JOSEPH CONRAD
WŚRÓD PRĄDÓW
Tytuł oryginału: Within the Tides
Przełożyła: Teresa Tatarkiewiczowa
OD AUTORA
Opowiadania zebrane w tej książce dały powód do dwóch wypowiedzi, które
stanowiły jakby komentarz do nich, a także formułowały pewien krytyczny zarzut.
Jeden z recenzentów zauważył, że lubię pisać o ludziach, którzy pędzą życie na morzu
lub na samotnych wyspach, gdzie nie są skrępowani wymogami życia towarzyskiego,
takie bowiem postacie pobudzają grę mej wyobraźni stosującą się wtedy już tylko do
praw natury i konwencji ludzkich. Uwaga ta jest do pewnego stopnia słuszna, ale nie
uwzględnia mej wolności wyboru. Wybierając postacie i tematy nie szukałem takich,
które by dawały pole dla swobody wyobraźni. Rodzaj wiadomości, sugestii czy
wskazówek, z których robiłem użytek w mych dziełach, brał się bezpośrednio z
doświadczeń mego czynnego życia. Był to wynik raczej kontaktów, i to bardzo
powierzchownych, niż rzeczywistych zdarzeń, gdyż życie moje nie było awanturnicze.
Nawet teraz, gdy z pewnym żalem (a któż nie żałuje młodości?), a także z głębokim
wzruszeniem spoglądam w przeszłość, widzę ją w surowych barwach ciężkiego trudu i
poważnych obowiązków, które same przez się nie budzą romantycznych skojarzeń.
Jeśli mnie nawet pociągają, gdy sięgam myślą w przeszłość, sądzę, że wynika to z
wrodzonego mi romantycznego spojrzenia na rzeczywistość. Stanowisko takie samo
przez się może stanowić pewną przeszkodę, ale gdy jest podporządkowane poczuciu
odpowiedzialności i uznaniu twardej rzeczywistości, wspólnej nam wszystkim, wtedy
staje się punktem widzenia, z którego nawet ciemne strony życia widać opromienione
blaskiem wewnętrznym. A taki romantyzm nie jest błędem. Nie jest też przeszkodą w
poznawaniu prawdy. Stara się wybrnąć z tego, jak może, choć nie jest to łatwą sprawą,
ale wśród tych trudności może nawet odkryć pewien rodzaj piękna.
Mówię tu o romantyzmie w życiu, a nie o romantyzmie w literaturze, który w
swych początkach związany był z tematyką sredniowieczną lub w każdym razie z
czymś - co w owej zamierzchłej przeszłości za taką było uważane. Tematów mych nie
czerpałem z średniowiecza i mam do nich niezaprzeczalne prawo, gdyż przeszłość
moja do mnie tylko należy. Jeśli tematy te zbaczają z utartych ścieżek
zorganizowanego życia społecznego, to dlatego, że ja sam we wczesnej mej młodości
wyłamałem się z tego życia pod nakazem impulsu, który musiał być chyba bardzo
szczery, gdyż nie opuścił mnie mimo grożącego mi rozczarowania. Lecz to źródło
literackiej twórczości nie przyczyniło się do rozbujania mej fantazji. Przeciwnie, fakt,
że miałem do czynienia ze sprawami wychodzącymi poza codzienny bieg wypadków,
zmuszał mnie do skrupulatniejszego liczenia się z prawdą mych doznań. Problemem
dla mnie było tylko, jak opisać rzeczy niezwykłe, by uczynić je wiarogodnymi. W tym
celu musiałem odtworzyć ich własną, realną atmosferę i nią je otoczyć. To było
najtrudniejszym i najważniejszym zadaniem w świadomym wysiłku ukazania prawdy o
myślach i faktach, do czego zawsze dążyłem.
Druga wypowiedź, spośród dwóch powyżej przeze mnie wzmiankowanych,
podkreślała, że w tej książce całość była rzeczą ważniejszą od poszczególnych części.
Tu odwołuję się do sądu czytelników, zaznaczając tylko, że jeśli jest tak istotnie,
muszę to przyjąć jako wyraz uznania dla siebie. Opowiadania te bowiem, które wedle
tego poglądu zdają się tak do siebie pasować, że należy je rozpatrywać jako całość i
jako wytwór jednego nastroju, powstały w rozmaitych czasach, pod różnymi
wpływami, i jako próby znalezienia rozmaitych sposobów pisania nowel. Sugestie i
pomysły do nich zbierane były w różnych chwilach życia i w odległych od siebie
stronach świata. Książka spotkała się z mnóstwem krytyk, większość z nich była
słuszna, ale w paru wypadkach zarzuty mnie zaskoczyły. Między innymi zarzut
fałszywego realizmu w odniesieniu do pierwszej noweli: Plantatora z Malaty. Byłbym
traktował ten zarzut jako poważny, gdybym czytając dalej nie przekonał się, że
znakomity jego autor oskarża mnie po prostu o to, iż nie dałem pomyślnego
zakończenia noweli na skutek pewnego rodzaju moralnego tchórzostwa, obawiając się,
by mnie nie posądzono o powierzchowny sentymentalizm. Gubię się w
przypuszczeniach, gdzie (i jakie) można by znaleźć w Plantatorze z Malaty zarodki
szczęścia, które mogłyby w końcu wydać owoce? Krytyka ta jakby nie zauważyła celu
i znaczenia tego utworu, przede wszystkim estetycznego. Starałem się w danym
wypadku zbudować opowiadanie wokół pewnej sytuacji psychologicznej. Mój dawny i
ceniony przyjaciel ustnie zrobił mi zarzut, że w scenie pod skałą, decydującej z punktu
widzenia psychologii, ani Felicja Moorsom, ani Geoffrey Renouard nie potrafili sobie
powiedzieć tego, co powinni. Wówczas nie spierałem się o to, gdyż szczerze mówiąc
nie byłem sam zupełnie zadowolony z tej sceny. Odczytując tę nowelę dla obecnego
wydania, doszedłem do przekonania, że dużo jest racji w krytyce mego przyjaciela, iż
tych dwoje uczyniłem zbyt szczerymi w wypowiadaniu uczuć i to w pewnym stopniu
zniweczyło charakterystyczny i złudny czar ich postaci. Tej omyłki żałuję bardzo, gdyż
zdawało mi się, że udało mi się stworzyć coś bardzo trudnego. Pragnąłem, by utwór
ten był, na miarę moich sił, jak najdoskonalszy. Zważając jednak na ton i napięcie
całego opowiadania, bardzo trudno wyobrazić sobie, co tych dwoje mogło sobie
powiedzieć w owym momencie i w tym właśnie punkcie kuli ziemskiej. W nastroju, w
jakim oboje byli, i wobec wyjątkowego stanu ich uczuć mogli byli wówczas
powiedzieć wszystko.
Ów wybitny krytyk, który mi zarzucał fałszywy realizm, jako objaw mej
nieśmiałości, mylił się całkowicie. Chciałbym go zapytać, jak sobie wyobraża całe życie
Felicji Moorsom spędzone, że się tak wyrażę, w ramionach Geoffrey a Renouarda?
Czyż było to w ogóle możliwe? Czyż było to prawdopodobne? Nie! Nie napisałem
tego ani przez nieśmiałość, ani przez lenistwo. W tym wypadku może byłoby lepiej
mniej ufać własnym siłom. Ale nie zrobiłem tego i jestem w tym podobny do Geoffreya
Renouarda, że kiedy wciągnie mnie jakaś przygoda, nie mogę znieść myśli, że
mógłbym się cofnąć. Nadeszła dla nich chwila, kiedy musieli się wypowiedzieć.
Musieli. Wyrazić mową ludzką najwznioślejsze uczucia jest to nieosiągalne zadanie.
Słowa napisane będą tylko rodzajem przekładu uczuć. A jeśli nawet ten przekład
zostanie już dokonany, to ludzie uwikłani w sidła namiętności, przez niezręczność czy
z obawy, aby się nie wydać zbyt prozaicznymi, zamiast wyjawić swe uczucia, co
wkraczałoby już w dziedzinę sztuki, zdradzają tylko siebie, co nie jest ani sztuką, ani
życiem. Ani też prawdą! W każdym razie nie całą prawdą; gdyż jest to prawda odarta
ze wszystkich koniecznych i życzliwych zastrzeżeń i obwarowań, które nadają jej
nieposzlakowaną formę, właściwe proporcje i pozory ludzkiego braterstwa.
Zaiste zadanie człowieka, który ma przełożyć uczucia na słowa, określić należy
jako „zbyt trudne”. Mimo to ze zwykłym sobie brakiem odpowiedzialności cieszę się,
że jednak spróbowałem napisać to opowiadanie, pomimo wszystkie komplikacje i
trudności, włącznie ze sceną pod szarą skałą górującą nad Malatą. Ale nie jestem tak
zadowolony z rezultatu, abym nie miał wybaczyć cierpliwemu czytelnikowi jego
rozczarowania.
Nie pozostawiłem miejsca dla omówienia trzech dalszych nowel, gdyż nie
uważam, by wymagały komentarza. W każdej z nich panuje inny nastrój i umyślnie
usiłowałem każdej z nich nadać inny ton i inną budowę zdań. Któryś recenzent pisząc
o Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami zapytał, czy czytałem opowiadanie
zatytułowane Bardzo dziwne łóżko, które się ukazało w „Household Words” w roku
1852 czy 1854. Nie widziałem nigdy żadnego numeru tego pisma z wzmiankowanego
dziesięciolecia. Łóżko takie znaleziono w pewnym zajeździe na drodze między
Rzymem a Neapolem w końcu XVIII wieku. Gdzie ja znalazłem tę informację, nie
umiem powiedzieć, ale jestem pewien, że nie w żadnym opowiadaniu. To łóżko jest
jedynym „rzeczywistym faktem” w Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami, Następne
dwie nowele zawierają więcej „rzeczywistych faktów”, które zawdzięczam własnemu
doświadczeniu.
1920 r.
J. C.
PLANTATOR Z MALATY
I
W prywatnym gabinecie redakcji naczelnego dziennika wychodzącego w
dużym kolonialnym mieście rozmawiali dwaj mężczyźni. Tęższy z nich, blondyn,
wyglądający bardziej po miejsku, był redaktorem i współwłaścicielem tej poważnej
gazety.
Drugi zwał się Renouard. Na jego śniadej, pięknej twarzy widać było, że
pochłonięty jest jakąś myślą. Był to człowiek szczupły, żywy, z pewną nłedbałością w
ruchach. Dziennikarz zapytał:
- A więc wczoraj byłeś na obiedzie u starego Dunstera?
Użył wyrazu „stary” nie z tą serdecznością, z jaką się go stosuje do bliskich,
lecz jako trzeźwe stwierdzenie faktu. Dunster, o którym tu mowa, był rzeczywiście
stary. Był to wybitny polityk kolonialny; odsunął się od czynnego życia politycznego
od czasu swej podróży do Europy i dłuższego pobytu w Anglii, kiedy to cała prasa
wyrażała się o nim bardzo przychylnie. Kolonia dumna była z niego.
- Tak, byłem tam na obiedzie - odparł Renouard. - Młody Dunster mnie
zaprosił, kiedy już wychodziłem z jego biura. Robiło to wrażenie, jakby ten pomysł
nagle mu przyszedł do głowy. Podejrzewam go jednak, że miał jakieś ukryte zamiary,
gdyż nalegał, zapewniając, że wuj rad by mnie zobaczyć. Podobno wspominał
niedawno, że udzielenie mi koncesji na Malacie było ostatnim aktem jego życia
politycznego.
- Bardzo to wzruszające. Staruszek rozczula się czasem nad swoją
przeszłością.
- Nie umiem powiedzieć, co mnie skłoniło do przyjęcia tego zaproszenia -
ciągnął dalej Renouard - gdyż niełatwo daję się powodować uczuciom. Stary Dunster
oczywiście był dla mnie uprzejmy, ale nawet nie zapytał, jak mi się wiedzie na mojej
plantacji roślin jedwabniczych. Zapomniał pewnie o jej istnieniu. Było tam znacznie
więcej osób, niż się spodziewałem, bardzo duże towarzystwo.
- I mnie zaproszono - rzekł dziennikarz - ale nie mogłem się wybrać. Kiedy
przyjechałeś z Malaty?
- Wczoraj o świcie. Rzuciłem kotwicę w zatoce przy Garden Point, a w biurze
młodego Dunstera zjawiłem się, nim zdążył przejrzeć korespondencję. Czy widziałeś
go kiedy czytającego listy? Zobaczyłem go przez otwarte drzwi: siedział, trzymając list
w obu rękach, z ramionami podniesionymi aż po same wstrętne uszy; nos i usta
wysunął naprzód jak ssący aparat. To potwór, istny symbol handlu!
- My nie uważamy go tutaj za potwora - rzekł dziennikarz przyglądając się w
zamyśleniu swemu gościowi.
- Zapewne, przywykliście do jego wyglądu i do wielu jemu podobnych. Nie
umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego, gdy przyjeżdżam do miasta, wygląd ludzi na
ulicach robi na mnie takie silne wrażenie.
Mają twarze pełne wyrazu.
- Ale niezbyt przyjemne?
- No, nie wszystkie. Wrażenie to jest bardzo silne, choć niejasne. Wiem, że
będziesz to uważał za skutek mojego samotnego życia.
- Tak. Myślę tak rzeczywiście. Całymi miesiącami nie widujesz nikogo. Takie
życie jest demoralizujące i niezdrowe.
Renouard uśmiechnął się blado i mruknął, że istotnie minęło już dobrych
jedenaście miesięcy od ostatniej jego bytności w mieście.
- Samotność działa jak trucizna - nalegał redaktor. - Dlatego potem w twarzach
ludzkich dopatrujesz się tajemnicy i przymusu: zdrowy człowiek nie łamałby sobie nad
tym głowy. Ale ty naturalnie się przejmujesz.
Geoffrey Renouard nie przyznał się dziennikarzowi, że i jego twarz, twarz
przyjaciela, zastanawia go tak jak i inne. Odkrywał niszczące ślady, jakie na wyglądzie
ludzkim pozostawia czas swym codziennym dotknięciem. Wzruszały go i dręczyły jako
widome znaki straszliwych wewnętrznych zmagań, były przerażająco widoczne dla
jego świeżych oczu po przyjeździe z Malały, gdzie żył w samotności. Osiadł tam po
pięciu latach niebezpiecznych przygód i poszukiwań.
- Faktem jest jednak - rzekł - że u siebie na Malacie nikomu się specjalnie nie
przyglądam. Nie zwracam uwagi na wygląd robotników na plantacji.
- A my tutaj nie zwracamy uwagi na przechodniów, i to jest zdrowy punkt
widzenia.
Gość nic na to nie odpowiedział z obawy przed dyskusją. Nie przyszedł do
biura redaktora dla dyskusji, lecz po informacje. Ale nie mógł się jakoś zdecydować na
przystąpienie do rzeczy. Samotne życie czyni człowieka wstrzemięźliwym w stosunku
do wszelkiego rodzaju plotki, chleba powszedniego tych, którzy języka używają
zwykle do obmowy bliźnich.
- Czy bardzo jesteś zajęty?
Redaktor, który robił czerwone znaczki na długiej zadrukowanej szpalcie,
rzucił ołówek i odparł:
- Nie. Właśnie skończyłem rubrykę towarzyską!
W tym biurze wie się wszystko o wszystkich, nawet o wielu ludziach bez
znaczenia. Niejeden dziwak przewinął się przez ten pokój. Wypędki i rozbitki z Kraju,
z wnętrza lądu, z Oceanu Spokojnego… Ale, ale, jak tu byłeś ostatni raz, zgodziłeś
sobie jednego z nich na pomocnika, prawda?
- Zaangażowałem pomocnika jedynie po to, aby położyć kres twoim kazaniom
o złych skutkach samotności - odparł spiesznie Renouard, a dziennikarz roześmiał się z
jego na wpół obrażonego tonu. Śmiał się nie bardzo głośno, ale otyła jego postać
trzęsła się cała. Wiedział, że młody przyjaciel usłuchał tej rady, nie bardzo wierząc w
jego rozum - czy też przenikliwość. On to jednak pierwszy dopomógł Renouardowi w
jego zamiarach eksploracji i zaplanował pięcioletnią ekspedycję naukową,
doprowadzoną do końca z wielkim powodzeniem, po wielu przygodach,
niebezpieczeństwach, trudach i ciężkiej pracy, ekspedycję, wynagrodzoną skromnie
przez oszczędny rząd kolonii wydzierżawieniem Renouardowi wyspy Malaty. Nagrodę
tę młody badacz zawdzięczał także dziennikarzowi, który, będąc człowiekiem
wpływowym, wywalczył ją słowem i piórem. Wątpił bardzo w prawdziwą sympatię
Renouarda, ale i on sam nie lubił- pewnych stron jego charakteru, których nie mógł
zrozumieć; czuł jednak niejasno, że one to właśnie stanowią rzeczywistą, prawdziwą, a
bodaj czy nie absurdalną naturę Renouarda. Tak, na przykład, było ze sprawą
pomocnika. Renouard uznał za słuszne argumenty swego przyjaciela i protektora o
niezdrowym wpływie samotności, uznał, że lepszy jest od niej niezgodny nawet
towarzysz. Doskonale, posłuszeństwo jego było rozsądne, nawet przyjemne. Lecz cóż
potem uczynił? Zamiast w sprawie wyboru towarzysza poradzić się swego starego
przyjaciela i protektora, który, w dodatku, znał na bruku miasta wszystkich ludzi
zajętych i niezajętych, ten niezwykły człowiek niespodziewanie, prawie podstępnie
przygarnął Bóg wie kogo i czym prędzej odpłynął z nim z powrotem na Malatę; było
to postępowanie oczywiście nierozważne i niezbyt lojalne. Oto, jak się ta sprawa
przedstawiała. Dziennikarz w głębi serca nie mógł mu tego wybaczyć, śmiał się też
długo, aż wreszcie przestał się trząść i zapytał:
- Ale prawda. Opowiedz mi co o swoim pomocniku…
- Cóż ci o nim powiedzieć? - odparł Renouard po chwili, a cień niezadowolenia
powlókł jego rysy.
- Nic mi nie masz do powiedzenia?
- Nic, tylko… - Przelotny wyraz surowości znikł z twarzy i głosu Renouarda,
gdy po chwili poważnego zastanowienia zmienił swój pierwotny zamiar i rzekł:
- Nie, nie mam nic do powiedzenia.
- Nie przywiozłeś go czasem ze sobą, aby się rozerwał?
Plantator z Malaty spojrzał na niego ze zdumieniem, wreszcie, potrząsnąwszy
głową, mruknął niedbale:
- Myślę, że mu bardzo dobrze tam, gdzie jest. Ale chciałbym się dowiedzieć od
ciebie, dlaczego młodemu Dunsterowi tak na tym zależało, żebym był u jego wuja na
tym wczorajszym obiedzie; wszyscy chyba wiedzą, że nie jestem bynajmniej
towarzyski.
Redaktor oburzył się na tyle skromności. Czyżby przyjaciel jego nie wiedział,
że nie mają tu prócz niego innego odkrywcy - przecież to on robi doświadczenia z
jedwabiem.
- Ale to mi nie tłumaczy wczorajszego zaproszenia. Nigdy jeszcze młody
Dunster nie zrobił mi tej uprzejmości…
- To fakt, że nasz Willie nie czyni nic bez powodu - rzekł dziennikarz.
- I nie dość tego: zaprosił mnie do domu swego wuja.
- On tam mieszka.
- Tak, ale mógł mi zafundować obiad gdzie indziej. Szczególnie, że stary nie
miał mi nic specjalnego do powiedzenia. Uśmiechnął się do mnie dobrotliwie parę razy,
i na tym koniec. To było duże przyjęcie, szesnaście osób.
Redaktor, wyraziwszy żal, że nie mógł tam być, zapytał, czy przyjęcie było
miłe.
Renouard żałował, że jego przyjaciel nie był na tym obiedzie. Wiedzieć o
wszystkim, co się dzieje na tej półkuli, to jego zajęcie, a raczej zawód. Zapewne więc
mógłby mu coś powiedzieć o paru osobach, niedawno przybyłych z Anglii, które
znalazły się między zaproszonymi. Młody Dunster (Willie), łyskając szerokim gorsem
koszuli i białą skórą czaszki między rzadkimi, czarnymi, przylepionymi do czubka
głowy kosmykami włosów, rzucił się na Renouarda i przedstawił go całemu
towarzystwu niczym tresowanego psa albo cudowne dziecko. Renouardowi Willie
zdecydowanie się nie podobał - jak wszyscy ludzie, których obecność przytłacza.
Po tych słowach zapanowało milczenie. Wydawało się, że Renouard nic już
więcej nie powie, gdy nagle wyjawił rzeczywisty powód swojej wizyty w gabinecie
redaktora.
- Wydali mi się wszyscy ludźmi, na których ktoś rzucił urok.
Redaktor spojrzał na niego z uznaniem i pomyślał, że czy to był skutek
samotnego życia, czy czegoś innego, w każdym razie Renouard dał dowód niezwykłej
przenikliwości w rozszyfrowywaniu ludzkich twarzy.
- Nie powiedziałeś mi nazwisk, ale mogę odgadnąć, o kogo ci chodzi. Był to
zapewne profesor Moorsom, jego córka i siostra?
Renouard przytaknął. Tak, była między nimi siwa pani. Lecz łatwo było
odgadnąć z jego milczenia i oczu, które unikały spojrzeń przyjaciela, że nie o siwą
panią mu chodzi.
- Słowo daję - rzekł, odzyskując zwykły sposób bycia - zdaje mi się, że
zaprosili mnie tylko po to, aby córka profesora rozmówiła się ze mną.
Nie ukrywał, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim jej uroda; zresztą, każdy był
pod jej urokiem. Różniła się od wszystkich obecnych, i to nie tylko londyńską toaletą.
Do stołu poprowadził ją Willie, nie Renouard. Dopiero potem na tarasie…
Wieczór był cudownie cichy. Renouard siedział na uboczu, samotny, i marzył o
tym, aby znaleźć się gdzieś daleko stąd, najlepiej na swym żaglowcu, z dala od nudy
proszonego obiadu. Przez cały wieczór nie zamienił z innymi gośćmi nawet i
czterdziestu słów. Nagle ujrzał ją, jak zbliżała się do niego sama, w półmroku tarasu.
Była wysoka i gibka; głowę, uwieńczoną bujnymi włosami, nosiła z godnością:
miała w sobie coś uderzająco szczególnego, przypominała zjawisko z czasów
pogańskich. Chciał wstać, lecz pewność, z jaką się zbliżała, nie pozwoliła mu się
ruszyć z miejsca. Nie przyjrzał jej się tego wieczoru. Wzrok jego nie posiadał tej
swobody, której nabywa się w świecie, często spotykając wielu obcych ludzi. Nie była
to nieśmiałość, lecz powściągliwość człowieka nie przyzwyczajonego do stosunków
towarzyskich i do beztroskiej ciekawości ukradkowych spojrzeń. Rzucił tylko na nią
jedno przenikliwe spojrzenie i zaraz spuścił wzrok, zdołał jednak zauważyć, że włosy
jej były wspaniałego rudego koloru, a oczy bardzo ciemne. Wrażenie było niepokojące,
lecz przelotne; zapomniał o nim niemal zupełnie, aż do chwili kiedy ujrzał zbliżającą się
tarasem powoli, ale jak gdyby z hamowaną żywością; postać jej poruszała się
rytmicznie i powiewnie. Gdy szła, padło na nią światło z otwartego okna i włosy jej
zapłonęły jak roztopiony metal; widok tego hełmu z płonącej miedzi napełnił go
podziwem i zachwytem. Nie opowiedział jednak tego redaktorowi, nie przyznał mu się
także, że obecność jej zbudziła w jego umyśle obraz wiecznotrwałej miłości i że
zrozumiał wówczas, jaką niedościgłą radość życia zawiera w sobie piękno. Nie
podzielił się z redaktorem tymi uczuciami, lecz opowiadał mu suche fakty trzeźwym
tonem i w niewyszukanych słowach:
- Młoda ta osoba, zbliżywszy się, siadła obok mnie i zapytała: „Czy pan jest
Francuzem, proszę pana?”
Nie wspomniał też nic o zapachu nie znanych mu perfum, który go wówczas
owionął. Głos jej był cichy i wyraźny. Obnażone ramiona i ręce olśniewały niezwykłą
białością, a gdy uniosła głowę do światła, ujrzał doskonale piękny kontur jej twarzy,
prosty, cienki nos o delikatnych nozdrzach i żywą purpurową plamę warg w bladym
owalu twarzy. Wyraz oczu ginął w tajemniczej grze ciemnych źrenic, mieniących się
srebrem i czernią w cieniu rdzawego złota włosów, jakby była istotą stworzoną ze
stopu drogocennych metali i kości słoniowej, przemienionych w żywą tkankę.
- …Opowiedziałem jej o mojej rodzinie, mieszkającej w Kanadzie, i o tym, że
wychowałem się w Anglii, nim tu przybyłem. Nie rozumiem, dlaczego interesowała się
historią mojego życia?
- Czy jesteś z tego niezadowolony?
Ton wszystkowiedzącego dziennikarza dotknął widocznie Renouarda, gdyż
odpowiedział stłumionym głosem, z odcieniem niezadowolenia:
- Nie. - Po chwili milczenia jednak ciągnął dalej: - Ale to wszystko jest bardzo
niezwykłe. Opowiedziałem jej także, że mając lat dziewiętnaście, to jest prawie zaraz
po ukończeniu szkoły, ruszyłem w świat. Podobno nieżyjący jej brat był w tej samej
szkole na parę lat przede mną. Chciała się dowiedzieć, co robiłem, przyjechawszy
tutaj, i do jakiej pracy biorą się zazwyczaj przyjezdni; dokąd się stąd udają; co się im
może przytrafić; jak gdybym z własnego doświadczenia mógł zgadnąć i przewidzieć
losy ludzi, którzy tu przyjeżdżają z tysiącem różnych projektów, dla tysiąca różnych
przyczyn lub też bez żadnych przyczyn, po prostu przygnani duchem niepokoju -
przyjeżdżają, wyjeżdżają i giną! Niedorzeczne wymaganie! Widocznie chciała, bym jej
opowiadał o życiu tych ludzi. Tłumaczyłem jej, że o większości wypadków nie warto
nawet mówić.
Znakomity dziennikarz oparł się na łokciu i, podtrzymując głowę lewą ręką,
przysłuchiwał się z wielką uwagą, lecz bez zdziwienia, jakiego spodziewał się
Renouard, gdy przerwawszy na chwilę tok swego opowiadania zapytał nagle:
- Ty coś wiesz?
Wszystkowiedzący dziennikarz poruszył z wolna głową i odparł:
- Wiem. Lecz mów dalej.
- To wszystko, nie mam nic więcej do powiedzenia. Na koniec spostrzegłem
się, że opowiadam jej pierwsze moje przygody. Nie mogły przecież jej zainteresować.
Naprawdę! - zawołał. - W tym jednak jest coś bardzo dziwnego. Oni coś mają na
myśli. Siedzieliśmy w świetle padającym od okna, podczas gdy jej ojciec krążył po
tarasie z założonymi w tył rękami i opuszczoną głową. Siwa dama dwa razy zbliżała
się do okna stołowego pokoju, zapewne, aby spojrzeć na nas. Reszta gości zaczęła się
już rozchodzić, a my wciąż siedzieliśmy. Oni widocznie mieszkają u Dunsterów.
Wreszcie sama panna Moorsom położyła temu koniec. Ojciec i ciotka krążyli dookoła,
jakby się bali przeszkadzać pannie, ale ona nagle wstała sama i, podawszy mi rękę na
pożegnanie, wyraziła nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.
Mówiąc to, Renouard widział ją poruszającą się z wdziękiem i siłą, odczuwał
uścisk jej dłoni, słyszał ostatnie, ciche dźwięki jej głębokiego głosu, oglądał jej szyję,
tak bardzo białą w świetle padającym od okna, zapamiętał ciemne spojrzenie jej
śmiałych oczu, które prześliznęło się po jego twarzy, kiedy się odwracała. Były to
wspomnienia czysto wzrokowe i wywoływały coś innego niż prostą przyjemność,
raczej dziwiły go, gdyż odkrywał w sobie oto nowe zdolności. Są zdolności, bez
których człowiek wolałby się obejść, takie właśnie jak możność widzenia poprzez mur
lub zachowanie w pamięci z taką niesamowitą wprost dokładnością czyjegoś żywego
obrazu. I co należało sądzić o tych dwojgu jej krewnych z ich niespokojną
troskliwością? Te postacie, przeniesione tu wprost ze Starego Kraju, rzeczywiście
narzucały się uwadze. Prawdę mówiąc, to właśnie ich uporczywa obecność między
nim a konkretnymi zjawiskami codziennego, materialnego życia pchnęła Renouarda do
łożenia wizyty przyjacielowi w jego biurze. Spodziewał się, że trochę pospolitych
plotek rozproszy widmową atmosferę tego niezwykłego przyjęcia. Naturalnie,
właściwiej by było zwrócić się z tym do młodego Dunstera, ale po prostu nie mógł go
znieść.
Tymczasem redaktor zmienił pozę za biurkiem, uśmiechnął się z lekka, dając
tym do zrozumienia, że wie dużo, i rzekł:
- Czarująca dziewczyna, nieprawda?
Niewłaściwość tego określenia wytrąciłaby każdego z równowagi. Czarująca!
Ta dziewczyna czarująca! Cza… Renouard jednak opanował się. Przyjaciel jego nie
był człowiekiem, któremu można by się zwierzać. Zresztą, na taką przecież rozmowę
tu przyszedł. Skoro jednak już się poruszył, zasiadł wygodniej i przyznał z doskonale
udaną obojętnością, że rzeczywiście jest czarująca. Szczególnie pośród tego stada
wystrojonych czupiradeł; nie było wśród nich ani jednej kobiety poniżej lat
czterdziestu.
- Ładnie się wyrażasz o śmietance naszego towarzystwa, le dessus du panier,
jak mówią Francuzi - oburzył się żartobliwie redaktor. - Nie przebierasz w słowach.
- Tak rzadko mówię, co myślę - odparł mu na to Renouard poważnie.
- Powiem ci moje zdanie: za mało liczysz się ze słowami. Oczywiście ze mną
jesteś bezpieczny, ale czy nigdy się nie nauczysz…
- Co mnie najbardziej zdumiało - przerwał mu Renouard - to, że mnie właśnie
wybrała sobie na taką długą rozmowę.
- Może dlatego, że byłeś najwybitniejszym człowiekiem z całego towarzystwa.
Renouard potrząsnął głową.
- Nie trafiłeś chyba - odparł spokojnie. - Szukaj czegoś innego.
- Nie wierzysz mi? O skromna istoto! Zapewniam cię, że w zwykłych
okolicznościach przypuszczenie to byłoby słuszne, gdyż bez wątpienia można cię
zaliczyć do ludzi wybitnych. W tym wypadku jednak rzeczywiście dałeś dowód
wielkiej przenikliwości, gdyż, na Boga, okoliczności są niezwykłe.
Zadumał się. Plantator po chwili rzucił od niechcenia:
- I ty znasz te okoliczności.
- Znam - odpowiedział krótko wszystkowiedzący redaktor, jak gdyby sytuacja
była zbyt poważna, aby popisać się próżnością właściwą jego zawodowi; Renouard
znał ją tak dobrze, że brak jej zdziwił go, a nawet zaniepokoił jako oznaka złych
nowin.
- Czy znasz tę rodzinę? - zapytał.
- Nie. Miałem ich właśnie poznać na wczorajszym obiedzie, ale musiałem się
wymówić, i wtedy to Willie wpadł na genialny pomysł, aby zaprosić ciebie na moje
miejsce. Miał przy tym jakieś mgliste przeczucie, że może przydasz się na co. Willie
miewa czasem takie głupie pomysły: jesteś przecież ostatnim z ludzi, który by mógł im
dopomóc.
- Cóż bym mógł mieć wspólnego z tą sprawą? - Głos Renouarda zadrżał z
lekka nerwową irytacją. - Przecież dopiero wczoraj przyjechałem.
II
Redaktor zwrócił się do niego otwarcie: - Willie zasięgał mojej rady. A
ponieważ, jak się wydaje, i ciebie dopuścił do sekretu, najlepiej będzie, gdy ci
wszystko opowiem. Postaram się być zwięzły.
Ale pamiętaj, że powierzam ci to wszystko w zaufaniu.
Zatrzymał się na chwilę, Renouard, którego niepokój niewytłumaczalnie
wzrastał, skinął tylko głową, a wtedy już redaktor, nie tracąc czasu, rozpoczął swoją
opowieść.
- Profesor Moorsom - sławny fizyk i filozof - obdarzony (sądząc z fotografii)
piękną siwą czupryną… a nie tylko piękną czupryną, ale i mądrą głową, autor kilku
znakomitych dzieł - pewnie nawet i ty słyszałeś o nich…
Renouard odburknął, że to lektura nie w jego typie, ale przyjaciel natychmiast z
powagą go zapewnił, że i on nie zwykł ich czytywać, chyba że z interesu i obowiązku,
gdyż jest kierownikiem działu literackiego w dzienniku, będącym jego własnością (i
dumą jego życia). Jedyne literackie pismo antypodów nie może ignorować modnego
współczesnego filozofa. Nikt go tu nie czyta, lecz każdy o nim słyszał, nie wyłączając
kobiet, dzieci, robotników portowych i dorożkarzy. Jedyny, prócz niego, który tu
czytał Moorsoma, to stary Dunster, zwał siebie nawet Moorsomistą (a może należy
mówić - Moorsomitą) już od lat, gdy Moorsom nie był jeszcze taką wielkością, jaką
jest teraz pod każdym względem, nawet towarzyskim: jest modny przecież w
najwyższych sferach.
Renouard słuchał tego ze skupioną uwagą, wreszcie mruknął od niechcenia:
- Szarlatan.
- Nie, tak nie jest. Nie dziwiłoby mnie to jednak, gdyby większość jego dzieł
była nabieraniem publiczności. Tego można się spodziewać, gdyż uczciwie piszą
jedynie w gazetach, nigdzie więcej - zapamiętaj to sobie.
Redaktor zamilkł i wpatrywał się wzrokiem bazy liszka w Renouarda, dopóki
ten nie rzucił mu niedbale: - Zapewne! - dopiero wówczas rozpoczął na nowo
opowiadanie o tym, jak stary Dunster, podczas swej podróży po Europie, stał się w
Londynie atrakcją sezonu. Mieszkał wówczas u Moorsoma i jego córki, profesor
bowiem jest od dawna wdowcem.
- Nie wygląda na zwykłą pannę - mruknął Renouard.
Redaktor przytaknął. Jest to, zresztą, zrozumiałe, gdyż w Londynie jako pani
domu przyjmowała najwykwintniejsze towarzystwo, zapewne od chwili kiedy upięła
włosy.
- Toteż nie spodziewam się, że znajdę w niej wdzięk dziewczęcy, kiedy będę
miał zaszczyt ją poznać. Mieszkają u Dunsterów incognito, niby jacyś panujący.
Nikogo tym nie wprowadzają w błąd, lecz chcą, aby ich pozostawić w spokoju. Aby
dogodzić staremu Dunsterowi, nie wspomnieliśmy nawet o nich w gazecie. Ale
wydrukujemy za to o przyjeździe twoim, naszej lokalnej sławy.
- Bój się Boga!
- Tak. Pan G. Renouard, podróżnik, którego niespożyta energia itd., i który
teraz w swych plantacjach na Malacie w inny sposób pracuje dla pożytku naszego
kraju… Ale, ale, powiedz mi przy sposobności, jak ci się udają twoje plantacje roślin
jedwabniczych?
- Doskonale.
- Przywiozłeś już włókna?
- Pełen żaglowiec.
- Zapewne, aby je przeładować na statek do Liverpoolu dla próbnej fabrykacji.
Wielcy kapitaliści angielscy muszą się interesować tymi próbami?
- Rzeczywiście, interesują się nimi.
Zapadło milczenie. Po chwili redaktor rzekł powoli:
- Będziesz kiedyś bogatym człowiekiem.
Twarz Renouarda nie zdradziła, co myśli o tej poufałej przepowiedni; nic nie
odpowiedział. Po chwili przyjaciel jego rzekł tym samym tonem:
- Powinieneś zainteresować też Moorsoma tą sprawą, skoro cię już Willie z
nim zapoznał.
- To filozof!
- Zdaje mi się, że nie miałby nic przeciwko temu, aby trochę zarobić. O ile go
znamy, może on mieć spryt do interesów. Wydaje mi się, że ten stary jest praktyczny:
zrobił przecież wyjątek na swojej filozofii - dodał z odcieniem szacunku.
Renouard podniósł na niego oczy i pohamowawszy się, nie zerwał się z fotela,
lecz wstał z wolna.
- Może to i niezła myśl - rzekł - w każdym razie złożę mu wizytę.
Zastanowił się sam, czy udało mu się wypowiedzieć te słowa głosem pewnym i
obojętnym, owładnęło nim bowiem głębokie wzruszenie, nie mające nic wspólnego z
czysto handlową stroną tego projektu. Chodził po pokoju, zbierając się do odejścia,
gdy usłyszał nagle cichy śmiech. Odwrócił się szybko ze zmarszczoną brwią, lecz
redaktor śmiał się nie z niego. Chichotał, patrząc poprzez wielkie biurko na ścianę; był
to, zapewne, wstęp do przemówienia, którego Renouard, oprzytomniawszy, oczekiwał
z milczącą podejrzliwością.
- Nie, nie odgadłbyś nigdy! Zresztą nikt by nie odgadł, czego ci ludzie szukają.
Gdy Willie przyszedł mi o tym powiedzieć, oczy po prostu wyłaziły mu na wierzch ze
zdziwienia.
- Jak zwykle zresztą - zauważył Renouard z obrzydzeniem. - Idiota!
- Był zdumiony. Zresztą i ja, dowiedziawszy się, o co chodzi, byłem
niesłychanie zdziwiony: oni szukała pewnego człowieka. Willie, kierując się swym
czułym sercem, dopomaga im w tych poszukiwaniach.
- Szukają człowieka - powtórzył Renouard i usiadł nagle, jak gdyby się chciał
lepiej przyjrzeć redaktorowi. - Czyżby Willie przychodził do ciebie pożyczyć latarni? -
zapytał z ironią i powstał znów bez widocznego powodu.
- Jakiej latarni? - żachnął się zaniepokojony redaktor, a twarz jego pokrył cień
podejrzliwości. - Ty zawsze robisz aluzje, które są dla mnie niezrozumiałe. Gdybyś się
zajmował polityką, ja, jako partyjny dziennikarz, poty bym ci wierzył, dopóki bym cię
widział. Bałamut z ciebie. A więc posłuchaj: człowiek, którego szukają, to narzeczony
panny Moorsom, z którym była przez rok zaręczona. Nie mógł to być byle kto, ale
zdaje się, że nie grzeszył mądrością. To pech dla takiej panny.
Opowiadał z przejęciem, widocznie był prawdziwie wzruszony, lecz jako
człowiek światowy i doświadczony, zaznaczał, że go to bawi i dziwi.
- Młody człowiek z dobrej rodziny, z dobrymi koneksjami, bywał wszędzie, ale
co więcej miał oparcie w obu dużych W.
Renouard, który krążył bez celu po pokoju, odwrócił się i zapytał z cicha: -
Cóż to znów, u diabła?
- Wielki Świat i Wielkie Finanse - objaśnił go redaktor. - Tak ja to nazwałem.
Są trzy duże R u podstaw społecznego gmachu i dwa duże W u szczytu. Rozumiesz?
- Cha! cha! to znakomite! Cha! cha! - Renouard śmiał się, lecz wzrok miał
kamienny.
- W teraźniejszych demokratycznych czasach przechodzi się z łatwością od
podstaw do szczytu - ciągnął dalej redaktor z niezmąconym zadowoleniem.
O tyle jednak tylko, o ile się jest wystarczająco mądrym. Jedyne
niebezpieczeństwo to być za mądrym. Zdaje mi się, że w tym leży przyczyna wypadku,
o którym mowa. Młodzieniec wplątał się w kabałę najgorszego gatunku, bo finansową.
Willie, czemu się nie zdziwisz, nie bawił się ze mną w szczegóły, których i jemu nie
udzielono w obfitości, w każdym razie była to nieczysta sprawa, pachnąca kryminałem.
Narzeczony był, naturalnie, zupełnie niewinny, ale musiał wyjechać.
- Cha! cha! - Renouard zaśmiał się znów gwałtownie, wciąż patrząc
nieruchomym wzrokiem - a więc jest jeszcze jedno duże W w tym opowiadaniu?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał redaktor szybko, jakby się lękał, że
ktoś go chce ograbić z patentowanego wynalazku.
- Jest także i… Wielki głupiec.
- Nie, tego nie można powiedzieć.
- No, to w takim razie nazwijmy go łajdakiem!
Co mnie to może, do diabła, obchodzić!
- Poczekaj, nie wysłuchałeś jeszcze tej historii do końca!
Renouard już w kapeluszu, usiadł z powrotem, z pogardliwym uśmiechem
człowieka, który odgadł już moralną naukę zawartą w opowiadaniu. Redaktor,
zwróciwszy się ku niemu na swym obrotowym krześle, ciągnął dalej z powagą:
- Nazwałbym go tylko nieostrożnym. Pieniądze pod wieloma względami są
równie niebezpieczne jak proch, nie można być dość ostrożnym; tyczy się to, zresztą,
także i ludzi, z którymi się pracuje. Krótko mówiąc, nastąpił wielki krach, i znajomi nie
chcieli go już znać. Lecz nim zniknął, poszedł do panny Moorsom. Fakt ten przemawia
za jego niewinnością, nieprawda? Co sobie powiedzieli, nikt na świecie nie wie chyba
że córka zwierzyła się profesorowi. Zresztą nie było tak bardzo o czym mówić i nie
pozostawało nic innego, jak pozwolić mu wyjechać, gdyż sprawa dostała się już do
gazet. Zapomnieć go, oto co można było zrobić najlepszego, a przynajmniej
najłatwiejszego. Przypuszczam, iż przebaczenie byłoby rzeczą znacznie trudniejszą dla
młodej panny, niegłupiej i z taką pozycją towarzyską, zaplątanej w tak brzydką sprawę.
Naturalnie, mam na myśli zwykłą pannę. Młodzieniec nie żądał niczego więcej, tylko
zapomnienia, ale sam, widać, nie uważał tego za rzecz łatwą, gdyż czasem pisywał do
kraju. Nie zwracał się do żadnego ze swych przyjaciół; nie miał też nikogo z bliskich, a
opiekunem jego był profesor. Biedak pisywał czasem do starego emeryta, który był
kiedyś służącym jego nieboszczyka ojca, a mieszkał gdzieś na wsi, jednocześnie jednak
zakazując mu opowiadać komukolwiek, gdzie się znajduje. Stary, wierny osioł, krążył
wokoło domu Moorsomów w mieście, czatował na pokojówkę, a potem pisał do
„panicza Artura”, że panna wygląda na zdrową i szczęśliwą lub inne, równie
inteligentne a pocieszające wiadomości. Biedak godził się może z myślą, że o nim
zapomną, lecz nie przypuszczam jednak, by go te nowiny cieszyły. Jak sądzisz?
Renouard, siedząc z wyciągniętymi nogami i z głową spuszczoną na piersi, nic
nie odpowiedział. Nieprzyjemne uczucie, nie ciekawość, a raczej nerwowy niepokój,
niby nieznany objaw jakiejś choroby nie dozwoliło mu wstać i odejść.
- Gdy otrzymywał te listy, musiały nim miotać sprzeczne uczucia - zaopiniował
redaktor. - Wielu ludzi tutaj otrzymuje nowiny z domu ze sprzecznymi uczuciami.
Lecz jakich dozna uczuć, kiedy posłyszy wiadomość, którą ci za chwilę opowiem?
Wiemy bowiem, że jeszcze jej nie zna. Pół roku temu pewnemu staremu urzędnikowi
w jakimś banku dowiedziono, że popełnił sprzeniewierzenie czy inne nadużycie.
Widząc, że zostanie skazany na ciężką karę, chciał ulżyć swemu sumieniu i wyznał
dawno już przebrzmiałą historię sfałszowanych czy ukrytych dokumentów, która
całkowicie oczyszczała honor naszego skompromitowanego młodzieńca. Defraudant
mógł to dokładnie wiedzieć, gdyż był urzędnikiem w owej firmie przed katastrofą.
Opinia młodzieńca została w zupełności oczyszczona, lecz gdzie on się
znajdował, nikt nie umiał powiedzieć. Wywołało to nową sensację. Wówczas panna
Moorsom oświadczyła: „Powróci do mnie i ja za niego wyjdę.” Ale nie powrócił.
Mówiąc między nami, nikt poza panną Moorsom tak bardzo nie pragnął jego powrotu,
ale ona zwykła postępować według własnego widzimisię. Zniecierpliwiwszy się
wreszcie, oświadczyła, że gdyby wiedziała, gdzie się znajduje, pojechałaby do niego.
Od starego służącego zdołano się tylko dowiedzieć, że na ostatniej kopercie jego listu
nalepiona była marka naszego pięknego grodu i że to był jedyny adres „panicza
Artura”, jaki kiedykolwiek posiadał. Na tym koniec. Staruszek, w dodatku ciężko
chory na serce, bliski był końca. Panna Moorsom nie zobaczyła się z nim nawet
osobiście, choć pojechała na wieś, aby się dowiedzieć wszystkiego; ale musiała
zaczekać na dole, podczas gdy żona weszła na górę do chorego po tę odrobinę
wiadomości, o których ci wspomniałem. Był już zbyt ciężko chory, aby go można było
wziąć w krzyżowy ogień zapytań, i umarł tej samej nocy. Jak widzisz, pozostawił
niewiele wskazówek. Willie dał mi do zrozumienia, że nastąpiły wówczas burzliwe dni
w domu profesora - lecz w końcu przyjechali tutaj. Zdaje mi się, że pan na Moorsom
nie należy do rzędu kobiet, które mogą same włóczyć się po świecie. Uznaję, że było
to bardzo szlachetne z jej strony, ale rozumiem też profesora który w tych
okolicznościach musiał wezwać na pomoc całą swą filozofię. To przecież teraz jego
jedyne dziecko, i nie byle jakie. Opisując mi ją, Willie zachłystywał się po prostu z
zachwytu, a jak tylko tu wszedłeś, od razu poznałem, że cię spotkało coś niezwykłego.
Renouard, zirytowany, nasunął kapelusz głębiej na oczy, udając znudzonego.
Redaktor dodał, że zapewne ani Renouard, ani Willie nie spotykali nigdy tak
niezwykłych panien. Gdy Willie parę lat temu praktykował w pewnym domu
handlowym w Londynie, bywał tylko w towarzystwie pensjonatowym. On sam, gdy w
dawnych dobrych czasach włóczył się po bruku sławnej Fleet Street, ani nie miał
dostępu do wyższego towarzystwa, ani nie dbał o nie. Wówczas interesowała go tylko
polityka parlamentarna i przemówienia w Izbie Gmin.
Uśmiechnął się słodko do tej niedawnej przeszłości i powrócił do swego
poglądu, że jak na pannę z towarzystwa postąpiła wyjątkowo szlachetnie.
Niemniej jednak profesor niezbyt musiał być z tego zadowolony. Młodzieniec,
choć niewinny jak lilia, pozbawiony był jednak teraz wszelkich dóbr ziemskich. Bywają
niepowodzenia, które, chociaż niezasłużone, szkodzą człowiekowi na zawsze. Z
drugiej zaś strony trudno się cynicznie opierać szlachetnym pobudkom, nie mówiąc już
o wielkiej miłości, będącej ich podstawą. Ach, ta miłość! Zresztą panna, będąc już
pełnoletnią, gotowa była ruszyć w świat sama, szczególnie, że odwagi jej nie brakło i
miała swój własny majątek. Moorsom więc zdecydował, że postąpi rozsądnie i
prawdziwie po ojcowsku, jeśli się da
Wciągnąć w tę pogoń; ciotka przyłączyła się do niego dla tych samych
powodów; jako pretekst podano najbanalniejszą podróż naokoło świata.
Renouard wstał z krzesła i stojąc słuchał z bijącym sercem, dziwnie wzruszony
tą opowieścią, odartą z wszelkiego blasku przez prozaiczną osobę redaktora.
Dziennikarz dodał:
- Proszono mnie, abym dopomógł w tych poszukiwaniach.
Renouard mruknął coś o umówionym spotkaniu i wyszedł na ulicę. Zdrowa
jego natura nie mogła go obronić przed wzrastającym, mglistym jeszcze, uczuciem
zazdrości. Uważał, że człowiek tego rodzaju nie może być godny wierności i
poświęcenia takiej kobiety. Żył jednak już dość długo na świecie, aby rozumieć, iż
czyny, zapatrywania, poglądy nawet mają nieraz mniejszą wartość od charakteru
człowieka. Pod wpływem subtelnego szacunku dla tej wspaniałej dziewczyny starał się
wyobrazić sobie tego człowieka niesłychanie pociągającym, doskonałym i obdarzonym
niezwykłymi zdolnościami. Na próżno jednak. Miesiące przeżyte w samotności i
ostatnie dni spędzone na morzu sprawiały, że naiwnie wyobrażał sobie pannę
Moorsom jako niezdobytą doskonałość, która poddaje się chyba wówczas, gdy ją do
tego skłoni jej własna fantazja. Łatwiej mu przychodziło podejrzewać ją o fantazję
aniżeli wyobrazić sobie człowieka, który byłby obdarzony zaletami jej godnymi. Było
to łatwiejsze i mniej upokarzające. Fantazja powoduje się czasem
wspaniałomyślnością, a panna Moorsom z pewnością działała jedynie pod jej
wpływem; natomiast nieznośną wydawała mu się myśl, iżby mogła się powodować
pospolitymi pobudkami.
Wrażenie fizyczne, jakie na nim wywarła panna Moorsom, nie dopuszczało
nawet takich podejrzeń, a wrażenia takie są istotnym źródłem najgłębszych przeżyć w
duszach ludzkich. Lecz nikt jeszcze nie napotkał Zaczarowanego Królewicza poza
granicami Krainy Bajek. Nie spotyka się go też w Wielkim Świecie i w Wielkich
Finansach, i to skażonego podejrzeniem. Tak, z jej strony była to wspaniałomyślność
doprowadzona prawie do absurdu, nieomal królewska; można by ją prawie bez
przesady nazwać wspaniałomyślnością boską.
Wieczorem, na pokładzie żaglowca, siedząc na barierze z rękami
skrzyżowanymi na piersiach i z oczami utkwionymi w pokład, dał się zaskoczyć
ciemnościom pośród rozmyślań o mechanizmie uczuć i o źródłach namiętności. Nie
opuszczało go wrażenie, że panna Moorsom jest przy nim we własnej osobie.
Wrażenie to tak głęboko przenikało jego zmysły, że w środku nocy, obudziwszy się i
usiadłszy na posłaniu z szeroko otwartymi oczami, wpatrzonymi w ciemną kabinę, nie
ujrzał jej bladej wizji, lecz wyraźnie poczuł bliski zapach perfum, jakich używała, co
jeszcze bardziej nim poruszyło, i mógł był przysiąc, że obudził go cichy szelest jej
sukni. Siedział nawet przez pewien czas, nasłuchując w ciemnościach. Potem,
westchnąwszy, położył się z powrotem; nie był podniecony, przeciwnie, raczej
przygnębiony czymś, co mu się przytrafiło, pozostawiając niezatarte ślady.
III
Po południu zaszedł do redakcji. Z udaną niedbałością dźwigał ten ciężar
rzeczy nieodwołalnych, który legł nocą na jego barkach, tę świadomość, że jest wobec
czegoś bezradny. Przyjaciel jego i protektor oznajmił mu zaraz, że poprzedniego
wieczoru poznał rodzinę Moorsomów; zdarzyło się to, naturalnie, u Dunsterów. Na
obiedzie.
- Zebranie odbyło się w ścisłym kółku, nie było nikogo oprócz nas, co ułatwiło
obgadanie całej sprawy. Powiem ci więc…
Renouard, ściskając kurczowo poręcz krzesła, niemo wpatrywał się w
przyjaciela.
- Phi! Co za panna!… Zdumiewająca!… Nie siadaj na tym krześle, okropnie
niewygodne!…
- Wcale nie miałem zamiaru usiąść na nim. - Renouard odszedł powoli do okna,
zadowolony, ze mógł jeszcze zapanować nad sobą i postawić spokojnie krzesło,
zamiast zamachnąć się nim i uderzyć w głowę redaktora.
- Willie, roniąc łzy, nie spuszcza z niej swoich wyłupiastych ślepi. Szkoda, że
nie widziałeś, jak czule pochylał się nad nią podczas obiadu.
- Dość! - zawołał Renouard głosem tak wzburzonym, że redaktor okręcił się w
miejscu. Zobaczył jednak tylko plecy przyjaciela.
- Zbyt daleko posuwasz swoją antypatię do młodego Dunstera, to już
chorobliwe - zganił go łagodnie. - Nie wszyscy bywają piękni, przekroczywszy
trzydziestkę. Rozmawiałem trochę z profesorem, głównie o tobie; zdawał się
interesować twoimi plantacjami… pozwala mu to czasem zapomnieć o najważniejszej
dla niego sprawie. Zdaje się, że panna Moorsom nie była niezadowolona, gdy
przyznałem się jej, iż wtajemniczyłem cię w tę historię. Nasz Willie pochwalił mnie
także, a stary Dunster zdawał się błogosławić mi swą siwą brodą. Wszyscy oni są o
tobie jak najlepszego mniemania, gdyż opowiedziałem im, że nie było takiego życia,
którego byś nie popróbował, zanim osiadłeś na swojej plantacji. Spodziewają się, że
może wpadniesz na myśl, do czego mógł się wziąć „panicz Artur”.
- Do jakiejś łatwej pracy - mruknął Renouard przez zaciśnięte zęby.
- Polował kiedyś. To atleta. Nie bądź okrutny dla chłopaka. Może gdzieś po
stepach konno ugania za bydłem albo służy w straży granicznej, albo wędruje z
węzełkiem na plecach przez pustkowia, gdzie diabeł mówi dobranoc. Może nawet
gdzieś na końcu świata szuka złota w tej chwili.
- Albo może leży pijany w przydrożnej knajpie. Pora dnia jest na to
dostatecznie późna.
Redaktor odruchowo podniósł głowę i spojrzał na zegar, który wskazywał
kwadrans przed piątą.
- Rzeczywiście - przyznał. - Ale może tak nie jest. Może nagle się pojawić na
przykład w zachodniej części Oceanu Spokojnego na jakimś statku handlowym, choć
rzeczywiście nie wiem, w jakiej roli. Ale…
- Może w tej właśnie chwili przechodzi pod tym właśnie oknem.
- Co to, to nie… Ale odsuń się od tego okna, tak żebym mógł patrzeć ci w
oczy. Nie lubię rozmawiać z cudzymi plecami. Wyglądałeś przy tym oknie jak
pustelnik, który na brzegu morskim szepcze sam do siebie. Powtarzam ci raz jeszcze,
Geoffrey, ty nie lubisz rodzaju ludzkiego.
- Nie zarabiam przecież na życie gadaniną o ludzkich sprawach - odparował
Renouard, zbliżając się Jednak posłusznie i siadając w fotelu. - Skąd ta pewność, że tej
twojej zguby nie ma w tej chwili tam, na ulicy? Tyle samo w tym prawdopodobieństwa
co w każdym twoim poprzednim przypuszczeniu.
Redaktor, ugłaskany posłuszeństwem Renouarda, przyglądał mu się przez
chwilę.
- Zaraz wytłumaczę ci dlaczego. Przede wszystkim muszę ci powiedzieć, że
rozpoczęliśmy już kampanię. Roztelegrafowaliśmy do policji wszystkich miast tego
kraju jego rysopis, a co więcej, upewniliśmy się, że nie było go tutaj co najmniej od
trzech miesięcy. Nie mogliśmy jednak ustalić, kiedy wyjechał.
- Niezwykle ciekawe.
- Bardzo było łatwo to sprawdzić. Panna Moorsom napisała do niego,
adresując na tutejszą pocztę, zaraz po powrocie do Londynu z wycieczki na wieś do
starego służącego. List ten leży dotychczas na poczcie, nikt się o niego nie upomniał,
ergo: miasto nasze nie jest miejscem jego stałego zamieszkania. Co do mnie, nigdy
zresztą tak nie przypuszczałem. Kiedyś jednak musi tu przyjechać. Pokładamy nadzieję
głównie w tym, że prędzej czy później na pewno zjawi się w tym mieście, gdyż, jak
wiesz, nie dowiedział się dotychczas o śmierci służącego, przyjedzie więc po jego list.
Otóż wtedy zastanie kartkę od panny Moorsom.
Renouard, milcząc, przyznał w duchu, że to dość prawdopodobne. Głęboka
odraza, jaką budziła w nim ta rozmowa, odbiła się znużeniem na jego energicznej i
smagłej twarzy, a oczy zamgliły się jeszcze większym rozmarzeniem. Redaktor, w myśl
swej teorii, wszystkie te objawy zaliczył do dalszych dowodów niemoralnego wprost
odsunięcia się Renouarda od ludzi, jego niewrażliwości na cudze uczucia, podsycanej
niezdrową atmosferą odosobnienia. Głośno zaś zauważył, że dopóki ktoś pisuje listy,
nie można go uważać za zaginionego. Przypomniał też przyjacielowi, że policja nieraz
odszukiwała w ten sposób zbiegłych przestępców. Nagle, zmieniając temat rozmowy,
zapytał Renouarda, czy w ostatnich czasach miał jaką wiadomość od swej rodziny i
czy wszyscy jej liczni członkowie są zdrowi i szczęśliwi.
- Owszem, dziękuję.
Renouard odpowiedział krótko, jak gdyby chciał położyć kres zbytniej
poufałości. Nie lubił, gdy go pytano o rodzinę, do której miał głębokie i pełne skruchy
przywiązanie. Od łat nie widział już nikogo z bliskich, i zresztą różnił się od nich
krańcowo.
Zaraz pierwszego ranka po przyjeździe do miasta poszedł do biura Willie’ego
Dunstera i tam wyjął z przegródki z napisem „Malata” niewielką paczkę listów, z
których parę zaadresowanych było do niego samego, a jeden - do jego pomocnika.
Wszystkie były wysłane na ręce firmy W. Dunster i S-ka. Zależnie od okoliczności
firma ta wysyłała korespondencję na Malatę trampem lub parowcem towarowym,
jadącym w tamtą stronę. Lecz w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie zdarzyła się
żadna okazja do wysłania listów.
- Czy masz zamiar długo tu zabawić? - zapytał redaktor po dłuższej chwili
milczenia.
Renouard odparł z obojętnością, że nie ma powodu, dla którego miałby się tu
zatrzymać dłużej.
- Dla zdrowia, dla twego zdrowia duchowego, mój chłopcze - nalegał
dziennikarz - dla przyzwyczajenia się do ludzkich twarzy, aby nie robiły na tobie
takiego wrażenia, kiedy ujrzysz je na ulicach, dla nabrania życzliwości do bliźnich.
Zapewne możesz się spuścić w prowadzeniu interesów na swego pomocnika?
- Mam także Mulata, Portugalczyka, który zna się na wszystkim.
- Ach tak. - Redaktor spojrzał badawczo na przyjaciela. - A jak się nazywa?
- Kto taki?
- Ten twój pomocnik, zgodzony przez ciebie podstępnie, poza moimi plecami.
Renouard uczynił nieznaczny ruch zniecierpliwienia.
- Spotkałem go wypadkiem pewnego wieczoru; pomyślałem, że nie będzie
gorszy od innego. Przyjechał z głębi kraju i nie zdawał się zadowolony z pobytu w
mieście. Powiedział mi, że nazywa się Walter, a rozumiesz, że nie pytałem o dowody.
- Wydaje mi się, że nie bardzo się z nim zgadzasz.
- Dlaczego? Z czego to wnosisz?
- Nie wiem. Zdradzasz pewną niechęć, gdy mowa jest o nim.
- Czyż naprawdę robię takie wrażenie? Wydaje mi się tylko, że nie jest to
bardzo interesujący temat. Najlepiej będzie, jeśli pozostawimy go w spokoju.
- Dobrze. Ty nigdy nie przyznasz się do pomyłki. Niemniej mam pewne
podejrzenia.
Renouard powstał już, aby odejść, lecz zawahał się i spojrzał z góry na
siedzącego redaktora.
- Jakie to śmieszne - rzekł wreszcie z niezmąconą powagą i skierował się do
drzwi. Wtedy jednak zatrzymał go głos przyjaciela:
- Czy wiesz, co o tobie mówią? Ze nie wytrzymujesz z człowiekiem, którym nie
możesz poniewierać. Powiedz szczerze, czy to oskarżenie jest słuszne?
- Nie - odparł Renouard. - Czy wydrukowałeś to w swej gazecie?
- Nie, bo nie bardzo w to wierzę. Ale powiem ci, co ja myślę: należysz do ludzi,
którzy, gdy włożą w jaką sprawę całą duszę, nie liczą, ile ta sprawa będzie kosztować
ich samych czy innych. Ta opinia o tobie będzie kiedyś wydrukowana.
- W moim nekrologu - rzucił Renouard niedbale.
- Z pewnością nastąpi to prędzej czy później.
- Czy siebie uważasz za nieśmiertelnego?
- Nie, mój chłopcze, nie jestem nieśmiertelny. Lecz głos prasy rozlega się w
nieskończoność. I on to oznajmi, że taka była tajemnica twego wielkiego powodzenia
w przedsięwzięciach, w których (nie bierz mi tego za złe) nie powiodło się innym,
może nawet dzielniejszym od ciebie.
- Powodzenie - mruknął Renouard, energicznie zatrzaskując za sobą drzwi od
redakcji. A litery w słowach „Gabinet prywatny”, jak rząd białych oczu, zdawały się ze
zdumieniem wpatrywać w jego plecy, spuszczające się w dół po schodach tej świątyni
rozgłosu dziennikarskiego.
Renouard nie wątpił, że wszelkie środki, jakimi rozporządza prasa, zostaną
oddane na usługi miłości i skierowane ku odnalezieniu człowieka kochanego. Nie
pragnął jego śmierci i nie chciał jego krzywdy: wszyscy w głębi duszy jesteśmy
obdarzeni uczuciami ludzkimi, które wyczerpują się dopiero wówczas, jeśli długo i
wielokrotnie je obrażać, a człowiek ten nie zrobił mu nic złego. Lecz nim Renouard
opuścił dom starego Dunstera, dokąd udał się tego samego popołudnia, odkrył w sobie
pragnienie, aby poszukiwania zaginionego przeciągnęły się jeszcze długo. Nie miał
jednak nadziei, by mogły być bezskuteczne, gdyż zdawało mu się, że na tym świecie i
jemu, i w ogóle wszystkim ludziom nie pozostaje nic prócz rezygnacji. Wyobrażał
sobie, że i profesor Moorsom doszedł do tego wniosku.
Profesor Moorsom był szczupły, średniego wzrostu, z myślącą bystrą głową.
Miał gęste, falujące włosy; gdy ciemne, zamglone jego oczy rzucały spod prostych
brwi uduchowione spojrzenie, wydawało się ono jakby oderwane od ksiąg i płynące z
krainy niezgłębionych myśli,
Był niesłychanie uprzejmy dla Renouarda, który czuł, że profesor dzięki
ciągłemu badaniu i analizie stał się łagodny i wyrozumiały, a także niezdolny do czynu i
bardziej przejęty ideami niż wydarzeniami w świecie rzeczywistym. Przy tym zachował
żywość umysłu, odznaczał się autoironią, ale bez cienia goryczy, i taką prostotą w
obejściu, że każdy natychmiast czuł się z nim dobrze. Rozmawiali długo na tarasie,
skąd był rozległy widok na miasto i port.
Widział przed sobą zatokę z szarą ostrogą wybrzeża, obejmującą pełne blasku
zazębienia wód. Dostojny spokój tego widoku pomógł Renouardowi do odzyskania
panowania nad sobą, zachwianego, gdy znów wyszedł na taras, tam gdzie przeżył
najpotężniejsze wzruszenie swego życia, a którego doznał siedząc tuż obok panny
Moorsom, z ogniem w sercu, szumem w uszach i w całkowitym pomieszaniu myśli.
Zasiadał oto w tym samym ogrodowym fotelu, w którym wówczas wziął go we
władanie ów promienny urok. Teraz obaj z profesorem spoczęli na tym samym
miejscu, a profesor mówił o niej. Patriarchalny Dunster, pochylony naprzód, siedział w
pobliżu w koszykowym fotelu, dobrotliwy i przygłuchy; wielką dłonią osłaniał sobie
ucho, z niewinnym zapałem podeszłego wieku wspominając namiętności życia.
Renouard z pewną obawą oczekiwał nadejścia panny Moorsom. Choć się to
może wyda dziwne, doznawał uczuć człowieka, który bardziej się boi rozczarowania
niż zachwytu. Lecz obawy jego były płonne. Gdy tylko zobaczył ją z daleka, na drugim
końcu tarasu, zadrżał całym ciałem. Widok jej odebrał mu na pewien czas zdolność
mówienia. Towarzyszyła jej pani Dunster i ciotka. Wszyscy usiedli; całe towarzystwo
stanowiło zżyte kółko, do którego Renouard został wciągnięty z wielką serdecznością.
Rozmowa toczyła się o poszukiwaniach zaprzątających wszystkie umysły. Oczekiwali
od niego dyskrecji, lecz nie myśleli wcale ukrywać celu podróży; nie mówiono więc o
niczym innym, tylko o drogach, sposobach i środkach dopięcia tego celu.
Renouard wpatrując się uparcie w ziemię, co nadawało mu wyraz pełnego
zadumy smutku, zdołał odzyskać panowanie nad sobą. Mówił więc z cicha, licząc się
ze słowami, gdy rozmowa toczyła się na ten wielki temat, i starał się, choć mu to
przychodziło z dużym wewnętrznym wysiłkiem, przemawiać w sposób rozsądny, ale
nie zniechęcający; nie chciał bowiem, aby zaniechano poszukiwań, bo wiedział, że
wówczas panna Moorsom wraz ze swymi siwowłosymi towarzyszami odjedzie na
drugą stronę kuli ziemskiej.
Prosili go, aby powrócił jeszcze, aby przychodził częściej i brał udział w ich
naradach. Byli oni przejęci romantycznością tej na wszystko zdecydowanej miłości.
Ująwszy rękę panny Moorsom, wyciągniętą na pożegnanie, podniósł wzrok na nią;
chciał coś powiedzieć, lecz zabrakło mu głosu, jak gdyby nagle zapieczętowano mu
wargi. Oddała mu uścisk dłoni, a gdy odchodził, spoglądała za nim wzrokiem
niepewnym, jak gdyby spodziewała się usłyszeć jeszcze głos jego. Słaby uśmiech
rozchylał jej wargi, bez wątpienia jednak uśmiechała się nie do niego: był to tylko
odblask jakiejś głębokiej i nieprzeniknionej myśli.
IV
Powrócił na żaglowiec, jakby zawieszony w powietrzu, bielejący w atmosferze
zachodzącego słońca i przytłumionego blasku olbrzymiej przystani, przysypanej
popiołem zmierzchu. Pragnął, aby myśli jego były trzeźwe, rozsądne, umiarkowane,
jak były nimi słowa, które wypowiadał przed chwilą. Bał się, aby nie umknęły jego
władzy i nie sprowadziły jakiejś moralnej klęski. Lękał się bezsennej nocy, lękał się
także nieustannego napięcia sił, potrzebnego do rozplatania tej nużącej sprawy, nad
którą przecież trzeba było się wreszcie zastanowić. Leżał na wznak w ciemności,
wzdychając głęboko, i nagle, w jednej z komnat pustego i nieumeblowanego pałacu,
ujrzał samego siebie, niosącego małą dziwną lampkę, która odbijała się w długim
zwierciadle. W tym dziwnym własnym odbiciu rozpoznał człowieka, za którym musi
pójść, przewodnika tego przerażającego snu. Przechodził galerie bez końca, mnóstwo
wysokich sal, przekroczył niezliczone drzwi. Gubił się i znów odnajdywał swą drogę.
Komnaty ciągnęły się jedna za drugą, aż wreszcie lampa zgasła, a on potknął się o jakiś
przedmiot; gdy się schylił, aby go podnieść, wydał mu się bardzo zimny i ciężki. W
bladym świetle brzasku ujrzał głowę posągu; marmurowe włosy układały się w dumną
linię hełmu, na wargach dłuto wyryło słaby uśmiech. Głowa ta podobna była do głowy
panny Moorsom. Gdy się w nią wpatrywał, stała się w jego rękach lżejszą, mniejszą,
zaczęła się rozpadać, aż wreszcie rozsypała się w garść prochu, którą rozwiał
podmuch wiatru tak chłodny, że Renouard przebudził się przemarznięty do szpiku
kości. Szybko wyskoczył z łóżka. Na świecie dniało już także. Usiadł przy stole w
kajucie i, ująwszy głowę w dłonie, przez dłuższy czas nie poruszył się wcale.
Z zupełnym spokojem zaczął rozpatrywać swój sen. Lampę oczywiście łączył z
poszukiwaniem kogoś. Po bliższym zastanowieniu doszedł jednak do przekonania, że
odbicie jego w lustrze nie było odbiciem prawdziwego Renouarda, lecz kogoś, czyjej
twarzy nie mógł sobie przypomnieć. Opustoszały pałac było to ponure odbicie długich
korytarzy z mnóstwem drzwi w wielkim budynku, którego pierwsze piętro zajmowały
biura dziennika. A marmurowa głowa z twarzą panny Moorsom? To dało się łatwo
wytłumaczyć, bo o kimże innym mógł śnić? Twarz jej była jaśniejsza od kararyjskiego
marmuru, od oblicza anioła. Wiatr, który w końcu wszystko rozwiał, była to chłodna
bryza poranku: wpadł przez otwarty luk i dotknął jego twarzy, nim statek odwrócił się
od zimnego wiatru.
Tak, lecz racjonalne wyjaśnienie tej fantazji czyniło ją bardziej jeszcze
tajemniczą i dziwną; sen ten był po prostu demoniczny. Była to jedna z tych przygód,
które wytrącają człowieka z ustalonego porządku rzeczy i przekształcają go w istotę
podległą tajemnym wpływom.
Odtąd przestał się nawet opierać. Co dzień po południu dążył do domu, gdzie
mieszkała - a dążył tam bezwolnie jak we śnie. Nie pojmował wcale, czy doszedł do tej
zażyłości z domem Dunsterów nad zatoką dzięki swym osobistym zasługom, czy też
jako pionier uprawy roślin jedwabniczych. Przypuszczał raczej to ostatnie, gdyż
pamiętał wyraźnie, tak wyraźnie jak we śnie, starego Dunstera mówiącego mu
pewnego razu, że najpilniejszym społecznym obowiązkiem jest dokładne zbadanie
północnych części kraju, czy też nie znajdą się tam tereny odpowiednie do plantacji
roślin jedwabniczych. Starzec, mówiąc to, kiwał poważnie brodą. Był to pomysł
niedorzeczny jak sen.
Naturalnie wieczorem zjawiał się tam Willie; on jeszcze bardziej przypominał
postać z sennego koszmaru: krążył dookoła krzeseł w swym wieczorowym stroju jak
wielki i wstrętny sentymentalny nietoperz.
- Trzeba wreszcie wytępić te przeklęte kokony na całym świecie! - mruczał
przytłumionym, bulgoczącym głosem. Czuł zawsze wielki wstręt do owadów.
Pewnego wieczoru ukazał się z czerwonym kwiatem w butonierce. Trudno sobie
wyobrazić równie odrażający widok. Mawiał też czasem do Renouarda:
- Może pan jeszcze wpłynie na bieg historii naszego kraju, bo ekonomiczne
warunki kształtują przecież historię narodów, nieprawda?
Zwracał się o potwierdzenie do panny Moorsom, schylając protekcjonalnie
swój nos szeroki jak łopata i podnosząc ku niej rozczulony wzrok spod
nieprawdopodobnych brwi, które wyrastały z gąbczastej skóry kępkami jak sitowie;
choleryczny ten tłuścioch był sentymentalnym ekonomistą, skłonnym do łez; należał
także do „Cobden Clubu”.
Chcąc się z nim jak najmniej widywać, Renouard zaczął przychodzić wcześniej,
aby odejść przed jego przybyciem, a jednocześnie nie skrócić godzin swej tajemnej
adoracji, dla której wyłącznie teraz żył. Przestał okłamywać siebie i doszedł do
bezgranicznej rezygnacji. Pogodził się z wielkim nieszczęściem, jakim była miłość jego
do kobiety, która pragnęła odnaleźć innego człowieka, aby mu się rzucić w ramiona. Z
taką oto desperacką precyzją określał w myślach swoją sytuację, której świadomość
przeszywała, jak ostra strzała, nagłe chwile milczenia wśród ogólnej rozmowy. Drżał
tylko na myśl, że nie może to trwać, że musi nastąpić koniec, ale bał się tego
instynktownie, tak jak chory człowiek boi się śmierci, gdyż koniec wydawał mu się
śmiercią, poza którą czeka go mroczna, bezdenna otchłań. Lecz rezygnacja nie
chroniła go przed mękami zazdrości; przed tą okrutną, bezsensowną, dotkliwą, głupią
zazdrością, gdy wydaje się mężczyźnie, że kobieta zdradza go samym swym
istnieniem, swym oddechem, gdy najtajniejsze poruszenia jej nerwów lub duszy stają
się podstawą do szaleńczych podejrzeń, zabójczych wątpliwości, śmiertelnego
niepokoju.
Panna Moorsom, z powodu wyjątkowej sytuacji, w jakiej się znajdowała,
wychodziła bardzo rzadko. Poddawała się z wyniosłą cierpliwością łaskawego i
niezłomnego bóstwa odosobnieniu w domu Dunsterów, gdzie żyła jak pustelnica,
otoczona opieką starców. Trudno powiedzieć, czy cierpiała, czy też los swój znosiła ze
spokojem wielkiej namiętności, skoncentrowanej w sobie, czy może z obojętnością
istoty wyższej ponad wszystko i wystarczającej samej sobie. Renouard zauważył
jednak, że rozmowa z nim czasem sprawia jej przyjemność. Może dlatego, że był
jedyną osobą w jej otoczeniu, zbliżoną do niej wiekiem. Może to było przyczyną, dla
której dopuszczono go do ich grona?
Podziwiał jej głos, równie harmonijny jak ruchy i postać. On sam zazwyczaj
miał spokojny sposób bycia, lecz potęga jej czaru do tego stopnia wyprowadzała go z
równowagi, że tylko z ogromnym wysiłkiem woli mógł zachować zwykły spokój.
Wracał od niej na swój żaglowiec - wstrząśnięty do głębi, wyczerpany, złamany jak po
wyrafinowanych torturach. Gdy się zbliżała do niego, miewał chwilę jakby halucynacji.
Wydawała mu się istotą mglistą i świetlaną, stworzoną po to, aby żyć przy dźwiękach
niewidzialnej muzyki, wśród szumu strumyka, w cieniu miłości. Po pewnym czasie, nie
mogąc wciąż patrzeć w ziemię, skupiał całą siłę woli i podnosił wzrok na nią. W
przejrzystym mroku jej oczu płonęły iskry; gdy spoglądała na Renouarda, życie
nabierało dla niego nowego znaczenia. Myślał sobie, że kto inny dawno by znalazł
szczęśliwe wyzwolenie w szaleństwie, podczas gdy on spalał się na popiół w tym
blasku. Jemu nie sądzone było takie szczęście; wyniósł zdrowe zmysły spod gorących
promieni słońca, palących jak piec gorejący upalnych pustyń, z płomiennej zawziętości
na ludzką słabość i spośród zażartego okrucieństwa nieprzyjaznej natury.
Będąc przy zdrowych zmysłach, miał się ciągle na baczności; nie chciał bowiem
wpaść w milczące zachwycenie lub wybuchnąć gorącymi słowami; musiał pilnować
swych oczu, rąk i nóg, nawet muskułów twarzy. Rozmowa ich była taka, jaka może
być między dwojgiem tego rodzaju ludzi: ona, młoda panna, przybyła wprost z ciężkiej
atmosfery czteromilionowego miasta, po kilku sezonach sztucznego towarzyskiego
życia w Londynie; on zaś, odkrywca o ściśle określonym celu, przywykły do szerokich
horyzontów, trzymający się z dala nawet w chwilach wypoczynku od tych skupisk
jednostek ludzkich, wśród których, nawet we własnych oczach, zatraca się swą
osobistą wartość. Nie umieli używać zdawkowej monety rozmów, musieli się
posługiwać ogólnikami, którymi wyrażali się w sposób pospolity; nie były to rozmowy
poważne, może ona nie umiała ich prowadzić, w każdym razie nie powiedziała nigdy
nic znaczącego. Świat zewnętrzny nie wywierał na nią jakiegoś specjalnego,
indywidualnego wrażenia, które by się różniło od wrażeń innych kobiet. Czarowała
swym spokojem, powagą postawy, niezawodnie olśniewającym wdziękiem kobiecości.
Nie wiedział, co się kryje pod tym białym czołem, tak cudnie wyrzeźbionym, pod
płonącą koroną włosów, nie umiałby powiedzieć, co ona myśli, co czuje. Odpowiadała
z namysłem, zawsze po chwili krótkiego milczenia, w czasie którego niespokojnie
zawisał u jej warg. Czuł, że znajduje się w obecności tajemniczej istoty, przez którą
przemawia głos nieznany, jak głos wyroczni, przynosząc sercu wieczny niepokój.
Zadowolony był, że może siedzieć, milcząc i ukradkiem zaciskając zęby,
pożerany przez zazdrość - nikt nie domyślał się nawet, ile było stoickiego wysiłku w
jego zrównoważonym stosunku do tych starych ludzi, nikt nie wiedział, że człowiek
ten skupiał całą uwagę na własnych mękach, nie chcąc pozwolić, aby go siły opuściły.
Jak dawniej, gdy zmagał się z siłami natury, tak i teraz był gotów na wszystko, tylko
nie do ucieczki.
Może z powodu braku tematu do rozmowy, interesującego ich oboje, panna
Moorsom nieraz kazała mu opowiadać o swym życiu. Nie odmawiał nigdy, gdyż
wolny był od rozgoryczonej, onieśmielonej próżności, która zamyka tyle
zarozumiałych ust. Opowiadał cichym głosem, patrząc na koniec jej trzewika i myśląc
o tym, że bliski jest moment, gdy, mimo jej roztargnienia, on ją znudzi. Istotnie,
rzuciwszy na nią ukradkowe spojrzenie, widział ją siedzącą nieruchomo z głową
spuszczoną, olśniewająco piękną i doskonałą, z oczami zamglonymi, wpatrzonymi
smutnie przed siebie; myślał wówczas, że jest podobna do jakiejś tragicznej Wenus,
powstającej nie z piany morskiej, lecz z dalekiej, bardziej niż morze nieuchwytnej,
tajemniczej, potężnej i ogromnej ludzkości.
V
Pewnego popołudnia Renouard, wyszedłszy na taras, nie zastał tam nikogo.
Było to dla niego jednocześnie smutnym rozczarowaniem i bolesną ulgą.
Upał był wielki i powietrze spokojne; wszystkie okna w domu stały otworem.
Na drugim końcu tarasu krzesła, ustawione w towarzyską grupę dookoła stolika do
robótek, robiły wrażenie zajętych przez rozmawiające ze sobą niewidzialne cienie.
Nikły i słaby dźwięk rozmowy, płynącej z pokoi, powiększał to złudzenie; Renouard,
przyjrzawszy się im z pewną trwogą, zatrzymał się niepewny i oparł się o kamienną
balustradę w pobliżu pękatego wazonu z podzwrotnikową rośliną dziwnego kształtu.
Profesor Moorsom, powróciwszy z ogrodu z książką i białym parasolem nad gołą
głową, zastał go tam jeszcze. Zamknąwszy parasol, oparł się obok niego i zwrócił mu
uwagę na wzrastający w tej porze roku upał. Renouard przytaknął i poruszył się z
lekka. Profesor po krótkim milczeniu rzucił niespodziewane pytanie, które, jak
uderzenie maczugą w głowę, pozbawiło Renouarda mowy, a nawet myśli; pytanie to,
nadzwyczaj proste, lecz bardziej okrutne od ciosu, napełniło go obawą nie śmierci, lecz
nieskończonych udręczeń.
- Musimy się wkrótce na coś zdecydować. Nie możemy pozostawać ciągle w
takim zawieszeniu. Niech mi pan powie, czy pan myśli, że nasza wyprawa się
powiedzie?
Oniemiały Renouard uśmiechnął się blado. Profesor wyznał mu żartobliwie, jak
bardzo pragnie dokończyć nareszcie podróż dookoła świata i raz z tym skończyć. Nie
mogą przecież bez końca korzystać z gościnności tych kochanych Dunsterów.
Profesor miał zresztą przed sobą ważne sprawy: obiecał w Paryżu wygłosić szereg
odczytów.
Renouard nie wiedział, że odczyty profesora Moorsoma są wydarzeniem na
skalę europejską i gromadzą najwytworniejszą publiczność. Wrażenie zrobiła na nim
jedynie wzmianka o wyjeździe, groźba rozstania uderzyła w niego jak piorun. Zdawał
sobie sprawę z absurdalności tego wzruszenia: czyż przez wszystkie te dni nie czuł nad
sobą cienia tej groźby? Profesor wsparł się łokciami o balustradę, spojrzał w dół, na
ogród, i ciągnął dalej swoje zwierzenia. Tak, tak. Wydział spraw uczuciowych jest pod
kierownictwem jego córki, której nie brak moralnego poparcia rozlicznych
ochotników, lecz o stronie praktycznej życia on musi myśleć sam, bez niczyjej
pomocy.
- Nie waham się mówić z panem o mych kłopotach, gdyż uważam pana za
naszego przyjaciela, a zarazem człowieka dalekiego od tych przeklętych wzniosłości.
- Co pan przez to rozumie? - szepnął Renouard.
- Myślę, że pan jest zdolny do spokojnego sądu.
Atmosfera jest tutaj nie do wytrzymania, wszyscy się poddali uczuciom. Może
rozsądne zapatrywania pana mogłyby wpłynąć na…
- Czyżby pan pragnął, aby panna Moorsom zaniechała poszukiwań?
Profesor z przygnębieniem zwrócił się ku młodemu człowiekowi.
- Bóg jeden wie, czego ja chcę.
Renouard, oparłszy się plecami o balustradę, skrzyżował ramiona na piersiach i
zdawał się rozmyślać głęboko. Ocieniona łagodnie szerokim brzegiem panamy, twarz
jego, o prostej linii nosa łączącego się z czołem, o oczach osadzonych głęboko i
brodzie wysuniętej naprzód, o czysto zarysowanym profilu, przypominała mglisto
twarz Minerwy, jaką się widuje pod grzebieniastym hełmem, wśród brązów
klasycznego muzeum.
- To jest najprzykrzejszy okres mego życia! - zawołał profesor porywczo.
- Zapewne ten człowiek jest wart tego - szepnął Renouard, i zazdrość przeszyła
jego pierś, jakby się sam przebił sztyletem.
Zdenerwowany upałem, czy też dając upust swej irytacji, profesor uniósł się
szczerością.
- W dzieciństwie był to wesoły głuptasek. Wyrósł z niego młodzieniec o nieco
ograniczonej inteligencji, który, jak podejrzewam, nigdy się nie wysilał, aby coś
zrozumieć. Córka moja znała go od dzieciństwa. Jestem człowiekiem bardzo zajętym,
więc przyznaję, że zaręczyny ich były dla mnie prawdziwą niespodzianką. Chciałbym,
aby pobudki, które doprowadziły ich do tego kroku, były bardziej naiwne, lecz
prostota nie była modna w ich kółku. Z punktu widzenia życiowego był on naiwnym
dzieciakiem. Teraz wszyscy mnie zapewniają, że padł ofiarą swej szlachetnej ufności w
uczciwość rodzaju ludzkiego, lecz to już jest tylko idealizowaniem smutnej
rzeczywistości. Co do mnie, od samego początku wątpiłem w jego nieuczciwość;
niestety moja mądra córka nie miała tych wątpliwości, i teraz przeżywamy reakcję.
Nie, na to, aby być nieuczciwym, trzeba być zupełnie biednym, ale u niego był to
objaw wyrafinowanego sprytu. Skomplikowany głupiec! Przebudzenie jednak miał
okrutne.
W taki oto sposób profesor Moorsom wyjawił „młodemu przyjacielowi” swe
uczucia względem zaginionego. Widoczne było, że pragnął, aby się nigdy nie odnalazł.
Może tęsknił podczas tych bezprzykładnych upałów do chłodnych przestrzeni Oceanu
Spokojnego, do swobodnych podmuchów morskiego wiatru, zamiatającego pokład
zastawiony leżakami na statku zdążającym do wybrzeża Kalifornii. Renouardowi
filozof wydał się po prostu najobłudniejszym z ojców; zdziwiło go to bardzo, lecz na
tym nie kończyły się jeszcze odkrycia.
- Może już nie żyje - szepnął profesor. - Czemu? Ludzie nie umierają tu
wcześniej niż w Europie. Gdyby się był ukrył, na przykład, we Włoszech, myśl ta nie
przyszłaby panu do głowy.
- Tak, ale jeśli upadł moralnie? To nie był silny charakter - ciągnął dalej
zakłopotany profesor. - Tu chodzi o przyszłość mej córki.
Renouard pomyślał, że miłość takiej kobiety może podnieść człowieka
upadłego - umarłego wyrwać z grobu; myśl ta przejęła go wewnętrzną rozpaczą.
Rozpacz i zdziwienie zamknęły mu usta. Wreszcie zdobył się na wspaniałomyślność:
- Och! nie należy przecież przypuszczać…
Profesor przerwał mu głosem smutniejszym jeszcze niż poprzednio:
- Jak to dobrze być młodym! Zresztą, jest pan człowiekiem czynu i wierzy pan
w powodzenie. Lecz ja zbyt już długu patrzę na życie, aby nie obawiać Me jego
niespodzianek. Ach, starość! Oto stoję przed panem pełen wątpliwości i wahania: spe
leuus, tinidus futuri.
Dał znak Renouardowi, aby mu nie przerywał, i ciągnął dalej przytłumionym
głosem, jakby się obawiał, że ich kto podsłucha, nawet na tym pustym tarasie.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem, czy ta sentymentalna
pielgrzymka jest szczera. Tak, na swój żaglowiec. Nie przestąpił jeszcze progu salonu,
gdy usłyszał, jak stary Dunster donośnym głosem przepowiada:
- …kiedyś obejmie tu kierownicze stanowisko… Tak jak ja.
Renouard opuścił za sobą lekką portierę, a głos profesora Moorsoma rzekł:
- Mówiono mi, że ktokolwiek miał z nim do czynienia, jest jego wrogiem.
- To nic nie znaczy. Zrobił to, co do niego należało. Tak jak ja.
- Opowiadają, że nie liczy się z tym, ile kosztuje to, do czego dąży; nie liczy się
nawet z życiem ludzkim.
Renouard zrozumiał, że mówiono o nim. Nim zdołał odejść, pani Dunster
rzekła łagodząco:
- Mój drogi, nie należy się przejmować tymi bajkami, jakie opowiadają o nim.
To zazdrośni tak plotą.
Wówczas usłyszał głos panny Moorsom, odpowiadającej jej:
- Niełatwo można mnie oszukać. Ja mam, że się tak wyrażę, instynktowne
poczucie prawdy.
Z sercem pełnym trwogi uciekł z tego domu.
VI
Na statku, leżąc na wznak na kanapie, z pięściami przyciśniętymi do oczu,
postanowił nie pójść na obiad do Dunsterów i w ogóle nigdy już tam nie powrócić.
Postanawiał to już ze dwadzieścia razy. W błąd wprowadzało niepewną jeszcze jego
wolę poczucie, że wystarczy, aby wyszedł na tylny pokład i zakomenderował
spokojnie: „Podnieść kotwicę”, a żaglowiec, ożywiony, pomknie naprzód i oddali się
przed wschodem słońca o setkę mil. Nic łatwiejszego! A jednak młody człowiek, który
z powodu swej nieubłaganej zuchwałości miał już ustaloną złą opinię, nieugięty
dowódca dwóch ekspedycji, tragicznie zakończonych, wzdrygał się przed tym aktem
dzikiej energii. Przeciwnie, począł szukać wymówek.
Nie! Nie ucieknie niczym nieuleczalnie chory, który podrzyna sobie gardło.
Skończył się ubierać i spojrzał ze wzgardą w lustro na swą spokojną twarz. Gdy płynął
łodzią do brzegu, przypomniał sobie nagle dzikie piękno wodospadu, który widział
przed laty w Menado, gdy był jeszcze małym chłopcem. Opowiadano, że pewien
generał-gubernator holenderskiej części Indii Wschodnich podczas oficjalnej podróży
popełnił tutaj samobójstwo, że cierpienia, spowodowane chorobą, zniechęciły go do
życia i skoczył w wodną otchłań. Czyż jednak istniało na świecie opętanie podobne
temu, które znęcało się nad nim, przywiązując go do życia, a zarazem torturując
śmiertelnie?!
Obiad odbył się w małym kółku. Czekano pół godziny na Willie’ego, ale nie
przyszedł, więc krzesło jego obok panny Moorsom pozostało niezajęte. Po lewej ręce
Renouarda siedziała siostra profesora, ubrana w suknię kosztowną, odpowiednią dla
jej wieku. Stara panna była tak znakomicie zakonserwowana, że przypominała
Renouardowi woskowy kwiat pod szkłem; życiowe boje nie pozostawiły na niej
najmniejszego śladu. Renouard nie podobał jej się, gdy przychodził po południu w
białym płóciennym ubraniu i w plantatorskim kapeluszu; strój ten wydawał się jej nieco
cygański, nieodpowiedni na wizytę w domu, gdzie są panie. Lecz co wieczór znów
podbijał jej serce swą zgrabną i elegancką postacią we fraku i miłym, przytłumionym
głosem. Mógłby być kimś bardzo dystyngowanym - na przykład synem księcia. Pod
wpływem tego wrażenia (a także dlatego, że ją brat do tego namówił) usiłowała
otworzyć swe serce Renouardowi, który tymczasem przez stół wpatrywał się całą swą
duszą w jej siostrzenicę. Przemawiała do niego tak szczerze, jak gdyby ten nędzny
śmiertelnik o duszy, w której nie pozostało nic poza beznadziejną miłością, był istotnie
księciem.
Słuchał nieuważnie, dochodziły go tylko strzępki zwierzeń, aż do chwili, gdy
kończąc je, zawołała:
- …byłabym szczęśliwa, gdyby pan zechciał wyrazić swą opinię! Spójrz na nią:
taka jest urocza, tak przez wszystkich psuta, podziwiana! Byłoby to zbyt smutne.
Mieliśmy nadzieję, że zrobi świetną partię, wychodząc za mąż za człowieka bardzo
bogatego i na wysokim stanowisku, że będzie prowadziła dom otwarty w Londynie i
na wsi, że będzie wydawała wspaniałe przyjęcia. Stworzona jest do tego, tylu ma
dystyngowanych znajomych! A zamiast tego - co się stało!… Naprawdę, serce mnie
boli, gdy o tym myślę!
Jej szept uprzejmy, pomimo niepokoju, zagłuszał słowa profesora Moorsoma,
wykładającego subtelnie poprzez stół swemu szanownemu wyznawcy Niestałość
Rzeczy Wymiernych. Mogło to stanowić jeden z rozdziałów nowej, popularnej książki
filozoficznej Moorsoma. Stary Dunster, uszczęśliwiony patriarcha, pochylił się nieco
naprzód, oczy błyszczały mu młodzieńczo, a dwie czerwone plamy wystąpiły na jego
policzkach, ponad siwą brodą; Renouard, patrząc na to starcze podniecenie,
przypomniał sobie słowa słyszane z subtelnych ust profesora; zrozumiał słuszność i
uznał ich prawdę patrząc na tego starca, który pragnął, aby go jeszcze zabawiano nad
brzegiem grobu. Tak! To intelektualna rozpusta ślizgająca się po powierzchni życia.
Płytkość i szalbierstwo!
Po tej samej stronie stołu panna Moorsom, nie spojrzawszy na ojca ani razu,
siedziała z zaciśniętymi ustami; olśniewająca jej cera ledwie była zaróżowiona, czarne
oczy płonęły nieruchome, a faliste jej włosy lśniły miedzianymi blaskami: cały jej
wdzięk zdawał się być zmrożony. Renouard wyobrażał sobie patrząc na nią, jak
przewróciwszy stół tłucze kryształy i porcelanę, depcze nogami kwiaty i owoce,
porywa ją w ramiona i unosi, wystraszoną śmiertelnie i milczącą pośród krzyków i
zamieszania obecnych, do jakiegoś głębokiego ukrycia, jak w epoce jaskiniowej. Nagle
wszyscy powstali, więc i on uczynił to samo, nie mógł jednak złapać oddechu i czuł się
niepewny na nogach.
Na tarasie filozof, zapaliwszy cygaro, wsunął protekcjonalnie rękę pod ramię
swego „drogiego, młodego przyjaciela”. Renouard odnosił się teraz do niego z głęboką
nieufnością, podczas gdy znakomity uczony zdawał się odczuwać względem
Renouarda rzeczywistą sympatię, tajemny pociąg, jaki się zdarza czasem mimo różnic
wieku i pozycji światowej. W tym wypadku pociąg ten można by chyba było
wytłumaczyć porażką, jakiej doznała filozofia profesora przy zetknięciu się z
rzeczywistymi kłopotami praktycznej natury.
Przeszli się parę razy wzdłuż tarasu, rozmawiając o tym i owym, gdy nagle
profesor zapytał:
- Czy pan wie, że mój zmarły syn uczył się w tej samej szkole co i pan?
Wyobrażam sobie, że rozumielibyście się doskonale, gdybyście się znali. On też był
człowiekiem czynu.
Westchnął i otrząsnąwszy się ze smutnych myśli rzekł, wskazując na nie
oświetloną część tarasu, gdzie widniała jasna plama sukni panny Moorsom:
- Tak bym pragnął, aby pan przemówił do jej rozsądku i zniechęcił ją.
Renouard uwolnił ramię od uścisku tego najbardziej zdradzieckiego z ludzi i
udając wielkie zdziwienie odstąpił o krok.
- Pan profesor żartuje sobie zapewne ze mnie! - zawołał z cichym śmiechem,
który był raczej pomrukiem. wściekłości.
- Drogi przyjacielu, nie żartowałbym przecież z tych rzeczy. Nie zdajesz sobie
widocznie sprawy ze swojego wpływu - dodał, kierując się ku krzesłom.
„Szarlatan! - pomyślał Renouard, stanąwszy bez ruchu i spoglądając za nim. -
A jednak… a jednak… Gdyby to było prawdą?”
Zbliżył się do panny Moorsom. Siedziała na tym samym miejscu, na którym po
raz pierwszy rozmawiali ze sobą, lecz tym razem to ona mu się przyglądała, gdy się
zbliżał. Większość okien nie była teraz oświetlona, panna Moorsom siedziała więc
prawie w ciemności. Wydawała mu się w swej jasnej sukni świetlanym zjawiskiem,
postacią bez określonego kształtu, twarzą bez rysów, czekającą na niego aż do chwili,
gdy usiadłszy obok niej, zamienił parę nic nie znaczących słów. Wówczas stopniowo
zaczął ją dostrzegać jak czarodziejski obraz tchnący wdziękiem, czarem i pożądaniem,
a odbijający tajemniczym blaskiem od ciemnego tła. Coś nieokreślonego w liniach jej
postaci, w brzmieniu jej głosu łagodziło wrażenie spokojnej i nieświadomej dumy,
okrywającej ją zwykle jak płaszcz. Renouard, niby niewolnik wrażliwy na kaprysy
pana, odczuwszy pewne subtelne przytłumienie jej wdzięku, wzruszył się tym do głębi.
Przemógł chęć, by schwycić ją za rękę i pociągnąwszy za sobą w dół, do ogrodu,
rzucić się do jej stóp pod wyniosłymi drzewami szepcząc słowa miłości.
Wzruszenie jego było tak silne, że musiał odkaszlnąć, i nie wiedząc, o czym
mówić, zaczął opowiadać o swej matce i siostrach, które miały przyjechać na pewien
czas do Londynu.
- Mam nadzieję, że pani je odwiedzi i opowie im coś o mnie, coś z tego, co
pani sama widziała - dodał nalegająco.
Tak jak umierający, miał nadzieję tym naiwnym podstępem przedłużyć jej
pamięć o sobie.
- Zrobię to z pewnością - odparła. - Bardzo mi będzie przyjemnie odwiedzić je,
jak tylko powrócę, ale to zapewne nie nastąpi tak prędko.
Usłyszał, jak z lekka westchnęła. Podniecany okrutną zazdrością, zapytał:
- Czy pani już się zniechęciła?
Po tym cichym pytaniu zapadło milczenie.
- Jeśli pan przypuszcza, że to moje serce się zniechęciło - zabrzmiał po chwili
głos panny Moorsom - to, jak widzę, nie zna mnie pan wcale.
- Nigdy nie należy wątpić - mruknął.
- W całej tej sprawie chodzi o wynagrodzenie krzywdy. Występuję w obronie
prawdy, nie mogę więc myśleć o sobie.
Miał ochotę schwycić ją za gardło, gdyż każde jej słowo zdawało się ubliżać
jego miłości, lecz powiedział tylko:
- Nigdy nie wątpiłem w szlachetność pani pobudek.
- Zdziwiło mnie tylko, że użyte zostało w takim zastosowaniu słowo
„zniechęcenie”. I to przez kogo, przez pana, który podobno nie liczy się z niczym, gdy
chce dopiąć swego celu.
- Widzę, że dokuczanie mi sprawia pani przyjemność - odparł, gdy tylko,
opanowawszy swój gniew, mógł wydobyć głos. Miał wrażenie, że profesor Moorsom
wsączył mu w ucho jad, który, rozpływając się teraz, plami nie tylko miłość jego, ale i
zazdrość.
Odnosił się podejrzliwie do każdego słowa wychodzącego z tych ust, od
których zawisło jego życie.
- Co pani może wiedzieć o ludziach, którzy nie dbają o nic, gdy chodzi o
dopięcie celu? - zapytał, jak mógł najłagodniej.
- Znam ich trochę ze słyszenia.
- Zapewniam panią, że nie różnią się od innych: cierpią, ulegają czarowi…
- Ale jeden z nich dziwne mi rzeczy opowiada.
Po krótkim milczeniu zmieniła temat rozmowy.
- Dziś rano spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Nadszedł list od wdowy po
starym służącym; pan wie, o kim mówię. Miałam nadzieję, że otrzymała jakieś
wiadomości… stąd. Lecz nie dowiedziała się nic nowego od czasu naszego wyjazdu.
Głos jej był spokojny. Zazdrość jego nie znosiła tego rodzaju rozmów, lecz był
zadowolony, że przynajmniej nie zdarzyło się nic, co by ułatwiło poszukiwania;
ślepym, niewyrozumowanym szczęściem napełniała go myśl, że będzie oglądał ją
długo, wobec tego że nie zniechęciła się do dalszych poszukiwań.
„Siedzę za blisko niej” - pomyślał i odsunął się nieco, obawiając się, iż w
rozterce uczuć rzuci się na jej ręce, leżące na kolanach, i pokryje je pocałunkami. Bał
się. Nic, nic już nie wyzwoli go spod jej czaru, nawet gdyby była naprawdę fałszywa,
głupia, zepsuta - jest bowiem jego przeznaczeniem. Ogrom jego niedoli pogrążył go w
takie odrętwienie, że zrazu nie usłyszał głosów i kroków w salonie: był to Willie, który
powrócił do domu z redaktorem.
Wyszli na taras, paplając głośno i budząc ogólne zdumienie. Uspokoiwszy się
stanęli, jakby sami też zdziwieni.
VII
Wracali z uczty wydanej na cześć lokalnego poety, ostatniego odkrycia
redaktora. Odkrycia takie należały do jego zawodu i powołania, były dumą i rozkoszą
jedynego apostoła literatury na tej półkuli, osamotnionego protektora kultury.
„Niewolnika z pochodnią”, jak się sam podpisywał pod tygodniowym dodatkiem
literackim swego dziennika. Bez trudu namówił cnotliwego Willie’ego, który lubił
biesiady, aby mu pomógł w słusznej sprawie, i teraz, pozostawiwszy poetę śpiącego na
dywanie przed kominkiem w gabinecie redaktora, w dzikim pośpiechu wpadli do domu
Dunsterów. Redaktor spieszył tu z następnym odkryciem. Chwiejąc się z lekka na
nogach, otworzył szeroko usta i wykrzyknął to jedno słowo:
- Odnaleziony!
Stojący za nim Willie podniósł obie ręce nad głowę i opuścił je dramatycznym
gestem. Renouard ujrzał, jak niby w nagłej panice cztery siwowłose postacie na drugim
końcu tarasu zerwały się z krzeseł.
- Mówię wam… że… się znalazł! - wołał z emfazą protektor literatury.
- Co takiego?! - wykrzyknął Renouard zduszonym głosem.
Panna Moorsom chwyciła go za rękę: dotknięcie to wlało mu ogień w żyły, a w
gorącej ciszy, która go ogarnęła, zaszumiała mu w uszach krew czy ogień. Zrobił ruch,
aby powstać, lecz powstrzymał go konwulsyjny uścisk jej dłoni.
- Nie, nie! - Oczy panny Moorsom pociemniały jak noc i spoglądały dookoła
niespokojnie. Redaktor ruszył w jej stronę, a za nim Willie, jak zwykle ostentacyjnie
dźwigając swe ogromne, ciężkie cielsko, które jednak nawet przez chwilę nie mogło
się utrzymać w prostopadłym położeniu.
- Tak… odnaleźliśmy niewinnego Artura… - zaczął redaktor, a potem dodał
bardziej urzędowym tonem: - A to z pomocą tego oto listu.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i, wyciągnąwszy kawałek papieru, uderzył
weń otwartą dłonią.
- To list tej staruszki. Willie nosił go w kieszeni od rana, to jest od chwili kiedy
dała mu go panna Moorsom, aby mi pokazał. Dopiero przed godziną przypomniał
sobie o nim, nie przypuszczając, że jest w nim coś ważnego. Istotnie! Trzeba tylko
umieć czytać!
Renouard i panna Moorsom wyłonili się z ciemności ramię w ramię; była to
dobrana para: oboje wstrząśnięci, ale spokojni i bladzi jak dwa żywe posągi; panna
Moorscm puściła jego rękę. Ujrzawszy Renouarda redaktor zawołał przenikliwym
głosem:
- I ty tu!
Nastąpiła chwila milczenia; na wszystkich twarzach malowała się jakaś niechęć
i okrucieństwo.
- Ciebie właśnie potrzebowaliśmy - ciągnął zwracając się do Renouarda
redaktor. - Wybaczcie moje podniecenie. Ty nam wszystko wyjaśnisz. Powiedziałeś mi
kiedyś, że twój pomocnik mówił ci, że się nazywa Walter? Czy tak? Byłem tego
pewien. Mam tu, w ręku, list tej staruszki, żony służącego, posłuchajcie, co pisze:
„Mogę tylko pani donieść, że mój biedny mąż adresował swe listy do H. Waltera.”
Zduszony okrzyk Renouarda zginął w ogólnym gwarze i szmerze kroków.
Redaktor postąpił naprzód i skłonił się zachowując pewną równowagę.
- Pozwoli pani, że jej złożę z głębi mojego serca powinszowania z powodu… z
powodu… szczęśliwej wiadomości.
- Naczekaj chwilę - wyjąkał niepewnie Renouard.
Redaktor rzucił się na niego z przyjacielskimi wymówkami:
- Ach, z ciebie też dobry numer! Ze swoim samotnictwem dojdziesz do
poziomu umysłowego dzikusów. To nie do pomyślenia! Żyć z kimś całymi miesiącami
i nic się nie domyślać! I to z kimś bez wątpienia dobrze wychowanym, wybitnym,
niezwykłym, skoro wyróżniła go (tu znów się skłonił) panna Moorsom, którą wszyscy
podziwiamy.
Panna Moorsom odwróciła się do niego plecami.
- Na Boga, Geoffrey, czyś mu nie zatruł życia? - zapytał redaktor Renouarda
szeptem, odciągnąwszy go na stronę.
Renouard, gwałtownie schwyciwszy krzesło, usiadł i oparł łokieć o kolano, a
głowę na dłoni. Za nim siostra profesora, ukradkiem załamując ręce, patrzyła w niebo.
Pani Dunstcr zacisnęła dłonie i, biedna; patrzyła ze smutkiem na Willie’ego. W jakimże
dziwnym stanie był jej wzorowy siostrzeniec! Tak starannie zazwyczaj ułożone na łysej
czaszce rzadkie jego włosy okropnie były potargane, a sama łysina świeciła purpurą i
dymiła.
- O co idzie, Geoffrey? - zapytał redaktor, nieco zbity z tropu ogólnym
milczeniem, jął: gdyby się był spodziewał, że wszyscy będą krzyczeć i tańczyć z
radości. - Masz go przecież na swojej wyspie?
- Tak jest - odparł Renouard nie podnosząc wzroku.
- No właśnie! - Redaktor rozejrzał się dookoła bezradnie, jak gdyby błagając o
jakąś reakcję. Jedyna jednak odpowiedz, jakiej się doczekał, była dość niespodziewana.
Sentymentalny Willie, znudzony tym, że nikt na niego nie zwraca uwagi, a także
rozzuchwalony nieco wypitym alkoholem, odezwał się złośliwie pijackim głosem, dość
niezwykłym jak na człowieka tak zrównoważonego.
- Ale go tu jeszcze nie ma, nie ma! - naigrawał się. - Jeszcze go nie ma!
Obraźliwy ten wyskok podziałał na redaktora jak uderzenie szpicruty na
znarowionego konia, podrzucił go po prostu do góry.
- Co z tego? Cóż z tego, że go tu jeszcze nie ma? Naturalnie, że go tu nie ma!
Ale jest żaglowiec Renouarda, który można zaraz po niego wysłać. Nie! Poczekajcie!
Mam jeszcze lepszy pomysł. Profesorze, dlaczego nie mielibyśmy wszyscy razem
popłynąć na Malatę? Zyskalibyśmy na czasie i pewien jestem, iż panna Moorsom
będzie wolała…
Z ruchem ręki, pełnym galanterii, rozejrzał się za panną Moorsom, lecz ona
gdzieś znikła. Trochę go to zmroziło.
- Ach! Hm! tak! Dlaczego by nie?! Będzie to przyjemna wycieczka, na
rozkosznym statku, w czasie rozkosznej pogody, w rozkosznej misji, rozko… Nie,
nikt nie może mieć nic przeciwko temu, Geoffrey, o ile wiem, ma bungalow trzy razy
za obszerny dla niego samego, może więc wszystkich pomieścić, a będzie to dla niego
wielką przyjemnością. Każdy czułby się dumny, gdyby mógł dopomóc do tego
szczęśliwego spotkania. Dumny jestem z tej maleńkiej roli, jaką ja odegrałem, a on
będzie tym zaszczycony. Geoffrey, mój chłopcze, jutro od rana zacznij się
przygotowywać do podróży. Zbrodnią byłoby stracić choć jeden dzień.
Był równie czerwony jak Willie, gdyż podniecenie przedłużało skutki wesołego
obiadu. Renouard przez chwilę nie poruszał się i milczał, jak gdyby nie usłyszał ani
słowa tej paplaniny. Lecz gdy wstał, podszedł do redaktora i uderzył go z taką siłą w
plecy, że aż mały tłuścioch zatoczył się i spojrzał na niego wystraszony.
- Jesteś urodzonym detektywem i pierwszorzędnym organizatorem… On ma
rację. To jedyne wyjście. Musicie posłuchać głosu uczucia i zaryzykować nawet
podróż na Malatę… - Głos Renouarda załamał się.
Do tej samotni - dodał i wpadł w nagłą zadumę, nie zwracając uwagi na oczy
wlepione w niego wśród niespodziewanej ciszy. Powoli przesuwał wzrok po
wszystkich tych twarzach i zatrzymał go wreszcie na profesorze, który z kamiennym
spojrzeniem, trzymając w palcach palące się cygaro, stał obok siostry.
- Będę wam niesłychanie wdzięczny, moi państwo, jeśli zgodzicie się pojechać
ze mną. To już postanowione, nieprawda? W takim razie wyruszymy statkiem jutro
wieczorem. A teraz pozostawiam państwa ich szczęściu.
Skłonił się bardzo poważnie i nagle, wskazując palcem Willie’ego, którzy z
twarzą zaspaną chwiał się na nogach, rzekł:
- Spójrzcie, jak go szczęście przygniata, każcie mu iść spać.
I zniknął, podczas gdy wszystkie twarze zwróciły się ku Willie’emu, każda z
innym wyrazem.
Renouard wybiegł szybko z domu i aby uniknąć drogi kołowej, zbiegł ostro
pochyłym skrótem do portu, gdzie czekała na niego łódź. Na głośne jego wołanie
śpiący kanacy zerwali się na nogi. Wskoczył do łodzi. ,,Odbijaj! Z drogi!” I łódź
pomknęła po wodzie. „Z drogi! Z drogi!” Przemknęli obok kliprów z ładunkiem
wełny, drzemiących na kotwicy, każdy z otwartą źrenicą zapalonej lampy pośród
olinowania; przemknęli obok admiralskiego okrętu eskadry Oceanu Spokojnego,
wielkiej, ciemnej i milczącej masy, obciążonej snem pięciuset ludzi, na której
niewidzialna warta dosłyszała jego naglący okrzyk: „Z drogi! Z drogi!” Kanacy dysząc
unosili się z ławy za każdym uderzeniem wioseł. Nigdy dość prędko dla niego! Wbiegł
na statek, aż drabinka zachwiała się trzeszcząc pod jego spiesznymi krokami.
Potknąwszy się na pokładzie, zatrzymał się nagle. Po co ten pośpiech? W jakim
celu? Wiedział przecież od początku, że nie uniknie tego, przed czym ucieka.
Gdy stanął na pokładzie, wygasła w nim wola i znikł powód, dla którego tak się
śpieszył na żaglowiec; a chciał ni mniej, ni więcej tylko przygotować go do drogi i
zniknąć po cichu spośród śpiących statków. Lecz był pewien teraz, że nie zdoła tego
uczynić. To było niemożliwe. Po zastanowieniu doszedł do przekonania, że na żywego
czy umarłego - czyn taki rzuciłby cień podejrzenia. Na myśl tę wzdrygnął się cały. Nie
było już rady.
Zszedł do kabiny i zanim jeszcze rozpiął płaszcz, wyjął z szuflady list
zaadresowany do swego pomocnika, ten sam, który znalazł w oznaczonej hasłem
„Malała” przegródce w biurze młodego Dunstera. List ten przez trzy miesiące czekał
na okazję. Renouard, wrzuciwszy list do szuflady, zapomniał całkowicie o jego
istnieniu aż do tej chwili, kiedy to nazwisko Waltera nabrało nagle takiego znaczenia.
Spojrzał na najzwyklejszą kopertę, zauważył drżącym i pracowitym pismem nakreślony
adres: „H. Walter Esq.” Był to bez wątpienia ów ostatni list wysłany przez starego
służącego przed jego chorobą, w odpowiedzi zapewne na polecenie „panicza Artura”,
aby odtąd adresować „Na ręce firmy W. Dunster i Ska”. Renouard zrobił ruch, jakby
chciał otworzyć kopertę, lecz wstrzymał się i po zastanowieniu podarł list na dwoje,
potem na czworo i wreszcie na osiem części. Z pięścią pełną strzępków papieru
powrócił na pokład i wyrzucił je przez burtę w ciemną wodę, gdzie natychmiast
zniknęły.
Zrobił to wszystko powoli, bez wahania i bez wyrzutów sumienia. H. Walter
Esq. Malata. Niewinny Artur! Jakie było prawdziwe nazwisko człowieka, którego
poszukiwała kobieta, przyciągająca, zda się, ku sobie całą miłość, jaka istnieje na
świecie?! Przychodziło jej to bez wysiłku, jak rzecz naturalna, jak innym kobietom
oddychanie; nie raczyła tego nawet zauważać. Lecz Renouard nie był już zazdrosny o
jej istnienie. Cokolwiek by to znaczyło, nie będzie należała do tego człowieka, którego
przygarnął przypadkiem pod wpływem jakiegoś tajemniczego impulsu, aby położyć
nareszcie kres nudnym radom swego tak zwanego przyjaciela. Człowiek ten, o którym
nic literalnie nie wiedział, już nie żył. Umarł na Malacie. Tak! Leżał tam w grobie
bezpieczny i spokojny. Na Malacie przed samym wyjazdem do miasta Renouard oddał
mu ostatnią posługę.
Renouard, jak wielu ludzi gotowych do przezwyciężania wielkich trudności,
wolał uciekać przed drobnymi życiowymi kłopotami. Ten rys jego charakteru miał
źródło w odrobinie lenistwa i wzgardy, a pochodził także z obawy przed zetknięciem
się z pewnymi objawami wulgarności: Renouard podobny był do człowieka, który by
stanął do walki ze lwem, ale zeszedł z drogi ropusze. Stosunki jego z natrętnym
dziennikarzem polegały na czysto zewnętrznej, tak często wciągającej młodych ludzi
zażyłości, pozbawionej jednakże wszelkiej sympatii. Bawiło go raczej ukrywanie przed
„przyjacielem” losu, jaki spotkał jego pomocnika. Renouard nie odczuwał nigdy
potrzeby innego towarzystwa poza swoim własnym; miał w sobie coś z wrażliwości
marzyciela zrażającego się łatwo do ludzi. Pomyślał, że wszystkowiedzący redaktor
rozpocznie znów swe kazania o złych skutkach samotności i zawracać mu będzie
głowę jakimś niedołęgą protegowanym przez siebie. Zirytowała go też ciekawość
redaktora, zamykając mu usta prawdziwym wstrętem.
Obserwował teraz zaciskającą się pętlę konsekwencji swojego milczenia.
Myśl o tym dyplomatycznym przemilczeniu zdusiła mu w gardle okrzyk
mogący wyjawić wówczas zebranym na tarasie, że nie odnajdą już nigdy na tym
świecie tego, kogo szukają. Powstrzymał go wzgląd, że wszystkowiedzący redaktor,
w dodatku niezbyt trzeźwy, zwróci się do niego ze słusznymi zresztą wymówkami.
- Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Dałeś mi do zrozumienia, że twój
pomocnik żyje, a teraz twierdzisz, że umarł. Co w tym jest prawdą? Czy kłamałeś
wtedy, czy też kłamiesz teraz? - Nie! Nawet myśl o takiej scenie była nie do zniesienia.
Usiadł zniechęcony.
„Co ja teraz pocznę?” - pomyślał.
Odwaga go opuszczała. Jeśli wyzna prawdę, Moorsomowie odjadą
natychmiast; gdy, tymczasem, czuł, że wyrzekłby się do reszty wszelkiej prawości,
byleby przedłużyć o dzień jeszcze jej obecność. A więc - milczał. Powoli z
różnorodnych wrażeń, z rozmowy z profesorem, ze sposobu bycia panny nawet, z
oszałamiającej poufałości jej nagłego uścisku dłoni, błysnął mu słaby promień nadziei.
Tamten nie żył. A więc!… To szaleństwo, zapewne, lecz nie mógł się wyrzec tej myśli.
Słuchał w milczeniu, gdy ten przeklęty wścibski układał plan podróży, a reszta
towarzystwa, stojąc wokoło, zgadzała się na wszystko! Słuchał w milczeniu i z
pogardą. Przebłyski nadziei, mogących się nadarzyć okazji, migały mu przed oczami.
Musi tylko siedzieć cicho i milczeć. Nic więcej. Cóż znaczy dla niego prawda wobec
tej wielkiej namiętności, która rzuciła go, upokorzonego, do jej uwielbianych stóp!
Stało się! Los tak chciał! Nieprzytomnymi oczami śmiertelnika trafionego
boskim gromem Renouard spojrzał w górę na niebo, podobne do czarnego baldachimu
dzierganego złotem. Olbrzymie dreszcze zdawały się wstrząsać niebem, jakby pod
tchnieniem życia, objawiającego swe władanie.
VIII
Wreszcie pewnego poranka, na tle czystego jak szkło widnokręgu, na którym
rysowały się heraldyczne kształty ciemnych oparów, wyrosła z morza wyspa,
błyskająca gdzieniegdzie wśród gęstwiny listowia nagimi szczytami bazaltowych skał.
A gdy zachód słońca oblał ją hojnie swym bogactwem, Malała z różowej i zielonej
stała się fiołkowym cieniem w jesiennym zmierzchu kończącego się dnia. Po czym
nastąpiła noc. Przy słabym wietrze żaglowiec przesunął się obok urwistego i
przysadzistego przylądka. Było zupełnie ciemno, gdy przedni żagiel opadł, statek
wykonał zwrot na miejscu, a kotwica wgryzła się w piaszczyste dno na cyplu skały; o
tej porze byłoby zbyt niebezpiecznie próbować dostać się do maleńkiej zatoki, pełnej
mielizn.
Ucichł uroczysty łopot wielkiego żagla i w nocnej ciszy słychać już było tylko
półgłośne i bardzo nikłe dźwięki rozmowy Moorsomów.
Siedzieli wszyscy na rufie statku, w fotelach, i nikt z nich się nie poruszył. Tego
samego dnia wcześniej, gdy widocznym się stało, że wiatr ustaje, Renouard
przekonywał już panie, aby nie lądowały w nocy, pozorując tę radę brakami swego
kawalerskiego gospodarstwa. Teraz, zakłopotany, zbliżył się do nich (dziwny ten
przymus przez cały czas podróży ciążył na nim i na jego gościach) i jeszcze raz
wysunął swoje argumenty. Nikt na lądzie nie przypuszcza, że przywozi ze sobą gości,
nikomu nie przyjdzie do głowy wyjść na ich spotkanie. W całej plantacji jest tylko
jedno stare czółno, a lądować po ciemku w szalupach okrętowych byłoby zbyt
niebezpiecznie, gdyż łatwo można by ugrzęznąć gdzieś na ławicy. Lepiej spędzić resztę
nocy na statku.
Nikt się temu właściwie nie opierał. Profesor, paląc fajkę, usadowiony
wygodnie na leżaku i otulony szczelnie płaszczem, okrywającym podzwrotnikowe
ubranie, odezwał się pierwszy:
- Doskonała rada!
Siedząca obok niego panna Moorsom przytaknęła mu długim milczeniem.
Potem rzekła, jak zbudzona ze snu:
- A więc to jest Malała… Nieraz myślałam sobie…
Renouard zadrżał. Myślała o Malacie! Ale co? Malata - to on. On i Malała - to
jedno. A ona myślała o wyspie! Ona myślała…
Siostra profesora pochyliła się ku Renouardowi. Podczas tych kilku dni
podróży nikt na statku nie wspominał odnalezionego. Milczenie to było częścią
skrępowania ciążącego na nich wszystkich. Stara panna zapewne nie zachwycała się
zbytnio odnalezieniem biednego Artura bez pieniędzy i bez widoków na przyszłość.
Lecz wzruszało ją uczucie i romantyczność sytuacji.
- To niezwykła chwila! - szepnęła spod białego okrycia. - Niech pan pomyśli:
biedny Artur śpi tam, tak blisko nasze] drogiej Felicji, i nie wie, jakie ogromne
szczęście spotka go jutro.
Tak nienaturalne były słowa tej „kobiety - woskowego kwiatu”, że wcale
Renouarda nie poruszyły. Wyraził tylko niepokój swego serca, gdy ze smutkiem
szepnął:
- Nikt nie wie, co go jutro czeka.
Podstarzała dama obruszyła się, jakby to była niegrzeczność. Zamiast tych
szorstkich słów Renouard powinien był powiedzieć coś miłego i dostosowanego do
chwili. Na statku, gdzie ani razu nie ukazał się we fraku, podobieństwo jego do księcia
nie uderzało jej tak bardzo, pozostał, niestety, tylko jego cygański wygląd. Wstała z
pewnego rodzaju ostentacją.
- Późno już, a jeśli mamy przenocować jeszcze na statku… - rzekła. - Lecz
wydaje mi się to takim okrucieństwem!
Profesor podniósł się szybko i, wytrząsając popiół z fajki, oświadczył:
- Ależ, droga Emmo, tak będzie rozsądniej.
Renouard stał za krzesłem panny Moorsom. Wstała z wolna i, postąpiwszy
nieco naprzód, zatrzymała się, patrząc na wybrzeże. Ciemna nieokreślona plama wyspy
przysłaniała gwiazdy jak ciężka, wisząca nad wodą, brzemienna burzą chmura, która za
chwilę zacznie miotać płomienie i gromy.
- A więc to jest Malała - powtórzyła z zadumą, kierując się ku drzwiom kajuty.
W jasnym płaszczu zarzuconym na ramiona, z twarzą bladą jak kość słoniowa, gdyż
noc przygasiła jedynie blask jej włosów, podobna była do sennej zjawy, dumającej w
rozmarzeniu. Zniknęła bez słowa. Głos jej przeniknął Renouarda do szpiku kości
niczym tajemniczy dźwięk cudownego instrumentu.
Stał jak zaklęty. Co ją tak poruszyło, że aż głos jej zabrzmiał tym dziwnym
akcentem? Nie śmiał odpowiedzieć na to pytanie, lecz było inne, na które musiał dać
odpowiedź: co należało teraz uczynić? Czy nadeszła chwila spowiedzi? Myśl ta ścinała
krew lodem.
Zdawało się, jakby oni wszyscy coś przeczuwali. Podczas milczących dni
podróży zauważył, że ten sam przymus krępował ich nawet między sobą. Profesor był
w złym humorze i palił fajkę po kątach. Renouard nieraz dostrzegał wzrok panny
Moorsom spoczywający na nim z dziwną powagą. Podejrzewał, ze ona unika z nim
rozmowy. Stara panna wydawała się żywić jakieś pretensje. Ale co począć teraz?
Światła na pokładzie pogasły jedno po drugim. Statek spał.
W godzinę po tym jak panna Moorsom zeszła na dół bez słowa lub znaku
pożegnania, Renouard wstał ze swego hamaka, wiszącego pod namiotem na
śródokręciu, jako że wszystkie pomieszczenia pod pokładem oddał swym gościom.
Zerwał się szybko i zręcznie, zrzucił górną część pidżamy, spodnie zawinął aż na uda i
ruszył nie zauważony przez kanaka, odbywającego kotwiczną wachtę. Biały jego tors,
obnażony jak tors atlety, jaśniał niesamowicie w ciemnościach panujących na
pokładzie. Nie zauważony przez nikogo, przeszedłszy poprzez bukszpryt, spuścił się
po linie i, schwyciwszy się obiema rękami za delfiniak, spadł w morze bez plusku.
Odpłynął cicho jak ryba i skierował się wprost do lądu. Ciepła woda unosiła go
w swych objęciach, kołysząc łagodnie; czasem maleńka fala zaszemrała mu w uszach.
Od czasu do czasu, spuściwszy nogi, dotykał dna; mógł wówczas chwilę odpocząć na
mieliźnie i zorientować się co do kierunku. Wylądował w najniższej części ogrodu
otaczającego bungalow, wśród śmiertelnej ciszy panującej na wyspie. Nigdzie nie było
widać światła. Plantacja spała równie głęboko jak żaglowiec. Na dróżce zatrzeszczała
pod jego nagą stopą rozgnieciona muszla.
Wierny Mulat, obchodząc plantację, usłyszał ten szmer i zaczął nasłuchiwać.
Wzdrygnął się, strwożony, na widok białej postaci, wyłaniającej się nagle z ciemności.
Przykucnął ze strachu na ziemi, ale wnet zerwał się i poznawszy Renouarda zaczął
cmokać ze zdziwienia:
- Ce, ce, nasz pan!
- Milcz, Luiz, i posłuchaj, co ci powiem! Tak, to pan, potężny pan, który nigdy
nie podnosił głosu, lecz był słuchany ślepo, bez pytania. Wśród cichej nocy mówił
prędko i cicho, jak gdyby drogocenna była każda chwila. Dowiedziawszy się, że trzy
osoby przyjechały z panem, aby pozostać dłużej na wyspie, Luiz znów zaczął cmokać.
Cmokanie to było niezmiennym, stenograficznym sposobem wyrażania jego uczuć i
miewało niesłychanie urozmaicone znaczenie.
Słuchał zresztą dalszych poleceń w głębokim milczeniu, przerywanym czasami
cichym: „Tak, panie”, gdy Renouard na chwilę przestawał mówić.
- Zrozumiałeś? - dopytywał się Renouard. - Nic nie masz przygotowywać,
dopóki nie wylądujemy z rana. I powiesz, że pan Walter wyjechał na handlowym
statku w objazd wysp.
- Tak, panie!
- Pamiętaj, nie pomyl się tylko!
- Nie, panie!
Renouard zawrócił ku morzu. Luiz, idąc za nim, zaproponował mu, że wezwie
z pół tuzina ludzi, którzy go odwiozą czółnem.
- Głupcze!
- Ce, ce!
- Czy nie rozumiesz, że mnie nie widziałeś?
- Tak, panie. Lecz tak długo płynąć, mógłbyś utonąć.
- Wtedy możesz opowiedzieć o mnie i o panu Walterze, co ci się podoba.
Umarłym już wszystko jedno.
Renouard, wszedłszy w wodę, usłyszał przyciszone, niespokojne cmokanie
Mulata, który stracił już z oczu ciemną głowę swego pana na tle czarnej wody.
Renouard kierował się wielką gwiazdą, która, wisząc nisko nad horyzontem,
zdawała się ciekawie zaglądać mu w twarz. Płynąc z powrotem, czuł na swych barkach
śmiertelne znużenie po przebytej drodze, która go jednak nie zbliżyła do celu pragnień.
Miłość, zda się, podcięła niewidzialne rezerwy jego sił. Wydało mu się w pewnej
chwili, iż wypłynął poza granice życia. Miał uczucie, że, wyciągnąwszy rękę, bez
wysiłku dosięgnie wieczności, kuszącej go swym spokojem. Z oczami utkwionymi w
gwiazdę łatwo było tak przepłynąć poza granice życia. Lecz myśl, iż mogliby
przypuszczać, że nie miał odwagi spojrzeć im w oczy i dlatego popełnił samobójstwo,
wstrząsnęła nim i pchnęła go naprzód.
Powrócił na statek tak, jak wyruszył: nie zauważony przez nikogo. Położył się
w hamaku zupełnie wyczerpany, z nieokreślonym uczuciem, że był poza granicami
życia, blisko gwiazdy, tam gdzie panuje wielki spokój.
IX
Maleńka zatoka, zasłonięta przysadzistym przylądkiem od pierwszych promieni
słońca odbijających się od morza, oddychała rozkoszną świeżością. Całe towarzystwo
wylądowało z żaglowca w dole ogrodu. Rozmowa, utrzymana w tonie obojętnym,
toczyła się o rzeczach potocznych. Siostra profesora rozglądała się przez szkła na
długiej rączce, jakby badając nowe otoczenie, naprawdę jednak niespokojnie szukając
biednego Artura. Widywała go dotąd zawsze w miejskim ubraniu, nie wyobrażała więc
sobie wcale, jak będzie wyglądał. Profesorowi przypadł w udziale trud dopomagania
paniom przy wysiadaniu z łodzi, gdyż Renouard, jakby śpiesząc wydać
rozporządzenia, od razu wyszedł na spotkanie Luiza, zbiegającego w dół ścieżką. W
pewnej odległości przed domem, oślepiającym w blaskach słońca, stał nieruchomy jak
straż honorowa ciemny rząd służących, różniących się między sobą wzrostem i
kolorem skóry.
Luiz już z daleka zdjął miękki filcowy kapelusz; Renouard, pochyliwszy się ku
niemu, wysłuchał jego propozycji co do przygotowania domu na przyjęcie gości:
wstawiono by drugie łóżko do pokoju pana i tam będą mieszkać panie; dla profesora
można by zawiesić hamak w pokoju po drugiej stronie domu, tam - tu obejrzał się
wystraszony, dookoła - gdzie pan Walter umarł.
- Dobrze - przytaknął Renouard przyciszonym także głosem. - A pamiętasz, co
masz o nim mówić?
- Pamiętam, tylko… że… - Kręcił się i w zakłopotaniu przez chwilę
przestępował z jednej bosej stopy na drugą - …tylko że ja nie lubię tego opowiadać.
Renouard spojrzał na niego bez gniewu, obojętnie.
- Boisz się umarłego? No, nie szkodzi. Powiem im sam i przypuszczam, że
to… wystarczy.
A potem bardzo głośno zawołał:
- Poślij chłopców na dół po bagaże!
- Tak, panie.
Renouard zwrócił się do swych dystyngowanych gości, którzy, jak turyści z
prywatnym przewodnikiem, stanęli, rozglądając się dokoła.
- Tak mi przykro - zaczął ze spokojną twarzą - mój służący powiedział mi
właśnie, że pan Walter… - Usiłował uśmiechnąć się, lecz mu się to nie udało -
wyjechał na handlowym statku na zachód w objazd wysp.
Wiadomość tę przyjęto głębokim milczeniem. Renouard zadumał się nad
nieodwołalnością tego, co się stało. Lecz widok szeregu służących, którzy szli ku
domowi z kuframi i walizami, wyrwał go z tej przerażającej zadumy.
- Nie pozostaje mi nic innego, jak poprosić państwa, aby zechcieli się rozgościć
jak w domu, uzbroiwszy się w cierpliwość.
Nie było innej rady; wszyscy też ruszyli naprzód. Renouard szedł koło
profesora, za nimi obie panie.
- Wyjazd ten to prawdziwa niespodzianka!
- Niezupełnie - mruknął Renouard. - Co rok robi się taki objazd dla
zwerbowania robotników.
- Tak, rozumiem… Ale on… Jakże irytująco nieuchwytny stał się ten chłopak!
Zaczynam przypuszczać, że jakaś złośliwa wróżka roztacza swą przykrą opiekę nad tą
miłosną bajką.
Renouard zauważył, że rodzina Moorsomów nie wygląda na zgnębioną tym
nowym rozczarowaniem, przeciwnie, jak gdyby nawet poruszali się swobodniej.
Siostra profesora spuściła nareszcie swą lornetkę na łańcuszek. Panna Moorsom
wysunęła się naprzód. Profesor, któremu się język rozwiązał, szedł z wolna. Lecz
Renouard nie słuchał, co tamten mówi; spoglądał na pannę Moorsom, zastanawiając
się, czy istota tak niesłychanie ponętna może pochodzić z rodu śmiertelnych.
Pragnieniem jego było, by jak najdłużej, choć jednym zmysłem, być z nią związanym;
lecz właśnie intensywność pożądania, tak wielka, że dusza jego zdawała się uciekać za
panną Moorsom poprzez źrenice, niweczyła ten zamiar. Gdy wstąpiła w progi jego
domu, postać jej, utkana z promieni i cieniów, rozpłynęła się w tęczową mgłę.
Dnie, które nastąpiły, niezupełnie były podobne do tych, jakich się Renouard
obawiał, lecz nie były też lepsze, gdyż pogrążyły go w przeklętą rozterkę duchową.
Wokoło jednak wszystko tchnęło spokojem. Profesor wypalał nieskończoną ilość fajek
z miną świętującego robotnika; wciąż był w ruchu, oglądając wszystko z tą tajemniczą
przenikliwością ludzi ogólnie uważanych za mądrzejszych od innych. Jego białe włosy,
bielsze niż cokolwiek na widnokręgu, z wyjątkiem może piany rozbryzgującej się o
rafy, ukazywały się w coraz innej stronie plantacji, wiecznie w ruchu pod białym
parasolem. Raz wdrapał się na skały przylądka i ukazał się nagle na ich szczycie jak
biała plamka podobna do maleńkiego posągu na błękitnym tle nieba.
Felicja Moorsom nie oddalała się od domu. Czasem, przez chwilę, można było
dojrzeć, jak z rozpaczliwym wyrazem twarzy pisze szybko w swym zamykanym na
kluczyk dzienniku. Na odgłos kroków Renouarda obracała ku niemu cudną twarz,
która zachwycała go spokojem, kryjącym, zda się, zupełną nieświadomość swej
okrutnej potęgi. Gdy tylko usiadła na werandzie w fotelu dla niej przeznaczonym,
Renouard zbliżał się i siadał w pobliżu na schodach, zwykle milcząc i często nawet nie
patrząc na nią. A ona siedziała nieruchomo, z na wpół przymkniętymi oczami, patrząc
w dół na jego głowę; postronnym widzom, na przykład profesorowi, wydawało się, że
pogrążona jest w myślach o tym człowieku, który siedzi u jej stóp w pozie
zwyciężonego, z ramionami nieco pochylonymi, z apatycznie opuszczonymi rękami.
Jad fałszu ma tak rozkładające własności, że Renouard czuł, jak dawna jego
Indywidualność rozsypuje się w proch. Często wieczorem, gdy siedzieli po ciemku
przed domem wymieniając rzadkie słowa, chciało mu się oprzeć głowę na jej stopach i
wybuchnąć płaczem.
Siostra profesora czuła się skrępowana zmiennością swych uczuć względem
Renouarda. Nie mogła się zdecydować, czy go rzeczywiście nie lubi; chwilami
wydawał jej się niesłychanie czarujący i mimo że zwykle w końcu powiedział coś
rażąco brutalnego, najczęściej nie mogła się oprzeć chęci porozmawiania z nim.
Pewnego dnia, gdy panna Moorsom pozostawiła ich samych na werandzie, pochyliła
się naprzód na krześle. Nienaganna, wspaniała i na swój sposób równie uderzająca jak
siostrzenica, chociaż panna Moorsom ani trochę nie była do niej podobna. Zresztą
sama starsza pani mówiła: „Ta droga Felicja jest podobna z włosów i prawie z całej
swej postaci do matki.” Pochyliła się więc ku niemu i poufnie szepnęła:
- Och, panie Renouard! Czy nie powie mi pan nic pocieszającego?
Spojrzał na nią zdziwiony, jak gdyby głos z nieba przemówił do niego tym
światowym tonem, i zdumione spojrzenie jego ciemnoniebieskich oczu poruszyło do
głębi dystyngowaną damę. Ciągnęła jednak dalej:
- Myślę, że mogę mówić z panem szczerze o tych niemiłych rzeczach… Niech
pan pomyśli, jaką próbą dla serca i nerwów Felicji jest ta zawiedziona nadzieja!
- Czemu pani mi o tym mówi? - mruknął, czując, jak go coś dławi.
- Mówię to panu jako najżyczliwszemu z przyjaciół, najlepszemu z gospodarzy!
Obawiam się, że wykurzymy pana z domu. - Zaśmiała się z cicha. - Ach, kiedyż,
kiedyż nareszcie minie ta niepewność! Biedny, zagubiony Artur! Przyznaję, że
obawiam się tej uroczystej chwili. Będę miała wrażenie, jakbym ujrzała ducha.
- Czy pani widziała kiedy ducha? - zapytał Renouard głuchym głosem.
Podniosła z lekka ręce do góry - poza jej była pełna swobody i przywiędłego
wdzięku.
- Widziałam kiedyś ducha, ale tylko na fotografii. Lecz znam wiele osób,
którym pokazywały się różne zjawy.
- Ach tak! A więc w Londynie widują duchy! - mruknął Renouard, nie patrząc
na nią.
- W pewnym bardzo interesującym kółku nawet często. Lecz zdarza się to też
najrozmaitszym innym ludziom. Naszemu znajomemu, sławnemu autorowi, ukazuje się
duch młodej dziewczyny. Jeden z przyjaciół mojego brata jest wielkim uczonym i ten
zaprzyjaźnił się także z duchem… młodej dziewczyny - dodała głosem zdziwionym,
jakby po raz pierwszy zauważyła ten dziwny zbieg okoliczności. - Widziałam właśnie
fotografię tej zjawy: prześliczna i nadzwyczaj interesująca, naturalnie trochę mglista…
Panie Renouard! Mam nadzieję, że pan nie jest sceptykiem! To takie pocieszające, gdy
się pomyśli…
- Moi robotnicy z plantacji widują także duchy - odpowiedział szorstko.
Siostra filozofa wyprostowała się na krześle. Jakże był brutalny! Tak zwykle
kończyły się rozmowy z tym dziwnym młodym człowiekiem.
- Jakże pan może porównywać przesądy tych okropnych dzikusów z
objawami…
Zabrakło jej słów, więc przerwała swą przemowę, uśmiechnąwszy się cierpko.
Czuła się tym bardziej obrażona, że wzruszył ją na początku rozmowy. Po chwili z
nienagannym taktem i godnością wstała, pozostawiając go samego.
Renouard nie podniósł nawet oczu. Źle spał tej nocy, lecz nie pozbawiła go snu
obraza starej panny. Od dawna nie wiedział, co znaczy spokojny, uczciwy sen. Hamak
jego został przeniesiony ze statku na boczną werandę, gdzie spędzał noce leżąc na
wznak, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, odrętwiały i na wpół przytomny. Rano
wpatrywał się niewidzącymi oczami w przylądek, który, z początku czarny jak
atramentowa plama na tle wąskiego, świetlistego paska świtu, przechodząc przez
wszystkie barwy jutrzenki stawał się wreszcie ciemnopurpurowy, otoczony wspaniałą
złotą aureolą wschodzącego słońca. Wsłuchiwał się w nieokreślony szmer budzącego
się domu; nagle zaskoczył go widok Luiza, który widocznie zmieszany, ukazał się
obok hamaka.
- Czego chcesz?
- Ce! ce! ce!
- Co się stało? Czy robotnicy się zbuntowali?
- Nie, panie! Tylko ten starszy pan, kiedy ja przynosić mu wodę na kąpiel…
mówi do mnie… pyta się mnie… pyta… kiedy… myślę, powróci on, pan Walter…
Mulat szczękał z lekka zębami. Renouard wstał z hamaka.
- A on jest tu wciąż, nieprawda?
Luiz przytaknął, wystraszony, lecz zaraz potem zaprotestował:
- Nie widziałem go! Nigdy! Nie ja! Głupi dzicy opowiadają, że widzieli…
coś… Uf!
Znów przez chwilę szczękał zębami, pozieleniały i drżący, jak gdyby go owiał
lodowaty wiatr.
- I cóż odpowiedziałeś panu?
- Powiedziałem, że nic nie wiem, i wyszedłem. Ale ja… ja nie lubić o nim
mówić.
- Dobrze. Spróbujemy uspokoić tego biednego ducha - rzekł ponuro Renouard,
kierując się ku budce, w której zwykł się był ubierać.
- Skończy się na tym, że mnie ten chłopak wyda - powiedział sam do siebie. -
Ostatnia rzecz, na jaką… Ale nie! Nie może to być!
Przyciśnięty okolicznościami, zrozumiał rozmiary swego tchórzostwa.
X
Tego samego ranka Renouard, tułając się po swojej plantacji, nie jak jej pan i
twórca, ale jak dusza pokutująca, śledził biały parasol, który ukazywał się to tu, to
tam, podobny do boi unoszącej się na morzu ciemnozielonego listowia. Zbiór
zapowiadał się znakomicie, a modny filozof interesował się plantacją nie tylko w
sposób czysto naukowy; bo choć lokował ostrożnie swoje kapitały, miał jednak
odłożonych trochę pieniędzy na eksperymenty finansowe.
Po śniadaniu, pozostawszy sam na sam z Renouardem, rozmawiał z nim o
uprawie roślin i tym podobnych sprawach, a potem zapytał niespodziewanie:
- Ale przy sposobności niech mi pan powie, czy to prawda, co mi moja siostra
opowiadała, że robotnicy pana widują na plantacji ducha?
Renouard, który od chwili, gdy panie wstały od stołu, miał się mniej na
baczności, wzdrygnął się, wyrwany z zamyślenia, i odpowiedział z zimnym uśmiechem:
- Nadzorca miał z nimi zajście w czasie mojej nieobecności; boją się pracować
na pewnym polu na zboczu pagórka.
- Duch tutaj! - zawołał rozśmieszony profesor - wobec tego należałoby
zrewidować pogląd na psychologię duchów. Wyspa ta była zapewne nie zamieszkana
od początku świata, jakim więc sposobem duch dostał się tutaj; powietrzem czy wodą?
Czemu opuścił swe rodzinne strony? Czy pchała go do tego mizantropia? Czy też
został może wypędzony z jakiegoś społeczeństwa duchów? Renouard usiłował mu
odpowiedzieć tym samym tonem, lecz słowa zamarły mu na ustach. Profesor pytał
dalej, czy to duch mężczyzny, czy kobiety?
- Nie wiem - odparł Renouard, siląc się na swobodę. - Między robotnikami jest
paru z wyspy Tahiti: tam wierzą w duchy. Oni to nastraszyli wszystkich.
Prawdopodobnie przywieźli ze sobą tego ducha.
- Może byśmy to zbadali - zaproponował profesor na wpół poważnie. - W
każdym razie umysłowość tych pierwotnych ludzi mogłaby być przedmiotem
interesujących obserwacji.
Renouardowi było już tego nadto. Zerwawszy się wyszedł z pokoju i ruszył na
przechadzkę przed domem. Nikt go do niczego nie przymusi. Profesor wyszedł za nim,
uzbrojony w parasol, lecz bez książki i fajki. Z poważną poufałością położył rękę na
ramieniu swego ,,kochanego młodego przyjaciela”.
- Wszyscy tutaj jesteśmy nieco zdenerwowani - rzekł. - Co do mnie, jestem jak
owa siostra Anna z bajki o Sinobrodym, ale nic nie mogę dojrzeć na naszym
horyzoncie, a przynajmniej nic takiego, co by było dla kogokolwiek z nas pomyślne.
Renouard odzyskał panowanie nad sobą o tyle, że mógł obojętnym tonem
wyrazić żal nad taką stratą czasu; przypuszczał bowiem, iż to przede wszystkim miał
profesor na myśli.
- Strata czasu - powtórzył za nim filozof - ja nie rozumiem, co to znaczy tracić
czas. Drogi panie, powiem panu szczerze: to jest okropne marnowanie życia - mam na
myśli nas wszystkich, nawet moją siostrę, która musiała pójść się położyć z bólem
głowy.
Ścisnął Renouarda z lekka za ramię.
- Tak, dla nas wszystkich! Można bez końca rozmyślać nad życiem, można
mieć o nim jak najgorsze wyobrażenie, lecz to nie zmieni faktu, że życie mamy tylko
jedno! I to krótkie. Zastanów się nad tym, mój młody przyjacielu.
Puścił ramię Renouarda i otwierając parasol wyszedł z cienia. Widoczne było,
że myśl miał zaprzątniętą nie samym tylko terminem swych odczytów, przeznaczonych
dla wykwintnej publiczności. Co chciał wyrazić przez te niejasne komunały? Dla
Renouarda (który, nastraszony rano przez Luiza, czuł, że nie mogłoby mu się
przytrafić nic gorszego jak wyjawienie jego oszukaństwa w inny sposób niż przez
osobistą spowiedź) słowa wypowiedziane przez człowieka, jak mu się zdawało, bardzo
subtelnego, ale cynicznego, brzmiały jak ostrzeżenie albo zachęta. Zdawało mu się, że
umarły go zmusza, a żywy zachęca do postawienia wszystkiego na jedną kartę.
Oddaliwszy się nieco od domu, położył się w cieniu drzewa. Leżał bez ruchu z czołem
opartym o skrzyżowane ramiona i rozmyślał, oszołomiony. Zdawało mu się, że jest w
ogniu, potem, że się dostał w wir lodowatej wody, która z zawrotną szybkością kręci
się dookoła niego. Wreszcie (prawdopodobnie było to wspomnienie z dzieciństwa)
zdało mu się, że idzie po cienkiej tafli lodu i nie może się cofnąć; nagle lód pękł od
brzegu do brzegu z głośnym niby wystrzał trzaskiem.
Zerwał się na nogi. Wokoło panował spokój i cisza, świeciło słońce. Oddalił się
powoli. Gdyby lubił hazard, podniecałaby go sama gra, lecz nie był ryzykantem,
pogardzał zawsze tą parodią walki z losem. Ujrzał nagle bungalow jasny i miły,
dookoła panowała cisza, spokój, świeciło słońce.
Kierując się ku domowi, miał przykre uczucie, że tuż obok niego kroczy duch
zmarłego! Ten duch! Był wszędzie, tylko nie w swym grobie. Czy pozbędzie się go
wreszcie? W tej samej chwili panna Moorsom ukazała się na werandzie. Widok jej,
jakby działał za pomocą tajemniczych promieni, wzburzył natychmiast serce
Renouarda, zmieszał niebo z ziemią, lecz nie zatrzymał go jednak. Wówczas, jak pieśń
wśród burzy, rozległ się jej głos i przejął go złym przeczuciem.
- Ach, to pan!
Zbliżył się do niej z uśmiechem, lecz ona patrzyła na niego poważnie.
- Nie mogę dłużej usiedzieć na miejscu. Czy zdążylibyśmy dojść do przylądka i
powrócić, nim noc zapadnie?
Długie cienie kładły się na ziemię, dookoła panowała cisza i spokój.
- Nie zdążymy - odparł Renouard. Poczuł się niezłomny jak skała. - Lecz
zaprowadzę panią na środkowe wzgórze, na którym ojciec pani jeszcze nie był. Widać
stamtąd nieskończoną przestrzeń morza rozbryzgującego się o rafy i kłębiące się ponad
nim chmury morskiego ptactwa.
Zeszła po stopniach werandy i ruszyli natychmiast.
- Niech pani idzie naprzód, a ja będę panią kierował, Teraz na lewo.
Ubrana była w krótką nankinową spódnicę i muślinową, przezroczystą bluzkę,
przez którą dostrzegał jej barki i ramiona; szlachetna linia jej szyi napełniała go
zachwytem.
- Ścieżka zacznie się od tych trzech palm, jedynych na całej wyspie.
- Widzę je.
Nie odwróciła się ani razu. Po chwili zauważyła:
- Ścieżka robi wrażenie świeżo wydeptanej.
- Tak, wydeptano ją niedawno - potwierdził cichym głosem.
Wdrapywali się pod górę, nie zamieniwszy już ani słowa; gdy doszli do
szczytu, panna Moorsom długo patrzyła przed siebie. Dalsze rafy ginęły w wieczornej
niskiej mgle. Ponad tą przestrzenią chaotycznych i melancholijnych skał,
przypominających rozbitą flotyllę wysp, na tle nieba zwijały się i rozwijały ciemne
wstęgi tysiąca ptaków; gromadziły się wśród chmur, wzbijały ku górze, a gdy opadały,
zdawało się, że są to cienie, gdyż z wysoka głosy ich nie dochodziły do wyspy.
Renouard przerwał milczenie cichym głosem:
- Za chwilę usadowią się na noc.
Nie odrzekła ani słowa. Dookoła nich panowała cisza zachodu. W pobliżu
najwyższa skała na Malacie, przypominająca kształtem szczyt zagrzebanej wieży,
wznosiła się ku górze, wyszczerbiona, szara i jakby znużona monotonnym biegiem
stuleci na Oceanie Spokojnym. Renouard oparł się plecami o tę skałę. Felicja Moorsom
zwróciła się nagle ku niemu i utopiła czarne, piękne oczy w jego twarzy, jak gdyby
postanowiła go wreszcie raz na zawsze ujarzmić. Olśniony, spuścił wzrok.
- Wszystko to takie dziwne. Niech mi pan powie wreszcie, gdzie on jest?
Odparł jej bez namysłu:
- Z tamtej strony tej skały. Sam go tam pochowałem.
Obie ręce przycisnęła do piersi i po chwili, z trudnością chwytając powietrze,
zawołała:
- Och! Pochował go pan! Co za człowiek z pana!… Nie śmiał się pan przyznać!
… Jeszcze jedna pana ofiara!… Jeszcze jedna ofiara!… Nie śmiał się pan przyznać
owego wieczoru… Pewnie go pan zabił! Co on zawinił? Pewnie wciągnął go pan w
jakąś okropną kłótnię!…
Jej mściwa postać i przejmujący głos nie poruszyły go bardziej niż skałę, o
którą był oparty. Podniósł tylko oczy, aby spojrzeć na nią, i spuścił je z wolna. Nic
więcej. Lecz ona zamilkła i jakby zawstydziwszy się, zrobiła ruch ręką, odsuwając tę
myśl od siebie. Zaczął mówić zrazu ze spokojną ironią:
- Ha! Legendarny Renouard, jak go sobie wyobrażają sentymentalni głupcy,
bezlitosny awanturnik, ludożerca. To był głos papugi, panno Moorsom! Największy
głupiec spośród tych, co tak o mnie mówią, nie ośmieliłby się twierdzić, że zabiłem
kogoś bez powodu. Nie. Zauważyłem tego człowieka w pewnym hotelu. Powiedziano
mi, że przybył z interioru i że nie ma zajęcia. Siedział w kącie samotny jak chory kruk.
Pewnego wieczoru pod wpływem impulsu przemówiłem do niego, choć nie był zbyt
interesujący, budził po prostu litość. Największy mój wróg zaświadczyłby pani, że
człowiek ten nie był godny stać się moją ofiarą. Wkrótce spostrzegłem, że się
narkotyzował. Nie pił, ale używał jakiegoś narkotyku.
- Ach! Teraz usiłuje go pan zamordować! - zawołała.
- Znowu! Zawsze pani widzi Renouarda w świetle drobnomieszczańskiej
legendy! Niechże więc pani po słucha! Nigdy nie byłbym zazdrosny o niego, choć
zazdroszczę powietrzu, którym pani oddycha, ziemi, po której pani stąpa, światu
całemu, na którym pani żyje, wolna, ale nie moja. Lecz nie o to chodzi. Był mi raczej
sympatyczny; pod jakimś pretekstem zaproponowałem mu, aby został moim
pomocnikiem. Zdawało mu się, jak sam twierdził, że to go uratuje, lecz nie uratowało
go od śmierci, którą spowodował drobny wypadek. Pośliznął się i spadł z wysokości
dziesięciu stóp w rozpadlinę. Zdaje się jednak, że poprzednio był już chory, od czasu
gdy przebywał w głębi kraju; bodaj, że go koń kopnął. Odtąd już stale niedomagał, nie
miał bowiem zdrowia, a i dusza jego zdawała się być chora. Toteż koniec nastąpił
szybko.
- Tragiczny los! - szepnęła Felicja z przejęciem.
Wargi Renouarda zadrżały, lecz ciągnął dalej głosem równym i bezlitosnym:
- Taka jest jego historia. Pewnego wieczoru zrobiło mu się nieco lepiej i dał mi
znać, że chciałby mi coś powiedzieć. Uważając mnie za dżentelmena, chciał mi się
zwierzyć. Odpowiedziałem mu, że się myli, bo choć on o tym nie wie, mam naturę
plebejusza. Zdaje się, że było to dla niego rozczarowaniem. Mruknął coś o swej
niewinności i coś, co brzmiało jak przekleństwo skierowane ku jakiejś kobiecie, po
czym odwrócił się do ściany… i skonał.
- Przeklinał jakąś kobietę! - zawołała z oburzeniem panna Moorsom. - Co za
kobietę?
- I ja zastanawiałem się nad tym - rzekł Renouard i podniósłszy wzrok na pannę
Moorsom zauważył odbijające od bladej jej twarzy purpurowe konchy uszu i ciemny,
jak noc tajemniczy blask jej oczu pod wijącymi się płomieniami włosów. - Przeklinał
kobietę, która nie chciała uwierzyć w jego uczciwość… Tak, zapewne myślał o pani. A
teraz pani nie chce mi wierzyć - mnie, który muszę pozostać tym, czym jestem, choćby
to miało być przyczyną mej śmierci. Nie! Nie wierzysz mi. Ale pomyśl, Felicjo, że taka
kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie.
Blask jej dumnej głowy palił mu twarz. Odrzucił daleko kapelusz i gdy spuścił
nagle powieki, uderzającym się stało podobieństwo jego do starożytnego brązu, do z
lekka pochylonego w cieniu skały, spokojnego, surowego profilu Pallady.
- Gdybyś tylko mogła zrozumieć, jaka prawda jest we mnie! - dodał.
Milczała, jakby zdziwienie odjęło jej mowę; ale gdy podniósł wzrok na nią, z
niezwykłą siłą zaczęła się bronić, jakby odpierała jakiś nie wypowiedziany zarzut.
- To ja stoję tutaj w obronie prawdy! Wierzyć panu! Ja mam wierzyć panu,
który, posługując się bezlitosnym kłamstwem - niczym więcej, słyszy pan, niczym
więcej - sprowadził mnie tutaj - zwiódł mnie, oszukał jak w marnej farsie!
Siadła na kamieniu, z brodą opartą na dłoni, w pozie wyrażającej smutek, i
zaczęła użalać się nad sobą.
- Tego tylko brakowało! Dlaczego, och, dlaczego szpetota, śmieszność i
podłość stają zawsze na mej drodze!
Na tych wysokościach, sami w obliczu nieba, rozmawiali ze sobą, jak gdyby
ziemia zniknęła im spod stóp.
- Czyżby się pani użalała nad swoją dumą? On miał mierną duszę; życie z nim
byłoby niegodne pani. Nie uśmiechnęła się nawet na te słowa, lecz pełna godności,
odwróciła się ku niemu z wolna, jakby uchylając rąbek zasłony.
- Czy pan sobie wyobraża, że dla takiej przyczyny byłabym mu się poświęciła?
Czy pan nie wie, jakie zadośćuczynienie byłam mu winna? To mój święty dług i
najważniejszy obowiązek. Wiem, że nie w mojej mocy było go ocalić, ale on przecież
był niewinny, musiałam więc pierwsza wyciągnąć do niego rękę. Czy pan nie rozumie,
że nic by go tak nie zrehabilitowało w oczach świata jak małżeństwo ze mną? Gdybym
mu oddała swą rękę, nikt by się nie ośmielił powiedzieć złego słowa o nim.
Znienawidziłabym chyba samą siebie, gdybym przez chwilę nawet myślała o
poświęceniu swego życia za mniejszą cenę niż los człowieka.
Mówiła to z powagą i spokojem swym głębokim, czarującym, obojętnym
głosem. Renouard rozmyślał posępnie, jakby piękny sfinks, napotkany na rozdrożach
życia, zadał mu ponurą zagadkę.
- Tak. Ojciec pani miał słuszność. Pani jest arystokratką.
Panna Moorsom wyprostowała się wyniośle.
- Co pan powiedział? Mój ojciec?… Ja arystokratką?
- Och! Nie twierdzę bynajmniej, aby pani była podobna do ludzi z czasów
zbroić, warownych zamków i bohaterskich czynów. O nie! Oni mieli tradycje, do
których byli przywiązani, stąpali po ziemi, po tym padole namiętności i śmierci, nie żyli
w cieplarni. Dla pani byliby to plebejusze, gdyż przewodzili pospólstwu, które
rozumieli i na równi z nim cierpieli, Zaliczam panią po prostu do górnych warstw
społeczeństwa, pogardliwych i wyniosłych; pani jest pianką, bańką powietrza unoszącą
się ponad bezmiernymi głębinami, które kiedyś odrzucą panią poza granice istnienia.
Lecz jesteś sobą! Sobą samą! Jesteś uosobieniem wiecznej miłości - lecz, o boska, to
nie twoje ciało, to dusza powstała z piany morskiej.
Słuchała jak we śnie. Zdołał się tak opanować, że nie tylko namiętność, ale i
życie zdawało się w nim zamierać. W tej chwili miał uczucie, że przemawia do niej już
po śmierci. Lecz powracająca gwałtownie fala namiętności, dziesięciokrotnie silniejsza,
rzuciła go ku niej z otwartymi ramionami i pałającymi oczami. Poczuła, że Renouard
podnosi ją w ramionach jak piórko, bezradną, niezdolną do walki. Lecz uścisk ten był
oszałamiający jak zbytek szczęścia, który sam siebie niweczy. Ogień płonący w jego
żyłach, w popiół zmienił namiętność, a jego samego wypalił do cna, pozostawiając go
bez sił, prawie bez pragnień. Puścił ją, nim zdążyła krzyknąć. Była tak przyzwyczajona
do form towarzyskich, tłumiących brutalne i pierwotne ludzkie popędy, że nie wierzyła
w ich istnienie, jak gdyby były przebrzmiałą już legendą. Nie zrozumiała właściwie, co
się jej zdarzyło. Wydostała się z jego ramion bez szwanku, bez walki, nie przestraszyła
się nawet.
- Co to ma znaczyć? - zapytała dotknięta, lecz jak zwykle pogardliwa i
spokojna.
Ukląkł w milczeniu i pochylił się do samych jej stóp, podczas gdy ona
spoglądała na niego trochę zdziwiona, lecz bez gniewu, jak gdyby była ciekawa, co on
zrobi. Gdy, pochylony do ziemi, przyciskał do warg rąbek jej sukni, poruszyła się z
lekka; wówczas powstał.
- Nie - wyrzekł - gdybyś nawet zupełnie do mnie należała, nic mi z ciebie bez
twej zgody. Nie. Nie można zdobyć widma, zimnej mgły, marzenia, złudy. Musisz
sama przyjść i przylgnąć mi do piersi, a wówczas… ach! wówczas!
Twarz jego była bez wyrazu, znikł z niej nawet zachwyt.
- Panie - rzekła - choć nie ma pan prawa do mojego szacunku, zwabiwszy mnie
tu w niegodnym celu, chcąc, widocznie, napawać się dłużej moim widokiem… swej
przyszłej ofiary, muszę jednak powiedzieć panu, że nie jestem tak niezwykłą istotą, za
jaką mnie pan uważa. Niech mi pan wierzy: w tym wypadku chodzi mi tylko o prawdę.
- Co mnie to może obchodzić, jaka jesteś? - odparł. - Na jedno twoje skinienie
byłbym gotów dostać się aż do siódmego nieba i przenieść cię stamtąd na ziemię, dla
siebie, na własność. A gdybym cię ujrzał zanurzoną aż po usta w występku, w zbrodni,
w błocie, poszedłbym za tobą, wyniósłbym cię na rękach i przyciskał do piersi jak
skarb bezcenny. Taka jest miłość, prawdziwa miłość, dar i przekleństwo bogów; innej
miłości nie ma.
Akcent szczerości, który zabrzmiał w jego głosie, zmusił ją do cofnięcia się z
lekka, los bowiem nie stworzył jej do słuchania takich słów nawet przez chwilę - nawet
jeden jedyny raz w życiu. Oburzały ją. Zmieszana, a może zasugerowana brzmieniem
jego nazwiska, czy też dla załagodzenia tego, co miała powiedzieć, gdyż w głębi duszy
była wzruszona, rzekła po francusku:
- Assez, j’ai horreur de tout cela.
Zbladł tak, że aż mu wargi zsiniały, ale już nie drżał. Kości były rzucone i nic,
nawet przemoc, nie mogło losu odmienić. Przeszła mimo niego, nieugięta; podążył za
nią w dół ścieżki. Po chwili usłyszała go mówiącego:
- A więc pragnieniem pani jest wpłynąć na przeznaczenie człowieka?
- Tak - odparła krótko, z pewnością siebie, do jakiej tylko kobieta jest zdolna.
- A więc niech się pani cieszy - udało się to pani. Wzruszyła z lekka ramionami,
lecz nim doszła do końca ścieżki, zwolniła kroku, zatrzymała się i zwróciwszy się ku
niemu rzekła:
- Przypuszczam, że nie pragnie pan, aby się ludzie dowiedzieli, do jakiego pan
doszedł upodlenia; może pan być spokojny co do tego. Rozmówię się naturalnie z
moim ojcem i opowiem ludziom, że on umarł - nic więcej.
- Tak - dodał Renouard martwym głosem - on nie żyje, a wkrótce ten sam los
spotka jego upiora. Odeszła, podczas gdy on pozostał w mroku bez ruchu. Doszła już
do trzech palm, gdy usłyszała głośny wybuch śmiechu, cyniczny, lecz nie wesoły: taki,
jaki rozlega się w palarni po wysłuchaniu skandalicznej anegdoty. Zrobiło się jej przez
chwilę słabo.
XI
Powoli zupełne ciemności ogarniały Geoffreya Renouarda. Opuściła go
odwaga. Zamiast podążyć za Felicją ku domowi, zatrzymał się pod trzema palmami;
gdy oparł się o gładki pień jednej z nich, owładnęło nim ogromne rozczarowanie i
wielkie zmęczenie. Przechadzka na szczyt wzgórza i z powrotem była jakby ostatnim
wysiłkiem podróżnika, usiłującego się dostać do wnętrza niezbadanego kraju, którego
tajemnicy zbyt dobrze strzeże jałowa i okrutna natura. Zwodzony złudną nadzieją
zabrnął zbyt daleko, tak daleko, że nie mógł już zawrócić, a siły jego się wyczerpały.
Po raz pierwszy w życiu musiał się wyrzec swych zamierzeń i skupiając całą siłę woli,
z rozpaczą usiłował zrozumieć przyczynę swej klęski. Nie przypisywał jej
nieboszczykowi.
Nie zauważył Luiza, który, wahając się, zmierzał ku niemu. Drgnął, gdy Mulat
przemówił nieśmiało:
- Co takiego? Czekają na mnie z obiadem? Musisz mnie wytłumaczyć i
przeprosić w moim imieniu, ale nie mogę przyjść do stołu. Zobaczę się jeszcze z nimi
jutro rano na przystani. Zapytaj profesora, kiedy chce, aby żaglowiec był gotów do
drogi. A teraz odejdź.
Luiz, oszołomiony, znikł w ciemnościach. Renouard pozostał bez ruchu;
dopiero po wielu godzinach, wśród ciszy, panującej na wyspie, wybiegły mu na usta,
jakby gorzki owoc jego rozmyślań, słowa:
- Nie miałem nic do ofiarowania jej dumie…
Wówczas dopiero poruszył się z miejsca i resztę nocy strawił na niespokojnym
wałęsaniu się po licznych ścieżkach plantacji. Luiz, który spał lekko w jakimś
przeczuciu grożących bliskich zmian, usłyszał ciężkie kroki swego pana
przechodzącego obok chaty i przewracając się na macie cmoknął z cicha: „Ce, ce, ce!”
- wyrażając tym swój głęboki niepokój.
Prawie całą noc bungalow był oświetlony, a z pierwszym brzaskiem dnia
rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu. Służba domowa procesjonalnie wynosiła
kufry i walizy do łodzi, która przypłynęła z żaglowca do przystani w samym dole
ogrodu. Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca otoczyły złocistą aureolą
purpurowy profil przylądka, plantator z Malały szedł z gołą głową brzegiem maleńkiej
zatoki. Zamienił parę słów z kapitanem żaglowca, stanął wyprostowany obok łodzi, z
oczami utkwionymi w ziemię, i czekał.
Nie oczekiwał długo. Profesor pierwszy zeszedł żwawo ścieżką po
trzeszczących pod stopami muszelkach w dół chłodnego, cienistego ogrodu. Ze
złożonym parasolem, zawieszonym na ręku, z książką w dłoni, wyglądał bardziej na
banalnego turystę, niż wypadałoby wybitnemu człowiekowi. Z daleka wolną ręką
dawał znaki Renouardowi, ale gdy zbliżywszy się ujrzał jego nieruchomą postać, nie
wyciągnął nawet dłoni do uścisku. Rzucił na niego badawcze spojrzenie i,
zdecydowawszy się, rzekł niemal gwałtownie:
- Powracamy przez Suez. Przejrzałem rozkład statków, i jeśli tylko zefiry,
wiejące na tym waszym Oceanie Spokojnym, będą nam choćby umiarkowanie
sprzyjały, powinniśmy zdążyć na statek pocztowy wypływający osiemnastego marca
do Marsylii. Taka data bardzo by mi odpowiadała… - A potem dodał zniżywszy głos: -
Drogi przyjacielu, jestem panu głęboko wdzięczny.
- Za co jest mi pan wdzięczny?
- Za co? Przede wszystkim mógł pan nam przeszkodzić w wyjeździe
najbliższym parowcem… Nie dziękuję panu za gościnność; nie będzie się pan na mnie
gniewał, jeżeli się przyznam, że się nawet cieszę z wyjazdu. Lecz wdzięczny jestem
panu za wszystko, co pan zrobił, i za to, czym pan jest.
Trudno było pojąć całą finezję tego przemówienia, lecz Renouard wysłuchał go
wyniośle, z dwuznacznym uśmiechem. Profesor, wszedłszy do łodzi, otworzył parasol i
siadł na rufie, czekając na panie. Żaden głos ludzki nie zamącił świeżej ciszy poranku,
gdy ukazały się obie na ścieżce; panna Moorsom wyprzedziła nieco swą ciotkę.
Gdy doszła do Renouarda, podniósł ku niej głowę.
- Do widzenia - rzekła cicho i chciała przejść mimo, lecz zauważywszy błagalne
spojrzenie jego błękitnych, głęboko zapadniętych oczu, po krótkim wahaniu złożyła
rękę w jego wyciągniętej dłoni.
- Czy pani będzie raczyła pamiętać o mnie? - zapytał. Wzruszenie, które ją
gniewało, zaczerwieniło jej blade policzki, a czarne oczy zaiskrzyły się.
- Dziwne żądanie! - odparła, usiłując mówić jak najchłodniej.
- Dziwi panią? Może uważa je pani za zuchwałe? Nie zawiniłem w tym stopniu,
w jakim pani przypuszcza. I niech pani pamięta, że mojej krzywdy nigdy już pani nie
wynagrodzi.
- Wynagrodzić krzywdę pana! To pan nie zdoła nigdy wynagrodzić krzywdy,
jaką mi pan uczynił, obrażając moje uczucia i mnie samą, bo jakie może być
zadośćuczynienie za ten wstrętny i śmieszny spisek, obraźliwy w swych zamiarach i
poniżający moją miłość własną?! Nie! Nie chcę pamiętać pana!
Wówczas niespodziewanie, ująwszy ją za rękę, przyciągnął bliżej ku sobie i
patrząc jej w oczy z rozpaczliwą odwagą, rzekł stanowczym głosem:
- Zmuszę cię do tego… Przyjdę do ciebie po śmierci!
Wyrwała mu dłoń z ręki, nim zdołał uwolnić ją z uścisku. Felicja Moorsom
weszła do łodzi, usiadła obok ojca i ostrożnie podmuchała na obolałe palce.
Profesor spojrzał tylko na nią z ukosa. Siostra jego, będąca jeszcze na brzegu, z
lekkim brzękiem opuściła na łańcuszek lornetkę, przez którą przyglądała się całej
scenie.
- Nigdy jeszcze w życiu nie słyszałam tak brutalnych słów skierowanych do
damy - szepnęła przechodząc obok Renouarda z głową podniesioną do góry. Gdy w
chwilę potem, złagodniawszy nagle, obróciła się, chcąc mu posłać ostatnie pożegnanie,
ujrzała jego plecy, gdyż szedł już ku domowi. I zanim opuściła Malatę, zobaczyła ze
zdumieniem, że znikł w jego wnętrzu.
Nikt nie przeszkadzał Renouardowi w pokoju, gdzie zamknął się, aby wdychać
zapach tej, która przestała już dla niego istnieć. Aż wreszcie późno po południu Mulat
odezwał się pode drzwiami.
Zawiadamiał pana, że handlowy statek „Janet” wpłynął do zatoki.
Renouard przez drzwi wydał mu silnym głosem najbardziej niespodziewane
polecenia. Miał wypłacić robotnikom pieniądze znajdujące się w biurze i ułożyć się z
kapitanem statku, aby ich wszystkich zabrał z Malaty i odstawił do domu. Za przewóz
dostanie przekaz na firmę Dunstera, gdzie mu wypłacą należność.
I znów nic nie mąciło ciszy panującej w domu, aż do następnego ranka, kiedy
Mulat przyszedł oznajmić, że już wszystko zostało załatwione. Robotnicy wsiadali
właśnie na statek.
Przez szparę w drzwiach wyciągnięta ręka rzuciła mu kawałek papieru, a drzwi
zostały zatrzaśnięte tak szybko, że Luiz aż się cofnął. Lecz podpełzł z powrotem i
przez dziurkę od klucza zapytał błagalnie:
- Czy ja też mam odjechać?
- Tak. Ty także. Wszyscy.
- Pan zostać sam?
Milczenie. Mulat szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Lecz i on, tak samo jak
reszta „głupich dzikusów”, robotników z plantacji, był zadowolony, że może opuścić
wyspę, gdzie straszy duch białego człowieka. Odsunął się bez szelestu od drzwi, za
którymi panowała tajemnicza cisza, i dopiero wychodząc, w drzwiach domu, dał upust
swym uczuciom w błagalnym i zasmuconym dźwięku:
- Ce, ce, ce!
XII
Rodzina Moorsomów zdążyła w samą porę na statek, który miał ich odwieźć
do domu; w mieście zatrzymali się dwadzieścia cztery godziny. Sentymentalny Willie
widział ich tylko krótką chwilę. Niemniej jednak ze łzami w oczach opowiadał potem
szczegółowo, jak panna Moorsom, piękna, elegancka i mądra, odnalazła na Malacie
swego narzeczonego, ale tak ciężko chorego, że wkrótce na jej rękach wyzionął
ducha. Wszyscy bardzo byli wzruszeni tą historią, która przez dłuższy czas stanowiła
temat rozmów.
Lecz wścibski redaktor, jedyny druh i przyjaciel Renouarda, chciał wiedzieć
więcej od innych. Może to zawodowa jego ciekawość sprawiła, że zapragnął pełnego
pucharu wzruszających szczegółów. Gdy więc zauważył żaglowiec Renouarda, stojący
na kotwicy w porcie od szeregu dni, wyszukał kapitana i zapytał go o przyczynę tego
postoju. Ten odpowiedział, że Renouard nie kazał mu przez miesiąc wracać na Malatę.
Termin ten wkrótce się kończył.
- Niech pan zabierze mnie ze sobą - zaproponował mu redaktor.
Pewnego poranka wylądowali na Malacie w dole ogrodu. Cisza, spokój i
słońce panowały wszędzie; okna i drzwi domu były na oścież otwarte; nigdzie śladu
ludzkiego istnienia; rośliny rosły bujne i gęste na opustoszałych polach. Przez kilka
godzin, podnieceni tajemnicą, redaktor z załogą żaglowca przeszukali wyspę, wołając
głośno Renouarda; wreszcie w ponurym milczeniu przetrząsnęli systematycznie gęste
krzewy i głębokie rozpadliny w poszukiwaniu jego ciała. Co się stało? Czy
zamordowali go robotnicy? Czy też po prostu, z dziwactwa, tajemnie opuścił wyspę,
zabrawszy swych ludzi? Nie sposób było powiedzieć, co się z nim stało. Wreszcie pod
koniec dnia redaktor z kapitanem odkryli ślad sandałów, kierujących się poprzez
piaszczysty strand ku północnemu brzegowi zatoki. Idąc za tym śladem, z trwogą
obeszli ostrogę przylądka i tam, na wielkim kamieniu, znaleźli sandały, biały kaftan
Renouarda i malajski kraciasty sarong, w którym zwykł był chodzić do kąpieli. Rzeczy
te były ułożone w niewielki stos; marynarz, przyjrzawszy się im w milczeniu,
zauważył:
- Ptaki już od wielu dni krążyły nad nimi.
- Poszedł się kąpać i utonął! - zawołał redaktor z przerażeniem.
- Wątpię. Gdyby był utonął nawet o milę od brzegu, woda wyrzuciłaby ciało na
rafy, a łodzie nasze nic nie znalazły.
Nigdy nic nie odnaleziono i zniknięcie Renouarda pozostało na zawsze
niewytłumaczone. Bo i któż mógł przypuszczać, że posłuszny nieprzepartemu wołaniu,
z oczami utkwionymi w gwiazdę, popłynął spokojnie poza granice życia?…
Następnego wieczora redaktor po raz ostatni spoglądał z odpływającego
żaglowca na opustoszałą wyspę. Czarna chmura wisiała nieruchomo ponad wysoką
skałą środkowego wzgórza; w jej tajemniczym cieniu, na tle zachodzącego słońca,
Malała spoczywała ponura i jakby strwożona wspomnieniem o złamanym sercu.
Grudzień 1913
WSPÓLNIK
- Co za głupie bajanie! Przewoźnicy od lat powtarzają tę bajkę letnikom, którzy
każą się wozić łódkami, płacą po szylingu od głowy i stawiają w czasie przejażdżki, dla
zabicia czasu, idiotyczne pytania. Trudno wymyślić coś głupszego od przejażdżki
łódką wzdłuż wybrzeża. To tak, jakby kto bez pragnienia popijał lekką lemoniadę. Nie
rozumiem, po co to robią; nie nabawią się nawet morskiej choroby.
Opowiadający miał pod ręką zapomnianą szklankę piwa. Działo się to w małej
przyzwoitej palarni małego przyzwoitego hoteliku; zamiłowanie moje do zawierania
przygodnych znajomości skłoniło mnie do późnego czuwania w towarzystwie tego
człowieka. Wielkie jego policzki, płaskie i pobrużdżone, były starannie wygolone, a
gęsta kępa równo ostrzyżonych siwych włosów zwisała mu z brody; bródka ta,
chwiejąc się, podkreślała głęboki ton jego głosu. Wzgardę swą dla ludzi, dla ich
czynów i moralności wyrażał niedbałym sposobem noszenia nigdy nie zdejmowanego,
czarnego filcowego kapelusza o miękkich szerokich skrzydłach.
Wyglądał na awanturnika osiadłego na emeryturze po wielu nieczystych
sprawkach popełnianych w najbardziej zapadłych kątach kuli ziemskiej. Mam jednak
wszelkie prawa podejrzewać, że nigdy nie opuszczał Anglii. Ktoś w mojej obecności
wspomniał kiedyś ubocznie, że miał on dawniej do czynienia ze statkami, ale w
dokach. Była to wybitna indywidualność, i to właśnie pociągnęło mnie ku niemu,
trudno go było jednak zaliczyć do jakiejś sfery. Nim tydzień minął, zrezygnowałem ze
ściślejszego określenia i nazwałem go „imponującym starym łotrem”.
Pewnego dżdżystego popołudnia, gnębiony niesłychaną nudą, wszedłem do
palarni. Siedział tam w zupełnym bezruchu, imponujący jak nieruchomość fakira.
Zastanawiałem się właśnie, jakich ten człowiek ma znajomych, jakie jest jego
środowisko, krewni, jakie ma poglądy, jaką moralność, przyjaciół, żonę, gdy ku
wielkiemu mojemu zdziwieniu rozpoczął ze mną rozmowę głębokim, mrukliwym
głosem.
Muszę dodać, że odkąd się dowiedział, iż pisuję książki, co rano stwierdzał
moje istnienie nieokreślonym pomrukiem.
Był z natury małomówny. Nie dokończone fragmenty zdań, którymi się
wyrażał, zdradzały człowieka prostego. Minęło sporo czasu, nim zrozumiałem, że
chodzi mu o dowiedzenie się, w jaki sposób pisze się nowele do pism.
Co można na takie pytanie odpowiedzieć człowiekowi tego rodzaju?
Cierpiałem jednak śmiertelną nudę, pogoda wciąż była niemożliwa, zdecydowałem się
więc na uprzejmość.
- A więc pan sam układa te historie? Skąd one panu przychodzą do głowy? -
burknął.
Wytłumaczyłem mu, że zazwyczaj tematy do noweli znajduję w czyimś
opowiadaniu.
- W opowiadaniu jakiego rodzaju?
- A więc na przykład - odparłem - parę dni temu kazałem się zawieźć łodzią do
skał. Przewoźnik opowiedział mi o rozbiciu się statku dwadzieścia lat temu na tych
skalach. To byłby temat do noweli opisowej, którą można by zatytułować: „W kanale
La Manche”.
Wówczas to właśnie wystąpił przeciw przewoźnikom i ich gościom, którzy
słuchają tych bajek. Ani jeden muskuł jego twarzy nie drgnął, gdy wymówił z mocą:
„Głupota!” - wyrzucając to słowo z głębokości piersi i mamrocząc dalej chrapliwym
głosem fragmenty zdań:
- Patrzą na te głupie skały… Kiwają głupimi głowami (przypuszczam, że myślał
o turystach). Cóż oni myślą? Ze człowiek to wydęta torba papierowa, czy co?… i że
pęknie od lada uderzenia. Głupie gadanie… Dobry temat… nie ma co… Kłamstwo!
Trzeba sobie wyobrazić tego starego łotra wyglądającego jak rzeźba otoczona
aureolą czarnego kapelusza i odzywającego się tak, jakby od czasu do czasu warknęło
stare psisko, z głową wzniesioną do góry, z oczami utkwionymi przed siebie.
- A chociażby nawet nie było to prawdą - zawołałem - jest to jednak temat
pozwalający mi wyobrazić sobie te skały, burzę, o której opowiadają, falowanie morza
i tym podobne, a także stosunek tych wszystkich rzeczy do ludzi i wreszcie wpływ,
jaki wywarła walka przeciw siłom natury na los człowieka, że się tak wyrażę,
wywyższonego. Przerwał mi tonem zaczepnym:
- Czy prawda przyda się panu na co?
- Na pewno nie mogę tego powiedzieć - odparłem ostrożnie - powiadają, że
prawda jest jeszcze dziwniejsza od fantazji.
- Któż to tak mówi?! - zawołał.
- Nie mam nikogo specjalnie na myśli.
Odwróciłem się do okna, gdyż widok tego pogardliwego jegomościa z
nieruchomą ręką na stole działał na mnie przygnębiająco. Moje bezceremonialne
zachowanie pobudziło go widocznie do względnie dłuższego przemówienia:
- Czy pan gdzie widział równie głupie skały? Wyglądają jak rodzynki w
kawałku zimnego puddingu.
Patrzyłem właśnie na nie - na przestrzeni mniej więcej jednego akra widniały
czarne ich szczyty, rozrzucone po gładkiej, szarostalowej powierzchni morza;
powlekała je monotonna pajęczyna szarej mgły z jedną jaśniejszą plamą: w tym miejscu
przeświecała zamglona biel urwiska, jak tajemniczo rozsiany blask. Był to niezwykły i
piękny widok, wyrazisty, przejmujący i smutny, symfonia czarnoszara, istny obraz
Whistlera. Lecz słowa wyrzeczone przez głos poza mną zmusiły mnie do odwrócenia
się, towarzysz mój energicznie i zwięźle wyrażał pogardę dla wszystkiego, co ma
związek ze wzburzonym morzem, a potem mówił dalej:
- Mnie takie głupstwa nie przychodzą do głowy… te tam skały… przypominają
mi raczej biuro… kiedyś miałem zwyczaj wstępować czasem… do jednego biura w
Londynie… na takiej małej uliczce za stacją na Cannon Street…
Był w swych wyrażeniach bardzo ostrożny, mówiąc fragmentami zdań, choć
nie urywkowo. Czasem klął.
- Te dwie rzeczy mają między sobą raczej daleki związek - zauważyłem,
zbliżywszy się do niego.
- Związek? Do diabła z pana związkami. To był tylko przypadek.
- Ale jednak - rzekłem - każdy wypadek ma związek z rzeczami, które go
poprzedzają i które po nim następują, a gdyby je można było rozwinąć…
Siedząc nieruchomo, zdawał się przysłuchiwać z uwagą.
- Ach tak! Rozwinąć! Może by pan mógł to zrobić.
Wprawdzie w tym opowiadaniu nie ma mowy o życiu na morzu. Lecz może
pan to wymyśli.
- Jeśli to będzie koniecznie potrzebne - rzekłem. - Czasem warto dużo dodać z
własnej głowy, a czasem opowiadanie nie jest tego warte, to zależy.
Bawił mnie ten rodzaj rozmowy z nim. Zauważył głośno, że według jego
mniemania powieściopisarze gonią tylko za zyskiem, zresztą tak samo jak wszyscy ci,
którzy żyją własnym przemysłem; byłoby rzeczą interesującą stwierdzić, jak daleko
niektórzy z nich mogą się posunąć w swej pogoni za zyskiem.
Potem wystąpił przeciw życiu na morzu, nazwał je po prostu bardzo głupim.
Nic w nim nie ma - ani doświadczeń, ani wydarzeń, ani żadnego urozmaicenia. Uznał,
że trafiają się między marynarzami wybitni ludzie, lecz tak nie stworzeni do życia na
ziemi, jak do latania w powietrzu. «Po prostu - dzieci. Ot, na przykład kapitan Harry
Dunbar. Dobry marynarz. Znany był jako dzielny komendant statku. Wysoki, z
krótkimi siwiejącymi bokobrodami, z piękną twarzą i donośnym głosem. Dobre
człowieczysko, lecz naiwny jak dziecko wobec przebiegłości ludzkiej.
- Pan mówi w tej chwili o kapitanie „Sagamore’a”? - zapytałem.
Rzuciwszy przyciszonym, pogardliwym głosem „Naturalnie!”, wpatrzył się w
ścianę, jak gdyby ukazał mu się na niej obraz biura położonego „za stacją na Cannon
Street”, jednocześnie zaś mrukliwie żuł słowa i urywki zdań tworząc opis tego biura i
od czasu do czasu podnosząc jakby z irytacji brodę do góry.
Było to, według jego opisu, skromne biuro handlowe, bynajmniej nie
podejrzane, tylko położone nieco na uboczu, na małej uliczce, przebudowanej teraz
zupełnie.
Do tego biura prowadziły siódme drzwi licząc od szynku zwanego „Cheshire
Cat”, położonego pod mostem kolejowym. Jadałem tam zwykle śniadania, gdy interesy
wzywały mnie do City. Cloete przychodził tam także na kotleta i przy sposobności
żartował zazwyczaj z kelnerką. Nie tracił na to dużo słów: niech tylko błysnął ku nam
swymi szkłami, a grube jego wargi drgnęły, już wszyscy wybuchali śmiechem, zanim
nawet zaczął opowiadać jedną ze swych anegdotek. Zabawny typ ten Cloete. C-l-o-e-
t-e, Cloete.
- Jakiej on był narodowości? Czy Holender? - zapytałem, nie mogąc się
dopatrzyć najmniejszego związku między tym opowiadaniem a letnikami i ich
przewoźnikami z Westport, a także ze zdaniem tego starego dziwaka, że to kłamcy i
głupcy.
- Diabli go wiedzą - mruknął nie odrywając wzroku od ściany, jakby się na niej
przesuwał obraz kinematograficzny - w każdym razie mówił zawsze po angielsku.
Pierwszy raz zobaczyłem go w porcie, wysiadającego ze statku, na którym przyjechał
jako pasażer ze Stanów Zjednoczonych. Zapytał mnie, czy nie znam w pobliżu jakiego
hoteliku. Potrzebował dla rozejrzenia się za jakimś zajęciem spokojnego pomieszczenia
na kilka dni. Zaprowadziłem go do hoteliku, którego właściciela znałem. Innym razem
spotkałem go w City. „Hej! panie! Pan był bardzo dla mnie uprzejmy - zapraszam na
kieliszek.” Opowiedział mi wiele o sobie. Od lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych.
Brał się do różnych interesów po całym kraju. Między innymi robił interesy z
fabrykantami patentowanych środków leczniczych. Podróżował dużo. Układał reklamy
i tym podobne rzeczy. Opowiedział mi mnóstwo zabawnych anegdotek. Wysoki i
niezgrabny. Czarne włosy jak szczotka, długa twarz, długie nogi, długie ręce;
błyszczące szkła na oczach; wyrażał się w sposób żartobliwy, głosem przyciszonym.
Wyobraża go pan sobie?
Przytaknąłem, lecz nie zwrócił na mnie uwagi.
- Nigdy w życiu tyle się nie naśmiałem. Łotr ten rozśmieszyłby nawet
opowiadaniem, jak obdzierał ze skóry swego rodzonego ojca. Zresztą był zdolny do
tego. Człowieka, który handluje patentowanymi specyfikami, można posądzić o każde
łotrostwo: od gry w orła i reszkę aż do morderstwa z premedytacją. Nieco gorzkiej
prawdy jako ostrzeżenie dla pana: ludzie tacy nie przejmują się tym, co robią - myślą,
że wszystko zdołają ukryć i z wszystkiego się wykłamią, a głupi świat daje się przez
nich nabierać. W dodatku ten Cloete to był spryciarz w interesach. Przywiózł paręset
funtów. Rozglądał się za jakimś spokojnym interesem. „Nie ma to jak nasza stara
Europa” - powtarzał. Na tym rozstaliśmy się - wypiłem nieco więcej niż zwykle. Po
pewnym czasie, w pół roku mniej więcej potem, natknąłem się na niego w biurze pana
George’a Dunbara. Właśnie w tym biurze, o którym była już mowa. Zdarzało się dość
rzadko, żebym ja… Ale chciałem się dowiedzieć od pana George’a o ładunek należący
do niego, a znajdujący się na pewnym statku w doku. Z pokoju w głębi wyszedł Cloete
z papierami w ręku. Wspólnik. Rozumie pan?
- Aha - rzekłem - te jego paręset funtów? - A w dodatku obrotny język -
mruknął. - Niech pan nie zapomina o tym wymownym języku. Opowiadania jego
powinny były jednak otworzyć oczy George’a na to, co on rozumie przez interes.
- Indywiduum, które budzi zaufanie - zauważyłem.
- Hm! Naturalnie opisze go pan, jak pan będzie chciał. Dobrze. Wspólnik..
George Dunbar włożył cylinder i poprosił mnie, abym chwilę zaczekał… George
zawsze wyglądał tak, jakby zarabiał tysiące - miejski elegant. „Chodź ze mną, stary.” I
wyszli razem z kapitanem Harry dla załatwienia jakiejś sprawy u rejenta na rogu.
Kapitan Harry, kiedy był w Anglii, przychodził do biura brata regularnie co dzień
około dwunastej. Siedział w kącie jak grzeczny chłopczyk, czytając gazetę i paląc
fajkę. Wyszli więc razem.
„Przykładni bracia, istne dwa gołąbki - rzekł do mnie Cloete. - Do mnie należy
dział konserw owocowych w naszym zacisznym domu handlowym.” I tak ze mną dalej
rozmawiał. Potem, między innymi, zapytał: „Czy wart coś jeszcze ten stary grat,
„Sagamore”? Najpiękniejszy statek? Dla pana wszystkie statki dobre, bo pan z nich
żyje. Ale coś panu powiem: wolałbym raczej pieniądze schować w dziurawą
pończochę. Dużo bezpieczniej.”
Zatrzymał się, aby odetchnąć; zauważyłem wówczas, że jego ręka,
spoczywająca dotychczas niedbale na stole, zacisnęła się powoli w pięść. Gest ten,
wykonany przez człowieka, którego mało co mogło poruszyć, był przerażający i
złowróżbny jak owo sławne skinienie Komandora.
- A więc już w owym czasie - niech pan zapamięta ten szczegół - już wówczas!
- warknął.
- Niech pan chwilę zaczeka - przerwałem. - Słyszałem, że „Sagamore” należał
do firmy Mundy i Roggers?
- Ci durnie marynarze nic nie wiedzą - parsknął pogardliwie. - „Sagamore”
używał tylko flagi tej firmy. To zupełnie co innego. Uprzejmość. Oto, jak się rzecz
miała. Gdy stary Dunbar umarł, kapitan Harry dowodził już statkiem należącym do
firmy. George porzucił wtedy bank, w którym był urzędnikiem, i na własną rękę
rozpoczął interesy z tym, co mu pozostało po ojcu. George był obrotny. Zaczął od
domu handlowego; potem wziął się do paru rzeczy na raz: do handlu miazgą drzewną,
przetworami owocowymi i tym podobnym. Kapitan Harry powierzył mu swoją część
spadku dla powiększenia kapitału. „Wystarcza mi to, co dostaję jako komendant
statku” - rzekł. Ale tymczasem Mundy i Roggers zaczęli powoli sprzedawać
cudzoziemcom swoje statki, przerzucając się na parową żeglugę. Kapitan Harry
bardzo się tym zmartwił: straci stanowisko kapitana, rozstanie się ze statkiem, do
którego się przywiązał - istne nieszczęście. Właśnie w owej chwili bracia doszli do
pieniędzy - jakaś babka umarła czy coś w tym rodzaju. Była to spora sumka. Wówczas
George rzekł: „We dwóch mamy dość pieniędzy, aby za nie kupić «Sagamore».”
„Pewnie będziesz potrzebował tych pieniędzy dla twojego domu handlowego!” -
zawołał kapitan Harry, a tamten roześmiał się na te słowa i odparł: „Moje interesy stoją
doskonale. Mogę pójść i zarobić garść suwerenów, nim ty wypalisz jedną fajkę.”
Mundy i Roggers bardzo byli dla nich uprzejmi: „Ależ naturalnie, kapitanie, jeżeli pan
sobie życzy, będziemy w dalszym ciągu odnosić się do okrętu, jakby należał jeszcze do
nas.” W tych warunkach może pan sobie wyobrazić, jaką dobrą lokatą kapitału było to
kupno statku. Doskonałą jak na owe czasy!
Zwrócił z lekka głowę ku mnie. Ruch ten wykonany przez niego w owej chwili
znaczył tyle, co najgwałtowniejsze objawy uczuć u każdego innego człowieka.
- Wszystko to, niech pan pamięta, wydarzyło się dużo wcześniej, na długo
przed przyjazdem Cloete’a - mruknął ostrzegawczo.
- Tak, zapamiętam to - rzekłem. - W takim wypadku piszemy zwykle: kilka lat
upłynęło, i w ten sposób załatwiamy się z nimi.
Przyglądał mi się przez chwilę tępym wzrokiem, jak gdyby zastanawiał się nad
tymi latami, nad którymi z taką łatwością przechodzi się do porządku dziennego; były i
jego własnością te lata, przed i po (tych nie było tak wiele) ukazaniu się Cloete’a na
scenie. Gdy znów zaczął mówić, zdołałem wyczuć w jego sposobie opowiadania,
ciemnym i obrazowym, chęć wykazania, jaki wpływ na George’a Dunbara miało jego
długoletnie obcowanie z niezbyt surowymi zasadami moralności Cloete’a, z jego
pozbawionym skrupułów a pełnym humoru darem perswazji (dziwny typ!) i z
lekkomyślnie awanturniczymi jego skłonnościami. Pragnął, abym ten punkt opracował
specjalnie, uspokoiłem go więc, że czuję się na siłach to zrobić. Pragnął także, abym
dobrze zrozumiał, że interesy George’a stały czasem lepiej, czasem gorzej. (Brat jego
przez ten czas pływał spokojnie po morzu.) Bywał też w ciężkich kłopotach, gdy
interesy szły gorzej, bo ożenił się z młodą, bardzo rozrzutną kobietką; często też
miewał z tego powodu wielkie trudności finansowe. W takiej właśnie chwili Cloete
spotkał w mieście człowieka zajmującego się z dużym powodzeniem fabrykacją
pewnego środka lekarskiego (dawny fach Cloete’a). Potrzebował na reklamy sporego
kapitału. Kilkadziesiąt tysięcy wydane na ten ceł przekształciłyby interes w istną
kopalnię złota. Możliwość wzięcia udziału w przedsiębiorstwie, na którym się znał,
podnieciła Cloete’a. Zrozumiałem, że wspólnik George’a palił się po prostu do tej
jedynej sposobności zrobienia majątku.
- Co dzień około jedenastej zjawiał się w pokoju George’a i zawracał mu głowę
tą sprawą, aż George zgrzytał zębami z irytacji: „Przestań wreszcie. Po co namawiać?
Nie ma pieniędzy. Wystarcza zaledwie na dalsze prowadzenie interesów, skąd wziąć
tysiące na reklamę?” Nie odważyłby się nigdy zaproponować swemu bratu sprzedaży
okrętu. Nie można było nawet pomyśleć o tym. Zamartwiłby się na śmierć. Byłby to
dla niego koniec świata. I nigdy dla tego rodzaju interesu… „Czy uważasz to za
oszustwo?” - zapytał go Cloete z drgającymi ustami. George przyznał, że nie jest to
oszustwo. Byłby wierutnym osłem, gdyby tak myślał po tylu latach zajmowania się
interesami.
Cloete spojrzał na niego surowo. Nie myślał nigdy o sprzedaży statku.
Prawdopodobnie za stary ten grat uzyskałoby się teraz połowę jego asekuracyjnej
wartości. George omal nie wyskoczył ze skóry. Co znaczyły w takim razie głupie jego
żarty na temat statku, które powtarzał od trzech tygodni? Dość już tego. Pienił się po
prostu ze złości. Spokój opuścił jednak Cloete’a. „Ja także nie jestem osłem -
odpowiedział bardzo powoli. - Nie chodzi tu o sprzedaż waszego starego
«Sagamore’a». Przeklęty ten grat należy zdzielić tomahawkiem! (Podobno
„Sagamore” oznacza imię wodza Indian czy coś w tym rodzaju. Figura na przedzie
okrętu wyobrażała na wpół nagiego Indianina z piórem nad uchem i z siekierą za
pasem.) Zdzielić go tomahawkiem!” - powtórzył. „Co chcesz przez to powiedzieć?” -
zapytał George. „Że trzeba statek zatopić. Można by to zorganizować nie narażając się
na żadne niebezpieczeństwo - ciągnął dalej Cloete. - Brat twój oddałby nam też swoją
część asekuracji. Nie trzeba mu nawet mówić na co. Myśli, że jesteś do interesów
najzdolniejszym z ludzi. Musisz dla niego zrobić majątek.” George z wściekłości
schwycił obiema rękami za biurko. „Nie wyobrażaj sobie, aby mój brat był zdolny
zatopić umyślnie swój statek! Nie ośmieliłbym się nawet pomyśleć o tym w pokoju, w
którym by i on się znajdował - to najuczciwszy człowiek, jaki kiedykolwiek żył na
świecie!” „Nie krzycz tak głośno, bo usłyszą cię na dworze” - odparł mu na to Cloete.
I przyznał, że brat jego jest wzorem wszelkich cnót i że chodzi tylko o to, aby go
namówić do pozostania na lądzie na przeciąg jednej podróży. Dla odpoczynku czemu
nie miałby się zgodzić. „Ja już nawet mam kogoś upatrzonego, kto nam się w tej
sprawie przyda…” - wyszeptał Cloete.
George dławił się po prostu ze złości. „A więc przypuszczasz, że należę do
tego rodzaju ludzi… Myślisz, że jestem zdolny do tego? Za kogo mnie masz?” Stracił
zupełnie głowę, podczas gdy Cloete zachował cały swój spokój, tylko nozdrza mu
trochę pobladły. „Za takiego, który wkrótce cienko zaśpiewa.” Podszedł do drzwi i
wysłał urzędników - było ich tylko dwóch - na obiad. Powrócił. „Dlaczego się tak
oburzyłeś? Czy zaproponowałem ci, abyś ograbił wdowę i sieroty? Człowieku! Lloyd
to przecież towarzystwo akcyjne; nikt z tej przyczyny nie umrze z głodu. Przynajmniej
czterdziestu członków towarzystwa odpowiada za wasz głupi okręt. Nikt przez to nie
umrze z głodu ani nie zmarznie. Biorą przecież pod uwagę wszelkie ryzyko.
Powtarzam, wszelkie ryzyko!” Tak mu dogadywał! Hm! George zanadto był
wzburzony, aby odpowiedzieć, bełkotał tylko niewyraźnie, machając rękami. Tamten,
grzejąc plecy przed ogniem, ciągnął dalej: „Handel miazgą drzewną o dwa palce od
bankructwa. Fabryka przetworów owocowych na ostatnich nogach. Boisz się, ale
przecież prawa są stworzone tylko na to, aby straszyć głupców.” Przedstawiał mu, jak
bezpiecznie mogą zatopić statek. Stawki asekuracyjne były płacone od tylu, tylu lat.
Nawet cień podejrzenia nie może paść na nich. Zresztą, do diabła, każdy okręt musi
mieć wreszcie jakiś koniec. „Ja się nie boję, ale jestem oburzony” - odrzekł na to
George Dunbar.
Cloete kipiał z wewnętrznej złości. Chodziło o szansę całego jego życia - o
jego szansę! Ciągnął dalej dobrotliwie: „Twoja żona jeszcze bardziej się oburzy, gdy
będziesz zmuszony zażądać od niej, aby się wyprowadziła z waszej ślicznej willi i
zamieszkała w dwóch pokoikach od podwórza - może jeszcze z dziećmi.” George nie
miał dzieci. Żonaty od paru lat, pragnął bardzo mieć jedno lub dwoje. Rozdrażniło go
to jeszcze bardziej. Zaczął opowiadać, że pragnie im pozostawić imię uczciwego ojca,
i tak dalej. Cloete skrzywił się: „Pośpiesz się, nim przyjdą na świat, a będą miały
bogatego ojca. Nikogo nie pokrzywdzisz, i to jest dobrą stroną całej tej sprawy.”
George był bliski płaczu. Zdaje mi się, że należał do ludzi, którzy czasami
płaczą. Ciągnęło się to całe tygodnie. Nie mógł zerwać z Cloete’em. Nie miał mu z
czego oddać kilkuset funtów; zresztą przyzwyczaił się do jego obecności; słaby
charakter ten George. Cloete w dodatku był wspaniałomyślny. „Nie turbuj się o moją
sumkę. Naturalnie przepadnie, jeżeli będziemy zmuszeni zwinąć nasze
przedsiębiorstwo, ale mniejsza z tym…” - mówił. Młodziutka żona George’a też
utrudniała sytuację. Gdy Cloete, ten łotr, był do nich zaproszony na obiad, ubierał się
zawsze we frak, wiedząc, że ona to lubi. „Pan Cloete, wspólnik mojego męża, to
bardzo mądry człowiek, taki światowy, taki interesujący.” Gdy był u nich na obiedzie,
a przez chwilę pozostali sam na sam, zwracała się do niego: „Tak bym chciała, panie
Cloete, aby George przedsięwziął coś z myślą o naszej przyszłości. Nasza sytuacja jest
tak skromna.” A Cloete uśmiechał się, ale się nie dziwił, bo sam te myśli podsunął jej
pustej główce. „Mężowi pani brakuje przedsiębiorczości, odwagi; pani powinna go
zachęcać.” Było to głupie i niezrównoważone stworzenie. Skłoniła George’a do
wynajęcia willi w Norwood. Żyli na szerszej stopie niż ludzie znacznie od nich bogatsi.
Widziałem ją raz: była w jedwabnej sukni; na nogach śliczne trzewiki, pióra i perfumy,
twarz różowa. Wydało mi się, że bardziej na miejscu byłaby w Alhambrze niż w
uczciwym domu. Ale są kobiety, które diablo krótko umieją trzymać mężczyzn.
- Tak, niektóre to umieją - przytaknąłem - nawet swych mężów.
- Żona moja - zwrócił się do mnie niespodzianie uroczystym, głuchym głosem -
mogła wszystko ze mną zrobić. Ale spostrzegłem to dopiero, gdy jej już nie było; lecz
była to kobieta rozumna, a ta niedobrego zdatna była tylko do włóczenia się po
ulicach, oto wszystko, co mogę o niej powiedzieć. Pan ją musi opisać z głowy. Pewnie
pan zna ten rodzaj kobiet.
- Niech się pan już spuści na mnie.
- Hm! - mruknął powątpiewająco i ciągnął dalej pogardliwym tonem: - Mniej
więcej w miesiąc potem „Sagamore” powrócił z podróży. Z początku nastrój był
wesoły. „Jak się masz, mój chłopcze” - przywitał go Harry. „Jak się masz, stary” -
odparł George. Lecz powoli kapitan Harry spostrzegł, że jego mądry braciszek nie
wygląda zbyt dobrze i co dzień bardziej traci humor. Propozycja Cloete’a nie mogła
mu wyjść z głowy. Wbił mu ćwieka. „Wszystko w porządku.” Kapitan Harry nie
przestał się jednak niepokoić. „A jakże ci się powodzi w interesach?” „Doskonale.
Mnóstwo nowych i doskonałych.” Naturalnie kapitan Harry uwierzył w to z łatwością i
zaczął żartować wesoło, że George tarza się na złocie. George czuł, jak oblewa się
potem, i złość go schwyciła na brata. „Co za głupiec - pomyślał. - Tarzam się na
złocie!” A po chwili błysnęła mu myśl: „A dlaczego by nie?” Pomysł Cloete’a
kiełkował w jego głowie.
Następnego dnia nie był już tak niezłomny i rzekł do Cloete’a: „Może byłoby
dobrze sprzedać statek? Czy nie mógłbyś porozmawiać o tym z moim bratem?”
Cloete, po raz dwudziesty może, zaczął mu tłumaczyć, dlaczego sprzedaż statku w
żadnym razie nic by nie pomogła. „Sagamore” musi być zrąbany tomahawkiem, jak się
wyrażał, może dla oszczędzenia wrażliwości George’a. Lecz za każdym razem dreszcz
wstrząsał George’em na te słowa. „Mam pod ręką kogoś odpowiedniego, kto by tę
sprawę załatwił za pięćset funtów i podziękowałby jeszcze za to” - dodawał Cloete.
George zamykał uszy na takie gadanie, lecz jednocześnie myślał: „Co za blaga!
Takiego człowieka nie ma na świecie, a gdyby nawet był, czy można by mu
zawierzyć?”
Cloete wciąż żartował na ten temat. O czymkolwiek mówił, zawsze robił
wrażenie, że stroi sobie żarty. „Teraz - mówił do George’a - wiem, że jesteś moralnym
człowiekiem, gdyż moralność jest na ogół tchórzliwa, a nigdzie na świecie w czasie
mych podróży nie spotkałem większego tchórza. Jak to? Boisz się mówić o tym z
twym bratem? Boisz się otworzyć usta, gdy chodzi o zdobycie majątku dla nas
wszystkich?” Wówczas George obruszył się; nie, nie boi się; pomówi o tym z bratem.
Uderzył pięścią w biurko. Cloete poklepał go po plecach, mówiąc: „Wkrótce znów
będziemy bogaci.”
Lecz gdy George chciał o tym wspomnieć kapitanowi, dusza uciekła mu w
pięty. Kapitan Harry roześmiał się tylko na jego propozycję pozostania na lądzie. Nie
potrzebuje odpoczynku; Jane natomiast na czas tej podróży pozostanie w Anglii, aby
odwiedzić swych krewnych. Jane była to żona kapitana, miła kobietka o okrągłej
twarzy. George dał tym razem za wygraną; lecz Cloete nie pozostawił go w spokoju.
Więc znów spróbował atakować kapitana; kapitan zmarszczył brwi. Zmarszczył je ze
zdziwienia. Nic nie mógł zrozumieć. Nie wyobrażał sobie, aby mógł żyć z dala od
„Sagamore’a”.
- Ach! Teraz rozumiem! - zawołałem.
- Nic pan nie rozumie - mruknął przebiwszy mnie pogardliwym spojrzeniem
swych ciemnych oczu.
Wyszeptałem wówczas:
- Przepraszam pana.
- Hm. Dobra. Kapitan Harry nasrożył się, a George skulił się w sobie.
„Przejrzał mnie” - pomyślał.
Naturalnie było to niemożliwe, ale George bał się wówczas własnego cienia.
Chciał jednak zbyć czymś Cloete’a. Dał do zrozumienia wspólnikowi, że brat jego jest
na wpół zdecydowany pozostać na lądzie, i tak dalej. Cloete czekał, ale ogryzał sobie
palce z niecierpliwości. Znalazł rzeczywiście osobnika gotowego na to łotrostwo.
Trudno uwierzyć: znalazł go w tym właśnie pensjonacie, w którym sam mieszkał,
gdzieś w okolicach Tottenham Court Road. Zauważył na dole ciemne indywiduum,
coś w rodzaju lokatora lub może „pana domu”, osobnik ten przemykał się zazwyczaj
po najciemniejszej części korytarza. Oczy miał czarne, twarz bladą. Właścicielka
pensjonatu, wdowa (przynajmniej tak o sobie mówiła), wciąż się nim wysługiwała: pan
Stafford tu, pan Stafford tam. Pewnego wieczoru Cloete zabrał go ze sobą na
kieliszek. Cloete spędzał wieczory w barze. Nie był jednak pijakiem, chodził do baru ot
tak, dla towarzystwa; lubił tam porozmawiać z każdym bez wyboru, taki był już jego
zwyczaj. Amerykańska moda. Cloete kilka już razy zabierał ze sobą do baru tego
osobnika, choć nie była to bardzo interesująca kompania. Mówił bardzo mało. Siedział
cicho i pił, co mu dano, z oczami na wpół przymkniętymi; jeśli co mówił, to nieśmiało.
„Zdarzały mi się nieszczęścia” - opowiadał. W rzeczywistości wypędzono go z
pewnego Towarzystwa Eksploatacji Statków Parowych za złe sprawowanie. Nie
wpłynęło to na jego dyplom kapitański, dziwnie jednak szybko spadał coraz niżej.
Myślę, że było mu z tym dobrze. Wszystko, byle nie pracować. Utrzymywała go
właścicielka pensjonatu.
- Trudno w to uwierzyć - ośmieliłem się przerwać. Więc pan powiada, że miał
dyplom kapitana?
- Tak. Znałem ja takich „konduktorów omnibusów” - mruknął pogardliwie. -
Tak. Trzymając się rzemienia na tylnym pomoście wołają: „Dziesięć pensów za cały
przejazd!” Skutki pijaństwa! Lecz Stafford był innego rodzaju. W piekle pełno takich.
Gdy Cloete z niego żartował, złe spojrzenie błyskało w jego na wpół przymkniętych
oczach. Na ogół Cloete był z nim uprzejmy. Cloete zresztą byłby uprzejmy nawet dla
parszywego psa. Od czasu do czasu zapraszał Stafforda na kieliszek lub dawał mu pół
korony, gdyż wdowa skąpiła Staffordowi na osobiste wydatki. Co dzień prawie w
suterenie odbywały się między nimi sceny.
Osobnik ten był kiedyś marynarzem. Okoliczność ta podsunęła Cloete’owi myśl
pozbycia się „Sagamore’a”. Obserwował Stafforda przez pewien czas i doszedł do
przekonania, że siedzi w nim diabeł, który da się skusić. Rzekł mu więc pewnego
wieczoru: „Myślę, że pan jeszcze kiedyś powróci na morze?” Stafford odparł nie
podnosząc nawet oczu, że nie warto się fatygować za taką marną zapłatę. „Ale co by
pan powiedział, gdyby zaproponowano panu pensję kapitana i ponadto paręset funtów,
o ile by pan powrócił bez statku? Zdarzają się przecież wypadki…” - podsuwał mu
Cloete. „Ach! bez wątpienia” - odpowiedział na to Stafford, popijając powoli, jak
gdyby go cała ta sprawa zupełnie nie interesowała.
Cloete nalegał; wówczas tamten zauważył z obojętną bezczelnością: „Nie
widzę w tym interesie przyszłości dla siebie.” „No tak! Nie zaprzeczam, to nie jest
kariera z przyszłością. Nie, to jest jednorazowa transakcja. Niech pan powie, na ile pan
ocenia swą przyszłość?” - spytał go Cloete. Ale tamten był bardziej jeszcze apatyczny
niż zwykle. Można by pomyśleć, że usnął. Nicpoń pewnie zbyt był leniwy, aby
troszczyć się o cokolwiek. Małe oszukaństwa przy kartach, naciąganie kobiet
pochlebstwem lub groźbami były bardziej w jego stylu. Cloete po cichu przeklinał go
najokropniejszymi wyrazami. Wszystko to działo się w barze ,,Podkowa” na
Tottenham Court Road. Ostateczna zgoda zapadła przy drugim sześciopensowym
kieliszku mocnej szkockiej wódki. Zgodzili się na pięćset funtów za ścięcie
tomahawkiem „Sagamore’a”. Po czym Cloete czekał spokojnie, czy się George’owi
uda przekonać kapitana.
Upłynął tydzień czy dwa. Stafford obijał się nadal po domu jak gdyby nigdy nic;
Cloete zaczął wątpić, czy w ogóle tę propozycję wziął na serio. Ale pewnego razu
zatrzymał Cloete’a przy drzwiach, spoglądając nań spode łba. „Cóż tam słychać z tym
zajęciem, które mi pan obiecywał? - zapytał. Zapewne wypłatał swej „wdowie” figiel
brudniejszy jeszcze niż zazwyczaj i spodziewał się okropnej awantury, zakończonej na
pewno przepędzeniem. Cloete ogromnie się z tego ucieszył. Na skutek wykrętów
George’a Cloete wreszcie uwierzył, że rzecz cała jest już postanowiona. Więc
odpowiedział. „Tak. Nadeszła już pora przed stawienia pana memu przyjacielowi.
Niech pan wkłada kapelusz i pójdziemy…”
Weszli do biura; na ich widok George poderwał się za biurkiem przerażony.
Ujrzał przed sobą wysokiego draba, przystojnego, ale o podejrzanym wyrazie twarzy,
w brudnoszarym krótkim płaszczu i wytartym meloniku i zachowującego się bardzo
ostrożnie; ciężkie powieki zakrywały jego na wpół przymknięte oczy. George
pomyślał: ,,A więc tak wygląda tego rodzaju człowiek! Nie, to niemożliwe.” Cloete
zapoznał ich ze sobą; Stafford obejrzał krzesło, zanim usiadł. „Ten pan jest
odpowiednim kandydatem” - rozpoczął Cloete. Stafford siedział bez ruchu na krześle
nic nie mówiąc. George nie mógł wydobyć głosu - w gardle mu zaschło. Po chwili
rzekł z wysiłkiem: „Hm! hm! Tak, niestety, bardzo żałuję, że zrobię panu zawód…
zmieniły się projekty mego brata… sam popłynie.”
Stafford wstał, nie odrywając oczu od ziemi, jak skromna panienka, i wyszedł z
biura spokojnie, nie powiedziawszy ani słowa. Cloete schwycił się ręką za brodę i
zaczął obgryzać wszystkie paznokcie na raz. Serce George’a przestało bić; zwrócił się
do Cloete’a: „To niepodobieństwo. To nie może być. Gdy statek zatonie, Harry
domyśli się całej prawdy i gotów sam pójść do biura asekuracyjnego, aby wyjawić swe
podejrzenia. Serce mogłoby mu pęknąć z mojego powodu. Jakże miałbym mu to
zrobić? Jest nas tylko dwóch na tym świecie…”
Cloete z okropnym przekleństwem na ustach zerwał się z krzesła i wpadł do
swego pokoju, gdzie, jak George słyszał, z hałasem roztrącał meble. Po chwili George
podszedł do drzwi i rzekł drżącym głosem: „Żądasz ode mnie rzeczy niemożliwej.”
Cloete gotów był wyskoczyć jak tygrys i rozszarpać go na kawałki, ale uchylił tylko
drzwi i powiedział łagodnie: „Kiedy mowa o sercu, muszę ci powiedzieć, że twoje nie
jest większe od serca myszy.” Ale George’owi było już wszystko jedno, zrobiło mu się
lżej na duchu. W tej samej chwili wszedł kapitan Harry. „Jak się masz, George?
Spóźniłem się trochę dzisiaj. Co byś powiedział, gdybyśmy poszli na kotlety do
Cheshire?” „Doskonale, mój stary.” I wyszli razem na śniadanie. Tego dnia Cloete nie
jadł.
George na pewien czas odżył; nagle jednak Stafford zaczął wałęsać się po ulicy
w pobliżu wejścia do ich domu handlowego. Gdy George zobaczył go po raz pierwszy,
zdawało mu się, że się pomylił. Lecz był to on; gdy następnym razem wychodził z
biura, zobaczył go znowu, czającego się po drugiej stronie ulicy. Zdenerwowało to
George’a, ale musiał wyjść dla załatwienia różnych spraw; gdy Stafford przeszedł
ukośnie ulicę, wyminął go. Wyminął go raz, drugi i trzeci; wreszcie tamten przydybał
go w drzwiach. „Czego pan chce?” - zapytał George, usiłując robić wrażenie
rozwścieczonego.
Widocznie musiało dojść do okropnych scen w pensjonacie; wdowa, wściekle o
niego zazdrosna, rozzłościła się do tego stopnia, że wspomniała o sprowadzeniu
policji. Tego Stafford nie mógł znieść; zemknął więc jak wystraszony jeleń i znalazł się
po prostu na bruku. Cloete miał minę tak złą, gdy wchodził i wychodził, że nie śmiał
go zaczepić. George wydawał mu się bardziej przystępny. Stafford zadowoliłby się
wówczas czymkolwiek, zaspokoiłoby go nawet półtora funta. „Miałem niepowodzenia
- rzekł cichym, skromnym głosem, który George’a przeraził bardziej niż najgorsza
awantura: - Niech pan weźmie pod uwagę, jakiego doznałem zawodu.” George,
zamiast go wyprawić do wszystkich diabłów, stracił głowę.
„Nie znam pana. Czego pan chce ode mnie?!” - zawołał i wbiegł na górę do
Cloete’a. „Widzisz, na co nas naraziłeś - wyrzekł zadyszany. - Jesteśmy teraz na łasce
tego nicponia.” Cloete usiłował wytłumaczyć mu, że nic im Stafford nie zrobi, ale
George, obawiając się skandalu, zaczął zaklinać się, iż nie może żyć pod tą ciągłą
groźbą. Cloete byłby go po prostu wyśmiał, gdyby go już to wszystko nie było
znudziło. Nagle, pod wpływem niespodziewanej myśli, zmienił ton: „Zresztą może się
uda… Zejdę na dół i spróbuję go odprawić.” Powróciwszy po chwili, rzekł: „Poszedł
sobie. Może masz i rację, Stafford jest w ciężkim położeniu, a taki człowiek gotów jest
popełnić jakiś czyn rozpaczliwy. Najlepiej byłoby go wyprawić na pewien czas z kraju.
Biedak rzeczywiście gwałtownie potrzebuje posady. Tym razem niewiele wymagam od
ciebie: trzymaj tylko język za zębami, a ja spróbuję namówić twego brata, aby go
przyjął na bosmana.” „Usłyszawszy to, George ukrył twarz w dłoniach i oparł ją na
biurku; Cloete’owi żal się go zrobiło. Jednocześnie czuł się zadowolony, bo dodał
ducha Staffordowi. Tego samego dnia po południu kupił mu granatowe ubranie,
mówiąc mu, że musi się zabrać do roboty, aby zarobić na życie; najlepiej zrobi
wstępując jako bosman na „Sagamore’a”. Nicpoń nie bardzo miał na to ochotę, lecz
nie mając co jeść i gdzie spać, wystraszony groźbami wdowy, ściśle mówiąc, nie miał
wyboru. Cloete zajmował się nim przez parę dni. „Układ nasz zobowiązuje nas w
dalszym ciągu. Statek popłynie teraz do Port Elisabeth, nie jest to bynajmniej
bezpieczna przystań. Gdyby przypadkiem podczas północno-wschodniego wiatru
zerwał się z kotwicy i rozbił na brzegu, jak to się często zdarza, będzie pan miał
pięćset funtów w kieszeni i wróci pan natychmiast do kraju. Zgadza się pan?”
Nasz Stafford wysłuchał tego ze spuszczonymi oczami. „Jestem
doświadczonym marynarzem - rzekł swym nieśmiałym, skromnym głosem. - Bosman
ma niewątpliwie wiele okazji do manipulowania łańcuchami i kotwicą.” Na to Cloete
grzmotnął go w plecy. „Mój zacny marynarzu, idź więc i działaj.”
Wkrótce potem George dowiedział się od brata, że ten wyświadczył pewną
przysługę jego wspólnikowi. Bardzo był z tego zadowolony, gdyż niesłychanie go
polubił. Otóż Harry przyjął jednego z przyjaciół Cloete’a na stanowisko bosmana.
Człowiekowi temu nie wiodło się: przez rok blisko musiał pozostawać na lądzie, zdaje
się, że dla pielęgnowania umierającej żony. Podupadł bardzo. George oświadczył z
żywością, że osobnik ten nie jest mu wcale znany. Widział go raz tylko.
Powierzchowności nie ma zachwycającej. Na to kapitan Harry odparł, jak zwykle,
poczciwie: „Tak, istotnie, ale trzeba przecież biedakowi pomóc.”
Stafford udał się na statek będący w doku. Zdaje się, że z myślą o Port
Elisabeth udało mu się coś zmajstrować przy jednym z łańcuchów kotwicznych.
Robotnicy zajęci przy olinowaniu statku wydobyli wszystkie łańcuchy na pokład dla
oczyszczenia komory łańcuchowej. Nowy bosman, upewniwszy się, że poszli na obiad
na brzeg, wysłał dozorcę ze statku po butelkę piwa. Wówczas zabrał się do
przepiłowania nitu w jednym z ogniw łańcucha kotwicznego, uderzył parę razy
młotkiem i łańcuch przestał być pewny. Robotnicy powrócili do olinowania, ale
wiadomo, jak oni pracują: byleby szły dniówki, a Pan Bóg prędzej zesłał niedzielę.
Łańcuch spuszczono do komory łańcuchowej, a dozorca nie spojrzał nawet na ogniwa.
Co go to może obchodzić! Nie popłynie przecież na tym statku. W dwa dni później
„Sagamore” był już na morzu.
Byłem na tyle nieostrożny, że w tym miejscu wyrwało mi się znów:
- Rozumiem!
Mój kompan obraził się i szorstko odburknął tak jak poprzednim razem:
- Nie, nic pan nie rozumie! - Lecz podczas tej przerwy przypomniał sobie o
kuflu piwa, który stał tuż koło jego łokcia. Wypił połowę, obtarł wąsy i zauważył
opryskliwie:
- Niech pan nie wyobraża sobie, że w tym opowiadaniu będą sceny z życia na
morzu, nic podobnego. Jeśli pan chce sam coś dodać, może pan to zrobić w tym
miejscu. Przypuszczam, że ma pan pojęcie, jak wygląda dziesięć dni niepogody na
kanale La Manche? Bo ja nie mam żadnego. W każdym razie dziesięć dni upłynęło.
Pewnego poniedziałku Cloete, spóźniwszy się trochę do biura, usłyszał w pokoju
George’a głos kobiecy. Zajrzawszy tam, zobaczył biurko i podłogę zarzucone
gazetami, na krześle żonę kapitana Harry’ego z zaczerwienionymi oczami, obok niej
torbę podróżną. „Spójrz” - rzekł do niego George, ogromnie zdenerwowany,
pokazując mu gazetę. Serce Cloete’a zabiło żywiej. Ha! Rozbicie statku w zatoce
Westportu. „Sagamore” rozbił się w niedzielę wczesnym rankiem, tak że dziennikarze
mieli czas upiększyć opis. Zapełnili nim całe kolumny. Łodzie ratunkowe wypływały
dwukrotnie. Kapitan i załoga pozostali na statku. Wezwano na pomoc holowniki. Jeśli
pogoda będzie sprzyjać, jest nadzieja uratowania tego pięknego, ogólnie znanego
statku. Pan wie, jak to gazety potrafią opisać. Żona kapitana wstąpiła na chwilę po
drodze na stację. Miała jeszcze godzinę czasu. Cloete odprowadził George’a na stronę:
„Tam, do diabła, statek znów uratowany. Nie należy do tego dopuścić.” George
spojrzał na niego zaskoczony; żona kapitana wciąż szlochała z cicha: „Powinnam była
z nim popłynąć. Teraz muszę czym prędzej dostać się do niego.” „Pojedziemy wszyscy
razem!” - zawołał nagle Cloete. Wybiegł pośpiesznie, aby kapitanowej przysłać
filiżankę gorącego bulionu ze sklepu naprzeciwko, kupił dla niej koc, pomyślał o
wszystkim; w pociągu otulał ją i całą drogę zabawiał rozmową o tym i o owym, niby to
dla podtrzymania jej na duchu, a w rzeczywistości dlatego, że nie posiadał się z
radości. Wypadkiem stało się to, czego pragnął: nic nie będą potrzebowali zapłacić.
Stało się, naprawdę się stało. W głowie mu się kręciło, gdy o tym pomyślał. Co za
szczęście! Oszałamiające! Miał ochotę skakać i śpiewać z radości. George Dunbar
tymczasem siedział w kącie z tak nieszczęśliwą twarzą, aż wreszcie kapitanowa
zaczęła mu dodawać otuchy i opowiadając, jak Harry jest ostrożny, sama się
pocieszyła; tłumaczyła mu, że kapitan nie narazi na niepotrzebne niebezpieczeństwo
ani siebie, ani załogi, i wiele tym podobnych rzeczy.
Jak tylko przyjechali do Westport, dowiedzieli się na stacji, że łódź ratunkowa
jeszcze raz dopłynęła do statku; przywiozła porucznika, który był ranny, i paru
marynarzy. Kapitan z resztą załogi, razem około piętnastu ludzi, pozostał na statku.
Holowniki oczekiwane są lada moment. Zawieźli żonę kapitana do zajazdu
znajdującego się prawie naprzeciw skał; pobiegła wprost na górę, aby spojrzeć przez
okno, i głośno krzyknęła, ujrzawszy rozbity okręt. Zaczęła tłumaczyć, że nie będzie
spokojna, dopóki się nie dostanie na statek, do męża. Cloete starał się ją uspokoić, jak
mógł. „Doskonale, niech pani przekąsi cokolwiek i pójdziemy się czegoś dowiedzieć.”
Wyprowadził George’a z pokoju. „Posłuchaj! Ona nie może popłynąć na statek, ale ja
to zrobię. Dopilnuję, aby kapitan nie pozostał na okręcie zbyt długo. Chodźmy
poszukać sternika łodzi ratunkowej.” George wyszedł z Cloete’em. Od czasu do czasu
wstrząsały nim dreszcze. Fale zalewały stare molo; wiatr nie był silny, ponad przystanią
zawisło dzikie, ponure niebo. Na całym widnokręgu widoczny był tylko holownik
kierujący się na morze, pokazujący się i znikający z oczu z regularnością wahadła.
„Tak - oświadczył odnaleziony sternik - wyruszamy znów na morze. Na statku
nie grozi im jeszcze niebezpieczeństwo. Ale słaba jest nadzieja wyratowania go. Jednak
o ile wiatr się nie wzmoże, a fala się zmniejszy, spróbujemy go ratować.” Po krótkiej
rozmowie zgodził się zabrać ze sobą Cloete’a pod pretekstem, że ten musi
zakomunikować kapitanowi ważną wiadomość od właścicieli statku.
Otucha wstępowała w serce Cloete’a, ile razy spoglądał na niebo, takie było
groźne. George Dunbar chodził za nim blady i milczący. Cloete namówił go na jeden i
drugi kieliszek i po jakimś czasie odzyskał trochę ducha. „Tak lepiej - stwierdził
Cloete. - Niech mnie diabli porwą, jeśli przedtem nie miałem wrażenia, że idę z
nieboszczykiem. Powinieneś, mój stary, krzyczeć z radości. Ja mam chwilami ochotę
tańczyć z uciechy na ulicy. Statek się rozbił, twój brat ocalał, a my jesteśmy bogaci!”
„Czy tylko jesteś pewien, że statek na dobre przepadł? - zapytał George. - Bo jeśli nie
zatonie, będzie to dla mnie okropny cios po tych wszystkich strasznych moralnych
udrękach, które przeżyłem od chwili, gdy zacząłeś mnie na to namawiać… i… i…
znów by mnie kusiło… My przecież do tego rozbicia nie przyczyniliśmy się w
niczym?” „Naturalnie, że nie - odparł Cloete. - Twój brat sam dowodził statkiem. To
zrządzenie opatrzności…” „Och!” - oburzył się George. „Niech sobie nawet będzie
zrządzeniem diabelskim! - zawołał wesoło Cloete. - Mnie tam wszystko jedno! A ty w
tej sprawie jesteś niewinny jak nowo narodzone dziecię, ty głuptasie!” Cloete poczuł
prawie miłość do George’a Dunbara. Tak, tak. Nie znaczy to, aby go szanował, lecz
miał słabość do swego wspólnika.
Wrócili do hotelu, podskakując prawie z radości, i zastali żonę kapitana w
otwartym oknie, z oczami wlepionymi w statek, jak gdyby chciała przefrunąć ponad
zatoką. „Pani nie może popłynąć na statek - zawołał Cloete - ale ja to sam zrobię. Coś
powtórzyć mężowi? Niech się pani nie wstydzi, wszystko wiernie przekażę. A jeśli
pani chce mi dać dla niego buziaka, niech mnie pioruny, jeśli mu go nie oddam!”
Gadaniem swoim pobudził kapitanową do śmiechu. „Drogi panie Cloete, pan
jest roztropny i spokojny. Niech pan wpłynie na niego, aby- zachowywał się rozsądnie.
Pan wie, że on jest trochę uparty i taki przywiązany do statku! Niech pan mu powie, że
ja tu jestem i patrzę na niego.” „Może pani liczyć na mnie. Niech pani tylko zamknie
okno i będzie grzeczna. Na pewno pani się zaziębi, jeśli pani tego nie zrobi; kapitan nie
będzie zadowolony, jeśli ocalawszy z rozbitego okrętu zastanie panią taką kaszlącą i
kichającą, że nie będzie pani w stanie mu powiedzieć, jak się pani cieszy z jego
powrotu. A teraz poproszę panią o kawałek tasiemki dla przywiązania moich binokli
do uszu i zaraz wyruszam.”
Nie wiem, jak się odbyła przeprawa na statek. Cloete zjawił się tam mokry,
zdenerwowany, podniecony i zziajany. Statek leżał na boku, zbryzgany pianą, ale
kołysząc się tylko tyle, ile potrzeba dla podniecenia nerwów. Cloete zastał całą załogę
skupioną na przednim kasztelu w lśniących ceratowych kaftanach, z twarzami ciężko
chorych ludzi. Kapitan Harry nie wierzył własnym oczom: „Co ja widzę?! Pan tu, panie
Cloete? Na miłość boską, co pan tu robi?” „Pańska żona jest tam, na brzegu, patrzy na
pana” - wysapał Cloete; po chwili rozmowy kapitan Harry doszedł do przekonania, że
ze strony wspólnika brata ten przyjazd to dowód wielkiej odwagi i dobroci. W
dodatku ucieszył się, że ma z kim porozmawiać. „Złe z nami, panie Cloete” - powiada
ku wielkiej radości Cloete’a. Myśli, że zrobił, co mógł, ale łańcuch zerwał się, gdy
chciał zakotwiczyć statek. Ciężko stracić statek, ale usiłował to znieść mężnie.
Wzdychał tylko chwilami. Cloete żałował prawie, że przypłynął, gdyż pobyt na
tonącym statku ściskał mu lękiem serce. Ukryli się przed wiatrem pod lewostronną
łodzią, w pewnej odległości od załogi. Łódź ratunkowa odpłynęła z powrotem,
pozostawiwszy Cloete’a na statku, ale z przypływem miała powrócić po załogę, jeśliby
się nie udało spuścić statku na wodę. Zmierzch zapadał; krótki dzień zimowy; niebo
ciemne, wiatr się wzmagał. Kapitan był bardzo melancholijny: „Niech się dzieje wola
boża. Jeśli już tak ma być, to niech statek pozostanie na skałach. Człowiek musi się
odważnie poddawać wyrokom Najwyższego.” Nagle głos mu się załamał i ścisnąwszy
ramię Cloete’a szepnął: „Zdaje mi się, że nie zdołam nigdy porzucić mego statku.”
Cloete spojrzał na marynarzy zbitych w stado, jak wystraszone owce, i pomyślał: „Nie
zechcą pozostać.” Nagle statek wzniósł się nieco i opadł ciężko. To przypływ.
Wszyscy zaczęli wyglądać, czy nie dojrzą łodzi ratunkowej. Niektórzy zobaczyli już z
dala ją i dwa holowniki. Lecz sztorm znów się wzmógł, a cała załoga wiedziała, że
żaden holownik nie odważy się teraz zbliżyć do statku. „To koniec - rzekł z cicha
kapitan, a Cloete pomyślał, że nigdy jeszcze w życiu nie było mu tak zimno. - Życie
stało mi się obojętne” - szeptał dalej kapitan. „Żona pana jest na brzegu, patrzy w tę
stronę.” „Tak, to musi być dla niej okropne patrzeć na ten nasz stary, biedny statek,
leżący na boku. To był nasz dom.”
Cloete pomyślał, że byle tylko „Sagamore” przepadł, reszta jest mu obojętna,
chciałby się tylko znaleźć daleko stąd. Najlżejszy ruch statku dech mu w piersiach
zapierał, a niebezpieczeństwo go podniecało. Kapitan odprowadził go na stronę:
„Łódź ratunkowa nie przypłynie po nas prędzej niż za godzinę. Niech mnie pan
posłucha: może pan, który jest taki odważny, odda mi pewną przysługę.” I poprosił
go, aby mu przyniósł z kajuty na rufie, z jednej z szuflad, paczkę bardzo ważnych
papierów i około sześćdziesięciu złotych suwerenów w płóciennym woreczku. Kapitan
nie był na dole od chwili rozbicia statku i zdawało mu się, że gdy przestanie nań
patrzeć, statek rozpadnie się na kawałki. Załoga, która w owej chwili była już tylko
wystraszonym stadem, gdyby ją opuścił, mogłaby przy silniejszym wstrząśnieniu, pod
wpływem paniki, spuścić szalupy na morze, a wtedy wielu by niechybnie utonęło.
„Gdyby pan potrzebował światła, jest parę pudełek zapałek na półce w kajucie.
Ale niech pan obetrze ręce, nim pan zacznie ich szukać” - dodał kapitan.
Propozycja ta nie poszła w smak Cloete’owi, lecz nie chcąc się zdradzić z
tchórzostwem, poszedł. Brnął po wodzie, którą był pokryty górny pokład; w dodatku
ściemniało się szybko. Nagle, przy wielkim maszcie, ktoś go schwycił za ramię. Był to
Stafford. Nie myślał o nim wcale. Kapitan Harry wspomniał coś, że niezbyt jest
zadowolony ze swego bosmana, ale nie powiedział nic więcej. Cloete w pierwszej
chwili nie poznał go w ceratowym kaftanie. Ujrzał bladą twarz z wielkimi oczami,
wlepionymi w niego. „Czy pan jest zadowolony, panie Cloete?”
Cloete miał ochotę roześmiać się z jego płaczliwego głosu i odsunął go z drogi.
Lecz Stafford wdrapał się za nim na rufę, a potem zeszedł z nim do kajuty. Znaleźli się
tam sami, w ciemnościach, nie widząc prawie jeden drugiego. „Nie przypuszczam,
abyś chciał wmówić we mnie, żeś się przyczynił do rozbicia statku” - rzekł mu Cloete.
Obaj drżeli, nieprzytomni prawie z wrażenia, że są na tym właśnie statku, który dygoce
i pochyla się na bok. Chwiali się na nogach, bliscy morskiej choroby. Cloete znów
roześmiał się na myśl o tej marnej kreaturze, która ma pretensję, iż przyczyniła się do
stworzenia tak rozpaczliwej sytuacji. „Niech pan nie myśli, że się teraz dam w taki
sposób traktować!” - ryknął nagle Stafford.
Fala uderzyła w dziób statku, który zadrżał cały i stęknął. Ryk wzburzonych fal
wokoło nich i nad nimi wyprowadzał Cloete’a z równowagi. Usłyszał Stafforda,
wołającego z wściekłością: „Nie wierzysz mi! Idź i obejrzyj lewostronny łańcuch!
Zerwany? Co? Idź i zobacz, czy zerwany! Idź i odszukaj przepiłowane ogniwo. Nie
znajdziesz go. Nie ma przerwanego ogniwa. Należy mi się za to tysiąc funtów. Ani
grosza mniej. I to natychmiast po wylądowaniu. Nie będę czekał, aż statek zatonie.
Pójdę do tych, co zaasekurowali statek, choćbym miał wędrować boso do samego
Londynu! Lewostronny łańcuch! Powiem im: obejrzyjcie lewostronny łańcuch. To ja
mu tak dogodziłem, podmówiony przez tego gałgana Cloete’a.”
Cloete nie rozumiał, co właściwie to wszystko znaczy. Widział tylko, że łotr
chce mu szkodzić. Przewidywał ogromne kłopoty. „Myślisz może, że mnie
nastraszysz, ty marny, podły tchórzu!” - rzekł do Stafforda, który mu spojrzał prosto
w oczy. Obaj oparci byli o stół. „Nie, do licha z tobą, śmierdzący włóczęgo, ale
nastraszę tamtego, tego surdutowego pana!” Myślał o George’u. Cloete’owi zakręciło
się w głowie na tę myśl. Nie przypuszczał, aby ten łotr mógł im istotnie zaszkodzić,
lecz wiedział, jaki jest George; wyda tę sprawę, a interes, w który Cloete włożył całą
swą duszę, przepadnie. Milczał, słuchając, jak tamten ze strachu, wysiłku i
zdenerwowania dyszy jak pies; wreszcie Stafford warknął: „Tysiąc funtów na stół w
dwadzieścia cztery godziny po wylądowaniu, pojutrze. Oto moje ostatnie słowo, panie
Cloete!” „Tysiąc funtów pojutrze - odrzekł mu na to Cloete. - Dobrze. A teraz weź
zadatek, ty podły psie!…” I w napadzie wściekłości wymierzył mu cios kułakiem.
Stafford zatoczył się na przepierzenie. Widząc to Cloete podszedł ku niemu i znów go
zdzielił gdzieś w okolice szczęki. Stafford potoczył się wprost do kajuty kapitana, od
której drzwi były otwarte. Cloete wszedł za nim; ujrzawszy, że upadł ciężko i potoczył
się jak okręt pod wiatr, wyszedł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą; klucz przekręcił w
zamku. „Masz za swoje - mruknął do siebie - nie będziesz mógł nam już szkodzić.”
- Niech go diabli! - mruknąłem.
Stary na chwilę porzucił swój imponujący spokój i odwróciwszy głowę w
zawadiacko wsadzonym kapeluszu, spojrzał na mnie czarnymi matowymi źrenicami.
- Pozostawił go tam - wymówił z naciskiem i powrócił do nieruchomego
wpatrywania się w ścianę. - Nie miał zamiaru pozwolić, aby mu ktokolwiek, nie
mówiąc już o takiej kreaturze jak Stafford, stawał na drodze do zdobycia majątku,
mającego wzbogacić jego samego, George’a i nawet przy ;sposobności kapitana. Nie
myślał też wiele o skutkach. Ci handlarze patentowanymi środkami lekarskimi nie
przejmują się ani tym, co mówią, ani tym, co robią, wyobrażają sobie, że świat ma
obowiązek przełknąć wszelkie ich blagi… Cloete przystanął i przez chwilę
nasłuchiwał; wstrząsnął się, usłyszawszy gwałtowne dobijanie się do drzwi i stłumiony
krzyk wściekłości, dochodzący z kabiny kapitana. Zdawało mu się, że słyszy swoje
imię wśród okropnego trzeszczenia starego „Sagamore’a”, który podnosił się i opadał
na fali. Hałaśliwe dobijanie się Stafforda i owo trzeszczenie zmusiły go do pośpiesznej
ucieczki z kabiny. Zatrzymał się na rufie, by zebrać myśli. Gdy znalazł się wobec
ciemnej, dzikiej nocy, tchórz go obleciał. Grozi mu, że i on sam wkrótce utonie.
Zajrzał do kajuty oficerskiej. Wśród wycia wichru i ryku rozbryzgujących się fal
usłyszał, jak Stafford dobija się do drzwi przeklinając. Posłuchał chwilę i rzekł do
siebie: „Nie, nie można mu już teraz ufać.”
Gdy dostał się z powrotem na przedni kasztel, powiedział kapitanowi, że
niestety nie przyniósł papierów i pieniędzy; nie mógł się dostać do kajuty, bo coś się
popsuło w drzwiach. Nie mógł ich otworzyć. „A przy tym muszę się panu przyznać -
dodał - nie miałem ochoty pozostawać dłużej na dole. Wszystko tam trzeszczy, jak
gdyby statek miał się rozpaść na kawałki.” Kapitan pomyślał, że Cloete jest bardzo
zdenerwowany, bo drzwi nie mogły się przecież zepsuć. A głośno powiedział:
„Dziękuję, mniejsza o to.” Wszyscy wzdychali do łodzi ratunkowej, każdy myślał tylko
o sobie. Cloete zastanawiał się, czy będą pamiętać o Staffordzie, który tak
nieszczególnie poczynał sobie na morzu, że po rozbiciu nikt nie zwracał na niego
uwagi, nikt nie troszczył się o to, co robi i gdzie przebywa. W dodatku było tak
ciemno, że trudno było się nawzajem policzyć. Nagle ukazało się światło holownika
wlokącego za sobą na linie łódź ratunkową: płynął w stronę statku. Kapitan zapytał:
„Czy wszyscy jesteśmy tutaj?” Ktoś odpowiedział: „Wszyscy, panie kapitanie.”
„Bądźcie w takim razie gotowi do opuszczenia statku - rzekł kapitan. - Ale przede
wszystkim niech dwóch spośród was dopomoże panu Cloete’owi przy wsiadaniu.”
„Ależ, panie…” - Cloete chciał poprosić kapitana, aby mógł ostatni opuścić statek,
lecz gdy łódź ratunkowa zarzuciła już bosak na olinowanie fokmasztu, dwóch
marynarzy schwyciło go i upatrzywszy chwilę odpowiednią spuściło go do łodzi
zdrowego i całego.
Czuł się zupełnie wyczerpany, nie był przyzwyczajony do tego rodzaju przejść.
Siadł na rufie z oczami zamkniętymi. Nie chciał patrzeć na białą pianę, pokrywającą
wokoło kipiel morza. Marynarze, jeden po drugim, wskakiwali do łodzi. Usłyszał
wówczas głos kapitana, który poprzez szum wichru wołał do sternika, aby się chwilę
wstrzymał i jeszcze jakieś słowa, których nie dosłyszał, doszła go tylko odpowiedź
sternika: „Ale niech się pan pośpieszy, panie kapitanie.” „Co się stało?” - zapytał
Cloete, na wpół żywy. „Chodzi mu o jakieś papiery okrętowe” - odpowiedział sternik
bardzo zaniepokojony. - „Rozumie pan, to nie jest chwila odpowiednia dla
przebywania w bliskości statku.” Odholowawszy nieco łódź, czekali. Wielkie fale
przelewały się ponad łodzią. Cloete odchodził prawie od zmysłów. Nie myślał o
niczym, siedząc odrętwiały, gdy wtem rozległ się okrzyk: „Oto jest!” Wśród
olinowania fokmasztu ujrzeli oczekującą postać, która z łatwością dostała się na łódź,
gdy przyholowali ją z powrotem za pomocą liny bosaka. Rozległy się okrzyki, lecz
wszystko zagłuszył szum morza. Cloete’owi zdawało się, że słyszy tuż koło ucha głos
Stafforda. Gdy wiatr się na chwilę uspokoił, głos ten pośpiesznie opowiadał
sternikowi, że był wciąż w pobliżu kapitana, który w ostatniej chwili zdecydował się
pójść po papiery okrętowe do kajuty na rufie; chciał koniecznie pójść tam sam, a jemu,
Staffordowi, kazał wsiąść do łodzi ratunkowej. Miał zamiar doczekać się powrotu
kapitana, lecz gdy uciszyło się na chwilę, pomyślał, że lepiej jednak skorzystać z
odpowiedniej pory.
Cloete otworzył oczy. Tak. To Stafford siedzi obok niego w tej zatłoczonej
łodzi. Sternik, nachyliwszy się nad Cloete’em, wołał: „Czy pan słyszy, co opowiada
bosman?” Cloete poczuł, że wargi i cała jego twarz tężeją, jakby były z gipsu. „Tak,
słyszę” - odpowiedział z wysiłkiem. Sternik, zastanowiwszy się chwilę, rzekł: „Nie
podoba mi się to wcale.” I zwrócił się do Stafforda, mówiąc mu, iż szkoda to wielka,
że nie próbował, gdy nastąpiła owa chwila ciszy, dogonić na pokładzie kapitana, aby
go przynaglić do powrotu. Stafford odrzekł na to natychmiast, że myślał o tym, lecz
bał się rozminąć z nim w ciemnościach. „Gdyż - mówił - kapitan mógł był od razu
wsiąść do łodzi ratunkowej, przypuszczając, że już tam jestem, i odnotowalibyście
pozostawiając mnie na statku.” „To możliwe” - rzekł sternik. Minuta czy dwie minęły.
„To niewystarczające objaśnienie” - dodał. Nagle Stafford przemówił głuchym głosem:
„Byłem świadkiem, jak mówił do pana Cloete’a, że nie wie, czy będzie miał odwagę
opuścić swój statek.” I Cloete poczuł, jak w ciemnościach ścisnął go za ramię.
„Pamięta pan, panie Cloete? Staliśmy razem, nim pan wsiadł do łodzi.” Wówczas
sternik zawołał: „Pójdę na statek zobaczyć!” Cloete wyrwał z uścisku swe ramię: „I ja
pójdę także.” Gdy znaleźli się na pokładzie, sternik kazał mu iść ku rufie jedną stroną
statku, a sam poszedł drugą, aby nie rozminąć się z kapitanem. „Niech pan maca
dookoła siebie rękami - dodał - bo może upadł i leży gdzie zemdlony na pokładzie.”
Gdy Cloete doszedł wreszcie do oficerskiej kajuty, zastał tam już sternika, który
zaglądał do środka, węsząc głośno. „Czuję w dole zapach dymu - rzekł i zawołał: -
Czy pan tam jest, panie kapitanie?” - „Krzyki na nic się nie zdadzą” - odezwał się
Cloete, czując, jak serce w nim zamiera. Zeszli na dół. Zupełne ciemności. Statek
pochylił się tak silnie, że sternik, szukając po omacku drogi do kajuty kapitana,
pośliznął się i padając stoczył się na dół. Cloete, usłyszawszy jego okrzyk, myślał, że
się uderzył, zapytał go więc, co się stało? Na to cichym głosem sternik odpowiedział
mu, że upadł na kapitana, który leży bez czucia. Cloete, nie rzekłszy ani słowa,
wyszukał w ciemnościach na półce pudełko zapałek i jedną z nich zapalił. Ujrzał w jej
świetle sternika w pasie ratunkowym, klęczącego nad kapitanem. „Krew” - rzekł
podniósłszy głowę. Zapałka w tej chwili zgasła. „Poczekaj pan chwilę - odezwał się
Cloete. - Zrobię pochodnię z papieru.” Poczuł na półce grzbiety paru książek; zrobił z
nich pochodnie papierowe i zapalał je jedną po drugiej, podczas gdy sternik odwrócił
biednego kapitana. „Nie żyje - rzekł. - Strzał prosto w serce. Oto rewolwer.” Podał go
Cloete’owi, który, zanim go schował do kieszeni, obejrzał go i zobaczył tabliczkę z
napisem „H. Dunbar”. „Jego własny” - szepnął. „A czyjże mógł być? - podchwycił
sternik. - Niech pan patrzy, zdjął kurtkę ceratową, nim tu wszedł. Lecz co znaczy ten
stos spalonych papierów?”
Cloete ujrzawszy wszystkie szufladki powyciągane, poprosił sternika, by
sprawdził, czy się w nich coś znajduje. - „Nie ma nic. Zupełnie są puste - odparł
sternik. - Widocznie musiał wyjąć wszystko, co mu wpadło w rękę, a potem cały ten
stos podpalił. Zwariował - oto co się stało, zwariował. A teraz nie żyje. Będzie pan
musiał to oznajmić jego żonie.” „Wydaje mi się, jakbym ja sam tracił zmysły” - rzekł
Cloete; sternik błagał go, na miłość boską, aby się nie poddawał, i wyprowadził go z
kajuty. Musieli pozostawić ciało na statku i zaledwie zdążyli ujść przed wściekłym
uderzeniem szkwału. Cloete’a marynarze wciągnęli do łodzi, a sternik spuścił się do
niej sam. „Odholujcie bosak! - zawołał. - Kapitan odebrał sobie życie.” Cloete był jak
nieżywy - nie dbał już o nic. Pozwolił Staffordowi uszczypnąć się dwa razy w ramię,
nie dając znaku życia.
Prawie wszyscy mieszkańcy Westportu zgromadzili się na molo, aby zobaczyć
marynarzy, wysiadających z łodzi. Gdy łódź przybiła do brzegu, przywitał ich radosny
gwar, lecz gdy sternik coś zawołał, głosy umilkły i wszyscy spoważnieli.
Cloete, poczuwszy stały ląd pod nogami, od razu wrócił do siebie. Sternik
uścisnął mu ręce. „Biedna kobieta, biedna kobieta! Wolę, że ten obowiązek spadł na
pana, a nie na mnie.” „Gdzie bosman mat? - zapytał Cloete. - On ostatni rozmawiał z
kapitanem.” Ktoś pobiegł za nim wzdłuż molo (gdyż załogę prowadzono już do
Mission Hall, gdzie przygotowano ogień na kominie i posłania), a dogoniwszy go
zawołał: „Hej tam! Agent właściciela statku was wzywa!” Cloete ujął Stafforda pod
ramię i pociągnąwszy go za sobą w lewo, w stronę rybackiego portu, rzekł mu: „Zdaje
mi się, że zrozumiałem pana. Pan chciałby, abym się nim zajął.” Stafford oparł się
ciężko na jego ramieniu, ale uśmiechnąwszy się złośliwie, mruknął: „Zapewne, tak
będzie lepiej. Ale bez kawałów, bez kawałów, jesteśmy już na lądzie.”
„Posterunek policji jest o pięćdziesiąt kroków stąd” - odparł mu na to Cloete,
wchodząc do niewielkiego baru i popychając Staf forda w głąb korytarza. Gospodarz
wybiegł zza bufetu. „Oto bosman tego rozbitego statku - objaśnił go Cloete. -
Chciałbym, aby się pan nim dziś zajął.” „A co mu jest?” - zapytał gospodarz. Stafford
oparł się o ścianę w korytarzu, blady jak upiór. Cloete wyjaśnił gospodarzowi, że to
nic ważnego, jest tylko wyczerpany, i dodał: „Ureguluję wszelkie wydatki, jestem
agentem właściciela statku. Powrócę tu za godzinę lub dwie, aby zobaczyć, co się z
nim dzieje.”
A sam skierował się do hotelu. Doszły już tam wieści o statku; przed hotelem
oczekiwał George, blady jak płótno. Cloete skinął na niego i weszli do środka. Żona
kapitana stała w górze schodów; gdy ujrzała, że to tylko oni obaj, podniosła ręce do
góry i uciekła do swego pokoju. Nikt nie ośmielił się powiedzieć jej prawdy, ale
domyśliła się, nie widząc męża. Cloete usłyszał okropny krzyk. „Niech pan pójdzie do
niej” - rzekł do George’a.
Gdy pozostał sam w prywatnym salonie, wypił kieliszek koniaku i zaczął
rozmyślać nad całą tą sprawą. George wrócił. „Gospodyni z nią została” - rzekł.
Począł chodzić po pokoju tam i z powrotem, mówiąc bez związku i gestykulując;
twarz jego miała wyraz tak twardy, jakiego Cloete przedtem nigdy nie widział. „Co się
stało, to się nie odstanie. Mój jedyny brat nie żyje! Nie żyje - skończone wszystkie jego
kłopoty. Lecz my żyjemy - zwrócił się do Cloete’a z oczami, które płonęły, lecz były
zupełnie suche. - Przypuszczam, że pan nie zapomni zatelegrafować do swego
przyjaciela, aby go powiadomić o naszym przystąpieniu do tego interesu.” Myślał o
fabrykancie patentowanych środków lekarskich. „Kto umarł, nie ożyje, a interes jest
interesem - mówił dalej George, wyciągając dłonie do Cloete’a. - Spójrz na moje ręce:
są czyste.” „Zwariował” - pomyślał Cloete i schwyciwszy go za ramiona potrząsnął
nim silnie, wołając: „Gdybyś, psiakrew, miał odwagę otwarcie pomówić z bratem,
gdybyś był wiedział, co mu powiedzieć, to brat twój, ty moralisto, żyłby jeszcze!”
George, usłyszawszy te słowa, wlepił w niego oczy, a potem wybuchnął
głośnym łkaniem. Rzucił się na łóżko i, ukrywszy twarz w poduszkę, szlochał jak małe
dziecko. „Tak jest lepiej” - pomyślał Cloete i pozostawił go samego. Gospodarzowi
powiedział, że wychodzi, gdyż dziś wieczorem jeszcze musi załatwić pewne drobne
sprawy. Gospodyni, zalana łzami, zatrzymała go na schodach: „Panie, och, panie! ta
biedna kapitanowa zwariuje z pewnością!” Cloete pozbył się jej szybko i pomyślał.
„Nie, ona nie zwariuje. Opanuje się. Nikt z powodu całej tej sprawy nie zwariuje,
chyba ja jeden. To nie nieszczęścia doprowadzają ludzi do wariacji, lecz - troski.” Ale
tu Cloete się pomylił. Kapitanowa najboleśniej dotknęło to, że mąż jej odebrał sobie
życie, gdy ona na niego patrzyła. Tak ją ta myśl dręczyła, że w niespełna rok potem
musiano ją oddać do zakładu. Była najzupełniej spokojna: uległa łagodnej melancholii.
Żyła jeszcze bardzo długo.
Cloete tymczasem brnął wśród deszczu i wichury. Na ulicach pustki -
podniecenie już minęło. Właściciel baru wybiegł na jego spotkanie aż na korytarz: „Nie
tędy. Nie ma go w pokoju. Nie mogliśmy go namówić, aby się położył. Jest w małej
salce. Zapaliliśmy mu ogień w kominku.” „I daliście mu się czegoś napić - dodał
Cloete. - Zaznaczam, że nie obiecywałem płacić za napitki. A dużo wypił?” „Dwa
kieliszki - odparł gospodarz. - Mniejsza z tym, i ja też mogę coś zrobić dla tego
biednego rozbitka!” Cloete uśmiechnął się dziwnym uśmiechem. „He! he! pewnie sam
już zapłacił?” Gospodarz mrugnął okiem. „Zapłacił złotem? Co? Gadajże!” „Co to
pana obchodzi? A jeśli, to i co? Wydałem mu resztę, jak należy.”
„No, już dobrze” - uspokoił go Cloete. Wszedłszy do salki, ujrzał Stafforda
siedzącego przed ogniem z włosami w nieładzie, w koszuli i spodniach gospodarza, w
rannych pantoflach na bosych nogach. Gdy ujrzał Cloete’a, spuścił oczy: „Pan nie
przypuszczał, zapewne, że się jeszcze kiedy spotkamy - rzekł skromniutko Stafford.
Gdy podpił sobie trochę (nie był jednak pijakiem), przemawiał zwykle nieśmiało i
skromniutko. - Wobec tego, że kapitan popełnił samobójstwo - ciągnął dalej - siedzę tu
i rozmyślam. Wydarzyły się różne rzeczy: spisek na zgubę statku, usiłowanie
morderstwa i wreszcie to oto samobójstwo! Bo gdyby to nie było samobójstwo, panie
Cloete, to wiem, kto by się stał ofiarą okrutnego, popełnionego na zimno morderstwa;
ktoś, kto tysiąckrotnie przecierpiał męki konania. Wobec tych cierpień suma tysiąca
funtów, o której mówiliśmy kiedyś, wydaje się zupełnie znikomą. Niech się pan
zastanowi, jak w porę zdarzyło się to samobójstwo!”
Podniósł oczy na Cloete’a, który uśmiechnąwszy się zbliżył się do stołu: „Tyś
zabił Harry’ego Dunbara” - szepnął. Stafford rzucił na niego straszne spojrzenie i
pokazał zęby. „Naturalnie, że to ja go zabiłem! Siedziałem w tej kajucie przez półtorej
godziny jak szczur w pułapce… Zamknięty i skazany na zatopienie wraz z całym
statkiem. Niech mnie ludzie sądzą. Zastrzeliłem go! Myślałem, że to ty, podły
morderco, powracasz, aby mnie dobić. Otworzył drzwi raptownie i zwalił się prosto na
mnie. Miałem rewolwer w ręku, więc go zastrzeliłem. Byłem szalony. Ludzie szaleją z
mniejszych powodów.”
Cloete spoglądał na niego bez mrugnięcia. „Aha! Więc to taką historyjkę
wymyśliłeś? - I w pasji potrząsnął stołem. - A teraz posłuchaj mnie. O jakim spisku
opowiadasz? Kto tego dowiedzie? Znajdowałeś się w kajucie, aby kraść. Grabiłeś jego
kajutę. Zaskoczył cię niespodzianie, gdy przeszukiwałeś szuflady, a ty zastrzeliłeś go
własnym jego rewolwerem. Zabiłeś, aby ukraść; tak, aby ukraść. Brat jego „i urzędnicy
z biura wiedzą, że zabrał ze sobą sześćdziesiąt funtów w złocie, w płóciennym
woreczku. Powiedział mi, gdzie się znajdują. Sternik może przysiąc, że szuflady
zastaliśmy puste. A ty, głupcze, w pół godziny po wylądowaniu płacisz złotem za
kieliszek wódki. Posłuchaj! Jeśli pojutrze nie pójdziesz do adwokata George’a
Dunbara, aby złożyć odpowiednie zeznanie co do rozbicia statku, wydam cię policji.
Rozumiesz? Pojutrze!”
I co pan myśli? Stafford wyrywał sobie włosy. Tak, tak. Wyrywał je obiema
rękami, milcząc. Cloete pchnął stół tak silnie, że Stafford omal nie spadł z krzesła;
potoczył się i musiał schwycić się kraty przed kominkiem, aby nie wpaść w ogień.
„Wiesz, jakiego rodzaju jestem człowiekiem - rzekł Cloete z wściekłością. -
Doszedłem do tego, że nie dbam o to, co mi się zdarzy. Zabiłbym cię teraz z byle
jakiego powodu.” Usłyszawszy to, łotr skrył się pod stołem. Cloete wyszedł -
panowały zupełne ciemności, deszcz lał jak z cebra, pan to sobie wyobraża, prawda?
Gdy znalazł się na uliczce, wśród maleńkich domków rybackich, nagle Stafford
otworzył okno baru i zawołał płaczliwym głosem: „Ty podły, amerykański diable!
Poczekaj! Zapłacę ci jeszcze za to!” Cloete poszedł dalej, śmiejąc się gorzko, gdyż
pomyślał, że łajdak ten nie wie, jak mu już zapłacił.
Mój wymowny prostak wypił resztę piwa spoglądając sponad szklanki
czarnymi, zapadłymi oczami.
- Niezupełnie to rozumiem - zapytałem. - W jakiż mu sposób zapłacił?
Wyprostował się z lekka i wytłumaczył mi, nie irytując się zbytnio, że po
śmierci kapitana połowa sumy za asekurację przypada jego żonie, której opiekunowie
zakupili za te pieniądze państwowe papiery procentowe, aby osiągnąć tylko tyle, ile
było potrzeba dla zapewnienia jej koniecznych wygód. Połowa sumy, która przypadała
na George’a, nie wystarczyła, jak to Cloete przewidywał, dla zareklamowania
patentowanego środka. Inni kapitaliści przystąpili do spółki, a Cloete i George musieli
z niej wystąpić, straciwszy prawie wszystko.
- Byłbym ciekaw - rzekłem - dowiedzieć się, jaka była główna przyczyna całej
tej tragicznej sprawy, to jest, jaki to był ten patentowany środek lekarski. Czy pan to
wie?
Wymienił nazwę; usłyszawszy ją, zagwizdałem z podziwu. Były to ni mniej, ni
więcej tylko sławne pigułki Parkera, Parker’s Lively Lumbago Pills! Olbrzymie
przedsiębiorstwo! Naturalnie słyszeliśmy o tym środku, któż by o nim nie słyszał! Co
drugi człowiek na świecie wypróbował go na sobie.
- Ominął ich ogromny majątek! - zawołałem.
- Tak - mruknął. - Z winy jednej kuli rewolwerowej.
Opowiedział mi też, że Cloete powrócił do Stanów Zjednoczonych jako
pasażer towarowego statku. W wilię jego wyjazdu spotkał go włóczącego się po
bulwarach i zabrał go ze sobą do domu na kieliszek.
- Dziwny to człowiek ten Cloete. Piliśmy grog przez całą noc, aż do chwili gdy
miał wsiąść na statek.
Wówczas to Cloete opowiedział mu całą tę historię. Nie był rozgoryczony, lecz
bardzo znużony. Wyznał wszystko z nieświadomą szczerością, pozbawiony wszelkich
zasad moralnych, jak przystało na człowieka pracującego w przemyśle patentowanych
środków lekarskich. Cloete zakończył swe opowiadanie zdaniem, że „dość już ma
starego świata”. W końcu i George Dunbar odsunął się od niego. Widać było, że
Cloete był tym wszystkim rozczarowany.
A co się tyczy Stafforda - umarł on jako zawodowy włóczęga w jednym ze
szpitali East Endu. Ostatniego dnia przed śmiercią zażądał pastora, gdyż, jak mówił,
sumienie nie dawało mu spokoju za zabójstwo niewinnego człowieka.
- Pragnął, aby go ktoś zapewnił, że dobrze zrobił - mruknął pogardliwie mój
gbur. - Powiedział pastorowi, że ja znałem Cloete’a, który chciał go zamordować, i
stąd pewnego razu pastor, działający pośród robotników portowych, zaczął o tym ze
mną rozmawiać. Gdy Stafford został wówczas w kajucie, wył o przebaczenie…
Obiecywał poprawę i tak dalej. Potem wściekał się, krzyczał, rzucał się, walił głową o
ściany… wyobraża to pan sobie?… aż się zupełnie wyczerpał. Uspokoił się. Upadł na
ziemię, zamknął oczy i chciał się modlić. Tak przynajmniej opowiadał. Do tego stopnia
był przerażony, że usiłował sobie przypomnieć modlitwę o prędką śmierć. Żałował, że
nie ma noża czy innego ostrego narzędzia, aby sobie poderżnąć gardło i raz położyć
temu koniec. Wówczas przyszło mu na myśl, że lepiej byłoby oderwać drzewo naokoło
zamku we drzwiach. Lecz nie miał noża w kieszeni. Płakał i błagał Boga, aby zesłał
jakiekolwiek narzędzie; nagle przypomniał sobie siekierę, gdyż prawie na wszystkich
statkach jest na wszelki wypadek zapasowa siekiera, schowana zazwyczaj w jednej z
szaf w kajucie kapitana… Zerwał się na równe nogi… Ciemno zupełnie… W
poszukiwaniu zapałek otworzył szufladę i pierwszą rzeczą, na jaką natrafił, był
rewolwer kapitana. Nabity. Uspokoił się od razu. Może nim roztrzaskać zamek na
drzazgi. Rozumie pan? Ocalony. Opatrzność boska! Znalazł też pudełko zapałek.
Pomyślał: „Rozejrzę się naprzód wokoło.” Zapalił zapałkę i zobaczył płócienny
woreczek, wsunięty w głąb szuflady. Domyślił się od razu, co w nim jest. Schował go
szybko do kieszeni. „To wymaga większego światła” - powiedział sobie. Rzucił na
podłogę stos papierów, podpalił je i zaczął gorączkowo przeszukiwać szuflady w
poszukiwaniu przedmiotów wartościowych. Niech pan sobie wyobrazi, że temu
pastorowi z East Endu powiedział, iż to diabeł go wówczas skusił. Najprzód łaska
boska, a potem diabelskie namowy. Ciągłe kręcenie.
Każdy łajdak może się w ten sposób wytłumaczyć. Tak był zajęty
przeszukiwaniem szuflad, że usłyszał dopiero okrzyk: „Wielki Boże!” Podniósł głowę i
zobaczył nad sobą, w drzwiach otwartych (Cloete zostawił klucz w zamku), kapitana
Harry’ego z wyrazem oburzenia na twarzy oświetlonej płonącymi papierami. Oczy
wyłaziły mu z głowy… „Kradniesz! - krzyknął na niego. - Ty, marynarz! Oficer! Za
takie łotrostwo zasługujesz tylko, abyś, pozostawiony tu, utonął wraz ze statkiem.”
Stafford opowiadał pastorowi na łożu śmierci, że usłyszawszy te słowa, stracił
przytomność z wściekłości. Wyciągnął z szuflady rękę uzbrojoną w rewolwer i strzelił
nie mierżąc. Kapitan upadł sztywno jak kamień na stos płonących papierów, które
zgasły. Zrobiło się ciemno. Zapanowała cisza. Chwilę nasłuchiwał, potem rzucił
rewolwer i wybiegł jak szalony na pokład.
Stary uderzył w stół swą ciężką pięścią.
- Oburza mnie, gdy słyszę, jak ci głupi przewoźnicy opowiadają wszystkim, że
kapitan popełnił samobójstwo. Kapitan Harry w każdej chwili mógł, czy to na ziemi,
czy też na tamtym świecie, stanąć przed swym Stwórcą. Nie należał do rzędu tych
ludzi, którzy tchórzą przed życiem. O nie! Był z gruntu dobrym człowiekiem. On
pierwszy w trzy dni po moim ślubie wziął mnie do wyładowania statku.
Wobec tego, że oczyszczenie pamięci kapitana Harry’ego z zarzutu
samobójstwa zdawało się być głównym celem jego opowiadania, nie podziękowałem
mu zbyt entuzjastycznie za ten temat. Nie zasługiwał na gorące podziękowania.
Zgrozą mnie przejmuje myśl, iż podobne wypadki zdarzają się w naszym
poważnym kanale La Manche, na oczach, że się tak wyrażę, wykwintnych podróżnych,
kierujących się ku Szwajcarii i Monte Carlo. Aby opowiadanie to stało się
prawdopodobne, należałoby je przenieść gdzieś na Morza Południowe. Lecz za dużo
kłopotu sprawiłoby dostosowanie go do gustu czytelników czasopism. Podaję je więc
surowe, tak jak je usłyszałem, niestety odarte ze wspaniałego efektu samej postaci
opowiadającego, najbardziej imponującego starego draba spośród tych, którzy zajmują
się najmniej romantycznym fachem: wyładowywaniem statków w londyńskim porcie.
Październik 1910
GOSPODA POD DWIEMA WIEDŹMAMI
(rękopis znaleziony)
Powiastkę tę, epizod czy zdarzenie - nazwać ją można, jak się chce -
opowiedział w pięćdziesiątych latach zeszłego stulecia człowiek, który wedle własnych
swych zeznań miał wówczas sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiątka to ładny wiek - ale jeśli
się ją ogląda z dala, wywołuje u większości ludzi bardzo różnorodne uczucia. Jest to
wiek spokojny, zabawa wtedy już właściwie skończona, a podnieca nas wspomnienie,
jak dzielnymi byliśmy ongi ludźmi. Zauważyłem, że z uprzejmej łaski Opatrzności
większość ludzi około sześćdziesiątki zaczyna widzieć siebie w romantycznych
barwach. Nawet wady ich nabierają uroku swoistej mocy. Nadzieje są miłymi
towarzyszkami życia, zgadzam się nawet, że są czarowne, lecz - że tak to określę -
pozostają nagie, aby lżej mogły biec naprzód. Strój pełen przepychu jest na szczęście
własnością niezmiennej przeszłości, która by bez niego skostniała wśród
zakrywających ją cieni.
Przypuszczam, że to romantyzm właściwy późnemu wiekowi skłonił naszego
sześćdziesięcioletniego bohatera do opisania tego zdarzenia, ku własnemu
zadowoleniu lub dla podziwu potomności. Nie uczynił tego dla swej chwały, gdyż
opowiada, jakiego doznał okropnego strachu, trwogi, jak sam się wyraża.
Zapewne domyśliliście się już, że opowiadanie, o którym wspomniałem w
pierwszych wierszach, było zachowane w rękopisie.
Był to ów „znaleziony rękopis”, wymieniony w podtytule. Sam tytuł jest moim
pomysłem (nie mogę powiedzieć: wynalazkiem); główną jego zasługą jest trafność.
Będziemy mieć do czynienia z gospodą. Co do wiedźm, jest to tylko konwencjonalne
wyrażenie i musimy wierzyć na słowo naszemu autorowi, że w tym wypadku
odpowiadało ono rzeczywistości.
Rękopis ten znalazłem w skrzyni z książkami, kupionej w Londynie na ulicy
dziś już nie istniejącej od handlarza książek bliskiego ostatecznej ruiny. Książki
przechodziły z rąk do rąk i po raz dwudziesty już przynajmniej zmieniały właściciela:
po przejrzeniu ich przekonałem się, że nie były warte nawet tej niewielkiej sumy, jaką
za nie zapłaciłem. Przeczuwałem to widać, mówiąc do handlarza: „Musi mi pan dodać
skrzynkę.” Podupadły księgarz zgodził się z obojętnym i tragicznym gestem człowieka
skazanego na zagładę.
Pokład luźnych kartek na dnie skrzynki podniecił nieco moją ciekawość.
Rękopis pisany ściśle, wyraźnie i równo na pierwszy rzut oka nie był zaciekawiający.
Lecz w jednym miejscu zwrócił moją uwagę szczegół, że w A. D. 1813 piszący te
słowa miał lat dwadzieścia dwa. Dwadzieścia dwa lata są wiekiem interesującym, w
którym człowiek jest zarówno lekkomyślny, jak i łatwo daje się nastraszyć, gdyż
rozwaga jest słabo rozwinięta, a za to siła wyobraźni wielka.
W innym miejscu moją rozproszoną uwagę zwróciło na siebie zdanie:
„Wieczorem dobiliśmy do brzegu…”, gdyż było to zdanie zaczerpnięte z żeglarskiej
mowy. „Trzeba zobaczyć, co to być może” - pomyślałem bez szczególnego
zainteresowania.
Och! jakiż to był nudny rękopis! Pismo każdego wiersza, równe i ścisłe, było
zupełnie podobne do następnego. Przypominało szmer monotonnego głosu. Traktat o
rafinowaniu cukru (najnudniejszy temat, jaki mogę sobie wyobrazić) mógłby wyglądać
bardziej zajmująco.
„W A.D. 1813 miałem dwadzieścia dwa lata” zaczyna poważnie i ciągnie dalej
z przerażającym spokojem. Proszę jednak sobie nie wyobrażać, aby ten rękopis był
przestarzały. Diabelska pomysłowość wynalazków, stara jak świat, nie jest bynajmniej
sztuką zagubioną. Spójrzcie na telefony, niweczące tę odrobinę spokoju, który jest
nam dany na ziemi, lub na karabiny maszynowe, wyprawiające nas pośpiesznie na
tamten świat. W teraźniejszych czasach byle stara wiedźma o kaprawych oczach, jeśli
tylko jest dość silna, aby zakręcić małą korbką, może w mgnieniu oka uśmiercić setkę
dwudziestoletnich młodzieńców.
Czyż to nie postęp?… I to ogromny! Posunęliśmy się naprzód, musimy więc
być przygotowani, że spotkamy się w tym opowiadaniu z pewną naiwnością pomysłu i
prostotą intencji, właściwych owej zamierzchłej epoce. Naturalnie w teraźniejszych
czasach automobilista nie może się spodziewać, że znajdzie gdzie na świecie taką
gospodę. Ta, o której mowa w tytule, znajdowała się w Hiszpanii. Wywnioskowałem
to tylko z treści opowiadania, gdyż brakowało znacznej liczby kartek, tyczących się
tych spraw, co zapewne nie jest wielkim nieszczęściem. Zdaje się, że opowiadający
wchodził w najdokładniejsze szczegóły, dlaczego i po co znalazł się na tym wybrzeżu -
prawdopodobnie było to północne wybrzeże Hiszpanii. Przygoda jego jednak nie miała
żadnego związku z morzem. O ile mogłem wywnioskować, był on oficerem na
korwecie. Nic w tym dziwnego. Przez cały przeciąg długotrwałej kampanii
hiszpańskiej dość znaczna ilość naszych mniejszych statków wojennych krążyła wzdłuż
północnych wybrzeży Hiszpanii; łatwo można sobie wyobrazić, jakie to było
niebezpieczne i nieprzyjemne stanowisko.
Zdaje się, że statek owego oficera miał sobie powierzone jakieś specjalne
zadanie. Można się było spodziewać po naszym autorze, że wyjaśni nam starannie
wszelkie okoliczności, ale, jak już wspomniałem, brakowało kilku kartek, i to z
dobrego grubego papieru; zostały zapewne zużyte przez lekceważącą potomność do
zawiązywania słoików z konfiturami lub na przybitki do strzelb. Lecz mimo to można
wywnioskować, że część zadania korwety stanowiła komunikacja z wybrzeżem, a
nawet wysyłanie gońców w głąb lądu dla otrzymania wiadomości lub przesyłania
rozkazów i rad patriotom hiszpańskim, partyzantom lub tajnym juntom
prowincjonalnym. W każdym razie było to coś w tym rodzaju, o ile można sądzić z
zachowanych strzępków tego dokładnego opowiadania.
Tu następuje panegiryk znakomitego marynarza, należącego do załogi statku
na stanowisku sternika. Znany był na okręcie jako Tom Kubańczyk, bynajmniej nie
dlatego, żeby pochodził z wyspy Kuby; był typowym angielskim marynarzem z owych
czasów i od lat służył na okręcie wojennym. Zyskał to przezwisko z powodu
nadzwyczajnych przygód, jakich doświadczył na tej wyspie w swej młodości; przygody
te stanowiły ulubiony temat opowiadań, które zwykł był snuć wieczorami swym
towarzyszom, zgromadzonym na forkasztlu statku. Odznaczał się inteligencją, wielką
siłą i wypróbowaną odwagą. Nasz autor niezmiernie jest dokładny; przy sposobności
zaznacza, iż Tom miał najdłuższy i najgrubszy harcap w całej marynarce angielskiej. Ta
ozdoba, o którą dbał wielce i którą chował starannie w pokrowcu ze skóry świnki
morskiej, zwisała do połowy jego szerokich pleców, budząc podziw wszystkich i
zazdrość niektórych.
Nasz młody oficer rozwodzi się nad męskimi zaletami Toma z uczuciem
zbliżonym do czułości. Tego rodzaju stosunek między oficerem a żołnierzem nie
należał wówczas do rzadkości. Młodzieniec, wstępujący na służbę, oddawany bywał
pod opiekę zaufanego marynarza, który pierwszy zawieszał mu hamak, w następstwie
pozostawało nieraz między nimi coś w rodzaju uczucia przyjaźni. Nasz oficer po paru
latach rozstania spotkał na korwecie tego marynarza. Jest coś wzruszającego w
szczerym zadowoleniu, z jakim wspomina to spotkanie z człowiekiem, który był jego
mentorem w latach chłopięcych.
Dowiadujemy się dalej, że gdy nie znaleziono odpowiedniego Hiszpana, ten
zacny marynarz, obdarzony niezrównanym harcapem i szczytnym charakterem, pełen
odwagi i stateczności, został wybrany dla wypełnienia jednej z tych misji w głębi lądu,
o których poprzednio była mowa. Przygotowania jego nie trwały długo. Ciemnym
rankiem jesiennym korweta zbliżyła się do płytkiej zatoki, jedynego miejsca, gdzie
można było wylądować na tym skalistym wybrzeżu. Spuszczono łódź, w której na
przedzie usadowił się Tom Corbin (Tom Kubańczyk), a nasz młodzieniec, noszący za
życia nazwisko Edgara Byrne, siadł na rufie.
Na wybrzeżu kilku ludzi patrzyło na zbliżającą się łódź; byli to mieszkańcy
wioski, której szare kamienne domy widniały o jakie sto jardów w głębokim wąwozie.
Dwaj Anglicy wyskoczyli na brzeg. Wieśniacy tak byli tępi czy też zdziwieni, że nie
pozdrowili ich nawet, lecz cofnęli się w milczeniu o parę kroków.
Byrne postanowił zaczekać, aż Tom wyruszy szczęśliwie w podróż. Spojrzał
wokoło na ogłupiałe ze zdziwienia twarze.
- Niewiele się od nich dowiemy - rzekł - chodźmy do wsi. Tam pewnie będzie
winiarnia, gdzie znajdziemy może kogoś bardziej wymownego i zdołamy zasięgnąć
pewnych informacji.
- Tak, tak, panie! - mówił Tom, idąc w ślad za swym oficerem. - Bez wątpienia
nie zawadzi pogadać trochę o tej drodze; przecież przeszedłem Kubę w najszerszym
miejscu z pomocą tylko swego języka, choć umiałem po hiszpańsku znacznie gorzej
niż teraz. Gdy mnie fregata „Blanche” pozostawiła na wybrzeżu, umiałem, jak tutaj
mówią, „cztery słowa i nic więcej”.
Lekceważył sobie podróż, która go czekała; był to przecież tylko jeden dzień
drogi w górach. Wprawdzie trzeba było podróżować cały dzień, aby dojść do tej
górskiej ścieżyny, ale to drobnostka dla człowieka, który przebył całą wyspę Kubę na
swych własnych dwóch nogach, znając tylko cztery słowa miejscowego języka.
Oficer i żołnierz szli teraz po grubym pokładzie suchych liści, które tutejsi
chłopi gromadzą na ulicach wiosek, aby podczas zimy przegniły na nawóz.
Odwróciwszy głowę Byrne zauważył, że cała męska ludność wioski szła za nimi bez
szelestu po tym elastycznym dywanie. Kobiety przyglądały się, stojąc na progach
domów; dzieci pochowały się widocznie. Mieszkańcy wioski widywali z daleka okręty,
ale żaden obcy nie wylądował w tym miejscu od lat stu, a może i więcej. Stosowany
kapelusz Byrne’a, sumiaste wąsy i ogromny harcap marynarza przejmowały ich
niemym podziwem. Tłoczyli się za dwoma Anglikami jak owi mieszkańcy wysp
odkrytych przez kapitana Cooka na Południowym Oceanie.
Wówczas Byrne po raz pierwszy zauważył małego człowieczka owiniętego w
płaszcz, w żółtym kapeluszu na głowie. To nakrycie głowy, choć wyblakłe i
przybrudzone, zwracało na niego uwagę.
Wejście do winiarni przypominało wybitą dziurę w kamiennym murze.
Właściciel jej był jedynym w całej wsi, który nie wyszedł na ulicę; wyłonił się teraz z
ciemnej głębi, gdzie niewyraźnie majaczyły wiszące na gwoździach pękate kształty
skór wypełnionych winem. Był to wysoki jednooki Astury jeżyk o mizernych,
zapadłych policzkach; pełne powagi jego obejście odbijało zagadkowo od niespokojnie
latającego jedynego oka. Gdy się dowiedział, że chodzi o wskazanie angielskiemu
marynarzowi drogi w górach do niejakiego Gonzalesa, przymknął na chwilę zdrowe
oko, jak gdyby się namyślał. Potem otworzył je z żywością i rzekł:
- Można, można. To się da zrobić.
Na dźwięk imienia Gonzalesa, miejscowego przywódcy powstania przeciw
Francuzom, przyjazny pomruk rozległ się wśród zgromadzonych około drzwi.
Rozpytując się, czy droga jest bezpieczna, Byrne z radością dowiedział się, że już od
kilku miesięcy francuscy żołnierze nie ukazywali się w tych okolicach; nie spotykało się
teraz nawet najmniejszego oddziału tych bezbożnych polizones. Właściciel winiarni,
dając te objaśnienia, zakrzątnął się, aby nalać wina do glinianego dzbanka. Postawił go
przed heretyckim Anglikiem i zgarnął z niedbałością pełną powagi drobną monetę,
rzuconą na stół przez oficera w uznaniu obyczajowego prawa, że kto wchodzi do
winiarni, ten musi kupić wina. Jedyne jego oko było w bezustannym ruchu, jak gdyby
miało zastąpić oba, lecz gdy Byrne zaczął się rozpytywać, czy można wynająć muła,
oko to nieruchomie zatrzymało się na drzwiach, oblężonych przez ciekawych. W
pierwszym ich rzędzie, na samym progu stał człowiek w szerokim płaszczu i żółtym
kapeluszu. Była to maleńka osoba, istny homunculus. Byrne opisuje go stojącego w
śmiesznie tajemniczej a pewnej siebie pozie, z płaszczem zakrywającym usta i brodę,
zarzuconym zawadiacko na lewe ramię, a żółty kapelusz o szerokich skrzydłach
siedział na bakier na jego kanciastej małej główce; stał, zażywając często tabaki.
- Muła? - powtórzył gospodarz, nie odrywając wzroku od tej dziwacznej,
zatabaczonej figurki… - Nie, seńor oficerze! Nie znajdzie się muła w tej biednej
wioszczynie.
Sternik, który przysłuchiwał się rozmowie ze zwykłą u marynarzy obojętnością
na nowe otoczenie, przerwał ze spokojem:
- Niech wasza miłość mi wierzy: na taką wyprawę najlepiej wyruszyć
wierzchem na podeszwach. Musiałbym i tak gdzieś tego muła po drodze zostawić,
gdyż kapitan mówił mi, że większość drogi stanowią ścieżki dostępne tylko dla kóz.
Maleńki człowieczek zrobił krok naprzód i rzekł poprzez fałdy płaszcza, który
zdawał się ukrywać szydercze jego zamysły:
- Tak jest, senor. Zbyt są uczciwi w tej wiosce, aby mieć na usługi pańskie
choćby jednego muła. Mogę to zaświadczyć. W tych czasach muła lub inne
czworonogie zwierzę i wszystko, co do ich utrzymania potrzebne, posiadać mogą
tylko albo łajdacy, albo też bardzo mądrzy ludzie. Lecz temu dzielnemu marynarzowi
przyda się przewodnik, którego wynajdzie wan mój szwagier, ten oto Bernardino,
karczmarz i alkad najpobożniejszej i najgościnniejszej z wiosek.
I tak też wypadło zrobić, jak pisze w swym opowiadaniu Byrne. Pogadawszy
jeszcze trochę, przyprowadzono wreszcie chłopaka w podartym płaszczu i w
spodniach z koźlej skóry. Angielski oficer poczęstował całą wieś i podczas gdy
wieśniacy pili, wyruszył w drogę z Tomem Kubańczykiem; towarzyszył im
przewodnik. Maleńki człowieczek w płaszczu zniknął.
Byrne odprowadził marynarza do końca wioski. Pragnął go uczciwie wyprawić
w drogę i byłby poszedł z nim jeszcze dalej, lecz marynarz radził mu wracać, aby ani
chwili dłużej nie zatrzymywać statku bez koniecznej potrzeby w pobliżu wybrzeża w
taki niezachęcający poranek. Gdy się rozstawali, dzikie i pochmurne niebo zwisało nad
ich głowami, a kamieniste pola i krzewy stanowiły ponure tło ich pożegnania.
- Za cztery dni - takie były ostatnie słowa Byrne’a - okręt przypłynie i jeśli
tylko pogoda pozwoli, łódź przybije do brzegu. Jeżeli nie będzie to możliwe, musisz
sobie radzić na lądzie, jak będziesz mógł, dopóki po ciebie nie przypłyniemy.
- Dobrze. Niech tak będzie - odparł Tom i ruszył w drogę.
Byrne widział go, wchodzącego na wąską ścieżynkę. W sukiennej kurtce
marynarskiej, z parą pistoletów za pasem, z kordelasem u boku i z grubym kijem w
ręku wyglądał na dzielnego człowieka, umiejącego dać sobie radę w
niebezpieczeństwie. Odwrócił się na chwilę, aby przesłać ręką pożegnanie, i Byrne raz
jeszcze dojrzał krzaczaste jego bokobrody i zacną twarz, opaloną na brązowo.
Chłopak w spodniach z koziej skóry, pnąc się na przedzie, wyglądał, jak Byrne
opowiada, na fauna lub młodego satyra; zatrzymał się chwilę, czekając na marynarza, i
znów w podskokach ruszył dalej. Obaj zniknęli mu z oczu.
Byrne zawrócił. Wioska była ukryta w zagłębieniu terenu, więc miejsce to
zdawało się największą pustką na świecie, miejscem przeklętym, smutnym i jałowym.
Uszedł zaledwie parę jardów, gdy nagle zza krzaka ukazała się maleńka postać
Hiszpana w płaszczu. Byrne stanął jak wryty.
Tamten uczynił tajemniczy ruch maleńką ręką, wystającą spod płaszcza.
Kapelusz miał przekrzywiony na bok.
- Senor - rzekł bez żadnego wstępu - zwracam pańską uwagę na pewien fakt:
mój szwagier, jednooki Bernardino, ma w tej chwili w swojej stajni muła. A dlaczego
on, który nie zalicza się do mądrych ludzi, posiada muła? Bo jest łajdakiem,
człowiekiem bez sumienia. Musiałem mu oddać mojego macho, aby zapewnić sobie
dach nad głową i łyżkę olla dla utrzymania życia w tym marnym ciele. Bije w nim
jednak serce znacznie większe niż to, które kołacze się w piersi mego podłego
krewniaka; wstydzę się go po prostu; choć opierałem się temu małżeństwu wszelkimi
sposobami. Biedna, oszukana jego żona nacierpiała się dosyć. Przeszła męki
czyśćcowe na tej ziemi - niech Bóg ma jej duszę w swej opiece.
Byrne był tak zdumiony nagłym ukazaniem się tej istoty podobnej do gnoma i
szyderczą goryczą jego przemowy, że nie odróżnił w pierwszej chwili faktu pełnego
znaczenia od tych spraw rodzinnych, wytoczonych przed jego sąd bez żadnego
powodu. Był oszołomiony i zarazem zdumiony szybkością i siłą jego wymowy,
zupełnie różną od napuszonej gadatliwości Włochów. Milczał zdziwiony, podczas gdy
homunculus odrzucił płaszcz i prosto z dłoni zażył niesłychaną ilość tabaki.
- Posiada muła! - zawołał Byrne, zrozumiawszy nareszcie rzeczywiste
znaczenie tej przemowy. - Powiadasz, że posiada muła? To dziwne. Dlaczego nie
chciał mi go wynająć?
Maleńki Hiszpan z godnością zawinął się znów w płaszcz.
- Quien sobe - rzekł chłodno, wzruszając udrapowanymi ramionami. - Jest on
wielkim politico we wszystkim, co czyni. Lecz jednej rzeczy można być pewnym:
tego, że intencje jego są zawsze łajdackie. Mąż mojej defunta siostry powinien był już
dawno poślubić wdowę o drewnianych nogach.
- Rozumiem. Przypomnij sobie jednak, że twoją przysięgą potwierdziłeś jego
kłamstwo nie wiadomo dla jakich przyczyn.
Oczy jego rozdzielone lisim nosem, błyszczące i stroskane, wpiły się w twarz
Byrne’a bez mrugnięcia, gdy mówił z nadąsaniem, które tak często kryje się na dnie
hiszpańskiej dumy:
- Senor oficer nie straci ani kropli krwi, gdy mnie zdzielą pod piąte żebro -
odparł. - Lecz nie chodzi tu o biednego grzesznika - i zmieniwszy ton ciągnął dalej: -
Ja, Kastylijczyk i dobry katolik, żyję tu na wygnaniu, zmuszony okolicznościami,
pośród tych asturyjskich gburów i jestem zdany na łaskę najgorszego z nich
wszystkich, a on ma mniej sumienia i skrupułów od wilka. Postępuje jednak, jak na
człowieka inteligentnego przystało, choć z trudem ukrywam moją pogardę. Senor
słyszał, w jaki się sposób wyrażałem. Taki caballero odgadł naturalnie od razu, że coś
się w tym kryje podejrzanego.
- Coś podejrzanego? - zapytał Byrne niespokojnie. - Och, rozumiem. Coś
podejrzanego? Nie, panie, nic nie odgadłem. My, Anglicy, nie jesteśmy w takich
sprawach domyślni i dlatego zapytuję pana wprost, czy karczmarz co do innych rzeczy
mówił prawdę?
- Francuzów na pewno nie ma w okolicy - odparł maleńki człowiek,
powracając do swojej zwykłej obojętności.
- Ale może są rozbójnicy - ladrones?
- Ladrones en grande - nie! z pewnością ich nie ma - brzmiała odpowiedź,
wypowiedziana zimnym filozoficznym tonem. - Co oni by tu robili po przyjściu
Francuzów? Przecież teraz tu nikt nie podróżuje. Lecz któż może zaręczyć! Złodzieja
stwarza sposobność. Pański marynarz dzielnie wyglądał, a z synem kota myszy nie
lubią się zadawać, lecz jest też przysłowie, że gdzie jest miód, tam wkrótce zjawią się i
muchy.
Ta wieszcza przemowa doprowadziła Byrne’a do rozpaczy.
- Na miłość boską - zawołał - powiedzcie mi po prostu, człowieku, czy
sądzicie, że mojemu sternikowi nic nie grozi w tej podróży?!
Homunculus, jak zwykle szybko zmieniając swe postępowanie, schwycił
oficera za ramię. Siła tej małej ręki była zdumiewająca.
- Senor! Bernardino zapamiętał go sobie! To wystarcza. Niech pan posłucha:
ludzie ginęli na tej drodze, a właściwie w pewnym punkcie tej drogi, gdy Bernardino
posiadał meson, gospodę, a ja, jego szwagier, miałem do wynajęcia muły i pojazdy.
Teraz nie ma ani podróżnych, ani pojazdów. Francuzi mnie zrujnowali, Bernardino po
śmierci mojej siostry przeniósł się tutaj z powodów jemu tylko wiadomych. Zamęczyli
ją na śmierć, on i dwie jego ciotki, Erminia i Lucilla - wszyscy troje to rodzeństwo
diabła. Teraz zabrał mi ostatniego mojego muła. Jesteś, panie, uzbrojony.
Przyłożywszy mu pistolet do głowy, zażądaj od niego muła - zaręczam panu, że nie
jest jego - i podążaj za marynarzem, którego życie jest dla ciebie tak cenne. Wówczas
obaj będziecie bezpieczni, gdyż w teraźniejszych czasach dwaj podróżni razem nie
zginą. A co do muła, ja, jako jego prawowity właściciel, powierzam go pańskiemu
honorowi.
Wpili się w siebie oczami, a Byrne omal nie wybuchnął śmiechem z naiwnej,
nieskomplikowanej intrygi, jaką maleńki człowiek ułożył sobie dla odzyskania swego
muła. Ale bez trudu zachował poważny wyraz twarzy, gdyż w głębi duszy dziwnie go
ciągnęło, aby zastosować się do tej niezwykłej rady. Nie roześmiał się, lecz wargi jego
zadrżały; widząc to maleńki Hiszpan oderwał czarne, błyszczące oczy od twarzy
Byrne’a i odwróciwszy się nagle od niego, narzucił płaszcz na ramię ruchem
wyrażającym jednocześnie pogardę, gorycz i zniechęcenie. Odwrócił się i stał milcząc,
w kapeluszu na bakier, zawinięty w płaszcz po same uszy. Ale nie był obrażony do
tego stopnia, aby odrzucić srebrnego duro, którego Byrne ofiarował mu z obojętną
przemową, tak jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło między nimi.
- Muszę śpieszyć na statek - rzekł wówczas Byrne.
- Vaya usted con Dios - mruknął gnom. Na zakończenie tej rozmowy drwiąco
zamiótł ziemię kapeluszem, po czym umieścił go z powrotem na głowie z niedbałą
fantazją.
Zaledwie łódź została wciągnięta i przestawiono żagle na kurs na morze, Byrne
pośpieszył opowiedzieć całą tę historię kapitanowi, człowiekowi niewiele starszemu od
niego. Rozbawieni opowieścią, oburzali się jednak trochę i naśmiawszy się do woli,
spojrzeli na siebie poważnie. Hiszpan-karzeł, który usiłuje namówić oficera z
marynarki Jego Królewskiej Mości, aby dla niego ukradł muła, zbyt to zabawne,
dziwaczne, nieprawdopodobne! Tak się wyrażał kapitan i nie mógł się dość nacieszyć
śmiesznością wydarzenia.
- Nieprawdopodobna przygoda. Ot, co jest! - szepnął Byrne znaczącym tonem.
Zamienili przeciągłe spojrzenia.
- To jasne jak słońce - oświadczył zniecierpliwiony kapitan, lecz w głębi serca
wcale nie był tego pewien. Tom, który był dla jednego z nich najlepszym marynarzem
spośród całej załogi, a dla drugiego przyjacielem lat chłopięcych, zawsze wesołym i
pełnym szacunku, nabrał tajemniczego uroku, stał się symbolem wierności i
przemawiał do ich uczucia i sumienia tak, że nie mogli przestać myśleć o jego
bezpieczeństwie. Nieraz wychodzili na pokład, aby spojrzeć na wybrzeże, jak gdyby
mogło im coś opowiedzieć o losie Toma. Brzeg ten, wydłużając się, ginął w dali,
milczący, nagi i dziki, przesłonięty niekiedy ukośnymi strumieniami zimnego deszczu.
Zachodnia fala toczyła w nieskończoność białą linię piany, a wielkie czarne chmury
płynęły ponad statkiem w ponurym pochodzie.
- Na Boga, szkoda, żeś nie postąpił według rady małego człowieczka w żółtym
kapeluszu - rzekł nad wieczorem kapitan z wyraźną rozpaczą.
- Czy naprawdę pan tego żałuje? - zapytał Byrne z goryczą, kryjącą prawdziwy
niepokój. - Ciekaw jestem, co byłby pan na to powiedział? Zostałbym wyrzucony ze
służby za rekwirowanie muła poddanemu państwa sprzymierzonego z Jego Królewską
Mością. Lub może za usiłowanie kradzieży byłbym zbity cepami i widłami na kwaśne
jabłko. - Chciałbyś pan może, żeby taka, przygoda zdarzyła się jednemu z pańskich
oficerów? A może sromotnie przepędziliby mnie do łodzi, gdyż nie przypuszcza pan
zapewne, abym dla ocalenia parszywego muła strzelał do niewinnych ludzi… A
pomimo to - dodał cichym głosem - żałuję prawie, żem tego nie uczynił.
Zanim się zupełnie ściemniło, dwaj młodzieńcy doprowadzili się do
skomplikowanego stanu psychicznego, który był mieszaniną pogardliwego
sceptycyzmu i trwożnej ufności. Męczyli się okropnie, a myśl, że mają przed sobą
przynajmniej sześć dni takiej niepewności, która może się przedłużyć w
nieskończoność, była nie do zniesienia. Dlatego też, gdy się ściemniło, statek został
skierowany ku brzegowi. W ciemną, burzliwą noc dążył do wybrzeża w poszukiwaniu
swego zaginionego marynarza, kładąc się chwilami pod silnymi podmuchami wiatru, to
znów kołysząc się leniwie na fali i nie posuwając się prawie naprzód tak, jak gdyby i on
miał powody wahania się między zimnym, rozsądkiem a gorącym popędem.
O świcie spuszczono łódź; kołysząc się na morzu, dopłynęła do płytkiej zatoki,
gdzie oficer w grubym płaszczu i okrągłym kapeluszu wylądował z trudem na
żwirowatym brzegu.
„Pragnąłem, pisze Byrne, wylądować w jak największej tajemnicy, kapitan był
także za tym. Nie chciałem być widziany ani przez mego pokrzywdzonego przyjaciela
w żółtym kapeluszu, którego motywy nie były jasne, ani przez jednookiego
karczmarza, spokrewnionego być może z diabłem, ani w ogóle przez żadnego
mieszkańca tej zapadłej wioski, Niestety, zatoka była na przestrzeni kilku mil jedynym
możliwym miejscem lądowania. Strome zbocza wąwozu nie pozwalały ominąć wioski.
Szczęściem, ciągnie dalej, wszyscy jej mieszkańcy spali jeszcze. Świtało
zaledwie, gdy przechodziłem po grubym pokładzie liści przez jedyną ulicę wioski.
Żywa dusza nie ukazała się na dworze, pies nawet nie zaszczekał. Cisza panowała
głęboka, pomyślałem więc ze zdziwieniem, że nie ma widocznie psów we wsi, gdy
usłyszałem ciche warczenie i w wąskim przejściu między dwiema chałupami ukazało
się mizerne psisko z podwiniętym ogonem. Przebiegło przede mną, w milczeniu
wyszczerzywszy na mnie zęby, i znikło tak niespodziewanie, jak gdyby było
wcieleniem nieczystej siły. Byłem już tak podniecony, że niesamowite ukazanie się i
zniknięcie tego wstrętnego stworzenia przygnębiło mnie do reszty przeczuciem
grożącego nieszczęścia.”
Oddalił się od wybrzeża, jak mu się zdawało, nie zauważony przez nikogo, i
pośród jałowej, smutnej wyżyny, pod niebem ciemnym jak popiół borykał się odważnie
z zachodnim wichrem i deszczem. W oddali wyniosłe i samotne skały zdawały się
oczekiwać na niego i grożąc mu, wznosiły ku górze urwiste i nagie szczyty. Wieczór
zastał go w niewielkiej odległości od tych gór, lecz, jak mówią marynarze, był
niepewny swego położenia; w dodatku był głodny, przemoczony i zmordowany
całodzienną pieszą podróżą po nierównym gruncie; przez ten czas spotkał tylko parę
osób, które nie potrafiły mu dać żadnej wskazówki co do losu Toma Corbina.
„Naprzód, naprzód! Muszę iść dalej” - powtarzał sobie w czasie długich godzin
samotnego wysiłku, podniecany raczej przez niepewność niż przez określoną obawę
lub nadzieję. Światło dzienne szybko zagasło, pozostawiając go przód popsutym
mostem. Zeszedł w dolinę i przeskoczył wąski strumień przy ostatnim blasku dnia,
odbijającym się w wartkim prądzie. Gdy wydostał się na przeciwny brzeg, zapadająca
noc zakryła mu oczy grubą zasłoną. Wycie wiatru, uderzającego w ciemnościach o
zbocza skał, brzmiało mu w uszach jak ryk rozwścieczonego morza. Obawiał się, że
zabłądził. Nawet w dzień trudno było odróżnić kamienistą drogę, pełną wyboi i kałuży,
od ponurej pustki otaczającego ją bagna, usianego kamieniami i kępami nagich
krzewów. Lecz, jak się sam wyrażał, „dążył naprzód, kierując się wiatrem”, z
kapeluszem naciśniętym aż po same brwi, z głową opuszczoną, zatrzymując się od
czasu do czasu ze zmęczenia raczej umysłowego niż fizycznego - tak jak gdyby nie
jego siły, lecz wytrzymałość była przeciążona bezcelowymi może wysiłkami i
niepokojem.
W czasie takiego odpoczynku zdawało mu się, że z bardzo daleka wiatr
przynosi słaby odgłos pukania w drzewo. Zauważył, iż jednocześnie wiatr uspokoił się.
Serce zabiło mu żywiej, zaciążyła bowiem na nim samotna pustka ostatnich
sześciu godzin; miał przygnębiające wrażenie, że wędruje po bezludnym świecie. Gdy
podniósł głowę, promień światła, może złudny, jak to się często zdarza w zupełnych
ciemnościach, zamigotał mu przed oczami. Wpatrując się przed siebie, usłyszał
powtórne ciche pukanie i naraz poczuł raczej, niż zobaczył, na swej drodze wielką,
ciemną masę. Co to takiego? Szczyt pagórka czy też dom? Tak. Był to dom, który
ukazał się tak blisko, jak gdyby wyrósł spod ziemi lub jak gdyby noc z ciemnej
kryjówki wyprawiła naprzeciw niego ten wyniosły, szarawy i milczący budynek.
Podszedł do niego od podwietrznej strony i postąpiwszy jeszcze parę kroków mógł był
dotknąć ręką muru. Była to widocznie posada i jakiś podróżny starał się dostać do
wnętrza. Znowu usłyszał ostrożne pukanie.
Po chwili szeroki promień światła padł z otwartych drzwi w ciemności nocy.
Gdy Byrne nagle ukazał się w tym świetle, postać stojąca na zewnątrz odskoczyła ze
zduszonym okrzykiem i znikła w ciemnościach nocy. Ktoś w domu krzyknął też ze
zdziwienia. Byrne rzucił się na nie domknięte drzwi i, walcząc z silnym oporem z
wewnątrz, dostał się jednak do środka.
Marna świeczka, ogarek zaledwie, paliła się na końcu długiego sosnowego
stołu. Przy tym świetle Byrne ujrzał dziewczynę, która chwiała się jeszcze, odepchnięta
przez niego ode drzwi. Miała krótką czarną spódnicę, pomarańczowy szal i ciemną
cerę; promienie włosów, które wymknęły się z ciemnej i gęstej jak las czupryny,
przytrzymanej grzebieniem, tworzyły czarną chmurę nad jej niskim czołem. W
przeciwległym końcu wielkiej izby, gdzie ogień na kominie igrał z ogromnymi
cieniami, dwa głosy zawyły przenikliwie: - Misericordia! - Dziewczyna opanowawszy
się odetchnęła głęboko przez zaciśnięte zęby.
Zbytecznym jest powtarzanie długiej litanii pytań i odpowiedzi, którymi Byrne
uspokoił wylękłe staruchy, siedzące po obu stronach komina; przy ogniu stał wielki
gliniany garnek. Widok tych kobiet przywiódł mu na myśl dwie wiedźmy
przygotowujące truciznę; gdy wszakże jedna z nich, z trudem dźwignąwszy skurczoną
swą postać, podniosła pokrywę garnka, rozszedł się smakowity zapach. Druga
siedziała zgarbiona, bez ruchu, tylko głowa jej trzęsła się bezustannie.
Były przerażające, a zgrzybiałe ich postacie robiły wrażenie karykaturalne.
Bezzębne usta, haczykowate nosy, chudość jednej i obwisło, żółte policzki drugiej (tej
o trzęsącej się głowie) wywoływałyby uśmiech, gdyby nie przerażała ich straszna ruina
fizyczna, a serce nie ściskało się na widok niewymownego ciężaru starości i zarazem
tej odporności życia, które stało się wreszcie przedmiotem pogardy i obrzydzenia.
Byrne, aby przezwyciężyć te uczucia, zaczął opowiadać, że jest Anglikiem i
poszukuje swego rodaka, który musiał przechodzić tą drogą. Gdy to powiedział,
chwila rozstania z Tomem stanęła mu przed oczami ze zdumiewającą wiernością:
ujrzał milczących wieśniaków, zgryźliwego karła, jednookiego karczmarza. Bez
wątpienia te dwa stare straszydła to właśnie jego ciotki - siostrzyce diabła!
Cokolwiek bądź zdarzyło się dawniej, nie można było sobie wyobrazić, na co
by teraz diabłu na tym świecie zdały się takie dwie słabe istoty? Która z nich była
Lucilla, a która Erminia? Teraz były to już bezimienne stwory. Po słowach Byrne’a
nastąpiła chwila zastanowienia. Wiedźma z łyżką w ręku przestała nią mieszać w
garnku, a druga na mgnienie oka zatrzymała swą trzęsącą głowę. W czasie tej setnej
części sekundy Byrne zrozumiał, że jest na tropie Toma, że już go dogania, że depce
mu prawie po piętach.
„Widziały go bez wątpienia” - pomyślał. Nareszcie spotkał kogoś, kto go
widział. Był pewien, że się tego wyprą; tymczasem przeciwnie, skwapliwie
odpowiedziały mu, że Anglik jadł i nocował w ich domu. Mówiły obie na raz, opisując
jego wygląd i zachowanie. Dziwną wydawała się ich zapalczywość wobec poprzednich
pozorów słabości. Chuda czarownica potrząsała drewnianą łyżką, a otyła poczwara,
podniósłszy się ze stołka, skrzeczała, przestępując z nogi na nogę, podczas gdy głowa
jej dygotała Szybciej niż dotychczas. Byrne był po prostu zmieszany ich
podnieceniem… Tak, tak! Wysoki, dzielny Anglik, zjadłszy kawałek chleba i popiwszy
go winem, wyruszył dziś rano dalej. A jeśli caballero chce pójść tą samą drogą, nic
łatwiejszego, ale dopiero jutro rano.
- Czy wynajdziecie mi przewodnika? - zapytał Byrne.
- Owszem, senor. Damy ci porządnego chłopaka, tego, którego widziałeś
wychodzącego stąd.
- Ależ on pukał do drzwi - oświadczył Byrne - chciał tu wejść, tylko na mój
widok uciekł.
- Nie, nie! - wrzeszczały obie wiedźmy na raz. - On stąd wychodził!
Wychodził!
„Może to i prawda - pomyślał Byrne - odgłos stukania był tak cichy, nikły,
może mi się tylko zdawało, że ktoś puka.” Zapytał więc:
- Któż to jest ten człowiek?
- Jej novio! - zawołały, wskazując na dziewczynę. - Poszedł teraz do domu, do
wsi bardzo stąd odległej, lecz wróci na rano. To jej narzeczony! Biedna sierota - córka
ubogich, pobożnych ludzi. Przygarnęłyśmy ją przez litość, w imię Boga.
Sierota, siedząc przy ognisku, patrzyła na Byrne’a; wydawała się raczej córką
Szatana, przygarniętą przez te dwie czarownice w imię Diabła. Oczy jej były trochę
skośne, usta pełne, lecz prześlicznie wykrojone, ciemna twarz budziła zachwyt swą
pięknością pierwotną i zmysłową. Wpatrywała się w niego z namiętną uwagą, nie
spuszczając z niego wzroku, który, jak się wyrażał Byrne, „przypominał spojrzenie
głodnego kota, czatującego na ptaka w klatce lub na mysz w pułapce”.
Usługiwała mu przy jedzeniu, z czego bardzo był zadowolony, pomimo że jej
ciemne, wielkie, nieco skośne oczy, wpatrujące się w jego twarz, jakby mogły w niej
coś ciekawego wyczytać, robiły na nim nieprzyjemne wrażenie. Lecz wolał wszystko,
niż żeby mu usługiwały te dwie kaprawe wiedźmy, przerażające jak zmory. Obawy
jego uspokoiły się nieco, może pod wpływem ciepła i spokoju, ogarniającego go po
ostrym zimnie i wichurze, z którymi musiał walczyć o każdy cal drogi. Nie wątpił, że
Tom śpi bezpieczny w górskim obozie Gonzalesa.
Byrne wstał i nalał sobie do cynowego kubka wina z worka skórzanego,
wiszącego na ścianie. Wiedźma z twarzą mumii zaczęła z nim rozmawiać,
wspominając dawne dzieje; z dumą opowiadała, jak sławna była ta gospoda w owych
dobrych czasach. Zajeżdżali do niej wielcy panowie we własnych karetach. Raz,
dawno już, dawno temu nocował tu arcybiskup.
Wiedźma z obrzękłą twarzą zdawała się przysłuchiwać temu, siedząc bez ruchu
i trzęsąc tylko głową. Dziewczyna, którą Byrne podejrzewał, że jest Cyganką,
dopuszczoną z jakiegoś powodu do ich towarzystwa, siedziała przy kominie w świetle
żarzących się węgli. Nuciła sobie z cicha, uderzając od czasu do czasu w kastaniety.
Na wspomnienie biskupa bezbożnie parsknęła zduszonym śmiechem, i gdy zwróciła
głowę, aby spojrzeć na Byrne’a, w jej czarnych oczach i na białych zębach błysnął w
cieniu ogromnego okapu czerwony odblask ognia. Uśmiechnął się do niej.
Teraz czuł się bezpieczny i odpoczywał. Zjawił się tu niespodziewanie, nikt
więc nie uknuł spisku na jego życie. Opanowała go rozkoszna senność; zdawało mu
się, że ją zwalcza skutecznie, musiał się jednak zdrzemnąć, gdyż ocknął go nagle
piekielny hałas i tak przeraźliwe piski, jakich w życiu swoim nie słyszał: to stare
wiedźmy kłóciły się zażarcie; teraz już wymyślały sobie, nie bawiąc się w argumenty,
starcze ich krzyki wyrażały tylko złość i najokropniejszą wściekłość. Cygańskie, czarne
źrenice dziewczyny biegały od jednej do drugiej. Nigdy przedtem Byrne nie czuł się tak
obcy względem istot ludzkich. Zanim zdążył zrozumieć przyczynę kłótni, dziewczyna
zerwała się i uderzyła głośniej w kastaniety. Wiedźmy umilkły, a ona, zbliżywszy się,
pochyliła się nad stołem i, patrząc w oczy Byrne’a, rzekła zdecydowanym tonem:
- Pan przenocuje w pokoju arcybiskupa.
Czarownice nie zaprotestowały: chuda, zgarbiona we dwoje, podpierała się
kijem, a tłusta - szczudłem.
Byrne wstał, zbliżył się do drzwi i przekręciwszy klucz w ogromnym zamku, z
zimną krwią schował go do kieszeni. Było to najwidoczniej jedyne wyjście, a Byrne nie
chciał być zaskoczony przez jakiekolwiek niebezpieczeństwo, które może czaiło się za
drzwiami. Gdy się odwrócił, obie wiedźmy, „siostrzyce diabła”, i „szatańska”
dziewczyna przyglądały mu się w milczeniu. Był ciekaw, czy też Tom Corbin
poprzedniego wieczoru zastosował te same ostrożności. Myśląc o nim doznawał znów
dziwnego uczucia, że Tom jest w pobliżu. Cisza panowała wokoło, słyszał tylko, jak
krew pulsuje mu w uszach, a w tym szumie głos Toma zdawał się powtarzać: „Panie,
miej się na baczności!” Zadrżał. Złudzenia słuchowe są najbardziej zbliżone do
rzeczywistości i z natury swej mają pozory prawdy.
Zdawało mu się niemożliwością, aby Toma nie było w tym domu. Znów
zdradziecki dreszcz przeszył na wylot jego ciało, jak gdyby zimny powiew przeniknął
pod ubranie. Z trudem otrząsnął się z przykrego wrażenia.
Dziewczyna poprowadziła go po schodach niosąc żelazną lampę; od nie
osłoniętego jej płomienia unosiła się w górę cienka smużka dymu. Dziewczyna miała
na nogach białe pończochy, bardzo dziurawe i brudne.
Byrne, z tym samym spokojem, z jakim zamknął na klucz drzwi na dole,
otwierał kolejno wszystkie drzwi, wychodzące na korytarz. Pokoje były puste, w
jednym tylko czy dwóch stało parę nieokreślonych gratów. Dziewczyna,
zrozumiawszy, o co chodzi, zatrzymywała się cierpliwie przy każdych drzwiach i
oświetlała wnętrze, podnosząc do góry kopcącą lampę, jednocześnie zaś śledziła go z
uwagą. Ostatnie drzwi otworzyła sama.
- Senor będzie nocował tutaj - zaszeptała głosem cichym jak oddech dziecka i
podała mu lampę, którą wziął, mówiąc jej uprzejmie:
- Buenos noches, senorita.
Nie odpowiedziała mu głośno, choć wargi jej poruszyły się z lekka, nie
spuszczała jednak z niego ani na chwilę oczu ciemnych jak bezgwiezdna noc. Wszedł
do pokoju i gdy odwrócił się, aby zamknąć drzwi, stała jeszcze, zmieszana i bez ruchu,
z wyrazem wyczekującego okrucieństwa w skośnych oczach i zmysłowych ustach,
niby kot, któremu nie udało się złapać myszy. Zawahał się chwilę i w ciszy milczącego
domu usłyszał znów głos Toma w szumie krwi, gwałtownie mu pulsującej w uszach;
tym razem było to szczególnie przerażające złudzenie, gdyż nie mógł zrozumieć, co
mu ten poważny głos mówi.
Zatrzasnął wreszcie drzwi przed nosem dziewczyny, zostawiając ją w
ciemnościach, i prawie natychmiast otworzył je z powrotem. Nie było już nikogo;
zniknęła bez najmniejszego szmeru. Zamknął je szybko i zasunął dwa ciężkie rygle.
Nagle zrodziły się w nim podejrzenia. Czemu stare wiedźmy kłóciły się, czy ma
nocować w tym pokoju? Dlaczego dziewczyna wpatrywała się w niego, jak gdyby
chciała zapamiętać twarz jego na wieki? Niepokoiło go własne zdenerwowanie, miał
uczucie, że jest niesłychanie oddalony od całej ludzkości.
Rozejrzał się po pokoju, który nie był bardzo wysoki, dostatecznie jednak, aby
się w nim zmieściło łóżko z ogromnym baldachimem o ciężkich zasłonach,
opadających aż do samej ziemi; łoże to było zaiste godne arcybiskupa. Stał także w
pokoju ciężki, rzeźbiony stół, parę równie ciężkich wielkich foteli, wszystko to robiło
wrażenie, jakby pochodziło z ograbionego pałacu grandów; pod ścianą stała wysoka a
płytka szafa o podwójnych drzwiach. Pociągnął za nie, lecz były zamknięte. Schwycił
za lampę, aby je dokładniej obejrzeć, gdyż zbudziły się w nim pewne podejrzenia -
okazało się jednak, że to nie jest ukryte wejście. Ciężka, wysoka szafa stała
najwyraźniej o jakiś cal od ściany. Spojrzał na zasuwy przy drzwiach. Nie, nikt go nie
może zdradziecko zaskoczyć we śnie. Lecz czy będzie mógł zasnąć, zastanawiał się z
niepokojem. Gdybyż Tom był z nim; wierny marynarz uczył go ostrożności, walcząc
nieraz obok niego przy zdobywaniu okrętów. „Gdyż to nie sztuka - powtarzał - dać się
zabić w gorącej walce. Byle głupiec to potrafi. Godziwą rozrywką jest prać
Francuzów, ale nie dać się zabić, bo nazajutrz trzeba bić ich dalej.”
Byrne z trudnością przezwyciężył chęć wsłuchiwania się w ciszę i był pewien,
że nic jej nie przerwie, aż nagle usłyszał znów upiorny głos Toma; słyszał go już
poprzednio dwukrotnie. Dziwna rzecz. Starał się jednak rozumować rozsądnie, że nic
w tym nie ma dziwnego, bo od trzydziestu przeszło godzin wciąż o nim myśli, i co
gorzej, z myśli tych nie może wysnuć żadnych wniosków. Niepokój jego o Toma nie
przybrał nigdy określonej formy. „Zniknął”, było jedynym słowem, którym można było
wyrazić to, co się stało z Tomem, a określenie to zbyt niejasne i przerażające.
„Zniknął!” Lecz cóż to oznacza?
Zimny dreszcz nim wstrząsnął, pomyślał więc, że ma zapewne trochę gorączki.
Tom przecież nie zginął, przed chwilą opowiadano mu o nim. I znów krew zaczęła
pulsować mu w uszach, chwilę siedział bez ruchu spodziewając się usłyszeć w jej
szumie znów głos Toma. Wytężał uszy bez skutku. Nagle błysnęła mu myśl: „Nie
zginął, ale nie może dać znać o sobie.”
Zerwał się z fotela. Co za niedorzeczność! Położył pistolet i kordelas na stole,
zdjął buty i owładnęło nim nagle takie zmęczenie, że nie mogąc utrzymać się na
nogach, padł na łóżko nadspodziewanie miękkie i wygodne.
Nie czuł się wcale śpiący, ale musiał się jednak zdrzemnąć, gdyż ocknął się,
siedząc na łóżku i usiłując uprzytomnić sobie, co mu głos Toma powiedział. Nagle
przypomniał sobie: „Panie! Miej się na baczności!” Było to ostrzeżenie, ale przed
czym?
Wyskoczył jednym susem na środek pokoju, odetchnął ciężko i rozejrzał się
wokoło. Okno było zamknięte i zabarykadowane żelazną sztabą. Znów potoczył
oczami po nagich ścianach i spojrzał nawet na wyjątkowo wysoki sufit. Potem zbliżył
się do drzwi i obejrzał je dokładnie: zamknięte były na dwa ogromne rygle, zasuwające
się w otwory w ścianie; drzwi można by chyba otworzyć, wysadziwszy je prochem,
gdyż korytarz był za wąski, aby zamachnąć się siekierą lub użyć jakich innych narzędzi
do wyważenia. Lecz gdy raz jeszcze sprawdzał, czy niższy rygiel jest dobrze zasunięty,
wydało mu się, że ktoś jest w pokoju. Uczucie to było tak silne, że odwrócił się z
szybkością błyskawicy. W pokoju nie było nikogo i któż zresztą mógłby wejść. A
jednak…
Wówczas porzucił pozory i panowanie nad sobą, powstrzymujące człowieka
od utraty własnej godności. Postawiwszy lampę na podłodze, ukląkł i oparłszy się na
rękach, zajrzał pod łóżko jak głupi podlotek; zobaczył tam tylko mnóstwo kurzu i nic
więcej. Podniósł się z pałającymi policzkami i zaczął chodzić po pokoju niezadowolony
ze swego postępowania i zły na Toma, że go nie chce zostawić w spokoju.
Ostrzegawcze słowa: „Panie, miej się na baczności!” - brzmiały mu wciąż w uszach.
„Rzucę się chyba na łóżko i spróbuję zasnąć” - pomyślał, lecz wzrok jego padł
na wielką szafę; zirytowany sam na siebie, nie mogąc się jednak powstrzymać,
podszedł ku niej. Wsunął ostrze kordelasa między obie połowy drzwi i spróbował je
otworzyć, chociaż nie miał pojęcia, jak następnego dnia wytłumaczy wstrętnym
wiedźmom to złodziejskie włamanie. Gdy zamek od razu nie ustąpił, wziął się,
przeklinając, gorliwie do pracy.
- Przypuszczam, że nareszcie będziesz zadowolony ze mnie - mruknął do
nieobecnego Toma.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież. I ujrzał - wiernego,
roztropnego, odważnego Toma. Stał w milczeniu, sztywny i wyprężony jak widmo, a
szeroko otwarte jego oczy, uparcie wpatrujące się w Byrne’a, zdawały mu się
nakazywać uszanowanie tej ciszy. Lecz Byrne tak był zdumiony, że nie mógł wydobyć
głosu. Przerażony, odsunął się nieco w tył; wówczas marynarz pochylił się głową
naprzód, jak gdyby go chciał objąć rękami za szyję. Byrne, odruchowo wyciągnął
rozwarte ramiona i poczuł w nich przerażająco sztywne ciało, a na głowie i twarzy
śmiertelnie zimne dotknięcie głowy i twarzy Toma.
Zachwiali się obaj razem, gdy Byrne przyciskał go do siebie, nie chcąc, aby
upadł. Gdy ostatkiem sił złożył ostrożnie okropny ten ciężar na ziemi, zakręciło mu się
w głowie, nogi odmówiły mu posłuszeństwa; upadł na kolana, pochylony nad ciałem i
oparty rękami o piersi człowieka niegdyś pełnego życia, a teraz zimnego jak głaz.
„Nie żyje! Mój biedny Tom nie żyje!” - powtarzał w myśli. Światło lampy
stojącej na końcu stołu padało wprost z góry na martwe źrenice oczu, dawniej tak
wesołych i żywych.
Byrne odwrócił od nich wzrok. Tom nie miał zawiązanej zazwyczaj na
piersiach czarnej jedwabnej chustki. Znikła. Mordercy zdjęli mu też pończochy i
trzewiki. Byrne, widząc go tak obdartego, z gołą szyją i bosymi nogami, poczuł, jak
łzy napływają mu do oczu. Poza tym marynarz był całkowicie ubrany, a na jego
odzieży nie było śladów gwałtownej walki. W jednym tylko miejscu kraciasta jego
koszula była nieco wyciągnięta zza pasa, ale tylko tyle, wiele było potrzeba, aby się
przekonać, czy nie ma pasa z pieniędzmi. Byrne zaczął łkać, ukrywszy twarz, w
chustce.
Był to tylko objaw zdenerwowania, który szybko minął. Klęcząc, wpatrywał się
ze smutkiem w atletyczną postać marynarza, najdzielniejszego spośród tych, którzy
kiedykolwiek nosili kordelas, nabijali strzelby lub refowali żagle; leżał zimny i sztywny,
a duch jego pogodny i nieustraszony może powrócił do swego młodego przyjaciela i
do statku kołyszącego się na siwej fali w pobliżu skalistego wybrzeża, może nawet w
chwili, gdy wybrzeże to. opuszczali.
Zauważył, że mosiężne guziki przy kurtce Toma zostały odcięte. Otrząsnął się,
wyobraziwszy sobie dwie nędzne i wstrętne wiedźmy, znęcające się jak wampiry nad
bezbronnym ciałem przyjaciela. Odrzynały… może tym samym nożem, którym…
Jedna z głową trzęsącą, druga zgarbiona, oczy ich czerwone i kaprawe, a wstrętne ręce
jak szpony drżą nad trupem… Byrne był pewien, że działo się to w tym samym
pokoju, gdyż Tom nie mógł być zabity na dworze, a potem dopiero wniesiony do
środka. Te dwie stare baby nie zdołałyby go zabić, nawet gdyby go zaskoczyły
niespodziewanie. Tom miał się przecież na baczności: był zawsze sprytny i ostrożny,
szczególnie w wypełnianiu jakiegoś polecenia. Ale jak go zamordowali? Kto? Jakim
sposobem?
Byrne zerwał się, schwycił lampę ze stołu i szybko pochylił się nad ciałem. Na
ubraniu nie było jednak ani plamy, ani jakiegokolwiek śladu krwi. Ręce drżały mu tak
silnie, że musiał postawić lampę na ziemi i odwrócić głowę, aby się uspokoić.
Wówczas zaczął oglądać dokładnie zimne, nieruchome i sztywne ciało w
nadziei, że odkryje na nim ranę od sztyletu, postrzału lub ślad śmiertelnego uderzenia;
niespokojnie obejrzał czaszkę, lecz była cała. Wymacał ręką szyję, lecz kręgi były
nienaruszone. Przerażonymi oczami obejrzał gardło, nie znalazł jednak na nim śladów
uduszenia.
Nie było nigdzie oznak morderstwa. Po prostu nie żył.
Byrne odruchowo odsunął się od ciała, jak gdyby śmierć tajemnicza i
niewyjaśniona przemieniła litość jego w podejrzliwość i trwogę. Lampa, stojąca
niedaleko na ziemi, oświetlała twarz marynarza, zwróconą ku górze z wyrazem
rozpaczy. W kręgu światła Byrne dojrzał na podłodze grube pokłady kurzu,
świadczące, że walka nie mogła odbyć się w tym pokoju. „Zginął nie w tym pokoju” -
pomyślał. Tak, bez wątpienia, tajemnicza śmierć musiała zaskoczyć biednego, drogiego
Toma na wąskim korytarzu, gdzie zaledwie można było się odwrócić. Byrne’a opuściła
nagle ochota zrobienia wypadu z pokoju z pistoletami w ręku. Tom był uzbrojony w
równie bezsilną broń jak on: parę pistoletów i kordelas, i zginął nieznaną śmiercią z
niezrozumiałych powodów.
Nagle Byrne’owi błysnęła nowa myśl; nieznajomy, który stukał do drzwi, a
uciekł na jego widok tak pośpiesznie, przyszedł zapewne usunąć zwłoki. Ach tak! I to
był przewodnik, który, wedle przyrzeczenia chudej wiedźmy, miał wskazać Anglikowi
najkrótszą drogę do jego marynarza. Przyrzeczenie, jak się teraz przekonał, wielkiej
wagi. Ten, który pukał do drzwi, miał zabrać ze sobą nie jedno, lecz dwa ciała.
Marynarz i oficer wymaszerowaliby razem z gospody. Byrne był teraz zupełnie
pewien, że umrze, nim ranek zaświta, w ten sam tajemniczy sposób; pozostaną po nim
jedynie nietknięte zwłoki.
Widok roztrzaskanej głowy, poderżniętego gardła lub rozwartej rany od
postrzału byłby mu sprawił wielką ulgę i uspokoił wszystkie obawy. Dusza jego wołała
do tego trupa, który go za życia nigdy nie opuścił w niebezpieczeństwie: „Czemuś mi
nie powiedział, Tomie, czego się mam strzec? Czemuś mi nie powiedział!” Lecz on
leżał na wznak, nieruchomy i sztywny, pogrążony w wyniosłym milczeniu; może,
poznawszy wreszcie okropną tajemnicę, pogardzał rozmową z żywymi.
Byrne nagle padł na kolana obok ciała i z suchymi oczami rozerwał gwałtownie
koszulę na piersiach trupa, jak gdyby chciał wydrzeć przemocą tajemnicę wystygłego
serca, które całe życie było mu tak wierne! Ale nie znalazł nic! Nic! Podniósł lampę do
góry i na tej twarzy, która za życia wyrażała dobroć, z trudem zdołał odkryć niewielki
znak, maleńki siniak na czole, skóra nawet nie była przecięta. Przyglądał mu się długo,
jakby pogrążony w okropnym śnie. Potem zauważył, że ręce Toma były zaciśnięte, jak
gdyby padł w walce na pięści. Przy bliższym przyjrzeniu się dojrzał, że skóra na
kostkach u obu rąk była starta.
Odkrycie tych ledwie widocznych śladów było dla Byrne’a bardziej jeszcze
zdumiewające niż brak wszelkich oznak morderstwa. Więc Tom zginął, walcząc z
czymś, czego można było dotknąć, a co zabijało nie raniąc, po prostu swym
tchnieniem.
Paląca trwoga zaczęła igrać wokoło serca Byrne’a niby ogniste języki, które
zbliżają się i oddalają od swej ofiary, nim obrócą ją w popiół. Odsunął się od ciała, jak
mógł najdalej, potem przybliżył się znów, rzucając ukradkiem trwożne spojrzenie w
nadziei, że raz jeszcze dojrzy siniec na czole. Może nim ranek nadejdzie i na jego czole
ukaże się ten dziwny znak.
- Nie zniosę tego dłużej - szepnął sam do siebie. Tom był teraz dla niego
przedmiotem budzącym grozę, widokiem, który go pociągał, ale jednocześnie wzmagał
jego trwogę. Nie mógł po prostu patrzeć na niego.
Wreszcie rozpacz wzięła w nim górę nad wzrastającą trwogą; oderwał się od
ściany, o którą się opierał, i schwyciwszy trupa pod ramiona, począł go wlec do łóżka.
Bose pięty marynarza ciągnęły się bez szelestu po podłodze. Trup był ciężki ciężarem
martwych przedmiotów. Ostatnim wysiłkiem Byrne wciągnął go twarzą ku dołowi na
brzeg łóżka, wtoczył go nań i wyciągnąwszy spod tej ciężkiej, nieruchomej masy
prześcieradło, przykrył ją całą. Wreszcie zaciągnął zasłony z obu końców łóżka, tak że
spotkawszy się, skryły go zupełnie przed jego wzrokiem. Chwiejnym krokiem zbliżył
się do krzesła i padł biednego, drogiego Toma na wąskim korytarzu, gdzie zaledwie
można było się odwrócić. Byrne’a opuściła nagle ochota zrobienia wypadu z pokoju z
pistoletami w ręku. Tom był uzbrojony w równie bezsilną broń jak on: parę pistoletów
i kordelas, i zginął nieznaną śmiercią z niezrozumiałych powodów.
Nagle Byrne’owi błysnęła nowa myśl; nieznajomy, który stukał do drzwi, a
uciekł na jego widok tak pośpiesznie, przyszedł zapewne usunąć zwłoki. Ach tak! I to
był przewodnik, który, wedle przyrzeczenia chudej wiedźmy, miał wskazać Anglikowi
najkrótszą drogę do jego marynarza. Przyrzeczenie, jak się teraz przekonał, wielkiej
wagi. Ten, który pukał do drzwi, miał zabrać ze sobą nie jedno, lecz dwa ciała.
Marynarz i oficer wymaszerowaliby razem z gospody. Byrne był teraz zupełnie
pewien, że umrze, nim ranek zaświta, w ten sam tajemniczy sposób; pozostaną po nim
jedynie nietknięte zwłoki.
Widok roztrzaskanej głowy, poderżniętego gardła lub rozwartej rany od
postrzału byłby mu sprawił wielką ulgę i uspokoił wszystkie obawy. Dusza jego wołała
do tego trupa, który go za życia nigdy nie opuścił w niebezpieczeństwie: „Czemuś mi
nie powiedział, Tomie, czego się mam strzec? Czemuś mi nie powiedział!” Lecz on
leżał na wznak, nieruchomy i sztywny, pogrążony w wyniosłym milczeniu; może,
poznawszy wreszcie okropną tajemnicę, pogardzał rozmową z żywymi.
Byrne nagle padł na kolana obok ciała i z suchymi oczami rozerwał gwałtownie
koszulę na piersiach trupa, jak gdyby chciał wydrzeć przemocą tajemnicę wystygłego
serca, które całe życie było mu tak wierne! Ale nie znalazł nic! Nic! Podniósł lampę do
góry i na tej twarzy, która za życia wyrażała dobroć, z trudem zdołał odkryć niewielki
znak, maleńki siniak na czole, skóra nawet nie była przecięta. Przyglądał mu się długo,
jakby pogrążony w okropnym śnie. Potem zauważył, że ręce Toma były zaciśnięte, jak
gdyby padł w walce na pięści. Przy bliższym przyjrzeniu się dojrzał, że skóra na
kostkach u obu rąk była starta.
Odkrycie tych ledwie widocznych śladów było dla Byrne’a bardziej jeszcze
zdumiewające niż brak wszelkich oznak morderstwa. Więc Tom zginął, walcząc z
czymś, czego można było dotknąć, a co zabijało nie raniąc, po prostu swym
tchnieniem.
Paląca trwoga zaczęła igrać wokoło serca Byrne’a niby ogniste języki, które
zbliżają się i oddalają od swej ofiary, nim obrócą ją w popiół. Odsunął się od ciała, jak
mógł najdalej, potem przybliżył się znów, rzucając ukradkiem trwożne spojrzenie w
nadziei, że raz jeszcze dojrzy siniec na czole. Może nim ranek nadejdzie i na jego czole
ukaże się ten dziwny znak.
- Nie zniosę tego dłużej - szepnął sam do siebie. Tom był teraz dla niego
przedmiotem budzącym grozę, widokiem, który go pociągał, ale jednocześnie wzmagał
jego trwogę. Nie mógł po prostu patrzeć na niego.
Wreszcie rozpacz wzięła w nim górę nad wzrastającą trwogą; oderwał się od
ściany, o którą się opierał, i schwyciwszy trupa pod ramiona, począł go wlec do łóżka.
Bose pięty marynarza ciągnęły się bez szelestu po podłodze. Trup był ciężki ciężarem
martwych przedmiotów. Ostatnim wysiłkiem Byrne wciągnął go twarzą ku dołowi na
brzeg łóżka, wtoczył go nań i wyciągnąwszy spod tej ciężkiej, nieruchomej masy
prześcieradło, przykrył ją całą. Wreszcie zaciągnął zasłony z obu końców łóżka, tak że
spotkawszy się, skryły go zupełnie przed jego wzrokiem. Chwiejnym krokiem zbliżył
się do krzesła i padł na nie. Pot spływał mu po twarzy, a po chwili zdawało mu się, że
w żyłach jego płynie strumień na wpół zmarzłej krwi. Objęła go w swoje całkowite
posiadanie nieokreślona trwoga i obróciła jego serce w popielisko.
Siedział wyprostowany w fotelu o wysokim oparciu, z lampą stojącą na ziemi u
jego stóp, z pistoletami i kordelasem, leżącymi na końcu stołu koło lewego jego łokcia;
oczy jego krążyły bezustannie wokoło ścian, po suficie, po podłodze, w oczekiwaniu
jakiegoś tajemniczego a przerażającego zjawiska. To, co niosło śmierć w swym
oddechu, czatowało za drzwiami. Lecz Byrne nie dowierzał już teraz ani ryglom, ani
murom. Bezrozumna trwoga, czerpiąc podnietę nawet z jego dawnego, chłopięcego
podziwu dla atletycznego, niezwyciężonego Toma (takim mu się zawsze zdawał),
paraliżowała jego władze umysłowe i powiększała rozpacz.
Nie był już Edgarem Byrne, pozostała zeń tylko cierpiąca jego dusza,
pogrążona w mękach, jakich nigdy jeszcze żadne grzeszne ciało nie doświadczyło.
Głębię jego cierpień można dopiero ocenić dowiedziawszy się, że ten młodzieniec,
stosunkowo dość odważny, rozważał zamiar wypalenia sobie w głowę z pistoletu.
Lecz owładnęła nim śmiertelna, chłodna bezsilność; miał uczucie, że ciało jego jest jak
wilgotny gips, tężejący na żebrach. Za chwilę, pomyślał, wejdą tu te dwie wiedźmy;
jedna opierać się będzie na kuli, druga - na lasce, przerażające, potworne, niesamowite
siostrzyce diabła, wejdą, aby naznaczyć jego czoło nieuchwytnym znakiem śmierci, a
on nie będzie mógł się obronić. Tom przed śmiercią walczył, lecz on mu nie
dorównywał. Teraz już jego ramiona i nogi były jak martwe. Siedział bez ruchu,
umierając ze strachu na samą myśl o takiej śmierci. Poruszał jedynie oczami, które
krążąc bezustannie w oczodołach, obiegały ściany, podłogę, sufit, aż wreszcie
zatrzymały się nagle i, wyskakując prawie z głowy, wpatrzyły się w łóżko kamiennym
wzrokiem.
Ujrzał, że ciężkie zasłony poruszyły się i zatrzęsły, jak gdyby trup, którego
zasłaniały, obrócił się na łożu i usiadł na nim. Byrne, nie przypuszczając, żeby na
świecie istniały rzeczy bardziej jeszcze przerażające niż te, które przeżył - poczuł, jak
mu włosy stają dęba. Schwycił się za poręcze fotela, szczęki mu opadły, pot spłynął mu
aż na brwi, a wyschnięty język przylgnął nagle do podniebienia. Zasłony poruszyły się
ponownie, lecz nie rozsunęły się jeszcze. „Nie pokazuj się, Tomie!” - chciał zawołać
Byrne, lecz wydał tylko cichy jęk, jak podczas niespokojnego snu. Poczuł, że traci
zmysły, gdyż zdawało mu się, że sufit nad łóżkiem poruszył się, pochylił, wreszcie
wyprostował się znów, a zasłony zachwiały się z lekka, jak gdyby miały się rozsunąć.
Byrne zamknął oczy, aby nie ujrzeć okropnej zjawy nieboszczyka
zmartwychpowstałego za sprawą złego ducha. W głębokiej ciszy, która panowała w
pokoju, przeżył chwilę trwożnego konania, po czym znów otworzył oczy i natychmiast
zobaczył zasłony wciąż jeszcze zasunięte, lecz zauważył też, że sufit ponad łóżkiem
podniósł się przynajmniej o stopę. Ostatnim błyskiem świadomości zrozumiał, że
ogromny baldachim nad łóżkiem opuszcza się na dół, a zasłony przymocowane do
niego chwieją się z lekka, kładąc się powoli na podłogę. Zamknął opadające szczęki i,
na wpół wyprostowany w fotelu, przyglądał się w milczeniu, jak potworny baldachim
opuszczał się cicho nagłymi ruchami, aż do połowy mniej więcej wysokości, potem
raptownie spadł na łóżko, i dokładnie przylegając do niego przykrył je jakby skorupą
ogromnego żółwia. Drzewo tylko parokrotnie z lekka trzasnęło i zapanowała w
pokoju niezmierna cisza.
Byrne powstał i głęboko odetchnąwszy wydał okrzyk wściekłości i zgrozy; był
to pierwszy głos, jaki wydał w czasie tej przerażającej nocy. Oto jakiej śmierci uniknął!
Oto przed jaką diabelską sztuczką dusza biednego Toma z tamtego nawet świata
usiłowała go ostrzec; nie ma wątpliwości, że Tom zginął w taki właśnie sposób. Byrne
był pewien, że naprawdę słyszał głos marynarza, wymawiający zwykłą swą formułkę:
„Panie, miej się na baczności!” - i inne jeszcze niezrozumiałe słowa; bo choć odległość
między żywymi a umarłymi jest przecież tak wielka, biedny Tom usiłował go jednak
ostrzec! Byrne podbiegł do łóżka i próbował podnieść lub usunąć okropne wieko,
nakrywające ciało, lecz opierało się jego wysiłkom, nieporuszone jak płyta grobowa,
ciężkie jak ołów. Wściekła chęć zemsty skłoniła go do zaniechania tych prób, głowa
jego roiła się od chaotycznych pomysłów odwetu; bełkocząc okropne pogróżki biegał
wokoło pokoju, jakby nie mógł znaleźć ani broni, ani wyjścia…
Gwałtowne kołatanie do drzwi gospody otrzeźwiło go nieco. Rzucił się do
okna, otworzył okiennice i wyjrzał na dwór. W słabym brzasku świtającego dnia ujrzał
na dole tłum ludzi. Ha! Pójdzie stanąć w walce z tymi mordercami, zebranymi tu bez
wątpienia dla zgładzenia go. Po walce z nieznanym mordercą marzył o otwartej bitwie
z uzbrojonym nieprzyjacielem. Lecz widocznie niezupełnie jeszcze odzyskał
przytomność, gdyż zapominając o broni zbiegł po schodach z dzikim okrzykiem,
odryglował drzwi, do których dobijano się jeszcze ciągle z zewnątrz, otworzył je na
roścież i z gołymi rękami rzucił się do gardła pierwszego człowieka, jaki się przed nim
znalazł. Przewrócili się obaj. Byrne miał mglisty zamiar przedarcia się przez
napastników, aby uciec górską ścieżką i powrócić wkrótce z ludźmi Gonzalesa dla
wywarcia przykładnej zemsty. Walczył zawzięcie, dopóki na głowę jego nie spadło coś
na kształt drzewa, domu czy też skały, potem nic już nie pamiętał.
Tu Byrne opowiada nam szczegółowo, jak odzyskał przytomność, z głową
starannie obandażowaną, informuje, ile stracił krwi, i opisuje, jak wówczas
pielęgnowano jego zdrowie. Nie żałuje też pochwał Gonzalesowi, on to bowiem, nie
mogąc się doczekać wiadomości od Anglików, z połową swej bandy wstąpił do
gospody po drodze nad wybrzeże morskie. „Wasza ekscelencja - tłumaczył się -
wypadł z taką gwałtownością, a że nie znaliśmy go, więc…” itd. Gdy się go zapytano,
co się stało z czarownicami, wskazał tylko, milcząc, palcem na ziemię i głosem
spokojnym wypowiedział uwagę moralną: „Namiętność do złota jest w starości
bezlitosna. Z pewnością już przedtem ułożyły do snu wiecznego w arcybiskupim łożu
wielu samotnych podróżnych.”
- W gospodzie była także młoda Cyganka - rzekł Byrne słabym głosem, leżąc
na zaimprowizowanych noszach, niesionych do wybrzeża morskiego przez oddziałek
guerillerosów.
- Ona to właśnie manewrowała tą piekielną maszyną i dzisiejszej nocy ona ją
też opuszczała - brzmiała odpowiedź.
- Ale dlaczego? Dlaczego pragnęła mej śmierci?! - zawołał Byrne.
- Zapewne dla zdobycia mosiężnych guzików z kurtki waszej ekscelencji - rzekł
uprzejmie poważny Gonzales - znaleźliśmy przy niej guziki zamordowanego
marynarza. Lecz wasza ekscelencja może być spokojny, uczyniliśmy z nią wszystko, co
było konieczne w danych okolicznościach.
Byrne nie pytał już więcej. Jeszcze jedną śmierć Gonzales uznał „za konieczną
w danych okolicznościach”. Jednooki Bernardino postawiony pod ścianą swej winiarni
dostał w same piersi sześć ładunków z escopettas. Gdy rozległy się te strzały, garść
hiszpańskich patriotów, wyglądających na bandytów, niosła prostą trumnę ze
zwłokami Toma przez dolinę ku wybrzeżu, gdzie dwie łodzie spuszczone ze statku
oczekiwały na ziemskie szczątki najlepszego z marynarzy.
Byrne, bardzo blady i słaby, wsiadł do łodzi, w której złożone były zwłoki
zacnego przyjaciela, gdyż postanowiono pochować Toma Corbina daleko w Zatoce
Biskajskiej. Oficer ujął ster i spojrzawszy po raz ostatni na wybrzeże, ujrzał na szarym,
zboczu pagórka poruszającą się postać, w której rozpoznał siedzącego na mule małego
człowieka w żółtym kapeluszu. Gdyby nie sprawa tego muła, los Toma Corbina
pozostałby nieznany na wieki.
Czerwiec 1913
Z POWODU DOLARÓW
I
Gdy wałęsaliśmy się nad wodą zwyczajem marynarzy przebywających na lądzie
stałym (a działo się to na placu przed Urzędem Portowym w wielkim wschodnim
porcie), zauważyliśmy człowieka, który podążał w naszą stronę od strony sklepów,
idąc ukośnie ku schodkom portowym. Zwrócił moją uwagę, gdyż ubranie jego,
składające się ze zwykłej marynarki i spodni z jasnopopielatej flaneli, odbijało od
białych bawełnianych strojów tłumu krążącego po ulicy.
Zdążyłem mu się przyjrzeć dokładnie. Był otyły, ale nie śmieszny. Twarz miał
okrągłą i świeżą, a cerę bardzo jasną. Gdy się przybliżył, zauważyłem niewielki, jak na
tak tęgiego człowieka, podbródek i małe jasne wąsiki, które rozjaśniała jeszcze
siwizna. Przechodząc obok nas zamienił ukłony z moim towarzyszem i uśmiechnął się
do niego.
Towarzyszem moim był ów Hollis, który w młodości miał tyle przygód i znał
wielu dziwnych ludzi w tej części mniej lub bardziej „Wspaniałego Wschodu”.
- To dobry człowiek - rzekł Hollis. - Nie w sensie, żeby miał głowę do
interesów czy też spryt, ale w ogóle to prawdziwie dobry człowiek.
Obejrzałem się, aby spojrzeć na ten fenomen.
„Prawdziwie dobry człowiek” miał bardzo szerokie plecy. Widziałem, jak skinął
na sampan, wsiadł doń i odpłynął w kierunku kilku miejscowych parowców, stojących
na kotwicy w pobliżu wybrzeża.
- Czy to marynarz? - zapytałem.
- Tak. Jest kapitanem tego wielkiego ciemnozielonego parowca „Sissie z
Glasgow”. Nigdy nie dowodził innym statkiem, tylko że „Sissie” nie była zawsze ta
sama. Pierwsza, którą dowodził, była o połowę mniejsza od dzisiejszej. Tłumaczyliśmy
biednemu Davidsonowi, że jest dla niego za mała, gdyż już wówczas był bardzo otyły.
Ostrzegaliśmy go, że na tak małym statku mogą mu się porobić odciski na łokciach i
ramionach. Odpowiadał nam tylko uśmiechem na te drwiny, gdyż zarabiał mnóstwo
pieniędzy na tym parowcu. Statek ten należał do majestatycznego Chińczyka,
wyglądającego na mandaryna z obrazka, w okrągłych okularach, z cienkimi,
opuszczonymi wąsikami, pełnego godności, na jaką jedynie mieszkańcy Państwa
Niebieskiego umieją się zdobyć.
Chińczycy, jako pracodawcy, postępują jak prawdziwi dżentelmeni.
Przekonawszy się, że mają do czynienia z uczciwym człowiekiem, obdarzają go
nieograniczonym zaufaniem, którego niepodobna wówczas nadużyć. Przy tym umieją
się poznać na człowieku. Chińczyk Davidsona pierwszy poznał się na jego wartości
drogą teoretycznego rozumowania. Kiedyś w swym kantorze, w obecności kilku
białych, oznajmił: „Kapitan Davidson jest dobrym człowiekiem.” I to ustaliło opinię
Davidsona. Odtąd nie wiadomo było, czy Davidson podlega Chińczykowi, czy
Chińczyk Davidsonowi. To on, na krótko przed swoją śmiercią, zamówił w Glasgow
nową „Sissie”, aby oddać ją pod komendę Davidsona.
Ukrywszy się w cieniu Urzędu Portowego, oparliśmy się łokciami o parapet
bulwaru.
- Chciał w ten sposób pocieszyć Davidsona - ciągnął dalej Hollis. - Czy możesz
sobie wyobrazić coś bardziej wzruszającego w swojej naiwności od tego starego
mandaryna, wydającego kilka tysięcy funtów, aby pocieszyć swego białego człowieka?
Widzisz, tam oto stoi ten statek. Synowie starego mandaryna odziedziczyli statek wraz
z Davidsonem, który nadal nim dowodzi. Oszczędzając na swej płacy i pobierając duże
procenty od interesów handlowych Davidson zbiera ogromny majątek. Jednym
słowem, nic się nie zmieniło; widziałeś nawet, że Davidson się uśmiecha, tylko że ten
uśmiech nie jest już taki, jak był dawniej.
- Powiedz mi - spytałem - co znaczy dobry w tym wypadku?
- Są ludzie, którzy od urodzenia są dobrzy, tak jak inni są dowcipni; w tym
wypadku miałem na myśli jego dobrą naturę. Nigdy jeszcze zapewne tak pełna
prostoty i subtelności dusza nie zamieszkiwała równie obszernej… powłoki cielesnej.
Cośmy się nie naśmieli ze skrupułów Davidsona! Krótko mówiąc, jest on głęboko
ludzki i nie przypuszczam, aby na tym świecie inny rodzaj dobroci posiadał jaką
wartość. A że dobroć jego ma pewien odcień subtelności, nazwałem go prawdziwie
dobrym człowiekiem.
Od dawna wiedziałem, że Hollis przywiązuje wielką wagę do odcieni. Rzekłem
więc: „Rozumiem”, gdyż rzeczywiście odnalazłem w otyłym, sympatycznym
mężczyźnie, który przed chwilą przeszedł obok nas, Davidsona takiego, jakim mi go
opisywał Hollis. Lecz przypomniałem sobie, że w owej chwili, gdy się do nas
uśmiechnął, spokojna jego twarz powlokła się smutkiem, jak gdyby padł na nią cień.
Ciągnąłem dalej:
- Któż mu tak za jego dobroć zapłacił, że się uśmiecha teraz jak przez łzy?
- To długa historia; jeżeli chcesz, mogę ci ją opowiedzieć. Przeklęta to sprawa!
Było to bardzo dziwne zdarzenie, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę, w jakich
okolicznościach cios ten spadł na biednego Davidsona i że spotkało go to na pozór
tylko z powodu jego wyjątkowej dobroci. Sam mi to wszystko opowiedział zaledwie
parę dni temu. Jak powiada, głowy tych czterech łotrów, skupione ponad stołem, nie
podobały mu się od pierwszej chwili. Nie podobały mu się wcale. Nie myśl, że
Davidson jest poczciwym głupcem. Ludzie ci…
Lepiej jednak zacząć od początku. Musimy się cofnąć do chwili, kiedy nasz
rząd zaczął wycofywać stare dolary, zmieniając je na nowe. Wówczas właśnie
porzuciłem te strony i wróciłem na dłuższy czas do kraju. Wszyscy kupcy, mieszkający
na wyspach, starali się odesłać tu na czas stare dolary; nigdy jeszcze nie było takiego
popytu na skrzynki po winie francuskim; wiesz, takie, w których się mieści tuzin
butelek burgunda lub wermutu. Pakowano zwykle dolary w małe woreczki, po sto
sztuk w każdym. Nie pamiętam już, ile woreczków mieściło się w taką skrzynkę, w
każdym razie sporo. Ładne sumki musiały wówczas pływać po morzu. Ale chodźmy
stąd, nie będziemy przecież stali na słońcu. Gdzie byśmy tak mogli?… Już wiem!
Chodźmy do baru naprzeciwko.
Poszliśmy tam zaraz; ukazanie się nasze w długiej, pustej sali o tak wczesnej
porze wznieciło popłoch pośród kelnerów Chińczyków. Hollis skierował się do
jednego ze stolików, stojących między oknami, które przysłaniały trzcinowe zasłony.
Jaskrawy półcień drżał na suficie, na pobielanych ścianach, a puste krzesła i stoły
kąpały się w jego dziwnym i tajemniczym świetle.
- Zjemy, gdy coś będzie gotowe - rzekł, odsuwając mocno zaniepokojonego
chińskiego kelnera. Ujął w ręce siwiejące skronie i pochyliwszy się nad stołem
przybliżył do mojej swoją twarz o żywych, ciemnych oczach.
Davidson był wówczas kapitanem parowca „Sissie”, tego małego statku, z
powodu którego żartowaliśmy z niego. Dowodził nim zupełnie sam. Miał tylko
jednego pokładowego oficera, Malajczyka. Jedynym człowiekiem na statku,
przypominającym białego, był portugalski Metys, mechanik, chudy jak szczapa i
zupełny nowicjusz w swym fachu. Davidson więc praktycznie sam dowodził statkiem;
naturalnie wiedziano o tym w porcie. Wspominam o tym fakcie, gdyż będzie miał
wpływ na rozwój wypadków, o których zaraz ci opowiem.
Parowiec jego był tak mały, że zapuszczał się w wąskie zatoczki i płytkie
przystanie, przepływał rafy i mielizny, zbierając miejscowe płody tam, gdzie o dostaniu
się nie mógł marzyć żaden statek, najwyżej krajowe łodzie. Opłacało się to nieraz
doskonale. Davidson znany był z tego, że odwiedzał miejscowości, których nikt nie
umiał odnaleźć i o których mało kto nawet słyszał.
Gdy zaczęto wycofywać stare dolary, Chińczyk Davidsona wpadł na myśl, że
można by je zbierać na „Sissie” od wszystkich najmniejszych nawet kupców w
najbardziej zapadłych kątach Archipelagu. Był to świetny interes. Skrzynie z dolarami,
ustawione na rufie w okrętowym magazynie, tworzą znakomity ładunek, z którym jest
niewielki kłopot, gdyż mało zajmuje miejsca.
Davidson także uważał ten pomysł za doskonały i we dwóch zrobili spis
miejscowości, do których statek miał zawinąć podczas następnej swej podróży.
Wówczas Davidson, który miał w głowie mapę swoich podróży, zauważył, że w
drodze powrotnej mógłby wstąpić do osady nad maleńką zatoką, gdzie pewien biały
człowiek, wielki biedak, żył w wiosce krajowców. Davidson zaznaczył Chińczykowi,
że będzie prawdopodobnie miał ładunek ratanu.
- Może nawet zapełni nim cały dziób okrętu - rzekł Davidson. - Lepiej go tym
zapchać niż wracać z pustą ładownią, a czy podróż trwa dzień dłużej, czy krócej, to
nie stanowi różnicy.
Była to dobra rada i Chińczyk musiał się z nią zgodzić. Lecz gdyby nawet
Davidson nie miał racji, byłby się tak samo zgodził. Davidson robił, co chciał - zresztą
robił wszystko dobrze. Projekt ten miał jednak nie tylko interes na względzie; był on
także dowodem dobroci Davidsona: trzeba wiedzieć bowiem, że ów biały nie mógłby
wyżyć nad swą zatoką, gdyby Davidson nie wstępował tam od czasu do czasu. I
Chińczyk Davidsona wiedział o tym doskonale, więc uśmiechnął się z godnością i
słodyczą mówiąc:
- Dobrze, kapitanie. Zrób, jak ci się podoba.
Za chwilę wytłumaczę ci, w jaki sposób Davidson poznał się z tym białym. A
teraz opowiem tę część historii, która się tu zdarzyła; stanowi to jakby wstęp.
Wiesz zapewne równie dobrze jak ja, że ten bar, w którym w tej chwili
siedzimy, istnieje od szeregu lat. Następnego więc dnia Davidson wstąpił tu około
południa, aby coś przekąsić.
I w owej chwili, jedyny raz w całym tym zdarzeniu przypadek, zwykły
przypadek, odegrał ważną rolę. Gdyby Davidson był tego dnia powrócił na śniadanie
do domu, to teraz, po dwunastu latach, nic nie byłoby się zmieniło w jego dobrym,
spokojnym uśmiechu.
Wstąpił jednak tutaj i, może siedząc przy tym stoliku właśnie, opowiedział
pewnemu mojemu znajomemu, że następną okólną podróż poświęci zbieraniu
dolarów. Dodał, śmiejąc się, że żona jego robi mu z tego powodu trudności; prosiła
go, aby został na lądzie, a wysłał na swoje miejsce kogoś innego; uważała, że podróż
ta z powodu dolarów może być niebezpieczna. Odpowiedział jej na to, jak sam mi
opowiadał, że w teraźniejszych czasach na jawajskim morzu nie ma korsarzy, chyba w
książkach dla dzieci. Śmiał się z jej obaw, ale martwiły go, bo gdy raz sobie czym
głowę nabiła, trudno jej to było wyperswadować. Przez cały czas jego nieobecności
będzie się niepokoiła, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie ma nikogo na wybrzeżu, kto
by go mógł zastąpić w tej podróży.
Ów mój znajomy i ja wracaliśmy do kraju tym samym statkiem pocztowym;
pewnego wieczora na Morzu Czerwonym, w czasie jednej z naszych pogawędek o
rzeczach i ludziach, których porzuciliśmy z mniejszym lub większym żalem, wspomniał
mi o tej rozmowie.
Nie mogę powiedzieć, by Davidson zajmował wybitne stanowisko, ale rzadko
to się zdarza ludziom o wysokiej moralnej wartości. Oceniany był prawdziwie przez
tych, którzy go dobrze znali; przede wszystkim jednak wyróżniał się spośród nas tym,
że był żonaty. Jak przypominasz sobie zapewne, paczka nasza była kawalerska, jeśli
nie faktycznie, to przynajmniej z przekonania. I choć ten i ów może miał gdzieś na
świecie żonę, ale były one niewidzialne, usunięte w cień i nigdy się o nich nie mówiło.
Bo i po co? Jeden tylko Davidson był otwarcie żonaty.
Leżało to w jego charakterze ł tak do niego pasowało, że najoporniejszego z
nas nie oburzył ten fakt, gdy stał się ogólnie wiadomy. Kiedy tylko Davidson poczuł
się tu pewniejszy, zaraz posłał po swoją żonę. Przyjechała z zachodniej Australii na
statku „Somerset”, pod opieką kapitana Ritchie (znasz go zapewne, Ritchie, zwany
Małpą), który nie mógł dość się nachwalić jej słodyczy, uprzejmości i wdzięku.
Zdawała się być anielską towarzyszką życia dla Davidsona. Zastała po przyjeździe
śliczny bungalow na wzgórzu, przygotowany dla niej i dla ich małej córeczki. Wkrótce
kupił dla niej dwukółkę i birmańskiego kuca; odtąd zwykła była co wieczór
przyjeżdżać do przystani po Davidsona. Gdy Davidson, rozpromieniony, wsiadał do
dwukółki, zapełniał ją szczelnie swą osobą.
Podziwialiśmy z daleka panią Davidson i jej dziewczęcą główkę, jakie się
spotyka tylko w staroświeckich sztambuchach. Podziwialiśmy ją z daleka, rzadko
mając sposobność przyjrzenia się jej z bliska, gdyż nie pragnęła nam tego ułatwić. Z
przyjemnością zaglądalibyśmy do domu Davidsonow, ale dano nam do zrozumienia, że
nie jesteśmy tam zbyt mile widziani, chociaż pani Davidson nigdy nam nic
nieprzyjemnego nie powiedziała; w ogóle była małomówna. Zdaje się, że ja jeden
widywałem Davidsonow u nich w domu. Pod pozorami mdłej słodyczy zauważyłem jej
wypukłe czoło, zdradzające upór, i śliczne, czerwone, samolubne usta. Lecz ja
zaliczam się do tych, którzy z góry mają wyrobiony pogląd na to, co obserwują.
Większość spośród nas uległa wdziękowi jej łabędziej szyi i melancholijnego,
niewinnego profilu. Mogę cię zapewnić, że wówczas w tych stronach wiele serc biło w
ukryciu dla żony Davidsona. Myślę jednak, że ona odpłacała za to nieufnością do
wszystkich ludzi naszego pokroju, rozciągając chwilami to uczucie, jak mi się zdawało,
nawet na swego męża. Przypuszczałem, że była to z jej strony pewnego rodzaju
zazdrość o niego, choć nie było tu wówczas żadnych kobiet. Nie miała wcale
towarzystwa kobiecego; bardzo jest trudno o nie dla żony kapitana, chyba że jest
więcej w danej miejscowości żon innych dowódców statków. Wówczas nie było
żadnej. Wiem, że odwiedzała ją żona dyrektora portu, lecz to było wszystko. Między
naszymi kolegami pani Davidson cieszyła się opinią słodkiego, nieśmiałego stworzenia.
Trzeba przyznać, że robiła takie wrażenie. Pogląd ten był tak powszechny, że znajomy,
o którym ci wspomniałem, tylko z powodu tego szczegółu o żonie zapamiętał swą
rozmowę z Davidsonem i mówił mi ze zdziwieniem: „Nie mogę sobie wyobrazić pani
Davidson robiącej mężowi takie trudności. Nie wydaje mi się, aby umiała z
jakiegokolwiek powodu robić awantury.”
Dziwiło mnie to także, ale nie tak bardzo. To wypukłe czoło… Podejrzewałem
zawsze, że jest głupia.
- Davidson musiał być zapewne rozdrażniony tym wybuchem niepokoju u żony
- zauważyłem.
Na to mój znajomy odparł:
- Przeciwnie, wydawał mi się być wzruszony i zakłopotany. Nikt nie mógł go
zastąpić na statku, przede wszystkim dlatego że miał wstąpić do jakiejś zapadłej
zatoki, aby się zobaczyć z zamieszkującym ją pewnym osobnikiem, zwanym Bamtzem.
I znów mój znajomy zapytał mnie ze zdziwieniem:
- Powiedz mi, co mogło łączyć Davidsona z taką kreaturą jak Bamtz?
Nie pamiętam już, co mu wtenczas odparłem, ale na to wystarczyłyby dwa
słowa: dobroć Davidsona. Nie zawodziła ona nigdy, jeśli był choć najmniejszy powód
do współczucia.
- Nie przypuszczaj jednak, aby Davidson nie miał swego zdania; Bamtzowi nie
udałoby się go oszukać. Zresztą wszyscy wiedzieli, co o nim sądzić. Był to brodaty
szwindlarz. Gdy pomyślę o Bamtzu, staje mi przed oczami przede wszystkim jego
czarna broda i mnóstwo zmarszczek w kącikach małych oczek. Nie było drugiej takiej
brody stąd aż po Polinezję, gdzie broda sama przez się jest przedmiotem
wartościowym. Broda Bamtza w inny jeszcze sposób była dla niego cenna. Zapewne
jest ci wiadomo, jakie wrażenie robi na ludziach Wschodu piękna broda. Pamiętam, jak
dawno już temu wielki kupiec z Sambiru, poważny Abdullah, nie mógł ukryć
zdumienia i zachwytu, gdy pierwszy raz zobaczył tę imponującą brodę. Znany był
ogólnie fakt, że Bamtza całe lata utrzymywał na swój koszt Abdullah. Nie było drugiej
takiej brody na świecie i drugiego takiego brodacza: był to szwindlarz nad szwindlarze.
Uczynił z oszustwa sztukę, a raczej rodzaj rzemiosła lub tajnego obrządku. Można
zrozumieć, jak żyją ludzie z wyłudzania i małych oszukaństw w miastach i wielkich
zbiorowiskach ludzkich, lecz Bamtz potrafił oszukiwać na pustyni, na skraju
dziewiczej puszczy.
Umiał wkraść się w łaski krajowców. Przybywszy do jakiejś osady nad
brzegiem rzeki, ofiarowywał miejscowemu radży, wodzowi plemienia lub
najpoważniejszemu kupcowi tani karabin, tandetną lornetkę czy coś podobnego;
poparty tym darem, żądał, aby mu wyznaczono dom na mieszkanie, udając tajemniczo
niezwykłego kupca. Potem omotywał ich bez końca, żyjąc z tego, co mu się udało
wyłudzić, aż wreszcie popełniał parę oszustw lub coś w tym rodzaju i krajowcy, mając
go dosyć, wypraszali go od siebie, a on wówczas pokornie wynosił się, udając
obrażoną niewinność. Dziwne życie. Jednak zawsze ostatecznie wychodził bez
szwanku z każdej przygody.
Słyszałem, że radża z Dongala dał mu za pięćdziesiąt dolarów towarów i
zapłacił za niego przejazd na prao, byle się go pozbyć. To fakt. Zauważ, że mógł był
ściąć Bamtza, a ciało jego zrzucić ze skał w morską głębię, nikt przecież nie byłby się o
niego upominał.
Znany był z tego, że szwindlował wzdłuż i wszerz puszczy, na północ aż do
Zatoki Tonkińskiej. Nie pogardzał jednak od czasu do czasu cywilizacją. Gdy pewnego
razu ten pełen godności brodacz oszukiwał i szwindlował w Sajgonie (podając się za
buchaltera), spotkał tam Annę Smieszkę.
Im mniej będziemy się zajmować początkami jej kariery, tym lepiej, musimy
jednak wspomnieć o jej przeszłości. Prawdopodobnie mało już pozostało wesołości w
jej sławnym śmiechu, gdy Bamtz po raz pierwszy przemówił do mej w pewnej
podejrzanej kawiarni. Osiadła w Sajgonie, jak na mieliźnie, prawie bez pieniędzy,
obarczona małym, pięcio- czy sześcioletnim chłopcem.
Pamiętam, że przywiózł ją w te strony, zdaje się, z Australii, Harry zwany
„Poławiaczem Pereł”. Przywiózł ją tu i porzucił; wtoczyła się wówczas z miejsca na
miejsce; znaliśmy ją wszyscy, przynajmniej z widzenia. Każdy mieszkaniec Archipelagu
wiedział o Annie Smieszce. Śmiała się rzeczywiście na każde zawołanie miłym,
srebrzystym śmiechem, lecz widocznie nie wystarczało to, by zapewnić jej
powodzenie. Biedne stworzenie gotowe było przylgnąć do każdego, nawet na wpół
tylko porządnego człowieka, jeśliby tylko na to pozwolił, ale jak można się było
spodziewać, prędzej czy później każdy ją rzucał.
W Sajgonie pozostawił ją kapitan niemieckiego statku, z którym przez przeszło
dwa lata podróżowała wzdłuż wybrzeży chińskich, aż po Władywostok. Wreszcie
Niemiec powiedział jej: „Wszystko się już skończyło, mein Taubchen. Wracam teraz
do domu, aby się ożenić z dziewczyną, z którą byłem zaręczony, nim tu przybyłem.” A
na to Anna: „Doskonale, pójdę sobie. Ale pozostaniemy przyjaciółmi, nieprawda?”
Dbała zawsze bardzo o to, aby pomimo zerwania zachować przyjaźń. Niemiec
zapewnił ją, że rozstają się przyjaciółmi. W chwili pożegnania był przygnębiony, a ona
śmiała się odpływając do brzegu. Ale w rzeczywistości nie było jej do śmiechu. Miała
jakieś niewyraźne przeczucie, że skończyło się jej powodzenie. Przede wszystkim
obawiała się o przyszły los swego dziecka. Wyjeżdżając z Niemcem, zostawiła chłopca
w Są j gonie pod opieką starego francuskiego małżeństwa. Mąż był woźnym w jakimś
rządowym biurze, ale dosłużył się już emerytury i mieli oboje wracać do Francji.
Musiała więc odebrać od nich chłopca i gdy go już raz miała u siebie, nie chciała się z
nim rozstać.
Tak przedstawiała się sytuacja, gdy poznała wypadkiem Bamtza. Nie mogła
mieć żadnych złudzeń co do niego. Związek jej z Bamtzem był dowodem wielkiego
upadku, nawet materialnego. Anna Śmieszka była na swój sposób przyzwoitą osobą,
podczas gdy Bamtza, oględnie mówiąc, można było w najlepszym razie nazwać marną
kreaturą. Z drugiej jednak strony ten brodaty szwindlarz, który wyglądał raczej na
korsarza niż na buchaltera, nie był brutalny. Był uprzejmy, nawet gdy się trochę napił.
Rozpacz i przeciwieństwa losu dziwnie dobierają kochanków, a Anna Śmieszka miała
powód do rozpaczy: wiedz, że nie była już młoda.
Trudniej jest może zrozumieć, dlaczego Bamtz zawiązał ten stosunek. To jedno
trzeba mu przyznać, że trzymał się zawsze z daleka od miejscowych kobiet. Nie mogąc
go posądzić o skrupuły natury moralnej, podejrzewam go o ostrożność: zresztą i on
nie był już wówczas młody. W jego szacownej brodzie wiele już było siwych włosów.
Może po prostu tęsknił za jakąkolwiek towarzyszką swego marnego, wykolejonego
życia. Jakiekolwiek były tego przyczyny, zniknęli razem z Sajgonu i nikt, naturalnie,
nie zatroszczył się o nich.
W sześć miesięcy potem Davidson przypłynął do osady zwanej Mirrah. Był po
raz pierwszy w zatoce, gdzie nigdy jeszcze żaden europejski statek nie dopłynął.
Pewien pasażer z Jawy ofiarował mu pięćdziesiąt dolarów za dowiezienie go do tej
osady (musiał to być bardzo szczególny interes) i Davidson ze spokojem obiecał
dojechać. Nie skusiły go dolary, jak sam mówił, lecz był ciekaw poznać tę
miejscowość, a jego mały stateczek mógł dopłynąć wszędzie, gdzie dopłynąłby głęboki
talerz.
Davidson wysadził na brzeg jawajskiego plutokratę, a że musiał czekać parę
godzin na przypływ, wysiadł sam dla rozprostowania nóg.
Była to niewielka osada; składała się może z sześćdziesięciu domów,
wybudowanych głównie na palach wbitych w rzekę; reszta domów była rozrzucona
wśród gęstwy wysokich traw. Z tyłu domów, jak zwykle, ciągnęła się dróżka. Puszcza,
otaczająca polanę, wchłaniała każdy świeży powiew, pozostawiając martwą, gorącą
atmosferę.
Cała ludność wyległa na brzeg rzeki i zwyczajem Malajów przypatrywała się w
milczeniu „Sissie”, stojącej na kotwicy; ukazanie się anioła nie byłoby dla nich bardziej
cudownym zjawiskiem. Starsi mieli tylko mgliste pojęcie o parowcach, a rzadko który
spośród młodych widział prawdziwy parowiec. Na dróżce, na tyłach wioski, Davidson
przechadzał się w zupełnej samotności. Doleciał go jednak jakiś nieprzyjemny zapach,
postanowił więc nie posuwać się dalej.
Stanął, obcierając sobie czoło; wtem doszło go wołanie:
- Mój Boże! To przecież Davy!
Davidson, jak się sam wyrażał, otworzył usta ze zdziwienia, usłyszawszy ten
podniecony głos. Towarzysze jego młodości zwali go Davy; od lat nie słyszał tego
imienia. Rozejrzał się wokoło z otwartymi ustami i ujrzał białą kobietę, ukazującą się w
wysokich trawach, które skrywały maleńką chatkę prawie do samego dachu.
Wyobraź sobie, jakie na nim zrobiło wrażenie, gdy w tym zapadłym kącie,
który nie jest zaznaczony na żadnej mapie, w najbrudniejszej spośród najnędzniejszych
malajskich wiosek ukazała mu się nagle w trawach Europejka w fantazyjnej
wieczorowej sukni z brudnego różowego atłasu, z długim trenem, przyozdobionej
zniszczonymi koronkami; oczy jej płonęły jak dwa czarne węgle w kredowobladej
twarzy. Davidson myślał, że mu się śni lub że majaczy. Z woniejącej kałuży (skąd
pochodził ów zapach, który chwilę przedtem doleciał Davidsona) dwa niechlujne
bawoły powstały z głośnym sapaniem i ciężkim krokiem, łamiąc krzewy, w panice
uciekały przed tym zjawiskiem.
Kobieta podbiegła ku niemu z wyciągniętymi rękami i położywszy mu dłonie na
ramionach, zawołała:
- Nie zmieniłeś się prawie wcale. Zawsze ten sam, poczciwy Davy! - I
wybuchnęła śmiechem, który zabrzmiał trochę niesamowicie.
Dźwięk ten podziałał na niego jak prąd elektryczny na trupa. Muskuły jego
drgnęły:
- Anna Śmieszka! - wyrzekł ze zdumieniem.
- Oto wszystko, co z niej pozostało, Davy, oto wszystko!
Davidson spojrzał w górę, ale nie dojrzał tam unoszącego się balonu, z którego
by Anna mogła była spaść do tej wioski. Gdy spuścił wzrok na ziemię, ujrzał dziecko,
które swoją małą ciemną łapką trzymało się jej różowej atłasowej sukni; wybiegło za
nią spośród traw. Gdyby Davidson ujrzał krasnoludka, nie otworzyłby szerzej oczu niż
na widok tego małego chłopaczka w brudnej białej bluzie i podartych spodenkach.
Głowę miał pokrytą kasztanowatymi lokami, bardzo opalone nogi, piegowatą twarz i
wesołe oczy. Matka napomniała go, aby się przywitał, powiedział więc po francusku:
„Bonjour”, czym ujął ostatecznie Davidsona.
Davidson spojrzał w milczeniu na Annę. Odesłała dziecko do chaty i gdy
chłopaczek zniknął wśród traw, zwróciła się do Davidsona; chciała mu coś powiedzieć,
ale zdoławszy wymówić zaledwie: - Oto jest mój Tony - wybuchnęła długim płaczem.
Oparła się o ramię Davidsona, a on przejęty do głębi swego dobrego serca, stał bez
ruchu w tym samym miejscu, gdzie się spotkali.
Ale spotkanie! Co? Bamtz wysłał ją, aby zobaczyła, co to za biały wylądował.
Znała Davidsona z owych czasów, gdy jeszcze jako młody człowiek poławiał perły,
będąc wspólnikiem Harry’ego Poławiacza oraz innych i najspokojniejszym członkiem
tej awanturniczej bandy.
Zanim Davidson skierował swe kroki z powrotem na pokład statku, dowiedział
się wielu szczegółów z historii Anny Śmieszki i miał nawet na tej ścieżce długą
rozmowę z samym Bamtzem. Pobiegła po niego do chaty i przyprowadziła go,
ociągającego się, z rękami w kieszeniach, starającego się ukryć pod pozorami
obojętności swą skłonność do płaskiej pokory. Ta…a…a…k… Prawdopodobnie
osiądzie tu na stałe - z nią. Wymówił te słowa, wskazując głową na Annę Śmieszkę,
która robiła tragiczne wrażenie z rozwianymi czarnymi włosami.
- Nie będę potrzebowała się już malować i farbować - przerwała - jeśli tylko
uczynisz to, co on chce. Wiesz, że ja zawsze byłam gotowa pomagać tym, z którymi
żyłam, jeśli tylko chcieli.
Davidson nie wątpił w jej dobrą wolę, ale nie dowierzał bynajmniej Bamtzowi.
Bamtz chciał, aby mu Davidson obiecał dojeżdżać mniej więcej regularnie do Mirrah.
Zdawało mu się, że mógłby z powodzeniem handlować ratanem, gdyby mógł liczyć na
pewno na statek, który by mu przywoził towary, a zabierał jego surowiec.
- Mam parę dolarów, z którymi mogę rozpocząć interes. Ludzie tu są porządni.
Przybył do Mirrah nie znany zupełnie na krajowym prao; swoim spokojnym
zachowaniem i umiejętnością przemawiania do krajowców potrafił wkraść się w łaski
ich wodza.
- Orang Kaya dał mi ten pusty dom i pozwolił mi w nim mieszkać, dopóki tu
pozostanę - dodał.
- Pomóż nam, Davy! - zawołała nagle kobieta. - Pomyśl o moim małym
biedactwie.
- Czyś go widział? Zabawne stworzenie, nieprawda? - zapytał nawrócony
szwindlarz z takim zainteresowaniem, że aż Davidson spojrzał na niego z pewną
sympatią.
- Ostatecznie mogę tu czasem wstępować - oświadczył. W pierwszej chwili
miał ochotę postawić Bamtzowi za warunek dobre obchodzenie się z Anną, lecz
powstrzymała go zwykła mu delikatność i przekonanie, że obietnice takiego osobnika
nie mają żadnej wartości. Anna odprowadziła go kawałek drogi, rozmawiając z nim
niespokojnie.
- Wszystko to robię dla małego. Nie mogłabym go trzymać przy sobie, gdybym
była zmuszona tułać się po miastach. Tu przynajmniej nigdy się nie dowie, kim była
jego matka. I Bamtz bardzo go lubi, po prostu przepada za nim. Nie wiem, jak mam za
to Bogu dziękować.
Davidson wzdrygnął się na myśl o tej nędzy istoty ludzkiej, która Bogu
dziękowała za łaski czy przywiązanie okazane przez Bamtza.
- I myślisz, że wytrzymasz tutaj? - zapytał ze współczuciem.
- Czy ja wytrzymam! Wiesz przecież, że jak przylgnę do jakiego człowieka, to
już na złe i na dobre, dopóki mu się nie sprzykrzę. Spójrz, jak ja wyglądam! W głębi
nie zmieniłam się jednak wcale; w stosunku do każdego z nich byłam zawsze uczciwa,
ale cóż, kiedy im się prędko przykrzyłam. Ach! Davy! Harry nie powinien był mnie
porzucić; to on mnie pierwszy uwiódł.
Davidson wspomniał wówczas, że Harry Poławiacz Pereł umarł przed paru laty
i zapytał, czy słyszała o tym.
Skinęła głową potwierdzająco. Szła obok Davidsona w milczeniu prawie do
samego wybrzeża. Potem zwierzyła mu się, że spotkanie z nim obudziło w niej
wspomnienie dawnych czasów. Nie płakała już od lat. Nie należała do rzędu kobiet, co
płaczą byle czego, ale gdy usłyszała, jak ją nazwał Anną Śmieszka, nie mogła
powstrzymać się od łkań. Jednego tylko Harry’ego kochała. A innych…
Wzruszyła ramionami. Dumna była ze swej lojalności względem kolejnych
towarzyszy swych smutnych przygód. Nigdy nikogo nie oszukała i miała swoją
wartość jako towarzyszka życia. Niestety, mężczyźni prędko mieli jej dosyć.
Widocznie w ogóle nie rozumieją kobiet - tak to sobie tłumaczyła.
Davidson chciał ją w sposób delikatny ostrzec przed Bamtzem, lecz nie
pozwoliła mu dokończyć: dobrze wiedziała, co mężczyźni są warci; wiedziała też
dobrze, co wart Bamtz, ale był nadzwyczajnie przywiązany do małego. Davidson nie
nalegał więcej, pomyślawszy, że Anna Śmieszka nie mogła już mieć żadnych złudzeń.
Przy pożegnaniu uścisnęła mu silnie rękę.
- Dziękuję ci za malca, Davy, dziękuję ci. Prawda, jakie to miłe dziecko?
II
Dwa lata upłynęły od tych wypadków do chwili, gdy Davidson z moim
znajomym znaleźli się w tej oto sali. Za chwilę zobaczysz, jak tu czasem bywa pełno.
Wszystkie miejsca będą zajęte, zauważ, jak stoły stoją blisko siebie; krzesła stykają się
prawie. Bardzo tu jest gwarno około pierwszej.
Nie przypuszczam, aby Davidson bardzo głośno mówił, ale pewnie musiał
podnieść głos, rozmawiając przez stół z moim znajomym. Przypadek, zwykły
przypadek, zrządził, że tuż za krzesłem Davidsona znalazł się człowiek obdarzony
znakomitym słuchem. Można było postawić dziesięć przeciwko jednemu, że nie ma za
co zjeść śniadania. Lecz wyjątkowo miał pieniądze, zapewne oszukał kogoś w karty
poprzedniej nocy. Był to wesoły osobnik nazwiskiem Fector, szczupły, niski,
nerwowy, o mętnych oczach i czerwonej twarzy. Podawał się za dziennikarza, tak jak
pewnego gatunku kobiety podają się w biurze policyjnym za aktorki.
Obcym opowiadał, że jego zadaniem jest wyszukiwanie nadużyć i walka z nimi,
gdziekolwiek by je spotkał. Dawał też do zrozumienia, że jest męczennikiem, i
rzeczywiście, nie było prawie miejscowości między Cejlonem a Szanghajem, w której
by jako zawodowy szantażysta nie dostał batów, nie oberwał kopniaka, nie siedział w
więzieniu, po czym go wreszcie ze wstydem przepędzano.
Widocznie fach ten wyrabia spryt i zaostrza słuch. Zapewne nie usłyszał
wszystkiego, co Davidson opowiadał o zbieraniu dolarów, ale wystarczało to, aby w
ruch wprowadzić jego pomysłowość. Poczekał, aż Davidson wyszedł, i pobiegł w dół
do dzielnicy krajowców, do zajazdu utrzymywanego przez Portugalczyka, jakich
wielu, i pewnego bardzo podejrzanego Chińczyka. Zajazd ten zwał się hotelem
„Macao”, lecz była to po prostu szulernia, przed którą, jak sobie może przypominasz,
często ostrzegano.
Tam poprzedniego wieczoru Fector spotkał dwóch godnych kompanów, parę
jeszcze dziwniejszą niż Portugalczyk z Chińczykiem. Jednym z nich był Niclaus, wiesz,
ten gość z tatarskimi wąsami i żółtą cerą, podobny do Mongoła, tyle że oczu nie miał
skośnych i twarz nie taką płaską. Nie można było określić, do jakiej należy rasy. Postać
nie do opisania. Przypuściłbyś, że to biały człowiek chory na żółtaczkę, i zapewne tak
było. Posiadał malajskie prao i sam nazywał siebie Nakhoda; znaczy to tyle co
„Kapitan”. Widzisz! Przypomniałeś go sobie teraz! Nie ulega wątpliwości, że nie
mówił żadnym innym europejskim językiem poza angielskim, ale na swym prao
wywiesił flagę holenderską.
Drugim wspólnikiem był Francuz bez rąk; tak, ten sam, któregośmy znali w 79
roku w Sydney, gdzie miał sklepik z tytoniem w dolnej części George Street.
Pamiętasz to ogromne cielsko, zgarbione za kontuarem, tę wielką bladą twarz i nad
wysokim czołem długie czarne włosy, zaczesane w tył jak u poety. Wiecznie usiłował
swymi kikutami kręcić papierosy na kolanie, opowiadając nieskończone bajdy o
Polinezji, narzekając i przeklinając na przemian „mon malheur” i. Ręce urwał mu
wybuch dynamitu, gdy łowił ryby na lagunie. Zdaje mi się, że od czasu tego wypadku
stał się jeszcze złośliwszy, choć i przedtem nie był barankiem.
Opowiadał zawsze o tym, że kiedyś „wznowi swoją działalność”, jeśli tylko
znajdzie inteligentnego wspólnika. Bez wątpienia ten mały sklepik nie był dla niego
odpowiednim polem działania, a chorowita kobieta z podwiązaną twarzą, która
ukazywała się czasem we drzwiach w głębi, nie była stworzona na towarzyszkę dla
niego.
I rzeczywiście, wkrótce potem zniknął z Sydney po zatargu z urzędnikami
akcyzy o towary wykradzione ze składu czy o jakąś inną sprawę. Kobietę pozostawił
w Sydney, ale musiał pozyskać jakiegoś towarzysza, bo sam nie dałby sobie rady, lecz
nie można się było nawet w przybliżeniu dowiedzieć, kto z nim wyruszył, dokąd udali
się razem i jakich miał potem wspólników.
Dlaczego zjawił się tutaj, nie umiem powiedzieć. Przed moim stąd wyjazdem
zaczęto opowiadać, że widziano tu i ówdzie Francuza bez rąk. Lecz nikt jeszcze
wówczas nie wiedział, że pokumał się z Niclausem i zamieszkał na jego prao.
Przypuszczam, że to on namówił Niclausa do niejednej sprawki; bądź co bądź była to
spółka. Niclaus bał się Francuza, gdyż ten miewał napady okropnego gniewu; wyglądał
wówczas jak wcielony diabeł, ale człowiek bez rąk, nie będący w stanie ani unieść, ani
nabić broni, może się tylko rzucić z zębami, a przed taką napaścią Niclaus wiedział, że
się sam obroni.
Siedzieli we dwóch w pustym hallu tego podejrzanego hoteliku, gdy zjawił się
Fector. Po dłuższym kołowaniu, gdyż nie był pewien, do jakiego stopnia może im
zawierzyć, powtórzył, co podsłuchał w barze.
Opowiadanie jego nie wywołało wielkiego wrażenia, dopóki nie wspomniał
zatoki i nazwiska Bamtza. Niclaus, który podróżował, jak krajowiec, na swym prao,
był według własnego wyrażenia „obznajmiony z okolicą”. Ogromny Francuz, chodząc
tam i z powrotem po pokoju z kikutami w kieszeniach od kurtki, zatrzymał się ze
zdziwienia:
- Comment? Bamtz? Bamtz?
Spotykał go już nieraz w życiu, więc zawołał:
- Bamtz! Mais je ne connais que ca! - I użył tak pogardliwie nieprzyzwoitego
epitetu, że gdy potem wyraził się o nim „une chiffe” (gałgan), brzmiało to jak
komplement.
- Można z nim zrobić, co się chce - zwierzał się w zaufaniu. - Tak, trzeba zaraz
pojechać do tego… - (tu znów użył dla określenia go epitetu nie nadającego się do
powtórzenia) - niech mnie diabli porwą, jeśli nam się nie uda ten coup, który nas
wszystkich na długo postawi na nogi.
Wyobrażał sobie, że dolary te, przetopione na sztaby, sprzedadzą gdzieś na
chińskim wybrzeżu. Nie wątpił ani na chwilę, że uda mu się uciec po tym coup, od
czegóż było prao Niclausa!
Uniesiony entuzjazmem wyciągnął kikuty z kieszeni i wymachiwał nimi. Nagle,
spojrzawszy na nie, podniósł je na wysokość oczu, wymyślając, przeklinając i
uskarżając się na swe nieszczęście i bezsilność, aż wreszcie Niclaus go uspokoił.
Lecz to on ułożył cały plan wyprawy i jego energia podniecała tamtych dwóch
do czynu. Żadnego z nich nie można było zaliczyć do gatunku odważnych korsarzy, a
Fector w całym swym awanturniczym życiu nie użył innej broni, jak potwarz i
kłamstwo.
Tego samego wieczora popłynęli do Bamtza na prao Niclausa, które po
wyładowaniu z niego orzechów kokosowych stało od paru dni puste pod mostem, na
kanale. Przepłynęli tuż obok dziobu „Sissie” i przyglądali jej się zapewne z
zainteresowaniem, jako scenie swego zamierzonego wyczynu, wielkiego swego dzieła,
le grand coup!
Żona Davidsona już na kilka dni przed jego wyjazdem, ku wielkiemu jego
zdziwieniu, gniewała się na niego. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z tego, że
pomimo anielskiego profilu była to istota w najgłupszy sposób uparta. Nie cierpiała
podzwrotnikowych okolic i wymawiała mu, że ją przywiózł tu, gdzie nie miała
znajomych; na domiar złego teraz i on stracił dla niej wszelkie względy. Miała
przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa i mimo gęstych tłumaczeń Davidsona nie mogła
zrozumieć, dlaczego się z tym nie liczy. Ostatniego wieczoru przed wyjazdem
Davidsona zapytała go podejrzliwie:
- Dlaczego ci tym razem tak bardzo zależy na tym, aby pojechać?
- Wcale mi na tym nie zależy - zapewniał ją poczciwy Davidson - ale po prostu
nie mogę zrobić inaczej, nie mam nikogo, kto by mnie zastąpił.
- Czyżby rzeczywiście nie było nikogo, kto by cię zastąpił? - rzekła i odwróciła
się z wolna od niego.
Była dla niego tak chłodna tego wieczoru, że Davidson z poczucia delikatności
pożegnał się z nią od razu i poszedł przenocować na statek. Czuł się bardzo
nieszczęśliwy i, co dziwniejsze, było mu bardziej żal siebie niż żony, która wydawała
mu się nie tyle smutna, co obrażona.
W trzy tygodnie później Davidson, zebrawszy znaczną liczbę skrzyń z
wycofanymi dolarami (były one złożone w magazynie na rufie okrętu, dokąd
prowadziła klapa pod stołem w jego kajucie, zamknięta na żelazną sztabę i na kłódkę),
a było ich znacznie więcej, niż się spodziewał, znalazł się w drodze powrotnej u
wejścia do zatoki, nad którą mieszkał Bamtz i gdzie mu się nawet względnie
powodziło.
Tego dnia było już tak późno, że Davidson zawahał się, czyby tym razem nie
ominąć zatoki. Nie chodziło mu o Bamtza, był to bowiem wykolejeniec, a nie człowiek
prawdziwie nieszczęśliwy. Nad Anną Śmieszka litował się, ale nie więcej, niż
zasługiwała. Lecz dobroć jego była tak subtelna, że wyobraził sobie, jak ci ludzie,
zależni od niego, liczą na jego przyjazd i, jeśli nie wstąpi do nich, jak tę zależność
odczują, oczekując na niego przez cały miesiąc. Pod wpływem tego głęboko ludzkiego
uczucia skierował dziób swego statku ku wybrzeżu, zaledwie widocznemu we
wzrastającym zmroku, przedostając się szczęśliwie poprzez splątany labirynt mielizn;
lecz nim dopłynął do zatoki, noc już zapadła.
Puszczę przerzynał wąski, ciemny pas wody, a że w kanale leżały zatopione
pnie drzew, które trudno było dostrzec, Davidson ostrożnie obrócił „Sissie” i zostawił
w kotłach tyle tylko pary, aby w razie potrzeby można było statek trochę pchnąć
naprzód. Posuwała się więc, unoszona tylko przez przypływ, cicha i niewidzialna w
nieprzeniknionym mroku i głuchym milczeniu.
Przeprawa ta zajęła dużo czasu i kiedy wreszcie po dwóch godzinach Davidson
przypuszczał, że dopłynął do polany, osada i cała ta kraina puszcz i rzek pogrążona
była we śnie.
Davidson, widząc samotne światełko w ciemnej masie wybrzeża, poznał, że
świeci się w domu Bamtza. Było to niezwykłe zjawisko o tej porze nocy, ale ułatwiało
kierowanie statkiem. Jeden obrót śruby, lekki skręt steru i statek podpłynął do
przystani Bamtza; była to marna budowla, sklecona z kilkunastu pali i paru desek, lecz
eks-włóczęga bardzo był z niej dumny. Kilku Kalaszów wyskoczyło na pomost;
okręcili rzucone im sznury dookoła słupów i „Sissie” stanęła na kotwicy bez jednego
głośnego słowa, bez najmniejszego szmeru, w samą porę, gdyż zaraz potem rozpoczął
się odpływ.
Davidson przekąsił cokolwiek i wyszedłszy na pokład, aby jeszcze raz
wszystko obejrzeć, zauważył, że w domu Bamtza świeci się jeszcze.
Było to rzeczą niezwykłą, Davidson jednak pomyślał, że skoro nie śpią, można
pójść im powiedzieć, że bardzo się śpieszy i prosi, aby mu z pierwszym brzaskiem dnia
dostarczyli na statek cały ładunek ratanu.
Szedł ostrożnie po chwiejących się deskach, nie chcąc zwichnąć sobie nogi, i
powoli wyszukiwał sobie drogę poprzez nierówny grunt, aż do stóp drabiny
prowadzącej do domu. Była to zwykła chata na palach, nie ogrodzona i samotna.
Davidson, jak wszyscy ludzie otyli, miał bardzo lekki chód. Wdrapał się po siedmiu czy
ośmiu szczeblach, przeszedł cicho po bambusowym pomoście, lecz zatrzymał go
widok, który dojrzał przez otwarte drzwi.
Czterech mężczyzn siedziało przy świetle jedynej świecy. Na stole stała
butelka, dzbanek i szklanki, lecz oni nie pili; leżały także dwie talie kart, lecz nie
zabierali się do gry. Rozmawiali szeptem, nie zauważywszy go wcale, a on sam tak był
zdumiony, że dłuższą chwilę nie mógł się odezwać. Wokoło panowała cisza,
przerywana tylko świszczącym szeptem ludzi zgromadzonych wokoło stołu.
Jak już wspomniałem, Davidsonowi nie podobał się ten widok; nie podobał mu
się wcale.
Z ciemnej głębi pokoju scenę tę przerwał głośny okrzyk:
- O Davy! jakże mnie przestraszyłeś!
Davidson ujrzał wtedy za stołem bladą twarz Anny. Śmiech jej zabrzmiał
histerycznie śród ponurych ścian, zawieszonych matami.
Na pierwszy dźwięk tego głosu cztery pochylone ponad stołem głowy
odskoczyły od siebie i cztery pary oczu utkwiły ciężkie spojrzenie w Davidsonie.
Kobieta wysunęła się naprzód: nie miała na sobie prawie nic oprócz luźnego
perkalowego szlafroka i słomianych pantofli na bosych nogach; głowę owiązała na
sposób malajski czerwoną chustką, spod której zwisały rozpuszczone, gęste włosy.
Przez te dwa ostatnie lata opadły z niej jej europejskie, jaskrawe, zawodowe piórka;
nosiła tylko jeszcze na szyi długi bursztynowy naszyjnik, była to ostatnia ozdoba, jaka
jej pozostała. Bamtz, na samym początku ich związku, podczas ucieczki z Sajgonu,
wyprzedał całą jej ubogą biżuterię.
Postąpiła naprzód i minąwszy stół ukazała się w świetle ze zwykłym sobie
ruchem wyciągniętych rąk, jak gdyby dusza biedaczki, niewidoma od dawna, szukała
swej drogi po omacku. Blade jej policzki zapadły, a ciemne oczy wydały się
Davidsonowi dzikie i nieprzytomne. Zbliżyła się szybko i, schwyciwszy go za ramię,
wciągnęła do wnętrza.
- Pan Bóg cię zesłał tej nocy. Mój Tony jest taki chory, chodź go zobaczyć.
Wejdźże!
Davidson wszedł za nią. Żaden z mężczyzn nie poruszył się oprócz Bamtza,
który zrobił ruch, jakby miał się podnieść, lecz opadł z powrotem na krzesło.
Davidson, przechodząc obok niego, usłyszał, jak mruknął coś, co brzmiało podobnie
do: „Biedny malec!”
Dziecko leżało rozpalone na nędznym posłaniu, skleconym ze starych skrzyń
po wódce, i wpatrywało się w Davidsona szeroko otwartymi sennymi oczami. Był to
widocznie ciężki atak febry. Davidsona uderzyło niezwykłe zachowanie się kobiety,
stojącej obok niego, gdy ją uspokajał, obiecując pójść na statek po lekarstwa.
Wpatrując się z rozpaczą w posłanie dziecka, nagle spoglądała trwożnie na Davidsona,
a potem w kierunku sąsiedniego pokoju.
- Tak, moje biedactwo - szepnął, tłumacząc na swój sposób jej roztargnienie,
choć nie umiał go sobie wytłumaczyć jasno - obecność tych czterech nie wróży ci nic
dobrego. Skąd się tu wzięli?
Schwyciła go za ramię i szepnęła gwałtownie:
- Oni dla mnie nie są niebezpieczni, och nie! Ale boję się o ciebie, bo oni
czyhają na dolary, które wieziesz na statku!
- Skąd o nich wiedzą?! - zawołał Davidson ze zdumieniem.
Z lekka uderzyła w dłonie, najwidoczniej zatroskana:
- A więc to prawda, że te dolary są na twym statku? Strzeż się więc!
Stali przy łóżku chorego chłopca i patrzyli na niego, wiedząc, że mogą ich
obserwować z tamtego pokoju.
- Należy natychmiast dać mu na poty - rzekł Davidson zwykłym swym głosem.
- Daj mu się napić czegoś gorącego, a ja pójdę na statek i przyniosę ci, oprócz innych
rzeczy, spirytusową maszynkę. - A ledwie dosłyszalnym głosem dodał: - Czy planują
morderstwo?
Nie zrobiła najmniejszego ruchu, przyglądając się znów z rozpaczą choremu
dziecku. Davidson sądził, że nie słyszała pytania, gdy wtem, nie zmieniając wyrazu
twarzy szepnęła cichutko:
- Francuz zamordowałby cię od razu, ale tamci odkładają morderstwo do
chwili, gdy - zaczniesz się opierać. To wcielony diabeł; on ich podmawia do
wszystkiego. Bez niego gadaliby tylko. Zaprzyjaźniłam się z nim. Co zrobić, jeśli się
jest z kimś takim, jak ten Bamtz? Bamtz się ich boi i oni o tym wiedzą. Ze strachu
tylko należy do ich bandy. O Davy, odpłyń stąd czym prędzej!
- Za późno - odparł Davidson - statek ugrzązł już w mule.
- Gdyby dziecko nie było takie chore, byłabym z nim uciekła do ciebie albo w
lasy, albo dokądkolwiek. Och! Davy! Czy on umrze?! - zawołała nagle głośno.
Davidson spotkał we drzwiach trzech z tych ludzi. Usunęli mu się z drogi, nie
śmiejąc spojrzeć mu w oczy. Ale tylko Bamtz patrzył w ziemię jak winowajca.
Ogromny Francuz pozostał na krześle, niedbale rozparty, trzymając okaleczone ręce w
kieszeniach, i rzekł zwracając się do Davidsona:
- Okropna bieda z tym dzieckiem, wzrusza mnie głęboko rozpacz matki, ale
jestem do niczego. Nie mógłbym nawet poprawić poduszki pod głową chorego
przyjaciela, bo nie mam dłoni. Czy nie mógłbyś włożyć jednego z tych papierosów w
usta biednego, nieszkodliwego kaleki? Muszę uspokoić nerwy, słowo daję, potrzebne
mi to.
Davidson uczynił to ze zwykłym swym dobrym uśmiechem. Davidson już jest
taki, że jego wewnętrzny spokój pogłębia się, im więcej ma powodów do
zdenerwowania, a oczy jego, gdy umysł z wytężeniem pracuje, stają się spokojne i
senne; łatwo więc zrozumieć, iż ogromny Francuz mógł przypuszczać, że Davidson to
istna owca, gotowa na rzeź. Powiedziawszy „merci bien”, dźwignął swe ogromne
cielsko, aby dosięgnąć papierosem do zapalonej świecy. Wówczas Davidson opuścił
chatę.
Droga na statek i z powrotem dała mu dosyć czasu dla rozejrzenia się w
sytuacji. Z początku skłonny był przypuszczać, że ludzie ci (oprócz Bamtza znał z
widzenia tylko jednego Niclausa, Białego Nakhodę) nie posunęliby się do
ostateczności. Z tego też powodu, po części, nie wydał żadnych rozporządzeń na
statku. Nie można było liczyć na pomoc spokojnych Kalaszów w walce przeciw
białym, a tchórzliwy mechanik dostałby ataku na samą myśl o jakiejkolwiek walce.
Davidson wiedział, że może polegać tylko na sobie, gdyby doszło do jakiegoś zatargu.
Oczywiście nie doceniał mocy charakteru Francuza, który umiał pchnąć innych
do czynu; nie wiedział też, jak silne były jego pobudki: dla beznadziejnego kaleki
dolary te były niesłychaną gratką. Jego część łupu posłużyłaby mu do założenia
nowego sklepu we Władywostoku, Hajfongu, Manilli czy gdzie indziej, byle daleko
stąd.
Davidson, będąc wyjątkowo odważnym, nie zdawał sobie sprawy, że jego
charakter nie jest na ogół znany, a ta banda łajdaków, widząc, jak przechodził przez
pokój z rękami pełnymi rozmaitych przedmiotów i paczek przeznaczonych dla chorego
chłopca, sądziła, że ma do czynienia z człowiekiem dobrodusznym, łagodnym i
nieszkodliwym.
Siedzieli znów we czterech przy stole. Bamtz nie odważył się przemówić, więc
Niclaus zabrał głos w imieniu ich wszystkich, zapraszając go, aby zaraz wracał i napił
się z nimi.
- Pewnie będę musiał pozostać tam dłużej, aby pomóc jej pielęgnować malca -
odpowiedział nie zatrzymując się Davidson.
Było to powiedziane dla uśpienia podejrzeń, Davidson bowiem rozumiał, że nie
może tam długo pozostawać. Siadł na pustej beczułce po gwoździach w pobliżu
improwizowanego łóżka i patrzył na dziecko, podczas gdy Anna Śmieszka, krzątając
się po pokoju, przygotowywała gorący napój, poiła łyżeczką chłopca lub
zatrzymawszy się nad nim wpatrywała się bez ruchu w jego rozgorączkowaną twarz i
dawała szeptem krótkie, oderwane informacje. Udało jej się zaprzyjaźnić z tym
francuskim diabłem. Davy przecież wie, że ona umie przypodobać .się mężczyznom.
Davidson skinął głową, nie patrząc na nią. To bydlę zaufało jej zupełnie. Kiedy
grali, trzymała mu karty. A Bamtz? Bamtz tak się bał, że cieszył się tylko, gdy Francuz
był w dobrym humorze. Francuz uwierzył wreszcie, że ona jest gotowa na wszystko.
Wówczas zaczęli mówić przy niej otwarcie. Z początku nie mogła zrozumieć, co
knują. Przybysze - tłumaczyła mu - nie spodziewając się zastać u Bamtza kobiety, byli
tym zrazu niemile zaskoczeni.
Gorączkowo doglądała malca i nikt, zajrzawszy do tego pokoju, nie znalazłby
nic podejrzanego w zachowaniu się tych dwojga, rozmawiających szeptem przy
posłaniu chorego.
- Uważają mnie teraz za dzielniejszą od Bamtza - rzekła śmiejąc się z lekka.
Dziecko jęknęło z cicha. Uklękła nad nim i, pochyliwszy się, wpatrywała się w
nie posępnie. Potem, podniósłszy głowę, zapytała Davidsona, czy przypuszcza, że
dziecko wyzdrowieje. Davidson był tego pewien. Wówczas szepnęła smutnie:
- Biedny malec! Dla takich jak on nie ma szczęścia na tym świecie; psie życie
go czeka! Lecz nie mogłam go porzucić, Davy, nic mogłam!
Davidson odczuwał głęboką litość dla dziecka. Położyła mu rękę na kolanie i
poważnie ostrzegała go przed Francuzem: Davy nie powinien mu pozwalać zbliżać się
do siebie. Davidson oczywiście chciał, by wytłumaczyła mu to jaśniej, bo człowiek nie
posiadający rąk, żeby nie wiem jak był ogromny, nie wydawał mu się w żadnym razie
niebezpieczny.
- Mogę ci tylko powtórzyć: nie daj mu się zbliżyć do siebie - nalegała
niespokojnie, wahając się. Wreszcie wyznała, że Francuz po południu odprowadził ją
na bok i kazał jej przywiązać do swego prawego kikuta siedmiofuntowy odważnik
spośród tych, których Bamtz używał w handlu. Posłuchała go ze strachu przed jego
dzikim gniewem. Bamtz był takim tchórzem, a żaden z tamtych ludzi też nie
zatroszczyłby się o nią. Francuz pod najstraszniejszymi groźbami zakazał jej się
przyznać tamtym, w czym mu dopomogła. Potem starał się ją uspokoić, obiecując, że
jeśli mu będzie wierna w tej sprawie, to zabierze ją ze sobą do Hajfongu, czy gdzie
indziej.
Biedny kaleka musi mieć zawsze kogoś, kto by się nim opiekował.
Davidson zapytał ją znów, czy rzeczywiście mają zamiar go zamordować?
Mówił mi, że nie zdarzyło mu się w życiu nic, w co by mu równie trudno było
uwierzyć. Anna przytaknęła: Francuz całą duszę włożył w tę sprawę. Davy może się
spodziewać, że o północy wślizną się na statek, aby go w każdym razie okraść, a może
nawet zamordować. Powiedziała to głosem zmęczonym, nie odrywając wzroku od
dziecka.
Davidson jednak nadal nie mógł w to uwierzyć; zbyt wielką czuł pogardę dla
tych ludzi.
- Posłuchaj, Davy - rzekła. - Wyjdę z nimi, gdy wyruszą na tę wyprawę, i
skorzystam z jakiejkolwiek sposobności, aby się roześmiać; przyzwyczajeni są do tego,
że się śmieję lub płaczę bez powodu. W tę cichą noc usłyszysz mnie na statku. Ale
jakże jest ciemno na dworze, och, Davy! Jak jest ciemno!
- Nie narażaj się tylko - rzekł Davidson i zwrócił jej uwagę na malca, który
widocznie miał mniejszą gorączkę i zasnął głęboko.
- Spójrz! Będzie już zdrów!
Zrobiła ruch, jak gdyby chciała przycisnąć dziecko do piersi, lecz się
powstrzymała. Davidson zabierał się do wyjścia, szepnęła mu więc pospiesznie:
- Słuchaj, Davy! Powiedziałam im, że sypiasz zwykle w hamaku na rufie pod
namiotem, umieszczonym ponad kajutą; rozpytywali się mnie o twoje zwyczaje i także
o szczegóły tyczące się statku. Wyznałam im wszystko, co wiedziałam, gdyż muszę
udawać przed nimi ich wspólniczkę, a Bamtz byłby im i tak to samo opowiedział,
rozumiesz?
Skinął jej przyjacielsko głową i wyszedł. Banda, zebrana dookoła stołu, z
wyjątkiem Bamtza, patrzyła na niego. Tym razem przemówił do niego Fector:
- Czy nie przyłączysz się, kapitanie, do naszej skromnej partii?
Davidson odparł im, że wobec polepszenia się zdrowia dziecka ma zamiar
pójść na statek, położyć się. Fector był jedynym z tej czwórki, którego właściwie nigdy
nie widział, gdyż Francuza znał już z widzenia. Davidson zauważył mętne oczy Fectora
i jego wąskie, pełne goryczy usta. Dławiła go pogarda dla tych ludzi, podczas gdy jego
spokojny uśmiech, uprzejme zachowanie i ogólne wrażenie prostoduszności
podniecało ich odwagę. Zamienili porozumiewawcze spojrzenie.
- Będziemy długo grać w karty - Fector rzekł cichym, chrapliwym głosem.
- Nie hałasujcie zbytnio.
- Kompania nasza jest bardzo spokojna. A jeśli choremu będzie gorzej, Anna
wyśle jednego z nas po ciebie, abyś znów zastąpił doktora. Nie strzelaj więc na nasz
widok.
- Nie jest on taki skory - wtrącił Niclaus.
- W żadnym wypadku nie strzelam bez przyczyny - rzekł Davidson.
Bamtz zaśmiał się z cicha. Jeden tylko Francuz wstał, aby odpowiedzieć
ukłonem na niedbałe skinięcie głową Davidsona. Rozumiał teraz, dlaczego Francuz nie
wyjmuje rąk z kieszeni.
Powrócił na statek. Był zły, umysł jego pracował gorączkowo. Opowiadał mi,
że się uśmiechnął (był to zapewne pierwszy gorzki uśmiech w jego życiu) na myśl o
siedmiofuntowym ciężarze, przywiązanym do kikuta Francuza. Łotr przygotował się
na wypadek kłótni przy podziale łupów. Nikt go nie posądzi, iżby był zdolny zadawać
zabójcze ciosy, a on tymczasem da sobie znakomicie radę nawet z przeciwnikami
uzbrojonymi w rewolwery w czasie nagłej bójki nad stosem pieniędzy, szczególnie jeśli
sam wznieci kłótnię.
„Uzbrojony w ten sposób może stawić czoło każdemu ze swych wspólników;
na nic mu się to jednak nie zda: nie będą mieli sposobności pokłócić się o te dolary” -
myślał Davidson, wracając spokojnie na statek. Nie zatrzymał się ani na chwilę, aby się
przekonać, czy jest kto na pokładzie, gdyż większość jego ludzi zeszła na ląd, a reszta
spała, zaszyta w ciemne kąty.
Ułożył sobie plan działania z góry i zabrał się systematycznie do pracy.
Przyniósł z dołu sporo swych ubrań i ułożył je w hamaku na kształt ludzkiej
postaci; potem narzucił na nie lekki bawełniany koc, pod którym zwykł był sypiać na
pokładzie. Po czym, nabiwszy dwa rewolwery, wdrapał się na jedną z dwóch szalup,
które za rufą „Sissie” chwiały się na swych szlupbelkach, i czekał.
I znów zwątpił, czy coś takiego może mu się wydarzyć. Niemal wstydził się
tego śmiesznego czuwania w łodzi. Znudzony zaczął drzemać. Nużyła go cisza
ciemnych przestworów; nawet plusk wody nie dotrzymywał mu towarzystwa, gdyż na
skutek odpływu „Sissie” ugrzęzła w mule. Nagle nieruchomą ciszę gorącej nocy
przerwał rozlegający się w puszczy po drugiej stronie strumienia głos czujnego
bażanta. Davidson zerwał się gwałtownie, zmysły jego w jednej chwili się wyostrzyły.
Świeca wciąż jeszcze paliła się w domu. Wszystko znów pogrążyło się w ciszy,
lecz senność go odbiegła. Ciążyło na nim przykre przeczucie nieszczęścia.
- Nie boję się przecież - tłumaczył sobie.
Cisza przyłożyła mu swe pieczęcie na uszach, a wewnętrzna, nerwowa
niecierpliwość stawała się nie do wytrzymania. Nakazywał sobie spokój. Lecz pomimo
to miał właśnie zamiar wyskoczyć z łodzi, gdy go dobiegło lekkie rozfalowanie
ogromnej ciszy, po prostu drgnienie atmosfery, jakby cień srebrzystego śmiechu.
Złudzenie!
Zachowywał się, jak mógł najciszej, nie sprawiał więcej hałasu niż mysz, która
by była gotowa na wszystko. Lecz nie mógł otrząsnąć się z przeczucia nieszczęścia,
większego od niebezpieczeństwa, na jakie w tej sytuacji był narażony. Nic się jednak
nie stało. Było to złudzenie.
Zbudziła się w nim ciekawość, jak się wezmą do roboty. Rozmyślał nad tym tak
długo, aż wreszcie cała ta sprawa wydała mu się bardziej nieprawdopodobna niż
kiedykolwiek.
Zostawił w kajucie, jak zwykle, palącą się lampę. Uplanował sobie bowiem z
góry, że wszystko ma być jak zwykle. Nagle w mętnym świetle luku świetlnego ukazał
się wielki cień, który wdrapawszy się bez hałasu po drabinie, zbliżył się dwoma
krokami do hamaka (wiszącego wprost ponad lukiem) i stanął bez ruchu. Był to
Francuz.
Minuty upływały. Davidson domyślał się, że Francuzowi (biednemu kalece!)
powierzono czuwanie nad jego (Davidsona) snem, podczas gdy jego towarzysze
zapewne wyłamywali klapę od magazynu.
Nikt teraz nie potrafi wyjaśnić, co zamierzali uczynić po zrabowaniu srebra (a
było go dziesięć skrzyń, każdą z łatwością mogło unieść dwóch ludzi). Przypuszczenia
Davidsona jak dotąd były jednak słuszne, dostali się już bowiem do kajuty. Spodziewał
się usłyszeć lada chwila trzask wyłamywanych drzwi. Tymczasem jeden z nich (może
Fector, który w swoim czasie wykradał dokumenty z zamkniętych biurek) umiał
otwierać zamki wytrychem i widocznie zaopatrzył się w narzędzia. Wówczas, gdy
Davidson spodziewał się usłyszeć lada chwila początek roboty, na dole sztaba była już
odsunięta, a dwie skrzynie wniesione do kajuty.
W rozproszonym, bladym świetle, padającym na pokład przez luk świetlny,
Francuz, stojąc bez ruchu, wyglądał jak posąg. Davidson mógł był z łatwością go
zastrzelić, lecz nie miał morderczych instynktów. Poza tym chciał wiedzieć przed
otwarciem ognia, czy reszta rozpoczęła już swe dzieło. Nie słysząc oczekiwanego
hałasu, nie był pewien, czy są już wszyscy na statku.
Gdy tak nasłuchiwał, Francuz, który dotychczas stał bez ruchu, może
prowadząc ze sobą wewnętrzną walkę, postąpił teraz o krok naprzód, a potem jeszcze
o jeden. Davidson ujrzał z przerażeniem, jak wysunąwszy naprzód nogę, wyciągnął z
kieszeni uzbrojony prawy kikut i całym ciałem nabrawszy rozmachu, aby uderzeniu
nadać większą siłę, spuścił siedmiofuntowy ciężar w to miejsce hamaka, gdzie powinna
była leżeć głowa śpiącego.
Davidson wyznał mi, że wówczas włosy stanęły mu dęba na głowie. Gdyby go
Anna nie była ostrzegła, położyłby głowę na tym właśnie miejscu, nic nie
podejrzewając. Zdumienie Francuza musiało być niesłychane. Odskoczył od z lekka
chwiejącego się hamaka i nim Davidson zdążył się poruszyć, zniknął zbiegając wielkimi
susami po drabinie w dół, aby ostrzec i zaalarmować towarzyszy.
Davidson wówczas szybko wyskoczył z łodzi i odsłoniwszy luk, ujrzał ich
pochylonych nad klapą. Spojrzeli w górę, wystraszeni; w tej samej chwili Francuz
ryknął za drzwiami:
- Trahison! trahison!
Wypadli z kajuty, popychając się wzajemnie i wymyślając. Davidson strzelił w
dół przez luk świetlny, ale nie trafił żadnego; pobiegł więc do kabiny pokładowej i
zaczął spoza niej ostrzeliwać ciemne postacie biegnące po pokładzie. Odpowiedzieli
mu strzałami i wywiązał się gorący ogień, rozlegał się huk i błyskały wybuchy.
Davidson, ukryty za wentylatorem, naciskał kurek, dopóki rewolwer był nabity, potem,
odrzuciwszy go, schwycił w prawą rękę drugi.
Słyszał wśród zgiełku wściekłe wycie Francuza: „Tuez-le! tuez le!” - górujące
nad przekleństwami reszty. Lecz pomimo że się odstrzeliwali, chodziło im jednak tylko
o to, aby zdążyć uciec. W błyskach ostatnich strzałów Davidson zobaczył, jak
przełazili przez poręcz. Pewien był, że trafił więcej niż jednego, gdyż dwa różne glosy
krzyknęły z bólu, lecz na pozór żaden z nich nie był obezwładniony.
Davidson, oparłszy się o burtę, nabijał bez pośpiechu rewolwer. Nie
przypuszczał, aby powrócili, z drugiej strony nie miał też zamiaru gonić ich na brzegu
w tych ciemnościach. Nie miał pojęcia, co robią, zapewne opatrują swe rany. W
pobliżu wybrzeża niewidzialny Francuz wymyślał i przeklinał swych towarzyszy, swoją
dolę i cały świat. Nagle zamilkł i po chwili wśród nocy rozległo się jego mściwe wycie:
- To ta kobieta, ta kobieta nas zdradziła!
Nagłe wyrzuty sumienia ścisnęły Davidsonowi gardło. Spostrzegł z
przerażeniem, że plan jego obrony zdradził Annę. Nie zawahał się ani chwili: do niego
należało teraz jej ocalenie. Jednym susem znalazł się na brzegu, ale ledwie wbiegł na
pomost, przenikliwy krzyk przeszył mu duszę.
W domu świeciło się jeszcze. Davidson z rewolwerem w ręku szedł ku niemu,
lecz gdy krzyk powtórzył się nieco dalej na lewo, skierował się w tę stronę.
Zmieniwszy kierunek, wkrótce zatrzymał się jednak pogrążony w okrutnej
rozterce. Domyślał się, co się stało: Annę, która wymknęła się w jakiś sposób z domu,
gonił rozwścieczony Francuz. Davidson przypuszczał, że będzie usiłowała schronić się
na statek.
Dookoła wszystko ucichło. Cisza ta znaczyła, że w każdym razie, czy Anna
dopadła pokładu, czy też jeszcze nie dobiegła, Francuz zgubił jej ślad w ciemnościach.
Davidson odetchnął z ulgą, lecz bardzo jeszcze niespokojny skierował się ku
brzegowi rzeki. Nie zrobił w tym kierunku dwóch kroków, gdy z tyłu, za nim, znów w
pobliżu domu rozległ się krzyk.
Pomyślał, że Francuz zapewne na razie stracił ślad nieszczęśliwej kobiety, tym
bardziej że potem nastąpił okres ciszy. Lecz widocznie ohydny zbrodniarz nie porzucił
swych morderczych zamiarów i przypuszczając, że Anna będzie usiłowała dostać się z
powrotem do dziecka, zaczaił się w pobliżu domu.
Taka mniej więcej scena musiała się tam odegrać: w chwili gdy Annę oświetlił
blask padający na drabinę przy domu, Francuz rwąc się do zemsty wypadł za wcześnie
z zasadzki. Wówczas, ujrzawszy go, wydała ów drugi okrzyk śmiertelnej trwogi i dla
ocalenia swego życia rzuciła się do ucieczki.
Tym razem uciekała w stronę rzeki, lecz nie w prostej linii. Krzyk jej krążył
dookoła Davidsona, który w ciemnościach obracał się na piętach, śledząc te okropne
dźwięki. Chciał zawołać: „Anno! tędy, jestem tutaj!” Ale nie mógł. Okropna ta
gonitwa, tym straszliwsza, że jej nie widział, przejmowała go w wyobraźni taką
zgrozą, że w gardle mu zaschło, a czoło pokryło się potem. Ostatni krzyk ofiary nagle
został urwany.
Cisza, która potem nastąpiła, była jeszcze straszniejsza. Davidsonowi zrobiło
się słabo. Z trudnością oderwawszy nogi od ziemi ruszył przed siebie, ściskając w ręku
rewolwer i wpatrując się z trwogą w ciemności nocy. Nagle o kilka kroków przed nim,
jak spod ziemi, ukazała się potężna postać i zaczęła uciekać. Odruchowo strzelił za nią
i rzucił się w pogoń, lecz potknął się o coś miękkiego i upadł na ziemię jak długi.
Gdy padał głową naprzód, wiedział już, że nie mógł zawadzić o nic innego
tylko o ciało Anny Śmieszki. Podniósł się i klęcząc usiłował dźwignąć ją w ramionach.
Lecz gdy uczuł, jak jest bezwładna, położył ją z powrotem. Leżała twarzą ku ziemi, a
długie jej włosy rozrzucone były dokoła; niektóre ich pasma były wilgotne. Davidson,
macając jej głowę, natrafił na kość ustępującą mu pod palcami; już jednak przed tym
odkryciem wiedział, że Anna nie żyje. Ścigający Francuz powalił ją uderzeniem od tyłu
i, przykucnąwszy na jej plecach tłukł w głowę ciężarem, który mu sama przywiązała do
kikuta. Wówczas odstraszył go Davidson, ukazawszy się niespodziewanie wśród
ciemności.
Davidsona klęczącego obok trupa kobiety, która zginęła tak marną śmiercią,
gnębiły wyrzuty sumienia. Zginęła przez niego. Męstwo przygasło w nim, bał się po
raz pierwszy w życiu. Morderca Anny Śmieszki mógł lada chwila w ciemnościach
rzucić się na niego. Przyznaje się, że miał ochotę, uciekając na rękach i na kolanach od
tego żałosnego trupa, powlec się na statek. Powiada nawet, ze zaczął to robić.
Z trudnością można wyobrazić sobie Davidsona uciekającego na czworakach
od trupa zamordowanej kobiety. Davidsona pozbawionego sił i złamanego myślą, że
kobieta ta po części zginęła dla niego. Lecz uciekł niedaleko, zatrzymała go myśl o
malcu, o dziecku Anny Śmieszki. Nie może go przecież porzucić na pastwę „psiego
życia”, jak pamiętał, że- się wyraziła.
Istotę tę, którą Anna pozostawiła na ziemi, Davidson w swym sumieniu uważał
za święty depozyt. Stanął na nogach i drżąc jeszcze wewnętrznie, ruszył w stronę
domu.
Pomimo trwogi był jednak zdecydowany. Roztrzaskana czaszka zrobiła na nim
silne wrażenie; czuł się bezbronny w ciemnościach: zdawało mu się, że to tu, to tam
słyszy kroki skradającego się mordercy bez rąk. Lecz raz postanowiwszy coś, nie cofał
się nigdy. Zresztą wydostał się z chłopcem szczęśliwie. Dom zastał pusty. Otaczało go
głębokie milczenie; raz tylko, gdy schodził po szczeblach drabiny, niosąc Tony’ego w
ramionach, doszedł go słaby jęk, który, zdawało mu się, pochodził z ciemnej jak piekło
przestrzeni pośród pali, na których dom był wybudowany, lecz nie zatrzymał się dla
zbadania tej sprawy.
Nie warto opowiadać szczegółowo, jak Davidson dostał się na statek, niosąc w
swych ramionach ciężar, którym go obarczyła nieszczęsna i okrutna dola Anny; jak
następnego ranka wystraszona załoga, zbadawszy naprzód z daleka stan rzeczy na
statku, powróciła pośpiesznie; jak Davidson wysiadł na wybrzeżu i z pomocą swego
mechanika (wciąż jeszcze na wpół żywego ze strachu) przyniósł na statek ciało Anny
Śmieszki, zawinięte w prześcieradło, aby potem pochować je w morzu. W czasie tego
zbożnego zajęcia Davidson, rozglądając się wokoło, zauważył przy narożnym palu
domu ogromny stos białej odziały. Pamiętając o słyszanym w nocy okropnym jęku, nie
wątpił, że leży tam Francuz, morderca nieszczęśliwej Anny, śmiertelnie ugodzony jego
wystrzałem, danym na oślep.
Pozostałych wspólników Francuza Davidson nigdy już w życiu nie spotkał. Nie
wiadomo, czy ukryli się wśród wystraszonych mieszkańców osady, czy uciekli w
puszczę, czy też przyczaili się gdzieś w prao Niciausa, leżącym w mule o jakąś setkę
jardów w górę zatoki - dość, że zniknęli, a Davidson nie troszczył się o nich. Kiedy
tylko rozpoczął się przypływ, Davidson, nie tracąc ani chwili czasu, wyprowadził
„Sissie” z zatoki. Gdy już odpłynął około dwudziestu mil od brzegu, „powierzył ciało
głębinom morskim”, jak sam się wyraził. Sam wszystko zrobił: przywiązał do jej ciała
ciężar, odczytał modlitwy, przechylił deskę, on był jedynym, który ją opłakiwał. I gdy
oddawał zmarłej ostatnią posługę, rozpaczliwy smutek tego życia i nędzny jego koniec
wołał do niego o współczucie i szeptał mu ciche wymówki.
Powinien był w inny sposób skorzystać z jej ostrzeżeń. Był teraz pewien, że
gdyby nie taił swoich czynności, byłoby to odstraszyło tę podłą i tchórzliwą bandę. W
rzeczywistości jednak nigdy naprawdę nie wierzył w możliwość napadu.
Gdy ciało Anny Śmieszki zostało „powierzone głębinom” o jakie dwadzieścia
mil na południowy wschód od przylądka Selatan, Davidsonowi pozostawał już tylko
obowiązek oddania jej dziecka pod opiekę swej tony. I wówczas nieszczęsny a zacny
Davidson popełnił fatalny błąd. Nie chciał jej opowiedzieć całej tej okropnej historii,
aby się nie przyznać do niebezpieczeństwa, którego uniknął wkrótce po wyśmianiu jej
urojonych obaw:
- Myślałem, że gdy jej wszystko opowiem - tak się tłumaczył przede mną
Davidson - nie będzie miała ani chwili spokoju w czasie moich wypraw.
Powiedział jej tylko, że malec jest sierotą, a względem jego rodziców ma takie
zobowiązania, że poczuwa się do opieki nad nim. Kiedyś, w przyszłości, opowie jej
więcej, a tymczasem liczy na jej dobre, gorące serce i na litość wrodzoną kobiecie.
Nie wiedział, że serce jej było tak małe jak ziarnko suchego grochu i że
zawierało proporcjonalnie mało ciepła, a całe uczucie, do jakiego była zdolna, zlewała
głównie na siebie samą. Rozczarowało go jedynie nieprzyjemnie chłodne zdziwienie i
podejrzliwy wzrok, z jakim wysłuchała jego niedokładnej opowieści; nic na to nie
powiedziała, zresztą zawsze była małomówna. Była to beznadziejnie głupia istota.
Załoga Davidsona uważała za stosowne rozpuścić w malajskiej dzielnicy miasta
wieści, które nie odpowiadały ani prawdzie, ani temu, co opowiadał Davidson. On sam
zwierzył się paru spośród swych przyjaciół, nie mówiąc już o tym, że o całej tej historii
oficjalnie doniósł kapitanowi portu.
Kapitan portu był niesłychanie zdumiony. Nie uważał jednak, aby warto było
złożyć oficjalną skargę holenderskiemu rządowi, gdyż po długiej korespondencji i
wielu kłopotach w końcu nic by z tego nie wynikło. Rabunek nie doszedł ostatecznie
do skutku. Włóczęgów i tak w końcu diabli wezmą bez niczyjej pomocy. Biedną Annę
całe to zamieszanie do życia nie przywróci, a sprawiedliwości stało się zadość, gdyż
Davidsonowi udało się wypadkiem zabić mordercę. Lepiej sprawę tę umorzyć.
Tak nakazywał zdrowy rozsądek, niemniej jednak na kapitanie cała sprawa
zrobiła silne wrażenie.
- To okropna historia, kapitanie!
- Tak, rzeczywiście okropna - potwierdził Davidson, dręczony wyrzutami
sumienia. Ale nie wiedział jeszcze o najokropniejszej dla niego rzeczy: w umyśle jego
głupiej żony powoli dojrzewała myśl, że Tony jest synem Davidsona, że Davidson
wymyślił niezgrabną tę opowieść w tym celu, aby go wprowadzić do ich porządnego
domu, nie licząc się z najświętszymi dla niej uczuciami: z przyzwoitością i cnotą.
Davidsona uderzył pewien przymus, który się wkradł w jego domowe stosunki.
Lecz żona jego w najlepszych nawet czasach nie objawiała swych uczuć; oziębłość jej
miała urok dla spokojnego Davidsona. Kobiety bywają kochane z najrozmaitszych
powodów, nawet takich, które dla innych są raczej odpychające. A ona, obserwując
go, podsycała swe podejrzenia.
Pewnego razu Ritchie, zwany Małpą, odwiedził „słodką i nieśmiałą” panią
Davidson. Przyjechała tu pod jego opieką; uważał się więc za uprzywilejowanego,
najdawniejszego jej znajomego w tej podzwrotnikowej krainie i udawał wielkiego jej
wielbiciela. Był bardzo gadatliwy, a że wiedział coś niecoś o całej tej sprawie, zaczął
pleść na ten temat, przypuszczając, że jest dokładnie o wszystkim poinformowana.
Naturalnie wspomniał coś o Annie Śmieszce.
- Anna Śmieszka? - zapytała wzdrygnąwszy się pani Davidson. - Któż to jest?
Ritchie zaplątał się w zawiłe objaśnienie, lecz pani Davidson przerwała mu
wkrótce:
- Ta kobieta już nie żyje?
- Zdaje mi się, że tak - wybełkotał Ritchie. - Przynajmniej mąż pani tak mówi.
- Lecz pan nie wie tego na pewno?
- Nie! Skąd bym mógł to wiedzieć na pewno!
- To wszystko, co chciałam wiedzieć - odrzekła na to i wyszła z pokoju.
Gdy Davidson wrócił do domu, była już przygotowana do wystąpienia
przeciwko niemu: nie wylała na niego potoków pospolitego oburzenia, lecz miał
uczucie, jakby zimny strumień czystej wody spłynął mu po plecach. Mówiła mu, że z
powodu płaskiej intrygi z tą upadłą kobietą stał się ogólnym pośmiewiskiem,
wymawiała mu też, że znieważył jej godność.
Davidson ubłagał ją, aby go wysłuchała, i opowiedział jej całą tę historię,
przypuszczając, że wzruszyłaby kamienne nawet serce. Usiłował jej wytłumaczyć swe
wyrzuty sumienia. Wysłuchała go do końca i powiedziawszy: „Czyż to możliwe?” -
odwróciła się do niego plecami.
- Nie wierzysz mi? - zapytał zgnębiony.
Nie odpowiedziała mu na to wyraźnie ani tak, ani nie, lecz zażądała
natychmiastowego odesłania „bębna”.
- Nie mogę wyrzucić go na ulicę! - zawołał na to Davidson. - Tego przecież nie
żądasz ode mnie!
- Wszystko mi jedno. Dla takich dzieci istnieją, jak mi się zdaje, zakłady
dobroczynne.
- Tego nigdy nie uczynię - odparł jej Davidson.
- Dobrze. To mi wystarcza.
Odtąd dom stał się dla Davidsona piekłem milczącym i mroźnym. Głupia,
rozżalona kobieta jest gorsza od diabła spuszczonego z łańcucha. Chłopca odesłał do
Białych Braci na Malakkę. Nie była to bardzo kosztowna edukacja, ale żona nie mogła
mu jednak wybaczyć, że nie pozostawił dziecka własnemu jego losowi. Doprowadziła
wreszcie poczucie swej krzywdy i obrażonej niewinności do takich wyżyn, że gdy raz
nieszczęśliwy Davidson chciał jej wytłumaczyć, aby była rozsądna i nie zatruwała im
obojgu życia, wystąpiła przeciwko niemu z zimną wściekłością i powiedziała mu, że
sam jego widok jest dla niej wstrętny.
Davidson, ze swą przesadną delikatnością uczuć, nie należał do rzędu ludzi,
którzy umieją zapewnić sobie prawa do kobiety nie znoszącej nawet jego widoku.
Opuścił głowę; wkrótce potem ułatwił jej powrót do rodziców, czego zażądała w swej
obrażonej godności. Zresztą nigdy nie lubiła podzwrotnikowych okolic i w głębi serca
nie cierpiała ludzi, wśród których musiała żyć jako żona Davidsona. I wywiozła swą
czystą, wrażliwą, głupiutką duszyczkę do Freemantle czy gdzieś w tym kierunku;
zabrała naturalnie córeczkę ze sobą, bo i cóż byłby biedny Davidson zrobił obarczony
małą dziewczynką, gdyby nawet (czego nie można sobie wyobrazić) zgodziła się ją
zostawić.
Oto co odmieniło uśmiech Davidsona. Nie byłoby się to nigdy stało, gdyby nie
był tak zacnym człowiekiem.
Hollis skończył. Lecz nim wstaliśmy od stołu, zapytałem go, czy nie wie, co się
stało z synem Anny Śmieszki.
Policzył dokładnie resztę, aktora mu podał kelner Chińczyk, i podniósł głowę:
- Ach! To był ostatni cios! Jak wiesz, był to wesoły, miły chłopaczek i ojcowie
wychowywali go ze szczególną starannością. W głębi serca Davidson miał nadzieję
doczekać się z niego pociechy, gdyż pomimo zewnętrznego spokoju potrzebuje ciepła.
Tony wyrósł na porządnego młodzieńca, lecz w tym sęk, że chce być księdzem; a
jedynym jego marzeniem jest zostać misjonarzem. Ojcowie zapewniają Davidsona, że
ma prawdziwe powołanie, mówią mu też o specjalnych zdolnościach młodzieńca do
pracy misjonarskiej. Syn Anny Śmieszki będzie pędził świątobliwe życie gdzieś w
Chinach; może nawet zostanie męczennikiem. Lecz biedny Davidson pozostanie znów
samotny i nie będzie miał ani jednej bliskiej sobie duszy, gdy będzie opuszczał drogę
życia. I to przez co? Przez te wycofane z obiegu dolary!
Styczeń 1914