PRISCILLA MASTERS
Fatalne cięcie
29. CZŁ2007
e
3-
a,
i-
il-
107
Powieść tę dedykuję mojemu synowi i jego kolegom, z którymi dzieli mieszkanie, a
którzy w tym roku
mają ukończyć studia medyczne. Oby ani on,
ani żaden z jego kolegów nigdy nie popełnił błędów,
jakie przydarzyły się niektórym postaciom
przedstawionym w tej powieści.
Jednocześnie zaznaczam, że przedstawiając sylwetki
chirurgów, nie wzorowałam się na żadnym znanym mi
specjaliście, a już na pewno nie na moim ojcu!
Powieść tę dedykuję także Kerith i Catrin, moim dwóm najwierniejszym
przyjaciółkom.
PR1SCILLA
MASTERS
Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ
C&T
TORUŃ
PRISCILLA
Przekład: MAŁGORZATA KONCEWICZ
Tytuł oryginału: AFATALCUT
Copyright © 2000 by Priscilła Masters
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2003
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Koncewicz
Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WO JNOWSKA
Redaktor wydania: VIOLETTA DOBOSZ
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK
Skład i łamanie:
KUP „BORGIS" Toruń, tel./fax (56) 654-82-04
ISBN 83-89064-44-8
MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu
ZN. KLAS. Ojfl ///_Z
NR INW. L|55O
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17
Toruń 2003. Wydanie I. Ark. wyd. 13,5; ark. druk. 15,5.
Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o.,
ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
26 lipca 1987
To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od
długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny
humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio.
On jednak tak to właśnie przyjął.
Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia?
I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To
będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na
niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby
proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego.
Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi,
dziewczęcymi rzęsami...
— Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym
spytał: — Jak zdobyłabyś broń?
I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek
spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do Tzutków.
— Trzymają zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specja/-nym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
26 lipca 1987
To miał być dowcip. Głupawa uwaga — rzucona, gdy spoceni i odrętwiali od
długiego siedzenia w gorącej sali egzaminacyjnej, starali się uciec w czarny
humor. Nikt nie miał przyjąć jej na serio.
On jednak tak to właśnie przyjął.
Jego pytanie: — Co zrobisz, jak nie dostaniesz się na studia?
I jej odpowiedź, nonszalancka: — Zabiję się. Naprawdę. Strzelę sobie w łeb. To
będzie taka porażka. Nie będę wiedziała, co ze sobą zrobić. Studiowanie na
niechcianym kierunku byłoby gorsze niż śmierć. Nie ma nawet sensu, żeby
proponowali mi inny fakultet. Nie chcę robić w życiu nic innego.
Jego oczy, rozwarte tak szeroko, jak tylko to możliwe... Ocienione ciemnymi,
dziewczęcymi rzęsami...
— Naprawdę byś się zabiła? To znaczy, zastrzeliłabyś się? — Przerwał, po czym
spytał: — Jak zdobyłabyś broń?
I w taki oto prosty sposób ich rozmowa zabrnęła dalej, niż się ktokolwiek
spodziewał.
— Łatwo. Mój wuj ma broń. Nawet nie trzyma jej w zamknięciu, jak powinien. Jest
taki roztargniony.
Kolejne pytanie, dla zachowania pozorów, jak się później domyśliła. — Po co mu
ta broń?
— Strzela do rzutków.
— Trzyma ją zawsze naładowaną?
— Nie. Nawet on nie jest tak bezmyślny. Naboje trzyma w specjalnym pudełku na
dnie szafki z bronią.
Tak więc sama rozłożyła przed nim tę pętlę w idealnym kręgu na podłodze i
przyglądała się, jak w nią wchodzi, nieświadoma niczego. Absolutnie niczego.
— Kim jest twój wujek? — spytał bez zastanowienia, całkiem swobodnie.
— To brat mojej mamy. Mieszka tuż obok, na tej samej ulicy. — Powtórzyła jego
własne zadane wcześniej pytanie: — A co ty zrobisz, Sam? Jeśli oblejesz
egzaminy? Jeśli się nie dostaniesz?
To pytanie zdominowało całe lato. Co zrobisz, jeśli...?
— To samo.
Odpowiedź Sama zawierała tak duży ładunek pustej bohaterszczy-zny, że mogła ją
bezpiecznie zlekceważyć.
— Nie zrobiłbyś tego. — Powiedziała to pogardliwie, drwiąco. — Założę się, że
nie.
Wyciągnął rękę. — Założę się, że tak.
Wtedy wstała, strzepnęła ze spódnicy świeżo skoszoną trawę.
— Nie wiem, dlaczego tak głupio rozmawiamy. Oboje się dostaniemy.
Ale on zamilkł i odwrócił od niej wzrok, który powędrował daleko poza boisko
szkoły Króla Edwarda VI — szkoły nienawidzącej przegranych — ku linii horyzontu
i zabudowaniom uniwersyteckim po przeciwnej stronie drogi. Patrzył na budynek
Związku Studentów, wysoką wieżę zegarową, wdzięczne wiktoriańskie budowle,
oczekujące na tych, którym się poszczęści.
Jeżeli nawet nie wcześniej, to wtedy już mogła się domyślić.
23 lipca 1991
Chirurg się pocił. Papierowa czapeczka i maska już były wilgotne. Krople potu
błyszczały na czole, odbijając silne światło lamp chirurgicznych nad jego głową.
Instrumentariuszka przyglądała mu się. Ponad jego ramieniem spojrzała na listę
nazwisk na białej tablicy, listę zabiegów na dzisiejsze popołudnie. On nie mógł
się rozchorować. Sześciu innych pacjentów czekało w kolejce; następny był już
prawdopodobnie w rękach anestezjologów i pełen obaw szykował się do zatonięcia w
nieświadomości. Reszta nawet w tej chwili mogła przechodzić ostatnie badania na
oddziale. Operacje muszą być kontynuowane. Ale nie bez chirurga.
A chirurg nadal się pocił.
Naprzeciw niej, na lewo od lekarza stał stażysta, nowy, przyjęty tydzień temu.
Grek. Po jego błyszczących oczach poznała, że też zdaje sobie sprawę ze stanu
chirurga, i wyczytała w nich, iż dręczy go własna obawa: że nie będzie potrafił
zająć się pozostałymi przypadkami. Nie samodzielnie. Zgadła również, że
niezależnie od tego, co napisano w jego opinii, przed przeniesieniem się do
Anglii samodzielnie wykonywał tylko drobne zabiegi. Nie miał umiejętności
specjalisty.
Jeszcze raz ukradkiem spojrzała na chirurga. Strużka potu ciekła mu do oka. Nie
mogąc wytrzeć twarzy, mrugał gwałtownie, uciekając spojrzeniem od otwartej rany.
Wyczuła, że z wielkim trudem usiłuje skupić się na operacji, ale ma nawet
trudności z utrzymaniem w dłoni skalpela. Zamiast ująć narzędzie delikatnie, jak
drogie, wieczne pióro, chwycił je w garść jak niezręczny amator z twarzą
czerwoną z wysiłku. Instrumentariuszka rozejrzała się wokoło, szukając jakiegoś
wyjaśnienia. Może było za gorąco. W sali stale utrzymywano wysoką temperaturę z
uwagi na pacjentów, unieruchomionych na stole operacyjnym. Przywołała salowego i
poprosiła o przesunięcie wskazówki klimatyzatora o trzy stopnie w dół.
Następnie, posługując się długimi, zakrzywionymi kleszczami, włożyła kłąb
sterylnej gazy w dłoń pielęgniarki--stażystki i poprosiła ją o wytarcie czoła
chirurgowi.
Nie mógł zrobić tego sam, gdyż zainfekowałby rękawiczki. A to wiązałoby się z
koniecznością przerwania operacji, pozostawienia krwawiącego pacjenta na stole i
ponownego szorowania rąk.
Pielęgniarka-stażystka bez słowa stanęła za odzianą w zielony fartuch postacią i
wytarła pot gazą. Chirurg powinien być wdzięczny za ten gest. W normalnych
warunkach byłby.
Dziś jednak owa czynność zdenerwowała go. Stanął bokiem do pacjenta i burknął
tak opryskliwie na siostrę, że ta upuściła gazę na sterylne, zielone ręczniki.
Zapadła przerażająca cisza, przerywana jedynie rytmicznie falującym szumem
wentylatora. Wszyscy widzieli. Kłąb gazy, trzymany gołymi rękami przez
pielęgniarkę, nie był już sterylny. Teraz zaś skażone były również zielone
ręczniki. A zielone ręczniki otaczały ziejącą, otwartą ranę; tkanki nie
chronione przez skórę. Cóż z tego, że była to tylko operacja przepukliny, skoro
skóra, mięśnie i naczynia krwionośne zostały głęboko nacięte. Żywy człowiek
został narażony na infekcję przez jedną niezdarną pielęgniarkę. Chirurg milczał,
emanując napięciem i złością. Dysząc ciężko, zatrzymał ręce kilka cen-
tymetrów nad „brudnym" tamponem, jakby powietrze wokół niego również zostało
skażone.
Sytuację uratowała instrumentariuszka. Szybko mruknęła „przepraszam, doktorze" i
wsunęła w drżące ręce pielęgniarki parę kleszczy hemostatycznych, aby umożliwić
jej odzyskanie gazy bez naruszenia niewidzialnej bariery sterylności. Następnie,
korzystając z innej pary długich kleszczy, ułożyła czysty, zielony ręcznik w
podejrzanym o skażenie miejscu, rzucając uprzednio niezręcznej pielęgniarce
współczujące spojrzenie współtowarzysza niedoli. Wszystkie miały za sobą
przynajmniej jedno takie doświadczenie. Drażliwy chirurg, upalny dzień, duszna
sala operacyjna i skomplikowany zabieg.
Tylko że to nie była żadna z tych rzeczy. „Pinky" Sutcliffe cieszył się w
szpitalu opinią spokojnego i opanowanego, chłodnego zawodowca, który ograniczał
konwersacje do krótkich komend, by podano mu narzędzia, i wyjaśnień rzucanych od
czasu do czasu studentom medycyny. Opryskliwe uwagi nie były w jego stylu. Jeśli
się pocił, musiało być mu gorąco — albo był chory. Instrumentariuszka
zmarszczyła brwi. Przypadek na stole nie był szczególnie skomplikowany, bułka z
masłem dla doświadczonego lekarza. Jak dotąd.
Nagle sala operacyjna pogrążyła się w ciszy, jakby cały personel wyczuł, że coś
jest nie tak. Przez chwilę wydawało się, że nawet wentylator przestanie zaraz
pracować. Czarne oczy instrumentariuszki widoczne ponad maską zaczęły się
rozglądać, jakby w poszukiwaniu przyczyny złego humoru chirurga. Popatrzyła na
stażystę. Mało kompetentny nabytek z importu, ale przynajmniej pewnie trzymał
kleszcze. Niczego więcej od niego nie wymagano. Nie on więc stwarzał problem.
Zerknęła przez salę na studentów. Czwarty rok. Pulchny chłopak i niska
dziewczyna. Oboje odziani byli w obowiązujące na bloku operacyjnym zielenie oraz
białe, skórzane chodaki, i do tego praktycznie sprowadzał się ich udział w tym,
co się tutaj działo. Oparci o ścianę, opowiadali sobie dowcipy. Zniecierpliwiła
się w myślach. Mieli idealną okazję, by poznać anatomię odbytu, ale bardziej
zajmowały ich aktualne ploteczki. Patrzyła na pogodne twarze, przez ułamek
sekundy niemal zazdroszcząc im braku odpowiedzialności za przebieg operacji.
Widziała rękę studenta lekko spoczywającą na ramionach dziewczyny. Oni
najwyraźniej niczym się nie przejmowali. Odwróciła oczy, spojrzała na twarz
chirurga, a jej niepokój wzrósł. Patrzył na ra-
8
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia. Przeniosła uwagę na osobę
u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej bawełnie, ręce pokornie
założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej lub kogoś, kto nie bardzo
wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i niezauważalny jak duch. Pełen
zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie wiadomo jak poważnie traktować swą
pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, a już na pewno nie
chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że przyczyną nienormalnego zachowania
Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy. Nadal się uśmiechała, gdy jej
poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie. Wysoki, muskularny blondyn,
anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z Timesa, poświęcając pacjentowi
minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment ich oczy spotkały się. Mrugnęła
do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym znacząco popatrzył na chirurga.
Przesianie było jasne: co się z nim dzisiaj dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
nę tak, jakby nie mógł się skoncentrować. Nie zwracał uwagi na studentów. Nie
ich zachowanie było przyczyną jego złego samopoczucia.
Przeniosła uwagę na osobę u swego boku. Szczupła, nieśmiała postać w białej
bawełnie, ręce pokornie założone do tyłu — jak u członków rodziny królewskiej
lub kogoś, kto nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Salowy. Cichy i
niezauważalny jak duch. Pełen zapału, nowy, nieszkodliwy. Salowy mógł nie
wiadomo jak poważnie traktować swą pracę, a i tak nikt nie zwracał na niego
najmniejszej uwagi, a już na pewno nie chirurg. Uśmiechnęła się na myśl, że
przyczyną nienormalnego zachowania Pinky'ego Sutcliffe'a mógłby być salowy.
Nadal się uśmiechała, gdy jej poszukujący wzrok spoczął na Billu Amisonie.
Wysoki, muskularny blondyn, anestezjolog, jak zwykle zmagał się z krzyżówką z
Timesa, poświęcając pacjentowi minimum uwagi. Podniósł spojrzenie i na moment
ich oczy spotkały się. Mrugnęła do niego, a on odpowiedział tym samym, po czym
znacząco popatrzył na chirurga. Przesłanie było jasne: co się z nim dzisiaj
dzieje?
Wzruszyła ramionami w geście mówiącym „nie wiem" i kontynuowała rozważania. Ale
w sali operacyjnej znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba. Nieszczęsna
pielęgniarka-stażystka, która upuściła gazę i której twarz wciąż płonęła z
zażenowania. Była czerwona jak... Oczy instrumentariuszki z niepokojem spoczęły
na chirurgu. Czerwona jak chirurg.
Instrumentariuszka nadal podawała mu narzędzia, lecz jej niepokój narastał.
Mechaniczne ruchy odtwarzały rutynową czynność prawie nie wymagającą myślenia:
asystowanie przy operacji przepukliny. Automatycznie podawała instrumenty —
ssak, nożyczki, kleszcze — chirurg nawet nie musiał o nie prosić. Zajmowała się
tym przez pięć dni w tygodniu. Ale nie w takich warunkach.
Dziś coś było bardzo nie tak. Chirurg grzebał się, nieudolnie trzymając
narzędzia, znane mu jak własne palce, jakby widział je po raz pierwszy.
Wpatrywał się w nie, jak w coś zupełnie dla siebie nowego. Dwa razy chwycił
kleszcze za ostrza. Raz zażądał szwu, kiedy nie było co zszywać. Podała mu szew
i patrzyła, jak puszcza go, zmieszany. Gdy go podnosiła, spojrzała lekarzowi w
twarz i zobaczyła coś, czego nigdy przedtem nie widziała.
Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, czemu jest tak spięta. Nie tylko
dlatego, że chirurg tak nieudolnie obchodził się z narzędzia-
mi. Jego dłoń drżała, stwarzając zagrożenie swym brakiem precyzji. Drżenie było
niedostrzegalne, jeśli spoglądało się tylko na palce. Ale gdy spojrzenie
powędrowało do ostro zakończonej końcówki skalpela, można było dostrzec, że
wibruje niemal jak kamerton uderzony o coś twardego. Oniemiała, przyglądała się
palcom chirurga, bladym i niemal nieludzkim w obciskającym je sterylnym
lateksie, jak niezdarnie prowadziły skalpel przez krwawiącą tkankę. Nagle
ostrze, które miało zdjąć płat mięśnia, zagłębiło się weń jak rzeźnicki nóż.
Zaniepokojona teraz nie na żarty, spojrzała raz jeszcze na twarz chirurga, na
to, co dało się zobaczyć: niewidzące oczy i zmarszczone czoło. Nos i usta miał
przesłonięte papierową maseczką, teraz nasiąkniętą potem. Niepokój pielęgniarki
przerodził się w panikę. Nie wiedziała, co robić. Pinky Sutcliffe był poważanym
chirurgiem o długim stażu; ona była tylko młodszą instrumentariuszką. Miała
jednak świadomość, że przede wszystkim odpowiedzialna jest za pacjenta,
mężczyznę, którego operowali, a który leżał na stole nieświadomy rozgrywającej
się tragedii. Czuła się rozdarta pomiędzy obowiązkiem zawodowym a posłuszeństwem
wobec niewidzialnej hierarchii, którą przesiąknięty był cały medyczny świat,
gdyż wiedziała, że w żadnym wypadku nie wolno jej podważyć kompetencji
operującego specjalisty.
Raz jeszcze rzuciła zdesperowane spojrzenie Bilłowi Amisonowi. Nie rozwiązywał
już krzyżówki. Porzucona gazeta leżała na podłodze, a anestezjolog jedną ręką
przyciskał respirator do ust pacjenta, drugą sprawdzając puls na jego
nadgarstku. Zanotował ciśnienie i spojrzał prosto na nią.
Teraz oboje przyglądali się chirurgowi. Głowa mu się chwiała, oczy błyszczały i
błądziły nieprzytomnie. Był chory. Musiał być chory. A na dodatek jego stan się
pogarszał. Sutcliffe podniósł wzrok. Wydawało się, że nie widzi jej ostro.
Niepokój sprawił, że zapytała:
— Panie doktorze, czy czuje się pan na tyle dobrze, by kontynuować?
Chirurg zachichotał.
Zaszokowani studenci przyglądali mu się ze zgrozą w oczach. Pie-lęgniarka-
stażystka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je pod ostrzegawczym
spojrzeniem instrumentariuszki. Grecki lekarz podniósł duży zacisk tętniczy i
trzymał go jak broń gotową w razie potrzeby. Bili Amison zerknął na kardiograf i
mocniej ścisnął przegub pa-
10
cjenta. Zamruczał. Nikt nie zrozumiał, co mówi, i nikt nie poprosił go o
powtórzenie. Salowy wycofał się pod ścianę, jakby odruchowo dystansując się od
tego, co działo się na sali. Wszyscy widzieli, jak skalpel wyślizgnął się,
przecinając niewielkie naczynie krwionośne. Asystujący chirurg zastosował
diatermię. Sala wypełniła się kwaśnym odorem palonej tkanki. Niebieskawy dym
uniósł się nad ciałem, rozpływając się w świetle lampy operacyjnej.
Krwawienie ustało. Asystent ujętym w szczypce tamponem otarł okolice rany.
Bili Amison ponownie sprawdził ciśnienie krwi pacjenta i przyspieszył kroplówkę.
Wyprostowany, usiadł na stołku przy głowie pacjenta. Zapomniał o krzyżówce.
Wszyscy byli spięci. Wszyscy poza pacjentem. Jemu było wszystko jedno.
Chirurg ponownie zachichotał; na palcu wskazującym miał roz-smarowaną krew.
Podniósł go do oczu i obserwował, zafascynowany.
Coraz bardziej wystraszona instrumentariuszka zerknęła w otwartą jamę brzuszną.
W odległości mniejszej niż centymetr od ostrza skalpela pulsowała tętnica udowa,
główna arteria dostarczająca krew do dolnej części ciała. Z przerażeniem
obserwowała rytmiczne uderzenia. Gdy skalpel zsunął się niżej, mimowolnie
zamknęła oczy.
23 listopada 1999
Szli na skróty drogą, która wiodła na tyły budynku Królewskiej Akademii
Medycznej, a dalej przez zawsze otwarte drzwi przeciwpożarowe prosto do bocznego
wejścia na salę wykładową. Kiedy ktoś się spóźnił, a miał trochę szczęścia, mógł
wślizgnąć się tam w połowie zajęć nie widziany przez nikogo, nawet przez
wykładowcę, dzięki zasłonom upiętym luźno z boku audytorium. Łatwo więc było
wmieszać się w tłum jednej osobie, dwóm lub trzem. Czterej współlokatorzy często
korzystali z bocznych drzwi, dających im możliwość zjawienia się na wykładzie,
którego omal nie opuścili z powodu kolejnej imprezy, kolejnej ciężkiej nocy,
kolejnej popijawy. Lecz tego dnia, mimo spóźnienia i pośpiechu, jakaś barwna
plama ściągnęła ich uwagę na niewielkie śmietnisko na dnie płytkiego rowu.
Coś żółtego. Foliowy worek.
Po sześciu miesiącach praktyki wiedzieli już, że w szpitalach stosuje się barwne
oznaczenia. Czerwienie i żółcie znamionowały niebezpieczeństwo: groźne
promieniowanie, skażenie. W żółte foliowe worki pakowano odpady medyczne, o czym
zawsze informował wielki, czarny napis po ich obu stronach. Powinny być
zanoszone bezpośrednio do szpitalnej spalarni — nie porzucane tutaj, na otwartym
terenie. Przedmiotem ich uwagi był taki właśnie worek na odpady, tylko że dwa
razy większy niż normalnie. Były to dwie torby sklejone razem taśmą. Miały w
sumie długość równą wzrostowi człowieka i kanarkową barwę, wyjątkowo rzucającą
się w oczy w ten pochmurny listopadowy poranek, kiedy ziemia, niebo i szpital
zdawały się zlewać w jednolitą szarość betonowego budynku z lat trzydziestych.
Kształty były nieostre, zamazane, zarysy rozmyte w mokrej, rzadkiej mgle,
niewyraźne i mroczne. Ten kształt jednak się wyróżniał.
Studenci medycyny to ciekawskie istoty. Choć byli już mocno spóźnieni na trzeci
tego dnia wykład, cała czwórka zbliżyła się o kilka kroków, by przyjrzeć się
jasnej paczce w tandetnym, foliowym całunie. Tom niepewnie wyciągnął rękę.
12
— Zdaje się, że to sztywniak — rzekł z niedowierzaniem.
Ich oczy przeczesały niewielkie krzewiaste zarośla i powróciły do jaskrawej
folii. A ponieważ zwłoki na terenie szpitala nie są niczym niezwykłym, stali
wokół znaleziska i dyskutowali.
Michaela trzymały się żarty. — Pewnie ktoś popełnił morderstwo — stwierdził,
śmiejąc się nerwowo — i chciał, żeby szpitalni śmiecia-rze pozbyli się truposza,
puszczając go z dymem w spalarni.
Jak gdyby dowcip padł z ust konsultanta na obchodzie w szpitalu, pozostała
trójka zarechotała uprzejmie, acz z przymusem.
— Albo jakiś chirurg schrzanił operację i musiał pozbyć się dowodu rzeczowego.
— To akurat wymyślił Jake.
Nawykli do makabrycznych żartów, stali i dowcipkowali, popisując się jeden przed
drugim. Dopiero Ben przywołał ich do porządku.
— Uważam — rzekł poważnie — że powinniśmy kogoś zawiadomić.
Jego trzej koledzy skinęli głowami na znak zgody. Wszyscy czterej wiedzieli, co
to oznacza. Tego dnia nie pójdą już na żaden wykład.
Doktor Karys Harper wzięła wolny ranek po całonocnym dyżurze pod telefonem i
dreptała teraz po mieszkaniu w białym frotowym szlafroku, ziewając, zgarniając
włosy z oczu i wielkimi łykami popijając czarną kawę. Po takich dyżurach zawsze
czuła swego rodzaju znużenie. Gdy zadzwonił telefon, dyskretnie zaklęła. Nigdy
nie opuszczała jej dręcząca świadomość, że w każdej chwili może zostać gdzieś
wezwana, więc nie łudziła się, że chodzi o zwykłą towarzyską pogawędkę. Nikt ze
znajomych nie spodziewałby się jej w domu o jedenastej rano w zwykły dzień
tygodnia.
Spokojnie odebrała telefon, zapisując szybko wskazówki w notesie, który trzymała
przy aparacie. Nim wzięła prysznic i naciągnęła na siebie jakieś spodnie i gruby
sweter, ziewanie i zmęczenie całkiem ustąpiły, czuła jednak pewną ociężałość,
której nie doświadczała nigdy po nocy zupełnie wolnej od pracy. Zrzuciła to na
karb świadomości, że mogło ją czekać jakieś odpowiedzialne zadanie. Że w każdej
chwili musiała być gotowa do akcji.
Pojechała na miejsce zdarzenia swym czarnym mercedesem ze składanym dachem,
mknąc po Bristol Road, nie raz i nie dwa korzystając z pasa dla autobusów, by
wyprzedzić pojazdy skręcające w pra-
13
wo. Nie mogła usprawiedliwić takiej jazdy zwykłą wymówką lekarzy — że spieszą
się, bo kilka minut może ocalić życie pacjenta — jako że zwyczajnie ekscytowała
ją prędkość. Znalazła wskazane miejsce bez trudu. Znała ten teren, znajdował się
w odległości kilkuset metrów od jej miejsca pracy, szpitalnej kostnicy. Skręciła
w Edgbaston Park Road, później w lewo w Metchley Lane i zaparkowała tuż za
tłumem szybko gromadzących się gapiów, otaczających wianuszkiem policyjne
samochody. To dziwne, jak niebieskie, błyskające światła radiowozów przyciągały
widzów. Starała się nie zwracać uwagi na towarzyszące jej podekscytowane szmery.
Ktoś, kto zauważył jej czarną torbę patologa, skwapliwie informował innych, kim
jest. Nie chciała jednak z nikim rozmawiać, zanim nie pozna faktów.
Z oczami utkwionymi w ziemię, pochyliła się i przeszła pod policyjną taśmą, i
zsunęła się w dół do niewielkiego zagłębienia, gdzie stał biały namiot kryjący
zwłoki. Ciała pilnowały dwie osoby, trzydziesto-kilkuletni detektyw inspektor,
szczupły, niedbale ubrany, jasnowłosy, z niewielką łysiną i postawna detektyw
sierżant. Karys uśmiechnęła się do nich na powitanie. Starzy znajomi.
Postawiła torbę na ziemi, przy zwłokach.
— No to czeka mnie nowa przygoda.
Przeczuwając, co nadchodzi, oboje funkcjonariusze poruszyli się niepewnie. Znali
specyficzne poczucie humoru Karys.
Wskazując na żółty, foliowy worek, oznaczony po bokach napisem „ODPADY
MEDYCZNE", rzekła: — Widzę, że mamy tu ładnie zapakowany i podpisany prezent.
Sierżant Fielding posłała jej wymuszony uśmiech. Inspektor For-rest zachował
kamienną twarz. Karys wzruszyła ramionami i otworzyła torbę.
— Kiedy znaleziono ciało?
— Przed godziną. Natknęli się na nie studenci medycyny. Podniosła wzrok. —
Zwiali z wykładów?
Tym razem Forrest wzruszył ramionami. — Tym niech się zajmie uniwersytet. My
mamy swoje zmartwienia.
— Hm...
Wsunęła na dłonie parę chirurgicznych rękawiczek, po czym ujęła duży nóż, ostry,
z ząbkowanym ostrzem, używany do przecinania więzów i pętli, tak, by zachować
wykonane węzły.
14
— Ma pan coś przeciwko, inspektorze Forrest?
— Nie.
— A zatem sprawdziliście odciski palców?
Jego twarz nabrała już niezdrowego odcienia zieleni. — Nie wiem, po co mamy się
trudzić. W dzisiejszych czasach wszyscy używają rękawiczek.
— No dobra. Zaczynamy.
Nacięła gruby, żółty plastyk i wszyscy troje zajrzeli do środka. Ich oczom
ukazał się chudy, kościsty mężczyzna leżący na plecach z opuchniętą, rybią
twarzą, wybałuszonymi oczyma. Ramiona miał skrzyżowane na klatce piersiowej, a
brodę opuszczoną. Ubrany był w błękitną koszulę w drobną krateczkę, rozpiętą pod
szyją, i czarne skarpetki. Bez butów. Poza tym był nagi — nie licząc zegarka i
niechlujnie zawiązanego krawata, który został zaciśnięty na szyi ze śmiertelną
siłą.
Karys przez chwilę przyglądała się ofierze, by zaobserwować jak najwięcej
szczegółów. Chciała zapamiętać każdy detal. Kiedy w umyśle miała już odbity jego
obraz, pozwoliła sobie dotknąć trupa. Był zimny. Lodowato zimny. Spróbowała
poruszyć jego rękoma. Pozostawały sztywne. Stężenie pośmiertne jeszcze nie
ustąpiło. Przyjrzała mu się bliżej. Nie miał widocznych stłuczeń, ale zauważyła
zasinienia w dolnej części pośladków, na barkach i piętach. Przesunęła krawat,
odsłaniając granatową linię, i zauważyła, że był to jeden z tych śmiesznych
fularów z postaciami z filmów Disneya, przedstawiający tańczące walca Myszki
Mickey i Minnie. Poza tym jedyne widoczne obrażenie stanowiła cienka linia
skrzepłej krwi w prawej pachwinie ofiary. Karys przyjrzała się jej uważnie, po
czym dotknęła palcem. Była to prosta, równa rana długości około dziesięciu
centymetrów. Niezdarnie zszyta pięcioma, byle jak założonymi jedwabnymi szwami,
których końce były wystarczająco długie, by ukłuć ją w palce. Karys zastanawiała
się nad tym uszkodzeniem ciała, starając się domyślić kolejności zdarzeń.
Gdy spojrzała w górę, zobaczyła, że oboje policjanci patrzą na to samo co ona.
Żadne się nie odzywało. Czekali na nią.
— Interesujące — rzekła.
— Ta-ak — odpowiedzieli zgodnym chórem.
— A co pan o tym myśli, inspektorze Forrest?
— Wygląda na to, że miał operację.
— Możliwe.
15
— Cóż innego mogłoby to być?
— Nie wiem — odparła. — Może dowiemy się więcej po sekcji. — Spojrzała ponad
ramieniem inspektora w stronę dużego, szarego szpitala majaczącego na tle nieba.
— Czy zgłoszono zaginięcia jakichś pacjentów?
— Jak dotąd, nie.
— Hm... — mruknęła ponownie.
Znów przyjrzała się ranie. Następnie obmacała twarz, sprawdziła kolana, próbując
ustalić stopień stężenia pośmiertnego, i doodbytni-czym termometrem zmierzyła
temperaturę głęboką ciała. Dwanaście stopni Celsjusza. Myślami przebiegła
podręcznikowe wykresy. Nie żył od ponad dwunastu godzin. Może nawet dwudziesty
czterech. Spojrzała na swój zegarek. 11:45. A więc zmarł prawdopodobnie wczoraj
po południu lub wieczorem, a ciała pozbyto się pod osłoną ciemności. Nie tego
ranka. Szpital to miejsce, w którym roi się od ludzi, morderca nie zaryzykowałby
porzucenia zwłok za dnia. Wiedząc, że inspektor For-rest będzie ją naciskał, by
podała jak najdokładniejszy czas zgonu, usiłowała go teraz ustalić. Ofiarą był
chudy mężczyzna, niekompletnie ubrany, więc ciepłota ciała spadała stosunkowo
szybko, także z uwagi na zimny, deszczowy dzień, no i plastyk, który nie stanowi
dobrej izolacji.
Forrest musiał się domyślić, nad czym tak dumała.
— Osiem stopni Celsjusza — podpowiedział burkliwie. Uśmiechnęła się w
podziękowaniu.
Temperatura jego ciała osiągnęła niemal temperaturę otoczenia, więc
prawdopodobnie zmarł wczoraj, dość późnym popołudniem. To była wiedza czysto
podręcznikowa. Ale jej umysł pracował na wysokich obrotach, starając się
nakreślić następstwo wypadków. Co mogło doprowadzić tego człowieka do śmierci
przez uduszenie? Co mogło spowodować porzucenie jego ciała na terenie szpitala?
Niedawno przebyta operacja? Czy był to może pacjent, który wywędrował sobie
samowolnie z oddziału? Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: ostatnio zajmował
się nim niezbyt kompetentny lekarz. Szwy nie były idealnie równe. No i dlaczego
owinięto go w worek na medyczne odpady? To było dziwne. Zagadkowe.
Zżerała ją ciekawość, jakich to nowych odkryć dokona podczas sekcji zwłok.
16
Gdy Karys dzwoniła z telefonu w samochodzie po koronera, For-rest zaczynał już
pierwsze przesłuchania. Po południu zwłoki spoczywały na stole sekcyjnym, nagie,
pozbawione plastykowej otoczki. Co więcej, nie były już anonimowe. Znana była
ich tożsamość i dane osobowe. Bladym mężczyzną rasy białej był Colin Wilson, lat
trzydzieści pięć, dziwnym zbiegiem okoliczności rówieśnik inspektora Forresta.
Znali też jego adres: Jasmine Place 8, Erdington. Colin Wilson miał żonę o
imieniu Laura i dziesięciomiesięczną córeczkę Heather. Stał się dla ekipy
dochodzeniowej kimś więcej niż tylko anonimową ofiarą morderstwa — był teraz
ojcem rodziny.
Karys, wchodząc do prosektorium, od razu zauważyła napięcie, w jakim czekała na
nią cała ekipa dochodzeniowa złożona z Forresta, pani detektyw sierżant Fielding
i kilku innych funkcjonariuszy. Jak to miała w zwyczaju, zignorowała ich i
zajęła się oględzinami ciała Colina Wilsona. Chudy i kościsty, raczej
wymizerowany niż szczupły.
Jak większość patologów Karys miała własny sposób przeprowadzania sekcji, na
który składały się metody tradycyjne plus jej osobiste słabostki. Ci, którzy
pracowali z nią wcześniej, znali na pamięć jej tryb postępowania; ze
zmarszczonym czołem wiązała za plecami fartuch chirurgiczny; mocno popychała
tkwiące na nosie ciężkie okulary, jakby chciała je sprowokować — niech no tylko
spróbują się zsunąć, gdy włoży rękawiczki. Te z kolei bardzo często pękały, bo
naciągała je zbyt mocno, jak tylko podejrzewała, że śmierć nastąpiła w wyniku
morderstwa. Kiedyś w bezprecedensowym przypływie szczerości zwierzyła się
Pagetowi, swemu asystentowi, że gdy ma do czynienia z morderstwem, czuje gniew
znacznie silniejszy, niż w przypadku patologa jest dopuszczalny. Uczciwie
przyznała się do słabości. Wiedziała, że myśli o morderstwie w ogóle nie powinny
wyprowadzać jej z równowagi, nie powinny przebijać się przez ochronną skorupę.
Ta skorupa stanowiła tarczę broniącą przed emocjonalnym zaangażowaniem się w
sprawę. Jej praca polegała na naukowej obserwacji, bezstronnej, obiektywnej, a
przede wszystkim dokładnej. Przynajmniej w teorii.
Jednak ci, którzy ją znali, dobrze wiedzieli, jak bardzo angażuje się w sprawy
morderstw.
Paget stał teraz z boku i milczał. Poczuł się zakłopotany przez tamto jej
wyznanie i skwitował je wówczas jedynie mruknięciem. Jednak
17
nigdy nie zapomniał jej szczerości. Pamięć o tym, jak się przed nim odsłoniła,
wróciła dzisiaj ze wzmożoną siłą, gdy przyglądał się, jak psychicznie
przygotowuje się do wykonania zadania, stojąc w nogach stołu z rękoma złożonymi
przed sobą jak do modlitwy. Pamiętał jeszcze coś, co mu wtedy powiedziała w tym
samym przypływie szczerości — że czuje, iż zawsze powinna spędzić tę chwilę w
ciszy, łącząc się z ofiarami gwałtownej śmierci, bo to jej pomaga ułożyć we
właściwe miejsca wszystkie cząstki łamigłówki, odtworzyć łańcuch zdarzeń, każdy
cios, który doprowadził do śmierci ofiary. Wszystkie dowody były na miejscu,
czekały w tkankach, by obnażyła je za pomocą noża. I właśnie ta kolejność
ciosów, rany i obrażenia poniesione podczas prób obrony dawały jej prawdziwy
klucz do umysłu mordercy. Nie wolno jej było niczego pominąć. Była to winna
swoim „pacjentom", winna im była odsłonięcie każdej komórki ich ciała, która
dostarczyłaby jakiegokolwiek dowodu i pomogła coś wykazać. Winę. Lub niewinność.
Wypadek. Zabójstwo w afekcie. Morderstwo. A niekiedy nawet — w co mocno wierzyła
— wskazać mordercę.
W końcu oczekujący policjanci odetchnęli z ulgą, gdy wciągnęła mocno powietrze,
jakby przygotowując się do skoku z trampoliny. Rozplotła dłonie i przerwała
ciszę, rozpoczynając powierzchowne oględziny głowy i karku, mówiąc do
czekających funkcjonariuszy i małego dyktafonu.
— Przyczyną śmierci — zaczęła — jest najprawdopodobniej uduszenie. Tym
krawatem.
Odcięła ciemnoniebieski krawat z jaskrawymi motywami z bajek Disneya i podała go
policjantom, odsłaniając sinoczerwoną linię oplatającą niemal całą szyję.
Odwróciła głowę na bok i dotknęła palcami zgrubienia na karku wielkości i barwy
dojrzałej śliwki.
— Sądzę, że to przydarzyło mu się wcześniej. — Zamilkła, po czym zdecydowanie
ciągnęła dalej. — Tak. Nie ma wątpliwości. Najpierw został ogłuszony.
Forrest podniósł wzrok. — Czy można stwierdzić czym?
— Tępym narzędziem. Mógł to być kij baseballowy. Coś w tym rodzaju. Coś
ciężkiego i tępego. Uderzenie było dość silne. A jeśli o to chodzi... — Wskazała
palcem na prostą ranę w pachwinie ofiary. — To mnie intryguje. — Zwróciła się do
sierżant Fielding: — Czy jego żona
18
f
na pewno powiedziała, że nie przebył w ostatnim czasie operacji, na przykład
przepukliny?
— Na pewno. Wyszedł tego dnia jak zwykle do pracy. Żona zapewniła, że nie miał
żadnej operacji od czasu, gdy w dzieciństwie wycięto mu migdałki.
Karys nie mogła powstrzymać kolejnego przypływu wisielczego humoru. — Tędy
migdałków raczej mu nie usunięto.
Kilku policjantów, nie obeznanych z typowymi dla niej lekarskimi dowcipami,
poruszyło się niespokojnie.
— Jeśli zaś nie przechodził ostatnio żadnej operacji, to mogę się jedynie
domyślać, że być może zranił się przypadkowo w pracy. Czym on się zajmuje?
— Był hydraulikiem, pani doktor. — Odpowiedzi udzieliła postawna pani sierżant.
— A więc mało prawdopodobne, że zranił się sam. Ale niewykluczone. Czy
zaczęliście już sprawdzać izby przyjęć w szpitalach? Ta rana wygląda na świeżą.
— Forrest pokręcił głową, a Karys ciągnęła: — Cóż, ktoś przecież musiał ją
zszyć. — Pochyliła się, by spojrzeć uważniej. — Nie wygląda to najładniej. Może
to dzieło studenta medycyny. Albo lekarza rodzinnego. Oni nie mają zbyt wielkiej
praktyki w szyciu.
David Forrest wzruszył ramionami. — Zastanawialiśmy się — odważył się wysunąć
teorię — czy nie była to próba samobójstwa.
Karys westchnęła cicho. — To możliwe — rzekła. — Mógł sam zranić się w pachwinę,
choć ja nigdy nie słyszałam o samobójstwie popełnionym przez przecięcie tętnicy
udowej. Ale nie zaszył się przecież sam, prawda? I zdecydowanie nie mógł zadać
sobie ciosu w tył głowy — ani udusić się krawatem, a potem owinąć się w worek na
odpady medyczne i sam siebie porzucić na szpitalnym śmietnisku. Nie. Musiało
stać się coś innego. Coś bardzo dziwnego. Bóg jeden wie, co to mogło być.
Nie tracąc rezonu, Forrest spróbował ponownie: — Jaki zatem mógł być scenariusz?
— Spojrzał bezradnie na sierżant Caroline Fiel-ding, jakby szukając wsparcia. —
Przecież ludzie podcinają sobie żyły na nadgarstkach. On mógł przeciąć się tam.
— Jego wzrok błąkał się po ranie pachwiny. — Tak dla odmiany. Później jakiś
znajomy, może lekarz, może pielęgniarka lub ktoś z przeszkoleniem medycznym
próbował go ocalić, zakładając szwy. — Zaśmiał się sztucznie, przepraszają-
19
co i znów popatrzył po sali w poszukiwaniu wsparcia. — A gdy to nie wypaliło,
znajomy spanikował, zabił go i porzucił ciało na terenie szpitala. To tylko
jedna z koncepcji — zakończył słabym głosem.
— A co z ciosem w tył głowy?
Forrest przygryzł wargę. — Forma znieczulenia? — zaproponował nieśmiało i
nieprzekonywająco.
— Przypuszczam, że mogło się tak zdarzyć — przyznała uprzejmie Karys, gdy jej
obleczone w lateks palce znowu badały szwy. — Jednak wszystko, co mogę
stwierdzić na tym etapie, to fakt, że Colin Wilson został zamordowany. Nie zmarł
z przyczyn naturalnych. Mogę jeszcze dodać, jeśli wam to pomoże, że cięcie
znajduje się dokładnie w takim miejscu, gdzie wykonałby je chirurg operujący
przepuklinę.
— I nie uważa pani, że mógł to być lekarz albo ktoś ze szpitala? — odezwał się
ponownie Forrest. — Że mamy do czynienia ze spartolo-nym zabiegiem, a obrażenie
głowy powstało na skutek upadku ze stołu operacyjnego?
Za grubymi szkłami okularów oczy Karys wydawały się ogromne.
— Inspektorze Forrest — rzekła ze śmiertelną powagą. — Co pan sugeruje? Że
jeden z naszych chirurgów do tego stopnia schrzanił operację, iż musiał pozbyć
się zwłok, porzucając je na szpitalnym wysypisku śmieci?
Forrest najwyraźniej się speszył. — Cóż, powiedziała pani...
Karys raz jeszcze dotknęła szwów. — Poprosiłam o pełne badanie toksykologiczne
próbek surowicy, ale nie sądzę, by tu znajdowała się odpowiedź — rzekła
spokojnie.
Niemniej jednak słowa „spartolona operacja" wywołały u niej nieprzyjemne wizje.
Tym razem nie chodziło o sen. To była rzeczywistość. Okrutne, nagie fakty. Po
raz pierwszy od miesięcy poczuła znany ucisk w piersi, nudności, nienormalnie
przyśpieszony oddech.
Jej wzrok pobiegł do policyjnej torby na materiał dowodowy. Hydraulicy zwykle
nie zakładają krawatów do pracy. Wilson miał na sobie zwykłą, roboczą, flanelową
koszulę. Wiedziała, że krawat pozostawił morderca jako swój podpis, równie
niepowtarzalny jak charakter pisma. I tak jak pismo człowieka na białej kartce
papieru mogło świadczyć o jego charakterze, tak zabójca podpisał się na
zwłokach, zdradzając własne spaczone poczucie humoru. Karys stała nieruchomo,
nagle wstrząśnięta, że oto zaczyna wnikać w umysł mordercy.
20
Dopiero poruszenie się Davida Forresta u jej boku sprawiło, że powróciła do
pracy. Wzięła się w garść i skupiła, by przeprowadzić chirurgiczną część
autopsji, najpierw odsuwając się nieco, żeby policyjny fotograf wykonał zdjęcia,
ujmując ciało pod różnymi kątami, tak by zaspokoić wygórowane wymagania
inspektora Forresta.
Wreszcie mogła znów działać, zaczynając od głowy. Był to punkt wyjścia dla
wszystkich patologów, jako że obrażenia tej części ciała były często przyczyną
śmierci. Pracowała spokojnie, mówiąc do dyktafonu, co widzi. W tym przypadku
obrażenie głowy nie okazało się śmiertelne. Badała bardziej szczegółowo. Taka
dokładność mogła być przydatna w czasie przesłuchania w śledztwie. Denat nie
zginął wprawdzie od uderzenia w głowę, ale został ogłuszony. Przyczyną śmierci —
palcami zbadała sinoczerwoną linię, dotknęła wybroczyn wokół wybałuszonych oczu
— było bez wątpienia uduszenie. Szybkie i łatwe. Łatwo dostępne narzędzie
zbrodni: tani, śmieszny krawat, zapętlony pod brodą, mocno zaciągnięty od tyłu.
Wyraźne ślady za uszami świadczące
0 tym, że gdy ofiara osuwała się na ziemię, krawat podsuwał się do góry.
Pęknięta kość gnykowa. Karys przeszła do klatki piersiowej
1 w końcu do brzucha. Jednak przez cały czas nie mogła powstrzymać się od
zerkania na ranę pachwiny, stawiając sobie nieuniknione pytanie: jaki tak
naprawdę był rozwój wypadków?
Czekała ją niespodzianka. Naturalnie zakładała, że rana została zadana, gdy
ofiara jeszcze żyła, lecz w czasie sekcji wszystko zaczęło wskazywać na to, że
było inaczej. Pachwina została przecięta już po śmierci. Dowody były aż nazbyt
jasne. Niepodważalne. Tkanki nie wykazały żadnej lub niewielką tylko reakcję na
nacięcie, prawie nie było śladów krwawienia do komórek otaczających ranę, która
z kolei nie nosiła nawet najmniejszych znamion choćby początkowej fazy
zrastania. Im dłużej pracowała nad zwłokami, tym bardziej była przekonana, że
czarnym jedwabiem połączono fragmenty martwej skóry. Morderca zabił ofiarę i
dopiero wtedy usiłował przeprowadzić operację. Jakiż więc był cel zadania takiej
rany, jeśli nie chodziło o prawdziwy zabieg lub połączenie rozciętej tkanki?
Przypomniała sobie jeden z wykładów z psychiatrii sądowej. Okaleczenie zwykłe
wskazywało na zabójcę sadystę, czerpiącego radość i zadowolenie z cierpień
ofiary, co z reguły wiązało się z perwersją seksualną. W tym jednak przypadku
nic na to nie wskazywało. Zbadała ciało Colina Wilsona bardzo starannie. Nie
21
odkryła żadnych śladów przemocy na tle seksualnym, nie widać było odruchowej
reakcji tkanek na ból powodowany okaleczeniem. Mężczyzna był już w tym czasie
martwy. Taki akt nie sprawiłby przyjemności sadyście. Dlaczego więc zadano ranę?
Ponad stołem sekcyjnym spojrzała na Davida Forresta, wiedząc, że ten zdoła
wyczytać zdumienie z jej twarzy.
— Może pan zapomnieć o izbach przyjęć — rzekła cicho, słysząc drżenie własnego
głosu — i o lekarzach rodzinnych. Oni nie zszywają zwłok.
— Słucham? — Przyglądający się sekcji funkcjonariusze zesztyw-nieli.
— Wilson był martwy, gdy zadano mu tę ranę. Znam się na tym — dodała. —
Otworzyłam w swym życiu dość świeżych blizn u ludzi, którzy zmarli na stołach
operacyjnych, by odróżnić nacięcia wykonane przed i po śmierci. Jestem pewna
tego, co mówię, inspektorze.
David Forrest nie odrywał od niej wzroku, lecz nie potrafiła dodać nic więcej.
Pochyliła się ponownie nad ciałem, by znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie. Ale
odpowiedź nie pojawiła się nawet wtedy, gdy usunęła szwy i zbadała samą ranę.
Sekcja tylko skumulowała pytania, bardziej zagmatwała sprawę. Co więcej,
ujawniła, że morderca tylko płytko naciął skórę. Wykonał nieznaczne cięcie,
śmieszną imitację pracy chirurga. Było w nim jednak coś dziwnego, coś, co mogło
— aczkolwiek wcale nie musiało — być ważne dla dalszego śledztwa. Choć rana nie
była głęboka, to przecięta została tętnica udowa. Gdyby ofiara nie była w tym
czasie martwa, błyskawicznie wykrwawiłaby się na śmierć od tego jednego, pewnego
cięcia.
Nadal zdumiona, wytarła wnętrze otwartego brzucha gąbką i wycisnęła krew do
zlewu. Nie było jej ani mniej, ani więcej niż zwykle, co podkreślało trafność
wniosku o uduszeniu jako przyczynie śmierci. Wiedziała, że w niedalekiej
przyszłości, gdy będzie składać zeznania przed sądem, jej opinia może zostać
podważona. To jej jednak nie martwiło. Wiedziała, że ma rację. Niemniej jednak,
wszelkie pytania nadal pozostały bez odpowiedzi.
Zacisnęła usta i odeszła od stołu, by przyjrzeć się białej tablicy i jeszcze raz
zastanowić się nad tym, co już wiedziała, a na co składały się własne
spostrzeżenia i te dane, które przekazała jej policja. Na górze wielkimi,
niezgrabnymi literami Paget wypisał imię i nazwisko, które
22
poznano po znalezieniu portfela sterczącego z kieszeni koszuli, jakby zabójcy
zależało na bezzwłocznym zidentyfikowaniu ofiary. Detektyw sierżant Caroline
Fielding przekazała Karys inne ważne szczegóły. Wilson najwyraźniej prowadził
bardzo spokojne życie, pracował jako hydraulik, miał żonę i córeczkę. Mieszkał w
szeregowym wiktoriańskim domu w Erdington, sześć i pół kilometra od szpitala.
Fielding obrazowo opisała Karys wizytę u Wilsonów. Gdy tylko zapukała, drzwi
zostały otwarte na oścież przez spłoszoną kobietę z dzieckiem na biodrze, która
wyszeptała „Colin...", jeszcze nim zdołała zobaczyć, kto przed nią stoi. Zaraz
dodała: „Wypadek samochodowy", nie dając Caroline dojść do słowa. Chwilę później
patrzyła na nią, jakby nic nie rozumiejąc.
Caroline Fielding została wysłana do żony Wilsona z ważną misją. Miała wyciągnąć
z Laury Wilson jak najwięcej istotnych informacji, by dać policji punkt
zaczepienia, od którego można by rozpocząć śledztwo. Laura Wilson po raz ostatni
widziała męża w poniedziałek rano, gdy wybierał się do kogoś, by dobudować mu do
sypialni łazienkę. Zmartwiła się, gdy nie wrócił na noc. Oczywiście, że się
zmartwiła. Ale pomyślała, że coś go zatrzymało. Zadzwoniła do tamtego klienta.
Okazało się, że Colin został wezwany do naprawienia jakiegoś przecieku i już nie
wrócił. Ci od łazienki nie byli zadowoleni. Ale jako żona hydraulika Laura
wiedziała, że przecieki potrafią dać się mocno we znaki i Colin nie mógł
pozostawić klienta sam na sam z takim problemem. Musiało być jakieś racjonalne
wytłumaczenie jego nieobecności. A później zasnęła na sofie w salonie. Kiedy się
obudziła, męża nadal nie było.
Historia opowiedziana przez żonę nie pomogła Karys. Odeszła od tablicy, by
przyjrzeć się ponownie zwłokom. Westchnęła przeciągle, zdjęła rękawiczki i bez
słowa opuściła prosektorium.
Forrest poszedł za nią do biura. — No i co?
W jej oczach dojrzał zmęczenie i frustrację. — A o co pan pyta?
— Karys, proszę...
Zawsze czuł się niepewnie, zwracając się do niej po imieniu. Przez lata wspólnej
pracy ani razu nie zachęciła go do nawiązania jakichkolwiek przyjacielskich
relacji. Początkowo nie przeszkadzało mu to, później nauczył się szanować tę jej
powściągliwość i fakt, że zdawała się potrzebować swoistej bariery, za którą
mogła się ukryć. Ostatnio
23
jednak uznał, że jest to irytujące, a niekiedy wręcz niepotrzebnie przeszkadza w
pracy.
— Liczę na pomoc...
— Czego pan ode mnie oczekuje? — Przeczesała palcami swe mizerne włosy. —
Jestem tylko patologiem. Powiedziałam panu wszystko, co wiem o śmierci Colina
Wilsona. Ktoś przywalił naszemu hydraulikowi w łeb. A kiedy był już nieprzytomny
albo przynajmniej ogłuszony i otumaniony, bo nie był to szczególnie groźny uraz,
został uduszony.
— Ta-a-k?
— Następnie z jakiegoś zupełnie nieznanego i niezrozumiałego powodu morderca
lub ktokolwiek inny przeciął pachwinę Colina i zaszył ranę. Takie są fakty,
inspektorze.
Nieproszony, usiadł naprzeciw niej i wpatrzył się swoimi niebieskimi oczyma w
jej oczy. Nadszedł czas, by wreszcie przełamać niektóre z dzielących ich barier.
Współpracują, więc muszą pozbyć się tego niewygodnego dystansu.
— Wiem, że takie są fakty — powiedział cierpliwie. — Ale ja chciałbym poznać
pani domysły, Karys. Co pani przychodzi do głowy. Co pani o tym wszystkim sądzi,
Karys...
Zacisnęła usta słysząc po raz drugi, jak zwraca się do niej wręcz po imieniu.
— Inspektorze Forrest — zaczęła bardzo oficjalnie —jestem patologiem. Zajmuję
się materiałem dowodowym, jakiego mogą dostarczyć nam tkanki. Na tym polega moja
praca. Niekiedy próbuję odgadnąć, co się zdarzyło, ale w tej sprawie mogę się
straszliwie mylić i sprowadzić pana na manowce, bo naprawdę nic więcej nie wiem.
W czasie sekcji starałam się zrekonstruować wydarzenia. Początkowo myślałam, że
ma pan rację. — Uśmiechnęła się. — Nawet z tą teorią o upadku ze stołu
operacyjnego. Nie zdołałam jednak stworzyć scenariusza, który pasowałby do
wszystkich dowodów uzyskanych podczas autopsji. Po prostu nie zdołałam. To
wszystko jest zbyt dziwne — zakończyła bezradnie.
Forrest chrząknął. Nad iloma to już sprawami wspólnie pracowali? Nad
szesnastoma? Siedemnastoma? A ona nadal nie potrafiła zwrócić się do niego po
imieniu? Kiedyś nie zauważyłby tego i nie zależałoby mu. Ale teraz wszystko się
zmieniło. Poczuł złość i wstał.
24
Starała się go ułagodzić. — Może mógłby się pan zwrócić do psychiatry sądowego?
To ich praca polega na próbach zrozumienia chorych, wypaczonych umysłów.
Już przy drzwiach Forrest odwrócił się. — A pani wierzy, że z tym właśnie mamy
do czynienia? Z chorym, wypaczonym umysłem?
Nawet nie wysiliła się, by odpowiedzieć. To chyba oczywiste.
Forrest drążył dalej, usiłując coś z niej wyciągnąć. — Jakieś sugestie co do
rodzaju użytej broni?
Karys pokręciła głową. — Tak, jak mówiłam, mógł to być kij baseballowy, łom.
Czymś takim denat dostał w głowę. A krawat sam pan widział. — Wiedziała, że nie
była to odpowiedź na jego pytanie.
— A...? — Nagle, co zrozumiałe, stał się bardzo delikatny. —A ta, hm... rana?
Karys zdjęła okulary i potarła zmęczone oczy. — Facet był hydraulikiem —
odparła. — Nóż do cięcia PCV jest bardzo ostry, nieprawdaż?
Ale obraz, który pojawił się przed jej oczyma, nie miał nic wspólnego z zawodem
Colina Wilsona, a kojarzył się raczej z osobą, która zszywa rany.
— Albo był to skalpel — rzekła niemal szeptem. — Mógł użyć skalpela. Jak...
Nagle poczuła, że nie zdoła powiedzieć nic więcej. Ta sprawa przyprawiła ją o
mdłości.
Jednak pomysł z „chirurgiem" został zasiany.
SUM. UMBUKSU
30 listopada 1999
David Forrest całymi godzinami zastanawiał się nad morderstwem Colina Wilsona. I
mimo że rozmyślał o tym w dzień i w nocy, po tygodniu nie był ani o krok bliższy
rozwiązania zagadki. Cała ta sprawa była zdumiewająca: począwszy od, wydawałoby
się, zupełnego braku
25
motywu zabójstwa, przez pośmiertne okaleczenie, bezsensowne zaszycie zwłok, aż
po zapakowanie ofiary w worek na odpady medyczne i porzucenie na terenie
szpitala. Wszystko wskazywało na to, iż morderstwo pozostanie niewyjaśnione.
We wtorek nad ranem, nazajutrz po odkryciu ciała Colina Wilsona Forrest miał
wyjątkowo męczący sen. Cały koszmar koncentrował się wokół zwłok Wilsona;
unosiły się one w przestrzeni tuż przed jego oczyma, stanowiąc jedynie biały
kształt zawieszony w czarnej próżni, z wyblakłą skórą naciągniętą na kości — na
żebra, biodra, kolana, podudzia, wszystkie dokładnie oznaczone jak na lekcji
anatomii. Jednak jego cała uwaga skupiała się na ranie w pachwinie, na czarnym
nacięciu koszmarnie kontrastującym z bielą skóry, na linii ustawicznie
zmieniającej kształt jak usta wypowiadające zdania. Na oczach przerażonego
Forresta szrama wygięła się w szyderczy uśmiech. Inspektor obudził się spocony.
W samą porę, by wstać do pracy.
Przydzielono mu duży zespół dobrze wyszkolonych policjantów, na których czele
stali detektywi sierżanci Rupert Shaw i Caroline Fiel-ding. Forrest lubił tę
Fielding. Była pulchna i rzeczowa, miała męża gliniarza, ale przede wszystkim
należała do osób, na których można polegać, a tę cechę Forrest cenił u
współpracowników najbardziej. Ale detektyw sierżant Rupert Shaw... to było
zupełnie co innego. Od chwili, gdy półtora roku temu Shaw wstąpił do lokalnej
policji, Forrest nie ukrywał swojej niechęci. Młody, stanowczo zbyt
inteligentny, przeskakiwał szybko szczeble kariery po uzyskaniu magisterium z
biznesu i wychowania fizycznego. Jakim, u licha, sposobem te dwa fakultety miały
z niego zrobić dobrego gliniarza? Fakt, że czarnowłosy, niebieskooki, mierzący
190 centymetrów Shaw mógł sprawić, iż oddałaby mu się każda dziewczyna, też mu
bynajmniej w pracy nie pomagał. Jego rozliczne przymioty wywoływały niechęć u
wielu mężczyzn i Forrest nie był tu wyjątkiem. Za każdym razem, gdy młody
detektyw sierżant wyskakiwał ze swymi błyskotliwymi pomysłami, Forrest czuł
wzbierającą falę goryczy.
Shaw i Fielding mieli zbadać dwa różne aspekty sprawy. Shaw z grupą młodych
policjantów został wysłany do szpitala, by porozmawiać z personelem, pacjentami,
studentami i odwiedzającymi. Detektyw sierżant Fielding z kolei spędziła kilka
ostatnich dni, przepytując rodzinę Wilsona, sąsiadów, znajomych, wszystkich,
którzy mogliby
26
f
mieć jakiekolwiek pojęcie, dlaczego facet został zamordowany. Jak dotąd żaden z
obu tropów nie wniósł nic istotnego do sprawy.
Brnąc powoli samochodem po zatłoczonej Bristol Road w stronę posterunku policji
w Edgbaston, Forrest po raz kolejny analizował zgromadzone dotychczas zeznania.
Nic z nich nie wynikało. Jak to zwykle bywa, pełne były nieistotnych dla
śledztwa szczegółów. Po oddzieleniu ziaren od plew nie pozostawało nic ważnego,
nic, co mogłoby mieć jakieś znaczenie dla sprawy.
Zaparkował wóz na pierwszym wolnym miejscu przy drzwiach wejściowych. Shaw już
czekał w jego gabinecie i natychmiast wręczył mu zeznania studentów medycyny.
— Nie mają z tym morderstwem nic wspólnego poza tym, że znaleźli ciało. Mogę
się o to założyć i postawić własne dobre imię.
Oczy Forresta zwęziły się. — No cóż, ktoś w tym przeklętym szpitalu musi jednak
coś wiedzieć. Plastykowe worki prawie na pewno pochodzą stamtąd, podobnie jak
szwy. Ktoś przeciął też pachwinę Wilso-na. Zdaniem doktor Harper narzędziem mógł
być skalpel. Więc idź i rozmawiaj dalej.
— Z kim?
Forrest przyglądał się młodemu detektywowi z wrogością. — Może z dyrektorem
szpitala?
Shaw wzruszył ramionami. — Skoro tak pan uważa...
— Tak właśnie uważam.
Wychodząc z pokoju, Shaw trzasnął drzwiami.
Minęło kilka minut, zanim Forrest się uspokoił. Shaw nieodmiennie wywoływał w
nim te same uczucia: złość, niechęć, zwątpienie w słuszność własnych racji.
Budził w nim niejasne podejrzenie, że ze swą błyskotliwą inteligencją poradziłby
sobie lepiej z każdą sprawą. To dlatego nigdy nie pytał podwładnego o jego
zdanie na temat sprawy. Nie pytał, co myśli, jaka jest jego opinia. Cholera.
Shaw wywoływał w Forreście kompleks niższości. Dlaczego nie przydzielono mu
Levena, Tideswella lub innego kompetentnego kolegi?
Po kolejnych pięciu minutach zdołał zapomnieć o Shawie i skoncentrować się
ponownie na osobie, która udusiła Wiłsona tylko po to, by przeprowadzić na nim
imitowaną operację.
Wyciągnął z szuflady kartkę papieru. U góry umieścił nagłówki dwóch kolumn: Kto?
Dlaczego?
27
Jak zwykle zaczął od rodziny. Problem polegał na tym, że nie przychodziło mu do
głowy żadne dlaczego. Według sierżant Fielding Wilson był szczęśliwy w
małżeństwie, a jego żona, co funkcjonariuszka mocno podkreślała, nie miała
najmniejszego zacięcia do flirtu. Forrest zapatrzył się w przestrzeń. Nie to, co
jego własna żona, Maggie. Kiedy się żenił, wszyscy wiedzieli, jaka jest.
Wszyscy, oprócz niego. Mając takie doświadczenie, może powinien pomówić z Laurą
Wilson osobiście.
A zatem kto jeszcze?
Pracownik lub były pracownik szpitala? Tu jednak też miał problemy z wymyśleniem
dlaczego. Czy mogło chodzić o urazę do instytucji raczej niż osobistą wrogość
wobec Wilsona? Czy porzucenie zwłok na szpitalnym terenie miało zdyskredytować
placówkę w oczach opinii społecznej? Dlaczego ktoś miałby tego chcieć? Forrest
podrapał się w czubek głowy. Nie mógł wymyślić powodu, przynajmniej takiego,
który godny byłby morderstwa. Poza tym przeciwko tej hipotezie przemawiał fakt,
że szpital bardzo rygorystycznie sprawdzał swoich pracowników. Najmniejsza
wzmianka o niezrównoważonym charakterze dyskwalifikowała kandydata.
Forrest oparł brodę na otwartej dłoni i wpatrzył się w kartkę papieru.
Kto jeszcze? Ktoś spoza szpitala? I znów pytanie: dlaczego? Czy też mogło
chodzić o żal do lecznicy? Forrest skrzywił się. Mnóstwo ludzi mogło mieć
pretensje do szpitala. Pogrążeni w żałobie krewni, wyrzuceni pracownicy, osoby,
które w wyniku kontaktu ze służbą zdrowia uległy okaleczeniu, zostały
inwalidami. Ta ostatnia myśl była trudna do przełknięcia. Ci ludzie mieli inne
wyjścia, nie musieli uciekać się do morderstwa.
Zaczął myśleć o innych możliwościach. Czy zabójca Wilsona kiedykolwiek widział
operację, był świadkiem zakładania szwów i postanowił odtworzyć procedurę?
Musiał kiedyś uczestniczyć w jakimś zabiegu, skoro wykazał się takimi
umiejętnościami. Telewizja nie szczędziła widzom programów o szpitalach,
ukazujących operacje z drastyczną dokładnością. Jednak w którymś momencie
zabójca zdecydował się porzucić świat telewizyjnych dokumentów i przenieść się
do rzeczywistości. Musiał się więc przygotować, zdobyć niezbędne narzędzia.
Potrzebne mu przyrządy musiały przecież skądś pochodzić.
To musi być ktoś powiązany ze szpitalem.
28
Forrest nie był jedyną osobą, której myśli wydawały się nieustannie krążyć wokół
morderstwa Wilsona. Robota „chirurga" wywarła również wrażenie na Karys. Dzień
po sekcji Colina Wilsona przyłapała się na tym, że patrzy bezmyślnie przez okno
swego mieszkania, sparaliżowana niemiłymi wspomnieniami. Wspomnieniami, które,
jak zdołała sama siebie przekonać, zostały pogrzebane tak głęboko, że nigdy nie
powinny zostać wykopane. Odkrycie, że przesłania je tylko cieniutka warstewka
piasku i że najsłabszy podmuch wiatru bezlitośnie odsłania nagie fakty, było
szokiem. Po raz drugi w swoim życiu odczuła ciążącą potrzebę wyspowiadania się.
Gdyby była katoliczką, mogłaby zrzucić ciężar winy na księdza i uzyskać
rozgrzeszenie, a później, może permanentny spokój ducha.
Nie należąc do kościoła katolickiego, nie miała księdza, do którego mogłaby się
zwrócić. Oczywiście, powiedziała o wszystkim Tonyi wkrótce po tym, jak się
poznały.
Tonya słuchała uważnie, przekrzywiając głowę, po czym starała się ją pocieszyć:
— To nie była twoja wina, Karys. Po prostu coś poszło nie tak. To był wypadek.
Ale Tonya nie zrozumiała. Więc musiała powiedzieć jej więcej: że jej zdaniem to
nie był żaden wypadek, że wszystko zostało zaplanowane. Bardzo sprytnie. A nią
posłużono się w tej intrydze jak cynglem pistoletu, przez ten jej bezmyślny
żart, nonszalancką uwagę. Znów.
Patrzyła, jak na twarzy Tonyi pojawia się wyraz oszołomienia, niedowierzania, a
wreszcie odrazy.
— Daj spokój, Karys. Po prostu zostaw to — przerwała jej szorstko. — To się
stało wiele lat temu. Wyrzuć to ze swej świadomości. Zacznij żyć, zajmij się
swoją karierą. Co się stało, to się nie odstanie. Uczynione zło zostało
zapomniane. Założę się, że nikt już o tym nawet nie myśli.
Jak Tonya mogła się tak mylić? Ta myśl nawiedzała ją kiedyś często. Od sekcji
Colina Wilsona towarzyszyła jej stale.
Dopiero po kilku dniach, gdy była sama w kostnicy, Karys poczuła się gotowa
przeanalizować własne odczucia. Dlaczego morderstwo Colina Wilsona wywołało tak
nieprzyjemne wspomnienia? Jego sekcja nie była pierwszą autopsją, jaką
przeprowadzała na ofierze morderstwa. Wykonała ich wiele. Zbyt wiele. Za każdą
kryła się mniej lub bar-
29
dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co
takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony?
Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może
przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez
sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i
jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie
szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w
miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca
nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z
roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać
swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo-
chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała
się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem
porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu
błądzić.
Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta
fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. lb było zwykłe nacięcie, w swej
pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających
identyczny kształt.
To nie było jednak to.
Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie
jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość
uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność
prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej.
Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w
głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania
i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na
skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania.
Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o
„chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego
poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy
ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny,
30
dziej skomplikowana tragedia, ale żadna nie obudziła uśpionych wspomnień. Co
takiego było w morderstwie Colina Wilsona, że ożywiło drzemiące demony?
Czy to przez ten tandetny, reprezentujący prymitywny humor krawat? Czy może
przez kulawe teorie wiążące zabójstwo z funkcjonowaniem szpitala? A może przez
sposób pozbycia się zwłok, najwyraźniej specjalnie opakowanych w worek, żółty i
jaskrawy jak tandetna dziecięca zabawka, mający zagwarantować, że ciało zostanie
szybko odnalezione? Przez to beztroskie porzucenie zwłok na terenie szpitala, w
miejscu tak dobrze wszystkim znanym, że nie sposób było je przegapić? Zabójca
nie starał się ukryć zbrodni. Ale prawdziwy chirurg, rzecz jasna — Karys z
roztargnieniem ssała kostkę czekolady — prawdziwy chirurg nie musiałby ukrywać
swoich błędów. Mógł je potraktować poniekąd tak, jak zrobił to ten pseudo-
chirurg, wystawiając je na światło dzienne. Karys objęła się ramionami i starała
się myśleć o czymś innym. Jej umysł jednak się nie poddawał. Utknął. Z uporem
porównywał przeszłość z teraźniejszością. Ostatecznie Karys pozwoliła mu
błądzić.
Może więc jej niepokój wywoływał inny aspekt morderstwa, może właśnie ta
fałszywa operacja? Czy raczej rana pachwiny. To było zwykłe nacięcie, w swej
pracy widziała takich setki, wykonanych po tej samej stronie, posiadających
identyczny kształt.
To nie było jednak to.
Rozważając po kolei każdy z tych punktów, Karys uświadomiła sobie nagle zupełnie
jasno, co tak naprawdę ją gnębiło. Tylko po części była to bezcelowość
uprowadzenia Wilsona, jego morderstwa i okaleczenia, a także bezmyślność
prostackiego aktu pozbawienia życia. Chodziło o coś więcej.
Choć w rozmowie z Forrestem zarzekała się, że nie ma pojęcia, co siedziało w
głowie mordercy, to wykonanie sekcji bez częściowego zrozumienia metod działania
i natury przestępcy nie było tak naprawdę możliwe: siniaki wskazywały na
skłonność do agresji, powierzchniowe nacięcie sugerowało brak celu działania.
Chociaż wcale tego szczególnie nie pragnęła, wiedziała już co nieco o
„chirurgu". Krawat i worek na odpady medyczne stanowiły przejawy makabrycznego
poczucia humoru. Wiedziała, że zabójca się śmiał, gdy mordował. Śmiał się, gdy
ciął. Śmiał się, gdy wkładał ciało do worków i je sklejał. A ostateczny,
30
najgłośniejszy wybuch śmiechu towarzyszył spychaniu zwłok w dół, na szpitalne
składowisko odpadów. Dla niego cały ten incydent, całe śledztwo i wszystkie
reperkusje były śmieszne. Takie było sedno sprawy.
Do diabła. Czy śmiał się także teraz?
— Cholera. — Spojrzała na trzymane w dłoni opakowanie ze srebrnej folii.
Zgniecione. Puste.
Zjadła już całą tabliczkę czekolady, mimo iż obiecała Tonyi, że ograniczy się do
jednej dziennie, dla zdrowia i sylwetki. Było to postanowienie, które naprawdę
zamierzała zrealizować. A wciąż było wcześnie. Zostało wiele godzin do końca
dnia. Zaś szuflada biurka pełna była czekolady. Musi przestać myśleć w ten
sposób.
Detektyw sierżant Rupert Shaw wbiegł do szpitala, przeskakując po dwa stopnie
naraz. Jak on nie cierpiał takich instytucji! Zapach środka dezynfekcyjnego,
lekarze, pielęgniarki, kliniczna biel tylko częściowo ubarwiona dzięki żałosnym
staraniom zarządu powierniczego, by zmienić to miejsce w luksusowy hotel —
pewnie kosztem właściwego funkcjonowania szpitala, pomyślał cynicznie. Tuż za
drzwiami zatrzymała go mocno umalowana blondynka, siedząca za białym biurkiem i
powtarzająca: „W czym mogę pomóc?", całkiem jak mówiąca lalka Barbie. Ze
złośliwą przyjemnością błysnął legitymacją, patrząc, jak jej niebieskie oczy
robią się okrągłe z wrażenia. Pochyliła się do przodu i, ściszając głos,
spytała:
— Czy chodzi o to morderstwo?
Shaw skinął głową z powagą. Dziewczyna była zaciekawiona. Jasne. Zaciekawiona,
ale nie przestraszona. Chciała rozmawiać. On nie chciał. Przynajmniej nie z nią.
Szorstko poprosił o wskazanie mu drogi do biura dyrektora szpitala. W swej
gorliwości już prawie wstała, mówiąc:
— Wezwę kogoś, by wskazał panu drogę.
Shaw oparł się o jej biurko i czekając, aż wykona telefon, delektował się
poczuciem poetyckiej sprawiedliwości.
Jego babcia przyjechała tutaj, do Szpitala Królewskiego, sześć miesięcy temu, by
„przebadać się", jak powiedział jej doktor. Shaw skrzywił się. Był policjantem,
nie lekarzem. Nie wiedział absolutnie nic o chorobach i dolegliwościach, ale już
wtedy mógł im wszystkim powie-
31
dzieć, że babcia umrze, choćby nie wiadomo co jej mieli zrobić. Już wtedy
wyglądała jak trup.
„Zapewnijcie jej wygodę. Nie pozwólcie jej cierpieć", chciał wtedy powiedzieć do
tej blondynki, siedzącej za tym samym kontuarem recepcji. Ale nie miał wtedy
przy sobie legitymacji. Został potraktowany lekceważąco: jeszcze jeden natrętny,
zdenerwowany krewny. Teraz zaciskał usta, gdy przypominał sobie targające nim
wówczas emocje, wszystko to, co powinien był powiedzieć, nie tylko pomyśleć.
Lekarze tłoczyli się wokół babci, szepcząc o niezwykłym przypadku, o nowych
metodach leczenia, a w nim poczęła narastać nieufność, czuł, że liczy się dla
nich tylko uznanie zyskane dzięki trafnym spostrzeżeniom i artykułom w fachowych
czasopismach. Żaden nie wykazał się nawet odrobiną człowieczeństwa. A w
szczególności ten napuszony chirurg. Ten, który stale nosił granatowy garnitur i
krzykliwe krawaty i który traktował babcię tak protekcjonalnie, siadając na jej
łóżku i wprawiając w zażenowanie. Przemawiał do niej, jakby była dwuletnim
dzieckiem; trzymając za rękę, udawał starego przyjaciela. Starsza pani, starając
się zachować godność, patrzyła prosto przed siebie, dumnie czekając, aż wstanie
z jej łóżka. Później rozmawiali, staruszka i jej wnuczek, jej powykręcana jak
szpon dłoń poklepywała jego rękę, jakby to on był w terminalnym stadium jakiejś
choroby. Shaw mimowolnie uśmiechnął się. Śmieszne wyrażenie, zawsze tak o tym
myślał, terminalne stadium. Kojarzyło mu się z terminalem autobusowym. Właściwie
całkiem słusznie. Okazało się bowiem, że dla babci był to już końcowy przystanek
na linii życia.
Ktoś zbliżał się w jego kierunku. Szary garnitur. Czerwony krawat. Gęste,
brązowe włosy i szeroki, wilczy uśmiech. Wilk wyciągnął łapę.
— Detektyw sierżant Shaw? — Mocny, pewny uścisk dłoni. — Nazywam się Jonathan
Deanfiełd, jestem dyrektorem Szpitala Królewskiego. Przepraszam, miałem
zebranie. — Machnął ręką w stronę korytarza. — Porozmawiamy w moim biurze? Tędy,
proszę.
Czując się, jakby usuwano go z publicznego widoku, Shaw poszedł za nim
korytarzem wyłożonym jasnoszarym linoleum, skręcając obok spiralnych schodów i
przechodząc przez podwójne drzwi.
Deanfiełd niewiele mówił, dopóki drzwi nie zamknęły się za nimi i nie znaleźli
się w wielkim, jasnym pokoju, w którym stało mnóstwo wysokich roślin
doniczkowych, kilka zielonych foteli i niski stolik do
32
kawy. Shaw usiadł naprzeciw wysokiego, łukowatego okna, wychodzącego na Akademię
Medyczną. Turkusowe zasłony stanowiły dopełnienie luksusowo urządzonego,
barwnego pokoju. Jego atmosfera była całkowicie odmienna od atmosfery rojnego
szpitala na zewnątrz. Deanfield usiadł naprzeciw, założył nogę na nogę i
zmarszczył brwi.
— Nie wiem, jak, na Boga, możemy panu pomóc. Jestem całkowicie przekonany, że
to nieszczęsne morderstwo nie ma absolutnie nic wspólnego z naszym szpitalem.
Kiedy Shaw nie skomentował, dodał szybko:
— Myślę, że to czysty przypadek, iż ciało tego człowieka zostało porzucone
tutaj, na terenie naszej placówki.
Shaw mógłby w odpowiedzi zacytować niepodważalne fakty: istnienie rany, szwów,
worków na odpady medyczne, ale nawet nie usiłował. Posiadał upoważnienie, dzięki
któremu mógł spędzić w biurze Dean-fielda tyle czasu, ile tylko zechce,
przekopując się przez kartoteki personelu i zadając pytania. Deanfield, jeśli
nawet się sprzeciwi, nie będzie miał wyboru. Shaw uśmiechnął się.
— Czego państwo szukacie?
Shaw zdecydował się na szczerość. — Właściwie sami nie wiemy. W tej chwili
idziemy tropem zakładającym, że zabójca pracował kiedyś w szpitalu.
Deanfield odpowiedział mdłym uśmieszkiem. — To niedorzeczne. To znaczy...
Shaw czytał w jego myślach. „Niepotrzebny rozgłos", to mu chodziło po głowie.
Czuł, że powinien zjednać sobie pana dyrektora.
— Mamy powody tak przypuszczać. Sprawdzenie tego nie powinno długo potrwać. —
Posłał mu krótki przyjacielski uśmiech. — Nie ma pan pojęcia, w jak wiele
ślepych uliczek zmuszeni jesteśmy za-brnąć, prowadząc śledztwo.
Deanfield wyglądał na uspokojonego. — Jestem pewien, że ma pan rację, z
pewnością wkrótce się okaże, iż morderstwo Wilsona nie miało ze szpitalem nic
wspólnego.
Shaw wskazał głową boczne drzwi. — Czy pozwoli pan, że tam trochę popracuję?
Deanfiełd przytaknął. — Właśnie tam trzymamy kartoteki byłych pracowników, tych,
którzy odeszli ponad pięć lat temu. Od tamtej pory wszystkie dane przechowujemy
na dysku.
Ruszył za Shawem do małego pomieszczenia, do którego wciśnięto szafy na akta,
biurko i stolik z komputerem, który od razu włączył.
— Czy przynieść panu kawy?
Shaw usadowił się przed pustym ekranem. Przyjdzie mu tu spędzić sporo czasu.
1 grudnia 1999
Dopiero następnego dnia Forrest znalazł chwilę, by skoncentrować się na pomyśle,
który od kilku godzin krążył mu po głowie. Zabrał kanapki i kawę do głównego
biura, połączonego z HOLMESem, czyli główną bazą danych Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, zawierającą informacje o najpoważniejszych przestępstwach.
Możliwe, że „chirurg" działał już wcześniej. W tym morderstwie było coś, co
świadczyło o pewnej praktyce. Nie chciałby poniewczasie odkryć, że Wilson był
ósmą ofiarą jakiegoś sfiksowanego seryjnego zabójcy, który krążył po kraju,
masakrując ludzi. To oznaczałoby złą prasę, opóźniłoby koleżeńską współpracę
między wydziałami policji z różnych miast i pozbawiło możliwości poznania
pewnych użytecznych faktów. Zresztą takiego sprawdzenia można było dokonać
bardzo łatwo i szybko. Wystarczyło przejrzeć listę najpoważniejszych przestępstw
na przestrzeni, powiedzmy, ostatnich dwóch lat. Zacznie od stycznia 1997 roku.
Wgryzając się w kanapkę złożoną z dwóch kromek ciemnego chleba i kawałka
najostrzejszego cheddara, jaki znalazł w przydomowych delikatesach, zapatrzył
się w ekran komputera.
Pierwszy fakt, jaki odkrył, zaskoczył go. Okazało się, że liczba morderstw wcale
nie była tak duża, jak się spodziewał. Średnia wynosiła 53 rocznie. Dokładniej
sprawdził poprzedni rok. Czterdzieści siedem spraw rozwiązano szybko, w ciągu
jednego lub dwóch dni. Sprawcami były oczywiście osoby od początku najbardziej
podejrzane. Całkiem odwrotnie niż w ulubionym schemacie autorów kryminałów,
gdzie sprawcą najczęściej było jakieś pozorne niewiniątko, na przykład mała
pokojówka, serwująca kanapki w pierwszym rozdziale powieści. Forrest uśmiechnął
się szeroko, żując cały czas kanapkę. Na Boga, zabójcy byli przecież tak
cholernie przewidywalni! Fałszywe alibi: „Byłem w pubie z kilkoma kumplami, nie
pamiętam ich nazwisk". Albo: „Mój mąż
34
t
wyszedł. Nie powiedział dokąd ani z kim". To wszystko było takie naiwne. Która
żona by o to nie zapytała poza tą, która już znała odpowiedź? Ech, zabójcy...
Wszyscy oni byli przekonani, że pierwsi wpadli na tak idealny pomysł, nie zdając
sobie sprawy, że policja już to przerabiała. Forrest prawie ziewnął. Byli tak
mało wyrafinowani.
O „chirurgu" jednak nie można było tego powiedzieć.
Żadne z przestępstw, które przeglądał, nie nosiło znamion podobieństwa do roboty
„chirurga". To prawda, że osiem ofiar ogłuszono tępym narzędziem, ale w sześciu
z tych przypadków chodziło o pobicia przez gangi, zwykłe okładanie pałkami i
walki o zaspokojenie dwóch życiowych potrzeb: głodu kobiety i prochów.
Oczywiście nigdy nie było żadnych świadków. Tak jak przy morderstwie Wilsona. Na
tym jednak podobieństwa się kończyły. Forrest był pewien, że zabójstwa Wilsona
nie widział nikt, kto teraz bałby się zeznawać. Ta zbrodnia nie przypominała
egzekucji dokonywanych przez gangi. Dwa inne przypadki zabójstw przy użyciu
tępych narzędzi były równie prymitywne i nie nastąpiło po nich uduszenie czy to
rękoma, czy krawatem.
Forrest powrócił do ekranu komputera. W mijającym roku odnotowano wprawdzie
kilka przypadków uduszeń. Prawie wyłącznie dotyczyły małżeństw. Mężowie dusili
żony, raz żona udusiła męża. Krawatem. Ale małżonka Wilsona nie była nawet
podejrzana.
Tak samo zbadał poprzednie dwa lata. Odsunął się od ekranu. Nie znalazł śladu
obecności „chirurga" w galerii zabójców. Żadne z poprzednich morderstw nie
nosiło najdrobniejszych znamion „chirurgicznego" okaleczenia. Nigdzie nie
odnotowano skalpela jako narzędzia zbrodni, nie było też najmniejszej wzmianki o
zaszyciu rany. Brakowało także innych cech charakterystycznych przestępstwa:
worka na odpady medyczne, porzucenia ciała na terenie szpitala — nie zdarzyło
się to nigdzie, w całym Zjednoczonym Królestwie.
Interesujące.
Forrest wyłączył komputer. Teraz już wiedział, że Colin Wilson, hydraulik, był
pierwszą ofiarą „chirurga". Martwił go fakt, że prawdopodobnie nie ostatnią.
Pół godziny później zameldował się u swego szefa, nadinspektora Far-leya
Watermana, stając przed nim jak zwykle z poczuciem własnego braku kompetencji.
Waterman był perfekcjonistą, człowiekiem bardzo
35
wymagającym. Miał imponującą posturę: metr dziewięćdziesiąt wzrostu,
przenikliwie patrzące niebieskie oczy, bujną czuprynę stalowosza-rych włosów i
szorstki, wojskowy sposób bycia. Forrest umyślnie stanął na baczność i milcząc,
przyglądał się zwierzchnikowi powoli czytającemu jego wstępne wnioski. Gdy
Waterman w końcu podniósł wzrok, Forrest odczuł całą siłę jego spojrzenia.
— Ma pan tu mały pasztet, co, Forrest? — rzekł dosadnie. Forrest poruszył
zdrętwiałymi nogami. — Tak jest, sir.
Dałby wiele za to, by móc usiąść. Ten człowiek był sadystą, trzymając go tyle
czasu na baczność.
Waterman patrzył prosto przed siebie. — Nie widzę tu motywu.
— To prawda, sir.
—- W każdym razie żadnego typowego motywu. Żadnej kradzieży? — Spojrzał na
Forresta, szukając potwierdzenia.
Forrest potwierdził. — Żadnej, sir. Jego portfel znajdował się w kieszeni
koszuli wraz ze wszystkimi kartami kredytowymi i dziesięcioma funtami w gotówce.
— Żadnych śladów napaści seksualnej?
— Żadnych, sir.
— I, jak rozumiem, żona ofiary nie miała romansu?
— Wygląda na bardzo mu oddaną. Mają kilkumiesięczne dziecko. Zbadaliśmy jego
życie osobiste i zawodowe. — Milczał chwilę. — Wnioskując z tego, czego udało
nam się dowiedzieć, został zaatakowany przez kogoś nieznajomego.
To stwierdzenie spotkało się z ostrym spojrzeniem spod krzaczastych brwi i
Forrest poczuł, jak się rumieni. Wiedział jednak, że nie działa jak naiwniak.
Detektyw sierżant Fielding opisała życie rodzinne Colina Wilsona jako spokojne i
harmonijne. Z pewnością nie uznała pani Wilson za famme fatale odpowiedzialną za
zabójstwo męża — niczego takiego nawet nie zasugerowała. Co do życia zawodowego,
Co-lin Wilson pracował sam, nie miał żadnych zawistnych kolegów. Nie było
również skarg od klientów, przynajmniej oni na takowe nie natrafili.
Waterman skrzyżował ramiona na piersi, ciągle patrząc prosto przed siebie. — Tak
więc pozostał nam najgorszy z możliwych motywów. Ktoś go zabił, bo lubi zabijać.
— Na to by wyglądało — przyznał Forrest ostrożnie.
36
— A jakie jest zdanie patologa na temat rany pachwiny?
— Pani doktor była zaintrygowana, sir.
— Czy według niej nacięcie mogło powstać na skutek wypadku?
— Owszem.
Waterman przeniósł spojrzenie, by patrzeć Forrestowi w oczy. — A szwy?
— To samo, sir. Była zaintrygowana.
— A zatem... — Waterman pogłaskał się po brodzie. — ...nie ma motywu, a pani
patolog jest zaintrygowana.
— Tak jest, sir.
Waterman milczał przez chwilę. Gdy znowu przemówił, w jego głosie dało się
wyczuć lekkie zażenowanie: — Forrest, zgłosił się do mnie ktoś, kto twierdzi, że
może nam pomóc.
— Tak, sir? — Forrest nie krył zainteresowania.
— Usłyszałem o tym człowieku na jednej z tych... — Waterman chrząknął. —
...policyjnych konferencji.
Wyciągnął wizytówkę z górnej kieszeni marynarki i rzucił na biurko. Forrest
podniósł ją. Na białej kartce tłustym, czarnym drukiem napisane było: Dr Barney
Lewisham. Psychiatra Sądowy. Pod spodem widniał numer telefonu komórkowego.
Żadnego adresu. Żadnego numeru kierunkowego stacjonarnego telefonu, który
pozwoliłby umieścić mężczyznę w jakimś konkretnym miejscu w kraju. Ten brak
bliższych danych sprawiał, że psychiatra wydawał się dziwnie nierealny,
pozbawiony cielesnej powłoki, co z kolei z góry stawiało Forresta na gorszej
pozycji.
— Nigdy nie korzystaliśmy z usług psychiatry — zauważył. Waterman podniósł
rękę.
— Chyba się pan ze mną zgodzi, Forrest — rzekł swym ostrym głosem — że to jest
dość szczególna, jeśli nie całkiem wyjątkowa sprawa. — Ponownie chrząknął. — A
do tego niebezpieczna. Nie chcę nie rozwiązanych spraw zabójstw w moim wydziale.
— Pochylił się nad biurkiem. — Morderca może uderzyć ponownie.
Wstał, a Forrest zdusił w sobie pokusę zasalutowania. Waterman podszedł do drzwi
i otworzył je. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Waterman jak zwykle
utkwił wzrok ponad ramieniem Forresta.
— Zdaje się, że ta sprawa zrobiła wrażenie na innych wydziałach. A ten człowiek
to doktor — dodał niepotrzebnie i zamknął drzwi.
37
Forrest ponownie spojrzał na wizytówkę. Słyszał o wielu przypadkach, w których
psychiatrzy sądowi pomogli znaleźć rozwiązanie. Lecz w policyjnych czasopismach
czytał też o sprawach, w których psychiatrzy hamowali śledztwo — a nawet
kierowali je w niewłaściwą stronę. O sprawach, które zostały odrzucone przez
sądy właśnie z powodu opinii wydanych przez psychiatrów. Zastanawiał się, z
którą kategorią należało utożsamiać doktora Barneya Lewishama.
Był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć.
Gdy tylko znalazł się w swoim pokoju, wybrał numer komórki. Le-wisham
odpowiedział po pierwszym sygnale, jakby w napięciu czekał na telefon.
Zastanawiając się ciągle, w którym miejscu w kraju doktor akurat przebywa,
Forrest przedstawił się i w skrócie powiedział, o co chodzi. Lewisham słuchał,
nie przerywając.
— To bardzo interesująca sprawa — rzekł, gdy inspektor skończył. — Dlatego się
zgłosiłem. Słyszałem coś o niej w radio. Oczywiście tylko kilka suchych faktów,
ale domyślam się, że jest tego więcej. Dużo więcej. Ha. — Tu zaśmiał się
skrzekliwie. — Po pierwsze słyszałem, że ciało porzucono na terenie szpitala. No
i czy nie było wzmianki o żółtym plastykowym worku? Czy nie był to przypadkiem
worek na odpady medyczne? — zapytał przebiegle.
— Owszem.
— Rozumiem. — Lewisham zamilkł na chwilę. — Nawet ja nie domyśliłem się tego
wszystkiego. Czego właściwie oczekuje pan ode mnie?
— Chciałbym, aby pan z nami współpracował. — Forrest wiedział, że w jego głosie
zabrzmiała pokora. — Żeby wskazał nam pan właściwy kierunek, byśmy nie stracili
za wiele czasu.
— Oczywiście.
Forrest usiłował stworzyć sobie w myślach obraz tego człowieka. Lewisham mówił
jak inteligentny ekscentryk. Wydawał się człowiekiem energicznym, lubiącym
dominować. Każde jego słowo było dokładnie wyważone, stanowcze, a jednocześnie
ostrożne. Do głowy Forre-sta zakradła się myśl, że psychiatra rozmawia prawie
tak, jak gdyby podejrzewał, że sam jest poddawany psychoanalizie. Policjant
czuł, że coraz bardziej traci rezon. Nie miał doświadczenia w postępowaniu z
psychiatrami sądowymi. Na nim i na wielu jego kolegach już sam tytuł wywierał
duże wrażenie. Obawiając się tego, jak odbierze go dok-
38
4
tor, Forrest przyłapał się na tym, że sam starannie waży słowa, odpowiadając na
pytania Lewishama.
— Hmm... znaleźliśmy tego... hm...
— Denata?
Było to suche, pozbawione emocji stwierdzenie.
— Denata... w dole między Akademią Medyczną a....
Poczuł ulgę, gdy Lewisham mu przerwał: — A kim on właściwie był?
— Hydraulikiem. — Nawet podając ten prosty fakt, Forrest w myślach skrytykował
swój dobór słów, jak gdyby określenie, że Colin Wil-son był zwykłym
hydraulikiem, umniejszało wartość mężczyzny, zamykało go w jednej kategorii bez
wnikania w to, jaką osobą tak naprawdę był. — Miał rodzinę, młodą...
Lewisham przerwał mu ponownie. —A wyniki sekcji?
Opisując rany odniesione przez Wilsona, Forrest nadal odczuwał ten sam
dyskomfort. — Zadano mu ranę ciętą, zaszyto, opakowano jak prezent.
Czy temu Lewishamowi nie przyjdzie czasem do głowy, że znajdu-. je sadystyczną
przyjemność w opowiadaniu o cierpieniach ofiary?
— Otrzymał cios w tył głowy, który go ogłuszył, później został uduszony i
poddany fałszywej operacji pachwiny.
Tak jak się spodziewał, Lewisham wydał przeciągłe: — Aha — i skoncentrował się
na ranie pachwiny.
— Zdaniem patologa została wykonana bardzo ostrym narzędziem, nożem do cięcia
PCV lub skalpelem. Zadano ją i zaszyto już po śmierci.
Kolejne: —Aha?
Ku swojemu zdumieniu Forrest usłyszał w tym pełen animuszu entuzjazm. Chyba
powinien się jeszcze sporo nauczyć o tym, co absorbuje psychiatrów sądowych.
— Zaszyto, mówi pan?
— Jedwabiem. — Przez własną nieśmiałość Forrest nie mógł znaleźć odpowiednich
słów. — Takim, jakiego używa się na sali operacyjnej. Ale szew był niestaranny.
— Naprawdę?
Forrest miał wrażenie, że psychiatra uśmiechał się, gdy wypowiadał następne
zdanie.
39
— I twierdzi pan, że szwy były... — Pauza. — ...niestaranne? Forrest zmarszczył
czoło. — Tak.
Lewisham milczał. Forrest powściągnął chęć, by spytać go, czy nadal jest na
linii, czy też może telefon stracił zasięg, ale usłyszał, jak mężczyzna ciężko
oddycha. Gdyby Lewisham nie był psychiatrą, For-resta mogłaby zastanowić jego
reakcja na morderstwo. Czy to było normalne, tak się podniecać szczegółami? Czy
też była to normalna, zdrowa, zawodowa ciekawość? Forrest wzruszył ramionami.
Wiadomo przecież, że psychiatrzy to... dziwni ludzie.
— Tak... — w końcu Lewisham przemówił ponownie. — Musimy się dowiedzieć, co
popchnęło tamtego do popełnienia zbrodni.
— Uważa pan, że to mężczyzna?
Głos Lewishama zabrzmiał stanowczo i dokładnie. — Statystycznie rzecz biorąc,
jest to bardziej prawdopodobne. Nawet w dzisiejszych czasach kobiety rzadziej
popełniają takie zbrodnie. — Chichotał przez chwilę jak ktoś niespełna rozumu,
po czym rzekł: — Pomimo rosnącej agresji u płci słabszej.
Forrest nie skomentował. Cóż mógł powiedzieć?
— No i mamy pytania, prawda? Bardzo interesujące pytania. Takie jak, na
przykład, po co przeprowadzać niepotrzebną operację? Z tego, co pan mówił,
raczej nie dla tortur lub zaspokojenia sadystycznych skłonności. Powiedział pan,
że ofiara nie żyła, gdy zrobiono nacięcie? — Lewisham nawet nie czekał na
potwierdzenie, lecz w podnieceniu paplał dalej: — Po co tracił czas na
zaszywanie? Ryzykował przecież, że zostanie odkryty. A na martwym ciele żadna
rana i tak się nie zagoi, inspektorze Forrest. — Entuzjazm w głosie doktora
sprawiał, że mówił bardzo szybko: — Ta sprawa pachnie jakąś głęboką obsesją
związaną z pracą na bloku operacyjnym. Dokładniej, obsesją na punkcie
chirurgicznych umiejętności. Muszę powiedzieć, inspektorze, że jestem
niezmiernie zainteresowany osobą mordercy Colina Wilsona. Myślę, że uda nam się
stworzyć fascynujący profil psychologiczny. Poza tym uważam, że on znów zabije.
Chyba zdaje pan sobie sprawę, że ma wszystkie cechy seryjnego mordercy.
— Nie zabijał wcześniej, proszę pana. Sprawdziłem to.
— Myślę jednak, że uderzy ponownie. I dlatego nie mogę odmówić udziału w tej
sprawie. Jestem to winien panu i przyszłym ofiarom — rzekł majestatycznie.
40
i
Po raz pierwszy Forrest poczuł się zaniepokojony. Czy to rozsądne dzwonić do
psychiatry o tak bezgranicznie rozwiniętej manii wielkości? Czy nie okaże się to
czasem słabym punktem w sprawie? Mówiąc bez ogródek, czy Lewisham miał aby na
pewno po kolei w głowie?
Po dłuższej chwili Lewisham odezwał się ponownie. Forrest usłyszał, jak coś
kartkuje. Skoroszyt?
— Chciałbym wygłosić kilka uwag do całego pańskiego zespołu — rzekł w końcu
Lewisham. — Do wszystkich. Może jutro? Rano? O dziesiątej?
— Dziękuję... — Forrest nie był całkiem pewny, jak się do niego zwracać.
Doktorze? Proszę pana? A może panie Barneyu, z uwagi na ogólnie panującą modę na
poufałość? W końcu zdecydował się i z niechęcią mruknął: — ...doktorze.
Następnie usłyszał, że Lewisham się rozłączył, i dopiero wtedy sam odłożył
słuchawkę.
Po tej rozmowie Forrest siedział jeszcze przez chwilę, obserwując z okna na
czwartym piętrze zimny, późnojesienny dzień. Posterunek policji znajdował się
niecały kilometr od akademii i kliniki; ze swego biura Forrest widział
miasteczko studenckie wzniesione na niewielkim wzgórzu. Podszedł do okna. Mimo
zapadającego zmierzchu mógł dostrzec kanciasty, szary zarys budynków szpitala i
dumnie sterczącego Wielkiego Joe, wieżę zegarową. Słyszał też szpitalne odgłosy:
sygnał karetki, która wyjąc w oddali, torowała sobie drogę w stronę oddziału
położniczego. Rodziło się nowe życie, tak jak kilka miesięcy temu urodziła się
córeczka Colina i Laury Wilsonów. Forrest poczuł przypływ gwałtownego gniewu.
Szpitale z natury swej były bezbronne, nietrudno do nich wejść, przebywali w
nich ludzie, których zawsze łatwo skrzywdzić: słabi, chorzy, zmęczeni i
cierpiący. Powinny być najbezpieczniejsze na świecie, ale nie były. O zgrozo,
zawsze pozostawały otwarte, pełne ludzi wpadających i wypadających z budynków i
licznych niestrzeżonych wejść — kto by nad tym wszystkim zapanował? W ciągu
jednego dnia to miejsce odwiedzały setki osób. Niewiele z nich można było
zidentyfikować. To był logistyczny koszmar. Szczególnie teraz, z mordercą
swobodnie grasującym na terenie szpitala. Zabójcą, który niczym nie różnił się
od innych, prawdopodobnie wyglądał i zachowywał się jak reszta krążących po
szpitalu ludzi. Zawsze w pośpie-
41
chu, zawsze czymś zaprzątnięty, skupiony na swej pracy. A pod tą powłoką... W
przypływie zaniepokojenia Forrest przycisnął twarz do ciemniejącej szyby. Lampy
uliczne rozświetlały noc mglistym, pomarańczowym blaskiem. Niebiesko migotało
światło karetki podjeżdżającej pod otwarte drzwi izby przyjęć. Forrest spojrzał
w górę, w stronę długiego rzędu nie zasłoniętych okien. Pielęgniarki pewnie się
uwijały. Była czwarta po południu, a już ciemno jak w środku nocy. Na ulicach
korki, jak zwykle w godzinach szczytu. Światła samochodów wychwytywały rozmyte
sylwetki ludzi przemierzających w pośpiechu błyszczące chodniki. Forresta nagle
ogarnął ślepy popłoch. Wśród wszystkich tych ludzi, od czego zacząć
poszukiwania? Jak, do diabła, miał niby znaleźć tego człowieka? Lub, jeśli
Lewisham miał rację, następną ofiarę?
Musiał myśleć inteligentnie i logicznie, tak jak psychiatra. Ponownie opadł na
krzesło, wyciągnął kartkę papieru, ołówek i zaczął machinalnie rysować. To
pomagało mu myśleć. Zawsze był to ten sam ponury, acz dziwnie uspakajający
rysunek. Strugi ciężkiego, ołowianego deszczu spadające na rząd identycznych
dachów na identycznych domach. Dopiero przy bliższym spojrzeniu okazywało się,
że to nie deszcz, ale mężczyźni w melonikach, w identycznych ciemnych
płaszczach, okrutna jednolitość wprowadzona ręką wprawnego artysty. To była
kopia obrazu, którego na początku nie znosił, potem zaczął rozumieć i na krótko
przed tym, jak mu go odebrano, podziwiać — kopia obrazu, który wisiał nad jego
kominkiem, w jego własnym salonie. Obrazu należącego do Maggie.
W miarę jak rysował, zaczynał myśleć. Gdzie zabójca zdobył sprzęt? Igłę i nić do
zszycia rany. Czy rzeczywiście był to chirurgiczny jedwab? Czy użył prawdziwego
skalpela? Czy ukradł worek na odpady? Czy wszystko to pochodziło ze Szpitala
Królewskiego?
Forresta stale gnębiło to samo pytanie: dlaczego zrobiono to niepotrzebne
nacięcie? Jaki był jego cel? Dlaczego w ogóle Wilson umarł? Czy był ofiarą
wybraną, czy przypadkową?
Usłyszał skrzypnięcie. Jego ołówek przebił papier i złamał się. Forrest musiał
przestać rysować. Nie mogąc znaleźć temperówki, obracał złamany rysik między
palcami i powtarzał pytanie, które już nieraz sobie zadawał. Czy Colin Wilson
był w jakiś sposób powiązany ze szpitalem? Odpowiedź: z tego, co wiedzieli, nie,
jeśli nie liczyć narodzin córeczki.
42
Ale czy na pewno urodziny córki nie miały związku z jego śmiercią? Nie mógł tego
wykluczyć. Prawdę mówiąc, na tym etapie nie mógł wykluczyć niczego.
Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po piątej. Miał jeszcze dziesięć minut do
odprawy. Zaczął pocierać czubek głowy, lecz zaraz przestał. Jeśli wciąż będzie
to robił, wkrótce dorobi się łysiny. Całkiem jak jego ojciec. Całkiem jak mój
ojciec.
Myślenie o ojcu zawsze wprawiało go w przygnębienie. A przygnębienie sprawiało,
że czuł się samotny. Samotność z kolei wywoływała niebywałą chęć rozmowy. Ale
nie z kimkolwiek — z osobą, która mogłaby mu coś podpowiedzieć. Nie był to
Lewisham. Na pewno nie Fiel-ding ani Shaw, ani Waterman. Shaw tylko go irytował.
Nadinspektor nigdy nie zachęcał do zwierzeń, podobnie jak Fielding. Właściwie to
nie chciał rozmawiać z żadnym policjantem. Pragnął usłyszeć spokojny głos,
powoli wypowiadający wyważone słowa, zależało mu na spotkaniu z jasnym,
logicznym umysłem, z kimś, kto już znał fakty, kto mógł pomóc mu uporządkować
jego własne myśli, zanim coś by do nich dorzucił. Dokładnie wiedział, o kim
myśli, ale z obawy przed odrzuceniem przez kilka sekund wpatrywał się w telefon,
nim wystukał numer.
Odebrała po dwóch sygnałach.
— Karys, tu David Forrest — przedstawił się. — Zastanawiałem się, czy nie
mogłaby pani ze mną porozmawiać o sprawie. Nie daje mi spokoju. Chyba musiałbym
ją z kimś obgadać...
Słuchała jego chaotycznych wyjaśnień o konieczności szybkiego aresztowania, nie
przerywając. Nagle wtrąciła:
— Nie bardzo macie się na czym oprzeć, co? Forrest milczał ponuro.
Karys mówiła dalej: — Uważam, że naprawdę powinniście porozmawiać z psychiatrą
sądowym.
— Już go wezwaliśmy. Jutro ma się z nami spotkać.
— Myślę, że pomoże wam bardziej niż ja.
— Ale to pani robiła sekcję.
Karys roześmiała się nieco ironicznie. — To prawda — rzekła. — Mogę powiedzieć
panu wszystko o krwawieniach i siniakach, złamaniach i tkankach. Zawsze staram
się zrozumieć, co się stało. Czasem nawet dlaczego. Ale ta sprawa zabiła mi
klina, inspektorze. Naprawdę
43
niewiele wiem o spaczonych umysłach. I dzięki Bogu — zakończyła z ulgą.
— Ale na pewno wysnuwa pani jakieś wnioski podczas sekcji.
— No, tak. Próbuję. Czasem przychodzą mi do głowy jakieś pomysły. Czasem nie. I
to był właśnie ten drugi przypadek. Nijak nie mogłam wymyślić, dlaczego morderca
zrobił to nacięcie. — Zamilkła.
Forrest chciał powiedzieć znacznie więcej, że zwyczajnie ma ochotę porozmawiać —
z nią — że nie mając żony ani bliskich kolegów, potrzebuje kogoś, komu mógłby
opowiedzieć o swoich teoriach i wysłuchać kontrargumentów. Może zresztą Karys
zrozumiała, o co tak naprawdę mu chodziło, bo odezwała się energicznie:
— No dobrze, może więc wpadnie pan jutro? Przed południem? Po tym, jak
psychiatra przerobi z wami swe teorie. Powtórzy mi pan, co powiedział. Na razie
zapowiada mi się spokojny ranek. Moglibyśmy omówić jego pomysły przy lunchu...
Opuścił pokój raźnym krokiem, podświadomie czując, że zbliża się moment, kiedy
coś zrozumie, a nawet znajdzie rozwiązanie. Naiwnie wierzył, że pomoc Karys
doprowadzi go do zabójcy.
Godzinę później Forrest gratulował sobie, że odprawa idzie tak gładko. Na tym
etapie śledztwa sprowadzała się do wymiany informacji i starannego rozdzielenia
zadań, tak by do aresztowania doprowadzić jak najmniejszym kosztem. Większość
prezentowanych faktów już znał. Siedział na biurku, siląc się na swobodę, której
nie czuł, machając nogą i słuchając. Ale detektyw sierżant Caroline Fielding,
dzielna kobieta w średnim wieku o mocnych, niezbyt zgrabnych nogach i chropawym
głosie, odarła go ze złudzeń, pytając:
— Czy mamy już motyw, sir?
I w tej chwili jego mózg zaatakowały jak nieproszone mrówki dawno wypowiedziane
słowa pewnego Szkota, oficera policji. „Od czasu do czasu, Davie, zdarza się, iż
łapiemy mordercę, nie mając pojęcia, dlaczego zabił." Tu Szkot zrobił przerwę,
aby dodać swym słowom ekspresji. „I wtedy mamy prawdzi-i-i-wy problem."
— Nie. — Forrest uśmiechnął się kwaśno do detektyw Fielding. Miał właśnie teraz
taki prawdzi-i-i-wy problem. Ponownie skoncentrował się na odprawie. — Co udało
się ustalić odnośnie krawata?
I znów Fielding udzieliła mu odpowiedzi.
44
— To nie był krawat Wilsona. Pytałam jego żonę. Nie lubił tego typu śmiesznej
galanterii.
Usiadła gwałtownie, ignorując współczujące spojrzenia kolegów. Nikt nie lubił
informować rodziny o nagłej śmierci jednego z jej członków, w szczególności
żony, a tym bardziej matki kilkumiesięcznego dziecka. Fielding opowiedziała im o
swej wizycie tak szczegółowo, że wszyscy poczuli się bardzo poruszeni.
Omówili ponownie znane już fakty. Colin Wilson urządzał łazienkę przylegającą do
sypialni w jednym z dużych edwardiańskich domów przy Metchley Park Road,
należącym do rodziny o nazwisku Bristam. Około trzeciej po południu rozmawiał
przez telefon komórkowy z kimś, kto powiadomił go o przecieku. Wilson orzekł, że
ci ludzie najwyraźniej wpadli w popłoch, i dlatego zgodził się im pomóc.
Z tyłu sali odezwał się detektyw Rupert Shaw:
— Sprawdziłem jego komórkę. Ktoś dzwonił z zastrzeżonego telefonu. Rozmowę
odebrano o piętnastej zero cztery.
Detektyw Fielding podniosła się. — Bristamowie powiedzieli, że Wilson był
ubawiony tą rozmową. Uznał dzwoniącego za jakiegoś mięczaka. Rzucił komentarz,
że większość facetów powinna umieć sobie poradzić ze zwykłym przeciekiem.
Niemniej jednak poszedł, obiecując, że wróci za pół godziny...
W pokoju zrobiło się cicho.
Potem dorzucili coś jeszcze inni funkcjonariusze. Na wszystkich drzwiach
wejściowych do szpitala przylepili ogłoszenia:
„W pobliżu tego miejsca we wtorek, 23 listopada rano znaleziono zwłoki
mężczyzny. Wszystkich, którzy są w stanie udzielić jakiejkolwiek informacji,
prosi się o kontakt z policją."
Sądząc z braku odzewu, nikt nic nie widział.
Wstępne przesłuchania nie przyniosły żadnych rewelacji. Z pozoru przynajmniej
Colin Wilson był uczciwym rzemieślnikiem, spędzającym długie godziny w pracy, by
zapewnić rodzinie skromne utrzymanie. Wydawało się, że nie istniało żadne
racjonalne wyjaśnienie jego śmierci.
— Czy ktoś z was odkrył jakieś powiązania Wilsona ze szpitalem? — rzucił
desperacko Forrest w głąb sali.
Brak odpowiedzi.
Spróbował ponownie. — A z lekarzami? Z jakimkolwiek lekarzem? Niekoniecznie ze
szpitala. Może z jego domowym?
45
Caroline Fielding była jedyną osobą, która spróbowała odpowiedzieć: — Tylko
poprzez dziecko.
To akurat już dawno przerabiali i wszyscy wszystko wiedzieli.
Najgorsze było to, iż Forrest wiedział, że tak jak tonący, zaczyna chwytać się
każdej brzytwy.
— Poród nastąpił bez problemu?
Fielding spojrzała na niego ostro. — Tak — odparła krótko. — Pytałam o to panią
Wilson.
David Forrest zmarszczył brwi. — Więc niczego się tu nie dopatrzymy?
Pokręciła głową. — Nie, sir.
Czoło Forresta było pokryte bruzdami. Wcześniejszy optymizm szybko się ulatniał.
Prawda była taka, jak powiedziała Karys. Praktycznie nie mieli na czym się
oprzeć.
Gdzieś z głębi sali wyrwał się Shaw: — Tak sobie myślę, sir...
Forrest zdławił w sobie tuzin sarkastycznych ripost.
— Czy mamy pewność, że do wykonania szwów użyto nici chirurgicznych?
Forrest czekał.
— Bo jeśli nacięcie wykonano za pomocą noża do PCV, to poza plastykowymi
workami ze szpitalem wiąże sprawę jedynie to, że na jego terenie odnaleziono
ciało, czyż nie?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał słodko Forrest.
— Tylko to, że być może...
— Tracisz czas, koncentrując się na dochodzeniu w szpitalu? Ktoś inny może by
się wycofał, ale nie Shaw.
— Tak, sir, to właśnie chciałem zasugerować — rzekł śmiało.
— Czy masz lepszy pomysł, sierżancie?
Shaw pokręcił głową. — Jeszcze nie. — Usiadł, stukając długopisem w otwartą
dłoń.
Forrest zignorował go i przeszedł do omówienia zeznań sąsiadów Wilsona, ale
dziesięć minut później Rupert Shaw wyskoczył ponownie:
— Czy zdaniem patologa założenie szwów wymagało sporej wiedzy medycznej?
Forrest spiorunował go wzrokiem. Uparty, arogancki dupek. ¦— Nie — rzucił
opryskliwie. — Czy to ci wystarczy? Rupert Shaw zamilkł.
46
Forrest odwrócił się do tablicy. — No dobrze. Musimy się teraz zastanowić, co
dalej. Osobiście uważam, że dobrze byłoby zbadać przeszłość Colina Wilsona. Chcę
wiedzieć o wszystkim, co robił od momentu opuszczenia szkoły, a zwłaszcza, czy
cokolwiek — dla podkreślenia swych słów stuknął kłykciami w biurko — cokolwiek
łączyło go ze Szpitalem Królewskim.
Caroline Fielding przyglądała mu się uważnie. — Myśli pan... — zaczęła
niepewnie.
Forrest znany był z tego, że robił idiotę z każdego, kto powiedziałby coś, co
choć trochę nie trzymałoby się kupy. Ale cała agresja Forre-sta znalazła ujście
w uwagach czynionych nieszczęsnemu sierżantowi Shawowi. Teraz stać go było na
wspaniałomyślność.
— No słucham — zachęcił ją.
— Może Wilson wykonywał jakąś usługę dla któregoś z lekarzy i coś schrzanił?
Forrest przyglądał się jej w milczeniu. — To jest możliwe — rzekł w końcu. —
Choć do tej pory nie myślałem, że spartaczona robota może stać się przyczyną
morderstwa hydraulika. — Uśmiechnął się ponuro. — Powiedzmy, że gotów jestem
zrewidować ten pogląd. Jestem otwarty na sugestie. Jednak pamiętajmy o opinii
patologa. Jeśli to lekarz zadał Colinowi Wilsonowi cios po śmierci, to nie był
on zbyt wykwalifikowanym specjalistą. — W przypływie natchnienia rzucił: —
Oczywiście, mógł to być jakiś świeżo upieczony doktor lub pielęgniarka.
Funkcjonariusze milczeli. Każdy z nich widział setki pielęgniarek kręcących się
po szpitalu. Setki. Oczywiście znów Shaw przerwał milczenie.
— Jest jeszcze jedna możliwość, sir. Może ktoś chciał zdyskredytować szpital.
Jego zarząd. Wiele osób może być niezadowolonych ze sposobu, w jaki byli
leczeni. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto zechce wytoczyć szpitalowi
sprawę.
Oczy Davida Forresta przybrały twardy wyraz, wyglądały jak ołowiane, burzowe
chmury. — W takim razie, Shaw, jak tylko skończysz czytać akta pracowników
szpitala, zajmiesz się tym wątkiem. Sprawdzisz wszystkie procesy wytoczone
szpitalowi w ciągu ostatnich pięciu lat.
Wysoki detektyw aż się przykurczył. — Ależ takich spraw muszą być setki...
47
— Radzę więc zacząć od najpoważniejszych — przerwał mu For-rest — i skupić się
na ostatnich procesach, w których powód przegrał sprawę przeciw zarządowi
szpitala.
Rupert Shaw otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Forrest kontynuował już nieco
grzeczniej:
— Śledztwo musi trwać, Shaw. A to zadanie wydaje się dla ciebie dobre jak każde
inne. Dzięki niemu będziesz przynajmniej blisko szpitala. Jeśli znajdzie się
ktoś, kto przegrał taką sprawę, a na dodatek jest notowany za agresywne
zachowanie, tym lepiej. — Uprzedził ewentualny protest sierżanta, mówiąc: — A
poza tym możesz się tym wątkiem zająć, bo poza badaniem przeszłości Wilsona i
obserwacją szpitala nie mam żadnych lepszych pomysłów...
Szybko zmienił temat:
— Sierżant Fielding.
Wezwana natychmiast stanęła na baczność.
— Chciałbym, aby kontynuowała pani przesłuchania personelu szpitala. A przy
okazji może pani wpaść na oddział położniczy. Poplotkować z położnymi i innymi
osobami, które pomagały przy szczęśliwych narodzinach małej Wilsonówny.
Wiedział, że z jego ust sączy się cynizm i kwas. Nie lubił tej strony swej
osobowości. Miał nadzieję, że z czasem zdoła ją zwalczyć.
Fielding rzuciła okiem na współczująco uśmiechniętych kolegów. — Pod jakim kątem
zadawać pytania, sir? Szukamy pomylonego chirurga?
— Nie wiem, Fielding — odparł David Forrest zirytowany jej gadulstwem. — Nie
wiem. Niech pani po prostu z nimi pogada. Proszę się skupić na oddziałach
chirurgicznych i blokach operacyjnych. I natychmiast meldować, jak tylko coś
wypłynie, choćby wydawało się to całkiem błahe.
Westchnęła głęboko, a tymczasem Forrest zwrócił się do detektywa konstabla
Murraya Lowena, który urodził się w Birmingham i mówił z silnym tutejszym
akcentem.
— Trzeba jeszcze raz porozmawiać z tymi czterema studentami medycyny. Nie są
podejrzani, ale założę się, że to bardzo spostrzegawczy młodzi ludzie. Dobrze by
było sprawdzić, czy jest coś, czego nam jeszcze nie powiedzieli.
Następny na linii ognia znalazł się detektyw sierżant Steven Long.
48
If
— Poza plastykowym workiem jedynym realnym tropem, mogącym nas doprowadzić do
mordercy, jest krawat. Musiał gdzieś go kupić. Zdobądź listę dostawców. Znasz
procedurę. Ten krawat może się okazać naszym jedynym solidnym dowodem. —
Poruszył się, jakby czymś skrępowany. — Zanim się rozejdziecie, chciałbym
poinformować, że nadinspektor Waterman w nieskończonej swej mądrości — dodał,
mrucząc pod nosem — postanowił skorzystać z usług psychiatry sądowego, który ma
nam pomóc rozwiązać tę sprawę. Możliwe, że jutro rano po odprawie, w której
weźmie udział, zmienimy linie śledztwa. — Wzruszył ramionami. — Zobaczymy.
Patrzył w ślad za oficerami opuszczającymi salę. Rozkazy zostały wydane, cóż
mógł teraz zrobić? Może nadszedł czas, by osobiście porozmawiać z żoną Wilsona.
Sierżant Fielding była kompetentną profesjonalistką, ale on miał za sobą
wieloletnie doświadczenie. Osobistej rozmowy nic nie mogło zastąpić. Rozchmurzył
się nieco. To była stara, podręcznikowa, policyjna wiedza. Porozmawiaj z
najbliższymi, a potem rozszerz kręgi, jak satelita krążący wokół słońca na
zwiększającej się orbicie, aż natkniesz się na planetę zwaną Rozwiązanie.
2 grudnia 1999
Była niemal dokładnie dziesiąta rano następnego dnia, gdy Forrest rzucił
krótkie: — Wejść — słysząc pukanie do drzwi. Zaciekawiony patrzył, jak chudy
stażysta przytrzymuje drzwi, wpuszczając do gabinetu Barneya Lewishama.
Forrest zdążył już sobie wyobrazić długowłosego ekscentryka. Częściowo miał
rację. Lewisham miał niemal czarne włosy, nie długie, ale przetłuszczone i źle
obcięte, jak „pod garnek". Miał około trzydziestu lat, zaledwie metr
sześćdziesiąt wzrostu i bardzo jasną karnację, której bladość podkreślał jeszcze
odrastający zarost. Ubrany był niedbale
49
w kraciastą koszulę bez krawata i porozciągany sweter. Obie sztuki garderoby
były oliwkowozielone, przy czym sweter bardziej wyblakły niż koszula. Brązowe,
workowate spodnie łopotały wokół kostek. For-rest uznał go za dziwaka, jeszcze
zanim spojrzał w zaciekawione oczy barwy śliwkowych powideł, patrzące zza szkieł
okularów w kształcie półksiężyców w złotych oprawkach, które wydały się
Forrestowi pretensjonalne.
Wstał, by uścisnąć wyciągniętą, szeroką dłoń.
Lewisham przedstawił się pierwszy. — Barney Lewisham, konsultant w dziedzinie
psychiatrii sądowej.
Uśmiechnął się. Zęby miał żółte od nikotyny, choć zapach papierosów wokół niego
był ledwo wyczuwalny. Mężczyźni usiedli i przyglądali się sobie ostrożnie.
Lewisham oparł się wygodnie, złożył dłonie, stykając czubki palców, i spojrzał
znad okularów. — Czułem się zobowiązany zaoferować swe usługi — oznajmił. — To
diablo ciekawa sprawa. Teraz muszę poznać wszystkie fakty. Proszę o dokładną i
zwięzłą relację.
Forrest zaczął od tego, czego sam był pewien, od danych dostarczonych przez
sierżant Fielding: podał wiek Wilsona, stan cywilny, opisał jego wygląd.
Po chwili Lewisham przerwał mu: — Nie sądzę, by takie detale były w tej chwili
przydatne. — Dziwne oczy koloru powideł błyszczały. — Proszę mi dokładnie
opowiedzieć, jak znaleziono ciało.
Forrest zaczął więc mówić o czterech studentach medycyny, plastykowej torbie na
odpady medyczne, na widok której zboczyli z drogi prowadzącej na akademię.
Lewisham ponownie mu przerwał: — Czy ruszali ciało?
— Nie.
— A więc zostało znalezione tak, jak zostawił je morderca?
— Wyglądało na to, że martwego Wilsona stoczono do rowu.
— Aha! — Lewisham wyglądał na zadowolonego z siebie. Pochylił się do przodu,
naciskając dłońmi na mocne uda. — Stoczono, mówi pan. Nie ułożono. To znaczące.
A czy okrycie z worków było dokładnie zabezpieczone?
Forrest szybko cofnął się myślami. — Bardzo dokładnie — rzekł. — Worki były
sklejone szeroką taśmą. Patolog musiał użyć noża do przecięcia grubej folii.
50
— Dobrze. — Lewisham patrzył z coraz większym ukontentowaniem.
Nabierając pewności siebie, Forrest zaczął opisywać rany Wilsona, ale Lewisham
ponownie wszedł mu w słowo, tym razem niemal gru-biańsko: — Nie sądzę, by
pańskie obserwacje miały jakąkolwiek wartość. Potrzebny mi jest raport patologa
z sekcji zwłok.
Forrest poczuł się, jakby uszło z niego powietrze. Zaczął grzebać w stosie
papierów. Kilka kartek spadło na podłogę. Lewisham patrzył, jak inspektor je
podnosi, i czekał, aż policjant znajdzie raport z sekcji. Nie poruszył się
nawet, by odebrać dokument, gdy Forrest wręczał mu go ze wzrastającą niechęcią.
Wydawało się, że Lewisham potrafi czytać i chłonąć informacje błyskawicznie,
kartkując tekst i przerzucając fotografie, ledwie na nie zerkając. Po kilku
chwilach chrząknął i podniósł wzrok.
— To niebezpieczny człowiek, panie inspektorze.
Forrest czuł, jak jego niechęć przybiera na sile. Prostując rękę, podciągnął
rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wystarczyło niecałe dziesięć minut, by
znielubić doktora Lewishama. Ciekawe, do jakich rozmiarów mogło to uczucie
urosnąć po kilku tygodniach.
Lewisham odchylił się do tyłu i zamknął oczy, nic nie mówiąc. Forrest cierpiał w
milczeniu. W obecności psychiatry czuł dziwną niemoc. Tylko raz spotkał się z
tak silnie dominującą osobowością — posiadała ją dyrektorka podstawówki, do
której chodził. Nienawidził jej przez wszystkie lata — od początku do końca
szkoły — za sposób, w jaki poniżyła go pierwszego dnia, gdy przypadkowo zmoczył
szare spodenki. Generalnie nie przeszkadzało mu, że Lewisham był maniakiem
panowania nad sytuacją, istniał jednak pewien aspekt, który go niepokoił.
Wiedział, że jego podwładni — zwłaszcza Shaw — szybko to zauważą i ten fakt
pozbawi go autorytetu należnego starszemu oficerowi śledczemu prowadzącemu tak
ważną sprawę. Na wszelki wypadek już miał się na baczności i odetchnął z ulgą,
gdy Lewisham przerwał milczenie i, wstając, zapytał, gdzie jest sala odpraw.
Trzydziestu lub więcej funkcjonariuszy, stojąc, siedząc, opierając się o ścianę,
uważnie słuchało Lewishama. Patrząc na ich twarze, Forrest nie widział śladu
własnego sceptycyzmu ani dla przesłania psychiatry, ani dla niego samego jako
człowieka. A przecież Lewisham mówił do
Sl
nich jak do głupków, jak nauczyciel matematyki wyjaśniający skomplikowany
problem uczniom szkoły specjalnej.
— Nazywam się doktor Lewisham. Jestem psychiatrą sądowym. To znaczy, że
specjalizuję się w badaniach nad chorym, kryminogennym umysłem. — Przyjrzał się
dokładnie każdemu słuchaczowi z osobna, jakby chciał się upewnić, że zrozumieli
i słuchają uważnie, co jeszcze bardziej rozzłościło Forresta. — W tej sprawie
mam za zadanie pomóc wam zrozumieć osobę, która mogła popełnić tę zbrodnię,
wyjaśnić, co działo się w umyśle mordercy, gdy okaleczał ciało, jaką niewątpliwą
przyjemność dała mu ta czynność, oraz podpowiedzieć, jakie motywy mogły nim
kierować. Myślę, że podczas waszego dochodzenia zdołam wyeliminować pewne typy
charakterologiczne i wskazać wam grupę ludzi, którzy powinni waszą uwagę
przyciągnąć. Później, gdy już będziecie mieli podejrzanego, ułożę wam listę
pytań tak, byście bezpiecznie mogli postawić go w stan oskarżenia.
Po chwili przerwy kontynuował bardzo donośnym, trochę nosowym głosem, który
również irytował Forresta.
— To, czego nie mogę zrobić, to przejść się ulicami Birmingham, złapać kogoś za
kołnierz i powiedzieć, że to jest wasz zabójca. To jest niemożliwe. — Zamilkł i
czekał, aż przyjmą to do wiadomości, po czym dodał: — Nawet dla mnie. — Następna
pauza. — Kiedy dowiem się więcej o tej sprawie, będę mógł wam podać jakieś
szczegóły, zawężając znacznie krąg podejrzanych. Na razie jednak chcę, byście
zapamiętali: sprawca tej ohydnej zbrodni przeciw Colinowi Wilsonowi mieści się w
przedziale wiekowym od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Jest zdrowy i
stosunkowo silny. Posiada prawo jazdy. Pracuje samodzielnie, prawdopodobnie nie
ma żadnych zwierzchników, możliwe, że ma jednoosobową firmę — zakładając, że w
ogóle pracuje. Nie ma bliskich znajomych i jest w jakiś sposób powiązany ze
szpitalem, nawet jeśli związek ten jest bardzo subtelny. Bez wątpienia
przyglądał się kiedyś pracy prawdziwego chirurga.
Lewisham przerwał ponownie, jakby czekając, że ktoś z sali ośmieli się podważyć
jego teorie. Forrest przyglądał mu się uważnie, zaintrygowany. Większość z tego,
co powiedział psychiatra, wydawało mu się całkowicie logiczne. Nie było w tym
nic, z czym można by się nie zgodzić. Ale czy na pewno? Ktoś jednak spróbował.
— Lecz jeśli bawi się w lekarza...
52
Forrest wykręcił szyję, by zobaczyć, kto to powiedział. Shaw. No jasne. Tylko on
byłby na tyle bezczelny, by przerwać psychiatrze.
Ale Lewishamowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Uśmiechnął się zachęcająco do
Shawa i przynaglił go: — Tak?
— Dlaczego zabija ofiary? To znaczy, lekarze zwykle starają się leczyć
pacjentów. Nie zabijać.
Dziwnie wybarwione oczy Lewishama spoglądały sponad szkieł w złotych oprawkach.
Zdawało się, iż przywarły na stałe do twarzy policjanta.
— Nie jestem o tym do końca przekonany — powiedział — ale myślę, że bez
współczesnych metod znieczulenia, zabójstwo to dla niego jedyny sposób, by mieć
pewność, że ofiary pozostaną nieruchome.
Szmer niesmaku przetoczył się przez salę.
Shaw był nieustępliwy: — Ale jeśli facet ma kompleks lekarza...? Lewisham
spojrzał na niego: — On nie ma kompleksu lekarza — wyrzucił z siebie — on ma
kompleks chirurga.
— Nie rozumiem. — Shaw nie był jedyny.
— Przyjrzyjcie się pacjentom chirurgów — odpowiedział Lewisham. — Leżą
nieruchomo, czekając na cięcie jak baranki w rzeźni... No i rzecz jasna —
Lewisham odczekał chwilę, by jego słowa nabrały mocy — nasz chirurg nie mógł
sobie pozwolić na to, by jego pacjent zaczął mówić.
Zapadła cisza. Starsi i młodsi rangą funkcjonariusze, ci z dochodzeniówki i
mundurowi, mężczyźni i kobiety, byli jak zaczarowani przez słowa Lewishama. Ze
swego miejsca z boku Forrest patrzył na nich z rosnącym niepokojem. Wierzyli mu.
Bez zastrzeżeń. Nawet Shaw.
Wszyscy z wyjątkiem Forresta, którego niechęć do psychiatry przerodziła się w
coś znacznie silniejszego. Zaczerwienił się, gdy ich oczy się spotkały. Lewisham
zauważył wrogość, jaką w nim wzbudził, ale Forrest widział, że nie przejął się,
raczej wydawał się tym rozkoszować. Sprawiało mu to przyjemność. Wręcz sam
pragnął wzbudzić uczucie antypatii między sobą a oficerem prowadzącym śledztwo.
Dlaczego? Czyżby lubił konflikty?
Lewisham mówił dalej: — Jak więc możemy zapobiec kolejnym zabójstwom? Jakie
grupy ludzi są najbardziej narażone na jego atak? Najlepiej zrobimy,
odpowiadając sobie na następujące pytanie: dlacze-
53
go nasz morderca wybrał sobie Colina Wilsona, hydraulika, praktycznie nie
związanego ze szpitalem? — Podniósł wzrok, by zwrócić się do policjantów niemal
srogo. — Choć muszę powiedzieć, iż jestem przekonany, że na pewnym etapie życia
Wilson miał kontakt ze szpitalem, tylko wasze dochodzenie tego jeszcze nie
wykazało.
Forrest ponownie wychwycił ton dyrektorki szkoły, przypomniał sobie, jak w
ramach kary dostał po łapach. Patrzył teraz na tego mężczyznę. Czy jako
psychiatra nie miał pojęcia, jakie wrażenie robi na ludziach? Nie zdawał sobie
sprawy, jak szybko wywoływał niechęć? A może robił to rozmyślnie? Niektórzy
prowokują takie reakcje tylko po to, by osiągnąć swój cel. Forrest pracował już
z takimi ludźmi. Ale szybki przegląd sali potwierdził jego wcześniejsze
podejrzenia. Był odosobniony w swych odczuciach. Inni słuchali z uwagą.
Zainteresowani. Zaś Lewisham ciągnął:
— Myślę, że nasz chirurg zaatakuje raz jeszcze. Dlaczego tak uważam?
Rozejrzał się po pokoju, obserwując przez chwilę każdą twarz z osobna. Kiedy
skończył, uśmiechnął się z satysfakcją. Tylko on znał odpowiedź. Przez moment
rozkoszował się tą prywatną wiedzą, by wreszcie się nią podzielić.
— Bo było to zabójstwo rytualne. Każda składowa morderstwa Colina Wilsona
zaspokajała jakąś głęboką potrzebę sprawcy: ogłuszenie, zabójstwo, okaleczenie.
Tapotrzeba będzie rosła, nasilała się. Będzie musiał ją zaspokajać ciągle od
nowa, dopóki nie zostanie powstrzymany.
Ku zgorszeniu wszystkich, uśmiechnął się. Nikt nie odpowiedział mu tym samym.
Lewisham kontynuował: — Kogo więc powinniśmy osłaniać? Lekarzy, pielęgniarki,
personel pomocniczy? Może włóczęgów? Mężczyzn? Kobiety? A może dzieci? Te
najłatwiejsze cele?
Dreszcz zgrozy przeszedł przez salę, jakby ktoś nagle otworzył okno, powodując
przeciąg. Myśl o dziecku poddanym... Lewisham zacisnął usta i zsunął na czubek
nosa półksiężyce okularów.
— Przyjrzyjmy się więc bliżej Colinowi Wilsonowi. On jak dotąd jest naszym
jedynym tropem. Czy był łatwym celem? Co o nim wiemy? Że miał rodzinę, nie był
włóczęgą i że jego związek ze szpitalem musi być bardzo niejasny, gdyż w
przeciwnym wypadku już by został ujawniony. Czy morderca wybrał Wilsona z
jakiegoś szczególnego powodu?
54
Jeśli tak, to z jakiego? A może jechał zwyczajnie samochodem, gdy zobaczył
furgonetkę Wilsona z wypisanym numerem telefonu komórkowego. Zakładam, że
telefon był podany na drzwiach jego wozu?
Kilka osób skinęło głowami. To była często stosowana praktyka. Wielu
rzemieślników reklamowało w ten sposób swoje usługi. Lewi-sham czekał, aż
przetrawią tę informację, zanim znów się odezwał.
— Jak zaplanowano morderstwo? To są pytania, które musimy sobie cały czas
zadawać. Nieustannie.
Ponownie zrobił przerwę, zanim wrzucił kolejny kamyk do ogródka.
— Czy zastanawialiście się już, gdzie „chirurg" dokonuje operacji? Sądząc po
twarzach funkcjonariuszy, nikt o tym nie pomyślał.
— A ja tak. Nasz morderca to schludny mężczyzna. Dobrze zorganizowany. Lubi, by
wszystko było równo poukładane, także narzędzia chirurgiczne utrzymuje w
należytym porządku. I jego instrumenty leżą gdzieś w równych rządkach. Gdzie? Ma
coś na kształt prowizorycznej sali operacyjnej, gdzieś, gdzie nikt mu nie
przeszkadza, gdzie nikogo nie zdziwi widok krwi na podłodze, dziwne godziny, o
których przychodzi i wychodzi, obecność szpitalnych zapasów: szwów, worków na
odpady medyczne, nożyc, skalpeli, kleszczy. — Natężenie głosu Lewi-shama rosło,
w miarę jak lista stawała się coraz dłuższa. — Zgromadził te wszystkie rzeczy.
Myślicie, że zamierza użyć ich tylko raz?
Forrest wpatrywał się w psychiatrę. Skąd on mógł to wiedzieć?
Na pewno ktoś podważy to założenie. Jednak nikt tego nie zrobił. Nawet Forrest.
Nie słychać było choćby typowych w takich sytuacjach szeptem wymienianych uwag.
— Zastanówcie się nad tym — zaapelował Lewisham. — Miejcie to cały czas na
względzie.
Zaczekał, aż ostatnia osoba opuści salę, zanim mocno potrząsnął ręką Forresta.
— Będę w kontakcie, panie inspektorze. W międzyczasie proszę mnie informować o
wszystkim, co się wydarzy. Zawsze może mnie pan złapać pod numerem komórki.
Brenda Watlow zabrała się do pracy półciężarówką Terry'ego.
Spojrzała w bok, na pełną twarz zięcia. Dobry był chłopak z tego Terry'ego.
Prawdę mówiąc, chyba na niego nie zasługiwała. A już Sha-
55
ni zdecydowanie nie była go godna. Skrzywiła się. Leniwa, mała krowa. Nic innego
nie robi cały dzień, tylko je, pali i tyje. Nie to co jej mama. Brenda spojrzała
w dół, na kształtne, nie za chude uda, ładnie wyeksponowane, pomyślała z
zadowoleniem, dzięki nowej jasnoczerwonej spódniczce mini. Ponownie rzuciła
Terry'emu chytre spojrzenie. On bez wątpienia potrafił docenić to, jak się
ubierała. Uśmiechnęła się do niego, gdy podjeżdżali pod główne drzwi szpitala.
Odpowiedział uśmiechem.
— Wszystko gra, mamuśku? — To był taki ich żart, z tą „mamuś-ką".
Odchyliła się do tyłu, wyciągając ramiona w górę i ziewając, świadoma, że może
się w ten sposób popisać ładnymi piersiami. Nieźle się trzymała jak na
czterdziestolatkę. Ponownie w myślach porównała się do córki i jej bujnych
kształtów. Otyła. Oto, co można było powiedzieć o Shani. Chytrze odpowiedziała
na pytanie Terry'ego:
— Jasne, i to jak gra! — Założyła nogę na nogę i uśmiechnęła się ciepło. —
Zastanawiałam się tylko, co Pinky szykuje dla mnie na dzisiejsze popołudnie, to
wszystko. Zawsze stara się przemycić jakichś dodatkowych pacjentów pod koniec
dnia. Spryciarz z niego. Połowa operowanych to jego prywatni pacjenci, ludzie za
łapówki. Trzeba mieć oko na tych chirurgów! — Żartobliwie klepnęła Terry'ego po
ramieniu. — Nie wszyscy znają się na swojej robocie. Od historii, które
słyszałam, włosy by ci dęba stanęły.
— Ha, jasna sprawa.
Niechętnie spojrzała na zegarek: — No, nie ma teraz czasu na plotki. Muszę się
zbierać. Pierwszy pacjent jest już pewnie przygotowywany do operacji i czeka
mnie masa roboty. Pinky nie lubi czekać.
Posłała Terry'emu jeszcze jeden uwodzicielski uśmiech, który, jak wierzyła,
przyprawił go o szybsze bicie serca.
— Muszę być gotowa, zanim zdążę powiedzieć...
— „Jelito" — podsunął Terry.
Brenda zachichotała. — Albo „niedrożność jelitowa". Znam się na tej robocie tak
dobrze, że mogłabym ją wykonywać z zamkniętymi oczyma i rękoma związanymi z
tyłu.
Terry pochylił się nad nią: — Nie prowokuj mnie, mamuśku.
W odpowiedzi Brenda zdjęła nogę z nogi i przesunęła obie w stronę drzwi
pasażera, trzymając złączone kolana. Pociągnęła za klamkę.
56
Terry oparł się w fotelu i zamknął oczy. Czasami — ale tylko czasami — takie
droczenie się Brendy działało mu na nerwy. Drażniło go.
Wysiadła, zatrzaskując za sobą drzwi, i przeszła na jego stronę, zanim zdążył
otworzyć oczy. Powietrze wypełniło się ciężkim zapachem perfum, gdy zajrzała
przez okno, by dać mu czułego całusa.
— Pa, pa, mój kochany.
Nie była jednak na tyle głupia, by zmierzwić jego kręcone włosy. Terry nie
zawsze to lubił. Nauczyła się odczytywać jego sygnały już na początku ich
znajomości, kiedy córka po raz pierwszy przyprowadziła do domu milczącego
młodego człowieka, a Brenda po raz pierwszy dała mu odczuć, że jest dla niej
atrakcyjny, jak wierzyła, z wzajemnością. Ale z Terrym trudno było mieć
jakąkolwiek pewność. Czasami zdawała sobie sprawę, że przesadziła. Oczy
zmieniały mu się wtedy, na czole pojawiały się zmarszczki. Odczytywała te znaki
bardzo szybko. Terry miał gwałtowny charakter, którego ofiarą niejednokrotnie
padała Sha-ni, demonstrując później sińce wokół oczu. Brenda jednak była
starsza, mądrzejsza, a przy tym była kobietą w każdym calu. Potrafiła w porę
rozpoznać zapowiedź wybuchu i usprawiedliwić nerwowość Terry'ego. Niełatwo było
bardziej lubić teściową niż własną żonę. Brenda dawno już doszła do wniosku, że
chętnie zostałaby jego kochanką, gdyby tylko tego zapragnął.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie i uspokoiła się. Nie dostrzegła nawet cienia
sugerującego istnienie gdzieś w głębi tej drugiej, bardziej skomplikowanej
osoby, gdy Terry odpowiadał jej uśmiechem.
— Nie będziesz się bała wracać do domu, mamuśku?
Jego oczy przesunęły się po kształtnej sylwetce, a ona z kolei zamyśliła się.
Nie było między nimi tak dużej różnicy wieku. Shani urodziła się, gdy Brenda
miała szesnaście lat; wychowywała ją praktycznie sama, za co mogła podziękować
Stuartowi, zaś dzięki pomocy godnych zaufania przyjaciół, którzy opiekowali się
jej córką całymi godzinami, zdołała ukończyć kurs pielęgniarski.
Jej oczy pociemniały na myśl o ojcu Shani. Próżniak jeden. To po nim jej córka
była otyła, leniwa i niechlujna. Uwolniła się od niemiłego wspomnienia i wróciła
do Terry'ego. Był o sześć lat starszy od żony. Brenda pocieszała się myślą, że
stuknęła jej dopiero czterdziestka, a przy tym wcale na nią nie wyglądała. Już
prędzej mogłaby uchodzić za dwudziestopięciolatkę, tak zwykle naiwnie o sobie
myślała, nie wie-
57
dząc, że dwudziestojednoletnie praktykantki wyśmiewały się z niej za jej
plecami. Tymczasem Shani... Twarz Brendy przybrała zacięty, ostry, waleczny i
samolubny wyraz. Shani zasługuje na wszystko, co dostaje lub raczej czego nie
dostaje. Pewnego dnia starsza od niej kobieta odbierze jej Terry'ego. Brenda
spojrzała głębiej w pociągające, brązowe oczy zięcia. Ta jej córka nie potrafi
docenić seksownego, atrakcyjnego mężczyzny, nawet śpiąc z nim w jednym łóżku.
Shani była ślepa, ale ona nie. Oderwała się od okna i stanęła prosto. Nie było
sensu kusić losu, spiesząc się zanadto. Terry sam się do niej zgłosi — gdy
będzie gotowy.
Dlatego zastanawiała się długo nad tym, czy przyjąć jego ofertę odwiezienia jej
po pracy do domu, i w końcu odmówiła.
— Dziękuję ci, Terry, skarbie. Wezmę taksówkę. Nie martw się o mnie.
Ale to niedawne morderstwo Wilsona sprawiło, że był bardziej stanowczy niż
zwykle. Położył rękę na jej ramieniu.
— Będziesz szukać taksówki po tym, jak zamordowano tego faceta? Chcesz się
prosić, żeby ciebie dorwał następną? Chyba żartujesz. Przyjadę po ciebie. O
której?
— Ależ, Terry, nie wiem, kiedy skończymy. Operacje mogą trwać bardzo długo. A
poza tym są jeszcze nagłe wypadki.
Brenda uwielbiała przesadzać, podając wygórowaną liczbę nagłych przypadków,
którymi musiała się zajmować. Tak naprawdę trafiał się średnio jeden na tydzień,
lecz Terry'emu mówiła, że jest ich „całe mnóstwo", że „spadają na oddział jak
lawina". Dramatyzowanie podniecało ją i podnosiło jej status w oczach zięcia.
Samo wymówienie tych dwóch słów — „nagły wypadek" — wystarczyło, by poczuła się
ważniejsza.
— Nagłe wypadki, no wiesz — powtórzyła.
Terry zdjął rękę z jej ramienia i wrzucił bieg. — Jeśli nie możesz powiedzieć o
której, zadzwoń — zaproponował — po prostu zadzwoń. Jeśli tego nie zrobisz,
przyjadę i będę czekał na tym obskurnym bloku operacyjnym. Nie mogę ryzykować,
że coś przytrafi się mojej najpo-rządniejszej kobiecie.
— A co z twoją pracą, Terry? Nie mogę cię narażać na stratę... — Zawahała się,
niepewna, czy nawiązać do pieniędzy, czy do czasu.
58
— Posłuchaj — rzekł — ciało tego człowieka znaleziono niecałe dwieście metrów
stąd. Gazety pisały, że musiał to zrobić ktoś, kto zna to miejsce. Uważają
wręcz, że to ktoś ze szpitala.
Brenda patrzyła na niego niespokojna, prawie nieświadoma obecności
przechodzących obok lekarzy i pielęgniarek opatulonych w granatowe peleryny.
Wielki Joe pośrodku miasteczka akademickiego wybił pierwszą, wyrywając ją z
zapomnienia.
— Muszę iść, Terry — rzuciła, z pobladłą nagle twarzą. — Już jestem spóźniona.
A Pinky ma fioła na punkcie punktualności. Mam masę pracy i jak nie zdążę do
wpół do drugiej, będę trupem. Muszę wyste-rylizować narzędzia, przygotować
wózki...
Ale Terry znów miał to nieobecne spojrzenie.
— To dziwne, nie uważasz? — rzekł. — To, jak nieraz formułujemy zdania. I jak
nieraz można je opacznie zrozumieć.
— O czym ty mówisz?
Terry wybuchnął urywanym, głośnym śmiechem. — Do wpół do drugiej będę trupem.
Mam nadzieję, że nie.
Brenda zareagowała słabym, nerwowym chichotem.
— To jak, jesteśmy umówieni? Zadzwoń po mnie. — Palcem wskazującym dotknął jej
podbródka. — Obiecujesz? Jak nie zadzwonisz, twój mały chłopczyk będzie bardzo
zły.
Brenda poczuła nagły przypływ olbrzymiej czułości do swego zięcia. Uczucie to
sprawiło, że stała się lekkomyślna. Przechyliła się przez okno samochodu i
mocno, namiętnie pocałowała go w usta. Po raz pierwszy.
— Dzięki, Terry — rzuciła. — Do zobaczenia.
Terry nie spuszczał z niej oczu, dopóki nie znikła za wielkimi, obrotowymi
drzwiami szpitala. Wtedy dopiero odjechał.
Gdy Karys otworzyła drzwi, Forrest z ulgą zauważył, że choć nadal ubrana była w
charakterystyczną tunikę z zielonej bawełny, to zdążyła zdjąć gumowy fartuch i
chirurgiczne rękawiczki. Nie sądził, by uda-
59
ło mu się znieść widok kobiety spożywającej posiłek w stroju do sekcji zwłok.
Przywitała go nieśmiałym, krzywym uśmiechem.
— Paget przyniósł nam kanapki — rzekła.
Jej skrępowanie udzieliło się Forrestowi, który nagle poczuł się bardzo
niezręcznie. Wyciągnął w jej stronę białą, papierową torbę. — Ja też.
Ten gest złagodził nieco napięcie.
— Z tuńczykiem — dodała Karys. Forrest otworzył torbę. — Tak jak moje.
Karys roześmiała się. — Mam nadzieję, że ma pan większy apetyt niż ja i że
przepada pan za tuńczykiem.
— Nie za bardzo — odparł Forrest. — Taki tuńczyk to lekko cuchnąca sprawa.
Lody zostały przełamane.
Prowadząc go korytarzem, Karys gawędziła swobodnie.
— Jesteśmy tu sami. Paget wyszedł do domu wcześniej niż zwykle. Wziął wolne za
nadgodziny. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy dziś dużo pracy. — Roześmiała się i
zwróciła się lekko do Forresta: — Spokojny dzień. Żadnych zwłok. Ktoś miał
dzisiaj szczęście.
— Tak, i oby takich dni było jak najwięcej — wtrącił spokojnie Forrest.
Karys pokiwała głową. — Otóż to. Proszę posłuchać — zaczęła nieśmiało. — Nie
wiem, jak mogę panu pomóc... No, rozumie pan, ja tylko snuję domysły.
— Ale te domysły są oparte na wnioskach z sekcji, nieprawdaż?
— Tak, oczywiście.
— To niech pani wstawi wodę na herbatę i zjedzmy te kanapki — zaproponował
Forrest, przemierzając korytarz. — Zdaję sobie sprawę, że cały ten bełkot o
spaczonym umyśle to nie pani dziedzina, ale miała pani przecież na studiach
zajęcia z psychiatrii.
— Tylko przez parę miesięcy, nie więcej. W tym jedynie kilka wykładów z
sądówki.
— Zawsze myślałem — rzekł Forrest, gdy wchodzili do kuchni — że z każdego
lekarza musi być dobry psychiatra.
Karys roześmiała się. — Chodzi panu o to, że powinniśmy wiedzieć, co dzieje się
w głowach pacjentów?
— Tak.
60
— Myślę, że poniekąd ma pan rację.
— Tak czy inaczej, jak już wczoraj mówiłem, Waterman uparł się, byśmy
zaangażowali psychiatrę sądowego ze względu na okaleczenie ciała Wilsona.
Odwróciła się. — I kto to jest?
— Facet nazywa się Lewisham.
Karys stanęła gwałtownie. — Barney Lewisham?
— Tak, to ten gość. Nie wiem, na ile się nam przyda. Wydaje mi się, że to
napuszony bałwan.
— O, tak.
— Zna go pani?
— Studiowaliśmy razem. To doświadczenie, o którym wolałabym zapomnieć. Ale cóż,
świat jest mały, jak to się mówi.
Kuchnia kostnicy była małym, sterylnie czystym pomieszczeniem, wyłożonym białymi
płytkami. Elektryczny palnik, czajnik i lodówka stanowiły całe jej wyposażenie.
Karys napełniła czajnik i włączyła go.
— Czy uważa pani, że mordercą jest ktoś ze szpitala? — spytał bez żadnych
wstępów Forrest.
— O, nie. Chyba nie oczekuje pan, że tak kategorycznie to stwierdzę?
— Znacznie zawęziłoby to obszar poszukiwań.
— Tak, wiem, ale...
Forrest zmarszczył brwi. — Cały czas myślę, jak mogło dojść do tego morderstwa.
Czy to możliwe, że ciało w worku na odpady porzucono na śmietnisku po sknoconej
operacji? Wszystko w tej sprawie kojarzy się z medycyną. — Ogarnęła go pokusa,
by podrapać się po łysiejącym czubku głowy, ale przypomniał sobie ojca i
zrezygnował. — To musi coś oznaczać. Nawet pani musi przyznać, że wygląda to na
robotę kogoś ze środowiska.
Karys zesztywniała, by po chwili odezwać się oficjalnym tonem: — Inspektorze
Forrest...
— Proszę mówić do mnie David. Na litość boską, Karys, przecież pracujemy ze
sobą od pięciu lat...
Karys gwałtownie podniosła głowę. — W porządku. A zatem, Davi-dzie — zaczęła
niepewnie — nazywaliśmy to sknoconą operacją, bo szwy były niedbale założone.
Ale zastanawiałam się nad tym. I to długo. Trudno tu właściwie mówić o
jakimkolwiek sknoceniu.
61
— Co przez to rozumiesz?
— Nic w tym zabiegu nie zostało spartaczone, poza szwami. Nie było nieśmiałych
prób nacięcia. Ranę wykonano jednym zdecydowanym ruchem. Tak, jak zrobiłby to
chirurg. Dokładnie i równo. Szwy może nie są idealne, ale nie są też zupełnie
nieudane. Do ich wykonania potrzeba trochę wprawy. Zaczekaj, pokażę ci.
Wyszła z pomieszczenia i wróciła, niosąc małą, foliową paczuszkę, narzędzia
chirurgiczne oraz dwa tampony z gazy. Rozłożyła je na blacie stołu i rozdarła
folię, z której wypadła długa, jedwabna nić przyczepiona do zakrzywionej igły.
Chwyciła igłę w szczęki kleszczy, takich samych jak te, które Forrest
niejednokrotnie widział w użyciu podczas sekcji, po czym przeprowadziła igłę
przez waciki, ciągnąc za nią jedwab. Wypuszczając igłę, okręciła nitkę dookoła
kleszczy, przeciągnęła wolny koniec pomiędzy nimi, zaciskając mocno, by wykonać
szew. Odcięła nić nożyczkami. Dopiero wtedy spojrzała na Forresta.
— Rozumiesz, o czym mówiłam? — spytała. — To trzeba umieć zrobić. Nasz
„chirurg", jak się wydaje, posiadł tę umiejętność, choć w niewystarczającym
stopniu. Zdaje się, że nie miał po prostu wprawy. To była powierzchowna
operacja, zabieg „na niby", ale nie spartolony.
— Czy chcesz powiedzieć, że...
— Nic nie chcę powiedzieć — odparła Karys — ale zacznijmy od wyjaśnienia sobie
podstawowych faktów.
— Twierdzisz więc, że widać w tym rękę fachowca? — naciskał Forrest.
— Powiedzmy, że jeśli nie był to chirurg, to cięcia dokonano pewnie. Z wprawą.
Ale czy ktoś nie będący chirurgiem potrafiłby założyć fachowe szwy, choćby
niestarannie? Czy ty byłbyś w stanie to zrobić? Zabijając kogoś chwilę przed
tym?
Forrest pokręcił głową. Był pod wrażeniem profesjonalizmu Karys, lecz
jednocześnie czuł się nieprzyjemnie zaskoczony jej chłodnym, beznamiętnym
podejściem do tego zabójstwa. Nawet jeśli brak emocji był nieodłącznie związany
z jej zawodem, to i tak stanowił niepokojącą cechę. Sprawił, że zaczął
zastanawiać się nad jej osobą.
Bojąc się, że go ofuknie, Forrest wahał się, nim zadał następne pytanie.
— Więc jakiego rodzaju człowiek... — Nie zdążył dokończyć. Karys przerwała mu:
— To już pole do popisu dla psychiatry.
62
— No przecież chodziłaś na wykłady z psychiatrii. Przed chwilą to przyznałaś.
— Jako studentka medycyny. A to oznacza, że miałam do czynienia ze
schizofrenią, zaburzeniami osobowości, depresją maniakalną, ale nie z
psychiatrią sądową. Chodziłam na wykłady, ale nie pracowałam nad umysłem
kryminogennym, Davidzie. To nie to samo co spotkania z takimi ludźmi, rozmowy z
nimi, możliwość zapytania, co zrobili i co ich do tego popchnęło. Gdybym
pracowała wśród takich typków, na pewno wiedziałabym więcej. Barney — Forrest
odnotował z przyjemnością, że wypowiedziała to imię z pewną dozą niechęci — mimo
całej swej pyszałkowatości i... nieprzyjemnego usposobienia, na pewno się w tym
orientuje. Ja nie znam sposobu rozumowania kryminalistów, nie wiem, co sprawia,
że zabijają. A tym bardziej nie mam pojęcia, co popycha ich do okaleczania. —
Zamyśliła się. — Jednak nie mogę uwierzyć, że mogłaby to być robota kogoś z
wykształceniem medycznym. Dlaczego taki ktoś miałby to zrobić?
— Więc twoim zdaniem nie był to lekarz?
— Nie, nie sądzę. Po pierwsze, tego typu działanie jest całkowicie sprzeczne z
tym, co wpaja się na studiach medycznych.
— Wprawiacie się przecież na trupach.
Karys zaniemówiła. — Ale nie zabijamy ich, by mieć na kim ćwiczyć!
— Przepraszam. Wybacz, Karys. Ale to nie jest zwykłe zabójstwo
— powiedział Forrest cichym, zgnębionym głosem. — Prowadziłem wcześniej
dochodzenia w sprawach o morderstwo, lecz to tutaj jest najbardziej nietypowe ze
wszystkich, z jakimi się kiedykolwiek zetknąłem. Nigdy wcześniej nie miałem do
czynienia z pośmiertnym okaleczeniem. Gnębi mnie to i intryguje. A tutaj jest
tyle medycznego żargonu, że prawie nic nie rozumiem. — Wręczył jej kilka kartek
z wynikami ekspertyzy sądowej.
Karys złagodniała odrobinę. —• No dobrze — rzekła powściągliwie
— powiem tyle, że nawet zwykły ratownik medyczny założyłby szwy bardziej
starannie.
Przeczytała pierwszą stronę raportu z ekspertyzy i uśmiechnęła się.
— Przynajmniej w tym mogę ci pomóc. To dotyczy szwów. Użyto bardzo cienkiego
jedwabiu numer 5/0, zwykle przeznaczonego do deli-
63
katnych operacji, choć niektórzy starzy chirurdzy wolą te nici od innych, bo
zostawiają mniejsze blizny. — Przebiegła wzrokiem następny fragment i dodała: —
Igła, do której doczepione były nici, ma zakrzywiony kształt i ostrą krawędź po
wewnętrznej stronie łuku. Można to było orzec, obserwując fragment wyciętej
skóry pod mikroskopem.
— Ta wiedza powinna poważnie zawęzić obszar poszukiwania.
— Tak, powinno to pomóc — zgodziła się Karys.
— Coś jeszcze?
Spojrzała mu w oczy. — Nacięcia dokonano jednak przy pomocy skalpela.
— Są tego pewni?
— Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent — odparła Karys. — Uważają, że ostrze
narzędzia było prawdopodobnie szerokie i wygięte. Zdajesz sobie sprawę, że to
obala hipotezę o nożu do cięcia PCV? Mam w biurku planszę ze wszystkimi
rodzajami skalpeli. Pokażę ci.
Woda zaczęła się gotować, co wymusiło chwilową zmianę tematu rozmowy.
— Kawa czy herbata?
— Poproszę kawę. Z mlekiem, bez cukru. Karys posłała mu uśmiech. — Jesteś na
diecie?
Forrest wzruszył ramionami. — Żona zwykle mnie strofowała...
Czas przeszły zastanowił ją. — Ale przestała?
Forrest ponownie wzruszył ramionami. — Przestała przejmować się moją wagą, bo
już jej nie obchodzę. Odeszła z innym. Teraz jemu może zrzędzić.
Karys pochwyciła w tym stwierdzeniu nutę typowej męskiej buń-czuczności. — Och,
przykro mi.
— Mnie też było przykro. Na początku.
— A teraz? — Patrzyła na kłęby pary unoszące się nad czajnikiem i myślała, że
te elektryczne cudeńka zawsze gotują wodę odrobinę za długo, wyłączają się o
chwilę za późno.
Forrest nie odpowiedział, a Karys nie drążyła już tego tematu. Zalała kawę
wrzątkiem i dolała mleko. Postawiła kubki na tacy razem z kanapkami, wciąż
jeszcze w torebkach, i zaniosła wszystko do swojego gabinetu. Forrest podążył
tuż za nią.
To był jasny, czysty, choć dość mały pokój, wyłożony szarą wykładziną,
wyposażony w dwa szkarłatne fotele, tekowe biurko i okna
64
z matowymi szybami. Do korkowej tablicy przypięte były kartki z informacjami o
medycznych, odczytach i kalendarz szczelnie wypełniony zapiskami o spotkaniach.
Na stoliku do kawy i na regale piętrzyły się czasopisma, wszystkie, jak zdawało
się zaciekawionemu Forrestowi, poświęcone medycynie sądowej. Właściwie w pokoju
nie było nic więcej poza lustrem na ścianie nad niskim regałem, przy czym ono
też było do połowy zasłonięte przez chylącą się stertę medycznych magazynów.
Czcza estetyka na pewno grała tu drugie skrzypce, ustępując miejsca nauce i
praktyczności. Nie było żadnego zdjęcia: męża, kochanka, narzeczonego czy
dzieci. Zamyślił się. W ciągu pięciu lat pracy z Karys nigdy nie słyszał, by
mówiła o swojej rodzinie. A przecież musiała kogoś mieć. Każdy kogoś miał.
Każdy, tylko nie on. Poczuł, że ogarnia go znajome uczucie gorzkiego żalu nad
sobą. Nie był złym mężem. Spędzał w pracy długie godziny, ale taki miał zawód.
Wiedziała
0 tym, gdy się pobierali. Nie, problem polegał na tym, że po ślubie Maggie się
zmieniła, a on nie. Ona dojrzała, stała się wyrafinowana, rozbudziła w sobie
zainteresowanie sztuką, malarstwem, muzyką, baletem — skrzywił się — kulturą
przez duże K. Patrzył, jak Karys sadowi się w fotelu i rozkłada na talerzyku
kanapki, tak samo równiutko, jak robiła to jego matka.
— Jesteś mężatką?
Pytanie padło zbyt wcześnie, ich bardziej prywatna znajomość była dopiero w
fazie poczęcia. Rzuciła mu rozeźlone, czujne spojrzenie.
— Nie — odparła krótko i wręczyła kanapkę. — Z tuńczykiem? —
1 zaraz, jakby chcąc powrócić do miłego, swobodnego nastroju, dodała: — Czy z
tuńczykiem?
— Z tuńczykiem — odrzekł.
Założyła nogę na nogę i odchyliła się w fotelu, nie wiedząc, że nieświadomie
powtarza gest, jakim Brenda Watlow próbowała uwieść swego zięcia. Forrest poczuł
delikatny, słodki zapach mydła, dziwnie kontrastujący z zieloną, chirurgiczną
tuniką, która okrywała jej niewysoką postać. Mimo tego stroju taka postawa
niosła ze sobą erotyczne skojarzenia, których Karys, w przeciwieństwie do
instrumentariu-szki, była zupełnie nieświadoma. W przebłysku przenikliwości
Forrest doszedł do wniosku, że gdyby Karys coś do niego czuła, przebrałaby się
przed spotkaniem w coś ładniejszego. Ta świadomość wprawiła go w przygnębienie.
65
— Cóż, pytaj dalej — przynagliła go już całkiem poważnie — chociaż zupełnie nie
wiem, co mogę jeszcze zrobić, by pomóc.
Forrest odgryzł wielki kęs kanapki i powiedział z pełnymi ustami: — Wiem, że już
o tym rozmawialiśmy, ale chciałbym wrócić do samego morderstwa. By je popełnić,
niepotrzebna była żadna wiedza medyczna, mam rację?
— Do samego aktu zabójstwa? Do zadania ciosu w głowę? Nie — odparła
zdecydowanie. — To nie miało nic wspólnego z medycyną. To stara metoda, taki
cios w głowę tępym narzędziem. Ulubione pozdrowienie zbirów.
— Więc mógł to zrobić ktokolwiek? — kontynuował Forrest.
— Ktokolwiek — przytaknęła Karys.
— A co z uduszeniem?
— To samo.
Choć odpowiedź nie przysporzyła jej trudu, samo pytanie sprawiło, że wróciła
myślami do krawata, śmiesznego krawata z postaciami z filmów Disneya, i poczuła
dreszcz, jakby znała umysł, który się tym posłużył.
Forrest wziął następny kęs kanapki.
— Szwy, skalpele i temu podobne — wygląda na to, że każdy ma do nich dostęp.
Dzwoniliśmy do firm zaopatrzenia medycznego. Nikogo tam nie sprawdzają. Składa
się zamówienie, a oni je realizują, i to wszystko.
— Ja też co nieco sprawdziłam — wyznała Karys. — Tak nieoficjalnie. Chodzi o
nici chirurgiczne. Dostawcy powiedzieli mi, że doręczają około dwustu kartonów
miesięcznie tylko do tego jednego szpitala. Każdy karton zawiera dwadzieścia
opakowań.
— Ktoś się z nich rozlicza?
— W tym szpitalu? — Karys patrzyła na niego bez wyrazu. — Chyba żartujesz. Co
dzień mogą ginąć całe pudła i nikt nawet nie zauważy.
— A więc mogły pochodzić z Królewskiego?
— To nie wszystko — rzekła Karys. — Te same firmy zaopatrują też lekarzy
domowych, gabinety weterynaryjne, dentystyczne i wszystko, co się tylko da,
Davidzie. — Po raz trzeci zwróciła się do niego po imieniu już z nieco większą
swobodą. — Jeśli jakiś artykuł nie jest zaklasyfikowany jako lek psychotropowy,
nie ma nad nim żadnej ścisłej
66
f
kontroli. Każdy może go ukraść. Byle gdzie. Takich rzeczy nie trzyma się nawet
pod kluczem. Po prostu leżą gdzieś na wierzchu. Nie wspominając już o tym, że,
jak powiedziałeś, producenci dostarczają je każdemu, kto tylko zamówi.
— Więc obszar poszukiwań znowu nam się poszerza? Karys przytaknęła.
— Ale torby oznaczone są szpitalnym kodem.
— Owszem — przyznała bez przekonania Karys.
Forrest przysunął się w nadziei, że jeszcze raz poczuje jej zapach. Niestety,
zawiódł się.
— Jakiego jeszcze sprzętu potrzebował morderca? Czegoś, co przytrzymałoby
skórę?
— Być może. Bez wątpienia potrzebował pary kleszczy, by chwycić nić. I jakichś
nożyczek. Jakichkolwiek. Ale przecież każdy może kupić kleszcze lub nożyczki. W
pierwszej lepszej aptece czy byle jakim sklepie. Nie musiały zostać wyniesione
ze szpitala.
— A czy w laboratorium powiedziano coś o skalpelu?
— Co nieco. Musiał pochodzić z tego samego źródła co szwy. Apteki zwykle nie
sprzedają skalpeli. A zwłaszcza specjalistycznych.
Forrest był przerażony. — Przecież to potencjalnie śmiercionośna broń.
— A z iloma zabójstwami przy pomocy skalpela miałeś jak dotąd do czynienia?
— Popełnionymi poza szpitalem? Z żadnym. To był głupi żart. Karys zignorowała
go.
— A co z tym ostrzem?
Z górnej szuflady biurka Karys wyciągnęła niewielką planszę. Katalog skalpeli,
dwadzieścia osiem ostrzy różnych kształtów i rozmiarów.
— Każdy z nich przeznaczony jest do innej części ciała i innego zabiegu —
wyjaśniła i wskazała na zakrzywione ostrze numer 22. — Takim „zoperowano"
pachwinę Wilsona. Eksperci mają dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że
cięcia dokonano ostrzem numer 22, bo w jednym miejscu naszemu „chirurgowi"
omsknęła się nieco ręka. To też laboranci odkryli, analizując wycinek skóry pod
mikroskopem.
— To nam może pomóc.
67
— Pomogłoby, gdyby źródłem zaopatrzenia przestępcy był szpital, bo nawet w tak
wielkiej placówce jak Królewski niewiele jest bloków operacyjnych, na których
używa się jednocześnie skalpeli numer 22 i tak cienkich nici. To bardzo dziwne
połączenie — niezwykle delikatna nić i stosunkowo duży skalpel, wystarczająco
mocny, by przeciąć jamę brzuszną dorosłej osoby. Zaś nić jest do takich zabiegów
stanowczo za cienka. Pękłaby. Zdecydowanie bardziej nadawałaby się do operacji
plastycznej. Jeśli znalazłbyś salę, w której przeprowadza się zarówno operacje
plastyczne, powiedzmy dwa razy w tygodniu, jak i operacje jamy brzusznej w
pozostałe dni, to mogłoby ci ułatwić znalezienie podejrzanego. Problem w tym, że
nawet na blokach, gdzie taka kombinacja nie istnieje, mogą być przechowywane
tego rodzaju skalpele i nici, tak na wszelki wypadek. — Zawahała się. — Nie
wiem, co Barney powie na to połączenie, ale ja jestem coraz bardziej przekonana,
że zabójca nie ma wykształcenia medycznego.
— Może... — zaczął Forrest z namysłem — może morderstwo Wil-sona to coś więcej.
Nie sadystyczne okaleczenie czy coś w tym rodzaju, nie poważny akt autorstwa
lekarza lub pseudolekarza, tylko zwyczajne jajca.
Nagle Karys poczuła zimny dreszcz. To przez to słowo, którego użył Forrest:
jajca. Z przerażającą jasnością wyobraziła sobie osobę, która mogła tego
dokonać: wysunięty język, wzniesione do sufitu oczy. Kpina ze skupienia
chirurga. Ogarnęła ją fala wspomnień z przeszłości i wiedziała, że znów będzie
miała bezsenne noce. Im bardziej starała się o tym nie myśleć, z tym większą
siłą wspomnienia ją atakowały. Znała ten rodzaj spaczonego umysłu, któremu
morderstwo Colina Wil-sona mogło się wydawać śmieszne, a pseudooperacja
przepukliny na martwym ciele wywołałaby chichot. Rozumiała tego człowieka niemal
zbyt dobrze. Tak dobrze, że mogła go sobie dokładnie wyobrazić, jak zakłada
nieboszczykowi szwy i ostrymi nożyczkami odcina nici.
Forrest przyglądał się jej.
Kanapka wydała się jej nagle potwornie niesmaczna. Odłożyła ją, nie dojedzoną,
na talerz. Musi coś powiedzieć.
— Co wiadomo na temat worka?
— Pochodził ze szpitala. Miał kod. Na górze. Zdaniem dyrektora
najprawdopodobniej wywędrował z jednego z bloków operacyjnych kilka miesięcy
temu.
68
— Rozumiem. Czy wiedzą dokładnie, z której sali?
— Nie. — Forrest pokręcił głową. — Tak dokładnie tego nie określą.
Karys uśmiechnęła się, ukazując równy rząd małych, białych zębów. Forrest
dostrzegł je i pomyślał, że niesamowicie przydają jej uroku. Jego żona, ze swoją
zgrabną sylwetką, idealnymi wymiarami i przesadną skłonnością do makijażu,
uznałaby Karys za nieatrakcyjną. Pulchną i nieatrakcyjną. Dawniej, z Maggie u
swego boku, David Forrest pewnie podzieliłby ten pogląd, ale teraz zdał sobie
sprawę, że jest w pani patolog wiele rzeczy, które mu się podobają. Lubił jej
krą-głości, patrząc na nie, czuł się zrelaksowany. Lubił jej błyszczące, brązowe
włosy, przycięte równo nad ramionami, nawet ciężkie okulary, które wydawały się
przyćmiewać inteligentne, poważne oczy, zdolne niekiedy do tego, by przybrać
zabawny i radosny wyraz. Tak naprawdę lubił w niej wszystko, oprócz tego
ostrego, nieprzyjaznego, nie zachęcającego do zbliżenia wzroku, ale najbardziej
podobały mu się jej zęby. Posłał jej przymilny, szeroki uśmiech.
— Nie sądzę, by Paget załatwił nam także deser? Otworzyła górną szufladę
biurka. — A co powiesz na czekoladę? Wziął kilka kostek, które mu zaproponowała.
— Dzięki.
— To moja słabość — wyznała.
— Moja też.
Siedzieli przez chwilę w przyjaznym milczeniu. Przełknąwszy czekoladę, Forrest
zdobył się na odwagę: — Czy mogę cię zapytać o coś jeszcze?
— Oczywiście.
— To okaleczenie — zaczął Forrest — jaki mógł być jego cel?
— Porozmawiaj z Barneyem — odrzekła. — Jeśli ktokolwiek jest w stanie zgłębić
mroczną otchłań spaczonego umysłu, to tylko on.
— A jeśli się pomyli?
— Musisz zaryzykować. Ale Barney zwykle się nie myli. — Podniosła wzrok. — On
jest bardzo inteligentny.
— Wolałbym, żeby był mniej o tym przekonany.
— Zawsze był taki.
Forrest był ciekaw, jak długo znała Lewishama. Czy byli przyjaciółmi?
Kochankami? Patrząc na zaciętą twarz Karys, wiedział, że nie odważy się zapytać.
Wypił kawę i z rozmysłem głośno postawił kubek na stole. Karys jednak nie
zaproponowała dolewki. Wiedział, że czeka z niecierpliwością, by sobie poszedł.
Dwa razy ukradkiem spojrzała na zegarek, niezręcznie udając, że poprawia rękaw
fartucha. Forrest wstał. Ona również.
— Odprowadzę cię do drzwi.
W chwili, gdy zbliżali się do wyjścia, zadzwonił telefon. — Nie przejmuj się
mną. Trafię sam.
Wychodząc, usłyszał jej pierwsze słowa: — Tak, skarbie, wszystko w porządku.
Właśnie skończyłam lunch. Teraz jestem sama.
Typowe, pomyślał. Akurat, gdy zaczynał ją lubić, pojawił się chłopak. Poczuł się
trochę oszukany. Powinna mieć jego zdjęcie, choćby po to, by go przestrzec i
zmusić do zachowania dystansu. Ponownie poddał się fali bolesnych wspomnień.
Lecz przecież ten lunch był spotkaniem czysto zawodowym, dlaczego więc nie
powiedziała przyjacielowi, że zjadła go z nim?
Czując, że sprawiedliwości poniekąd stało się zadość, delikatnie zamknął za sobą
drzwi.
Brenda zdobywała dla niego skalpele. Przynosiła je od lat. Brała je z wózków po
skończonej operacji. Zapewniła go, że nikomu to nie przeszkadza. Nie były już
potem do niczego wykorzystywane. To były jed-norazówki, wyrzucane po skończonej
operacji. Bezużyteczne.
Ale nie dla niego.
Mówiła, że czyściła je bardzo dokładnie, spłukując krew i tkanki pod kranem,
myjąc nylonową szczoteczką do paznokci i w końcu sterylizując w autoklawie.
Później wkładała je do zamykanych, plastykowych pudełek po szwach. Wręczając je,
Brenda raczyła go swym ciepłym, miłym uśmiechem.
— Muszę to robić jak należy, Malcolmie — mówiła, mrużąc oko. A on kiwał głową,
będąc pod wrażeniem jej dokładności.
— Wiesz, sterylizator parowy zabija zarazki. Możesz ich spokojnie używać, są
absolutnie czyste.
Patrzył na błyszczące ostrza z szacunkiem.
To Brenda uświadomiła mu, że są różne rodzaje skalpeli. Wcześniej nie zwracał na
to większej uwagi. Zdawał sobie sprawę, że istnieją ostrza o odmiennych
rozmiarach i kształtach, ale nigdy tak naprawdę się
70
nad tym nie zastanawiał. Aż któregoś dnia Brenda czekała na swego zięcia,
Terry'ego, by zabrał ją do domu. Spóźniał się trochę, więc miała czas, by
pokazać mu maleńkie cyferki wyryte po tępej stronie ostrza, które nakładało się
na rączkę. Rączki też mu załatwiła. Dwie — dużą i małą.
— To małe, cienkie ma numer 6, widzisz?
Pochylił się, spoglądając krótkowzrocznymi oczyma na ostrze, które trzymała w
zaczerwienionych od szorowania palcach, i zobaczył, o czym mówiła. Zerknął na
nią pytająco i wymówił tylko jedno słowo:
— Dlaczego?
— Byśmy do danego zabiegu użyli właściwego skalpela. Tym niewielkim można
zoperować wyrostek u dziecka. — Podniosła ostrze tak, by mógł mu się uważnie
przyjrzeć. — Potrafi ciąć bardzo delikatnie, Malcolmie, gdy znajdzie się we
właściwych rękach. I jest tak małe, że można je wykorzystać do operacji na
bardzo małych organach. Operuje się nim, na przykład, serca noworodków.
Natomiast to... — Ujęła większe ostrze. Zbyt duże, by mógł używać go na co
dzień, choć tnie tak samo delikatnie i precyzyjnie jak inne. — ...tym można by
zoperować brzuch u dużego, grubego mężczyzny. Co o tym myślisz, Malcolmie?
Uśmiechnął się do niej. Zabawa z ostrzami teraz, gdy więcej o nich wiedział,
będzie mu się podobała jeszcze bardziej. Wskazał na kolejne.
— A co powiesz o tym, Brendo?
Wybrane ostrze było długie, cienkie i spiczaste. Okrutne, pomyślał. Jeśli z
tamtych dwóch jedno było dostatecznie mocne, by zoperować grubego mężczyznę, a
drugie tak delikatne, że można nim było pracować na sercu dziecka, to trzecie
było okrutne. Ciekawe, do czego mogli używać takiego skalpela?
Nawet wyraz twarzy Brendy zmienił się, gdy spojrzała na to ostrze. — Och, tym
można zrobić niewielką dziurkę. Żeby, na przykład, wepchnąć cewnik.
Malcolm przyglądał się jej, gdy mówiła. Nie podobało mu się to „wepchnąć
cewnik". Operacja to była poważna sprawa. Chirurdzy byli godnymi szacunku,
wykształconymi i inteligentnymi ludźmi. Nie „wpychali" rzeczy. Nie powinna tak
mówić. Nie powinna być tak nonszalancka. Nie lubił ludzi, którzy nie potrafili
zachować należytej powagi. Denerwowali go.
71
Być może Brenda intuicyjnie odgadła, o czym myśli. Może usłyszała samochód
podjeżdżający pod szpital, a może tylko jego spojrzenie sprawiło, że poczuła się
niepewnie. Jak aktorka na scenie odwróciła się, niecierpliwie wyglądając przez
okno, jakby nie mogła doczekać się przyjazdu Terry!ego. Kiedy pojawił się w
sekundę później, niedbale wrzuciła spiczaste ostrze do pudełka i podskoczyła z
radości.
Po sposobie, w jaki podeszła do drzwi i rzuciła: — Terry już jest — Malcolm mógł
poznać, jak bardzo była zadowolona, że może iść. I po raz pierwszy, odkąd się
poznali, on też był zadowolony, że wychodzi. Nie dlatego, że zdenerwowała go i
nieuważnie obchodziła się z jednym z jego ostrzy, ale dlatego, że bardzo chciał
dobrać się do nich znowu, ułożyć w równy rząd, sprawdzić numery, upewnić się,
jak wiele już posiada. Później będzie starał się odgadnąć przeznaczenie każdego
z nich. Pogrupuje je jak żołnierzy w oddziały, według kształtów.
Następnym razem, gdy Brenda przyjdzie, zapyta ją, ile rodzajów ostrzy istnieje,
żeby mógł się upewnić, czy ma cały zestaw. Nagle jednak ogarnął go strach, że
jeśli nie będzie miły dla Brendy, to następnego razu w ogóle nie będzie. Ona nie
przyjdzie ponownie, a on nie wiedział, skąd mógłby wziąć kolejne skalpele. Zanim
nacisnęła klamkę, wydusił z siebie:
— Brendo, proszę, przyjdź znowu. I przynieś mi ich więcej. Proszę. Obiecujesz?
Była pielęgniarką, nauczoną reagować na współczucie, które wzbudzali w niej
ludzie. A Malcolm budził jej współczucie. Był istotą żałosną i samotną. Bardzo
się zmienił od śmierci matki — stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie,
pożałowania godny. W jednej sekundzie uśmiech rozjaśnił jej twarz i zapomniała o
krótkim zgrzycie między nią i Malcolmem.
— Oczywiście, że przyjdę — zapewniła łagodnie. — Odwiedzę cię któregoś
popołudnia w przyszłym tygodniu. Ale nie czekaj tu specjalnie na mnie,
Malcolmie. Nie wiem, kiedy będę mogła przyjść. Nie mam pojęcia, jak wygląda mój
grafik na następny tydzień. To będzie zależało od rozkładu operacji. Ale nie
martw się. Przyniosę ci więcej tych ostrzy. Mogę zostawić je dla ciebie w
pudełku na stoliku w holu.
Nie mogła wiedzieć, że Malcolm nie odważy się wyjść z pokoju przez cały następny
tydzień, dopóki ona nie przyjdzie. W obawie, by nie przegapić jej wizyty,
siedział przy otwartych drzwiach, obserwując
72
r
schody i wejście, nasłuchując pukania. Nie mógł wyjść, bo gdyby nie zauważył jej
przyjścia, ktoś mógłby ukraść jego pudełko z ostrzami. Już zdecydował — będzie
lepiej dla niego, jeśli przez cały tydzień zostanie u siebie.
Nasłuchiwał, jak stukając obcasami, schodziła po schodach, a potem wybrał dwa
ostrza: jedno małe, oznaczone u góry numerem 6, i długie, cienkie, z zakrzywioną
końcówką, opisane numerem 11. Podobało mu się to, jak łączyły się z rączkami,
które też przyniosła mu Brenda. Do jednej z nich przymocował swe cienkie ostrze
i oparł się na siedzeniu. Teraz był gotowy do pracy.
Rozpychając się łokciami, Caroline Fielding torowała sobie drogę wśród par
obładowanych różowymi i niebieskimi zawiniątkami, aż dotarła do recepcji.
Machnęła legitymacją i recepcjonistka, ładna Azjatka o jasnoczerwonych ustach i
paznokciach w tym samym kolorze, zapytała ją, w czym może pomóc.
— Chciałabym dowiedzieć się, kto z lekarzy i położnych pełnił dyżur pewnej
nocy.
— Musi pani porozmawiać z przełożoną pielęgniarek — odparła dziewczyna. — Czy
mam po nią zadzwonić?
— Poproszę.
Fielding zdobyła się na uśmiech. Taśmociąg noworodków odjeżdżających taksówkami
do domów sprawiał, że czuła się nieswojo.
Recepcjonistka wcisnęła parę guzików, zamieniła kilka słów przez telefon,
odchyliła się na krześle i spojrzała na detektyw Fielding wielkimi, ciemnymi
oczyma.
— Wiem — rzekła, jakby rozumiejąc odczucia policjantki. — Niedobrze się robi,
no nie? — Jej wzrok przebiegł przez tłum gruchających rodziców. — Zastanawiam
się, ile by tego było, gdyby to mężczyźni rodzili dzieci.
Fielding chrząknęła, nie komentując, ale recepcjonistka ciągnęła, mówiąc z
silnym birminghamskim akcentem:
73
— Ma pani dzieci?
Fielding pokręciła głową. — Brak czasu.
— Ja też nie mam. — Odważyła się posłać jej szeroki, porozumiewawczy uśmiech.
Fielding poczuła ulgę na widok postawnej kobiety w ciemnoczerwonym kostiumie,
zmierzającej w jej kierunku. Trudno było nie zgadnąć, jakim cieszy się tu
autorytetem. Nawet wniebowzięci rodzice roz-stępowali się przed nią jak Morze
Czerwone przed Mojżeszem. Podeszła prosto do Fielding i przedstawiła się bez
zbędnych wstępów.
— Nazywam się Kray i jestem przełożoną pielęgniarek. — Sprawdziła legitymację
Fielding i wyraz jej twarzy zmienił się. — Może przejdziemy do mojego biura? —
zaproponowała.
Nie odzywała się, gdy szły korytarzem i gdy wprowadzała policjantkę przez drzwi
wyraźnie oznaczone jej nazwiskiem. Na klamce powiesiła kartkę „Nie
przeszkadzać". Wskazała Fielding fotel stojący przed biurkiem.
— O co chodzi?
— Czy słyszała pani o zwłokach znalezionych tydzień temu na terenie szpitala?
— Tak, ale nie rozumiem, jak...
— Proszę pani, chciałabym zadać kilka zupełnie rutynowych pytań. Parę miesięcy
temu żona zamordowanego mężczyzny urodziła w tym szpitalu córeczkę.
— Tak? Mimo to nadal nie widzę związku...
— Jak powiedziałam — Fielding czasami potrafiła się zdobyć na anielską
cierpliwość — to całkiem rutynowa czynność. Zastanawiałam się, czy przy
narodzinach córeczki ofiara nie zetknęła się z osobą, która ją później
zamordowała.
Pani Kray spojrzała na nią ostro. — Nie rozumiem, do czego pani zmierza... —
zaczęła.
Fielding drążyła dalej. — Czy poród przebiegał bez komplikacji?
— Musiałabym to sprawdzić w kartotece.
— Czy mogłaby to pani zrobić?
Pani Kray westchnęła i sięgnęła po telefon. — Czy zna pani datę porodu?
— Dwudziesty pierwszy stycznia
— Odnalezienie karty trochę potrwa.
74
Rozdrażnienie ściągnęło jej twarz. Siedziały w ciszy, czekając, aż sekretarka
przyniesie dokumenty.
— A czy pani ma dzieci? — zapytała w końcu pani Kray, próbując nawiązać rozmowę.
Wyglądało na to, że na tym oddziale nikt nie potrafił mówić o niczym innym.
W tym samym czasie Forrest i Barney Lewisham wspólnie odpowiadali na pytania
dziennikarzy. Konferencje prasowe były zmorą policjantów, gdyż jedna nieostrożna
wypowiedź mogła stanowić pożywkę dla pięćdziesięciu skrzętnie notujących piór.
Ale wspólna konferencja prasowa z sądowym psychiatrą, który na dodatek mocno
postanowił zostać gwiazdą programu, stanowiła koszmar stukrotnie straszniejszy.
Sprawy nie ułatwiała dziewczyna o ognistych włosach pośrodku pierwszego rzędu.
Wydawała się mniej zainteresowana morderstwem Coli-na Wilsona, a bardziej samym
psychiatrą.
Ta cała sytuacja irytowała Forresta i o swoje zdenerwowanie obwiniał rudowłosą.
Tycjanowskie włosy, jak powiedziałaby Maggie. Dla niego były po prostu rude.
Zwrócił na nią uwagę, jak tylko zajął miejsce za wielkim stołem w holu lokalnego
przedszkola, przerobionym na prowizoryczną salę konferencyjną. Upiorni
dziennikarze potrzebowali dużo miejsca — było ich tak wielu. Typowe, myślał
kwaśno Forrest. Wystarczy dać im makabryczne morderstwo, a zlecą się jak sępy.
Badawczo przyjrzał się ich twarzom, żałując nie po raz pierwszy, że nie może
wymigać się od tych konferencji prasowych, wydając zwykłe oświadczenia. Nie
zaprzeczał jednak, że były konieczne i że społeczeństwo powinno być
poinformowane, nawet jeśli jedynym wymiernym rezultatem miało być zwiększenie
czujności. Czasem spotkania z dziennikarzami przynosiły nieoczekiwane owoce.
Ludzie jednak czytali gazety.
W przymrużonych, zielonych oczach dziewczyny wyczytał wrogość, a wiedział przy
tym, że uczucie niechęci wywołane w nim przez niedbałą pozę, jaką przyjęła,
przez wyciągnięte nogi, kciuk zatknięty w kieszeni brązowych dżinsów, zostało
przez nią jednoznacznie odebrane. Robienie sobie wrogów z przedstawicieli prasy
to nie najlepszy pomysł, stwierdził Forrest.
Jak się spodziewał, była pierwszą osobą, która zabrała głos.
75
— Jakie postępy poczyniła policja w sprawie odnalezienia mordercy Colina
Wilsona? — Jej głos był donośny i czysty, a ton hardy.
Nie łudząc się, że mu się uda odwrócić jej uwagę, poczęstował ją eufemizmem,
odpowiadając, że dochodzenie prowadzone jest zgodnie z procedurą. Ale ona była
uparta i inteligentna.
— Jak rozumiem, koncentrujecie dochodzenie wokół Szpitala Królewskiego.
— Tak — musiał przyznać Forrest.
— Dlaczego? — Jej kocie oczy wpatrywały się prosto w jego twarz.
— Dlatego, że tam znaleziono ciało.
Może ta dziewczyna naprawdę była kotką? Siedziała z ołówkiem w nieruchomej ręce,
niemal mrucząc z zadowolenia.
Wtrącił się Lewisham: — Także dlatego, że poza związkami, które ujawniono na
poprzednich konferencjach prasowych, teraz uważamy, iż zwłoki Colina Wilsona
zostały okaleczone skalpelem.
Wcześniej zdecydowali, że już najwyższy czas, by podzielić się tą informacją z
mediami, i nie było powodu, dla którego miałby to zrobić Forrest, a nie
Lewisham. A jednak Forrest był zły. Lewisham miał wprawdzie swoją rólkę do
odegrania w tej farsie, lecz to nie była jego kwestia.
— Skalpelem? — Rudowłosa przeglądała swoje notatki — Ale powiedzieliście nam...
— Zielone, kocie oczy znalazły, to czego szukały. — Czy dwudziestego piątego
listopada nie powiedzieliście nam, że Colin Wilson został najpierw ogłuszony
ciężkim przedmiotem, a potem uduszony?
— To prawda — rzucił Forrest. — Ale nie mieliśmy całkowitej pewności, czy druga
rana została zadana przez chirurgiczny skalpel.
— Która część ciała została okaleczona? — zwróciła się do Lewi-shama.
Nie obdarzając Forresta choćby przelotnym spojrzeniem, Lewisham odrzekł: —
Pachwina.
Po jego odpowiedzi większość dziennikarzy wstrzymała oddech i zabrała się do
skrzętnego notowania. Dziewczyna jednak nie pisała, przygryzła tylko wargę. Może
oprócz notesu miała ze sobą magnetofon.
— Czy sugeruje pan, że rany miały podłoże seksualne? Lewisham uśmiechnął się
pobłażliwie. — Nie, niczego takiego nie
sugeruję.
76
*
— A co może nam pan powiedzieć o zabójcy?
Czy nie zamierzała dopuścić do głosu nikogo innego?
Lewisham zwięźle powtórzył wszystko, co powiedział policjantom na spotkaniu, nic
nie dodając i nic nie ujmując. Forrest siedział z kwaśną miną. Jakim prawem ci
przeklęci dziennikarze zadawali mu takie pytania? Dlaczego uważali, że mają
nadany im przez Boga obowiązek wyciągania na światło dzienne wszystkich faktów
niby kart na stół? To ostatnie słowo przywiodło mu na myśl blade ciało Colina
Wilsona, leżące na wznak w oczekiwaniu na sekcję. Mrugnął szybko, by przepędzić
wizję.
Rudowłosa dziewczyna rzuciła Forrestowi badawcze spojrzenie, a on poczuł, że się
czerwieni. Jednak jej następne pytanie zostało skierowane znowu do Lewishama.
— Czy myśli pan, że dokonał tego ktoś z pracowników szpitala? Lewisham pochylił
się do przodu. — Myślę — rzekł, patrząc ponad
oprawkami okularów — że to mało prawdopodobne, choć niewykluczone. Niemal na
pewno nasz zabójca zna dobrze teren szpitala. Być może jest to ktoś, kto kiedyś
tam pracował lub, jak pani sugeruje, wciąż jest tam zatrudniony.
Dziennikarze notowali zawzięcie.
Forrest poczuł, że musi coś powiedzieć. — I dlatego koncentrujemy nasze
podejrzenia wokół Królewskiego Centrum Medycznego — powtórzył stanowczo.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego i Forrest znów doznał tego nieprzyjemnego
uczucia, że potrafiła odczytać niechęć, jaka z niego emanowała. Owo uczucie
miało taką moc, że poczuł się wdzięczny innemu dziennikarzowi, młodemu, chudemu
człowiekowi, ubranemu w całości na czarno — w czarne dżinsy, marynarkę, koszulę
— który spytał, jak zniosła cios rodzina zmarłego, czy zarząd szpitala
skomentował zbrodnię, czy policja miała jakieś przypuszczenia co do motywu i czy
nie było to zabójstwo przypadkowe. Forrest udzielał płynnie takich odpowiedzi,
jakich się można było spodziewać, odzyskując równowagę. Wdowa była zdruzgotana —
na krótką chwilę wrócił myślą do bolesnego przesłuchania Laury Wilson, młodej,
zdezorientowanej, wrażliwej, mocno trzymającej na kolanach swą pulchną córeczkę.
Zarząd szpitala wyraził ubolewanie. Policja nie była jeszcze w stanie podać
motywu przestępstwa. Lewisham dorzucił swój komentarz: ostrze-
77
żenię, że zabójca może uderzyć ponownie. Gdy konferencja dobiegła końca, Forrest
mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że mówił przynajmniej jak na oficera
dochodzeniówki przystało.
Karys przez cały czas usiłowała pozbyć się uczucia, które prześladowało ją od
sekcji Colina Wilsona. Zaczęło się tak, jak zwykle: powróciły stare koszmary,
tyle że dręczyły ją nie we śnie, lecz na jawie, a na plecach czuła zimne
mrowienie, jakby obracając się szybko, mogła go znowu zobaczyć, stojącego tuż za
nią z dziwną drwiną na twarzy. Tak jakby znał jej najskrytsze myśli. Od wielu
lat marzyła, by o nim zapomnieć, uwolnić się spod jego wpływu, znowu być taką
osobą, jaką była, przekraczając po raz pierwszy próg Królewskiej Akademii
Medycznej. Ale nawet wykorzystując cały swój zapas optymizmu, wiedziała, że w
tej grze skazana jest na przegraną. I Tonya też była tego świadoma.
Dwa dni po śmierci Colina Wilsona Tonya z hukiem odstawiła kubek z kawą na
kuchenny stół.
— Czy powiesz mi wreszcie, co się stało? Czy muszę to z ciebie wyciskać?
Karys posłała współlokatorce słaby uśmiech. Tonya była jedną z niewielu osób,
które znały całą historię od miłego początku aż do żałosnego końca. Tylko że to
wcale nie był koniec. Ludzkie charaktery się nie zmieniają. Wady pozostają. Z
upływem czasu uczymy się tylko, jak je ukrywać. Karys dałaby wszystko, by nikt
nie wiedział o jej wadach. Ale ktoś musiał wiedzieć. I jak na prawdziwą
przyjaciółkę przystało, Tonya starała się złagodzić dręczące Karys poczucie
winy.
Siedząc przy stole, Tonya obserwowała wcześniej Karys znad kubka z kawą.
— Lubisz tego... Forresta, co? — zapytała.
— Jest w porządku. Lubię go, ale nie tak. Jest miły. To wszystko. Tonya posłała
jej znaczące spojrzenie. — Jak on wygląda?
— Nijak. Jest dość wysoki, szczupły. Ma miły uśmiech.
Tonya uczepiła się tego ostatniego. — Co to znaczy, że ma miły uśmiech?
— Taki jakiś bardzo prywatny. Ciepły.
— Hm. A kolor włosów?
78
Karys zastanowiła się chwilę. — Nieokreślony — odparła. — Nie całkiem blond i
niezupełnie brązowy. Mysi, jak mi się zdaje. I zaczyna łysieć na czubku głowy.
— A oczy? — zapytała przyjaciółka.
— Niebieskie — odpowiedziała Karys i dodała: — Ładne. Tonya skrzywiła się. —
Kiedy ty wreszcie zrozumiesz, że nie wszyscy są tacy jak on?
— Ja to wiem, Tonyu. — Karys uśmiechnęła się lekko. — Problem w tym, że nie
potrafię ich odróżnić. Ktoś, kto tak jak ja myli się, oceniając ludzi, nie
powinien mieć zbyt wiele do czynienia z płcią przeciwną, nie sądzisz?
— Nie — prychnęła Tonya — nie sądzę. Na miłość boską, byłaś wtedy młoda. Po
prostu trafiłaś na niewłaściwego faceta. To był gnojek, który cię wykorzystał. I
szczerze mówiąc, Karys, myślę, że on był po prostu cwany. Cholernie cwany. —
Rzuciła przyjaciółce chytre spojrzenie. — Nie wszyscy oni są tacy sami.
Po chwili znów zapytała:
— Ale ten Forrest... on chyba nas nie poróżni, co?
Karys rozejrzała się po ich kuchni, popatrzyła na drogie duńskie meble,
bejcowane na ciemną zieleń, spod której wyraźnie przebijały słoje, na rzędy
przypraw i ziół, na dobrej jakości francuskie rondle rozwieszone tu i ówdzie
wzdłuż półek. Czy Tonya nie zdawała sobie z tego sprawy? To był dom. Ich
przytulny dom. Nie zaryzykowałaby jego utraty za nic na świecie.
Tonya położyła rękę na jej ramieniu. — Nie zaczynaj wyobrażać sobie Bóg wie
czego, Karrie. Forrest to nie jest on. — Wstała, by dolać sobie kawy. — Twój
problem polega na tym, że widzisz go wszędzie dokoła, jak się na ciebie czai.
Stał się twoją zmorą. — Wróciła do stołu. — To przez to twoje poczucie winy,
sama wiesz. Powinnaś pogadać o tym z kimś, kto mógłby ci pomóc. A z tego, co mi
powiedziałaś, nie sądzę, byś była choć w połowie tak winna, jak ci się wydaje.
— W obu przypadkach?
— W obu przypadkach — odparła stanowczo Tonya. — Więc na twoim miejscu
zapomniałabym o tym wszystkim i zaczęła korzystać z życia.
— Gdybym tylko potrafiła...
79
Tonya, jak zawsze szybko zmieniająca nastroje, znów się wściekła. — To było
osiem lat temu, Karys. Minęło osiem cholernie długich lat samobiczowania. A ty
nadal siebie karzesz. Za nic. Ty nic nie zrobiłaś. To on się tego dopuścił.
— Ale to ja mu ten pomysł podsunęłam.
— Przecież nawet tego nie wiesz. Nie wiesz na pewno.
— Wiem. Tak samo było z Samem. Ja rzucam żart, a człowiek umiera. Ludzie biorą
mnie na poważnie, Tonyu.
Forresta też dręczyły koszmary; przeplatały się z nieco przyjemniejszymi
widziadłami, gdy trwał w tym niemiłym stanie między jawą a snem. Sprawa nie
posuwała się do przodu, tak jak jego zdaniem powinna. Świadomość tego faktu
sprawiła, że stał się drażliwy, wybuchowy i cierpiał na bezsenność. Zamiast
liczyć barany przed snem, wspominał swą wieczorną odprawę z detektywami Shawem i
Fielding.
— Problem w tym, sir — mówił Shaw — że nikt z nas nie wie, czego szukamy.
I jego odpowiedź, zupełnie pozbawiona treści, banalna, pasująca do kryminalnej
powieści, lecz beznadziejna w przypadku prowadzenia prawdziwej sprawy: —
Wszystkiego, co nie jest normalne.
W odpowiedzi Shaw rozłożył ręce. — Kiedy tam wszystko wydaje się nienormalne.
Wszystko wiąże się ze śmiercią lub oczekiwaniem na nią. Ludzie wrzuceni na nosze
na kółkach, długo przez nikogo nie badani, dzieci czekające na lekarza trzy
godziny po przybyciu do szpitala. Tony listów z przeprosinami, wysyłanych do
rodziców i krewnych. To miejsce to siedlisko rozpaczy.
— W szpitalu położniczym tak nie było. Wszystko tam było słodkie i radosne, i
wszędzie roiło się od różowych i niebieskich kocyków.
Forrest z ulgą zwrócił się do Fielding. — Nic pani tam nie znalazła?
— Nie, sir. Dziecko Wilsonów przyszło na świat bez problemów. Poród odbył się
siłami natury w obecności ojca.
— Dobrze. — Forrest bardzo chciał wierzyć, że mówi zdecydowanym tonem. — Chcę,
abyście oboje przeczesali cały szpital. Nie wiem, czego szukamy, Shaw. Może
niczego. Ale dostaniecie tylu ludzi, ilu będziecie potrzebowali. Rozbierzcie to
cholerne miejsce na czynniki pierwsze. Warstwa po warstwie. Zabójca Wilsona musi
zostać złapany.
80
Powtórzył sam sobie w myślach: Zabójca Wilsona musi zostać złapany... zanim
zaatakuje ponownie.
Ta ledwo uformowana myśl spowodowała u niego nawrót depresji, takiej, jaką
odczuł po raz pierwszy, gdy Maggie wyznała, że kocha innego. Kilka dni później
opuściła go. Ale tamto to była sprawa osobista, a to nie. Wtedy mógł uciec w
pracę, teraz nie miał żadnej drogi ucieczki, jako że to właśnie praca stanowiła
problem. Widział przed sobą długi tunel, na końcu którego nie było światełka.
Dawniej czuł się dumny ze swego braku zaangażowania w sprawy, bo była to dla
niego tylko praca. Teraz jednak wszystko się zmieniło — teraz prócz pracy nie
miał nic innego. Może starzał się, co czyniło go wrażliwym na ciosy. Lecz
przecież nie był stary — miał zaledwie trzydzieści pięć lat. I był w dobrej
formie, zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Miał przed sobą jeszcze
trzydzieści lat ciężkiej pracy. Może to rozwód sprawił, że stracił wiarę we
własne siły. Przynajmniej na jakiś czas.
Gdyby mieli choć jeden ślad, jeden mocny trop, który gdzieś by ich
poprowadził... Obojętnie gdzie, byleby ruszyć z miejsca.
Forrest starał się pocieszyć sam siebie, obwiniając szpital. Tak wielki, tak
dużo ludzi, tylu przychodzących i wychodzących. I oczywiście nikt niczego nie
widział i nie słyszał.
Nawet całkiem obiecujące tropy donikąd ich nie doprowadziły. Niczego nie
znaleziono pod adresem, gdzie skierowano Colina Wilsona, by naprawił przeciek.
Wilson mógł przecież zostać tam zwabiony i zabity. Tam też „chirurg" mógł
wykonać swoje cięcie i założyć szwy. Nie znaleziono jednak żadnych dowodów.
Furgonetka Wilsona była kolejnym obiecującym tropem. Dziesięcioletni vauxhall
nova. Lewisham miał rację: numer komórki Wilsona, reklamujący jego hydrauliczne
usługi, wymalowany był na tylnych drzwiach pojazdu. Każdy mógł łatwo go spisać.
Samochód, podobnie jak ciało Wilsona, został szybko odnaleziony w odległości
czterech przystanków autobusowych od domu, do którego wezwano hydraulika, na
linii autobusu numer 1 tuż za Moseley, takim birminghamskim Greenwhich Village,
gdzie mieszkały wszystkie te eleganciki i artyści. Oczywiście żaden z nich nic
nie widział. „Jak na moje, to wszyscy oni chodzą, kurna, za bardzo naćpani, by
cokolwiek zauważyć", stwierdził detektyw konstabl Murray Lowen. Furgonetkę
przewieziono do policyjnego warsztatu i rozebrano na części, ale niczego nie
znaleziono.
81
Ani śladów krwi, ani włosów, które należałyby do kogokolwiek innego niż jego
żona i córeczka. Niemniej jednak zabójca musiał jechać samochodem, jeśli
porzucił go tutaj. Prawdopodobnie wrócił do domu autobusem numer 1, ale nikt go
nie widział.
Powinni byli dowiedzieć się czegoś na ulicy, przy której zostawiono pojazd. Ktoś
musiał przecież widzieć, jak porzucano furgonetkę. Funkcjonariusze chodzili od
domu do domu, wypytując mieszkańców. Oczywiście praworządni obywatele potrafili
idealnie wytłumaczyć, dlaczego nic nie wiedzieli: jeśli samochód porzucono po
zapadnięciu ciemności, mieli zasłonięte okna, mogli już nawet leżeć w łóżkach;
za dnia też nie wychodzili zbyt często, gdy pogoda nie sprzyjała; oglądali
telewizję lub spali. Ustalono jedynie, że furgonetki nie było we wskazanym
miejscu przed zapadnięciem zmierzchu, a gdy rano odsłonięto okna, już stała na
ulicy.
Forrest przeglądał te zeznania wiele razy, szukając odpowiedzi na podstawowe
pytania. Gdzie „chirurg" przeprowadził operację? Skąd wziął potrzebny sprzęt?
Nawet w domu, wtedy gdy powinien spać, Forrest zmuszał się do pracy, starając
się zrozumieć. Żałował, że nie posiada „małych szarych komórek" Herkulesa
Poirota i nie dane mu jest olśnienie godne Sherlocka Holmesa, doznane choćby
przy pomocy kokainy.
Waterman twierdził, że rozwiązanie przyniesie analiza psychologiczna. Forrest
siedział więc samotnie w ciemności i ciszy, starając się zgłębić umysł mordercy.
Co mogło doprowadzić istotę ludzką do tego rodzaju działania? W swoim małym, nie
umeblowanym saloniku, z którego wszystkie sprzęty zabrano do nowego gniazdka
miłości jego żony, niemal uśmiechnął się do siebie, bo odpowiedź na to pytanie
brzmiała: nic. Morderstwo — owszem, w przypływie wściekłości, w szale nienawiści
lub by obronić ukochaną osobę. Sam myślał o zabójstwie, gdy jego żona tak
żarliwie opisywała swą miłość do innego mężczyzny. Chciał tego faceta tłuc,
kopać, wybić mu ją młotkiem z głowy, a ją udusić. Ale to były tylko myśli, lawa
nienawiści, która stężała, nim dojrzała do jakiejkolwiek akcji poza działaniami
prawnymi.
Jeśli więc on sam nie miał odpowiedniego doświadczenia, by odgadnąć, co mogło
doprowadzić do morderstwa popełnionego z zimną krwią, rozumował Forrest, co akt
ten mógł mu powiedzieć o samym mordercy? Że jest niezrównoważony? Szukamy więc
szaleńca.
82
1
i Długo wpatrywał się w pustą ścianę, przypominając sobie obraz, który tam
wisiał, zanim żona go zabrała, pozostawiając tylko hak. To był dziwny obraz,
zupełnie nie pasujący do salonu, nawet jak na upodobania Maggie. Sztych faceta o
nazwisku Magritte. Forrest zawsze nazywał go „Ludzikowym deszczem". Takie
właśnie robił na nim wrażenie: panowie w melonikach jak ulewa spadali na rząd
identycznych, musztardowych w kolorze domów. Żona powtarzała mu tytuł obrazu
wiele razy, ale teraz za nic nie mógł go sobie przypomnieć. Rozpoznawał go
czasem, gdy przechodził koło sklepów z awangardowym malarstwem, sklepów tak
bardzo przypominających mu o żonie, kobiecie, która starała się wyglądać i
zachowywać szykownie, jak ktoś o wyrafinowanym guście. Forrest uśmiechnął się
smutno. Może zresztą taka była. Może była kobietą o wyrafinowanym guście. Może
właśnie dlatego w końcu go rzuciła dla kogoś innego, kogoś, kto potrafił docenić
w niej te wartości, których on nie widział. Choć nie miał pojęcia, jak ten
pozbawiony podbródka nauczyciel francuskiego mógł uchodzić za... Wstał, czując
przypływ złości. To na nic. Zupełnie na nic. Spojrzał na hak. Musi znaleźć nowy
obraz albo pozbyć się kołka ze ściany. Musi przestać bić głową w mur, pomyślał i
umyślnie skierował swą uwagę na Karys, by złagodzić przenikający go bolesny
gniew. Wspomnienie jej zamyślonych, szarych oczu, łagodnego głosu odniosło
natychmiastowy skutek. Do diabła. Działała na niego jak dobry środek
uspokajający.
Przestał o niej myśleć równie szybko, jak zaczął. Uznał to za niesprawiedliwość
wobec niej. Nic o niej nie wiedział. Na jej obraz składały się głównie jego
marzenia, wyobrażenia stymulowane pragnieniami samotnego, zgorzkniałego umysłu.
Forrest wziął butelkę whisky z kominka i nalał sobie solidną porcję. Zapalił
małe cygaro i poczuł się strasznie samotny. Bardziej samotny niż kiedykolwiek od
czasu odejścia Maggie. Musiał z kimś porozmawiać. Mylił się, uważając, że
samotność przestanie dokuczać tak bardzo, a w końcu da mu spokój raz na zawsze.
Dręczyła go cały czas i stawała się coraz bardziej uciążliwa, a w tej chwili
wręcz nie do zniesienia. Ciche mieszkanko w bliźniaczym domu dawało zbyt wiele
okazji do myślenia, nawet teraz, w tym gorącym okresie, gdy każdą wolną chwilę
spędzał skoncentrowany na śledztwie. Tak naprawdę, był nawet zadowolony z pracy
po godzinach. Nie ze względu na pieniądze. Niewiele teraz potrzebował. Dzięki
spra-
wiedliwemu podziałowi majątku w czasie rozwodu był wypłacalny. Ale samotność
dawała zbyt wiele czasu do myślenia. A myślenie właśnie teraz nie było
przyjemne.
Nawet po wypiciu whisky przewracał się z boku na bok przez całą noc. Może nie
powinien był w ogóle się kłaść. Wreszcie nad ranem dał za wygraną i zaniechał
prób zaśnięcia. Nie odważył się skorzystać z tabletek na sen, przepisanych przez
lekarza, bo musiał być przytomny w dzień. Zaparzył więc herbatę i zagapił się w
okno, jakby oczekiwał, że z pomocą boskiego objawienia będzie mógł zobaczyć
następną ofiarę „chirurga".
„Chirurg" bardzo dobrze wiedział, kto będzie jego następną ofiarą. Została
wybrana z tą samą dokładnością i precyzją, jaka charakteryzowała wszelkie jego
działania. Tak jak na liście zabiegów na sali operacyjnej, wszystko musiało się
dziać w należytym porządku. Nic przypadkowego nie mogło się zdarzyć podczas
operacji — zachichotał, gdy jego wargi ułożyły się, by wyrzec to słowo:
operacji.
Ale miał problem! Rosemary wyszła za mąż i, cwaniara, zmieniła nazwisko. Tak
więc pielęgniarka stażystka Rosemary Shearer stała się wykwalifikowaną
pielęgniarką Rosemary Baring. Zmieniła szpital. Subtelne śledztwo w miejscu jej
zamieszkania wykazało, że nie wiodło się jej najlepiej. Wprawdzie przed
zawarciem małżeństwa zdała egzaminy kwalifikacyjne, ale rozwód zachwiał jej
karierą i teraz pracowała po drugiej stronie Edgbaston w prywatnej klinice
specjalizującej się w chirurgii plastycznej. Pewnego popołudnia „chirurg"
przeprowadził rekonesans i początkowo był pod wielkim wrażeniem. Klinika była
bardzo szykowna, zbudowana z ładnej, czerwonej cegły, pyszniła się białymi,
czystymi ramami okien i ręcznie wykonanym napisem, obwieszczającym dumnie:
Klinika Catera. „Chirurg" przesłonił usta dłonią i zachichotał. Mógł sobie
wyobrazić rodzaj wykonywanych tu zabiegów: usuwanie żylaków, liftingi, korekty
piersi, uszu i nosa. Ponownie zachichotał. Wpadł mu do głowy doskonały pomysł.
Wygiął palce, czując w nich mrowienie z podniecenia. Może i on spróbowałby
chirurgii kosmetycznej, może dokonałby zabiegu zmniejszenia piersi. Miał ochotę
roześmiać się na cały głos. Czy jej nie przydałoby się zmniejszenie piersi? Musi
się przyjrzeć. Zatrzymał samochód w najdalszym zakamarku parkingu, wciskając się
pomiędzy mercedesa i bmw i dostrze-
84
t\
gąjąc inne pojazdy na zarezerwowanych dla nich miejscach: jaguary należące do
kadry menedżerskiej i audi, przynależne do lekarzy. Jeden rolls-royce dumnie
parkował przed frontowymi drzwiami, w miejscu oznaczonym wielkimi literami:
Chirurg Konsultant. Właściwy stosunek do chirurgów to było to, co lekarze tej
specjalności lubili w prywatnych klinikach. Może i jemu powinni przyznać
specjalne miejsce do parkowania. Jak na obeliskach dla wojennych bohaterów,
pomnikach ku czci nieznanych żołnierzy powinni namalować „Chirurg Nieznany".
Patrząc na rząd samochodów, zastanawiał się, czy Rosemary też ma swój pojazd. Na
samym końcu parkingu stało parę starych, zniszczonych aut. Może jedno z nich
należało do niej? Zastanawiał się, dlaczego porzuciła państwową służbę zdrowia.
Dla pieniędzy? A może z innych powodów?
Zawrócił i pojechał do domu.
Po raz pierwszy zobaczył ją dopiero tydzień później, w jasne, grudniowe
popołudnie. Musiał się wcześniej dowiedzieć, jak wygląda. Musiał zdobyć dokładny
opis. Tutaj pracowało mnóstwo pielęgniarek, a on musiał mieć pewność. To nie
było takie trudne. Ludzie w zasadzie nie byli na tyle podejrzliwi, by nie
potwierdzić czyjejś tożsamości. Miał już w głowie jej na wpół uformowany obraz,
skutkiem czego rozpoznał ją bez trudu, gdy wyszła drzwiami dla personelu z
kliniki. Wyglądała na zmęczoną, miała pewnie za sobą długi i ciężki dyżur. Stała
w świetle jarzeniówek przy wjeździe dla karetek pogotowia i zdawała się brać
głęboki oddech, by wreszcie zapalić papierosa i zaciągnąć się mocno. Nie
wyglądała dobrze, odnotował złośliwie. Mając dwadzieścia siedem lat, powinna
wyglądać młodziej, nie powinna być taka zmizerowana. Może jednak na tym świecie
była jakaś sprawiedliwość — poza tą, którą on sam wymierzał. Jej twarz już
wyglądała staro, włosy były słabe, proste i bez połysku. Garbiła się nawet
lekko, co podkreślał jeszcze czarny, sięgający niemal do kostek płaszcz. Guziki
miała rozpięte, pasek zwisał aż do ziemi. Już wyglądała na pokonaną, bo, rzecz
jasna, pokonana była.
Przyglądał się, jak przechodzi przez ulicę na przystanek autobusowy. Znał więc
już odpowiedź na pierwsze pytanie: nie miała samochodu. Na skraju drogi
zatrzymała się i zapatrzyła w chodnik z wyrazem beznadziei na twarzy, jakby nie
spodziewała się, że kiedykolwiek nad-
85
jedzie jakiś autobus. Kiedy jednak nadjechał, wsiadła, nie rozglądając się, nie
zauważyła go i przegapiła jedyną szansę ratunku. Gdy autobus odjeżdżał,
„chirurg" widział jej twarz całkiem wyraźnie. Blada, ciężkie powieki opadające
na duże, brązowe oczy, nieposłuszne, sięgające ramion, ciemnobrązowe włosy. Jej
oczy przesunęły się po nim, nie rozpoznając go, nawet nie rejestrując jego
obecności. Autobus odjechał, a on nadal siedział w samochodzie, nie spuszczając
wzroku z pustego chodnika.
23 grudnia 1999
Lewisham pojawił się niezapowiedziany w biurze Forresta w czwartek, dwa dni
przed Bożym Narodzeniem. Forrest wyszedł po kawę. Kiedy wrócił, zobaczył
psychiatrę za biurkiem, w swoim fotelu. Forrest zdumiał się i od razu odczuł, że
jest w niekorzystnym położeniu.
— Skorzystałem z okazji, by przestudiować raporty — oznajmił bez żadnych
wstępów Lewisham. — Wiem już więcej o zabójcy Wilso-na.
Forrest czuł, że zaraz dostanie szału. Tere-fere, pomyślał. Facet nie powie mi
nic, czego bym już nie wiedział. Uprzejmie skłonił głowę.
— Śmiało — rzekł — zamieniam się w słuch.
— Przede wszystkim, on jest leworęczny.
— Co? Patolog nic o tym nie wspominał.
Lewisham pozwolił sobie na cień uśmiechu. — Wiem, że doktor Harper nie
wspomniała nic o leworęczności zabójcy, ale to prawda. Przeanalizowałem kierunek
prowadzenia skalpela przy zadawaniu rany, sprawdziłem węzeł krawata, siniaki na
szyi. I tak oto do tego doszedłem.
— Jest pan pewien? — Forrest wcale nie chciał, by jego głos brzmiał aż tak
wrogo.
86
— Całkowicie. Jestem nawet nieco zdumiony, że doktor Harper o tym nie
wspomniała.
Forrest skrzywił się na tak zawoalowaną krytykę Karys.
— Morderca jest średniej budowy ciała, ma około 176, może 180 centymetrów
wzrostu, jest fizycznie silny i sprawny, ale niezbyt inteligentny.
— Na jakiej podstawie pan tak twierdzi? — wybuchnął Forrest.
— Myślę, że nie miałby pan kłopotu z prześledzeniem mojego toku rozumowania.
— Proszę mnie sprawdzić.
— Dobrze. Posturę można ocenić, rozważając problem podniesienia zwłok na pewną
wysokość. Zakładając, że sprawca nie ma podnoszonego stołu operacyjnego.
Forrest zamrugał.
— Uznałem, że ciało z łatwością mogło zostać podniesione do wysokości metra.
Może stu dziesięciu centymetrów. Do tego kierunek prowadzenia ostrza i głębokość
nacięcia wskazuje, że nacisk na skalpel nie był duży.
Forrest dostrzegł luki w wywodzie psychiatry. — Morderca mógł przecież klęczeć —
zauważył.
Lewisham rozzłościł go jeszcze bardziej, rzucając kolejne wyniosłe spojrzenie. —
Nasz „chirurg" nie klęczał przy operacji — powiedział. — Autentyczność,
inspektorze Forrest. Autentyczność jest dla niego bardzo istotna. On musiał
stać.
Podniósł palec wskazujący, celując nim prosto w Forresta, który miał wrażenie,
jakby psychiatra rzucał na niego zły urok.
— Mówię panu, Forrest. Ja znam tego człowieka.
Forrest zaczął pojmować sposób, w jaki Lewisham pracował. Wszedł w chory umysł
„chirurga" i z jego punktu widzenia przeanalizował możliwości i
prawdopodobieństwa. Forrest patrzył w dziwne oczy barwy powideł i czuł się
zafascynowany.
— Coś jeszcze?
Lewisham pochylił się do przodu. — Czy na ciele Wilsona znaleziono jakiekolwiek
włosy, które nie należałyby do niego?
— Niestety nie — pokręcił głową Forrest.
— Dobrze. To znaczy, że miał też na głowie czapeczkę. Forrest pomyślał o
modnych nakryciach głowy. — Czapeczkę?
87
— Chirurgiczną czapeczkę. — Lewisham zatarł ręce. — Jedną z tych jednorazowych,
papierowych rzeczy używanych na sali operacyjnej. Jej zadaniem jest zakrycie
włosów. Nic dodać, nic ująć. Widzi pan, miałem rację, mówiąc, iż temu
człowiekowi zależy na zachowaniu najdalej posuniętej autentyczności.
Entuzjazm tego człowieka był zaraźliwy. Forrest uśmiechnął się. — Czy to dobrze?
— O, tak — odparł Lewisham. — To właśnie dlatego w końcu go złapiemy, właśnie
przez jego pragnienie, by stać się uznanym członkiem społeczności chirurgów.
— Za daleko pan się posuwa.
— Myśli pan? — Lewisham wstał. — Nie rozumie pan, że cechą psychotycznego
umysłu jest zdolność niebywale logicznego myślenia? Logika takiego umysłu
niekoniecznie musi zgadzać się z moją. Czy z pańską. Ale kiedy zrozumie się, jak
potężne i realne mogą być złudzenia, wszystko staje się jasne.
— Chyba nie bardzo rozumiem.
Lewisham podszedł bliżej. — W tym właśnie problem — rzekł cicho. — Niekiedy
samemu trzeba ulec dewiacji, by móc podążać za spaczonym umysłem po ścieżkach
jego labiryntu. Tylko wtedy można coś zrozumieć. Ja już to zrobiłem. Policjanci
są zbyt przywiązani do porządku, do traktowania wszystkiego dosłownie, do
logicznego rozumowania. Niech pan nawet nie próbuje tego robić, inspektorze
Forrest. Nich mi pan pozwoli zmierzyć się z naszym zabójcą. Zgłoszę się do pana,
gdy złapię go za gardło. No, cóż — powiedział, nagle zmieniając temat — w razie
gdybyśmy się już nie zobaczyli, życzę panu wesołych świąt.
Forrest odwzajemnił życzenia, czując, że serce w nim opada.
Święta.
Tak się złożyło, że tej samej nocy „chirurg" czuł się całkowicie gotowy do
przeprowadzenia następnej operacji. Przez dwa ostatnie tygodnie obserwował
Rosemary i znał jej rozkład dnia równie dobrze jak swój. Gdy pracowała na rannej
zmianie, wsiadała do autobusu i pokonywała nim kilka przystanków od Kliniki
Catera do mieszkania, które dzieliła z jakąś inną dziewczyną. Raz nawet udało mu
się dojrzeć współlokatorkę Rosemary: niewysoką, zadbaną kobietę o ciemnych
włosach.
88
— Chirurgiczną czapeczkę. — Lewisham zatarł ręce. — Jedną z tych jednorazowych,
papierowych rzeczy używanych na sali operacyjnej. Jej zadaniem jest zakrycie
włosów. Nic dodać, nic ująć. Widzi pan, miałem rację, mówiąc, iż temu
człowiekowi zależy na zachowaniu najdalej posuniętej autentyczności.
Entuzjazm tego człowieka był zaraźliwy. Forrest uśmiechnął się. — Czy to dobrze?
— O, tak — odparł Lewisham. — To właśnie dlatego w końcu go złapiemy, właśnie
przez jego pragnienie, by stać się uznanym członkiem społeczności chirurgów.
— Za daleko pan się posuwa.
— Myśli pan? — Lewisham wstał. — Nie rozumie pan, że cechą psychotycznego
umysłu jest zdolność niebywale logicznego myślenia? Logika takiego umysłu
niekoniecznie musi zgadzać się z moją. Czy z pańską. Ale kiedy zrozumie się, jak
potężne i realne mogą być złudzenia, wszystko staje się jasne.
— Chyba nie bardzo rozumiem.
Lewisham podszedł bliżej. — W tym właśnie problem — rzekł cicho. — Niekiedy
samemu trzeba ulec dewiacji, by móc podążać za spaczonym umysłem po ścieżkach
jego labiryntu. Tylko wtedy można coś zrozumieć. Ja już to zrobiłem. Policjanci
są zbyt przywiązani do porządku, do traktowania wszystkiego dosłownie, do
logicznego rozumowania. Niech pan nawet nie próbuje tego robić, inspektorze
Forrest. Nich mi pan pozwoli zmierzyć się z naszym zabójcą. Zgłoszę się do pana,
gdy złapię go za gardło. No, cóż — powiedział, nagle zmieniając temat — w razie
gdybyśmy się już nie zobaczyli, życzę panu wesołych świąt.
Forrest odwzajemnił życzenia, czując, że serce w nim opada.
Święta.
Tak się złożyło, że tej samej nocy „chirurg" czuł się całkowicie gotowy do
przeprowadzenia następnej operacji. Przez dwa ostatnie tygodnie obserwował
Rosemary i znał jej rozkład dnia równie dobrze jak swój. Gdy pracowała na rannej
zmianie, wsiadała do autobusu i pokonywała nim kilka przystanków od Kliniki
Catera do mieszkania, które dzieliła z jakąś inną dziewczyną. Raz nawet udało mu
się dojrzeć współlokatorkę Rosemary: niewysoką, zadbaną kobietę o ciemnych
włosach.
88
Ale gdy pracowała po południu, to kończyła o dziesiątej wieczorem i po pracy
zwykle szła na drinka. Dziś akurat miała popołudniówkę.
Siedział w samochodzie i czekał. Pięć minut po dziesiątej wyszła z głową
opuszczoną naprzeciw światu, pogodzie i opadającym płatkom śniegu, szczelnie
owinięta płaszczem. Gdy tylko znalazła się na zewnątrz, pogmerała ręką w
kieszeni w poszukiwaniu papierosa, zapaliła go, kilka razy zaciągnęła się
głęboko, nim pośpiesznie podążyła wzdłuż Pritchard Road do pubu na końcu ulicy.
Przyzwyczajenia mają swoje zalety. Wiedział, co zrobi chwilę później.
Wlókł się za nią tuż przy krawężniku. Nawet się na niego nie obejrzała, tak się
spieszyła do pubu.
Zamówiła szklankę piwa.
On też. Siedział przy drugim końcu baru.
Było jeszcze wcześnie, ale z uwagi na zbliżającą się Gwiazdkę i zakończenie
sesji egzaminacyjnej bar pełen był świętujących studentów. Nie należała do nich.
Wypiła szybko, prawie nie patrząc wokół siebie. Na pewno nie spojrzała nawet na
niego. Zastanawiał się, czy zamówi drugiego drinka. Czasami zamawiała. Jednak
nie tego wieczora. Wstała.
On też.
Skierowała się do drzwi. Uśmiechnął się. Wydawało jej się, że idzie do domu, do
ciemnej, biednej dzielnicy na północy Edgbaston. Zbliżyła się do kwadratowego,
zrujnowanego budynku z lat sześćdziesiątych, czekającego na rozbiórkę, by
ustąpić miejsca czemuś nowemu. Pasowało mu to idealnie. Budynek już teraz
otoczony był płotem z blachy falistej, na której widniały znaki: „Wstęp
wzbroniony".
Rosemary rozejrzała się dokoła niespokojnie, świadoma pustki, późnej godziny,
odludnej okolicy. Do ruchliwej Hagley Road miała niecałe trzysta metrów.
Przyśpieszyła kroku.
Mógł czytać w jej myślach.
Zatrzymał samochód — dokładnie naprzeciw niej — wysiadł i podszedł bliżej.
— Przepraszam, czy pani to Rosemary Shearer? — odezwał się. Kiedy skinęła głową
i przyznała, że Shearer to było jej panieńskie
nazwisko, zapytał:
— Czy kiedyś nie pracowała pani na bloku operacyjnym?
89
Ujrzał zdumienie na jej twarzy.
— Tak. — Roześmiała się. — Pracowałam.
Zachowywał się w przyjacielski sposób. — Tak myślałem. Pracowałem wtedy z panią.
— Tak? — Nie pamiętała.
I już nigdy nie miała sobie przypomnieć.
— No cóż, dobrej nocy.
Przeszedł obok niej. I uderzył. Od tyłu. Ruchem tak wytrenowa-nym, że
natychmiast upadła jak kamień, z głuchym łoskotem uderzając w chodnik.
Znieruchomiała. Zawlókł ją za cienki arkusz falistej blachy. Z kieszeni
wyciągnął pończochę. Tak szybko. Tak łatwo. I tak skutecznie. Kiedy upewnił się,
że nie żyje, podjechał samochodem bliżej.
Pora zabrać się do pracy.
To była czysto podręcznikowa robota. Maska. Czapeczka. Rękawiczki. Fartuch.
Odczytywał listę, mówiąc jednocześnie do siebie i do pacjentki. Posłusznie
leżała nieruchomo. Zdjął jej płaszcz, później sweter, rzucając obie rzeczy na
podłogę, kopniakiem odsuwając dalej. Nie mógł zainfekować rękawiczek. Niestety,
już w rękawiczkach musiał rozpiąć biustonosz. Wreszcie jego pacjentka była
gotowa.
Przez chwilę stał, przyglądając się jej, w myślach opracowując nacięcie.
Podejście, jak to nazywali. Właściwe podejście. Następnie obłożył ją zielonymi
ręcznikami chirurgicznymi.
— Skalpel.
Lubił wydawać polecenia na głos. Miał wtedy wrażenie, że pracuje z całym
zespołem ludzi, przyglądających mu się, podziwiających go, składających mu
wyrazy uznania, na które zasługiwał. Nareszcie pierwsze cięcie. Zawsze
najbardziej ekscytujący moment, widok skóry otwierającej się dla niego,
odsłaniającej ukryte tkanki. Prawie nie krwawiła, tylko troszkę. Szkoda.
Inaczej niż poprzednio, tym razem użył rąk, by oddzielić pierś Ro-semary od jej
ciała, odsuwając tkanki, odsłaniając kości, wycierając szybko ścinającą się krew
wyciekającą z martwych naczyń.
Nie potrzebowała zabiegu zmniejszenia piersi. Nie była dużą dziewczyną.
Szycie przysporzyło mu trochę kłopotu. Tym razem nie udało się wykonać ładnego,
prostego szwu; rana była wielka, nieładna i poszar-
90
pana, szeroka na kilka centymetrów. Trudna do zszycia. Zastanawiał się, jak
radzą sobie z tym inni chirurdzy, ale rany ich pacjentów miały się zagoić, rany
jego pacjentki — nie. Szkoda.
Cała procedura zajęła mu dobrze ponad godzinę i w końcu poczuł się zmęczony.
Zmęczony, ale szczęśliwy. To była poważna operacja. Nie jakieś tam niewielkie
nacięcie. Poważna operacja. Czuł się świetnie.
Patrząc ponad maską, odszukał żółte worki czekające w kącie i uśmiechnął się.
Życie nigdy nie było tak wspaniałe. Praca powoli go uspokajała. Dziś w nocy
zwróci pacjentkę szpitalowi. Kiedy będzie jeszcze ciemno. Ale w innym miejscu.
Tym razem chyba nie znajdą jej tak szybko.
Tak łatwo było odwieźć ją na teren szpitala, zaparkować przy ruinie, w miejscu
której miał powstać nowy budynek, dźwignąć jej zwłoki i rzucić między inne
śmieci.
24 grudnia 1999
Chmury przykryły miasto grubą kołderką, spuszczając na świat mętną zasłonę
śniegu z deszczem, dość niespotykanego w Wigilię Bożego Narodzenia. Malcolm
odsunął firanki, czekając na Brendę, starając się ignorować mokre płatki
spadające z nieba na chodnik, by po chwili zamienić się w wilgotne plamy.
Martwił się, że pogoda ją zniechęci i powstrzyma przed odwiedzinami. Poza tym
ludzie obdarzeni rodzinami mieli w Wigilię sporo zajęć. Tak wiele było do
zrobienia: nadzienie do indyka, opakowanie prezentów. Zbyt dużo pracy, by
marnować czas na wizyty... Malcolm siedział i gryzł się cały ranek.
Po południu rozłożył swoje ostrza. W końcu jemu też się coś od życia należało.
Uważnie poukładał je w rządku. Miał ich teraz tak wiele. Co najmniej
czterdzieści. Policzył je. Czterdzieści jeden. Zastanawiał się, czy to już cały
komplet. Gdyby Brenda jednak przyszła, mógłby
91
spytać. Rozpaczliwie spoglądał w okno po drugiej stronie pokoju. Nie przyjdzie.
Będzie musiał czekać, aż miną święta, by do kolekcji dodać choćby jedno.
Nagle poczuł lęk. Czy któregoś brakuje? Długie, ostro zakończone, maleńkie,
duże, szerokie?
Malcolm kochał porządek i uwielbiał liczyć. W sumie istniały dwadzieścia trzy
kształty skalpeli. Niektóre były zakrzywione, niektóre proste. Zebrał razem
wszystkie zakrzywione i ułożył je od najmniejszego do największego. Jego dłoń
błądziła po narzędziach. Które wybierze na dzisiejsze popołudnie? Ponieważ było
już prawie Boże Narodzenie, wybrał największe i ułożył je ostrożnie obok na
kawałku ciemnej tkaniny, która idealnie podkreślała srebrzysty połysk
nierdzewnej stali. Założył ostrze na jedną z rączek i ujął je tak, jak
pokazywała mu Bren-da, niemal jak ołówek, pomiędzy kciuk i palec wskazujący.
Następnie delikatnym, precyzyjnym ruchem przeciął powietrze, prawie się nie
wahając, po czym zamknął oczy. To, do czego wykorzystano to ostrze wcześniej,
mogło zostać powtórzone. Usunięcie nowotworu? Wyrostka robaczkowego? Chorego
odcinka jelita? Czy pacjent przeżył zabieg, czy zmarł? Od tego mogły zależeć
wytwarzane przez .przedmiot wibracje. Jasne oczy Malcolma otworzyły się. Czy
skalpel, który trzymał w dłoni, mógł być narzędziem odpowiedzialnym za czyjąś
śmierć?
Nie pamiętał, kiedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, by wykorzystać ostrze
tak, jak medium wykorzystuje kryształową kulę. Tylko że Malcolm zamiast zaglądać
w przyszłość, zgłębiał przeszłość. I widział, czego dokonali chirurdzy, widział
ich cudowną, jakże cudowną pracę. Ratowanie życia. Lub nie. Nie zawsze im się
udawało. Dzisiaj nie widział nic. Może to akurat ostrze nie zostało
wykorzystane. Wiedział, że instrumentariuszki wykładają na wózki narzędzia,
które mogą nie przydać się w czasie operacji. Ponownie zamknął oczy.
Pewna myśl nie dawała mu spokoju, nie pozwalając się skoncentrować. W minionym
tygodniu powiedział do Brendy coś na temat dokładnego mycia. Pół żartem, pół
serio spytał, czy przez narzędzia można zarazić się AIDS. Rozzłościła się na
niego porządnie, ton głosu miała ostry i nieprzyjazny.
— Za kogo ty mnie uważasz, Malcolmie? — Spojrzała na niego z niesmakiem. — Ależ
z ciebie głupol — rzuciła nieuprzejmie. — Na pewno nie byłeś takim dziwakiem,
gdy pracowałeś w szpitalu. —
92
Przyjrzała mu się. — To bez wątpienia dlatego, że siedzisz tu stale sam.
Dlaczego nie pójdziesz do pracy? Zacznij wreszcie coś robić. Nie rozumiem, jak
możesz przesiadywać tu dzień w dzień kompletnie bezczynnie. A co do AIDS, to
wirus nie może żyć poza ciałem, wie o tym każdy menel na ulicy. Poza tym zabić
go można zwykłym mydłem, wodą i wybielaczem, nie mówiąc już o środkach, w
których moczę ostrza. I sterylizuję je w tym przeklętym autoklawie. — Twarz
miała zaciętą, nieprzyjemną. Trochę pucułowatą. Trochę jak prosię. — Nie muszę
przynosić ci ostrzy, Malcolmie, wiesz o tym. Poza tym... — zwróciła się do niego
z wrogością — ...po co ci one wszystkie? — Podejrzliwie rozejrzała się po małym
mieszkanku.
— Mówiłem ci — odparł jękliwie — wykonuję ozdoby do mebli techniką intarsji.
Potrzebne mi są do tego bardzo ostre dłutka, żeby poszczególne warstewki drewna
nie pękały. Wciąż mi ich brakuje. Szybko się tępią.
— Nigdy nie widziałam, byś cokolwiek rzeźbił. Nigdy nie widziałam tu nawet
kawałka drewna. — Oczy Brendy zwęziły się podejrzliwie. — Nie nabierasz mnie
chyba, co?
Malcolm zaczął się niespokojnie wiercić. Nie chciał, by Brenda wiedziała. —
Ja... hm... zawsze sprzątam przed twoim przyjściem. Robi się przy tym niezły
bałagan.
Pamiętając tę rozmowę i widząc paskudną pogodę, Malcolm był pewien, że Brenda
nie przyjdzie.
A jednak przyszła.
Przyszła o trzeciej, zmarznięta, sącząc chłód do małego mieszkanka.
— Szczęściarz z ciebie — powiedziała, oplatając się ciasno ramionami,
przestępując z nogi na nogę i drżąc z zimna. — Skończyłam dzisiaj wcześniej i
pomyślałam, że przyniosę ci prezent pod choinkę,
Malcolma ogarnęło podniecenie. Świąteczny prezent? Co ona mogła mu przynieść?
Jaki prezent? Ostrze, którego jeszcze nie miał?
Wiercił się jak dziecko, gdy szperała w wielkiej torebce. Raptem przypomniał
sobie, że sam nic dla niej nie ma.
Brenda wyciągnęła coś z torby. — Proszę — rzekła z dumą.
Malcolm patrzył rozczarowany. Już po opakowaniu poznał, że nie jest to pudełko z
ostrzami, a niczego innego nie pragnął. Starał się wy-dukać jakieś
podziękowanie, ale Brenda nawet nie słuchała.
93
Przyjrzała mu się. — To bez wątpienia dlatego, że siedzisz tu stale sam.
Dlaczego nie pójdziesz do pracy? Zacznij wreszcie coś robić. Nie rozumiem, jak
możesz przesiadywać tu dzień w dzień kompletnie bezczynnie. A co do AIDS, to
wirus nie może żyć poza ciałem, wie o tym każdy menel na ulicy. Poza tym zabić
go można zwykłym mydłem, wodą i wybielaczem, nie mówiąc już o środkach, w
których moczę ostrza. I sterylizuję je w tym przeklętym autoklawie. — Twarz
miała zaciętą, nieprzyjemną. Trochę pucułowatą. Trochę jak prosię. — Nie muszę
przynosić ci ostrzy, Malcolmie, wiesz o tym. Poza tym... — zwróciła się do niego
z wrogością — ...po co ci one wszystkie? — Podejrzliwie rozejrzała się po małym
mieszkanku.
— Mówiłem ci — odparł jękliwie — wykonuję ozdoby do mebli techniką intarsji.
Potrzebne mi są do tego bardzo ostre dłutka, żeby poszczególne warstewki drewna
nie pękały. Wciąż mi ich brakuje. Szybko się tępią.
— Nigdy nie widziałam, byś cokolwiek rzeźbił. Nigdy nie widziałam tu nawet
kawałka drewna. — Oczy Brendy zwęziły się podejrzliwie. — Nie nabierasz mnie
chyba, co?
Malcolm zaczął się niespokojnie wiercić. Nie chciał, by Brenda wiedziała. —
Ja... hm... zawsze sprzątam przed twoim przyjściem. Robi się przy tym niezły
bałagan.
Pamiętając tę rozmowę i widząc paskudną pogodę, Malcolm był pewien, że Brenda
nie przyjdzie.
A jednak przyszła.
Przyszła o trzeciej, zmarznięta, sącząc chłód do małego mieszkanka.
— Szczęściarz z ciebie — powiedziała, oplatając się ciasno ramionami,
przestępując z nogi na nogę i drżąc z zimna. — Skończyłam dzisiaj wcześniej i
pomyślałam, że przyniosę ci prezent pod choinkę.
Malcolma ogarnęło podniecenie. Świąteczny prezent? Co ona mogła mu przynieść?
Jaki prezent? Ostrze, którego jeszcze nie miał?
Wiercił się jak dziecko, gdy szperała w wielkiej torebce. Raptem przypomniał
sobie, że sam nic dla niej nie ma.
Brenda wyciągnęła coś z torby. — Proszę — rzekła z dumą.
Malcolm patrzył rozczarowany. Już po opakowaniu poznał, że nie jest to pudełko z
ostrzami, a niczego innego nie pragnął. Starał się wy-dukać jakieś
podziękowanie, ale Brenda nawet nie słuchała.
93
— Tylko nie waż się otworzyć za wcześnie.
Mógł przysiąc, że jej czarne jak guziki oczy przetrząsały pokój, szukając
podarunku. Poczuł przypływ gniewu. To niesprawiedliwe, że oczekiwała od niego
prezentu. Skąd niby miał wziąć pieniądze? Przestała się rozglądać i spojrzała na
niego.
— Obiecaj mi, że tego nie zrobisz — powiedziała.
— Czego?
— Że nie otworzysz przed Bożym Narodzeniem.
— Nie.
Trzepnęła go lekko w ramię. — Co znaczy: nie? — zachichotała.
Zachichotała! Malcolm cofnął się o krok. Piła. Czuł od niej alkohol. Było to po
niej widać, policzki miała zaczerwienione, oczy z lekka przekrwione.
— Nie obiecujesz czy nie otworzysz? — droczyła się z nim.
— Nie otworzę — odparł ponuro.
Miał teraz dylemat. Nie chciał okazać się niewdzięcznikiem, ale musiał o to
zapytać. Czy przyniosła mu ostrza? Może miała je w torebce, ale przejęta
świątecznymi prezentami, zapomniała mu dać. Z niecierpliwości omal nie zmoczył
spodni. Szykowała się do wyjścia, odsuwając firankę, którą przybił gwoździami do
framugi okna, by ludzie nie zaglądali mu do środka. Brenda naderwała ją lekko.
Pomachała do mężczyzny w furgonetce. Patrząc jej przez ramię, Malcolm zobaczył,
że on odpowiedział tym samym. Był to czarnowłosy facet o szerokich barkach.
— No — rzekła Brenda, zwracając się ku Malcolmowi. — Naprawdę muszę już iść.
Mam masę roboty. Terry, mój zięć, i Shani, moja córka, mają spędzić u mnie
pierwszy dzień świąt. — Westchnęła z udawanym zmęczeniem. — To leniwa
dziewczyna, Malcolmie. Leniwa i bardzo gruba. Nie to co jej matka.
Zachichotała i natychmiast zatkała usta ręką, ale Malcolm wiedział, że nie
żałuje, iż obraziła córkę. Tylko udawała.
— Ja gotuję — mrugnęła do niego — ale oni będą musieli zmywać. — Mrugnęła po
raz drugi. — Ja po wypiciu kropelki sherry potłukłabym naczynia.
Malcolm przyglądał się jej z zaciekawieniem. Zabawne: dorosła kobieta, a tak się
ekscytuje nadchodzącym Bożym Narodzeniem. Zastanawiał się nad tym przez chwilę,
nim dopadło go obezwładniające
94
uczucie braku decyzji. Dała mu już prezent. Nie mógł prosić o nic więcej.
Ale później Brenda może zapomnieć.
Rzucił jej zdesperowane spojrzenie, lecz ona wróciła do okna, ponownie
uśmiechając się do gościa w małej, białej półciężarówce. Mal-colm zauważył, że
miał kręcone włosy.
— Przystojny facet, co, Malcolmie? — zachichotała Brenda. Powinien zapytać czy
nie?
Jego niezdecydowanie zaczęło się przeradzać w gniew. Brenda pomachała facetowi w
samochodzie raz jeszcze, pokazała, że zejdzie za minutkę i opuściła firankę.
Malcolm zesztywniał. Nie dość, że ją naderwała, to nawet nie zatroszczyła się o
to, by cokolwiek poprawić. Jeden róg wciąż był podwinięty, odsłaniając trójkątny
fragment szyby, przez którą każdy mógł zajrzeć do środka i całkiem sporo
zobaczyć. Zobaczyć wszystko. Tak go to dręczyło, że z trudem koncentrował się na
jej słowach wypowiadanych z tym głupkowatym, szerokim uśmiechem na twarzy. Jego
palce splatały się i rozplatały, jak gdyby żyły własnym życiem.
Być może Brenda wyczuła wrogość Malcolma wobec tego jej bożyszcza. Może dlatego
nie przestawała się z nim drażnić.
— Mój zięć, Terry, wozi mnie swoim samochodem. Uważa, że dziwny z ciebie facet,
Malcolmie. A musisz pamiętać, że od jego dobrego humoru zależą moje wizyty u
ciebie. — Instynkt kazał jej dodać: — I oczywiście dostawy ostrzy.
To było nagłe objawienie. To nie jej wizyty były ważne dla Malcolma, ale używane
ostrza, które przywoziła ze sobą.
Malcolm poczuł piekącą urazę do mężczyzny, który twierdził, że jest dziwny. On
nie był dziwny. Po prostu cenił sobie prywatność. I kilka innych rzeczy. Jego
wzrok zatrzymał się na zadartym rogu firanki. Nie chciał, by ludzie zaglądali mu
do domu. Mieszkał wprawdzie na pierwszym piętrze, ale przechodnie i tak mogli tu
zajrzeć, a może nie? Podejrzliwie przyglądał się Brendzie. Może celowo zostawiła
tę dziurę do podglądania? Rozmyślnie i bardzo powoli przesunął się, stając za
jej plecami, i mocno ściągnął firankę w dół. Później odpowiedział na docinek
Terry'ego, starając się, by zabrzmiało to nonszalancko, bo Brenda mogła przecież
zmyślać tylko po to, by się z nim podrażnić. Brenda lubiła żartować.
95
— Więc uważa, że jestem dziwny, co?
Niestety, pytanie nie zabrzmiało obojętnie. Zdawał sobie sprawę, że głos
zdradził jego niepokój i zabrzmiał żałośnie.
— A ja nie jestem pewna, czy nie powinnam się z nim zgodzić — ciągnęła Brenda z
roześmianą, kpiącą twarzą.
Znowu podniosła firankę i nagle Malcolm uświadomił sobie, że celowo chciała, by
ją było widać. Jakby nie miała do niego zaufania. Myślał o tym ciągle, gdy
Brenda zabierała białą torebkę ze sztucznego tworzywa, nawet nie obiecując, że
jeszcze kiedyś przyjdzie.
Dochodziła do drzwi, gdy zdołał wyjąkać: — A o-o-o-strza?
Brenda spojrzała na niego badawczo. — Strasznie są dla ciebie ważne, co?
Skinął głową, czując się jak ptak pochwycony w siatkę.
Rzuciła mu okrutne, pełne drwiny spojrzenie. — Mamy Boże Narodzenie, Malcolmie.
Już przyniosłam ci prezent. — Oczyma wskazała na mały pakunek. — Nie oczekujesz
chyba następnego, co? Ja od ciebie nic nie dostałam. — Jej pociągnięte czerwoną
szminką usta nadą-sały się.
Zamknął oczy. Nie przyniosła mu dziś żadnych ostrzy.
— Poza tym w okresie świąt nie robimy operacji. To potwierdziło jego
przypuszczenia.
— A co ty robisz w Boże Narodzenie, Malcolmie? Nie wiedząc dlaczego, wymyślił
siostrę.
— Jadę do siostry.
Był z siebie zadowolony. To brzmiało tak normalnie.
Brenda spojrzała podejrzliwie. — Nie wiedziałam, że masz siostrę.
— Ona mieszka w... — nagle wpadło mu do głowy — ...w Erding-ton.
— Stamtąd pochodził ten mężczyzna — ten, którego zamordowano.
Wpadł w pułapkę własnego kłamstwa. — On mieszkał w innej okolicy.
Nie uwierzyła mu, czuł to.
— Ale kiedy twoja matka zachorowała, tuż przed jej śmiercią mówiłeś, że jesteś
jedyną osobą, która może się nią zaopiekować.
Problem z kłamstwami polegał na tym, że jedno pociągało za sobą kolejne,
zmyślona historia wydłużała się jak nos Pinokia.
96
— Matka z siostrą nigdy nie mogły się dogadać — oznajmił ponuro, przekonany, że
teraz Brenda go przyłapie.
Z ulicy dobiegł ich ryk klaksonu.
Brenda zmęczyła się grą. Poszperała w torebce. — Proszę. — Rzuciła pudełko na
stół. — Wesołych świąt. I szczęśliwego Nowego Roku. Zobaczymy się po pierwszym,
Malcolmie.
Gdy, stukając obcasami, schodziła po schodach, Malcolm ponownie usłyszał dźwięk
klaksonu. Mógłby chyba zabić tego Terry'ego.
„Chirurg" miał rację. Znalezienie tego ciała zabrało im więcej czasu. Cały dzień
oglądał wiadomości, czekając na sensacyjną informację, wyobrażając sobie tytuły.
Chciał, by wiedzieli, że to był znowu on. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Ta
zabawa w chowanego cieszyłaby go znacznie bardziej, gdyby policja też wiedziała,
w co się właściwie bawi.
W rzeczy samej, znalezienie ciała Rosemary Baring zajęło więcej niż dwadzieścia
cztery godziny. Zwłoki zostały dobrze ukryte na placu budowy, za wysokim
ogrodzeniem, pod wielkim, jaskrawym ogłoszeniem firmy budowlanej, która wkrótce
miała rozpocząć stawianie najnowocześniejszego, wartego wiele milionów funtów
oddziału położniczego. Ponieważ była akurat Wigilia, na terenie przyszłej budowy
nie było nikogo.
Dla Davida Forresta ta Wigilia Bożego Narodzenia nie była najprzyjemniejszym
dniem. Spędzał ją na posterunku, patrząc, jak młodsi funkcjonariusze
niecierpliwie spoglądają na zegar, mamrocząc coś o dzieciach i świętym Mikołaju.
Paru zwolnił wcześniej. Resztę, w tym detektywów Fielding i Shawa, bezlitośnie
gonił do pracy aż do dziewiątej wieczorem. Ostatecznie żadne z nich nie miało
dzieci. Usiłował sobie wmówić, że to normalny dzień pracy, ale ludzie składali
sobie życzenia, żartowali na temat indyka, zapomnianych prezentów dla żon.
Siedział w swoim gabinecie, w ciszy rozmyślając i rozpamiętując minione święta.
Uwielbiał Boże Narodzenie, aż do wypadku ojca, aż do odejścia Maggie. W tym roku
po raz pierwszy Forrest nie miał nikogo szczególnego, dla kogo mógłby kupić
jakiś specjalny prezent. Dla ojca miał obowiązkową flaszkę szkockiej, zapakowaną
byle jak w pośpie-
97
chu, a dla matki pulower, choć nawet nie pamiętał, kiedy go kupił. Obiecał im,
że wpadnie w pierwszy dzień świąt, nie precyzując godziny, ale irytowała go
świadomość, że wstrzymają się ze świątecznym posiłkiem aż do jego przybycia,
wyglądając go jak Świętego Dzieciątka. Z krzywym uśmiechem przyznał, że dla nich
nadal tym właśnie był. Za pięć jedenasta wyłączył komputer. Jeszcze godzina do
świąt. A potem dwadzieścia cztery, nie, czterdzieści osiem godzin i będzie po
wszystkim, aż do następnego roku. Gdy opuszczał biuro, zastanawiał się, jak ten
wieczór spędza Karys.
Karys trzymała stopy przy gazowej imitacji kominka i popijała grzane wino.
— Wiesz — zwróciła się do Tonyi — czuję się w stu procentach szczęśliwa.
Absolutnie ukontentowana.
Tonya rozparła się w fotelu. — Może Boże Narodzenie to właśnie taki czas, gdy
powinniśmy zapomnieć o rodzinie i pracy — westchnęła. — Co będziemy robić jutro?
— Mam dyżur pod telefonem — przypomniała jej Karys.
— Chyba nie będą cię nękać?
— Nie — uspokoiła ją Karys. — Nie popełnia się morderstw w Boże Narodzenie.
Ale wiedziała, że statystycznie rzecz biorąc, nie jest to prawda.
Boże Narodzenie 1999
Forrest starał się zaszczepić w sobie odrobinę bożonarodzeniowej radości,
skręcając w podjazd przed zadbanym segmentem dwurodzinnego bliźniaka. Opuścił
nawet wsteczne lusterko, by poćwiczyć uśmiech. Zadziałało. Uśmiech sprawił, że
poczuł się lepiej. Zaparkował samochód i nacisnął dzwonek, obserwując migające
światełka, którymi udekorowane było frontowe okno. Drzwi otworzyła matka,
zarzucając mu ręce na szyję z cichym okrzykiem radości.
— Wszystkiego najlepszego, kochanie.
Ucałował jej policzek i wciągnął w płuca zapach domu — płynu o kwiatowym
zapachu, którym matka czyściła meble. To był zupełnie inny dom, niż ten, który
pamiętał sprzed wypadku ojca. Kiedyś ojciec
98
tryskał energią i witalnością, uwielbiał spędzać czas na dworze, był
człowiekiem, który raczej biegał niż chodził, wspinał się na szczyty gór, a nie
patrzył na nie z nizin. Teraz zawsze było mu zimno, nie znosił świeżego
powietrza, całymi dniami przesiadywał w zaciemnionym pokoju, by uniknąć „tego
oślepiającego słońca". Wypadek i jego skutki zadały mu okrutny cios. Zmieniły go
nie do poznania, tak fizycznie, jak i psychicznie. Forrest z wysiłkiem mógł
sobie przypomnieć człowieka, jakim kiedyś był.
Na widok ojca siedzącego w czerwonej papierowej czapeczce na bakier zalała go
fala czułości.
— Cześć, tato. Wesołych świąt.
Ojciec uśmiechnął się sztywno. Przynajmniej to się nie zmieniło: nadal
onieśmielały go przejawy uczuciowości. Ale było przecież Boże Narodzenie. Z tej
okazji syn poklepał go po ramieniu i usiadł naprzeciw, po drugiej stronie stołu.
Matka krzątała się pomiędzy kuchnią a jadalnią. — Napijesz się piwa, Davidzie?
— Raczej nie — odrzekł —; jestem na służbie.
— Ty zawsze jesteś na służbie.
— Prowadzimy poważne dochodzenie. Mogą mnie wezwać w każdej chwili. —
Uśmiechnął się do swoich staruszków.
Zaczęli właśnie kroić indyka, gdy zadzwonił telefon.
Ciało Rosemary zostało znalezione przez grupę chłopców, którzy nie mogli się
doczekać, by wypróbować swe nowiutkie rowery górskie. Teren budowy nadawał się
do tego idealnie. Musieli tylko silnie pchnąć falistą blachę, by znaleźć się na
wymarzonym torze przeszkód. Był to jak na razie brudny i zaniedbany plac, który
służył młodocianym gangom. Podłoże było nierówne, pełne stromych spadków i
ostrych zakrętów, a luźny, niebezpieczny ił pozwalał nieźle wirażować.
Jeden właśnie chciał się popisać. Wpadł w poślizg, pokonując zakręt wokół
nasypu, i napatoczył się na żółte, foliowe worki, sklejone taśmą. Podobnie jak
wcześniej studenci medycyny, od razu stwierdził, że to zwłoki, przy czym upewnił
się jeszcze, macając znalezisko ciekawskimi palcami. Triumfując, że to właśnie
on dokonał odkrycia, zawołał kolegów. Początkowo nie chcieli mu uwierzyć.
99
— Jarrod, ty cholerny kłamco. — To jego najlepszy przyjaciel, pryszczaty Cliff,
odezwał się pierwszy.
Jednak w ułamku sekundy zrozumieli, że Jarrod nie kłamał. Ogarnęło ich
podniecenie. To był dopiero kryminał. I to w prawdziwym życiu!
Szybko pojęli, z czym się wiązało ich odkrycie. To ciało zwiastowało im sławę.
Otwierało drogę do telewizji, dawało szansę popisania się opowieścią. Same
zwłoki nie wzbudziły w nich ani współczucia, ani odrazy, tylko ciekawość i dumę,
że odkryli je jako pierwsi.
Szczęśliwie dla inspektora Davida Forresta chłopcy naoglądali się dość mydlanych
oper, by wiedzieć, że nie wolno im niczego dotykać. Więc nie dotykali. Jarrod i
Cliff dostąpili wątpliwego zaszczytu pilnowania zwłok, a dwaj inni popedałowali
na rowerach, ścinając narożniki, do najbliższego telefonu, by wreszcie spełnić
marzenie swego życia, wybierając numer 999.
Już po chwili zostali nagrodzeni wyciem policyjnych syren.
To było lepsze niż telewizja.
Bez względu na dzień tygodnia Karys zawsze przyjeżdżała na miejsce zbrodni
najszybciej, jak mogła. Tym razem pojawiła się po trzydziestu minutach,
zatrzymując mercedesa za wozem dochodzeniówki, pełnym funkcjonariuszy
przeklinających pracę, która właśnie dziś oderwała ich od rodzin. Karys
zignorowała ich, założyła obuwie ochronne i papierowy fartuch, po czym łokciem
zaczęła sobie torować drogę pośród tłumu gapiów, zwabionych wyciem policyjnej
syreny i migającymi światłami kogutów nawet w Boże Narodzenie. Na szczęście
wysoki płot okalający plac budowy stanowił dobry parawan. Pochylając się,
przeszła pod biało-niebieską policyjną taśmą, odgradzającą miejsce przestępstwa.
Forrest uśmiechnął się do niej krzywo: — Przepraszam, że oderwałem cię od
świątecznego stołu, Karys.
— W porządku, Davidzie.
W innej sytuacji też powiedziałaby mu, że jej przykro z powodu zepsutej
Gwiazdki, ale teraz wiedziała o nim więcej, wiedziała, że nie ma rodziny, z
którą mógłby dzielić świąteczny nastrój. Była też świadoma, że bał się tej
chwili, momentu, kiedy znajdą następne zwłoki.
Tak jak ona.
100
Forrest wyglądał mizernie, jakby niewiele spał w ciągu tych kilku ostatnich dni.
Starał się zachowywać jak zawodowiec, a jednocześnie życzliwie.
— Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak zadzwonię do ciebie, Karys. To jasne, że
to robota tego samego faceta.
Podążając za jego wzrokiem, spojrzała na żółte, plastykowe worki.
— Cieszę się, że do mnie zadzwoniłeś.
Nagle poczuła, że strasznie jej go żal. Gdyby złapali zabójcę Colina Wilsona,
nie staliby tu teraz gotowi do „odpakowania" następnej ofiary. On to musi
odbierać jak osobistą porażkę. Oparła się pokusie położenia ręki na jego
ramieniu w przyjacielskim geście, choć miała na to ogromną ochotę, nawet pomimo
obecności dwóch obserwujących ją detektywów. Uśmiechnęła się ciepło.
— Chodź, Davidzie — rzekła — tu jest wściekle zimno. Rzucimy na to okiem i
przeniesiemy się do kostnicy.
Przyniosła ze sobą mocny nóż. Rozcięła worki, jakby był to brzuch ryby, i
patrzyła, jak wyłania się ramię, głowa i noga. Stężenie pośmiertne już zaczęło
ustępować. Karys patrzyła jak zahipnotyzowana. To było ciało młodej kobiety,
obnażone w górnej części i okrutnie okaleczone, tym razem przez całkowite
usunięcie lewej piersi. Najwyraźniej „chirurg" nie był w stanie ładnie zszyć
wielkiej, koszmarnej rany. Starał się jednak połączyć jej brzegi dużymi,
nieudolnie założonymi, czarnymi szwami. Tym razem grubymi. Karys nie ruszała się
przez chwilę. Wydawało się, że chłód przykuje ją do miejsca. Dopiero głęboko
wdychając czyste, zimne powietrze zmusiła swój mózg do pracy i oderwała wzrok od
okropnej rany, by obejrzeć resztę ciała ofiary. De-natka ubrana była w krótką,
szarą spódniczkę, zabryzganą krwią, i czarne, skórzane kozaki do kolan. Nie
miała płaszcza. Przyglądając się uważnie, na dnie worka można było dostrzec
kałużę częściowo zakrzepłej krwi.
Ten widok mógł nawet patologa przyprawić o mdłości.
W końcu jej spojrzenie odnalazło oczy Forresta, w których odbijały się jej
własne emocje: przerażenie, współczucie, odraza. Strach.
I to właśnie jego strach zaskoczył ją najbardziej. Bał się przegranej. Bał się,
że nie złapie „chirurga" przed popełnieniem przez niego następnej zbrodni.
Ona bała się zupełnie czego innego. Bała się samego zabójcy.
101
Forrest czekał z lękiem na ten moment. A teraz ów lęk się wzmagał. Przyjdzie
kolej na trzecią i czwartą ofiarę. W tej chwili poczuł, jak umacnia się w
postanowieniu: nie będzie następnej ofiary. Posłał Karys wymuszony uśmiech.
— Wiesz, kto to jest? — zapytała.
— Jeszcze nie, nie mogę z całą pewnością powiedzieć, ale dzwoniła do nas pewna
bardzo zdenerwowana kobieta, mówiąc, że jej współlokatorka nie nocowała w domu
od dwóch dni. — Wyglądał na przygnębionego. — Jest pielęgniarką.
— Ze szpitala?
— Nie, z Kliniki Catera.
Nazwa nic Karys nie mówiła poza tym, że był to zakład raczej prywatny niż
państwowy.
— Znasz jej tożsamość?
— Rosemary. Rosemary Baring. Wtedy dotknęła jego ramienia.
— David — rzekła nagląco — musisz wrócić do szpitala. To nie są przypadkowe
zabójstwa. One zostały zaplanowane. Jestem tego pewna. Popełniane są z jakiegoś
powodu. Nie wiem z jakiego, ale z całą pewnością są powiązane ze służbą zdrowia,
z lekarzami, pielęgniarkami i tak dalej.
Jej wzrok powędrował do wejścia na teren budowy, w stronę policyjnej taśmy,
furkoczącej na zimnym wietrze. Zobaczyła szary, kanciasty zarys szpitala, za nim
wysoką wieżę zegarową na terenie uczelni i wejście do Akademii Medycznej, pustej
w czasie przerwy świątecznej. Po raz pierwszy ten widok wzbudził w niej obawy.
Oblizała suche usta i słuchała odpowiedzi Davida Porresta.
— Już pracowaliśmy nad tą teorią — protestował. — Spędziliśmy wiele godzin,
dni, tygodni, obserwując ten budynek. Policjanci przeszukali wszystkie bloki
operacyjne, przesłuchali rzesze lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników,
jakich tylko chcesz. — Jego wzrok błąkał się po horyzoncie. — Nic tu nie ma.
— Musi coś być.
Szybko przeprowadziła podstawowe czynności. Było zbyt zimno, by móc efektywnie
pracować. Poza tym Karys wolała samotność za matowymi szybami kostnicy, gdzie
czuła się bezpiecznie. Mimo świąt niedługo zaczną krążyć sępy. Przerażeniem
napawała ją myśl, że jakiś fo-
102
tograf może zrobić zdjęcie tej... Jej wzrok skupił się na stosunkowo świeżej,
ohydnej ranie.
Forrest odprowadził ją do samochodu. — Kiedy sekcja? — zapytał skrępowany.
— Co powiesz na jutro rano? O dziewiątej?
— Dzięki. Im szybciej, tym...
— W porządku, Davidzie — rzekła, otwierając samochód. — Ostatecznie na tym
polega moja praca, nawet w Boże Narodzenie. Dopilnuj, proszę, by o ósmej
trzydzieści zjawił się ktoś z jej krewnych. Wolałabym, by zidentyfikowano zwłoki
przed sekcją.
Malcolm z zadowoleniem spożywał świąteczny obiad. Zamówił sobie z supermarketu
kotlety de volaille ze specjalnej świątecznej oferty po 99 pensów za sztukę. W
ramach przyjemności pozwolił sobie nawet na krojenie mięsa jednym ze swych
cennych skalpeli. Ale co tam. W końcu było Boże Narodzenie!
Rozkoszował się sposobem, w jaki ostrze radziło sobie nawet z twardymi
kawałkami, tnąc je równo i czysto. Choć de volaille nie powinien mieć żadnych
twardych kawałków. Może właśnie dlatego sklep wyprzedawał je tak tanio i nie
była to żadna bożonarodzeniowa promocja. Ta myśl mogła zaćmić mu radość dnia.
Wolał się jej pozbyć.
To zdumiewające, ale zdołał samodzielnie rozbić gwiazdkową tubę z prezentami,
gratulując sobie wygranej nagrody, kapelusika i dowcipu. Instytut Kobiet
umieścił tubę w gwiazdkowym koszu. Właściwie tylko on nazywał to koszem, choć
tak naprawdę była to zwykła reklamówka z choinką wyciętą ze starej kartki
świątecznej, przylepioną z boku. W torbie znajdował się maleńki bożonarodzeniowy
pudding, który teraz bulgotał na kuchence, paczka herbaty, ciastka i rzeczona
tuba. Kobieta, która mu to podrzuciła, przyszła z dwójką rumianoli-cych
szkrabów; wcisnęła torbę w jego ręce i odmówiła wejścia do domu. „Nie mogę" —
rzekła szorstko, jak mu się zdawało. „Wesołych świąt — dodała po chwili i
usprawiedliwiła się: — Muszę odebrać resztę dzieci ze szkoły."
Zawsze znajdowały jakieś wytłumaczenie, by nie wchodzić. Malcolm nie sądził, by
kobieta była wystraszona, po prostu śpieszyła się. Wszyscy się śpieszyli.
Tylko nie on.
103
Brenda strzeliła sobie cztery głębsze sherry, jeszcze zanim zabrała się za
nakładanie obiadu na talerze. Już zawsze tak to było ze świątecznymi posiłkami.
Jeden wielki bałagan. Ale Shani to nie przeszkadzało pod warunkiem, że nie
musiała gotować i miała dużo jedzenia. Siedziała z kolanami rozsuniętymi na pół
metra, uśmiechając się i gapiąc w telewizję. Nawet gdy była małym tłustym
dzieckiem, Shani zawsze się uśmiechała.
„Nie to co te wszystkie cherlaki", chwaliła się wtedy Brenda.
Zamierzała poprosić Terry'ego, by pokroił indyka. To powinno zwabić go do
kuchni. Podroczyłaby się z nim, gdy będzie ostrzył nóż. Brenda uwielbiała
przyglądać się mężczyznom krojącym indyka. Wyglądali wtedy jak prawdziwi macho.
Stanęła w drzwiach, zadowolona ze sprośnego francuskiego fartucha, który Shani
podarowała jej tego ranka. Stanik z frędzelkami, pępek i francuskie figi
nadrukowane na sztucznym tworzywie.
— Pomożesz, mój drogi? — zwróciła się do Terry'ego, chichocząc i wspierając się
na ramie drzwi. Dobrze, że była solidnie umocowana, inaczej mogłaby runąć razem
z Brenda.
Terry dał popis ostrzenia, pocierając nożem o kamień z iście ułańską fantazją.
Brenda podkradła się do niego od tyłu i oplotła go ramionami sporo poniżej pasa.
Machnął nożem. — Chcesz, żebym ci tego ptaka pokroił, mamuś-ku?
Zachichotała ponownie i udała, że pada na niego.
Znowu przeciągnął nożem po ostrzałce.
Brenda udawała teraz, że się boi. — Hej, już go chyba naostrzyłeś — rzekła —
Jest dość ostry dla indyka.
Terry obrócił się gwałtownie, niemal pozbawiając ją równowagi. — Tak ostry, jak
skalpel chirurga?
Kokietowała go spojrzeniem. — Nic nie wiem na ten temat, mój drogi Terry.
Udawał, że przeciąga nożem po jej szyi. — A czy jest dość ostry na to?
— O tym też nic nie wiem, mój drogi.
Nie cofnęła się, tylko spojrzała w górę, na lampę. Wczoraj zawiesiła pod nią
jemiołę.
104
Objęła Terry'ego za szyję.
— Może byś dał mamuśce świątecznego całusa?
Malcolm dostarczył sobie jeszcze jednej przyjemności tego gwiazdkowego
popołudnia. Wyjął wszystkie swoje ostrza z pudełka, a teraz siedział i je
polerował. Radio grało kolędy, jego stare, ulubione: „Pójdźmy wszyscy do
stajenki", „Dawno w mieście Dawidowym" i „W żłobie leży". Tradycyjne. Malcolm,
zadowolony, pomrukiwał do wtóru.
Ktoś zapukał do drzwi. Skurczył się w sobie. Nie miał ochoty na towarzystwo.
Brenda na pewno dzisiaj nie przyjdzie, będzie siedziała z rodziną, z tym ohydnym
Terrym i swoją córką. Malcolm wykrzywił twarz, starając się przypomnieć sobie
jej imię.
— Malcolm. — To ta stara wiedźma z dołu, pani Stanton, właścicielka mieszkania.
Nie odpowiadał. — Wiem, że tam jesteś, Malcolmie. Słyszę radio. — Wydawała się
naburmuszona. — Dlaczego nie zejdziesz na dół? Chodź do nas, siedzimy sobie przy
drinkach i gramy w karty.
Malcolm przełknął ślinę. Czekała po drugiej stronie drzwi.
— Daj spokój, Malcolm. To Boże Narodzenie. Chyba nie chcesz spędzać Gwiazdki w
pojedynkę?
Ale chciał. Chciał być sam.
— Mam odrobinę sherry. Albo piwo, jeśli wolisz.
Malcolm przyglądał się drzwiom, przerażony, że może ich nie zamknął. Starał się
dojrzeć, czy przekręcił klucz, ale nie widział. Nie z tej odległości.
Ponownie pukanie. — No, Malcolm, nie daj się prosić. Wszyscy jesteśmy już na
dole, w salonie.
Musi coś powiedzieć. Ale jak zwykle wybrał niewłaściwe kłamstwo. — W porządku,
pani Stanton. Ja też mam towarzystwo.
— Wiem, że to nieprawda. — Co za węsząca suka. — Nikt nie wchodził ani nie
schodził po tych schodach przez cały dzień. Wiem, że jesteś sam.
Malcolm zaskomlał. Nie chciał schodzić na dół, siedzieć z innymi, silić się na
rozmowę. Nie miał nic do powiedzenia, a oni i tak go nie lubili. Spojrzał
tęsknie na równy rząd chirurgicznych ostrzy. Dlaczego nie mogą zostawić go w
spokoju?
Znowu pukanie. Teraz już wyraźnie rozeźlone. — Malcolm.
105
1
— Wszystko w porządku, pani Stanton. — Wybrał inne kłamstwo. — Okropnie boli
mnie głowa.
— A ja mam aspirynę.
Długa przerwa. Wciąż czekała za drzwiami. Po chwili usłyszał, jak mówi z
wściekłością: — Och, jak tam sobie wolisz. — Po czym doszło go stukanie wysokich
obcasów w dół schodów.
Malcolm odetchnął z ulgą.
26 grudnia 1999
Kostnica wydawała się dziwnie pusta, gdy Karys otworzyła drzwi. Pa-get jeszcze
nie przyjechał, więc jedynym jej towarzystwem było kilka zamrożonych ciał,
oczekujących na pogrzeb, i zwłoki Rosemary Baring. Karys przebrała się w roboczy
fartuch, poczłapała korytarzem i otworzyła drzwi do prosektorium. Paget
przyjechał wczoraj specjalnie, by wyłożyć Rosemary na stół. Przykrył ją
fioletowo-złotym całunem, który kojarzył się z kościołem, nadzieją,
nieśmiertelnością. Dla Karys była to próżna nadzieja. Dla niej śmierć była
końcem wszystkiego. Położyła ręce na tkaninie, przygotowując się do spojrzenia w
twarz dziewczyny, ale to był błąd. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
ujrzała swego pierwszego nieboszczyka, tego, na którym miała uczyć się anatomii.
Ona i Barney mieli pracować na tych samych zwłokach. Tak właśnie się poznali.
Wkrótce został jej chłopakiem. Drugim i, jak dotąd, ostatnim. Dla niej,
rozpieszczanej i otaczanej opieką jedynaczki, przykładnej uczennicy
przyklasztornej szkoły dla dziewcząt, zamkniętej w sobie introwertyczki,
uczelnia stanowiła jedyną szansę poznania normalnego życia.
Nadal pamiętała to taksujące spojrzenie oczu Barneya, zimnych, lecz życzliwych,
niemal urzędniczych. Tego pierwszego poranka nagle zrozumiała, co to znaczy
studiować medycynę, i nie potrafiła się zmu-
106
sić, by ściągnąć prześcieradło z trupa. Podniosła wzrok na Barneya, a on
przyglądał jej się z uwagą, prowokując wzrokiem, by to zrobiła. Wtedy chwyciła
tkaninę w obie ręce, tak jak to robiła teraz, i spokojnie ją zsunęła. Gdy znów
spojrzała na kolegę, wyraz jego twarzy był wciąż taki sam. Zdawał się drwić z
jej lękliwości.
Wiedział, że się bała. Zaś ona wiedziała, że on nie miał żadnych obaw. Nie mógł
się już doczekać.
Może byłoby jej łatwiej, gdyby mieszkała w jednym z hałaśliwych akademików i
miała możliwość poznania innych studentów, ale jej rodzice nie chcieli dać jej
odejść. Mieszkali w odległości czterech przystanków autobusowych od Akademii
Medycznej, więc nadal zajmowała swoją biało-różową sypialnię w rodzinnym domu.
Nie dla niej były plakaty i przesiadywanie nad drinkiem do późnej nocy w barze
młodych medyków. Barney był jedynym kolegą ze studiów, którego poznała na
pierwszym roku. Wiedziała, że już wcześniej przypięto jej łatkę „dziwaczki",
kogoś, kto nie lubi się spoufalać. Uważano ją za samotnicę.
Drugiego dnia spytał, czy może zaprosić ją na kolację. Powinna była coś
podejrzewać. Inni studenci nie mogli usiedzieć na miejscu, snując plany na bal
towarzyszący otrzęsinom, na który ona nie miała najmniejszej ochoty pójść.
Dlaczego więc Barney chciał zabrać ją na kolację, zamiast iść na bal? Niewysoka,
pulchna i nieładna Karys z tą jej skorupą, którą wokół siebie zbudowała...
Zaskoczona, zgodziła się jednak.
— O ósmej — powtarzał. — O ósmej, punktualnie co do minuty. Przyjadę po ciebie.
I dokładnie wypytał ją, jak dojechać do domu rodziców.
Tego wieczoru przeszła wszystkie etapy przygotowań do randki. Wzięła kąpiel,
umyła włosy, starannie je wysuszyła, aby ładnie ułożyły się nad ramionami.
Odmówiła zjedzenia kolacji przygotowanej przez matkę, zadowalając się jabłkiem.
Wypiła rumiankową herbatkę na uspokojenie. Rozsmarowała jasny podkład na jeszcze
jaśniejszej skórze twarzy, nałożyła brązowy tusz na rzęsy i musnęła powieki
beżowym cieniem z drobinkami złota. Uznała, że wygląda ładnie.
Wreszcie usiadła w salonie i czekała, słuchając, jak zegar z kurantem oznajmi
ósmą wieczorem.
Czekała. Aż do ósmej piętnaście.
107
Zażenowany ojciec ukrył się za gazetą. Matka rozzłościła się i zaczęła mówić coś
o „wykorzystywaniu", „niskiej samoocenie" i o tym, że Karys „zasługuje na coś
znacznie lepszego". Karys siedziała cicho, oglądając przez ponad godzinę jakąś
mydlaną operę w telewizji, czując się coraz bardziej emocjonalnie martwa. W
końcu wróciła do pokoju, powiesiła sukienkę na wieszaku i usiadła na łóżku,
patrząc na swoje odbicie w lustrze i snując domysły. Co z nią było nie tak?
Dlaczego była inna? Nienormalna? To właśnie wtedy nauczyła się jeść czekoladę.
Dwie tabliczki wykradzione z lodówki. Tej nocy z owocami i orzechami, później
każda była dobra, by zrekompensować porażkę.
Następnego ranka znów spotkała Barneya przy stole sekcyjnym. Oczekiwała
przeprosin. Ale Barney nic nie powiedział. Ona też się nie odzywała, lecz on
przyglądał się jej z tym swoim drwiącym uśmiechem.
Pod koniec ćwiczeń tego dnia ponownie zaprosił ją na kolację, nie nawiązując
nawet do poprzedniego wieczoru. Kiedy zaprotestowała, Barney zdziwił się.
— Ależ ja zaprosiłem cię na dzisiaj — powiedział, przy czym wydawał się
szczerze urażony. — Chyba nie przypuszczasz... Wczoraj byłem na otrzęsinach. Nie
mogłem iść nigdzie indziej. — I roześmiał się tym na wpół wariackim, głośnym
śmiechem, otwierając usta najszerzej, jak tylko mógł. — Ależ z ciebie głuptas.
Źle mnie zrozumiałaś. Wszystko ci się pomieszało. Ja myślałem o dzisiejszym
wieczorze.
Patrzyła na niego i zastanawiała się, aż wreszcie uznała, że musiała się
pomylić. Musiała go źle zrozumieć. Barney nie zrobiłby tego. Zresztą wszyscy
przecież gadali o otrzęsinowym balu. Dlaczego miałby ją rozmyślnie wprowadzić w
błąd? Nie miał powodu. Żadnego logicznego powodu.
Tego wieczora znów przeszła przez tę samą rutynę przygotowań: kąpiel, włosy,
ciuchy, makijaż. I znów usłyszała zegar w jadalni wybijający ósmą, i poczuła się
chora i upokorzona. O ósmej dziesięć, kiedy już zbierała się do swojego pokoju,
usłyszała pisk opon przed domem. Dopadła drzwi i otworzyła je na oścież. Stał
przed nią, ciągle z tym swoim sardonicznym uśmieszkiem na twarzy.
— Cześć, Karys — rzucił niedbale.
Tego wieczora Karys wyznała mu, co jej się kiedyś przydarzyło. Wydawał się taki
miły, życzliwy, współczujący. Ale to był błąd. Straszny
108
błąd. Ze wszystkich ludzi, którym mogła powiedzieć, on był najgorszy, był gotów
wykorzystać jej słowa przeciwko niej.
Trzy wieczory później powtórzyła się sytuacja z pierwszej randki. Tym razem
jednak, nabrawszy nieco pewności siebie, Karys postanowiła mu się przeciwstawić.
— Przykro mi, Barney — powiedziała — ale to ty się pomyliłeś. Dość już tego. Ja
naprawdę nie zamierzam dać się znowu w coś wplątać. I wolałabym cię więcej nie
widzieć — no chyba że na zajęciach.
Jego odpowiedź zabrzmiała dziwnie. — Nie mów tak.
— To prawda. Ja wiem, że powiedziałeś sobota, nie niedziela.
— Dobrze już, dobrze. Czasem i mnie zdarza się pomylić. — Przykuł ją do miejsca
wzrokiem. — Przepraszam cię, ale proszę... proszę, nie mów, że nie chcesz mnie
więcej widzieć.
Niechętnie zgodziła się kontynuować spotkania. I przez kilka tygodni widziała
innego Barneya. Odpowiedzialnego, miłego, rozsądnego. Nie trwało to jednak
długo.
Stopniowo ich wieczorne spotkania stawały się coraz bardziej dziwne. Aż raz
pokazał jej bilety do kina, które miały stanowić dowód na to, że to ona myliła
daty. Znowu protestowała, postanowiła zerwać znajomość. Ale on znowu zaklinał,
by tego nie robiła. Tym razem jednak inaczej. Groźbą.
— Jeśli nie...
Postanowiła go sprowokować: — Jeśli nie, to co? Co wtedy zrobisz?
Stali, kłócąc się, w olbrzymim holu Akademii Medycznej, a wokół nich kłębili się
studenci. Było głośno, tak głośno, że zastanawiała się, czy nie przeinaczyła
jego odpowiedzi.
— Zastrzelę się.
Poczuła lodowato zimny dreszcz strachu. Zamierzał wykorzystać to, co powierzyła
mu w tajemnicy. By zyskać nad nią władzę, by związać jej ręce.
— Nie zrobiłbyś tego.
— Ależ, Karys — rzekł z błyskiem w tych dziwnych oczach koloru śliwkowych
powideł — ty nie wiesz, do czego jestem zdolny...
Nie wiedziała. Od tej pory zaczęły się jej problemy z koncentracją i oblane
egzaminy. Wykładowcy zwracali jej uwagę na brak zaangażowania. Czuła się
zagubiona, okropnie, rozpaczliwie zagubiona. Nawet
109
rodzice zaczęli powtarzać, że nie powinno się jej powierzać ludzkiego życia. Że
może stanowić zagrożenie dla pacjentów. Pewnie dlatego w końcu postanowiła
porzucić pracę z żywymi, zamiast tego decydując się na anatomię patologiczną. I
może dlatego, po Barneyu, nigdy nie zdecydowała się na związek z żadnym
mężczyzną.
Gdy napięcie w ich znajomości osiągnęło punkt kulminacyjny, Ka-rys załamała się
i przedawkowała aspirynę. Zaraz po wyjściu ze szpitala chciała zrezygnować ze
studiów, co doprowadziło do wizyty samego dziekana, który skierował ją do
biegłego psychiatry. Ten w końcu powiedział jej to, czego nikt nie dostrzegał —
a już na pewno nie Ka-rys — że to nie ona, ale Barney miał zaburzenia
osobowości.
Dopiero po roku udało jej się na tyle wyzwolić spod jego wpływu, że mogła wrócić
na studia. Dopiero wtedy była w stanie spojrzeć na niego pod innym, właściwym
kątem, dzięki czemu zobaczyła całe zło, podłość, zagrożenia związane z
patologicznie dominującą osobowością, rozmyślne manipulowanie jej umysłem. Kiedy
wróciła na zajęcia, znalazła się rok niżej niż Barney i nie widywała go często —
psychiatra ostrzegał ją, by omijała go szerokim łukiem. Gdy skończył studia i
wyprowadził się, nie próbowała nawet się z nim skontaktować.
Wzdrygnęła się i ocknęła, patrząc na bladą twarz Rosemary Baring. Ktoś wkładał
klucz do drzwi kostnicy, lecz jej własny ciągle tkwił w zamku. Paget nie będzie
mógł wejść. Pośpieszyła, by mu otworzyć. Gdy wchodził, dostrzegła biały samochód
zatrzymujący się przed budynkiem. To był Forrest, prawdopodobnie z którymś z
krewnych dziewczyny i policjantką. Karys zaczekała w drzwiach.
Ojciec Rosemary Baring był czterdziestoparoletnim, czarnowłosym mężczyzną o
zaciśniętych ustach. Wydawał się rozdrażniony; nie zaszokowany, nie nieutulony w
żalu, tylko zirytowany. Karys w milczeniu poprowadziła całą trójkę korytarzem.
Trochę zdziwił ją fakt, że Forrest przeszedł do rzeczy od razu, bez
najmniejszego wstępu. Żadnych „wyrazów ubolewania z powodu tej strasznej
tragedii", żadnego jednoczenia się z ojcem w bólu. Pewnie pomyślał, że człowiek
będzie chciał mieć to traumatyczne przeżycie jak najszybciej za sobą.
Ojciec Rosemary niewiele mówił, gdy szli do prosektorium. Zanim jednak Karys
odkryła Rosemary, zaryzykowała szybki rzut oka na
110
rodzice zaczęli powtarzać, że nie powinno się jej powierzać ludzkiego życia. Że
może stanowić zagrożenie dla pacjentów. Pewnie dlatego w końcu postanowiła
porzucić pracę z żywymi, zamiast tego decydując się na anatomię patologiczną. I
może dlatego, po Barneyu, nigdy nie zdecydowała się na związek z żadnym
mężczyzną.
Gdy napięcie w ich znajomości osiągnęło punkt kulminacyjny, Ka-rys załamała się
i przedawkowała aspirynę. Zaraz po wyjściu ze szpitala chciała zrezygnować ze
studiów, co doprowadziło do wizyty samego dziekana, który skierował ją do
biegłego psychiatry. Ten w końcu powiedział jej to, czego nikt nie dostrzegał —
a już na pewno nie Ka-rys — że to nie ona, ale Barney miał zaburzenia
osobowości.
Dopiero po roku udało jej się na tyle wyzwolić spod jego wpływu, że mogła wrócić
na studia. Dopiero wtedy była w stanie spojrzeć na niego pod innym, właściwym
kątem, dzięki czemu zobaczyła całe zło, podłość, zagrożenia związane z
patologicznie dominującą osobowością, rozmyślne manipulowanie jej umysłem. Kiedy
wróciła na zajęcia, znalazła się rok niżej niż Barney i nie widywała go często —
psychiatra ostrzegał ją, by omijała go szerokim łukiem. Gdy skończył studia i
wyprowadził się, nie próbowała nawet się z nim skontaktować.
Wzdrygnęła się i ocknęła, patrząc na bladą twarz Rosemary Baring. Ktoś wkładał
klucz do drzwi kostnicy, lecz jej własny ciągle tkwił w zamku. Paget nie będzie
mógł wejść. Pośpieszyła, by mu otworzyć. Gdy wchodził, dostrzegła biały samochód
zatrzymujący się przed budynkiem. To był Forrest, prawdopodobnie z którymś z
krewnych dziewczyny i policjantką. Karys zaczekała w drzwiach.
Ojciec Rosemary Baring był czterdziestoparoletnim, czarnowłosym mężczyzną o
zaciśniętych ustach. Wydawał się rozdrażniony; nie zaszokowany, nie nieutulony w
żalu, tylko zirytowany. Karys w milczeniu poprowadziła całą trójkę korytarzem.
Trochę zdziwił ją fakt, że Forrest przeszedł do rzeczy od razu, bez
najmniejszego wstępu. Żadnych „wyrazów ubolewania z powodu tej strasznej
tragedii", żadnego jednoczenia się z ojcem w bólu. Pewnie pomyślał, że człowiek
będzie chciał mieć to traumatyczne przeżycie jak najszybciej za sobą.
Ojciec Rosemary niewiele mówił, gdy szli do prosektorium. Zanim jednak Karys
odkryła Rosemary, zaryzykowała szybki rzut oka na
110
twarz mężczyzny. Była jak wyrzeźbiona z drewna. Zupełnie pozbawiona emocji.
Karys nagle poczuła ciekawość. Ten człowiek nie czuł żadnego żalu. Skinął tylko
głową:
— Tak, to ona, bez wątpienia — potwierdził.
Dopiero gdy policjantka go wyprowadziła, Forrest wyjaśnił co nieco.
— Jej rodzice rozeszli się wiele lat temu i nie był to bynajmniej kulturalny
rozwód. Ojciec nie widział córki od kilku lat. A teraz pokłócili się o to, kto
ma tu przyjść. — Popatrzył zbolałym wzrokiem. — Żadne nie chciało tego zrobić.
Niezbyt piękne epitafium dla zamordowanej, młodej dziewczyny, pomyślała Karys.
Sekcja Rosemary Baring zapowiadała się na przykrą rutynę. Karys znowu stała u
stóp stołu sekcyjnego, w zamyśleniu popychając okulary na nosie tak, że aż
poczuła ból. Znowu towarzyszyło jej to samo pełne zażenowania milczenie
pomocników oraz policjantów z dochodzeniówki i mundurowych, którzy czekali, aż
zacznie. Nawet pobieżne badanie wykazało podobieństwo do morderstwa Colina
Wilsona: ten sam cios w tył głowy, ten sam rodzaj wiązania na szyi, choć tym
razem została do tego użyta damska pończocha, delikatna, jasna, przeźroczysta
materia, lecz zawiązana równie mocno jak tamten krawat. Pakując ją do woreczka
na dowody rzeczowe, Karys pomyślała, że z pewnością nie należała do Rosemary
Baring.
Prawdziwą różnicę stanowiła jednak robota „chirurga". I była to różnica okropna.
Rana nie była tym razem prosta, czysta, powierzchniowa, nie był to udawany
zabieg wycięcia przepukliny, lecz coś zupełnie innego — pełna mastektomia, po
której została postrzępiona rana z brzydkimi, czarnymi szwami. „Chirurg" ważył
się na coraz to więcej.
Coś przyszło Karys do głowy. — Co to za miejsce, ta Klinika Cate-ra?
— To prywatny szpital. Zajmuje się chirurgią plastyczną. Forrest usiłował
opanować emocje, wolał skoncentrować wzrok na
twarzy Karys, niż na jej rzeźniczych niemal rękach.
— Droga?
— Tak myślę.
— Rozumiem. — Westchnęła głęboko i kontynuowała w milczeniu.
111
Skończyła badanie, po czym odwróciła się do niego i spokojnym, rzeczowym tonem
zrelacjonowała, co udało jej się ustalić.
Gdy Paget wkładał ciało z powrotem do lodówki, a funkcjonariusze dochodzeniówki
zbierali materiał dowodowy w torebkach, i gdy wreszcie zostali sami, Forrest dał
ujście emocjom.
— Karys — rzekł — jak my go, do diabła, zdołamy powstrzymać?
— Znajdując go.
— Ale gdzie mam zacząć szukać?
Wyczuła nutę desperacji w jego tonie. —Niczego jeszcze nie odkryliście?
— Niczego. — Uśmiechnął się smutno. — Prawdę mówiąc, upadłem już tak nisko, że
zacząłem wierzyć temu sądowemu psychiatrze. Bo w zasadzie co innego mi
pozostało?
— Zdaje się, że prócz zaufania do Lewishama, niewiele, Davidzie.
— Była zadowolona, że może przestać patrzeć na stół sekcyjny i świeże plamy,
jakie na nim zostały. — Ktokolwiek to robi, jest kompletnie szurnięty. Jak
powiedziałam wcześniej, Barney może być nadętym dupkiem, ale jest bystry, i
jeśli ktoś może ci pomóc złapać tego szaleńca, to tylko on. — Zaczęła spłukiwać
ręce pod kranem. — Czy kiedykolwiek wcześniej spotkał się z podobnym
przypadkiem?
Forrest pokręcił głową. — Nie. Ale jeszcze nie powiedziałem mu o...
— Głową wskazał na stół sekcyjny. — Nasz pan doktor ma jakieś spaczone poczucie
przyjemności. Strasznie podnieca się tą sprawą. — Wahał się przez chwilę. —
Chyba lepiej do niego zadzwonię.
— Ale przecież nie dziś?
Nagle obydwoje uświadomili sobie, że jest drugi dzień świąt.
Forrest pierwszy wyraził na głos to, co oboje myśleli. — Słuchaj — rzekł
nieśmiało. — Wiem, że to najgorszy czas, by wysuwać taką propozycję, ty właśnie
skończyłaś sekcję, ja mam masę roboty, ale w końcu mamy drugi dzień świąt.
Wszystkie puby są otwarte... — Nieśmiało spojrzał na zegarek. — ...i jest już
prawie pora na lunch. Nie miałabyś ochoty pójść ze mną i coś zjeść?
— Z przyjemnością — odparła stanowczo.
Może i ryzykowała, że dostanie wyschniętego indyka, pieczone kartofle z mrożonki
i pudding ze sklepu. Ale może też nadszedł już czas, by zaczęła na nowo żyć.
112
Miała rację co do suchego indyka, pieczonych kartofli z mrożonki i kupnego
puddingu bożonarodzeniowego, sztucznie aromatyzowanego zapachem brandy. Co
gorsza, z dala od kostnicy i tego, co związane z ich pracą, ani ona, ani
detektyw inspektor Forrest nie mieli sobie nic do powiedzenia. Dała też o sobie
znać wrodzona nieśmiałość Karys, a on nie pomógł jej przezwyciężyć. Nie
wiedziała — bo niby skąd — że przysiągł sobie nie pytać jej o osobiste życie,
sprawy, które tak bardzo go interesowały: czy była mężatką, czy miała
narzeczonego albo jakiegoś długoletniego partnera, czy mieszkała sama, czy miała
dzieci? Unikając tych zwykłych, codziennych tematów konwersacji, niewiele mogli
sobie powiedzieć, zaś sprawa, nad którą oboje pracowali, nie wydawała się
odpowiednim bodźcem do rozmowy w hałaśliwym, wesołym pubie przyozdobionym
świątecznymi elementami — lametą, balonami i choinką w rogu. Po czterech
falstartach Forrest zaczął wreszcie opowiadać Karys o swoim ojcu. Ten temat
wydawał się bezpieczny.
— Miał wypadek — rzekł.
— Tak? — Karys żałowała, że nie przyszła jej do głowy żadna bardziej
inteligentna uwaga.
— Teraz porusza się na wózku inwalidzkim.
— Jakie to przykre. — Posłuchała własnego głosu. Brzmiał banalnie i głupio.
Pochyliła się nad szklanką.
— Nie wiem, jak sobie z tym daje radę. — Forrest zamrugał szybko, jakby chciał
pozbyć się czegoś, co wpadło mu do oka.
— Co to był za wypadek?
— Samochodowy. Był kierowcą ciężarówki. Miał czołowe zderzenie z bmw i utknął w
kabinie. Ktoś go wyciągnął. Ale to nie on spowodował kraksę; wóz mu się zepsuł.
Karys podniosła wzrok. — I?
Forrest jakby poczuł się zaatakowany. — Co masz na myśli?
Problem polegał na tym, że sama nie wiedziała; czuła tylko, że w jego głosie i
na twarzy odmalował się gniew, choć wcześniej go tam nie było. Może właśnie to,
co stało się później, nie sam wypadek, wzbudził w nim to uczucie. Ciekawość
wzięła w Karys górę nad powściągliwością.
— Co stało się później?
113
I
Forrest dotknął ust serwetką, jakby chciał dać sobie czas, by odpowiednio dobrać
słowa.
— Później powiedziano nam, że gdyby nie wyciągnięto go z kabiny tak gwałtownie,
prawdopodobnie nie zostałby sparaliżowany.
Karys skrzywiła się. — Może gdyby pozostał w samochodzie, groziłoby mu większe
niebezpieczeństwo. Forrest uniósł brwi. — Jakie?
— Wóz mógłby się zapalić. Albo twój ojciec mógł się wykrwawić. Forrest pokręcił
głową.
— W ciężarówkę mogły uderzyć inne pojazdy.
— Powinni byli go tam zostawić.
— Ten, kto go ratował, może o tym nie wiedział.
— To właśnie powiedziano na przesłuchaniu. Ale on powinien był wiedzieć, był
lekarzem.
Poczuła, że musi stanąć w obronie nieznanego kolegi. — Nadal twierdzę, że mógł
nie wiedzieć. Jestem pewna, że zrobił to, co uznał w tamtej chwili za
najwłaściwsze.
Oczy Forresta błysnęły cynizmem. — To jest właśnie problem z wami, medykami,
zawsze trzymacie się razem. Ludzie z zewnątrz nigdy nie dowiedzą się, jak było
naprawdę.
Słuszność tej uwagi zmusiła Karys do spuszczenia oczu. Miał rację. Absolutną
rację, choć być może nawet o tym nie wiedział. Czując, że musi coś powiedzieć,
Karys zapytała lekkim tonem:
— Zaskarżyłeś tego lekarza?
— Poradziliśmy się adwokata — odparł burkliwie Forrest.
— I?
Jej zawstydzenie traciło na sile, ustępując miejsca agresji odczuwanej przez
większość pracowników służby zdrowia w stosunku do ludzi starających się
wytropić każdy ich błędny krok, by podać ich do sądu.
Forrest był wyraźnie zakłopotany. — Powiedział, że gdyby facet nie wyciągnął
ojca z samochodu, pojazd mógłby eksplodować. Samochód wiózł żrące substancje.
Jego zbiornik wybuchł.
— Więc zrozumiałeś, że nie było innego wyjścia?
— Ale mógł to zrobić delikatniej — odparł Forrest ze złością. — Wtedy mój
ojciec nie zostałby kaleką.
— Myślę, że spanikował nieco w tak trudnej sytuacji, Davidzie.
114
Patrzył na nią podejrzliwie.
— Nie możesz go obwiniać — dodała.
Nastała długa chwila milczenia, po której Forrest spuścił w końcu wzrok. —A
jednak nie potrafię nic na to poradzić.
Karys wzruszyła ramionami. — Bo to właśnie gniew, który w sobie nosimy,
przygniata nas, ciąży nam nieznośnie.
— Kto tak twierdzi?
— Ja. — Posłała mu ledwo dostrzegalny uśmiech.
— O... — Forrest wyglądał na zaskoczonego. — Myślałem, że to cytat. Z jakiegoś
wiersza.
Ponownie wzruszyła ramionami. — Ja zawsze głoszę twierdzenia o „głębokiej
treści". — Uśmiechnęła się do niego, a przestrzeń między nimi wypełniła się
ciepłem. — Przykro mi z powodu twojego ojca, Da-vidzie. Twojej matce musi być
pewnie bardzo ciężko.
Posłał jej zakłopotane spojrzenie. — Wiesz, to naprawdę dziwne — rzekł — ale ona
wydaje się tym zupełnie nie przejmować. Czasem nawet myślę, że ona...
— Lubi to?
Poczuł ulgę, że to ona to powiedziała. — Tak.
— Może czuje się tak, jakby znów miała dziecko.
Karys przypomniała sobie, jak jej matka zalewała ją troską, gdy tylko była
chora; wyglądało na to, że też była zadowolona z powrotu swej zależnej od niej
córeczki.
— Ale to...
— Naturalne. — Karys wpatrywała się gdzieś w przestrzeń. — Kobiety
instynktownie pragną spełniać się w roli matki.
Zagubienie i smutek, jakie odmalowały się na twarzy Karys, sprawiły, że
zapragnął zapytać ją, czy ma dzieci, a jeśli nie, to czy chciałaby mieć. Pytanie
jednak wydało mu się niedelikatne. Zamiast tego skierował rozmowę znów na własny
temat.
— Moja żona nigdy nie chciała mieć dzieci.
Zwróciła ku niemu grube szkła okularów, za którymi kryły się wielkie, sowie
oczy, i rzekła: — Nie?
— Nie. Zawsze była zbyt zajęta pracą nad jakimś wielkim przedsięwzięciem. —
Uniósł szklankę z piwem, jakby wznosił toast. — Moja żona to była artystka.
115
Zauważyła, że nie powiedział „moja była żona" jak mężczyźni, którzy cieszyli się
lub czuli ulgę, że pozbyli się ciężaru małżonki. — Musisz za nią tęsknić...
Ku jej zdumieniu Forrest uśmiechnął się i w jednej sekundzie przestał być
łysiejącym inspektorem policji w średnim wieku, a stał się małym chłopcem. — Już
nie — rzekł, a po chwili dodał: — Ale nie lubię samotności.
Pomyślał, że dał jej idealną sposobność, by wyznała: „To tak jak ja". Milczał
przez chwilę w nadziei, że to powie. Jednak zamiast tego Ka-rys patrzyła na
niego poważnie i nic nie mówiła.
— Karys — zawołał po chwili, niespodziewanie. — Coś ci przyszło do głowy, gdy
robiłaś sekcję...?
Machnęła ręką. — To nic ważnego. To ci nie pomoże.
— Powiedz mi — naciskał.
— Chodziło o to, co powiedziałeś o Klinice Catera — odparła. — To tylko takie
głupie skojarzenie. No wiesz, chirurgia plastyczna. Operacja piersi.
Zastanawiałam się, czy fakt, że pracowała w klinice specjalizującej się w
operacjach plastycznych, miał wpływ na... no... na to, w jaki sposób okaleczył
jej pierś.
Forrest siedział w milczeniu.
Szybko wypili kawę. On wstał pierwszy.
— Muszę iść — powiedział. — Mamy konferencję prasową... — Spojrzał na zegarek.
— ...za pół godziny.
Karys uśmiechnęła się z roztargnieniem. I znów zapanowała niezręczna cisza.
Doskonała okazja dla niego, by powiedzieć: „Było mi miło. Powtórzmy to kiedyś".
Ostrożne, grzeczne słowa, bezpieczne, bez żadnego narzucania się, ale Forrest
był zbyt świadomy tego, że nadal nic o niej nie wie. Wciąż była dla niego
zagadką, osobą obcą. Nie powiedział więc nic, zdjął kurtkę z krzesła i ruszył do
baru uregulować rachunek. Karys nie zatrzymywała go, odczekała jeszcze pięć
minut, nim odjechał z parkingu, po czym otuliła się czarnym, wełnianym płaszczem
i opuściła pub.
Forrest wiedział, że czekają go ciężkie chwile, gdy tylko zajął miejsce za
stołem i przebiegł wzrokiem szeregi oczekujących dziennikarzy, których było
zdumiewająco wielu jak na późne popołudnie drugiego dnia świąt. Pełna sala
świadczyła o wadze, jaką media przywiązywały
116
do tej sprawy. Od momentu, gdy zabójca uderzył po raz drugi, zyskał miano
seryjnego mordercy, a wystarczyło do tego dorzucić mroczne wzmianki o
okaleczeniach, by nazajutrz temat zapełnił pierwsze strony porannych gazet,
zarówno lokalnych, jak i tych ogólnokrajowych. Gdy Forrest przeglądał notatki,
jego oczy spoczęły na ognistowłosej dziewczynie pośrodku pierwszego rzędu.
Siedziała sztywno wyprostowana tuż przed nim i nie spuszczała z niego wzroku.
Przez krótką chwilę przytrzymał jej spojrzenie, zastanawiając się, czy nie
odczytał mylnie niechęci kryjącej się w zielonych, kocich oczach, i zadając
sobie pytanie, dlaczego to samo odczucie odzwierciedlał jego własny wzrok. Nawet
nie znał tej dziewczyny. Ale wzajemny antagonizm był niemal namacalny. Drugie
szybkie spojrzenie posłane dziennikarce utwierdziło go w mniemaniu, iż się nie
mylił. Jej wzrok wyrażał otwartą wrogość. A zatem oprócz Lewishama nie lubił go
ktoś jeszcze.
Chrząknął i otworzył spotkanie nie budzącym kontrowersji stwierdzeniem: — W
dzielnicy Edgbaston popełniono kolejne morderstwo. Wczoraj po południu
znaleziono ciało młodej pielęgniarki, Rosemary Baring.
Jak się tego spodziewał, rudowłosa jako pierwsza podjęła temat.
— Kolejne morderstwo, inspektorze Forrest? — Ton jej głosu był niebywale
sarkastyczny.
— Nieco ponad miesiąc temu, jak państwo zapewne pamiętacie, na terenie
wysypiska pomiędzy Szpitalem Królewskim a starym budynkiem oddziału położniczego
znaleziono zwłoki Colina Wilsona.
Większość dziennikarzy podniosła na chwilę wzrok i pokiwała głowami. To już nie
była żadna nowina, a na dodatek w najbliższym czasie nie zanosiło się na żadne
aresztowanie. Dla prasy to już była przebrzmiała historia. Tylko wzrok rudej
nadal pozostawał bystry.
— Czy policja łączy te dwa morderstwa? — Tym razem zapytał dziennikarz w
koszuli i luźno zawiązanym krawacie.
Forrest poczuł ulgę. — Tak.
— Na jakiej podstawie? — To znowu rudowłosa pytała lodowatym tonem.
— Oba morderstwa wykazują pewne podobieństwo.
— Jakie?
— Obydwie ofiary zostały ogłuszone uderzeniem w tył głowy i uduszone.
117
— Tak? — Wydawało się, że na sali jest tylko ich dwoje.
— Oba ciała znaleziono na terenie szpitala. Wiedziała, że było coś więcej.
— W obu przypadkach zwłoki znajdowały się w workach na szpitalne odpady. — Sam
nie wiedział, kiedy zyskał całkowitą pewność, że ta dziennikarka zna prawie całą
historię. Poczuł się zapędzony w kozi róg. — Obie ofiary zostały okaleczone przy
pomocy skalpela, jak nam się wydaje. To wszystko, co mogę państwu w tej chwili
powiedzieć.
Pałeczkę przejęła pulchna kobieta w zbyt obcisłych dżinsach i kurtce; to jej
pozostawiono do wykonania zadanie wyciągnięcia bardziej precyzyjnych informacji.
W dłoni trzymała ołówek, przygotowany do zanotowania dokładnego cytatu. — Czy
mógłby pan zdradzić więcej szczegółów, inspektorze?
Patrzyli na niego. Nikt nie notował. Wszyscy czekali. Po prostu czekali. Cisza,
jak makiem zasiał.
Krwiopijcy, pomyślał nieładnie Forrest. Krwiożercy węszący krwawą historię,
czerpiący przyjemność z obrzydliwych detali. Oni nie muszą rozmawiać z rodziną,
przyjaciółmi czy innymi poszkodowanymi przez przestępcę.
— Czy może pan zdradzić więcej szczegółów? — powtórzyła pulchna kobieta.
— W tej chwili niespecjalnie zależy nam na ujawnianiu detali — powiedział
spokojnie. — Czy możemy na tym poprzestać? Choćby przez szacunek dla krewnych i
dla samej ofiary. Nie rozumiem, co dobrego miałoby przynieść dokładne
poinformowanie o ranach zamordowanej.
Korciło go, by dodać: nie licząc wzrostu sprzedaży gazet. Nie chciał jednak
prowokować wrogiego nastawienia prasy. Ostatecznie zaapelował już o uszanowanie
prywatności żony i dziecka Colina Wilsona, a teraz tego obojętnego mężczyzny,
który zidentyfikował pocięte ciało Rosemary Baring.
Rudowłosa posłała mu wyzywający uśmiech.
Czuł, że powinien coś powiedzieć. — Jak wiecie — podjął szybko — Colin Wilson
był hydraulikiem prowadzącym własną firmę. Ubiegłej nocy zabito pielęgniarkę
pracującą w prywatnej Klinice Catera. Miała dwadzieścia siedem lat i mieszkała z
koleżanką w dzielnicy Edgba-ston.
118
— Czy ofiary były jakoś ze sobą powiązane? Teraz został zasypany gradem pytań.
— Jeszcze nie wiemy.
— Czy znały się?
— Tego też jeszcze nie wiemy.
— Czy możliwe jest, że morderstwa dokonywane są przez kogoś żywiącego jakąś
urazę wobec szpitala?
— To jeden z wątków, nad którymi pracujemy.
— Czy zabójca znał ofiary?
— Nic nam na ten temat nie wiadomo.
— Czy to możliwe, by żywił osobistą urazę wobec ofiar? Forrest pokręcił głową i
pozwolił im snuć domysły.
Nie myśleli długo. — Czy pan sugeruje, że w okolicy grasuje seryjny morderca,
który znów może uderzyć? — Forrest czuł na sobie drwiące spojrzenie rudowłosej.
— Czy ktoś obserwuje szpital, szukając kolejnych ofiar?
Forrest próbował się jakoś wykpić. Ciała ofiar zostały porzucone na terenie
szpitala, nie zaś tam wybrane. Nie podobał mu się tok ich rozumowania. Bał się
tytułów, jakie znajdzie w porannej prasie. Ale nie mógł niczemu zaprzeczyć,
żadnemu szczegółowi. Starał się przypomnieć sobie zeszłoroczne szkolenie pod
tytułem „Jak radzić sobie z mediami". Dawać jasne, jednoznaczne oświadczenia.
Pamiętać o postawionych sobie celach; w tym przypadku składały się na nie:
rozwiązanie sprawy, zapewnienie bezpieczeństwa okolicznym mieszkańcom,
zapobieżenie dalszym morderstwom, ochrona krewnych ofiar, zapobieżenie panice.
— Sugerujemy, by do zakończenia śledztwa i ujęcia mordercy mieszkańcy Edgbaston
nie wychodzili samotnie z domów, nie wsiadali do przygodnych samochodów,
zwłaszcza w pobliżu szpitala.
Dodał, że dodatkowe siły policyjne zostały postawione w stan pogotowia, by
czuwać nad bezpieczeństwem obywateli. To był tylko łagodny środek uspakajający.
Bez względu na liczebność sił, policja nie była w stanie powstrzymać „chirurga"
przed wykonaniem kolejnej operacji.
Pulchna pani w dżinsach przygryzała końcówkę ołówka. — Pana zdaniem, jaki jest
właściwie związek sprawy ze szpitalem?
Forrest ukrył się za zasłoną dymną. — W tej chwili analizujemy tę kwestię z
psychiatrą sądowym, doktorem Lewishamem. — Uśmiech-
119
nął się uspokajająco, jakby sugerując, że psychiatra jest w stanie rozwiązać
każdą sprawę.
Tb byli jednak dziennikarze. Ruda przemówiła znowu: — A jakie jest zdanie owego
psychiatry na ten temat?
— Doktor Lewisham rozpatruje tę sprawę z różnych punktów widzenia.
Mężczyzna w czarnej koszulce polo rzucił mu następne pytanie. — Czy
opracowaliście już portret psychologiczny przestępcy?
Forrest myślał przez chwilę nad odpowiedzią. Nie mogło to przecież zaszkodzić
sprawie. I zdarzały się przypadki, gdy pomoc prasy w rozwiązaniu śledztwa
okazywała się bardziej skuteczna niż poszukiwania prowadzone przez policjantów.
— Jest to dorosły mężczyzna izolujący się od społeczeństwa. Zainteresowany
pracą na sali operacyjnej.
W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że mówiąc to, popełnił błąd. Wszyscy
dziennikarze spojrzeli na niego.
Ktoś rzucił: — Na sali operacyjnej? Czy chce pan powiedzieć, że... — Tu urwał.
Inny głos dokończył: — Czy chce pan nam powiedzieć, że zabójca przeprowadzał na
swych ofiarach operacje!
Nie miał wyboru. — Istnieją pewne podobieństwa do zabiegów wykonywanych na sali
operacyjnej, to wszystko, co mogę w tej chwili powiedzieć.
Usłyszał świst wciąganego powietrza i odgłos szybkiego sunięcia ołówków po
papierze.
— Czy coś wskazuje na to, że zbrodni dokonał lekarz?
— Nie.
— Czy okaleczenia były identyczne?
— Nie.
— Czy do ich wykonania niezbędna była znajomość chirurgii?
— Niewielka.
Spojrzeli na niego ponownie. — Czy może pan zdradzić szczegóły?
— Nie — odrzekł Forrest ostro.
Rudowłosa uśmiechnęła się z satysfakcją. — Już pan powiedział, że użyto
skalpela. Co jeszcze mógłby pan powiedzieć?
— Obawiam się, że nic.
120
Widząc, że go wkurzyła, dziewczyna pokiwała głową. — Czy uważa pan, że morderca
jest lub był zatrudniony w szpitalu?
— To jedna z teorii, nad którymi pracujemy. Wstał. Konferencja prasowa dobiegła
końca.
Nie dla dziewczyny. Nawet gdy przesuwał się powoli wzdłuż stołu, rzuciła mu
jeszcze jedno pytanie:
— Czemu on to robi?
— Co takiego?
— Czemu operuje ofiary?
Początkowo chciał odpowiedzieć, że jego praca nie polega na takich spekulacjach,
lecz w końcu musiał przyznać, że nie wie. Do cholery. Najzwyczajniej nie wie.
27 grudnia 1999
Forrest nienawidził pierwszego dnia pracy po przerwie świątecznej i zadawanego w
kółko od nowa tego samego pytania: Jak minęły ci święta?
W tym roku było łatwiej niż w zeszłym, gdy jeszcze spędzał Gwiazdkę z Maggie,
Maggie tak wrogą, że wydawała mu się całkiem obcą osobą, nie żoną. W tym roku
miał też doskonałą wymówkę, by odwar-kiwać na radosne pytania. Odkrycie ciała
Rosemary Baring zdusiło w zarodku bożonarodzeniową euforię i nadało odprawie
poważny ton. Radosny nastrój policjantów zgromadzonych w pokoju odpraw szybko
ustąpił miejsca skupieniu i podenerwowaniu. Śledztwo nabierało rozmachu, tak pod
względem finansowym, ilości zaangażowanych policjantów, jak i znaczenia. Przed
nimi było wiele godzin pracy. I co jeszcze?
Po odprawie Forrest wezwał do siebie detektywów Shawa i Fiel-ding.
121
— Macie jakieś pomysły?
Z radością powitałby każdą myśl, nawet głupawe uwagi Shawa, ale oboje pokręcili
tylko głowami.
— No dobrze — rzekł — jeśli cokolwiek przyjdzie wam do głowy, natychmiast mi o
tym meldujcie.
Shaw rzucił mu przelotny uśmiech i wyszedł w ślad za Caroline Fielding.
Forrest wpatrywał się w telefon. Nie miał wymówki, by nie dzwonić do Lewishama.
Ale choć raz w komórce odezwała się poczta głosowa, prosząc, by zostawił
wiadomość. Szczęśliwy, że niespodziewanie został zwolniony z obowiązku rozmowy z
psychiatrą, Forrest rzucił krótko:
— Tu detektyw inspektor Forrest. — Zrobił pauzę. — Obawiam się, że... —
Następna przerwa. — ...znaleźliśmy kolejne zwłoki.
Lewisham zjawił się w porze lunchu, stając w drzwiach gabinetu For-resta, gdy
ten właśnie zamierzał wbić zęby w Big Maca. Spojrzał najpierw na psychiatrę,
potem na kanapkę, by odgryźć wreszcie spory kawał. Lewisham ze wstrętem skrzywił
swój wydatny nos.
— Ma pan więc następne zwłoki, inspektorze.
Forrest w zamyśleniu przeżuł kęs i dopiero wtedy przytaknął.
— Pielęgniarka — rzekł z pełnymi ustami.
Lewisham usiadł. — Aha — mruknął. — A pan nadal nie znalazł powiązania pomiędzy
morderstwem Wilsona i szpitalem?
— Nie.
Lewisham bezwiednie powtarzał słowa Karys. — Musi być jakiś związek między
ofiarami — rzucił ostro. — Pan go po prostu jeszcze nie znalazł. Czy nie
zechciałby pan osobiście odwiedzić żony Colina Wilsona? — Te słowa zawierały
ukrytą krytykę.
— Widziałem się z nią, ale nie powiedziała mi nic nowego — bronił się Forrest,
jakby był oskarżony o złe prowadzenie sprawy, o nieróbstwo.
Lewisham nie popuszczał: — Niech mi pan opowie o ranach pielęgniarki. Nie sądzę,
by został już sporządzony raport?
Forrest przerzucał papiery na biurku. — Nie, chyba go jeszcze nie otrzymałem —
rzekł. — Z reguły zajmuje to dzień lub dwa. Ale pamię-
122
— Macie jakieś pomysły?
Z radością powitałby każdą myśl, nawet głupawe uwagi Shawa, ale oboje pokręcili
tylko głowami.
— No dobrze — rzekł — jeśli cokolwiek przyjdzie wam do głowy, natychmiast mi o
tym meldujcie.
Shaw rzucił mu przelotny uśmiech i wyszedł w ślad za Caroline Fielding.
Forrest wpatrywał się w telefon. Nie miał wymówki, by nie dzwonić do Lewishama.
Ale choć raz w komórce odezwała się poczta głosowa, prosząc, by zostawił
wiadomość. Szczęśliwy, że niespodziewanie został zwolniony z obowiązku rozmowy z
psychiatrą, Forrest rzucił krótko:
— Tu detektyw inspektor Forrest. — Zrobił pauzę. — Obawiam się, że... —
Następna przerwa. — ...znaleźliśmy kolejne zwłoki.
Lewisham zjawił się w porze lunchu, stając w drzwiach gabinetu For-resta, gdy
ten właśnie zamierzał wbić zęby w Big Maca. Spojrzał najpierw na psychiatrę,
potem na kanapkę, by odgryźć wreszcie spory kawał. Lewisham ze wstrętem skrzywił
swój wydatny nos.
— Ma pan więc następne zwłoki, inspektorze.
Forrest w zamyśleniu przeżuł kęs i dopiero wtedy przytaknął.
— Pielęgniarka — rzekł z pełnymi ustami.
Lewisham usiadł. — Aha — mruknął. — A pan nadal nie znalazł powiązania pomiędzy
morderstwem Wilsona i szpitalem?
— Nie.
Lewisham bezwiednie powtarzał słowa Karys. — Musi być jakiś związek między
ofiarami — rzucił ostro. — Pan go po prostu jeszcze nie znalazł. Czy nie
zechciałby pan osobiście odwiedzić żony Colina Wilsona? — Te słowa zawierały
ukrytą krytykę.
— Widziałem się z nią, ale nie powiedziała mi nic nowego — bronił się Forrest,
jakby był oskarżony o złe prowadzenie sprawy, o nieróbstwo.
Lewisham nie popuszczał: — Niech mi pan opowie o ranach pielęgniarki. Nie sądzę,
by został już sporządzony raport?
Forrest przerzucał papiery na biurku. — Nie, chyba go jeszcze nie otrzymałem —
rzekł. — Z reguły zajmuje to dzień lub dwa. Ale pamię-
122
tam główne punkty. Ofierze zadano te same śmiertelne obrażenia co Wilsonowi —
dodał. — Chociaż...
Lewisham wzdrygnął się ze zniecierpliwienia. — „Chirurg" na pewno nie okaleczył
drugiej ofiary w ten sam sposób.
— Skąd pan to wie? — spytał zaintrygowany Forrest. Lewisham odchylił się do
tyłu i, zadowolony z siebie, złożył palce
w protekcjonalnym, pełnym zadowolenia z siebie geście.
— Bo wiem — odparł z uśmiechem — że żaden chirurg nie zechce poświęcić całej
swej kariery tak prostym zabiegom jak operacja przepukliny. — Pochylił się do
przodu. — Czy mam rację? — zapytał z przejęciem.
Forrest skinął głową.
Oczy psychiatry błyszczały. — Więc co mamy tym razem?
— Usuniętą pierś.
— Och, doprawdy? Prawą czy lewą?
— Lewą.
— Kurczęta — rzekł Lewisham.
— Co, proszę?
— Musiał na czymś praktykować, nieprawdaż? Zastanawiałem się, czy nie były to
kurczęta. No, wie pan, żeby nauczyć się anatomii. To ma podstawowe znaczenie,
nie sądzi pan? Przyszło mi to do głowy podczas świątecznego obiadu.
Forrest poczuł, że ogarniają go zbyt silne mdłości, by zwrócić mu uwagę na
oczywisty fakt, iż kurczęta i ludzie posiadają zupełnie odmienną budowę ciała.
Może dla „chirurga" nie miało to znaczenia. Krojenie to krojenie. Może on
widział w tym tylko szansę na piłowanie kości, oddzielanie tkanek, krojenie
mięśni. Forrest już nigdy ze smakiem nie spożyje gwiazdkowego obiadu.
Lewisham wstał. — Myślę że nadeszła pora, bym złożył wizytę naszej pani patolog.
Forrest z ulgą patrzył, jak wychodzi.
Karys wepchnęła do ust kilka kostek czekolady i wczytała się w swoje notatki z
sekcji zwłok Rosemary Baring. Forrest pewnie koncentrował się na tradycyjnych
policyjnych metodach prowadzenia śledztwa, ale ona, aczkolwiek niechętnie,
musiała wziąć stronę Barneya: to motywy, którymi kierował się morderca,
stanowiły podstawę do rozwiązania za-
123
gadki. To motywy miały go w końcu zdradzić. Wielkie znaczenie mógł mieć fakt,
czy znał ofiary i czy ofiary znały się wzajemnie. Sięgała ręką po kolejny
kawałek czekolady, gdy nagle nawiedziła ją myśl: jak „chirurg" czuł się po
operacji? Czy satysfakcja połączona z winą ustępowała miejsca głębokiej odrazie?
Dlaczego używał szpitalnych worków na odpady? Z poczucia sprawiedliwości? Dla
wygody? Bo były dostępne? Musiał być jakiś powód. To na pewno było działanie
zamierzone. Zaczęła zdawać sobie sprawę, że wszystkie jego działania były
zamierzone, nic nie było przypadkowe. To dlatego zmuszony był porzucać ciała na
terenie szpitala, nawet jeśli wiązało się to dla niego z podniesionym ryzykiem,
z uwagi na dodatkowe patrole policji i wzmożoną czujność ludzi w tym rejonie.
Karys zmarszczyła brwi i wsunęła okulary wyżej na nos. Ukryła brodę w dłoniach i
myślała — intensywnie myślała.
Gnębiło ją niejasne uczucie, że wie o zabójcy coś, czego nikt inny nie wiedział.
Nie chodziło tylko o wiedzę o kolejności zadawania ciosów, o elemencie
zaskoczenia i rozmiarze obrażeń. To było oczywiste. Ale było coś jeszcze, coś,
co można by nazwać wiedzą dla wybranych, czego mogła być świadoma jedynie ona.
Czuła się tak, jakby morderca podrzucił gdzieś coś, co miała znaleźć. Problem w
tym, że nie wiedziała co. Niemniej jednak uczucie było wystarczająco silne, by
przyprawić ją o zimny dreszcz, gdyż czuła, że „chirurg" pcha ją w kierunku
wcześniej obranego celu, ma nad nią kontrolę. Siedziała przy biurku nieruchomo,
pozwalając myślom błądzić, tak jak on tego chciał, zadając sobie wciąż te same
pytania. Na przykład to ze szpitalem. Dlaczego porzucił tam ciała? Czy dlatego,
że według niego ostatecznie tam było najlepsze dla nich miejsce? A może porzucał
je u drzwi instytucji, wiedziony tym samym instynktem, który kieruje matką
porzucającą noworodka na schodach kościoła? Czy więc szpital był... sanktuarium?
Jej umysł miotał się, nie podsuwając żadnych wniosków.
Po co wykonywał te chirurgiczne cięcia? Odpowiedź: by założyć szwy. Po co
mordował, a później okaleczał? Odpowiedź: by tym bardziej zagmatwać sprawę. Ale
dlaczego?! — ponownie krzyknęła w myślach. Po co w ogóle ta przeklęta zabawa?
Po świętach Brenda zafundowała sobie jeszcze jeden wolny dzień. Pulsujący ból
głowy i nudności nie pozwoliły jej opuścić łóżka aż do lunchu. Ręce jej drżały,
gdy robiła sobie kawę. Pinky Sutcliffe nie miał-
124
by z niej dzisiaj żadnego pożytku, upuszczałaby instrumenty, a może nawet
zwymiotowałaby na pacjenta. Czując chłód, owinęła się różowym, frotowym
szlafrokiem, włączyła gazowy kominek, chwyciła pilot od telewizora i położyła
się z przymkniętymi oczyma.
Obudził ją dzwonek do drzwi, tak że usiadła wystraszona. Na dworze było już
ciemno. Musiała przespać wiele godzin. Cały dzień. Zostawiła rozsunięte zasłony
i każdy ciekawski przechodzień mógł ją zobaczyć śpiącą na kanapie. Wstała i
otuliła się szlafrokiem. Usłyszała następny dzwonek, któremu towarzyszyło
szarpanie za klamkę. Potykając się, doszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku,
a dopiero wówczas zorientowała się, że nie założyła łańcucha.
To był tylko Terry. Obejrzał ją od góry do dołu, przyjrzał się niedbałemu
ubraniu, dostrzegł brak makijażu i poklepał ją żartobliwie po ramieniu:
— Mamy kaca, mamuśku? Nie byłyśmy w pracy? — Uszczypał ją w policzek. —
Dzwoniłem. Powiedzieli, że jesteś chora. Domyśliłem się.
Poprowadziła go do salonu. — Masz rację, mam kaca. A poza tym dziś nie
operowaliśmy — skłamała, nie chcąc stracić w jego oczach.
Terry spojrzał na nią ostro i opadł na sofę. — A więc nie zaniedbujesz
obowiązków?
Wcisnęła się obok niego, pragnąc położyć mu wciąż obolałą głowę na kolanach. Nie
ośmieliła się jednak. Oparł się o poduszki.
— Shani zrobiła mi dziś awanturę. Brenda zamknęła oczy.
— Powiedziała, że chcesz mnie uwieść.
— Mała krowa.
Terry spojrzał teściowej w twarz. — Nie przepadasz za swoją córeczką, co?
Brenda nawet nie trudziła się, by zaprzeczyć. Dumał przez chwilę, po czym
zmienił temat.
— Widziałaś dzisiejsze gazety?
— Leżąc cały dzień tutaj na kanapie? Skąd je miałam wziąć?
— Popełniono następne morderstwo. Zginęła jakaś pielęgniarka. Brenda wyciągnęła
ramiona nad głową i ziewnęła.
— Znaleźli ją na terenie nowo budowanego bloku położniczego. Wczoraj wykonano
sekcję zwłok. Mówi się, że zrobił to ten sam facet, który wykończył hydraulika.
Tego Wilsona.
125
Brenda zaniechała wszelkiej ostrożności i, posłuszna instynktowi, położyła głowę
na kolanach zięcia, przerzucając nogi przez boczne oparcie kanapy. Terry dotknął
jej twarzy. Bez makijażu wyglądała staro, a skórę miała obwisłą.
Brenda zamknęła oczy i z lubością poddała się chłodnym palcom pieszczącym jej
twarz. — Tak mi dobrze, Terry.
— Ta dziewczyna miała na imię Rosemary.
Brenda ponownie ziewnęła, czując, jak stopniowo na powrót ogarnia ją senność.
— Wiele dziewcząt ma tak na imię — mruknęła.
— Pracowała w jakiejś klinice.
— Aha.
Terry zastanawiał się, jak dużo jej powiedzieć. Tytuły były koszmarne.
— Pociął ją. Ten gość to szaleniec.
— Mmm. — Nie dbała teraz o to. Nie dbała zupełnie o nic.
— Zastanawiam się, czy to nie ktoś ze szpitala.
To stwierdzenie ją jednak poruszyło. — Niemożliwe. My tam jesteśmy normalni,
Terry. Do znudzenia normalni.
— Brenda...
— Mmm?
Coś mu przyszło do głowy, gdy czytał poranną prasę. — Powiedzieli, że facet
pociął ją skalpelem.
— O?
— I wiesz co? Ja myślę, że to Malcolm. To znaczy... no wiesz, on kolekcjonuje
ostrza skalpeli, no nie? No i jest dziwny.
Te słowa wyrwały Brendę z letargu. Usiadła. — Słucham?
— Uważam, że to Malcolm — powtórzył Terry. — Inaczej po co by mu były ostrza
skalpeli?
— Do wykonywania ozdób do mebli.
— Tak? A ja jestem baletnicą.
— Prędzej ty zostaniesz baletnicą niż Malcolm seryjnym mordercą. On nie
skrzywdziłby nawet muchy.
— Czy widziałaś jakąkolwiek wykonaną przez niego ozdobę?
— Obiecał, że zrobi mi obrazek — zbyła go Brenda.
— Ale czy widziałaś jakiekolwiek gotowe produkty?
— Nie.
126
— Gdyby naprawdę zajmował się tylko rzeźbieniem ozdób, nie potrzebowałby tych
wszystkich ostrzy. Wystarczyłoby mu jedno lub dwa.
— Wszystko jedno. Tamten hydraulik został uduszony. Czytałam o tym.
— Tak, ale po śmierci pocięto go skalpelem. Tak napisali w Post. — Terry
pochylił się nad nią. — Mogłabyś przestać dostarczać mu ostrza, Brendo...
— Ale on tak na mnie polega. Nikt więcej go nie odwiedza. Nie ma zbyt wielu
przyjaciół.
— Myślę, że powinniśmy powiedzieć o nim policji.
— Nie! Nie mogę uwierzyć, że to Malcolm. On jest taki delikatny. Terry patrzył
na nią sceptycznie. — A skąd ty właściwie znasz takiego świra?
— Pracowaliśmy razem. Był salowym na operacyjnej.
— Ale już nie jest. Dlaczego?
— Odszedł.
— Czemu?
Brenda szczelniej otuliła się szlafrokiem. Pożądanie ją opuściło. — To było
naprawdę bardzo smutne — rzekła. — Jego matka zachorowała. Na raka. Poddano ją
usunięciu jelita. Ale nie powróciła do zdrowia. Malcolm rzucił pracę, by się nią
opiekować. Niedługo później zmarła. Ale nie przyjęto go z powrotem do pracy.
Wtedy zaczął się zmieniać. Stawał się coraz bardziej dziwny; samotny, jak sądzę.
— Na co zmarła?
— Jego mama? — Rzuciła mu rozdrażnione spojrzenie. — Na raka, oczywiście.
Terry obrócił się. — Jesteś tego pewna, prawda?
— Oczywiście, że jestem pewna. — Brenda przesunęła się na drugi koniec sofy. —
Słuchaj, Terry. Nie wiem, do czego zmierzasz, ale Malcolm jest nieszkodliwy.
Jest słodkim, miłym człowiekiem. Może tylko nieco dziwnym. To wszystko.
Detektyw sierżant Caroline Fielding z drżeniem podeszła do obrotowych drzwi.
Nienawidziła szpitali. A już najbardziej nie znosiła bloków operacyjnych. To był
już czwarty blok, jaki odwiedzała w ciągu kilku ostatnich dni, i zaczynała czuć,
że dostaje szpitalnej fobii. Zapukała do drzwi bloku numer cztery.
127
Uchyliła je dość pulchna kobieta w średnim wieku, w zielonym, chirurgicznym
fartuchu i białych chodakach. Kilka ciemnych kosmyków wysunęło się spod
czapeczki, która wyglądała jak uszyta z niebieskiego dżinsu. Spojrzała pytająco
na Fielding, gdy ta mignęła jej przed oczami legitymacją.
— Siostra Watlow? Dzwoniłam wcześniej.
Pielęgniarka przytaknęła.
Caroline Fielding przezornie zadzwoniła wcześniej z trzech powodów: z
uprzejmości, by sprawdzić, czy siostra będzie miała czas, i upewnić się, że nie
trafi w niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie i nie ujrzy operacji w toku —
kolejnego pociętego ciała, tym razem żywego, co mogłoby jeszcze bardziej
urozmaicić jej nocne koszmary. Spojrzała nerwowo ponad ramieniem pielęgniarki.
Brenda Watlow wyczuła jej niepokój. — W porządku — zapewniła — nic się w tej
chwili nie dzieje. Mamy przerwę na lunch. Ale jeśli zamierza pani wejść, musi
pani nałożyć obuwie ochronne. I fartuch na ubranie. — Jej zachowanie cechowała
stanowczość, szorstkość i wład-czość. — I musi pani zakończyć zadawanie pytań
najpóźniej do drugiej trzydzieści — oznajmiła rzeczowo Brenda. — Później
zaczynamy znowu.
Brenda pomogła Fielding nałożyć wielki, bawełniany fartuch w tym samym odcieniu
zieleni co jej własny, zawiązała pasek i wręczyła parę białych chodaków. Widząc
się w lustrzanych drzwiczkach szafki, Fielding ze zdumieniem stwierdziła, że
wygląda jak jedna z nich. Przyglądała się sobie z zaciekawieniem, wodząc rękami
po bezkształtnym stroju. Przebranie zupełnie ją zmieniło. Nie była już
policjantką po czterdziestce, od ponad dwudziestu lat żoną innego gliniarza, ale
częścią personelu bloku operacyjnego. Uśmiechnęła się do siebie niepewnie,
potrząsnęła ciemnymi włosami i ruszyła za pielęgniarką do małego, kwadratowego
pokoju, pomalowanego na szaro, rozjaśnionego pomarańczowymi krzesłami. Pośrodku
stał mały stolik z talerzami kanapek i czterema niebieskimi kubkami pełnymi
parującej herbaty. Trzy inne osoby, również w zielonych fartuchach, spożywały
lunch.
Brenda usiadła i poczęstowała się kanapką. — To jest detektyw sierżant Caroline
Fielding — zwróciła się do pozostałych osób. — Prowadzi dochodzenie w sprawie
śmierci tej biednej pielęgniarki.
128
4
W miarę jak Brenda mówiła, Fielding widziała odmalowujące się na twarzach
zebranych różne uczucia. Zaniepokojenie, ciekawość, ale nie żal. Siostra
wskazała na wysokiego mężczyznę siedzącego po lewej stronie.
— To doktor Sutcliffe, jeden z naszych najbardziej doświadczonych chirurgów.
Wysoki mężczyzna z elegancją skinął głową i odgryzł niewielki kawałek kanapki,
po czym odłożył ją na talerzyk. Carol Fielding zdążyła dostrzec przenikliwe,
inteligentne, niebieskie oczy, nim przeniosła wzrok na innych.
— Pan Rają, nasz stażysta. — Hindus również skłonił głowę.
— I wykwalifikowana pielęgniarka Ellery.
Szczupła, blada dziewczyna o niespokojnych oczach utkwiła swe spojrzenie w
Caroline Fielding.
— Ja znałam Rosemary Baring — wyznała z trudem. — Razem się szkoliłyśmy.
To był dobry początek. Fielding usiadła na krześle tuż obok pielęgniarki.
— Dobrze ją pani znała?
— Wtedy tak. Ale odkąd przeniosła się do Kliniki Catera, praktycznie nie miałam
z nią kontaktu. — Pielęgniarka pomyślała chwilę, po czym dodała: — A to było
ładnych kilka lat temu.
— Dlaczego się tam przeniosła?
Pielęgniarka gwałtownie zamrugała. — Nie wiem. To znaczy... w prywatnych
klinikach nie płacą najlepiej i nie można pójść na wcześniejszą emeryturę.
Dlatego często brak tam personelu. Większość pieniędzy idzie na to, by placówka
wyglądała na jak najbardziej luksusową.
W słowach dziewczyny brzmiała niechęć, którą Fielding z łatwością wychwyciła.
— Czy pani kiedykolwiek pracowała w takiej instytucji? Pielęgniarka spojrzała
posępnie w bok na instrumentariuszkę.
— Kilka razy — wyznała. — Kiedybrak mi gotówki, biorę tam parę zmian. Ale nigdy
jej nie spotkałam.
Instrumentariuszka odezwała się: — Ho, ho, cóż to, chałturzymy, siostro? —
Jednak brwi miała uniesione, a twarz rozbawioną.
129
\
— Kiedy widziała pani Rosemary Baring po raz ostatni? — kontynuowała Caroline
Fielding.
Dziewczyna zamyśliła się.
— Sześć miesięcy temu, a najdalej rok — rzekła w końcu. — Wpadłam na nią w
hipermarkecie.
Fielding poczuła nagły przypływ irytacji. — Więc ile w końcu upłynęło: sześć
miesięcy czy dwanaście?
— Nie wiem.
— Jaka to była pora roku? Dziewczyna spojrzała na nią bez wyrazu.
Caroline Fielding spróbowała inaczej. — Zakładam, że nie powiedziała wtedy nic,
co mogłoby rzucić światło na tę sprawę?
Dziewczyna posłała jej smutny, krzywy uśmiech. — A co mi niby miała powiedzieć?
— zaczęła ironicznie. — Że spodziewa się, iż około Bożego Narodzenia zostanie
stuknięta przez jakiegoś szaleńca?
— A więc uważacie państwo, że to szaleniec?
Wszyscy członkowie zespołu operacyjnego pokiwali głowami. Jedynie Sutcliffe
zdobył się na ustny komentarz.
— Nic innego nie wchodzi w rachubę. Tylko takie wytłumaczenie wydaje się w
miarę logiczne. Ten człowiek to skończony pomyleniec.
Caroline Fielding patrzyła na mówiącego chirurga. Tak normalnego, tak
zrównoważonego. A tamten? Pan Sutcliffe musiał mieć rację. Tamten uczynił z
medycznej profesji groteskową maskaradę.
Pielęgniarka westchnęła głęboko. — To okropne — powiedziała. — To znaczy...
człowiekowi nawet do głowy nigdy nie przyjdzie, że ktoś, kogo zna, może zostać
zamordowany.
Fielding wymamrotała tylko, że rzeczywiście, zdarza się to rzadko. Jednak nie
mogła powiedzieć, by wszyscy czworo specjalnie się tym przejmowali. Dwa
morderstwa, oba ciała porzucone na terenie szpitala. Wyglądało to tak, jakby
tutaj zdarzało się to wcale nie tak rzadko. Przy tym ona sama wiedziała
najlepiej, jak niewiele było podstaw, na których można było oprzeć dalsze
śledztwo.
Spróbowała jeszcze z innej strony. — Czy ktoś z państwa znał Co-lina Wilsona,
hydraulika zamordowanego w ubiegłym miesiącu?
Tym razem wszyscy jak jeden mąż popatrzyli na nią wzrokiem bez wyrazu.
Sutcliffe poruszył się na krześle.
130
Caroline Fielding spojrzała na instrumentariuszkę. — Czy mogłaby mi pani
pokazać, gdzie przechowuje pani potrzebne materiały i narzędzia?
Brenda Watlow rzuciła jej niechętne spojrzenie. — Po co? — zapytała wprost.
Fielding nie chciała jej tego powiedzieć, ale czuła, że będzie lepiej, jeśli
obdarzy tę kobietę zaufaniem, chociaż częściowo. Wstała.
— To, co powiem, jest przeznaczone tylko dla pani uszu, siostro — rzekła i
poczuła satysfakcję, gdy Brenda poprowadziła ją do drzwi, mówiąc energicznie,
ugodowym tonem:
— Dobrze.
Brenda poprowadziła ją do dużego, pozbawionego szyb magazynku, od góry do dołu
zastawionego półkami z akcesoriami chirurgicznymi. Nawet Fielding wiedziała, że
praktycznie niemożliwe jest prowadzenie jakiegokolwiek rejestru przy takiej
ilości rękawiczek, skalpeli, nici na szwy, maseczek, fartuchów i innych
chirurgicznych rekwizytów.
— Naszym zdaniem zabójca po dokonaniu morderstwa naciął skórę swych ofiar
skalpelem. Ustaliliśmy, że było to ostrze numer 22.
— Takie jak to?
Brenda Watlow sięgnęła po kartonowe pudełko i wyciągnęła z niego foliowy
pakunek. Caroline Fielding przyjrzała mu się. Na opakowaniu nadrukowany był
kształt ostrza i numer 22.
— Tak — odpowiedziała. — Następnie zszył rany nicią numer 5/0. Podobno to dość
niespotykana kombinacja, a materiały mogły pochodzić z bloku operacyjnego
specjalizującego się w zabiegach na jamie brzusznej lub w chirurgii plastycznej.
Brenda Watlow była opanowaną kobietą, idealnie przystosowaną do zawodu, jaki
wykonywała, i zdolną do słuchania przerażających opowieści bez okazywania
emocji. Jedynym znakiem, że usłyszała i zrozumiała, co do niej mówiła Fielding,
było szybkie mruganie powiekami i nieznaczne drżenie ręki, którą sięgnęła do
małego, plastykowego pudełka.
— Chodzi o takie nici? — zapytała.
Wzrok Fielding powędrował do kolejnej foliowej paczuszki w jej ręku. Były to
cieniutkie jedwabne nici numer 5/0.
— Dokładnie — odparła spokojnie. — Czy mogę je zatrzymać?
— Oczywiście.
131
Fielding włożyła je ostrożnie do kieszeni i uważnie przyjrzała się zawartości
magazynu, niemal identycznego jak te, które już widziała.
— Ten magazyn nie jest zamykany na klucz?
Brenda Watlow pokręciła głową. — Nie ma takiej potrzeby.
— Więc każdy mógł do niego wejść?
— Tylko personel z tego bloku operacyjnego — odparła Brenda. — Jesteśmy
jedynymi osobami, które tu wchodzą.
— A w nocy?
— W nocy blok jest zamknięty. Jeśli wychodzę ostatnia, zamykam drzwi na klucz
osobiście. Jeśli nie, zaszczyt ten przypada siostrze El-lery. To jest zawsze
zadanie wykwalifikowanego personelu, a klucze oddawane są na portierni.
Fielding rozejrzała się pobieżnie dokoła. — Nigdy nie zauważyła pani, że coś
znikło?
— A o jakich ilościach pani mówi?
Fielding zastanowiła się. — O dwóch ostrzach skalpela. I dwóch paczkach nici.
Instrumentariuszka uniosła brwi, a Fielding zrozumiała ją bez słów. Jak można
było zauważyć zniknięcie takiej ilości zapasów? Ponownie przebiegła wzrokiem po
półkach z ekwipunkiem.
— Czy znała pani Rosemary Baring, z domu Shearer?
Brenda zamyśliła się. — Zdaje się — odparła wolno — że odbywała tutaj staż.
Wszyscy, rzecz jasna, o tym rozmawialiśmy. Choć ja osobiście sobie jej nie
przypominam.
— Czy mogłaby to pani sprawdzić?
Brenda Watlow zawahała się. — Jestem całkowicie pewna, że z nami pracowała, ale
to było ładnych kilka lat temu. Czy to aż takie istotne?
— Ile lat temu?
— Pięć, może sześć. A może więcej. Pielęgniarki odbywają staże na chirurgii na
drugim roku studiów. Pracują tu tylko przez kilka tygodni, później idą na inne
oddziały. Nie mogę pamiętać każdej z nich.
— Ale ma pani wrażenie, że ją pamięta?
Ciemne oczy Brendy Watlow błysnęły. — Tak — rzekła raptem. — Kiedy zobaczyłam
jej zdjęcie w gazetach, pomyślałam, tak. — Zawahała się. — Wyglądała znajomo.
— Czy pamięta pani coś na jej temat? Cokolwiek?
132
— Nie. — Rozdrażnienie przeniknęło do głosu pielęgniarki, sprawiając, że
zabrzmiał ostro. — Już pani mówiłam. Wiele stażystek przewija się przez oddział.
Proszę wybaczyć... czy już pani skończyła? Muszę wracać do pracy. Powinnam
zacząć przygotowywać materiały do operacji.
— Tak. Tu w każdym razie skończyłam. Ale zanim pójdę, chciałabym zamienić kilka
słów z innymi pracownikami, jeśli to możliwe.
Brenda Watlow nie odpowiedziała, tylko odprowadziła ją z powrotem do pokoju
wypoczynkowego. Siostra Ellery już wyszła. Caroline Fielding postanowiła
najpierw porozmawiać z doktorem Sutcliffem. Zdążyła już sobie wyrobić zdanie na
jego temat: dumny, wyniosły, autokratyczny — posiadał wszystkie cechy, jakich
można spodziewać się po chirurgu. Zastanowiła się, czy mężczyzna, którego
szukają, jest taki sam — napuszony i nieco sztywny.
Patrzyła, jak Sutcliffe bierze kęs kanapki, popija herbatą. Jego wszystkie ruchy
były precyzyjne i opanowane. Prawie jak wyuczone sceniczne gesty. Jednak jego
chirurgiczna dokładność okazała się przydatna. Odpowiadał na jej pytania z
drobiazgowością, jakiej mogła się spodziewać tylko po człowieku jego profesji.
— Jak długo pan tutaj pracuje?
— Dwadzieścia osiem lat minie 15 października.
— Przez cały czas jako specjalista chirurg, panie doktorze? — Instynktownie
czuła, że to pełne szacunku „panie doktorze" powinno stanowić nieodzowną część
przesłuchania.
— Oczywiście. Staż odbywałem w Szpitalu Miejskim.
— Rozumiem. Jak przypuszczam, nie znał pan ani Rosemary Ba-ring, ani Colina
Wilsona?
— Nie wydaje mi się. Chociaż... — Zawahał się, ważąc coś w myślach. — Czy ten
Wilson nie był hydraulikiem?
— Owszem.
— Ostatnio wraz z żoną zatrudniliśmy hydraulika. — Zacisnął usta. —Ale nie
potrafię pani podać jego nazwiska.
— A co mu państwo zleciliście?
— Mamy stosunkowo dużą sypialnię — odrzekł pan Sutcliffe. — Dlatego
postanowiliśmy wydzielić z niej łazienkę.
— I nie pamięta pan nazwy firmy, którą pan zatrudnił?
133
— Nie. — Przesłanie było oczywiste: takie domowe detale nie zaprzątały uwagi
chirurga.
— A czy ma pan może potwierdzenie wystawienia czeku, panie doktorze? — nalegała
Fielding.
Chirurg zrobił się jeszcze bardziej wyniosły. — Nie rozumiem, co to...
— To by nam pomogło, panie doktorze — wyjaśniła. — W śledztwie.
Chirurg opuścił pokój, z irytacją stukając butami.
Rają uniósł ręce. — Mnie nie ma pani o co pytać — powiedział sympatycznie,
błyskając białymi zębami. — Pracuję w tym szpitalu dopiero od trzech miesięcy.
Caroline Fielding śmiało spojrzała mu w oczy. — To właśnie wtedy zaczęły się
morderstwa. — Patrzyła, jak sympatyczny wyraz znika z twarzy Hindusa jak za
pociągnięciem czarodziejskiej różdżki.
— Słucham? — wykrztusił.
Fielding uśmiechnęła się do niego. — W porządku, proszę pana. Tak naprawdę nie
sądzimy, by zabójcą był ktoś z chirurgów ze szpitala.
Rają złożył ramiona i uśmiechnął się. — Dzięki Bogu za to.
Pan Sutcliffe wrócił, niosąc potwierdzenie. — Tysiąc czterysta funtów — oznajmił
zupełnie niepotrzebnie. — Na tyle opiewał rachunek hydraulika. Niestety, tej
sumy nie otrzymał pani przyjaciel Wilson, ale inna firma, Campbell de Morgan.
Caroline wyciągnęła rękę, a chirurg niechętnie podał jej książeczkę czekową.
Potwierdzenie oczywiście było szczegółowo wypełnione: odbiorca, data, suma,
dokładna co do pensa. 1 340 funtów i 89 pensów. Saldo konta poniżej. Pan
Sutcliffe nie miał najwyraźniej problemów finansowych. Wszyscy patrzyli, jak
zwraca książeczkę chirurgowi.
Jednak na tym bloku operacyjnym wyczuła coś dziwnego, czego nie było gdzie
indziej. Personel był spięty, jakby miał się na baczności. A może wyobraziła to
sobie tylko, sprowokowana faktem, że Rosemary Baring kiedyś tu pracowała, że
jedna z pielęgniarek razem z nią studiowała, że szwy i ostrza, które naznaczyły
ciała ofiar, były tu stale używane i, w końcu, że tutejszy chirurg zatrudnił
hydraulika. Nie Co-lina Wilsona wprawdzie, ale czy to przypadek, że ten chirurg
też chciał urządzić łazienkę przylegającą do sypialni? Była to przecież robota,
od
134
której odciągnięty został Colin Wilson. Wyglądało na to, że całkiem sporo ludzi
urządzało sobie prywatne łazienki przy sypialni.
Chwytała się już przysłowiowych brzytew.
Wróciła siostra Ellery. — Pierwszy pacjent z popołudniowej kolejki jest już pod
narkozą — poinformowała.
Fielding wstała, by opuścić pokój. Gdy mijała drzwi, jeszcze raz spojrzała na
pielęgniarki i chirurga. Miała niejasne uczucie, że specjalista i
instrumentariuszka czują się z jakiegoś powodu niezręcznie. Odetchnęli z ulgą,
że już wychodziła. Dlaczego? Przekonani o własnej niewinności, powinni być
sprzymierzeńcami prawa. Niemniej jednak, przyglądając się ciemnym oczom siostry
i chudej, patriarchalnej, wyniosłej sylwetce lekarza, wiedziała, że chcieli, by
już sobie poszła. Sęk w tym, czy miało to jakiekolwiek znaczenie dla śledztwa.
Prawdopodobnie nie. Pewnie zwyczajnie chirurg nie zapłacił jakiegoś mandatu, a
siostrzyczka miała zwyczaj podwędzać mydło ze szpitalnych zapasów. A może po
prostu z niecierpliwością czekali, aż będą mogli wrócić do zabiegów rozpisanych
na popołudnie.
Lewisham dotarł do kostnicy o czwartej po południu. Był zadowolony, że zdążył
już zapaść zmrok. Właściwie rozmyślnie czekał, aż zrobi się ciemno. Rozglądając
się po parkingu, nacisnął guzik dzwonka. Bez trudu odgadł, który samochód
należał do Karys: czarny mercedes. Wydął wargi. Strasznie szpanerski.
Otworzyła drzwi i znieruchomiała.
— Barney — rzekła.
— Jak się masz, Karys? — spytał chłodno. Wzruszyła ramionami.
— Zapewne zastanawiasz się, co tu robię.
— Niezupełnie. Jestem tylko zaskoczona, że zająłeś się psychiatrią. Myślałam,
że marzyła ci się chirurgia.
Barney zamknął drzwi za sobą. — Egzaminy były zbyt trudne. Te szuje ciągle mnie
oblewały. Dano mi w końcu do zrozumienia, że jeśli odbędę staż i zrobię
specjalizację z psychiatrii, to posypią się oferty pracy. I posypały się, Karys.
Niedługo mogę nawet zostać profesorem.
Patrzyła na niego spokojnie. I pomyśleć tylko, że to zero, ten nikt był
odpowiedzialny za tyle lat cierpienia. Doznała głębokiego rozczarowania.
135
Barney dotknął jej ramienia. — Wciąż samotna?
— Tak.
Już się go nie bała, nie lękała. Czuła się tak, jakby zrzuciła z ramion olbrzymi
ciężar. Psychiatrzy mieli rację. Wystarczyło stawić czoło swoim lękom, by te
znikły jak kamfora.
— A zatem — rzekł Barney — lepiej od razu zaproś mnie do swego biura i pokaż
notatki z sekcji zwłok tej nieszczęsnej pielęgniarki. — Przez sekundę patrzył
jej prosto w oczy. — Ten twój inspektor powiedział mi, że nasz przyjaciel
„chirurg" próbował mastektomii.
— To nie jest żaden mój inspektor.
Barney uśmiechnął się. — Nie? Nie. Jasne, że nie. Żyjesz teraz z kobietą. Jest
dziennikarką, jak słyszałem.
Karys poczuła, jak się czerwieni. — To nie twój zasrany interes.
— Nie. Oczywiście, że nie. Mam tylko nadzieję, że twoje życie osobiste teraz
nie jest tak odrażająco pokrętne, jak kiedyś, Karys — rzekł. — W żaden sposób
nie potrafiłaś wziąć się w garść.
— Przez ciebie.
Nie odpowiedział na oskarżenie. Poszedł korytarzem prosto do jej biura, jakby
instynktownie wiedział, gdzie ono się znajduje. Zapalił światło i rozsiadł się w
fotelu, cały czas spoglądając na nią.
— Nie miałem nic wspólnego z twoim załamaniem.
Karys przysiadła na skraju biurka. — Psychiatrzy stwierdzili, że miałeś.
— Och, czyż nie wiesz, Karys, że psychiatrzy mogą oszukiwać? — Patrzył na nią
sponad oprawek okularów.
— Dlaczego mieliby to robić?
— Z wielu powodów. Ze złośliwości, dla zabawy lub tylko dlatego, by móc
manipulować pacjentem. Wiesz, słabość jednej osoby staje się pożywką dla innej.
Karys uniosła rękę, jakby broniąc się przed jego słowami. Było to puste
droczenie się, które nic nie znaczyło. Nie szczędził jednak wysiłków, by
pozbawić ją pewności siebie. Ale było już za późno, już nie miał na nią wpływu.
Teraz był tylko niemiłym człowiekiem. Mimo to sięgnęła ręką do szuflady biurka.
Barney przyłapał ją:
— Nie szukaj pocieszenia, moja droga Karys. I wiesz co... czy ty przypadkiem
nie utyłaś ostatnio? Czy twojej, hm... przyjaciółce to nie przeszkadza?
136
Jak zwykle rozmyślnie ją drażnił. Po raz pierwszy od lat musiała uciec się do
tego, co powtarzali jej psychiatrzy. „Teraz ty masz nad sobą kontrolę, Karys.
Nie on. Słuchaj tylko siebie. Nie jego." To była walka. Otworzyła oczy i
spostrzegła, że wciąż się w nią wpatruje. Zapomniała już, jak obrzydliwie
wygląda. Zapomniała, jaki jest niski, zapomniała o jego krótkich nogach,
wstrętnych łapach przypominających łopaty, o szerokich palcach wyrastających z
grubych dłoni i o bardzo jasnej karnacji. Odrastający zarost wydawał się na jej
tle zupełnie czarny. Czy on nigdy nie wychodził na powietrze, na słońce? Znała
odpowiedź. Barney Lewisham spędzał cały czas, grzebiąc w książkach, wkuwając
medyczne doniesienia. Uczył się przez cały czas tylko po to, by okazać się
najmądrzejszym studentem w grupie, przewyższającym wiedzą kolegów. Dla niego
zawsze najistotniejsze było, by wiedzieć najwięcej. O wszystkim.
Jak, do diabła, mogła kiedykolwiek ulec jego wpływowi?
Barney Lewisham potrafił dokładnie odczytać jej myśli. Poprawił okulary w
złotych oprawkach i uśmiechnął się.
Była zmęczona. Barney Lewisham siedział u niej od ponad dwóch godzin, wypytując
o szczegóły obu sekcji. A co innego mogła mu powiedzieć ponadto, co zostało już
napisane w raporcie? Nic. Wszystko tam było. I on o tym wiedział.
Dlaczego więc ją wypytywał?
— Nic nowego nie mogę ci powiedzieć — rzekła, próbując zakończyć spotkanie.
— Może jednak jest coś, co przeoczyłaś. Jakiś drobiazg, którego nie
uwzględniłaś w raporcie.
Poczuła się dotknięta. — To mi się nie zdarza.
Oparł się wygodnie, siedząc na krześle. — Nie. Rzecz jasna, olbrzymie znaczenie
ma fakt, że oba ciała pojawiły się z powrotem na terenie szpitala. Chirurg
zawsze oddaje swych pacjentów szpitalnej machinie
137
— pracownikom zakładu pogrzebowego, pielęgniarkom, patologom. Taka jest
procedura. Tak i my postępowaliśmy.
Zdumienie Karys graniczyło z szokiem. — Czy chcesz powiedzieć...
— Zawahała się. — ...że to robota prawdziwego chirurga?
Barney wybuchnął śmiechem.
Znała ten śmiech. Było w nim coś obłąkańczego, niekontrolowanego. Głowę odrzucił
do tyłu, usta rozwarł nieprzyzwoicie szeroko, tak że Karys mogła policzyć
wszystkie złote plomby. To, co dla innych było odrażające, jego zawsze potrafiło
rozbawić. Nagle zamilkł równie nagle, jak się roześmiał.
— Nie. — Zrobił przerwę, by podkreślić wagę słów. — To część jego zabawy. Jeśli
tak postępują prawdziwi chirurdzy, to on też.
Słowa te zostały wypowiedziane całkiem spokojnie, a mimo to Karys poczuła się
dziwnie, jakby straciła kontakt z rzeczywistością. Zamknęła oczy, starając się
pozbyć tego wrażenia, lecz jego cichy głos znów przeniknął do jej świadomości...
— Karys, jeśli wpadnie ci do głowy jakiś genialny pomysł odnośnie tej sprawy,
natychmiast mnie powiadom.
— Myślałam, że detektyw inspektor Forrest... .
— Nie ma potrzeby korzystać z policyjnych kanałów — przerwał jej gładko Barney
— skoro jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi. — Parsknął znowu tym swoim nieludzkim
śmiechem. — Czy może powinienem powiedzieć: wspólnikami w przestępstwie? Poza
tym — kontynuował spokojnie, całkowicie przekonany o swojej wyższości — nie
widzę przyszłości dla twojej przyjaźni z inspektorem Forrestem. Większość
prawdziwych mężczyzn panicznie boi się lesbijek.
— Nie jestem...
Barney nachylił się ku niej i z oczyma błyszczącymi za półksiężycami okularów
powiedział: — Udowodnij to.
Poczuła, że robi się jej niedobrze.
Barney, zrelaksowany, rozparł się w fotelu. — Otóż to, Karys. Trudno dowieść, że
się kimś nie jest, nieprawdaż? A teraz posłuchaj mnie. Ta sprawa to dla mnie
wielka szansa. Nie zmarnuj mi jej. Zamierzam opisać ją w pismach medycznych. Nie
byłbym zdziwiony, gdyby nadali mi jeden z pierwszych tytułów profesorskich w
psychiatrii sądowej. Będę sławny. — Nadął się i wypiął pierś. — Będą mnie
zapraszać z wykładami. Będą chcieli, bym mówił o motywach i metodzie tego krymi-
138
'
nalisty. Nazwisko profesora Barneya Lewishama stanie się synonimem wybitnej
wiedzy o psychice przestępcy. I któż lepiej niż ja mógłby ich oświecić, Karys?
Któż nadawałby się do tego bardziej?
Nie znalazła odpowiedzi na taki przejaw manii wielkości.
Uśmiechnął się do niej po raz ostatni, po czym dumnym krokiem skierował się do
drzwi i otworzywszy je, rzekł:
— Nie zapominaj, Karys, że jesteś mi coś winna. Była oszołomiona jego
zarozumiałością.
— Ja jestem ci coś winna?
— Otóż to.
Siedziała nieruchomo, gdy usłyszała, jak wychodzi. Już raz zrujnował jej życie,
zdominował jej umysł do tego stopnia, że omal jej nie zmiażdżył. I wciąż dawało
się w nim wyczuć to pragnienie niszczenia.
Ogarnęła ją fala wspomnień.
Pierwszy błąd popełniła, opowiadając mu o Samie. Nie kierowało ją nic innego,
jak tylko życzenie, by podzielić się z kimś tą historią i uzyskać rozgrzeszenie
— od przyjaciela. Ale Barney przyjacielem nie był. Jej wyznanie posłużyło mu
jedynie do tego, by doprowadzić ją na skraj załamania. Potrafił to znakomicie
wykorzystać. Patrząc wstecz, widziała, z jakim rozmysłem działał, z jakim
wyrachowaniem. Począwszy od kolejnego spotkania, na które celowo się spóźnił.
Nie mógł sobie wybrać lepszego momentu. Nawet pogoda mu sprzyjała. Był gorący,
bezwietrzny dzień. Zaduch nie do wytrzymania. Kiedy się pojawił, nie była już na
niego zła. Była skrajnie wściekła.
I o to mu chodziło.
Powitała go chłodnym spojrzeniem. — Myślisz, że możesz się mną bawić, jak ci się
żywnie podoba? — zaczęła.
Udawał skruszonego. — Przepraszam, przepraszam. Straciłem poczucie czasu.
— Mogłeś zadzwonić.
— Tak, tak. Mogłem zadzwonić. Masz całkowitą rację. Przepraszam.
Ale ona już podjęła decyzję. Musiał odejść. Jak to nieustannie powtarzała jej
matka, nie wnosił w jej życie nic dobrego. Poszła za nim do samochodu, nie
chcąc, by rodzice usłyszeli, co ma mu do powiedzenia. Miała dwadzieścia dwa
lata. Musiała sama zająć się własnymi sprawami.
139
— Słuchaj, Barney, nie jadę z tobą. Mam już dość.
W świetle letniego słońca jego oczy zapłonęły żółtym, diabelskim ognikiem. — Co
chcesz przez to powiedzieć, Karys? Jego głos był nasycony pogróżką.
— Mam dosyć twoich głupich gierek. Chcę z tym skończyć.
— Czy próbujesz mi powiedzieć, że nie chcesz mnie już więcej widzieć?
W swym gniewie nie była w stanie się domyślić, do czego zmierzał. — Tak. Tak, do
cholery, to ci właśnie chciałam powiedzieć. Powoli wsiadł do samochodu i sięgnął
po coś do tyłu. Strzelba.
— Co ty, u diabła, robisz? Uśmiechnął się. Zawładnął nią nagły niepokój.
— Naprawdę o to ci chodzi? — zapytał bardzo powoli, z rozmy-słem. — Nie chcesz
mnie więcej widzieć?
— Tak — odrzekła — dokładnie o to mi chodzi. Odbezpieczył broń.
Przerażona, nie wytrzymała. — Jest naładowana? Uśmiechnął się ponownie i skinął
głową. — Dwoma nabojami.
— Jesteś nienormalny.
Otworzyła drzwi po stronie pasażera w chwili, gdy opierał strzelbę o tablicę
rozdzielczą, przekładając ją przez kierownicę i wsuwając lufę do ust.
— Nie, proszę, nie! Sam, nie rób tego! I Barney wygrał.
Ot tak, po prostu.
Później zapewniał ją, że w lufie były dwa prawdziwe naboje i że zastrzeliłby
się. Uwierzyła mu.
Teraz wiedziała, że wtedy powinna być silniejsza, powinna była od niego odejść.
Ale nie zrobiła tego. Im więcej czasu spędzała z Barney-em, tym mniej łączyło
ich dwoje z kolegami ze studiów.
Pogardzała teraz kobietą, jaką wtedy była. A długotrwały skutek tego był taki,
że nie mogła odzyskać wiary w siebie, dopóki żyło w niej wspomnienie tej
uległej, słabej istoty, jaką wówczas była, i tego, do czego ta jej uległość
doprowadziła.
Do śmierci niewinnego człowieka.
140
Forrest prowadził popołudniową odprawę z uczuciem znużenia. Drugie morderstwo, a
oni wciąż nie odkryli nic ważnego. W jakimś sensie okoliczności śmierci Rosemary
Baring były podobne do tych, w jakich zginął Colin Wilson. Była rozwódką wiodącą
spokojne życie w mieszkaniu, które dzieliła z inną pielęgniarką, niecałe dwa
kilometry od miejsca, gdzie została zamordowana. Niewiele w jej samotnym życiu
zapowiadało tak tragiczny koniec. Według policjantów, którzy przesłuchiwali jej
współlokatorkę, rodzinę i koleżanki, Rosemary nie troszczyła się przesadnie o
bezpieczeństwo. Poza normalnym stwierdzeniem, że morderstwo Colina Wilsona było
tragedią, Rosemary nie komentowała jego śmierci. Forrest bez końca czytał zapisy
przesłuchań, ale niczego nie znalazł. Dlaczego „chirurg" wybrał ją na swoją
drugą ofiarę? Dlaczego tak straszliwie ją okaleczył?
Miał ochotę omówić tę sprawę z Karys, ale coś go powstrzymywało. Niemniej jednak
czuł, że musi coś zrobić. Postanowił więc, że wczesnym wieczorem złoży wizytę
współlokatorce Rosemary Baring. I żeby wykazać się dobrą wolą, pozwolił, by Shaw
pojechał z nim.
Rosemary Baring mieszkała w niewielkim trzypiętrowym bloku z czerwonych
bloczków, okolonym trawnikiem, dość mocno wydeptanym przez mieszkańców
skracających sobie drogę z parkingu do drzwi wejściowych. Forrest jednak
skorzystał z wytyczonej wcześniej oficjalnej ścieżki. Nacisnął guzik domofonu
mieszkania na drugim piętrze, oznaczony tabliczką Baring, Stevens. Drżący głos
spytał:
— Kto tam?
Nikt mu nie powiedział, że współlokatorka Rosemary jest osobą w podeszłym wieku.
Spojrzał w notatki. Cassie Stevens. Nie wyglądało mu to na imię starszej pani.
— Inspektor Forrest. Policja.
Stłumiony brzęczyk domofonu oznajmił, że zamek puścił, i Forrest zaczął wspinać
się po schodach, aż stanął przed pomalowanymi na czerwono drzwiami. Usłyszał
dźwięk odciąganej zasuwy i brzęk zdejmowanego łańcucha.
Cassie Stevens wcale nie była stara, nie miała więcej niż trzydzieści lat. Była
po prostu przerażona. Twarz, która wyjrzała przez szparę w drzwiach, była blada
jak ściana, oczy pociemniałe, na granicy histe-
141
rii. Forrestowi zrobiło się jej strasznie żal. Smutek po stracie przyjaciółki
był wystarczająco ciężki do zniesienia, ale obawa o własne bezpieczeństwo
musiała być tysiąc razy bardziej wyczerpująca. Wiedział, że powinien ją
pocieszyć, ale jak? Nie znając motywów „chirurga", nie mógł stwierdzić, kto
będzie następną ofiarą. Jednak niezależnie od tego, jak odbierała to Cassie
Stevens, nie zagrażało jej większe niebezpieczeństwo niż innym ludziom. Problem
polegał jedynie na tym, że sama czuła się zagrożona.
— Pani Cassie Stevens?
Dziewczyna zdobyła się na słaby, przyjacielski uśmiech.
Skórę miała tak jasną, że Forrest jeszcze takiej nie widział. Nie mógł zgadnąć,
czy jej bladość była rezultatem szoku po ostatnich wydarzeniach, choroby, czy
też miała po prostu taką karnację; tak czy inaczej, efekt był upiorny. Wyglądała
jak blady, niematerialny duch. Przyjrzała się im obu ze zmarszczonym czołem.
— Jak się domyślam, przyszli panowie spytać o Rosemary.
Jak zwykle, gdy rozmawiał z bliskimi ofiar przestępstw, zastanawiał się, ile
powiedzieć. Zdradzenie wszystkich szczegółów mogło jedynie pogłębić smutek i
niczemu tak naprawdę nie służyć. Z drugiej jednak strony istniała szansa, że
Cassie Stevens mogła wiedzieć coś, co pomogłoby im znaleźć zabójcę jej
współlokatorki. Forrest wiedział jednak, że w przypadkach śmierci na skutek
morderstwa nawet najmniejszy szczegół z sekcji mógł przysporzyć nieznośnego
cierpienia bliskim, którzy przeżyli. Miał świadomość, że dziewczyna już była
przepytywana przez dwie policjantki i że jej wypowiedzi nie wniosły nic nowego,
ale chciał wszystko sprawdzić. Poza tym przybyło im dowodów. Na terenie
opuszczonego osiedla mieszkaniowego w Egbaston znaleziono torebkę Rosemary. W
jej pobliżu odkryto też inne ślady, jak skopana ziemia, kolczyk, zgubiony
pantofel, dzięki którym policja mogła stwierdzić, gdzie dokonano morderstwa.
Morderstwa, ale nie okaleczenia, nie było bowiem śladów krwi. Śledczy odtworzyli
ostatnie chwile życia pielęgniarki od momentu, gdy wyszła z pubu. Opuszczone
osiedle znajdowało się na jej trasie do domu i stanowiło znakomite miejsce dla
zabójcy, który najwyraźniej znał trasę powrotu Rosemary. Musiał ją więc
wcześniej śledzić, i to nieraz: to nie było przypadkowe spotkanie. Miejsce
zbrodni za bardzo pasowało mordercy jak na taki przypadek. W po-
142
bliżu drogi do domu, ale bezpiecznie ukryte za płotem z falistej blachy. Jak na
zamówienie.
Świadom tych faktów, Forrest stanął twarzą w twarz ze współlokatorką Rosemary
Baring, jedyną osobą, która zdawała sieją opłakiwać. Matka Rosemary złożyła
krótkie oświadczenie dla prasy, mówiąc, że od lat nie widziała córki i w związku
z tym nie ma dla dziennikarzy żadnych informacji. Jej ojciec, z którym Forrest
widział się dwukrotnie po identyfikacji zwłok, zapewniał policję, podobnie jak
żona Colina Wilso-na mniej więcej miesiąc wcześniej, że jego córka nie miała
żadnych wrogów. Ale co on mógł o tym wiedzieć? Rosemary nie kontaktowała się z
rodzicami zbyt często. Kilka zdawkowych pytań ujawniło głęboką wrogość, jaką
wszyscy troje wobec siebie żywili. Ojciec ożenił się ponownie z kobietą dużo od
siebie młodszą, z którą miał dwójkę dzieci. I nowe życie. Starzejąca się
Rosemary po bolesnym rozwodzie pewnie stała się dla mężczyzny w średnim wieku
ciężarem. Z poczucia obowiązku zabrał torebkę córki, gdy okazało się, że policja
nie znalazła w niej nic, co miałoby jakieś znaczenie. Funkcjonariusze
przeszukali też mieszkanie i rzeczy osobiste Rosemary, ale nic nie odkryli.
Forrest i Shaw udali się za Cassie do małej kuchenki, gustownie urządzonej
białymi meblami z ciemnozielonym blatem ze sztucznego tworzywa i takimi samymi
uchwytami. Była sterylnie czysta i niczym nie ozdobiona, jeśli nie liczyć
kolekcji słoików różnej wielkości z korkowymi zatyczkami i namalowanymi pęczkami
ziół. Cassie Stevens usiadła na sosnowym krześle po przeciwnej stronie stołu niż
policjanci i oparła brodę na dłoni. Wyglądała na zmęczoną. Głębokie cienie pod
oczami zdradzały, że prawdopodobnie nie spała od chwili, kiedy jej
współlokatorka nie wróciła do domu. Nie zaproponowała im kawy, tylko patrzyła w
przestrzeń i milczała.
Wiedziony grzecznością Forrest odczekał kilka chwil, nim zaczął zadawać pytania,
na które znał już odpowiedzi.
— Czy może mi pani powiedzieć, co robiła Rosemary w zeszłym tygodniu?
Twarz dziewczyny wykrzywił grymas. — Miała popołudniowe zmiany. Przez cały
tydzień. Zwykle po pracy wstępowała do irlandzkiego pubu. — Posłała im
nieskończenie smutny półuśmiech. — Mówiła, że to pomaga jej się zrelaksować.
Wypijała jedno lub dwa małe piwa i wracała do domu. — Jakby czując, że musi
usprawiedliwić koleżan-
143
i
kę, dodała: — To nie był długi spacer... ani szczególnie niebezpieczny. — W tej
chwili jej twarz zasnuła świadomość wydarzeń ostatniego tygodnia: — Przynajmniej
tak nam się zdawało. Tam zawsze było pełno ludzi.
Nikt nie musiał dodawać, że nie tego dnia, kiedy brzydka pogoda zatrzymała
większość potencjalnych świadków w mieszkaniach, a tym, którzy znaleźli się na
zewnątrz, kazała spieszyć ze spuszczoną głową do domu.
— O której kończyła pracę?
Forrest już to wiedział. Sam nie miał pojęcia, dlaczego zawsze to robił,
dlaczego w kółko zadawał pytania, na które odpowiedź już znał. Zawsze miał
nadzieję usłyszeć coś nowego. A ponieważ wiedział już, co usłyszy, nie słuchał
szczególnie uważnie, koncentrując się raczej na wyrazie twarzy osoby, która
odpowiadała.
— O dziesiątej. — Dziewczyna zdawała się przybita, nie zainteresowana.
— Czy kiedykolwiek zauważyła, że ktoś ją śledzi? Cassie pokręciła głową. — Nic
mi o tym nie wspominała.
Nie zanosiło się na to, by mogła coś jeszcze dodać do skąpej ilości faktów,
które już znali. Jednak cierpliwy Forrest spróbował ponownie:
— Czy kiedykolwiek mówiła o jakimś nieprzyjemnym incydencie w pracy?
Cassie Stevens gwałtownie poderwała głowę. — Słucham?
— O jakichś kłopotach, może z pacjentem, może z czyimś krewnym, a może chodziło
o jakąś sprawę sądową? — Czy musiał jej to tak dokładnie wyjaśniać? — Czy był
ktoś, kto mógłby żywić do niej urazę?
— Ostatnio nie. — Dziewczyna zaczerwieniła się. Na białej twarzy pojawiły się
dwa jaskrawoczerwone rumieńce. — To znaczy... Chyba miała jakiś problem, gdy
odbywała staż. Ale to zdarza się nam wszystkim.
Może to był pierwszy istotny ślad. Forrest czuł rosnące zainteresowanie. — Co to
był za problem?
— Nie wiem. Zdaje się, że ktoś umarł czy coś takiego. — Po raz pierwszy
dziewczyna spojrzała Forrestowi w oczy. — Wie pan, zdarza się, że ludzie
umierają w szpitalu.
— Ale to nie stanowi chyba jakiegoś wielkiego problemu, nieprawdaż?
144
— Niespodziewany zgon — owszem.
— A więc to był niespodziewany zgon?
— Nie wiem. — Dziewczyna wyraźnie czuła się gnębiona pytaniami. — Naprawdę nie
wiem. Wspomniała mi o tym tylko, gdy zwierzyłam się jej, że nie dałam rady
przeprowadzić skutecznej reanimacji pacjenta. Za późno wezwałam zespół
powypadkowy. Byłam wtedy bardzo zdenerwowana. Ona starała się mnie pocieszyć.
— Co mówiła?
— Coś o jej pacjencie z czasów, gdy była na stażu. Że umarł. — Cassie Stevens
zamilkła. — Powiedziała, że reanimacja i tak nie zawsze skutkuje. Musiało być
coś szczególnego w tamtym przypadku, że w ogóle o nim pamiętała. Widzimy więcej
zgonów, niż byśmy chciały. Więc z reguły nie rozmawiamy o nich. — Wzruszyła
ramionami. — Ryzyko zawodowe.
— Kiedy to się stało?
— Nie wiem. Mówiłam już, że była wtedy jeszcze na studiach.
— A kiedy je ukończyła?
— Jakieś sześć lat temu.
To skracało okres, jaki by ich interesował, do trzech lat, zaczynając przed
dziewięciu laty.
— Nie pamięta pani nic więcej? Dziewczyna pokręciła głową.
Forrest spróbował z innej strony. — Czy miała chłopaka?
— Nie. Rozwiodła się kilka lat temu. Z jej męża był kawał drania. Sprowadzał
sobie panienki do domu i w ogóle. Miała go serdecznie dość.
Gdyby nie związek zabójstwa Rosemary z morderstwem Colina Wilsona, Forrest
zająłby się byłym mężem bardziej energicznie. W zaistniałej sytuacji czuł, że
może go sobie odpuścić.
— A czy miała jakichś... — Forrest starał się ostrożnie dobierać słowa. —
...przyjaciół, którzy interesowali się pracą na sali operacyjnej lub w szpitalu?
Może był wśród nich jakiś były student, który oblał egzaminy, były pielęgniarz?
Ktoś taki? Chodzi o powiązania ze służbą zdrowia.
— Nikt taki nie przychodzi mi na myśl — rzekła Cassie po chwili milczenia. —
Wie pan, nie wychodziłyśmy zbyt często. Byłyśmy szczęśliwe tu, we dwie. I nie
znamy nikogo dziwnego.
145
Nikt nigdy nie zna takich ludzi.
Zadał jeszcze kilka pytań i nic nie uzyskawszy, wstał, by się pożegnać. — Nie ma
pani nikogo, u kogo mogłaby spędzić kilka dni? — zapytał jeszcze, wiedziony
troską o dziewczynę.
Oczy Cassie Stevens wypełniły się łzami. — Żyłyśmy bardzo spokojnie — odrzekła.
— Tylko we dwie. Miałyśmy tylko siebie. Rosema-ry i ja, obie miałyśmy za sobą
złe doświadczenia z płcią przeciwną. Ja zawiodłam się kiedyś na kimś w brzydki i
upokarzający sposób. To sprawiło, że byłyśmy ostrożne. Nieufne...
Już w samochodzie Forrest poprosił Shawa, by ten podzielił się z nim swoimi
spostrzeżeniami.
— I co o tym myślisz?
— Zdaje się, że znowu trzeba będzie pogrzebać w aktach.
— Dokładnie tak samo pomyślałem. Wiesz, Shaw — inspektor starał się, by
zabrzmiało to jak żart — zdaje się, że przez jakiś czas będziesz zmuszony
pomieszkać w tym szpitalu.
Shaw jęknął.
Forrest prowadził w milczeniu, starając się wytworzyć sobie wyraźny obraz
zabójcy, ale ten nadal pozostawał cieniem. Cała ich wiedza o nim pochodziła od
Lewishama. Forrest nagle zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia dawali się
prowadzić temu psychiatrze. Wyglądało na to, że policjanci, wezwawszy
specjalistę, przestali samodzielnie myśleć.
A jeśli Barney Lewisham prowadził ich na manowce? Niemożliwe. Lewisham był
profesjonalistą. Nie studentem medycyny, któremu marzą się sztuczki. Czy widok
błądzących po omacku policjantów, których w końcu mógłby oświecić, miał
zwyczajnie schlebiać jego próżności? Forrest nagle poczuł, że to trochę
niebezpieczne. Lewisham nie był osobą, którą wybrałby do dowodzenia śledztwem.
„Chirurg" był dumny ze swojej sali operacyjnej. Musiał ją sobie starannie
zaplanować. Wszystko wykonał sam, wysprzątał to miejsce, wybielił ściany,
zainstalował oświetlenie pod sufitem i położył płytę na starym łóżku, by
przerobić je na stół operacyjny. Rozłożył na nim białe prześcieradło, by
wyglądał tak jak w szpitalu i by łatwiej mu było dbać o higienę. Zmieniał je,
gdy tylko się zabrudziło. Miał swoje zasady. Następnie prał to, które było
brudne. Sam, oczywiście. W zwykłej
146
pralni mogli być zbyt dociekliwi. Przeniósł ze stołu operacyjnego wzrok na wózek
z instrumentami, a tak naprawdę odpowiednio zaadaptowany herbaciany stolik na
kółkach: z laminowanej na biało sklejki wyciął blaty, które skrupulatnie
szorował po każdej operacji, by były gotowe do następnego zabiegu.
Był zadowolony ze swojego profesjonalizmu. Wciąż jeszcze, rzecz jasna,
doskonalił swe umiejętności, lecz nikt nie mógł wątpić, że wykonywał zabiegi na
wysokim poziomie. Mógłby nawet być prawdziwym chirurgiem. Szkoda, że jego
pacjenci nie byli w stanie docenić wysiłku, jaki dla nich podejmował. Straszna
szkoda. Zwłaszcza że jego następna pacjentka miała pierwszorzędne kwalifikacje,
by poznać się na jego artyzmie i zaangażowaniu. Znieruchomiał na moment, czując,
jak pomysł rodzi się w jego głowie. Problem polegał na tym, że nikt, kto był
świadkiem jego talentu — tak jak ci, którzy ujrzeli oblicze Boga — nie mógł
przeżyć. Choć wiedział, że to, co robił, było słuszne i właściwe, to operacja
Rosemary Shearer nie wywołała u niego takiej euforii jak operacja Colina
Wilsona, mimo że jej zabieg był bardziej skomplikowany. Potrzebował czegoś
więcej. Większego wyzwania. Niewidzącym wzrokiem omiótł pomalowany na biało
pokój przygotowany na przyjęcie następnej pacjentki. Usiadł przy biurku. I
starannie wypisał kolejne imię.
Brenda.
Nie potrzebował nawet nazwiska.
29 grudnia 1999
Rupert Shaw miał dość siedzenia w biurze dyrektora szpitala i przeglądania
kartotek pracowników. Czuł się odsunięty od śledztwa, odstawiony na boczny tor;
nie mógł, tak jak lubił, chodzić po mieście, przesłuchiwać podejrzanych,
sprawdzać tropów. Sfrustrowany, kopnął
147
biurko. Był zbyt spostrzegawczy, by nie zdawać sobie sprawy, że jego zwierzchnik
nie ma dla niego zbyt wiele czasu. Przeglądał akta bez entuzjazmu, poświęcając
pracy tylko część swej uwagi. Do pokoju zajrzał Deanfield.
— Mam nadzieję, że dobrze pan sobie radzi?
W jego głosie zabrzmiała nuta złośliwości, która nie poprawiła nastroju Shawa.
Chrząknął i usiłował skoncentrować się na pracy.
Zdumiała go małostkowość uwag zbieranych w aktach, a w szczególności dziwne
donosy pielęgniarek na młodsze stażem koleżanki. Skargi na spóźnienia, zbyt
jaskrawy makijaż, „niewłaściwy stosunek do pracy". Wszystko ładnie
posegregowane, gotowe do wyciągnięcia, gdy pielęgniarka poprosi o referencje.
Trzy lata temu prośba o referencje została złożona przez Rosemary Baring. To
musiało być w czasie, gdy przenosiła się ze szpitala do Kliniki Catera. Shaw
przeczytał list, ale nic z niego nie wywnioskował. Dlaczego się przeniosła? W
większym szpitalu miała szansę na szybszy awans, a zdaniem sierżant Fielding jej
decyzja nie mogła mieć podłoża finansowego. Czy były na nią jakieś skargi? Czy
nie wykonywała swej pracy jak należy? Przejrzał referencje po raz drugi, lecz i
tak nic nie znalazł. Wydawało się, że nie miała powodu, by zmieniać miejsce
pracy. Z pewnością prywatna klinika specjalizująca się w chirurgii plastycznej
stanowiła mniej obiecujące i mniej szacowne miejsce pracy niż stanowisko
wykwalifikowanej pielęgniarki w szpitalu klinicznym przy Akademii Medycznej.
Rozmyślania przerwał mu dzwonek telefonu.
— Shaw? — To był Forrest. — Czy znalazłeś coś w aktach tej Baring?
— Nie, sir. Poprosiła o referencje, gdy stąd odchodziła, ale brak wzmianki o
jakimkolwiek konflikcie.
O jakim więc wydarzeniu opowiadała Cassie Stevens? Cokolwiek to było, nie
zostało to umieszczone w aktach. Może sprawa była całkiem nieistotna. Albo —
Shaw zmarszczył brwi — może szpital zatuszował jakiś incydent?
Forrest westchnął. Miał nadzieję, że coś znajdą. — No dobrze, Shaw — rzekł
zmęczonym głosem. — Szukaj dalej. Porządny z ciebie facet.
148
Rupert Shaw rozłączył się i wrócił do pracy, zastanawiając się, czy to
wyobraźnia podszepnęła mu, że w głosie zwierzchnika zadźwięczała nuta
życzliwości.
Forrest kręcił się niespokojnie po centrum dochodzeniowym. Cały ranek spędził,
przeglądając dane z policyjnego komputera z dwóch ostatnich lat, wpatrując się w
ekran, na którym pojawiała się sprawa za sprawą, jedno ciężkie pobicie lub
morderstwo za drugim. Wiedział, że to strata czasu. „Chirurg" nie działał
wcześniej. Nigdy wcześniej nie atakował. Jego poczynania były zbyt makabryczne,
by dało się zapomnieć, usłyszawszy o nich choćby tylko raz. Krzyczałyby o nich
nagłówki na pierwszych stronach gazet. Dlaczego więc sprawdzał wszystko po raz
drugi? Bo nie miał punktu zaczepienia dla śledztwa. Bo ewentualne wcześniejsze
morderstwo mogło stanowić niezwykle cenną wskazówkę.
Te dwie zbrodnie zostały zaplanowane może nawet na kilka miesięcy przed atakiem
na Wilsona. „Chirurg" musi pracować w miejscu, gdzie nikt mu nie przeszkadza.
Musi mieć czas na zrobienie nacięć, założenie szwów. Na pewno potrzebne mu jest
do tego światło, spokój, odosobnienie. I czystość? Forrest potarł rzednące włosy
na czubku głowy. Karys nie wspominała nic o zanieczyszczeniu rany. Czyżby więc
pracował w sterylnych warunkach? Forrest wstrzymał oddech. Chyba morderca nie
zabierał martwych ofiar na prawdziwy blok operacyjny? To przecież niemożliwe.
Jak niby miałby tego dokonać?
Odpowiedź przyszła natychmiast. Na wózku z kostnicy. To była koszmarna wizja.
Seryjny morderca spokojnie spacerujący po szpitalu, pchający wózek z kostnicy,
na którym spoczywa jego ofiara.
Forrest wyłączył komputer. Przesiedział dwie godziny przed ekranem i nie posunął
się nawet na krok do przodu. Znowu tylko zmarnował czas. A zdawał sobie przecież
sprawę, że ma go niewiele, że życie kolejnego człowieka zależy teraz od niego i
od postępów jego kulejącego śledztwa.
Wstał z krzesła z uczuciem znużenia. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko
rozmowa z Lewishamem. Po głowie kołatały mu się wciąż te same myśli. Dlaczego
Colin Wilson? Dlaczego Rosemary Baring? Żadne z nich nie pracowało w Królewskim.
Czyżby zostali wybrani przy-
149
padkowo? Cofnął się w myślach o krok. Fakt, Baring kiedyś tam pracowała, ale
Wilson nie.
Nagle światełko w mroku: tak twierdziła jego żona. Ale był żonaty zaledwie od...
Forrest gorączkowo przeglądał swe notatki na temat Wilsona. Od trzech lat. I
właśnie trzy lata temu Rosemary Baring opuściła szpital. Przypadek?
Forrest siedział znów nieruchomo. Nie wierzył w przypadki. Nie w sprawach o
morderstwo.
Trzy lata. Rok 1996. Wydawało się, że ta data mogła być kluczem do sprawy.
Może Shaw powinien skoncentrować się na wydarzeniach właśnie sprzed trzech lat;
Rosemary wtedy jeszcze pracowała w szpitalu, a o Colinie Wilsonie wiedzieli
niewiele.
Jeśli jednak wypadek, który stał się przyczyną zbrodni, zdarzył się przed trzema
laty albo jeszcze dawniej, dlaczego „chirurg" czekał aż do dziś? Musi
porozmawiać z Lewishamem.
Psychiatra znów odebrał telefon po pierwszym dzwonku i jako pierwszy zdołał
zadać pytanie.
— Co pan dla mnie ma, inspektorze?
Forrest zdusił w sobie niechęć. — Niewiele, doktorze. — Miał wrażenie, że
Lewisham czeka, by kontynuował. — Właściwie nic poza pytaniami.
— Aha.
Już z tej krótkiej odpowiedzi dało się wywnioskować, że Lewisham nie jest
niezadowolony z braku postępów policji, a wręcz odwrotnie. Psychiatrze nie
przeszkadzało, iż policja nie ma dla niego żadnych nowych informacji, że cały
czas prosi go o konsultacje. Ten fakt wzmacniał jego status, władzę, poczucie
wyższości. Ta świadomość bynajmniej nie ułatwiła Forrestowi przełknięcia
gorzkiej pigułki upokorzenia.
— Zastanawiałem się, panie doktorze, nad tym, jaki rodzaj zdarzenia mógł
sprowokować tego rodzaju zbrodnie?
— Och, powiedziałbym, że jakiś wypadek na sali operacyjnej.
— Z udziałem jego samego bądź jego krewnych?
— Myślę, że był świadkiem czegoś takiego. — Chwila milczenia. — Czy ma pan
pojęcie, jak szokujące wydarzenia mogą mieć miejsce na sali operacyjnej?
150
Forrest zmarszczył brwi. — Nie. Czy sugeruje pan, że to lekarz, salowy lub
pielęgniarz, który zobaczył, jak coś takiego ma miejsce...
— I postanowił to skopiować — wtrącił Lewisham, kończąc zdanie.
— Cóż, w takim razie wszyscy nasi funkcjonariusze powinni się skupić na
przesłuchaniach pracowników szpitala.
— Niekoniecznie musiał to być Szpital Królewski. Szukajcie kogoś, kto ma
powiązania ze światem lekarskim. To wszystko.
Forrest zawstydził się.
Lewisham czekał na następne pytanie.
— Ten wypadek... Czy mógł mieć miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy?
— Raczej przed rokiem... chyba że...
— Chyba że?
— Chyba że nasz przyjaciel dowiedział się o wypadku sześć miesięcy do roku
temu. I wtedy zaczął swoje przygotowania.
— Co to mógł być za wypadek?
— Niech pan się skoncentruje na spartaczonej operacji, w wyniku której pacjent
zmarł, doznał uszkodzenia mózgu lub został sparaliżowany. To musiało być tego
rodzaju zdarzenie.
Forrest pomyślał jedynie: Jak z moim ojcem. Ale dlaczego Lewisham nie powiedział
o tym wcześniej? Przecież był chyba świadom, że te fakty mogą przyśpieszyć
dochodzenie. A jednak — myślał Forrest — umyślnie zatrzymał je dla siebie, jakby
cieszył się, że nie może nie wykonać pracy, do której został zaangażowany. A
może bał się naprowadzić policję na niewłaściwy trop? Przypomniawszy sobie o
przerośnię-tym ego psychiatry, zwątpił w to. Strach nie wydawał się leżeć w
naturze Lewishama.
Następne pytanie Forrest zadał bardzo ostrożnie. — Czy Wilson i Baring zostali
wybrani przypadkowo czy celowo?
— Celowo. — W głosie Lewishama brzmiała wyraźna złość. — Myślałem, że jasno
dałem to do zrozumienia. Ten człowiek może mieć chore cele i intencje, ale mogę
pana zapewnić, inspektorze, że wszystkie jego działania mają wyraźny motyw.
Przypadkowy dobór ofiar jak numerów w totolotku nie jest w jego stylu.
Sprawdźcie dokładniej przeszłość Wilsona, to może odkryjecie coś ciekawego. Do
tego dokładnie prześledźcie życie zawodowe pielęgniarki, a wtedy może ruszycie z
tym dochodzeniem z miejsca.
151
Znowu Forrest poczuł wstyd. Może powinien od początku uważniej słuchać
Lewishama.
Wybrał kolejny numer telefonu i zwrócił się do Shawa:
— Chcę, byś skoncentrował się na ostatnich dwóch latach. Szukaj wypadków, które
zdarzyły się na sali operacyjnej. Przejrzyj też dokładnie teczkę Rosemary
Baring. Ponownie. A gdy już to zrobisz, mógłbyś się przejść do Kliniki Catera i
sprawdzić, czy tam się czegoś nie dowiesz.
Shaw wymamrotał tylko coś w odpowiedzi.
Odłożywszy słuchawkę, Forrest zamyślił się. Klinika Catera specjalizowała się w
operacjach plastycznych. Żadne inne miejsce nie mogło dostarczyć lepszego
pretekstu do skarg dla zgorzkniałych osób, które żyły wprawdzie, lecz zostały w
jakimś stopniu okaleczone i nie były tak piękne, jak się tego spodziewały.
Im więcej o tym rozmyślał, tym bardziej mu się ten pomysł podobał.
Wziął płaszcz i kluczyki do samochodu. Miał doskonały pretekst, by wpaść do
Karys.
Malcolm się skaleczył. Układał ostrza skalpeli według rozmiarów i jedno utknęło
w pudełku. Próbował je wyciągnąć. W chwilę później spostrzegł, że jego palec
krwawi, i to mocno. Wsadził go do ust i bał się wyjąć. Wiedział, że skalpele są
niezwykle ostre, że rana może być głęboka. A Malcolm nie lubił widoku krwi,
szczególnie własnej. Brenda ostrzegała go, by uważał, tłumaczyła, że zostały
obmyślane tak, by łatwo przeciąć skórę i mięśnie, wejść w nie jak w masło,
mówiła. To właśnie dlatego je zbierał. Właśnie fakt, że były takie ostre, stał
się powodem jego fascynacji. A teraz ostrze zemściło się na nim, dało mu
nauczkę, że nie wolno z nim igrać, że nie jest zabawką, tylko narzędziem
poważnej pracy.
Pobiegł do łazienki i pochylił się nad umywalką, spoglądając w lustro. Oczy miał
szeroko otwarte, przerażone, palec w ustach. Wyjął go. Krew pociekła do otworu
odpływowego, zostawiając różowe ślady na umywalce. Malcolm zaskomlał jak
kopnięty pies. Będzie musiał pojechać do szpitala.
Ależ on nienawidził szpitali. To były niebezpieczne miejsca. Ze wszystkich ludzi
na świecie on wiedział o tym najlepiej. To właśnie
152
tam jego matka dowiedziała się, że ma raka, który pożerał ją od środka, aż w
końcu umarła. Szpitale to okrutne miejsca. Nie chciał tam jechać bez względu na
to, jak mocno krwawiłby jego palec. Ponownie spojrzał na ranę. Może jeśli
zabandażuje ją bardzo ciasno, wszystko będzie w porządku.
Wszystko naprawdę będzie w porządku.
Forrestowi zrobiło się miło, gdy Karys powitała go z wyraźnym zadowoleniem.
Nawet jej przyjaźń miała dla niego znaczenie.
— Jak się masz, Davidzie?
— Niezbyt dobrze — odrzekł. — Wygląda na to, że ani o krok nie zbliżyliśmy się
do aresztowania. — Potarł czubek głowy. — Czuję — zaczął po chwili — że jestem
skazany na czekanie. Czekanie na następne morderstwo.
Posłała mu cień uśmiechu. — Czasami praca patologa wydaje się łatwa w porównaniu
z...
Położył rękę na jej ramieniu. — Nigdy nie powiedziałbym, że masz łatwą pracę —
rzekł. — Ale muszę przyznać, że ostatnio, odkąd zaczęły się te morderstwa, bycie
policjantem stało się dla mnie szczególnie trudne.
— I stresujące.
— Tak. — Zawahał się. — Masz czas na kawę?
— Oczywiście. Wejdź, proszę.
Już w środku jął przepraszać za to, że w ogóle przyszedł. — Wybacz, że cię tym
obarczam — zaczął.
Wtrąciła szybko: — W porządku, Davidzie.
— To dlatego, że...
Przerwała mu: — Czy Barney Lewisham okazał się pomocny?
— Trochę. Nie za bardzo. Sporządził charakterystykę zabójcy, ale nie jesteśmy w
stanie wyłowić wszystkich dorosłych mężczyzn mających świra na punkcie
chirurgicznego fartucha. On uważa, że to jakiś pracownik Królewskiego.
— Ja jestem pracownikiem Królewskiego — rzuciła lekko Karys. Forrest uśmiechnął
się do niej szeroko. — Nie sądzę, byśmy mogli
poważnie brać cię pod uwagę jako podejrzaną w sprawie.
— Nie? — Karys roześmiała się. — Czy nikt nigdy ci nie powiedział, że patolodzy
zwykle mają za sobą mroczną przeszłość?
153
— Nie.
Spojrzała na niego, jakby chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
— Czy jest coś jeszcze, o co chciałeś zapytać?
Forrest usadowił się wygodnie w fotelu. — Zastanawiałem się nad
zanieczyszczeniem rany — rzekł powoli. — W jakich warunkach nasz drogi
sfiksowany „chirurg", twoim zdaniem, pracuje? Jak dalece stara się odtworzyć
warunki panujące na sali operacyjnej?
Karys pochyliła się. — Rany nie były zanieczyszczone. Myślę, że wspomniałam o
tym w raporcie. Nie ośmieliłabym się jednak stwierdzić, że pracuje w warunkach
sterylnych, choć nie pobrałam próbek do wyhodowania bakterii. — Zastanawiała się
przez chwilę, po czym rzekła: — Infekcja wprawdzie i tak nie mogłaby się
rozwinąć, ale miejsce, do którego zbiera ofiary, jest... jest przynajmniej
bardzo czyste.
— A więc nasz „chirurg" stara się, jak może. Pokiwała głową. — O tak, stara
się, jak może.
4 stycznia 2000
Brenda czuła narastającą panikę. Wtorkowe zabiegi przeciągnęły się o przeszło
godzinę ponad ustalony czas. Po operacji wyrostka, podczas której wykryto
dodatkowo zapalenie otrzewnej, przywieziono dwa nagłe przypadki. To już był
pech. Teraz czekała ją jeszcze godzina pracy, zanim będzie mogła opuścić
szpital. Szorowała narzędzia, żałując swej dobroduszności, dzięki której siostra
Ellery wyszła wcześniej. Pozostawiona sama sobie na ciemnym bloku operacyjnym,
czuła ogarniający ją lęk. Pinky Sutcliffe zniknął jeszcze wcześniej, udając się
na oddział, by sprawdzić stan swoich pacjentów. Anestezjolog pośpiesznie wrócił
do domu, do żony i dzieci. Salowi skończyli sterylizować salę i jej wyposażenie.
Sama, nawet w tak znajomym otoczeniu, czuła niepokój.
154
Włożyła ostatnią partię narzędzi do autoklawu parowego i włączyła go. Powinna
teraz odczekać dwadzieścia minut. Nie wolno jej było wyjść, zostawiając włączony
autoklaw, chyba że ktoś inny nadzorowałby jego pracę. Urządzenie często
zawodziło. Ciśnienie pary mogło wzrosnąć niebezpiecznie. Zawahała się, nim
pstryknęła włącznikiem. Skoro już cykl się rozpoczął, musiała zostać.
Sprawdziła, czy wszystko zostało przygotowane do operacji przewidzianych na
następny dzień. Każda rzecz została wyczyszczona i odłożona na miejsce. Salowy
dobrze się spisał. Zerknęła na termometr na drzwiczkach. Autoklaw nie osiągnął
jeszcze maksymalnej temperatury, a gdy osiągnie, będzie musiała odczekać jeszcze
cztery minuty. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Terry'ego. Przyjechałby po
nią. Myśl o Terrym uspokoiła ją. Był taki silny, taki męski... Od razu zrobiło
jej się cieplej na duszy. Co do Shani — wolała o niej zapomnieć. Mała, głupia
krowa.
Pomyślała o Rosemary, która też była pielęgniarką.
Brenda ujrzała swe wypaczone odbicie w lustrzanych, stalowych drzwiczkach
autoklawu. Ciemne oczy spoglądały na nią z nienaturalnie bladej twarzy.
Doskonale pamiętała, kim była Rosemary Shearer. Poznała ją na fotografii, jak
tylko siostra Ellery przyniosła gazetę do pokoju wypoczynkowego. Wtedy poczuła,
jak wszystko w środku wywraca się jej do góry nogami, bo skojarzyła pewne fakty.
Z tego, co wiedziała, była jedyną osobą, która mogłaby znaleźć powiązanie
pomiędzy pielęgniarką Rosemary Shearer a hydraulikiem Colinem Wilsonem.
\Nie zawsze był hydraulikiem. Ze wzrokiem utkwionym w swoim odbiciu w
drzwiczkach autokla-, zapatrzyła się w przeszłość. Tryskająca krew. Panika,
obłęd. Zgon, który nie powinien był nastąpić. Spędziła wiele godzin, usiłując
odgadnąć, co doprowadziło do takiego rozwoju wypadków tamtego dnia. Minęło tyle
lat. A te obrazy wciąż były żywe w jej pamięci.
Pod chirurgiczną czapeczką jej twarz wyglądała jeszcze bardziej dziwacznie. Nie
była przyzwyczajona do oglądania siebie bez czupryny gęstych, ciemnych włosów.
Prawie w ogóle siebie nie przypominała. Była blada jak trup. Odbicie jej twarzy,
zniekształcone przez nierdzewną stal, czyniło z niej starą, przerażoną kobietę.
Znacznie starszą niż czterdziestoletnią.
155
^
Powinna porozmawiać z policją.
Owładnięta paniką, znów spojrzała na autoklaw. Musiała stąd wyjść. Blok
operacyjny nie był najlepszym miejscem, w jakim można by przebywać samotnie
późnym wieczorem.
Autoklaw osiągnął pełną moc. Jeszcze cztery minuty.
Niemal jak we śnie przeszła do sali operacyjnej i po chwili wahania włączyła
światło. Stół, taki mroczny, czarny w nieruchomym świetle lamp. Pusty. Bez
pacjenta i grupy ludzi w zielonych fartuchach wydawał się nagi i nieznajomy.
Pozbawiony dramatyzmu.
Jakby przyciągnięta magnetyczną siłą wspomnień, przeniosła wzrok na sufit,
sprawdzając. Od razu się uspokoiła. Był idealnie czysty. Ani śladu krwi. Został
wyczyszczony. Opuściła oczy. Podłoga też. Wszystko było dokładnie sprzątnięte.
A jednak wizja z przeszłości nie straciła na sile. Brenda zamknęła oczy i
zadrżała. Czuła się zmęczona i było jej zimno. To był długi dzień. Ogrzewanie
pewnie już się wyłączyło. Zgasiła światła i wróciła, by sprawdzić sterylizator.
Termometr pokazywał, że temperatura utrzymywała się przez dwie minuty.
Jeszcze dwie i będzie mogła wyjść.
Przeszła do pokoju wypoczynkowego. Wciąż stały w nim nie umyte kubki,
popielniczka z niedopałkiem papierosa. By zabić czas, zabrała je do kuchni i
umyła, uśmiechając się do siebie na myśl, że anestezjolog Bili Amison nadal
palił. Przyszło jej do głowy, że szkoda, iż nie mogła go poprosić, by odwiózł ją
do domu — tak byłoby bezpiecznie.
Sterylizator zapiszczał cztery razy. Dzięki Bogu, pomyślała, proces skończony.
Mogła wreszcie iść. Pstryknęła wyłącznikiem, zdjęła płaszcz z kołka i zerknęła
przez okienko szatni. Ciemno jak w piekle. Nie widać było nic poza kilkoma
pomarańczowymi lampami. Żadnych błyskających niebieskich świateł pogotowia czy
policji. Po świątecznej przerwie w szpitalu zwykle panował spokój: pijacy
dopiero trzeźwieli. Nie doszło do kolejnego morderstwa — przynajmniej na razie.
Wyglądając przez okno, żałowała, że nie może zapomnieć o przeszłości. Czy on tam
był? Ukrywał się gdzieś? Obserwował? Jeśli Rosemary Shearer i Colin Wilson —
cichy, niewinny Colin — zostali wybrani z rozmy-słem, kto miał być jego następną
ofiarą? Ona?
Ogarnięta paniką, zadzwoniła na komórkę Terry'ego. Pewnie pracował gdzieś poza
zasięgiem, bo bezosobowy głos poinformował ją, że
156
'
abonent jest niedostępny i zaproponował kontakt w późniejszym ter-
minie.
Był tam i nie odrywał wzroku od jej sylwetki. Uśmiechał się, bo mógł obserwować
swoją ofiarę, sam pozostając niezauważony. W ciemnym ubraniu, niewidoczny na tle
nocy.
Brenda odsunęła się od okna. Terry był nieosiągalny, a nie chciała dzwonić do
domu z obawy, że będzie zmuszona do rozmowy z Shani. Mając świadomość, która
jest godzina, niemal biegła korytarzem szpitala, żałując, że wcześniej nie
poprosiła zięcia o odebranie jej z pracy. Było już po ósmej. Zwykle opuszczała
szpital dużo, dużo wcześniej.
Patrzył, jak w oknach gasną światła, i uśmiechał się na myśl o tym, jak siostra
Brenda Watlow spieszy korytarzem. Tego wieczora długo czekał. Pracowała dłużej
niż zwykle. Ale warta była jego poświęcenia. Brenda miała być nagrodą wartą
wszelkiego zachodu. Żal tylko, że nie będzie w stanie docenić troski, jaką ją
otoczy. Ostatecznie była jego koleżanką po fachu. Poznałaby się na jego
kunszcie, oddaniu, uwadze, z jaką odnosił się do detali, szkoleniu, jakie sobie
zafundował, by osiągnąć doskonałość. Fakt, że wybrał ją do najbardziej
inwazyjnej operacji, jakiej do tej pory dokonał, uznałaby z pewnością za
komplement.
Szpitalne korytarze były niemal puste. Minęły ją dwie pielęgniarki, zbyt zajęte
rozmową, by zauważyć schodzącą z dyżuru, zmęczoną in-strumentariuszkę. Za nią z
kolei szedł jakiś lekarz, ale tylko do zakrętu. Brenda nie przyglądała mu się;
ubrany w maskę i fartuch — pewnie miał dyżur na którymś z bloków operacyjnych.
Skręcił w lewo. Ona doszła do portierni i zawahała się. Czy powinna wezwać
taksówkę i zaczekać na nią tu, w bezpiecznym miejscu? Jak zwykle niezdecydowana,
nie wiedziała, co robić.
Starała się obmyślić jakiś plan. Do domu miała na tyle daleko, że nie mogła iść
piechotą, musiała pojechać taksówką lub autobusem. Wrodzone skąpstwo
podpowiedziało, że jadąc autobusem, zaoszczędzi dwa funty. Podjęła decyzję i
uśmiechając się na dobranoc do portiera, wręczyła mu klucze do bloku
operacyjnego, po czym opuściła bezpieczny azyl Szpitala Królewskiego, raźnym
krokiem wkraczając w mroźne
157
powietrze i ciszę styczniowej nocy. Pospieszyła w stronę przystanku
autobusowego.
Dwa piętra wyżej Rupert Shaw pracował po godzinach, od niechcenia przeglądając
szpitalne akta z lat dziewięćdziesiątych. Tyle nieważnych dla śledztwa detali,
które musiał odsiać. Jak dotąd nie dowiedział się niczego istotnego. Przekopał
się już przez akta pracownicze z wielu lat. Sześciu, siedmiu, a może ośmiu? I
nie znalazł nic, co choćby pośrednio wiązało się ze sprawą. Nie znalazł nic
nawet w aktach Rosemary Ba-ring. Ziewnął, odgryzł spory kawał batonika Mars i
popił go colą prosto z puszki. Bez Deanfielda obserwującego go zza drzwi
sąsiedniego pokoju mógł się nieco zrelaksować. Położył nogi na biurku i zagłębił
się w lekturze. Nie przyznałby się za nic Forrestowi, ale był przekonany, że to
on rozpozna związek między „chirurgiem" i jego ofiarami, jeśli ten w końcu
zostanie odkryty. Dlatego pracował do późna. Bo właśnie on rozwiąże tę sprawę.
Shaw marzył: awans, uznanie. Może nawet nagłówki w gazetach: „Błyskotliwy młody
policjant rozwiązuje zagadkę seryjnego mordercy". A później wspaniała kariera.
Deanfield wygrzebał szpitalne roczne rejestry zabiegów. Były poufne i Deanfield
zapewnił go, że nie zawierają nic istotnego dla śledztwa. Jak dotąd miał rację.
Shaw otworzył kolejną księgę, przeglądając wydarzenia, które zasłużyły na
wzmiankę w rejestrze z 1991 roku. Mniej więcej w połowie, w czerwcu, znalazł
znajomo brzmiące nazwisko. Wyprostował się natychmiast, pogwizdując z
zadowoleniem.
To było to.
Wziął do ręki telefon i wybrał numer komórki Forresta. — Znalazłem Wilsona —
rzucił. — Pracował tu na bloku operacyjnym.
— Kiedy?
— Osiem lat temu, sir. Blok numer cztery.
— Numer cztery? — Forrest poczuł mrowienie zadowolenia.
— Tak jest, sir.
— Dobra. — Myśli kłębiły się w głowie Forresta. — Jutro rano porozmawiamy sobie
z zespołem operacyjnym bloku numer cztery. Niektórzy z jego członków pracowali
tam także osiem lat temu.
— Tak jest, sir. — Shaw czuł się niesamowicie dumny, że to on dokonał
pierwszego przełomu w śledztwie.
158
^
— Co dokładnie znalazłeś?
— Nie czytałem jeszcze tych jego akt. Pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli od
razu skontaktuję się z panem.
— Sam chcę przeczytać wszystko.
— Wynoszenie dokumentów poza budynek nie spodoba się dyrektorowi szpitala.
— To nie będzie konieczne. Już do ciebie jadę. Będę przed dziewiątą.
Shaw spojrzał na zegarek. Pięć po wpół do dziewiątej. Zanosiło się na długą noc.
Dotarcie do szpitala zajęło Forrestowi czterdzieści pięć frustrujących minut.
Napotkał na duży ruch, a do tego jeszcze na Hagley Road prowadzono roboty
drogowe i zorganizowano objazd. Siedział w samochodzie i wściekał się. Wszystko
by oddał za radiowóz z błyskającym niebieskim światłem i dobrą, głośną syreną.
Wściekłość nie opuściła go nawet, gdy zaparkował przed szpitalem.
Shaw nie czekał bezczynnie na przyjazd zwierzchnika. Zdołał przeczytać akta
Wilsona dwa razy. Problem w tym, że nie znalazł nic, co mogłoby doprowadzić do
tak przykrej śmierci hydraulika. Akta nie zawierały niczego znaczącego. Wilson
pracował w szpitalu od maja 1991 do połowy września tego samego roku. Tylko
przez kilka miesięcy. Zatrudniony był na posadzie salowego na bloku operacyjnym,
a jego obowiązki polegały na przywożeniu pacjentów na salę operacyjną i
odwożeniu ich po zabiegu oraz, ogólnie rzecz biorąc, usługiwaniu reszcie
personelu. Sądząc po zawartości teczki, do jego pracy nie było żadnych
zastrzeżeń. Odszedł, bo, jak sam napisał, chciał zarobić więcej „pinien-dzy",
nie miał „rzyłki" do tej roboty i chciał rozkręcić własny „byznes". Podanie o
zwolnienie dołączone było do akt; napisał je na niebieskim papierze, stawiając
koślawe litery i robiąc mnóstwo błędów ortograficznych. Podał na nim adres
zamieszkania w północnej części miasta i datę, czwarty sierpnia 1991.
159
Shaw trzymał list w dłoniach. Było coś przejmującego w fakcie, że poznawał
właśnie aspiracje mężczyzny, którego widział jedynie podczas sekcji zwłok w
kostnicy. Nie wyglądało nawet na to, że spełniły się jego finansowe ambicje.
Szczegółowy opis mieszkania Wilsonów, przedstawiony przez sierżant Fielding, nie
wskazywał na zamożność właścicieli. Shaw złożył podanie i umieścił je z powrotem
w aktach. Jednak przynajmniej jedno marzenie Wilsona w końcu się spełniło.
Rozkręcił własny „byznes".
A więc Wilson kiedyś tu pracował. Ta informacja jak na razie nie wydawała się
szczególnie pomocna. Jeśli coś łączyło Wilsona z mordercą, na pewno nie miał się
o tym dowiedzieć z tej teczki. A zatem skąd? Odpowiedzi mogli udzielić ówcześni
koledzy Wilsona z pracy. Shaw powrócił do szafki z aktami.
Forrest wpadł do pokoju gwałtownie, przepraszając, że dojazd zajął mu tyle
czasu. Shaw uśmiechnął się do niego szeroko.
— Rozumiem, sir. Nie będzie pan przecież przekraczał dozwolonej prędkości,
prawda?
Forrest chrząknął, a Shaw wręczył mu akta Wilsona. Poczekał, aż zwierzchnik
zapozna się z zawartością teczki, nim uraczył go następną rewelacją.
Forrest skończył i spojrzał zdumiony na Shawa.
— Nie rozumiem, czemu jesteś taki zadowolony? — stwierdził zrzędliwie. — Tu nic
nie ma.
Shaw rzucił triumfalnie na biurko drugą kopertę.
— To są akta Rosemary Shearer — oznajmił. — Wygrzebałem je, jak tylko
dowiedziałem się, że Wilson tu pracował. To było tylko przeczucie — dodał,
zadowolony z siebie. —Ale opłaciło się. Niech pan zgadnie, gdzie pracowała latem
1991 roku?
Forrest wzruszył ramionami, ale oczy miał czujne.
— Na bloku operacyjnym numer cztery.
Forrest osunął się na krzesło. Przez chwilę milczał, czując, jak serce bije mu
mocno z podniecenia. To była chwila, na którą czekał.
— Więc co się stało? — zapytał spokojnie.
Rupert Shaw przysiadł na skraju biurka. — I tu właśnie cała sprawa rozmywa się
jak we mgle. Nie ma nic. Żadnego strasznego wypadku, zgonu na stole. Albo
wszystko było w porządku i pracowali, jak należy, albo...
160
— Albo — podchwycił Forrest — jakaś brzydka sprawa została bardzo starannie
zatuszowana. — Przymrużył oczy. — Znalazłeś coś w jej karierze?
— Zupełnie nic. Była zwykłą studentką pielęgniarstwa, odbywającą
kilkutygodniowy staż na bloku operacyjnym. Po jego zakończeniu przeszła na inne
oddziały. Miała nieposzlakowane referencje. — Zawahał się, po czym kontynuował
spokojnie: — I to właśnie jest trochę dziwne.
Forrest spojrzał na niego.
— Chodzi mi o to, że większość praktykantek podpadała czymś siostrom —
szczególnie instrumentariuszkom. W porównaniu z ich teczkami, akta Shearer
wydają się pustawe.
— Masz coś konkretnego na myśli?
— Tylko się zastanawiałem — rzekł Shaw dziwnym tonem. — No... może dziewczyna
zasłużyła sobie czymś na współczucie?
— Czym?
— W tym właśnie problem. Nie wiem. Tak mi tylko przyszło do głowy...
Forrest wrócił do akt, czytał je jeszcze przez chwilę, po czym podrapał się w
głowę.
— Blok numer cztery — zauważył Shaw. — Oboje tam pracowali. I jak dotąd jest to
jedyna rzecz, jaka ich łączy. Proszę mi nie mówić, że to przypadek. Czy po ośmiu
latach możemy tam jeszcze znaleźć kogoś, kto z nimi pracował?
— Pewnie tak. To jedyny blok spośród sześciu, który podpadł jakoś sierżant
Fielding. Całkiem możliwe, że znajdziemy kogoś, kto pracował tam przez całe te
osiem lat. Chirurga, anestezjologa, może instru-mentariuszkę. Warto z nimi
porozmawiać. W międzyczasie przejrzyjmy dokładnie zapisy zabiegów
przeprowadzanych na bloku numer cztery w czasie, gdy pracował tam Wilson. To
tylko kilkanaście tygodni. Nie powinno zająć nam to dużo czasu. A Wilson i
Shearer spotykali się tam tylko przez dwa miesiące. To znacznie zawęża obszar
poszukiwań. — Po raz pierwszy chyba dotarło do niego, która jest godzina. — Już
późno. Przypuszczam, że chciałbyś pojechać do domu. Tutaj pewnie skończyli już
operować i poszli sobie. Blok zapewne stoi pusty. Niewiele zdziałamy aż do jutra
rana...
161
Lubił świeże, jeszcze ciepłe zwłoki. Zimne ciała nie dawały takiej satysfakcji.
Mówiły mu, że nie jest chirurgiem, ale patologiem przeprowadzającym sekcje
zwłok. Zaś to mu nie wystarczało. Był przecież chirurgiem.
Brenda okazała się grubsza, niż się spodziewał. Tnąc jej brzuch, zagłębił niemal
całe dłonie, aż po nadgarstki. Ale to było konieczne. Dziś nie wystarczyłby mu
żaden powierzchowny zabieg. Miał prawdziwą robotę do wykonania. Poważną robotę.
Żadnych symulowanych cięć. Poszedł na całość. Zmarszczył twarz. Och, jak bardzo
lubił niektóre wyrażenia: pójść na całość. Podczas pracy nucił głupiutką
melodię, sentymentalną i romantyczną. Tylko że tekst tej piosenki wcale nie był
ani sentymentalny, ani romantyczny. „Gdybym ci powiedział, że masz piękne ciało,
czy coś by się stało?" Nucenie podczas pracy uspakajało go. Czuł, że zaraz
zaleje go potężna fala szczęścia. To był jego cel, jego przeznaczenie. Czynić
sprawiedliwość.
Chwilę później nachmurzył się. Stwierdził, że ma problem z piosenką; znał tylko
jeden wers i nieco więcej melodii, a to nie wystarczało. Jej przesłanie było
cudowne. I jakże stosowne. Ale nie znał dalszego ciągu, a szkoda. Lubił muzykę
przy pracy. Może przyniesie tu radio, by dotrzymywało mu towarzystwa. Brenda
mówiła, że niektórzy chirurdzy operują przy muzyce, to pomaga im się skupić.
Może jemu też by pomogło. Jednak nie mógł ryzykować, by go ktoś usłyszał.
Pracował bez akompaniamentu w rytm fałszywego, monotonnego nucenia. Gdzieś w
głębi swego jestestwa odczuwał niezadowolenie. Zaczynało mu to przeszkadzać, ta
różnica między pracą chirurga i patologa. Starał się udawać, że jest chirurgiem,
prawdziwym chirurgiem, ale tak naprawdę operował martwe ciała. Nie krwawiły tak,
jak powinny. Ich serca nie biły. To na nic, takie udawanie. Niezadowolenie
zaczynało psuć mu przyjemność płynącą z pracy. Dotarło do niego wreszcie, że to
jedynie imitacja, pozory. Mógł zrobić tylko jedno.
Starannie zaszył Brendę, po czym wyraźnie, ładnym, wydłużonym pismem naniósł na
listę następne nazwisko.
Karys Harper.
Pod spodem, w nawiasach, dodał: Lekarka.
162
5 stycznia 2000
Forrest i Shaw pojawili się z powrotem w pracy o siódmej czterdzieści pięć po
niezbyt dobrze przespanej nocy. Shaw wiercił się w łóżku przez pół nocy, a
później zapadł w lekki, niespokojny sen. Forrest spędził noc w fotelu, nawet nie
próbując się położyć.
Spotkali się w pokoju dochodzeniowym i w milczeniu pojechali do szpitala.
Forrest obserwował ludzi tłumnie i spiesznie mijających drzwi — lekarzy,
pielęgniarki, salowych, pracowników administracji i personel pomocniczy — zdjęty
nagłym niepokojem, że się pomylił, że traci czas i ryzykuje życie następnych
ofiar, podążając za papierkowym tropem, zamiast za tym właściwym. Zmarszczył
brwi. Ależ to musiał być właściwy trop. Innego nie było.
Pierwszy związek pomiędzy dwiema ofiarami „chirurga" nie mógł być całkiem
przypadkowy. Czując wewnętrzny przymus pośpiechu, zaparkował samochód w
niedozwolonym miejscu i razem z Shawem wszedł do szpitala. Forrest z
zadowoleniem odnotował, że portier sprawdził ich dokumenty, zanim pozwolił
wsiąść do windy i wjechać na czwarte piętro. Od bloku operacyjnego dzieliło ich
już tylko kilka kroków. Shaw zapukał.
Drzwi otworzył wysoki mężczyzna ubrany w zielony fartuch; patrzył na nich spode
łba, a napięcie wyżłobiło bruzdy na jego twarzy. Piorunował wzrokiem ich obu.
— A kim wy, u diabła, jesteście?
— Detektyw inspektor Forrest, proszę pana, z policji. A to detektyw sierżant
Shaw. — Po aroganckiej i władczej minie można było poznać chirurga. — Pan
Sutcliffe?
Mężczyzna przytaknął obcesowo.
Shaw przyglądał mu się uważnie. — Ma pan jakiś problem?
— Ta przeklęta instrumentariuszka się spóźnia. Forrest wiedział, że jest
dopiero minuta lub dwie po ósmej.
— Ale przecież jest jeszcze wcześnie?
163
— Wcześnie, owszem — rzekł chirurg niecierpliwie. — Ale chciałem omówić z nią
listę porannych zabiegów. — Utkwił wzrok gdzieś poza nimi, w pustym korytarzu,
nim puścił wahadłowe drzwi. — Przeklęta kobieta — rzekł. — Ostatnio zupełnie nie
można na niej polegać. Nie wiem, co w nią wstąpiło. — Spojrzał wilkiem na obu. —
A teraz jeszcze wy dwaj nachodzicie mnie, myśląc, że nie mam nic innego do
roboty, jak odpowiadać na wasze głupie pytania o hydraulikach. Czego policja tu
znów szuka, tak na marginesie? Ktoś od was już złożył nam wizytę, wypytując o
morderstwa. Nikt z nas nie mógł w niczym pomóc. — Może nagle zdał sobie sprawę,
że zachowuje się grubiańsko, bo szybko dodał: — Przepraszam. Nie chciałem, by to
tak zabrzmiało. Naprawdę żal mi tej pielęgniarki. Ale mam pracę do wykonania, a
wy wchodzicie mi w paradę. Co mogę dla was zrobić?
— Czy długo pracuje pan w tym szpitalu? — spytał Forrest.
— Tak.
— Jak długo?
— Jestem tu chirurgiem specjalistą od prawie dwudziestu ośmiu lat.
— Na tym bloku?
— Na tym bloku od jakichś dziesięciu lat.
Forrest doznał mrowienia w palcach nóg; miał przeczucie, że ten człowiek posiada
informacje, których on tak bardzo potrzebował. Tylko że wyciągnięcie z niego
tych danych mogło stanowić spory problem, zwłaszcza tu, na korytarzu bloku
operacyjnego, w miejscu zbyt publicznym na zwierzenia.
— Czy znajdzie pan tu jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy porozmawiać?
Sutcliffe nie sprawiał wrażenia szczególnie zaciekawionego. — Będziecie musieli
włożyć ubranie ochronne. I pośpieszyć się. Jak tylko przyjdzie siostra, będę
musiał zacząć. Nie mam dużo czasu.
— My również, proszę pana — wtrącił spokojnie Forrest. Sutcliffe odwrócił się.
— Co, do cholery, chce pan przez to powiedzieć?
— Tylko to, że każdy dzień zwłoki w odnalezieniu mordercy zwiększa zagrożenie
dla życia kolejnej osoby.
Sutcliffe skrzywił się. — A cóż to ma wspólnego ze mną?
— Jeszcze nie wiemy.
164
Forrest miał świadomość, że Rupert Shaw za jego plecami wpatruje się uparcie w
chirurga. Dałby pięćdziesiąt funtów, by tylko dowiedzieć się, o czym myśli młody
policjant.
Sutcliffe w milczeniu podał im buty ochronne, zielone, bawełniane fartuchy,
poczekał, aż się ubiorą, po czym zaprowadził ich do pustego pokoju lekarskiego.
Gdy wszyscy trzej zajęli miejsca, przynaglił ich: — Proszę pytać, inspektorze.
— Czy pracował pan na tym samym bloku operacyjnym latem osiem lat temu?
Sutcliffe przytaknął. — Jak już uprzednio mówiłem, pracuję tutaj — rozejrzał się
szybko i z czułością po pokoju — od dziesięciu lat, a więc możecie wywnioskować,
że pracowałem tu także w okresie, który was interesuje. Choć nawet nie będę
próbował zgadywać, jak ten fakt może wam pomóc w dochodzeniu.
— Działamy na ślepo, proszę pana. Jak dotąd.
Sutcliffe spojrzał bystro. — Dlaczego wybraliście ten okres? Dlaczego osiem lat
temu? Dlaczego ten blok? Dlaczego ja?
— Bo wiemy, że zarówno Colin Wilson, jak i Rosemary Shearer lub Baring, jak się
później nazywała, również tu wtedy pracowali.
Oczy Sutcliffe'a błysnęły. — To ci zamordowani?
— Zgadza się.
— Nie pamiętam żadnego z nich. — Chirurg zakaszlał sucho.
— Nie dziwię się panu. Colin Wilson przepracował tu tylko cztery miesiące, jako
salowy.
Sutcliffe przerwał mu: — Myślałem, że ten człowiek to hydraulik. Tak pisała
prasa...
— Po odejściu ze szpitala założył własną firmę.
— A pielęgniarka?
— Rosemary Shearer była jedną z wielu pielęgniarek stażystek, które przewinęły
się przez oddział. Musi ich być tutaj mnóstwo.
— O, tak. — Sutcliffe z wigorem pokiwał głową. — O, tak. Zmieniają się co parę
miesięcy. Nigdy tak naprawdę nie zdążę ich poznać. Chyba że ta akurat czymś się
wyróżniała.
— Była całkowicie zwyczajna — wtrącił posępnie Shaw. — Z tego, co wiemy,
zupełnie niczym się nie odznaczała.
165
— Przez co fakt, iż została zamordowana, wydaje się jeszcze bardziej
zadziwiający, nie sądzi pan?
Sutcliffe spojrzał w oczy Forresta. — Myślę, że tak — odparł z wyraźnym
znużeniem. — Zresztą sam nie wiem. Czy zwyczajni ludzie są mniej lub bardziej
podatni na to, by paść ofiarą zabójstwa? Myślę, że warto się nad tym głębiej
zastanowić, inspektorze. Problem w tym, że nie mam czasu na takie spekulacje.
Mam zabiegi do wykonania. — Zgiął długie, kościste palce. — Moja praca polega na
ratowaniu życia i temu podobnych.
— A zatem nie przypomina pan sobie nic, co mogłoby się wiązać z którymś z nich?
Sutcliffe myślał przez chwilę, po czym spojrzał w górę. — Wydaje mi się, że
pamiętam salowego, który dość szybko odszedł. Przyuczył się już nieco,
zaczęliśmy mieć z niego jakiś pożytek i nagle znikł. Spokojny gość. Chudy. Zdaje
się, że miał rudawe włosy. To mogło być mniej więcej osiem lat temu. —
Chrząknął. — Nie jestem pewien i nie pamiętam, bym zamienił z nim więcej niż
kilka słów. A już z pewnością nie pamiętam, jak się nazywał.
— To mógł być Wilson.
— Och... — Nutka współczucia. — Nie wiem, w jaki sposób moje mętne wspomnienia
sprzed tak wielu lat o dwóch osobach z personelu pomocniczego mogą być
przydatne, inspektorze.
Forrest nie był rozczarowany. Nie spodziewał się, że nagle wypłynie jakiś
mroczny sekret. Może nawet żaden taki nie istniał. Morderca mógł zwyczajnie
wejść w konflikt z dwiema osobami z personelu i z jakiegoś tylko sobie znanego
powodu postanowił pozbawić je życia. Żeby posmakowali lekarstwa, którym sami
leczyli. Ta myśl sparaliżowała go. Czy to właśnie było celem morderstw?
Zmuszenie ofiar do posmakowania ich własnego lekarstwa? A jeśli tak, to czy
inni, którzy w tym samym czasie pracowali na bloku numer cztery i mieli kontakt
z „chirurgiem", też byli w niebezpieczeństwie? Jak ten tutaj specjalista?
Trudna do przełknięcia była pigułka świadomości, że dowiedzą się tego być może
dopiero wtedy, gdy zostanie popełnione kolejne morderstwo.
Forrest pytał dalej. — Czy może pan wymienić pozostałe osoby, które pracowały tu
w tym samym czasie co Rosemary Baring?
166
Sutcliffe niepewnie pokręcił głową. — Prawdę mówiąc, nie. No, z wyjątkiem Brendy
oczywiście.
— Ma pan na myśli instrumentariuszkę? — szybko spytał Shaw.
— Tak.
Forrest kontynuował przesłuchanie. — Czy może przychodzi panu do głowy... —
Zawahał się. — ...jakieś niefortunne zdarzenie, jakie miało miejsce w tamtym
czasie?
— A jakiż to rodzaj zdarzenia ma pan na myśli? — spytał urażony Sutcliffe.
— Nie wiem, proszę pana. Coś nadzwyczajnego.
— O ile pamiętam — przenikliwe, niebieskie oczy wpatrywały się chłodno w
Forresta — a mówimy o bardzo odległych czasach, to były zwykłe dni normalnej
pracy bardzo obciążonego zadaniami bloku operacyjnego. Mogę pana zapewnić, że
nie zaszło wtedy nic, co wyryłoby mi się jakoś szczególnie w pamięci.
Przenosił wzrok z jednego na drugiego, oczekując, że uznają jego oświadczenie za
prawdę. Dwaj funkcjonariusze nie bardzo mieli się czego uczepić: zaciśnięcie
dłoni, nieznaczny skurcz mięśni twarzy w okolicy oczu i ust. Forrest przypomniał
sobie, że ten człowiek musiał umieć doskonale ukrywać emocje, by ochronić
nieszczęsnych chorych przed szokującą diagnozą. Jednak nabrał takich podejrzeń w
stosunku do Sutcliffe'a, że zdecydował się dalej drążyć tę kwestię.
— Jakiś wypadek? — podsunął. — Może niespodziewany zgon spowodowany... błędem
kogoś z personelu? — Wolał nie wpędzać w poczucie winy samego chirurga. — Może
błędem anestezjologa?
Sutcliffe uśmiechnął się z przymusem. — Billa? Pan chyba żartuje. Jeśli już,
to...
Zainteresowanie Forresta wzrosło. — To co, proszę pana?
Ale Sutcliffe odzyskał spokój. Nawet jego oczy nie zdradzały, że na ułamek
sekundy przestał się pilnować. — Anestezjolog jest po to, by utrzymywać
pacjentów przy życiu.
— I osiem lat temu był to ten sam anestezjolog?
— Tak.
Sutcliffe ostentacyjnie spojrzał na zegarek, podciągając rękaw marynarki i
podnosząc nadgarstek do oczu. Forrest zignorował tę aluzję, a Sutcliffe
chrząknął z irytacją.
167
— Posłuchajcie, panowie, chciałbym pomóc, ale nie wiem, do czego zmierzacie.
— W tym problem — wtrącił Shaw — że sami tego nie wiemy. Sutcliffe wyciągnął
przed siebie dłonie, odwracając je wewnętrzną
stroną do góry.
— Nie dzieje się tu nic szczególnego, mogę was zapewnić. Fakt, że dwie osoby z
zespołu, który pracował tu osiem lat temu, zostały zamordowane, to czysty
przypadek. To jest normalny blok operacyjny. Tragedie rzeczywiście się zdarzają.
Pacjenci umierają. Nie sposób temu zapobiec. Przyjmujemy ich tu, bo są chorzy.
— I nie przychodzi panu do głowy żaden powód, dla którego ktoś mógłby... —
naciskał Forrest.
— Zabijać nas jak uprzykrzone muchy? Nie, nie znam takiego powodu, inspektorze.
— Znów spojrzał na zegarek. — Gdzie, do diaska, podziewa się ta przeklęta
instrumentariuszka?
Odziana w zielony strój chirurgiczny pielęgniarka wsunęła głowę w drzwi. — Dzień
dobry, panie doktorze. Napije się pan kawy? — spytała, nim ze zdziwieniem
zauważyła dwóch funkcjonariuszy policji. — Przepraszam. Nie wiedziałam, że ma
pan gości. Witam panów.
Sutcliffe spiorunował ją wzrokiem. — Mam nadzieję, że siostra Watlow jest tam z
panią i przygotowuje wózki, siostro Ellery?
— Nie, panie doktorze — zmieszała się pielęgniarka. — Myślałam, że jest z
panem. Słyszałam rozmowę. Pomyślałam...
— Lepiej będzie, jeśli sama pani przygotuje instrumenty. Mamy dziś same proste
zabiegi. Dwie przepukliny. Żylaki. Nic, z czym nie mogłaby sobie pani poradzić.
Pielęgniarka zaczerwieniła się i spojrzała zdziwiona. Wyglądało na to, że
Sutcliffe zwykle nie był taki apodyktyczny. Czyżby udało im się wytrącić go z
równowagi? Czy był to po prostu skutek spóźnienia in-strumentariuszki?
— Nie dzwoniła, by powiedzieć, że znowu ma kaca? Pielęgniarka pokręciła głową.
— Nie zostawiła wiadomości u portiera?
— Sprawdzę. — Dziewczyna odeszła.
W Forreście nie zbudziły się jeszcze żadne skojarzenia. W końcu Sutcliffe
stracił cierpliwość. — Słuchajcie, panowie, nie chcę być nieuprzejmy —
wyprostował swoją długą, chudą sylwetkę
168
— Posłuchajcie, panowie, chciałbym pomóc, ale nie wiem, do czego zmierzacie.
— W tym problem — wtrącił Shaw — że sami tego nie wiemy. Sutcłiffe wyciągnął
przed siebie dłonie, odwracając je wewnętrzną
stroną do góry.
— Nie dzieje się tu nic szczególnego, mogę was zapewnić. Fakt, że dwie osoby z
zespołu, który pracował tu osiem lat temu, zostały zamordowane, to czysty
przypadek. To jest normalny blok operacyjny. Tragedie rzeczywiście się zdarzają.
Pacjenci umierają. Nie sposób temu zapobiec. Przyjmujemy ich tu, bo są chorzy.
— I nie przychodzi panu do głowy żaden powód, dla którego ktoś mógłby... —
naciskał Forrest.
— Zabijać nas jak uprzykrzone muchy? Nie, nie znam takiego powodu, inspektorze.
— Znów spojrzał na zegarek. — Gdzie, do diaska, podziewa się ta przeklęta
instrumentariuszka?
Odziana w zielony strój chirurgiczny pielęgniarka wsunęła głowę w drzwi. — Dzień
dobry, panie doktorze. Napije się pan kawy? — spytała, nim ze zdziwieniem
zauważyła dwóch funkcjonariuszy policji. — Przepraszam. Nie wiedziałam, że ma
pan gości. Witam panów.
Sutcłiffe spiorunował ją wzrokiem. — Mam nadzieję, że siostra Watlow jest tam z
panią i przygotowuje wózki, siostro Ellery?
— Nie, panie doktorze — zmieszała się pielęgniarka. — Myślałam, że jest z
panem. Słyszałam rozmowę. Pomyślałam...
— Lepiej będzie, jeśli sama pani przygotuje instrumenty. Mamy dziś same proste
zabiegi. Dwie przepukliny. Żylaki. Nic, z czym nie mogłaby sobie pani poradzić.
Pielęgniarka zaczerwieniła się i spojrzała zdziwiona. Wyglądało na to, że
Sutcłiffe zwykle nie był taki apodyktyczny. Czyżby udało im się wytrącić go z
równowagi? Czy był to po prostu skutek spóźnienia in-strumentariuszki?
— Nie dzwoniła, by powiedzieć, że znowu ma kaca? Pielęgniarka pokręciła głową.
— Nie zostawiła wiadomości u portiera?
— Sprawdzę. — Dziewczyna odeszła.
W Forreście nie zbudziły się jeszcze żadne skojarzenia. W końcu Sutcłiffe
stracił cierpliwość. — Słuchajcie, panowie, nie chcę być nieuprzejmy —
wyprostował swoją długą, chudą sylwetkę
168
i wstał — ale mam operacje zaplanowane na dzisiejszy poranek. I, jak się wydaje,
tylko zwykłą pielęgniarkę do pomocy.
Forrest i Shaw też wstali. Obaj chcieli opuścić blok operacyjny, zanim chirurg
rozpocznie swą makabryczną pracę. To, co widzieli ostatnio, wystarczy im do
końca życia. Pan Sutcliffe nie przestawał narzekać, gdy szli za nim korytarzem w
stronę drzwi.
— Stażysta, który ma mi asystować, nie odróżnia, jak się zdaje, ścięgna
Achillesa od wędzidełka i...
Dotarli do drzwi i zaczęli zdejmować z siebie ochronne ubranie.
— Dobrze, doktorze Sutcliffe, idziemy. Ale jeszcze porozmawiamy z panem i z
instrumentariuszką — kiedy się pojawi.
-V Jeśli się pojawi, chciał pan powiedzieć. — To była ostatnia, złośliwa uwaga
rzucona przez Sutcliffe'a, dzięki której zapaliło się w głowach policjantów
ostrzegawcze światełko.
Spojrzeli na siebie. Forrest odezwał się pierwszy:
— Chyba powinniśmy odwiedzić tę instrumentariuszkę w domu. Rzucił się do biegu,
upuszczając po drodze fartuch i ochronne kapcie.
W ułamku sekundy Shaw ruszył za nim. Dogonił przełożonego w połowie korytarza.
— Panie inspektorze — zaczął. Wydawało się, że Forrest go nie słyszy. Shaw
spróbował raz jeszcze. — Inspektorze...
— Co?
— Dlaczego on to powiedział?
Forrest był wściekły. Nie spodobał mu się ten Pinky Sutcliffe. Prawdę mówiąc,
znienawidził go za to, jak z wyższością odpowiadał na jego pytania, a teraz był
dodatkowo zaniepokojony zniknięciem instru-mentariuszki.
*
Wyładował swój gniew na Shawie. — Co? Co powiedział?
— To o tragediach, które się zdarzają. Że pacjenci umierają. To odbiegało od
tematu naszej rozmowy. Dlaczego w ogóle to poruszył?
— Przesłuchiwaliśmy go w sprawie dwóch morderstw — warknął Forrest. — Czy nie
kwalifikują się one jako tragedie lub umieranie?
— Tak się tylko zastanawiałem. To wszystko.
Forrest zrobił kilka kroków, a potem odezwał się ponownie. — Co takiego
genialnego znowu wymyśliłeś, Shaw?
169
— No bo mówił tak, jakby coś się naprawdę kiedyś wydarzyło. Jakby ktoś umarł.
Może niespodziewanie. Nie wiem, sir — zmuszony był wyznać. — Miałem tylko
przeczucie.
Kroczyli korytarzem, mijając pielęgniarki, pacjentów na łóżkach i wózkach
inwalidzkich, spiesząc się, aż doszli do biura Deanfielda. Wparowali bez
pukania.
Siedział przy komputerze. — Co, u licha?
Forrest podszedł prosto do niego. — Gdzie mieszka ta instrumen-tariuszka?
— Jaka? — Deanfield wyglądał na naprawdę rozwścieczonego.
— Watlow — podpowiedział Shaw. — Siostra Brenda Watlow. Pielęgniarka z bloku
operacyjnego numer cztery.
— Po co wam to?
— Nie pojawiła się dziś w pracy.
Deanfield uśmiechnął się z przekąsem. — Będziecie teraz sprawdzać wszystkie
nieobecności, co?
Forrest powoli pokręcił głową. — Nie — odparł. — Tylko tych osób, które
pracowały na bloku numer cztery latem 1991 roku.
Nie cierpiał pakowania swoich ciał i pozbywania się ich. Gdyby mógł, zachowałby
je u siebie, ale bał się nieuchronnego rozkładu zwłok. Myśląc o nim, czuł
obrzydzenie. A jednak pozbywanie się pacjentów po tym, jak poświęcił im tyle
uwagi, nie wydawało mu się rzeczą właściwą. W szczególności, jeśli chodziło o
Brendę. Założenie jej szwów to była niemal mistrzowska robota. Był bardzo dumny
ze swoich rosnących umiejętności. Ale nadszedł czas pożegnania. Niechętnie
umieścił Brendę w dwóch plastykowych workach i zabezpieczył je taśmą.
Pozbywanie się ciał było też niebezpieczne.
Cofnął półciężarówkę i powiódł czułym spojrzeniem po swojej sali operacyjnej. Po
narzędziach czekających na następny przypadek.
Załadował ciało Brendy i ruszył w stronę szpitala. Nie podjechał tym razem tak
blisko. W ostatnich dniach policja wyraźnie znaczyła
170
— No bo mówił tak, jakby coś się naprawdę kiedyś wydarzyło. Jakby ktoś umarł.
Może niespodziewanie. Nie wiem, sir — zmuszony był wyznać. — Miałem tylko
przeczucie.
Kroczyli korytarzem, mijając pielęgniarki, pacjentów na łóżkach i wózkach
inwalidzkich, spiesząc się, aż doszli do biura Deanfielda. Wparowali bez
pukania.
Siedział przy komputerze. — Co, u licha?
Forrest podszedł prosto do niego. — Gdzie mieszka ta instrumen-tariuszka?
— Jaka? — Deanfield wyglądał na naprawdę rozwścieczonego.
— Watlow — podpowiedział Shaw. — Siostra Brenda Watlow. Pielęgniarka z bloku
operacyjnego numer cztery.
— Po co wam to?
— Nie pojawiła się dziś w pracy.
Deanfield uśmiechnął się z przekąsem. — Będziecie teraz sprawdzać wszystkie
nieobecności, co?
Forrest powoli pokręcił głową. — Nie — odparł. — Tylko tych osób, które
pracowały na bloku numer cztery latem 1991 roku.
Nie cierpiał pakowania swoich ciał i pozbywania się ich. Gdyby mógł, zachowałby
je u siebie, ale bał się nieuchronnego rozkładu zwłok. Myśląc o nim, czuł
obrzydzenie. A jednak pozbywanie się pacjentów po tym, jak poświęcił im tyle
uwagi, nie wydawało mu się rzeczą właściwą. W szczególności, jeśli chodziło o
Brendę. Założenie jej szwów to była niemal mistrzowska robota. Był bardzo dumny
ze swoich rosnących umiejętności. Ale nadszedł czas pożegnania. Niechętnie
umieścił Brendę w dwóch plastykowych workach i zabezpieczył je taśmą.
Pozbywanie się ciał było też niebezpieczne.
Cofnął półciężarówkę i powiódł czułym spojrzeniem po swojej sali operacyjnej. Po
narzędziach czekających na następny przypadek.
Załadował ciało Brendy i ruszył w stronę szpitala. Nie podjechał tym razem tak
blisko. W ostatnich dniach policja wyraźnie znaczyła
170
swoją tam obecność. Minął kilka radiowozów. Jadących w przeciwnym kierunku.
Szybko. Odwrócił od nich spojrzenie i jechał jak gdyby nigdy nic pełnymi drzew
ulicami Edgbaston.
U podnóża wzniesienia na terenie szpitala znajdowała się stara spalarnia z
wysokim kominem, nie używana już z uwagi na przepisy ochrony środowiska. Pewnego
dnia zostanie zburzona. Ale jeszcze nie teraz. Odnalazł niewielki, pusty
parking, wjechał bramą od tyłu, by pozostać niewidocznym, otworzył tylne drzwi
wozu i czekał. Nagle poczuł niepokój, choć początkowo nie wiedział dlaczego.
Dopiero po kilku minutach dotarł do jego świadomości odległy jęk policyjnych
syren. Obrzucił spojrzeniem ciało, by upewnić się, czy wszystko jest w porządku.
Jeśli policja szukała Brendy, to szybko się zorientowali. Za szybko. Coś tu było
nie tak.
Pomimo pomocy ze strony policyjnego centrum naprowadzania dom Brendy Watlow
znaleźli dopiero po dwudziestu minutach kluczenia. Trudno było sobie wyobrazić
miejsce bardziej normalne, mniej kojarzące się z intrygą czy dramatem.
Niewielki, prosty domek zbudowany pod koniec lat sześćdziesiątych stanowił część
długiego szeregu takich samych budyneczków, z których każdy miał w sobie coś
charakterystycznego: a to werandę, a to ozdobną wiśnię, teraz pozbawioną liści,
a to ogródek od frontu. Niski murek z cegły, parkan z plastyku. Na podjeździe
niektórych z nich stały samochody. Ale nie pod numerem 69.
Zasłony były zaciągnięte. Może Brenda Watlow naprawdę była chora. Lub skacowana.
Forrest zatrzymał samochód i bez słowa razem z Shawem pomaszerował do frontowych
drzwi. Forrest zastukał. Dwa razy. Przycisnął dzwonek. Dobiegł jego odgłos ze
środka. I brak odpowiedzi.
Zastanawiał się, czy nie spróbować od tyłu, gdy podjechał samochód. Drzwi
otworzyły się z impetem. Forrest spojrzał na mężczyznę po trzydziestce, o
pulchnej, rumianej twarzy i czarnych, kręconych włosach. Przystojny, choć nieco
przysadzisty. Kroczył prosto ścieżką.
Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie. — A wy co za jedni?
— Z policji. — Forrest machnął mu przed nosem legitymacją.
— Co tu robicie?
— Szukamy siostry Brendy Watlow.
171
Mężczyzna patrzył jeszcze bardziej wrogo. — Powinna być w pracy...
Forrest pokręcił głową. — Nie pojawiła się.
— Co?
— Nie pojawiła się dziś rano w pracy — powtórzył Forrest. Mężczyzna wskazał
głową dom. — I co, jest w środku?
— Do tej pory nie odpowiedziała.
— Czy mogę wiedzieć, z kim mamy przyjemność? — spytał Shaw.
— Jestem jej zięciem. Nazywam się Terry Carling. — Patrzył na obu
funkcjonariuszy. — To znaczy, że policja przyszła tu, żeby sprawdzić, czemu nie
pojawiła się w pracy?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Forrest wskazał na drzwi. — Ma pan klucze?
— Tak, ale... — Carling przycisnął dzwonek i zawołał: — Hej, ma-muśku, jesteś
tam?
Trzej mężczyźni stali w progu. Drzwi pozostawały zamknięte i nie dochodziły zza
nich żadne odgłosy.
Carling załomotał jeszcze parę razy, po czym wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i
włożył jeden do zamka.
Wchodząc do małego holu, nadal krzyczał.
— Mamuśku! Mamuśku! — Odwrócił się do policjantów. — Nie ma jej — powiedział.
Shaw i Forrest poszli za nim do małego saloniku i patrzyli, jak pośpiesznie
odsuwa zasłony, sprawdza pusty pokój.
— Musiała pójść do pracy.
— Może.
Forrest szybko obejrzał dom. Dwie sypialnie, malutka łazienka, kuchnia połączona
z jadalnią. Żadnego śladu walki. Wszystko poukładane. Wzorowo zorganizowane. W
taki sam sposób musi przygotowywać salę operacyjną.
Wrócił do saloniku w chwili, gdy Shaw wchodził z powrotem do domu, rozmawiając
przez komórkę.
— W pracy nadal nikt jej nie widział, sir.
Forrest zwrócił się do Carlinga. — Czy jest jeszcze jakieś miejsce, do którego
mogła się udać?
Carling pokręcił głową. — Nie. Najpierw by nas powiadomiła.
— Czy jest mężatką?
V
172
Pytanie wywołało chichot. — Nie. Rozwiodła się kupę lat temu. Jest dość wesołą
rozwódką.
— Więc mieszka sama? Carling przytaknął.
— Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
— W niedzielę. Przyszliśmy na obiad. Jest świetną kucharką. W poniedziałek jej
nie widziałem.
— A wczoraj?
Carling uśmiechnął się. — Miałem po uszy roboty. Prowadzę własną firmę. Ona w
tym czasie była w szpitalu. Było dużo operacji. Myślę, że pracowała do późna, a
potem złapała taksówkę. Czasem dzwoni po mnie, ale wczoraj tego nie zrobiła.
Może ktoś inny podwiózł ją do domu. Sutcliffe albo ten anestezjolog, Amison.
— Nie ma samochodu?
— Nie jest jej potrzebny. Ja podwożę ją wszędzie, gdzie chce. Poza tym nie umie
prowadzić. Nigdy się nie nauczyła.
— Jak więc jeździ do pracy?
— Zwykle autobusem lub taksówką. Chyba że sam ją odwiozę. Shaw rozejrzał się po
pokoju. Żadnych fotografii rodziny, za to
mnóstwo podręczników pielęgniarskich i cztery półki kieszonkowych romansów.
Dowiedział się więc, że poważnie traktowała swoją pracę, była romantyczna, ale
niezbyt lubiła rodzinę. Rzucił okiem na zięcia Brendy. Nie licząc jego. A co on
tu właściwie robił?
Zatuszował policyjny cynizm, przybierając życzliwy ton. — Co pana tu dzisiaj
przywiodło, panie Carling?
Pytanie nie speszyło Carlinga. — Mam robotę w pobliżu. — Wyszczerzył zęby w
szerokim uśmiechu. — Często tu wpadam. Wie pan, o czym mówię? — Mrugnął. —
Pilnuję domu.
— Teściowa jest panu bliska, mam rację?
Carling znowu uśmiechnął się szeroko. — Jest dla mnie wszystkim: matką, siostrą,
ukochaną.
Zabawny dobór określeń, pomyślał Forrest. — Więc jak pan myśli, gdzie może teraz
być?
Carling wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia. Traktuje swoją pracę zbyt
poważnie, żeby tak po prostu się urwać.
Forrestowi przypomniało się, co powiedział Sutcliffe. — No, chyba że ma kaca?
173
Carling patrzył na niego bez mrugnięcia.
Forrest ruszył się pierwszy. — Rzucimy okiem na podwórze za domem, dobrze?
Tam też niczego nie znaleźli. Wymarły zimą ogródek, omszały taras, plastykowy
kosz na śmieci, obrotowa suszarka na bieliznę, targana wiatrem. Forrest zamknął
drzwi do kuchni.
— Nic tu nie ma, panie Carling. Przypuszczam, że nie wie pan, gdzie możemy ją
znaleźć?
Terry pokręcił głową. — Nie. Chyba że nie ma operacji i poszła na zakupy.
— Doktor Sutcliffe ma operacje wyznaczone na dzisiaj — powiedział Shaw. — Też
się zastanawiał, gdzie ona może się podziewać.
— Może istnieje jakieś całkowicie racjonalne wytłumaczenie.
— Na przykład?
— Mogła spóźnić się na autobus.
— Tak? I nie zdążyła do pracy? To możliwe.
Tym razem to Carling zadzwonił do szpitala, zakrywając słuchawkę, gdy czekał, aż
ktoś odbierze. — Bezpośredni numer — rzekł — na blok operacyjny.
Szybko rzucił kilka pytań do słuchawki i odłożył ją, po czym zwrócił się do
Forresta.
— Nie ma jej — powiedział — a już jedenasta. Praktycznie skończyli operować. Za
to wczoraj operacje przeciągnęły się do późna. Musiała być prawie ósma, gdy
wychodziła. — Opadł na kanapę. — Dlaczego po mnie nie zadzwoniła?
Nikt mu nie odpowiedział.
Forrest nadal pytał: — Czy jest ktoś, kogo mogła odwiedzić?
— Nie — lakonicznie odparł Carling. — Nikogo takiego nie ma. Wszyscy trzej
myśleli o tym samym. W ciszy. W skupieniu. Żaden
nie chciał tego wypowiedzieć pierwszy.
Carling nie wytrzymał. — Nie myślicie chyba, że...? — przeniósł wzrok z jednego
na drugiego. Przełknął ślinę. — Ten szaleniec. Ten, który grasuje w okolicy
szpitala. Nie sądzicie...?
— Nie. — Słowa uwięzły Forrestowi w gardle.
To Shaw, choć bez przekonania, spróbował uspokoić zięcia Brendy: — Jestem
pewien, że nic jej się nie stało.
Ciemne oczy Carlinga patrzyły prawie błagalnie.
174
Shaw dotknął jego ramienia. — Musi być jakieś całkowicie racjonalne wyjaśnienie.
Nagle Carling zajęczał, osunął się na sofie i ukrył twarz w dłoniach. Policjanci
czekali, aż się uspokoi.
Gdy w końcu podniósł głowę, wydawał się o pięć lat starszy. — Jest coś, o czym
powinniście wiedzieć — rzekł.
„Chirurg" chciał, by ciało Brendy zostało szybko odnalezione. Pragnął, by doktor
Harper obejrzała efekt jego pracy, zanim zwłoki zaczną się rozkładać, a przy
odwilży, jaka miała miejsce, nie trwałoby to długo. Wiedział o tym z książek.
Dwadzieścia cztery do czterdziestu ośmiu godzin. Zwykle ktoś znajdował zwłoki.
Nigdy nie starał się ukrywać swych pacjentów. Tego nie było w planie. Dlatego
właśnie stosował żółte worki, bo łatwo je było zauważyć. Wszędzie rzucały się w
oczy. A już w szczególności na pustym betonowym placu. W tym przypadku odkrycia
dokonała starsza pani, która wyprowadzała na spacer psa, nieświadomie mu
pomagając.
Treść rozmowy, podczas której kobieta zgłosiła znalezisko, została przekazana
Forrestowi w niecałe dziesięć minut po jej telefonie. Wiadomość nadeszła, gdy
zamierzał opuścić dom Brendy. Przyjął ją z uczuciem znużenia i akceptacji tego,
co nieuniknione. Jednak głębokiemu przygnębieniu wywołanemu świadomością, że nie
potrafił ocalić kolejnego życia, towarzyszyło uniesienie, bo tym razem
przewidział następny krok mordercy. Nawet jeśli nie zdołał uratować Brendy
Watlow, udało mu się przynajmniej przewidzieć, że to ona będzie kolejną ofiarą.
Terry nie spuszczał z niego wzroku przez cały czas, gdy rozmawiał, i Forrest
wiedział, że będzie musiał mu to jakoś wyjaśnić.
— Przykro mi — rzekł. — Naprawdę, jest mi ogromnie przykro. Znaleziono ciało.
Idąc za przykładem Shawa, położył Terry'emu dłoń na ramieniu, obserwując, jak
niedowierzanie na jego twarzy przeradza się w swoisty bunt wobec losu.
— Nie wiecie jeszcze, czy to ona — wybuchnął Carling. — Może nie. Może jest na
zakupach. Brenda uwielbia kupować ubrania...
Forrest zdawał sobie sprawę, że ta paplanina to po prostu objaw szoku. Po raz
drugi położył rękę na ramieniu Carlinga. Ten zgiął się wpół i Forresta ogarnęło
współczucie dla mężczyzny.
175
Carling przełknął głośno. — Pewnie nie chcecie, żebym... Jeśli to ona, ktoś musi
ją....
— Nie — odparł Forrest. — Będzie lepiej, jeśli pojedziemy sami. Jednak Terry
zaczął sprawiać trudności. — Pan chyba sobie kpiny
robi! Jeśli to ona, to ja chcę wiedzieć pierwszy. — Zamrugał. — To pomoże,
nieprawdaż, jeśli szybko się ją zidentyfikuje. Ja chcę pomóc... Chcę coś
robić...
Forrest pokiwał głową. Obaj, on i Shaw, wiedzieli, że nie był to dobry pomysł.
Krewni ofiary nie powinni się nawet zbliżać do miejsca przestępstwa.
— Już pan nam pomógł — powiedział łagodnie inspektor. — I to bardzo. Podał nam
pan nazwisko. Osobę. Teraz proszę mi raz jeszcze opowiedzieć o tym Malcolmie
Forningu. Gdzie on mieszka?
Blada twarz Terry'ego Carlinga, obserwującego go we wstecznym lusterku
samochodu, sprawiała, że Forrest czuł się niezręcznie. Wolał mieć jak najmniej
do czynienia z krewnymi ofiar morderstw. Wytrącali go z równowagi. Ale Carling
stanowczo domagał się zawiezienia na miejsce zbrodni.
Forrest pokonał drogę od domu Brendy do szpitala w niecałe dziesięć minut. Nie
miała daleko. Zdawało się, że powinna być bezpieczna.
Najgorszą rzeczą przy seryjnych morderstwach było uczucie deja vu: migotanie
niebieskich świateł, dobrze znany biały namiot okrywający zwłoki, dziennikarze,
gapie. Forrest jechał pośród nich, czując ślepą furię, którą zwykle rezerwował
sobie dla kibiców piłki nożnej.
— Te upiory — wymamrotał, gdy parkował samochód możliwie najbliżej policyjnej
taśmy.
Dwaj lub trzej fotoreporterzy mieli pokrowce od aparatów przewieszone przez
ramię. Jednemu towarzyszyła rudowłosa, a Forrest nie miał ochoty odpierać jej
ataków. Nie tutaj. Nie teraz.
Odwrócił się i odezwał do Terry'ego:
176
— Proszę posłuchać — zaczął niepewnie. — Ona... mmm... ona może być...
Terry patrzył na niego bez mrugnięcia okiem. Nagle Forrest poczuł, że traci
grunt pod nogami. Niemal ze złością dodał: — Jest pan pewien, że chce przez to
przechodzić?
— Tak — odparł głucho Terry.
=*¦ Dobrze^ więc — rzekł Forrest pełen złych przeczuć i otworzył drzwi
samochodu.
Jak najszybsze zidentyfikowanie Brendy Watlow leżało w interesie ich wszystkich.
Carling był w zasadzie jednym z najbliższych krewnych. A jeśli Brenda Watlow
została okaleczona, Forrest nie chciał, by oglądała ją jej córka.
Wydawało mu się, że robi się coraz zimniej, gdy stał tam, patrząc, jak detektyw
sierżant Steven Long rozcina plastykowy worek. Ukazały się blade członki. Brenda
nadal miała na sobie pielęgniarski fartuch, tyle że mocno podciągnięty. Forrest
rzucił okiem na Carlinga. Terry sam był blady jak trup. Policjant spojrzał w
dół. Przez całą drogę tutaj przygotowywał się na ujrzenie czegoś strasznego.
Czegoś przerażającego. W jakimś stopniu spodziewał się, że tym razem „chirurg"
posunie się dalej. Lewisham przygotował go na to. Ale nawet on nie był w stanie
spokojnie patrzeć na krew, która usztywniła ubranie kobiety. Forrest powstrzymał
nadchodzące mdłości, skupiając całą uwagę na Terrym, który patrzył w twarz
Brendy.
— To ona — powiedział chrapliwie. — To mamuśka. — Zacisnął pięści. — Co ten
sukinsyn jej zrobił? Co on...?
— Ostrzegałem pana. — Forrest sam był zbyt oszołomiony, by silić się na
współczucie dla tego człowieka.
Carling był tu z wyboru. On zaś musiał się tu znaleźć z racji wykonywanego
zawodu. Opanował się jednak w porę, by dodać:
— Przykro mi, panie Carling. Jest mi ogromnie przykro. Wolałbym, żeby pan tego
nie widział. Nie wiedziałem, że to będzie tak... — Nie potrafił znaleźć
odpowiednich słów. — ...tak okrutne.
— Złapcie go — rzucił Carling przez zaciśnięte zęby. — Dorwijcie tego
sukinsyna, zanim ja to zrobię.
Podniósł płachtę u wyjścia z namiotu i odszedł w chwili, gdy na drodze pojawił
się czarny mercedes Karys Harper.
177
— Proszę posłuchać — zaczął niepewnie. — Ona... mmm... ona może być...
Terry patrzył na niego bez mrugnięcia okiem. Nagle Forrest poczuł, że traci
grunt pod nogami. Niemal ze złością dodał: — Jest pan pewien, że chce przez to
przechodzić?
— Tak — odparł głucho Terry.
~—-Dobrze więc — rzekł Forrest pełen złych przeczuć i otworzył drzwi samochodu.
Jak najszybsze zidentyfikowanie Brendy Watlow leżało w interesie ich wszystkich.
Carling był w zasadzie jednym z najbliższych krewnych. A jeśli Brenda Watlow
została okaleczona, Forrest nie chciał, by oglądała ją jej córka.
Wydawało mu się, że robi się coraz zimniej, gdy stał tam, patrząc, jak detektyw
sierżant Steven Long rozcina plastykowy worek. Ukazały się blade członki. Brenda
nadal miała na sobie pielęgniarski fartuch, tyle że mocno podciągnięty. Forrest
rzucił okiem na Carlinga. Terry sam był blady jak trup. Policjant spojrzał w
dół. Przez całą drogę tutaj przygotowywał się na ujrzenie czegoś strasznego.
Czegoś przerażającego. W jakimś stopniu spodziewał się, że tym razem „chirurg"
posunie się dalej. Lewisham przygotował go na to. Ale nawet on nie był w stanie
spokojnie patrzeć na krew, która usztywniła ubranie kobiety. Forrest powstrzymał
nadchodzące mdłości, skupiając całą uwagę na Terrym, który patrzył w twarz
Brendy.
— To ona — powiedział chrapliwie. — To mamuśka. — Zacisnął pięści. — Co ten
sukinsyn jej zrobił? Co on...?
— Ostrzegałem pana. — Forrest sam był zbyt oszołomiony, by silić się na
współczucie dla tego człowieka.
Carling był tu z wyboru. On zaś musiał się tu znaleźć z racji wykonywanego
zawodu. Opanował się jednak w porę, by dodać:
— Przykro mi, panie Carling. Jest mi ogromnie przykro. Wolałbym, żeby pan tego
nie widział. Nie wiedziałem, że to będzie tak... — Nie potrafił znaleźć
odpowiednich słów. — ...tak okrutne.
— Złapcie go — rzucił Carling przez zaciśnięte zęby. — Dorwijcie tego
sukinsyna, zanim ja to zrobię.
Podniósł płachtę u wyjścia z namiotu i odszedł w chwili, gdy na drodze pojawił
się czarny mercedes Karys Harper.
177
Forrest poczuł ogarniające go ciepło, gdy patrzył, jak Karys toruje sobie drogę
wśród grupy dziennikarzy i zbliża się do niego. Uśmiechnęła się szybko i
niepewnie, przytrzymując jego spojrzenie nieco dłużej niż zwykle.
— Co masz dla mnie tym razem, Davidzie?
— Kolejne zwłoki, oczywiście. — Położył jej dłoń na ramieniu. — Ale ściągamy
właśnie kogoś na przesłuchanie. Chyba go mamy.
— Dzięki Bogu — rzekła Karys. — Kto to?
— Były salowy przejawiający niezwykłe zainteresowanie skalpelami.
— A co na to nasz przyjaciel, psychiatra sądowy? — rzuciła lekko Karys, czując
dobrze znany, nieprzyjemny ucisk w piersi. Za nic na świecie nie wymówiłaby
nazwiska Barneya Lewishama.
Forrest skrzywił się. — Jeszcze o niczym nie wie. Muszę do niego zadzwonić.
— A zatem do roboty, czy tak?
Szybkim spojrzeniem obrzuciła pulchną sylwetkę Brendy Watlow i naciągnęła
chirurgiczne rękawiczki.
— Czy wiesz, kto to jest? — spytała.
— Tak. Zidentyfikował ją jej zięć.
— O?
— Był u niej w domu. Pojechaliśmy tam sprawdzić, dlaczego nie pojawiła się w
pracy.
— Naprawdę? To brzmi, jakbyś miał co do niej trafne przeczucie. Opuściła wzrok
na blady kształt, nadal do połowy okryty żółtą, plastykową torbą.
— Nazywa się Brenda Watlow — objaśnił Forest. — Była instru-mentariuszką w
Królewskim.
Karys poderwała się. — Ja ją znam — rzekła. — Blok numer cztery, mam rację?
— Tak. Więc ty i ona...? — zaczął Forest. Jego ciekawość została już jednak
trochę uśpiona poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawało mu nieuchronne
aresztowanie.
Karys pośpieszyła z wyjaśnieniem. — Była instrumentariuszką, gdy jeszcze
studiowaliśmy medycynę.
Chciała powiedzieć coś więcej, ale zmieniła zdanie i zajęła się ciałem.
178
— Tym razem to operacja jamy brzusznej — oznajmiła beznamiętnie.
— Czy ty nigdy...?
Nie dała mu dokończyć pytania. — Wiem, o co chcesz zapytać, Da-vidzie — rzekła.
Jej skryte za wielkimi okularami oczy były szeroko otwarte i przepełnione bólem.
— I odpowiedź brzmi: owszem. Ja czuję. Czuję się okropnie, myśląc, co jedna
istota ludzka jest zdolna uczynić drugiej. I nie śmiem nawet rozmyślać o
cierpieniu, jakie ofiary musiały znosić tuż przed śmiercią. Zresztą to nie moje
zadanie. Moje współczucie nikomu nie pomoże. Ulegając mu, traciłabym tylko czas.
i zdolność trzeźwego osądu. Nie mogę pozwolić sobie na zbyt wiele ludzkich
odruchów. — Uśmiechnęła się. — To spędziłoby mi sen z powiek. A i tak nie sypiam
najlepiej.
Tak osobiste wyznanie mogłoby go zachęcić do zwierzeń, ale nie byli sami.
Cokolwiek by jej nie powiedział, jakkolwiek cicho, zostałoby to usłyszane przez
co najmniej czterech innych policjantów.
Jak zwykle jej badanie było pobieżne, ale metodyczne. Po niecałych dziesięciu
minutach wyprostowała się.
— Niemal ta sama metoda działania — rzekła z westchnieniem — choć nie do końca.
Nie widzę śladów ogłuszenia. Żadnego uderzenia w głowę — wyjaśniła. — Została od
razu uduszona. Paskiem. W tym przypadku wygląda na to, że morderca posłużył się
paskiem od jej fartucha. Zdejmę go w kostnicy i zobaczymy, czy krewni zdołają go
rozpoznać. Nie umarła zbyt dawno — powiedziała. — Prawdopodobnie nie upłynęła
jeszcze nawet doba. Szybko ją znaleźliśmy. A co do tego — spuściła wzrok na
poprzeczną ranę tuż nad pachwiną i brzydkie, czarne szwy — mogę się tylko
domyślać, jakich to makabrycznych sztuczek dokonał wewnątrz morderca. Powiem ci
więcej po sekcji. Nie chcę jej tu rozgrzebywać.
— Czy możemy ją już zabrać?
Karys przytaknęła i dwóch policjantów pomogło jej zapiąć zwłoki w czarnym worku.
Forrest zaczekał, aż zabiorą ciało, zanim podjął temat poruszony wcześniej przez
Karys.
— Powiedziałaś, że ją znałaś.
— Tak.
— Dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż?
179
— Niezupełnie — odrzekła Karys, wiodąc wzrokiem za ponurą procesją
funkcjonariuszy ładujących ciało do czarnego vana z kostnicy.
— Jakby tak o tym pomyśleć, to niemal wszyscy tutejsi lekarze studiowali w
Królewskiej Akademii Medycznej. Siostra Watlow była instru-mentariuszką. Wszyscy
odbywamy praktyki na chirurgii i przed uzyskaniem dyplomu musimy zaliczyć
większość bloków operacyjnych. Nie była mi szczególnie bliska. To znaczy, nie
była moją koleżanką ani nikim takim, ale wszyscy ją znali. — Nutka buntu
zabrzmiała w jej głosie. Trzasnęły zamykane drzwi vana. — Możesz mi wierzyć lub
nie
— jej głos drżał tylko nieznacznie — ale to była flirciara. Jej uwagę przykuwała
każda para spodni. I lubiła wypić. Ale była dobrą instru-mentariuszką. Zawsze
gotową do pracy w nagłych wypadkach. Przynajmniej —jej głos ponownie zadrżał —
prawie zawsze. — Zdjęła okulary i wytarła je kawałkiem tkaniny. — Ludzie
podśmiewali się z niej trochę. Ona i Pinky — ten chirurg — świetnie się
dogadywali. Do tego stopnia, że on nie znosił pracować bez niej. Nawet urlopy
brali w tym samym terminie. Kilka tygodni w roku, zawsze w tym samym czasie.
Czternaście dni w lecie, dziesięć na Wielkanoc, tydzień w październiku. Boże
Narodzenie też, drugi dzień. — Włożyła okulary z powrotem na nos, mocno je
popychając. — Pinky strasznie się zdenerwuje. Będzie zdruzgotany. Pracowali
razem od dziesięciu lat. A może i dłużej.
W niezwykłym dla niej geście przesunęła dłonią po ręce Forresta, jakby szukając
kontaktu z inną żywą istotą.
— Nie mam nic przeciwko wykonywaniu autopsji, Davidzie — wyznała. — Ale sekcja
zwłok kogoś, kogo się znało... Zwłaszcza jeśli ten ktoś...
Nie musiała kończyć.
Forrest bardzo pragnął wziąć ją w ramiona i przytulić. Zamiast tego rzucił nic
nie znaczące: — Hmm. — I zawstydzony odwrócił się od niej.
— Starałem się nie patrzeć, ale co z...? — zapytał po chwili.
— Z operacją? Tym razem podejrzewam głębszą ingerencję, bardziej profesjonalną
robotę. Może — dodała równie zmęczonym głosem
— z szacunku dla zawodu Brendy. Nie wiem. Nie rozumiem tego „chirurga". Me chcę
go zrozumieć. Niech Lewisham zastanawia się nad pokręconym umysłem tego
nieszczęsnego człowieka. W czasie sekcji zwłok Colina Wilsona czułam odrazę.
Później była ta Baring. A teraz
180
to. Mój wstręt do tego człowieka wzmaga się z każdym kolejnym przypadkiem.
Niemal boję się robić sekcję Brendy Watlow. Boję się tego, co odkryję...
Wyważyli drzwi mieszkania Malcolma o trzeciej po południu, nie dając mu szansy,
by sam im otworzył. To było miarą wstrętu, jaki odczuwali do zbrodniarza. Chwilę
przed ich wtargnięciem stał za drzwiami jak wystraszony królik, nasłuchując
ciężkich kroków na schodach, mocnych, agresywnych głosów. Wiedział, że przyszli
po niego. Wiedział dlaczego. Bo był inny. Odmienny. Zawsze był niezwykły, od
dziecka chorowity, samotny, maminsynek. Odsunął się od drzwi, gdy je wyważyli i
wpadli do środka. Skulił się w kącie i przyłożył ręce do ust, by zdławić krzyk.
Ludzie nie lubią wrzasków.
Przeraziły go ich ubrania. Białe i papierowe, jak jednorazowe kombinezony
kosmonautów, szeleszczące przy każdym kroku. Czuł się przez nie... skażony.
Nosili rękawiczki, jakby bali się go dotknąć, chirurgiczne rękawiczki z jasnego
lateksu. Przypomnieli mu o koszmarnych dniach, kiedy pracował na sali
operacyjnej. W najgorszym z możliwych miejsc dla kogoś, kogo nękały tak mroczne,
na wpół uświadomione fobie. Ale w opiece społecznej powiedzieli mu, że musi
wziąć tę pracę, bo inaczej wstrzymają mu wypłatę zasiłku. Teraz zaczynał
rozumieć, dokąd doprowadziły go te lęki. Tutaj. Do mężczyzn w papierowych
ubraniach i chirurgicznych rękawiczkach. W nocy budził go własny krzyk, gdy
zapadał się w podziemny świat anestezji. Nawet teraz słyszał jęki tych, którzy
wracali do zdrowia, obolałych, niezdolnych, by się poruszyć, cierpiących. Wciąż
go to denerwowało, przywoływało wspomnienia.
Sparaliżowany strachem, osunął się na podłogę. Nie był w stanie wydusić z siebie
ani słowa.
Policjanci nie byli życzliwie nastawieni. Olbrzymi mężczyzna, przypominający
gracza rugby, machnął mu przed nosem legitymacją.
181
— Malcolmie Forning, aresztuję pana jako podejrzanego w sprawie o morderstwo
Colina Wilsona, Rosemary Baring i Brendy Watlow. Nie musi pan nic mówić.
Cokolwiek pan powie...
Malcolm nie słuchał dalej. Brenda. Słowa Brenda i morderstwo przeniknęły do jego
umysłu.
— B-b-b-renda — zdołał wyjąkać.
Oficer uśmiechnął się do niego złośliwie. — No — rzekł. — Ta ostatnia to twoja
przyjaciółka, co?
Malcolm gorliwie przytaknął. Brenda była jego przyjaciółką. Pomogłaby mu,
wstawiłaby się za nim. Brenda go lubiła.
— Brenda — powtórzył. — Czy mogę do niej zadzwonić?
Oficer zrobił znaczącą minę do stojącego za nim funkcjonariusza w mundurze. —
Załóżcie mu te cholerne kajdanki — rzekł. — Facio postradał resztki swego małego
rozumku.
Skuli go i brutalnie sprowadzili po schodach.
Pani Stanton, właścicielka mieszkania, czekała na dole w rannych kapciach i
niebieskim, frotowym szlafroku. Gdy stanął przed nią, obrzuciła go pełnym
niesmaku spojrzeniem. Nie odezwała się do niego, ale do policji:
— Zawsze wiedziałam, że jest jakiś dziwny — stwierdziła.
— No cóż, proszę pani — odrzekł grzecznie policjant. — Teraz już będzie pani
miała z nim spokój. Nie sądzę, by jeszcze tu wrócił.
Jej spojrzenie zmieniło się. — Zegnaj — powiedziała do Malcolma. — I niech cię
piekło pochłonie.
Kopnęła go — prosto w nogę, ale nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Nikt nie
uśmiechnął się do niego, nikt nie przeprosił za kopniak, nikt nie zwymyślał pani
Stanton za karygodne zachowanie. Może nikt nie zauważył. Popchnęli go w kierunku
drzwi. Na zewnątrz też stali ludzie. Patrzyli. Malcolm próbował uśmiechnąć się
do niektórych, ale ich twarze pozostały niewzruszone. Tylko stali i patrzyli.
Ktoś otworzył drzwi policyjnego samochodu. Ktoś inny przytrzymał mu głowę, żeby
się nie uderzył. Wepchnęli go do środka. Wielki policjant zdjął jedną obręcz z
jego ręki i założył na swoją. Mruczał coś pod nosem.
Malcolm zdobył się na odwagę i przemówił do funkcjonariusza. — Moje rzeczy —
zdołał wy dukać.
Policjant rzucił mu pełne niedowierzania spojrzenie. — Dadzą ci wykaz — odrzekł.
182
Przyciskając palec do ust, Malcolm zdołał zachować milczenie, aż dojechali do
posterunku. Oczami wyobraźni jednak widział mężczyzn przeszukujących jego
mieszkanie. Znajdą pudełko z ostrzami. Jego piękną kolekcję, którą gromadził tak
długo. Przełknął łzy.
Bał się, gdy zostawili go samego na tak długo po tym, jak opróżnili jego
kieszenie i pobrali odciski palców przy pomocy brudzącego, czarnego atramentu.
Pokój, w którym przebywał, był pusty i nie miał okien, oprócz małego,
przeszklonego i zakratowanego otworu w drzwiach i jeszcze mniejszego,
umieszczonego tak wysoko, że nawet nie mógł przez niego wyjrzeć. Ten również
miał kraty. Drzwi były zaryglowane.
W rogu stał sedes bez deski. Pęcherz Malcolma był pełny. Zbyt pełny. Ale nie
śmiał skorzystać z toalety w obawie, że policjant lub, co gorsza, jedna z
kobiet, które pobierały jego odciski palców, zajrzy i zobaczy, jak oddaje mocz.
Malcolm był teraz przerażony. Usiadł w rogu i zwinął się w kłębek.
Forrest przyglądał się niechlujnej, skulonej postaci siedzącej naprzeciw niego.
Zawsze tak się działo, gdy spotkał się twarzą w twarz z mordercą. Zastanawiał
się, czy rzeczywiście ów człowiek mógł tego dokonać. Taka niepozorna osoba nie
mogła mieć tak rozbudowanego ego, jakie zawsze przypisywał „chirurgowi". Forrest
wyobrażał go sobie jako kogoś pewnego siebie, dumnego. Zarozumiałego. Kogoś
bardziej przypominającego Pinky'ego Sutcliffe'a. Kogoś z charakterem i aparycją.
Może Forning się zmieniał, gdy stawał się „chirurgiem".
Przeszukał materiał dowodowy zebrany przeciw podejrzanemu. Kolekcja ostrzy
skalpeli. Pasuje do schematu, odnotował w myślach. Pracował na sali operacyjnej,
na bloku numer cztery, choć nie w tym samym czasie co Rosemary Baring i Colin
Wilson.
Usiadł przy stole naprzeciw Malcolma i przyglądał mu się przez chwilę, nim
włączył magnetofon. Shaw usiał przy nim. Przy drzwiach stał policjant w
mundurze. Forrest spojrzał Malcolmowi głęboko w oczy, jakby szukając w nich cech
zabójcy. Albo jednak ich tam nie było, albo ten człowiek był na tyle sprytny, że
zdołał ukryć przed nim ciemną stronę swej osobowości.
Zaczął.
— Nazywa się pan Malcolm Forning?
183
¦
Malcolm skinął głową.
— Musi pan mówić, Malcolmie. Magnetofon nie słyszy skinień głowy.
— Tak. — Jego głos brzmiał jak pisk wystraszonej myszy. Forrest przyglądał mu
się. Jakiej to metamorfozy trzeba było, by
zmienić to nieśmiałe stworzenie w zbrojnego w skalpel mordercę?
— Przede wszystkim mam obowiązek zapytać, czy chciałby pan odpowiadać w
obecności adwokata?
— Nie.
— Musimy pana ostrzec, Malcolmie, że ze względu na wagę oskarżeń wysuniętych
przeciwko panu, byłoby lepiej, by odpowiadał pan w obecności prawnika.
Malcolm skinął głową, a wysoki, łysiejący policjant opisał jego gest, mówiąc do
magnetofonu. Malcolm zaryzykował szybki rzut oka na trzech funkcjonariuszy.
Żaden na niego nie patrzył. Starał się pilnie przysłuchiwać wszystkiemu, co
mówił policjant.
— Pracował pan w Szpitalu Królewskim jako salowy na bloku operacyjnym. Zgadza
się?
— Tak.
— Kiedy?
— Pięć lat temu.
— Nie zagrzał pan tam miejsca.
— Nie. Moja mama zachorowała. Musiałem się nią opiekować.
— Podobała się panu ta praca?
Malcolm nie wiedział, co odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział jedynie, że
policjant, który do tej pory był dla niego miły i grzeczny, nagle przybrał
surowy wyraz twarzy. Coś było nie tak.
Odpowiedział grzecznie, jakby pytanie dotyczyło ciasteczka podanego do herbaty:
— Tak. Dziękuję. Podobała mi się ta praca.
Policjant wydał mu się teraz nieco bardziej zadowolony.
— A zatem lubił pan pracę na bloku operacyjnym?
Malcolm wzdrygnął się w myślach. Czyją lubił? Nie. Nie lubił. Wystraszony,
spojrzał na policjanta. Ten zachęcająco skinął głową.
— Tak — odrzekł Malcolm oficjalnie. — Uważałem, że to niezwykle interesująca
praca.
Odezwał się ten drugi. Nie mundurowy, blokujący drzwi, ale wysoki, ciemnowłosy.
— To dlatego zbierał pan ostrza skalpeli?
184
5
Malcolm wyczuł pułapkę. — Nie — wydukał. — J-j-ja rzeź-ź-źbię ozdoby do m-m-
mebli.
W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić. Mężczyźni
w białych kombinezonach przeszukają jego mieszkanie i odkryją kłamstwo. Nie było
żadnych ozdób wykonanych techniką intarsji. Były tylko ostrza.
Ciemnowłosy detektyw zbliżył swoją twarz do jego i uśmiechnął się, jakby
wszystko wiedział.
— Jak dobrze znałeś Colina Wilsona?
— W ogóle go nie znałem. — Malcolm przełknął. — Kto to taki?
— Twoja pierwsza ofiara.
Pomajstrowali chwilę przy magnetofonie i zamienili szybko kilka słów między
sobą. Łysiejący detektyw popatrzył na niego z życzliwością.
— Ludzie, którzy przeszukiwali pańskie mieszkanie, nie znaleźli śladu po pracy
nad jakimikolwiek ozdobami w drewnie, Malcolmie. Proszę powiedzieć, do czego
naprawdę wykorzystywał pan ostrza?
Zapadła straszna cisza.
Bardzo długo zastanawiał się, co odpowiedzieć: — B-b-bawiłem się nimi.
Blada twarz policjanta poczerwieniała, jakby się na niego rozzłościł. Rozzłościł
się, i to bardzo.
Lewisham milczał złowieszczo, gdy Forrest relacjonował mu przez telefon, że
zatrzymali podejrzanego. Detektyw wyczuł, że psychiatra wolałby, żeby to on był
tym, który znajdzie Forninga i przedstawi im go, jak kuglarz wyciągający królika
z kapelusza.
— Jestem zaskoczony — odezwał się w końcu Lewisham, nadąsa-ny — że posunęliście
się aż tak daleko, wiedząc, jak bardzo jestem zainteresowany tą sprawą.
Mogliście się ze mną skonsultować w każdej chwili.
Przerwa po tych słowach była wystarczająco długa, by Forrest zdołał zaczerpnąć
powietrza. Nie tak długa jednak, by zdążył odpowiedzieć.
— Mam tylko nadzieję, że nie popełniliście jakiegoś koszmarnego błędu. Mam na
myśli to, inspektorze Forrest, że w przypadku seryjnego mordercy opinia
publiczna rzadko bywa rozbawiona, gdy policja zo-
185
stanie wywiedziona w pole i przesłuchuje zupełnie niewinnego człowieka, gdy
tymczasem prawdziwy morderca grasuje na wolności.
Forrest przełknął ślinę. Jego przekonanie o winie Malcolma kurczyło się do
rozmiarów pobożnej nadziei. Usłyszał:
— Niech mi pan lepiej przekaże to, co najistotniejsze.
Lewisham przynajmniej dawał mu szansę przedstawienia podejrzanego. Forrest
opowiedział o wszystkim, co mieli na Forninga, o kolekcji ostrzy skalpeli, o
krótkotrwałym zatrudnieniu w szpitalu, znajomości z ostatnią ofiarą, a przede
wszystkim o dziwnym zachowaniu Malcolma.
Jednak ku jego rozpaczy na psychiatrze nie zrobiło to żadnego wrażenia, wyraźnie
miał ochotę obalić wszystko, co Forrest uznawał za pewnik.
— Wszystko to bardzo niepewne poszlaki, inspektorze. Forrest wiedział, że jest
w tej chwili besztany.
— Czy znaleźliście niezbite dowody łączące go choćby z jedną z popełnionych
zbrodni?
— Jeszcze nie, doktorze. Nie zlokalizowaliśmy miejsca, gdzie...
— Dokonywał operacji. — Lewisham wyraźnie drwił z jego oględnego sposobu
wyrażania się. — Cóż, uważam, że powinienem przyjechać na posterunek i włączyć
się do przesłuchiwania podejrzanego. — Powtórzył znów złowieszcze zdanie: — Mam
tylko nadzieję, że nie tracicie czasu, rozprawiając się z całkowicie niewinnym
człowiekiem, inspektorze.
Rozłączył się.
Pozostawiony sam sobie, Forrest pomyślał, że pewnie rzeczywiście przyda mu się
opinia psychiatry. Forning był dziwnym facetem. W dzisiejszych czasach wszyscy
policjanci byli dobrze przeszkoleni w zakresie technik przesłuchiwania
podejrzanych, a mimo to nie miał pojęcia, jak wyciągnąć prawdę z Malcolma. Po
tamtej krótkiej rozmowie był przekonany, że facet nie jest normalny — delikatnie
mówiąc. Forrest mógł przysiąc, że Forning nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie
zbrodnie popełnił. Funkcjonariusze, którzy go aresztowali, powtarzali, że był
pewien, iż Brenda Watlow żyje. Prosił, by skontaktowali się z nią, bo mogła
potwierdzić jego niewinność. Czy to był jednak dowód, że Forning jest
nienormalny? Zdawał się być w szoku, gdy policjanci poinformowali go, że Brenda
zginęła. Obaj funkcjonariusze to potwierdzili.
186
stanie wywiedziona w pole i przesłuchuje zupełnie niewinnego człowieka, gdy
tymczasem prawdziwy morderca grasuje na wolności.
Forrest przełknął ślinę. Jego przekonanie o winie Malcolma kurczyło się do
rozmiarów pobożnej nadziei. Usłyszał:
— Niech mi pan lepiej przekaże to, co najistotniejsze.
Lewisham przynajmniej dawał mu szansę przedstawienia podejrzanego. Forrest
opowiedział o wszystkim, co mieli na Forninga, o kolekcji ostrzy skalpeli, o
krótkotrwałym zatrudnieniu w szpitalu, znajomości z ostatnią ofiarą, a przede
wszystkim o dziwnym zachowaniu Malcolma.
Jednak ku jego rozpaczy na psychiatrze nie zrobiło to żadnego wrażenia, wyraźnie
miał ochotę obalić wszystko, co Forrest uznawał za pewnik.
— Wszystko to bardzo niepewne poszlaki, inspektorze. Forrest wiedział, że jest
w tej chwili besztany.
— Czy znaleźliście niezbite dowody łączące go choćby z jedną z popełnionych
zbrodni?
— Jeszcze nie, doktorze. Nie zlokalizowaliśmy miejsca, gdzie...
— Dokonywał operacji. — Lewisham wyraźnie drwił z jego oględnego sposobu
wyrażania się. — Cóż, uważam, że powinienem przyjechać na posterunek i włączyć
się do przesłuchiwania podejrzanego. — Powtórzył znów złowieszcze zdanie: — Mam
tylko nadzieję, że nie tracicie czasu, rozprawiając się z całkowicie niewinnym
człowiekiem, inspektorze.
Rozłączył się.
Pozostawiony sam sobie, Forrest pomyślał, że pewnie rzeczywiście przyda mu się
opinia psychiatry. Forning był dziwnym facetem. W dzisiejszych czasach wszyscy
policjanci byli dobrze przeszkoleni w zakresie technik przesłuchiwania
podejrzanych, a mimo to nie miał pojęcia, jak wyciągnąć prawdę z Malcolma. Po
tamtej krótkiej rozmowie był przekonany, że facet nie jest normalny — delikatnie
mówiąc. Forrest mógł przysiąc, że Forning nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie
zbrodnie popełnił. Funkcjonariusze, którzy go aresztowali, powtarzali, że był
pewien, iż Brenda Watlow żyje. Prosił, by skontaktowali się z nią, bo mogła
potwierdzić jego niewinność. Czy to był jednak dowód, że Forning jest
nienormalny? Zdawał się być w szoku, gdy policjanci poinformowali go, że Brenda
zginęła. Obaj funkcjonariusze to potwierdzili.
186
Ale jak mógł być w szoku, jeśli rzeczywiście ją zabił? Czy Forning cierpiał na
rozdwojenie jaźni? Czy miał dwie osobowości tak od siebie odległe, iż jedna nie
wiedziała, co robi druga?
Lewisham przyjechał pół godziny później i wszedł do pokoju przesłuchań, gdy
Forrest przygotowywał się do drugiej rozmowy z Fornin-giem. Przerwał im w
chwili, kiedy usiłowali przekonać Malcolma, by skorzystał z usług adwokata.
Forrest nachmurzył się i zaczął mówić do magnetofonu.
— Do podejrzanego dołączył doktor Barney Lewisham. Jest godzina 21:30.
Lewisham od razu usiadł naprzeciw Forninga i przez chwilę przyglądał mu się
przenikliwie. Wreszcie uśmiechnął się i zwrócił do For-resta:
— A więc to jest ten pana podejrzany?
To było wszystko, co powiedział, ale Forresta słowa te ubodły do żywego. Bardzo
oficjalnym tonem, spiętym głosem potwierdził, tak by zostało to nagrane na
taśmie, że istotnie, Malcolm Forning jest podejrzany o zamordowanie Colina
Wilsona, Rosemary Baring i Brendy Wa-tlow. Jednocześnie pragnął, by Lewisham
przestał się tak irytująco i z wyższością uśmiechać, gdyż stwarzał wrażenie, że
wie coś, czego nie wie główny oficer śledczy.
Przedstawił ich sobie oficjalnie. — To jest Malcolm Forning, panie doktorze —
rzekł. — Malcolmie, to doktor Lewisham.
Miał ochotę dodać jeszcze zdanie lub dwa o roli Lewishama w sprawie, ale Foming
gwałtownie zaprotestował.
— Nie potrzebuję lekarza. Nie jestem chory. Proszę. Zabierzcie go. Dlaczego
przyprowadziliście tu doktora? Co chcecie mi zrobić?
Forrest był zdumiony. Nie lubił Lewishama, jednak ten gość zwyczajnie
histeryzował. Niektórzy ludzie czuli się onieśmieleni przez policję, a znał też
takich, którzy podobnie reagowali na lekarzy. Mimo wszystko panika Forninga przy
spotkaniu z Lewishamem była znacznie większa niż ta, jaka ogarniała go w
kontaktach z policjantami. To było zastanawiające. Ale czy naprawdę? Może była
to jedynie reakcja fałszywego lekarza na widok prawdziwego „kolegi po fachu",
nagła świadomość, że prawdziwy doktor szybko obnaży jego gierki, podczas gdy
policja dawała się zwodzić?
187
— Proszę mi powiedzieć, Malcolmie — zaczął Forrest — gdzie był pan wieczorem 23
listopada ubiegłego roku?
Forning spojrzał na niego bez wyrazu.
— To był wtorek — dodał Forrest.
Nie podobały mu się jasne oczy Forninga. Sprawiały wrażenie nie do końca
ludzkich. Zresztą cała jego twarz pozbawiona była koloru. Nie była zwyczajnie
blada, z zapadniętymi policzkami, lecz zielonka-wobiała, jakby nigdy nie
wystawiał jej na słońce. Forrestowi przypomniała się cera jego ojca, który nigdy
nie wychodził na świeże powietrze, stale przebywając w zaduchu czterech ścian.
Czuł też wstręt na widok włosów Forninga. Cienkich, bez połysku, opadających na
ramiona, nie uczesanych i nierówno przyciętych.
Po dłuższym milczeniu Forning wyjąkał: — N-n-n-nie wiem.
Lewisham przejął pałeczkę, pochylając się nad stołem i patrząc znad okularów.
— Powiedz mi, Malcolmie — rzekł fałszywie przyjacielskim tonem. — Czy miewasz
jakieś męczące sny? — Forning skulił się pod spojrzeniem Lewishama, ale ten nie
odwrócił wzroku. — Czy dręczą cię koszmary?
Forning skinął głową.
— Opowiedz mi o nich.
Forrest jęknął w myślach. Ten rodzaj pytań zaprowadzi ich powoli z powrotem w
miejsce, od którego zaczęli. On potrzebował zdecydowanych odpowiedzi, takich,
których mógłby użyć w sądzie. Nie opowieści o snach.
Forning nadal był jak zahipnotyzowany spojrzeniem psychiatry. — Jest ich zbyt
wiele, by wszystkie opowiedzieć — wymamrotał.
Nie zbiło to z tropu Barneya. — Myślę, że część z nich dotyczy szpitala, czyż
nie?
Blade oczy Forninga rozszerzyły się i znowu przytaknął.
Lewisham uśmiechnął się, dodając mu odwagi. — Czy lubiłeś pracę w szpitalu,
Malcolmie?
Forning pokręcił głową.
— Co ci się w niej nie podobało?
— Ludzie.
Forning przestawał bać się psychiatry. Lewisham powoli go sobie zjednywał.
Przysłuchujący się rozmowie Forrest był pod wrażeniem.
188
— Czy masz na myśli pielęgniarki, lekarzy? Forning zaprzeczył energicznym
ruchem głowy.
— A więc to przez pacjentów nie lubiłeś swej pracy? Forning przytaknął.
Forrest mógł spostrzec, że odpowiedź Malcolma zaskoczyła Lewi-shama w takim
samym stopniu jak jego.
Lewisham myślał nad następnym pytaniem.
— Co ci się nie podobało w pacjentach?
— Ich cierpienie.
Forrest wsunął stopy pod biurko. To nie była odpowiedź, jaką pragnął usłyszeć.
To była zła odpowiedź.
Ukradkiem spojrzał na Lewishama. Na jego twarzy gościł typowy dla niego wyraz
pewności siebie i przekonania o własnej wyższości. Forrest przyglądał mu się
przez chwilę i stwierdził, że nie podoba mu się to, co widzi. Lewisham nie
wierzył, że Malcolm jest zabójcą. Ani przez chwilę. I był z tego zadowolony.
Czyżby on i lekarz walczyli po dwóch różnych stronach barykady prawa? Czy w
interesie Lewishama leżało opóźnienie schwytania „chirurga"? Czy aż tak nie
znosił funkcjonariuszy prowadzących dochodzenie, że chciał, by ponieśli klęskę?
To zbyt niewiarygodne, by mogło być prawdziwe. A jednak...
Forrestowi przyszło do głowy jeszcze jedno wytłumaczenie. Psychiatra nie ukrywał
zadowolenia z faktu, że pyta się go o zdanie w tak niezwykłym przypadku.
Otwarcie mówił, że opisze go w literaturze medycznej, paplał o sławie i pozycji,
jakie zdobędzie dzięki tej sprawie. A im więcej morderstw zostało popełnionych,
tym bardziej rosło znaczenie śledztwa. Czyżby Lewisham życzył sobie, by
„chirurga" złapano jak najpóźniej, by podnieść swój status? Forrest pokręcił
głową. To by było nieludzkie.
Lewisham po cichu zwrócił się do Forninga: — Czy to dlatego, że miałeś udział w
ich cierpieniu, Malcolmie?
Ponownie Forning przytaknął z wigorem.
— A więc byłeś zadowolony, gdy mogłeś wreszcie odejść?
— Tak.
Głośna odpowiedź mogła być miernikiem tego, jak Forning zaczynał wierzyć
psychiatrze.
— Opiekowałeś się matką.
189
— Jak pielęgniarka.— Forning uśmiechnął się.
Forrest przyłapał się na tym, że wpatruje się w zęby Forninga, żółte, nierówne.
Dwa przednie nadgryzione przez próchnicę, z czego jeden przybrał już kształt
ostrego szpikulca.
— Jak pielęgniarka — powtórzył Forning.
Od „Jak pielęgniarka" do „Jak chirurg" dzielił go tylko jeden mały krok.
Czując, że to przesłuchanie może do czegoś doprowadzić, Forrest pozwolił
Lewishamowi kontynuować. Psychiatra pochylił się jeszcze bardziej, by
sprowokować zwierzenia, lub tylko po to, by wykluczyć z przesłuchania detektywa.
— Czy znałeś Colina Wilsona?
Wyraz oczu Forninga nie uległ zmianie. — Nie.
— Był salowym na bloku operacyjnym, tak jak ty.
Forning myślał przez chwilę, spojrzenie bladych oczu błąkało się po pokoju.
Nieuchronnie napotkało nieustępliwy wzrok Lewishama.
— Nie — powtórzył stanowczo.
Po raz pierwszy Lewisham oderwał wzrok od podejrzanego i spojrzał na Forresta,
jakby podkreślając fakt, iż znów nie była to spodziewana odpowiedź. Powinien był
znać Colina Wilsona.
— A Rosemary Shearer? Znałeś ją, Malcolmie?
Forrest wiedział, że Lewisham specjalnie użył panieńskiego nazwiska
pielęgniarki, nazwiska, które ewentualnie mógł znać Forning.
Forning długo myślał, chcąc być absolutnie pewnym swej odpowiedzi. — Nie — rzekł
w końcu.
Forrest zaczął w myślach składać w całość pewne fakty.
Colin Wilson i Rosemary Baring pracowali razem na bloku operacyjnym numer cztery
przez dwa letnie miesiące 1991 roku. Brenda Watlow pracowała tam przez cały
czas, jaki mógłby ich interesować. Malcolm Forning był zatrudniony w szpitalu
bardzo krótko, jakieś pięć lat temu, w 1995 roku. Daty nie pokrywały się, choć
chciał, by tak było.
Słuchał przez następne pół godziny, nie przeszkadzając Lewishamowi w spokojnej
rozmowie o matce Małcolma, o jego znajomych, choć, jak się okazało, miał tylko
jedną przyjaciółkę.
— Zaprzyjaźniłeś się z tą instrumentariuszką.
190
Po raz pierwszy Malcolm wyglądał na szczęśliwego. Raźno przytaknął.
— Brenda była dla mnie dobra — rzekł. — Ona wam powie, że nie skrzywdziłbym
nawet muchy.
Lewisham i Forrest wymienili spojrzenia. Wielokrotnie powtarzano Forningowi, że
Brenda Watlow nie żyje, że jest oskarżony o jej zamordowanie, a on nadal mówił o
niej jak o żyjącej. Co się z nim działo?
— Brenda to moja najlepsza przyjaciółka — oznajmił, uśmiechając się do
wszystkich.
— Przynosi ci prezenty, prawda? — ciągnął Lewisham.
Nagle Forning zmienił się. Nie był już szczery, naiwny, głupi. Stał się skryty,
przebiegły, jak paranoik. Rozglądał się niespokojnie po pokoju, jakby oczekiwał,
że ktoś się na niego rzuci.
— Nie — odrzekł. — Nic mi nie przynosi.
Czy to poczucie winy kazało mu zaprzeczyć, że Brenda przynosiła mu prezenty?
Ku irytacji Forresta Lewisham wstał. — Dobrze, Malcolmie — rzekł. — Myślę, że na
dzisiaj już starczy.
Gdy powłóczący nogami Forning został wyprowadzony z pokoju, Lewisham zwrócił się
do detektywa.
— Gdy tylko zaczynają kłamać — rzekł wesoło — należy zakończyć rozmowę. Widzi
pan, oni lubią towarzystwo, cieszą się, gdy mogą z kimś porozmawiać, opowiedzieć
swoją historię. Pozostawienie ich ponownie w samotności odbierają jako
pozbawienie ich tego przywileju. Gdyby pozwolić im zostać, w końcu powiedzieliby
wszystko, co człowiek chciałby usłyszeć — tylko po to, by mieć towarzystwo.
Forrest skinął głową.
— Czy nadal jest pan pewien, że ma pan właściwego człowieka, inspektorze?
— Nie na sto procent — przyznał. — I nie będę pewien, dopóki nie znajdziemy
niezbitych dowodów albo dopóki on się nie przyzna. A najlepiej, gdyby nastąpiło
jedno i drugie.
Lewisham uśmiechnął się, ale nie skomentował.
Forrest zapytał z zaciekawieniem: — Nie rozumiem, dlaczego on wierzy, że Brenda
Watlow nadal żyje.
Lewisham uśmiechnął się szerzej. — Może tu działać mechanizm zaprzeczenia. —
rzekł. — To potężna siła natury. Strzeże naszego zdro-
191
wia psychicznego. — Pomachał dłonią. — Gdy jakiś wypadek pogrąża nas w depresji,
niepokoju, manii, wmawiamy sobie, że się nie wydarzył. W końcu zwykle potrafimy
się pogodzić z nieprzyjemnymi zdarzeniami, dochodzimy do tego krok po kroku, a
nasza podświadomość pilnuje śluz, które strzegą naszą świadomość przed zalaniem.
Rozumie pan?
Forrest potaknął i ruszył do drzwi. Dziś nieco mniej nienawidził Lewishama, gdyż
zdał sobie sprawę, że jego napuszone zachowanie może znaleźć usprawiedliwienie w
prawdziwej inteligencji.
— Czy myśli pan, że Forning jest tym, kogo szukamy? Lewisham odwrócił się do
niego, spoglądając sponad oprawek okularów.
— W żaden sposób nie mogę tego stwierdzić. Jeszcze nie — odrzekł. — A tak przy
okazji, o której jest jutro sekcja?
6 stycznia 2000
Gdy wchodzili, mijając Karys, do prosektorium, Forrest miał niejasne wrażenie,
że powinien się usprawiedliwić lub wyjaśnić jakoś obecność Lewishama. Jedno
spojrzenie na lekarkę upewniło go, że nie jest zachwycona wizytą psychiatry. Dla
niej to spotkanie było jak próba sił. Wykrzywiła twarz w nieudolnej imitacji
uśmiechu.
— Cześć, Barney. Miło cię widzieć. Przyszedłeś się pogapić? To był pojedynek
dwóch osobowości.
Lewisham ruszył za Karys do przebieralni i Forrest usłyszał jego głośny,
niekontrolowany wybuch śmiechu.
— Nie chcesz, bym chociaż potrzymał kleszcze? I odpowiedź Karys: — Och, odwal
się, Barney.
Zdawało się, że była pewna siebie. Forrest pochwycił w lustrze szeroki uśmiech
na swojej twarzy.
192
Niedługo potem Karys znowu stała przy stole sekcyjnym otoczona wianuszkiem
policjantów. Tym razem jednak atmosfera była wyraźnie inna. Karys niemal czuła
emanującą z funkcjonariuszy ulgę. Dopadli wreszcie „chirurga" i trzymali go w
bezpiecznym miejscu, w areszcie. Nie był już jakąś nieznaną istotą. Był zwykłym
śmiertelnikiem. Karys wsunęła rękawiczki i szybko przejrzała raport Pageta ze
wstępnych oględzin. Brenda Watlow miała 168 centymetrów wzrostu i, niezależnie
od tego, co sama o sobie myślała, była dość pulchną kobietą ważącą 73 kilogramy.
Karys przysunęła się do stołu.
Tym razem nacięcie zrobione przez „chirurga" biegło prosto przez brzuch,
kilkanaście centymetrów pod pępkiem. Karys przyjrzała mu się uważnie, po czym
rzekła:
— Nazywają to cięciem w linii bikini — wyjaśniła. — Jest dość powszechne.
— Dość powszechne jak na co? — spytał Forrest. Nie odpowiedziała.
Z odpowiedzią pospieszył Lewisham, niemal nierozpoznawalny w zielonym,
chirurgicznym fartuchu. Tylko on miał na twarzy maskę.
— Jak na histerektomię, usunięcie macicy — odrzekł. — Co się, u licha, z tobą
dzieje, Karys? Jesteś teraz taka delikatna...?
— Czasami — odparła.
— Masz tu robotę do wykonania.
— Wiem. — Jej oczy zapłonęły złością. Mówiąc, zwracała się do Forresta, nie do
Lewishama. — Nie śpieszy mi się, by zajrzeć pod szwy — przyznała.
— Dlaczego?
— Bo myślę, że tego właśnie dokonał. Usunął jeden z większych organów —
odparła. — Operacja Wilsona była niewielkim, powierzchownym zabiegiem, chodziło
tylko o przepuklinę. Na Baring przeprowadził operację plastyczną, usunął jej
pierś. Cięcie było brzydkie, ale nie głębokie. Miałam przeczucie, że następnym
razem wybierze któryś z ważniejszych organów brzusznych. — Przymknęła oczy. —
Tak, by zanurzyć w ofierze ręce aż po łokcie.
Dla dwóch policyjnych stażystów była to pierwsza w życiu sekcja. Forrest
rozmyślnie zabrał ich ze sobą. Nie warto być miękkim dla młodych. W końcu ta
praca nie będzie ich oszczędzać. W swej karierze na-
193
potkają na wiele tak paskudnych widoków. Może nawet gorszych. Obaj teraz
pozielenieli.
Głos Lewishama rozszedł się echem po sali. — Myślę, że poznałaś już tego
„chirurga" nie gorzej niż ja, Karys...
— Nie aż tak dobrze — odparła przez zaciśnięte zęby. Obrzuciła go wściekłym
spojrzeniem, po czym pochyliła się znów nad zwłokami.
Forrest poczuł się zdezorientowany. Coś tu się działo, toczył się jakiś spór
pomiędzy lekarzami, do którego on nie został dopuszczony. Spoglądał na oboje,
jakby oczekując wyjaśnień. Nie otrzymał żadnego.
Karys przystąpiła do sekcji, jakby niepomna obecności innych osób, rozpoczynając
jak zwykle od głowy i szyi. Usunęła sklepienie czaszki i badała mózg. Nie trwało
to długo. Po dziesięciu minutach podniosła wzrok.
— Zmienił styl — powiedziała. — Ta ofiara nie była ogłuszona. Została od razu
uduszona. Musiał podejść wystarczająco blisko. To było spotkanie twarzą w twarz,
a nie atak od tyłu. Nie ma śladów paska. Udusił ją rękoma. Po obu stronach
tchawicy widnieją wyraźne ślady kciuków.
— Jesteś pewna, że to ten sam morderca? — spytał David Forrest. Karys spojrzała
na ciało Brendy Watlow. — O, tak — odrzekła. —
I z każdym nowym przypadkiem widzę, że zakładanie szwów idzie mu coraz lepiej.
— Dlaczego zmienił metodę zabójstwa?
Karys wzruszyła ramionami. — Może bezpośredni kontakt dał mu więcej satysfakcji.
Lub może ofiara go znała i dzięki temu mógł podejść bliżej. A może zwyczajnie
nabrał pewności siebie. — Podniosła wzrok. — To pasuje do twojego podejrzanego,
Davidzie, mam rację? Oni przecież się znali.
Forrest potwierdził.
Donośny głos Lewishama zabrzmiał ponownie: — Od kiedy to zajmujesz się analizą
psychologiczną, Karys?
Zaczerwieniła się, ale odparła spokojnie: — Odkąd tylko zostałam patologiem
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Barney.
Lewisham rzucił jej spojrzenie ponad oprawkami okularów. — Jestem pod wrażeniem
— wymruczał.
Klatka piersiowa także nie stanowiła dla niej wielkiego wyzwania. Żebra nie
naruszone. Normalne, zdrowe serce i płuca.
194
potkają na wiele tak paskudnych widoków. Może nawet gorszych. Obaj teraz
pozielenieli.
Głos Lewishama rozszedł się echem po sali. — Myślę, że poznałaś już tego
„chirurga" nie gorzej niż ja, Karys...
— Nie aż tak dobrze — odparła przez zaciśnięte zęby. Obrzuciła go wściekłym
spojrzeniem, po czym pochyliła się znów nad zwłokami.
Forrest poczuł się zdezorientowany. Coś tu się działo, toczył się jakiś spór
pomiędzy lekarzami, do którego on nie został dopuszczony. Spoglądał na oboje,
jakby oczekując wyjaśnień. Nie otrzymał żadnego.
Karys przystąpiła do sekcji, jakby niepomna obecności innych osób, rozpoczynając
jak zwykle od głowy i szyi. Usunęła sklepienie czaszki i badała mózg. Nie trwało
to długo. Po dziesięciu minutach podniosła wzrok.
— Zmienił styl — powiedziała. — Ta ofiara nie była ogłuszona. Została od razu
uduszona. Musiał podejść wystarczająco blisko. To było spotkanie twarzą w twarz,
a nie atak od tyłu. Nie ma śladów paska. Udusił ją rękoma. Po obu stronach
tchawicy widnieją wyraźne ślady kciuków.
— Jesteś pewna, że to ten sam morderca? — spytał David Forrest. Karys spojrzała
na ciało Brendy Watlow. — O, tak — odrzekła. —
I z każdym nowym przypadkiem widzę, że zakładanie szwów idzie mu coraz lepiej.
— Dlaczego zmienił metodę zabójstwa?
Karys wzruszyła ramionami. — Może bezpośredni kontakt dał mu więcej satysfakcji.
Lub może ofiara go znała i dzięki temu mógł podejść bliżej. A może zwyczajnie
nabrał pewności siebie. — Podniosła wzrok. — To pasuje do twojego podejrzanego,
Davidzie, mam rację? Oni przecież się znali.
Forrest potwierdził.
Donośny głos Lewishama zabrzmiał ponownie: — Od kiedy to zajmujesz się analizą
psychologiczną, Karys?
Zaczerwieniła się, ale odparła spokojnie: — Odkąd tylko zostałam patologiem
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Barney.
Lewisham rzucił jej spojrzenie ponad oprawkami okularów. — Jestem pod wrażeniem
— wymruczał.
Klatka piersiowa także nie stanowiła dla niej wielkiego wyzwania. Żebra nie
naruszone. Normalne, zdrowe serce i płuca.
194
Dwadzieścia minut później dotarła do brzucha, zręcznie przecinając szwy. Zostały
umieszczone w specjalnym woreczku na dowody rzeczowe i przekazane policji.
Podskórna tkanka tłuszczowa nie była zszyta, choć także została przecięta;
gruba, żółta warstwa tłuszczu rozdzieliła się łatwo pod badającymi palcami.
Karys odsłoniła przecięte naczynia krwionośne i zagłębiła się jeszcze bardziej.
Pod warstwą tkanki tłuszczowej znajdowała się podwójna sieć włóknistej
otrzewnej, która łączyła jamę brzuszną z żołądkiem i innymi organami. Linia
cięcia „chirurga" była łatwa do wyśledzenia. Karys odnalazła i wyjęła żołądek do
dalszych badań.
— Zawsze istnieje możliwość, że podano jej środki nasenne — wyjaśniła młodym
policjantom, którzy wpatrywali się w nią z nasyconą wstrętem fascynacją.
Pogrążała się w ranie coraz głębiej, dotarła aż pod rozgałęzienie aorty i pętlę
jelita grubego. Jej dłonie szukały macicy. Bez specjalnych trudności mogła
stwierdzić, że „chirurg" ją usunął. Włożony w pochwę palec utwierdził ją w tym
przekonaniu. Zrobił jej charakterystyczne nacięcie w linii bikini, takie, jakie
zwykle stosują chirurdzy u kobiet, które chcą pozostać atrakcyjne. Gdyby Brenda
Watlow była żywą pacjentką, każdy lekarz postąpiłby tak samo. Ta myśl
przyprawiła Karys
0 dreszcz. Cięcia nie były idealnie precyzyjne, okoliczne tkanki zostały
zniszczone. Musiał trochę poszukać, zanim zidentyfikował wybrany przez siebie
organ. W niektórych miejscach skalpel ześlizgnął się i poprzecinał inne naczynia
krwionośne. Ale oczywiście Brenda, tak jak pozostali jego „pacjenci", nie mogła
wykrwawić się na śmierć.
Coś nagle zastanowiło Karys. Zawsze określała Colina Wilsona
1 Rosemary Baring ofiarami „chirurga". Teraz bezwiednie nazwała Brendę Watlow
jego pacjentką.
Zaczynała myśleć tak, jak on by sobie tego życzył. Dyrygował jej myślami. Przy
pomocy swojej pracy. Przy pomocy tego, co widziała.
Hejże, napomniała się srogo w myślach. Patrz samodzielnie. Przestań widzieć to,
co on chce, byś zobaczyła.
— Jesteś bardzo milcząca.
Tylko Barney zdolny był przerwać jej najgłębsze skupienie. Bez mrugnięcia okiem
spojrzała na niego ponad stołem.
— Owszem — odparła. — Uważam, że w mojej pracy myślenie w ciszy ma nieocenioną
wartość.
195
— I do jakich to wniosków doszłaś, moja droga?
— Chciałabym, żebyś się zamknął.
Nakazała sobie powrót do badania ciała Brendy. Czegoś jej tu brakowało.
Swoistego podpisu. Wiedziała, co to było. Odrobina humoru, jak przy poprzednich
morderstwach. Nie było tu żadnego śmiesznego krawata, pończochy oplatającej
szyję, operacji plastycznej u pielęgniarki, która pracowała w klinice chirurgii
kosmetycznej, naprawienia swoistej „rurki" w ciele hydraulika. Rana odniesiona
przez Brendę Watlow była bardziej brutalna. Tym razem „chirurg" się nie
uśmiechał. Czyżby był wściekły?, zastanawiała się Karys. Chyba że... To była
ponura myśl. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie przyszłaby jej nawet do głowy.
Jej umysł odrzuciłby ją jako niewiarygodną, przekraczającą wszelkie granice
ludzkiej deprawacji. Karys dokładnie przeszukała jamę brzuszną. Czy „chirurg"
zażartował sobie, ukrywając usuniętą macicę za innymi organami, wiedząc, że
patolog będzie musiał wziąć udział w tej okrutnej zabawie w kotka i myszkę? Z
ulgą stwierdziła, że nic na to nie wskazuje. Organ został całkowicie usunięty.
— No, no, to się nadaje do opisania w książce — skomentował Le-wisham. —
Ciekawe, co z nią zrobił.
Karys spiorunowała go spojrzeniem. — Zadowolony? — zapytała. — Widziałeś już
chyba dość, co? Dobrze się bawiłeś?
Psychiatra wydawał się nieporuszony. — O, tak — odpowiedział.
Nie usłyszała pukania do drzwi swego gabinetu. Zobaczyła tylko nagle, jak
Forrest siada naprzeciwko niej.
— Paskudną sprawa — rzekła, przerywając sporządzanie notatek. Forrest
przytaknął, po czym zawahał się. — Pozbyłem się Lewisha-
ma. Ze względu na ciebie.
Karys przycisnęła rękę do czoła. — Dzięki.
— Dobrze go znasz, prawda?
Przytaknęła. — Słuchaj... ja... nie chcę o tym mówić.
Forrest uśmiechnął się. — W porządku.
Przyjrzała mu się uważniej. Po raz pierwszy od tygodni — nie, od miesięcy —
uśmiechał się szeroko. Wokół oczu pojawiły mu się drobne zmarszczki. Wyglądał
na... szczęśliwego?
Niepewnie wróciła do tematu. — Musisz czuć się dużo lepiej po tym, jak dokonałeś
aresztowania.
196
Forrest skinął głową. Ale jej wyczulone oczy dostrzegły niepewność. Może jednak
wątpliwości istniały zawsze, dopóki nie skazali podejrzanego i nie wsadzili go
za kratki.
— Dostaliśmy następny raport z dochodzeniówki. W mieszkaniu tego faceta
znaleźli sporo ostrzy. Trzymał je w pudełku. Wyłożonym aksamitem, możesz to
sobie wyobrazić? — Forrest nie zważał na to, że gada jak nakręcony. — Błyszczące
ostrza na czarnym aksamicie.
Karys uniosła brwi. — Naprawdę?
— Tak. Były salowy z bloku operacyjnego. Bardzo dziwny facet. A jednak,
Karys... — Czuł, że musi się z nią podzielić wątpliwościami. — ...nie bardzo
wygląda mi na mordercę.
— Z tego, co mi powiedziałeś, to oni wszyscy nie różnią się niczym od nas.
— Myślałem... — Uświadomił sobie, że znów pociera łysiejący placek na głowie. —
Myślałem tylko, że skoro te zbrodnie są tak... tak makabryczne... Myślałem, że
on będzie inny. Spodziewałem się, że może tym razem zauważę coś dziwnego. Sam
nie wiem co. Może spojrzenie lub jakiś charakterystyczny nawyk. A zobaczyłem
tylko człowieka, który tęskni za pracą, bo musiał odejść, by opiekować się chorą
matką. Nic więcej.
— A co mówi doktor Lewisham? — zapytała ostrożnie Karys. Forrest roześmiał się,
zawstydzony. — Nie sądzę, by był tak przekonany o jego winie jak ja.
— A jak bardzo ty jesteś przekonany?
— Nie na sto procent.
— Rozumiem...
Może gdyby Forrest był mniej rozkojarzony, zauważyłby jej zaniepokojenie. Ale on
zastanawiał się, kiedy zaprosić ją na kolację.
— Jak myślisz, dlaczego usunął jej macicę?
— Nie odpowiem ci na to pytanie — odrzekła. — Musisz zapytać Lewishama. A
teraz, kiedy już masz swojego podejrzanego, możesz zapytać i jego. Tylko on tak
naprawdę zna odpowiedź.
Zapadło niezręczne milczenie, aż wreszcie Forrest wyskoczył:
— Słuchaj, ostatnie dni nie były łatwe dla nas obojga. Zapraszam cię na
kolację.
Spojrzała, zaskoczona. — Kiedy?
197
Forrest myślał szybko. Dziś będzie do późna przesłuchiwał Forninga. — Jutro
wieczorem — zaproponował. — Przyjadę po ciebie.
Karys wzdrygnęła się, słysząc znajome zdanie. Gdybyż tylko duch Barneya padł
wreszcie i umarł.
— Nie. Raczej spotkajmy się na miejscu... Wszystko jedno gdzie. Forrest czuł
się zawiedziony, jakby jej odpowiedź pokazała mu,
gdzie jest jego miejsce. Nie chciała, by wiedział, gdzie mieszka, ani z kim, o
ile w ogóle dzieliła z kimś mieszkanie. Z tego, co wiedział, równie dobrze mogła
żyć sama. Nie było mu to, bynajmniej, obojętne. W następnej chwili już ganił się
w myślach za niedojrzałe, chłopięce i głupie zachowanie.
Karys przyglądała mu się dziwnie. — To gdzie pójdziemy?
Forrest z zażenowaniem wymamrotał coś o konieczności „zrobienia rezerwacji", a
potem, że „da jej znać", cały czas czując, że oczy zza grubych szkieł śmieją się
z niego. Z niego czy do niego?
Dwadzieścia minut dzieliło Forninga od następnej przerwy na posiłek. Tym razem
gorący.
Przesłuchanie prowadził Lewisham. — Opowiedz mi, Malcolmie, jak bawiłeś się
ostrzami.
Malcolm patrzył w dal, gdzieś obok psychiatry. — To nie były zabawy. Ja robiłem
ozdoby techniką intarsji.
Lewisham zakaszlał krótko, z irytacją. — To dlaczego, Malcolmie
— rzucił ostro — policja nie znalazła żadnych dowodów na to, że zajmowałeś się
czymś takim? Żadnych drewnianych ozdób?
— Ale próbowałem — odparł Malcolm. — Terapeutka w szpitalu
— po tym, jak umarła moja mama — zasugerowała, żebym się tym zajął. — Zrobił
przerwę. — Tylko że drewno rozszczepiało się — wyjaśnił uprzejmie. — Dlatego
Brenda przynosiła mi ostrza skalpeli.
Lewisham pochylił się nad stołem. — Opowiedz mi o tych ostrzach.
Umysł Malcolma podryfował już gdzie indziej. Poruszał palcami, jakby układał
skalpele. Układał je w rządku jak na wystawie. W iście wojskowym porządku.
Polerował je potem, żeby pięknie błyszczały. Zakrzywione kładł osobno.
Oddzielnie też te zakończone szpikulcem. Następnie wykładał te maleńkie i
porządkował wszystkie od lewa do prawa według rozmiaru, od najmniejszego do
największego i najgrubsze-
198
go. Przyłożył dłoń do ust, by stłumić chichot. Tego, które przecinało skórę na
brzuchach grubasów.
Poderwał się. Mówił do niego ten policjant. Nie psychiatra. I nie mówił o
zabawie. Pytał go, gdzie ciął ciała.
Popatrzył błagalnie na Forresta. — Jakie ciała? — zdołał wyjąkać. — Nic nie wiem
o ciałach. Przykro mi.
Myślał, że przeprosiny uspokoją policjanta. Ale chyba tak się nie
stało.
Policjant zmarszczył brwi i chmurnie popatrzył na Malcolma.
— Posłuchaj — rzekł — jesteś zmęczony. Jesteś głodny. Może powiesz nam, gdzie
przeprowadzałeś operacje. A my pójdziemy tam i posprzątamy za ciebie.
Malcolm poczuł, jak opada mu szczęka. Operacje? Nie robił żadnych operacji. Był
tylko salowym. Nie chirurgiem, jak pan Sutcliffe. Malcolm przypomniał sobie
szorstkie, pełne wyższości maniery chirurga i wzdrygnął się. Każdego dnia pracy
na bloku operacyjnym okropnie się bał, że zrobi coś, z czego pan Sutcliffe
będzie niezadowolony. Żył w ustawicznym strachu, że rozzłości tego człowieka,
upuszczając coś, robiąc za słabą lub za mocną herbatę, dotykając narzędzia lub
powierzchni, która miała pozostać sterylna. Tyle rzeczy można było zrobić źle na
sali operacyjnej. Opuścił głowę na wspomnienie, jak ciężka i niewdzięczna była
to praca. I jakim nieudacznikiem się okazał.
Forrest patrzył na niego zdesperowany. — Musimy sprowadzić mu prawnika — rzekł
do Lewishama.
— To rozsądna propozycja.
Forrest zignorował Forninga i spytał: — Jak wiele z tego, co mówimy, dociera do
niego? Czy rozumie, jak poważne są zarzuty wobec niego?
— Ależ skąd.
Nie taką odpowiedź chciał usłyszeć Forrest. Zwrócił się do umundurowanego
policjanta, który stanął w drzwiach.
— Zabierz go. I daj jeść.
— Panie inspektorze?
— Tak?
— Był do pana telefon.
Forrest był w takim nastroju, że modlił się tylko, by była to dobra
nowina.
199
— Znaleźli paczkę szwów w mieszkaniu podejrzanego. Rozmiar 5/0, powiedzieli.
Forrest uśmiechnął się szeroko. To była dobra wiadomość. Shawa zastał w
kantynie, gdy wpychał sobie do ust kanapkę.
— Chcę pojechać do mieszkania Forninga. Żeby się rozejrzeć. Znaleziono u niego
paczkę szwów. Taki rozmiar, jaki nam pasuje.
Mieszkanie B w Varsovia House. Był to duży, wiktoriański bliźniak z podwójnym
wejściem i wykuszowymi oknami, czteropiętrowy, mniej więcej w połowie szeregu
podobnych do niego domów stojących wzdłuż ulicy. Sądząc po zaniedbanym
wyglądzie, w większości wynajmowanych przez studentów.
Przy drzwiach spotkał ich sierżant Armstrong, zwalisty, otyły mężczyzna. Był
dość opanowany, to fakt. Brakowało mu jednak entuzjazmu policjanta, który
właśnie odkrył ważny dowód.
— Nie znaleźliśmy wszystkiego, co by nam było potrzebne — zaczął. — Poza
ostrzami skalpeli mamy tylko nie otwartą paczkę szwów. Przede wszystkim jednak
niemożliwe, by tu dokonywał swoich „operacji". Jedyne ślady krwi znajdują się w
umywalce, w łazience, a przecież sprawdziliśmy całe mieszkanie. Poza tym... —
Spojrzał za okno. — ...proszę się rozejrzeć. To nie jest cicha uliczka ani
spokojny dom. Osiem osób wchodzi i wychodzi, korzystając z tej samej klatki
schodowej. Co chwila ktoś przechodzi ulicą albo wchodzi po schodach. Jak mógłby,
niezauważony przez nikogo, wnieść tutaj ciało? — I odpowiedział sam sobie: — To
niewykonalne. Facet na ostatnim piętrze jest kierowcą taksówki. Pracuje o
najdziwniejszych godzinach. Nie wierzę, by Forning mógł tu operować. — Wyglądał
na niemal zawstydzonego, wymawiając następne zdanie. — Prawdę mówiąc, sir,
gdybym był jego adwokatem, na tym oparłbym linię obrony. Musiałby mieć cholerne
szczęście.
— Ale muszą zdarzać się noce, kiedy jest tu cicho.
W odpowiedzi sierżant poklepał go po ramieniu, co nie poprawiło humoru Forresta.
¦— Mogłoby być cicho — odparł Armstrong — gdyby nikt w całym Birmingham nie miał
ochoty na panienkę. Drugie piętro. Rozumie pan, o czym mówię?
200
Puścił oko, a Forrest poczuł, jak ulatniają się resztki jego dobrego
samopoczucia.
— Poza tym, czy pański salowy ma samochód? Bo jeśli nie, to nie ma mowy, żeby
przetransportował zwłoki. Od miejsc, gdzie uprowadzono ofiary, do tego domu jest
kilka kilometrów. — Spróbował zażartować: — Przecież chyba nie używał do tego
taczek. No i nikt nie wiedziałby, jaką pobrać opłatę za autobus.
Nie doczekał się reakcji na swój dowcip, nie licząc kolejnego nachmurzonego
spojrzenia Forresta. Armstrong podrapał się po głowie i po chwili dodał:
— Jest jeszcze jeden problem, panie inspektorze. Zbadaliśmy skalpele na
obecność krwi. Tylko jedno ostrze nosiło jej ślady. Reszta była czysta. A to
tępe narzędzie, którym ogłuszano ofiary, to był prawdopodobnie kij baseballowy.
Zaś w tym mieszkaniu nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby temu służyć.
— Brakuje mi teraz tylko tego — rzekł zirytowany Forrest — by znaleziono
kolejne okaleczone zwłoki.
Porozmawiaj z nim o tym.
— Daj spokój — odparła Karys. — To policjant.
— Może ci coś doradzi.
— Bezstronnie?
Tonya zamyśliła się. — Jest przecież twoim przyjacielem.
— Przyjacielem, który nie musi wiedzieć nic o mojej przeszłości. Tak czy
inaczej, to nie ma z nim nic wspólnego. Jesteśmy tylko kolegami z pracy. I to
niezbyt bliskimi.
— Może ci powiedzieć, czy jest coś, co powinnaś zrobić — teraz. Jestem pewna,
że poradzi ci, byś o wszystkim zapomniała i zostawiła przeszłość w spokoju. Może
chociaż jego posłuchasz — dodała z nutą goryczy.
— Ale czy ta przeszłość rzeczywiście spoczywa w spokoju? Te morderstwa...?
— Oczywiście — odrzekła Tonya niespokojnie. — One na pewno nie mają z tobą nic
wspólnego. Zresztą policja już kogoś przesłuchuje.
Karys milczała przez chwilę, zafrasowana. — Wiem, że kogoś mają. Nie wiem, kogo.
Ale ta sprawa to nie przypadek. Colin Wilson, Ro-semary Baring, Brenda Watlow.
Okazuje się, że wszyscy pracowali na
201
tym bloku. Nie rozpoznałam nazwiska pielęgniarki, bo zmieniła je po wyjściu za
mąż. A co do Wilsona — nie sądzę, bym w ogóle kiedykolwiek słyszała, jak się
nazywał. Był tylko salowym. Kimś praktycznie anonimowym. Wszystko zaczęło
układać się w całość dopiero teraz, po śmierci Brendy Watlow. Wszyscy tam
byliśmy. W tym samym czasie. — Karys odwróciła się do przyjaciółki i spojrzała
na nią. — Więc kto będzie następny, Tonyu? Ja?
Tonya zmarszczyła brwi. — Jak jeden incydent z przeszłości może mieć coś
wspólnego z tą serią zabójstw? To nie ma sensu.
— Nie wiem — Karys spojrzała w ogień na kominku. — Nie wiem, ale...
— Ale — przedrzeźniła ją przyjaciółka. — Przyjmij moją radę, Karys. Porozmawiaj
z tym policjantem. Poczujesz się lepiej.
Siedziały same w mieszkaniu i raczyły się australijskim czerwonym winem.
Zapaliły świece i rozmawiały, Karys w długiej, luźnej sukni, Tonya w swoim
stałym „uniformie": w dżinsach i jedwabnej koszuli.
Tonya pochyliła się i ponownie napełniła kieliszki. — Więc wreszcie dopadł cię
romans?
Karys zaczerwieniła się. — To tylko kolacja. Nic więcej. Nawet nie przyjedzie po
mnie do domu.
— Dlaczego? — zdziwiła się Tonya. — Dlaczego nie chcesz, by wiedział, gdzie
mieszkasz?
— Nie wiem.
— Czy to przeze mnie? — Tonya jak zwykle trafnie dotknęła sedna sprawy.
Zmrużyła swe zielone, drwiące oczy i uniosła kieliszek do ust. — Ten cholerny
Lewisham i jego przeklęte insynuacje...!
— Barney powie wszystko, by mnie zdyskredytować.
— To gówno wart gnój, nie człowiek. — Tonya po alkoholu często robiła się
wulgarna. — Po tym, co zrobił.
Może to dzięki winu, ale Karys poczuła się w końcu zrelaksowana i uśmiechnęła
się.
— Może masz rację, i to, co się wydarzyło nie ma żadnego związku ze sprawą.
Ostatecznie David właśnie kogoś przesłuchuje. On sądzi, że...
Urwała. Co właściwie sądził David? Jak bardzo był przekonany o winie
podejrzanego? Czy zaraziła go własnymi wątpliwościami? Pociągnęła duży łyk wina,
starając się przestać myśleć.
202
Ale Tonya jej tego nie ułatwiała: — Dobrze. Powiem ci tylko tyle, że Lewisham ze
swą skażoną złem naturą, absolutnie koszmarną osobowością — powiodła dokoła ręką
z kieliszkiem — nie zapominając o medycznym wykształceniu, które pozwoliłoby mu
wykonać te wszystkie skomplikowane „operacje", idealnie pasuje do tego
pieprzonego schematu. Poza tym Lewisham jest inteligentny. A gdy całą tę sprawę
opisywałam, doszłam do wniosku, że nasz „chirurg" musi być człowiekiem bystrym.
W rzeczy samej, niezwykle bystrym.
Karys przechyliła się i uścisnęła przyjaciółkę. — Jesteś wkurzona
— rzekła. —Ale nie zapominaj, że ja też badałam sprawę tego „chirurga". To
robota kogoś niewykwalifikowanego, kto widział w swoim życiu tylko parę
operacji. Malcolm Forning, kimkolwiek by nie był, zostanie oskarżony, a ty
będziesz leczyć ciężkiego kaca i pozwolisz, by przeszedł ci koło nosa najlepszy
temat w całej twej karierze!
— Chyba żartujesz — odparła Tonya. — Ten temat to już historia. Jak tylko go
oskarżą, będę musiała znaleźć coś lub kogoś nowego. Odtąd cała sprawa będzie
rozgrywać się w sądzie. Koniec i kropka. — Upuściła kieliszek na palenisko, ale
na szczęście nie rozbił się.
— W tym momencie dla mnie temat przestanie istnieć. A wracając do tego, o czym
wcześniej mówiłyśmy, cały czas uważam, że powinnaś szczerze porozmawiać z tym
Forrestem. — Kątem oka spojrzała na przyjaciółkę. — To ci dobrze zrobi. A on
będzie cudownie współczujący, obejmie cię ramieniem i obdarzy prawdziwą,
głęboką, szaloną miłością...!
— Zwariowałaś.
Karys podeszła do okna i stała tam, patrząc na światła miasta odbijające się na
mokrym chodniku.
„Chirurg" obserwował sylwetkę widoczną na tle okna w migotliwym blasku świec.
Ludzie powinni zaciągać zasłony, jeśli nie chcą być podglądani. Patrzył, jak
odwraca się w stronę pokoju, mówiąc coś, i wyczuł jej dobry nastrój. Było coś
radosnego w tym, jak przechyliła głowę, jak szybko odgarnęła włosy. Uśmiechnął
się. Będzie dla niego jak główna nagroda. Na myśl o niej jego podniecenie
związane z oczekiwaniem rosło. Ona najlepiej potrafiłaby docenić jego kunszt.
Mogłaby widzieć każdy używany przez niego instrument, znać jego przeznaczenie.
Będzie mu-
203
siał ją unieruchomić, ale znał się przecież na tym, jak czynić ludzi
bezbronnymi. Po prostu przesunie fazę jej umierania na po wszystkim.
Jej uznanie było mu potrzebne.
Wzbierała w nim żądza krwi. Już wiedział, dlaczego chirurgom tak trudno przejść
na emeryturę: wiązało się to z utratą pozycji, raison d'etre, intymnego kontaktu
z ludzkim ciałem. Dla niego też pożegnanie będzie trudne, gdy nadejdzie czas.
Atak niewiele już brakowało...
„Chirurg" zadrżał w przenikliwym zimnie. Ale nie był zmęczony, jeszcze nie.
Obserwował mieszkanie, dopóki nie zgasły światła świec, pogrążając wszystko w
mroku.
7 stycznia 2000
Później Forrest niejednokrotnie krytykował swoje działanie, widząc aż nazbyt
jasno, w którym miejscu każda mylna hipoteza prowadziła do błędów i omal nie do
tragedii. Do trzeciej po południu mieli postawić Malcolma Forninga w stan
oskarżenia, a przesłuchanie utknęło na etapie pytania: Czy ma pan samochód? Nie
pomogła nawet obecność adwokata z urzędu, poważnej młodej kobiety o imieniu
Samantha, bladej i ziewającej z niewyspania po dyżurze minionej nocy. Forning
pozostawał tak zdezorientowany i przerażony, że nie był w stanie potwierdzić
niczego poza własnym imieniem, nazwiskiem i adresem zamieszkania. Niewielka to
była pomoc. Forrest widział już przestępców, którzy zaprzeczali wszystkiemu,
gdyż byli prawdziwie niewinni. Spotkał też takich, którzy z pełną oburzenia
żarliwością negowali oczywiste fakty, nawet jeśli oni sami i wszyscy obecni w
pokoju przesłuchań dobrze wiedzieli, że są winni. Jednak niezależnie od tego, do
której grupy należał Forning, Forrest wiedział, że sierżant Armstrong miał
rację. W zgroma-
204
dzonym materiale dowodowym istniały wielkie dziury, które musieli zapełnić,
jeśli chcieli, by sprawa w ogóle zaczęła trzymać się kupy.
Uciekł się więc znów do pomocy Lewishama. Psychiatra starał się być delikatny,
udawał, że koncentruje się jedynie na stylu życia For-ninga.
— Pewnie nie masz zbyt wielu przyjaciół?
Malcolm spojrzał na niego ufnie i skinął głową. — Mam tylko Bren-dę — odrzekł.
— Często wychodzisz z domu, Malcolmie?
— Tylko po odbiór czeku na zasiłek — odparł grzecznie. — Wypłacają go we
wtorki. Zwykle wtedy wychodzę, chyba że ma przyjść Brenda.
Lewisham udawał zainteresowanego. — A gdzie realizujesz czek?
— Na poczcie.
— Przypuszczam, że chodzisz tam pieszo?
— Czasami. Ale gdy pada...
— Jeździsz samochodem? — Forrest nie mógł już wytrzymać i zadał swe pytanie
wprost.
To był błąd.
Malcolm Forning spojrzał na policjanta i jego blade oczy zmieniły wyraz z
obojętnej niewinności na defensywną podejrzliwość.
— Nie mam samochodu — powiedział. — Nie byłoby mnie na niego stać. Dlaczego
myślicie, że mam samochód?
Forrest jęknął w myślach. Spróbował raz jeszcze.
— A nie masz czasem przyjaciela, który posiada samochód? Forning pokręcił
głową. — Nie potrafię prowadzić — stwierdził po
prostu. — I już mówiłem przecież, że nie mam wielu znajomych.
Lewisham rzucił mu pełne irytacji spojrzenie, nim przystąpił do zadawania
kolejnych pytań. — Powiedz mi, Malcolmie, jak opiekowałeś się matką.
— Ona była tak bardzo chora. Czasem wymiotowała. Musiałem ją myć, ubierać...
Sfrustrowany Forrest wstał i podszedł do Shawa, przewracając oczyma.
— Dokąd nas to wszystko zaprowadzi? — wymamrotał. — Donikąd, cholera jasna. —
Popatrzył na zegarek. — Prawie czwarta. A czas ucieka. Musimy go oskarżyć
albo...
205
dzonym materiale dowodowym istniały wielkie dziury, które musieli zapełnić,
jeśli chcieli, by sprawa w ogóle zaczęła trzymać się kupy.
Uciekł się więc znów do pomocy Lewishama. Psychiatra starał się być delikatny,
udawał, że koncentruje się jedynie na stylu życia For-
ninga.
— Pewnie nie masz zbyt wielu przyjaciół?
Malcolm spojrzał na niego ufnie i skinął głową. — Mam tylko Bren-dę — odrzekł.
— Często wychodzisz z domu, Malcolmie?
— Tylko po odbiór czeku na zasiłek — odparł grzecznie. — Wypłacają go we
wtorki. Zwykle wtedy wychodzę, chyba że ma przyjść
Brenda.
Lewisham udawał zainteresowanego. — A gdzie realizujesz czek?
— Na poczcie.
— Przypuszczam, że chodzisz tam pieszo?
— Czasami. Ale gdy pada...
— Jeździsz samochodem? — Forrest nie mógł już wytrzymać i zadał swe pytanie
wprost.
To był błąd.
Malcolm Forning spojrzał na policjanta i jego blade oczy zmieniły wyraz z
obojętnej niewinności na defensywną podejrzliwość.
— Nie mam samochodu — powiedział. — Nie byłoby mnie na niego stać. Dlaczego
myślicie, że mam samochód?
Forrest jęknął w myślach. Spróbował raz jeszcze.
— A nie masz czasem przyjaciela, który posiada samochód? Forning pokręcił
głową. — Nie potrafię prowadzić — stwierdził po
prostu. — I już mówiłem przecież, że nie mam wielu znajomych.
Lewisham rzucił mu pełne irytacji spojrzenie, nim przystąpił do zadawania
kolejnych pytań. — Powiedz mi, Malcolmie, jak opiekowałeś się matką.
— Ona była tak bardzo chora. Czasem wymiotowała. Musiałem ją
myć, ubierać...
Sfrustrowany Forrest wstał i podszedł do Shawa, przewracając
oczyma.
— Dokąd nas to wszystko zaprowadzi? — wymamrotał. — Donikąd, cholera jasna. —
Popatrzył na zegarek. — Prawie czwarta. A czas ucieka. Musimy go oskarżyć
albo...
205
Oczy Shawa błysnęły. Nie ośmielił się powiedzieć na głos tego, o czym myślał,
obserwując przesłuchanie MaJcołma Forninga: złapali niewłaściwego człowieka i
wypytywali go o serię morderstw, z którymi najwyraźniej nie miai nic wspólnego.
Ktoś inny popełnił te zbrodnie. A oni nie mieli najmniejszego pojęcia kto.
Morderca był wolny i mógł znów uderzyć, podczas kiedy oni — sądowy psychiatra i
starszy oficer śledczy — przesłuchiwali tego nieprzystosowanego do życia
nieszczęśnika.
W mieście nie było nikogo, kto szukałby mordercy. „Chirurg" musiał usłyszeć w
wiadomościach, że jakiś mężczyzna jest przesłuchiwany przez policję, i na pewno
był świadom faktu, że nikt go nie ściga.
Nie licząc przerw, przesłuchanie Malcolma Forninga zajęło im cale popołudnie.
Przed posterunkiem reporterzy, jak wataha wygłodniałych wilków, czekali na
wniesienie oskarżenia, by zdążyć zamieścić tę wiadomość w wieczornych wydaniach
gazet.
Lewisham kontynuował przesłuchanie, niezmordowany, łagodnym głosem zadając
bezsensowne pytania.
— Rosemary Baring to była ładna dziewczyna, nieprawdaż?
Forrest zgrzytnął zębami ze złości. Gdy ją zobaczył, Rosemary Baring stanowiła
jedynie okaleczone ciało. Skąd, do diabła, mógł Lewisham wiedzieć, że była ładną
dziewczyną? I w jaki sposób odpowiedź na to pytanie miała im pomóc oskarżyć
Forninga? Potrzebowali faktów. Jak? Kiedy? Gdzie? Dlaczego? Na co im były te
wszystkie opinie, reakcje, wspomnienia, marzenia? Psychiatryczny bełkot, oto, co
myślał
0 tym Forrest. Psychiatria sądowa miała przed sobą przyszłość, miała być
sposobem na zmniejszenie przestępczości poprzez wniknięcie do umysłu zabójcy, co
miało pomóc zapobiec kolejnym przestępstwom; psychiatria sądowa miała pomóc
zrozumieć morderców.
Ale Forrest nie chciał ich rozumieć. Chciał, by ich skazywano. Chciał, by ich
karano. Prawdę mówiąc, skoro nie miał szans, by ujrzeć, jak dyndają na stryczku,
chciał przynajmniej, by resztę życia spędzali w więzieniu. Caluśką resztę życia.
Jak w małżeństwie. Aż do śmierci.
Był zmęczony. Pragnął iść do domu i wziąć prysznic. Nawet nie był pewien, czy ma
ochotę widzieć się z Karys. Stracił pewność siebie, nie miał ochoty na przygodę
czy romans. Chciał zwyczajnie zjeść kolację.
1 spać. Zasnąć i o niczym nie śnić.
206
Oczy Shawa błysnęły. Nie ośmielił się powiedzieć na głos tego, o czym myślał,
obserwując przesłuchanie Malcolma Forninga: złapali niewłaściwego człowieka i
wypytywali go o serię morderstw, z którymi najwyraźniej nie miał nic wspólnego.
Ktoś inny popełnił te zbrodnie. A oni nie mieli najmniejszego pojęcia kto.
Morderca był wolny i mógł znów uderzyć, podczas kiedy oni — sądowy psychiatra i
starszy oficer śledczy — przesłuchiwali tego nieprzystosowanego do życia
nieszczęśnika.
W mieście nie było nikogo, kto szukałby mordercy. „Chirurg" musiał usłyszeć w
wiadomościach, że jakiś mężczyzna jest przesłuchiwany przez policję, i na pewno
był świadom faktu, że nikt go nie ściga.
Nie licząc przerw, przesłuchanie Malcolma Forninga zajęło im całe popołudnie.
Przed posterunkiem reporterzy, jak wataha wygłodniałych wilków, czekali na
wniesienie oskarżenia, by zdążyć zamieścić tę wiadomość w wieczornych wydaniach
gazet.
Lewisham kontynuował przesłuchanie, niezmordowany, łagodnym głosem zadając
bezsensowne pytania.
— Rosemary Baring to była ładna dziewczyna, nieprawdaż?
Forrest zgrzytnął zębami ze złości. Gdy ją zobaczył, Rosemary Baring stanowiła
jedynie okaleczone ciało. Skąd, do diabła, mógł Lewisham wiedzieć, że była ładną
dziewczyną? I w jaki sposób odpowiedź na to pytanie miała im pomóc oskarżyć
Forninga? Potrzebowali faktów. Jak? Kiedy? Gdzie? Dlaczego? Na co im były te
wszystkie opinie, reakcje, wspomnienia, marzenia? Psychiatryczny bełkot, oto, co
myślał
0 tym Forrest. Psychiatria sądowa miała przed sobą przyszłość, miała być
sposobem na zmniejszenie przestępczości poprzez wniknięcie do umysłu zabójcy, co
miało pomóc zapobiec kolejnym przestępstwom; psychiatria sądowa miała pomóc
zrozumieć morderców.
Ale Forrest nie chciał ich rozumieć. Chciał, by ich skazywano. Chciał, by ich
karano. Prawdę mówiąc, skoro nie miał szans, by ujrzeć, jak dyndają na stryczku,
chciał przynajmniej, by resztę życia spędzali w więzieniu. Caluśką resztę życia.
Jak w małżeństwie. Aż do śmierci.
Był zmęczony. Pragnął iść do domu i wziąć prysznic. Nawet nie był pewien, czy ma
ochotę widzieć się z Karys. Stracił pewność siebie, nie miał ochoty na przygodę
czy romans. Chciał zwyczajnie zjeść kolację.
1 spać. Zasnąć i o niczym nie śnić.
206
Spojrzał na zegarek. Szósta. Jeszcze pół godziny i będzie mógł iść do domu.
Jednak dopiero parę minut po wpół do ósmej mógł opuścić posterunek i ledwo
starczyło mu czasu na szybki prysznic i przebranie się. Po chwili udał się do
małego, prywatnego hotelu na Hagley Road, który zaszczycił rezerwacją. Polecił
mu go Shaw.
Karys elegancko spóźniła się pięć minut. Wyglądała ładnie w ciemnej, prostej
sukience nieco przed kolana i ze złotym łańcuszkiem na szyi. Była zarumieniona.
Zarumieniona i wesoła. Forrest przyglądał się, jak toruje sobie drogę wśród
stolików do baru, i pomyślał, że wygląda bardzo szykownie. Wydawała się
nieskrępowana i rozluźniona. Większość kobiet uznałaby te epitety za zniewagę,
oczekując, że zostaną opisane jako piękne, olśniewające, atrakcyjne, seksowne.
Na pewno takiego opisu pragnęłaby Maggie. Ale on miał wrażenie, że Karys jest
inna, że byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, co o niej myśli. Gdy podeszła
bliżej, Forrest zauważył błysk szminki i blask świeżo umytych włosów. Za Maggie
wszyscy się oglądali. Karys nie przyciągała uwagi, nie budziła podziwu. Szóstym
zmysłem Forrest wyczuł, że do tego właśnie jest przyzwyczajona: do braku uwagi.
Wstał i musnął jej policzek ustami. Poczuł słaby zapach, nie perfum, lecz
kwiatowego mydła. Uśmiechnęła się do niego szeroko.
— Umieram z głodu — powiedziała.
Z rozkoszą oboje ukryli się za menu i całe wieki dyskutowali nad wyborem
przystawek, później dania głównego, a najdłużej nad winem. W końcu zdecydowali
się na australijskie Shiraz, które, jak zapewniano w karcie, „subtelnym bukietem
mogło zadowolić nawet najbardziej wybredne podniebienie". Śmiech wywołany
winiarskim bełkotem przełamał lody i po chwili, co było nieuniknione, zaczęli
mówić o sprawie.
— Jak przesłuchanie?
— Szłoby o wiele lepiej, gdyby Lewisham nie powstrzymywał For-ninga przed
odpowiadaniem na nasze pytania — powiedział Forrest, przełykając kawałki
rosyjskiej sałatki.
— Jak to?
Forrest nabrał na widelec kolejną porcję sałatki i dopiero wtedy wyjaśnił.
207
— Może jestem staroświecki — rzekł — ale my, policjanci, lubimy słyszeć
konkretne odpowiedzi na konkretne pytania. Wiesz, o co mi chodzi. Gdzie pan był
o dziewiątej wieczorem w noc morderstwa? My musimy znać odpowiedzi na te
pytania, jeśli mamy sprawę skierować do prokuratora. Nie chcemy wiedzieć, co
czuł, gdy musiał pielęgnować umierającą matkę.
— Nie uważasz, że dobrze byłoby poznać odpowiedzi na oba te pytania?
To właśnie zawsze go w niej pociągało. Spokój, wyczucie proporcji i równowagi,
logika.
Poczuł się skarcony. — Pewnie masz rację.
Wydawało się, że dokładnie zrozumiała jeden z gnębiących go problemów. — Ale,
jak sądzę, marnujecie przez to czas, nie mogąc zdecydować, czy dowody, które
posiadacie, wystarczą, by go oskarżyć.
— To prawda. — Zrozumienie, jakie mu okazała, popchnęło go do dalszych
zwierzeń. — Jeśli nie zdołamy powiązać go z pomieszczeniem, gdzie dokonywał
operacji, ani odkryć, jak transportował ofiary z miejsca spotkania na „salę
operacyjną", a potem do punktu, gdzie znajdowaliśmy zwłoki, nie będziemy mieli
żadnej sprawy. Prokuratorowi wystarczy minuta, by przegonić nas na cztery
wiatry.
Karys czuła coraz większy niepokój. —Ale złapaliście właściwego człowieka,
prawda?
Zmarszczki na czole Forresta pogłębiły się. — A co ty o tym sądzisz? Nie może
być niewinny, zbyt wiele przesłanek wskazuje na niego. Facet jest dziwny. To
znaczy, naprawdę stuknięty. Aspołeczny. Kiedyś pracował na bloku operacyjnym. Ma
obsesję na punkcie swojej kolekcji ostrzy skalpeli. To jedyna rzecz, jaka
zdawała się mieć dla niego jakieś znaczenie od momentu aresztowania. Żadnej
rodziny, przyjaciół. A w jego mieszkaniu znaleziono nici chirurgiczne o grubości
5/0. Poza tym miał stały kontakt z siostrą Brendą Watlow.
— Ale nie z Colinem Wilsonem i Rosemary Shearer?
— Tego jak dotąd nie stwierdziliśmy — odparł z rozdrażnieniem Forrest. — Mówi,
że ich nie znał. Ale ich przecież nie możemy zapytać.
— Jednak przyznał się, że znał Brendę Watlow.
— Och, sądzę, że to tylko dlatego, iż jej zięć podwoził ją do niego.
— Przesłuchaliście w jego sprawie współlokatorkę Rosemary Ba-ring? I żonę
Colina Wilsona?
208
— T-a-ak — odrzekł Forrest. — Żadne z nich najwyraźniej nie słyszało o
Forningu, ale...
— Nie jesteś przekonany.
Ponownie użył tego samego stwierdzenia. — Zbyt wiele przesłanek wskazuje na
niego. I to jego niezdrowe zainteresowanie salą operacyjną...
— Jeszcze jedna ciekawostka dla psychiatry — rzuciła lekko Ka-rys.
Roześmieli się oboje.
— Gdybyś tylko zobaczyła, jak te ostrza były poukładane. W pudełku wyłożonym
czarnym aksamitem — ciągnął Forrest. — Przecież to chore.
Nabrał na widelec więcej sałatki, włożył do ust i przez chwilę milczał, zajęty
jedzeniem.
— Wyglądało na to, że czci te rzeczy...
Karys zaczęła mówić dopiero w połowie drugiego dania. Z piersi kurczaka sączyło
się nadzienie z pleśniowego sera, a całość owinięta była plastrem wędzonego
boczku.
— Nie sądzisz, że zbyt dużą wagę przywiązujesz do opinii Lewi-shama?
Forrest przestał jeść. — Nie lubisz go, co?
— Nie.
Nalał im po kieliszku wina. Karys roześmiała się.
— Ani kropli więcej — rzekła. — Kolacja w towarzystwie oficera policji sprawia,
że wzrasta moje poczucie praworządności. A przyjechałam samochodem.
Uśmiechnął się do niej, a potem obserwował, jak wybierała deser, napotykając jej
spojrzenie nad kartą dań.
— Może tym razem daruję sobie „Czekoladową Bombę" — powiedziała. — Dziś
wyjątkowo mam ochotę na sałatkę owocową.
W takich chwilach Forrest miał ochotę przytulić ją do siebie, by stłumić w niej
tę beztroskę, która, jak wiedział, miała jedynie zatuszować zażenowanie.
Instynktownie czuł, że zbiera się na odwagę, by powiedzieć mu coś ważnego. Ale
Karys była jak dzika sarna. Uciekłaby spłoszona, gdyby wykonał o jeden ruch za
dużo.
Mógł tylko patrzeć i czekać.
Aż do kawy.
209
— Davidzie — odezwała się nieśmiało, wiedząc, że nie będzie już odwrotu. —
Ja... ja nie powiedziałabym ani słowa, naprawdę, gdybym była pewna, że człowiek,
którego przesłuchujecie, jest mordercą. Zatrzymałabym tę historię dla siebie...
Rzucił jej ostre spojrzenie.
— Nie patrz tak na mnie — poprosiła — nie zrobiłam niczego strasznego. — Ale
jej oczy wpatrywały się gdzieś w dal, w inne stoliki i innych ludzi, jakby nie
była w stanie spojrzeć mu w twarz, gdy mówiła. — Przynajmniej... — Wzięła
głęboki oddech i zakryła usta dłonią. — Nie wiem, od czego zacząć — mówiła
niespokojnie. — Naprawdę nie wiem. To wydarzyło się tak dawno temu. I nigdy nie
będę pewna, jaką w tym wszystkim odegrałam rolę. Zawsze czułam, że mogłam, że
powinnam była zrobić coś więcej. Ale umysł zwykle płata nam psikusy i pamiętasz
tylko to, co chcesz pamiętać. Lub co masz odwagę pamiętać.
Roześmiała się, podnosząc kieliszek z winem, tym razem nerwowo. Już nie była
zrelaksowana, swobodna. Wydawała się strasznie blada, nawet w świetle świec.
— Chciałabym zapomnieć o tym incydencie — rzekła. — Chciałabym wymazać go z
pamięci. Mam już dość bezsennych nocy i rozmyślań... — Jej twarz wyglądała teraz
bardzo mizernie. — Ale nawet wtedy...
Forrest czekał cierpliwie, grzecznie. Ale czuł coś nieprzyjemnego w żołądku.
Chyba wolałby nie słuchać tych akurat zwierzeń. Przygnębiony, pomyślał, że
ludzie często kryli w sobie więcej, niż można się było spodziewać. Sądził, że
Karys jest nieskomplikowana. Jako jedna z nielicznych osób. Jak widać, mylił
się. Bardzo się mylił. Ale lata obserwowania podejrzanych, którzy pozbywali się
ładunku obciążonych sumień, nauczyły go jednego. Kiedy nadchodzi chwila, gdy już
dłużej nie mogą milczeć, należy ich wysłuchać, nie przerywając, aż ujawnią
wszystko.
Jakby wiedząc, że w jego oczach już nigdy nie będzie wyglądać tak samo, Karys
przestała rozglądać się po restauracji i wpatrywała się teraz nieszczęśliwym
wzrokiem, bez uśmiechu — w niego.
— Stracę w twoich oczach, Davidzie — ostrzegła go — ale żadnego związku nie
można budować bez szczerości. Nawet przyjaźni. Muszę ci o tym opowiedzieć.
210
— Davidzie — odezwała się nieśmiało, wiedząc, że nie będzie już odwrotu. —
Ja... ja nie powiedziałabym ani słowa, naprawdę, gdybym była pewna, że człowiek,
którego przesłuchujecie, jest mordercą. Zatrzymałabym tę historię dla siebie...
Rzucił jej ostre spojrzenie.
— Nie patrz tak na mnie — poprosiła — nie zrobiłam niczego strasznego. — Ale
jej oczy wpatrywały się gdzieś w dal, w inne stoliki i innych ludzi, jakby nie
była w stanie spojrzeć mu w twarz, gdy mówiła. — Przynajmniej... — Wzięła
głęboki oddech i zakryła usta dłonią. — Nie wiem, od czego zacząć — mówiła
niespokojnie. — Naprawdę nie wiem. To wydarzyło się tak dawno temu. I nigdy nie
będę pewna, jaką w tym wszystkim odegrałam rolę. Zawsze czułam, że mogłam, że
powinnam była zrobić coś więcej. Ale umysł zwykle płata nam psikusy i pamiętasz
tylko to, co chcesz pamiętać. Lub co masz odwagę pamiętać.
Roześmiała się, podnosząc kieliszek z winem, tym razem nerwowo. Już nie była
zrelaksowana, swobodna. Wydawała się strasznie blada, nawet w świetle świec.
— Chciałabym zapomnieć o tym incydencie — rzekła. — Chciałabym wymazać go z
pamięci. Mam już dość bezsennych nocy i rozmyślań... — Jej twarz wyglądała teraz
bardzo mizernie. — Ale nawet wtedy...
Forrest czekał cierpliwie, grzecznie. Ale czuł coś nieprzyjemnego w żołądku.
Chyba wolałby nie słuchać tych akurat zwierzeń. Przygnębiony, pomyślał, że
ludzie często kryli w sobie więcej, niż można się było spodziewać. Sądził, że
Karys jest nieskomplikowana. Jako jedna z nielicznych osób. Jak widać, mylił
się. Bardzo się mylił. Ale lata obserwowania podejrzanych, którzy pozbywali się
ładunku obciążonych sumień, nauczyły go jednego. Kiedy nadchodzi chwila, gdy już
dłużej nie mogą milczeć, należy ich wysłuchać, nie przerywając, aż ujawnią
wszystko.
Jakby wiedząc, że w jego oczach już nigdy nie będzie wyglądać tak samo, Karys
przestała rozglądać się po restauracji i wpatrywała się teraz nieszczęśliwym
wzrokiem, bez uśmiechu — w niego.
— Stracę w twoich oczach, Davidzie — ostrzegła go — ale żadnego związku nie
można budować bez szczerości. Nawet przyjaźni. Muszę ci o tym opowiedzieć.
210
Pragnął ją pocieszyć i ośmielić, jednak każde słowo zabrzmiałoby fałszywie,
dopóki nie dowie się, co nie daje jej spokoju. Nakrył tylko jej dłoń swoją.
— Przynajmniej będę cię wtedy znał, Karys — odparł. — Ze wszystkimi twymi
przywarami. Ale zanim zaczniesz, upewnij się, że naprawdę tego chcesz. Jak się
już dowiem, będę wiedział zawsze. — Taka była otucha niesiona przez policjanta.
— Muszę komuś o tym opowiedzieć. A mam wrażenie, że ty jesteś tą właściwą
osobą. — Uśmiechnęła się leciutko, ale za grubymi szkłami okularów jej oczy
wyglądały jak wielkie, brązowe ćmy, ich spojrzenie trzepotało się po sali, jakby
nie ośmieliło się usiąść nigdzie na dłużej.
Forrest czekał.
— Nie wiem, czy Malcolm Forning jest zabójcą — powiedziała wolno. — Wiem, że
niektóre fakty wskazują na niego. Ale są też takie, które zdają się mówić coś
wręcz przeciwnego. Niektóre z motywów, jakie kierowały tobą przy jego
aresztowaniu, zostały ci podsunięte przez Barneya Lewishama. Zaufałeś mu, tak
jak ja kiedyś. Ale ja go znam. Znam go bardzo dobrze. On jest — głos ją zawiódł
— nie taki, na jakiego wygląda. — Powoli zaczynała się otwierać i opowiadać
Forrestowi
0 sobie i Lewishamie. — To bardzo dziwny i złośliwy człowiek — rzekła. — Lubi
dominować i to zamiłowanie graniczy u niego z patologią. Tak właśnie postępował
ze mną.
— Hej, dajże spokój — zaprotestował Forrest. — Ja też nie lubię tego faceta.
Ale chyba przesadziłaś. On jest lekarzem.
— Nie zawsze nim był — odparowała. — Ludzie nie rodzą się lekarzami. A poza tym
lekarze to nie święci. To tylko ludzie, obarczeni ludzkimi przywarami. Mają
jedynie więcej władzy i jakiś status w społeczeństwie. I w pewnym sensie o to
właśnie chodzi: o status. — Jej oczy nigdy nie patrzyły bardziej błagalnie.
Zarażały go swym skrajnym niepokojem. — Ma w sobie pewną podłą żyłkę, która
sprawia, że dzierżenie tej władzy daje mu niebywałą przyjemność — powiedziała. —
1 mogę tego dowieść. Miałam załamanie nerwowe, gdy byłam na studiach.
Spowodowane przez Barneya.
Forrest poruszył się na krześle. To było coś więcej, niż oczekiwał. I coś
gorszego.
211
Karys nalała sobie wody. — W klasie maturalnej chodziłam z pewnym chłopakiem.
Miał na imię Sam. Sam Packard. Oboje chcieliśmy iść na medycynę. — Wzięła łyk
wody. — Pewnego dnia tak jakoś nam się głupio rozmawiało, co zrobimy, jeśli się
nie dostaniemy na studia. Powiedziałam, że się zastrzelę. To był żart, Davidzie.
Coś powiedziane dla zgrywy, nie na serio. Zapytał mnie, skąd wezmę broń. I
powiedziałam mu, że mój wuj ma strzelbę. W skrócie, cała historia wyglądała tak,
że ja się dostałam, a on nie. I zastrzelił się. Zrobił dokładnie to, o czym
mówiliśmy. Włamał się do domu mego wuja, ukradł broń i zastrzelił się.
Davidzie... — Patrzyła na niego z powagą. — ...to był żart. Ja bym się nie
zastrzeliła. Po prostu poszłabym na inne studia. Ale Sam potraktował naszą
rozmowę poważnie. Popełniłam błąd i opowiedziałam to Barneyowi. Myślałam, że
mogę mu ufać. A on zrobił z tego użytek. I pewnego wieczora, gdy mocno mnie
zdenerwował i wiedział, że będę chciała odejść, pojawił się ze strzelbą i
zagroził, że zastrzeli się, jeśli go rzucę. Budził we mnie wstręt. — Przełknęła.
— Nienawidziłam go. Ale nie mogłam ryzykować, że będę winna jeszcze jednej
śmierci. Później żyłam jakby na pół gwizdka. Aż zdarzyło się coś, co może mieć
związek z twoją sprawą. Jeszcze jeden żart. Nigdy nie chciałam, by Barney wziął
go na serio. Ale gdy zobaczyłam ciało Brendy, zdałam sobie sprawę, że istnieje
związek pomiędzy tymi morderstwami. Nie wiem tylko jaki. Widzisz, osiem łat
temu, latem, 23 lipca 1991 roku na bloku operacyjnym numer cztery zdarzył się
wypadek. Nie przypuszczam, by miało to cokolwiek wspólnego z Forningiem. Nie
było go tam. Pozostali z nas widzieli to. Troje nie żyje.
Forrest nie śmiał nawet się odezwać, chyba że po to, by dodać jej odwagi. — Mów
dalej.
— To był pojedynczy wypadek, jednak ja czułam się za niego całkowicie
odpowiedzialna i znalazłam się w rękach psychiatrów. Czy możesz to sobie
wyobrazić? To było tak okropne, że całkiem straciłam zdolność myślenia. Byłam
jak sparaliżowana. Nie zrobiłam niczego, co powinnam była zrobić. Nie mogłam
wtedy zostać lekarzem. Nie nadawałam się. Przeszłam terapię i psychoterapię, by
odbudować swoją osobowość, bo on mnie zniszczył. — Wpatrywała się w swój talerz.
— Może to niezupełnie prawda. Ja sama się zniszczyłam, czyniąc nieprzemyślane
uwagi. Ale wszyscy psychiatrzy powtarzali mi to samo. Wszyscy radzili: wyrzuć to
ze swojego umysłu, zapomnij o tym. Nie po-
212
Karys nalała sobie wody. — W klasie maturalnej chodziłam z pewnym chłopakiem.
Miał na imię Sam. Sam Packard. Oboje chcieliśmy iść na medycynę. — Wzięła łyk
wody. — Pewnego dnia tak jakoś nam się głupio rozmawiało, co zrobimy, jeśli się
nie dostaniemy na studia. Powiedziałam, że się zastrzelę. To był żart, Davidzie.
Coś powiedziane dla zgrywy, nie na serio. Zapytał mnie, skąd wezmę broń. I
powiedziałam mu, że mój wuj ma strzelbę. W skrócie, cała historia wyglądała tak,
że ja się dostałam, a on nie. I zastrzelił się. Zrobił dokładnie to, o czym
mówiliśmy. Włamał się do domu mego wuja, ukradł broń i zastrzelił się.
Davidzie... — Patrzyła na niego z powagą. — ...to był żart. Ja bym się nie
zastrzeliła. Po prostu poszłabym na inne studia. Ale Sam potraktował naszą
rozmowę poważnie. Popełniłam błąd i opowiedziałam to Barneyowi. Myślałam, że
mogę mu ufać. A on zrobił z tego użytek. I pewnego wieczora, gdy mocno mnie
zdenerwował i wiedział, że będę chciała odejść, pojawił się ze strzelbą i
zagroził, że zastrzeli się, jeśli go rzucę. Budził we mnie wstręt. — Przełknęła.
— Nienawidziłam go. Ale nie mogłam ryzykować, że będę winna jeszcze jednej
śmierci. Później żyłam jakby na pół gwizdka. Aż zdarzyło się coś, co może mieć
związek z twoją sprawą. Jeszcze jeden żart. Nigdy nie chciałam, by Barney wziął
go na serio. Ale gdy zobaczyłam ciało Brendy, zdałam sobie sprawę, że istnieje
związek pomiędzy tymi morderstwami. Nie wiem tylko jaki. Widzisz, osiem lat
temu, latem, 23 lipca 1991 roku na bloku operacyjnym numer cztery zdarzył się
wypadek. Nie przypuszczam, by miało to cokolwiek wspólnego z Forningiem. Nie
było go tam. Pozostali z nas widzieli to. Troje nie żyje.
Forrest nie śmiał nawet się odezwać, chyba że po to, by dodać jej odwagi. — Mów
dalej.
— To był pojedynczy wypadek, jednak ja czułam się za niego całkowicie
odpowiedzialna i znalazłam się w rękach psychiatrów. Czy możesz to sobie
wyobrazić? To było tak okropne, że całkiem straciłam zdolność myślenia. Byłam
jak sparaliżowana. Nie zrobiłam niczego, co powinnam była zrobić. Nie mogłam
wtedy zostać lekarzem. Nie nadawałam się. Przeszłam terapię i psychoterapię, by
odbudować swoją osobowość, bo on mnie zniszczył. — Wpatrywała się w swój talerz.
— Może to niezupełnie prawda. Ja sama się zniszczyłam, czyniąc nieprzemyślane
uwagi. Ale wszyscy psychiatrzy powtarzali mi to samo. Wszyscy radzili: wyrzuć to
ze swojego umysłu, zapomnij o tym. Nie po-
212
zwól sobie zrujnować kariery. — Nagle zmieniła temat. — Jak myślisz, Davidzie,
dlaczego pracuję z nieboszczykami?
Spojrzał na nią. Jak mógł jej odpowiedzieć?
Zrobiła to za niego. Bez mrugnięcia okiem. — Bo nie ufam sobie na tyle, by brać
odpowiedzialność za żywych. Nie po tym, co się zdarzyło.
— Ale kiedyś przecież musiałaś zajmować się żywymi pacjentami — zaoponował.
— Jako zwykły lekarz medycyny bez specjalizacji, w otoczeniu starszych stażem
kolegów, którzy mogli skorygować moje błędy. Pozbyłam się tej odpowiedzialności
tak szybko, jak to było możliwe. Konieczność brania ludzkiego życia w swoje ręce
nie dawała mi spać po nocach.
— Nie mogę w to uwierzyć...
Pochyliła się do niego, zniżając głos, jakby w obawie, by nikt przypadkowo nie
usłyszał tego, co chce mu powiedzieć.
— Posłuchaj więc. Byłam na trzecim roku studiów. Miałam dwadzieścia jeden lat.
Chodziłam i zrywałam z Barneyem Lewishamem od chwili, gdy przydzielono nam tego
samego nieboszczyka na zajęciach z anatomii, aż do momentu, gdy trzy lata
później trafiliśmy na ten sam blok operacyjny. Blok numer cztery. Właśnie —
rzekła. — Widzisz, jak wszystko się zgadza? To było terytorium, gdzie rządził
Pinky Sutcliffe. Specjalista chirurg. Nadal tam pracuje, prawda? Zadufany w
sobie, stary dureń. Gdyby nie jego przesadnie nadęte zachowanie, zapewne nic by
się nie stało. Ale Barney od samego początku znienawidził Sutcliffe^. Uważał go
za osła, napuszonego i pompatycznego, jakim zresztą jest. Oczywiście Sutcliffe
ma powody, by być zarozumiałym. Jest inteligentny i ma niesamowite zdolności
manualne — to wyśmienity chirurg. Widziałam, jak przeprowadzał najbardziej
skomplikowane operacje, ratując życie ludziom, którzy zmarliby pod mniej
wprawnym skalpelem. — Jej spojrzenie stawiało Forrestowi wyzwanie. — Popatrz,
jak wszystko się układa. Barney lubił przedrzeźniać Sutcliffe'a, przechadzając
się dumnym krokiem po oddziale. Nie dbał o to, czy ten go zauważy. Oczywiście
Sutcliffe się mścił. Kiedy tylko mógł, robił z Barneya durnia. Barney był
bystry, ale nie dość bystry. Sutcliffe robił z niego absolutnego idiotę, zadając
mu bardzo skomplikowane pytania, a kiedy Barney udzielał złych odpowiedzi,
chłodno twierdził, że właśnie zamordował pacjenta i że nawet student pierwszego
roku
213
znałby prawidłową odpowiedź. To oczywiście nie była prawda. Pytania były zbyt
trudne. Pewnego dnia przy takim przedstawieniu obecne były pielęgniarki, które
odbywały staż, i ich chichot dobił Barneya. Davi-dzie — rzekła z przejęciem —
widziałam jego twarz, gdy Sutcliffe nie przestawał zadawać mu pytań, i bałam się
tego, co może zrobić. Nie wiedziałam, co się stanie ani kiedy, ale wiedziałam,
że Barney nie zapomni i że zemści się w końcu. To właśnie dlatego to zrobił...
— Co zrobił?
Forrest był zaintrygowany. Niemniej jednak nadal nie widział w tej historii
miejsca dla „chirurga". To wszystko działo się wiele lat temu. Co ta opowieść
mogła mieć wspólnego z ostatnimi morderstwami? Nie chciała mu chyba powiedzieć,
że „chirurgiem" był Lewisham?!
— Barney dodał haloperidol do porannej kawy Sutcliffe'a — rzekła Karys tak
zwyczajnie, jakby mówiła o cukrze.
— Wybacz, Karys, ale nie rozumiem. Nie wiem nic o lekach.
— Posłuchaj więc — odparła. — Haloperidol to lek przeciwpsycho-tyczny,
sklasyfikowany jako silny środek uspokajający. Nie ma barwy, zapachu ani smaku.
Wystarczy kilka kropli w filiżance kawy.
— Aby uśpić chirurga?
— Tak można by pomyśleć. Haloperidolu zwykle używa się do leczenia psychoz w
schizofrenii. Ale uśpienie chirurga nie jest najgorszą rzeczą, jaka może mu się
przytrafić. I z pewnością nie zaspokoiłoby to żądzy zemsty, która owładnęła
Barneya. On chciał czegoś więcej.
— Wydawało mi się, iż do zniszczenia reputacji chirurga wystarczy, by zasnął
przy stole operacyjnym.
Karys pokręciła głową. — Nie. Barney liczył na działanie uboczne leku.
Haloperidol powoduje drżenie. Davidzie, czy możesz wyobrazić sobie chirurga,
któremu trzęsą się ręce? — Ponieważ milczał, ciągnęła dalej. — Znam chirurgów,
którzy przed operacją piją bezkofeinową kawę, bo po jednej filiżance normalnej
lekko dygoczą im ręce, a nawet niewielkie drżenie w czasie operacji może
doprowadzić do nieodwracalnych szkód w ciele pacjenta.
— To właśnie się stało? Sutcliffe spartaczył zabieg?
— Kto to wie? — Uśmiechnęła się z roztargnieniem — Kto wie, o czym myślał
Barney Lewisham, gdy tamtego ranka wlewał haloperidol do kawy Sutcliffe'a?
Często się nad tym zastanawiałam. A to było takie proste. Sutcliffe jako jedyny
w zespole pił czarną kawę z dużą ilo-
214
ścią cukru. Barney był całkowicie bezpieczny, doprawiając mu ją. Nikt nie mógł
pomylić filiżanek.
— Ale co się stało? — dopytywał się niecierpliwie Forrest.
— Dojdę to tego — odparła spokojnie. — Nie martw się. Nie będę nic ukrywać.
Powiem ci wszystko. Ale w swoim czasie. Proszę. I tak musiałam zdobyć się na
wielką odwagę, by dojść aż do tego momentu. Do tej pory zwierzyłam się tylko
jednej przyjaciółce. — Popiła wody i podjęła wątek: — Nigdy się nie dowiem, w
jakim stopniu Barney domyślał się skutków. Leki to dziwne, nieprzewidywalne
substancje, różne organizmy odmiennie na nie reagują. Gdybym chciała być miła,
powiedziałabym, że Barney pragnął, by Sutcliffe stracił kontrolę nad rękami w
czasie operacji i by musiał go zastąpić stażysta. Specjalista chirurg wyszedłby
na głupca. To bym powiedziała, gdybym chciała być miła. — Zwilżyła usta. — Może
też rzeczywiście pomyślał, że Sutcliffe zwyczajnie przyśnie, a personel dojdzie
do wniosku, że poprzedniego wieczoru za dużo wypił albo że jest chory. To nie
byłoby takie straszne. Siostra Brenda Watlow — spojrzała na Forresta, by się
upewnić, że dotarło do niego to nazwisko — była doskonałym fachowcem i asystent
mógł przejąć operację. Problem w tym, że był nim nowy lekarz z Grecji, zupełnie
niedoświadczony. Nie dokończyłby zabiegu samodzielnie. A Barney o tym wiedział.
Poza tym akurat w tamtym tygodniu mieliśmy wykład o nieprzewidzianych skutkach
ubocznych silniejszych środków uspokajających. Wykładowca zilustrował nam temat,
podając przykład młodego lekarza, który, chcąc przekonać pacjenta, że lek nie ma
przykrego smaku, sam przyjął małą dawkę haloperidolu. W rezultacie niefortunny
doktor dostał akatyzji — akatyzja to niepokój ruchowy i nadmierne pobudzenie.
Cztery razy obiegł szpital dookoła, zanim ktoś zdołał mu wstrzyknąć valium. Był
gotów rzucić się z okna, by tylko położyć kres pobudzeniu. To miało nam pokazać,
jak niebezpieczne może być uboczne działanie leku.
— Mów dalej — poprosił oszołomiony Forrest.
— Po kawie wznowiliśmy operacje. Sutcliffe mył się. Barney przyglądał mu się z
uśmieszkiem. Znałam tę jego minę aż za dobrze. Zawsze cechowała ją pewna doza
złośliwości. Podłości, radości na myśl o cierpieniu innej osoby. — Posłała
Forrestowi twarde spojrzenie. — To niebezpieczna cecha u lekarza. Ale to nie ma
znaczenia. Wwieziono pierwszego pacjenta, mężczyznę w średnim wieku. Nic
skomplikowa-
215
nego, zwykła przepuklina pachwinowa. Sutcliffe wykonał rutynowe nacięcie. I
nagle wszystko zaczęło iść nie tak. Nie mógł chwycić w dłoń narzędzi, był
rozkojarzony, chichotał, pocił się. Wszyscy wiedzieliśmy, że dzieje się coś
bardzo złego, ale nie mogliśmy tego powstrzymać. Widzisz — mówiła spokojnie — on
był uzbrojony. Miał skalpel. A pod skalpelem leżał pacjent w całkowitym
znieczuleniu. Zanim zdążyliśmy się zorientować, Sutcliffe przeciął tętnicę
udową. Krew zbryzgała wszystko. Sufit, ściany, personel. Tyle krwi może utracić
człowiek. Pielęgniarka — właśnie Rosemary Shearer — wyprowadziła Sutcliffe'a do
pokoju wypoczynkowego. Wszyscy myśleli, że się rozchorował. — Oblizała wargi. —
Tylko my dwoje wiedzieliśmy.
— Ty i Barney?
— Patrzyłam na niego. Rozkoszował się całą sytuacją. Zachowywał się, jakby
siedział w pierwszym rzędzie i oglądał bardzo dobrą sztukę. Taki miał wyraz
twarzy. Nic go nie obchodziło. Mrugnął tylko do mnie i wymruczał coś w rodzaju:
„Dobry miałaś pomysł, Karys, z tym haloperidolem". Wtedy już wiedziałam.
— A pacjent?
— Pacjent doznał zatrzymania akcji serca — wyjaśniła. — Oczywiście,
przeprowadziliśmy reanimację, ale zmarł tydzień później na intensywnej terapii,
w ogóle nie wybudził się po narkozie. Oficjalną przyczyną śmierci była
niewydolność nerek spowodowana wstrząsem, jaki wywołał krwotok. — Skrzywiła się.
— Nie brzmi to jak morderstwo, prawda?
— Nie pamiętam tej sprawy — odrzekł Forrest z zaciekawieniem.
— A zdaje się, że taki temat powinien się znaleźć na pierwszych stronach gazet.
Taki dramat w szpitalu. Jakim cudem Lewishamowi pozwolono zrobić dyplom? Co się
stało?
— A jak myślisz? — zapytała chmurnie. — Sprawę zatuszowano. Niefortunne
zdarzenie podczas rutynowej operacji. „Rozumie pani, pani Jakaśtam. Przykro nam
z powodu pani męża, ojca, syna, ale przecież pani rozumie. Każda operacja niesie
ze sobą ryzyko." Taka była wersja oficjalna. „Szpital wyraża ubolewanie. A tu
jest jego pidżama."
— Skurcz wykrzywił jej twarz. — Nawet wypłacili rodzinie jakieś symboliczne
pieniądze tytułem odszkodowania. Ten człowiek był rozwiedziony. Sutcliffe został
zawieszony do wyjaśnienia sprawy. Pobrali od niego próbki krwi i zrobili jakieś
badania. Niczego nie znaleźli i doszli
216
do wniosku, że miał „infekcję wirusową". Po miesiącu wrócił do pracy. Barney i
ja skończyliśmy praktyki na chirurgii. On kontynuował studia. Nikt go nawet nie
przesłuchał. Personel mógł myśleć, co chciał, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Zwłaszcza Sutcliffe bardziej niż inni pragnął zapomnieć o całej sprawie. Brenda
mogła coś podejrzewać, ale była zbyt sprytna, by ryzykować swą posadę. I tak
szpitalowi wszystko uszło na sucho. Jemu uszło na sucho. Mnie uszło na sucho.
— Nie rozumiem, dlaczego...
— Dlaczego zareagowałam w ten sposób? Dlaczego czułam się współwinna? Powiem
ci, Davidzie. To był mój pomysł. — Skurczyła się pod jego spojrzeniem. — To miał
być żart. Mam świetne poczucie humoru, czyż nie? Śmieję się, a ludzie umierają.
W czasie wykładu, na którym omawialiśmy wszystkie możliwe działania uboczne
haloperi-dolu, szepnęłam Barneyowi, że byłoby śmiesznie, gdyby ktoś zaprawił
lekiem kawę Sutcliffe'a. A on to zrobił.
— Ale nie widziałaś, jak to robił?
— Powiedział mi — rzekła głucho. — Gdy było już po wszystkim. Wcześniej nie
skojarzyłam. Byłam, jak wszyscy, w szoku, gdy Sutcliffe nagle zaczął wariować.
Ale później Barney mi powiedział. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem
odpowiedzialna za śmierć niewinnego człowieka. I nic nie powiedziałam, gdy
sprawę tuszowano.
— Ale byłaś w tym czasie pod opieką psychiatry?
— Tak.
Forrest otworzył usta i zamknął je, jak ryba. Karys wstała.
— W porządku — rzekła. — Nie musisz nic mówić. Od ciebie zależy, jaki zrobisz z
tego użytek. Ostatecznie jesteś policjantem. Cieszę się, że ci powiedziałam.
Cieszę się, że się oczyściłam. Może teraz wreszcie zdołam stawić czoło temu, co
się stało, temu, co zrobiłam i jaką odegrałam w tym rolę. Naprawdę już czuję się
lepiej. — Pochyliła się i pocałowała go w policzek. — Idę do domu. — Wyciągnęła
rękę. — Dziękuję, że mnie wysłuchałeś, Davidzie. A teraz, na miłość boską,
powstrzymaj go. Proszę...
Wpatrywał się w nią.
— Malcolm Forning nie jest mordercą — rzekła. — To tylko salowy. Nieszkodliwy,
mały człowieczek, którego nawet nie znam. Nie ma nic wspólnego z tym odrażającym
incydentem sprzed lat. Ludzie, którzy zostali zamordowani, wszyscy pracowali na
tej konkretnej sali ope-
217
racyjnej akurat w tamtym czasie. Wszyscy byli uczestnikami wypadku. To nie może
być zbieg okoliczności: Colin Wilson, który był salowym latem 1991 roku, nie
żyje; Rosemary Baring, wtedy pielęgniarka na stażu, nie żyje; i Brenda Watlow —
dokończyła cicho Karys — in-strumentariuszka, też nie żyje. Ja to wiem,
Davidzie. Jak inaczej można to wytłumaczyć?
Forrest nie odpowiedział.
Bez słowa wzięła torebkę i opuściła restaurację. Pół godziny później Forrest
również wyszedł, nie zauważając, że jej czarny mercedes nadal stoi na parkingu.
8 stycznia 2000
Natarczywy dzwonek telefonu wyrwał Forresta z głębokiego snu o jakiejś
nieludzkiej godzinie. Dobrą chwilę zajęło mu rozpoznanie dźwięku i przetworzenie
go w zmęczonym umyśle, a gdy tego w końcu dokonał, podniósł słuchawkę i
wymamrotał nazwisko. Pełniący służbę młody policjant odezwał się skruszonym
tonem:
— Przepraszam, panie inspektorze, ale na drugiej linii mam niezwykle
rozzłoszczoną kobietę, która żąda rozmowy z panem.
— Czego chce?
— Powiedziała, że chce wiedzieć, gdzie podziewa się jej współlokatorka.
Forrest miał ochotę rzucić słuchawką i ponownie zasnąć. Coś go jednak
powstrzymało. — Chodzi jej konkretnie o mnie?
— Tak jest, sir. W innym wypadku nie przeszkadzałbym panu. Ona naprawdę jest
wściekła.
— Jak się nazywa?
— To niejaka panna Tonya Farthing.
218
Nazwisko nic Forrestowi nie mówiło. — A ta jej współlokatorka?
— Doktor Harper, proszę pana.
Forrest usiadł prosto z wrażenia. — Co takiego? Karys Harper?
— Tak jest, sir.
— Więc połącz mnie z tą... — Nazwisko uleciało mu z pamięci.
— Panną Farthing, sir.
— Przełącz ją.
Usłyszał trzask w słuchawce.
— Czy to detektyw inspektor David Forrest? — Głos współlokatorki Karys był
chłodny i gniewny.
— Tak, słucham.
— Karys była wczoraj wieczorem umówiona z panem na kolację.
— Owszem.
— Czy jest teraz z panem?
— O co pani chodzi?
— Czy ona tam jest — u pana?
Forrest roześmiałby się głośno, gdyby nie tknęło go przeczucie, że coś jest
bardzo nie w porządku. Nie uważał się za żadnego wielkiego Romea. Jednak teraz
mógł odpowiedzieć tylko krótko: — Nie.
— A więc gdzie ona jest, inspektorze?
— Nie wiem. — Forrestowi zrobiło się zimno ze strachu. — Czy nie wróciła
wieczorem do domu?
— Oczywiście, że nie, bezrozumny człowieku. Gdyby tu była, chyba bym teraz nie
dzwoniła.
— U mnie też jej nie ma. Ostatni raz widziałem ją... — Forrest przypomniał
sobie, jak Karys torowała sobie drogę przez zatłoczoną salę. — ..gdy o
jedenastej opuszczała restaurację. — Budzik wskazywał czwartą rano. — Czy jest
jeszcze jakieś miejsce, gdzie mogła pójść?
— Nie.
— Nigdzie?
— Nie. Nie układa jej się z rodzicami. A nikogo innego nie ma.
— Może jej samochód nie chciał...?
— Wzięłaby taksówkę albo by zadzwoniła. Milczenie.
Po chwili Tonya stwierdziła: — Dopadł ją.
— Kto?
— A jak pan, do cholery, myśli?
219
Znajdowała się w schludnym, czystym pokoju. Ściany i sufit miały barwę śnieżnej
bieli. Bolała ją głowa i nie mogła się ruszyć. Ale dlaczego tak było? Bo nogi i
ręce miała związane paskami. Starała się je rozluźnić, ale więzy były bardzo
mocne i ciasne.
Światło świeciło jej prosto w twarz, oślepiając. Spojrzała w górę na sylwetkę w
zielonym fartuchu.
— Kim jesteś? Brak odpowiedzi.
— Dlaczego mnie tu przywiozłeś?
— Nie wiesz? — Prostacki, chrapliwy śmiech. Karys rozejrzała się po pokoju.
Ziścił się jej koszmar. „Chirurg" odwrócił się do niej plecami, wybrał narzędzie
i przytrzymał je prosto nad jej twarzą. To był skalpel.
Tonya Farthing czekała na niego przed blokiem, kuląc się z zimna w dżinsach i
lotniczej kurtce, oświetlona przez lampkę nad wejściem. Forrest rozpoznał od
razu burzę marchewkowych włosów. Rudowłosa dziennikarka. Nagle wszystkie cząstki
łamigłówki zaczęły do siebie pasować. Nic dziwnego, że uśmiechała się, jakby
wszystko wiedziała. Dzieląc mieszkanie z patologiem zaangażowanym w sprawę, była
o wiele lepiej poinformowana niż pozostali przedstawiciele mediów. Gdyby nie był
taki zaniepokojony, na pewno postanowiłby zbesztać Karys za szastanie
informacjami.
W obecnej sytuacji zatrzymał się tylko przed Tonyą i otworzył drzwi po stronie
pasażera.
— Nie pojawiła się?
Tonya zaprzeczyła. — On ją ma. Czuję to. Opowiedziała panu o nim, nieprawdaż? W
każdym razie zamierzała.
— Tak. — Forrestowi zaczęła się udzielać jej panika.
— Więc powinien pan zdawać sobie sprawę, że grozi jej niebezpieczeństwo, gdyby
posiadał pan odrobinę rozumu. Ale pan jest przecież tylko detektywem — dodała. —
Kto by tam po was oczekiwał rozumu...
Wskoczyła do samochodu.
Forrest powstrzymał się od komentarza. Nie podobała mu się, gdy podczas
konferencji prasowych siedziała w pierwszym rzędzie, a teraz,
220
Znajdowała się w schludnym, czystym pokoju. Ściany i sufit miały barwę śnieżnej
bieli. Bolała ją głowa i nie mogła się ruszyć. Ale dlaczego tak było? Bo nogi i
ręce miała związane paskami. Starała się je rozluźnić, ale więzy były bardzo
mocne i ciasne.
Światło świeciło jej prosto w twarz, oślepiając. Spojrzała w górę na sylwetkę w
zielonym fartuchu.
— Kim jesteś? Brak odpowiedzi.
— Dlaczego mnie tu przywiozłeś?
— Nie wiesz? — Prostacki, chrapliwy śmiech. Karys rozejrzała się po pokoju.
Ziścił się jej koszmar. „Chirurg" odwrócił się do niej plecami, wybrał narzędzie
i przytrzymał je prosto nad jej twarzą. To był skalpel.
Tonya Farthing czekała na niego przed blokiem, kuląc się z zimna w dżinsach i
lotniczej kurtce, oświetlona przez lampkę nad wejściem. Forrest rozpoznał od
razu burzę marchewkowych włosów. Rudowłosa dziennikarka. Nagle wszystkie cząstki
łamigłówki zaczęły do siebie pasować. Nic dziwnego, że uśmiechała się, jakby
wszystko wiedziała. Dzieląc mieszkanie z patologiem zaangażowanym w sprawę, była
o wiele lepiej poinformowana niż pozostali przedstawiciele mediów. Gdyby nie był
taki zaniepokojony, na pewno postanowiłby zbesztać Karys za szastanie
informacjami.
W obecnej sytuacji zatrzymał się tylko przed Tonyą i otworzył drzwi po stronie
pasażera.
— Nie pojawiła się?
Tonya zaprzeczyła. — On ją ma. Czuję to. Opowiedziała panu o nim, nieprawdaż? W
każdym razie zamierzała.
— Tak. — Forrestowi zaczęła się udzielać jej panika.
— Więc powinien pan zdawać sobie sprawę, że grozi jej niebezpieczeństwo, gdyby
posiadał pan odrobinę rozumu. Ale pan jest przecież tylko detektywem — dodała. —
Kto by tam po was oczekiwał rozumu...
Wskoczyła do samochodu.
Forrest powstrzymał się od komentarza. Nie podobała mu się, gdy podczas
konferencji prasowych siedziała w pierwszym rzędzie, a teraz,
220
gdy zajęła miejsce obok niego w jego samochodzie, miał ochotę ją uderzyć. Ale to
nie pomogłoby Karys.
— Ma pan jego numer telefonu?
— Kogo? Lewishama?
— A kogóż by innego?
Forrest wyciągnął go powoli z kieszeni. — Mam tylko komórkowy. Nie wiem, gdzie
mieszka.
— Więc dzwoń pan! Forrest wybrał numer.
I tak nie odbierze. Żaden chirurg nie podejdzie do telefonu w trakcie... w
trakcie czego? Zrobiło mu się niedobrze.
— Halo.
Ze zdumienia nie mógł wydusić słowa.
— Halo?
— Tu detektyw inspektor Forrest.
— A czego pan, do cholery, ode mnie chce w środku nocy?
— Doktor Harper zniknęła.
— A pan pomyślał, że może miała ochotę na jakiś szybki... — zapadła cisza.
— Na co szybkiego?
Tonya chwyciła słuchawkę. — Gdzie pan mieszka? Sfrustrowany Forrest słyszał
tylko jedną stronę rozmowy, ostre słowa Tonyi:
— Co cię to obchodzi, kim jestem.
Lewisham musiał jej jednak coś powiedzieć, bo zaczęła szybko pisać. Jedną ręką
wyciągnęła przewodnik po Birmingham.
— Lepiej, żebyś nie kłamał, Barney, bo mam na ciebie wystarcza- • jąco dużo,
by wsadzić cię za kratki na resztę życia. I nie próbuj jej nawet tknąć. Ja wiem
wszystko. I już do ciebie jedziemy.
Później warknęła na Forresta:
— Zapal pan ten przeklęty silnik. I Forrest usłuchał.
Karys czuła mdłości. Bardzo chciała móc znowu jasno myśleć, ale taki był właśnie
skutek wstrząsu mózgu, ta wszechogarniająca senność. Realna i nierealna zarazem.
Chciała unieść powieki, ale światło było zbyt jasne.
221
— Zgaś lampę.
— Jest mi potrzebna. Do pracy.
— Nie możesz...
Maseczka „chirurga" zmarszczyła się. Uśmiechał się. Ze wszystkich sił starała
się poruszyć.
Forrest był zaskoczony, widząc, jak Lewisham otwiera mu drzwi, kompletnie
ubrany, czujny, uśmiechnięty.
— No więc co to wszystko ma znaczyć? Tonya wypaliła pierwsza: — Gdzie Karys?
— Nie mam najmniejszego pojęcia. — Jakby nie istniała, spojrzał ponad nią na
Forresta. — A czemu zawdzięczam przyjemność pańskiej wizyty?
— Powiedziałem panu, że doktor Harper zniknęła. Lewisham uśmiechnął się
szeroko. —A pan myśli, że dzieli ze mną
łoże? — Cofnął się. — Proszę, możecie przeszukać moje mieszkanie. Nie
zapomnijcie zajrzeć pod łóżko. Nawet nie zapytam, czy macie nakaz — zawołał w
ślad za nimi.
Karys była świadoma dwóch obezwładniających ją odczuć: przerażenia,
oślepiającego, paraliżującego przerażenia i ciekawości.
Dziecinny instynkt podpowiadał jej, by mocno zamknęła oczy i pozbyła się
strachu, jakby fakt, że nic nie ujrzy, mógł unicestwić koszmar.
Załkała jak dziecko. — Proszę. Pomóż mi. Wypuść mnie.
Ale „chirurg" tylko czekał. Karys otworzyła oczy i spojrzała na niego. Wysoki
mężczyzna w zielonym fartuchu. Maska na twarzy zasłaniała usta i nos. Ale
widziała jego oczy. Brązowe, zimne. Usiłowała poruszyć ramionami. Musiała uciec.
Nagle zalała ją fala złości. Już nie była dzieckiem. Była dorosłą kobietą,
lekarzem. A ten „chirurg" był oszustem. Nie miał prawa.
— Kim jesteś? — odezwała się dziwnym, skrzekliwym głosem. W odpowiedzi
„chirurg" zsunął z twarzy maseczkę.
222
Przeszukali dom, ale nie znaleźli Karys.
Lewisham siedział w salonie, paląc cygaro. Gdy weszli, powitał ich rozbawionym
uśmiechem.
— No i co?
— Gdzie ona jest, ty draniu? *
Forrest rozumiał, że wściekłość Tonyi może zaowocować jedynie
stratą czasu. Musieli teraz wciągnąć psychiatrę do współpracy, a nie robić sobie
z niego wroga. Można było tego dokonać tylko w jeden sposób: odwołując się do
jego próżności. Nie mieli czasu do stracenia.
— Potrzebna mi pańska pomoc, doktorze.
Natychmiast poczuł, że sztuczka zadziałała. Twarz Lewishama złagodniała.
Wydmuchał kłąb dymu.
— To może opowiedzcie mi dokładnie, co się dzieje.
— Wczoraj wieczorem zabrałem doktor Harper na kolację. Nie wróciła do domu.
— Więc skąd, na Boga, przyszło wam do głowy, że ja mam z tym coś wspólnego?
— Gdzie ona jest?
Lewisham wzruszył ramionami. — Nie wiem. — Zawahał się. — A jej samochód?
Forrest sklął się w myślach. Jak mógł zapomnieć o tym przeklętym samochodzie.
Zwrócił się do Tonyi:
— Jakie miał numery rejestracyjne?
— CWA95.
Forrest natychmiast powtórzył numer do telefonu, podając wraz z nim nazwę
hotelu, i wydał zwięzłe polecenie, by powiadomiono go, jak tylko coś znajdą.
Lewisham obserwował ich wciąż z tym samym uśmieszkiem wyższości. Forrest
wiedział, że Tonya czuje to samo, co on: oboje mieli ochotę go udusić. Ale nie
śmieli. Jeśli ktokolwiek mógł im pomóc, to właśnie on.
Forrest robił wszystko, by zachować spokój.
223
— Wiem o incydencie, w którym brał pan udział latem 1991 roku. Karys
opowiedziała mi. Wszystko. I istnieje pewien związek pomiędzy tamtym incydentem
i tymi morderstwami.
Lewisham uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
Forrest naciskał: — Wiem, że doprawił pan haloperidolem poranną kawę Pinky'ego
Sutcliffe'a, co miało tragiczne konsekwencje dla pacjenta.
Coś wreszcie się zmieniło. Lewisham zmarszczył brwi. Wypuścił kłąb dymu i nawet
nie zauważył, że popiół spadł mu na podłogę.
— Te morderstwa...
Usta Lewishama wykrzywiły się w demonicznym uśmiechu. — Nie myślicie chyba, że
to ja jestem waszym „chirurgiem"? Forrest nie odpowiedział.
— Ja wykazałbym więcej umiejętności niż ten... partacz. A co do Forninga....
Forrest ze zdumieniem zdał sobie sprawę, iż w myślach skreślił już Forninga jako
podejrzanego. Nie założył, że Karys jest bezpieczna, mimo iż Forning siedział w
areszcie.
Dlaczego? Bo nigdy naprawdę nie wierzył w winę nieszczęśnika. Chciał w nią
wierzyć, usiłował sam siebie przekonać, że Forning jest zabójcą. Ale nic z tego
nie wyszło.
— Doktorze Lewisham, proszę, niech pan nam pomoże odnaleźć Karys.
Opuścił maskę i zsunął ją pod brodę. Nadal zaczepiona za jego uszami, w innych
okolicznościach mogłaby wydawać się śmieszna.
Karys patrzyła na niego, mrużąc oczy. Światła ją oślepiały. Nie widziała nic
poza wysoką sylwetką mężczyzny.
— Nie znam cię.
— Ależ tak, znasz.
— Nie.
— Proszę się zastanowić, doktor Harper. Proszę pomyśleć. Karys zamknęła oczy.
Słyszała ten głos wcześniej. Musi uciekać.
Jej stopy. Może uda jej się wyślizgnąć z tych...
Obrócił się znów w jej kierunku.
Instynktownie czuła, że pomoc nie nadejdzie. Musi poradzić sobie sama lub
umrzeć.
224
Nadal siedzieli w salonie Lewishama, gdy rozległ się dźwięk telefonu.
— Zlokalizowano samochód. — Forresta nagle ogarnęła bezsilność. — W ogóle nie
opuścił hotelowego parkingu.
Tony a ze śmiertelnie pobladłą twarzą na tle jaskr aworudych włosów wyglądała
jak tandetna, szmaciana lalka. Zrobiła parę kroków w kierunku Lewishama.
— Myśl, draniu — rzekła. — Jaki jest związek między tymi morderstwami i tym, co
zrobiłeś ileś lat temu?
Lewisham zaciągnął się cygarem, patrząc jak zahipnotyzowany w dym.
— Intrygujące, nieprawdaż? Ostatnio spędziłem kilka miłych godzin,
zastanawiając się nad tym. Uświadamiałem to sobie — ten związek — powoli. Nie
pamiętałem nazwiska salowego — jeśli w ogóle kiedykolwiek je znałem. A
pielęgniarka nazywała się wtedy inaczej. Nabrałem pewności dopiero, gdy załatwił
Brendę.
— I do jakiego wniosku pan doszedł? — Forrest wiedział, że musi grać według
zasad psychiatry.
— Uznałem — rzekł Lewisham powoli — że należy skoncentrować się na osobach
obecnych tego dnia na sali operacyjnej. — Uśmiechnął się. — Rzec by można na
dramatis personae, jak w teatrze. — Znów wydmuchnął dym. — Niektórych możemy nie
brać pod uwagę. — Patrzył teraz na Forresta, nie na Tonyę. — Bo już nie żyją. —
Ryknął śmiechem.
Powolność, z jaką kontynuował wyjaśnienia, doprowadzała Forresta do szału, gdyż
mogła kosztować Karys życie. Jednak nawet z nożem na szyi Lewisham nie zmieniłby
tempa opowieści, bo rozkoszował się władzą, jaką miał nad nimi, i własną
wszechwiedzą. Był świadom, że nic mu nie zrobią, skoro istniała szansa, że Karys
jeszcze żyje.
Lewisham uśmiechnął się do siebie. Niewielka szansa, jeśli właściwie rozpracował
„chirurga". Gość lubił świeże zwłoki. Przypalił następne cygaro od niedopałka
poprzedniego, zadymiając pomieszczenie jeszcze bardziej i przydając sytuacji
atmosfery teatralności. Chrząknął i przemówił:
— Pomyślcie o tym w ten sposób. — Rozparł się wygodnie w fotelu. — Tamtego dnia
wszyscy graliśmy w swoistej sztuce kostiumowej. Chirurg, Pinky Sutcliffe, nie
jest już poważnym aktorem, jego gra za-
225
latuje amatorszczyzną. Zaczyna budzić śmiech. Spada z piedestału przez mój żart.
Ja jestem reżyserem, a Karys moją kukiełką. Inni tylko zwykłymi aktorzynami.
Ale, przepraszam za pomieszanie metafor, musi być jeszcze kozioł ofiarny.
Wszyscy zapomnieliście o ofierze. Niezbędnym elemencie. Nie ma tragedii bez
śmierci. — Uśmiechnął się do nich.
Forrest wiedział, że nie może okazać zniecierpliwienia.
— A rozumiecie zapewne, że jedna śmierć uruchamia reakcję łańcuchową. Tu
właśnie wasze śledztwo oparte było na błędnym założeniu. Powinniście przyjrzeć
się bardziej wnikliwie wydarzeniom z przeszłości. Dlaczego ja miałbym chcieć
zabijać? Jeśli miało to mieć coś wspólnego z rzezią niewiniątek, powinniście
szukać gdzie indziej. — Przerwał. — Kto mógłby chcieć zabijać? Tu chodzi o
zemstę. Ale kto miałby się mścić? — Zgasił niedopałek w popielniczce i
uśmiechnął się. — Nie wiecie? A to jest tak rażąco jasne. Czy w policji pracują
sami durnie? I w prasie? — Posłał im obojgu miażdżące spojrzenie.
„Chirurg" nie związał jej dostatecznie mocno. Karys niemal zdołała uwolnić
stopy.
— Kim jesteś? — zapytała znowu.
— Powinnaś pamiętać, doktor Harper. Spotkaliśmy się. Jeden raz.' Tylko na
krótką chwilę.
— Naprawdę?
„Chirurg" uniósł skalpel. — Czy wiesz, że skalpele mają ponad dwadzieścia
różnych typów ostrzy?
— Tak.
Jedyną nadzieją na przeżycie było zachowanie spokoju. Rozpaczliwie chciała żyć.
Zacząć na nowo. Pracować z żywymi. Miała już dość otaczania się umarlakami.
„Chirurg" kontynuował: — Kilka dni temu zidentyfikowałem zwłoki mojej teściowej.
Teraz pamiętasz?
Przypomniała sobie. Krzepki mężczyzna o pełnej twarzy i gęstych, ciemnych,
kręconych włosach. I niezwykle ciemnych oczach. Niemal czarnych. Spotkała go. I
zapomniała.
— Nie pamiętam, jak się nazywasz.
— Nie? Terry. Terry Carling. Czy teraz już mnie sobie przypominasz?
226
Forrest starał się skrócić ten teatralny występ.
— Panie doktorze, Karys jest w niebezpieczeństwie. Proszę. Niech pan nam
pomoże. Szybko. Jeśli stracimy za dużo czasu, ona może... — Nie był w stanie
dokończyć.
Lewisham przyglądał im się zmrużonymi oczyma. — Nie pomyśleliście chyba
poważnie... — rzekł. — Nie, to niemożliwe, byście uwierzyli, że to ja. „Chirurg"
jest potworem. Debilem. Nieprzystosowanym do życia w społeczeństwie szaleńcem. —
Wstał i wyprostował się. — Niemożliwe, byście w to uwierzyli.
Przerwał i zamknął usta, dysząc szybko przez nos.
Tonya przerwała ciszę, mówiąc bez ogródek: — Jeśli wszystko to, co Karys
opowiadała mi o tobie, jest prawdą, to sam masz niezłego świra. Nie był z ciebie
raczej normalny narzeczony.
Przyglądali się sobie, przy czym oboje ciskali wzrokiem pioruny.
— Proszę — rzekł Forrest zmęczonym tonem. — Takie... słowne utarczki... nie
doprowadzą nas do Karys.
Przypomniał sobie jej żarliwe, błagalne spojrzenie, gdy opowiadała mu tę
historię. Prosiła go, by nie sądził jej zbyt surowo. Mrugnął oczami, by pozbyć
się tego obrazu. Przerażała go myśl, że jej ciało odnajdą jako następne.
— Proszę, doktorze Lewisham — błagał — niech pan mówi dalej.
Lewisham uśmiechnął się. — Jak powiedziałem, musicie zastanowić się nad osobą,
która mogłaby chcieć się zemścić. Kto mógłby zapragnąć rewanżu za tamte dni?
Przede wszystkim Sutcliffe. Mógł chcieć uciszyć personel, który stał się
świadkiem jego upadku, ale nie osiem lat po fakcie. Musiałoby to nastąpić
natychmiast. Po tak długim czasie nikt już pewnie nic nie pamięta. Wspomnienia
blakną z upływem lat. Rodzina ofiary też pragnęłaby zemsty zaraz po incydencie.
Jednak w tym przypadku sam przeprowadziłem małe dochodzenie.
Jej usta były niemal zbyt zaschnięte, by mogła mówić. Mimo to zdołała wydusić
jedno słowo.
— Dlaczego?
„Chirurg" założył maseczkę na twarz.
— Czas na mycie rąk — rzekł radośnie.
— Dlaczego? — krzyknęła.
227
Terry Carling szorował dłonie.
Karys uwolniła stopy. Nie odwrócił się.
— Bo mogłaś temu zapobiec.
— Zapobiec? Czemu?
— Wszyscy mogliście temu zapobiec. Lewisham, Sutcliffe, pielęgniarki, salowy. —
Był zły. — Wszyscy, poza moim ojcem.
— A kim jest twój ojciec?
— Kim był mój ojciec, pani doktor. On nie żyje. Był twoją ofiarą. Twoją i
pozostałych.
Zainstalował nad zlewem kran, który można było obsługiwać łokciem, a teraz
starannie mył i wycierał ręce w papierowy ręcznik. Karys nie była w stanie
zapanować nad drżeniem.
— Może opowiesz mi, jak umarł? — Blef był jej jedyną nadzieją. — Nie wiem, o
czym mówisz.
Ale wiedziała. Dokładnie wiedziała, o co mu chodziło. Stary grzech zaczął
zbierać żniwo. Zawsze wiedziała, że ten czas nadejdzie.
Carling roześmiał się. — Wiesz, Karys, to przeznaczenie. Nigdy nie dowiedziałbym
się, że nie umarł naturalną śmiercią, gdyby nie przypadek. Moi rodzice byli
rozwiedzeni. Śmierć ojca niewiele obeszła moją matkę. A ja prawie go nie znałem.
Kiedy matka powiedziała mi, że zmarł w szpitalu, niewiele o tym myślałem. I nie
dowiedziałbym się o niczym, gdyby nie moja droga teściowa i jej zwyczaj
relacjonowania wypadków z sali operacyjnej. Jak ona uwielbiała paplać! Tak więc
usłyszałem o dramacie, który w gruncie rzeczy nie był niczym innym jak
morderstwem. Ładnie zatuszowanym morderstwem. Usłyszałem o chirurgu, który
dziwnie się zachowywał w czasie rutynowej operacji. Brenda opowiedziała mi, jak
przeciął aortę i jak pacjent się wykrwawił. Wszyscy myśleli, że Sutcliffe był
chory. Ale on nie był chory, prawda? Co się więc stało? Odpowiedzi udzieliła mi
Brenda. Usłyszała, jak Lewisham mówił do ciebie, że to był doskonały pomys}.
Brenda nie zdawała sobie sprawy, do kogo mówi. Moja matka wyszła ponownie za mąż
i zmieniliśmy nazwisko.
Karys poczuła, jak ogarniają zimno. Potworne zimno. I zmęczenie. Nie mogła
otworzyć oczu. Światło było zbyt jasne.
— Dlaczego więc mój ojciec umarł, Karys? Bo Lewisham podał Sutcliffe'owi coś,
co upośledziło jego zręczne palce. To był twój pomysł, Karys, no nie? I
patrzyliście tylko jak ci źli samarytanie, żadne z was
228
nie ośmieliło się podważyć autorytetu chirurga i powstrzymać go od zarżnięcia
mego ojca. Nic nie zrobiliście. A on umarł. Mnie wypłacono czterysta
pięćdziesiąt funtów odszkodowania. To już była przesada, to, że szpital wierzył,
iż może mnie przekupić. A ja pomyślałem, że też mogę zacząć się w to bawić —
bawić się w krojenie ludzi. Ja też mogę zostać chirurgiem, jeśli ten tytuł
upoważnia do mordowania w majestacie prawa. Wystarczyło tylko dokładnie
przestudiować podręczniki chirurgii, zwędzić kilka rzeczy z bloku operacyjnego,
gdy odbierałem moją drogą teściową ze szpitala.
— Proszę — zaczęła go błagać, słabo napinając uwięzione ramiona.
— Ciebie to wszystko nie obchodziło. Dlaczego więc ty miałabyś obchodzić teraz
mnie? Potem żadne z was nie powiedziało prawdy. Pozwoliliście, by mój ociec
umarł, a sprawiedliwości nie stało się zadość. Za to właśnie ponosicie w moich
oczach odpowiedzialność — wszyscy, choć w różnym stopniu. To właśnie zdecydowało
o kolejności wypadków. Colin Wilson, Rosemary Shearer, moja teściowa. Ty,
niewinna na-iwniaczka, diaboliczny Lewisham i wreszcie Sutcliffe — chirurg-mor-
derca. On zasługuje na śmierć w ostatniej kolejności, gdyż to jego ręce zabiły
mego ojca. Ten grecki doktorek wymknął się z mojej sieci, znikając w swoim
kraju, ale znajdę go. Pozostaje nam Amison, anestezjolog, który jako jedyny
usiłował ratować mego ojca. Moja droga teściowa opowiedziała mi, jak bardzo się
starał. On nie poniesie kary, bo nie byłoby to słuszne. No dobrze, pani doktor.
Proszę teraz oddychać głęboko. Przez maskę...
Forrest ponownie musiał pohamować zniecierpliwienie, gdyż zaczynał rozumieć, że
Lewisham wyprzedził policyjne dochodzenie i zdołał złożyć historię w jedną
całość, ukrywając przy tym wszystkie znaczące fakty przed dochodzeniówką.
Forrest przyglądał mu się z zaciekawieniem. Dlaczego? Odpowiedź pasowała do jego
początkowego sądu o psychiatrze: bo uwielbiał władzę, jaką ta wiedza mu dawała.
Dobrze się bawił, obserwując, jak policja błądzi, tak jakby podglądał białą
myszkę biegającą na oślep po labiryncie. A teraz zbierał swe żniwo. Forrest
widział, jaką przyjemność sprawiało to Lewishamowi. W porównaniu z tą rozkoszą
życie Karys nie miało dla niego znaczenia.
229
Lewisham opowiadał: — I tu właśnie następuje interesujący zbieg okoliczności.
Mężczyzna, który owego dnia został tak brutalnie pokiereszowany przez Pinky'ego
Sutcliffe'a, był rozwiedzionym czterdziesto-trzylatkiem, nie mającym żadnych
krewnych. Nikt nie był zbytnio przejęty jego losem. Oczywiście kilka dni po jego
zgonie Pinky Sutclif-fe znalazł się w centrum zainteresowania. Komplikacje po
zabiegu to jedna rzecz, ale śmierć w jego wyniku to już zupełnie co innego.
Szastano różnymi diagnozami, by wyjaśnić stan, w jakim chirurg znalazł się
tamtego dnia: krwotok wewnątrzczaszkowy, taka czy inna padaczka i tym podobne.
Kiedy jednak żadna nie została potwierdzona, a pacjent zmarł kilka dni po
zabiegu, zaczęto szukać innego wyjaśnienia. Lecz nigdy go nie znaleziono. —
Lewisham wybuchnął swym głośnym, nieco wariackim śmiechem. — Przeciw szpitalowi
została wniesiona skarga. To oczywiście negatywnie wpłynęło na statystyki
szpitala za tamten rok. Ale jeden zgon na skutek niezbyt skomplikowanego zabiegu
chirurgicznego nie jest wystarczająco straszny, by zdenerwować nawet najbardziej
surowych kontrolerów. Sutcliffe'owi upiekło się. Jednak ofiara miała syna,
któremu, jak się dowiedziałem, na imię było Terry. Jakoś tak się stało —
przestał się uśmiechać — nawet ja nie wiem jak, że ten młody człowiek poznał
córkę instrumentariuszki i ożenił się z nią. — Skrzywił się. — Siostra Brenda
Watlow była gadatliwą kobietą, która uwielbiała plotkować o dramatycznych
wydarzeniach na sali operacyjnej. W którymś momencie, Bóg jeden wie kiedy, ten
dość bystry młody człowiek musiał dodać dwa do dwóch.
— Gdzie możemy go znaleźć? — zapytał Forrest.
Lewisham oparł się w fotelu. — Nie mogę odkryć przed wami wszystkich kart —
rzekł rozdrażniony. — Niektórych rzeczy musicie się dowiedzieć sami. I nie mam
wątpliwości — dodał — że w którymś momencie „chirurg" będzie chciał zemścić się
na mnie. Co może być całkiem interesujące.
Kopnęła go, gdy nakładał jej maskę. Nie spodziewał się tego. Jednak jej ręce
nadal były skrępowane. Kopniak dał jej tylko niewielką przewagę.
Maska przybliżyła się do twarzy.
Musi uciec. Lub oddychać. Ale jeśli wciągnie do płuc gaz, umrze. Strach
przerodził się w panikę.
230
Forrest już miał ruszać, przez radio pytając o adres córki Brendy Wat-low, gdy w
pojeździe pojawił się nieproszony Lewisham.
Z tylnego siedzenia rzucił do Forresta: — Tak na marginesie, Forrest, przez te
wszystkie lata Karys tkwiła w błędzie. Powinna była uważniej słuchać wykładów.
Haloperidol wywołuje akatyzję tylko u młodych ludzi. Sutcliffe był wtedy po
czterdziestce. Był za stary. W rzeczywistości nic nie dolałem do jego kawy.
Kiedy zorientowałem się, że jest chory, zwyczajnie zacząłem udawać.
Obserwowanie, jak Karys umacnia się w przekonaniu, że ponosi za to
odpowiedzialność, choć była całkiem niewinna, stanowiło doskonałą zabawę.
Forrest gnał coraz szybciej w stronę Hagley Road.
— Ty łajdaku! — Już nie musiał być grzeczny wobec Lewishama. Nic mu nie
zawdzięczał.
Lewisham kontynuował, ale z mniejszą pewnością siebie: — To był niefortunny
wypadek. — Rozłożył ręce. — Ale ja w żaden sposób nie mogłem przewidzieć, jaki
wynik przyniesie taki niewinny żarcik. Zwykły żart.
Tonya piorunowała go wzrokiem. — Z powodu twojego „żarciku" zginęli ludzie. Ten
twój... „żarcik" zapoczątkował całą gehennę. Przez te wszystkie lata Karys
obwiniała siebie, a ty nie zrobiłeś nic, by jej pomóc. Ty jesteś wszystkiemu
winien.
Lewisham utkwił w niej wzrok. — I co zamierzasz w związku z tym zrobić? Wydać
mnie?
— Nie muszę — odparła słodko Tonya. — Kiedy wszystko zostanie ujawnione, ludzie
zaczną pytać, dlaczego cztery osoby musiały umrzeć. I wszystko wyjdzie na jaw.
Cała historia. Będę zdziwiona, jeśli twoja kariera zdoła to przetrwać. I jeśli
ty sam to przeżyjesz. W więzieniu lekarze nie są najlepiej traktowani...
Mierzyli się wzrokiem.
— Myślę, że o czymś zapomniałaś. Ja rozumiem, w jaki sposób funkcjonuje umysł
tego maniaka. Jestem jedyną osobą, która może przewidzieć jego działania. Jeśli
ktokolwiek może pomóc Karys, to tylko ja. Tylko i wyłącznie ja...
231
Mówią, że gdy człowiek ma umrzeć, przemyka mu przed oczami całe życie, migawki
najważniejszych wydarzeń, dzięki którym stał się tym, j kim jest.
Dzień, w którym matka Karys zostawiła ją w szpitalu z czekoladą i mętnymi
wyjaśnieniami. Dzień, w którym chirurg spoglądał na nią z góry, gdy pielęgniarka
mocowała maskę na jej twarzy, zmuszając do oddychania. Ból po przebudzeniu.
Ale tym razem nie obudzi się, a rodzice nie będą nad nią gruchać.
To Barney. Jego szatańska złośliwość. Rozpad jej osobowości, który doprowadził
ostatecznie do pogardy dla samej siebie. Do braku wiary we własne siły...
Chirurg zabije ją tak, jak zabił innych. Wstrząsnął nią dreszcz, gdy
przypomniała sobie trzy ostatnie sekcje. Wkrótce do nich dołączy. Jeszcze jedno
zmarnowane życie. Życie, które właściwie nigdy się nie zaczęło. Przynajmniej nie
tak, jak należy.
Nigdy nie była sobą. Stanowiła nieśmiałe odbicie wizerunku, jaki inni w niej
widzieli. Jej rodzice, Barney. Furia, która nagle ją ogarnęła, była tak silna,
że pokonała przerażenie. Lęk znikł. Leżąc na stole w obliczu śmierci szczerzącej
do niej zęby w uśmiechu, płonęła z nienawiści i niemożności pogodzenia się z
faktem, iż tak łatwo d.ała się wciągnąć w pułapkę.
Gdy pochylił się nad nią, utkwiła w nim oczy w niemym krzyku. Jeszcze nie
umarła. — Proszę — wyszeptała.
Zawahał się, choć tylko przez sekundę.
A jednak do niego docierała. Karys ze wszystkich sił starała się uspokoić. —
Robiłam sekcje zwłok twoich ofiar.
Ja nadal żyję! — chciała krzyczeć. I żyć będę!
„Chirurg" nie potrafił oprzeć się pokusie odebrania pochwał. — I co sądzisz o
mojej pracy?
— Myślę, że jesteś naprawdę...
— Profesjonalistą? — zapytał żarliwie.
— Za każdym razem byłeś coraz lepszy. — Z całą pewnością lepiej było zgodzić
się z szaleńcem.
232
Mówią, że gdy człowiek ma umrzeć, przemyka mu przed oczami całe życie, migawki
najważniejszych wydarzeń, dzięki którym stał się tym, kim jest.
Dzień, w którym matka Karys zostawiła ją w szpitalu z czekoladą i mętnymi
wyjaśnieniami. Dzień, w którym chirurg spoglądał na nią z góry, gdy pielęgniarka
mocowała maskę na jej twarzy, zmuszając do oddychania. Ból po przebudzeniu.
Ale tym razem nie obudzi się, a rodzice nie będą nad nią gruchać.
To Barney. Jego szatańska złośliwość. Rozpad jej osobowości, który doprowadził
ostatecznie do pogardy dla samej siebie. Do braku wiary we własne siły...
Chirurg zabije ją tak, jak zabił innych. Wstrząsnął nią dreszcz, gdy
przypomniała sobie trzy ostatnie sekcje. Wkrótce do nich dołączy. Jeszcze jedno
zmarnowane życie. Życie, które właściwie nigdy się nie zaczęło. Przynajmniej nie
tak, jak należy.
Nigdy nie była sobą. Stanowiła nieśmiałe odbicie wizerunku, jaki inni w niej
widzieli. Jej rodzice, Barney. Furia, która nagle ją ogarnęła, była tak silna,
że pokonała przerażenie. Lęk znikł. Leżąc na stole w obliczu śmierci szczerzącej
do niej zęby w uśmiechu, płonęła z nienawiści i niemożności pogodzenia się z
faktem, iż tak łatwo dała się wciągnąć w pułapkę.
Gdy pochylił się nad nią, utkwiła w nim oczy w niemym krzyku. Jeszcze nie
umarła. — Proszę — wyszeptała.
Zawahał się, choć tylko przez sekundę.
A jednak do niego docierała. Karys ze wszystkich sił starała się uspokoić. —
Robiłam sekcje zwłok twoich ofiar.
Ja nadal żyję! — chciała krzyczeć. I żyć będę!
„Chirurg" nie potrafił oprzeć się pokusie odebrania pochwał. — I co sądzisz o
mojej pracy?
— Myślę, że jesteś naprawdę...
— Profesjonalistą? — zapytał żarliwie.
— Za każdym razem byłeś coraz lepszy. — Z całą pewnością lepiej było zgodzić
się z szaleńcem.
232
— Brakowało mi tylko praktyki.
Nie odpowiedziała. Strach powracał, paraliżując jej kończyny, sprawiając, że
czuła się zmęczona i zziębnięta.
— Jak się tego nauczyłeś? — zdołała zapytać.
— Z książek — odrzekł. — Z podręczników. Miała ich całe mnóstwo.
— Twoja teściowa?
Skinął głową. — Z uwagi na wasz status wszystko uchodzi wam na sucho, pani
doktor. To znaczy, morderstwa. Ze mną będzie tak samo.
— Nie — rzekła.
Rozzłościł się. — Mówisz tak, żeby ocalić własną skórę.
— Nie — powtórzyła. — Policja...
— Oni myślą, że to Forning.
Spojrzała mu w oczy. — Ale Forning jest teraz w areszcie. Nie będą mogli obwinie
go o kolejne zbrodnie.
— Znajdą innego podejrzanego.
— Znajdą ciebie. Barney Lewisham w końcu doprowadzi ich do ciebie. Jest
sprytny.
— Ja też jestem sprytny. I jego też znajdę. Wtedy moja misja dobiegnie końca. —
Wlepił wzrok w oczy Karys. — Czego użyliście, żeby załatwić Sutcliffe'a?
— Haloperidolu — odparła bez chwili namysłu. Nazwa leku nigdy nie opuszczała
jej pamięci.
Terry uśmiechnął się. — To była jedyna rzecz, której nie wiedziałem.
Wyczuła, że zaczyna się nudzić.
— Oddychaj — nakazał. — Chcę się przekonać, jak skuteczna jest moja narkoza.
Nie miała już wyjścia. Przyłożył maskę ciasno do jej twarzy. Karys wzięła długi,
głęboki wdech.
Pukanie do drzwi Shani Carling prędzej poderwałoby umarłego z grobu. Pomieszała
tabletki nasenne przepisane jej przez lekarza z alkoholem, który wedle jego
zaleceń powinna była odstawić, i w rezultacie, gdy otworzyła, patrzyła na nich
zamglonymi, nieprzytomnymi oczami. Musiała przytrzymać się framugi drzwi, by nie
upaść. Forrest odezwał się pierwszy: — Gdzie jest pani mąż?
233
Natychmiast przybrała postawę obronną. — Czego od niego chcecie?
Tonya nie grzeszyła uprzejmością. — Gdzie jest, do cholery?
— Tu go nie ma.
Dopiero po kilku cennych minutach udało im się przekonać Shani, że sprawa jest
poważna, śmiertelnie poważna. Ziewnęła, potarła oczy i w końcu zwróciła się do
Forresta: — Jest jeden boks w dzielnicy przemysłowej. Ma tam siedzibę swojej
firmy. Jest elektrykiem.
— Proszę nas tam zaprowadzić — nakazał Forrest.
— Co? Teraz? Nawet nie wiem, czy on tam jest.
Tonya chwyciła kobietę za gardło. Instynkt podpowiadał jej, że przyjaciółce nie
zostało wiele czasu. Starała się o tym nie myśleć. Żadna z ofiar nie przeżyła
nawet pół godziny od momentu napadu. Żadna. Karys już mogła być martwa.
Forrest zgodnie z procedurą zażądał posiłków i nakazał im otoczyć budynek,
podczas gdy Tonya pomagała Shani ubierać się. Przez cały czas starał się wymazać
z myśli twarz Karys, jaką zapamiętał z ich ostatniego spotkania. Jej wzrok
błagający o zrozumienie. O to, by ją polubił.
Jeśli Karys przeżyje, poprzysiągł sobie, że się do niej zbliży. Choćby nie
wiadomo co się działo. Zostanie przynajmniej jej przyjacielem. Prawdziwym
przyjacielem.
Cenny czas uciekał.
Forrest upchnął Tonyę, Lewishama i wciąż protestującą Shani w swoim samochodzie
i pomknął zgodnie ze wskazówkami Shani i policyjnego radiooperatora.
— W prawo, w prawo, w prawo, pierwsza w lewo, w lewo, w lewo, potem w prawo...
Wskazania Shani nie były tak precyzyjne. — Myślę, że to gdzieś tutaj... trochę
dalej...
234
Obecność policji dała się zauważyć natychmiast, gdy tylko skręcili z głównej
drogi na niewielki przemysłowy teren, gdzie stały opuszczone o tej porze boksy,
oblane pomarańczowym światłem latarni. W dzień dzielnica pewnie tętniła życiem,
w nocy jednak nikogo tam nie było. Może Terry Carling rzeczywiście zarządzał
stąd swoją firmą za dnia, lecz nocą miejsce to miało zupełnie inne
przeznaczenie. Shani wskazała im jeden z boksów na końcu tylnego rzędu, gdzie
skupiła się większość radiowozów. Ciężka, przesuwana brama broniła dostępu. Z
boku znajdowały się mniejsze drzwi. Okna miały kształt wysokich prostokątów, z
których sączyło się jasne światło: „chirurg" był w środku. Droga została
zablokowana i mogli się na nią dostać tylko funkcjonariusze policji. Forrest
przystanął na chwilę, dopóki jeden z mundurowych nie machnął, że ma jechać
dalej. W najbliższej okolicy aż roiło się od policjantów, ich samochody były
wszędzie, niektóre oznaczone, inne dyskretne i anonimowe. Przed bramą klęczeli
ubrani na czarno mężczyźni o torsach pogrubionych przez kuloodporne kamizelki,
twarzach ukrytych w kominiarkach, z lufami pistoletów celującymi w oba wejścia.
„Chirurg" był wielokrotnym zabójcą. Takie środki ostrożności były niezbędne.
Forrest i reszta towarzystwa, milcząc, opuścili auto, bezgłośnie zamykając
drzwi. Na zewnątrz panowała cisza. Z boksu też nie dochodził żaden dźwięk. Było
niesamowicie spokojnie. Tylko z oddali dobiegały niewinne odgłosy, których
normalnie człowiek sobie nawet nie uświadamia: szum aut, szczekanie psów,
niezidentyfikowane skrzypnięcia. Żadnych krzyków.
• Mogła już nie żyć. Albo... Forrest bał się myśleć o tym, co jeszcze mogło się
z nią teraz dziać.
Znalazł nadinspektora, gdy ten rozmawiał z jednym z ubranych na czarno ludzi.
— Uważam, że doktor Harper jest w środku, sir. Waterman przytaknął. — Dorwiemy
go w końcu. W jego głosie dało się wyczuć nutkę krytyki. Nadeszła Shani. — To
jego żona, sir.
— Hmmm.
— Tam stoi jego półciężarówka — rzekła, wskazując palcem. — Ta biała,
zaparkowana od frontu.
235
Z minuty na minutę oczy Shani robiły się coraz bardziej okrągłe. Jej odurzenie
mijało.
Waterman zwrócił się do Forresta: — Zna pan doktor Harper całkiem dobrze,
prawda?
Przygnębiony Forrest pokiwał głową. — Wczoraj zabrałem ją na kolację, sir.
Waterman nie skomentował. — Normalnie w takich sprawach zagralibyśmy na zwłokę —
rzekł. — Pogadalibyśmy z porywaczem, pokazali mu się, spróbowali dojść do
porozumienia. — Zamilkł. —Ale sytuacja jest inna. Ten mężczyzna to seryjny
zabójca. Więc mamy mały wybór. — Uśmiechnął się drwiąco. —Albo wejdziemy tam
siłą, strzelając na oślep, albo zakradniemy się po cichu.
Barney Lewisham odchrząknął. — Myślę, że bardziej wskazane byłoby to drugie —
rzekł poważnie. — I oczywiście powinienem się tam zakraść ja.
Mała grupka ludzi zgromadzona wokół samochodu nie miała najmniejszych
wątpliwości. Lewisham dostał wreszcie swoje pięć minut.
Tylko Waterman był innego zdania. — Powinien tam wejść uzbrojony policjant —
rzekł. — Oni są do tego przeszkoleni.
Teraz Lewisham się uśmiechnął. — Nie sądzę. Widzi pan, Karys Harper może jeszcze
żyć. Jeśli tak, trzeba będzie umiejętnie porozmawiać z porywaczem. Z nas
wszystkich jedynie ja wiem, jak to zrobić. Jedynie ja rozumiem tego człowieka.
Jego motywy. Jego słabości. Tylko ja mogę przekonać go, że powinien ją
oszczędzić. Jestem też osobą, którą wyznaczył na następną ofiarę. Tak więc,
zbliżając się do niego, będę miał przewagę. — Rzucił szybkie, znaczące
spojrzenie na Forresta. — Zaskoczę go. Z drugiej strony, jeśli doktor Harper
jest już martwa, morderca będzie uzbrojony w skalpel i bez wahania zacznie
wymachiwać nim na oślep. Zamierzam wejść do środka bez broni i bez towarzystwa i
porozmawiać z nim. To jest moja zawodowa rada i nie sądzę, by mógł się pan
sprzeciwić, nadinspek-torze Waterman. Pozwoli pan, że przypomnę, iż nie mamy
zbyt wiele czasu, jeśli w ogóle jeszcze go mamy.
Waterman i mężczyźni w czerni naradzali się przez kilka sekund, po czym Waterman
zwrócił się do Lewishama.
— Dobrze — rzekł niechętnie. —Ale niech pan przynajmniej włoży ubranie ochronne.
Kamizelkę, której nie przebije nóż.
236
Z minuty na minutę oczy Shani robiły się coraz bardziej okrągłe. Jej odurzenie
mijało.
Waterman zwrócił się do Forresta: — Zna pan doktor Harper całkiem dobrze,
prawda?
Przygnębiony Forrest pokiwał głową. — Wczoraj zabrałem ją na kolację, sir.
Waterman nie skomentował. — Normalnie w takich sprawach zagralibyśmy na zwłokę —
rzekł. — Pogadalibyśmy z porywaczem, pokazali mu się, spróbowali dojść do
porozumienia. — Zamilkł. —Ale sytuacja jest inna. Ten mężczyzna to seryjny
zabójca. Więc mamy mały wybór. — Uśmiechnął się drwiąco. —Albo wejdziemy tam
siłą, strzelając na oślep, albo zakradniemy się po cichu.
Barney Lewisham odchrząknął. — Myślę, że bardziej wskazane byłoby to drugie —
rzekł poważnie. — I oczywiście powinienem się tam zakraść ja.
Mała grupka ludzi zgromadzona wokół samochodu nie miała najmniejszych
wątpliwości. Lewisham dostał wreszcie swoje pięć minut.
Tylko Waterman był innego zdania. — Powinien tam wejść uzbrojony policjant —
rzekł. — Oni są do tego przeszkoleni.
Teraz Lewisham się uśmiechnął. — Nie sądzę. Widzi pan, Karys Harper może jeszcze
żyć. Jeśli tak, trzeba będzie umiejętnie porozmawiać z porywaczem. Z nas
wszystkich jedynie ja wiem, jak to zrobić. Jedynie ja rozumiem tego człowieka.
Jego motywy. Jego słabości. Tylko ja mogę przekonać go, że powinien ją
oszczędzić. Jestem też osobą, którą wyznaczył na następną ofiarę. Tak więc,
zbliżając się do niego, będę miał przewagę. — Rzucił szybkie, znaczące
spojrzenie na Forresta. — Zaskoczę go. Z drugiej strony, jeśli doktor Harper
jest już martwa, morderca będzie uzbrojony w skalpel i bez wahania zacznie
wymachiwać nim na oślep. Zamierzam wejść do środka bez broni i bez towarzystwa i
porozmawiać z nim. To jest moja zawodowa rada i nie sądzę, by mógł się pan
sprzeciwić, nadinspek-torze Waterman. Pozwoli pan, że przypomnę, iż nie mamy
zbyt wiele czasu, jeśli w ogóle jeszcze go mamy.
Waterman i mężczyźni w czerni naradzali się przez kilka sekund, po czym Waterman
zwrócił się do Lewishama.
— Dobrze — rzekł niechętnie. — Ale niech pan przynajmniej włoży ubranie
ochronne. Kamizelkę, której nie przebije nóż.
236
Lewisham miał gotową odpowiedź. — Nie ma mowy — powiedział. — To sprawi, że
stanę się jednym z was, że będę próbował pokonać go przy pomocy siły i środków
materialnych, że będę zdolny do odparcia ataku tylko przy pomocy mechaniki. To
nie zrobi wrażenia na naszym przyjacielu. Muszę przekonać go siłą perswazji,
jeśli mam zdobyć nad nim przewagę.
To właśnie Forrest przemówił wtedy z przesyconym niechęcią szacunkiem. — Nie
sądzę, byśmy mieli inne wyjście — wyjaśnił. — I zgadzam się z doktorem
Lewishamem. Jeśli doktor Harper jeszcze żyje, nie możemy ryzykować. I jeśli on
jest gotów wejść...
Rozbudzona tym, co się działo, Shani wtrąciła:
— Najlepiej skorzystajcie z bocznych drzwi. On sam ich używa. Będą otwarte. Ja
byłam tu tylko raz. Sama. Myślałam, że ma kogoś na boku. — Jej pulchna jak
pączek buzia zmarszczyła się. — Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że stać go na
coś takiego.
Forrest wziął od niej klucz. Chciał coś powiedzieć psychiatrze, prosić go, by
uczynił wszystko, co w jego mocy, dla ratowania Karys. By użył wszystkich swoich
umiejętności negocjatora, żeby utrzymać ją przy życiu. Nie zranioną. Nie
okaleczoną. Zacisnął powieki w cierpieniu nie do zniesienia. Ale uczucie
niechęci do tego człowieka nie pozwoliło mu się odezwać. Bez słowa wręczył mu
klucz.
Raźnym krokiem Lewisham podszedł do bocznych drzwi boksu.
Wszyscy przyglądali się, jak przekręca klamkę, popycha drzwi i znika w środku.
— Kryjcie go — powiedział Waterman cicho do policjantów. — Dajcie mu trzy
minuty. Nie więcej. A później to już...
Nie musiał kończyć. Wiedzieli, że zmuszeni będą użyć wszystkich środków, jakimi
dysponowali. Sekundy mijały bardzo powoli. Obserwujący stali bez ruchu, w
napięciu czekając na dźwięk.
Lewisham potrzebował kilku chwil, by przyzwyczaić oczy do światła.
W pomieszczeniu było niezwykle jasno. I czysto. Białe ściany, porządne półki,
białe linoleum na podłodze. Jarzeniówki.
Zamrugał szybko. Zobaczył scenę żywcem wyjętą z medycznego serialu. Leżąca na
stole pacjentka, pochylająca się nad nią postać w zielonym fartuchu i masce na
twarzy, przyciskająca maseczkę z narkozą
237
do twarzy leżącej. Pacjentka była całkowicie przytomna. Nie od razu rozpoznał w
niej Karys. Ubranie miała pomięte, dwa pasy mocowały ją do stołu.
„Chirurg" podniósł wzrok.
Powoli, bardzo powoli Barney postąpił do przodu.
Oczy „chirurga" błysnęły. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Wyprostował się,
trzymając w dłoni skalpel.
Barney przemówił cicho. — Czy wiesz, kim jestem? — Tym samym tonem łagodził
nastroje swych pobudzonych pacjentów. Czasami to skutkowało. Tym razem nie był
pewien. — Nazywam się doktor Barney Lewisham.
Coś zaskoczyło. —A więc przyszedłeś do mnie. — W jego głosie słychać było
zdziwienie.
Lewisham pokiwał głową. — Przyszedłem — rzekł — bo wiem o tobie wszystko. Wiem,
dlaczego to robisz.
Nawet nie spojrzał na Karys. To zerwałoby więź, która tworzyła się między nim a
„chirurgiem". A nie chciał jej zrywać. Chciał poznać tego człowieka.
Nawet nie spoglądając na Karys, wiedział, jak mogła wyglądać. Blada, nieruchoma,
niemal martwa. Ale oczy miała szeroko otwarte. Wpatrzone w niego. Błagające. To
wystarczyło, by poczuł się w siódmym niebie.
— Dlaczego twoja pacjentka jest nadal przytomna?
Terry obrzucił Karys szybkim spojrzeniem. — Chyba źle dobrałem narkozę.
A więc miał rację. „Chirurg" posuwał się coraz dalej. Już nie wystarczało mu do
szczęścia krojenie umarłych. Chciał pracować na żywych. Barney pogratulował
sobie w duchu.
— Czego użyłeś?
— Gazu. Tlenku azotu. Myślałem, że zadziała. Powinien przecież zadziałać,
prawda?
Barney wiedział, że odnosi sukces. „Chirurg" konsultował się z nim jak z kolegą
po fachu. To oznaczało, że wkrótce przyjmie jego radę. Odpowiedział niedbale,
jakby omawiał zawodowy problem z innym doktorem. Instynktownie czuł, że to
najlepszy sposób postępowania.
— Tak, to powinno zadziałać, choć nie mam dużego doświadczenia w tym zakresie.
Może niewłaściwie dobrałeś proporcje mieszaniny?
238
do twarzy leżącej. Pacjentka była całkowicie przytomna. Nie od razu rozpoznał w
niej Karys. Ubranie miała pomięte, dwa pasy mocowały ją do stołu.
„Chirurg" podniósł wzrok.
Powoli, bardzo powoli Barney postąpił do przodu.
Oczy „chirurga" błysnęły. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Wyprostował się,
trzymając w dłoni skalpel.
Barney przemówił cicho. — Czy wiesz, kim jestem? — Tym samym tonem łagodził
nastroje swych pobudzonych pacjentów. Czasami to skutkowało. Tym razem nie był
pewien. — Nazywam się doktor Barney Lewisham.
Coś zaskoczyło. —A więc przyszedłeś do mnie. —W jego głosie słychać było
zdziwienie.
Lewisham pokiwał głową. — Przyszedłem — rzekł — bo wiem o tobie wszystko. Wiem,
dlaczego to robisz.
Nawet nie spojrzał na Karys. To zerwałoby więź, która tworzyła się między nim a
„chirurgiem". A nie chciał jej zrywać. Chciał poznać tego człowieka.
Nawet nie spoglądając na Karys, wiedział, jak mogła wyglądać. Blada, nieruchoma,
niemal martwa. Ale oczy miała szeroko otwarte. Wpatrzone w niego. Błagające. To
wystarczyło, by poczuł się w siódmym niebie.
— Dlaczego twoja pacjentka jest nadal przytomna?
Terry obrzucił Karys szybkim spojrzeniem. — Chyba źle dobrałem narkozę.
A więc miał rację. „Chirurg" posuwał się coraz dalej. Już nie wystarczało mu do
szczęścia krojenie umarłych. Chciał pracować na żywych. Barney pogratulował
sobie w duchu.
— Czego użyłeś?
— Gazu. Tlenku azotu. Myślałem, że zadziała. Powinien przecież zadziałać,
prawda?
Barney wiedział, że odnosi sukces. „Chirurg" konsultował się z nim jak z kolegą
po fachu. To oznaczało, że wkrótce przyjmie jego radę. Odpowiedział niedbale,
jakby omawiał zawodowy problem z innym doktorem. Instynktownie czuł, że to
najlepszy sposób postępowania.
— Tak, to powinno zadziałać, choć nie mam dużego doświadczenia w tym zakresie.
Może niewłaściwie dobrałeś proporcje mieszaniny?
238
BI^^^HBł^^*
To stworzyło mu idealną okazję, by podejść bliżej. Może jednak uczynił to
odrobinę za szybko.
Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie przez kilka sekund; w oczach Terry'ego
Carlinga wzbierała nienawiść.
Trwało to dość długo.
Karys wzięła głęboki oddech i kopnęła Terry'ego z całej siły. Upadł
na wznak. Czar prysnął.
— Ty cholerna idiotko. — Barney był wściekły.
— Uwolnij mnie, proszę.
— Chciałem z nim porozmawiać — wrzeszczał — powiedzieć mu, że podążał właściwym
tropem i że to był twój wspaniały pomysł...
Zdusiła w sobie komentarz. Barney niechętnie rozluźnił więzy. „Chirurg" rzucił
się do przodu.
Gdy Forrest w końcu wszedł, Terry Carling leżał na podłodze, krępowany przez
dwóch policjantów. Karys kuliła się w kącie, a dwóch innych funkcjonariuszy
starało się zatamować krew obficie tryskającą z pleców Lewishama.
MIL
¦W
Luty 2000
To było miesiąc później. Pojawiły się już pierwsze przebiśniegi. W powietrzu
czuło się wiosnę. A może to tylko wieczory stały się jaśniejsze, bo zniknął
strach?
Do Forresta dotarły pewne pogłoski, tak iż wiedział, że to ostatni dzień, jaki
Karys miała spędzić w kostnicy. Chciał ją zobaczyć, choćby po to tylko, by się
pożegnać. Nikt bowiem nie znał jej planów na przyszłość.
239
Był zadowolony, że to ona, nie Paget, otworzyła mu drzwi. Nie miał pojęcia, jak
wytłumaczyłby jej pomocnikowi swoją obecność. Stary spryciarz przejrzałby go na
wylot.
Przeszli do biura Karys. Od razu zauważył, że wyglądała dużo lepiej. Była
smuklejsza, bardziej pewna siebie, promienna. Przywrócona do życia.
— Wiesz, że odchodzę? Forrest skinął głową.
— Nie chcę już robić sekcji. — Uśmiechnęła się. — Postanowiłam, że się
przekwalifikuję i zostanę lekarzem rodzinnym. — Jej uśmiech poszerzył się. —
Czuję, że mogę zrobić coś dobrego, coś pożytecznego z moim życiem. Z moim
zawodem.
— A co z życiem osobistym?
— Z tym też.
Te słowa zawisły między nimi.
— Davidzie — zaczęła niepewnie. — Wiele myślałam o tej nocy, gdy leżałam
zamknięta w boksie Carlinga. Nie mam na myśli wspomnień, bo te są całkiem
naturalne, a poza tym wiem, że z czasem zblakną. Nie. Myślałam o czymś innym.
Usiadł, jakby go zaprosiła.
— Terry Carling rzucił się na Barneya, bo ten zaczął uwalniać mnie od więzów,
którymi byłam skrępowana. Myślę — uśmiechnęła się z zadumą — że do tego momentu
Barney miał przewagę. Carling był tak zaskoczony, kiedy go zobaczył, że zaczął z
nim dyskutować o metodach znieczulania jak z kolegą po fachu. — Zadrżała na to
wspomnienie.
— I co z tego wynika?
— To była moja wina. Znowu.
Podszedł do niej i oplótł ją ramionami. — Nie wiem, jak możesz w ten sposób
mówić — rzekł. — Wszystko, co się stało, to wina Barneya. Gdyby nie jego
przeklęta próżność i pewność siebie, dotarlibyśmy do naszego krwiożerczego
mordercy dużo wcześniej. A poza tym nic by się nigdy nie wydarzyło, gdyby nie
Lewisham.
— Czy chcesz powiedzieć, że Terry Carling nie zabiłby nikogo?
Forrest zachichotał. — Może ukatrupiłby tylko swą nachalną teściową. Nikogo
innego. Karys, to coś w rodzaju niekontrolowanej furii przemieniło go w potwora.
Pewnie całymi godzinami wypytywał teścio-
240
wą o ten wypadek, a ona nieświadomie dostarczyła mu nieprawdziwych informacji.
Lewisham niczego nie dolał do kawy Sutcliffe'a. Wpatrywała się w niego bez
mrugnięcia. — Kłamiesz. Próbujesz...
— Nie. Sam mi o tym powiedział tamtej nocy. On tylko podsycał twoje poczucie
winy. To wszystko. Pozwolił ci wierzyć, że to była twoja wina. A przecież to
nieprawda, Karys. To była jego wina.
Karys roześmiała się cicho. — Nosiłam to w sobie przez całe lata, Davidzie.
Myślę, że już czuję się lepiej.
— Ja też, teraz, gdy w końcu go złapaliśmy. Carling całymi miesiącami planował
te zbrodnie, aż do ostatniego szczegółu. Zbierał ostrza, narzędzia chirurgiczne,
szwy, nawet zielone ręczniki. Wszystko z bloku operacyjnego. Napychał tym
kieszenie za każdym razem, gdy odbierał teściową ze szpitala. Sporządził listę
ofiar, wszystkie wypisał na białej tablicy, takiej, jakiej używają chirurdzy.
Znał nawet dokładne nazwy poszczególnych zabiegów.
Spuścił wzrok, gdy przypomniał sobie nazwisko Karys i zabieg wybrany dla niej.
Nie chciał, by kiedykolwiek się dowiedziała.
— No, dość tego na dzisiaj — szybko zmienił temat. — Co powiesz na kolację?
Znowu?
— Pod warunkiem, że tym razem ja wybiorę restaurację.
— Nie. Zjemy u mnie.
Zanim przyjdzie, zdąży kupić nowy obraz. Wyrzuci z pamięci mężczyzn w
melonikach, opadających jak ponury deszcz na identyczne dachy. Nadszedł czas, by
znaleźć coś ładniejszego, cieplejszego.
— I ja gotuję — zakończył triumfalnie. Karys nie oponowała.
Od autorki
Aby zaspokoić ciekawość tych czytelników, którzy poczuli się zawiedzeni brakiem
tytułu obrazu Magritte'a, zdobiącego niegdyś ścianę salonu detektywa inspektora
Forresta, informuję, że obraz zatytułowany był Golconda.
Od autorki
Aby zaspokoić ciekawość tych czytelników, którzy poczuli się zawiedzeni brakiem
tytułu obrazu Magritte'a, zdobiącego niegdyś ścianę salonu detektywa inspektora
Forresta, informuję, że obraz zatytułowany był Golconda.
Nakładem
Margaret Cuthbert NIEMA KOŁYSKA
MARGARET CUTHBERT
\ i
JMiema kołyska
Doktor Rae Duprey z oddziału położniczego szpitala Berkeley Hills decyduje się
na prywatne śledztwo, zaskoczona serią powikłanych porodów pacjentek, które
wcześniej przebywały w centrum położniczym prowadzonym przez jej byłego
partnera, Bo Michaelsa.
Rae nie potrafi bowiem znaleźć logicznego wytłumaczenia faktu, że zwykłe
rozwiązania mogły zakończyć się tak tragicznie.
Nie wie jednak, że swoim dociekaniem zagraża planom bezwzględnych osób, które w
Berkeley Hills widzą pokaźne źródło dochodów, jakich na pewno nie przynosi
oddział położniczy...
Nakładem
C&T
Nancy Fisher KOD CZERWONY
Peruwia, tajemnicza choroba, zbiera tragiczne żniwo w Peru. W ramach
Międzynarodowej Pomocy Medycznej trafia tam Lucy Nash, młoda pani wirusolog.
Lekarz Jean-Pierre Didier od samego początku pozostaje pod wrażeniem... nie
tylko jej wiedzy. Nie bez wzajemności. Kiedy Jean-Pierre zostaje oskarżony o
handel narkotykami, a potem rzekomo popełnia samobójstwo w celi, Lucy jest
zdumiona tym obrotem spraw. I kompletnie nie wierzy w jego winę.
Po powrocie do Nowego Jorku krok po kroku z przerażeniem odkrywa, co kryło się
za tą dziwną śmiercią jej kochanka. Tajemniczo znika tam Ray, dobrze jej znany
bezdomny. Podobnie jak wielu mu podobnych. A prowadzący badania Ted Wiley
zostaje przeniesiony do innego ośrodka. Jej samej sławny Carl Anders składa
ofertę współpracy. Czy jednak chodzi tu o docenienie jej fachowości, czy może
ktoś chce mieć kontrolę nad jej kolejnymi odkryciami...?
Nancy Fisher KOD BŁĘKITNY
Kiedy ma się trzydzieści sześć lat i kurację odwykową za sobą, to w zawodzie
chirurga plastycznego dobra oferta pracy graniczy z cudem. Taylor Barnes taki
cud się zdarzył: dostała propozycję kierowania oddziałem chirurgii plastycznej i
rekonstrukcyjnej w prywatnym szpitalu Greenvale — i to w jej rodzinnym
miasteczku w Connecticut. Kierujący tą placówką doktor Sam Slater to kandydat do
prestiżowej nagrody. Podobnie jak Kip Lawrence — dawny przyjaciel Taylor, który
ciągle jeszcze darzy ją uczuciem...
Przełomowe badania Sama nad przechowywaniem w zimnie narządów do transplantacji
nie są chyba jednak zgodne z prawem. Ale wertowanie podejrzanych aktów zgonu
dociekliwej Taylor może przynieść tylko niepotrzebne kłopoty. „To bardzo małe
miasto" — słyszy z wielu ust. I bardzo niebezpieczne dla zbyt ciekawskich
przybyszów...
Nakładem
C&T
&¦
Margaret Murphy WIĘZY STRACHU
Margaret Murphy
Brytyjskie odkrycie kryminału
Jenny Campbell obiecała mężowi, Praserowi, że odpoczną od opieki zastępczej. Nie
sposób było jednak zignorować chłopca, który w pidżamie i szlafroku błąkał się
po ulicach miasta. Jak dotąd chłopiec nie chce nic mówić, a policja nie znalazła
żadnych wskazówek, skąd pochodzi, kim jest.
Tylko jedno jest jasne — ktoś lub coś śmiertelnie go przeraziło... A szybko się
okazuje, że nie tylko jego. Bo jak inaczej określić nerwowe zachowanie Frasera —
to, że wyraźnie niepokoi go obecność chłopca. I te dziwne telefony, z których
nie umie się wytłumaczyć Jenny...
Kiedy policja pozna w końcu nazwisko chłopca, a przyparty do muru Fraser wyzna
Jenny wszystko, tylko pozornie cała sprawa się wyjaśni. Strach, w jakim żyły
kolejne ofiary tej historii, wcale nie minął...
Nakładem
C&T
Br
Margaret Murphy OSACZONA
To, jak stoi pochylona nad ciałem zmarłego męża, Helen Wilkinson wyobrażała
sobie już wiele razy. Teraz, kiedy stało się to naprawdę, tylko ten nóż i kałuże
krwi nie pasowały jej do tamtych wizji.
Edward, biolog na uniwersytecie, miał więcej wrogów niż przyjaciół.
Manipulowanie podwładnymi to była jego „druga specjalność". I wielu życzyło mu
śmierci, ale czy byliby w stanie go zabić?
Inspektor Nelson uważa, że nie. Zbyt wiele poznał takich przypadków, by mieć
jeszcze wątpliwości, że główną podejrzaną pozostaje tutaj żona.
Zwłaszcza że...
Sprzedaż wysyłkową książek wydawnictwa C&T
prowadzi:
¦ ¦ ¦ ¦
¦ wysylkowa.pl
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
www.wysylkowa.pl
MBP Zabrze
nr inw.: K17 - 4550
F 17 ANG./S.
I