Alison Roberts
Rajska wyspa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– No tak!
– Co sięstało? – Sara Mitchell az˙ podskoczyła,
słysząc nagły okrzyk Tori.
– To on!
– Co za on?
– Ojciec moich dzieci.
– Och, nie! – Sara jęknęła i zamknęła ksiąz˙kę.
Chociaz˙ doszła dopiero do dziesiątej strony romansu
kupionego w księgarni na lotnisku, fabuła zdąz˙yła juz˙
ją wciągnąć. – Dałam sięco prawda namówić na
wakacje w środku zimy, ale nie zapominaj, jaka była
umowa.
– Umowa?
– Słońce, plaz˙a, pływanie.
– Chciałyśmy siętrochęrozerwać.
– O seksie nie było mowy.
– No tak, ale sytuacja uległa zmianie, bo z tamtej
łodzi właśnie wysiadł istny adonis...
– Jaki adonis? Z jakiej łodzi? Co ty pleciesz?
– To najbardziej seksowny męz˙czyzna, jakiego
w z˙yciu widziałam. Zresztą zobacz sama. – Sara
uniosła sięna łokciach i spojrzała w stronęznaj-
dującego sięnieopodal mola. Męz˙czyzna, który wy-
siadł z małej motorówki, stał teraz po kostki w wodzie
otoczony chmarą dzieciaków czepiających sięjego
rąk. – Na dodatek lubi dzieci! – zaszczebiotała Tori
z zachwytem.
– Pewnie ma z szóstkęwłasnych – rzuciła Sara.
– Jak Robert – dodała cierpko.
– Przepraszam, Robert miał tylko dwoje – obru-
szyła sięTori.
– I z˙onę, o czym zapomniał cię poinformować.
Taki nieistotny szczegół.
Tori westchnęła i potrząsnęła głową.
– Cóz˙, było, minęło... Z
˙
ycie toczy siędalej, praw-
da? – dodała z nagłym błyskiem w oczach.
Prawda, pomyślała Sara. W ciągu ostatniego roku
mało miałyśmy powodów do śmiechu. Co szkodzi
nacieszyć oko przystojnym facetem?
Sara i Tori przyglądały się, jak nieznajomy przyj-
muje od najstarszego z dzieci dorodny kwiat hibis-
kusa i wpina w gęste ciemne włosy.
– Z lewej strony – szepnęła Tori przejęta. – To
znaczy, z˙e jest do wzięcia!
– Sądziłam, z˙e ten zwyczaj odnosi siętylko do
kobiet – odrzekła Sara – a poza tym on przeciez˙ nie
jest tubylcem.
– Robi wraz˙enie, jakby był tu zadomowiony. Cie-
kawe, kim jest?
– Wygląda na pilota wycieczek. – Sara musiała
przyznać, z˙e trudno było oderwać wzrok od opalone-
go, muskularnego męz˙czyzny w jasnych szortach
i wzorzystej koszuli z krótkimi rękawami. – Moz˙e jest
kapitanem któregoś z tych stateczków wycieczko-
wych?
– To zapiszmy sięna całodzienny rejs! – zawołała
Tori.
– Przeciez˙ dopiero wczoraj przyjechałyśmy! Chcę
polez˙eć na piasku, wygrzać sięw słońcu... – zaprotes-
towała Sara i sięgnęła po opasły tom – a kiedy się
zmęczę czytaniem, wskoczyć do wody i popływać
– dokończyła.
– Iiiii! – pisnęła nagle Tori. – Idzie w naszą stronę!
Co robić?
– Uśmiechnij się i zatrzepocz rzęsami – mruknęła
Sara znad ksiąz˙ki. – Zazwyczaj działa.
Nie była zazdrosna. Kochała Tori i cieszyła się, z˙e
jest młoda, atrakcyjna i z˙e pragnie uz˙ywać z˙ycia. To
dzięki jej niespoz˙ytej sile witalnej w ostatnich miesią-
cach nie popadła w depresję.
– Mama nie lubiła, jak ludzie sięsmucą. Załoz˙ę
się, z˙e patrzy teraz na nas z góry i cicho powtarza: No,
no...
Czasami zapał Tori udzielał sięSarze i godziła
sięzafundować sobie jakąś luksusową przyjem-
ność, jak na przykład te wakacje na tropikalnej
wyspie w środku zimy. Miała nadzieję, z˙e jej ko-
mentarze nie brzmiały zbyt moralizatorsko, ale
przeciez˙ Tori potrzebny był ktoś, kto by hamował
jej zapędy. Romans z Robertem okazał się kom-
pletną pomyłką i na dodatek zakończył siętuz˙ po
śmierci mamy. Chciała tylko oszczędzić Tori ko-
lejnego zawodu.
– Piękny dzień, prawda?
Nici z lektury. Nieuprzejmie by było udawać, z˙e
czyta ksiąz˙kę. Znad okularów słonecznych Sara spoj-
rzała na zbliz˙ającego siędo nich nieznajomego oto-
czonego dziećmi.
– Idealny! – odparła rozpromieniona Tori, a Sara
wiedziała, z˙e zachwyt nie odnosi sięwyłącznie do
pogody.
– Dawno przyjechałyście?
– Wczoraj.
– Dobrze siębawicie?
– Coraz lepiej!
Sara, ubawiona tą wymianą zdań, nie mogła dłuz˙ej
opanować drz˙enia kącików ust, odwróciła sięi uśmie-
chnęła do najstarszego z chłopców, niosącego torbę,
chyba ze sprzętem wędkarskim, i pozdrowiła go po
fidz˙yjsku:
– Bula.
Dzieci nagrodziły ją gromkimi okrzykami i tylko
najmłodsza dziewczynka, uczepiona obiema rączka-
mi dłoni męz˙czyzny, przylgnęła do jego nogi i od-
wróciła twarzyczkę.
Ciekawa, jak zachowa sięnieznajomy, podnios-
ła wzrok. Męz˙czyzna wziął małą na ręce, pocało-
wał w policzek, uścisnął czule i posadził sobie na
biodrze.
– Na mnie czas – rzekł. – Udanych wakacji.
– Dziękujemy – odrzekła Sara, a Tori zawołała:
– Nawzajem!
Nieznajomy odwrócił sięze śmiechem.
– Niektórzy są tu nie z˙eby odpoczywać, ale z˙eby
pracować – odparł. Przeszedł kilka kroków, potem
obejrzał sięponownie. – Taki los. Nie ma sprawied-
liwości na tym świecie.
Morze pieściło jej ciało niczym jedwabna pościel
w upalną letnią noc. Leniwe fale kołysały ją delikat-
nie, a jaskrawo ubarwione ryby śmigające w krysz-
tałowo czystej wodzie migotały łuskami, przypomi-
nając iskrzące sięklejnoty.
– Jest bosko – westchnęła uszczęśliwiona Sara.
– Całe siedem dni w absolutnym raju! Dzięki, z˙e mnie
namówiłaś na te wakacje – dodała.
– Co powiesz na lunch?
– Przeciez˙ ledwie minęła jedenasta! Restauracja
na pewno jest jeszcze zamknięta.
– Drobne przekąski podają o kaz˙dej porze, a ja
umieram z głodu.
– To poproś któregoś z tubylców, z˙eby strącił
i rozłupał dla ciebie orzech kokosowy. O tam, koło
naszej ,,bury’’ kręci się jeden.
Sara wskazała ręką krytą strzechą z palmowych
liści chatęstylizowaną na tradycyjną fidz˙yjską ,,bu-
rę’’, stojącą wśród palm kokosowych tuz˙ przy plaz˙y.
Mimo prymitywnego wyglądu wnętrze było urządzo-
ne luksusowo, a kiedy przyjechały, na powitanie
czekał szampan i kosz tropikalnych owoców, który
odwrócił ich uwagęod gekona uczepionego sufitu.
Tori wstała i potrząsnęła głową. Z mokrych wło-
sów poleciały kropelki wody.
– On będzie wiedział, prawda?
– O czym? O kokosach?
– Nie o kokosach, o tym facecie. To znaczy, kim
jest. Powiedział, z˙e tu pracuje, prawda?
– Powiedział, z˙e przyjechał pracować. Nie wiem,
czy to znaczy dokładnie to samo.
– Moz˙e jest rez˙yserem poszukującym plenerów
do nowego filmu?
– Albo pisarzem pragnącym ciszy i spokoju, z˙eby
dokończyć nowy bestseller.
– A moz˙e jest właścicielem tej wyspy? – Oczy
Tori rozbłysły, gdy rozpatrywała te wszystkie eks-
cytujące moz˙liwości. Schyliła siępo ręcznik i okulary
słoneczne i zakomunikowała: – Dowiem się. Pilnuj
dla mnie tego miejsca. – Gdy wróciła, rozpryskując
wodę, podbiegła do Sary pływającej na plecach przy
brzegu i zdyszanym głosem podzieliła sięzdobytymi
informacjami: – Jest lekarzem! Nazywają go ,,dok-
torem Benem’’. Przyjechał zbadać jedną z tutejszych
kobiet, która w tych dniach ma rodzić.
– Aha, rozumiem. Chłopiec wcale nie niósł sprzę-
tu wędkarskiego, tylko torbę lekarską. Zastanowiło
mnie, z˙e nie mieli wędek.
– Spytałam, czy ma z˙onę, ale ten człowiek chyba
mnie nie zrozumiał.
– Moz˙e skręcisz nogę albo zrobisz sobie jakieś
inne kuku, kiedy będzie tędy wracał – zaz˙artowała
Sara.
Tori przybrała minę, jak gdyby całkiem powaz˙nie
rozwaz˙ała taką moz˙liwość, lecz po chwili wpadła na
inny pomysł.
– Lepiej chodźmy do restauracji – zadecydowała.
– Z pomostu przy basenie będziemy miały dobry
widok na molo i łodzie. A nuz˙ wstąpi na lunch?
Przebioręsięi zrobięcoś z włosami!
Wszystkie kręte ściez˙ki między palmami wiodły
na placyk stanowiący centralny punkt kurortu. Oboję-
tne, którą z nich Sara i Tori by wybrały, czy tę
pomiędzy chatami i zabudowaniami gospodarczymi,
czy tębiegnącą obok kaplicy, czy tęobok niewielkiej
remizy straz˙ackiej, prędzej czy później dotarłyby na
miejsce. Tu na wyspie z˙ycie płynęło innym rytmem.
Po przyjściu z plaz˙y, zanim weszła pod prysznic, Sara
zdjęła zegarek i wrzuciła go na dno walizki.
Perspektywa oderwania sięod wszystkiego, nie
tylko od ustalonego rozkładu zajęć, była bardzo
kusząca i podniecająca, a atmosfera na tej wyspie
zamienionej we wspaniały ośrodek rekreacyjny gwa-
rantowała, z˙e znajdą tu to, czego potrzebowały. Mogą
po prostu wylegiwać sięna plaz˙y i od czasu do czasu
szukać ochłody w oceanie, albo spacerować po ocie-
nionych tropikalną roślinnością dróz˙kach. Mogą od-
poczywać bardziej aktywnie, nurkować z akwalun-
giem, uprawiać windsurfing, a nawet lotniarstwo za
łodzią motorową. Lecz w tej chwili Sara najbardziej
pragnęła spokoju i wyciszenia po roku pełnym cięz˙-
kich przez˙yć.
Właśnie mijały basen dla młodych z˙ółwi, gdy u-
słyszały dramatyczny okrzyk.
– Co to? – zaniepokoiły się.
– Chyba ktoś miał wypadek.
– Z której strony to było?
– Wydaje mi się, z˙e gdzieś tam. – Sara zaczęła
przedzierać sięprzez gąszcz hibiskusów. – Coś się
dzieje przy polu do minigolfa.
Gdy dotarła na miejsce, zobaczyła lez˙ącą na ziemi
starszą kobietę. Jej towarzysz trzymał ją za rękę.
– Mam na imięSara i jestem pielęgniarką – przed-
stawiła się. – Mogę się na coś przydać?
– Marjorie upadła – poinformował ją męz˙czyzna.
– Nic mi nie jest, mój drogi. Nie rób zamieszania.
– Czy coś panią boli? – dopytywała sięSara.
– Właściwie nie. Pomóz˙ mi siępodnieść, Stanleyu
– poprosiła, lecz gdy próbowała wstać, skrzywiła się
z bólu. – Au! Moja noga!
– Posadźmy ją na tym z˙ółwiu – zadecydowała
Sara.
Poszukała wzrokiem Tori. Pewnie poszła po po-
moc, pomyślała, nie widząc jej w pobliz˙u. Wiedziała
nawet, czyjej pomocy będzie szukać.
Ustawiony przy jednym z dołków betonowy z˙ółw
okazał sięwygodnym siedziskiem i na policzki Mar-
jorie szybko wróciły rumieńce.
– Psiakrew! – wybuchnęła. – Wiedziałam, z˙e
przez te sandałki nabawięsiękłopotów.
– Czy coś jeszcze panią boli? – wypytywała Sara.
– Moz˙e uderzyła siępani w głowę?
– Nie ma obawy – wtrącił Stanley – beton to za
mało, z˙eby znokautować Marj.
Sara uśmiechnęła się i ponownie zwróciła do
kobiety:
– A jak to sięstało? Zrobiło siępani słabo?
– Nie, nie, moja droga. Nic z tych rzeczy. Jestem
zdrowa jak ryba. To tylko te cholerne buty. Za szybko
schodziłam z góry, źle stąpnęłam i wykręciłam sobie
stopę.
– To wszystko z emocji – wyjaśnił jej partner.
– Marjorie jednym uderzeniem trafiła do dołka pod
z˙ółwiem.
– Nieźle jak na mój wiek, prawda? – zapaliła się
Marjorie.
– Przepraszam, ile pani ma lat? – zapytała Sara.
– Siedemdziesiąt siedem – odrzekła starsza pani
i pochylając sięw stronęSary, dodała: – Stanley ma
dopiero sześćdziesiąt osiem. Posłuchaj dobrej rady,
moja droga, zawsze wybieraj męz˙czyzn młodszych
od siebie.
– To nasz miesiąc miodowy – dodał z dumą
Stanley. – Ślub wzięliśmy właśnie tu, na plaz˙y.
– Jak cudownie! Zawsze sobie wyobraz˙ałam, z˙e
ślub na tropikalnej wyspie musi być bardzo roman-
tyczny.
– I był. – Marjorie pokiwała głową. – Do tej
chwili. Sądzisz, z˙e złamałam nogę?
– Zobaczymy. – Sara zdjęła ze stopy Marjorie
sandał na grubej korkowej podeszwie, a Stanley
znowu wziął z˙onę za rękę. – Moz˙e pani ruszać
palcami? – Marjorie ostroz˙nie wykonała polecenie.
– A całą stopą?
– Auuu! – jęknęła Marjorie, lecz po chwili spróbo-
wała ponownie. – Nie jest az˙ tak źle – oznajmiła.
– Nie sądzę, z˙eby jakaś kość była złamana – ode-
zwała sięSara. – Według mnie to tylko skręcenie.
Wystarczy zimny kompres i bandaz˙, oraz odpoczynek
z nogą w górze.
Marjorie zrobiła zawiedzioną minę.
– Po południu wybieraliśmy sięnurkować z rurką.
– Zobaczymy, jak będzie się pani czuła, dobrze?
– rzekła Sara, wstając. – A teraz spróbujęsprowadzić
kogoś do pomocy – dodała. – Na wyspęwłaśnie
przyjechał lekarz i...
– O wilku mowa – przerwał jej Stanley i ręką
wskazał basen z młodymi z˙ółwiami.
Sara spojrzała w tamtym kierunku. Nie zdziwiła
się, widząc rozpromienioną Tori prowadzącą dok-
tora Bena, za którym dreptał chłopiec z torbą le-
karską.
– Przyprowadziłam lekarza – oznajmiła Tori. –
Oto doktor Ben Dawson.
– A to Marjorie, doktorze Dawson – rzekła Sara.
– Potknęła się i skręciła nogę w kostce. Przed upad-
kiem nie było z˙adnych niepokojących objawów i nie
stwierdziłam z˙adnych innych obraz˙eń.
– Tu wszyscy zwracamy siędo siebie po imieniu,
więc, proszę, nazywaj mnie po prostu Ben, dobrze,
Saro? – rzekł doktor Dawson, a uśmiechając siędo
Marjorie i Stanleya, dodał: – Widziałem wasz ślub.
– Zostały nam jeszcze tylko dwa dni pobytu – ode-
zwała sięMarjorie. – Sara mówi, z˙e niczego sobie nie
złamałam, a ona jest pielęgniarką, więc chyba zna się
na tym, prawda?
– Tori tez˙ jest pielęgniarką, czyli mamy prawie
cały oddział ratunkowy – zaz˙artował Ben. – Po-
zwolisz, z˙e zbadam nogę? – No tak, pomyślała Sara,
ilu lekarzy oparłoby sięna diagnozie zwykłej pielęg-
niarki? – Zalecam odpoczynek z nogą w górze, zimny
kompres i bandaz˙owanie – rzekł po chwili.
– Dokładnie tak samo jak Sara – wtrącił Stanley.
Ben z wprawą zabandaz˙ował stopęMarjorie, po-
tem ku jej widocznej uciesze wziął ją na ręce i spytał:
– Którędy teraz? Którą ,,burę’’ zajmujecie?
– Jeśli mam juz˙ siedzieć, to wolętam, gdzie się
coś dzieje – oświadczyła Marjorie.
– To moz˙e zjemy teraz lunch? – zaproponował
Stanley.
– Dobry pomysł – podchwycił Ben. – Właśnie się
wybierałem do restauracji, więc będę miał cię na oku,
gdyby przyszło ci nagle do głowy zacząć tańczyć na
stołach.
Marjorie zachichotała, a idąca z tyłu Sara pomyś-
lała, z˙e Ben potrafi zawojować kobiety w kaz˙dym
wieku. Gdyby była złośliwa, nazwałaby go flircia-
rzem i playboyem, ale w panującej na wyspie atmo-
sferze odpręz˙enia – słońcu, cieple, z˙artach – trudno
było być złośliwym.
Tori zwolniła i zrównała sięz nią.
– Widzisz – odezwała sięszeptem – lunch. Nie
mówiłam? – Zatrzymała sięi zerwała dwa kwiaty
hibiskusa. – Jeśli za lewym uchem, to znaczy, z˙e
jesteś wolna, tak?
– Nie jestem pewien – odparł Ben – ale chyba tak.
– Swój juz˙ zdąz˙yłeś zgubić – zauwaz˙yła Tori.
– Chcesz drugi?
– Jasne – odpowiedział Ben, przystanął i pozwolił
jej wpiąć sobie kwiat we włosy.
– Nad lewym uchem? – upewniła się.
– Zdecydowanie. – Sara zauwaz˙yła, z˙e kątem oka
zerknął na nią, jak gdyby chciał sprawdzić, co zrobi
z kwiatem. Zaczerwieniła sięi włoz˙yła łodyz˙kę
w dziurkęod guzika mię
kkiej bluzki, której poły
miała luźno zawiązane wokół talii. – Tajemnicza
nieznajoma – skomentował.
– I pozostań taka, moja droga – poradziła Mar-
jorie. – Masz być tajemnicza i intrygująca, bo inaczej
męz˙czyźni przestaną siętobą interesować.
– Mogęsięprzysiąść?
Tori na wszelki wypadek kopnęła Sarę pod stołem
i odpowiedziała uprzejmie:
– Zapraszamy.
Ben włoz˙ył do ust kęs ryby pieczonej na grillu.
– Mmm – mruknął. – Wiedziałyście, gdzie mają
najlepszego kucharza na wyspach.
– Opiekujesz sięwszystkimi ośrodkami? – spytała
Tori.
Ben potrząsnął głową.
– Tak sięskłada, z˙e mieszkam w pobliz˙u, więc
zostałem jak gdyby honorowym lekarzem pierwsze-
go kontaktu. Odwiedzam tez˙ inne wyspy, na których
znajdują sięwię
ksze wioski, i oczywiście bywam
wzywany do nagłych przypadków.
– Ale dzisiaj przyjechałeś niewzywany. Dlacze-
go?
– To prawda. Codziennie przyjez˙dz˙am sprawdzić,
jak sięczuje pewna pacjentka, która ma kłopoty
z ciśnieniem.
– I lada dzień urodzi...
Ben, zaskoczony, uniósł brwi.
– Skąd wiesz?
– Opowiedziano nam o tobie.
– W takim razie teraz wy musicie opowiedzieć mi
o sobie – stwierdził. – Skąd pochodzicie?
– Z Nowej Zelandii. Z Auckland.
– To największe miasto, prawda?
Sara skinęła potakująco głową.
– A ty skąd pochodzisz? – spytała. – Mówisz
z brytyjskim akcentem...
– Bo jestem londyńczykiem.
– Praca tutaj musi być dla ciebie duz˙ą odmianą.
– Wymarzona posada – wtrąciła Tori. – Nie po-
trzebujesz przypadkiem pielęgniarki?
Ben roześmiał się.
– Nie zawsze częstują cię lunchem w luksusowym
otoczeniu. Kilka dni w tygodniu pracujęw szpitalu
w Suwie.
– Ale nie mieszkasz na głównej wyspie, Viti
Levu, prawda?
– Nie. Mam własną wysepkę. – Na jedno mgnie-
nie twarz mu posmutniała, lecz zaraz uśmiechnął się
do Tori i spytał: – Długo zamierzacie tu zostać?
– O wiele za krótko. Tylko tydzień.
– Musicie w pełni wykorzystać kaz˙dą minutę.
– Mam taki zamiar! – oznajmiła Tori.
Sara, zajęta jedzeniem sałatki z ryz˙u, mango, papai
i nieznanych jej przypraw, poczuła sięjak gdyby
wykluczona z rozmowy, lecz nie miała o to pretensji.
Nie chciała psuć Tori przyjemności. Jeśli ma ochotę
na wakacyjny romans, cóz˙ to szkodzi? Moz˙e ten
przystojny Ben okaz˙e sięmiłością jej z˙ycia, osiądą na
jego rajskiej wyspie i będą z˙yć długo i szczęśliwie?
Nagle zorientowała się, z˙e Victoria zaczęła zwierzać
sięBenowi ze spraw bardziej osobistych.
– To Sara głównie pielęgnowała mamę po drugim
wylewie – mówiła – więc cięz˙ej przez˙ywała jej
odejście.
– Tak mi przykro – rzekł powaz˙nym głosem Ben,
a potem spojrzał na Saręi spytał: – Czyli jesteście
siostrami?
Sara wytrzymała jego spojrzenie. To prawda, z˙e
stanowią fizyczne przeciwieństwo, ona jest wyz˙sza,
ma proste ciemne włosy i szczupłą chłopięcą figurę,
podczas gdy Tori jest blondynką o kobiecych kształ-
tach i kręconych włosach. Róz˙nią sięzresztą nie tylko
wyglądem, ale i psychiką. Sara nigdy by nie otwo-
rzyła duszy przed obcym.
– Przybranymi siostrami – odrzekła Tori, ignoru-
jąc ostrzegawcze znaki dawane jej przez Sarę. – Sas
zamieszkała z nami, kiedy miała czternaście lat, a ja
osiem – dodała. – Zawsze chciałam mieć starszą
siostręi od pierwszej chwili pokochałam ją całym
sercem, chociaz˙ potrafiłam tez˙ zaleźć jej za skórę.
Teraz mam dwadzieścia cztery lata i pod tym wzglę-
dem sięnie zmieniłam – dokończyła ze śmiechem.
– Nie jest az˙ tak źle – zaprzeczyła Sara – ale
jestem pewna, Tori, z˙e Bena nie interesuje historia
naszej rodziny – upomniała siostrę.
Ben wstał.
– Na mnie juz˙ czas. Muszęjeszcze zajrzeć do
lecznicy.
– Masz tu lecznicę? – zdziwiła się Tori.
– Niewielki gabinet. Chciałabyś zobaczyć?
– Chętnie – odpowiedziała. – Idziesz z nami, Sas?
Sara potrząsnęła odmownie głową.
– Raczej nie. Sprawdzę, jak się czuje Marjorie,
a potem połoz˙ęsięz ksiąz˙ką na plaz˙y. Ale ty idź
– dodała. – Będziesz wiedziała, gdzie mnie znaleźć,
prawda?
– Na pewno nie chcesz iść z nami?
– Na pewno.
Ben spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.
– Miło było ciępoznać, Saro – rzekł. – Dzięki za
pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Mam nadzieję, z˙e reszta wakacji upłynie wam
bez takich przykrych niespodzianek.
– Ani przykrych, ani z˙adnych – mruknęła Sara
pod nosem.
– Najlepiej by było – odrzekł Ben, patrząc jej
prosto w oczy, jak gdyby chciał potwierdzić, z˙e
zrozumiał aluzję. Potem odwrócił się do Tori, ujął ją
za łokieć i zapytał: – Gotowa?
– Oczywiście.
Tori posłała Sarze triumfujące spojrzenie i wsunę-
ła Benowi rękę pod ramię.
Kiedy zniknęli pomiędzy palmami, Sara podniosła
sięi osłaniając dłonią oczy, spojrzała w kierunku
basenu.
– Yoohoo! – zawołała do niej Marjorie, unosząc
kieliszek z szampanem. – Zapraszamy!
ROZDZIAŁ DRUGI
– Spodobałaś mu się. Jest tobą zainteresowany.
– Akurat! – prychnęła Sara.
– Serio. – Tori zagłębiła łyz˙eczkęw sałatce owo-
cowej, którą wybrała na deser. – To mango czy
papaja? – Nie czekając na odpowiedź, włoz˙yła kawa-
łek owocu do ust. – Mmm – mruknęła. – Obojętne, jak
sięto nazywa, jest pyszne.
Kiedy kończyły kolację, na parkiecie pojawił się
folklorystyczny zespół taneczny i zaczął sięwystęp.
Z jednej strony przycupnęli męz˙czyźni z małymi
bębenkami, kobiety zaś, bose, ubrane w spódniczki
z trawy, z wpiętymi we włosy kwiatami, ustawiły się
rzędem na przedzie. Sara odsunęła się z krzesłem,
z˙eby lepiej widzieć. Od pierwszych taktów siedziała
jak zahipnotyzowana.
Pieśń była pełna werwy, twarze tancerek uśmiech-
nięte, lecz gdzieś w tle pobrzmiewała nuta melan-
cholii, mówiąca o tym, jak w z˙yciu szczęście spla-
ta sięz cierpieniem. Sara słuchała wzruszona nie-
mal do łez. Nagle nastrój uległ radykalnej zmia-
nie, kobiety zaczęły bosymi stopami wystukiwać
rytm dyktowany przez bębny. Widzowie spontanicz-
nie dołączyli wówczas do nich, przytupując i klasz-
cząc. W pewnej chwili, kiedy juz˙ dłonie rozbo-
lały ją od bicia brawa, Sara spostrzegła, z˙e Tori
przygląda jej sięz zagadkowym uśmiechem na twa-
rzy.
– O co chodzi? Co ciętak ubawiło? – zapytała.
– Szkoda, z˙e Ben nie moz˙e cięzobaczyć. Na
pewno zmieniłby o tobie zdanie. Juz˙ nie myślałby, z˙e
jesteś spięta i zamknięta w sobie – rzekła Tori.
– Chodźmy na plaz˙ę– zaproponowała znienacka.
– Moz˙e uda sięnam jeszcze zobaczyć ostatnie pro-
mienie słońca?
Sara podąz˙yła za siostrą, lecz nie myślała o po-
dziwianiu widoków. Odkąd Victoria wróciła z lecz-
nicy, specjalnie ignorowała wszelkie, rzucane jak
gdyby mimochodem, uwagi o doktorze Dawsonie,
lecz ta ubodła ją do z˙ywego.
– Naprawdępowiedział o mnie coś takiego?
Tori przytaknęła ruchem głowy.
– Uhm. Spytał, na czym polega twój problem: czy
nie ufasz męz˙czyznom w ogóle, czy tylko jemu
w szczególności.
– Jedno i drugie – odparła Sara rozbawiona. Po
chwili jednak spowaz˙niała. Jak to moz˙liwe, z˙e w tak
krótkim czasie zdołał zauwaz˙yć az˙ tak wiele? Zawsze
doskonale potrafiła kryć sięz uczuciami. Czyz˙bym
teraz źle sięmaskowała? – Mam nadzieję
, z˙e nie
rozmawialiście tylko o mnie.
– Nie, ale zdąz˙yłam sięzorientować, z˙e wolałby
twoje towarzystwo od mojego. Daj mu szansę, Sas.
Mną się nie krępuj, chętnie zostawię go tobie.
– Nawet gdybym bardzo pragnęła zawrzeć jakąś
znajomość, a zapewniam cię, z˙e wcale nie mam na to
ochoty, Ben byłby ostatnim męz˙czyzną, jakiego bym
wybrała.
– Dlaczego?
– Nie wydaje mi siędość atrakcyjny.
Sara łudziła się, z˙e jeśli wypowie tęopinięwystar-
czająco zdecydowanym tonem, Tori da sięnabrać.
Płonne nadzieje.
– Nie pleć! Jest boski! Tom Cruise i Mel Gibson
w jednej osobie.
– Wygląd to nie wszystko. Doświadczenie z Ro-
bertem powinno ciętego nauczyć. – Sara urwała,
schyliła się, zdjęła sandałki i zagłębiła palce stóp
w miękkim piasku. – Piękne ciało i sympatyczny
uśmiech bywają zwodnicze. Dla mnie sięnie liczą.
– A co siędla ciebie liczy?
– Dobroć – odpowiedziała po chwili namysłu. –
I inteligencja – dorzuciła.
– Ben jest dobry – zaprotestowała Tori. – Widzia-
łaś przeciez˙, jak dzieci do niego lgną. Poza tym jest
lekarzem. Na miłość boską, nie moz˙e być głupi.
– Ale nie jest lekarzem z powołania. – Sara
machnęła lekcewaz˙ąco ręką. – Leczenie oparzeń
słonecznych u turystów w tropikalnych kurortach to
ciepła posadka. Podobnie jak pływanie na statkach
wycieczkowych albo praca w koncernach farmaceu-
tycznych. Takich lekarzy wcale nie interesuje ustawi-
czne doskonalenie zawodowe. Dla nich waz˙ne jest
z˙ycie towarzyskie, status... Och! Patrz! – wykrzyk-
nęła nagle, wyciągnęła rękę w stronę oceanu i przy-
siadła na piasku.
Rozmowa o Benie sprawiała jej przykrość i bardzo
chętnie zmieniłaby temat. Za kaz˙dym razem, kiedy
pomyślała o nim, ogarniało ją trudne do wytłumacze-
nie uczucie zawodu.
Przed nimi rozpościerał sięwidok jak z landszaftu.
Ostatnie krwistoczerwone promienie zachodzącego
słońca ślizgały siępo wodzie, wydobywając z tła
kontury mniejszych wysepek. Replika starej fregaty
pod pełnymi z˙aglami zbliz˙ającej siędo przystani
dopełniała całości. Tori usiadła obok siostry.
– Chyba jesteś dla niego niesprawiedliwa – rzekła.
– Mnie sięspodobał. Serio.
– W takim razie jest twój – rzuciła Sara lekkim
tonem. – Potraktuj go jako jeszcze jedną wakacyjną
atrakcjęwliczoną w koszty. Rodzaj premii.
– Wolałabym, z˙eby ta premia przypadła tobie.
– Dlaczego? – spytała, a kiedy doszło do niej, co
Tori miała na myśli, zapomniała o pięknym zacho-
dzie słońca i dodała: – Okej. Minęły juz˙ dwa lata,
odkąd jakiś męz˙czyzna sięmną zainteresował, ale nie
cierpięz tego powodu.
– Nie przesadzaj. Męz˙czyźni zawsze siętobą in-
teresowali, tylko ty ich skutecznie odstraszałaś.
Sara milczała chwilę. Uwaga siostry róz˙niła sięod
zwyczajowego sloganu ,,wszyscy męz˙czyźni to łobu-
zy’’, jakim Tori niezmiennie ją pocieszała. Nie miała
szczęścia do partnerów. Początek znajomości zwykle
był obiecujący, lecz prędzej czy później kończyło się
rozstaniem. Moz˙e Tori ma rację, zastanawiała się,
moz˙e wina lez˙y po mojej stronie? Nie, nie, nie będzie
psuć sobie wakacji tego rodzaju rozmyślaniami.
– Robięto tylko po to, z˙eby zaoszczędzić czas
– starała sięobrócić wszystko w z˙art – i zachować
twarz. Jeśli zbyt długo zwlekam, sami odchodzą.
– Moz˙e wyczuwają, z˙e im nie ufasz?
– To prawda. Nie ufam.
Tori wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Sary.
– Wiem, z˙e w dzieciństwie spotkało cięwiele
złego, i wiem, z˙e nigdy nie chciałaś o tym roz-
mawiać... – zaczęła.
– Było, minęło – ucięła Sara.
Błękitne oczy Tori pociemniały w gasnącym świe-
tle dnia.
– Jesteś pewna? Stare urazy wciąz˙ mogą w tobie
tkwić. Nie wszyscy męz˙czyźni to łobuzy, Sas. Na
świecie jest wielu porządnych facetów.
– Wiem.
– Chciałabym, z˙ebyś takiego spotkała.
– I pewnego dnia spotkam.
– Martwięsięo ciebie.
– Całkiem niepotrzebnie. Dobrze jest, jak jest.
Tori westchnęła i utkwiła wzrok w dalekim punk-
cie na horyzoncie.
– Mama zawsze powtarzała, z˙e ze wszystkich
dzieci, jakie wzięła na wychowanie po śmierci taty,
ty zajęłaś w jej sercu szczególne miejsce. To dzięki
tobie stanowiliśmy rodzinę. – Sara przełknęła łzy.
Bardzo jej brakowało matki. – Jakiś czas temu –
ciągnęła Tori – kiedy jeszcze mogła mówić, popro-
siła mnie, z˙ebym na ciebie uwaz˙ała. Z
˙
ebym spró-
bowała pomóc ci znaleźć męz˙czyznę, z którym stwo-
rzyłabyś własną rodzinę. Powiedziała, z˙e masz w so-
bie tyle miłości, którą chcesz siępodzielić z inny-
mi, z˙e byłoby straszną stratą, gdybyś znowu zamk-
nęła się w sobie.
Tori umilkła, łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu.
Uścisnęła dłoń przybranej siostry. Długo siedziały
przytulone do siebie. Tymczasem krwawa poświata
stopniowo bladła, nabierała róz˙owego odcienia prze-
chodzącego w opalizującą szarość i po chwili zapadł
mrok.
Sara pierwsza przerwała milczenie.
– Tu jest tak pięknie. Czuję się, jak gdybym
znalazła sięw krainie baśni – rzekła.
Wstały, zaczęły iść plaz˙ą w kierunku swojej chaty.
Rozmowa przyniosła im ulgę.
– Skoro mowa o baśniach – odparła Tori, przybie-
rając z˙artobliwy ton – to moz˙e spojrzysz na Bena jak
na wymarzonego księcia?
– Wykluczone. Marzenia nie mają nic wspólnego
z rzeczywistością.
– Kto tak powiedział?
– Ja. Marzenia są bardzo prywatne i nigdy sięnie
spełniają. Nie mogą.
– Alez˙ mogą. Mogą.
– Rzeczywistość nigdy nie dorównuje marze-
niom, a seks jest przereklamowany.
– Nigdy nie byłaś prawdziwie zakochana i na tym
polega twój problem – stwierdziła siostra.
Sara zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nikt nie wytrzymał ze mną na tyle długo, z˙ebym
zdąz˙yła sięzakochać.
Teraz Tori potrząsnęła głową.
– Z miłością nie moz˙esz zwlekać ani siędo niej
przymusić. Po prostu jeszcze nie spotkałaś tej właś-
ciwej osoby. Według mnie to coś, lub przynajmniej
zapowiedź owego czegoś, co albo czujesz od razu,
albo nigdy.
– Masz na myśli Bena?
– Oczywiście. W nim bardzo łatwo mogłabym się
zakochać. Dlatego uwaz˙am, z˙e w sam raz nadaje się
dla ciebie.
– Dlaczego miałabym sięzakochać w kimś, kogo
będę widywać zaledwie przez tydzień?
– Dla wprawy. – Tori uśmiechnęła się szeroko.
– Następnym razem, kiedy kogoś poznasz i doznasz
tego dziwnego łaskotania w brzuchu, od razu bę-
dziesz wiedziała, co ono oznacza.
– Nie, nie – broniła sięSara. – To nie dla mnie. Ja
potrzebujęczegoś więcej niz˙ chwilowego przypływu
poz˙ądania, z˙eby zyskać pewność, z˙e spotkałam mi-
łość mego z˙ycia. Jeśli chcesz poflirtować dla zabawy,
doktor Dawson jest twój. Mnie zostaw w spokoju.
– Ale on spodziewa się, z˙e jutro przyjedziesz
z nami do wioski. Kilkakrotnie mnie prosił, z˙ebym cię
namówiła.
– Przez˙yje, z˙e mnie nie ma.
– Co masz zamiar robić tu sama?
– Pływać – oznajmiła Sara. – Zamierzam wypuś-
cić siędaleko w morze, a nie tylko pluskać siętuz˙ przy
brzegu. Niewykluczone, z˙e popłynęaz˙ na jedną
z tamtych wysp.
– A rekiny?
– Postaram sięnie zwabić ich swoją krwią.
Tori az˙ sięwzdrygnęła.
– Na twoim miejscu trzymałabym sięjednak bli-
sko brzegu.
– Ale nie jesteś na moim miejscu – ucięła Sara.
– Kaz˙dą z nas interesuje co innego i kaz˙da będzie
robiła, co chce. I tak jest dobrze. Obie ciekawie
spędzimy czas i obie, mam nadzieję, ujdziemy z z˙y-
ciem.
Tori spojrzała na siostręw taki sposób, jak gdyby
doznała nagłego olśnienia.
– Dla ciebie Ben jest rekinem, prawda?
– Popływamy przed snem? – Sara zignorowała
pytanie.
– W ciemności nie widać rekinów.
– Będziemy się trzymać bardzo blisko brzegu.
– Zgoda, ale pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Skoro ja ryzykujęspotkanie z rekinem, ty tez˙
zaryzykujesz i spotkasz sięz Benem. Nastę
pnym
razem, kiedy zaproponuje wspólne spędzenie czasu,
zgodzisz się.
– Ale nie jutro. Jutro chcęporządnie popływać.
– Dobrze. Następnym razem. Obiecaj.
– Obiecuję.
Następnego razu nie będzie, pomyślała Sara. Dwu-
krotnie dostał ode mnie kosza, więc na pewno juz˙ do
niego dotarło, z˙e nie jestem nim zainteresowana.
Zadowoli siętowarzystwem Tori, a ja będęodkrywać
coraz to nowe uroki tych rajskich wysp.
Sara zatrzymała sięna chwilę, osłoniła dłonią oczy
i sprawdziła, czy trzyma sięobranego kursu. Dawno
nie pływała w tak cudownych warunkach.
Celem jej wyprawy była jedna z większych wysp,
na której znajdowała sięwioska i plantacja trzciny
cukrowej. Nasoya, który kierował wypoz˙yczalnią
sprzętu do nurkowania w ich ośrodku, obiecał za-
wiadomić mieszkańców. Mieli przygotować dla niej
poczęstunek, a nawet odwieźć ją z powrotem łodzią,
gdyby była zbyt zmęczona. Teraz, po godzinie
spędzonej w wodzie, taka perspektywa wydawała jej
sięcoraz bardziej zachęcająca.
Dostrzegła lagunęi wąski pasek plaz˙y. Jak dobrze
będzie wyciągnąć się na rozgrzanym piasku i napić
świez˙ego mleka kokosowego prosto z rozbitego orze-
cha!
Podpływając bliz˙ej wejścia do laguny, zobaczyła
niewielką łódkęz trojgiem dzieci w środku, dwoma
chłopcami i malutką dziewczynką, jeszcze prawie
niemowlęciem. Sprawdziła, czy w pobliz˙u nie ma
łodzi rybackiej z rodzicami, lecz wszyscy rybacy
znajdowali sięznacznie dalej. Najstarszy chłopiec, na
oko dziesięcioletni, wiosłował z całych sił, uciekając
przed całkiem potęz˙nymi falami. W pewnym mo-
mencie nie zdąz˙ył, łódź zakołysała sięi wywróciła.
Trójka rodzeństwa zniknęła w białej pianie.
Sara nie na darmo była zwycięz˙czynią niejednych
zawodów szkolnych. Chociaz˙ serce w niej zamarło,
zdołała zbliz˙yć siędo dryfującej, wywróconej do góry
dnem łodzi. Obaj chłopcy uczepieni oślizłego kad-
łuba wołali o pomoc, lecz byli bezpieczni, za to dziew-
czynka zniknęła.
Sara zanurkowała. Dzięki Bogu woda była czysta
i przejrzysta. Widziała fantastyczne kolory rafy kora-
lowej, dziwne kształty morskich anemonów, gęste
ławice ryb rozmaitych gatunków. Wynurzyła się,
zaczerpnęła powietrza i silnie odpychając się płet-
wami, zanurkowała głębiej. Po chwili jednak palący
ból w płucach zmusił ją do ponownego wynurzenia
sięna powierzchnię.
Zanurkowała trzeci raz. Powoli zatoczyła pełne
koło wśród podwodnych roślin, wypatrując dziecka.
Nagle zauwaz˙yła je zawieszone nad koralowcami.
Dziewczynka wyglądała, jak gdyby spała, tylko oczy
miała szeroko otwarte. Sara nieludzkim wysiłkiem
opanowała ból rozsadzający klatkępiersiową, pod-
płynęła bliz˙ej, objęła ją mocno, przycisnęła do siebie
i wypłynęła na powierzchnię.
Mobilizując wszystkie siły, dotarła do brzegu.
Zgromadzeni na plaz˙y mieszkańcy wioski rozstąpili
się, kiedy połoz˙yła nieprzytomną dziewczynkęna
piasku. Jakaś kobieta z głośnym zawodzeniem padła
na kolana, przekonana, z˙e jest juz˙ za późno na
ratunek. Sara jednak nie porzuciła nadziei. W tętnicy
szyjnej wyczuła słabe tętno. Nakryła nos i usta
dziecka swoimi ustami i wdmuchnęła powietrze w je-
go płuca. Jeszcze raz. I jeszcze. Po chwili ponownie
sprawdziła tętno. Było juz˙ znacznie mocniejsze.
Dziewczynka drgnęła, zamrugała powiekami, otwo-
rzyła buzię. Sara przewróciła ją na bok, by spowodo-
wać wymioty. Nieprawdopodobna ilość morskiej wo-
dy wyciekła jej z z˙ołądka, a zaraz potem rozległ się
rozpaczliwy płacz.
Sara nigdy z taką radością nie wsłuchiwała się
w krzyk przeraz˙onego dziecka. Przytuliła małą do
siebie i delikatnie kołysała w ramionach. Ze łzami
szczęścia w oczach zaczęła się rozglądać, komu
oddać uratowaną córeczkę.
Uszczęśliwieni tubylcy zaprowadzili je do wioski,
gdzie dzieckiem zajęła się matka, a Sara stała się
obiektem zainteresowania. Niewiele rozumiała z te-
go, co do niej mówiono, ale domyśliła się, z˙e zyskała
wdzięcznych przyjaciół na resztę z˙ycia.
Godzinępóźniej, z wieńcem kwiatów na szyi,
obdarowana mnóstwem prezentów, zaopatrzona
w owoce i picie, z ulgą witała nowych gości na
wyspie. Ktoś najwidoczniej skontaktował sięz cent-
rum nurkowania w ośrodku i Nasoya przypłynął po
nią łodzią. Nie był sam. Za jego plecami dostrzegła
dwie znajome sylwetki.
– Wieści szybko sięrozchodzą – przywitał ją Ben.
– Jak sięczujesz jako bohaterka?
Sara oswobodziła sięz uścisków Tori i odrzekła:
– Zmęczona. – Potem dodała: – Moz˙esz zbadać
małą Milikę? Była bliska utonięcia i moz˙e mieć wodę
w płucach.
– Właśnie po to przyjechałem – odparł Ben i po-
trząsnął torbą lekarską. – Ale najpierw chciałbym
zbadać ciebie.
– Mnie nic nie jest – zapewniła go. – Chcętylko
chwilęposiedzieć na słońcu w jakimś zacisznym
miejscu na plaz˙y i odpocząć.
Ben zbadał Milikęi stwierdził, z˙e wyszła obronną
ręką z tej niefortunnej przygody.
– Teraz obie musicie wypocząć – stwierdził. – Na
pewno nie chcesz, z˙ebym cięzbadał? – upewnił się
kolejny raz.
Sara poczuła, z˙e sięrumieni, i zaz˙enowana od-
wróciła głowę. Czy jego spojrzenie rzeczywiście
wyraz˙ało coś więcej niz˙ lekarską troskę, czy tylko jej
siętak zdawało?
– Na pewno – odparła. – Popołudnie spędzę, od-
poczywając, i szybko dojdędo siebie.
Niedługo potem motorówka zabrała ich z powro-
tem do ośrodka. Ocean był spokojny, nic nie wskazy-
wało na to, z˙e tak niedawno rozegrał siętu dramat.
Sara nie odzywała się, szczęśliwa, lecz wciąz˙ bardzo
zmęczona. Kiedy dopłynęli na miejsce, Victoria po-
mogła siostrze wyjąć z łodzi prezenty. Na widok
spódniczki z trawy wykrzyknęła:
– Cudowna! Juz˙ cięw niej widzę!
– Dziś wieczorem będziesz miała okazję ją wło-
z˙yć – wtrącił Ben.
– Wieczorem? – Sara zdziwiła się.
– Nie słyszałaś? Wieczorem odbędzie się huczna
zabawa. Jak wszyscy krewni dowiedzą się, czego
dokonałaś, zbiorą sięmieszkańcy dwóch, moz˙e nawet
i trzech wiosek.
– Nie mogętam iść. To ich zabawa.
– Ale na twoją cześć. – Ben spojrzał jej prosto
w oczy. – Uratowałaś dziecko. Chcą ci podziękować.
– Ale...
– Juz˙ nawet zabili prosiaka – wtrąciła Tori
i wzdrygnęła się. – Widziałam, jak wybierali najtłuś-
ciejszego.
– Upieką go na roz˙nie – wyjaśnił Ben. – Więk-
szość jedzenia jednak ugotują w tradycyjnych pie-
cach ziemnych, nazywanych lovo. Nie wszyscy tury-
ści mogą skosztować tego typu specjałów – zachęcał.
– Ale...
– Przyjadępo was o siódmej – ciągnął, nie zwra-
cając uwagi na protesty Sary i nie przestając patrzeć
jej prosto w oczy.
– To ty tez˙ tam będziesz? – Nagle zaproszenie
przestało ją tak przeraz˙ać.
– Oczywiście. Zostałem specjalnie oddelegowa-
ny, z˙ebym ci towarzyszył, więc nie stawiaj mnie
w kłopotliwej sytuacji i nie odmawiaj.
– To ja tez˙ mogęjechać? – upewniła sięTori.
– Oczywiście – zapewnił ją Ben, potem zwrócił
siędo Sary: – No jak? Na zabawie nie moz˙e zabrak-
nąć honorowego gościa.
– I naprawdęmogęwłoz˙yć tęspódniczkęz trawy?
– To zalez˙y od ciebie. Do końca z˙ycia będziesz
honorową mieszkanką wioski. Wszyscy ubiorą się
odświętnie. Poczują się zaszczyceni, jeśli ją włoz˙ysz.
Wyraz oczu Bena świadczył o tym, z˙e i on poczuje
siędumny.
– Zgoda. Do zobaczenia o siódmej.
– Chyba nie zamierzasz ubrać sięw tęspódniczkę
– rzekła Tori. – Wszystko widać, kiedy sięruszasz.
Sara, wyspana i wypoczęta, w wyśmienitym na-
stroju oczekiwała wieczoru.
– Włoz˙ęcoś pod spód, na przykład tęczerwoną
spódnicę. Co o tym myślisz?
Sięgająca połowy łydki muślinowa spódnica, gład-
ko opinająca biodra i rozszerzająca sięku dołowi,
znakomicie spełniała funkcjęhalki. Stroju dopełniała
biała bluzeczka bez pleców, wiązana na szyi.
– A sandałki? – dopytywała sięTori, przerzucając
pantofle na dnie szafy. – Weźmiesz te elegantsze, czy
japonki?
– Ani te, ani te – oświadczyła Sara. – Wystąpię
boso.
– Świetnie! W takim razie ja tez˙. Dobrze, z˙e ma-
my pomalowane paznokcie. – Tymczasem Sara zacze-
sała włosy do tyłu i przytrzymała je opaską, potem
nad lewym uchem przypięła duz˙y pąsowy kwiat, a na
szyi zawiesiła jeden z wieńców, jakie dostała na
wyspie. – Wyglądasz olśniewająco – zachwycała się
Tori. – Po prostu jakbyś siętu urodziła.
Sara obróciła sięprzed lustrem. Po kilku dniach
spędzonych na plaz˙y jej oliwkowa cera nabrała ciem-
niejszej barwy i rzeczywiście wyglądała jak u rodo-
witej mieszkanki Fidz˙i.
– Czujęsię, jakbym sięprzeniosła do krainy baśni
– zwierzyła sięsiostrze. – I zamierzam świetnie się
bawić.
Trudno było nie zrealizować tego zamiaru. Wyraz
twarzy Bena, kiedy po nie przyjechał i zobaczył
przebranie, świadczył o tym, z˙e efekt wart był wysił-
ku. Chociaz˙ miała go za flirciarza i playboya, pełne
aprobaty spojrzenie wprawiło ją w wyśmienity na-
strój. Świadomość, z˙e jest atrakcyjna i budzi poz˙ąda-
nie, uderzyła jej do głowy niczym kieliszek szam-
pana.
Entuzjastyczne powitanie mieszkańców wioski,
którzy przypłynęli, by im towarzyszyć w przeprawie
na sąsiednią wyspę, spotęgowało uczucie euforii.
Sara przymknęła oczy i błogo westchnęła. Nawet
gdyby była tylko postronną obserwatorką, magia tej
nocy urzekłaby ją, a przeciez˙ zabawa odbywała sięna
jej cześć.
Tubylcy na rękach zanieśli ją do wioski i usadzili
na honorowym miejscu na ukwieconej macie, gdzie
czekały na nią Milika z mamą. Dla niej były naj-
smakowitsze kąski pieczonego ma ruszcie mięsa i ryb
duszonych z jarzynami w ziemnym piecu oraz naj-
słodsze owoce. Na jej cześć śpiewano pieśni i tań-
czono, a nawet wykonywano najrozmaitsze popisy,
z chodzeniem po ogniu włącznie. Podawano jej tez˙
krąz˙ącą wśród zebranych czarkęz napojem kava. Za
kaz˙dym razem wypijała łyk, mając nadzieję, z˙e rano
nie będzie tego gorzko z˙ałowała.
W pewnej chwili poproszono ją do tańca. Znalazło
sięwielu chętnych, by nauczyć siostry odpowiednich
kroków. Moz˙e dzięki wypitemu napojowi Sara nie
odczuwała skrępowania. Poddała się melodii bęb-
nów. Stopami wystukiwała rytm, ręce uniosła wysoko
i kołysząc biodrami, obracała się, a przy kaz˙dym
ruchu spod spódniczki z trawy błyskała czerwona
halka, zaś lśniące czarne włosy wirowały wokół
głowy.
Nagle obróciła sięzbyt szybko, albo wykonała
o jeden obrót za duz˙o, zatoczyła sięi straciła równo-
wagę. Na szczęście znajdowała się trochę z boku, nie
w głównej grupie tańczących, i krzew hibiskusa
zasłonił ją, kiedy padała.
Ale nie przed wzrokiem wszystkich. Czyjeś silne
ramiona wyciągnęły się, pomogły jej wstać. Ben!
Nagle poczuła, z˙e te same ramiona ją obejmują, lecz
nie protestowała. Przeciez˙ ta noc to nie rzeczywis-
tość, tylko bajka. Uniosła twarz, lecz to nie oczy, lecz
usta przykuły jej uwagę.
Powaz˙ne. Miękkie. Kuszące. Przymknęła powieki.
Wiedziała, z˙e to będzie najbardziej podniecający
pocałunek w jej z˙yciu. Nie rozczarowała się. Piesz-
czota łagodna jak muśnięcie skrzydeł motyla wprawi-
ła jej ciało w drz˙enie. Westchnęła, rozchyliła wargi.
Ben potraktował to jako zaproszenie.
Straciła poczucie czasu. Wszystko przestało się
liczyć, istniał tylko smak ust Bena, budzący palące
poz˙ądanie. Nie słyszała juz˙ śpiewu, lecz jej serce
zaczęło bić w rytm bębnów, potęgujący doznania.
Ręce Bena objęły ją mocniej, czuła, jak jego
mięśnie tęz˙eją. To obłęd, pomyślała. Wystarczy jeden
pocałunek i gotowa jest odrzucić wszelkie zasady,
jakimi zawsze kierowała sięw związkach z męz˙czyz-
nami, przekroczyć próg, jakiego nigdy nie przekro-
czyła, poddać sięrozkoszy. Nie mogła sięcofnąć, nie
chciała!
To Ben uczynił pierwszy ruch. Puścił ją i szepnął:
– Dobrze sięmaskujesz.
Jego słowa podziałały na Saręotrzeźwiająco.
– O Boz˙e! To nie powinno było sięwydarzyć.
– Dlaczego? – spytał lekko rozbawiony.
– Co Tori sobie pomyśli?
– Pomyśli, z˙e to dalszy ciąg zabawy.
– Gdybyś to ją pocałował, pewnie tak by pomyś-
lała. – Cofnęła się, wygładziła spódniczkę z trawy.
– Mam nadzieję, z˙e nas nie widziała.
– To dla ciebie takie waz˙ne? – zdziwił sięBen.
– Chyba mogęwybierać, kogo całuję, nie?
– Spodobałeś sięjej.
– A tobie nie? – Wyciągnął ramiona i ją objął.
– Nie... To nie o to chodzi – protestowała.
– Tori jest moją siostrą, moją przybraną siostrą,
i... przyjaciółką. Nie mam zamiaru z nią rywa-
lizować.
– Tori mnie nie interesuje. Szczerze mówiąc, na
obecnym etapie z˙adna kobieta mnie nie interesuje.
W kaz˙dym razie nie na powaz˙nie. – Teraz wycofuje
sięrakiem, pomyślała Sara. Przestraszył się
? Ben
odchylił gałąź krzewu hibiskusa, robiąc przejście.
– Zapomnijmy o tym. To ma być przyjemność, a jeśli
nie jest, nie warto zawracać sobie głowy.
– Dobry pomysł.
Dumnie wyprostowała plecy i wyminęła Bena.
Czuła niesmak. Pierwsze wraz˙enie okazało sięsłusz-
ne. Nie ma co tracić czasu dla doktora Dawsona. Z
˙
eby
tylko jeszcze Tori doszła do takiego samego wniosku!
ROZDZIAŁ TRZECI
Jak mogła być taka naiwna! Kiedy wczoraj wie-
czorem kładły sięspać, Tori skwapliwie przyznała, z˙e
Ben Dawson jest zwykłym łajdakiem, gotowym wy-
korzystać kaz˙dą kobietęna tyle głupią, z˙e ulega jego
urokowi. Mina siostry świadczyła o tym, z˙e rewelacje
Sary potwierdziły tylko jej przypuszczenia. Wes-
tchnęła z wyraźnym z˙alem.
– Cóz˙, przynajmniej wiesz, jak całuje – rzekła.
– Wolałabym nie wiedzieć.
– Dlaczego? Niedobrze całuje?
Sara prychnęła.
– Dobrze.
Wiedziała, z˙e nie zapomni tego pocałunku. Drę-
czyło ją straszne przeczucie, z˙e było to wyjątkowe
doświadczenie, jakie juz˙ sięnigdy nie powtórzy
i właśnie z tego powodu z˙ałowała, z˙e w ogóle do
niego doszło.
– No, no.
– To zły pomysł. Nie chcęmieć z tym nic wspól-
nego! – zawołała Sara, gdy zorientowała się, jaki cel
obrała siostra. Przestała wiosłować i połoz˙yła sobie
na kolanach wiosło.
– W porządku. Popłynęsama.
Tori zawsze potrafiła postawić na swoim. Sara
powinna była siędomyślić, co knuje, kiedy mimo
strachu przed rekinami zaproponowała wyprawęka-
jakami na pobliskie niezamieszkane wyspy. Długa
konfidencjonalna rozmowa z młodym Fidz˙yjczy-
kiem z wypoz˙yczalni sprzętu, Jolamem, przerywana
wybuchami śmiechu, podczas gdy ona wybierała
łódki i wiosła, takz˙e powinna była wzbudzić jej
podejrzenia.
– Nie moz˙emy płynąć na tęwyspę! – zawołała
ponownie. – To teren prywatny.
– Tak? – Tori niezbyt przekonująco udała zdzi-
wienie.
– Nie widzisz domu? Nie moz˙emy tak po prostu
wysiąść na czyjejś prywatnej plaz˙y.
– To przybijemy z drugiej strony.
– W pobliz˙u jest duz˙o innych wysp, nawet mniej
oddalonych niz˙ ta. – Sara zatoczyła ręką szerokie
koło. – Dlaczego uparłaś sięwłaśnie na nią? – Tori nie
reagowała. – Do kogo ona nalez˙y?
– Nie wiem.
– Tori! – upomniała ją Sara tonem starszej siostry.
– Juz˙, juz˙, nie denerwuj siętak. Chyba do Bena
Dawsona. Ma dziś dzień wolny, więc niewykluczone,
z˙e go zastaniemy.
– Gdyby chciał przyjmować gości, sam by nas
zaprosił.
– Zrobimy mu miłą niespodziankę.
– Nie zrobimy.
– Mów za siebie. – Tori kilkoma silnymi ruchami
wiosła wysforowała siędo przodu. – Nie dowie się, z˙e
to było zaplanowane. Zobacz, z drugiej strony nie ma
zabudowań, za to jest śliczna plaz˙a. Moz˙emy wybrać
sięna spacer i niby przypadkiem natknąć sięna niego.
Co siętak denerwujesz, Sas? Wyluzuj się.
Sara musiała mocno sięnapracować, by dogonić
siostrę. Nie mogła pozwolić, aby Tori narzucała się
Benowi. Jeśli dojdzie do spotkania, moz˙e zdoła jakoś
uratować sytuację, wyjaśnić, z˙e zboczyły z kursu, bo
Tori musi odpocząć przed drogą powrotną, i zrobiły
sobie tu tylko przystanek.
– Dobrze – odezwała siępo chwili. – Wylądujemy
na plaz˙y, zjemy kanapki, popływamy, odpoczniemy
i wracamy. I nie będziemy szwendać się po wyspie
i szukać okazji do spotkania Bena Dawsona – zakoń-
czyła.
– Okej. – Uwaga Tori skierowana była teraz na
coś zupełnie innego. – O Boz˙e! Czy to nie płetwa?
– Nie widzęz˙adnej płetwy.
– Fale zrobiły siętakie wielkie. Co będzie, jeśli
wpadnędo wody, a tam jest rekin...
– Skoro siętak boisz, zawracamy.
– Wykluczone! – Tori z nową energią zabrała się
do wiosłowania i szybko zbliz˙yła siędo brzegu. Nie
czekała jednak, az˙ przybije do samej plaz˙y, raptownie
wstała, kajak zakołysał się, a ona wpadła do wody,
gubiąc wiosło. – Moz˙e fale wyrzucą je na brzeg?
– rzekła z nadzieją w głosie.
– Wątpię– odparła Sara. – Będęmusiała wziąć cię
na hol. Poszukamy jakiegoś pnącza, które posłuz˙y za
linę.
– Zawsze moz˙emy poz˙yczyć wiosło od Bena.
– Nie moz˙emy.
Tori w milczeniu zjadła kanapki i świez˙e owoce,
które dostały w ośrodku, a kiedy skończyła, przesunęła
się na słońce, zdjęła koszulkę i sięgnęła po emulsję do
opalania.
– Opalęsięna czekoladkęi kiedy wrócimy, wszy-
scy będą wiedzieli, z˙e spędziłam wakacje w tropi-
kach. – Zamknęła oczy i spytała: – Idziesz popływać?
– Poczekam, az˙ mi sięzawiąz˙e sadełko. – Po
znacznym wysiłku fizycznym i dobrym jedzeniu
zaczęła ją ogarniać senność. Została w cieniu, ale za
przykładem siostry podłoz˙yła sobie pod głowęzwi-
nięty ręcznik. – Nie lez˙ zbyt długo na słońcu – prze-
strzegła. – Pamiętaj, z˙e masz wraz˙liwszą skóręode
mnie, skłonną do oparzeń.
– Będę uwaz˙ać. – Tori przewróciła sięna brzuch.
– Jeśli nabawięsięoparzeń, będęmusiała zgłosić się
do lekarza.
Sara jęknęła głucho i przymknęła powieki. Tori
posłusznie zamilkła i teraz ciszęmącił jedynie ryt-
miczny szum fal.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, z˙e jest sama.
Gdzie podziała sięTori? Przemknęło jej przez myśl,
z˙e poszła popływać, ale zaraz przypomniała sobie, z˙e
siostra zbyt bała sięrekinów i nigdy nie wypłynęłaby
sama na otwarte morze. W takim razie poszła w głąb
lądu. Och nie! Tylko nie to!
Natychmiast zerwała sięna nogi. Na mokrym
piasku widniały ślady stóp prowadzące ku małej
zatoczce wśród drzew i skał. Z góry spływał tam
niewielki wodospad, tworząc niewidoczne przepię-
kne jeziorko okolone egzotycznymi kwiatami i buj-
nymi paprociami.
– Tori! – Z
˙
adnej odpowiedzi. Zaczęła się wspinać
po skale. – Toori! – zawołała głośniej.
Jak ona mogła być tak głupia? Przeciez˙ na wyspie
mogą być dzikie świnie albo węz˙e czy jadowite
pająki... Łatwo tez˙ pośliznąć sięna gładkich kamie-
niach. Sara rozejrzała siędookoła i juz˙ miała wspinać
sięwyz˙ej, gdy kątem oka dostrzegła w dole czerwoną
plamę. Wytęz˙yła wzrok.
– Tooriii!
W cieniu skały wyraźnie widziała teraz zarys nieru-
chomego ciała. W mgnieniu oka oceniła sytuację. O-
stroz˙nie zeszła po kamieniach na dół. Przyklękła przy
siostrze i dotknęła jej policzka. Tori uniosła powieki.
– Sas! – wykrzyknęła i uśmiechnęła się z trudem.
– Ale sięwygłupiłam!
– Dobrze to ujęłaś. Coś cię boli?
– Noga.
Sara pochyliła sięnad siostrą.
– Kość piszczelowa i strzałkowa złamane – oznaj-
miła.
– Tak myślałam. – Tori znowu zamknęła oczy.
– Bardzo groźnie to wygląda?
– Wystarczająco. – Sara ściągnęła sarong. Wie-
działa, z˙e otwartą ranękoniecznie trzeba czymś
owinąć. Przydałby się, co prawda, sterylny opatrunek,
lecz lepsze to niz˙ nic. Rozejrzała sięw poszukiwaniu
jakiegoś kawałka drewna, który mógłby posłuz˙yć za
łubki, lecz niczego nie znalazła. Na domiar złego pod
stopami poczuła wodę. Przypływ? Wiedziała, z˙e musi
przenieść Tori w inne miejsce, i to szybko. – Uderzy-
łaś sięw głowę? Straciłaś przytomność?
– Chyba nie. Pamiętam tylko trzask łamanej ko-
ści. Boli mnie ramię, no i mogłam tez˙ stłuc sobie kilka
z˙eber.
– Masz trudności z oddychaniem?
– Nie. Ale boli mnie, kiedy głębiej wciągnę po-
wietrze.
– Co z szyją?
Tori powoli pokręciła głową – w prawo, potem
w lewo.
– W porządku. Bojęsię, z˙e straciłam czucie w pal-
cach prawej stopy. Ruszam nimi?
– Nie. – Sara przygryzła wargę. Wiedziała, z˙e
nalez˙y jak najszybciej unieruchomić nogę. – Sprowa-
dzępomoc.
– Tak mi przykro, Sas. – Tori uniosła powieki.
– Przepraszam. Naprawdęnie chciałam...
– Oczywiście, z˙e nie chciałaś, głuptasie. – Sara
z niepokojem patrzyła na fale. – Problem w tym, z˙e
zbliz˙a sięprzypływ, a nie wiem, jak długo mnie nie
będzie. Muszę przenieść cię wyz˙ej – urwała i spoj-
rzała w górę– ale najpierw poszukam czegoś do
unieruchomienia nogi.
– Nie. To zabierze zbyt duz˙o czasu. – Krzywiąc
sięz bólu, Tori uniosła sięna łokciu. – Jakoś postaram
sięci pomóc. Ciągnij mnie, a ja będęsięodpychać
zdrową nogą. To daleko?
– Jeśli uda nam siędotrzeć do tego stopnia, sądzę,
z˙e wystarczy. Oprzyj sięna zdrowej nodze, a ja
odwrócęcięplecami do skały, pomogęusiąść na tym
występie, a potem podniosę ci nogi.
Udało się. Tori, blada jak prześcieradło, oblana
zimnym potem, bliska omdlenia z bólu, z pomocą
Sary zdołała przeczołgać siękawałek i wdrapać na
skalną półkę.
– Niedobrze mi – poskarz˙yła się.
– To siępołóz˙.
– Nie. Chcęwidzieć fale przypływu. Niewyklu-
czone, z˙e zanim wrócisz, będę musiała przenieść się
jeszcze wyz˙ej.
– Postaram sięwrócić jak najszybciej.
– Wiem. – Tori juz˙ nawet nie próbowała się
uśmiechać. – Idź, Sas. I nie martw sięo mnie. Dam
sobie jakoś radę.
Prywatna wyspa Bena Dawsona miała mniej niz˙
dwa hektary, lecz nie znając terenu, Sara wolała
nie ryzykować i nie zapuszczać sięw las. Zbiegła
nad wodęi wsiadła do kajaka. W ciągu kilku minut
opłynęła skałę, gdzie zostawiła Tori, i zobaczyła
przed sobą piaszczystą plaz˙ęi motorówkęprzycu-
mowaną do mola. Pod palmami zaś dostrzegła ściez˙-
kęprowadzącą w stronędomu zbudowanego jak
tradycyjne fidz˙yjskie chaty, ze strzechą i ścianami
z palmowych liści. Dom jednak tylko z pozoru
był tradycyjny. Duz˙e solidne okna zaopatrzone w z˙a-
luzje wychodziły na biegnącą wokół domu werandę
z ogrodowymi meblami. Na dachu zauwaz˙yła częś-
ciowo zakrytą strzechą antenęsatelitarną. Z pobli-
skiej szopy dobiegał szum generatora.
Był to jedyny dźwięk, jaki zakłócał idealną ciszę.
Drzwi wejściowe stały otworem, lecz nikogo nie było
widać. Sara przystanęła z wahaniem.
– Halo! – zawołała i zaczęła wchodzić na weran-
dę. – Czy jest tam ktoś?
Z
˙
adnej odpowiedzi. Wytęz˙yła słuch. Gdzieś z da-
leka, zza ogrodu porośniętego przepięknymi or-
chideami, dobiegało miarowe stukanie, jak gdyby
uderzenia siekiery. Odwróciła się, a wówczas za
plecami usłyszała zgrzyt zamykanego zamka. Wbieg-
ła na schodki, zaczęła walić pięściami w drzwi.
– Pomocy! Potrzebujępomocy!
Z
˙
adnej odpowiedzi, tylko gdzieś w głębi domu
trzasnęły kolejne drzwi. Moz˙e szarpnąć za klamkę?
Moz˙e spróbować odszukać mieszkańców domu?
A jeśli to nie jest dom Bena? Jeśli ta osoba nie będzie
rozumiała po angielsku? Szkoda cennego czasu. Sara
odwróciła sięna pięcie i pobiegła w kierunku, skąd
dochodziło stukanie.
Pień starego bananowca był zadziwiająco twardy
i nawet świez˙o naostrzona siekiera nie dawała mu
rady. Wysiłek fizyczny był jednak lekarstwem, jakie
Ben Dawson lekarz przepisał Benowi Dawsonowi
męz˙czyźnie na duchowe udręki.
– Ciach!
Dlaczego uległem pokusie i pocałowałem tękobie-
tę? Dlaczego złamałem wczoraj zasadę niewychodze-
nia wieczorem z domu, chyba z˙e do chorego?
– Ciach!
Bo od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem na
plaz˙y z ksiąz˙ką, jakaś siła mnie do niej ciągnie.
Tolerowałem umizgi jej rozgadanej siostry tylko
dlatego, z˙e stanowiły pretekst do przebywania blis-
ko niej. Kiedy wczoraj, zamiast przyjechać z nami
do wioski, wybrała siępopływać, byłem zawiedzio-
ny, ale kiedy uratowała tęmałą, los dał mi drugą
szansę.
– Ciach!
Ben czuł ból w barku, kropelki potu spływały mu
po czole i szczypały w oczy. Co mnie podkusiło, z˙eby
namówić ją, aby ubrała sięw spódniczkęz trawy?
Aksamitna oliwkowa skóra, smukłe ramiona i no-
gi, cudownie jedwabiste włosy... Równie ciemne oczy
skrywające tajemnicę, jaką z nikim nie chciała się
dzielić. Moz˙e na tym polega jej urok? Moz˙e to mnie
tak podnieca? Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu
Ben bardzo pragnął poznać tajemnicęSary. Ale czy
był gotów w zamian uchylić przed nią rąbka swojej?
Ręka go rozbolała. Zmęczony odłoz˙ył siekierę,
sięgnął po koszulę lez˙ącą wśród krzewów imbiru
i otarł twarz i ramiona z potu. Powinien wracać. Mara
pewnie juz˙ naszykowała lunch, a Phoebe wkrótce się
obudzi. Postanowił jednak dokończyć robotę. Jeszcze
tylko kilka uderzeń i stary pień runie. Poza tym
machanie siekierą pomagało mu zapomnieć o Sarze.
Zwinął mokrą koszulęw kłębek, cisnął w krzaki
i podniósł siekierę.
– Ciach! Ciach! Ciach!
Bananowiec zakołysał się. Ben przyglądał się, jak
drzewo pada, a kiedy z głuchym odgłosem uderzyło
o ziemię, ujrzał ją. Nie, to niemoz˙liwe, to jakiś sen,
pomyślał.
Ubrana była jedynie w białe majteczki od bikini
i skąpą bluzeczkęzawiązywaną na szyi. Trykot ob-
lepiał jej piersi, jak gdyby przed chwilą wyłoniła się
z wody. Moz˙e tak właśnie było? Moz˙e przypłynęła
taki szmat drogi, z˙eby być ze mną? Ben zamknął oczy
i dłonią otarł czoło, lecz kiedy uniósł powieki, ona
wciąz˙ tam była.
Włosy miała splecione w warkocz, lecz luźne
kosmyki wiły sięjej wokół twarzy. Wyglądała jak
dzikuska. Z trudem łapała oddech, sprawiała wraz˙e-
nie przestraszonej.
Czyz˙by sięgo zlękła? Nagle uświadomił sobie, z˙e
sam pewnie wygląda jak dzikus – półnagi, mokry od
potu, brudny, z siekierą w dłoniach, patrzący na nią,
jak gdyby zobaczył zjawę. Odkładając siekierę, u-
śmiechnął sięi odezwał:
– Sądziłem, z˙e od upału mam omamy. Czemu
zawdzięczam tę niespodziewaną wizytę?
– Dzięki Bogu, z˙e cięznalazłam – odrzekła Sara
wciąz˙ zdyszanym głosem. – Chodzi o Tori. Potrzebu-
je pomocy...
Wszelkie romantyczne wizje, jakie roiły mu się
w głowie, natychmiast prysły. A więc nie przypłynęła
do niego, nadal próbuje pchnąć go w ramiona siostry.
– Pomocy? – powtórzył zdziwionym tonem. Moz˙e
jej wybaczyć, z˙e złamała zasady i wtargnęła na teren
prywatny bez zaproszenia, ale tego jej nie daruje.
– Jest ranna... – dodała Sara łamiącym sięgłosem.
Chociaz˙ w ostatnich latach uodpornił sięna kobie-
ce łzy, wiedział, z˙e Sara nie udaje.
– Co sięstało? – spytał rzeczowym tonem.
– Spadła ze skały. Ma skomplikowane złamanie
kości piszczelowej i strzałkowej. Niewykluczone, z˙e
ma tez˙ połamane z˙ebra, uraz barku – wyrzuciła
z siebie jednym tchem. – Odciągnęłam ją w inne
miejsce, bo zaczyna sięprzypływ, ale nie wiem, jak
wysoko mogą podejść fale...
– Gdzie ona jest? – Stał teraz bardzo blisko, tak
blisko, z˙e mógł jej dotknąć, ale sięopanował.
– Zatrzymałyśmy sięna plaz˙y z drugiej strony
wyspy.
– Idziemy! – rzucił i juz˙ w biegu dodał: – W łodzi
mam wszystko, co trzeba. Wsiadaj, a ja tylko wskoczę
do domu po telefon. Moz˙e sięprzydać.
To było silniejsze od niej. Nie mogła sięoprzeć, by
nie obejrzeć sięprzez ramię
. Kiedy drzwi domu
otworzyły się, w głębi mignęła jakaś postać, chyba
kobieca. Nie miała jednak czasu zastanawiać sięnad
tym, bo Ben natychmiast wybiegł, wskoczył do łodzi
i wyciągnął rękę, by pomóc jej wsiąść.
Uścisk jego dłoni był mocny i krzepiący. Niewaz˙-
ne, z˙e przerwała mu wypoczynek, wtargnęła do jego
posiadłości. Mogła liczyć na jego pomoc. On wszyst-
kim sięzajmie. Kurczowo uczepiła siętej myśli, tak
samo kurczowo jak chwyciła podaną dłoń. Moz˙e
opierała sięna jego ręce ułamek sekundy dłuz˙ej, niz˙
powinna, lecz nagle poczuła przypływ poz˙ądania.
W takiej chwili!
Długo patrzyła na oddalające sięmolo, potem
przeniosła wzrok na Bena. Jak moz˙e czuć do niego
fizyczny pociąg, skoro w niczym nie przypomina
męz˙czyzny, który mnie wczoraj pocałował? Kiedy
tylko zaczęła wyjaśniać, co się stało, playboy zamie-
nił sięw lekarza gotowego spieszyć tam, gdzie go
potrzebują. Powaz˙ny, skupiony doktor Dawson wy-
dał jej sięznacznie bardziej atrakcyjny od bawidam-
ka, za jakiego chciał uchodzić. Nie miała jednak
zamiaru zdradzić sięz tym przed nim.
– Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać? – spytał.
– Usłyszałam uderzenia siekiery. Przedtem stuka-
łam, ale nikt nie otwierał drzwi, więc...
– Jak dostałyście sięna wyspę?
– Kajakami.
– Nie powiedzieli wam, z˙e to teren prywatny?
Sara potrząsnęła głową. To nie ona rozmawiała
z Jolamem.
– Nie. Przepraszam, jeśli złamałyśmy zakaz, ale
jest wiele wysp i...
– Ta wyróz˙nia sięukształtowaniem terenu i wyso-
kością – przerwał jej. – Nie wierzę, z˙e zjawiłyście się
tu przez przypadek – dodał i obrzucił ją znaczącym
spojrzeniem.
Dopiero wówczas przypomniała sobie, gdzie zo-
stawiła sarong. Biała bluzeczka sięgała ledwie pępka,
niz˙ej miała na sobie tylko majteczki bikini. Poczuła,
z˙e sięrumieni. Na pewno pomyślał, z˙e tak jak Tori
staram sięzwrócić na siebie jego uwagę! Gdy tylko
motorówka dotknęła dnem piasku, wyskoczyła i po-
mogła Benowi wciągnąć ją na brzeg. Potem pobiegła
plaz˙ą, po drodze podnosząc ręcznik swój i Tori.
Jeśli Tori jest w szoku, trzeba ją będzie okryć. Jak
długo mnie nie było? Sara bała się, z˙e z upływu krwi
spowodowanego wewnętrznymi obraz˙eniami siostra
mogła stracić przytomność, albo złamane z˙ebro prze-
biło płuco i nie moz˙e oddychać. Na szczęście nic
takiego sięnie stało.
Tori była blada i zbolała, lecz przytomna.
– Hej! Udało ci sięznaleźć Bena? Och... – zająk-
nęła się, widząc, z˙e Sara nie jest sama.
– Dziwne, ale wiedziała, gdzie mnie znaleźć – od-
parł Ben. Dotknął przegubu Tori, sprawdził tętno.
– Jak to sięstało?
– Wybrałam sięna spacer, pośliznęłam sięi spad-
łam.
– Co cięboli najbardziej?
– Noga.
Ben odsłonił ranęi wydał cichy gwizd.
– Poszłaś na całość, dziewczyno. Saro, podaj mi
z torby opatrunek. Znajdziesz tam tez˙ łubki i bandaz˙e.
– Zwracając siędo Tori, spytał: – Moz˙esz poruszać
palcami?
– Nie.
– Odczuwasz mrowienie?
– Nie. Całą stopęmam jakby zdrętwiałą.
– Trzeba będzie nastawić kości – stwierdził, a wi-
dząc przeraz˙enie w oczach Tori, dodał: – Nie bój się,
mam ze sobą morfinę. Jesteś uczulona na jakieś
lekarstwa?
– Nie.
– Dobrze. No to do roboty. – Wstał, otworzył
klapkętelefonu. – Dzwoniępo drugą łódź i kogoś do
pomocy, z˙eby znieść cięz tej skały. Zawiadomię
szpital, z˙e przyjedziemy. Jeśli sięnam poszczęści,
zdąz˙ą przygotować salęoperacyjną. Kiedy ostatni raz
jadłaś?
– Co? – Tori była bliska łez. – Nie mogęteraz
poddać sięoperacji!
– Masz otwarte złamanie, które na dodatek wy-
gląda na skomplikowane. Rana musi zostać oczysz-
czona w znieczuleniu ogólnym, nie mówiąc juz˙
o nastawieniu kości.
– Nie!
– Nie rozumiem. Dlaczego nie?
Sara dotknęła ramienia Tori, chcąc dodać jej tym
gestem otuchy.
– Podejrzewam, z˙e nie odpowiada jej perspektywa
poddania sięoperacji w miejscu takim jak Fidz˙i
– wyjaśniła.
– Mogęcięzapewnić, z˙e szpital jest całkiem przy-
zwoicie wyposaz˙ony. Na Fidz˙i jest nawet akademia
medyczna.
– Sam mówiłeś, z˙e to moz˙e być skomplikowane
złamanie. Raczej mało prawdopodobne, z˙eby znalazł
siętu chirurg ortopeda tej klasy co u nas. – Ben
otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz zmienił za-
miar. – Poza tym jest jeszcze kwestia pobytu w szpita-
lu – ciągnęła Sara. – Kiedy Tori będzie mogła
podróz˙ować? Jesteśmy ubezpieczone od następstw
nieszczęśliwych wypadków.
– To upraszcza sprawę– odparł Ben rzeczowo.
– Nogęzapewne da sięunieruchomić na tyle, z˙eby
zahamować zmiany neurologiczne i uniknąć operacji.
Wszystko jednak zalez˙y od tego, jak szybko zdołamy
załatwić wasz przelot do Nowej Zelandii. Czy takie
rozwiązanie wam odpowiada?
Sara spojrzała na przestraszoną twarz Tori.
– Jeśli to moz˙liwe... – odrzekła.
– W porządku – rzekł tonem kończącym dyskusję.
– Zobaczę, co da się załatwić.
Z oczu Tori popłynęły łzy.
– A co z naszymi wakacjami?
– Obawiam się, z˙e z wakacji nici – prychnął Ben.
ROZDZIAŁ CZWARTY
To, z˙e wakacje sięskończyły, nie ulegało wątp-
liwości. Raj zmienił sięnagle niemal w piekło, a Sara
przysięgła sobie, z˙e juz˙ nigdy nie da sięnamówić
siostrze ani na z˙adne wyjazdy, ani w ogóle na nic.
Na szczęście obraz˙enia Tori nie zagraz˙ały z˙yciu
i moz˙na było przypuszczać, z˙e z czasem zostanie jej
tylko mała blizna na pamiątkę. Cierpiała jednak
bardzo. Ben podał jej kroplówkęi dawkęmorfiny,
która nie tylko uśmierzyła ból, lecz sprawiła, z˙e nagle
stała siębardzo rozmowna.
– To wcale nie miało tak być, wiesz? – zaczęła,
kiedy zajął sięunieruchamianiem jej nogi.
– Oczywiście, z˙e nie.
– To był mój pomysł.
– Naprawdę?
– Nie ze złamaniem nogi, ale z przyjazdem tutaj.
– Och? – Ton Bena powinien ostudzić zapał Tori
do zwierzeń, lecz w stanie podniecenia wywołanego
narkotykiem nie zwracała uwagi na takie subtelności.
Sara, trzymająca w górze pojemnik z płynem do
kroplówki, nie mogła nic zrobić, by zahamować ten
potok słów.
– Bo widzisz, Sas powiedziała, z˙e wcale cięnie
chce, chociaz˙ przyznała, z˙e fantastycznie całujesz,
a mnie sięwydaje, z˙e szkoda wypuścić cięz ręki.
Sara najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Spoj-
rzenie, jakim Ben ją obrzucił, dobitnie świadczyło, co
o niej myśli. Dała sięcałować, potem o tym roz-
powiadała, a na koniec poinformowała siostrę, z˙e nie
jest nim zainteresowana i z˙e chętnie go jej odstąpi!
Najwyraźniej myślał, z˙e zachęcała Tori do flirtu.
Przeciez˙ wspólnie wynajęły kajaki i wspólnie podjęły
daleką i całkiem wyczerpującą wyprawę.
Spojrzenie Bena było ostatecznym ciosem, jaki
na nią spadł tego koszmarnego popołudnia. Moz˙e
gdyby ponownie na nią popatrzył, wraz˙enie bez-
granicznej pogardy zatarłoby sięw jej pamięci, lecz
tego nie uczynił. Zresztą jeśli nawet próbował, ona
unikała jego wzroku.
Nie było to trudne, zwłaszcza po przybyciu moto-
rówki. Uwaga wszystkich skupiła sięna ofierze
wypadku, zniesieniu jej na noszach ze skał i prze-
transportowaniu na pokład.
W szpitalu w Suwie na głównej wyspie archipela-
gu, Viti Levu, nie wpuszczono Sary na oddział ra-
tunkowy i podczas gdy Tori robiono prześwietlenie
i zakładano tymczasowy gips, musiała czekać w za-
tłoczonej poczekalni. W pewnym momencie zaczepi-
ła ją pielęgniarka i poinformowała, z˙e wszystko zo-
stało pomyślnie załatwione.
– Za dwie godziny odlatuje samolot wojskowy.
Zabiorą Victorię, i jest jeszcze miejsce dla ciebie.
– Zdąz˙ępojechać do ośrodka, spakować rzeczy?
– Zajęliśmy się tym. Niedługo dostarczą wam
bagaz˙e.
– Tak? – Sara nie kryła zdziwienia. – Dziękuję.
Kto to wszystko zorganizował? – spytała.
– Doktor Dawson.
No tak. Któz˙by inny? Nie moz˙e siędoczekać,
kiedy nas stąd wyekspediuje. Szczególnie po rewela-
cjach Tori, z˙e miał być tylko jeszcze jedną wakacyjną
rozrywką. Zaraz, zaraz, czy nie tak właśnie sam się
zaprezentował? Jakim prawem teraz nas potępia?
Sara miała kompletny mętlik w głowie. Targały nią
sprzeczne uczucia, z jednej strony wstyd, rozczaro-
wanie, upokorzenie, z drugiej lęk o zdrowie siostry,
z trzeciej zaz˙enowanie, z˙e tylu osobom sprawiają
kłopot...
Nasoya, który przywiózł z ośrodka ich rzeczy,
wcale jednak nie miał im tego za złe.
– I tak wybierałem siędo Suwy po zakupy – wyja-
śnił pogodnie.
Uśmiechnął siędo niej szeroko i zaczął zdejmować
kolejne walizki z wózka inwalidzkiego, którego uz˙ył
do transportu bagaz˙y. Kiedy brał za ucho ostatnią
torbęz niedomknię
tym zamkiem błyskawicznym,
zawartość wysypała sięna podłogępoczekalni, potę-
gując skrępowanie Sary.
Muszla monetki, którą dostała od Miliki, poturlała
siępo zniszczonym linoleum i zanim zdąz˙yła ją
złapać, wpadła za jakąś kotarę.
– Zrobiłyście duz˙o zakupów – skomentował Na-
soya, podnosząc seledynowy stanik Tori. – Ledwo to
upchnąłem.
Sara nie sprostowała, z˙e większość pamiątek to
prezenty. Natomiast bardzo sięucieszyła na widok
spódniczki z trawy zajmującej niemal całą torbę. Za
nic nie chciałaby stracić tej pamiątki kojarzącej
sięz tak waz˙nym dla niej wspomnieniem. Nie chciała
tez˙ stracić muszli. Mimo z˙e oczy wszystkich zwróco-
ne były na nią, podeszła do kotary i odchyliła brzeg.
Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła, z˙e za zasłoną
stoi szpitalne łóz˙ko oraz z˙e znajduje siętam mała
pacjentka.
– Cześć! – odezwała się.
– Cześć – odrzekła wyraźnie speszona dziewczyn-
ka, nie podnosząc wzroku.
– Widziałaś moz˙e muszlę? Wypadła mi z torby
i potoczyła siętutaj.
Dziewczynka kiwnęła potakująco głową, odwróci-
ła siędo Sary i wyciągnęła do niej rączkęz muszlą.
Sara całym wysiłkiem woli powstrzymała okrzyk
przeraz˙enia. Miała wraz˙enie, z˙e widzi dwoje róz˙nych
dzieci. Wchodząc do boksu, ujrzała śliczną kilkuletnią
dziewczynkęz ciemnymi, niemal granatowymi ocza-
mi i jasnymi loczkami sięgającymi ramion. Druga
strona jej buzi była natomiast potwornie zniekształco-
na: napięta czerwona skóra ściągała oko, ucho i kącik
ust, a na skroni rosły zaledwie pojedyncze włosy.
Wiedziała, z˙e takie rany powstają tylko w wyniku
poparzenia. Gardło jej sięścisnęło, gdy zobaczyła, z˙e
rączka trzymająca muszlęrówniez˙ jest pokryta bliz-
nami. Opanowała impuls, by przytulić małą. Przykuc-
nęła przy niej i spytała:
– Czy ktoś siętobą zajmuje?
Dziewczynka przytaknęła ruchem głowy.
– Niania. Poszła po picie.
Dlaczego to dziecko jest na oddziale ratunkowym?
Jakieś komplikacje z powodu tych strasznych blizn?
I dlaczego jest w separatce? Rozglądając siędookoła,
doszła do wniosku, z˙e boks bardziej przypomina
biuro niz˙ gabinet zabiegowy. Biurko obok stolika
komputerowego zarzucone było papierami, a w no-
gach łóz˙ka lez˙ały męskie ubrania. Moz˙e podczas
ostrego dyz˙uru urzęduje tu lekarz? Kiedy nie jest
potrzebny na oddziale, ma gdzie sięzdrzemnąć.
Na łóz˙ku lez˙ał takz˙e dziecinny słomkowy kape-
lusz. Sara przyjrzała mu siębliz˙ej. Kolorowe sztuczne
kwiaty ozdabiały rondo, lecz spod nich spływał ro-
dzaj welonu. Boz˙e, czy temu maleństwu zasłaniają
twarz, gdy wychodzi na dwór? Czy umieszczono ją
w tej separatce takz˙e po to, z˙eby nikt jej nie widział?
Podczas gdy Sara zastanawiała sięnad tym, co
zobaczyła, dziewczynka zdąz˙yła połoz˙yć sobie musz-
lęna kolanach i przykryć dłońmi, zbyt małymi, by
zasłonić skarb. Moz˙e spodziewała się, z˙e nieznajoma
zapomniała o zgubie?
– Śliczna, prawda? – przemówiła Sara. Dziew-
czynka nieznacznie skinęła głową. – Jak ci na imię?
– Phoebe.
– Bardzo ładne imię. – Uśmiechnęła się do małej,
a po chwili Phoebe równiez˙ spróbowała sięuśmiech-
nąć, lecz mogła unieść tylko jeden kącik ust. Ogar-
nięta wzruszeniem Sara wyciągnęła rękę i pogłaskała
ją po policzku, właśnie po tym zdeformowanym.
Phoebe nie cofnęła się. Patrzyła tylko na gościa ze
zdumieniem. – Masz ochotęzatrzymać tęmuszlę?
Phoebe, nie spuszczając oczu z Sary, kiwnęła głową.
– Śliczna – odezwała sięw końcu.
– Tak jak ty, kochanie – zapewniła ją Sara.
W tym samym momencie szarpnięta gwałtownie
kotara odsunęła się i do boksu wkroczyła potęz˙nie
zbudowana Fidz˙yjka.
– Kim pani jest? Tu nikomu nie wolno wchodzić!
– Przepraszam. – Sara podniosła sięz kolan.
– Szukałam muszli. Wypadła mi z torby i potoczyła
siępo podłodze.
– Proszęzabrać muszlęi wyjść. – Kobieta po-
stawiła szklankęz wodą na biurku i rozpostarła
ramiona. Widząc, z jaką radością mała podbiegła do
niej, Sara wyzbyła sięniechęci do herod baby.
– Nianiu, nie! Teraz muszla jest moja!
– Dałam ją jej w prezencie – wyjaśniła Sara
i szybko sięwycofała.
Nie chciała, by opiekunka odebrała małej muszlę.
Odchodząc, usłyszała jeszcze:
– Śliczna muszla, a Phoebe śliczna dziewczynka.
Kobieta odpowiedziała coś po fidz˙yjsku. Sara mia-
ła tylko nadzieję, z˙e jej słowa podniosły poczucie
wartości okaleczonego dziecka. A jeśli muszla ma jej
przypominać komplement, to lepiej niech z nią zo-
stanie, pomyślała. Niestety tylko w ten sposób moz˙e
pomóc temu biedactwu.
Moz˙e właśnie to spotkanie zapamiętam najdłuz˙ej
z tych feralnych wakacji? Coś zupełnie niezwiąza-
nego z wypadkiem Tori ani z Benem Dawsonem.
Phoebe będzie równie trudno jak mnie znaleźć w z˙y-
ciu miłość, poniewaz˙ z powodu tych blizn ludziom
niełatwo będzie odkryć, kim naprawdę jest. Czy nie
lepiej nosić blizny na twarzy, gdzie kaz˙dy moz˙e je
zobaczyć, a nie na duszy?
Nadejście pielęgniarki wyrwało ją z zadumy.
– Karetka czeka. Zabierze was na lotnisko. Pomo-
gęprzenieść bagaz˙e.
– Sara! Witaj z powrotem!
– Witaj, Cathy. – Sara opadła na krzesło w pokoju
pielęgniarek na oddziale dziecięcym i spojrzała na
zegar ścienny. Dwadzieścia sześć po szóstej. – Uff!
Juz˙ siębałam, z˙e sięspóźnię.
– Zmęczona po podróz˙y? Róz˙nica czasu daje ci
sięwe znaki?
– Nie. Zresztą wróciłyśmy pięć dni temu.
– Jak to?
– Nie słyszałaś, co sięstało? Tori złamała nogę.
Od środy lez˙y u nas na ortopedii, chociaz˙ dziś juz˙ ją
wypisują do domu. Sądziłam, z˙e wiesz.
– W zeszłym tygodniu trzy dni mnie nie było,
a potem mieliśmy tu straszne urwanie głowy. Jak to
sięstało?
Tymczasem pokój pielęgniarek szybko się zapeł-
niał. Pojawiła siętez˙ siostra oddziałowa, Christine,
i energicznym krokiem zbliz˙yła siędo tablicy, na
której wypisane były nazwiska pacjentów z krótką
informacją o chorobie.
– To długa historia – szepnęła Sara. – Potem ci
opowiem.
– Witam was – zaczęła Christine. Zgromadzone
w pokoju pielęgniarki z obu zmian, kończącej i rozpo-
czynającej pracę, ucichły. – Niestety wygląda na to,
z˙e zima zbiera z˙niwo. Kolejne dwie kolez˙anki są na
zwolnieniach, a mamy doroczną epidemięwiruso-
wego zapalenia oskrzelików. Wczoraj przyjęliśmy
czworo... nie, pięcioro dzieci. Aha, Saro, dobrze, z˙e
jesteś. – Christine uśmiechnęła się do niej. – To ty
opiekowałaś sięEmerald Carson, prawda?
– Och, nie! Emerald ma zapalenie oskrzelików?
Chora na mukowiscydozęEmerald wielokrotnie
trafiała na oddział i stała sięulubienicą Sary.
– Wygląda to raczej na wtórne zapalenie płuc po
infekcji wirusowej. Weekend spędziła na intensywnej
terapii, ale moz˙na ją juz˙ przenieść do nas. Zajmij się
nią w pierwszej kolejności.
Sara wpisała nazwisko Emerald do notesu. Biedac-
two. Jeszcze tego jej potrzeba. Jakby nie wystarczyło,
z˙e ma cukrzycę. Ostatnio jej stan się pogorszył
i trzeba było zwiększyć dzienną dawkę insuliny.
A taka jest kochana. Dojrzała ponad swój wiek,
nieświadomie stara sięw pełni wykorzystać kaz˙dą
szczęśliwą chwilę krótkiego, niestety, z˙ycia. To dzie-
cko zajmowało specjalne miejsce w sercu Sary. Tak
jak Phoebe.
Sara słusznie przewidziała, z˙e spotkanie z tragi-
cznie okaleczoną dziewczynką na trwałe wryje jej się
w pamięć. Wzruszający finał feralnych wakacji nie
dawał jej spokoju i powracał w snach równie upor-
czywie jak wizerunek Bena Dawsona czy przyjem-
niejsze obrazy: turkusowy ocean, zapierające dech
w piersi zachody słońca, śpiewający tubylcy, tancerze
w spódniczkach z trawy i z kwiatami we włosach.
– Sara? – Głos Christine zabrzmiał teraz odrobinę
ostrzej. – Zapisałaś?
– Kirsty James – szepnęła Cathy. – Krup.
– Tak, zanotowałam. Kirsty.
– Dopisz sobie jeszcze Shane’a Hayesa. Tym ra-
zem to chyba szkarlatyna. Dostaje penicylinęw krop-
lówce. Moz˙liwe, z˙e dodam ci później któreś z dzie-
ci, ale na razie zostawiam rezerwę. Niewykluczo-
ne, z˙e trafi sięjakiś nagły przypadek. – Christine
potrząsnęła głową. – Mamy pełne obłoz˙enie, ale cóz˙,
w razie czego będziemy musieli wygospodarować
miejsce na dodatkowe łóz˙ko. Cathy?
Sara wyłączyła się. Myślami znowu wróciła do
Phoebe. Nawet wrzątek nie spowodowałby az˙ takich
poparzeń. Ile blizn kryje siępod ubraniem? Ile ta
kruszynka musiała wycierpieć? Czy rodzice czuwali
przy niej, by ją pocieszać, czy ten obowiązek zrzucili
na nianię?
– Obudź się! – zaz˙artowała Cathy. – Do roboty!
Idędo izolatek. Będęmusiała poczekać az˙ do przerwy
na lunch, zanim dowiem sięwięcej o waszych waka-
cyjnych przygodach. Przedtem nie uda mi sięwyrwać.
– Ja chyba tez˙ będę miała pełne ręce roboty –
odparła Sara, chowając długopis do kieszeni granato-
wej bluzy.
Nie pomyliła się. Nawet nie wiedziała, kiedy minął
dziewięciogodzinny dyz˙ur. Ale nie narzekała. Kocha-
ła dzieci i lubiła swoją pracę.
– No, nareszcie jesteś! – przywitała ją Tori, gdy
obładowana zakupami wróciła do domu. – Strasz-
liwie sięwynudziłam!
– Jak noga?
– Boli.
– Wstawałaś?
– Tak. Ale na schody jeszcze z tymi kulami nie
wejdę.
– Nawet nie próbuj. – Sara postawiła torby z zaku-
pami na blacie w kuchni. Zaczęła się zastanawiać, czy
zamiast chodzić do pracy nie powinna zostać w domu
i opiekować sięsiostrą. – Ktoś cięodwiedził?
– Nikt. – Tori cięz˙ko westchnęła. – W szpitalu
było weselej. Co chwilęktoś wpadał pogadać.
– Co robiłaś cały dzień?
Sara zaczęła szykować kolację. Miała zamiar przy-
rządzić kurczaka w warzywach na sposób chiński.
– Oglądałam telewizję, a potem w Internecie zna-
lazłam stronęagencji matrymonialnej. Wpisałam nas
obie.
– Z
˙
artujesz!
– Nie martw się! O tobie napisałam, z˙e masz
dwadzieścia dwa lata, sto osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu, jesteś blondynką i pracujesz na pół etatu jako
modelka. W ciągu godziny dostałaś piętnaście ofert.
– A o sobie co napisałaś?
– O sobie... – Tori ponownie westchnęła. – Chcia-
łam zobaczyć, czy ktoś w ogóle będzie zainteresowa-
ny. Dostałam tylko jedną odpowiedź. Z Holandii. Od
faceta z trzyletnim dzieciakiem! Która dziewczyna
chciałby umówić sięna randkęz męz˙czyzną, który
ma dziecko?
– Zrobić ci herbaty? – Sara włączyła czajnik elek-
tryczny. – Chyba czas na środki przeciwbólowe?
– Aha.
– Mnie by dziecko nie przeszkadzało.
Przerwała przygotowywanie kolacji, z kubkiem
herbaty w ręce usiadła na podłodze obok kanapy, na
której lez˙ała siostra, i podwinęła nogi.
– Droga wolna. On czeka.
– Dziękuję, nie skorzystam.
Flirt w cyberprzestrzeni jej nie pociągał. Skąd
wiesz, czy twój partner naprawdęjest wysokim,
opalonym brunetem?
– Jak było w pracy? – Tori zmieniła temat.
– Urwanie głowy. Chociaz˙ niektóre dzieciaki są
wspaniałe. Wyobraź sobie, z˙e Emerald, no wiesz, ta
dziewczynka z mukowiscydozą, znowu u nas jest.
– Ta chora na cukrzycę?
– Uhm. Teraz biedactwo ma zapalenie płuc.
– Prognozy?
– Jest pewna poprawa. Na razie.
– Zbytnio sięangaz˙ujesz, Sas. – Tori przerwała
cięz˙kie milczenie, jakie zapadło po tym ostatnim
stwierdzeniu. – Los tych nieszczęsnych dzieci za
bardzo lez˙y ci na sercu. Moz˙e powinnaś wrócić na
oddział ratunkowy? Tam nie ma czasu przywiązać się
do pacjentów.
– Ale ja właśnie dlatego kocham swoją pracę! –
Sara przysunęła się bliz˙ej grzejnika. – Zimno tu jak
w psiarni.
– Lodowato. Ten dom jest za stary i o wiele za
duz˙y. Moz˙e powinnyśmy go sprzedać?
– Co?! – Sara spojrzała na siostręzaskoczona.
– Jest wart fortunę. Kiedy trzydzieści lat temu
rodzice go kupili, nikt nie chciał mieszkać tak daleko
za miastem. Mamy dwa kroki do plaz˙y, na tyłach
busz. Gdybyśmy go sprzedały, byłybyśmy milioner-
kami.
– Chyba nie mówisz powaz˙nie?
– Nie. To dlatego, z˙e mam chandrę. Nudzi mi się,
boli mnie noga i... dziś duz˙o myślałam o mamie. Tak
mi jej brak. Chciałabym, z˙eby tu była i sięmną
opiekowała.
– A widzisz? Z
˙
ałuję, z˙e dałam ci sięnamówić do
powrotu do pracy. Powinnam wziąć wolne.
– Potrzebujemy pieniędzy – przypomniała Tori.
– Wydałyśmy całe oszczędności na wakacje, a kiedy
pomyślęo rachunku za gaz, ciarki mi przechodzą po
plecach.
Ponownie zapadło cięz˙kie milczenie. Z
˙
adna z nich
nie chciała myśleć o tym, z˙e zmarnowały oszczędno-
ści na wakacje, które siętak fatalnie zakończyły.
– Kocham ten dom – rzekła Sara po minucie. – To
jedyny dom, jaki miałam.
– Teraz czuje się w nim przygnębiającą pustkę.
– Uhm.
Sara wróciła myślami do czasów, kiedy zdrowie
pozwalało jeszcze Carol brać na wychowanie dzieci.
Wolała maluchy, ona była wyjątkiem nie tylko z po-
wodu wieku, ale takz˙e okresu, jaki trwała opieka.
Mimo z˙e nigdy nie została oficjalnie adoptowana,
odziedziczyła połowęmajątku, a Tori nie kwestiono-
wała spadku. Z chwilą, kiedy pierwszy raz postawiła
stopęna starej wypastowanej podłodze, została człon-
kiem rodziny.
– Mama była wyjątkowa, prawda? – Tori uśmie-
chnęła się i oparła o poduszki. – Powinnam być
zazdrosna o te wszystkie dzieciaki, a nie byłam.
Zawsze potrafiła mi okazać, z˙e jestem wyjątkowa.
– Mnie tez˙.
– Niektórzy z podopiecznych dawali jej w kość. Ja
bym nie potrafiła dokonać tego co ona.
– A ja chyba tak.
Sara objęła ramionami kolana i zapatrzyła się
w dal.
– Daj spokój! Tyle kłopotów. Nocne moczenie,
lęki. A pamiętasz tego chłopca na wózku? Craiga?
Gdyby to były jej własne dzieci, i tak byłoby trudno,
ale obce?
– Ja tez˙ miałam swoje problemy – przypomniała
jej Sara. – A jeśli te dzieci nie otrzymywały w domu
miłości, tym bardziej potrzebowały jej tutaj, od Carol.
Mnie sięwydaje, z˙e łatwiej jest kochać dzieci, które
tyle od nas potrzebują. Szczególnie te z prawdziwymi
problemami. – Jak mała Phoebe, dodała w myślach.
Biedactwo, będzie potrzebowała ogromnie duz˙o mi-
łości i wsparcia, by pokonać bariery spowodowane
oszpeceniem. – Tak, mogłabym robić to co ona.
Nawet bym chciała.
– Wpierw musisz mieć własne dzieci.
– Mogęnie mieć na to szansy.
– Nie bądź głupia. Nawet jeśli nie znajdziesz
faceta, za którego chciałabyś wyjść, to i tak moz˙esz
urodzić dziecko.
– Miałabym poderwać faceta i przespać sięz nim
tylko po to, z˙eby zajść w ciąz˙ę?
– To sięzdarza.
– Nie potrafiłabym.
– Nie przesadzaj. Odrzucasz kaz˙dą okazję. Bena
Dawsona mogłabyś mieć na kiwnięcie palcem. Po-
myśl, jakie śliczne moglibyście mieć potomstwo!
Sara nie chciała myśleć ani o Benie, ani o ewen-
tualnym wspólnym potomstwie. Doktor Dawson na-
lez˙y teraz do krainy marzeń, do której do końca z˙ycia
będzie powracać. I dzięki temu jeszcze trudniej bę-
dzie jej znaleźć ojca własnych dzieci. A moz˙e jest
jakieś wyjście?
– Mama dostawała za to całkiem spore pieniądze,
prawda?
– Chyba tak. Nie pracowała, a zawsze mieliśmy
co jeść.
– I była samotna.
– Była wdową.
– Mogłabym siępodjąć – mruknęła Sara.
– Czego?
– Stworzenia rodziny zastępczej. Wielu ludzi nie
chce brać na wychowanie dzieci z rozmaitymi choro-
bami. Na przykład z mukowiscydozą albo widocz-
nymi bliznami po jakimiś wypadku. Ja bym sięnimi
zajęła.
– Mówisz serio? A co z pracą w szpitalu? Lubisz
przeciez˙ swój zawód.
– Bo kocham dzieci. O ile lepiej by było, gdybym
nie musiała asystować przy operacji czy innych
bolesnych zabiegach, nie? Gdybym mogła zaprowa-
dzić je do szkoły, a nie go gabinetu lekarskiego?
Połoz˙yć do łóz˙ka, opowiedzieć bajkę, zamiast kolej-
nej dawki morfiny dać przytulankę?
– Chcesz zapełnić ten dom dziećmi?
Sara przygryzła wargę.
– Masz rację. Nie mogę zrobić ci czegoś takiego.
To bardziej twój dom niz˙ mój.
– Nie pleć! – oburzyła sięTori. – I w ogóle
dlaczego zakładasz, z˙e miałabym coś przeciwko te-
mu? Tak tu było przez większość mojego z˙ycia.
Skoro właśnie takie jest twoje marzenie, zrealizuj je.
Ale chyba nie spodziewasz się, z˙e za kaz˙dym razem,
kiedy zechcesz gdzieś sięwypuścić, ja będęzmienia-
ła pieluchy?
– Nie, nie spodziewam się.
Sara powoli podniosła sięz podłogi. Zauwaz˙yła, z˙e
środki przeciwbólowe Tori zaczynały działać i oczy
same sięjej zamykają. Niech trochęodpocznie, a ja
w tym czasie przyszykujękolację, pomyślała.
Doszła do wniosku, z˙e pomysł z rodziną zastępczą
jest znakomity. Moz˙e właśnie odkryłam swoje powo-
łanie?
Zapomnęo tropikalnych wyspach i przystojnych
męz˙czyznach, którzy zawsze wycofują się, kiedy
mnie tylko trochębliz˙ej poznają. Nie zapomnętylko
o Phoebe. To ona mnie natchnęła.
Jutro zacznęsięo wszystko dowiadywać, postano-
wiła.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Bardzo mi przykro.
Urzędniczka wcale nie wyglądała na osobę, której
jest przykro. Sara w milczeniu wpatrywała sięw kobie-
tęsiedzącą po drugiej stronie biurka zarzuconego
szarymi kopertami i segregatorami. Bezpośrednio
przed nią lez˙ała zamknięta teczka podpisana ,,S. Mi-
tchell’’ z kompletem dokumentów, które miesiąc temu
starannie wypełniła i dostarczyła. Widząc zdumienie
na twarzy petentki, referentka wydziału opieki społe-
cznej westchnęła i ponownie zajrzała do jej papierów.
– Moz˙emy dyskutować, ale uwaz˙am to za stratę
czasu i pani, i mojego. Pani siępo prostu nie nadaje na
zastępczą matkę.
– Dlaczego?
Kolejne westchnienie świadczyło, z˙e urzędniczka
ma wiele argumentów, od których mogłaby zacząć,
a które powinny być oczywiste dla średnio inteligent-
nego człowieka.
– Jest pani za młoda.
– Skończyłam trzydzieści lat. Jestem wystarczają-
co dojrzała, z˙eby wiedzieć, co chcęzrobić ze swoim
z˙yciem. Wiele kobiet w moim wieku wychowuje po
kilkoro dzieci.
– Gdyby pani była w ich sytuacji, byłaby pani
znacznie odpowiedniejszą kandydatką.
– A moz˙e właśnie fakt, z˙e nie mam własnych
dzieci, które rywalizowałyby o moje względy z przy-
branymi, przemawia za mną?
– Nie ma pani doświadczenia.
– Jak moz˙e pani twierdzić, z˙e nie mam doświad-
czenia? Jestem pielęgniarką. Zaczynałam na bloku
operacyjnym, ale od czterech lat specjalizujęsięw pe-
diatrii. Mam do czynienia z dziećmi w kaz˙dym wieku.
– Matka zastępcza, nawet na krótki czas, to zupeł-
nie co innego niz˙ pielęgniarka w szpitalu.
– Wiem. – Sara bardzo sięstarała zapanować nad
głosem, mówić tonem rozsądnym, przekonującym. –
I właśnie dlatego pragnęstworzyć rodzinęzastępczą.
– W porządku. – Kobieta uniosła okulary i pal-
cami ścisnęła nasadę nosa. – Kolejny powód. Twier-
dzi pani, z˙e jest gotowa zrezygnować z pracy, jednak
nie ma pani innego źródła utrzymania.
– Poradzęsobie. Poczyniłam pewne kalkulacje.
Mieszkam w domu, który w połowie jest moją włas-
nością, więc nie płacę czynszu. Nie mam tez˙ z˙adnych
zobowiązań kredytowych wobec banku. Dotacja na
kaz˙de dziecko jest bardzo przyzwoita i jeśli wezmęna
wychowanie więcej dzieci, wystarczy.
Kobieta wypuściła powietrze z płuc tak nagle, z˙e
zabrzmiało to niemal jak pogardliwe prychnięcie.
– A ile dzieci miała pani zamiar przyjąć na wy-
chowanie?
– Na początek tylko jedno albo najwyz˙ej dwójkę
– odparła Sara cicho.
– A potem?
– To by zalez˙ało od wieku dzieci i ich potrzeb.
– Sara wzięła głęboki oddech. Dopiero teraz za-
uwaz˙yła, z˙e bezwiednie zaciska dłonie w pięści,
i zmusiła siędo rozprostowania palców. Moz˙e ta
rozmowa to sprawdzian moich prawdziwych inten-
cji? Jeśli poddam sięprzy pierwszej przeszkodzie, na
pewno ich nie przekonam, z˙e jestem powaz˙ną kan-
dydatką. – Miałam czternaście lat, kiedy trafiłam pod
opiekęCarol Preston – odezwała sięponownie.
– Oczekiwano, z˙e będę się opiekować młodszymi
dziećmi. Dzięki temu, z˙e poznałam prawdziwe z˙ycie
rodzinne i obowiązki, jestem, kim jestem. Gdybym
mogła to samo uczynić dla jednego nawet dziecka,
czułabym, z˙e dokonałam czegoś bardzo waz˙nego.
Punkt dla mnie, pomyślała, widząc, z˙e urzędniczka
nareszcie przestała unikać jej wzroku.
– Wiem, z˙e mogętym dzieciom ofiarować miłość
i stworzyć ciepły dom, jakiego potrzebują. Moz˙e
dzięki osobistemu doświadczeniu bardziej się nadaję
niz˙ inni kandydaci na rodziców zastępczych, speł-
niający wymagane warunki. – Urwała i odchrząknęła.
– Potrafięsięwczuć w los tych dzieci, bo sama byłam
jednym z nich.
Atmosfera w pokoju uległa radykalnej zmianie.
Urzędniczka zaczęła się uśmiechać.
– W naszym wydziale krąz˙ą legendy o Carol
Preston. W sytuacjach awaryjnych zawsze moz˙na było
liczyć, z˙e przyjmie jakieś dodatkowe dziecko, nawet
dwoje. Nigdy nas nie zawiodła. Bardzo nam jej brakuje.
Oczy Sary zaszły łzami.
– Nigdy jej nie zastąpię, ale proszę dać mi szansę.
Kobieta z wyraźnym z˙alem potrząsnęła głową.
– Niestety, nie mogęsięzgodzić. Jeszcze nie
teraz. Przykro mi.
– Nie podała mi pani z˙adnego rzetelnego powodu
odmowy. Spełniam wszystkie wymogi stawiane kan-
dydatom. Nie byłam karana, jestem zdrowa, mam
własny dom...
– Jest pani samotna.
– To mnie nie przekreśla. Carol tez˙ była samotna.
– Była wdową. A to co innego.
– Dlaczego?
– Jest pani zbyt młoda, zbyt inteligentna i zbyt
atrakcyjna, z˙eby zrezygnować z szansy poznania
jakiegoś męz˙czyzny i ułoz˙enia sobie z˙ycia.
– A co to ma do rzeczy?
– Wyjdzie pani za mąz˙. Urodzi dzieci.
– Nawet jeśli tak sięstanie, nadal będęchciała
stworzyć rodzinęzastępczą. Kaz˙dy męz˙czyzna, który
mnie pokocha na tyle, z˙eby chcieć sięze mną oz˙enić,
uszanuje mój wybór.
– Skoro tak, proszęprzyjść ponownie juz˙ jako
męz˙atka. Proszęprzyprowadzić mę
z˙a. Jeśli oboje
państwo wyraz˙ą zgodną wolęstworzenia rodziny
zastępczej, z radością uruchomimy odpowiednie pro-
cedury. – Kobieta uniosła brwi i dokończyła: – A mo-
z˙e juz˙ ma pani kandydata?
– Nie. – Wbrew intencjom Sary zabrzmiało to
bardziej jak wyznanie, lecz doznany zawód dawał juz˙
o sobie znać. – Jeśli nie wyjdęza mąz˙, to nie mam
szans, tak?
– Jeśli za, powiedzmy, dziesięć lat, nic się nie
zmieni, a będzie pani miała stabilną sytuację domo-
wą, kwestia, czy jest pani zamęz˙na czy nie, nie będzie
przeszkodą.
– Dziesięć lat! Skończę czterdziestkę!
– Będzie pani kobietą ze znacznie bogatszym
doświadczeniem i będzie pani naprawdę wiedziała,
czego chce dokonać. Wiek nie stanowi przeszkody,
z˙eby zostać matką zastępczą. Carol była juz˙ nawet po
czterdziestce, kiedy przyjęła panią na wychowanie.
– Kobieta mówiła teraz do niej znacznie łagodniej-
szym tonem i Sara zaczęła zmieniać o niej zdanie.
– Wiele argumentów przemawia na pani korzyść, ale
nie powinna pani zbyt wcześnie rezygnować z ułoz˙e-
nia sobie z˙ycia. Źle by było, gdyby w jakimś momen-
cie zaczęła pani z˙ałować, z˙e dla dobra cudzych dzieci
zrezygnowała z poszukiwania bratniej duszy, z˙e dla
nich poświęciła swoje szczęście osobiste.
– Gdyby był bratnią duszą, czułby to samo co ja
– mruknęła Sara.
– Niekoniecznie. Kocham dzieci, ale nie zaadop-
towałabym cudzego. I wcale nie jestem przez to złym
człowiekiem – obruszyła sięTori.
– Zaadoptowałabyś dziecko, gdybyś kochała jego
ojca.
– Nie miałabym wyboru, lecz nie przewidujętakiej
ewentualności. – Tori była wyraźnie zmęczona rozmo-
wą, która wciąz˙ krąz˙yła wokół tego samego tematu.
– Facet z dzieckiem? Nie, dziękuję. Chyba za duz˙o
miałam tego w domu, kiedy dorastałam. Nie mam nic
przeciwko dzieciom, ale nauczyłam sięcenić wolność.
Chcęmóc nacieszyć sięmęz˙em, a co za przyjemność
z bachorem u nogi? Szykujesz siędo wyjścia?
– Dopiero druga. Mam jeszcze godzinę.
– Za to ja pół. Obiecałam, z˙e będę o wpół do
trzeciej.
– Jesteś absolutnie pewna, z˙e dasz radę? Dopiero
wczoraj dostałaś ortezęna nogę.
– Czujęsiędobrze, a na ratunkowym brakuje
personelu. Dadzą mi coś lz˙ejszego do roboty i umówi-
łam się, z˙e gdybym potrzebowała, mogęwyjść wcze-
śniej. – Tori wstała i kuśtykając w stronędrzwi,
ciągnęła: – Pewnie posadzą mnie przy telefonie i kaz˙ą
załatwiać wolne łóz˙ka, ale wolęjuz˙ to od siedzenia
w domu. Tutaj dostajęświra. Muszęsięzająć czymś
konkretnym, bo zwariuję.
Sara wzięła kluczyki do samochodu i ruszyła za
siostrą.
– Nie tylko ty – mruknęła pod nosem.
Tez˙ chciała sięzająć czymś konkretnym, jednak
uderzyła głową o mur.
– Zmęczona?
– Wykończona – odparła Tori, zapinając pas.
– To dlaczego jesteś taka podekscytowana?
– Nareszcie! Juz˙ myślałam, z˙e nigdy nie zapytasz!
Znalazłam go, Sas! Wprost wymarzony!
– Znowu? – jęknęła Sara. – Nie powiesz mi
chyba, z˙e znowu znalazłaś ojca twoich przyszłych
dzieci!
– Nie moich. Twoich. Ja wolętrzymać sięod nie-
go z daleka.
– Dobre sobie! Pewnie ma metr pięćdziesiąt w ka-
peluszu i cuchnący oddech.
– Przepraszam! Jest nawet bardzo przystojny. To
ratownik, który niedawno zatrudnił sięw naszym
szpitalu. Ma na imięMatthew i jest w pewnym
sensie Anglikiem. Natknęłam się na niego w pokoju
pielęgniarskim podczas przerwy na kawę. Zaczęliś-
my rozmowęi...
Sara wyobraziła sobie biednego młodego człowie-
ka bombardowanego pytaniami Tori i uśmiechnęła
sięw duchu.
– To moz˙na być Anglikiem tylko w pewnym sensie?
Przypomniała sobie, z˙e ostatni raz słyszała angiel-
ski akcent, rozmawiając z Benem.
– Jego rodzice mieszkają w Auckland, ale on po
ukończeniu studiów pojechał do Anglii i tam zrobił
kurs ratownictwa medycznego. To miało jakiś zwią-
zek z tym, z˙e jego znacznie starsza siostra wyszła za
mąz˙ za Anglika, lekarza.
– Aha. Teraz rozumiem. Jest dla ciebie za stary.
– Wcale nie jest jeszcze az˙ taki stary. Ma trzydzie-
ści dwa lata.
– Więc dlaczego nie jesteś nim zainteresowana?
– Bo ma czwórkędzieci! Czwórkę! I na dodatek
nie swoich. Kiedy tylko zaczął mi o nich opowiadać,
natychmiast pomyślałam o tobie!
Na ułamek sekundy serce Sary przestało bić. Czyz˙-
by los znowu posłuz˙ył sięTori jako medium?
– Czyje to dzieci?
– Jego siostry. W styczniu oboje z męz˙em zginęli
w wypadku samochodowym. Nie było komu zająć się
dziećmi, więc Matthew je wszystkie zaadoptował.
Przywiózł je tutaj, bo uwaz˙a, z˙e Nowa Zelandia to
lepsze miejsce do spędzenia dzieciństwa i do doras-
tania. Poza tym chciał, z˙eby byli bliz˙ej dziadków.
– Musi być sympatycznym człowiekiem.
Kaz˙dy, kto tyle zrobił dla dzieci, musi być sym-
patyczny.
– Och, jest bardzo miły. Gdyby nie dzieci, sama
bym sięskusiła.
– Kawaler?
– A jakz˙e! Jego narzeczona postawiła ultimatum:
albo dzieci, albo ona. Oczywiście wybrał dzieci.
Bardzo filozoficznie opowiadał o tym wszystkim.
Twierdzi, z˙e mało prawdopodobne, z˙eby w obecnej
sytuacji jakaś kobieta sięnim zainteresowała. Powie-
działam, z˙e nigdy nic nie wiadomo, a on spojrzał na
mnie jakoś dziwnie. – Tori zaśmiała się. – Musiałam
wyprowadzić go z błędu, z˙e nie jestem altruistką, ale
dodałam, z˙e kto szuka, ten znajdzie.
– I zaczęłaś mu opowiadać o mnie, tak?
– Skądz˙e! Zresztą właśnie wtedy wezwali go do
zatrzymania akcji serca, ale ja i tak nie pisnęłabym
mu słówka o tobie. Szczerze!
– Czwórka, mówisz?
Hm, od razu cała rodzinka. Z wraz˙enia Sara omal
nie przeoczyła zjazdu z autostrady.
– Tak. Najstarsza dziewczynka ma kilkanaście lat,
najmłodsze, para siedmiolatków, to bliźnięta, a po-
środku jest jeszcze jeden chłopiec.
– Moz˙e powinnam zajrzeć na oddział ratunkowy?
– Nie musisz sięfatygować – odrzekła Tori tonem
osoby bardzo zadowolonej z siebie.
Sara gwałtownie odwróciła głowęw jej stronę.
– Co tym razem knujesz?
– Matthew jest specjalistą od SAR, no wiesz,
poszukiwania i ratownictwa.
– Na przykład w wypadku klęsk z˙ywiołowych
albo katastrof?
– Tak. Stara sięzwerbować jak najwięcej ochot-
ników, szczególnie spośród personelu medycznego,
do udziału w akcjach. W najbliz˙szy weekend będzie
prowadził taki przyspieszony kurs wstępny. Zapisa-
łam nas obie.
– Co?!
– Sprawdziłam twój rozkład dyz˙urów. Masz wolne.
– Mogłaś mnie jednak wpierw zapytać!
– Gdybym zapytała, zaraz wymyśliłabyś jakąś
wymówkęi spędziła weekend na sprzątaniu, kopaniu
ogródka i tym podobnych zajęciach.
– Nieprawda!
– Prawda. Odkąd wróciłyśmy z Fidz˙i, miejsca
sobie znaleźć nie moz˙esz, a na dodatek nie dostałaś
zgody na zostanie matką zastępczą. Potrzebne ci jest
nowe wyzwanie – ciągnęła Tori. – Coś zupełnie
innego. Nawet jeśli Matthew nie przypadnie ci do
gustu, ciekawie spędzisz czas. Mnóstwo ludzi się za-
pisało. Będzie fajnie. Zobaczysz.
– Przypomina mi się, jak mnie namawiałaś na te
wakacje na Fidz˙i. – Sara skręciła juz˙ w wysadzaną
drzewami alejęprowadzącą do ich domu. – Uz˙yłam
jak pies w studni.
– Nieprawda. Dopóki nie złamałam nogi, było
fantastycznie.
– No właśnie. Jak moz˙esz odbyć kurs z nogą
w ortezie? A moz˙e to będzie tylko wykład?
– Nie tylko. Zajęcia praktyczne odbędą się na
wysypisku śmieci czy w jakimś podobnym miejscu.
Matt twierdzi, z˙e przydam siędo roli ofiary. – Tori
otworzyła drzwi. Wysiadając, spróbowała stanąć na
chorej nodze, lecz skrzywiła sięz bólu. – Nie wy-
kręcaj się – ciągnęła. – Jeśli ja w tym stanie zdecydo-
wałam sięwziąć udział w szkoleniu, ty tym bardziej
moz˙esz iść na kurs.
Sara westchnęła. Moz˙e nie powinna sięopierać?
– Dobrze. Pójdę.
To była najlepsza decyzja, jaką Sara podjęła od
długiego czasu. Tori miała rację, i to od początku do
końca. Zajęcia były fascynujące, a Matthew Bucha-
nan okazał sięniezwykle sympatyczny. Dwudniowy
kurs był bardzo intensywny i miał bardzo bogaty
program. Siłą rzeczy był tez˙ raczej powierzchowny
i Matthew wyraził nadzieję, z˙e część pielęgniarek,
ratowników i lekarzy zapisze sięna prawdziwy kurs
dający uprawnienia, ale zapewnił ich, z˙e i bez tego
w sytuacjach awaryjnych mogą brać udział w akcjach.
– Nie sądźcie, z˙e coś takiego nigdy wam sięnie
przydarzy – zaczął, pokazując slajdy z trzęsienia
ziemi, lawiny błotnej, terrorystycznych ataków bom-
bowych i katastrof lotniczych. – Przeciez˙ mieliśmy
tutaj powaz˙ną powódź, a w ciągu ostatnich tygodni
w Zatoce Obfitości kilkakrotnie zatrzęsła się ziemia.
Na szczęście mieszkańców ewakuowano. W tej chwi-
li na Pacyfiku zbiera sięcyklon zagraz˙ający wyspom
Cooka, a nawet Fidz˙i. Jeśli zwrócą sięo pomoc, Nowa
Zelandia jest najbliz˙ej.
Czy juz˙ zawsze na dźwięk nazwy Fidz˙i będę przy-
woływać w pamięci Bena Dawsona? – zastanawiała
sięSara. Im usilniej starała sięprzestać o nim myśleć,
tym natarczywiej powracały wspomnienia. Całą siłą
woli zmusiła siędo śledzenia wykładu.
Następnego dnia z pełnym zaangaz˙owaniem ucze-
stniczyła w zajęciach praktycznych na wysypisku
śmieci. Tori wybrano na ofiarę. Została schowana
pod rumowiskiem z arkuszy blachy falistej, brył beto-
nu i desek. To Sara usłyszała pierwsze słabe wołanie.
Pamiętała o uniesieniu ręki i wskazaniu kierunku,
skąd dobiegają odgłosy z˙ycia. Matthew był z niej
bardzo zadowolony. Po zajęciach specjalnie pod-
szedł i jej pogratulował.
– Świetnie sięspisałaś. Znakomicie pokierowałaś
swoją grupą.
– Dziękuję za uznanie.
– Mam nadzieję, z˙e sięjeszcze spotkamy. Moz˙e
na kolejnym kursie?
– Z chęcią.
Tori usłyszała jedynie sam koniec rozmowy, lecz
kiedy dojechały do domu i dowiedziała się, z˙e to
tematyka kursu, a nie instruktor wzbudził takie zain-
teresowanie siostry, jej entuzjazm ostygł.
– Czego mu brakuje?
– Niczego. Jest bardzo sympatyczny.
– Spodobałaś mu się.
– On mnie tez˙.
– Więc w czym problem? Facet nadaje się wprost
idealnie.
Sara potrząsnęła głową.
– Nie dla mnie.
– Ale dlaczego?
– Po prostu mnie nie pociąga.
– Prawie go nie znasz.
– I kto to mówi? Czy to nie ty całkiem niedawno
twierdziłaś, z˙e kiedy spotykasz męz˙czyznę, od pierw-
szej chwili wiesz, czy to ten, czy nie?
– A ty mnie wyśmiałaś i powiedziałaś, z˙e najpierw
trzeba kogoś poznać, nabrać do niego zaufania, a do-
piero potem moz˙na sięzakochać.
– No tak...
Sara umościła się wygodniej na kanapie i sięgnęła
po pilota.
– Co tak?
– To było, zanim...
– Zanim co?
Sara jęknęła, ściszyła głos i przyznała się:
– Zanim Ben Dawson mnie pocałował. Teraz juz˙
wszystko wiesz. Zadowolona? – Tori otworzyła usta,
by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła. – Co? Pilot
i tobie wyłączył dźwięk? – zaz˙artowała. – Dlaczego
mi nie powiedziałaś, co do niego czujesz?
– Bo wydawało mi się, z˙e jeśli nie będę o nim
mówić, szybciej zapomnę. – Urwała i cięz˙ko wes-
tchnęła. – Nie miałam pojęcia, z˙e nie uda mi się, z˙e
kaz˙dego nowo poznanego męz˙czyznębę
dęz nim
porównywać. Z
˙
e z upływem czasu coraz bardziej bę-
dzie mnie pociągać.
– Zakochałaś sięw nim. Och, Sas!
– Skądz˙e. Prawie go nie znam.
– To postaraj sięgo poznać.
– Świetny pomysł. Moz˙e mi powiesz jak?
– Pojedź na kolejne wakacje.
Sara prychnęła pogardliwie.
– Nie mógł siędoczekać, kiedy znikniemy mu
z oczu.
– Moz˙liwe, z˙e to przeze mnie. Próbowałam go
uwodzić, a on był zainteresowany tobą.
– Hm.
Czy to było powodem niechęci Bena? Czy pa-
planina Tori po dawce morfiny, z˙e nie jestem nim
zainteresowana i zostawiam wolną drogęsiostrze,
mogła wywołać jego złość? Gdyby była na miejscu
Bena, czułaby siędotknięta, szczególnie jeśli rzeczy-
wiście mu sięspodobała...
– Juz˙ za późno.
– Nieprawda.
– Nie stać nas na kolejne wakacje, a poza tym
spójrz! – Wskazała ekran telewizora, gdzie porywy
huraganowego wiatru targały wysokimi palmami. To
nie moz˙e być Fidz˙i, pomyślała. Zaczęła gorączkowo
szukać pilota. Mapa, jaka teraz pojawiła sięna ek-
ranie, pokazywała trasęcyklonu. Wyglądało na to, z˙e
najbardziej ucierpiały rejony bardziej na północ, Sa-
moa albo Wyspy Salomona. A co z Benem?
Niestety właśnie w tej samej chwili, kiedy włączy-
ła dźwięk, wiadomości dobiegły końca.
– Nie wiemy nic o Fidz˙i. – Tori nadal wpatrywała
sięw ekran. – Zadzwoń do Matthew i zgłoś się, na
wypadek gdyby organizowali ekipęratunkową.
– Gdyby!
– ,,Nie sądźcie, z˙e wam coś takiego nigdy sięnie
przydarzy’’ – zacytowała Tori. W tej samej chwili
rozległ siędzwonek telefonu. Tori zbladła. – To na
pewno do ciebie – szepnęła. – To on, Sas. Mam
przeczucie.
– A niech to!
Serce biło jej jak młotem, kiedy sięgała po słu-
chawkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Leciałaś juz˙ kiedyś herkulesem?
Sara kiwnęła potakująco głową.
– Kilka tygodni temu – wyjaśniła, starając się
przekrzyczeć ryk silnika. – Moja siostra złamała nogę
podczas wakacji na Fidz˙i. Wróciłyśmy wojskowym
samolotem. – Warunki podróz˙owania były mało
komfortowe. Ochotnicy, w sumie dwadzieścia osób
z całej Nowej Zelandii, siedzieli ściśnięci na ławkach
w kadłubie ogromnego samolotu transportowego,
a niemal całą wolą przestrzeń zajmowały kontenery
z lekami. – Ale w akcji ratunkowej bioręudział po raz
pierwszy – dodała.
– Cięz˙ka praca, niemniej daje wiele satysfakcji.
Kevin – przedstawił sięmłody brodaty lekarz siedzą-
cy obok Sary. – Zajmujęsięchirurgią ogólną – dodał.
– Sara. Lecimy do szpitala w Suwie, tak?
Gdy otrzymała niespodziewany telefon z pyta-
niem, czy mogłaby przyłączyć siędo kompletowanej
przez Matthew ekipy medycznej, i usłyszała, z˙e
chodzi o Suwę, radość z moz˙liwości spotkania Bena
przewaz˙yła wszelkie obawy.
– Podzielą nas. Niektórzy zostaną w Nadi albo
pojadą do Lautoki.
Trudno, pomyślała, tak czy owak będę bliz˙ej
niego.
– Co będziemy robić?
– Właściwie to samo co w domu. Tylko będziemy
mieli znacznie więcej pacjentów i znacznie mniej
miejsca i sprzętu. O śnie moz˙esz zapomnieć. Tak
samo o jedzeniu i gorącym prysznicu. Spodoba ci się,
zobaczysz – dorzucił z szerokim uśmiechem.
Minęło trzydzieści sześć godzin od katastrofy, lecz
na lotnisku w Nadi dopiero teraz wznowiono ruch.
Wciąz˙ padało i wiał bardzo silny wiatr. Tym razem
nie witali ich uśmiechnięci tubylcy z wieńcami kwia-
tów, lecz operatorzy wózków widłowych, którzy
natychmiast podjechali do otwartego luku maszyny
i przystąpili do rozładunku.
– Tędy! – zawołał Kevin, chwycił ją za ramię
i pociągnął w stronęcię
z˙arówek czekających na
ekipy medyczne.
– Potrzebujemy jeszcze jednego lekarza i pielęg-
niarki do szpitala w Suwie! – krzyknął koordynator
akcji ubrany w mundur polowy.
– Ja pojadę. – Kevin natychmiast wystąpił do
przodu.
Czy Ben nie mówił, z˙e dwa dni w tygodniu pracuje
w Suwie? Sara szybko stanęła obok Kevina.
– Sara Mitchell. Pielęgniarka. Chętnie pojadę do
Suwy.
– Świetnie. Wskakujcie.
Męz˙czyzna podniósł plandekę, wsiedli i cięz˙arów-
ka ruszyła. Sara zachwiała się, lecz Kevin przy-
trzymał ją i pomógł złapać równowagę. Gwałtownie
opadła na ławkę.
– Zaczyna się. Fajnie, nie?
Uśmiechnęła się, zaczęło ją ogarniać dziwne pod-
niecenie. Gdzieś, niewykluczone z˙e właśnie tam,
dokąd teraz jedzie, znajduje sięmę
z˙czyzna, który
zawładnął jej myślami, a moz˙e nawet i sercem. Naj-
prawdopodobniej i jednym, i drugim.
Kiedy dojechali na miejsce, wśród tłumu ludzi
trudno było rozróz˙nić członków personelu szpital-
nego. Chorzy i ich krewni lez˙eli na podłodze, siedzieli
pod ścianami lub krąz˙yli bezładnie, często z dziećmi
na ręku. Na jednym z korytarzy ułoz˙ono jeden przy
drugim materace, na których lez˙eli ranni. Ból wy-
krzywiał im twarze. Niektórzy mieli przesączone
krwią bandaz˙e, inni wciąz˙ jeszcze nieopatrzone rany.
Zewsząd dobiegał płacz przeraz˙onych dzieci.
Sara była zbyt wstrząśnięta tym widokiem, by
odczuć rozczarowanie, z˙e osobą, która przyszła zapo-
znać ich ekipęz sytuacją, nie był Ben Dawson.
Siwowłosy Hindus przedstawił sięjako doktor
Singh, lekarz naczelny szpitala, i z ciepłym uśmie-
chem rozpoczął krótkie przemówienie:
– Dziękuję wam za przyjazd. Jesteście pierwszą
grupą specjalistów, jacy do nas dotarli. Cieszymy się,
z˙e jesteście z nami. Jak zapewne wiecie – ciągnął juz˙
bez uśmiechu – mamy ogromną liczbęofiar wymaga-
jących zarówno leczenia operacyjnego, jak i opieki
pielęgniarskiej. W związku z otwarciem lotnisk za-
czną do nas przybywać kolejni poszkodowani. Minie
trochęczasu, zanim opanujemy sytuację. Wciąz˙ jesz-
cze niektóre wyspy są odcięte od świata, więc na-
prawdęnie wiadomo, ilu ludzi potrzebuje pomocy.
Sara mimowolnie pomyślała o wyspie Bena. Czy
takz˙e została odcięta od świata? Moz˙e on tez˙ jest
ranny i potrzebuje pomocy? A jeśli nie ma łączności?
Prawda, ma przeciez˙ telefon satelitarny. Na pewno
kogoś zawiadomił. Niewykluczone, z˙e właśnie dok-
tora Singha. Postanowiła, z˙e po odprawie zapyta, czy
miał od niego jakieś wiadomości. Siłą woli zmusiła
siędo skupienia na słowach lekarza, który wyjaśniał
teraz, z˙e wojsko rozbije na terenie przyległym do
szpitala namioty, w których zamieszkają ekipy ratun-
kowe.
– Większość pacjentów doznała szoku, kiedy hu-
ragan zniszczył ich domy i dobytek – ciągnął doktor
Singh. – Ludziom dachy waliły sięna głowy, nie-
którzy zostali uwięzieni pod gruzami. Obecnie jednak
zaczynają sięjuz˙ infekcje i w najbliz˙szych dniach to
właśnie będzie nasz główny problem. Dostawy wody
pitnej zostały przerwane. Zarejestrowaliśmy pierw-
sze przypadki zapalenia z˙ołądka i jelit. – Urwał
i westchnął cięz˙ko. – Brakuje wszystkiego, łóz˙ek,
personelu, sprzętu, leków. Dysponujemy trzema sala-
mi operacyjnymi i pracujemy dwadzieścia cztery
godziny bez przerwy, ale kolejka oczekujących się
wydłuz˙a. Wszyscy jesteśmy przemęczeni. – Znowu
urwał, wziął do ręki listę i zaczął odczytywać nazwis-
ka ochotników. Przerwało mu wejście pielęgniarki.
Chwilęrozmawiali ze sobą, potem doktor Singh
przebiegł oczami listęi wyczytał: – Sara Mitchell?
– Jestem. – Wstała, czując przyspieszone bicie
serca.
Ktoś mnie szuka? Dlaczego? A moz˙e listęochot-
ników przesłano juz˙ wcześniej? Moz˙e Ben sięmnie
spodziewa?
– Tu jest napisane, z˙e ma pani doświadczenie jako
instrumentariuszka... Zgadza się?
– Tak, chociaz˙ przez ostatnie cztery lata praco-
wałam na pediatrii.
Doktor Singh machnął ręką, jak gdyby takie dro-
biazgi były teraz mało istotne.
– Czy zechciałaby pani pójść z Eleną? Na bloku
drugim brakuje personelu.
– Oczywiście.
Sara zawahała się, potem sięgnęła po mały plecak
z rzeczami osobistymi, który pozwolono jej zabrać.
– Tak, tak. Proszęgo wziąć – rzekł doktor Singh.
– Potem, jak zrobicie przerwę, ktoś pani wskaz˙e,
gdzie moz˙na odpocząć. Czy Kevin Fielder tez˙ jest
tutaj? – spytał.
– Tak.
– Jest pan chirurgiem, prawda?
– Zgadza się.
– Proszęrówniez˙ iść z Eleną. Chirurg na dwójce
potrzebuje asystenta.
Sara ucieszyła się, z˙e będzie z nią ktoś, kogo zna.
– Jesteś pielęgniarką? – zwróciła się do Eleny,
kiedy szły korytarzem.
– Tak. – Elena skręciła teraz na schody i zaczęła
prowadzić ich na górę. – Właśnie zaczęłam urlop, ale
w tych dniach kaz˙da para rąk sięliczy. To był
koszmar.
W kolejnym korytarzu znowu lez˙eli ludzie na
materacach połoz˙onych wprost na podłodze. Sara
była przeraz˙ona stanem wielu osób. Złamane koń-
czyny, krwotoki, jakaś kobieta zawodziła, tuląc dzie-
cko z twarzyczką wykrzywioną bólem. Przy nie-
których rannych stali ich bliscy i trzymali w górze
pojemniki z kroplówkami.
Co ja tu robię, pomyślała. Nagle, w tym otoczeniu,
pomysł, by skorzystać z okazji i odnaleźć Bena,
wydał sięjej szczytem egoizmu. Jak mamy pomóc
tym ludziom? Przystanęła, obejrzała się na ten ogrom
nieszczęścia. Jak gdyby czytając w jej myślach,
Kevin rzekł:
– Zajmujemy sięwszystkimi po kolei. Koncent-
rujemy sięna jednym pacjencie. Staramy sięrobić, co
moz˙emy.
Kiwnęła głową. Wciągnęła potęz˙ny haust powiet-
rza. Powód, dla którego przyjechała, stał sięnieistot-
ny. Jest tym ludziom potrzebna i postara siędać
z siebie wszystko.
Chirurg pracujący na bloku operacyjnym numer
dwa, Richard Dean, Australijczyk, który podczas
cyklonu spędzał z rodziną wakacje na Fidz˙i, z entuz-
jazmem powitał posiłki.
– Jesteś pielęgniarką, tak? – zwrócił się do Sary.
– Myj sięi zaczynamy.
Przytaknęła kiwnięciem głowy i sięgnęła po mydło
i szczoteczkędo paznokci.
– Obawiam się, z˙e wyszłam z wprawy. – Na
wszelki wypadek zaczęła się usprawiedliwiać. – Mi-
nęło sporo czasu, odkąd pracowałam jako instru-
mentariuszka.
– Wszyscy musimy zaadaptować siędo odmien-
nych warunków, ale jakoś dajemy sobie radę. W tej
chwili przysyłają nam pacjentów z ranami wymagają-
cymi oczyszczenia, sporadycznie trafia sięktoś z ob-
raz˙eniami jamy brzusznej. Właśnie zaraz będziemy
mieli do czynienia z pęknięciem wątroby albo śle-
dziony. No – barkiem pchnął drzwi wahadłowe pro-
wadzące do sali operacyjnej – do roboty.
Pierwszy pacjent był w stanie cięz˙kim. W wyniku
masywnego krwotoku wewnętrznego, który postępo-
wał powoli, lecz nieprzerwanie, miał juz˙ objawy
wstrząsu hipowolemicznego. Krwi do transfuzji
wciąz˙ brakowało, totez˙ Richard postanowił urucho-
mić system odsysania i filtrowania krwi z rany, dzięki
któremu mogli dokonać autotransfuzji. Zanim usunęli
pękniętą śledzionę, pacjent otrzymał wystarczającą
porcjękrwi i jego ciśnienie siępodniosło.
Następne dwa przypadki były mniej groźne. Jedna
kobieta miała ranęna ramieniu, która mimo opatrun-
ku uciskowego nie przestawała krwawić, i chirurg
musiał pozamykać naczynia krwionośne. U drugiej
ofiary głęboka rana uda wymagała dokładnego oczy-
szczenia i załoz˙enia szwów.
Sara, wbrew początkowym obawom, radziła sobie
całkiem dobrze, jednak myjąc siędo czwartego z ko-
lei zabiegu, poczuła ból krzyz˙a. Minęło prawie sześć
godzin od przybycia do szpitala i zastanawiała się,
czy ordynator zarządzi wkrótce przerwę, czy mają
operować, az˙ padną z wyczerpania.
Kevin takz˙e wyglądał na zmęczonego.
– Nie przywykłem do takiego tempa. – Przeciąg-
nął sięi jęknął. – Przydałaby sięmocna kawa.
– Jeszcze tylko ten jeden pacjent i zrobimy sobie
chwilęprzerwy – obiecał Richard. – Ofiaręprzywie-
ziono z jednej z bardziej oddalonych wysp. Pilny
przypadek.
– Młody chłopak – wtrąciła Elena. – Porwała go
potęz˙na fala, gałąź drzewa wbiła mu sięw z˙ołądek,
a oprócz tego, wskutek uderzenia o skały, ma zmiaz˙-
dz˙one kolano.
– Ja zajmęsięraną brzucha, ale do kolana musimy
wezwać ortopedę– odezwał sięRichard i zwracając
siędo Eleny, spytał: – Skończyli juz˙ na jedynce?
– Sprawdzę.
– Macie na miejscu ortopedę? – spytał Kevin.
– Bardzo wygodnie – dodał.
– Mamy, i na dodatek nie byle jakiego. Facet jest
arcymistrzem. Pacjenci są gotowi przejechać pół
świata, z˙eby zapisać siędo niego. O ile wiem, spec-
jalizuje sięw chirurgii dziecięcej.
– Wybitny specjalista prowadzi prywatną prak-
tykęna Fidz˙i? – zdziwił sięKevin.
Nie tylko on, Sara równiez˙.
– Nie – zaprzeczył Richard. – Z tego, co słysza-
łem, to wyjątkowy facet. Pracuje gdzieś w świecie
jako ortopeda, ale trzy miesiące w roku spędza na
Fidz˙i. Tu tez˙ zajmuje sięortopedią, ale jak trzeba,
zamienia sięw omnibusa. Potrafi nawet zastąpić
lekarza ogólnego.
Sara podstawiła ręce pod kran, opłukując je od
czubków palców po łokieć i z powrotem. To jednak
nie temperatura wody wywołała gęsią skórkę, jaką
pokryły sięjej ramiona.
– Skąd pochodzi?
– Chyba z Londynu.
Sięgając po ręcznik, wstrzymała oddech.
– Jak sięnazywa?
– Ben Dawson. Do usług.
Ten głos rozpoznałaby na końcu świata. Obróciła
sięgwałtownie i stanęła twarzą w twarz z Benem,
zaskoczona jego bliskością. Wysokiej klasy specjalis-
ta? Chirurg ortopeda? A ona sądziła, z˙e porzucił
praktykęlekarską dla wygodnego z˙ycia!
– Cześć. Obawiam się, z˙e jeszcze nie jesteśmy
gotowi – uprzedził Richard.
Sara na pewno nie była gotowa na takie spotkanie.
Niczym ryba otwierała i zamykała usta, nie wiedząc,
co powiedzieć. W głowie pobrzmiewało jej echo
własnych słów, z˙e Tori musi być przetransportowana
do Nowej Zelandii, poniewaz˙ poziom opieki medycz-
nej na wyspach Pacyfiku nie jest zadowalający. Pró-
bowała sięuśmiechnąć, lecz wargi miała jak zdrew-
niałe. Nieruchome, tak samo jak oczy wpatrzone
w oczy Bena.
– To jest Sara – rzekł Richard. – Przyjechała
z Nowej Zelandii. Rzut beretem ode mnie. Dzieli nas
tylko Morze Tasmana.
– Aha. – Ben zmarszczył czoło. – Wiedziałaś,
w co siępakujesz?
Potrząsnęła głową, wciąz˙ niezdolna wykrztusić
słowa. Zdołała tylko oderwać wzrok od twarzy Bena.
Skąd mogła przewidzieć, z˙e tak zareaguje na spot-
kanie z nim? Kaz˙da komórka jej ciała obudziła się
nagle do z˙ycia z energią, jakiej jeszcze minutęwcześ-
niej w sobie nie miała. Nie, nie minutę, nigdy. Jakz˙e
to spotkanie róz˙ni sięod tamtego pierwszego na
plaz˙y! Tyle razy powtarzała w pamięci kaz˙de wypo-
wiedziane wówczas słowo, wspominała kaz˙de spoj-
rzenie, kaz˙dy gest, z˙e wydawało jej się, z˙e bardzo
dobrze zna tego człowieka.
Tori miała rację. To było coś znacznie więcej niz˙
poz˙ądanie. Kiedy w kącikach jego oczu spostrzegła
zmarszczki, wyraźny dowód przemęczenia, zaprag-
nęła ich dotknąć. Wygładzić. Zapragnęła dzielić
z nim wszelkie trudy, wspólnie z nim dźwigać ten
cięz˙ar, który doprowadził go do takiego znuz˙enia
i smutku. Jej własne zmęczenie przestało mieć jakie-
kolwiek znaczenie.
I to nie miało nic wspólnego z poz˙ądaniem. Czy to
byłaby więc prawdziwa miłość?
– Przepraszam, ale chciałbym podejść do umywal-
ki. Mogę? Chyba juz˙ wytarłaś ręce – rzucił oschłym
tonem.
– Oczywiście. Proszę.
Odsunęła się, robiąc mu miejsce. Młoda pielęg-
niarka podała jej kitel. Sara wsunęła ręce w rękawy
i odwróciła się, by dziewczyna mogła zawiązać pa-
sek. Tymczasem Richard i Kevin juz˙ przeszli do sali
operacyjnej.
– Jak sięma Victoria?
Sara nie odrywała wzroku od dłoni Bena pokry-
tych pianą antyseptycznego mydła i wykonujących
okręz˙ne ruchy.
– Dobrze. Nosi ortezęi dlatego nie mogła wziąć
udziału w akcji ratunkowej. Była bardzo zawiedziona.
– Nie wątpię. – W jego głosie brzmiało mniej
więcej tyle samo współczucia, co kiedy informował
siostry Mitchell, z˙e ich wakacje sięskończyły. Moz˙e
i jemu tez˙ przypomniała siętamta rozmowa? Kiedy
podniosła głowę, lekko uniósł brwi. – Tym razem nie
przyjechałaś na wypoczynek, wiesz?
Sara, zajęta naciąganiem sterylnych rękawiczek,
milczała. Aha, sądził, z˙e mnie interesują tylko przyje-
mności, z˙e podzielam jego opinię, iz˙ to, co nie jest
przyjemnością, nie jest warte zawracania sobie
głowy.
Nadarza sięwię
c okazja udowodnić mu, z˙e się
pomylił. Cóz˙, i to dobre. Podniosła ręce, odwróciła
dłońmi do siebie i plecami pchnęła drzwi obrotowe.
Poczekaj, pomyślała, jeszcze oniemiejesz z wraz˙enia,
jak zobaczysz SaręMitchell w akcji.
Tylko z˙e to nie on, a ona oniemiała z wraz˙enia,
obserwując Bena Dawsona przy stole operacyjnym.
Zaczął od obejrzenia zdjęć rentgenowskich, potem
zdjął prowizoryczny opatrunek z nogi chłopca. Całe
kolano wyglądało na zgruchotane i Sara nie zdziwiła-
by się, gdyby konieczna była amputacja.
– Zaczniemy od oczyszczenia rany – zadecydo-
wał. – Spróbujemy odessać mniejsze odłamki kostne.
Będziemy musieli zrekonstruować piszczel. Jeśli
znajdziemy wystarczająco duz˙e kawałki rzepki, moz˙e
uda sięnam ją zdrutować.
Nie tylko kości wymagały rekonstrukcji. Wiązad-
ła, ścięgna, naczynia krwionośne równiez˙ zostały
uszkodzone, lecz Bena to nie zraz˙ało. Pracował szyb-
ko, ale dokładnie, i Sara musiała sięuwijać, by zdąz˙yć
podawać mu instrumenty. To praca z chirurgami
ortopedami była częściową przyczyną jej rezygnacji
z posady instrumentariuszki. Ben jednak nie okazy-
wał zniecierpliwienia, nawet jeśli na jego polecenia
reagowała zbyt wolno.
W tym samym czasie Richard operował ranę
brzuszną chłopaka. Ku jego zdumieniu gałąź ominęła
wszystkie waz˙ne dla z˙ycia organy. Odrobinęuspoko-
jony zagadnął Bena:
– Więc mieszkasz i pracujesz w Londynie?
– Tak. Mam tam prywatną praktykę, poza tym
współpracujęz kilkoma szpitalami.
– Cięz˙ko harujesz. Nic dziwnego, z˙e co roku
uciekasz przed zimą w tropiki.
– W Anglii jest teraz lato.
– Zresztą tutaj grudzień tez˙ nie jest przyjemny
– wtrącił Kevin. – Sezon tropikalnych cyklonów.
Richard sięgnął po nić chirurgiczną, którą podawa-
ła mu Elena, i potrząsnął głową.
– Zapomniałem, z˙e Londyn lez˙y na drugiej pół-
kuli. Zmęczenie zaczyna dawać o sobie znać.
– Jak długo operujesz?
– Od ostatniej przerwy? – Richard zerknął na
zegar. – Będzie blisko osiem godzin.
– Powinieneś odpocząć. Jak wygląda ta rana?
– Zadziwiająco dobrze. Załoz˙yłem dren, musimy
tez˙ zacząć podawać osłonowo antybiotyki, ale zasad-
niczo kończymy.
Ciemne oczy spojrzały teraz znad maseczki na
Sarę.
– Jak długo jesteś na nogach?
– Dam radę– odparła. Nie chciała, by ją odesłał,
a jej miejsce zajęła Elena. – Wolę zostać.
Bardzo pragnęła zostać.
Ben wahał sięmoment, potem skinął głową.
– Jeśli Rahjid zajmie sięmonitorowaniem pacjen-
ta, a Sara narzędziami, potrzebna jest tylko jedna
osoba do pomocy. Została nam jeszcze dłubanina
przy tych wiązadłach, ale to nie potrwa długo. Eleno,
jak siętrzymasz?
– W porządku, doktorze.
– W takim razie, Richardzie, jak skończysz szy-
cie, idź, odpocznij. To samo ty, Kevinie. Spróbujcie
sięzdrzemnąć.
Sala operacyjna stopniowo pustoszała. Rahjid
w milczeniu wpatrywał sięw aparaty monitorujące
parametry z˙yciowe operowanego chłopca, Elena po
drugiej stronie stołu operacyjnego zajęta była swoimi
obowiązkami. Sara wzięła głęboki oddech i zapytała:
– Dlaczego nic nie powiedziałeś? Dlaczego po-
zwoliłeś nam, mnie i Tori, uwaz˙ać siebie za jakiegoś
lekarza ogólnego pracującego na ciepłej posadce
w tropikach?
Ben wzruszył ramionami.
– Bo to była prawda. Akurat wtedy byłem takim
lekarzem.
– Jesteś chirurgiem dziecięcym, ortopedą, tak?
Ben kiwnął głową i nie przerywając pracy, dodał:
– Przyjmujędzieci z rozmaitymi schorzeniami.
Niektóre z nich wymagają interwencji chirurgicznej.
Tylko rakiem kości sięnie zajmuję. Wystarczy mi
stresów.
Sara zwróciła uwagęna nutęautentycznego zaan-
gaz˙owania w jego głosie.
– To dlatego przyjez˙dz˙asz tutaj? Z
˙
eby uciec od
stresu?
– Częściowo – odparł szczerze. – Lubię od czasu
do czasu popracować jako lekarz ogólny. Na dłuz˙szą
metęspecjalizacja bardzo ogranicza. Poproszękle-
szcze, siostro.
Wyjaśnienie Bena nie tylko nie zadowoliło Sary,
lecz pobudziło jej ciekawość. Jak wysokiej klasy
specjalista o światowej renomie moz˙e sobie pozwolić
na trzymiesięczny urlop? Stać go oczywiście na
kupno wysepki na Pacyfiku, medycyna ogólna to
pewnie jego hobby, ale coś jeszcze, nie tylko chęć
ucieczki od stresu, musiało zadecydować, z˙e wybrał
taki bardzo nietypowy tryb z˙ycia.
– Rozumiem, z˙e normalnie podczas dyz˙urów
w tutejszym szpitalu zajmujesz sięortopedią, tak?
– Tak – potwierdził Ben, nie podnosząc głowy.
– Czyli to ty operowałbyś Tori, gdybyśmy zdecy-
dowały sięzostać, tak?
– Owszem.
– A jednak nie pisnąłeś słowa. Pozwoliłeś mi pleść
głupoty o tym, z˙e Tori nie będzie miała tu takiej opieki
jak w Auckland. O co w tym wszystkim chodziło?
– O to, z˙e zaklasyfikowałaś mnie jako lekarza
dla turystów, który lubi wieść przyjemne z˙ycie w tro-
pikach. Nie skorzystałabyś z mojej oferty, gdybym
zaproponował, z˙e to ja zoperujętwoją siostrę, pra-
wda?
– Prawda – przyznała Sara. – Wiedziałam tylko,
z˙e jesteś lekarzem, masz pod opieką kurorty na kilku
wyspach i dwa dni w tygodniu przyjmujesz w tutej-
szym szpitalu. To dlatego... – Urwała, przeraz˙ona, z˙e
powie za duz˙o.
– Dlatego zgłosiłaś siędo tej akcji? – spytał Ben
z nutą zaciekawienia w głosie.
Boz˙e, czyz˙by siędomyślił, co mną kierowało?
– Nie, oczywiście, z˙e nie – odrzekła lekkim tonem
– ale nie zaprzeczam, z˙e zgłosiłam siędo szpitala
w Suwie, bo wiedziałam, z˙e moz˙e cięspotkam. Miło
zobaczyć znajomą twarz w obcym miejscu. Czujęsię
trochęzagubiona.
Zobaczyła, z˙e Ben uśmiechnął siępod maseczką,
a wokół oczu pojawiły sięsympatyczne mimiczne
zmarszczki.
– Świetnie dajesz sobie radę. Cieszę się, z˙e wy-
brałaś Suwę.
Cieszę się? Naprawdę? Zaskoczenie, nawet moz˙e
radość z zobaczenia jej w umywalni szybko ustąpiła
miejsca irytacji. Jeszcze tego mi potrzeba, pomyślał.
Juz˙ i tak wystarczająco duz˙o mam na głowie. W na-
wale pracy zainteresowanie Sarą Mitchell zaczynało
blednąć, teraz zaś powróciło.
Czyz˙by jej na mnie zalez˙ało?
Musiał przyznać, z˙e świetnie mu sięz nią praco-
wało, chociaz˙ zaskoczyłoby go, gdyby było inaczej.
Od początku robiła wraz˙enie zrównowaz˙onej, ema-
nującej spokojem, wzbudzającej zaufanie. Natych-
miast w jego głowie zabrzmiały ostrzegawcze
dzwonki. Zaufanie jest zawodne. Mógłby jej wyba-
czyć i narazić sięna ponowne odrzucenie. Nie, nie
powtórzy raz popełnionego błędu.
Dobrze by było skończyć juz˙ tęoperację. Szkoda,
z˙e nie odesłał jej na odpoczynek razem z Richardem
i Kevinem. Czuł jej bliskość, nawet delikatną woń jej
ciała, od czasu do czasu ponad zapachami leków
wychwytywał świez˙ą nutęowocowego szamponu.
Rejestrował jej najdrobniejszy ruch, a kiedy ich
dłonie dotykały się, jak teraz, gdy podawała mu nić
i igłę, Ben nawet przez rękawiczki czuł dreszcz, jaki
przebiegał jej po skórze.
A moz˙e to jego skóra tak reaguje? Psiakrew! Tylko
nie to! Tylko nie teraz! Jestem zbyt zmęczony.
Z ulgą zakończył szycie i przekazał młodego
pacjenta pod opiekępielęgniarkom z oddziału poope-
racyjnego.
– Elena pokaz˙e ci, gdzie moz˙esz odpocząć – ode-
zwał siędo Sary. – I dziękujęza pomoc – dodał.
Obserwował, jak ściąga rękawiczki i maseczkę.
Widok jej twarzy był dla niego niemal wstrząsem.
Zdjęła czepek. Splecione w warkocz włosy opadły jej
na plecy. Czy jeszcze kiedyś ją zobaczę? Za dzień
albo dwa, kiedy sytuacja będzie opanowana, odeślą ją
do domu, a tymczasem przydzielą do zespołu, w któ-
rym akurat będzie najbardziej potrzebna. Bardzo mo-
z˙liwe, z˙e juz˙ jej nie spotka.
Tego równiez˙ nie chciał.
– Wiesz, gdzie cięteraz przydzielą? – spytał.
– Nie – odparła, rozcierając kark. – Chyba znowu
do zespołu operacyjnego. Moz˙e sięjeszcze spot-
kamy?
– Moz˙e. – To mu nie wystarczyło. – Idędo doktora
Singha dowiedzieć się, gdzie najbardziej się przy-
dam. Chcesz pójść ze mną?
Zastanawiała się chwilę, lecz kiedy uśmiechnęła
siędo niego, Ben poczuł, z˙e w sali nagle zrobiło się
cieplej.
– Dzięki. Oczywiście, z˙e chcę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Och, Ben! Świetnie, z˙e cięwidzę
. Właśnie
do ciebie szedłem – juz˙ z daleka wołał napotkany
na korytarzu doktor Singh. – Dostaliśmy moto-
rówkę, morze trochę się uspokoiło i moz˙emy wy-
słać niewielką ekipęna wyspy, z którymi utra-
ciliśmy łączność. Szczególnie martwimy się, co
siędzieje na Matalevu lez˙ącej bezpośrednio na
trasie cyklonu. Ty znasz te wioski najlepiej. Po-
jedziesz?
– Oczywiście.
Doktor Singh odetchnął z ulgą. Spojrzał na Sarę,
jak gdyby dopiero teraz ją zauwaz˙ył, i zapytał:
– Pani jest z tej ekipy z Australii, tak?
– Z Nowej Zelandii – sprostowała. – Przyjechaliś-
my jakieś osiem, dziewięć godzin temu.
– Jak pani to wytrzymuje?
Sara za nic na świecie nie przyznałaby sięani do
zmęczenia, ani do szoku wywołanego ogromem nie-
szczęścia, jakie zobaczyła, szczególnie gdy usłyszała,
z˙e Ben bez wahania zgodził siępracować dalej.
– Jakoś dajęradę.
– Jest pani lekarką?
– Tylko pielęgniarką.
– Tylko? Nie bądź taka skromna – wtrącił Ben.
– Sara asystowała mi przy skomplikowanej operacji
– dodał. – Ma bardzo wysokie kwalifikacje i wiele
doświadczenia.
Ciepłe spojrzenie, jakim ją przy tych słowach ob-
rzucił, sprawiło jej dodatkową przyjemność.
– Tak, tak, teraz sobie przypominam. Wyszła pani
z odprawy prosto na drugi blok operacyjny. – Doktor
Singh przeniósł wzrok na Bena i rzekł: – Będzie ci
potrzebny ktoś do pomocy.
– Sara juz˙ dawno powinna odpocząć.
– Mam jeszcze trochęsiły.
– Na pewno? – spytał Ben, marszcząc czoło.
– Na pewno.
Wytrzymała badawcze spojrzenie. Okazja pracy
z Benem z dala od szpitala wydawała jej sięurzeczy-
wistnieniem marzeń rozbudzonych telefonem od
Matthew. Za nic nie da sobie odebrać takiej szansy.
Doktor Singh kiwnął głową, jak gdyby sprawa była
zakończona.
– Teraz potrzebny jest nam tylko jeszcze jeden
lekarz.
– Kevin juz˙ zdąz˙ył wypocząć. Spytam jego – za-
proponowała Sara.
– Kevin? – zdziwił sięBen.
Przytaknęła ruchem głowy i omal się przy tym nie
uśmiechnęła. Czyz˙by w jego głosie słychać było nutę
zazdrości? A moz˙e poniosła ją wyobraźnia?
– Kim jest ten Kevin? – spytał doktor Singh.
– Chirurgiem z Nowej Zelandii. Przyleciał ze
mną.
– No tak, rzeczywiście. Juz˙ sięw tym wszystkim
gubię– wyznał.
– Wątpię– zaprzeczył Ben i uśmiechnął się, lecz
doktor Singh tego nie zauwaz˙ył, poniewaz˙ skoncent-
rował sięna rozmowie z Sarą.
– Proszęgo odszukać. Jeśli sięzgodzi jechać, to
świetnie. Chyba z˙e ty masz jakieś zastrzez˙enia,
Ben?
– Alez˙ skąd. Jak szybko wyruszamy?
– Jedna z pielęgniarek z ratunkowego kończy
kompletować dla was sprzęt i leki, a cięz˙arówka,
która zawiezie was na nabrzez˙e, juz˙ czeka. Powiedz-
my za pół godziny?
Ben kiwnął głową i zwracając siędo Sary, rzekł:
– Postaraj sięcoś zjeść. Spotkamy sięprzed bu-
dynkiem.
– Uuu-huu! – wykrzyknął rozpromieniony Kevin,
gdy motorówka, mknąc po wzburzonych falach, zo-
stała nagle wyrzucona pod niebo, by natychmiast
opaść w morską przepaść. – Nie spodziewałem się
takich emocji!
Sara potrząsnęła tylko głową, zadowolona, z˙e ma
na sobie kamizelkęratunkową. Mała kabina łodzi
wypełniona była pudłami i paczkami. Siedzieli z Ke-
vinem na jedynych dwóch miejscach obok silnika,
Ben zaś stał blisko pilota, jedną ręką trzymając się
drąz˙ka nad kołem sterowym, drugą osłaniając oczy od
słońca, które po kilku dniach nareszcie zaczęło prze-
świecać przez gęste chmury.
Mimowolnie zaczęła wspominać poprzednią pod-
róz˙ z Benem. Tym razem jednak nie myślała juz˙
o upokorzeniu i rozczarowaniu, jakie wówczas od-
czuwała, lecz o lęku o zdrowie najbliz˙szego członka
rodziny. Moz˙e dzięki tamtemu doświadczeniu jej
serce przepełniała teraz empatia dla ofiar kataklizmu,
których mieli odnaleźć i leczyć.
Gdyby jednak miała być absolutnie uczciwa wo-
bec siebie, musiałaby przyznać, z˙e najbardziej oba-
wia się, jak Ben oceni jej przydatność w tej misji.
Na pewno ma bardzo wysokie oczekiwania. Zaob-
serwowała, z˙e wymaga, by asystujący lekarze i pielę-
gniarki dorównywali mu sprawnością i prezentowali
wysoki poziom kompetencji. Zauwaz˙yła równiez˙, z˙e
w sytuacjach kryzysowych ma tendencjędo przej-
mowania dowództwa, zachowuje sięprofesjonalnie
i działa bardzo sprawnie. Przekonała sięo tym w dniu
wypadku Victorii. Ben to opoka.
Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, iz˙ w pierwszej
chwili, kierując siępozorami, zbyt pochopnie go
oceniła. Nie szukał łatwej i przyjemnej pracy, nie
zalez˙ało mu na przynalez˙ności do bogatej elity. Ucie-
szyła się, z˙e przynajmniej co do tego jednego się
pomyliła.
Nagle przeraziła się. Moz˙e od początku podświa-
domie wiedziała, z˙e to człowiek godny zaufania?
Silny pociąg fizyczny mógł być podporządkowany
uczuciu znacznie waz˙niejszemu. I trudniejszemu do
zdefiniowania.
Nigdy nie zaufała z˙adnemu męz˙czyźnie na tyle, by
zaangaz˙ować sięcałym sercem i duszą w związek
z nim. A obecnie była juz˙ zbyt dojrzała i zbyt
rozsądna, by łudzić się, z˙e spotka na swej drodze
kogoś obdarzonego tymi wszystkimi zaletami, które
posiada Ben.
A jeśli on nic do niej nie czuje? Przyjechałam tutaj,
odkryłam prawdęo swoich uczuciach i ich źródle,
i będę musiała wracać, wiedząc juz˙, z˙e drugiej szansy
nie otrzymam.
To jest to, jak mówi Tori, i Sara bardzo nie chciała
tego utracić. Ale moz˙e jest nadzieja? Nie całowałby
jej w taki sposób, gdyby nic do niej nie czuł. Gdyby
nie chciał, z˙eby była blisko niego, mógł sięnie
zgodzić na jej udział w akcji tylko z nim i z Kevinem.
I wcale nie jest na nią zły, tak jak podczas tamtej
podróz˙y z ranną Tori. Ma powaz˙ną minę, ale teraz
oboje są po tej samej stronie. No, prawie...
– Strach zagląda w oczy, nie? – Ben odwrócił się.
Sara kiwnęła głową i nawet się uśmiechnęła. Dzięki
Bogu nie domyśla się, czego naprawdę się boję,
pomyślała. – Juz˙ niedługo – dodał. – I nie bój się,
w taką pogodęrekiny nie polują.
Rafa koralowa otaczająca wyspęstanowiła natural-
ną osłonęi morze było tu spokojniejsze, a słońce
świeciło juz˙ na tyle długo, z˙e woda nabrała turkusowej
barwy, którą Sara tak dobrze zapamiętała. Tym razem
nie miała jednak wraz˙enia, z˙e przyjez˙dz˙a do raju.
Palmy stały ogołocone z liści i owoców, niektóre
lez˙ały powyrywane z korzeniami. Biały piasek plaz˙
pokrywały szczątki chat, które wichura zmiotła z po-
wierzchni ziemi. Budynki w głębi lądu ucierpiały
w mniejszym stopniu, lecz szkody w dobytku, zbio-
rach i zwierzętach domowych były ogromne.
Uśmiechnięte dzieci jak zwykle wybiegły przyby-
łym na spotkanie, dorośli zaś od razu zaczęli pomagać
rozładowywać zapasy, leki i sprzęt medyczny. ,,Dok-
tor Ben, doktor Ben!’’ – z ust do ust powtarzano sobie
dobrą nowinę. Mali przewodnicy wzięli Sarę i Kevina
za ręce i zaczęli ciągnąć do wioski. W pewnej chwili
Sara zauwaz˙yła, z˙e jedna dziewczynka nie nadąz˙a za
innymi.
Biedactwo miało zdeformowaną stopę. Sara kilka-
krotnie oglądała sięza siebie, a kiedy zobaczyła, z˙e
mała zostaje w tyle, zawróciła, wzięła ją na ręce,
przytuliła i pocałowała w policzek. Przypomniał jej
sięBen, jak tamtego pierwszego dnia tez˙ wziął na ręce
nieśmiałą dziewczynkę, która chowała się za nim.
Coraz więcej mieszkańców wioski wychodziło im
na spotkanie. Ich twarze wyraz˙ały radość, z˙e naresz-
cie nadeszła tak potrzebna pomoc. Lz˙ej poszkodowa-
ni zaczynali ustawiać sięw kolejkę
, lecz lekarze
przede wszystkim zajęli się ofiarami zebranymi w ko-
ściele zamienionym na prowizoryczny szpital.
Kilkanaście osób lez˙ało na materacach, dwoje
najcięz˙ej rannych, nieprzytomna kobieta z wgniecio-
ną czaszką i męz˙czyzna z połamanymi z˙ebrami, raną
brzucha i krwotokiem wewnętrznym wymagało na-
tychmiastowej ewakuacji. Ben, Kevin i Sara pracowa-
li w pełnym napięcia skupieniu, przygotowując ich do
przewiezienia do Suwy. Podłączyli kroplówki, podali
środki znieczulające i tlen, opatrzyli mniejsze rany.
– Ktoś musi ich eskortować – stwierdził Ben.
Kevin rozejrzał siędookoła.
– Kilka osób trzeba operować tu na miejscu, a wi-
działeś, jaka ustawiła siękolejka? – spytał.
– Dam sobie radę– odparł Ben. – Ty pojedź
z pierwszym transportem.
– Sam?
– Tak. W dwie godziny powinieneś obrócić.
W tym czasie my z Sarą zorientujemy sięw stanie
chorych i ustalimy kolejność zabiegów. Będziemy
przynajmniej wiedzieli, kogo jeszcze nalez˙y ewakuo-
wać.
– Potrzebne będą jakieś dodatkowe leki?
– Więcej antybiotyków i środków opatrunkowych.
– Wasze rzeczy osobiste? Ubrania, moz˙e coś do
jedzenia?
– Tutejsi ludzie sięnami zajmą. Kobiety juz˙ za-
częły przygotowywać posiłek, ale przerwę zrobimy
dopiero po twoim powrocie.
Minęły blisko trzy godziny, zanim motorówka
z Kevinem wróciła. Przez ten czas Sara pracowała
tylko z Benem i było to dla niej wyjątkowe doświad-
czenie.
Gdyby sporządziła listęrzeczy, jakich chciałaby
siędowiedzieć o mę
z˙czyźnie, którego, jak jej się
zdawało, kocha, nie znalazłaby lepszej okazji, by ją
skonfrontować z rzeczywistością.
Przekonała się, jak ciepło odnosi się do ludzi, jaki
jest delikatny przy badaniu, jakie współczucie okazał
zawodzącej kobiecie, z˙onie jedynej śmiertelnej ofiary
w wiosce. Zanim zapytał, jakie sama odniosła obra-
z˙enia, objął ją, przytulił i blisko minutępocieszał.
Miał przy tym w sobie zdumiewającą siłę, która
udzieliła sięi jej, i pozwoliła pokonać narastające
zmęczenie. Kaz˙dy jego uśmiech lub słowo pochwały
mobilizowały ją jeszcze bardziej, a Ben wyczuwał,
kiedy tego potrzebuje.
Sam był oczywiście tylko człowiekiem i kiedy
w pewnej chwili wyszła na zewnątrz, zobaczyła, jak
z zamkniętymi oczami, kompletnie wyczerpany, stoi
oparty o ścianę. Uderzyła ją bezbronność bijąca z jego
twarzy. Ogarnęło ją wzruszenie, przemoz˙ne prag-
nienie otoczenia go serdeczną troską i opieką. A kiedy
sekundępóźniej otworzył oczy, zobaczył ją i uśmie-
chnął się, całkowicie straciła dla niego głowę. Obojęt-
ne, co on do niej czuje, ona juz˙ nie ma ucieczki. Nagle
zrozumiała, z˙e pokochała Bena na zawsze. Zmiesza-
na odwróciła wzrok i zaczęła gorączkowo szukać ja-
kiegoś neutralnego tematu do rozmowy.
– Widziałeś tękulejącą dziewczynkę? O tamtą...
– Uhm. – W głosie Bena słychać było zmęczenie.
– Wrodzone zniekształcenie stopy.
– Stopa szpotawa?
– Nie. W jej przypadku to stopa piętowokoślawa.
Gdyby zaraz po urodzeniu poddana była leczeniu,
operacja byłaby niepotrzebna.
– A teraz da sięz tym coś zrobić?
Ben uśmiechnął się.
– Jeśli zdąz˙ę, porozmawiam z jej matką i za-
proponuję, z˙eby siędo mnie zgłosiły w jakimś póź-
niejszym terminie. Obawiam się, z˙e dzisiaj mamy az˙
nadto pracy.
No tak.
– Wiesz, niepokojęsięo tego męz˙czyznęze zła-
maną kostką i kością udową – zaczęła po chwili.
– Asa, tak? Nie rozumie, co do niego mówię, ale
widzę, z˙e w ogóle jest z nim słaby kontakt. Ciągle
przysypia, skóręma wilgotną, lepką od potu, ciś-
nienie bardzo niskie. Zastanawiam się, czy czegoś nie
przegapiliśmy.
– Lepiej sprawdźmy. – Weszli do środka. Ben
ponownie zbadał chorego i po chwili przyznał Sarze
rację. – Skarz˙y sięna ból w jamie brzusznej, którego
przedtem nie odczuwał. Moz˙liwe, z˙e bardziej bolała
go złamana noga. Podamy mu kroplówkęi jeszcze
więcej płynów ustrojowych. Poza tym umieścimy go
na pierwszym miejscu chorych do ewakuacji następ-
nym transportem.
Zaczynało juz˙ zmierzchać, kiedy przybył Kevin,
nie było więc czasu do stracenia. Morze wciąz˙ jeszcze
było zbyt wzburzone, by ryzykować podróz˙ z ran-
nymi w ciemności. Umieścili więc dwóch pacjentów
na noszach, dwóch innych zajęło miejsca siedzące,
i łódź wyruszyła w powrotną drogę.
Sara i Ben znowu zostali sami. Wszyscy najbar-
dziej potrzebujący otrzymali pomoc, lecz długa kolej-
ka poszkodowanych z lz˙ejszymi obraz˙eniami wciąz˙
czekała.
– Najpierw coś zjemy – zadecydował Ben – bo
przed nami praca długo w noc. Nad ranem, zanim po
nas przyjadą, moz˙e uda nam sięodrobinęprzespać.
– Zamienił kilka słów po fidz˙yjsku ze stojącymi
w kolejce ludźmi, potem zwrócił sięponownie do
Sary: – Zgadzają sięzaczekać. Moz˙esz sprawdzić, jak
wygląda sytuacja wewnątrz? Mam kilka pilnych tele-
fonów do załatwienia.
– Oczywiście.
Ben odszedł w kierunku plaz˙y. Sara odprowadziła
go wzrokiem. Pilne telefony? Na pewno dotyczą
spraw prywatnych. Poczuła dziwne ukłucie w sercu.
Dzwoni do z˙ony?
Kim jest kobieta, która tamtego dnia była w jego
domu i dlaczego nie chciała podejść do drzwi?
Dwadzieścia minut później zbliz˙yło siędo niej
kilka kobiet. Łamaną angielszczyzną, pomagając so-
bie rękami, zaproponowały, z˙e zaopiekują sięran-
nymi, a ona niech pójdzie sięposilić.
– Doktor Ben? Gdzie? – spytała jedna z nich.
Sara na migi pokazała, z˙e rozmawia przez telefon
i wyciągnęła rękę w stronę plaz˙y, lecz Fidz˙yjki nie
zrozumiały.
– Poszukam go – obiecała.
Nie było to trudne. Kiedy doszła do plaz˙y i zoba-
czyła na piasku ubranie porzucone obok telefonu
satelitarnego, spojrzała na morze i szybko dostrzegła
Bena pływającego w wodach laguny. Światło księz˙y-
ca iskrzyło sięw kroplach rozpryskiwanej przez
niego wody. Nie wahając sięani chwili, ściągnęła
wierzchnie ubranie i wskoczyła do morza. Czy jest
lepszy sposób, by zmyć z siebie brud i zmęczenie tak
długiego dnia? Jeśli będą potrzebni, ktoś przyjdzie
i ich zawoła, a kilkuminutowe spóźnienie na posiłek
nie powinno nikogo urazić.
Woda była cudowna, a wysiłek fizyczny przyniósł
odpręz˙enie i wprawił ją w stan bliski euforii. Kiedy
zrównała sięz Benem, zawołała do niego ze śmiechem:
– Cudownie! Gdybym cięnie zobaczyła, nigdy
sama nie wpadłabym na taki pomysł. Uwielbiam pły-
wać nocą, a brakowało mi właśnie ruchu.
– Ścigamy sięna drugą stronę?
Odległość nie była większa niz˙ sto metrów i Sara,
która jako nastolatka wygrywała zawody na dłuz˙-
szych dystansach, mogła siępopisać umiejętnościa-
mi. Dogonienie Bena było jednak trudniejsze, niz˙
sądziła, i kiedy zobaczyła, z˙e pływa w miejscu, cze-
kając na nią, uznała sięza pokonaną.
– Hej, dobrze pływasz! – zawołała.
– Ty tez˙ – przyznał.
Pod wpływem spojrzenia Bena ogarnęło ją onie-
śmielenie. Zamrugała powiekami, by pozbyć się
z oczu słonej wody, i rzekła:
– Miałam cięzawiadomić, z˙e kolacja gotowa.
– Wspaniale. Umieram z głodu.
– Ja tez˙. Odwaliliśmy kawał cięz˙kiej roboty, pra-
wda?
– Prawda. – Czyz˙by w spojrzeniu Bena dostrzegła
uznanie? – Byłaś znakomita. Dzięki.
– Cieszęsię, z˙e sięna coś przydałam.
– Cóz˙... wracajmy.
Kiwnęła głową, lecz czekała, by Ben zrobił pierw-
szy ruch. Kiedy obrócił sięna plecy i leniwie dał się
unosić falom, wzięła głęboki oddech i przyznała się:
– Przyjechałam, bo miałam nadziejęcięspotkać.
– Tak?
– Szukałam okazji, z˙eby przeprosić za... za wtarg-
nięcie na twoją prywatną wyspę.
– Nie ma o czym mówić.
Ben obrócił sięna brzuch i stylem klasycznym-
zaczął wolno płynąć do brzegu.
Sara ruszyła za nim. Chce mnie zbyć, pomyślała.
– Wydaje mi się, z˙e jest. Byłeś zły.
– Nie z tego powodu.
Płynęli chwilę w milczeniu, potem Sara spytała:
– A z jakiego? – Kiedy nie doczekała sięodpo-
wiedzi, ponowiła pytanie: – Z jakiego?
– Naprawdęchcesz wiedzieć?
– Tak.
Ben zatrzymał się, stanął, woda sięgała mu do
piersi. Chwilęwpatrywał sięw Sarę, zanim odpowie-
dział:
– Byłem zły na Tori.
– Bo złamała nogę?
– Nie.
Sara wahała się. Miała okazję dowiedzieć się o nim
czegoś bardziej osobistego, tylko czy zdobędzie się
na odwagę, by spróbować?
– Bo jej sięspodobałeś?
Ben unikał jej wzroku. Kiedy w końcu przemówił,
w jego głosie słychać było napięcie.
– Nie. Byłem zły, bo ty mi sięspodobałaś.
– Och?
Przeciez˙ to właśnie chciała usłyszeć, prawda? To
czego siętak przestraszyła?
– Pocałowałem cię. To było wyjątkowe doznanie.
A ty powiedziałaś mi tylko, z˙e powinienem pocałować
Tori. – Prychnął, jak gdyby ubawiony całą sytuacją.
– Zjawiasz sięw moim domu, mnie sięwydaje, z˙e
moz˙e po naszym pocałunku czujesz do mnie to samo,
co ja do ciebie, a kiedy otwierasz usta, pierwsze słowo
to ,,Tori’’. ,,Chodzi o Tori. Potrzebuje twojej pomocy’’.
Tak powiedziałaś. Bardzo ci zalez˙ało, z˙eby pchnąć
mnie w jej ramiona. Jakbym był zabawką, przedmio-
tem. – Kiedy juz˙ zaczął mówić, słowa popłynęły
nieprzerwanym strumieniem. – Ty sięmną nie intere-
sowałaś, za to ona tak. Moje uczucia sięnie liczyły.
– Nieprawda.
– Jak moz˙esz sama sobie przeczyć? Pamiętam
kaz˙de twoje słowo.
– Ja tez˙. Wiem, co powiedziałam. Ale to nie jest
cała prawda.
– Więc co nie jest prawdą?
– Z
˙
e siętobą nie zainteresowałam. Tylko...
– Tylko?
– To Tori pierwsza cięwypatrzyła. – Spojrzenie,
jakie Ben jej posłał, mimo ciemności sprawiło, z˙e
skuliła sięz zaz˙enowania. Nagle zrobiło jej sięzimno,
wzdrygnęła się. – Okej. Prawda jest taka, z˙e nie
miałam ochoty na wakacyjny romans. A ty tylko tego
chciałeś. Sam powiedziałeś: ,,To ma być przyjem-
ność, a jeśli nie jest, nie warto zawracać sobie
głowy’’. Nie mam ochoty iść do łóz˙ka z facetem,
którego nie kocham, a w miłość od pierwszego
wejrzenia nie wierzę.
– Ani ja. – Milczeli chwilę, potem Ben odezwał
sięmiękkim głosem: – Przynajmniej do tej pory nie
wierzyłem. Coś dziwnego sięjednak wydarzyło, a ja
nie byłem w stanie tego zapomnieć.
– Ja tez˙ nie – szepnęła.
– Kiedy wszedłem do umywalni przy sali opera-
cyjnej i zobaczyłem ciebie, nie mogłem uwierzyć
własnym oczom. Wydawało mi się, z˙e ze zmęczenia
mam halucynacje... Dlaczego wróciłaś, Saro? – spytał
i połoz˙ył jej dłonie na ramionach. Poczuła szorstkość
jego skóry.
– Bo mnie poproszono. Bo... chciałam cięzoba-
czyć.
Pociągnął ją za ramiona z taką siłą, z˙e straciła
równowagę. Podpłynęła prosto w jego objęcia, ich
usta spotkały się. Pomógł jej stanąć, przesunął
dłońmi po jej plecach, przyciągnął do siebie, a ona
zarzuciła mu ręce na szyję. Ich pocałunek był
taki jak za pierwszym razem – gorący, elektryzujący,
zniewalający – i jednocześnie inny. Wyczuła w nim
głód i tęsknotę, które wówczas ledwie dawały o sobie
znać. Pragnienie, by pójść dalej. To nie było jedno-
razowe doznanie. To był początek.
Tori miała rację. Sara nigdy przedtem nie była
naprawdęzakochana. Ktoś jej siępodobał, sądziła, iz˙
rodzi sięw niej uczucie, godziła sięna zbliz˙enie,
nawet snuła plany, z˙e związek ma szanse przetrwać
dłuz˙ej. Lecz tak sięnigdy nie stało. Dopiero teraz
zaczynała rozumieć, jaka była tego przyczyna.
Bo z Benem było inaczej. Poza poz˙ądaniem obu-
dziła sięw niej tęsknota za dbałością i troską, za
współodczuwaniem. Po raz pierwszy poczuła prag-
nienie wspólnego przez˙ywania wszystkiego, dziele-
nia sięsobą, dawania i brania.
Dotyk Bena sprawił, z˙e wyzbyła sięwszelkich
oporów. Zapragnęła wejść w sferę intymnych doznań,
o której istnieniu dotąd nie wiedziała. Czyz˙by nagle
jej dusza i ciało zjednoczyły sięw tej potrzebie? Czy
sięodwaz˙y podjąć tępodróz˙ w nieznane?
Z Benem tak. Nie mogła sięjuz˙ cofnąć. Kiedy
wsunął dłoń pod jej stanik, nie odrywając sięod jego
ust odchyliła siędo tyłu, przyciągnęła do siebie jego
głowę, by nie uronić ani chwili. Nagle usłyszeli jakieś
głosy. Wołanie z brzegu było jedyną rzeczą, która
mogła ich otrzeźwić. Księz˙yc schował sięza chmurą,
lecz ciemność nie była wytłumaczeniem, by zignoro-
wać wezwanie. Moz˙e ktoś potrzebuje ich pomocy?
Ben odkrzyknął coś po fidz˙yjsku, potem rzekł:
– Lepiej chodźmy. Martwią sięo nas. – Musnął jej
usta i dodał: – Później dokończymy naszą rozmowę.
– Uhm... Mam nadzieję.
Niestety później nie mieli okazji zostać sam na
sam. W połowie kolacji złoz˙onej z ryby i słodkich
ziemniaków zadzwonił telefon Bena.
– Co? Jak to sięstało? – dopytywał sięz nie-
pokojem w głosie. – Bardzo ją boli? – Przez chwilę
słuchał w milczeniu. – Zaraz wyruszam. Zobaczymy
sięw szpitalu.
– Jakieś komplikacje? Pacjent? – spytała.
– Nie. Chodzi o... – Urwał i spojrzał na nią
w dziwny sposób. Ruch głową świadczył, z˙e po-
stanowił niczego nie wyjaśniać. – Muszęwracać. Ty
zostań, jeśli moz˙esz. Miej oko na wszystko. Jeśli to
będzie konieczne, zmieniaj opatrunki. Szycie musi
zaczekać. Rano wyślemy motorówkępo ciebie i tych
rannych, których trzeba przewieźć do szpitala.
Nie miała wyboru. Jedyna motorówka, którą Ben
mógł pojechać, była bardzo mała, poza tym nie mogli
zostawić chorych na całą noc bez opieki.
– Zobaczymy sięjeszcze? – zapytała.
Poczuła sięodsunięta na boczny tor. Zdawało się
jej, z˙e pocałunek w wodach laguny nigdy sięnie
wydarzył.
– Oczywiście – odparł, lecz robił wraz˙enie po-
chłoniętego innymi sprawami. – Jutro cię odszukam.
– Nie wiem, gdzie będę.
– Nie martw się. – Przez jedno mgnienie znowu
myślał o niej, a w jego ciemnych oczach pojawiła się
tęsknota. – Znajdę cię.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Niedopita kawa całkiem wystygła. Ben wylał za-
wartość kubka do zlewu. Zastanawiał się, jak szybko
minęło ostatnie piętnaście minut. Zaraz musi wracać
do sali operacyjnej, stracił więc kolejną szansę od-
nalezienia Sary, albo przynajmniej dowiedzenia się,
gdzie jest.
Rano wróciła z Matalevu. Miał nadzieję, z˙e przy-
dzielą ją do pracy na bloku operacyjnym, lecz sięnie
pojawiła. Teraz zaś było wczesne popołudnie. Moz˙e
i lepiej?
Pragnienie, by ją znowu zobaczyć, by jej dotknąć,
było tak przemoz˙ne, z˙e az˙ niepokojące. To nie jest
przelotna przygoda, na jakie przez ostatnie lata się
decydował. Bo tylko na takie związki mógł sobie
pozwolić.
Jedyny raz, kiedy zaangaz˙ował sięgłębiej, poniósł
poraz˙kę. Odrzucenie było tym boleśniejsze, z˙e nie
tylko on zawiódł sięw swoich oczekiwaniach. Ode-
pchnięty został ktoś, kto dla niego znaczył więcej niz˙
on sam. To wówczas przysiągł sobie, z˙e juz˙ nigdy nie
zaufa z˙adnej kobiecie.
Ale Sara Mitchell jest inna.
Przypomniał sobie, jak wczoraj zwróciła jego
uwagęna tamtą małą dziewczynkęze zdeformowaną
stopą, jak chciała, by ją zbadał, i poczuł bolesne
ukłucie w sercu. Widoczna na jej twarzy troska, kiedy
pytała, czy coś jeszcze da siędla tego dziecka zrobić,
poruszyła w nim czułą strunę.
Tak, ona jest inna. Wiedział o tym od samego
początku. Ma w sobie coś, co mogłoby wstrząsnąć
jego starannie ułoz˙onym z˙yciem. Nie. Nie zaryzyku-
je. Nie moz˙e.
Właściwie wyznaliśmy sobie miłość, mówił do
siebie w duchu. Jeszcze jeden krok i juz˙ nie miałbym
odwrotu. Nawet gdybym był w stanie podjąć to nowe
ryzyko na własny rachunek, nie mogęnaraz˙ać nikogo
innego na ponowne odrzucenie. Szczególnie...
– Jest pan gotowy, doktorze? – zapytała pielę-
gniarka.
– Juz˙ idę, Eleno.
Na korytarzu nawet sięnie obejrzał. Moz˙e to jest
bolesna decyzja, ale słuszna.
Nie przyszedł. Nie szukał jej.
Sara zakończyła dyz˙ur na oddziale pediatrycznym,
gdzie ją przydzielono dziś rano po powrocie z Matale-
vu, lecz nadal tam przebywała. Nie miała ochoty iść
do tymczasowej kwatery dla ochotników z akcji
humanitarnej ani szukać towarzystwa pozostałych
członków swojej grupy. Słyszała, z˙e juz˙ jutro za-
graniczne ekipy medyczne zostaną odesłane z po-
wrotem. Sytuacja sięstabilizowała.
Operacje wciąz˙ trwały nieprzerwanie, lecz zajmo-
wano sięjuz˙ tylko lz˙ejszymi przypadkami, za to na
oddziałach przybywało rekonwalescentów. Sara nie
bardzo wiedziała, dlaczego wolała pomóc tamtej-
szym pielęgniarkom. Moz˙e nie chciała narzucać się
Benowi? Moz˙e woli zostawić inicjatywęjemu, zys-
kać potwierdzenie, z˙e to, co wczorajszej nocy dał jej
do zrozumienia, było szczere?
Bo gdyby było, odszukałby ją.
A moz˙e jest po prostu zbyt zmęczona i czuje się
pewniej na znanym sobie gruncie, przy łóz˙kach cho-
rych dzieci, niz˙ w sali operacyjnej? Nie miało znacze-
nia, z˙e nie mówiła ich językiem. Pielęgniarki znały
angielski i przekazały jej, co trzeba zrobić, a dzieci
przeciez˙ wszędzie są takie same, bez względu na
narodowość. Wszystkie muszą zostać umyte, przewi-
nięte, przebrane, nakarmione, otrzymać lekarstwa. Te
same rzeczy wywołują u nich śmiech, te same płacz.
Wszystkie tak samo reagują na uśmiech albo piesz-
czotę.
Przy większości łóz˙eczek siedziała mama, babcia
albo rodzeństwo, hałasując, robiąc wiele zamiesza-
nia, ale tez˙ wnosząc ze sobą kolor, z˙ycie. W sali
zabaw wypełnionej najrozmaitszymi zabawkami tak-
z˙e przebywało sporo maluchów, jedne po lz˙ejszych
urazach zatrzymane na obserwację, inne czekające,
az˙ wyschnie im gips.
Saręprzydzielono do sali, gdzie lez˙ały dzieci
w cięz˙szym stanie. Tu tez˙ spotkała chłopca, któremu
Ben operował kolano. Nie przyszedł dzisiaj zoba-
czyć, jak czuje sięjego pacjent, natomiast Richard,
który operował mu ranębrzucha, zajrzał na chwilę.
Kiedy sprawdził, jak goi sięszew, spojrzał na kolano
chłopca i z podziwem rzekł:
– Koronkowa robota. Nie przypuszczałem, z˙e
da sięuratować nogę
. Ten Ben Dawson ma złote
ręce.
– Racja – przyznała Sara, starając sięmówić
obojętnym tonem. – Widziałeś go dzisiaj?
– Niestety nie. Całe rano był zajęty na jedynce,
a teraz pewnie juz˙ wyszedł. Kiedy poszedłem się
poz˙egnać, nie zastałem go. Z
˙
ałuję, bo dziś wieczorem
wyjez˙dz˙amy.
– Nie jesteś potrzebny?
– Jestem pewny, z˙e kaz˙da dodatkowa para rąk jest
mile widziana, ale zrobiłem, co do mnie nalez˙ało,
a zresztą sytuacja wygląda na opanowaną. A ty długo
zostajesz?
– Nie wiem. Tak długo, jak będą mnie chcieli.
Tylko kto o tym faktycznie decyduje, dyrekcja czy
Ben Dawson?
Tymczasem chłopcu zmieniono opatrunek i Sara
wyszła wyrzucić zabrudzone bandaz˙e do specjalnego
pojemnika z odpadami przeznaczonymi do spalenia,
umieszczonego w osobnym pomieszczeniu. Kiedy
tam wchodziła, drzwi naprzeciwko były zamknięte,
kiedy zaś znowu pojawiła sięna korytarzu, uchyliły
sięnieznacznie, a w szparze błysnęło ciekawe oko.
– Cześć! – odezwała sięi przykucnęła. – Widzę
cię. – Odpowiedział jej stłumiony chichot. Czyz˙by
dziecko rozumiało po angielsku? – Jestem Sara, a ty
jak masz na imię? – Drzwi uchyliły się odrobinę
szerzej. Sara zobaczyła znajomą, pełną blizn twarzy-
czkęi serce na moment jej stanęło. – Phoebe! – Zaj-
rzała w głąb pokoju, spodziewając sięzobaczyć
nianię, lecz pokój był pusty. Stało tam tylko łóz˙ko
i krzesło, na łóz˙ku zaś wśród zabawek i rozmaitych
skarbów lez˙ała jej muszla. – Widzę, z˙e nadal masz tę
prześliczną muszlę.
– Moja muszla – dziewczynka odezwała sięzde-
cydowanym tonem i spojrzała na Saręnieufnie.
– Oczywiście, kochanie. Ja siętylko cieszę
, z˙e
wciąz˙ ją masz. Dlaczego tu jesteś? Zachorowałaś?
– spytała.
– Nie – odrzekło dziecko. – Skaleczyłam się. –
Drzwi otworzyły sięodrobinęszerzej i Phoebe wysu-
nęła rączkę obandaz˙owaną od przegubu po łokieć.
– Szyba sięstłukła od wiatru – wyjaśniła. – Ale
mnie zeszyli.
– Bolało?
– Nie, bo spałam. A potem dostałam lizaka.
Dlaczego Phoebe jest w separatce, skoro to tylko
skaleczenie? Dlaczego nikogo z nią nie ma?
– Jesteś tutaj sama? – spytała.
Phoebe pokiwała głową.
– Niania poszła po ubranka dla mnie. Niedługo
wracam do domu.
– To dobrze. – Nie chciała zostawiać dziewczynki
bez opieki. – Chcesz pobawić sięz innymi dziećmi,
dopóki niania nie wróci? – zaproponowała.
Na twarzy Phoebe malowały sięi ochota, i waha-
nie, które zastanowiło Sarę. Chyba jest jeszcze za
mała, z˙eby sięwstydzić swojego okaleczenia? Wy-
ciągnęła do niej rękę.
– Pójdęz tobą, chcesz?
Tym razem mała juz˙ bez wahania pokiwała głową,
wsunęła rączkę w dłoń Sary i oświadczyła:
– Chcę.
W pokoju zabaw zastały grupkędzieci wyglądają-
cych na zupełnie zdrowe, najprawdopodobniej było
to rodzeństwo małych pacjentów. Bawiły siękloc-
kami, samochodzikami, jeden ciekawski maluch roz-
bierał lalkę. Nie było z nimi nikogo dorosłego. Kiedy
Sara i Phoebe weszły, dzieci ucichły i spojrzały na nie
ciekawie.
– Bula – Sara pozdrowiła je. Uścisnęła rączkę
Phoebe i powiedziała do niej: – Poszukamy czegoś
dla ciebie do zabawy, dobrze? Patrz... a co to?
,,To’’ była pacynka, dość zniszczona – biały piesek
z obwisłymi uszami. Sara wsunęła kukiełkę na dłoń,
potem schowała pod pachą, a kiedy Phoebe siętego
najmniej spodziewała, piesek wyskoczył i zaszcze-
kał:
– Hau! Hau!
Phoebe przyglądała sięjej zaskoczona, a Sara
schowała rękę za siebie.
– Hau! Hau! – zaszczekał piesek, wyskakując.
Phoebe roześmiała się.
– Jeszcze raz, jeszcze – prosiła.
Sara umościła sięw starym fotelu stojącym w rogu
pokoju. Na kolanach połoz˙yła sobie poduszkę. Tym
razem piesek przechadzał sięniby po jej krawędzi, az˙
nagle spadł.
– Ojej!
Młodsze dzieci, zaintrygowane, porzuciły zabawki
i otoczyły Sarę. Któreś znalazło w pudle drugą
pacynkę, lwa. Piesek zobaczył go i przestraszony
zaczął uciekać. Lew go gonił. Sprytny piesek chował
siętu i tam, a lew, zdezorientowany, ciągle spoglądał
nie w tęstronę, w którą trzeba. Teraz juz˙ wszystkie
dzieci w pokoju zgromadziły sięwokół Sary. Kaz˙de-
mu jej ruchowi towarzyszył głośny aplauz. Do pokoju
zajrzała zwabiona wybuchami śmiechu pielęgniarka,
potem jeszcze ktoś i jeszcze ktoś. Nagle Sara podnios-
ła wzrok i zamilkła. Przed sobą zobaczyła Bena.
Obok niego stała oniemiała z przeraz˙enia fidz˙yjska
niania Phoebe.
Dziewczynka zerwała sięi podbiegła do niej.
– Nianiu! Nianiu! Masz dla mnie ubranka?
Kobieta bez słowa wzięła ją za rączkę i wyprowadzi-
ła. Dzieci rozpierzchły się, pielęgniarka takz˙e zniknęła.
Sara ściągnęła pacynki z dłoni, powoli wstała
i skierowała siędo drzwi.
– Co ty wyprawiasz? Co ci strzeliło do głowy?
– Ben zastąpił jej drogę.
– Bawiędzieci – odparła, przybierając obronny
ton. – Jestem po dyz˙urze.
– Kto ci pozwolił zabrać Phoebe z jej pokoju?
Czyz˙by mała była pod opieką ortopedy? Moz˙e od
dawna jest pacjentką Bena? Moz˙e jest jakiś powód, na
przykład ryzyko infekcji, dla którego musi być izo-
lowana?
– Nikt – odrzekła powoli. – Była w pokoju cał-
kiem sama. Powiedziała, z˙e czeka, az˙ wróci jej niania.
– A ty ją tu zaciągnęłaś?
– Nie zaciągnęłam. – Sara odsunęła od siebie
wspomnienie wahania na twarzy małej. – Pomyś-
lałam, z˙e czuje sięsamotna.
– I nie przyszło ci do głowy sprawdzić, z jakiego
powodu jest odseparowana? – Ben podniósł głos.
Bawiące sięw kącie dzieci wstały i zaczęły po
kolei opuszczać pokój. Ben i Sara zostali sami.
– Powiedziała mi, z˙e jest w szpitalu, bo miała
szytą rękę. Nie wygląda na chorą na jakąś chorobę
zakaźną. Dlaczego jest w pojedynczym pokoju?
– Bo tak sobie z˙yczą jej rodzice.
– Ale dlaczego? Po co? – Wrogość w oczach Bena
ją zmroziła. Zaledwie wczoraj była świadkiem współ-
czucia i miłości okazywanej przez niego chorym
dzieciom. W duz˙ej mierze właśnie za to go pokocha-
ła. Czyz˙by az˙ tak bardzo siępomyliła w ocenie jego
charakteru? A jeśli rzeczywiście tak było, musi się
przekonać. Nie mogła wprost uwierzyć, z˙e aprobuje
izolowanie Phoebe od kontaktów z rówieśnikami.
– Bo trochęróz˙ni sięod nich wyglądem? – Sara
potrząsnęła głową. – To absurdalne. Dzieci nie oka-
zują tego typu uprzedzeń. W kaz˙dym razie jeszcze nie
w wieku Phoebe. Zamykanie jej to najgorsze, co
rodzice mogą zrobić.
– Jesteś ekspertem? Masz dwa... trzy lata praktyki
na pediatrii?
– Uwaz˙am, z˙e mam wystarczająco duz˙o doświad-
czenia, z˙eby zaufać intuicji. – O co w tym wszystkim
chodzi? Sara wpatrywała sięw Bena. – Dzieci muszą
czuć sięakceptowane, nawet jeśli wyglądają odrobinę
inaczej. A tamta dziewczynka na Matalevu, ta ze
zdeformowaną stopą? Trudno jej było nadąz˙yć za
innymi, ale nie chciała być wykluczona z zabawy,
prawda?
– Dlaczego kalekie dzieci az˙ tak mocno cięob-
chodzą?
– Nie rozumiem.
– Koncentrujesz całą uwagęna nich, wyławiasz je
z otoczenia. Nie sądzisz, z˙e właśnie przez to mogą się
poczuć inne?
– Ja... ja... – Nigdy sięnad tym nie zastanawiała.
Zawsze kierowała siępo prostu głosem serca.
– One nie potrzebują, by publicznie okazywać
im współczucie. To ludzie, nie bezdomne szczeniaki.
Poczuła siędotknięta do z˙ywego.
– Moz˙liwe – zaczęła chłodnym tonem i wypros-
towała sięz godnością – ale ja z doświadczenia wiem,
co to znaczy czuć sięinnym. Wiem, z˙e schować się
jest łatwiej, ale na dłuz˙szą metęto powaz˙ny błąd.
Oczywiście, osoba taka jak Phoebe nieraz spotka się
z odrzuceniem, ale tez˙ spotka miłość, która nie płynie
z litości. – Ben cały czas piorunował ją wzrokiem.
Nie, nie, wytrzymam to spojrzenie, myślała, mobili-
zując całą siłęwoli. – Jeśli nie będzie izolowana,
moz˙e nauczy się, z˙e ludzie, którzy naprawdęsięliczą,
to ci, którzy patrzą głębiej, widzą więcej niz˙ jej
blizny. – Zapadło milczenie. – Chciałabym poroz-
mawiać z rodzicami Phoebe – ciągnęła. – Jeśli na-
prawdęmają na celu jej dobro.
– Co, do diabła, chcesz przez to powiedzieć?
– To, z˙e spotkałam ją juz˙ dwukrotnie i za kaz˙dym
razem była przy niej tylko niania.
– Dwukrotnie?!
– Była na ratunkowym, kiedy Tori złamała nogę.
Dałam jej muszlę.
– To ty dałaś jej muszlę? – Sara kiwnęła głową.
– I to ty powiedziałaś, z˙e jest ładną dziewczynką?
– Bo jest. Najpierw zobaczyłam jej twarz ze zdro-
wej strony. Jest ślicznym dzieckiem.
Ben unikał teraz jej wzroku.
– Nie masz prawa sięwtrącać.
– Nie wtrącam się! Nawet nie próbuję! Na miłość
boską, Ben, o co chodzi? Dlaczego jesteś tak tym
wszystkim przejęty? Jeśli rodzice Phoebe nie dają
sobie rady z tym problemem, chętnie z nimi poroz-
mawiam.
– Właśnie to robisz.
– Nie rozumiem.
– Phoebe ma tylko jednego rodzica. Właśnie z nim
teraz rozmawiasz. – Ben spojrzał jej prosto w oczy.
Sara wciągnęła powietrze głęboko w płuca. Nagle
wszystko stało sięjasne. Przestrach na twarzy niani,
zatrzaśnięte drzwi domu na wyspie.
– To ty trzymasz ją w zamknięciu. Jak moz˙esz?
– Wiem, co jest dla mojej córki najlepsze. Moz˙e nie
chcę, z˙eby stała siępośmiewiskiem albo... wzbudzała
odrazę.
– Chodzi ci o ciebie.
– Słucham?
– Pheobe jest małą dziewczynką. Ile ma lat, trzy?
– Właśnie skończyła cztery.
– I cały czas z˙yje w odosobnieniu? To ty uciekasz
od ludzkich spojrzeń, nie Phoebe. Dlatego przyjez˙-
dz˙asz na wyspy? Z
˙
ebyście oboje byli z dala od ludz-
kich spojrzeń, od komentarzy?
– Nie twój interes.
– Słusznie. I nawet nie chcę, z˙eby stał sięmoim.
Nie jesteś tym człowiekiem, za jakiego cięmiałam.
– Przykro mi, z˙e cięrozczarowałem. – Wyglądał
na tak samo zgnębionego jak ona. – Juz˙ niedługo
problem sam sięrozwiąz˙e. Cyklon opóźnił nasz
powrót do Londynu, ale teraz moz˙emy wyjechać.
Jutro wylatujemy.
– Nie moz˙esz! – wykrzyknęła. Ben ze zdziwie-
niem uniósł brwi. – Pacjenci ciępotrzebują. Ten chło-
piec ze zgruchotanym kolanem jeszcze nie doszedł do
siebie. A ilu ludzi ze skomplikowanymi złamaniami
wciąz˙ czeka w kolejce na badanie? Co ze stopą tamtej
małej?
– Nie ma ludzi niezastąpionych. Ktoś sięnimi
zajmie.
– Ale nie specjalista tej miary co ty!
Ben wzruszył ramionami.
– Nie mogępomóc wszystkim. Muszęzająć się
swoim z˙yciem, a moja córka ma pierwszeństwo.
– Oczywiście – przyznała cierpko. – Boz˙e! Sie-
działa tutaj razem z roześmianymi dziećmi. Czas
zamknąć ją znowu w czterech ścianach.
– Nie sądź, bo nie wiesz wszystkiego.
– Czy wydałeś twojej gospodyni albo niani in-
strukcje, z˙eby zatrzaskiwała drzwi przed nosem wszy-
stkim przybyszom? Kupiłeś całą wyspę, z˙eby być
na niej sam? – Ben w milczeniu odwrócił siędo
niej plecami i skierował w stronędrzwi. – Czy Phoebe
za kaz˙dym razem, kiedy trafia do szpitala, jest za-
mykana w separatce? – Ben nie zatrzymał się, nie
obejrzał. – Właściwie które z was dwojga jest na-
znaczone bliznami – zakończyła spokojnie – ona
czy ty?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Nawet o tym nie myśl, Sas.
– Dlaczego?
– Bo wyjazd teraz jest najgorszą rzeczą, jaką mo-
z˙esz zrobić.
– On mnie nienawidzi, Tori. – Sara rozejrzała się
dookoła, lecz w pobliz˙u nie było nikogo. W ogrodach
szpitala znalazła ustronne miejsce, gdzie jej telefon
komórkowy miał zasięg i gdzie mogła porozmawiać.
– Uwaz˙a, z˙e przyczepiam siędo niepełnosprawnych
dzieci, bo sięnad nimi lituję.
– Bo tak jest – odparła siostra. – Tylko z˙e ciebie
nie przyciąga do nich jedynie fizyczne upośledzenie.
– Słuchając tego, moz˙na by pomyśleć, z˙e jestem
jakąś stukniętą babą. Zdaje się, z˙e teraz Ben tez˙ mnie
za taką uwaz˙a.
– Nie, nie. On po prostu nie wie, jak bardzo
kochasz dzieci. Poza tym nie zdaje sobie sprawy, z˙e ty
na własnej skórze odczułaś, co to znaczy być dziec-
kiem niechcianym. Powinnaś mu to wytłumaczyć.
– Małe szanse. Wyjechał. Zabrał Phoebe i wrócił
na tęswoją bezludną wyspę
. A jutro odlatują do
Londynu.
– Naprawdęsądzisz, z˙e wyjedzie, kiedy szpital
wciąz˙ go potrzebuje?
Sara przymknęła oczy. Z chaosu myśli, które
kłębiły się jej w głowie, próbowała wyłowić głos
intuicji.
– Nie. Nie sądzę– odezwała sięw końcu. – Jeśli
naprawdęjest takim człowiekiem, za jakiego go
miałam, jeszcze teraz stąd nie wyjedzie.
– Więc ty tez˙ nie wyjez˙dz˙aj.
– Ale jutro z samego rana wylatuje samolot i za-
proponowali mi miejsce.
– I jednocześnie powiedzieli, z˙e będą szczęśliwi,
jeśli zostaniesz kilka dni dłuz˙ej, prawda?
– Właściwie jestem tu juz˙ niepotrzebna, poza tym
nie wiem, co to pomoz˙e, jeśli chodzi o Bena. Roz-
staliśmy sięw gniewie, a w sprawie jego postępowa-
nia z Phoebe nie zmieniłam zdania.
– Stara sięją chronić. Moz˙e jest jakiś powód?
Moz˙e w przeszłości ktoś ją skrzywdził? – W słuchaw-
ce dało sięsłyszeć westchnienie Tori. – Posłuchaj,
Sas – ciągnęła – załoz˙ęsię, z˙e on kocha córkę, kocha
tak bardzo, z˙e jeśli musi dokonać wyboru, przedkłada
jej dobro nad wszystko inne...
– Mam taką nadzieję!
– Daj mi dokończyć! – Tori zdenerwowała się.
– Postaw sięna jego miejscu. Co byś zrobiła,
gdyby ktoś, kto twierdzi, z˙e cięlubi, a nawet ko-
cha, poznał twoje dziecko, a potem... potem zabrał
sięi wyjechał do innego kraju? – Sara milczała.
Nagle spojrzała na całą sytuacjęz zupełnie innej
perspektywy. – To by oznaczało odrzucenie, praw-
da? – Tori szła za ciosem. – Przypomnij sobie, jak
mu sięnie podobało, kiedy usiłowałaś odstąpić go
mnie, prawda?
– Wydaje mi się...
– Więc masz teraz szansę pokazać mu, z˙e myślisz
o nim powaz˙nie. Bo całą sprawętraktujesz serio,
prawda?
– Chyba tak.
– Sas!
– Dobrze. Jestem w nim zakochana. Psiakrew!
– Więc zostań tam jeszcze trochę. Poczekaj na
okazjęporozmawiania z nim.
– Moz˙e sięnie trafić.
– Na pewno sięnie trafi, jeśli wsiądziesz w następ-
ny samolot i polecisz do domu. Idź, poszukaj tego
lekarza koordynującego akcjęi powiedz, z˙e zostajesz
jeszcze kilka dni. Poproś, z˙eby ci pozwolił pracować
z Benem.
– Nie mogętego zrobić!
– Sas! – Tori wykrzyknęła tonem przywołującym
krnąbrne dziecko do porządku.
– Dobrze, zostanę, ale nie będę się za nim uganiać
po blokach operacyjnych. Słuchaj, muszękończyć,
bateria mi siada. Rozmawiamy chyba od godziny.
– Ktoś musiał cięnakierować na właściwą drogę.
– A jak ty sięczujesz? Z nogą naprawdęlepiej?
– Naprawdę. Juz˙ niedługo zdejmęortezęi wtedy
zobaczysz, tylko sięza mną zakurzy. Zgadnij, jak
planujęuczcić wyzdrowienie? No, zgaduj! – Ale
siostra nie mogła odpowiedzieć. Nie mogła wydobyć
z siebie z˙adnego słowa, z˙adnego dźwięku. – Sas?
Jesteś tam? Sas?
– Muszęjuz˙ iść – szepnęła pospiesznie. – Właśnie
zobaczyłam Bena. Jest w ogrodzie! Idzie... – Wy-
raźnie zmierzał w jej stronę! – Porozmawiamy póź-
niej. Pa!
Zatrzasnęła klapkę telefonu i wzięła głęboki od-
dech. Ben był coraz bliz˙ej. Czy ją widzi?
Ben wypatrzył nieruchomą postać na ławce w o-
grodzie z okna separatki Phoebe na piętrze szpitala,
kiedy przyjechał po zabawkę, którą zapomnieli zapa-
kować. Bezceremonialnie wepchnął pluszowego mi-
sia do kieszeni, zbiegł na dół i dopadł wyjścia
awaryjnego.
Zamierzał odszukać Sarę, a teraz nadarzała się
idealna okazja porozmawiania z nią. Nie zdziwiłby
się, gdyby po incydencie w pokoju zabaw nie ze-
chciała rozmawiać z nim na osobności, z drugiej
strony, gdyby byli z nią koledzy i kolez˙anki z akcji
pomocy humanitarnej, on straciłby ochotęna prze-
prosiny. To idiotyczne, z˙e mam az˙ taką tremę, myślał.
Widział, z˙e telefonuje, ale sposób, w jaki nagle
zatrzasnęła klapkę komórki, świadczył, z˙e go za-
uwaz˙yła i z˙e czeka, az˙ do niej podejdzie. Miał
przeczucie, z˙e w ich stosunkach zbliz˙a sięmoment
przełomowy.
– Mogęsięprzysiąść?
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Nie spodziewałam się, z˙e cięjeszcze zobaczę
– zaczęła. – Sądziłam, z˙e zabierasz Phoebe na wyspę.
– Bo tak było. Teraz na pewno lez˙y juz˙ w łóz˙eczku
i smacznie śpi. Ja musiałem wrócić.
– Pacjent?
– Nie. – Odsunął od siebie pokusęzasłonięcia się
zapomnianym ukochanym misiem. Przeciez˙ to nie
był prawdziwy powód jego ponownego przyjazdu.
– Musiałem sięz tobą zobaczyć. – Po tym wyznaniu
zapadła martwa cisza, lecz spojrzenia, jakie wymieni-
li, mówiły więcej niz˙ słowa. – Nie mogłem tak tego
zostawić – ciągnął po chwili. – Nie mogłem przestać
myśleć o tym, co powiedziałaś. Z
˙
e to ja, a nie Phoebe,
jestem kaleką.
– Ta uwaga nie była przeznaczona dla ciebie.
– Mimo to cieszęsię
, z˙e ją usłyszałem. Kiedy
opadły emocje, zacząłem sięzastanawiać, dlaczego
jestem tak bardzo zły na ciebie, i uświadomiłem
sobie, z˙e trafiłaś w sedno.
– Ben... – zaczęła, lecz urwała i przygryzła dolną
wargę. – Nie chciałam cię urazić.
Dotknął jej ręki. Pomyślał, z˙e na tym mógłby
zakończyć rozmowę, lecz nie mógł zostawić niczego
niedopowiedzianego. Jego palce musnęły jej dłoń
i zacisnęły się na niej.
– Oczywiście to nie jest cała prawda. W Londynie
Phoebe prowadzi całkiem normalne z˙ycie. Chodzi do
przedszkola, zabieram ją na zakupy, a w weekendy do
zoo. Ludzie gapią sięna nią, pokazują palcami.
Dzieci wołają za nią ,,cudak’’ i ,,Gollum’’. Masz
rację, ona nie rozumie, o co chodzi, ale juz˙ zaczyna ją
to niepokoić. Za to ja az˙ kipięze złości. – Palcem
zaczął rysować małe kółka na jej przegubie. Wy-
czuwał rytm bicia jej serca. Oddała uścisk. – Za to
tutaj – ciągnął – znaleźliśmy magiczne miejsce.
Naprawdęcieszymy sięsobą. Pływamy, bawimy się,
szukamy muszli. Fidz˙yjki, które zatrudniam, uwiel-
biają Phoebe. Tu mamy prawdziwy azyl. Przyjez˙-
dz˙amy na rekonwalescencjęmiędzy kolejnymi opera-
cjami. Tu z˙yjemy, jak gdyby nic na świecie nie
czyhało, z˙eby nas zranić.
Z jego ust wyrwało sięwestchnienie. Sara znowu
uścisnęła mu dłoń, dodając otuchy, zachęcając, by
mówił dalej.
– Wiem, oczywiście, z˙e taka idylla nie moz˙e trwać
wiecznie. – Spuścił wzrok, wpatrując sięw ich
złączone ręce. – Phoebe musi zacząć chodzić do
prawdziwej szkoły. Musi wykształcić w sobie mecha-
nizmy obronne, z˙eby stawić czoło wyzwaniom, jakie
z˙ycie zgotuje. Wiem, z˙e stwarzając jej takie cieplar-
niane warunki, wyrządzam jej krzywdę, ale to zaled-
wie trzy miesiące w roku. Gdybyśmy nie mogli uciec
z Londynu, na pewno bym zwariował.
– Nie jesteś tam szczęśliwy?
– Ani ona, ani ja. Dla Phoebe Londyn to szpital
i ból. Ja tracędługie godziny na dojazdy i w rezul-
tacie mało widujęwłasną córkę. – Spojrzał teraz na
Saręi uśmiechnął się. – Nie uwierzysz, ale w ze-
szłym roku zacząłem dowiadywać sięo warunki
emigracji do Nowej Zelandii. Osiedlenie sięwłaś-
nie tam wydaje sięidealnym kompromisem pomię-
dzy Fidz˙i i Londynem. Planowałem, z˙e będziemy
mogli sięprzeprowadzić po nastę
pnej serii zabie-
gów, zanim Phoebe skończy pięć lat i zacznie cho-
dzić do szkoły.
– Ile jeszcze operacji musi przejść?
– Następna na pewien czas będzie ostatnią.
W Londynie jest chirurg plastyczny, który specjalizu-
je sięw rekonstrukcji twarzy. Do zakrycia blizn,
a nawet do przeszczepu włosów, wykorzystuje skórę,
którą rozciąga za pomocą ekspandera wszczepionego
pod powłoki. Phoebe ma dość zdrowej skóry na
głowie i szyi, którą moz˙na w ten sposób wykorzystać.
To ogromnie poprawi jej wygląd i uwaz˙am, z˙e nie
wolno mi nie spróbować. Jestem jej to winien.
Winien? Samooskarz˙enie brzmiące w tych słowach
wyjaśniało teraz motywy nadmiernej troski o córkę.
Nie wyjaśniało natomiast, dlaczego owa troska stwarza
barieręw stosunkach z nią. Sara przypomniała sobie,
co sugerowała Tori. Moz˙e Phoebe rzeczywiście zosta-
ła przez kogoś skrzywdzona? Nagle nabrała odwagi.
Przeciez˙ Ben powiedział jej juz˙ o sobie tak wiele,
a złączone dłonie stwarzały dodatkową więź.
– Co sięwłaściwie stało? Jak doszło do tego po-
parzenia? – zaryzykowała i spytała.
Ben milczał tak długo, z˙e poczuła, iz˙ naruszyła
zakazaną sferęprywatności. Kiedy wyswobodził dłoń
z jej uścisku i zaczął pocierać nią czoło, poz˙ałowała,
z˙e w ogóle sięodezwała. Nagle rzekł zmienionym,
ostrym głosem:
– To była moja wina.
– Nie wierzę. – Wyciągnęła rękę, dotknęła jego
policzka. – I nigdy nie uwierzę.
– Ale to prawda.
Potrząsnęła głową.
– Nie – zaprotestowała ponownie. – Kiedy się
poznaliśmy, udawałeś kogoś innego. Ukrywałeś prze-
de mną prawdęo sobie. Tak samo jak ukrywałeś
Phoebe. Byłeś w tym nawet przekonujący, ale naj-
wyraźniej nie do końca, bo inaczej po powrocie do
domu zapomniałabym o tobie. W ciągu ostatnich
dwóch dni sama zobaczyłam, jakim jesteś człowie-
kiem, i nic nie zmusi mnie do uwierzenia, z˙e celowo
mogłeś kogoś skrzywdzić. Szczególnie dziecko.
– Nie znasz całej historii.
– Słucham – odrzekła spokojnym tonem. – Jeśli
chcesz mi ją opowiedzieć.
Długo przyglądał sięjej w milczeniu. Niewidoczne
zwierzątko przemknęło wśród krzaków, lecz był to
jedyny dźwięk, jaki zakłócił idealną ciszę spowijają-
cą ogród. Wciąz˙ byli tu sami. Lekka bryza przynosiła
woń kwiatów, moz˙e uroczynu czerwonego, moz˙e
jaśminu, a ciepło przesączonej tropikalnymi zapacha-
mi ciemności dawało poczucie bezpieczeństwa
sprzyjające zwierzeniom.
Sara była gotowa, nawet pragnęła wyznać Benowi
wszystko, czego chciałby sięo niej dowiedzieć.
Obojętnie co. Wszystko. Czy on ufa jej w równym
stopniu, czy pragnie odsłonić przed nią całą prawdę
o sobie?
Chyba tak. Lecz radość Sary z okazanego zaufania
trwała krótko, bowiem historia, jaką od niego usły-
szała, okazała sięniezmiernie smutna.
– Moje małz˙eństwo nie było udane – zaczął. –
Bardzo szybko po ślubie przekonaliśmy się, z˙e jes-
teśmy niedobraną parą, lecz ja starałem sięjak mo-
głem naprawić stosunki między nami. Dopiero kie-
dy dowiedziałem się, z˙e z˙ona ma romans z jednym
z moich kolegów, moja cierpliwość sięskończyła.
Wyprowadziłem się, wystąpiłem o rozwód. Romans
nie trwał długo i Erin chciała, z˙ebym do niej wrócił.
Była w ciąz˙y. Nie uznawałem dziecka za moje, mimo
z˙e istniała taka ewentualność.
Sara słuchała w milczeniu. Nie chciała mu przery-
wać.
– Zaproponowałem ugodę, chciałem jej dać hojną
odprawę, ale dla Erin to było za mało. Pewnego dnia,
kiedy dziecko miało juz˙ trzy miesiące, przyjechała do
mnie do pracy. Wdarła siędo gabinetu, wymachując
wynikami testu DNA na ojcostwo, dowodzącego, z˙e
Phoebe jest moją córką. Jej adwokat przygotował
umowę, na mocy której, zamiast z góry ustalonej
sumy na jej utrzymanie, godzęsięna odpis pewnego
procentu przyszłych zarobków. – Ben potrząsnął
głową. – Wściekłem się. Ona chciała wyciągnąć ode
mnie jak najwięcej i wykorzystywała bezbronną is-
totę dla osiągnięcia celu. Pokłóciliśmy się. Utrzymy-
wałem, z˙e test DNA niczego nie dowodzi, mimo z˙e
oczywiście nie miałem racji. Erin bardzo zdener-
wowana wybiegła z gabinetu. W drodze do domu,
przy wyprzedzaniu na zakręcie, zderzyła się z cięz˙a-
rówką. Zginęła na miejscu. – Głos mu się załamał.
– Po raz pierwszy zobaczyłem moją córkę, kiedy
lez˙ała na oddziale intensywnej opieki w stanie śpią-
czki lekowej, utrzymywanej dla złagodzenia bólu
wywołanego oparzeniami.
Umilkł. Sara czuła, z˙e musi sięodezwać.
– Nie ty prowadziłeś samochód.
– To jeszcze nie koniec – rzekł. Pochylił się,
oparł łokcie na kolanach i na moment ukrył twarz
w dłoniach. – Wówczas byłem juz˙ związany z inną
kobietą. Taki romans, z˙eby zapomnieć o zdradzie
z˙ony. Ona dała mi jasno do zrozumienia, z˙e chce,
z˙ebym sięz nią oz˙enił. Twierdziła, z˙e kocha Phoebe.
Ja czułem sięodpowiedzialny za śmierć jej matki,
tak jak i za jej potworne okaleczenie, więc trwałem
w tym związku. Zbyt długo. – Znowu urwał i prychnął
pogardliwie. – Moja partnerka zupełnie tak samo
jak Erin wykorzystywała Phoebe, z˙eby przywiązać
mnie do siebie. Pewnego dnia wróciłem wcześniej do
domu i zobaczyłem, jak Phoebe zaczyna stawiać
pierwsze kroki. Chwiejąc sięna nóz˙kach, zbliz˙ała się
do kobiety, która, jak sądziłem, będzie dla niej dobrą
matką. I wiesz, co ta kobieta zrobiła?
Ben wstał z ławki i odszedł kilka kroków, potem
odwrócił sięi spojrzał na Sarę. W jego oczach pojawił
sięból.
– Skrzywiła sięz i odepchnęła od siebie to biedac-
two. ,,Nie dotykaj mnie!’’ – wrzasnęła. Wtedy po raz
pierwszy usłyszałem, jak Phoebe płacze nie dlatego,
z˙e nie moz˙e znieść bólu, lecz dlatego, z˙e została
odrzucona. Wówczas poprzysiągłem sobie, z˙e juz˙
nigdy nie dopuszczę, z˙eby ktoś ją w ten sposób zranił.
– Och, Ben!
Zerwała sięz ławki i z wyciągniętymi ramionami
podbiegła do niego. Przez moment stał sztywno w jej
objęciach, i nagle wstrząsnął nim dreszcz. Wiedziała,
z˙e płacze. Wiedziała tez˙, z˙e ona darzy go bezmierną
miłością. Gdyby tylko przyjął jej uczucie – i je
odwzajemnił – nic nie byłoby w stanie zniszczyć tego,
co mogliby wspólnie stworzyć.
Długo tak stali objęci. Ben nie tylko opowiedział
jej historięPhoebe, lecz takz˙e odsłonił przed nią
własną duszęi Sara obawiała się, z˙e przestraszony,
znowu zamknie sięw sobie. To nie jest właściwy
moment zapewniać go o swoim uczuciu, obojętnie jak
bardzo pragnęła wyznać mu miłość. Musi pokazać, z˙e
go rozumie. Z
˙
e akceptuje. I zostawić mu wybór, jak
wiele jeszcze chce przed nią ujawnić.
– Powinieneś osiedlić sięw Nowej Zelandii
– oświadczyła. – Zobaczysz, jak ci siętam spodoba.
I Phoebe tez˙. – Odsunęła się na odległość ramion
i uśmiechnęła. – Skoro w Londynie dojez˙dz˙asz do
pracy, mógłbyś zamieszkać pod miastem. Nawet na
samej plaz˙y. Niewielka podmiejska szkoła byłaby
znacznie bardziej odpowiednia dla Phoebe. Nie jes-
teśmy tacy źli – dodała – a niektórzy są nawet całkiem
sympatyczni...
Ben tez˙ sięuśmiechnął. Łzy juz˙ mu obeschły,
a jego spojrzenie świadczyło o tym, z˙e zrozumiał jej
propozycję.
– Wątpię, czy jest na świecie druga taka osoba jak
ty. – Pochylił sięi lekko ją pocałował. – Jesteś
zmęczona, czy chcesz dalej rozmawiać?
– Nie jestem zmęczona. – Była gotowa rozmawiać
nawet całą noc. Tak długo, az˙ osiągną zrozumienie.
Przyjechała przekonać się, co czuje do Bena i teraz
juz˙ nie miała wątpliwości. Ale to jej nie wystarczyło.
Musi siędowiedzieć, co on czuje do niej.
Usiedli z powrotem na ławce, lecz tym razem
znacznie bliz˙ej siebie. Ben otoczył ją ramieniem.
– To, co powiedziałaś o moim kalectwie, nie było
jedyną rzeczą, jaka utkwiła mi w pamięci. Powiedzia-
łaś coś jeszcze. Z
˙
e z doświadczenia wiesz, co to
znaczy czuć sięodmieńcem. – Obrócił sięw jej
stronę, a ona uniosła głowę. – Od pierwszej chwili
wiedziałem, z˙e jesteś inna, chociaz˙ to nie ma nic
wspólnego z twoim wyglądem. – W jego oczach, tak
samo jak minionej nocy, dostrzegła błysk powściąga-
nego poz˙ądania. – Widziałem cięw bikini, pamię-
tasz? Masz cudowne ciało.
– Dziękuję za komplement.
Spuściła głowę. Wspomnienie dnia, kiedy lez˙ała
na plaz˙y, a Ben po raz pierwszy do niej podszedł, było
tak odległe, jak gdyby wydarzyło sięw innym czasie.
– I zastanawiałem się– ciągnął Ben – przez ostatni
miesiąc nawet długo i intensywnie, jak wyglądało
twoje z˙ycie, zanim trafiłaś do rodziny Tori. Zastana-
wiałem się, czy nie tu lez˙y przyczyna twojej odmien-
ności. – Wyciągnął rękę, wsunął jej dłoń pod brodę,
łagodnie zwrócił jej twarz ku sobie i zajrzał głęboko
w oczy. – Czy ktoś cięskrzywdził?
Powoli skinęła głową.
– Mę z˙czyzna?
Ponownie potwierdziła sinieniem głowy.
– Fizycznie? – W jego głosie brzmiał tłumiony
gniew, potem przez zaciśnięte zęby szepnął: – Sek-
sualnie?
Tym razem Sara zaprzeczyła.
– Tylko fizycznie i... emocjonalnie. Nigdy nie czu-
łam sięchciana i nigdy nie ufałam, z˙e jakiś męz˙czyzna
moz˙e mnie pragnąć.
Twarz Bena spowaz˙niała.
– Ja ciebie pragnę. Wiesz o tym, prawda?
Z trudem przełknęła ślinę. Ofiarowywał jej dar
niemal zbyt cenny, by go przyjąć. Zaczęła się za-
stanawiać, czy słowa Bena naprawdęodzwierciedlały
jego prawdziwe pragnienia, niemniej mówiła dalej,
tym samym dając mu szansęzmienić zdanie, gdyby
zechciał.
– Podejrzewam, z˙e przez to tak dobrze sięczułam,
kiedy umieszczono mnie w rodzinie zastępczej, domu
prowadzonym przez mamęTori. Ojciec Tori zmarł,
kiedy była niemowlęciem, i od tamtego czasu Carol
poświęciła się wychowywaniu dzieci niechcianych.
Starała sięwypełnić pustkępo mę
z˙u. Szczególnie
dobrze radziła sobie z dziećmi z trudnymi prob-
lemami, fizycznie upośledzonymi albo okaleczonymi
emocjonalnie.
– To od niej nauczyłaś siędostrzegać to, co kryje
siępod bliznami, tak?
Sara kiwnęła głową.
– To mnie ocaliło. Chciałabym robić to samo dla
innych. Miałeś rację. Zauwaz˙am dzieci, które mogą
być naraz˙one na odrzucenie. Są mi bliskie. Byłam
nawet...
– Nawet gdzie?
Sara uśmiechnęła się nieśmiało. Cóz˙, to właśnie są
zwierzenia z najgłębszych tajemnic. Zbliz˙anie siędo
siebie.
– Byłam nawet w opiece społecznej. Chciałam
zostać matką zastępczą, jak Carol. To Phoebe natchnę-
ła mnie do tego. Nie mogłam zapomnieć spotkania
z nią. – Wytrzymała jego spojrzenie. – Moz˙e nie ma
w tym nic zaskakującego, z˙e okazała siętwoją córką?
– Dlaczego?
– Bo ciebie tez˙ nie mogłam zapomnieć.
Patrzyli na siebie. Najlz˙ejszy ruch jednego z nich
mógł wyzwolić coś, nad czym nie mogliby juz˙ zapa-
nować, a przeciez˙ znajdowali sięw publicznym
miejscu. Ben odchrząknął.
– A więc temu zamierzasz się poświęcić po po-
wrocie? Chcesz zostać matką zastępczą?
– Nie. Odrzucili moje podanie.
– Dlaczego? Masz wrodzony talent do opiekowa-
nia siędziećmi. Nawet ja to zauwaz˙yłem.
– Jestem za młoda. Niezamęz˙na. Nie nadajęsię.
– Sara wzruszyła ramionami. – Po prostu mnie nie
chcą.
– To dobrze.
Zamrugała oczami.
– Dobrze?
– Tak. – Ben wstał i pociągnął ją za sobą. – Bardzo
dobrze.
– Dlaczego?
– Bo ja ciebie chcę. – Powiedział to tak samo
powaz˙nym głosem jak za pierwszym razem, lecz
teraz brzmiała w nim nuta niepewności. – A ty?
Chcesz mnie?
– Bardziej niz˙ potrafięwyrazić słowami.
– Pojedziesz ze mną do domu? Będziesz ze mną?
– Z tobą pojadęwszędzie, gdzie zechcesz. Zako-
chałam sięw tobie.
Morze sięuspokoiło. Motorówka Bena pruła fale,
w szybkim tempie zbliz˙ając siędo jego prywatnej
wyspy. Zaz˙enowanie, jakie Sara odczuwała, zabiera-
jąc plecak i tłumacząc, z˙e dzisiejszej nocy nie będzie
korzystała z kwatery przeznaczonej dla zagranicz-
nych ekip medycznych, minęło.
Zanim dobili do plaz˙y, zrobiło siębardzo późno.
Na werandzie domu Bena paliła siępojedyncza lam-
pa, do której zlatywały sięowady. Jakie? Sara nawet
nie chciała siędowiadywać. Weszła za Benem do
domu i dalej przez hol prosto do sypialni z widokiem
na ocean.
– Musisz być wykończona – powiedział. – Jeśli
chcesz wziąć prysznic, tu obok jest łazienka.
Potrząsnęła odmownie głową. Wszystko, czego
teraz pragnęła, miała przed sobą. Ben zrozumiał.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował, a potem z ci-
chym jękiem odsunął ją od siebie i szepnął:
– Zajrzędo Phoebe i zaraz wracam. – Rzeczywiś-
cie trwało to krócej niz˙ minutę. Kiedy wrócił, ujął
Sarę za rękę, obrócił ku sobie i spytał: – Na pewno
tego chcesz?
Mogła jedynie dać mu znak głową. W ustach czuła
suchość, głos uwiązł jej w gardle. Spróbowała oblizać
wargi i wówczas dostrzegła błysk w oczach Bena. Nie
mówiąc juz˙ nic więcej, pocałował ją. W ułamku
sekundy powróciły doznania wczorajszej nocy. I no-
cy uczty wydanej na jej cześć przez mieszkańców
wioski.
Gorączkowo zaczęli zdejmować z siebie ubrania,
pomagając sobie nawzajem. Sara pragnęła dotykać
ciała Bena, chciała dać mu z siebie coś, czego nie dała
z˙adnemu męz˙czyźnie, a z Benem to było takie proste,
takie naturalne. Kaz˙da jego pieszczota przybliz˙ała ją
do niego. Upajała sięzapachem jego skóry, jedwabis-
tością języka ocierającego się o jej język, cięz˙arem
jego ciała na swoim. Po raz pierwszy w jej z˙yciu
zbliz˙enie było przez˙yciem nie tylko fizycznym, zmy-
słowym, lecz i duchowym. Kiedy w końcu siępołą-
czyli, jej emocje sięgnęły szczytu. Zawieszeni w cza-
sie zjednoczyli sięciałem i duszą, a Sara wiedziała, z˙e
odnalazła coś niezwykle cennego, czego nie chciała-
by utracić.
Potem lez˙ała w ramionach Bena, starając sięod-
tworzyć w pamięci wszystkie swe doznania. Za kaz˙-
dym razem jednak stawały sięcoraz bardziej ulotne,
coraz trudniej było je uchwycić. I nawet delikatne
pocałunki Bena, kiedy mościła siędo snu w za-
głębieniu jego ramienia, i czułe zapewnienia o miło-
ści nie mogły zagłuszyć kiełkujących w jej duszy
wątpliwości, z˙e coś jest nie tak.
Nie wiedziała, na czym to polega, lecz gdzieś
głęboko słyszała jakby słabiutkie ostrzegawcze
dzwonki.
Ben trzymał ją w ramionach, czuł spowalniające
bicie jej serca. Pocałunki, jakie składał na jej włosach,
były kompromisem, do którego sięzmuszał. Jak
łatwo by było nie pozwolić tej kobiecie zasnąć,
kochać sięz nią znowu. Lecz teraz oboje potrzebują
odpoczynku.
Tyle siędzisiejszej nocy wydarzyło. Tyle zostało
ujawnione, odkryte. Moz˙e zbyt wiele? Czyz˙by dlate-
go zaczynały go osaczać wątpliwości? Nawet nie
chciał próbować analizować przyczyn owego niepo-
koju. Był z kobietą, którą kochał znacznie mocniej,
niz˙ mu sięto wydawało moz˙liwe. I nie chciał, by
odeszła.
Najlepiej nie budzić licha, nie wyzywać losu i nie
pozwolić, by cokolwiek zburzyło poczucie absolutnej
doskonałości tej chwili. Moz˙liwe, z˙e wątpliwości
wynikały z tego, z˙e dotąd spędzili razem tak mało
czasu? Moz˙e temu zaradzić. Moz˙e opóźnić powrót do
Londynu i mieć nadzieję, z˙e Sara przedłuz˙y pobyt.
W ten sposób mogliby spędzić kilka dni w jego
ustroniu.
Zyskaliby czas potrzebny, by sięprzekonać, z˙e
wszystko jest tak idealne, jak sięwydaje. Z
˙
e do siebie
pasują, z˙e są bratnimi duszami. Z
˙
e ich przeznacze-
niem jest wspólne z˙ycie do końca ich dni.
Mimowolnie objął ją mocniej i przyciągnął do
siebie. Jak gdyby wiedział, z˙e chwila jest zbyt piękna,
by trwała. Jak gdyby niejasno przeczuwał, z˙e coś
musi zburzyć ich idyllę– tak jak płomienie buchające
ze zbiornika paliwa zniszczyły piękną twarz jego
córki.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Ranek nad magicznymi wyspami Oceanu Spokoj-
nego wstał bezchmurny, wszelkie ślady kapryśnej
pogody zniknęły. Po nocy spędzonej w ramionach
Bena Sara obudziła sięw raju, a w raju łatwo wyzbyć
sięwszelkich przykrych myśli. Szczera radość na
twarzy Phoebe, gdy zobaczyła w domu niespodzie-
wanego gościa, dopełniła jej szczęścia.
– To za piękne, z˙eby było prawdziwe.
– Och, przestań pleść takie bzdury! – Tori zbyła
obawy Sary. – Zasłuz˙yłaś na to, Sas. Mam nadzieję,
z˙e Ben zdaje sobie sprawę, z˙e wygrał los na loterii.
– Sprawia takie wraz˙enie. – Sara uśmiechnęła się,
obserwując maleńkie jaszczurki wspinające siępo
pniu palmy kokosowej rosnącej obok tej, o którą się
opierała. – Chociaz˙ przyłapujęgo na tym, jak patrzy
na mnie takim wzrokiem, jak gdyby i on równiez˙
myślał, z˙e to wszystko jest zbyt piękne.
– Gdzie jest teraz?
– Pojechał do szpitala. Do końca tygodnia chce
nadzorować stan zdrowia pacjentów, których opero-
wał, oraz być na miejscu, gdyby jeszcze trafiły się
jakieś powaz˙ne przypadki. Ja natomiast juz˙ nie jestem
tam potrzebna. Kiedy wczoraj pojechałam z Benem,
nie miałam wiele do roboty.
– Tutaj nie robili z˙adnych trudności z przedłuz˙e-
niem twojego zwolnienia. Chociaz˙ odliczą ci te dni od
urlopu.
– Niech sobie odliczają.
Kiedy zawiadomiła szpital, z˙e nie wraca w ter-
minie, było jej obojętne, czy otrzyma zgodę, czy nie,
a nawet czy ją zwolnią. Zbyt pochłaniały ją przygoto-
wania do rozpoczęcia nowego z˙ycia, z˙ycia przecho-
dzącego jej wszelkie marzenia o szczęściu.
– Która u ciebie godzina? Co teraz robisz? – dopy-
tywała sięTori.
– Druga. Siedzęi podziwiam widoki. Czekam na
powrót Bena, a Phoebe śpi.
– Jakie to uczucie mieć własną wyspę? Niestety,
kiedy tam byłam, niewiele zdołałam zobaczyć.
– Mimo z˙e bardzo usilnie starałaś sięją zwiedzić
– zakpiła siostra. – Dobra, nie mówmy o tym. Dom jest
cudowny. Cały przeszklony, z kaz˙dego okna rozciąga-
ją sięwspaniałe widoki. Jest tez˙ basen i ogród, i ściez˙ka
prowadząca na tęplaz˙ę, gdzie złamałaś nogę. Pamię-
tasz wodospad?
– Pamiętam. Przepiękny.
Poprzedniego dnia wieczorem Sara stała pod tym
wodospadem, trzymając za rękę ukochanego męz˙-
czyznę.
– To najromantyczniejszy zakątek na ziemi.
– To pewnie zapowiada sięślub na plaz˙y, tak?
Sara przygryzła wargę. Nie chciała rozmawiać
o ślubie, by nie zapeszyć. Przypomniało jej siętrudne
do zdefiniowania uczucie zawodu, jakie ją ogarnęło,
kiedy po czułym pocałunku przy wodospadzie nie
doczekała sięspodziewanych oświadczyn. Jeśli Ben,
tak jak ona, myślał o usankcjonowaniu ich związku,
miał najlepszy moment, znalazł najlepsze miejsce, by
poprosić ją o rękę. Albo przynajmniej zacząć roz-
mowęo wspólnej przyszłości. Wyczuwała, z˙e chce
jej coś powiedzieć, z biciem serca czekała na słowa,
które pragnęła usłyszeć, lecz on milczał. Odwrócił
wzrok, uśmiechnął sięmelancholijnie, wziął ją za
rękę i zaprowadził na plaz˙ępodziwiać zachód słońca.
Zachowywał siętak, jak gdyby wiedział, na co czeka,
i jak gdyby wiedział, z˙e nie moz˙e spełnić jej pragnień.
Na szczęście Tori zbyt się spieszyła, by drąz˙yć temat.
– Muszępędzić, bo sięspóźniędo pracy – rzuciła,
potem westchnęła i dodała: – Jak bym chciała znaleźć
sięna twoim miejscu.
Sara jęknęła.
– Czy wciąz˙ masz ochotęna Bena?
– Broń Boz˙e! Jeśli o mnie chodzi, to juz˙ tamtego
pierwszego dnia byłam gotowa ci go odstąpić. Wiesz
o tym i mam nadzieję, z˙e teraz i on to wie.
– Och, wtedy był kimś zupełnie innym. Mam
wraz˙enie, z˙e jestem pierwszą osobą od bardzo dawna,
której udało siępoznać prawdziwego Bena.
– Bogu niech będą dzięki! Nie chciałabym się
ciągle rumienić, kiedy będę występowała jako twoja
druhna. Jeszcze by ktoś pomyślał, z˙e spaliłam sięna
słońcu... – Tori roześmiała się. – Bo tu leje jak z cebra.
Chyba jakieś resztki tego waszego cyklonu teraz do
nas dotarły.
– Szkoda. – Sara starała się, by zabrzmiało to
współczująco. – Będę o tobie myślała, kiedy po po-
łudniu zabioręPhoebe na plaz˙ę.
Stadko papug pierzchło w popłochu, kiedy Ben
szybkim krokiem szedł do zacisznej zatoczki. Migot
jaskrawych ciemnozielonych piór i głośny skrzek
oburzenia sprawiły, z˙e zwolnił. Po co ten pośpiech,
pomyślał.
Nie było go zaledwie kilka godzin i wiedział, z˙e
Sara i Phoebe będą na niego czekały. Potem we trójkę
pójdą popływać albo popluskają sięw płytkiej wo-
dzie, albo on weźmie małą na barana i zapuszczą się
dalej w morze.
Wracać będą powoli, podziwiając piękno przyro-
dy, zatrzymując się, by zbierać coraz to nowe ,,skar-
by’’, tu muszlę, tam kwiat. Wczoraj znaleźli młodego
z˙ółwia, którego umieścili w małym basenie w ogro-
dzie, gdzie Phoebe mogła go karmić siekanym suro-
wym mięsem. Mieszkające na wyspie małz˙eństwo,
zajmujące siędomem i ogrodem, obiecało opiekować
sięjej nowym ulubieńcem po ich wyjeździe do
Londynu.
Teraz, kiedy w ich raju pojawiła sięSara, Ben
i Phoebe wcale nie palili siędo wyjazdu. Chociaz˙
gdyby pojechała z nimi, Londyn stałby sięsłonecz-
niejszym i szczęśliwszym miejscem. A pojedzie, jeśli
on ją o to poprosi. Ben zwolnił jeszcze bardziej.
Właśnie doszedł do skał, gdzie Tori złamała nogę.
Zbliz˙ył siędo krawędzi. W dole na plaz˙y zobaczył
Saręz Phoebe. Trzymając sięza ręce, stały w płytkim
jeziorku pod prysznicem z niewielkiego wodospadu.
Wyraźnie słyszał śmiech córki.
Rozejrzał sięurzeczony: ciemne skały otaczające
jeziorko i intensywna zieleń paproci inkrustowana
klejnotami tropikalnych kwiatów, dalej biały piasek,
za nim turkusowy ocean. To dla tego widoku kupił
wyspę. Jakie to romantyczne, pomyślał nagle. Idealna
sceneria do ślubu.
Jego ślubu. Z Sarą?
Co go wczoraj powstrzymało od wyznania jej
miłości, a nawet od prośby o rękę? Słowa oświadczyn
rozbrzmiewały mu w głowie, cisnęły się na usta.
Tak bardzo pragnął poprosić Sarę, by dzieliła z nim
z˙ycie. Poślubiła go i... została matką Phoebe. No
tak, właśnie to go powstrzymało.
Nie opuszczało go uczucie, z˙e to, co teraz wspólnie
przez˙ywają, jest zbyt piękne, by było prawdziwe.
Kochał Sarętak gorąco, z˙e przeraz˙aniem napawała go
myśl, iz˙ mógłby ją stracić. To by go zniszczyło.
Zaraz, zaraz, czy musi ją tracić? Ona wyraźnie kocha
go tak samo mocno jak on ją. A to, z˙e jest obarczony
okaleczonym dzieckiem, nie stanowi dla niej z˙adnej
przeszkody, poniewaz˙ Sara kocha równiez˙ Phoebe.
Ma wrodzony talent do zajmowania siędziećmi.
Potrafi natychmiast dostrzec te, które w z˙yciu mogą
napotkać wiele trudności. Jest gotowa poświęcić się
im bez reszty – i właśnie to powstrzymało Bena przed
poproszeniem jej o rękę. Nie, nie, to jakieś szaleńst-
wo. Poprzedni związek zerwał, poniewaz˙ kobieta,
którą chciał poślubić, nie kochała i nie akceptowała
jego córki. Teraz znalazł kogoś, kto stanowi przeci-
wieństwo tamtej i... I co?
Czyz˙by był zazdrosny o więź, jaką w ciągu kilku
zaledwie dni Sara nawiązała z Phoebe? O tajemnicze
spojrzenia, jakie wymieniały, o trzymanie sięza ręce,
tulenie siędo siebie? Nie. Widok ich razem wzruszał
go niemal do łez. Sara mogła dać Phoebe to, czego
małej brakowało. Mogła dać jemu to, czego jemu
brakowało. Ale czy on potrafi dać jej szczęście?
A moz˙e to jego córka uszczęśliwi ją bardziej
niz˙ on?
Wiedział, z˙e gdyby wczoraj przy wodospadzie
poprosił ją o rękę, bez wahania odpowiedziałaby
,,tak’’, ale czy uczyniłaby to, aby być z nim, czy tez˙
perspektywa zostania mamą Phoebe byłaby bardziej
pociągająca? Co za róz˙nica? Przeciez˙ dotąd Phoebe
była najwaz˙niejszą osobą w jego z˙yciu. Jednak
w przeszłości kobiety wykorzystywały ją, by zdobyć
albo jego względy, albo jego pieniądze.
Nikt nie mógł jednak zarzucić Sarze, z˙e wykorzys-
tywała Phoebe, by zdobyć Bena. Czy jednak nie było
odwrotnie, czy nie wykorzystywała jego, by zdobyć
Phoebe?
To bez znaczenia, tłumaczył sobie, lecz mimo to
nadal stał nieporuszony, pozwalając, by podejrzenia,
które z początku ledwie kiełkowały mu w głowie,
umocniły się.
Więc nawet jeśli zbliz˙yło ich do siebie pragnienie
Sary, by zostać matką zastępczą, to co? Kocha ją tak
bardzo, z˙e zadowoli siętym miejscem w jej sercu,
jakie zostanie dla niego. A sądząc po tym, czego
doświadczył w ostatnich dniach, jej zasoby miłości
były niewyczerpane.
Moz˙e po prostu sam nie wie, czego chce? Skąd
moz˙e w ogóle wiedzieć, czy Sara czułaby do niego to
samo, gdyby nie było Phoebe? Ale jest, i to, z˙e Sara
jest w niej zakochana tak samo jak w nim, powinno go
uszczęśliwić.
I uszczęśliwiało. I oświadczy się jej. Tylko po-
trzebuje jeszcze trochęczasu, z˙eby to wszystko w so-
bie przetrawić. Rozprostował palce, które bezwiednie
zacisnął w pięści. Wcale niełatwo było się odpręz˙yć.
Postanowił nie przyłączać sięjeszcze teraz do Sary
i Phoebe. Mogłyby wyczuć jego napięcie, a nie chciał
z˙adnej z nich martwić.
Postanowił pobiegać trochę, potem popływać od
strony przystani. Zanim Sara z Phoebe wrócą do
domu, on wyzbędzie się wszelkich wątpliwości. Po-
tem, kiedy zjedzą kolacjęi połoz˙ą małą do łóz˙eczka,
zabierze Saręna spacer do wodospadu. I sięjej
oświadczy.
Dlaczego nie podszedł? Radość z obserwowania
Phoebe bawiącej siępod wodospadem zniknęła. Coś
jest nie tak. Zresztą od samego początku coś jest nie
tak. Tylko ona nie dopuszczała do siebie tej myśli,
ignorowała kiełkujące w jej umyśle wątpliwości.
Teraz zaś widziała Bena stojącego na skale, obser-
wującego je z góry i domyślała się, z˙e jest przed-
miotem oceny. Przygląda się, jak bawi się z jego
córeczką i gdyby znajdowała siędość blisko, by
widzieć jego twarz, na pewno zobaczyłaby w jego
oczach ten sam dziwny wyraz mówiący: ,,To zbyt
piękne, z˙eby było prawdziwe’’.
Dla ojca Phoebe była wszystkim, świadczyła o tym
jego opiekuńczość. Ze względu na nią zerwał związek
z kobietą, którą zamierzał poślubić, poniewaz˙ przy-
szła z˙ona nie akceptowała i nie kochała córki. Ze
względu na nią stworzył ten azyl, gdzie mogli się od
czasu do czasu schronić, gdzie nikt nie skrzywdziłby
dziewczynki. A teraz spotkał Sarę, gotową przez
resztęz˙ycia kochać ich oboje, ufającą, z˙e jej miłość
zostanie odwzajemniona.
Czy stosunek Bena do niej byłby taki sam, gdyby
nie był samotnym ojcem? Czy zalez˙y mu na niej jako
partnerce, towarzyszce z˙ycia, czy waz˙niejsze dla
niego jest to, z˙e nadaje sięna macochędla Phoebe?
Przyznał, z˙e czuje sięodpowiedzialny za wypadek,
w którym dziewczynka została oszpecona, w którym
zginęła jej matka. Juz˙ raz bez powodzenia próbował
stworzyć dla niej rodzinę?
A moz˙e te kilka dni na wyspie to sprawdzian
i dlatego dał niani wolne? Oświadczy sięjej, kiedy
zyska pewność, z˙e jest odpowiednią osobą na matkę
zastępczą dla jego córki. Stojąc wysoko na skale,
sądził pewnie, z˙e ona go nie widzi. Phoebe z pewnoś-
cią go nie dostrzegła, Sara zaś udawała, z˙e tez˙ go nie
zauwaz˙yła, niemniej w duchu oczekiwała, z˙e podej-
dzie do nich.
Czyz˙by czekał, az˙ odepchnie małą od siebie albo
w jakiś inny sposób okaz˙e, z˙e tylko udaje przed nim
miłość do dziewczynki? Nie, niczego takiego by nie
zobaczył. Na zeszyte skaleczenie Phoebe miała zało-
z˙ony suchy opatrunek i oboje zgodzili się, z˙e kąpiel
w słonej wodzie, a nawet krótki pobyt na słońcu
przyspieszy gojenie. Dziewczynka ubrana była w ko-
szulkęz długimi rękawkami zakrywającymi blizny na
ramieniu i kapelusz z welonem chroniącym prze-
szczepioną skóręna główce. Śmiała się, najwyraźniej
szczęśliwa w towarzystwie nowej opiekunki. Tak
zresztą było od chwili, kiedy Sara pojawiła sięna ich
prywatnej wyspie. Więc dlaczego odszedł?
Moz˙e zadzwonił telefon z nagłym wezwaniem?
Nie, nie ma powodu do niepokoju. Sara uśmiechnęła
siędo Phoebe.
– Pora wracać, kochanie.
– Ale tata jeszcze nie przyszedł popływać.
– Moz˙e jest zajęty? A my musimy wracać nakar-
mić twojego z˙ółwika, prawda?
– Dobrze.
– Jeszcze nie masz dla niego imienia. Jak chcesz,
po drodze coś wymyślimy, dobrze?
– Ty wymyśl.
– Jak ci sięwydaje, to chłopiec czy dziewczynka?
– Dziewczynka. Jak Phoebe.
– To moz˙e damy jej na imięMuszelka? Ma taką
ładną skorupkę. Co ty na to?
Phoebe roześmiała się.
– Dobrze. Chodźmy, bo Muszelka jest głodna.
Sara wzięła małą na ręce i ruszyła w stronę ściez˙ki
zaczynającej sięobok skały, na której przed chwilą stał
Ben. Nie, nie ma powodu sięmartwić. Jeśli chodzi o jej
stosunek do Phoebe, pomyślnie przejdzie wszelkie
próby, jakim Ben chciałby ją poddać. A jeśli zalez˙y mu
bardziej na matce dla małej niz˙ na partnerce, to czy to
naprawdęaz˙ takie waz˙ne? Przeciez˙ zgodzi sięza niego
wyjść, bo nawet jeśli to nie jest absolutnie idealna
miłość, to i tak otrzymała więcej, niz˙ marzyła.
Będą razem, a jej uczucie do Bena jest tak ogrom-
ne, z˙e pomoz˙e jej wytrwać. Miłość nigdy przeciez˙ nie
jest równa z obu stron? Tak zdarza siętylko w baj-
kach, nie w prawdziwym z˙yciu.
Podczas kolacji Ben otrzymał telefon wzywający
go do szpitala.
– Przepraszam, ale muszęjeszcze raz tam jechać
– niezadowolony poinformował Sarę.
– To nie Atekini, prawda? – zaniepokoiła się. –
Nie wywiązały sięz˙adne komplikacje, na przykład
zapalenie otrzewnej?
– Na szczęście nie – uspokoił ją. – Osłona anty-
biotykowa skutecznie zapobiegła powikłaniom. Ko-
lano tez˙ goi siępięknie, chociaz˙ obawiam się, z˙e nici
z jego marzenia o zagraniu w reprezentacji rugby.
– Tato, nie jedź – prosiła Phoebe. – Poczytaj mi na
dobranoc.
– Muszę, kotku. Ktoś miał wypadek na motorze,
połamał sobie duz˙o kości i tata musi mu je teraz
poskładać – tłumaczył. – Poproś Sarę, z˙eby ci po-
czytała.
– Bardzo chętnie zastąpię dziś tatę – zadeklarowa-
ła. – Moz˙emy jeszcze raz przeczytać tęksiąz˙eczkę
o z˙ółwiku, chcesz? – Przenosząc wzrok na Bena,
dodała: – Wygląda na to, z˙e nieprędko wrócisz...
Ben przytaknął skinieniem głowy.
– Kładź sięi nie czekaj na mnie. Niewykluczone,
z˙e w ogóle nie wrócęna noc.
W jego oczach pojawił sięcień z˙alu, z˙e nie będą się
dziś kochać, jak tego oboje pragnęli. Odpowiedziała
mu takim samym spojrzenie, potem uśmiechnęła się.
Wszystko będzie dobrze. Na pewno.
– Uwaz˙aj na siebie – rzekła. – A o nas sięnie
martw.
Wstał nowy piękny dzień. Mara, gospodyni, poda-
ła im śniadanie koło basenu i przekazała wiadomość
telefoniczną, z˙e Ben wróci dopiero na lunch.
– Znajdziemy sobie jakieś ciekawe zajęcie, zanim
zrobi sięzanadto gorąco, dobrze? Moz˙e nazbieramy
kwiatów na naszyjnik dla taty? – Sara zwróciła siędo
Phoebe.
Kiedy jednak dotarły na plaz˙ę, dziewczynka wpad-
ła na inny pomysł.
– Chcęna łódkę.
– Ale tatuś zabrał łódkę, kochanie – tłumaczyła
Sara. – Potrzebna mu jest, z˙eby do nas wrócić.
– Ale tędrugą. – Phoebe wskazała niewielką
drewnianą płaskodenną łódź z wiosłem, wyciągniętą
na piasek obok pomostu.
– Dlaczego nie? – rzekła Sara do siebie.
Morze było spokojne, Phoebe miała na sobie od-
powiednie ubranie, a słońce jeszcze nie grzało zbyt
mocno. Przejaz˙dz˙ka wokół wyspy wypełni im ranek.
Kiedy wrócą, moz˙e i Ben juz˙ będzie z powrotem?
Łódka bardzo łatwo dała sięzepchnąć na wodę.
Phoebe usadowiła siępośrodku na dnie i zaśmiewała
sięuszczęśliwiona, kiedy fale łagodnie ją kołysały.
Sara odpłynęła kawałek w morze, chcąc zyskać pew-
ność, z˙e okrąz˙ając wyspę, nie natkną się na skały.
– O! Rybki! Rybki! – cieszyła sięPhoebe. – Szyb-
ko, szybko! – komenderowała.
– Trzymaj sięmocno – nakazała jej Sara i zaczęła
energicznie wiosłować.
– Zobacz, jaka duz˙a ryba tu jest! – zawołała
nagle Phoebe.
Sara zwolniła i obejrzała sięprzez ramię.
– O Boz˙e!
Chcąc zafundować Phoebe szybką przejaz˙dz˙kę,
nie sprawdziła, w którym kierunku wiosłuje. W rezul-
tacie znalazły sięna pełnym morzu. I nie byłoby się
właściwie czym martwić, gdyby nie to, z˙e ,,duz˙a
ryba’’ zauwaz˙ona przez Phoebe miała czarną trójkąt-
ną płetwę.
Rekiny nie atakują bez powodu, powtarzała sobie
w myślach, starając sięuspokoić. Przeciez˙ tyle razy
tłumaczyła Tori, z˙e jej obawy to mit podtrzymywany
przez makabryczne filmy grozy.
I za kaz˙dym razem Tori triumfalnie przywoływała
szeroko opisywane w prasie i nagłaśniane w mediach
wypadki nieszczęsnych pływaków, którzy stali się
obiektem ataku rekina i w najlepszym razie stracili
rękę albo nogę, w najgorszym z˙ycie. Sara wyciągnęła
wiosło z wody, nie chcąc przyciągać uwagi drapiez˙-
nika. Za chwilępopłynie dalej, a przedtem obróci
łódkęi dowiezie Phoebe do brzegu.
– Płynie w kółko – relacjonowała dziewczynka.
– Spodobałyśmy sięmu.
Zdesperowana Sara rozejrzała siędookoła. Rekin
nie tylko płynął w kółko, lecz za kaz˙dym okrąz˙eniem
coraz bardziej siędo nich zbliz˙ał. W pobliz˙u było
kilka wysepek. Muszą tu być jakieś łodzie rybackie,
jachty, a nawet statki z turystami, pomyślała. Nie-
stety, jeśli są, znajdują siębardzo daleko. Nagle
łódka, trącona w bok, zakołysała się. Sara wydała
z siebie stłumiony okrzyk, natomiast Phoebe zawoła-
ła uradowana:
– Chce siębawić!
– To nie jest grzeczna ryba. – Sara starała się
mówić spokojnym głosem. – Siedź cichutko i nie
ruszaj się, kochanie.
Sama zaś uklękła przy burcie. Cięz˙kie wiosło było
z˙ałośnie śmieszną bronią, lecz nie miała innej. Unios-
ła je ponad głowę, czekając, az˙ rekin zrobi kolejne
okrąz˙enie.
Nagle potęz˙na paszcza wynurzyła sięz wody
i rozwarła. Sara z całej siły zamierzyła sięwiosłem,
lecz rekin wyrwał je z jej rąk i zmiaz˙dz˙ył potęz˙nymi
zębiskami.
Teraz juz˙ nie miała broni. Przeraz˙ona Phoebe zdała
sobie sprawęz zagroz˙enia i zaczęła krzyczeć. Sara
kazała jej połoz˙yć siępłasko na dnie łodzi, nakryła
sarongiem i zasłoniła własnym ciałem. Przytuliła
głowędo jej główki, starając siędać małej poczucie
większego bezpieczeństwa.
Unoszona prądem łódka dryfowała, a Sara czekała.
Wiedziała, z˙e rekin zaatakuje ponownie.
Ben zmniejszył szybkość dopiero przy pomoście.
Spieszył się. Chciał odnaleźć Sarę i porozmawiać
z nią. Wiedział tez˙, gdzie chce odbyć tęrozmowę
– u stóp wodospadu. Najlepiej o zachodzie słońca, ale
nie zamierzał czekać do wieczora. Wiatr wiejący mu
w twarz orzeźwił go, zniknęło zmęczenie po cięz˙kiej
nocy spędzonej przy stole operacyjnym. Nie, to nie
wiatr usunął zmęczenie, to pewność, z˙e wszelkie
wątpliwości związane z Sarą były całkowicie nieuza-
sadnione, dodawała mu sił.
Noc w szpitalu pozwoliła mu spojrzeć na wszystko
jasno i z dystansu. Sara przyjechała na Fidz˙i z ekipą
medyczną częściowo dlatego, z˙e spodziewała sięgo
spotkać. I nie miała pojęcia, z˙e jest ojcem Phoebe.
Kiedy pojechali na odciętą od świata wyspę, rów-
niez˙ tego nie wiedziała. Kiedy razem pływali, takz˙e
nie. Tylko wezwanie z brzegu przeszkodziło im
kochać sięw morzu. A kiedy dowiedziała sięo ist-
nieniu jego córeczki, w jej stosunku do niego nic się
nie zmieniło.
To na nim zalez˙ało jej przede wszystkim. To
prawda, serce jej wyrywa siędo dzieci specjalnej
troski, ale kroki, by zostać matka zastępczą, wszczęła,
zanim tu przyjechała. Nie chodzi jej tylko o Phoebe,
jest gotowa zaakceptować i kochać jak własne kaz˙de
dziecko i to właśnie czyniło jej miłość do niego tak
doskonałą.
To dla niego wróciła na Fidz˙i. To jego pragnęła
i kochała ponad wszystko. Jest największym szczęś-
ciarzem na świecie. A gdyby utracił Sarę, bo nie był
gotów zaufać jej uczuciu, byłby największym głup-
cem chodzącym po ziemi.
Odnajdzie ją i wyzna, co do niej czuje. I nie będzie
czekał na romantyczny zachód słońca przy wodo-
spadzie. Właściwie to juz˙ nie mógł siędoczekać,
kiedy dopłynie do wyspy. Dobił do mola. Natych-
miast spostrzegł brak łodzi z wiosłem. Rozejrzał się,
na werandzie domu zobaczył Marę.
– Sara zabrała łódź? – zawołał do niej.
Gospodyni kiwnęła głową. Krzyknęła coś jeszcze,
lecz znajdowała sięzbyt daleko i Ben nie dosłyszał
słów. Wiedział, gdzie znajdzie ukochaną. Domyślił
się, z˙e wybrała sięna przejaz˙dz˙kę, by jakoś zabić
czas, kiedy Phoebe spała. Na pewno nie odpłynęła
daleko. Najwaz˙niejsze, z˙e jest sama.
Oświadczyny na morzu, w rytm kołyszących
ich fal, w promieniach tropikalnego słońca są tak
samo romantyczne jak przy wodospadzie. Do diabła
z romantyzmem! Przeciez˙ jemu chodzi tylko o to, by
ją znaleźć i usłyszeć zapewnienie, z˙e resztęswoich
dni chce przez˙yć razem z nim!
Powoli okrąz˙ył wyspę. Nigdzie ani śladu drew-
nianej łódki. Zatoczył szerszy łuk. Zaczynał sięde-
nerwować. Dlaczego odpłynęła az˙ tak daleko? Czyz˙-
by zdecydowała sięwyjechać na zawsze? Za późno,
by zawrócić i wypytać Marę, aby zaś zatelefonować,
musiałby oderwać dłonie od koła sterowego, a na to
tez˙ szkoda mu było czasu.
Zaraz ją znajdę, na pewno ją znajdę, uspokajał się.
Czy ten mały czarny punkt na bezmiernym oceanie to
nie jest właśnie ta łódka?
Nie mylił się. Kiedy z maksymalną szybkością
podpłynął bliz˙ej, zobaczył na dnie skuloną postać. To
oznacza, z˙e Sara jest w niebezpieczeństwie!
W takim razie jego z˙ycie tez˙ jest zagroz˙one!
Nagle dostrzegł wystającą z wody czarną płetwę.
Zawrócił. Miał nadzieję, z˙e kilwater z tyłu mknącej
motorówki nie przewróci łupiny, w której znajdowała
sięSara.
Zwolnił, ostroz˙nie podpłynął bliz˙ej, ustawił moto-
rówkęrównolegle do burty łódki. Wyciągnął ręce.
– Ben! – wykrzyknęła Sara. – Bogu dzięki!
– Wstań powoli, ostroz˙nie, kochanie. Nie chcę,
z˙ebyś wpadła do wody.
– Motorówka chyba odstraszyła rekina?
– Nie myśl teraz o nim. Chcę, z˙ebyś była bez-
pieczna tu przy mnie. Gotowa?
Sara kiwnęła głową i odwinęła sarong, a wtedy
Ben zobaczył, kogo osłaniała własnym ciałem.
– Phoebe! – wykrzyknął.
Dopiero po chwili odzyskał na tyle przytomność
umysłu, by wyciągnąć ramiona. Sara podała mu
córkę.
– Przepraszam – szepnęła zdławionym głosem.
Łzy ciekły jej po policzkach. – Nie chciałam jej
naraz˙ać...
Najwaz˙niejsze, z˙e mała jest bezpieczna. Ben podał
rękę Sarze i pomógł jej przesiąść się do motorówki.
– Wiem – zapewnił ją. – Wracajmy do domu.
Nie wiedział, z˙e Phoebe jest w łódce. Lękał się
tylko o nią. Wyczytała to z jego twarzy. Zaryzyko-
wałby wszystko, by ją uratować. Tej nocy, lez˙ąc
w ramionach Bena, Sara wiedziała, z˙e juz˙ nigdy nie
zwątpi w jego miłość.
Oświadczyny były zupełnie inne niz˙ te, o jakich
marzyła. Nie towarzyszył im delikatny szum wodo-
spadu, lecz ryk silnika. I nie byli sami. Między nimi
siedziała Phoebe.
– Kocham cię, Saro! – Ben usiłował przekrzyczeć
silnik.
– Ja ciebie tez˙!
– Wyjdziesz za mnie?
– Tak!!!
– A za mnie? – przyłączyła sięPhoebe. – Za mnie
tez˙!
– Oczywiście, kochanie – obiecała Sara. – Bę-
dziesz najśliczniejszą druhną na świecie.
I Phoebe rzeczywiście była najśliczniejszą druhną
na świecie. Niemal rok później, po ostatniej operacji
w z˙yciu, stała obok ojca na maleńkiej plaz˙y u stóp
wodospadu.
Zauroczona przyglądała się, jak jej ojciec i kobie-
ta, którą od pierwszej chwili pokochała, a która teraz
oficjalnie została jej mamą, wymieniają ceremonial-
ny pocałunek kończący skromną uroczystość.
Mama wygląda naprawdęprześlicznie, myślała.
Nie szkodzi, z˙e trochęprzytyła, bo ten zaokrąglony
brzuszek pod fałdami sukni juz˙ niedługo zniknie
i zamieni sięalbo w siostrzyczkę, albo w braciszka.
Zamieszkają w nowym domu blisko cioci Tori,
a ona zacznie chodzić do szkoły. Ale na wakacje będą
nadal przyjez˙dz˙ać tu, na wyspę.
Wszystko to było tak ekscytujące, z˙e Phoebe
zaczęła się niecierpliwić. Dlaczego tata tak długo
całuje mamusię? Moz˙e wreszcie by przestali!