antologia Stało się jutro 04

background image


STAŁO SIĘ JUTRO







Stanisław Lem
Odruch warunkowy

background image

Odruch warunkowy

Zdarzyło si

ę

to na czwartym roku, przed samymi wakacjami. Pirx, który przeszedł ju

ż

wszystkie

ć

wiczenia praktyczne, miał zaliczone loty na symulatorach i dwa prawdziwe oraz ,. samodzielne

kółko", to znaczy lot na Ksi

ęż

yc z l

ą

dowaniem i powrotem. Czul si

ę

starym wyjadaczem

kosmicznym, pró

ż

niowym wyg

ą

, którego domem s

ą

planety, a jedynym ulubionym odzieniem -

znoszony skafander: wyga taki w przestrzeni pierwszy dostrzega nadlatuj

ą

ce meteory i

sakramentalnym okrzykiem ..uwaga! rój!" oraz błyskawicznym manewrem ratuje od zagłady
statek, siebie i mniej bystrych towarzyszy. Tak to sobie przynajmniej wyobra

ż

ał, z ubolewaniem

konstatuj

ą

c przy goleniu, jak zupełnie nie zna

ć

po nim ogromu przebytych do

ś

wiadcze

ń

. Nawet

paskudny wypadek z aparatem Harrelsbergera, który eksplodował mu pod r

ę

kami podczas

l

ą

dowania na Sinus Medii, nie przysporzył mu ni jednego cho

ć

by siwego włosa. Co tam - zdawał

sobie spraw

ę

z jałowo

ś

ci my

ś

lenia o siwi

ź

nie (wspaniale byłoby jednak mie

ć

oszronione

skronie!), ale

ż

eby si

ę

cho

ć

par

ę

zmarszczek przy oczach zrobiło, wskazuj

ą

cych od pierwszego

wejrzenia,

ż

e powstały przy wyt

ęż

onym wypatrywaniu kursowych gwiazd -tymczasem, jaki był

pucołowaty, taki został. Drapał wi

ę

c t

ę

paw

ą

ż

yletk

ą

t

ę

swoj

ą

g

ę

b

ę

. której si

ę

skrycie wstydził. i

wymy

ś

lał coraz bardziej wstrz

ą

saj

ą

ce sytuacje po to. aby na samym ko

ń

cu sta

ć

si

ę

ich panem.

Matters, który cz

ęś

ciowo znał jego zmartwienia, a cz

ęś

ciowo si

ę

ich domy

ś

lał, radził mu.

ż

eby

zapu

ś

cił w

ą

sy. Czy rada była całkiem szczera, trudno powiedzie

ć

. W ka

ż

dym razie Pirx w czasie

porannej samotno

ś

ci przykładał przed lustrem kawałek czarnego sznurowadła do górnej wargi i

a

ż

si

ę

zatrz

ą

sł, tak to idiotycznie wygl

ą

dało. Zw

ą

tpił w Mattersa, cho

ć

ten mo

ż

e nie miał na my

ś

li

niczego złego, a ju

ż

na pewno nie miała jego przystojna siostra, która powiedziała raz Pirxowi,

ż

e

wygl

ą

da ,,szalenie poczciwie". To go dobiło. W lokalu, w którym ta

ń

czyli, nie stało si

ę

co prawda

nic z rzeczy, jakich si

ę

obawiał. Tylko raz pomylił taniec, a ona była na tyle dyskretna,

ż

e

milczała, i dopiero po dobrej chwili zauwa

ż

ył,

ż

e wszyscy ta

ń

cz

ą

co

ś

zupełnie innego ni

ż

on.

ź

niej jednak szło jak z płatka. Nie deptał jej po nogach, jak mógł. starał si

ę

nie

ś

mia

ć

(bo od

jego

ś

miechu ludzie odwracali si

ę

na ulicy), a potem odprowadził j

ą

do domu. Od ostatniego

przystanku szli dobry kawał pieszo i przez cał

ą

drog

ę

zastanawiał si

ę

. co by te

ż

zrobi

ć

takiego,

ż

eby poj

ę

ła.

ż

e wcale nie jest „szalenie poczciwy" - te słowa zalazły mu za skór

ę

. Kiedy ju

ż

dochodzili do celu, ogarn

ą

ł go popłoch.

Niczego bowiem nie wymy

ś

lił, a jeszcze, wskutek wyt

ęż

onego namysłu, zamilkł jak pie

ń

; w

głowie jego rozprzestrzeniała si

ę

pustka, tym tylko ró

ż

ni

ą

ca si

ę

od kosmicznej,

ż

e wypełniona

rozpaczliwym wysiłkiem. W ostatniej chwili przez my

ś

l przeleciały mu jak meteory dwa czy trzy

pomysły:

ż

eby si

ę

z ni

ą

umówi

ć

,

ż

eby j

ą

pocałowa

ć

,

ż

eby - gdzie

ś

o tym czytał - u

ś

cisn

ąć

jej r

ę

k

ę

w sposób znacz

ą

cy, subtelny, a zarazem przewrotny i nami

ę

tny. Ale nic z tego nie wyszło. Ani jej

nie pocałował, ani si

ę

z ni

ą

nie umówił, ani jej r

ę

ki nie podał... i gdyby

ż

tak si

ę

to sko

ń

czyło! Kiedy

powiedziawszy „dobranoc", tym swoim przyjemnie łami

ą

cym si

ę

głosem. odwróciła si

ę

do furtki i

uj

ę

ła klamk

ę

, ockn

ą

ł si

ę

jego diabeł. A mo

ż

e stało si

ę

to po prostu dlatego,

ż

e w głosie jej wyczuł

ironi

ę

, rzeczywist

ą

lub wyobra

ż

on

ą

. Bóg raczy wiedzie

ć

-do

ść

,

ż

e zupełnie odruchowo, kiedy si

ę

wła

ś

nie odwróciła taka pewna siebie, spokojna - oczywi

ś

cie, dzi

ę

ki urodzie nosiła si

ę

jak królowa

jaka

ś

(ładne dziewcz

ę

ta zwykle tak si

ę

nosz

ą

), a wi

ę

c dobrze - dał jej klapsa w tyłek, i to nawet •

mocnego. Usłyszał lekki, stłumiony okrzyk: porz

ą

dnie musiała si

ę

zdziwi

ć

! Ale nie czekał ju

ż

na

nic. Zawróciwszy na pi

ę

cie, zwiał, jakby w strachu,

ż

e b

ę

dzie go goniła... Matters, do którego

nazajutrz zbli

ż

ał si

ę

jak do bomby z czasowym zapalnikiem, nic o tym incydencie nie wiedział.

Problem owego osobliwego post

ę

pku n

ę

kał Pirxa. Nie my

ś

lał wtedy nic (z jak

ąż

łatwo

ś

ci

ą

mu to

niestety przychodziło!), ale przylepił jej klapsa. Czy tak post

ę

puj

ą

szalenie poczciwi faceci ?

Nie był całkiem pewny, ale obawiał si

ę

,

ż

e raczej tak. Po historii z siostr

ą

Mattersa (unikał jej

odt

ą

d jak ognia) przestał w ka

ż

dym razie robi

ć

rano miny do lustra. Przedtem bowiem upadł kilka

razy tak nisko,

ż

e z pomoc

ą

drugiego lusterka szukał profilu swej twarzy, który by cho

ć

nieznacznie zaspokoił jego wielkie wymagania. Oczywi

ś

cie, nie był zupełnym idiot

ą

i zdawał

sobie spraw

ę

ze

ś

mieszno

ś

ci tych małpich grymasów, ale z drugiej strony, nie

ś

ladów urody

jakiej

ś

szukał przecie

ż

na miło

ść

bosk

ą

, lecz charakteru! Czytał bowiem Conrada i z wypiekami

my

ś

lał o wielkim milczeniu galaktycznym, o samotnym m

ę

stwie - a czy

ż

mo

ż

na sobie wyobrazi

ć

background image

bohatera wiecznej nocy. samotnika -z tak

ą

g

ę

b

ą

? W

ą

tpliwo

ś

ci pozostały, ale z wykr

ę

caniem

twarzy przed lustrem zrobił koniec, ukazuj

ą

c sobie, jak

ą

ma tward

ą

, niezłomn

ą

wol

ę

.

Troski te, tak nurtuj

ą

ce, zbladły nieco wobec nadci

ą

gaj

ą

cego egzaminu u profesora Merinusa,

zwanego popularnie Merynosem. Egzaminu tego, prawd

ę

mówi

ą

c, nie bał si

ę

prawie nigdy. Tylko trzy razy przychodził do gmachu Astrodezji i Astrognozji Nawigacyjnej, gdzie przed sal

ą

studenci zawsze czyhali na wychodz

ą

cych od Merynosa, nie tyle,

ż

eby fetowa

ć

ich sukcesy, ile by si

ę

dowiedzie

ć

, jakie te

ż

nowe, podchwytliwe pytanka wymy

ś

lił Złowrogi Baran. Bo i tak nazywano srogiego

egzaminatora. Starzec ów, który w

ż

yciu nogi nie postawił nie to,

ż

e na Ksi

ęż

ycu - progu rakiety

ż

adnej

nawet nie przekroczył - znał, moc

ą

teoretycznej wszechwiedzy, ka

ż

dy kamie

ń

wszystkich kraterów Morza

Deszczów, grzbiety skalne planetoid i najbardziej niedost

ę

pne połacie jowiszowych ksi

ęż

yców;

powiadano,

ż

e posiada wszechstronn

ą

znajomo

ść

meteorów i komet, które zostan

ą

dopiero odkryte za lat

tysi

ą

c, poniewa

ż

ju

ż

teraz drogi ich matematycznie przewidział dzi

ę

ki ulubionemu swemu zaj

ę

ciu, analizie

perturbacyjnej ciał niebieskich. Ogrom tej wiedzy czynił go zgry

ź

liwym wobec mikroskopijnych wiadomo

ś

ci

studentów. Pirx nie bał si

ę

jednak Merinusa, bo odkrył jego klucz. Stary miał własn

ą

terminologi

ę

, której

prócz niego nikt nie u

ż

ywał w fachowym pi

ś

miennictwie. Pirx zatem, wiedziony przyrodzon

ą

bystro

ś

ci

ą

,

zamówił w bibliotece wszystkie prace Merinusa i - nie, wcale ich nie czytał. Przekartkował je tylko

wypisawszy sobie ze dwie

ś

cie Merynosowych dziwol

ą

gów słownych. Profesor, usłyszawszy styl jego

odpowiedzi, drgn

ą

ł, podniósł strz

ę

piaste brwi i zasłuchał si

ę

w Pirxa jak w słowika. Chmury, przeci

ą

gaj

ą

ce

mu zazwyczaj przez twarz, rozeszły si

ę

. Odmłodniał prawie, bo było to, jakby słyszał siebie samego - a Pirx.

uskrzydlony t

ą

przemian

ą

i własn

ą

bezczelno

ś

ci

ą

, parł dalej na całego -z takim rezultatem,

ż

e gdy

kompletnie zawalił si

ę

na ostatnim pytaniu (wymagało znajomo

ś

ci wzoru - cała Merynosowska retoryka nic

nie mogła tu wskóra

ć

), profesor wpisał mu wielk

ą

czwórk

ę

, wyra

ż

aj

ą

c ubolewanie,

ż

e nie mo

ż

e da

ć

pi

ą

tki.

Tak. Merynosa osadził. Wzi

ą

ł go za rogi. Daleko wi

ę

ksz

ą

trem

ę

odczuwał przed ..wariack

ą

k

ą

piel

ą

", która

była nast

ę

pnym i ostatnim etapem przed egzaminami dyplomowymi.

Na ..wariack

ą

k

ą

piel" nie było

ż

adnych sposobów. Najpierw człowiek szedł do Alberta, niby tylko wo

ź

nego

przy katedrze Astropsychologii Do

ś

wiadczalnej, ale w rzeczywisto

ś

ci był on praw

ą

r

ę

k

ą

docenta i słowo jego

wa

ż

niejsze było od opinii wszystkich asystentów. Albert, totumfacki jeszcze profesora

Balle'a, który przed rokiem poszedł na emerytur

ę

ku uciesze studentów i zasmuceniu wo

ź

nego (nikt go

bowiem tak, jak profesor emeritus nie rozumiał), wiódł kandydata do małej salki w podziemiu, gdzie

sporz

ą

dzał mu parafinowy odlew twarzy. Odlew ten, po zdj

ę

ciu, poddawał małemu zabiegowi:

w negatyw nosa wstawiał dwie metalowe rurki. To było wszystko. Nast

ę

pnie kandydat szedł na pi

ę

tro, do

,,ła

ź

ni". Nie była to naturalnie

ż

adna ła

ź

nia, ale jak wiadomo, studenci nie nazywaj

ą

nigdy rzeczy ich

wła

ś

ciwym imieniem. Był to spory pokój, z basenem pełnym wody. Kandydat czy, znowu wedle gwary

studenckiej, pacjent rozbierał si

ę

i wchodził do wody, któr

ą

ogrzewano dopóty, a

ż

przestawał odczuwa

ć

jej

temperatur

ę

. To było indywidualne: dla jednych woda ..przestawała istnie

ć

" przy 29, dla innych dopiero przy

32 stopniach. Do

ść

.

ż

e kiedy spoczywaj

ą

cy na wznak w basenie młody człowiek podniósł r

ę

k

ę

. wod

ę

przestawano ogrzewa

ć

, a jeden z asystentów nakładał mu na twarz parafinow

ą

mask

ę

. Nast

ę

pnie

dodawano do wody jakiej

ś

soli (ale nie cyjanku potasu, jak o tym powa

ż

nie zapewniali ci, co mieli ju

ż

„wariack

ą

k

ą

piel" za sob

ą

), zdaje si

ę

zwykłej soli kuchennej. Dodawało si

ę

jej tyle, by ..pacjent" (zwany te

ż

..topielcem") pływał swobodnie tu

ż

pod powierzchni

ą

wody. nie wynurzaj

ą

c si

ę

, tylko metalowe rurki

wystawały na wierzch, mógł wi

ę

c swobodnie oddycha

ć

. To było w zasadzie wszystko. Uczona nazwa

eksperymentu brzmiała ..pozbawienie bod

ź

ców aferentnych". W samej rzeczy, pozbawiony wzroku, słuchu,

w

ę

chu, dotyku (bo obecno

ść

wody po bardzo krótkim czasie przestawało si

ę

wyczuwa

ć

), ze skrzy

ż

owanymi

na piersiach ramionami, niczym u mumii egipskiej, spoczywał „topielec" w niewa

ż

kim zawieszeniu przez

kilka godzin. Jak długo? Jak długo mógł wytrzyma

ć

. Jak gdyby nic szczególnego. Jednak

ż

e z człowiekiem w

takim poło

ż

eniu zaczynaj

ą

dzia

ć

si

ę

dziwne rzeczy. Ka

ż

dy mógł naturalnie czyta

ć

o prze

ż

yciach „topielców"

w podr

ę

cznikach psychologii eksperymentalnej. Ale te

ż

prze

ż

ycia te były bardzo zró

ż

nicowane

indywidualnie. Trzecia cz

ęść

kandydatów nie mogła wytrzyma

ć

nie to.

ż

e sze

ś

ciu czy pi

ę

ciu, ale nawet

trzech godzin. Wytrwało

ść

była wszak

ż

e godna zalecenia, bo praktyki wakacyjne rozdzielano podług listy

lokat: kto miał pierwsz

ą

, dostawał praktyk

ę

..ekstra" na ró

ż

nych stacjach okołoziemskich. Z góry nigdy nie

było wiadomo, kto oka

ż

e si

ę

"twardy", a kto nie, „k

ą

piel" bowiem poddawała nie byle jakiej próbie spoisto

ść

,

background image

konsolidacj

ę

osobowo

ś

ci. Pirx przeszedł pocz

ą

tek do

ść

gładko, je

ś

li nie liczy

ć

tego,

ż

e

bez wszelkiej potrzeby schował twarz pod wod

ą

, zanim jeszcze asystent nało

ż

ył mu mask

ę

, w

zwi

ą

zku z czym łykn

ą

ł jak

ąś

kwart

ę

wody i przy okazji przekonał si

ę

,

ż

e jest najzwyczajniej w

ś

wiecie słona. Po nało

ż

eniu maski posłyszał zrazu lekki szum w uszach. Znajdował si

ę

w

doskonałej ciemno

ś

ci. Jak nale

ż

ało. rozlu

ź

nił mi

ęś

nie; woda unosiła go bez ruchu. Oczu nie mógł

otworzy

ć

, gdyby nawet chciał, uniemo

ż

liwiała to przylegaj

ą

ca do policzków i czoła parafina.

Najpierw zacz

ą

ł go sw

ę

dzi

ć

. nos, potem prawe oko. Przez mask

ę

nie mógł si

ę

, naturalnie,

podrapa

ć

. O takim sw

ę

dzeniu nic nie mówiły relacje innych „topielców" - widocznie był to jego

prywatny wkład w psychologi

ę

eksperymentaln

ą

. Spoczywał doskonale bezwładny w wodzie,

która ani nie grzała, ani nie chłodziła jego nagiego ciała. Po paru chwilach stracił

ś

wiadomo

ść

jej

istnienia. Mógłby oczywi

ś

cie poruszy

ć

nogami albo cho

ć

by palcami i przekona

ć

si

ę

,

ż

e s

ą

ś

liskie i

mokre, ale wiedział,

ż

e czuwa nad nim u sufitu oko rejestruj

ą

cej kamery: za ka

ż

de poruszenie

były punkty karne. Wsłuchawszy si

ę

w siebie, po niedługim czasie mógł ju

ż

rozró

ż

nia

ć

tony

własnego serca nadzwyczaj słabe i dochodz

ą

ce jak*by z ogromnej odległo

ś

ci. Było mu wcale

nie

ź

le. Sw

ę

dzenie ustało. Nic go nie uwierało. Albert umie

ś

cił rurki w masce tak zr

ę

cznie,

ż

e

nawet ich nie czuł. Niczego w ogóle nie czuł. Ta pustka stawała si

ę

niepokoj

ą

ca. Najpierw

zatracił poczucie poło

ż

enia ciała, pozycji r

ą

k i nóg. Pami

ę

tał jeszcze, jak le

ż

y, bo o tym wiedział,

w białej parafinie na twarzy. Stwierdził ze zdziwieniem,

ż

e on, który umiał zwykle okre

ś

li

ć

czas

bez zegarka, z dokładno

ś

ci

ą

do paru minut, nie ma nawet najsłabszego wyobra

ż

enia o tym, ile

minut - czy mo

ż

e ju

ż

kwadransów? - upłyn

ę

ło od zanurzenia si

ę

w ,,wariack

ą

k

ą

piel".

Kiedy si

ę

tak dziwił, zauwa

ż

ył,

ż

e nie ma ju

ż

ciała ani twarzy, w ogóle niczego. Tak dobrze, jakby

go w ogóle nie było. Wra

ż

enia tego niepodobna nazwa

ć

przyjemnym. Raczej przera

ż

ało. Jakby

rozpuszczał si

ę

po trosze w tej wodzie, , której istnienie te

ż

do

ń

wcale nie dochodziło. I serce

nawet przestał słysze

ć

. Wyt

ęż

ał słuch jak mógł - nic. Cisza za to, wypełniaj

ą

ca go dokładnie,

stała si

ę

nieprzyjemnym, głuchym pomrukiem, białym, ci

ą

głym szumem,

ż

e chciało si

ę

wprost

zatka

ć

uszy. W pewnym momencie pomy

ś

lał,

ż

e min

ą

ł ju

ż

chyba porz

ą

dny kawał czasu i par

ę

karnych punktów tak bardzo nie zaszkodzi. Chciał ruszy

ć

r

ę

kami. Nie miał czym poruszy

ć

: nie

było r

ą

k. Nawet nie to,

ż

e si

ę

przel

ą

kł; osłupiał raczej. Prawda,

ż

e co

ś

tam pisano

o „zatraceniu poczucia ciała", ale któ

ż

by uwierzył,

ż

e mo

ż

e

by

ć

tak zupełnie?

Widocznie tak ma by

ć

- uspokoił siebie. Grunt si

ę

nie

rusza

ć

- jak si

ę

chce mie

ć

dobr

ą

lokat

ę

, trzeba wytrzyma

ć

to i owo. Ta maksyma podtrzymywała go przez jaki

ś

czas.

Jak długo? Nie wiedział.
Potem zacz

ę

ło si

ę

robi

ć

gorzej.

Zrazu ciemno

ść

, w której spoczywał czy te

ż

raczej, któr

ą

sam był, zaroiła si

ę

od słabych migota

ń

, polatuj

ą

cych na

obrze

ż

u pola widzenia kr

ę

gów, wła

ś

ciwie bez

ś

wietlnych,

m

żą

cych niewyra

ź

nie. Poruszył gałkami ocznymi, ten ruch

czuł, i to go pocieszyło. Ale dziwna rzecz: po kilku
poruszeniach i oczy wymkn

ę

ły si

ę

jego władzy...

Fenomeny wzrokowe i słuchowe, te migotania, m

ż

enia,

szumy i pomruki, były niewinnym wst

ę

pem, igraszk

ą

wobec

tego, co zacz

ę

ło si

ę

z nim dzia

ć

zaraz potem.

Rozpadał si

ę

. Ju

ż

nie to,

ż

eby ciałem: o ciele nie było mowy,

ciało od wieków przestało istnie

ć

, było czasem zaprzeszłym,

czym

ś

utraconym w sposób nieodwołalny. Mo

ż

e nigdy go nie

miał?

Zdarza si

ę

czasem,

ż

e przyci

ś

ni

ę

ta, niedokrwiona r

ę

ka na

jaki

ś

czas obumrze. Mo

ż

na dotyka

ć

jej drug

ą

, czuj

ą

c

ą

i

ż

yw

ą

,

jak kawałka drewna. Prawie ka

ż

dy zna to dziwne uczucie,

nieprzyjemne, na szcz

ęś

cie szybko przemijaj

ą

ce. Ale człowiek

wtedy jest cały normalny, czuj

ą

cy i

ż

ywy, tylko kilka palców

czy dło

ń

ogarn

ą

ł martwy bezwład,

ż

e stały si

ę

jakby

uczepionym do reszty ciała przedmiotem. Pirxowi jednak nie
pozostało nic: albo lepiej, prawie nic - prócz strachu.
Rozpadał si

ę

- nie na

ż

adne tam osoby, ale wła

ś

nie na

strachy. Czego si

ę

bał? Poj

ę

cia nie miał. Nie był ani trze

ź

wy,

ani jawy nie prze

ż

ywał (jaka

ż

mo

ż

e by

ć

jawa bez ciała!), ani

background image

snu. Bo nie

ś

nił przecie

ż

: wiedział, gdzie jest, co z nim robi

ą

.

To było co

ś

trzeciego. I do upicia si

ę

te

ż

najzupełniej

niepodobne.
Czytał i o tym. To si

ę

nazywało ..dezorganizacja pracy kory

mózgowej, spowodowana pozbawieniem mózgu impulsów
dosłownych".
Brzmiało to nie najgorzej. Do

ś

wiadczenie jednak...

Był troch

ę

tu, troch

ę

tam i wszystko si

ę

rozłaziło. Kierunki:

góra, dół, bok - nic z tego! Usiłował sobie przypomnie

ć

,

gdzie mo

ż

e by

ć

sufit. Ale jak mówi

ć

o suficie, kiedy nie ma

ciała ani oczu?
Zaraz - rzekł sobie - zrobimy z tym porz

ą

dek. Przestrze

ń

-

wymiary - trzy kierunki...
Te słowa nic nie znaczyły. Pomy

ś

lał o czasie, powtarzał

„czas, czas" - jakby

ż

uł kawałek papieru. Zlepek bez jakiegokolwiek sensu. Ju

ż

nie on powtarzał,

mówił to jaki

ś

^j nikt. jaki

ś

obcy, kto

ś

, kto wlazł w niego. Nie, on wlazł \'• w kogo

ś

. I ten kto

ś

rozdymał si

ę

. Puchn

ą

ł. Zatracał wszystkie granice. W

ę

drował niepoj

ę

tymi wn

ę

trzami, objawił si

ę

olbrzymim jak balon, niemo

ż

liwym, słoniowatym palcem, był cały palcem, nie swoim, nie

prawdziwym, ale jakim

ś

wymy

ś

lonym, wzi

ę

tym nie wiadomo sk

ą

d. Ten palec usamodzielniał si

ę

.

Stawał si

ę

czym

ś

przytłaczaj

ą

cym, nieruchomym, zgi

ę

tym karc

ą

co i zarazem idiotycznie, a jego

my

ś

lenie unosiło si

ę

raz z jednej, raz z drugiej strony tej bryły niemo

ż

liwej, ciepłej, wstr

ę

tnej,

ż

adnej - znikł. Wirował. Kr

ę

cił si

ę

. Spadał jak kamie

ń

, chciał krzykn

ąć

. Migoty bez twarzy,

okr

ą

gławe, wytrzeszczone, rozpływaj

ą

ce si

ę

- gdy usiłował stawi

ć

im czoło - lazły na niego,

pchały si

ę

, rozpierały go, był jak cienkopowłokowy zbiornik gro

żą

cy p

ę

kni

ę

ciem. I wybuchn

ą

ł.

Rozpadł si

ę

na niezale

ż

ne od siebie ciemno

ś

ci, które szybowały jak polatuj

ą

ce bezwładnie

strz

ę

py zw

ę

glonego papieru. A w tych wahaniach i polatywaniach było niepoj

ę

te napi

ę

cie,

wysiłek taki chyba, j

ą

ł? w

ś

miertelnej chorobie, kiedy poprzez mgły i pustki, która była kiedy

ś

sprawnym ciałem, a teraz jest tylko znieczulon

ą

, stygn

ą

c

ą

pustyni

ą

, co

ś

pragnie jeszcze ostatni

raz odezwa

ć

si

ę

, dotrze

ć

do jakiego

ś

drugiego człowieka, zobaczy

ć

go, dotkn

ąć

. Zaraz -

powiedziało co

ś

zadziwiaj

ą

co trze

ź

wo, ale to było obce, to nie był on. Mo

ż

e jaki

ś

dobry człowiek

zlitował si

ę

i mówił do niego? Do kogo?... Gdzie? Ale słyszał przecie

ż

... Nie, to nie był prawdziwy

głos. Zaraz. Ju

ż

inni to przeszli. Z tego si

ę

nie umiera. Trzeba si

ę

trzyma

ć

. Te słowa obracały si

ę

w kółko. A

ż

utraciły sens. Znowu wszystko rozlało si

ę

jak szara namarszczona bibuła. Jak

ś

niegowa góra w sło

ń

cu. Wymywany, uciekł gdzie

ś

bez ruchu, nikł. Zaraz mnie nie b

ę

dzie -

pomy

ś

lał najzupełniej serio, bo to było jak

ś

mier

ć

, nie jak sen. Tylko to jedno wiedział jeszcze:

ż

e

nie

ś

ni. Osaczyło go ze wszystkich stron. Nie, nie jego. Ich. Było ich kilku. Wielu? Nie mógł si

ę

doliczy

ć

. Co ja tu robi

ę

? - powiedziało w nim co

ś

. - Gdzie ja jestem? W oceanie? Na Ksi

ęż

ycu?

Do

ś

wiadczenie... Nie wierzył,

ż

e to mo

ż

e by

ć

do

ś

wiadczenie: jak to, troch

ę

parafiny, jaka

ś

słona

woda, i człowiek przestaje istnie

ć

? Postanowił z tym sko

ń

czy

ć

, za wszelk

ą

cen

ę

. Zmagał si

ę

,

sam nie wiedział z czym. jakby wywa

ż

ał olbrzymi przywalaj

ą

cy go kamie

ń

. Nie mógł nawet

drgn

ąć

. W ostatnim błysku przytomno

ś

ci zebrał resztk

ę

sił i j

ę

kn

ą

ł. Usłyszał ten j

ę

k,

stłumiony, oddalony, jak radiowy sygnał z innej planety. Na jak

ąś

sekund

ę

prawie ockn

ą

ł si

ę

i

skupił po to,

ż

eby wpa

ść

w nast

ę

pn

ą

, jeszcze czarniejsz

ą

, podmywaj

ą

c

ą

wszystko agoni

ę

.

Nie czuł

ż

adnego bólu. Ba, gdyby był ból! Siedziałby w ciele, dawałby o nim zna

ć

, okre

ś

lałby

jakie

ś

granice, targałby nerwami. Ale to była agonia bezbolesna, narastaj

ą

cy napływ nico

ś

ci.

Poczuł, jak powietrze spazmatycznie chwytane wchodzi we

ń

- jakby nie w płuca, ale w ten

obszar drgaj

ą

cych, pokurczonych my

ś

lowych strz

ę

pków. J

ę

kn

ąć

, jeszcze raz j

ę

kn

ąć

, usłysze

ć

si

ę

...

Jak si

ę

komu chce j

ę

cze

ć

, nie trzeba my

ś

le

ć

o gwiazdach -odezwał si

ę

ten jaki

ś

nieznany, bliski,

lecz obcy głos. Zastanowił si

ę

i nie j

ę

kn

ą

ł. Zreszt

ą

nie było go ju

ż

. Nie wiedział, kim był -

wpływały we

ń

zimne, lekkie strumienie -a najgorsze było to (dlaczego

ż

aden z bałwanów nawet o

tym nie wspominał?),

ż

e wszystko szło przez niego na wylot. Zrobił si

ę

przezroczysty. Był dziur

ą

,

sitem, szeregiem kr

ę

tych jaski

ń

czy przelotów. Potem i to si

ę

rozpadło, został tylko strach i trwał

nawet wtedy, gdy znikn

ę

ła wstrz

ą

sana jak dreszczem, m

żą

cym migotaniem - ciemno

ść

.

Potem zrobiło si

ę

gorzej, o wiele gorzej. Jednak

ż

e tego ju

ż

Pirx nie umiał opowiedzie

ć

ani nawet

wyra

ź

nie, dokładnie przypomnie

ć

sobie: na takie do

ś

wiadczenia nie wynaleziono jeszcze słów.

Nic nie potrafił o tym wykrztusi

ć

. Tak, tak, „topielcy" byli wła

ś

nie bogatsi o jedno cholerne

background image

do

ś

wiadczenie, którego nikt z profanów nawet si

ę

nie domy

ś

lał. Inna rzecz,

ż

e nie było czego

zazdro

ś

ci

ć

. Pirx przeszedł wiele rzeczy i stanów. Nie było go jaki

ś

czas, potem znów był,

powielony, potem co

ś

wyjadało mu cały mózg. potem działo si

ę

wiele zawiłych, bezsłownych

potworno

ś

ci - spajał je strach, który prze

ż

ył i ciało, i czas, i przestrze

ń

. Wszystko. Tego to si

ę

najadł do syta. Doktor Grotius powiedział:
- J

ę

kn

ą

ł pan pierwszy raz w sto trzydziestej ósmej minucie, a drugi - w dwóchsetnej dwudziestej

siódmej. Wszystkiego trzy karne punkty - i

ż

adnych drgawek! Prosz

ę

zało

ż

y

ć

nog

ę

i' na nog

ę

.

Zbadam odruchy... Jak panu si

ę

udało wysiedzie

ć

tak długo pó

ź

niej?

Pirx siedział na zło

ż

onym poczwórnie r

ę

czniku, piekielnie szorstkim i przez to bardzo

przyjemnym. Był całkiem jak Łazarz. Nie w tym sensie,

ż

eby tak wygl

ą

dał: ale czuł si

ę

prawdziwie zmartwychwstały. Wytrzymał siedem godzin. Miał
pierwsz

ą

lokat

ę

. W ci

ą

gu ostatnich trzech godzin umierał par

ę

tysi

ę

cy razy. Ale nie j

ę

kn

ą

ł. Kiedy

wyci

ą

gali go, ociekaj

ą

cego, wytarli, wysmarowali, dali mu zastrzyk, łyk koniaku i prowadzili do

pokoju bada

ń

, gdzie czekał doktor Grotius, po drodze zajrzał do lustra. Ju

ż

przedtem wci

ąż

dotykał piersi, r

ą

k, nóg.

ś

eby si

ę

upewni

ć

. Był kompletnie ogłuszony, otumaniony, jakby wstał z

łó

ż

ka po wielomiesi

ę

cznej malignie. Wiedział,

ż

e ju

ż

po wszystkim. Mimo to zajrzał do lustra. Nie

ż

eby si

ę

spodziewał siwizny, ale tak sobie.

Zobaczył swoj

ą

szerok

ą

g

ę

b

ę

i, odwróciwszy si

ę

szybko, pomaszerował dalej, zostawiaj

ą

c na

posadzce mokre

ś

lady stóp. Doktor Grotius długo usiłował wydoby

ć

z niego jakie

ś

opisy

prze

ż

ytych stanów. Siedem godzin - to było nie byle co. Doktor Grotius patrzył na Pirxa inaczej

ni

ż

przedtem: nie to,

ż

e z sympati

ą

- raczej z lubo

ś

ci

ą

, jak entomolog, który odkrył nowy gatunek

ć

my. Albo niezwykłego zgoła robaczka. Mo

ż

e widział w nim temat pracy naukowej?! Pirx okazał

si

ę

, trzeba niestety powiedzie

ć

, niezbyt wdzi

ę

cznym obiektem docieka

ń

. Siedział i mrugał

głupkowato oczami: wszystko było płaskie, dwuwymiarowe, kiedy si

ę

gał po co

ś

r

ę

k

ą

, ta rzecz

okazywała si

ę

dalej albo bli

ż

ej, ni

ż

sobie obliczył. To było objawem normalnym. Ale nie była nim

jego odpowied

ź

na pytanie asystenta, kiedy usiłował wydoby

ć

z niego jakie

ś

dokładniejsze

szczegóły.
- Pan le

ż

ał tam? - pytaniem odparował pytanie.

- Nie - zdziwił si

ę

doktor Grotius. - A co?

- To niech si

ę

pan poło

ż

y - zaproponował mu Pirx. - Sam pan zobaczy, jak to jest.

Na drugi dzie

ń

czuł si

ę

ju

ż

tak dobrze,

ż

e mógł nawet robi

ć

na temat „wariackiej k

ą

pieli" dowcipy.

Odt

ą

d chodził stale do głównego gmachu, gdzie pod szkłem na desce ogłosze

ń

zawieszano listy

z wykazem praktyk. Ale nie mógł znale

źć

swego nazwiska. Potem była niedziela. A w

poniedziałek wezwał go Szef. Pirx od razu si

ę

zakłopotał. Wpierw zrobił rachunek sumienia. O to.

ż

e wpu

ś

cili do rakiety Ostensa mysz, nie mogło i

ść

- to było dawno, poza tym mysz była malutka

i w ogóle nie było o czym mówi

ć

. Potem była ta historia z budzikiem, który sam wł

ą

czał pr

ą

d do

siatki łó

ż

ka Maebiusa. Ale to te

ż

wła

ś

ciwie głupstwo. Nie takie rzeczy robi si

ę

maj

ą

c dwadzie

ś

cia

dwa lata, a poza tym Szef był wyrozumiały. Do pewnych granic. Czy

ż

by si

ę

dowiedział o duchu?

Duch był własnym, oryginalnym pomysłem Pirxa. Koledzy pomogli mu naturalnie: w ko

ń

cu - ma

si

ę

przyjaciół! Ale Bornowi nale

ż

ała si

ę

nauczka. Operacja „duch" poszła jak zegarek. Proch był w

tutce, prochow

ą

dró

ż

k

ę

przeci

ą

gn

ę

ło si

ę

trzy razy dokoła pokoju, a zako

ń

czyło j

ą

pod stołem.

Mo

ż

e istotnie za du

ż

o tego prochu si

ę

tam wysypało? Wychodziła prochowa

ś

cie

ż

ka na korytarz,

przez szpar

ę

pod drzwiami, a Bom był ju

ż

„urobiony": przez cały tydzie

ń

wieczorami o niczym

innym nie rozmawiało si

ę

, tylko o duchach. Pirx, nie w ciemi

ę

bity, rozdzielił role: cz

ęść

chłopców

opowiadała straszliwe historie, a druga - odgrywała niedowiarków,

ż

eby si

ę

«> Bom zbyt łatwo

w podst

ę

pie nie zorientował. Bom udziału w tych roztrz

ą

saniach metafizycznych nie brał, tylko si

ę

pod

ś

miechiwał czasem z najzagorzalszych zwolenników „tamtego

ś

wiata". Tak, ale trzeba go

było widzie

ć

, kiedy wyleciał o dwunastej w nocy ze swojej sypialni, rycz

ą

c jak goniony przez

tygrysa bawół. Płomie

ń

wszedł szpar

ą

pod drzwiami, trzykrotnie obleciał pokój i buchn

ą

ł pod

stołem,

ż

e ksi

ąż

ki pospadały. Pirx przedobrzył jednak, bo si

ę

zacz

ę

ło troch

ę

pali

ć

. Par

ę

kubłów

wody zlikwidowało ogie

ń

, ale została wypalona dziura, no i smród kordytu. Tak

ż

e w pewnym

sensie nie udało si

ę

: Bom nie uwierzył niestety w duchy.

Pomy

ś

lał,

ż

e mo

ż

e chodzi o tego ducha. Pirx wstał rano wcze

ś

niej, wło

ż

ył czyst

ą

koszul

ę

, na

wszelki wypadek zajrzał do ksi

ąż

ki lotów, do Teorii Nawigacji, i poszedł jak w dym. Gabinet Szefa

background image

był wspaniały. Tak przynajmniej wydawało si

ę

Pirxowi.

Ś

cian nie było wida

ć

zza map nieba,

konstelacje,

ż

ółte jak krople miodu,

ś

wieciły na granatowym tle. Mały,

ś

lepy globus ksi

ęż

ycowy

na biurku, pełno ksi

ąż

ek, dyplomów, i drugi, ogromny globus pod oknem. Ten drugi był istnym

cudem, za naci

ś

ni

ę

ciem odpowiedniego guzika zapalały si

ę

i ruszały w obieg dowolnie wybrane

sputniki, podobno były tam nie tylko istniej

ą

ce, ale nawet te stare, wł

ą

cznie z pierwszymi, ju

ż

historycznymi, z 1957 roku. Pirx w tym dniu nie miał jednak oka dla globusa. Kiedy wszedł. Szef
pisał. Powiedział,

ż

eby siadł i poczekał. Potem zdj

ą

ł okulary - nosił je dopiero od roku - i przyjrzał

mu si

ę

, jakby go pierwszy raz w

ż

yciu zobaczył. To był taki jego sposób. Nawet

ś

wi

ę

ty, nie

maj

ą

cy nic na sumieniu, mógł straci

ć

pod tym wzrokiem rezon. Pirx nie był

ś

wi

ę

ty. Nie mógł

usiedzi

ć

w fotelu. To zapadał w gł

ą

b, przyjmuj

ą

c postaw

ę

nieprzyzwoicie swobodn

ą

, niczym

milioner na pokładzie własnego jachtu, to znów zje

ż

d

ż

ał w kierunku dywanu i własnych pi

ę

t. Szef

wytrzymał milczenie i rzekł:
- Jak tam, chłopcze, u ciebie?
„Tykał" go, nie było wi

ę

c

ź

le. Pirx wyja

ś

nił,

ż

e wszystko w porz

ą

dku.

- Podobno k

ą

pałe

ś

si

ę

?

Pirx przytakn

ą

ł. A to co znowu? Podejrzliwo

ść

nie opuszczała

go. Mo

ż

e za niegrzeczno

ść

wobec asystenta?

- Jest jedno wolne miejsce na praktyk

ę

w Mendelejewie. Wiesz, gdzie to jest?

- Stacja astrofizyczna na tamtej strome... - odparł Pirx. Był troch

ę

rozczarowany. Miał cich

ą

nadziej

ę

- tak cich

ą

,

ż

e <boj

ą

c si

ę

spłoszy

ć

jej urzeczywistnienie, samemu sobie nawet do niej

si

ę

nie przyznał - otó

ż

liczył na co

ś

innego. Na lot. Tyle było rakiet, tyle planet, a on miał dosta

ć

zwykłe zadanie stacjonarne na „tamtej stronie"... Kiedy

ś

był to jeszcze fason - nazywa

ć

odwrotn

ą

, niewidzialn

ą

z Ziemi półkul

ę

ksi

ęż

ycow

ą

- „tamt

ą

stron

ą

". Ale teraz wszyscy tak

mówili.

- Słusznie. Wiesz, jak wygl

ą

da? - spytał Szef. Miał szczególny wyraz twarzy. Jakby ukrywał co

ś

w zanadrzu. Pirx wahał si

ę

przez sekund

ę

, czy skłama

ć

.

- Nie - powiedział.
- Je

ż

eli przyjmiesz zadanie, dam ci cał

ą

dokumentacj

ę

. -Szef poło

ż

ył r-

ę

k

ę

na stosie papierów.

- To mog

ę

nie przyj

ąć

?! - z nie ukrywanym o

ż

ywieniem spytał Pirx.

- Mo

ż

esz. Bo zadanie jest, to znaczy: mo

ż

e si

ę

okaza

ć

... niebezpieczne.

Chciał powiedzie

ć

co

ś

jeszcze, ale nie mógł. Specjalnie urwał,

ż

eby si

ę

lepiej przyjrze

ć

Pirxowi,

który wlepił si

ę

w niego rosn

ą

cymi oczami, powoli, solennie nabrał tchu - i tak ju

ż

został, jakby

zapomniał o potrzebie dalszego oddychania. Obj

ę

ty łun

ą

jak dziewica, której objawił si

ę

królewicz, czekał dalszych upajaj

ą

cych słów. Szef chrz

ą

kn

ą

ł. ;

- No. no - rzekł trze

ź

wi

ą

co. - Przesadziłem. W ka

ż

dym razie, mylisz si

ę

.

- Jak, prosz

ę

? - wybełkotał Pirx.

- Powiadam,

ż

e ty nie jeste

ś

tym jedynym człowiekiem na Ziemi, od którego wszystko zale

ż

y...

Ludzko

ść

nie oczekuje od ciebie ratunku. Na razie jeszcze. Pirx, czerwony jak burak, m

ę

czył si

ę

nie wiedz

ą

c, co robi

ć

z r

ę

kami. Szef, który znany był ze swych sposobów i który przed chwil

ą

ukazał mu rajsk

ą

wizj

ę

Pirxa-bohatera powracaj

ą

cego po dokonaniu Czynu przed zastygły na

kosmodromie tłum, szepcz

ą

cy z uwielbieniem: „To on! to on!!!" - teraz jakby całkiem nie zdaj

ą

c

sobie sprawy z tego, co czyni, j

ą

ł pomniejsza

ć

Zadanie, redukowa

ć

rozmiary

Misji do zwykłej praktyki wakacyjnej, nareszcie wyja

ś

nił:

- Pracownicy Stacji rekrutuj

ą

si

ę

z astronomów, których przewozi si

ę

na tamt

ą

stron

ę

,

ż

eby przesiedzieli

swój miesi

ą

c, i tyle. Normalna praca tam nie wymaga

ż

adnych nadzwyczajno

ś

ci. Dlatego kandydaci

poddawani byli zwykłym testom pierwszej i drugiej grupy. Teraz, po tym wypadku - potrzeba ludzi

sprawdzonych dokładniej. Najlepszymi byliby rozumie si

ę

piloci, ale sam pojmujesz,

ż

e nie mo

ż

na wsadza

ć

pilotów do zwykłej stacji obserwacyjnej...

Pirx wiedział. Nie tylko Ksi

ęż

yc, cały system słoneczny wołał o pilotów, astrogatorów, nawigatorów - było

ich wci

ąż

za mało. Ale co to był za wypadek, o którym wspomniał Szef? Rozs

ą

dnie milczał.

- Stacja jest bardzo mała. Zbudowano j

ą

głupio, pod północnym szczytem, zamiast na dnie krateru. Z

lokalizacj

ą

była cała historia, zamiast rozpoznania selenodezyjnego zadecydował presti

ż

- b

ę

dziesz si

ę

z

tym mógł zapozna

ć

ź

niej. Dosy

ć

,

ż

e w ubiegłym roku cz

ęść

grani run

ę

ła i zniszczyła jedyn

ą

drog

ę

.

Dost

ę

p jest teraz raczej trudny i mo

ż

liwy tylko za dnia. Projektowano kolejk

ę

linow

ą

, ale prace zostały

background image

wstrzymane, bo ju

ż

jest decyzja przeniesienia Stacji na dół, w przyszłym roku. Praktycznie Stacja jest

podczas nocy odci

ę

ta od

ś

wiata. Ł

ą

czno

ść

radiowa ustaje... Dlaczego?

- Proo... sz

ę

?

- Dlaczego, pytam, ustaje ł

ą

czno

ść

radiowa?

To był cały Szef Obdarzanie misj

ą

, niewinna rozmowa nagle

przemieniła si

ę

w egzamin. Pirx zacz

ą

ł si

ę

poci

ć

.

- Poniewa

ż

Ksi

ęż

yc nie ma atmosfery ani strefy zjonizowanej, ł

ą

czno

ść

radiow

ą

utrzymuje si

ę

na nim

falami ultrakrótkimi... w tym celu wybudowano ła

ń

cuchy przeka

ź

ników, podobnych do telewizyjnych. i Szef,

oparty łokciami o biurko, bawił si

ę

długopisem, daj

ą

c pozna

ć

,

ż

e okazuje cierpliwo

ść

i b

ę

dzie słuchał a

ż

do

skutku. Pirx za

ś

rozwodził si

ę

nad rzeczami, znanymi ka

ż

demu dziecku, poniewa

ż

zbli

ż

ał si

ę

. niestety, do

obszarów, w których jego wiedza pozostawiała to i owo do

ż

yczenia.

- Takie linie przesyłowe znajduj

ą

si

ę

zarówno na tej, jak i na tamtej stronie rozp

ę

dzał si

ę

, bo wpływał na

znajome wody:

- Na tej stronie jest ich osiem. Ł

ą

cz

ą

one Lun

ę

Główn

ą

ze stacjami Sinus Medii, Pelagus Somnii. Mare

Imbrium.

- To mo

ż

esz opu

ś

ci

ć

- przerwał mu wielkodusznie Szef. - Jak równie

ż

hipotezy o powstaniu Ksi

ęż

yca.

Słucham... Pirx zamrugał.

- Zakłócenia odbioru powstaj

ą

, gdy ła

ń

cuch przeka

ź

ników dostaje si

ę

w stref

ę

terminatora. Kiedy

cz

ęść

przeka

ź

ników. jest jeszcze w cieniu, a nad dalszymi wschodzi Sło

ń

ce. .

- Wiem, co to jest terminator. Nie musisz obja

ś

nia

ć

- %i

rzekł serdecznie Szef. ;' Pirx zakaszlał. Wysi

ą

kał nos. Nie mogło to

jednak trwa

ć

i^

w niesko

ń

czono

ść

.

- Ze wzgl

ę

du na brak atmosfery korpuskularne | promieniowanie Sło

ń

ca bombarduje

skorup

ę

, wywołuje - ;3 ee - zakłócenia fal radiowych. Te zakłócenia wła

ś

nie ^

uniemo

ż

liwiaj

ą

... *

Ugrz

ą

zł.

- Zakłócenia zakłócaj

ą

, całkiem słusznie - poddał Szef. - Ale

na czym polegaj

ą

?

- To jest wtórne promieniowanie wzbudzone, efekt. No...
No...
- No?.., -

ż

yczliwie poddał Szef.

- Nowi

ń

skiego! - wybuchn

ą

ł Pirx. Przypomniał sobie. Ale

i tego było Szefowi mało.
- Na czym polega ten efekt?
Tego wła

ś

nie Pirx nie wiedział. To znaczy, kiedy

ś

wiedział,

ale zapomniał. Doniósł wykute wiadomo

ś

ci do progu sali

egzaminacyjnej, jak

ż

ongler - piramid

ę

spi

ę

trzonych na

głowie, najnieprawdopodobniej szych przedmiotów, ale teraz
było ju

ż

po egzaminie... Jego rozpaczliwe majaczenie

o elektronach, promieniowaniu wymuszonym i rezonansie
przerwało pełne ubolewania potrz

ą

sanie głowy Szefa.

- No, tak - rzekł ten bezwzgl

ę

dny człowiek. - A profesor Merinus postawił ci czwórk

ę

... Czy

ż

by si

ę

pomylił? Fotel pod Pirxem zacz

ą

ł przypomina

ć

co

ś

w rodzaju

wulkanicznego sto

ż

ka.

- Nie chciałbym sprawi

ć

mu przykro

ś

ci, wi

ę

c niech lepiej nic nie wie... (Pirx odetchn

ą

ł)... ale

poprosz

ę

profesora Laaba.

ż

eby przy egzaminie dyplomowym... Urwał znacz

ą

co. Pirx zamarł.

Nie przez te słowa - ale r

ę

ka Szefa powoli zagarniała papiery, które miał otrzyma

ć

wraz ze

swoj

ą

Misj

ą

.

- Dlaczego nie stosuje si

ę

ł

ą

czno

ś

ci kablowej? - zagadn

ą

ł

Szef nie patrz

ą

c na niego.

- Ze wzgl

ę

du na koszty. Kabel koncentryczny ł

ą

czy na razie tylko Lun

ę

Główn

ą

z Archimedesem.

Ale w najbli

ż

szych pi

ę

ciu latach planuje si

ę

skablowanie sieci przeka

ź

nikowej -

wypalił Pirx. Szef. nie rozpogodzony, wrócił do tematu.
- No, tak. Praktycznie Mendelejew jest odci

ę

ty od

ś

wiata

przez dwie

ś

cie godzin podczas ka

ż

dej nocy. Dot

ą

d praca szła tam normalnie. W ubiegłym

miesi

ą

cu po zwykłej przerwie w ł

ą

czno

ś

ci stacja nie zgłosiła si

ę

na wezwanie z Ciołkowskiego.

Ekipa Ciołkowskiego wyruszyła o

ś

wicie. zastała główn

ą

klap

ę

otwart

ą

, a w komorze - człowieka.

background image

Był to dy

ż

ur Kanadyjczyków, Challiersa i Savage'a. W komorze le

ż

ał Savage. Miał p

ę

kni

ę

t

ą

szyb

ę

hełmu. Udusił si

ę

. Challiersa znaleziono dopiero po dobie na dnie przepa

ś

ci pod Bram

ą

Słoneczn

ą

. Zgin

ą

ł wskutek upadku. Poza tym na Stacji panował porz

ą

dek, aparatura pracowała,

zapasy były nietkni

ę

te, nie wykryto

ż

adnej awarii. Czytałe

ś

o tym?

- Tak - powiedział Pirx. - Ale w gazetach było.

ż

e zaszedł nieszcz

ęś

liwy wypadek. Psychoza...

podwójne samobójstwo w przyst

ę

pie obł

ę

du...

- Bzdura - rzekł Szef. - Znałem Savage'a. Z Alp. Nie mógł si

ę

zmieni

ć

. No, nic. W gazetach były

brednie. Przeczytasz sobie raport komisji mieszanej. Słuchaj. Chłopcy tacy jak ty s

ą

ju

ż

zasadniczo przebadani z tak

ą

sam

ą

dokładno

ś

ci

ą

jak piloci, ale dyplomów nie maj

ą

, wi

ę

c nie

mog

ą

lata

ć

. Poza tym praktyk

ę

wakacyjn

ą

tak czy inaczej musisz przej

ść

. Je

ż

eli si

ę

zgodzisz,

polecisz jutro.
- A kto jest drugi ?
- Nie wiem. Jaki

ś

astrofizyk. W ko

ń

cu - potrzeba tam astrofizyków. Obawiam si

ę

.

ż

e nie b

ę

dzie

miał z ciebie pociechy, ale mo

ż

e poduczysz si

ę

troch

ę

astrografii. Czy orientujesz si

ę

. o co

chodzi? Komisja doszła do przekonania.

ż

e był to nieszcz

ęś

liwy wypadek, pozostał jednak

pewien cie

ń

, nazwijmy to niejasno

ś

ci

ą

. Stało si

ę

tam co

ś

niezrozumiałego. Nie wiadomo co.

Pomy

ś

leli wi

ę

c,

ż

e podczas nast

ę

pnego dy

ż

uru dobrze byłoby tam mie

ć

człowieka, jednego

przynajmniej, o psychicznych kwalifikacjach pilota. Nie widziałem powodu do odmowy. Z drugiej
strony, na pewno nic tam nie zajdzie szczególnego. Oczywi

ś

cie - oczy i uszy musisz mie

ć

otwarte, ale nie masz

ż

adnej misji detektywistycznej, nikt nie liczy na to.

ż

e wykryjesz dodatkowe

okoliczno

ś

ci wyja

ś

niaj

ą

ce tamten wypadek, i nie jest to twoim zadaniem. Czy jest ci niedobrze?

- Jak. prosz

ę

? Nie - odparł Pirx.

- My

ś

lałem... Czy przypuszczasz,

ż

e b

ę

dziesz si

ę

umiał zachowa

ć

rozs

ą

dnie? Bo to ci ju

ż

uderzyło, niestety, do głowy. Zastanawiam si

ę

...

- B

ę

d

ę

si

ę

zachowywał rozs

ą

dnie - rzekł Pirx najbardziej stanowczym ze swoich tonów.

- W

ą

tpi

ę

- rzekł Szef. - Posyłam ci

ę

bez entuzjazmu. Gdyby nie ta pierwsza lokata...

- To przez k

ą

piel? - nagle teraz dopiero zrozumiał Pirx. Szef udał,

ż

e nie słyszy. Podał mu

najpierw papiery, a potem

r

ę

k

ę

.

- Start masz jutro o ósmej rano. Rzeczy we

ź

jak najmniej. Zreszt

ą

byłe

ś

tam ju

ż

, wi

ę

c wiesz. Tu jest bilet na

samolot, a tu rezerwacja Transgalaktyku. Polecisz do Luny Głównej, stamt

ą

d przerzuc

ą

ci

ę

dalej... - Mówił

co

ś

jeszcze.

ś

yczył mu czego

ś

?

ś

egnał go? Pirx nie wiedział. Nie słyszał nic. Nie mógł słysze

ć

, bo był

bardzo daleko, ju

ż

na „tamtej stronie". W uszach miał grzmoty startowe, w oczach - białe, martwe płomienie

ksi

ęż

ycowych skał, a w całej twarzy - niemal to samo osłupienie, które o tak zagadkowy koniec przyprawiło

dwu Kanadyjczyków. Robi

ą

c zwrot w tył, wpadł na wielki globus. Schody wzi

ą

ł w czterech susach, jakby

naprawd

ę

był ju

ż

na Ksi

ęż

ycu, gdzie ci

ąż

enie maleje sze

ś

ciokrotnie. Przed gmachem o mało nie wpadł pod

auto, które zahamowało z wrzaskiem opon,

ż

e a

ż

ludzie zacz

ę

li stawa

ć

, ale nawet tego nie zauwa

ż

ył. Na

szcz

ęś

cie Szef nie widział tych pocz

ą

tków jego rozs

ą

dnego zachowania, bo wrócił do swoich papierów. W

ci

ą

gu nast

ę

pnych dwudziestu czterech godzin zdarzyło si

ę

z Pirxem. dokoła Pirxa. Pirxowi. ze wzgl

ę

du na

Pirxa tyle,

ż

e chwilami t

ę

sknił niemal za letni

ą

, osolon

ą

k

ą

piel

ą

, w której nie działo si

ę

absolutnie nic.

Jak wiadomo, człowiekowi szkodzi zarówno niedobór, jak i nadmiar wra

ż

e

ń

. Ale Pirx nie formułował tego

rodzaju wniosków. Wszystkie bowiem starania Szefa, aby Zadanie pomniejszy

ć

, zredukowa

ć

, a nawet

zlekcewa

ż

y

ć

, zdały si

ę

, co tu owija

ć

w bawełn

ę

, na nic. Pirx wchodził do samolotu z takim wyrazem twarzy-

ż

e przystojna stewardessa odruchowo cofn

ę

ła si

ę

o krok - co było zupełnym nieporozumieniem, bo w ogóle

jej nie widział. Szedł jakby na czele

ż

elaznej kohorty, zasiadł w fotelu jak Wilhelm Zdobywca, był po trosze

nim. Kosmicznym Zbawc

ą

Ludzko

ś

ci. Dobrodziejem Ksi

ęż

yca. Odkrywc

ą

Strasznych Tajemnic.

Poskromicielem Zmór Tamtej Strony, a wszystkim

- dopiero w przyszło

ś

ci, ..in spe", co nie pogarszało bynajmniej jego samopoczucia, wprost przeciwnie,

wypełniało go

ż

yczliwo

ś

ci

ą

i pobła

ż

liwo

ś

ci

ą

wzgl

ę

dem współpasa

ż

erów, którzy w ogóle poj

ę

cia nie mieli, kto

znajduje si

ę

wraz z nimi w brzuchu wielkiego odrzutowca! Patrzał na nich jak Einstein u schyłku

ż

ycia na

igraj

ą

ce w piasku niemowl

ę

ta.

„Selene", nowy pocisk Transgalaktyku, startowała z kosmodromu nubijskiego. Z serca Afryki. Pirx był

kontent.

background image

Nie s

ą

dził wprawdzie,

ż

e gdzie

ś

w tym miejscu b

ę

dzie V/ przyszło

ś

ci wmurowana tablica z odpowiednim

napisem -nie. tak daleko w marzeniach si

ę

nie posun

ą

ł. Ale niewiele brakowało. Co prawda, w czar

ę

spijanych rozkoszy j

ę

ła si

ę

z wolna ws

ą

cza

ć

gorycz. W samolocie mogli o nim nie wiedzie

ć

. Ale na

pokładzie rakiety? Okazało si

ę

.

ż

e b

ę

dzie siedział na dole, w klasie turystycznej, w

ś

ród hałastry jakich

ś

Francuzów, obwieszonych aparatami fotograficznymi, przekrzykuj

ą

cych si

ę

szalenie szybko w sposób

całkowicie niezrozumiały. On - w tłumie hała

ś

liwych turystów? Nikt si

ę

nim nie zajmował. Nikt nie odziewał

go w skafander, nie pompował w niego powietrza, nie pytał, jak si

ę

czuje;

nie zawieszał mu na plecach butli - chwilowo pocieszał si

ę

tym,

ż

e to dla niepoznaki.

' Wn

ę

trze klasy turystycznej wygl

ą

dało prawie jak kabina odrzutowca, tyle

ż

e fotele były wi

ę

ksze, gł

ę

bsze, a

tabliczka, na której zapalały si

ę

rozmaite informuj

ą

ce napisy, tkwiła tu

ż

przed twarz

ą

. Napisy te zakazywały

przewa

ż

nie ró

ż

nych rzeczy: wstawania, poruszania si

ę

, palenia papierosów, daremnie usiłował Pirx

przybieraniem bardziej fachowej postawy, zakładaniem nogi na nog

ę

, lekcewa

ż

eniem pasów

bezpiecze

ń

stwa odró

ż

m

ć

si

ę

od tłumu profanów astronautyki. Ju

ż

nie urocza stewardessa, ale pomocnik

pilota kazał mu si

ę

przypi

ąć

, i to była jedyna chwila, w której kto

ś

z załogi zwrócił na niego uwag

ę

.

Nareszcie jeden z Francuzów, raczej przez pomyłk

ę

, pocz

ę

stował go owocow

ą

pastylk

ą

. Pirx wzi

ą

ł j

ą

,

dokumentnie zakleił sobie lepk

ą

słodycz

ą

z

ę

by i osiadłszy z rezygnacj

ą

w nadymanej gł

ę

bi fotela, oddał si

ę

rozmy

ś

laniom. Z wolna utwierdził si

ę

raz jeszcze w przekonaniu o przera

ź

liwym niebezpiecze

ń

stwie swej

Misji, której nadci

ą

gaj

ą

c

ą

groz

ę

smakował bez po

ś

piechu, i tak zabierał si

ę

do jej próbowania jak nałogowy

pijak, któremu dostała si

ę

w r

ę

k

ę

mchem porosła butelka trunku z czasów wojen napoleo

ń

skich.

Miejsce miał przy oknie. Postanowił, rozumie si

ę

. w ogóle je zignorowa

ć

- tyle razy ju

ż

to widział! Nie

wytrzymał jednak. Kiedy ..Selene" weszła na orbit

ę

okołoziemsk

ą

. z której miała dopiero ruszy

ć

ku

Ksi

ęż

ycowi. przylepił si

ę

do szyby. Bo te

ż

fascynuj

ą

cy był ów moment. w którym podkre

ś

lona liniami dróg.

kanałów, popstrzona osadami i miastami powierzchnia Ziemi oczyszczała si

ę

jak gdyby od wszelkich

ś

ladów

ludzkiej obecno

ś

ci, a kiedy znikły ostatnie, pod statkiem le

ż

ała plamista, oblepiona kłaczkami chmur

wypukło

ść

planety, i wzrok, przechodz

ą

c z czerni oceanów na kontynenty, daremnie usiłował odnale

źć

cokolwiek stworzonego przez człowieka. Z odległo

ś

ci kilkuset kilometrów Ziemia wygl

ą

dała pusto,

przera

ź

liwie pusto, jakby

ż

ycie dopiero si

ę

na niej rodziło, słabym nalotem zieleni znacz

ą

c jej cieplejsze

obszary.

W samej rzeczy widział to ju

ż

wiele razy. Ale przemiana zaskakiwała go zawsze na nowo - było w niej co

ś

. z

czym nie mógł si

ę

pogodzi

ć

. Czy mo

ż

e pierwsze unaocznienie mikroskopijno

ś

ci człowieka wobec pró

ż

ni?

Wej

ś

cie w obr

ę

b innej skali wielko

ś

ci - planetarnych? Obraz znikomo

ś

ci ludzkich tysi

ą

cletnich wysiłków?

Czy na odwrót, triumf tej

ż

e znikomo

ś

ci, która pokonała martw

ą

, oboj

ę

tn

ą

na wszystko pot

ę

g

ę

grawitacji tej

bryły przera

ź

liwej i, pozostawiaj

ą

c za sob

ą

dziko

ść

masywów górskich i tarcze biegunowych lodów, wst

ą

piła

na brzegi innych ciał niebieskich? Rozwa

ż

ania te -czy raczej pozbawione słów uczucia - ust

ą

piły miejsca

innym, bo statek zmienił kurs, aby przez „dziur

ę

" stref promieniowania, rozwieraj

ą

c

ą

si

ę

nad biegunem

północnym, wystrzeli

ć

ku gwiazdom.

Ale gwiazd nie dało si

ę

długo ogl

ą

da

ć

, bo zapłon

ę

ły

ś

wiatła. Podano obiad, podczas którego silniki

pracowały, aby wytworzy

ć

namiastk

ę

ci

ąż

enia, po c/vm pasa

ż

erowie uło

ż

yli si

ę

z powrotem na fotelach,

ś

wiatła zgasły i mo

ż

na było teraz widzie

ć

Ksi

ęż

yc.

Zbli

ż

ali si

ę

ku niemu od strony południowej. Ledwo par

ę

set kilometrów pod biegunem ział odbitym

ś

wiatłem

słonecznym Tycho, biała plama ze strzelaj

ą

cymi na wszystkie strony pasami promienistymi, których

zdumiewaj

ą

ca regularno

ść

zadziwiała pokolenia ziemskich astronomów aby na koniec. po rozwi

ą

zaniu ich

zagadki, sta

ć

si

ę

przedmiotem studenckich kawałów. Bo czy nie wmawiano pierwszokursistom,

ż

e biały

kr

ąż

ek Tychona to jest wła

ś

nie „d/iurka osi ksi

ęż

ycowej", a jego promieniste pasma - to po prostu

wyrysowane grubo

południki?
Im bli

ż

ej podchodzili ku zawieszonej w czarnej pustce kuli. tym jawniejsza stawała si

ę

prawda,

ż

e jest to

zastygły. utrwalony w st

ęż

ałych masywach lawy obraz

ś

wiata sprzed miliardów lat. kiedy gor

ą

ca Ziemia

w

ę

drowała ze swoim satelit

ą

przez olbrzymie chmury meteorowe, szcz

ą

tki planetogenezy. kiedy

ż

elazny i

kamienny grad walił bezustannie w cienk

ą

skorup

ę

Ksi

ęż

yca, wyrzucał na powierzchni

ę

fale magmy. ,1

kiedy przestrze

ń

po niesko

ń

czenie długim czasie oczy

ś

ciła si

ę

i opustoszała, bezpowietrzny glob zamarł w

pobojowisko tej epoki katastrof górotwórczych. A

ż

jego masakrowana bombardowaniami, kamienna maska

stała si

ę

natchnieniem poetów i lamp

ą

liryczn

ą

zakochanych.

background image

„Selene", nios

ą

ca na swych obu pokładach czterysta ton ludzi i ładunku, odwróciła si

ę

ruf

ą

do rosn

ą

cej

tarczy i rozpocz

ę

ła hamowanie, powolne i miarowe, a

ż

delikatnie ^wibruj

ą

c, osiadła na jednym z wielkich,

zakl

ę

słych lejów kosmodromu.

Pirx był tu ju

ż

trzy razy, z tego dwa - sam, to znaczy „siadał własnor

ę

cznie" po

ś

rodku

ć

wiczebnego pola,

oddalonego od l

ą

dowiska pasa

ż

erskiego o pół kilometra. Teraz nie zobaczył go nawet, bo ogromny,

ceramicznymi płytami obszyty korpus ..Selene" przesuni

ę

ty został na podstaw

ę

windy hydraulicznej i zjechał

pod powierzchni

ę

, do hermetyzowanego hangaru, gdzie odbyła si

ę

kontrola celna: narkotyki?, alkohol?.

materiały wybuchowe, truj

ą

ce,

ż

r

ą

ce? Pirx miał niewielk

ą

ilo

ść

truj

ą

cego materiału, mianowicie płask

ą

flaszeczk

ę

z koniakiem, któr

ą

ofiarował mu Matters. Ukrył j

ą

w tylnej kieszeni spodni. Potem była kontrola

sanitarna -

ś

wiadectwa szczepienia, sterylizacji baga

ż

u,

ż

eby nie zawlec na Ksi

ęż

yc jakich

ś

zarazków - t

ę

przeszedł od razu. Za barierkami zatrzymał si

ę

, niepewny, czy go kto

ś

nie oczekuje. Stał na półpi

ę

trze.

Hangar był po prostu olbrzymi

ą

, wykut

ą

w skale i wybetonowan

ą

komor

ą

o półkolistym stropie i płaskim

dnie.

Ś

wiatła było w bród. sztucznego słonecznego, z jarzeniowych płyt, mnóstwo ludzi biegało w jedn

ą

i

drug

ą

stron

ę

, na akumulatorowych wózkach jechały baga

ż

e, butle spr

ęż

onych gazów, zasobniki, skrzynie,

rury, szpule kablowe - a w gł

ę

bi ciemniał nieruchomy powód całej tej gor

ą

czkowej krz

ą

taniny, kadłub

..Selene", a wła

ś

ciwie jego

ś

rodkowa cz

ęść

, podobna do olbrzymiego zbiornika gazowni, bo rufa

spoczywała gł

ę

boko pod betonem, w obszernej studni, a wierzchołek opasłego cielska przechodził przez

okr

ą

gły otwór na górn

ą

, wy

ż

sz

ą

kondygnacj

ę

.

Pirx stał tak, a

ż

przypomniał sobie,

ż

e ma własne sprawy do załatwienia. W kapitanacie przyj

ą

ł go jaki

ś

urz

ę

dnik. Dał mu bloczek noclegowy i powiedział,

ż

e rakieta na tamt

ą

stron

ę

leci za jedena

ś

cie godzin.

Spieszył si

ę

gdzie

ś

i wła

ś

ciwie nic wi

ę

cej mu nie powiedział. Pirx wyszedł na korytarz z wra

ż

eniem,

ż

e

panuje tu bałagan. Nie wiedział nawet dobrze, któr

ę

dy b

ę

dzie lecie

ć

, przez Morze Smytha czy wprost do

Ciołkowskiego? I gdzie jest wła

ś

ciwie ten jego nieznany towarzysz ksi

ęż

ycowy? A jaka

ś

komisja? Program

pracy?

My

ś

lał tak. a

ż

irytacja przeszła w uczucie bardziej materialne. skupione w

ż

ą

dku. Poczuł głód. Wybrał wi

ę

c

odpowiedni

ą

wind

ę

, przestudiowawszy wprzód wszystko, co było wypisane

na jej sze

ś

cioj

ę

zycznych tabliczkach, zjechał do kantyny pilotów i ^m dowiedział si

ę

.

ż

e ma je

ść

w zwykłej

restauracji, oo nie jest

ż

adnym pilotem. To było ukoronowaniem wszystkiego. Chciał ju

ż

jecha

ć

do tej

przekl

ę

tej restauracji, gdy sobie przypomniał,

ż

e nie odebrał swego plecaka. Wi

ę

c na gór

ę

, do hangaru.

Baga

ż

był ju

ż

w hotelu. Machn

ą

ł r

ę

k

ą

i udał si

ę

na obiad. Dostał si

ę

w dwie fale turystów: Francuzi, z

którymi przyleciał, szli je

ść

, a jacy

ś

Szwajcarzy, Holendrzy i Niemcy wrócili wła

ś

nie z wycieczki

selenobusem do stóp Krateru Erathostenesa. Francuzi podskakiwali, jak to zwykle robi

ą

ludzie

wypróbowuj

ą

cy pierwszy raz czary ksi

ęż

ycowej grawitacji, ;;l, latali pod sufit w

ś

miechach i piskach kobiet i

rozkoszowali^ si

ę

powolnym opadaniem z trzymetrowej wysoko

ś

ci; -^ Niemcy, bardziej rzeczowi, wlewali

si

ę

do wielkich sal, obwieszali oparcia krzeseł aparatami fotograficznymi, lornetami, statywami, omal

ż

e nie

teleskopami, i ju

ż

przy zupie pokazywali sobie okruchy skał ksi

ęż

ycowych, które sprzedawały im na

pami

ą

tk

ę

załogi selenobusów; Pirx siedział nad talerzem, ton

ą

c we wrzawie niemiecko-francusko-

-grecko-holendersko - Bóg wie jakiej jeszcze i w powszechnym zachwyceniu, entuzjazmie był jedynym

bodaj ponurym konsumentem drugiego ju

ż

w tym dniu obiadu. Jaki

ś

Holender usiłował si

ę

nim zaj

ąć

, wyraził

mianowicie przypuszczenie,

ż

e Pirx cierpi na chorob

ę

przestrzeni po locie rakiet

ą

(pan pierwszy raz na

Ksi

ęż

ycu, co?) i ofiarował mu pigułki. To było kropl

ą

, która przepełniła czar

ę

. Pirx nie dojadł drugiego dania,

kupił w bufecie cztery paczki keksów i pojechał do hotelu. Cała jego zło

ść

skupiła si

ę

na portierze, który

zaoferował mu kawałek Ksi

ęż

yca, a mówi

ą

c

ś

ci

ś

lej, okruch zeszklonego bazaltu.

- Odczep si

ę

. handlarzu! Byłem tu wcze

ś

niej od ciebie! -wrzasn

ą

ł i. trz

ę

s

ą

c si

ę

z w

ś

ciekło

ś

ci, odszedł,

pozostawiwszy za sob

ą

zdumionego tym wybuchem portiera. W dwuosobowym pokoju siedział, pod

zapalon

ą

sufitówk

ą

. niedu

ż

y człowiek w wypłowiałej wiatrówce, troch

ę

ry

ż

y. troch

ę

siwy. z opadaj

ą

cym na

czoło kosmykiem włosów. z twarz

ą

spalon

ą

sło

ń

cem: na jego widok zdj

ą

ł okulary. Nazywał si

ę

Langner,

doktor Langner, był astrofizykiem i miał lecie

ć

z nim do Mendelejewa. To był ten nieznany towarzysz

ksi

ęż

ycowy. Pirx. ju

ż

przygotowany na najgorsze. wymienił swoje nazwisko, mrukn

ą

ł co

ś

pod nosem i

usiadł. Langner miał ze czterdzie

ś

ci lat. w oczach Pirxa był dobrze zakonserwowanym staruszkiem. Nie

palił, prawdopodobnie nie pił i jak gdyby nie mówił. Czytał trzy ksi

ąż

ki na raz.

jedna była tablic

ą

logarytmiczn

ą

, druga - zadrukowana samymi formułami, w trzeciej były znów tylko

fotoerafie widm spektralnych. W kieszeni miał malutki arytmograf. którym posługiwał si

ę

przy obliczeniach z

background image

wielk

ą

zr

ę

czno

ś

ci

ą

. Od czasu do czasu, nie podnosz

ą

c oczu znad swoich formuł, zadawał Pirxowi jakie

ś

pytanie, Pirx odpowiadał ustami pełnymi keksów. Pokój był klitk

ą

z dwoma pi

ę

trowymi łó

ż

kami, tuszem, do

którego nie wlazłby grubas, i tabliczkami, upraszaj

ą

cymi wieloj

ę

zycznie o oszcz

ę

dzanie wody i

elektryczno

ś

ci. Dobrze,

ż

e nie zakazywali gł

ę

bokiego wzdychania. W ko

ń

cu przecie

ż

tlen tak

ż

e si

ę

dowoziło. Pirx popił keksy wod

ą

z kranu, przekonał si

ę

,

ż

e jest zimna, a

ż

cierpn

ą

z

ę

by, widocznie zbiorniki

mie

ś

ciły si

ę

blisko wierzchniej skorupy bazaltowej. Było do

ść

dziwnie. Według jego zegarka dochodziła

jedenasta, według elektrycznego w pokoju była siódma wieczór, według zegarka Langnera było dziesi

ęć

minut po północy. Przestawili zegarki na czas Luny, z tym

ż

e było to tylko prowizoryczne, bo Mendelejew

miał inny, własny czas. Cała tamta strona go miała. Do startu rakiety zostało dziewi

ęć

godzin. Langner, nic

nie mówi

ą

c, wyszedł. Pirx usiadł w fotelu, potem przeniósł si

ę

pod sufitówk

ę

. usiłował czyta

ć

jakie

ś

stare,

potargane pisma, które le

ż

ały na stoliku, nareszcie nie mog

ą

c usiedzie

ć

, te

ż

wyszedł. Korytarz przechodził

za zakr

ę

tem w rodzaj małego hallu. stało tam kilka foteli naprzeciw wbudowanego w

ś

cian

ę

telewizora.

Szedł program dla Luny Głównej z Australii -jakie

ś

zawody lekkoatletyczne. Nic go nie obchodziły, ale siadł i

patrzał, a

ż

zachciało mu si

ę

spa

ć

. Wstaj

ą

c, skoczył na pół metra w gór

ę

, bo zapomniał o małym ci

ąż

eniu.

Jako

ś

zoboj

ę

tniał na wszystko. Kiedy b

ę

dzie mógł zdj

ąć

cywilne łachy? Kto mu da skafander? Gdzie s

ą

jakie

ś

instrukcje? I co to wszystko znaczy?

Mo

ż

e i poszedłby gdzie

ś

pyta

ć

, nawet awanturowa

ć

si

ę

. ale jego towarzysz, ten cały doktor Langner,

uwa

ż

ał wida

ć

sytuacj

ę

za najnormalniejsz

ą

w

ś

wiecie, wi

ę

c chyba nale

ż

y trzyma

ć

j

ę

zyk za z

ę

bami?

Program si

ę

sko

ń

czył. Pirx wył

ą

czył telewizor i wrócił do pokoju. Nie tak przedstawiał sobie ten pobyt na

Ksi

ęż

ycu! Wytuszował si

ę

. Przez cienk

ą

ś

ciank

ę

słycha

ć

było dochodz

ą

ce z s

ą

siedniego pokoju rozmowy.

Oczywi

ś

cie. znajomi z restauracji: tury

ś

ci, których Ksi

ęż

yc doprowadzał do rozkosznej euforii. Jego jako

ś

nie. Zmienił koszul

ę

(co

ś

trzeba w ko

ń

cu robi

ć

), a kiedy poło

ż

ył si

ę

na łó

ż

ku, wrócił Langner. Z czterema

innymi ksi

ąż

kami. Pirxa przeszedł dreszcz. Zaczynał si

ę

domy

ś

la

ć

,

ż

e Langner

jest fanatykiem nauki, czym

ś

w rodzaju młodszego wydania profesora Merinusa. Langner rozło

ż

ył na stole

nowe fotogramy i, ogl

ą

daj

ą

c je przez szkło powi

ę

kszaj

ą

ce z takim skupieniem, z jakim Pirx nie studiował

nawet zdj

ęć

pewnej. ulubionej aktorki, spytał, wiele Pirx ma lat.

- Sto jedena

ś

cie - rzekł Pirx, a gdy tamten podniósł głow

ę

. dodał: - W układzie dwójkowym. Langner

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

po raz pierwszy i stał si

ę

do

ść

podobny do człowieka. Miał białe, mocne z

ę

by.

- Rosjanie przy

ś

l

ą

po nas rakiet

ę

- powiedział. - Polecimy do nich.

- Do Ciołkowskiego?
- Tak.

To była stacja ju

ż

na tamtej stronie. A wi

ę

c jeszcze jedna przesiadka. Pirx zastanawiał si

ę

. jak te

ż

pokonaj

ą

pozostałych tysi

ą

c kilometrów. Chyba nie pojazdem terenowym, ale rakiet

ą

. O nic ju

ż

nie pytał. Nie chciał

zdradzi

ć

si

ę

z tym,

ż

e nic nie wie. Zdaje si

ę

,

ż

e Langner co

ś

do niego mówił, ale Pirx zasn

ą

ł. W ubraniu.

Zbudził si

ę

nagle: Langner, pochylony nad łó

ż

kiem, dotkn

ą

ł jego ramienia.

- Ju

ż

czas - powiedział tylko.

Pirx usiadł. Wygl

ą

dało na to,

ż

e tamten przez cały czas czytał i pisał; stos papierów z obliczeniami urósł. W

pierwszej chwili Pirx my

ś

lał,

ż

e Langner mówi o kolacji, ale chodziło o rakiet

ę

. Pirx władował na siebie

wypchany plecak. Langner miał jeszcze wi

ę

kszy, wyładowany jakby kamieniami, potem si

ę

okazało,

ż

e

oprócz koszul, mydła i szczoteczki do z

ę

bów s

ą

w nim same ksi

ąż

ki.

Ju

ż

bez

ż

adnego cła czy kontroli przeszli na górny poziom, gdzie czekała na nich rakieta ł

ą

czno

ś

ci

ksi

ęż

ycowej - niegdy

ś

srebrna, teraz raczej szara, p

ę

kata, na trzech ugi

ę

tych kolanowato. rozstawionych

nogach dwudziestometrowej wysoko

ś

ci. Nie aerodynamiczna, bo na Ksi

ęż

ycu nie ma atmosfery. Pirx tak

ą

jeszcze nie latał. Miał si

ę

do nich doł

ą

czy

ć

jaki

ś

astrochemik, ale si

ę

spó

ź

nił. Wystartowali wi

ę

c punktualnie,

sami.

Brak atmosfery był wielce kłopotliwy: nie mo

ż

na było u

ż

ywa

ć

ż

adnych samolotów, helikopterów - niczego

prócz rakiet. Nawet tak wygodnych w ci

ęż

kim terenie

ś

lizgowców na powietrznej poduszce, bo musiałyby

d

ź

wiga

ć

cały zapas powietrza, a to było niemo

ż

liwe. Rakieta jest szybka, ale nie wsz

ę

dzie wyl

ą

duje; rakiety

nie lubi

ą

gór ani skał. Ten ich p

ę

katy trójnogi owad zahuczał narastaj

ą

cym ci

ą

giem. zagrzmiał i poszedł

ś

wiec

ą

w gór

ę

. Kabina była ze dwa razy

wi

ę

ksza od hotelowego pokoiku. W

ś

cianach iluminatory, w stropie - okr

ą

głe okno, kabina pilota była nie na

wierzchu, ale wła

ś

nie pod spodem, prawie

ż

e mi

ę

dzy wylotowymi dyszami,

ż

eby dobrze widział, na czym

l

ą

duje. Pirx czul si

ę

jak pakunek: posyłaj

ą

gdzie

ś

, nie wiadomo dobrze, dok

ą

d ani po co. nie wiadomo, co

b

ę

dzie dalej... Znana piosenka.

background image

Weszli na parabol

ę

. Kabina pochyliła si

ę

sko

ś

nie, ci

ą

gn

ą

c za sob

ą

długie ,,nogi", Ksi

ęż

yc sun

ą

ł pod nimi

olbrzymi, wypukły, wygl

ą

dał, jakby nigdy nie st

ą

piła na

ń

ludzka noga. Jest taka strefa w przestrzeni mi

ę

dzy

Ziemi

ą

i Ksi

ęż

ycem, w której pozorna wielko

ść

obu ciał jest jednakowa. Pirx dobrze pami

ę

tał wra

ż

enie

wyniesione z pierwszego swego lotu: Ziemia bł

ę

kitnawa, przymglona, z rozmytymi konturami l

ą

dów była

jakby mniej realna od Ksi

ęż

yca, który wisiał kamienny, z ostro wyst

ę

puj

ą

c

ą

rze

ź

b

ą

skaln

ą

, a jego

nieruchomy ci

ęż

ar był prawie dotykalny. Lecieli nad Morzem Chmur, Krater Bullialdusa został ju

ż

w tyle, na

południowym wschodzie le

ż

ał Tycho w aureoli swych l

ś

ni

ą

cych promieni, które przechodziły poprzez

biegun, a

ż

na tamt

ą

stron

ę

; jak zwykle ze znacznej wysoko

ś

ci dominowało wra

ż

enie, trudne do uj

ę

cia,

nadrz

ę

dnej regularno

ś

ci, która ukształtowała t

ę

czasz

ę

skaln

ą

. Wypełniony słonecznym

ś

wiatłem Tycho był

jakby

ś

rodkiem konstrukcji, białawymi swymi ramionami obejmował i przerzynał Mare Humorum i Mare

Nubium, a jego wybieg północny, najwi

ę

kszy, znikł gdzie

ś

a

ż

za horyzontem, w stronie Mare Serenitatis,

gdy jednak, pozostawiwszy na wschodzie Cyrk Claviusa. zacz

ę

li si

ę

zni

ż

a

ć

nad biegunem i ju

ż

po tamtej

stronie lecieli nad Morzem Marzenia, w miar

ę

obni

ż

ania si

ę

rakiety złudzenie ładu nikło. pozornie gładka,

ciemna powierzchnia ,,morza" ukazywała swoje p

ę

kni

ę

cia i szczeliny. Na północo-wschodzie zaja

ś

niał pił

ą

grani Verne. Wci

ąż

tracili wysoko

ść

i teraz Ksi

ęż

yc z bliska wyjawiał, czym był naprawd

ę

: płaskowy

ż

e,

równiny, cyrki kraterów i gór pier

ś

ciennych jednakowo były zryte lejami kosmicznego bombardowania, kr

ę

gi

szcz

ą

tków skalnych i lawy zachodziły na siebie, przenikały si

ę

. jakby tych, co prowadzili ów ostrzał

tytaniczny, wci

ąż

jeszcze nie zadowalało wywołane zniszczenie. Nim Pirx zd

ąż

ył dostrzec masyw

Ciołkowskiego, rakieta. pchni

ę

ta krótkim wł

ą

czeniem silników, ustawiła si

ę

pionowo, tak

ż

e ostatni

ą

rzecz

ą

,

któr

ą

zobaczył, był ocean ciemno

ś

ci pochłaniaj

ą

cej cał

ą

półkul

ę

zachodni

ą

; ju

ż

spoza linii terminatora

sterczał, płon

ą

c samym wierzchołkiem. szczyt Łobaczewskiego. Gwiazdy w górnym oknie stan

ę

ły

nieruchomo. Zje

ż

d

ż

ali na dół, jak w windzie; a

ż

e nurkowali przez własny, skupiaj

ą

cy si

ę

u rufy płomie

ń

silników. gazy wrzeszczały na wypukło

ś

ciach zewn

ę

trznego pancerza -przypominało to nieco wchodzenie w

atmosfer

ę

. Fotele rozło

ż

yły si

ę

same. przez górny iluminator Pirx widział wci

ąż

te same gwiazdy, lecieli kul

ą

w dół. ale czuł mi

ę

kki, nieust

ę

pliwy opór. jaki temu upadkowi stawiały grzmi

ą

ce w odwrotnym kierunku

dysze. Nagle gruchn

ę

ły pełn

ą

moc

ą

. Aha. stajemy na ogniu! - pomy

ś

lał Pirx. aby nie zapomnie

ć

,

ż

e jest

wszak prawdziwym astronaut

ą

. cho

ć

jeszcze bez dyplomu - uderzenie, co

ś

zaklekotało, trzasn

ę

ło. jakby

wielki młot walił w kamienie, kabina mi

ę

kko zjechała w dół, wróciła do góry, w dół, w gór

ę

, i tak chodziła

dobr

ą

chwil

ę

na bulgoc

ą

cych w

ś

ciekle amortyzatorach, kiedy trzy dwudziestometrowe, kurczowo

rozstawione ..nogi" na dobre ju

ż

wpiły si

ę

w skalne rumowisko. Te wahania wygasił wreszcie pilot, dodaj

ą

c

troch

ę

ci

ś

nienia do przewodów olejowych, zasyczało i kabina zawisła nieruchomo.

Pilot wylazł do nich przez klap

ę

w

ś

rodku podłogi, otworzył

ś

cienn

ą

szaf

ę

, w której, na koniec, ukazały si

ę

skafandry. W Pirxa wst

ą

piło co

ś

w rodzaju animuszu, nie na długo jednak. Były cztery skafandry, jeden

pilota, poza tym mały,

ś

redni i du

ż

y. Pilot wlazł w swój skafander w minut

ę

, tylko hełmu nie zało

ż

ył i czekał

na nich. Langner te

ż

uporał si

ę

szybko. A Pirx, czerwony, spocony i w

ś

ciekły, nie wiedział, co robi

ć

.

Ś

redni

skafander był na

ń

za mały, a du

ż

y - za wielki. W

ś

rednim opierał si

ę

solidnie głow

ą

o wierzch hełmu. W

du

ż

ym latał jak kokosowe ziarenko w wyschłej skorupie. Owszem, udzielano mu

ż

yczliwych rad. Pilot

zauwa

ż

ył,

ż

e du

ż

y skafander jest zawsze lepszy od ciasnego, i zaproponował mu.

ż

eby wypchał puste

miejsce bielizn

ą

z plecaka. Ewentualnie gotów był mu nawet po

ż

yczy

ć

koc. Dla Pirxa jednak sama my

ś

l o

takim napychaniu skafandra miała w sobie co

ś

blu

ź

nierczego, przed czym cała jego astronautyczna dusza

stan

ę

ła d

ę

ba. Owija

ć

si

ę

jakimi

ś

szmatami?

Wło

ż

ył mniejszy skafander. Pilot ani Langner nic ju

ż

nie mówili, ten pierwszy otworzył klap

ę

ś

luzy

wyj

ś

ciowej, weszli we trzech, pilot zakr

ę

cił

ś

rubowym kołem i z kolei odemkn

ą

ł klap

ę

zewn

ę

trzn

ą

.

Gdyby nie Langner. Pirx od razu wyskoczyłby i by

ć

mo

ż

e udałoby mu si

ę

ju

ż

w pierwszym st

ą

pni

ę

ciu

skr

ę

ci

ć

nog

ę

. poniewa

ż

od powierzchni dzieliło ich dwadzie

ś

cia metrów -a cho

ć

ci

ąż

enie małe. skok, bior

ą

c

pod uwag

ę

ci

ęż

ar

skafandra, jak gdyby z wysoko

ś

ci pi

ę

tra na stosy głazów, w najwy

ż

szym stopniu chwiejnych. Pilot opu

ś

cił

składan

ą

drabink

ę

i zeszli po niej - na Ksi

ęż

yc. I tu nikt nie oczekiwał ich z kwiatami ani bramami

triumfalnymi. Nie było

ż

ywej duszy. Pancerna kopuła stacji Ciołkowskiego wznosiła si

ę

. o

ś

wietlona sko

ś

nymi

promieniami strasznego ksi

ęż

ycowego sło

ń

ca, w odległo

ś

ci niespełna kilometra. Ponad ni

ą

widniało wykute

w skale małe l

ą

dowisko, ale było zaj

ę

te: stały tam obok siebie w dwu rz

ę

dach rakiety, du

ż

o wi

ę

ksze od tej.

któr

ą

przylecieli: transportowe.

background image

Ich rakieta, osiadłszy troch

ę

w jedn

ą

stron

ę

, spoczywała w swym potrójnym rozkroku; głazy bezpo

ś

rednio

pod lejami dysz pociemniały, osmalone odrzutowym ogniem. Teren był ku zachodowi prawie płaski, je

ś

li

płaskim mo

ż

na było nazwa

ć

to niesko

ń

czone gruzowisko, z którego tu i ówdzie sterczały złomy wielko

ś

ci

kamienic. Ku wschodowi wybrzuszał si

ę

zrazu łagodnie, aby przej

ść

szeregiem pionowych prawie uskoków

w główny masyw Ciołkowskiego: ta pozornie bliska

ś

ciana le

ż

ała w cieniu i czarna była jak w

ę

giel. Jakie

ś

dziesi

ęć

stopni nad grzbietem Ciołkowskiego płon

ę

ło sło

ń

ce - nie mo

ż

na było patrze

ć

w t

ę

stron

ę

, tak

o

ś

lepiało. Pirx spu

ś

cił od razu przesłon

ę

na szybk

ę

hełmu, ale niewiele to pomogło. Tyle,

ż

e nie musiał ju

ż

mru

ż

y

ć

oczu. St

ą

paj

ą

c ostro

ż

nie po ruchomych głazach, ruszyli ku Stacji.

Rakiet

ę

stracili zaraz z oczu, bo trzeba było przej

ść

płytk

ą

kotlin

ę

. Stacja dominowała nad ni

ą

i nad cał

ą

okolic

ą

. w trzech czwartych wpuszczona w lity mur skalny. Wygl

ą

dała jak pami

ę

taj

ą

ca mezozoik, rozwalona

wybuchem, skalna forteca. Podobie

ń

stwo ostro

ś

ci

ę

tych naro

ż

y do baszt ochronnych było uderzaj

ą

ce, ale

tylko z daleka - im byli bli

ż

ej, tym wyra

ź

niej ..baszty" traciły foremno

ść

, rozchodziły si

ę

. a zbiegaj

ą

ce po nich

czarne pasy okazywały si

ę

ę

bokimi p

ę

kni

ę

ciami; jak na Ksi

ęż

yc teren był jednak stosunkowo równy i szło

si

ę

po nim szybko. Ka

ż

de st

ą

pni

ę

cie wzbijało chmurk

ę

kurzu, tego osławionego kurzu ksi

ęż

ycowego, który

wznosił si

ę

wy

ż

ej pasa, otaczał ich mleczn

ą

, najbielsz

ą

chmur

ą

i nie chciał opada

ć

. Dlatego nie szli g

ę

siego,

lecz obok siebie - i kiedy ju

ż

pod sam

ą

Stacj

ą

Pirx odwrócił si

ę

, zobaczył cał

ą

przebyt

ą

drog

ę

- znaczyły j

ą

trzy obłe, nieregularne w

ęż

e czy warkocze tego pyłu, ja

ś

niejszego od wszystkich ziemskich.

Pirx wiedział o nim sporo po

ż

ytecznych rzeczy.

ś

e pierwsi zdobywcy zdumieni byli tym zjawiskiem: pyłu

oczekiwano,

ale najdrobniejszy nawet powinien był natychmiast opada

ć

w pró

ż

ni bezpowietrznej. Ksi

ęż

ycowy jako

ś

nie

chciał. I co ciekawsze, tylko za dnia. Pod sło

ń

cem. Bo. jak si

ę

okazało, zjawiska elektryczne przebiegaj

ą

na

Ksi

ęż

ycu inaczej ni

ż

na Ziemi. Na Ziemi s

ą

wyładowania atmosferyczne, błyskawice, pioruny, ogniki

ś

wi

ę

tego Elma. Na Ksi

ęż

ycu oczywi

ś

cie nie ma ich. Ale bombardowane cz

ą

steczkowym promieniowaniem

skały ładuj

ą

si

ę

takim samym ładunkiem, jak pokrywaj

ą

cy je kurz. Wi

ę

c,

ż

e jednakowe ładunki si

ę

odpychaj

ą

, kurz, raz wzbity, utrzymuje si

ę

dzi

ę

ki odpychaniu elektrostatycznemu czasem i godzin

ę

. Kiedy

na Sło

ń

cu jest wi

ę

cej plam, Ksi

ęż

yc „kurzy si

ę

" bardziej. Podczas minimum - mniej. I zjawisko to znika

dopiero w kilka godzin po zapadni

ę

ciu nocy - tej przera

ź

liwej nocy, której sprosta

ć

mog

ą

tylko specjalne,

dwu

ś

cienne, na podobie

ń

stwo termosów budowane, skafandry, ci

ęż

kie, nawet tutaj, jak wszyscy diabli.

Uczone te rozmy

ś

lania przerwało przybycie do głównego wej

ś

cia Stacji. Przyj

ę

to ich go

ś

cinnie. Naukowy

kierownik Stacji, profesor Ganszyn, zaskoczył troch

ę

Pirxa. który pewn

ą

przeciwwag

ę

swej pucołowato

ś

ci

widział we wzro

ś

cie. Ganszyn patrzał jednak na niego z góry - nie w przeno

ś

ni. Dosłownie. A jego kolega,

fizyk, doktor Pnin, był jeszcze wy

ż

szy. W pewnym sensie jego wysoko

ść

, w poł

ą

czeniu z ogólnymi

rozmiarami, kazała my

ś

le

ć

raczej o oddaleniu w pionie. Miał chyba dwa metry. Było tam jeszcze trzech

innych Rosjan, a mo

ż

e i wi

ę

cej, ale nie pokazywali si

ę

-zapewne mieli słu

ż

b

ę

. Na wierzchu mie

ś

ciło si

ę

obserwatorium astronomiczne, stacja radiowa, sko

ś

nie wybitym w skale i wycementowanym tunelem szło

si

ę

do osobnej kopułki, nad któr

ą

wirowały wielkie kraty radarów, a przez iluminatory mo

ż

na było dostrzec

ustawiony na samej grani Ciołkowskiego rodzaj o

ś

lepiaj

ą

co srebrnej, regularnej paj

ę

czyny - był to główny

radioteleskop, najwi

ę

kszy na Ksi

ęż

ycu. Dosta

ć

si

ę

tam mo

ż

na było w pół godziny, kolejk

ą

linow

ą

.

Potem wyja

ś

niło si

ę

,

ż

e Stacja jest jeszcze o wiele wi

ę

ksza, ani

ż

eli na to wygl

ą

dała. W podziemiach były

olbrzymie zbiorniki wody, powietrza,

ż

ywno

ś

ci; w niewidocznym z kotliny wbudowanym w p

ę

kni

ę

cie skał

skrzydle znajdowały si

ę

przetwornice energii promienistej Sło

ń

ca na elektryczn

ą

. I była tam te

ż

rzecz

zupełnie wspaniała: olbrzymie solarium hydroponiczne. pod kopuł

ą

ze zbrojnego stal

ą

kwarcu;

oprócz sporej ilo

ś

ci kwiatów i wielkich zbiorników z jakimi

ś

galonami dostarczaj

ą

cymi witamin i białka, rósł.

w samym

ś

rodku, bananowiec. Pirx i Langner zjedli po bananie.

wyhodowanym na Ksi

ęż

ycu.

Ś

miej

ą

c si

ę

, doktor Pnin wyjawił im,

ż

e banany nie nale

żą

do codziennej

strawy załogi: s

ą

raczej dla go

ś

ci. Langner, który znał si

ę

troch

ę

na ksi

ęż

ycowym budownictwie, zacz

ą

ł

wypytywa

ć

o szczegóły konstrukcji kwarcowej kopuły, bo zadziwiła go bardziej od bananów;

w samej rzeczy - budowla była oryginalna. Poniewa

ż

na zewn

ą

trz otwierała si

ę

pró

ż

nia, kopuła musiała

wytrzyma

ć

stałe ci

ś

nienie dziewi

ę

ciu ton na metr kwadratowy, co przy jej rozmiarach sumowało si

ę

w

imponuj

ą

c

ą

liczb

ę

dwóch tysi

ę

cy o

ś

miuset ton. Z tak

ą

sił

ą

zawarte 'f, solarium powietrze usiłowało wysadzi

ć

kwarcow

ą

bani

ę

we wszystkich kierunkach. Zmuszeni do rezygnacji z

ż

elbetów, konstruktorzy wtopili w

kwarc szereg zespawanych

ż

eber, które cał

ą

moc parcia bez mata trzech milionów kilogramów

przekazywały na irydow

ą

tarcz

ę

u szczytu; stamt

ą

d rozchodziły si

ę

, ju

ż

na zewn

ą

trz, pot

ęż

ne stalowe liny,

background image

•zakotwiczone gł

ę

boko w okolicznym bazalcie. Był to wi

ę

c jedyny w swoim rodzaju ..kwarcowy balon na

uwi

ę

zi". Z solarium poszli prosto do sali jadalnej na obiad. Bo na . Ciołkowskim przypadała wła

ś

nie pora

obiadowa. Był to ju

ż

trzeci z kolei obiad Pirxa: po drugim na Lunie i pierwszym w rakiecie. Wygl

ą

dało na to,

ż

e na Ksi

ęż

ycu je si

ę

tylko obiady.

Jadalnia, zarazem pomieszczenie wspólne, była niezbyt wielka;

ś

ciany pokrywało drewno - nie boazeria, ale

sosnowe belki. Nawet

ż

ywic

ą

pachniało. Taka nadzwyczajna „ziemsko

ść

" była, po o

ś

lepiaj

ą

cych

krajobrazach ksi

ęż

ycowych, szczególnie miła. Ale profesor Ganszyn zdradził im,

ż

e to tylko cienka,

wierzchnia warstwa powłoki

ś

ciennej jest drewniana -

ż

eby si

ę

mniej za domem t

ę

skniło. Ani podczas

obiadu, ani pó

ź

niej nie mówiło si

ę

o Mendelejewie. o wypadku, o nieszcz

ęś

liwych Kanadyjczykach, ani o

odlocie, zupełnie jakby przyjechali w go

ś

cin

ę

i mieli tu siedzie

ć

nie wiadomo jak długo. Rosjanie

zachowywali si

ę

, jakby oprócz Pirxa i Langnera w ogóle nic nie mieli na głowie - pytali, co słycha

ć

na Ziemi,

jak tam na Lunie Głównej; w przypływie szczero

ś

ci Pirx wyznał sw

ą

ż

ywiołow

ą

niech

ęć

dla turystów i ich

manier; wygl

ą

dało na to,

ż

e znalazł przychylnych słuchaczy.

Dopiero po jakim

ś

czasie mo

ż

na było zauwa

ż

y

ć

,

ż

e to ten, to inny z gospodarzy wychodzi,

ż

eby niebawem

wróci

ć

. Pó

ź

niej wyja

ś

niło si

ę

,

ż

e chodzili do obserwatorium, bo na Sło

ń

cu powstała bardzo pi

ę

kna

protuberancja. Kiedy to

słowo padło, wszystko inne przestało dla Langnera istnie

ć

. Wła

ś

ciwe naukowcom, im samym nie

ś

wiadome,

zapami

ę

tanie ogarn

ę

ło cały stół. Przyniesiono fotografie, potem wy

ś

wietlano film nakr

ę

cony przez

koronograf -protuberancja była rzeczywi

ś

cie wyj

ą

tkowa, miała trzy czwarte miliona kilometrów długo

ś

ci i

wygl

ą

dała jak przedpotopowy stwór z płomienist

ą

paszcz

ę

k

ą

. Ale nie o to zoologiczne podobie

ń

stwo

chodziło. Ganszyn, Pnin, trzeci astronom i Langner po zapaleniu

ś

wiatła zacz

ę

li rozmawia

ć

z błyszcz

ą

cymi

oczami, głusi na wszystko - kto

ś

wspomniał o przerwanym obiedzie - wrócili do jadalni, lecz i tu.

odsun

ą

wszy talerze, wszyscy zabrali si

ę

do rachowania na papierowych serwetkach, a

ż

doktor Pnin zlito',

'ał si

ę

nad siedz

ą

cym niby na kazaniu tureckim Pirxem i zaprosił go do swego pokoju, malutkiego, ale

wyposa

ż

onego w godn

ą

podziwu rzecz: du

ż

e okno, z którego otwierał si

ę

widok na wschodni szczyt

Ciołkowskiego. Sło

ń

ce, niskie, ziej

ą

ce jak piekielne wrota, rzucało w chaos skalnych spi

ę

trze

ń

drugi chaos,

cieniów, pochłaniaj

ą

cych czerni

ą

kształty, jakby si

ę

za ka

ż

d

ą

kraw

ę

dzi

ą

o

ś

wietlonego głazu otwierała

diabelska studnia, wiod

ą

ca do samego

ś

rodka Ksi

ęż

yca. Jakby tam nico

ść

rozpuszczała turnie, sko

ś

ne

wie

ż

e, igły, obeliski, które wyskakiwały dalej z atramentowych mroków niby jaki

ś

ogie

ń

skamieniały,

wstrzymany w locie,

ż

e oko traciło si

ę

w

ś

ród niemo

ż

liwych do scalenia form, znajduj

ą

c w

ą

tpliw

ą

ulg

ę

tylko w

okr

ą

głych jamach czerni, niby oczodołach wyłupionych -to były. wypełnione po brzegi cieniem, oka małych

kraterów, szczególnie dobitne w tym sko

ś

nym, ponad rzeczywisto

ść

uplastyczniaj

ą

cym pustyni

ę

ś

wietle. Był

to widok jedyny w swoim rodzaju. Pirx bywał ju

ż

na Ksi

ęż

ycu (co powtórzył ze sze

ść

razy podczas

rozmowy), ale nigdy o tej porze, dziewi

ęć

godzin przed zachodem. Siedzieli z Pninem długo. Pnin mówił mu

..kolego", a on nie wiedział, jak odpowiada

ć

, lawirował wi

ę

c w gramatyce jak si

ę

dało. Rosjanin miał

fantastyczn

ą

kolekcj

ę

zdj

ęć

, robionych w czasie wspinaczek - on, Ganszyn i trzeci ich towarzysz, znajduj

ą

cy

si

ę

chwilowo na Ziemi, zajmowali si

ę

w wolnych chwilach alpinistyk

ą

.

Byli tacy. co próbowali wprowadzi

ć

w obieg „lunistyka", ale si

ę

nie przyj

ą

ł, tym bardziej

ż

e istniej

ą

przecie

ż

Alpy ksi

ęż

ycowe.

Pirx. który jeszcze przed wst

ą

pieniem do Instytutu chodził na wspinaczki, odkrywszy w Pninie bratni

ą

dusz

ę

,

zacz

ą

ł go wypytywa

ć

o ró

ż

nice mi

ę

dzy technik

ą

ziemsk

ą

a ksi

ęż

ycow

ą

.

- Musicie pami

ę

ta

ć

o jednym, kolego - powiedział Pnin -tylko o jednym. Róbcie wszystko ..jak w domu",

dopóki si

ę

uda. Lodu tutaj nie ma. chyba w bardzo gł

ę

bokich szczelinach, a i to niesłychanie rzadko,

ś

niegów, rozumie si

ę

. te

ż

ż

adnych, wi

ę

c niby jest bardzo łatwo, tym bardziej

ż

e mo

ż

na spa

ść

z trzydziestu

metrów i nic si

ę

człowiekowi nie stanie - ale o tym nawet my

ś

le

ć

nie wolno. Pirx bardzo si

ę

zdziwił.

Dlaczego?

- Bo tu nie ma powietrza - wyja

ś

nił astrofizyk. - I

ż

eby

ś

cie nie wiedzie

ć

jak długo chodzili, nie nauczycie si

ę

ocenia

ć

prawidłowo odległo

ś

ci. Tu nawet dalmierz niewiele pomaga, a któ

ż

chodzi z dalmierzem?

Wejdziecie na szczyt, zajrzycie w przepa

ść

i wydaje si

ę

wam.

ż

e ma pi

ęć

dziesi

ą

t metrów. Mo

ż

e ma

pi

ęć

dziesi

ą

t, mo

ż

e trzysta, a mo

ż

e pi

ęć

set. Zdarzało mi si

ę

... Zreszt

ą

, wiecie, jak to jest. Jak człowiek raz

sobie powie,

ż

e mo

ż

e odpa

ść

, to pr

ę

dzej czy pó

ź

niej poleci. Na Ziemi głowa si

ę

rozbije i zagoi, a tutaj jedno

dobre stukni

ę

cie w hełm. szybka p

ę

knie, i po wszystkim. Tak

ż

e zachowujcie si

ę

jak w ziemskich górach. Na

co by

ś

cie sobie pozwolili tam, mo

ż

ecie sobie pozwoli

ć

tutaj. Z wyj

ą

tkiem skakania przez szczeliny. Cho

ć

by

background image

si

ę

wam zdawało,

ż

e jest ledwo dziesi

ęć

metrów, to jakby na Ziemi półtora, poszukajcie kamienia i

przerzu

ć

cie na drug

ą

stron

ę

. Obserwujcie jego lot. prawd

ę

mówi

ą

c jednak radziłbym, tak od serca, w ogóle

nie skaka

ć

. No, bo jak sobie człowiek par

ę

razy skoczy na dwadzie

ś

cia metrów, to mu ju

ż

i przepa

ś

ci nie

straszne, i góry po kolana -a wtedy najłatwiej o wypadek. Pogotowia górskiego tu nie ma... wi

ę

c sami

rozumiecie.

Pirx spytał o Mendelejewa. Czemu stacja jest pod grani

ą

, a nie na dole? I czy droga trudna? Podobno

wspinaczka?
- Prawdziwej wspinaczki nie ma. tylko troch

ę

ekspozycji. a to dlatego,

ż

e poszła lawina kamienna. Spod

Bramy Słonecznej. Zniosła drog

ę

... Co do lokalizacji, niezr

ę

cznie mi o tym mówi

ć

. Teraz zwłaszcza, po tym

nieszcz

ęś

ciu. Ale musieli

ś

cie przecie

ż

czyta

ć

o tym. kolego?... Pirx. okropnie zmieszany, wyst

ę

kał.

ż

e miał

wtedy sesj

ę

egzaminacyjn

ą

... Pnin u

ś

miechn

ą

ł si

ę

. ale zaraz spowa

ż

niał.

- No có

ż

. Ksi

ęż

yc jest umi

ę

dzynarodowiony, ale ka

ż

de pa

ń

stwo ma swoj

ą

stref

ę

bada

ń

naukowych - a my

mamy t

ę

półkul

ę

. Kiedy si

ę

okazało,

ż

e pasy van Allena zakłócaj

ą

bieg promieni kosmicznych na półkuli

skierowanej ku Ziemi, Anglicy zwrócili si

ę

do nas,

ż

eby

ś

my im dali wybudowa

ć

stacj

ę

na naszej stronie.

Zgodzili

ś

my si

ę

. Wła

ś

nie brali

ś

my si

ę

ju

ż

sami do roboty, w Mendelejewie, wi

ę

c zaproponowali

ś

my im,

ż

eby

przej

ę

li go po nas, z tym

ż

e odst

ą

pimy im wszystkie

zwiezione przez nas materiały budowlane, a rozlicza

ć

si

ę

b

ę

dziemy potem. Anglicy najpierw zaakceptowali,

a potem odst

ą

pili Mendelejewa Kanadyjczykom, jako nale

żą

cym do Wspólnoty Brytyjskiej. Nam to nie robiło

naturalnie ró

ż

nicy. Poniewa

ż

przeprowadzali

ś

my ju

ż

wcze

ś

niej wst

ę

pne rozpoznanie terenu, jeden z

naszych, profesor Animcew, wszedł w skład projektuj

ą

cej grupy kanadyjskiej, z głosem doradcy, dobrze

zorientowanego w lokalnych warunkach. Naraz dowiadujemy si

ę

,

ż

e Anglicy jednak bior

ą

w tej historii

udział. Przysłali Shannera, który o

ś

wiadczył,

ż

e na dnie krateru mog

ą

powstawa

ć

wtórne p

ę

ki

promieniowania i b

ę

d

ą

zakłóca

ć

uzyskiwane rezultaty. Wasi specjali

ś

ci uwa

ż

ali,

ż

e to niemo

ż

liwe, ale w

ko

ń

cu Anglicy decydowali: to miała by

ć

ich stacja. Postanowili przenie

ść

j

ą

pod gra

ń

. Koszty oczywi

ś

cie

wzrosły przera

ż

aj

ą

co. A cał

ą

nadwy

ż

k

ę

finansowali Kanadyjczycy. No, ale mniejsza o to. Nie zagl

ą

damy do

cudzych kieszeni. Zlokalizowano stacj

ę

, zabrano si

ę

do wytyczania drogi. Animcew daje nam zna

ć

:

Brytyjczycy chcieli najpierw przekroczy

ć

dwie przepa

ś

cie na szlaku projektowanej drogi

ż

elbetowymi

mostami, ale Kanadyjczycy nie godz

ą

si

ę

, bo kosztorys wzrasta przez to niemal dwukrotnie. Wi

ę

c chc

ą

wgry

źć

si

ę

w wewn

ę

trzny stok Mendelejewa, przebi

ć

dwa skalne

ż

ebra kierunkowymi wybuchami.

Odradzamy im - to mo

ż

e naruszy

ć

równowag

ę

krystalicznego trzonu bazaltowego. Ale nie słuchaj

ą

. Co

robi

ć

?

ż

mogli

ś

my zrobi

ć

? Przecie

ż

to nie dzieci. Mamy wi

ę

cej do

ś

wiadczenia selenologicznego. ale skoro nie

chc

ą

słucha

ć

rad, nie b

ę

dziemy si

ę

im narzucali. Animcew zło

ż

ył votum separatum i na tym si

ę

sko

ń

czyło.

Zacz

ę

li odstrzeliwa

ć

skał

ę

. Pierwszy nonsens - lokalizacji, poci

ą

gn

ą

ł za sob

ą

drugi, a skutki, niestety, nie

dały na siebie długo czeka

ć

. Anglicy zbudowali trzy mury przeciwlawinowe, uruchomili Stacj

ę

, poszły

transportery na g

ą

sienicówkach - prosz

ę

bardzo, udało si

ę

. Stacja pracowała ju

ż

trzy miesi

ą

ce, kiedy u

podnó

ż

a przewieszki pod Bram

ą

Słoneczn

ą

, t

ą

wielk

ą

szczerb

ą

zachodni

ą

grani - pokazały si

ę

szczeliny...

Pnin wstał, wyj

ą

ł z szuflady kilka du

ż

ych fotografii i pokazał je Pirxowi.

- O. w tym miejscu. To jest. a wła

ś

ciwie była półtorakilometrowa płyta, miejscami przewieszona. Droga szła

mniej wi

ę

cej w jednej trzeciej wysoko

ś

ci, jak ta czerwona linia. Kanadyjczycy wszcz

ę

li alarm. Animcew

(wci

ąż

tam siedział i perswadował) tłumaczy im: ró

ż

nica temperatur dnia i nocy wynosi trzysta stopni.

P

ę

kni

ę

cia b

ę

d

ą

si

ę

powi

ę

kszały, na to nie ma rady. Przecie

ż

nie podeprze si

ę

niczym półtorakilometrowej

ś

ciany! Drog

ę

trzeba natychmiast zamkn

ąć

, a

ż

e Stacja ju

ż

stoi, zbudowa

ć

kolejk

ę

linow

ą

. Oni za

ś

ś

ci

ą

gaj

ą

, jednego po

drugim, ekspertów z Anglii, z Kanady - i odbywa si

ę

po prostu komedia:

eksperci, którzy mówi

ą

to samo, co nasz Animcew, natychmiast wracaj

ą

do domu. Zostaj

ą

tylko ci, którzy

widz

ą

jak

ąś

rad

ę

na szczeliny. Zaczynaj

ą

cementowa

ć

. Gł

ę

bokie zastrzyki, przypory, cementuj

ą

i cementuj

ą

bez ko

ń

ca, bo co zacementuj

ą

za dnia, p

ę

ka po nast

ę

pnej nocy.

ś

lebem schodz

ą

ju

ż

małe lawinki, ale

zatrzymuj

ą

si

ę

na murach. Buduj

ą

system klinów rozbijaj

ą

cych wi

ę

ksze lawiny. Animcew tłumaczy,

ż

e nie

chodzi o lawiny: cała płyta mo

ż

e run

ąć

! Nie mogłem wprost na niego patrze

ć

, kiedy do nas przyje

ż

d

ż

ał, ten

człowiek ze skóry wychodził: widział (,.!• nadchodz

ą

ce nieszcz

ęś

cie i nic nie mógł na to poradzi

ć

.?w;

Lojalnie wam powiem: Anglicy maj

ą

doskonałych !» specjalistów, ale to nie był problem specjalistyczny,

selenologiczny, to si

ę

zrobiła kwestia ich presti

ż

u: zbudowali drog

ę

i nie mog

ą

si

ę

wycofa

ć

. Animcew

background image

wreszcie zło

ż

ył który

ś

tam protest i odszedł. Potem doszło nas.

ż

e mi

ę

dzy Anglikami a Kanadyjczykami

wynikły spory, tarcia -w zwi

ą

zku z t

ą

płyt

ą

; to jest kraw

ę

d

ź

tak zwanego Orlego Skrzydła. Kanadyjczycy

chcieli j

ą

wysadzi

ć

, cał

ą

: drog

ę

zrujnuje, ale potem b

ę

dzie mo

ż

na zbudowa

ć

bezpieczn

ą

. Anglikom to nie

odpowiadało - zreszt

ą

była to utopia;

Animcew obliczył,

ż

e trzeba by sze

ś

ciomegatonowego ładunku wodorowego, a konwencja ONZ zabrania

u

ż

ycia materiałów radioaktywnych jako

ś

rodków wybuchowych. I tak si

ę

tam spierali i kłócili, a

ż

płyta

run

ę

ła... Anglicy pisali potem,

ż

e wszystko przez Kanadyjczyków; bo odrzucili pierwszy projekt, tych

wiaduktów betonowych... Pnin patrzył chwil

ę

na zdj

ę

cie drugie, ukazuj

ą

ce powi

ę

kszon

ą

niemal dwukrotnie

szczerb

ę

grani; czarnymi kropkami wyznaczone było miejsce obwału. który zabrał i zdruzgotał drog

ę

wraz

ze wszystkimi jej umocnieniami.

- W rezultacie Stacja jest okresowo niedost

ę

pna - bo przecie

ż

w dzie

ń

łatwo doj

ść

, par

ę

trawersów, tyle

ż

e

du

ż

a ekspozycja, ju

ż

wam mówiłem - za to w nocy praktycznie to niemo

ż

liwe. My tu nie mamy Ziemi,

wiecie... Pirx zrozumiał, o czym my

ś

li Rosjanin: na tej stronie, podczas długich nocy ksi

ęż

ycowych, nie

ś

wieciła wielka lampa Ziemi.

- A podczerwieni

ą

nic nie mo

ż

na zrobi

ć

? - spytał, Pnin u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- Okulary infraczerwone? Jaka

ż

tam podczerwie

ń

, kolego, kiedy w godzin

ę

po zachodzie skała ma minus

sto sze

ść

dziesi

ą

t stopni na powierzchni... Owszem, teoretycznie mo

ż

na by .i

ść

z radaroskopem, ale czy

ś

cie

próbowali kiedy

ś

wspina

ć

si

ę

w ten sposób? Pirx wyznał,

ż

e nigdy.

- I nie radz

ę

wam. Jest to wyj

ą

tkowo skomplikowany

sposób popełnienia samobójstwa. Radar dobry jest
w terenie płaskim, ale nie w

ś

cianie...

Wszedł Langner z profesorem: musieli ju

ż

lecie

ć

. Do

Mendelejewa mieli pół godziny lotu, droga wymagała
dalszych dwóch, a za siedem godzin zachodziło sło

ń

ce.

Siedem godzin rezerwy to jakby zbyt wiele. Lecz tu znów
wyja

ś

niło si

ę

.

ż

e poleci z nimi doktor Pnin. Zacz

ę

ło si

ę

tłumaczenie,

ż

e to niepotrzebne, ale gospodarze nie chcieli

nawet o tym słysze

ć

.

Kiedy ju

ż

mieli i

ść

, Ganszyn spytał, czy nie maj

ą

jakich

ś

wie

ś

ci do przekazania na Ziemi

ę

- to ostatnia okazja. Bo

wprawdzie Mendelejew ma z Ciołkowskim ł

ą

czno

ść

radiow

ą

,

ale za siedem godzin wejd

ą

na terminator i b

ę

d

ą

silne

zakłócenia.
Pirx pomy

ś

lał,

ż

e byłoby nie

ź

le przesła

ć

siostrze Mattersa

pozdrowienia z „tamtej strony", ale si

ę

na to nie odwa

ż

ył.

Podzi

ę

kowali zatem i zeszli na dół, gdzie znów wyszło na to,

ż

e Rosjanie odprowadz

ą

ich do rakiety. Tu Pirx załamał si

ę

i opowiedział, jaki przypadł mu w udziale skafander. Wi

ę

c

dobrali mu inny, a tamten został w komorze ci

ś

nieniowej

Ciołkowskiego.
Ten rosyjski skafander był troch

ę

inny od znanych Pirxowi:

miał trzy, nie dwie przesłony, na wysokie sło

ń

ce, na niskie sło

ń

ce i na kurz - ciemnopomara

ń

czow

ą

. W

innych miejscach zawory powietrzne i bardzo zabawne urz

ą

dzenie w butach - mo

ż

na było nadyma

ć

podeszwy,

ż

e chodziło si

ę

jak na poduszkach. Nie czuło si

ę

w ogóle skały, a zewn

ę

trzna warstwa zelówki

przylegała doskonale do najgładszej powierzchni. Był to model „wysokogórski" Poza tym skafander był w

połowie srebrny, a w połowie czarny. Kiedy si

ę

człowiek zwrócił czarn

ą

stron

ą

ku sło

ń

cu, zaczynał potnie

ć

, a

kiedy srebrn

ą

- ogarniał go przyjemny chłód.

Pirxowi wydawało si

ę

to nie całkiem dobrym pomysłem, bo przecie

ż

nie zawsze wybiera si

ę

stron

ę

, z której

ś

wieci sło

ń

ce. Trzeba i

ść

wtedy tyłem czy jak? Tamci zacz

ę

li si

ę

ś

mia

ć

. Pokazali mu pokr

ę

tło na piersi,

które powodowało przesuni

ę

cie srebra i czerni miejscami.

Mo

ż

na było mie

ć

przód korpusu czarny, a plecy srebrne. albo na odwrót. Sposób, w jaki si

ę

te barwy

przemies/c/ały. był ciekawy. Mi

ę

dzy zewn

ę

trzn

ą

przezroczyst

ą

, z twardego plastyku sporz

ą

dzon

ą

warstw

ą

skafandra a wła

ś

ciwym jego korpusem ziała cieniutka szczelina, wypełniona dwoma rodzajami barwników,

czy raczej mas półpłynnych, aluminizowanej i naw

ę

glonej. Przepychało je po prostu ci

ś

nienie tlenu z

aparatury do oddychania. Ale trzeba było ju

ż

i

ść

na statek. Przedtem, przychodz

ą

c ze sło

ń

ca, Pirx nie

widział nic w komorze ci

ś

nieniowej, taki był o

ś

lepiony. Teraz dopiero zauwa

ż

ył,

ż

e była osobliwie urz

ą

dzona

- cała jedna

ś

ciana chodziła jak tłok. A to dlatego, wyja

ś

nił Pnin,

ż

eby za jednym zamachem mo

ż

na

wpuszcza

ć

albo wypuszcza

ć

dowoln

ą

ilo

ść

ludzi i niepotrzebnie nie traci

ć

powietrza. Pirx poczuł co

ś

w

rodzaju zazdro

ś

ci, bo komory w Instytucie były to wysłu

ż

one pudła, przestarzałe co najmniej o pi

ęć

lat, a

background image

pi

ęć

lat technologicznego zacofania - to cała epoka! Sło

ń

ce pozornie wcale si

ę

nie opu

ś

ciło. Dziwnie szło

si

ę

w nadymanych butach, jakby ponad gruntem, ale uczucie to znikło, nim doszli do rakiety. Profesor

przytkn

ą

ł hełm do hełmu Pirxa, wykrzykn

ą

ł kilka po

ż

egnalnych słów, podali sobie r

ę

ce w ci

ęż

kich

r

ę

kawicach i wle

ź

li za pilotem do brzucha rakiety, która odrobin

ę

siadła pod zwi

ę

kszonym ci

ęż

arem. Pilot

odczekał,

ż

eby tamci mogli odej

ść

na bezpieczn

ą

odległo

ść

, i zapu

ś

cił silniki. Wewn

ą

trz skafandra ponury

grzmot narastaj

ą

cego ci

ą

gu brzmiał jakby zza grubej

ś

ciany. Ci

ąż

enie wzrastało, ale nawet nie poczuli,

kiedy rakieta oderwała si

ę

od gruntu. Tylko gwiazdy zawahały si

ę

w iluminatorach, a widoczne przez ich

ni

ż

szy pas skalne pustkowie opadło w dół i znikło. Lecieli teraz zupełnie nisko i dlatego nic nie widzieli -tylko

pilot obserwował przesuwaj

ą

cy si

ę

pod rakiet

ą

upiorny krajobraz. Rakieta wisiała pionowo jak helikopter.

Narastanie szybko

ś

ci poznawało si

ę

po gło

ś

niejszym ci

ą

gu i delikatnej wibracji całego korpusu. - Uwaga,

schodzimy - dobiegły słowa z wn

ę

trza hełmu. Pirx nie wiedział, czy to mówi pilot przez instalacj

ę

pokładowego radia, czy Pnin. Fotele rozło

ż

yły si

ę

. Odetchn

ą

ł gł

ę

boko, stał si

ę

lekki, tak lekki, jakby miał

popłyn

ąć

ku sufitowi; odruchowo uj

ą

ł por

ę

cze. Pilot zahamował ostro, dysze zabuzowały, zagrały

skowycz

ą

cym tonem, wrzask odwróconych, wij

ą

cych si

ę

wzdłu

ż

ś

cian płomieni urósł niezno

ś

nie, ci

ąż

enie

wzrosło, zmalało, i Pirxa doszedł

podwójny, suchy odgłos stukni

ę

cia - siedli. W nast

ę

pnej chwili stało si

ę

co

ś

nieoczekiwanego. Rakieta, która

weszła ju

ż

w te swoje kołysz

ą

ce si

ę

ruchy i hu

ś

tała si

ę

w gór

ę

i w dół, chyba troch

ę

tak, jak czasem owad

wykonuj

ą

cy odwłokiem miarowe przysiady, pochyliła si

ę

i z narastaj

ą

cym grzechotaniem głazów zacz

ę

ła si

ę

najwyra

ź

niej obsuwa

ć

... Katastrofa - przemkn

ę

ło w my

ś

li Pirxowi. Nie przestraszył si

ę

. ale odruchowo napi

ą

ł

wszystkie mi

ęś

nie. Tamci dwaj le

ż

eli nieruchomo. Silnik milczał. Rozumiał doskonale pilota: pojazd

chwiejnie, kulawo sun

ą

ł wraz z osypiskiem i ci

ą

g silników, zanimby go uniósł w gór

ę

, mógł - przy nagłym

przechyle jednej z „nóg" - przewróci

ć

ich lub rzuci

ć

na skały.

Grzechotanie i wizg przesuwaj

ą

cych si

ę

pod stalowymi łapami brył kamiennych słabły, a

ż

ustały. Jeszcze

par

ę

strumyków

ż

wiru d

ź

wi

ę

cznie uderzyło o stal, jeszcze jaki

ś

odłam usun

ą

ł si

ę

ę

biej pod ci

ęż

arem

przegubowej „nogi" i kabina powolutku osiadła, przekrzywiona o jakie

ś

dziesi

ęć

stopni.

Pilot wylazł ze swojej studzienki troch

ę

nieswój i zacz

ą

ł tłumaczy

ć

,

ż

e konfiguracja terenu zmieniła si

ę

:

widocznie północnym

ż

lebem zeszła nowa lawina. L

ą

dował na piargu, pod

ś

cian

ą

, bo chciał,

ż

eby mieli jak

najbli

ż

ej. Pnin odparł,

ż

e to nie jest najlepszy sposób skracania drogi, lawinisko - nie kosmodrom, i kiedy si

ę

nie musi, ryzykowa

ć

nie wolno. Na tym si

ę

krótka wymiana zda

ń

sko

ń

czyła, pilot przepu

ś

cił ich do

ś

luzy i

zeszli po drabince na piarg. Pilot został w rakiecie, czekaj

ą

c na powrót Pnina, a oni ruszyli we dwóch za

wielkim Rosjaninem. Pirx s

ą

dził dot

ą

d,

ż

e zna Ksi

ęż

yc. Mylił si

ę

jednak. Otoczenie Ciołkowskiego było

rodzajem promenady w porównaniu z miejscem, w którym si

ę

znalazł. Rakieta, przechylona na

maksymalnie rozstawionych ..nogach", ugrz

ę

złych w kamiennym lawinisku, stała jakie

ś

trzysta kroków od

cienia, rzucanego przez główny wał Mendelejewa. Roz

ż

agwiona w czarnym niebie czelu

ść

słoneczna

dotykała niemal grani, która zdawała si

ę

w tym miejscu topnie

ć

- ale to było złudzenie. Nie był nim obszar

pionowych

ś

cian, wychodz

ą

cych z ciemno

ś

ci jaki

ś

kilometr, a mo

ż

e dwa dalej;

ku porzni

ę

tej gł

ę

bokimi rowami równinie, stanowi

ą

cej dno krateru, zbiegały ze

ż

lebów przera

ź

liwe białe

sto

ż

ki osypisk;

miejsca

ś

wie

ż

ych obwałów mo

ż

na było pozna

ć

po zm

ę

tnieniu rysunku głazów, wywołanym osiadaj

ą

c

ą

w

ci

ą

gu godzin kurzaw

ą

. Samo dno krateru, z pop

ę

kanej taflami lawy. tak

ż

e pokrywała warstwa jasnego pyłu;

cały Ksi

ęż

yc upudrowany

był mikroskopijnymi szcz

ą

tkami meteorów, tego martwego deszczu, który od milionieci padał na

ń

z gwiazd.

Po obu stronach

ś

cie

ż

ki, a wła

ś

ciwie nagromadzenia brył i odłamów, równie dzikiego jak całe otoczenie, tej

ś

cie

ż

ki, co nazw

ę

sw

ą

zawdzi

ę

cza

ć

mogła tylko osadzonym w cemencie aluminiowym tykom, z których

ka

ż

da miała u szczytu rodzaj rubinowej kulki, po obu stronach tego w gór

ę

piargów wycelowanego szlaku

stały, w połowie obj

ę

te

ś

wiatłem, w połowie czarne jak noc galaktyczna,

ś

ciany, z którymi nie mogły si

ę

równa

ć

olbrzymy Alp czy Himalajów. Niewielkie ci

ąż

enie ksi

ęż

ycowe pozwalało budulcowi skalnemu

przybiera

ć

formy, zrodzone jakby w koszmarnym

ś

nie. i trwa

ć

w nich wiekami,

ż

e oko, cho

ć

by nawykłe do

widoku przepa

ś

ci, pr

ę

dzej czy pó

ź

niej gubiło si

ę

podczas w

ę

drówki ku szczytom, a inne zmysły pot

ę

gowały

jeszcze wra

ż

enie nierzeczywisto

ś

ci, niemo

ż

liwo

ś

ci takiego krajobrazu:

białe bryły pumeksu tr

ą

cone stop

ą

podlatywały w gór

ę

, jak p

ę

cherze, najci

ęż

szy za

ś

bazaltowy okruch,

rzucony na osypisko. leciał niesamowicie powoli i długo, aby upa

ść

bezd

ź

wi

ę

cznie - tak wła

ś

nie, jakby to

było tylko we

ś

nie. Kilkaset kroków wy

ż

ej barwa skały zmieniła si

ę

. Rzeki ró

ż

owawego porfiru dwoma

background image

obwałowaniami obejmowały

ż

leb, ku któremu szli. Głazy, spi

ę

trzone gdzieniegdzie na wysoko

ść

kilku pi

ę

ter,

sczepione brzytwowatymi kraw

ę

dziami, jak gdyby czekały tylko dotkni

ę

cia, które pu

ś

ci je

niepowstrzymanym kamieniospadem. Pnin prowadził ich przez ten las skamieniałych wybuchów id

ą

c

niezbyt szybko, lecz nieomylnie. Czasem płyta, na której postawił nog

ę

w ogromnym bucie skafandra,

zachybotała. Wówczas zamierał na mgnienie i albo szedł dalej, albo omijał to miejsce, poznaj

ą

c po sobie

tylko wiadomych oznakach, czy głaz wytrzyma ci

ęż

ar człowieka, czy nie. A przy tym d

ź

wi

ę

k, tak wiele

mówi

ą

cy wspinaczowi, tutaj nie istniał.

Jedna z pałub bazaltowych, które omijał, bez najmniejszej przyczyny obruszyła si

ę

w dół stoku, lec

ą

c

ruchem jakby sennym, zwolnionym - a

ż

porwała za sob

ą

gromad

ę

kamieni, które w

ś

ciekłymi susami sadziły

coraz szybciej, nareszcie biała jak mleko kurzawa okryła dalsz

ą

drog

ę

lawiny. Widowisko to było wła

ś

nie jak

z majaczenia, maligny - zderzaj

ą

ce si

ę

bryły nie wydawały głosu i nawet dr

ż

enia gruntu nie czuło si

ę

przez

p

ę

kate podeszwy butów; kiedy ostro zakr

ę

cili przy nast

ę

pnym zakosie. Pirx zobaczył

ś

lad zej

ś

cia lawiny i j

ą

sam

ą

, ju

ż

jako chmur

ę

łagodnie

ś

ciel

ą

cych si

ę

fal. Odruchowo, z niepokojem poszukał oczami rakiety,

ale była bezpieczna - stała jak przedtem oddalona mo

ż

e o kilometr, mo

ż

e o dwa, widział jej l

ś

ni

ą

cy odwłok i

trzy kreseczki nó

ż

ek. Niby dziwny owad ksi

ęż

ycowy spoczywała na starym lawinisku, które przedtem

wydawało mu si

ę

spadziste, teraz za

ś

płaskie niczym stół. Gdy zbli

ż

yli si

ę

do strefy cienia, Pirx przyspieszył

kroku. Zaciekło

ść

i groza bij

ą

ce z otoczenia tak absorbowały Pirxa,

ż

e nie miał wprost czasu, by

obserwowa

ć

Langnera. Teraz doszło do niego,

ż

e mały astrofizyk idzie pewnie i nigdy si

ę

nie potyka.

Trzeba było przeskoczy

ć

czterometrow

ą

szczelin

ę

. Pirx wło

ż

ył w skok zbyt wiele siły; poszybował w gór

ę

i

opadł poruszaj

ą

c bezsensownie nogami dobrych osiem metrów za kraw

ę

dzi

ą

przeciwległego brzegu.

Dopiero w takim skoku ksi

ęż

ycowym otwierało si

ę

człowiekowi nowe doznanie, które nie miało nic

wspólnego z błaznowaniem turystów hotelowych Luny. Weszli w cie

ń

. Dopóki znajdowali si

ę

wzgl

ę

dnie

blisko osłonecznionych płyt skalnych, ich odblask rozja

ś

niał troch

ę

otoczenie i grał w wypukło

ś

ciach

skafandrów. Ale rychło mrok j

ą

ł g

ę

stnie

ć

, a

ż

stał si

ę

taki.

ż

e znikli sobie z oczu. W tym cieniu była noc. Pirx

poczuł jej mróz przez wszystkie warstwy antytermiczne skafandra; mróz nie docierał bezpo

ś

rednio do ciała,

nie k

ą

sał skóry, był tylko jakby objawieniem nowej milcz

ą

cej, lodowatej obecno

ś

ci — poszczególne płaty

pancerne skafandra najwyra

ź

niej zadrgały, ochłodzone o dwie

ś

cie kilkadziesi

ą

t stopni. Gdy oczy nawykły,

Pirx zobaczył,

ż

e kule na szczytach aluminiowych masztów wydzielaj

ą

wcale silne, czerwone

ś

wiatło;

paciorki tego rubinowego naszyjnika zakr

ę

cały wzwy

ż

i znikły w sło

ń

cu - tam rozp

ę

kły grzbiet skalny sadził

ku równinie trzema przepa

ś

ciami; przedzielały je w

ą

skie, poziome przesuni

ę

cia tafli

ś

ciennych, tworz

ą

c

rodzaj ostrych gzymsów. Wydawało mu si

ę

.

ż

e nikn

ą

cy szereg masztów prowadzi do jednej z owych półek,

ale pomy

ś

lał,

ż

e to chyba niemo

ż

liwe. Wy

ż

ej, przez rozwalony jakby piorunowymi ciosami główny wał

Mendelejewa, szedł słup poziomego prawie

ś

wiatła słonecznego. Wygl

ą

dało ono jak rozpoczynaj

ą

cy si

ę

w

głuchym milczeniu wybuch, bryzgaj

ą

cy rozpalon

ą

biel

ą

na skalne filary i kominy.

- Tam jest Stacja - usłyszał w hełmie bliski głos Pnina. Rosjanin zatrzymał si

ę

na granicy nocy i dnia, mrozu

i

ż

aru, pokazuj

ą

c co

ś

w górze, lecz Pirx oprócz czarniawych nawet w sło

ń

cu zerw niczego nie zobaczył.

- Widzicie Orla... Tak nazwali

ś

my ten grzbiet... to jest głowa, to dziób, a to - skrzydło...

Pirx widział tylko nagromadzenie

ś

wiateł i cieni, nad

wschodni

ą

roziskrzon

ą

grani

ą

sterczała pozornie bliska,

bo nie rozmyta powietrzn

ą

mgiełk

ą

, przechylona turnia.

Nagle zobaczył całego Orła - skrzydło to była wła

ś

nie ta

ś

ciana, ku której zmierzali; wy

ż

ej z grani wyłaniała si

ę

głowa na tle gwiazd, turnia była dziobem.
Spojrzał na zegarek. Szli ju

ż

czterdzie

ś

ci minut. A wi

ę

c

chyba co najmniej jeszcze drugie tyle.
Przed nast

ę

pn

ą

stref

ą

cienia Pnin zatrzymał si

ę

,

ż

eby

przestawi

ć

swój klimatyzator. Pirx skorzystał z tego

i spytał, któr

ę

dy szła droga.

- T

ę

dy - wskazał r

ę

k

ą

w dół. Pirx widział tylko pustk

ę

, a na jej dnie sto

ż

ek osypiska, z którego sterczały

wielkie odłamy skalne.

- Stamt

ą

d oberwała si

ę

płyta - tłumaczył Pnin, zwracaj

ą

c si

ę

teraz ku wgł

ę

bieniu grani. - To jest Brama

Słoneczna. Nasze sejsmografy w Ciołkowskim zarejestrowały wstrz

ą

s;

przypuszczalnie zeszło około pół miliona ton bazaltu...
- Zaraz - powiedział oszołomiony Pirx - a jak si

ę

teraz dostarcza na gór

ę

zapasy?

background image

- Sami zobaczycie, jak tam przyjdziemy - rzekł tamten i ruszył z miejsca. Pirx pod

ąż

ył za nim. łami

ą

c sobie

głow

ę

nad rozwi

ą

zaniem tej zagadki, ale nic nie wymy

ś

lił. Czy

ż

by wynosili ka

ż

dy litr wody. ka

ż

d

ą

butl

ę

tlenu

na plecach? To było niemo

ż

liwe.

Teraz szli szybciej. Ostatnia aluminiowa tyka tkwiła u przepa

ś

ci. Ogarn

ę

ła ich ciemno

ść

. Za

ś

wiecili czołowe

reflektory, których plamy bł

ę

dnie podrygiwały, przeskakuj

ą

c z jednych garbów

ś

ciany na inne; kroczyli po

gzymsie, zw

ęż

aj

ą

cym si

ę

miejscami do szeroko

ś

ci dwóch dłoni, gdzie indziej tak szerokim,

ż

e mo

ż

na było

stan

ąć

na nim w rozkroku. Szli jak po linie, t

ą

półk

ą

lekko pofałdowan

ą

, ale zupełnie płask

ą

, jej

chropowato

ść

dawała dobre oparcie. Co prawda wystarczyłby jeden fałszywy krok, zawrót głowy. Dlaczego

nie zwi

ą

zali

ś

my si

ę

? - pomy

ś

lał Pirx. W tej chwili plama

ś

wietlna przed nim znieruchomiała. Pnin stan

ą

ł.

- Lina - powiedział.
Podał koniec Pirxowi, a ten z kolei - przeło

ż

ywszy lin

ę

przez

karabinki pasa - rzucił j

ą

do Langnera. Nim ruszyli, Pirx

mógł. oparty o skał

ę

, patrze

ć

przed siebie.

Całe wn

ę

trze krateru le

ż

ało pod nim jak na dłoni - czarne-

w

ą

wozy lawy stały si

ę

siateczk

ą

p

ę

kni

ęć

, przysadkowaty ^

sto

ż

ek centralny rzucał długi pas cienia.

Gdzie była rakieta? Nie mógł jej znale

źć

. Gdzie droga? Te

zakosy, znaczone szeregami aluminiowych tyk? Tak

ż

e znikły.

Była tylko przestrze

ń

skalnego cyrku w blasku o

ś

lepiaj

ą

cym i smugach czerni, ci

ą

gn

ą

cych si

ę

od rumowisk

do rumowisk;
jasna m

ą

ka skalna podkre

ś

lała rze

ź

b

ę

terenu, z jej groteskowymi rojami kraterów coraz to mniejszych -w

samym tylko obr

ę

bie watów Mendelejewa musiały ich by

ć

setki, od półkilometrowych do ledwo widocznych;

ka

ż

dy był

ś

ci

ś

le okr

ą

gły, z pier

ś

cieniem o łagodnym stoku zewn

ę

trznym i bardziej spadzistym ku

ś

rodkowi, z

centraln

ą

górk

ą

lub sto

ż

kiem, a przynajmniej drobnym punktem, na kształt p

ę

pka - mniejsze były wiernymi

kopiami małych, małe -

ś

rednich, a wszystkie razem obejmowały ogrom

ś

cian skalnych tego koliska

trzydziestokilkumetrowego. To s

ą

siedztwo chaosu i precyzji dra

ż

niło umysł ludzki; była w tym stwarzaniu i

niszczeniu form według jedynego wzoru zarazem doskonało

ść

matematyczna i zupełna anarchia

ś

mierci.

Spojrzał w gór

ę

i w tył - przez Bram

ę

Słoneczn

ą

wci

ąż

buchały potoki białego

ż

aru. Kilkaset kroków za

w

ą

skim

ż

lebem

ś

ciana cofn

ę

ła si

ę

. wci

ąż

szli cieniem, rozja

ś

nionym jednak

ś

wiatłem odbijanym przez

pionow

ą

maczug

ę

skaln

ą

, która wzbijała si

ę

z mroków chyba na dwa kilometry; przetrawersowali j

ę

zyk

piargu i ukazał si

ę

, zalany sło

ń

cem, stok niezbyt stromy; Pirx zaczynał odczuwa

ć

dziwne odr

ę

twienie, nie

mi

ęś

ni, lecz umysłu, zapewne od nieustaj

ą

cego napi

ę

cia uwagi - bo wszystko miał tu naraz -i Ksi

ęż

yc, i jego

dzikie góry. i noc lodowat

ą

na przemian z przepływami nieruchomego upału, i to olbrzymie. pochłaniaj

ą

ce

wszystko milczenie, w którym odzywaj

ą

cy si

ę

od czasu do czasu w hełmie głos ludzki był czym

ś

nieprawdopodobnym, niewła

ś

ciwym... Jakby kto

ś

na szczyt Matterhornu niósł złot

ą

rybk

ę

w akwarium: tak

odcinał si

ę

ów głos od zamarłego otoczenia.

Pnin skr

ę

cił za rzucaj

ą

c

ą

ostatni cie

ń

iglic

ę

i cały zapalił si

ę

, jakby oblany ogniem - Pirxowi ten sam ogie

ń

chlusn

ą

ł w oczy. nim zd

ąż

ył jeszcze poj

ąć

,

ż

e to sło

ń

ce,

ż

e wst

ą

pili na górn

ą

, ocalał

ą

cz

ęść

drogi.

Szli teraz obok siebie szybko, z opuszczonymi obiema zasłonami przeciwsłonecznych hełmów. - Zaraz

b

ę

dziemy - powiedział Pnin. Tej drogi rzeczywi

ś

cie mogły u

ż

ywa

ć

pojazdy. Była wyryta w skale, a wła

ś

ciwie

otwarta sterowanymi eksplozjami;

wprowadzała, pod nawisem Orlego Skrzydła, na sam

ą

gra

ń

;

był tam rodzaj niewielkiej przeł

ę

czki, z naturalnym, podci

ę

tym od dołu kotłem skalnym. Ten kocioł umo

ż

liwił

zaopatrywanie stacji po katastrofie. Ci

ęż

arowa rakieta przewoziła zapasy i specjalny mo

ź

dzierz najpierw

wstrzeliwał

si

ę

do celu - tego basenu skalnego - a potem zaczynał strzela

ć

pojemnikami. Kilka ulegało zwykle

strzaskaniu, lecz wi

ę

kszo

ść

wytrzymywała strzał i zderzenie ze skał

ą

, bo ich pancerne korpusy były nad

wyraz odporne. Dawniej, kiedy nie było jeszcze nawet Luny Głównej ani

ż

adnych w ogóle stacji, jedynym

sposobem dostarczania zapasów ekspedycjom zagł

ę

biaj

ą

cym si

ę

w okolice Sinus Medii było wła

ś

nie

zrzucanie z rakiet zasobników, a

ż

e spadochrony na nic by si

ę

nie zdały, musiano konstruowa

ć

te duralowe

czy stalowe pudła tak, by wytrzymały gwałtowny upadek. Ciskano je, niby bomby jakie

ś

, a ekspedycja

zbierała pó

ź

niej rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra. Pojemniki te przydały si

ę

teraz

na nowo. Od przeł

ę

czy szlak wiódł pod sam

ą

grani

ą

ku północnemu szczytowi Orlej Głowy; jakie

ś

trzysta

metrów pod nim błyszczał pancerny kołpak Stacji. Od strony stoku otaczał go półpier

ś

cie

ń

głazów,

staczaj

ą

cych si

ę

w przepa

ść

-i opasuj

ą

cych stalow

ą

bani

ę

, która stała na ich drodze. Kilka takich głazów

spoczywało na betonowej platformie w pobli

ż

u wej

ś

cia.

background image

- To ju

ż

nie mo

ż

na było znale

źć

lepszego miejsca! - wyrwał si

ę

Pirxowi okrzyk.

Pnin. który stawiał ju

ż

nog

ę

na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał si

ę

.

- Zupełnie jakbym słyszał Animcewa - powiedział i Pirx wyczuł w jego głosie u

ś

miech.

Pnin odszedł - sam - cztery godziny przed zachodem sło

ń

ca. Ale wła

ś

ciwie odszedł w noc. bo prawie cała

droga, któr

ą

musiał przeby

ć

, ogarni

ę

ta ju

ż

była nieprzeniknion

ą

ciemno

ś

ci

ą

, i Langner, który znał Ksi

ęż

yc,

powiedział Pirxowi,

ż

e kiedy tamt

ę

dy szli. nie było jeszcze naprawd

ę

zimno; skala dopiero stygła. Rzetelny

mróz brał jak

ąś

godzin

ę

po zapadni

ę

ciu mroków. Umówili si

ę

z nim.

ż

e da zna

ć

, gdy dotrze do rakiety. I

rzeczywi

ś

cie, w godzin

ę

i dwadzie

ś

cia minut pó

ź

niej ich radiostacja odezwała si

ę

, mówił Pnin. Zamienili

tylko par

ę

słów, bo był ju

ż

najwy

ż

szy czas. tym bardziej

ż

e start odby

ć

si

ę

musiał w trudnych warunkach -

rakieta nie miała pionu, a łapy jej do

ść

ę

boko weszły w rumowisko i działały jak rodzaj obci

ąż

onych

balastem kotwic. Widzieli ten start, osun

ą

wszy stalow

ą

okiennic

ę

- nie sam jego pocz

ą

tek, gdy

ż

miejsce

postoju zasłaniały

ż

ebra głównej

grani. Ale naraz mrok, g

ę

sty i bezpostaciowy, przeszyła linia ognista, której z dołu zawtórował rudawy

brzask, było to

ś

wiatło odrzutu, odbijane kurzaw

ą

, wydmuchni

ę

t

ą

spomi

ę

dzy głazów lawiniska. Ognisty grot

szedł wy

ż

ej i wy

ż

ej, i nie wida

ć

było wcale rakiety, tylko t

ę

strun

ę

pałaj

ą

c

ą

, coraz cie

ń

sz

ą

, rozedrgan

ą

,

rozpadaj

ą

c

ą

si

ę

na pasma - normalna pulsacja silnika id

ą

cego cał

ą

moc

ą

. Potem - a głowy ich uniesione

były ku niebu i wypisuj

ą

cy na nim odlot tor ogniowy spoczywał ju

ż

w

ś

ród gwiazd - prosta pochyliła si

ę

łagodnie i pi

ę

knym łukiem poszybowała za horyzont. Zostali sami, w ciemno

ś

ci, bo umy

ś

lnie zgasili

wszystkie

ś

wiatła,

ż

eby pewniej widzie

ć

start. Zasun

ę

li pancern

ą

klap

ę

okna, za

ś

wiecili lampy i spojrzeli na

siebie. Langner lekko si

ę

u

ś

miechn

ą

ł i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stołu, na

którym spoczywał jego plecak. Zacz

ą

ł wydobywa

ć

z niego ksi

ąż

ki, jedn

ą

po drugiej. Pirx. oparty o zakl

ę

sła

ś

cian

ę

, stał na rozstawionych nogach, jak na pokładzie odlatuj

ą

cego daleko statku. Miał w sobie wszystko

naraz, chłodne podziemia Luny Głównej, w

ą

skie korytarze hotelowe, ich windy, turystów skacz

ą

cych pod

sufit i wymieniaj

ą

cych kawałki nadtopionego pumeksu, lot do Ciołkowskiego, wielkich Rosjan, srebrn

ą

siateczk

ę

radioteleskopu pomi

ę

dzy grani

ą

i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i t

ę

drog

ę

niesamowit

ą

, poprzez skalny mróz i

ż

ar, z otchłaniami zagl

ą

daj

ą

cymi w szybk

ę

hełmu. Nie mógł uwierzy

ć

,

ż

e tak wiele pomie

ś

ciło w sobie kilka zaledwie godzin - czas zolbrzymiał. ogarn

ą

ł te obrazy, pochłon

ą

ł je, a

teraz wracały, jakby walcz

ą

c o pierwsze

ń

stwo. Zamkn

ą

ł na chwil

ę

rozpalone, suche powieki i znów je

otworzył.

Langner systematycznie układał ksi

ąż

ki na półce i Pirxowi wydało si

ę

.

ż

e poj

ą

ł tego człowieka, jego

spokojne ruchy. gdy stawiał tom obok tomu. nie wynikały z t

ę

poty ani oboj

ę

tno

ś

ci, nie przytłaczał go ten

martwy

ś

wiat, bo mu słu

ż

ył: przybył na Stacj

ę

, poniewa

ż

tego chciał, nie t

ę

sknił za domem, jego domem

były spektrogramy. wyniki oblicze

ń

i miejsce, w którym powstawały, wsz

ę

dzie mógł by

ć

u siebie, skoro

potrafił tak skoncentrowa

ć

swoj

ą

zachłanno

ść

:

wiedział, po co

ż

yje - był ostatnim człowiekiem, któremu Pirx wyznałby swoje romantyczne marzenia o

wielkim czynie. Pewno by si

ę

nawet nie u

ś

miechn

ą

ł, jak przed chwil

ą

. wysłuchałby go i wrócił do swojej

pracy. Pirx przez mgnienie zazdro

ś

cił mu tej pewno

ś

ci, samowiedzy. ale czuł zarazem obco

ść

Langnera, nie

mieli sobie nic do powiedzenia i musieli prze

ż

y

ć

razem t

ę

rozpoczynaj

ą

c

ą

si

ę

noc i dzie

ń

po niej.

Obszedł oczami kabin

ę

, jakby widział j

ą

po raz pierwszy. Kryte plastykiem, zakl

ę

słe

ś

ciany. Zamkni

ę

te klap

ą

pancern

ą

okno. Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy. Kilka kolorowych reprodukcji mi

ę

dzy półkami z

fachow

ą

lektur

ą

i w

ą

ska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sob

ą

w dwóch rz

ę

dach nazwiskami tych

wszystkich, którzy byli tu przed nimi. Po k

ą

tach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypełnione

okruchami ró

ż

nobarwnych minerałów, metalowe, lekkie krzesła z nylonowymi siedzeniami. Mały stół, nad

nim chodz

ą

ca na ramieniu lampa do pracy. Przez uchylone drzwi wida

ć

było aparatur

ę

radiostacji.

Langner robił porz

ą

dki w szafie, pełnej klisz fotograficznych. Pirx wymin

ą

ł go i wyszedł. Z korytarzyka na

lewo szły drzwi do kuchenki, na wprost - do komory wyj

ś

ciowej, na prawo - do dwu miniaturowych pokoików.

Otworzył swój. Oprócz łó

ż

ka, składanego krzesełka, wsuwanego w

ś

cian

ę

pulpitu i półeczki - nie było tam

nic. Strop z jednej strony nad łó

ż

kiem opadał sko

ś

nie jak w mansardzie, nie płasko jednak, lecz półkoli

ś

cie,

zgodnie z krzywizn

ą

zewn

ę

trznego pancerza. Wrócił na korytarz. Drzwi komory ci

ś

nieniowej miały owalnie

zaokr

ą

glone naro

ż

a, brzegi uj

ę

te grub

ą

warstw

ą

hermetyzuj

ą

cego plastyku, koło szprychowe i lampk

ę

.

ś

wiec

ą

c

ą

, gdy przy otwartej klapie zewn

ę

trznej w komorze panowała pró

ż

nia. Teraz lampka była ciemna.

background image

Otworzył drzwi. Dwie lampy za

ś

wieciły si

ę

automatycznie, ukazuj

ą

c ciasn

ą

przestrze

ń

o nagich metalowych

ś

cianach, z pionow

ą

drabink

ą

po

ś

rodku; dochodziła do klapy w stropie. Pod ostatnim szczeblem widniał

jeszcze, zatarty licznymi st

ą

pni

ę

ciami, kontur obrysowany kred

ą

. W tym miejscu znaleziono Savage'a; le

ż

skulony, troch

ę

na boku, i nie mo

ż

na go było podnie

ść

, bo przymarzł do chropowatych płyt własn

ą

krwi

ą

,

która rozerwała mu oczy i twarz. Pirx patrzał na ten obrys białawy, zaledwie przypominaj

ą

cy sylwet

ę

człowieka, potem cofn

ą

ł si

ę

i zamkn

ą

wszy hermetyczne drzwi, podniósł głow

ę

; usłyszał kroki na górze. To

Langner wszedł po drabince, przystawionej do przeciwległej

ś

ciany korytarza, i krz

ą

tał si

ę

w obserwatorium.

Wetkn

ą

wszy głow

ę

przez okr

ą

gły otwór podłogi, Pirx ujrzał pokrowcem osłoni

ę

ty, podobny do niewielkiego

działa teleskop, kamery astrografów i dwa spore aparaty - była to komora Wilsona i druga, olejowa, wraz z

błyskowym urz

ą

dzeniem do fotografowania

ś

ladów. Stacj

ę

przeznaczono do badania promieni

kosmicznych, i klisze, których si

ę

do tego u

ż

ywa, były wsz

ę

dzie: ich

pomara

ń

czowe paczki le

ż

ały mi

ę

dzy ksi

ąż

kami, pod półkami, w szufladach, obok łó

ż

ek, nawet w kuchence.

I to było ju

ż

wszystko? Wła

ś

ciwie tak. je

ś

li nie liczy

ć

wielkich zbiorników wody i tlenu, umieszczonych pod

podłog

ą

, głucho osadzonych w skale ksi

ęż

ycowej, w samym masywie Mendelejewa.

Nad drzwiami ka

ż

dego pomieszczenia znajdował si

ę

okr

ą

gły czujnik, wskazuj

ą

cy st

ęż

enie dwutlenku w

ę

gla.

Nad nim widniało dziurkowate sitko klimatyzatora. Aparatura pracowała bezgło

ś

nie. Wsysała powietrze,

oczyszczała je z dwutlenku w

ę

gla, dodawała wła

ś

ciw

ą

ilo

ść

tlenu, zwil

ż

ała lub osuszała i tłoczyła z

powrotem do wszystkich kabin. Pirx rad był ka

ż

demu stukni

ę

ciu dochodz

ą

cemu z obserwatorium;

gdy milkły, cisza rozrastała si

ę

,

ż

e zaczynał słysze

ć

szelest

własnej krwi, jak w tym basenie eksperymentalnym,
w „k

ą

pieli wariackiej", ale z niej w ka

ż

dej chwili mo

ż

na było

wyj

ść

.

Langner zeszedł na dół i przyrz

ą

dził kolacj

ę

- tak cicho

i sprawnie,

ż

e kiedy Pirx wszedł do kuchenki, wszystko było

ju

ż

gotowe. Jedli, nie odzywaj

ą

c si

ę

prawie. „Poprosz

ę

sól.

Chleb jest w puszkach? Jutro trzeba b

ę

dzie otworzy

ć

now

ą

.

Kawy czy herbaty?"
Tylko tyle. Pirxowi odpowiadała teraz małomówno

ść

. Co

wła

ś

ciwie jedli? Trzeci obiad w tym dniu? Czy mo

ż

e

czwarty? A mo

ż

e ju

ż

ś

niadanie nast

ę

pnej doby? Langner

powiedział,

ż

e musi wywoła

ć

na

ś

wietlone klisze. Poszedł na

gór

ę

. Pirx nie miał nic do roboty. Nagle to zrozumiał.

Przysłali go po to,

ż

eby Langner nie był sam. Nie znał si

ę

przecie

ż

na astrofizyce, na promieniach kosmicznych.

Gdzie

ż

by tam Langnerowi chciało si

ę

go uczy

ć

posługiwania si

ę

astrografem! Zdobył pierwsz

ą

lokat

ę

.

psychologowie stwierdzili,

ż

e nie mo

ż

e zwariowa

ć

, r

ę

czyli za

niego.
Wi

ę

c miał przesiedzie

ć

w tym garnku dwa tygodnie nocy.

a potem dwa tygodnie dnia, oczekuj

ą

c nie wiadomo czego,

bacz

ą

c nie wiadomo na co.

To „zadanie", ta „misja", która przed kilkunastu godzinami
wydała mu si

ę

niewiarygodnym szcz

ęś

ciem, naraz ukazała

mu swoje wła

ś

ciwe oblicze bezkształtnej pustki. Przed czym

miał broni

ć

Langnera i siebie? Jakich szuka

ć

ś

ladów?

I gdzie? Czy s

ą

dził mo

ż

e,

ż

e odkryje co

ś

, co przegapili

wszyscy

ś

wietni specjali

ś

ci wchodz

ą

cy w skład komisji, ludzie

znaj

ą

cy Ksi

ęż

yc od lat? Ale

ż

był idiot

ą

!

Siedział przy stole. Trzeba było zmy

ć

naczynia, l zakr

ę

ci

ć

kurek, bo woda, bezcenna woda. któr

ą

przywo

ż

ono

w postaci zamarzni

ę

tych bloków i strzelano ni

ą

z mo

ź

dzierza, dwu i półkilometrow

ą

parabol

ą

, w kocio! u

stóp Stacji, ta woda uciekała, kapi

ą

c.

Nie ruszał si

ę

. R

ę

ki nawet nie podniósł, gdy opadła bezwolnie na kraw

ę

d

ź

stołu. W głowie miał

ż

ar i pustk

ę

,

ciemno

ść

i milczenie, które otaczały stalow

ą

skorup

ę

ze wszystkich stron. Przetarł oczy, piek

ą

ce jak

zasypane piaskiem. Wstał, jakby wa

ż

ył dwa razy wi

ę

cej ni

ż

na Ziemi. Zaniósł brudne talerze do zmywaka,

rzucił je z hałasem, pu

ś

cił na nie strumyk ciepłej wody. I myj

ą

c je, obracaj

ą

c, zdrapuj

ą

c zastygłe resztki

tłuszczu, u

ś

miechn

ą

ł si

ę

nad swoimi marzeniami, które odpadły ode

ń

gdzie

ś

, na tej drodze ku grani

Mendelejewa, i zostały tak daleko, takie

ś

mieszne i obce, takie dawne,

ż

e nie musiał si

ę

ich wstydzi

ć

.

background image

Z Langnerem mo

ż

na było prze

ż

y

ć

dzie

ń

albo rok i niczego to nie zmieniało. Pracował ch

ę

tnie, ale miarowo.

Nigdy si

ę

nie spieszył. Nie miał

ż

adnych nałogów,

ż

adnych dziwactw,

ś

miesznostek. Kiedy si

ę

z kim

ś

ż

yje w

takiej ciasnocie, byle głupstwo zaczyna dra

ż

ni

ć

.

ś

e ten drugi przesiaduje pod tuszem,

ż

e nie chce otwiera

ć

puszek ze szpinakiem, bo nie lubi szpinaku,

ż

e miewa humory,

ż

e pewnego dnia przestaje si

ę

goli

ć

i straszy

kol

ą

c

ą

szczecin

ą

, albo kiedy si

ę

goli i zadrapie, godzin

ę

b

ę

dzie si

ę

przegl

ą

dał w lustrze, robi

ą

c miny, jakby

był sam. Langner taki nie był. Jadł wszystko, cho

ć

bez zapału. Nie miał humorów, kiedy miał my

ć

naczynia,

mył je. Nie opowiadał długo i szeroko o sobie i swoich pracach. Zapytany o co

ś

, odpowiadał. Nie unikał

Pirxa. Nie narzucał mu si

ę

.

Wła

ś

ciwie ta nijako

ść

mo

ż

e i zacz

ę

łaby Pirxa dra

ż

ni

ć

, bo wra

ż

enie pierwszego wieczoru - kiedy fizyk

ustawiaj

ą

cy na półce ksi

ąż

ki wydał mu si

ę

wcieleniem skromnego bohaterstwa, a wła

ś

ciwie nie

bohaterstwa, lecz godnej zazdro

ś

ci, po stoicku m

ęż

nej postawy naukowej - to wra

ż

enie znikło i Pirxowi

wydawał si

ę

ten towarzysz przymusowy człowiekiem szarym do znudzenia. Ale Langner mimo wszystko nie

nudził go ani dra

ż

nił, okazało si

ę

bowiem,

ż

e on, Pirx, ma, na razie przynajmniej, i tak a

ż

nadto zaj

ę

cia. Było

to zaj

ę

cie pochłaniaj

ą

ce. Teraz kiedy znał Stacj

ę

i jej otoczenie, jeszcze raz wzi

ą

ł si

ę

do studiowania

wszystkich dokumentów.

Katastrofa zaszła w cztery miesi

ą

ce po uruchomieniu Stacji. Wbrew spodziewaniem nie nast

ą

piła zreszt

ą

o

ś

wicie czy o zmierzchu, lecz w samo niemal ksi

ęż

ycowe południe. Trzy

czwarte przewieszonej płyty Orlego Skrzydła run

ę

ło bez jakichkolwiek zwiastunów. Widowisko to miało

naocznych

ś

wiadków, w powi

ę

kszonej chwilowo do czterech osób załodze Stacji, która oczekiwała wła

ś

nie

kolumny transporterów z zapasami.

ź

niejsze badania wykazały,

ż

e wci

ę

cie w gł

ą

b wielkiego filaru Orła rzeczywi

ś

cie naruszyło krystaliczny

trzon skał i jego równowag

ę

tektoniczn

ą

. Anglicy zrzucili odpowiedzialno

ść

na Kanadyjczyków,

Kanadyjczycy na Anglików, lojalno

ść

za

ś

partnerów Wspólnoty Brytyjskiej przejawiała si

ę

w tym,

ż

e

ostrze

ż

enia profesora Animcewa obie strony konsekwentnie przemilczały. Jakkolwiek rzecz si

ę

miała, skutki

były tragiczne. Czterej ludzie stoj

ą

cy przed Stacj

ą

, oddalon

ą

w linii prostej od miejsca katastrofy o niecał

ą

mil

ę

, widzieli, jak o

ś

lepiaj

ą

ca

ś

ciana rozdwaja si

ę

, jak p

ę

ka na kawały system klinów i murów

przeciwlawinowych, które

ś

ci

ę

ły nast

ę

pne uderzenia; jak ta cała masa p

ę

dz

ą

cych brył znosi drog

ę

wraz z

podpieraj

ą

c

ą

j

ą

formacj

ą

i schodzi w dolin

ę

, która przez trzydzie

ś

ci godzin była morzem łagodnie faluj

ą

cej

bieli - p

ę

dzony straszliwym impetem, zalew tej kurzawy osi

ą

gn

ą

ł w ci

ą

gu kilku minut przeciwległ

ą

ś

cian

ę

krateru. W zasi

ę

gu zniszczenia znalazły si

ę

dwa transportery. Tego, który zamykał kolumn

ę

, w ogóle nie

udało si

ę

znale

źć

. Szcz

ą

tki pogrzebała dziesi

ę

ciometrowa warstwa rumowiska. Drugi próbował uciec.

Znajdował si

ę

ju

ż

poza nurtem lawiny, na górnym ocalałym odcinku drogi, ale jedna ogromna bryła,

przeskoczywszy zachowan

ą

resztk

ę

muru lawinowego, taranowała go i zmiotła w trzystametrow

ą

przepa

ść

.

Jego kierowca zdołał otworzy

ć

luk i wypadł na tocz

ą

ce si

ę

piargi. On jeden prze

ż

ył swych towarzyszy,

zreszt

ą

o kilka zaledwie godzin. Ale tych kilka godzin stało si

ę

piekłem dla pozostałych. Ów człowiek,

Francuz kanadyjski, nazwiskiem Roget, nie stracił przytomno

ś

ci -czy te

ż

odzyskał j

ą

tu

ż

po katastrofie - i z

wn

ę

trza białej chmury, która okryła całe dno krateru, wzywał pomocy. Jego odbiornik radiowy był zepsuty,

ale nadajnik działał. Niepodobna go było odnale

źć

. Wskutek wielokrotnego załamywania fal, odbitych od

głazów (a były one wielko

ś

ci kamienic - ludzie poruszali si

ę

w labiryncie wypełnionym mlekiem kurzu jak w

ruinach miasta), próby pelengowania tylko wprowadzały w bł

ą

d. Zawarto

ść

siarczków

ż

elaza w skale czyniła

radar bezu

ż

ytecznym. Po godzinie, gdy spod Bramy Słonecznej zszedł drugi kamieniospad, przerwano

poszukiwania. Ta druga lawina była niewielka,

ale mogła wszak

ż

e zwiastowa

ć

nast

ę

pne obrywy. Czekano wi

ę

c, a głos Rogeta słycha

ć

było dalej,

szczególnie dobrze na górze, na samej Stacji; kamienny kocioł, w którym tkwił, działał jak rodzaj wzwy

ż

wycelowanego reflektora. Po trzech godzinach przybyli Rosjanie z Ciołkowskiego i wjechali w pyłow

ą

chmur

ę

g

ą

sienicówkami, które stawały d

ę

ba i groziły wywróceniem na ruchomym stoku: wskutek niewielkiej

ci

ęż

ko

ś

ci k

ą

t nachylenia pól piar

ż

ystych jest na Ksi

ęż

ycu wi

ę

kszy ni

ż

na Ziemi. Tyraliery ratowników,

spieszone tam, gdzie i g

ą

sienicówki przej

ść

nie mogły, trzykrotnie przeczesały ruchomy obszar osypiska.

Jeden z ratowników wpadł do szczeliny i tylko natychmiastowe przewiezienie na Ciołkowskiego, z

niezwłoczn

ą

akcj

ą

lekarsk

ą

, uratowało mu

ż

ycie. I wówczas nie wycofano si

ę

z wn

ę

trza chmury, poniewa

ż

głos Rogeta, coraz słabszy, słyszeli wszyscy. W pi

ęć

minut po wypadku zamilkł.

ś

ył jeszcze. Wiedziano o

tym. Ka

ż

dy skafander posiadał bowiem, oprócz radia, słu

żą

cego do komunikacji głosem, miniaturowy

automatyczny nadajnik, poł

ą

czony z aparatem tlenowym. Ka

ż

dy wdech i wydech przekazywany falami

background image

elektromagnetycznymi rejestrował na Stacji specjalny wska

ź

nik, rodzaj oka magicznego, jako miarowe

rozszerzanie si

ę

i kurczenie zielono

ś

wiec

ą

cego motylka, i ten fosforyzuj

ą

cy ruch wskazywał,

ż

e

nieprzytomny, konaj

ą

cy Roget wci

ąż

jeszcze dyszy; pulsacja ta stawała si

ę

coraz wolniejsza - nikt nie mógł

wyj

ść

z radiostacji, stłoczeni w niej ludzie bezsilnie czekali na

ś

mier

ć

.

Roget oddychał jeszcze dwie godziny. Potem zielony płomyk w oku magicznym zamigotał, skurczył si

ę

i tak

ju

ż

został. Pogruchotane ciało odnaleziono dopiero po trzydziestu godzinach, st

ęż

ałe na kamie

ń

, i

pochowano je, tak okaleczone,

ż

e nie otwarto nawet skafandra, w tym na pół zgniecionym pokrowcu

metalicznym, jak w trumnie. Potem wytyczono now

ą

drog

ę

, a wła

ś

ciwie t

ę

ś

cie

ż

k

ę

skaln

ą

, któr

ą

przybył na

Stacj

ę

Pirx. Kanadyjczycy gotowali si

ę

porzuci

ć

Stacj

ę

, lecz ich uparci koledzy angielscy nie dawali za

wygran

ą

.

Echo katastrofy obiegło cał

ą

Ziemi

ę

w licznych, nieraz całkowicie sprzecznych wersjach, na koniec wrzawa

ta ucichła. Tragedia stała si

ę

cz

ęś

ci

ą

kronik o zmaganiu z pustyniami Ksi

ęż

yca. Na Stacji zmieniali si

ę

dy

ż

urni astrofizycy. Tak min

ę

ło sze

ść

ksi

ęż

ycowych dni i nocy. I kiedy wydawało si

ę

,

ż

e to niedawno tak

do

ś

wiadczone miejsce nie zrodzi ju

ż

ż

adnej sensacji, raptem radio

Mendelejewa nie odpowiedziało ze

ś

witem na wezwanie Ciołkowskiego.

I tym razem na ratunek, czy raczej na zwiad, wobec niezrozumiałego milczenia Stacji, wyruszyła ekipa z

Ciołkowskiego. Przybyła rakiet

ą

, która wyl

ą

dowała u stóp wielkiego lawiniska pod Orlim Szczytem. Do

kopuły Stacji dotarli, kiedy cały niemal krater wypełniała jeszcze nie rozwidniona

ż

adnym promieniem

słonecznym ciemno

ść

. Tylko pod szczytem stalowy czerep iskrzył si

ę

w poziomym

ś

wietle. Klapa wyj

ś

ciowa

była szeroko otwarta. Pod ni

ą

, u stóp drabinki, spoczywał Savage, w takiej pozie, jakby osun

ą

ł si

ę

z jej

szczebli. Przyczyn

ą

zgonu było uduszenie - pancerne szkło jego hełmu p

ę

kło. Pó

ź

niej wykryto na

wewn

ę

trznej powierzchni jego r

ę

kawic nikłe

ś

lady skalnego pyłu, jakby wracał ze wspinaczki. Ale

ś

lady te

mogły pochodzi

ć

sprzed jakiego

ś

czasu. Drugiego Kanadyjczyka, Challiersa, znaleziono dopiero po

systematycznym przepatrzeniu wszystkich okolicznych

ż

lebów i rynien. Ratownicy, spu

ś

ciwszy si

ę

na

trzystumetrowych linach, wydobyli jego ciało z dna przepa

ś

ci pod Bram

ą

Słoneczn

ą

. Spoczywało o

kilkadziesi

ą

t zaledwie kroków od miejsca, w którym zgin

ą

ł i pochowany został Roget. Próby odtworzenia

wypadków wygl

ą

dały zrazu beznadziejnie. Nikt nie umiał wysun

ąć

prawdopodobnie brzmi

ą

cej hipotezy. Na

miejsce przybyła mieszana komisja angielsko-kanadyjska. Zegarek Challiersa stan

ą

ł na godzinie dwunastej,

ale nie wiadomo było, czy strzaskał si

ę

o północy, czy w południe. Zegarek Savage'a stan

ą

ł na drugiej.

Dokładne badania (a badano tak dokładnie, jak na to pozwalały ludzkie mo

ż

liwo

ś

ci) stwierdziły,

ż

e spr

ęż

yna

rozkr

ę

ciła si

ę

do ko

ń

ca. A zatem zegarek Savage'a nie stan

ą

ł zapewne w chwili jego

ś

mierci, lecz szedł

jeszcze jaki

ś

czas po niej. We wn

ę

trzu Stacji panował zwykły ład. Ksi

ąż

ka stacyjna, do której zapisywano

wszelkie istotne wydarzenia, nie zawierała niczego, co mogłoby rzuci

ć

na wypadki cho

ć

odrobin

ę

ś

wiatła.

Pirx przestudiował j

ą

zapis po zapisie. Były lakoniczne. O tej a tej godzinie dokonano pomiarów

astrograficznych, na

ś

wietlono tyle a tyle płyt w takich to -warunkach, przeprowadzono nast

ę

puj

ą

ce

obserwacje -w

ś

ród tych stereotypowych notatek

ż

adna nie odnosiła si

ę

, cho

ć

by po

ś

rednio, do tego, co

zaszło na Stacji podczas ostatniej ksi

ęż

ycowej nocy Challiersa i Savage'a. We wn

ę

trzu Stacji panował nie

tylko ład: wszystko w niej

ś

wiadczyło o tym,

ż

e

ś

mier

ć

zaskoczyła mieszka

ń

ców w sposób nagły. Znaleziono

otwart

ą

ksi

ąż

k

ę

, na której

marginesie Challiers robił notatki; le

ż

ała przyci

ś

ni

ę

ta drug

ą

, aby si

ę

kartki nie zamkn

ę

ły, pod

ś

wiec

ą

c

ą

wci

ąż

lamp

ą

elektryczn

ą

. Obok le

ż

ała fajka, która przechyliła si

ę

i wypadaj

ą

cy z niej

ż

u

ż

elek osmalił lekko plastykowy blat stołu... A znów Savage gotował wtedy kolacj

ę

. W kuchence

otwarte były puszki konserw, w misce - rozmieszana z mlekiem papka omletowa, uchylone drzwi
lodówki, rozstawione na białym stoliku dwa talerze, dwie pary sztu

ć

ców, nakrojony, sczerstwiały

chleb... Wi

ę

c jeden z nich porzucił lektur

ę

, odło

ż

ył pal

ą

c

ą

si

ę

fajk

ę

, tak jak to si

ę

robi, gdy kto

ś

chce opu

ś

ci

ć

pokój na kilka minut i zaraz wróci

ć

. A drugi odszedł od kuchennych przygotowa

ń

,

od patelni z roztopionym tłuszczem, nie zatrzasn

ą

wszy nawet drzwi lodówki. Nało

ż

yli skafandry i

wyszli, w noc. Równocze

ś

nie? Czy jeden po drugim? Po co? Dok

ą

d?

Ich pobyt na Stacji trwał ju

ż

dwa tygodnie. Doskonale znali jej otoczenie. Zreszt

ą

, noc miała si

ę

ku ko

ń

cowi. Za kilkana

ś

cie godzin miało wzej

ść

sionce. Czemu nie zaczekali na wschód; skoro

obaj - czy jeden z nich - chciał schodzi

ć

na dno krateru? O tym,

ż

e taki był jak gdyby zamiar

Challiersa,

ś

wiadczyło miejsce, w którym go znaleziono. Wiedział, jak i Savage,

ż

e zapuszczenie

si

ę

na płyt

ę

skaln

ą

pod Słoneczn

ą

Bram

ą

, gdzie droga urywa si

ę

nagle, jest szale

ń

stwem.

background image

Łagodna jej pochyło

ść

przechodziła tu w stok coraz ostrzejszy, jakby zapraszaj

ą

c do zej

ś

cia w

dół, ale kilkadziesi

ą

t kroków ni

ż

ej ziały ju

ż

utworzone katastrof

ą

zerwy. Nowa droga omijała to

miejsce, szła prosto dalej, wzdłu

ż

linii aluminiowych pr

ę

tów. Wiedział o tym ka

ż

dy, kto cho

ć

raz

był na Stacji. I oto jeden ze stałych jej pracowników poszedł wła

ś

nie tam, zacz

ą

ł zst

ę

powa

ć

po

taflach id

ą

cych w otchła

ń

, dlaczego?

ś

eby si

ę

zabi

ć

? Czy kto

ś

, kto chce popełni

ć

samobójstwo,

wstaje od ciekawej lektury, zostawia rozło

ż

on

ą

ksi

ąż

k

ę

, odkłada pal

ą

c

ą

si

ę

fajk

ę

i idzie na

spotkanie

ś

mierci?

A Savage? W jakich okoliczno

ś

ciach p

ę

kło szkło jego hełmu? Czy dopiero wychodził ze Stacji,

czy te

ż

do niej wracał? Chciał szuka

ć

Challiersa, który nie wracał? Ale dlaczego nie poszedł z

nim razem ? A je

ż

eli poszedł, to jak mógł pozwoli

ć

mu zej

ść

ku przepa

ś

ci? Tyle było pyta

ń

bez

odpowiedzi.
Jedyna rzecz, wyra

ź

nie znajduj

ą

ca si

ę

nie na swoim miejscu, to była paczka klisz

fotograficznych, słu

żą

cych do utrwalania kosmicznych promieni. Le

ż

ała w kuchni, na białym

stoliku, obok czystych, pustych talerzy.
Komisja doszła do nast

ę

puj

ą

cego wniosku. W tym dniu pełnił dy

ż

ur Challiers. Zagł

ę

biony w

lekturze, w pewnym momencie spostrzegł,

ż

e dochodzi jedenasta. O tej porze powinien był

wymieni

ć

na

ś

wietlone klisze nowymi. Klisze poddawano na

ś

wietlaniu poza obr

ę

bem Stacji.

Jakie

ś

sto kroków w gór

ę

zbocza znajdowała si

ę

wykuta w skale studzienka, niezbyt gł

ę

boka, o

ś

cianach pokrytych ołowiem, aby klisze trafiane były wył

ą

cznie promieniami, biegn

ą

cymi z zenitu.

To był jeden z przestrzeganych warunków ówczesnych prac. Challiers wstał zatem, odło

ż

ksi

ąż

k

ę

i fajk

ę

, wzi

ą

ł now

ą

paczk

ę

klisz, wło

ż

ył skafander, opu

ś

cił Stacj

ę

przez komor

ę

ci

ś

nieniow

ą

, udał si

ę

do studzienki, wszedł do niej po wpuszczonych w cembrowinie szczeblach,

zmienił klisze i zabrawszy na

ś

wietlone, wracał. Wracaj

ą

c, zboczył z drogi. Nie zepsuł mu si

ę

aparat tlenowy, wi

ę

c nie zam

ą

ciła mu przytomno

ś

ci anoksja, brak tlenu. Tyle co si

ę

dało

stwierdzi

ć

, gdy badano strzaskany skafander - po wydobyciu go z dna przepa

ś

ci. Członkowie

komisji doszli do przekonania,

ż

e Challiers musiał ulec nagłemu zamroczeniu, w przeciwnym

razie nie zmyliłby drogi. Znał j

ą

zbyt dobrze. Mo

ż

e zasłabł chwilowo i omdlał, mo

ż

e uległ

zawrotowi głowy, stracił orientacj

ę

-do

ść

,

ż

e posuwał si

ę

naprzód s

ą

dz

ą

c,

ż

e wraca, gdy w

rzeczywisto

ś

ci kierował si

ę

prosto w oczekuj

ą

c

ą

go sto metrów dalej otchła

ń

.

Savage, nie mog

ą

c doczeka

ć

si

ę

jego powrotu, zaniepokojony, porzucił kolacyjne przygotowania,

usiłował nawi

ą

za

ć

z nim ł

ą

czno

ść

radiow

ą

(stacja radiowa była wł

ą

czona na ultrakrótkim zakresie

fal ł

ą

czno

ś

ci lokalnej; mogła zosta

ć

naturalnie wł

ą

czona wcze

ś

niej, gdy kto

ś

z dy

ż

uruj

ą

cych

usiłował pomimo zakłóce

ń

nawi

ą

za

ć

ł

ą

czno

ść

z Ciołkowskim, ale po pierwsze - radio

Ciołkowskiego nie odebrało

ż

adnych sygnałów, nawet zniekształconych do niezrozumiało

ś

ci, po

drugie za

ś

- taka mo

ż

liwo

ść

była mało prawdopodobna i z tego powodu,

ż

e tak Savage, jak i

Challiers doskonale pojmowali daremno

ść

prób skomunikowania si

ę

w porze wła

ś

nie

najwi

ę

kszych zakłóce

ń

, przy nadchodz

ą

cym

ś

wicie), a gdy to si

ę

nie powiodło, bo Challiers w

tym czasie ju

ż

nie

ż

ył, Savage wło

ż

ywszy skafander wybiegł w ciemno

ść

i pocz

ą

ł szuka

ć

towarzysza.
By

ć

mo

ż

e. wskutek zdenerwowania milczeniem Challiersa i niepoj

ę

tym jego tak nagłym

znikni

ę

ciem, zmylił drog

ę

, albo raczej - gdy

ż

on był z nich dwóch bardziej wprawnym i

do

ś

wiadczonym górołazem - usiłuj

ą

c systematycznie przeszuka

ć

pobli

ż

e Stacji, niepotrzebnie i

nadmiernie
ryzykował - do

ść

na tym,

ż

e w trakcie tych poszukiwa

ń

karkołomnych upadł, strzaskawszy szkło

hełmu. Miał jeszcze do

ść

sił, aby, zaciskaj

ą

c r

ę

k

ą

powstały otwór, dobiec do Stacji i wspi

ąć

si

ę

ku klapie. Ale nim zamkn

ą

ł j

ą

, nim wpu

ś

cił do komory powietrze, ostatek tlenu uciekł i Savage

run

ą

ł z ostatniego szczebla drabinki w omdlenie, które nast

ę

pne

sekundy obróciły w

ś

mier

ć

. To wyja

ś

nienie podwójnej tragedii nie przemawiało Pirxowi

do przekonania. Zapoznał si

ę

dokładnie z charakterystyk

ą

obu Kanadyjczyków. Szczególn

ą

uwag

ę

po

ś

wi

ę

cił przy tym Challiersowi, gdy

ż

to on miał by

ć

mimowolnym sprawc

ą

ś

mierci

własnej i swego towarzysza. Challiers miał trzydzie

ś

ci pi

ęć

lat. Był znanym astrofizykiem, ale i

wprawnym alpinist

ą

. Cieszył si

ę

doskonałym zdrowiem, nie chorował;

nie znał zawrotów głowy - przedtem pracował na „ziemskiej" półkuli Ksi

ęż

yca, gdzie stał si

ę

jednym z zało

ż

ycieli klubu gimnastyki akrobacyjnej, tej osobliwej dyscypliny, której adepci

background image

potrafi

ą

wykona

ć

dziesi

ęć

salt z jednego odbicia przed pewnym l

ą

dowaniem na ugi

ę

tych nogach

albo utrzyma

ć

na swych barkach piramid

ę

dwudziestu pi

ę

ciu

ludzi! I ten Challiers miał nagle bez

ż

adnej przyczyny zasłabn

ąć

czy dosta

ć

rozstroju jakiego

ś

, sto kroków od Stacji, i me potrafiłby, nawet gdyby mu si

ę

co

ś

takiego przytrafiło, zej

ść

ku niej szerokim zboczem, lecz poszedłby pod prostym k

ą

tem, w

fałszywym kierunku, przy czym musiał, przed dotarciem na ocalał

ą

cz

ęść

drogi, pokona

ć

w

mrokach to wzgórze głazów, które ci

ą

gn

ę

ło si

ę

na tyłach Stacji wła

ś

nie

w tym miejscu?
I był jeszcze drugi szczegół, który według Pirxa (ale nie tylko według niego) zdawał si

ę

, ju

ż

bezpo

ś

rednio, przeczy

ć

wersji przyj

ę

tej w oficjalnym protokole. Na Stacji panował ład. Ale

znaleziono jedn

ą

rzecz nie na miejscu: ow

ą

paczk

ę

klisz na stole kuchennym. Wygl

ą

dało na to,

ż

e Challiers wyszedł, aby zmieni

ć

klisze.

ś

e zmienił je.

ś

e wcale nie poszedł ku przepa

ś

ci, nie

darł si

ę

ku niej przez wał piargów, lecz najzwyczajniej wrócił do wn

ę

trza Stacji.

Ś

wiadczyły o tym

klisze. Poło

ż

ył je na stole kuchennym. Dlaczego tam? I gdzie był wtedy Savage?

Na

ś

wietlone klisze, le

żą

ce w kuchni - orzekła komisja -musiały pochodzi

ć

z ekspozycji

poprzedniej, porannej. Jeden z naukowców poło

ż

ył je na stole przypadkiem. Jednak

ż

e

ż

adnych

klisz przy ciele Challiersa nie znaleziono.
Komisja uznała,

ż

e paczka klisz mogła wysun

ąć

si

ę

z kieszeni skafandra czy z r

ą

k padaj

ą

cego w

przepa

ść

i znikn

ąć

w jednej z tysi

ę

cznych szczelin skalnego rumowiska. Pirxowi wygl

ą

dało to na

naci

ą

ganie faktów do przyj

ę

tej hipotezy.

Schował protokoły do szuflady. Nie musiał do nich ju

ż

zagl

ą

da

ć

. Znał je na pami

ęć

. Powiedział

sobie wtedy, a wła

ś

ciwie nie wyraził tej my

ś

li słowami, bo była niewzruszon

ą

pewno

ś

ci

ą

-

ż

e

rozwi

ą

zanie tajemnicy nie kryło si

ę

w psychice obu Kanadyjczyków. To znaczy,

ż

e nie było

ż

adnego omdlenia, zasłabni

ę

cia, zamroczenia -przyczyna tragedii była inna. Kryła si

ę

w samej

Stacji albo na zewn

ą

trz niej. Zacz

ą

ł od badania Stacji. Nie szukał

ż

adnych

ś

ladów: chciał tylko

dokładnie pozna

ć

wszystkie szczegóły urz

ą

dze

ń

. Spieszy

ć

si

ę

nie musiał, czasu było do

ść

.

Najpierw obejrzał komor

ę

ci

ś

nieniow

ą

. Kredowy kontur wci

ąż

jeszcze widniał u stóp drabinki. Pirx

zacz

ą

ł od drzwi wewn

ę

trznych. Jak zwykle w małych komorach tego typu urz

ą

dzenie pozwalało

otworzy

ć

albo drzwi, albo klap

ę

górnego włazu. Przy otwartej klapie drzwi nie mo

ż

na było

odemkn

ąć

. Wykluczało to nieszcz

ęś

liwe wypadki, spowodowane na przykład tym,

ż

e kto

ś

otwiera

klap

ę

, gdy równocze

ś

nie kto

ś

inny odmyka drzwi. Wprawdzie otwierały si

ę

do

ś

rodka i panuj

ą

ce

wewn

ą

trz Stacji ci

ś

nienie samo zatrzasn

ę

łoby je z sił

ą

niemal osiemnastu ton, ale mi

ę

dzy

skrzydłem drzwi i framug

ą

mogła si

ę

znale

źć

na przykład czyja

ś

r

ę

ka albo twardy jaki

ś

przedmiot

czy narz

ę

dzie -wtedy nast

ą

piłaby wybuchowa ucieczka powietrza w pró

ż

ni

ę

. Z klap

ą

sprawa była

o tyle bardziej skomplikowana,

ż

e jej poło

ż

enie sygnalizował centralny aparat rozrz

ą

dczy,

mieszcz

ą

cy si

ę

w radiostacji. Przy otwarciu klapy zapalał si

ę

na jego pulpicie czerwony wska

ź

nik.

Równocze

ś

nie wł

ą

czał si

ę

samoczynnie odbiornik ..zielonego sygnału". Było to szklane oko w

niklowym pier

ś

cieniu, umieszczone w centrum równie

ż

w oszklonej tarczy lokatora. Wachlowanie

..motylka" w oku powiadamiało,

ż

e znajduj

ą

cy si

ę

na zewn

ą

trz Stacji człowiek oddycha

normalnie; ponadto

ś

wiec

ą

ca smu

ż

ka na tarczy lokatora, pokalibrowanej w segmenty,

wskazywała, gdzie ten człowiek si

ę

znajdował. Owa

ś

wiec

ą

ca smu

ż

ka wirowała zgodnie z

obrotami umieszczonej na kopule anteny radarowej i ukazywała, pod postaci

ą

fosforycznie

m

żą

cych konturów, pobli

ż

e Stacji. W

ś

lad za biegn

ą

cym jak wskazówka zegarowa promieniem,

ekran wypełnia charakterystyczna po

ś

wiata, powstaj

ą

ca przez odbicie fal radarowych od

wszelkich materialnych obiektów
- a odziane w metaliczny skafander ciało człowieka przedstawiało si

ę

jako rozbłysk szczególnej

siły. Obserwuj

ą

c ow

ą

szmaragdow

ą

, wydłu

ż

on

ą

plamk

ę

, mo

ż

na te

ż

było dostrzec jej ruchy - gdy

ż

poruszała si

ę

po słabiej

ś

wiec

ą

cym tle - i tym samym kontrolowa

ć

tempo i kierunek, w jakim si

ę

człowiek na zewn

ą

trz Stacji posuwał. Górna cz

ęść

ekranu odpowiadała terenom pod szczytem

północnym, gdzie znajdowała si

ę

studzienka badawcza; dolna połowa. oznaczaj

ą

ca południe,

wi

ę

c stref

ę

podczas nocy zakazan

ą

, była drog

ą

ku przepa

ś

ciom.

Mechanizmy „oddychaj

ą

cego motylka" i lokacji radarowej były od siebie niezale

ż

ne. „Oko"

uruchamiał nadajnik poł

ą

czony z zaworami tlenowymi skafandra, pracuj

ą

cy na cz

ę

stotliwo

ś

ci

bliskiej podczerwieni, a promie

ń

lokatora -półcentymetrowe fale radiowe.

background image

Aparatura posiadała jeden lokator i jedno oko, poniewa

ż

instrukcja przewidywała,

ż

e tylko jeden

człowiek mo

ż

e znajdowa

ć

si

ę

na zewn

ą

trz Stacji. Drugi, wewn

ą

trz niej,

ś

ledził jego stan; w razie

wypadku obowi

ą

zany był oczywi

ś

cie natychmiast pospieszy

ć

mu z pomoc

ą

. W praktyce, przy

wycieczce tak niewinnej i krótkiej, jak

ą

była wymiana klisz w studzience, ten, który zostawał,

mógł, otwarłszy dwoje drzwi - kuchenki i radiostacji - obserwowa

ć

wska

ź

niki, nie przerywaj

ą

c

kucharzenia. Mo

ż

na było te

ż

utrzymywa

ć

ł

ą

czno

ść

głosow

ą

, bo przybli

ż

anie si

ę

terminatora, linii

granicznej dnia i nocy, oznajmiały ulewy trzasków, praktycznie uniemo

ż

liwiaj

ą

cych rozmow

ę

. Pirx

badał sumiennie gr

ę

sygnałów. Przy otwarciu klapy czerwona lampka zapalała si

ę

na pulpicie.

Seledynowy wska

ź

nik ja

ś

niał, lecz był nieruchomy, a jego „skrzydełka" stulone do martwych

nitek, gdy

ż

brakowało zewn

ę

trznych sygnałów, które by je rozpostarły. Promyk lokatora kr

ąż

miarowo po jego tarczy, wywołuj

ą

c na niej kształt skamieniałych duchów - nieruchome sylwety

skalnego otoczenia. Nie rozbłyskiwał w

ż

adnym miejscu swego obiegu, czym potwierdzał

doniesienie oddechowego wska

ź

nika,

ż

e

ż

adnego skafandra w promieniu jego działania na

zewn

ą

trz Stacji nie ma.

Pirx obserwował te

ż

, naturalnie, zachowanie aparatury, kiedy Langner wychodził zmienia

ć

klisze.

Czerwona lampka zapalała si

ę

i prawie natychmiast gasła, gdy ju

ż

z zewn

ą

trz zamykał klap

ę

.

Zielony motylek zaczynał miarowo pulsowa

ć

. Pulsowanie to przyspieszało nieznacznie po kilku

minutach, bo Langner szedł w gór

ę

stoku do

ść

szybko - nic dziwnego,

ż

e oddech jego

przyspieszał. Jasny
błysk jego skafandra widniał na ekranie znacznie dłu

ż

ej od gasn

ą

cych zaraz po przej

ś

ciu

promienia wodz

ą

cego konturów skał. Potem motylek nagle kurczył si

ę

i zamykał, ekran za

ś

stawał si

ę

pusty - rozbłysk skafandra nikł. To było wtedy, gdy Langner wchodził do studzienki. Jej

wyło

ż

one ołowiem

ś

ciany odcinały strumie

ń

sygnałów. Równocze

ś

nie na głównym pulpicie

zapalał si

ę

purpurowy Alarm, a obraz widziany w lokatorze zmieniał si

ę

. Antena radaru, wiruj

ą

c

wci

ąż

tym samym ruchem, zmniejszała swe nachylenie, aby kolejno przeczesywa

ć

coraz to

dalsze segmenty terenu. To działo si

ę

, poniewa

ż

aparatura „nie wiedziała", co si

ę

stało:

człowiek nagle znikł z zasi

ę

gu jej elektromagnetycznej władzy. Po trzech, czterech minutach

motylek zaczynał znów wachlowa

ć

, radar odnajdował zaginionego, oba niezale

ż

ne układy

rejestrowały jego ponown

ą

obecno

ść

. Langner, opu

ś

ciwszy studzienk

ę

, wracał. Alarm płon

ą

ł

jednak dalej -trzeba go było dopiero wył

ą

czy

ć

. Gdyby si

ę

tego nie zrobiło, czasowy wył

ą

cznik

czynił to sam po dwu godzinach.

ś

eby, w przypadku zapomnienia, aparatura niepotrzebnie nie

pochłaniała zbyt wiele pr

ą

du. Bo podczas nocy czerpali go tylko z akumulatorów. W dzie

ń

ładowało je Sło

ń

ce. Zorientowawszy si

ę

w działaniu tych urz

ą

dze

ń

, Pirx uznał,

ż

e nie jest

specjalnie skomplikowane. Langner do jego eksperymentów si

ę

nie wtr

ą

cał. Uwa

ż

ał,

ż

e wypadek

Kanadyjczyków miał przebieg podobny do przedstawionego w protokołach Komisji, poza tym
s

ą

dził,

ż

e wypadki musz

ą

si

ę

zdarza

ć

.

- Te klisze? - odparł na zarzut Pirxa. - Te klisze nie maj

ą

ż

adnego znaczenia. Człowiek nie takie

rzeczy robi w zdenerwowaniu. Logika opuszcza nas du

ż

o wcze

ś

niej ni

ż

ż

ycie. Wtedy ka

ż

dy

zaczyna post

ę

powa

ć

bezsensownie... Pirx zrezygnował z dalszej dyskusji. Ko

ń

czył si

ę

drugi

tydzie

ń

ksi

ęż

ycowej nocy. Pirx po wszystkich badaniach wiedział tyle, co na pocz

ą

tku. Mo

ż

e

naprawd

ę

tragiczny wypadek miał zosta

ć

nie wyja

ś

niony na zawsze? Mo

ż

e był jednym ze

zdarze

ń

trafiaj

ą

cych si

ę

raz na milion - których zrekonstruowa

ć

niepodobna? Wci

ą

gn

ą

ł si

ę

z

wolna do współpracy z Langnerem. Co

ś

w ko

ń

cu trzeba było robi

ć

, zapełni

ć

czym

ś

długie

godziny. Nauczył si

ę

posługiwania du

ż

ym astrografem (a wi

ę

c jednak była to zwykła praktyka

wakacyjna...), potem zacz

ą

ł chodzi

ć

na zmian

ę

z towarzyszem do studzienki, w której

poddawano klisze wielogodzinnej ekspozycji. Zbli

ż

ał si

ę

oczekiwany z niecierpliwo

ś

ci

ą

ś

wit.

Spragniony wiadomo

ś

ci ze

ś

wiata, Pirx manipulował przy radiostacji,

lecz wydobył z gło

ś

nika tylko zwiastuj

ą

ce niedaleki wschód sło

ń

ca burze trzasków i gwizdów.

Potem było

ś

niadanie, po

ś

niadaniu - wywoływanie płyt, nad jedn

ą

Langner

ś

l

ę

czał długo, bo

znalazł wspaniały

ś

lad jakiego

ś

rozpadu mezonowego, Pirxa nawet przywołał do mikroskopu, ale

ten okazał si

ę

oboj

ę

tny na uroki przemian j

ą

drowych. Potem był obiad, godzina przy

astrografach, wizualne obserwacje gwiezdnego nieba, zbli

ż

ała si

ę

pora kolacji. Langner krz

ą

tał

si

ę

ju

ż

w kuchni, gdy Pirx - to był jego dzie

ń

- wetkn

ą

ł w przej

ś

ciu głow

ę

przez drzwi i powiedział,

ż

e wychodzi. Langner, zaj

ę

ty odczytywaniem skomplikowanej receptury na pudełku z proszkiem

background image

omletowym, mrukn

ą

ł mu,

ż

eby si

ę

spieszył. Omlety b

ę

d

ą

za dziesi

ęć

minut. Wi

ę

c Pirx, z paczk

ą

klisz w gar

ś

ci, ju

ż

w skafandrze, sprawdziwszy, czy

ś

ci

ą

gacze dobrze dociskaj

ą

hełm do obsady

kołnierzykowej, otworzył na o

ś

cie

ż

oboje drzwi -kuchenne i z radiostacji - wszedł do komory,

zatrzasn

ą

ł drzwi hermetyczne, otworzył klap

ę

, wylazł na wierzch, ale jej nie zamkn

ą

ł - wła

ś

nie,

ż

eby szybciej wróci

ć

. Langner i tak nie wybiera si

ę

na zewn

ą

trz, wi

ę

c w takim post

ę

powaniu nie

było nic złego.
Ogarn

ę

ła go ta sama ciemno

ść

, która jest w

ś

ród gwiazd. Ziemska nie dorównuje jej, bo

atmosfera zawsze

ś

wieci słabym, pobudzonym promieniowaniem tlenu. Widział gwiazdy i tylko

po tym, jak tu i ówdzie urywały si

ę

wzory znacznych konstelacji, po tej czerni bezgwiezdnej

poznawał dookoln

ą

obecno

ść

skał. Za

ś

wiecił reflektor czołowy i z miarowo kołysz

ą

c

ą

si

ę

przed

sob

ą

blad

ą

plam

ą

jasno

ś

ci dotarł do studni. Przeło

ż

ył nogi w ci

ęż

kich butach przez cembrowin

ę

(do ksi

ęż

ycowej lekko

ś

ci szybko si

ę

przywyka, trudniej do prawdziwego ci

ęż

aru po powrocie na

Ziemi

ę

), zmacał na o

ś

lep pierwszy szczebel, zlazł na dół i zabrał si

ę

do zmieniania klisz. Gdy

kucn

ą

ł i pochylił si

ę

nad stojakami,

ś

wiatło jego reflektora zamrugało i zgasło. Poruszył si

ę

, tr

ą

cił

r

ę

k

ą

hełm - zapłon

ę

ło na powrót. A wi

ę

c

ż

arówka była cała, tylko nie kontaktowała dobrze.

Zacz

ą

ł zbiera

ć

na

ś

wietlone płyty - reflektor błysn

ą

ł par

ę

razy i znowu zgasł. Pirx

ś

l

ę

czał kilka

sekund w absolutnej ciemno

ś

ci, niepewny, co pocz

ąć

. Droga powrotna nie stanowiła problemu

znał j

ą

na pami

ęć

, a poza tym na szczycie Stacji płon

ę

ły dwa

ś

wiatełka, zielone i niebieskie. Ale

mógł po omacku potłuc klisze. Raz jeszcze uderzył pi

ęś

ci

ą

w hełm - reflektor zaja

ś

niał. Szybko

zanotował temperatur

ę

, wetkn

ą

ł na

ś

wietlone klisze do kaset, przy wkładaniu kaset do futerału

przekl

ę

ty reflektor znów zgasł. Musiał odło

ż

y

ć

klisze,

ż

eby

kilkakrotnym uderzeniem w hełm zapali

ć

go na powrót. Zauwa

ż

ył,

ż

e kiedy jest wyprostowany,

reflektor płonie, -a kiedy si

ę

nachyla - ga

ś

nie. Musiał wi

ę

c pracowa

ć

w bardzo nienaturalnej

pozycji. Nareszcie

ś

wiatło wysiadło ju

ż

na dobre i

ż

adne uderzenia nie pomagały. Teraz ju

ż

o

wracaniu na Stacj

ę

, gdy miał wokół siebie porozkładane klisze, nie było mowy. Oparł si

ę

plecami

o najwy

ż

szy szczebel, odkr

ę

cił zewn

ę

trzn

ą

pokryw

ę

, wtłoczył rt

ę

ciowy palnik mocniej w obsad

ę

i

zało

ż

ył pokryw

ę

z powrotem.

Ś

wiatło ju

ż

miał, ale, jak to czasem bywa, gwint nie chciał chwyci

ć

.

Pirx próbował i tak, i owak - nareszcie, zniecierpliwiony, wetkn

ą

ł pokryw

ę

z zewn

ę

trznym szkłem

reflektora do kieszeni, szybko zebrał klisze i rozło

ż

ywszy nowe, j

ą

ł le

źć

na gór

ę

. Był mo

ż

e pół

metra od otworu studni, gdy wydało mu si

ę

,

ż

e w białe

ś

wiatło jego reflektora wmieszał si

ę

inny

blask, chwiejny, krótkotrwały - spojrzał w gór

ę

, ale zobaczył tylko gwiazdy w wylocie studni.

Zdawało mi si

ę

- pomy

ś

lał.

Wylazł na wierzch, ale zdj

ą

ł go jaki

ś

niejasny niepokój. Nie szedł, biegł wielkimi susami, chocia

ż

te ksi

ęż

ycowe skoki wbrew temu, co niejeden s

ą

dzi, wcale nie przyspieszaj

ą

biegu;

s

ą

długie, ale te

ż

i leci si

ę

sze

ść

razy wolniej ani

ż

eli na Ziemi. Gdy był przy samej Stacji i r

ę

k

ę

kładł na por

ę

czy, zobaczył drugi błysk. Jak gdyby kto

ś

wystrzelił rakiet

ę

w stronie południowej.

Rakiety nie zobaczył, cały widok zasłaniała mu bania Stacji, tylko upiorny odblask wiszarów
skalnych:
wyłoniły si

ę

na sekund

ę

z czerni i znikły.

Jak małpa wlazł błyskawicznie na szczyt kopuły. Panowała
ciemno

ść

. Gdyby miał rakietnic

ę

, strzeliłby, ale jej nie miał.

ą

czył swoje radio. Trzaski. Piekielne trzaski. Klapa była

otwarta. Wi

ę

c Langner siedział w

ś

rodku.

Nagle pomy

ś

lał,

ż

e jest idiot

ą

. Jaka rakieta? To na pewno

był meteor. Meteory nie

ś

wiec

ą

w atmosferze, bo Ksi

ęż

yc jej

nie ma:

ś

wiec

ą

, gdy z kosmiczn

ą

szybko

ś

ci

ą

roztrzaskuj

ą

si

ę

o skały.
Skoczył do komory, zamkn

ą

ł klap

ę

, wpuszczenie powietrza

zaj

ę

ło chwil

ę

, wskazówki pokazywały wła

ś

ciwe ci

ś

nienie:

0,8 kg na centymetr kwadratowy; otworzył drzwi i,

ś

ci

ą

gaj

ą

c

w biegu hełm, wpadł do korytarzyka.
- Langner!! - zawołał.
Odpowiedziało mu milczenie. Tak jak stał, w skafandrze,
wpadł do kuchni. Ogarn

ą

ł j

ą

jednym spojrzeniem. Była

pusta. Na stole - talerze, przygotowane do kolacji,
w rondelku rozbełtana papka omletowa, patelnia obok ju

ż

ą

czonego grzejnika...

background image

- Langner! - rykn

ą

ł, rzucaj

ą

c trzymane w r

ę

ku klisze

i skoczył do radiostacji. Była równie

ż

pusta. Nie wiadomo

sk

ą

d, wezbrała w nim pewno

ść

,

ż

e nie ma co szuka

ć

w obserwatorium,

ż

e Langnera nie ma na Stacji. Wi

ę

c to

jednak były rakiety, te błyski? Langner strzelał? Wyszedł?
Czemu? Szedł w stron

ę

przepa

ś

ci!

Nagle zobaczył go. Zielone oko mrugało: oddychał.
A obracaj

ą

cy si

ę

promie

ń

radaru wyławiał z ciemno

ś

ci

mały, ostry błysk - w najni

ż

szej cz

ęś

ci ekranu! Langner

szedł ku przepa

ś

ci...

- Langner! Stój! Stój!!! Słyszysz? Stój!!! - krzyczał w mikrofon, nie spuszczaj

ą

c z oka ekranu.

Gło

ś

nik chrobotał. Trzaski zakłóce

ń

, nic wi

ę

cej. Seledynowe skrzydełka wachlowały, ale nie jak

przy normalnym oddechu:
poruszały si

ę

powoli, niepewnie, czasem zamierały na dług

ą

chwil

ę

... jakby aparat tlenowy

Langnera przestawał pracowa

ć

. A ten ostry błysk w radarze był bardzo daleko:

pojawiał si

ę

na wrysowanej w szkło siatce współrz

ę

dnych u samego dołu ekranu, oddalony o

półtora kilometra w linii prostej... wi

ę

c ju

ż

gdzie

ś

po

ś

ród stoj

ą

cych d

ę

ba wielkich pionowych płyt

pod Bram

ą

Słoneczn

ą

. I nie poruszał si

ę

wcale. Ja

ś

niał, przy ka

ż

dym obrocie promienia

wodz

ą

cego, w tym samym dokładnie miejscu. Langner upadł? Le

ż

y tam, nieprzytomny?

Pirx wybiegł na korytarz. Do komory ci

ś

nie

ń

, na zewn

ą

trz! Dopadł drzwi hermetycznych. Ale gdy

biegł obok kuchni, co

ś

mign

ę

ło mu, czarnego, na biało nakrytym stole. Te klisze fotograficzne,

które przyniósł i machinalnie rzucił, przera

ż

ony nieobecno

ś

ci

ą

towarzysza. To go jakby

sparali

ż

owało. Stał na progu komory z hełmem w r

ę

kach i nie ruszał si

ę

z miejsca.

To jest to samo, jak wtedy. To samo - pomy

ś

lał. Przygotowywał kolacj

ę

i nagle wyszedł. Teraz ja

wyjd

ę

za nim i... obaj nie wrócimy. Klapa zostanie otwarta. Za kilka godzin Ciołkowski zacznie

wzywa

ć

przez radio. Nie b

ę

dzie odpowiedzi...

Co

ś

krzyczało w nim: „Wariacie, id

ź

! Na co czekasz! On tam le

ż

y! Mo

ż

e porwała go lawina,

zeszła ze szczytu, nie słyszałe

ś

, bo tu nic nie słycha

ć

, on jeszcze

ż

yje, nie rusza si

ę

, nie spadł,

ale

ż

yje, oddycha, pr

ę

dzej..." A jednak stał bez ruchu. Nagle zawrócił, wpadł do radiostacji,

przyjrzał si

ę

dobrze wska

ź

nikom. Wszystko było bez zmiany. Raz na cztery, pi

ęć

sekund -

powolne rozszerzenie „motylka", drgaj

ą

ce, niepewne. I błysk w radarze - na skraju przepa

ś

ci...

Sprawdził k

ą

t nachylenia anteny. Był minimalny. Nie ogarniała ju

ż

pobli

ż

a Stacji, wysyłała

impulsy na maksymalny zasi

ę

g.

Zbli

ż

ył twarz do oddechowego wska

ź

nika, tak

ż

e miał go tu

ż

przed oczyma. Zobaczył wtedy co

ś

dziwnego. Zielonkawy „motyl" nie tylko rozkładał i zwijał skrzydełka, ale zarazem drgał cały
miarowo, jakby na rytm oddechowy nało

ż

ony był drugi, daleko szybszy. Drgawki agonalne?

Konwulsje? Tamten konał, a on, z wpółotwartymi ustami, wpatrywał si

ę

chciwie w ruchy

katodowego płomyczka wci

ąż

takie same, powolne, z

ą

bkowane drugim rytmem... Nagle, sam

dobrze nie pojmuj

ą

c, dlaczego to robi, chwycił kabel antenowy i wyrwał go z kontaktu. I stała si

ę

zdumiewaj

ą

ca rzecz:

wska

ź

nik, z odł

ą

czon

ą

anten

ą

, oderwany od impulsów zewn

ę

trznych, zamiast znieruchomie

ć

,

wachlował ci

ą

gle to samo...

Wci

ąż

w tym niepoj

ę

tym osłupieniu Pirx dopadł do pulpitu i zwi

ę

kszył nachylenie anteny

radarowej. Daleki błysk, trwaj

ą

cy pod Bram

ą

Słoneczn

ą

, pocz

ą

ł w

ę

drowa

ć

ku kraw

ę

dzi ekranu.

Radar wychwytywał coraz bli

ż

sze sektory otoczenia, a

ż

nagle pojawił si

ę

w nim drugi rozbłysk,

daleko wi

ę

kszy i silniejszy. Drugi skafander! To na pewno był człowiek. Poruszał si

ę

. Powoli,

miarowo schodził w dół, wymijaj

ą

c na swej drodze jakie

ś

przeszkody, bo skr

ę

cał raz w lewo, raz

w prawo - i zmierzał prosto ku Bramie Słonecznej, ku tej drugiej, dalekiej iskierce - ku drugiemu
człowiekowi?
Pirxowi omal oczy nie wyszły z głowy. Iskry były naprawd

ę

dwie. bliska - ruchoma, i daleka -

bezwładna. W Mendelejewie było dwu ludzi, Langner i on. Aparatura mówiła,

ż

e jest ich trzech.

Nie mogło by

ć

trzech. Wi

ę

c kłamała.

W czasie krótszym od potrzebnego, aby to wszystko przemy

ś

le

ć

, był ju

ż

w komorze z rakietnic

ą

i

nabojami. Po nast

ę

pnej minucie stał na wypukło

ś

ci kopuły i raz po raz strzelał sygnałowymi

rakietami, mierz

ą

c stromo w dół, wci

ąż

w jednym kierunku - Bramy Słonecznej. Ledwo nad

ąż

ał z

wyrzucaniem gor

ą

cych łusek. Ci

ęż

ka kolba rakietnicy skakała mu w r

ę

ku. Nie słycha

ć

było nic,

background image

po spuszczeniu cyngla przechodził lekki cios odrzutu, wykwitały smugi ognia, ziele

ń

brylantowa i

purpurowy płomie

ń

, strzelaj

ą

cy kroplami czerwieni, i wytrysk gwiazd szafirowych - walił raz za

razem, nie przebieraj

ą

c w kolorach... A

ż

z dołu z niesko

ń

czonych mroków błysn

ę

ło w

odpowiedzi, i pomara

ń

czowa gwiazda, wybuchaj

ą

c nad jego głow

ą

,

o

ś

wietliła go i obsypała, jakby w nagrod

ę

, deszczem płon

ą

cych strusich piór. I druga deszczem

szafirowego

złota.

Strzelał. I tamten strzelał, wracaj

ą

c: błyski odpale

ń

zbli

ż

ały si

ę

. A

ż

w którym

ś

zobaczył widom

ą

sylwetk

ę

Langnera. Poczuł nagł

ą

słabo

ść

. Całe jego ciało pokryło si

ę

potem. Nawet głowa.

Ociekał, jakby wylazł z k

ą

pieli. Nie puszczaj

ą

c rakietnicy, usiadł, bo nogi zrobiły si

ę

nieprzyjemnie

mi

ę

kkie w kolanach. Zwiesił je w dół przez otwart

ą

klap

ę

do wn

ę

trza komory i czekał, dysz

ą

c, na

Langnera, który był tu

ż

.

To było tak. Kiedy Pirx wyszedł, Langner, zaj

ę

ty w kuchni, nie patrzał na wska

ź

niki. Zobaczył je

dopiero po kilku minutach. Nie wiadomo dokładnie, po ilu. W ka

ż

dym razie musiało to by

ć

wtedy,

gdy Pirx manipulował przy gasn

ą

cym reflektorze. Kiedy znikł z pola widzenia radaru, automat

zacz

ą

ł zmniejsza

ć

nachylenie anteny i czynił to tak długo, a

ż

wiruj

ą

ca wi

ą

zka promieni dotkn

ę

ła

podnó

ż

a Bramy Słonecznej. Langner zobaczył tam rozbłysk, który wzi

ą

ł za obraz skafandra, tym

bardziej

ż

e nieruchomo

ść

rzekomego człowieka tłumaczyły wskazania oka magicznego: tamten

(oczywi

ś

cie pomy

ś

lał,

ż

e to Pirx) oddychał jak nieprzytomny - jakby si

ę

dusił. Langner, na nic ju

ż

nie czekaj

ą

c, natychmiast wło

ż

ył skafander i pobiegł na ratunek. Obraz w radarze ukazywał w

rzeczywisto

ś

ci najbli

ż

sz

ą

z szeregu aluminiowych tyk, t

ę

, która stoi nad sam

ą

przepa

ś

ci

ą

.

Langner mo

ż

e by si

ę

w pomyłce zorientował, ale było wszak jeszcze wskazanie „oka", które

zdawało si

ę

wspiera

ć

i potwierdza

ć

radarowe. Gazety pisały potem,

ż

e ,,okiem" i radarem

zawiadywała elektronowa aparatura, rodzaj mózgu elektronowego, w którym podczas katastrofy
Rogeta utrwalił si

ę

rytm oddechowy tego konaj

ą

cego Kanadyjczyka i „mózg" powtarzał go, ów

rytm, gdy zachodziła „podobna sytuacja".

ś

e to był rodzaj odruchu warunkowego na pewien

okre

ś

lony stan „wej

ść

" elektrycznej sieci.

W rzeczywisto

ś

ci rzecz miała si

ę

daleko pro

ś

ciej. Na Stacji nie było

ż

adnego „mózgu

elektronowego", a tylko zwykły automatyczny rozrz

ą

d, pozbawiony jakiejkolwiek ..pami

ę

ci".

,,Agonalny rytm oddechowy" powstawał wskutek przebicia małego kondensatorka; dawało ono
zna

ć

o sobie tylko wówczas, kiedy otwarta była klapa wyj

ś

ciowa. Napi

ę

cie przeskakiwało wtedy z

jednego obwodu w drugi i na siatce „oka magicznego" powstawało ,,dudnienie". Tylko na

pierwszy rzut oka przypominało „agonalny oddech", gdy

ż

przyjrzawszy si

ę

lepiej, mo

ż

na było bez trudu

dostrzec nienaturalne dr

ż

enie seledynowych skrzydełek. Langner szedł ju

ż

ku przepa

ś

ci, gdzie, jak s

ą

dził,

znajduje si

ę

Pirx - o

ś

wietlał sobie drog

ę

reflektorem, a w miejscach nieprzejrzystych rakietami. Dwa ich

odpalenia zauwa

ż

ył Pirx, gdy wracał do Stacji. Pirx z kolei po czterech czy pi

ę

ciu minutach zacz

ą

ł

przyzywa

ć

Langnera strzałami z rakietnicy - i na tym si

ę

ich przygoda sko

ń

czyła. Z Challiersem i Savage'em

stało si

ę

inaczej. Savage te

ż

mo

ż

e powiedział wychodz

ą

cemu Challiersowi: „Wró

ć

szybko", tak jak to

powiedział Pirxowi Langner. A mo

ż

e Challiers spieszył si

ę

, bo si

ę

zaczytał i wyszedł pó

ź

niej ni

ż

zwykle.

Dosy

ć

,

ż

e nie zamkn

ą

ł klapy. Potrzebne było, aby bł

ą

d aparatury mógł da

ć

zgubne rezultaty - drugie jeszcze

przypadkowe skojarzenie czynników: co

ś

musiało id

ą

cego po klisze zatrzyma

ć

w studzience tak długo, aby

antena radaru wznosz

ą

ca si

ę

o kilka stopni przy ka

ż

dym nast

ę

pnym obrocie odnalazła wreszcie aluminiow

ą

tyk

ę

nad przepa

ś

ci

ą

. Co zatrzymało Challiersa? Nie wiadomo. Awaria reflektora prawie na pewno nie:

zdarza si

ę

zbyt rzadko. Co

ś

jednak opó

ź

niło jego powrót dostatecznie długo, a

ż

pojawił si

ę

w ekranie fatalny

rozbłysk, który Savage, jak potem -Langner, wzi

ą

ł za obraz skafandra. Opó

ź

nienie musiało wynosi

ć

co

najmniej trzyna

ś

cie minut:

stwierdziły to wykonane potem próby. Savage poszedł ku przepa

ś

ci, by szuka

ć

Challiersa. Challiers,

wróciwszy ze studzienki, zastał Stacj

ę

pust

ą

, zobaczył ten sam obraz, co Pirx - i sam z kolei wyszedł, na

poszukiwanie Savage'a. By

ć

mo

ż

e Savage, dotarłszy do Bramy Słonecznej, poniewczasie zorientował si

ę

w

tym,

ż

e radar ukazywał tylko obraz metalowej rurki wbitej w piarg, ale w drodze powrotnej upadł i rozbił

szybk

ę

skafandra. Mo

ż

e i nie dociekł mechanizmu zjawiska, a tylko po daremnych poszukiwaniach, nie

mog

ą

c znale

źć

Challiersa, zap

ę

dziwszy si

ę

w jakie

ś

przepa

ś

ciste miejsce, upadł - tych wszystkich

szczegółów nie dało si

ę

wy

ś

wietli

ć

. Dosy

ć

, ze obaj Kanadyjczycy zgin

ę

li. Katastrofa mogła si

ę

wydarzy

ć

background image

tylko o

ś

wicie. Bo gdy nie było radiowych zakłóce

ń

, pozostaj

ą

cy na Stacji człowiek mógł prowadzi

ć

rozmow

ę

z wychodz

ą

cym, nawet nie opuszczaj

ą

c kuchni.

Katastrofa mogła si

ę

wydarzy

ć

tylko wtedy, gdy wychodz

ą

cy si

ę

spieszył. Zostawiał wtedy klap

ę

otwart

ą

:

jedynie wtedy, przy takiej konfiguracji poł

ą

cze

ń

, ujawniał si

ę

ą

d aparatury. Ale poza tym temu, kto si

ę

spieszy, łatwiej na ogół mo

ż

e si

ę

przytrafi

ć

,

ż

e wróci pó

ź

niej, wła

ś

nie dlatego, bo chciał wróci

ć

wcze

ś

niej.

ś

e upu

ś

ci w po

ś

piechu paczk

ę

klisz,

ż

e co

ś

potr

ą

ci

- takie rzeczy zdarzaj

ą

si

ę

przy po

ś

piechu. Obraz radarowy jest mało wyra

ź

ny: z odległo

ś

ci tysi

ą

ca

dziewi

ę

ciuset metrów metalow

ą

tyk

ę

łatwo wzi

ąć

za skafander stoj

ą

cego człowieka. Gdy zachodzi zbieg

wszystkich okoliczno

ś

ci, katastrofa była mo

ż

liwa, a nawet prawdopodobna. Pozostaj

ą

cy - dodajmy dla

zupełno

ś

ci - musiał by

ć

w kuchni czy gdziekolwiek indziej, w ka

ż

dym razie nie w radiostacji, gdy

ż

wtedy

widziałby,

ż

e jego towarzysz odchodzi we wła

ś

ciwym kierunku, i nie wzi

ą

łby potem pojawiaj

ą

cego si

ę

na

południu drobnego rozbłysku za skafander. Challiers, oczywi

ś

cie, nie przez przypadek znaleziony został tak

blisko miejsca, w którym zgin

ą

ł Roget. Spadł w przepa

ść

otwieraj

ą

c

ą

si

ę

pod miejscem, oznaczonym

aluminiow

ą

tyk

ą

. Tyka znajdowała si

ę

tam, aby ostrzega

ć

przed przepa

ś

ci

ą

;

Challiers szedł w tym kierunku, bo my

ś

lał,

ż

e zmierza do

Savage'a.
Mechanizm fizyczny zjawiska był trywialnie prosty.
Wymagał tylko okre

ś

lonego nast

ę

pstwa kilku wypadków

i obecno

ś

ci takich czynników, jak zakłócenia radiowe

i otwarta klapa komory ci

ś

nieniowej.

Bardziej mo

ż

e godny uwagi był mechanizm psychologiczny.

Kiedy aparatura, pozbawiona impulsów zewn

ę

trznych,

wprawiała w ruch „motylka oddechowego" oscylacj

ą

wewn

ę

trznych napi

ęć

, a na radarze pojawiał si

ę

obraz

fałszywego skafandra, najpierw pierwszy, a potem drugi
przychodz

ą

cy człowiek brał to za wskazania stanu realnego.

Najpierw Savage my

ś

lał,

ż

e widzi u przepa

ś

ci Challiersa,

potem - Challiers,

ż

e Savage'a. To samo zdarzyło si

ę

potem

Pirxowi i Langnerowi.
Doj

ś

cie do podobnego wniosku ułatwione było przez to,

ż

e

ka

ż

dy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegóły katastrofy,

która pochłon

ę

ła

ż

ycie Rogeta, i pami

ę

tał, jako rys

specjalnie dramatyczny, histori

ę

długiej agonii tamtego

nieszcz

ęś

nika, do ko

ń

ca wiernie przekazywanej

obserwatorium na Stacji przez „ oko magiczne".
Je

ś

li wi

ę

c - jak kto

ś

zauwa

ż

ył - mo

ż

na było w ogóle mówi

ć

o „odruchu warunkowym", to przejawiała go nie aparatura,
lecz sami ludzie. Na pół

ś

wiadomie dochodzili do

prze

ś

wiadczenia,

ż

e w niepoj

ę

ty jaki

ś

sposób nieszcz

ęś

cie

Rogeta powtórzyło si

ę

, wybieraj

ą

c tym razem za ofiar

ę

-

jednego z nich.
- Teraz, kiedy wiemy ju

ż

wszystko - powiedział Taurow, cybernetyk z Ciołkowskiego - powiedzcie nam,

kolego Pirx,

jak zorientowali

ś

cie si

ę

w sytuacji? Mimo

ż

e jak sami powiadacie, nie zrozumieli

ś

cie mechanizmu zjawiska...

- Nie wiem - powiedział Pirx. Przez okno biła biało

ść

osłonecznionych szczytów. Ich ostrza, jak ko

ś

ci

wypra

ż

one w ogniu, tkwiły w g

ę

stej czerni nieba. - Chyba przez klisze. Kiedy je zobaczyłem, zrozumiałem,

ż

e rzuciłem je tak samo, jak Challiers. Mo

ż

e bym jednak poszedł, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Z kliszami,

to, w ko

ń

cu, mógł by

ć

przypadkowy zbieg okoliczno

ś

ci. Ale mieli

ś

my na kolacj

ę

omlety - tak samo jak oni, w

ten ich ostatni wieczór. Pomy

ś

lałem,

ż

e za wiele ju

ż

tych przypadków:

ż

e to jest co

ś

wi

ę

cej ni

ż

ś

lepy traf. Te

omlety... my

ś

l

ę

,

ż

e to one nas uratowały...

- Otwarta klapa była funkcj

ą

przyrz

ą

dzania omletów, jako wezwanie do po

ś

piechu, rozumowali

ś

cie wi

ę

c

całkiem prawidłowo, ale to by was nie uratowało, gdyby

ś

cie całkowicie zaufali aparaturze - powiedział

Taurow. -Z jednej strony musimy jej ufa

ć

. Bez elektronowych urz

ą

dze

ń

kroku nie zrobiliby

ś

my na Ksi

ęż

ycu.

Ale... za takie zaufanie czasem trzeba płaci

ć

...

- To prawda - odezwał si

ę

Langner. Wstał. - Musz

ę

wam powiedzie

ć

, panowie, czym najbardziej

zaimponował mi mój towarzysz gwiazdowy. Co do mnie, z tej karkołomnej przechadzki wróciłem raczej bez

apetytu. Ale on - poło

ż

ył r

ę

k

ę

na ramieniu Pirxa - po wszystkim, co zaszło, usma

ż

ył te omlety i zjadł co do

jednego. Tym zadziwił mnie! Bo wprawdzie przedtem ju

ż

widziałem,

ż

e jest bystry i zacny do poczciwo

ś

ci...

- Jaki?! - spytał Pirx.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Stalo sie jutro Zbior1 (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 09, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro Zbior) (rtf)
Antologia Stalo sie jutro"
Antologia - Stało Się Jutro 10, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 05, Antologie
Antologia Stalo sie jutro Zbior (rtf)
Antologia Stalo sie jutro
Antologia Stalo sie jutro Zbior$ (rtf)
Antologia - Stało Się Jutro 32, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 28, Antologie
Antologia - Stało Się Jutro 01, Antologie

więcej podobnych podstron