STAŁO SIĘ JUTRO
Stanisław Lem
Odruch warunkowy
Odruch warunkowy
Zdarzyło si
ę
to na czwartym roku, przed samymi wakacjami. Pirx, który przeszedł ju
ż
wszystkie
ć
wiczenia praktyczne, miał zaliczone loty na symulatorach i dwa prawdziwe oraz ,. samodzielne
kółko", to znaczy lot na Ksi
ęż
yc z l
ą
dowaniem i powrotem. Czul si
ę
starym wyjadaczem
kosmicznym, pró
ż
niowym wyg
ą
, którego domem s
ą
planety, a jedynym ulubionym odzieniem -
znoszony skafander: wyga taki w przestrzeni pierwszy dostrzega nadlatuj
ą
ce meteory i
sakramentalnym okrzykiem ..uwaga! rój!" oraz błyskawicznym manewrem ratuje od zagłady
statek, siebie i mniej bystrych towarzyszy. Tak to sobie przynajmniej wyobra
ż
ał, z ubolewaniem
konstatuj
ą
c przy goleniu, jak zupełnie nie zna
ć
po nim ogromu przebytych do
ś
wiadcze
ń
. Nawet
paskudny wypadek z aparatem Harrelsbergera, który eksplodował mu pod r
ę
kami podczas
l
ą
dowania na Sinus Medii, nie przysporzył mu ni jednego cho
ć
by siwego włosa. Co tam - zdawał
sobie spraw
ę
z jałowo
ś
ci my
ś
lenia o siwi
ź
nie (wspaniale byłoby jednak mie
ć
oszronione
skronie!), ale
ż
eby si
ę
cho
ć
par
ę
zmarszczek przy oczach zrobiło, wskazuj
ą
cych od pierwszego
wejrzenia,
ż
e powstały przy wyt
ęż
onym wypatrywaniu kursowych gwiazd -tymczasem, jaki był
pucołowaty, taki został. Drapał wi
ę
c t
ę
paw
ą
ż
yletk
ą
t
ę
swoj
ą
g
ę
b
ę
. której si
ę
skrycie wstydził. i
wymy
ś
lał coraz bardziej wstrz
ą
saj
ą
ce sytuacje po to. aby na samym ko
ń
cu sta
ć
si
ę
ich panem.
Matters, który cz
ęś
ciowo znał jego zmartwienia, a cz
ęś
ciowo si
ę
ich domy
ś
lał, radził mu.
ż
eby
zapu
ś
cił w
ą
sy. Czy rada była całkiem szczera, trudno powiedzie
ć
. W ka
ż
dym razie Pirx w czasie
porannej samotno
ś
ci przykładał przed lustrem kawałek czarnego sznurowadła do górnej wargi i
a
ż
si
ę
zatrz
ą
sł, tak to idiotycznie wygl
ą
dało. Zw
ą
tpił w Mattersa, cho
ć
ten mo
ż
e nie miał na my
ś
li
niczego złego, a ju
ż
na pewno nie miała jego przystojna siostra, która powiedziała raz Pirxowi,
ż
e
wygl
ą
da ,,szalenie poczciwie". To go dobiło. W lokalu, w którym ta
ń
czyli, nie stało si
ę
co prawda
nic z rzeczy, jakich si
ę
obawiał. Tylko raz pomylił taniec, a ona była na tyle dyskretna,
ż
e
milczała, i dopiero po dobrej chwili zauwa
ż
ył,
ż
e wszyscy ta
ń
cz
ą
co
ś
zupełnie innego ni
ż
on.
Pó
ź
niej jednak szło jak z płatka. Nie deptał jej po nogach, jak mógł. starał si
ę
nie
ś
mia
ć
(bo od
jego
ś
miechu ludzie odwracali si
ę
na ulicy), a potem odprowadził j
ą
do domu. Od ostatniego
przystanku szli dobry kawał pieszo i przez cał
ą
drog
ę
zastanawiał si
ę
. co by te
ż
zrobi
ć
takiego,
ż
eby poj
ę
ła.
ż
e wcale nie jest „szalenie poczciwy" - te słowa zalazły mu za skór
ę
. Kiedy ju
ż
dochodzili do celu, ogarn
ą
ł go popłoch.
Niczego bowiem nie wymy
ś
lił, a jeszcze, wskutek wyt
ęż
onego namysłu, zamilkł jak pie
ń
; w
głowie jego rozprzestrzeniała si
ę
pustka, tym tylko ró
ż
ni
ą
ca si
ę
od kosmicznej,
ż
e wypełniona
rozpaczliwym wysiłkiem. W ostatniej chwili przez my
ś
l przeleciały mu jak meteory dwa czy trzy
pomysły:
ż
eby si
ę
z ni
ą
umówi
ć
,
ż
eby j
ą
pocałowa
ć
,
ż
eby - gdzie
ś
o tym czytał - u
ś
cisn
ąć
jej r
ę
k
ę
w sposób znacz
ą
cy, subtelny, a zarazem przewrotny i nami
ę
tny. Ale nic z tego nie wyszło. Ani jej
nie pocałował, ani si
ę
z ni
ą
nie umówił, ani jej r
ę
ki nie podał... i gdyby
ż
tak si
ę
to sko
ń
czyło! Kiedy
powiedziawszy „dobranoc", tym swoim przyjemnie łami
ą
cym si
ę
głosem. odwróciła si
ę
do furtki i
uj
ę
ła klamk
ę
, ockn
ą
ł si
ę
jego diabeł. A mo
ż
e stało si
ę
to po prostu dlatego,
ż
e w głosie jej wyczuł
ironi
ę
, rzeczywist
ą
lub wyobra
ż
on
ą
. Bóg raczy wiedzie
ć
-do
ść
,
ż
e zupełnie odruchowo, kiedy si
ę
wła
ś
nie odwróciła taka pewna siebie, spokojna - oczywi
ś
cie, dzi
ę
ki urodzie nosiła si
ę
jak królowa
jaka
ś
(ładne dziewcz
ę
ta zwykle tak si
ę
nosz
ą
), a wi
ę
c dobrze - dał jej klapsa w tyłek, i to nawet •
mocnego. Usłyszał lekki, stłumiony okrzyk: porz
ą
dnie musiała si
ę
zdziwi
ć
! Ale nie czekał ju
ż
na
nic. Zawróciwszy na pi
ę
cie, zwiał, jakby w strachu,
ż
e b
ę
dzie go goniła... Matters, do którego
nazajutrz zbli
ż
ał si
ę
jak do bomby z czasowym zapalnikiem, nic o tym incydencie nie wiedział.
Problem owego osobliwego post
ę
pku n
ę
kał Pirxa. Nie my
ś
lał wtedy nic (z jak
ąż
łatwo
ś
ci
ą
mu to
niestety przychodziło!), ale przylepił jej klapsa. Czy tak post
ę
puj
ą
szalenie poczciwi faceci ?
Nie był całkiem pewny, ale obawiał si
ę
,
ż
e raczej tak. Po historii z siostr
ą
Mattersa (unikał jej
odt
ą
d jak ognia) przestał w ka
ż
dym razie robi
ć
rano miny do lustra. Przedtem bowiem upadł kilka
razy tak nisko,
ż
e z pomoc
ą
drugiego lusterka szukał profilu swej twarzy, który by cho
ć
nieznacznie zaspokoił jego wielkie wymagania. Oczywi
ś
cie, nie był zupełnym idiot
ą
i zdawał
sobie spraw
ę
ze
ś
mieszno
ś
ci tych małpich grymasów, ale z drugiej strony, nie
ś
ladów urody
jakiej
ś
szukał przecie
ż
na miło
ść
bosk
ą
, lecz charakteru! Czytał bowiem Conrada i z wypiekami
my
ś
lał o wielkim milczeniu galaktycznym, o samotnym m
ę
stwie - a czy
ż
mo
ż
na sobie wyobrazi
ć
bohatera wiecznej nocy. samotnika -z tak
ą
g
ę
b
ą
? W
ą
tpliwo
ś
ci pozostały, ale z wykr
ę
caniem
twarzy przed lustrem zrobił koniec, ukazuj
ą
c sobie, jak
ą
ma tward
ą
, niezłomn
ą
wol
ę
.
Troski te, tak nurtuj
ą
ce, zbladły nieco wobec nadci
ą
gaj
ą
cego egzaminu u profesora Merinusa,
zwanego popularnie Merynosem. Egzaminu tego, prawd
ę
mówi
ą
c, nie bał si
ę
prawie nigdy. Tylko trzy razy przychodził do gmachu Astrodezji i Astrognozji Nawigacyjnej, gdzie przed sal
ą
studenci zawsze czyhali na wychodz
ą
cych od Merynosa, nie tyle,
ż
eby fetowa
ć
ich sukcesy, ile by si
ę
dowiedzie
ć
, jakie te
ż
nowe, podchwytliwe pytanka wymy
ś
lił Złowrogi Baran. Bo i tak nazywano srogiego
egzaminatora. Starzec ów, który w
ż
yciu nogi nie postawił nie to,
ż
e na Ksi
ęż
ycu - progu rakiety
ż
adnej
nawet nie przekroczył - znał, moc
ą
teoretycznej wszechwiedzy, ka
ż
dy kamie
ń
wszystkich kraterów Morza
Deszczów, grzbiety skalne planetoid i najbardziej niedost
ę
pne połacie jowiszowych ksi
ęż
yców;
powiadano,
ż
e posiada wszechstronn
ą
znajomo
ść
meteorów i komet, które zostan
ą
dopiero odkryte za lat
tysi
ą
c, poniewa
ż
ju
ż
teraz drogi ich matematycznie przewidział dzi
ę
ki ulubionemu swemu zaj
ę
ciu, analizie
perturbacyjnej ciał niebieskich. Ogrom tej wiedzy czynił go zgry
ź
liwym wobec mikroskopijnych wiadomo
ś
ci
studentów. Pirx nie bał si
ę
jednak Merinusa, bo odkrył jego klucz. Stary miał własn
ą
terminologi
ę
, której
prócz niego nikt nie u
ż
ywał w fachowym pi
ś
miennictwie. Pirx zatem, wiedziony przyrodzon
ą
bystro
ś
ci
ą
,
zamówił w bibliotece wszystkie prace Merinusa i - nie, wcale ich nie czytał. Przekartkował je tylko
wypisawszy sobie ze dwie
ś
cie Merynosowych dziwol
ą
gów słownych. Profesor, usłyszawszy styl jego
odpowiedzi, drgn
ą
ł, podniósł strz
ę
piaste brwi i zasłuchał si
ę
w Pirxa jak w słowika. Chmury, przeci
ą
gaj
ą
ce
mu zazwyczaj przez twarz, rozeszły si
ę
. Odmłodniał prawie, bo było to, jakby słyszał siebie samego - a Pirx.
uskrzydlony t
ą
przemian
ą
i własn
ą
bezczelno
ś
ci
ą
, parł dalej na całego -z takim rezultatem,
ż
e gdy
kompletnie zawalił si
ę
na ostatnim pytaniu (wymagało znajomo
ś
ci wzoru - cała Merynosowska retoryka nic
nie mogła tu wskóra
ć
), profesor wpisał mu wielk
ą
czwórk
ę
, wyra
ż
aj
ą
c ubolewanie,
ż
e nie mo
ż
e da
ć
pi
ą
tki.
Tak. Merynosa osadził. Wzi
ą
ł go za rogi. Daleko wi
ę
ksz
ą
trem
ę
odczuwał przed ..wariack
ą
k
ą
piel
ą
", która
była nast
ę
pnym i ostatnim etapem przed egzaminami dyplomowymi.
Na ..wariack
ą
k
ą
piel" nie było
ż
adnych sposobów. Najpierw człowiek szedł do Alberta, niby tylko wo
ź
nego
przy katedrze Astropsychologii Do
ś
wiadczalnej, ale w rzeczywisto
ś
ci był on praw
ą
r
ę
k
ą
docenta i słowo jego
wa
ż
niejsze było od opinii wszystkich asystentów. Albert, totumfacki jeszcze profesora
Balle'a, który przed rokiem poszedł na emerytur
ę
ku uciesze studentów i zasmuceniu wo
ź
nego (nikt go
bowiem tak, jak profesor emeritus nie rozumiał), wiódł kandydata do małej salki w podziemiu, gdzie
sporz
ą
dzał mu parafinowy odlew twarzy. Odlew ten, po zdj
ę
ciu, poddawał małemu zabiegowi:
w negatyw nosa wstawiał dwie metalowe rurki. To było wszystko. Nast
ę
pnie kandydat szedł na pi
ę
tro, do
,,ła
ź
ni". Nie była to naturalnie
ż
adna ła
ź
nia, ale jak wiadomo, studenci nie nazywaj
ą
nigdy rzeczy ich
wła
ś
ciwym imieniem. Był to spory pokój, z basenem pełnym wody. Kandydat czy, znowu wedle gwary
studenckiej, pacjent rozbierał si
ę
i wchodził do wody, któr
ą
ogrzewano dopóty, a
ż
przestawał odczuwa
ć
jej
temperatur
ę
. To było indywidualne: dla jednych woda ..przestawała istnie
ć
" przy 29, dla innych dopiero przy
32 stopniach. Do
ść
.
ż
e kiedy spoczywaj
ą
cy na wznak w basenie młody człowiek podniósł r
ę
k
ę
. wod
ę
przestawano ogrzewa
ć
, a jeden z asystentów nakładał mu na twarz parafinow
ą
mask
ę
. Nast
ę
pnie
dodawano do wody jakiej
ś
soli (ale nie cyjanku potasu, jak o tym powa
ż
nie zapewniali ci, co mieli ju
ż
„wariack
ą
k
ą
piel" za sob
ą
), zdaje si
ę
zwykłej soli kuchennej. Dodawało si
ę
jej tyle, by ..pacjent" (zwany te
ż
..topielcem") pływał swobodnie tu
ż
pod powierzchni
ą
wody. nie wynurzaj
ą
c si
ę
, tylko metalowe rurki
wystawały na wierzch, mógł wi
ę
c swobodnie oddycha
ć
. To było w zasadzie wszystko. Uczona nazwa
eksperymentu brzmiała ..pozbawienie bod
ź
ców aferentnych". W samej rzeczy, pozbawiony wzroku, słuchu,
w
ę
chu, dotyku (bo obecno
ść
wody po bardzo krótkim czasie przestawało si
ę
wyczuwa
ć
), ze skrzy
ż
owanymi
na piersiach ramionami, niczym u mumii egipskiej, spoczywał „topielec" w niewa
ż
kim zawieszeniu przez
kilka godzin. Jak długo? Jak długo mógł wytrzyma
ć
. Jak gdyby nic szczególnego. Jednak
ż
e z człowiekiem w
takim poło
ż
eniu zaczynaj
ą
dzia
ć
si
ę
dziwne rzeczy. Ka
ż
dy mógł naturalnie czyta
ć
o prze
ż
yciach „topielców"
w podr
ę
cznikach psychologii eksperymentalnej. Ale te
ż
prze
ż
ycia te były bardzo zró
ż
nicowane
indywidualnie. Trzecia cz
ęść
kandydatów nie mogła wytrzyma
ć
nie to.
ż
e sze
ś
ciu czy pi
ę
ciu, ale nawet
trzech godzin. Wytrwało
ść
była wszak
ż
e godna zalecenia, bo praktyki wakacyjne rozdzielano podług listy
lokat: kto miał pierwsz
ą
, dostawał praktyk
ę
..ekstra" na ró
ż
nych stacjach okołoziemskich. Z góry nigdy nie
było wiadomo, kto oka
ż
e si
ę
"twardy", a kto nie, „k
ą
piel" bowiem poddawała nie byle jakiej próbie spoisto
ść
,
konsolidacj
ę
osobowo
ś
ci. Pirx przeszedł pocz
ą
tek do
ść
gładko, je
ś
li nie liczy
ć
tego,
ż
e
bez wszelkiej potrzeby schował twarz pod wod
ą
, zanim jeszcze asystent nało
ż
ył mu mask
ę
, w
zwi
ą
zku z czym łykn
ą
ł jak
ąś
kwart
ę
wody i przy okazji przekonał si
ę
,
ż
e jest najzwyczajniej w
ś
wiecie słona. Po nało
ż
eniu maski posłyszał zrazu lekki szum w uszach. Znajdował si
ę
w
doskonałej ciemno
ś
ci. Jak nale
ż
ało. rozlu
ź
nił mi
ęś
nie; woda unosiła go bez ruchu. Oczu nie mógł
otworzy
ć
, gdyby nawet chciał, uniemo
ż
liwiała to przylegaj
ą
ca do policzków i czoła parafina.
Najpierw zacz
ą
ł go sw
ę
dzi
ć
. nos, potem prawe oko. Przez mask
ę
nie mógł si
ę
, naturalnie,
podrapa
ć
. O takim sw
ę
dzeniu nic nie mówiły relacje innych „topielców" - widocznie był to jego
prywatny wkład w psychologi
ę
eksperymentaln
ą
. Spoczywał doskonale bezwładny w wodzie,
która ani nie grzała, ani nie chłodziła jego nagiego ciała. Po paru chwilach stracił
ś
wiadomo
ść
jej
istnienia. Mógłby oczywi
ś
cie poruszy
ć
nogami albo cho
ć
by palcami i przekona
ć
si
ę
,
ż
e s
ą
ś
liskie i
mokre, ale wiedział,
ż
e czuwa nad nim u sufitu oko rejestruj
ą
cej kamery: za ka
ż
de poruszenie
były punkty karne. Wsłuchawszy si
ę
w siebie, po niedługim czasie mógł ju
ż
rozró
ż
nia
ć
tony
własnego serca nadzwyczaj słabe i dochodz
ą
ce jak*by z ogromnej odległo
ś
ci. Było mu wcale
nie
ź
le. Sw
ę
dzenie ustało. Nic go nie uwierało. Albert umie
ś
cił rurki w masce tak zr
ę
cznie,
ż
e
nawet ich nie czuł. Niczego w ogóle nie czuł. Ta pustka stawała si
ę
niepokoj
ą
ca. Najpierw
zatracił poczucie poło
ż
enia ciała, pozycji r
ą
k i nóg. Pami
ę
tał jeszcze, jak le
ż
y, bo o tym wiedział,
w białej parafinie na twarzy. Stwierdził ze zdziwieniem,
ż
e on, który umiał zwykle okre
ś
li
ć
czas
bez zegarka, z dokładno
ś
ci
ą
do paru minut, nie ma nawet najsłabszego wyobra
ż
enia o tym, ile
minut - czy mo
ż
e ju
ż
kwadransów? - upłyn
ę
ło od zanurzenia si
ę
w ,,wariack
ą
k
ą
piel".
Kiedy si
ę
tak dziwił, zauwa
ż
ył,
ż
e nie ma ju
ż
ciała ani twarzy, w ogóle niczego. Tak dobrze, jakby
go w ogóle nie było. Wra
ż
enia tego niepodobna nazwa
ć
przyjemnym. Raczej przera
ż
ało. Jakby
rozpuszczał si
ę
po trosze w tej wodzie, , której istnienie te
ż
do
ń
wcale nie dochodziło. I serce
nawet przestał słysze
ć
. Wyt
ęż
ał słuch jak mógł - nic. Cisza za to, wypełniaj
ą
ca go dokładnie,
stała si
ę
nieprzyjemnym, głuchym pomrukiem, białym, ci
ą
głym szumem,
ż
e chciało si
ę
wprost
zatka
ć
uszy. W pewnym momencie pomy
ś
lał,
ż
e min
ą
ł ju
ż
chyba porz
ą
dny kawał czasu i par
ę
karnych punktów tak bardzo nie zaszkodzi. Chciał ruszy
ć
r
ę
kami. Nie miał czym poruszy
ć
: nie
było r
ą
k. Nawet nie to,
ż
e si
ę
przel
ą
kł; osłupiał raczej. Prawda,
ż
e co
ś
tam pisano
o „zatraceniu poczucia ciała", ale któ
ż
by uwierzył,
ż
e mo
ż
e
by
ć
tak zupełnie?
Widocznie tak ma by
ć
- uspokoił siebie. Grunt si
ę
nie
rusza
ć
- jak si
ę
chce mie
ć
dobr
ą
lokat
ę
, trzeba wytrzyma
ć
to i owo. Ta maksyma podtrzymywała go przez jaki
ś
czas.
Jak długo? Nie wiedział.
Potem zacz
ę
ło si
ę
robi
ć
gorzej.
Zrazu ciemno
ść
, w której spoczywał czy te
ż
raczej, któr
ą
sam był, zaroiła si
ę
od słabych migota
ń
, polatuj
ą
cych na
obrze
ż
u pola widzenia kr
ę
gów, wła
ś
ciwie bez
ś
wietlnych,
m
żą
cych niewyra
ź
nie. Poruszył gałkami ocznymi, ten ruch
czuł, i to go pocieszyło. Ale dziwna rzecz: po kilku
poruszeniach i oczy wymkn
ę
ły si
ę
jego władzy...
Fenomeny wzrokowe i słuchowe, te migotania, m
ż
enia,
szumy i pomruki, były niewinnym wst
ę
pem, igraszk
ą
wobec
tego, co zacz
ę
ło si
ę
z nim dzia
ć
zaraz potem.
Rozpadał si
ę
. Ju
ż
nie to,
ż
eby ciałem: o ciele nie było mowy,
ciało od wieków przestało istnie
ć
, było czasem zaprzeszłym,
czym
ś
utraconym w sposób nieodwołalny. Mo
ż
e nigdy go nie
miał?
Zdarza si
ę
czasem,
ż
e przyci
ś
ni
ę
ta, niedokrwiona r
ę
ka na
jaki
ś
czas obumrze. Mo
ż
na dotyka
ć
jej drug
ą
, czuj
ą
c
ą
i
ż
yw
ą
,
jak kawałka drewna. Prawie ka
ż
dy zna to dziwne uczucie,
nieprzyjemne, na szcz
ęś
cie szybko przemijaj
ą
ce. Ale człowiek
wtedy jest cały normalny, czuj
ą
cy i
ż
ywy, tylko kilka palców
czy dło
ń
ogarn
ą
ł martwy bezwład,
ż
e stały si
ę
jakby
uczepionym do reszty ciała przedmiotem. Pirxowi jednak nie
pozostało nic: albo lepiej, prawie nic - prócz strachu.
Rozpadał si
ę
- nie na
ż
adne tam osoby, ale wła
ś
nie na
strachy. Czego si
ę
bał? Poj
ę
cia nie miał. Nie był ani trze
ź
wy,
ani jawy nie prze
ż
ywał (jaka
ż
mo
ż
e by
ć
jawa bez ciała!), ani
snu. Bo nie
ś
nił przecie
ż
: wiedział, gdzie jest, co z nim robi
ą
.
To było co
ś
trzeciego. I do upicia si
ę
te
ż
najzupełniej
niepodobne.
Czytał i o tym. To si
ę
nazywało ..dezorganizacja pracy kory
mózgowej, spowodowana pozbawieniem mózgu impulsów
dosłownych".
Brzmiało to nie najgorzej. Do
ś
wiadczenie jednak...
Był troch
ę
tu, troch
ę
tam i wszystko si
ę
rozłaziło. Kierunki:
góra, dół, bok - nic z tego! Usiłował sobie przypomnie
ć
,
gdzie mo
ż
e by
ć
sufit. Ale jak mówi
ć
o suficie, kiedy nie ma
ciała ani oczu?
Zaraz - rzekł sobie - zrobimy z tym porz
ą
dek. Przestrze
ń
-
wymiary - trzy kierunki...
Te słowa nic nie znaczyły. Pomy
ś
lał o czasie, powtarzał
„czas, czas" - jakby
ż
uł kawałek papieru. Zlepek bez jakiegokolwiek sensu. Ju
ż
nie on powtarzał,
mówił to jaki
ś
^j nikt. jaki
ś
obcy, kto
ś
, kto wlazł w niego. Nie, on wlazł \'• w kogo
ś
. I ten kto
ś
rozdymał si
ę
. Puchn
ą
ł. Zatracał wszystkie granice. W
ę
drował niepoj
ę
tymi wn
ę
trzami, objawił si
ę
olbrzymim jak balon, niemo
ż
liwym, słoniowatym palcem, był cały palcem, nie swoim, nie
prawdziwym, ale jakim
ś
wymy
ś
lonym, wzi
ę
tym nie wiadomo sk
ą
d. Ten palec usamodzielniał si
ę
.
Stawał si
ę
czym
ś
przytłaczaj
ą
cym, nieruchomym, zgi
ę
tym karc
ą
co i zarazem idiotycznie, a jego
my
ś
lenie unosiło si
ę
raz z jednej, raz z drugiej strony tej bryły niemo
ż
liwej, ciepłej, wstr
ę
tnej,
ż
adnej - znikł. Wirował. Kr
ę
cił si
ę
. Spadał jak kamie
ń
, chciał krzykn
ąć
. Migoty bez twarzy,
okr
ą
gławe, wytrzeszczone, rozpływaj
ą
ce si
ę
- gdy usiłował stawi
ć
im czoło - lazły na niego,
pchały si
ę
, rozpierały go, był jak cienkopowłokowy zbiornik gro
żą
cy p
ę
kni
ę
ciem. I wybuchn
ą
ł.
Rozpadł si
ę
na niezale
ż
ne od siebie ciemno
ś
ci, które szybowały jak polatuj
ą
ce bezwładnie
strz
ę
py zw
ę
glonego papieru. A w tych wahaniach i polatywaniach było niepoj
ę
te napi
ę
cie,
wysiłek taki chyba, j
ą
ł? w
ś
miertelnej chorobie, kiedy poprzez mgły i pustki, która była kiedy
ś
sprawnym ciałem, a teraz jest tylko znieczulon
ą
, stygn
ą
c
ą
pustyni
ą
, co
ś
pragnie jeszcze ostatni
raz odezwa
ć
si
ę
, dotrze
ć
do jakiego
ś
drugiego człowieka, zobaczy
ć
go, dotkn
ąć
. Zaraz -
powiedziało co
ś
zadziwiaj
ą
co trze
ź
wo, ale to było obce, to nie był on. Mo
ż
e jaki
ś
dobry człowiek
zlitował si
ę
i mówił do niego? Do kogo?... Gdzie? Ale słyszał przecie
ż
... Nie, to nie był prawdziwy
głos. Zaraz. Ju
ż
inni to przeszli. Z tego si
ę
nie umiera. Trzeba si
ę
trzyma
ć
. Te słowa obracały si
ę
w kółko. A
ż
utraciły sens. Znowu wszystko rozlało si
ę
jak szara namarszczona bibuła. Jak
ś
niegowa góra w sło
ń
cu. Wymywany, uciekł gdzie
ś
bez ruchu, nikł. Zaraz mnie nie b
ę
dzie -
pomy
ś
lał najzupełniej serio, bo to było jak
ś
mier
ć
, nie jak sen. Tylko to jedno wiedział jeszcze:
ż
e
nie
ś
ni. Osaczyło go ze wszystkich stron. Nie, nie jego. Ich. Było ich kilku. Wielu? Nie mógł si
ę
doliczy
ć
. Co ja tu robi
ę
? - powiedziało w nim co
ś
. - Gdzie ja jestem? W oceanie? Na Ksi
ęż
ycu?
Do
ś
wiadczenie... Nie wierzył,
ż
e to mo
ż
e by
ć
do
ś
wiadczenie: jak to, troch
ę
parafiny, jaka
ś
słona
woda, i człowiek przestaje istnie
ć
? Postanowił z tym sko
ń
czy
ć
, za wszelk
ą
cen
ę
. Zmagał si
ę
,
sam nie wiedział z czym. jakby wywa
ż
ał olbrzymi przywalaj
ą
cy go kamie
ń
. Nie mógł nawet
drgn
ąć
. W ostatnim błysku przytomno
ś
ci zebrał resztk
ę
sił i j
ę
kn
ą
ł. Usłyszał ten j
ę
k,
stłumiony, oddalony, jak radiowy sygnał z innej planety. Na jak
ąś
sekund
ę
prawie ockn
ą
ł si
ę
i
skupił po to,
ż
eby wpa
ść
w nast
ę
pn
ą
, jeszcze czarniejsz
ą
, podmywaj
ą
c
ą
wszystko agoni
ę
.
Nie czuł
ż
adnego bólu. Ba, gdyby był ból! Siedziałby w ciele, dawałby o nim zna
ć
, okre
ś
lałby
jakie
ś
granice, targałby nerwami. Ale to była agonia bezbolesna, narastaj
ą
cy napływ nico
ś
ci.
Poczuł, jak powietrze spazmatycznie chwytane wchodzi we
ń
- jakby nie w płuca, ale w ten
obszar drgaj
ą
cych, pokurczonych my
ś
lowych strz
ę
pków. J
ę
kn
ąć
, jeszcze raz j
ę
kn
ąć
, usłysze
ć
si
ę
...
Jak si
ę
komu chce j
ę
cze
ć
, nie trzeba my
ś
le
ć
o gwiazdach -odezwał si
ę
ten jaki
ś
nieznany, bliski,
lecz obcy głos. Zastanowił si
ę
i nie j
ę
kn
ą
ł. Zreszt
ą
nie było go ju
ż
. Nie wiedział, kim był -
wpływały we
ń
zimne, lekkie strumienie -a najgorsze było to (dlaczego
ż
aden z bałwanów nawet o
tym nie wspominał?),
ż
e wszystko szło przez niego na wylot. Zrobił si
ę
przezroczysty. Był dziur
ą
,
sitem, szeregiem kr
ę
tych jaski
ń
czy przelotów. Potem i to si
ę
rozpadło, został tylko strach i trwał
nawet wtedy, gdy znikn
ę
ła wstrz
ą
sana jak dreszczem, m
żą
cym migotaniem - ciemno
ść
.
Potem zrobiło si
ę
gorzej, o wiele gorzej. Jednak
ż
e tego ju
ż
Pirx nie umiał opowiedzie
ć
ani nawet
wyra
ź
nie, dokładnie przypomnie
ć
sobie: na takie do
ś
wiadczenia nie wynaleziono jeszcze słów.
Nic nie potrafił o tym wykrztusi
ć
. Tak, tak, „topielcy" byli wła
ś
nie bogatsi o jedno cholerne
do
ś
wiadczenie, którego nikt z profanów nawet si
ę
nie domy
ś
lał. Inna rzecz,
ż
e nie było czego
zazdro
ś
ci
ć
. Pirx przeszedł wiele rzeczy i stanów. Nie było go jaki
ś
czas, potem znów był,
powielony, potem co
ś
wyjadało mu cały mózg. potem działo si
ę
wiele zawiłych, bezsłownych
potworno
ś
ci - spajał je strach, który prze
ż
ył i ciało, i czas, i przestrze
ń
. Wszystko. Tego to si
ę
najadł do syta. Doktor Grotius powiedział:
- J
ę
kn
ą
ł pan pierwszy raz w sto trzydziestej ósmej minucie, a drugi - w dwóchsetnej dwudziestej
siódmej. Wszystkiego trzy karne punkty - i
ż
adnych drgawek! Prosz
ę
zało
ż
y
ć
nog
ę
i' na nog
ę
.
Zbadam odruchy... Jak panu si
ę
udało wysiedzie
ć
tak długo pó
ź
niej?
Pirx siedział na zło
ż
onym poczwórnie r
ę
czniku, piekielnie szorstkim i przez to bardzo
przyjemnym. Był całkiem jak Łazarz. Nie w tym sensie,
ż
eby tak wygl
ą
dał: ale czuł si
ę
prawdziwie zmartwychwstały. Wytrzymał siedem godzin. Miał
pierwsz
ą
lokat
ę
. W ci
ą
gu ostatnich trzech godzin umierał par
ę
tysi
ę
cy razy. Ale nie j
ę
kn
ą
ł. Kiedy
wyci
ą
gali go, ociekaj
ą
cego, wytarli, wysmarowali, dali mu zastrzyk, łyk koniaku i prowadzili do
pokoju bada
ń
, gdzie czekał doktor Grotius, po drodze zajrzał do lustra. Ju
ż
przedtem wci
ąż
dotykał piersi, r
ą
k, nóg.
ś
eby si
ę
upewni
ć
. Był kompletnie ogłuszony, otumaniony, jakby wstał z
łó
ż
ka po wielomiesi
ę
cznej malignie. Wiedział,
ż
e ju
ż
po wszystkim. Mimo to zajrzał do lustra. Nie
ż
eby si
ę
spodziewał siwizny, ale tak sobie.
Zobaczył swoj
ą
szerok
ą
g
ę
b
ę
i, odwróciwszy si
ę
szybko, pomaszerował dalej, zostawiaj
ą
c na
posadzce mokre
ś
lady stóp. Doktor Grotius długo usiłował wydoby
ć
z niego jakie
ś
opisy
prze
ż
ytych stanów. Siedem godzin - to było nie byle co. Doktor Grotius patrzył na Pirxa inaczej
ni
ż
przedtem: nie to,
ż
e z sympati
ą
- raczej z lubo
ś
ci
ą
, jak entomolog, który odkrył nowy gatunek
ć
my. Albo niezwykłego zgoła robaczka. Mo
ż
e widział w nim temat pracy naukowej?! Pirx okazał
si
ę
, trzeba niestety powiedzie
ć
, niezbyt wdzi
ę
cznym obiektem docieka
ń
. Siedział i mrugał
głupkowato oczami: wszystko było płaskie, dwuwymiarowe, kiedy si
ę
gał po co
ś
r
ę
k
ą
, ta rzecz
okazywała si
ę
dalej albo bli
ż
ej, ni
ż
sobie obliczył. To było objawem normalnym. Ale nie była nim
jego odpowied
ź
na pytanie asystenta, kiedy usiłował wydoby
ć
z niego jakie
ś
dokładniejsze
szczegóły.
- Pan le
ż
ał tam? - pytaniem odparował pytanie.
- Nie - zdziwił si
ę
doktor Grotius. - A co?
- To niech si
ę
pan poło
ż
y - zaproponował mu Pirx. - Sam pan zobaczy, jak to jest.
Na drugi dzie
ń
czuł si
ę
ju
ż
tak dobrze,
ż
e mógł nawet robi
ć
na temat „wariackiej k
ą
pieli" dowcipy.
Odt
ą
d chodził stale do głównego gmachu, gdzie pod szkłem na desce ogłosze
ń
zawieszano listy
z wykazem praktyk. Ale nie mógł znale
źć
swego nazwiska. Potem była niedziela. A w
poniedziałek wezwał go Szef. Pirx od razu si
ę
zakłopotał. Wpierw zrobił rachunek sumienia. O to.
ż
e wpu
ś
cili do rakiety Ostensa mysz, nie mogło i
ść
- to było dawno, poza tym mysz była malutka
i w ogóle nie było o czym mówi
ć
. Potem była ta historia z budzikiem, który sam wł
ą
czał pr
ą
d do
siatki łó
ż
ka Maebiusa. Ale to te
ż
wła
ś
ciwie głupstwo. Nie takie rzeczy robi si
ę
maj
ą
c dwadzie
ś
cia
dwa lata, a poza tym Szef był wyrozumiały. Do pewnych granic. Czy
ż
by si
ę
dowiedział o duchu?
Duch był własnym, oryginalnym pomysłem Pirxa. Koledzy pomogli mu naturalnie: w ko
ń
cu - ma
si
ę
przyjaciół! Ale Bornowi nale
ż
ała si
ę
nauczka. Operacja „duch" poszła jak zegarek. Proch był w
tutce, prochow
ą
dró
ż
k
ę
przeci
ą
gn
ę
ło si
ę
trzy razy dokoła pokoju, a zako
ń
czyło j
ą
pod stołem.
Mo
ż
e istotnie za du
ż
o tego prochu si
ę
tam wysypało? Wychodziła prochowa
ś
cie
ż
ka na korytarz,
przez szpar
ę
pod drzwiami, a Bom był ju
ż
„urobiony": przez cały tydzie
ń
wieczorami o niczym
innym nie rozmawiało si
ę
, tylko o duchach. Pirx, nie w ciemi
ę
bity, rozdzielił role: cz
ęść
chłopców
opowiadała straszliwe historie, a druga - odgrywała niedowiarków,
ż
eby si
ę
«> Bom zbyt łatwo
w podst
ę
pie nie zorientował. Bom udziału w tych roztrz
ą
saniach metafizycznych nie brał, tylko si
ę
pod
ś
miechiwał czasem z najzagorzalszych zwolenników „tamtego
ś
wiata". Tak, ale trzeba go
było widzie
ć
, kiedy wyleciał o dwunastej w nocy ze swojej sypialni, rycz
ą
c jak goniony przez
tygrysa bawół. Płomie
ń
wszedł szpar
ą
pod drzwiami, trzykrotnie obleciał pokój i buchn
ą
ł pod
stołem,
ż
e ksi
ąż
ki pospadały. Pirx przedobrzył jednak, bo si
ę
zacz
ę
ło troch
ę
pali
ć
. Par
ę
kubłów
wody zlikwidowało ogie
ń
, ale została wypalona dziura, no i smród kordytu. Tak
ż
e w pewnym
sensie nie udało si
ę
: Bom nie uwierzył niestety w duchy.
Pomy
ś
lał,
ż
e mo
ż
e chodzi o tego ducha. Pirx wstał rano wcze
ś
niej, wło
ż
ył czyst
ą
koszul
ę
, na
wszelki wypadek zajrzał do ksi
ąż
ki lotów, do Teorii Nawigacji, i poszedł jak w dym. Gabinet Szefa
był wspaniały. Tak przynajmniej wydawało si
ę
Pirxowi.
Ś
cian nie było wida
ć
zza map nieba,
konstelacje,
ż
ółte jak krople miodu,
ś
wieciły na granatowym tle. Mały,
ś
lepy globus ksi
ęż
ycowy
na biurku, pełno ksi
ąż
ek, dyplomów, i drugi, ogromny globus pod oknem. Ten drugi był istnym
cudem, za naci
ś
ni
ę
ciem odpowiedniego guzika zapalały si
ę
i ruszały w obieg dowolnie wybrane
sputniki, podobno były tam nie tylko istniej
ą
ce, ale nawet te stare, wł
ą
cznie z pierwszymi, ju
ż
historycznymi, z 1957 roku. Pirx w tym dniu nie miał jednak oka dla globusa. Kiedy wszedł. Szef
pisał. Powiedział,
ż
eby siadł i poczekał. Potem zdj
ą
ł okulary - nosił je dopiero od roku - i przyjrzał
mu si
ę
, jakby go pierwszy raz w
ż
yciu zobaczył. To był taki jego sposób. Nawet
ś
wi
ę
ty, nie
maj
ą
cy nic na sumieniu, mógł straci
ć
pod tym wzrokiem rezon. Pirx nie był
ś
wi
ę
ty. Nie mógł
usiedzi
ć
w fotelu. To zapadał w gł
ą
b, przyjmuj
ą
c postaw
ę
nieprzyzwoicie swobodn
ą
, niczym
milioner na pokładzie własnego jachtu, to znów zje
ż
d
ż
ał w kierunku dywanu i własnych pi
ę
t. Szef
wytrzymał milczenie i rzekł:
- Jak tam, chłopcze, u ciebie?
„Tykał" go, nie było wi
ę
c
ź
le. Pirx wyja
ś
nił,
ż
e wszystko w porz
ą
dku.
- Podobno k
ą
pałe
ś
si
ę
?
Pirx przytakn
ą
ł. A to co znowu? Podejrzliwo
ść
nie opuszczała
go. Mo
ż
e za niegrzeczno
ść
wobec asystenta?
- Jest jedno wolne miejsce na praktyk
ę
w Mendelejewie. Wiesz, gdzie to jest?
- Stacja astrofizyczna na tamtej strome... - odparł Pirx. Był troch
ę
rozczarowany. Miał cich
ą
nadziej
ę
- tak cich
ą
,
ż
e <boj
ą
c si
ę
spłoszy
ć
jej urzeczywistnienie, samemu sobie nawet do niej
si
ę
nie przyznał - otó
ż
liczył na co
ś
innego. Na lot. Tyle było rakiet, tyle planet, a on miał dosta
ć
zwykłe zadanie stacjonarne na „tamtej stronie"... Kiedy
ś
był to jeszcze fason - nazywa
ć
odwrotn
ą
, niewidzialn
ą
z Ziemi półkul
ę
ksi
ęż
ycow
ą
- „tamt
ą
stron
ą
". Ale teraz wszyscy tak
mówili.
- Słusznie. Wiesz, jak wygl
ą
da? - spytał Szef. Miał szczególny wyraz twarzy. Jakby ukrywał co
ś
w zanadrzu. Pirx wahał si
ę
przez sekund
ę
, czy skłama
ć
.
- Nie - powiedział.
- Je
ż
eli przyjmiesz zadanie, dam ci cał
ą
dokumentacj
ę
. -Szef poło
ż
ył r-
ę
k
ę
na stosie papierów.
- To mog
ę
nie przyj
ąć
?! - z nie ukrywanym o
ż
ywieniem spytał Pirx.
- Mo
ż
esz. Bo zadanie jest, to znaczy: mo
ż
e si
ę
okaza
ć
... niebezpieczne.
Chciał powiedzie
ć
co
ś
jeszcze, ale nie mógł. Specjalnie urwał,
ż
eby si
ę
lepiej przyjrze
ć
Pirxowi,
który wlepił si
ę
w niego rosn
ą
cymi oczami, powoli, solennie nabrał tchu - i tak ju
ż
został, jakby
zapomniał o potrzebie dalszego oddychania. Obj
ę
ty łun
ą
jak dziewica, której objawił si
ę
królewicz, czekał dalszych upajaj
ą
cych słów. Szef chrz
ą
kn
ą
ł. ;
- No. no - rzekł trze
ź
wi
ą
co. - Przesadziłem. W ka
ż
dym razie, mylisz si
ę
.
- Jak, prosz
ę
? - wybełkotał Pirx.
- Powiadam,
ż
e ty nie jeste
ś
tym jedynym człowiekiem na Ziemi, od którego wszystko zale
ż
y...
Ludzko
ść
nie oczekuje od ciebie ratunku. Na razie jeszcze. Pirx, czerwony jak burak, m
ę
czył si
ę
nie wiedz
ą
c, co robi
ć
z r
ę
kami. Szef, który znany był ze swych sposobów i który przed chwil
ą
ukazał mu rajsk
ą
wizj
ę
Pirxa-bohatera powracaj
ą
cego po dokonaniu Czynu przed zastygły na
kosmodromie tłum, szepcz
ą
cy z uwielbieniem: „To on! to on!!!" - teraz jakby całkiem nie zdaj
ą
c
sobie sprawy z tego, co czyni, j
ą
ł pomniejsza
ć
Zadanie, redukowa
ć
rozmiary
Misji do zwykłej praktyki wakacyjnej, nareszcie wyja
ś
nił:
- Pracownicy Stacji rekrutuj
ą
si
ę
z astronomów, których przewozi si
ę
na tamt
ą
stron
ę
,
ż
eby przesiedzieli
swój miesi
ą
c, i tyle. Normalna praca tam nie wymaga
ż
adnych nadzwyczajno
ś
ci. Dlatego kandydaci
poddawani byli zwykłym testom pierwszej i drugiej grupy. Teraz, po tym wypadku - potrzeba ludzi
sprawdzonych dokładniej. Najlepszymi byliby rozumie si
ę
piloci, ale sam pojmujesz,
ż
e nie mo
ż
na wsadza
ć
pilotów do zwykłej stacji obserwacyjnej...
Pirx wiedział. Nie tylko Ksi
ęż
yc, cały system słoneczny wołał o pilotów, astrogatorów, nawigatorów - było
ich wci
ąż
za mało. Ale co to był za wypadek, o którym wspomniał Szef? Rozs
ą
dnie milczał.
- Stacja jest bardzo mała. Zbudowano j
ą
głupio, pod północnym szczytem, zamiast na dnie krateru. Z
lokalizacj
ą
była cała historia, zamiast rozpoznania selenodezyjnego zadecydował presti
ż
- b
ę
dziesz si
ę
z
tym mógł zapozna
ć
pó
ź
niej. Dosy
ć
,
ż
e w ubiegłym roku cz
ęść
grani run
ę
ła i zniszczyła jedyn
ą
drog
ę
.
Dost
ę
p jest teraz raczej trudny i mo
ż
liwy tylko za dnia. Projektowano kolejk
ę
linow
ą
, ale prace zostały
wstrzymane, bo ju
ż
jest decyzja przeniesienia Stacji na dół, w przyszłym roku. Praktycznie Stacja jest
podczas nocy odci
ę
ta od
ś
wiata. Ł
ą
czno
ść
radiowa ustaje... Dlaczego?
- Proo... sz
ę
?
- Dlaczego, pytam, ustaje ł
ą
czno
ść
radiowa?
To był cały Szef Obdarzanie misj
ą
, niewinna rozmowa nagle
przemieniła si
ę
w egzamin. Pirx zacz
ą
ł si
ę
poci
ć
.
- Poniewa
ż
Ksi
ęż
yc nie ma atmosfery ani strefy zjonizowanej, ł
ą
czno
ść
radiow
ą
utrzymuje si
ę
na nim
falami ultrakrótkimi... w tym celu wybudowano ła
ń
cuchy przeka
ź
ników, podobnych do telewizyjnych. i Szef,
oparty łokciami o biurko, bawił si
ę
długopisem, daj
ą
c pozna
ć
,
ż
e okazuje cierpliwo
ść
i b
ę
dzie słuchał a
ż
do
skutku. Pirx za
ś
rozwodził si
ę
nad rzeczami, znanymi ka
ż
demu dziecku, poniewa
ż
zbli
ż
ał si
ę
. niestety, do
obszarów, w których jego wiedza pozostawiała to i owo do
ż
yczenia.
- Takie linie przesyłowe znajduj
ą
si
ę
zarówno na tej, jak i na tamtej stronie rozp
ę
dzał si
ę
, bo wpływał na
znajome wody:
- Na tej stronie jest ich osiem. Ł
ą
cz
ą
one Lun
ę
Główn
ą
ze stacjami Sinus Medii, Pelagus Somnii. Mare
Imbrium.
- To mo
ż
esz opu
ś
ci
ć
- przerwał mu wielkodusznie Szef. - Jak równie
ż
hipotezy o powstaniu Ksi
ęż
yca.
Słucham... Pirx zamrugał.
- Zakłócenia odbioru powstaj
ą
, gdy ła
ń
cuch przeka
ź
ników dostaje si
ę
w stref
ę
terminatora. Kiedy
cz
ęść
przeka
ź
ników. jest jeszcze w cieniu, a nad dalszymi wschodzi Sło
ń
ce. .
- Wiem, co to jest terminator. Nie musisz obja
ś
nia
ć
- %i
rzekł serdecznie Szef. ;' Pirx zakaszlał. Wysi
ą
kał nos. Nie mogło to
jednak trwa
ć
i^
w niesko
ń
czono
ść
.
- Ze wzgl
ę
du na brak atmosfery korpuskularne | promieniowanie Sło
ń
ca bombarduje
skorup
ę
, wywołuje - ;3 ee - zakłócenia fal radiowych. Te zakłócenia wła
ś
nie ^
uniemo
ż
liwiaj
ą
... *
Ugrz
ą
zł.
- Zakłócenia zakłócaj
ą
, całkiem słusznie - poddał Szef. - Ale
na czym polegaj
ą
?
- To jest wtórne promieniowanie wzbudzone, efekt. No...
No...
- No?.., -
ż
yczliwie poddał Szef.
- Nowi
ń
skiego! - wybuchn
ą
ł Pirx. Przypomniał sobie. Ale
i tego było Szefowi mało.
- Na czym polega ten efekt?
Tego wła
ś
nie Pirx nie wiedział. To znaczy, kiedy
ś
wiedział,
ale zapomniał. Doniósł wykute wiadomo
ś
ci do progu sali
egzaminacyjnej, jak
ż
ongler - piramid
ę
spi
ę
trzonych na
głowie, najnieprawdopodobniej szych przedmiotów, ale teraz
było ju
ż
po egzaminie... Jego rozpaczliwe majaczenie
o elektronach, promieniowaniu wymuszonym i rezonansie
przerwało pełne ubolewania potrz
ą
sanie głowy Szefa.
- No, tak - rzekł ten bezwzgl
ę
dny człowiek. - A profesor Merinus postawił ci czwórk
ę
... Czy
ż
by si
ę
pomylił? Fotel pod Pirxem zacz
ą
ł przypomina
ć
co
ś
w rodzaju
wulkanicznego sto
ż
ka.
- Nie chciałbym sprawi
ć
mu przykro
ś
ci, wi
ę
c niech lepiej nic nie wie... (Pirx odetchn
ą
ł)... ale
poprosz
ę
profesora Laaba.
ż
eby przy egzaminie dyplomowym... Urwał znacz
ą
co. Pirx zamarł.
Nie przez te słowa - ale r
ę
ka Szefa powoli zagarniała papiery, które miał otrzyma
ć
wraz ze
swoj
ą
Misj
ą
.
- Dlaczego nie stosuje si
ę
ł
ą
czno
ś
ci kablowej? - zagadn
ą
ł
Szef nie patrz
ą
c na niego.
- Ze wzgl
ę
du na koszty. Kabel koncentryczny ł
ą
czy na razie tylko Lun
ę
Główn
ą
z Archimedesem.
Ale w najbli
ż
szych pi
ę
ciu latach planuje si
ę
skablowanie sieci przeka
ź
nikowej -
wypalił Pirx. Szef. nie rozpogodzony, wrócił do tematu.
- No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odci
ę
ty od
ś
wiata
przez dwie
ś
cie godzin podczas ka
ż
dej nocy. Dot
ą
d praca szła tam normalnie. W ubiegłym
miesi
ą
cu po zwykłej przerwie w ł
ą
czno
ś
ci stacja nie zgłosiła si
ę
na wezwanie z Ciołkowskiego.
Ekipa Ciołkowskiego wyruszyła o
ś
wicie. zastała główn
ą
klap
ę
otwart
ą
, a w komorze - człowieka.
Był to dy
ż
ur Kanadyjczyków, Challiersa i Savage'a. W komorze le
ż
ał Savage. Miał p
ę
kni
ę
t
ą
szyb
ę
hełmu. Udusił si
ę
. Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepa
ś
ci pod Bram
ą
Słoneczn
ą
. Zgin
ą
ł wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porz
ą
dek, aparatura pracowała,
zapasy były nietkni
ę
te, nie wykryto
ż
adnej awarii. Czytałe
ś
o tym?
- Tak - powiedział Pirx. - Ale w gazetach było.
ż
e zaszedł nieszcz
ęś
liwy wypadek. Psychoza...
podwójne samobójstwo w przyst
ę
pie obł
ę
du...
- Bzdura - rzekł Szef. - Znałem Savage'a. Z Alp. Nie mógł si
ę
zmieni
ć
. No, nic. W gazetach były
brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Słuchaj. Chłopcy tacy jak ty s
ą
ju
ż
zasadniczo przebadani z tak
ą
sam
ą
dokładno
ś
ci
ą
jak piloci, ale dyplomów nie maj
ą
, wi
ę
c nie
mog
ą
lata
ć
. Poza tym praktyk
ę
wakacyjn
ą
tak czy inaczej musisz przej
ść
. Je
ż
eli si
ę
zgodzisz,
polecisz jutro.
- A kto jest drugi ?
- Nie wiem. Jaki
ś
astrofizyk. W ko
ń
cu - potrzeba tam astrofizyków. Obawiam si
ę
.
ż
e nie b
ę
dzie
miał z ciebie pociechy, ale mo
ż
e poduczysz si
ę
troch
ę
astrografii. Czy orientujesz si
ę
. o co
chodzi? Komisja doszła do przekonania.
ż
e był to nieszcz
ęś
liwy wypadek, pozostał jednak
pewien cie
ń
, nazwijmy to niejasno
ś
ci
ą
. Stało si
ę
tam co
ś
niezrozumiałego. Nie wiadomo co.
Pomy
ś
leli wi
ę
c,
ż
e podczas nast
ę
pnego dy
ż
uru dobrze byłoby tam mie
ć
człowieka, jednego
przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widziałem powodu do odmowy. Z drugiej
strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczególnego. Oczywi
ś
cie - oczy i uszy musisz mie
ć
otwarte, ale nie masz
ż
adnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to.
ż
e wykryjesz dodatkowe
okoliczno
ś
ci wyja
ś
niaj
ą
ce tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze?
- Jak. prosz
ę
? Nie - odparł Pirx.
- My
ś
lałem... Czy przypuszczasz,
ż
e b
ę
dziesz si
ę
umiał zachowa
ć
rozs
ą
dnie? Bo to ci ju
ż
uderzyło, niestety, do głowy. Zastanawiam si
ę
...
- B
ę
d
ę
si
ę
zachowywał rozs
ą
dnie - rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonów.
- W
ą
tpi
ę
- rzekł Szef. - Posyłam ci
ę
bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata...
- To przez k
ą
piel? - nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał,
ż
e nie słyszy. Podał mu
najpierw papiery, a potem
r
ę
k
ę
.
- Start masz jutro o ósmej rano. Rzeczy we
ź
jak najmniej. Zreszt
ą
byłe
ś
tam ju
ż
, wi
ę
c wiesz. Tu jest bilet na
samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Głównej, stamt
ą
d przerzuc
ą
ci
ę
dalej... - Mówił
co
ś
jeszcze.
ś
yczył mu czego
ś
?
ś
egnał go? Pirx nie wiedział. Nie słyszał nic. Nie mógł słysze
ć
, bo był
bardzo daleko, ju
ż
na „tamtej stronie". W uszach miał grzmoty startowe, w oczach - białe, martwe płomienie
ksi
ęż
ycowych skał, a w całej twarzy - niemal to samo osłupienie, które o tak zagadkowy koniec przyprawiło
dwu Kanadyjczyków. Robi
ą
c zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wzi
ą
ł w czterech susach, jakby
naprawd
ę
był ju
ż
na Ksi
ęż
ycu, gdzie ci
ąż
enie maleje sze
ś
ciokrotnie. Przed gmachem o mało nie wpadł pod
auto, które zahamowało z wrzaskiem opon,
ż
e a
ż
ludzie zacz
ę
li stawa
ć
, ale nawet tego nie zauwa
ż
ył. Na
szcz
ęś
cie Szef nie widział tych pocz
ą
tków jego rozs
ą
dnego zachowania, bo wrócił do swoich papierów. W
ci
ą
gu nast
ę
pnych dwudziestu czterech godzin zdarzyło si
ę
z Pirxem. dokoła Pirxa. Pirxowi. ze wzgl
ę
du na
Pirxa tyle,
ż
e chwilami t
ę
sknił niemal za letni
ą
, osolon
ą
k
ą
piel
ą
, w której nie działo si
ę
absolutnie nic.
Jak wiadomo, człowiekowi szkodzi zarówno niedobór, jak i nadmiar wra
ż
e
ń
. Ale Pirx nie formułował tego
rodzaju wniosków. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszy
ć
, zredukowa
ć
, a nawet
zlekcewa
ż
y
ć
, zdały si
ę
, co tu owija
ć
w bawełn
ę
, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy-
ż
e przystojna stewardessa odruchowo cofn
ę
ła si
ę
o krok - co było zupełnym nieporozumieniem, bo w ogóle
jej nie widział. Szedł jakby na czele
ż
elaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze
nim. Kosmicznym Zbawc
ą
Ludzko
ś
ci. Dobrodziejem Ksi
ęż
yca. Odkrywc
ą
Strasznych Tajemnic.
Poskromicielem Zmór Tamtej Strony, a wszystkim
- dopiero w przyszło
ś
ci, ..in spe", co nie pogarszało bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie,
wypełniało go
ż
yczliwo
ś
ci
ą
i pobła
ż
liwo
ś
ci
ą
wzgl
ę
dem współpasa
ż
erów, którzy w ogóle poj
ę
cia nie mieli, kto
znajduje si
ę
wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca! Patrzał na nich jak Einstein u schyłku
ż
ycia na
igraj
ą
ce w piasku niemowl
ę
ta.
„Selene", nowy pocisk Transgalaktyku, startowała z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był
kontent.
Nie s
ą
dził wprawdzie,
ż
e gdzie
ś
w tym miejscu b
ę
dzie V/ przyszło
ś
ci wmurowana tablica z odpowiednim
napisem -nie. tak daleko w marzeniach si
ę
nie posun
ą
ł. Ale niewiele brakowało. Co prawda, w czar
ę
spijanych rozkoszy j
ę
ła si
ę
z wolna ws
ą
cza
ć
gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzie
ć
. Ale na
pokładzie rakiety? Okazało si
ę
.
ż
e b
ę
dzie siedział na dole, w klasie turystycznej, w
ś
ród hałastry jakich
ś
Francuzów, obwieszonych aparatami fotograficznymi, przekrzykuj
ą
cych si
ę
szalenie szybko w sposób
całkowicie niezrozumiały. On - w tłumie hała
ś
liwych turystów? Nikt si
ę
nim nie zajmował. Nikt nie odziewał
go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak si
ę
czuje;
nie zawieszał mu na plecach butli - chwilowo pocieszał si
ę
tym,
ż
e to dla niepoznaki.
' Wn
ę
trze klasy turystycznej wygl
ą
dało prawie jak kabina odrzutowca, tyle
ż
e fotele były wi
ę
ksze, gł
ę
bsze, a
tabliczka, na której zapalały si
ę
rozmaite informuj
ą
ce napisy, tkwiła tu
ż
przed twarz
ą
. Napisy te zakazywały
przewa
ż
nie ró
ż
nych rzeczy: wstawania, poruszania si
ę
, palenia papierosów, daremnie usiłował Pirx
przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakładaniem nogi na nog
ę
, lekcewa
ż
eniem pasów
bezpiecze
ń
stwa odró
ż
m
ć
si
ę
od tłumu profanów astronautyki. Ju
ż
nie urocza stewardessa, ale pomocnik
pilota kazał mu si
ę
przypi
ąć
, i to była jedyna chwila, w której kto
ś
z załogi zwrócił na niego uwag
ę
.
Nareszcie jeden z Francuzów, raczej przez pomyłk
ę
, pocz
ę
stował go owocow
ą
pastylk
ą
. Pirx wzi
ą
ł j
ą
,
dokumentnie zakleił sobie lepk
ą
słodycz
ą
z
ę
by i osiadłszy z rezygnacj
ą
w nadymanej gł
ę
bi fotela, oddał si
ę
rozmy
ś
laniom. Z wolna utwierdził si
ę
raz jeszcze w przekonaniu o przera
ź
liwym niebezpiecze
ń
stwie swej
Misji, której nadci
ą
gaj
ą
c
ą
groz
ę
smakował bez po
ś
piechu, i tak zabierał si
ę
do jej próbowania jak nałogowy
pijak, któremu dostała si
ę
w r
ę
k
ę
mchem porosła butelka trunku z czasów wojen napoleo
ń
skich.
Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie si
ę
. w ogóle je zignorowa
ć
- tyle razy ju
ż
to widział! Nie
wytrzymał jednak. Kiedy ..Selene" weszła na orbit
ę
okołoziemsk
ą
. z której miała dopiero ruszy
ć
ku
Ksi
ęż
ycowi. przylepił si
ę
do szyby. Bo te
ż
fascynuj
ą
cy był ów moment. w którym podkre
ś
lona liniami dróg.
kanałów, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczała si
ę
jak gdyby od wszelkich
ś
ladów
ludzkiej obecno
ś
ci, a kiedy znikły ostatnie, pod statkiem le
ż
ała plamista, oblepiona kłaczkami chmur
wypukło
ść
planety, i wzrok, przechodz
ą
c z czerni oceanów na kontynenty, daremnie usiłował odnale
źć
cokolwiek stworzonego przez człowieka. Z odległo
ś
ci kilkuset kilometrów Ziemia wygl
ą
dała pusto,
przera
ź
liwie pusto, jakby
ż
ycie dopiero si
ę
na niej rodziło, słabym nalotem zieleni znacz
ą
c jej cieplejsze
obszary.
W samej rzeczy widział to ju
ż
wiele razy. Ale przemiana zaskakiwała go zawsze na nowo - było w niej co
ś
. z
czym nie mógł si
ę
pogodzi
ć
. Czy mo
ż
e pierwsze unaocznienie mikroskopijno
ś
ci człowieka wobec pró
ż
ni?
Wej
ś
cie w obr
ę
b innej skali wielko
ś
ci - planetarnych? Obraz znikomo
ś
ci ludzkich tysi
ą
cletnich wysiłków?
Czy na odwrót, triumf tej
ż
e znikomo
ś
ci, która pokonała martw
ą
, oboj
ę
tn
ą
na wszystko pot
ę
g
ę
grawitacji tej
bryły przera
ź
liwej i, pozostawiaj
ą
c za sob
ą
dziko
ść
masywów górskich i tarcze biegunowych lodów, wst
ą
piła
na brzegi innych ciał niebieskich? Rozwa
ż
ania te -czy raczej pozbawione słów uczucia - ust
ą
piły miejsca
innym, bo statek zmienił kurs, aby przez „dziur
ę
" stref promieniowania, rozwieraj
ą
c
ą
si
ę
nad biegunem
północnym, wystrzeli
ć
ku gwiazdom.
Ale gwiazd nie dało si
ę
długo ogl
ą
da
ć
, bo zapłon
ę
ły
ś
wiatła. Podano obiad, podczas którego silniki
pracowały, aby wytworzy
ć
namiastk
ę
ci
ąż
enia, po c/vm pasa
ż
erowie uło
ż
yli si
ę
z powrotem na fotelach,
ś
wiatła zgasły i mo
ż
na było teraz widzie
ć
Ksi
ęż
yc.
Zbli
ż
ali si
ę
ku niemu od strony południowej. Ledwo par
ę
set kilometrów pod biegunem ział odbitym
ś
wiatłem
słonecznym Tycho, biała plama ze strzelaj
ą
cymi na wszystkie strony pasami promienistymi, których
zdumiewaj
ą
ca regularno
ść
zadziwiała pokolenia ziemskich astronomów aby na koniec. po rozwi
ą
zaniu ich
zagadki, sta
ć
si
ę
przedmiotem studenckich kawałów. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom,
ż
e biały
kr
ąż
ek Tychona to jest wła
ś
nie „d/iurka osi ksi
ęż
ycowej", a jego promieniste pasma - to po prostu
wyrysowane grubo
południki?
Im bli
ż
ej podchodzili ku zawieszonej w czarnej pustce kuli. tym jawniejsza stawała si
ę
prawda,
ż
e jest to
zastygły. utrwalony w st
ęż
ałych masywach lawy obraz
ś
wiata sprzed miliardów lat. kiedy gor
ą
ca Ziemia
w
ę
drowała ze swoim satelit
ą
przez olbrzymie chmury meteorowe, szcz
ą
tki planetogenezy. kiedy
ż
elazny i
kamienny grad walił bezustannie w cienk
ą
skorup
ę
Ksi
ęż
yca, wyrzucał na powierzchni
ę
fale magmy. ,1
kiedy przestrze
ń
po niesko
ń
czenie długim czasie oczy
ś
ciła si
ę
i opustoszała, bezpowietrzny glob zamarł w
pobojowisko tej epoki katastrof górotwórczych. A
ż
jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska
stała si
ę
natchnieniem poetów i lamp
ą
liryczn
ą
zakochanych.
„Selene", nios
ą
ca na swych obu pokładach czterysta ton ludzi i ładunku, odwróciła si
ę
ruf
ą
do rosn
ą
cej
tarczy i rozpocz
ę
ła hamowanie, powolne i miarowe, a
ż
delikatnie ^wibruj
ą
c, osiadła na jednym z wielkich,
zakl
ę
słych lejów kosmodromu.
Pirx był tu ju
ż
trzy razy, z tego dwa - sam, to znaczy „siadał własnor
ę
cznie" po
ś
rodku
ć
wiczebnego pola,
oddalonego od l
ą
dowiska pasa
ż
erskiego o pół kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny,
ceramicznymi płytami obszyty korpus ..Selene" przesuni
ę
ty został na podstaw
ę
windy hydraulicznej i zjechał
pod powierzchni
ę
, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbyła si
ę
kontrola celna: narkotyki?, alkohol?.
materiały wybuchowe, truj
ą
ce,
ż
r
ą
ce? Pirx miał niewielk
ą
ilo
ść
truj
ą
cego materiału, mianowicie płask
ą
flaszeczk
ę
z koniakiem, któr
ą
ofiarował mu Matters. Ukrył j
ą
w tylnej kieszeni spodni. Potem była kontrola
sanitarna -
ś
wiadectwa szczepienia, sterylizacji baga
ż
u,
ż
eby nie zawlec na Ksi
ęż
yc jakich
ś
zarazków - t
ę
przeszedł od razu. Za barierkami zatrzymał si
ę
, niepewny, czy go kto
ś
nie oczekuje. Stał na półpi
ę
trze.
Hangar był po prostu olbrzymi
ą
, wykut
ą
w skale i wybetonowan
ą
komor
ą
o półkolistym stropie i płaskim
dnie.
Ś
wiatła było w bród. sztucznego słonecznego, z jarzeniowych płyt, mnóstwo ludzi biegało w jedn
ą
i
drug
ą
stron
ę
, na akumulatorowych wózkach jechały baga
ż
e, butle spr
ęż
onych gazów, zasobniki, skrzynie,
rury, szpule kablowe - a w gł
ę
bi ciemniał nieruchomy powód całej tej gor
ą
czkowej krz
ą
taniny, kadłub
..Selene", a wła
ś
ciwie jego
ś
rodkowa cz
ęść
, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa
spoczywała gł
ę
boko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchołek opasłego cielska przechodził przez
okr
ą
gły otwór na górn
ą
, wy
ż
sz
ą
kondygnacj
ę
.
Pirx stał tak, a
ż
przypomniał sobie,
ż
e ma własne sprawy do załatwienia. W kapitanacie przyj
ą
ł go jaki
ś
urz
ę
dnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział,
ż
e rakieta na tamt
ą
stron
ę
leci za jedena
ś
cie godzin.
Spieszył si
ę
gdzie
ś
i wła
ś
ciwie nic wi
ę
cej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wra
ż
eniem,
ż
e
panuje tu bałagan. Nie wiedział nawet dobrze, któr
ę
dy b
ę
dzie lecie
ć
, przez Morze Smytha czy wprost do
Ciołkowskiego? I gdzie jest wła
ś
ciwie ten jego nieznany towarzysz ksi
ęż
ycowy? A jaka
ś
komisja? Program
pracy?
My
ś
lał tak. a
ż
irytacja przeszła w uczucie bardziej materialne. skupione w
ż
oł
ą
dku. Poczuł głód. Wybrał wi
ę
c
odpowiedni
ą
wind
ę
, przestudiowawszy wprzód wszystko, co było wypisane
na jej sze
ś
cioj
ę
zycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotów i ^m dowiedział si
ę
.
ż
e ma je
ść
w zwykłej
restauracji, oo nie jest
ż
adnym pilotem. To było ukoronowaniem wszystkiego. Chciał ju
ż
jecha
ć
do tej
przekl
ę
tej restauracji, gdy sobie przypomniał,
ż
e nie odebrał swego plecaka. Wi
ę
c na gór
ę
, do hangaru.
Baga
ż
był ju
ż
w hotelu. Machn
ą
ł r
ę
k
ą
i udał si
ę
na obiad. Dostał si
ę
w dwie fale turystów: Francuzi, z
którymi przyleciał, szli je
ść
, a jacy
ś
Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wrócili wła
ś
nie z wycieczki
selenobusem do stóp Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robi
ą
ludzie
wypróbowuj
ą
cy pierwszy raz czary ksi
ęż
ycowej grawitacji, ;;l, latali pod sufit w
ś
miechach i piskach kobiet i
rozkoszowali^ si
ę
powolnym opadaniem z trzymetrowej wysoko
ś
ci; -^ Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali
si
ę
do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal
ż
e nie
teleskopami, i ju
ż
przy zupie pokazywali sobie okruchy skał ksi
ęż
ycowych, które sprzedawały im na
pami
ą
tk
ę
załogi selenobusów; Pirx siedział nad talerzem, ton
ą
c we wrzawie niemiecko-francusko-
-grecko-holendersko - Bóg wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym
bodaj ponurym konsumentem drugiego ju
ż
w tym dniu obiadu. Jaki
ś
Holender usiłował si
ę
nim zaj
ąć
, wyraził
mianowicie przypuszczenie,
ż
e Pirx cierpi na chorob
ę
przestrzeni po locie rakiet
ą
(pan pierwszy raz na
Ksi
ęż
ycu, co?) i ofiarował mu pigułki. To było kropl
ą
, która przepełniła czar
ę
. Pirx nie dojadł drugiego dania,
kupił w bufecie cztery paczki keksów i pojechał do hotelu. Cała jego zło
ść
skupiła si
ę
na portierze, który
zaoferował mu kawałek Ksi
ęż
yca, a mówi
ą
c
ś
ci
ś
lej, okruch zeszklonego bazaltu.
- Odczep si
ę
. handlarzu! Byłem tu wcze
ś
niej od ciebie! -wrzasn
ą
ł i. trz
ę
s
ą
c si
ę
z w
ś
ciekło
ś
ci, odszedł,
pozostawiwszy za sob
ą
zdumionego tym wybuchem portiera. W dwuosobowym pokoju siedział, pod
zapalon
ą
sufitówk
ą
. niedu
ż
y człowiek w wypłowiałej wiatrówce, troch
ę
ry
ż
y. troch
ę
siwy. z opadaj
ą
cym na
czoło kosmykiem włosów. z twarz
ą
spalon
ą
sło
ń
cem: na jego widok zdj
ą
ł okulary. Nazywał si
ę
Langner,
doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecie
ć
z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz
ksi
ęż
ycowy. Pirx. ju
ż
przygotowany na najgorsze. wymienił swoje nazwisko, mrukn
ą
ł co
ś
pod nosem i
usiadł. Langner miał ze czterdzie
ś
ci lat. w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie
palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mówił. Czytał trzy ksi
ąż
ki na raz.
jedna była tablic
ą
logarytmiczn
ą
, druga - zadrukowana samymi formułami, w trzeciej były znów tylko
fotoerafie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf. którym posługiwał si
ę
przy obliczeniach z
wielk
ą
zr
ę
czno
ś
ci
ą
. Od czasu do czasu, nie podnosz
ą
c oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakie
ś
pytanie, Pirx odpowiadał ustami pełnymi keksów. Pokój był klitk
ą
z dwoma pi
ę
trowymi łó
ż
kami, tuszem, do
którego nie wlazłby grubas, i tabliczkami, upraszaj
ą
cymi wieloj
ę
zycznie o oszcz
ę
dzanie wody i
elektryczno
ś
ci. Dobrze,
ż
e nie zakazywali gł
ę
bokiego wzdychania. W ko
ń
cu przecie
ż
tlen tak
ż
e si
ę
dowoziło. Pirx popił keksy wod
ą
z kranu, przekonał si
ę
,
ż
e jest zimna, a
ż
cierpn
ą
z
ę
by, widocznie zbiorniki
mie
ś
ciły si
ę
blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Było do
ść
dziwnie. Według jego zegarka dochodziła
jedenasta, według elektrycznego w pokoju była siódma wieczór, według zegarka Langnera było dziesi
ęć
minut po północy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym
ż
e było to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew
miał inny, własny czas. Cała tamta strona go miała. Do startu rakiety zostało dziewi
ęć
godzin. Langner, nic
nie mówi
ą
c, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przeniósł si
ę
pod sufitówk
ę
. usiłował czyta
ć
jakie
ś
stare,
potargane pisma, które le
ż
ały na stoliku, nareszcie nie mog
ą
c usiedzie
ć
, te
ż
wyszedł. Korytarz przechodził
za zakr
ę
tem w rodzaj małego hallu. stało tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w
ś
cian
ę
telewizora.
Szedł program dla Luny Głównej z Australii -jakie
ś
zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodziły, ale siadł i
patrzał, a
ż
zachciało mu si
ę
spa
ć
. Wstaj
ą
c, skoczył na pół metra w gór
ę
, bo zapomniał o małym ci
ąż
eniu.
Jako
ś
zoboj
ę
tniał na wszystko. Kiedy b
ę
dzie mógł zdj
ąć
cywilne łachy? Kto mu da skafander? Gdzie s
ą
jakie
ś
instrukcje? I co to wszystko znaczy?
Mo
ż
e i poszedłby gdzie
ś
pyta
ć
, nawet awanturowa
ć
si
ę
. ale jego towarzysz, ten cały doktor Langner,
uwa
ż
ał wida
ć
sytuacj
ę
za najnormalniejsz
ą
w
ś
wiecie, wi
ę
c chyba nale
ż
y trzyma
ć
j
ę
zyk za z
ę
bami?
Program si
ę
sko
ń
czył. Pirx wył
ą
czył telewizor i wrócił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na
Ksi
ęż
ycu! Wytuszował si
ę
. Przez cienk
ą
ś
ciank
ę
słycha
ć
było dochodz
ą
ce z s
ą
siedniego pokoju rozmowy.
Oczywi
ś
cie. znajomi z restauracji: tury
ś
ci, których Ksi
ęż
yc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jako
ś
nie. Zmienił koszul
ę
(co
ś
trzeba w ko
ń
cu robi
ć
), a kiedy poło
ż
ył si
ę
na łó
ż
ku, wrócił Langner. Z czterema
innymi ksi
ąż
kami. Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał si
ę
domy
ś
la
ć
,
ż
e Langner
jest fanatykiem nauki, czym
ś
w rodzaju młodszego wydania profesora Merinusa. Langner rozło
ż
ył na stole
nowe fotogramy i, ogl
ą
daj
ą
c je przez szkło powi
ę
kszaj
ą
ce z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował
nawet zdj
ęć
pewnej. ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.
- Sto jedena
ś
cie - rzekł Pirx, a gdy tamten podniósł głow
ę
. dodał: - W układzie dwójkowym. Langner
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
po raz pierwszy i stał si
ę
do
ść
podobny do człowieka. Miał białe, mocne z
ę
by.
- Rosjanie przy
ś
l
ą
po nas rakiet
ę
- powiedział. - Polecimy do nich.
- Do Ciołkowskiego?
- Tak.
To była stacja ju
ż
na tamtej stronie. A wi
ę
c jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał si
ę
. jak te
ż
pokonaj
ą
pozostałych tysi
ą
c kilometrów. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakiet
ą
. O nic ju
ż
nie pytał. Nie chciał
zdradzi
ć
si
ę
z tym,
ż
e nic nie wie. Zdaje si
ę
,
ż
e Langner co
ś
do niego mówił, ale Pirx zasn
ą
ł. W ubraniu.
Zbudził si
ę
nagle: Langner, pochylony nad łó
ż
kiem, dotkn
ą
ł jego ramienia.
- Ju
ż
czas - powiedział tylko.
Pirx usiadł. Wygl
ą
dało na to,
ż
e tamten przez cały czas czytał i pisał; stos papierów z obliczeniami urósł. W
pierwszej chwili Pirx my
ś
lał,
ż
e Langner mówi o kolacji, ale chodziło o rakiet
ę
. Pirx władował na siebie
wypchany plecak. Langner miał jeszcze wi
ę
kszy, wyładowany jakby kamieniami, potem si
ę
okazało,
ż
e
oprócz koszul, mydła i szczoteczki do z
ę
bów s
ą
w nim same ksi
ąż
ki.
Ju
ż
bez
ż
adnego cła czy kontroli przeszli na górny poziom, gdzie czekała na nich rakieta ł
ą
czno
ś
ci
ksi
ęż
ycowej - niegdy
ś
srebrna, teraz raczej szara, p
ę
kata, na trzech ugi
ę
tych kolanowato. rozstawionych
nogach dwudziestometrowej wysoko
ś
ci. Nie aerodynamiczna, bo na Ksi
ęż
ycu nie ma atmosfery. Pirx tak
ą
jeszcze nie latał. Miał si
ę
do nich doł
ą
czy
ć
jaki
ś
astrochemik, ale si
ę
spó
ź
nił. Wystartowali wi
ę
c punktualnie,
sami.
Brak atmosfery był wielce kłopotliwy: nie mo
ż
na było u
ż
ywa
ć
ż
adnych samolotów, helikopterów - niczego
prócz rakiet. Nawet tak wygodnych w ci
ęż
kim terenie
ś
lizgowców na powietrznej poduszce, bo musiałyby
d
ź
wiga
ć
cały zapas powietrza, a to było niemo
ż
liwe. Rakieta jest szybka, ale nie wsz
ę
dzie wyl
ą
duje; rakiety
nie lubi
ą
gór ani skał. Ten ich p
ę
katy trójnogi owad zahuczał narastaj
ą
cym ci
ą
giem. zagrzmiał i poszedł
ś
wiec
ą
w gór
ę
. Kabina była ze dwa razy
wi
ę
ksza od hotelowego pokoiku. W
ś
cianach iluminatory, w stropie - okr
ą
głe okno, kabina pilota była nie na
wierzchu, ale wła
ś
nie pod spodem, prawie
ż
e mi
ę
dzy wylotowymi dyszami,
ż
eby dobrze widział, na czym
l
ą
duje. Pirx czul si
ę
jak pakunek: posyłaj
ą
gdzie
ś
, nie wiadomo dobrze, dok
ą
d ani po co. nie wiadomo, co
b
ę
dzie dalej... Znana piosenka.
Weszli na parabol
ę
. Kabina pochyliła si
ę
sko
ś
nie, ci
ą
gn
ą
c za sob
ą
długie ,,nogi", Ksi
ęż
yc sun
ą
ł pod nimi
olbrzymi, wypukły, wygl
ą
dał, jakby nigdy nie st
ą
piła na
ń
ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni mi
ę
dzy
Ziemi
ą
i Ksi
ęż
ycem, w której pozorna wielko
ść
obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pami
ę
tał wra
ż
enie
wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia bł
ę
kitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami l
ą
dów była
jakby mniej realna od Ksi
ęż
yca, który wisiał kamienny, z ostro wyst
ę
puj
ą
c
ą
rze
ź
b
ą
skaln
ą
, a jego
nieruchomy ci
ęż
ar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur, Krater Bullialdusa został ju
ż
w tyle, na
południowym wschodzie le
ż
ał Tycho w aureoli swych l
ś
ni
ą
cych promieni, które przechodziły poprzez
biegun, a
ż
na tamt
ą
stron
ę
; jak zwykle ze znacznej wysoko
ś
ci dominowało wra
ż
enie, trudne do uj
ę
cia,
nadrz
ę
dnej regularno
ś
ci, która ukształtowała t
ę
czasz
ę
skaln
ą
. Wypełniony słonecznym
ś
wiatłem Tycho był
jakby
ś
rodkiem konstrukcji, białawymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare
Nubium, a jego wybieg północny, najwi
ę
kszy, znikł gdzie
ś
a
ż
za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis,
gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa. zacz
ę
li si
ę
zni
ż
a
ć
nad biegunem i ju
ż
po tamtej
stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miar
ę
obni
ż
ania si
ę
rakiety złudzenie ładu nikło. pozornie gładka,
ciemna powierzchnia ,,morza" ukazywała swoje p
ę
kni
ę
cia i szczeliny. Na północo-wschodzie zaja
ś
niał pił
ą
grani Verne. Wci
ąż
tracili wysoko
ść
i teraz Ksi
ęż
yc z bliska wyjawiał, czym był naprawd
ę
: płaskowy
ż
e,
równiny, cyrki kraterów i gór pier
ś
ciennych jednakowo były zryte lejami kosmicznego bombardowania, kr
ę
gi
szcz
ą
tków skalnych i lawy zachodziły na siebie, przenikały si
ę
. jakby tych, co prowadzili ów ostrzał
tytaniczny, wci
ąż
jeszcze nie zadowalało wywołane zniszczenie. Nim Pirx zd
ąż
ył dostrzec masyw
Ciołkowskiego, rakieta. pchni
ę
ta krótkim wł
ą
czeniem silników, ustawiła si
ę
pionowo, tak
ż
e ostatni
ą
rzecz
ą
,
któr
ą
zobaczył, był ocean ciemno
ś
ci pochłaniaj
ą
cej cał
ą
półkul
ę
zachodni
ą
; ju
ż
spoza linii terminatora
sterczał, płon
ą
c samym wierzchołkiem. szczyt Łobaczewskiego. Gwiazdy w górnym oknie stan
ę
ły
nieruchomo. Zje
ż
d
ż
ali na dół, jak w windzie; a
ż
e nurkowali przez własny, skupiaj
ą
cy si
ę
u rufy płomie
ń
silników. gazy wrzeszczały na wypukło
ś
ciach zewn
ę
trznego pancerza -przypominało to nieco wchodzenie w
atmosfer
ę
. Fotele rozło
ż
yły si
ę
same. przez górny iluminator Pirx widział wci
ąż
te same gwiazdy, lecieli kul
ą
w dół. ale czuł mi
ę
kki, nieust
ę
pliwy opór. jaki temu upadkowi stawiały grzmi
ą
ce w odwrotnym kierunku
dysze. Nagle gruchn
ę
ły pełn
ą
moc
ą
. Aha. stajemy na ogniu! - pomy
ś
lał Pirx. aby nie zapomnie
ć
,
ż
e jest
wszak prawdziwym astronaut
ą
. cho
ć
jeszcze bez dyplomu - uderzenie, co
ś
zaklekotało, trzasn
ę
ło. jakby
wielki młot walił w kamienie, kabina mi
ę
kko zjechała w dół, wróciła do góry, w dół, w gór
ę
, i tak chodziła
dobr
ą
chwil
ę
na bulgoc
ą
cych w
ś
ciekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo
rozstawione ..nogi" na dobre ju
ż
wpiły si
ę
w skalne rumowisko. Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodaj
ą
c
troch
ę
ci
ś
nienia do przewodów olejowych, zasyczało i kabina zawisła nieruchomo.
Pilot wylazł do nich przez klap
ę
w
ś
rodku podłogi, otworzył
ś
cienn
ą
szaf
ę
, w której, na koniec, ukazały si
ę
skafandry. W Pirxa wst
ą
piło co
ś
w rodzaju animuszu, nie na długo jednak. Były cztery skafandry, jeden
pilota, poza tym mały,
ś
redni i du
ż
y. Pilot wlazł w swój skafander w minut
ę
, tylko hełmu nie zało
ż
ył i czekał
na nich. Langner te
ż
uporał si
ę
szybko. A Pirx, czerwony, spocony i w
ś
ciekły, nie wiedział, co robi
ć
.
Ś
redni
skafander był na
ń
za mały, a du
ż
y - za wielki. W
ś
rednim opierał si
ę
solidnie głow
ą
o wierzch hełmu. W
du
ż
ym latał jak kokosowe ziarenko w wyschłej skorupie. Owszem, udzielano mu
ż
yczliwych rad. Pilot
zauwa
ż
ył,
ż
e du
ż
y skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu.
ż
eby wypchał puste
miejsce bielizn
ą
z plecaka. Ewentualnie gotów był mu nawet po
ż
yczy
ć
koc. Dla Pirxa jednak sama my
ś
l o
takim napychaniu skafandra miała w sobie co
ś
blu
ź
nierczego, przed czym cała jego astronautyczna dusza
stan
ę
ła d
ę
ba. Owija
ć
si
ę
jakimi
ś
szmatami?
Wło
ż
ył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic ju
ż
nie mówili, ten pierwszy otworzył klap
ę
ś
luzy
wyj
ś
ciowej, weszli we trzech, pilot zakr
ę
cił
ś
rubowym kołem i z kolei odemkn
ą
ł klap
ę
zewn
ę
trzn
ą
.
Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczyłby i by
ć
mo
ż
e udałoby mu si
ę
ju
ż
w pierwszym st
ą
pni
ę
ciu
skr
ę
ci
ć
nog
ę
. poniewa
ż
od powierzchni dzieliło ich dwadzie
ś
cia metrów -a cho
ć
ci
ąż
enie małe. skok, bior
ą
c
pod uwag
ę
ci
ęż
ar
skafandra, jak gdyby z wysoko
ś
ci pi
ę
tra na stosy głazów, w najwy
ż
szym stopniu chwiejnych. Pilot opu
ś
cił
składan
ą
drabink
ę
i zeszli po niej - na Ksi
ęż
yc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami
triumfalnymi. Nie było
ż
ywej duszy. Pancerna kopuła stacji Ciołkowskiego wznosiła si
ę
. o
ś
wietlona sko
ś
nymi
promieniami strasznego ksi
ęż
ycowego sło
ń
ca, w odległo
ś
ci niespełna kilometra. Ponad ni
ą
widniało wykute
w skale małe l
ą
dowisko, ale było zaj
ę
te: stały tam obok siebie w dwu rz
ę
dach rakiety, du
ż
o wi
ę
ksze od tej.
któr
ą
przylecieli: transportowe.
Ich rakieta, osiadłszy troch
ę
w jedn
ą
stron
ę
, spoczywała w swym potrójnym rozkroku; głazy bezpo
ś
rednio
pod lejami dysz pociemniały, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie płaski, je
ś
li
płaskim mo
ż
na było nazwa
ć
to niesko
ń
czone gruzowisko, z którego tu i ówdzie sterczały złomy wielko
ś
ci
kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał si
ę
zrazu łagodnie, aby przej
ść
szeregiem pionowych prawie uskoków
w główny masyw Ciołkowskiego: ta pozornie bliska
ś
ciana le
ż
ała w cieniu i czarna była jak w
ę
giel. Jakie
ś
dziesi
ęć
stopni nad grzbietem Ciołkowskiego płon
ę
ło sło
ń
ce - nie mo
ż
na było patrze
ć
w t
ę
stron
ę
, tak
o
ś
lepiało. Pirx spu
ś
cił od razu przesłon
ę
na szybk
ę
hełmu, ale niewiele to pomogło. Tyle,
ż
e nie musiał ju
ż
mru
ż
y
ć
oczu. St
ą
paj
ą
c ostro
ż
nie po ruchomych głazach, ruszyli ku Stacji.
Rakiet
ę
stracili zaraz z oczu, bo trzeba było przej
ść
płytk
ą
kotlin
ę
. Stacja dominowała nad ni
ą
i nad cał
ą
okolic
ą
. w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wygl
ą
dała jak pami
ę
taj
ą
ca mezozoik, rozwalona
wybuchem, skalna forteca. Podobie
ń
stwo ostro
ś
ci
ę
tych naro
ż
y do baszt ochronnych było uderzaj
ą
ce, ale
tylko z daleka - im byli bli
ż
ej, tym wyra
ź
niej ..baszty" traciły foremno
ść
, rozchodziły si
ę
. a zbiegaj
ą
ce po nich
czarne pasy okazywały si
ę
gł
ę
bokimi p
ę
kni
ę
ciami; jak na Ksi
ęż
yc teren był jednak stosunkowo równy i szło
si
ę
po nim szybko. Ka
ż
de st
ą
pni
ę
cie wzbijało chmurk
ę
kurzu, tego osławionego kurzu ksi
ęż
ycowego, który
wznosił si
ę
wy
ż
ej pasa, otaczał ich mleczn
ą
, najbielsz
ą
chmur
ą
i nie chciał opada
ć
. Dlatego nie szli g
ę
siego,
lecz obok siebie - i kiedy ju
ż
pod sam
ą
Stacj
ą
Pirx odwrócił si
ę
, zobaczył cał
ą
przebyt
ą
drog
ę
- znaczyły j
ą
trzy obłe, nieregularne w
ęż
e czy warkocze tego pyłu, ja
ś
niejszego od wszystkich ziemskich.
Pirx wiedział o nim sporo po
ż
ytecznych rzeczy.
ś
e pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem: pyłu
oczekiwano,
ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opada
ć
w pró
ż
ni bezpowietrznej. Ksi
ęż
ycowy jako
ś
nie
chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod sło
ń
cem. Bo. jak si
ę
okazało, zjawiska elektryczne przebiegaj
ą
na
Ksi
ęż
ycu inaczej ni
ż
na Ziemi. Na Ziemi s
ą
wyładowania atmosferyczne, błyskawice, pioruny, ogniki
ś
wi
ę
tego Elma. Na Ksi
ęż
ycu oczywi
ś
cie nie ma ich. Ale bombardowane cz
ą
steczkowym promieniowaniem
skały ładuj
ą
si
ę
takim samym ładunkiem, jak pokrywaj
ą
cy je kurz. Wi
ę
c,
ż
e jednakowe ładunki si
ę
odpychaj
ą
, kurz, raz wzbity, utrzymuje si
ę
dzi
ę
ki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzin
ę
. Kiedy
na Sło
ń
cu jest wi
ę
cej plam, Ksi
ęż
yc „kurzy si
ę
" bardziej. Podczas minimum - mniej. I zjawisko to znika
dopiero w kilka godzin po zapadni
ę
ciu nocy - tej przera
ź
liwej nocy, której sprosta
ć
mog
ą
tylko specjalne,
dwu
ś
cienne, na podobie
ń
stwo termosów budowane, skafandry, ci
ęż
kie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli.
Uczone te rozmy
ś
lania przerwało przybycie do głównego wej
ś
cia Stacji. Przyj
ę
to ich go
ś
cinnie. Naukowy
kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył troch
ę
Pirxa. który pewn
ą
przeciwwag
ę
swej pucołowato
ś
ci
widział we wzro
ś
cie. Ganszyn patrzał jednak na niego z góry - nie w przeno
ś
ni. Dosłownie. A jego kolega,
fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wy
ż
szy. W pewnym sensie jego wysoko
ść
, w poł
ą
czeniu z ogólnymi
rozmiarami, kazała my
ś
le
ć
raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Było tam jeszcze trzech
innych Rosjan, a mo
ż
e i wi
ę
cej, ale nie pokazywali si
ę
-zapewne mieli słu
ż
b
ę
. Na wierzchu mie
ś
ciło si
ę
obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, sko
ś
nie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szło
si
ę
do osobnej kopułki, nad któr
ą
wirowały wielkie kraty radarów, a przez iluminatory mo
ż
na było dostrzec
ustawiony na samej grani Ciołkowskiego rodzaj o
ś
lepiaj
ą
co srebrnej, regularnej paj
ę
czyny - był to główny
radioteleskop, najwi
ę
kszy na Ksi
ęż
ycu. Dosta
ć
si
ę
tam mo
ż
na było w pół godziny, kolejk
ą
linow
ą
.
Potem wyja
ś
niło si
ę
,
ż
e Stacja jest jeszcze o wiele wi
ę
ksza, ani
ż
eli na to wygl
ą
dała. W podziemiach były
olbrzymie zbiorniki wody, powietrza,
ż
ywno
ś
ci; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w p
ę
kni
ę
cie skał
skrzydle znajdowały si
ę
przetwornice energii promienistej Sło
ń
ca na elektryczn
ą
. I była tam te
ż
rzecz
zupełnie wspaniała: olbrzymie solarium hydroponiczne. pod kopuł
ą
ze zbrojnego stal
ą
kwarcu;
oprócz sporej ilo
ś
ci kwiatów i wielkich zbiorników z jakimi
ś
galonami dostarczaj
ą
cymi witamin i białka, rósł.
w samym
ś
rodku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie.
wyhodowanym na Ksi
ęż
ycu.
Ś
miej
ą
c si
ę
, doktor Pnin wyjawił im,
ż
e banany nie nale
żą
do codziennej
strawy załogi: s
ą
raczej dla go
ś
ci. Langner, który znał si
ę
troch
ę
na ksi
ęż
ycowym budownictwie, zacz
ą
ł
wypytywa
ć
o szczegóły konstrukcji kwarcowej kopuły, bo zadziwiła go bardziej od bananów;
w samej rzeczy - budowla była oryginalna. Poniewa
ż
na zewn
ą
trz otwierała si
ę
pró
ż
nia, kopuła musiała
wytrzyma
ć
stałe ci
ś
nienie dziewi
ę
ciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumowało si
ę
w
imponuj
ą
c
ą
liczb
ę
dwóch tysi
ę
cy o
ś
miuset ton. Z tak
ą
sił
ą
zawarte 'f, solarium powietrze usiłowało wysadzi
ć
kwarcow
ą
bani
ę
we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z
ż
elbetów, konstruktorzy wtopili w
kwarc szereg zespawanych
ż
eber, które cał
ą
moc parcia bez mata trzech milionów kilogramów
przekazywały na irydow
ą
tarcz
ę
u szczytu; stamt
ą
d rozchodziły si
ę
, ju
ż
na zewn
ą
trz, pot
ęż
ne stalowe liny,
•zakotwiczone gł
ę
boko w okolicznym bazalcie. Był to wi
ę
c jedyny w swoim rodzaju ..kwarcowy balon na
uwi
ę
zi". Z solarium poszli prosto do sali jadalnej na obiad. Bo na . Ciołkowskim przypadała wła
ś
nie pora
obiadowa. Był to ju
ż
trzeci z kolei obiad Pirxa: po drugim na Lunie i pierwszym w rakiecie. Wygl
ą
dało na to,
ż
e na Ksi
ęż
ycu je si
ę
tylko obiady.
Jadalnia, zarazem pomieszczenie wspólne, była niezbyt wielka;
ś
ciany pokrywało drewno - nie boazeria, ale
sosnowe belki. Nawet
ż
ywic
ą
pachniało. Taka nadzwyczajna „ziemsko
ść
" była, po o
ś
lepiaj
ą
cych
krajobrazach ksi
ęż
ycowych, szczególnie miła. Ale profesor Ganszyn zdradził im,
ż
e to tylko cienka,
wierzchnia warstwa powłoki
ś
ciennej jest drewniana -
ż
eby si
ę
mniej za domem t
ę
skniło. Ani podczas
obiadu, ani pó
ź
niej nie mówiło si
ę
o Mendelejewie. o wypadku, o nieszcz
ęś
liwych Kanadyjczykach, ani o
odlocie, zupełnie jakby przyjechali w go
ś
cin
ę
i mieli tu siedzie
ć
nie wiadomo jak długo. Rosjanie
zachowywali si
ę
, jakby oprócz Pirxa i Langnera w ogóle nic nie mieli na głowie - pytali, co słycha
ć
na Ziemi,
jak tam na Lunie Głównej; w przypływie szczero
ś
ci Pirx wyznał sw
ą
ż
ywiołow
ą
niech
ęć
dla turystów i ich
manier; wygl
ą
dało na to,
ż
e znalazł przychylnych słuchaczy.
Dopiero po jakim
ś
czasie mo
ż
na było zauwa
ż
y
ć
,
ż
e to ten, to inny z gospodarzy wychodzi,
ż
eby niebawem
wróci
ć
. Pó
ź
niej wyja
ś
niło si
ę
,
ż
e chodzili do obserwatorium, bo na Sło
ń
cu powstała bardzo pi
ę
kna
protuberancja. Kiedy to
słowo padło, wszystko inne przestało dla Langnera istnie
ć
. Wła
ś
ciwe naukowcom, im samym nie
ś
wiadome,
zapami
ę
tanie ogarn
ę
ło cały stół. Przyniesiono fotografie, potem wy
ś
wietlano film nakr
ę
cony przez
koronograf -protuberancja była rzeczywi
ś
cie wyj
ą
tkowa, miała trzy czwarte miliona kilometrów długo
ś
ci i
wygl
ą
dała jak przedpotopowy stwór z płomienist
ą
paszcz
ę
k
ą
. Ale nie o to zoologiczne podobie
ń
stwo
chodziło. Ganszyn, Pnin, trzeci astronom i Langner po zapaleniu
ś
wiatła zacz
ę
li rozmawia
ć
z błyszcz
ą
cymi
oczami, głusi na wszystko - kto
ś
wspomniał o przerwanym obiedzie - wrócili do jadalni, lecz i tu.
odsun
ą
wszy talerze, wszyscy zabrali si
ę
do rachowania na papierowych serwetkach, a
ż
doktor Pnin zlito',
'ał si
ę
nad siedz
ą
cym niby na kazaniu tureckim Pirxem i zaprosił go do swego pokoju, malutkiego, ale
wyposa
ż
onego w godn
ą
podziwu rzecz: du
ż
e okno, z którego otwierał si
ę
widok na wschodni szczyt
Ciołkowskiego. Sło
ń
ce, niskie, ziej
ą
ce jak piekielne wrota, rzucało w chaos skalnych spi
ę
trze
ń
drugi chaos,
cieniów, pochłaniaj
ą
cych czerni
ą
kształty, jakby si
ę
za ka
ż
d
ą
kraw
ę
dzi
ą
o
ś
wietlonego głazu otwierała
diabelska studnia, wiod
ą
ca do samego
ś
rodka Ksi
ęż
yca. Jakby tam nico
ść
rozpuszczała turnie, sko
ś
ne
wie
ż
e, igły, obeliski, które wyskakiwały dalej z atramentowych mroków niby jaki
ś
ogie
ń
skamieniały,
wstrzymany w locie,
ż
e oko traciło si
ę
w
ś
ród niemo
ż
liwych do scalenia form, znajduj
ą
c w
ą
tpliw
ą
ulg
ę
tylko w
okr
ą
głych jamach czerni, niby oczodołach wyłupionych -to były. wypełnione po brzegi cieniem, oka małych
kraterów, szczególnie dobitne w tym sko
ś
nym, ponad rzeczywisto
ść
uplastyczniaj
ą
cym pustyni
ę
ś
wietle. Był
to widok jedyny w swoim rodzaju. Pirx bywał ju
ż
na Ksi
ęż
ycu (co powtórzył ze sze
ść
razy podczas
rozmowy), ale nigdy o tej porze, dziewi
ęć
godzin przed zachodem. Siedzieli z Pninem długo. Pnin mówił mu
..kolego", a on nie wiedział, jak odpowiada
ć
, lawirował wi
ę
c w gramatyce jak si
ę
dało. Rosjanin miał
fantastyczn
ą
kolekcj
ę
zdj
ęć
, robionych w czasie wspinaczek - on, Ganszyn i trzeci ich towarzysz, znajduj
ą
cy
si
ę
chwilowo na Ziemi, zajmowali si
ę
w wolnych chwilach alpinistyk
ą
.
Byli tacy. co próbowali wprowadzi
ć
w obieg „lunistyka", ale si
ę
nie przyj
ą
ł, tym bardziej
ż
e istniej
ą
przecie
ż
Alpy ksi
ęż
ycowe.
Pirx. który jeszcze przed wst
ą
pieniem do Instytutu chodził na wspinaczki, odkrywszy w Pninie bratni
ą
dusz
ę
,
zacz
ą
ł go wypytywa
ć
o ró
ż
nice mi
ę
dzy technik
ą
ziemsk
ą
a ksi
ęż
ycow
ą
.
- Musicie pami
ę
ta
ć
o jednym, kolego - powiedział Pnin -tylko o jednym. Róbcie wszystko ..jak w domu",
dopóki si
ę
uda. Lodu tutaj nie ma. chyba w bardzo gł
ę
bokich szczelinach, a i to niesłychanie rzadko,
ś
niegów, rozumie si
ę
. te
ż
ż
adnych, wi
ę
c niby jest bardzo łatwo, tym bardziej
ż
e mo
ż
na spa
ść
z trzydziestu
metrów i nic si
ę
człowiekowi nie stanie - ale o tym nawet my
ś
le
ć
nie wolno. Pirx bardzo si
ę
zdziwił.
Dlaczego?
- Bo tu nie ma powietrza - wyja
ś
nił astrofizyk. - I
ż
eby
ś
cie nie wiedzie
ć
jak długo chodzili, nie nauczycie si
ę
ocenia
ć
prawidłowo odległo
ś
ci. Tu nawet dalmierz niewiele pomaga, a któ
ż
chodzi z dalmierzem?
Wejdziecie na szczyt, zajrzycie w przepa
ść
i wydaje si
ę
wam.
ż
e ma pi
ęć
dziesi
ą
t metrów. Mo
ż
e ma
pi
ęć
dziesi
ą
t, mo
ż
e trzysta, a mo
ż
e pi
ęć
set. Zdarzało mi si
ę
... Zreszt
ą
, wiecie, jak to jest. Jak człowiek raz
sobie powie,
ż
e mo
ż
e odpa
ść
, to pr
ę
dzej czy pó
ź
niej poleci. Na Ziemi głowa si
ę
rozbije i zagoi, a tutaj jedno
dobre stukni
ę
cie w hełm. szybka p
ę
knie, i po wszystkim. Tak
ż
e zachowujcie si
ę
jak w ziemskich górach. Na
co by
ś
cie sobie pozwolili tam, mo
ż
ecie sobie pozwoli
ć
tutaj. Z wyj
ą
tkiem skakania przez szczeliny. Cho
ć
by
si
ę
wam zdawało,
ż
e jest ledwo dziesi
ęć
metrów, to jakby na Ziemi półtora, poszukajcie kamienia i
przerzu
ć
cie na drug
ą
stron
ę
. Obserwujcie jego lot. prawd
ę
mówi
ą
c jednak radziłbym, tak od serca, w ogóle
nie skaka
ć
. No, bo jak sobie człowiek par
ę
razy skoczy na dwadzie
ś
cia metrów, to mu ju
ż
i przepa
ś
ci nie
straszne, i góry po kolana -a wtedy najłatwiej o wypadek. Pogotowia górskiego tu nie ma... wi
ę
c sami
rozumiecie.
Pirx spytał o Mendelejewa. Czemu stacja jest pod grani
ą
, a nie na dole? I czy droga trudna? Podobno
wspinaczka?
- Prawdziwej wspinaczki nie ma. tylko troch
ę
ekspozycji. a to dlatego,
ż
e poszła lawina kamienna. Spod
Bramy Słonecznej. Zniosła drog
ę
... Co do lokalizacji, niezr
ę
cznie mi o tym mówi
ć
. Teraz zwłaszcza, po tym
nieszcz
ęś
ciu. Ale musieli
ś
cie przecie
ż
czyta
ć
o tym. kolego?... Pirx. okropnie zmieszany, wyst
ę
kał.
ż
e miał
wtedy sesj
ę
egzaminacyjn
ą
... Pnin u
ś
miechn
ą
ł si
ę
. ale zaraz spowa
ż
niał.
- No có
ż
. Ksi
ęż
yc jest umi
ę
dzynarodowiony, ale ka
ż
de pa
ń
stwo ma swoj
ą
stref
ę
bada
ń
naukowych - a my
mamy t
ę
półkul
ę
. Kiedy si
ę
okazało,
ż
e pasy van Allena zakłócaj
ą
bieg promieni kosmicznych na półkuli
skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwrócili si
ę
do nas,
ż
eby
ś
my im dali wybudowa
ć
stacj
ę
na naszej stronie.
Zgodzili
ś
my si
ę
. Wła
ś
nie brali
ś
my si
ę
ju
ż
sami do roboty, w Mendelejewie, wi
ę
c zaproponowali
ś
my im,
ż
eby
przej
ę
li go po nas, z tym
ż
e odst
ą
pimy im wszystkie
zwiezione przez nas materiały budowlane, a rozlicza
ć
si
ę
b
ę
dziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali,
a potem odst
ą
pili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako nale
żą
cym do Wspólnoty Brytyjskiej. Nam to nie robiło
naturalnie ró
ż
nicy. Poniewa
ż
przeprowadzali
ś
my ju
ż
wcze
ś
niej wst
ę
pne rozpoznanie terenu, jeden z
naszych, profesor Animcew, wszedł w skład projektuj
ą
cej grupy kanadyjskiej, z głosem doradcy, dobrze
zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy si
ę
,
ż
e Anglicy jednak bior
ą
w tej historii
udział. Przysłali Shannera, który o
ś
wiadczył,
ż
e na dnie krateru mog
ą
powstawa
ć
wtórne p
ę
ki
promieniowania i b
ę
d
ą
zakłóca
ć
uzyskiwane rezultaty. Wasi specjali
ś
ci uwa
ż
ali,
ż
e to niemo
ż
liwe, ale w
ko
ń
cu Anglicy decydowali: to miała by
ć
ich stacja. Postanowili przenie
ść
j
ą
pod gra
ń
. Koszty oczywi
ś
cie
wzrosły przera
ż
aj
ą
co. A cał
ą
nadwy
ż
k
ę
finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zagl
ą
damy do
cudzych kieszeni. Zlokalizowano stacj
ę
, zabrano si
ę
do wytyczania drogi. Animcew daje nam zna
ć
:
Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczy
ć
dwie przepa
ś
cie na szlaku projektowanej drogi
ż
elbetowymi
mostami, ale Kanadyjczycy nie godz
ą
si
ę
, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Wi
ę
c chc
ą
wgry
źć
si
ę
w wewn
ę
trzny stok Mendelejewa, przebi
ć
dwa skalne
ż
ebra kierunkowymi wybuchami.
Odradzamy im - to mo
ż
e naruszy
ć
równowag
ę
krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie słuchaj
ą
. Co
robi
ć
?
Có
ż
mogli
ś
my zrobi
ć
? Przecie
ż
to nie dzieci. Mamy wi
ę
cej do
ś
wiadczenia selenologicznego. ale skoro nie
chc
ą
słucha
ć
rad, nie b
ę
dziemy si
ę
im narzucali. Animcew zło
ż
ył votum separatum i na tym si
ę
sko
ń
czyło.
Zacz
ę
li odstrzeliwa
ć
skał
ę
. Pierwszy nonsens - lokalizacji, poci
ą
gn
ą
ł za sob
ą
drugi, a skutki, niestety, nie
dały na siebie długo czeka
ć
. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stacj
ę
, poszły
transportery na g
ą
sienicówkach - prosz
ę
bardzo, udało si
ę
. Stacja pracowała ju
ż
trzy miesi
ą
ce, kiedy u
podnó
ż
a przewieszki pod Bram
ą
Słoneczn
ą
, t
ą
wielk
ą
szczerb
ą
zachodni
ą
grani - pokazały si
ę
szczeliny...
Pnin wstał, wyj
ą
ł z szuflady kilka du
ż
ych fotografii i pokazał je Pirxowi.
- O. w tym miejscu. To jest. a wła
ś
ciwie była półtorakilometrowa płyta, miejscami przewieszona. Droga szła
mniej wi
ę
cej w jednej trzeciej wysoko
ś
ci, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszcz
ę
li alarm. Animcew
(wci
ąż
tam siedział i perswadował) tłumaczy im: ró
ż
nica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni.
P
ę
kni
ę
cia b
ę
d
ą
si
ę
powi
ę
kszały, na to nie ma rady. Przecie
ż
nie podeprze si
ę
niczym półtorakilometrowej
ś
ciany! Drog
ę
trzeba natychmiast zamkn
ąć
, a
ż
e Stacja ju
ż
stoi, zbudowa
ć
kolejk
ę
linow
ą
. Oni za
ś
ś
ci
ą
gaj
ą
, jednego po
drugim, ekspertów z Anglii, z Kanady - i odbywa si
ę
po prostu komedia:
eksperci, którzy mówi
ą
to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracaj
ą
do domu. Zostaj
ą
tylko ci, którzy
widz
ą
jak
ąś
rad
ę
na szczeliny. Zaczynaj
ą
cementowa
ć
. Gł
ę
bokie zastrzyki, przypory, cementuj
ą
i cementuj
ą
bez ko
ń
ca, bo co zacementuj
ą
za dnia, p
ę
ka po nast
ę
pnej nocy.
ś
lebem schodz
ą
ju
ż
małe lawinki, ale
zatrzymuj
ą
si
ę
na murach. Buduj
ą
system klinów rozbijaj
ą
cych wi
ę
ksze lawiny. Animcew tłumaczy,
ż
e nie
chodzi o lawiny: cała płyta mo
ż
e run
ąć
! Nie mogłem wprost na niego patrze
ć
, kiedy do nas przyje
ż
d
ż
ał, ten
człowiek ze skóry wychodził: widział (,.!• nadchodz
ą
ce nieszcz
ęś
cie i nic nie mógł na to poradzi
ć
.?w;
Lojalnie wam powiem: Anglicy maj
ą
doskonałych !» specjalistów, ale to nie był problem specjalistyczny,
selenologiczny, to si
ę
zrobiła kwestia ich presti
ż
u: zbudowali drog
ę
i nie mog
ą
si
ę
wycofa
ć
. Animcew
wreszcie zło
ż
ył który
ś
tam protest i odszedł. Potem doszło nas.
ż
e mi
ę
dzy Anglikami a Kanadyjczykami
wynikły spory, tarcia -w zwi
ą
zku z t
ą
płyt
ą
; to jest kraw
ę
d
ź
tak zwanego Orlego Skrzydła. Kanadyjczycy
chcieli j
ą
wysadzi
ć
, cał
ą
: drog
ę
zrujnuje, ale potem b
ę
dzie mo
ż
na zbudowa
ć
bezpieczn
ą
. Anglikom to nie
odpowiadało - zreszt
ą
była to utopia;
Animcew obliczył,
ż
e trzeba by sze
ś
ciomegatonowego ładunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania
u
ż
ycia materiałów radioaktywnych jako
ś
rodków wybuchowych. I tak si
ę
tam spierali i kłócili, a
ż
płyta
run
ę
ła... Anglicy pisali potem,
ż
e wszystko przez Kanadyjczyków; bo odrzucili pierwszy projekt, tych
wiaduktów betonowych... Pnin patrzył chwil
ę
na zdj
ę
cie drugie, ukazuj
ą
ce powi
ę
kszon
ą
niemal dwukrotnie
szczerb
ę
grani; czarnymi kropkami wyznaczone było miejsce obwału. który zabrał i zdruzgotał drog
ę
wraz
ze wszystkimi jej umocnieniami.
- W rezultacie Stacja jest okresowo niedost
ę
pna - bo przecie
ż
w dzie
ń
łatwo doj
ść
, par
ę
trawersów, tyle
ż
e
du
ż
a ekspozycja, ju
ż
wam mówiłem - za to w nocy praktycznie to niemo
ż
liwe. My tu nie mamy Ziemi,
wiecie... Pirx zrozumiał, o czym my
ś
li Rosjanin: na tej stronie, podczas długich nocy ksi
ęż
ycowych, nie
ś
wieciła wielka lampa Ziemi.
- A podczerwieni
ą
nic nie mo
ż
na zrobi
ć
? - spytał, Pnin u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- Okulary infraczerwone? Jaka
ż
tam podczerwie
ń
, kolego, kiedy w godzin
ę
po zachodzie skała ma minus
sto sze
ść
dziesi
ą
t stopni na powierzchni... Owszem, teoretycznie mo
ż
na by .i
ść
z radaroskopem, ale czy
ś
cie
próbowali kiedy
ś
wspina
ć
si
ę
w ten sposób? Pirx wyznał,
ż
e nigdy.
- I nie radz
ę
wam. Jest to wyj
ą
tkowo skomplikowany
sposób popełnienia samobójstwa. Radar dobry jest
w terenie płaskim, ale nie w
ś
cianie...
Wszedł Langner z profesorem: musieli ju
ż
lecie
ć
. Do
Mendelejewa mieli pół godziny lotu, droga wymagała
dalszych dwóch, a za siedem godzin zachodziło sło
ń
ce.
Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znów
wyja
ś
niło si
ę
.
ż
e poleci z nimi doktor Pnin. Zacz
ę
ło si
ę
tłumaczenie,
ż
e to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli
nawet o tym słysze
ć
.
Kiedy ju
ż
mieli i
ść
, Ganszyn spytał, czy nie maj
ą
jakich
ś
wie
ś
ci do przekazania na Ziemi
ę
- to ostatnia okazja. Bo
wprawdzie Mendelejew ma z Ciołkowskim ł
ą
czno
ść
radiow
ą
,
ale za siedem godzin wejd
ą
na terminator i b
ę
d
ą
silne
zakłócenia.
Pirx pomy
ś
lał,
ż
e byłoby nie
ź
le przesła
ć
siostrze Mattersa
pozdrowienia z „tamtej strony", ale si
ę
na to nie odwa
ż
ył.
Podzi
ę
kowali zatem i zeszli na dół, gdzie znów wyszło na to,
ż
e Rosjanie odprowadz
ą
ich do rakiety. Tu Pirx załamał si
ę
i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Wi
ę
c
dobrali mu inny, a tamten został w komorze ci
ś
nieniowej
Ciołkowskiego.
Ten rosyjski skafander był troch
ę
inny od znanych Pirxowi:
miał trzy, nie dwie przesłony, na wysokie sło
ń
ce, na niskie sło
ń
ce i na kurz - ciemnopomara
ń
czow
ą
. W
innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urz
ą
dzenie w butach - mo
ż
na było nadyma
ć
podeszwy,
ż
e chodziło si
ę
jak na poduszkach. Nie czuło si
ę
w ogóle skały, a zewn
ę
trzna warstwa zelówki
przylegała doskonale do najgładszej powierzchni. Był to model „wysokogórski" Poza tym skafander był w
połowie srebrny, a w połowie czarny. Kiedy si
ę
człowiek zwrócił czarn
ą
stron
ą
ku sło
ń
cu, zaczynał potnie
ć
, a
kiedy srebrn
ą
- ogarniał go przyjemny chłód.
Pirxowi wydawało si
ę
to nie całkiem dobrym pomysłem, bo przecie
ż
nie zawsze wybiera si
ę
stron
ę
, z której
ś
wieci sło
ń
ce. Trzeba i
ść
wtedy tyłem czy jak? Tamci zacz
ę
li si
ę
ś
mia
ć
. Pokazali mu pokr
ę
tło na piersi,
które powodowało przesuni
ę
cie srebra i czerni miejscami.
Mo
ż
na było mie
ć
przód korpusu czarny, a plecy srebrne. albo na odwrót. Sposób, w jaki si
ę
te barwy
przemies/c/ały. był ciekawy. Mi
ę
dzy zewn
ę
trzn
ą
przezroczyst
ą
, z twardego plastyku sporz
ą
dzon
ą
warstw
ą
skafandra a wła
ś
ciwym jego korpusem ziała cieniutka szczelina, wypełniona dwoma rodzajami barwników,
czy raczej mas półpłynnych, aluminizowanej i naw
ę
glonej. Przepychało je po prostu ci
ś
nienie tlenu z
aparatury do oddychania. Ale trzeba było ju
ż
i
ść
na statek. Przedtem, przychodz
ą
c ze sło
ń
ca, Pirx nie
widział nic w komorze ci
ś
nieniowej, taki był o
ś
lepiony. Teraz dopiero zauwa
ż
ył,
ż
e była osobliwie urz
ą
dzona
- cała jedna
ś
ciana chodziła jak tłok. A to dlatego, wyja
ś
nił Pnin,
ż
eby za jednym zamachem mo
ż
na
wpuszcza
ć
albo wypuszcza
ć
dowoln
ą
ilo
ść
ludzi i niepotrzebnie nie traci
ć
powietrza. Pirx poczuł co
ś
w
rodzaju zazdro
ś
ci, bo komory w Instytucie były to wysłu
ż
one pudła, przestarzałe co najmniej o pi
ęć
lat, a
pi
ęć
lat technologicznego zacofania - to cała epoka! Sło
ń
ce pozornie wcale si
ę
nie opu
ś
ciło. Dziwnie szło
si
ę
w nadymanych butach, jakby ponad gruntem, ale uczucie to znikło, nim doszli do rakiety. Profesor
przytkn
ą
ł hełm do hełmu Pirxa, wykrzykn
ą
ł kilka po
ż
egnalnych słów, podali sobie r
ę
ce w ci
ęż
kich
r
ę
kawicach i wle
ź
li za pilotem do brzucha rakiety, która odrobin
ę
siadła pod zwi
ę
kszonym ci
ęż
arem. Pilot
odczekał,
ż
eby tamci mogli odej
ść
na bezpieczn
ą
odległo
ść
, i zapu
ś
cił silniki. Wewn
ą
trz skafandra ponury
grzmot narastaj
ą
cego ci
ą
gu brzmiał jakby zza grubej
ś
ciany. Ci
ąż
enie wzrastało, ale nawet nie poczuli,
kiedy rakieta oderwała si
ę
od gruntu. Tylko gwiazdy zawahały si
ę
w iluminatorach, a widoczne przez ich
ni
ż
szy pas skalne pustkowie opadło w dół i znikło. Lecieli teraz zupełnie nisko i dlatego nic nie widzieli -tylko
pilot obserwował przesuwaj
ą
cy si
ę
pod rakiet
ą
upiorny krajobraz. Rakieta wisiała pionowo jak helikopter.
Narastanie szybko
ś
ci poznawało si
ę
po gło
ś
niejszym ci
ą
gu i delikatnej wibracji całego korpusu. - Uwaga,
schodzimy - dobiegły słowa z wn
ę
trza hełmu. Pirx nie wiedział, czy to mówi pilot przez instalacj
ę
pokładowego radia, czy Pnin. Fotele rozło
ż
yły si
ę
. Odetchn
ą
ł gł
ę
boko, stał si
ę
lekki, tak lekki, jakby miał
popłyn
ąć
ku sufitowi; odruchowo uj
ą
ł por
ę
cze. Pilot zahamował ostro, dysze zabuzowały, zagrały
skowycz
ą
cym tonem, wrzask odwróconych, wij
ą
cych si
ę
wzdłu
ż
ś
cian płomieni urósł niezno
ś
nie, ci
ąż
enie
wzrosło, zmalało, i Pirxa doszedł
podwójny, suchy odgłos stukni
ę
cia - siedli. W nast
ę
pnej chwili stało si
ę
co
ś
nieoczekiwanego. Rakieta, która
weszła ju
ż
w te swoje kołysz
ą
ce si
ę
ruchy i hu
ś
tała si
ę
w gór
ę
i w dół, chyba troch
ę
tak, jak czasem owad
wykonuj
ą
cy odwłokiem miarowe przysiady, pochyliła si
ę
i z narastaj
ą
cym grzechotaniem głazów zacz
ę
ła si
ę
najwyra
ź
niej obsuwa
ć
... Katastrofa - przemkn
ę
ło w my
ś
li Pirxowi. Nie przestraszył si
ę
. ale odruchowo napi
ą
ł
wszystkie mi
ęś
nie. Tamci dwaj le
ż
eli nieruchomo. Silnik milczał. Rozumiał doskonale pilota: pojazd
chwiejnie, kulawo sun
ą
ł wraz z osypiskiem i ci
ą
g silników, zanimby go uniósł w gór
ę
, mógł - przy nagłym
przechyle jednej z „nóg" - przewróci
ć
ich lub rzuci
ć
na skały.
Grzechotanie i wizg przesuwaj
ą
cych si
ę
pod stalowymi łapami brył kamiennych słabły, a
ż
ustały. Jeszcze
par
ę
strumyków
ż
wiru d
ź
wi
ę
cznie uderzyło o stal, jeszcze jaki
ś
odłam usun
ą
ł si
ę
gł
ę
biej pod ci
ęż
arem
przegubowej „nogi" i kabina powolutku osiadła, przekrzywiona o jakie
ś
dziesi
ęć
stopni.
Pilot wylazł ze swojej studzienki troch
ę
nieswój i zacz
ą
ł tłumaczy
ć
,
ż
e konfiguracja terenu zmieniła si
ę
:
widocznie północnym
ż
lebem zeszła nowa lawina. L
ą
dował na piargu, pod
ś
cian
ą
, bo chciał,
ż
eby mieli jak
najbli
ż
ej. Pnin odparł,
ż
e to nie jest najlepszy sposób skracania drogi, lawinisko - nie kosmodrom, i kiedy si
ę
nie musi, ryzykowa
ć
nie wolno. Na tym si
ę
krótka wymiana zda
ń
sko
ń
czyła, pilot przepu
ś
cił ich do
ś
luzy i
zeszli po drabince na piarg. Pilot został w rakiecie, czekaj
ą
c na powrót Pnina, a oni ruszyli we dwóch za
wielkim Rosjaninem. Pirx s
ą
dził dot
ą
d,
ż
e zna Ksi
ęż
yc. Mylił si
ę
jednak. Otoczenie Ciołkowskiego było
rodzajem promenady w porównaniu z miejscem, w którym si
ę
znalazł. Rakieta, przechylona na
maksymalnie rozstawionych ..nogach", ugrz
ę
złych w kamiennym lawinisku, stała jakie
ś
trzysta kroków od
cienia, rzucanego przez główny wał Mendelejewa. Roz
ż
agwiona w czarnym niebie czelu
ść
słoneczna
dotykała niemal grani, która zdawała si
ę
w tym miejscu topnie
ć
- ale to było złudzenie. Nie był nim obszar
pionowych
ś
cian, wychodz
ą
cych z ciemno
ś
ci jaki
ś
kilometr, a mo
ż
e dwa dalej;
ku porzni
ę
tej gł
ę
bokimi rowami równinie, stanowi
ą
cej dno krateru, zbiegały ze
ż
lebów przera
ź
liwe białe
sto
ż
ki osypisk;
miejsca
ś
wie
ż
ych obwałów mo
ż
na było pozna
ć
po zm
ę
tnieniu rysunku głazów, wywołanym osiadaj
ą
c
ą
w
ci
ą
gu godzin kurzaw
ą
. Samo dno krateru, z pop
ę
kanej taflami lawy. tak
ż
e pokrywała warstwa jasnego pyłu;
cały Ksi
ęż
yc upudrowany
był mikroskopijnymi szcz
ą
tkami meteorów, tego martwego deszczu, który od milionieci padał na
ń
z gwiazd.
Po obu stronach
ś
cie
ż
ki, a wła
ś
ciwie nagromadzenia brył i odłamów, równie dzikiego jak całe otoczenie, tej
ś
cie
ż
ki, co nazw
ę
sw
ą
zawdzi
ę
cza
ć
mogła tylko osadzonym w cemencie aluminiowym tykom, z których
ka
ż
da miała u szczytu rodzaj rubinowej kulki, po obu stronach tego w gór
ę
piargów wycelowanego szlaku
stały, w połowie obj
ę
te
ś
wiatłem, w połowie czarne jak noc galaktyczna,
ś
ciany, z którymi nie mogły si
ę
równa
ć
olbrzymy Alp czy Himalajów. Niewielkie ci
ąż
enie ksi
ęż
ycowe pozwalało budulcowi skalnemu
przybiera
ć
formy, zrodzone jakby w koszmarnym
ś
nie. i trwa
ć
w nich wiekami,
ż
e oko, cho
ć
by nawykłe do
widoku przepa
ś
ci, pr
ę
dzej czy pó
ź
niej gubiło si
ę
podczas w
ę
drówki ku szczytom, a inne zmysły pot
ę
gowały
jeszcze wra
ż
enie nierzeczywisto
ś
ci, niemo
ż
liwo
ś
ci takiego krajobrazu:
białe bryły pumeksu tr
ą
cone stop
ą
podlatywały w gór
ę
, jak p
ę
cherze, najci
ęż
szy za
ś
bazaltowy okruch,
rzucony na osypisko. leciał niesamowicie powoli i długo, aby upa
ść
bezd
ź
wi
ę
cznie - tak wła
ś
nie, jakby to
było tylko we
ś
nie. Kilkaset kroków wy
ż
ej barwa skały zmieniła si
ę
. Rzeki ró
ż
owawego porfiru dwoma
obwałowaniami obejmowały
ż
leb, ku któremu szli. Głazy, spi
ę
trzone gdzieniegdzie na wysoko
ść
kilku pi
ę
ter,
sczepione brzytwowatymi kraw
ę
dziami, jak gdyby czekały tylko dotkni
ę
cia, które pu
ś
ci je
niepowstrzymanym kamieniospadem. Pnin prowadził ich przez ten las skamieniałych wybuchów id
ą
c
niezbyt szybko, lecz nieomylnie. Czasem płyta, na której postawił nog
ę
w ogromnym bucie skafandra,
zachybotała. Wówczas zamierał na mgnienie i albo szedł dalej, albo omijał to miejsce, poznaj
ą
c po sobie
tylko wiadomych oznakach, czy głaz wytrzyma ci
ęż
ar człowieka, czy nie. A przy tym d
ź
wi
ę
k, tak wiele
mówi
ą
cy wspinaczowi, tutaj nie istniał.
Jedna z pałub bazaltowych, które omijał, bez najmniejszej przyczyny obruszyła si
ę
w dół stoku, lec
ą
c
ruchem jakby sennym, zwolnionym - a
ż
porwała za sob
ą
gromad
ę
kamieni, które w
ś
ciekłymi susami sadziły
coraz szybciej, nareszcie biała jak mleko kurzawa okryła dalsz
ą
drog
ę
lawiny. Widowisko to było wła
ś
nie jak
z majaczenia, maligny - zderzaj
ą
ce si
ę
bryły nie wydawały głosu i nawet dr
ż
enia gruntu nie czuło si
ę
przez
p
ę
kate podeszwy butów; kiedy ostro zakr
ę
cili przy nast
ę
pnym zakosie. Pirx zobaczył
ś
lad zej
ś
cia lawiny i j
ą
sam
ą
, ju
ż
jako chmur
ę
łagodnie
ś
ciel
ą
cych si
ę
fal. Odruchowo, z niepokojem poszukał oczami rakiety,
ale była bezpieczna - stała jak przedtem oddalona mo
ż
e o kilometr, mo
ż
e o dwa, widział jej l
ś
ni
ą
cy odwłok i
trzy kreseczki nó
ż
ek. Niby dziwny owad ksi
ęż
ycowy spoczywała na starym lawinisku, które przedtem
wydawało mu si
ę
spadziste, teraz za
ś
płaskie niczym stół. Gdy zbli
ż
yli si
ę
do strefy cienia, Pirx przyspieszył
kroku. Zaciekło
ść
i groza bij
ą
ce z otoczenia tak absorbowały Pirxa,
ż
e nie miał wprost czasu, by
obserwowa
ć
Langnera. Teraz doszło do niego,
ż
e mały astrofizyk idzie pewnie i nigdy si
ę
nie potyka.
Trzeba było przeskoczy
ć
czterometrow
ą
szczelin
ę
. Pirx wło
ż
ył w skok zbyt wiele siły; poszybował w gór
ę
i
opadł poruszaj
ą
c bezsensownie nogami dobrych osiem metrów za kraw
ę
dzi
ą
przeciwległego brzegu.
Dopiero w takim skoku ksi
ęż
ycowym otwierało si
ę
człowiekowi nowe doznanie, które nie miało nic
wspólnego z błaznowaniem turystów hotelowych Luny. Weszli w cie
ń
. Dopóki znajdowali si
ę
wzgl
ę
dnie
blisko osłonecznionych płyt skalnych, ich odblask rozja
ś
niał troch
ę
otoczenie i grał w wypukło
ś
ciach
skafandrów. Ale rychło mrok j
ą
ł g
ę
stnie
ć
, a
ż
stał si
ę
taki.
ż
e znikli sobie z oczu. W tym cieniu była noc. Pirx
poczuł jej mróz przez wszystkie warstwy antytermiczne skafandra; mróz nie docierał bezpo
ś
rednio do ciała,
nie k
ą
sał skóry, był tylko jakby objawieniem nowej milcz
ą
cej, lodowatej obecno
ś
ci — poszczególne płaty
pancerne skafandra najwyra
ź
niej zadrgały, ochłodzone o dwie
ś
cie kilkadziesi
ą
t stopni. Gdy oczy nawykły,
Pirx zobaczył,
ż
e kule na szczytach aluminiowych masztów wydzielaj
ą
wcale silne, czerwone
ś
wiatło;
paciorki tego rubinowego naszyjnika zakr
ę
cały wzwy
ż
i znikły w sło
ń
cu - tam rozp
ę
kły grzbiet skalny sadził
ku równinie trzema przepa
ś
ciami; przedzielały je w
ą
skie, poziome przesuni
ę
cia tafli
ś
ciennych, tworz
ą
c
rodzaj ostrych gzymsów. Wydawało mu si
ę
.
ż
e nikn
ą
cy szereg masztów prowadzi do jednej z owych półek,
ale pomy
ś
lał,
ż
e to chyba niemo
ż
liwe. Wy
ż
ej, przez rozwalony jakby piorunowymi ciosami główny wał
Mendelejewa, szedł słup poziomego prawie
ś
wiatła słonecznego. Wygl
ą
dało ono jak rozpoczynaj
ą
cy si
ę
w
głuchym milczeniu wybuch, bryzgaj
ą
cy rozpalon
ą
biel
ą
na skalne filary i kominy.
- Tam jest Stacja - usłyszał w hełmie bliski głos Pnina. Rosjanin zatrzymał si
ę
na granicy nocy i dnia, mrozu
i
ż
aru, pokazuj
ą
c co
ś
w górze, lecz Pirx oprócz czarniawych nawet w sło
ń
cu zerw niczego nie zobaczył.
- Widzicie Orla... Tak nazwali
ś
my ten grzbiet... to jest głowa, to dziób, a to - skrzydło...
Pirx widział tylko nagromadzenie
ś
wiateł i cieni, nad
wschodni
ą
roziskrzon
ą
grani
ą
sterczała pozornie bliska,
bo nie rozmyta powietrzn
ą
mgiełk
ą
, przechylona turnia.
Nagle zobaczył całego Orła - skrzydło to była wła
ś
nie ta
ś
ciana, ku której zmierzali; wy
ż
ej z grani wyłaniała si
ę
głowa na tle gwiazd, turnia była dziobem.
Spojrzał na zegarek. Szli ju
ż
czterdzie
ś
ci minut. A wi
ę
c
chyba co najmniej jeszcze drugie tyle.
Przed nast
ę
pn
ą
stref
ą
cienia Pnin zatrzymał si
ę
,
ż
eby
przestawi
ć
swój klimatyzator. Pirx skorzystał z tego
i spytał, któr
ę
dy szła droga.
- T
ę
dy - wskazał r
ę
k
ą
w dół. Pirx widział tylko pustk
ę
, a na jej dnie sto
ż
ek osypiska, z którego sterczały
wielkie odłamy skalne.
- Stamt
ą
d oberwała si
ę
płyta - tłumaczył Pnin, zwracaj
ą
c si
ę
teraz ku wgł
ę
bieniu grani. - To jest Brama
Słoneczna. Nasze sejsmografy w Ciołkowskim zarejestrowały wstrz
ą
s;
przypuszczalnie zeszło około pół miliona ton bazaltu...
- Zaraz - powiedział oszołomiony Pirx - a jak si
ę
teraz dostarcza na gór
ę
zapasy?
- Sami zobaczycie, jak tam przyjdziemy - rzekł tamten i ruszył z miejsca. Pirx pod
ąż
ył za nim. łami
ą
c sobie
głow
ę
nad rozwi
ą
zaniem tej zagadki, ale nic nie wymy
ś
lił. Czy
ż
by wynosili ka
ż
dy litr wody. ka
ż
d
ą
butl
ę
tlenu
na plecach? To było niemo
ż
liwe.
Teraz szli szybciej. Ostatnia aluminiowa tyka tkwiła u przepa
ś
ci. Ogarn
ę
ła ich ciemno
ść
. Za
ś
wiecili czołowe
reflektory, których plamy bł
ę
dnie podrygiwały, przeskakuj
ą
c z jednych garbów
ś
ciany na inne; kroczyli po
gzymsie, zw
ęż
aj
ą
cym si
ę
miejscami do szeroko
ś
ci dwóch dłoni, gdzie indziej tak szerokim,
ż
e mo
ż
na było
stan
ąć
na nim w rozkroku. Szli jak po linie, t
ą
półk
ą
lekko pofałdowan
ą
, ale zupełnie płask
ą
, jej
chropowato
ść
dawała dobre oparcie. Co prawda wystarczyłby jeden fałszywy krok, zawrót głowy. Dlaczego
nie zwi
ą
zali
ś
my si
ę
? - pomy
ś
lał Pirx. W tej chwili plama
ś
wietlna przed nim znieruchomiała. Pnin stan
ą
ł.
- Lina - powiedział.
Podał koniec Pirxowi, a ten z kolei - przeło
ż
ywszy lin
ę
przez
karabinki pasa - rzucił j
ą
do Langnera. Nim ruszyli, Pirx
mógł. oparty o skał
ę
, patrze
ć
przed siebie.
Całe wn
ę
trze krateru le
ż
ało pod nim jak na dłoni - czarne-
w
ą
wozy lawy stały si
ę
siateczk
ą
p
ę
kni
ęć
, przysadkowaty ^
sto
ż
ek centralny rzucał długi pas cienia.
Gdzie była rakieta? Nie mógł jej znale
źć
. Gdzie droga? Te
zakosy, znaczone szeregami aluminiowych tyk? Tak
ż
e znikły.
Była tylko przestrze
ń
skalnego cyrku w blasku o
ś
lepiaj
ą
cym i smugach czerni, ci
ą
gn
ą
cych si
ę
od rumowisk
do rumowisk;
jasna m
ą
ka skalna podkre
ś
lała rze
ź
b
ę
terenu, z jej groteskowymi rojami kraterów coraz to mniejszych -w
samym tylko obr
ę
bie watów Mendelejewa musiały ich by
ć
setki, od półkilometrowych do ledwo widocznych;
ka
ż
dy był
ś
ci
ś
le okr
ą
gły, z pier
ś
cieniem o łagodnym stoku zewn
ę
trznym i bardziej spadzistym ku
ś
rodkowi, z
centraln
ą
górk
ą
lub sto
ż
kiem, a przynajmniej drobnym punktem, na kształt p
ę
pka - mniejsze były wiernymi
kopiami małych, małe -
ś
rednich, a wszystkie razem obejmowały ogrom
ś
cian skalnych tego koliska
trzydziestokilkumetrowego. To s
ą
siedztwo chaosu i precyzji dra
ż
niło umysł ludzki; była w tym stwarzaniu i
niszczeniu form według jedynego wzoru zarazem doskonało
ść
matematyczna i zupełna anarchia
ś
mierci.
Spojrzał w gór
ę
i w tył - przez Bram
ę
Słoneczn
ą
wci
ąż
buchały potoki białego
ż
aru. Kilkaset kroków za
w
ą
skim
ż
lebem
ś
ciana cofn
ę
ła si
ę
. wci
ąż
szli cieniem, rozja
ś
nionym jednak
ś
wiatłem odbijanym przez
pionow
ą
maczug
ę
skaln
ą
, która wzbijała si
ę
z mroków chyba na dwa kilometry; przetrawersowali j
ę
zyk
piargu i ukazał si
ę
, zalany sło
ń
cem, stok niezbyt stromy; Pirx zaczynał odczuwa
ć
dziwne odr
ę
twienie, nie
mi
ęś
ni, lecz umysłu, zapewne od nieustaj
ą
cego napi
ę
cia uwagi - bo wszystko miał tu naraz -i Ksi
ęż
yc, i jego
dzikie góry. i noc lodowat
ą
na przemian z przepływami nieruchomego upału, i to olbrzymie. pochłaniaj
ą
ce
wszystko milczenie, w którym odzywaj
ą
cy si
ę
od czasu do czasu w hełmie głos ludzki był czym
ś
nieprawdopodobnym, niewła
ś
ciwym... Jakby kto
ś
na szczyt Matterhornu niósł złot
ą
rybk
ę
w akwarium: tak
odcinał si
ę
ów głos od zamarłego otoczenia.
Pnin skr
ę
cił za rzucaj
ą
c
ą
ostatni cie
ń
iglic
ę
i cały zapalił si
ę
, jakby oblany ogniem - Pirxowi ten sam ogie
ń
chlusn
ą
ł w oczy. nim zd
ąż
ył jeszcze poj
ąć
,
ż
e to sło
ń
ce,
ż
e wst
ą
pili na górn
ą
, ocalał
ą
cz
ęść
drogi.
Szli teraz obok siebie szybko, z opuszczonymi obiema zasłonami przeciwsłonecznych hełmów. - Zaraz
b
ę
dziemy - powiedział Pnin. Tej drogi rzeczywi
ś
cie mogły u
ż
ywa
ć
pojazdy. Była wyryta w skale, a wła
ś
ciwie
otwarta sterowanymi eksplozjami;
wprowadzała, pod nawisem Orlego Skrzydła, na sam
ą
gra
ń
;
był tam rodzaj niewielkiej przeł
ę
czki, z naturalnym, podci
ę
tym od dołu kotłem skalnym. Ten kocioł umo
ż
liwił
zaopatrywanie stacji po katastrofie. Ci
ęż
arowa rakieta przewoziła zapasy i specjalny mo
ź
dzierz najpierw
wstrzeliwał
si
ę
do celu - tego basenu skalnego - a potem zaczynał strzela
ć
pojemnikami. Kilka ulegało zwykle
strzaskaniu, lecz wi
ę
kszo
ść
wytrzymywała strzał i zderzenie ze skał
ą
, bo ich pancerne korpusy były nad
wyraz odporne. Dawniej, kiedy nie było jeszcze nawet Luny Głównej ani
ż
adnych w ogóle stacji, jedynym
sposobem dostarczania zapasów ekspedycjom zagł
ę
biaj
ą
cym si
ę
w okolice Sinus Medii było wła
ś
nie
zrzucanie z rakiet zasobników, a
ż
e spadochrony na nic by si
ę
nie zdały, musiano konstruowa
ć
te duralowe
czy stalowe pudła tak, by wytrzymały gwałtowny upadek. Ciskano je, niby bomby jakie
ś
, a ekspedycja
zbierała pó
ź
niej rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra. Pojemniki te przydały si
ę
teraz
na nowo. Od przeł
ę
czy szlak wiódł pod sam
ą
grani
ą
ku północnemu szczytowi Orlej Głowy; jakie
ś
trzysta
metrów pod nim błyszczał pancerny kołpak Stacji. Od strony stoku otaczał go półpier
ś
cie
ń
głazów,
staczaj
ą
cych si
ę
w przepa
ść
-i opasuj
ą
cych stalow
ą
bani
ę
, która stała na ich drodze. Kilka takich głazów
spoczywało na betonowej platformie w pobli
ż
u wej
ś
cia.
- To ju
ż
nie mo
ż
na było znale
źć
lepszego miejsca! - wyrwał si
ę
Pirxowi okrzyk.
Pnin. który stawiał ju
ż
nog
ę
na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał si
ę
.
- Zupełnie jakbym słyszał Animcewa - powiedział i Pirx wyczuł w jego głosie u
ś
miech.
Pnin odszedł - sam - cztery godziny przed zachodem sło
ń
ca. Ale wła
ś
ciwie odszedł w noc. bo prawie cała
droga, któr
ą
musiał przeby
ć
, ogarni
ę
ta ju
ż
była nieprzeniknion
ą
ciemno
ś
ci
ą
, i Langner, który znał Ksi
ęż
yc,
powiedział Pirxowi,
ż
e kiedy tamt
ę
dy szli. nie było jeszcze naprawd
ę
zimno; skala dopiero stygła. Rzetelny
mróz brał jak
ąś
godzin
ę
po zapadni
ę
ciu mroków. Umówili si
ę
z nim.
ż
e da zna
ć
, gdy dotrze do rakiety. I
rzeczywi
ś
cie, w godzin
ę
i dwadzie
ś
cia minut pó
ź
niej ich radiostacja odezwała si
ę
, mówił Pnin. Zamienili
tylko par
ę
słów, bo był ju
ż
najwy
ż
szy czas. tym bardziej
ż
e start odby
ć
si
ę
musiał w trudnych warunkach -
rakieta nie miała pionu, a łapy jej do
ść
gł
ę
boko weszły w rumowisko i działały jak rodzaj obci
ąż
onych
balastem kotwic. Widzieli ten start, osun
ą
wszy stalow
ą
okiennic
ę
- nie sam jego pocz
ą
tek, gdy
ż
miejsce
postoju zasłaniały
ż
ebra głównej
grani. Ale naraz mrok, g
ę
sty i bezpostaciowy, przeszyła linia ognista, której z dołu zawtórował rudawy
brzask, było to
ś
wiatło odrzutu, odbijane kurzaw
ą
, wydmuchni
ę
t
ą
spomi
ę
dzy głazów lawiniska. Ognisty grot
szedł wy
ż
ej i wy
ż
ej, i nie wida
ć
było wcale rakiety, tylko t
ę
strun
ę
pałaj
ą
c
ą
, coraz cie
ń
sz
ą
, rozedrgan
ą
,
rozpadaj
ą
c
ą
si
ę
na pasma - normalna pulsacja silnika id
ą
cego cał
ą
moc
ą
. Potem - a głowy ich uniesione
były ku niebu i wypisuj
ą
cy na nim odlot tor ogniowy spoczywał ju
ż
w
ś
ród gwiazd - prosta pochyliła si
ę
łagodnie i pi
ę
knym łukiem poszybowała za horyzont. Zostali sami, w ciemno
ś
ci, bo umy
ś
lnie zgasili
wszystkie
ś
wiatła,
ż
eby pewniej widzie
ć
start. Zasun
ę
li pancern
ą
klap
ę
okna, za
ś
wiecili lampy i spojrzeli na
siebie. Langner lekko si
ę
u
ś
miechn
ą
ł i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stołu, na
którym spoczywał jego plecak. Zacz
ą
ł wydobywa
ć
z niego ksi
ąż
ki, jedn
ą
po drugiej. Pirx. oparty o zakl
ę
sła
ś
cian
ę
, stał na rozstawionych nogach, jak na pokładzie odlatuj
ą
cego daleko statku. Miał w sobie wszystko
naraz, chłodne podziemia Luny Głównej, w
ą
skie korytarze hotelowe, ich windy, turystów skacz
ą
cych pod
sufit i wymieniaj
ą
cych kawałki nadtopionego pumeksu, lot do Ciołkowskiego, wielkich Rosjan, srebrn
ą
siateczk
ę
radioteleskopu pomi
ę
dzy grani
ą
i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i t
ę
drog
ę
niesamowit
ą
, poprzez skalny mróz i
ż
ar, z otchłaniami zagl
ą
daj
ą
cymi w szybk
ę
hełmu. Nie mógł uwierzy
ć
,
ż
e tak wiele pomie
ś
ciło w sobie kilka zaledwie godzin - czas zolbrzymiał. ogarn
ą
ł te obrazy, pochłon
ą
ł je, a
teraz wracały, jakby walcz
ą
c o pierwsze
ń
stwo. Zamkn
ą
ł na chwil
ę
rozpalone, suche powieki i znów je
otworzył.
Langner systematycznie układał ksi
ąż
ki na półce i Pirxowi wydało si
ę
.
ż
e poj
ą
ł tego człowieka, jego
spokojne ruchy. gdy stawiał tom obok tomu. nie wynikały z t
ę
poty ani oboj
ę
tno
ś
ci, nie przytłaczał go ten
martwy
ś
wiat, bo mu słu
ż
ył: przybył na Stacj
ę
, poniewa
ż
tego chciał, nie t
ę
sknił za domem, jego domem
były spektrogramy. wyniki oblicze
ń
i miejsce, w którym powstawały, wsz
ę
dzie mógł by
ć
u siebie, skoro
potrafił tak skoncentrowa
ć
swoj
ą
zachłanno
ść
:
wiedział, po co
ż
yje - był ostatnim człowiekiem, któremu Pirx wyznałby swoje romantyczne marzenia o
wielkim czynie. Pewno by si
ę
nawet nie u
ś
miechn
ą
ł, jak przed chwil
ą
. wysłuchałby go i wrócił do swojej
pracy. Pirx przez mgnienie zazdro
ś
cił mu tej pewno
ś
ci, samowiedzy. ale czuł zarazem obco
ść
Langnera, nie
mieli sobie nic do powiedzenia i musieli prze
ż
y
ć
razem t
ę
rozpoczynaj
ą
c
ą
si
ę
noc i dzie
ń
po niej.
Obszedł oczami kabin
ę
, jakby widział j
ą
po raz pierwszy. Kryte plastykiem, zakl
ę
słe
ś
ciany. Zamkni
ę
te klap
ą
pancern
ą
okno. Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy. Kilka kolorowych reprodukcji mi
ę
dzy półkami z
fachow
ą
lektur
ą
i w
ą
ska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sob
ą
w dwóch rz
ę
dach nazwiskami tych
wszystkich, którzy byli tu przed nimi. Po k
ą
tach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypełnione
okruchami ró
ż
nobarwnych minerałów, metalowe, lekkie krzesła z nylonowymi siedzeniami. Mały stół, nad
nim chodz
ą
ca na ramieniu lampa do pracy. Przez uchylone drzwi wida
ć
było aparatur
ę
radiostacji.
Langner robił porz
ą
dki w szafie, pełnej klisz fotograficznych. Pirx wymin
ą
ł go i wyszedł. Z korytarzyka na
lewo szły drzwi do kuchenki, na wprost - do komory wyj
ś
ciowej, na prawo - do dwu miniaturowych pokoików.
Otworzył swój. Oprócz łó
ż
ka, składanego krzesełka, wsuwanego w
ś
cian
ę
pulpitu i półeczki - nie było tam
nic. Strop z jednej strony nad łó
ż
kiem opadał sko
ś
nie jak w mansardzie, nie płasko jednak, lecz półkoli
ś
cie,
zgodnie z krzywizn
ą
zewn
ę
trznego pancerza. Wrócił na korytarz. Drzwi komory ci
ś
nieniowej miały owalnie
zaokr
ą
glone naro
ż
a, brzegi uj
ę
te grub
ą
warstw
ą
hermetyzuj
ą
cego plastyku, koło szprychowe i lampk
ę
.
ś
wiec
ą
c
ą
, gdy przy otwartej klapie zewn
ę
trznej w komorze panowała pró
ż
nia. Teraz lampka była ciemna.
Otworzył drzwi. Dwie lampy za
ś
wieciły si
ę
automatycznie, ukazuj
ą
c ciasn
ą
przestrze
ń
o nagich metalowych
ś
cianach, z pionow
ą
drabink
ą
po
ś
rodku; dochodziła do klapy w stropie. Pod ostatnim szczeblem widniał
jeszcze, zatarty licznymi st
ą
pni
ę
ciami, kontur obrysowany kred
ą
. W tym miejscu znaleziono Savage'a; le
ż
ał
skulony, troch
ę
na boku, i nie mo
ż
na go było podnie
ść
, bo przymarzł do chropowatych płyt własn
ą
krwi
ą
,
która rozerwała mu oczy i twarz. Pirx patrzał na ten obrys białawy, zaledwie przypominaj
ą
cy sylwet
ę
człowieka, potem cofn
ą
ł si
ę
i zamkn
ą
wszy hermetyczne drzwi, podniósł głow
ę
; usłyszał kroki na górze. To
Langner wszedł po drabince, przystawionej do przeciwległej
ś
ciany korytarza, i krz
ą
tał si
ę
w obserwatorium.
Wetkn
ą
wszy głow
ę
przez okr
ą
gły otwór podłogi, Pirx ujrzał pokrowcem osłoni
ę
ty, podobny do niewielkiego
działa teleskop, kamery astrografów i dwa spore aparaty - była to komora Wilsona i druga, olejowa, wraz z
błyskowym urz
ą
dzeniem do fotografowania
ś
ladów. Stacj
ę
przeznaczono do badania promieni
kosmicznych, i klisze, których si
ę
do tego u
ż
ywa, były wsz
ę
dzie: ich
pomara
ń
czowe paczki le
ż
ały mi
ę
dzy ksi
ąż
kami, pod półkami, w szufladach, obok łó
ż
ek, nawet w kuchence.
I to było ju
ż
wszystko? Wła
ś
ciwie tak. je
ś
li nie liczy
ć
wielkich zbiorników wody i tlenu, umieszczonych pod
podłog
ą
, głucho osadzonych w skale ksi
ęż
ycowej, w samym masywie Mendelejewa.
Nad drzwiami ka
ż
dego pomieszczenia znajdował si
ę
okr
ą
gły czujnik, wskazuj
ą
cy st
ęż
enie dwutlenku w
ę
gla.
Nad nim widniało dziurkowate sitko klimatyzatora. Aparatura pracowała bezgło
ś
nie. Wsysała powietrze,
oczyszczała je z dwutlenku w
ę
gla, dodawała wła
ś
ciw
ą
ilo
ść
tlenu, zwil
ż
ała lub osuszała i tłoczyła z
powrotem do wszystkich kabin. Pirx rad był ka
ż
demu stukni
ę
ciu dochodz
ą
cemu z obserwatorium;
gdy milkły, cisza rozrastała si
ę
,
ż
e zaczynał słysze
ć
szelest
własnej krwi, jak w tym basenie eksperymentalnym,
w „k
ą
pieli wariackiej", ale z niej w ka
ż
dej chwili mo
ż
na było
wyj
ść
.
Langner zeszedł na dół i przyrz
ą
dził kolacj
ę
- tak cicho
i sprawnie,
ż
e kiedy Pirx wszedł do kuchenki, wszystko było
ju
ż
gotowe. Jedli, nie odzywaj
ą
c si
ę
prawie. „Poprosz
ę
sól.
Chleb jest w puszkach? Jutro trzeba b
ę
dzie otworzy
ć
now
ą
.
Kawy czy herbaty?"
Tylko tyle. Pirxowi odpowiadała teraz małomówno
ść
. Co
wła
ś
ciwie jedli? Trzeci obiad w tym dniu? Czy mo
ż
e
czwarty? A mo
ż
e ju
ż
ś
niadanie nast
ę
pnej doby? Langner
powiedział,
ż
e musi wywoła
ć
na
ś
wietlone klisze. Poszedł na
gór
ę
. Pirx nie miał nic do roboty. Nagle to zrozumiał.
Przysłali go po to,
ż
eby Langner nie był sam. Nie znał si
ę
przecie
ż
na astrofizyce, na promieniach kosmicznych.
Gdzie
ż
by tam Langnerowi chciało si
ę
go uczy
ć
posługiwania si
ę
astrografem! Zdobył pierwsz
ą
lokat
ę
.
psychologowie stwierdzili,
ż
e nie mo
ż
e zwariowa
ć
, r
ę
czyli za
niego.
Wi
ę
c miał przesiedzie
ć
w tym garnku dwa tygodnie nocy.
a potem dwa tygodnie dnia, oczekuj
ą
c nie wiadomo czego,
bacz
ą
c nie wiadomo na co.
To „zadanie", ta „misja", która przed kilkunastu godzinami
wydała mu si
ę
niewiarygodnym szcz
ęś
ciem, naraz ukazała
mu swoje wła
ś
ciwe oblicze bezkształtnej pustki. Przed czym
miał broni
ć
Langnera i siebie? Jakich szuka
ć
ś
ladów?
I gdzie? Czy s
ą
dził mo
ż
e,
ż
e odkryje co
ś
, co przegapili
wszyscy
ś
wietni specjali
ś
ci wchodz
ą
cy w skład komisji, ludzie
znaj
ą
cy Ksi
ęż
yc od lat? Ale
ż
był idiot
ą
!
Siedział przy stole. Trzeba było zmy
ć
naczynia, l zakr
ę
ci
ć
kurek, bo woda, bezcenna woda. któr
ą
przywo
ż
ono
w postaci zamarzni
ę
tych bloków i strzelano ni
ą
z mo
ź
dzierza, dwu i półkilometrow
ą
parabol
ą
, w kocio! u
stóp Stacji, ta woda uciekała, kapi
ą
c.
Nie ruszał si
ę
. R
ę
ki nawet nie podniósł, gdy opadła bezwolnie na kraw
ę
d
ź
stołu. W głowie miał
ż
ar i pustk
ę
,
ciemno
ść
i milczenie, które otaczały stalow
ą
skorup
ę
ze wszystkich stron. Przetarł oczy, piek
ą
ce jak
zasypane piaskiem. Wstał, jakby wa
ż
ył dwa razy wi
ę
cej ni
ż
na Ziemi. Zaniósł brudne talerze do zmywaka,
rzucił je z hałasem, pu
ś
cił na nie strumyk ciepłej wody. I myj
ą
c je, obracaj
ą
c, zdrapuj
ą
c zastygłe resztki
tłuszczu, u
ś
miechn
ą
ł si
ę
nad swoimi marzeniami, które odpadły ode
ń
gdzie
ś
, na tej drodze ku grani
Mendelejewa, i zostały tak daleko, takie
ś
mieszne i obce, takie dawne,
ż
e nie musiał si
ę
ich wstydzi
ć
.
Z Langnerem mo
ż
na było prze
ż
y
ć
dzie
ń
albo rok i niczego to nie zmieniało. Pracował ch
ę
tnie, ale miarowo.
Nigdy si
ę
nie spieszył. Nie miał
ż
adnych nałogów,
ż
adnych dziwactw,
ś
miesznostek. Kiedy si
ę
z kim
ś
ż
yje w
takiej ciasnocie, byle głupstwo zaczyna dra
ż
ni
ć
.
ś
e ten drugi przesiaduje pod tuszem,
ż
e nie chce otwiera
ć
puszek ze szpinakiem, bo nie lubi szpinaku,
ż
e miewa humory,
ż
e pewnego dnia przestaje si
ę
goli
ć
i straszy
kol
ą
c
ą
szczecin
ą
, albo kiedy si
ę
goli i zadrapie, godzin
ę
b
ę
dzie si
ę
przegl
ą
dał w lustrze, robi
ą
c miny, jakby
był sam. Langner taki nie był. Jadł wszystko, cho
ć
bez zapału. Nie miał humorów, kiedy miał my
ć
naczynia,
mył je. Nie opowiadał długo i szeroko o sobie i swoich pracach. Zapytany o co
ś
, odpowiadał. Nie unikał
Pirxa. Nie narzucał mu si
ę
.
Wła
ś
ciwie ta nijako
ść
mo
ż
e i zacz
ę
łaby Pirxa dra
ż
ni
ć
, bo wra
ż
enie pierwszego wieczoru - kiedy fizyk
ustawiaj
ą
cy na półce ksi
ąż
ki wydał mu si
ę
wcieleniem skromnego bohaterstwa, a wła
ś
ciwie nie
bohaterstwa, lecz godnej zazdro
ś
ci, po stoicku m
ęż
nej postawy naukowej - to wra
ż
enie znikło i Pirxowi
wydawał si
ę
ten towarzysz przymusowy człowiekiem szarym do znudzenia. Ale Langner mimo wszystko nie
nudził go ani dra
ż
nił, okazało si
ę
bowiem,
ż
e on, Pirx, ma, na razie przynajmniej, i tak a
ż
nadto zaj
ę
cia. Było
to zaj
ę
cie pochłaniaj
ą
ce. Teraz kiedy znał Stacj
ę
i jej otoczenie, jeszcze raz wzi
ą
ł si
ę
do studiowania
wszystkich dokumentów.
Katastrofa zaszła w cztery miesi
ą
ce po uruchomieniu Stacji. Wbrew spodziewaniem nie nast
ą
piła zreszt
ą
o
ś
wicie czy o zmierzchu, lecz w samo niemal ksi
ęż
ycowe południe. Trzy
czwarte przewieszonej płyty Orlego Skrzydła run
ę
ło bez jakichkolwiek zwiastunów. Widowisko to miało
naocznych
ś
wiadków, w powi
ę
kszonej chwilowo do czterech osób załodze Stacji, która oczekiwała wła
ś
nie
kolumny transporterów z zapasami.
Pó
ź
niejsze badania wykazały,
ż
e wci
ę
cie w gł
ą
b wielkiego filaru Orła rzeczywi
ś
cie naruszyło krystaliczny
trzon skał i jego równowag
ę
tektoniczn
ą
. Anglicy zrzucili odpowiedzialno
ść
na Kanadyjczyków,
Kanadyjczycy na Anglików, lojalno
ść
za
ś
partnerów Wspólnoty Brytyjskiej przejawiała si
ę
w tym,
ż
e
ostrze
ż
enia profesora Animcewa obie strony konsekwentnie przemilczały. Jakkolwiek rzecz si
ę
miała, skutki
były tragiczne. Czterej ludzie stoj
ą
cy przed Stacj
ą
, oddalon
ą
w linii prostej od miejsca katastrofy o niecał
ą
mil
ę
, widzieli, jak o
ś
lepiaj
ą
ca
ś
ciana rozdwaja si
ę
, jak p
ę
ka na kawały system klinów i murów
przeciwlawinowych, które
ś
ci
ę
ły nast
ę
pne uderzenia; jak ta cała masa p
ę
dz
ą
cych brył znosi drog
ę
wraz z
podpieraj
ą
c
ą
j
ą
formacj
ą
i schodzi w dolin
ę
, która przez trzydzie
ś
ci godzin była morzem łagodnie faluj
ą
cej
bieli - p
ę
dzony straszliwym impetem, zalew tej kurzawy osi
ą
gn
ą
ł w ci
ą
gu kilku minut przeciwległ
ą
ś
cian
ę
krateru. W zasi
ę
gu zniszczenia znalazły si
ę
dwa transportery. Tego, który zamykał kolumn
ę
, w ogóle nie
udało si
ę
znale
źć
. Szcz
ą
tki pogrzebała dziesi
ę
ciometrowa warstwa rumowiska. Drugi próbował uciec.
Znajdował si
ę
ju
ż
poza nurtem lawiny, na górnym ocalałym odcinku drogi, ale jedna ogromna bryła,
przeskoczywszy zachowan
ą
resztk
ę
muru lawinowego, taranowała go i zmiotła w trzystametrow
ą
przepa
ść
.
Jego kierowca zdołał otworzy
ć
luk i wypadł na tocz
ą
ce si
ę
piargi. On jeden prze
ż
ył swych towarzyszy,
zreszt
ą
o kilka zaledwie godzin. Ale tych kilka godzin stało si
ę
piekłem dla pozostałych. Ów człowiek,
Francuz kanadyjski, nazwiskiem Roget, nie stracił przytomno
ś
ci -czy te
ż
odzyskał j
ą
tu
ż
po katastrofie - i z
wn
ę
trza białej chmury, która okryła całe dno krateru, wzywał pomocy. Jego odbiornik radiowy był zepsuty,
ale nadajnik działał. Niepodobna go było odnale
źć
. Wskutek wielokrotnego załamywania fal, odbitych od
głazów (a były one wielko
ś
ci kamienic - ludzie poruszali si
ę
w labiryncie wypełnionym mlekiem kurzu jak w
ruinach miasta), próby pelengowania tylko wprowadzały w bł
ą
d. Zawarto
ść
siarczków
ż
elaza w skale czyniła
radar bezu
ż
ytecznym. Po godzinie, gdy spod Bramy Słonecznej zszedł drugi kamieniospad, przerwano
poszukiwania. Ta druga lawina była niewielka,
ale mogła wszak
ż
e zwiastowa
ć
nast
ę
pne obrywy. Czekano wi
ę
c, a głos Rogeta słycha
ć
było dalej,
szczególnie dobrze na górze, na samej Stacji; kamienny kocioł, w którym tkwił, działał jak rodzaj wzwy
ż
wycelowanego reflektora. Po trzech godzinach przybyli Rosjanie z Ciołkowskiego i wjechali w pyłow
ą
chmur
ę
g
ą
sienicówkami, które stawały d
ę
ba i groziły wywróceniem na ruchomym stoku: wskutek niewielkiej
ci
ęż
ko
ś
ci k
ą
t nachylenia pól piar
ż
ystych jest na Ksi
ęż
ycu wi
ę
kszy ni
ż
na Ziemi. Tyraliery ratowników,
spieszone tam, gdzie i g
ą
sienicówki przej
ść
nie mogły, trzykrotnie przeczesały ruchomy obszar osypiska.
Jeden z ratowników wpadł do szczeliny i tylko natychmiastowe przewiezienie na Ciołkowskiego, z
niezwłoczn
ą
akcj
ą
lekarsk
ą
, uratowało mu
ż
ycie. I wówczas nie wycofano si
ę
z wn
ę
trza chmury, poniewa
ż
głos Rogeta, coraz słabszy, słyszeli wszyscy. W pi
ęć
minut po wypadku zamilkł.
ś
ył jeszcze. Wiedziano o
tym. Ka
ż
dy skafander posiadał bowiem, oprócz radia, słu
żą
cego do komunikacji głosem, miniaturowy
automatyczny nadajnik, poł
ą
czony z aparatem tlenowym. Ka
ż
dy wdech i wydech przekazywany falami
elektromagnetycznymi rejestrował na Stacji specjalny wska
ź
nik, rodzaj oka magicznego, jako miarowe
rozszerzanie si
ę
i kurczenie zielono
ś
wiec
ą
cego motylka, i ten fosforyzuj
ą
cy ruch wskazywał,
ż
e
nieprzytomny, konaj
ą
cy Roget wci
ąż
jeszcze dyszy; pulsacja ta stawała si
ę
coraz wolniejsza - nikt nie mógł
wyj
ść
z radiostacji, stłoczeni w niej ludzie bezsilnie czekali na
ś
mier
ć
.
Roget oddychał jeszcze dwie godziny. Potem zielony płomyk w oku magicznym zamigotał, skurczył si
ę
i tak
ju
ż
został. Pogruchotane ciało odnaleziono dopiero po trzydziestu godzinach, st
ęż
ałe na kamie
ń
, i
pochowano je, tak okaleczone,
ż
e nie otwarto nawet skafandra, w tym na pół zgniecionym pokrowcu
metalicznym, jak w trumnie. Potem wytyczono now
ą
drog
ę
, a wła
ś
ciwie t
ę
ś
cie
ż
k
ę
skaln
ą
, któr
ą
przybył na
Stacj
ę
Pirx. Kanadyjczycy gotowali si
ę
porzuci
ć
Stacj
ę
, lecz ich uparci koledzy angielscy nie dawali za
wygran
ą
.
Echo katastrofy obiegło cał
ą
Ziemi
ę
w licznych, nieraz całkowicie sprzecznych wersjach, na koniec wrzawa
ta ucichła. Tragedia stała si
ę
cz
ęś
ci
ą
kronik o zmaganiu z pustyniami Ksi
ęż
yca. Na Stacji zmieniali si
ę
dy
ż
urni astrofizycy. Tak min
ę
ło sze
ść
ksi
ęż
ycowych dni i nocy. I kiedy wydawało si
ę
,
ż
e to niedawno tak
do
ś
wiadczone miejsce nie zrodzi ju
ż
ż
adnej sensacji, raptem radio
Mendelejewa nie odpowiedziało ze
ś
witem na wezwanie Ciołkowskiego.
I tym razem na ratunek, czy raczej na zwiad, wobec niezrozumiałego milczenia Stacji, wyruszyła ekipa z
Ciołkowskiego. Przybyła rakiet
ą
, która wyl
ą
dowała u stóp wielkiego lawiniska pod Orlim Szczytem. Do
kopuły Stacji dotarli, kiedy cały niemal krater wypełniała jeszcze nie rozwidniona
ż
adnym promieniem
słonecznym ciemno
ść
. Tylko pod szczytem stalowy czerep iskrzył si
ę
w poziomym
ś
wietle. Klapa wyj
ś
ciowa
była szeroko otwarta. Pod ni
ą
, u stóp drabinki, spoczywał Savage, w takiej pozie, jakby osun
ą
ł si
ę
z jej
szczebli. Przyczyn
ą
zgonu było uduszenie - pancerne szkło jego hełmu p
ę
kło. Pó
ź
niej wykryto na
wewn
ę
trznej powierzchni jego r
ę
kawic nikłe
ś
lady skalnego pyłu, jakby wracał ze wspinaczki. Ale
ś
lady te
mogły pochodzi
ć
sprzed jakiego
ś
czasu. Drugiego Kanadyjczyka, Challiersa, znaleziono dopiero po
systematycznym przepatrzeniu wszystkich okolicznych
ż
lebów i rynien. Ratownicy, spu
ś
ciwszy si
ę
na
trzystumetrowych linach, wydobyli jego ciało z dna przepa
ś
ci pod Bram
ą
Słoneczn
ą
. Spoczywało o
kilkadziesi
ą
t zaledwie kroków od miejsca, w którym zgin
ą
ł i pochowany został Roget. Próby odtworzenia
wypadków wygl
ą
dały zrazu beznadziejnie. Nikt nie umiał wysun
ąć
prawdopodobnie brzmi
ą
cej hipotezy. Na
miejsce przybyła mieszana komisja angielsko-kanadyjska. Zegarek Challiersa stan
ą
ł na godzinie dwunastej,
ale nie wiadomo było, czy strzaskał si
ę
o północy, czy w południe. Zegarek Savage'a stan
ą
ł na drugiej.
Dokładne badania (a badano tak dokładnie, jak na to pozwalały ludzkie mo
ż
liwo
ś
ci) stwierdziły,
ż
e spr
ęż
yna
rozkr
ę
ciła si
ę
do ko
ń
ca. A zatem zegarek Savage'a nie stan
ą
ł zapewne w chwili jego
ś
mierci, lecz szedł
jeszcze jaki
ś
czas po niej. We wn
ę
trzu Stacji panował zwykły ład. Ksi
ąż
ka stacyjna, do której zapisywano
wszelkie istotne wydarzenia, nie zawierała niczego, co mogłoby rzuci
ć
na wypadki cho
ć
odrobin
ę
ś
wiatła.
Pirx przestudiował j
ą
zapis po zapisie. Były lakoniczne. O tej a tej godzinie dokonano pomiarów
astrograficznych, na
ś
wietlono tyle a tyle płyt w takich to -warunkach, przeprowadzono nast
ę
puj
ą
ce
obserwacje -w
ś
ród tych stereotypowych notatek
ż
adna nie odnosiła si
ę
, cho
ć
by po
ś
rednio, do tego, co
zaszło na Stacji podczas ostatniej ksi
ęż
ycowej nocy Challiersa i Savage'a. We wn
ę
trzu Stacji panował nie
tylko ład: wszystko w niej
ś
wiadczyło o tym,
ż
e
ś
mier
ć
zaskoczyła mieszka
ń
ców w sposób nagły. Znaleziono
otwart
ą
ksi
ąż
k
ę
, na której
marginesie Challiers robił notatki; le
ż
ała przyci
ś
ni
ę
ta drug
ą
, aby si
ę
kartki nie zamkn
ę
ły, pod
ś
wiec
ą
c
ą
wci
ąż
lamp
ą
elektryczn
ą
. Obok le
ż
ała fajka, która przechyliła si
ę
i wypadaj
ą
cy z niej
ż
u
ż
elek osmalił lekko plastykowy blat stołu... A znów Savage gotował wtedy kolacj
ę
. W kuchence
otwarte były puszki konserw, w misce - rozmieszana z mlekiem papka omletowa, uchylone drzwi
lodówki, rozstawione na białym stoliku dwa talerze, dwie pary sztu
ć
ców, nakrojony, sczerstwiały
chleb... Wi
ę
c jeden z nich porzucił lektur
ę
, odło
ż
ył pal
ą
c
ą
si
ę
fajk
ę
, tak jak to si
ę
robi, gdy kto
ś
chce opu
ś
ci
ć
pokój na kilka minut i zaraz wróci
ć
. A drugi odszedł od kuchennych przygotowa
ń
,
od patelni z roztopionym tłuszczem, nie zatrzasn
ą
wszy nawet drzwi lodówki. Nało
ż
yli skafandry i
wyszli, w noc. Równocze
ś
nie? Czy jeden po drugim? Po co? Dok
ą
d?
Ich pobyt na Stacji trwał ju
ż
dwa tygodnie. Doskonale znali jej otoczenie. Zreszt
ą
, noc miała si
ę
ku ko
ń
cowi. Za kilkana
ś
cie godzin miało wzej
ść
sionce. Czemu nie zaczekali na wschód; skoro
obaj - czy jeden z nich - chciał schodzi
ć
na dno krateru? O tym,
ż
e taki był jak gdyby zamiar
Challiersa,
ś
wiadczyło miejsce, w którym go znaleziono. Wiedział, jak i Savage,
ż
e zapuszczenie
si
ę
na płyt
ę
skaln
ą
pod Słoneczn
ą
Bram
ą
, gdzie droga urywa si
ę
nagle, jest szale
ń
stwem.
Łagodna jej pochyło
ść
przechodziła tu w stok coraz ostrzejszy, jakby zapraszaj
ą
c do zej
ś
cia w
dół, ale kilkadziesi
ą
t kroków ni
ż
ej ziały ju
ż
utworzone katastrof
ą
zerwy. Nowa droga omijała to
miejsce, szła prosto dalej, wzdłu
ż
linii aluminiowych pr
ę
tów. Wiedział o tym ka
ż
dy, kto cho
ć
raz
był na Stacji. I oto jeden ze stałych jej pracowników poszedł wła
ś
nie tam, zacz
ą
ł zst
ę
powa
ć
po
taflach id
ą
cych w otchła
ń
, dlaczego?
ś
eby si
ę
zabi
ć
? Czy kto
ś
, kto chce popełni
ć
samobójstwo,
wstaje od ciekawej lektury, zostawia rozło
ż
on
ą
ksi
ąż
k
ę
, odkłada pal
ą
c
ą
si
ę
fajk
ę
i idzie na
spotkanie
ś
mierci?
A Savage? W jakich okoliczno
ś
ciach p
ę
kło szkło jego hełmu? Czy dopiero wychodził ze Stacji,
czy te
ż
do niej wracał? Chciał szuka
ć
Challiersa, który nie wracał? Ale dlaczego nie poszedł z
nim razem ? A je
ż
eli poszedł, to jak mógł pozwoli
ć
mu zej
ść
ku przepa
ś
ci? Tyle było pyta
ń
bez
odpowiedzi.
Jedyna rzecz, wyra
ź
nie znajduj
ą
ca si
ę
nie na swoim miejscu, to była paczka klisz
fotograficznych, słu
żą
cych do utrwalania kosmicznych promieni. Le
ż
ała w kuchni, na białym
stoliku, obok czystych, pustych talerzy.
Komisja doszła do nast
ę
puj
ą
cego wniosku. W tym dniu pełnił dy
ż
ur Challiers. Zagł
ę
biony w
lekturze, w pewnym momencie spostrzegł,
ż
e dochodzi jedenasta. O tej porze powinien był
wymieni
ć
na
ś
wietlone klisze nowymi. Klisze poddawano na
ś
wietlaniu poza obr
ę
bem Stacji.
Jakie
ś
sto kroków w gór
ę
zbocza znajdowała si
ę
wykuta w skale studzienka, niezbyt gł
ę
boka, o
ś
cianach pokrytych ołowiem, aby klisze trafiane były wył
ą
cznie promieniami, biegn
ą
cymi z zenitu.
To był jeden z przestrzeganych warunków ówczesnych prac. Challiers wstał zatem, odło
ż
ył
ksi
ąż
k
ę
i fajk
ę
, wzi
ą
ł now
ą
paczk
ę
klisz, wło
ż
ył skafander, opu
ś
cił Stacj
ę
przez komor
ę
ci
ś
nieniow
ą
, udał si
ę
do studzienki, wszedł do niej po wpuszczonych w cembrowinie szczeblach,
zmienił klisze i zabrawszy na
ś
wietlone, wracał. Wracaj
ą
c, zboczył z drogi. Nie zepsuł mu si
ę
aparat tlenowy, wi
ę
c nie zam
ą
ciła mu przytomno
ś
ci anoksja, brak tlenu. Tyle co si
ę
dało
stwierdzi
ć
, gdy badano strzaskany skafander - po wydobyciu go z dna przepa
ś
ci. Członkowie
komisji doszli do przekonania,
ż
e Challiers musiał ulec nagłemu zamroczeniu, w przeciwnym
razie nie zmyliłby drogi. Znał j
ą
zbyt dobrze. Mo
ż
e zasłabł chwilowo i omdlał, mo
ż
e uległ
zawrotowi głowy, stracił orientacj
ę
-do
ść
,
ż
e posuwał si
ę
naprzód s
ą
dz
ą
c,
ż
e wraca, gdy w
rzeczywisto
ś
ci kierował si
ę
prosto w oczekuj
ą
c
ą
go sto metrów dalej otchła
ń
.
Savage, nie mog
ą
c doczeka
ć
si
ę
jego powrotu, zaniepokojony, porzucił kolacyjne przygotowania,
usiłował nawi
ą
za
ć
z nim ł
ą
czno
ść
radiow
ą
(stacja radiowa była wł
ą
czona na ultrakrótkim zakresie
fal ł
ą
czno
ś
ci lokalnej; mogła zosta
ć
naturalnie wł
ą
czona wcze
ś
niej, gdy kto
ś
z dy
ż
uruj
ą
cych
usiłował pomimo zakłóce
ń
nawi
ą
za
ć
ł
ą
czno
ść
z Ciołkowskim, ale po pierwsze - radio
Ciołkowskiego nie odebrało
ż
adnych sygnałów, nawet zniekształconych do niezrozumiało
ś
ci, po
drugie za
ś
- taka mo
ż
liwo
ść
była mało prawdopodobna i z tego powodu,
ż
e tak Savage, jak i
Challiers doskonale pojmowali daremno
ść
prób skomunikowania si
ę
w porze wła
ś
nie
najwi
ę
kszych zakłóce
ń
, przy nadchodz
ą
cym
ś
wicie), a gdy to si
ę
nie powiodło, bo Challiers w
tym czasie ju
ż
nie
ż
ył, Savage wło
ż
ywszy skafander wybiegł w ciemno
ść
i pocz
ą
ł szuka
ć
towarzysza.
By
ć
mo
ż
e. wskutek zdenerwowania milczeniem Challiersa i niepoj
ę
tym jego tak nagłym
znikni
ę
ciem, zmylił drog
ę
, albo raczej - gdy
ż
on był z nich dwóch bardziej wprawnym i
do
ś
wiadczonym górołazem - usiłuj
ą
c systematycznie przeszuka
ć
pobli
ż
e Stacji, niepotrzebnie i
nadmiernie
ryzykował - do
ść
na tym,
ż
e w trakcie tych poszukiwa
ń
karkołomnych upadł, strzaskawszy szkło
hełmu. Miał jeszcze do
ść
sił, aby, zaciskaj
ą
c r
ę
k
ą
powstały otwór, dobiec do Stacji i wspi
ąć
si
ę
ku klapie. Ale nim zamkn
ą
ł j
ą
, nim wpu
ś
cił do komory powietrze, ostatek tlenu uciekł i Savage
run
ą
ł z ostatniego szczebla drabinki w omdlenie, które nast
ę
pne
sekundy obróciły w
ś
mier
ć
. To wyja
ś
nienie podwójnej tragedii nie przemawiało Pirxowi
do przekonania. Zapoznał si
ę
dokładnie z charakterystyk
ą
obu Kanadyjczyków. Szczególn
ą
uwag
ę
po
ś
wi
ę
cił przy tym Challiersowi, gdy
ż
to on miał by
ć
mimowolnym sprawc
ą
ś
mierci
własnej i swego towarzysza. Challiers miał trzydzie
ś
ci pi
ęć
lat. Był znanym astrofizykiem, ale i
wprawnym alpinist
ą
. Cieszył si
ę
doskonałym zdrowiem, nie chorował;
nie znał zawrotów głowy - przedtem pracował na „ziemskiej" półkuli Ksi
ęż
yca, gdzie stał si
ę
jednym z zało
ż
ycieli klubu gimnastyki akrobacyjnej, tej osobliwej dyscypliny, której adepci
potrafi
ą
wykona
ć
dziesi
ęć
salt z jednego odbicia przed pewnym l
ą
dowaniem na ugi
ę
tych nogach
albo utrzyma
ć
na swych barkach piramid
ę
dwudziestu pi
ę
ciu
ludzi! I ten Challiers miał nagle bez
ż
adnej przyczyny zasłabn
ąć
czy dosta
ć
rozstroju jakiego
ś
, sto kroków od Stacji, i me potrafiłby, nawet gdyby mu si
ę
co
ś
takiego przytrafiło, zej
ść
ku niej szerokim zboczem, lecz poszedłby pod prostym k
ą
tem, w
fałszywym kierunku, przy czym musiał, przed dotarciem na ocalał
ą
cz
ęść
drogi, pokona
ć
w
mrokach to wzgórze głazów, które ci
ą
gn
ę
ło si
ę
na tyłach Stacji wła
ś
nie
w tym miejscu?
I był jeszcze drugi szczegół, który według Pirxa (ale nie tylko według niego) zdawał si
ę
, ju
ż
bezpo
ś
rednio, przeczy
ć
wersji przyj
ę
tej w oficjalnym protokole. Na Stacji panował ład. Ale
znaleziono jedn
ą
rzecz nie na miejscu: ow
ą
paczk
ę
klisz na stole kuchennym. Wygl
ą
dało na to,
ż
e Challiers wyszedł, aby zmieni
ć
klisze.
ś
e zmienił je.
ś
e wcale nie poszedł ku przepa
ś
ci, nie
darł si
ę
ku niej przez wał piargów, lecz najzwyczajniej wrócił do wn
ę
trza Stacji.
Ś
wiadczyły o tym
klisze. Poło
ż
ył je na stole kuchennym. Dlaczego tam? I gdzie był wtedy Savage?
Na
ś
wietlone klisze, le
żą
ce w kuchni - orzekła komisja -musiały pochodzi
ć
z ekspozycji
poprzedniej, porannej. Jeden z naukowców poło
ż
ył je na stole przypadkiem. Jednak
ż
e
ż
adnych
klisz przy ciele Challiersa nie znaleziono.
Komisja uznała,
ż
e paczka klisz mogła wysun
ąć
si
ę
z kieszeni skafandra czy z r
ą
k padaj
ą
cego w
przepa
ść
i znikn
ąć
w jednej z tysi
ę
cznych szczelin skalnego rumowiska. Pirxowi wygl
ą
dało to na
naci
ą
ganie faktów do przyj
ę
tej hipotezy.
Schował protokoły do szuflady. Nie musiał do nich ju
ż
zagl
ą
da
ć
. Znał je na pami
ęć
. Powiedział
sobie wtedy, a wła
ś
ciwie nie wyraził tej my
ś
li słowami, bo była niewzruszon
ą
pewno
ś
ci
ą
-
ż
e
rozwi
ą
zanie tajemnicy nie kryło si
ę
w psychice obu Kanadyjczyków. To znaczy,
ż
e nie było
ż
adnego omdlenia, zasłabni
ę
cia, zamroczenia -przyczyna tragedii była inna. Kryła si
ę
w samej
Stacji albo na zewn
ą
trz niej. Zacz
ą
ł od badania Stacji. Nie szukał
ż
adnych
ś
ladów: chciał tylko
dokładnie pozna
ć
wszystkie szczegóły urz
ą
dze
ń
. Spieszy
ć
si
ę
nie musiał, czasu było do
ść
.
Najpierw obejrzał komor
ę
ci
ś
nieniow
ą
. Kredowy kontur wci
ąż
jeszcze widniał u stóp drabinki. Pirx
zacz
ą
ł od drzwi wewn
ę
trznych. Jak zwykle w małych komorach tego typu urz
ą
dzenie pozwalało
otworzy
ć
albo drzwi, albo klap
ę
górnego włazu. Przy otwartej klapie drzwi nie mo
ż
na było
odemkn
ąć
. Wykluczało to nieszcz
ęś
liwe wypadki, spowodowane na przykład tym,
ż
e kto
ś
otwiera
klap
ę
, gdy równocze
ś
nie kto
ś
inny odmyka drzwi. Wprawdzie otwierały si
ę
do
ś
rodka i panuj
ą
ce
wewn
ą
trz Stacji ci
ś
nienie samo zatrzasn
ę
łoby je z sił
ą
niemal osiemnastu ton, ale mi
ę
dzy
skrzydłem drzwi i framug
ą
mogła si
ę
znale
źć
na przykład czyja
ś
r
ę
ka albo twardy jaki
ś
przedmiot
czy narz
ę
dzie -wtedy nast
ą
piłaby wybuchowa ucieczka powietrza w pró
ż
ni
ę
. Z klap
ą
sprawa była
o tyle bardziej skomplikowana,
ż
e jej poło
ż
enie sygnalizował centralny aparat rozrz
ą
dczy,
mieszcz
ą
cy si
ę
w radiostacji. Przy otwarciu klapy zapalał si
ę
na jego pulpicie czerwony wska
ź
nik.
Równocze
ś
nie wł
ą
czał si
ę
samoczynnie odbiornik ..zielonego sygnału". Było to szklane oko w
niklowym pier
ś
cieniu, umieszczone w centrum równie
ż
w oszklonej tarczy lokatora. Wachlowanie
..motylka" w oku powiadamiało,
ż
e znajduj
ą
cy si
ę
na zewn
ą
trz Stacji człowiek oddycha
normalnie; ponadto
ś
wiec
ą
ca smu
ż
ka na tarczy lokatora, pokalibrowanej w segmenty,
wskazywała, gdzie ten człowiek si
ę
znajdował. Owa
ś
wiec
ą
ca smu
ż
ka wirowała zgodnie z
obrotami umieszczonej na kopule anteny radarowej i ukazywała, pod postaci
ą
fosforycznie
m
żą
cych konturów, pobli
ż
e Stacji. W
ś
lad za biegn
ą
cym jak wskazówka zegarowa promieniem,
ekran wypełnia charakterystyczna po
ś
wiata, powstaj
ą
ca przez odbicie fal radarowych od
wszelkich materialnych obiektów
- a odziane w metaliczny skafander ciało człowieka przedstawiało si
ę
jako rozbłysk szczególnej
siły. Obserwuj
ą
c ow
ą
szmaragdow
ą
, wydłu
ż
on
ą
plamk
ę
, mo
ż
na te
ż
było dostrzec jej ruchy - gdy
ż
poruszała si
ę
po słabiej
ś
wiec
ą
cym tle - i tym samym kontrolowa
ć
tempo i kierunek, w jakim si
ę
człowiek na zewn
ą
trz Stacji posuwał. Górna cz
ęść
ekranu odpowiadała terenom pod szczytem
północnym, gdzie znajdowała si
ę
studzienka badawcza; dolna połowa. oznaczaj
ą
ca południe,
wi
ę
c stref
ę
podczas nocy zakazan
ą
, była drog
ą
ku przepa
ś
ciom.
Mechanizmy „oddychaj
ą
cego motylka" i lokacji radarowej były od siebie niezale
ż
ne. „Oko"
uruchamiał nadajnik poł
ą
czony z zaworami tlenowymi skafandra, pracuj
ą
cy na cz
ę
stotliwo
ś
ci
bliskiej podczerwieni, a promie
ń
lokatora -półcentymetrowe fale radiowe.
Aparatura posiadała jeden lokator i jedno oko, poniewa
ż
instrukcja przewidywała,
ż
e tylko jeden
człowiek mo
ż
e znajdowa
ć
si
ę
na zewn
ą
trz Stacji. Drugi, wewn
ą
trz niej,
ś
ledził jego stan; w razie
wypadku obowi
ą
zany był oczywi
ś
cie natychmiast pospieszy
ć
mu z pomoc
ą
. W praktyce, przy
wycieczce tak niewinnej i krótkiej, jak
ą
była wymiana klisz w studzience, ten, który zostawał,
mógł, otwarłszy dwoje drzwi - kuchenki i radiostacji - obserwowa
ć
wska
ź
niki, nie przerywaj
ą
c
kucharzenia. Mo
ż
na było te
ż
utrzymywa
ć
ł
ą
czno
ść
głosow
ą
, bo przybli
ż
anie si
ę
terminatora, linii
granicznej dnia i nocy, oznajmiały ulewy trzasków, praktycznie uniemo
ż
liwiaj
ą
cych rozmow
ę
. Pirx
badał sumiennie gr
ę
sygnałów. Przy otwarciu klapy czerwona lampka zapalała si
ę
na pulpicie.
Seledynowy wska
ź
nik ja
ś
niał, lecz był nieruchomy, a jego „skrzydełka" stulone do martwych
nitek, gdy
ż
brakowało zewn
ę
trznych sygnałów, które by je rozpostarły. Promyk lokatora kr
ąż
ył
miarowo po jego tarczy, wywołuj
ą
c na niej kształt skamieniałych duchów - nieruchome sylwety
skalnego otoczenia. Nie rozbłyskiwał w
ż
adnym miejscu swego obiegu, czym potwierdzał
doniesienie oddechowego wska
ź
nika,
ż
e
ż
adnego skafandra w promieniu jego działania na
zewn
ą
trz Stacji nie ma.
Pirx obserwował te
ż
, naturalnie, zachowanie aparatury, kiedy Langner wychodził zmienia
ć
klisze.
Czerwona lampka zapalała si
ę
i prawie natychmiast gasła, gdy ju
ż
z zewn
ą
trz zamykał klap
ę
.
Zielony motylek zaczynał miarowo pulsowa
ć
. Pulsowanie to przyspieszało nieznacznie po kilku
minutach, bo Langner szedł w gór
ę
stoku do
ść
szybko - nic dziwnego,
ż
e oddech jego
przyspieszał. Jasny
błysk jego skafandra widniał na ekranie znacznie dłu
ż
ej od gasn
ą
cych zaraz po przej
ś
ciu
promienia wodz
ą
cego konturów skał. Potem motylek nagle kurczył si
ę
i zamykał, ekran za
ś
stawał si
ę
pusty - rozbłysk skafandra nikł. To było wtedy, gdy Langner wchodził do studzienki. Jej
wyło
ż
one ołowiem
ś
ciany odcinały strumie
ń
sygnałów. Równocze
ś
nie na głównym pulpicie
zapalał si
ę
purpurowy Alarm, a obraz widziany w lokatorze zmieniał si
ę
. Antena radaru, wiruj
ą
c
wci
ąż
tym samym ruchem, zmniejszała swe nachylenie, aby kolejno przeczesywa
ć
coraz to
dalsze segmenty terenu. To działo si
ę
, poniewa
ż
aparatura „nie wiedziała", co si
ę
stało:
człowiek nagle znikł z zasi
ę
gu jej elektromagnetycznej władzy. Po trzech, czterech minutach
motylek zaczynał znów wachlowa
ć
, radar odnajdował zaginionego, oba niezale
ż
ne układy
rejestrowały jego ponown
ą
obecno
ść
. Langner, opu
ś
ciwszy studzienk
ę
, wracał. Alarm płon
ą
ł
jednak dalej -trzeba go było dopiero wył
ą
czy
ć
. Gdyby si
ę
tego nie zrobiło, czasowy wył
ą
cznik
czynił to sam po dwu godzinach.
ś
eby, w przypadku zapomnienia, aparatura niepotrzebnie nie
pochłaniała zbyt wiele pr
ą
du. Bo podczas nocy czerpali go tylko z akumulatorów. W dzie
ń
ładowało je Sło
ń
ce. Zorientowawszy si
ę
w działaniu tych urz
ą
dze
ń
, Pirx uznał,
ż
e nie jest
specjalnie skomplikowane. Langner do jego eksperymentów si
ę
nie wtr
ą
cał. Uwa
ż
ał,
ż
e wypadek
Kanadyjczyków miał przebieg podobny do przedstawionego w protokołach Komisji, poza tym
s
ą
dził,
ż
e wypadki musz
ą
si
ę
zdarza
ć
.
- Te klisze? - odparł na zarzut Pirxa. - Te klisze nie maj
ą
ż
adnego znaczenia. Człowiek nie takie
rzeczy robi w zdenerwowaniu. Logika opuszcza nas du
ż
o wcze
ś
niej ni
ż
ż
ycie. Wtedy ka
ż
dy
zaczyna post
ę
powa
ć
bezsensownie... Pirx zrezygnował z dalszej dyskusji. Ko
ń
czył si
ę
drugi
tydzie
ń
ksi
ęż
ycowej nocy. Pirx po wszystkich badaniach wiedział tyle, co na pocz
ą
tku. Mo
ż
e
naprawd
ę
tragiczny wypadek miał zosta
ć
nie wyja
ś
niony na zawsze? Mo
ż
e był jednym ze
zdarze
ń
trafiaj
ą
cych si
ę
raz na milion - których zrekonstruowa
ć
niepodobna? Wci
ą
gn
ą
ł si
ę
z
wolna do współpracy z Langnerem. Co
ś
w ko
ń
cu trzeba było robi
ć
, zapełni
ć
czym
ś
długie
godziny. Nauczył si
ę
posługiwania du
ż
ym astrografem (a wi
ę
c jednak była to zwykła praktyka
wakacyjna...), potem zacz
ą
ł chodzi
ć
na zmian
ę
z towarzyszem do studzienki, w której
poddawano klisze wielogodzinnej ekspozycji. Zbli
ż
ał si
ę
oczekiwany z niecierpliwo
ś
ci
ą
ś
wit.
Spragniony wiadomo
ś
ci ze
ś
wiata, Pirx manipulował przy radiostacji,
lecz wydobył z gło
ś
nika tylko zwiastuj
ą
ce niedaleki wschód sło
ń
ca burze trzasków i gwizdów.
Potem było
ś
niadanie, po
ś
niadaniu - wywoływanie płyt, nad jedn
ą
Langner
ś
l
ę
czał długo, bo
znalazł wspaniały
ś
lad jakiego
ś
rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywołał do mikroskopu, ale
ten okazał si
ę
oboj
ę
tny na uroki przemian j
ą
drowych. Potem był obiad, godzina przy
astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbli
ż
ała si
ę
pora kolacji. Langner krz
ą
tał
si
ę
ju
ż
w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzie
ń
- wetkn
ą
ł w przej
ś
ciu głow
ę
przez drzwi i powiedział,
ż
e wychodzi. Langner, zaj
ę
ty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudełku z proszkiem
omletowym, mrukn
ą
ł mu,
ż
eby si
ę
spieszył. Omlety b
ę
d
ą
za dziesi
ęć
minut. Wi
ę
c Pirx, z paczk
ą
klisz w gar
ś
ci, ju
ż
w skafandrze, sprawdziwszy, czy
ś
ci
ą
gacze dobrze dociskaj
ą
hełm do obsady
kołnierzykowej, otworzył na o
ś
cie
ż
oboje drzwi -kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory,
zatrzasn
ą
ł drzwi hermetyczne, otworzył klap
ę
, wylazł na wierzch, ale jej nie zamkn
ą
ł - wła
ś
nie,
ż
eby szybciej wróci
ć
. Langner i tak nie wybiera si
ę
na zewn
ą
trz, wi
ę
c w takim post
ę
powaniu nie
było nic złego.
Ogarn
ę
ła go ta sama ciemno
ść
, która jest w
ś
ród gwiazd. Ziemska nie dorównuje jej, bo
atmosfera zawsze
ś
wieci słabym, pobudzonym promieniowaniem tlenu. Widział gwiazdy i tylko
po tym, jak tu i ówdzie urywały si
ę
wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej
poznawał dookoln
ą
obecno
ść
skał. Za
ś
wiecił reflektor czołowy i z miarowo kołysz
ą
c
ą
si
ę
przed
sob
ą
blad
ą
plam
ą
jasno
ś
ci dotarł do studni. Przeło
ż
ył nogi w ci
ęż
kich butach przez cembrowin
ę
(do ksi
ęż
ycowej lekko
ś
ci szybko si
ę
przywyka, trudniej do prawdziwego ci
ęż
aru po powrocie na
Ziemi
ę
), zmacał na o
ś
lep pierwszy szczebel, zlazł na dół i zabrał si
ę
do zmieniania klisz. Gdy
kucn
ą
ł i pochylił si
ę
nad stojakami,
ś
wiatło jego reflektora zamrugało i zgasło. Poruszył si
ę
, tr
ą
cił
r
ę
k
ą
hełm - zapłon
ę
ło na powrót. A wi
ę
c
ż
arówka była cała, tylko nie kontaktowała dobrze.
Zacz
ą
ł zbiera
ć
na
ś
wietlone płyty - reflektor błysn
ą
ł par
ę
razy i znowu zgasł. Pirx
ś
l
ę
czał kilka
sekund w absolutnej ciemno
ś
ci, niepewny, co pocz
ąć
. Droga powrotna nie stanowiła problemu
znał j
ą
na pami
ęć
, a poza tym na szczycie Stacji płon
ę
ły dwa
ś
wiatełka, zielone i niebieskie. Ale
mógł po omacku potłuc klisze. Raz jeszcze uderzył pi
ęś
ci
ą
w hełm - reflektor zaja
ś
niał. Szybko
zanotował temperatur
ę
, wetkn
ą
ł na
ś
wietlone klisze do kaset, przy wkładaniu kaset do futerału
przekl
ę
ty reflektor znów zgasł. Musiał odło
ż
y
ć
klisze,
ż
eby
kilkakrotnym uderzeniem w hełm zapali
ć
go na powrót. Zauwa
ż
ył,
ż
e kiedy jest wyprostowany,
reflektor płonie, -a kiedy si
ę
nachyla - ga
ś
nie. Musiał wi
ę
c pracowa
ć
w bardzo nienaturalnej
pozycji. Nareszcie
ś
wiatło wysiadło ju
ż
na dobre i
ż
adne uderzenia nie pomagały. Teraz ju
ż
o
wracaniu na Stacj
ę
, gdy miał wokół siebie porozkładane klisze, nie było mowy. Oparł si
ę
plecami
o najwy
ż
szy szczebel, odkr
ę
cił zewn
ę
trzn
ą
pokryw
ę
, wtłoczył rt
ę
ciowy palnik mocniej w obsad
ę
i
zało
ż
ył pokryw
ę
z powrotem.
Ś
wiatło ju
ż
miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwyci
ć
.
Pirx próbował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetkn
ą
ł pokryw
ę
z zewn
ę
trznym szkłem
reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozło
ż
ywszy nowe, j
ą
ł le
źć
na gór
ę
. Był mo
ż
e pół
metra od otworu studni, gdy wydało mu si
ę
,
ż
e w białe
ś
wiatło jego reflektora wmieszał si
ę
inny
blask, chwiejny, krótkotrwały - spojrzał w gór
ę
, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.
Zdawało mi si
ę
- pomy
ś
lał.
Wylazł na wierzch, ale zdj
ą
ł go jaki
ś
niejasny niepokój. Nie szedł, biegł wielkimi susami, chocia
ż
te ksi
ęż
ycowe skoki wbrew temu, co niejeden s
ą
dzi, wcale nie przyspieszaj
ą
biegu;
s
ą
długie, ale te
ż
i leci si
ę
sze
ść
razy wolniej ani
ż
eli na Ziemi. Gdy był przy samej Stacji i r
ę
k
ę
kładł na por
ę
czy, zobaczył drugi błysk. Jak gdyby kto
ś
wystrzelił rakiet
ę
w stronie południowej.
Rakiety nie zobaczył, cały widok zasłaniała mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszarów
skalnych:
wyłoniły si
ę
na sekund
ę
z czerni i znikły.
Jak małpa wlazł błyskawicznie na szczyt kopuły. Panowała
ciemno
ść
. Gdyby miał rakietnic
ę
, strzeliłby, ale jej nie miał.
Wł
ą
czył swoje radio. Trzaski. Piekielne trzaski. Klapa była
otwarta. Wi
ę
c Langner siedział w
ś
rodku.
Nagle pomy
ś
lał,
ż
e jest idiot
ą
. Jaka rakieta? To na pewno
był meteor. Meteory nie
ś
wiec
ą
w atmosferze, bo Ksi
ęż
yc jej
nie ma:
ś
wiec
ą
, gdy z kosmiczn
ą
szybko
ś
ci
ą
roztrzaskuj
ą
si
ę
o skały.
Skoczył do komory, zamkn
ą
ł klap
ę
, wpuszczenie powietrza
zaj
ę
ło chwil
ę
, wskazówki pokazywały wła
ś
ciwe ci
ś
nienie:
0,8 kg na centymetr kwadratowy; otworzył drzwi i,
ś
ci
ą
gaj
ą
c
w biegu hełm, wpadł do korytarzyka.
- Langner!! - zawołał.
Odpowiedziało mu milczenie. Tak jak stał, w skafandrze,
wpadł do kuchni. Ogarn
ą
ł j
ą
jednym spojrzeniem. Była
pusta. Na stole - talerze, przygotowane do kolacji,
w rondelku rozbełtana papka omletowa, patelnia obok ju
ż
wł
ą
czonego grzejnika...
- Langner! - rykn
ą
ł, rzucaj
ą
c trzymane w r
ę
ku klisze
i skoczył do radiostacji. Była równie
ż
pusta. Nie wiadomo
sk
ą
d, wezbrała w nim pewno
ść
,
ż
e nie ma co szuka
ć
w obserwatorium,
ż
e Langnera nie ma na Stacji. Wi
ę
c to
jednak były rakiety, te błyski? Langner strzelał? Wyszedł?
Czemu? Szedł w stron
ę
przepa
ś
ci!
Nagle zobaczył go. Zielone oko mrugało: oddychał.
A obracaj
ą
cy si
ę
promie
ń
radaru wyławiał z ciemno
ś
ci
mały, ostry błysk - w najni
ż
szej cz
ęś
ci ekranu! Langner
szedł ku przepa
ś
ci...
- Langner! Stój! Stój!!! Słyszysz? Stój!!! - krzyczał w mikrofon, nie spuszczaj
ą
c z oka ekranu.
Gło
ś
nik chrobotał. Trzaski zakłóce
ń
, nic wi
ę
cej. Seledynowe skrzydełka wachlowały, ale nie jak
przy normalnym oddechu:
poruszały si
ę
powoli, niepewnie, czasem zamierały na dług
ą
chwil
ę
... jakby aparat tlenowy
Langnera przestawał pracowa
ć
. A ten ostry błysk w radarze był bardzo daleko:
pojawiał si
ę
na wrysowanej w szkło siatce współrz
ę
dnych u samego dołu ekranu, oddalony o
półtora kilometra w linii prostej... wi
ę
c ju
ż
gdzie
ś
po
ś
ród stoj
ą
cych d
ę
ba wielkich pionowych płyt
pod Bram
ą
Słoneczn
ą
. I nie poruszał si
ę
wcale. Ja
ś
niał, przy ka
ż
dym obrocie promienia
wodz
ą
cego, w tym samym dokładnie miejscu. Langner upadł? Le
ż
y tam, nieprzytomny?
Pirx wybiegł na korytarz. Do komory ci
ś
nie
ń
, na zewn
ą
trz! Dopadł drzwi hermetycznych. Ale gdy
biegł obok kuchni, co
ś
mign
ę
ło mu, czarnego, na biało nakrytym stole. Te klisze fotograficzne,
które przyniósł i machinalnie rzucił, przera
ż
ony nieobecno
ś
ci
ą
towarzysza. To go jakby
sparali
ż
owało. Stał na progu komory z hełmem w r
ę
kach i nie ruszał si
ę
z miejsca.
To jest to samo, jak wtedy. To samo - pomy
ś
lał. Przygotowywał kolacj
ę
i nagle wyszedł. Teraz ja
wyjd
ę
za nim i... obaj nie wrócimy. Klapa zostanie otwarta. Za kilka godzin Ciołkowski zacznie
wzywa
ć
przez radio. Nie b
ę
dzie odpowiedzi...
Co
ś
krzyczało w nim: „Wariacie, id
ź
! Na co czekasz! On tam le
ż
y! Mo
ż
e porwała go lawina,
zeszła ze szczytu, nie słyszałe
ś
, bo tu nic nie słycha
ć
, on jeszcze
ż
yje, nie rusza si
ę
, nie spadł,
ale
ż
yje, oddycha, pr
ę
dzej..." A jednak stał bez ruchu. Nagle zawrócił, wpadł do radiostacji,
przyjrzał si
ę
dobrze wska
ź
nikom. Wszystko było bez zmiany. Raz na cztery, pi
ęć
sekund -
powolne rozszerzenie „motylka", drgaj
ą
ce, niepewne. I błysk w radarze - na skraju przepa
ś
ci...
Sprawdził k
ą
t nachylenia anteny. Był minimalny. Nie ogarniała ju
ż
pobli
ż
a Stacji, wysyłała
impulsy na maksymalny zasi
ę
g.
Zbli
ż
ył twarz do oddechowego wska
ź
nika, tak
ż
e miał go tu
ż
przed oczyma. Zobaczył wtedy co
ś
dziwnego. Zielonkawy „motyl" nie tylko rozkładał i zwijał skrzydełka, ale zarazem drgał cały
miarowo, jakby na rytm oddechowy nało
ż
ony był drugi, daleko szybszy. Drgawki agonalne?
Konwulsje? Tamten konał, a on, z wpółotwartymi ustami, wpatrywał si
ę
chciwie w ruchy
katodowego płomyczka wci
ąż
takie same, powolne, z
ą
bkowane drugim rytmem... Nagle, sam
dobrze nie pojmuj
ą
c, dlaczego to robi, chwycił kabel antenowy i wyrwał go z kontaktu. I stała si
ę
zdumiewaj
ą
ca rzecz:
wska
ź
nik, z odł
ą
czon
ą
anten
ą
, oderwany od impulsów zewn
ę
trznych, zamiast znieruchomie
ć
,
wachlował ci
ą
gle to samo...
Wci
ąż
w tym niepoj
ę
tym osłupieniu Pirx dopadł do pulpitu i zwi
ę
kszył nachylenie anteny
radarowej. Daleki błysk, trwaj
ą
cy pod Bram
ą
Słoneczn
ą
, pocz
ą
ł w
ę
drowa
ć
ku kraw
ę
dzi ekranu.
Radar wychwytywał coraz bli
ż
sze sektory otoczenia, a
ż
nagle pojawił si
ę
w nim drugi rozbłysk,
daleko wi
ę
kszy i silniejszy. Drugi skafander! To na pewno był człowiek. Poruszał si
ę
. Powoli,
miarowo schodził w dół, wymijaj
ą
c na swej drodze jakie
ś
przeszkody, bo skr
ę
cał raz w lewo, raz
w prawo - i zmierzał prosto ku Bramie Słonecznej, ku tej drugiej, dalekiej iskierce - ku drugiemu
człowiekowi?
Pirxowi omal oczy nie wyszły z głowy. Iskry były naprawd
ę
dwie. bliska - ruchoma, i daleka -
bezwładna. W Mendelejewie było dwu ludzi, Langner i on. Aparatura mówiła,
ż
e jest ich trzech.
Nie mogło by
ć
trzech. Wi
ę
c kłamała.
W czasie krótszym od potrzebnego, aby to wszystko przemy
ś
le
ć
, był ju
ż
w komorze z rakietnic
ą
i
nabojami. Po nast
ę
pnej minucie stał na wypukło
ś
ci kopuły i raz po raz strzelał sygnałowymi
rakietami, mierz
ą
c stromo w dół, wci
ąż
w jednym kierunku - Bramy Słonecznej. Ledwo nad
ąż
ał z
wyrzucaniem gor
ą
cych łusek. Ci
ęż
ka kolba rakietnicy skakała mu w r
ę
ku. Nie słycha
ć
było nic,
po spuszczeniu cyngla przechodził lekki cios odrzutu, wykwitały smugi ognia, ziele
ń
brylantowa i
purpurowy płomie
ń
, strzelaj
ą
cy kroplami czerwieni, i wytrysk gwiazd szafirowych - walił raz za
razem, nie przebieraj
ą
c w kolorach... A
ż
z dołu z niesko
ń
czonych mroków błysn
ę
ło w
odpowiedzi, i pomara
ń
czowa gwiazda, wybuchaj
ą
c nad jego głow
ą
,
o
ś
wietliła go i obsypała, jakby w nagrod
ę
, deszczem płon
ą
cych strusich piór. I druga deszczem
szafirowego
złota.
Strzelał. I tamten strzelał, wracaj
ą
c: błyski odpale
ń
zbli
ż
ały si
ę
. A
ż
w którym
ś
zobaczył widom
ą
sylwetk
ę
Langnera. Poczuł nagł
ą
słabo
ść
. Całe jego ciało pokryło si
ę
potem. Nawet głowa.
Ociekał, jakby wylazł z k
ą
pieli. Nie puszczaj
ą
c rakietnicy, usiadł, bo nogi zrobiły si
ę
nieprzyjemnie
mi
ę
kkie w kolanach. Zwiesił je w dół przez otwart
ą
klap
ę
do wn
ę
trza komory i czekał, dysz
ą
c, na
Langnera, który był tu
ż
.
To było tak. Kiedy Pirx wyszedł, Langner, zaj
ę
ty w kuchni, nie patrzał na wska
ź
niki. Zobaczył je
dopiero po kilku minutach. Nie wiadomo dokładnie, po ilu. W ka
ż
dym razie musiało to by
ć
wtedy,
gdy Pirx manipulował przy gasn
ą
cym reflektorze. Kiedy znikł z pola widzenia radaru, automat
zacz
ą
ł zmniejsza
ć
nachylenie anteny i czynił to tak długo, a
ż
wiruj
ą
ca wi
ą
zka promieni dotkn
ę
ła
podnó
ż
a Bramy Słonecznej. Langner zobaczył tam rozbłysk, który wzi
ą
ł za obraz skafandra, tym
bardziej
ż
e nieruchomo
ść
rzekomego człowieka tłumaczyły wskazania oka magicznego: tamten
(oczywi
ś
cie pomy
ś
lał,
ż
e to Pirx) oddychał jak nieprzytomny - jakby si
ę
dusił. Langner, na nic ju
ż
nie czekaj
ą
c, natychmiast wło
ż
ył skafander i pobiegł na ratunek. Obraz w radarze ukazywał w
rzeczywisto
ś
ci najbli
ż
sz
ą
z szeregu aluminiowych tyk, t
ę
, która stoi nad sam
ą
przepa
ś
ci
ą
.
Langner mo
ż
e by si
ę
w pomyłce zorientował, ale było wszak jeszcze wskazanie „oka", które
zdawało si
ę
wspiera
ć
i potwierdza
ć
radarowe. Gazety pisały potem,
ż
e ,,okiem" i radarem
zawiadywała elektronowa aparatura, rodzaj mózgu elektronowego, w którym podczas katastrofy
Rogeta utrwalił si
ę
rytm oddechowy tego konaj
ą
cego Kanadyjczyka i „mózg" powtarzał go, ów
rytm, gdy zachodziła „podobna sytuacja".
ś
e to był rodzaj odruchu warunkowego na pewien
okre
ś
lony stan „wej
ść
" elektrycznej sieci.
W rzeczywisto
ś
ci rzecz miała si
ę
daleko pro
ś
ciej. Na Stacji nie było
ż
adnego „mózgu
elektronowego", a tylko zwykły automatyczny rozrz
ą
d, pozbawiony jakiejkolwiek ..pami
ę
ci".
,,Agonalny rytm oddechowy" powstawał wskutek przebicia małego kondensatorka; dawało ono
zna
ć
o sobie tylko wówczas, kiedy otwarta była klapa wyj
ś
ciowa. Napi
ę
cie przeskakiwało wtedy z
jednego obwodu w drugi i na siatce „oka magicznego" powstawało ,,dudnienie". Tylko na
pierwszy rzut oka przypominało „agonalny oddech", gdy
ż
przyjrzawszy si
ę
lepiej, mo
ż
na było bez trudu
dostrzec nienaturalne dr
ż
enie seledynowych skrzydełek. Langner szedł ju
ż
ku przepa
ś
ci, gdzie, jak s
ą
dził,
znajduje si
ę
Pirx - o
ś
wietlał sobie drog
ę
reflektorem, a w miejscach nieprzejrzystych rakietami. Dwa ich
odpalenia zauwa
ż
ył Pirx, gdy wracał do Stacji. Pirx z kolei po czterech czy pi
ę
ciu minutach zacz
ą
ł
przyzywa
ć
Langnera strzałami z rakietnicy - i na tym si
ę
ich przygoda sko
ń
czyła. Z Challiersem i Savage'em
stało si
ę
inaczej. Savage te
ż
mo
ż
e powiedział wychodz
ą
cemu Challiersowi: „Wró
ć
szybko", tak jak to
powiedział Pirxowi Langner. A mo
ż
e Challiers spieszył si
ę
, bo si
ę
zaczytał i wyszedł pó
ź
niej ni
ż
zwykle.
Dosy
ć
,
ż
e nie zamkn
ą
ł klapy. Potrzebne było, aby bł
ą
d aparatury mógł da
ć
zgubne rezultaty - drugie jeszcze
przypadkowe skojarzenie czynników: co
ś
musiało id
ą
cego po klisze zatrzyma
ć
w studzience tak długo, aby
antena radaru wznosz
ą
ca si
ę
o kilka stopni przy ka
ż
dym nast
ę
pnym obrocie odnalazła wreszcie aluminiow
ą
tyk
ę
nad przepa
ś
ci
ą
. Co zatrzymało Challiersa? Nie wiadomo. Awaria reflektora prawie na pewno nie:
zdarza si
ę
zbyt rzadko. Co
ś
jednak opó
ź
niło jego powrót dostatecznie długo, a
ż
pojawił si
ę
w ekranie fatalny
rozbłysk, który Savage, jak potem -Langner, wzi
ą
ł za obraz skafandra. Opó
ź
nienie musiało wynosi
ć
co
najmniej trzyna
ś
cie minut:
stwierdziły to wykonane potem próby. Savage poszedł ku przepa
ś
ci, by szuka
ć
Challiersa. Challiers,
wróciwszy ze studzienki, zastał Stacj
ę
pust
ą
, zobaczył ten sam obraz, co Pirx - i sam z kolei wyszedł, na
poszukiwanie Savage'a. By
ć
mo
ż
e Savage, dotarłszy do Bramy Słonecznej, poniewczasie zorientował si
ę
w
tym,
ż
e radar ukazywał tylko obraz metalowej rurki wbitej w piarg, ale w drodze powrotnej upadł i rozbił
szybk
ę
skafandra. Mo
ż
e i nie dociekł mechanizmu zjawiska, a tylko po daremnych poszukiwaniach, nie
mog
ą
c znale
źć
Challiersa, zap
ę
dziwszy si
ę
w jakie
ś
przepa
ś
ciste miejsce, upadł - tych wszystkich
szczegółów nie dało si
ę
wy
ś
wietli
ć
. Dosy
ć
, ze obaj Kanadyjczycy zgin
ę
li. Katastrofa mogła si
ę
wydarzy
ć
tylko o
ś
wicie. Bo gdy nie było radiowych zakłóce
ń
, pozostaj
ą
cy na Stacji człowiek mógł prowadzi
ć
rozmow
ę
z wychodz
ą
cym, nawet nie opuszczaj
ą
c kuchni.
Katastrofa mogła si
ę
wydarzy
ć
tylko wtedy, gdy wychodz
ą
cy si
ę
spieszył. Zostawiał wtedy klap
ę
otwart
ą
:
jedynie wtedy, przy takiej konfiguracji poł
ą
cze
ń
, ujawniał si
ę
bł
ą
d aparatury. Ale poza tym temu, kto si
ę
spieszy, łatwiej na ogół mo
ż
e si
ę
przytrafi
ć
,
ż
e wróci pó
ź
niej, wła
ś
nie dlatego, bo chciał wróci
ć
wcze
ś
niej.
ś
e upu
ś
ci w po
ś
piechu paczk
ę
klisz,
ż
e co
ś
potr
ą
ci
- takie rzeczy zdarzaj
ą
si
ę
przy po
ś
piechu. Obraz radarowy jest mało wyra
ź
ny: z odległo
ś
ci tysi
ą
ca
dziewi
ę
ciuset metrów metalow
ą
tyk
ę
łatwo wzi
ąć
za skafander stoj
ą
cego człowieka. Gdy zachodzi zbieg
wszystkich okoliczno
ś
ci, katastrofa była mo
ż
liwa, a nawet prawdopodobna. Pozostaj
ą
cy - dodajmy dla
zupełno
ś
ci - musiał by
ć
w kuchni czy gdziekolwiek indziej, w ka
ż
dym razie nie w radiostacji, gdy
ż
wtedy
widziałby,
ż
e jego towarzysz odchodzi we wła
ś
ciwym kierunku, i nie wzi
ą
łby potem pojawiaj
ą
cego si
ę
na
południu drobnego rozbłysku za skafander. Challiers, oczywi
ś
cie, nie przez przypadek znaleziony został tak
blisko miejsca, w którym zgin
ą
ł Roget. Spadł w przepa
ść
otwieraj
ą
c
ą
si
ę
pod miejscem, oznaczonym
aluminiow
ą
tyk
ą
. Tyka znajdowała si
ę
tam, aby ostrzega
ć
przed przepa
ś
ci
ą
;
Challiers szedł w tym kierunku, bo my
ś
lał,
ż
e zmierza do
Savage'a.
Mechanizm fizyczny zjawiska był trywialnie prosty.
Wymagał tylko okre
ś
lonego nast
ę
pstwa kilku wypadków
i obecno
ś
ci takich czynników, jak zakłócenia radiowe
i otwarta klapa komory ci
ś
nieniowej.
Bardziej mo
ż
e godny uwagi był mechanizm psychologiczny.
Kiedy aparatura, pozbawiona impulsów zewn
ę
trznych,
wprawiała w ruch „motylka oddechowego" oscylacj
ą
wewn
ę
trznych napi
ęć
, a na radarze pojawiał si
ę
obraz
fałszywego skafandra, najpierw pierwszy, a potem drugi
przychodz
ą
cy człowiek brał to za wskazania stanu realnego.
Najpierw Savage my
ś
lał,
ż
e widzi u przepa
ś
ci Challiersa,
potem - Challiers,
ż
e Savage'a. To samo zdarzyło si
ę
potem
Pirxowi i Langnerowi.
Doj
ś
cie do podobnego wniosku ułatwione było przez to,
ż
e
ka
ż
dy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegóły katastrofy,
która pochłon
ę
ła
ż
ycie Rogeta, i pami
ę
tał, jako rys
specjalnie dramatyczny, histori
ę
długiej agonii tamtego
nieszcz
ęś
nika, do ko
ń
ca wiernie przekazywanej
obserwatorium na Stacji przez „ oko magiczne".
Je
ś
li wi
ę
c - jak kto
ś
zauwa
ż
ył - mo
ż
na było w ogóle mówi
ć
o „odruchu warunkowym", to przejawiała go nie aparatura,
lecz sami ludzie. Na pół
ś
wiadomie dochodzili do
prze
ś
wiadczenia,
ż
e w niepoj
ę
ty jaki
ś
sposób nieszcz
ęś
cie
Rogeta powtórzyło si
ę
, wybieraj
ą
c tym razem za ofiar
ę
-
jednego z nich.
- Teraz, kiedy wiemy ju
ż
wszystko - powiedział Taurow, cybernetyk z Ciołkowskiego - powiedzcie nam,
kolego Pirx,
jak zorientowali
ś
cie si
ę
w sytuacji? Mimo
ż
e jak sami powiadacie, nie zrozumieli
ś
cie mechanizmu zjawiska...
- Nie wiem - powiedział Pirx. Przez okno biła biało
ść
osłonecznionych szczytów. Ich ostrza, jak ko
ś
ci
wypra
ż
one w ogniu, tkwiły w g
ę
stej czerni nieba. - Chyba przez klisze. Kiedy je zobaczyłem, zrozumiałem,
ż
e rzuciłem je tak samo, jak Challiers. Mo
ż
e bym jednak poszedł, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Z kliszami,
to, w ko
ń
cu, mógł by
ć
przypadkowy zbieg okoliczno
ś
ci. Ale mieli
ś
my na kolacj
ę
omlety - tak samo jak oni, w
ten ich ostatni wieczór. Pomy
ś
lałem,
ż
e za wiele ju
ż
tych przypadków:
ż
e to jest co
ś
wi
ę
cej ni
ż
ś
lepy traf. Te
omlety... my
ś
l
ę
,
ż
e to one nas uratowały...
- Otwarta klapa była funkcj
ą
przyrz
ą
dzania omletów, jako wezwanie do po
ś
piechu, rozumowali
ś
cie wi
ę
c
całkiem prawidłowo, ale to by was nie uratowało, gdyby
ś
cie całkowicie zaufali aparaturze - powiedział
Taurow. -Z jednej strony musimy jej ufa
ć
. Bez elektronowych urz
ą
dze
ń
kroku nie zrobiliby
ś
my na Ksi
ęż
ycu.
Ale... za takie zaufanie czasem trzeba płaci
ć
...
- To prawda - odezwał si
ę
Langner. Wstał. - Musz
ę
wam powiedzie
ć
, panowie, czym najbardziej
zaimponował mi mój towarzysz gwiazdowy. Co do mnie, z tej karkołomnej przechadzki wróciłem raczej bez
apetytu. Ale on - poło
ż
ył r
ę
k
ę
na ramieniu Pirxa - po wszystkim, co zaszło, usma
ż
ył te omlety i zjadł co do
jednego. Tym zadziwił mnie! Bo wprawdzie przedtem ju
ż
widziałem,
ż
e jest bystry i zacny do poczciwo
ś
ci...
- Jaki?! - spytał Pirx.