Hemingway Ernest Wiosenne potoki

background image

Hemingway

Ernest

– Wiosenne potoki(z txt)

„CZERWONY ŚMIECH I CZARNY ŚMIECH”

Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmieszności jest udawanie. - Henry Fielding.

Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno wielkiej fabryki pomp w stanie Michigan. Niedługo
zawita tu wiosna. Czy to możliwe, że - jak powiada mój koleś Hutchinson - „skoro przyszła zima,
wiosna jest tuż tuż”? Yogi Johnson zastanawiał się, czy sprawdzi się to i w tym roku. Dwa okna
dalej stał Scripps O’Neil - wysoki, chudy mężczyzna o długiej, chudej twarzy. Obaj patrzyli na
puste podwórko fabryki. Śnieg przykrył skrzynie z pompami, które wkrótce zostaną stąd zabrane.
Kiedy nadejdzie wiosna i stopnieje śnieg, robotnicy powyciągają je ze stert i przetransportują na
stację G.R.&I, gdzie zostaną załadowane na lory i wyekspediowane. Yogi Johnson spoglądał przez
okno na zasypane śniegiem pompy, ajego oddech rysował na szybie małe, baśniowe kwiaty. Yogi
Johnson myślał o Paryżu. Może właśnie te wzory na szybie skojarzyły mu się z wesołym miastem,
w którym kiedyś spędził dwa tygodnie. Dwa najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Były już za nim.
Podobnie jak cała reszta.

Scripps O’Neil miał dwie żony. Gdy tak wyglądał przez okno, wysoki, chudy, krzepki, myślał o
obu kobietach. Jedna mieszkała w Macelonie, druga w Petoskey. Tej z Mancelony nie widział od
zeszłej wiosny. Patrzył na zaśnieżone podwórko fabryki i zastanawiał się, co też przyniesie wiosna.
Z tą żoną z Mancelony Scripps często się upijał. Gdy się upił, oboje byli szczęśliwi. Chodzili razem
na dworzec, wędrowali wzdłuż torów, siadali na nasypie i pili obserwując przejeżdżające pociągi.
Zasiadali pod sosną na niewielkim pagórku, pili i patrzyli na pociągi. Czasem pili całą noc. Czasem
przez tydzień bez przerwy. I dobrze im to robiło.Dawało Scrippsowi siłę. Scripps miał córkę, na
którą żartobliwie wołał „Lousy /Wszawa, wstrętna (przyp. tłum.)/ O’Neil. W rzeczywistości
nazywała się Lucy. Pewnej nocy, kiedy Scripps i jego stara popijali w pobliżu torów już trzy lub
cztery dni, stracił żonę. Nie wiedział, gdzie się podziała. Kiedy oprzytomniał, było zupełnie
ciemno. Poszedł torami do miasta. Podkłady pod stopami wydawały mu się bardzo twarde.
Próbował iść po szynach. I też nie mógł. Jasne, dlaczego. Znowu zaczął iść po podkładach. Do
miasta było daleko. W końcu zobaczył światła nastawni. Porzucił tory i przeszedł koło szkoły
średniej w Mancelonie. Budynek z żółtej cegły. Żadnych śladów rokoka jak na tych kamieniczkach
w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie on. To jego przyjaciel, Yogi Johnson. Yogi Johnson
wyglądał przez okno. Niedługo przyjdzie pora zamykania fabryki na noc. Ostrożnie otworzył okno,
tylko odrobinę. Śnieg na podwórzu zaczął topnieć. Wiał ciepły wiatr. Pompiarze nazywali go
„chinook”. Jego podmuch wtargnął przez okno. Wszyscy robotnicy zaczęli odkładać narzędzia.
Wielu znich to Indianie. Bygadzista był niskim facetem o żelaznych szczękach.Kiedyś wybrał się
aż do Duluth. Duluth leżało po drugiej stronie błękitnego jeziora, na wzgórzach Minnesoty.
Przydarzyła mu się tam cudowna rzecz. Brygadzista włożył palec do ust, poślinił go i podniósł do
góry. Poczuł powiew ciepłej bryzy. Potrząsnął ze smutkiem głową i uśmiechnął się do mężczyzn.
Był to raczej ponury uśmiech. -No cóż, chłopcy, „chinook” jak się patrzy - stwierdził.

Robotnicy odwiesili narzędzia na miejsca. Większość milczała. Na wpół zmontowane pompy
znalazły się na półkach. Robotnicy ruszyli jeden za drugim do łazienki. Jedni rozmawiali, inni
milczeli, jeszcze inni pomrukiwali. Zza okna dobiegały indiańskie okrzyki wojenne.

Scripps O’Neil stał przed szkołą średnią w Mancelonie i przypatrywał się rozświetlonym oknom.
Dookoła było ciemno, padał śnieg. Padał, odkąd Scripps mógł sięgnąć pamięcią. Zatrzymał się
jakiś przechodzień i przypatrywał O’Neilowi. Jednak w końcu kim mógł być dlań ten człowiek?
Nieznajomy ruszył przed siebie. Scripps stał w śniegu i gapił się w jasne okna szkoły. W środku
uczono się różnych rzeczy. Do późnej nocy. Chłopcy rywalizowali z dziewczętami wpędzie ku
wiedzy, który ogarniał całą Amerykę. Jego córka, mała Lousy, dziewczynka, która, lekko licząc,

background image

kosztowała go siedemdziesiąt pięć dolarów - tyle wyniosły honoraria lekarzy - uczyła się tam
wśrodku. Scrippsa rozpierała duma. Dla niego było już za późno na naukę. Ale Lousy dzień w
dzień, wieczór po wieczorze, zdobywała tu wiedzę. Ta dziewczyna miała dryg, nie ma co! Scripps
ruszył w stronę domu. Nie był duży ten dom, ale to nie przeszkadzało jego starej. -Scripps -
mawiała często, kiedy popijali - nie chcę pałacu. Wystarczy mi miejsce, gdzie nie wieje. Scripps
wziął ją za słowo. Teraz, gdy późnym wieczorem brnął przez śnieg, zobaczył światła własnego
domu i poczuł zadowolenie, że wziął ją za słowo. Dobrze, że nie wracał do pałacu. On, Scripps, nie
należał do facetów, którzy chcieliby mieć pałace. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Coś wciąż
chodziło mu po głowie. Starał się od tego uwolnić, ale bez rezultatu. Cóż takiego napisał spotkany
pewnego razu w Detroit jego kumpel - poeta Harry Parker? Harry zwykł był recytować: „Choćbym
przebiegał pałace i przyjemności, kiedy coś tam, coś tam, coś tam, nie ma to jak własne włości”.
Nie pamiętał słów. Przynajmniej nie wszystkie. Napisał do nich prostą melodię i uczył Lucy
śpiewać. To było za czasów jego pierwszego małżeństwa. Mógł był zostać kompozytorem, jednym
z tych gości piszących kawałki dla Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej, gdyby tylko dano mu
szansę. Postanowił nakłonić Lucy, by zaśpiewała tę piosenkę dziś wieczór. Już nigdy nie sięgnie po
kieliszek. Picie zrujnowało jego słuch. Wielokrotnie, kiedy był pijany, gwizdy pociągów
wjeżdżających na wzniesienie w Boyne Falls zdawały mu się znacznie piękniejsze od wszystkich
rzeczy,które kiedykolwiek napisał ten typ Strawiński. Picie do tego doprowadziło. To był
błąd.Powinien wyjechać do Paryża. Jak ten gość, który grał na skrzypcach, Albert Spalding.
Scripps otworzył drzwi i wszedł.

-Lucy, to ja, Scripps! - zawołał.

Nie będzie już więcej pił. Dość nocy spędzonych przy torach. Może trzeba kupić nowe futro dla
Lucy? Może ona jednak chce mieszkać w pałacu, a nie tutaj? Nigdy się nie dowiesz, jak naprawdę
należy traktować kobietę.Może to miejsce wcale nie chroni fantastycznie od wiatru? Zapalił
zapałkę. -Lucy! - krzyknął.

W jego głosie było głuche przerażenie. Jego przyjaciel, Walt Simmons, słyszał taki ryk, kiedy
pewnego razu jakiś ogier wpadł pod koła autobusu na placu Vendome w Paryżu. W Paryżu nie
kastrowano koni. Wszystkie to ogiery.Klaczy nie hodowano. Od zakończenia wojny. Wojna
wszystko zmieniła. -Lucy! - wykrzyknął - Lucy!

Żadnej odpowiedzi. Dom był pusty. Kiedy tak stał, samotny, wysoki, chudy, w opuszczonym
domu, kłębiące się od śniegu powietrze przyniosło indiańskie okrzyki wojenne. Scripps wyjechał z
Mancelony. Całkowicie skończył z miasteczkiem. Cóż mogło mu ono dać? Zupełnie nic.
Pracowałeś całe życie i wtem zdarza się coś takiego! Znikają wieloletnie oszczędności. Wszystko
przepadło. Ruszył do Chicago, żeby znaleźć pracę.Chicago to było właśnie to. Spójrzmy na
położenie geograficzne - na samym końcu jeziora Michigan. Chicago może wiele zdziałać. To
jasne dla każdego głupka. Scripps mógłby kupić kawałek gruntu tam, gdzie znajduje się Loop -
wielka, handlowo - przemysłowa dzielnica. Mógłby kupić grunt tanio i położyć na nim łapę. Niech
tylko spróbują mu go zabrać. Już przecież wiedział, co i jak. Samotny, z gołą głową, szedł wzdłuż
torów kolei G.R.&I. Śnieg prószył mu na włosy. To była najzimniejsza noc, jaką pamiętał.
Podniósł zmartwiałego ptaszka, który zmarzł i spadł na tory. Aby go rozgrzać, umieścił go pod
koszulą. Ptak zagnieździł się koło ciepłego ciała i skubał dziobem jego pierś z wdzięcznością. -
Biedny mały - powiedział Scripps - tobie też zimno.

Łzy napłynęły mu do oczu.

-Cholera z tym wiatrem! - wykrzyknął Scripps i ponownie stawił czoło śnieżycy. Wiatr wiał wprost
od Lake Superior, druty telegraficzne nad głową Scrippsa śpiewały. Ujrzał w ciemnościach wielkie
żółte oko zbliżające się ku niemu. Ogromna lokomotywa przedzierała się przez śnieżycę, była
coraz bliżej. Scripps zszedł z torów, by ją przepuścić. Cóż to powiadał staruszek Szekspir: „Kto
silny ten rządzi”? Scripps zastanawiał się nad cytatem, aż pociąg minął go wśnieżnych

background image

ciemnościach. Najpierw lokomotywa. Widział, jak palacz pochyla się, by wrzucać wielkie szufle
węgla przez otwarte drzwi paleniska. Maszynista nosił gogle. Światło padające z uchylonych
drzwiczek pieca rozjaśniało jego twarz. Maszynista. Ten, który trzymał rękę na dławiku. Scripps
myślał o tych anarchistach z Chicago, którzy podczas egzekucji mówili: „Choć dziś jeszcze nas
dławicie, wciąż nic a nic, tylko coś tam, coś tam, z naszymi duszami”. Na cmentarzu Waldheim w
Chicago, tam, gdzie zostali pochowani, tuż obok Forest Park Amusement Park, stał pomnik. Ojciec
zabierał tam Scrippsa w niedziele. Pomnik i umieszczony na nim anioł były całe czarne. Syn często
pytał ojca: -Tato, czemu, skoro przychodzimy w niedziele oglądać anarchistów, nie możemy
jeździć na karuzeli? Odpowiedź nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich
spodenkach. Ojciec zaś wielkim kompozytorem. Matka pochodziła z północnych Włoch. Ci
północni Włosi to dziwni ludzie. Scripps stał koło torów. Długie, czarne wagony postukiwały obok.
Wszystkie pulmanowskie. Rolety opuszczone. Światło przedostawało się przez wąskie szpary u
dołu okien. Pociąg nie hałasował tak bardzo, jak ten jadący w przeciwną stronę - musiał wspinać
sięna wzniesienie Boyne Falls. Jechał wolniej, niż te zgóry. Lecz wciąż zbyt szybko, by Scripps
mógł się go uczepić. Myślał o tym, z jakim mistrzostwem czepiał się wozów z żywnością, kiedy
był małym chłopcem wkrótkich spodenkach. Długi, ciemny wąż pulmanowskich wagonów minął
Scrippsa stojącego obok torów. Kto podróżował wtych wagonach? Amerykanie, którzy gromadzą
szmal przez sen? Czy były tam matki? Ojcowie? Kochanki lub kochankowie? A może pasażerowie
byli Europejczykami? - zastanawiał się Scripps. Przedstawiciele znużonej cywilizacji wycieńczonej
wojną? Minął go ostatni wagon - pociąg zaczął wspinać się na wzgórze. Scripps wpatrywał się w
tylne czerwone światła znikające w ciemności, w której łagodnie wirowały płatki śniegu. Ptak
zatrzepotał pod koszulą. Scripps ruszył stąpając po podkładach. Chciał dotrzeć do Chicago, o ile to
możliwe, jeszcze tej nocy, by zacząć pracować od rana. Ptak znów zaczął się wiercić. Nie był już
taki słaby. Scripps przytrzymał go ręką, by powstrzymać trzepotanie skrzydeł. Ptaszek uspokoił się.
Scripps wyciągał nogi krocząc po torach. Nie musiał w końcu iść aż do Chicago.Były inne miejsca.
Co by się stało, gdyby ten cholerny krytyk, Henry Mencken, ogłosił Chicago Stolicą
Amerykańskiej Literatury? Było jeszcze Grand Rapids. W Grand Rapids mógłby pewnego dnia
zająć się meblarstwem. W ten sposób dorabiano się fortun. Meble Grand Rapids były znane
wszystkim młodym parom, rozmawiającym o urządzeniu domu. Zapamiętał reklamę, którą
zobaczył w Chicago, kiedy był małym chłopcem. Pokazała mu ją matka, gdy chodzili boso, żebrząc
od drzwi do drzwi. To było prawdopodobnie tam, gdzie teraz jest Loop. Matka uwielbiała światło
elektrycznego neonu. -Zupełnie, jak San Miniato w mojej rodzinnej Florencji - mówiła Scrippsowi.
- Przypatrz się dobrze tym literom, mój synu, bo pewnego dnia Orkiestra Symfoniczna Firenze
wykona tu utwór twojej kompozycji. Scripps godzinami przyglądał się szyldowi, podczas gdy
matka, owinięta w stary szal, spała w miejscu, które teraz prawdopodobnie nazywa się Blackstone
Hotel. Neon wywarł na nim wielkie wrażenie. POZWÓL HARTMANOWI WYMOŚCIĆ TWOJE
GNIAZDKO

głosił napis. Mienił się wieloma kolorami. Wpierw czysta, oślepiająca biel - Scripps lubił ją
najbardziej. Potem cudowna zieleń, a potem czerwień. Pewnego razu, gdy leżał wtulony w ciepło
ciała matki i przyglądał się mrugającemu neonowi, przyszedł policjant. -Musicie się stąd wynosić -
powiedział. O tak, na interesie z meblami można było zbić ciężkie pieniądze, gdyby wiedzieć, jak
się do tego zabrać. On, Scripps, znał wszystkie sztuczki w tej grze. Zatrzyma się w Grand Rapids.
Ptak zatrzepotał, tym razem radośnie. -Ach, jaką piękną, pozłacaną klatkę zbuduję dla ciebie, mój
śliczny! - zawołał Scripps. Ptaszek dziobnął go poufale. Śnieg zaczął przysypywać torowisko.
Scripps kroczył stawiając czoło burzy. Do jego uszu docierały niesione przez wiatr indiańskie
okrzyki wojenne. Rozdział 4.

Gdzie był Scripps? Wędrując nocą, w czasie śnieżycy, zgubił się. Wyruszył do Chicago po tej
strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom już dłużej nim nie będzie. Czemu odeszła Lucy? Co stało
się z Lousy? On, Scripps, nie wiedział. Nie, żeby się tym przejmował. To wszystko zostało za nim.

background image

Nie miało teraz znaczenia. Stał po kolana w śniegu przed stacją kolejową. Wielkie litery na
budynku głosiły: PETOSKEY

Piętrzyły się tu jelenie przywiezione przez myśliwych z górnego półwyspu Michigan. Martwe i
sztywne ciała zwierząt, na wpół przysypane śniegiem, leżały jedno na drugim na peronie. Czy to
mogło być Petoskey? Jakiś człowiek był wewnątrz budynku, wystukiwał coś za okienkiem
kasowym. Spojrzał na Scrippsa. Czy to mógł być telegrafista? Coś mu podpowiedziało, że tak.
Scripps wyszedł ze śnieżnej kurzawy i zbliżył się do okienka. Siedzący z drugiej strony mężczyzna
zawzięcie stukał kluczem telegrafu. -Czy pan jest telegrafistą? - spytał Scripps.

-Tak, proszę pana. Jestem.
-Jak to cudownie!
Telegrafista zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.Czego mógł chcieć od niego ten człowiek? -Czy
to trudne zajęcie? - zagadnął Scripps. Chciał zapytać wprost, czy to Petoskey. Nie znał tej wielkiej
północnej części Ameryki. Pragnął jednak być grzeczny. Urzędnik przyjrzał mu się z
zaciekawieniem.

-Jesteś wróżem?

-Nie - odparł Scripps. - Nie wiem nawet, co znaczy „wróż”. -No cóż - powiedział telegrafista - Po
co łazisz z tym ptakiem? -Ptakiem? - zdziwił się Scripps - Jakim ptakiem?

-Tym, który wystaje zza twojej koszuli.

Scripps był zdezorientowany. Co to za facet, ten telegrafista? Jacy ludzie wybierają ten fach? Czy
są podobni do kompozytorów? Przypominają artystów? Pisarzy? Facetów, którzy robią reklamy w
naszych ogólnokrajowych tygodnikach? A może przypominają Europejczyków, wykończonych i
wyniszczonych wojną, mających najlepsze lata za sobą? Czy mógł opowiedzieć temu telegrafiście
całą swoją historię? Czy ją zrozumie? -Ruszyłem do domu - zaczął - mijałem szkołę średnią w
Mancelonie... -Znam dziewczynę w Mancelonie - przerwał mu urzędnik - może i ty ją znasz. Ethel
Enright. Nie warto kontynuować. Powinien skrócić opowieść. Ograniczyć się do podstawowych
faktów. Poza tym na chłostanym wiatrem peronie było upiornie zimno. Coś podpowiadało mu, że
nie ma sensu dalej mówić. Spojrzał na stertę jeleni, sztywnych i zamarzniętych. Może i one
kochały się kiedyś. Niektóre to byki. Byki miały rogi. Można je łatwo rozpoznać. Gorzej z kotami.
We Francji kastrowano koty, nie trzebiono zaś koni. Francja była daleko. -Żona mnie porzuciła -
stwierdził nagle Scripps.

-Nie jestem ciekaw, czemu włóczysz się z tym cholernym ptakiem, który wystaje ci zza koszuli -
odparł telegrafista. -Co to za miasto? - spytał Scripps. Ich chwilowa więź duchowa przepadła.
Nigdy naprawdę nie zaistniała. Ale mogła. Teraz nie miało to sensu. Nie miało sensu starać się
zatrzymać tego, co minęło. Tego, co uciekło. -Petoskey - odpowiedział telegrafista.

-Dziękuję - Scripps odwrócił się i zanurzył wciche, opustoszałe północne miasto. Na szczęście miał
w kieszeni czterysta pięćdziesiąt dolarów. Nim zaczął pijacką podróż ze swoją starą, sprzedał
opowiadanie George’owi Horace’emu Lorimerowi. Czemu wogóle ją rozpoczął? I o co w tym
wszystkim w ogóle chodziło? Naprzeciw niego szli ulicą dwaj Indianie. Spojrzeli na niego, lecz ich
twarze nie zmieniły wyrazu. Pozostały niewzruszone. Weszli do zakładu fryzjerskiego
McCarthy’ego. Rozdział 5.

Scripps O’Neil stał niezdecydowany przed zakładem fryzjerskim. W środku golono mężczyzn.
Innym strzyżono włosy. Jeszcze inni siedzieli pod ścianą na wysokich krzesłach i oczekiwali
swojej kolejki. Podziwiali obrazki zawieszone na ścianie lub własne odbicia w długich lustrach.
Czy on, Scripps, powinien wejść? Miał przecież czterysta pięćdziesiąt dolarów w kieszeni! Mógł
iść, dokąd chciał. Ponownie rozejrzał się niezdecydowany. Zachęcająca perspektywa: towarzystwo
mężczyzn, ciepłe pomieszczenie, białe kurtki fryzjerów, wykonujących zręczne cięcia nożyczkami

background image

lub prowadzących brzytwy po skosie przez pianę na twarzach mężczyzn. Ci fryzjerzy umieli
posługiwać się narzędziami! A jednak to mu jakoś nie odpowiadało. Potrzebował czegoś innego.
Był głodny. Poza tym należało zatroszczyć się o ptaka. Scripps O’Neil odwrócił się tyłem do
zakładu fryzjerskiego i pomaszerował ulicą przez ciche, zmarznięte, północne miasto. Mijał po
prawej płaczące brzozy, których nagie gałęzie ciężar śniegu przygniatał do ziemi. Usłyszał
dzwoneczki sanek. To mogło być Boże Narodzenie. Może na południu małe dzieci ciskały petardy
pokrzykując do siebie: „Prezent na Gwiazdkę! Prezent na Gwiazdkę!”. Ojciec Scrippsa pochodził z
południa. Był żołnierzem w armii rebeliantów. Dawnymi laty, w czasie wojny secesyjnej. Sherman
spalił ich dom podczas długiego marszu. -Wojna to piekło - rzekł Sherman. - Ale wie pani, jak to
jest, pani O’Neil. Muszę to zrobić. I podłożył ogień pod stary dom z białymi kolumnami.

-Ty tchórzu, gdyby tylko generał O’Neil był tutaj - powiedziała matka kulawą angielszczyzną - nie
podpaliłbyś nigdy tego domu! Dym wzbijał się ponad starą siedzibą. Płomienie strzelały coraz
wyżej. Białe kolumny znikały w gęstniejących kłębach. Scripps kurczowo trzymał się szorstkiego
ubrania matki. Generał Sherman wsiadł z powrotem na konia i skłonił się nisko. -Pani O’Neil -
powiedział, a matka Scrippsa zawsze utrzymywała, że miał łzy w oczach, choć był jedynie
cholernym Jankesem. Ten człowiek miał serce, nawet jeśli nie słuchał jego głosu. - Pani O’Neil,
gdyby był tu generał, moglibyśmy załatwić to jak mężczyzna z mężczyzną. No a tak, pszepani,
wojna to wojna - muszę spalić ten dom. Skinął na jednego z żołnierzy i ten podbiegł ichlusnął naftą
z wiadra w płomienie. Ogień wystrzelił w górę, wielki słup dymu wzbił się w nieruchome,
wieczorne powietrze. -Ten dym, generale Sherman - odezwała się triumfalnie matka Scrippsa -
ostrzeże przynajmniej inne lojalne córy Konfederacji, że pan nadciąga. Sherman ukłonił się.

-To ryzyko, które musimy podjąć, pszepani...

Spiął konia ostrogami i pogalopował przed siebie, długie siwe włosy powiewały na wietrze. Ani
Scripps ani jego matka nigdy go już nie spotkali. To dziwne, że myślał o tym właśnie teraz.
Podniósł wzrok. Przed sobą zobaczył szyld: U BROWNA. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ

Wejdzie tu i coś zje. Tego właśnie potrzebował. Wejdzie i coś zje. Ten napis: SPRÓBUJESZ, NIE
POŻAŁUJESZ

Ach, właściciele tych wielkich jadłodajni to naprawdę łebscy faceci. Wiedzieli, jak zdobyć
klientów. Nie potrzebowali ogłoszeń w „Saturday Evening Post”. SPRÓBUJESZ, NIE
POŻAŁUJESZ

To było to. Wszedł do środka.

Minąwszy drzwi jadłodajni Scripps O’Neil rozejrzał się dookoła. Długi kontuar. Zegar. Drzwi
prowadzące do kuchni. Kilka stołów. Sterta pączków pod szklaną pokrywą. Na ścianie wisiał spis
potraw, które można zjeść. Czy to jednak rzeczywiście U BROWNA? -Przepraszam - zwrócił się
Scripps do podstarzałej kelnerki, która wyszła z kuchni przez wahadłowe drzwi - czy to jest
naprawdę U BROWNA? -Tak, proszę pana - odrzekła kelnerka - Trzeba spróbować, aby nie
pożałować. -Dziękuję - powiedział Scripps.Usadowił się przy szynkwasie. - Poproszę fasolkę dla
siebie i drugą porcję dla mojego ptaka. Rozpiął koszulę i umieścił ptaka na kontuarze. Ten
nastroszył piórka i otrząsnął się. Z zaciekawieniem dziobał butelkę keczupu.Podstarzała kelnerka
wyciągnęła rękę i pogłaskała go. -Dzielny chłopczyk - zauważyła. - A przy okazji, co pan
zamawiał, proszę pana? - spytała zlekkim zakłopotaniem. -Fasolę - odparł Scripps - dla ptaka i dla
mnie.

Kelnerka uchyliła małe okienko prowadzące do kuchni. Scripps dostrzegł rozgrzane, wypełnione
parą pomieszczenie, wielkie garnki i kotły, a na ścianie mnóstwo lśniących puszek. -Mięso z
pierdziawkami! - rzuciła rzeczowo kelnerka w otwarte okienko. - I raz dla ptaka! -Grzeje się! -
dobiegł głos z kuchni.

background image

-Ile ptaszek ma lat? - spytała podstarzała kelnerka.

-Nie wiem - odparł Scripps. - Znamy się dopiero od ostatniej nocy. Szedłem torami z Mancelony.
Żona mnie rzuciła. -Biedny mały! - powiedziała kelnerka. Wylała trochę keczupu na palec. Ptak
dziobał z wdzięcznością. -Żona mnie opuściła - rzekł Scripps. - Popijaliśmy koło torów
kolejowych. Wychodziliśmy wieczorami i patrzyliśmy na przejeżdżające pociągi. Piszę
opowiadania. Jedno zamieszczono w „Post”, a dwa w „Dial”. Mencken stara się dostać mnie w
swoje łapy. Jestem za mądry na takie numery. „Polizei” to nie dla mnie. Przyprawiają mnie o
„Katzenjammer”. Co on mówił? Gadał bez ładu i składu. W ten sposób daleko nie zajdzie. Musi
wziąć się w garść. -Scofield Thayer był świadkiem na moim ślubie - dodał. - Jestem
harwardczykiem. Chcę tylko, żeby mnie i mojemu ptakowi dali szansę. Żadnej
Weltpolitik.”Wyrzucić doktora Coolidge’a!” Pogubił się. Wiedział, dlaczego. Omdlewał z głodu.
Północne powietrze było dlań zbyt ostre, zbyt przenikliwe. -Hej - powiedział. - Czy nie mógłbym
dostać choć odrobinę tej fasoli? Nie chcę być natrętny. Potrafię się zadowolić byle czym. Okienko
otworzyło się i pojawiły się dwa parujące talerze. Jeden duży, drugi mały. -Proszę! - powiedziała
kelnerka.

Scripps rzucił się na wielką porcję fasoli. Było wniej trochę wieprzowiny. Ptak jadł z radością,
zadzierając głowę po każdym dziobnięciu, aby przełknąć ziarna. -Robi tak, by podziękować Bogu
za tę fasolę - wyjaśniła podstarzała kelnerka. -Faktycznie, w dechę fasolka - zgodził się Scripps.
Rozjaśniło mu się po niej w głowie. Cóż to za bzdury wygadywał o tym Henrym Menckenie? Czy
Mencken faktycznie go ścigał? To nie byłaby przyjemna perspektywa. Ale miał przecież w
kieszeni czterysta pięćdziesiąt dolarów. Kiedy pieniądze się rozejdą, może zawsze ze sobą
skończyć. Jeśli będą naciskać zbyt mocno, spotka ich wielka niespodzianka. Nie był człowiekiem,
którego łatwo dostać żywcem. Niech tylko spróbują. Po zjedzeniu fasoli ptak zasnął. Spał stojąc na
jednej nodze, drugą podkulił pod siebie. -Kiedy się zmęczy, zmieni nogę i odpocznie - zauważyła
kelnerka. - Mieliśmy w domu starego rybołowa, który tak robił. -Gdzie był pani dom? - spytał
Scripps.

-W Anglii. W Krainie Jezior - kelnerka uśmiechnęła się z pewną zadumą. - Wie pan, kraj
Wordswortha. Ach, ci Anglicy. Podróżowali po całej kuli ziemskiej. Nie wystarczała im ich mała
wyspa. Dziwni nordycy obsesyjnie marzący o imperium. -Nie zawsze byłam kelnerką -
powiedziała podstarzała kelnerka. -Jasne, że nie.

-No pewnie - zaczęła - To trochę dziwna historia. Może będzie pana nudzić? -Wcale nie. Nie
miałaby pani nic naprzeciw, gdybym kiedyś skorzystał z tej opowieści? -Jeśli pana zainteresuje... -
kelnerka uśmiechnęła się. - Oczywiście nie poda pan mojego nazwiska. -Jeśli pani sobie nie
życzy... A przy okazji, czy mógłbym powtórzyć zamówienie? -Spróbujesz, nie pożałujesz -
uśmiechnęła się. Miała pobrużdżoną, szarą twarz. Przypominała nieco tę aktorkę, która umarła w
Pittsburghu. Jak ona się nazywała? Lenore Ulric. W „Piotrusiu Panie”. Oczywiście. Powiadają, że
zawsze chodziła w woalce, myślał Scripps.Interesująca kobieta. Czy to była Lenore Ulrik? Może
jednak nie. Wszystko jedno. -Naprawdę chce pan jeszcze fasoli? - zapytała kelnerka.

-Tak - rzekł Scripps.

-Jeszcze raz pierdziawka!-krzyknęła w okienko. - Dla ptaka już nie. -Grzeje się - padła odpowiedź.

-Niech pan mówi - poprosił uprzejmie Scripps.

-To było w roku wystawy światowej w Paryżu - zaczęła. - Byłam wtedy młodą dziewczyną, „jeune
fille”, przyjechałam z Anglii z matką. Miałyśmy uczestniczyć w otwarciu wystawy.
Zatrzymałyśmy się w hotelu na placu Vendome. Po drodze z Gare du Nord wstąpiłyśmy do
fryzjerni po drobne zakupy. Pamiętam, że matka kupiła dodatkowy flakon „soli pachnących”, jak je
nazywacie w Ameryce. Uśmiechnęła się.

background image

-Niech pani mówi. Sole pachnące.

-Zameldowałyśmy się, jak należy, w hotelu, zarezerwowano nam połączone pokoje. Matka była
nieco zmęczona podróżą, więc jadłyśmy w swoich pokojach. Wystawa bardzo mnie
podekscytowała. Lecz byłam też bardzo zmęczona - miałyśmy okropną przeprawę przez kanał,
toteż spałam mocno. Rano obudziłam się i zawołałam matkę. Nie odpowiedziała, więc weszłam, by
ją zbudzić. Zamiast niej w łóżku leżał francuski generał. -„Mon Dieu”! - zawołał Scripps.

-Okropnie się przeraziłam - kontynuowała kelnerka - zadzwoniłam, by wezwać dyrekcję. Przyszedł
portier i zażądałam wyjaśnień, gdzie jest moja matka. „Mademoiselle” - tłumaczył portier - „nie
wiemy nic o pani matce. Przybyła tu pani z generałem Jakimśtam”. Nie pamiętam nazwiska
generała. -Niech się nazywa Joffre.

-To było bardzo podobne nazwisko - powiedziała kelnerka. - Straszliwie przerażona, wezwałam
policję i zażądałam księgi gości. „Przekonacie się, że jestem zameldowana z matką” - mówiłam.
Policja przybyła i portier wyciągnął rejestr. „Proszę spojrzeć, „madame”. Jest pani zameldowana z
generałem, z którym przyjechała pani do hotelu zeszłego wieczora”. -Wpadłam w rozpacz.
Przypomniałam sobie wkońcu, gdzie znajdowała się fryzjernia. Policja posłała po fryzjera.
Sprowadził go jeden z agentów. „Byłam z matką u pana w zakładzie - zwróciłam się do fryzjera -
kupiła flakon aromatycznych soli”. „Pamiętam „mademoiselle” doskonale - odparł. - Lecz nie była
pani z matką. Była pani w towarzystwie starszego francuskiego generała. Kupił, o ile się nie mylę,
nożyczki do wąsów. Można to w każdym razie sprawdzić w moich księgach”. -Byłam w rozpaczy.
W tym czasie policja sprowadziła taksówkarza, który przywiózł nas z dworca do hotelu. Przysięgał,
że nie jechałam z matką... Czy ta historia pana naprawdę nie nudzi? -Niech pani mówi dalej - prosił
Scripps. - Gdyby kiedykolwiek szukała pani fabuł, tak jak ja szukałem... -No cóż. Już wszystko
zostało powiedziane. Nigdy więcej nie widziałam matki. Kontaktowałam się z ambasadą, lecz nic
nie mogli zrobić. Ustalili ostatecznie, że przeprawiłam się przez kanał z matką.I na tym koniec - do
oczu podstarzałej kelnerki napłynęły łzy. - Nigdy już nie widziałam mamusi. Nigdy. Ani razu. -A
co z generałem?

-Pożyczył mi w końcu sto franków, nawet wtedy nie była to duża suma, no i przyjechałam do
Ameryki, zostałam kelnerką. Ot i cała historia. -Nieprawda - powiedział Scripps. - Założę się o
wszystko, że jest coś jeszcze. -Czasami, wie pan, mam także takie uczucie - powiedziała kelnerka -
że musi być jeszcze coś. Gdzieś musi być jakieś wyjaśnienie.Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do
głowy dziś rano. -Dobrze, że wyrzuciła to pani z siebie.

-Tak - uśmiechnęła się kelnerka, zmarszczki na jej twarzy nie były już tak głębokie. - Czuję się
teraz lepiej. -Niech mi pani powie - zapytał Scripps - czy w tym mieście znalazłaby się jakaś
porządna praca dla mnie i dla ptaka? -Przyzwoita praca? O innych nic nie wiem.

-Tak, przyzwoita praca - powiedział Scripps.

-Mówi się, że potrzeba fizycznych do nowej fabryki pomp.

Czemu nie miałby zarabiać pracą własnych rąk? Robił to Rodin. Cezanne był rzeźnikiem. Renoir
cieślą. Picasso jako młody chłopak pracował w fabryce papierosów. Gilbert Stuart - autor tych
słynnych portretów Waszyngtona, których reprodukcje spotkać można w całej Ameryce, tych,
które wiszą w każdej klasie - Gilbert Stuart był kowalem. No a taki Emerson. Emerson był
pomocnikiem murarza. Obiło mu się o uszy, że James Russell Lowell za młodu był telegrafistą. Jak
facet na stacji. Może nawet teraz ten telegrafista pracuje nad swoim własnym „Thanatopsis” lub
„To a Waterfowl”? Czemu więc on, Scripps O’Neil, nie miałby pracować w fabryce pomp?” -
Zajrzy pan tu jeszcze? - spytała kelnerka.

-Jeśli pani pozwoli...
-I niech pan przyniesie ptaka!

background image

-Dobrze - powiedział Scripps. - Biedaczek jest trochę wykończony. Miał ciężką noc. -Też tak
myślę - zgodziła się kelnerka.

Scripps wyszedł i znów ruszył w miasto. Miał jasny umysł i gotów był stawić życiu czoło. Fabryka
pomp mogłaby być interesująca. Pompy to teraz nie byle co. W Nowym Jorku, na Wall Street,
codziennie wyrastały i waliły się w gruzy budowane na nich fortuny. Słyszał o gościu, który na
pompach lekką rączką zarobił z pół miliona w ciągu pół godziny. Ci faceci z Wall Street wiedzieli,
co jest grane. Znalazłszy się na ulicy spojrzał na szyld. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ -
odczytał. Nieźle tu karmili. Czy jednak rzeczywiście mieli kucharza Murzyna? Tylko raz, tylko
przez chwilę, kiedy uchyliło się okienko, dostrzegł coś czarnego. Ale może ten facet ubabrał się
sadzą z pieca? Część II.

WALKA O ŻYCIE

„W tym miejscu muszę uroczyście zapewnić, że nie mam zamiaru nikogo oczerniać ani szkalować.
Chociaż wszystko, co tu piszę, jest wzięte żywcem z księgi natury, i nie ma postaci czy
wydarzenia, którego bym nie zaobserwował lub nie doświadczył, starałem się, jak mogłem,
przesłonić osoby, stwarzając takie okoliczności, taką kolejność wydarzeń i zabarwienie, by nikt nie
mógł się łatwo domyślić, o kogo chodzi. Jeśliby nawet tak się zdarzyło, to tylko w tym wypadku,
gdy opisana wada tak jest niewielka, że sam delikwent śmiałby się ze swej słabostki na równi z
innymi.” Henry Fielding Rozdział 1.

Scripps O’Neil szukał zajęcia. Dobrze byłoby zarabiać pracą własnych rąk. Szedł ulicą od strony
jadłodajni i minął zakład fryzjerski McCarthy’ego. Nie wszedł do środka. Lokal jak zawsze
wyglądał zachęcająco, lecz Scripps potrzebował pracy. Skręcił na rogu koło zakładu i znalazł się na
Głównej Ulicy Petoskey. To była ładna, szeroka ulica; po obu stronach stały rzędy domów z cegły i
z kamienia. Prowadziła aż dodzielnicy, gdzie mieściła się fabryka pomp. Gdy Scripps znalazł się
przed jej bramą, poczuł się zakłopotany. Czy to rzeczywiście była ta fabryka? Faktycznie, mnóstwo
pomp wynoszono, układano na śniegu i polewano wodą z wiader. Lód równie dobrze chronił przed
zimowymi wiatrami jak każda farba. Ale czy to naprawdę były pompy? Wszystko mogło być
oszustwem. Ci pompiarze to przecież łebscy goście. -Hej! - Scripps skinął na jednego z
robotników, który chlustał wodą na nowiutką, jeszcze niegotową pompę. Ustawiono ją właśnie na
śniegu iwyglądała żałośnie. - Czy to pompy? -Będą nimi w swoim czasie - odpowiedział robotnik.

Scripps wiedział już, że to ta fabryka. Nikt nie wystrychnie go na dudka. Podszedł do drzwi.
Wisiała na nich tabliczka: WSTĘP WZBRONIONY DOTYCZY WŁAŚNIE CIEBIE To znaczy
mnie? - zastanowił się Scripps. Zapukał i wszedł. -Chciałbym rozmawiać z kierownikiem -
odezwał się stanąwszy w półcieniu. Przechodzili koło niego robotnicy niosąc na barkach następne
niegotowe pompy. Nucili jakieś kawałki. Uchwyty pomp klapały ciężko o ziemię w niemym
proteście. Niektóre pompy były pozbawione uchwytów. Może właśnie te miały szczęście - myślał
Scripps. Zbliżył się niski mężczyzna. Dobrze zbudowany, niski, o potężnych barach i ponurej
twarzy. -Pytałeś o kierownika?

-Tak, proszę pana.
-Jestem tu majstrem. Co powiem to święte.
-Może pan przyjmować i zwalniać? - spytał Scripps.
-Swobodnie.
-Szukam pracy.
-Staż?
-Nie w pompach.
-W porządku - powiedział majster - damy cię na akord. Hej, Yogi Johnson! - zawołał do jednego z
mężczyzn, który stał wyglądając przez okno na podwórze. - Pokaż nowemu kolesiowi, gdzie ma
upchnąć swoje graty i gdzie co jest w tej budzie - przyjrzał się Scrippsowi od stóp do głów. -

background image

Jestem Australijczykiem - oznajmił. - Mam nadzieję, że ci się spodoba w tej norze - i
wyszedł.Mężczyzna nazwany Yogim Johnsonem podszedł od strony okna. -Miło mi - powiedział.
Był krępym, dobrze zbudowanym facetem. Typem, jakiego można spotkać wszędzie. Wyglądał na
takiego, który dużo przeszedł. -Wasz majster jest pierwszym Australijczykiem, jakiego spotkałem
w życiu. -Ach, on nie jest Australijczykiem! Po prostu zetknął się raz z Australijczykami podczas
wojny i zrobiło to na nim wielkie wrażenie. -A ty byłeś na wojnie? - spytał Scripps.

-Tak - odpowiedział Yogi Johnson. - Byłem pierwszym powołanym w Cadillac. -To musiało być
duże przeżycie.

-Dla mnie znaczyło bardzo wiele. Chodźmy, pokażę ci zakład. Scripps szedł za mężczyzną, który
pokazywał mu fabrykę. Było ciemno i gorąco. Pompy przesuwały się na taśmociągu. Rozebrani do
pasa mężczyźni chwytali je wielkimi szczypcami, wybierali wadliwe, a dobre umieszczali na
innym taśmociągu, który transportował je do drugiego pomieszczenia, gdzie miały wystygnąć. Inni
mężczyźni - w większości Indianie - ubrani jedynie w szmaty na biodrach, rozwalali wadliwe
pompy wielkimi młotami oraz oskardami i szybko przetapiali je na ostrza siekier, resory do
wagonów, suwaki do puzonów, formy do odlewania kul - stanowiło to całą uboczną produkcję
wielkiej fabryki. Nic się tu nie marnuje, zauważył Yogi. Grupa indiańskich chłopców, pomrukując
pod nosem stare plemienne przyśpiewki, przykucnęła w rogu wielkiej kuźni i obrabiała małe
kawałki, które odłupały się przy wytopie pomp. Robili z nich brzytwy. -Pracują nago - powiedział
Yogi. -Przy wyjściu są przeszukiwani. Czasami jednak próbują ukryć ostrza, by wynieść je na
handel. -Musi być dużo strat z tego powodu.

-Ach, nie. Strażnicy wyłapują większość z nich.

Na górze Yogi otworzył drzwi do oddzielnego pomieszczenia. Pracowało tam dwóch starych
mężczyzn. Jeden z nich spojrzał przez okulary w metalowej oprawie i zmarszczył brwi. -Zrobiłeś
przeciąg - powiedział.

-Zamknij drzwi - dodał drugi stary człowiek wysokim, skarżącym się głosem ludzi bardzo
leciwych. -To są nasi dwaj rękodzielnicy - poinformował Yogi. - Ich dziełem są wszystkie pompy,
które fabryka wysyła na wielkie międzynarodowe konkursy. Pamiętasz naszą Niezrównaną
Funtówkę, która wygrała rywalizację we Włoszech, tam, gdzie został zabity Franky Dawson? -
Czytałem o tym w gazecie - odparł Scripps.

-Pan Borrow, ten w kącie, zrobił Funtówkę od początku do końca własnymi rękami - oznajmił
Yogi. -Dosłownie wyrzeźbiłem ją ze stali tym oto nożem - pan Borrow podniósł w górę nóż o
krótkim ostrzu i wyglądzie brzytwy. - Zajęło mi to osiemnaście miesięcy. -Niezrównana była
całkiem niezłą pompą, zgoda - odezwał się wysokim głosem mały staruszek. - Ale pracujemy teraz
nad taką, która zostawi w polu wszystkie te zagraniczne, nieprawdaż, Henry? -To jest pan Shaw -
oznajmił szeptem Yogi - prawdopodobnie największy żyjący twórca pomp. -Idźcie chłopcy dalej i
zostawcie nas samych - powiedział pan Borrow. Cyzelował pewnie, jego starcze słabe ręce drżały
lekko w przerwach pomiędzy cięciami. -Daj chłopakom popatrzeć - sprzeciwił się pan Shaw. -
Skąd jesteś, młody kolego? -Właśnie przyszedłem z Mancelony - odparł Scripps. - Żona mnie
rzuciła. -No cóż, nie powinieneś mieć kłopotów ze znalezieniem innej - powiedział pan Shaw. -
Wyglądasz na obiecującego młodego faceta. Ale przyjmij moją radę i nie spiesz się. Kiepska żona
jest niewiele lepsza niż żadna. -Nie masz racji, Henry - zauważył pan Borrow wysokim głosem -
każda żona jest niezła w dzisiejszych czasach. -Posłuchaj mojej rady, młody kolego, i nie spiesz
się. Tym razem znajdź sobie dobrą. -Henry wie to i owo - stwierdził pan Borrow - wie, o czym
mówi - zaniósł się wysokim chichotem. Pan Shaw, stary pompiarz, zarumienił się.

-Wy chłopcy, idźcie już sobie, zostawcie nas znaszymi pompami - powiedział. - Henry i ja mamy
szmat pracy przed sobą. -Cieszę się, że panów poznałem - powiedział Scripps.

background image

-Chodź - rzekł Yogi - lepiej żebyś już zaczął, bo inaczej będę miał majstra na karku. Skierował
Scrippsa do pracy przy zakładaniu pierścieni w montowni pierścieni tłokowych. Scripps pracował
tam prawie rok. Pod pewnym względem był to najszczęśliwszy rok jego życia. Pod innym -
koszmar. Straszliwy koszmar. W końcu przywykł do niego. Czasami jednak nienawidził. Zanim
zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, upłynął rok. Wciąż zakładał pierścienie na tłoki. Ale jakie
dziwne rzeczy wydarzyły się tamtego roku! Często o nich rozmyślał. Gdy tak dumał nasadzając
pierścienie, teraz już prawie automatycznie, słyszał śmiech dobiegający z dołu, gdzie mali
indiańscy chłopcy szlifowali przyszłe brzytwy. Kiedy gosłyszał, coś podchodziło mu do gardła,
nieomal dławiło. Rozdział 2.

Późnym wieczorem, po pierwszym dniu w fabryce pomp, pierwszym dniu rozpoczynającym serię
wciąż tych samych nudnych dniówek, które polegały na nakładaniu pierścieni na tłoki, Scripps
znów poszedł do jadłodajni. Przez cały dzień ukrywał ptaka. Coś podpowiadało mu, że fabryka
pomp nie jest właściwym miejscem, by się z nim afiszować. Ptak sprawiał mu kilkakrotnie pewne
kłopoty, lecz Scripps odpowiednio przystosował ubranie; wyciął nawet szparkę, przez którą ptak
mógł wytknąć dziób i zaczerpnąć świeżego powietrza. A teraz dzień roboczy dobiegł końca.
Skończył się. Scripps idzie do jadłodajni. Jest szczęśliwy, że pracował fizycznie. Rozmyśla o
starych wytwórcach pomp. Podąża ku towarzystwu przyjaznej kelnerki. Kim właściwie była ta
kelnerka? Co przydarzyło się jej w Paryżu? Musi dowiedzieć się więcej o tym Paryżu. Yogi
Johnson tam był. Musi wypytać Yogiego. Zmusić go do mówienia. Wyciągnąć to z niego.
Pociągnąć go za język. A on już z pewnością wie to i owo. Przyglądając się zachodowi słońca nad
portem Petoskey - jezioro było zamarznięte, wielkie bryły lodu piętrzyły się ponad falochronem -
Scripps maszerował ulicami w kierunku jadłodajni. Mógł zaprosić Yogiego Johnsona, lecz nie
śmiał. Jeszcze nie pora. Później. Wszystko w swoim czasie. Nie warto spieszyć się w przypadku
ludzi pokroju Yogiego. Kim on wkońcu był? Czy naprawdę brał udział w wojnie? Czym dla niego
była wojna? Rzeczywiście zgłosił się jako pierwszy w Cadillac? Gdzie w ogóle leżało to Cadillac?
Czas to pokaże. Scripps O’Neil otworzył drzwi i wszedł do jadłodajni.Podstarzała kelnerka,
czytająca amerykańską wersję „Manchester Guardian”, podniosła się z krzesła, odłożyła na kasę
gazetę i okulary w stalowych oprawkach. -Dobry wieczór - powitała go. - Dobrze, że znów pan
jest. Coś drgnęło w Srippsie O’Neilu. Owładnęło nim uczucie, którego nie potrafił określić. -
Pracowałem przez cały dzień - spojrzał na kelnerkę - dla pani. -To cudownie! - uśmiechnęła się
nieśmiało. - A ja pracowałam cały dzień... dla pana. Łzy napłynęły Scrippsowi do oczu. Znów coś
wnim drgnęło. Pochylił się, by ująć jej rękę, a ona ze spokojną godnością położyła mu ją na dłoni. -
Jesteś moją panią - powiedział.

Łzy napłynęły również do jej oczu.
-Jesteś moim mężczyzną - powiedziała.
-Powtarzam raz jeszcze: jesteś moją panią - Scripps wymawiał słowa uroczyście. Coś ponownie
wnim pękło. Nie mogł powstrzymać się od płaczu. -Niech to będzie nasza ślubna uroczystość -
powiedziała podstarzała kelnerka. Scripps ścisnął jej dłoń. -Jesteś moją kobietą - odrzekł po prostu.

-Jesteś moim mężczyzną, więcej niż mężczyzną - spojrzała mu w oczy. - Jesteś dla mnie całą
Ameryką. -Chodźmy - powiedział Scripps.

-Masz swojego ptaka? - spytała zdejmując fartuch i składając egzemplarz „Manchester Guardian
Weekly”. - Zabiorę „Guardiana”, jeśli nie masz nic naprzeciwko - powiedziała owijając gazetę
fartuchem. - Nie czytałam go jeszcze. -Bardzo lubię „Guardiana”. Moja rodzina kupowała go,
odkąd pamiętam. Mój ojciec ogromnie podziwiał Gladstone’a. -A mój ojciec chodził z
Gladstone’em do Eton - powiedziała podstarzała kelnerka. - Już idę. Włożyła płaszcz i stała gotowa
do wyjścia; fartuch, okulary w stalowych oprawkach w zniszczonym czarnym futerale z marokinu,
w ręku egzemplarz „Manchester Guardian”. -Nie masz kapelusza? - spytał Scripps.

-Nie.

background image

-Kupię ci - powiedział czule.
-To będzie prezent ślubny od ciebie - powiedziała podstarzała kelnerka. Łzy znów zalśniły w jej
oczach. -A teraz już chodźmy - powiedział Scripps.

Podstarzała kelnerka wyszła zza szynkwasu i trzymając się za ręce pomaszerowali w noc. Czarny
kucharz otworzył okienko i wyglądał przez nie z głębi kuchni. -Poszły sobie - zachichotał. - Poszły
w ciemność. No, no, no - delikatnie zamknął okienko. Nawet on był nieco poruszony. Rozdział 3.

Pół godziny później Scripps O’Neil i podstarzała kelnerka wrócili do jadłodajni jako mąż i żona.
Jadłodajnia wyglądała właściwie tak samo. Długi kontuar, solniczki, pojemniki z cukrem, butelka
keczupu, butelka z sosem Worcestershire. Okienko do kuchni. Za bufetem stała kelnerka. Pulchna,
wesoła dziewczyna ubrana w biały fartuch. Przy kontuarze siedział komiwojażer. Czytał gazetę
wydawaną w Detroit, jadł stek z kością i odsmażane ziemniaki. Coś pięknego przydarzyło się
Scrippsowi i podstarzałej kelnerce. Byli teraz bardzo głodni. Chcieli jeść. Podstarzała kelnerka
spogląda na Scrippsa. Scripps patrzy na podstarzałą kelnerkę. Komiwojażer czyta gazetę i od czasu
do czasu polewa keczupem smażone ziemniaki. Za ladą druga kelnerka, Mandy, wświeżo
wykrochmalonym białym fartuchu. Mróz na szybach. W środku ciepło. Na dworze zimno. Ptak
Scrippsa, trochę nastroszony, siedzi na kontuarze i wygładza dziobem piórka. -A więc wróciliście -
powiedziała Mandy. - Kucharz mówił, że poszliście w noc. Podstarzała kelnerka spojrzała na
Mandy; jej oczy pojaśniały, spokojny głos nabrał głębszej, bogatszej barwy. -Jesteśmy
małżeństwem - powiedziała dobrotliwie. - Właśnie wzięliśmy ślub. Co chciałbyś na kolację
Scrippsie, mój miły? -Nie wiem - odparł Scripps. Czuł się odrobinę niezręcznie. Coś uwierało go w
środku. -Może zjadłeś już dość tej fasoli, kochany Scrippsie - powiedziała podstarzała kelnerka,
obecnie jego żona. Komiwojażer spojrzał znad gazety. Scripps zauważył, że to „News” z Detroit.
Świetna gazeta. -Czyta pan doskonałą gazetę - Scripps zwrócił się do komiwojażera. -„News” to
rzeczywiście niezła gazeta - potwierdził wędrowny handlarz. - Spędzacie miodowy miesiąc? -Tak -
odparła pani Scripps. - Jesteśmy teraz małżeństwem. -No cóż - powiedział komiwojażer - to
wspaniała rzecz. Sam jestem żonaty. -Naprawdę? - spytał Scripps. - Mnie moja żona zostawiła. W
Mancelonie. -Nie mów o tym więcej, kochany Scrippsie - poprosiła pani Scripps. - Już tyle razy
mówiłeś o tej historii. -Tak, kochanie - zgodził się Scripps. Był nieza bardzo pewny siebie. Coś
uwierało go gdzieś wśrodku. Spojrzał na Mandy; krzepką i zawadiacko piękną w świeżo
wykrochmalonym fartuchu. Patrzył na jej ręce: zdrowe, sprawne, zręcznie wykonujące kelnerskie
powinności. -Spróbujcie steku z kością z odsmażanymi ziemniakami - zaproponował komiwojażer.
- Mają tu całkiem dobry stek. -Chciałabyś, kochanie? - spytał Scripps żony.

-Wezmę tylko kubek mleka i herbatniki - odparła podstarzała pani Scripps. - Sobie zamów, na co
tylko masz ochotę, kochanie. -Twoje herbatniki i mleko, Diano - powiedziała Mandy stawiając je
na kontuarze. - A dla pana stek? -Tak - odparł Scripps. Znów coś w nim drgnęło.

-Wysmażony czy krwisty?
-Krwisty, proszę.
Kelnerka obróciła się i krzyknęła do okienka: -Raz z kością. Krwisty! -Dziękuję - powiedział
Scripps. Przyglądał siękelnerce Mandy. Dziewczyna miała dar obrazowego języka. To właśnie
obrazowość języka spowodowała, że zainteresował się swoją obecną żoną. To i jej dziwne
pochodzenie. Anglia, Kraina Jezior. Scripps przemierzający Krainę Jezior z Wordsworthem. Pole
złocistych żonkili. Wiatr wiejący nad Windermere. Gdzieś daleko, być może, jakiś jeleń
narykowisku. Ach, ale to było dalej na północ, w Szkocji. Ci Szkoci ukryci głęboko w
niedosiężnychgórach to twarde plemię. Harry Lauder i jego fajka. Szkoccy górale podczas
pierwszej wojny. Czemuon, Scripps, nie był na wojnie? Tu jego kumpelYogi Johnson miał na
niego haczyk. Dla niego, Scrippsa, wojna mogłaby mieć wielkie znaczenie. Czemu nie brał w niej
udziału? Dlaczego niedowiedział się o niej w porę? Może był za stary.Weźmy jednak takiego
generała Joffre’a. Na pewno Scripps był młodszy od tego starego francuskiego generała. Generał
Foch modlący się o zwycięstwo. Francuscy żołnierze klęczący wzdłuż Chemin des Dames,

background image

modlący się o zwycięstwo. Niemcy ze swoim „Gott mit uns”. Cóż to za farsa! Z pewnością nie był
starszy od francuskiego generała Focha. Ciekawe. Mandy postawiła przed nim na kontuarze stek z
kością i odsmażane kartofle. Gdy przysuwała talerz, jej dłoń musnęła jego rękę.Dziwny dreszcz
przeszył Scrippsa. Życie było przed nim. Nie czuł się stary. Czemu teraz nie toczyły się żadne
wojny? A może itak. Walczono w Chinach, Chińczycy, Chińczycy zabijali się nawzajem. Po co?
Ciekawe. O co, w końcu, w tym wszystkim chodziło? Mandy, hoża kelnerka, pochyliła się do
przodu.

-Czy opowiadałam panu - zaczęła - o ostatnich słowach Henry’ego Jamesa? -Ależ droga Mandy -
powiedziała pani Scripps - mówiłaś już o tej historii wiele razy. -Posłuchajmy jej - powiedział
Scripps. - Henry James bardzo mnie interesuje. - Henry James. Henry James. Facet, który porzucił
własną ojczyznę, by zamieszkać w Anglii wśród Anglików. Dlaczego tak postąpił? Dlaczego
opuścił Amerykę? Czyż nie tu tkwiły jego korzenie? Jego brat William. Boston. Pragmatyzm.
Uniwersytet Harvarda. Stary John Harvard ze srebrnymi klamerkami przy butach. Charley
Brickley. Eddie Mahan. Gdzież oni wszyscy są teraz? -W rzeczy samej - zaczęła Mandy - Henry
James stał się poddanym brytyjskim na łożu śmierci. Kiedy tylko król się o tym dowiedział, wysłał
mu najwyższe odznaczenie, jakie mógł przyznać - Order Zasługi. -O.Z. - uzupełniła podstarzała
pani Scripps.

-To było tak - ciągnęła kelnerka. - Profesorowie Gosse i Saintsbury przyszli razem z człowiekiem,
który przyniósł order. Henry James leżał na łożu, miał zamknięte oczy. Na stoliku obok paliła się
świeca. Pielęgniarka pozwoliła im zbliżyć się do umierającego. Zawiesili mu wstęgę na szyi, a
odznaczenie położyli na prześcieradle okrywającym jego pierś. Profesorowie Gosse i Saintsbury
pochylili się, aby wygładzić szarfę. Przez cały ten czas Henry James nie otworzył oczu.
Pielęgniarka powiedziała im, że muszą wyjść z sali, więc wyszli. Kiedy już ich nie było, Henry
James odezwał się do pielęgniarki nie otwierając oczu: „Siostro, niech siostra zgasi tę świecę i
oszczędzi mi wstydu”. To były jego ostatnie słowa. -James to był pisarz - stwierdził Scripps
O’Neil. Ta historia jakoś dziwnie go poruszyła. -Kochanie, za każdym razem opowiadasz to inaczej
- zwróciła uwagę pani Scripps. W oczach Mandy pojawiły się łzy. -Strasznie mi żal Henry’ego
Jamesa - dodała.

-O co chodziło Jamesowi? - wtrącił się komiwojażer. - Ameryka mu nie wystarczała? Scripps
O’Neil myślał o kelnerce Mandy. Ileż wiedziała ta dziewczyna! Jakiż zasób anegdot! Każdy facet
zaszedłby daleko z kobietą taką jak ona! Pogłaskał ptaszka, który siedział przed nim na kontuarze.
Ptak dziobnął go w paluch. Czy ten malec był jastrzębiem? A może sokołem z jednej z tych
wielkich ptaszarni w Michigan? Rudzikiem? Takim, co wydziobuje pierwsze wiosenne robaki na
jakimś trawniku? Ciekawe. -Jak ma na imię pański ptak? - spytał komiwojażer.

-Nie nazwałem go jeszcze. Ma pan jakieś propozycje?

-Czemu nie miałby nazywać się Ariel? - powiedziała Mandy. -Albo Puk - wtrąciła pani Scripps.

-Cóż to za imię? - zdziwił się handlarz.
-To postać z Szekspira - wyjaśniła Mandy.
-Och, miejcie dla niego trochę litości!
-A jak pan by go nazwał? - Scripps zwrócił się do komiwojażera. -To nie jest papuga, prawda?
Gdyby to była papuga, mógłby pan wołać na nią Polly. -To postać z „Opery żebraczej” - wyjaśniła
Mandy.

Scripps się zastanawiał. Może ten ptak był papugą. Papugą, która uciekła z wygodnego domu
należącego do starej panny. Z zapuszczonego ogrodu jakiejś nowoangielskiej starej panny. -Niech
pan lepiej poczeka i zobaczy, co z niego wyrośnie - doradził komiwojażer. - Ma pan mnóstwo
czasu, aby go nazwać. Ten wędrowny handlarz miał rozsądne pomysły. On, Scripps, nie wiedział
nawet, jakiej płci jest ptak. Czy to chłopiec, czy dziewczynka. -Niech pan poczeka i przekona się,

background image

czy składa jajka - poradził komiwojażer. Scripps spojrzał mu w oczy. Ten facet wypowiadał na
głos jego własne myśli. -Zna się pan na tym i owym - powiedział.

-No cóż - skromnie przyznał mężczyzna - nie na darmo handlowałem przez te wszystkie lata. -Też
tak myślę, przyjacielu.

-Masz fajnego ptaka, bracie - stwierdził komiwojażer. - Musisz go dobrze pilnować. Scripps
zdawał sobie z tego sprawę. Ach, ci wędrowni handlarze wiedzieli to i owo. Przemierzali tam iz
powrotem naszą wielką Amerykę. Mieli szeroko otwarte oczy. Nie byli głupi. -Posłuchaj -
powiedział komiwojażer. Zsunął z czoła swój melonik, pochylił się i splunął do wysokiej
mosiężnej spluwaczki stojącej koło taboretu. - Opowiem ci o wspaniałej rzeczy, która przytrafiła
mi się kiedyś w Bay City. Mandy, kelnerka, nachyliła się. Pani Scripps przysunęła się do handlarza,
aby lepiej słyszeć. Komiwojażer pogładził ptaka wskazującym palcem i spojrzał przepraszająco na
Scrippsa. -Opowiem ci o tym innym razem, bracie.

Scripps zrozumiał. Z kuchni, przez okienko, dobiegł wysoki, przeraźliwy śmiech. Scripps
nasłuchiwał. Czy był to śmiech Murzyna? Ciekawe. Rozdział 4.

Scripps rankiem idzie powoli do pracy w fabryce pomp. Pani Scripps wygląda przez okno i
odprowadza go wzrokiem. Niedużo czasu na czytanie „Guardiana”. Niedużo czasu, by poczytać o
angielskiej polityce. Niedużo czasu, by przejmować się kryzysem Gabinetuwe Francji. Ci Francuzi
byli dziwnymi ludźmi. Joanna d’Arc. Eva le Gallienne. Clemenceau. Georges Carpentier. Sacha
Guitry. Yvonne Printemps. Grock. Bracia Fratellini. Gilbert Seldes” „The Dial”. Nagroda Dial.
Marianne Moore. E. E. Cummings. „Ogromny pokój. Targowisko próżności.” Frank
Crowninshield. O co w tym wszystkim chodziło? Dokąd to prowadziło?” Miała teraz męża.
Swojego mężczyznę. Mężczyznę dla siebie. Czy zdoła go zatrzymać? Zatrzymać dla siebie?
Ciekawe. Pani Scripps, onegdaj podstarzała kelnerka, obecnie żona Scrippsa O’Neila, który ma
dobrą pracę wfabryce pomp. Diana Scripps. Miała na imię Diana. Tak jak jej matka. Diana Scripps
przeglądała się wlustrze i zastanawiała, czy zdoła zatrzymać męża. To stawało się problemem.
Dlaczego spotkał Mandy? Czy zdobędzie się na odwagę, by przestać chodzić ze Scrippsem do
restauracji? Nie mogła tego zrobić. Sam tam pójdzie. Wiedziała o tym. Nie miało sensu owijać tego
w bawełnę. Mógł pójść sam i porozmawiać z Mandy. Diana przeglądała się w lustrze. Czy zdoła go
zatrzymać? Czy zdoła go zatrzymać? Stale zadawała sobie to pytanie. Co wieczór w restauracji -
nie mogła jej już nazywać jadłodajnią - to pytanie stawało jej kością wgardle i dławiło. Mandy i
Scripps rozmawiali co wieczór w restauracji. Dziewczyna usiłowała go uwieść. Jego, jej Scrippsa.
Usiłowała go uwieść. Odebrać. Czy ona, Diana, zdoła go zatrzymać? Ta Mandy to zwyczajna
dziwka. Czy tak się postępuje? Czy to wypada? Uganiać się za żonatym mężczyzną? Wchodzić
pomiędzy męża i żonę? Rozbijać dom? I te bezustanne gadki o literaturze. Anegdotki, którym nie
ma końca. Scripps był zafascynowany Mandy. Diana zdawała sobie z tego sprawę. Ale mogła go
zatrzymać. Tylko o to teraz chodziło. Zatrzymać go. Zatrzymać go. Nie pozwolić mu odejść.
Sprawić, by został. Spojrzała w lustro. Diana prenumerująca „Forum”. Czytająca „Mentora”.
Diana, która czyta Williama Lyona Phelpsa w „Scribnerze”. Diana idąca mroźnymi ulicami, by
przerzucić w Bibliotece Publicznej rubrykę zapowiedzi wydawniczych w „Literary Digest”. Diana
czekająca na listonosza, który przynosi „Bookmana”. Diana nie zważająca na śnieg, gdy czeka na
„Saturday Review of Literature”. Diana z gołą głową, w narastającej zadymce, wychodząca do
listonosza, który ma przynieść „New York Timesa” z dodatkiem literackim. Czy to coś pomagało?
Czy zatrzymywało go? Z początku tak. Diana uczyła się wstępniaków Johna Farrara na pamięć.
Scripps promieniał. Jakieś iskierki tego dawnego płomienia tliły mu się w oczach. Potem zgasły.
Drobne potknięcia językowe, nieuchwycenie sensu zdania, brak pewności w głosie - wszystko to
nie przekonywało go. Jednak musi się starać. Nie została pokonana. To był jej mąż i ona go
zatrzyma. Odwróciła wzrok od okna i rozcięła opakowanie czasopisma, które leżało na stole. Był to
„Harper’s Magazine”.” Harper’s Magazine” w nowym formacie. „Harper’s Magazine” całkowicie
inny i zmieniony. Może wten sposób dopnie swego? Ciekawe. Rozdział 5.

background image

Nadchodziła wiosna. Wiosna była w powietrzu.(Przypis autora: to ten sam dzień, w którym
rozpoczyna się historia na stronie pierwszej). Wiał „chinook”.Robotnicy wracali do domu. Ptak
Scrippsa śpiewał wklatce. Diana wyglądała nadejścia swojego Scrippsa. Czy zdoła go zatrzymać?
Czy zdoła go zatrzymać? Jeśli nie zdoła, to czy chociaż zostawi jej ptaka? Ostatnio czuła, że nie
uda się jej go zatrzymać. Teraz, gdy dotykała Scrippsa w nocy, odwracał się od niej. To był drobny
znak, lecz życie składa się z drobnych znaków. Czuła, że nie uda się jej go zatrzymać. Gdy tak
wyglądała przez okno, egzemplarz „Century Magazine” wypadł z jej omdlałej dłoni. „Century”
miało nowego redaktora naczelnego. Było więcej drzeworytów. Glenn Frank odszedł, by kierować
gdzieś jakimś wielkim uniwersytetem. W piśmie było więcej Van Dorena. Diana miała nadzieję, że
może dzięki temu dopnie swego. Radośnie otworzyła „Century” i czytała przez cały ranek. Potem
zerwał się wiatr, ciepły wiatr „chinook”, i wiedziała, że Scripps niedługo będzie w domu. Coraz
więcej mężczyzn pojawiało się u wylotu ulicy. Czy był między nimi Scripps? Nie wkładała
okularów, bo chciała wypaść jak najlepiej, gdy tylko Scripps ją zobaczy. Im był bliżej, tym
mniejsza była jej ufność pokładana w „Century”. Przedtem spodziewała się, że znajdzie tam coś,
dzięki czemu będzie mogła go zatrzymać. Teraz nie miała tej pewności. Scripps idzie ulicą w
tłumie podekscytowanych robotników. Mężczyźni podnieceni wiosną. Scripps wymachuje
chlebakiem. Scripps macha do robotników, którzy jeden za drugim wkraczają do lokalu, gdzie
kiedyś był saloon. Scripps nie patrzy w okno. Scripps wchodzi po schodach. Scripps się zbliża.
Scripps się zbliża. Scripps już tu jest. -Dobry wieczór, kochany Scrippsie. Czytałam opowiadanie
Ruth Suckow. -Cześć, Diano.

Odstawił menażkę. Diana wyglądała mizernie i staro. Uprzejmość była jak najbardziej na miejscu. -
O czym było to opowiadanie, Diano? - zapytał.

-O małej dziewczynce z Iowa - podeszła do niego i mówiła dalej: - O ludziach ze wsi.
Przypominało mi to trochę moją Krainę Jezior. -Tak? - burknął Scripps. W fabryce pomp stał się
trochę bardziej oschły. I wyrażał się bardziej lakonicznie. Trochę jak ci twardzi robotnicy z
północy. Lecz jego umysł pozostał ten sam. -Czy chciałbyś, żebym poczytała ci trochę na głos? -
spytała Diana. - Jest tam kilka cudownych drzeworytów. -A może by tak pójść do jadłodajni?

-Jak sobie życzysz, kochanie - odpowiedziała Diana. I głos jej się załamał. Chciałabym, ach, jakże
bym chciała, żebyś nigdy nie oglądał tego lokalu! Otarła łzy. Scripps nawet ich nie zauważył. -
Zabiorę ptaka, kochany. Nie był na dworze przez cały dzień. Ruszyli ulicą w stronę jadłodajni. Nie
chodzili już teraz trzymając się za ręce. Szli jak typowe stare małżeństwo. Pani Scripps niosła
klatkę. Ptak wydawał się szczęśliwy na ciepłym wietrze. Mijani mężczyźni zataczali się pijani
wiosną. Wielu zagadywało Scrippsa. Był teraz dobrze znany w mieście i bardzo lubiany. Niektórzy
zataczając się uchylali kapeluszy przed panią Scripps. Odpowiadała zdawkowo. Gdybym tylko
potrafiła go zatrzymać - myślała. - Gdybym tylko potrafiła. Kiedy szli przez topniejący śnieg,
wąskim chodnikiem północnego miasta, coś zaczęło kołatać jej w głowie. Może to był rytm ich
wspólnego marszu. Nie potrafię go zatrzymać. Nie potrafię go zatrzymać. Nie potrafię. Scripps ujął
jej rękę, gdy przechodzili przez ulicę. Kiedy poczuła dotyk jego dłoni, była już pewna, że to
prawda. Nigdy go nie zatrzyma.Minęła ich grupa Indian. Czy śmiali się z niej czy to tylko jakieś
plemienne żarciki? Diana nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że ten rytm cały czas pulsuje jej w
mózgu. Nie zdołam go zatrzymać. Nie zdołam go zatrzymać.

UWAGA AUTORA

Dla czytelnika, nie dla drukarza. Co to może obchodzić drukarza? Kim zresztą jest drukarz?
Gutenbergiem. Biblia Gutenberga. Caxton. Dwunastopunktowa antykwa Caslon. Autor jako mały
chłopiec posyłany na poszukiwanie uszkodzonych czcionek. Autor jako młody człowiek posyłany
po klucz do klinowania form. Ach, ci drukarze wiedzieli to i owo. (Na wypadek, gdyby czytelnik
poczuł się zagubiony: jesteśmy teraz na początku opowieści. Yogi Johnson i Scripps O’Neil
znajdują się w fabryce pomp, wieje „chinook”. Jak wiecie, Scripps O’Neil wyszedł z fabryki pomp

background image

i idzie teraz do jadłodajni z żoną, która obawia się, że nie potrafi go przy sobie zatrzymać.
Osobiście nie sądzimy, że jej się to uda, lecz czytelnik przekona się sam. Zostawimy teraz
małżeństwo idące do jadłodajni i zajmiemy się Yogi Johnsonem. Chcemy, żeby czytelnik polubił
Yogiego Johnsona. Historia potoczy się nieco szybciej, na wypadek gdyby któryś z czytelników
był już nieco zmęczony. Spróbujemy również przytoczyć mnóstwo świetnych anegdot. Czy
zdradzimy tajemnicę, jeśli powiemy czytelnikowi, że najlepsze z nich zawdzięczamy panu Fordowi
Madoxowi Fordowi? Powinniśmy mu za nie podziękować imamy nadzieję, że czytelnik również to
uczyni. W każdym razie zajmiemy się teraz Yogim Johnsonem. Yogi Johnson, jak czytelnik
pewnie pamięta, jest facetem, który był na wojnie. W chwili rozpoczęcia opowieści wychodzi
właśnie z fabryki pomp (patrz strona pierwsza). Bardzo trudno jest pisać w ten sposób,
przedstawiając rzeczy od końca, i autor ma nadzieję, że czytelnik to zrozumie i nie będzie miał żalu
o te kilka słów wyjaśnienia. Sprawiłoby mi wielką przyjemność przeczytanie wszystkiego, co
czytelnik kiedykolwiek napisał, i chciałbym wierzyć, że czytelnik wykaże się taką samą tolerancją.
Jeśli ktokolwiek z czytelników zechce przysłać mi coś, co napisał, do recenzji lub by zasięgnąć
porady, to każdego popołudnia jestem w Cafe du Dame i rozmawiam o Sztuce z Haroldem
Stearnsem i Sinclairem Lewisem, więc czytelnik może tam dostarczyć swój dorobek lub przesłać
go na adres mojego banku, o ile gdzieś mam jakieś konto. Teraz, gdy czytelnik jest gotowy - proszę
tylko nie myśleć, że chcę kogokolwiek ponaglać - wrócimy do Yogiego Johnsona. Lecz proszę
pamiętać, że kiedy zajmujemy się na powrót Yogim Johnsonem, Scripps O’Neil idzie zżoną do
jadłodajni. Nie wiem, co się im tam przydarzy. Pragnąłbym tylko, aby czytelnik był w stanie mi
pomóc). Część III.

MĘŻCZYŹNI NA WOJNIE I ŚMIERĆ SPOŁECZEŃSTWA

„Trzeba dodać, że udawanie nie oznacza koniecznie zupełnego braku tych zalet, które się chce
udawaniem podkreślić. Co prawda, jeśli wynika z hipokryzji, jest ściśle sprzymierzone z
oszustwem, gdy jednak pochodzi zpróżności, jest raczej związane z chęcią pokazania się. Na
przykład udawanie hojności jest całkiem czym innym u człowieka próżnego niż u skąpca; choćby
bowiem człowiek próżny nie był takim, za jakiego pragnie uchodzić, lub nie posiadał owej cnoty
wstopniu, na jaki pozuje, udawanie to jest mniej rażące niż u skąpca, który jest przeciwieństwem
tego, czym by się chciał wydawać.” Henry Fielding Rozdział 1.

Yogi Johnson, opuściwszy fabrykę pomp wyjściem dla robotników, podążał ulicą. W powietrzu
była wiosna. Śnieg topniał i rynsztokami spływały kaskady wody. Yogi Johnson szedł środkiem
ulicy stąpając po nie roztopionym jeszcze lodzie. Skręcił w lewo i przeciął most nad Bear River.
Patrzył na wzburzony błotnisty nurt - lód na rzece właśnie puścił. Na dole, za rzeką, zaczynały
zielenić się wierzbowe pąki. To prawdziwy wiatr „chinook” - myślał Yogi. - Majster dobrze zrobił,
że zwolnił ludzi. Nie było bezpiecznie trzymać ich takiego dnia jak ten. Wszystko mogło się
zdarzyć. Właściciel fabryki pomp wiedział to i owo. Kiedy wiał „chinook”, należało pozbyć się jak
najwięcej ludzi z fabryki. Wtedy, gdyby jeden z nich uległ wypadkowi, nie spadało to na
właściciela. Nie podpadał pod Prawo o Odpowiedzialności Pracodawcy. Wiedzieli to i owo, ci
wielcy producenci pomp. Sprytni byli, nie ma co. Yogi był smutny. Po głowie chodziły mu różne
myśli. Wiosna, nie ma co do tego wątpliwości, a on nie chciał kobiety. Ostatnio bardzo się tym
martwił. Bo to nie widzimisię, ale pewnik. Nie chciał kobiety. Nie potrafił tego wyjaśnić.
Poprzedniego wieczora poszedł do biblioteki publicznej i poprosił o książkę. Patrzył na
bibliotekarkę. Nie chciał jej. Jakoś nic dla niego nie znaczyła. W restauracji, w której miał talony
na posiłki, patrzył na obsługującą go kelnerkę. Jej również nie chciał. Minął grupę gimnazjalistek
wracających do domu ze szkoły. Przyjrzał się wszystkim uważnie. Nie chciał żadnej.
Zdecydowanie coś było nie tak. Rozpadał się na kawałki? Kończył się? Cóż - myślał Yogi - może
kobiety przestały się liczyć, choć mam nadzieję, że nie. Ale pozostała mi na zawsze miłość do koni.
Wspinał się na strome wzgórze leżące pomiędzy Bear River a drogą Charlevoix. Podejście

background image

naprawdę nie było takie strome, lecz Yogiemu takim się wydawało, nogi miał ociężałe od wiosny.
Zatrzymał się obok sklepu z ziarnem i furażem. Przed frontem sklepu uwiązany był zaprzęg
ślicznych koni. Yogi podszedł do nich. Chciał ich dotknąć. Upewnić się, że coś jeszcze pozostało.
Bliższy koń patrzył na niego. Yogi sięgnął do kieszeni po kostkę cukru. Nie miał cukru. Koń
położył uszy po sobie i pokazał zęby. Drugi koń szarpnął głową. Czy Yogim powodowała jedynie
miłość do koni? Z drugiej strony może jednak było coś nie w porządku z tymi końmi? Może miały
zołzy lub ochwat. Może coś wbiło się im w delikatną strzałkę kopyta. Może były kochankami.
Yogi doszedł do szczytu i poszedł w lewo drogą Charlevoix. Minął ostatnie domy na peryferiach
Petoskey i wyszedł na otwartą wiejską drogę. Po prawej miał pole rozciągające się aż do zatoki
Little Traverse. Błękit zatoki otwierającej się na wielkie jezioro Michigan. Sosnowe wzgórza po
drugiej stronie zatoki, za Harbor Springs. Za nimi, poza zasięgiem jego wzroku, Cross Village,
gdzie mieszkali Indianie. Jeszcze dalej cieśnina Mackinac z Saint Ignace, gdzie pewnego razu
przydarzyła się dziwna i cudowna rzecz Oscarowi Gardnerowi, który pracował z Yogim w fabryce
pomp. Jeszcze dalej Soo*. To tam niespokojne duchy z Petoskey jeździły czasami napić się piwa.
Byli wtedy szczęśliwi. Daleko, daleko, z innej strony, u dołu jeziora, leżało Chicago, dokąd to
wyruszył Scripps O’Neil tej pamiętnej nocy, kiedy to jego pierwsze małżeństwo przestało już być
małżeństwem. Nie opodal - Gary w stanie Indiana, gdzie znajdowały się wielkie stalownie. Obok
Hammond, stan Indiana. Obok Michigan City, stan Indiana. Jeszcze dalej mogło być Indianapolis
w stanie Indiana, gdzie mieszkał Booth Tarkington. Ten facet kiepsko obstawiał. Jeszcze niżej
mogło być Cincinnati, stan Ohio. Dalej Vicksburg, stan Missisipi. Jeszcze dalej Waco, stan Teksas.
Ach! To był szmat naszej Ameryki. Yogi przeszedł na drugą stronę drogi i usiadł na stercie pni,
skąd mógł patrzeć na jezioro. W końcu wojna się skończyła,a on wciąż żył. W książce tego
Andersona, którą dostał od bibliotekarki zeszłego wieczoru, był pewien facet. A właściwie
dlaczego nie chciał tej bibliotekarki? Dlatego, iż myślał, że może mieć sztuczne zęby? Czy mogło
chodzić o coś innego? Czy małe dziecko miałoby dla niej znaczenie? Nie wiedział. Kim jednak
była dla niego bibliotekarka? Facet z książki Andersona. Także żołnierz. Anderson powiada, że
dwa lata był na froncie. Jak on się nazywał? Fred Jakiśtam. Ten Fred miał w mózgu gonitwę myśli
- straszne. Pewnej nocy, gdy trwały walki, poszedł na paradę - nie, to był patrol na ziemi niczyjej,
zobaczył innego mężczyznę błądzącego w ciemności i strzelił do niego. Tamten padł martwy na
twarz. To był jedyny raz, kiedy Fred świadomie zabił człowieka. Nie zabijasz wielu ludzi na
wojnie, głosiła książka. Diabła tam nie zabijasz - myślał Yogi - kiedy przez dwa lata służysz w
piechocie na froncie. Oni po prostu umierają. Rzeczywiście umierają - myślał Yogi. Anderson
mówił, że ten czyn dowiódł, iż Fred wypełniał zadanie w sposób raczej histeryczny. Mógł razem z
innymi ludźmi wziąć tamtego do niewoli. Oni wszyscy dostali białej gorączki. Po tym wydarzeniu
uciekli razem. Dokąd, do diabła, uciekli - zastanawiał się Yogi. - Do Paryża? Zabicie tego
człowieka nie dawało później Fredowi spokoju. Stało się czymś przyjemnym i prawdziwym. Tak
myśleli żołnierze, mówił Anderson. Tak było, u diabła. Ten Fred musiał służyć dwa lata na froncie
w pułku piechoty. Dwu Indian szło drogą pomrukując pod nosem i do siebie nawzajem. Yogi
zawołał ich. Podeszli. -Wielki biały wódz ma prymkę tytoniu? - zapytał pierwszy Indianin. -Biały
wódz ma flaszkę? - spytał drugi.

Yogi wręczył im paczkę Niezrównanego oraz piersiówkę.

-Biały wódz wielki doktor - zamruczeli Indianie.

-Posłuchajcie - powiedział Yogi - mam kilka spostrzeżeń na temat wojny. To temat, który jest mi
bardzo bliski. Indianie usiedli na kłodach. Jeden z nich wskazał na niebo. -Tam jest Wielki Manitou
- powiedział.

Drugi Indianin mrugnął do Yogiego.

-Biały wódz nie wierzy w każdą cholerną rzecz, jaką słyszy - mruknął. -Posłuchajcie - powiedział
Yogi Johnson. Izaczął mówić o wojnie. Wojna dla Yogiego była czymś innym, tłumaczył

background image

Indianom. Była dla niego jak futbol. Amerykański futbol. Grali w niego w college’ach. Indiańska
szkoła w Carlisle. Obaj Indianie przytaknęli. Byli w Carlisle. Yogi występował jako środkowy i
wojna była czymś bardzo podobnym do futbolu, bardzo nieprzyjemnym. Grałeś w futbol i miałeś
piłkę, pochylałeś się stojąc w rozkroku, przyciskałeś ją do ziemi przed sobą; musiałeś czekać na
znak, zinterpretować go i dobrze podać. Musiałeś myśleć o tym przez cały czas. Twoje ręce
dotykały piłki, środkowy przeciwników stał przed tobą i kiedy ją podawałeś, podnosił rękę, by
rozwalić ci twarz chwytając cię jednocześnie drugą ręką pod brodę lub pod pachę; chciał pociągnąć
cię do przodu lub powalić na plecy, uczynić wyłom, aby się przedrzeć i rozstrzygnąć mecz.
Prawdopodobnie byłeś tak zdecydowany, by iść do przodu, że wykluczałeś go z gry używając
swojego ciała i obaj leżeliście na ziemi. Zdobywał przewagę. Nie mogłeś uważać tego za
przyjemne. Kiedy ty miałeś piłkę, on miał przewagę. Jedyną dobrą stroną było to, że kiedy on miał
piłkę, ty mogłeś wkurzyć jego. W ten sposób zostawała zachowana jakaś równowaga, a czasami
zdobywano się nawet na pewną tolerancję. Futbol, tak jak wojna, był nieprzyjemny; pobudzający i
podniecający, kiedy nabrałeś już pewnej twardości. Główną trudność stanowiło pamiętanie o
sygnałach. Yogi myślał o wojnie, nie o armii. To znaczy o walce. Armia była czymś innym.
Mogłeś ją przyjąć i płynąć z prądem albo rozrabiać ipozwolić, by cię zgnoiła. Wojsko było głupie,
lecz wojna to co innego. Yogiego nie prześladowali ludzie, których zabił. Zabił pięciu. Być może
zabił ich więcej. Nie wierzył, że ci, których zabiłeś, będą cię prześladować. Nie, jeśli walczyłeś
dwa lata na froncie. Większość mężczyzn, których znał, ekscytowała się jak diabli po zabiciu
pierwszego człowieka. Kłopot polegał na tym, by powstrzymać ich od zabijania dla zabijania.
Niełatwo było odesłać jeńców na tyły do tych, którzy mieli ich przesłuchać. Wysyłałeś żołnierza z
dwoma jeńcami; albo dwóch z czterema. I co się działo? Żołnierze wracali i mówili, że jeńcy
zostali załatwieni ogniem zaporowym. A mogli dźgnąć jeńca bagnetem w tyłek, kiedy zaś ten
podskoczył, krzyczeć: „Uciekaj, sukinsynu!” ipotem strzelić mu w tył głowy. Chcieli mieć
pewność, że zabili. I nie chcieli wracać pod tym cholernym ogniem zaporowym. Nie, sir. Nauczyli
się takich manier od Australijczyków. Kim zresztą byli ci Szkopi? Bandą pieprzonych Hunów.
„Hunowie” brzmi dziś zabawnie. Może nawet słodko. Inaczej niż wtedy na froncie. W końcu
chłopcy zmiękli. Przeprosili za ekscesy i zaczęli gromadzić dobre uczynki, by ich nie zabito. To
była czwarta faza wojaczki - łagodnienie. W przypadku dobrego żołnierza wyglądało to tak:

Z początku byłeś odważny, bo nie myślałeś, że coś może cię trafić, jako że uważałeś się za kogoś
szczególnego, kto nigdy nie umrze. Potem przekonywałeś się, że jest inaczej. Wtedy ogarniało cię
prawdziwe przerażenie, lecz jeśli byłeś dobrym żołnierzem, funkcjonowałeś tak samo jak
przedtem. Potem, kiedy zostałeś ranny, gdy przybywali nowi ludzie i przechodzili przemiany, które
ty miałeś już za sobą, robiłeś się twardy i stawałeś się jeszcze lepszym, zahartowanymżołnierzem.
Potem przychodziło drugie załamanie, dużo gorsze niż pierwsze; zaczynałeś spełniać dobre
uczynki, zostawałeś ordynansem Sir Philipa Sidneya, zbierałeś zasługi w niebie. Funkcjonując
naturalnie przez cały czas tak samo jak dawniej. Jakby to był mecz futbolu. Nikt nie miał żadnego
cholernego interesu, by otym pisać prawdę, i nie znano tego nawet ze słyszenia. A jeśli pisano, to
tak, jak ta amerykańska pisarka Willa Cather. W jej książce o wojnie cały końcowy fragment
wzięty jest z „Narodzin narodu”. Otrzymała potem listy od byłych żołnierzy z całej Ameryki o tym,
jak bardzo im się to podobało. Literatura wywiera zbyt silny wpływ na umysły. Jeden Indianin
zasnął. Żuł tytoń, a podczas snu zasznurował usta. Opierał się o ramię drugiego Indianina. Ten,
który nie spał, wskazał na śpiącego i potrząsnął jego głową. -No i jak ci się podobało to, co
mówiłem? - spytał Yogi. -Biały wódz mieć mnóstwo świetna pomysłów - powiedział Indianin. -
Biały wódz wykształcony jak diabli. -Dziękuję - Yogi był poruszony. Nawiązał oto kontakt z tymi
prostymi tubylcami, jedynymi prawdziwymi Amerykaninami. Indianin patrzył na śpiącego
podtrzymując go ostrożnie, by głowa nie opadła mu na zaśnieżone kłody. -Czy biały wódz był na
wojnie? - spytał.

-Wylądowałem we Francji w maju 1917... - zaczął Yogi.

background image

-Domyśliłem się, że biały wódz mógł być na wojnie, ze sposobu, w jaki opowiadał - przerwał
Indianin. - On - uniósł głowę śpiącego towarzysza tak, że ostatnie promienie zachodzącego słońca
oświetliły mu twarz - dostał Krzyż Wiktorii. Ja dostałem Medal za Wzorową Służbę i dwukrotnie
Krzyż Wojenny. Byłem majorem w Czwartym Pułku Kanadyjskim. -Miło było poznać - powiedział
Yogi. Czuł się strasznie upokorzony. Robiło się ciemno. Jedyny pas światła pozostał jeszcze tam,
gdzie niebo stykało się z wodami jeziora Michigan. Yogi patrzył na wąski odblask zachodzącego
słońca, który wpadał w coraz głębszą czerwień, stawał się prawie szczeliną, gasł. Wreszcie słońce
zaszło za jeziorem. Yogi wstał ze stosu pni. Indianin również wstał. Obudził towarzysza. Ten
podniósł się i patrzył na Yogiego Johnsona. -Idziemy do Petoskey do Armii Zbawienia -
powiedział wyższy i bardziej przytomny Indianin. -Biały wódz idzie też - powiedział mniejszy
Indianin, ten, który spał. -Pójdę z wami - powiedział Yogi bez zastanowienia. Bo kim byli ci
Indianie? Co oni go obchodzili? Kiedy zaszło słońce, błotnista droga stwardniała. Znów chwycił
mróz. A może jednak wiosna nie nadchodziła. Może to nie miało znaczenia, że nie chciał kobiety.
Teraz, kiedy wiosna przypuszczalnie nie nadchodziła, była pora na rozwiązanie tej kwestii. Mógł
pójść z Indianami do miasta, patrzyć na piękną kobietę i spróbować jej zapragnąć. Skręcił na
zamarzniętą drogę. Dwaj Indianie szli obok. Wszyscy kierowali się w tę samą stronę. Rozdział 2.

Szli nocą do Petoskey po zamarzniętej drodze. Szli w milczeniu zamarzniętą drogą. Ich buty
miażdżyły świeżo powstałą skorupę lodu. Cienki lód załamywał się od czasu do czasu pod Yogim
Yohnsonem i Yogi wpadał w kałużę. Indianie uniknęli kałuż. Zeszli ze wzgórza, minęli sklep z
furażem, przeszli przez most nad Bear River - ich buty głucho dudniły po jego deskach - wspięli się
na wzgórze, pozostał za nimi dom doktora Ramseya i herbaciarnia, aż doszli do sali bilardowej. Tu
Indianie się zatrzymali. -Biały wódz grać bilard? - spytał duży Indianin.

-Nie - powiedział Yogi Johnson. - Raniono mnie na wojnie w prawe ramię. -Biały wódz ma kupę
szczęścia - powiedział mały Indianin. -Zagrajmy partyjkę u Kelly’ego. -On dostał postrzały w obie
ręce i w obie nogi pod Ypres - szepnął Yogiemu na stronie duży Indianin. - On bardzo drażliwy. -
W porządku - powiedział Yogi Johnson - strzelę partyjkę. Weszli do nagrzanej, wypełnionej
tytoniowym dymem sali bilardowej. Dostali stół, zdjęli kije ze ściany. Gdy mały Indianin wspiął
się, by zdjąć kij, Yogi spostrzegł, że zamiast rąk ma dwie protezy. Wykonane z brązowej skóry,
przypinane w łokciach. Grali w bilard na gładkim zielonym suknie, w ostrym elektrycznym świetle.
Po półtorej godzinie Yogi Johnson stwierdził, że przegrał do małego Indianina cztery dolary i
trzydzieści centów. -Całkiem niezły strzał - zauważył Yogi.

-Ja nie strzelać tak dobrze od wojny - odpowiedział mały Indianin. -Biały wódz łyknie co nieco? -
spytał większy.

-Skąd bierzecie gorzałę? Moja meta jest aż wCheboygan.

-Biały wódz iść z czerwonymi braćmi - powiedział duży Indianin. Odeszli od stołu, odwiesili kije
na stojaki, zapłacili przy ladzie i wyszli w noc. Mężczyźni przemykali do domów ciemnymi
ulicami. Nadszedł mróz, ściął i zmroził wszystko. Tak naprawdę ten „chinook” to nie był
prawdziwy „chinook”. Wiosna jeszcze nie nadeszła i faceci, którzy urządzali balangi na dworze,
dostali po uszach z powodu zimna. Uświadomili sobie poniewczasie, że ten „chinook” to była tylko
podpucha. Majster jutro będzie miał piekło - pomyślał Yogi. - Może to wszystko zostało
zaplanowane przez tych wytwórców pomp, aby wywalić majstra z pracy. Zdarzały się już takie
rzeczy. Mężczyźni, małymi grupami, przemykali w ciemnościach do domów. Yogi szedł pomiędzy
dwoma Indianami. Skręcili w przecznicę i zatrzymali się przed czymś, co wyglądało jak stajnia. To
była stajnia. Indianie otworzyli drzwi i Yogi wszedł za nimi do środka. Na piętro wchodziło się po
drabinie. Było ciemno i jeden z Indian zapalił zapałkę, by wskazać Yogiemu drogę. Mały Indianin
wspiął się pierwszy, metalowe zawiasy skrzypiały wjego protezach. Yogi szedł za nim, na końcu
drugi Indianin, który świecił Yogiemu zapałkami. Mały zapukał w sufit tam, gdzie kończyła się
oparta o ścianę drabina. Rozległ się odzew. Mały Indianin zastukał wodpowiedzi, trzy krótkie

background image

puknięcia w sufit nad głową. Podniosła się klapa w stropie - dostali się przez nią do oświetlonego
pomieszczenia. W kącie był bar z mosiężną poręczą i wysokimi spluwaczkami. Za barem wisiało
lustro. Wygodne krzesła porozstawiano po całej sali. Stał stół bilardowy. Czasopisma umieszczone
w drewnianych uchwytach wisiały rzędem na ścianie. Na drugiej - udrapowanej amerykańską flagą
- oprawiony portret z autografem Henry’ego Wadswortha Longfellowa”. Kilku Indian czytało
siedząc na wygodnych krzesłach. Mała grupa stała przy barze. -Miły mały klub, no nie? - do
Yogiego podszedł Indianin i wymienił z nim uścisk dłoni. - Prawie codziennie widuję cię w fabryce
pomp. To był człowiek, który pracował w fabryce przy jednej z maszyn w pobliżu Yogiego.
Zbliżył się też inny Indianin i wymienił z Yogim uścisk dłoni. On również pracował w fabryce
pomp. -Pieskie szczęście z tym „chinookiem” - powiedział.

-Tak. Po prostu fałszywy alarm.

-Chodź, napij się - powiedział pierwszy Indianin.

-Jestem w towarzystwie - odparł Yogi. Kim byli właściwie ci Indianie z drogi? -Weź ich ze sobą -
powiedział pierwszy Indianin. - Zawsze się znajdzie miejsce dla jednego więcej. Yogi rozejrzał się
dookoła. Gdzie się podziali dwaj Indianie, którzy go przyprowadzili? Wtem ich zobaczył. Stali za
stołem bilardowym. Wysoki dystyngowany Indianin, z którym Yogi rozmawiał przed chwilą,
podążył za jego spojrzeniem i skinął głową. -To Indianie z puszczy - wyjaśnił przepraszająco. -
Większość z nas to Indianie miastowi. -Rozumiem.

-Ten mały gość ma bardzo ładną wojenną kartę - zauważył wysoki dystyngowany Indianin. - Ten
drugi gość był, zdaje się, majorem. Yogi został zaprowadzony do baru przez wysokiego
dystyngowanego Indianina. Za barem stał barman. Murzyn. -Może piwo Psi Łeb - zaproponował
Indianin.

-Świetnie - powiedział Yogi.
-Dwa razy Psi Łeb, Bruce! - Indianin zawołał do barmana.
Barman zaczął chichotać.
-Z czego się śmiejesz, Bruce? - spytał Indianin.
Murzyn wybuchnął niepohamowanym, przenikliwym śmiechem.
-Wiedziałem, „Massa” Czerwony Pies - powiedział Murzyn. - Wiedziałem, że pan zamawiać ten
Psi Łeb przez cały czas. -To wesoły gość - Indianin zwrócił się do Yogiego. - Muszę się
przedstawić. Nazywam się Czerwony Pies. -A ja Johnson - odpowiedział Yogi. - Yogi Johnson.

-Ach, świetnie wiemy, jak się pan nazywa, panie Johnson - uśmiechnął się Czerwony Pies. -
Chciałbym, żeby poznał pan moich przyjaciół: pan Siedzący Byk, pan Zatruty Bawół i Wódz
Pędzący za Skunksem. -Nazwisko Siedzący Byk nie jest mi obce - zauważył Yogi ściskając im
ręce. -Ach, nie jestem z tych Siedzących Byków - powiedział pan Siedzący Byk. -Pradziadek
Wodza Pędzącego za Skunksem sprzedał pewnego razu całą wyspę Manhattan za kilka sznurków
wampumu /sznurki korali z muszli (przyp. tłum.)./ - wyjaśnił Czerwony Pies. -Jakież to
interesujące - powiedział Yogi.

-To był dla naszej rodziny kosztowny wampum - Wódz Pędzący za Skunksem uśmiechnął się
smutno. -Wódz Pędzący za Skunksem ma kawałek tego wampumu. Chciałby pan zobaczyć? -
spytał Czerwony Pies. -Oczywiście, że tak.

-Nie różni się właściwie od innych wampumów - skrzywił się Pędzący za Skunksem. Wyciągnął
sznur z kieszeni i wręczył Yogiemu. Yogi przyglądał się zciekawością. Ileż ten sznurek wampumu
znaczył dla naszej Ameryki! -Chciałby pan jeden czy dwa kawałki na pamiątkę? - spytał Pędzący
za Skunksem. -Nie mogę zabierać pańskiego wampumu - certował się Yogi. -One nie mają
wartości same w sobie - Pędzący za Skunksem odciął jeden czy dwa kawałki. -Mają wartość jako
pamiątka dla rodziny Pędzącego za Skunksem - dodał Czerwony Pies. -To cholernie uprzejme z

background image

pańskiej strony, panie Pędzący za Skunksem - powiedział Yogi. -Drobiazg. Pan zrobiłby dla mnie
to samo.

Za barem Bruce, barman, wyciągał szyję i patrzył, jak wampumy przechodzą z ręki do ręki. Jego
ciemna twarz błyszczała. Raptem, bez żadnego powodu, wybuchnął wysokim, nie kontrolowanym
śmiechem. Ciemnym śmiechem Murzyna. Czerwony Pies spojrzał na niego surowo.

-Słuchaj Bruce - powiedział ostro - twoja wesołość jest trochę nie na miejscu. Bruce przestał się
śmiać i wytarł twarz ręcznikiem. Przepraszająco przewracał oczami. -Ach, nie mogłem się
powstrzymać, „Massa” Czerwony Pies. Kiedy widzieć pan Skunks Kibel przekazuje te wampumy,
po prostu nie mogę ustać w miejscu. Jak on mógł sprzedać takie wielkie miasto jak Nowy Jork za
te wampumy? Wampumy! Zabierajcie swoje wampumy! -Bruce jest ekscentrykiem - tłumaczył
Czerwony Pies - ale to pierwszorzędny barman i facet odobrym sercu. -Ma pan rację, „Massa”
Czerwony Pies - barman pochylił się do przodu. - Moje serce czysta złoto. -Jest ekscentrykiem, to
prawda - powtórzył Czerwony Pies. - Zarząd nieraz mnie namawia, że trzeba przyjąć innego
barmana, lecz, dziwne, ja lubię tego faceta. -Jestem w porządku szefie - powiedział Bruce. - Po
prostu kiedy ja widzę coś śmiesznego, jamusieć śmiać. Wie pan, szefie, ja nie robić żadnej
krzywdy. -Już wystarczy Bruce - zgodził się Czerwony Pies. - Jesteś porządnym facetem. Yogi
Johnson rozejrzał się po sali. Inni Indianie odeszli od baru, a Pędzący za Skunksem pokazywał
wampum małej grupie Indian, którzy właśnie weszli ubrani w stroje wieczorowe. Dwaj Indianie z
puszczy wciąż grali przy stole bilardowym. Zdjęli płaszcze, a lampa zawieszona nad stołem
bilardowym rzucała refleksy na metalowe złącza protez małego Indianina. Wykonywał właśnie
dziewiąte uderzenie w nieprzerwanej serii. -Ten mały mógłby zostać bilardzistą, gdyby nie to, że
miał trochę pecha na wojnie - zauważył Czerwony Pies. - Chciałby pan rozejrzeć się po klubie? -
wziął rachunek od Bruce’a, podpisał go i zaprowadził Yogiego do następnego pomieszczenia. -
Nasza sala zarządu - powiedział.

Na ścianach znajdowały się oprawione w ramki zdjęcia z autografami: Chiefa Bendera, Francisa
Parkmana, D. H. Lawrence’a, Chiefa Meyersa, Stewarta Edwarda White’a\, Mary Austin,
JimaThorpe’a, generała Custera, Glenna Warnera,Mabel Dodge oraz pełnowymiarowy olejny
portret Henry’ego Wadswortha Longfellowa. Za salą zarządu była kabina z brodzikiem czy też
basenem. -To rzeczywiście śmiesznie małe jak na klub - powiedział Czerwony Pies. - Ale dzięki
temu jest wygodna dziurka, gdzie można się skryć, gdy wieczory się dłużą. Wie pan, nazywamy ją
wigwamem. To trochę zarozumialstwo z mojej strony. -Cały cholerny nocny klub! - entuzjazmował
się Yogi.

-Przyjmę pana, jeśli pan chce - zaproponował Czerwony Pies. - Z jakiego pan pochodzi szczepu? -
Nie rozumiem.

-No, pański szczep. Kim pan jest? Sac and Fox? Jibway? Myślę, że Kri. -Ach! - powiedział Yogi. -
Moi rodzice pochodzili ze Szwecji. Czerwony Pies przyjrzał mu się uważnie. Zmrużył oczy.

-Nie nabiera mnie pan?

-Nie. Pochodzili ze Szwecji lub z Norwegii - powtórzył Yogi. -Przysiągłbym, że wyglądał pan
trochę na białego - powiedział Czerwony Pies. - Cholerna sprawa! Akurat teraz! Skandalowi nie
będzie końca - złapał się za głowę i zacisnął usta. - Hej, ty - odwrócił się niespodziewanie i złapał
Yogiego za kamizelkę. Yogi poczuł lufę automatycznego pistoletu wbijającą mu się mocno w
brzuch. - Przejdziesz spokojnie przez pomieszczenie klubu, zabierzesz płaszcz ikapelusz i
wyjdziesz jakby nigdy nic. Każdemu, kto się do ciebie odezwie, powiedz grzecznie do widzenia. I
nigdy nie wracaj. Zrób tak, ty Szwedzie. -W porządku - powiedział Yogi. - Zabierz pistolet. Nie
boję się twojego pistoletu. -Rób, co mówię - rozkazał Czerwony Pies. - A jeśli chodzi o tych dwóch
bilardzistów, którzy cię tu przyprowadzili, wkrótce się z nimi porachuję. Yogi wszedł do
oświetlonej sali, spojrzał na bar, skąd obserwował go barman Bruce, wziął kapelusz ipłaszcz,

background image

powiedział dobranoc Pędzącemu za Skunksem, który dopytywał się, dlaczego wychodzi tak
wcześnie, i wyszedł przez klapę otworzoną przez Bruce’a. Gdy Yogi zaczął schodzić po drabinie,
Murzyn wybuchnął śmiechem. -Wiedziałem - śmiał się. - Wiedziałem przez cała ta czas. Żaden
Szwed nie zrobi głupek ze stara Bruce. Yogi odwrócił się i zobaczył czarną roześmianą twarz
Murzyna obramowaną prostokątem światła padającego przez otwartą klapę. Yogi rozejrzał się, gdy
znalazł się na dole. Był sam w starej stajni. Pod nogami miał sztywną i zmarzniętą słomę. Gdzie
był? Czy naprawdę w indiańskim klubie? O co w tym wszystkim chodziło? Czy to już koniec? W
suficie ponad jego głową pojawiła się szczelina wypełniona światłem. Potem zasłoniły ją dwie
czarne postaci; kopniak, uderzenie, seria głuchych odgłosów - niektóre tępe, inne ostre - i dwa
ludzkie kształty spadły z hukiem z drabiny. Z góry, z ciemności uprzykrzony czarny śmiech
Murzyna. Dwaj Indianie z puszczy pozbierali się ze słomy ipowlekli na dwór. Jeden, ten mały,
płakał. Yogi wyszedł za nimi w zimną noc. Zimną. Bezchmurną noc. Bez gwiazd. -Klub niedobry -
powiedział duży Indianin. - Klub cholernie niedobry. Mały Indianin płakał. Yogi dostrzegł w
świetle gwiazd, że zgubił jedną ze swych protez. -Ja nie gram więcej bilard - szlochał mały
Indianin. Machnął swoim jedynym ramieniem w kierunku okna klubu, skąd sączyło się trochę
światła. - Cholerny klub diabelnie niedobry. -Nieważne - powiedział Yogi. - Załatwię ci pracę w
fabryce pomp. -Fabryka pomp to na nic - odezwał się duży Indianin. - Idziemy wszyscy do Armii
Zbawienia. -Nie płacz - Yogi pocieszał małego Indianina. - Kupię ci nową rękę. Mały Indianin
rozryczał się jeszcze bardziej. Usiadł na zaśnieżonej drodze. -Nikt ze mną nie zagra w bilard, a ja
mam wszystko gdzieś - powiedział. Z góry, z okna klubu dobiegał uprzykrzony śmiech Murzyna.

UWAGA AUTORA DLA CZYTELNIKA

Na wypadek, gdyby miało to jakiekolwiek historyczne znaczenie, z przyjemnością zaznaczam, że
poprzedni rozdział napisałem w dwie godziny, od razu na maszynie, i udałem się na lunch z
Johnem Dos Passosem, którego uważam za wybitnego pisarza, a ponadto za niezmiernie miłego
kompana. Jedliśmy „rollmops”, „sole” „meuniere”, „civet de” „lievre a la cocotte”, „marmelade de
pommes” i, jak mawiamy, spłukaliśmy to wszystko (co ty na to, czytelniku?) butelką Montrachet
1919 z rybą solą i butelką Hospice de Beaune 1919 z dodatkiem potrawki z zająca. Jak sądzę, pan
Dos Passos wypił ze mną do spółki butelkę Chambertin pod „marmelade de pommes.” Piliśmy dwa
stare roczniki i postanowiwszy nie iść do Cafe du Dame, by rozmawiać o Sztuce, udaliśmy się
każdy do swego domu, a ja napisałem następny rozdział. Chciałbym, by czytelnik zwrócił
szczególną uwagę, w jaki sposób splątane wątki egzystencji różnych postaci z tej książki splatają
się w jedno, prowadzą do owej pamiętnej sceny w jadłodajni. Gdy czytałem ten rozdział na głos,
pan Dos Passos wykrzyknął: „Hemingway, napisałeś arcydzieło.” P.S. AUTORA DO
CZYTELNIKA

Doszliśmy do takiego miejsca, czytelniku, w którym zamierzam uczynić akcję tej książki
porywającą iwartką, by pokazać, że jest to istotnie książka wybitna. Wiem, czytelniku, że
obiecujesz sobie równie dużo jak ja, stąd owa wartkość i porywanie znaczące równie wiele dla nas
obu. Pan H. G. Wells, który odwiedził nas w domu (zabawiamy się w literacką grę, czyż nie tak,
czytelniku?), pytał, czy nie sądzimy, iż nasz czytelnik (chodzi właśnie o ciebie - pomyśl: H. G.
Wells rozprawiający o twoich prawach w naszym domu), czy nie sądzimy - pytał H. G. Wells - że
czytelnik potraktuje tę historię jako nazbyt autobiograficzną. Prosimy, czytelniku, zapomnij o tym.
To prawda, mieszkaliśmy w Petoskey, Michigan i oczywiście wiele postaci jest wziętych z
tamtejszego życia. Lecz to są inni ludzie, a nie autor. Autor pojawia się w tej historii jedynie w tych
krótkich uwagach. To prawda, że nim przystąpiliśmy do pisania tej historii, spędziliśmy dwanaście
lat studiując różne indiańskie dialekty na Północy, a muzeum w Cross Village wciąż przechowuje
nasz przekład „Nowego Testamentu” na język Ojibwayów. Lecz ty, czytelniku, będąc na naszym
miejscu mógłbyś dokonać tego samego. Wracając do opowieści. Oznaką największej przyjaźni jest
fakt, iż mówię ci, czytelniku, że nie masz pojęcia, jak trudny rozdział zostanie napisany. W istocie

background image

rzeczy - a staram się być szczery w takich sprawach - nie będziemy nawet próbować pisać aż do
jutra. Część IV. PRZEMIJANIE WIELKIEJ RASY, POWSTAWANIE AMERYKANÓW, ICH
MAŁŻEŃSTWA „Zarzuci mi ktoś może, że wbrew własnym zasadom wprowadziłem do tej
książki wiele ciemnych występków. Odpowiem na to: po pierwsze jest nader trudną rzeczą
opisywać ludzkie czyny inie otrzeć się o występek; po drugie, grzechy tu opisane są raczej
przypadkowymi konsekwencjami ludzkich słabostek i ułomności, a nie stałymi cechami
charakteru; po trzecie, nigdy nie są tu przedmiotem śmiechu, lecz odrazy; po czwarte, występek nie
jest naszym głównym tematem, a w końcu nigdy nie osiąga zamierzonego zła.” Henry Fielding
Rozdział 1.

Yogi Johnson szedł ulicą obejmując za szyję małego Indianina. Duży Indianin szedł z tyłu, sam.
Zimna noc. Dokładnie pozamykane domy. Mały Indianin, który stracił sztuczną rękę. Duży
Indianin, który też był na wojnie. Yogi Johnson, który również był na wojnie. Szli i szli, szli we
trzech. Dokąd szli? Dokąd mogli zajść? Co pozostało? Duży Indianin zatrzymał się
niespodziewanie na rogu, w padającym na śnieg świetle kołyszącej się na drucie latarni. -Łażenie
nic nie da - wymamrotał. - Łażenie niedobre. Pozwólmy mówić białemu wodzowi. Gdzie idziemy,
biały wodzu? Yogi Johnson nie wiedział. Oczywiście, że łażenie nie było rozwiązaniem ich
problemu. Chociaż chodzenie miało sens na swój sposób. Armia Coxeya. Horda facetów
poszukujących pracy, usiłująca dostać się do Waszyngtonu. Maszerujący faceci, pomyślał Yogi.
Idą i idą i dokąd zajdą? Do nikąd. Yogi wiedział to aż za dobrze. Do nikąd. Do nikąd, cholera. -
Biały wódz powie - nalegał duży Indianin.

-Nie wiem - powiedział Yogi. - Naprawdę nie wiem. - Czy o to walczyli na tej wojnie? Czy o to w
tym wszystkim chodziło? Na to wyglądało. Yogi stoi pod latarnią. Yogi rozmyśla i zastanawia się.
Dwaj Indianie w płaszczach z grubego sukna. Pusty rękaw jednego z nich. Wszyscy się
zastanawiają. -Biały wódz nic nie mówić? - spytał duży Indianin.

-Nie.

Cóż Yogi mógł powiedzieć? Cóż w ogóle można było powiedzieć? -Czerwony brat ma mówić? -
spytał Indianin.

-Mów - Yogi patrzył pod nogi na śnieg. - Nieważne kto, ważne co. Biały wódz chodzi czasem do
Browna? - duży Indianin przyglądał się twarzy Yogiego w świetle łukowej lampy. -Nie - Yogi
zamyślił się. Czy to koniec? Jadłodajnia. No cóż, jadłodajnia to równie dobre miejsce jak każde
inne. Ale to jadłodajnia. Cóż, czemu nie? Ci Indianie znali miasto. Eks-żołnierze. Ze świetną opinią
ze służby. Wiedział o tym. Ale jednak to tylko jadłodajnia. -Biały wódz iść z czerwonymi braćmi -
wysoki Indianin wziął Yogiego pod rękę. Mały szedł w nogę. -Do jadłodajni - powiedział
spokojnie Yogi. Był białym, lecz zdawał sobie sprawę, kiedy ma już dosyć. W końcu dominacja
białej rasy nie mogła trwać wiecznie. Rewolucja muzułmańska. Niepokój na Wschodzie. Kłopoty
na Zachodzie. Sprawy na Południu wyglądały kiepsko. No i jeszcze to, co działo się na Północy.
Dokąd go to zaprowadzi? Dokąd to wszystko prowadzi? Czy sprawi, że będzie chciał kobiety? Czy
wiosna kiedyś nadejdzie? Czy w końcu miało to jakieś znaczenie? Ciekawe. Maszerują we trójkę
zamarzniętymi ulicami Petoskey. Mają teraz cel. „En route. Huysmans tak pisał. Byłoby
interesujące czytać po francusku. Musi kiedyś spróbować. W Paryżu była ulica nazwana imieniem
Huysmansa. Zaraz za rogiem, gdzie mieszkała Gertrude Stein. Ach, cóż to była za kobieta! Dokąd
zaprowadziły ją eksperymenty ze słowami? Co się za nimi kryło? A wszystko to w Paryżu. Ach,
Paryż. Jakże daleko było teraz do Paryża. Paryż o poranku. Paryż wieczorem. Paryż nocą. Znów
ranek w Paryżu. Może nawet Paryż w południe. Czemu nie? Yogi Johnson maszerował. Wciąż
rozpamiętywał. Maszerowali razem we trójkę. Ręce tych, którzy mieli ręce, dotykały rąk innych.
Czerwonoskórzy mężczyźni szli razem z białym mężczyzną. Coś ich zjednoczyło. Wojna? Los?
Traf? A może to zwykły przypadek? Te pytania kłębiły się w głowie Yogiego Johnsona. W
zmęczonej głowie. Ostatnio Yogi myślał zbyt dużo. Wciąż maszerowali. Potem, niespodziewanie,

background image

zatrzymali się. Mały Indianin spojrzał na szyld. Lśnił w ciemnościach na tle oszronionych okien
jadłodajni. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ.

-Oni świetnie karmić - wymamrotał mały Indianin.

-Jadłodajnie białych ludzi mieć świetne steki z kością - wymamrotał wysoki. - Uwierz czerwonemu
bratu. Indianie stali trochę niepewnie przed drzwiami. Wysoki zwrócił się do Yogiego: -Biały wódz
mieć dolary?

-Tak, mam pieniądze - odparł Yogi. Był przygotowany na dotrzymanie towarzystwa. Za późno, by
się wycofać. - Stawiam żarcie, chłopaki. -Biały wódz ma szlachetną naturę - wymamrotał wysoki
Indianin. -Biały wódz nie szlifowany diament - zgodził się mały Indianin. -Zrobilibyście to samo
dla mnie - zbagatelizował Yogi. Zresztą pewnie to i prawda. To było ryzyko, które podejmował.
Pewnego razu zaryzykował wParyżu. Zaryzykował Stevie Brodie. Lub tylko tak mówiono. Ryzyko
podejmowano każdego dnia na całym świecie. W Chinach ryzykowali Chińczycy. W Afryce
Afrykanie. W Egipcie Egipcjanie. W Polsce Polacy. W Rosji Rosjanie. W Irlandii Irlandczycy.W
Armenii... -Ormianie nie ryzykować - cicho wymamrotał wysoki Indianin. Wyraził nie
wypowiedzianą wątpliwość Yogiego. Mądry lud, ci Czerwonoskórzy. -Nawet grając w rugby?

-Czerwony brat myśli nie - powiedział Indianin. Jego ton zabrzmiał przekonująco dla Yogiego.
Kim byli ci Indianie? Za tym wszystkim coś się kryło. Weszli do jadłodajni.

NOTA AUTORA DLA CZYTELNIKA

W tym miejscu opowieści, czytelniku, pewnego popołudnia pan F. Scott Fitzgerald przyszedł do
naszego domu. Po kilku chwilach usiadł niespodziewanie koło kominka i nie zamierzał (a może
powinno być nie mógł, co, czytelniku?) wstać, pozwalając, by ktoś inny dokładał do ognia, aby
utrzymać ciepło w pokoju. Wiem, czytelniku, że takie sprawy czasami nie pojawiają się w
opowieści, niemniej jednak zdarzają się; pomyśl, co one znaczą dla facetów takich jak ty czy ja w
literackiej grze. Jeśli uznałbyś, że ta część opowieści nie jest tak dobra, jak mogłaby być, pamiętaj,
czytelniku, że dzień w dzień, jak świat długi i szeroki, zdarzają się takie rzeczy. Muszę dodać,
czytelniku, że żywię najwyższy szacunek dla pana Fitzgeralda i jeśli ktokolwiek by go zaatakował,
byłbym pierwszym, który rzuciłby się mu na odsiecz! Dotyczy to także ciebie, czytelniku,
jakkolwiek nie znoszę mówić tak bez ogródek ryzykując utratę tego rodzaju przyjaźni, jaka się
między nami nawiązała. P.S. DO CZYTELNIKA

Gdy skończyłem czytać ten rozdział, czytelniku, wydał mi się całkiem niezły. Może ci się
spodobać. Mam taką nadzieję. A jeśli ci się spodoba, czytelniku, tak jak ireszta tej książki, to czy
powiesz o tym swoim przyjaciołom i będziesz próbował namawiać ich, aby, tak jak ty, kupili tę
książkę? Dostaję jedynie dwadzieścia centów od każdej sprzedanej sztuki; nie jest to dużo w
dzisiejszych czasach, lecz suma staje się pokaźna, gdy zostanie sprzedanych dwa lub trzy tysiące
egzemplarzy. Będą sprzedane, jeśli wszystkim książka spodoba się tak bardzo jak tobie czy mnie. I
posłuchaj, czytelniku. Chodzi oto, co mówiłem - że z przyjemnością przeczytałbym, cokolwiek
napisałeś. To nie było czcze gadanie. Przynieś, co napisałeś, a razem to przejrzymy. Jeśli będziesz
chciał, mogę poprawić kawałki. Nie uważam jednak, że to jedyny sposób na recenzowanie. Jeżeli
w tej twojej książce jest coś, co ci się nie podoba, napisz po prostu do firmy Jonathan Cape.
Poprawią ci tekst. Lub zrobię to ja osobiście, co bardziej mi odpowiada. Wiesz, co o tobie myślę,
czytelniku. Nie jesteś zły ani zdenerwowany tym, co powiedziałem na temat Scotta Fitzgeralda?
Mam nadzieję, że nie. Zamierzam teraz napisać następny rozdział. Pan Fitzgerald poszedł, a pan
Dos Passos wyjechał do Anglii i myślę, że mogę ci przyrzec, że będzie to kapitalny rozdział. A
przynajmniej tak dobry, jak tylko będę potrafił napisać. Obaj wiemy, jak może być dobry, o ile
czytujemy notki na okładkach.Czyż nie tak, czytelniku? Rozdział 2.

background image

W jadłodajni. Wszyscy są w jadłodajni. Niektórzy nie widzą innych. Każdy jest pochłonięty sobą.
Czerwonoskórzy zaabsorbowani są czerwonoskórymi. Biali mężczyźni zaabsorbowani białymi
mężczyznami lub kobietami. Czerwonoskórych kobiet nie ma. Czy nie ma już skwaw? Co stało się
ze skwaw? Czy straciliśmy nasze amerykańskie skwaw? Przez drzwi cicho weszła do sali skwaw.
Odziana była jedynie w zniszczone mokasyny. Na plecach niosła indiańskie dziecko. Towarzyszył
jej pies husky. -Nie patrzcie! - krzyknął komiwojażer do kobiet przy kontuarze. -Ty! Wynoś się
stąd! - wrzasnął właściciel jadłodajni. Skwaw została siłą wyrzucona przez czarnego kucharza.
Słyszeli, jak dostawała lanie na śniegu. Pies husky szczekał. -Mój Boże! Do czego to mogło
doprowadzić! - Scripps O’Neil otarł czoło serwetką. Indianie przyglądali się z niewzruszonymi
twarzami. Yogi Johnson był niezdolny do wykonania żadnego ruchu. Kelnerki zasłaniały twarze
serwetkami lub czymkolwiek, co miały pod ręką. Pani Scripps zasłoniła oczy „American Mercury”.
Scripps O’Neil poczuł się słabo. Był wstrząśnięty. Kiedy ta skwaw weszła do sali, coś się w nim
poruszyło, ogarnęło go jakieś nieokreślone pierwotne uczucie. -Ciekawe, skąd przyszła ta skwaw? -
spytał komiwojażer.

-Ona moja skwaw - powiedział mały Indianin.

-Dobry Boże, człowieku! Nie możesz jej ubrać? - zawołał Scripps O’Neil głuchym głosem,
wktórym słychać było nuty przerażenia. -Ona nie lubić ubrań - wyjaśnił mały Indianin. - Ona
Indianka z puszczy. Yogi Johnson nie słuchał. Coś w nim pękło. Coś trzasnęło, kiedy ta skwaw
weszła do sali. Doznał nowego uczucia. Uczucia, które, jak sądził, zatracił raz na zawsze. Na
zawsze. Zatracił. Odeszło na stałe. Wiedział teraz, że to pomyłka. Teraz było z nim wszystko w
porządku. Przekonał się o tym przez najzwyczajniejszy przypadek. Nie wpadłoby mu to do głowy,
gdyby ta skwaw nie przyszła do jadłodajni. Jakie czarne miał myśli! Był na krawędzi samobójstwa.
Autodestrukcja. Zabić się. W tej jadłodajni. Jakiż popełniłby błąd. Teraz to wiedział. Jak mógł tak
sfuszerować życie. Zabić się. Pozwólmy teraz nadejść wiośnie. Pozwólmy. Nie może nadejść
dostatecznie szybko. Pozwólmy nadejść wiośnie. Był na nią gotów. -Posłuchajcie - zwrócił się do
dwóch Indian. - Chcę wam opowiedzieć o czymś, co przytrafiło mi się w Paryżu. Dwaj Indianie
pochylili się do przodu.

-Biały wódz zejść na ziemię - zauważył wysoki Indianin.

-Myślałem o pięknej rzeczy, jaka przydarzyła mi się w Paryżu - zaczął Yogi. - Wy, Indianie, znacie
Paryż? Dobrze. To, co mogło być najokropniejszą rzeczą, jaka mnie spotkała, skończyło się dobrze.
Indianie chrząkali. Znali swój Paryż.

-To było pierwszego dnia mojego urlopu. Szedłem Boulevard Malesherbes. Mijał mnie samochód,
wychyliła się z niego piękna kobieta. Zawołała mnie i wsiadłem. Zabrała mnie do domu, a raczej
do rezydencji, w odległej dzielnicy Paryża, gdzie przydarzyła mi się cudowna rzecz. Później ktoś
wyprowadził mnie innym wyjściem, nie tym, którym wszedłem. Piękna kobieta powiedziała, że nie
chce już nigdy, że nie może już nigdy się ze mną zobaczyć. Usiłowałem zapamiętać numer
rezydencji, lecz była jedną z wielu, a wszystkie wyglądały tak samo. -Od tamtej pory przez cały
urlop usiłowałem zobaczyć się z piękną lady. Pewnego razu wydało mi się, że widziałem ją w
teatrze. To jednak nie była ona. Innym razem ktoś rzucił mi spojrzenie z przejeżdżającej taksówki -
myślałem, że to ona, wskoczyłem do innej taksówki i jechałem za tamtą. Zgubiłem ją. Wpadłem w
rozpacz. W końcu, w wieczór poprzedzający koniec mojego urlopu, byłem tak zrezygnowany i
znudzony, że poszedłem z jednym z tych przewodników, którzy obiecują ci pokazać cały Paryż.
„To już wszystko?” - spytałem przewodnika. „Jest jedna prawdziwa atrakcja, lecz bardzo droga” -
odparł. Uzgodniliśmy ostatecznie cenę i zabrał mnie tam. To była stara rezydencja. Patrzyłeś przez
szczelinę w murze. Wzdłuż całego muru stali ludzie i zaglądali przez szpary. Można było dostrzec
poprzez nie mundury mężczyzn ze wszystkich krajów sprzymierzonych, wielu przystojnych
Północnych Amerykanów w wyjściowych uniformach. Patrzyłem przez szparę. Przez chwilę nic
się nie działo. Potem piękna kobieta weszła do pokoju z młodym brytyjskim oficerem. Zdjęła

background image

długie futro i kapelusz, rzuciła na krzesło. Oficer zdejmował wojskowy pas. Rozpoznałem ją. To
była lady, z którą przydarzyła mi się ta piękna rzecz - Yogi Johnson spojrzał na pusty talerz po
fasoli. - Od tamtej pory -powiedział - nigdy nie chciałem kobiety. Nie potrafię wyrazić, jak
cierpiałem. Ale cierpiałem, chłopcy, cierpiałem. Obwiniałem o to wojnę. Obwiniałem o to Francję.
Obwiniałem o to ogólny upadek moralny. Obwiniałem młodsze pokolenie. Obwiniałem to i owo.
Teraz jestem uleczony. Oto pięć dolarów dla was, chłopaki - oczy mu błyszczały. - Zamówcie coś
więcej do jedzenia. Pojedźcie gdzieś. To najszczęśliwszy dzień mojego życia. Podniósł się ze
stołka przy kontuarze, wylewnie uścisnął dłoń jednemu z Indian, przez chwilę potrzymał rękę na
ramieniu drugiego, otworzył drzwi jadłodajni i pomaszerował w noc. Dwaj Indianie spojrzeli po
sobie.

-Biały wódz świetna gość -zauważył duży Indianin.
-Myślisz, on był na wojna? - spytał mały Indianin.
-Ciekawym - odpowiedział duży Indianin.
-Biały wódz obiecał, że kupi mi nową sztuczną rękę - gderał mały Indianin. -Może dostaniesz coś
więcej - pocieszał duży Indianin.

-Ciekawym - powiedział mały Indianin.
Zabrali się za jedzenie.
Przy drugim końcu kontuaru rozpadało się małżeństwo.
Scripps O’Neil i jego żona siedzieli obok siebie. Pani Scripps już teraz wiedziała. Nie potrafiła go
zatrzymać. Przegrała. Wiedziała, że to przegrana partia. Teraz nie mogła już go zatrzymać. Mandy
znów gadała. Gadała. Gadała. Nie kończący się potok literackich plotek prowadził do końca jej,
Diany, małżeństwa. Nie potrafiła go zatrzymać. Odchodził. Odchodził. Odchodził od niej. Diana
siedziała nieszczęśliwa. Scripps słuchał gadania Mandy. Mandy gadała. Gadała. Gadała.
Komiwojażer, teraz już stary przyjaciel, czytał „News” z Detroit. Nie potrafiła go zatrzymać. Nie
potrafiła go zatrzymać. Nie potrafiła go zatrzymać. Mały Indianin podniósł się ze stołka przy
kontuarze i podszedł do okna. Szyba pokryta była cienką warstwą szronu. Mały Indianin chuchnął
na szkło, potarł go pustym rękawem płaszcza z grubego sukna i wyjrzał na zewnątrz.
Niespodziewanie odwrócił się od okna i wybiegł w ciemność. Wysoki Indianin patrzył za nim,
spokojnie dokończył posiłek, włożył wykałaczkę pomiędzy zęby, a potem ruszył w noc za swoim
przyjacielem. Rozdział 3.

Byli teraz sami w jadłodajni. Scripps, Mandy i Diana. I jeszcze tylko komiwojażer, teraz już stary
przyjaciel. Lecz jego nerwy były tego wieczoru wstrzępach. Złożył nagle gazetę i ruszył do drzwi. -
Do zobaczenia - powiedział. Wyszedł w noc. Wyglądało, że to jedyna rzecz, jaką mógł zrobić.
Więc zrobił to. Byli teraz w jadłodajni jedynie we trójkę. Scripps, Mandy i Diana. Jedynie ich troje.
Mandy gadała. Opierała się o kontuar i gadała. Scripps utkwił wzrok w Mandy. Diana nie miała
teraz nic przeciwko słuchaniu. Wiedziała, że to koniec. Że wszystko się już skończyło. Lecz
podjęła jeszcze jedną próbę. Ostatni elegancki wysiłek. Może wciąż mogła go zatrzymać. Może to
wszystko było po prostu snem. Podniosła głos i odezwała się: -Scripps, kochanie - powiedziała. Jej
podniesiony głos nieco szokował. -O co ci chodzi? - spytał gwałtownie Scripps. Ach, to było to.
Znów ta okropna szybka mowa. -Scripps, kochanie, nie chciałbyś pójść do domu? - głos Diany
drżał. - Jest nowy „Mercury” - przerzuciła się z „London Mercury” na „American Mercury”, po
prostu by sprawić Scrippsowi przyjemność. -„Właśnie przyszedł.” Chciałabym Scrippsie, żebyś
nabrał ochoty na powrót do domu, jest taka cudowna rzecz w tym „Mercurym”. Chodźmy do
domu, Scrippsie. Nigdy dotąd o nic cię nie prosiłam. Chodźmy, Scrippsie, do domu! Ach, nie
wrócisz do domu? Scripps podniósł wzrok. Serce Diany zabiło mocniej. Może pójdzie. Może ona
go zatrzyma. Zatrzyma go. Zatrzyma go. -Chodź, Scrippsie, kochanie - powiedziała łagodnie. -
Tam jest wspaniały esej Menckena o kręgarzach. Scripps odwrócił wzrok.

-Nie pójdziesz, Scrippsie?
-Nie. Mam już dość tego cholernego Menckena.

background image

Diana spuściła głowę.
-Och, Scripps - powiedziała. To był koniec. Otrzymała teraz ostateczną odpowiedź. Straciła go.
Straciła. Straciła. Koniec. Skończone. Zrujnowane. Siedziała cicho płacząc. Mandy znów gadała.
Nagle Diana wyprostowała się. Miała jeszcze ostatnie życzenie. Jedną rzecz, o którą chciała go
poprosić. Tylko jedną. Mógł jej odmówić. Mógł się nie zgodzić. Ale zapyta go. -Scripps - zaczęła.

-O co chodzi? - odwrócił się zirytowany. Może, mimo wszystko, żałował jej. Ciekawe. -Czy mogę
wziąć ptaka? - głos Diany załamał się.

-Pewnie - powiedział Scripps. - Czemu nie?

Diana podniosła ptasią klatkę. Ptak spał. Wsparty na jednej nodze tak jak tego wieczoru, kiedy
spotkali się po raz pierwszy. Co on przypominał? Ach, tak. Przypominał starego rybołowa. Starego,
starego rybołowa z jej Krainy Jezior. Przytuliła do siebie mocno klatkę. -Dziękuję ci, Scrippsie -
powiedziała. - Dziękuję za ptaka - głos jej się załamał. - A teraz muszę iść. Spokojnie, po cichu,
owijając się szalem i kurczowo przyciskając klatkę i egzemplarz „Mercury’ego” do piersi,
rzuciwszy za siebie tylko jedno spojrzenie, ostatnie spojrzenie na tego, który był jej Scrippsem,
otworzyła drzwi jadłodajni i wyszła w noc. Scripps nawet nie zauważył jej odejścia. Pochłonięty
był tym, co mówiła Mandy. Mandy znów gadała. -Ten ptak, którego właśnie zabrała...

-Ach, zabrała ptaka? - spytał Scripps. - Opowiadaj dalej. -Zastanawiałeś się, jaki to mógł być
gatunek ptaka - ciągnęła Mandy. -To prawda - zgodził się Scripps.

-To przypomina mi historię o Gosse’em i markizie Buque.

-Opowiedz ją Mandy. Opowiedz - niecierpliwił się Scripps. -Mój wielki przyjaciel Ford, o którym
wcześniej ci mówiłam, był na zamku markiza w czasie wojny. Zakwaterowano tam jego pułk, a
markiz, jeden z najbogatszych, o ile nie najbogatszy człowiek w Anglii, służył w nim jako
szeregowiec. Pewnego wieczoru Ford siedział w bibliotece. Było to fantastyczne miejsce. Ściany
wyłożone złotymi cegiełkami zamiast kafelków czy coś w tym rodzaju. Nie pamiętam dokładnie. -
Mów dalej - ponaglał ją Scripps. - To nie ma znaczenia.

-W każdym razie na środku ściany bibliotecznej umieszczono szklaną gablotę z wypchanym
flamingiem. -Ci Anglicy znają się na dekoracji wnętrz - powiedział Scripps. -Twoja żona była
Angielką, prawda? - spytała Mandy.

-Z Krainy Jezior - odparł Scripps. - Opowiadaj dalej.

-No cóż - ciągnęła Mandy - więc Ford zjadłszy w kantynie siedział pewnego wieczora w bibliotece.
Pojawił się lokaj i powiedział: „Markiz Buque przesyła pozdrowienia i pyta, czy mógłby pokazać
bibliotekę przyjaciołom, z którymi wieczerzał?” Zazwyczaj pozwalano mu jadać poza jednostką, a
czasem mógł sypiać na zamku. Ford odparł: „Zgoda” i do sali wszedł markiz w mundurze
szeregowca, prowadząc Sir Edmunda Gosse’a i profesora Jakmutam - przez chwilę nie mogłam
sobie przypomnieć - z Oksfordu. Gosse zatrzymał się przed wypchanym flamingiem wszklanej
gablocie i spytał: „Cóż my tu mamy, Buque? „To jest flaming, Sir Edmundzie” - odparł markiz.
„To nie zgadza się z moją ideą flaminga” - zauważył Gosse. „Nie, Gosse. To jest boża idea
flaminga” - powiedział profesor Jakmutam. Chciałabym przypomnieć sobie, jak się nazywał. -Nie
przejmuj się - powiedział Scripps. Oczy mu błyszczały. Pochylił się. Coś łomotało mu w środku.
Coś, czego nie potrafił kontrolować. - Kocham cię, Mandy. Kocham cię. Jesteś moją żoną - coś
łomotało mu w środku, nie mogło przestać. -W porządku - odpowiedziała Mandy. - Od dawna
wiedziałam, że jesteś moim mężczyzną. Chcesz posłuchać następnej historii? O kobiecie. -Mów.
Nigdy nie przestawaj Mandy. Jesteś teraz moją żoną. -Oczywiście - zgodziła się Mandy. - To jest
opowieść o tym, jak Knut Hamsun był konduktorem autobusu w Chicago. -Mów - powiedział
Scripps. - Jesteś teraz moją żoną, Mandy. Powtarzał sobie to zdanie. Moja żona. Moja żona. Jesteś
moją żoną. Ona jest moją żoną. To jest moja żona. Moja żona. Lecz jakoś nie był zadowolony.

background image

Gdzieś, w jakiś sposób, musiało istnieć coś jeszcze. Moja żona. Te słowa brzmiały teraz trochę
pusto. Oczyma duszy widział znów, choć starał się go odegnać, monstrualny obraz skwaw cicho
wkraczającej do sali. Skwaw. Nie nosiła ubrań, bo ich nie lubiła. Odważna, rzucająca wyzwanie
zimowym nocom. Czego nie można było spodziewać się po wiośnie? Mandy gadała. Mandy gadała
w jadłodajni. Mandy opowiadała swoje historie. W jadłodajni robi się późno. Mandy dalej gada.
Jest teraz jego żoną. On jej mężem. Lecz czy rzeczywiście jest jej mężem? Obraz skwaw w umyśle
Scrippsa. Skwaw niespodziewanie wkraczającej do jadłodajni. Skwaw, którą wyrzucono na śnieg.
Gadająca Mandy. Reminiscencje literackie. Autentyczne wydarzenia. Brzmiały prawdziwie. Lecz
czy to wystarczało? Scripps zastanawiał się. Była jego żoną. Lecz na jak długo? Scripps
zastanawiał się. Mandy gada w jadłodajni. Scripps słucha. Lecz jego myśli błądzą. Błądzą. Gdzie?
Pośród nocy. Pośród nocy. Rozdzia 4.

Noc w Petoskey. Sporo po północy. W jadłodajni pali się światło. Uśpione miasto pod północnym
księżycem. Na północ szlakiem kolei G.R.&I. Trakcja biegnie daleko na północ. Zimne tory
wiodące na północ, do Mackinaw City i Saint Ignace. Zimne tory, gdy chodzi się po nich o tej
porze nocy. Po północnej stronie małego północnego miasteczka skutego mrozem idzie obok siebie
po szynach para. To Yogi Johnson ze skwaw. Gdy tak szli, Yogi Johnson rozbierał się bez słowa.
Zrzucał jedną po drugiej części garderoby, ciskał obok torów. W końcu miał na sobie tylko podarte
buty pompiarza. Yogi Johnson, nagi w świetle księżyca, idzie na północ obok skwaw. Skwaw
kroczy obok niego. Niesie na plecach indiańskiego dzieciaka w nosidłach z kory. Yogi usiłuje
wziąć od niej dzieciaka. Ona woli sama go nieść. Pies husky skomli i liże kostki Yogiego
Johnsona. Nie, skwaw woli nieść sama dzieciaka. Maszerują. Na północ. W północną noc. Za nimi
podążają dwie postaci. Wyraźnie rysują się w świetle księżyca. To dwaj Indianie. Dwaj
puszczańscy Indianie. Pochylają się i zbierają części garderoby, które wyrzucił Yogi Johnson.
Pomrukują do siebie od czasu do czasu. Maszerują cicho w świetle księżyca. Ich bystre oczy nie
przegapiają ani jednej sztuki garderoby. Gdy ostatnia jest już podniesiona, spostrzegają w świetle
księżyca, daleko przed sobą, dwie postaci. Prostują się. Oceniają garderobę. -Biały wódz prędki w
rozbieraniu - zauważa wysoki Indianin podnosząc koszulę z monogramem. -Biały wódz całkiem
zmarznie - zauważa mały Indianin. Podaje podkoszulek wysokiemu. Wysoki Indianin zwija
wszystkie ubrania, całą wyrzuconą garderobę, w tłumok i ruszają wzdłuż torów z powrotem do
miasta. -Lepiej zatrzymać rzeczy dla białego wodza czy sprzedać Armii Zbawienia? - pyta mały
Indianin. -Lepiej sprzedać Armii Zbawienia - mruczy wysoki Indianin. -Biały wódz może nigdy nie
wróci. -Biały wódz wróci - mruczy mały Indianin.

-Lepiej sprzedajmy Armii Zbawienia - mruczy wysoki. -Biały wódz i tak będzie potrzebował
nowego ubrania, gdy nadejdzie wiosna. Gdy wracają wzdłuż torów do miasta, powietrze staje się
łagodniejsze. Indianie idą teraz z wysiłkiem. Ciepły wiatr wieje pomiędzy modrzewiami i cedrami
rosnącymi przy nasypie. Płaty śniegu topnieją obok torowiska. Coś poruszyło obu Indian. Coś ich
ponagla. Jakiś dziwny pogański niepokój. Wysoki Indianin zatrzymuje się, ślini palec i podnosi go
do góry. Mały Indianin przygląda się. -„Chinook”? - pyta.

-Wielki „chinook” - mówi wysoki Indianin.

Spieszą do miasta. Księżyc jest zasłonięty chmurami pędzonymi przez ciepły wiatr „chinook”. -
Chcieć dojść do miasta, zanim zacznie się tłok - mruczy wysoki Indianin. -Czerwoni bracia chcieć
być na czas przy taśmie - niepokoi się mały Indianin. -Nikt nie pracuje teraz w fabryce.

-Lepiej się spieszyć.

Wieje ciepły wiatr. Indianie odczuwają dziwne tęsknoty. Wiedzą, że stało się to, czego chcieli.
Wiosna przychodzi w końcu do mroźnego, północnego miasteczka. Dwaj Indianie spieszą wzdłuż
torów. KOŃCOWA NOTA AUTORA DLA CZYTELNIKA

background image

No i cóż, czytelniku, jak ci się podobało? Napisanie tego zabrało mi dziesięć dni. Warto było je
poświęcić? Jest tylko jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić. Pamiętasz ten fragment, kiedy
podstarzała kelnerka Diana opowiada, jak straciła w Paryżu matkę, obudziła się, a w sąsiednim
pokoju spał francuski generał? Pomyślałem, że może jesteś ciekaw, co wydarzyło się naprawdę.
Otóż w rzeczywistości jej matka zachorowała w nocy na ostrą dżumę dymieniczą. Wezwany lekarz
postawił diagnozę i ostrzegł władze. Był to dzień otwarcia wielkiej wystawy i wyobrażam sobie,
jaką reklamę zrobiłby wystawie przypadek dżumy dymieniczej. Władze francuskie spowodowały
więc po prostu, że kobieta zniknęła. Umarła przed świtem. Wezwany generał, który wszedł do tego
samego łóżka, w którym wcześniej leżała matka, zawsze wydawał się nam bardzo odważnym
człowiekiem. Sądzę, że był również jednym z głównych akcjonariuszy wystawy. Wkażdym razie,
czytelniku, ten sekretny fragment historii wydawał mi się zawsze cholernie dobrą opowieścią.
Wiem też, że wolałbyś, abym wyjaśnił ją tutaj niż w samej powieści, gdzie zresztą naprawdę nie
było na to miejsca. Z drugiej strony warto się przyjrzeć, jak francuska policja zatuszowała całą
sprawę, jak szybko dotarła do fryzjera i do kierowcy taksówki. Oczywiście wniosek jest taki, że
kiedy podróżujesz za granicę sam lub nawet z matką, nigdy dość ostrożności. Mam nadzieję, że
przytoczenie tego jest właściwe - po prostu czułem, czytelniku, że należą ci się wyjaśnienia. Nie
wierzę w te długie pożegnania jak również w długotrwałe związki, więc mówię ci, czytelniku, po
prostu „żegnaj” i „powodzenia” i pozostawiam cię samemu sobie.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hemingway Ernest Wiosenne potoki
Hemingway Ernest – Wiosenne potoki(z txt)
Hemingway Ernest Wiosenne potoki
Hemingway Ernest Wiosenne potoki
Hemingway Ernest Wiosenne potoki
Hemingway Ernest Wiosenne wody
Ernest Hemingway Wiosenne Potoki
Hemingway Wiosenne potoki
Hemingway Ernest Stary czlowiek i morze
Hemingway Ernest 49 opowiadań
[Ebook ITA] Hemingway Ernest Il vecchio e il mare
Hemingway Ernest Rajski Ogród
Hemingway Ernest Die Hauptstadt der Welt Erzaehlungen
Hemingway Ernest Rajski ogród
Hemingway Ernest Komu bije dzwon
Hemingway Ernest Rajski ogród
Hemingway Ernest Stary człowiek i morze
Hemingway Ernest Stary człowiek i morze

więcej podobnych podstron