TRINE ANGELSEN
NA DOBRE I ZŁE DNI
Rozdział 1
Oniemiała ze zgrozy Elizabeth wpatrywała się w lensmana. Z trudem usiłowała
zrozumieć sens tego, co powiedział. Mówił o jakiejś katastrofie na morzu i o tym, że utonęło
ponad stu mężczyzn. Ale po co jej to mówił? Co to miało wspólnego z nią? Naturalnie, to
straszna tragedia, Jensa jednak nie było wśród tych, którzy zginęli. To niemożliwe. Już raz go
straciła. Potem Kristian zginął w Trolljordslaget. Jens nie mógł opuścić jej po raz drugi!
Ile bólu i cierpienia jest w stanie znieść człowiek? Słyszała o matkach, które
odprowadziły do grobu nawet pięcioro- sześcioro dzieci. Jak zdołały to przeżyć? Czy
kiedykolwiek potem doszły do siebie? Elizabeth słyszała, że lensman coś mówi, poczuła jego
wielką dłoń na swoim ramieniu i zdała sobie sprawę, że ktoś jeszcze stanął w drzwiach i też
słuchał. Ale skąd dochodził ów rozpaczliwy krzyk? Upłynęło kilka sekund, zanim się
zorientowała, że to ona krzyczy. Wtedy rzuciła się na lensmana, chwyciła go za poły płaszcza
i mocno nim potrząsnęła. Miała ochotę gryźć, drapać, bić, lecz czyjeś silne ręce ją
powstrzymały.
- Spokojnie, Elizabeth. Spokojnie.
Jego głos był głęboki i opanowany, ale nic to nie pomogło. Krzyk wyrywał się z jej
wnętrza niczym wycie, które rodziło się gdzieś w dole brzucha. Jej policzki stały się wilgotne
i poczuła słony smak w kącikach ust. Łzy!
- Tylko nie Jens! - szlochała. - Powiedz, że to nieprawda! Nie zniosę tego! Nie wolno
ci go zabierać, słyszysz?!
Przychodzisz tu raz za razem i opowiadasz rzeczy, o których nie chcę wiedzieć!
Zjawiła się Helene, objęła ją swymi pulchnymi ramionami, przytuliła do piersi i
gładziła po włosach.
- No, no, moje dziecko. Wszystko będzie dobrze. Tylko się już uspokój.
Elizabeth próbowała powstrzymać spazmy. Nigdy przedtem nie czuła takiej
bezsilności, takiego smutku, a zarazem tak ogromnej pustki jak teraz. Nic jej nie obchodziło.
Ogarnęła ją całkowita rezygnacja.
- Pomyśl o Williamie - szepnęła Helene. - Jeszcze on ci pozostał. Nie pozwól, żeby cię
zobaczył w tym stanie. No i masz też Signe. Nie zapominaj, ile ona straciła.
Powoli do Elizabeth docierał sens tych słów. Ostrożnie wyswobodziła się z objęć
Helene i rozejrzała dokoła. Zobaczyła dzieci, które wpatrywały się w nią wielkimi oczami,
trzymając się kurczowo za ręce. Dolna warga Signe lekko drżała.
- Gdzie jest tata? - szepnęła dziewczynka zachrypniętym głosem.
- On... - Elizabeth musiała otrzeć łzy, żeby lepiej widzieć, a potem odchrząknęła. -
Będziemy się modlić do Boga, żeby miał tatę w opiece. - Wstrzymała oddech na kilka
sekund, bo nie była w stanie mówić dalej. Zaraz jednak zebrała się w sobie i spytała: -
Pamiętacie tę straszną burzę? Dzieci skinęły jednocześnie.
- Rozpętała się w Storvaagen i na morzu też. Wiele statków się przewróciło i wielu
rybaków utonęło.
- Ilu? - zapytał William. Jak miała powiedzieć małemu chłopcu, że zginęło ich ponad
stu? Potrafił liczyć tylko do pięciu.
- Zbyt wielu - odparła i przykucnęła przed dziećmi.
- Tata był wśród nich, prawda? - Signe nie spytała, tylko stwierdziła.
- Tego jeszcze nie wiemy. - W chwili gdy Elizabeth wypowiedziała te słowa, nagle
zapłonęła w niej nikła nadzieja. William przeniósł wzrok na kogoś, kto stał za nią.
- Może i Lars nie żyje. Albo Cornelius Arnoldy. Elizabeth poderwała się gwałtownie.
O tym nie pomyślała! Przerażona, utkwiła spojrzenie w lensmanie.
- Dlaczego właściwie tu przyszedłeś? - spytała. - Znasz jakieś nazwiska? Czy jest
wśród nich ktoś z naszych? Przełknął ślinę i przyjrzał się swoim butom. Potem znów podniósł
wzrok.
- Nie, nie mam żadnych nazwisk. Chciałem was tylko uprzedzić o tej katastrofie.
Chodzę od domu do domu, do rodzin, których mężczyźni wypłynęli w morze. Uznałem, że
powinienem wszystkich przygotować. Jeśli się czegoś dowiem, naturalnie zaraz was
powiadomię, ale może się zdarzyć, że wy wcześniej dostaniecie wiadomość. Może list... Albo
trzy. - Spróbował się uśmiechnąć, ale nie całkiem mu to wyszło.
Elizabeth wydmuchała nos w chusteczkę, którą znalazła w kieszeni. Musiała wziąć się
w garść, chociażby ze względu na dzieci. Poza tym nie tylko ona jedna będzie teraz miała o
kogo się martwić. W tym domu jeszcze dwie inne kobiety wysłały w morze swoich
mężczyzn.
- Może wejdziesz na chwilę? - spytała już spokojniej. Urzędnik pokręcił głową.
- Dziękuję, ale muszę iść dalej. Ukłonił się i podał im dłoń na pożegnanie.
Uścisnęły ją po kolei i życzyły mu powodzenia na dalszą drogę, po czym wróciły do
kuchni, milczące i zatopione we własnych bolesnych myślach. Wzrokiem wędrowały za
okno, ku brzegowi. Gdzie teraz byli ich mężczyźni? Czy żyli? Czas pokaże.
Stopniowo docierało do nich więcej informacji. Niektórzy twierdzili, że zginęło około
stu dwudziestu rybaków, inni że nawet stu pięćdziesięciu, ale nikt nie był niczego pewien.
Tylko Bóg znał dokładną liczbę zaginionych.
- Teraz rozumiem sens tego, co widziałam w Wigilię - odezwała się któregoś dnia
Elizabeth, prasując pościel. Żelazko powoli i pewnie sunęło po materiale. Od czasu do czasu
podnosiła je i sprawdzała, czy jest dostatecznie gorące, po czym wymieniała na inne, którym
najpierw na próbę przesuwała po ścierce, żeby nie zostawić brudnych śladów na poszewkach.
- Co mówiłaś? - spytała Helene.
- Miałam wizję. To było wtedy, kiedy wyszłam za potrzebą tuż przed czytaniem
Ewangelii. Pamiętasz?
Helene skinęła głową w zamyśleniu. Podeszła bliżej, jak gdyby się bała, że nie usłyszy
całej historii, jeżeli będzie stała za daleko, a między jej brwiami utworzyła się głęboka
bruzda.
- Nie rozumiałam, dlaczego tylu ludzi jest na dworze tak późnym popołudniem.
Ciągnęli długim szeregiem. Jechali wozami konnymi. Niektórzy szli obok. Przyszło mi na
myśl, że poszaleli. Albo że może ja zapomniałam o czymś, co się wydarzyło. Wiesz, zebrało
się wtedy tyle spraw. Święta i w ogóle. - Uśmiechnęła się szybko. - Właściwie poczułam się
trochę głupio. Ale po chwili uświadomiłam sobie, co to takiego. Na jednym z wozów leżała
czarna trumna. To był kondukt żałobny! Helene cofnęła się o krok i położyła rękę na piersi.
- Co ty mówisz?! Elizabeth spuściła wzrok.
- To zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Po prostu rozpłynęło się w powietrzu.
Wtedy zrozumiałam, że to był znak. Ktoś miał umrzeć. - Zniżyła głos. - Ale nie wiedziałam,
że zginie ich ponad stu.
- Powiedziałaś o tym Jensowi?
- Nie. - Elizabeth pokręciła głową. - Miał niedługo wyruszyć w morze i nie chciałam
go niepokoić przed podróżą. W żadnym razie nie mogłam tego zrobić. Jesteś pierwszą osobą,
której o tym mówię. Ale nie powtarzaj tego nikomu. Po co? Tobie też bym o tym nie
wspomniała, musiałam się jednak komuś zwierzyć. To zwykle pomaga. I rzeczywiście, teraz
czuję, jakby spadł mi z ramion wielki ciężar. - Znowu spojrzała na Helene. Twarz przyjaciółki
ściągnęła się z przerażenia.
- Skoro ten orszak zobaczyłaś właśnie ty, to może oznaczać, że zginie wielu tych,
których znałaś. -Głos Helene zabrzmiał raczej jak szept. Elizabeth objęła przyjaciółkę
ramionami.
- Kochana, wcale nie musi tak być. Możliwe, że widziałam wszystkie kobiety, które
owdowiały. Wdowy po rybakach z całych Lofotów. Ale nasi mężczyźni mogli przeżyć. Jens
często mawiał, że teraz, kiedy się znów pobraliśmy, nigdy już mnie nie opuści. I nigdy nie
umrze.
- Nie on o tym decyduje. A co z Larsem, Olavem, Jakobem, Danielem... - Głos Helene
się załamał, przycisnęła opuszki palców do oczu.
- Wiem o tym - odparła Elizabeth spokojnie. Otrząsnęła się już z szoku. - O nich też
myślałam. Cóż jednak możemy zrobić? Jedyne, co nam pozostaje, to czekać. Za tydzień
przyjdzie poczta. Może się czegoś dowiemy?
Helene skinęła głową i wyjrzała przez okno. Dzieci bawiły się na śniegu niedaleko
obory. Już się uspokoiły. Dorośli przecież powiedzieli, że ich ojcowie pewnie się uratowali.
No, może nie powiedzieli tego wprost, ale wierzyli, że Bóg nad nimi czuwa. Ciągle się o to
modlili i powtarzali, że Pan Bóg wszystko słyszy i widzi. W takim razie na pewno usłyszy te
modlitwy. A już sporo się ich uzbierało, bo modlili się co wieczór przed pójściem spać.
- Myślisz, że Panu Bogu i aniołom nie znudziło się nas słuchać? - spytał któregoś
wieczoru William, gdy Elizabeth siedziała z dziećmi w sypialni.
- Nie, nigdy im się nie znudzi - odparła. - Dawno temu, kiedy Pan Jezus jeszcze żył na
Ziemi, mieszkał w małej wsi daleko, daleko stąd - zaczęła opowiadać. - Któregoś letniego
dnia siedział na dworze i rozmawiał z ludźmi. Rozumiecie, znał mnóstwo historii.
- Więcej niż Arnolda?
- Tak, dużo więcej.
- O huldrach i morskich potworach też? - zdziwił się William.
- Hm, sądzę, że o nich nie opowiadał. Mówił raczej o tym, co jest dobre, a co złe, i że
ludzie powinni wierzyć w Boga, to wtedy będzie dobrze na świecie. Ale wracając do mojej
opowieści... Kiedy tak siedział i rozmawiał z ludźmi, podeszło kilkoro dzieci i też chciało
posłuchać. Dorośli odsunęli je jednak i powiedzieli, żeby poszły się bawić i nie przeszkadzały
Jezusowi, ale On się rozgniewał i rzekł: „Pozwólcie tym maluczkim przyjść do mnie,
albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie".
- Co to znaczy? - spytał William i spojrzał na matkę ze zmarszczonymi brwiami.
- To znaczy, że Bóg i Jezus zawsze chcą słuchać, co dzieci mają do powiedzenia.
Signe zagryzła wargę.
- Wydaje mi się, że nauczyciel w szkole opowiadał kiedyś podobną historię, ale to nie
było dokładnie tak, jak ty mówisz. Elizabeth się uśmiechnęła.
- Można o tym mówić na wiele sposobów. Najważniejsze, żebyście zrozumiały.
- A ja bardziej wierzę w to, co powiedziała nam Elizabeth - stwierdziła Kathinka,
pociągając za jeden ze swych loków.
Pozostałe dzieci przytaknęły na znak, że też tak uważają. Dzieci są tak cudownie
nieskomplikowane, pomyślała Elizabeth, składając fartuch.
- Chyba się wybiorę do sklepiku Fredrika - powiedziała.
- Dzisiaj nie ma poczty. - Arnolda spojrzała na nią zdziwiona.
- Wiem. Ale może Fredrik słyszał coś nowego. Rozmawia z tyloma ludźmi. -
Nerwowo splotła dłonie.
- Dłużej nie zniosę tej niepewności. Tyle razy w ciągu dnia wyglądam przez okno, czy
czasem pastor albo lensman nie nadchodzi z wieściami. To już trwa cały tydzień. - Umilkła
nagle. - Przepraszam -dodała zakłopotana. - Wiem, że przeżywacie to samo, ale... Już trzeci
raz dostaję wiadomość o śmierci męża.
- Rozumiemy to - odezwała się Helene.
- Nie, nie rozumiecie. Smutku nie da się zmierzyć, tak jak nie można uodpornić się na
cierpienie. Za każdym razem, gdy się traci kogoś bliskiego, ból jest równie silny.
- Istnieją pewne granice wytrzymałości i w pewnym momencie sama możesz... -
Helene urwała.
- Boisz się, że mogę postradać zmysły, jeśli okaże się, że Jens zginął?
- Niezupełnie o to mi chodziło. Elizabeth uśmiechnęła się blado.
- A może jednak? No, przyznaj się.
Helene odwróciła się, udając, że jest bardzo zajęta. Jej plecy były wyprostowane i
nieprzystępne. Nic więcej nie powie, stwierdziła Elizabeth. Zbyt dobrze ją znała.
Elizabeth nie zabrała ze sobą żadnego z dzieci. Chciała im oszczędzić rozmów, które z
pewnością będą się toczyć w sklepiku.
Kiedy wyjeżdżała, padał drobny śnieg. Mróz nie był silny, ale zimno przenikało przez
spódnice, mimo że się ciepło ubrała. Wiele razy musiała ujmować lejce jedną ręką i
poprawiać baranicę na kolanach, ale futro ciągle się zsuwało i odkrywało jej łydki.
Koło sklepu stało kilku mężczyzn. Tupali nogami w długich do kolan butach z
drewnianymi podeszwami. Niektórzy zabijali ręce, inni wepchnęli dłonie głęboko w kieszenie
kurtek. Potem się pożegnali, przykładając dwa palce do czapki, i rozeszli każdy w swoją
stronę.
W sklepiku uderzyło ją przyjemne ciepło; pod jego wpływem aż zapiekła ją
zmarznięta twarz. Rozmowy na moment ucichły, niektórzy z klientów pozdrowili ją, po czym
wrócili do przerwanych wątków. Elizabeth odetchnęła z ulgą. A zatem nie wiedzieli nic, o
czym ona by nie słyszała. Stanęła przy ladzie obok Fredrika. - Masz jakieś wieści? - spytała.
Skinął głową.
- Dostałem dzisiaj list.
- List? - Elizabeth poczuła, że serce jej mocniej zabiło. Utkwiła wzrok w chłopaku. -
Przyszła dzisiaj poczta? - Tak, ale niestety nie było nic dla ciebie.
- A kto do ciebie napisał?
- Daniel.
- No, nie stój tak. Mów, co napisał!
Poczuła, że ogarnęły ją jednocześnie irytacja i zniecierpliwienie. I potworny strach.
Fredrik przesunął coś na ladzie.
- Skreślił tylko parę linijek.
- I co?
- Napisał, że z pewnością doszły nas słuchy o szalejącym sztormie i o tym, że wielu
rybaków zginęło. Chciał tylko zawiadomić, że są cali i zdrowi.
- Że są cali i zdrowi - powtórzyła Elizabeth. - Nie wymienił żadnych imion? - Serce
podeszło jej do gardła, ledwie mogła oddychać. Fredrik pokręcił głową.
- Prosił jeszcze, żeby pozdrowić wszystkich w Heimly.
- A co z nami z Dalsrud? Nie kazał nas pozdrowić?
- Nie, o tym nie wspomniał. Na dole listu jest tylko jego podpis. Myślę, że bardzo mu
się śpieszyło, kiedy to pisał. -Tak, z pewnością - przyznała Elizabeth. Odwróciła się; nie była
w stanie spojrzeć w tej chwili na Fredrika. Targały nią sprzeczne uczucia, w głowie kłębiły
się tysiące myśli.
Danielowi, naturalnie, mogło się aż tak śpieszyć, że po prostu zapomniał przesłać im
pozdrowienia. A może uznał za oczywiste, że wieści o Jensie, Larsie i Corneliusie dotarły
wcześniej i wszyscy już wiedzą, że ocaleli? Ale dlaczego w takim razie żaden z nich trzech
nie przysłał listu? Jeżeli przeżyli, mogli skreślić choć kilka linijek, żeby uspokoić bliskich.
Jej ręka drżała, kiedy przyłożyła ją do czoła. Nagle zrobiło jej się słabo i najchętniej
pobiegłaby w śnieżną zamieć, zarazem jednak nie chciała wracać do domu z wieścią, że
Daniel i „oni" żyją. Musiała się dowiedzieć, kim są „oni". I czy wiadomość dotyczy jeszcze
innych rybaków oprócz tych z Heimly. Zorientowała się, że Fredrik coś do niej mówił, i
powoli odwróciła się do niego.
- Mówiłeś coś?
- Tak, spójrz tutaj. Worek nie jest pusty. Został jeszcze jeden list.
Dygocąc ze zdenerwowania, wzięła kopertę, a potem znowu przeniosła wzrok na
Fredrika. Może dostrzegł w jej spojrzeniu wyrzut, bo wyglądał na zawstydzonego.
- Przepraszam, ale każdemu może się to zdarzyć. Wywróciłem worek na drugą stronę,
ale list musiał się o coś zaczepić. Dopiero teraz, gdy chciałem worek złożyć, zauważyłem
kopertę.
- Pozdrów swoich - rzuciła Elizabeth ochrypłym, obcym głosem. - Cieszę się, że
wszyscy z Heimly mają się dobrze - dodała i ruszyła do drzwi.
- Nie przeczytasz? - usłyszała jeszcze głos Fredrika, zanim zadźwięczał dzwonek u
drzwi, ale nie odpowiedziała i wyszła.
Koń potrząsnął długą grzywą, kiedy do niego podeszła. List, wsunięty pod ubranie,
drażnił skórę. Początkowo był zimny, ale szybko się ogrzał. Leżał na jej sercu i słyszał każde
jego uderzenie. W drodze powrotnej do domu nie czuła, że baranica zsunęła się z jej nóg. Nie
dbała o to. Myślała jedynie ó liście. Co zawierał? Pewnie niewiele, bo zauważyła, że jest
cienki. Z pewnością był pisany w największym pośpiechu. Mogło to oznaczać zarówno dobre
wieści, jak i złe. Może autor listu przepraszał i obiecywał, że później napisze więcej? Nawet
nie spojrzała na charakter pisma, bojąc się, że to nie od Jensa. Nagle poczuła, że nie jest w
stanie czekać dłużej. Zatrzymała konia, zdjęła rękawicę i wsunęła dłoń pod ubranie. Wolno
wyjęła list, wyciągnęła szpilkę do włosów i otworzyła kopertę.
Moja Najdroższa Elizabeth
Chciałem Cię tylko zawiadomić, że wszyscy jesteśmy zdrowi. Sztorm, o którym z
pewnością słyszałaś, dokonał spustoszenia i wielu rybaków Nasz Pan wezwał do siebie. Ale
wszyscy z Heimly i Dalsrud ocaleli.
Jens skreślił jeszcze kilka zdań, lecz ona nie była w stanie teraz tego czytać. Spuściła
głowę na kolana i szlochała głośno z radości.
- Dzięki Ci, Boże. Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję, że wysłuchałeś naszych
modlitw. Czy to dzieci Cię przebłagały? - Spojrzała w górę na szare niebo. Śnieg przestał
padać. Czy Bóg widział ją teraz tu, daleko w dole, z zapłakaną twarzą, ściskającą w dłoniach
cenny list? - Mam nadzieję, że mnie słyszysz, Boże. Jestem Ci dozgonnie wdzięczna. - Nagle
słowa wydały się jej takie ubogie. Ostrożnie złożyła kartkę i z powrotem wsunęła pod kurtkę.
Potem strzeliła lejcami i ruszyła do domu. Miała ważną wiadomość dla tych, którzy czekali!
Rozdział 2
Źdźbła siana kłuły przez ubranie, kiedy Elizabeth pod-sypywała zwierzętom paszy
następnego ranka. Służące naniosły wody i napełniły beczki stojące przy drzwiach. To ciężka
praca, więc Elizabeth pozwoliła im, żeby zrobiły sobie przerwę i trochę odpoczęły. W
drzwiach obory Helene odwróciła się i powiedziała:
- Zastanawiam się, dlaczego żona lensmana... Nie, zresztą wszystko jedno. - Machnęła
ręką i wyszła. Niedokończone zdanie pobudziło ciekawość Elizabeth, postanowiła więc
później wypytać przyjaciółkę.
Jedna z krów odwróciła swój duży łeb i popatrzyła na nią błyszczącymi oczami.
Mówiono, że zwierzęta nie potrafią płakać, ale krowy roniły wielkie łzy. Sama widziała. To
zawsze przyprawiało ją o gęsią skórkę. Wiedziała przecież, że kiedyś trzeba będzie je zabić,
żeby mieć co jeść. Pogładziła krowę po grzbiecie, przemawiając do niej dobrotliwie, a
myślami powędrowała do wczorajszego dnia. Kiedy oznajmiła, że przyszedł list, i
powiedziała, co w nim było, w kuchni zapanował nastrój nieopisanej radości. Helene i
Arnolda rozpłakały się głośno. Tylko dzieci zachowały spokój.
- Przecież mówiłyśmy. - Signe spojrzała na Elizabeth z politowaniem i przewróciła
oczami. -Modliłyśmy się do Boga, więc nas wysłuchał.
Elizabeth poświęciła część popołudnia, żeby odpisać na list. Opowiedziała Jensowi o
wizycie lensmana i o modlitwach dzieci. O tym, jak bardzo się bali, i o wyprawie do sklepu
Fredrika. Na koniec doniosła, że czują się dobrze i radzą sobie z robotą. Jensowi to się
spodoba.
W swoim liście wspominał, że w czasie sztormu tamtego feralnego dnia utonęli
rybacy, których zdążył poznać. Ciężko to przeżył i jeszcze nie całkiem się otrząsnął.
Elizabeth współczuła mu i zapragnęła znaleźć się bliżej, by móc go pocieszyć. Jej myśli
podążyły też ku rodzinom tych, którzy zginęli. Dobrze wiedziała, co teraz przeżywają.
Jeszcze raz poklepała krowę po grzbiecie, otrzepała ubranie i wyszła z obory. Przy
drzwiach zatrzymała się jednak, bo na podwórzu stały sanie zaprzężone w konia. Nie słyszała,
kiedy zajechały.
Zaciekawiona, weszła do domu.
Nie zdążyła zapytać, gdy Helene wyjaśniła, kim jest ich gość.
- W salonie siedzi lensmanowa i czeka na ciebie - poinformowała, po czym otworzyła
drzwiczki pieca i rozrzuciła żar. - Arnoldo, wyjmij trochę solonego mięsa! -zawołała w stronę
spiżarni. Potem znów zwróciła się do Elizabeth: - Przygotuję wam trochę kanapek. I zaparzę
kawę - dodała.
- Mówiła, czego chce? - spytała Elizabeth.
- Nie, zapytała o ciebie, a ja powiedziałam, że jesteś w oborze. I zaproponowałam,
żeby poczekała, jeśli chce. - Helene pokręciła nosem. - Trudno mi było zachować wobec niej
uprzejmość, możesz sobie wyobrazić. Z największą ochotę kazałabym jej wrócić tam, skąd
przyszła.
- Dobrze, że tego nie zrobiłaś. - Elizabeth zamknęła za sobą kuchenne drzwi i ruszyła
do salonu. Nagle uświadomiła sobie, że nadal ma na sobie robocze ubranie, więc szybko
pobiegła na poddasze, umyła się i przebrała. Na koniec wzięła kilka szpilek do włosów i
upięła warkocz w węzeł z tyłu głowy. Tak, to powinno wystarczyć.
- Dzień dobry - przywitała się z rezerwą, wchodząc do salonu.
Żona lensmana wstała i podała jej obie ręce.
- Moja droga, słyszałam, że cała załoga statku zginęła! Nie mogłam się więc
powstrzymać: musiałam do was przyjść i zobaczyć, jak sobie radzicie.
- Dziękuję, dobrze - odparła Elizabeth. - Wczoraj dostałyśmy list z wiadomością, że
wszyscy są cali i zdrowi. Lensmanowa szeroko otworzyła oczy.
- Naprawdę? A ja myślałam... - Urwała, pozwalając, by dalsza część zdania zawisła w
powietrzu. Następnie splotła swe pulchne białe dłonie i uśmiechnęła się z obłudną słodyczą. -
To najlepsze, co mogło się zdarzyć. Niesamowite. - Ponownie usiadła na krześle. Elizabeth
poczuła, jak irytacja pełznie w górę jej pleców. Weszła Helene z tacą, obsłużyła je szybko i
sprawnie, po czym opuściła salon.
- Proszę się częstować - zaproponowała Elizabeth, unosząc półmisek.
- Dziękuję bardzo. - Kobieta wzięła kanapkę i zaczęła jeść małymi kęsami. Wytarła
okruszki z kącików ust i utkwiła w gospodyni spojrzenie swych jasnoniebieskich oczu. - Jest
jeszcze jedna sprawa, o której przyszłam z tobą porozmawiać.
- Ach tak. - Elizabeth odstawiła filiżankę na spodeczek.
- To straszne patrzeć na tych wszystkich cierpiących ludzi w naszej wsi.
Elizabeth zastanowiła się, czy dobrze usłyszała. Od kiedy to żona lensmana przejmuje
się losem biednych? Milczała jednak, pozwalając jej mówić dalej.
- Tak, to po prostu okrutne. Ci biedacy marzną i głodują. Dlatego założyłam
stowarzyszenie.
- Co?
- Tak, żebyśmy my, lepiej sytuowani, mogli regularnie rozdzielać skarpety i rękawice,
które zrobimy na drutach. Czapki i szaliki są oczywiście również mile widziane. I swetry.
- I to ty wpadłaś na ten pomysł? - Słowa wyrwały się Elizabeth, zanim zdążyła się
zastanowić.
- Tak! - Otyła kobieta włożyła do ust ostatni kęs chleba. Długo żuła, zanim podjęła
wątek: - Uważam, że musimy coś robić. Zgadzasz się z tym?
- Owszem. - Elizabeth przeciągała słowa. - My w Dalsrud zawsze robimy wszystko,
co w naszej mocy.
- Oczywiście. W takim razie przekażę pozostałym, że ty też się do nas przyłączasz.
Świetne kanapki, nawiasem mówiąc. Aha, zanim zapomnę: wszystko, co przygotujesz,
przekazuj mnie. A ja już się postaram rozesłać to dalej. I jeśli znasz jeszcze kogoś, kto też
chciałby pomóc, to daj mi znać. Z Bergette już rozmawiałam, więc jej nie bierz pod uwagę.
- Dlaczego nie możemy sami dzielić się z innymi, tak jak robiliśmy to do tej pory? -
spytała poirytowana Elizabeth. Lensmanowa roześmiała się krótko.
- Moja droga, chodzi o to, żeby istniał jakiś system podziału, żeby wszyscy dostawali
tyle samo. By nie dopuścić do tego, że jedna rodzina dostanie dużo, a inna nic. Rozumiesz?
Elizabeth ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Musiała przyznać, że przy takim
przedstawieniu sprawy brzmiało to nawet rozsądnie. A jednak mimo wszystko czuła w sobie
jakiś sprzeciw.
- Słyszałam, że doszło do... Jak to powiedzieć? Zatargu między tobą i Steffenem jakiś
czas temu -zagadnęła nagle lensmanowa. - Jesienią, kiedy sprowadzaliście owce z gór.
Elizabeth mocno zacisnęła zęby. To temat, którego wolałaby nie poruszać. Steffen
najpierw próbował ją zgwałcić, a potem sam zranił się nożem i rozpowiadał, że
1
to Jens
chciał go zabić. Na domiar złego, lensman trzymał stronę Steffena.
- Zgadza się - przyznała sucho.
- Uff, to niedobrze. Ale, droga Elizabeth, nie pozwólmy, żeby to zepsuło stosunki
między nami kobietami. Dobrze?
Cóż miała na to odpowiedzieć? Nie mogła szczerze wyznać, że nie chce mieć z nimi
więcej do czynienia - ani z lensmanem, ani z jego żoną.
- Staram się już nie myśleć o tej historii - ucięła, nie wdając się w wyjaśnienia.
- To świetnie. - Lensmanowa uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę w stronę dzbanka. -
Czy mogę się jeszcze poczęstować kawą?
Wreszcie niepożądany gość zdecydował się wyjść. Elizabeth odprowadziła otyłą
kobietę na korytarz i na pożegnanie uśmiechnęła się sztywno. Na szczęście w czasie wizyty
nie padło ani jedno przykre słowo. Przynajmniej tym mogła się pocieszać.
- Czego chciała? - spytała Helene, wysuwając głowę z kuchni. Elizabeth zdała jej
krótką relację.
- A więc to dlatego - odparła przyjaciółka powoli.
- Co masz na myśli? Helene uśmiechnęła się szeroko.
- Słyszałam, że ta niezwykle dobra pani prawie przestała się liczyć w towarzystwie.
Ludzie mówią, że jest chciwa i samolubna. Musiała nieźle dać się im we znaki. - Helene
oparła się barkiem o framugę drzwi. - Dlatego rozpoczęła zbiórkę dla biednych we wsi, nie
zważając na to, że inni od dawna już się tym zajmują. Elizabeth uśmiechnęła się i wzruszyła
ramionami.
- W każdym razie wyniknie z tego coś dobrego, a o to przecież chodzi.
Helene wróciła do kuchni, ona zaś poszła na poddasze. Tam znalazła resztki włóczki i
kilka wełnianych skarpet, które były już tyle razy cerowane na piętach, że nie nadawały się do
użytku. Rozcięła je na dwie części, żeby wykorzystać górę. Gdy tylko miała coś do oddania,
zawsze dzieliła się z potrzebującymi. Dlaczego więc nie przekazywać tego przez żonę
lensmana? Czy nie dość już między nimi kłótni i niezgody? Nie traktowała tego jako porażki.
Gdyby była młoda, pewnie czułaby się pokonana. Ale nie teraz. Była już na to zbyt dojrzała.
Obiecała dać Arnoldzie kilka godzin wolnego, żeby dziewczyna mogła odwiedzić
rodziców. Odprowadziła ją do drzwi i życzyła szczęśliwej drogi. Helene zaś wysłała z listą
zakupów do sklepiku. Dzieciom pozwoliła jechać razem z nią. Służąca czuła się trochę
niepewnie, bo nie przywykła do samodzielnego powożenia.
- Poradzisz sobie - powiedziała Elizabeth spokojnie. - Nie po raz pierwszy pojedziesz
saniami, a taka wycieczka dobrze ci zrobi. Kiedy ostatnio wyrwałaś się z Dalsrud?
Niechętnie, z mocnymi wypiekami na twarzy, Helene wyruszyła w drogę.
Wtedy Elizabeth nakryła w salonie. Dołożyła do pieca dobrze przesuszonego drewna,
które natychmiast zajęło się ogniem i w mgnieniu oka ogrzało pokój. Wyjęła piękną zastawę
stołową i wspaniałe szkło. Potem poszła do obory pozbierać jajka, bo chciała upiec ciasto.
Właśnie skończyła, kiedy sanie z powrotem zajechały na podwórze. Zauważyła w nich
również Arnoldę, a więc Helene zabrała ją po drodze.
Wpadły z impetem do domu, roześmiane i rozgadane. Miały dużo do opowiadania.
Dzieci dostały od Fredrika po kawałku kandyzowanego cukru. Koniowi też się trafiło trochę
na spróbowanie, paplała Helene, zdejmując kubrak. No i spotkały Dorte, która przesyła
gorące pozdrowienia. Nagle przerwała ten potok słów i pociągnęła nosem.
- Piekłaś ciasto? - spytała. - Spodziewamy się gości?
- Tak, was - odparła Elizabeth. - Dzisiaj wy będziecie moimi gośćmi. Myślę, że zbyt
rzadko wam okazuję, jak bardzo was cenię.
- Bzdury! - prychnęła Helene. - Skąd u ciebie te idiotyczne myśli? - Przewiesiła chustę
przez krzesło, żeby wyschła, a potem pomogła rozebrać się Kathince. - Że niby nas nie
cenisz? To może nie jesteś moją przyjaciółką? No, powiedz. Arnolda stała z tyłu.
- Uratowałaś mnie, kiedy byłam bez pracy - wtrąciła ostrożnie. - Jeżeli to nie
świadczy, że mnie cenisz, to już nie wiem co. -Ja też nie - odezwała się Kathinka, ściągając
rękawiczki.
- Tak czy owak, nakryłam w salonie - oznajmiła Elizabeth, czując nagły przypływ
wzruszenia. - Zostawcie zakupy w kuchni i chodźcie za mną - dodała. - Wszystko jest
przygotowane. - I ruszyła przodem. Musiała wyjść, bo czuła się zakłopotana. To dziwne,
pomyślała. Bez trudu potrafiła powiedzieć, kiedy coś ją rozzłościło, ale pochwał nie umiała
przyjmować.
- Słyszałam w sklepiku pewną historię - zaczęła Helene, kiedy usiadły. Elizabeth
nalała kobietom kawy, a dzieciom mleka.
- Związaną z katastrofą! Elizabeth podniosła wzrok. Nie wiedziała, czy chce tego
słuchać.
- Chyba tylko rybakom na Vaeroy sprzyjały wiatry i udały się połowy - ciągnęła
Helene.
-Tak?
- Cały czas mieli ładną pogodę i złowili sporo ryb. W pierwszych dniach wyszli na ląd
z pięcioma-sześcioma setkami, chociaż ceny były kiepskie. Tylko dziewięć do dziesięciu ore
za sztukę. - Zamilkła i tak mocno zaczerpnęła powietrza, że jej pierś uniosła się wysoko. - Ale
dwudziestego szóstego stycznia sztorm dotknął też Vaeroy. Człowiek, o którym jest ta
historia, miał na imię Anders. Tak samo jak mój tata, pomyślała Elizabeth, ale się nie
odezwała, pozwalając Helene mówić dalej.
- Wypłynęli o świcie. Był wśród nich stary rybak Anton, który powiedział, że będzie
sztorm, bo czuje to w kościach. Ale, rozumiecie, Anders się z nim nie zgodził. Chwilę później
znaleźli się na morzu i zarzucili sieci. Wtedy nadciągnął sztorm i przewrócił łódź.
Helene zerknęła na dzieci, jak gdyby nagle zdała sobie sprawę, że siedzą obok i pilnie
się przysłuchują.
Może nie słyszały tej opowieści, kiedy były w sklepiku, pomyślała Elizabeth.
- I co? - szepnął William, z trudem łapiąc oddech. -Utonęli? Helene pokręciła głową.
- Nie, udało im się dotrzeć na ląd, ale strasznie poranili ręce, gdy próbowali się
ratować. Gospodyni, do której trafili, posmarowała im rany łojem i parafiną. To pomogło. Ale
mimo troskliwej opieki martwili się o bliskich, którzy zostali w domach i o niczym nie
wiedzieli. To tak jak my, pomyślała Elizabeth ze współczuciem dla tych obcych ludzi. Helene
mówiła dalej:
- Następnego ranka rybacy zobaczyli, że łódź jest zniszczona. Sami nie zdołaliby jej
naprawić, zwłaszcza tak poranionymi i zabandażowanymi rękami. -No i co zrobili? - spytała
Kathinka, patrząc na matkę wielkimi oczami.
- Naprawili ją mężczyźni z tego gospodarstwa. Pracowali sześć dni, aż w końcu łódź
była gotowa, by znów wypłynąć w morze. Po siedmiu godzinach wiosłowania rybacy wrócili
do domu. I co, jak myślicie? Kobieta, Jonetta, sądziła, że jej mąż wraz z załogą utonął, bo tak
długo nie miała od niego żadnych wieści. Szła właśnie na mszę żałobną, kiedy nagle
zobaczyła płynących fiordem rybaków. Co się tam działo! - Helene klepnęła się po udzie. -
Wszyscy, Jonetta i dzieci, zbiegli czym prędzej na brzeg, żeby ich przywitać. Śmiali się i
krzyczeli z radości. Sam Anders zdołał powstrzymać łzy do momentu, kiedy wszedł do domu
i zobaczył swoje maleńkie dziecko, leżące w kołysce. Wtedy przyłożył policzek do główki
córeczki i rozpłakał się, a potem wziął niemowlę na ręce. I podziękował Bogu, że dane mu
było wrócić cało...
- A widzisz - przerwał jej William. - Bóg strzeże wszystkich w czasie sztormu.
- Nie zawsze - rzekła cicho Signe. - Ponad stu rybaków utonęło. - Zamilkła i
zastanowiła się przez chwilę. -Ale widać Pan Bóg miał strasznie dużo pracy tego dnia, więc
nie zdążył do wszystkich.
- No pewnie - przytaknął skwapliwie William. - Bóg i Pan Jezus czasem też są
zmęczeni. Prawda, mamo? Elizabeth nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko
ledwo dostrzegalnie skinęła głową.
- O rety, ale pyszne ciasto zrobiłaś! - zauważyła Arnolda i wzięła jeszcze kawałek. -
Chyba dałaś dużo jajek? Elizabeth uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Tak, rzeczywiście. - Nagle spoważniała. - Czyżby zagrzmiało? Dzieci, które
siedziały przy stole i się przekomarzały, od razu ucichły. William skinął głową.
- Tak, zagrzmiało - szepnął i podbiegł do okna. - O, patrzcie tam! - Wskazał ręką.
Pozostałe maluchy podążyły za nim i odsunęły zasłonę.
- Schodzi lawina - wykrztusiła Helene. - Boże, a za nią następna, jeszcze większa!
Elizabeth patrzyła szeroko otwartymi oczami. Przypomniała sobie dzień, kiedy
ostatnio zeszła lawina i zabrała Pila Persę, ukochanego Helene.
- Boże Wszechmogący - załkała Arnolda. - Prosto na dom lensmana!
- Jesteś pewna? - niemal krzyknęła Helene.
- W każdym razie gdzieś tam w pobliżu - odparła Arnolda, jakby poirytowana. -
Chociaż stąd nie widzę dokładnie. Elizabeth poczuła, że przeszywa ją lodowaty dreszcz.
- Dobry Boże - szepnęła. Nic więcej nie zdołała z siebie wydobyć. Przerażona,
wpatrywała się w chmury śniegu, wzbijające się aż pod niebo i skrywające wszystkie
zniszczenia.
Rozdział 3
Było późne popołudnie. Ane siedziała przy kuchennym stole, na którym leżało kilka
napisanych listów. Lampa wisząca u sufitu rzucała żółty krąg światła na kartki papieru. Ane
opowiedziała w liście mężowi o strachu, który przeżyła na myśl, że mógł zginąć na morzu.
Nie starała się ubarwiać opisu; po prostu napisała mu o tym, żeby wiedział. Następnie
przeszła do zwyczajnych, codziennych spraw. Donosiła, że Alexandra postawiła pierwsze,
chwiejne kroki. Powinien tu być i to zobaczyć. Zagryzła obsadkę pióra i spojrzała w okno.
Zauważyła niewielki cień, który przemknął pod nim. Wstała z krzesła, żeby zobaczyć, co to.
W tym momencie drzwi do kuchni otworzyły się z impetem i do środka wbiegł chłopiec.
- Potrzebna akuszerka! - krzyknął, z trudem łapiąc oddech. Ane spojrzała na niego.
- Uspokój się - powiedziała i położyła mu ręce na ramionach. Mógł mieć zaledwie
dziesięć- dwanaście lat. -Opowiedz, co się stało. Kto rodzi? - spytała.
- Mama! Przyszła do niej sąsiadka, ale musiała wyjść coś załatwić. Wtedy mama
poprosiła, żebym sprowadził ciebie. Nie mamy pieniędzy, ale mama powiedziała, że
postaramy się oddać ci później.
Ane w pośpiechu chwyciła ubranie i zaczęła ubierać córeczkę.
- Czy twoja mama długo już leży?
- Tak, w ogóle nie wychodzi z pokoju.
- Chodzi mi o to, czy długo już ma bóle?
- Rzadko się skarży, ale słyszałem ją dziś w nocy. Wstawała i chodziła. Moja siostra
mówiła, że mama musi leżeć, ale ona odpowiadała, że nie może, bo coś jej się stało w plecy.
- Ma skurcze?
- Nie wiem. - Chłopiec wytarł nos rękawem kurtki. - Ale rano musiałem pobiec po
znachorkę Guri. Ane szybko zerknęła na niego. Na sam dźwięk tego imienia przeszedł ją
dreszcz.
- Ile masz rodzeństwa?
- Siedmioro. Ze mną jest ośmioro, a jedenaścioro z trójką, która nie żyje.
Ane postawiła Alexandrę na podłodze, ale mała natychmiast klapnęła na pupę, bo w
grubym ubranku z trudem mogła się utrzymać na nóżkach.
- Na co umarły? - zapytała Ane, wyjmując swoje rzeczy. Zwrócona plecami do
chłopca, wciągnęła jeszcze jedną parę skarpet i wełniane spodnie, które często wkładała,
kiedy musiała popłynąć łodzią albo odgarniać śnieg. Grzały lepiej niż cienkie bawełniane
reformy. Poza tym nikt nie będzie widział, co ma pod spódnicą.
- Były bardzo małe i wątłe, kiedy się urodziły - odparł chłopiec. - Mama mówi, że Bóg
wybiera najładniejsze kwiaty na ziemi i zabiera je do siebie.
Elizabeth nie skomentowała tego. Pocieszała się w duchu, że kobieta już nie raz
rodziła i na pewno wie, jak sobie radzić.
- Zabierasz ze sobą dziecko? - zdziwił się chłopiec, kiedy zbiegali ścieżką w dół: Ane
przodem, a on truchcikiem z tyłu.
- Nie. Poproszę kogoś, żeby przypilnował małej. - Zatrzymała się koło Heimly. -
Gdzie mieszkasz? Jak się tu dostałeś?
- Przypłynąłem łodzią. Mieszkamy na wyspie.
Ane zacisnęła usta i mocniej chwyciła córeczkę i torbę z narzędziami akuszerskimi.
Poprosiła chłopca, żeby ujął jedno z wioseł. Wyjaśniła, że w ten sposób nie zmarznie.
Ma jednak powiedzieć, gdyby się zmęczył. Wtedy go zmieni.
- Jestem silny - zapewnił chłopak. - Wiosłuję codziennie. To ja dbam o to, żebyśmy
każdego dnia mieli świeże ryby. Jemy je przez siedem dni w tygodniu. Czasami dla odmiany
jadamy rybę soloną albo śledzie. Jeśli dopisuje mi szczęście, to dostaję halibuta na niedzielny
obiad. Jest pyszny. Ane zauważyła, że chłopiec starał się zanurzać pióro wiosła głęboko w
wodzie i wiosłował równo w tym samym rytmie co ona. Faktycznie musiał dużo pływać
łodzią, bo w jego drobnym ciele tkwiło sporo siły.
- Niedługo będziemy na miejscu - oznajmił, gdy minęli trzy małe wyspy. - Jesteś
zmęczona?
- Nie - odparła, choć nie była to prawda. Bolały ją ramiona i plecy, ale nie chciała
okazać się gorsza od chłopca. - Jak masz na imię? - spytała.
- Jakob. Uśmiechnęła się lekko.
- Znam kogoś o takim imieniu. Jakoba Myrana, który mieszka w Heimly. Znasz go?
Chłopiec skinął głową.
- Mama nadała nam wszystkim imiona z Biblii. Maria, Jakob, Sara, Adam, Eva,
Salomon, Izajasz... -Zaczął się śmiać. - Jeżeli urodzi więcej dzieci, będzie chyba musiała
nazwać je Jezus i Bóg. Ane chciała zwrócić mu uwagę, ale zrezygnowała. Chłopiec był bystry
i dowcipny.
- Pomyśl tylko, jak by to wyglądało, gdyby mały wszedł na drzewo - ciągnął Jakob - a
mama zawołałaby: „Jezusie, schodź stamtąd, bo spadniesz i się potłuczesz!". - Roześmiał się,
ale zaraz spoważniał. - Zresztą raczej by do tego nie doszło, bo mama jest ciągle bardzo
zajęta. Nie ma czasu nas pilnować i patrzeć, co robimy. O, jesteśmy na miejscu!
Wyciągnął łódź na brzeg, a Ane ruszyła szybko po śliskiej skale. Dom był mały i
szary. Ściany nosiły ślady wielokrotnego łatania i naprawiania. Wyglądało na to, że materiał
do naprawy gospodarze znajdowali na brzegu.
Z daleka usłyszała krzyki, które przeszywały do szpiku kości. Wiedziała, że zapamięta
je do końca życia. Kobieta, która już rodziła, tak nie krzyczy; musiała więc potwornie
cierpieć, wywnioskowała Ane.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że kuchnia jest pełna dzieci. Stały i siedziały
wszędzie, przeważnie pod ścianami. Miały wielkie oczy i drobne buzie. Ane odniosła
wrażenie, że odetchnęły z ulgą, kiedy postawiła torbę i zdjęła dużą chustę.
Z głębi wnęki sypialnej dochodziły wrzaski pomieszane z modlitwą:
- Panie Jezu Chryste zlituj się nad tym oto człowiekiem, udręczonym i cierpiącym.
Spójrz łaskawie na swoją służebnicę.
- To znachorka Guri się modli - wyjaśniło jedno z dzieci. - Ale to nic nie pomaga.
Chyba Bóg stracił już rachubę i nie ogarnia wszystkich.
- Zobaczę, co się da zrobić - powiedziała Ane spokojnie i wzięła swoją torbę.
Znachorka klęczała na podłodze u stóp łóżka i modliła się gorliwie. Nie zamilkła,
chociaż musiała słyszeć, że ktoś wszedł do pokoiku.
Ane początkowo nie zwracała na nią uwagi. Podeszła bliżej i usiadła na brzegu
posłania, obok rodzącej.
- Już jestem - oznajmiła i pogładziła kobietę po policzku. - Wszystko będzie dobrze,
uwierz mi.
Kobieta chwyciła ją za rękę i mocno ścisnęła. Włosy miała mokre od łez i potu;
splątane, leżały bezładnie na poduszce.
- Nie mam już siły - szepnęła spękanymi wargami. -To koniec, poddaję się.
- Bzdury! Zaraz urodzisz dziecko i przekonasz się, czy to chłopiec, czy dziewczynka.
Nie znalazłaś jeszcze dla niego biblijnego imienia? Kobieta pokręciła głową.
- Jeszcze nie.
Znachorka nadal się modliła, ale teraz szeptała modlitwy w czarną chustę, którą wciąż
miała na głowie.
Ane otworzyła swoją torbę i wyjęła butelkę z przeźroczystym płynem. Napełniła nim
filiżankę stojącą na nocnym stoliku i podała starej.
- Masz - powiedziała. - Łyknij sobie, bo wydaje mi się, że tego właśnie ci trzeba.
Starucha chwyciła łapczywie filiżankę, wypiła wszystko jednym haustem, otrząsnęła
się i zwróciła Ane naczynie.
- Jeszcze kropelkę? - spytała z nadzieją.
- Później - odparła Ane. - Kiedy urodzi się dziecko. Ale teraz chcemy zostać same. Idź
do kuchni i poczekaj.
- Nic tu nie poradzisz, nie wydostaniesz dziecka. Utkwiło na dobre, więc ani dla niego,
ani dla matki nie ma już nadziei.
Ane odsunęła ją i zamknęła drzwi. Przełknęła kąśliwy komentarz, który miała na
końcu języka. Teraz musiała się skupić. Osłuchała brzuch matki Jakoba i wyraźnie usłyszała
szybkie uderzenia serca. Odetchnęła. W każdym razie dziecko żyje. Sprawdziła też rozwarcie
i uznała, że poród nie powinien długo potrwać. Kazała dzieciom przynieść zimnej wody i
ścierkę oraz nagotować wody na później. Miały także przyszykować czyste prześcieradło i
ubranko dla dziecka.
Natychmiast się ożywiły. Słyszała, jak rozmawiały ze sobą na dworze. Trzaskały
drzwiami szafy i szufladami. Chwilę później przyniosły miskę z wodą i ścierkę. Ane obmyła
kobiecie twarz.
- No, teraz możesz się już uspokoić - powiedziała do niej z uśmiechem.
- Dziecko utknęło. Słyszałam, jak Guri mówiła.
- Ta starucha opowiada różne dziwne rzeczy. Dziecko wcale nie utkwiło. Wyczułam
jego główkę, więc za chwilę się urodzi.
Kobieta poczuła skurcz i krzyknęła głośno. Ane wiedziała, że to krzyk strachu i bólu, i
nie broniła jej tego. Często krzyk pomagał rodzącej.
- Zobaczmy - odezwała się znowu i zbadała kobietę po kolejnym skurczu. - Już
niedługo. - Przemawiała do niej łagodnie, pocieszała ją, dawała jej pić, kiedy o to prosiła,
schładzała jej czoło ścierką zamoczoną w zimnej wodzie.
Po chwili ujrzała główkę dziecka. Wyłaniała się powoli i kobieta znowu zaczęła
krzyczeć. To najbardziej bolało, ale wkrótce było po wszystkim. Na świat przyszła duża i
kształtna dziewczynka, była jednak sina i nie dawała oznak życia. Ane podniosła ją i
ostrożnie klepnęła w pośladki. Noworodek nadal zwisał bezwładnie w jej rękach!
Jego matka patrzyła apatycznie przed siebie, jak gdyby nie chciała tego dziecka. Tyle
ich już przecież straciła.
Ane poczuła, że ogarnia ją strach. Przez głowę przebiegło jej wszystko, czego
nauczyła się w szkole dla położnych. Szybko zanurzyła dziecko w zimnej wodzie, ale to też
nie pomogło. Torba! - pomyślała. Wyjęła z niej butelkę z wódką, włożyła palec do szyjki, a
potem szybko przytknęła do ust noworodka. Kilka kropel spłynęło mu do gardła, bo nagle
zakrztusił się i wybuchnął niepohamowanym krzykiem. Tego nie było w książkach,
pomyślała Ane i roześmiała się, uszczęśliwiona.
- No, teraz możesz zobaczyć swoją dorodną córkę - oznajmiła i położyła dziecko na
piersi kobiety.
- Naprawdę żyje?
- Oczywiście. Chyba nie sądziłaś, że będzie inaczej? Jest duża i silna. Myślę, że to
dzięki pożywnym rybom, które Jakob dla was łowi.
Kobieta płakała i śmiała się na przemian. Drzwi otworzyły się wolno i ukazały się w
nich buzie pozostałych dzieci.
- Zaraz będziecie mogły przywitać się z siostrzyczką - obiecała Elizabeth. - Ale
najpierw trzeba ją umyć i przygotować mamę. A teraz wracajcie do kuchni.
Drzwi na powrót się zamknęły, lecz głosy, które zza nich dochodziły, zdawały się
głośniejsze. Ane przecięła pępowinę i podłożyła kobiecie kilka ręczników. Następnie poszła
do kuchni po ciepłą wodę i ubranko dla dziecka.
- Jak poszło? - spytała z kąta znachorka.
- Świetnie. Dziecko jest duże i silne. Możesz już iść do domu.
- A co z gorzałką?
Ane jeszcze raz napełniła filiżankę alkoholem i podała Guri. Znachorka wypiła
wszystko jednym haustem i zaraz wyszła.
Świeżo upieczonej matce Ane nakazała jeszcze przez dwa tygodnie pozostać w łóżku,
żeby odpoczęła i zregenerowała siły. Nie wolno jej zapominać, że przeszła cięż-' ki poród.
- O, wierz mi, nieprędko zapomnę ten dzień - odparła kobieta i uśmiechnęła się blado.
Przyłożyła córeczkę do piersi i mała natychmiast zaczęła łakomie ssać.
- I dobrze się odżywiaj, żebyś nie straciła pokarmu.
- Wiem, wszystko to wiem - przytaknęła kobieta. - Opiekuje się mną szwagierka.
Dziecko jest duże i silne, więc na pewno będzie zdrowo rosło.
Ane poprosiła Marię, żeby po nią przypłynęła, nie chciała bowiem, by chłopiec znów
przeprawiał się przez fiord. Musiała jednak chwilę poczekać na skalistym brzegu. Wiatr
szarpał jej spódnicę, owijał wokół ud i łydek, ale nie czuła zimna. Dzięki Bogu, miała na
sobie ciepłe skarpety i spodnie. Zerknęła na szary domek. W obu oknach paliło się światło.
Kobieta nie miała pieniędzy, żeby jej zapłacić, ale to, co powiedziała, miało dla Ane większą
wartość niż wszystkie dobra i złoto tego świata.
- Nazwę ją twoim imieniem - oznajmiła. - Będzie się nazywała Elise, jeśli nie masz nic
przeciwko temu. To także biblijne imię, wiesz? Ane spojrzała na nią zdumiona.
- Naprawdę?
- Tak, jeden z aniołów je nosił. Jestem tego pewna.
Ane znów odwróciła twarz do wiatru. Usłyszała skrzypienie wioseł w dulkach i cichy
plusk za każdym razem, gdy wiosła uderzały o powierzchnię wody.
Rozdział 4
Osłupiała Elizabeth wpatrywała się w chmurę śniegu. Wydawało się, jakby zastygła w
bezruchu. Nagle jednak otrząsnęła się, wybiegła do sieni i narzuciła kurtkę. Wszystkie
rękawice, czapki, skarpety, wełniane spodnie i inne ciepłe rzeczy schowała już w skrzyni.
Teraz otworzyła wieko i chwyciła w biegu coś dla siebie.
- Ktoś z was musi zostać i przypilnować dzieci! - rzuciła przez ramię.
- Bierzesz sanie? - usłyszała jeszcze, jak Arnolda krzyknęła, ale zbyt się śpieszyła,
żeby odpowiedzieć. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią z hukiem. Sanie, pomyślała. Nie,
nie było teraz na nie czasu.
Uniosła spódnicę, na ile pozwalała na to przyzwoitość, i pobiegła co sił w nogach, aż
poczuła dziwny smak w ustach - smak ołowiu. Miała wrażenie, że zaraz pękną jej płuca; łydki
stały się ciężkie i bolały przy każdym kroku. Mimo to biegła jeszcze chwilę, aż zatrzymała ją
kolka w boku. Jakiś koń zarżał głośno tuż obok.
- Wsiadasz?
To był jeden z parobków Bergette. Elizabeth skinęła głową i wskoczyła do sań.
Chwilę później pędzili na złamanie karku. Nie zamienili ani słowa. Elizabeth
zastanawiała się, czy parobek jechał gdzie indziej, czy też może widział schodzące masy
śniegu i od razu ruszył w tamtą stronę. Ale nie miała odwagi spytać. Podjechali do lawiny.
Elizabeth odniosła wrażenie, jak gdyby znaleźli się w innej rzeczywistości -w szarobiałym
świecie, w którym powoli wyłaniał się dom za domem. Z ulgą stwierdziła, że sporo
zabudowań ocalało. Może z okna w Dalsrud wyglądało to gorzej, niż naprawdę było? Bez
letniej obory lub bez stodoły można się przecież obyć. Sąsiedzi zawsze wyciągną pomocną
dłoń, jeśli będzie trzeba, nawet gdyby masy śniegu uniosły spiżarnię. Gorzej jeżeli lawina
porwała ludzi; w takim wypadku nie da się ich uratować. Zamknęła oczy i spróbowała modlić
się w duchu: Dobry Boże, spraw, żeby obora nie... Nie, chciałam powiedzieć: nie pozwól, żeby
pod śniegiem znaleźli się ludzie. A jeśli domy zniknęły, spraw, by ludzie przeżyli... Po chwili
zrezygnowała, bo słowa układały się w jakieś bzdury.
- Słyszałaś ten straszny huk, kiedy zeszła lawina? -spytał parobek. Elizabeth spojrzała
na niego. Wpatrywał się nieruchomo przed siebie. Skinęła głową, ale zdała sobie sprawę, że
pewnie tego nie zauważył.
- Tak, myśleliśmy, że grzmi. Nawet nie drgnął.
- Zeszło kilka lawin. Ta ostatnia była największa. Elizabeth poczuła ucisk w żołądku.
Jakie wyrządziła szkody?
- Wygląda na to, że wszystkim się udało... - zaczął parobek, po czym urwał i wskazał
na lewo. - O, Boże...
Elizabeth też spojrzała w tamtą stronę. Wytężyła wzrok, aż zapiekły ją oczy. Serce
biło jej w piersi jak szalone.
- Gospodarstwo lensmana - szepnęła. - Domy znikły. - Poderwała się w saniach i
wyskoczyła w biegu.
- Nie uderzyłaś się? - zapytał przestraszony parobek, ale ona nie zwróciła na to uwagi.
Wydostała się z głębokiego śniegu i, potykając się, brnęła naprzód.
- Czy jest tu ktoś? Halo! - krzyknęła. - Słyszycie mnie? Chmura śniegu już opadła i
Elizabeth z przerażeniem przyglądała się zniszczeniom. Z domu lensmana zostały głównie
drzazgi. Spod zwałów śniegu wystawał gont dachu i trochę mebli. Ostało się też pół komina,
reszta zniknęła.
Elizabeth rozejrzała się dokoła. Altany, spiżarni i kilku innych budynków
gospodarczych nie było, ale obora stała nietknięta.
- Czy jest tu ktoś?! - krzyknęła. Wtedy ostrożnie uchyliły się drzwi obory i wysunęła
się głowa służącej. - Czy w domu byli ludzie? - spytała Elizabeth. Dziewczyna ledwie
dostrzegalnie przytaknęła. - Chyba wszyscy - dodała przerażona.
Elizabeth zauważyła, że w pobliżu zaczęli gromadzić się ludzie. Kobiety i dzieci z
innych gospodarstw. Niektóre płakały, inne nieruchomo przyglądały się zniszczeniom,
jeszcze inne krzyczały i gestykulowały.
- Musimy ich ratować! - zawołała Elizabeth. - Ci, którzy mają łopaty, niech je
przyniosą. A my będziemy odgarniać śnieg rękami.
- Bez pomocy mężczyzn? - spytała jakaś gospodyni. -Zostały prawie same kobiety.
- No to co? - Elizabeth utkwiła w niej wzrok, a potem powiodła spojrzeniem po
pozostałych. - Czyż nie macie dwojga zdrowych rąk? Pod śniegiem są ludzie i być może
jeszcze żyją. Kopcie, do diabła! Ruszcie się! Musimy ich wydostać, zanim się uduszą.
Rzuciła się na zwały śniegu i zaczęła odgarniać je co sił; z determinacją odrzucała
śnieżne grudy i fragmenty desek. Od czasu do czasu musiała się jednak poddać i zostawić
duże belki, których nie mogła ruszyć, ale zaraz zaczynała w innym miejscu.
Z obory dobiegało głośne, żałosne muczenie krów. Z pewnością są przerażone tym, co
się stało, pomyślała Elizabeth. Zwierzęta potrafią zwietrzyć niebezpieczeństwo, wiedziała o
tym.
Kilka kobiet podeszło bliżej i zaczęło jej pomagać. Dzieci też odgarniały śnieg z
zapałem, ale niewiele mogły zdziałać.
- Szukajcie koło dużych kamieni i drzew! - zawołał parobek Bergette. - I od czoła
lawiny - dodał. Elizabeth ponagliła:
- No, do roboty! Szkoda czasu!
Rozejrzała się dokoła. To, co mówił parobek, brzmiało rozsądnie. Porwani przez
lawinę mogli się przecież zatrzymać przy drzewach lub innych przeszkodach. Zaczęła kopać
w innym miejscu, ale bolały ją już plecy i opuszczała odwaga. To taka ogromna masa śniegu!
Jak zdołają to wszystko przeszukać? W dodatku nie ma pewności, że ludzie znajdują się
właśnie tutaj, mogli przecież zostać zniesieni aż na brzeg. Obejrzała się przez ramię, powiodła
wzrokiem od drogi przez cały dziedziniec do samego morza. A nawet jeśli kogoś znajdą, to
pewnie od dawna martwego. Już była bliska rezygnacji, gdy nagle zauważyła skrawek
tkaniny.
- Wydaje mi się... - szepnęła i zaczęła kopać szybciej. - Chyba... - Może to tylko
zasłona albo fragment pościeli. Ale za materiałem wyczuła czyjeś ciało. - Znalazłam kogoś! -
krzyknęła, odgarniając śnieg ze zdwojoną siłą. Po chwili wyłoniła się twarz, blada, z
zamkniętymi oczami. Elizabeth poznała, że to młoda służąca.
- Słyszysz mnie? - Potrząsnęła dziewczyną. - Pytam, czy mnie słyszysz! Wargi
dziewczyny poruszyły się ledwo zauważalnie. Pozbawione krwi, jasnoniebieskie wargi.
- Zanieście ją do domu! - krzyknęła Elizabeth, wyciągając dziewczynę ze zwałów
śniegu. Podbiegł do nich jakiś parobek. Elizabeth rozpoznała go. On także pracował w
gospodarstwie lensmana.
- Gdzie byłeś? - spytała.
- W wychodku. Długo bałem się wyjść.
- Weź konia Bergette i zawieź tę dziewczynę do najbliższego domu. Trzeba ją
rozgrzać.
- Naprawdę żyje? Jest całkiem sina.
- Żyje. Rób, co mówię. Szybko! Elizabeth pobiegła z powrotem i zaczęła kopać w
pobliżu tego samego miejsca.
- Jak długo człowiek może przeżyć pod śniegiem? -spytała parobka Bergette.
- Nie wiem To zależy. Słyszałem, że jakieś trzy kwadranse. Ile czasu minęło?
Kwadrans. Dwa? Czas jakby stał w miejscu, a zarazem potwornie szybko im uciekał.
Zebrało się już sporo ludzi. Była wśród nich Arnolda, a to znaczyło, że z dziećmi
została Helene. Zjawiła się też kobieta ze Słonecznego Wzgórza. Pracowały ramię w ramię.
- Słyszę coś! - zawołała któraś i skręciła w lewo. - Tutaj! Tu ktoś jest! - Zaraz inne
rzuciły się do pomocy. Chwyciły za ciężkie kije i zsunęły chustki na tył głów. Po chwili
wyciągnęły bezwładne ciało.
- Chyba nie żyje - uznała któraś z kobiet i stanęła bezradnie, z opuszczonymi rękami.
Elizabeth podbiegła, ściągnęła rękawicę i przyłożyła palce do szyi służącej, którą
odkopano. Wyczuła słabiutki puls. Niczym u pisklęcia.
- Żyje! - stwierdziła. - Zanieście ją do domu. Prędko! - Wyprostowała się.
- Czy ktoś mógłby zaprząc konia do sań? Będziemy musieli przewieźć tych, których
znajdziemy pod śniegiem. Trzeba też wezwać Torsteina, żeby ich zbadał.
Dwie kobiety skinęły głowami i pobiegły każda w swoją stronę. Jedna ruszyła do
obory, a druga na drogę. Elizabeth kopała dalej. Serce jej się ściskało, gdy znajdowała
koronkowe obrusy, sprzęty kuchenne, ubrania i resztki mebli. Całe życie legło pod zwałami
śniegu. Naturalnie, można te rzeczy zastąpić innymi, ale to przecież pamiątki czyjegoś życia.
Może niektóre z nich to prezenty ślubne? Albo ktoś dostał je pod choinkę od bliskich i
znajomych?
Wzdrygnęła się, kiedy niespodziewanie ujrzała bladą twarz mężczyzny. Szybko
odgarnęła z niej resztę śniegu. Mężczyzna nagle otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Żyjesz! - zawołała i ze zdwojoną siłą zaczęła odrzucać grudy śniegu. Biedak miał na
sobie tylko koszulę i pewnie był całkiem wychłodzony. Łapał ustami powietrze i
nieprzytomnie rozglądał się dokoła.
- Co się stało? Usłyszałem hałas i wtedy...
- Zeszła lawina - odparła Elizabeth. - Chodź. - Pomogła mu się wydostać i usiąść w
saniach, które już czekały. Koń Bergette także już wrócił.
- Dajcie mu coś gorącego do picia i suche ubranie!
- Znalazłam jeszcze jednego! - zawołała któraś z kobiet. Następnie wyprostowała się i
dodała: - On... Jego ramię... Elizabeth w kilku susach znalazła się obok niej.
- Jest złamane - rzuciła krótko. - Przytrzymaj je. O, tak. - Zerwała z głowy chustkę i
zrobiła temblak. -Dasz radę iść? - spytała i popatrzyła na parobka.
Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się przed siebie, dygocąc na całym ciele. Od czasu
do czasu bełkotał coś niezrozumiale, ale nawet nie ruszył nogą.
- Chyba dostał pomieszania zmysłów - zauważyła któraś.
- Sama też byś oszalała, gdybyś tak poleżała pod śniegiem! - prychnęła inna w
odpowiedzi.
- Chodź! - Elizabeth pociągnęła parobka za sobą, a on posłusznie podążył za nią. W
pewnej chwili zachwiał się nagle i byłby upadł, gdyby go kobiety nie podtrzymały.
Elizabeth znalazła służącą, która w czasie katastrofy była w oborze. Dziewczyna nadal
stała, oparta o ścianę, i tępo patrzyła przed siebie.
- Ile osób było w domu? - spytała Elizabeth i chwyciła ją za ramiona. - Słyszysz? Ilu
was było? Muszę to wiedzieć! Dziewczyna jednak zdawała się nie słyszeć jej i nie widzieć.
Wpatrywała się nieruchomo w dal. Nawet nie drgnęła. Elizabeth zostawiła ją więc w spokoju
i pobiegła z powrotem. Znalazła parobka, który wyszedł za potrzebą, kiedy zeszła lawina, i
tylko dzięki temu ocalał.
- Ilu ludzi było w domu? - zapytała. Popatrzył na nią z przestrachem.
- Nie wiem. Ja...
- Spróbuj sobie przypomnieć. Ilu was tu pracuje?
- Ona... - Wskazał na służącą stojącą koło obory. -I jeszcze dwie.
- A ilu parobków?
- Ja i ten, którego właśnie odwieźliście, i... jeszcze jeden.
Elizabeth starała się myśleć jasno, ale miała uczucie, jakby jej myśli grzęzły w gęstym
syropie. Po chwili odetchnęła z ulgą.
- A więc całą służbę odnaleźliśmy żywą. - Potem znów zwróciła się do parobka: - A
co z lensmanem i jego żoną?
- Oni byli... - Dolna warga parobka zaczęła drżeć i rosły chłopak rozpłakał się jak
dziecko. - Byli w domu - wyszeptał. Elizabeth nie miała czasu go pocieszać.
- Pod śniegiem są jeszcze lensman i jego żona! - zawołała. - Szukajcie dalej. Czy ktoś
mógłby przynieść wełniany koc? Albo baranicę? Będą nam potrzebne, kiedy ich znajdziemy.
Starała się, żeby jej słowa tchnęły optymizmem, który był im teraz bardzo potrzebny.
Uratowali już tyle osób, ale zostały jeszcze dwie. Czuła, jak serce wali jej w piersi, oddychała
ze świstem. Zużyła już wszystkie siły; miała wrażenie, że dłużej nie da rady.
To na nic, uznała zrezygnowana. Nie sposób przeszukać takich mas śniegu, są takie
ciężkie i sięgają tak głęboko. Lensman i jego żona mogą być wszędzie. A jeśli są przytomni i
słyszą nawoływania wokół siebie, ale nie mogą się ruszyć? - uderzyło ją nagle. Jak strasznie
muszą się bać. To koszmarne - nie mieć powietrza i nie móc się ruszyć. To jakby leżeć w
trumnie głęboko pod ziemią. Te potworne myśli dodały jej nadludzkich sił i zaczęła kopać z
nową energią.
- Jest lensman! O mój Boże i Stwórco, znalazłam lensmana! - zawołała jakaś kobieta.
Elizabeth wyprostowała plecy.
- Żyje?
- Tak. Myślę, że tak, bo się odezwał. Spytał o żonę. Elizabeth musiała się roześmiać;
szybko otarła kilka łez.
- „Myślę, że tak, bo się odezwał" - powtórzyła pod nosem. Zobaczyła, że ktoś
prowadzi lensmana do sań. Gdy byli już blisko, zaczął się jednak opierać. Elizabeth podbiegła
do nich.
Przerażony lensman wpatrywał się w lawinę. Ten potężny mężczyzna dygotał na
całym ciele. Miał sine wargi, a jego siwe, splątane włosy opadły na czoło.
- Proszę, tu jest wełniany koc - powiedziała mała dziewczynka. - I baranica.
- Dziękuję - odparła Elizabeth i wzięła od niej ciepłe okrycie. Położyła baranicę na
saniach, a koc owinęła wokół ramion lensmana. - Proszę usiąść - poleciła i zdecydowanym
ruchem posadziła go na baranicy.
Urzędnik pokornie zrobił, co kazała.
- Znajdziemy także żonę - obiecała Elizabeth, kiedy zostali sami. - Przyrzekam. Nie
spoczniemy, dopóki nie wydobędziemy jej spod śniegu.
Zauważyła, że lensman płacze. Ten duży, silny mężczyzna płakał! Lśniące łzy toczyły
się po jego pooranej bruzdami twarzy, docierały do siwej brody i ginęły w niej, po czym
pojawiały się następne, ale on zdawał się ich nie zauważać, bo nawet nie próbował ich
ocierać.
„Proszę nie płakać", chciała powiedzieć Elizabeth, ale nie zdołała wykrztusić z siebie
słowa. Zamiast tego niezdarnym ruchem poklepała go po ramieniu.
- Zimno ci? - spytała i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, jak głupio musiało to
zabrzmieć. Lensman nie odpowiedział, może nawet nie dosłyszał jej pytania. -Dom można
odbudować - mówiła dalej. - Całe obejście znów będzie tak piękne jak przedtem. Altana,
którą tak lubiliście, także. Nadal nie reagował.
- Zwierzęta ocalały, lawina zeszła obok obory. Ani jedno nie zginęło. Pomożemy
wam, słyszysz? - ciągnęła, gładząc go po ramieniu. - Powinieneś się ruszać, bo zamarzniesz,
jeśli będziesz tak siedział nieruchomo.
Wiedziała, że to na nic. I tak jej nie słuchał. Zdjęła rękawice i próbowała je wciągnąć
na jego potężne ręce. Nie na wiele się to zdało, bo zakryły zaledwie połowę dłoni, ale lepsze
to niż nic.
- Trzeba go zawieźć do jakiegoś domu - oznajmiła. Wtedy spojrzał na nią.
- Nie, najpierw ją znajdźcie - szepnął.
Skinęła głową i ruszyła z powrotem do miejsca, gdzie zeszła lawina. Myślała tylko o
jednym: odnaleźć żonę lensmana.
Tam! Czy to nie skrawek sukni? Z zapałem odgarnęła śnieg, ale zaraz znów dopadło ją
rozczarowanie. Rzeczywiście, znalazła suknię, ale nic poza tym. Kilka razy napotykała coś,
co, jak jej się wydawało, mogło być ludzkim ciałem, ale okazywało się, że to tylko domowe
sprzęty.
Zauważyła, że przyszedł Torstein. Powiedział coś do lensmana, pomógł mu wstać i
zaczął z nim chodzić wokół dziedzińca.
Nagle Elizabeth jęknęła przerażona. Czyżby to była...? Tak, ręka, ramię! Chciała
krzyknąć i obwieścić to innym, ale się powstrzymała. Musiała wykorzystać wszystkie siły na
kopanie, nie mogła marnować cennych oddechów. Palce miała zgrabiałe z zimna. Wcześniej
wkładała je do ust, żeby nieco je rozgrzać, ale teraz nie było na to czasu. Pozbawionymi
czucia pazurami rozdrapywała śnieg i kawałek po kawałku odkrywała nieruchome ciało.
Ujrzała twarz - jasnoniebieską i zesztywniałą. Całkiem zimną. Nie, ta kobieta nie może być
martwa! Jeszcze trochę. Tylko troszeczkę...
- Chodźcie mi pomóc!
Czy to rzeczywiście ona krzyczała? Skąd wzięła siły? Natychmiast zjawili się inni.
Razem wydobyli ciężką żonę lensmana. Elizabeth poklepała ją po policzku.
- Słyszysz mnie?
Powieki kobiety poruszyły się, przez twarz przebiegł skurcz. Nagle otworzyła oczy i
spojrzała na Elizabeth nieprzytomnym wzrokiem, jak gdyby jej nie poznawała.
- Boli cię coś? - spytała Elizabeth. Lensmanowa nie odpowiedziała.
- Proszę pójść z nami. - Poprowadzili ją między sobą. Lensman zauważył, co się
dzieje, i podszedł bliżej. Bez słowa objął żonę ramionami. Torstein podążył za nim, próbował
okryć oboje kocem, ale niezbyt mu się to udawało, bo koc był za mały.
- Trzeba ich jak najszybciej zaprowadzić do domu, żeby się rozgrzali - powiedział. -
Oni chyba najdłużej przebywali pod śniegiem? Elizabeth przytaknęła.
- Zawieziemy ich do Dalsrud.
Wreszcie wszyscy pięcioro znaleźli się w saniach. Elizabeth poprosiła gospodynię ze
Słonecznego Wzgórza, żeby zajęła się służbą lensmana, którą zostawili na miejscu. Obiecała,
że prześle później trochę jedzenia i jakieś ubrania. Dodała, że to tylko na jakiś czas, póki nie
znajdą lepszego rozwiązania. Kobieta zgodziła się z ochotą. Zapewniła, że wszystkim się
zajmie.
Lensman i jego żona trzęśli się z zimna i szczękali zębami. Dygotali przez całą drogę
do Dalsrud. Torstein i Arnolda wzięli ich między siebie i usiedli na skraju sań po obu
stronach. Elizabeth chwyciła za lejce. Czuła się dziwnie. Miała wrażenie, jakby jej myśli
także zamarzły pod masą śniegu, jakby lawina porwała również ją samą. Wszystko było takie
nierzeczywiste. Nie mogła jasno myśleć.
Rozdział 5
W drzwiach przywitała ich Helene, za którą stała cała gromadka dzieci. Służąca bez
pytania zaprowadziła gości do środka i przegoniła dzieci do kuchni.
- Poszukam jakiegoś suchego ubrania - rzuciła tylko.
- Proszę tędy - odezwała się Elizabeth i wskazała lensmanowi i jego żonie drogę na
poddasze. - O tu, do środka. - Otworzyła drzwi do starannie przygotowanego pokoju
gościnnego, wyjęła parawan i kiwnęła na lensmana. - Proszę się rozebrać tutaj. Nic nie
odrzekł, tylko stanął za parawanem, zgarbiony niczym starzec.
- Ty też zdejmij z siebie mokre ubranie - zwróciła się do jego żony. - Wypiorę je i
wysuszę.
Kobieta nie zareagowała. Nadal stała nieruchomo i patrzyła gdzieś obok.
Elizabeth zaczęła rozpinać guziki jej sukni. Robiła to niezdarnie, bo palce ciągle miała
zgrabiałe z
zimna. Wreszcie ostrożnie zdjęła mokre ubranie z potężnej kobiety.
Drzwi otworzyły się cicho i do pokoju weszła Helene.
- Może pożyczyć moją nocną koszulę? - zaproponowała. - Właściwie jest na mnie za
duża, więc pewnie na nią będzie pasowała. I jeszcze wełniane skarpety. Dla obojga.
- Dziękuję.
Helene wymknęła się równie cicho, jak przyszła, i zamknęła za sobą drzwi.
Wkładając lensmanowej nocną koszulę, Elizabeth odnosiła wrażenie, jakby ubierała
krnąbrne dziecko. Zarazem czuła, że sama nie ma już sił. Ta władcza kobieta wydawała się
taka bezbronna, gdy stała tak naga i blada, z mokrymi włosami tworzącymi jedną plątaninę
wokół twarzy. Nadal dygotała z zimna.
- Chodź! - powiedziała Elizabeth i zaprowadziła ją do łóżka, a potem starannie okryła
pierzyną. Słysząc, że lensman wychodzi zza parawanu, odwróciła się do niego plecami, żeby
go nie krępować. Usłyszała kroki na schodach i po chwili do pokoju zajrzał Torstein.
- Wszystko w porządku? - spytał.
Elizabeth nie wiedziała, czy powinna przytaknąć. Czy rzeczywiście wszystko było w
porządku? W łóżku leżało blisko siebie dwoje silnych fizycznie ludzi, przemarzniętych i być
może nie w pełni jeszcze świadomych tego, co się stało.
Podeszła do pieca i zaczęła w nim rozpalać. Zrobiła niewielki kopczyk z suchych
gałązek, zaczekała, aż porządnie się zajmą płomieniem, po czym dołożyła drewna. Dorzuciła
go tyle, aż zahuczało w piecu. Wtedy wstała i otrzepała mokrą do kolan spódnicę. Dopiero
teraz to zauważyła. Bolały ją palce; rozchodził się po nich gorący ból, który kłuł niczym igły.
- Oddychaj głęboko. Dziękuję. Obróć się, proszę, na bok. O, tak.
Głos Torsteina brzmiał jak balsam. Tak ciepło i przyjemnie. Elizabeth miała ochotę
zostać tu jeszcze chwilę, żeby tylko posłuchać, jak mówi. Jego słowa uspokajały. Zamiast
tego jednak szybko zebrała mokre rzeczy i wymknęła się na korytarz. Wtedy zauważyła, że
lensman nie włożył wełnianych skarpet, które przyniosła Helene. Trudno. Pierzyna miała
dość puchu i dobrze grzała. Na wierzch położyli jeszcze ciężkie, grube wełniane koce, więc
lensman z żoną nie powinni marznąć. Za chwilę w całym pokoju zrobi się ciepło.
Weszła do swojej sypialni i przebrała się w suche ubranie. Następnie wzięła coś na
zmianę dla Arnoldy. Kiedy zeszła na dół, wszyscy siedzieli przy kuchennym stole. Tylko
Helene stała przy piecu.
- Zaparzyłam kawę - powiedziała i spojrzała na czajnik. - Zaraz naciągnie.
- To dobrze. Myślę, że wszystkim nam dobrze zrobi coś rozgrzewającego. - Położyła
suche rzeczy na stole przed Arnoldą. - Idź do siebie i się przebierz. Rozchorujesz się, jeżeli za
długo będziesz chodzić w mokrym.
- Arnolda opowiedziała mi, co się stało - odezwała się Helene, kiedy służąca wyszła. -
To prawda, że wszystko z wyjątkiem obory i wychodka porwała lawina? Elizabeth osunęła
się na krzesło i pozwoliła, żeby William wdrapał się na jej kolana.
- Tak, stracili wszystko. Wszystko, co posiadali. Prawie nic nie ocalało. - Musnęła
ustami czarne włosy synka, a potem spojrzała na Helene. - Dom, sprzęty, nawet ubrania.
Pieniądze, meble, szczotki do włosów, mydło... Wszystko w jednej chwili zniknęło.
Zachowali tylko to, co mieli na sobie. -Wydawało się, jak gdyby dopiero teraz to sobie
uświadomiła. - Służące i parobcy też zostali bez niczego.
Arnolda wyszła z sypialni i Elizabeth postawiła Williama z powrotem na podłogę.
- Zaniosę kawę na górę. A ty, Arnoldo, kiedy się rozgrzejesz, rozpal pod kuchnią w
pralni i nanoś wody. Trzeba wyprać ubrania lensmana i jego żony.
- Ja mogę się tym zająć - zaofiarowała się Helene. -Posiedź sobie i odpocznij - dodała i
zniknęła za drzwiami. Arnolda podniosła Kathinkę i posadziła ją sobie na kolanach.
- Czy lawina porwała dom lensmana? - spytała dziewczynka.
- Tak, wszystko.
- A czy ktoś zginął?
- Nie, nikt. Wszystkich odkopaliśmy spod śniegu.
- Zwierzęta też?
- Były w oborze, a tam lawina nie sięgnęła.
Elizabeth przypomniała sobie o bydle. Trzeba je niedługo wydoić i nakarmić. Nalała
kawy w dwa duże kubki. Na pewno ktoś już się tym zajął, uspokoiła samą siebie. Nie mogła
przecież robić wszystkiego. - Zaniosę tacę na górę - powiedziała i wyszła z kuchni. Kiedy
weszła do gościnnego pokoju, Torstein właśnie pakował swoje przybory do torby lekarskiej.
Uśmiechnął się przelotnie.
- Cudownie pachnie - zauważył i spojrzał na kubki.
- Pomyślałam, że lensman z żoną powinni napić się czegoś gorącego. Dla ciebie też
jest kawa. Na dole - wyjaśniła.
- Dziękuję, z przyjemnością wypiję. Będę mógł zamienić z tobą słowo przed
wyjściem?
- Naturalnie. Zaraz przyjdę. Lensman natychmiast wziął od Elizabeth kubek i małymi
łyczkami zaczął pić kawę, ale jego żona tylko pokręciła głową i nadal wpatrywała się przed
siebie pustym wzrokiem. Po jej bladym, okrągłym policzku stoczyła się na poduszkę łza i
wsiąkła w materiał. A więc już wie, co się stało, pomyślała Elizabeth i niemal odczuła ulgę.
Przed wyjściem z pokoju dołożyła do pieca jeszcze parę szczap drewna. Zatrzymała
się w drzwiach na chwilę i spojrzała na dwoje małżonków w średnim wieku. Lensman i jego
żona, tak zamożni i mający tak znaczącą pozycję we wsi, w jednej chwili zostali pozbawieni
wszystkiego, co posiadali. Oboje leżeli teraz w jej gościnnym łożu w Dalsrud. Jedno w
pożyczonej koszuli nocnej, drugie bez niczego, okryci pierzyną aż pod brodę.
Arnolda poczęstowała Torsteina kawą. Wkrótce wróciła też Helene. Wytarła nos i
schowała chusteczkę do kieszeni fartucha.
- Brr, ale zimno na dworze! - wzdrygnęła się i nalała sobie kawy do kubka.
Torstein odstawił bezgłośnie filiżankę na spodek. Elizabeth zauważyła, że dostał jedną
z wykwintnych filiżanek, i uśmiechnęła się pod nosem. Arnolda wiedziała, jak wyróżnić
szczególnych gości.
- Wygląda na to, że ani lensmanowi, ani jego żonie nic się nie stało - oznajmił. - Może
dostaną kataru, i tyle. Są zdrowi i silni. - Zamilkł i przesunął palcem po złoconym brzegu
talerzyka. - Prawdopodobnie jednak minie trochę czasu, zanim naprawdę zrozumieją rozmiar
tragedii, która ich dotknęła. To jest tak jak ze smutkiem, gdy umiera ktoś bliski.
- Ale przecież wszyscy przeżyli - zdziwiła się Arnolda. - Należy dziękować Bogu, że
nikt nie zginął.
- Wiem, ale my, ludzie, jesteśmy dziwnymi istotami i przywiązujemy się do
przedmiotów. A oni stracili wszystko, łącznie z domem. Zostali bez niczego, a to wymaga
czasu, żeby się z tym oswoiła przystosować do nowej sytuacji.
- Mają przecież zwierzęta - mruknęła Helene. - A dom można odbudować.
Elizabeth oparła głowę na rękach. Odbudowanie domu trochę potrwa, pomyślała. Czy
do tego czasu lensmanostwo mają zostać w Dalsrud? A co z pieniędzmi? Postawienie domu i
wyposażenie go sporo kosztuje. Torstein zdawał się czytać w jej myślach.
- Naturalnie, dostaną środki z ubezpieczenia. Elizabeth wolno wypuściła powietrze i
wyprostowała plecy. Ogarnął ją wstyd z powodu własnych obaw.
- Na razie mogą mieszkać tutaj - powiedziała na głos. No, to słowo się rzekło, w
dodatku przy świadkach. Teraz już nie może się rozmyślić.
Helene spojrzała na nią surowo, ale się nie odezwała. W końcu skinęła głową, bardziej
do siebie niż na znak aprobaty.
- A co będzie z resztą domowników, tego nie wiem.
- Jedną lub dwie osoby możemy wziąć do siebie - zaproponował Torstein. - Myślę, że
znajdzie się dosyć miejsc do spania. Indianne na pewno ma również na zbyciu jakieś ubrania.
A właściwie tylko tego im trzeba. Postaram się, żeby ktoś zajął się zwierzętami. Elizabeth
napotkała jego spojrzenie.
- Dziękuję. Ale czy nie powinieneś najpierw porozmawiać z Indianne?
- Nie sądzę, dobrze ją znam. Miałaby mi za złe, gdybym nie pomógł tym, którzy
ucierpieli.
- Tak, to do niej podobne - mruknęła Elizabeth i wstała.
- Dziękuję za kawę - powiedział Torstein. - Pójdę już. Przy okazji zwrócę konia i
sanie, które pożyczyliśmy. W sieni zatrzymał się i oznajmił, zniżając głos:
- Jeśli chodzi o tych dwoje na poddaszu, to potrzebne im są tylko dobra opieka i
odpoczynek. Za dzień lub dwa powinni wstać z łóżka.
Dzieci wymknęły się za nimi, przywarły do uchylonych drzwi i zaciekawione
podsłuchiwały rozmowę. Arnolda wciągnęła je z powrotem do środka i skarciła, że to
nieładnie i że wypuszczają ciepło.
- Pomogę ci w praniu, Elizabeth - zaproponowała i włożyła ciepły kubrak.
Torstein obiecał, że przed powrotem do domu zajrzy jeszcze do innych uratowanych
spod lawiny. Elizabeth poprosiła, żeby pozdrowił Indianne.
W pralni było gorąco, woda w kociołku wiszącym nad ogniem gotowała się i
bulgotała. Helene poszła do domu przypilnować dzieci. Elizabeth wymieszała wrzątek z letnią
wodą i zanurzyła ubrania w baliach - osobno białe i czarne.
- Nie są brudne - rzekła. - Ale i tak były mokre, więc...
- Podała Arnoldzie kawałek mydła.
Długo pracowały w milczeniu. Mimo wszystko było tu przyjemnie. Wokół unosiła się
lepka para, dająca poczucie bezpieczeństwa. Elizabeth wciąż jednak była zziębnięta. Jak
gdyby chłód przywarł mocno aż do kości. Wykręcała ostatnią rzecz, gdy usłyszała głos
Arnoldy:
- Myślę, że to Bóg ich pokarał! Elizabeth omal nie wypuściła z rąk ubrania.
- Co ty mówisz? - spytała przerażona.
- Ostatnio nie zachowywali się zbyt ładnie wobec ciebie - wyjaśniła niespeszona
Arnolda. - Pamiętasz, jak tam poszłaś, żeby powiedzieć o tym, co zrobił Steffen? - Ściągnęła
usta i odrzuciła głowę. Elizabeth wbiła w nią wzrok.
- Nie życzę sobie takiego gadania! Czy to jasne? - Starała się zachować spokój, ale
mimo woli podniosła głos.
- Stracili wszystko, co posiadali! Dom, sprzęty, wszystko. Nie mają nic. Te ubrania to
jedyne, co im pozostało. - Uniosła ociekające wodą spodenki.
- Helene mówiła, że ocalały ich zwierzęta - bąknęła Arnolda i spuściła wzrok.
- Nawet tego im żałujesz? Że ich bydło nie udusiło się pod śniegiem?
- Nie to miałam na myśli - broniła się służąca cienkim głosem. Elizabeth opuściła
ramiona.
- Mam nadzieję. Zanieś to nad rzekę i wypłucz - poleciła, kładąc spodenki na samej
górze wiadra. -Poproszę Helene, żeby ci pomogła.
- Dziękuję - odparła Arnolda i ruszyła do wyjścia. Po chwili zatrzymała się jednak. -
Przepraszam za to, co powiedziałam. Nikomu nie życzę nic złego. Naprawdę.
- No, już dobrze. - Elizabeth odwróciła się do niej plecami. Czuła się zbyt zmęczona,
by dłużej o tym rozmawiać. Miała inne zmartwienia.
Poprosiła Helene, żeby poszła nad rzekę i pomogła Arnoldzie, a sama ruszyła prosto
na strych i zaczęła przeglądać odłożone ubrania. Niestety, były zbyt zniszczone, żeby je nosić,
i nadawały się tylko do pocięcia na szmaty. Zrezygnowana, osunęła się na stołek. Nie miała
nic, co pasowałoby na lensmana i jego żonę. Ani na któregokolwiek z parobków czy służące.
Nagle poczuła się tak bezradna, że miałaby ochotę płakać, wyć i krzyczeć, aż by całkiem
opadła z sił i zasnęła, uwalniając się od kłopotów. Zarazem jednak wiedziała, że nie może tak
po prostu się poddać.
Wyprostowała się i oparła dłonie na plecach. Helene miała za mało ubrań, by
cokolwiek komuś oddać. Zresztą i tak nic by nie pasowało na otyłą żonę lensmana. Lensman
także potrzebował jakichś rzeczy, a w Dalsrud nie mieli niczego w jego rozmiarze. Kiedy ci
ludzie dostaną odszkodowanie z ubezpieczenia? Westchnęła zrezygnowana. Uszycie nowych
ubrań zajmie sporo czasu, a przecież lensmanostwo już teraz potrzebowali nowej garderoby.
Usłyszała, że w kuchni przewróciło się krzesło, a potem rozległ się śmiech któregoś z
dzieci. Uznała, że najlepiej będzie wrócić na dół, zanim maluchy rozniosą cały dom.
Przechodząc obok pokoju gościnnego, przystanęła na chwilę i nasłuchiwała. Usłyszała
ciche chrapanie. Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła na dół po schodach, starając się omijać
skrzypiące stopnie. Nagle rozległo się pukanie do drzwi wejściowych.
Na dworze stała Bergette. Była czerwona na twarzy, oczy miała wielkie z przerażenia.
- Moi drodzy, słyszałam, co się stało. Co u ciebie?
Elizabeth poczuła, że coś ścisnęło ją w gardle i zapiekło pod powiekami. Zamrugała
szybko. Z trudem zdołała się opanować. Nie chciała wzbudzać współczucia.
- Dziękuję, dobrze - odparła zdławionym głosem. Bergette położyła ręce na ramionach
przyjaciółki i przyjrzała się jej uważnie.
- Jesteś zmęczona - stwierdziła i smutno pokiwała głową. - Nie możesz się tak
zamęczać, Elizabeth. Jesteś tylko człowiekiem, pamiętaj o tym.
- Ale przecież trzeba innym pomagać w miarę możliwości - mruknęła. Nie podobało
jej się, że Bergette tak ją lustruje spojrzeniem. - Wejdź do środka! - zaproponowała i ruszyła
przodem do kuchni. Dzieci siedziały każde na swoim krześle i uśmiechały się jak małe,
grzeczne aniołki.
- Dzień dobry, Bergette - odezwały się niemal chórem.
Elizabeth posłała je do sypialni, gdzie miały swoje zabawki. Po chwili usłyszała, że do
domu weszły Helene i Arnolda. Pokręciły się trochę po sieni, a potem ich kroki oddaliły się w
stronę suszarni. Czajnik z kawą wrócił na piec, a na stole pojawiły się filiżanki. Musi
wystarczyć codzienna zastawa. Elizabeth nie miała siły podjąć Bergette bardziej uroczyście;
była na to zbyt zmęczona. Przyszło jej do głowy, że mogliby rozwiesić trochę ubrań nad
ogniem w kuchni, ale wtedy przeszłyby zapachem jedzenia. Poza tym nie wypadało, żeby
spodenki lensmana wisiały tak na widoku, chociaż tutaj na pewno dużo szybciej by wyschły.
- Lensman z żoną zamieszkają na razie u nas - poinformowała i odwróciła się do
Bergette. - Trochę się tego boję - przyznała szczerze. Bergette roześmiała się cicho.
- Nie masz powodu. Zrobiłaś więcej, niż można by od kogokolwiek w tej sytuacji
oczekiwać - powiedziała spokojnie i podeszła do niej. - No, usiądź sobie, a ja zaparzę kawę.
Wypijemy z cukrem? - Chwyciła miseczkę stojącą na blacie.
Elizabeth obserwowała jej ruchy z podziwem. Bergette sprawiała wrażenie takiej
energicznej, pełnej zapału. To dobrze, stwierdziła, zarazem jednak uświadomiła sobie, jak
bardzo sama jest zmęczona.
- Ulokowałam u siebie jedną ze służących - oznajmiła Bergette i nasypała do wody
zmielonej kawy. -
Kilka innych znalazło miejsce u Trygvego i u Indianne, a parobcy u pastora. Mamy
ubrania i wszystko, co może być potrzebne, więc nie będzie z tym kłopotu. Jakoś się
wszystko ułoży, zobaczysz.
Elizabeth uśmiechnęła się z przymusem. Zatem i służbą już się zajęto, pomyślała z
ulgą, nadal jednak martwiła się, jak zdobyć ubrania dla tych dwojga, których gościła u siebie.
Mimo to nie zamierzała kłopotać tym Bergette.
Do końca dnia kursowała z kuchni na poddasze, dopytując, czy lensman i jego żona
czegoś potrzebują. Nie chcieli jeść, ale chętnie pili. Lensman wiele razy jej dziękował i
wyrażał wdzięczność, lecz Elizabeth zbywała te pochwały i nie chciała ich słuchać. Dokładała
drew do pieca, starając się ukryć zakłopotanie. Musiała dbać, żeby w piecu ciągle się palił
ogień i by uratowani spod śniegu nie marzli.
Zaniosła na górę kawę i dzbanuszek śmietany. Zaparzyła herbatę, która działała
uspokajająco, a zarazem była smaczna. Spytała, czy nie potrzebują więcej wełnianych koców.
Nie rozmawiali o tym, co się stało. Odłożyli ten temat. Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić.
Może jutro albo pojutrze, pomyślała. W głębi duszy sprawiło jej to ulgę. Odczuwała również
ulgę, gdy spali, dając odpocząć umysłowi i ciału.
Tego wieczoru domownicy również wcześnie się położyli. Gdy tylko dzieci znalazły
się w łóżkach, kobiety posprzątały i zgasiły światła. Dla nich wszystkich był to długi i ciężki
dzień. Życzyły więc sobie tylko dobrej nocy i każda poszła do swojej sypialni.
Elizabeth zatrzymała się przy drzwiach gościnnego pokoju i nasłuchiwała.
Zawstydziła się, gdy usłyszała cichy płacz, a potem smutny głos lensmana:
- No, już dobrze. Wszystko się ułoży, zobaczysz. Jutro na pewno będzie lepiej.
Spojrzymy w przyszłość z większą nadzieją. - Zakasłał ochryple.
Elizabeth bezszelestnie odsunęła się od drzwi. Wkroczyła na cudzy teren. Podsłuchała
słowa, których nie powinna była usłyszeć, i wstydziła się tego. Nikt nie może się o tym
dowiedzieć. Nigdy. Śniło jej się, że szła pod górę łagodnym zboczem. Słońce grzało jej w
plecy. Ptaki świergotały na wierzchołkach drzew, a obok przefrunął motyl i usiadł na kwiecie
podbiału. Motyl miał brązowe skrzydła z okrągłymi żółtymi wzorami.
Wtedy nagle usłyszała huk, dochodzący ze szczytu. Odgłos zbliżał się i nasilał.
Musiała osłonić oczy ręką, żeby lepiej widzieć. Lawina! Poczuła chłód, drobinki śniegu i
podmuch wiatru. Nie zdążyła nawet pomyśleć, gdy nakryły ją masy śniegu i otoczyła
ciemność. Poczuła dławiący strach. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Usta miała pełne śniegu,
ręce i nogi uwięzione. Była unieruchomiona. Teraz umrę, pomyślała, gotowa się poddać.
Wtedy jednak pojawiła się myśl o dzieciach i maleńkiej Alxandrze. Nie, nie chciała zginąć.
Pragnęła żyć, patrzeć, jak dorastają, wchodzą w dorosłość. Chciała czuć ciepło promieni
słońca, słyszeć śpiew ptaków. Spotkać się z Jensem, gdy wróci do domu z połowów, chciała...
Gwałtownie się przebudziła, poderwała i usiadła na łóżku. Koszula nocna kleiła się jej
do ciała, włosy na karku były mokre od potu. Oddychała szybko, jak gdyby brakowało jej
powietrza. Długo tak siedziała, żeby dojść do siebie i w pełni zrozumieć, że to był tylko sen.
Koszmar. Potem odkryła pierzynę, chwyciła szal i poczłapała do tkalni. Tam usiadła przy
oknie i podciągnęła bose stopy na krzesło.
Księżyc w pełni, wielki i żółty, lśnił na niebie i oświetlał wieś, jak gdyby chciał
dokładnie przyjrzeć się lawinie, która zostawiła wyraźny ślad na zboczu góry. Trudno oswoić
się z myślą, że nie ma już okazałego domu lensmana. Ze został roztrzaskany w drzazgi. Ktoś
by pewnie powiedział, że Bóg miał w tym jakiś zamysł. Elizabeth nie była o tym całkiem
przekonana. Broniła się przed myślą, że stały za tym inne siły. Co zrobili ci ludzie, że spotkał
ich taki los? A może po prostu tak już było, że od czasu do czasu tragedia dotykała
niewinnych? Świat nie jest sprawiedliwy, doskonale o tym wiedziała.
Długo tak siedziała, pogrążona w myślach. Nawet nie zauważyła, że spocona koszula
nocna zaczęła ziębić, a stopy zdrętwiały. Zbyt wiele wątpliwości nie dawało jej spokoju.
Kiedy w końcu wstała, ledwie mogła się ruszyć. Sztywno, niczym zgrzybiała staruszka,
powlokła się z powrotem do swojej sypialni.
- Jens - szepnęła w ciemności. - Wracaj szybko do domu, potrzebuję cię.
Tak bardzo za nim tęskniła. Ale do wiosny było jeszcze kilka miesięcy. To długo.
Zbyt długo.
Następnego dnia czuła się rozbita. Nie mogła wstać, choć dobiegające z dołu
uderzenia zegara przypominały jej, że już piąta. Trzeba obrządzić zwierzęta, zrobić dla
wszystkich śniadanie, umyć podłogi, nanosić wody. Niekończące się obowiązki czekały w
kolejce.
Woda była zimna, toteż Elizabeth szybko się umyła, wyszczotkowała włosy, włożyła
ubranie i zeszła na dół. Helene jeszcze nie było w kuchni, więc sama rozpaliła w piecu.
Będzie przynajmniej przytulniej, gdy przyjdzie reszta domowników. Lensman i jego żona
pewnie zwykle dłużej spali, musi więc nakazać dzieciom, żeby zachowywały się cicho.
Kiedy zjawiła się Arnolda, Elizabeth poprosiła Helene, żeby poszła z nią do obory.
Przyznała, że sama wolałaby tego dnia zostać w domu. Przecież dadzą sobie radę bez jej
pomocy.
Helene wypuściła nosem powietrze i spojrzała na nią urażona, po czym ruszyła do
drzwi.
Elizabeth podała tego ranka na śniadanie wyjątkowo dużo smakołyków. Na samą myśl
o kaszy robiło jej się niedobrze. Wyjęła więc ze spiżarki gomme - masę karmelową, syrop,
śmietanę i cukier, do tego chleb i mięso, masło i ser. Ser był z jednego końca krzywo
odkrojony; domyśliła się, że to sprawka dzieci, ale udała, że nic nie zauważyła.
Na tacy przykrytej haftowaną serwetą postawiła dwie najładniejsze filiżanki dla
lensmana i jego żony.
Dodała również gotowane jajka, a obok ułożyła serwetki. Signe, przyglądając się tak
nakrytej tacy, spytała, czy i oni dostaną jajka w środku tygodnia.
- Naturalnie. - Elizabeth skinęła głową i włożyła do wrzątku jeszcze sześć jajek.
Wiedziała, że to rozrzutność, lecz teraz wszyscy potrzebowali czegoś na pociechę. Po
powrocie z obory służące otworzyły oczy ze zdumienia.
- Spodziewasz się gości? - spytała poważnie Arnolda, zerkając na przygotowane
przysmaki. Elizabeth cieszyła się jak dziecko, że udało jej się wszystkich miło zaskoczyć.
Jajka były ugotowane w sam raz i rozpływały się w ustach razem ze świeżo
zrobionym masłem i chlebem, który Helene upiekła dzień wcześniej.
- O której wyjeżdżamy? - spytał nagle William z buzią pełną jedzenia.
- Najpierw przełknij, zanim coś powiesz - upomniała go matka. Chłopiec pogryzł
jedzenie, przełknął i powtórzył pytanie.
- Wyjeżdżamy? - zdziwiła się Elizabeth. - Dokąd? Popatrzył na nią z politowaniem.
- Musimy przecież odkopać ubrania i rzeczy lensmana i jego żony, to chyba
zrozumiałe. Elizabeth długo mu się przyglądała, po czym przeniosła wzrok na służące.
Skończyły już jeść. Siedziały w milczeniu i z uwagą obserwowały Williama.
- No tak. A nie pojedziemy? - włączyła się Signe. - Pomyśleliśmy, że moglibyśmy
wam pomóc, bo dziś nie mamy lekcji. Jutro też nie.
Elizabeth poczuła, jak wzbiera w niej śmiech. Po chwili nie wytrzymała i roześmiała
się w głos, wypełniając kuchnię radością.
- Że też nie przyszło nam to do głowy! - powiedziała ze śmiechem.
- Co takiego? - spytała Kathinka. Odgryzła kawałek kanapki i białko jajka spadło na
spodeczek.
- Że moglibyśmy odkopać trochę ich rzeczy. Chyba nie wszystko zniszczyła lawina.
Co wy na to? -Znów zerknęła na służące. Uśmiechnęły się szeroko, a Arnolda upiła łyk kawy.
- Na pewno coś ocalało. Wyruszymy zaraz po śniadaniu. - Ożywiła się i
wyprostowała. - W szopie jest łopata, a maluchy mogą kopać rękami.
Dzieci rozpromieniły się niczym słoneczka, gdy okazało się, że wpadły na pomysł,
który dorosłym nie przyszedł do głowy. Tylko William westchnął, zrezygnowany.
Elizabeth sama zaniosła tacę na górę. Zapach świeżo zaparzonej kawy i gotowanych
jajek wprawił lensmana i jego żonę w zdumienie.
Elizabeth odsunęła zasłony i spytała gości, jak się czują. Lensman zakasłał ochryple.
- Chyba się trochę przeziębiłem - odparł z zatkanym nosem. - Ale to przejdzie.
Jego żona milczała. Przymknęła powieki i leżała nieruchomo. Miała duży siniec na
policzku i na jednej ręce. Mocno się potłukła, pomyślała Elizabeth.
- Jeżeli do wieczora nabierzecie sił, to może spróbujecie wstać? Poproszę służące,
żeby wyprasowały wasze ubrania. - Zamilkła i uśmiechnęła się lekko. Chciała jeszcze trochę
poczekać z najnowszą wiadomością. Po chwili odchrząknęła. - Przed południem nie będzie
nas przez jakiś czas. Pójdziemy... Chcemy się wybrać do waszego gospodarstwa i sprawdzić,
czy nie uda się znaleźć pod lawiną jakichś rzeczy nadających się do użytku. Lensman spojrzał
na nią poważnie.
- Myślisz... że da się coś odkopać? Skinęła głową z przekonaniem.
- Na pewno. - Przypomniała sobie płacz, który wieczorem usłyszała pod drzwiami
pokoju gościnnego, i ponownie się zawstydziła. Tym razem piec znowu pomógł jej ukryć
zmieszanie. Rozrzuciła żar, dodała kilka szczap drewna, podłożyła gazetę i ogień. - Mam
nadzieję, że jedzenie będzie wam smakowało - powiedziała szybko, uśmiechnęła się i wyszła.
- Gdzie zaczniemy? - spytała Helene i z przerażeniem powiodła wzrokiem ponad
masami śniegu. Nie czekając na odpowiedź, dodała. - Boże, ile tu zniszczeń!
- Nie jestem pewna, czy On za tym stoi - mruknęła Arnolda.
Elizabeth udała, że tego nie dosłyszała. Wzięła łopatę, sprawdziła, czy dzieci włożyły
rękawiczki, i odparła:
- Wszystko jedno, gdzie zaczniemy. Chociaż dom stał tutaj, to rzeczy mogą być
rozrzucone daleko -wyjaśniła.
Kobiety skinęły głowami i wzięły się do kopania. Dzieci odgarniały śnieg rękami,
rzucając przy tym śnieżkami i płatając sobie figle.
Długo pracowali, ale nie znaleźli nic oprócz fragmentów desek. Kiedy Elizabeth po
raz pierwszy rozprostowała plecy, ujrzała grupę ludzi zmierzającą w dół drogi. Wszyscy
nieśli łopaty przerzucone przez ramię.
- Pomyśleliśmy, że przyda się wam pomoc - oznajmił parobek lensmana i podciągnął
wełnianą czapkę znad oczu. Elizabeth przywitała się z nimi.
- Zacznijcie, gdzie chcecie - powiedziała i uśmiechnęła się do nich.
Pracowali ramię w ramię. Plecy wołały o odpoczynek, ramiona omdlewały z bólu.
Znajdowali powgniatane czajniki, części połamanych mebli i pogięte sztućce. Dzieci
traktowały to jak zabawę w poszukiwanie skarbów. Za każdym razem, gdy coś znalazły,
krzyczały z radości. Elizabeth prosiła, by odkładały wszystkie przedmioty na kupkę, żeby
potem mogli je odwieźć do Dalsrud. Mimo że wiele sprzętów było zniszczonych, to jednak,
należały do lensmana. Nie obawiała się, że wśród pomocników znajdzie się ktoś nieuczciwy,
kto próbowałby coś zabrać dla siebie, chociaż niektóre rzeczy błyszczały srebrem lub były
cenne z innego względu. W tak małej społeczności kradzież od razu wyszłaby na jaw, a poza
tym, kto by się odważył ukraść coś samemu lensmanowi?
- Chyba coś znalazłam! - zawołała Helene, ocierając nos rękawicą. - To wygląda jak
komoda. W każdym razie jak jej część. Albo może szafka.
Elizabeth podeszła do niej i pomogła jej odkopać mebel. Spod śniegu i z połamanych
szuflad wyciągnęły sporo ubrań.
- Połóż je na saniach - poleciła Elizabeth, z zapałem wydobywając kolejne rzeczy. To
niepojęte i dziwne, że wcześniej o tym nie pomyśleli. Po prostu skupili się na samej tragedii,
na odnalezieniu ludzi, a potem na zapewnieniu im schronienia. Dzieci miewały genialne
pomysły, nieraz się o tym przekonała.
W tej samej chwili zauważyła, że William przechodzi obok, trzymając pod pachą jakiś
przedmiot. Zatrzymała go.
- Co tam masz? - spytała.
- Nic takiego, to jakiś zniszczony grat - odparł i chciał iść dalej.
- Poczekaj! - zawołała i odebrała mu znaleziony skarb. Położę to na saniach -
powiedziała i na wszelki wypadek wsunęła przedmiot pod stos ubrań.
Prawie nie rozmawiali w czasie pracy. Musieli oszczędzać siły. Sanie powoli
zapełniały się rzeczami. Większość była połamana lub powgniatana, niektóre zniszczyła
wilgoć, ale część nadawała się jeszcze do użytku. Dzieciom wkrótce nowe zajęcie się
znudziło i zaczęły narzekać, że przemokły im rękawiczki i przemiękły buty. Dopytywały się,
czy mogłyby już wrócić do domu.
Elizabeth rozprostowała plecy i zdecydowała, że do jutra mogą zrobić przerwę.
Zrobiło się cieplej, a niebo zaciągnęły szare chmury. Może będzie deszcz?
Kiedy wracali do Dalsrud, Elizabeth czuła, że wstępuje w nią nadzieja. Na pewno
wszystko się jakoś ułoży. Musiała teraz pokazać, że jest silna.
Dzieciom kazano nakryć do drugiego śniadania, a Helene i Arnolda miały się zająć
prasowaniem ubrań, które wisiały na strychu. Te, które znaleźli tego dnia, Elizabeth zaniosła
do pralni. Należało je wyprać, niektóre też pocerować, ale to mogło poczekać.
Lensman z żoną siedzieli w łóżku, okryci pierzyną po samą brodę. Lensman miał
zaczerwieniony nos i szklisty wzrok.
- Masz gorączkę? - spytała Elizabeth.
- Trochę, ale to minie. - Zakasłał, zasłaniając usta ręką. - Znaleźliście coś? Skinęła
głową.
- Część rzeczy jest niestety zniszczona, ale wszystkie zgromadziłam w pralni, więc
sami je potem przejrzycie i ocenicie. Udało się nam również odkopać trochę ubrań. A oprócz
tego także to. William to znalazł -dodała i podała lensmanowi metalową szkatułkę, której
wieko było mocno wgniecione. - Domyślam się, że nie macie już do niej klucza - dorzuciła. -
Ale uznałam, że pewnie chcielibyście ją odzyskać. Oboje rozpromienili się na widok
szkatułki, a żona lensmana sięgnęła po szpilkę do włosów, leżącą na nocnym stoliku.
- Spróbuję ją otworzyć.
Na bladej twarzy kobiety wystąpiły czerwone plamy. Chyba przeczesała włosy
palcami, zauważyła Elizabeth. Wyłożyła na komodę inne znalezione rzeczy.
- Tu jest grzebień i szczotka do włosów. - Odchrząknęła. - Zejdę na dół i zobaczę, jak
tam idzie praca. Poproszę Helene, żeby przyniosła wam wodę do mycia i ubrania. Może
chcecie, żeby podać wam posiłek do pokoju? Lensman spojrzał na nią.
- Wykluczone. Zaraz wstaniemy i zejdziemy na dół. Elizabeth podeszła do drzwi.
- Dziękuję - usłyszała ponownie głos lensmana.
- Nie ma za co. Nie mogłabym postąpić inaczej. Uniósł nieco szkatułkę.
- Mam tu pieniądze i papiery wartościowe - rzekł z powagą. - Pomogą nam stanąć na
nogi. Elizabeth nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc skinęła tylko głową i zostawiła gości w
spokoju.
Rozdział 6
Zdążyła napalić w salonie i poprosić Helene, by przygotowała lensmanostwu coś do
jedzenia, zanim tu przyjdą.
- A dlaczego nie mogą zjeść razem z nami w kuchni? - spytała służąca. Starała się, by
jej głos brzmiał naturalnie, ale nie najlepiej jej to wyszło.
- Nie potrafię ci na to odpowiedzieć jednym zdaniem - odparła krótko Elizabeth.
Mogłaby wyjaśnić, dlaczego. Mogłaby powiedzieć, że lensman i jego żona nie przywykli do
jadania w kuchni. Że przeżyli koszmar, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć, i dlatego
potrzebują szczególnego traktowania. Mogłaby wreszcie skłamać, że chce z nimi
porozmawiać sam na sam, ale dała temu spokój. Odwróciła się plecami i powitała gości w
korytarzu.
- Proszę bardzo, wejdźcie - zaprosiła. - Za chwilę będzie tu ciepło - dodała i dołożyła
do pieca parę szczap drewna. - Zaraz Helene przyniesie coś do jedzenia. - Odchrząknęła i
wskazała na krzesła. Usiedli, ale zachowywali się sztywno; najwidoczniej czuli się
niezręcznie. Elizabeth postanowiła od razu przystąpić do rzeczy.
- Trudno mi nawet sobie wyobrazić, jakie to musiało być potworne spędzić tyle czasu
pod śniegiem. Jak długo to trwało? Myślę, że co najmniej kwadrans. A może więcej? Pół
godziny? To dużo. Lensman skinął głową i patrzył przed siebie, jakby widział coś, czego nikt
inny nie mógł dostrzec.
- Za każdym razem, gdy wciągałem powietrze, czułem, że coś strasznie ciężkiego
przygniata moje plecy. -Uśmiechnął się szybko. - I tak też było. Chciałem krzyczeć, gdy
usłyszałem ludzi, lecz uznałem, że lepiej oszczędzać powietrze. - Zamilkł i wyjął chusteczkę
do nosa. - Leżała na komodzie - powiedział przepraszająco. - Kupię ci nową. Elizabeth
machnęła ręką.
- Nawet o tym nie myśl. Potrzeba wam teraz wielu rzeczy - dodała ostrożnie i zerknęła
na lensmanową, która unikała jej wzroku i rozglądała się po salonie. Elizabeth nagle
zrozumiała, że sytuacja może okazać się trudniejsza, niż początkowo sądziła. Lensman z żoną
nie przyjechali tu z wizytą na dwa lub trzy dni, lecz pozostaną w Dalsrud kilka miesięcy. I to
właśnie oni, z którymi do tej pory ciągle popadała w konflikty.
Kiedy Helene przyniosła posiłek, Elizabeth przeprosiła i szybko poszła na poddasze.
Usiadła na swoim łóżku i mocno zacisnęła dłonie na kolanach. Słyszała kiedyś, że na nic nie
zdadzą się modlitwy odmawiane z zaciśniętymi pięściami. Spuściła wzrok i zobaczyła, że
zbielały jej kostki dłoni. Ostrożnie rozluźniła palce i złożyła ręce.
- Dobry Boże, daj mi siłę - wyszeptała. Musiała zrobić krótką przerwę i zastanowić się
nad następnymi słowami. - Jestem może okropnym człowiekiem i nie potrafię zmienić swoich
uczuć wobec tych dwojga, którzy będą tu mieszkać. Naturalnie, pomogę im, ale obawiam się,
że będzie mnie to wiele kosztować. Pomóż mi, Boże, i daj mi siłę, bym temu podołała. Amen.
Siedziała jeszcze chwilę, rozmyślając o tym, co powiedziała. Odczuła pewnego
rodzaju ulgę. Oby tylko wytrwać ten dzień, to jakoś się ułoży. Mimo wszystko współczuła
lensmanowi i jego żonie.
Naprawdę im współczuła. Teraz musi zapanować nad własną niechęcią i zrobić dla
nich, co tylko w jej mocy, postanowiła.
Wstała i ruszyła do drzwi. Położyła dłoń na klamce i nagle znieruchomiała. Odniosła
bowiem wrażenie, że oprócz niej ktoś jeszcze jest w pokoju. Czuła, jakby się jej przyglądał.
Pot spływał jej pod pachami, a serce biło szybciej, gdy wolno się odwracała. Pokój był pusty,
przynajmniej na pierwszy rzut oka, lecz nieprzyjemne wrażenie trwało.
- Czy ktoś tu jest? - szepnęła. Żadnej odpowiedzi.
- Odpowiedz mi! - zażądała, tym razem silniejszym głosem.
Już miała wyjść, gdy nagle dostrzegła jakiś cień głęboko w kącie, obok dużej szafy.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, czując, że dłoń, którą trzyma na klamce,
jest mokra. Mimo to nie zdobyła się na to, żeby wyjść z sypialni. Stała, jakby ktoś przybił jej
stopy gwoździami do drewnianej podłogi. Serce waliło, usta szybko łapały powietrze.
Z cienia wyszła stara kobieta ubrana na czarno. Elizabeth próbowała wyrównać
oddech. Widziała ją, chociaż zdawała sobie sprawę, że tak naprawdę nikogo tam nie ma.
Zmarli nie chodzą wśród żywych. Ale już kiedyś przydarzyło się jej coś podobnego.
- Lina Laponka- szepnęła, czując, że język klei się jej do podniebienia.
Staruszka uśmiechnęła się do niej. W każdym razie tak się Elizabeth wydawało. Niska
kobieta była niezbyt wyraźna, niemal przeźroczysta.
- Biedne dziecko - usłyszała Elizabeth. - Ciężko ci, prawda? Elizabeth ledwo
dostrzegalnie skinęła głową.
- Czasem człowiek napotyka przeciwności. Nie wszystkie dni upływają równie łatwo,
ale musisz być silna.
- Nie wiem, czy podołam - odparła Elizabeth uczciwie.
- Musisz. W przeciwnym razie... - Zjawa zawiesiła głos.
- Nie możesz mi powiedzieć, co się stanie?
- Nie - odparła Laponka i uśmiechnęła się smutno. -Nie mogę. Ale powiem ci tyle, że
nie po raz ostatni pojawiają się na twojej drodze przeszkody. Doświadczysz czegoś
przerażającego. O wiele gorszego niż to, co teraz przeżywasz.
- Czego? - Elizabeth puściła klamkę. - Powiedz, co złego mnie jeszcze spotka. Czyż
nie mam już dość zmartwień? - Zamilkła i rozejrzała się dokoła. Lina Laponka zniknęła.
Oszołomiona Elizabeth obeszła cały pokój, ale nigdzie nie znalazła śladu staruszki.
- Z kim rozmawiasz? - spytał William, który nagle stanął w drzwiach.
- Z nikim. To znaczy... mówiłam do siebie. - Zdobyła się na uśmiech. - Dorosłym
czasem się to zdarza - dodała.
- Jesteś jakaś dziwna. - Chłopiec przyglądał się jej badawczo. Wypchnęła go lekko za
drzwi.
- Po prostu mam strasznie dużo spraw na głowie -skłamała.
- Lensman chce z tobą pomówić - powiedział William, gdy schodzili na dół.
- Byłeś w salonie?
- Tak. Musiałem z nimi porozmawiać. Będą tutaj mieszkać, prawda? Dopóki nie
postarają się o nowy dom.
- Tak, na razie zamieszkają w Dalsrud. No, idź do kuchni, a ja zaraz do ciebie przyjdę.
- Wyprostowała się i poszła do gości.
Na szczęście lensman i jego żona sporo zjedli, zauważyła. Helene wyjęła filiżankę
również dla niej, więc Elizabeth nalała sobie kawy i upiła kilka łyków, po czym zwróciła się
do lensmana:
- Musimy ustalić kilka spraw - zaczęła. Pokiwał głową i zakasłał, zasłaniając usta
dłonią.
- Przepraszam! - Odchrząknął. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym na
kilka godzin dziennie wypożyczać twój gabinet.
- Naturalnie.
Przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał na rozpalonego.
- Nie powinieneś jeszcze przez jakiś czas pozostać w łóżku?
- Nic mi nie jest. To tylko lekkie przeziębienie. - Zerknął na żonę i poklepał ją
delikatnie po białej dłoni. - Trzeba poukładać myśli po tak trudnym przeżyciu, ale już jest
lepiej, prawda? Przytaknęła i wreszcie spojrzała na Elizabeth.
- Jesteśmy ci wdzięczni za wszystko, co dla nas zrobiłaś. Teraz musimy zadbać o
naszą przyszłość. Straciliśmy wszystko i... - urwała, głos jej się załamał. Podniosła filiżankę
do ust.
- Mieliście ubezpieczenie? - spytała Elizabeth.
- Tak, oczywiście - potwierdził lensman. - Muszę przygotować dziś kilka pism i
uporządkować wszystkie dokumenty. - Wytarł chusteczką nos. - Poza tym muszę zamówić
różne materiały, żebyśmy mogli otrzymać je na wiosnę.
- Dom będzie równie ładny jak poprzedni - oznajmiła stanowczo jego żona, jakby się
obawiała, że ktoś jej zaprzeczy.
- Naturalnie - przyznała szybko Elizabeth. - To najważniejsze.
- Twoja służąca... Helene, chyba tak jej na imię? - lensman spojrzał na Elizabeth, a
ona skinęła głową - powiedziała, że nasza służba została zakwaterowana w różnych domach.
U pastora, doktora i u Bergette.
- Tak. Dostali tam wszystko, czego potrzebują, zarówno jedzenie, jak i odzież.
Naturalnie, zajęto się również waszymi zwierzętami.
- Zapłacę za wszystko - obiecał lensman. - Tak, wam także. Nie chcemy być dla
nikogo ciężarem.
- Nie myśl o tym. Chętnie pomagam w potrzebie.
- Ale to dla ciebie spory kłopot. - Lensman wstał i znów zakasłał. - Jeżeli nie masz nic
przeciwko temu, to od razu zająłbym się dokumentami. Mogę...? - Spojrzał pytająco na
Elizabeth. Dopiero po chwili dotarło do niej, co miał na myśli.
- Tak, oczywiście. Korzystaj z mojego gabinetu, kiedy tylko chcesz. - Wstała, a wraz z
nią podniosła się także żona lensmana.
- Chciałabym się trochę przejść i obejrzeć... - zaczęła kobieta i urwała. Elizabeth
zrozumiała.
- My też zamierzaliśmy wybrać się tam dzisiaj, żeby poszukać jeszcze jakichś rzeczy.
Musisz się liczyć z tym, że większość jest zniszczona.
Lensman wyszedł. Elizabeth słyszała, jak jego kroki cichną w korytarzu i jak
zamykają się za nim drzwi gabinetu.
- Nie zamierzam gromadzić bezwartościowych rupieci - stwierdziła cierpko
lensmanowa. - Sprowadź mi kogoś, kto umie powozić. Chcę się wybrać do sklepu, żeby
zamówić towar. Potrzebuję mnóstwo rzeczy.
- Naprawdę czujesz się już na siłach, żeby tam jechać? Przecież przygniotła cię...
- Sama chyba wiem najlepiej.
- Oczywiście. - Elizabeth przełknęła ślinę, zaskoczona, że ktoś może się tak szybko
zmienić. Albo to tylko szok. Chciała w to wierzyć. Musiała w to wierzyć. Pocieszała się, że
później będzie lepiej. -Pójdę zobaczyć, czy uda mi się znaleźć jakiś obszerny szal, którym
mogłabyś się okryć - powiedziała, zamiast dyskutować. - I parę rękawiczek. Na szczęście na
dworze nie jest dziś zbyt zimno. Poszła do kuchni. Helene i Arnolda spojrzały na nią
wyczekująco.
- Zjedliście już kanapki i wypiliście kawę? - spytał William.
- Żona lensmana wybiera się do sklepu - oznajmiła Elizabeth. - Chce, żeby ją
podwieźć. Postanowiłam sama z nią pojechać. Nie będę przecież szukać woźnicy. A wy
możecie już powoli zająć się obiadem. I pilnujcie ognia w piecu w salonie. - Mówiła szybko i
wydawała mnóstwo poleceń, żeby uniknąć pytań, na które być może nie umiałaby
odpowiedzieć. Albo nie chciałaby odpowiedzieć. Zauważyła, że służące wymieniły między
sobą porozumiewawcze spojrzenia. Bardzo się zaprzyjaźniły, stwierdziła, wychodząc. Obie
wybuchowe, ale i wrażliwe.
W sklepie Fredrika żona lensmana z energią zaczęła robić zakupy. Na jej życzenie
ściągano z półek jedną belę materiału za drugą i odmierzano odpowiednie ilości.
Lensmanowa życzyła sobie po kilka łokci każdej tkaniny. Potrzebowała nowych sukienek i
bielizny, nie mówiąc o ubraniu dla męża.
Odmierzano więc jedwabne wstążki, koronki, tasiemki, odliczano guziki, szpulki nici i
wkładano wszystko do papierowych toreb.
Elizabeth trzymała się z boku. Na szczęście w sklepiku było tylko kilku staruszków.
Spoglądali na żonę lensmana ze zdziwieniem i mamrotali coś między sobą, drepcząc w
miejscu na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma w kieszeniach. Kiedy obie wyjdą, będą
rozprawiali o tym, ile to rzeczy nakupowała. „Fredrik zapewnił sobie roczny zysk na samych
zakupach lensmanowej", powiedzą, uśmiechając się złośliwie. A wtedy Fredrik weźmie w
obronę biedaków odkopanych spod lawiny i będzie przekonywał, że dotknęła ich straszna
tragedia i że to godne podziwu, iż kobieta się nie poddała i nie załamuje rąk.
„Jednego śmierć, drugiego chleb", przypomną mu może. To prawda, przyznała w
duchu Elizabeth, choć brzmi okrutnie.
Pogłoski o lawinie szybko się rozeszły. Fredrik opowiadał o tym, czekając, aż kobieta
wybierze to, czego potrzebowała.
- Pewnie będziecie chcieli sprowadzić do Dalsrud szwaczkę? - zagadnął, odmierzając
śliczny, błyszczący materiał. Żona lensmana utkwiła w nim wzrok.
- Chciałbyś mi jakąś polecić? Wcześniej szyła dla mnie Caspara, ale ona już nie bierze
większych zamówień.
- Może mama? - Fredrik zerknął na nią szybko. Lensmanowa zawahała się i
przesunęła czubkiem języka po wargach.
- Tak, słyszałam, że jest ponoć zdolna. Poproś ją, żeby przyszła jutro do południa
zdjąć miarę.
- Nie wiem, czy... - zaczął Fredrik, ale mu przerwała.
- Niech weźmie ze sobą jakieś żurnale.
- Naturalnie. - Fredrik kilka razy skinął głową. - Postaram się przekazać wiadomość.
- Dobrze. Poza tym chciałabym jeszcze pięć tych guzików, które tam leżą.
Elizabeth odczuła ulgę, kiedy wyszły ze sklepu i mogły wreszcie wrócić do domu.
Fredrik musiał im pomóc zanieść zakupy do sań. Potem ukłonił się lekko i życzył
powodzenia.
Przez resztę dnia Elizabeth miała wrażenie, że Helene nie odrywa wzroku od jej
pleców. Żona lensmana udała się na poddasze, żeby odpocząć. Stwierdziła, że jest
wyczerpana zarówno wyprawą do sklepiku, jak i widokiem zniszczeń, i zostawiła wszystkie
pakunki w salonie.
- Wypiłabym w łóżku filiżankę herbaty - rzuciła, wchodząc na schody.
- Oczywiście - odparła Elizabeth pośpiesznie i w milczeniu zabrała się do
przyrządzenia napoju. Gdy tylko woda się zagotowała, spytała:
- Gdzie jest lensman?
- Nadal siedzi w gabinecie - odpowiedziała Helene. - Jak zareagowała? - spytała po
chwili.
- Na co?
- Że nie ma już jej domu.
Elizabeth zwlekała z odpowiedzią. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Żeby zyskać
na czasie, udawała, że nie może znaleźć odpowiedniego kubka, i długo szukała w szafce.
- Niewiele mówiła. Chodziła tylko, oglądała to, co odkopano, i od czasu do czasu coś
sobie wzięła. Wszyscy służący lensmana nadal tam szukają, a pomaga im kilku innych.
- Nie płakała? - zapytała Arnolda.
- Nie, nie zauważyłam. Arnolda spojrzała surowo.
- Nie wierzę, żeby była do tego zdolna.
- Co masz na myśli? - Elizabeth wbiła w nią wzrok.
- Że nie potrafi płakać. Woda wykipiała i Elizabeth musiała szybko się odsunąć, by
uniknąć oparzenia.
- Co kupiła w sklepiku? Widziałam, że musiałyście wracać kilka razy, żeby wnieść
wszystko do domu - zauważyła Helene.
- Materiał na nowe ubrania. Może Dorte jutro przyjedzie, żeby zdjąć miarę. - Elizabeth
wsypała zioła do wrzątku. - Nie da sobie ze wszystkim rady, więc chyba będę musiała jej
pomóc.
- Na nas też możesz liczyć - stwierdziła Helene zdecydowanie.
Nie zdążyły dłużej porozmawiać, bo lensmanowa krzyknęła z korytarza na poddaszu,
że czeka na herbatę, a chciałaby ją jeszcze wypić, zanim zaśnie.
Elizabeth już miała odpowiedzieć, że nie jest jej służącą i jeżeli chcą tu mieszkać,
muszą sami się obsługiwać, ale ugryzła się w język. Jeszcze za wcześnie. Ci ludzie właśnie
stracili wszystko, co mieli. Ile razy powtórzyła już to zdanie? - pomyślała zmęczona.
Wyglądało na to, że przynajmniej żona lensmana szybko pogodziła się ze stratą. Wkrótce
wszystko się ułoży.. Była tego pewna. Następnego ranka Elizabeth wróciła właśnie z obory,
gdy otworzyły się drzwi do salonu.
- O, tu jesteś! Gdzie byłaś? Gdzie się wszyscy podziali w tym domu? - spytała
zniecierpliwiona lensmanowa.
- Pracowaliśmy w oborze. Musimy karmić i obrządzać zwierzęta trzy razy dziennie,
rozumiesz. A niedługo zaczną się kocić owce. Kobieta machnęła niechętnie ręką, jakby ją to
nudziło.
- Proszę mi przynieść do salonu kanapkę i filiżankę kawy. Widziałaś może Dorte?
Powinna już tu być. Elizabeth poczuła wzbierającą irytację.
- Dorte nie obiecała, że przyjedzie. Fredrik miał ją o to dopiero zapytać - odparła
sucho i zsunęła z głowy chustkę. Usłyszała czyjeś głosy na dworze i po chwili weszła Helene
z Dorte.
- No, jesteś wreszcie. - Żona lensmana zdobyła się na uśmiech.
- Tak, słyszałam, że szukaliście kogoś, kto pomógłby wam uszyć ubrania.
- Zgadza się. Dla mnie i mojego męża. Wejdźmy do pokoju - zaproponowała
lensmanowa i ruszyła przodem do salonu.
- Pewnie wam przeszkadzam w szykowaniu obiadu? -spytała Dorte domowników.
- Nie, ani trochę. Może zjesz z nami?
- Nie powiem „nie". - Uśmiechnęła się i zdjęła kurtkę. - Przy okazji chciałabym
przekazać pozdrowienia od wszystkich z Heimly. Macie może jakieś wieści od mężczyzn?
- Nie, nie przyszedł żaden list od ostatniego razu, kiedy się dowiedzieliśmy, że żyją.
- Idziesz? - Żona lensmana stanęła w drzwiach.
- Porozmawiamy później - przeprosiła Dorte i zniknęła w salonie, zabierając swoje
żurnale.
- A więc zostałaś jej służącą? - zauważyła Helene, gdy wróciły do kuchni. Elizabeth
spojrzała na nią uważnie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Helene pociągnęła nosem.
- I ty o to pytasz? Zdzierasz sobie buty, żeby dogodzić tej starej jędzy. No dobrze, jest
tutaj gościem, ale właśnie dlatego powinna się odpowiednio zachowywać. Brakuje jej
dobrych manier.
- Żal mi ich. - Elizabeth odwróciła się plecami i zaczęła kroić rybę.
- Zamęczysz się, jeżeli tak dalej pójdzie - dodała Helene łagodniejszym już tonem.
- Lensman obiecał, że zapłacą za opiekę. Jak myślisz, co powinnam zrobić? Helene
wzruszyła ramionami i wyjęła garnek na ziemniaki.
- Powiedz, że nie możesz im usługiwać.
- To nie jest takie proste, sama o tym wiesz. Helene zamierzała coś odpowiedzieć, lecz
w tej samej chwili do kuchni wpadła Arnolda z dziećmi.
- Wydaje mi się, że jedna z owiec zaczyna się kocić -oznajmiła przerażona. Elizabeth
wytarła ręce w fartuch.
- Zajmij się obiadem - rzuciła do Helene i w pośpiechu zaczęła znowu wkładać
robocze ubranie. Wcale się jednak nie zmieniło na lepsze. Nawet dzieci to zauważyły i
dopytywały się, dlaczego pani lensmanowa jest ciągle niezadowolona. Elizabeth wpadła na
pomysł, żeby poprosić jedną ze służących lensmana, by zamieszkała w Dalsrud i
towarzyszyła swojej pani. Szybko się jednak rozmyśliła. Nie chciała, by zaczęto mówić, że
nie radzi sobie z robotą. Ludzie i tak mieli o czym gadać. I to było głównym powodem, dla
którego zacisnęła zęby i postanowiła wytrzymać. A żona lensmana w plotkowaniu nie miała
sobie równych.
Na szczęście zbliżała się wiosna. Plac, na którym stał dom lensmana, uprzątnięto i
dotarły zamówione materiały. Urzędnik zadbał o to, żeby prace nabrały tempa.
Fredrik naprawdę musiał nieźle na nich zarobić. To, czego nie sprowadzono prosto z
Kristianii i z Bergen, sam załatwił. Zamówił ogromne partie towarów - od sprzętu domowego
po materiał na zasłony.
Lensman dał żonie wolną rękę, widać nie musiał się liczyć z pieniędzmi. Większość
zakupów postanowiono przechować na razie w Storvika, resztę zabrano do Dalsrud.
Elizabeth pomyślała o Marii, która sprzedała sklep i dom. „Jednego śmierć, drugiego
chleb". Tak, w tym powiedzeniu tkwiła gorzka prawda, czy się to komu podobało, czy nie.
Często Elizabeth wybierała się w góry, gdzie mogła wyładować irytację i wypłakać
się, jeżeli dni bywały zbyt trudne. Dobrze było stanąć tam w wietrzną pogodę, poczuć, jak
podmuchy wiatru smagają jej ciało, walczą z nią, szarpią ubranie i osuszają łzy złości. Nieraz
zdarzało się, że rozmawiała z sobą na głos. Wyrzucała z siebie wtedy to, co miałaby ochotę
wykrzyczeć żonie lensmana. Potem wracała do domu uspokojona i gotowa do dalszej walki.
Któregoś dnia, gdy tak stała wysoko, zauważyła łódź. Żagiel był postawiony i łódź
szybko posuwała się do przodu. Elizabeth wstrzymała oddech z napięcia, wpatrując się w dal.
Tak, nie zdawało jej się.
Zdjęła czerwoną chustkę z szyi i zaczęła nią wymachiwać. Zobaczyli ją? Wspięła się
na duży głaz.
Tak, ktoś jej pomachał w odpowiedzi!
Stopy zdawały się lekkie jak piórko, kiedy zbiegała z góry, miejscami pokrytej jeszcze
śniegiem. Na podwórzu zawołała:
- Wracają! Mężczyźni płyną do domu!
Potem popędziła dalej. Chciała być pierwsza na brzegu i jak najprędzej zobaczyć
Jensa.
Kiedy wreszcie stanął na lądzie, nie dbała o to, że ludzie na nią patrzą. Objęła go
kurczowo za szyję i rozpłakała się ze szczęścia.
- Nie płacz - szepnął. - Przecież jestem już w domu. Powinnaś się cieszyć.
- Jestem taka szczęśliwa - szlochała. - Nawet nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłam.
Obiecaj mi, że już nigdy nie wypłyniesz w morze. Nigdy, nigdy więcej!
Roześmiał się i zakręcił nią dokoła, aż spódnice otoczyły ją niczym obłok. Krzyknęła
z radości. Kiedy się wreszcie zatrzymał, tak kręciło się jej w głowie, że musiał ją przez chwilę
podtrzymać. Rozkoszowała się tą chwilą. Teraz wszystkiemu podoła. Żadna przeszkoda nie
wydawała się już zbyt wielka - teraz, kiedy Jens wrócił wreszcie do domu. Odchyliła głowę i
spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy.
- Tak bardzo cię kocham - wyszeptała. Uśmiechnął się do niej.
- Jesteś najwspanialsza na świecie.
Potem przeniósł wzrok na ścieżkę. Dzieci z krzykiem zbiegały nad fiord, a tuż za nimi
podążały Helene i Arnolda. Niechętnie się rozdzielili. Inni też chcieli się przywitać.
Rozdział 7
Maria wsunęła zgrabiałe dłonie pod ubranie, żeby odzyskać w nich czucie, tak jak
wiele lat temu uczyła ją Elizabeth. Woda spływająca z gór była lodowata przez cały rok,
również teraz, wiosną. Zerknęła na Ane i Hansine, które płukały ubrania nieco wyżej. Ane
wkładała palce do ust, ssała je przez chwilę, i znów wracała do pracy. Od czasu do czasu
oglądała się, żeby sprawdzić, co robi Alexandra. Akurat teraz dziewczynka zajmowała się
kotem. Dreptała za nim na swych pulchnych nóżkach i wydawała z siebie wysokie, ostre
dźwięki, które prawdopodobnie miały znaczyć: „Nie uciekaj, baw się ze mną"!
Hansine wyprostowała plecy i skierowała nieobecne spojrzenie w stronę wsi.
Następnie złapała rękawice, włożyła je i potarła ręce jedna o drugą.
- Kiedy wyjdę za mąż, nigdy więcej nie będę płukała ubrań w rzece - oznajmiła.
- Będziesz chodzić nago? - spytała Ane żartobliwie. Hansine prychnęła.
- Będę miała służącą do takich prac.
- Ach tak. - Ane również wyprostowała się i wykręciła szare spodenki Trygvego. - A
dlaczego w takim razie Maria i ja klęczymy tu nad rzeką, mimo że jesteśmy mężatkami?
- Phi, skąd mam wiedzieć! - Hansine zdjęła rękawice i wróciła do płukania.
- Dobra gospodyni daje przykład - ciągnęła Ane. - Bo żeby nad wszystkim zapanować,
trzeba samemu to poznać. Hansine zerknęła na nią z ukosa.
- Masz dość pieniędzy, żeby zatrudnić służącą. Nie musiałabyś wtedy ślęczeć nad tą
lodowatą wodą.
- Wydaje mi się, że mnie nie słuchasz - odparła Ane. - Chyba słyszysz tylko to, co
chcesz. Ale jeżeli jest tak, jak ty na to patrzysz, to powinnaś pracować dwa razy tyle co teraz,
a Maria w tym czasie mogłaby pójść do domu i napić się kawy razem z Dorte.
Hansine oblała się rumieńcem. Naciągnęła chustkę mocniej na czoło, ale nie dość
szybko. Maria zauważyła jej zmieszanie i uśmiechnęła się pod nosem. Ane miała cięty język i
pokazała służącej, gdzie jest jej miejsce. Była taka jak jej matka, i z wyglądu, i z charakteru.
Przez chwilę pracowały w milczeniu. Maria próbowała myśleć o czymś innym, co
pozwoliłoby jej zapomnieć o lodowatej wodzie. Tylko w ten sposób mogła wytrzymać ten
straszliwy ziąb. Od czasu do czasu jednak musiała ogrzać trochę ręce, żeby nie odmrozić
palców. Niezbyt dokładnie wykręcały ubrania, bo w dłoniach brakowało im siły. Poprawią,
kiedy wrócą do domu. Zwykle robiły to we dwie i każda wyżymała swój koniec. Tak było
dużo prościej.
- A więc będziesz wielką panią - zagadnęła Ane. Nie zamierzała tak łatwo odpuścić
Hansine. - Tylko najpierw musisz znaleźć sobie takiego, który zechce z tobą pójść do ołtarza.
Hansine odzyskała rezon i przygotowała się na nowy atak.
- Już znalazłam. Wychodzę za Steffena!
Ane wbiła wzrok w służącą i z wrażenia upuściła prześcieradło. Maria podniosła je,
lecz nie od razu oddała Ane. Usiadła bez słowa i przyjrzała się Hansine. Czy ta dziewczyna
nie rozumiała, że przy nich nie należy wymieniać tego imienia?
W Heimly wiedziano już o planach służącej. Jej decyzja o poślubieniu Steffena nie
spotkała się bynajmniej z uznaniem. Dorte zaczęła popłakiwać, Jakob całymi dniami chodził
niczym chmura gradowa. Inni przez dłuższy czas ledwo się do niej odzywali. Nawet Fredrik
już się z nią nie przekomarzał. Hansine nadąsała się, nie rozumiejąc, dlaczego wszyscy są tak
wrogo nastawieni do Steffena.
Maria wyjaśniła jej to, co służąca powinna już o nim wiedzieć, ale Hansine była
głucha na jej słowa. Uważała, że to wszystko plotki i ludzka zawiść. Steffen był, jej zdaniem,
niewinny jak Baranek Boży. Tak go szykanowano, że wręcz zasługiwał na współczucie. A
czyż najżyczliwsza w świecie Elizabeth nie była narażona przez całe lata na kłamstwa i
ludzką zazdrość?
- Moja siostra nigdy nie doprowadziła nikogo do samobójstwa - odparła Maria, trzęsąc
się ze złości. -Po prostu ludzie nie darowali jej, że wyszła z biedy i żyje w dostatku. A to coś
zupełnie innego. To zaś, że potrafi zatamować krwotok i leczyć ziołami, wcale jej nie
pomaga. Hansine prychnęła.
- A ja myślałam, że jesteś moją przyjaciółką!
- Zawsze powtarzam, że nią jestem. Pracujesz ü mnie jako służąca, ale staram się
traktować cię po przyjacielsku. W miarę możliwości, żebyś nadal mogła u mnie pracować.
Jeśli jednak zbyt często będziesz wspominać o tym... człowieku, to nie wiem, co zrobię. W
czasie wolnym możesz robić, co chcesz, to twoja sprawa, ale w pracy nie wymieniaj nawet
jego imienia.
Hansine nic nie odparła. Nie mówiła więcej o Steffenie. Do czasu. Maria odłożyła
prześcieradło do wiadra, choć kapała z niego woda, i czekała, co powie Ane.
- Od dnia, gdy wyjdziesz za tego mordercę, nie masz czego szukać w Heimly! Hansine
poderwała się z miejsca, a Ane ruszyła za nią.
- Kiedy wyjdę za mąż, i tak się stąd wyprowadzę! Jeżeli nie słyszałaś, co przed chwilą
powiedziałam, to z przyjemnością powtórzę: nie zamierzam tyrać dla innych ani dnia dłużej,
gdy nadejdzie ta chwila. Maria również wstała.
- Skąd wiesz, że się z tobą ożeni?
- Bo mi to przyrzekł i zaręczył się ze mną! - Hansine zadarła głowę, wysunęła brodę i
wystawiła rękę, na której błyszczał pierścionek zaręczynowy. Dostała go od Steffena już jakiś
czas temu, lecz nikt tego nie skomentował. Alexandra upadła i nie mogła się podnieść, leżała
więc na rękach i kolanach.
- Hansine - powiedziała Maria. - Zaprowadź ją do Trygvego. Zaraz tam przyjdziemy.
Ane chciała zaprotestować, ale Maria posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. Dopiero gdy
służąca wyszła, wyjaśniła:
- To się na nic nie zda, Ane. Nie mamy wpływu na to, co ona robi po pracy. Ale kiedy
wyjdzie za mąż, opuści Heimly. Co do tego nie mam wątpliwości. Ane w zamyśleniu
pokiwała głową.
- Niezależnie od tego, jaki Steffen jest i co zrobił, nie mogę pojąć, co on w niej widzi.
Mimo wszystko to bogaty i wpływowy człowiek, podczas gdy ona... - Ane spojrzała w stronę,
gdzie przed chwilą zniknęła służąca. -Nikt nie może o niej powiedzieć, że jest ładna. Ani
nawet, że ma wdzięk. Jest bezbarwna i pospolita. Nawet fryzurę ma zbyt gładką.
- On chce ją tylko wykorzystać - uznała Maria. - Obiecał jej małżeństwo jedynie po to,
żeby rozbudzić jej nadzieje. Nigdy się z nią nie ożeni. Wkrótce się znudzi i znajdzie sobie
inną. Zakręcił się koło Hansine, żeby zrobić nam na złość i znaleźć dojście do naszej rodziny.
Dobrze wie, że w ten sposób może dopiec nam wszystkim, a zwłaszcza Elizabeth. Z Arnoldą
mu się nie udało, bo w porę się opamiętała. Poza tym jest mężatką. Ane pokręciła głową.
- Ciągle ugania się za służącymi. A one są szczęśliwe, że w ogóle zechciał ha nie
spojrzeć. Co za bezduszny drań!
- Hansine wraca - szepnęła Maria. - Masz swoje prześcieradło. Gdy służąca nadeszła,
znów klęczały na brzegu i z zapałem pracowały.
- Już nam niedużo zostało, zaraz skończymy - rzuciła Maria beztrosko. - Myślę, że po
powrocie do domu możemy sobie pozwolić na kawę i ciasto.
Osiągnęła to, co chciała. Hansine więcej nie wspomniała o Steffenie, a więc jeszcze
przez jakiś czas im tego oszczędzi. Ale myśl o tym, co usłyszały, nie dawała Marii spokoju.
- Strasznie dużo dziś rozmyślasz - zauważył Olav, kiedy wieczorem położyli się spać.
Mówiąc to, ziewnął przeciągle, dlatego Maria pomyślała, że nie zależy mu na odpowiedzi. Po
chwili jednak obrócił się na bok i przyjrzał się jej uważnie. - Powiesz mi, o co chodzi?
Uśmiechnęła się lekko.
- Tak się cieszę, że znów jesteś w domu. Cały i zdrowy. Ostatnia zima była dla mnie
jedną z najcięższych w życiu.
- Dla mnie też - wyznał cicho. - Dobrze pamiętam ten rok, kiedy Jens zaginął, ale
wtedy byłem jeszcze dzieckiem. Tym razem to nie ja zostałem w domu i czekałem, tylko ty i
inne kobiety. Chociaż muszę przyznać, że strasznie się bałem, kiedy nadciągnął sztorm. Po
raz pierwszy przeżyłem coś podobnego. Tego się nie da opisać.
- Nawet nie próbuj - powiedziała Maria i przytuliła twarz do jego piersi. - Bo będzie
mi to cały czas dźwięczeć w uszach, gdy następnym razem wypłyniesz w morze. Chcę się z
tobą zestarzeć, Olavie. Zestarzeć i zmęczyć życiem. Na starość będziesz sobie próżnował, a
Kristine z mężem zajmą się gospodarką. Czasem dla odmiany wybierzesz się do Storvika,
żeby poświntuszyć z innymi starymi piernikami.
- Starymi piernikami? - powtórzył i uśmiechnął się, ubawiony. - Jesteś okrutna.
Uważasz, że będę starym piernikiem?
- Oczywiście. - Olav zaczął ją łaskotać, a ona śmiała się tak, aż rozbolał ją brzuch.
Naraz uświadomiła sobie, że nie są sami na poddaszu i że inni chcą spać, więc się opanowała.
- Taka zuchwałość musi zostać ukarana - oznajmił Olav, przesuwając ręką po jej
brzuchu. Dotarł do piersi i objął ją dłonią.
- Nazywasz to karą? - spytała Maria. - Myślę, że to bardziej przypomina nagrodę.
- Wszystko jedno - szepnął zdławionym głosem i zaczął rozwiązywać u jej szyi
tasiemki nocnej koszuli.
Maria pomagała mu, łagodnie i z ochotą. Pozwoliła, by ściągnął z niej koszulę i rzucił
na podłogę. Bielizna, którą miał na sobie, pofrunęła tą samą drogą. Nadzy przylgnęli do
siebie. Gorąca skóra przy gorącej skórze. Wymieniali pocałunki i pieszczoty. Maria zamknęła
oczy, zapomniała o wszystkim, co trudne, i oddała się rozkoszy.
Rano czuła się wypoczęta, choć późno zasnęła. Nuciła, nakrywając do stołu. A kiedy
pozostali domownicy, ziewając, schodzili na dół, życzyła im po kolei dobrego dnia i
częstowała kawą.
- Muszę z tobą porozmawiać - szepnęła jej na ucho Dorte. - Na osobności - dodała.
Maria skinęła ledwie dostrzegalnie i jakby nigdy nic, nalewała kaszę.
Jedli w milczeniu, tak byli senni. Dopiero w ciągu dnia rozmowy się ożywiały. W
Heimly zwykle przy stole panował gwar. Chociaż właściwie, pomyślała Maria, teraz już nie.
Ostatnio dała się odczuć ponura atmosfera, a winę za to ponosiła Hansine. Nikt nie mógł jej
nakazać, co ma robić w czasie wolnym, nie można też było jej zwolnić. Kto inny zapewne
znalazłby jakikolwiek powód, żeby ją wyrzucić ze służby, ale Jakob i Dorte byli na to zbyt
uczciwi. Zacisnęli więc zęby i tylko wieczorami rozmawiali ze sobą półgłosem, gdy sądzili,
że nikt ich nie słyszy. Ale ściany z desek były cienkie, a Maria często nie mogła w nocy spać i
dużo rozmyślała.
Jakob wyskrobał swój talerz do czysta, oparł przedramiona na stole i wyjrzał przez
okno. Długo siedział w milczeniu, a potem rzekł:
- Strasznie dziś spokojnie na fiordzie. No tak. - Podrapał się w brodę. Jego gęsty zarost
bardzo już posiwiał, podobnie jak kręcone włosy.
- Myślisz, że w Sieciach są ryby? - spytał Olav.
- Hm, to, zależy. - Jakob wyjął z kieszeni fajkę, ale jej nie zapalił. Pogrzebał w niej
tylko zapałką, uchylił okno i wyrzucił stary popiół. Następnie zamknął okno i z powrotem
schował fajkę do kieszeni. - Może byśmy popłynęli? Co ty na to, Olavie? Syn skinął głową i
wstał.
- Dziękuję za posiłek. - Uśmiechnął się do Marii i Dorte, pogładził Kristine po głowie
i ruszył za ojcem.
- Mam dzisiaj wolne - przypomniała Hansine, gdy sprzątały ze stołu. Nikt jej nie
odpowiedział, więc zmieszana zagryzła wargę. - Ale mogę wam najpierw pomóc w oborze.
- Najpierw? Czy to znaczy, że wychodzisz? - nie mogła się powstrzymać Maria.
- Zamierzam kogoś odwiedzić - odparła służąca wymijająco i odwróciła się plecami.
Maria nie pytała więcej.
Dorte i Maria były w kuchni same. Dorte szyła, a Maria robiła na drutach. Nagle
zniecierpliwiona Dorte odsunęła od siebie materiał i spojrzała na synową.
- Dłużej nie wytrzymam - odezwała się zdławionym głosem. - Po prostu nie mam już
siły.
- O czym ty mówisz? - Maria obeszła stół i objęła Dorte ramieniem. - Moja droga, co
się tym razem stało?
- To przez Hansine. Będzie musiała odejść. O tym właśnie chciałam z tobą
porozmawiać. Jakob jest na nią okropnie zły. Ja też, ale on ciągle krzyczy. Rozumiesz,
nazywa po imieniu to, co ta dziewczyna wyprawia. Za każdym razem, gdy zostajemy sami,
zaczyna o niej mówić. Ze zdradziła nas i was wszystkich, zadając się ze Steffenem.
Próbowałam mu tłumaczyć, że niewiele możemy na to poradzić, ale on mnie nie słucha. Mój
miły, rozsądny Jakob stał się taki... rozgoryczony. Szkoda, bo Hansine jest bardzo pracowita.
Silna, wytrzymała i potrafi pracować przez kilka dni z rzędu bez słowa skargi. Sama ją
widziałaś tej wiosny na torfowisku.
Maria przytaknęła. Dorte miała rację. Hansine rzeczywiście była niezmordowana i
drugiej takiej prędko nie znajdą.
- Gdyby tylko przejrzała na oczy i przekonała się, jaki Steffen jest naprawdę, wtedy
wszystko by się ułożyło - westchnęła Dorte i szybko otarła łzy. - Uff, nie chciałam się
rozbeczeć, jestem już przecież starą babą. Ale musiałam ci to po prostu powiedzieć. Maria
zapatrzyła się przed siebie w zamyślenia.
- Chyba znalazłam sposób - odezwała się po chwili i zagryzła wargę.
- Jak to? - Dorte przyjrzała się jej badawczo.
- Może uda mi się rozdzielić tych dwoje, ale najpierw muszę z kimś porozmawiać.
- Mogłabym jakoś w tym pomóc? - W oczach Dorte rozbłysła nadzieja. Maria
pokręciła głową.
- Nie, raczej nie. - Uśmiechnęła się i pogładziła teściową po plecach. - Zresztą
zobaczymy; jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić.
Hansine wróciła, gdy wybierały się do obory na wieczorne dojenie. Spotkały ją na
podwórzu, kiedy szła zmęczona, powłócząc nogami.
- Przebiorę się tylko - rzuciła - i zaraz do was przyjdę. Dorte spojrzała na Marię.
- Wydaje się jakaś dziwna. Nie uważasz? Maria wzruszyła ramionami.
- Co masz na myśli?
- Nie cieszy się. A zwykle wracała szczęśliwa. Maria poszła do obory. Długo
obmyślała swój plan. Czy się uda? Czy inni się przyłączą? Zarazem jednak ogarnęły ją
wyrzuty sumienia, gdy Hansine weszła do obory, uśmiechnęła się przelotnie i zasiadła do
dojenia.
To dla dobra Hansine, uspokoiła się Maria w duchu. Przecież w gruncie rzeczy jest
dobrą dziewczyną. Tylko trochę za ufną i zbyt łatwowierną.
Przy kolacji Maria zastanawiała się, czy powiedzieć o swoim planie Olavowi. Nie,
jeszcze nie teraz. Lepiej z tym trochę poczekać, aż sama dokładnie wszystko dopracuje. I
przeprowadzi jeszcze kilka rozmów. Maria przechadzała się wzdłuż brzegu. Buty prawie nie
zapadały się w twardy, żółty piasek, zostawiały tylko odciski podeszew. Z lewej strony
minęła pokaźny stos drewna wyrzuconego na ląd, które po wysuszeniu będzie można zużyć
na opał. Uderzyła ją okrutna myśl: a może to szczątki statków, które zatonęły ostatniej zimy?
Wzdrygnęła się. Próbowała się skupić na czymś innym. Naciągnęła kurtkę mocniej pod szyję
i skuliła się, bo od morza wiał ostry, przenikliwy wiatr. Przed nią tańczyła Kristine, nuciła i
zbierała na przemian muszelki i drewienka.
- Mario! Mario, poczekaj! Odwróciła się w stronę, skąd dochodził głos, i zobaczyła, że
biegnie za nią Hansine.
- Zdaje się, że miałaś pomóc Dorte w gręplowaniu wełny? - spytała surowym tonem.
- Tak, ale najpierw muszę z tobą porozmawiać. To nie potrwa długo. Wiesz, że
wczoraj miałam wolny dzień?
Maria skinęła głową. Pamiętała, że służąca była niezwykle milcząca przez resztę
wieczoru. Prawie się nie odzywała. Pod koniec dnia, gdy kładli się spać, Dorte odciągnęła
Marię na stronę.
- Myślisz, że z nią zerwał? - szepnęła.
- Kto?
- Steffen, oczywiście. Nie zauważyłaś, że Hansine wydaje się jakaś posępna?
- Faktycznie. Jeśli z nią zerwał, to dziwne, że Hansine nie płacze. Dorte się
zastanowiła, a po chwili uśmiechnęła szeroko.
- A może to ona z nim zerwała?! - Spojrzała na Marię wielkimi oczami. - Może
wreszcie przekonała się, jaki z niego drań. - Ożywiła się, lecz nadal mówiła szeptem. - Czy
powiedzieć o tym Jakobowi?
- Nie, poczekaj, aż się dowiemy prawdy. Jutro na pewno sama coś nam powie. A jeśli
nie, to ją wypytam. Dorte niechętnie przytaknęła.
- No dobrze. Jeden dzień wytrzymam. Teraz Maria spojrzała na Hansine.
- Przepraszam, zamyśliłam się. Co mówiłaś?
- Wiesz, wczoraj, gdy miałam wolne, poszłam do Steffena. Maria skinęła głową i
poprawiła deski, które niosła na ręku.
- Ach tak.
- I wtedy coś się stało - ciągnęła Hansine. - Coś takiego, że nie byłam w stanie od razu
wam tego powiedzieć. Rozmyślałam całą noc i zdecydowałam się z tobą porozmawiać.
Potrzebuję rady, rozumiesz. Maria poczuła, że ogarnia ją ciekawość.
- W jakiej sprawie? Hansine grzebała stopą w piasku.
- Steffen potwierdził, że chce się ze mną ożenić. Poprosił mnie o rękę, a ja zgodziłam
się za niego wyjść. Maria z zaskoczenia o mało nie upuściła drewna. Odniosła wrażenie,
jakby wszystko wokół znieruchomiało, i poczuła, że zmroził ją strach.
- Poprosił cię o rękę? - spytała szeptem. Musiała odchrząknąć, bo nagle zaschło jej w
gardle. A kiedy doszła do siebie, krzyknęła: - I ty powiedziałaś „tak"?! O czym ty myślisz,
dziewczyno, co?
- To moje życie i ja o nim decyduję, mimo że jestem tylko służącą.
- Tak, ale dłużej tu miejsca nie zagrzejesz, mogę ci to obiecać.
- Od momentu, kiedy mnie odprawicie, mam trzy tygodnie na wyprowadzkę - odparła
hardo Hansine, zadzierając nos. Maria zauważyła jednak, że służąca z trudem powstrzymuje
łzy, i trochę jej współczuła.
- Zresztą wtedy odbędzie się ślub, więc wszystko jedno. I tak się wyniosę.
Maria musiała na chwilę się odwrócić. Miała wielką ochotę potrząsnąć służącą i tak jej
przemówić do słuchu, żeby wreszcie zrozumiała, jakie głupstwo zamierza zrobić.
- Nie myślałaś o tym, jak bardzo zranisz tych, którzy są ci życzliwi? O tym, jak się
teraz czują wszyscy w Heimly i tu, w Dalsrud?
- Oni nic nie wiedzą - odparła dziewczyna smutno.
- Ale niedługo się dowiedzą. Albo sama im o tym powiesz, albo ja to zrobię.
- Nie wolno ci.
- A kto mi zabroni?
- Ja.
Maria się roześmiała.
- Nie spodziewałam się tego po tobie, Hansine. Byłam pewna, że masz więcej
rozsądku.
Odwróciła się plecami i nie kryjąc złości, ruszyła wzdłuż brzegu długimi krokami.
Spódnica nasiąkła wodą, oblepiła się piaskiem i uderzała o buty. Maria powstrzymała pokusę,
żeby się obejrzeć i zobaczyć, czy Hansine nadal stoi w miejscu, w którym ją zostawiła.
Zatrzymała się dopiero, kiedy doszła do Kristine.
- Znalazłaś jakieś ładne muszelki? - spytała córeczkę łagodnie. Dziewczynka z dumą
pokazała swoje skarby. Jej małe rączki były czerwone z zimna.
- Schowaj to do kieszeni i włóż rękawiczki. Na dworze jest jeszcze zimno, chociaż
mamy już maj. -Mówiąc to, zerknęła ukradkiem za siebie.
Hansine poszła. Tylko ślady na piasku świadczyły o tym, że tam była. Gdy nadejdzie
przypływ, znikną.
W ciągu dnia Maria starała się zachowywać naturalnie, ale unikała służącej. Hansine
pracowała jeszcze więcej niż zwykle i trzymała się raczej na uboczu. Maria potrzebowała
czasu do namysłu. Czy mogła wprowadzić w życie swój plan? I czy wolno jej zrobić coś
takiego? Tak czy owak, czas naglił. Trzy tygodnie do ślubu! A co na to pastor? Cóż, Steffen
to wpływowy człowiek, niewielu ma odwagę mu się sprzeciwić, zwłaszcza gdy zabrzęczy
monetami. Pewnie nawet pastor by się na to nie zdobył. A Steffen to wykorzystuje i znów
posunął się za daleko. Była pewna, że się jeszcze wycofa. Albo odłoży to na jakiś
nieokreślony czas lub na kilka lat. Powie, że ze ślubem się nie śpieszy, że dobrze jest tak, jak
jest. A jeśli nie? Maria nigdy nie mogła rozgryźć tego człowieka. Zresztą jakie małżeństwo
czekałoby tych dwoje? Mnóstwo myśli kłębiło się w jej głowie; nie mogła ich zagłuszyć
nawet najcięższą pracą.
- Mam dla was nowinę - odezwała się nagle Mathilde przy obiedzie.
Maria poczuła, że ją zmroziło. Czyżby Hansine zwierzyła się Mathilde i prosiła ją,
żeby to ona przekazała informację o ślubie?
Wszyscy skierowali spojrzenia na Mathilde - zaciekawione, pytające i wyczekujące.
Jakob podniósł szklankę z wodą, ale wolno odstawił ją z powrotem na stół. Dorte mocno
zaciskała widelec. Kawałek ryby leżał nietknięty na jej talerzu.
- Mama znalazła pracę! - oświadczyła Mathilde. Maria wolno wypuściła powietrze i
zauważyła, że jej serce znowu zaczęło bić normalnym rytmem.
- Pracę? - powtórzyła Dorte.
- Tak, zaczęła sprzątać u Fredrika. W sklepie i u niego w domu. Dorte uśmiechnęła się
i rozejrzała dokoła.
- To świetnie. Dla nich obojga. Wreszcie nie będę musiała tam jeździć. A trzeba
przyznać, że bałaganić to on potrafi, ale ze sprzątaniem jest dużo gorzej.
- My, mężczyźni, nie jesteśmy stworzeni do takiej roboty - mruknął Jakob i ułamał
kawałek chrupkiego chleba.
- Masz rację - przyznała szybko Dorte.
- W dodatku dostała dobrą pensję - ciągnęła uradowana Mathilde. - I świetnie się
rozumie z Fredrikiem. Mówi, że on jest zawsze w dobrym humorze.
- Kiedy się o tym dowiedziałaś? - spytała Dorte.
- Przed południem, kiedy robiłam zakupy. Ale chciałam to zatrzymać na chwilę dla
siebie, żeby się nacieszyć. Tylko Sofie powiedziałam od razu.
- A ja zdradziłam to Danielowi - przyznała Sofie i posłała mu uśmiech ponad stołem.
Jego pokryta piegami twarz również rozjaśniła się w uśmiechu.
- Skoro mamy niedługo się pobrać, musimy się dzielić wszystkimi tajemnicami -
usprawiedliwił dziewczynę. Dzięki tej dobrej wiadomości atmosfera w kuchni nieco zelżała.
Tylko Maria zwróciła uwagę na Hansine, która siedziała na samym końcu stołu i zgarbiona
jadła obiad, nie odzywając się ani słowem. Mimo wszystko Maria jej współczuła. Po obiedzie
Maria zaproponowała, żeby Dorte położyła się do łóżka. - Chyba oszalałaś, dziewczyno! -
prychnęła Dorte.
- Połóż się przynajmniej na chwilę w salonie - namawiała synowa. - Myślisz, że nie
widzę, jaka jesteś zmęczona? Odpocznij, a w tym czasie ja i Hansine pozmywamy. Wstaniesz
na popołudniową kawę. Tylko dzisiaj - dodała błagalnym tonem. Dorte podrapała się w kark.
- Namoczyłam pranie. Trzeba te rzeczy uprać.
- Ja się tym zajmę - obiecała Mathilde.
- A ja pomogę - dodała Sofie.
Dorte musiała się poddać i poszła do salonu. Dopiero kiedy Maria usłyszała stamtąd
ciche pochrapywanie, wzięła Hansine na stronę.
- Kiedy zamierzasz o tym powiedzieć? - spytała.
- O czym?
- Nie udawaj. Kiedy Dorte wstanie, a Jakob wróci do domu, powiesz im, że
zamierzasz wyjść za mąż za tego diabła i wyprowadzić się za trzy tygodnie. Hansine
podniosła rękę, lecz zaraz powoli ją opuściła.
- Nie nazywaj go tak - syknęła z oczami pełnymi łez.
- Mówię prawdę i musisz ją znosić, skoro robisz takie głupstwa. Gdybym skorzystała
ze swojego prawa, z miejsca bym cię wyrzuciła. - Dużo o tym myślała i teraz nie wytrzymała:
- Już mnie nie zmusisz, żebym dłużej ich oszukiwała, Hansine. Od kilku godzin milczę, a to o
wiele za długo. Hansine odwróciła się, lecz Maria chwyciła ją za ramię i zwróciła z powrotem
ku sobie.
- Słuchaj, co mówię. Ja także potrafię wpaść w gniew, pamiętaj o tym. Kiedyś moja
cierpliwość się skończy!
Hansine odzyskała panowanie nad sobą, jej oczy zwęziły się i patrzyły hardo. Nozdrza
rozszerzyły się, oddychała ciężko.
- Dobrze, powiem im.
Wyrwała się Marii i podeszła do szuflady, z której wyjęła świeżą ścierkę do naczyń.
Dalej zmywały w milczeniu.
Kiedy po południu domownicy zeszli na podwieczorek, Hansine zasiadła przy stole z
zaciśniętymi ustami, które utworzyły wąską, surową kreskę. Dorte ziewnęła i przyznała ze
wstydem, że spała jak kamień. Narzekała, że teraz pewnie nie będzie mogła spać w nocy. I że
zmarnowała tyle dnia. Pokręciła głową, ale na jej policzki znów wróciły rumieńce. A kiedy
Jakob zapewnił ją, że potrzebowała tej odrobiny odpoczynku, poczuła się usprawiedliwiona.
- Hansine chciałaby wam o czymś powiedzieć - odezwała się donośnym głosem
Maria. Zaskoczony Jakob ściągnął brwi i z wrażenia rozlał gorącą kawę na spodeczek.
Hansine wpatrywała się w blat stołu, dłonie ukryła w fałdach spódnicy. Wszyscy zwrócili na
nią oczy, ale służąca milczała. Maria znów zabrała głos:
- Steffen poprosił ją o rękę, a Hansine się zgodziła i za trzy tygodnie wyprowadza się
stąd. W kuchni zapadła kompletna cisza. Nawet Kristine, która zwykle nuciła pod nosem lub
gawędziła ze sobą, gdy nikt nie chciał się z nią bawić, teraz umilkła.
Nagle Jakob wstał i długimi krokami opuścił kuchnię. Drzwi zamknęły się za nim z
trzaskiem. Maria zauważyła, że poszedł w stronę szopy na łodzie. Dorte również podniosła
się z krzesła, lecz Maria poprosiła ją, żeby została.
- Pozwól mu, żeby przez chwilę pobył sam - powiedziała.
- Dziękuję za posiłek - odezwał się Olav. Wstał i zaraz też opuścił kuchnię.
T
Jeszcze
trochę kawy? - spytała Maria i przyniosła czajnik.
- Tak, poproszę - odparła Kristine i podstawiła swoją szklankę z mlekiem. Maria
nalała jej odrobinę.
- Stokrotne dzięki, dobra kawa. - Dziewczynka upiła łyczek i mlasnęła z
zadowoleniem.
Maria także dolała sobie do filiżanki gorącego napoju i spojrzała pytająco na innych.
W końcu i Dorte podniosła swoje naczynie.
- Fredrik sprowadził do sklepiku nowe figurki z porcelany - oznajmiła nieoczekiwanie
Mathilde.
- Co ty powiesz? Jak wyglądają? - Maria wykorzystała okazję, żeby podtrzymać
rozmowę. Musieli przetrwać jeszcze trzy tygodnie. Aż i tylko trzy tygodnie. Czy zdoła w tym
czasie zrealizować swój plan?
Rozdział 8
Na dole trzasnęły jakieś drzwi, a potem rozległy się podniesione głosy Arnoldy i
Helene. Elizabeth przestała tkać i nasłuchiwała. Teraz dominował brzęk garnków, a głosy
nieco przycichły.
Z dziedzińca dobiegał gwar dziecięcych śmiechów i rozmów. Zaskrzeczały mewy.
Może odbywały gody albo się kłóciły. Trudno powiedzieć. Dla niej krzyk mew brzmiał
niemal zawsze tak samo.
Odcięła się od wszystkich dźwięków i skupiła na przeciąganiu czółenka między
nitkami osnowy.
Usiadła w tkalni na poddaszu, żeby mieć trochę spokoju i chwilę dla siebie. Lubiła
tkać, bo to zajęcie działało na nią kojąco.
Naturalnie, po kilku godzinach bolały ją plecy, ale prace domowe bardziej ją
wyczerpywały. Jeśli potrzebowała odpoczynku, nie znajdowała go na dole, choćby nie wiem
jak próbowała. Nawet gdy siadała z robótką na drutach albo szyła.
Dobrze, że Jens znowu był w domu. Już nie musiała się bać o to, jak się czuje albo czy
w ogóle żyje.
Poza tym miała z kim porozmawiać co wieczór. Stało się już zwyczajem, że wtulała
się w jego ramię, kładła rękę na jego piersi i mówili półgłosem o tym, jak im minął dzień.
Rozmawiali o tym, co dobre, i o tym, co sprawiło im przykrość.
Ostatniego wieczoru skarżyła się na żonę lensmana. Znowu, mogłaby powiedzieć. Czy
Jensowi sprzykrzyło się już tego słuchać? Możliwe, ale musiała się komuś wyżalić. Miała
wrażenie, jakby w ciągu dnia zapełniał się jakiś worek, który w końcu musiała opróżnić, bo
inaczej nazajutrz by pękł. A do tego nie mogła dopuścić. Musieli zachować maski,
wytrzymać! Wkrótce, już wkrótce lensman i jego żona wyprowadzą się i wszystko znów
wróci do normy. Wtedy będą mogli sobie usiąść, obejrzeć się za siebie i powiedzieć: „Tak,
dobrze sobie poradziliśmy. Nikt nie może nam niczego zarzucić. Nie padło ani jedno złe
słowo. Pomogliśmy dwojgu ludziom bez dachu nad głową, mimo że...".
No właśnie. Elizabeth głęboko nabrała powietrza i mocno zagryzła wargę. Zapewniła
im dom, biegała wokół nich niczym służąca, a co otrzymywała w zamian? Fochy i
niezadowolenie lensamanowej.
Dlaczego ich goście jadali posiłki w salonie, a nie w kuchni razem z innymi? Bo do
tego przywykli. A ich wielkopańskich zwyczajów nie wypadało łamać, bo ta otyła paniusia,
którą Helene nazywała Królową, bardzo by się oburzyła.
Elizabeth musiała przyznać, że częściowo sama ponosiła za to winę. Jeśli służące na
coś się skarżyły, uspokajała je, mówiąc, że lensman i jego żona nie zostaną tu długo, że
wkrótce przeniosą się do swojego nowego domu. Poza tym, żeby załagodzić sytuację, brała
na siebie co cięższe prace.
W dodatku czuła się nie w porządku, że naraziła lensmana na nieprzyjemności. Kiedyś
stwierdził, że kuchnia to tak samo dobre miejsce na posiłek jak każde inne, ale wtedy jego
żona zacisnęła zęby i zrobiła się czerwona jak burak. A potem Elizabeth dobiegły z salonu
podniesione głosy i później nikt już nie wspomniał o jedzeniu w kuchni.
Może już od pierwszego dnia powinna być dla nich bardziej surowa? Nakrywać im w
kuchni, kazać, by sami zmieniali sobie pościel, zbierali swoje rzeczy, pomagali w domu. Ale
nie zdobyła się na to ze współczucia. Usprawiedliwiała ich, że ludzi, którzy stracili wszystko,
należy chronić. I rozpieszczać.
Jens nie o wszystkim wiedział. Właściwie niczego nie zauważał. On i Lars wpadali do
domu tylko na posiłki i zaraz znikali. Na dworze zawsze znalazło się coś do roboty: a to
trzeba było naprawić płot, a to zaorać ziemię, uszczelnić smołą łodzie czy nanosić wody do
obory. Obowiązki czekały w niekończącej się kolejce. Dzięki temu mężczyźni nie musieli
reagować na ostre spojrzenia przecinające pokój albo na kłótnie służących. Nie słyszeli płaczu
Arnoldy, która pomogła w czymś żonie lensmana, a ta w zamian obrzuciła ją obelgami. Dla
nikogo nie było tajemnicą, że obie kobiety nie darzą się sympatią. To dlatego Arnolda straciła
pracę u lensmana. A teraz Królowa najwyraźniej nie mogła znieść, że jej nielubianą
ekssłużącą zatrudniono w Dalsrud. Helene natomiast była zadowolona, że goście jadają
posiłki osobno.
- Tracę apetyt na widok jej skwaszonej miny - wyznała z pogardą któregoś dnia.
- Uważaj, co mówisz - zwróciła jej uwagę Elizabeth.
- Phi, przecież to prawda. Czy jest w tym domu ktoś, kto mógłby przysiąc na Biblię,
że lubi tę kobietę? Nikt nie odpowiedział i Helene uśmiechnęła się z triumfem.
- A widzisz?
- Lensman chciał dodatkowo zapłacić za opiekę - rzuciła szybko Elizabeth.
- I przyjęłaś?
- Nie.
- No to się nie liczy. A właściwie dlaczego nie wzięłaś od niego pieniędzy?
- Ponieważ... nie mogłam. Oni mają tak niewiele, a nam niczego nie brakuje.
- Pieniędzy akurat to mają całkiem sporo. Słyszałam, że dostali wysokie
odszkodowanie. Mieli też co nieco w szkatułce, którą znalazł William.
- To prawda, ale mimo wszystko. Będą potrzebowali tych pieniędzy. Na nowy dom i
jego urządzenie.
- Patrząc na to, co Królowa kupuje i zamawia w sklepie, nie wydaje się, żeby to ją
jakoś szczególnie martwiło.
Elizabeth nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili żona lensmana zawołała ją i
musiała pobiec, żeby zapytać, o co chodzi..
Od kiedy wyszła za mąż za Kristiana, nigdy nie czuła się w Dalsrud jak służąca. Ale
teraz tak było. Miała wrażenie, że jest służącą, której nigdy się nie docenia i która nigdy nie
ma wolnego. W ostatnim czasie jedna robota goniła następną - kociły się owce, potem było
strzyżenie, zbieranie torfu, sprzątanie i Bóg wie, co jeszcze. Czasem bywała tak zmęczona, że
zasypiała w wychodku i budziła się dopiero wtedy, gdy ktoś zapukał, bo chciał wejść.
Położyła głowę na krosnach i zamknęła oczy. Nic nie zaszkodzi, jeśli trochę
odpocznie. Tylko parę minut. Naturalnie, nie zamierzała spać, jedynie pozwolić odpocząć
oczom. Kark też miała obolały, nie mówiąc już o plecach.
Chwilę później wpełzła w nieprzeniknioną ciemność. Śniło jej się, że krzątała się po
swoim domu, a z każdego kąta dobiegał ją ostry głos żony lensmana: „Elizabeth! Elizabeth,
chodź tutaj! Nie zrobiłaś herbaty? Co z moimi pończochami, czy są suche? A buty? Chyba je
wyczyściłaś?". W końcu słyszała tylko swoje imię. Dochodzące z sufitu, ścian i podłogi.
Wybiegła na dwór. Miała wrażenie, jak gdyby dostała skrzydeł; unosiła się nad rozmiękłą
ziemią, wzdłuż brzegu u stóp wysokich gór. Frunęła razem z mewami i ostrygojadami, ale
głos nadal ją prześladował. Ostry jak szydło i zrzędliwy, ranił jej uszy. Nagle złagodniał.
- Elizabeth. Elizabeth, śpisz?
Zamrugała, wyprostowała się i oszołomiona rozejrzała wokoło. Jens podszedł bliżej.
- Zasnęłaś, moje biedactwo? - spytał z czułością i pogładził ją po włosach.
Uśmiechnęła się, zawstydzona.
- Chyba się zdrzemnęłam. Tylko parę minut.
- Zrobił ci się odcisk na policzku - powiedział z uśmiechem, lecz zaraz spoważniał. -
Zamęczasz się, Elizabeth. - Ostatnio za dużo pracujesz. Czy nie możesz przekazać części
obowiązków Helene i Arnoldzie?
- One i tak mają za dużo roboty.
- No to postaraj się o jeszcze jedną służącą.
- To nie takie proste.
- Sprowadź jedną z tych, które służyły u lensmana. Każ im biegać i usługiwać jego
żonie. Elizabeth energicznie pokręciła głową.
- Nie. Myślałam już o tym. Nie chcę tu więcej obcych osób, zwłaszcza na tak krótki
okres.
- Dlaczego? Wzruszyła ramionami.
- I tak nie zrozumiesz.
- Przynajmniej spróbuj mi wytłumaczyć. Pocałowała go pośpiesznie.
- Nie, masz przecież dosyć własnych spraw. Popatrzył na nią i odgarnął jej z czoła
kosmyk włosów.
- Budowa domu bardzo się posunęła.
- Byłeś tam i widziałeś? Mnie się wydawało, że to strasznie długo trwa.
- Tylko na początku prace szły wolno, ale teraz nabrały rozpędu. Do końca lata
lensman z żoną powinni się wyprowadzić.
- Myślisz, że to możliwe? Skinął głową.
- Powinnaś się z tym liczyć.
Wolała nie robić sobie nadziei, dlatego się nie odezwała. Radość na coś, co być może
się nie spełni, tylko spotęguje rozczarowanie. W tym momencie Elizabeth usłyszała
przenikliwy głos żony lensmana:
- Ile razy mam ci powtarzać polecenia, żebyś zrozumiała? Nie ma drugiej takiej
nierozgarniętej jak ty. Ale przecież niczego lepszego nie mogłam się spodziewać...
Elizabeth nie dosłyszała dalszego ciągu, bo drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Zagotowała się z wściekłości i zacisnęła pięści na kolanach.
- Co się tu, u diabła, dzieje? - mruknął Jens i spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem.
Elizabeth wstała.
- To nie pierwszy raz - bąknęła. - Muszę zejść na dół i dowiedzieć się, o co chodzi.
- Ona nie może tak traktować twoich służących - powiedział ze złością. Podrapała się
w przedramię.
- Zaraz to załatwię. Jens wyszedł, a ona ruszyła do kuchni.
- Co się stało? - spytała i spojrzała na Arnoldę, która siedziała z twarzą ukrytą w
fartuchu.
- Dobrze, że pytasz - odparła Helene, opierając ręce na swych krągłych biodrach. -
Królowa jest niezadowolona. Zwymyślała Arnoldę i wyzwała ją od najgorszych. Jak długo
jeszcze mamy znosić takie traktowanie? Co? Tylko pytam. Czekam na moment, kiedy mnie
coś powie. Wtedy, przysięgam, tak jej nagadam do słuchu, że przez kilka tygodni się nie
odezwie. Mogę ci to obiecać.
- Co takiego zrobiłaś, że się rozzłościła? - spytała łagodnie Elizabeth, podchodząc do
Arnoldy. Dziewczyna pociągnęła nosem i wytarła łzy fartuchem.
- Wszystko źle robię - łkała. - Zawsze. A to nabrudzę, gdy dokładam do pieca, a to...
- Dokładasz do pieca? Już nie jest zimno. Słońce grzeje przez szyby.
- Ale ona mówi, że marznie. No i kawa jest za słaba, chleb za cienko posmarowany
masłem, mięso za grubo pokrojone. Albo...
- Wystarczy. Uspokój się. Nie płacz. - Elizabeth przytuliła ją i gładziła po plecach
niczym małe dziecko.
- Pójdziesz do niej, czy ja mam iść? - spytała Helene. Na jej policzkach pojawiły się
czerwone rumieńce, a oczy płonęły.
- Porozmawiam z nią.
- Kiedy?
- Później.
- Później! - prychnęła wzburzona Helene. - Cały czas to odwlekasz i w końcu nigdy jej
nie powiesz. Lepiej będzie, jeśli ja od razu to zrobię. Nie odbierzesz mi tej przyjemności.
- To moje zadanie - zauważyła Elizabeth stanowczo. - Musicie także pamiętać, że
wszystko, co powiemy lub zrobimy w tym domu, rozniesie się po całej wsi. Każde słowo. -
Zniżyła głos i zerknęła na drzwi. - A jeśli nie będzie miała o czym opowiadać, to zmyśli.
Jeżeli nie poskromicie języka, to tylko pogorszy sprawę. Poza tym będzie się mścić,
zwłaszcza na Arnoldzie. Helene zdjęła dłonie z bioder i skrzyżowała ręce na piersi.
- Cóż, może i masz rację - przyznała zrezygnowana.
- Ciągle pisze jakieś listy - ciągnęła Elizabeth. - Przynajmniej raz w tygodniu. A poza
tym prawie co drugi dzień odwiedza swoje kumoszki. Będziemy ostatnimi, które dowiedzą
się, o czym rozmawiają.
- Sądziłam, że nie przejmujesz się tym, co o tobie mówią - odezwała się Arnolda i
spojrzała na Elizabeth zapłakanymi oczami.
- To prawda, ale nie na wszystko się godzę. Plotki mogą uderzyć w was, a na to nie
mogę pozwolić.
- A więc porozmawiasz z nią? - spytała Arnolda z nadzieją. Fartuch w zieloną kratę
miał mokre plamy od łez i był cały wygnieciony.
- Tak, ale nie w tej chwili. Zrobię to dzisiaj, trochę później. Arnolda uśmiechnęła się z
nadzieją.
- Bardzo dziękuję, jesteś taka miła.
W tym momencie usłyszały, że lensman wraca. Zawsze coś załatwiał. Przeważnie
doglądał budowy domu. Lubił patrzeć, jak postępują prace. Jeździł też na wezwanie po
okolicznych wsiach lub siedział w gabinecie nad „papierkową robotą", jak to nazywał.
Zapukał krótko do kuchennych drzwi i po chwili je otworzył.
- Mogę wejść? - Uśmiechnął się pod gęstą siwą brodą.
- Proszę. - Elizabeth wstała, a Arnolda czmychnęła do swojej klitki. Pewnie chciała
doprowadzić się do porządku i obmyć twarz zimną wodą. Helene zdjęła z pieca czajnik z
kawą.
- Napije się pan filiżankę? - spytała.
- Dziękuję, chętnie, jeśli masz zaparzoną. Nie rób nowej specjalnie dla mnie.
Elizabeth przyniosła cukiernicę, a Helene kilka razy zapewniła, że właśnie podgrzała
kawę i że to dla niej żaden kłopot.
Lensman z zadowoleniem skosztował kawy. Napój był jednak za gorący, więc
odstawił filiżankę z powrotem na talerzyk.
- Właśnie wracam z budowy - oznajmił. - Prace postępują bardzo szybko, naprawdę.
- Słyszałam. Jens też tak mówił - zauważyła Elizabeth ostrożnie. Nie chciała, by
pomyślał, że się ucieszyła.
- Dom wznosi kilku mężczyzn - rzekł. - I dobrze sobie radzą. A nawet bardzo dobrze.
Zastanawiam się, czy powinienem odbudować altanę. - Pociągał za brodę i patrzył zamyślony
przed siebie. - Tak czy owak, jeszcze nie teraz. Może pod koniec lata albo jesienią. -
Uśmiechnął się do kobiet. - A może dopiero w przyszłym roku. Z tym się nie śpieszy.
Najważniejszy jest dom. Będzie dokładnie taki jak poprzedni. Znowu spróbował kawy,
podmuchał i upił parę łyków.
- Tak, szkielet już stoi i zaczęto wznosić ściany. Powinniście wybrać się tam i
zobaczyć. Dom rośnie z dnia na dzień, to prawdziwy cud Ale mężczyźni ciężko harują. Od
rana do wieczora. Niemal nie mają czasu, żeby podrapać się w... - Uśmiechnął się szeroko. -
To znaczy, ledwie znajdują chwilę, żeby coś zjeść.
Elizabeth powstrzymała się od śmiechu. Nigdy nie słyszała, żeby lensman mówił w
ten sposób.
Zawsze zachowywał się sztywno i formalnie. Ten dom musiał dla niego wiele
znaczyć. Cieszyło ją to.
- Jakiego koloru będą ściany? - spytała Helene.
- Cóż, myślę, że białe. Zobaczymy. Tak, chyba białe. A jak ty uważasz, Arnoldo? -
Spojrzał na służącą, która wyszła z pokoiku, ale nie skomentował jej zapuchniętej twarzy.
- Tak, sądzę, że biały to odpowiedni kolor dla tak wspaniałego domu.
- Dziękuję, ładnie to powiedziałaś. Masz dobry gust - stwierdził. Podskoczyli, gdy
nagle usłyszeli, że ktoś chrząknął przy drzwiach.
- Muszę z tobą porozmawiać - odezwała się żona lensmana i spojrzała surowo na
męża. Zawahał się kilka sekund, i to wystarczyło.
- Natychmiast! - rozkazała, a jej głos był ostry jak świeżo naostrzony nóż.
- Dziękuję za kawę. Była nadzwyczaj dobra. - Lensman zwrócił się do Helene, a
potem skinął głową dwom pozostałym kobietom i pośpiesznie opuścił kuchnię. Mimo to
Elizabeth zdążyła jeszcze dostrzec cień, który przebiegł przez jego twarz.
- Wielkie nieba, jego też tak strofuje! - zauważyła Helene, kiedy wyszedł. Wzięła
kawałek cukru i włożyła sobie do ust. Utworzył dużą gulę na jej prawym policzku.
Elizabeth pokiwała głową w zamyśleniu. Tak dłużej być nie może. Minie jeszcze kilka
tygodni, zanim lensman z żoną się wyniosą. Jak domownicy wytrzymają tyle czasu?
Do domu wbiegły z hałasem dzieci. Rozbierały się, mówiąc jedno przez drugie.
Elizabeth widziała je przez szparę w uchylonych drzwiach.
- Co wy tu robicie? - Usłyszała nagle głos Kathinki. Helene już się poderwała, ale
Elizabeth ją powstrzymała.
- Nic, tylko siedzimy i rozmawiamy - dobiegł je głos lensmana.
- O czym rozmawiacie? - zapytał William.
- Uważam, że... - zaczęła lensmanowa i urwała.
- Cóż, rozmawiamy o naszym nowym domu. Między innymi.
- Cieszysz się, że już niedługo się wyprowadzisz? -Tym razem był to głos Signe.
- Tak, chyba rozumiecie. Miło będzie zamieszkać znów we własnym domu, chociaż z
wami też jest przyjemnie.
- Mam je przyprowadzić? - spytała szeptem Arnolda.
- Nie, zostaw je. To ich dom - odparła szybko Elizabeth. Czuła, że cieszy ją ta
nieoczekiwana sytuacja.
- Dlaczego zawsze jecie w salonie? - zaciekawił się William i dodał: - My tam jemy w
pokoju tylko na Boże Narodzenie albo gdy mama bierze ślub i przy innych takich okazjach.
Możecie usiąść obok mnie, bo w kuchni przy stole jest dosyć miejsca. Zanim ktokolwiek
zdążył odpowiedzieć, odezwała się Kathinka:
- A jeśli czegoś nie lubicie, to po prostu wrzućcie to pod stół. Kot się ucieszy i chętnie
zje. Ja tak zwykle robię.
Lensman roześmiał się głośno i serdecznie. Jego śmiech wzbił się pod sufit i rozniósł
po korytarzu i kuchni. Helene krztusiła się ze śmiechu, aż musiała zasłonić usta dłonią.
- Uważam, że najwyższy czas, żebyście poszły już do kuchni - oznajmiła żona
lensmana. - Dzieci nie powinny przeszkadzać dorosłym, kiedy rozmawiają. Ale ty się chyba
jeszcze tego nie nauczyłeś, dzieciaku.
Elizabeth poczuła mrowienie w karku, a serce zabiło jej mocniej. Nikt nigdy nie
mówił tak do jej dzieci. Nawet Królowej nie wolno!
- Wydaje mi się, że musisz się wcześniej położyć - odparł William. - Mama zawsze
tak mi radzi, kiedy się złoszczę.
Znowu rozległ się tubalny śmiech lensmana, ale tym razem brzmiał nieco ciszej.
Elizabeth wstrzymała oddech. Czy powinna zawołać dzieci? Nie, tym samym
zdradziłaby, że słyszała całą rozmowę.
- Chce mi się pić - powiedziała Kathinka. - Chodźmy już.
- Może później jeszcze przyjdziemy - dodał William, po czym na deskach podłogi
dały się słyszeć drobne kroki.
- Czy dzisiaj było lepiej? - spytał Jens, gdy wieczorem kładli się spać. Zawahała się,
zanim odpowiedziała.
- Nie, wręcz przeciwnie. Do tej pory lensmanowa mściła się tylko na Arnoldzie. Teraz
jej humory odbijają się także na dzieciach. Na szczęście są jeszcze za małe, żeby wszystko
zrozumieć, a poza tym William ma cięty język i potrafi się odgryźć. Jens roześmiał się cicho,
ale Elizabeth nie widziała w tym nic śmiesznego.
- Nie wytrzymam tego - powiedziała. Czuła, że miarka się przebrała. - Przyjęliśmy ich
pod swój dach, skaczemy wokół niej jak przestraszone kwoki, żeby tylko ją zadowolić, i takie
mamy podziękowanie! Nie chcę tego dłużej znosić! Nie dam rady, słyszysz?
- Ciii - uciszył ją Jens i przesunął palcem po jej wargach. - Jeszcze nas usłyszą.
- Nic mnie to nie obchodzi - syknęła, zniżając jednak odrobinę głos. - Jutro z nią
porozmawiam.
- Nie rób tego w gniewie - poprosił.
Nie odpowiedziała, tylko zmieniła temat. Zaczęli rozmawiać o pracy, którą Jens miał
jutro wykonać. Potem ułożyli się wygodnie i zasnęli.
Wszystkie poszwy i prześcieradła z łóżek zostały ściągnięte i zanurzone w wielkich
kadziach w pralni. Elizabeth rozcierała ręce. Miała na nich mnóstwo małych ranek, które
paliły jak ogień, gdy dostała się do nich woda z mydłem. Bolały ją plecy, po których
strużkami spływał pot. Zastanowiła się, czy nie zafundować sobie wieczorem kąpieli, ale
doszła do wniosku, że nie będzie miała na to czasu. Poza tym musiałaby wcześniej nanosić
dużo wody, a nie była pewna, czy jej plecy wytrzymają jeszcze taki wysiłek.
- Pójdę wypłukać pranie - powiedziała i wytarła twarz fartuchem. Potem wzięła w
każdą rękę wiadro i wyszła.
- Elizabeth! - zawołała stojąca na schodach lensmanowa. Elizabeth udała, że nie
słyszy, i szła dalej.
- Elizabeth, ogłuchłaś? - zaskrzeczała kobieta niczym zachrypnięta wrona.
- Tak? Czy coś się stało?
- Chciałabym zamienić z tobą kilka słów.
- Idę nad rzekę wypłukać pranie.
- Zajmę ci tylko parę minut, a to dość ważne. Elizabeth na kilka sekund zamknęła oczy
i głęboko wciągnęła powietrze.
- Czy to nie może trochę poczekać? - spytała.
- Nie. Chodź. - Potężna kobieta odwróciła się i ruszyła przodem. Elizabeth podążyła
za nią. Nie odważyła się zostawić czystej pościeli na dworze, żeby mewy nie zabrudziły jej
swoimi odchodami. Weszły do salonu. Zona lensmana posadziła swoje wielkie pośladki w
fotelu.
- Usiądź - poprosiła łaskawie.
- Dziękuję, postoję.
- Jak chcesz. Posłuchaj. Będzie mi potrzebny komplet zasłon do nowego domu i
pomyślałam, że ty mogłabyś to zrobić. -Co?
- No, uszyć je. - Lensmanowa uśmiechnęła się szeroko, jak gdyby wręczyła Elizabeth
cenny prezent i czekała na podziękowanie.
- Chcesz powiedzieć, że ja mam uszyć zasłony na wszystkie okna w twoim domu?
- Tak, naturalnie. Posłuchaj, co wymyśliłam. Jutro wybieram się do sklepu, żeby
zrobić trochę zakupów. Mam już część materiału, więc mogłabyś zacząć od razu. - Wstała, bo
usłyszała krzyk przebiegających obok dzieci. - Co z tymi dzieciakami? Czy nigdy nie potrafią
być cicho?! -krzyknęła w kierunku okna. Elizabeth stanęła przed nią. Jej głos zabrzmiał jak
warkot, gdy nakazała:
- Siadaj! Otyła kobieta cofnęła się, przestraszona.
- Jesteś moim gościem. Przyjęłam cię do swojego domu z litości. I z jednego musisz
zdać sobie sprawę: nie jestem twoją służącą, nigdy nią nie byłam i nigdy nie będę. Moje
służące też nie są na twoje usługi. Masz je traktować z szacunkiem. I moje dzieci także. Żona
lensmana zaczerwieniła się strasznie na tłustej twarzy, a oczy wprost wyszły jej z orbit.
- Jeżeli nadal chcesz tu mieszkać, to od tej pory musisz sama przynosić sobie jedzenie
z kuchni i jeść, gdzie ci się, do cholery, podoba. W salonie albo w wychodku, gwiżdżę na to.
Nikt w tym domu nie będzie więcej biegał na twoje zawołanie. I trzymaj się z dala od dzieci.
Rozumiesz?! - Ostatnie słowo niemal wykrzyczała.
- Co za bezczelność...!
Elizabeth oparła dłonie na biodrach i skuliła się, gotowa na nowy atak.
- A jeśli usłyszę, że pisnęłaś we wsi choćby słówko na nasz temat, żeby nas oczernić,
to własnoręcznie tak ci złoję skórę, aż będziesz błagała mnie o litość. Przez moment obawiała
się, że otyła kobieta dostanie zawału serca, bo nagle jej twarz przybrała kolor jasnoniebieski,
potem powoli na powrót poczerwieniała, aż w końcu zbielała. Wielkie piersi unosiły się i
opadały niczym miechy. Po chwili jednak lensmanowa zaczęła dochodzić do siebie.
- W życiu nie słyszałam czegoś równie wulgarnego! Nie ma mowy, żebym wysłuchała
takiej... takiej...
- Bez względu na to, jak mnie nazwiesz, pamiętaj, że ja przynajmniej nigdy nie
romansowałam ze starym doktorem - wypaliła Elizabeth. Jej słowa były niczym cios.
Lensmanowa z trudem łapała powietrze.
- Nie rozpowiem tego we wsi, jak to robią niektórzy. Jeśli się jednak zdenerwuję, to
nie ręczę za siebie - dorzuciła Elizabeth.
Następnie odwróciła się na pięcie i wyszła energicznym krokiem, zabierając ze sobą
wiadra. Szła szybko i zatrzymała się dopiero nad rzeką. Tam usiadła na kamieniu i ukryła
twarz w dłoniach. Trzęsła się na całym ciele, a z jej oczu pociekły łzy. Kiedy jednak opuściła
ręce i spojrzała w niebo, zaczęła śmiać się do rozpuku. Dawno już się tak nie śmiała. Śmiech
to przyjemne uczucie. Tak cudownie wyzwalające!
Rozdział 9
Elizabeth przesuwała opuszkami palców po cyfrach, z przejęcia gryząc ołówek. Po
chwili przekreśliła rachunek dużym zygzakiem, znowu otworzyła dziennik, przewertowała go
i odłożyła. Potem utworzyła na kartce nową kolumnę i przeliczyła jeszcze raz. Nie, nie zgadza
się. Kilku pozycji brakuje. Zapatrzyła się przed siebie. Spojrzała na książki stojące na
półkach. Sięgały od podłogi po sufit. Czytała tylko niektóre z nich - te, których tytuł brzmiał
zachęcająco. Inne otworzyła, przebiegła wzrokiem kilka linijek i odłożyła na miejsce. Książka
musi nas uwieść od pierwszych wierszy, uznała, a przynajmniej od pierwszego rozdziału. Nie
miała cierpliwości przedzierać się przez pół książki, żeby wczuć się w akcję. Życie jest za
krótkie, żeby marnować czas na coś podobnego, skoro jest tyle innych rzeczy do zrobienia.
Niektóre egzemplarze były bardzo stare, wydrukowane wymyślnym pismem gotyckim, przez
co prawie niemożliwe do odczytania. One też niech sobie stoją. W gabinecie pachniało
atramentem, papierem, książkami i kurzem. Uwielbiała ten zapach, to był jej zapach. Ostatnio
niezbyt często tu przebywała, odkąd lensman również korzystał z tego pokoju. Teraz
wyjechał w jakiejś sprawie. Na pewno wiązało się to z jego nowym domem, bo najczęściej
zajmował się budową, niecierpliwy i ożywiony jak dziecko. Dobrze go rozumiała. Mógł
obserwować, jak jego dom wznosi się z popiołów. Belki i deski układały się w pokoje i dwie
kondygnacje. Mógł się tam przechadzać i mówić: „Tutaj będzie kuchnia, a tu salon. W tym
miejscu postawię nowe fotele, które zamówiliśmy, a tu tę wspaniałą biblioteczkę z drewna
brzozowego z przeszklonymi drzwiczkami i kluczem do zamykania kosztowności".
Westchnęła i położyła rękę na brzuchu. Czy naprawdę mogła być w ciąży? Nie
pamiętała, kiedy miała ostatnie krwawienie. Dni i tygodnie zlewały się w jedno. Zdarzało się,
że z zaskoczeniem uświadamiała sobie, że to już niedziela i trzeba odłożyć pracę na bok.
Prychnęła. Odłożyć na bok?! Zawsze znalazło się coś do roboty, niezależnie od tego, czy był
to dzień powszedni, czy święto. Nie było czasu, żeby zrobić sobie wolne. Jak wobec tego
miała pamiętać o swoich miesiączkach?
Wiedziała, że Helene zawsze to sobie notowała. Dowiedziała się od Indianne o tak
zwanych bezpiecznych okresach, bo ona i Lars nie chcieli mieć więcej dzieci. Tuż przed lub
po krwawieniu istniała najmniejsza szansa zajścia w ciążę, ale to też naturalnie nic pewnego.
To zależy od Boga, co On o tym myśli.
- Bardzo kochamy Kathinkę - powiedziała kiedyś Helene - ale uważam, że nie
powinniśmy wydawać na świat więcej dzieci. Nie mieszkamy w jakimś pałacu, choć jesteśmy
wdzięczni za naszą służbówkę, którą mogliśmy sobie rozbudować. Ale dzieci trzeba
wychować i wyprawić w świat. Trzeba je wykarmić, ubrać i wykształcić - dodała,
wzdychając. - Konfirmacja i ślub też kosztują.
Elizabeth nie słuchała rozmowy między Helene i Arnoldą, którą prowadziły w kuchni.
Udawała, że jest pochłonięta krojeniem ryby. To wtedy uderzyła ją ta myśl: czy to możliwe,
żeby była w ciąży?
Czy to dlatego czuła się taka zmęczona, łatwo się denerwowała, stała się płaczliwa... i
ostatnio nie miała miesiączki? Ile to już trwa? Miesiąc? Dwa?
Jej brzuch nadal był płaski. Czy tak samo wyglądał w pierwszych miesiącach, gdy
spodziewała się Williama? Już nie pamiętała. Chociaż... No tak, na początku nic nie było
widać. Nagle zaświtała jej w głowie nowa myśl: wkrótce skończy trzydzieści dziewięć lat.
Miała dorosłą córkę i wnuczkę. Czyżby, będąc babcią dla jednego dziecka, miała jeszcze
urodzić własne? Wcale nie jestem za stara, pomyślała nagle. Wiedziała o kobietach, które
urodziły grubo po czterdziestce, mając już po kilkoro wnuków.
Jeśli była w ciąży, to tak czy siak nie miała wyboru. Próbowanie wywaru z ziół nie
wchodziło w rachubę. Pokręciła głową i położyła dłoń na brzuchu. Może tam w środku
kiełkowało nowe życie? Maleńka dziewczynka lub chłopczyk. Może malutki Jens?
Jeszcze mu tego nie wyznała. Najpierw sama musi się upewnić i spróbować ustalić,
kiedy dziecko przyjdzie na świat, zanim cokolwiek powie. Wtedy też będą mogli ogłosić
nowinę wszystkim innym.
A ci natychmiast zaczną pytać, kiedy maleństwo się urodzi, musi więc mieć
przygotowaną odpowiedź. Nie może powiedzieć, że nie wie.
Usłyszała czyjeś kroki pod drzwiami gabinetu. To na pewno lensmanowa, uznała, bo
służące chodziły w drewniakach, które głośno stukały. Kroki ucichły na schodach, a potem
ostrożnie zamknęły się drzwi do pokoju na poddaszu. Elizabeth splotła palce wokół kubka z
kawą, który zabrała ze sobą z kuchni. Kawa nie była już bardzo gorąca, więc nie parzyła w
dłonie. Elizabeth piła małymi łyczkami i rozkoszowała się smakiem.
Bała się rozmowy z żoną lensmana od czasu, gdy puściły jej nerwy. Nawet przyszło
jej na myśl, żeby przeprosić za swoje zachowanie, lecz coś ją powstrzymało. Duma? Może.
Ale to raczej lensmanowa jej unikała. Elizabeth rzadko ją widywała, bo tamta prawie nie
wychodziła z pokoju. Wiedziała od Helene, że znalazła sobie jakąś robótkę. Chyba haftowała
poduszkę, ale służąca nawet jej o to nie spytała.
- Cóż, takie rzeczy też im będą potrzebne, kiedy się wprowadzą do nowego domu -
skomentowała
Helene obojętnie. - Więcej już nie wspomina o pomocy biednym - dodała. - Teraz
chyba sama jej potrzebuje. Dobrze, że ty i Bergette się nimi zajęłyście.
Elizabeth nie odpowiedziała. Myślała o lensmanie. Poszedł do salonu porozmawiać z
żoną, ale nie zajrzał przedtem do kuchni, jak to robił ostatnio.
Elizabeth szykowała się do odparcia zarzutów, które, jak sądziła, zaraz od niego
usłyszy. Czekała, nasłuchiwała jego głosu lub kroków, ale się nie zjawił. A więc może mimo
wszystko żona mu nic nie powiedziała? Czy to możliwe, żeby się wstydziła? Na tę myśl
Elizabeth poczuła się trochę pewniej, wolała jednak poczekać i na razie nie mówić nikomu,
jak potraktowała tę kobietę. Najpierw musiała to przetrawić, by móc uznać, że słusznie
zbeształa żonę lensmana. Wykrzyczała jej prosto w twarz, że jest nieznośna i leniwa. Na samą
myśl o tym chciało jej się śmiać.
Drzwi na poddasze otworzyły się i znowu zamknęły, następnie zaskrzypiały schody
pod dużym ciężarem również te stopnie, które zwykle nie wydają dźwięku. Teraz żaliły się
krótkimi westchnieniami. Usłyszała głos lensmanowej w kuchni, potem odgłos otwieranych
drzwi wejściowych, po czym zapadła cisza.
Elizabeth wstała, podarła kartki, na których robiła rachunki, i wrzuciła je do pieca.
Później je spali.
- Gdzie ona się wybiera? - spytała, patrząc przez kuchenne okno. Zobaczyła, że Lars
zaprzęga konia do powozu.
- W odwiedziny. Ale nie powiedziała, do kogo. - Helene sprzątała ze stołu
zamaszystymi ruchami. Nagle zatrzymała się i popatrzyła na Elizabeth. - Co jej się ostatnio
stało?
Elizabeth wzruszyła ramionami i wypiła z kubka resztkę kawy, która już wystygła i
była niesmaczna. Kawałek ziarenka dostał się jej do ust i teraz gryzła go przednimi zębami.
- Nie wiem, a coś jej się stało? - spytała bezwiednie. Helene podeszła do niej blisko i
spojrzała jej w oczy świdrującym wzrokiem.
- Coś jej powiedziałaś - stwierdziła i jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Mów!
- Nic jej nie powiedziałam - odparła Elizabeth, odwróciła się i postawiła kubek na
blacie.
- Mnie nie okłamiesz, widzę po tobie, że to zrobiłaś. - Helene przyczepiła się jak
natrętny komar do spoconej skóry i nie chciała zrezygnować. - No, co jej powiedziałaś?
Wygarnęłaś jej, że jest leniwa i że za wiele sobie pozwala? Elizabeth spojrzała na
przyjaciółkę.
- Oczywiście, że tego nie powiedziałam.
- No to co?! - Elizabeth w jednej chwili zrozumiała, że się zdradziła. Oczy Helene aż
błyszczały z ciekawości. - Wykrzyczałam, że mam dość jej rozkazów. Ze od tej pory sama
będzie przynosić sobie jedzenie z kuchni i że ma się do was odnosić z szacunkiem.
- Powiedziałaś to?! O rany. Bardzo dobrze. - Helene zagryzła kostkę wskazującego
palca. - To dlatego przyszła po jedzenie. Nawet sama posmarowała sobie kanapki. Ale nadal
je w salonie. Wspomniałaś coś o tym?
- Powiedziałam, że może jeść nawet w wychodku, jeśli chce, to jej sprawa. Helene
roześmiała się w głos.
- Kłamiesz! Naprawdę tak powiedziałaś?
Elizabeth skinęła głową i się zawstydziła. Niezbyt ładnie się zachowała, niegrzecznie i
nieelegancko. Teraz tego pożałowała. Helene oparła się biodrem o blat.
- Mogę powiedzieć o tym Arnoldzie? Albo Larsowi?
- Nie wszystko. Przekaż im, że odbyłam krótką rozmowę z żoną lensmana. Spokojną i
grzeczną i że doszłyśmy do porozumienia w kilku sprawach. Helene przytaknęła.
- Tak. Tak będzie najlepiej. Ale nie boisz się, że Królowa rozgada we wsi, jak ją
potraktowałaś? Elizabeth z uśmiechem pokręciła głową.
- Nie. Mam mocnego asa w rękawie.
-Co?
- Znam pewną tajemnicę i zagroziłam, że ją ujawnię, jeżeli ona piśnie choć słówko.
- Co takiego?
- Tego nie zdradzę. - Uśmiechnęła się, żeby załagodzić trochę swoje słowa. - Mam
chyba prawo do pewnych sekretów. Helene wydawała się rozczarowana, ale tylko przez
moment.
- Mówiłaś już Jensowi?
- Nie, jeszcze nie. Powiem mu dzisiaj wieczorem, bo teraz chcę się wybrać do sklepu.
Mogę zostawić dzieci? Przypilnujesz ich?
- Naturalnie. Zostaw je. Tak ładnie się razem bawią.
- Dziękuję. - Elizabeth uśmiechnęła się i poszła na poddasze przygotować się do drogi.
Zdjęła spódnicę i została w samej koszuli. Wtedy właśnie do sypialni wszedł Jens. Zamknął
za sobą drzwi i oparł się o nie plecami.
- Wychodzisz gdzieś, że się tak stroisz? - spytał.
- Tylko do sklepiku, ale nie mogę przecież wyglądać, jakbym wyszła prosto z obory,
skoro mam się pokazać ludziom. - Roześmiała się i wciągnęła bluzkę.
- Też coś! - Podszedł bliżej, żeby jej pomóc. Jego wielkie dłonie z trudem radziły
sobie z maleńkimi guziczkami. - Zawsze jesteś ładna, nawet gdy idziesz dc obory. Zerknęła
na niego i objęła dłońmi jego nadgarstki.
- Jest coś, do czego muszę ci się przyznać - powiedziała poważnie. Przestraszył się,
zdawało się, że nie chce tego słuchać.
- Nakrzyczałam na żonę lensmana - wyznała jednym tchem.
- Co jej powiedziałaś?
- Żeby sama przynosiła sobie posiłki i jadła je choćby w wychodku, jeśli tego chce.
Nie wytrzymałam.
- Wyrzuciła z siebie wszystko, żeby mieć to już za sobą. Jens długo na nią patrzył w
milczeniu. - Teraz mi wstyd, masz prawo być na mnie zły. Pokręcił głową.
- Nie poczekałaś, aż ochłoniesz, tak jak cię prosiłem.
- Nie, odkąd ona tu mieszka, wciąż jestem zdenerwowana. Byłam zmęczona tą ciągłą
robotą, a tu jeszcze ona przychodzi i każe mi uszyć zasłony na wszystkie okna swojego
nowego domu. Wtedy wybuchłam. Zmarszczył czoło, jakby się zamyślił.
- Rozumiem cię.
- Dziękuję.
- A teraz ona i lensman są na ciebie wściekli?
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że o niczym mu nie powiedziała.
- Może ona również się wstydzi? Możliwe, że dobrze zrobiłaś - uznał, a w jego głosie
zabrzmiała ulga.
- Wstydzi się? Żałuje? - Elizabeth prychnęła i wróciła do ubierania się. - To do niej
niepodobne. Podejrzewam raczej, że coś knuje - dodała zamyślona. - To przebiegła kobieta,
rozumiesz. Nie odważy się wprawdzie rozpowiadać we wsi plotek, ale będzie chciała zemścić
się w inny sposób. Jestem tego pewna.
- Skąd wiesz?
- Po prostu przeczucie.
- Miałaś wizję?
- Nie, niezupełnie. Odnoszę wrażenie, jak gdyby ktoś mi o tym powiedział. Szepnął
mi na ucho. Wiem i już. Tak jak wiem, że będzie padać w czasie sianokosów. Rozumiesz?
Skinął głową.
- Chyba tak. Nagle wydał jej się tak smutny, że uśmiechnęła się i pogładziła go po
policzku.
- Nie myśl już o tym. W razie czego będę musiała jeszcze raz jej pokazać, gdzie jest
jej miejsce. A poza tym już niedługo się wyprowadzą. Wtedy wszystko się ułoży.
Elizabeth straciła już rachubę, ile razy pocieszali się w ten sposób. Na pewno wiele.
Nagle przypomniała sobie, że być może jest w ciąży. Czy powinna teraz powiedzieć o tym
Jensowi? Nie, lepiej poczekać, tak jak wcześniej postanowiła.
- Muszę się pośpieszyć. Może w drodze powrotnej zajrzę do Indianne, jeśli starczy mi
czasu.
- Pozdrów ją ode mnie.
- Pozdrowię!
Zaskoczyło ją, że w sklepie było tylu ludzi. Większość z nich stała przy ladzie, inni
siedzieli na skrzyni i rozmawiali. Zawahała się przy drzwiach i rozejrzała, żeby zobaczyć, kto
tu jest. To przypadek, że zebrało się ich aż tylu, uznała. Po prostu chcieli pogadać. Poza tym
dzisiaj rozdzielano pocztę, a ci, którzy prenumerowali gazety, lubili podyskutować o
najnowszych wydarzeniach. Kilku stało z listami w ręku i czytało w milczeniu, poruszając
wargami.
Elizabeth przemykała między ludźmi, witała niektórych skinieniem głowy, aż dotarła
do działu z upominkami. Od razu uderzyło ją, że na półkach było czyściej, w każdym razie
odkąd sklep przejął Fredrik. Pojawiło się też więcej towaru i różnych drobiazgów, których
wcześniej tu nie widziała. Może to matka Mathilde utrzymywała taki porządek? Zauważyła,
że po drugiej stronie, w kąciku bibliotecznym, przybyło też trochę książek. Dobrze, że Fredrik
o to dba. To ważne, zwłaszcza dla Marii.
Niby przypadkiem podeszła do półek z belami materiału. Potarła palcami skrawek
cienkiej białej bawełny. Nadałaby się na koszulkę dla dziecka, bez względu na to, czy będzie
to chłopiec, czy dziewczynka. Może na taką z szerokim koronkowym wykończeniem przy
szyi? A z tego czarnego materiału trochę dalej byłaby wspaniała sukienka. Ale najpierw
powinna wybrać coś na koszulki i powijaki, może też na śpiworek. Te po Williamie już
dawno wypożyczyła lub oddała, potrzebowała więc nowych. No i jeszcze trzeba by kupić
jakiś materiał na sukienkę ciążową. Za kilka miesięcy urośnie jej brzuch i nic nie będzie już
na nią pasowało. Naturalnie, zamierzała poszerzyć spódnice w miarę możliwości, ale miło
mieć również coś nowego.
- Znalazłaś coś, co ci się podoba?
Podeszła do niej młoda dziewczyna i popatrzyła na nią z uśmiechem. Miała żywe
niebieskie oczy i dołeczek w jednym policzku. Jej bezpośrednie spojrzenie zdawało się
przenikać człowieka na wylot. Czy ona widzi, że jestem w ciąży? - pomyślała Elizabeth i
poczuła, że się poci. To przecież jeszcze nic pewnego, więc tym bardziej wyglądam głupio,
oglądając materiały.
- Nie, tylko czekam na swoją kolej. Przy ladzie było tak dużo ludzi - wyjąkała.
- Jestem Lise. - Młoda kobieta wyciągnęła rękę.
Elizabeth podała jej swoją i poczuła, że uścisk dziewczyny był mocny i pewny, tak jak
spojrzenie. Ale skóra jej dłoni była czerwona i spękana.
- Elizabeth - odpowiedziała zaskoczona. Dziewczyna roześmiała się i uderzyła w
czoło.
- Wybacz mi śmiałość, ale jestem dziewczyną Fredrika. Elizabeth nadal wpatrywała
się w nią oszołomiona.
- Nie bardzo rozumiem...
- Nie wiedziałaś? Chodzimy ze sobą od jakiegoś czasu i niedawno się zaręczyliśmy. -
Pokazała pierścionek. - Na wiosnę będzie ślub - dodała, a jej dołeczek jeszcze się pogłębił. -
Fredrik opowiadał mi o tobie, więc wiem, kim jesteś - ciągnęła.
- Ach tak - bąknęła Elizabeth. Czuła się nieswojo. Zbyt wiele informacji naraz.
Prześlizgnęła szybko wzrokiem po dziewczynie, gdy tamta mówiła. Zauważyła, że Lise
odrzuciła gruby warkocz na plecy, jak gdyby ją irytował.
- Pomagam mu w sklepiku, kiedy trzeba - usłyszała znowu jej głos.
Miała brązowe, całkiem przeciętne włosy. Pasowały do całej reszty. Nie była ani
gruba, ani chuda, ani też szczególnie ładna. Po prostu zwyczajna. Ale miła. Sprawiała też
wrażenie szczerej. Może to dzięki oczom. Albo dołeczkowi w policzku? Powinna mieć dwa,
uderzyło Elizabeth, tak jak Lars.
- Dowiem się, czy jest dla was jakaś poczta - rzuciła Lise i przecisnęła się między
ludźmi, zanim Elizabeth zdołała cokolwiek powiedzieć.
Zaręczyli się? Dlaczego nic o tym nie słyszałam? - zastanowiła się. Ponieważ dawno
nie opuszczałam Dalsrud, odpowiedziała samej sobie i znów rzuciła wzrokiem na bele tkanin.
To idiotyczne, że już teraz ogląda materiały na ubranka dla dziecka. A jeśli mimo wszystko
nie jest w ciąży? W takim razie dlaczego dawno już nie krwawiła? Piersi również miała
bolesne. Poczuła to dziś, kiedy przebierała się przed wyjściem. Wydawały się też większe.
Tak jak w czasie poprzednich dwóch ciąż. Przebiegł ją radosny dreszcz i ogarnęła ochota,
żeby komuś o tym powiedzieć. Może jednak kupić trochę materiału?
- Proszę! - Znowu stanęła przed nią Lise. - Dziś jest tylko Lofoten Tidende. Nie
przyszedł żaden list, niestety.
- Nie spodziewałam się jeszcze żadnego - odparła Elizabeth, czując suchość w ustach.
- Mam znajomych w Ameryce, ale dopiero niedawno do nich napisałam. Dlaczego mówi o
tym komuś całkiem obcemu? Pożałowała i poczuła się głupio.
- Ja też mam znajomych, którzy tam wyjechali - wyznała Lise, ciągle się uśmiechając.
- Kiedy dostaję list z dziwnymi znaczkami, czuję miłe mrowienie w całym ciele. Przeciągam
tę chwilę jak najdłużej, ale zawsze wytrzymuję tylko kilka minut i w końcu muszę go
otworzyć i przeczytać. Elizabeth musiała się roześmiać. Sama robiła dokładnie tak samo.
Podszedł do nich Fredrik.
- O, widzę, że się poznałyście - powiedział i objął Lise lekko ramieniem.
Wygląda na szczęśliwego, pomyślała Elizabeth. Nie tylko jest zakochany, ale i z całej
duszy cieszy się, że ma Lise u swego boku.
Elizabeth odchrząknęła.
- Muszę zrobić zakupy, bo mam jeszcze coś do załatwienia przed powrotem do domu.
- Ojej, a ja tu stoję i cię zagaduję! - Lise odsunęła się i ją przepuściła. - Musimy się
kiedyś spotkać - dodała szybko. Elizabeth skinęła głową.
- Niedługo będzie ślub Daniela i Sofie. Pewnie się wtedy zobaczymy.
Elizabeth wzięła swoje zakupy, pożegnała się z dwojgiem młodych i opuściła ciasny
sklepik. Na dworze oddychała głęboko, wciągając do płuc świeże powietrze. Pachniało latem.
Ciepłym piaskiem. Zapachy morza nieco złagodniały, zauważyła. Nie były już tak ostre jak
wiosną. Pachniało słońcem.
Rozdział 10
Elizabeth zapukała do drzwi kilka razy, lecz nikt nie otwierał. Pod ścianą domu była
długa, wąska rabatka ogrodzona ciasno ułożonymi okrągłymi kamieniami. Drobne kwiatki
wychylały główki i kiwały nimi na łagodnej bryzie. Elizabeth nie znała nazwy żadnego z
nich, ale były śliczne. Żółte, niebieskie, a jeszcze inne białe. Wokół każdej roślinki ziemia
była wypielona i uporządkowana. Jak Indianne znajdowała na to czas? Niektórzy znajdowali
spokój, zajmując się ogródkiem. Ona sama najlepiej odpoczywała na skałach.
Zapukała znowu. Po chwili usłyszała płacz dziecka i trzask zamykanych drzwi. Potem
rozległ się wzburzony głos Indianne. Może powinnam zawrócić, pomyślała Elizabeth. Na
pewno są zajęci domem i dziećmi. Miała jednak nadzieję... Właśnie, na co właściwie liczyła?
Że zastanie Torsteina w domu i będzie mogła zapytać, niby przypadkiem, tak żeby nikt się nie
domyślił, czy brak krwawienia zawsze oznacza, że kobieta jest w ciąży.
Naturalnie, że była w ciąży. Brak miesiączki to przecież pierwsza tego oznaka. No i
mdłości. Ale tym razem nie miała mdłości, nie wymiotowała. I to ją właśnie niepokoiło. Była
tylko zmęczona, przez kilka dni z rzędu ciągle chciało jej się spać. Czy przy poprzednich
ciążach też się czuła zmęczona? Tak, jeśli dobrze pamięta. I nie miała siły.
- To ty? - Drzwi otworzyły się gwałtownie i Elizabeth spojrzała w żywe oczy
Indianne. - Właśnie mi się wydawało, że ktoś pukał. Biedactwo, pewnie sobie o nas
pomyślałaś, że całkiem nie mamy wstydu, każąc ci tak długo czekać.
- Wcale nie, ale może przyszłam nie w porę? - spytała, zerkając na zapłakane dziecko,
które Indianne trzymała na biodrze.
- Ależ skąd, wejdź. - Indianne otworzyła drzwi na oścież i wpuściła ją do środka.
Ragnhild przestała płakać i z zaciekawieniem spojrzała na Elizabeth
ciemnobrązowymi oczami. Miała kruczoczarne włosy, a nad każdym uchem białą kokardę.
Włosy były za krótkie, żeby dało się je wszystkie zebrać w kucyki, więc z tyłu część po
prostu luźno zwisała.
- Wyglądasz jak malutka Indianne - zauważyła Elizabeth.
- Wiele osób tak mówi, ale ja dostrzegam też podobieństwo do ojca. Co prawda nie
tak duże jak u tego brzdąca. - Skinęła w stronę synka, który siedział na najniższym stopniu
schodów. Miał nieco jaśniejsze włosy i oczy nie tak ciemne jak siostra.
- I pomyśleć tylko, że niedługo będą miały po dwa lata - westchnęła Elizabeth. - Czas
biegnie tak niewiarygodnie szybko.
- Tak, i to widać zwłaszcza po dzieciach. Sami o sobie myślimy, że będziemy
wiecznie młodzi. - Roześmiała się i ruszyła przodem, a po drodze wzięła synka za rękę.
- Dobrze się czujesz jako matka? - spytała Elizabeth, kiedy usiadły w salonie. Indianne
przytaknęła i wytarła nosek Ragnhild.
- Oboje są jak noc i dzień. - Znowu się roześmiała. -No i mały ma na imię Dag, czyli
Dzień. Jest spokojny i rezolutny. Myślimy, że ukończy szkoły i może zostanie lekarzem, jak
jego ojciec. Ta zaś to istna dzikuska, ciągle gdzieś się wspina i spada. Sama widzisz. Będzie
miała wielkiego guza na czole, bo właśnie upadła na schodach.
- Nie myślałaś o tym, żeby zatrudnić opiekunkę do dzieci? - spytała Elizabeth.
- Phi, to nie dla mnie. Skoro je urodziłam, to powinnam sama się nimi zająć. Ty sobie
poradziłaś bez niani, prawda?
- Niezupełnie. Przez jakiś czas miałam przecież Pernille. Ale sama wiesz, jak to się
skończyło. - Pokręciła głową na samo wspomnienie.
- Na szczęście twoje dzieci już podrosły i najgorsze masz za sobą. - Indianne
westchnęła, mocniej zawiązała wstążkę na włosach Ragnhild i upomniała córeczkę, żeby
teraz bardziej uważała.
- Nie wiadomo, czy na pewno - zaczęła Elizabeth ostrożnie. - Wszystko się przecież
może zdarzyć... -Nie zdążyła dokończyć, bo do salonu weszła służąca z kawą i ciastem. W
milczeniu nakryła do stołu, dygnęła i bezgłośnie wymknęła się z powrotem. Indianne
spojrzała na Elizabeth.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Chyba nie zamierzasz mieć więcej dzieci? -
Roześmiała się perliście. - Czy to nie wydaje się dziwne, że kiedy ja byłam dzieckiem, ty
byłaś już kobietą, a teraz i ja nią jestem?
- A więc uważasz, że jestem stara? - Elizabeth uśmiechnęła się, ale słowa Indianne
trochę ją dotknęły.
- Nie, skądże! - Indianne roześmiała się znowu i podniosła półmisek z ciastem. -
Poczęstuj się, proszę. Elizabeth wzięła kawałek i położyła na swoim talerzyku.
- Tylko zdaje mi się, jakbyśmy się doganiały - ciągnęła Indianne. - To właśnie jest
takie dziwne. Ty właściwie też jeszcze masz małe dzieci. Przynajmniej jedno. William ma
dopiero sześć lat. No, a przecież jesteś już babcią. - Uśmiechnęła się i dała bliźniakom po
kawałku ciasta. - Usiądźcie sobie tam - powiedziała, wskazując na stolik stojący nieco dalej. -
Tylko nie nakruszcie za bardzo na podłogę.
Dzieci kiwnęły główkami i zaczęły dzielić ciasto na kawałki, które spadały na
podłogę, ubranie i stolik.
Elizabeth wolała nie ciągnąć dalej tego tematu. Czuła, że jest dla niej zbyt drażliwy i
jeszcze zbyt świeży. Indianne wprawdzie już dorosła, ale nie były sobie bliskie. Może jest
jeszcze za młoda, żeby się rozumiały. Różnica wieku nadal wydawała się duża. Dzielił je
bagaż doświadczeń. Więcej łączyło z Indianne jej córkę Ane.
- Poznałam dziś w sklepie narzeczoną Fredrika - zagadnęła i ułamała kawałek ciasta.
- Prawda, że sympatyczna? - podjęła Indianne. - Nie widziałaś jej wcześniej?
- Nie, spotkałam ją po raz pierwszy. Nie wiedziałam nawet, że Fredrik znalazł sobie
dziewczynę.
- Naprawdę? Niemożliwe - zdumiała się Indianne i zerknęła na bliźnięta. - Jeżeli
chcecie mleka, idźcie do kuchni, to dostaniecie.
Dzieci natychmiast wybiegły z salonu. Ragnhild pognała przodem, śmiejąc się i
krzycząc. -Tak, jest bardzo sympatyczna i zaradna. Myślę, że pozwoli matce Mathilde nadal
sprzątać w sklepiku. Niech kobiecina zarobi parę ore, dopóki ma siły. Chociaż Lise wygląda
na silną i pracowitą. Taką, co to z powodzeniem chwyci za wiosła, żeby nałowić ryb, albo
wejdzie na drabinę po towar podwieszony gdzieś wysoko w magazynie. Myślę, że Fredrik
dokonał dobrego wyboru.
Elizabeth zebrała okruszki z talerzyka i włożyła je do ust.
- Elen też na początku była miła.
- Miła! - prychnęła Indianne. - Ale z Elen coś było nie tak. Zauważyłam to od
pierwszego dnia. -Zamyśliła się i zapatrzyła przed siebie. - Uff, jak dobrze, że się jej
pozbyliśmy - dodała i się wzdrygnęła. - Na szczęście wyprowadziła się daleko i mam
nadzieję, że już jej nie spotkamy. No, ale niedługo będzie weselisko - zmieniła temat i znowu
się uśmiechnęła.
- Wyobrażam sobie, jak Dorte się denerwuje. To przecież jej Daniel się żeni. A ślub
pierworodnego syna to zawsze szczególne przeżycie - podjęła Elizabeth. Indianne skinęła
głową.
- My też jesteśmy jej dziećmi, chociaż nie ona wydała nas na świat. Szybko
zaczęliśmy nazywać ją mamą i uważamy ją za matkę.
- Dorte była dla was dobrą matką.
- To prawda. Nigdy nikogo z nas nie wyróżniała. Co więcej, ona uważa się również za
matkę Jensa! Elizabeth się roześmiała.
- Dorte wzięłaby w ramiona cały świat, gdyby mogła. Mimo wszystko mieliście
szczęście. Indianne uniosła filiżankę do ust, ale zaraz na powrót ją opuściła.
- To niesamowite, jak szybko mija czas. Pamiętasz, jak żyła moja mama Ragna i
przychodziłam do was, do Da-len, żeby się bawić z Marią? Czy komukolwiek przyszłoby
wtedy do głowy, że Maria wyjdzie za mąż za mojego brata? - Roześmiała się znowu. - A
wcześniej weźmie ślub ze sklepikarzem Pederem! Albo że ty zostaniesz zamożną panią
Dalsrud, a Dorte moją mamą? To niewiarygodne, prawda? Elizabeth skinęła głową i upiła
kilka łyków kawy.
- Tak, to dziwne. Brzmi jak bajka. Jak piękna bajka. Miejmy tylko nadzieję, że dla nas
wszystkich dobrze się skończy.
Indianne spoważniała.
- Słyszałam, że Maria ma kłopoty.
- Jak to?
- Z powodu Hansine. Dziewczyna zaręczyła się ze Steffenem, a on przecież nie ma
wstępu do Heimly.
- Dobre i to. - Elizabeth poczuła, że ogarnia ją złość. -Dla Marii to trudna sytuacja.
Jest z natury dobra i nie lubi konfliktów, ale ze względu na swoją obecną pozycję musi
wymagać od innych szacunku. Domyślam się, że nie zawsze łatwo jej to przychodzi.
- O, potrafi się odgryźć, kiedy ktoś jej nastąpi na odcisk.
- Co masz na myśli? Indianne wzruszyła ramionami.
- Nic szczególnego. Ale wszyscy mamy pewne granice wytrzymałości. Ona też. Poza
tym bardzo kocha swoją rodzinę i pragnie ją chronić za wszelką cenę. Chyba w tym jesteście
podobne.
- Czy nie dotyczy to nas wszystkich, gdy przyjdzie co do czego?
- Może. Poczęstuj się jeszcze ciastem.
Na korytarzu rozległ się radosny dziecięcy śmiech i po chwili do salonu wbiegła
Ragnhild. Jedna kokarda ześlizgnęła się z jej włosów, a na niebieskiej sukience pojawiły się
plamy. Za siostrą wolno podążał Dag. Miał na sobie spodenki do kolan z tego samego
materiału co sukienka Ragnhild oraz, identycznie jak siostra, białe skarpetki i czarne buciki.
Oboje wyglądają jak urocze laleczki, pomyślała Elizabeth trochę smutno. A co ona nosi pod
sercem? Chłopca czy dziewczynkę? A jeśli urodzi dwoje dzieci? Czy sobie poradzi? Czy
zresztą ma jakiś wybór? Co będzie, to będzie. Może będzie musiała zatrudnić kobietę do
pomocy. Wyciągnęła rękę do Daga.
- Przyjdziesz do mnie na kolana? - spytała. Kiwnął głową i wyciągnął do niej rączki.
- Ojej, ale jesteś ciężki. Chyba lubisz jeść. Przytaknął i spojrzał na nią dużymi
ciemnymi oczami otoczonymi gęstymi rzęsami.
- Myślę, że jest podobny do Williama - zauważyła. Indianne odchyliła głowę i się
roześmiała. Dużo się śmieje, uderzyło Elizabeth. Zastanowiła się, skąd ta dziewczyna czerpie
siły. Ale Indianne nie miała wiotkiej skóry ani opadających powiek. Jej dłonie nie były
zniszczone, tak jak jej. Nie były jednak także białe i gładkie. Zatem pewnie również się nie
oszczędza, choć nie wykonuje najcięższych robót, które niszczą skórę. Od tego ma służbę.
- Czy Torstein jest w domu? - wyrwało się Elizabeth, zanim zdążyła powstrzymać
słowa. Indianne spoważniała, przekrzywiła głowę i spojrzała na nią podejrzliwie.
- Dlaczego pytasz? Chcesz z nim porozmawiać?
- Nie, nie, skądże. Po prostu jestem ciekawa. - Machnęła ręką i założyła nogę na nogę.
- Podtrzymanie konwersacji, tak to się chyba nazywa? - dodała z uśmiechem.
- Nauczyłaś się takich wyszukanych słów od żony lensmana? - zachichotała Indianne.
- Uff, nie wspominaj mi o niej.
- Dobrze się między wami układa?
- Tak sobie. Zawsze coś jest nie tak, gdy dwie rodziny mieszkają pod jednym dachem.
Poza tym nigdy z lensmanową nie żyłyśmy w przyjaźni. Mimo wszystko jakoś do tej pory
wytrzymujemy. - Urwała. Nie chciała więcej mówić. Nawet Indianne, chociaż wiedziała, że
może jej ufać. Dlatego skierowała rozmowę na inny temat. Postanowiła, że jeszcze chwilę
posiedzi - tyle, ile wypadało, żeby się ani nie narzucać, ani zbytnio śpieszyć.
Kiedy skręciła przy oborze, nadal myślała o tym, że nie udało jej się porozmawiać z
Torsteinem. Była niezadowolona, bo czegoś nie załatwiła, a chciała to już mieć za sobą.
Ogarnął ją irytujący, natrętny niepokój. Ale czego spodziewała się po Torsteinie? Co mógł jej
powiedzieć, czego sama nie wie? Uspokoiłby ją, że nie wszystkie kobiety wymiotują w ciąży,
i dodał, że powinna się cieszyć. Myśleć o swym małym skarbie.
Sama wyprzęgła konia i wprowadziła do obory. Potem wzięła koszyk z zakupami i
poszła w stronę domu.
Coś było nie tak. Zauważyła to natychmiast, gdy przekroczyła próg. Helene obierała
ziemniaki grubo i z zawziętością, wbijając nóż za głęboko i odkrawając zbyt dużo. To do niej
niepodobne, takie marnotrawstwo. Arnolda powolnymi ruchami zmywała naczynia. Za
starannie i za długo pocierała każdą filiżankę. Tylko dzieci zachowywały się jak zwykle,
siedziały przy stole i bawiły się muszelkami i kamykami.
Elizabeth wniosła zakupy i wbiła wzrok w Helene.
- Co się dzieje? - spytała. Służąca skinęła w stronę okna.
- Nie widziałaś?
- Czego? - Elizabeth wyjrzała na dziedziniec, długo wodziła po nim wzrokiem i
minęło sporo czasu, zanim wreszcie go zauważyła. Konia. Obcego konia. - Czyj to koń? -
spytała, odwracając się do Helene. Kosz postawiła na stole. Helene przestała obierać
ziemniaki i wytarła ręce w fartuch.
- Dzieciaki, chyba powinnyście odetchnąć świeżym powietrzem. Idźcie na dwór.
- Ale dopiero co wróciliśmy - zaprotestowała Signe.
- Macie za mało dużych muszelek - stwierdziła Helene stanowczo. - A jeżeli chcecie
zbudować kamienne ogrodzenie dla zwierząt, musicie nazbierać więcej kamyków.
- I jeszcze będą nam potrzebne kurki - odezwała się Kathinka. Chwilę później dzieci
zniknęły z kuchni.
- To koń Steffena - wyjaśniła Helene, gdy zostały same. Elizabeth poczuła, że
zmroziło ją od czubka głowy po palce stóp. Chciała jeszcze o coś zapytać, ale głos odmówił
jej posłuszeństwa.
- Steffen siedzi w salonie i popija kawę z żoną lensmana - mówiła dalej Helene.
- Jak... jak to?
- Mężczyzn nie ma w domu, zostałyśmy same. Co mogłyśmy zrobić? - spytała
zdenerwowana służąca. Elizabeth odwróciła się na pięcie, z impetem otworzyła kuchenne
drzwi, ruszyła przez korytarz i tak mocno otworzyła drzwi do salonu, że z hukiem uderzyły o
ścianę.
- Won! - wyszeptała, wskazując na drzwi i nie odrywając wzroku od Steffena.
Podniósł filiżankę do ust, zamierzając się napić. Potem wolno odstawił ją z powrotem,
jak gdyby miał mnóstwo czasu.
- Won, powiedziałam. Już! - podniosła głos.
- Moja droga - zaczął. - Dlaczego tak się złościsz? Czy nie mogłabyś usiąść z nami na
chwilę i...
- Wynoś się! - krzyknęła i chwyciła to, co miała pod ręką. Zorientowała się, że to
wazon na kwiaty. - Już cię tu nie ma! - ryknęła z histerią w głosie dławionym płaczem.
Steffen wstał, zapiął kurtkę i skłonił się lekko żonie lensmana.
- Przykro mi, ale chyba muszę już iść. Porozmawiamy kiedy indziej.
Elizabeth zrobiło się ciemno przed oczami i przez moment miała uczucie, że zemdleje.
Po chwili jednak wzrok jej się wyostrzył i odzyskała równowagę. Zapachniało męskimi
perfumami, kiedy przeszedł obok niej. Wreszcie zniknął. Drzwi zamknęły się za nim z lekkim
skrzypnięciem. Elizabeth oddychała ciężko. Poczuła, że ręka, w której trzymała wazon, jest
mokra od potu, więc odstawiła go, żeby nie spadł na podłogę.
- Słuchaj - syknęła, wbijając wzrok w lensmanową. -Dobrze wiesz, że ten człowiek nie
jest w moim domu mile widziany.
- Naprawdę? Nie miałam o tym pojęcia. A dlaczegóż to?
Elizabeth postąpiła krok w jej stronę, zaciskając pięści z wściekłości. Musiała nad
sobą zapanować, żeby nie wymierzyć tej bezczelnej kobiecie policzka. Jej głos drżał tylko
odrobinę, kiedy się odezwała:
- Pilnuj się - ostrzegła szeptem i oparła się o stół. - Bo może się zdarzyć, że niechcący
się wygadam, rozumiesz. Tajemnica łatwo może wymknąć się z rąk, jeżeli się jej dobrze nie
strzeże.
- Tylko spróbuj! - W jasnoniebieskich oczach lensmanowej pojawił się strach, a na jej
policzki wystąpiły czerwone plamy. - Poza tym nikt ci nie uwierzy. Elizabeth znów się
wyprostowała.
- Założysz się? A dlaczego ludzie nie mieliby uwierzyć? Oni lubią takie historie. Im
gorsze, tym lepiej. Kobieta zacisnęła usta, aż utworzyły wąską kreskę.
- Więc nie rób więcej takich głupstw, dopóki tu mieszkasz - zażądała Elizabeth. -
Jeszcze jeden taki wybryk, a twoja tajemnica obiegnie całą wieś.
- Grozisz mi?
Elizabeth uśmiechnęła się krzywo i wyszła z salonu. Cicho zamknęła za sobą drzwi.
Gdy tylko lensman wrócił do domu, poprosiła o rozmowę. Zaprosiła go do gabinetu,
uprzedzając, że to nie potrwa długo, zaledwie kilka minut. Posłusznie poszedł za nią, spytał,
czy coś się stało, i usiadł na wskazanym krześle.
- Pojechałam dzisiaj do sklepu po zakupy - zaczęła Elizabeth i zajęła miejsce za
biurkiem. - Kiedy wróciłam, był tutaj Steffen. Siedział razem z twoją żoną w salonie i pił
kawę.
- No i? - Lensman splótł ręce na brzuchu. Elizabeth zauważyła, że jest zdenerwowany.
Wiedział, co się stało, i czuł się nieswojo.
- Nic mi do tego, kto was odwiedza w waszym domu, ale oboje wiecie, że tutaj Steffen
nie jest mile widziany. Nie muszę tłumaczyć, dlaczego.
- Naturalnie. - Kiwnął kilka razy głową i spuścił wzrok.
- Cóż, to tylko tyle. Mam nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Lensman wstał.
- Porozmawiam z żoną.
- Zrobisz, jak uważasz. Żona zapewne powie ci, że wyprosiłam Steffena z domu, ale
wcale się tego nie wstydzę, bo uważam, że to było całkowicie zrozumiałe.
- Bardzo mi przykro. To się oczywiście więcej nie powtórzy. To wasz dom, a my
jesteśmy tutaj gośćmi. Elizabeth również wstała.
- Wina leży po obu stronach, można powiedzieć. Steffen doskonale wie, że po tym, jak
zgwałcił Linę i doprowadził ją do samobójstwa, a następnie próbował także mnie wziąć siłą,
nie ma tutaj wstępu. Lensman zaczerwienił się i ponownie skinął głową.
- Dziękuję, zatem wszystko sobie wyjaśniliśmy - dodała Elizabeth i uśmiechnęła się
blado. Wyszedł w pośpiechu, a ona osunęła się na krzesło za biurkiem i ukryła twarz w
dłoniach. Teraz pozostało jej tylko porozmawiać z Jensem. Właściwie wiedziała, jak mąż
zareaguje. Najpierw wpadnie w gniew, a potem uspokoi się i przeprosi ją, że pozwolił, by do
tego doszło.
W gruncie rzeczy nie miała się czego obawiać. Większą przykrość sprawi jej wyraz
smutku w jego oczach. I to, że wróciły dawne bolesne wspomnienia.
Rozdział 11
Maria przeciągnęła ścierką po stole i strzepnęła ją nad wiadrem z odpadkami stojącym
przy zlewie. Następnie wypłukała ją w wodzie po zmywaniu, mocno wykręciła i jeszcze raz
wytarła stół do sucha.
- Dobrze. Jak wyschnie, możesz tu położyć materiał.
Dorte rozstawiła maszynę do szycia, a potem przyniosła pudełko ze szpilkami i
nożyczkami. Materiał na suknię może na razie wisieć na oparciu krzesła.
W kuchni nadal pachniało po obiedzie soloną rybą i słoniną, więc Maria uchyliła okno
i zabezpieczyła haczykiem, żeby wiatr nie otworzył go na oścież i nie zbił szyby, uderzając o
ścianę domu. Wciągnęła głęboko do płuc świeże powietrze i wróciła do sprzątania.
- Au! - krzyknęła Dorte i włożyła palec wskazujący do ust.
- Ukłułaś się? - spytała Kristine.
- Tak.
- Leci krew?
- Trochę, ale zaraz przestanie.
- Dla kogo teraz szyjesz?
- Dla Sofie. Wiesz, niedługo wychodzi za mąż. Za Daniela. Ale będzie pięknie. - Ty
chyba też musisz mieć nową sukienkę, Kristine. Nieprawda? Dziewczynka roześmiała się,
zachwycona.
- Mama już kupiła materiał. Leży na strychu. Już nawet zaczęła. Prawda, mamo?
Maria skinęła głową.
- Tak, zgadza się. Ale sukienka będzie taka mała, że raz dwa skończę.
- Wcale nie jestem mała! - Kristine podparła się pod boki i spojrzała na matkę
obrażona.
- Nie, oczywiście, że nie jesteś mała. Jak mogłam zapomnieć, że masz już pięć lat.
Usłyszały kroki na schodach i po chwili w kuchni pojawiła się Hansine. Wystroiła się,
zauważyła Maria. Włożyła odświętną sukienkę, którą nosiła do kościoła, i wyszczotkowała
włosy. Nawet brud spod paznokci zniknął, w każdym razie prawie. Jeśli ktoś pracuje w
gospodarstwie, rzadko udaje mu się zmyć cały brud, choćby nie wiem jak się starał. Mycie
schodów, noszenie siana, obieranie ziemniaków i cała reszta zostawiały głęboko w porach
skóry ślady, które trudno doczyścić.
- To czysty brud - mawiała zwykle Dorte, kiedy ktoś się skarżył. Teraz patrzyła na
służącą oszołomiona.
- Gdzie się wybierasz? Idziesz w środę do kościoła? -Roześmiała się niepewnie. Maria
znała prawdę, ale się nie odezwała. Wolała, żeby Hansine sama odpowiedziała.
- Mam dzisiaj wolne - oznajmiła służąca, zadzierając głowę.
- Zapomniałam. - Dorte zabrała się do szycia. - Daleko idziesz?
Hansine zwlekała z odpowiedzią. Podeszła do niewielkiego lustra i przyjrzała się
swojej fryzurze. Poprawiła biały kołnierzyk i strzepnęła niewidoczny pyłek. Następnie
zarzuciła szal na ramiona.
- Wybieram się do Steffena!
W kuchni zaległa cisza. Nawet Kristine milczała i wpatrywała się tylko w Hansine
wielkimi oczami. Być może już się zorientowała, że za każdym razem, gdy padało to imię,
działo się coś niedobrego. Dzieci są szczególnie wyczulone na nastrój panujący w domu, ton
głosu dorosłych i ich spojrzenia. W każdym razie ja taka byłam jako dziecko, przypomniała
sobie Maria.
- Ach tak. - Dorte pośliniła nitkę i ponownie usiłowała ją włożyć w ucho igielne. W jej
ruchach dało się dostrzec jakiś opór, coś, co nie zachęcało do dalszej rozmowy. Mimo to
Hansine dodała:
- Dzisiaj wszystko ustalimy.
Dorte milczała. Nagle jakby przestała słuchać i skoncentrowała się tylko na nitce. W
końcu udało jej się ją nawlec i zdjęła materiał z oparcia krzesła.
- A za tydzień się wyprowadzam - dodała Hansine. Maria nie wytrzymała i odwróciła
się do niej z miską wody w rękach.
- Muszę to wynieść. Możesz się przesunąć? Mogłaby poczekać, aż Hansine jej ustąpi,
ale wypchnęła ją przed sobą za drzwi.
- Nie musicie być na mnie tacy źli - powiedziała Hansine, kiedy wyszły na schody.
- A czego się spodziewałaś?
- Mimo wszystko niedługo stąd wyjadę i pozbędziecie się mnie. Chyba się z tego
cieszysz, jak się domyślam. Maria wylała wodę, bo miska jej ciążyła.
- Nie, nie cieszę się - przyznała szczerze. - Ale uważam, że to, co teraz wyprawiasz,
jest nie w porządku. Wiesz, o czym mówię. Hansine odwróciła się i naciągnęła szal na piersi.
- Muszę już iść, bo Daniel czeka. Podwiezie mnie kawałek. - Podeszła do konia,
którego chłopak wyprowadził ze stajni. Maria weszła do domu, ale w sieni na chwilę się
zatrzymała. Czy jej plan się powiedzie? Rozmawiała z Indianne, która zapewniła, że zobaczy,
co się da zrobić. „Nie mogę niczego obiecać - powiedziała. - Ale się postaram. - Zmrużyła
oczy. - Biedna mama, ona chyba cierpi najbardziej, bo niewiele mówi i całą złość i rozpacz
tłumi w sobie".
Maria zgodziła się z nią, chociaż uważała, że każde z nich cierpi na swój sposób. Nie
odezwała się jednak. Najważniejsze, że Indianne nie odmówiła.
- O, co tak stoisz w przejściu? - zdziwiła się Sofie, która nagle stanęła w drzwiach,
zdyszana i zarumieniona na twarzy. - Tak się śpieszyłam - wyznała. - Czy Dorte zaczęła już
szyć? Nie przyszłam za późno?
- Nie - odparła Maria, pokręciła głową i weszła do kuchni. Sofie musiała stanąć na
krześle, kiedy Dorte podwijała brzeg spódnicy.
- Będziesz najpiękniejszą panną młodą w okolicy -stwierdziła Maria i cofnęła się o
kilka kroków, żeby lepiej widzieć.
Rękawy sukni były wąskie na całej długości, ale na samej górze Dorte zrobiła kilka
marszczeń, tak że powstały nieduże bufki. Sofie nie chciała wyglądać zbyt strojnie, bo nie
lubiła zwracać na siebie uwagi, ale zarazem pragnęła, żeby suknia była modna. Dlatego Dorte
lekko tylko zaznaczyła z tyłu turniurę i zostawiła niewielki tren, który zaledwie muskał
podłogę.
- Jak myślicie, co powie Daniel? - spytała Sofie, nie mogąc ustać w miejscu.
- Powie „tak"! - powiedziała Maria z uśmiechem.
- Ale nie w kościele! Chodzi mi o to, co powie, kiedy mnie zobaczy w tym stroju.
Nigdy jeszcze nie miałam tak pięknej sukni.
- Tego by tylko brakowało - mruknęła Dorte, trzymając szpilki w kąciku ust. -
Pamiętaj, że masz na sobie suknię ślubną. No, możesz już zejść i ją zdjąć, to podszyję dół.
- Jesteś najukochańsza na świecie - zapewniła Sofie, wkładając na powrót starą
sukienkę. Dorte uśmiechnęła się i ostrożnie wbiła igłę w materiał. Z każdym ściegiem
sprawdzała, czy nie widać nitki po prawej stronie.
- Wychodzisz za mąż za mojego syna i to zrozumiałe, że musisz być śliczna.
Maria słuchała tylko jednym uchem, bo myślami była przy Hansine. Nie mogła się
uspokoić, ciągłe podchodziła do okna i zerkała na dwór. W końcu Kristine zwróciła na to
uwagę.
- Czego tak wyglądasz, mamo?
- Niczego - odpowiedziała i uśmiechnęła się do niej. -Pójdę na górę i zmienię pościel.
Wyszła, zanim Dorte zdążyła cokolwiek powiedzieć. Musiała być sama, zająć się
czymś, by przestać myśleć i wyrzucić z siebie rozgorączkowanie. Czuła, jakby dostała
wysypki, jakby tysiące mrówek łaziło pod jej skórą. A jeśli plan się nie powiedzie i zostanie
zdemaskowana? Tak czy owak, to nie byłoby jeszcze najgorsze. Gorzej jeśli Steffen ożeni się
z Hansine. Jakie życie czeka tę dziewczynę? Ile czasu upłynie, nim on pokaże swoje
prawdziwe oblicze, a ona stanie się jego niewolnicą i służącą, by mógł żyć jak król? Czegoś
takiego nie życzyła Hansine. Nie dopuści, by Steffen z triumfem poprowadził tę dziewczynę
do ołtarza.
Wszystkie poszwy i prześcieradła zaniosła do pralni. Potem wróciła na poddasze, żeby
powlec świeżą pościel. Bolały ją ramiona i plecy, kiedy przyszła Mathilde i zaproponowała
swoją pomoc.
- Nie może tak być, żebyś wszystkim zajmowała się sama - powiedziała. - Za co nam
płacisz? Sofie, chodź, też pomożesz! - zawołała w dół schodów.
- Co mam zrobić? - spytała dziewczyna, przechylając się przez poręcz.
- Nanoś wody do pralni! Pot spływał strużkami po jej plecach i brzuchu, gdy
otworzyła drzwi do pralni.
- Zaraz się uduszę - jęknęła i stanęła przy framudze. Poprzez kłęby pary dostrzegła
czyjąś postać przebiegającą przez dziedziniec. - Hansine! Hansine, co się stało? - zawołała za
nią. Serce waliło jej w piersi tak, że musiała na chwilę chwycić się klamki. - Zaraz wracam -
rzuciła przez ramię i pobiegła za służącą. Zdążyła właśnie wbiec na poddasze, gdy usłyszała,
jak Hansine przekręca klucz w drzwiach.
- Hansine, wpuść mnie. Odezwij się do mnie.
- Odejdź - usłyszała zdławiony głos.
- Czy coś się stało? - spytała Maria. Znała odpowiedź i miała nadzieję, że stało się
dokładnie tak, jak zaplanowała. Mimo to nie odczuwała satysfakcji, tylko ból i współczucie
dla dziewczyny po drugiej stronie drzwi. Nie dostała odpowiedzi. Usłyszała skrzypienie łóżka
i cichy, stłumiony szloch.
- Czy coś poszło nie tak ze Steffenem? - spróbowała znowu, lecz i tym razem Hansine
nie odpowiedziała. Z kuchni wyszła Dorte.
- Co się dzieje? - zapytała z dołu.
- Zaraz wrócę - rzuciła Maria w stronę sypialni i zeszła do sieni. - Chyba coś zaszło
między nią i Steffenem. - Dlaczego tak myślisz? - Dorte przyglądała się jej badawczo. W jej
zielonych oczach kryło się mnóstwo pytań. Maria odniosła wrażenie, że wzrok Dorte
przewierca ją na wylot. Dlatego obróciła się bokiem.
- Płacze. Może Steffen się rozmyślił? - rzuciła wymijająco.
- Mieliśmy taką nadzieję - mruknęła Dorte. - Czy mam z nią pomówić?
- Nie, to na nic. Nie chce teraz z nikim rozmawiać. Zostawmy ją w spokoju. Później
znowu spróbuję. Rozeszły się każda do swojej pracy - Dorte do kuchni, do szycia sukni
ślubnej, Maria zaś do pralni, do prania pościeli. Sofie i Mathilde też chciały wiedzieć, co się
dzieje, ale Maria wzruszyła tylko ramionami. - Zdaje się, że Hansine pokłóciła się ze
Steffenem.
- Może zerwali ze sobą - odezwała się Mathilde z nadzieją w głosie. - Czy to brzydko,
że tak mówię? - spytała poważnie.
Maria uśmiechnęła się szybko.
- Nie, z naszego punktu widzenia nie.
- Pewnie strasznie jej smutno? - zmartwiła się Sofie.
- Chyba tak. Uważaj na pranie, już się gotuje - odparła Maria, wskazując na kocioł.
Kiedy przyszli do kuchni na podwieczorek, Hansine nadal siedziała na poddaszu.
Mężczyźni usłyszeli od Dorte o tym, co się stało.
- To Opatrzność Boska. Jeśli ze sobą zerwali, oczywiście - mruknął Jakob, opierając
przedramiona na stole.
- Nie mów tak - upomniała go Dorte i zaczerwieniła się na policzkach. - Sama też tak
zareagowałam, ale...
- I ja też - wtrąciła Mathilde. Olav uśmiechnął się krzywo.
- Ładne rzeczy, nie bardzo jej współczujecie.
- A ty? - spytała zaczepnie Sofie, nie odrywając od niego wzroku.
- Też nie - potwierdził, wyciągnął rękę po masło i posmarował kromkę.
Maria milczała. Dręczyły ją wyrzuty sumienia. Czy dobrze postąpiła? Może posunęła
się za daleko? Nie chciała nikogo skrzywdzić. Miała dobre intencje. Długo nad tym myślała i
zaplanowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Czy fakt, że Indianne brała w tym
udział, jakoś ją usprawiedliwiał? Czy mogła podzielić się z kimś swoją winą, żeby poczuć się
lepiej?
- Pójdę zanieść jej coś do jedzenia - zaproponowała Dorte i wzięła tacę, którą
wcześniej przygotowała. Maria podążyła za nią wzrokiem. To ona powinna zanieść Hansine
posiłek. Olav szturchnął ją w bok.
- No, uśmiechnij się - szepnął. - Nie smuć się tak. Może wreszcie pozbyliśmy się
Steffena. Maria ledwie dostrzegalnie skinęła głową, a potem wzięła kanapkę z półmiska,
który podała jej Sofie.
- Tak, być może.
W tym momencie wszedł Daniel. Zdjął buty, przytrzymując się klamki, a następnie
znalazł sobie miejsce przy stole.
- Aż w Neset poczułem zapach kawy - powiedział i wciągnął powietrze.
- Przyniosę ci filiżankę - zaproponowała natychmiast Sofie i poderwała się z krzesła. -
Słyszałeś, co się przydarzyło Hansine? - spytała, podając mu również talerzyk i nóż.
- Nie. A coś się stało?
- Tak. Poszła dziś na spotkanie ze Steffenem - odparła i usiadła obok Daniela.
- A więc to tam się wybierała - skomentował, a między jego brwiami utworzyła się
głęboka bruzda. - Myślałem, że idzie do przyjaciółki.
- Teraz siedzi na górze i płacze. Przypuszczamy, że Steffen z nią zerwał. A w każdym
razie że się z nią pokłócił.
- To najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć.
- Nie chce nic jeść - oznajmiła Dorte, wróciwszy z tacą. - Nie chciała też ze mną
rozmawiać ani otworzyć drzwi. - Odstawiła naczynia i głośno westchnęła. - Poddaję się,
zupełnie nie wiem, co robić.
- Usiądź sobie - poradził Jakob. - Sama zejdzie, jak zgłodnieje.
- Albo jak będzie musiała iść do wychodka - dodała Kristine. Maria nadal milczała.
Mathilde miała na górze i nocnik, i wodę, więc Hansine mogła tam zostać długo. A
jeśli ze sobą skończy? Ta myśl uderzyła ją niczym błyskawica i przyprawiła o dreszcz zgrozy.
- Musisz coś zjeść - powiedział Olav i pogładził ją po plecach.
Uśmiechnęła się przelotnie i spróbowała kawy. Czy powinna mu wszystko wyznać?
Może, ale jeszcze nie teraz. Nie miała odwagi. A jeśli on się rozgniewa i uzna, że posunęła się
za daleko?
Ledwie zwracała uwagę na to, co wkłada do ust; odpowiadała, kiedy ją o coś pytali, i
udawała, że słucha, co mówią. Nikt nie może nabrać podejrzeń, że to jej sprawka. Należała do
tych, którzy najbardziej sprzeciwiali się temu związkowi. Muszę zachowywać się tak jak inni,
pomyślała.
Próbowała skoncentrować się na tym, o czym rozmawiali przy stole.
O pogodzie. Zastanawiali się, jak długo się utrzyma. Sofie mówiła o praniu, które
wisiało na sznurach, i o bliskim już ślubie. Gdzie będą tańczyć, jeśli w dniu wesela będzie
padać?
W stodole, uznał Jakob. Bergette tak zrobiła. Jeszcze nie zwieźli siana, więc jest dosyć
miejsca. A skoro można tam jeść, to można i tańczyć - stwierdzili.
Śmiali się z tego i rozmawiali o pracy, która ich czeka w najbliższym czasie. Na kilka
minut zapomnieli o łzach Hansine i jej złamanym sercu. Tylko Maria nie przestawała o niej
myśleć.
Dorte mimo wszystko kilka razy zaszła na poddasze i próbowała nawiązać kontakt z
Hansine, ale bezskutecznie. Mathilde i Sofie również parokrotnie udały się na górę, też bez
powodzenia. W końcu poszła Kristine.
Maria słyszała, jak dziewczynka zapukała do drzwi swą malutką piąstką.
- Hansine. Mogę do ciebie wejść? Nazbierałam kwiatów i muszelek. Są bardzo ładne.
Chcesz zobaczyć?
- Nie. Idź na dół - dobiegł ich glos z pokoiku służącej. Nie brzmiał już jednak tak
szorstko jak wtedy, gdy Hansine odmawiała dorosłym.
- Mogę je dla ciebie wsunąć pod drzwi - odparła Kristine i wcisnęła kwiaty i drobne
muszelki w wąską szczelinę. Za drzwiami nadal panowała całkowita cisza, więc Kristine z
powrotem zeszła na dół.
Maria trzymała się z boku. Wiedziała, że to na nic. Skoro służąca nie otworzyła
nikomu, jej też nie wpuści. A przecież tyle osób próbowało. Dorte skarżyła się w czasie
dojenia:
- To kara - westchnęła przy krowim brzuchu.
- Co za bzdury opowiadasz! - ofuknęła ją Maria. - Kara? Za co?
- Za to, że życzyłam im, żeby ze sobą zerwali.
- Wszyscy sobie tego życzyliśmy.
- Może po prostu powinni się pobrać. Hansine przecież i tak się kiedyś wyprowadzi -
dodała Dorte. Maria spojrzała na nią.
- Nie życzę Hansine małżeństwa z takim potworem.
- Co przez to rozumiesz? - spytała Dorte. Wymię krowy było puste, więc odsunęła
wiadro i wstała. Jej zielone oczy wpatrywały się w Marię badawczo.
- To w gruncie rzeczy dobra dziewczyna i nie zasłużyła sobie na małżeństwo z takim
diabłem. Dorte długo przyglądała się Marii. Jej wzrok ją obnażał, zdradzał, co czuła. Maria
nie wytrzymała tego badawczego spojrzenia i musiała się odwrócić. Dorte się domyśliła. A
może nie? W każdym razie nabrała podejrzeń. Wygadałam się, pomyślała Maria i się
zaczerwieniła. Dorte jednak nie zadawała więcej pytań, tylko do końca wieczora dziwnie na
nią patrzyła.
Maria położyła się spać wcześniej niż Olav. Wymówiła się silnym bólem głowy. W
szczelinie pod drzwiami pokoiku Hansine było ciemno, a więc służąca pewnie spała. Albo
tylko leżała w łóżku i płakała? Jeżeli zostały jej jeszcze jakieś łzy. Być może wpatrywała się
pustym wzrokiem w ścianę i rozmyślała, jak to się mogło stać, i to w dodatku w tak pięknym
dniu. Maria udawała, że śpi, kiedy Olav wszedł do sypialni. Cicho się rozebrał i wślizgnął pod
pierzynę.
- Śpisz? - szepnął i objął ją ramieniem.
Nie odpowiedziała, tylko mocno zacisnęła oczy. Nic to nie pomogło, bo łzy i tak
wypłynęły spod powiek, a ciałem wstrząsnął szloch.
- Ależ, Mario, nie płacz - powiedział czule i przygarnął ją do sobie. Nie broniła się,
tylko mocno w niego wtuliła i głośno rozpłakała.
- Moje biedactwo - pocieszał ją. - Co cię tak zmartwiło?
- Hansine...
- To się ułoży. Powinnaś się raczej cieszyć, że się z nim rozstała. Jutro wyjdzie ze
swojego pokoju, nie może przecież zostać tam na zawsze.
- To moja wina - łkała.
- Jak to?
- To ja się postarałam, żeby ze sobą zerwali. Olav nieco się odsunął.
- Jak to zrobiłaś? - spytał łagodnie. Nie oskarża mnie, pomyślała i poczuła, że dodało
jej to odwagi.
- Porozmawiałam z Indianne. Poprosiłam, żeby znalazła jakąś kobietę, która
spróbowałaby uwieść Steffena. -Umilkła, żeby sprawdzić, jak Olav zareaguje, ale on tylko
leżał spokojnie. Mówiła więc dalej: - Indianne ma niezamężną przyjaciółkę, która zgodziła się
wziąć udział w naszym planie, kiedy się dowiedziała, jaki jest jego cel. Więcej z Indianne nie
rozmawiałam, ale przypuszczam, że Steffen uległ tamtej i zerwał dzisiaj z Hansine. Olav
uniósł jednym palcem brodę żony i zmusił ją, żeby na niego spojrzała. - Jesteś bardzo
przebiegła - powiedział, uśmiechając się jednym kącikiem ust.
- Nie gniewasz się na mnie? - spytała cienkim głosem.
- Ja miałbym się na ciebie gniewać? Niby dlaczego?
- Bo jestem taka zła.
- Wcale nie jesteś. Pomogłaś tylko Hansine uwolnić się od Steffena. Powinna być ci za
to wdzięczna. I jeszcze podziękować - dodał.
Maria uniosła się na łokciu.
- Nie wolno ci, na Boga, nic jej o tym powiedzieć. Ani nikomu innemu.
- To zrozumiałe, że ani pisnę. No, połóż się już. - Objął ją ramionami i przytulił do
piersi. - Nie myśl o tym więcej - rzekł. - Za kilka dni Hansine przeboleje stratę i wszystko
znów będzie jak dawniej. A za jakiś czas znajdzie sobie przyzwoitego chłopaka. Albo nigdy
nie wyjdzie za mąż i zostanie u nas, aż się zestarzeje.
Powiedział to z takim przekonaniem, że Maria zaczęła niemal sama w to wierzyć.
Więcej już o tym nie rozmawiali, tylko leżeli blisko siebie. Po chwili usłyszała, że Olav
oddycha ciężko i równomiernie. Sama nie spała, ale leżała nieruchomo. W końcu pewnie na
krótko się zdrzemnęła, bo aż podskoczyła, słysząc skrzypienie schodów. Drzwi można
nasmarować, gdy zbyt wiele zdradzają, ale nie schody. Ostrożnie wyswobodziła się z objęć
męża, boso wymknęła się z sypialni i cichutko ruszyła na dół. Wiedziała, których stopni
unikać, udało jej się więc dotrzeć do kuchni bezszelestnie.
Hansine siedziała na rozkładanym łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę. Maria
usiadła obok niej i objęła ją ramieniem.
- Wszystko się ułoży, zobaczysz - próbowała ją pocieszyć. - Czas goi rany. Hansine
odwróciła głowę.
- Skąd wiesz, co się stało?
- Sama przeżyłam zawód miłosny. Większość z nas przez to przeszła, raz albo i więcej
razy. Ten smutek można porównać do bólu, gdy ktoś nam umiera. Musimy sobie wyobrazić,
że ci, którzy odeszli, idą dalej już bez nas. A może nawet z kimś innym. I to jest najgorsze.
Hansine zaczęła cicho płakać.
- Drań i łajdak jeden! Nigdy więcej nie chcę go widzieć na oczy. Nigdy!
Maria nadal gładziła ją po plecach, ale nic nie mówiła.
- Powiedział, że znalazł sobie inną. Dziewczynę z dobrego domu. I już mnie nie
potrzebuje. Mnie, ubogiej służącej. Wyznał mi wprost, że woli tamtą ode mnie. - Hansine
otarła oczy i załkała. - Wtedy spytałam, dlaczego mi się oświadczył. I obiecał różne rzeczy.
Mieliśmy wyjechać, i to w największej tajemnicy, a potem pójść do kawiarni, bo nigdy nie
byłam. I miał mi kupić piękną suknię, i... -Ukryła twarz na kolanach i znów się rozpłakała.
Maria rozejrzała się za jakąś chusteczką, ale nic nie znalazła. Nie chciała też opuszczać
Hansine.
- Nie rozumiem, dlaczego się rozmyślił. Nie, właściwie wiem, wszystko jasne. Tamta
jest bogata. Sam mówił.
- A powiedział, jak ma na imię?
- Nie, na szczęście. Wcale nie chcę tego wiedzieć.
- Może któregoś dnia zginie od własnej broni - westchnęła Maria, nie wyjaśniając, co
ma na myśli.
- Głęboko w to wierzę. Mam nadzieję, że ta jego nowa dziewczyna szybko się
przekona, jaki z niego obłudnik, i sama z nim zerwie. Żeby dać mu nauczkę. Maria ścisnęła
jej dłoń i nagle zauważyła, że Hansine nadal nosi pierścionek zaręczynowy.
- Jeszcze go nie zdjęłaś? - zdziwiła się.
- Co takiego? - Służąca podniosła głowę. - Ach, to... Całkiem zapomniałam. -
Uśmiechnęła się przez łzy. Po chwili roześmiała się cicho. - Sprzedam go i będę miała parę
ore. To będzie moja zemsta. Maria wstała i znalazła chusteczkę w szufladzie kuchennej
szafki.
- No, otrzyj łzy, a jutro porozmawiamy z Dorte i Jakobem. Pomogą ci sprzedać
pierścionek. Fredrik na pewno ich z kimś skontaktuje. A Steffen niech żałuje. Za to ty kup
sobie coś ładnego.
- Myślisz, że zechcą mi pomóc? - Hansine spojrzała na Marię przestraszona. - Ostatnio
nie byłam dla nich zbyt miła.
- Jeśli tak sądzisz, to słabo ich znasz. Oczywiście, że zechcą. To porządni ludzie.
Hansine zdjęła pierścionek z palca.
- Dla nich też coś kupię za pieniądze, które dostanę. Zasługują na to. Maria
uśmiechnęła się i odetchnęła z ulgą.
Rozdział 12
Elizabeth zerknęła w dół na swoje złożone ręce obejmujące psałterz. Przesunęła
kciukiem po okładce, po czym utkwiła wzrok w jakimś punkcie za plecami pastora.
Wiedziała, że duchowny przez cały czas obserwuje wiernych i patrzy, kto słucha, a kto
przysypia. Teraz z pewnością pomyślał o niej, że z zainteresowaniem przysłuchuje się jego
kazaniu.
Cofnęła rękę i dotknęła płaskiego brzucha, a myślami powędrowała do minionych dni.
Wciąż nie zwierzyła się Jensowi ze swoich przypuszczeń, chciała jeszcze poczekać. Dlatego
tego dnia wysprzątała ich sypialnię na poddaszu. Zmieniła pościel, otworzyła okno i wpuściła
do środka zapachy koniczyny, morza i słońca. Zabrała się do mycia podłogi. Bolały ją kolana,
a skóra na dłoniach była pomarszczona. Ale w ciągu wieczora, pomyślała, znów się wygładzi.
Zamierzała umyć się pachnącym mydłem i włożyć .czystą koszulę nocną, A gdy będą już
leżeć blisko siebie pod pierzyną, wyzna mu nowinę.
Długo ćwiczyła, jak mu to powie. „Jensie, czy uważasz, że jestem stara?" -
postanowiła spytać.
Natychmiast zaprzeczyłby, pocałowałby ją i zdziwił się, skąd u niej te idiotyczne
myśli. Wtedy ona zadałaby kolejne pytanie:
„Czy uważasz, że jesteśmy za starzy, by mieć więcej dzieci? To znaczy, skoro
jesteśmy już dziadkami?" „Naturalnie, że nie. A dlaczego pytasz?" „Jestem w ciąży, Jensie.
Już dawno nie miałam okresu".
Zrobiłby wielkie oczy, a potem porwał ją w ramiona i czule uściskał Do końca
wieczoru, dopóki nie zmorzyłby ich sen, rozmawialiby o tym małym cudzie. Zastanawialiby
się, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka, i wybierali imię dla dziecka. Chciała zostawić
Jensowi ostatnie słowo. To on powinien wybrać imię.
Marzenia były jasnoniebieskie i puszyste, jak obłoki na pogodnym letnim niebie.
Pełne słońca i ciepła.
Ale kiedy skończyła myć podłogę i wstała, poczuła ciepło płynące w dół uda. Przez
ułamek sekundy próbowała zdusić świadomość tego, co się stało. Nie chciała wiedzieć, nie
miała siły przyjąć tego do siebie. W końcu jednak musiała. Podciągnęła spódnice. Na białych
majtkach wzdłuż jednego uda biegła czerwona smuga.
Poroniłam, przebiegło jej przez głowę, ale nie czuła bólu. Nie w tamtej chwili. Ani
później, kiedy pojawił się ćmiący skurcz w dole brzucha i dobrze znana wrażliwość w krzyżu.
Nie mogła się pomylić. Dostała miesiączkę. Nie była w ciąży, to tylko opóźniające się
krwawienie. Bóg zadrwił sobie z niej, może ją ukarał? Nie wiedziała, lecz jeśli Bóg uznał, że
zrobiła coś złego, to w okrutny sposób wymierzył jej karę. Niektórzy mawiali, że jeśli ktoś
jest zbyt szczęśliwy, to wkrótce to szczęście okupi. Czy to właśnie jej dotyczyło? Czy była
zbyt szczęśliwa? Może nie powinna za wcześnie się cieszyć.
Obezwładniona rozpaczą wyjęła czyste majtki i podpaskę z szuflady komody. Wiadro
z wodą zostawiła na środku pokoju. Przebrała się, zeszła na dół, a następnie, patrząc przed
siebie pustym wzrokiem, wyszła do sieni. Helene stanęła w drzwiach kuchni i spojrzała na nią
zdumiona. O nic jednak nie pytała.
Elizabeth minęła dziedziniec i poszła dalej, w stronę skał. Tam zatrzymała się, stanęła
nieruchomo jak słup soli, i spojrzała na morze. Chciałaby się wypłakać, ale nie mogła.
Dlaczego zresztą miałaby rozpaczać? Nic takiego się nie stało, żeby miała wylewać łzy.
Gdyby spodziewała się dziecka i poroniła, mogłaby się smucić, ale nie teraz. Po prostu
dostała okres, jak wszystkie kobiety. Najnaturalniej w świecie. To egoizm martwić się z
powodu czegoś, czego nie było. Powinna raczej współczuć niedoszłym matkom, które
poroniły. Albo tym, które w ogóle nie mogły zajść w ciążę.
Mimo wszystko miała uczucie, jakby coś straciła. Kogoś straciła. Ponieważ w myślach
już nosiła to dziecko pod sercem. Może maleńkiego Jensa? Prawie nadała mu imię. Omal nie
kupiła materiału na koszulki dla niego. Już planowała, że z delikatnej jagnięcej wełny, którą
schowała w tkalni, udzierga kaftanik i może skarpetki, jeśli starczy włóczki. Co teraz z tym
zrobi? Bez względu na to, na co ją przeznaczy, zawsze będzie pamiętała, że tę wełnę odłożyła
dla maleństwa.
Może mogłaby coś zrobić na drutach dla Alexandry? Byłoby w tym coś
symbolicznego. Wnuczka, poprzez córkę, była częścią jej samej.
Powinna odczuwać wdzięczność za tych dwoje, których urodziła. Inne kobiety w
ogóle nie miały dzieci i całe życie nad tym bolały. W tej chwili jednak nie umiała się
pocieszyć. Musiała się uporać z tym dziwnym cierpieniem i stratą tego, czego nie było.
Podskoczyła przestraszona, gdy nagle tuż obok stanęła Helene.
- Nie martw się - szepnęła. - Jeszcze będziesz miała szansę - pocieszyła ją. Elizabeth
spojrzała na nią. Skąd wiedziała?
- Znalazłam twoją bieliznę na poddaszu i jeśli jest tak, jak myślę...
Elizabeth ledwo dostrzegalnie skinęła głową, nie mając pewności, czy Helene
naprawdę rozumie.
- Przechodziłam przez to samo - wyznała przyjaciółka. To było tak niespodziewane, że
Elizabeth znów musiała na nią spojrzeć.
- Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem. Helene przytaknęła.
- Tak, wydawało mi się, że jestem w ciąży, a jednak się pomyliłam. Rozmawiałam o
tym potem z Torsteinem. Powiedział, że to nic niezwykłego, że kobiety czasem przestają
krwawić, gdy są bardzo zmęczone albo gdy bardzo mocno pragną mieć dziecko.
- Marzyłaś o dziecku?
- Tak, ale to nie dlatego zatrzymał mi się okres. Ciężko wtedy pracowałam, a kiedy
dotarło do mnie, że mogę być w ciąży, naprawdę się ucieszyłam. Powiedziałam też o tym
Larsowi. Oboje cieszyliśmy się naszym szczęściem. A gdy się okazało, że jednak nie będę
mieć dziecka, czułam, że zostałam sama ze swoim smutkiem. Lars nie zrozumiał. - Spuściła
wzrok. - Mówił, że rozumie, ale tak nie było. Nie mógł wiedzieć, co to znaczy nosić dziecko
pod sercem. Mężczyźni są zupełnie inaczej skonstruowani niż my nie tylko pod względem
budowy, ale i psychiki. Potem zdecydowałam, że nie chcę mieć więcej dzieci. Lars uważał, że
jeszcze nic straconego, lecz ja już postanowiłam. Po prostu nie chcę. Teraz zresztą to i tak
mało prawdopodobne, żebym zaszła w ciążę, bo... wiele lat temu, jak wiesz, przeżyłam
koszmar. Poza tym jestem ostrożna. Wolę uniknąć rozczarowania. Zabrzmiało to tak gorzko,
że Elizabeth musiała jakoś zareagować.
- Nie możesz się bronić przed ciążą tylko z obawy przed rozczarowaniem. Helene
uśmiechnęła się blado.
- Nie tylko dlatego nie chcę więcej dzieci. Mamy już jedno i bardzo je kochamy. Jest
nam dobrze we trójkę. Elizabeth rozumiała.
- Nie mów nic Jensowi - poprosiła Helene. - Jest tylko mężczyzną, chociaż miłym.
Elizabeth rozśmieszyły jej słowa.
- Nie, nic mu nie powiem. To pozostanie naszą tajemnicą.
Wzięły się pod ręce i razem ruszyły do domu. Jak dwie dobre przyjaciółki.
Elizabeth drgnęła, gdy uświadomiła sobie, że jest już po ceremonii. Grały organy, para
młoda szła pod rękę przez środek kościoła, a za nią podążyli wszyscy wierni.
Na zewnątrz, w ostrym świetle słońca, Elizabeth dopiero po chwili zauważyła Jensa.
Uśmiechnęła się do niego i wyszła mu na spotkanie.
- To był piękny ślub, prawda? - powiedział.
- Tak, cudowny.
- I nawet kazanie pastora nie było nudne - dodał.
- Nie, ani trochę. - Czy Jens się zorientował, że nie słuchała kazania? Zerknęła na
męża. Nie, wygląda na to, że nie. Teraz, kiedy nabrała dystansu do tego, co przeżyła, cieszyła
się, że posłuchała rady Helene i nie powiedziała nic Jensowi. Wystarczy, że ona zadręczała
się myślą o niedoszłej ciąży. Nie chciała i jego niepokoić.
- O, tam jest fotograf - Jens wskazał ręką.
Elizabeth zauważyła, że Jakob i Dorte o czymś dyskutowali, a potem podeszli do
fotografa, który natychmiast rozstawił aparat. Było to duże pudło przykryte czarną płachtą,
dokładnie takie, jakie widziała w Kabelvaag, kiedy wybrali się na targ.
Kiedy fotograf uwiecznił nowożeńców, Elizabeth i Jens podeszli do młodych i złożyli
im życzenia. Daniel i Sofie podziękowali. Ich oczy lśniły, a policzki płonęły.
- Sofie w ciągu jednej nocy przeistoczyła się w dojrzałą kobietę - powiedziała
Elizabeth nieco później, kiedy rozmawiała z Mathilde i Dorte. - Chyba to dzięki tej pięknej
sukni.
- To takie dziwne - westchnęła Mathilde zamyślona. -Wczoraj była jeszcze moją
córką, którą mogłam złajać, a teraz jest już mężatką. Po raz pierwszy będzie spała w swoim
własnym domu, w Neset. A za rok może zostanie mamą.
- Takie są koleje życia - odparła Elizabeth spokojnie.
- Przeżywałam dokładnie to samo, kiedy Maria i Ane wychodziły za mąż. Możesz się
jednak pocieszać tym, że codziennie będziesz się z Sofie widywać. Jesteście przecież
sąsiadkami. Mathilde zaśmiała się z samej siebie i jakby zawstydziła.
- Trudno mi się pogodzić z tym, że odchodzi z domu
- usprawiedliwiła się nieśmiało. - Zawsze byłyśmy we dwie: ona i ja.
- Boisz się, że bez niej będzie pusto?
- Tak, na pewno - odparła zamyślona. - Ale to minie.
- Wyprostowała się. - Jestem jednak szczęśliwa. Lepszego męża niż Daniel nie mogła
znaleźć. Będzie jej z nim dobrze.
Elizabeth zerknęła na nią. Mathilde wydawała się zadowolona, i nic bardziej się nie
liczyło. W Heimly rzeczywiście starannie przygotowano się na przyjęcie gości. Po obu
stronach schodów stały bańki na mleko wypełnione czerwonofioletowymi kwiatami
wierzbówki i białymi biedrzeńcami. Przez otwarte na oścież drzwi do stodoły widać było, że
w środku jest czysto i schludnie. Obiad był wyśmienity, chociaż podano tradycyjną zupę. To
najprostsze danie, którym można nakarmić dużą liczbę gości. Stół wypełniał całe
pomieszczenie. Po obu stronach siedzieli biesiadnicy, ramię przy ramieniu, tak blisko siebie,
że z trudem mogli poruszać łokciami.
Jakob wygłosił mowę, tak jak to zwykle czynił przy wielkich uroczystościach. Dorte
otarła łzy i musiała wydmuchać nos w chusteczkę. Potem uśmiechnęła się, ukazując drobne
białe zęby, i przeprosiła, że płacze, ale ślub jej dziecka to dla niej szczególna chwila. Nawet
jeśli Daniel żeni się z tak wspaniałą dziewczyną jaką jest Sofie, dodała. Mathilde była dla niej
jak córka, kiedy przyszła na służbę do Heimly. A potem Sofie też traktowali jak własne
dziecko. Znowu się roześmiała, a jej twarz się zarumieniła i teraz już niewiele różniła się
kolorem od rudych włosów.
- No i ktoś jeszcze przybył w naszej rodzinie. Lise! Być może w przyszłym roku znów
się tu spotkamy przy okazji kolejnego ślubu. Mam tak wiele dzieci, wszystkie przygarnęłam i
gotowa jestem bronić ich jak lwica. - Ścisnęło ją w gardle, więc zamilkła i tylko podniosła
kieliszek.
- Na zdrowie! - zawołał Jakob gromkim głosem.
- Na zdrowie! - odpowiedzieli goście.
Po obiedzie Elizabeth miała ochotę się przejść. Wielu innych gości też chciało
rozprostować nogi i uciąć sobie pogawędkę. Służące mogły w tym czasie posprzątać ze stołu i
spokojnie pozmywać. Po drodze Elizabeth natknęła się na Hansine. Aż ją zmroziło na jej
widok i czym prędzej chciała pójść dalej. Nie miały o czym rozmawiać, zwłaszcza po tym,
jak służąca związała się ze Steffenem.
- Dzień dobry - pozdrowiła ją dziewczyna i uśmiechnęła się miło. - Dawno cię nie
widziałam. Elizabeth popatrzyła na nią wyczekująco i tamtej wyraźnie zrobiło się nieswojo.
Grzebała butem w piasku, aż czubek zakurzył się i poszarzał.
- Ceremonia w kościele była piękna - dodała Hansine. Elizabeth skinęła głową.
- Teraz młodzi przeprowadzą się do Neset.
- Tak - potwierdziła Elizabeth i odchrząknęła. - Muszę już iść. - Skinęła głową na
pożegnanie i poszła do wychodka. Kiedy wychodziła, spotkała Ane. Córka prowadziła
Alexandrę.
- A któż to idzie? Najukochańszy, złoty skarb babci? - zaszczebiotała i przykucnęła.
Alexandra roześmiała się w głos i przyśpieszyła kroku, a po chwili już siedziała na
rękach Elizabeth. Przed uroczystością zamieniły z Ane kilka słów, ale potem córka zniknęła
jej z oczu, a przy obiedzie siedziały tak daleko od siebie, że nie mogły porozmawiać.
- To był cudowny ślub - stwierdziła Ane. Elizabeth zmrużyła oczy i wystawiła twarz
ku słońcu.
- Przed chwilą to samo powiedziała Hansine.
- Rozmawiałaś z nią?
- Krótko.
Ane skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała surowym wzrokiem. Obserwując córkę,
Elizabeth odniosła wrażenie, jakby widziała samą siebie sprzed lat. Aż bił od niej
młodzieńczy upór.
- Nie mam wprost odwagi powiedzieć tego na głos, ale to, co się stało, to prawdziwy
dar od Boga.
- O czym ty mówisz? - spytała Elizabeth. Alexandra tymczasem wsuwała jej do ust
swój malutki paluszek.
- Nie słyszałaś? - Ane spojrzała na matkę zaskoczona, po czym opowiedziała jej o
zerwanych zaręczynach Hansine. - Teraz to nie ta sama dziewczyna - stwierdziła na koniec. -
Czasem jeszcze bywa krnąbrna, lecz zna już swoje miejsce i wyraźnie się uspokoiła.
Elizabeth poczuła wyrzuty sumienia na myśl, jak przed chwilą potraktowała Hansine.
- Kim jest nowa wybranka Steffena? - spytała. Ane wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Nic o niej nie wiadomo oprócz tego, że ma mnóstwo pieniędzy.
- Biedna Hansine.
- Wcale mi jej nie żal. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, mówi przysłowie.
- Nie można tak pochopnie osądzać innych - upomniała ją Elizabeth. - Każdy może
popełnić jakieś głupstwo, którego później żałuje.
- Wszyscy mówiliśmy jej, jaki to człowiek, a ona i tak się z nim spotykała, chociaż
wiedziała, ile złego nam wyrządził - mówiła Ane, a jej oczy ciskały błyskawice.
- Wiem o tym. Czułam do niej taki sam żal jak ty. Jeszcze przed chwilą. Ale uważam,
że powinniśmy jej wybaczyć. A w każdym razie zapomnieć o tym, co było. - Elizabeth
przełożyła Alexandrę na drugą rękę, bo mała zaczęła jej ciążyć. - Zwłaszcza wy, którzy
mieszkacie po sąsiedzku.
Ane nie odpowiedziała. Patrzyła przed siebie zamyślona, ale w jej oczach nadal
błyszczała złość. Obok nich z krzykiem przebiegły dzieci. William znalazł na brzegu jakiegoś
robaka i teraz, trzymając go w wyciągniętej ręce, gonił Signe, a ta z wrzaskiem uciekała do
domu.
Elizabeth poznała jednak, że dziewczynka tylko udaje, że się boi. Przypomniała sobie,
że sama jako dziecko tak się zachowywała, gdy Jens straszył ją jakimś paskudztwem. William
wyrzucił robaka na rabatę z kwiatami pod ścianą domu, a Signe schowała się w sieni.
- Uważam, że Hansine powinna nas przeprosić - odezwała się Ane. Elizabeth spojrzała
na córkę.
- Na pewno żałuje, ale może trudno jej wyrazić to słowami. Myślę, że zrobi to w inny
sposób. Sama przecież mówiłaś, że znacznie spokorniała. Oczy Ane nieco złagodniały.
- No dobrze, skoro tak uważasz. - Ane uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie i
poprawiła Alexandrze skarpetki. - Nie chciałabyś mieć więcej dzieci? - spytała nagle.
Elizabeth poczuła ucisk w żołądku.
- Owszem, czasem mi się zdarza, że o tym myślę, ale właściwie jestem zadowolona.
Mam ciebie i Williama, a oprócz was jeszcze to maleństwo. - W chwili gdy to powiedziała,
poczuła, że tak jest naprawdę, i od razu poprawił jej się nastrój. Oddała Alexandrę Ane. -
Muszę umyć Williamowi ręce -wyjaśniła. - Bawił się na brzegu.
Znalazła syna, kiedy pędził już w stronę szopy na łodzie.
- Williamie, chodź tu! - zawołała. Przybiegł bez protestów. Koło obory stało wiadro z
wodą. Elizabeth umyła mu w nim ręce, a potem wytarła je chusteczką. Następnie otrzepała
jego czarne spodnie z piasku. - Teraz postaraj się już nie brudzić. Wytrzymaj przynajmniej do
podwieczorku - powiedziała.
- Będzie jeszcze coś do jedzenia? - zdziwił się i poklepał po brzuchu. - A ja jestem taki
najedzony.
- Na pewno dostaniecie soku.
- Naprawdę? Właściwie mam tu jeszcze trochę miejsca - pokazał na jeden z boków.
Elizabeth odprowadzała go wzrokiem, gdy pędził poszukać Signe. Potem weszła do
domu. Służące uprzątnęły już ze stołów i położyły świeże obrusy, a teraz ustawiały serwis do
kawy. Zerknęła na stół uginający się od prezentów. Zauważyła, że ktoś podarował młodym
drewniane nosidło do wiader; na pewno przyda się Sofie, gdy będzie musiała nanosić wody.
Poza tym stały tam porcelanowe pojemniki z napisami: Cukier, Mąka, Masło. W innym
miejscu dostrzegła dwie miski z dziurką do zawieszenia na ścianie, na których wypisano:
Soda i Piasek
Wśród prezentów znajdowały się również lniane ręczniki, pościel, miseczki, kubki,
kilka obrazków, obrusy i sporo innych rzeczy. Młodym na pewno wszystko to się przyda,
stwierdziła. Podeszła do niej Dorte.
- Dostali dużo pięknych prezentów - zagadnęła z uśmiechem. - Spójrz tutaj. Czyż to
nie jest śliczne? -spytała, podnosząc cztery poszewki na poduszki, wszystkie ręcznie szyte, z
wyhaftowanymi na biało literami S i D, które splatały się ze sobą.
- Kto to zrobił? - spytała Elizabeth.
- Hansine. Możesz się domyślić, że poświęciła na to mnóstwo czasu.
Elizabeth pogładziła palcem wyhaftowany monogram. Dorte miała rację: to naprawdę
niezwykły upominek.
- Pokażę ci coś jeszcze - powiedziała Dorte. Pociągnęła Elizabeth za sobą na schody i
poprowadziła na poddasze.
- Patrz - oznajmiła, kiedy dotarły do sypialni, którą dzieliła z Jakobem. - Hansine nie
chciała, żebyśmy położyli to tam, na stole. To prezent dla Jakoba i dla mnie. -Wzięła do ręki
Biblię z pozłacanymi kartkami, oprawioną w skórę. Otworzyła księgę i pokazała pierwszą
stronę. Widniał tam starannie wykaligrafowany napis: Dla Jakoba i Dorte. Z głęboką
wdzięcznością. Z poważaniem - Hansine. Heimly, czerwiec 1893 roku.
- Jak jej się udało zdobyć tyle pieniędzy? - zdumiała się Elizabeth. - To musiało
kosztować majątek.
- Dostała od Steffena pierścionek zaręczynowy, który sprzedała Fredrikowi. Elizabeth
musiała się roześmiać.
- A co na to Steffen? Dorte wzruszyła ramionami.
- Nie sądzę, żeby się jeszcze tym przejmowała. Na początku było jej bardzo ciężko, no
ale sama się o to prosiła. Muszę przyznać, że minęło trochę czasu, zanim byłam w stanie jej
współczuć. Teraz już tylko się cieszę, że jest po wszystkim. - Uśmiechnęła się szybko, jakby
przepraszająco. - Chyba musimy zejść na dół. Dorte starannie zawinęła Biblię w chustkę i
włożyła z powrotem do szuflady komody.
- A jak zareagował Jakob? - spytała Elizabeth, gdy wyszły na korytarz.
- Tak jak ja, też potrzebuje czasu, żeby wybaczyć Hansine. Wszystkim im jednak
powiedziałam: ona była zakochana i ślepa. Wreszcie otworzyły się jej oczy i powinniśmy się
teraz cieszyć. I nie wracajmy więcej do tego, co było.
Dorte to mądra kobieta, pomyślała Elizabeth, gdy schodziły na dół. Goście znów
zaczynali się gromadzić w salonie.
Słodkie ciasta i kawa kusiły. I może jeszcze odrobina czegoś mocniejszego w
filiżance. Potem ruszą do tańca. Elizabeth poczuła, jak wypełnia ją radość; odniosła wrażenie,
jakby ubyło jej lat. Dziś wieczorem zakręci się w tańcu z Jensem. Ale najpierw musi
porozmawiać z Hansine. Musi jej powiedzieć, że nie żywi do niej urazy. A później będzie się
już tylko bawić. Na kilka godzin zapomni o codziennym znoju. Helene, Lars i Hansine
zadbali o zwierzęta, więc ona i Jens mogą przetańczyć całą tę jasną letnią noc. Dopiero jutro
wrócą do domu.
Marię obudził jakiś dźwięk. Oszołomiona, rozejrzała się po ciemnym pokoju. Sama
wybrała grube zasłony i powiesiła je w oknach, żeby Kristine nie budziła się skoro świt.
Może to tylko sen? Olav spał mocno obok niej i nawet nie drgnął. Ułożyła się na boku,
zamknęła oczy i usiłowała ponownie zasnąć. Wtedy znów usłyszała ten odgłos, jakby drobne
kamyki uderzające o szybę. Gwałtownie poderwała się i usiadła na łóżku. Potem cicho wstała
i podeszła do okna. Nie, na dziedzińcu było cicho i pusto.
Zegar na dole w salonie uderzył trzy razy. A więc nadal jest noc, pomyślała i
ziewnęła. Oczy ją piekły z niewyspania. Przed ślubem Daniela i Sofie miała dużo roboty i
późno się kładła. Czuła się potwornie zmęczona wszystkim, co się działo. Nie tylko pracą, ale
również całą tą historią z Hansine. Na szczęście jest już po wszystkim i jeśli tylko uda jej się
wrócić do dawnego rytmu, jakoś to będzie. Ale od wesela upłynęły dopiero dwa dni i minie
jeszcze trochę czasu, zanim odeśpi nieprzespane noce. Już miała z powrotem opuścić zasłonę,
gdy nagle odniosła wrażenie, że pod oknem przemknął jakiś cień. Przyłożyła policzek do
szyby, żeby lepiej widzieć. Czy powinna otworzyć okno? Nie, to obudziłoby Olava i Kristine.
A co to? Czyżby dosłyszała jakiś głos? Czyjś szept? Nasłuchiwała. Wokół jednak panowała
zupełna cisza.
Chyba mi się przyśniło, pomyślała i powlokła się z powrotem do łóżka. Poczuła, że
zmarzły jej stopy, więc kładąc się, uważała, żeby nie dotknąć nimi Olava. Natychmiast by się
obudził i spytał, co ona wyprawia w środku nocy.
Serce waliło jej w piersi ze zdenerwowania. Miarowo i mocno. Nasłuchiwała kroków
na żwirze, ale nie dobiegły jej żadne dźwięki czy głosy. A więc jednak jej się zdawało.
Westchnęła, zamknęła oczy i zaraz potem zapadła w sen.
Kiedy zegar wybił piątą, znowu się obudziła. Inni jeszcze spali, lecz ona wstała.
Bezszelestnie się ubrała i szybko umyła twarz. Potem zeszła na dół.
- Co ty tu robisz? - Podskoczyła przestraszona na widok Hansine, która siedziała przy
stole i ściskała w dłoniach filiżankę w kwiaty.
- Nie mogłam spać - odparła cicho służąca. - Jeszcze trochę za wcześnie, żeby zacząć
robić śniadanie albo iść do obory, więc po prostu usiadłam tu w kuchni. - Urwała i
przyglądała się zawartości filiżanki.
- Zaparzyłam kawę. Będzie jeszcze ciepła, kiedy wszyscy wstaną. Maria nalała sobie
kawy i usiadła po drugiej stronie stołu.
- Obudziłam cię? - spytała Hansine. Maria pokręciła głową.
- Usłyszałam uderzenia zegara w salonie. - Skosztowała gorącego napoju. - Poza tym
wydawało mi się, że ktoś kręcił się w pobliżu domu.
Hansine poderwała się i popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Potem nieco się
opanowała i wyjrzała przez okno.
- A więc też to słyszałaś - stwierdziła od razu Maria. - Kto to mógł być? Czy to ty
wychodziłaś? Hansine zaprzeczyła i znów zaczęła wpatrywać się w okno.
- Powiedz mi, kto tu był. Służąca odwróciła się powoli.
- Steffen.
- Czego on jeszcze chce?
- Nie wiem. Kazałam mu się wynosić. Powiedziałam, że jest noc i ludzie chcą spać.
Wtedy on nalegał, że musi ze mną porozmawiać, i twierdził, że to coś ważnego. Odparłam, że
nie mamy o czym gadać. Mówiłam szeptem. I dodałam jeszcze, że jeżeli przyszedł po
pierścionek zaręczynowy, to go sprzedałam i już go nie zobaczy.
- A co on na to?
- Nie wiem. Zamknęłam okno i się położyłam. Na szczęście więcej nie rzucał
kamykami w szybę ani nie nawoływał. Bałam się, że was obudzi. Denerwowałam się
zwłaszcza ze względu na Dorte i Jakoba.
Czego ten łajdak mógł chcieć? - zastanowiła się Maria. Pewnie chciał odzyskać
pierścionek zaręczynowy. Domyślała się, że musiał sporo kosztować, bo Biblia, którą kupiła
Hansine, była potwornie droga.
- Jak sądzisz, czy on wróci? - spytała służąca.
-Nie wiem - odparła Maria szczerze. - Raczej nie zjawi się za dnia, na to się nie
odważy, ale jeśli przyjdzie w nocy, udawaj, że go nie słyszysz. A jeśli obudzi Jakoba, to
będzie musiał zmykać, gdzie pieprz rośnie. - Maria roześmiała się cicho, gdy to sobie
wyobraziła. Hansine uśmiechnęła się blado, a Maria położyła rękę na jej ramieniu. - Gwiżdż
na niego. Dziś przed południem zjemy sobie ciasta do kawy. Po południu też - dodała. -
Zostało tyle jedzenia po weselu, że chyba obie porządnie utyjemy. Siedziały i żartowały do
świtu. A kiedy usłyszały skrzypienie desek podłogi nad głowami, uznały, że najwyższy czas
nastawić kaszę na śniadanie.
Maria czuła, że dostanie okres, bo rwało ją w krzyżu. W dodatku ciężko pracowała
cały dzień, a to jeszcze nasiliło dolegliwości. Budziła się w nocy kilka razy, wierciła się,
zmieniała miejsca, w końcu wstała z łóżka. Usiadła na brzegu posłania i pomasowała
kręgosłup. Obejrzała się przez ramię. Olav mocno spał.
Potem zarzuciła na nocną koszulę kubrak i wymknęła się z sypialni. Może poczuje
ulgę, gdy zrobi sobie ciepły kompres. Pamiętała, że Elizabeth tak robiła, gdy mieszkały razem
w Dalsrud. Wsunęła kilka szczap drewna do osmalonej kuchni i rozpaliła ogień. Szukając
rękawic, myślała, jak to dobrze, że Jakob i Dorte zdecydowali się zlikwidować palenisko i
zamiast niego postawić porządną kuchnię. Ane przyglądała się im, jak burzyli stare palenisko,
i kręciła głową. „A ja się cieszę, że ciągle jeszcze mam swoje" - powiedziała wtedy.
„Oj, ty chyba też będziesz musiała wymienić je na coś nowszego" - skomentował
Jakob z uśmiechem. „Nigdy w życiu! Zostawię wszystko w Dalen tak, jak było za czasów,
gdy mieszkali tam mama z Jensem. To, co im wystarczyło, nam też się nada".
Maria nie sprostowała, że przecież zbudowali większą oborę i postawili dodatkowe
budynki. Ane była tak uparta jak kiedyś Elizabeth. Na pewno z czasem z tego wyrośnie i
trochę złagodnieje. Obok kuchni znalazła parę rękawic. Przyłożę je do krzyża, pomyślała. W
tej samej chwili dostrzegła coś kątem oka. Twarz za szybą? Czyjąś postać, która przemknęła
obok? Zostawiła rękawice, chwyciła pogrzebacz, który stał w pobliżu, i w dwóch susach
znalazła się przy oknie. W gardle miała sucho, ciężko przełknęła. Jeżeli to znowu Steffen, to
naprawdę mnie popamięta, pomyślała z wściekłością. Szybko wsunęła stopy w chodaki i
wyszła. Przywarła plecami do drzwi i nasłuchiwała. Wokół panowała zupełna cisza.
Powoli, przesuwając się wzdłuż ściany, dotarła za róg domu i czekała. Minuty płynęły
wolno. Drgnęła przestraszona, gdy w dole na brzegu zaskrzeczał ostrygojad. Na dziedzińcu
przysiadła mewa, zanurzyła dziób w niewielkiej kałuży i potrząsnęła łebkiem. Rozejrzała się
dookoła małymi, czarnymi oczkami. Czy widziała Steffena? -zastanowiła się Maria. Czy wie,
gdzie on teraz jest?
Nagle usłyszała chrzęst kroków na żwirze i wytężyła wzrok. Tak, to on. Był
odwrócony do niej plecami i gwizdał cicho w stronę okna. Potem schylił się i podniósł garść
drobnych kamyków. Maria wykorzystała okazję, bezszelestnie podeszła po porośniętym trawą
wąskim pasie przy ścianie domu i stanęła tuż za Steffenem.
- Dziwną porę wybrałeś, żeby złożyć nam wizytę - powiedziała. Odwrócił się
błyskawicznie i spojrzał na nią oszalałym wzrokiem.
- O Boże, ale mnie przestraszyłaś! - jęknął. Po chwili opanował się i szybko
wyprostował.
- Muszę porozmawiać z Hansine.
- To niemożliwe - odparła. Skrzyżowała ręce na piersi, nie ukrywając, że w prawej
dłoni trzyma pogrzebacz.
- Muszę jej powiedzieć coś ważnego.
- Wątpię w to. No, zabieraj się stąd! - rzuciła zniecierpliwiona.
Zrobił kilka kroków w miejscu i obejrzał się przez ramię. Maria zauważyła teraz
konia, uwiązanego dalej przy drodze. Poczuła, że jest jej zimno. Nawet w taką letnią noc nie
powinna wychodzić z domu w samej koszuli nocnej i cienkim kubraku.
Nie mogła dopuścić, by Steffen zauważył, że drży i się boi. Przede wszystkim jednak
odczuwała złość. Była wściekła, że ośmielił się tu przyjść po tym wszystkim, co im zrobił.
- Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? - spytała. - Zawracaj i już cię tu nie ma!
- Chcę przeprosić - powiedział i spojrzał jej w oczy. Nie wyczytała w jego wzroku
skruchy, którą udawał. Zauważyła natomiast, że w głębi czaiło się coś złego.
- Zerwałem z... tą drugą. Popełniłem fatalny błąd i to właśnie chciałem powiedzieć
Hansine.
- Popełniłeś wiele błędów w swoim czasie, Steffenie. Największym było pojawienie
się w Dalsrud. Następnym uwiedzenie Liny, a resztę sam wiesz najlepiej - rzekła Maria
spokojnie. - Odejście od Hansine było najrozsądniejszą rzeczą, jaką zrobiłeś. Wszyscy
wiemy, dlaczego chciałeś się ożenić z naszą służącą. Bo w ten sposób zbliżyłbyś się do naszej
rodziny i mógłbyś dalej nam szkodzić, stosując swoje diabelskie sztuczki. Bo czego innego
taki mężczyzna jak ty mógłby chcieć od tak ubogiej dziewczyny jak Hansine?
Przez wyrazistą twarz Steffena przebiegł grymas i Maria mocniej ścisnęła pogrzebacz,
którym zwykle zdejmowali z pieca fajerki.
- Hansine nie chce mieć z tobą już nic wspólnego. Przyjmij to do wiadomości i nie
udawaj bardziej skrzywdzonego, niż jesteś. Jego oczy pociemniały, odchylił do tyłu głowę i
spojrzał na nią jadowitym wzrokiem.
- Myślę, że to ty maczałaś w tym palce! - bardziej stwierdził, niż odgadł. Nie
przytaknęła, tylko się uśmiechnęła. W końcu nie wytrzymała:
- To tamta z tobą zerwała, prawda? Może już nawet następnego dnia?
Wiedziała, że tak było, ale musiała spytać. Sama to ustaliła z Indianne. Rozmawiały
niedawno w tajemnicy i dowiedziała się, że ich plan się powiódł. Przyjaciółka Indianne
niemal nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie powie Steffenowi, żeby zniknął z jej życia i
nigdy więcej się nie pokazywał. A ponieważ pochodziła z zamożnej i wpływowej rodziny, nie
musiała obawiać się jego zemsty.
- A więc to ty... - syknął i zacisnął pięści. Maria wysunęła przed siebie pogrzebacz.
- Nie zawaham się go użyć. I zapowiadam, że będę krzyczeć. Tu na górze śpią Olav i
Jakob, a mają lekki sen. Słyszeli, jak kręciłeś się w pobliżu dwa dni temu, ale uspokoiłam ich
i przekonałam, że to tylko lis się skradał. Lepiej stąd odejdź, Steffenie. Idź już, słyszysz? Jego
twarz się ściągnęła i przybrała surową maskę.
- Nie masz tu czego szukać. Zrozum, przegrałeś! Oddychał ciężko. Zauważyła, że jego
pierś unosiła się i opadała. Dłonie na przemian otwierały się i zaciskały. Widocznie wahał się,
co ma zrobić. W końcu wbił w nią wzrok.
- Nie przegrałem! - syknął. - Nigdy nie przegrywam! Potem odwrócił się na pięcie i
poszedł w stronę konia. Maria nie ruszyła się z miejsca, ale musiała oprzeć się o framugę,
żeby nie upaść. Stała tak, dopóki nie odjechał. Wtedy wślizgnęła się do środka, zamknęła za
sobą drzwi i poszła do kuchni.
Rękawice nadal leżały na blacie stołu, ale ból w krzyżu minął, jak ręką odjął. Zamiast
tego od nóg w górę po całym ciele zaczęło rozchodzić się drżenie. Dygotała ze strachu i
zdenerwowania; w końcu osunęła się na podłogę niczym szmaciana lalka i rozpłakała jak
dziecko. Ogarnął ją suchy płacz, który pomógł rozładować lęk.
Nie trwało to długo, tylko tyle, by odzyskała nad sobą panowanie. Wtedy wstała z
poczuciem ogromnej dumy z tego, co zrobiła. Przez wszystkie te lata była potulna i spokojna,
zawsze pozostawała w cieniu Elizabeth... i Ane. A więc i we mnie drzemią niepojęte siły,
pomyślała z radością. Może mają je wszystkie kobiety i wykorzystują, gdy naprawdę zajdzie
taka potrzeba? Uśmiechnęła się, odłożyła pogrzebacz i poszła na górę.
Cieszyła się, że może się położyć za szerokimi plecami Olava, który dawał poczucie
bezpieczeństwa.
Rozdział 13
Czubek stalówki skrobał po papierze. Elizabeth znów zanurzyła pióro w kałamarzu,
otarła je o brzeg buteleczki i napisała parę kolejnych słów. Postanowiła wysłać kilka listów.
Do Amandy i jej rodziny, Nilsa Włóczęgi, matki Liny oraz do Sary. Uznała, że najlepiej zająć
się tym teraz, bo za kilka dni zaczynają się sianokosy, a wtedy przez następne tygodnie na nic
nie będzie czasu. Na razie mogli trochę odetchnąć i robić tylko to, co konieczne.
Przez okno w salonie zobaczyła, że żona lensmana wraca z jednej ze swoich wypraw
do przyjaciółek.
Najwidoczniej się nudziła. Ale to jej chyba odpowiada, pomyślała Elizabeth. Mogłaby
się przecież włączyć w jakieś prace i zainteresować tym, co się działo dokoła. Wtedy
przynajmniej miałaby czym zająć ręce.
Elizabeth upiła trochę kawy. Już wystygła, ale to nic. Zresztą, nie powinnam narzekać,
stwierdziła w duchu. Po tym, jak wyrzuciła z siebie to, co leżało jej na sercu, wszystko
układało się lepiej.
Lensmanowa już tak bardzo nie zrzędziła i poza stałymi posiłkami sama przyrządzała
sobie coś do jedzenia i picia. Zdarzało się nawet, że zbierała brudne ubrania i zanosiła je do
pralni. I już samo to było - jak na nią - postępem.
Niedługo oboje powinni wyprowadzić się do swojego nowego domu. Elizabeth
wiedziała, że zaczęto już prace wewnątrz budynku, ale nie wiedziała, ile jeszcze zostało do
końca. W zamyśleniu gryzła obsadkę pióra, przyglądając się, jak lensmanowa każe Larsowi
zaprowadzić konia do stajni.
Skończyła pisać list do Sary, podmuchała na kartkę, żeby osuszyć atrament, po czym
złożyła list.
- O, tutaj jesteś! - Żona lensmana podskoczyła przestraszona, kiedy zauważyła
Elizabeth. Potem zaczerwieniła się i umknęła wzrokiem.
- Piszę listy - odparła Elizabeth krótko i włożyła kartki do kopert. - Chciałam to zrobić
teraz, zanim zaczniemy sianokosy.
Tamta skinęła głową, ściskając w rękach kurtkę, którą zdjęła.
Elizabeth przyglądała się jej ze zmarszczonymi brwiami. Co się z tą kobietą dzieje?
Żona lensmana sprawiała takie wrażenie, jakby na jej widok odczuwała nieprzyjemny smak w
ustach.
- Czy coś się stało? - spytała Elizabeth.
- Nie, nie, absolutnie nic - zaprzeczyła lensmanowa. Odchrząknęła i przewiesiła kurtkę
przez oparcie krzesła, a potem usiadła w fotelu.
Wyjęła z koszyka robótkę, ale ręce tak jej się trzęsły, że nie mogła nawlec igły. Kilka
razy śliniła koniec nitki i próbowała od nowa, aż wreszcie jej się udało. Potem ukłuła się w
palec i włożyła go do ust. Elizabeth obserwowała każdy jej ruch. Coś było nie tak, widziała to
całkiem wyraźnie.
- Jak postępuje budowa domu? - spytała, żeby jakoś zacząć rozmowę.
- Co? Ach, budowa... Tak, wszystko w porządku. Mężczyźni postawili już wszystkie
ściany i ułożyli podłogi, a teraz zostały do przybicia tylko panele i listwy - odparła. Na
sekundę podniosła wzrok i Elizabeth zmroziło, gdy ich spojrzenia się spotkały.
- Czy zrobiłam ci coś złego? - wyrwało się jej. Żona lensmana ściągnęła usta, aż
utworzyły cienką różową kreskę.
- Mam straszną migrenę, więc chyba pójdę na górę i położę się na chwilę.
Elizabeth przyglądała się jej, jak odkłada robótkę z powrotem do koszyka i wychodzi
z salonu. Następnie przeniosła wzrok na kartki i koperty porozkładane na stole. Migrena,
pomyślała. Ktoś kiedyś o tym wspomniał, lecz nie pamiętała kto. Czy to nie ból głowy?
Dlaczego ona nie mogła po prostu powiedzieć, tak jak inni, że boli ją głowa? Ponieważ nigdy
nie miewała bólów głowy! To tylko wymówka, żeby uniknąć trudnych pytań.
Oparła czoło na wyprostowanych palcach i wytężyła pamięć. Co takiego powiedziała
lub zrobiła, czym mogłaby do tego stopnia wzburzyć żonę lensmana? Nic innego niż zwykle,
stwierdziła. Właściwie nawet dobrze się ostatnio dogadywały. Zdarzało się, że wszyscy razem
pili popołudniową kawę w salonie lub na powietrzu po słonecznej stronie domu. Rozmawiali
wtedy o tym i owym.
O weselu w Heimly, na które niestety lensman z żoną nie mogli przybyć, bo zostali
wcześniej zaproszeni do kogoś innego i już potwierdzili, że przyjdą. O nowym domu i
wszystkim, co kupili lub zamówili. Lensmanowa dużo opowiadała o tapetach i zasłonach. Po
awanturze z Elizabeth nakłoniła swoje służące, żeby uszyły zasłony. Niektóre dziewczęta
dobrze radziły sobie z igłą i nitką, poza tym żona lensmana osobiście doglądała, żeby
wszystko zostało zrobione tak, jak sobie życzyła. Elizabeth wetknęła korek do buteleczki z
atramentem i sprzątnęła papiery. Wyglądało na to, że tego dnia już nic więcej nie napisze. W
kuchni spotkała Helene, która siedziała przy końcu stołu i piła kawę. Elizabeth usiadła obok.
- Żona lensmana jest na mnie o coś zła - powiedziała. Helene zerknęła na nią.
- Czy to coś nowego?
- Tak, bo nie ma żadnego powodu.
- Ach tak? A czy zwykle ma powód?
Elizabeth popatrzyła na nią zrezygnowana. Miała ochotę jęknąć, ale się powstrzymała.
- Będę szczęśliwa, kiedy się wreszcie wyprowadzą -wyznała Helene i wyjrzała przez
okno. Potem podniosła się ociężale. - No, muszę wracać do roboty.
Elizabeth bezwiednie skinęła głową. Myślami była jeszcze przy epizodzie w salonie.
Chwilę później do domu wrócił lensman. Był zaczerwieniony na twarzy, a jego siwa
broda poruszała się w górę i w dół, kiedy mówił. Opowiadał, jak postępują prace przy
budowie domu. Zachwycał się, że cieśle dokonują prawdziwych cudów. Pochwalił też
kobiety, że zamiatają podłogi, podają gwoździe i częstują kawą. Robią wszystko, żeby pomóc
mężczyznom. W ten sposób pozwalają im zaoszczędzić sporo czasu, stwierdził.
Elizabeth starała się nie okazywać zbytniego zachwytu. Nie mogła się zdradzić, jak
bardzo się cieszy, że wkrótce pozbędzie się przymusowych lokatorów, zwłaszcza jego żony.
- Czy ona jest w salonie? - spytał nagle lensman i wstał. - Muszę jej opowiedzieć, jak
idą prace. Nie może się doczekać, rozumiecie.
- Położyła się - odparła Elizabeth. - Boli ją gło... Ma migrenę.
Zmarszczył czoło, tak że przypominało teraz pofałdowany dywanik z gałganków, po
czym w zamyśleniu zaczął skręcać kosmyk brody.
- W takim razie pójdę do niej na górę.
Podczas podwieczorku Elizabeth zorientowała się, że coś się nie zgadza. Zona
lensmana dziwnie szybko pozbyła się bólu głowy i już od dłuższego czasu siedziała z mężem
w salonie. Helene poszła powiedzieć im, że dzisiaj poda kawę na dworze, bo jest ciepło i
słonecznie. Kiedy wróciła, spojrzała na Elizabeth i oznajmiła zniżonym głosem:
- Nie przyjdą!
- Jak to? Nie przyjdą?
- Oboje są jacyś źli. Powiedzieli, że sami sobie zrobią kawę. Smacznego,
odpowiedziałam. - Helene machnęła rękami. - A niech sobie tam siedzą, skoro taka ich wola.
- Wypuściła powietrze nosem i dodała już głośniej: - Naprawdę będę szczęśliwa, jak się
wreszcie wyprowadzą. Elizabeth nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo w tej samej chwili weszła
Arnolda.
- Już uprzedziłam Larsa i Jensa - oznajmiła. - Mam wynieść na dwór filiżanki, które
stoją na tacy?
- Tak, ale bez tych dwóch. - Elizabeth zabrała dwie filiżanki, spodki i talerzyki. -
Lensman z żoną nie będą pili z nami. Arnolda spojrzała na nią zdumiona.
- Dlaczego?
- Królową boli głowa i potrzebuje spokoju. - Kłamstwo łatwo jej przeszło przez
gardło, jak gdyby dotyczyło jej samej.
Służąca więcej nie pytała i po chwili zniknęła za drzwiami. Dziwne to małżeństwo,
pomyślała Elizabeth. Żona lensmana zrzędzi i narzeka, a on znosi to w milczeniu. Poczuła
przypływ współczucia dla tego niemłodego mężczyzny.
Następnego dnia Elizabeth wybrała się do sklepu. Musiała kupić to i owo, między
innymi cukier i mąkę, które się kończyły. Pozdrowiła kobiety, które stały przed sklepem i
rozmawiały, lecz one odwróciły się do niej plecami i urwały rozmowę.
Elizabeth poczuła, że ciarki jej przeszły po plecach. Czy powinna spytać, co się stało?
Nie, postanowiła i weszła do środka. W sklepiku paru mężczyzn siedziało na skrzyni. Skinęli
krótko głowami, ale wydawali się zakłopotani, gdy ich pozdrowiła. Elizabeth zbliżyła się do
lady.
- Dzień dobry - przywitała Fredrika. - Jak idą interesy?
- Dziękuję, dobrze. A u was wszystko w porządku?
- Nie narzekam.
Podrapał się w kark i przesunął nieco ołówek, który wystawał mu zza ucha. On też
wydaje się jakiś dziwny, pomyślała Elizabeth i poruszyła się niespokojnie. Co się z nimi
dzieje? Czyżby była trędowata? Tak się w każdym razie zachowują. A może zrobiła coś, co
wzbudziło w nich zazdrość? Nie, nie we Fredriku. On nie jest taki.
- W czym mogę ci dzisiaj pomóc? - spytał, unikając jej wzroku. W roztargnieniu
przesuwał przedmioty na ladzie: książkę, kilka ołówków i słoiki z cukierkami.
- Poproszę worek mąki i worek cukru. Będziesz mi musiał pomóc je przenieść. I
chciałabym jeszcze to wysłać. - Podała mu list do Sary.
- Dobrze. - Sprawdził, czy nakleiła dosyć znaczków, włożył list do dużej szuflady i
rozejrzał się dokoła. - Mąkę mam, ale cukier musimy przynieść z magazynu. Chwycił worek z
mąką, zarzucił sobie na plecy i puścił Elizabeth przodem, by mu otworzyła drzwi. - No, to
został nam jeszcze cukier - rzekł i uśmiechnął się przelotnie. Tym razem ruszył pierwszy.
Kiedy mijali gromadkę kobiet, Elizabeth zwróciła uwagę, że rozmowy znowu ucichły.
Zatrzymała się na moment i pozdrowiła kumoszki, zmuszając je tym samym, by jej
odpowiedziały. Skinęły krótko i niepewnie głowami, a potem znów się odwróciły. To
niewiele, ale i tak się ucieszyła.
- Co się im wszystkim stało? - spytała i zagrodziła Fredrikowi drogę z magazynu.
Fredrik przesunął się nieco; worek, który miał na plecach, musiał mu ciążyć.
- Nie rozumiem, o czym mówisz. Czy coś jest z nimi nie tak?
- Tak. I ty też się dziwnie zachowujesz. Czy zrobiłam wam coś złego?
- Nie... O ile mi wiadomo.
- Dlaczego więc się do mnie nie odzywacie? Ledwo mnie zauważacie.
- Muszę zanieść worek - odparł Fredrik i ruszył w jej stronę.
Odsunęła się na bok, bo nie mogła przecież pozwolić, żeby dłużej dźwigał taki ciężar.
Poszła jednak za nim, depcząc mu po piętach, a kiedy załadował cukier na wóz, położyła mu
rękę na ramieniu.
- Chciałabym, żebyś był ze mną szczery - rzekła spokojnie.
Spojrzał na nią, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz usłyszał, że ktoś go woła. To
Lise. Od razu się rozpromienił, a jego ciemne oczy odzyskały dawny blask.
- Klienci na ciebie czekają! - przypomniała mu Lise.
- Już idę! - zawołał. - Porozmawiamy kiedy indziej -zwrócił się do Elizabeth. -
Pozdrów wszystkich w Dalsrud. Pozwoliła mu odejść, ale sama jeszcze chwilę stała. Lise
uśmiechnęła się do niej i pomachała.
- Niestety, nie mam czasu na pogawędkę! - krzyknęła. - Może następnym razem.
Elizabeth skinęła głową bez słowa. Uśmiech Lise dodał jej otuchy. Niemal
zrównoważył niechęć wszystkich innych.
Tego wieczoru postanowiła porozmawiać z Jensem. Podciągnęła poduszkę na łóżku i
poprosiła go, żeby zrobił to samo.
- Zwróciłeś uwagę, że lensman i jego żona wyraźnie mnie unikają? - spytała. Pokręcił
głową.
- Od dawna?
- Od dwóch dni.
- Są po prostu dziwni, nie przejmuj się tym - odparł i chciał na powrót położyć
poduszkę, Elizabeth jednak powstrzymała go.
- Nie sądzę. To chyba coś więcej. Wszyscy, których spotykam, traktują mnie z
niechęcią. Nawet Fredrik.
- Mój brat?
-Tak.
- To do niego niepodobne.
- No właśnie. Klienci w jego sklepiku też się podejrzanie zachowywali. Urywali
rozmowy, kiedy znalazłam się w pobliżu, i patrzyli na mnie wrogo. Co złego im zrobiłam?
Jens zagryzł dolną wargę.
- Nic, o ile wiem. Ostatnio nie mają nawet powodu do zazdrości. - Co mam robić? -
spytała żałośnie i wzięła go za rękę.
- Jutro porozmawiam z lensmanem.
- Nie, to moja sprawa.
- To nasza sprawa - poprawił ją. - Po śniadaniu poprosimy go na rozmowę. Każ
służącym wydoić krowy, a potem wypędzić bydło na pastwisko, żebyśmy zostali sami. Dzieci
niech idą z nimi. Niechętnie przytaknęła.
- Dobrze, jeżeli tak uważasz.
- To najlepsze rozwiązanie. Ale teraz kładźmy się już, bo rano musimy wcześnie
wstać. Potem obsypał ją pocałunkami, aż zaczęła się śmiać i prosiła, żeby przestał. Następnie
przytulili się mocno do siebie, ale Jens nie próbował jej rozbierać. Była mu za to wdzięczna.
Akurat teraz nie pragnęła takiej bliskości.
W nocy dręczyły ją sny o ludziach, którzy stali wokół niej i uśmiechali się drwiąco;
żona lensmana odnosiła się do niej najgorzej. Wszyscy poszturchiwali ją i obracali wkoło, aż
zakręciło się jej w głowie i dostała mdłości. Ten koszmar nie miał końca. Budziła się kilka
razy i znów zasypiała, a męczący sen powracał, tylko w innej wersji. Za którymś razem
wszyscy zebrali się w jej salonie. Grzebali w jej listach, uśmiechali się złośliwie i czytali na
głos to, co napisała.
Kiedy się znów obudziła, była mokra od potu. Cicho wstała z łóżka i napiła się wody
stojącej na stole, w której było mnóstwo bąbelków i smakowała śmiercią. Wróciła do łóżka.
Odwróciła pierzynę, żeby przykryć się chłodniejszą stroną. Potem ponownie zasnęła i spała
do rana snem bez marzeń sennych.
- Helene! Idźcie z Arnoldą wydoić krowy, a potem wygońcie je na pastwisko -
poleciła służącym w czasie śniadania. - I weźcie ze sobą dzieci - dodała.
Helene spojrzała na nią zaskoczona, ale nie zaprotestowała. Skinęła tylko krótko
głową i jadła dalej. Potem wszyscy wyszli i Elizabeth zebrała talerze po kaszy. Został tylko
Jens. Patrzył na nią ciepło, trzymając w dłoniach kubek z kawą. Lensman wstał wcześnie i pił
kawę w salonie, ale jego żona pewnie jeszcze spała. Elizabeth właściwie nie miała jej tego za
złe. To zbyt wczesna pora na wstawanie, gdy się nie ma nic do roboty. Tak wcześnie
rozpoczęty dzień mógł się naprawdę dłużyć. Jens wstał i postawił kubek na blacie.
- Chodź, porozmawiamy z nim, zanim wyjdzie z domu. Podążyła za mężem, czując,
jakby nogi miała z ołowiu. Lensman zerknął znad starej gazety, którą trzymał w rękach.
Uśmiechnął się szybko i odchrząknął.
- Ostatnio nie miałem czasu na czytanie gazet, ale dobry materiał nigdy nie jest za
stary. - Roześmiał się z przymusem.
- Musimy porozmawiać - zaczął Jens i usiadł. Elizabeth znalazła krzesło stojące na
wprost.
- Dlaczego oboje z żoną jesteście na mnie tacy źli? -spytała od razu, zanim Jens zdążył
cokolwiek powiedzieć.
- Źli? - Lensman nerwowo kręcił w palcach kosmyk brody, który sterczał z jednej
strony niczym długi, cienki knot.
- Nie udawaj, że nie rozumiesz - odezwał się Jens zmęczonym głosem. - Znamy się
zbyt długo, żeby odstawiać teatr. Zresztą nie tylko wy wrogo traktujecie Elizabeth. Ludzie we
wsi też jej unikają. Co się stało?
Lensman znowu odchrząknął, ale tym razem zostawił brodę w spokoju.
- To nie jest łatwe. - Zamilkł. Elizabeth westchnęła.
- Proszę powiedzieć. Nie mam zbyt wiele czasu.
- We wsi mówią... - zaczął. - Cóż, wybacz mi, proszę. My naturalnie w to nie
wierzymy. Powtarzam tylko to, co słyszałem.
- A co takiego ludzie mówią? - spytał Jens.
- Że Elizabeth ma innych.
- Jakich innych? - Elizabeth nie rozumiała, co miał na myśli.
- Innych mężczyzn - wyrzucił jednym tchem, jakby chciał mieć to już za sobą. - I że
tak jest od wielu lat. Od czasu, gdy byłaś jeszcze żoną Kristiana. Są nawet tacy, którzy
twierdzą, że bierzesz za to pieniądze.
Wpatrywała się w niego długo, pewna, że źle usłyszała. Następnie przeniosła wzrok na
Jensa. On także jej się przyglądał z niedowierzaniem i zmarszczonymi brwiami. Po chwili
zaczęła się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. To było coś tak idiotycznego, tak
głupiego, że nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Kiedy się w końcu opanowała, musiała
otrzeć łzy.
- Kto opowiada takie bzdury? - zapytała.
- Steffen.
Wesołość ustąpiła miejsca złości.
- Steffen... - powtórzyła Elizabeth, a Jens poderwał się z krzesła.
- Gdzie on jest? - spytał. Jego blizna na policzku podeszła krwią. - Dość tego! Miarka
się przebrała. Ja tego... Ja tego... - chodził wkoło, zaciskając pięści. Lensman przesunął swą
wielką dłonią po siwych włosach.
- Uspokój się, Jensie - rzekł, nie podnosząc głosu. -Teraz już rozumiem, że to czcze
wymysły.
- Teraz już rozumiesz?! - Jens krążył po salonie.
-A więc naprawdę w to uwierzyłeś?
- Nie, nie zrozum mnie źle. Byliśmy zaskoczeni i nie wiedzieliśmy, jak wam to
powiedzieć. Dlatego was unikaliśmy.
- Mogłeś nas jakoś uprzedzić - wybuchła Elizabeth, czując, że łzy cisną się jej do
oczu. - I to jest podziękowanie? Obmawiacie nas za plecami? Rozmawiałeś ze Steffenem?
- Nie, ale pomówię z nim dzisiaj.
- O do licha, cóż za szlachetność! - zakpił Jens, uśmiechając się krzywo. - Wielkie
dzięki, ale sami damy sobie radę.
- Pozwólcie, że ja się tym zajmę - oznajmił lensman. -To, co Steffen zrobił, jest
karalne. Jako przedstawiciel prawa mam większe możliwości niż wy. Pozwólcie, żebym to ja
go dopadł - mówił dalej prosząco. - Jako podziękowanie. Dla naprawienia krzywdy, którą
wam wyrządziliśmy. Elizabeth zerknęła na Jensa. Zauważyła, że się wahał, ale raczej nie był
skłonny ustąpić. Lensman jednak miał rację. Faktycznie, najlepszym wyjściem było pozwolić,
żeby zajął się tym on, stróż prawa. Bała się tego, co Jens mógłby zrobić, gdyby teraz spotkał
Steffena. Nie mniej obawiała się własnej reakcji.
- Dobrze - zgodziła się. Głos ją zawiódł, więc powtórzyła to jeszcze raz. Nagle
przyszła jej na myśl Laponka Lina. Czy właśnie to chciała jej przekazać, mówiąc, że spotka ją
wiele złego? Lensman wstał i uścisnął jej rękę.
- Bardzo dziękuję - powiedział. Następnie wyciągnął dłoń do Jensa i również jemu
podziękował. -Natychmiast udam się do Steffena i z nim porozmawiam - obiecał i wyszedł.
Pozostawił za sobą dziwną ciszę i zapach kawy.
Nieco później Elizabeth poprosiła wszystkich domowników, żeby zebrali się w
kuchni. Żona lensmana również zeszła, zaspana i niezbyt rozmowna. Elizabeth
zaproponowała zebranym, żeby usiedli, ale sama stała.
Jens stanął nieopodal na rozstawionych nogach i oparł się o blat stołu, gotów ją
wspomóc.
- We wsi krążą plotki na mój temat - zaczęła i zauważyła, że żona lensmana jakby
zapadła się głębiej w krzesło, na którym siedziała.
- Jakie plotki? - spytała Helene.
- Ludzi mówią, że zadaję się z innymi mężczyznami. Helene zaczęła się krztusić ze
śmiechu, ale Lars dał jej mocnego kuksańca w bok.
- Przepraszam - mruknęła i na powrót spoważniała.
- Te brednie rozpowiada Steffen - wyjaśniła Elizabeth i utkwiła spojrzenie w
lensmanowej. Tamta widocznie się speszyła, bo odwróciła wzrok.
- Steffen? - zagrzmiał Lars, zaciskając pięść.
- Tak. I w związku z tym lensman pojechał właśnie do niego, by przeprowadzić z nim
rozmowę. Mówię to wam nie tylko dlatego, żebyście poznali prawdę, lecz również dlatego,
byście nie próbowali załatwiać porachunków ze Steffenem na własną rękę. Sami sobie
poradzimy. - Powiodła wzrokiem po zebranych. - No, to możecie wracać do pracy. Chwyciła
swój fartuch, który leżał na blacie, i odwróciła się plecami. Słyszała za sobą odgłos
odsuwanych krzeseł i oddalających się kroków. Co za ulga, pomyślała i uśmiechnęła się do
Jensa.
- No, mamy to już za sobą - rzuciła lekko.
- Jesteś zmęczona?
- Trochę.
Pozwoliła, żeby ją objął. Czuła, że należy jej się nieco tego ciepła, które od niego biło
i dodawało jej sił. Szła po wodę, kiedy na dziedziniec wjeżdżał lensman. Postawiła puste
wiadra na ziemi i wyszła mu na spotkanie.
- Rozmawiałeś z nim? - spytała i chwyciła konia za lejce. Urzędnik skinął głową i
wysiadł z wozu.,
- Tak, odbyliśmy długą rozmowę i zrozumiał powagę sytuacji. Ręczę, że nie będzie
cię więcej nękał.
- Co powiedział? Lensman położył rękę na końskim grzbiecie.
- Tego nie mogę powtórzyć. Rozumiesz, tajemnica zawodowa. Stłumiła westchnienie.
- No tak. Trudno. Ale na pewno nie będzie mnie więcej dręczył?
- Nie, gwarantuję.
Miała ochotę zapytać, skąd lensman może mieć taką pewność, ale zrezygnowała.
Pewnie i tak by jej nie odpowiedział. Musiała się więc zadowolić tym, co usłyszała.
- I naturalnie Steffen postara się, żeby prawda obiegła wieś równie szybko jak tamto
kłamstwo - dodał lensman. - A ja mu w tym pomogę. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
- Dziękuję - odparła. Chwyciła wiadra i poszła nad rzekę.
Helene i Arnolda wzięły dzieci do lasu na jagody. Lars i Jens mieli przejrzeć narzędzia
przed sianokosami. Lensman z żoną wyjechali. Elizabeth zamierzała skorzystać z ciszy, która
zapanowała w domu. Wyjęła książkę z biblioteczki, żeby poczytać. Usiadła w fotelu, położyła
nogi na stołku, postawiła obok na stoliku duży kubek z herbatą, oparła się wygodnie i
rozejrzała dokoła. I wtedy usłyszała pukanie do drzwi. W pierwszym odruchu chciała zawołać
na Arnoldę, ale przypomniała sobie, że jest sama, i niechętnie wstała.
- Steffen! - Jego widok był jak policzek. - Czego chcesz?
- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział z naciskiem.
- Nie mamy o czym mówić - odparła i chciała zatrzasnąć drzwi, ale ją powstrzymał.
- Proszę. Tylko kilka minut. Nawet na schodach przed domem, jeśli chcesz. Nie muszę
wchodzić do środka. Elizabeth zawahała się, następnie skinęła głową i skrzyżowała ręce na
piersi.
- Dobrze, ale streszczaj się, mam mało czasu.
- Był u mnie lensman - zaczął.
- Wiem o tym.
- Wstyd mi. - Popatrzył na nią błagalnie. - Naprawdę, bardzo się wstydzę swojego
postępowania zarówno wobec ciebie, jak i twoich bliskich z Heimly. Zrobiłbym wszystko,
żeby naprawić wam wyrządzone krzywdy - zapewnił skruszony, obracając w palcach guzik
kurtki. -Nie proszę o wybaczenie. Ani o zrozumienie. Wcale.
- Dlaczego więc przyszedłeś? - spytała, udając bardziej surową, niż naprawdę była. W
oczach Steffena nie dostrzegła śladu zła. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, jakby patrzyła w
brązowe oczy Kristiana. Byli przyrodnimi braćmi, tak podobnymi do siebie, że aż ściskało w
dołku.
- Tylko po to, żeby powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Może będzie wam z tym lżej i
pozwoli spokojnie żyć. - Zamilkł i spuścił wzrok. Po chwili znów na nią popatrzył. - Po
rozmowie z lensmanem poszedłem do pastora. Nigdy nie byłem dobrym chrześcijaninem.
Nigdy, aż do tej pory. Ale teraz żałuję za wszystko i dzięki temu odzyskałem wewnętrzny
spokój.
Elizabeth dopiero w tym momencie zauważyła, że Steffen ma wiele cech Kristiana. A
zarazem wiedziała, że przypominał go jedynie z wyglądu.
- Tylko tyle chciałem powiedzieć przed odjazdem. Wracam tam, skąd przybyłem, i
nigdy więcej tu nie wrócę. Zszedł o stopień niżej, a wtedy Elizabeth zatrzymała go.
- Zaczekaj! - poprosiła. Odwrócił się i spojrzał na nią pytająco.
- Szczęśliwej podróży - powiedziała ciepło.
- Dziękuję. - Uśmiechnął się. - Bardzo dziękuję. Podszedł do konia, wsunął stopę w
strzemię i wskoczył na grzbiet wierzchowca.
Chwilę później pędził galopem w dół drogi. Elizabeth stała przed domem i
odprowadzała go wzrokiem, aż zniknął. Również z jej życia.
- Postaram się nie chować urazy - szepnęła i weszła do środka.
Rozdział 14
Elizabeth przyjrzała się swojej dłoni i zauważyła jeszcze jeden bąbel. Z kieszeni
fartucha wyjęła dużą chustkę do nosa, owinęła nią rękę i mocno zawiązała. Przynajmniej
zapobiegnie przebiciu pęcherzy. Za kilka dni dłonie stwardnieją, pomyślała i spojrzała na
pole.
Mężczyźni zrzucili koszule, a ich spocone ciała lśniły w słońcu. Kobiety podwinęły
rękawy bluzek i rozpięły kilka guzików pod szyją, odsłaniając bladą po zimie skórę.
Jens zrobił dla dzieci małe grabki, które teraz stały oparte o stóg siana, bo ich
właściciele rzucili się na poszukiwanie mysich gniazd i rozwrzeszczanych piskląt.
Elizabeth wróciła do pracy, rozmyślając o lensmanie i jego żonie.
Któregoś dnia, gdy siedziała w gabinecie i robiła rachunki, usłyszała, że ktoś ciągnie
coś po podłodze na poddaszu. Pomyślała, że to dzieci rozrabiają. Szybko więc poszła na górę,
żeby to sprawdzić.
- Co robisz? - spytała i spojrzała zaskoczona na żonę lensmana. - Chyba nie
zamierzasz ściągać tego wielkiego kufra po schodach?
- Dzisiaj się wyprowadzamy!
- Dzisiaj? Nic o tym nie wiedziałam. Kiedy się zdecydowaliście? Otyła kobieta
wyprostowała plecy. Twarz miała czerwoną z wysiłku.
- Wczoraj. Moje służące wysprzątały już parę pokoi w nowym domu, możemy się
więc wprowadzić.
- Ale przecież dom nie jest jeszcze wykończony.
- Istotnie, ale część nadaje się już do zamieszkania. Elizabeth poczuła wyrzuty
sumienia. To prawda, że chciała jak najszybciej pozbyć się z Dalsrud lensmana i jego żony,
ale nie tak miało wyglądać ich pożegnanie. Chyba nigdy nie podsłuchiwali pod drzwiami i nie
usłyszeli, jak się skarżyła? Czuła, że pali ją twarz, i nie miała śmiałości spojrzeć na kobietę
stojącą na szczycie schodów.
- Dlaczego tak się wam śpieszy? - spytała. - Czy nie jest tu wam wygodnie? Nie
możecie jeszcze trochę poczekać, aż wasz dom będzie całkiem gotowy?
- Naturalnie, że jest nam tu dobrze - zapewniła lensmanowa i oparła się o poręcz. - Ale
wiesz, już nie możemy się doczekać, kiedy będziemy u siebie. - Uśmiechnęła się, ukazując
drobne zęby. - To nasz dom. Sama rozumiesz, jak przyjemnie jest wejść do swojego domu po
długiej nieobecności. Elizabeth skinęła głową. Musiała przyznać jej rację. Uznała, że żona
lensmana faktycznie mówiła prawdę, bo w jej głosie nie dosłyszała ukrytego sarkazmu.
- Rozumiem. Ale zostaw ten kufer, mężczyźni go zniosą. - Zmarszczyła czoło. - Skąd
go masz? Większość waszych rzeczy porwała przecież lawina.
- Kupiłam to od pewnego człowieka ze wsi. Musiałam przecież gdzieś schować
drobiazgi, które zgromadziłam.
- Naturalnie - zgodziła się z nią Elizabeth. Drobiazgi, pomyślała z przekąsem. Fredrik
przechowywał w magazynie mnóstwo rzeczy, które zamówili w Kristianii i w Bergen. A
pełno ich jeszcze leżało w piwnicy i w komórce w Dalsrud.
- Może mogłabym w czymś pomóc? - spytała nieśmiało. Lensmanowa przytaknęła i
upięła kosmyk włosów, który opadł jej na czoło.
- Zaczynamy dziś po południu. Niektórzy już tam są. Pomogą nam poukładać
wszystkie przedmioty na miejsce.
Elizabeth zawstydziła się, że o tym nie wiedziała. Ale przecież musiała pamiętać o
tylu sprawach, jak choćby rachunki, które trzeba było regularnie prowadzić. Wszystkie
pozycje musiały się zgadzać, to było dla niej sprawą honoru.
- Patrz, co znalazłam! - zawołała Signe i podbiegła do niej z maleńką skorupką jajka,
jasnoniebieską z drobnymi kropeczkami. - Czy naprawdę w środku było piskląt-ko? - spytała.
Elizabeth przyjrzała się skorupce.
- Tak, to jajko złożył jakiś mały ptak.
- A William znalazł gniazdo myszy. Powiedział, że zabierze te myszki do swojego
pokoju. Pozwolisz mu?
- Nie. Powiedz mu, żeby odniósł je tam, gdzie je znalazł, i to już. Mysia mama będzie
się niepokoić o swoje dzieci, jeżeli znikną. Poza tym zagłodzą się na śmierć, jeżeli William
zabierze je do domu. Opalona buzia Signe przybrała wyraz stanowczości. Jaka ta mała jest
podobna do Liny, pomyślała Elizabeth. Pewnie Lina tak właśnie wyglądała, gdy była
dzieckiem. Czy patrzyła teraz na nich z góry? Czy uważała, że jej córka jest dobrze
wychowywana? W każdym razie Elizabeth miała taką nadzieję. Starała się najlepiej, jak
potrafiła, i wychowywała Signe na równi z Williamem, traktując ją po śmierci Liny jak
własną córkę.
Zobaczyła, że Signe rozmawia z Williamem. Po chwili chłopiec wrócił w pośpiechu
do stogu siana i odłożył mysie gniazdo na miejsce. Elizabeth pokręciła głową i wróciła do
pracy. Słońce grzało w plecy. Cieszyła się, że już niedługo wieczór, chociaż lubiła sianokosy.
Przyjemność sprawiał jej też widok wozów wyładowanych sianem, zwożących je jeden za
drugim do stodoły. Napełniał spokojem, że starczy im paszy na całą zimę.
Myślami znów powędrowała ku nowemu domowi lensmana. Wszyscy mieszkańcy
Dalsrud pomagali przy przeprowadzce. Wnosili meble i sprzęty. Fredrik zwołał kilku
mężczyzn ze Storvika, którzy zwieźli rzeczy zakupione przez lensmanostwo. Uwijali się
niezmordowani, a Królowa stała na środku i wskazywała, gdzie co postawić.
Dom okazał się wspaniały; jeśli nie taki sam jak poprzedni, to w każdym razie bardzo
podobny. Trzeba było dobrze tamten znać, żeby dostrzec różnice. Poza tym pachniał świeżym
drewnem, farbą i klejem do tapet. Salon był już gotowy, kuchnia także. Wykończono też
sypialnie na poddaszu. Tylko korytarze i niektóre pomieszczenia wymagały jeszcze nieco
pracy, ale lensman uznał, że da się z tym żyć. Tak czy owak, minie jeszcze trochę czasu,
zanim wszystko będzie w pełni gotowe. A trzeba jeszcze wyprasować obrusy i zasłony,
wszystko poskładać i ułożyć w szafach. Kiedy Elizabeth szła do wozu po kolejne rzeczy,
dogonił ją Fredrik.
- Czy mógłbym zamienić z tobą kilka słów? - spytał poważnie. Skinęła głową,
przestraszona wyrazem jego twarzy.
- Chciałbym cię przeprosić za swoje zachowanie wtedy w sklepiku.
- Mój drogi, już dawno o tym zapomniałam. Ciągle jeszcze o tym myślisz? -
Pogładziła go po policzku i w tej samej chwili uderzyło ją, jak bardzo wydoroślał. Z
podrostka zmienił się w mężczyznę.
- Miałem ci powiedzieć, co ludzie gadają, ale wiesz... -Machnął rękami. - Lise była na
mnie wściekła -wyznał ze wzrokiem utkwionym w ziemię. - Kiedy odjechałaś, spytała mnie,
czy ci o wszystkim powiedziałem. Kiedy się przyznałem, że nie, przez całe trzy dni robiła mi
wyrzuty. A musisz wiedzieć, że jak już zacznie, nie zna litości. - Spojrzał na Elizabeth
roześmianymi oczami. Elizabeth przyglądała mu się przez chwilę.
- Wierzyłeś w to, co o mnie opowiadano?
- Nie, ani trochę, a tym, którzy powtarzali te bzdury, mówiłem, że to wierutne
kłamstwo. Ale tobie nie wspomniałem o plotkach. Zachowałem się jak tchórz. Po prostu nie
wiedziałem, jak ci to powiedzieć. W Heimly też wszyscy słyszeli o tych oszczerstwach, ale i
oni nie mieli pojęcia, jak cię o tym uprzedzić.
- Rozumiem to. Nie ma sensu rozpamiętywać tego, co minęło.
- To wspaniałomyślne z twojej strony, że tak do tego podchodzisz.
- Nie - zaprzeczyła, wzruszając ramionami. - Wiem, że teraz, gdy Steffen wyznał
prawdę, wielu ludzi wstydzi się swojego zachowania. A ja po prostu chcę o tamtym
zapomnieć. Podszedł do niej Jens i wyrwał ją z zamyślenia.
- Czy grabienie jest takie zabawne? - spytał. - Cały czas się uśmiechasz.
- Nie, tylko o czymś myślałam. Długo jeszcze do przerwy? Jestem zmęczona, głodna i
chce mi się pić.
- Jeszcze tylko zwieziemy to siano do stodoły. Jedziesz z nami? Odłożyła grabie i
poszła za nim. Dzieci też chciały pojechać furą i po chwili wahania Jens się zgodził.
- Ale musicie siedzieć spokojnie - upomniał je.
- Cieszysz się, że lensman z żoną się wyprowadzili? -spytała Elizabeth, kiedy wnosili
siano do stodoły. Skinął głową i uśmiechnął się do niej, lecz zaraz znów spoważniał.
- Najbardziej jednak cieszy mnie to, że Steffen przyznał się do kłamstwa. I że stąd
wyjechał. Wzięła go za rękę i bawiła się jego opalonymi palcami. - I tak nie mógłby tu zostać.
Jakie miałby życie? Ludzie długo nie zapomną mu zła, które wyrządził. Niewielu zresztą
wierzyło, że nie skrzywdził Liny. A ci, którzy z takim przekonaniem go bronili, teraz muszą
się wstydzić. Jens musnął ją palcem po policzku.
- Zapomnijmy o Steffenie i myślmy tylko o tym, co przed nami.
- Zgoda - odparła Elizabeth, czując, że dławi ją w gardle. - Przeżyliśmy tyle trudnych
chwil, ale na szczęście odeszły w przeszłość. Teraz zaczniemy wszystko od nowa. Od dnia,,
kiedy byliśmy młodzi i zakochani.
- A czy już nie jesteśmy młodzi i zakochani? - spytał i objął ją wpół. Przeszedł ją
dreszcz.
- Jesteśmy.
- To może byśmy tak wykąpali się dziś wieczorem? W morzu. Gdy wszyscy pójdą
spać? Zachichotała i rozejrzała się dokoła. Dzieci bawiły się na dworze; karmiły konia trawą,
którą zerwały.
- Kiedy wszyscy zasną - szepnęła.
Schodzili nad brzeg, trzymając się za ręce. Elizabeth wspominała chwile z młodości,
gdy jako szesnastolatka spotykała się z Jensem za oborą. Rodzice mieli mocny sen i niczego
nie podejrzewali. Teraz pod pachą niosła prześcieradło i mydło, żeby od razu mogli się umyć
i wytrzeć. Jens wziął czyste ubranie.
- Jak sądzisz, co o nas pomyślą, gdy zobaczą, że z samego rana lśnimy czystością? -
zagadnęła. Jens roześmiał się w głos, aż musiała go uciszyć, choć sama miała ochotę krzyczeć
z radości. Znaleźli zaciszną zatoczkę z białym, miękkim piaskiem na plaży. Szybko się
rozebrali. Elizabeth bojaźliwie oglądała się przez ramię.
- A jeśli ktoś nas zobaczy? - denerwowała się. - Jest tak jasno, że mam wrażenie, jakby
to było południe.
- Wszyscy normalni ludzie o tej porze śpią - uspokoił ją Jens.
- A więc my jesteśmy nienormalni?
- Widocznie tak. Pośpiesz się. Co się tak ociągasz?
- Zimno mi - syknęła i roztarła ramiona, na których powstała gęsia skórka.
- W wodzie będzie jeszcze zimniej - ostrzegł Jens. Chwycił ją za rękę i pobiegli do
morza. Zaparło jej dech z zimna i aż krzyknęła. Mimo wszystko wytrzymała i dała się
wciągnąć do zabawy, gdy mąż pierwszy ją opryskał.
- Zapomnieliśmy mydła! - zauważył i wybiegł z wody na brzeg. Po chwili był z
powrotem. - Proszę. -Podał jej kostkę. Namydlili się nawzajem, dygocąc w lodowatej kąpieli.
- Będziemy musieli jeszcze wypłukać włosy w rzece - powiedziała. - Żeby od słonej
wody nie swędziała nas głowa.
- Później - odparł i dokładnie namydlił jej szyję i piersi. Sprawiło jej to prawdziwą
przyjemność. Potem wzięła mydło, żeby i jego umyć.
- Teraz będziesz pachniał jak róża - zażartowała.
- Zawsze tak pachnę.
- Wcale nie. Chyba że dziś na polu znalazłeś jakąś zwiędłą i gnijącą różę.
- Co za zuchwałość! - oburzył się i udał, że chce ją utopić.
Oplotła go mocno rękami i nogami. Ich ciała były śliskie i zimne, jego pocałunki
mokre. Lubiła to, pozwoliła mu przejąć inicjatywę, czuła się bezwolna w jego ramionach.
Ufała jego sile, mogła na nim polegać bez obawy, że upuści ją pod wodę. Spłukali mydło;
włosy przylgnęły do ciała miękko i gładko niczym wodorosty. - Wyjdźmy już, zanim się
przeziębisz - powiedział łagodnie i poprowadził ją na brzeg. Potem owinął ją prześcieradłem i
pomasował jej plecy, żeby się rozgrzała. Po chwili przyniósł drugie dla siebie.
- Siadaj - nakazał, wskazując na biały piasek.
Sam usiadł tuż obok, objął ją ramieniem i muskał wargami jej twarz.
Nie odzywali się do siebie, lecz mimo to znali swoje pragnienia. Uzupełniali się
nawzajem, rozumieli bez słów. Łydki, uda, ręce. Skóra przy skórze.
W nozdrza łaskotał zapach świeżo skoszonego siana i słonego morza. Słońce zaszło,
lecz zapachy nadal trwały w porach ich skóry. Kochali się łagodnie i namiętnie zarazem.
Niecierpliwie i z czułością. Ostrożnie i gwałtownie. W tej miłości było wszystko naraz,
właśnie tak, jak powinno. Potem leżeli, mocno przytuleni. Odpoczywali, czując, jak pot
stygnie na odsłoniętych częściach ciała.
- Pamiętasz ten dzień wiele lat temu, gdy poszliśmy się kąpać? Ragna była na nas zła,
jak wróciliśmy do domu. Roześmiał się.
- Tak, pamiętam. Spytała, co robiliśmy. Wyobrażasz sobie, co by było, gdybyśmy się
przyznali? -Roześmiał się jeszcze głośniej.
- Uff, nawet nie próbuję. - Wyzwoliła się z jego objęć i wstała. - Będziesz mi musiał
pomóc wypłukać włosy -powiedziała, wkładając ubranie. Jens nadal leżał i przyglądał się jej,
aż się zawstydziła.
- Nie patrz tak na mnie - poprosiła i odwróciła się plecami.
- Dlaczego? Myślisz, że nie widziałem cię wcześniej nago?
- Owszem, widziałeś, ale teraz jest inaczej. No, ubieraj się. Wreszcie sięgnął po swoje
rzeczy. Potem złożyli mokre prześcieradła i poszli nad rzekę.
Elizabeth wypłukała włosy, wykręciła je i odrzuciła na plecy. Ruszyli w stronę domu.
Kury widocznie jeszcze spały, bo w kurniku panowała całkowita cisza. Jens zbudował dla
nich tego lata nową zagrodę, bo stara już się rozsypywała. Prosięta, które kupili ostatniej
wiosny, także dostały nowe ogrodzenie. Wyraźnie czuły się dużo lepiej na dworze niż w
ciemnym chlewiku.
Oboje krztusili się ze śmiechu, gdy skradali się po schodach na górę. Elizabeth
pokazywała stopnie, które skrzypią, a kiedy Jens mimo to nastąpił na któryś, chichotali jak
dzieci i umykali w pośpiechu dalej. Kiedy weszli do łóżka i otulili się ciepłą pierzyną,
Elizabeth powiedziała:
- Chyba dziś w nocy będzie padać.
- Bzdury. Śpij. Jesteś przemęczona.
- Nie, wiem na pewno. Powinniśmy byli zwieźć więcej siana. Nie pamiętasz, że już
nie raz to przewidziałam?
- Pamiętam, ale teraz i tak jest już za późno. Możemy tylko mieć nadzieję, że się
mylisz. Przełożyła nad sobą jego ramię.
- Wiem, że będzie deszcz. Czuję to.
- To nic. Siano na pewno wyschnie, gdy tylko wzejdzie słońce.
Zamknęła oczy. Wiedziała, że Jens ma rację. Teraz nie mogli nic zrobić. Po chwili już
spała. A w środku nocy obudził ją deszcz bębniący o szyby.
Rozdział 15
Kury wychodziły dumnym krokiem z kurnika, trzepotały skrzydłami i gdakały
urażone na widok kałuż błota, które utworzyły się na ich terenie. Elizabeth rozśmieszyło ich
pełne godności zachowanie. Przekrzywiały swoje małe łebki z boku na bok, obserwując z
niesmakiem brudne podwórze. Potem zajęły się skubaniem ziarna, które Elizabeth im
rozrzuciła.
Świnie natomiast były bardzo zadowolone ze zmiany. Taplały się wesoło w błocie -
najwyraźniej sprawiało im to prawdziwą przyjemność. Elizabeth wyrzuciła odpadki z wiadra
do ich koryta, wyprostowała się i powiodła wzrokiem ponad polami. Miała rację, że będzie
padało. Dlaczego wcześniej tego nie przewidziała? Dlaczego to przeczucie pojawiło się
dopiero dziś w nocy? Cóż, teraz już nic na to nie poradzi. Otworzyły się drzwi do obory i
wyszły z niej Arnolda z Helene. Wyprowadzały krowy, a obok biegły dzieci, każde z gałązką
w ręku.
- No dalej, ruszajcie się! - wołały, wymachując witkami. Wielkie zwierzęta ledwie je
zauważały i dalej szły własnym tempem. Elizabeth uśmiechnęła się na wspomnienie tego, o
co spytała Helene przy śniadaniu.
- Umyłaś głowę, Elizabeth?
- Tak, wczoraj wieczorem. Nie pamiętasz?
- Czy pamiętam? Nawet o tym nie wiedziałam.
- No widzisz, masz zbyt dużo pracy - odparła Elizabeth beztrosko i wstała. - Czy ktoś
chce jeszcze kawy?
Wszyscy pokręcili głowami i skupili się na jedzeniu. Tylko Jens zerknął na nią
szybko. Dostrzegła w jego oczach błysk radości.
Helene prychnęła, ale nie wróciła już do tego wątku, bo właśnie Kathinka przewróciła
swoją szklankę z mlekiem.
Elizabeth zobaczyła, że na dziedzińcu Jens rozmawia z Larsem. Parobek coś
powiedział i uśmiechnął się, a potem szturchnął Jensa w bok. Po chwili mąż podszedł do niej.
- Z czego się śmialiście? - spytała i popatrzyła na niego badawczo.
- Lars widział nas wczoraj wieczorem, jak wracaliśmy znad fiordu. Elizabeth poczuła,
że się czerwieni. W zakłopotaniu obracała w palcach pałąk wiadra.
- Co mówił?
- Spytał, czy nie jestem zmęczony, skoro tak późno poszedłem nad fiord i pół nocy
skakałem. Wtedy ja spytałem, czy przypadkiem on nie jest zmęczony, skoro tak długo nie
spał i nasłuchiwał.
Uśmiechnął się przy tym znacząco, a Elizabeth, oczywiście, zrozumiała jego żart. Lars
na pewno nic nie powiedział Helene. To pozostanie tylko między nim a Jensem. Odstawiła
wiadro.
- Musimy sprawdzić, jak tam siano - rzuciła, żeby zmienić temat.
Na szczęście zmokło tylko siano z wierzchu stogów. Deszcz nie trwał długo i nie
zdążył przeniknąć głębiej. Jeżeli dopisze im szczęście, siano wyschnie w ciągu dnia. Niebo
znów było błękitne i wróżyło dobrą, suchą pogodę. Za to całej pozostałej przyrodzie deszcz
dobrze zrobił, pomyślała Elizabeth i zauważyła, że las wyraźnie odżył. Soczyście zielone
liście lśniły, a mokre od rosy źdźbła trawy kołysały się leniwie.
Słyszała, jak dzwonki na szyjach krów cichły na wzgórzu, w miarę jak zwierzęta
oddalały się ścieżką prowadzącą pod górę. Niedługo służące i dzieci będą z powrotem i
zacznie się nowy dzień sianokosów. Zwieźli tylko jedną furę siana. Dużo im jeszcze zostało.
Kobiety wynajęte do pomocy poszły do domów, ale zaraz wrócą. Wszyscy trochę
odpoczną, zanim znów będą gotowi wziąć się do pracy.
Elizabeth budziła się i zapadała w drzemkę. Chwilami miała wrażenie, że coś jej się
śniło, ale cały czas wiedziała, że leży obok Jensa. W końcu na dobre usnęła. Ciężko i bez
marzeń sennych. Obudziły ją krzyki, które przeszyły dom. Piskliwe dziecięce głosy, które
miały jednak ogromną siłę.
- Maaamaaaa! Taaataa! Szybko!
Elizabeth przeciągnęła się, poirytowana, że ją obudzono, kiedy wreszcie udało jej się
usnąć. Czy nie mogła jeszcze kilka minut pospać? Odrobinę uchyliła powieki i stwierdziła, że
Jens też się obudził, ale udawał, że śpi. Zasłonił rękami uszy, żeby stłumić hałasy. Elizabeth
zrobiła to samo i zamknęła oczy.
- Mamo, pośpiesz się! - usłyszała krzyk Williama. Potem rozległy się drobne kroki na
schodach, na korytarzu i tuż obok sypialni. Następnie drzwi otworzyły się gwałtownie i z
hukiem uderzyły o ścianę.
- Dość tych wygłupów! - skarciła syna ze złością i usiadła na łóżku. - Koniec
wrzasków, niektórzy chcą spać!
Trzy pary dziecięcych oczu wpatrywały się w nią z przerażeniem. Coś za bardzo
przestraszone, uderzyło ją i natychmiast pożałowała, że tak wybuchła. Przeciągnęła się i
ziewnęła.
- Musisz iść na dół - powiedziała Kathinka zdyszana. - Obora się pali!
Elizabeth i Jens natychmiast zerwali się z łóżka. W drzwiach niemal się zderzyli,
śpiesząc na dół. Elizabeth potknęła się o spódnice i spadłaby ze schodów, gdyby nie
przytrzymała się poręczy. Jens krzyczał przerażony. Błyskawicznie dopadł drzwi budynku dla
służby, otworzył je szarpnięciem i ryknął na Helene i Larsa, którzy ucięli sobie drzemkę. Z
kuchni wyjrzała Arnolda.
- Pali się! - wrzasnęła. Widocznie dopiero teraz zauważyła ogień. Miała potargane
włosy. Pewnie ona też zdrzemnęła się na pryczy.
Wszyscy wybiegli z domu i miotali się jak przestraszone kury, szukając wiader.
Płomienie buchały w górę na jednej ze ścian obory i ciągle wdzierały się głębiej.
- Zróbcie łańcuch! - nakazał Jens i popędził w stronę rzeki.
Jest nas za mało, pomyślała Elizabeth. Tylko pięcioro dorosłych. Nie wystarczy, żeby
zrobić łańcuch ani też by ugasić pożar.
- Czy w stogach śpią jacyś ludzie? - spytała, zanim pobiegła za Jensem.
- Nie, wszyscy poszli do domów!
Porwała wiadro stojące w spiżarni. Było w nim mleko i przez moment zastanowiła się,
kto je tu zostawił. Może Arnolda? Helene nie jest tak lekkomyślna. Elizabeth wylała mleko z
pływającymi w nim martwymi muchami.
Jens już wracał z wiadrem wody. Lars przebiegł obok niej i prędzej dotarł do rzeki.
- Musimy zrobić wszystko, żeby pożar się nie rozprzestrzenił! - krzyknął Lars. - Obory
i tak nie uda się uratować.
Elizabeth pomyślała o zwierzętach. Świnie kwiczały w oddali w swojej zagrodzie,
kury jak oszalałe trzepotały skrzydłami za ogrodzeniem. Na szczęście owce wypędzili już w
góry, a konie i krowy pasły się na pastwiskach. Lepiej nie myśleć, co by było, gdyby to się
stało o innej porze roku, kiedy w oborze są wszystkie zwierzęta. Co za tragedia!
Napełniła wiadro wodą. Wsunęła brzeg spódnicy za pasek z przodu, żeby wygodniej
było biec. Co tam, że wygląda nieprzyzwoicie. Nikt nie będzie teraz przyglądał się jej
majtkom.
Ta odrobina wody niewiele jednak pomogła; nawet nie zasyczało. Po prostu zginęła w
ogromnym pomarańczowym języku ognia, który jakby sobie z niej drwił.
Elizabeth zobaczyła, że w ich stronę pędzą jacyś ludzie. Zauważyli pożar i przybiegli
na ratunek. Przybyli nie tylko ci, którzy pomagali przy sianokosach. Wszyscy nieśli wiadra.
Cofnęła się trochę, czując, jak żar piecze w twarz.
- Signe! - zawołała w stronę dzieci, które przywarły do ściany domu. - Weź Williama i
Kathinkę i biegnijcie do Bergette. Zostańcie tam, aż ktoś po was przyjdzie.
Żadne z nich nie zareagowało. Stały, trzymając się kurczowo za ręce, i jak
sparaliżowane wpatrywały się przed siebie.
- Słyszycie?! - Podbiegła do nich i chwyciła Signe za ramiona. - Dla was jest tu zbyt
niebezpiecznie. No, zmykajcie, słyszycie? Jesteście już duże i sprytne. Signe popatrzyła na
nią, a potem skinęła głową.
- To nie my... - szepnęła Kathinka. - To...
- Szybko! Trzymajcie się za ręce - przerwała jej Elizabeth i pocałowała dzieci na
drogę. Gdy zobaczyła, że pobiegły przez pole, powiedziała Jensowi i Helene, gdzie je
wysłała.
Helene uśmiechnęła się z wdzięcznością, a potem podała swoje wiadro dalej i wzięła
następne. Ręce pracowały automatycznie, jak w maszynerii. Brały wiadro, oddawały
następnym i przyjmowały nowe. Przekazywały z powrotem puste.
Elizabeth włączyła się do łańcucha. Powstało drobne zamieszanie, kiedy na moment
go przerwała, lecz po chwili wszyscy wrócili do poprzedniego rytmu.
Płomienie huczały, lizały niebo, tworzyły obłoki dymu, które unosiły się wysoko w
powietrze i znikały. Gorąco dokuczało, piekło niemiłosiernie.
Nagle Elizabeth usłyszała śmiech i ujrzała postać, która zjawiła się nie wiadomo skąd.
Znów rytm został zaburzony, ludzie szturchali się, tracili cenną wodę, aż w końcu przestali
przekazywać wiadra, tylko stanęli jak oniemiali.
- Myśleliście, żeście się mnie pozbyli, co?! - ryknął Steffen. Stał na szeroko
rozstawionych nogach, z rozłożonymi ramionami, niczym ukrzyżowany. Potem odchylił
głowę do tyłu i roześmiał się szyderczo ku niebu. - Nie, nie będziecie rządzić kimś takim jak
ja. Ja mam władzę. Władzę, słyszycie! To ja decyduję. Zawsze i o wszystkim. Do mnie
należy ostatnie słowo, również w tej sprawie. -Ciemne włosy opadły mu na twarz, lecz mimo
to nie przesłoniły jego oszalałego wzroku.
- Czy to ty, cholerny diable, podłożyłeś ogień pod oborę? - zawołał Jens.
- Używasz strasznie brzydkich słów. - Steffen pogroził mu wskazującym palcem.
Potem znów uśmiechnął się jadowicie, wyraźnie z siebie dumny. - Tak, to ja. Na pożegnanie.
Odwrócił się do Elizabeth.
- Chyba nie uwierzyłaś, że mówiłem szczerze, kiedy prosiłem cię o wybaczenie na
schodach twojego domu? Ty idiotko! - Splunął. - Jak można być tak głupim? Nie zrobiłem
nic złego. Kiedy wreszcie przyjmiesz to do swojej małej, durnej głowy? - Znowu roześmiał
się na całe gardło.
Jens ruszył na niego, lecz Steffen zorientował się w porę i chwycił płonącą deskę.
Wymachując nią przed sobą, zmusił Jensa, żeby się zatrzymał.
- Chciałem odzyskać swoją reputację, ale mi nie wybaczyliście. Zresztą wszystko
jedno. - Zachichotał jak dziecko, lecz nagle spoważniał. - Zamierzałem się tylko trochę
zabawić z Liną. Właściwie nawet nie miała nic przeciwko temu, ale okazała się kosztowna.
Kosztowna! - wykrzyczał i spojrzał na Jensa. - Tej twojej taniej służącej zachciało się cenić,
słyszysz?! - Znowu się roześmiał. Elizabeth zawołała na męża.
- Jens, wracaj. Nie słuchaj tego, co on mówi - poprosiła. - Pomieszało mu się w
głowie.
- Czyżby?! - krzyknął Steffen. - Powtarzam wam, że to do mnie należy ostatnie słowo!
Myślicie, że zaraz mnie dostaniecie i wsadzicie do paki, ale tutaj znów się mylicie. - Pokręcił
głową z ubolewaniem. - Nikt na świecie nie zamknie mnie znowu w tych murach. Żegnajcie!
- I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Steffen wbiegł do obory od strony, która
jeszcze nie stała w ogniu.
- Czyś ty całkiem rozum postradał?! - wrzasnął Jens i pobiegł za nim.
Ktoś krzyknął, żeby się zatrzymał, ale on nie słuchał. Czy to wołał Lars? - pomyślała
Elizabeth. Miała wrażenie, jakby wszystko docierało do niej w zwolnionym tempie.
- Steffen zrobił to z rozmysłem - odezwała się jakaś kobieta tuż obok. - Chciał odebrać
sobie życie. Elizabeth zawołała:
- Nie, Jens, wracaj!
Rzuciła się do przodu, ale ktoś ją przytrzymał.
- Nie rób tego - usłyszała męski głos, kiedy usiłowała się wyrwać. - To samobójstwo.
- Puszczaj mnie! - syknęła, wierzgając nogami. - Muszę pobiec do Jensa. Trzeba go
powstrzymać! Czy nie widzicie, co on robi?!
- To niebezpieczne. - Mężczyzna wzmocnił uścisk. -Znajdziesz tam pewną śmierć.
- Zamierzacie spokojnie patrzeć, jak Jens pali się żywcem? - ryknęła i zaczęła wić się
jak wąż w ramionach mężczyzny. Biła i kopała na oślep, aż nagle poczuła, że trafiła w coś
twardego. Mężczyzna krzyknął i nieco rozluźnił uścisk. Może trafiłam go w nos? - pomyślała
i kopnęła z całej siły w kość strzałkową. Wtedy całkiem ją puścił. Wykorzystała to i puściła
się pędem w stronę obory. Ktoś krzyknął, ktoś inny usiłował ją złapać, ale okazała się
szybsza. Zasłaniając usta przedramieniem, wpadła do środka.
- Jens! - zawołała, lecz jej krzyk zginął pośród huku ognia. Opuściła ramię i chciała
krzyknąć jeszcze raz. Gęsty, gryzący dym ją dusił. Dostała napadu kaszlu i musiała zgiąć się
wpół. Nic nie widziała. Nagle usłyszała trzask i zanim zdołała się obejrzeć, poczuła
przeszywający ból. Coś twardego uderzyło ją w tył głowy. I zapadła ciemność.
Ocknęła się i zastanowiła, gdzie jest. Próbowała sobie przypomnieć, co się stało, ale to
sprawiło jej zbyt silny ból. W szarej mgle dostrzegła Torsteina. Siedział obok niej.
- Wypij to - powiedział i zamieszał coś w szklance. Nawet najdrobniejszy dźwięk
przeszywał jej głowę ostrym bólem.
Wypiła kilka małych łyczków, kiedy przystawił szklankę do jej ust. Smakowało
inaczej niż czysta woda.
- Co to jest? - wyszeptała.
- To ci dobrze zrobi - odparł doktor łagodnie.
- Zrób, co mówi. - To był głos Helene. Postanowiła usłuchać, wypiła jeszcze trochę i
zauważyła, że na dnie było to coś w rodzaju rozgotowanej, drobno zmielonej kaszki. Nie
wypiła wszystkiego, ale trudno. Oparła głowę na poduszkach i zamknęła oczy. Zanim zapadła
w sen, przypomniała sobie. Pożar! Jens! Chciała o niego spytać. Wykrzyczeć jego imię, ale
nie zdążyła, bo znów okrył ją ciemny, miękki koc.
Nie śniła; na wpół oprzytomniała, czuła, że ktoś obok jest, krząta się, szepcze, że
powinna odpoczywać i nie myśleć. Dudniło jej w głowie, piekło ramię.
Dzień i noc zlewały się w jedno. Od czasu do czasu widywała Torsteina, innym razem
przy jej łóżku siedziała Helene, ale nigdy Jens. Dlaczego nie było tu Jensa? A dzieci? Co się z
nimi działo? Dlaczego ona leży? Nieustający ból głowy, z którego powodu było jej niedobrze
i czuła się zmęczona, sprawiał, że nie mogła myśleć. Gdyby tylko uwolniła się od tego bólu,
spytałaby o bliskich. Dowiedziała się, co się z nimi stało.
Od jak dawna tak leżę? - zastanowiła się któregoś razu po przebudzeniu. W pokoju
panowała ciemność, ale śpiew ptaków na dworze świadczył, że był dzień. A więc ktoś
zasłonił okna. Więcej nie zdążyła pomyśleć, bo znowu usnęła.
Następnym razem czuła się nieco bardziej wypoczęta. Głowa nie wydawała się już tak
ciężka, mogła ją nieco unieść i spojrzeć w dół na zabandażowane ramię. Wtedy sobie
przypomniała. Pożar. Steffena, który wbiegł do obory. I Jensa, który podążył za nim.
Pamiętała, że go wołała, a potem zrobiło się ciemno. Prawda powaliła ją niczym ból nie do
zniesienia.
- Jens - szepnęła. - Jens, dlaczego to zrobiłeś? Pewnie jej głos dał się słyszeć gdzieś
dalej, poza pokojem, bo nagle zjawili się Helene i Torstein. Helene pochyliła się nad nią.
- Uspokój się, Elizabeth. Potrzebujesz odpoczynku.
Spadła ci belka na głowę i masz poparzone ramię. Torstein pośpiesz się.
- Gdzie jest Jens?
- Ciii - szepnęła Helene. Znowu ten dźwięk łyżeczki uderzającej o szkło.
- Wypij to - poprosił doktor i przysunął jej szklankę do ust. Zdrową ręką potrąciła
szklankę, aż zawartość wylała się na pierzynę i spłynęła na podłogę.
- Gdzie on jest?! - krzyknęła, starając się opanować mdłości. Miała ochotę zerwać się
z łóżka, gdy nagle zobaczyła go w drzwiach.
- Jens... - szepnęła niepewnie, bojąc się, że zniknie, gdy tylko usłyszy swoje imię.
Uśmiechnął się i ruszył ku niej. Utykał, jedno ramię miał na temblaku. Ale podszedł
blisko, usiadł na brzegu posłania i pogładził ją po policzku.
- Żyjesz? - spytała i musiała go dotknąć. Tak, istniał naprawdę.
- Żyję - odparł z uśmiechem. - Dzieci także mają się dobrze. Ale ledwo udało mi się
ciebie uratować. Strasznie jesteś uparta.
- Dziękuję, nawzajem. - Uśmiechnęła się do niego blado. Nagle spoważniała. - A co ze
Steffenem?
- Nie ma go. Nie żyje. Przełknęła ślinę. Nie mogła o tym myśleć.
- Zostań przy mnie - poprosiła i poklepała miejsce obok siebie.
Obszedł łóżko i położył się obok niej. Helene i Torstein cicho się wymknęli. Wzięła
dłoń Jensa i przyłożyła ją do swoich ust.
- Czuję, jakbym dostała nowe życie w prezencie.
- Nowy start - przyznał. - Teraz możemy zacząć wszystko od nowa.
- Od nowa - powtórzyła.
EPILOG
Opowiedzenie historii życia Elizabeth Andersdatter zajęło sporo czasu.
Jej prapraprawnuczka Elizabeth przechadzała się z matką po pokojach wielkiego
domu w Dalsrud.
Próbowała sobie wyobrazić, jak tu było, gdy zamieszkiwali go Kristian, Jens,
Elizabeth, Helene i wszyscy inni. Spacerowały wzdłuż brzegu, z którego Lina rzuciła się w
morze, poszły na skały - ulubione miejsce prapraprababki Elizabeth, gdzie mogła odetchnąć i
dać odpocząć myślom.
Niebieska kuchnia została nowocześnie wyposażona. Doprowadzono elektryczność i
lampa przy suficie rzucała ostre światło. Zainstalowano kuchnię elektryczną. Pomyślano też o
lodówce i kuchence mikrofalowej, ale zabudowano je i ukryto za drewnianymi drzwiami.
Matka bowiem za wszelką cenę pragnęła zachować jak najwięcej z dawnego wystroju.
Dlaczego nigdy nie spytała o powstanie tego domu? Był stary, należał do rodziny od
wielu pokoleń, ale nic więcej ponad to do tej pory jej nie interesowało.
Sypialnię na poddaszu, którą teraz zajmowała, dzieliły kiedyś Maria i Ane. Później
William i Signe. Rodzicom przypadł pokój Elizabeth i Jensa. Pozostałe przeznaczono na
pokoje gościnne. Zachowało się wiele spośród starych mebli. Zegar ścienny, który przywiózł
z Ameryki Nils Włóczęga. Krzesła i stoły. Ale niedźwiedzia skóra zniknęła dawno temu. Taki
sam los spotkał zasłony, poduszki i chodniki.
Wszystkie zastąpiono nowymi. Nadal jednak wisiały na ścianach czarno-białe zdjęcia.
Elizabeth długo im się przyglądała i rozpoznała postaci z opowieści matki. Patrzyły na nią
poważne i skupione. Obora, którą odbudowano po pożarze, została rozebrana wiele lat temu i
zastąpiona nowym, nowoczesnym budynkiem. Komórki też nie było, a dom dla służby
podupadł i dawno już powinien zostać wyremontowany. Przypomniała sobie, że ojciec
wspomniał o tym kiedyś. „W tym roku musimy coś zrobić z tą starą służbówką -powiedział. -
Nie ma mowy o niczym innym". Elizabeth nie przejęła się tym wtedy ani trochę. Dopiero
teraz to zrozumiała. To dom Helene i Larsa. Naturalnie, że trzeba go odnowić. Przystanęła
przy ogrodzeniu cmentarza i spojrzała na matkę.
- Pomyśleć tylko, że William i Kathinka mogliby się pobrać. On, syn możnego
gospodarza, i ona, córka służącej.
Matka się uśmiechnęła.
- Wszystkim się powiodło. Dzieci dorosły i dobrze sobie radzą. A Elizabeth
Andersdatter i Jens razem się zestarzeli. O, patrz, tu jest nagrobek.
Elizabeth wolno podeszła bliżej i położyła na grobie kwiaty, które trzymała w ręku.
Zwykłe polne kwiaty, bo uznała, że właśnie takie podobałyby się jej prapraprababce
Elizabeth. Ostrożnie pogładziła dłonią czarną kamienną płytę. Wyryto na niej trzy imiona:
Kristian, Elizabeth i Jens. Jej prapraprababka spoczęła między swymi dwoma mężczyznami,
tak jak o to prosiła. Elizabeth zauważyła, że pod nazwiskami i datami wygrawerowano
jeszcze kilka słów. Przeczytała:
Amor vincit omnia.
Miłość wszystko zwycięży.
Podziękowania autorki
Pisanie tej serii było długim procesem. To nie tylko lata pracy przy komputerze, ale
również wielki wysiłek umysłowy. Bez wsparcia i pomocy licznego grona ludzi historia o
Elizabeth nigdy by nie powstała.
Przede wszystkim ogromne podziękowania należą się mojej rodzinie. Mój mąż
Bjornar cały czas stał u mego boku, pocieszał mnie, wspierał i podtrzymywał na duchu.
Najbliżsi, zwłaszcza on, trwali przy mnie zarówno w chwilach radości, jak i zwątpienia i
frustracji.
Dziękuję mojemu synowi Espenowi i dzieciom moich przyjaciółek, które stały się
wzorem dla niektórych dziecięcych postaci serii. Skradłam im wiele zabawnych wypowiedzi.
Również w Bibliotece w Fauske spotykałam się z wielką serdecznością za każdym
razem, gdy się pojawiałam i prosiłam o pomoc.
Z LHL (Landsforeningen for Hjerte og Lungesyke -Krajowy Związek Chorych na
Serce i Płuca) otrzymałam dużą paczkę świątecznych numerów jednego z czasopism.
Znalazłam w nich mnóstwo ciekawych materiałów na temat obchodów świąt Bożego
Narodzenia w dawnych czasach.
Moja przyjaciółka Karen-Louise z Fredrikshavn poświęciła swój czas na
przetłumaczenie wszystkich duńskich dialogów. Bardzo jej dziękuję!
Dziękuję też Ingarowi Arntsenowi, specjaliście od akupunktury, który miesiącami
wbijał mi dziesiątki igieł, dzięki którym mogę pisać przez wiele godzin bez przerwy, nie
cierpiąc z bólu.
Dziękuję wszystkim osobom zaangażowanym w wydanie i sprzedaż serii. Nikt nie
został wymieniony, ale o nikim nie zapomniałam.
I wreszcie: serdeczne, stokrotne podziękowania dla moich wiernych czytelników. Za
telefony, wiadomości tekstowe, kartki, listy, e-maile i inne formy korespondencji. Jesteście
nadzwyczajni!
Trine Angelsen