może starszy Thek wie od ojca? Wiesz, bezpośrednie przekazanie
pamięci... Praktykują to z pokolenia na pokolenie.
- To może być to!
- Co?
- W ten sposób zagubiono dane dotyczące Irety. Przez niedokładny transfer.
- Znów zaczynasz swoje, Kai. Podkreślasz omylność Theków, a tymczasem oni
wykonali za ciebie połowę roboty.
Kai zerknął na nią nieco zaniepokojony. Nie, nie było powodów do obaw - Varian
po prostu przekomarzała się z nim.
- Tę mniej niebezpieczną połowę... wyznaczenie pól, phi! też mi robota! A propos,
chciałbym jutro wypożyczyć twoich grawitantów, jeśli oczywiście będziesz się w stanie
bez nich obyć. Musimy przenieść sporo sprzętu, a Dimenon twierdzi, że okolica jest
parszywa. Wezmę też Gabera, by mógł na miejscu sporządzić szczegółowe mapy.
- Może jednak ktoś by tu został?
- Lunzie. Powiedziała, że woli pozostać na posterunku. Divisti ma do
przeprowadzenia jakieś eksperymenty, a Trizeina i tak nic nie ruszy z laboratorium. I,
przyjmij najszczersze wyrazy ubolewania, przypadnie ci w udziale towarzystwo naszych
pupilków.
- Już ty się nie martw. Zajmę się nimi. Sama chciałabym przyjrzeć się rudzie, a
wycieczka dobrze im zrobi. Uwiniemy się z tym szybko i damy wam popracować w
spokoju, bez obaw. Bonnard może nawet oznaczyć zwierzęta, skoro ty już nie chcesz...
- Jeju, Varian, przecież nie chodzi o to, że ja nie chcę... - wymamrotał Kai.
- Oj, Kai, ja się tylko z tobą droczę, nie widzisz? Dzieciaki będą dokładnie tak samo
przydatne jak grawitanci, przynajmniej przy sprawdzaniu okolicznych form dzikiego
życia. Oczywiście pozostaną w ślizgaczu - dodała, widząc ostrzegawcze spojrzenie
Kaia.
Kiedy dołączyła do nich Lunzie, Kai zasypał ją gradem pochwał pod adresem jej
napoju.
Lunzie zmarszczyła brwi, przyglądając się z powątpiewaniem płynowi w dzbanku.
- Nie jest jeszcze zupełnie dobry. Jeszcze raz go przedestyluję, może zniknie ten
hydrotellurkowy posmaczek.
- Tak trzymać, Lunzie, tak trzymać! - powiedział Kai i ochoczo podstawił swój
kieliszek, by go napełniła. Lunzie zignorowała Kaia, wywołując jego głośne narzekania.
- Kac nie byłby jutro najlepszym towarzyszem. A ten owoc jest... hm, skuteczny w
działaniu. - Lunzie ruchem głowy wskazała grawitantów. Salwy ich tubalnego śmiechu
coraz częściej przetaczały się po sali. - Już odczuwają jego skutki, a przecież ich
metabolizm pozwala im na spożycie większych ilości alkoholu niż nam.
- Naprawdę wyglądają na pijanych, co, Varian?
- Pijanych? Pewnie tak... - To wyjaśniałoby, pomyślała Varian, dlaczego się tak
nawzajem głupkowato obłapiają. Alkohol w przypadku niektórych gatunków okazywał
się niezłym afrodyzjakiem. Nigdy co prawda nie słyszała, by w podobny sposób
wpływał na grawitantów, ale cóż. Zastanawiała się właśnie, czy nie powinna może z
nimi zamienić parę słów, gdy nieoczekiwanie, jakby spontanicznie reagując na jakiś
znak, grawitanci opuścili salę.
- Całe szczęście, że przynajmniej niektórzy wiedzą, gdzie są granice... -
zaopiniowała Lunzie. - Lepiej pójdę za ich milczącą radą i zabiorę stąd ten zakazany
owoc w stanie płynnym...
Varian zaprotestowała. Kai wypił dwa kieliszki, ona tymczasem sączyła wciąż
pierwszy. Lunzie z westchnieniem dolała jej kapkę i czym prędzej wyniosła resztę trunku
z sali. Gaber rzucił się za nią w pogoń, wystarczyła jednak cięta uwaga z jej strony, by
osadzić go natychmiast na miejscu. Z nachmurzoną miną kartograf podszedł do Varian i
Kaia.
- Wieczór dopiero się zaczął... - wy bąkał tonem skrzywdzonego dziecka. - Co jej
strzeliło do głowy, by zabierać nam napój?
- Obawiała się skutków jego wypicia - Varian przyjrzała się podejrzliwie
zielonkawemu płynowi. - Wywarł dość potężne wrażenie na grawitantach...
- To że grawitanci mają słabe głowy, w przeciwieństwie do pokaźnych mięśni, to
jeszcze nie powód, by nas pozbawiać odrobiny alkoholu... - żachnął się Gaber.
Kai i Varian zerknęli na siebie przelotnie. Gaber, zapewnię niezupełnie tego
świadom, coraz bardziej bełkotał. Pociągnął ostrożnie ze swojego kieliszka i
przymknąwszy oczy, by delektować się smakiem, wymamrotał niewyraźnie:
- To pierwsza przyzwoita rzecz na tej planecie. Jedyna, która nie cuchnie. A Lunzie
ot tak, po prostu sprzątnęła nam ją sprzed nosa... Niesprawiedliwe... Najzwyczajniej
niesprawiedliwe...
- Czeka nas jutro ciężki dzień, Gaber - zaczął Kai.
- A może to ty jej kazałeś wydzielać racje? - Gaber miał wielką ochotę wyładować
się na Kaiu.
- Bynajmniej. To ona jest tutaj dietetykiem i lekarzem. A tej serwatce czegoś
najwyraźniej brakuje. Mogłaby wywołać jakieś niepożądane reakcje, a jutro...
- Wiem, wiem. - Gaber machnął z wściekłością ręką, by przerwać wykład Kaia. -
Jutro czeka nas wielki dzień. Najważniejsze, że mamy coś, co będzie nas mogło
podtrzymać na duchu, jeśli się okaże, że naprawdę zostaliśmy... - Nagle urwał zdanie,
spoglądając niespokojnie na Kaia. Kai udał, że nic nie zauważył. - Hę, hę, rzeczywiście
ma jakiś śmieszny smaczek - dorzucił bez sensu kartograf i ulotnił się.
- Podtrzymać nas na duchu, kiedy... co? - zapytała Varian, skonsternowana.
- Gaber wykoncypował teoryjkę, jakobyśmy mieli zostać tu już na amen.
- Na amen? - Varian zatkała usta dłonią, a po chwili wybuchnęła gromkim
śmiechem. - Wątpię. Nie na planecie tak bogatej w transuranowce. Nie, to niemożliwe.
Zbyt potrzebna jest tutejsza ruda. Poza tym nie wyposażyli nas w żaden cięższy sprzęt,
abyśmy mogli zająć się wydobyciem. Przecież nie będziemy rafinować
transuranowców... Smutas z tego Gabera. On chyba nigdy nie dostrzega żadnych
pozytywów...
- Ja też go wyśmiałem, Varian, tyle że...
- Komendancie Kai. - Varian obrzuciła go groźnym wzrokiem. - Ależ oczywiście, że
należało go wyśmiać. Jego hipoteza jest głupia, niezdrowa i bezpodstawna. Szkoda
tylko, że nie przejęto naszych pozostałych raportów. Wówczas ja sama mogłabym już nie
mieć żadnych wątpliwości. - Spojrzała na niego zapamiętale i potrząsnąwszy przecząco
głową, dodała: - Nie, to się nie trzyma kupy. Nie zostaniemy tu. Jeżeli jednak nie
nawiążemy łączności z BO, Gaber z pewnością rozpuści tę plotkę. - Zajrzała do pustego
kieliszka. - Przeklęta Lunzie! Akurat przydałaby mi się jeszcze kropelka...
- Ustaliliśmy, jak mi się wydaje, że póki co, nie będziemy martwić się BO.
- Wcale się nie martwię. Gderam sobie, nie wolno? Smakują mi te zlewki! Mają
ciekawy posmak...
- Zapewne jakiegoś środka odżywczego - zawyrokował Kai, przypominając sobie
narzekania Bonnarda.
Varian roześmiała się głośno.
- Co do tego możesz być pewny! Lunzie przede wszystkim dba o nasze zdrowie.
Dimenon, obejmując zazdrośnie Margit, podszedł chwiejnym krokiem do Kaia i
Varian. Nie mógł wypić więcej od innych, skoro Lunzie skwapliwie racjonowała trunek,
a mimo to był nadzwyczaj wesoły i jego twarz palił ognisty rumieniec. Oznajmił, że z
całą stanowczością będzie obstawał przy tym, by odkryte właśnie złoża uranitytu zostały
nazwane imieniem Margit, która z równym uporem nalegała, by dzielić sukces razem z
nim, jak było w zwyczaju. Wywiązała się między nimi przyjacielska sprzeczka, każde
przyzywało na pomoc swych zaufanych popleczników z zespołu, aż w końcu w dyskusję
wplątani zostali dokładnie wszyscy.
Jak się okazało, irytacja Gabera nie była odosobnionym przypadkiem
niezadowolenia wywołanego pośpiesznym zniknięciem Lunzie. Kai ze zdziwieniem
wysłuchiwał nieśmiałych utyskiwań pod adresem grawitantów. Zaskoczyło ;o to
niepomiernie, gdyż dotąd bardziej czuły był na punkcie tarć między zespołami geologów.
Następny ranek przyniósł kolejny powód do zastanowienia nad zachowaniem
grawitantów - daleko im było do zwykłej sobie solidności i pewności, poruszali się
niemrawo ' niezdarnie, byli wyraźnie wycieńczeni i nieznośnie posępni.
- Kac po dwóch kieliszkach? - burknęła z powątpiewaniem Varian, spostrzegłszy,
podobnie jak Kai, ponury nastrój w swej drużynie. - Światła w ich kwaterach pogasły
bardzo szybko, więc powinni być wyspani...
- Jeśli poszli spać... - odparł Kai, szczerząc zęby w uśmiechu.
Varian ze zdumieniem rozdziawiła usta. Po chwili zachichotała.
- Zawsze zapominani, że oni także muszą odczuwać pociąg seksualny. Mają
dziwaczny cykl, na ich planecie seks jest przymusowy podczas, że się tak wyrażę,
godów... Ale generalnie nie robią tego, jeśli uczestniczą w jakiejś wyprawie.
- Nie obowiązuje ich przecież co do tego żaden zakaz, prawda?
- Nie, oni zazwyczaj tego nie robią... - Varian zamyśliła się na moment. - Cóż,
wypocą całego kaca w górach, gdy zapędzimy ich do pracy - dorzuciła, spoglądając na
przedgórze, które wypiętrzało się coraz wyżej i wyżej, aż na horyzoncie przeradzało się
w niebosiężne góry.
Kai i Varian stali na skraju podłużnej grani, ponad ciągnącymi się poniżej dożami
uranitytu. Widać było połyskującą brązowo żyłę rudy.
- Te pokłady są fantastyczne. Ich lokalizacja również. Wystarczy jeden większy
statek wydobywczy. Proszę bardzo: raz przysiadzie i zgarnie całą rudę - Varian
wymawiała słowa bardzo wyraźnie, podkreślając wszystkie "r" śpiewnym trylem i
gestykulując zamaszyście, by zobrazować Kaiowi swoją wizję.
- Nie sądziłem, że pracowałaś kiedyś w zespole geologicznym - odgryzł się Kai.
- Na Galorm wysłano ekspedycję w poszukiwaniu minerałów, nie zwierząt.
Powszechnie jednak mniemano, że to właśnie fauna jest sprawą' pierwszorzędną, gdy
tymczasem wysłano nas, ksenobiologów, po to tylko, byśmy skatalogowali jedną
odmianę życia.
- Przeszkadzało ci to?
- Co? To, że byłam drugorzędnym uczestnikiem wyprawy? - Varian wzruszyła
ramionami. - Nie, Kai. - Uśmiechnęła się, by go przekonać, że nie kłamie. - Energia jest
o wiele ważniejsza niż jakieś tam planetarne życie.
- Życie - Kai zrobił małą pauzę, by podkreślić znaczenie tego słowa - jest o wiele
ważniejsze niż każda, choćby bezcenna skamielina. - Ruchem dłoni wskazał na złoża
rudy.
- Która dziwnym trafem jest niezbędna, by to życie podtrzymać - odparła Varian. -
Mamy je wspierać, chronić i badać. Jestem tu, by przyjrzeć się życiu na Irecie, ty, by
umożliwić dalsze istnienie życia w pozostałych zakątkach wszechświata, którymi ono tak
wielkopańsko zawładnęło. Już ty się mną nie martw, Kai. Doświadczenia, które zbieram
tutaj, mogą pewnego dnia zaprowadzić mnie dokładnie tam, dokąd chciałabym dotrzeć...
- To znaczy? - Kai usiłował jednocześnie dojrzeć, co takiego Paskutti i Tardma
wyprawiają z sejsmografem.
- Stanowisko pracownika ochrony planetarnej. No, nic - Varian spostrzegła, że
uwaga Kaia skupiona jest na czymś innym - pójdę lepiej wzbogacić się w potrzebne mi
do awansu doświadczenia i przyjrzę się twoim ptaszydłom. Tym obszarem zajmę się
najpierw... - głos jej się załamał, gdy Tardma potknęła się o coś.
Obojgu zaparło dech w piersiach - Tardma dokonała cudów ekwilibrystyki, by
odzyskać równowagę i złapać zawieszony na moment w powietrzu pakunek z niezwykle
delikatną aparaturą, którą taszczyła właśnie na stok wzniesienia.
- Czego, u licha, Lunzie dodała do tego rozweselającego napoju, żeby ich aż tak
urządzić?
- To wina Irety, nie Lunzie. Jej trunek nie wpłynął przecież w ten sposób na nas. Na
razie, Kai. Muszę jeszcze tylko zebrać dzieciaki.
- Będzie mi potrzebny duży ślizgacz, pamiętasz?
- Pamiętam, wróci do zachodu słońca. Daj znać, gdybyś potrzebował go wcześniej -
odparła, wskazując na swój komunit.
Bonnard, odciągnięty od prawdziwej frajdy, jaką stanowiło dla niego wysadzanie w
skale otworów do czujników, był niepocieszony. Dopiero Dimenon przekonał go, że
zanim wszystko przygotują, minie parę godzin, i chłopiec, zniechęcony perspektywą tak
długiego oczekiwania, raźno ruszył za Varian.
Terilla, zauroczona niezwykłymi, kolorowo kwitnącymi pnączami, uzbrojona w
grube rękawice, ostrożnie wyrywała rozmaite okazy i chowała je do toreb, które
specjalnie w tym celu podarowała jej Divisti. Cleiti, która przyjęła rolę adiutanta
Bonnarda, traktowała zajęcie swej młodszej koleżanki z wyniosłą pogardą. Varian
zagoniła ich wszystkich do ślizgacza, gdzie kazała im zająć miejsca i pozapinać pasy.
Sprawdziła licznik czasu lotów. Wszystko się zgadzało, oprócz godzin eksploatacji
ślizgacza poprzedniego dnia. Dałaby głowę, że jej lot nie trwał dwanaście godzin.
Pomijając dwie godziny potrzebne, by dotrzeć w ogóle na przedgórze, nie była w stanie
wylatać więcej niż sześć godzin. Ale aż dwanaście? Oznaczałoby to, że ślizgacz nadaje
się teraz do ładowania i przeglądu.
Westchnęła. Będzie trzeba zapytać po powrocie Kaia.
Może źle coś ustawiła albo też ktoś jeszcze korzystał ze ślizgacza pod jej
nieobecność.
Z cierpliwością godną absolutnego podziwu pokazała Bonnardowi, jak obsługuje
się przyrząd do oznaczania zwierząt, Cleiti, jak funkcjonuje indykator, i Terilli, w jaki
sposób sprawdzać, czy działają kamery, gdy będą przelatywać nad nieznanym terenem.
Dzieciaki były oczywiście zachwycone odpowiedzialnymi zadaniami i nadzwyczaj
uważnie przysłuchiwały się Varian, która wyjaśniła im zasady sondowania obszaru,
gdzie mogą występować drapieżniki. Varian ze sceptycyzmem odnosiła się do ich
zapału, podejrzewając, że wygaśnie, gdy tylko "nowe zadania" staną się monotonną
rutyną. Musiała jednak przyznać, że entuzjastyczna wesołość dzieci stanowiła dla niej
niezwykle miłą odmianę po śmiertelnej powadze grawitantów, jej zwykłych towarzyszy.
Dzieci nie miały jeszcze okazji dokładnie przyjrzeć się naturalnemu środowisku na
tej niepokalanej planecie, ponieważ dotąd odbyły tylko jedną wycieczkę. Gdy Varian
zataczała kółko nad obozem, ślizgacz trząsł się od ich śmiechu i radosnej paplaniny.
Z początku niewiele można było zobaczyć. Większość napotkanych zwierząt była
skromnych rozmiarów i z łatwością chowała się przed wścibskim wzrokiem ludzi.
Bonnard nie posiadał się więc z radości, gdy w końcu udało mu się oznaczyć kilka
nadrzewnych stworzeń. Musiały prowadzić nocny tryb życia, skoro nawet nie poruszyły
się, gdy ślizgacz przelatywał nad nimi. Ter Ola od czasu do czasu poważnym głosikiem
donosiła, że kamery działają jak należy, ale jej zdaniem szczegółów nie sposób będzie
zobaczyć, gdyż roślinność jest zbyt gęsta. Gdy zawrócili w kierunku złoża uranitytu, szum
ślizgacza wypłoszył stado rączych, miniaturowych zwierzątek, które Bonnard
natychmiast z pasją oznaczył, a Terilla z nie ukrywaną dumą sfilmowała. W końcu i
Cleiti, mocno już poirytowana sukcesami swych rówieśników, miała powód do dumy.
Znajdujący się w jej pieczy indykator wykazał obecność jakichś podziemnych istot. Nie
wychodziły z ukrycia, wystarczyły jednak wskazania indykatora, by domyślić się, że
muszą to być niezwykle drobne, raczej bojaźliwe nocne Marki, zapewne z gatunku
ryjących, które nie powinny stanowić zagrożenia dla obozu.
Prawdę powiedziawszy, Varian musiała przyznać, że w okolicy złóż uranitytu nie
zamieszkiwał żaden gatunek, który z racji swoich rozmiarów i trybu życia, zwłaszcza zaś
diety, mógłby stwarzać poważniejsze problemy. Oczywiście, wielkość zwierzęcia nie
jest wprost proporcjonalna do jego drapieżności, nie omieszkała wyjaśnić swym
podopiecznym. Czasem najmniejsze bestyjki są najbardziej niebezpieczne. Duże
drapieżniki bywają za to hałaśliwe - łatwo można usłyszeć ich ciężkie kroki i umknąć.
Bonnard przyjął pomysł ucieczki z lekceważącym prychnieciem.
- Chyba wolę rośliny niż zwierzęta - szepnęła Terilla.
- Rośliny mogą być równie groźne - odparł Bonnard mentorskim tonem.
- Tak jak mieczowniki? - zapytała Terilla tak niewinnie, że Varian, dusząc się
tłumionym śmiechem, byłaby w stanie podać w wątpliwość oczywistą złośliwość tego
pytania.
Bonnard burknął tylko coś pod nosem na wspomnienie o swym bolesnym spotkaniu z
ową roślinką i wpatrując się nienawistnie w Terillę, usiłował wykoncypować
odpowiedź, której zjadliwość okazałaby się dla dziewczynki śmiertelna.
- Uwaga na indykator! - rzuciła pośpiesznie Varian, by uprzedzić wybuch sprzeczki.
Ślizgacz przelatywał właśnie nad obszarem porośniętym przysadzistymi drzewami i
gęstym podszyciem. Indykator rozbuczał się tak głośno, że należało bliżej przyjrzeć się
jego odkryciu. Okolica była skalista i dość stroma, co sugerowało, że tutejsi mieszkańcy
nie należą do gatunku przeżuwaczy. Szum ślizgacza nie wypłoszył zwierząt z ich
kryjówek, ale Varian uznała, że teren znajduje się wystarczająco daleko od złóż rudy, by
nie stanowić istotnego niebezpieczeństwa dla obozu. Zanotowała tylko współrzędne.
Gdy grupa ekspedycyjna utworzy się wreszcie, będzie można zająć się bliżej tutejszą
fauną. Ogólnie rzecz biorąc, na Irecie liczba drapieżników i związany z tym stopień
śmiertelności wśród pozostałych zwierząt były niezwykle wysokie, jednak nie powinno
się przesadzać z ostrożnością. Gdyby Kai ulokował obóz dość wysoko, by uniknąć
najgroźniejszych drapieżników, osłona siłowa wystarczyłaby, by odstraszyć jadowite
insekty i mniejsze zwierzęta. Było raczej mało prawdopodobne, aby stado krewniaków
Mabel wpadło nagle w szał i wgramoliwszy się na wzniesienie, w panicznym pędzie
zrównało osłonę z ziemią.
Varian dokończyła pobieżną analizę wskazań indykatora. Gdy dzieciaki poprawiły
poluzowane nieco pasy, wpisała w pamięć ślizgacza kurs na śródlądowe morze i
włączyła pełną moc.
Minęło dobre półtorej godziny, zanim dotarli do celu. Varian żałowała, że Divisti
nie zdołała jeszcze przeprowadzić analizy traw, które Kai przywlókł do obozu z Doliny
Przesmyku. Jej raport dałby jakieś pojęcie o zwyczajach ptaków, choć z drugiej strony
może było rozsądniej obserwować te fascynujące stworzenia bez żadnych uprzedzeń.
Varian cieszyło zachowanie dzieciaków podczas podróży - zadawały bardziej
inteligentne pytania, niż się spodziewała, czasami schodząc na tematy, o których miała
nikłe pojęcie. Były wówczas świecie oburzone, że nie jest przenośnym bankiem
informacji.
Cleiti pierwsza zauważyła ptaki, czym zresztą pyszniła się po powrocie.
Stworzenia, wbrew podświadomym oczekiwaniom Varian, nie obsiadły wcale ścian
skalnych i grani ani nie łowiły ryb. Złote ptaki wykazywały się przykładną organizacją.
Ptasia eskadra - nie stado, które często bywa luźną gromadą osobników tego samego
gatunku, unosiła się nad miejscem, w którym basen był najgłębszy. Urwiska zbiegały się
tam, tworząc ciasny przesmyk, przez który przypływ, ten sam, który pięćdziesiąt
kilometrów dalej, na najbardziej oddalonym brzegu był w stanie podnieść poziom morza
zaledwie o parę cali, wtłaczał dość oceanicznej wody, by zapełnić śródlądowy akwen.
- Nie widziałem jeszcze ptaków, które wyprawiałyby coś podobnego! - wykrzyknął
Bonnard.
- A widziałeś w ogóle wolne ptaki w locie? - spytała Varian tonem nieco
ostrzejszym, niż zamierzała, co na moment popsuło jej humor.
- Byłem już na jednej wyprawie - odparował Bonnard z wyrzutem. - Poza tym
istnieje jeszcze coś takiego jak kasety treningowe. Sporo ich oglądam. A te ptaki
zachowują się zupełnie inaczej niż wszystkie gatunki, które dotąd widziałem.
- Znasz się na rzeczy, Bonnard - powiedziała Varian szybko, by zrekompensować
malcowi poprzednią uwagę. - Ja też nie widziałam czegoś takiego.
Złote ptaki schodziły teraz ślizgiem niżej, w czymś na kształt zorganizowanej
formacji. Pojazd był wciąż zbyt oddalony, by nieuzbrojonym okiem można było je
obserwować. Nie wiadomo więc, co dokładnie skłoniło ptaki, by nagle zredukować o
połowę szybkość. Niektóre na moment opadały tuż nad powierzchnię wody, zupełnie,
jakby coś je ciągnęło w dół, a gdy bijąc gwałtownie skrzydłami, odzyskały poprzednią
wysokość, cała grupa powoli wzniosła się jeszcze wyżej, coraz dalej od tafli morza.
- Ho, ho! Trzymają coś w szponach! - oznajmił Bonnard, który bez skrępowania
przywłaszczył sobie teleskop Cleiti i nastawił go teraz na odpowiednią odległość. -
Przysiągłbym, że to sieć... To jest sieć! Wyciągają z wody ryby! Coś niesam... Patrzcie,
co się dzieje!
Varian udało się wreszcie przystosować wizjer w kasku, dziewczynki zaś stłoczyły
się przy niewielkim teleskopie Bonnarda. W oddali kodowała się woda - to morskie
bestie, przeróżnego rodzaju, wyskakiwały z kipieli; rzucały się wściekle na sieć,
bezskutecznie próbując ją rozerwać i porwać ptasi łup.
- Sieć! Skąd u licha te ptaki mają sieć? - Varian przemówiła bardziej do siebie niż
do dzieci. Bonnard postanowił jednak udzielić jej wyjaśnień:
- Mają szpony, o tam, w połowie, gdzie skrzydła zaczynają przybierać kształt
trójkąta. Nie widzę dokładnie, Varian, ale jeżeli mają jeszcze przeciwny palec, same
mogły zrobić sieci.
- Mogły i musiały, Bonnard. Nie spotkaliśmy na Irecie żadnego wystarczająco
bystrego stworzenia, które byłoby w stanie je dla nich upleść.
Cleiti zachichotała, tłumiąc śmiech dłonią.
- Ryxim to się nie spodoba.
- A to czemu? - fuknął chłopiec i marszcząc groźnie brwi, spojrzał wyczekująco na
towarzyszkę. - Mój ksenobiolog zawsze powiadał, że inteligentne formy latające są
rzadkością.
- Ryxiowie woleliby pozostać jedynym rozumnym gatunkiem - odparła bez namysłu
Cleiti. - Wiesz przecież, jaki był kiedyś Vrl... - Dziewczynka wyciągnęła mocno szyję,
przygarbiła plecy i założywszy ręce do tyłu na kształt zwiniętych skrzydeł, opuściła
nisko podbródek, przybierając tak wyniosłą minę, że kubek w kubek przypominała
aroganckiego Yrla.
- Nigdy mu tego nie pokazuj, Cleiti - parsknęła Varian, spłakana ze śmiechu. - Ale
robisz to fantastycznie. Fantastycznie, Cleiti!
Cleiti roześmiała się serdecznie, zadowolona z sukcesu, tymczasem Bonnard i
Terilla patrzyli na nią ze zgrozą.
- Kogo jeszcze potrafisz naśladować? - spytał surowo Bonnard.
- A kogo byś chciał? - Cleiti wzruszyła ramionami.
- Nie teraz, dzieciaki. Potem. Chcę najpierw zarejestrować tamto zjawisko.
Dzieciaki natychmiast wróciły do wyznaczonych stanowisk. Ślizgacz udał się w ślad
za ptakami, w kierunku odległego urwiska. Varian mogła teraz zastanowić się nad
znaczeniem ptasiego połowu. Złote ptaki były zdecydowanie najinteligentniejszą formą
życia, na jaką dotąd natrafiła na Irecie. A przy tym Varian nigdy jeszcze nie spotkała
równie zorganizowanego skrzydlatego gatunku. Ksenobiolog Bonnarda wyraził się
nieprecyzyjnie, twierdząc, że inteligentne formy latające należą do rzadkości. Tylko
wybitnie inteligentne ptaki są osobliwością. Często ptactwo zmuszone jest prowadzić tak
zaciekłą walkę o pożywienie ze zwierzętami lądowymi, że cała ich energia skupiona jest
na zdobywaniu jedzenia lub na ochronie własnych gniazd i młodych. Gdy ewolucja
pozbawiła niektóre lotne gatunki przednich kończyn, przystosowanych do bardziej
wyspecjalizowanych zadań, na rzecz skrzydeł umożliwiających sprawny odwrót,
odebrała im w ten sposób niebagatelny atut w walce o przetrwanie.
Złote ptaki zdołały zachować szczątkową kończynę przednią, nie redukując przy tym
możliwości skrzydeł, i w ten sposób mogły swobodnie wykorzystywać swoją przewagę.
Varian dostrzegła, że od czasu do czasu mniejszym rybom udawało się wyplątać z
sieci. Wpadały z powrotem do morza, by zaraz stać się łupem żarłocznych podwodnych
mieszkańców, którzy wściekle rzucali się na zdobycz, pieniąc i mącąc lustro wody.
Dwukrotnie ponad powierzchnią błysnęły ogromne łby, łakomie wyzierając z głębin i
daremnie śledząc kuszący ciężar ptaków.
Nagle spośród zasnuwających niebo chmur wyłoniły się dalsze ptaki. Zajęły miejsca
wokół brzegów sieci i pochwyciwszy ładunek, odciążyły nieco "pierwszą zmianę".
Formacja natychmiast nabrała szybkości.
- Varian, jak szybko mogą lecieć? - spytał Bonnard. Varian skrupulatnie
dostosowywała prędkość ślizgacza do prędkości ptaków. Ślizgacz trzymał się od nich na
dystans, nieco wyżej.
- Robią ze dwadzieścia kilometrów na godzinę, lecz przypuszczam, że przy tak
pomyślnym wietrze wkrótce nabiorą większej szybkości.
- Są takie piękne... - wyszeptała Terilla. - Nawet przy ciężkiej pracy są pełne
wdzięku. Patrzcie, jak promienieją!
- Wyglądają, jakby świeciły własnym światłem - zauważyła Cleiti - bo przecież
znów nie ma słońca.
- Racja, co jest z tą zwariowaną planetą? - warknął Bonnard. - Śmierdzi tu i nigdy
nie ma słońca. Naprawdę chciałbym je wreszcie zobaczyć, jeśli nadarzy się okazja.
- Oto ona - pisnęła Terilla z radości. Nieprzewidywalne stało się faktem: chmury
rozstąpiły się, by na moment ukazać zielonkawe niebo i przepuścić kłujący promyk
rozpalonego do białości słońca.
Varian, podobnie jak dzieciaki, powitała je radosnym śmiechem. Niemal żałowała,
że szybki kasków bezustannie przystosowują się do zmian oświetlenia. Jedynie cienie
przesuwające się po morskiej tafli mówiły jej, że słońce wyszło zza płaszcza chmur.
- Ojoj, śledzą nas! - rozbawiony Bonnard nagle spoważniał.
Z głębin co chwila wyskakiwały ogromne cielska i z pluskiem zwalały się na cień,
który ślizgacz rzucał na wodę.
- Dobrze, że lecimy przed nimi - wykrztusiła cichutko Cleiti.
- Toż to największe dziwactwo, jakie w życiu widziałem! - Bonnard był tak
wstrząśnięty, że Varian mimowolnie odwróciła się do niego.
- Co takiego, Bonnard?
- Nie umiem powiedzieć. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem, Varian.
- Kamery były na to skierowane?
- Na to nie - powiedziała przepraszająco Terilla. - Były ustawione na ptaki.
- W porządku, ja się tym zajmę, Ter. Wiem, na co je skierować. - Bonnard wepchnął
się na stanowisko Terilli, która bez sprzeciwu ustąpiła mu miejsca.
- To było coś jak szmat płótna, Varian - Bonnard opowiadał, spoglądając uważnie
przez rufę ślizgacza. - Jego brzegi zatrzepotały, a potem... potem jakby zwinęło się
wokół siebie! O! O! Następny!
Dziewczynkom wyrwał się krótki jęk obrzydzenia zmieszanego ze strachem. Varian
odwróciła się w fotelu. Spostrzegła coś szarobłękitnego, co, zgodnie ze słowami
Bonnarda, trzepotało jak żagiel na porywistym wietrze. Zauważyła też dwa wyraźniejsze
punkty wyrastające gdzieś w połowie długości (może były to kleszcze?); stworzenie
trzepneło jednym końcem o drugi i skryło się w otchłani z większym łopotem niż
bulgotem, jak to ujęła Cleiti.
- Jakiej wielkości to było, Bonnard?
- Z metr po jednej i drugiej stronie, ale wciąż się wiło, więc nie wiem. Udało mi się
złapać jego ostatni skok. Ustawiłem szybkość kamery o połowę wyżej, wiec możesz
obejrzeć nagranie, jeśli chcesz więcej szczegółów.
- Świetnie to wymyśliłeś, Bonnard - przyznała z uznaniem Varian.
- Jeszcze jeden! Rany! Patrzcie! Ależ ma tempo!
- Wolę nie patrzeć - oświadczyła Terilla. - Skąd on wie, że tu jesteśmy? Nie widzę
ani oczu, ani czułków, ani nic takiego. Nie może przecież dostrzegać cienia.
- Może te falujące brzegi to sonar? - zasugerował Bonnard.
- Funkcjonowałyby jedynie pod wodą - odparła Varian. - Być może dowiemy się, w
jaki sposób nas dostrzegło, kiedy obejrzymy nagrania. To doprawdy interesujące.
Ciekawe, czy to, co spostrzegłam, to kleszcze. I to dwie pary?
- To źle? - Bonnard wychwycił nutę zakłopotania w jej głosie.
- Wcale nie źle, Bonnard, tylko parszywie nielogicznie. Ptaki, roślinożerne i
drapieżniki należą do pieciopalczastych, co bynajmniej nie jest niczym niezwykłym w
ewolucji. Ale dwa paluchy na bocznym kołnierzu?
- Widziałam raz takie długachne ptaszydła - Cleiti radośnie przyszła z pomocą. -
Były na metr długie i poruszały się, falując. Nie miały nóg, ale potrafiły płynąć w
powietrzu godzinami.
- To pewnie było na planecie o słabym ciążeniu? - zgadła Varian.
- Dokładnie, Varian, i o niewielkiej wilgotności! Uwaga Cleiti rozbawiła
wszystkich.
Słońce ponownie skryło się za chmury i jak w każde południe natychmiast spadł
rzęsisty kapuśniak.
- Rozwój palców jest istotny w ewolucji, prawda, Varian? - zapytał Bonnard.
- Nawet bardzo. Weź takie inteligentne stworzenia jak nasze ptaki. Dopóki nie
nauczą się posługiwać narzędziami, nie będą miały większych szans, by zapanować nad
pozostałymi gatunkami.
- Ale złote ptaki chyba miały szansę? - powiedział Bonnard z uśmiechem.
- Owszem, Bonnard, miały - przyznała, śmiejąc się, Varian.
- Słyszałem, że były w Dolinie Przesmyku, po trawę - chłopak ciągnął dalej. -
Myślisz, że potrzebowały właśnie tego gatunku trawy, by zrobić sieci?
- Tam, gdzie znaleźliśmy Dandy, było mnóstwo grubej i twardej trawy, a poza tym
ptaki miałyby tam o wiele bliżej - wtrąciła Cleiti.
- Masz rację, Cleiti. Przypuszczam, że potrzebują trawy z doliny raczej ze względu
na jej wartości odżywcze.
- Wzięłam parę roślinek z lasku owocowego, Varian - oznajmiła Terilla.
- Naprawdę? To świetnie! Będzie można przeprowadzić najprawdziwsze naukowe
badania. Ale z ciebie mądra bestia, Terilla - powiedziała Varian z uznaniem.
- Wcale nie, wiesz, że kochani rośliny... - odparła skromnie dziewczynka. Jej
policzki zarumieniły się od pochwały Varian.
- W porządku. Wycofuję to, co powiedziałem o twoich idiotycznych roślinach -
oświadczył Bonnard nadzwyczaj wielkodusznie.
- Och, tak chciałabym sprawdzić, jak dojrzałe są ich młode - powiedziała Varian,
przyglądając się od paru minut w milczeniu osobliwym zwyczajom złotych stworzeń.
- Dojrzałe? Ich młode? Hm, czy jedno nie przeczy drugiemu? - Bonnard musiał
wtrącić swoje trzy grosze.
- Raczej nie. Człowiek rodzi się niedorosły...
- Ojej, wszyscy tak się rodzą, inaczej nie byliby mali... - zachichotała Cleiti.
- Nie chodzi mi o wiek, Cleiti. Mam na myśli umiejętności. Zobaczymy, czy dałoby
się porównać was, dzieci baz kosmicznych...
- Ja przez pierwsze cztery lata mieszkałam na planecie - obruszyła się Terilla.
- Doprawdy? Na której?
- Na Arthos w grupie Aurigae. Byłam też na dwóch innych przez kilka miesięcy.
- A jakie widziałaś zwierzęta na Arthos? - zapytała Varian. Bardzo dobrze znała
odpowiedź, lecz Terilla tak rzadko dzieliła się z nimi jakimikolwiek informacjami na
swój temat - lub też po prostu nieczęsto miała szansę odezwać się w towarzystwie tak
zaborczych i agresywnych osobowości jak Cleiti i Bonnard. Należało więc wykorzystać
okazję i pociągnąć ją trochę za język.
- Mieliśmy krowy mleczne, czworonożne psy i konie. Były też sześcionogie psiaki,
lisowate, kantelupy i wilczojady.
- Widzieliście kiedyś krowy albo psy? Albo konie? Bonnard? Cleiti? - Varian
zwróciła się do reszty załogi.
- Jasne!
- W takim razie wiecie, że krowy i konie rodzą młode, które już w pół godziny po
narodzeniu potrafią stanąć na nogach o własnych siłach, a jeśli zajdzie potrzeba, biec za
swoją matką. Oznacza to, że rodzą się dojrzałe i w pewnym sensie wyczulone na bodźce
zewnętrzne, gotowe instynktownie na nie zareagować. Wy i ja urodziliśmy się bardzo
maleńcy i fizycznie niedojrzali. Nasi rodzice lub opiekunowie musieli nas nauczyć jeść,
chodzić, biegać, mówić, troszczyć się o siebie.
- I co w związku z tym? - Bonnard słuchał w skupieniu, niecierpliwie czekając
konkluzji.
- W związku z tym konie i krowy nie uczą się wiele od swych rodziców, ponieważ
nie muszą nabyć tylu umiejętności i być tak wszechstronnie przystosowane. Tymczasem
nasze niemowlaki...
- .. .muszą uczyć się zbyt wiele, zbyt szybko i zbyt dobrze, no i bez końca -
dokończyła Cleiti z tak przesadnym westchnieniem rezygnacji, że Varian parsknęła
śmiechem.
- I co chwila aktualizować połowę z tego, czego się nauczyły, zgodnie z nowymi
informacjami - dodała ze współczuciem. - Główną zaletą istot ludzkich jest to właśnie,
że się uczą. Są przez to umysłowo elastyczne i potrafią się przystosować, często do
okropnych warunków...
- ...jak na przykład ten smród tutaj - rzucił zgryźliwie Bonnard.
- Dlatego więc interesuje mnie stopień dojrzałości młodych ptaków w chwili
narodzin - Varian doprowadziła nareszcie wyjaśnienia do końca.
- Są pewnie jajorodne, co? - spytał chłopiec.
- Nawet więcej niż pewnie. Nie wyglądają na jajo-żyworodne... Są zbyt ciężkie, by
matka mogła je nosić choćby przez króciutki okres... Nie, nie... Przypuszczam, że muszą
być jajorodne. Wylęgają się opierzone, jeszcze długo niezdolne do latania. To
wyjaśniałoby również ich rybackie obyczaje. Wspólnymi siłami łatwiej wyżywić
wiecznie głodne potomstwo.
- Hej, Varian, popatrz! - wrzasnął Bonnard, który ani na chwilę nie odrywał wzroku
od szyby. - Nadchodzą zmiennicy! Rany! Pełna organizacja! Nigdy nie widziałem tak
sprawnej zmiany. Głowę daję, że te ptaki to najinteligentniejsze stworzenia na Irecie!
- To całkiem prawdopodobne, lecz nie wolno ci wyciągać pochopnych wniosków -
uprzedziła Varian. - Dopiero zaczęliśmy rozglądać się po tej planecie.
- Mamy zamiar przebadać ją całą? - Bonnard był przerażony.
- Ach, wiesz, przebadamy tyle, ile zdołamy w czasie pobytu tutaj - odparła
zdawkowo. A jeśli zostaną tu na zawsze? pomyślała. - Pomijając zapach, Ireta nie jest
najgorszym miejscem. Bywałam w o wiele paskudniejszych.
- Nie przeszkadza mi aż tak ten fetor... - zaczął Bonnard, na wpół usprawiedliwiając
się, na wpół broniąc.
- Ja już go nawet nie zauważam - oznajmiła Terilla.
- ...przeszkadza mi natomiast deszcz - ciągnął Bonnard, ignorując zupełnie uwagę
dziewczynki - i ciemności.
W tej samej chwili zaświeciło słońce.
- Sądzisz, że uda ci się jeszcze raz powtórzyć tę sztuczkę, gdy brak słońca znów da
się nam we znaki? - rzuciła Varian z uśmiechem.
Dziewczynki zachichotały.
- Jakżeż bym chciał!
Słoneczne promienie wyrysowały zniekształcony cień ślizgacza na powierzchni
wody. Ryby - duże i małe - wściekle burzyły spokojną toń, na próżno goniąc za
nieosiągalnym cieniem. Varian kazała Bonnardowi zarejestrować te szaleńcze ataki, by
móc się potem im bliżej przyjrzeć. To ułatwi skatalogowanie podwodnych form życia,
stwierdziła.
- Pływałem raz w oceanie, gdy zeszliśmy na ląd, w Boston-Betelgeuse - powiedział
Bonnard, kiedy i słońce, i drapieżne ryby odmówiły im dalszego towarzystwa.
- W życiu byś mnie nie przyłapał na taplaniu się w takim bagnie! - fuknęła Cleiti,
wskazując na wodę poniżej.
- Ja nie, ale coś innego na pewno.
- Co ty bredzisz?
- Złapałoby cię, głuptaku!
- A! - Cleiti zrozumiała dowcip Bonnarda. - Zabawny jesteś!
Spośród chmur wyłoniły się kolejne ptaki. Odebrały sieć od niosących ją dotąd, a te
natychmiast przyspieszyły i ulotniły się w mgnieniu oka, jakby szczęśliwe, że uwolniono
je od ciężaru. Konwój wzmocniony posiłkami nabrał szybkości i skierował się nieco
bardziej na wschód, w stronę najwyższych wzniesień. Wbrew przypuszczeniom Varian,
nie musiały więc pokonać całego morza, by dotrzeć do domu.
- Aha! Mam je! To tam się udają! - syknął Bonnard zachwycony. - Na szczycie
tamtego urwiska jest ich więcej, a cała ściana jest jak sitko. Same jaskinie!
- Mieszkają w jaskiniach, by nie zwilgotniała im sierść, no i żeby ich małe były
bezpieczne przed morskimi drapieżnikami - stwierdziła Terilla głosem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Ptaki mają pierze, matołku! - poprawił z pobłażaniem Bonnard.
- Nie zawsze - przyznała rację dziewczynce Varian. - Złote ptaki mają raczej sierść,
która u pewnych gatunków jest odmianą upierzenia.
- Może wylądujemy, żeby się ostatecznie przekonać? - spytał Bonnard, wyraźnie
wymawiając wyrazy, by każdy zrozumiał jego dowcip.
Cleiti trzepnęła go przez ramię, a Varian jęknęła płaczliwie, kręcąc głową.
- Nic z tego, w tej chwili lądowanie nie wchodzi w rachubę. Nie należy zbliżać się
do zwierząt, kiedy jedzą - powiedziała. - Mogą być niebezpieczne. Wiemy już, gdzie
złote ptaki mają swoje siedlisko. Wystarczy, jak na jeden dzień.
- Nie moglibyśmy im się choć przypatrzyć z góry? To im chyba w niczym nie
przeszkodzi... - Bonnard nie dawał za wygraną.
- Owszem, to dałoby się zrobić.
Coraz więcej złotych stworzeń wynurzało się z licznych szczelin i jam, którymi
usiane było urwisko. Pełne wdzięku wzbijały się na szczyt, który z tego, co spostrzegła
Varian, tworzył względnie płaską równinę na przestrzeni jakichś pięciuset metrów, by
potem opadać w dół dzikimi stromiznami usłanymi głazami.
- Jestem ciekaw, co one teraz zrobią... - myślał głośno Bonnard. - Sieć jest za duża,
by upchnąć ją w którąś ze szczelin... Jeju! - wyrwało mu się, gdy wszystkie ptaki, jakby
w odpowiedzi na jego pytanie, porwały sieć ponad urwisko i nieoczekiwanie puściły ją
z jednej strony, rozsypując ryby po płaskowyżu.
Zlatywały się teraz ze wszystkich kierunków. Niektóre lądowały, by z nieznacznie
rozpostartymi skrzydłami, niezgrabnym, kaczkowatym krokiem podejść do zwałów
lśniących ryb. Inne pikowały energicznie, błyskawicznie napełniały łupem torby
przydziobowe i zaraz znikały w jaskiniach. W całym tym zamieszaniu nie zdarzyło się,
by któreś sprzeczały się o najsmakowitsze kąski. Bywały natomiast chwile, że ptaki
grymaśnie przebierały w rybach.
- Zmień ostrość wizjera, Bonnard - zawołała Varian. - Chcę zobaczyć, co
odrzucają...
- Te frędzlowate stwory... Małe...
- Może dlatego dorosłe osobniki nas goniły. - Terilla spojrzała na Bonnarda. - Ptaki
porwały ich młode...
- Bzdura! - Bonnard skwitował jej pomysł z całą pogardą, na jaką było go stać. -
Frędzlaki nie mają oczu, że o mózgach nie wspomnę. Jak mogłyby się bawić w
sentymenty w stosunku do młodych?
- Nie wiem. Ale nie mamy pewności, że nie mogą. Ryby miewają uczucia. Czytałam
gdzieś... - Terilla upierała się przy swoim.
- Phi, czytałaś... - głos Bonnarda stanowczo nakazywał dziewczynce milczenie.
Varian odwróciła się w ich stronę, obawiając się, że postawa Bonnarda sprawi
dziewczynce przykrość, zwłaszcza że jego lekceważący ton nie był niczym uzasadniony.
Tymczasem Terilla nie wyglądała na szczególnie przejętą. Varian postanowiła w duchu,
że weźmie Bonnarda na stronę i przywoła go do porządku, zaraz jednak zwolniła się z
danej sobie obietnicy. Ostatecznie, pomyślała, dzieci wszelkich gatunków same najlepiej
rozwiązują problemy między sobą.
Teraz i ona zerknęła przez teleskop, by przyjrzeć się odrzuconym częściom połowu.
- Niektóre wodne zwierzęta są zdolne do czegoś w rodzaju wierności i
przywiązania do przedstawicieli swojego gatunku - zaczęła - jednak sądzę, że nasze
ofrędzlone płaszczaki są na to zbyt prymitywne. Składają pewnie tony ikry, by parę
młodych mogło dotrwać do wieku dojrzałego, oczywiście po to tylko, by się dalej
rozmnażać. Hm - ciągnęła wykład - a przecież nie wchodzą w skład ptasiego menu. Nie
mówiąc już o jadłospisie tych kolczastych istotek. Bonnard, pomagałeś przecież
Trizeinowi i Divisti, przyjrzyj się teraz dobrze! Widziałeś może już któreś z nich pośród
próbek, które im przekazaliśmy?
- Niiiee... Widzę je po raz pierwszy.
- Oczywiście, w końcu pobieraliśmy próbki wyłącznie z większych oceanów...
Na płaskowyżu nie było już widać prawie żadnego ptaka. Pozostały jedynie
odrzucone sztuki z ich połowu, by zgnić na wiecznym deszczu.
- Varian, zobacz! - wrzasnął Bonnard, znów przyklejony do szyby. - Zobacz!
Wymachiwał ręką ponaglająco i z takim entuzjazmem, że Varian musiała odepchnąć
go nieco na bok, by nie zasłaniał jej widoczności. Jeden z małych płaszczaków poruszył
się w charakterystyczny dla swego gatunku sposób - kurcząc się z jednej strony i
przekoziołkowując z trzaskiem. Spostrzegła teraz, co tak zaintrygowało chłopca - poza
wodą, naturalnym środowiskiem zwierzęcia, jego szkielet rysował się wyraźnie przez
skórę. Widać było jak na dłoni stawy w każdym rogu stworzenia, które poruszało się na
zasadzie deformacji równoległoboku. Zwierzę przesunęło się raz i drugi, by zastygnąć w
bezruchu. Nawet otaczające jego ciało frędzle nie falowały już więcej. Varian
zastanawiała się, jak długo było w stanie przeżyć bez wody. Może było wyposażone w
dwudzielny układ oddechowy, skoro tyle czasu utrzymało się przy życiu z dala od swego
naturalnego środowiska? Czyżby wychodziło właśnie z ewolucyjnej fazy wodnej i
rozpoczynało podbój lądu?
- Nagrałeś to, mam nadzieję? - Varian zwróciła się do Bonnarda.
- Oczywiście, od momentu, w którym zaczęło się poruszać. Sądzisz, że oddycha
tlenem?
- Liczę na to, że nie - wtrąciła się Cleiti. - Wolałabym nie nadziać się na taką mokrą
szmatkę w ciemnym, dżdżystym lesie. - Wzdrygnęła się, zaciskając mocno powieki.
- Ja też nie - przyznała Varian z głębi serca.
- Może to całkiem przyjacielskie stworzonko? Przynajmniej gdy nie jest głodne? -
zasugerowała nieśmiało Terilla.
- Wyobraź sobie: wilgotne, obślizgłe frędzelki owijają się wokół ciebie i duszą cię,
o tak... - Bonnard wił się i skręcał, prezentując swą przerażającą wizję.
- Nie byłoby w stanie wokół mnie się owinąć - odparła Terilla, bynajmniej nie
wzruszona spektaklem. - Nie zgina się w połowie, tylko po brzegach.
- Ojej, już się w ogóle nie rusza... - rzucił nagle Bonnard zawiedzionym i
wyjątkowo smutnym głosem.
- Skoro mowa o poruszaniu się - zaczęła Varian, zerkając w stronę jedynego
jaśniejszego punktu na poszarzałym niebie - mamy zachód słońca.
- Po czym to niby poznałaś? - spytał Bonnard sarkastycznie.
- Spojrzałam na chronometr - odcięła się Varian. Cleiti i Terilla zachichotały.
- Może wylądujemy teraz i przyjrzymy się bliżej ptakom? - zaproponował pełen
tęsknoty Bonnard.
- Zasada numer jeden: nie przeszkadzaj zwierzętom, gdy jedzą. Zasada numer dwa:
nie zbliżaj się do zwierząt, jeśli nie znasz dobrze ich zwyczajów. To, że dotąd nie
dobrały się nam do skóry, nie oznacza wcale, że nie są równie groźne jak pustogłowe,
ograniczone drapieżniki.
- To nigdy nie będziemy obserwować ich z bliska? - Bonnard nie mógł się z tym
pogodzić.
- Oczywiście, że będziemy, lecz dopiero, gdy zastosujemy się do zasady numer dwa.
Stąd też dzisiaj odpada. Poza tym, mam odstawić ślizgacz Kaiowi.
- Będę mógł wtedy z tobą polecieć? - zapytał chłopiec.
- To jest możliwe.
- Obiecujesz? - rozchmurzył się.
- Nie, nie obiecuję. Powiedziałam tylko, że to jest możliwe, Bonnard, i to właśnie
miałam na myśli. - Varian była nieugięta.
- Nigdy się niczego nie nauczę, jeżeli wreszcie nie pozwolicie mi zrobić czegoś w
terenie, z dala od tych przeklętych ekranów i... - oburzył się.
- Jeśli wróciłbyś do swojej mamy w niezupełnie kompletnym stanie tylko dlatego, że
zasmakowałby w tobie jakiś płaszczak albo ptak, dałaby nam takiego łupnia, że byśmy
się nie pozbierali. Więc siedź cicho, dobrze?
Varian przybrała ostrzejszy ton niż zwykle. Po prostu jego upór, jego
przeświadczenie, że wystarczy się nieco powdzięczyć, poprzymilać, a jego życzenie
zostanie zaraz spełnione, wszystko to zdenerwowało ją nieoczekiwanie. Z drugiej strony
rozumiała bardzo dobrze jego poirytowanie ciągłymi zakazami, ograniczeniami,
restrykcjami...
Wychowankom
baz
kosmicznych
planety
dawały
złudzenie
bezpieczeństwa, ponieważ wszystko, co mogło zagrozić w kosmosie, pozostało wysoko,
ponad grubą na wiele mil atmosferą. Na statku od tragedii dzieliła ich jedynie licha
metalowa łupina, w której byle dziurka oznaczała śmierć. Nie ma łupiny, nie ma
niebezpieczeństwa, upraszczając.
- Bądź tak dobry, Bonnard, i przejrzyj nagranie. Chciałabym wiedzieć, czy udało
nam się zrobić parę przyzwoitych zdjęć płaszczakom - poprosiła go po długim, bardzo
długim milczeniu, buntowniczym z jego strony, nieustępliwym z jej. - Muszę coś
sprawdzić z Trizeinem zaraz po powrocie do obozu. Kurczę, szkoda, że nie mamy
dostępu do banku danych BO.
Po kolejnej, dłużącej się chwili ciszy, przerywanej tylko stłumionym szumem wartko
przewijanych taśm, przemówił Bonnard:
- Wiesz, Varian, te ptaki przypominają mi coś, co już gdzieś kiedyś widziałem.
Niemal pamiętam nalepkę na kasecie...
- Na której kasecie?
- Zwykłe zdjęcia, Varian, nic takiego...
- Mnie też coś przypominają, Bonnard, lecz ja również w żaden sposób nie potrafię
odszukać w pamięci, co - przyznała Varian.
- Moja mama powiada, że jeśli ma się jakiś problem, powinno się go przespać, a
rozwiązanie znajdzie się samo - rzekła Terilla.
- Dobry pomysł, Terilla - przytaknęła Varian. - Zrobię tak i ty lepiej też, Bonnard.
Ale, ale! Znów jesteśmy na nowym terenie. Wszyscy na stanowiska!
Udało im się oznaczyć kilka przysadzistych przeżuwaczy, dostrzec parę mniejszych
ssaków podobnych do Dandy i zaskoczyć kilka stad padlinożerców przy "pracy".
Wrócili na teren złóż uranitytów wkrótce po tym, gdy "mrok skrzepł już", jak wyraziła
się Terilla. Kai w towarzystwie Dimenona i Margit czekał ze sprzętem, który miał być
przetransportowany ślizgaczem.
- To naprawdę bogate złoże - powiedział na powitanie Dimenon. Wyglądał na
bardzo zmęczonego i jednocześnie bezgranicznie szczęśliwego. Zaraz też zaczął
zasypywać Varian szczegółami, urwał jednak i zwrócił się w stronę Kaia.
- W następnej dolinie też dostrzegliśmy pokłady, równie rozległe i bogate - oznajmił
Kai. Jego spoconą, umorusaną twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- I pewnie w następnej też dostrzeżemy - westchnęła znużona Margit. - Na szczęście
ta może poczekać do jutra.
- BO powinna zaopatrzyć nas przynajmniej w jeden zdalnie sterowany skaner, Kai -
powiedział Dimenon, pomagając załadować sprzęt do ślizgacza. Varian odniosła
wrażenie, że jest to ciąg dalszy jakiejś dyskusji.
- Zgłosiłem zapotrzebowanie na jeden, zwykły, standardowy. Ci z zaopatrzenia
powiedzieli mi, że niestety nie mają żadnego na składzie. Przypomnij sobie, obok ilu
obiecujących systemów planetarnych przeszliśmy w zeszłym roku.
- Jak sobie pomyślę o tej całej harówce, której by nam zaoszczędzono...
- Bo ja wiem - przerwała Dimenonowi Margit, upychając do ślizgacza zwój drutu -
zaharowujemy się tak samo, pracując na zdalnie sterowanym sprzęcie. Wiem, bo dzisiaj
nic innego nie robiłam - jęknęła - i czuję to wyraźnie w każdej kosteczce i w każdym
mięśniu, nawet w tych, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Jesteśmy słabeuszami, co
tu dużo gadać. Nie dziwmy się, że grawitanci z nas się naśmiewają.
- Grawitanci! - Dimenon w jednym prostym słowie zawarł całą pogardę
wszechświata.
Kai wymienił z Varian przelotne spojrzenie.
- Wiem, że rano dręczył ich jakiś cholerny kac czy coś tam, ale po południu byłam z
Paskuttiego naprawdę zadowolona - Margit ciągnęła dalej, pakując się do ślizgacza.
Zajęła miejsce obok Terilli. - Wsiadaj, Di, chcę jak najszybciej spłukać z siebie to
paskudztwo. Mam nadzieję, że nowy preparat Portegina upora się z fetorem tutejszej
wody. Hydrotellurek nie dodaje ciału piękności. No, mały nicponiu, jak minął dzień? -
zwróciła się do Terilli.
Natychmiast wywiązała się ożywiona rozmowa. Dzieciaki pytlowały bez przerwy,
Varian tymczasem, kierując ślizgacz do bazy, zatopiła się w rozmyślaniach, co też mogło
spowodować tak zjadliwą reakcję Dimenona. Może to tylko irytacja wywołana
porannym zachowaniem grawitantów i rezultat odkrycia tak bogatego złoża? Trzeba
będzie zapytać Kaia. Nie chciała, by jego zespół darł koty z jej drużyną; sama z czystym
sumieniem mogła przyznać, że grawitanci byli dziś mniej wydajni. A może Dimenon
wciąż pieklił się o wczorajsze racjonowanie alkoholu?
Każda wyprawa złożona z osób wychowanych w bazach kosmicznych i tych, którzy
wyrośli w warunkach naturalnych, niosła ze sobą ryzyko konfliktu, stąd też BO
ograniczała ilość podobnych ekspedycji do niezbędnego minimum. Wyprawa na Iretę
wymagała jednak tężyzny grawitantów, więc Varian i Kałowi nie pozostawało nic
innego, jak tylko rozwiązywać zaistniałe nieporozumienia i łagodzić antagonizmy.
To przygnębiało nieco Varian. Komputer był w stanie podać współczynnik
prawdopodobieństwa dla każdej możliwej sytuacji, zwłaszcza tak dobry komputer, jak
ten, w który wyposażono tę misję. Lecz nawet najlepszy nie mógłby określić, w jaki
sposób tak nieoczekiwane drobiazgi jak fetor i wprost egipskie ciemności albo ciągłe
opady deszczu wpłyną na usposobienie członków wyprawy, ani przewidzieć, że burza
kosmiczna pozbawi ich łączności z macierzystym statkiem. A już na pewno nie podałby
do wiadomości faktu, że planeta umieszczona na liście niezbadanych, nieprzerwanie
dostarczać będzie dowodów poprzednich badań, nie wspominając już w ogóle o takich
anomaliach, jak chociażby... Z drugiej strony, jeśli rzeczywiście na Iretę zawitała już
kiedyś jakaś ekspedycja, rozważała Varian, być może rozwój pięciopalczastych zwierząt
czy wodne organizmy poruszające się na zasadzie łamania równoległoboku były całkiem
prawdopodobne! Tylko które zjawisko było rodzime? Na pewno nie oba!
Złote ptaki, zmuszone szukać trawy tak daleko od swego naturalnego środowiska?
Varian od razu wróciła werwa.
Jeśliby ptaki, myślała, stworzenia pięciopalczaste, nie były formami tubylczymi,
wówczas ani roślinożerne, ani drapieżne zwierzęta, na które natrafili na Irecie, również
nie mogły być rodzimymi organizmami! Nie ma więc mowy o anomaliach: to są zagadki.
Jak? Kto? Czyżby Inni? Nie, wszystko, tylko nie wszędobylscy Inni. Oni przecież niszczą
każdy przejaw życia. Jeśli w ogóle istnieją, oczywiście.
Thekowie powinni wiedzieć coś o poprzedniej ekspedycji. Gdyby Kai zdołał ich
zmusić do przypomnienia sobie... Do pioruna! Sama przeprowadzi najbliższą rozmowę,
byle się dowiedzieć! Niech tylko powie o tym Kałowi!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kai miał tyle samo powodów do rozmyślań, co i Varian. Po pierwsze, "pozbył" się
właśnie kilku niezastąpionych akcesoriów, które Paskutti i Tardma nieopatrznie upuścili
w przepaść. BO wyposażyła go w minimalną ilość zapasowego sprzętu sejsmicznego,
poza tym akurat po grawitantach niedbałości spodziewał się najmniej. Zazwyczaj
poruszali się tak powoli i rozważnie, że unikali większości wypadków. Tym razem
jednak... Kai nie miał prawa zabronić im pić trunku Lunzie, ale trzeba ją będzie
poprosić, by rozrzedzała przeznaczone dla grawitantów porcje. Nie mógł sobie
pozwolić na więcej strat.
Każda wyprawa mogła oczywiście ponieść pewne ubytki w sprzęcie w wyniku
nieprzewidzianych zajść, jednakże każda strata powyżej jasno określonych limitów
odbijała się niekorzystnie na stanie osobistego konta dowódcy. Niemniej jednak,
bardziej niż ewentualne cięcia finansowe, dręczyła Kaia sama utrata przyrządów,
ponieważ była wynikiem jawnego niedbalstwa. Coś takiego irytowało go. Na domiar
złego drażniła go własna irytacja, gdyż miał to być dzień tryumfu jego i całego zespołu -
osiągnęli cel, dla którego ich tutaj przysłano. Starał się więc zdławić w sobie negatywne
uczucia.
Obok, Gaber, cały w skowronkach, mełł niemiłosiernie ozorem. Pierwszy raz od
wylądowania kartograf był w tak wyśmienitym nastroju. Berru i Triv omawiali kolejny
dzień pracy. Rozprawiali o kolorowych jeziorach, oczywiście pod kątem
prawdopodobnie kryjących się w nich złóż rudy. Triv narzekał na brak zdalnie
sterowanego sensora, z przyzwoitym podświetlaczem na podczerwień, który zdołałby
przebić się przez wszechobecne chmury. Wystarczyłby tydzień rejestracji na orbicie
planetarnej i robota byłaby z głowy.
- W końcu mamy przecież nagrania z sondy - zaoponowała Berru.
- Która dokonała jedynie pomiarów lądu i głębokości oceanów. - Triv wzruszył
ramionami. - Żadnej ostrości, żadnej podczerwieni, by spenetrować wieczną warstwę
chmur.
- Przed lądowaniem domagałem się stosownego satelity - wtrącił Gaber z nutą
rozdrażnienia w głosie.
- Ja też - dodał Kai. - Powiedziano mi, że nie ma odpowiednich na składzie i
będziemy musieli zrobić wszyściutko sami, wytężoną pracą.
- To chyba kryterium obowiązujące podczas naszej wyprawy - rzekł Gaber, rzucając
Kaiowi szelmowskie spojrzenie. - Zdobywać wszystko wytężoną pracą.
- Sflaczałeś, Gaber, ot co - prychnął Triv. - Na statku za mało czasu spędzałeś w
siłowni. Szczerze mówiąc, sam traktuję tutejsze warunki jako wyzwanie. I ze mnie zrobił
się mięczak. Taka podróż przyda się nam wszystkim. Tak, tak. Zepsuł nas system
"naciśnij przycisk". Trzeba wrócić do natury, zmusić krew do krążenia, rozruszać
ścięgna... aać...
- Pooddychać głęboko śmierdzącym powietrzem? - zasugerował Gaber, kiedy Triv,
porwany własną elokwencją, zakrztusił się nadmiarem słów.
- Co ty, Gaber? - odgryzł się zaraz. - Znów zgubiłeś filtr?
Nietrudno było dokuczyć Gaberowi, więc Triv ciągnął swoją orację, pokpiwając
nieprzerwanie z kartografa. Zamilkł dopiero, gdy Kai skierował ślizgacz w wąską dolinę
między wzgórzami, za którymi mieścił się obóz. Kai udał, że nie dostrzegł spojrzenia
Gabera, choć myśląc kategoriami kartografa, "wytężona praca", o której mówili w
zaopatrzeniu, mogła być zapowiedzią ich porzucenia, co eufemistycznie nazwano by
"zasiedleniem". Wyjaśniałoby to, dlaczego skreślono mu pół listy zamówień. Zdalnie
sterowane sensory są zbyt drogie, by obdarowywać nimi byle planetarną kolonie.
Chociaż, jeśli kolonia miała być samowystarczalna, na pewno wyposażono by ich w
jakiś sprzęt górniczy, by mogli wydobywać i fryszować metale potrzebne do stawiania
zabudowań i produkcji części zamiennych, choćby do ślizgaczy. Byłby też... "Wszystko
da się zrobić wytężoną pracą" - słowa urzędnika złowieszczo dźwięczały Kaiowi w
uszach. Najlepiej zrobi, jeśli uda się do Varian na długą pogawędkę, i to jak najszybciej.
Jednakże zakładając, że ekspedycja była autentycznym przedsięwzięciem - w końcu
pilne zapotrzebowanie na transuranowce stało się już cechą gatunkową PS - wówczas,
jeśli nawet nie ich rodzima ARTC10 BO, ktoś inny przejmie wiadomość z satelity i
zdecyduje się wylądować na Irecie, by zająć się eksploatacją złóż nader ważnej rudy i
minerałów, a przy okazji ich uratuje. Taka pozytywna, bądź co bądź, perspektywa od
razu dodała Kaiowi otuchy, toteż resztę podróży poświęcił formułowaniu depesz,
najpierw do Theków, a następnie tej, którą postanowił wysłać kapsułą kosmiczną.
Chociaż nie. Miał tylko jedną kapsułę. Dwa złoża rudy to jeszcze niewystarczający
powód, by ją ekspediować. Przede wszystkim więc skleci komunikat dla Theków o
starych czujnikach i złożach uranu. Kapsułę wyśle się wtedy, gdy zajdzie istotna
potrzeba. W tej chwili nie było najmniejszego powodu do alarmu, poza mglistymi
podejrzeniami starzejącego się kartografa.
Ku zdziwieniu Kaia grawitanci, którzy wyruszyli sporo czasu przed nim, nie dotarli
jeszcze do obozu. Pozostałe ślizgacze wróciły już bezpiecznie do bazy. Dzieciaki, pod
czujnym okiem Lunzie, zasypywały pieszczotami Dandy. To właśnie pod pretekstem
opieki nad najmłodszymi udało się Lunzie wykręcić od spełnienia natarczywych próśb
Portegina i Aulii o większy przydział jej cudownego soku. Kai nie dojrzał nigdzie
Varian ani Trizeina i doszedł do wniosku, że są pewnie w ksenochemicznym
laboratorium w wahadłowcu. Nagle pojawili się grawitanci. W zwartej formacji
podchodzili do lądowania od północy. Północy? Kai ruszył natychmiast do Paskuttiego,
by spytać go o powody tak diametralnej zmiany trasy. Nagle jednak z wahadłowca
dobiegł go głos Varian. Była czymś tak podekscytowana, że zaraz pośpieszył w jej
kierunku, odkładając rozprawę z Paskuttim na potem.
- Kai, Trizein chyba już wie, dlaczego złote ptaki nie mogą się obyć bez trawy -
rzuciła, gdy był już dość blisko. - Ta zielenina zawiera mnóstwo karotenu... witaminy A.
Potrzebują go, by zachować dobry wzrok i pigmentację.
- Dziwne tylko, że muszą pokonywać tak ogromne odległości, żeby zaspokoić
podstawowe potrzeby.
- To potwierdzałoby moją hipotezę, że pięciopalczaste nie są rodzimymi
mieszkańcami Irety.
Kai właśnie unosił nogę, by przekroczyć luk. Zamarł w takiej pozycji i ledwie
zdążył złapać za boczne ścianki, by nie stracić równowagi.
- Nie są rodzime? - powtórzył. - Co do wszystkich diab... Co masz na myśli? Muszą
być rodzime, przecież żyją tutaj!
- Lecz stąd nie pochodzą - odparła Varian i gestem nakazała mu wejść wreszcie do
środka. - Co więcej, płaszczaki, które dziś widziałam, nie są wcale stawonogami, co
pasowałoby do odkrytych przez nas kręgowców, wiesz, roślinożernych, drapieżników, a
nawet ptaków.
- Mieszasz to wszystko bez sensu.
- Nie ja. To planeta. Rzadko kiedy zwierzęta zmuszone są wędrować setki
kilometrów od swego naturalnego środowiska, by zdobyć konieczny pokarm. Zazwyczaj
podstawowe elementy diety znajdują w okolicy, którą zamieszkują! - Varian
rozemocjonowała się.
- Zaraz, zaraz. Chwileczkę, Varian. Pomyśl. Jeśli twoje maskotki stąd nie pochodzą,
musiały być tu sprowadzone. Kto... - Kai zaciął się. - Dlaczego ktoś miałby chcieć
przesiedlić na Iretę zwierzaki wielkości tutejszych drapieżników czy twojej Mabel?
Varian przyjrzała mu się uważnie, jakby oczekując, że sam zna odpowiedź na
własne pytanie.
- To ty powinieneś wiedzieć. Dostaliśmy już od nich cynk. Od Theków, ciemniaku -
dodała nieco opryskliwie, gdy Kai milczał, niewiele rozumiejąc. - Nieodgadnieni
Thekowie. Byli już tutaj. To oni zostawili ten antyczny sprzęt.
- To nie ma sensu, Varian.
- To ma sens. Nawet sporo.
- Aż jakiego to niby powodu - Kai nie dawał za wygraną - mieliby coś takiego
zrobić?
- Pewnie już zapomnieli - odparła Varian, szczerząc zęby w figlarnym uśmiechu. -
Tak samo, jak nie pamiętają, że raz już badali Iretę.
Dotarli do laboratorium Trizeina. Naukowiec medytował właśnie nad
powiększonym obrazem jakiegoś włókna.
- Oczywiście potrzebny byłby jeden z tych ptaszków, Varian, by przekonać się, czy
rzeczywiście jest mu niezbędny karoten - perorował, jakby w ogóle nie spostrzegł, że
Varian wyszła na moment z laboratorium.
- Mamy już Mabel - odparła, wchodząc do środka - i małego Dandy.
- Mamy w obozie zwierzaki? - Trizein aż zamrugał ze zdziwienia.
- Mówiłam ci przecież, Trizein - jęknęła Varian. - Preparaty, którymi zajmowałeś
się wczoraj i przedwczoraj...
- A tak, teraz sobie przypominam - rzucił, choć było dla wszystkich jasne, że nie
przypomina sobie czegoś podobnego ni w ząb.
- Mabel i Dandy raczej nie fruwają - zauważył Kai. - To zupełnie odmienne gatunki.
- W rzeczy samej, szefie, lecz są pięciopalczaste, jak choćby kłacz, który również
nie potrafi obejść się bez trawy.
- Mabel i Dandy są roślinożerne - Kai wykłócał się dalej - tymczasem drapieżniki i
złote ptaki nie są.
Varian przez moment rozważała zastrzeżenie Kaia.
- Owszem, jednak ogólnie rzecz biorąc, mięsożerne czerpią wystarczające ilości
witaminy C z mięsa. - Varian pokiwała bezradnie głową. - W takim razie kłacz nie
musiałby szukać trawy aż w dolinie. Mabel i jej krewniacy dostarczaliby mu dość
witamin. Nic z tego nie łapię, przynajmniej na razie. Poza tym ptaki mogą mieć całkiem
inny powód zbierania tamtej trawy, jak zasugerowała mi dziś Terilla.
- Chyba się zgubiłem - oświadczył Kai. Wskazał na Trizeina, który zatopił się
ponownie w swej pracy nad mikroskopem, zapominając zupełnie o ich obecności.
- Zrozumiesz, gdy obejrzysz nasze dzisiejsze nagrania. Chodź! Idziesz, czy masz
może coś innego do roboty?
- Komunikat dla Theków, ale najpierw przyjrzę się waszym taśmom.
- A propos, Kai - zaczęła Varian, wychodząc za nim z laboratorium - w pobliżu złóż
uranitytu nie natrafiliśmy na żadne zwierzęta, które mogłyby sprawiać jakieś kłopoty.
Jeśli rozłożycie obóz w odpowiednim miejscu, najlepiej na wzgórzu, i zmontujecie
przyzwoity pas siłowy, twój zespół będzie mógł czuć się całkiem bezpiecznie.
- To dobra wiadomość. Bynajmniej nie podejrzewałem, że zdołałabyś przestraszyć
kogoś swymi opowieściami o stadach kłączy, ale zawsze, wiesz...
- Kłącze, jeśli chodzi o ścisłość, polują samotnie - odcięła się Varian.
Dotarli do kabiny pilota. Varian bezzwłocznie umieściła kasetę w odtwarzaczu,
przedstawiając jednocześnie konkluzje, do jakich doszła. Wyraziła chęć, by przy
najbliższej okazji przyjrzeć się kolonii złotych ptaków bardziej dokładnie.
- Jak dokładnie, Varian? - zapytał zaniepokojony Kai. - Są niemałe i o ile pamiętam,
mają mocne skrzydła. Mogą być niebezpieczne. Nie miałbym ochoty paść ofiarą ich
dziobów.
- Ani ja. - Uśmiechnęła się. - Załatwię to, Kai. Jeśli są tak inteligentne, jak na to
wskazują poszlaki, może uda mi się zbliżyć do nich bardziej, hm, osobowo.
Kai zaczął gorąco protestować.
- Złote ptaki nie są głupie jak Mabel - Varian uniosła rękę, by go uciszyć - ani
przerażone jak Dandy, albo groźne jak kłącze. Nie mogę zrezygnować z szansy poznania
skrzydlatego gatunku, który działa w tak zorganizowany sposób.
- Dobrze, już dobrze. Tylko nie rób nic sama. Zawsze masz mieć przy boku
grawitantów - nakazał z powagą.
- Jesteś prawdziwym przyjacielem! - wykrzyknęła. - A przy okazji, poprawiło im
się w ciągu dnia?
- W życiu nie byli tak niezdarni. Owszem, zdarzało im się "zwalniać obroty", ale
nigdy nie zachowywali się jak skończone niedojdy. Paskutti i Tardma spuścili w
przepaść jeden z sejsmografów. Nie mam ich aż tyle, by móc sobie tracić je ot, tak,
jeżeli chcę zakończyć misję. - Kai potrząsnął głową, nie mogąc odżałować szkody. - Nie
winie ani siebie, ani ich, lecz to najzwyczajniej nieznośne. Co poczniemy z destylacją
owoców? Nie mam pojęcia, dlaczego trunek Lunzie miał na nich tak tragiczny wpływ,
tymczasem nam, istotom słabszym, nie sprawił większych problemów.
- Może to nie wina trunku - zasugerowała Varian.
- Co masz na myśli? Varian wzruszyła ramionami.
- Tak mi się po prostu powiedziało. Nic konkretnego.
- Skonkretyzujmy to więc. Niech Lunzie przeprowadzi parę badań. To może być
alergia mutacyjna. Powiedz - zaczął po chwili zupełnie z innej beczki - czy miałaś dziś
dla grawitantów jakieś zadania? Na północy może?
- Na północy? - powtórzyła Varian. - Nie. Cały dzień mieli być do twojej
dyspozycji. Wróćmy jednak do złóż uranitytu. Jutro też zamierzasz tam pracować?
Kai zaprzeczył ruchem głowy.
- W porządku - ciągnęła Varian. - W takim razie wyślę swój zespół, by
przeprowadzili badania terenu. Zdaje się, że mieszkają tam wyłącznie mniejsze
zwierzęta, co, jak już mówiłam dzieciakom, nie świadczy bynajmniej, że są potencjalnie
mniej groźne. Jaki teren mielibyśmy następnie sprawdzić, pod kątem przydatności pod
obóz, ma się rozumieć?
Kai przywołał na ekran komputera mapę Gabera, z naniesionymi już złożami
uranitytu i ciągiem starych czujników.
- Skraj płyty - odparł - znajduje się jedynie dwieście kilometrów stąd na północny
wschód, tak że obędziemy się tam na razie bez dodatkowego obozu. Natomiast Portegin i
Aulia chcą spenetrować jeziora i pójść głębiej w niziny. Berru i Triv mają udać się na
zachód, gdzie, jak wszystko wskazuje, mieści się rozległy basen kontynentalny. Może
natrafią na złoża ropy naftowej. Naturalnie ropa nie jest wielce wydajnym źródłem
energii, ale w surowym stanie znajdzie wielu odbiorców. Spróbowalibyśmy rafinować
część, by mieć zapasowe paliwo do...
- Kai - Varian przypomniało się coś - czy ktokolwiek korzystał dziś rano z dużego
ślizgacza? Choćby przez chwilę?
- Tylko żeby dotrzeć do złóż. Potem ślizgacz miał wrócić do ciebie. Dlaczego
pytasz?
- Czas lotów jest o wiele dłuższy, niż powinien - wyjaśniła. - To dziadostwo nadaje
się teraz tylko do wymiany zasilania.
- Co z tego? - Kai wzruszył ramionami.
- Oj, nie wiem. Po prostu zazwyczaj nie popełniam błędów w cyferkach.
- Varian, dość mamy problemów i bez wymyślania. Varian skrzywiła się.
- Na przykład brak łączności z BO - powiedziała. - Twój zespół będzie pewnie
oczekiwał jakiegoś potwierdzenia...
- Ale mamy jeszcze parę dni, zanim wszystko się wyda - przypomniał Kai - i
wykorzystamy każdy z nich.
- Jasne, jasne. Na razie możemy ich zwodzić. Przy okazji, dzieciaki okazały się
niesamowicie przydatne. Zamawiam je na swój następny lot... Gdy nie będę mieć w
planach lądowania - dodała, widząc jak na zaskoczonej twarzy Kaia pojawia się wyraz
dezaprobaty. - Powinieneś nawet rozważyć - uśmiechnęła się chytrze - czy nie zabrać
czasem Bonnarda, gdy będziecie stawiać czujniki.
- Chwileczkę, Varian...
- Powiadają, że przedawkowanie leczy większość zachcianek.
- Święta prawda - przyznał Kai. - Pomożesz mi poradzić sobie z komunikatem dla
Theków?
- Niestety, przepraszam cię. Muszę uwolnić Mabel, rozmówić się z Lunzie i wziąć
przed jedzeniem kąpiel. - Varian czym prędzej otwarła luk. - Ale chętnie przejrzę, co
napiszesz.
Zamierzył się, jakby chciał w nią czymś rzucić, lecz Varian, śmiejąc się, szybciutko
pierzchnęła.
Godzinę później Kai był już ostatecznie przekonany, że Varian, nawet w
najgłębszym dołku intelektualnym, skleciłaby lepszy komunikat. W każdym razie jego
dzieło zawierało to, co najważniejsze. Nalegał też na przekazanie pewnych informacji.
Nadał depeszę, ustalając termin nawiązania łączności za dwa dni. Nie zostawiało to
Thekom zbyt wiele czasu do zadumy, toteż Kai tak sformułował pytania, by w
odpowiedzi wystarczyło zwięzłe "tak" i "nie", ewentualnie "czekać".
Następny dzień nie przyniósł żadnych niespodzianek. Grawitanci powrócili do
formy. Tardma i Tangeli przeczesali gęsto porosłe tereny, na których Varian z
dzieciakami odkryła niewielkie zwierzęta. Stworzenia nie raczyły bynajmniej pokazać
się przybyszom, jednak dzięki znalezionym szczątkom, nie pożartym jeszcze przez insekty
czy padlinożerne, udało się ustalić, że należą do mięsożernych, prowadzą nocny tryb
życia i ze względu na nikłe rozmiary nie stanowią rzeczywistego zagrożenia. Co więcej,
mało prawdopodobne, by wybierały się w okolice przyszłego obozu pomocniczego, tak
daleko od swego terytorium.
Kai stracił całe popołudnie, wybierając z Dimenonem i Margit teren pod obóz.
Postanowili, że będą z niego korzystać również Portegin i Aulia podczas swych eskapad
na zachód.
Lunzie szepnęła w zaufaniu Kałowi i Varian, że grawitanci powinni byli zachować
większą odporność na działanie jej trunku niż inni. Nie pojmowała ich reakcji, jednak
nie pochwalała racjonowania im napoju ani rozcieńczania ich porcji. Oświadczyła, że
nakaże grawitantom stawić się na rutynowe badania kontrolne, które, zauważyła przy
okazji, przydałyby się każdemu, i przyjrzy się im pod kątem skłonności alergicznych i
ewentualnych infekcji, których mogli się nabawić od chwili wylądowania.
Tego wieczoru Lunzie dostarczyła do posiłku dość owocowego napitku, by
atmosfera stała się nadzwyczaj towarzyska. Grawitanci tym razem nie pili więcej niż
inni, śmiali się rzadko, jak mieli w zwyczaju, i opuścili salę razem ze wszystkimi.
Następnego dnia ich sprawność nie była ani trochę nadwątlona, co tylko pogłębiało
tajemnicę ich zachowania tamtego wieczora.
Kai skrupulatnie trzymał się wyznaczonej godziny nawiązania łączności z Thekami.
Varian, oczywiście, wpadła w połowie ślamazarnego i ospałego dialogu.
Na pytanie, czy przejęto komunikaty z satelity i nawiązano łączność z BO, padła
odpowiedź "nie". Zgodnie z przypuszczeniami, na pytanie dotyczące poprzedniej
ekspedycji na Iretę i starych czujników Kai usłyszał wymijające "czekać". Natomiast
wieść o odkryciu złóż uranitytu Thekowie przyjęli - jak na nich - euforycznie, kończąc
skromnym "kontynuować". Rozmowa z Ryximi, którą Kai się pochwalił, spotkała się ze
zwyczajnymi wyrazami uznania. Thekowie byli rzekomo tolerancyjni na swój
dobroduszny, bezstronny sposób, wobec wszelkich gatunków, lecz tym razem Kai
odniósł wrażenie, że doprawdy niewiele ich obchodzi, czy Ryxiowie utrzymują z
kimkolwiek kontakt.
Zachodził też w głowę, co mogła oznaczać ich odpowiedź na pytanie o poprzednią
wyprawę. Z jednej strony liczył, że może odszukają jakieś informacje, wzmianki, aluzje,
choć nie miał specjalnie pojęcia, jak niby mieli tego dokonać, skoro byli odcięci od
swoich ziomków i banków danych BO. Z drugiej strony, gdyby dowiedli swej
omylności, sprawiłoby mu to jakąś niezrozumiałą ulgę, chociaż przy tym ich reputacja
poniosłaby tyle szwanku i coś - dotąd niezmiennego i pewnego - na zawsze ległoby w
gruzach.
- Nie wiedzą więc - powiedziała Varian, wyraźnie zadowolona z takiego obrotu
rzeczy.
- Przynajmniej nie w tej chwili - odparł Kai, ochoczo biorąc stronę Theków, by
wynagrodzić im swą duchową nielojalność. - No ale, ma się rozumieć, we
wszechświecie jest tylko parę milionów planet, na których rozwinęło się życie w jakiejś
tam postaci...
- Powtarzają nam to w kółko, tymczasem sfera naszych zainteresowań ogranicza się
chwilowo do jednej, małej, śmierdzącej grudy ziemi - powiedziała Varian. - Aha, zanim
zapomnę, musimy sporządzić nowe plany, jeśli chcesz zacząć pracę nad obozem
pomocniczym. Według systemu starych czujników, płyta kontynentalna ciągnie się jakieś
dwa tysiące kilometrów na południowy wschód. Oznaczałoby to, że jazda tam i z
powrotem jest raczej niewykonalna. Chcę zabrać Tangelego, Paskuttiego, Tardmę i
Lunzie, i przeczesać tamten obszar. - Rozwinęła mapy omawianych okolic z
naniesionymi już starannym pismem Gabera pojedynczymi rysami topograficznymi.
Legenda znajdowała się z boku. - Wprowadziłam oznaczenia siedzib zwierząt, które już
napotkaliśmy. Sądzę, że są adekwatne, ale wiesz, na tym terenie mieszka tyle stworzeń...
- wskazała płaskowyż i puszczę tuż ponad obozowiskiem - że wzięłam pod uwagę
wyłącznie większe i niebezpieczne gatunki. Każdemu gatunkowi, który zdołaliśmy
zidentyfikować jako roślinożerny, mięsożerny lub wszystkożerny, odpowiada osobny
kolor. Jak widzisz, czeka nas jeszcze sporo roboty, nim sporządzimy choć najbardziej
pobieżny katalog. - Trzepnęła dłonią w zaznaczone na mapie ogromne przestrzenie, które
wciąż czekały na odkrycie. - Tu powinny być smoki! - wykrzyknęła.
- Smoki? - powtórzył Kai.
- Tak właśnie ująłby to pradawny kartograf, nie mając zielonego pojęcia o
sposobach rozróżniania lokalnych form życia.
- A czy istnieją sposoby umożliwiające określenie, który gatunek jest który na tej
planecie? - spytał Kai.
Varian potrząsnęła przecząco głową, wręczając mu jednocześnie kilka egzemplarzy
map.
- To nie jest tak pilne jak prace geologiczne. Potrzeba ci przecież tylko czegoś w
rodzaju przewodnika.
- Twoja mapa jest rewelacyjna, Varian - powiedział z uznaniem. - Myślałem, że ty i
twoi ludzie...
- Nie, Kai. Wysłałam ich po te informacje, bym mogła uzupełnić kilka luk, które
pozostały po mojej wyprawie. Pracowaliśmy nad tym z Terillą.
- Terillą ci w tym pomagała? - Kai, absolutnie zaskoczony, zatopił się z
niedowierzaniem w mapach.
- W rzeczy samej. Wiem, że wciśnięto nam dzieciaki w ostatniej chwili, szkoda
jednak, że nikt nie pomyślał, by przekazać nam ich akta. Terillą to prawdziwy skarb.
Mogłaby spokojnie terminować u Gabera, dzięki czemu on przestałby się tak ociągać z
pracą. Powiem ci, że pochwalił jej robotę. - Uśmiechnęła się szelmowsko do Kaia. -
Odetchniesz chyba z ulgą, jeśli ci powiem, że nie jesteś już głównym obiektem
zainteresowań Bonnarda. Zmienił je!
- Na Dandy? Czy może Mabel? - zapytał z przekąsem Kai. - Nie pochlebiałoby mi
specjalnie ani jedno, ani drugie.
- Mabel już dawno tu nie ma. Nie, kochany. Bonnard zapragną] wziąć udział w
mojej wyprawie do kolonii złotych ptaków!
- Przynajmniej wybrał sobie coś na przyzwoitym poziomie intelektualnym.
- Nigdy nie twierdziłam, że ma zły gust - Varian rzuciła kokieteryjnie.
- Varian!
- Kiedy się mają odezwać Ryxiowie? - zapytała już poważnie.
- Dziś o piętnastej trzydzieści. Jeśli nie zapomną.
- Naprawdę szwankuje nam wszystkim pamięć podczas tej ekspedycji, nie sądzisz? -
zapytała. - Ryxiowie zapominają się odezwać, Thekowie zapominają myśleć, BO
nawiązać kontakt... No cóż, wracani do moich nie cierpiących zwłoki obowiązków. -
Chciała wyjść z kabiny, gdy napatoczyła się na Gabera. - Och, jak się masz, Gaber...
- Varian - kartograf był nieco zdesperowany - czy zabrałaś wszystkie egzemplarze
map?
- Oprócz tej, nad którą pracowała Terillą. A dlaczego?
- Nic, nic. Nie wiedziałem tylko. Po prostu nie byłem pewien i...
- Mówiłam ci, Gaber - odparła Varian - lecz, jak przypuszczam, byłeś tak
pochłonięty analizowaniem nagrań, że nie słyszałeś. Przepraszani cię. Przekazałam mapy
Kaiowi i właśnie wracam do twego siedliska z pozostałymi.
- A to dobrze, to bardzo dobrze. Przepraszam - dodał - strasznie mi przykro, że nie
dosłyszałem, co mówiłaś.
Zdaniem Kaia Gaberowi nie było ani za grosz przykro.
Wrócił zaraz do analizy rozmieszczenia poszczególnych gatunków zwierząt.
Największe roślinożerne, jak Mabel, oraz trzy inne ogromne gatunki, można napotkać na
całym obszarze puszczy. Przez łańcuchy górskie prawdopodobnie przeprawiają się w
miejscach oznaczonych starannie na mapie malutkimi rysunkami bestii. Drapieżne, jak
choćby kłącze, polują samotnie. Dotąd zauważono tylko raz parę osobników - oba
pochłonięte były wściekłą walką, która, jak się wyraził Paskutti, zdegenerowała się do
kopulacji. Zasięg map ograniczały rozległe, nie zbadane tereny, na które nałożono
jedynie diapozytywy, nanosząc w ten sposób ogólne dane topograficzne uzyskane z
pobieżnych analiz sondy.
Dotąd koncentrowali się na względnie chłodnych obszarach mas lądowych. W
związku z temperaturą jądra planety, okolice podbiegunowe na Irecie były znacznie
gorętsze niż strefa równikowa. Wkrótce przyjdzie im zająć się i tym bardziej skwarnym
rejonem, co Kaiowi było wyraźnie nie w smak. W takim ciepełku, pouczała go Varian
jeszcze podczas odpraw w bazie, rozrost i różnorodność form życia muszą być
niewiarygodne. Bujne lasy tropikalne sprzyjały rozwojowi, dostarczały pożywienia w
wielkiej obfitości, uwalniając zwierzęta od przymusu wiecznego uganiania się za tym, co
jadalne. Zimniejsze klimaty, choć Ireta nie mogła poszczycić się żadną strefą
umiarkowaną, zamieszkiwało mniej gatunków, ponieważ zasoby pokarmowe bywały tam
skromniejsze ze względu na bardziej surowe warunki.
Kai ze zrozumiałą satysfakcją zaznaczył na mapie dwa złoża uranitytu, potem
odkryte przedwczoraj przez Portegina i Aulię dwa ogromne pokłady miedzi, a następnie
trzy wzniesienia oznaczone przez Berru i Triva jako złoża rudy żelaza. Ci, którzy dotarli
tu wcześniej, kimkolwiek byli, ogołocili Iretę ze wszystkiego, lecz działalność
orogeniczna w późniejszych tysiącleciach uczyniła niespokojną planetę dwakroć
zasobniejszą niż poprzednio. Prawdę powiedziawszy, była to pierwsza wyprawa
poszukiwawcza Kaia, gdyż jego wcześniejsze ekspedycje miały wyłącznie doraźny
charakter - trzeba było odszukać żyły rudy, które uległy przemieszczeniu, lub
nadzorować bagrowanie manganu z morskiego dna. Wszystko to dawało mu nieocenione
doświadczenie i mogło stanowić pomoc w przypadku wyprawy poszukiwawczej na
pełną skalę - takiej, jak obecna.
Kai był tak pogrążony we własnych myślach, że dopiero dźwięk chronometru
wyrwał go z tego stanu. Jeszcze przez chwilę nie mógł się połapać, dlaczego w ogóle
nastawił alarm.
Ach! Ryxiowie! Poniewczasie zdał sobie sprawę, że powinien był przygotować
komunikat. Łatwiej jest przecież odczytać coś, niż trajkotać bez przygotowania z
prędkością odpowiadającą Ryxim. Pośpiesznie naskrobał parę słów, dyplomatycznie
ujmując spostrzeżenia Varian na temat złotych ptaków.
Yrl podjął kontakt dokładnie o wyznaczonej porze, i natychmiast zapytał, czy Kai
utrzymuje łączność z 8O. Kai zaprzeczył, czym zresztą Ryxi nieszczególnie się przejął.
Oznajmił tylko, że wysłali kapsułę z pełnym raportem na swą ojczystą planetę i dał do
zrozumienia, że niewiele go obchodzi, kiedy kapsuła dotrze do celu, ponieważ zarówno
on, jak i jego zespół całkiem miło i przyjemnie się urządzili. Kai gotów był nie
wspominać o złotych ptakach, jeśli Vrl nie zapytałby. Niestety, zapytał. Kai przekazał mu
więc tych kilka informacji, które udało się zdobyć jemu i Varian. Na szczęście
rejestrował całą rozmowę - wyłącznie dzięki temu wzburzoną odpowiedź Yrla można
było przełożyć na jakieś artykułowane dźwięki. Kai odniósł wrażenie, że w opinii Yrla
jest parszywym malkontentem, zazdrosnym o Ryxich, i w ogóle. Yrl zakończył rozmowę,
nim dane było Kaiowi oczyścić się z zarzutów lub chociaż ustalić termin kolejnego
kontaktu.
Wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma zapatrzył się bezmyślnie w przestrzeń, trochę
otumaniony, trochę rozjątrzony nadpobudliwą reakcją Vrla. Nagle usłyszał, jak ktoś
chrząka. W wejściu stał Gaber.
- Przepraszam, jeśli przeszkadzam, Kai - zaczął - lecz zapodziała się gdzieś jedna z
map. Nie masz czasem dwóch kopii?
Kai przesunął palcami po chropowatych, lecz cienkich kartach. Nieraz zdarzało im
się zlepić, jeśli substancja powielająca nie zdążyła jeszcze wyschnąć.
- Nie, Gaber, mam tylko jeden zestaw - odparł w końcu.
- Nieźle. W takim razie jedna zginęła - mruknął Gaber swym zwyczajnym bolesnym
tonem i wyszedł.
Kai widział, jak kieruje się w stronę wyjścia z wahadłowca, potrząsając z
rezygnacją głową. Przygotował nagranie rozmowy z Yrlem, by odtworzyć je w
zwolnionym tempie, ślubując sobie w duchu, że zmusi Varian do przeprowadzenia
dokładnych obserwacji złotych ptaków, i to jak najszybciej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przez następnych siedem dni wszyscy byli zbyt pochłonięci budową obozu
pomocniczego, by zajmować się czymkolwiek nie związanym ściśle z ową najważniejszą
dla ekspedycji sprawą. Varian znalazła jednak trochę czasu, by wybrać się na
płaskowyż, na którym złote ptaki urządzały sobie uczty, i przytaszczyć Trizeinowi parę
niedużych okazów płaszczaków do przeprowadzenia kilku rutynowych badań. Biolog na
dobre zagrzebał się w swoim laboratorium, aż Lunzie znalazła go śpiącego nad pracą.
Zmusiła go oczywiście, by zrobił sobie na jakiś czas przerwę, najadł się i wyspał.
Zastosował się niechętnie do jej poleceń, a gdy wstał po dłuższej drzemce, błąkał się z
opuchniętymi oczyma po bazie, potykając się co chwila. Raz tylko przystanął, by z
zakłopotaną miną utkwić wzrok w Dandym.
Maleństwo było już tak oswojone, że gdy Bonnard i Cleiti mieli czas, wypuszczano
je z wybiegu. Póki co Varian postanowiła go nie uwalniać, zwłaszcza że jako sierotka
Dandy nie miałby żadnego opiekuna w naturalnych warunkach. Kai musiał przychylić się
do jej prośby. Było jasne, że bestyjka nie osiągnie większych rozmiarów i nie nadweręży
zasobów ekspedycji. Dandy, z natury bojaźliwy, był rad, mogąc włóczyć się za
dzieciakami. Jego ogromne, przezroczyste oczy na przemian napełniały się smutkiem i
tęsknotą, to znów przerażeniem i trwogą. Osobiście Kaiowi odpowiadałby nieco
bardziej ekstrawertyczny charakter obłaskawionego zwierzaka, tymczasem Dandy nie
przejawiał najmniejszych oznak agresji, co Kai uznał za skandal.
Na niebie bez przerwy widoczne były złote ptaki, zupełnie, jakby, stwierdziła
pewnego wieczoru Varian, interesowały się nowymi zdobywcami przestworzy z równym
zapałem, co wyprawa nimi. Reakcja Vrla na wieść o ich istnieniu wprost ją oczarowała.
Gdy w zwolnionym tempie odtworzyli nagranie rozmowy, okazało się, że istotnie,
paplanina Vrla oznaczała odmowę przyjęcia do wiadomości jej raportu. Są znikome
szansę, kłapał dziobem Vrl, że pojawi się jeszcze jakiś inteligentny gatunek ptaków na
którejkolwiek z planet, i to niezależnie od warunków: Ryxiowie to zjawisko unikalne i
tak już pozostanie. Każda próba wyrugowania ich z tej wyróżniającej się pozycji w
Federacji pociągnie za sobą nieobliczalne konsekwencje. Zasugerował, by dwunożni co
prędzej odwołali tak niesmaczny żart, i w ogóle zarzucili ten pomysł, gdyż inaczej Vrl
sam zadba to, by wszelkie kontakty Ryxich z Ludźmi uległy natychmiastowemu zerwaniu.
Gdy mapy Terilli rozeszły się wśród uczestników wyprawy, Gaber i Tangeli zaczęli
zawzięcie rywalizować o małą, o jej czas i umiejętności, i to do takiego stopnia, że Kai ł
Varian musieli interweniować. Nie wzruszona ubieganiem się o jej względy Terilla
oznajmiła bez ogródek, że zarówno od map, jak i od zwierząt woli po prostu roślinki.
Varian, dusząc się ze śmiechu, pokazała Kaiowi mapę, którą dziewczynka wykonała dla
Tangelego, z zaznaczoną roślinnością, trawami i krzewami porastającymi równiny i
bagna. Sporządzono w końcu harmonogram pracy, zgodnie z którym Terilla spędzała po
trzy popołudnia z każdym z naukowców, wszystkie poranki natomiast należały wyłącznie
do niej. Ponieważ pracy było coraz więcej, Kai postanowił przydzielić zadania także
Bonnardowi i Cleiti, jak wszystkim członkom ekspedycji. Zazwyczaj korzystał z ich
pomocy Tangeli, jeśli Terilla była w tym czasie nieosiągalna nie mogła wziąć udziału w
którejś z jego botanicznych wypraw. Czasem też Bonnard zajmował miejsce Kaia u boku
Bakkuna, zwłaszcza kiedy obowiązki administracyjne uniemożliwiały Kaiowi pracę w
terenie razem z grawitantem - geologiem. Lunzie zaś "przywłaszczyła" sobie Cleiti, by
dziewczynka pomagała jej w analizie gleby i roślinności Irety pod kątem właściwości
leczniczych.
Założono aż dwa obozy pomocnicze, choć nie ulegało wątpliwości, że wkrótce
potrzebny będzie trzeci, gdzieś daleko na wschodzie, jeżeli prace eksploracyjne na
tamtych terenach miały być kontynuowane. Zgodnie z planami większość czasu
przeznaczona była na wschodnią półkule. Kai miał zresztą nadzieję, że piętnaście stopni
przechyłu osiowego będzie oznaczać nieco chłodniejszy klimat.
Żaden z następnych dwóch kontaktów z Thekami nie przyniósł odpowiedzi na
pytania Kaia dotyczące poprzedniej wyprawy na Iretę ani dobrych wieści o BO. Czas
upływał szybko i kwestia milczenia BO stawała się paląca. Gdy Dimenon zażądał
wyjaśnienia powodów utraty kontaktu, Kai, przygotowany na taką ewentualność,
wspomniał coś o burzy kosmicznej w tak bezceremonialny sposób, że Dimenonowi
nawet przez myśl nie przeszło zapytać, czy raporty o złożach rud były jedynymi nie
odebranymi przez bazę komunikatami.
- Wolę nawet nie myśleć, ile nam zostało czasu - oznajmił Kai, gdy Dimenon
wyszedł.
- Zajmij ich tak bardzo liczeniem premii, że zapomną się dopytywać - zasugerowała
Varian.
- To cholernie bogata planeta, Varian.
- Więc w interesie BO jest utrzymanie z nami kontaktu, jeżeli zależy im na
surowcach energetycznych, które znaleźliśmy. W końcu wiedzą, gdzie jesteśmy. - Varian
przyjrzała się Kaiowi. - Nie myślisz chyba poważnie - uniosła brew - o tej absurdalnej
teorii Gabera?
- Zastanawiam się... raz po raz... - przyznał Kai, pocierając nerwowo nos. Czuł się
idiotycznie, lecz prawdę powiedziawszy, poczuł ulgę, gdy Varian poruszyła tę kwestię.
- Hm, no tak. Ja też się raz po raz zastanawiam - odparła. - Czy Ryjuowie się już
odezwali?
- Nie. - Kai uśmiechnął się od ucha do ucha. - Sądziłaś, że się odezwą?
- Nie - zaśmiała się Varian. - Są tacy... paranoicznie napuszeni... Jakby inny rozumny
gatunek ptaków mógł im zagrozić! Fakt, że czubaki - przezwała tak złote ptaki są
inteligentne, lecz tak daleko im do Ryxich, że uraza Vrla jest po prostu idiotyczna -
westchnęła. - Chciałabym móc lepiej określić poziom ich inteligencji.
- To dlaczego tego nie zrobisz?
- Przy tym całym urwaniu głowy z twoim wschodnim obozem? - pożaliła się.
- Może więc w wolny dzień? Zrobisz choć początek. Poobserwuj je i odpocznij
sobie.
- Mogę? - zawołała Varian, rozpromieniona taką perspektywą. - Mogłabym wziąć
duży ślizgacz i w nim przenocować? Mamy już sporo informacji o ich zwyczajach,
wystarczająco często przyglądaliśmy się ich połowom, jednak wciąż nic nie wiem o ich
życiu prywatnym, na przykład o ich porannych zwyczajach. Jest tylko jedno miejsce,
gdzie rosną trawy, które jedzą. Do wyplatania sieci używają traw bagiennych, to pewne,
lecz w jaki sposób dokonują tej sztuczki? - Zmarszczyła brwi. - Tobie przydałaby się
chwila wytchnienia tak samo jak mnie. Wybierzmy się razem, w następny wolny dzień.
Ostatecznie Paskutti i Lunzie mogą nas zastąpić.
- A jeśli okaże się, że czubaki akurat też mają dzień wolny? - zapytał Kai szyderczo.
- Zawsze istnieje taka ewentualność, nieprawdaż? - odparła Varian, nie dając się
złapać na przynętę.
Kai sam się dziwił swojej niecierpliwości, z jaką czekał na tę przerwę w
codziennym toku zajęć. Dowodziło to tylko słuszności propozycji Varian. Lunzie z
całego serca przystała na ten pomysł. Powiedziała Kaiowi, że sama chciała im właśnie
zasugerować, by oderwali się od pracy na jeden dzień.
- Co takiego fascynuje nas wszystkich w skrzydlatych stworzeniach? - zapytała
Lunzie, gdy po wieczornym posiłku zasiedli nad kieliszkami jej owocowego trunku.
- Może ich niezależność? - zaproponował Kai.
- "Gdybyśmy mieli fruwać, dano by nam skrzydła" - odcięła się dowcipnie Varian
cienkim, nosowym głosem. - Podejrzewam, że to wolność - mówiła dalej, już normalnym
tonem - albo pole widzenia, perspektywa, poczucie bezkresnej przestrzeni dokoła. Wy,
urodzeni i wychowani w bazach kosmicznych, nie jesteście w stanie w pełni docenić
otwartych przestrzeni. Mnie trzeba widoków, którymi mogłabym karmić oczy i duszę.
- Ograniczenie przestrzeni, dobrowolne czy nie, może mieć ujemny wpływ na
usposobienie i psychikę człowieka, co zwykle poważnie odbija się na jego zdolnościach
przystosowawczych - oświadczyła Lunzie. - To jeden z powodów, dla których
przydzielamy dzieciaki na wyprawy planetarne tak często, jak to możliwe.
Kai zachowywał milczenie, nazbyt dobrze świadom nękającej go czasem agorafobii.
- Mamy skrzydła - ciągnęła Lunzie - za pośrednictwem ślizgaczy i pasów nośnych...
- ...które nie ofiarowują jednak tej samej wolności - dokończył powoli Kai,
zastanawiając się, jakie to uczucie być niezależnym od wszelkiego rodzaju
mechanicznego wsparcia: móc pikować i nurkować, wzbijać się wysoko i szybować bez
podświadomych obaw o paliwo, obciążenie, zużycie sprzętu.
- No, no, Kai - odezwała się zdziwiona Varian, przyglądając się mu z zachwytem -
nigdy nie podejrzewałabym, że akurat ty to zrozumiesz.
- Może wy, planetarianie - odparł z wymuszonym uśmiechem - nie doceniacie
wychowanków baz.
Dimenon, który tego wieczora był w nieznośnie szampańskim nastroju, gdyż Margit
odkryła nie tylko potok obfitujący w bryłki złota, lecz także macierzyste złoże, przywlókł
ze sobą pianolę. Zaintonował jakąś hałaśliwą balladę z nieskończoną ilością zwrotek i
niedorzecznym sylabicznym refrenem na tak zaraźliwą melodię, że wkrótce wszyscy się
przyłączyli. Ku zaskoczeniu Kaia, do chóralnego śpiewu włączyli się również
grawitanci, grzmocąc w podłogę ciężkimi butami i klaszcząc z niezwykłym entuzjazmem.
Margit chciała zatańczyć, więc wyciągnęła Kaia na środek sali, wrzeszcząc do
Dimenona, by dał spokój nie kończącej się rymowance i zagrał wreszcie coś
przyzwoitego.
Nie wiadomo, kiedy zniknęli grawitanci, w każdym razie reszta towarzystwa bawiła
się aż do wschodu trzeciego księżyca.
Rankiem Kai zerwał się ze snu tak gwałtownie, jakby groziło mu
niebezpieczeństwo. Wygramolił się ze śpiwora i powlókł w stronę okna. Na zewnątrz
było cicho. W swoim wybiegu Dandy rozciągnął się we śnie jak długi. Nikt się nie
ruszał. Dzień dawno się już zaczął, sądząc po jaśniejszej plamie przebijającego się mdło
przez chmury słońca, które wzniosło się ponad łagodne wierzchołki wschodnich wzgórz.
Co więc zaalarmowało podświadomość Kaia? Cokolwiek to było, było niewidoczne.
Kai rozbudził się natychmiast i zelektryzowany tak nagłym zerwaniem się z łóżka,
postanowił się już nie kłaść. Założył świeży kostium, zmienił podszewkę w butach i
naciągnął je. Miał u siebie niewielką spiżarnię, uraczył się więc porannym
kieliszeczkiem owocówki, co przypomniało mu, by sprawdzić z Lunzie stan zapasów
żywności. Nie mógł jakoś otrząsnąć się z wrażenia, że coś nie gra, toteż wybrał się na
obchód.
W głównym budynku nie było ni krzty dymu. Gaber twardo spał u siebie, także w
innych kwaterach okna były zasłonięte, wiec Kai postanowił nikogo nie budzić.
Pamiętał, że Trizein miał zamiłowanie do nocnej pracy, toteż skierował się pośpiesznie
do wahadłowca. Otwarł luk. Powiew filtrowanego powietrza z wnętrza zaparł mu dech.
Wtem zdał sobie sprawę, że nie założył filtrów. Nie rozpoznał zapachu Irety!
- Oho! Przyzwyczajam się! - niegłośny okrzyk odbił się echem w pustym
wahadłowcu. Kai cichutko przeszedł do laboratorium Trizeina, otwarł luk i zajrzał do
środka.
Kilka eksperymentów było właśnie w toku, sądząc po zapracowanych wskaźnikach i
przyrządach pomiarowych wmontowanych w sprzęt laboratoryjny Trizeina. Tymczasem
on sam spoczywał w bezruchu na łóżku.
Wracając, Kai spostrzegł otwarte wejście do magazynu. Będzie musiał zwrócić
uwagę Trizeinowi, w końcu to tam Lunzie przechowywała swój owocowy trunek. Ilość,
którą Trizein wysączył poprzedniego wieczoru, rzucała się w oczy, podobnie jak jego
agresywne zachowanie wywołane spostrzeżeniem Margit, że ma już chyba dość. Kai nie
puściłby mu tego płazem, gdyby rzeczywiście Trizein przywłaszczył sobie flaszkę na
wieczór w obozie pomocniczym. Nie zamierzał tolerować podobnych zwyczajów u
żadnego z podwładnych.
Mimo że przeprowadzona inspekcja przekonała go, iż nic złego się nie dzieje, nie
mógł pozbyć się uczucia niepokoju, dopóki nie zatopił się w pracy nad zastrzeżonym
plikiem danych w komputerze pokładowym. Zanim reszta towarzyszy zdążyła podnieść
się z łóżek, Kai nadrobił już wszystkie zaległości. Mimowolna wczesna pobudka
opłaciła się więc.
Dimenon, którego wygląd w ogóle nie nosił oznak zeszłonocnej hulanki, przybył do
głównego budynku w towarzystwie Margit. Oboje byli w doskonałych nastrojach,
gotowi czym prędzej wrócić do swych zajęć. Spałaszowali prędko śniadanie, by jak
najszybciej wyruszyć, a gdy wychodzili z sali, Dimenon spytał Kaia, kiedy ponownie
nawiąże łączność z Thekami. Nie wyglądał na zmartwionego, gdy Kai odparł, że dopiero
za trzy dni.
- Cóż, daj nam znać, czy BO docenia chociaż nasze dokonania na tej smrodliwej
planecie. Choć... - Dimenon urwał. Zmarszczył czoło i przeciągnął ręką po nosie. -
Niech to szlag! Znów zapomniałem je zabrać!
- Czujesz coś? - zapytał go Kai, ubawiony. Dimenon wytrzeszczył oczy i otwarł usta,
reagując z przesadnym osłupieniem.
- Przyzwyczaiłem się do tego fetoru! - ryknął, pełen bolesnego niedowierzania. -
Kai, błagam, gdy nawiążesz kontakt z BO, powiedz, by zabrali nas stąd przed czasem!
Błagani, Kai, ja przyzwyczaiłem się do hydrotellurkowego fetoru! - Zacisnął kurczowo
ręce na gardle, wykrzywiając twarz niczym ktoś pogrążony w śmiertelnej boleści. - Nie
zniosę tego, nie zniosę!
Lunzie, która zawsze wszystko traktowała dosłownie, rzuciła się natychmiast w jego
stronę, marszcząc z troską brwi, choć Kai przesyłał jej uspokajające znaki. Pozostali
chichotali z Dimenonowych histerii, tylko grawitanci, rzuciwszy obojętne spojrzenie na
geologa, powrócili do swych prowadzonych półgłosem dyskusji. Lunzie jeszcze nie
domyśliła się, że Dimenon się wygłupia. Porwał ją teraz w ramiona i wymamrotał:
- Powiedz, Lunzie, powiedz mi, że jeszcze nie jestem skończony... Mój zmysł węchu
powróci, prawda? Jeśli tylko pooddycham przyzwoitym powietrzem? Nie, nie mów, że
nigdy nie poczuję już żadnego zapachu...
- Jeśli przystosowanie okaże się trwałe, zawsze możesz postarać się, by twoją
kwaterę klimatyzowano powietrzem z zawartością hydrotellurku - odparła Lunzie, na
pozór zupełnie serio.
Przez chwilę Dimenon był naprawdę przerażony. Nie załapał drwiny w głosie
Lunzie.
- Oj, oj, towarzyszu, zakpili z ciebie - powiedziała Margit, ujmując go pod ramię. -
Chodź lepiej zwęszyć słodki zapach kolejnego złoża...
- Rzeczywiście można przywyknąć do iretańskiego smrodu i nie czuć już więcej
normalnie? - zapytał Lunzie nieco wystraszony Bonnard, gdy dwoje geologów opuściło
salę.
- Ależ nie! - odrzekła Lunzie, śmiejąc się oschle. - Tutejszy zapach istotnie ma silne
działanie, lecz wątpię, by można mówić o trwałym uszkodzeniu zmysłu węchu.
Natomiast jego tymczasowe skutki są swego rodzaju błogosławieństwem. A co, masz to
samo?
Bonnard skinął niepewnie łepetyną.
- Nie wiedziałem, że nic nie czuję, dopóki nie wspomniał o tym Dimenon.
A więc to go zaniepokoiło.
- Skoro przyzwyczaiłeś się już do tak przemożnego fetoru, zobaczymy, czy jesteś w
stanie odróżnić inne, dotąd niewyczuwalne zapachy - zaproponowała Lunzie.
- Jeszcze gorsze? - Bonnard spojrzał na nią zatrwożony.
- Ja na przykład rozpoznaję kwiaty, które właśnie kataloguję - odezwała się Terilla.
- Także niektóre liście mają swój zapach, jeśli je rozetrzeć. Nie najgorszy, zresztą -
dodała pocieszająco.
Jeszcze tego samego ranka Kai zwrócił się do Lunzie w sprawie zapasów. Lekarka
nie należała do osób, które udzielają zaimprowizowanych odpowiedzi, toteż udali się
razem do magazynów.
- Nie zginęła żadna flaszka mojego napoju, jeżeli o to ci chodzi, Kai - oznajmiła jak
zawsze bezpośrednio. - Nie nadwerężyliśmy też jak na razie zapasów żywności.
Stopniowo eliminuję ją na rzecz miejscowych zasobów protein.
- Eliminujesz? - Kai był zdumiony.
- Nikt nie zauważył, co? - położyła lekki nacisk na zaimek "nikt". Uśmiechnęła się
zadowolona z powodzenia swojego planu. - Ubywa nam za to dóbr trwałych, i to w
niepokojącym tempie.
- Dóbr trwałych? - powtórzył Kai.
- Noży, filmów, płyt, części zamiennych do pasów nośnych...
- Co przeniesiono do obozów pomocniczych?
- Nie tyle w każdym razie, by wytłumaczyć zniknięcie wszystkich tych rzeczy. Chyba
że, ma się rozumieć, ktoś nie zgłosił strat i najzwyczajniej wziął sobie nowy sprzęt sam,
gdy akurat byłam zajęta gdzieś indziej. - Takie wytłumaczenie brzmiało całkiem
wiarygodnie. - Jeśli nie masz nic przeciwko, wyznaczę Cleiti nadzorcą zaopatrzenia.
Będzie zawsze pod ręką, gdy ktoś będzie chciał skorzystać z magazynu. W ten sposób
możemy sprawować nadzór, nie urażając nikogo...
Ani nikogo nie ostrzegając, pomyślał Kai. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że jest
zbyt podejrzliwy. Rzeczywiście trzeba mu dnia wytchnienia.
Varian powróciła z lotu rozpoznawczego wczesnym popołudniem. Wpadła zaraz do
kwatery Kaia. Pogardliwie klekocząc stojakami do kaset, ustawionymi w rzędach przed
Kaiem, wyszarpnęła mu wydruk sejsmiczny dotyczący działalności wulkanicznej na
północnym zachodzie, który właśnie studiował. Na długim uskoku przeobrażeniowym
wzmagał się napór, co dawało nadzieje, że uda im się przyjrzeć trzęsieniu ziemi, które
ma nastąpić.
- Zostaw to, Kai. Z wypoczętym umysłem uporasz się z papierkową robotą o wiele
szybciej.
- Jest jeszcze wcześnie...
- Nawet bardzo. Specjalnie wróciłam wcześniej, żeby wykopać cię stąd, zanim
zjawią się pozostali i zasypią cię tak płomiennymi sprawozdaniami, że poczujesz się
zobowiązany ich wszystkich wysłuchać. - Cofnęła się do wyjścia. - Cleiti!
Przygotowałaś już wszystko? Gdzie jest Bonnard? - krzyknęła.
Odpowiedz była niesłyszalna dla Kaia, lecz zadowalająca dla Varian, ponieważ
pokiwała z uznaniem głową.
- Jeśli ma już wszystko, czego potrzebuje, niech upchnie swój bagaż do ślizgacza
obok mojego! - zawołała. Zwróciła się do Kaia. - Kai, a gdzie twoje bagaże? Ha! Tak
myślałam. Dobrze więc, co będzie ci potrzebne?
Varian zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku szafek. Kai natychmiast
odepchnął krzesło w tył i odprawił ją machnięciem ręki. Zatrzymała się więc, szczerząc
radośnie zęby. Kai tymczasem, pod jej czujnym okiem, wpakował wszystko do śpiwora.
Zebrał też do kupy zestaw niezbędnych narzędzi i uprzejmym gestem dał do zrozumienia,
że jest gotów.
- Wiedziałam, że będę musiała cię stąd wywlekać - podsumowała Varian
rozpaczliwym tonem.
- To czemu sama się tak wleczesz? - rzucił Kai z uśmiechem, wybiegając pierwszy
ze swego pokoju.
Po namyśle wprowadził blokadę do systemu otwierania luku. Wolał, by nikt nie
natknął się na nagrania rozmów z Thekami.
Varian sprawnie wzniosła ślizgacz ponad obóz, roziskrzony błękitną poświatą
śmiertelnie rażonych owadów.
- Powinniśmy byli zabrać też mały ślizgacz - jęknęła. - Będziemy musieli spać w
pasach!
- Nie, jeżeli rozłożymy się na podłodze - powiedział Bonnard, mierząc przestrzeń
wzrokiem. - Będzie dość miejsca, jeśli upchniemy bagaże na przednie siedzenia i
usuniemy boczne lawy. Włączyć indykator?
- Tym razem pozwolimy mu milczeć - odparła Varian. - Tak czy siak w okolicy
obozu nie ostało się nic, czego byśmy już nie oznaczyli.
Całą trójkę ogarnęła cisza. Trwali w milczeniu przez całą podróż, aż do brzegów
śródziemnego morza, dokąd dotarli, gdy, jak ujął to Bonnard, ostatnia okruszynka dnia
zaczęła gasnąć na ponurym nieboskłonie. Varian wybrała doskonałe lądowisko - płaski
taras obok głównego siedliska ptaków, trochę poniżej, lecz z dobrym widokiem na
szczyt, gdzie składały złowione ryby.
W ciągu pierwszej godziny po zachodzie słońca zniknęły gdzieś wszystkie owady
prowadzące dzienny tryb życia. Zanim ich nocni krewniacy mogli zagrozić podróżnym,
Varian przygotowała wieczorny posiłek na wolnym powietrzu. Następnie, ku
zaskoczeniu Bonnarda i osłupieniu Kaia, zabrała z bagażnika ślizgacza zasuszone
kawałki gałęzi i rozpaliła niewielkie ognisko.
- Ognisko to wyjątkowo pokrzepiająca rzecz, mimo że wy, osobniki rodem z baz
kosmicznych, uważacie je za atawizm - odezwała się. - Ojciec i ja rozpalaliśmy sobie
taki ogień co noc podczas wspólnych wypraw.
- Ładne jest... - powiedział niezdecydowanie Bonnard i zaraz zerknął na Kaia, by
zobaczyć jego reakcję.
Kai uśmiechnął się i nakazał sobie się odprężyć. Ognisko na pokładzie byłoby
ryzykownym przedsięwzięciem; Kai w naturalnym odruchu złapałby cokolwiek, by
zadusić płomienie. Tym razem jednak znikomy ogień nie mógł niczym zagrozić.
Roztańczone języczki ognia działały trochę hipnotyzujące, wydzielając przyjemne ciepło
i ofiarowując krąg światła, powstrzymujący wszelkie insekty.
- To najstarszy pas siłowy świata - stwierdziła Varian, grzebiąc kijkiem w ognisku,
by nabrało wigoru. - Na Proteonie przywiązywali ogromną wagę do rodzaju drzewa
przeznaczonego na ognisko. Wybierali to, które wydzielało przyjemną woń. Poza
ciepłem i światłem zależało im również na zapachu. Nie ośmieliłabym się
przeprowadzić podobnego eksperymentu na Irecie!
- Czemu nie? - zaoponował Bonnard, ze wzrokiem utkwionym gdzieś głęboko w
płomieniach. - Terilla mówiła, że jest coś, co nawet nieźle pachnie, oczywiście według
iretańskich norm. Wiesz, Varian, nie jestem w stanie czuć nic poza Iretą. Sądzisz, że
Lunzie mogła się pomylić i mój węch szlag trafił?
- Sam zobaczysz, gdy powrócimy na BO - odrzekła.
- Tak... - odpowiedzi Bonnarda brakowało nawet cienia entuzjazmu.
- Żal ci będzie stąd odjeżdżać? - zapytał Kai.
- Na pewno, Kai, i wcale nie dlatego, że będzie trzeba zostawić Dandy'ego. Tyle
można tu robić... To znaczy nagrania są w porządku, lepsze to niż nic, ale w trakcie
naszej wyprawy uczę się setek pożytecznych rzeczy. Uczenie się...
- Zanim zabierzesz się do praktyki, musisz mieć trochę teoretycznych podstaw -
zauważyła Varian, lecz Bonnard machnął na to ręką.
- Wkuwałem podstawy, aż wiedza wychodziła mi uszami, ale to nie to samo, co być
tutaj i robić coś naprawdę! - Bonnard emfatycznie walił się w kolano. - Choćby takie
ognisko i w ogóle. Rany, w bazie na widok płomyka gna się po gaśnicę!
Varian uśmiechnęła się do Kaia. Spostrzegła jego posępną minę.
- Przekonałeś mnie, Bonnard - stwierdziła. - Można śmiało przypuszczać, że gdy
razem z Kaiem złożymy nasz raport w bazie, zasypią cię całym mnóstwem przydziałów
na kolejne wyprawy. Bakkun wysoko ocenił twoje umiejętności kamerzysty.
- Naprawdę? - Twarz Bonnarda, skwaśniała na wspomnienie powrotu na BO,
rozpromieniła się wobec takiej perspektywy. - Jesteście pewni? - spojrzenie chłopca
wędrowało to na Varian, to znów na Kaia.
- O ile można być pewnym grawitanta.
- Przewidziano więcej takich ekspedycji, Varian? - spytał nagląco chłopiec.
- Mniej więcej - odparła, szukając spojrzenia Kaja - Tym razem otrzymałam
przydział na trzy wyprawy wymagające obecności ksenobiologa, które mają się odbyć w
ciągu czterech standardowych lat. Będziesz nadawał się już wówczas na juniora. Chyba
że wolałbyś geologię od ksenobiologii...
- Lubię zwierzęta - Bonnard dobierał uważnie słowa, by nie urazić żadnego z nich -
lecz wolałbym... bardziej interesują mnie... bardziej fachowe aspekty...
- Sądzę, że najlepiej byłoby, gdybyś zajął się rejestrowaniem, uzyskując przy okazji
tyle specjalności, ile tylko się da - powiedziała Varian, przychodząc mu z pomocą.
- Naprawdę tak sądzisz?
Reakcja chłopca przekonała Kaia i Varian, że fascynowała go przede wszystkim
technika, a nie któraś z konkretnych dyscyplin naukowych.
Ogień przygasł i trzeba było dorzucić gałęzi. Kiedy przygasł ponownie, oni wciąż
gawędzili o rozmaitych specjalizacjach. Kai i Varian zapewnili Bonnarda, że pozwolą
mu jak najwięcej pracować z taśmami i rejestratorem, by mógł sprawdzić, czy istotnie to
interesuje go najbardziej. W końcu Kai zaproponował spoczynek.
Spali głęboko, bezpieczni pod osłoną ślizgacza, nie trapiąc się zupełnie iretańskimi
nocnymi bestiami.
Rano Varian zbudziło delikatne szarpanie. Chciała zasnąć z powrotem, lecz znów
ktoś dał jej szturchańca, tym razem mocniejszego. Usłyszała też, jak ktoś nagląco
wyszeptał jej imię:
- Varian! Varian? Obudź się, mamy towarzystwo. Coś takiego zmusiło ją
natychmiast do otwarcia oczu, które zresztą zaraz zamknęła, nie wierząc w to, co widzi.
- Varian! No musisz się przecież obudzić! - Bonnard szeptał zniecierpliwiony.
- Obudziłam się. Widziałam - wychrypiała.
- Co robimy?
- Poruszyłeś się już? - spytała.
- Tylko, żeby cię trącić. Bolało? - zatroskał się chłopiec.
- Nie. - Rozmawiali półgłosem. - Mógłbyś teraz trącić Kaia?
- Nie wiem, jak on się budzi.
Bonnard miał rację. Nie miało sensu budzić kogoś, kto wypaliłby ze śpiwora niczym
torpeda. Bonnard wiedział, jak radzić sobie z Varian, gdyż często budził ją, kiedy
oswajał Dandy.
- Nie zerwie się, jeśli zbudzisz go tak delikatnie, jak mnie. - Varian uśmiechnęła się
sama do siebie. Nie żałowała ani trochę, że zabrała na tę wycieczkę Bonnarda. Dyskusja
poprzedniego wieczoru udowodniła tylko, jak bardzo trzeba mu było zachęty i otuchy, i
szansy porozmawiania z kimś bez skrępowania, które narzucała obecność starszych
uczestników wyprawy lub dziewczynek. Było oczywiste, że Kai wolałby raczej odbyć tę
podróż w duecie, całkowicie wyzwalając się od konieczności dowodzenia. Lecz skoro
już raz udało się jej odciągnąć go od biurka, uda się i drugi, tym razem bez osób
towarzyszących.
Spali na przemian - głowa, nogi, głowa, tak że Bonnard musiał trącać ramię Kaia
stopą. Varian ostrzegła go szeptem.
- Kai, obudź się powoli, i nie ruszaj się. Obserwatorzy są obserwowani.
Miała na wpół przymknięte powieki; ptaki tak ciasno otoczyły ślizgacz, że gdy
Varian otwarła oczy po raz pierwszy, ujrzała szereg błyszczących, czarnych ślepek
dokładnie na wysokości własnych. Niemal zachichotała, gdy ostry, pomarańczowy dziób
zapukał w osłonę ślizgacza tak delikatnie, jakby bał się zbudzić śpiących.
- Psiakość! - Kai zaklął łagodnie; w jego głosie perlił się śmiech.
- Czy mógłbym na nie spojrzeć? - spytał Bonnard konspiracyjnym szeptem.
- A czemużby nie? One też na nas patrzą.
- Są w stanie przedostać się do środka? - ciągnął Bonnard z niepokojem.
- Wątpię - odparła Varian, niezbyt przejęta. Nie mogła zagwarantować, że osłona
oparłaby się koncentrycznemu atakowi ciężkich dziobów dorosłych osobników, lecz nie
wydawało jej się, by ptaki miały wrogie intencje.
- Chyba chciałaś poznać ich poranne zwyczaje, Varian - powiedział Kai, powolutku
unosząc rękę, by podeprzeć głowę. Nie patrzył na swą towarzyszkę, lecz gdzieś poza nią,
na przyglądające się im bacznie, porośnięte złotą sierścią ptasie łby.
- Rzeczywiście, taki miałam zamiar.
- O fle dobrze pamiętam, spytałem, co zrobisz, jeżeli będą akurat miały wolny
dzień? - przypomniał Kai.
Varian nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Zawtórował jej Bonnard, nie
spuszczając jednak ani na chwilę wzroku z ptaków.
- Uważasz, że wzięły sobie wolne, by na nas popatrzeć?
- Cóż, na pewno tym razem od tego zaczęły dzień - odparła Varian, unosząc się
niespiesznie z posłania.
Ptaki poruszyły się niespokojnie, rozpościerając niezdarnie skrzydła.
- O, o! One mogą obracać skrzydła w nadgarstkach! - odezwał się Bonnard.
- Yhm, widziałam. - Varian także dostrzegła, jak zginają trzy palce zakończone
żółtawymi szponami. Funkcje kciuka i małego palca przejęło skrzydło. Varian nie
potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób są w stanie pleść sieci tylko za pomocą trzech
palców.
- Nie wszystkie tu się zleciały! - oznajmił Bonnard, wielce opanowanym gestem
wskazując na niebo.
Żaden z ptaków nie usadowił się na szczycie osłony, więc niebo było bardzo dobrze
widoczne. Na tle gęstych chmur zarysowała się formacja czubaków zmierzających na
południowy wschód.
- Podejrzewam, że odwiedziny składają nam młode - stwierdziła Varian.
- Raczej niemowlaki - poprawił Kai, wskazując smugę brązowego śluzu ściekającą
po zewnętrznej stronie osłony ślizgacza.
Bonnard stłumił rechot.
- Co robimy? - zapytał. - Jestem głodny.
- Wiec będziemy jeść - odrzekła Varian, wyciągając nogi ze śpiwora, pomału, by
nie spłoszyć ptaków. - Tak, to młode - oznajmiła, gdy wreszcie wstała i przyjrzała się
niedużym istotkom cisnącym się wokół ślizgacza. Z tej perspektywy żaden z czubaków
nie był rozmiarów dorosłych osobników. Czubek najokazalszego grzebienia sięgał
zaledwie pasa Varian. Szacowała, że dojrzały ptak może osiągnąć średni wzrost
człowieka i rozpiętość skrzydeł od ośmiu do dziesięciu metrów.
- A my co mamy robić? - niecierpliwił się Bonnard.
- Usiądźcie powoli. Przyniosę wam śniadanie do łóżka - odpowiedziała, kierując
się ostrożnie w stronę zapasów żywności.
Kai podciągnął się do pozycji siedzącej. Z wdzięcznością przyjął z rąk Varian
dymiący kubek.
- Śniadanko z publiką - mruknął, siorbiąc wrzątek.
- Wolałbym, żeby się ruszały albo skrzeczały czy coś - pożalił się Bonnard.
Rozglądał się nerwowo wokół, dmuchając w kubek, by schłodzić napój. Niemal upuścił
wrzątek, kiedy jeden z ptaków nagle rozpostarł skrzydła i zatrzepotał nimi. - Nawet nie
próbują do nas dotrzeć.
- Patrz, lecz nie tykaj? - zasugerował Kai. - Szczerze mówiąc, nie miałbym nic
przeciwko, gdyby trzymały się z dala. Dzióbki mają ostre...
Spojrzał na Varian. Miała w rękach niewielką kamerę i trzymając ją na wysokości
pasa, pomału zataczała okrąg, filmując ptasią publiczność.
Z równą ostrożnością, unikając gwałtownych ruchów, umieściła kamerę na ramieniu
i odwracając się z powrotem, nieoczekiwanie zamarła w bezruchu na tak długą chwilę,
że Kai zaniepokoił się, co się stało.
- Skierowałam kamerę na główny szczyt - odparła. - Zrobił się tam niezły raban. Nie
widzę, o co chodzi... A tak, już wiem. To dorosłe osobniki. Przysięgłabym... tak, one
nawołują naszą widownię!
Opornie, jak wszystkie młode, ptasie podrostki, poruszając się ociężale, rozpoczęły
niezdarny odwrót, znikając w urwisku tak raptownie, że Bonnard wszczął alarm.
- Nic im nie jest, Bonnard - uspokoiła go Varian, która miała lepszy widok. -
Znajdujemy się tuż na skraju urwiska. Wykorzystały je do startu. Jeśli zerkniesz przez
ramię, ujrzysz, jak całe i zdrowe bujają w powietrzu.
- Psia...! - wykrzyknął Kai z jawnym oburzeniem. - Były tak blisko, a nie
spróbowaliśmy ich nawet oznaczyć!
- Co? I przy okazji wystraszyć je tak, że zleciałyby się tu ich mamusie i tatusiowie? -
Varian była zbulwersowana. - Tak czy owak, nie musimy ich znaczyć, Kai. Wiemy, gdzie
mieszkają i jak daleko sięgają ich tereny. - Pogłaskała kamerę. - Poza tym mam ich buźki
tutaj...
- One też musiały się nam dobrze przyjrzeć - powiedział Bonnard. - Ciekaw jestem,
czy będą w stanie nas rozpoznać.
- Cóż, wszystkie nieobrośnięte i pozbawione czuba twarze wyglądają tak samo! -
zaśmiała się Varian.
Krzątała się po ślizgaczu już bez skrępowania. Wręczyła swym towarzyszom
tabliczkę pożywnych protein, i usadowiła się w fotelu pilota, by schrupać swoją.
Skończyli jeść. Dowcipkując na temat pobudki, szykowali się do opuszczenia
ślizgacza. Kai i Bonnard zabrali kamery i parę zapasowych taśm, Varian trochę trawy.
Kai wziął też obezwładniacz, żywiąc nadzieję, że nie przyjdzie mu go użyć. Pomyślał w
duchu, że zważywszy sposób, w jaki poruszają się ptaki, nie powinien mieć do tego
okazji.
Słońce wychyliło się zza zasłony ciężkich chmur, by dokonać porannej inspekcji, jak
to określił Bonnard. Z jaskiń w urwisku zaczęły wynurzać się setki, tysiące złotych
ptaków, jakby idąc za nieodpartą pokusą cieniutkiej niteczki słonecznego blasku.
Bonnard bez zastanowienia skierował na nie kamerę, uwieczniając widowisko. Ptaki, z
rozpostartymi skrzydłami, otwartymi dziobami, wywodziły przedziwne trele, kąpiąc się
w znikomym świetle.
- Widziałaś kiedyś coś takiego, Varian? - spytał Kai zdumiony.
- Niezupełnie. Ależ to piękne stworzenia. Szybko, Bonnard, na trzecim progu od
lewej, złap tę gromadę!
Czubaki, jeden po drugim, rzucały się z krawędzi skalnego występu i rozwinąwszy
skrzydła, wznosiły się, szybowały, wirowały w powietrzu, jakby pragnąc opłukać każdą
część swego ciała w słonecznym potoku. Troje przyjaciół jak urzeczeni wpatrywało się
w niespieszny, podniebny taniec.
- Mają zamknięte oczy - oznajmił Bonnard, przyglądając się ptakom przez wizjer
kamery. - Mam nadzieję, że wiedzą, dokąd lecą.
- Prawdopodobnie posiadają zdolność percepcji radarowej - odparła Varian.
Wyregulowała powiększenie szybki w kasku, by przyjrzeć się im bliżej. - Zastanawiam
się, czy... zamykają oczy z jakiegoś mistycznego powodu czy tylko dlatego, że oślepia je
słońce?
- Karoten ma dobry wpływ na wzrok - zauważył Bonnard.
Varian usiłowała sobie przypomnieć, czy widziała kiedyś, żeby kłacz albo
roślinożerny mrużył lub zupełnie zamykał oczy w blasku słońca. Nie pamiętała. Cóż,
słońce było tu tak wielką rzadkością, że kiedykolwiek się pojawiało, wszyscy
niezmiennie zwracali swe oczy ku niemu. Postanowiła, że po powrocie przejrzy
nagrania.
- Patrz, patrz, Varian! Tylko niektóre tańczą! - powiedział Bonnard. Odwrócił się na
pięcie i skierował kamerę na grzebiące w ziemi na szczycie urwiska młode ptaki.
Wtem jeden z wyrostków zaskrzeczał i próbując cofnąć się od czegoś, stracił
równowagę i runął jak długi. Jego towarzysze przyglądali mu się przez długą chwilę,
trzepocząc bezradnie skrzydłami.
Varian bez namysłu zaczęła wspinać się na szczyt, by pomóc ptakowi. Właśnie
dotknęła dłonią wierzchołka, gdy z piskiem, wystarczająco przeraźliwym, by zyskać
posłuch, wylądował tam dorosły osobnik i niezdarnie odwrócił się w stronę Varian.
Dziewczyna rozsądnie przerwała wspinaczkę, a ptak szponami u skrzydeł zręcznie
postawił podlotka na nogi i przezornie osłonił go skrzydłem.
- W porządku, rozumiem. Rozumiem jasno i przejrzyście - odezwała się Varian.
Z gardzieli dorosłego ptaka, który nawet na chwilę nie spuszczał z Varian oka,
wydobył się następny zgrzytliwy skrzekot.
- Varian! - okrzyk Kaia był zarazem ostrzeżeniem i rozkazem.
- Nic mi nie jest. Kazano mi tylko trzymać się na dystans.
- Zwiększ go, Varian. Osłaniam cię.
- Zaatakuje mnie, jeśli się ruszę, Kai. Nie wyciągaj obezwładniacza.
- Niby skąd ten ptaś miałby wiedzieć, do czego służy obezwładniacz? - wtrącił się
Bonnard.
- Punkt dla ciebie! - rzuciła Varian. - Chcę poczęstować go trawą - dodała i
powolutku wyciągnęła z kieszeni kępkę trawy zebranej w dolinie. Z wielką ostrożnością
uniosła pęk źdźbeł, by dostrzegł je czubak.
Wzrok stworzenia wciąż spoczywał na Varian, lecz odniosła wrażenie, że ptak
zauważył wiązkę trawy. Z wolna umieściła ją na szczycie wzniesienia. Czubak ponownie
zapiszczał skrzekliwym głosem, lecz tym razem nieco ciszej, mniej agresywnie.
- Bardzo miło było cię poznać! - powiedziała Varian. Dobiegło ją oburzone
parsknięcie Bonnarda. - Grzeczność nigdy nie idzie na marne, Bonnard. Ton wypowiedzi
jest nośnikiem informacji, tak jak gest. Ta istota rozumie część z tego, co robię, i z tego,
co mówię.
Zaczęła schodzić w kierunku ślizgacza, poruszając się powoli i ani na moment nie
spuszczając oka z ptaka. Gdy tylko znalazła się na dole obok Kaia i Bonnarda, dorosły
czubak kaczkowatym krokiem zbliżył się do pęku trawy, zabrał go i zawróciwszy na
skraj urwiska, rzucił się w dół. Rozwinąwszy skrzydła, wzbił się w górę, by zniknąć
pośród innych ptaków.
- To było fascynujące - wyszeptał Kai, dając wreszcie upust długo
wstrzymywanemu westchnieniu.
Bonnard spoglądał na Varian ze szczerym podziwem.
- Rany, jedno pchnięcie dziobem i wyprawiłby cię w przepaść!
- W poczynaniach ptaka nie było ni krzty groźby - odrzekła.
- Varian - Kai położył dłoń na jej ramieniu - bądź bardziej ostrożna.
- Robię to nie pierwszy raz. - Dostrzegła w jego oczach niepokój. - Zawsze jestem
ostrożna. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Zaprzyjaźnianie się z obcymi stworzeniami jest
częścią mojego zawodu, to mój fach. Tylko jak ja się dowiem, jak dojrzałe są ich młode,
skoro chronią... - urwała, i aż zagwizdała ze zdziwienia. - Wiem już. Czubak bronił
malca, ponieważ nawykł do chronienia potomstwa. Wniosek: młode jeszcze przez jakiś
czas po urodzeniu nie są zdolne bronić się same. A jednak - westchnęła, rozczarowana -
wolałabym dostać się do jednej z ich jaskiń...
- Varian, patrz tylko! - rzucił szeptem Bonnard, wskazując kierunek ledwo
zauważalnym ruchem palca.
Varian odwróciła się pomału. Rząd młodych spoglądał na nich ze szczytu urwiska.
Zwinęły skrzydła i założywszy je do tyłu, wspierały się szponami, chroniąc się przed
upadkiem. Varian roześmiała się, kręcąc z niedowierzaniem głową, i mamrocząc coś o
obserwowaniu obserwatorów.
- Widać nas jak na dłoni - rzekł Kai, opierając się o ślizgacz. Założył ręce. - Co
robimy teraz według twojego harmonogramu? Pozwalamy im obserwować nasze
poranne zwyczaje?
- Proszę bardzo, jeśli sobie życzysz. Byłoby interesujące sprawdzić, jak długo coś
potrafi przyciągać ich uwagę, tyle że wyżej dzieją się o wiele ciekawsze rzeczy. -
Wskazała na krążące na niebie ptaki. Niektóre oddzielały się w grupach od reszty i
umykały w różnych kierunkach, majestatycznie zamiatając skrzydłami. - Chyba jednak nie
trafiliśmy na ich wolny dzień - powiedziała, błyskając uśmiechem w stronę Kaia. -
Bonnard, podsadzę cię na maskę ślizgacza. Stamtąd powinieneś dojrzeć szczyt. Mógłbyś
mi powiedzieć, czemu młode tak się wydzierają? I co przeważyło tamtego, którego
chciałam uratować?
- W porządku - odparł rezolutnie chłopiec.
- Tylko nie wierć się za bardzo. Porysujesz butami osłonę - powiedział Kai. - Nie,
nie możesz ich zdjąć - dodał zaraz, uprzedzając pytanie chłopca.
Wwindowali go na górę. Bonnard z ogromną dbałością usadowił się w miejscu,
skąd mógł widzieć szczyt.
- Jest tam parę zdechłych płaszczaków i nieco szlamowatych wodorostów. Oo!
Patrzcie na to!
Ptaki, zwabione nową pozycją Bonnarda, porzuciły dotychczasową galeryjkę i
kołysząc się, przeszły na inną stronę urwiska, by stanąć na wprost chłopca. Dogłębnie
oburzony Bonnard oparł ręce na biodrach i utkwił w nich wyzywające spojrzenie, co
sprawiło, że ptaki z przeraźliwym krzykiem odsunęły się od skraju urwiska. Kai i Varian
dusili się ze śmiechu, przypatrując się rozgrywce między przedstawicielami obu
młodych pokoleń.
- Ej, kamerzysto! Przegapiłeś niezłą sekwencję! - krzyknął Kai.
- Jakbym o tym nie wiedział! - żachnął się Bonnard.
- Złaź na dół - nakazała Varian, dowiedziawszy się już, czego chciała.
Przespacerowała się trochę skrajem terasy. Położyła się, by zerknąć w dół uskoku.
- Nie wolno mi w górę. To może w dół? Zdaje się, że jakieś dwadzieścia metrów
poniżej w lewo jest jaskinia. Gdybym wykorzystała pasy ubezpieczające, Kai, mógłbyś
mnie tam spuścić, prawda?
Kaiowi nie uśmiechała się szczególnie tego typu poranna gimnastyka. Z drugiej
strony, pasy przymocowane na zewnątrz ślizgacza były w stanie utrzymać nawet
grawitanta. Gdy Varian zmierzała już w kierunku swego celu, Kai cieszył się w duchu, że
to nie on wisi teraz na końcu tego rozhuśtanego wahadła.
- Przyglądają się nam, Bonnard? - spytała Varian przez komunit.
- Tylko młode i... Tak, i jeszcze jeden z powietrza.
- Zobaczmy, czy mają jakieś miejsca zakazane...
- Varian... - jęknął Kai, coraz bardziej zaniepokojony. On także dostrzegł dorosłego
ptaka, który zbliżył się trochę, by przypatrzeć się rozkołysanej Varian.
- On się tylko przygląda, Kai. Spodziewałam się tego. Jeszcze tylko jeden raz i...
Jestem! - Złapała się mocno za kamienny występ skalny tuż przy wejściu do jaskini i
zwinnie wgramoliła się do środka.
- Rany! Ta jaskinia jest opuszczona! I wprost gigantyczna! Ciągnie się tak daleko, że
nie widzę końca - jej głos był najpierw przytłumiony, potem tubalny.
- Zaraz, zaraz. Dokładnie tego chciałam. Jajko. Jajko? I wpuściły mnie? Nie, jest
martwe. I nieduże. Cóż, to pośredni dowód, że ich młode rodzą się niedojrzałe. Hmm.
Trochę tu trawy, jakby w kształcie gniazda. Zbyt jest rozrzucona, by być pewnym.
Opuściłyby jaskinię ze względu na nie zapłodnione jajko? Żadnych rybich ości czy łusek.
Pożerają je więc w całości. Niezły żołądeczek.
Bonnard i Kai wymienili spojrzenia, przysłuchując się jej monologowi, niczym
litanii posegregowanych spostrzeżeń.
- Trawa z gniazda nie pochodzi z doliny, przypomina raczej twardsze włókna rodem
z moczarów. Zastanawiam się... W porządku, Kai - jej głos przybrał nagle jaśniejszą
barwę, co oznaczało, że wyszła z jaskini - wciągnij mnie.
Dotarła na skalny występ. Z kieszeni na nogawkach wystawały źdźbła trawy, a na
przodzie jej kostium wybrzuszało jajko.
- Jakieś powody do alarmu? - spytała.
Kai, asekurując ją jeszcze, potrząsnął przecząco głową, a Bonnard pomógł jej
wyplątać się z pasów.
- Hej, ich jajka są niewielkie. Mogę nim potrząsnąć?
- Proszę bardzo. Ewentualny lokator już od dawna nie żyje - odparła Varian.
- Dlaczego?
Varian wzruszyła ramionami.
- Każemy Trizeinowi przyjrzeć się mu, być może wtedy się to wyjaśni. Wolałabym,
żeby się nie stłukło. Pozwól, Kai, opakuję je - powiedziała. Ułożyła jajko starannie,
okrywając je zwiędniętą trawą, a potem otrzepała ręce, dając znak, że robota skończona.
- To okropnie mecząca praca - oświadczyła i ruszyła do ślizgacza, gdzie dobrała się do
zapasów żywności. - Wiesz - wykrztusiła w połowie przygotowanego na chybcika
posiłku - wydaje mi się, że każda z tamtych grup miała przydzielone odrębne zadanie. -
Zostaniemy więc, by zobaczyć, co przytaszczą? spytał Kai.
- Jeśli nie miałbyś nic przeciwko?
- Bynajmniej. - Nachylił głowę, by widzieć młode. Niektóre przestały się już nimi
interesować i podreptały nieporadnie na przeciwległy kraniec urwiska. - Bawi mnie
nieoczekiwana zmiana ról.
- Chciałabym dostać się do jakiejś "czynnej" jaskini - przyznała Varian.
- Wszystko tak od razu, jednego dnia?
- Masz rację, Kai. Chcę za wiele. Nie padliśmy ofiarą agresji ze strony ptaków.
Tamten dorosły interpretował moje zamiary bardziej jako przyjacielskie niż wrogie.
Przyjął moją trawę...
Spojrzeli w górę. Przeszył ich nadzwyczaj wysoki, przenikliwy odgłos, jakby ostry i
długotrwały pisk, który natychmiast przyciągnął uwagę młodych. Varian gestem nakazała
Bonnardowi wziąć kamerę, lecz chłopak dawno już po nią sięgnął i przesondował
nieboskłon, zanim wymierzył obiektyw w zastygłe w pogotowiu młode ptaki.
Cała masa złotych istot wyległa z jaskiń i z niespotykaną prędkością pomknęła na
zasnuty mgłą południowy zachód.
- To kurs na morski przesmyk. Czyżby kolejny połów?
- Młode usuwają się na bok - rzekł Bonnard. - To wygląda na lunch.
Z mgły wyłoniły się teraz dorosłe ptaki. Muskając powierzchnię wody, z trudem
pracowały skrzydłami, by z widocznym mozołem wznieść się na skalny występ, gdzie
osiadły wreszcie ze skrzydłami omdlałymi z wysiłku. Varian dałaby głowę, że w
szponach jednego z ptaków widziała trawę. Dorosłe ptaki czekały, czekały też młode, od
czasu do czasu obdzielając się nawzajem kuksańcami. Bonnard, zirytowany przerwą,
ruszył w stronę wyjścia. Varian powstrzymała go w chwili, gdy jeden z dorosłych
osobników wylądował na ich tarasie.
- Ani się waż choćby palcem kiwnąć, Bonnard - ostrzegła chłopca.
Ptak wciąż obserwował ślizgacz, nawet na moment nie odrywając od niego wzroku.
- Teraz powoli wycofaj się do środka - rozporządziła. Gdy Bonnard szczęśliwie
wykonał manewr, Varian westchnęła z ulgą. - Co ja ci mówiłam, Bonnard? Nie
przeszkadzaj zwierzętom, gdy jedzą. Do licha, a już na pewno nie niepokoi się stworzeń
czekających na lunch, Bonnard, jeśli chce się z nimi żyć na przyjacielskiej stopie!
- Przepraszam, Varian. - Bonnard był skruszony.
- W porządku, chłopie. Jednak pewnych rzeczy będziesz musiał się nauczyć. Na
szczęście całe to zajście nie przyniosło szkody ani tobie, ani naszej misji. - Uśmiechnęła
się, widząc przygnębiony wyraz twarzy chłopca. - Oj, rozchmurz się. Dzięki temu
dowiedzieliśmy się czegoś. Nie pozostawiły nas bez nadzoru ani na minutkę. Domyśliły
się również, którędy wchodzimy i wychodzimy ze ślizgacza. Doprawdy, trzeba przyznać,
że to szczwane bestie!
Bonnard, wpatrzony w ptasiego strażnika, zsunął się na podłogę ślizgacza.
Minęły ze trzy kwadranse, nim Kai, pamiętając, by wykonywać powolne ruchy,
wskazał reszcie załogi powracające ptaki. Zewsząd rozległy się wrzaski. W jednej
chwili w powietrze uniosło się całe mnóstwo ptactwa, co wywołało narzekania
Bonnarda, że jego film będzie zawierał więcej sierści i skrzydeł niż rzeczy istotnych.
Chłopiec i Varian mieli okazję jeszcze raz obejrzeć widowisko, którego świadkami
byli już wcześniej. Migoczący łup wysypał się z sieci. Młode, kołysząc się kaczkowato,
weszły pomiędzy sterty ryb. Jeden z dorosłych ptaków spostrzegł, że któremuś z
wyrostków ugrzązł kawałek jedzenia w gardle, więc klepnął go w plecy, by malec
wykrztusił pokarm. Kai natomiast przyglądał się innemu ptakowi, który wyszukiwał
płaszczaki i żwawymi ruchami dzioba zręcznie zrzucał je ze skraju urwiska. Gdy uporał
się z zadaniem po swojej stronie połowu, ostrożnie otarł dziób o kamień.
- Mam to na taśmie - zapewnił Bonnard Varian.
Kai zauważył następną osobliwość. Jednemu z dorosłych ptaków kilka innych
upychało do dzioba całe zapasy żywności. Ptak zatoczył się zaraz na brzeg tarasu i
rozpostarłszy skrzydła, podleciał do jednej z większych jaskiń. Jego miejsce zajął
natychmiast inny ptak i podobnie nafaszerowany rybami, wyruszył do następnej pokaźnej
szczeliny.
Młodym wolno było jeść jedną rybę na raz. Oczywiście wpadły w paniczny strach,
napatoczywszy się na małego płaszczaka, w związku z czym dwa gruchnęły w tył i
zaplątały się razem, aż musiał przyjść im w sukurs pilnujący ich dorosły. Bonnard
wściekał się, że musi pozostać wewnątrz ślizgacza, zamiast wdrapać się na niego, skąd
mógłby robić lepsze zdjęcia.
Ilość ryb kurczyła się stopniowo. W końcu młode w ogóle przestały się nimi
interesować i jeden za drugim znikały ze szczytu. Niewiele później nie widać było już
żadnego ptaka. Varian, Kai i Bonnard czekali jeszcze przez jakiś czas cierpliwie, dopóki
bezczynność ostatecznie nie wyprowadziła Kala z równowagi. Varian musiała wreszcie
przyjąć do wiadomości, że zdaniem jej przyjaciela niespecjalnie posuwają się w
obserwacji złotych ptaków, przesiadując w ślizgaczu lub nawet na tarasie.
Było już dawno po południu. Mieli dosyć nagranych taśm, by zapewnić sobie długie
godziny badań. Propozycja Varian, by wracać do obozu, została błyskawicznie
wprowadzona w czyn przez obu przedstawicieli płci męskiej. Kai sprawdził tylko
zabezpieczenie wejścia ślizgacza i dał Bonnardowi znak, by zapiał pasy, co sam zresztą
bezzwłocznie uczynił. Byli gotowi do drogi, zanim Varian, rozbawiona nimi do łez,
zdążyła usiąść.
Wystartowali. Varian zatoczyła jeszcze kółko ponad szczytem urwiska, gdzie na
skalnym podłożu ptaki znów pozostawiły małe płaszczaki, by prażyły się w słońcu i
gniły. Varian znalazła odpowiedź na parę pytań, jednak wydarzenia tego dnia przyniosły
ich jeszcze więcej. Była bardzo zadowolona z tej wyprawy, choćby dlatego, że było to
coś, na co naprawdę miała ochotę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Okrążyli dziwnie spokojny obóz i wtedy właśnie Kai zauważył brak ślizgaczy.
Widać było tylko rozespanego Dandy'ego. To do pewnego stopnia uspokoiło Kaia,
ponieważ zwierzak miał zwyczaj przeczekiwać wszelkie napięcia i niepokoje w obozie,
siedząc skulony w kącie swego wybiegu.
- Rzeczywiście wszyscy odpoczywają - odezwała się Varian. To ona pilotowała.
- Moje zespoły musiały wcześnie powrócić do obozów - powiedział Kai.
- Owszem, owszem, tylko gdzie się podziali moi grawitanci? Powinno zostać kilka
ślizgaczy.
- Bakkun wspomniał coś o wyprawie do swojego zakątka - wtrącił Bonnard.
- Swojego zakątka? - Varian i Kai spytali chórem.
- Tak. Na północy - odparł Bonnard, wskazując kierunek. - Do szczególnie
osobliwego zakątka na północy.
- Co to za osobliwy zakątek? - zapytała Varian, przelotnym spojrzeniem dając
Kałowi znak, by pozwolił jej prowadzić dochodzenie. - Byłeś tam?
- Tak, w zeszłym tygodniu, gdy pracowałem z Bakkunem - przyznał chłopiec. - Ja
nie widzę w nim nic osobliwego, po prostu zwykła, okrągła polanka pośród drzew, z
jednej strony zamknięta ścianą skalną. Mieszka tam spora gromada ogromnych pożeraczy
zielska, takich jak Mabel, i kilka mniejszych gatunków. Wszystkie mają wyżarte kęsy
ciała, Varian. Bakkun mówił, że interesuje się nimi Paskutti. Nie wspomniał ci o tym?
- Najwyraźniej nie miał czasu - odrzekła Varian w tak pretensjonalny sposób, że od
razu było wiadomo, iż Paskutti nic jej o tym nie powiedział.
- Nie miał czasu? To było tydzień temu!
- Wszyscy byliśmy zajęci - rzuciła Varian i marszcząc brwi, leciutko sprowadziła
ślizgacz na ziemię.
Lunzie zaraz znalazła się przy wlocie, gotowa natychmiast go otworzyć.
- Wycieczka się udała? - zagadnęła.
- Wyjątkowo. Tu także wszyscy zażywają błogich chwil odpoczynku? - spytała
Varian.
Lunzie obrzuciła ją przeciągłym, badawczym spojrzeniem.
- O ile mi wiadomo, tak - odparła powoli, patrząc prosto w oczy Varian;
jednocześnie zamykała wlot. - Terilla pracuje nad jakimiś mapami u Gabera, a Cleiti
czyta coś w głównym budynku.
- Mógłbym pokazać Cleiti nasze taśmy, Varian? - zaproponował Bonnard.
- Ależ jak najbardziej. Tylko nie wymaż ich przypadkiem!
- Varian! - Bonnard obruszył się śmiertelnie. - Obsługuję taśmy od tygodni i jeszcze
nigdy niczego nie wykasowałem!
Kai wyczuł, że Varian chciała pozbyć się Bonnarda, tak jak był świadom, że obie
kobiety w ten czy inny sposób wymieniły milcząco informacje i niecierpliwiły się teraz,
by móc otwarcie porozmawiać. On również miał kilka pytań do Varian dotyczących
Bakkuna, Paskuttiego i usidlonych roślinożernych.
- Moi ludzie radzili sobie dobrze, mam nadzieję? - zapytał Lunzie, by przerwać
niezręczną ciszę, która zaległa, gdy Bonnard maszerował przez obóz. Chłopiec zatrzymał
się, by pogłaskać Dandy'ego.
- Owszem, wszyscy spisywali się dobrze, poza Bakkunem, który wybrał się z
grawitantami na jakąś prywatną wycieczkę. - Lunzie wskazała ręką wahadłowiec i we
trójkę udali się w jego kierunku. - Pamiętasz, Kai, jak pytałeś mnie o zapasy? - odezwała
się ściszonym głosem. - Ktoś zagrabił cześć podstawowego sprzętu medycznego. Co
więcej, wyczerpały się baterie syntezatora. Ja nie używałam go zbyt często po ich
wymianie. Kazałam więc Porteginowi sprawdzić, zanim wyruszy, czy coś jest nie w
porządku, lecz podobno nie ma żadnych usterek technicznych. Po prostu ktoś z niego
korzystał. Nie potrafię określić nawet, co syntetyzowano.
- Dokąd udali się grawitanci? - spytała Varian.
- Nie wiem. Byłam w magazynach, gdy dotarł do mnie szum ślizgaczy i pasów
nośnych. Potem przyszedł Portegin i oznajmił, że to grawitanci wybrali się dokądś... -
urwała Lunzie, marszcząc czoło w zamyśleniu. - To dziwne. Byłam w magazynie, a
przecież nie prosili mnie o racje żywnościowe...
- Nie! - Cichy okrzyk Varian przestraszył lekarkę i Kaia.
- Coś nie tak, Varian?
Varian zbladła jak ściana. Wyglądała na rażoną nagłą chorobą. Oparła się o
przepierzenie.
- Nie, muszę się mylić, na pewno się mylę... - jęknęła.
- Mylisz się? - Lunzie powtórzyła wyczekująco, chcąc skłonić Varian do wyjaśnień.
- Muszę się mylić. Nie mogli przecież ot tak, bez powodu, wrócić do dawnych
zwyczajów, prawda Lunzie?
- Do dawnych zwyczajów? - Lunzie wytrzeszczyła oczy na Varian, która osłabiona
nadal wspierała się o ścianę. - Nie myślisz chyba, że...
- A czemużby inaczej Paskutti interesował się ranionymi roślinożercami, o których
nie miałam zielonego pojęcia? Nigdy nie przypuszczałam, by Bakkun był gruboskórny. A
mimo to... mówić takie rzeczy przy chłopcu...
Lunzie prychnęła.
- Grawitanci nie mają wysokiego mniemania o dorosłych ludziach, nie wspominając
o wychowankach kosmicznych baz. Ich dzieci nie mogą przemówić, póki nie zabiją...
- O czym ty mówisz? - przerwał jej Kai.
- Obawiam się, że muszę się zgodzić z hipotezą Varian - odparła Lunzie.
- Która głosi...? - Kai spytał gniewnie.
- ...że grawitauci powrócili do spożywania białka zwierzęcego - zimny, zupełnie
obojętny ton Lunzie nie złagodził bynajmniej wstrętu wywołanego tak odrażającym
stwierdzeniem.
Kai, ogarnięty nieopanowanymi mdłościami, poczuł, że zaraz zwymiotuje.
- Oni? - - Nie mógł nawet powtórzyć za lekarką. W miejsce słów skinął tylko z
rezygnacją ręką. - Są członkami Federacji. Są cywilizowani...
- Dostosowują się, kiedy są w towarzystwie innych członków Federacji - odparła
Varian niskim, bezbarwnym tonem, co wskazywało, jak bardzo jest zszokowana - lecz...
Pracowałam już z nimi na kilku wcześniejszych wyprawach i... Jeśli mogą... Nie
myślałam... Nie chciałam myśleć, że zrobią to także tutaj...
- Przynajmniej zachowywali dyskrecję - stwierdziła Lunzie. - Oczywiście nie bronię
ich. Ale gdyby nie przypadkowa uwaga Bonnarda... Nie. - Lunzie zmarszczyła czoło,
wpatrując się w podłogowe płytki. - Zwietrzyłam już coś tamtego wieczora...
- Kiedy zaserwowałaś im swój owocowy trunek! - Varian napadła na Lunzie
oskarżycielsko. - Nie byli pijani! Byli podekscytowani. A wiecie czym? - Żadne z nich
nie miało czasu odpowiedzieć na jej retoryczne pytanie. - Przemocą...
- Owszem, przemoc i alkohol mogły stanowić bodziec dla grawitantów - przyznała
Lunzie, potakując ze zrozumieniem głową. - Z natury mają powolny metabolizm -
wyjaśniła Kaiowi - i niski popęd seksualny, co czyni z nich wspaniałą mutację w sam
raz na wyprawy KOBu. Pod wpływem pewnych bodźców i... - Lunzie wzruszyła
ramionami.
- To moja wina. Nie powinnam była im pozwolić pić tej nocy. Wiedziałam o
wszystkim. Otóż - Varian wyrzucała z siebie słowa w nagłym przypływie szczerości -
tego samego dnia kłacz bestialsko zaatakował jednego z roślinożernych. Spostrzegłam
wyjątkowe podniecenie w zachowaniu Paskuttiego i Tardmy, lecz sądziłam, że to tylko
moja wyobraźnia...
- Pojawiła się wiec przemoc, a ja skomplikowałam problem, podając im alkohol. -
Lunzie ochoczo wzięła na siebie część odpowiedzialności. - Ależ mieli noc!
- A my myśleliśmy, że poszli wcześniej spać! - Varian uderzyła się ręką w czoło,
uznając własną naiwność. - Przy zbyt mocnym napitku... - Wybuchnęła śmiechem, zaraz
jednak syknęła boleśnie. - O nie!
- O co chodzi tym razem? - ostrym tonem zażądał wyjaśnień Kai.
- Oni wrócili.
- Wrócili? - Kai był nieco skonfundowany.
- Przypominasz sobie, jak pytałam o czas lotów dużego ślizgacza? - powiedziała
Varian.
- Wrócili, by zarżnąć tamtego roślinożernego dla jego mięsa? - spytała Lunzie.
- Mogłabyś przynajmniej nie być tak odrażająco wulgarna - zganił ją Kai, wściekły
na lekarkę, na siebie i na swój wywrócony do góry nogami żołądek.
- Tak, tak - ciągnęła Lunzie, ignorując zupełnie Kaia - najwyraźniej potrzeba im
dodatkowego, zwierzęcego białka...
- Lunzie! - Teraz także Varian próbowała ją powstrzymać, lecz Lunzie kontynuowała
wywód w swój bezstronny, medyczny sposób:
- Jestem przekonana, że jadają, i to ze smakiem, zwierzęce białko. Muszą je
spożywać na swojej rodzinnej planecie, ponieważ z roślin żyjących w warunkach
silnego przyciągania, niewiele jest strawnych dla ras ludzkich. Zasadniczo dostrajają się
do powszechnych zasad konsumpcji białka roślinnego i syntetycznego. Podawałam im
pokarm bogaty w... - Lunzie przerwała. - Czyżby dlatego syntezator był wyczerpany?
- Proteiny? - spytał Kai, żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że uczestnicy jego ekspedycji
nie zarzucili może wszystkich zasad odżywiania.
- Nie, raczej zaspokajali codzienne zapotrzebowanie na elementy, których nie
dostarcza czysto zwierzęca dieta. Jedyna rzecz, której nie zabrali z naszych magazynów,
to produkowane przez nas proteiny.
Varian, sina na twarzy, uniosła rękę, by przerwać Lunzie.
- Nie myślałam, że jesteś aż tak przeczulona, Varian - oświadczyła Lunzie. - - Cóż,
twoja wrażliwość wynika z wychowania. Pokusa, by spożywać zwierzęce mięso, jest
wciąż silna w planet arianach...
- Kai, co zrobimy teraz? - wykrztusiła Varian.
- Choć to nie mnie pytałaś, odpowiem ci - wtrąciła się Lunzie - że, szczerze
mówiąc, nic nie możecie zrobić. Grawitanci trzymali w sekrecie swe ohydne praktyki.
Cóż - zmieniła wyraźnie ton - to potwierdzałoby moją tezę, że nigdy nie usunie się
całkowicie podstawowych popędów. Potrzeba całych pokoleń wychowywanych w
nowych warunkach, by móc być pewnym rezultatów. Ach! - Lunzie wrócił zwykły,
śmiały głos, choć w jej okrzyku kryło się trochę lęku. - Kai, Varian... - z największą
powagą spoglądała to na niego, to na nią - BO wróci po nas, prawda?
- Mamy wszelkie powody, by tak sądzić - odparł stanowczo Kai.
- Czemu pytasz? - Varian wydawało się, że w pytaniu Lunzie pobrzmiewało coś,
czego Kai nie dosłyszał.
- Gaber w to nie wierzy - rzekła Lunzie.
- Mówiłem już Dimenonowi - powiedział Kai, odczuwając potrzebę wykazania się
niefrasobliwością i autorytetem - że chwilowo straciliśmy łączność, lecz skoro nie
martwią się tym Thekowie, nie martwię się i ja.
- Thekowie nigdy się nie martwią - zauważyła Lunzie. - Zmartwienia dotyczą ludzi,
którym zależy na czasie. Od jak dawna nie mamy łączności z BO?
Zawahał się przez chwilę, by poszukać aprobaty w spojrzeniu Varian. Lunzie była
dobrym sprzymierzeńcem.
- Odkąd wysłaliśmy pierwsze raporty - odparł.
- Tak długo?
- Podejrzewamy, z czym zgadzają się Thekowie, że burza kosmiczna, za którą BO
udała się w pogoń, kiedy nas już tu osadziła, wywołała zakłócenia uniemożliwiające
kontakt.
Lunzie pokiwała głową, masując kark, jakby dały się jej we znaki mocno napięte
mięśnie.
- Rozumiem, że Gaber rozpuszczał swą absurdalną teorię, jakobyśmy mieli zostać tu
na zawsze? - Kai zmusił się do śmiechu, który, w jego opinii przynajmniej, brzmiał
bardzo szczerze.
- Ja także wyśmiałam Gabera, lecz zdaje mi się, że grawitanci nie mają naszego
poczucia humoru - rzekła Lunzie.
- Co wyjaśniałoby ich agresję - stwierdziła Varian. - Czuliby się tu niemal jak w
domu. Są dość silni, by przeżyć na Irecie.
- To pokolenie byłoby dość silne, owszem - poprawiła pedantycznie Lunzie - lecz
nie następne.
- Po co w ogóle gadasz takie rzeczy? - Kai był sfrustrowany. - "Następne
pokolenie"! Przecież nie zostawią nas tutaj!
- Bynajmniej nie twierdzę, że zostawią - Lunzie przybrała znów swój obojętny ton. -
Stanowimy zbyt małą grupę i nie jesteśmy dobrani wiekowo, by ewentualnie zasiedlić
Iretę. To nie powstrzymałoby wcale grawitantów, by...
- Pozostać na Irecie?! - zatrwożył się Kai.
- Och, wiesz, mają tu wszystko, czego im trzeba - powiedziała Lunzie. - Alkohol,
białko zwierzęce... Grawitanci często kierują się wyłącznie własnym widzimisię. Na
pewno słyszałaś, Varian, co mówią. - Dziewczyna z wolna przytaknęła ruchem głowy. -
Podobno kilka grup zwyczajnie "rozpłynęło" się w powietrzu. Jeśli jesteś w stanie
wyobrazić sobie takie cielsko, jak...
- Nie mogą tego zrobić! - wybuchnął Kai, zmagając się z konsternacją, gniewem i
poczuciem bezsilności, gdyż nie miał pojęcia, jak odwieść grawitantów od podobnego
planu. Przewyższali go fizyczną siłą, i zarówno on, jak i Varian nierzadko odnosili
wrażenie, że grawitanci ledwie tolerują ich jako swych przełożonych, i to jedynie
dlatego, że tak było im wygodniej.
- Mogą, i musimy to przyznać przynajmniej przed sobą, jeśli już nie przed innymi -
zaoponowała Lunzie. - Chyba że uda ci się znaleźć na tej planecie coś tak fatalnego, że
będą woleli z nami wrócić. - Nie ulegało wątpliwości, że jej zdaniem żadna okoliczność
nie pohamowałaby grawitantów.
- To całkiem konstruktywna propozycja - stwierdziła Varian.
- Zaraz, zaraz! - zawołał Kai. - Nie ma najmniejszych oznak, że takie są ich zamiary!
Może po prostu wmówiliśmy sobie to wszystko zupełnie bezpodstawnie. Do licha! W
końcu co nas obchodzą potrzeby seksualne innych ras? Jeśli znajdują tu bodźce
pomagające im zaspokoić popęd, proszę bardzo. Popełniamy nieostrożność, przypisując
grawitantom niesmaczne i nie do przyjęcia czyny, nie mając cienia pewności, czy nasze
spekulacje są w ogóle uzasadnione.
Lunzie strapiła się trochę, lecz Varian nie dała się tak łatwo zbić z pantałyku.
- Mnie się to nie podoba! Coś tu nie gra, Kai. Czuję to od chwili, gdy przyszliśmy z
pomocą Mabel.
- Przemoc stanowi dla grawitantów doskonałą pobudkę - zaczęła Lunzie. - Mimo
naszych dążeń ku prawdziwie cywilizowanym zachowaniom, może się okazać groźna
także dla nas i wywołać w nas prymitywne i nikczemne, lecz naturalne reakcje. - Lunzie
wzruszyła ramionami z pełną akceptacją dla ludzkiej słabości. - Nie oddaliliśmy się
znów aż tak daleko od prochu stworzenia... Od tej pory będę podawać wyłącznie
rozcieńczony alkohol. - Ruszyła w stronę wyjścia. - Tak, by nikt o tym nie wiedział.
- Słuchaj, Varian, na razie nie wiemy na pewno... - powiedział Kai, widząc, jak jest
przygnębiona. - Wzięliśmy pod uwagę jedynie odosobnione fakty...
- Ja wzięłam pod uwagę jedynie odosobnione fakty, ale... Kai, naprawdę coś jest nie
w porządku.
- Wystarczająco dużo i bez tego. Nie trzeba nam więcej problemów - żachnął się
Kai.
- Zadaniem dowódców jest przewidywanie kłopotów i zapobieganie im.
- Na przykład tego, że stracimy kontakt z BO? - Kai zmierzył ją przeciągłym,
rozbawionym spojrzeniem.
- To problem BO, nie nasz. Kai, pracowałam już z grawitantami. Nawet - Varian
zaśmiała się cichutko - zaaplikowałam sobie dwa tygodnie silnego przyciągania na
Thormece, by zrozumieć warunki, jakie ich kształtują. Ja naprawdę dostrzegłam
niezwykłe podniecenie Paskuttiego i Tardmy wywołane atakiem kłacza na roślinożercę.
Niezwykłe jak na grawitantów, oczywiście.
- Nie wolno nam mieszać się w nawyki seksualne innych ras, Varian, prawda? -
Zaczekał, aż niechętnie przyznała mu rację. - A więc przewidujemy, że tu może pojawić
się kłopot, co?
- To moja pierwsza większa ekspedycja, Kai. Musi się udać.
- Mój drogi współdowódco, wykonujesz tu wyśmienitą robotę. - Kai odciągnął ją
od ściany, o którą się opierała i wziął w ramiona. Nie chciał, by swawolna zazwyczaj
Varian była strapiona i niepotrzebnie, jak szczerze ufał, zaniepokojona. - Żaden z moich
ludzi nie został stratowany ani pożarty... Odkryłaś parę nowych form życia, i tobie, moja
droga, przypadnie premia. Poza tym, wiesz, może byłoby przyjemnie też zająć się
seksem?
Zaskoczył ją tą propozycją. Jej reakcja rozbawiła go, a traktując milczenie jako
zgodę, pocałował ją. Bez żadnych oporów, a nawet z niejakim zaangażowaniem, Varian
pozwoliła się dyskretnie zaprowadzić Kaiowi do jego kwatery, gdzie spędzili resztę
wieczoru.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Świat, który pobudza do tego typu zajęć jak wczoraj wieczorem, nie może być do
końca zły, pomyślała Varian następnego ranka, wstając zupełnie wypoczęta. Może
Lunzie popełniła błąd, przypuszczając, że skoro grawitanci nie zabrali ze sobą racji
białka, zamierzali... Cóż, nie ma najmniejszego dowodu, że nie poświecili całego dnia
zaspokajaniu popędu seksualnego, a nie atawistycznych gustów w odżywianiu.
Kai ma rację. Dopóki wykroczenia grawitantów nie znajdą potwierdzenia, snucie
podejrzeń jest niestosowne.
tym, że łatwiej coś powiedzieć niż zrobić, przekonała się nieco później, podczas
przydzielania grawitantom zadań na kolejny tydzień. Nie była w stanie powiedzieć
dokładnie, co takiego się w nich zmieniło, lecz w ich zachowaniu wyraźnie dała się
wyczuć pewna różnica. Dotąd Varian zawsze była względnie swobodna w odniesieniu
do Paskuttiego i Tardmy, dziś towarzyszyło jej skrępowanie. Jąkała się, dukała słowa,
czuła się nieswojo i odnosiła wrażenie, że Paskutti Tardma świetnie się bawią jej
kosztem. Irytowała ją atmosfera pyszałkowatej satysfakcji, która ich otaczała, choć
trudno byłoby określić, czym się konkretnie objawiała, skoro grawitanci nie zdradzali
żadnych emocji. Zespół ksenobiologiczny miał nadal zajmować się terenami, na które
wkroczą geologowie. Nieznane formy zwierzęce, niewielkie, lecz groźne, nadal mogły
czyhać w gęstej roślinności, a pasy siłowe nie stanowią przecież doskonałej ochrony.
Varian mogłaby przysiąc, że gdy kroczyli we trójkę w stronę parku maszyn, Paskutti
nieznacznie utykał. Zdecydowała razem z Kaiem, że tego dnia powstrzymają się jeszcze
od indagacji, i jak na razie nie miała większych kłopotów z okiełznaniem ciekawości.
Owa nieokreślona przemiana, jaka zaszła w stosunku grawitantów do niej, była za to
swego rodzaju koronnym dowodem.
Kiedy zacinający ostro deszcz zabębnił o szyby ślizgacza, ograniczając widoczność
i uniemożliwiając tym samym oznaczanie okazów fauny, Varian z nie ukrywaną ulgą
ogłosiła koniec pracy. Właściwie to Paskutti zasugerował, że należałoby przerwać
rekonesans, co zresztą sprawiło Varian odrobinę satysfakcji.
Gdy znaleźli się w obozie, Lunzie, zmierzając właśnie z wahadłowca do swojej
kwatery, rzuciła Varian niedostrzegalny dla innych znak, by przyłączyła się do niej.
- Wczoraj musiało się coś wydarzyć - zwierzyła się Varian na osobności. - Tangeli
ma głębokie ciecie na policzku. Twierdzi, że urządziła go tak ostra gałąź, kiedy schylał
się po jakąś próbkę. - Wyraz twarzy Lunzie podważał to wyjaśnienie.
- A moim zdaniem Paskutti stara się ukryć, że kuśtyka!
- Oho! A Bakkun oszczędza lewą rękę!
- W pewnych prymitywnych społecznościach samce walczą o samice - powiedziała
Varian.
- To się nie trzyma kupy, Varian - zaprzeczyła Lunzie. - Także Berru na lewym
ramieniu nosi opatrunek. Nie widziałam dziś Divisti ani reszty, lecz miałabym ochotę
wezwać ich wszystkich na oględziny. Tyle że niedawno już ich wzywałam, w związku z
reakcją na alkohol.
- Być może Berru nie spodobał się samiec, który ją zdobył? - broniła się Varian.
Lunzie prychnęła.
- Tam się chyba nikt nikomu nie podobał. Nieważne. Co się stało, że tak wcześnie
jesteś z powrotem?
- Gwałtowna ulewa, niewiele było widać, a już na pewno nic nie można było
oznaczyć. Wiesz, wydawało mi się - dodała, cedząc powoli słowa - że Paskutti i Tardma
mieli ogromną chęć skończyć wcześniej pracę.
- Założyłam nowe baterie w syntezatorze i będę dokładnie notować swój czas pracy.
Tangeli powiada, że odkrył następne dwa gatunki jadalnych owoców i jedną roślinę z
wysoko odżywczym miąższem. Znalazł je wczoraj, przynajmniej tak twierdzi.
- Może jednak bazujemy na niewłaściwych danych? - zasugerowała pogrążona w
zadumie Varian.
- Może. - Lunzie nie była przekonana.
- Mogłabym spytać Bonnarda, czy pamięta współrzędne "osobliwego zakątka"
Bakkuna.
- Mogłabyś, lecz osobiście wolałabym nie mieszać w to dzieci.
- Ja również. Są jednak uczestnikami wyprawy i cokolwiek się dzieje, może
zaszkodzić tak samo im, jak nam, dorosłym. Może się przecież zdarzyć, że pewnego dnia
będę akurat w szeroko pojętej "okolicy" Bakkunowej polanki i...
- Owszem, to nie byłoby aż tak rażącym nadużyciem zaufania chłopca - przyznała
Lunzie.
- Zobaczę, co powie Kai.
Kai także miał zastrzeżenia co do wciągania chłopca w ich problemy. Z drugiej
strony należało bezzwłocznie dowiedzieć się, co się wydarzyło naprawdę, i jeśli
grawitanci w istocie wracali do swych niecywilizowanych zwyczajów, trzeba będzie
przedsięwziąć odpowiednie kroki. Ostrzegł więc tylko Varian, by zachowywała się
roztropnie, tak w rozmowie z Bonnardem, jak i podczas zwiadów.
Okazja nadarzyła się, całkowicie naturalnie, dwa dni później. Kai i Bakkun udali się
na północ, by oszacować głębokość złóż uranitytu odkrytych przez Berru i Triva. Paskutti
z Tardmą ruszyli w ślad za płytkowodnym monstrum, zaobserwowanym - z bezpiecznej
odległości - przez dwójkę geologów. Varian zaś chciała spenetrować tereny bardziej na
północny zachód, zaproponowała więc Bonnardowi, by towarzyszył jej w podróży.
Praca z Bonnardem szła bardzo dobrze. Varian udało się "niechcący" zmienić kurs.
Przejrzała taśmy lotów Bakkuna.
- Słuchaj, czy to nie tutaj gdzieś Bakkun trzyma te swoje roślinożerne bestie?
Bonnard oderwał się od indykatora i rozejrzał dokoła.
- Ireta wszędzie wygląda prawie tak samo: purpurowo-zielone drzewa i żadnego
słońca... Nie, zaczekaj! Tamten łańcuch gór, z trzema wyższymi szczytami...
- Hm, nauczyłeś się tego i owego - powiedziała uszczypliwie.
- Bakkun instruował mnie... - odparł Bonnard drżącym głosem, nieco speszony. -
Lecieliśmy chyba wprost na centralne wzgórze. Wylądowaliśmy tuż nad pierwszą linią
pagórków. Wiesz - dodał po chwili - znaleźliśmy tam złoto.
- Złoto jest najmniej wartościowym surowcem na tej planecie.
- Wiec nas tu nie zostawią, prawda? - spytał Bonnard.
Varian mimowolnie szarpnęła ślizgaczem, na moment zawieszając Bonnarda na
pasach bezpieczeństwa. Skorygowała kurs, przeklinając w duchu niewyparzony język
Gabera i własny brak opanowania.
- Pobożne życzenia Gabera, co? - rzuciła ze śmiechem, mając nadzieję, że jej
chichot rzeczywiście może ujść za zabawny. - Te stare pierniki tak dziwaczeją.
Chcieliby przedłużyć swoją ostatnią wyprawę w nieskończoność.
- Oooch! - Bonnard chyba nie brał pod uwagę podobnej ewentualności. - TerUla
mówiła, że był absolutnie pewny.
- Pobożne życzenia czasem brzmią jak fakty. Ty chyba nie chciałbyś zostać na Irecie,
co, Bonnard? Przecież nie odpowiada ci tutejszy fetor?
- Nie jest tak źle, jeśli się przyzwyczaić do tego zapachu.
- Tylko się nie przyzwyczaj za bardzo, stary. Musimy w końcu wrócić na BO. A
teraz miej szeroko otwarte oczy, chcę coś sprawdzić...
Przelecieli ponad pierwszymi wzgórzami. Bonnard wcale nie potrzebował mówić
Varian, kiedy znaleźli się nad "osobliwym zakątkiem". Łatwo dało się zauważyć - wciąż
leżały tam co potężniejsze kości i pięć czaszek. Ogłuszona i już nie tak ochocza Varian
zawróciła ślizgacz, aby wylądować. Ujrzała ciężkie, poczerniałe kamienie - niemych
świadków ogniska, którego śladów nie zdążył jeszcze doszczętnie spłukać padający
ostatnio deszcz.
Nie odzywała się. Cieszyła się, że Bonnard nie mógł niczego skomentować.
Osadziła ślizgacz miedzy ogniskiem a pierwszą z czaszek. Pomiędzy oczodołami
prześwitywał okrągły otwór, zbyt duży, by mógł pochodzić od obezwładniacza.
Cokolwiek jednak przeszyło łeb zwierzęcia, było dość silne, by porysować kość
niezliczonymi pęknięciami. Podobne dziury znajdowały się w innych dwu czaszkach;
jedną strzaskano silnymi uderzeniami w cieńszą podstawę. Piąta czaszka była nietknięta,
nie można było więc jednoznacznie określić, w jaki sposób uśmiercono to stworzenie.
Ziemia na niewielkich rozmiarów polance, opasanej zewsząd skalnymi ścianami,
była rozryta i pożłobiona, milcząco dowodząc rozegranej tu walki.
- Varian? - nieco drżący głos Bonnarda wyrwał ją z chaotycznych spekulacji.
Chłopiec trzymał w ręku strzępek materiału, sztywny i ciemniejszy niż normalne
tworzywo kombinezonu; był to skrawek z rękawa, ponieważ szew biegł do nieco
węższego mankietu - dużego mankietu, od lewej ręki. Z dreszczem obrzydzenia wsunęła
odrażający dowód do kieszeni.
Odważnie podeszła do prowizorycznego ogniska. Z potęgującym się uczuciem
mdłości wpatrywała się w poczerniałe kamienie, w bruzdy wyżłobione w
przeciwległych głazach, gdzie musiał być umieszczony rożen.
- Widzieliśmy dość, Bonnard - odezwała się, gestem nakazując mu wracać do
ślizgacza. Robiła wszystko, by nie biec.
Gdy wcisnęli się już w fotele, Varian spojrzała na Bonnarda, zastanawiając się, czy
jej twarz jest równie blada jak jego.
- Nic nikomu o tym nie mów, Bonnard. Nic. Drżały jej ręce, gdy usiłowała
zanotować współrzędne.
Wznieśli się i Varian zwiększyła napęd do maksimum, mając nieprzepartą ochotę
odgrodzić się od tamtej kostnicy jak największym pasem przestrzeni.
Ani jej, ani Kaiowi nie wolno było zignorować tak oczywistego pogwałcenia zasad
Federacji. Przez moment żałowała, że nie wybrała się w tę podróż sama - mogłaby
przynajmniej zapomnieć o wszystkim. Choćby próbować zapomnieć... Jednak Bonnard
był świadkiem, i nie da się niczego wymazać z pamięci, jak nocnego koszmaru.
Grawitantom należy oficjalnie udzielić reprymendy, choć trudno mieć pewność, na ile
skuteczne okażą się słowa w obliczu ich fizycznej siły. Wystarczająco przecież
lekceważyli Kaia i Varian, by zabić i zjeść zwierzęta.
Varian mocno wstrząsnęła głową, próbując pozbyć się odrazy, jaka zawsze, w
sposób nieunikniony towarzyszyła tej szkaradnej myśli.
- Zwierzę, nie oznaczone - oznajmił Bonnard zdławionym głosem.
Varian z ochotą oderwała się od swych niezdrowych, przyprawiających o mdłości
dociekań. Zawróciła ślizgacz w ślad za uciekającym stworzeniem. Złapali je na polance.
- Mam go! - rzucił Bonnard. - To kłacz. Varian! Do licha, Varian, on jest ranny!
Drapieżnik zakręcił się w kółko i podniósłszy się, daremnie uderzał w powietrze
swymi krótkimi, przednimi łapami. Gruba gałąź wbiła się mu miedzy żebra. Varian
dostrzegła krew broczącą przy każdym ruchu zwierzęcia z ziejącej rany. Teraz trudno
było nie spostrzec, że gałąź to nie wykończona włócznia, którą ktoś z ogromną siłą cisnął
w bok kłacza.
- Nie pomożemy mu? - spytał Bonnard, gdy Varian zawróciła z kursu.
- Sami nie jesteśmy w stanie, Bonnard.
- Ale on umrze - zaoponował chłopak.
- Owszem, i nic na to nie poradzimy. Nie możemy nawet podejść wystarczająco
blisko, by spryskać ranę substancją opatrunkową, mając nadzieję, że sam usunie tę... -
Nie miała pojęcia, dlaczego urwała. Nie miała zamiaru osłaniać grawitantów, a Bonnard
w końcu i tak zauważył tę okropność.
Czy ataki mięsożerców nie dostarczały grawitantom wy starczającej dawki
przemocy? Ile jeszcze napotkają rannych zwierząt na tym krańcu świata?
- Czy przypadkiem uruchomiłeś rejestrator, Bonnard? - spytała Varian.
- Tak, Varian - odparł.
- Dziękuję. Wracamy. Muszę niezwłocznie rozmówić się z Kaiem.
Bonnard zerknął znacząco na komunit.
- To poufna sprawa, Bonnard. - Varian potrząsnęła przecząco głową. - Muszę cię
jeszcze raz prosić, byś nic nikomu nie mówił i... - chciała dodać "i trzymał się z dala od
grawitantów", lecz zacięty wyraz twarzy chłopca zdradzał, że podobna rada jest
zbyteczna.
Na moment zaległa cisza.
- Varian?
- Tak, Bonnard? - Miała nadzieję, że znajdzie dla niego jakąś odpowiedź.
- Dlaczego? Dlaczego oni zrobili coś tak ohydnego?
- Chciałabym to wiedzieć, Bonnard. Przemoc nie wynika z prostych przyczyn ani z
jednostkowego impulsu. Powtarzano mi zawsze, że przemoc jest zwykle rezultatem ciągu
frustracji i napięć, które nie miały innego ujścia.
- Każdy czyn wywołuje reakcję, Varian. To pierwsza rzecz, której uczą na statku.
- Owszem. Ponieważ często przebywacie w przestrzeni kosmicznej, pierwszą
rzeczą, której musicie się nauczyć, jest kontrolować siebie i swoje poczynania -
wyjaśniła Varian.
- Na planetach o silnym przyciąganiu... - Bonnard tak bardzo starał się zrozumieć!
Varian widziała, jak niemal szuka wzrokiem po kabinie wytłumaczenia. - Na planetach o
silnym przyciąganiu trzeba cały czas borykać się z grawitacją...
- Dopóki nie przyzwyczaisz się do niej w takim stopniu, że nie będziesz już
postrzegać tego jako walki. Przystosujesz się.
- Czy można się przystosować do przemocy? - Bonnard był przerażony.
Varian zaśmiała się gorzko.
- Tak, Bonnard, można się przystosować do przemocy. Tysiące lat wstecz był to
powszechny stan ludzkości.
- Cieszę się, że żyję teraz - szepnął Bonnard. Varian nie odpowiedziała,
zastanawiając się, czy zgadza się z chłopcem. Dawniej, gdy ludzkość wciąż jeszcze
wytężała siły, by osiągnąć poziom cywilizacji, na którym z pogardą traktuje się
spożywanie zwierzęcego mięsa, na którym trzeba oduczyć się narzucania własnych,
specyficznych zasad innym gatunkom, na którym akceptuje się, jako rzecz naturalną,
przyjaźń i związki ze stworzeniami odmiennymi, lecz wspaniałymi w swej
odmienności... Tak, kobieta żyjąca jakieś trzysta lat temu musiała nie raz radzić sobie z
najzwyczajniejszym barbarzyństwem. Oczywiście zwierzęta, które walczyły ze sobą i
zabijały, podświadomie idąc za nakazami praw zachowania równowagi biologicznej, to
jedna rzecz (co bynajmniej nie znaczy, że Varian nie przyszłaby słabszemu z pomocą,
jeśli istniałaby taka możliwość), lecz jeśli pewien gatunek, silniejszy, zdolny się
przystosować do każdych warunków, po prostu groźniejszy ze względu na swą
wszechstronność, atakuje głupiego zwierzaka wyłącznie dla przyjemności, to zakrawa na
bestialstwo.
Co mają zrobić, ona i Kai, z takim zachowaniem? Znów żałowała, że zabrała ze
sobą Bonnarda. Chciała być sprytna, tak, zbyt sprytna, i dlatego wmieszała w to chłopca.
Pewnie przeraziła go na śmierć tak jawnym dowodem rozwydrzonego okrucieństwa. Ale
przecież nie spodziewała się czegoś podobnego, planując obejrzeć Bakkunowy
"osobliwy zakątek". Skądże znowu! Teraz zaś, skoro wszystko wyszło na jaw, należało
przedsięwziąć ostre środki. Za późno, by twierdzić, że grawitanci zachowują w
tajemnicy swój podły proceder. Za późno żałować, że w ogóle kiedyś zechciała
przyjrzeć się temu, co robią.
Z drugiej strony, lepiej było zdemaskować niecne praktyki grawitantów na planecie,
gdzie żaden inny myślący gatunek nie był narażony na szwank. Nieco ulgi przyniosła
Varian myśl, że grawitanci wybrali sobie głupkowate roślinożerne i drapieżniki niż na
przykład śliczne złote ptaki...
Gdyby je tknęli... Wściekłość, furia, jakiej nie doświadczyła nigdy dotąd, targnęła
nią z niewiarygodną mocą.
Wstrząśnięta do głębi usiłowała pozbierać myśli. Musi nad sobą panować, jeżeli ma
przewodzić innym.
Znajdowali się niedaleko obozu. Szybowali ponad rozległą równiną, prowadzącą
do ich granitowego tarasu. Varian złapała się na tym, że pragnie, by Kai, z jakichś
nieznanych przyczyn, powrócił wcześniej do obozu. Złe wieści mają to do siebie, że nie
dają o sobie zapomnieć. Były jak otwarta rana, jątrząca spekulacjami, domysłami,
pytaniami... Jak choćby, co grawitanci porabiali teraz?
Wylądowali. Varian jeszcze raz przypomniała Bonnardowi, by o niczym nie
wspominał nawet Cieki i Terilli, a już na pewno nie Gaberowi.
- Gaber - chłopiec odezwał się z uśmiechem - mówi mnóstwo, ale niewiele ma do
powiedzenia... Chyba że chodzi o mapy...
- Poczekaj chwileczkę. - Varian zatrzymała Bonnarda na chwilę, rozważając sens
dalszego angażowania dzieciaka. Zerknęła na migoczącą osłonę siłową. Konwulsyjne
pląsy umierających owadów rysowały się błękitem po ziemi. Varian starała się myśleć,
na chłodno, czy w obozie jest jeszcze ktoś, komu może zaufać. Potem spojrzała na
chłopca, stojącego przed nią swobodnie i z nieco przekrzywioną głową oczekującego na
rozkaz. - Bonnard, zabieram z naszego ślizgacza baterię. Kiedy nadlecą pozostałe
ślizgacze, chcę, żebyś także z nich wymontował baterie. Ukryj je w zaroślach, jeśli nie
będziesz w stanie przynieść ich do wahadłowca. Gdyby ktoś cię pytał, powiedz, że masz
za zadanie sprawdzić wyciek ołowiu. Tak, to byłoby logiczne. Rozumiesz? - Varian
odśrubowywała baterię, wydając Bonnardowi instrukcje. - Wiesz, gdzie są baterie w
mniejszych ślizgaczach? I jak je wymontować?
- Pokazał mi Portegin. Poza tym właśnie widzę, jak ty to robisz. - Podał jej uchwyt,
który przymocowała do ciężkiej baterii i wytaszczyła ją ze ślizgacza. - Przyniosę jeszcze
jeden - zaproponował.
Varian widziała, że chłopak ma jeszcze kilka pytań, które chciałby zadać. Zmierzali
do wejścia, w którym oczekiwała ich Lunzie. Gdy minęli ją, lekarka spojrzała na bagaż,
który targała ze sobą Varian.
- Zatkało się coś - rzuciła Varian pośpiesznie.
- To dlatego wróciliście tak prędko? To dobrze! - Zazwyczaj poważną twarz Lunzie
rozjaśnił szeroki uśmiech. Wskazała na wybieg Dandy'ego. Trizein, przewieszony przez
ogrodzenie, gapił się z przejęciem na małą istotkę, która niepojętym cudem spokojnie
chrupała sobie kępkę trawy, obojętna na badawcze spojrzenia.
- Trizein wylazł ze swojego laboratorium?! Co mu się stało? - spytała Varian.
- Niech sam ci opowie. To on ma dla ciebie niespodziankę, nie ja.
- Niespodziankę? - powtórzyła.
- Bonnard - Lunzie zwróciła się do chłopca - weź baterię i zanieś ją, gdzie trzeba...
Varian pokazała mu wahadłowiec gestem, który wywołał zdumienie w oczach
Lunzie.
- A więc gnaj pędem do wahadłowca - powiedziała lekarka - i zaraz wracaj. Chcesz
chyba usłyszeć o prawdopodobnych przodkach twojego pupila?
- Co? - Bonnard był zaskoczony.
- Na jednej nodze, do wahadłowca z tym pakunkiem - ponagliła go Lunzie. - Wyciek
ołowiu w bateriach, Varian? To raczej kiepskie wytłumaczenie, nie uważasz?
- Varian! Czy Lunzie mówiła ci już? - Trizein oderwał wreszcie wzrok od
Dandy'ego i spojrzał w jej stronę. - Czemu nikt mi nic nie powiedział? To znaczy,
oczywiście potrafię wyciągać ogólne wnioski z pojedynczych tkanek, ale to...
prehistoryczne stworzenie...
Już same słowa zdołały przyciągnąć uwagę Varian. Jednak głos, którym mówił,
kazał jej szybko podejść do wybiegu.
- Prehistoryczne? Co masz na myśli, Trizein?
- Cóż, nasz maleńki eksponat jest wybornym przykładem prymitywnego
roślinożercy...
- Wiem, że... - zaczęła Varian.
- Nie, nie, moja droga Varian, to nie prymitywny roślinożerca rodem z tej planety,
lecz roślinożerny typu ziemskiego, z nieparzystokopytnych.
- No właśnie. Wiem, że jest nieparzystokopytny. Oś stopy przebiega od środkowego
palca.
- Varian, czy udajesz tępaka celowo, żeby mi dokuczyć? To - Trizein teatralnym
gestem wskazał Dandy'ego - jest pierwszym etapem w genotypie konia. Jest oryginalnym
hyracotherium typu ziemskiego!
Znaczenie stwierdzenia Trizeina stopniowo zaczęło docierać do świadomości
Varian.
- Próbujesz mi powiedzieć, że on nie jest podobny do ziemskiego konia, tylko że jest
w prostej linii jego przodkiem? - zawahała się Varian.
- Dokładnie to mówię, nie: próbuję powiedzieć. Mówię!
- To niemożliwe! - Varian odparła stanowczo, rzucając Trizeinowi oskarżycielskie
spojrzenie, sugerujące, że chce z niej zakpić.
Trizein zarechotał, z dumą rozkładając ramiona. Promieniejąc radością, spoglądał
po kolei na każdego ze swego skromnego audytorium.
- Może wydaję się roztargnionym i dość oryginalnym chemikiem - Trizein zaczął
swoją orację - lecz moje wnioski zawsze są poparte niezbitymi dowodami. Swoje
eksperymenty przeprowadzam umiejętnie i tak sprawnie, jak tylko sprzęt i okoliczności
pozwalają. Ostatnio zastanawiałem się, czy ktoś nie próbuje mnie czasem wystrychnąć
na dudka, sprawdzić moje zdolności lub skłonności do dygresji. Zapewniam was, że
bardzo dobrze wiem, kiedy przedstawia mi się dwie absolutnie odmienne formy życia,
twierdząc, że współistnieją na jednej planecie. Nieładnie ze strony owego "ktosia", oj
nieładnie. Informuję was więc tu i teraz, że jestem świadom podstępu. Próbki, którymi
zasypywałaś mnie, Varian, razem z twoimi zespołami sugerowałyby różnorodność fauny
wystarczająco potężną, by zasiedlić nie jedną planetę, ale kilka. Czyżby Ryxiowie nie
zabrali własnych techników? Czy na planecie Theków także istnieje życie, skoro daje mi
się tak rozmaite...
- A tamta próbka, którą oddał ci w zeszłym tygodniu Bakkun? - Varian wystawiła go
na próbę. Nie zdziwiła się wcale, gdy usłyszała odpowiedź.
- A tak, owszem, element komórkowy jest w znacznej mierze porównywalny. To
kręgowiec, oczywiście, wrzeciono mitotyczne, mitochondria zupełnie normalne, jak we
wszystkich gatunkach z hemoglobiną. Jak choćby nasz druh! - Kciukiem wskazał
Dandy'ego. - A, Bonnard! - powiedział, kiedy chłopiec dołączył do nich. - O ile dobrze
zrozumiałem, co mówiła Lunzie, to ty uratowałeś życie temu łapserdakowi?
- Tak, proszę pana. I kim on jest?
- Hyracotherium, albo niech mnie kule biją! - odparł Trizein z wymuszoną
jowialnością, jaką z niewiadomych przyczyn dorośli często okazują wobec dzieci.
- Czy to znaczy, że Dandy jest wyjątkowy? - spytał Bonnard Varian.
- Jeśli to rzeczywiście hyracotherium, wówczas jest niezwykle wyjątkowy - odparła
zdławionym głosem.
- Wątpisz! - zawołał Trizein, dotknięty do żywego. - Wątpisz! Lecz mogę ci to
udowodnić! - Porwał Varian za łokieć, a Lunzie za ramię i pomaszerowali do
wahadłowca. - Na krótkoterminowe ekspedycje nie wolno zabierać ze sobą zbyt wiele
osobistych przedmiotów, jednak wziąłem własne dyskietki danych. Zaraz wam je
pokażę.
Wepchnięta do wahadłowca Varian wiedziała już dobrze, co ujrzy. Mimo swego
narwanego sposobu wypowiedzi i umysłowego zmanierowania, Trizein był
bezwzględnie dokładny. Miała tylko nadzieję, że jego dyski wyjaśnią również, jak
gatunek Dandy'ego dostał się na Iretę. Byłoby mało pocieszające, gdyby Trizein zaraz
wykazał, że pięcio-palczaste są obce na tej planecie, a płaszczaki, ze swoją komórkową
budową, stąd pochodzą. To wszystko stanowiło część absolutnego chaosu
towarzyszącego tej wyprawie. Są porzuceni czy tylko zapodziali się? Badają planetę już
raz przebadaną, nie mając łączności z macierzystym statkiem i stojąc w obliczu buntu
części załogi.
Trizein wpakował obie kobiety do swego laboratorium. Długo szperał w podręcznej
torbie, która dyndała pod sufitem, póki nie wygrzebał z niej starannie opakowanego
zawiniątka z dyskami. Odnalazł właściwy i z uczuciem słusznego tryumfu umieścił go w
odtwarzaczu. Zdecydowanie nacisnął odpowiednie guziki i odwrócił się w stronę kobiet
z wyczekującym spojrzeniem.
Ich oczom ukazała się replika - pomijając ubarwienie - Dandy'ego. Zgrabny napis
głosił: "Hyracotherium, olikogen. Ziemia. Gatunek wymarły". Tam, gdzie zwierzak
Bonnarda pokryty był cętkowaną, czerwono-brązową sierścią, stworzenie z ekranu miało
ciemnobrązowe prążki. Różnica wywołana odmiennością środowisk, w jakich
przychodziło im maskować się, by przeżyć, pomyślała Varian. Oznaczałoby to również,
że istoty te rozwinęły się w pewien sposób na Irecie. Nadal jednak ich obecność tutaj
była zagadką.
- Nie rozumiem, jak Dandy może być podobny do tych starych ziemskich bestii.
Przecież one wymarły - odezwał się Bonnard, zwracając się do Varian. - Sądziłem, że
nie można odnaleźć identycznych form życia, które rozwijały się niezależnie na znacznie
oddalonych od siebie planetach. Na dodatek Ireta wcale nie jest planetą typu ziemskiego.
Ma słońce trzeciej generacji.
- Zaobserwowaliśmy już kilka nielogiczności na Irecie - odparła Lunzie swym
suchym, lecz pokrzepiającym głosem.
- Czy błąkają się wam po głowach jeszcze jakieś wątpliwości co do podobieństwa
rzeczonego stworzenia? - spytał Trizein, niewymownie zadowolony z własnego występu.
- Żadne, Trizein. Chociaż... już wcześniej chodziłeś po obozie. Dlaczego wtedy nie
spostrzegłeś pokrewieństwa Dandy'ego?
- Ależ! Ja chadzałem po obozie? - Trizein udał oszołomienie.
- Chadzałeś - przyznała ostro Lunzie. - Tyle że głowę miałeś niewątpliwie
zaprzątniętą o niebo ważniejszymi sprawami.
- Całkiem prawdopodobne - powiedział Trizein z godnością. - Swój czas trawię na
niezliczonych analizach i doświadczeniach, i wszelkiego typu dezorganizujących
przerwach. Niewiele mam okazji rozejrzeć się po tym świecie, choć, można by
powiedzieć, że znam go od podszewki.
- Czy poza Dandym masz może jeszcze na swoich dyskach inne wymarłe zwierzęta
typu ziemskiego?
- Dandy? A, hyracotherium? Owszem, owszem, to dyskietki z danymi
paleontologicznymi. Mam tu pradawne gatunki z...
- Może lepiej będziemy zajmować się naszymi łamigłówkami pojedynczo, Trizein? -
zasugerowała Varian, nie do końca pewna, czy zdołałaby dziś jeszcze przyjąć do
wiadomości kolejną zagadkę. Gdyby okazało się, że płaszczaki są formą zwierzęcą
pochodzącą na przykład z Beta Camaridae, dostałaby bzika. - Bonnard, kaseta z
czubakami jest w głównej konsoli, tak?
- Umieściłem ją pod odpowiednią datą i tematem zaraz, gdy obejrzały ją Cleiti i
Terilla - odrzekł chłopiec.
Varian wybębniła jakieś polecenie na klawiaturze i przeniosła zapis dysku Trizeina
na mniejszy monitor i do pamięci. Na głównym ekranie zagościły teraz złote ptaki. Ich
grzebieniaste łby były odrobinę nachylone, wzmagając wrażenie inteligencji.
- Wielkie nieba! Mają sierść! Niewątpliwie mają sierść! - ryknął Trizein i pochylił
się, wybałuszając na nie oczy. - To zawsze wzbudzało spore kontrowersje między moimi
kolegami. Brak mi ostatecznej pewności, oczywiście, lecz to niechybnie musi być
pteranodon!
- Pteranodon? - skrzywił się Bonnard, przysłuchując się ze wstrętem, jak
zwierzęciu, które lubi, przypasowują tak niewydarzoną nazwę.
- Owszem, pteranodon, gatunek dinozaura, błędnie nazwany, ma się rozumieć, gdyż
zwierzak jest bezsprzecznie ciepłokrwisty... Zamieszkiwał Ziemię w mezozoiku.
Wyginął przed rozpoczęciem trzeciorzędu. Nikt nie wie dlaczego, choć namnożyło się
sporo hipotez na ten temat... - Nagle Trizein odskoczył od ekranu, na którym pojawiło się
następne zwierzę, wydobyte przez Varian z banku danych. Z monitora zionęła potężna
paszcza kłacza. - Varian!... Toż to... To jest tyrannosaurus rex! Mój Boże, co za
niesmaczne żarty sobie stroisz!? - Trizein wpadł w szewską pasję.
- To nie żarty - oświadczyła Lunzie, kiwając poważnie głową.
Trizein spojrzał na nią. Oczy wyszły mu z orbit, rozdziawił usta. Ponownie przyjrzał
się drapieżnej fizjonomii tyranozaura. Nazwa pasowała do swego właściciela jak ulał,
przyznała w duchu Varian.
- Widzieliście je tutaj żywe? - wykrztusił Trizein.
- Nawet bardzo żywe. Czy na twojej dyskietce masz także tego tyrannosaurusa?
Z ciężkim sercem Trizein wystukał wyraźnie drżącymi rękoma polecenie. W miejsce
łagodnych rysów i niedużego ciała hyracotherium pojawił się hardy i groźny prototyp
kłacza. Znów wystąpiły różnice w ubarwieniu.
- Osłona siłowa... - zaczął Trizein - czy osłona siłowa jest w stanie go
powstrzymać?
Varian przytaknęła ruchem głowy.
- Powinna. Co więcej, w promieniu dziesięciu, piętnastu kilometrów nie znajdziesz
ani kawałka takiego. Gdy my się wprowadzamy, one się wyprowadzają. Mają łatwiejszy
łup niż nas. - Ciarki, które ją przeszły, wcale nie były wywołane obawą przed
tyranozaurem.
- Jesteś pewna, że będą się trzymać na dystans? - spytał Trizein, zaniepokojony. - To
stworzenie przez tysiąclecia panowało na starej, dobrej Ziemi. Tak, tak, było
najpotężniejsze. Nikt nie mógł go pokonać.
Varian przywołała nazbyt żywe wspomnienie włóczni sporządzonej z gałęzi,
tkwiącej między żebrami jaszczura.
- Nie przepada za ślizgaczami, Trizein - odezwał się Bonnard, nie zauważywszy
milczenia Varian. - Ucieka przed nimi.
Chemik przyjrzał się chłopcu z wyraźnym sceptycyzmem.
- Naprawdę - powtórzył Bonnard. - Widziałem. Jeszcze dzisiaj... - Dostrzegł
spojrzenie Varian, nakazujące mu zamilknąć.
Trizein niczego nie spostrzegł. Z wolna osunął się na najbliższą ławkę.
- Varian może się ze mnie naigrawać, chłopiec również, lecz ty, Lunzie...
Trizein jakby pragnął usłyszeć zaprzeczenie, które uspokoiłoby go, przywróciło jego
światu poprzedni, wygodny porządek. Lunzie, potrząsając przecząco głową,
potwierdziła jednak, że zwierzęta istnieją naprawdę, te i inne, równie znacznych
rozmiarach.
- Stegosaurus też? A jaszczur olbrzymi, właściwy dinozaur? A... - Na myśl, że może
ujrzeć żywe zwierzęta, które od dawna uznano za wymarłe, Trizein rozdarty był między
targającą nim bojaźnią a szalonym entuzjazmem. - Dlaczego nikt mi dotąd o nich nie
wspomniał? Należało mi powiedzieć! Prehistoryczne formy życia to moja specjalność,
moje hobby! - przemawiał żałosnym, oskarżycielskim tonem.
- Uwierz mi, przyjacielu, było to nieświadome niedopatrzenie - powiedziała Lunzie,
klepiąc go po ręce.
- Jestem prawdziwym ksenobiologiem, Trizein - dodała Varian w ramach
przeprosin - i nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, że to nie są wyjątkowe okazy. Gdy
przeanalizowałeś płaszczaki, odkrywając ich zupełnie odmienną budowę komórkową,
doszłam do przekonania, że mamy do czynienia z wyraźnymi anomaliami. A potem
jeszcze te trawy!
- Trawy? Trawy! I preparaty tkanek, i płytki krwi, przez cały czas... - Oburzony
Trizein zerwał się na równe nogi. - Przez cały czas te fantastyczne stworzenia żyją sobie
tuż, tuż za osłoną siłową! Nie zniosę tego, nie zniosę! I nikt mi nie zechciał powiedzieć!
- Byłeś przecież poza obozem, Trizein. Oj, ty zawsze patrzysz, ale nie widzisz! -
podsumowała Lunzie.
- Gdybyście nie zarzucili mnie aż tak bardzo robotą, twierdząc wciąż, że jest
najważniejsza, konieczna i absolutnie pierwszorzędna! W życiu nie musiałem radzić
sobie sam jeden z tyloma absolutnymi priorytetami naraz, zwierzętami, roślinami i
jeszcze minerałami! Jak mi się w ogóle udało przeżyć...
- Trizein, naprawdę jest nam przykro. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Żałuję, że nie
wywlokłam cię z laboratorium wcześniej - Varian mówiła z takim przekonaniem, że
Trizein dał się ugłaskać - i to nie tylko po to, byś zidentyfikował zwierzęta.
Varian zachodziła w głowę, czy cała ta wiedza, rozpoznanie w bestiach dinozaurów
powstrzymałoby grawitantów od ich nikczemnych praktyk? Czy miałoby ostatecznie w
ogóle jakiekolwiek znaczenie?
- No dobrze już, dobrze - powiedział Trizein. - Możecie teraz wynagrodzić mi
wasze zaniedbanie. Z pewnością to nie wszystko, co macie?
Varian, z wdzięcznością korzystając z każdej nadarzającej się okazji, by odłożyć
straszną prawdę na później, wskazała gestem Trizeinowi, aby siadł na czymś
wygodniejszym od zwykłej laboratoryjnej ławy i wprowadziła polecenie do komputera,
by przywołać nagrania zebrane przez nią i Terillę, kiedy sporządzały mapy.
- To oczywiste - odezwał się chemik, obejrzawszy wszystkie gatunki, które Varian
zdołała dotąd zarejestrować i oznaczyć - że ktoś stroi sobie żarty. Niekoniecznie ze mnie
czy ciebie, albo z nas w ogóle - dodał, zerkając spod krzaczastych brwi. - Te zwierzęta
zostały tutaj porzucone.
Bonnardowi wydarł się zdławiony okrzyk - nie umiał kontrolować swej reakcji na
to słowo tak dobrze jak Varian czy Lunzie.
- Porzucone? - zaśmiała się Varian, wysilając się na kpiarskie niedowierzanie.
- No cóż, z pewnością nie powstały tutaj na drodze zupełnie niezależnej ewolucji,
najdroższa. Musiały zostać tu przeniesione...
- Kłącze, roślinożerne i złote ptaki? Och, Trizein, toż to niemożliwe. Poza tym,
różnica w pigmentacji wskazuje, że rozwinęły się tutaj...
- Ależ naturalnie, lecz swój początek mają na Ziemi - uciął Trizein. - Nie sądzę, by
sposób maskowania się czy rodzaj pigmentacji miał istotne znaczenie dla mojej teorii.
Wystarczy wspólny przodek. Klimat, pokarm, warunki geograficzne, wszystko to
wpływa na specjalizację gatunków i na przestrzeni tysiącleci mogą rozwinąć się
najrozmaitsze warianty. Na przykład ogromne roślinożerne bez wątpienia pochodzą od
struthimimusa, podobnie jak tyranozaur i, całkiem prawdopodobnie, twój pteranodon.
Możliwości rozwoju z jednego wspólnego przodka jest nieskończenie wiele. Weź
choćby ludzi i nieprzebrane bogactwo ich odmian.
- Załóżmy, że to możliwe, Trizein. Tylko dlaczego? Kto zrobiłby coś tak szalonego?
W jakim celu? Dlaczego ktoś miałby unieśmiertelnić takie potworności jak kłacz?
Rozumiem: złote ptaki...
- Moja droga, różnorodność jest podstawą równowagi biologicznej. A dinozaury to
zdumiewające stworzenia. Władały Ziemią więcej tysiącleci niż my, biedne, nie
najlepiej zaprojektowane homo sapiens istniejemy jako gatunek. Kto wie, dlaczego
wyginęły? Jaka wydarzyła się katastrofa? Jest więcej niż pewne, że musiała to być
radykalna zmiana temperatury, która nastąpiła po przemieszczeniu pola magnetycznego.
Tak w każdym razie głosi moja teoria, którą będę mógł teraz poprzeć dowodami
znalezionymi tutaj. Och, co za prześwietna ewolucja! Planeta od niezliczonych milionów
lat trwa w mezozoiku i najprawdopodobniej trwać tak jeszcze będzie przez dalszych nie
wiedzieć ile tysiącleci! Rdzeń termiczny, ma się rozumieć, jest czynnikiem...
- Kto, Trizein, uratowałby ginące na Ziemi dinozaury i umieścił je tutaj, by żyły
dalej w swym bestialskim splendorze? - przerwała mu Varian.
- Inni? - zasugerował chemik. Bonnardowi aż dech zaparło w piersiach.
- Trizein, nie drwij sobie. Inni niszczą życie, a nie ratują je - surowo odparła
Varian.
Trizein nie wyglądał na skruszonego.
- Każdy ma prawo do żartów. Oczywiście to Thekowie porzucili tutaj dinozaury.
- Czy Thekowie porzucili tu także nas? - spytał przerażony Bonnard.
- Wielkie nieba! - Trizein wybałuszył na niego oczy. Wyraz zdziwienia na jego
twarzy ustąpił zachwytowi. - Czy doprawdy uważasz, Varian, że to możliwe? Kiedy
zastanawiam się nad ilością i różnorodnością badań, które muszę przeprowadzić...
Lunzie i Varian wymieniły zdumione spojrzenia. Trizeinowi taki obrót spraw
przypadłby do gustu.
- ...by dowieść swych hipotez dotyczących ciepłokrwistości... - - Chemik nie
przerywał. - Wiesz, Varian, nie pokazałaś mi żadnych prawdziwych gadów z rzędu
jaszczurek, mam na myśli, żadnych zimnokrwistych gatunków. Gdyby one również
rozwinęły się tutaj, jako wyspecjalizowany podtyp, w istotny sposób ulepszyłoby to
moją teorię. Ta planeta wydaje się z niezwykłą konsekwencją zachowywać wyższe
temperatury niż stara, dobra Ziemia... Więc, Varian, w czym tkwi problem?
- Że nie zostaliśmy tu porzuceni - odparła krótko. Trizein, zrażony nieco i
rozczarowany, spojrzał teraz na Lunzie, która także przecząco pokiwała głową.
- Ach, jaka szkoda... - Był tak przygnębiony, że Varian, mimo całej powagi sytuacji,
z trudem powstrzymała się od śmiechu. - Cóż, w takim razie ostrzegam lojalnie, że nie
mam zamiaru więcej siedzieć kamieniem nad robotą. Biorę sobie urlop, by dopracować
swą teorię. I dlaczegóż to nikt nie pomyślał nawet, by pokazać mi zwierzęta, których
mięso tak często musiałem analizować? Czas jaki zmarnotrawiłem...
- Analizowałeś tkanki zwierzęce? - pierwsza odezwała się Lunzie, napotykając
zaalarmowane spojrzenie Varian.
- Właśnie. Żadna nie była toksyczna, wniosek potwierdza oczywiście wspólna
planeta macierzysta. Powiedziałem Paskuttiemu, że nie trzeba się aż tak przejmować,
nawet podczas bliższego kontaktu. - Urwał na chwilę. - Gdzie wy trzymacie pozostałe
okazy? Gdzieś w okolicy?
- Nie. Dlaczego pytasz?
Trizein zmarszczył brwi. Niezliczone myśli, które kiedyś przyszły mu do głowy, a
którymi nie miał czasu się zająć, gwałtownie dały teraz o sobie znać.
- Dlaczego? Ponieważ wyraźnie odniosłem wrażenie, że Paskutti obawia się
rzeczywistego kontaktu z tymi zwierzakami. Oczywiście niewiele jest w stanie
przeniknąć skórę grawitanta, lecz domyśliłem się, że martwi go twoja ewentualna
reakcja toksyczna, Varian. Stąd też wysnułem przypuszczenie, iż stworzenia te muszą
przebywać w pobliżu lub są ranne, jak tamten roślinożerny, kiedyśmy wylądowali.
Pokazywałaś mi może tamtego zwierzaka?
- Owszem - odparła z roztargnieniem Varian. Jej myśli krążyły teraz wokół bardziej
pilnych kwestii, jak choćby, w co dokładnie bawili się grawitanci. - Jakiś hadrazaur,
chyba tak go nazwałeś.
- Prawdę mówiąc, hadrazaurów było wiele odmian, na przykład z grzebieniem, z
czymś w rodzaju hełmu, z...
- Mabel miała grzebień - uciął Bonnard.
- Wiesz, Varian, sądzę, że Kai będzie zainteresowany odkryciami Trizeina - rzuciła
Lunzie.
- Masz zupełną rację, Lunzie - odparła Varian, zmierzając sztywno do
laboratoryjnego komunitu.
Kamień spadł jej z serca, gdy zamiast Bakkuna odezwał się Kai, chociaż
przygotowała się także na taką ewentualność. Wiedziała, że Bonnard, wstrzymując
oddech, zachodzi w głowę, co też ma zamiar powiedzieć; czuła na sobie chłodne,
pokrzepiające spojrzenie Lunzie.
- Kai, Trizein właśnie zidentyfikował naszą faunę i wyjaśnił zachodzące anomalie.
Sądzę, że powinieneś natychmiast zjawić się w bazie.
- Varian... - Kai był poirytowany.
- Czujniki to nie jedyna rzecz, którą porzucono na tej śmierdzącej grudzie błota, i nie
jedyna, która mogłaby zostać porzucona! - wrzasnęła Varian.
Z drugiej strony zaległa cisza. Po chwili przemówił Kai:
- W porządku. Jeśli Trizein uważa, że to pilne, Bakkun może sobie sam tutaj radzić.
To złoże jest dwa razy większe od pierwszego.
Varian złożyła mu gratulacje. Zastanawiała się tylko, czy nie powinna nalegać, by
Bakkun wrócił razem z Kaiem. Z ochotą zadałaby grawitantowi parę pytań na temat
różnych "osobliwych zakątków" i ich przeznaczenia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Bakkun niewiele się przejął wezwaniem Kaia - zbyt był zaabsorbowany
zawiłościami notowań ostatniego czujnika, które dokładnie pozwolą określić
rzeczywiste rozmiary złoża uranitytu.
- Wrócisz do bazy, gdy skończysz? - spytał Kai, umieszczając obok pas nośny dla
grawitanta.
- Jeśli nie wrócę, to się nie martw. Chcę przelecieć się do obozu pomocniczego.
"Chcę" niesie w sobie odrobinę emfazy, pomyślał Kai. Zresztą zachowanie Bakkuna
drażniło go przez cały dzień. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, nie mógł też stwierdzić
po prostu, że Bakkun jest nadęty i butny. Jednak już od tygodnia Kai wyczuwał
nieznaczną zmianę, jaka zaszła w grawitancie.
Niejednoznaczna wzmianka Varian o tym, co porzucone czy - co może zostać
porzucone na Irecie, przytłumiła mglistą irytację Kaia wywołaną zachowaniem Bakkuna.
Varian nie zwykła była wpadać w panikę z byle powodu, toteż fakt, iż zdecydowała się
niepokoić go podczas pracy w terenie, świadczył o powadze sytuacji. Co u licha miał
oznaczać ten tajemniczy komentarz? I jakimż to cudem Trizeinowa identyfikacja fauny
mogłaby wyjaśnić anomalie?
Może przyszły jakieś wieści od Theków, a Varian wolała, by nikt o nich nie
wiedział? Przypomniał sobie dokładnie jej słowa. Oddzieliła informację o osiągnięciach
Trizeina od prośby, by Kai wrócił do obozu. A więc nie chodziło o odkrycia chemika!
By się niepotrzebnie nie denerwować, Kai zajął się szacowaniem
prawdopodobnych zasobów energetycznych na Irecie, licząc namierzone już złoża i
możliwe kolejne znaleziska rozciągające się na nie przebadanych jak na razie obszarach
aktywnych orogenicznie.
Zanim dotarł do bazy, uznał, że Ireta jest bez wątpienia jedną z najbogatszych planet,
o jakich w życiu słyszał. Rozpogodził się trochę, doszedłszy do wniosku, że BO prędzej
czy później również się o tym przekona. Varian, on i pozostali uczestnicy wyprawy będą
bogaci nawet według wyśrubowanych kryteriów PS. Personel pomocniczy, do którego
zaliczy także dzieciaki, jeżeli w ogóle będzie miał cokolwiek do powiedzenia w tej
kwestii, powinien również otrzymać premię. Dzieci okazały się niesłychanie pomocne
podczas ekspedycji. No, choćby taki Bonnard, pomyślał Kai, spostrzegłszy chłopca -
szarpie się biedak z bateriami od ślizgaczy... Właśnie przez takie drobiazgi dzieciaki
przyczyniły się do sukcesu całej wyprawy...
Lunzie obsługiwała wlot. Wpuściła Kaia, witając go wieścią, że Varian czeka w
kabinie pilota. Bonnard dał nura do wahadłowca, gdzie ulokował baterię, i zaraz ukazał
się z powrotem, kierując się w stronę ślizgacza Kaia.
- Co on robi? - spytał Kai.
- Sprawdza wszystkie baterie. Wynikły drobne niezgodności - odparła Lunzie.
- Z bateriami? Rzeczywiście wykorzystujemy je w niewiarygodnym tempie. To
dlatego...?
- Chyba. Varian czeka.
Dopiero gdy Kai wchodził do wahadłowca, zdał sobie sprawę, że to niebywałe, by
Lunzie przejmowała się mechanicznymi detalami. Trizein siedział przy głównym
monitorze. Był tak zatopiony w medytacji nad pasącymi się roślinożernymi, że nawet nie
zauważył wejścia Kaia.
- Kai? - Varian wytknęła głowę zza wejścia do kabiny pilota. Naglącym ruchem ręki
kazała mu przyjść do siebie.
Kai wskazał na Trizeina, gestem pytając, czy ma może przerwać jego kontemplację,
lecz Varian przecząco pokiwała głową i jeszcze raz dała mu znak, by natychmiast do niej
dołączył.
- O co chodzi, Varian? - zapytał, zamknąwszy za sobą luk.
- Grawitanci wrócili do dawnych zwyczajów - wyrzuciła z siebie Varian. - Wolny
dzień spędzili uganiając się za roślinożercami i kłaczami. Nieźle się zabawiali kosztem
roślinożernych zanim je zabili... i zjedli...
W żołądku Kaia wszystko przewróciło się do góry nogami.
- Gaber rozpuścił swoją plotkę - Varian ciągnęła dalej, szybko wypowiadając
słowa - zanim z tobą rozmawiał, Kai. I grawitanci mu wierzą. A przynajmniej chcą
wierzyć. Te wszystkie zapasy, które nam znikały, godziny lotu ślizgacza, na które nie
miałam pokrycia, dziwaczna bateria Lunzie, sprzęt medyczny... Będziemy mieć
szczęście, jeśli to nie bunt...
- Jeszcze raz, od początku, Varian - poprosił Kai, siadając ciężko w fotelu. Nie
przeczył, bynajmniej, jej twierdzeniu, jednak chciał usłyszeć dokładnie, na jakich
przesłankach oparła swe wnioski.
Varian opowiedziała mu więc o ohydnym odkryciu, którego dokonała rano, o
rozmowie z Lunzie i o rewelacjach Trizeina związanych z przerzuceniem dinozaurów z
Ziemi na Iretę. Skończyła uwagą, że grawitanci, choć otwarcie nie odmawiają
współpracy czy posłuszeństwa, zmienili się w stosunku do niej. Nie spostrzegł czasem
czegoś?
Gdy zakończyła swą wypowiedź, Kai pokiwał głową i przewieszając się przez
deskę rozdzielczą, prztyknięciem otwarł komunit.
- To dlatego Bonnard wymontowuje baterie ze ślizgaczy?
- Dlatego - przyznała.
- Sądzisz więc, że konfrontacja wisi w powietrzu? - spytał.
- Sądzę, że jeżeli podczas jutrzejszego kontaktu z Thekami nie dowiemy się niczego
o BO, coś się wydarzy. Przypuszczam, że nasz "okres ochronny" skończył się w ostatni
wolny dzień.
Kai przyglądał się jej przez chwilę.
- Pracujesz z grawitantami dłużej niż ja - zaczął. Jak myślisz, co zrobią?
- Przejmą wszystko - Varian odparła cicho, z obojętną rezygnacją w głosie. - Po
prostu są lepiej wyposażeni, by tu przeżyć. Nam nie udałoby się przetrwać, czerpiąc
wyłącznie z... z darów natury...
- To wersja ekstremalna - odrzekł Kai. - Skoro... skoro uwierzyli Gaberowi i sądzą,
że zostaliśmy porzuceni na Irecie, czy wówczas ich powrót do starych nawyków nie jest
swoistym przygotowaniem się do pozostania tutaj?
- Dałabym temu wiarę, Kai, gdybym nie widziała, jakie urządzili sobie polowanie.
Szczerze ci powiem, że przeraziło mnie to na śmierć. Oni celowo... nie, nie, musisz mnie
wysłuchać. To obrzydliwe, wiem, lecz pozwoli ci zrozumieć, czemu przyjdzie nam
stawić czoło, jeśli ich nie powstrzymamy. Zabili... zabili prymitywnymi narzędziami...
pięć roślinożernych. Razem z Bonnardem widziałam jeszcze jedno ranne zwierzę,
kłacza, tyranozaura, z wbitą miedzy żebra włócznią wielkości drzewa. Słuchaj, ten stwór
kiedyś władał Ziemią. Nic nie było w stanie go powstrzymać. Zrobił to grawitant. Dla
zabawy! - Varian wzięła głęboki oddech. - Co więcej, rozbijając obozy pomocnicze,
podarowaliśmy grawitantom dodatkowe bazy. Gdzie oni są teraz?
- Bakkun jest w drodze tutaj, tak sądzę. Ma pas nośny. Paskutti i Tardma...
Dobiegł ich krzyk Lunzie. Wołała Kaia. Minęła chwila, zanim zdali sobie sprawę,
że Lunzie nigdy nie podnosi głosu, chyba że sytuacja jest krytyczna. Usłyszeli głuchy
odgłos ciężkich butów, rozlegający się po zewnętrznym korytarzu.
W momencie, gdy usłyszeli jak z drugiej strony masywna dłoń opada na płytkę
magnetyczną, Varian przycisnęła blokadę wejścia. Kai błyskawicznie wystukał na
komunicie krótkie polecenie, z trzaskiem przywołał komendę "wykonać" i odciął
zasilanie. W tym czasie Varian wyciągnęła mikroskopijny, niemal niedostrzegalny
wyłącznik, przerywając pracę głównego systemu zasilania statku. Ledwie uchwytne
migniecie światła dało im znać, że uruchomione zostało zasilanie awaryjne, które z
powodzeniem mogło kontynuować pracę przez najbliższych parę godzin.
- Jeżeli natychmiast nie otworzycie, wysadzimy luk - odezwał się szorstki,
opanowany głos Paskuttiego.
- Nie rób tego! - Varian zdobyła się na przekonywającą ilość przerażenia i trwogi
we własnych słowach. Mrugnęła porozumiewawczo do Kaia i wykrzywiając usta,
wzruszyła ramionami na znak bezsilności.
Skinął głową, akceptując jej decyzję. Na niewiele by się zdało, gdyby oboje
dowódców upiekło się żywcem w ciasnej kabinie. Kaiowi nawet przez myśl nie
przeszło, że Paskutti żartuje. Miał jedynie nadzieję, że żaden z grawitantów nie zauważył
prawie niewidocznego spadku napięcia, gdy Varian zmieniała system zasilania. Tylko on
i Varian znali urządzenie, które mogło pozbawić wahadłowiec mocy.
Gdy luk się otworzył, Paskutti nie wszedł do kabiny. Przez moment z pogardą
mierzył wzrokiem obu dowódców, by potem wyciągnąć łapsko i porwawszy Varian za
kombinezon, dosłownie wywlec ją na zewnątrz. Opieszale, zupełnie od niechcenia
pchnął ją, aż zataczając się, z łoskotem uderzyła o ścianę. Paskutti roześmiał się
warkliwie, słysząc jej stłumiony natychmiast jęk. Varian z wolna pozbierała się na nogi.
Jej oczy błyskały dławioną wściekłością; lewe ramię zwieszało się bezwładnie wzdłuż
ciała.
Kai przymierzał się właśnie do wyjścia, by uniknąć podobnej, poniżającej
manifestacji lekceważenia, z jakim grawitanci odnosili się do innych ras, jednak Tardma
czekała tylko na swoją kolej. Pochwyciła go za lewy nadgarstek i wykręciła mu rękę do
tyłu z taką siłą, że czuł, jak pękają mu kości. Jakim cudem udało mu się utrzymać na
nogach i do tego nie stracić przytomności, nie miał pojęcia. Zaraz też oszołomiła go
nieco gwałtowna kolizja ze ścianą, lecz z prawej strony ktoś podparł go ręką. Za nim
łkała mała dziewczynka.
Kai mocno potrząsnął głową, by dojść do siebie i zaprowadzić jakąś psychiczną
dyscyplinę, która zablokowałaby paskudny ból. Oddychał głęboko, tamując gniew, który
zalewał go w obliczu nienawiści i bezsilności, wszelkich irracjonalnych, zasnuwających
umysł emocji.
Ręka, która przytrzymała go, zwolniła teraz uścisk. Wiedział, że to Lunzie. Stała
obok niego. Jej twarz była blada i zacięta, ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie.
Z tempa, z jakim oddychała, domyślił się, że stosuje właśnie ten sam system kontroli
psychicznej co on. Za nią stała Terilla, pochlipując rzewnie ze strachu.
Kai rozejrzał się po korytarzu. Varian trzymała się dzielnie, borykając się z furią i
chęcią rzucenia grawitantom wyzwania, co jedynie mogłoby pogorszyć sytuację. Obok
znajdował się Trizein, mrugając i rozglądając się dokoła w zakłopotaniu, jakby usilnie
starał się przyjąć do wiadomości zastaną sytuację. Cleiti i Gaber zostali
bezceremonialnie wpędzeni do wahadłowca. Kartograf paplał bez ładu i składu, że
niezupełnie w ten sposób miały się rzeczy potoczyć, i jak w ogóle śmią okazywać mu
równy brak poszanowania.
- Tangeli, masz ich? - spytał Paskutti przez komunit. Odpowiedź musiała być
twierdząca, ponieważ grawitant skinął do Tardmy.
Tangeli? A kogóż to botanik miał mieć? Portegina? Aulię? Dimenona? Margit? Gdy
tylko złamany nadgarstek zdrętwiał wreszcie, umysł Kaia wyostrzył się, jego zmysły
rozjaśniły. Odczuł owo przedziwne, wszechogarniające doznanie, które oznaczało, że
rozum zaczyna dominować nad ciałem. Efekt mógł trwać do kilku godzin, w zależności
od tego, na ile Kai był w stanie czerpać z zasobów sił. Liczył tylko, że starczy mu czasu.
Jeśli wszyscy grawitanci mają się tu zgromadzić, Berru powinna przybyć z Trivem. W
takim razie dokąd udał się Bakkun? A może pomagał Tangelemu?
- Z wszystkich ślizgaczy wymontowano baterie - oznajmiła Divisti, ukazując się w
wejściu. - Nie ma też chłopca.
Kai i Varian wymienili przelotne spojrzenia.
- Jak mógł ci się wymknąć? - Paskutti był zdumiony. Divisti wzruszyła ramionami.
- To przez to zamieszanie. Sądziłam, że jest z innymi. A więc nie obawiali się
szczególnie Bonnarda. Kai spojrzał na Cleiti, z nadzieją, że dziewczynka nie wie, gdzie
podział się Bonnard, a jeśli wie, że jej naiwna buźka nie zdradzi chłopca. W istocie. Jej
usta ściśnięte były mocno, prowokująco. Także jej oczy iskrzyły się tłumioną złością,
błyskając nienawiścią za każdym razem, gdy spoglądała na grawitantów i odrazą, gdy
zerkała na Gabera, bełkoczącego coś obok niej. Terilla przestała płakać, lecz Kai
widział dobrze, jak jej wiotkim ciałkiem wstrząsają co chwila drgania. Dziecku, które
kochało roślinki, trudno będzie ścierpieć przemoc, a dopóki Lunzie nie odzyska
panowania nad sobą, nie będzie mogła udzielić dziewczynce żadnego wsparcia.
- Divisti, Tardma! Zacznijcie rozbrajać laboratorium. Obie kobiety skinęły
posłusznie głowami i ruszyły do laboratorium. Przekraczały właśnie próg, gdy Trizein
otrząsnął się z oszołomienia.
- Chwileczkę! - odezwał się. - Nie możecie tam wchodzić. Parę eksperymentów i
analiz jest w toku. Divisti! - Podniósł głos. - Nie dotykaj tego sprzętu frakcyjnego! Czyś
ty na głowę upadła?
- Zaraz ty upadniesz - odparła Tardma, zatrzymując się w drzwiach. Chemik zbliżył
się do niej, a Tardma, z zimnym uśmiechem satysfakcji wymierzyła mu w twarz cios,
który zbił Trizeina z nóg i posłał go po twardej podłodze wprost pod stopy Lunzie.
Mężczyzna nie ruszał się.
- Za mocno, Tardma - ocenił Paskutti. - Zamierzałem go zabrać. Byłby bardziej
użyteczny niż którykolwiek z pozostałych.
Tardma wzruszyła ramionami.
- Po co się nim w ogóle przejmować? Tangeli wie tyle ile on.
Weszła do laboratorium, zuchwale kołysząc biodrami, by wkrótce wynurzyć się z
powrotem w towarzystwie Divisti. Każda niosła ze sobą tyle urządzeń, ile tylko była w
stanie udźwignąć, oczywiście nie zwracając najmniejszej uwagi na ich kruchość.
Pogarda grawitantów dla ludzi najwyraźniej rozciągała się również na ich sprzęt. W
powietrzu unosił się drażniący zapach rozlanych konserwantów i rozpuszczalników.
Wyostrzony słuch Kaia wychwycił jękliwy szmer lądującego ślizgacza. Dźwięk
nadbiegał z zachodu. To wrócił Tangeli. Kai usłyszał głosy - z Tangelim był Bakkun.
Niebawem do wahadłowca wprowadzono pozostałych geologów - Portegin, z
głową broczącą krwią, niemal niósł słaniającego się na nogach Dimenona. Bakkun
wepchnął za nimi Aulię i Margit. Triv runął jak długi na podłogę, pchnięty mocno przez
Berru, która weszła zaraz za nim ze wzgardliwym półuśmiechem na twarzy.
Triv pozbierał się i chwiejnym krokiem zatoczył w kierunku Kaia, chowając się
przed grawitantami za swoim dowódcą. Berru nie powinna była pozwalać sobie na takie
drwiny. Triv, podobnie jak Kai, Lunzie i Varian, z zapałem rozpoczął ćwiczenia
oddechowe, dzięki którym miał osiągnąć niezbędną Dyscyplinę. Było ich więc już
czworo. Kai nie przypuszczał, by Aulia czy Margit przeszły odpowiedni trening, a o ile
się orientował, ani Portegin, ani Dimenon nie należeli do Uczniów. We czwórkę nie byli
w stanie poradzić sobie z szóstką grawitantów. Chociaż, przy odrobinie szczęścia, może
udałoby im się przechylić nieubłaganą szalę w stronę nadziei. Kai nie miał
najmniejszych złudzeń co do zaistniałej sytuacji - grawitanci zbuntowali się i zamierzali
sprzątnąć z obozu wszelkie przydatne rzeczy, zostawiając bezbronnych, pozbawionych
podstawowego wyposażenia ludzi samym sobie w tym obcym, wrogim świecie.
- W porządku, Bakkun - rzekł Paskutti. - Ty i Berru zajmiecie się naszymi
sprzymierzeńcami. Niech wszystko wygląda jak należy. Komunit był jeszcze ciepły, gdy
wszedłem. Musieli pewnie przekazać Thekom informację. - Szyderczo spojrzał na Kaia,
unosząc nieznacznie brwi, jakby chciał sprawdzić, czy słusznie zgaduje.
Kai odpowiedział mu zimnym spojrzeniem. Wyraz jego twarzy nie zdradzał niczego.
Paskutti, zaskoczony, wzruszył ramionami.
- Tangeli! Zabierz się za pozostałe magazyny! - rozkazał.
Tangeli wrócił chwilę później.
- Nie ma baterii, Paskutti - oznajmił. - Mówiłeś, że są jeszcze jakieś.
- Jak nie ma, to nie ma. Te w ślizgaczach i pasach nośnych wystarczą na pewien
czas. Naładuj je.
Tangeli ruszył z powrotem do magazynu i po kilku dość hałaśliwie spędzonych tam
minutach wynurzył się zza wejścia, zataczając się pod ciężarem torby pełnej
najprzeróżniejszych klamotów.
- To byłoby wszystko, jeśli chodzi o magazyn, Paskutti - oznajmił. Rozejrzał się po
zagapionych twarzach jeńców, i wyszedł, zaśmiewając się na całe gardło z jakiegoś
sobie tylko znanego dowcipu.
- Żadnych protestów, dowódco Kai? Dowódco Varian? - rzucił Paskutti urągliwie.
- Protesty na niewiele by się zdały, prawda? - odparła Varian.
Mówiła tak opanowanym tonem, że Paskutti przyjrzał się jej bacznie, marszcząc
brwi. Jej bezwładna ręka z pewnością była złamana po tym, jak się z nią obszedł, a
jednak w jej głosie nie było ani śladu bólu czy złości, tylko zwyczajna obojętność.
- Rzeczywiście, protesty nie zdałyby się na nic, dowódco Varian - odrzekł. - Mamy
dość waszego rozkazywania, tego, że tolerujecie nas wyłącznie dlatego, że jesteśmy
użyteczni - przybrał szyderczy ton. - Jaka byłaby nasza rola w waszej kolonii? Zwierząt
pociągowych? Mięśni, którym można kazać zrobić to, sio i owo, bo ujarzmiła je
bezsmakowa papka? - Ogromną ręką stanowczo przeciął powietrze.
Nagle, nim ktokolwiek zdążył pomyśleć, co zamierza, rzucił się w stronę Terilli,
porwał dziewczynkę za włosy i szarpnął ją do góry. Trzymał ją tak zawieszoną w
powietrzu w swej olbrzymiej dłoni. Terilli wyrwał się okrzyk przerażenia, na co Cleiti
rezolutnie podbiegła do grawitanta i zaczęła okładać piąstkami jego potężne muskularne
udo, kopiąc go na dokładkę po goleni. Paskutti, rozbawiony i zaskoczony tak jawnym
oporem, najpierw spojrzał na Cleiti, a potem uniósł pięść i niedbale, jakby od
niechcenia uderzył dziewczynkę w głowę. Nieprzytomna Cleiti osunęła się na podłogę.
Gaber nie wytrzymał. Ruszył na Paskuttiego, który zatrzymał kartografa drugą ręką,
cały czas unosząc Terillę za włosy. Wybałuszone oczy dziecka świadczyły o bólu, jaki
sprawiał mocny uścisk Paskuttiego.
- Powiedz mi, dowódco Varian, albo ty, dowódco Kai, czy przesłaliście Thekom
komunikat? Chwila zwłoki, a złamię dziewczynkę o kolano.
- Wysłaliśmy - odparł Kai natychmiast. - Bunt. Grawitanci.
- Prosiliście o pomoc naszych godnych poszanowania przełożonych? - spytał
Paskutti, potrząsając Terillą, gdy uznał, że Kai zbyt długo zastanawia się nad
odpowiedzią.
- O pomoc? Theków? - wtrąciła się Varian, nie spuszczając wzroku z bezradnie
huśtającej się dziewczynki. - Potrzebowaliby kilku dni, by przemyśleć naszą prośbę. Do
tego czasu wasz... wasza operacja zostałaby już zakończona, prawda? Nie, nie.
Przedstawiliśmy jedynie sytuację.
- Tylko Thekom?
Kai domyślił się, co chciał wiedzieć Paskutti - czy wiadomość o ich buncie została
też wysłana przez satelitę. Jeśli tak, będzie musiał wprowadzić odpowiednie zmiany do
swej "operacji".
- Tylko Thekom - odparł Kai. Chciał dodać: "A teraz uwolnij dziewczynkę".
- Wiesz już wszystko, co chciałeś wiedzieć - wrzasnął Gaber, uparcie starając się
dosięgnąć Paskuttiego i zmusić go do puszczenia Terilli. - Zabijesz to dziecko. Puść ją!
Puść ją! Powiedziałeś, że obędzie się bez przemocy. Nikt nie ucierpi! Zabiłeś Trizeina i
jeśli nie puścisz tego dziecka...
Paskutti niedbale trzasnął Gabera w twarz, uciszając go tym samym. Kartograf
huknął o podłogę z niesamowitym łomotem i przetoczył się na bok. Do stosu ciał
dołączyła Terillą, którą grawitant rzucił obok Cleiti. Kai nie wiedział, czy żyła. Spojrzał
ukradkiem na wpatrzoną w dziewczynki Lunzie. W jej oczach pojawiła się ulga -
dziewczynki żyły.
Stojący obok Kaia Triv zakończył przygotowania do Dyscypliny. Teraz i on będzie
czekał, aż jego siła na coś się przyda. Najtrudniej jest czekać na chwilę, kiedy
kontrolowana wewnętrzna moc będzie mogła wreszcie znaleźć swoje ujście. Kai
oddychał przeponą, zachęcając się do cierpliwości, koniecznej, by znieść tak nikczemną
manifestację brutalnej siły i okrucieństwa.
Dimenon zaczął się budzić. Mimo że jęczał z bólu, Lunzie nie przyszła mu z pomocą.
Margit, Auli a i Portegin starali się nie przyglądać wydarzeniom, których nie mogli ani
powstrzymać, ani zmienić.
Wtem do wahadłowca wpadł jak burza oszalały Tangeli. Twarz wykrzywiał mu
grymas wściekłości. Grawitant nie był już chłodnym, rozsądnym botanikiem, którego
obchodzi tylko uprawa roślin. Teraz władały nim emocje.
- W ślizgaczach nie ma baterii - powiedział do Paskuttiego, kierując się
jednocześnie w stronę Varian. Chwycił ją za obie ręce i potrząsnął nią.
Kai z całej duszy pragnął, by udała omdlenie. Inaczej mogła zaprzepaścić
jakąkolwiek szansę, że złamane ramię zrośnie się jak należy.
- Gdzie je schowałaś, ty wąskodupa dziwko? - ryknął Tangeli.
- Uważaj, Tangeli. Nie dam jej czasem karku! - zawołał Paskutti, zbliżając się do
Tangelego, by czym prędzej powstrzymać wściekłego grawitanta.
Tangeli najwyraźniej zmniejszył nieco siłę ciosu, który wymierzył Varian, lecz i tak
jej głowa mocno opadła w tył. Jednak gdy Varian wyprostowała się, oczy miała nadal
otwarte. Ślady palców Tangelego tworzyły jaskrawoczerwone pręgi na jej policzku.
- Gdzie ukryłaś baterie?
- Ma złamane lewe ramię. Spróbuj ją tym przekonać - zasugerował Paskutti. - Tylko
nie za mocno... troszeczkę. Nie może nam zemdleć z bólu, a te mięczaki nie są w stanie
wiele wytrzymać.
- Gdzie, Varian? Gdzie? - Tangeli z każdym słowem wykręcał jej lewą rękę.
Varian jęknęła żałośnie. Kaiowi wydawało się, że udaje, ponieważ stosując
Dyscyplinę, mogłaby nie odczuwać bólu tak od razu.
- To nie ja je ukryłam - wykrztusiła. - To Bonnard.
Margit i Aulię aż zatkało. Tak tchórzliwie wydać chłopca!
- Znajdź go, Tangeli. Dowiedz się, gdzie są te baterie, bo inaczej przyjdzie nam
wynosić stąd wszystko na plecach. Bakkun i Berru pewnie już zaczęli pościg. Gdy raz
się coś zacznie, nic tego nie powstrzyma. - Paskutti zaciskał nerwowo ręce. Sprawa była
pilna.
- Ona będzie wiedzieć, gdzie jest chłopak - odparł Tangeli. - Gdzie on jest, Varian?
Powiedz mi!
Varian bezwładnie osunęła się pod uściskiem grawitanta. Ze wstrętem i odrazą
odepchnął ją na podłogę, przeklinając cicho, i ruszył w kierunku otwartego luku. Uszedł
jeszcze trzy kroki i zatrzymawszy się, krzyknął na Bonnarda, namawiając go do powrotu,
a potem zawołał Divisti i Tardmę, by pomogły mu szukać chłopca.
Paskutti spojrzał na poskręcane ciało Varian. Kai miał nadzieję, że grawitant nie
będzie nawet podejrzewał, że ona może tylko udawać. Przez moment na twarzy
Paskuttiego zagościł opryskliwy grymas kłacza, jednak gdy grawitant zwrócił się do
Kaia, jego mina jak zwykle nic nie wyrażała.
- Marsz! - Paskutti rozkazującym gestem wskazał wyjście. Skinął na Lunzie i
pozostałych, by się ruszyli. Prztyknięciem palców nakazał każdemu z nich zabrać ze sobą
jednego z leżących. - Do głównego budynku! Wszyscy! - rzucił.
Idąc przez obóz, spostrzegli martwego Dandy'ego. Leżał na wybiegu ze złamanym
karkiem. Kai był zadowolony, że ani Cleiti, ani Terilla nie widzą swojego pupila. Po
ziemi walało się mnóstwo kaset, map, prześwietlonych taśm i rozgniecionych dyskietek.
Kai niechcący nadepnął na jeden z wyrysowanych przez Terillę dokładnych szkiców
roślin. Oddychając głęboko, starał się zapanować nad wściekłością, która ogarnęła go
na widok zniszczeń dokonanych z takim rozmysłem.
Z głównego budynku wyniesiono wszystko, co mogłoby się przydać.
Nieprzytomnych złożono na podłodze, innym Paskutti nakazał stanąć w kącie najbardziej
oddalonym od wyjścia.
Na zewnątrz trwały poszukiwania Bonnarda. Paskutti zerknął najpierw na
chronometr, a potem na równinę rozciągającą się za osłoną siłową.
Wyostrzony słuch Kaia pochwycił nikły dźwięk jego imienia. Kai ostrożnie
odwrócił głowę. Lunzie wpatrywała się w niego, sygnalizując niedostrzegalnie
wzrokiem, że ma wyjrzeć na zewnątrz. Przesunął się nieznacznie. Mógł teraz spojrzeć na
dwór. Zobaczył na niebie dwie plamy, pod nimi ciągnące się czarne pasmo, zbliżające
się, rozkołysane czarne pasmo... Wiedział już, co zamierzają grawitanci.
Osłona siłowa była wystarczająco odporna, by powstrzymać przypadkowych
napastników, nie dość jednak, by przetrzymać zmasowany atak zwierząt pędzących w
panicznym strachu. W takim wypadku niewątpliwa zaleta obozu - położenie wysoko
ponad równiną i lasem, traciła znaczenie. Tymczasem grawitanci płoszyli zwierzynę,
pędząc ją właśnie tutaj, by dokonała dzieła zniszczenia.
Thekowie, odebrawszy komunikat Kaia, pewnie jakoś zareagują... za kilka dni. Być
może, jeśli podpowie im to ich zadumana dusza, przyślą tu któregoś z młodszych
Theków. Kai wątpił w to jednak. Thekowie dojdą zapewne do słusznego wniosku, że
jakakolwiek pomoc z ich strony nadejdzie i tak zbyt późno, by wpłynąć na ostateczny
wynik rebelii.
Przyjdzie im więc samym zadbać o własny ratunek, pomyślał. Grawitanci będą
musieli w krótkim czasie opuścić obóz. Czy w wystarczająco krótkim? Poza tym w jakim
stanie zostawią swych wzgardzonych jeńców? Czy Bonnardowi uda się nie wpaść w ich
łapska?
Paskutti zacisnął pięść. Niemal z niepokojem spojrzał na chronometr, zezując
jednocześnie na zbliżające się ciągle czarne pasmo.
- Tangeli? Znalazłeś chłopaka?! - ryk Paskuttiego ogłuszył wyczulone przez
Dyscyplinę uszy jeńców.
- Ukrył się. Nie możemy go znaleźć, baterii zresztą też nie! - Tangeli pienił się ze
złości.
- Wracaj w takim razie. Marnujemy tylko czas. - Paskuttiemu nie bardzo była w
smak nieoczekiwana zmiana planów. Skierował na Varian złowieszcze spojrzenie. -
Skąd ona wiedziała? - spytał Kaia. - Bakkun domyślił się, że coś się świeci, gdy kazała
ci wracać do obozu z jakiegoś błahego powodu.
- Odkryła miejsce, gdzie spędzaliście wolny dzień. I ranionego kłacza, którego nie
mogliście zabić. - Kai instynktownie postanowił chronić Bonnarda przed ewentualnym
odwetem ze strony grawitantów. Jeżeli wszyscy zginą, chłopiec nie przeżyje sam na
Irecie. Waśnie u grawitantów będzie musiał szukać schronienia.
- Bonnard! Mówiłem Bakkunowi, że ryzykuje, pokazując chłopcu arenę. - Twarz
Paskuttiego wyrażała teraz mieszaninę najróżniejszych emocji: pogardę, butne
lekceważenie, satysfakcję z własnych dokonań. Jego górna warga odsłoniła zęby w
nędznej imitacji uśmiechu. - Nie potrafiłbyś zrozumieć form naszego wypoczynku.
Zresztą, nieważne. - Paskutti spojrzał na równinę. - Ważne, że przyniosą zyski... nam!
Słońce, jak zwykle zjawiając się na krótko na wieczornym niebie, rozświetliło
dolinę. Kai mógł już odróżnić rozkołysane w szaleńczym biegu cielska roślinożernych,
które nieubłaganie zbliżały się do obozu. Pozostali grawitanci zebrali się teraz przy
wyjściu. Po raz pierwszy ich zroszone potem twarze czerwieniły się od wysiłku.
- Chłopak zapadł się chyba pod ziemię - oznajmił dzikim głosem Tangeli, łypiąc na
Kaia. - Razem z bateriami.
- Nie mamy już czasu na dalsze poszukiwania. Usuńcie ślizgacze z drogi pędzącego
tabunu. Tylko się pośpieszcie, tak na jednej nodze. Wszyscy macie pasy nośne? To
dobrze, w takim razie trzymać się z dala, dopóki zwierzęta nie przejdą.
- A co z wahadłowcem?
- Nic mu nie będzie - odparł Paskutti, spoglądając na statek, usadowiony nieco
wyżej, na skraju obozu. - Do roboty!
Grawitanci, sadząc potężne susy, pognali w stronę ślizgaczy.
Paskutti stanął w wejściu i opierając ręce o pas, z nie ukrywaną przyjemnością
przyglądał się potulnym jeńcom. Kai zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz nadszedł
najbardziej niebezpieczny moment. Czy Paskutti zamknie ich tutaj, świadomych swego
losu? Czy może ich zabije?
Jego z gruntu okrutna natura wzięła górę.
- Zostawiam was teraz. To będzie stosowny koniec: stratowani przez roślinożerne
bestie, takie durne roślinożerne bestie jak wy sami. Jedyny z waszego grona, który
godzien jest się z nami równać, to zwyczajny chłopiec.
Paskutti zamknął luk. Grzmot jego pięści w ścianę oznajmił Kaiowi, że grawitant
zgruchotał regulator.
Varian, nieoczekiwanie ożywiona, wyjrzała ostrożnie przez okno. Jej lewe ramię
zwisało bezwładnie.
- Varian? - powiedziała Lunzie, wyczyniając jakieś cuda nad znieruchomiałym
ciałem Trizeina. Mężczyzna jęknął, odzyskując nagle świadomość. Lunzie podeszła do
Terilli i Cleiti i kiwając głową, zaaplikowała im środki wzmacniające.
- Jest przy wlocie - Varian relacjonowała ściszonym głosem. - Otwarł go. Zostawił
wlot otwarty. Nadlatują dwaj inni. Prawdopodobnie Bakkun i Berru. Powinniśmy mieć
kilka chwil, zanim stado wedrze się na ostatnie wzniesienie. Grawitanci nie będą w
stanie nic dojrzeć.
- Triv! - Kai skinął na geologa, który zaraz poszedł za nim do tylnej części budynku,
"przestawiając" pozostałych na boki.
Wyczulone palce Kaia odnalazły spoinę między płatami plastyku tworzącego
budynek. Triv wbił paznokcie powyżej i obaj, wziąwszy głęboki oddech, z krzykiem
rozdarli mocne tworzywo.
Z pomocą Lunzie obie dziewczynki wstały. Słaniały się jeszcze, lecz były dość
przytomne, by ustać. Lekarka podążyła na ratunek Trizeinowi.
- Gdzie może być Bonnard, Kai? - zapytała Varian ściśniętym głosem, zdradzając
niepokój, którego nawet Dyscyplina nie mogła zamaskować.
- W miejscu ukrytym dość dobrze, by zwieść grawitantów, i na pewno
wystarczająco bezpiecznym, by uniknąć tego, co ma nadejść za chwilę. - Kai zwrócił się
do swych towarzyszy. - Nie wolno nam wpadać w panikę. Musimy odczekać na
właściwy moment, gdy grawitanci nie będą już w stanie nas dojrzeć z powietrza. Inaczej,
najzwyczajniej w świecie użyją obezwładniaczy. Margit, Aulia, Portegin? Możecie
biec? - Skinęli głowami. - Lunzie, zajmiesz się Terillą, dobrze? Czy Gaber nie żyje?
Cóż... Aulia, ty i Portegin poniesiecie Cleiti. Triv będzie niósł Trizeina, ja pomogę
Dimenonowi. Varian, poradzisz sobie?
- Równie dobrze jak ty. Będę was osłaniać.
- Ja się tym zajmę - odparł Kai, potrząsając głową na widok jej ramienia.
- Nie, Kai. Ty masz Dimenona. Dam sobie radę. - Varian zerknęła przez okno.
Nie trzeba było szczególnie wrażliwego słuchu, by usłyszeć odgłos zbliżającego się
dzikiego tabunu. Trzeba było za to bezwzględnej samokontroli, by zachować zimną krew.
- W tej chwili w powietrzu jest czterech grawitantów - oznajmiła Varian. -
Zwierzęta dotarły do zwężenia przy podejściu. Przygotujcie się.
Aulia stłumiła okrzyk strachu.
- Niech każdy oddycha głęboko przeponą - poinstruowała Lunzie. - Kiedy damy
hasło do ucieczki, rzucajcie się biegiem i wrzeszczcie! Wrzeszczcie cały czas, to
pobudza adrenalinę.
- Mnie jej już więcej nie trzeba - mruknęła Margit drżącym, lecz buntowniczym
głosem.
Grzmot był ogłuszający. Ziemia wprost zatrzęsła się pod stopami. Aulia dygotała tak
wyraźnie, że Kai zastanawiał się, w jaki sposób ona w ogóle znosi to napięcie.
- TERAZ!
Ich zgodne okrzyki nie mogły dotrzeć do uszu unoszących się w powietrzu
grawitantów, a Margit miała rację - rzeczywiście nikt nie potrzebował dodatkowej
porcji adrenaliny. Widok rozhuśtanych łbów grzebieniastych dinozaurów, które waliły
na nich w szaleńczym pędzie, każdemu dodałby skrzydeł. Dimenon, wydzierając się na
całe gardło, wyszarpnął się z uścisku Kaia i zmierzając ku wahadłowcowi, odstawił
wszystkich na dystans. Kai zwolnił, dopóki nie zrównał się z Varian. Wówczas oboje
przyśpieszyli kroku, idąc w ślady pozostałych towarzyszy, którzy gnali poprzez obóz
rozedrgany pod nogami pędzących zwierząt. Przesadzili próg, niemalże zadeptując
Lunzie, która wciągała Trizeina do środka. Varian pomogła lekarce, Kai zaś pomknął do
regulatora luku. Pierwszy z roślinożernych wpadł właśnie na osłonę siłową.
Wszechobecny huk i łomot przeszył jakiś inny dźwięk - właśnie zapłonęła osłona,
rozbłyskując błękitnymi ognikami, i z przeraźliwym trzaskiem runęła na ziemię. Ogromne
cielska dinozaurów wpadły do obozu. Za nimi spiętrzyła się masa następnych
roślinożernych, które jak potężna fala przeszły ponad leżącymi, i popędziły przed siebie.
W tym momencie Kai zamknął wejście do wahadłowca i tylko łoskot i szczęk, którego
wcale nie tłumiło wnętrze statku, świadczył o chaosie, śmierci i zniszczeniu sianym w
obozie.
Jak jeden mąż Kai i Varian przedostali się przez kordon zdyszanych, wstrząśniętych
towarzyszy do kabiny pilota. Varian wyszperała ukryty przełącznik, by przywrócić
zasilanie w statku. Kai przymierzał się, by usiąść za konsoletą, lecz zatrzymał się.
- Paskutti zadbał, byśmy nie mogli przesłać więcej komunikatów - powiedział do
Varian, patrząc na wrak komunitu.
- A co z manewrowaniem? - odparła.
- Tablica sterownicza wygląda na nietkniętą. Musiał wiedzieć, jakie przewody
poprzecinać.
Poczuli, jak wahadłowiec się zatrząsł. Coś z głuchym łoskotem trzepnęło o
zewnętrzną obudowę.
- Przeszli samych siebie z tymi zwierzętami - powiedziała Varian, chichocząc.
Usłyszała przerażone okrzyki dochodzące z głównej sali, więc wytknęła głowę przez
drzwi.
- By wyszczerbić ceramiczną obudowę wahadłowca, trzeba więcej niż dinozaurów.
Bez obaw. Ja chyba sobie usiądę... - Osunęła się na fotel, osłaniając złamaną rękę, która
bezwładnie opadła na oparcie siedzenia. - Gdy tylko wszystko ucichnie, będziemy
musieli się ruszyć.
- A Bonnard? - rzucił Kai.
- Bonnard! - Portegin jak echo powtórzył imię chłopca w radosnym okrzyku. -
Bonnard! Kai! Varian! Dostał się tu!
Kai i Varian ujrzeli, jak chłopiec wynurza się z laboratorium. Jego kombinezon był
brudny i poplamiony, na wymizerowanej twarzy malowała się nieoczekiwana dorosłość.
- Widząc, jak Paskutti was stąd wyprowadza, pomyślałem, że to najbezpieczniejsze
miejsce. Nie byłem tylko pewien, kto tu wrócił. Cieszę się, że to wy!
Cleiti objęła mocno swego przyjaciela, pochlipując z ulgą. Terilla powtarzała jego
imię raz za razem, nie mogąc do końca uwierzyć, że to on. Bonnard delikatnie odsunął
trzymające go kurczowo rączki Cleiti i podszedł do dowódców.
- Nigdy nie znajdą tych baterii, Varian - powiedział. - Nigdy! Myślałem, że
zginiecie, widząc, jak Paskutti zamyka was w głównym budynku. Rozbił regulator i nie
miałem pojęcia, jakby was stamtąd wydostać na czas. Więc... więc... się ukryłem! -
Chłopiec wybuchnął płaczem, zawstydzony.
- Zrobiłeś dokładnie tak, jak należało, Bonnard! - pocieszyła go Varian.
Kolejny wstrząs wahadłowca zachwiał wszystkimi.
- To się zawali - wrzasnęła Aulia, podnosząc ręce do góry.
- Możliwe, ale nie popęka - odparł Kai, odreagowując kryzysową sytuację tym
samym uniesieniem, które kazało Varian zachichotać. - Tylko spokojnie. Jak na razie nam
się udało. Przeżyjemy!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Chronometr Kaia wskazywał, że od momentu dotarcia do kabiny pilota minęło
zaledwie dwadzieścia minut, tymczasem wszystkim wydawało się, jakby upłynął cały
wiek nie kończących się wstrząsów, zanim hałas na zewnątrz ucichł.
Po chwili Kai uchylił nieco luk, by móc wyjrzeć. Nie dojrzał nic, poza stertami
cętkowanej, pokrytej grubą sierścią skóry. Skinął na Varian, by podeszła to zobaczyć.
- Pogrzebani żywcem w hadrazaurach - stwierdziła, nie mogąc się powstrzymać. Jej
oczy błyszczały; wysiłek, z jakim zachowywała Dyscyplinę pomimo śmiertelnego bólu w
roztrzaskanym ramieniu, poorał jej twarz bruzdami. - Otwórz szerzej. Są zbyt duże, by
wpaść do środka.
Zwiększenie pola widzenia pozwoliło im jedynie zobaczyć więcej cętkowanych
cielsk i zasnuwającą nieboskłon ciemność. Z prawdziwą niechęcią Kai stwierdził, że
tylko Bonnard będzie w stanie wydostać się i określić nowe położenie wahadłowca.
Chłopiec był wystarczająco mały i zwinny. Kai nakazał mu trzymać się blisko statku, na
wypadek gdyby grawitanci byli jeszcze w pobliżu.
- Pozwól sobie zwrócić uwagę, że jest ciemno choć oko wykol - zwróciła się do
Kaia Lunzie. - Grawitanci nie widzą dobrze w nocy. Jeśli w ogóle tu nadal są.
- A gdzież indziej mieliby się podziewać? - żachnęła się Aulia. W jej drżącym
głosie czaiła się histeria. - Napawają się pewnie zwycięstwem! Umierają z zachwytu
nad sobą! Nigdy nie lubiłam z nimi pracować. Wciąż im się wydaje, że są
wykorzystywani i źle traktowani, tymczasem tak naprawdę nie nadają się do niczego
poza ciężką pracą fizyczną.
- Och, Aulia, uspokój się - powiedziała Lunzie. - A ty, Bonnard, ruszaj sprawdzić,
czy droga wolna. Jak reszta towarzystwa w tym wahadłowcu, z rozkoszą znajdę się z
dala od grawitantów. - Wręczyła chłopcu kask i posłała mu uspokajający, pełen aprobaty
uśmiech.
- Portegin, sprawdziłbyś może obwód przy sterach? - spytał Kai. - Varian, niech
Lunzie obejrzy twoje ramię, skoro mamy wolną chwilę.
- Pod warunkiem, że później pozwolisz jej zająć się twoją ręką, dowódco Kai.
- Tu nie ma żadnego "pod warunkiem" - wtrąciła się Lunzie, sięgając do kieszonki u
pasa. - Najpierw opatrzę ciebie, a potem jego. Na szczęście zostawili mi coś, czym
mogę wam pomóc.
- Po co w ogóle chcesz jeszcze nas łatać? - rzuciła Aulia, opadając na podłogę.
Objęła rękoma głowę. - Nie przetrwamy długo na tej planecie. Paskutti miał rację. Oni
mają wszystko, czego nam potrzeba!
- Nie wszystko. Zostawili nam syntezator - prychnęła Varian. - Tego nie mogli
zabrać, skoro jest wbudowany w wahadłowiec.
- Syntezator nie ma zasilania. Słyszałaś, co mówił Tangeli.
Varian wzruszyła ramionami.
- Bonnard ukrył baterie ze ślizgaczy. Nadają się do syntezatora.
- To zaledwie odwlecze nieuniknione! - wykrzyknęła Aulia. - I tak umrzemy, gdy
baterie się wyczerpią! Nie ma ich jak naładować!
- Kai wysłał komunikat do Theków - oznajmiła Varian, starając się zapobiec
nadciągającemu atakowi histerii Aulii.
- Do Theków! - Aulia wybuchnęła przenikliwym, pozbawionym cienia wesołości
śmiechem.
Z kabiny pilota wynurzył się Portegin. Krocząc zamaszyście, podszedł do Aulii i
wymierzył jej bolesny policzek.
- Dość tego, głupizno. Zawsze poddajesz się o wiele za łatwo - warknął.
- Powiedziała kilka gorzkich prawd - odezwała się Margit znużonym głosem. - Gdy
syntezator wysiądzie, zostanie nam...
- Możemy jeszcze pogrążyć się w sen - przerwał jej Kai.
- Nie miałam pojęcia, że wyposażono naszą ekspedycję w preparaty kriogeniczne -
odparła Margit. Jej twarz rozpromieniła nadzieja.
- Być może to skromna wyprawa, lecz jest zaopatrzona we wszelkie niezbędne
rzeczy. Albo raczej była - powiedział Kai, szukając znajomej luki między ściankami.
Nacisnął przycisk. Ich oczom ukazał się sekretny zakamarek, gdzie ukryto kriogen.
- Gdyby Porteginowi udało się naprawić komunit, nie potrzebowalibyśmy zapadać
w hibernację - powiedziała Aulia. Także na jej twarzy malowała się ulga. - Można by po
prostu wezwać BO...
- Nie, nie można. Lepiej będzie, jeśli zaraz to powiem - wtrącił się Portegin, patrząc
ponuro. - Nie da się naprawić konsolety. Przynajmniej bez części zamiennych, które oni
zabrali.
- Wiedziałam... - jęknęła Aulia. Jej szloch przerwał ciszę, która zapadła po słowach
Portegina.
- Ty nic nie wiesz - odezwał się ostro - więc się zamknij.
- Wszyscy potrzebujemy snu, i to natychmiast. Zwyczajnego snu - stwierdziła Lunzie,
posyłając Kaiowi znaczące spojrzenie.
Kiedy Dyscyplina się wyczerpie, całej czwórce trzeba będzie pełnego dnia
odpoczynku, zanim wynagrodzą sobie konieczne nadużycie własnych organizmów. Jeśli
Kaiowi i Varian nie uda się utrzymać porządku, ich ucieczka przed grawitantami będzie
absolutnie bez sensu, zwłaszcza że Aulia była w tak poważnym stanie, a i pozostali
zapewne odreagują w ten czy inny sposób szok wywołany niedawnymi przeżyciami.
- Spać? - oburzyła się Margit. - Pod tym tu? - Wskazała na sufit i otrząsnęła się ze
wstrętem.
- Spójrz na to tak, Margit - przemówił Dimenon. Jesteśmy cudownie bezpieczni.
Nawet grawitanci będą musieli się porządnie napocić, zanim uprzątną tę, jak by to
ująć...? padlinę? To rumowisko, powiedzmy.
- Nie, Dimenon. Nie zostaniemy tutaj - oświadczył Kai. - Teraz nadeszła
najdogodniejsza pora ucieczki, pod osłoną nocy. Gdy grawitanci powrócą, a sądzę, że
powrócą, pomyślą, że wahadłowiec nadal tu jest, zakopany pod ciałami zwierząt.
- Padlinożerne działają szybko na Irecie - powiedziała Varian. Na jej czole perlił
się pot, lecz Lunzie nie przerywała ani na chwilę pracy nad jej połamaną ręką. - Ale tu
na zewnątrz mają roboty na kilka dni...
Komuś zebrało się na wymioty.
- ...co daje nam sporo czasu, nim grawitanci odkryją, że wahadłowca nie ma -
dokończył Kai. - Oczywiście, jeżeli się stąd ruszymy dzisiaj.
- Dokąd twoim zdaniem mielibyśmy się ruszyć? - spytał Portegin sucho.
- To chyba żaden problem - parsknął Dimenon. - Mamy do dyspozycji całą tę
cholerną planetę...
- Niezupełnie - zauważył Kai. - Poza tym grawitanci chcą mieć wahadłowiec.
Potrzebują go, choćby ze względu na syntezator i główny agregat. Kiedy przekonają się,
że znikł, będą go szukać. I to do upadłego. Mają indykator na pokładach ślizgaczy, i
chociaż brakuje im baterii - Kai obdarzył nieobecnego Bonnarda pełnym podziwu
uśmiechem - są dość silni, by wymontować sprzęt i wykorzystać go, używając pasów
nośnych. Mogą nas znaleźć.
- Nie, jeśli dobrze się ukryjemy - odrzekła Varian, podkreślając słowo "dobrze"
głosem, w którym pobrzmiewało rozbawienie. - Żadnemu grawitantowi nawet by to
przez myśl nie przeszło. Poza tym indykator wskaże tyle form zwierzęcych, że grawitanci
stracą orientację.
Kai zmierzył Varian badawczym wzrokiem, przebiegając myślą przez wszystkie
możliwe kryjówki na Irecie. Nie potrafił odgadnąć, którą z nich sugerowała Varian,
tymczasem ona spoglądała na niego, jakby powinien był wiedzieć.
- Dzień wolny miał przynieść zyski także nam, choć nie mieliśmy o tym wówczas
pojęcia.
- Złote ptaki? - domyślił się Kai.
- Właśnie! Jaskinia, w której znalazłam martwe jajko - mówiła Varian. - Była
olbrzymia i sucha. Nie wiem, dlaczego została opuszczona, lecz dla nas powinna być w
sam raz.
Kai miał ochotę porwać ją w ramiona, wyściskać i wycałować za tak doskonałą
propozycję, lecz pomyślał, że nie czas na to, ani miejsce.
- To idealna kryjówka, Varian. Indykator weźmie nas za dorosłe ptaki, a dzieci za
młode! Varian!... to... to... - zaciął się ze szczęścia.
- ...to najlepszy pomysł, jakiśmy dziś usłyszeli - dopowiedziała Lunzie, widząc, że
Kaiowi brak słów. W jej głosie słychać było tyle samo ulgi, co w głosie Kaia. Varian
rozpromieniła się na takie przyjęcie swej sugestii.
- W porządku. Zainstalujemy się tam, zażyjemy upragnionego snu, a potem ocenimy
naszą sytuację. Wysłałem, nie zapominajcie o tym, przyjaciele, wiadomość Thekom... -
Kai uniósł rękę, gdyż Aulia otwierała właśnie usta, by ponownie wygłosić swą opinię na
temat uzyskania pomocy z tego źródła - a ponieważ jeden z nich jest starym, dobrym
znajomym mojej rodziny na ARCT10, mogę obiecać, że nasz komunikat nie zostanie
zignorowany.
Aulia nie była zupełnie przekonana, lecz inni z ochotą złożyli ufność w
przyrzeczeniu Kaia.
- Gdzie znów zawieruszył się Bonnard? - spytała Varian, otrząsając się, gdy Lunzie
skończyła manipulować przy jej ramieniu. - Już dawno powinien był wrócić.
- Pójdę zobaczyć - rzucił Triv, i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, znikł w
luku.
- Teraz ty, dowódco Kai - oznajmiła Lunzie, dając mu znak, że przyszła jego kolej
oddać się w jej ręce.
- Margit, wykombinowałabyś może trochę stymulatora dla nas wszystkich? - zapytał
Kai, poddając swój zgruchotany nadgarstek zabiegom Lunzie i jednocześnie starając się
skupić myśli na czymś innym. - Wydaje mi się, że nie zabrali niczego z szafki w kabinie
pilota.
- Stymulator? - Margit skwapliwie ruszyła na przód wahadłowca; w ślad za nią
pośpieszyła Aulia. - To drugi najlepszy pomysł, jaki dziś usłyszeliśmy. Oby tylko
rzeczywiście nie zabrali nam stymulatora! Ach, szafka jest nietknięta! Zostaw, Aulia! -
głos Margit nabrał nagle surowości - podaj najpierw innym!
- Wiecie, po raz pierwszy widziałem, jak dowódcy znaleźli się w obliczu
konieczności zastosowania Dyscypliny - powiedział Dimenon, rozłamując plombę na
puszce, którą wręczyła mu Aulia. Sącząc swoją porcję, rozdawała pozostałym środki
pokrzepiające. - Wiedziałem, oczywiście, że dowódca musi przejść szkolenie, by móc
dowodzić, lecz nigdy dotąd nie miałem okazji zobaczyć, jak to działa. Zachodziłem w
głowę, co cię naszło, Varian, że pozwoliłaś im wydusić z siebie informacje o
Bonnardzie.
- Musiałam udawać tchórza - odparła Varian, pociągając łapczywie swój napój. -
Martwi Uczniowie nie przydadzą się na nic. Domyśliłam^ się, że Bonnard jest dość
sprytny, by się dobrze ukryć. A propos, mógłby już wrócić...
Naraz usłyszeli głosy dochodzące z luku. Kai wysunął na wpół opatrzoną dłoń z
uścisku Lunzie i natychmiast znalazł się przy wejściu. Wyciągnął zaciśniętą pięść
zdrowej ręki do góry. Dołączyli do niego Portegin i Dimenon.
- Znalazłem go - oznajmił Triv, wetknąwszy głowę przez otwarty luk. - Znosi
wszystkie baterie na skraj tych... tego pobojowiska. Właśnie poszedł po następne. - Triv
wręczył Porteginowi trzy baterie. - Mówi, że grawitanci rozpalili ognisko na wzgórzach
za nami. Możemy przesunąć wahadłowiec w lewo, na pagórek. Nie powinni nas
spostrzec. Martwe i umierające dinozaury tworzą słusznej wielkości kopiec, więc minie
sporo czasu, zanim oni zdadzą sobie sprawę, że ani my, ani wahadłowiec nie leży tu
pogrzebany.
- Dobrze - odparł Kai i skinął na Triva, by wrócił pomóc Bonnardowi, - Możemy
wiec zniknąć stąd bez śladu. Niech ta ceramiczna puszka będzie błogosławiona!
Gdy pomysłowy chłopak razem z Trivem przenieśli już wszystkie baterie
bezpiecznie do wahadłowca, zamknięto luk. Kai i Varian zabrali Bonnarda do kabiny
pilota, gdzie mógł nakreślić położenie statku i najprostszą drogę na wzgórze.
Pięść Paskuttiego zmiażdżyła nie tylko sprzęt komunikacyjny, lecz także zewnętrzne
monitory, toteż wszelkie manewry trzeba było wykonywać na ślepo. Varian zauważyła,
że i tak nie widzieliby lepiej nawet przy użyciu kasków nocnych, a przecież nie mogli,
pod żadnym pozorem, włączyć zewnętrznych świateł wahadłowca. Zarówno Kai, jak i
Varian byli w stanie określić współrzędne śródziemnego morza bez pomocy taśm, które
walały się rozrzucone bezładnie po zaśmieconej podłodze.
Triv i Dimenon zsyntezowali dość watowanej wyściółki, by ranni nie musieli leżeć
na gołej podłodze. Kazali też Margit i Aulii uprzątnąć z najgorszego rozgardiaszu
laboratorium Trizeina. Chemik znów stracił przytomność - napięcie okazało się zbyt
silne dla człowieka w jego wieku. Lunzie podejrzewała, że w wyniku tak brutalnego
traktowania mógł doznać nawet ataku serca.
Bazując na skromnych zasobach energii, Kai i Varian, każde z jedną tylko zdrową
ręką, wyprowadzili wahadłowiec spod stosu dinozaurów i wznosząc się na wzgórza,
skierowali kursem na śródziemne morze.
Podczas podróży Lunzie sporządziła nasycony odżywczymi substancjami preparat,
który miał zmniejszyć efekty szoku i skrupulatnie dopilnowała, by każdy przyjął swoją
dawkę. Portegin, z pomocą Triva i Dimenona, zajął się wszystkimi bezużytecznymi
obwodami, chcąc sprawdzić, czy nie dałoby się sklecić jakiejś zaimprowizowanej
instalacji, by móc chociaż wyłapywać nadchodzące z przestrzeni sygnały.
Gdy dotarli nad morze, Kai przejął ster, Varian zaś, otworzywszy częściowo luk,
dawała mu wskazówki. Znajdowali się nad tarasem, na którym spędzili tamten dzień...
Wydawało się to tak dawno temu... Wahadłowiec zawisł teraz pół metra ponad
ziemią. Varian i Triv wyskoczyli, by naprowadzić statek do jaskini, podając instrukcje
poprzez komunit. Grawitanci byli przekonani, że wszyscy zginęli, stąd też było mało
prawdopodobne, by przysłuchiwali się własnym komunitom.
Wlot pieczary nie był dość duży, by mogła się w nim zmieścić środkowa część
wahadłowca, jednak uparcie przebijając się przez skałę, udało im się przecisnąć do
wnętrza. Tym razem nikt nie martwił się porysowanym kadłubem statku.
Varian, przyczajona pośród ciemności tarasu, głowiła się, dlaczego zgrzytliwy
rumor i wstrząsy nie postawiły na nogi całej populacji zamieszkującej urwisko. Z jaskini
nie wynurzył się ani jeden grzebieniasty łebek, by sprawdzić, co się dzieje.
Triv opuścił Varian do jaskini na pasie. Następnie zaczepiwszy jeden koniec pasa o
występ skalny, dołączył do niej.
Wahadłowiec wsunięty był wystarczająco daleko w jaskinię, by nie można było go
od razu spostrzec. Triv i Varian zabrali jednak porozrzucane dokoła zeschłe rośliny i
obłożyli nimi rufę statku, by jeszcze lepiej go ukryć. Z pomocą przyszli im Dimenon,
Margit i Portegin, którzy pokryli boki wahadłowca zwilżonym szlamem.
Cała operacja nie trwała długo, lecz każdy odetchnął z ulgą, znalazłszy się nareszcie
wewnątrz wahadłowca. Luk został zamknięty i wszyscy rozsiedli się najwygodniej, jak
się dało.
- Odpoczniesz trochę, Lunzie, prawda? - spytał Kai i przycupnął przy niej. Lunzie
pielęgnowała Trizeina.
Parsknęła.
- Nie będę miała wyboru, gdy tylko wyczerpie się moc Dyscypliny. Z Trizeinem
powinno być wszystko w porządku. Jego organizm jest przyzwyczajony szukać
ozdrowienia we śnie. Tu nic mu nie będzie przeszkadzać. A ty jak się czujesz? - zapytała
wprost, najpierw spoglądając na jego nadgarstek, a potem, bardziej uważnie, w jego
oczy.
- Wciąż jestem pod działaniem Dyscypliny, lecz to już nie potrwa zbyt długo.
Lunzie napełniła czymś rozpylacz.
- Dodam wszystkim nieco więcej środków uspokajających. Będziemy mogli zażyć
wystarczająco dużo wypoczynku.
Przeszła się po kabinie, aplikując wszystkim preparat. Varian poklepała Kaia po
ramieniu.
- Nasze posłania są z przodu, Kai - szepnęła.
Kai rozejrzał się po leżących dokoła postaciach, a potem ruszył za Varian, by z ulgą
opaść na podłogę. Wyścielono ją cienkimi, lecz ciepłymi watówkami, co w zupełności,
zdaniem Kaia, powinno wystarczyć. Temperatura wewnątrz wahadłowca utrzyma się z
pewnością na odpowiednim poziomie. Do Kaia i Varian dołączyli jeszcze Triv i Lunzie,
by również zająć swoje miejsca.
- Mogło być gorzej, Kai - odezwała się Lunzie, jakby czytając w jego myślach. Kai
utkwił wzrok w towarzyszach śpiących w sąsiedniej kabinie. - Straciliśmy tylko Gabera
- dodała - a ten głupiec sam się o to prosił, wyrywając się ze spóźnionym
bohaterstwem...
- Co z Terillą i Cleiti? - spytała Varian.
- Są potłuczone, nic więcej. Gorzej z duszą niż ciałem. Nikt nie życzyłby innym
takiego traktowania... - Lunzie wykrzywiła twarz.
- Bardziej mnie obchodzi ich reakcja na to, że ani Kai, ani ja nie staraliśmy się ich
bronić i ochraniać... - przyznała Varian.
Lunzie uśmiechnęła się.
- Rozumieją to! Wiem, że rodzice Cleiti są Uczniami, i jak podejrzewam, matka
Terilli także. Dziewczynki nie potrafią jedynie pojąć tak nagłej przemiany grawitantów
w brutalnych i okrutnych dzikusów. - Lunzie westchnęła. - Ogółem poradziliśmy sobie
raczej nieźle, biorąc pod uwagę wszelkie przeciwności i to, że bunt był zupełnym
zaskoczeniem.
Nagle jej ciało skurczyło się i Lunzie westchnęła ponownie, tym razem z ulgą.
- Po Dyscyplinie... - oświadczyła, drżącymi rękoma szukając rozpylacza. - A wy
jesteście na to gotowi?
- Spokojnie - odparł Kai. - Damy sobie radę sami. Triv podał Lunzie ramię.
- U mnie też już koniec - stwierdził. Jego twarz zalała ziemista szarość. Zanim
Lunzie zaaplikowała mu lekarstwo, Triv już niemal spał. - Obudzę się pierwszy - zdołał
jeszcze wymamrotać i zaraz opuścił głowę.
Lunzie parsknęła, odwracając rozpylacz w swoją stronę.
- Nic z tego, przyjacielu. Na tym polega cud Dyscypliny, a może to raczej jej zmora,
że działa nawet wówczas, gdy się tego nie chce. - Odetchnęła nierównomiernie i
zamknęła oczy. - Dobrze się spisaliście, Kai, Varian! Należy wam się za to zasłużony
odpoczynek. Nigdy nie spotkałam... lep... szych...
Varian zachichotała.
- Można się było domyślić, że Lunzie nie dokończy komplementu... - mówiła cicho,
choć ani Lunzie, ani pozostałych śpiących nie zbudziłby nawet kolejny pędzący tabun. -
Kai? Czy Tor coś zrobi?
- Prędzej on niż którykolwiek inny Thek.
- Kiedy?
Chyba opuszcza ją Dyscyplina, pomyślał Kai, słysząc zdenerwowanie w jej
szorstkim głosie. Ujął jej zdrową dłoń i przycisnął do ust. Varian, mimo dręczącego
niepokoju, z uśmiechem przyjęła pieszczotę.
- Sądzę, że minie z tydzień, zanim będzie w stanie tu dotrzeć - odparł Kai. - Chyba
uda nam się zatrzymać ich tu przez ten czas, jak myślisz?
- Po wszystkim, co zaszło dzisiaj, przypuszczam, że się uda. Tyle że nie wiedzą
jeszcze o braku łączności z BO. Pomoc Theków to wyśmienite, lecz jednocześnie nie
najszczęśliwsze pocieszenie, zważywszy, że jest raczej wątpliwe.
- Wiem, wiem. W każdym razie to jest jakiś kontakt. - Poczuł, jak uchodzą z niego
resztki Dyscypliny, a nieludzkie zmęczenie, niczym ciężar ponad wszelkie siły,
przytłacza jego wycieńczone ciało. O rany, ależ będę straszliwie zdrętwiały, gdy się
obudzę, pomyślał.
- Kai, jesteś wyczerpany? Tak wyglądasz.
Zaśmiał się cichutko, spostrzegłszy jak jej twarz traci barwy. Podniósł rozpylacz.
- Zaczekaj. - Varian uniosła się na łokciu i pocałowała go w usta, delikatnie, lecz
krótko. - Nie chciałabym zasnąć, całując cię - usprawiedliwiła się.
- Wezmę to pod uwagę - odparł i cmoknął ją czule. Preparatem Lunzie spryskał jej
ramię, a potem swój nadgarstek. Ułożył się wygodnie i zaledwie zdążył spleść dłonie z
Varian, gdy zmorzył go sen.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie tylko Kai był "połamany", gdy się w końcu obudził. Lunzie była na nogach
jeszcze przed Trivem, co wprawiło ją w doskonały nastrój. Stan zdrowia Trizeina
poprawia się, oznajmiła dowódcom, wręczając każdemu z nich kubeczek z dymiącym,
odżywczym bulionem. To według jej własnego przepisu, oświadczyła, gwarantuje
sprawną cyrkulację krwi w zmęczonych mięśniach i przywrócenie tkankom normalnego
stanu.
- Musicie odzyskać sprawność. Ktoś musi przecież być w stanie żuć, inaczej nie
nastarczę z wywarem dla wszystkich.
Kai ostrożnie sączył gorący płyn. Lunzie wcale nie przesadzała, zachwalając jego
skuteczność. Gdy miłe ciepełko dotarło do żołądka, Kai czuł niemal, jak rozluźniają się
jego zdrętwiałe mięśnie. Musiał jedynie zastosować nieco Dyscypliny, by uśmierzyć ból
w nadgarstku.
- Jak długo spaliśmy?
- Przespaliśmy mniej więcej półtora obrotu chronometru - odparła Lunzie, zerkając
na swoją bransoletkę. - Musieliśmy spać więcej niż dwanaście godzin albo ja straciłam
talent do faszerowania środkami uspokajającymi. Co oczywiście jest niemożliwe -
dodała.
- Kiedy wstaną inni? - zapytał Triv, budząc się wreszcie.
- Sądzę, że mamy jakąś godzinę spokoju, nim pozbierają się nasi śmiertelnie skonani
przyjaciele.
- Maleńki zwiad? - zaproponował Triv.
- Nie zapominaj - powiedziała Lunzie oschle - że nie chroni cię już żaden pas
siłowy. Postaraj się nie upaść.
Kai odruchowo podszedł do szafki, w której ujrzał tylko świecące pustką półki.
- Istotnie - zaśmiała się kwaśno Varian. - W szafce na pasy jest goło.
- Wiec wszystko, co mamy, to gołe ręce... - mruknął Kai.
- Każdy po jednej - dodała Varian, ponownie wybuchając śmiechem.
- Przypominam, że nie będziecie w stanie wykorzystać dziś w pełni Dyscypliny -
ostrzegła Lunzie. - Mam zresztą nadzieję, że nie zajdzie taka potrzeba.
- Nie powinna. Złote ptaki nie są agresywne - odparła Varian, układając wygodnie
swą złamaną rękę. Przeszła przez luk. - To jeszcze jeden powód, dla którego to miejsce
jest wprost doskonałą kryjówką.
Zaledwie parę minut później, gdy zwiadowcy wyjrzeli przez wylot groty, Varian
musiała skorygować swoją opinię.
- Cóż, ma jednak kilka mankamentów... - Rzuciła ukradkowe spojrzenie w dół. Fale
wściekle rozbijały się u stóp wysokiego na dwadzieścia metrów urwiska. Po obu
stronach jaskini rozciągała się płaska ściana skalna. Lina, której Triv użył, by spuścić się
z tarasu, trzepotała na wietrze. Spoglądając w górę, Varian dostrzegła fruwające ptaki.
- Na szczęście w powietrzu nie ma nic poza ptakami - stwierdziła z przesadnym
westchnieniem ulgi.
- I nie ma też nic, co można by syntezować - dodał Kai, starając się przypomnieć
sobie dokładnie, co mieści się za tarasem i skalnym występem, na który czubaki znoszą
swój połów.
Triv udał się na tyły pieczary i wrócił, taszcząc w każdej ręce wiązkę suchych traw.
- Jest tam tego sporo, wszystko wysuszone, ale chyba się nadaje do syntezowania -
oznajmił.
- Za urwiskiem jest las - powiedziała Varian w zamyśleniu. Marszcząc brwi, starała
się skupić. - Psiakrew! - wyrwało się jej - za bardzo polegamy na nagraniach, a za mało
na własnej pamięci!
- Daj spokój, Varian, nie przejmuj się! - pocieszył ją j - Nazbieramy trawy, to już
coś. Triv, jak sobie radzisz ze wspinaczką?
- Mógłbym się nauczyć, ale podejrzewam, że Bonnard byłby o niebo lepszy - odparł,
szczerząc zęby. Pociągnął za linę, by ją sprawdzić, a potem z niepewną miną zmierzył
wzrokiem jej długość.
Lunzie nie była szczególnie zachwycona trawą. Gdyby była świeża, nadawałaby się
doskonale, tymczasem trudno było określić, ile czasu przeleżała już w pieczarze. Nie
mogliby postarać się o trochę świeżej zieleniny? Choćby czubki drzew?
- Czubki drzew to wszystko, czego można sięgnąć - oświadczył Triv, gdy razem z
dzieciakami powrócił z poszukiwań. Za oddzielającym urwisko od lasu wąskim, lecz
niestety nie do przebycia jarem, rosły nęcące swym widokiem owocowe drzewa. Tyle
przynajmniej było widać z wysokości tarasu, a jak na razie dotąd jedynie udało im się
dotrzeć.
- Obserwowały nas ptaki - powiedział Bonnard Varian i Kaiowi - dokładnie tak
samo, jak wtedy. Po prostu obserwowały.
- A ja obserwowałam niebo z innego powodu - rzekła Terilla z nutą goryczy w
cichym głosie. Na jej twarzyczce zagościła osobliwa surowość.
- Chodzi o nich? - Bonnard zbył grawitantów z pogardą. - Oni wciąż sądzą, że
została po nas miazga!
Bonnard był zdecydowanie zadowolony z siebie, jak zauważyli Kai i Varian z
gorzką aprobatą. Miał do tego absolutne prawo. W końcu to on, jeden jedyny, zdołał
wymknąć się grawitantom i na dodatek zaleźć im nieźle za skórę, mimo ich fizycznej
przewagi.
- Miejmy szczerą nadzieję, że będą się tak łudzić jeszcze przez następnych parę dni -
odparł Kai - dopóki nie przybędzie Tor. Stać was na jeszcze jedną wycieczkę? - spytał,
łypiąc okiem na stos świeżych liści, i próbując oszacować rezultat przeróbki
syntetycznej.
W odpowiedzi Triv odwrócił się na pięcie i zaczął wspinać się po linie. Dzieciaki
poszły w jego ślady.
- Morale jest wysokie - mruknął Kai do Varian.
- Na razie! - Krótka, gorzka replika Varian przypomniała Kałowi, że morale zespołu
to rzecz wielce chimeryczna.
By podnieść się nieco na duchu, Kai dołączył do Portegina, który w splądrowanym
laboratorium Trizeina rozpracowywał systemy zacisków na zniszczonej konsolecie,
wyniesionej z kabiny pilota.
- Nie mam pojęcia, czy zdołam sklecić komunit, nawet jeśli wykorzystam wszystkie
obwody, jakie mamy i jakoś je prowizorycznie połączę. - Portegin przeciągnął dłonią po
swych krótkich włosach. - Zostawili nam tylko sprzęt do lutowania, a te złącza są zbyt
delikatne, by zrobić to ręcznie.
- Jesteś w stanie ustawić sygnał lokacyjny Theków albo częstotliwość ARCT10?
- Oczywiście. - Portegin rozpromienił się, mogąc udzielić pozytywnej odpowiedzi.
- To zrób tak. Wybierz taką częstotliwość, której nie wyłapią grawitanci.
- Najpierw musieliby mieć baterie, większe od tych w ręcznych komunitach -
odrzekł Portegin, uśmiechając się szeroko z odrobiną złośliwości.
Kai ruszył dalej. Daremnie przeszukiwał magazyny w nadziei, że być może
grawitanci przeoczyli coś użytecznego. Dziękował zrządzeniu opatrzności za ceramiczny
kadłub wahadłowca, którego nie wykryją detektory grawitantów. Niewielkie ilości
metalu na pokładzie statku wezmą pewnie za złoża rudy. Starał się przypomnieć sobie,
czy w obecności grawitantów rozmawiał z Varian na temat złotych ptaków. I
przypomniał sobie! Nagrania! Próbując zapanować nad panicznym strachem,
przypomniał sobie także poplątane zwoje zniszczonych taśm, rozrzucone po obozie,
zawalone teraz megafonami martwych bestii. Skoro buntownicy gardzili tak bardzo
ludźmi, bez wątpienia uznali nagrania sporządzone przez Varian i jego samego za z
gruntu bezużyteczne. Kai zmusił się, by uwierzyć w tę ewentualność.
Zauważył, że wszyscy są czymś zajęci. Triv i dzieciaki urządzili właśnie wyprawę
zaopatrzeniową, Aulia zamiatała główną salę miotłą zrobioną na poczekaniu z krótkich i
sztywnych źdźbeł trawy, Dimenon i Margit natomiast robili zapasy wody za pomocą o
wiele za małego, zaimprowizowanego kubełka.
- Spróbuj trochę - powiedziała Varian, częstując Kaia brązową płytką. - Nie jest złe
- dodała, gdy odłamał kawałek narożnika i zaczął żuć.
- Trawa? - spytał.
- Yhmm.
- Jadałem gorsze rzeczy. Sucha jak pieprz, prawda?
- Sucha, ale znośna. Jest tego całe mnóstwo, więc Lunzie może nas wyżywić. -
Nieoczekiwanie na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. - Sęk w tym, że
produkcja zużywa sporo energii i wody, którą trzeba oczyścić, co też zużywa energię.
Kai wzruszył ramionami. Musieli mieć żywność i wodę.
- Potrzeba co najmniej tygodnia na odpowiedź Tora. Varian przez dłuższą chwilę
przyglądała się Kaiowi.
- Na ile naprawdę nam jego obecność jest w stanie pomóc? - odezwała się.
- Bunt grawitantów, a raczej powodzenie ich buntu, zależy od naszego milczenia.
Dlatego właśnie zaaranżowali naszą śmierć z taką precyzją, na wypadek, gdyby
ekspedycja nie miała zostać porzucona na Irecie... W głowie mi się nie mieści, dlaczego
uwierzyli Gaberowi, ale... - Kai wzruszył ramionami. Uśmiechnął się. - Grawitanci są
olbrzymi, lecz nikt nie jest większy od Theków. Nikt też w całej galaktyce umyślnie nie
sprowadza na siebie ich zemsty. Dla nich Dyscyplina to fraszka... Osiągają stan bardziej
długotrwały niż nasz. Gdy otrzymamy pomoc ze strony Theków, będziemy mogli podjąć
na nowo przerwane prace.
Varian rozważyła stanowisko Kaia, lecz z jakiegoś powodu nie zdawała się tak
pocieszona, jak powinna, co go trochę rozdrażniło.
- Lunzie twierdzi, że przy obecnym zużyciu energii wystarczy nam jej jeszcze na
cztery tygodnie.
- To dobrze, ale nie mam zbytnio ochoty tkwić cztery tygodnie w pieczarze.
- Wiem, co masz na myśli.
Ich schronienie było dwa razy dłuższe od dwudziesto-jednometrowego kadłuba
wahadłowca, i pół rażą szersze, kończyło się zaś zniechęcającym wyrębem skalnym, co
być może stało się przyczyną opuszczenia groty przez ptaki. Nie było miejsca na
prywatność, nie mogli też ryzykować oświetlenia najgłębiej położonej części jaskini, co
mogłoby złagodzić wrażenie tłoczności.
Zanim szybko zapadająca tropikalna noc zatopiła w ciemnościach ich kryjówkę,
Porteginowi udało się zmontować lokator, który razem z Trivem zainstalował w
szczelinie u wlotu jaskini. Rzuciwszy po raz ostatni okiem, czy rufa statku jest
dostatecznie zamaskowana, Kai i Varian nakazali wszystkim wrócić do wahadłowca.
Prosty fortel Lunzie, która dodała każdemu do wieczornej racji wody odrobinę środków
uspokajających, pogrążył wkrótce wszystkich we śnie, nie dając im okazji do narzekania
na ograniczenia czy nudę.
Następnego dnia Kai i Varian wyekspediowali wszystkich, poza kurującym się
Trizeinem, po zieleninę. Wywnioskowali, że również tego dnia nie grożą im żadne
poszukiwania ze strony grawitantów. Być może jeszcze kolejnego dnia mogliby się czuć
bezpieczni, lecz nie wolno im było ryzykować.
Stąd też trzeci dzień, z wyjątkiem wciągania zapasów wody o świcie, spędzili
wewnątrz pieczary. Portegin i Triv zbudowali zasłonę z drobnych gałązek i trawy, która
miałaby osłaniać wartownika przy wejściu do jaskini. Jego zadaniem byłoby ostrzeganie
o ewentualnym zbliżaniu się grawitantów lub, co bardziej optymistyczne, o pojawieniu
się kapsuły Theków. Pole widzenia było ograniczone, lecz musiało wystarczyć.
Czwarty dzień minął bez żadnych incydentów, jednak piątego dnia wszyscy zaczęli
powoli odczuwać skutki zamknięcia w tak ciasnej przestrzeni. Dzień później Lunzie
doprawiła czymś poranny napój, i wszyscy, poza nią samą, Trivem i obojgiem
dowódców, zapadli w drzemkę. Oznaczało to, że we czwórkę musieli trzymać straż i
uzupełnić zapasy wody o świcie i o zmierzchu.
Pod koniec siódmego dnia Kai zmuszony był przyznać, że Tor nie pośpieszył im na
ratunek.
- Jakie mamy dalsze propozycje? - spytał Triv na nieformalnym zebraniu czwórki
Uczniów.
- Kriogeniczny sen - odparła Lunzie. Ulżyło jej, gdy Kai i Varian potakująco skinęli
głowami.
- To całkiem rozsądna propozycja - zgodził się Triv, bawiąc się bezmyślnie
źdźbłami trawy, które z nudów zaplatał. - Pozostali będą okazywać coraz to większe
niezadowolenie z izolacji w pieczarze. Oczywiście, jeśli BO nie otrzyma od nas żadnych
wieści, będzie zobowiązana sprawdzić, co się dzieje. - Coś w zachowaniu towarzyszy,
w ich milczeniu, zaalarmowało Triva. Rozejrzał się po nich, zatrwożony. - BO wróci po
nas?
- Pomijając plotki Gabera, nie ma żadnego powodu przypuszczać, że miałoby być
inaczej - odrzekł Kai z wolna. - Gdy BO przejmie wreszcie raporty, przybędzie tu
piorunem. Ta planeta jest tak zasobna w...
- Raporty? - Triv wychwycił mimowolne stwierdzenie Kaia.
- Tak, raporty - potwierdziła Varian z kwaśną miną.
- Ile? - Geolog nie potrafił ukryć zdenerwowania.
- Przejęli tylko pierwszy, o bezpiecznym lądowaniu. Triv przyjął przygnębiające
wieści, nie dając poznać po sobie, co dokładnie czuje.
- W takim razie musimy pogrążyć się w sen. - Zmarszczył brwi i dodał po chwili
zastanowienia: - Tylko pierwszy raport? Co się stało? Nie porzuciliby nas, Kai, nie
stanowimy dostatecznie zróżnicowanego materiału genetycznego...
- Fakt, że są z nami dzieciaki, w pewnym sensie nas uspokaja - odparł Kai. - Sądzę,
że BO za bardzo pochłonięta jest burzą kosmiczną. Thekowie są tego samego zdania.
- A tak, zapomniałem o burzy kosmicznej. - Triv wyraźnie odczuł ulgę. - Śpijmy
więc. Bez dwóch zdań! Nie ma większego znaczenia, czy zbudzą nas po tygodniu czy po
roku!
- W porządku. Akcję przeprowadzimy jutro, gdy poinformujemy resztę załogi -
odrzekł Kai.
Lunzie potrząsnęła głową.
- Dlaczego miałbyś im cokolwiek mówić? Aulia wpadnie w histerię, Portegin
będzie nalegał, by przesłać komunikat o stanie pogotowia, tobie dostanie się za
ukrywanie w tajemnicy milczenia BO...
- Właściwie oni już śpią. - Varian wskazała na rozespanych towarzyszy. -
Zaoszczędzimy sobie tylko bezowocnych sprzeczek.
- I ryzyka, że odnajdą nas grawitanci - dodał Triv - dopóki nie wróci po nas BO
albo nie przybędą posiłki od Theków. Jest niemożliwe, by grawitanci natrafili choć na
nasz ślad, gdy będziemy pogrążeni we śnie. Grozi nam to natomiast, jeżeli będziemy
czuwać.
Tak poważna decyzja powinna zostać podjęta demokratycznie. Kai wiedział o tym,
choć jako dowódcy on i Varian mogli sami decydować w interesie całej ekspedycji.
Należało się liczyć z przewidywaniami Lunzie. Kai rozłożył ręce, akceptując ostatecznie
nieuniknione. Dał Torowi tydzień - więcej niż trzeba, by odbyć podróż z jednej planety
na drugą. Jeśli, oczywiście, Thek miał zamiar w ogóle odpowiedzieć. I jeśli to Tor
odebrał ich komunikat. Wieści mogły zostać przejęte przez któregoś z pozostałych dwu
Theków, którzy nie kwapiliby się z przekazaniem informacji Torowi ani się nie
kłopotali, by jakkolwiek im pomóc.
- Wolałabym spotkać grawitantów z wyleczonym już ramieniem - zauważyła Varian.
- Mam nadzieję, że stracą resztę energii, usiłując nas odszukać.
Triv zaśmiał się smutno i wstał, spoglądając wyczekująco na Lunzie.
- Nie jestem szczególnie mściwa - powiedziała lekarka, wstając - ale żywię
podobną nadzieję.
Lunzie przygotowała preparat, który następnie zaaplikowała śpiącym. Triv, Varian i
Kai kontrolowali ich, dopóki temperatura ciał nie opadła, a oddychanie nie zanikło
niemal zupełnie. Kai przemyśliwał przez moment, czy nie lepiej byłoby nie poddać się
hibernacji, i poprosić Varian, by towarzyszyła mu w czuwaniu, dopóki nie zjawi się Tor
lub BO. To oznaczałoby jednak, że musieliby opuścić wahadłowiec, ponieważ opary
kriogeniczne wkrótce napełnią cały statek. Nie miał zamiaru oddalać się od swych
towarzyszy i nieopatrznie zdradzić ich kryjówkę grawitantom. Niebawem cała załoga
miała pogrążyć się w okowach lodowatego snu.
- Wiecie - odezwała się Varian nieco wystraszonym głosem, sadowiąc się na swoim
miejscu - biedny, stary Gaber miał rację. Porzucono nas. Przynajmniej chwilowo!
Lunzie wybałuszyła na nią oczy, a potem zrobiła zdegustowaną minę.
- Nie z takim pocieszeniem chciałabym zasypiać - powiedziała.
- Czy śni się coś w kriogenicznym śnie, Lunzie?
- Mnie nie - odparła lekarka.
- To chyba strata czasu tak zupełnie nic nie robić - podsumowała Varian.
Lunzie rozdała im napój, który przygotowała dla nich zamiast rozpylanego
preparatu.
- Cała idea kriogenicznego snu polega na zawieszeniu poczucia czasu - pouczyła ich.
- Spisz, i się budzisz.
- Mogą minąć wieki... - rozmarzył się Triv.
- Gorszy jesteś niż Varian - burknęła Lunzie i wypiła swoją porcję, układając się
wygodnie.
- Nie miną wieki - rzucił Kai z przekonaniem. - Zwłaszcza gdy BO otrzyma próbki
uranu.
- To naprawdę pocieszające - przyznał Triv i łyknął napój.
W ciszy Kai i Varian odczekali, aż dwójka ich przyjaciół zapadnie w głęboki sen.
- Kai - odezwała się Varian szeptem - to moja wina. Miałam wszystkie wskazówki,
że zanosi się na bunt...
- Varian... - Kai powiedział delikatnie, przerywając jej przeprosiny pocałunkiem -
to nie była niczyja wina, po prostu zbieg okoliczności. Ciesz się, że żyjemy, że żyją oni.
Gaber sam przywiódł się do takiego końca przez swój głupi charakter. Cóż, najlepiej
pozbądźmy się na chwilę poczucia czasu.
- Na jaką chwilę?
Pocałował ją znowu, uśmiechając się uspokajająco. Starał się, by uśmiech wypadł
naturalnie.
- BO wróci po nas. Kiedyś musi! - Nie była to zbyt taktowna uwaga, pomyślał. -
Wypij, Varian!
Uniósł swój kubek do niej, poczekał, aż ona zrobi to samo, a potem wypili razem.
- Sprawy nigdy nie wyglądają tak źle, jeśli się je prześpi.
- Mam nadzieję. To... tył...
W wahadłowcu zaległa cisza. Mechanizm uwalniający opary pogłębiające uśpienie
otworzył odpowiedni zawór. Oznaki życia stały się niedostrzegalne.
Na zewnątrz skrzydlate, złociste stworzenia zbudziły się z nastaniem kolejnego
posępnego i dusznego ranka mezozoicznej ery.
----------------------------------