Priscilla Masters
Nietypowa sprawa
Śledztwo prowadzi Joanna Piercy 04
Ty tuł ory ginału: AND NONE SHALL SLEEP
Przekład: AGNIESZKA KLONOWSKA
Po raz pierwszy usły szał to od m atki. Bawił się wtedy w ogrodzie, gdzie zastawiał pułapkę na
m ałego drozda – niby nic wielkiego, zwy czaj na, banalna zabawa. Zaj ęty wy sy py waniem ziaren
w linię prowadzącą prosto do wnętrza glinianego dzbanka, nawet nie zauważy ł, że stoi oparta o
drzwi. Dopiero na dźwięk j ej głosu odwrócił głowę.
– Tony – zaczęła łagodny m , pełny m sm utku tonem . – Czy ty naprawdę nie m asz litości?
Wtedy j eszcze nie rozum iał j ej słów. Dopiero teraz, po dwudziestu latach, potrafił
odpowiedzieć na to py tanie.
Litość… Nigdy w ży ciu nie odczuwał czegoś podobnego, choć czasem targały nim różne
em ocj e – j ak wtedy , gdy ptak uciekł i nie udało m u się go złapać. Potrafił też odczuwać gniew.
I znał uczucie podniecenia, które towarzy szy ło m u zawsze, gdy obm y ślał swój plan. To by ło
niezwy kle ekscy tuj ące: rozsy pać podstępnie ziarno i zwabić ptaka prosto do pułapki. O tak,
wabienie ofiar w ustronne m iej sca zawsze budziło w nim silne em ocj e.
A potem upaj ał się ich strachem . Uwielbiał patrzeć na ich przerażone twarze, gdy wiedzieli
j uż, że czeka ich niechy bna śm ierć. Czasem pozwalał im pom odlić się ten ostatni raz, a silnie
wierzący ch zachęcał nawet, by prosili Boga o przebaczenie. Może to by ł właśnie przej aw litości.
Wiedział też, co to pogarda. Nauczy ł się tego w pracy .
Naj bardziej gardził ludzką podłością. Do brudnej roboty to każdy chętnie cię zatrudni, m y ślał,
wy dy m aj ąc pogardliwie wargi, ale j ak przy chodzi do wy nagrodzenia, wtedy zaczy na się
całkiem inna gadka. Widocznie j ego pracodawcy nie zdawali sobie sprawy , ile kunsztu i
wy trwałości wy m aga j ego praca. Musiał by ć zwinny , czuj ny i przebiegły niczy m lam part
poluj ący na zebrę. Ale gdy przy pom niał sobie swoj e ostatnie zlecenie, oczy zabły sły m u
gniewem .
– Jak m ożna chcieć więcej za coś, co zabiera zaledwie krótką chwilę? – dziwili się.
Z trudem powstrzy m y wał się, by nie wy buchnąć.
– Krótką chwilę? Czy wy nic nie rozum iecie? Zaplanowanie takiej roboty zaj m uj e m i
ładny ch parę dni. Trzeba obm y ślić plan, wy brać czas i m iej sce – dodał surowy m tonem , bo tak
trzeba z klientam i. – Macie do czy nienia z prawdziwy m fachowcem .
Obserwowała go, j ak rozdzierał kopertę, wy raźnie zaciekawiony .
– Co to, Jonathan? – spy tała, zerkaj ąc na niego niespokoj nie. – Jonathan? – powtórzy ła.
Siedział przy stole i wpatry wał się w kartkę papieru. Sam a wręczy ła m u ten list w białej
kopercie ze starannie wy drukowany m adresem . Odetchnęła z ulgą: całe szczęście, że to nie
kolej ny rachunek. Uspokoj ona, podała m u kopertę, nie pam iętaj ąc o przeszłości. Po chwili
posm arowała m asłem j eszcze j edną grzankę i sięgnęła po słoiczek z dżem em , a gdy podniosła
wzrok, uj rzała j ego pobladłą twarz.
– Jonathan? – powtórzy ła.
Wy ciągnął rękę z kartką papieru. Jego twarz wy dała się nagle bardziej zm ęczona,
wy m izerowana i m ocno zry ta szarawy m i bruzdam i.
Zm ieszana, sięgnęła po kartkę.
– Znowu z policj i? – spy tała, ale on pokręcił ty lko głową i wsunął palce za kołnierz, j akby
chciał rozluźnić j ego ucisk.
Spokoj nie założy ła okulary i zerknęła na papier. Przeczy tanie wiadom ości zaj ęło j ej sekundę:
na kartce widniało j edno krótkie, lakoniczne zdanie. Obróciła j ą raz, potem drugi i parsknęła
śm iechem .
– To chy ba j akaś reklam a. No cóż, trafili pod zły adres.
Jonathan Selkirk przy m knął powieki i po chwili ciężko j e uniósł. Miał bardzo j asne oczy . Żona
obserwowała go, nie kry j ąc zdziwienia.
– Ktoś spry tnie to sobie wy m y ślił – dodała, wy ciągaj ąc rękę z kartką. – Ciekawe ty lko, po co.
– Coś ty powiedziała? – wy j ąkał, wpatruj ąc się w papier w j ej dłoni. – Reklam a? – Na j ego
twarzy poj awiła się złość. – Aleś ty głupia. Jaka to reklam a, skoro nie m a tu żadnej nazwy firm y ?
– wy sapał, wciągaj ąc gwałtownie powietrze świszczący m i wdecham i. – Kom u przy szłoby do
głowy rozsy łać j akieś gówniane ulotki o testam encie, a w dodatku do m nie, prawnika? Zawsze
m ówiłem , że nie m asz ani krzty olej u w głowie. Nigdy w ży ciu nie widziałem tak głupiej baby .
Ale j ego żona zareagowała bardzo spokoj nie. Zdj ęła okulary , położy ła j e na stół.
– Nie m usisz zaraz m nie obrażać, Jonathan – odparła niewzruszony m tonem . – Ludzie m aj ą
dziś różne pom y sły . Może to naprawdę reklam a. – Zerknęła znów na kartkę, uśm iechnęła się i
odłoży ła j ą na stół. – Daj spokój , nie przej m uj się ty m . Naj lepiej od razu wy rzuć to do śm ieci.
Spoj rzał na nią gniewnie.
– Mówisz, że m am się nie przej m ować, tak? – spy tał.
Skinęła głową.
– Może i m asz racj ę – odparł chry pliwie.
Zasiedli z powrotem do śniadania. Ona dokończy ła grzankę, a on sączy ł powoli herbatę. Po
chwili j ego wzrok znów padł na kartkę papieru.
– Słuchaj , przecież to nic innego, ty lko pogróżki – wy sapał, oddy chaj ąc z trudem . – Ktoś
wy raźnie m i grozi… I nawet się dom y ślam , kto za ty m stoi – dodał.
Jego żona przeżuła grzankę.
– A niby kto? – spy tała po chwili.
– Sam a się dom y śl.
– A skąd m am wiedzieć? – zdziwiła się, pocieraj ąc palcem podbródek.
Nic nie odpowiedział, ty lko patrzy ł na nią, poiry towany .
– Och, naprawdę m y ślisz, że to tam ci? – zaśm iała się po chwili. – Teraz to ty j esteś
niem ądry , a w dodatku m asz j akąś obsesj ę. Przecież to by ło dawno tem u, wszy stko poszło j uż w
niepam ięć, zostało wy baczone i zapom niane.
– Ha! – parsknął Jonathan, wy krzy wiaj ąc usta. – Ty lko głupcy są naiwni – odparł. –
Niektóry ch rzeczy się nie wy bacza i nie zapom ina, Sheila. Tacy j ak oni m aj ą długą pam ięć, a
przy ty m są cholernie senty m entalni – wy sapał. – Lubią uży wać takich frazesów j ak „stare
grzechy m aj ą długie cienie” i inne podobne bzdury .
Jego żona podniosła się z m iej sca.
– Nieprawda – skwitowała, a j ej ciem ne oczy popatrzy ły łagodnie. – Nie m asz racj i. Ci
senty m entalni głupcy ty lko zam ącili ci w głowie. Zaraz zm izerniałeś – dodała z uśm iechem . –
Powinieneś uznać ten list za zwy kły kawał.
Jonathan spurpurowiał na twarzy .
– Co? Też m i kawał! – wy buchnął i uderzy ł otwartą dłonią w list. – To nie j est śm ieszne, to
przerażaj ące – dodał, a twarz wy krzy wiła m u się z bólu.
Sły sząc wibruj ący turkot nadj eżdżaj ącej z ty łu ciężarówki, inspektor Joanna Piercy zj echała
rowerem j ak naj bliżej krawężnika i pochy liła głowę do przodu, czekaj ąc na silny podm uch.
Ogłuszaj ący łoskot silnika dudnił coraz bliżej i nagle j adąc przed ty m ogrom ny m poj azdem ,
Joanna poczuła się m ała i bezbronna. Ciężarówka nadciągała coraz szy bciej , by ła tuż za nią,
gotowa wy przedzić rower i j uż po chwili zrównała się z nim . Joanna zerknęła przez prawe ram ię:
j ej wzrok przy kuły m asy wne koła, obracaj ące się tak gwałtownie, j akby m iały wy tworzy ć pole
m agnety czne. Pochy liła się nad kierownicą j eszcze niżej .
To, co wtedy nastąpiło, stało się nagle, szy bko i bez ostrzeżenia. Jakaś wy staj ąca część
ciężarówki uderzy ła j ą tak silnie, że Joanna straciła równowagę i spadła z roweru na twarde
podłoże. Usły szała brzęk upadaj ącego roweru. Poczuła przeszy waj ący ból w ręce. Przez chwilę
leżała bez ruchu, dy sząc ciężko, targana bólem na cały m ciele, szczególnie w ram ieniu.
Leżała na poboczu, a ciężarówka popędziła naprzód, zostawiaj ąc za sobą chm urę spalin.
Joanna nie wierzy ła własny m oczom .
– Ty draniu! – krzy knęła za kierowcą. – Co za cholerny dupek – wołała, rozwścieczona, ale na
próżno, bo kierowca ciężarówki nawet j ej nie zauważy ł, nie poczuł ani nie usły szał uderzenia.
Doj edzie sobie spokoj nie na m iej sce, nie m aj ąc zielonego poj ęcia, że kogoś potrącił,
pom y ślała Joanna.
Rozej rzała się dookoła – o tak wczesnej porze na drodze nie by ło ani ży wego ducha. Żadny ch
świadków, którzy m ogliby zgłosić wy padek i złoży ć zeznania, nikogo, kto m ógłby j ej pom óc,
wezwać karetkę, pozbierać rower. Joanna z trudem usiadła i popatrzy ła na siebie.
Spodenki kolarskie by ły całe podarte i zabłocone, nogi pokaleczone, głowa pękała j ej z bólu, a
oczy zdawały się dziwnie napuchnięte i nagle droga stała się niewy raźna i rozm azana. Joannie
zrobiło się niedobrze i poczuła dreszcze. Naj bardziej ucierpiało prawe ram ię. Cała ręka j ej
zdrętwiała, a nienaturalnie wy krzy wiony nadgarstek oznaczał złam anie. Joanna wiedziała, że
potem , kiedy szok m inie, ból stanie się nie do zniesienia.
Usiłowała skupić wzrok na drodze, ale wciąż widziała niewy raźnie. Spoj rzała na rower – by ł
zniszczony , m iał powy ginane koła i uszkodzoną kierownicę. Wzięła głęboki oddech, usiłuj ąc
powstrzy m ać łzy , po czy m ukry ła głowę w ram ionach.
– Jasna cholera -j ęknęła.
Próbowała się podnieść, ale wszy stko wokół niej zawirowało j ak na karuzeli – by ła
półprzy tom na, skołowana, oślepiona, aż w końcu usiadła bezradnie na poboczu. Miała m dłości i
zawroty głowy . Wreszcie zatrzy m ał się przy niej j akiś sam ochód i wy siadł z niego m ężczy zna.
– Spadłaś z roweru, skarbie? – odezwał się. – Pewnie nieźle się potłukłaś, co?
Joanna powstrzy m ała się od ironicznej uwagi i pokręciła ty lko głową, a po chwili straciła
przy tom ność.
– Dobrze się czuj esz, Jonathanie? – spy tała.
Jego cera przy brała niezdrowo szary odcień.
– Jasne, że nie – fuknął. – Znów m am te cholerne bóle. Podaj m i tabletki, ty lko szy bko!
Zam knął oczy , j akby powieki m u ciąży ły . Wiedział, że j est chory , że potrzebuj e ciszy ,
spokoj u, m iłego doty ku, troskliwej opieki. Z trudem łapał oddech. Gdy by tak m ógł uwolnić się od
tej Sheili… Uśm iechnął się m im o bólu. Miał j uż nawet pewien plan, ale… Znowu posm utniał i
sięgnął po list. Napisano go na kom puterze, kartka A4, papier dobrej j akości. Nie by ło podpisu,
daty ani adresu nadawcy ; zawierał ty lko j edno zdanie, drukowany m i literam i:
PANIE SELKIRK, NIECH PAN SPISZE TESTAMENT.
Usły szała wy cie sy ren i głosy j akichś ludzi. Py tali, czy ich sły szy . Nie wiedziała, czy to
j awa, czy sen.
– Jak pani na im ię?
– Joanna – wy szeptała.
– W porządku, zaraz się panią zaj m iem y – oznaj m ił czy j ś pogodny głos, a inny kilkakrotnie j ą
uspokaj ał.
Ocknęła się dopiero wtedy , gdy ktoś suchy m , oficj alny m tonem spy tał o j ej naj bliższą
rodzinę.
Powoli odzy skiwała czucie w ręce. Rzeczy wiście, ból by ł okropny . Próbowała j ą unieść, ale
by ła ciężka, bezwładna i nieruchom a. Popatrzy ła na nią – ręka leżała uszty wniona ogrom ną,
niebieską szy ną.
Joanna uznała, że lepiej będzie zostawić j ą w spokoj u.
Jonathan włoży ł pod j ęzy k przepisaną ilość tabletek, ale ból stopniowo narastał. Kiedy j ego
żona zauważy ła, że zsiniały m u wargi, postanowiła działać.
– Dzwonię po lekarza – oznaj m iła stanowczo. – To m i nie wy gląda na zwy czaj ny atak.
Zerknął na nią spode łba.
– Nie chcę tu widzieć tego konowała, Sheilo – rzucił. – Oni nie potrafią nic innego, ty lko
faszerować lekam i. – Chciał się podnieść, ale silny ból sprawił, że naty chm iast opadł na krzesło. –
Sam sobie poradzę – zaprotestował. – Nie m usisz koło m nie skakać, nie j estem m ały m dzieckiem
– dodał, patrząc na nią gniewnie.
Z trudem wciągał powietrze, oddy chanie sprawiało m u ból.
Pochy liła się nad nim .
– Posłuchaj , Jonathan – odezwała się łagodnie. – Ty m razem to naprawdę m oże by ć zawał.
Już wcześniej m iewałeś ataki. To powinno by ć dla ciebie ostrzeżeniem .
Podniósł na nią wzrok. W j ego okrągły ch, zim ny ch oczach czaił się strach.
– Jakim ostrzeżeniem ? Co m asz na m y śli?
Uśm iechnęła się.
– Twoj ą chorobę wieńcową, kochanie – odparła, patrząc m u z bliska prosto w oczy , śm iało,
bez m rugnięcia. – A niby co innego? Jonathan Selkirk zerknął na list. – Chciałaby ś tego, Sheila –
skwitował. – Ucieszy łaby ś się, gdy by to by ł zawał, co?
Ale ona zignorowała tę uwagę, zaj rzała do książki telefonicznej i wy kręciła num er do lekarza.
Czekaj ąc, aż ktoś podniesie słuchawkę, odwróciła głowę i spoj rzała na m ęża z pobłażliwy m
uśm iechem .
– Nie gadaj głupstw, Jonathanie – powiedziała bardzo spokoj nie, j ak m atka karcąca m arudne
dziecko. – Wiesz przecież, że wcale by m tego nie chciała. – Następnie odezwała się do słuchawki:
– Dzień dobry , panie doktorze. Mówi Sheila Selkirk. Obawiam się, że m ój m ąż…
Reszta korespondencj i leżała na stole nietknięta, j akby całkiem o niej zapom nieli.
Sprawnie poruszaj ące się sy lwetki ludzi, oślepiaj ący blask lam p, pieczenie dezy nfekowany ch
ran. Z białej butelki do j ej ram ienia sączy ł się j akiś przezroczy sty pły n, od którego by ło j ej
zim no. Zdrętwiał j ej uszty wniony kark. Ktoś zdj ął j ej kask, ktoś inny noży cam i rozcinał podarte
szorty . Próbowała protestować, ale pielęgniarka orzekła, że inaczej się nie da.
– Dam pani środek przeciwbólowy . – Poczuła ukłucie w nogę.
Próbowała przełknąć ślinę, ale m iała sucho w ustach.
Przed oczam i zam aj aczy ła j ej wy soka postać m ężczy zny w ciem nej m ary narce. Powiedział
j ej to, czego sam a zdąży ła j uż się dom y ślić – że m a złam aną rękę. Dodał też, że konieczna będzie
operacj a. A potem Joanna znów zapadła w błogi sen.
Lekarz popatrzy ł na Jonathana i od razu zadał m u całą serię py tań.
– Czuj e pan ból?
Jonathan skinął głową.
– Gdzie? W ram ieniu?
Znów przy taknął ruchem głowy .
Lekarz wziął do ręki fiolkę z lekam i.
– A ile tabletek pan przy j ął?
– Sześć.
– I nie pom ogły panu?
– Nie.
– No cóż, w takim razie trzeba zabrać go do szpitala – oznaj m ił, zwracaj ąc się do Sheili. –
Prawdopodobnie m iał zawał. – Rzucił j ej oskarży cielskie spoj rzenie. – Nerwy , stres,
przepracowanie… Ostrzegałem panią – dodał, po czy m podniósł słuchawkę, by wezwać karetkę.
Sheila Selkirk by ła wy raźnie podenerwowana.
– Ty lko nie do szpitala, panie doktorze – zaoponowała.
Lekarz przy słonił dłonią słuchawkę.
– Nie m a innego wy j ścia, pani Selkirk – odparł. – Mąż m usi odpocząć. W żadny m wy padku
nie wolno m u teraz się denerwować.
– Błagam , ty lko nie do szpitala – odezwał się Jonathan.
– Zabierzem y więc pana do naszego ośrodka zdrowia – postanowił lekarz. – Tam się panem
zaj m ą.
Ty m razem oboj e by li zadowoleni.
Na j ej łóżku przy siadła j akaś postać w biały m fartuchu. Joanna otworzy ła j edno oko.
– Matthew? – szepnęła.
Patrzy ł na nią z tak troskliwą m iną, że poczuła w żołądku dziwny ucisk. Posłał j ej sm utny
uśm iech, pochy lił się i pocałował j ą w czoło.
– Jo – odezwał się. – Ale napędziłaś m i stracha.
– Przepraszam . – Zam knęła oczy i odpły nęła.
Tak rzadko widy wała Matthew w biały m fartuchu. W pracy nosił zwy kle zielony kitel
chirurgiczny , w który m przy pom inał raczej ogrodnika… Zapadła w sen, czuj ąc j ego doty k na
zdrowej ręce.
Piętro niżej leżał Jonathan Selkirk, który próbował się uwolnić od towarzy stwa własnej żony .
– Nie m usisz tu siedzieć. Pielęgniarki się m ną zaj m ą – rzekł, przy glądaj ąc się j ej , j ak pakuj e
j ego rzeczy do m ałej walizki.
– Zabiorę j e do dom u, kochanie.
– Naprawdę nie m usisz tu siedzieć – powtórzy ł. – Idź j uż i zostaw m nie w spokoj u, proszę cię
– dodał, poiry towany .
– Dobrze, zaraz sobie pój dę. – Popatrzy ła na niego dziwnie, obrażony m wzrokiem . – Wtedy
odpoczniesz sobie ode m nie. Wpadnę j eszcze dziś wieczorem zobaczy ć, j ak się czuj esz. No, to na
razie – rzuciła z uśm iechem . – Muszę j eszcze coś załatwić. Zadzwonię do biura i powiem im , co
się stało.
– Nie trzeba, sam to zrobię.
Pochy liła się nad nim .
– Pam iętaj , co powiedział lekarz: nie wolno ci się denerwować.
Wieczorem znów przy szła, ty m razem na dłużej . Krzątała się po sali, przy glądaj ąc się
urządzeniom , do który ch go podłączono.
– Ciekawe, do czego służą – zastanawiała się. – Po co to wszy stko? – Zerknęła na butelkę z
przezroczy sty m pły nem , skąd plastikowa rurka prowadziła prosto do j ego ram ienia.
Jej m ąż spoj rzał niechętnie na m onitor.
– Nie zasnę przy ty m , j eśli to będzie pikać m i nad uchem przez całą noc.
Sheila Selkirk zaczęła m anipulować przy przy ciskach.
– Dopóki nie włączy się alarm , to nie m asz się co m artwić.
Po chwili aparat wy dał głośny , wy soki dźwięk i naty chm iast poj awiła się pielęgniarka.
Popatrzy ła na Jonathana, nacisnęła j akiś guzik, by wy łączy ć alarm , i zm ierzy ła Sheilę Selkirk
surowy m spoj rzeniem .
– Proszę niczego nie doty kać – nakazała. – Aparatura j est nastawiona.
Sheila odprowadziła j ą wzrokiem .
– To wszy stko służy chy ba do ratowania ży cia – podsum owała.
Po twarzy Jonathana przebiegł gry m as bólu i przerażenia. Przeszkadzała m u obecność żony ,
j ej nerwowe ruchy , j ej doty k.
Wreszcie zebrała się do wy j ścia. Pocałowała go lekko w policzek.
– Dobranoc, kochanie – rzuciła. – Do zobaczenia później .
Dopiero gdy wy szła i zam knęła za sobą drzwi, nagle uświadom ił sobie, że Sheila zabrała m u
ubranie i zostawiła ty lko piżam ę, kapcie i szlafrok. Poczuł się uwięziony . Brzęczy kiem wezwał
pielęgniarkę i poprosił o telefon, ale ta spoj rzała na niego niepewnie i m ruknęła pod nosem , że
powinien raczej odpocząć.
– Niech pani przy niesie telefon! – warknął, ale pielęgniarka wy szła i został zupełnie sam .
Ty m czasem na kory tarzu Sheila Selkirk rozm awiała z inną z pielęgniarek.
– To zawał, prawda? – py tała uparcie. – Lekarz sam m ówił, że to zawał – dodała, zaciskaj ąc
palce na swej czarnej , płóciennej torbie.
Pielęgniarka patrzy ła na nią, zdziwiona.
– Tak, ale to j eszcze nic pewnego – odparła. – Wy niki będą dopiero j utro.
– Jutro? – Sheila Selkirk pokiwała głową.
Pielęgniarka położy ła j ej dłoń na ram ieniu.
– Musim y m ieć pewność – uspokoiła j ą. – Proszę się nie m artwić.
Twarz Sheili przy brała surowy wy raz.
– Wcale się nie m artwię – rzuciła.
Pielęgniarka posłała j ej serdeczny uśm iech.
– Żony zawsze tak m ówią.
Sheila popatrzy ła na nią py taj ąco.
– Na początku każda, która przy chodzi tu do m ęża, znosi to bardzo dzielnie – wy j aśniła tam ta.
– Aha – m ruknęła Sheila, po czy m odwróciła się i ruszy ła kory tarzem .
– Nie tędy – zawołała za nią pielęgniarka. – Wy j ście j est z drugiej strony .
– Ale, tu j est napisane… – Sheila wskazała na tabliczkę z napisem „wy j ście”.
– Tam są schody przeciwpożarowe – wy j aśniła pielęgniarka.
Gdy znów otworzy ła oczy , Matthew nadal by ł z nią. Nie siedział j uż na krawędzi łóżka, ty lko
stał przy oknie, odwrócony ty łem do niej . Joanna leżała bez ruchu, obserwuj ąc delikatne ruchy
j ego barczy sty ch ram ion i j asne, lekko zm ierzwione włosy . Rzadko kiedy m iała okazj ę
przy glądać m u się ukradkiem , kiedy tak stał spokoj nie, nieświadom y j ej spoj rzenia, dlatego
upaj ała się tą chwilą, leżąc cicho i obserwuj ąc go spod przy m rużony ch powiek. Miała nadziej ę,
że Matthew zdąży się odwrócić, nim znów zapadnie w sen. I rzeczy wiście: westchnął głęboko,
palcam i przeczesał nerwowo włosy , odwrócił głowę i napotkał j ej wzrok.
– Już nie śpisz – zauważy ł z uśm iechem .
Przez chwilę stał i patrzy ł na nią, po czy m dwom a duży m i krokam i zbliży ł się do j ej łóżka,
schy lił się i pocałował j ą w czoło.
– Witaj , m oj a Śpiąca Królewno – dodał, śm iej ąc się. – Przespałaś ładny ch parę godzin. Jest
j uż późno, prawie dziewiąta. – Odkaszlnął i przy siadł na krawędzi łóżka. – Zdąży łem w ty m czasie
pój ść do pracy i wrócić.
Uśm iechnęła się leniwie i obj ęła go za szy j ę zdrowy m ram ieniem .
– Czuć j eszcze od ciebie anty septy kam i, Matthew.
Wziął głęboki oddech.
– Założy li ci m etalową śrubę. Będzie bolało i przez parę ty godni będziesz nosić gips. –
Uśm iechnął się nieśm iało. – Widziałem twój rentgen i chciałem ci to powiedzieć.
Zerknęła na rękę w gipsie.
– Od razu wiedziałam , że j est złam ana. Nie m usiałam czekać na rentgen.
Posłał j ej szeroki uśm iech.
– No, no, m ądrala z ciebie. Nie wiedziałaś ty lko, że to wy glądało dość poważnie. Złam ałaś
obie kości, Jo – dodał łagodnie. – Całe szczęście, że skończy ło się ty lko na ty m … Ale co się
właściwie stało?
W pam ięci wciąż m iała rozpędzoną ciężarówkę i j ej szy bko obracaj ące się koła, z który ch
j edno m usiało j ą uderzy ć.
– Chy ba zahaczy ł m nie przej eżdżaj ący tir.
Patrzy ł na nią ciepły m , ale poważny m wzrokiem bły szczący ch, zielony ch oczu.
– Dzięki Bogu, że ży j esz. Ty lko j ak ty sobie teraz dasz radę?
Z trudem podniosła się i usiadła.
– Co m asz na m y śli?
Rozej rzał się po sali.
– No, wiesz… pranie, gotowanie. Przez j akiś czas nie będziesz m ogła nawet prowadzić
sam ochodu, a o rowerze m ożesz zapom nieć – dodał surowy m tonem .
– Przecież zawsze m ogę zabrać się z Mikiem .
– Nie będziesz m ogła pracować – orzekł. – Potrzebuj esz opieki.
– Spoważniała nagle.
– – Daj spokój , Matthew – odparła. – Na pewno j akoś sobie poradzę.
Westchnął głęboko.
– Naprawdę dam sobie radę – powtórzy ła. – Wszy stko będzie dobrze.
Zam ilkł i długo siedział na krawędzi j ej łóżka, patrząc na nią troskliwie. Wzięła go za rękę i
ścisnęła.
– Dam sobie radę – powtórzy ła stanowczy m tonem .
Jęknął, zniecierpliwiony i zm arszczy ł czoło.
– Wiedziałem , że tak będzie – wy buchnął. – Mogłaby ś przecież się do m nie wprowadzić –
dodał nieśm iało. – Mam duże m ieszkanie, zaopiekowałby m się tobą.
Joanna opadła na poduszkę.
– Sam a nie wiem – odparła. – Chy ba nie j estem j eszcze gotowa.
Matthew zacisnął wargi.
– Nie bądź niem ądra, Jo.
– Mówię ci, że dam sobie radę – powtórzy ła, wy raźnie poiry towana.
– No, zobaczy m y – westchnął, pochy lił się, ucałował j ą w policzek i odgarnął j ej włosy z
czoła.
– A co z m oim rowerem ?
Skrzy wił się.
– By ł kom pletnie zdezelowany , ale zawiozłem go do serwisu i powiedzieli, że j akoś naprawią.
– To świetnie – uśm iechnęła się.
– No, a teraz siostrzy czka da ci zastrzy k. Pośpij sobie j eszcze, Joanno, a j a wpadnę j utro z
sam ego rana, zanim poj adę do pracy . – Zatrzy m ał się w drzwiach. – I proszę cię, rozważ m oj ą
propozy cj ę – dodał, patrząc na nią czule. – Teraz j est naj lepszy m om ent. – Uśm iechnął się
wy niośle. – Wiesz, zawsze chciałem by ć niańką.
Gdy by ty lko czuła się lepiej , od razu by go zbeształa, ale ogarnęła j ą taka senność, że znów
zam knęła oczy i naty chm iast odpły nęła.
Ty m czasem piętro niżej Jonathan Selkirk szedł kory tarzem , wpatruj ąc się w przem y kaj ące na
suficie światła.
W nocy dręczy ły j ą dziwne, niespokoj ne sny . Śniło j ej się, że Matthew dał j ej niewielki,
m osiężny klucz, a ona położy ła go na dłoni. By ł ciepły , robił się coraz gorętszy , aż w końcu
wy palił j ej w dłoni dziurę w kształcie klucza. Zobaczy ła przez nią koła ciężarówki, które obracały
się z ogrom ną szy bkością, zm ieniaj ąc wzory j ak w dziecięcy m kalej doskopie. A potem leżała na
środku drogi, trzy m ała się za ram ię i krzy czała. Jakiś sam ochód j echał w j ej stronę, ale z dołu nie
by ło widać twarzy kierowcy .
Obudziła się w środku nocy i wezwała pielęgniarkę. Z ciem ności wy łoniła się ubrana na biało
postać. Łagodny m głosem spy tała, czy boli. Joanna wzięła ty lko ły k zim nej , czy stej wody ,
opadła na poduszkę i zasnęła, a kiedy znów się obudziła, sala wy pełniła się blaskiem
wschodzącego słońca. Ktoś stał przy j ej łóżku.
Wy tęży ła wzrok. Matthew m iał przy j ść z sam ego rana/ Ale to nie by ł on, ty lko sierżant Mike
Korpanski. Popatrzy ła na j ego szerokie barki i ciem ne włosy i zm arszczy ła brwi.
– Chy ba trochę za wcześnie na odwiedziny , co?
– Wiem , że m iałaś wy padek. Strasznie m i przy kro – wy j ąkał, speszony .
Zm ruży ła oczy i przy j rzała się j ego twarzy : m iał obrażoną m inę, starał się unikać j ej wzroku
i stał szty wno. Joanna dobrze go znała. Zawsze się tak zachowy wał, kiedy m iał j akiś problem , a
sądząc po j ego zasępionej m inie, ty m razem by ło to coś naprawdę poważnego.
– No, m ów, o co chodzi, Mike – zagadnęła, próbuj ąc się podnieść. – Co się właściwie stało?
Po cóż tu przy szedłeś?
Nie odpowiedział, ty lko popatrzy ł na nią gniewnie spode łba. Nagle usły szała, że na kory tarzu
coś się dziej e. Na oddziale panował wzm ożony ruch, co chwila sły chać by ło dźwięk otwierany ch
i zam y kany ch drzwi i donośne głosy . Wszy stko to zakłócało szpitalny spokój .
Joanna oparła się o poduszkę i czekała na wy j aśnienia Mike’a.
Ten, z natury dość wy buchowy i nieprzewidy walny , podszedł do okna, walnął pięścią w
parapet i rzucił j ej gniewne spoj rzenie.
– Że też, do cholery , m usiało ci się to przy darzy ć właśnie wczoraj !
– Mike – odezwała się cierpliwie. – To nie m oj a wina. Po prostu stało się i j uż. No, powiesz m i
wreszcie, co się stało, czy będziesz czekał, aż pociągnę cię za j ęzy k?
Za oknem rozległo się wy cie policy j ny ch sy ren, blisko, coraz bliżej , aż wreszcie ucichło.
Mike podszedł do łóżka.
– W nocy zniknął stąd pewien pacj ent – oznaj m ił. – Może po prostu uciekł… – dodał z
zawahaniem – ale na razie nic j eszcze nie wiadom o. Równie dobrze ktoś m ógł go porwać.
– A co to za pacj ent?
– Facet w średnim wieku, prawnik – odparł. – Przy j ęto go wczoraj . Skarży ł się na bóle w
klatce piersiowej , prawdopodobnie m iał zawał, a dziś rano j ego łóżko by ło puste.
Joanna zm arszczy ła czoło.
– No cóż, zdarza się, że ludzie uciekaj ą ze szpitala – przy znała powoli. – Maj ą swoj e powody .
– Zam ilkła, wsłuchuj ąc się w dochodzący z kory tarza zgiełk. – A skąd ci przy szło do głowy , że to
porwanie?
– Facet by ł podłączony do aparatury i leżał pod kroplówką. Ktoś m usiał gwałtownie pozry wać
rurki i przewody , bo na plastrach są ślady naskórka i włosy .
Spoj rzała na niego, zaciekawiona.
– No i co?
– Na podłodze by ły ślady krwi, prowadzące do wy j ścia przeciwpożarowego. Lekarz twierdzi,
że to od zerwanej kroplówki. – Zam y ślił się. – Mnie się zdaj e, że gdy by facet rzeczy wiście
uciekał, to chy ba naj pierw zatam owałby krew. Bo po co uciekać z krwawiącą ręką?
Joanna przy gry zła paznokieć.
– No i dokąd poszedł?
– Zniknął bez śladu. Nikt nigdzie go nie widział, a facet m iał na sobie ty lko w piżam ę.
Poruszy ła ręką w gipsie.
– A przeszukaliście j uż szpital? By liście u niego w dom u?
Mike podszedł bliżej i zm arszczy ł czoło.
– Czy żby narkoza padła ci na m ózg, Joanno? – fuknął. – Jasne, że przeszukaliśm y wszy stko.
Przy chodzę do ciebie po pom oc i radę, a ty m nie pouczasz j ak j akiegoś żółtodzioba – wy rzucił
j edny m tchem . – Lekarz m ówi, że ten facet j est ciężko chory i podej rzewaj ą u niego zawał –
dodał, zaciskaj ąc dłoń w pięść. – Może ktoś oderwał go od aparatury i zabrał ze szpitala wbrew
j ego woli.
– A ochrona?
Mike popatrzy ł na nią z niesm akiem .
– Maj ą ty lko dwóch portierów, na wpół ślepy ch dziadków po siedem dziesiątce. W cały m
budy nku są zwy kle otwarte wszy stkie okna i drzwi.
– A gdzie leżał ten facet? Na parterze?
Mike skinął głową.
– Obok by ła pusta sala z szeroko otwarty m oknem . Każdy łatwo m ógł wej ść do środka.
– I naprawdę nikt nie widział, że facet wy chodzi?
– Nie.
– A co na to j ego rodzina?
Mike położy ł palec na ustach w zam y śleniu.
– Jego żona j akoś się ty m nie przej ęła. Wierzy , że w końcu się znaj dzie.
– Ale się nie znalazł?
Pokręcił głową.
– Jakby zapadł się pod ziem ię, Jo. Przepraszam , nie powinienem ci m ówić. – Zerknął na j ej
rękę w gipsie. – Colclough się wścieknie, że ci o ty m wspom niałem . Mówi, że po tak poważny m
wy padku dopiero za parę m iesięcy będziesz m ogła wrócić do pracy . Zostawm y to – dodał,
patrząc na j ej gips z wy raźną niechęcią. – Ponosisz go j eszcze parę ładny ch ty godni. Na pewno
zdąży m y znaleźć tego faceta, nim stąd wy j dziesz. – Kopnął nogę od łóżka. – Sam i go znaj dziem y ,
ży wego albo m artwego.
Nagle Joanna poczuła ogrom ny przy pły w adrenaliny , która uśm ierzy ła ból i dodała j ej
energii. Gips na prawej ręce nagle stał się nieznośny m ciężarem . Usiadła prosto.
– A kim w ogóle by ł ten facet? – spy tała. – Jak się nazy wał?
Mike wy silił się na uśm iech.
– Kim by ł? Uży łaś czasu przeszłego, Joanno. Wy ciągasz pochopne wnioski. A podobno to j a
j estem im pulsy wny .
– Przecież sam tak uważasz. – Spoj rzała na niego uważnie. – Przy znaj się, Mike: m y ślisz, że
facet nie ży j e, co?
– Ty to powiedziałaś – bronił się.
– Tak – przy znała po chwili. – Bo sam a tak uważam , ale to wcale nie znaczy , że j estem
pesy m istką – dodała, zam y ślona. – Niektórzy ciężko znoszą poby t w szpitalu i robią różne dziwne
rzeczy , posuwaj ą się nawet do ucieczki. – Zm arszczy ła brwi. – Ty le że ten facet zniknął w dość
niety powy ch okolicznościach. My ślisz, że ktoś odłączy ł go od aparatury i zerwał kroplówkę?
Mike skinął głową.
Całe to zdarzenie rozbudziło w niej silną ciekawość.
– Powiedz m i o nim coś więcej – poprosiła.
Mike opadł na krzesło.
– Nazy wa się Jonathan Selkirk – zaczął. – Mieszka tu, w Leek. To prawnik.
Joanna od razu przy wołała w pam ięci twarz m ężczy zny o stalowy m spoj rzeniu, poważnej
twarzy i drobny ch wąsikach.
– Znam go – orzekła. – To stary wy ga, prowadzi kancelarię razem z ty m drugim
cwaniaczkiem . – Zerknęła na Mike’a. – Czekaj , j ak on się nazy wa?
– Rufus Wilde.
Joanna przy m knęła oczy , usiłuj ąc coś sobie przy pom nieć.
– Zaraz, czy oni przy padkiem czegoś nie przeskrobali? Coś m i się zdaj e, że narazili się ludziom
z wy działu przestępstw gospodarczy ch.
– Tak, ale to by ło parę m iesięcy tem u, a potem sprawa ucichła. Przeklęci prawnicy –
pry chnął pogardliwie. – Niektórzy z nich to gorsi dranie niż ci przestępcy , który ch bronią w
sądzie.
– No, bez przesady , sierżancie. Większość prawników walczy o sprawiedliwość tak j ak m y .
– Zależy , co rozum iesz przez sprawiedliwość – odparł ponury m tonem .
Joanna poruszy ła gips: by ł ciężki, zim ny i j akby całkiem obcy . Uwięziona w środku ręka
sprawiała ból.
– Ty lko nie wdawaj m y się teraz w żadne poważne dy skusj e, Mike. No, to co j eszcze wiesz o
ty m Selkirku?
– Chwileczkę – rzucił szy bko. – Jesteś poważnie chora, a j a ty lko m iałem się z tobą
skonsultować.
– Naprawdę? – spy tała, a Mike od razu wy czuł w j ej tonie żartobliwą nutę.
Zam ilkł na chwilę, po czy m wzruszy ł ram ionam i.
– No dobrze, m asz racj ę, właściwie to ty lko złam ana ręka… A więc żona Selkirka wspom niała
coś o j akim ś liście, który Jonathan dostał wczoraj rano. Mówiła, że to m ogło spowodować zawał.
Joanna podniosła wzrok.
– A co to za list?
– By ło w nim coś o testam encie.
Joanna pom y ślała zaraz dokładnie to sam o, co Sheila Selkirk:
– To pewnie zwy kła ulotka reklam owa – podsum owała. – Sam a czasem takie dostaj ę.
Ale Mike pokręcił głową.
– To nie żadna ulotka – odparł. – To by ł wy druk z kom putera, j edno zdanie, że ktoś radzi m u
spisać testam ent. Nic dziwnego, że facet się zdenerwował. Sam widziałem ten list – żadnego
nagłówka, num eru telefonu czy adresu nadawcy . Nic podobnego.- zaprzeczy ł stanowczo. – To na
pewno nie ulotka… ale na pogróżkę też m i to nie wy glądało.
– A na co? – spy tała stanowczy m tonem .
– Sam nie wiem . List by ł zaadresowany do Jonathana Selkirka, zawierał ty lko to j edno zdanie
o testam encie i ani słowa więcej .
– A j ak m y ślisz, Mike, po co ktoś wy sy łałby coś podobnego?
– Może to j akieś ostrzeżenie.
Podniosła wzrok.
– Niby przed czy m ?
– Może ktoś po prostu grozi m u śm iercią – odparł niepewnie.
– I potem nagle facet znika bez śladu – dodała i zam y śliła się. – A j ego żona nikogo nie
podej rzewa?
Mike zaprzeczy ł.
– Może po prostu nie chciała m i powiedzieć. Twierdzi ty lko, że na kopercie j est stem pel
pocztowy z Leek, a więc list wy słał ktoś m iej scowy . I wciąż j est przekonana, że m ąż niedługo się
znaj dzie.
– A ty m y ślisz, że to porwanie?
– Tego nie powiedziałem – zaprotestował.
– Sam przecież m ówiłeś, że został zabrany wbrew swoj ej woli. Czy li co to oznacza? –
naciskała. – A więc podej rzewasz, że gdzieś go przetrzy m uj ą albo zdąży li go j uż załatwić –
podsum owała stanowczo za niego.
Mike m ilczał przez chwilę, po czy m wy j ąkał cicho:
– Muszę go odnaleźć, Jo, ale bez ciebie nie dam rady .
Zabrzm iało to niem al j ak błaganie.
– Dobrze, w takim razie wezwij pielęgniarkę – nakazała. – Zaraz się ubiorę.
To by ła czy sta form alność: wy starczy ło ty lko podpisać oświadczenie zwalniaj ące szpital od
wszelkiej odpowiedzialności. Joanna wiedziała, że lekarze nie pochwalaj ą j ej decy zj i, ale nie
zwracała na to uwagi. Mike m iał racj ę, że bez niej sobie nie poradzi, a poza ty m sam a chciała
wziąć udział w poszukiwaniach Jonathana Selkirka. Po wy pisaniu się z ośrodka na własne żądanie
usiadła i czekała. Mike ty m czasem wy słał j edną z policj antek do j ej dom u po j akieś luźne,
wy godne ubrania. Czekaj ąc, Joanna siedziała j ak na rozżarzony ch węglach, przej ęta i
zniecierpliwiona.
Ale po przy j eździe policj antki zrozum iała, dlaczego Matthew tak bardzo nalegał, by j ej
pom óc. Gips obezwładniał j ą do tego stopnia, że nie m ogła nawet założy ć bielizny .
Spoj rzała bezradnie na policj antkę.
– Chy ba m usisz m i pom óc, Dawn – odezwała się.
Policj antka zachichotała.
– Wiedziałam , że tak będzie – odparła. – Przecież nie m oże się pani pokazać w takim stroj u,
pani inspektor. A do tego j eszcze ten fatalny gips…
– Gips to zło konieczne – odparła.
Mim o zniecierpliwienia Joanna nie m ogła powstrzy m ać się od uśm iechu na widok swego
odbicia w lustrze: przekrzy wiona spódnica, opadaj ące raj stopy , na wpół naciągnięty sweter.
Czuła się bezradna, a zarazem poiry towana, że traci ty le cennego czasu na ubieranie się.
Zam arła w bezruchu, gdy na salę wpadł j ak burza Matthew w swoim chirurgiczny m kitlu.
– Joanno! – krzy knął, wy raźnie rozzłoszczony . – Co ty , do cholery , wy prawiasz? Wy pisuj esz
się na własną prośbę? – Spiorunował wzrokiem policj antkę, która spłoniła się i wy szła, m rucząc
pod nosem , że zaczeka na zewnątrz. Zniecierpliwiony Matthew odprowadził j ą wzrokiem do
drzwi, po czy m zwrócił się do Joanny : – Może m i wy j aśnisz, co się stało?
Uśm iechnęła się.
– Zaraz – odparła. – Ty lko pom óż m i założy ć sweter.
Odkaszlnął, podszedł do niej , naciągnął j ej drugi rękaw swetra i wy gładził m ateriał.
– Dzięki – rzuciła, nie zważaj ąc na j ego gniewny wzrok. – Miałeś racj ę, to wcale nie takie
proste.
– A widzisz, m ówiłem ci. No, słucham , co takiego się stało.
– Wczoraj zniknął stąd j eden z pacj entów.
Ale Matthew m achnął ty lko ręką.
– Jasne, sły szałem o ty m . Jakiś idiota wy straszy ł się szpitala – pry chnął. – Ale to nie powód,
żeby ś od razu zry wała się z łóżka, Joanno – dodał łagodnie. – Musisz odpocząć. To by ło silne
uderzenie, m iałaś wstrząs m ózgu.
– Wiem , ale teraz j uż m i lepiej , Matthew – odparła. – Proszę cię, ty lko nie rób scen. Jakby co,
to naty chm iast zgłoszę się do lekarza. A na razie m uszę im pom óc odszukać tego faceta. Trzeba
zaplanować akcj ę, poinstruować ludzi… Nie m uszę nawet nigdzie się ruszać.
– Powinnaś odpocząć – upierał się, nie kry j ąc złości. – Bez ciebie na pewno sobie poradzą.
– Nie m asz poj ęcia, ile to roboty – odparła, m arszcząc czoło. – Sam i nie poprowadzą
dochodzenia. Potrzebuj ą j ak naj więcej ludzi. Tu nie m a czasu na odpoczy nek.
Chwy cił j ą za ram iona.
– Daj spokój , to ty lko j akiś stary wariat – przekony wał. – Widocznie cierpi na zaniki pam ięci i
snuj e się gdzieś po ulicach. Na pewno go znaj dą.
Ale Joanna by ła nieustępliwa.
– Mike twierdzi, że odłączono go od aparatów i zerwano m u kroplówkę. Na łóżku i na podłodze
by ły ślady krwi… Żaden stary wariat by tego nie zrobił. Facet m iał na sobie ty lko piżam ę i j eśli
snuj e się po ulicach, to dlaczego nikt go nie widział?
Matthew zgrom ił j ą wzrokiem .
– Masz obsesj ę na punkcie swoj ej pracy – fuknął. – Nic innego cię nie obchodzi. Wy obrażasz
sobie, że j esteś j akąś bohaterką? Znalazła się druga Joanna d’Arc!
By ła wściekła na niego za te słowa i ucieszy ła się, gdy wreszcie zostawił j ą sam ą.
Nietrudno by ło trafić na salę, gdzie stało łóżko Jonathana Selkirka. Drzwi oznakowane by ły
żółtą taśm ą, grupa ludzi z ekipy śledczej krzątała się w biały ch fartuchach, a personel i pacj enci
rzucali w ich stronę ciekawskie spoj rzenia. Joanna włoży ła plastikowe ochraniacze na obuwie.
Mike stał w nogach łóżka i wy dawał polecenia. Przy glądała m u się przez chwilę. Mim o j ego
nakazów na sali wciąż panowały chaos i zam ieszanie. Pośrodku, otoczone aparaturą, stało wąskie,
wy sokie łóżko szpitalne. By ła przy nim niewielka tabliczka z nazwiskiem chorego, j ego datą
urodzenia i nazwiskiem lekarza-specj alisty , niej akiego doktora Mereditha. Kołdra by ła zwinięta, a
na prześcieradle leżała cała m asa plastikowy ch rurek o różny ch kolorach, prowadzący ch do
aparatu z m onitorem . Przy końcówkach, które wcześniej widocznie przy czepione by ły do ciała
chorego, widniały kwadratowe kawałki plastra. Joanna schy liła się i zauważy ła na nich włosy i
fragm enty skóry . Mike m iał racj ę – ktoś m usiał zerwać j e siłą.
– Chcę m ieć zdj ęcia ty ch wszy stkich rurek – rzuciła do fotografa. – A potem trzeba odciąć
końcówki, zapakować w worki, opisać i wy słać do laboratorium .
Obiegła wzrokiem salę. U wezgłowia łóżka stał wy soki, m etalowy stoj ak, na który m wisiał
worek z przezroczy stą substancj ą. Prowadziła od niego plastikowa rurka, zakończona cienkim
wenflonem , który wcześniej tkwił w ży le Selkirka, przy m ocowany plastrem . Końcówka rurki
leżała teraz na podłodze w kałuży krwi zm ieszanej z wodnisty m pły nem , a wielkie czerwone
plam y prowadziły aż do sam y ch drzwi. Joanna zerknęła na plaster przy końcówce tej rurki i
dostrzegła na nim włosy i naskórek. Nie ulegało wątpliwości, że kroplówka też została zerwana siłą.
Joanna rozej rzała się dokoła: wszy scy patrzy li na nią wy czekuj ąco.
Przez chwilę stała w m iej scu, rozglądaj ąc się uważnie po sali. Mim o krzątaj ącej się tam
grupy policj antów sprawiała wrażenie j akiegoś upiornego m iej sca, nagle pozbawionego ży cia.
Kardiom onitor nie pokazy wał j uż bicia serca, zerwana kroplówka zwisała do podłogi, na pusty m
łóżku leżała wgnieciona poduszka, a na niej kilka siwy ch włosów. Brakowało ty lko j ego sam ego –
Jonathana Selkirka. Joanna zrozum iała wreszcie, dlaczego Mike’a tak bardzo to intry guj e.
Podniosła wzrok.
– Pobierzcie odciski palców od personelu – nakazała. – I starannie przeszukaj cie salę. Bądźcie
tak dokładni, j akby ście m ieli do czy nienia z zabój stwem . – Po ty ch słowach wszy scy
m im owolnie zerknęli na łóżko, j akby rzeczy wiście leżał na nim trup. – Przerwiem y poszukiwania,
gdy ty lko Selkirk się znaj dzie.
W grupce policj antów natknęła się na posterunkową Dawn Critchlow.
– Przekaż salowej , że zaj m uj em y to pom ieszczenie na co naj m niej czterdzieści osiem godzin.
Posterunkową Critchlow znikła za drzwiam i, a inni zabrali się do swoich zadań. Mike spoj rzał
na nią z uśm iechem .
– Na pewno dasz sobie radę, Joanno? – spy tał, zerkaj ąc na j ej gips.
– Jasne, pod warunkiem , że wezm ę końską dawkę aspiry ny i napij ę się porządnej kawy . –
Odwróciła się i popatrzy ła na zaschniętą krew na podłodze.
– Lekarz twierdzi, że ktoś zerwał m u kroplówkę – pospieszy ł z obj aśnieniam i Mike. – Naj pierw
wy łączy ł dopły w pły nu, a potem wy szarpnął rurkę. I stąd ta krew – dodał, przeły kaj ąc ślinę. –
Pielęgniarka zorientowała się, że pacj enta nie m a, a potem zauważy ła na podłodze ślady krwi
prowadzące do wy j ścia przeciwpożarowego. Biedaczka naj adła się strachu.
– A więc wy dostał się wy j ściem awary j ny m … – zam y śliła się. – To dlatego nikt go nie
widział.
Mike przy taknął ruchem głowy .
– A j ak się nazy wa ta pielęgniarka?
– Yolande Prince – odparł. – Jest w szoku.
– Nic dziwnego. Trzeba będzie z nią porozm awiać. – Zerknęła na j ednego z posterunkowy ch.
– Dopilnuj cie, żeby się do nas zgłosiła. Wezwij cie wszy stkie osoby , które m iały wtedy dy żur.
– Wezwać j e na kom endę?
– Nie, porozm awiam z nim i tutaj . I tak m iały sporo wrażeń j ak na j eden dzień – dodała sucho.
Jeszcze raz dokładnie przy j rzała się łóżku, po czy m zwróciła się do Mike’a:
– Przy pom nij m i, co m iał na sobie w chwili zniknięcia – poprosiła, zaciekawiona.
– Ty lko piżam ę.
– I nic więcej ?
Mike skinął głową i wskazał na wieszak na drzwiach.
– Szlafrok wisi na m iej scu – zauważy ł. – Ale j est j eszcze coś… – dodał, schy laj ąc się i
podnosząc brązowe, kraciaste kapcie. – Na podłodze w kory tarzu znaleźliśm y ślady j ego stóp.
Facet wy szedł stąd na boso.
– Ciekawe, czem u nie włoży ł kapci.
Mike spoj rzał na nią.
– I właśnie dlatego podej rzewam , że został porwany . To m i nie wy gląda na zwy czaj ną
ucieczkę. Nawet sam obój cy nie lubią chodzić boso. Człowiek odruchowo zakłada coś na stopy .
Joanna utkwiła wzrok w podłogę.
– Ale wczoraj przy j echał ubrany , prawda?
– Tak, j ednak potem żona zabrała j ego rzeczy do dom u – odparł. – Już j ą o to py taliśm y .
Pokiwała głową.
– A j ak niby pory wacz się tu dostał?
– Może przez sąsiednią salę – zasugerował Mike. – Nikt tam nie leży .
– Właśnie – przy pom niała sobie. – Mówiłeś, że okno w sali obok by ło otwarte. – Zerknęła na
niego. – Trochę ry zy kowne posunięcie. Jakieś ślady na parapecie? – spy tała.
Mike zaprzeczy ł.
– Niech ludzie z ekipy śledczej dokładnie to zbadaj ą – nakazała, przeszła na drugi koniec sali i
wy j rzała przez okno na m ały zakręt przy wj eździe do ośrodka. – No i co potem ?
– Nie rozum iem …
– Selkirk zniknął ze szpitala. Albo wy szedł sam z zam iarem sam obój stwa, albo ktoś
wy prowadził go siłą. Ale co potem ? Mówiłeś, że wszy stko przeczesaliście i że facet zapadł się pod
ziem ię. To j ak się stąd oddalił? Pieszo czy sam ochodem ?
Mike przełknął ślinę.
– – Nie m am poj ęcia – przy znał. – Jeszcze się nad ty m nie zastanawiałem .
– W takim razie chodźm y się rozej rzeć na zewnątrz – rzuciła i skinęła głową do ekipy
śledczej . – A wy szukaj cie dalej i nie zapom nij cie sfotografować śladów krwi. Pobierzcie też
próbki – dodała. – Może to nie ty lko j ego krew.
Pokiwali głowam i, uśm iechaj ąc się znacząco na widok j ej ręki w gipsie, po czy m wrócili do
pracy .
Czerwone plam y na podłodze prowadziły wy raźnie do wy j ścia przeciwpożarowego, a na
drzwiach, tuż przy klam ce, widniała rozm azana krew. Joanna przy j rzała się j ej przez chwilę.
Mike pokiwał głową.
– Ekipa zdąży ła j uż to sfotografować – oznaj m ił. – Zdj ęli też odciski palców. Zabrałby m
chętnie te drzwi, ale należą do szpitala – dodał. – A poza ty m to na razie ty lko zwy czaj ne
zaginięcie.
Odciski palców by ły dość wy raźne.
– Ktoś m usiał j e m ocno pchnąć – zauważy ła. – Chory człowiek nie m iałby ty le siły .
– A m oże to j ego pchnięto na te drzwi.
Joanna zm arszczy ła czoło.
– Dziwna sprawa – zam y śliła się. – Po co pory wać pacj enta ze szpitala?
Mike przy gry zał kciuk.
– Nie m am poj ęcia, Jo – odrzekł. – My ślałem , że m oże ty wpadniesz na j akiś pom y sł.
Pokręciła głową.
– Na razie j akoś nie wpadłam . – Przy j rzała się dokładnie drzwiom . – A to co?
Kilka centy m etrów nad odciskiem dłoni widniała j akaś nierówna plam a. Wzruszy ł
ram ionam i.
– Nie wiem – odparł. – Nie zdąży łem tego sprawdzić.
– To też m i wy gląda na krew. A j eśli ktoś wy prowadził go ty m i drzwiam i, to równie dobrze
m ógł się tędy dostać do budy nku.
Wy szli z budy nku na brukowaną ścieżkę, prowadzącą na parking. Joanna wzięła głęboki
oddech.
– Drzwi awary j ne zawsze m uszą by ć otwarte – westchnęła.
– Oczy wiście – przy taknął Mike. – Takie są przepisy . Nie wolno ich zam y kać, bo zam ek j est
ty lko od środka.
– Nie m aj ą tu nawet porządnej ochrony . Facet m ógł wsiąść do auta i odj echać
niezauważony .
– Na to wy gląda.
– A kto j est j ego naj bliższy m krewny m ?
– Żona – odparł Mike. – Ale m a j eszcze sy na.
– Ty lko j ednego?
Mike przy taknął.
– A znaj om i? Może m iał kochankę?
– Daj spokój , Joanno – przerwał. – Nie drążm y tak daleko. Od j ego zaginięcia m inęło
zaledwie parę godzin.
Uśm iechnęła się lekko.
– Masz racj ę – odparła. Policj anci zdąży li j uż oznakować parking taśm ą. – Przeszukaj cie go
j ak naj szy bciej i wpuśćcie sam ochody , bo inaczej zablokuj ą cały wj azd do ośrodka. Strasznie
m ało tu m iej sca do parkowania.
– Już się robi, pani inspektor.
– Zerknąłeś j uż ten parking, Mike?
– Tak, ale nic nie znalazłem – odparł ponuro. – Facet po prostu zapadł się pod ziem ię.
– A dokąd prowadzą ślady krwi?
– Właśnie na parking.
Pochy laj ąc się nad ziem ią, ruszy li za czerwony m i śladam i. By ły wy raźnie widoczne na
kam ienny ch pły tach i ciem niej sze nawet od asfaltowej powierzchni parkingu.
– A więc ktoś po niego podj echał i w ty m m iej scu Selkirk wsiadł do auta.
– Czy raczej został wepchnięty – poprawił j ą Mike.
– I naprawdę nikt nic nie widział ani nie sły szał?
– Z tego, co wiem , to nie.
– Nic nie rozum iem – iry towała się. – Skoro Selkirk chciał ze sobą skończy ć, to po co ściągnął
sam ochód? I kto po niego przy j echał – ktoś znaj om y czy taksówkarz? Bo j eśli nawet coś dręczy ło
go do tego stopnia, że chciał się zabić… – przerwała, spoglądaj ąc na złowrogie, ceglane m ury
starego budy nku w sty lu wiktoriańskim – to dlaczego po prostu nie zrobił tego tutaj ? Po co uciekać
ze szpitala? Słuchaj , a m oże Selkirk by ł z kim ś w zm owie? – spy tała, patrząc na Mike’a. – Może
żona nie chciała go zabrać i poprosił przy j aciela, żeby przy j echał po niego i zawiózł go do dom u.
Równie dobrze m ógł to by ć ten Rufus Wilde, j ego partner z kancelarii… A j eśli ktoś chciał go
porwać – dodała – to dlaczego właśnie stąd? Z dom u czy z pracy by łoby o wiele łatwiej , a w
ośrodku zawsze kręci się cała m asa ludzi, w dzień i w nocy , i zawsze j est większe ry zy ko, że ktoś
coś zauważy …
Joanna wzruszy ła ram ionam i i skierowała się z powrotem do drzwi.
– No dobrze, pój dę porozm awiać z tą pielęgniarką – oznaj m iła. – Jak ona się nazy wa?
– Yolande Prince. Zaraz ci j ą przy prowadzę.
Złam ana ręka by ła coraz bardziej obolała i ociężała.
– Mike – szepnęła. – Jak skończę rozm awiać z tą Yolande, zawieziesz m nie do dom u Selkirków.
Chcę porozm awiać j eszcze z j ego żoną.
Posłał j ej szeroki uśm iech i skinął głową.
– Jasne – odparł. – Będę twoim osobisty m kierowcą.
Patrzy ła, j ak j ego m asy wna postać oddala się kory tarzem i znika za drzwiam i, po czy m
zm ierzy ła wzrokiem wy soki budy nek. Szpital powinien by ć schronieniem , pom y ślała. Bo gdzie
człowiek m a się czuć bezpieczny , j eśli nie tutaj ? Pielęgniarka Yolande Prince by ła tęgą m łodą
kobietą o szczery m spoj rzeniu niebieskich oczu i ciem ny ch, krótko ścięty ch włosach. Bladość i
zm ęczenie na j ej twarzy świadczy ły o ty m , że m iała ciężką noc. Siadaj ąc, ziewnęła szeroko i
naty chm iast zasłoniła usta dłonią.
– O rany – j ęknęła. – Przepraszam , ale ta noc naprawdę by ła fatalna. – Spochm urniała i
utkwiła wzrok w podłogę. – Chy ba prześladuj e m nie j akiś pech.
Mike odchrząknął.
– Zadam y pani ty lko kilka py tań – oznaj m ił. – Potem będzie pani m ogła j uż odpocząć.
Przeży cia zeszłej nocy wy raźnie j ą zm ęczy ły . Gdy podniosła wzrok na Joannę, ta od razu
dostrzegła j ej szarą, kiepską cerę.
– Nieźle m i się za to dostanie – przy znała. – Ale znaj dziecie go. Na pewno nic m u nie j est –
dodała, wodząc wzrokiem po ich twarzach. – To pewnie zwy czaj ny zanik pam ięci…
– Chcę ty lko wiedzieć, co się wy darzy ło zeszłej nocy – przerwała j ej Joanna.
Uporczy wy ból w złam anej ręce sprawiał, że powoli traciła cierpliwość. Pragnęła ty lko napić
się m ocnej kawy i zaży ć aspiry nę.
– Miała pani wtedy dy żur, tak? O której go pani zaczęła?
– O ósm ej wieczorem – odparła pielęgniarka, m arszcząc brwi. – Miało by ć nas czworo, bo
zwy kle dy żuruj em y param i – dodała, rozżalona. – Ale pech chciał, że Robbie się rozchorował…
– Spoj rzała gniewnie na Joannę. – Gdy by Robbie by ł w pracy , to pan Selkirk na pewno nie
zwiałby nam z ośrodka.
– A skąd pani wie, że pacj ent uciekł? – wtrąciła szy bko Joanna. Yolande zam rugała.
– No, to chy ba oczy wiste. Przecież nikt go nie porwał, inaczej na pewno zacząłby krzy czeć,
nie?
Mike zerknął przelotnie na Joannę.
– Sęk w ty m , że na razie nic nie wiem y – rzuciła cierpko Joanna. – Nie m am y czasu na
zgady wanki, zbieram y ty lko fakty . – Patrząc na zm ęczoną twarz pielęgniarki, wy siliła się na
uśm iech. – Oby ty lko pan Selkirk znalazł się cały i zdrowy . Miej m y nadziej ę, że to ty lko
chwilowy zanik pam ięci – dodała, w duchu sam a w to nie wierząc. – No, ale wróćm y j eszcze do
zeszłej nocy . A więc dy żur m iały ty lko trzy osoby , tak?
Yolande skinęła głową.
– By ło nam bardzo ciężko – ciągnęła. – Trzy osoby na osiem nastu pacj entów, w ty m kilku
ciężko chory ch. – Spoj rzała rozpaczliwie na Mike’a. – Nie m ieliśm y czasu zaj ąć się panem
Selkirkiem .
Joanna pochy liła się naprzód.
– A czy Jonathan Selkirk cierpiał na j akieś zaburzenia?
Pielęgniarka zrobiła zdziwioną m inę.
– Nie rozum iem …
– Czy m iał gorszy nastrój albo stany depresy j ne?
To py tanie wy raźnie j ą poruszy ło. Przerażona, spoglądała to na Joannę, to na Mike’a.
– Nie wiem – wy j ąkała. – Trudno powiedzieć, czy m iał depresj ę… Chy ba nie – dodała,
przy m y kaj ąc zm ęczone powieki. – Chociaż w sum ie by ł trochę przy gnębiony – przy znała po
chwili, podnosząc wzrok. – Ale po zawale to chy ba norm alne, nie?
Oboj e naty chm iast j ej przy taknęli, a Joanna postanowiła zm ienić tem at.
– No dobrze, a czy sprawiał wrażenie kogoś, kto boi się zostać w ośrodku? A m oże nalegał na
powrót do dom u?
Yolande zaprzeczy ła, kręcąc głową.
– Nic m i o ty m nie wiadom o.
– To m oże coś go gnębiło?
– A skąd m am wiedzieć? – nachm urzy ła się. – Naprawdę nie m am poj ęcia. Nawet go nie
znałam . Może z natury by ł sm utasem .
– Czy to na pewno by ł zawał?
– No j asne – odparła i zam ilkła na chwilę. – A cóżby innego? – dodała po chwili. – EKG i
ciśnienie m iał w norm ie, ty lko cały zsiniał i bardzo kiepsko się czuł.
– A rozm awiała pani z nim ?
Pielęgniarka przy taknęła.
– I z j ego żoną – dodała.
– A o której z nim pani rozm awiała?
– Około dziewiątej , kiedy podawałam leki.
– I co wtedy m ówił?
– Skarży ł się na ból, więc zapy tałam , czy chce zastrzy k.
Joanna zerknęła na Mike’a. Po zastrzy ku pewnie by zasnął, pom y ślała.
– No i co?
– Nie chciał. Powiedział, że j akoś wy trzy m a – odparła i zam y śliła się na chwilę. – Powinnam
by ła dać m u ten zastrzy k. Od razu by zasnął i nawet nie próbowałby uciekać. To wszy stko m oj a
wina.
– Czy to lekarz przepisał m u te zastrzy ki?
Yolande pokręciła głową.
– Nie, pan Selkirk dostawał j e ty lko na własne ży czenie.
– I co j eszcze m ówił?
My ślała przez chwilę.
– Prosił o telefon.
Joanna słuchała uważnie.
– I przy niosła m u pani?
– Nie, nie m iałam czasu. By liśm y strasznie zaj ęci.
– To m oże zaniósł m u go ktoś z inny ch dy żuruj ący ch?
Yolande Prince wzruszy ła ram ionam i.
– Nie wiem . Musi pani ich zapy tać.
Joanna postanowiła zrobić to później i zm ieniła tem at.
– A kiedy widziała go pani po raz ostatni?
– Właściwie to powinnam by ła zaglądać do niego co godzinę… – przy znała, zażenowana.
– Proszę posłuchać – przerwała Joanna, m asuj ąc obolałe palce. – Nie j estem pani szefową i
nie obchodzi m nie, j ak wy konuj ecie swoj e obowiązki. Wierzę, że m ieliście wtedy m nóstwo
pracy . Interesuj ą m nie ty lko i wy łącznie fakty . Muszę ustalić, ile czasu m inęło, zanim
zauważy liście, że Selkirk zniknął. Jasne?
Ale pielęgniarka by ła niepocieszona. Na j ej twarzy m alowało się j eszcze większe
przerażenie.
– Czuj ę się okropnie, j akby to by ła m oj a wina – przy znała, ściskaj ąc drżące dłonie. – Chy ba
prześladuj e m nie j akiś pech. Pam iętam , j ak w zeszły m roku…
– Proszę nie zm ieniać tem atu – przerwał j ej Mike. – Interesuj e nas ty lko Jonathan Selkirk.
Zależy nam , żeby j ak naj szy bciej go odnaleźć.
– No więc zaj rzałam do niego około dwudziestej trzeciej – ciągnęła powoli Yolande. –
Wszy stko by ło w porządku, pacj ent j uż zasy piał. Spy tałam , czy ból m inął. Powiedział, że tak i że
czuj e się j uż lepiej , ty lko j est bardzo zm ęczony … Zam knęłam więc drzwi. – Przerwała i
popatrzy ła niechętnie na Joannę. – Pacj ent by ł wy czerpany i m usiał odpocząć, a na oddziale
by ło dość głośno i przy otwarty ch drzwiach nie m ógłby zasnąć. Powiedziałam m u j eszcze
dobranoc i zam knęłam drzwi… Wtedy widziałam go po raz ostatni.
– I co się potem stało?
– Około czwartej nad ranem znów poszłam do niego zaj rzeć. Chciałam zbadać puls i
zm ierzy ć ciśnienie. Drzwi j ego sali by ły uchy lone… Pom y ślałam , że widocznie ktoś z
dy żuruj ący ch j uż tam by ł.
– A py tała ich pani o to?
Yolande pokiwała sm utno głową.
– Tak, ale nikt do niego nie zaglądał. Uznali, że sam a się nim zaj m ę.
– I co j eszcze pani pam ięta?
– Na sali paliło się światło, pościel na łóżku by ła porozrzucana – odparła, wpatruj ąc się w
Joannę. – Sam a pani widziała te pozry wane rurki. Nawet kroplówkę sobie wy rwał – dodała,
wy krzy wiaj ąc twarz. – Okropnie się przeraziłam i szy bko zawołałam koleżanki. My ślałam , że
m oże poszedł sam do toalety – ciągnęła, przy gry zaj ąc paznokieć. – Przeszukaliśm y cały oddział,
zaglądaliśm y dosłownie wszędzie, nawet do szafek – dorzuciła, siląc się na uśm iech. – I wtedy
Gay nor zauważy ła na podłodze ślady krwi. – Yolande popatrzy ła bezradnie. Jej paniczny strach
po części udzielił się Joannie i Mike’owi. – No i poszły śm y za nim i. Prowadziły do wy j ścia
przeciwpożarowego. Wzięły śm y latarkę i zobaczy ły śm y , że ślady prowadzą na zewnątrz.
Wezwałam salową, a portierzy przeszukali teren wokół szpitala – m ówiła, patrząc szeroko
otwarty m i oczam i, w który ch m alowało się przerażenie.
Nieprędko zapom ni tę noc, pom y ślała Joanna.
– Wołaliśm y go przez j akieś pół godziny , a potem salowa wezwała policj ę. Przy j echali
bardzo szy bko – dodała, siląc się na pochwały .
Mike skinął głową.
– Wezwanie przy szło około szóstej nad ranem , a więc by li tu w ciągu dziesięciu m inut.
– Nic więcej nie wiem – podsum owała pielęgniarka. – Poza ty m , że za to i za incy dent z
zeszłego roku pewnie m nie wy lej ą, i to wcale nie z m oj ej winy . – Podniosła się z m iej sca. – Czy
m ogę j uż iść? – spy tała, po czy m ziewnęła szeroko, nie zasłaniaj ąc ust. – Jestem naprawdę
wy kończona.
– Jedną chwileczkę – rzuciła Joanna.
Mike zerknął na nią i gestem zaproponował j ej coś do picia, spoglądaj ąc znacząco na j ej gips.
Popatrzy ła na niego z wdzięcznością.
– I przy nieś m i j eszcze aspiry nę – poprosiła, po czy m zwróciła się znowu do pielęgniarki. – A
ta sala obok?
Dziewczy na przetarła dłonią twarz. – Nie rozum iem …
– W sali obok by ło otwarte okno, tak?
– Owszem , by ło – odparła z naciskiem .
Joanna przy j rzała się j ej uważnie, zanim zadała kolej ne py tanie.
– A więc równie dobrze ktoś m ógł dostać się tam tędy do środka i wej ść do Selkirka bez waszej
wiedzy ?
Przerażona, pokiwała głową.
– A czy tam tej nocy sły szała pani odgłos nadj eżdżaj ącego auta?
Yolande zam y śliła się.
– Sły szałam – przy znała. – To by ło około pierwszej w nocy . Wracałam właśnie z kuchni.
– I co to by ł za sam ochód?
– Nie wiem – odparła, m arszcząc czoło. – Sły szałam ty lko, j ak podj echał i się zatrzy m ał.
My ślałam , że ktoś podwiózł którąś z pielęgniarek do pracy . Nawet nie wy łączy ł silnika, j akby
siedzieli w środku i całowali się na pożegnanie – dodała z uśm iechem .
– Nie wy j rzała pani przez okno?
Yolande pokręciła głową.
– Nie, poszłam na oddział do koleżanki.
– A sły szała pani, j ak odj eżdżał?
– Nie pam iętam – odparła. – Tu ciągle ktoś przy j eżdża i odj eżdża. Nie zwracam y na to
uwagi, chy ba że sły chać j akiś hałas czy pisk opon.
Joanna pokiwała głową.
Odpowiedź dziewczy ny niewiele j ej pom ogła. Trzeba by ło j ednak sprawdzić, czy któraś z
pielęgniarek rzeczy wiście przy j echała do pracy autem około pierwszej w nocy , w przeciwny m
razie m ógł to by ć sam ochód, który m wy wieziono Selkirka z ośrodka.
Po chwili wrócił Mike z dwiem a filiżankam i kawy i podał Joannie kilka tabletek aspiry ny .
– To dzięki uprzej m ości salowej – oznaj m ił.
Joanna połknęła j e, popiła ry kiem kawy i przez chwilę siedziała w m ilczeniu.
– A o której wy szła j ego żona? – spy tała wreszcie.
Yolande zam y śliła się.
– Z tego, co pam iętam , to gdzieś około dwudziestej pierwszej – odparła. – Musiałam j ą nawet
cofnąć, bo chciała wy j ść inny m i drzwiam i.
Mike zerknął ukradkiem na Joannę.
– Szła w przeciwną stronę – ciągnęła pielęgniarka i nagle uświadom iła sobie znaczenie swoich
słów. – O rany , j a naprawdę nie chciałam …
– A więc poszła do wy j ścia przeciwpożarowego?
Osłupiała Yolande skinęła głową.
– I chy ba cieszy ła się, że wreszcie m oże stąd wy j ść – rzuciła po chwili, wy raźnie skrępowana
i przy gnębiona. – O Boże, znów palnęłam coś głupiego. Chodzi o to, że niektórzy pacj enci źle
znoszą poby t w szpitalu i winią za to swoich bliskich. – Uśm iechnęła się. – Sam a pani rozum ie,
prawda?
– Niezupełnie – odparła Joanna, która nie by ła w nastroj u do żadny ch niedom ówień. – A więc
Jonathan Selkirk by ł dla żony utrapieniem ?
– Utrapieniem ? To za m ało powiedziane. Źle j ą traktował – wy j aśniła, wpatruj ąc się w
podłogę. – By ł bardzo niem iły – dodała, rzucaj ąc Joannie wy niosłe spoj rzenie. – Ale pacj enci nie
m uszą by ć m ili – podsum owała, przecieraj ąc dłonią czoło. – Ja czuj ę się naprawdę fatalnie. To
by ł chory człowiek, a j a m iałam się nim opiekować. To wszy stko m oj a wina.
– Okej , dziękuj ę – rzuciła na koniec Joanna. – Teraz j uż m oże pani j echać do dom u i
odpocząć.
Na twarzy pielęgniarki m alowało się uczucie głębokiej ulgi.
Gdy ty lko zam knęły się za nią drzwi, Joanna zwróciła się do Mike’a.
– Dopilnuj , żeby ktoś od nas przesłuchał pozostałe osoby z dy żuru. Później sam a z nim i
porozm awiam . Zadaj cie im kilka ogólny ch py tań: w j akich godzinach dy żurowali, czy widzieli i
sły szeli coś podej rzanego. Może ktoś z nich wie, czy Selkirkowi udało się wtedy skorzy stać z
telefonu. – Skrzy wiła się, sy cząc bólu, który przeszy wał złam aną rękę od palców aż po ram ię. –
No, na m nie j czas. Zawieź m nie do Selkirków. Muszę pogadać z j ego żoną.
Wstała i rozej rzała się po pokoj u pielęgniarskim . Wy glądał dość obskurnie: na gołej ,
obdrapanej podłodze stało wielkie, dębowe, zawalone papieram i biurko, pośrodku królował
kom puter, a obok trzy zielone aparaty telefoniczne, z który ch żaden nie dzwonił. Prowincj onalny
ośrodek zdrowia przy pom inał stary , państwowy szpital z elem entam i nowoczesnej kliniki.
Mike podszedł do okna, oparł swoj e ogrom ne dłonie o kalory fer, popatrzy ł na parking,
otoczony starannie skoszony m trawnikiem .
– Ciekawe, gdzie on się podział – zastanawiał się głośno. – Jak to się stało, że nikt go nie
widział? No i po co w ogóle pory wać człowieka ze szpitala? – Odwrócił się do Joanny . – To
wszy stko wy daj e m i się takie j akieś… bez sensu – wy krztusił, nie m ogąc znaleźć lepszego słowa.
– Czekaj , m am y wiele różny ch wersj i – pocieszy ła go. – Mógł poprosić kochankę albo
przy j aciela, żeby go stąd zabrali. Może chciał dokądś uciec… Albo po prostu cierpi na zaniki
pam ięci – zaśm iała się. – To pewnie j akieś zaburzenia m ózgu w wy niku depresj i – dodała,
zm ieniaj ąc ton.
– A m oże m iał j akichś wrogów? I kto wie, czy w ogóle go znaj dziem y . Może j uż nigdy nie
usły szy sz odpowiedzi na swoj e py tania, Mike. Równie dobrze m ogłoby to by ć kolej ne zaginięcie.
Nagle ogarnął j ą sm utek. Sam a nie wiedziała, czy to j akaś pourazowa depresj a, czy reakcj a
na ból po ty m , j ak przestało działać znieczulenie, czy m oże świadom ość, że nawet w szpitalu
człowiek nie m oże się czuć bezpieczny .
Selkirkowie m ieszkali w piękny m , georgiańskim dom u z czerwonej cegły , którą zdobiły
starannie wy m alowane białe elem enty . Od frontu przy legał kolum nowy porty k, a cała budowla
sprawiała wrażenie idealnie sy m etry cznej . Przy żwirowy m podj eździe nie by ło ani j ednego
chwastu, a zadbane ogrodzenie przy ciągało wzrok ży wy m i barwam i. Mike zatrzy m ał wóz i
wy siadł, by otworzy ć Joannie drzwi od strony pasażera.
– Ale j ak ty lko zdej m ą ci gips, to koniec z tary fą ulgową – ostrzegł.
Uśm iechnęła się i podziękowała.
Wtedy otworzy ły się drzwi dom u i wy szła z nich wy soka, urodziwa kobieta o kasztanowy ch
włosach, ubrana w kwiecistą suknię. Żwir chrzęścił pod j ej stopam i, gdy szła w stronę Joanny i
Mike’a.
– No i co? Znaleźliście go j uż? – zagrzm iała gniewnie donośny m głosem , j akby py tała o
dziecko, które uciekło ze szkoły na wagary .
Joanna zauważy ła, że kobieta nie przej awia ani odrobiny sm utku. Dokładnie przy j rzała się j ej :
m iała m ocno opaloną, zry tą zm arszczkam i twarz i przy pom inała Joannie żeglarkę o cerze
wy sm aganej wiatrem i słońcem podczas rej sów w upalne dni. Siła em anowała z j ej krzepkiej
sy lwetki i z donośnego, stanowczego tonu głosu. Stąpała ciężkim , koły szący m się krokiem w
eleganckich, skórzany ch butach, które zupełnie do niej nie pasowały .
– Pani Selkirk?
Kobieta zerknęła podej rzliwie na gips.
– Inspektor Piercy – przedstawiła się Joanna. – Sierżanta Korpanskiego j uż pani zna.
Skinęła głową.
– Znaleźliście j uż Jonathana? – powtórzy ła, zniecierpliwiona.
– Jeszcze nie, ale wciąż prowadzim y poszukiwania. Sam a opuściłam szpitalne łóżko specj alnie
po to, żeby zaj ąć się tą sprawą – dodała z naciskiem . – Bardzo się staram y , pani Selkirk.
– O rany , strasznie m i przy kro – rzuciła Sheila Selkirk bez cienia żalu.
– Czy m ożem y wej ść?
Ruszy li w trój kę. Ogrom ny golden retriever podniósł łeb, przy glądaj ąc im się ciekawie.
Zaszczekał głośno, a widząc, że nie zwracaj ą na niego uwagi, położy ł się i zasnął. Sheila Selkirk
trąciła go stopą.
– Żaden poży tek z tego psa – m ruknęła. – Jest łagodny j ak baranek, wpuściłby tu każdego
bandy tę – dodała zrzędliwie, prowadząc ich do wielkiego, kwadratowego salonu, w który m
dom inowały surowość i chłód.
– Pani Selkirk – zaczęła niepewnie Joanna. – Na pewno zdaj e sobie pani sprawę, co m ogło się
przy trafić pani m ężowi.
– A czy j a wy glądam na idiotkę? – odburknęła Sheila Selkirk. – Nie brakuj e m i wy obraźni,
pani inspektor.
– Rozum iem – odparła spokoj nie. – Zadam y pani ty lko kilka py tań. Proszę odpowiadać
zgodnie z prawdą, bardzo nam to pom oże.
Joanna znów zerknęła na twarz kobiety : gruba warstwa pudru, j asna szm inka, by stre, ciem ne
oczy . To wszy stko wskazuj e na silną osobowość, pom y ślała.
– Czy pani wie, dokąd pani m ąż m ógł uciec?
Kobieta posłała j ej inteligentne spoj rzenie.
– Chce pani wiedzieć, czy m iał kochankę? – wy krzy wiła wargi w złośliwy m uśm iechu.
Joanna wzruszy ła ram ionam i.
– A m iał?
Sheila Selkirk starła z policzków trochę pudru.
– Rany boskie! – zaśm iała się. – Mój m ąż i seks? – Znów potarła policzki i wy buchła
śm iechem . – Nawet podczas naszego m iesiąca m iodowego m u nie stawał, choć Jonathan by ł
wtedy j eszcze m łody i silny , a co dopiero teraz, w średnim wieku? Większość m ężczy zn na j ego
m iej scu szukałoby sobie m łodej , ponętnej kochanki, ale nie on.
Mike poruszy ł się niespokoj nie.
– To m oże spoty kał się z m ężczy znam i? – dociekała subtelnie Joanna.
– Wy kluczone – odrzekła stanowczo i naty chm iast przestała się śm iać. – Mój m ąż nie j est
gej em i m a niewielu przy j aciół. Obdzwoniłam ich wszy stkich oprócz j ego partnera z pracy –
dodała.
Mike uniósł brwi. Joanna napotkała j ego wzrok i skinęła głową. Po czy m znów zwróciła się do
Sheili Selkirk:
– A czy pani m ąż cierpiał na depresj ę?
Ty m razem przy taknęła.
– By ł bardzo przy gnębiony – przy znała – ale nie chciał się leczy ć. Mój m ąż zawsze stronił od
lekarzy .
– Mówi pani o nim w czasie przeszły m ?
– Na Boga, pani inspektor – ucięła surowy m , protekcj onalny m tonem j ak nauczy cielka do
uczennicy . – A j ak m am m ówić? Przestańm y się oszukiwać. Mój m ąż by ł ciężko chory , a
wczoraj trafił do szpitala z podej rzeniem zawału i naty chm iast podłączy li go do aparatury . Poza
ty m cierpiał na ciężką depresj ę i m iewał sam obój cze m y śli. – Przerwała, by wziąć długi, głęboki
oddech. – Błagałam go, żeby poszedł do lekarza, ale on kom pletnie m nie ignorował – dodała,
rzucaj ąc Joannie chłodne spoj rzenie. – No i co m iałam zrobić? My ślałam , że w szpitalu
przy naj m niej będzie bezpieczny , a ty m czasem on znika w środku nocy , zostawiaj ąc wy rwane
rurki i przewody i krew na podłodze. I j ak m am teraz o nim m ówić? Naj pierw m iałam nadziej ę,
że szy bko się znaj dzie, ale z czasem zaczy nam w to wątpić. Podej rzewam , że po prostu ze sobą
skończy ł – podsum owała niespodziewanie.
– Co takiego? – zdziwiła się Joanna, j akby usły szała z ust Sheili Selkirk j akieś niecenzuralne
słowo.
– Ślady krwi prowadziły na parking – wtrącił Mike. – Naj wy raźniej ktoś wy prowadził go do
sam ochodu. Jak pani m y śli, kto to m ógł by ć?
Sheila Selkirk wzruszy ła ram ionam i.
– Może wezwał taksówkę – odparła niepewnie. – A po wy j ściu z budy nku owinął sobie ranę i
zatam ował krew.
– Pani m ąż wy szedł boso – zauważy ła Joanna, zerkaj ąc na Mike’a: m ięśnie j ego szerokich
pleców by ły napięte j ak u zwierzęcia, które szy kuj e się do ataku.
Mierzy ł Sheilę Selkirk surowy m wzrokiem .
– A m oże to pani po niego przy j echała, pani Selkirk?
Sheila spiorunowała go wzrokiem .
– Nie, to nie j a. By łam wtedy z przy j acielem .
– A kim j est ten pani przy j aciel?
Kobieta by ła wy raźnie rozgniewana.
– O co wam właściwie chodzi?
– O nic – odrzekła Joanna z rozbraj aj ącą szczerością. – Prowadzim y ty lko ruty nowe śledztwo.
Nasza praca polega głównie na zadawaniu różny ch nudny ch, bezsensowny ch py tań, które i tak
nic nie daj ą. – Jej źrenice by ły drobne j ak ziarnka m aku. – Ale tak czy inaczej , m usim y j e zadać.
– No dobrze, um ówiłam się wtedy z naszy m dobry m znaj om y m – rzuciła Sheila Selkirk,
poiry towana. – Jonathan i j a znam y go od lat.
– A j ak się nazy wa? – spy tał oschle Mike.
– Anthony Pritchard – odparła Sheila. – Ale co to m a do rzeczy ? Anthony to nasz stary ,
dobry przy j aciel. On nie m a z ty m nic wspólnego.
– Może tak się pani ty lko wy daj e – odparł bezwzględnie Mike. – Żonaty ? – spy tał.
Kobieta wzięła oddech.
– Nie, wdowiec – wy rzuciła j edny m tchem . – Kiedy ś przy j aźniłam się z j ego żoną. Zm arła
na raka parę lat tem u.
– Naprawdę? – rzucił Mike tonem , który m ógł zabrzm ieć nieco opry skliwie.
Wtedy do rozm owy wtrąciła się Joanna:
– Jak pani m y śli, co m ogło by ć powodem depresj i pani m ęża?
Sheila Selkirk zam rugała i wy prostowała plecy .
– Nie wiem , m oże kłopoty finansowe. Klienci nie płacą na czas. I kto by pom y ślał, do diabła,
żeby w takim zawodzie narzekać na brak pieniędzy ?
Joanna zam y śliła się na chwilę.
– A czy m dokładnie zaj m uj e się pani m ąż? – spy tała m im ochodem .
– Jest prawnikiem . Ale to j uż chy ba pani wie, pani inspektor?
– Owszem , wiem – odcięła Joanna, poiry towana. Ból w ręce znów nie dawał j ej spokoj u.
Widocznie aspiry na przestała działać. – A w czy m się specj alizował?
– W prawie karny m – odburknęła niegrzecznie Sheila Selkirk. – Bronił gówniarzy , którzy
popadali w konflikt z prawem . Udzielał im pom ocy prawnej i w ten sposób zarabiał na ży cie –
dodała. – To by ł j ego chleb powszedni. Ale kiedy rząd wstrzy m ał dotacj e dla prawników, to j ak
na ironię wszy stko podrożało – dodała ze sm utkiem w oczach. – Jonathan m usiał płacić coraz
wy ższe rachunki, a potem j eszcze napatoczy ły się gliny . – Zerknęła na Mike’a z wy rzutem . –
Dręczy liście go z powodu j akichś błahy ch zarzutów.
– Hm , to pewnie chodziło o przestępstwa gospodarcze – przy pom niała sobie Joanna.
– Jakie znowu przestępstwa? – oburzy ła się Sheila. – Przecież to kom pletne bzdury – dodała,
przesuwaj ąc palcem po kąciku ust. – Ale on tak bardzo się ty m zam artwiał…
Mike nie spuszczał z niej wzroku. W j ego oczach nie by ło ani odrobiny współczucia.
– Biedny Jonathan – ciągnęła Sheila. – Ty le m iał na głowie, od lat chorował na serce, a do
tego j eszcze ten piekielny list.
– No właśnie, co to za list? – spy tała Joanna.
– Przy szedł wczoraj rano. Chwileczkę. – Sheila Selkirk wstała z krzesła. – Zaraz go przy niosę.
Szy bkim krokiem ruszy ła do drzwi, aż j ej suknia zaszeleściła. Joanna zerknęła na Mike’a: po
j ego m inie widać by ło, że – w przeciwieństwie do niej – nie darzy tej kobiety sy m patią, podczas
gdy ona widziała w Sheili Selkirk silną, wręcz dom inuj ącą osobowość, której nie brakowało
szczerości i spontaniczności, a Joanna bardzo ceniła sobie te cechy .
Po chwili Sheila weszła do salonu i rzuciła Joannie j akąś kartkę. Zawirowała w powietrzu i
opadła na kolana Joanny . Ta dwukrotnie przebiegła po niej wzrokiem , nawet j ej nie doty kaj ąc.
Wreszcie podniosła wzrok.
– My ślałam , że to j akaś ulotka – burknęła Sheila Selkirk. – Ale Jonathan dopatrzy ł się w ty m
zwy czaj nej pogróżki.
– A kto m ógł m u grozić?
– Nie wiem . Wśród klientów kancelarii zdarzaj ą się różne ty py – padła niej asna, wy m ij aj ąca
odpowiedź. – Tak czy inaczej , ten list napędził nam trochę strachu.
Mike zaj rzał j ej przez ram ię i prześledził krótki tekst.
– Nie wątpię, pani Selkirk – rzucił, patrząc j ej prosto w oczy . – No i co na to pani m ąż?
– Jak to, co?
– Czy spisał testam ent?
Wzięła głęboki oddech.
– A j ak pan sądzi, sierżancie? Przecież m ój m ąż j est prawnikiem – odparła, a j ej twarz
rozj aśnił cień uśm iechu.
Oboj e przy znali w duchu, że Sheila Selkirk m usiała by ć niegdy ś bardzo ładna.
– Na pewno sporządził ich kilka – dodała, spoglądaj ąc na Mike’a w zam y śleniu. – Sierżancie –
zagadnęła nagle – czy te pana m ięśnie to dar natury , czy efekt ćwiczeń…?
Mike pry chnął pogardliwie, a Joanna om al nie wy buchła śm iechem . Lubiła, j ak się złościł, a
Sheila Selkirk by ła na ty le spostrzegawcza, by zauważy ć, że sierżant nie darzy j ej sy m patią i w
odruchu zem sty zdoby ła się na tę złośliwą uwagę.
– Czy m ogę zatrzy m ać ten list? – zwróciła się Joanna do Sheili Selkirk.
– Może pani robić z nim , co chce.
– Dziękuj ę – odrzekła Joanna. – A czy przy padkiem pani m ąż nie dostał ich więcej ?
– Na pewno nie.
Joanna uznała, że czas zm ienić takty kę.
– Jak pani m y śli, czy ktoś m ógł porwać pani m ęża ze szpitala, na przy kład dla okupu?
Sheila Selkirk wy buchła śm iechem .
– Porwać dla okupu? – powtórzy ła. – Moj ego Jonathana? O m ój Boże! Chy ba nie doczekaliby
się ty ch pieniędzy . – Twarz j ej poróżowiała od śm iechu. – No i kom u potrzebny stary adwokat?
Pory wacze poluj ą raczej na m ałe dzieci, bo m ogą za nie wy dębić sporo forsy – dodała i
pochy liła się w stronę Joanny , odsłaniaj ąc głęboki dekolt. – Czy pani j est m ężatką, złotko? –
spy tała nagle, po czy m znów zachichotała. – Pory wanie Jonathana nie m iałoby sensu. Nie
zapłaciłaby m za niego okupu, nawet gdy by m m iała pieniądze, bo czego to innego m ogliby żądać,
hę?
Joanna poczuła się trochę niezręcznie. Szczery i bezpośredni sposób by cia Sheili Selkirk
zaczy nał j ą trochę krępować. Puściła j ej py tanie m im o uszu.
– Pani Selkirk – zaczęła łagodnie. – Załóżm y , że pani m ąż uciekł ze szpitala, bo źle się tam
czuł. Gdzie w takim razie m ógł się schronić? Może u któregoś z przy j aciół albo u sy na?
To ostatnie py tanie trafiło w j ej czuły punkt. Sheila Selkirk zarum ieniła się.
– To pani wie o m oim sy nu? – westchnęła, wciągaj ąc głęboko powietrze. – Wie pani o
Justinie?
– Wiem ty lko, że m a pani sy na – odparła Joanna.
Reakcj a kobiety wzbudziła w niej ciekawość.
Sheila Selkirk skrzy wiła się
– Tak, to prawda – odparła sm utno. – Ma na im ię Justin – dodała i spoj rzała przez okno na
j esienne kolory drzew. Jej oddech stał się powolny i ciężki. Odkaszlnęła głośno.
– Niestety , nie układało m u się z Jonathanem . Wręcz nienawidzili siebie nawzaj em –
wy krztusiła, przeły kaj ąc ślinę. – Gdy ty lko chłopak osiągnął odpowiedni wiek, Jonathan posłał go
do szkoły z internatem . – Zerknęła na Joannę. – Justin nie m ógł m u tego darować. Przeży wał tam
prawdziwy koszm ar – dodała żałośnie, przy m y kaj ąc oczy . – Dzieci potrafią by ć takie okrutne,
czasem dużo gorsze niż dorośli.
Oczy m a wy obraźni Joanna uj rzała Eloise.
– Rzeczy wiście – przy znała cicho. – Dzieci by waj ą bardzo okrutne…
Sheila Selkirk nie zwróciła na nią uwagi, ale słowa Joanny nie um knęły uwadze Mike’a. Rzucił
j ej przenikliwe, py taj ące spoj rzenie. Napotkała j ego wzrok i nawet nie próbowała m askować
uczuć.
Sheila ty m czasem popatrzy ła po ich twarzach i ciągnęła dalej .
– To dziwne, żeby oj ciec z sy nem aż tak się nienawidzili – rzuciła sucho. – Jeden schodził
drugiem u z drogi. Unikali siebie nawzaj em , bo nie m ogli na siebie patrzeć. Święta i wakacj e by ły
dla biednego Justina prawdziwą m ęczarnią. A Jonathan robił wszy stko, żeby chłopak nie spędzał
ich w dom u.
– A gdzie j est teraz pani sy n?
– Mieszka tu, w Leek – odparła, patrząc na Mike’a śm iały m wzrokiem . – Pracuj e w szkole
specj alnej , z dziećm i, o który ch kiedy ś m ówiło się, że są upośledzone albo chore psy chicznie, a
teraz wy m y śla się dla nich różne dziwne nazwy : niepełnosprawne um y słowo, sprawne inaczej i
inne podobne bzdury . – Wy krzy wiła usta w gry m as. – I pom y śleć, ile wy łoży liśm y na j ego
wy kształcenie po to ty lko, żeby dziś użerał się z bandą półgłówków. – Jej ciem ne oczy by ły
utkwione w Mike’a. – Nie m a na ty m świecie sprawiedliwości, sierżancie.
– A czy pani sy n j est żonaty ? – wtrącił Mike.
Sheila skinęła głową.
– Oczy wiście – odparła, a j ej twarz złagodniała nagle i znów poj awiły się na niej ślady
dawnej urody . – Maj ą córeczkę – oznaj m iła. – Śliczna z niej dziewczy nka – dodała, rum ieniąc
się. – O rany , chy ba odzy wa się we m nie dum na babcia. Ale to dziecko to prawdziwy skarb –
zaśm iała się, zażenowana. – Właśnie skończy ła trzy latka. Czekaj cie… – Podeszła do m ałej ,
m ahoniowej kom ody .
W szufladzie by ło ty le zdj ęć, że Sheila z trudem j ą otworzy ła. Przej rzała j e i podała j edno
Joannie. Na fotografii widniała roześm iana twarz ślicznej dziewczy nki o kręcony ch włosach i
okrągłej buzi z dołkam i w policzkach. By ła uderzaj ąco podobna do Shirley Tem pie. Sheila nie
kry ła dum y ze swej wnuczki. Jej drżące, wilgotne wargi ułoży ły się w uśm iech.
– Prawda, że śliczna? Te oczka, te usteczka, te piękne, m alutkie loczki… zupełnie j ak m ały
Justin. – Zabieraj ąc Joannie zdj ęcie, utkwiła w niej wzrok.
Na j ej twarzy poj awił się gry m as niezadowolenia.
– Pewnie dziwi się pani, dlaczego trzy m am j ej zdj ęcie w zapchanej szufladzie – rzuciła,
przy m y kaj ąc powieki, j akby wstrząsnął nią j akiś ból. – Jonathan przelał swoj ą nienawiść do sy na
na wnuczkę – wy j aśniła, spoglądaj ąc niechętnie na fotografię. – Nie ży czy ł sobie w dom u
żadny ch zdj ęć m ałej Lucy . – Zerknęła z ukosa na kom odę i zaśm iała się. – Dobrze, że tam nie
zaglądał – westchnęła z ulgą. – Inaczej znalazłby j e wszy stkie i spalił – dodała szy bko z gniewną
m iną.
Joanna i Mike popatrzy li po sobie.
– To rzeczy wiście przy kra sprawa, pani Selkirk – wtrąciła Joanna łagodny m tonem , próbuj ąc
wrócić do tem atu rozm owy . – A czy m a pani zdj ęcie m ęża?
Kobieta rzuciła j ej gwałtowne spoj rzenie.
– A po co pani j ego zdj ęcie?
– Dla rozpoznania – wy j aśnił Mike. – Może ktoś go widział.
– Niech pan posłucha, sierżancie – zaczęła Sheila Selkirk nieco kokietery j ny m tonem . – Mój
m ąż zniknął ze szpitala w piżam ie w brązowe paski. Wy starczy , że chodziłby w niej po m ieście, a
ludzie na pewno zgłosiliby to na policj ę i który ś z waszy ch atlety czny ch kolegów j uż dawno by po
niego poj echał – podsum owała, wy raźnie rozbawiona swoim i słowam i.
– Pani Selkirk, niech pani poszuka j ego zdj ęcia.
Kobieta szy bko się opam iętała.
– No dobrze, ty lko gdzie j a j e m am …? – zastanawiała się.
Joanna i Mike m im owolnie spoj rzeli w stronę kom ody .
– Tam go nie m a – zaprzeczy ła. – Zdj ęcia Jonathana trzy m am osobno – dodała z uśm iechem
i wy szła z pokoj u.
Wróciła po chwili, trzy m aj ąc w ręce dużą, portretową fotografię m ężczy zny w średnim
wieku o bardzo ponurej twarzy . Patrzy ła na nią przez chwilę, po czy m podała Joannie.
– Proszę, to m ój m ąż.
– Wiesz, Mike, m am wrażenie, że poza nam i nikt nie przej ął się specj alnie j ego zniknięciem ,
nie licząc tej pielęgniarki, która boi się ty lko o swoj ą pracę – zauważy ła Joanna, gdy Mike
wy cofy wał wóz z podj azdu.
Uśm iechnął się szeroko.
– Spróbuj m y śleć pozy ty wnie, Jo – pocieszał j ą.
– Wolałaby ś, żeby Sheila Selkirk by ła znerwicowaną babą i bez przerwy deptała nam po
piętach? Ciesz się, że m am y z nią święty spokój , przy naj m niej dopóki nie znaj dziem y j ej m ęża.
Odwróciła się i spoj rzała na niego.
– Jak m y ślisz, Mike? Czy on j eszcze ży j e?
– No, nie wiem – zawahał się. – Facet by ł chory , przy tak niskiej tem peraturze nie przeży łby
ty le czasu na ulicy w sam ej piżam ie. Jeśli nie zaszy ł się gdzieś u znaj om y ch, to pewnie j est j uż
szty wny .
Uśm iechnęła się.
– Dzięki, Mike – odparła. – Jak zwy kle, uj ąłeś rzecz drasty cznie i bez em ocj i, ale j a chcę
usły szeć j ednoznaczną odpowiedź: ży j e czy nie?
– Nie ży j e – odparł poważnie. – I ktoś na pewno go znaj dzie.
Podczas pierwszej odprawy Joanna ograniczy ła się ty lko do podania inform acj i o zaginięciu
Jonathana Selkirka, ale z czasem wszy scy zebrani nie m ogli oprzeć się przeczuciu, że wkrótce
natrafią na rozkładaj ące się zwłoki – żałosne szczątki ludzkiego istnienia.
Wspom niała, że ktoś prawdopodobnie przy j echał po niego sam ochodem i poprosiła kilku
funkcj onariuszy , by popy tali m iej scowy ch taksówkarzy oraz znaj om y ch Selkirka. Jego żona
przy znała wprawdzie, że telefonowała j uż do naj bliższy ch przy j aciół, ale niewy kluczone, że ci
celowo ukry wali przed nią m iej sce poby tu m ęża i że ty lko policj i uda się do niego dotrzeć. Poza
ty m wieloletnie doświadczenie nauczy ło Joannę, że nie należy polegać na zeznaniach, dopóki się
ich nie potwierdzi.
Po odprawie Mike odwiózł j ą do dom u. Poiry towana, obserwowała j ego zwinne ruchy za
kierownicą. By ła zła, że przez złam aną rękę m usiała zwolnić tem po pracy i polegać na inny ch.
Czuła się j ak kaleka.
– Selkirk prosił pielęgniarkę o telefon – zauważy ła. – Ciekawe, do kogo chciał dzwonić. Może
do żony ?
Mike odwrócił głowę i popatrzy ł na nią.
– Przecież nawet nie by ło j ej w dom u. Sam a m ówiła, że tam ten wieczór spędziła z
przy j acielem rodziny .
– A od kiedy to zacząłeś wierzy ć w alibi?
– Chciałem ci ty lko przy pom nieć, co m ówiła Sheila Selkirk – odparł przy j aźnie. – A facet
chciał pewnie zadzwonić po taksówkę.
– A potem pozry wał rurki i wy m knął się w sam ej piżam ie, tak? – Joanna pokręciła głową. –
Taki pasażer od razu wzbudziłby podej rzenia.
– A j eśli Selkirk m iał ze sobą j akieś rzeczy ?
Znów zaprzeczy ła ruchem głowy .
– Wszy stkie j ego ubrania zabrała żona.
– Jesteś pewna?
– Nie, ale w takim stanie nie dałby rady nawet się spakować.
Tu Mike m usiał przy znać j ej racj ę.
– Dzięki za podwiezienie – rzuciła, gdy zaj echał pod j ej dom .
– Cała przy j em ność po m oj ej stronie. Przy j adę po ciebie j utro rano.
– A teraz pewnie na siłownię, co?
W odpowiedzi uśm iechnął się szeroko i napręży ł m uskuły .
– Trzeba by ło – dodała Joanna – udzielić Sheili Selkirk kilku dobry ch rad, j ak wy pracować
taką sy lwetkę.
– No, to do j utra – rzucił ty lko, zatrzaskuj ąc za nią drzwi, a Joanna zaniosła się śm iechem .
Z trudem wy j ęła z torebki klucze i usiłowała otworzy ć zam ek, naciskaj ąc j ednocześnie na
klam kę, ale łokieć ześlizgiwał się, a złam ana ręka by ła bardzo osłabiona. Joanna zaklęła cicho.
Wreszcie udało j ej się otworzy ć drzwi, ale gdy próbowała zdj ąć m ary narkę, prawy rękaw by ł
owinięty wokół gipsu tak ciasno, że się rozdarł.
– Cholera – rzuciła szeptem , żałuj ąc, że nie zgodziła się na propozy cj ę Matthew.
Dobrze wiedziała j ednak, że trudno by łoby j ej opuścić ten dom . Niezdarnie odkręciła kran,
nalała wody do czaj nika, po czy m usiadła w pokoj u i zam y śliła się. Dopiero głód sprawił, że
wróciła do kuchni.
O wpół do dziewiątej przy j echał Matthew. Pod ręką trzy m ał papierową torbę z j edzeniem na
wy nos. Na widok Joanny uśm iechnął się i podał j ej torbę.
– Duża porcj a zapiekanki – oznaj m ił, pochy lił się i pocałował j ą w policzek. – Strasznie cię
przepraszam . – Posłał j ej swój chłopięcy , rozbraj aj ący uśm iech i z nam y słem potarł podbródek.
– Na swoj e usprawiedliwienie m ogę ty lko powiedzieć, że chciałem dla ciebie dobrze. Po
wy padku powinnaś by ła trochę odpocząć zam iast j eździć po cały m m ieście za j akim ś
zaginiony m pacj entem .
– Chińszczy zna? – spy tała, otwieraj ąc torbę zj edzeniem i pociągaj ąc nosem . – Okej ,
wy baczam ci.
– Dzięki – odparł. – I przepraszam cię za tę Joannę d’Arc. Naprawdę nie m iałem tego na
m y śli.
Spoj rzała m u bacznie prosto w oczy . W pory wach gniewu ludzie przeważnie m ówią to, co
m y ślą – podsum owała w duchu.
Uśm iechnął się i przy ciągnął j ą do siebie.
– Moj a m am a zawsze m awiała, że droga do serca kobiety prowadzi przez żołądek – szepnął
j ej do ucha.
– Twoj a m am a to bardzo m ądra kobieta – przy znała z przekorą.
Uniósł j ej podbródek i spoj rzał j ej w oczy .
– Powinnaś j ą poznać.
– Naprawdę?
Matthew cofnął się i odwiesił kurtkę. Joanna postanowiła nie drąży ć tego tem atu.
– Wiedziałem , że z ty m gipsem nie podej m iesz się żadny ch kulinarny ch wy znań – wy rzucił
j edny m tchem . – No i przy niosłem to…
Czasem zastanawiała się, czy rodzice Matthew zaakceptowaliby j ą. My ślała, że chy ba nie, bo
pewnie winiliby j ą za to, że odebrała go córce i prawowitej żonie. Niekiedy zadawała sobie
py tanie, kto z j ego rodziny nienawidzi j ej naj bardziej . Podobnie j ak w baj ce o Królewnie
Śnieżce, gdy zła królowa zapy tuj e lusterko o tę naj piękniej szą na świecie, odpowiedź by ła zawsze
taka sam a: naj bardziej nienawidziła j ej Eloise. Joannę bolała ta świadom ość. Miała wprawdzie
nadziej ę, że kiedy ś córkę Matthew przestaną obchodzić osobiste sprawy oj ca, ale na razie m usiała
zm ierzy ć się z j ej wrogością.
Poszła do kuchni i sprawną ręką sięgnęła po dwa talerze.
Z pokoj u dobiegł j ą głos Matthew.
– Pam iętam , j ak kiedy ś Eloise złam ała rękę…
W j ednej chwili w kuchni powiało chłodem , j akby przez okna i drzwi przedarł się m róz,
wpełzł do holu i stoczy ł się schodam i w dół. Nawet beztroski i niewzruszony Matthew m usiał go
poczuć, gdy Joanna weszła do pokoj u z talerzam i w ręce.
– We wszy stkim trzeba by ło j ej pom agać – dodał szy bko. – Słuchaj , czy oni naprawdę nie
daliby sobie bez ciebie rady ? Warto by ło opuszczać wy godne szpitalne łóżko? A do tego om inie
cię py szne szpitalne j edzenie.
– Ale to nic w porównaniu z chińszczy zną – odparła, wskazuj ąc na papierową torbę.
– No dobrze, a znaleźliście j uż tego starego pry ka? – spy tał, gdy niezdarny m ruchem
postawiła talerze na stole, po czy m chwy cił się za serce i zaczął zataczać się po pokoj u. – Uwaga:
policj a poszukuj e m ężczy zny po zawale. Biega po m ieście w piżam ie. – Rzucił j ej figlarne
spoj rzenie. – I podobno zostawia za sobą ślady krwi.
Zaśm iała się nerwowo.
– I po co się zgry wasz?
– Tak dla zabawy . Po m oj em u sprawa j est bardzo prosta – skwitował. – Wy starczy
sprawdzić, dokąd prowadzą te ślady – dodał z nutą ironii. – No i co pani na to, pani inspektor?
Lubiła się z nim przekom arzać.
– Ślady ury waj ą się na parkingu – odparła.
– A więc m iał wspólnika – podsum ował konspiracy j ny m szeptem . – Ktoś przy j echał po niego
autem .
Joanna wzruszy ła ty lko ram ionam i.
– To j akiś wariat albo sam obój ca. Albo j edno i drugie. Jak m y ślisz?
– Nie m am poj ęcia, co się działo w j ego głowie – odparła. – Wiem ty lko, że szuka go cała
m iej scowa policj a, na razie bez rezultatu. – Przerwała na chwilę, po czy m dodała: – A do tego
żona wcale nie wy daj e się przej ęta j ego zniknięciem … – Zam y śliła się, przekrzy wiaj ąc głowę na
bok. – Zawsze m nie to krępuj e, kiedy policj a m artwi się bardziej niż rodzina ofiary – przy znała,
sm akuj ąc j edzenie. – Pani Selkirk wy gląda m i raczej na wesołą wdówkę.
– A więc j uż zakładasz, że facet nie ży j e? – spy tał Matthew, podnosząc wzrok.
Joanna polała swoj ą porcj ę sosem soj owy m .
– Nic innego nie przy chodzi m i do głowy . W dom u go nie m a, przy j aciół m iał niewielu, a
żona twierdzi, że własny sy n go nienawidził. Facet by ł chory , noce są teraz m roźne, a on wy szedł
na dwór w sam ej piżam ie. Podej rzewam y , że to porwanie – dodała. – Ustaliliśm y j uż kierunki
śledztwa: m usim y dotrzeć do auta, które zabrało go z parkingu, i ustalić, czy dzwonił do kogoś ze
szpitala. – Wzięła głęboki oddech. – Jeśli tak, to pewnie do znaj om ego albo po taksówkę. Każde
śledztwo składa się z zagadek. Nie wszy stkie udaj e się wy j aśnić do końca, ale m oże przy odrobinie
szczęścia rozwiążem y chociaż część z nich. Trzeba j eszcze ty lko znaleźć zwłoki, żeby ś ty też m iał
co robić – dodała z uśm iechem . – Od j utra zaczniem y przeszukiwać teren za m iastem , rzekę i
kanał.
– Nie rozum iem , dlaczego tak bardzo się ty m przej m uj esz, skoro nikt inny się o niego nie
m artwi – rzekł Matthew, nalewaj ąc wino do kieliszków.
– Bo na ty m polega m oj a praca – odparła, patrząc na niego w zam y śleniu. – A poza ty m
m am j akieś dziwne przeczucie, że to dość niety powa sprawa. Za dużo odstępstw od norm y –
dodała. – Jest j eszcze inny powód, którego na pewno nie zrozum iesz.
– Daj m i szansę – poprosił, przy suwaj ąc się bliżej .
– Chodzi o to, że… – zaczęła. – E, to trochę głupie.
– No, wy krztuś to wreszcie.
– Dręczy m nie to, że by łam wtedy tak blisko – wy j aśniła powoli. – Leżałam w sali piętro
wy żej . – Zerknęła na niego. – Ale ty i tak nie zrozum iesz, prawda?
Zaśm iał się.
– Powiedzm y , że rozum iem – odparł, a Joanna postanowiła nie wracać do tem atu.
Przez chwilę j edli w m ilczeniu.
– Podobno o zm arły ch nie należy m ówić źle – odezwała się nagle.
– Chodzi ci o to, co powiedziała j ego żona?
– Właśnie.
– Może po prostu wierzy , że j ej m ąż ciągle ży j e.
Joanna pokręciła głową.
– No dobrze, ale czem u to cię tak gry zie? Co ona takiego powiedziała? – spy tał, patrząc na nią.
– Spy tałam j ą, czy j ej m ąż m iał kogoś na boku, a ona na to, że nawet podczas m iesiąca
m iodowego m u nie stawał. Okropne, prawda?
W pokoj u zapadła cisza. Matthew obracał w dłoni kieliszek z winem , wpatrzony w j ego ży wy ,
rubinowy kolor.
– A m y ? Kiedy poj edziem y na m iodowy m iesiąc? – spy tał nagle swy m swobodny m ,
zaczepny m tonem .
Gdy na niego spoj rzała, naty chm iast oderwał wzrok od kieliszka i popatrzy ł j ej prosto w oczy .
Oboj e m ieli chłodny wy raz twarzy .
Ty m razem zabrakło j ej słów. Nie um iała zby ć tego py tania żartobliwą ripostą, więc spuściła
sm utno głowę i oboj e wrócili do j edzenia, od czasu do czasu wy m ieniaj ąc ty lko zdawkowe uwagi.
Cały nastrój wieczoru nagle pry sł. Wtedy Matthew poruszy ł m niej ry zy kowny tem at: czy są
j akiekolwiek szansę, by Selkirk odnalazł się ży wy .
– Mówiłam ci j uż, że podej rzewam y porwanie. Mike nie m a co do tego wątpliwości, a j a się z
nim zgadzam .
– Czy żby nasz Tarzan powiedział wreszcie coś m ądrego? – zdziwił się Matthew,
wy krzy wiaj ąc usta.
– Och, daj spokój – zganiła go. – Po co ta złośliwość? Mike by ł dziś m oim osobisty m
szoferem , woził m nie przez cały dzień. To on uznał, że Selkirk prawdopodobnie j uż nie ży j e, i tu
się z nim zgadzam – dodała. – Niestety , nikt nie będzie go opłakiwał, bo Selkirk nie należał do
sy m paty czny ch ludzi.
Wspom niała o ty m , że Sheila Selkirk trzy m a zdj ęcia rodzinne w szufladzie, bo Jonathan tak
bardzo nienawidził sy na, że nie chciał nawet widzieć zdj ęć j ego córki, a swoj ej trzy letniej
wnuczki.
– To takie śliczne dziecko – dodała.
– A j a m y ślałem , że nie przepadasz za dziećm i – rzucił nieco ironiczny m tonem , który znów
j ą ostudził.
Czuła, że ty m razem m usi zareagować.
– Nie, nie przepadam – odcięła. – Mówię ty lko, że Selkirk m a śliczną wnuczkę.
Matthew pokiwał głową.
– To dziwne – rzekł, zam y ślony .
– Co? – spy tała, podnosząc wzrok.
– Skąd u niego ta nienawiść do własnego sy na?
Joanna starannie zebrała widelcem z talerza resztki praży nek krewetkowy ch.
– Rodzice m ogą nienawidzić dzieci z różny ch powodów – odparła po chwili.- Jedni
podej rzewaj ą, że dziecko nie j est ich, inni czuj ą zazdrość, j eszcze inni widzą w nim swoj e własne
słabości, a poza ty m dzieci potrafią by ć naprawdę okrutne.
Jednak żadne z nich nawet nie wspom niało o Eloise. Przez ostatni rok, odkąd Matthew
wy prowadził się z dom u, Eloise stała się tem atem tabu. Matthew j eździł do niej co drugi weekend,
ale rzadko o niej m ówił, bo taka rozm owa zawsze kończy ła się kłótnią. Starał się, by Joanna nie
zapom niała o istnieniu j ego córki, lecz j uż na sam dźwięk j ej im ienia Joannie j eży ł się włos na
karku. Może dręczy ło j ą poczucie winy , że zabiera dziecku oj ca, a m oże nienawidziła Eloise za j ej
uderzaj ące podobieństwo do Jane.
Matthew uprzątnął stół, naczy nia włoży ł do zm y warki i usiedli, by dokończy ć wino. By ła
j edenasta. Nagle wy ciągnął rękę i dotknął gipsu.
– To dla nas wielka szansa – zaczął. – Może ten twój wy padek m iał by ć dla nas j akim ś
znakiem .
Joanna dom y ślała się j uż, co Matthew chce powiedzieć.
– Mogłaby ś sprzedać ten dom i zam ieszkać u m nie – ciągnął, rozglądaj ąc się dokoła. – A po
m oim rozwodzie kupiliby śm y sobie j akiś własny kąt.
Na j ego twarzy m alowała się stanowczość. Joanna uświadom iła sobie, że Matthew
zaplanował to j uż wcześniej , a j ej wy padek okazał się dobry m pretekstem , by wreszcie poruszy ć
ten tem at. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Kocham go, przy znała w duchu, ale czy
naprawdę j estem gotowa się z nim związać? Zdawała sobie sprawę, że wtedy m usiałaby dzielić
swój czas m iędzy pracę a Matthew, a j akieś złe przeczucie podpowiadało j ej , że j edno
wy kluczałoby drugie. Popatrzy ła na niego niepewnie.
Przy sunął się bliżej i obj ął j ą ram ieniem .
– Tak będzie naj lepiej dla nas oboj ga, Jo – przekony wał j ą. – Proszę cię, zgódź się. Wiesz
przecież, że sam a nie dasz sobie rady . Gips zdej m ą ci dopiero za dwa m iesiące. Mam y teraz
niepowtarzalną okazj ę, by zacząć wszy stko od nowa – dodał stanowczo z poważną m iną.
Joanna dobrze go znała i wiedziała, że kiedy Matthew j uż coś postanowi, to nie sposób go od
tego odwieść.
– Kocham cię, Jo – powiedział głosem ściszony m prawie do szeptu, wpatruj ąc się w nią bez
m rugnięcia.
Poczuła suchość w ustach i przełknęła ślinę.
Zapadła chwila m ilczenia, po czy m Matthew odsunął się.
– Rozum iem – rzucił. – A przy naj m niej tak m i się wy daj e.
Przez resztę wieczoru siedzieli zakłopotani, a o północy Matthew wy szedł. Tę noc m iał spędzić
w ogrom ny m dom u znaj om ego, gdzie od dawna wy naj m ował całe ostatnie piętro.
Joanna położy ła się do łóżka przy gnębiona i zrezy gnowana, ale po środkach znieczulaj ący ch
od razu zasnęła i spała j ak zabita. «
Rano, przed ósm ą, rozległo się głośne pukanie do drzwi. To by ł Mike. Otworzy ła m u, owinięta
biały m szlafrokiem .
Ziewnęła, przeciągaj ąc się.
– Dzięki, że przy j echałeś – rzuciła. – A skoro j esteś taki szy bki i punktualny , to zdąży sz j eszcze
zaparzy ć nam kawę – dodała przy j aźnie, widząc j ego skrępowanie.
Wtedy wszedł za nią do środka.
Idąc schodam i na górę, odwróciła głowę.
– No i co? Znaleźli go? – zawołała.
– Nie – padła odpowiedź, a zaraz potem rozległ się szum nalewanej do czaj nika wody . – Nasi
ludzie przesłuchali wszy stkich taksówkarzy i okazuj e się, że tam tej nocy żaden go nie wiózł.
Joanna pobiegła szy bko się um y ć, ubrać i uczesać. Zdąży ła nawet nałoży ć lekki m akij aż.
Zeszła na dół, usiadła przy stole naprzeciwko Mike’a i upiła ły k kawy .
– Po m oj em u facet wpadł do kanału – orzekł Mike. – Chy ba powinniśm y wy słać tam kilku
nurków.
– To j akieś siedem kilom etrów od szpitala. Trzeba będzie przeszukać ten kanał.
Po chwili wy szli i wsiedli do sam ochodu.
– Nie wiedziałem , czy m am przy j echać – odezwał się Mike. – My ślałem , że m oże Levin cię
podrzuci. Widziałem wczoraj przed twoim dom em j ego auto – dodał.
– Siedział tu do późna – odparła, rzucaj ąc m u gniewne spoj rzenie. – A zresztą to chy ba nie
twój zakichany interes.
Przez całą drogę oboj e j uż m ilczeli.
Nadinspektor Arthur Colclough czekał na nich w drzwiach. Szczęki m u drgały j ak u buldoga.
– Dzwoniłem do was – zakom unikował. – Ruszaj cie zaraz do Gallows Wood. Chy ba się
znalazł.
– Kto? Selkirk? – spy tali j ednocześnie.
– Na to wy gląda – przy taknął.
Niewielki lasek Gallows Wood znaj dował się za j edny m z nowy ch osiedli. Do tej pory nie
przy sparzał policj i większy ch problem ów niż inne dzikie zam iej skie tereny – lasek upodobali sobie
pij acy , m łodzi uciekinierzy i zakochane pary , ale ostatnio j akaś spółka ekologiczna zainteresowała
się tam tej szy m siedliskiem borsuków i wy kupiła od m iasta kawałek ziem i na ty m terenie.
Gdy Mike włączy ł silnik, Joanna spoj rzała na niego zasępiony m wzrokiem .
– W ży ciu nie spodziewałaby m się, że znaj dą go na takim odludziu – rzekła. – To ładne parę
kilom etrów stąd.
– Widocznie ktoś wy wiózł go sam ochodem .
– Zaraz, przecież tam m ożna doj ść pieszo na skróty – przy pom niała sobie. – Od osiedla przez
teren starej fabry ki biegnie ścieżka. – Zm arszczy ła czoło w zam y śleniu. – Ty lko czy w takim
stanie facet rzeczy wiście dałby radę przej ść boso dwa kilom etry przez to ciem ne pustkowie?
Mike posłał j ej zaciekawione spoj rzenie.
– Sam nie wiem . Ale zaczekaj , zaraz wszy stkiego się dowiem y . – Włączy ł sy renę, dodał gazu
i za j akieś pięć m inut by li j uż na m iej scu.
Stały tam dwa inne wozy policy j ne z bły skaj ący m i kogutam i. Mike zaparkował tuż za nim i i
skręcił szy bę.
– Gdzie ciało? – spy tał j ednego z funkcj onariuszy .
– Tam – odparł policj ant, wskazuj ąc palcem w stronę lasku. – Trzeba przej ść przez furtkę i
pój ść tą ścieżką. Leży na polanie – dodał.
Jego pobladła twarz zdradzała, że widok trupa by ł dla niego duży m szokiem .
– Pan go znalazł? – spy tała Joanna.
– Tak, pani inspektor.
– To świetnie – rzuciła. – Dobra robota. Całe szczęście, że nie leżał tam dłużej .
Funkcj onariusz skinął głową, a Mike i Joanna wy siedli z wozu i rozej rzeli się. To by ł uroczy
zakątek, wart inwesty cj i spółki ekologicznej . Latem na pewno rozbrzm iewał tu śpiew ptaków, a w
długie, j asne wieczory harcowały borsuki, lecz o tej porze roku, gdy słońce skry ło się pod grubą
warstwą szary ch chm ur, by ło tu ponuro i dżdży ście.
– W sum ie to facet wy brał sobie dobre m iej sce – przy znała Joanna, wodząc wzrokiem po
zm okły ch liściach zarośli j eży nowy ch i po znikaj ącej wśród nich ciem nej wstędze ścieżki.
– Rzeczy wiście, to prawdziwy raj dla sam obój ców – zgodził się Mike.
– Cholernie przy kra sprawa – rzuciła j eszcze Joanna, gdy przeciskali się przez furtkę.
Mike przeskoczy ł j akiś słupek. Zerknęła na niego.
– Sam obój stwa strasznie m nie dołuj ą – dodała, wciągaj ąc głęboko powietrze. – To tak, j akby
j eden człowiek m iał przeciwko sobie cały świat. A j eszcze bardziej dobij a m nie to, że przeważnie
to m y znaj duj em y j ego ciało.
– Ten przy naj m niej m iał poczucie hum oru – zauważy ł Mike, próbuj ąc j ą pocieszy ć. –
Specj alnie wy brał Gallows Wood. Czy li las wisielców… Dom y ślasz się j uż, j ak ze sobą skończy ł?
Pokiwała głową.
Oboj e nie zdawali sobie sprawy , j ak bardzo się m y lą.
Ciężkie krople deszczu kapały z drzew, rozpry skuj ąc się wokoło, gdy przedzierali się wśród
zarośli. Niespodziewanie na niebie zaj aśniało wrześniowe słońce, oblewaj ąc okolicę blady m ,
iluzory czny m światłem . Lasek by ł niewielki, a wiodąca na polanę wąska, błotnista ścieżka
kluczy ła wśród gęsty ch zarośli. Joanna zerknęła na swoj e buty .
– Piekielne błoto – m ruknęła. – Przez ten gips nie dam rady ich wy czy ścić.
Mike odwrócił głowę.
– To m oże Levin ci j e wy pom aduj e?
Spiorunowała go wzrokiem .
Po paru m inutach dotarli wreszcie na polanę. Rozej rzeli się dookoła: zaszy ta wśród drzew
polana by ła niewidoczna od strony drogi i pobliskiego osiedla. Tam , gdzie ścieżka skręcała ostry m
łukiem w prawo, dostrzegli grupkę policj antów, otaczaj ący ch nienaturalnie zwinięte zwłoki w
niem odnej , pasiastej piżam ie.
Oboj e przy śpieszy li kroku, a Joanna wzięła głęboki oddech.
Mężczy zna leżał na boku, odwrócony ty łem tak, że wy raźnie widać by ło j ego kark. Pod krótko
ścięty m i włosam i widniał wlot kuli, przy pom inaj ący ślad po przy paleniu. Ręce m iał związane z
ty łu.
Joanna podeszła bliżej , przy gotowana na potworny widok i pochy liła się nad m artwy m
m ężczy zną. Kula wy leciała przez usta i doszczętnie zm asakrowała m u twarz. Nagle Joannie
zrobiło się niedobrze.
– Jasna cholera – szepnęła.
Z położenia ciała wy nikało, że zabój ca związał m u ręce, rzucił go na kolana, przy stawił m u
lufę do karku i wy strzelił śm iercionośną kulę. Joanna zm usiła się, by obej rzeć zwłoki z czy sto
zawodowego punktu widzenia: Jonathan Selkirk leżał w sam ej piżam ie, j ego poranione stopy
krwawiły , a w j ednej tkwił długi, czarny kolec. Z oderwanej od kroplówki ży ły wciąż sączy ła się
krew, a na skórze wokół nakłucia widniał ogrom ny siniec. Joanna uznała w duchu, że bez względu
na to, j akim człowiekiem by ł za ży cia Jonathan Selkirk, na pewno nie zasłuży ł sobie na tak żałosny
koniec.
– Dopilnuj , żeby wezwali Matthew – rzuciła do Mike’a przez ram ię.
W odpowiedzi pry chnął niecierpliwie.
Po chwili zaczęli się schodzić inni funkcj onariusze, niosąc ze sobą niezbędny sprzęt. Rozłoży li
nad ciałem plastikowy nam iot i taśm ą oznakowali ścieżkę. Dziesięć m inut później zj awił się
fotograf, a wkrótce po nim Matthew.
Naty chm iast podszedł do Joanny .
– Dobrze, że wreszcie go znaleźliście – zaczął, podchodząc do niej i przy glądaj ąc się bacznie
j ej twarzy . – Jesteś strasznie blada. Mówiłem ci, że powinnaś trochę odpocząć.
– Dostał strzał w ty ł głowy – rzuciła chłodny m , oficj alny m tonem .
Matthew zagwizdał cicho.
– Strzał w ty ł głowy – powtórzy ł. – Tego się nie spodziewałem .
– My też nie – odparła, wzdry gaj ąc się lekko. – Ma rozwaloną całą głowę – dodała.
Wzruszy ł ram ionam i.
– Dom y ślam się – odrzekł. – Broń to paskudna rzecz, wy rządza więcej szkód, niż nam się
wy daj e. Niektórzy sądzą, że pocisk zostawia ty lko niewielki, okrągły otwór. Ludzie często nie
zdaj ą sobie sprawy , że taka m ała kula potrafi rozerwać ciało na strzępy . Przepraszam , kochanie –
dodał, spoglądaj ąc na j ej kredowo białą twarz. – Na pewno dasz sobie radę?
Skinęła głową.
– Ktoś związał m u z ty łu ręce – szepnęła. – Ma na sobie tę sam ą piżam ę, w której opuścił
szpital, i j est bez butów – dodała, przeły kaj ąc ślinę. – W stopę wbił m u się kolec. Musiało go boleć
j ak cholera.
– Ale to nic w porównaniu z ty m , co czekało go potem – zauważy ł sucho, zerkaj ąc na leżące
nieopodal ciało. – Strasznie cię przepraszam . Wy bacz, że j estem taki gruboskórny , ale chy ba
właśnie dlatego dostałem tę robotę – dodał, siląc się na swój stary dowcip.
Przy klęknął nad m artwy m m ężczy zną, otworzy ł swoj ą czarną torbę i wy j ął gum owe
rękawice. Po chwili podniósł głowę i rozej rzał się.
– Mózg rozpry sł się w prom ieniu paru m etrów – orzekł. – Pobierzcie próbki – dodał, zerkaj ąc
na wlot kuli. – Hm m – m ruknął, m arszcząc czoło. – To. m i wy gląda na krótką broń palną. W ży ciu
by m nie pom y ślał, że taki drobiazg m oże wy wołać tak rozległe uszkodzenia. To m usiał by ć
zawodowiec.
Joanna stała obok w m ilczeniu, zadowolona, że Matthew wy raził na głos j ej przeczucia. Raz
j eszcze zerknęła na zwłoki, a potem na Mike’a. Z j ego twarzy wy czy tała, że m y śli o ty m sam y m .
– Kaliber ustalim y podczas sekcj i – oznaj m ił Matthew, doty kaj ąc palcem wlotu kuli. –
Chciałby m go j eszcze dokładnie zbadać. Poparzona skóra wskazuj e na to, że ktoś przy stawił m u
lufę do głowy – dodał, podnosząc wzrok na Joannę. – Wiadom o j uż, że to Selkirk?
Pokiwała głową.
– Wszy stko na to wskazuj e – rzuciła z uśm iechem , przy glądaj ąc się j ego pracy . – Ilu facetów
w średnim wieku biega po m ieście w sam ej piżam ie? – dodała, zerkaj ąc na krwawiącą rękę
denata. – Zwłaszcza z raną po zerwanej kroplówce.
Matthew ty m czasem zaj ął się związany m i rękam i trupa. Oglądał j e przez chwilę, po czy m
przewrócił ciało na plecy , przy j rzał m u się uważnie, aż wreszcie wy prostował się.
– Na pierwszy rzut oka wy daj e m i się, że ciało pozostawiono tu w poniedziałek w nocy albo
we wtorek wcześnie rano. Niewy kluczone, że ktoś przy wiózł go tu prosto ze szpitala i zastrzelił w
ciągu j akiej ś godziny od chwili porwania – dodał, ściągaj ąc rękawice. – Więcej szczegółów
wy każe sekcj a, ale naj pierw trzeba go oficj alnie zidenty fikować.
Zauważy ł zdziwioną twarz Joanny .
– Jak to, zidenty fikować?
– No, wiesz przecież, o co m i chodzi – rzucił. – Skończy ł pan j uż? – spy tał fotografa. – Dobrze,
w takim razie zabierzcie go stąd. Skontaktuj ę się z koronerem i j eszcze dziś po południu
przeprowadzim y sekcj ę. Może by ć, Joanno?
Przy taknęła ruchem głowy .
Gdy ekipa zaj ęła się ciałem Selkirka, Matthew podszedł do Joanny i dotknął j ej ram ienia.
– Jo – zaczął. – Mam nadziej ę, że wszy stko sobie przem y ślałaś i podj ęłaś j uż decy zj ę.
Dobrze wiedziała, co m iał na m y śli, i celowo zignorowała j ego słowa.
– A więc to nie by ło zwy kłe zabój stwo, co? – spy tała oficj alny m tonem .
Ludzie z ekipy ułoży li zwłoki Selkirka na noszach i przy kry li biały m prześcieradłem .
– Jasne, że nie – odparł, przestępuj ąc z nogi na nogę. – Co prawda, nie znam tego z
doświadczenia, ale sły szałem to i owo o takich zabój cach, a ten m usiał by ć zawodowcem . To m i
wy gląda na zleconą robotę – dodał, zam y ślony . – Węzły nadgarstkach są m ocne i precy zy j nie
zawiązane. Naj wy raźniej ktoś porwał go z szpitala. Nie rozum iem ty lko, dlaczego Selkirk nie
protestował. Mógł przecież krzy czeć.
– Chy ba że pory wacz przez cały czas trzy m ał m u pistolet przy głowie.
Matthew przeczesał palcam i włosy i spoj rzał na Joannę, zaniepokoj ony .
– Właśnie – przy znał. – To całkiem m ożliwe. Pory wacz wszedł niezauważony , przy stawił m u
broń do głowy , pozry wał wszy stkie rurki, wy rwał kroplówkę i wy prowadził Selkirka na parking.
Tam wepchnął go do auta i wy wiózł tu, na odludzie. Związał m u ręce, pchnął go na kolana i
rozwalił m u łeb.
Joanna zam rugała, przej ęta brutalnością j ego słów, ale w duchu m usiała przy znać m u racj ę:
ta wersj a by ła zgodna z prawdą.
– Ty lko kto go tak urządził? I dlaczego?
Posłał j ej szeroki uśm iech.
– Ja j uż zrobiłem swoj e – odparł. – Reszta to j uż twoj a działka, skarbie.
Pozostało więc j eszcze oficj alne zidenty fikowanie zwłok…
Joanna siedziała naprzeciwko Arthura Colclougha, a Mike stał oparty o drzwi. Na pulchnej
twarzy nadinspektora m alowała się powaga. Joanna zdała m u relacj ę, nie szczędząc
drasty czny ch szczegółów.
– Ty lko j ak go zidenty fikować, skoro kula oderwała m u całą twarz?
– No, niezupełnie – zaprotestowała. – Coś tam z niej j eszcze zostało.
Colclough pokiwał głową.
– Chcę sprowadzić j ego sy na – dodała Joanna – żeby oszczędzić żonie tego m akabry cznego
widoku
Nadinspektor wy krzy wił usta.
– Po co? Przecież sam a m ówiłaś, że nie przej ęła się zaginięciem m ęża – zauważy ł,
przeglądaj ąc wstępny raport.
– No, niby tak, ale… – przerwała niepewnie.
Łatwo m u m ówić, skoro nie widział zwłok, pom y ślała.
– Oto cała Piercy . Zawsze m artwi się za inny ch – podsum ował. – I za to właśnie cię lubię –
zerknął na nią z ukosa. – Niestety , ta żona j est j edną z główny ch podej rzany ch, sam a chy ba
rozum iesz.
– Tak j ak j ego sy n – dorzuciła. – Ale nie m ożna zaraz m ordować kogoś za to, że nie pozwala
trzy m ać na widoku rodzinny ch fotografii.
– To m ógł by ć efekt głęboko zakorzenionej nienawiści – zauważy ł, grożąc j ej palcem . –
Uważaj , Piercy , bo nie wiesz, co m iędzy nim i zaszło. Może nienawidziła go przez całe łata, aż
wreszcie coś w niej pękło i uznała, że nadszedł właściwy m om ent, by go ukarać.
Ale Joanna powoli, z nam y słem , pokręciła głową.
– Szkoda, że nie widział pan ciała. To nie wy glądało na zem stę z czy stej nienawiści. Zabój ca
wy wiózł go na odludzie i zastrzelił z zim ną krwią. Odwalił kawał profesj onalnej roboty – żadny ch
ran czy śladów pobicia. Zresztą sekcj a zwłok wszy stko nam wy j aśni – dodała.
Colclough skinął głową.
– Dobrze, w takim razie co dalej ?
Joanna wstała z m iej sca.
– Jadę po Justina Selkirka. Pracuj e w m iej scowej szkole.
– Jest nauczy cielem ?
– Tak. Podobno to szkoła specj alna.
– Rozum iem . A j ak twoj a ręka? – spy tał troskliwie. – Chy ba j uż tak bardzo nie boli?
– Nie, ale ten gips strasznie m i dokucza. Na szczęście sierżant Korpanski j est doskonały m
szoferem .
Mike chrząknął zaraz i oboj e spoj rzeli na niego, rozbawieni. Colclough pokiwał j eszcze głową,
co oznaczało j akby zgodę na przedwczesny powrót Joanny do pracy po wy padku.
– A skąd ci przy szło do głowy , że to zawodowiec, Piercy ? – zawołał za nią, gdy by ła j uż w
drzwiach.
– Słucham ?
– Mówiłaś, że zabój ca odwalił kawał profesj onalnej roboty .
– To się okaże po sekcj i zwłok – odparła.
Patrzy ł na nią ponury m wzrokiem i od razu dom y śliła się, że nie o taką odpowiedź m u
chodziło.
– Wszy stko wskazuj e na zlecone zabój stwo – dodała niechętnie. – Naprawdę solidna robota,
nawet po węzłach na nadgarstkach widać, że drań zna się na rzeczy .
Długi, kręty , zadbany trakt prowadził do uroczej , starej posesj i, w której m ieściła się szkoła
specj alna dla dzieci um y słowo upośledzony ch. Przed wej ściem stało kilka furgonetek, a część
budy nku otoczona by ła rusztowaniem . Podj eżdżaj ąc bliżej , Joanna i Mike m inęli j akiegoś
robotnika, który pchał taczkę z cem entem .
– Współczuj ę ty m , którzy m uszą dbać o tak wielką posiadłość – odezwała się Joanna.
Mike uśm iechnął się półgębkiem .
– Szkoda ty lko, że te dzieciaki nawet nie zdaj ą sobie sprawy , co się dla nich robi w ty m kraj u.
W odpowiedzi wzruszy ła ram ionam i.
– To m i przy pom ina dom spokoj nej starości – ciągnął Mike. – Staruszkowie m ieszkaj ą w
prawdziwy ch pałacach i nawet nie wiedzą, co się wokół nich dziej e.
– I cóż z tego? – Posłała m u szeroki uśm iech. – Może sam trafisz na starość do takiego pałacu
– dodała, spoglądaj ąc na niego. – Na litość boską, ży j em y w cy wilizowany m świecie. To chy ba
dobrze o nas świadczy , że troszczy m y się o ty ch, który ch los nie oszczędza. Powinieneś okazać im
trochę serca.
– Ale j a nic do nich nie m am – zaprotestował. – Ty lko nie m ogę patrzeć, j ak m oj e podatki idą
na m arne.
– No wiesz! Przecież sam się utrzy m uj esz z podatków – rzuciła z przekąsem . – I niej eden
podatnik też pewnie narzeka, że to strata pieniędzy .
– W porządku, j eden zero dla ciebie – burknął.
Gdy parkował wóz przed szklany m i drzwiam i, naty chm iast wy szła z nich j akaś wy soka
kobieta.
– Policj a – rzuciła Joanna, pokazuj ąc odznakę. – Szukam y Justina Selkirka.
– Właśnie prowadzi zaj ęcia – odparła kobieta uprzej m y m , lecz stanowczy m tonem .
Mike zrobił krok naprzód.
– Zaczekam y – oznaj m ił.
Kobieta zm ierzy ła go wzrokiem .
– Pewnie j akieś złe wieści, co? – spy tała. – Jego oj ciec się znalazł?
Mike skinął głową.
– W takim razie proszę za m ną.
Na kory tarzu rozbrzm iewały j akieś głośne krzy ki. Trudno by ło określić, czy ta bezładna
kakofonia dźwięków to śm iech, płacz, czy m oże wrzask przerażony ch dzieci.
Kobieta spoj rzała na funkcj onariuszy .
– Właśnie śpiewaj ą – wy j aśniła spokoj nie.- To w ram ach leczenia. Śpiew daj e świetne
efekty terapeuty czne – dodała z entuzj azm em , uśm iechaj ąc się radośnie. – A one uwielbiaj ą
śpiewać.
Mike zaklął ty lko pod nosem .
Gdy zbliży li się do obdrapany ch dębowy ch drzwi z okratowaną szy bą, kobieta zaj rzała do
środka, po czy m zapukała i nacisnęła na klam kę.
W sali na podłodze siedziało ośm ioro dzieci, które poruszały bezładnie rękam i i darły się
wniebogłosy .
Pośrodku siedział drobny , szczupły , ły siej ący m ężczy zna. Miał splecione dłonie i podobnie
j ak j ego podopieczni wy kony wał rękam i dziwne ruchy , ale nie krzy czał. By ł tak zaj ęty , że nawet
nie zauważy ł, j ak weszli.
– Panie Selkirk… Justin – odezwała się kobieta surowy m tonem . – Policj a do ciebie.
Poderwał się, przerażony , ale stracił równowagę i lekko się zachwiał. Zgrom adzone wokół
niego dzieci wciąż poruszały rękam i, wy daj ąc z siebie dziwne odgłosy .
– Chodzi o m oj ego oj ca, tak? – spy tał, przej ęty . – Znaleźliście go?
Joanna przy taknęła ruchem głowy , zastanawiaj ąc się w duchu, j ak ten wątły człowiek zniesie
widok zm asakrowany ch zwłok oj ca, które czekały na niego w prosektorium .
Justin Selkirk, wy raźnie zm artwiony , podszedł bliżej .
– Co się stało? – zapiszczał nerwowo. – Czy to coś poważnego? – dodał, patrząc na nich spod
drgaj ący ch powiek.
– Może lepiej wy j dźm y – zasugerował Mike.
– Zostaw dzieci, Justin. Ja ich przy pilnuj ę. Ty lko o nic się nie m artw – uspokaj ała go kobieta,
j akby by ł m ały m dzieckiem .
Spoj rzał na nią z wdzięcznością.
– Dzięki, LouLou.
Mike parsknął znacząco, a Joanna od razu odgadła j ego m y śli: im ię LouLou zupełnie nie
pasowało do tej kobiety .
Gdy wy szli na kory tarz, Justin Selkirk złapał się za gardło.
– Muszę wiedzieć wszy stko. Proszę niczego przede m ną nie ukry wać -j ęknął teatralnie. – Co z
m oim oj cem ?
Joanna m ilczała wy m ownie.
– On nie ży j e, prawda? – zakwiczał Justin Selkirk. – Nie ży j e… O Boże, m ój oj ciec nie ży j e.
A j ak to się stało?
Zachowy wał się j ak m arny aktor w j akiej ś kiepskiej sztuce. Gdy by odegrał tę scenę na
j akim ś castingu, to na pewno nie dostałby żadnej roli.
– Został zastrzelony – oznaj m ił szorstko Mike. – Właśnie go znaleźliśm y .
Justin zam rugał, po czy m znów zaczął odgry wać dram at.
– O Boże – j ęczał, chwy taj ąc się za głowę. – Mój oj ciec… Czy to sam obój stwo?
– Został zastrzelony , chy ba pan sły szał – odfuknął Mike tonem pełny m niechęci.
Justin Selkirk spoj rzał na niego i przeniósł wzrok na Joannę.
– Zginął od strzału – oznaj m iła ściszony m głosem . – Ty le na razie wiadom o. Znaleźliśm y go
dopiero parę godzin tem u.
– Gdzie? – dociekał Justin.
– W Gallows Wood.
Zam rugał i zaśm iał się nerwowo.
– W Gallows Wood? – powtórzy ł piskliwy m tonem .
– Zna pan to m iej sce? – spy tała Joanna, wy raźnie zaciekawiona.
– Tak… To znaczy , nie… Niezupełnie.
Oboj e patrzy li na niego wy czekuj ąco. Justin Selkirk przełknął ślinę.
– Czasem j eździm y tam z dziećm i obserwować przy rodę. Kiedy ś nawet udało nam się
zobaczy ć borsuki – dodał z zadowoloną m iną. – Bo wiecie państwo, j a należę do towarzy stwa
ochrony borsuków.
Mike westchnął głośno.
– Panie Selkirk – zaczęła powoli Joanna. – Potrzebny nam ktoś, kto oficj alnie zidenty fikuj e
ciało pana oj ca.
– Zwy kle robią to naj bliżsi krewni – zapiszczał. – Powinniście poprosić m oj ą m atkę.
Joanna usły szała za plecam i pogardliwe pry chnięcie Mike’a.
– Chodzi o to, że pana oj ciec nie wy gląda naj lepiej – rzuciła ostro. – Dostał strzał w głowę.
Chcieliby śm y oszczędzić tego pana m atce.
Selkirk wy prostował swoj ą drobną sy lwetkę.
– Rozum iem – odparł uprzej m ie. – Czy m am to zrobić teraz?
Joanna skinęła głową.
– Zawieziem y pana do prosektorium . Chy ba że woli pan j echać za nam i swoim sam ochodem
– dodała.
Selkirk przy taknął.
– Proszę chwilę zaczekać, powiadom ię ty lko LouLou.
Przez okratowaną szy bę w drzwiach obserwowali, j ak rozm awia z kobietą. Gdy obj ęła go
ram ionam i, na j ej twarzy m alował się sm utek.
Dzieci wy czuły , że stało się coś złego, bo zaraz zaczęły niem iłosiernie wy ć j ak fabry czne
sy reny na alarm . Justin przy kucnął przy nich i przez chwilę coś do nich m ówił. Jego słowa
widocznie podziałały , bo wy cie powoli ustało, a kilkoro dzieci zaczęło klaskać w ręce.
Justin wstał, rozej rzał się tęsknie po sali i podszedł do drzwi. Joanna i Mike odruchowo się
cofnęli.
– Poj adę swoim sam ochodem – oświadczy ł. – Po drodze m uszę j eszcze potem zaj rzeć do
m atki.
Pracownicy prosektorium starannie ułoży li ciało Jonathana Selkirka na kam ienny m katafalku,
przy słaniaj ąc prześcieradłem dziurę w twarzy . Joanna uniosła rąbek m ateriału i ku swem u
zdum ieniu nie wy czy tała z twarzy Justina Selkirka żadny ch em ocj i.
– Tak, to m ój oj ciec – stwierdził. – Niech spoczy wa w pokoj u – dodał fałszy wie sm utny m
tonem .
Stoj ący tuż za nim Mike zauważy ł, że Justin Selkirk nerwowo splata palce, a Joanna dostrzegła
j ego spocone czoło i strach w oczach. Wreszcie oderwał wzrok od ciała oj ca i spoj rzał na nią.
– No i co teraz?
– Teraz czeka nas m nóstwo roboty – odparła stanowczo. – Naj pierw sekcj a zwłok, potem
dochodzenie – dodała, przy patruj ąc m u się uważnie. – Jak pan m y śli, kom u m ogło zależeć na
j ego śm ierci?
Justin Selkirk wzdry gnął się gwałtownie.
– Sam nie wiem – zapiszczał. – Pewnie zabił go j akiś psy chopata – dodał bez przekonania.
– Psy chopata porwał pana oj ca ze szpitala, wepchnął do auta, związał, wy wiózł za m iasto i
załatwił strzałem w ty ł głowy – podsum ował dosadnie Mike. – Jakoś nie chce m i się w to wierzy ć,
panie Selkirk.
Justin zbladł nagle, j akby lada chwila m iał zem dleć.
– A co z pogrzebem ? – wy j ąkał.
– Na razie trzeba z ty m zaczekać – odparła Joanna. – Dam y panu znać, gdy ty lko prokuratura
wy da pozwolenie. Poznaj e pan tę piżam ę? – spy tała po chwili.
– Tak – odrzekł.
– Pana m atka twierdzi, że kupiła j ą zaledwie parę dni tem u.
Selkirk wy raźnie się uspokoił.
– Często j eżdżę z m am ą na zakupy – przy znał. – Mam z nią bardzo dobry kontakt – dodał,
przestępuj ąc z nogi na nogę. – Czy m ogę j uż iść? Muszę j eszcze zaj rzeć do m atki i do żony –
oznaj m ił tonem grzecznego chłopca, który py ta, czy wolno m u wstać od stołu.
– Tak, to na razie wszy stko – odparła Joanna. – Ale odwiedzim y pana w dom u. Chcem y
j eszcze porozm awiać z pana żoną.
– Ale po co?
– Panie Selkirk – zaczęła cierpliwie Joanna. – Im więcej się dowiem y o pana oj cu, ty m
szy bciej ustalim y , kom u zależało na j ego śm ierci.
Selkirk podszedł bliżej .
– Mnie na pewno nie – zapewnił. – Bardzo kochałem oj ca, a on m nie uwielbiał – dodał
obronny m tonem .
Nie patrząc na Mike’a, Joanna potrafiła sobie wy obrazić, j aką m a m inę. Justin Selkirk spoj rzał
j eszcze po ich twarzach i szy bkim krokiem wy szedł z prosektorium .
Po j ego wy j ściu Mike dał upust swoj ej złośliwości. Przy łoży ł dłonie do twarzy , im ituj ąc
kaczy dziób, i zaczął człapać dookoła z pośladkam i wy pięty m i w kaczy kuper.
– Chodzę z m am usią na zakupy – przedrzeźniał falsetem . – O rany , co za łaj za – dodał z
pogardą.
– Tak się składa, że ta łaj za j est wzorowy m m ężem i oj cem – zauważy ła Joanna, unosząc
palec.
– No cóż, widocznie pozory m y lą – podsum ował Mike.
– Właśnie – odparła. – Dlatego lepiej nie oceniaj inny ch zby t pochopnie.
Wzruszy ł ram ionam i.
– Ja ty lko słucham głosu intuicj i, Joanno – odparł, posy łaj ąc j ej szeroki uśm iech. – Wiem , j ak
bardzo cenisz sobie intuicj ę. Po m oj em u facet nienawidził oj ca za to, że ten posłał go do szkoły z
dala od dom u. Ta nienawiść trwała przez całe lata, a że sy n sam nie by ł zdolny posunąć się do
m orderstwa, więc kogoś wy naj ął.
Spoj rzała na niego przenikliwy m wzrokiem .
– Naprawdę m y ślisz, że to on?
Przy taknął ruchem głowy .
– Wszy stko na to wskazuj e. Pierwszy raz widzę, żeby ktoś na wiadom ość o śm ierci oj ca
odgry wał taki teatr – dodał. – Co za żałosna kreatura.
– Po co zaraz podej rzewać go o nienawiść? Może Justin po prostu nic do oj ca nie czuł i
udawał ty lko po to, by ukry ć swoj ą oboj ętność? – zauważy ła ostrożnie Joanna.
– Wielka m i różnica!
– Sam dobrze wiesz, że oboj ętność rzadko kiedy prowadzi do m orderstwa, nawet przez
wy naj ęcie płatnego zabój cy - zauważy ła. – Za to nienawiść j ak naj bardziej .
Mike pry chnął niecierpliwie, zerkaj ąc w stronę przy kry ty ch płótnem zwłok.
– Wcale nie by łby m tego taki pewien – odrzekł. – No, to j ak? Mam zaczekać tu na ciebie czy
wolisz zostać sam na sam z Levi-nem ?
– Będzie tu j eszcze paru ludzi z ekipy śledczej i faceci z prosektorium – zakom unikowała,
kręcąc głową. – Możesz j echać ha kom endę, Mike; poproszę Matthew, żeby później m nie odwiózł.
Dowiedz się, co dziś robi Sheila Selkirk, bo chcę do niej zaj rzeć po południu, a potem poj edziem y
do szpitala spisać zeznania i ustalić, czy Jonathan Selkirk do kogoś telefonował – dodała, biorąc
głęboki wdech. – Mam przeczucie, że to będzie twardy orzech do zgry zienia… chy ba że
Colclough odbierze m i sprawę – dodała, zaniepokoj ona.
– No, ale j a nie m am w ty ch sprawach wielkiego doświadczenia – przy znał nagle.
– Co m asz na m y śli, Mike? – spy tała, wlepiaj ąc w niego wzrok.
– Tropienie płatny ch zabój ców – wy j aśnił.
Joanna pokiwała głową.
– Ja też nie. Profesj onalne zabój stwo to potworna robota. I m y ślę, że kosztowało to niezłą
forsę. Ktoś by ł gotów słono zapłacić, by leby ty lko pozby ć się starego Selkirka.
Matthew by ł j ak zwy kle w świetny m hum orze. Lubił swoj ą pracę: uwielbiał wy zwania przy
każdej sekcj i zwłok, fascy nowały go taj em nice, które odkry wał wtedy swy m i wprawny m i
rękam i.
Zdąży ł j uż włoży ć swój zielony kom binezon i rękawice i od razu chwy cił za skalpel. Zaczekał,
aż pracownik prosektorium zm ierzy ł i zważy ł zwłoki, po czy m zaj ął się wlotem kuli na karku
denata.
– Cholernie potężny strzał – zauważy ł. – Nieźle rozwaliło m u łeb – dodał, zerkaj ąc na Joannę.
– Znaleźliście j uż pocisk?
Skinęła głową.
– Dziewięciom ilim etrowy , wy strzelony z krótkiej broni palnej – zakom unikowała z szerokim
uśm iechem . – Zapakowaliśm y go i odesłaliśm y do laboratorium . Jeden z naszy ch ludzi, znawca
broni palnej , twierdzi, że zabój ca strzelał z pistoletu beretta 92F. Ty le że ta kula by ła j akaś dziwna.
– Doskonale – pochwalił j ą Matthew. Oczy m u bły szczały z podziwu. – Pewnie zauważy liście
na niej wgłębienie, co?
– Właśnie.
– To dlatego rozerwało m u twarz. A zebraliście z krzaków fragm enty m ózgu?
– Jasne. Sporo się trzeba by ło nachodzić – odparła.
– Czy tałem ostatnio arty kuł j akiegoś am ery kańskiego eksperta od broni palnej – zagadnął,
przy glądaj ąc się, j ak pracownik prosektorium piłą elektry czną rozcina czaszkę denata. – Facet
pisze, że z próbki tkanki m ózgowej ofiary m ożna wy czy tać, w j akiej odległości i pozy cj i stał
zabój ca, a nawet j akiego by ł wzrostu.
Joannie zrobiło się niedobrze.
– Wy bacz – rzucił szy bko. – No, a j ak twoj a ręka? – spy tał wesoło.
– Nieźle – odparła. – Prawie j uż nie boli. Ty lko to cholerstwo strasznie m i zawadza – dodała,
stukaj ąc palcem w gips. – Inaczej j uż dawno zapom niałaby m o ty m wy padku. Ale m a też swoj e
dobre strony : ludzie okazuj ą m i współczucie, no i m am osobistego szofera – za darm o!
– Cały dzień z Tarzanem ? Nie nudzisz się?
– Nie – ucięła krótko. – Ale właśnie przed chwilą powiedziałam m u, że odwieziesz m nie na
kom endę, i odesłałam go do pracy .
– Nie m a sprawy – odparł, uśm iechaj ąc się czule, i obj ął j ą ram ieniem . – Tak się cieszę, że
skończy ło się ty lko na złam aniu. Mogło by ć o wiele gorzej . Ale dzięki cudom nowoczesnej
m edy cy ny kości szy bko się zrastaj ą – dorzucił wzniosły m tonem .
– Chy ba dzięki odwieczny m cudom natury – poprawiła go. – No, ale do rzeczy . Zobaczm y ,
j akie cuda odkry j e przed nam i nowoczesna m edy cy na sądowa – dodała, wskazuj ąc na zwłoki.
Matthew naty chm iast zabrał się do pracy . Wy j ął z czaszki m ózg i położy ł na wagę.
– Brakuj e j akichś dziesięciu procent – podsum ował. – Pewnie znaj dzie się w lesie… albo na
podeszwach waszy ch butów- dodał, rzucaj ąc j ej figlarne spoj rzenie.
Przez chwilę w m ilczeniu oglądał m ózg ofiary , po czy m zagwizdał cicho.
– Aż trudno uwierzy ć, że j edna m ała kula m oże rozerwać człowieka na strzępy . Niby to ty lko
dziewięć m ilim etrów, ale wy starczy stępić czubek…
Joanna przy glądała m u się bez słowa. Silny zapach środków odkażaj ący ch zawsze
przy prawiał j ą o m dłości.
Godzinę później Matthew podsum ował wy niki sekcj i:
– Śm ierć nastąpiła w wy niku j ednego strzału w podstawę m ózgu – orzekł. – Zabój ca wy brał
idealne m iej sce na ciele ofiary – dodał z bły skiem w oku. – Śm ierć by ła naty chm iastowa. Kula
przecięła m óżdżek i część ty łom ózgowia.
– Błagam cię, oszczędź m i tego lekarskiego żargonu, Matthew, i m ów j ęzy kiem laików –
przerwała m u.
– Potwierdzam to, co m ówiłem ci w Gallows Wood – odparł. – Facet zna się na rzeczy ,
Joanno. – Przerwał, um y ł ręce i wy tarł j e dokładnie w papierowy ręcznik. – Zabój ca j est
fachowcem w swoj ej dziedzinie, podobnie j ak ty i j a. Wy kończy ł ofiarę j edną m ałą kulką – dodał
poważny m tonem .
– Z j akiego pistoletu? Z beretty ?
– Możliwe, ale głowy za to nie dam – odparł. – Wiem ty lko, że uży ł krótkiej broni palnej
kalibru dziewięciu m ilim etrów. Uszkodzenia głowy są tak rozległe, że nie by ło m owy o przeży ciu.
To m i wy gląda na szy bką, skuteczną egzekucj ę.
Joanna zam rugała, patrząc, j ak Matthew ogląda ręce denata.
– Ręce by ły związane porządną liną żeglarską, m ocną i wy trzy m ałą. Zabój ca by ł świetnie
przy gotowany . Związał m u ręce tak, że lina wrzy nała się w skórę: naj pierw zrobił węzeł
ruchom y , założy ł m u na nadgarstki, a potem m ocno zacisnął i zam ocował. Selkirk nie m iał
żadny ch szans się wy swobodzić. – Matthew odwrócił głowę i uśm iechnął się do Joanny . – A tak
na m arginesie – dodał – Selkirk cierpiał na m artwicę m ięśnia sercowego.
Popatrzy ła na niego py taj ąco.
– Matthew, proszę cię, m ów po ludzku.
– No wiesz, m iał zawał – wy j aśnił beztrosko. – Poważna sprawa. Miał w tętnicy skrzep
wielkości orzecha, co oznaczało pewną śm ierć – dodał, zabieraj ąc się do spisy wania wniosków z
sekcj i. – Wy gląda na to, że ktoś, kto zlecił to zabój stwo, naraził się na niepotrzebny wy datek.
– Chwileczkę, Matthew, nie wiem y j eszcze, czy to by ło zlecone zabój stwo…
– Posłuchaj , Jo – przerwał j ej . – Jesteś by strą policj antką, a j a ty lko zwy kły m patologiem ,
który kroi trupy i rozpoznaj e przy czy ny zgonu, ale kto kogo zabił i dlaczego – to j uż twoj a działka.
To ty będziesz produkować się przed prokuraturą. Ja tu widzę robotę płatnego zabój cy , który
brutalnie porwał śm iertelnie chorego pacj enta ze szpitala, wy wiózł go do Gallows Wood i
wpakował m u kulkę w łeb. Nigdy w ży ciu nie widziałem tak profesj onalnej roboty . A tobie,
skarbie, pozostaj e ty lko ustalić, kto wziął za to forsę. Zastanów się, kim m ógł by ć ten fachowiec
bez cienia skrupułów. Ilu znasz płatny ch zabój ców, Joanno?
Podniosła na niego wzrok.
– Ani j ednego – odparła.
Obwisła twarz nadinspektora Colclougha wy raźnie posm utniała, gdy Joanna przedstawiła m u
wy niki sekcj i zwłok.
– Coś m i się to nie podoba, Piercy – orzekł. – Spędziłem w Leek swoj e ży cie od urodzenia,
m oj a m atka stąd pochodzi i odkąd sięgam pam ięcią, zawsze ży ło się tu spokoj nie. – Przerwał,
wstał z fotela i podszedł do okna.
Widok m iał ciekawszy niż Joanna: z okna j ego biura by ło widać całe m iasto – wieżę kościelną,
pom nik, wy brukowany ry nek. Colclough obserwował ludzi przem y kaj ący ch po High Street,
chowaj ący ch się przed deszczem pod parasolam i lub w drzwiach sklepów i kam ienic.
– Leek to trady cy j ne m iasteczko – zauważy ł. – Miej scowi spędzaj ą tu całe swoj e ży cie –
dodał, odwracaj ąc głowę, a Joanna dostrzegła w j ego twarzy dawny , zatarty przez czas cień
m łodzieńczego idealizm u. – Tu zawsze ży ło się bezpiecznie, choć niektóry m m oże się to wy dać
nudne i staroświeckie. Znam y tu wszy stkich m iej scowy ch bandziorów i ich rodziny – dodał,
posy łaj ąc Joannie słaby uśm iech. – Ale ty nie j esteś stąd, prawda, Piercy ?
– Nie. Mieszkam tu dopiero od sześciu lat.
Skinął głową.
– No, to trzeba ci wiedzieć, że płatne zabój stwo to dla nas straszny szok. Ktoś, kto zleca
zabój stwo za pieniądze, j est chy ba gorszy od sam ego m ordercy . Jonathan Selkirk to kawał drania,
ale żeby wy wlec człowieka ze szpitala i zastrzelić j ak psa… – Na j ego twarzy poj awił się sm utek.
– Pan go znał, panie nadinspektorze? – spy tała Joanna, zaciekawiona.
– Znam j ego żonę – odparł, osuwaj ąc się na fotel. – Poznali się na studiach. Jonathan zawsze
trzy m ał się na uboczu.
– To j ego żona skończy ła studia? – zdziwiła się Joanna.
– I to z wy różnieniem . By ła zdolniej sza od niego, ty le że nigdy nie pracowała w zawodzie.
Zaraz po ślubie zrezy gnowała z pracy i zaj ęła się dom em . Mówię ci, Piercy , żal by ło patrzeć, j ak
ta zdolna kobieta m arnuj e się przy garach. Szkoda, że ich sy n nie poszedł w ich ślady .
– A czem u zrezy gnowała z pracy ?
Colclough wzruszy ł ram ionam i.
– A bo j a wiem ? Niektórzy m ężczy źni wolą, żeby ich żony nie pracowały i zaj m owały się
dom em . Możliwe, że Jonathan do nich należał. Zresztą i tak dobrze im się powodziło. Jego
kancelaria świetnie prosperowała. Ale m ówiąc m iędzy nam i, Piercy – dodał niepewnie –
Jonathan lubił m ieć wszy stko pod kontrolą i nie chciał, żeby żona zarabiała własne pieniądze. –
Masy wny podbródek zadrżał m u z wrażenia, gdy chwy cił za długopis. – No dobrze, a teraz do
rzeczy . Jak widzisz, ta cała sprawa trochę nas przerasta…
Tego się właśnie obawiała: że Colclough odbierze j ej śledztwo.
– Ale panie nadinspektorze… – wy j ąkała.
– To przerasta nas wszy stkich – powtórzy ł. – I ciebie, i m nie – dodał po nam y śle. – Takie
przestępstwa są poważny m zagrożeniem , Piercy . Trzeba powiadom ić regionalne służby
bezpieczeństwa. Sam się ty m zaj m ę. Muszę zadzwonić do paru osób – dodał, m rużąc oczy . – A
ty , co zam ierzasz dalej ?
– Jeszcze dziś porozm awiam z żoną Selkirka – odparła.
– W porządku – rzucił. – Na razie j eszcze poprowadź to śledztwo.
Joanna od razu dom y śliła się, co to oznacza.
Ceglana, georgiańska rezy dencj a nie zdradzała żadny ch oznak żałoby . Wj eżdżaj ąc na teren
posiadłości państwa Selkirków, Joanna i Mike dostrzegli oświetlone okna, który ch j asność oży wiała
ten szary , wrześniowy dzień.
– Wy gląda na to, że rodzinka świętuj e – zauważy ł Mike.
– Bo m oże rzeczy wiście m aj ą co świętować.
– To m ogliby chociaż dla przy zwoitości zaciągnąć te zasłony . W końcu straciła m ęża.
Powinna chy ba okazać trochę szacunku.
– Jak m i się zdaj e, to nawet za ży cia nie darzy ła go szacunkiem – skwitowała Joanna szeptem ,
gdy Mike parkował wóz tuż obok bordowego j aguara. – Czy ktoś j uż j ą powiadom ił?
– Oczy wiście – odparł Mike. – Wcześniej by ło u niej paru naszy ch ludzi.
Obeszli j aguara, zaglądaj ąc przez szy by do wnętrza: auto by ło czy ste, schludne i zadbane. Na
tablicy rej estracy j nej widniał bieżący rok produkcj i.
Zbliżaj ąc się do rezy dencj i, usły szeli dobiegaj ący z ogrodu dziecięcy śm iech. Popatrzy li po
sobie, zaskoczeni.
– Coś m i tu nie pasuj e – zauważy ła Joanna. – Zupełnie j akby m trafiła pod zły adres.
Zaintry gowani rozbrzm iewaj ący m śm iechem , zam iast do drzwi frontowy ch udali się do
położonego za dom em ogrodu. Na wielkim , zielony m trawniku leżały tu i ówdzie świeżo opadłe
liście, a Sheila Selkirk w towarzy stwie m ałej dziewczy nki o słodkiej buzi Shirley Tem pie starannie
j e wy grabiała. Przez chwilę Joanna i Mike obserwowali, j ak babcia i wnuczka zgarniaj ą m okre
liście, usy puj ąc j e w m ałe stosy . Ich szczególną uwagę przy kuwało roześm iane, szczebioczące
dziecko. By ło śliczne j ak z obrazka. Ubrane w purpurowy płaszczy k, zielone spodenki i m aleńkie,
czerwone kalosze, przy pom inało m ałego elfa. Biegało, śm iej ąc się radośnie, potrząsaj ąc burzą
złocisty ch loków i wy ciągaj ąc rączki do góry , by schwy tać porwane wiatrem liście. Wtedy
Sheila Selkirk przerwała na chwilę, oparła się o grabie i nie zważaj ąc na rozrzucane przez wiatr
liście, popatrzy ła na dziecko j ak zaczarowana. Ten widok przy wołał Joannie w pam ięci sły nny
obraz Madonny z Dzieciątkiem i stanowił uroczy kontrast dla brzy doty Gallows Wood – m iej sca
brutalnej egzekucj i – i Joanna, boj ąc się przerwać tę sielankę wiadom ością o śm ierci Jonathana
Selkirka, stała w m iej scu bez ruchu. Zerknęła ty lko na Mike’a i zauważy ła, że on też uległ urokowi
tej wzruszaj ącej sceny . Wreszcie odchrząknęła głośno.
– Dzień dobry , pani Selkirk – odezwała się.
I nagle czar pry sł. Sheila Selkirk zeszty wniała, a dziewczy nka zam ilkła, podbiegła do babci i
chwy ciła j ą za nogi. Na j ej twarzy czce m alowały się nieufność i strach. Kobieta stała
nieruchom o, j akby sparaliżowana.
– Dzień dobry , pani inspektor – odparła. – Spodziewałam się pani – dodała spięty m głosem ,
j akby czuła się winna.
Joanna zastanawiała się, dlaczego: bo m iło spędza czas z wnuczką, czy m oże m a j akieś inne
powody ?
Sheila popatrzy ła po twarzach funkcj onariuszy i dostrzegła na nich wy raz niezadowolenia.
– A co m am robić, pani inspektor? – spy tała obronny m tonem . – Nie j estem hipokry tką. To
j est m ój lek na cale zło – dodała, gładząc dłonią niesforne loki dziecka. Jej wargi poruszały się
nerwowo. – Mam siedzieć w dom u i udawać żałobę? Przecież to bez sensu. Jonathan nie ży j e,
wiedziałam to od sam ego początku, gdy ty lko zniknął ze szpitala – przy znała, siląc się na uśm iech.
– My liłam się ty lko co do szczegółów. My ślałam , że to praca i kłopoty finansowe go wy kończy ły
– przerwała, patrząc w dal na dwa sękate drzewa na końcu ogrodu. – Jonathan z natury by ł
pesy m istą. Podej rzewałam , że nie wy trzy m ał i odebrał sobie ży cie. Ale okazuj e się, że się
m y liłam . Wasi ludzie j uż u m nie by li i wszy stko m i powiedzieli – przy znała. Po j ej twarzy
przeszedł cień sm utku. – Wiem j uż, że ktoś go zastrzelił. Justin przy j echał do m nie prosto z
prosektorium . – Przełknęła ślinę. – Niczy m m nie nie zaskoczy cie – dodała, rzucaj ąc im śm iałe,
wy zy waj ące spoj rzenie.
Ich uwagę odciągnęło dziecko, które uniosło rączki i zaczęło niecierpliwie ciągnąć babcię za
płaszcz. Sheila Selkirk wzięła j e na ręce.
– Mój ty naj droższy skarbie – powiedziała pieszczotliwy m tonem , po czy m podniosła wzrok. –
Dziś rano przy j echała Teresa z Lucy , żeby m nie pocieszy ć. Dobra z niej kobieta. – Postawiła
dziewczy nkę na ziem i i skierowała się w stronę dom u, którego okna świeciły zapraszaj ąco
żółtawy m blaskiem . – Jest w dom u razem z Tony m . Proszę do środka, napij em y się herbaty . A
ty , księżniczko, dostaniesz sok pom arańczowy – zwróciła się do dziewczy nki.
Dziecko zachichotało i pobiegło ścieżką w podskokach, wołaj ąc za babcią. Weszli do środka
ty lny m i drzwiam i. Mike rzucił Joannie zdziwione spoj rzenie i od razu dom y śliła się, o co m u
chodzi: bestialskie m orderstwo Jonathana Selkirka naj wy raźniej wcale nie poruszy ło j ego rodziny .
Zastanawiała się, czy to dlatego, że by ł aż tak podły m człowiekiem , czy m oże j ego naj bliżsi by li
pozbawieni wszelkich uczuć. To skandal, pom y ślała, tak się nie robi. Mogliby wy krzesać z siebie
choć odrobinę żalu, nawet j eśli za nim nie przepadali.
Chwy ciła Mike’a za ram ię.
– Nie oceniaj j ej tak surowo – szepnęła wbrew sobie. – Może kobieta po prostu um ie
zachować stoicki spokój .
Mike wzruszy ł ty lko ram ionam i.
– Do diabła z takim spokoj em – fuknął. – Mam ty lko nadziej ę, że gdy by j akiś drań wy wiózł
m nie do lasu i rozwalił m i m ózg, to m oj a żona okazałaby więcej sm utku!
Sheila weszła do kuchni, zdj ęła m ałej Lucy kalosze, postawiła j e przy piecy ku i włoży ła na
m ałe stopki różowe kapcie.
– Chodź, kochanie – rzekła. – Pój dziem y poszukać m am usi i dziadka Tony ’ego. –
Dziewczy nka wy biegła do holu, a Sheila Selkirk, Joanna i Mike ruszy li za nią.
Salon wy glądał teraz całkiem inaczej . By ło tam j asno,, ciepło i przy tulnie, a na pianinie stało
m nóstwo rodzinny ch fotografii z dzieciństwa, ślubów i inny ch okazj i. Na j ednej z nich Joanna
rozpoznała Justina Selkirka z j akąś m łodą, czarnowłosą kobietą, ale naj więcej by ło tam zdj ęć
m ałej Lucy . Joanna odniosła wrażenie, że Sheila Selkirk nagle odży ła i odnalazła sens i radość
ży cia wśród rodziny i przy j aciół. Przy j rzała się uważniej , j ednak nie dostrzegła ani j ednej
fotografii przedstawiaj ącej ponurą twarz Jonathana Selkirka z drobny m , krótko przy strzy żony m
wąsem .
W salonie przy kom inku siedziały dwie osoby – siwy m ężczy zna w średnim wieku i blada
kobieta o czarny ch włosach, którą Joanna rozpoznała ze zdj ęcia. Na widok obcy ch przerwali
rozm owę. Czarnowłosa kobieta obrzuciła ich wrogim , surowy m spoj rzeniem , pochy liła się i
zdusiła papierosa w spodku.
– Muszę koniecznie kupić popielniczki – oznaj m iła wesoło Sheila Selkirk, siadaj ąc na sofie. –
Kochani, państwo są z policj i. Prowadzą śledztwo w sprawie naszego biednego Jonathana.
Naszego biednego Jonathana. Powiedziała to takim tonem , j akby j ej m ąż rozbił auto w
drobnej kraksie.
– To j est Teresa, m oj a sy nowa – dodała. – A to m ój stary znaj om y , Tony Pritchard. Moj ą
wnuczkę Lucy j uż znacie.
Dziewczy nka wdrapała się na kolana m atki i wtuliła główkę w j ej piersi. Czarnowłosa kobieta
by ła w zaawansowanej ciąży . Utkwiła swe ciem ne oczy w Sheili Selkirk.
– Mam o… – odezwała się, zaniepokoj ona.
– Nic się nie m artw, kochanie – uspokoiła j ą naty chm iast Sheila.
Joanna poczuła się j ak intruz, wpraszaj ący się na rodzinną im prezę, która w niczy m nie
przy pom inała sty py .
– Przepraszam państwa – zwróciła się do m ężczy zny i kobiety . – Ale chciałaby m pom ówić z
panią Selkirk na osobności.
Mężczy zna wstał, szy bkim krokiem przeszedł przez pokój i czule obj ął Sheilę ram ieniem .
– Mam zostać z tobą, kochanie? – spy tał.
Zaśm iała się.
– Nie trzeba, dziadku Tony . – Mówiła to tak, j akby by ło to ich pry watny dowcip. – Na pewno
sobie poradzę – dodała, posy łaj ąc m u czułe spoj rzenie. – Jestem j uż dużą dziewczy nką.
Ale m ężczy zna nie dał się przekonać:
– Możecie rozm awiać z nią w m oj ej obecności – zwrócił się do funkcj onariuszy .
– Wy kluczone! – warknął Mike. – Niech pan posłucha, panie…
– Pritchard – podpowiedział m u m ężczy zna ostry m tonem . – Sheila j uż m nie panu
przedstawiła.
– Dwa dni tem u Jonathan Selkirk został zam ordowany – oznaj m ił Mike. – Ktoś porwał go ze
szpitala, wy wlókł na parking, związał ręce z ty łu i wy wiózł za m iasto – dodał, zerkaj ąc na dziecko,
które wciąż trzy m ało się kurczowo m atki. – Pewnie j uż się dom y ślacie, co by ło dalej . – Złoży ł
dwa palce w kształt lufy pistoletu i przy tknął sobie dem onstracy j nie do karku. – Pif-paf i finito!
Na dźwięk j ego słów się wzdry gnęli.
– I czy panu się to podoba, czy nie – ciągnął Mike – naszy m zadaniem j est znaleźć sprawcę i
ustalić, kto zapłacił m oże za to… Ale wy naj wy raźniej m acie to gdzieś i odgry wacie przed nam i
j akąś kom edię. Dziadek Tony ! Co za cholernie szczęśliwa rodzinka – dodał z niesm akiem .
Sheila Selkirk nagle pobladła.
– O j akim płaceniu pan m ówi?
– Niewy kluczone, że ktoś kom uś zapłacił, by pozby ć się Jonathana – wy j aśnił Mike powoli,
patrząc po ich twarzach. – Wszy stko wskazuj e na to, że m orderstwa dokonał zawodowy zabój ca.
Może powiecie nam wreszcie, o co tu chodzi?
Obie kobiety zeszty wniały . Sheila Selkirk otworzy ła usta, ale nic nie powiedziała, a dziecko
przestało się bawić koralam i m atki i podniosło głowę, patrząc na nich wielkim i, by stry m i oczkam i.
Wtedy Anthony Pritchard postanowił przerwać ciszę i głośno odchrząknął.
– Państwo go nie znaliście – zaczął spokoj nie ściszony m głosem . – Ale to by ł łaj dak,
skończony drań. Porozm awiaj cie z j ego znaj om y m i. Jonathan by ł podły m ty pem , i w pracy , i w
dom u. Każdem u uprzy krzał ty lko ży cie. Popy taj cie ludzi, a przekonacie się, że bez niego
wszy stkim będzie lepiej – dodał stanowczo.
– Jasne, popy tam y – rzuciła Joanna lakonicznie.
Rozej rzała się po salonie: nagle zapanowała w nim atm osfera zatruta j adem nienawiści.
– A m oże to pan wy naj ął płatnego m ordercę? – spy tała bez cienia zawahania, wpatruj ąc się
w j ego wy chudłą, orlą twarz i posłała m u zachęcaj ący uśm iech. – Chy ba że on pana zawiódł i
wtedy postanowił pan sam pozby ć się Jonathana, panie Pritchard…
– Ależ skąd – protestował zaciekle. – W żadny m wy padku. Chce pani wy m usić na m nie
zeznanie, co? To niech się pani dobrze rozej rzy , pani inspektor. Wokół nie brakuj e ludzi, którzy
zapłaciliby każdą sum ę, by leby ty lko pozby ć się Jonathana – wy rzucił j edny m tchem .
– Czy m a pan na m y śli j akieś konkretne osoby , panie Pritchard?
– Dwie lub trzy , ale radziłby m zacząć od Wilde’a.
Joanna wy j ęła notatnik. Sheila Selkirk zgrom iła Pritcharda ostrzegawczy m spoj rzeniem , ale
zignorował to.
– Nazy wa się Rufus Wilde i j est prawnikiem – ciągnął. – To j ego wspólnik. Razem m ieli na
koncie j akieś m achloj ki. Sam a się pani przekona, ile nakom binowali.
– Dziękuj ę panu za pom oc.
Pritchard wy konał teatralny ukłon.
Joanna spoj rzała na ciężarną, która tuliła do siebie dziewczy nkę, i przy pom niała sobie o
wdowie.
– Mim o wszy stko m usim y przesłuchać panią na osobności – zakom unikowała.
Piękne, ciem ne oczy Sheili Selkirk popatrzy ły drwiąco na Joannę.
– A więc chy ba nie m am wy boru, pani inspektor?
Joanna wy siliła się na gry m as uśm iechu.
– Oczy wiście, że m a pani wy bór. Może pani odpowiadać na nasze py tania tutaj albo na
kom endzie. Wszy stko m i j edno, gdzie. A j eśli odm ówi pani współpracy , to oskarży m y panią o
utrudnianie śledztwa.
Sheila Selkirk zgrom iła Joannę gniewny m wzrokiem i szy bko spuściła głowę.
– To nie będzie konieczne – odparła spokoj ny m , poważny m tonem , po czy m zwróciła się do
siwowłosego m ężczy zny : – Anthony , kochanie, nastaw wodę na herbatę.
Tony Pritchard wy szedł z salonu, m rucząc coś pod nosem .
Sheila ty m czasem podeszła do swoj ej sy nowej , schy liła się i pocałowała j ą w policzek.
– Dziękuj ę, że przy szłaś i przy prowadziłaś m i m oj e kochane słoneczko – powiedziała,
głaszcząc m ałą po policzku. – Wiesz, że kiedy będziesz w szpitalu, bardzo chętnie się nią zaj m ę.
Teresa Selkirk podziękowała j ej lekkim uśm iechem , postawiła dziecko na podłodze i z trudem
podniosła się z fotela. Joannie przeszła przez głowę m y śl, że ciąża to coś j ednak okropnego.
Dobrze wiedziała, że nie nadaj e się do m acierzy ństwa bez względu na to, co sądzi Matthew.
Sheila Selkirk dostrzegła niepokój sy nowej .
– Ty lko niczy m się nie m artw, wszy stko będzie dobrze – uspokaj ała, obej m uj ąc j ą
ram ionam i.
Teresa posłała j ej słaby uśm iech, a m ała dziewczy nka stała obok, obserwuj ąc m atkę i babcię
szeroko otwarty m i, m ądry m i oczkam i. Sheila Selkirk pochy liła się i ucałowała j ą.
– To na razie, m ój skarbie – rzekła. – Do j utra.
Lucy chwy ciła m atkę za rękę i obie wy szły , zostawiaj ąc Mike’a i Joannę sam na sam z
Sheila.
Odwróciła się do nich z pogodny m uśm iechem .
– Mówiłam j uż, pani inspektor, że nie j estem hipokry tką. Nie by łam z Jonathanem szczęśliwa
– przy znała. – Miałam z nim prawdziwy krzy ż pański – dodała po chwili.
Mike wy raźnie poczerwieniał.
Sheila ty m czasem przy siadła na sofie, zasępiona.
– I naprawdę związał m u ręce z ty łu? – spy tała i nie czekaj ąc na odpowiedź, dodała: – Tego
m i nie powiedzieli…
– Węzeł by ł tak cholernie ciasny , że lina wrzy nała m u się w skórę – odparł Mike.
Joanna zgrom iła go wzrokiem , j akby chciała m u dać do zrozum ienia, że to nie j est czas ani
m iej sce na rozwij anie tego tem atu.
– Pani Selkirk – zaczęła. – Pani m ąż został brutalnie zam ordowany , co do tego nie m a
żadny ch wątpliwości. Podej rzewam y też, że zabój ca by ł zawodowcem i że ktoś m u za to zapłacił.
Sheila zrobiła zdziwioną m inę.
– Rozum iem – wy j ąkała i zam ilkła, j akby czekała na dalszy ciąg.
Dłonie ułoży ła na kolanach i siedziała, nie spuszczaj ąc wzroku z Joanny .
– Pani Selkirk… – Joanna przy sunęła się bliżej . – Kom u m ogło zależeć na śm ierci pani m ęża?
– spy tała. – Albo m oże inaczej : kto by łby gotów zapłacić za j ego zabój stwo? – dodała, by j ej
słowa odniosły zam ierzony skutek.
Sheila Selkirk m ilczała przez dłuższą chwilę, przy gry zaj ąc wargi. Joanna i Mike nie bardzo
wiedzieli, czy robiła to dla efektu, czy rzeczy wiście zastanawiała się nad odpowiedzią.
Gdy wreszcie się odezwała, j ej głos brzm iał łagodnie i spokoj nie.
– Wielu go nienawidziło. Jonathan z natury by ł grubiański i ordy narny . Nikt go nie znosił,
każdego potrafił wy prowadzić z równowagi. Sam a pani rozum ie, pani inspektor…
Joanna dostrzegła, że Sheila zwraca się wy łącznie do niej , j akby liczy ła na j ej kobiecą
wrażliwość.
Jeśli sądzi, że j ej współczuj ę, to się grubo m y li, pom y ślała Joanna.
– Jonathan lubił m ieć wszy stkich pod kontrolą. By ł prawdziwy m ty ranem – ciągnęła Sheila
Selkirk. – By ł zgry źliwy i zadufany w sobie. Zawsze m usiał m ieć racj ę, nie znosił sprzeciwu –
dodała po chwili. – Ale to nie powód, żeby go zabij ać, prawda? – spy tała z niepokoj ący m
wy razem twarzy . Trudno by ło j ednak coś więcej w ty m odczy tać. – Może to który ś z klientów?
Jonathan m iał do czy nienia z różny m i podej rzany m i ty pam i.
– Proszę m ówić dalej , pani Selkirk.
– Sam a nie wiem – ciągnęła, zakłopotana. – Naprawdę nie m am poj ęcia. Rzadko kiedy
opowiadał m i o problem ach w pracy , chy ba że… – tu głos j ej zadrżał i nagle straciła rezon.
– Chy ba że co?
Sheila Selkirk wy krzy wiła ty lko wargi. „
– Przecież pani też zna się na prawie. Skończy ła pani studia.
Słowa Joanny wy raźnie j ą ubodły .
– A co to m a do rzeczy ? – fuknęła nagle. – Co pani do tego? Zresztą to nie m ógł by ć żaden z
klientów – podsum owała po chwili, patrząc ty m razem na Mike’a. – Tacy nie m usieliby nikom u
płacić, bo sam i by go załatwili – dodała, siląc się na czarny hum or. – Jonathan często bronił
zabój ców…
– W takim razie niech się pani zastanowi – przerwała j ej szy bko Joanna. – Czy pani m ąż
bronił zabój ców, którzy posługiwali się bronią?
Sheila zam y śliła się na chwilę.
– Pam iętam , że czy tałam kiedy ś o j edny m . Spy tałam wtedy Jonathana, czy będzie go bronił
– odrzekła. – Ale niestety , nie pam iętam , j ak ten człowiek się nazy wał.
– A kiedy to by ło? – spy tał Mike, wy raźnie zaciekawiony .
– Jakieś osiem czy dziesięć lat tem u, nie pam iętam dokładnie. Wiem ty lko, że go zam knęli.
Joanna i Mike pom y śleli dokładnie to sam o: j ak m ożna wy puścić groźnego zabój cę po ośm iu
czy dziesięciu latach?
– A ten j ego wspólnik, Wilde?
Sheila przewróciła oczam i.
– Proszę m i wierzy ć, pani inspektor, niektórzy prawnicy są gorsi od przestępców, który ch
bronią w sądzie.
Joanna pokiwała głową.
– A zna pani kogoś, kto m a broń?
– Nie.
– A czy pani m a broń?
Pokręciła głową.
– Wszy stko przez ten piekielny list! – wy buchła, po raz pierwszy okazuj ąc em ocj e. – Gdy by
nie on, Jonathan na pewno by ży ł.
– No właśnie, list. Dobrze, że pani o nim wspom niała – zauważy ła Joanna.
Sheila Selkirk nie spuszczała z niej wzroku.
– A więc to nie by ł żaden dowcip – stwierdziła. – Ten list m iał j akiś związek z j ego
zabój stwem …
– Możliwe – oparła ostrożnie Joanna. – Jeśli to nie zwy czaj ny zbieg okoliczności.
Sheila Selkirk zam rugała nerwowo.
– Rozum iem – wy j ąkała, wy raźnie przej ęta. – O Boże – j ęknęła. – To straszne.
– Rzeczy wiście, fatalna sprawa.
– To dlatego by ł wtedy taki przy gnębiony .
– Widocznie pani m ąż m iał j akieś przeczucie. A czy wspom inał pani, kto m ógł się kry ć za
ty m listem ?
Sheila odwróciła wzrok.
– Nie – ucięła krótko.
– Na pewno? – drąży ł Mike, nie spuszczaj ąc z niej wzroku.
Skinęła głową.
– Tak – rzuciła. – Mąż naprawdę nie wiedział, od kogo by ł ten list.
– I nikogo nie podej rzewał?
– Mówiłam j uż, że nie – odfuknęła, poiry towana.
– Mówiła pani też, że nigdy przedtem niczego podobnego nie dostał.
– Zgadza się – odparła i utkwiła wzrok w Joannie, j akby spoj rzeniem błagała j ą, by ta j ej
uwierzy ła.
Gdy wsiedli do wozu, Mike rzucił Joannie wy m owne spoj rzenie.
– Co za rodzinka – westchnął. – Biedny ten Selkirk.
– Wcale nie taki biedny – odparła z przekąsem . – Forsy m iał j ak lodu. Szkoda ty lko, że nie m a
kom u go opłakiwać.
Mike uśm iechnął się szeroko.
– A j ak twoj a ręka?
Joanna uniosła gips, j akby sam a chciała się przekonać.
– Trochę j eszcze boli – odparła. – Ale to nic poważnego.
– Ten gips wy gląda j ednak j ak śm iercionośna broń.
Przy taknęła m u ruchem głowy .
– Dlatego lepiej się pilnuj , sierżancie.
– Dobrze, to dokąd teraz?
– Do szpitala – postanowiła szy bko. – Muszę porozm awiać z ludźm i, którzy w poniedziałek
m ieli dy żur z Yolande. Jeśli Selkirk do kogoś telefonował, to chcę się dowiedzieć, kto to by ł. –
Zerknęła przelotnie na radiotelefon. – Chociaż m oże naj pierw odm elduj m y się u szefa…
Ale nadinspektor Colclough m iał inne plany .
– Chcę cię widzieć za pół godziny , Piercy – oznaj m ił tonem nie znoszący m sprzeciwu.
Joanna przewróciła oczam i.
– To cały Colclough – sy knęła, wściekła. – Zaczęłam j uż zbierać do kupy zeznania, a on chce
m i odebrać sprawę…
– Czy żby ś zapom niała, Jo?
Spoj rzała na niego wy czekuj ąco.
– Chy ba nie m asz tu za wiele do powiedzenia – dorzucił grobowy m głosem .
Colclough m iał posępną m inę.
– Wiem , że nie spodoba ci się to – zaczął – ale od j utra sprawę zabój stwa Selkirka przej m uj e
kom enda okręgowa.
Joanna z trudem poham owała złość.
Colclough od razu dostrzegł j ej gniewną, zawiedzioną m inę.
– Przy kro m i, Piercy – dodał – ale to nie j est robota dla prowincj onalny ch gliniarzy . To m oże
by ć poważna sprawa na większą skalę. A j eśli facet, który załatwił Selkirka, j est płatny m zabój cą
pracuj ący m dla j akiej ś m iędzy narodowej siatki przestępczej ? Nie m ożem y ry zy kować.
– Boi się pan, że schrzanim y ?
– Piercy , błagam cię, nie utrudniaj . Tu nie chodzi o m nie. Dobrze wiesz, że to odgórna
decy zj a.
Opadła ciężko na krzesło. Ból w złam anej ręce coraz bardziej j ej dokuczał.
– Panie nadinspektorze – zaczęła niem al błagalny m tonem . – Przecież to nasza lokalna
sprawa. Ofiara pochodzi z naszego m iasta. Zaczęliśm y j uż przesłuchiwać ludzi, dociera do nas
coraz więcej inform acj i, ustalam y m oty wy zbrodni. By liśm y u rodziny Selkirków…
– Na Boga, Piercy – przerwał j ej . – Czy ty nic nie rozum iesz? Tu nie chodzi o j akąś zakichaną
sprzeczkę rodzinną. Dwa razy czy tałem raport patologa. Wszy stko wskazuj e na klasy czne
zabój stwo na zlecenie.
– Możliwe, panie nadinspektorze, ale zabój cą j est j akiś m iej scowy drań, który zrobił to z
pobudek czy sto osobisty ch, a przy okazj i zgarnął za to kupę forsy . To wcale nie by ła żadna
zorganizowana akcj a. Kom uś z m iej scowy ch po prostu bardzo zależało, żeby się go pozby ć. Tu
nie m oże by ć m owy o żadnej m iędzy narodowej siatce przestępczej .
– Tak czy inaczej , zostawm y to kom endzie okręgowej . Będą tu j utro rano. Zrozum , Joanno,
potrzebuj em y kogoś z zewnątrz, kogoś zupełnie obcego, żeby wy kluczy ć m ożliwość odwetu.
Gdy weszła do biura, Mike podniósł wzrok.
– Aż tak źle?
– Fatalnie – odparła, wy krzy wiaj ąc usta. – Odebrali nam sprawę. Szef przekazuj e j ą
kom endzie okręgowej – wy cedziła j edny m tchem .
Nic nie odpowiedział,
– Jak Boga kocham , Mike, oni głupiej ą na punkcie zorganizowany ch przestępstw. Przecież
lada chwila sam i rozwiązaliby śm y tę sprawę.
– Tak m y ślisz?
Usiadła na krześle naprzeciw niego.
– Wiem , nie m am y j eszcze podej rzanego – przy znała. – Ale by liśm y na dobrej drodze –
dodała, nie kry j ąc frustracj i. – A niech to szlag! Będziem y m usieli oddać im dosłownie wszy stko:
nasze notatki, zeznania ludzi… – Nachm urzy ła się. – Wezm ą całą naszą robotę. To nie fair.
Mike rozsiadł się na krześle.
– Czy li co teraz?
Po j ego ponurej m inie widać by ło, że przeży wa to tak głęboko, j ak ona.
– Zaj rzy m y do szpitala – zaproponowała. – Porozm awiam y j eszcze z inny m i osobam i z
dy żuru. Może j est coś, co przeoczy liśm y .
– A co potem ?
– Poj adę do Matthew utopić sm utki w winie – odparła. – Podobno m a dla m nie j akiś prezent.
– Dobrze się składa, bo przy dałoby m i się coś na pocieszenie… No, a teraz do szpitala.
Szczęście im dopisało, bo dwie osoby m iały akurat dy żur na oddziale intensy wnej terapii.
Ty lko Yolande Prince nie by ło w szpitalu.
– Rozchorowała się, biedaczka – poinform owała przełożona. – Nic dziwnego zresztą, przeży ła
straszny szok – dodała, niezadowolona. – Mówiłam j ej m atce, żeby Yolande na razie nie wracała
do pracy . Potrzebuj e trochę czasu, żeby się pozbierać. – Zerknęła na Joannę. – Ty lko błagam
panią, niech j ej pani nie m ęczy . Ona j est taka wrażliwa, strasznie się wszy stkim przej m uj e. Rok
tem u też m iała bardzo przy kre doświadczenie i prawie się załam ała. Ledwo j ą przekonałam , żeby
nie rezy gnowała z pracy . A teraz j eszcze to… – Kobieta pokręciła głową. – Biedna Yolande,
chy ba prześladuj e j ą j akiś pech. Tak bardzo m i j ej żal, bo dobra z niej pielęgniarka.
– Rozum iem , w takim razie skontaktuj em y się z nią później , za j akieś kilka dni – postanowiła
Joanna. – A dziś chciałaby m porozm awiać z dwiem a inny m i osobam i z dy żuru.
– Oczy wiście. Tam ci nie przeży waj ą tego tak bardzo j ak Yolande. To ona odpowiada za cały
oddział i, niestety , ponosi całą winę za tę tragedię.
Mim o okazy wanego współczucia kobieta wy dała się Joannie tak oboj ętna, j ak sędzia, który
m usi wy dać wy rok. Ty m czasem przełożona wstała.
– Proszę skorzy stać z m oj ego biura. Zaraz przy ślę tu panią Richards i pana O’Sullivana. – To
drugie nazwisko wy m ówiła z wy raźną niechęcią.
Joanna posłała Mike’owi przelotne spoj rzenie.
Gay nor Richards by ła niską, przy sadzistą kobietą. Zdawało się, że szerokość j ej talii j est
równa j ej wzrostowi. Ledwo dopięty fartuch opinał ciasno j ej pulchne ciało. Szy bkim krokiem
weszła do pokoj u, przej ęta i zasapana.
Gdy j uż się przedstawili, Joanna zadała j ej pierwsze py tanie.
– Czy pam ięta pani, kiedy przy j ęto na oddział pana Selkirka?
Kobieta skinęła głową.
– Przy j m owali go ci z dziennej zm iany – odparła. – Przy wieziono go przed południem . Kiedy
przy szliśm y do pracy , zdąży ł się j uż uspokoić. – Popatrzy ła po ich twarzach. – Wcześniej by ło z
nim naprawdę źle. Maj aczy ł i by ł bardzo niespokoj ny . – Mówiąc to, pielęgniarka nie przestawała
się uśm iechać, co zaczęło iry tować Joannę.
– Czy pani z nim rozm awiała?
– Tak. Uspokaj ałam go, że wszy stko będzie dobrze – dodała wesoło. – Poleży pan u nas parę
dni, m ówiłam m u, i będzie pan zdrów j ak ry ba. Ale by ło z nim bardzo źle – przy znała.
– To m iło, że go pani pocieszy ła – wtrąciła Joanna krzepiąco.
– No, dziękuj ę – odparła, pochy laj ąc się do przodu, aż odpiął j ej się guzik. Chwy ciła poły
fartucha i zaciągnęła rozpaczliwie. – Pacj enci lubią, gdy się ich pociesza.
– A czy ktoś go odwiedzał?
– Ależ skąd! – krzy knęła, oburzona. – Nie pozwalam y na odwiedziny pacj entów w tak ciężkim
stanie. Potrzebuj ą spokoj u – dodała, m rugaj ąc nerwowo. – Wpuszczam y ty lko m ałżonków. Przez
cały wieczór by ła z nim j ego żona. – Tu kobieta zawahała się, popatrzy ła po twarzach
funkcj onariuszy i zam knęła usta.
– A dobry m by li m ałżeństwem ? – spy tała Joanna m im ochodem .
Gay nor Richards znów zam rugała oczam i.
– Trudno powiedzieć – odparła. – Choroba to ogrom ny stres, i dla pacj enta, i dla j ego bliskich
– dodała wy raźnie zaniepokoj ona i od razu się dom y ślili, że m iędzy Sheilą i Jonathanem
dochodziło tu do sprzeczek.
– A rozm awiała pani z j ego żoną?
– Pam iętam , że zrobiłam j ej herbatę – odrzekła, zadowolona z siebie.
– A o coś panią py tała?
– O stan zdrowia m ęża.
– I co j ej pani powiedziała?
Gay nor Richards zam rugała powiekam i i spoważniała, j akby zapom niała o zawodowy m
uśm iechu. – No, nie wolno nam uj awniać poufny ch dany ch o naszy ch pacj entach – odparła
beznam iętnie. – Ty lko lekarz m oże udzielić inform acj i rodzinie chorego.
– A czy pani Selkirk rozm awiała z lekarzem ?
Pielęgniarka pokręciła głową.
– Lekarza to akurat nie by ło, ale powiedziałam j ej , żeby przy szła rano, a ona na to, że to nic
ważnego – wy j aśniła, wy krzy wiaj ąc wargi. – Jakby zupełnie nie docierało do niej , w j akim stanie
j est j ej m ąż.
Joanna wzięła głęboki oddech.
– Widocznie pani tak skutecznie j ą pocieszy ła.
Gay nor Richards posłała j ej pogodne, beztroskie spoj rzenie.
– A czy pani sam a rozm awiała z pacj entem ?
– Około dziewiątej , po wy j ściu j ego żony , zaniosłam m u picie – odparła. – Chciał skorzy stać z
telefonu.
– No i co?
– No i zaniosłam m u telefon, ale okazało się, że nie m iał drobny ch, a u nas nie da się
zadzwonić na koszt rozm ówcy . Jeśli nie m iał przy sobie pieniędzy , to nie m ógł zadzwonić… –
Zam y śliła się przez chwilę. – Żona zabrała m u wszy stkie rzeczy i widocznie zapom niała wy j ąć
portfel – dodała zaniepokoj ona i od razu przy szedł im na m y śl rozwścieczony Selkirk,
wy zy waj ący na żonę za to, że nie zostawiła m u ani centa.
– No więc dzwonił do kogoś czy nie?
– Tego nie wiem – rzuciła Gay nor, nie zważaj ąc na ich zniecierpliwione m iny . – Zostałam
wezwana na drugi koniec oddziału, a telefon zostawiłam w j ego sali. Przecież m ógł wtedy do
kogoś zadzwonić, prawda? – dodała po chwili j uż spokoj niej sza.
– Ale nie wie pani, czy rzeczy wiście zadzwonił i do kogo? – wtrącił szorstko Mike.
Pielęgniarka pokręciła głową.
– Niestety , nie.
– A m oże Selkirk m ówił pani coś j eszcze?
Pom y ślała przez chwilę i znów zaprzeczy ła ruchem głowy .
– Nie – odparła. – Chy ba nie – dodała, pochy laj ąc się do przodu, j akby chciała im powierzy ć
j akąś taj em nicę. – Zdaj e się, że chciał zostać sam i m ieć wreszcie święty spokój .
– A kiedy widziała go pani po raz ostatni?
– Około wpół do j edenastej – odparła. – Pom y ślałam sobie, że skoro chciał skorzy stać z
telefonu, to pewnie j akaś pry watna sprawa – dodała, posy łaj ąc im swój przy m ilny , iry tuj ący
uśm iech i zaczęła bawić się guzikam i fartucha. – By ł przecież prawnikiem , nie? No i zam knęłam
drzwi – oznaj m iła z dum ą. – A potem j uż go nie widziałam . No, a kilka godzin później zniknął.
Joanna zerknęła przelotnie na Mike’a, po czy m znów zwróciła się do pielęgniarki, która
szczerzy ła zęby w uśm iechu, wy raźnie zadowolona z siebie.
– A o której dokładnie zniknął? – spy tała m im ochodem .
Gay nor om al nie spadła z krzesła.
– Nie wiem – wy j ąkała. – Nie m am zielonego poj ęcia. Ale podobno…
– Co takiego? – dociekał Mike, siląc się na łagodny ton.
Kobieta wlepiła w niego wzrok.
– Podobno to by ło około pierwszej w nocy .
– A skąd pani wie?
– Od innej pielęgniarki.
– Od Yolande Prince?
Gay nor przy taknęła ruchem głowy i zacisnęła wargi, wpatruj ąc się w funkcj onariuszy
oczam i wielkim i j ak spodki.
Budziła w nich współczucie, więc pozwolili j ej odej ść.
Gdy ty lko zam knęła za sobą drzwi, Mike j ęknął, poiry towany .
– Cholernie nam pom ogła, niech j ą szlag – m ruknął.
Joanna siedziała, wpatrzona w zam knięte drzwi.
– Czy ona naprawdę j est taka tępa, na j aką wy gląda? – zastanawiała się głośno. – Cały czas
uśm iecha się j ak idiotka, nie wie, czy Selkirk korzy stał z telefonu, czy nie, facetowi po zawale
m ówi, że będzie zdrów j ak ry ba… – Przerwała, zerkaj ąc na Mike’a. – Ale m oże ona naprawdę
wie, o której go porwali? Widziałeś, j ak spanikowała? Ciekawe, czy m ówi prawdę, czy udaj e
głupią – dodała po nam y śle.
– Nie m usi udawać – podsum ował stanowczo Mike. – Zrozum , ta dziewczy na nie m a ani krzty
olej u w głowie.
– To się j eszcze okaże. – Joanna wy prostowała nogi. – Wiesz, Mike, pom inęliśm y j eszcze
j edną ważną rzecz – zauważy ła, krzy wiąc się.
Czekał, wdy chaj ąc zapach j ej świeżo um y ty ch włosów.
Ale się stara dla tego Levina, pom y ślał.
– Skąd zabój ca wiedział, gdzie j est Selkirk? – zastanawiała się. – Przecież dopiero co przy j ęli
go do szpitala. Nikt nie zauważy ł, żeby kręcił się tam ktoś obcy i zaglądał kolej no do wszy stkich
sal. Nikogo obcego tam nie by ło – dodała z naciskiem i przerwała, żeby Mike dom y ślił się, co
wy nika z j ej słów. – A zabój ca wiedział, że Selkirk j est w szpitalu i na której sali leży , i j akim ś
cudem się tam dostał.
Mike pokiwał powoli głową.
– A więc zabój ca j eszcze tego sam ego dnia m usiał się kontaktować z biurem Selkirka.
– Na to wy gląda.
Joanna rozsiadła się wy godnie na krześle.
– Kto j eszcze wiedział, że Selkirk j est w szpitalu?
– Oprócz żony na pewno Wilde, j ego partner z kancelarii – odparł Mike. – Ale o ile się nie
m y lę, to Sheila nie bardzo chciała nam o nim m ówić.
– To m oże dlatego Selkirk chciał skorzy stać z telefonu.
– Ty lko czem u nie zrobił tego w ciągu dnia? – zastanawiał się Mike. – Gay nor m ówiła, że
Selkirk prosił o telefon wieczorem , po ty m , j ak wy szła j ego żona – dodał, patrząc Joannie prosto w
oczy . – Może po prostu chciał j ą sprawdzić?
– Możliwe – zgodziła się. – A ona celowo zabrała m u wszy stkie rzeczy i pieniądze, żeby nie
m ógł j ej kontrolować…
– Czekaj , j est j eszcze ktoś, kto wiedział, że Selkirk leży w szpitalu – przy pom niał sobie Mike. –
Dziadek Tony .
Joanna przy znała m u racj ę.
– No dobrze, ale wy py taj m y j eszcze tego pielęgniarza.
Ian O’Sullivan by ł dwudziestokilkulatkiem o szczupłej twarzy , bladej cerze i przebiegły ch
niebieskich oczach.
– Witam – rzucił, gdy Joanna i Mike przedstawili m u się. – Wiedziałem , że prędzej czy
później do m nie też się dobierzecie.
Joanna uniosła brwi.
– Przy szliśm y porozm awiać z panem o Jonathanie Selkirku. Co pan o nim wie?
– To j a podnosiłem go na duchu – orzekł z dum ą. – Ze m ną naj więcej rozm awiał, bo ta j ego
żona to prawdziwa hetera – dodał.
– Naprawdę? – spy tał niewinnie Mike.
– Cieszy ła się, że j ej m ąż tak cierpi. Widziałem to w j ej oczach. Jego cierpienie sprawiało j ej
przy j em ność – dorzucił zj adliwie.
– A około dziewiątej wieczorem wy szła ze szpitala, tak? – przerwała Joanna, zaglądaj ąc w
notatki.
– Nie m ógł się doczekać, aż sobie pój dzie – odparł O’Sullivan, zadowolony , że go słuchaj ą. –
Ty lko czekał, aż żona zam knie za sobą drzwi, i naty chm iast zawołał Grubaskę… to znaczy , siostrę
Richards i poprosił o telefon. – O’Sullivan przełknął ślinę. – Cholernie m u zależało, żeby
zadzwonić.
– Pani Richards powiedziała nam , że Selkirk nie m iał j ednak drobny ch.
O’Sullivan zrobił zadowoloną m inę.
– Ale j a poży czy łem m u trochę pieniędzy – odparł. – Wiedziałem , że facet nie m a przy sobie
złam anego centa i że potem odda m i z nawiązką, więc poży czy łem m u dwadzieścia pięć pensów.
No, ale teraz m ogę j e spisać na straty .
Joanna usły szała przy śpieszony oddech Mike’a.
– A do kogo dzwonił? – spy tał szy bko.
Pielęgniarz rozsiadł się wy godnie i założy ł ręce.
– A niby skąd m am wiedzieć? – rzucił, m rugaj ąc do Joanny . – Sły szałem ty lko poj edy ncze
słowa, ale m ówił chy ba coś o fusach – uśm iechnął się szeroko. – No, o fusach wie pani.
Joanna zm arszczy ła czoło.
– O j akich fusach?
– Więcej nie sły szałem , bo ta nasza wredna wiedźm a kazała m i pój ść posprzątać – ciągnął,
zerkaj ąc ukradkiem na Joannę. – Ona j uż raz by ła zam ieszana w coś podobnego… – Przerwał i
znów ły pnął okiem na Joannę. – Pewnie nic wam nie m ówiła o ty m facecie, który rok tem u
wy padł z okna, co?
– Rzeczy wiście, wspom inała, że m iała w zeszły m roku j akieś kłopoty .
– Tam to też stało się na j ej dy żurze – zauważy ł O’Sullivan, wy raźnie przej ęty .
Joanna niecierpliwie stukała palcam i w biurko.
– To nie m a nic do rzeczy – przerwała m u szorstko.
– Ha! – O’Sullivan popatrzy ł na nią surowy m wzrokiem . – I tu się pani m y li. Co to za
śledztwo, skoro pom ij acie naj ważniej sze fakty ? No, ale skoro nie chcecie wiedzieć… – Spoj rzał
na Joannę i znów do niej m rugnął. – Bo kto inny podsunął m u krzesło, j eśli nie ona?
– Słucham ? O czy m pan właściwie m ówi? – spy tała Joanna, zdezorientowana.
– O tam ty m facecie – rzucił pogardliwie. – Nazy wał się Michael Frost.
Oboj e zam ienili się w słuch.
– Okno, z którego wy padł Frost, by ło j akieś półtora m etra nad podłogą – konty nuował. – Jakim
cudem wlazł na parapet, zwłaszcza że po ty ch silny ch lekach by ł półprzy tom ny j ak j akiś zom bie?
Nie dałby rady podnieść się w łóżku, a co dopiero wgram olić się na parapet, w dodatku na takiej
wy sokości. I m ogę wam przy siąc, że przedtem nie stało tam żadne krzesło. Więc j ak się tam
dostał, do diabła? Do kitu są te wasze śledztwa – podsum ował z niesm akiem . – Nie szukacie tam ,
gdzie trzeba.
Joanna postanowiła go wy słuchać. Gestem dłoni uciszy ła Mike’a.
– A kto to j est Frost? – dociekała.
– Nie j est, ty lko by ł – poprawił j ą O’Sullivan, podekscy towany . – Jak to m ówią, nie m a go j uż
wśród ży wy ch. Facet zginął. Siedziała potem na j ego łóżku przez całą godzinę, a j a m usiałem
zapieprzać j ak głupi… No, to teraz j uż wszy stko wiecie.
Popatrzy li na niego py taj ąco, a O’Sullivan uśm iechnął się złośliwie.
– A ta zołza nic wam nie powiedziała? Pokręcili głowam i.
– Pielęgniarka, psiakrew – fuknął. – Nie pierwszy raz wpakowała się w takie gówno. Jakiś rok
tem u ten Michael Frost by ł tu pacj entem – dodał, szczerząc zęby w uśm iechu. – Cierpiał na
zaburzenia depresy j ne, a ona zgry wała boską pocieszy cielkę, ty le że coś się spieprzy ło, facet
wy leciał z okna i zabił się m iej scu. – Jego niebieskie oczy śm iało patrzy ły na Joannę. – To chy ba
trochę wiele, j ak na zbieg okoliczności, nie? Dwóch pacj entów ginie śm iercią tragiczną na
dy żurze tej sam ej pielęgniarki…
– Panie O’Sullivan – przerwała m u Joanna. – Wy padek Michaela Frosta nas nie interesuj e.
Prowadzim y śledztwo w sprawie porwania i zabój stwa Jonathana Selkirka.
– A m oże j edno wiąże się z drugim – zasugerował pielęgniarz i znacząco postukał się palcem
po nosie. – Nic dziwnego, że ta j ędza Prince nie pisnęła o ty m ani słówka.
Mike podniósł się z m iej sca.
– Jego rodzina pisała potem do szpitala listy z wy zwiskam i. Frost m iał siostrę, której trudno
by ło się pogodzić z j ego śm iercią. Przem y ślcie to, j eśli m acie choć trochę rozum u – dodał, wstał
i pochy lił się nad Joanną.
Na j ego wy chudłej twarzy m alowała się pogarda.
– Z takim i to nigdy nie wiadom o – zauważy ła Joanna po j ego wy j ściu. – Skąd m am y
wiedzieć, ile w ty m prawdy , a ile j ego chorej wy obraźni?
Mike przy znał j ej racj ę.
– Ale przy znaj , że zagadka śm ierci tego Michaela Frosta trochę j est intry guj ąca.
Joanna zam y śliła się.
– Skoro odebrali m i sprawę Selkirka, to m ogę chy ba poszperać trochę w aktach i dowiedzieć
się czegoś więcej o tam ty m taj em niczy m wy padku w szpitalu – odparła wreszcie. – Ale na razie
j akoś nie widzę związku m iędzy ty m a śm iercią Selkirka, a to, że Yolande Prince w obu
przy padkach m iała dy żur, by ło zwy kły m zbiegiem okoliczności. O nic j ej nie podej rzewam . Gdy
ty lko ci z okręgu zostawią tę sprawę, sam a dowiem się, kto wy stawił rachunek zabój cy Selkirka.
Mike popatrzy ł na nią przy j aźnie.
– Cieszę się, że się nie poddaj esz, Jo – pochwalił j ą.
Zm arszczy ła czoło.
– Jasne, że się nie poddaj ę. Intry guj e m nie też ten O’Sullivan – przy znała. – Jak to powiedział,
że Selkirk m ówił coś o fusach? Pewnie chodziło o Rufusa Wilde’a, partnera z kancelarii.
– Może powinniśm y do niego zaj rzeć?
– Tak, ale nie dziś. – Spoj rzała na zegarek. – A teraz bądź tak m iły i podrzuć m nie do dom u,
Mike. I tak j estem j uż spóźniona.
Rzeczy wiście, by ła spóźniona. Otwieraj ąc drzwi, poczuła zapach przy palonej kolacj i.
W kuchni zastała Matthew.
– Och, przepraszam , nie gniewaj się – zaczęła błagalny m tonem .
– Mogłaś chociaż zadzwonić – rzucił, rozdrażniony , i od razu wiedziała, że j est na nią
wściekły .
– Strasznie cię przepraszam – westchnęła. – Miałam naprawdę fatalny dzień. – Otworzy ła
piekarnik. W środku stało naczy nie z wy schniętą lasagne. – Mm m m , co za py szności – dodała.
– Jeszcze godzinę tem u nadawała się do zj edzenia – zauważy ł ostry m tonem .
Obj ęła go za szy j ę zdrową ręką.
– To zam ówm y coś na wy nos – zaproponowała.
– Daj spokój , nie j est aż tak źle – zaśm iał się.
Uwielbiała go m iędzy inny m i za to, że j eśli nawet się obrażał, to trwało to krótko. Matthew
uśm iechnął się szeroko.
– Cały czas słuchałem wiadom ości – oznaj m ił. – Nic j ednak nie m ówili o żadny ch
aresztowaniach.
Nałoży ł lasagne na talerze, wziął m iskę z sałatką i zaniósł wszy stko do pokoj u.
– Teraz do akcj i wkroczą z kom endy okręgowej – wy j aśniła ponury m tonem . – To
naj bardziej śm ierdząca sprawa, z j aką m am y do czy nienia, i nie obej dzie się podobno bez nich.
Podczas kolacj i Matthew słuchał j ej ze współczuciem , a gdy j uż zj edli, sprzątnął ze stołu i
nalał do kieliszków wina, po czy m podał j ej j akieś kwadratowe pudełko, starannie owinięte w
biały papier, ozdobiony czerwony m i, bły szczący m i serduszkam i i wielką, purpurową kokardą.
– Proszę, to dla ciebie – powiedział. – Może choć trochę cię pocieszy .
– Ale m usisz m i pom óc to otworzy ć, Matthew – wy j ąkała, przej ęta j ak dziecko, które właśnie
dostało gwiazdkowy prezent. – Z ty m gipsem nie dam rady .
– Jasne. – Matthew zdj ął opakowanie z pudełka, równie przej ęty . – Pom y ślałem sobie, że gdy
ty lko ręka ci się zrośnie, znów wsiądziesz na rower. A tam ten kask zniszczy ł się w wy padku…
Gdy by ś nie m iała go wtedy na głowie…
– Wiem , wiem . Mało brakowało – przerwała m u pośpiesznie. – Ale oszczędź m i drasty czny ch
szczegółów. Obiecuj ę, że na przy szłość będę uważać.
– I tak ci nie wierzę – odparł trzeźwo Matthew. – Widziałem , j ak pędzisz na ty m swoim
rowerze – dodał z nutą rozbawienia. – Pociągaj ą cię szy bkość i ry zy ko. Wy padek zdarzy łby ci się
prędzej czy później . Całe szczęście, że skończy ło się ty lko na złam aniu.
– Matthew, daj j uż spokój .
Obj ął j ą ram ieniem i m ocno przy tulił.
– Co z tego, że będę cię prosił, żeby ś uważała? Tacy odważni j ak ty i tak nie biorą sobie tego
do serca – powiedział, stukaj ąc palcem w kask. – Lepiej po prostu zapewnić ci sprzęt ochronny .
Joanna nic nie odpowiedziała.
Matthew by ł oszczędny w słowach, ale j ego ton naty chm iast przy wołał j ą do porządku. Nie
wy pom inał j ej , że zostawił dla niej dom , żonę i córkę, a W zam ian nie dostał nic. Czuła się winna,
że lekceważy nawet własne bezpieczeństwo, bo wciąż naj ważniej sza j est dla niej praca. Matthew
nie m usiał nic m ówić – w takich chwilach Joanna potrafiła odgadnąć j ego m y śli, a wtedy
poczucie winy ciąży ło na niej j ak uwieszony u szy i m ły ński kam ień. Docierało do niej , j ak wielką
odpowiedzialność i zobowiązanie oznacza by cie z Matthew. Zrozum iała, że w ty m związku nie m a
m iej sca za swobodę i niezależność. Próbowali j uż tego i zapłacili za to wy soką cenę. I nagle
przy pom niało j ej się pewne zdarzenie z dzieciństwa, kiedy j ej stara, niezam ężna ciotka
wskazy wała palcem rozwiedzionego sąsiada, który przechadzał się po ulicy , trzy m aj ąc pod rękę
swoj ą nową żonę. Para kroczy ła dum nie po ulicy , patrząc sobie czule w oczy .
Szczęście za cenę cierpienia inny ch nie potrwa długo – m awiała wtedy ciotka. – Co im z tego,
że są razem , skoro on unieszczęśliwił tam tą?
Joanna obserwowała ich na pozór radosne twarze swy m i okrągły m i, dziecięcy m i oczam i,
lecz w głębi duszy nie bardzo wierzy ła w ich szczęście. Teraz, kiedy po latach przy wołała tę
scenę w pam ięci, zrozum iała, że pod m aską szczęścia na ich twarzach kry ł się sm utek, gdy stąpali
powolny m , ciężkim krokiem . Spoj rzała na Matthew i wzdry gnęła się, widząc na j ego twarzy ten
sam cień sm utku, co u tam tego m ężczy zny .
Nagle poczuła się zagubiona i osaczona.
– Matthew – szepnęła cicho.
Patrzy ł na nią bez m rugnięcia, py taj ący m wzrokiem . Jego twarz wy dawała się teraz
szczuplej sza niż zwy kle. Pragnął j ej czasu, czułości, poświęcenia.
– Matthew… – powtórzy ła niepewnie.
Pogładził j ą po włosach.
– Nie chcę cię stracić – rzekł.
Nagle oży wił się i wziął do ręki j ej nowy kask.
– Chodź, przy m ierzy m y ci go.
Założy ła go sobie na głowę, a Matthew zapiął j ej pasek pod brodą i pocałował j ą.
– No, teraz j uż będę o ciebie spokoj ny – powiedział. – I trzy m aj się z dala od ciężarówek.
Zdj ęła kask, włoży ła go z powrotem do pudełka i westchnęła głęboko.
– Nie m ogę się doczekać, żeby znów wsiąść na rower – rzekła.
– Cierpliwości, Jo – pocieszy ł j ą. – Już niedługo – dodał, przy glądaj ąc się j ej uważnie.
Wy czuła j ego napięcie. – Wiesz, że j utro do niej j adę, prawda?
Pokiwała głową.
– Nie gniewasz się?
Wiedział doskonale, j ak bardzo j ą to gnębi, ale za każdy m razem zadawał j ej to py tanie,
j akby m iał nadziej ę, że któregoś dnia m u nie skłam ie.
– Nie – odparła szy bko.
Siedzieli j ak para świeżo zakochany ch nastolatków i rozm awiali przy m uzy ce Mozarta,
delektuj ąc się długim i pocałunkam i, tak delikatny m i, że nie doprowadzały ich do szału, lecz trwały
godzinam i, dopóki ich inty m ności nie zakłócił piskliwy dzwonek telefonu. W słuchawce odezwał
się zm ęczony głos nadinspektora Colclougha, inform uj ąc Joannę, że ktoś o nazwisku Pugh zaj m ie
j ej biuro j utro o dziesiątej rano i że trzeba j ak naj szy bciej zrobić porządek na biurku.
Nazaj utrz Mike przy j echał po Joannę wcześnie rano. Zastał j ą w kiepskim hum orze.
– Cholerny gips – sy knęła ze złością, zatrzaskuj ąc za sobą drzwi.
Zaśm iał się.
– A co ci winny gips?
– Bo bez niego m ogłaby m wsiąść na rower i wy ładować swoj ą złość – rzuciła, patrząc na
niego spode łba, ale od razu zrobiło j ej się przy kro, że m anifestuj e przy nim swój zły nastrój . –
Nie dość, że j akiś palant z okręgówki zabiera m i sprawę, to j eszcze m am m u oddać swoj e biuro –
wy buchła. – I do dziesiątej m uszę zrobić w nim porządek.
Mike uniósł brwi, zdziwiony .
– Szef zadzwonił do m nie wczoraj wieczorem – wy j aśniła.
– A, no to wszy stko j asne – odparł. – Wiesz, m oże wy j dzie z tego całkiem niezła współpraca –
dodał, robiąc unik, gdy Joanna zgrom iła go kry ty czny m wzrokiem .
Przez pierwszą godzinę j edną ręką energicznie upy chała w szafkach papiery , a potem usiadła
za inny m biurkiem , klnąc pod nosem i czekaj ąc na zapowiedzianego na dziesiątą gościa z
kom endy okręgowej .
Mina zrzedła j ej j eszcze bardziej , gdy „palant” okazał się kobietą. Nazy wała się Pugh, by ła
chuda j ak szczapa, m iała nogi j ak paty ki, chy try wy raz twarzy , bardzo j asne oczy i wąsik nad
górną wargą. Weszła do biura, rozej rzała się i od razu ruszy ła w kierunku Joanny .
– Musim y naj pierw wszy stko obgadać, Piercy – zwróciła się do niej oschły m tonem . –
Przy nieś m i akta sprawy .
Joanna nie kry ła oburzenia, siadaj ąc naprzeciw własnego biurka, za który m siedziała Pugh i
m ierzy ła j ą wzrokiem bez m rugnięcia.
– To twoj e biuro? – zagadnęła.
Joanna skinęła głową, a Pugh odwróciła głowę i spoj rzała za okno.
– Nie przeszkadza ci ten ohy dny m ur? – spy tała.
Joanna nachm urzy ła się.
– Kiedy ś m i przeszkadzał. Koj arzy ł m i się z przeszkodą nie do pokonania…
– A teraz? – dociekała Pugh.
– Teraz tak często na niego patrzę, że chy ba do niego przy wy kłam – odparła cicho. – Znam
na pam ięć każdą j ego cegłę i dziurę, każde wgłębienie po strugach deszczu. Wiem , gdzie pada
cień, kiedy świeci słońce.
Pugh wzruszy ła ram ionam i i zaj rzała do akt sprawy zabój stwa Jonathana Selkirka. Szczególną
uwagę zwracała na obrażenia ciała i okoliczności zgonu. Nie interesowały j ej ani oboj ętna
reakcj a j ego rodziny , ani m oty w zbrodni. Obrzuciła Joannę surowy m , karcący m spoj rzeniem .
– Muszę ty lko poznać m odus operandi, sposób działania tego sprawcy , ustalić, z j akiej strzelał
broni, i przeszukać m iej sce zbrodni. Reszta m nie nie obchodzi. Lepiej nie wdawać się w
szczegóły , żeby nie zaszkodzić sprawie – dodała, nie spuszczaj ąc wzroku z Joanny , po czy m
rozsiadła się wy godnie i zaczęła się drapać po górnej wardze. – Ciekawe, j ak m u się udało
wy prowadzić Selkirka ze szpitala – zastanawiała się głośno. – Wy starczy ło, żeby pacj ent krzy knął
i ktoś na pewno przy biegłby m u z pom ocą.
Joanna siedziała i z obrażoną m iną obserwowała, j ak zaczy tana w aktach Pugh m arszczy
czoło i obraca w palcach długopis.
Wreszcie podniosła głowę.
– Niezła robota, Piercy , ale widzę, że nasze zdania są podzielone.
– Naprawdę?
Pugh rozłoży ła kościste dłonie na stercie kartek i rozej rzała się, j akby czegoś szukała.
– Masz tu j akieś zdj ęcia? – spy tała nagląco.
Energiczny m ruchem Joanna położy ła przed nią plik zdj ęć zrobiony ch przez policy j nego
fotografa. – Proszę – m ruknęła.
Kobieta spoj rzała na nie, poruszaj ąc nozdrzam i. Przez chwilę m ilczała i uważnie oglądała
każde z nich po kolei, pom rukuj ąc i sapiąc j ak pobudzony pies gończy . Wreszcie podniosła głowę.
– Zdj ęcia też są niezłe – przy znała. – Od razu widać, w j akiej pozy cj i by ła ofiara.
W odpowiedzi Joanna rzuciła j ej wrogie spoj rzenie.
– A są tu gdzieś zdj ęcia z sekcj i zwłok? – spy tała Pugh. – Chcę obej rzeć ranę wlotową.
Joanna odszukała j e i podała Pugh, która zwróciła szczególną uwagę na j edno z nich.
– Czy sprawca strzelał z broni ty pu Beretta? – dociekała.
Joanna skinęła głową, a Pugh oparła się na krześle i przy m ruży ła powieki.
– To niesam owite – m ruknęła pod nosem . – Wszy scy płatni zabój cy działaj ą według tego
sam ego schem atu. Nie różnią się pod żadny m względem . Zawsze uży waj ą tej sam ej broni i
wy wożą swoj e ofiary gdzieś na pustkowie, przeważnie do lasu. Te nędzne kreatury próbuj ą
naśladować m afię – dodała, oglądaj ąc zdj ęcie. – Od razu m ożna się dom y ślić, z który ch książek
czerpią pom y sły . Zawsze oddaj ą celny strzał w ty ł głowy , j akby ofiara m iała na karku
nam alowaną tarczę – zauważy ła i spoj rzała na Joannę z ukosa. – To paskudny sposób na ży cie,
prawda, Piercy ?
Joanna kiwnęła głową w osłupieniu.
Pugh trzasnęła zdj ęciam i o blat biurka.
– A żeby ś wiedziała, ile taki drań zarabia – ciągnęła. – Ty czy j a m ożem y ty lko pom arzy ć o
takiej forsie, a przecież to m y bronim y ładu i porządku w ty m kraj u, narażaj ąc własne ży cie.
Joanna siedziała, wpatrzona w kobietę j ak w obraz. Po raz pierwszy m iała do czy nienia z kim ś
z kom endy okręgowej i by ła pod silny m wrażeniem ich m ożliwości. Znów pokiwała głową j ak
zahipnoty zowana.
– Przez takich łaj daków społeczeństwo cierpi naj bardziej – konty nuowała Pugh. – Powinno się
ich kastrować, żeby się nie rozm nażali – dodała, stukaj ąc palcem w zdj ęcie pokazuj ące zbliżenie
rany po kuli, a po chwili energiczny m ruchem przesunęła j e tak, że ukazało się to, na który m
widoczna by ła zm asakrowana twarz Selkirka. – Inaczej szlag trafi prawo, ład i porządek – orzekła
niskim , ściszony m głosem , który zabrzm iał j ak pom ruk ty gry sicy . – A narzędziam i władzy staną
się broń i pieniądze splam ione krwią. I pewnie nie podoba ci się to, że wchodzim y wam w drogę –
zauważy ła, siląc się na uśm iech – ale, niestety , bez nas sobie nie poradzicie.
Joanna zam rugała ty lko, siedząc bez słowa, zaskoczona ty m , że Pugh tak trafnie odczy tała j ej
zachowanie.
– No więc rozum iesz j uż, dlaczego m oj a obecność j est taka ważna?
Zakłopotana, Joanna pokiwała głową.
– Czy to znaczy , że pani wie, kto j est zabój cą? – spy tała niepewnie.
– Oczy wiście – odparła Pugh, rzucaj ąc j ej chłodne spoj rzenie. – Jasne, że wiem .
Wy starczy ło ty lko przej rzeć te akta. Nieważne, kto wy naj ął go ty m razem . – Parsknęła cierpkim ,
wy m uszony m śm iechem . – Interesuj e m nie ty lko sprawca – dodała, oparła się na krześle i
przy m knęła oczy . – Ten drań, który nacisnął spust, a wcześniej wy wlókł swoj ą ofiarę ze szpitala
kilka kilom etrów za m iasto, by dokonać tak potwornej zbrodni, poważnie zagraża społeczeństwu. –
Pugh zam ilkła na chwilę i zaczęła wertować akta. – Fragm enty m ózgu ofiary znaleziono na korze
drzew w odległości pięćdziesięciu m etrów od m iej sca zbrodni – przeczy tała. – W odległości
pięćdziesięciu m etrów – powtórzy ła. – To chy ba naj lepszy dowód niszczy cielskiej siły broni.
Wy starczy ło ty lko j edno m ałe pociągnięcie… Ktoś, kto posuwa się do czegoś takiego dla
pieniędzy , m usi by ć kom pletnie wy naturzony . – Otworzy ła oczy i spoj rzała na Joannę. – Mam
ochotę powiesić tego drania na j edny m z ty ch drzew.
Joanna m ilczała. W głowie brzm iały j ej słowa Colclougha: ta sprawa cię przerasta, Piercy .
Nagle zrozum iała, że Colclough m iał racj ę. Śledztwo w sprawie zabój stwa Jonathana Selkirka
przekraczało granice j ej wiedzy i doświadczenia. W duchu przy znała racj ę Colcloughowi i Pugh.
Spoj rzała py taj ąco na kobietę.
– A kim j est ten drań?
– Naj pierw przekażę tę kulę do laboratorium badań balisty czny ch. Muszę m ieć stuprocentową
pewność – odparła. – Całe szczęście, że udało wam siej ą znaleźć, zanim który ś z chłopaków
wdeptał j ą w ziem ię. Ale zdaj e się, że wiem , kim j est sprawca. Prawdopodobnie to m ój stary
znaj om y , Sy cy lij czy k – dodała po chwili. – Mieliśm y j uż okazj ę się poznać. Daj ę słowo, że ty m
razem schwy tam tego ptaszka i wsadzę za kratki. – Popatrzy ła na Joannę. – Sam a się nim zaj m ę,
a resztę zostawię tobie, Piercy – oznaj m iła. Jej grdy ka poruszała się szy bko przy każdy m słowie.
– Dasz sobie radę, prawda?
Joanna skinęła głową i westchnęła z ulgą. Nie obchodził j ej sam sprawca – j akiś pry m ity wny
brutal, gotów z zim ną krwią zabić człowieka dla pieniędzy . Naj bardziej interesowały j ą osobiste
pobudki kogoś, kto go wy naj ął. Zastanawiała się, kto spośród naj bliższy ch znaj om y ch Selkirka
nienawidził go tak bardzo, że ży czy ł m u śm ierci i na krótko przed zabój stwem dręczy ł go
anonim owy m listem .
Znów posłała Pugh py taj ące spoj rzenie.
– Jak pani m y śli, ile sprawca zażądał za wy konanie tego zlecenia?
Kobieta by ła właśnie zaj ęta przeglądaniem akt.
– Zwy kle brał j akieś osiem ty sięcy – odparła, nie podnosząc wzroku. – Chy ba że podniósł
stawkę.
– A skąd pani wie, że to on?
Pugh spoj rzała na nią, zniecierpliwiona, j ak m atka tłum acząca dziecku, dlaczego j eden plus
j eden równa się dwa.
– Zawsze uży wa tej sam ej broni i kul – wy j aśniła. – I wy korzy stuj e ten sam m odus operandi.
Jak j uż m ówiłam , wy wozi ofiary na odludzie i w charaktery sty czny sposób związuj e im ręce.
Nazy wa się Gallini i pochodzi z południa Sy cy lii, z rodziny ry backiej , dlatego doskonale zna się na
węzłach – dodała, biorąc kolej ną kartkę z raportem . – Uży wa ny lonowego sznura naj lepszej
j akości. Nie oszczędza na narzędziach zbrodni. I m a pewien dziwny zwy czaj , którego
bezwzględnie przestrzega: nigdy nie zm ienia term inu. Na pewno zastanawialiście się, dlaczego
ry zy kował porwanie ofiary ze szpitala, skoro gdzie indziej by łoby m u o wiele łatwiej – dodała,
wy krzy wiaj ąc wargi w uśm iechu. – No i widocznie bardzo zależało m u na ty ch pieniądzach, bo
nawet w j ego fachu trudno dziś o poważne zlecenie. Gdy by Selkirk zm arł śm iercią naturalną,
osiem ty sięcy przeszłoby m u koło nosa. A Gallini m a na utrzy m aniu całkiem sporą rodzinę i nie
m ógł na to pozwolić. Zależało m u na czasie, a Selkirk by ł ciężko chory . Gallini nie zna się na
m edy cy nie, ale nawet on w swoim ptasim m óżdżku pokoj arzy ł, że ofiara m oże um rzeć w każdej
chwili, a wtedy trzeba będzie pożegnać się z wielką forsą. Dlatego postanowił wy konać zlecenie
krótko po ty m , j ak Selkirk trafił do szpitala, i nic nie zdołałoby go powstrzy m ać. Cała j ego rodzina
się wtedy za niego m odli – dodała po chwili. – Inny zaczekałby , aż Selkirk wróci do dom u, ale
Gallini by ł gotów zary zy kować i zakraść się do szpitala – podsum owała z ponurą m iną. – Przez
parę godzin snuł się pewnie wokół szpitala i badał teren. Ale tak żeby nikt go nie zauważy ł.
– To chy ba niem ożliwe… – przerwała j ej Joanna.
– Możliwe – odparła stanowczo Pugh. – Mógł przecież udawać hy draulika, portiera, lekarza w
biały m kitlu z plakietką albo krewnego pacj enta. My ślisz, że ktoś zwróciłby na niego uwagę? To
zawodowiec, próbował j uż niej ednej sztuczki i dobrze wie, j ak pozostać niezauważony m . – Pugh
wzięła do ręki zdj ęcie zaplam iony ch krwią drzwi. – Poznaj esz te odciski?
Ślady na zdj ęciu by ły m atowe i ziarniste.
– Chy ba m iał rękawice – zasugerowała Joanna.
– Bardzo dobrze. A j akie?
– Gum owe?
– Chirurgiczne, psiakrew – wy buchła Pugh trium falny m tonem . – Oto cały Gallini. W szpitalu
przebrał się za lekarza.
W głowie Joanny zaświtała kusząca m y śl.
– I pewnie dlatego Selkirk nie protestował, kiedy Gallini wy prowadzał go z sali.
Pugh zam ilkła na chwilę, po czy m przy taknęła.
– Możliwe, ale i tak coś m i tu nie pasuj e. To m i wy gląda na słaby punkt w j ego takty ce –
przy znała, kręcąc głową. – To zupełnie nie w j ego sty lu, ale nie m ożem y tego wy kluczy ć.
Naj ważniej sze, że m am y j uż na niego haka. W przenośni, oczy wiście – dodała pośpiesznie. –
Zgubiła go j ego własna broń… – Przerzuciła kilka kartek. – Do diabła, nie widzę tu żadnego
raportu balisty cznego.
– Na to potrzeba co naj m niej pięciu dni – odparła chłodno Joanna.
– Zaraz się przekonam y . – Pugh podniosła słuchawkę i surowy m tonem wy dała kilka poleceń.
– Rzeczy wiście, to beretta – skwitowała, podnosząc wzrok. – Ty powa włoska spluwa. Facet
pewnie m y śli, że przy nosi m u szczęście. Ty lko skoro j est na ty le spry tny , żeby udawać lekarza, to
dlaczego zawsze strzela z tego sam ego pistoletu?
Na j ej tle Joanna poczuła się j ak początkuj ąca policj antka.
– Z tej sam ej odległości, w to sam o m iej sce – m ruknęła Pugh pod nosem . – Przy kłada lufę
tak blisko, że wlot po kuli robi się j eszcze m niej szy , bo skóra wokół rany się kurczy . Ofiara ty lko
przez chwilę czuj e dy skom fort i naty chm iast um iera od strzału w ty ł głowy . – Wzięła do ręki
sporządzony przez Matthew raport z sekcj i zwłok. – Macie niezłego patologa. Robi porządną
robotę. Od razu widać, że zna się na rzeczy .
Joanna pokiwała głową, nie kry j ąc dum y . Wspaniały pod wielom a względam i Matthew by ł
też niewątpliwie świetny m fachowcem .
Za to ona sam a m iała powody do niepokoj u.
– A co z m oim dochodzeniem ? – spy tała niepewnie. – Mogę dalej j e prowadzić?
– To j uż twoj a sprawa – odparła Pugh, nawet nie podnosząc na nią wzroku. – By leby ś ty lko
nie wchodziła m i w drogę. Naj lepiej zacznij od j ego rodziny , a dopiero potem zaj m ij się
współpracownikam i i potencj alny m i spadkobiercam i. Ale naj pierw zaj rzy j w j ego akta – dodała,
siląc się na wy m uszony uśm iech. – Z tego, co wiem , Selkirk i j ego partner m ieli na pieńku z
wy działem przestępstw gospodarczy ch. Nie znam j eszcze szczegółów – dodała, podnosząc dłoń.
Przy naj m niej tu j estem lepsza od niej , pom y ślała Joanna.
– Rzeczy wiście – odparła. – Wy łudzali pieniądze za lewe porady prawne.
– To sztuczki stare j ak świat – rzuciła oboj ętnie Pugh.
Jedna rzecz wciąż nie dawała Joannie spokoj u.
– A co pani sądzi o ty m liście?
Pugh zm arszczy ła czoło.
– I to m i właśnie do niego nie pasuj e. Wszy stko inne wskazuj e na niego oprócz tego listu –
dodała, spoglądaj ąc na Joannę. – Widocznie stoi za ty m ten, kto wy stawił m u czek.
Przy biurku Mike’a Joanna zacisnęła trium falnie pięść.
– No, m ożem y działać dalej – oznaj m iła przy ciszony m głosem , oglądaj ąc się na zam knięte
drzwi. – Ona szuka sprawcy . Nie interesuj e j ej , kto wy stawił m u zlecenie. Chodź, przej edziem y
się, a po drodze zaj rzy m y do Wilde.
Mike potrząsnął kluczy kam i od auta i posłał j ej szeroki uśm iech. Ale wtedy to drzwi do biura
Joanny otworzy ły się z rozm achem i stanęła w nich Pugh.
– Chcę zobaczy ć tego trupa.
Oboj e westchnęli, poiry towani.
– Podrzuć m nie do prosektorium , Korpanski. A ty , Piercy , dopilnuj , żeby przy wieźli m i ze
szpitala te drzwi – rzuciła przez ram ię.
Joanna otworzy ła szeroko oczy .
– Ale po co? Przecież m am y j uż wszy stkie odciski i zdj ęcia – odparła. – To drzwi do wy j ścia
awary j nego.
– A wasi ludzie ciągle tam są? – To przy wieźcie m i te cholerne drzwi – nakazała i wy szła, a za
nią Mike.
Joanna czuła, j ak gotuj e się w niej krew.
Cały ranek spędziła w szpitalu, gdzie z trudem udało j ej się przekonać funkcj onariuszy z ekipy
śledczej , by zdj ęli z zawiasów awary j ne drzwi. Potem zadzwoniła do Colclougha, poiry towana,
że straciła cenny czas.
– Potrzebny m i Mike – oznaj m iła. – Musi m nie zawieźć w parę m iej sc. Mam rękę w gipsie i
bez j ego pom ocy nic nie zrobię. – Ręka swędziała j ą niem iłosiernie.
Ale Colclough by ł nieugięty .
– Nie zawracaj m i głowy , Piercy – burknął.
– Bez Mike’a nie m ogę j ednak prowadzić śledztwa.
– Przecież wiesz, że teraz sprawą zaj m uj e się Pugh…
– Już z nią rozm awiałam . Pozwoliła m i działać dalej – oznaj m iła m u.
– Rozum iem – m ruknął. – Jutro rano przy ślę ci Korpanskiego.
– Ale j a potrzebuj ę go j eszcze dziś.
– Dziś popracuj w biurze i j edź do dom u – nakazał. – A j utro pom oże ci Korpanski.
Joanna posłusznie usiadła za biurkiem i zaczęła bawić się długopisem . Po głowie krąży ły j ej
różne m y śli. Zastanawiała się, czy nie powinna przy j rzeć się bliżej m atactwom Selkirka i
Wilde’a, bo m oże właśnie tam tkwią j akieś ważne wskazówki. My ślała też o ty m , co m ówiła sam a
Sheila Selkirk o j akim ś człowieku skazany m przed kilkom a laty za uży cie broni. Patrząc gdzieś
przed siebie, zadawała sobie py tanie, czy to m oże m ieć j akikolwiek związek z zabój stwem
Jonathana. Sprawdziła szy bko bazę dany ch, ale nic się nie zgadzało. Wiedziała, że ten, kto wy naj ął
zabój cę Selkirka, nie żałował pieniędzy , by leby ty lko nie splam ić sobie rąk. Kto m ógłby posunąć
się do czegoś takiego, zastanawiała się. Ktoś o słaby ch nerwach, kto m iał powody , by nienawidzić
Selkirka, lecz bał się otwarcie do tego przy znać. Ktoś zam ożny , kogo by ło stać na to, by lekką ręką
wy dać osiem ty sięcy funtów.
Pogrążona w m y ślach, Joanna skupiła się na j edny m : trzeba j ak naj więcej dowiedzieć się o
zam ordowany m .
Zawołała posterunkową Dawn Critchlow.
– Sprawdź m i tego Selkirka i daj m i znać, j eśli coś znaj dziesz – poleciła j ej .
Dziewczy na spoj rzała na nią py taj ąco.
– A co dokładnie pani m a na m y śli, pani inspektor?
– Cokolwiek – rzuciła Joanna. – Chcę o nim wiedzieć dosłownie wszy stko, każdą
naj drobniej szą rzecz. Jeśli w sądzie podczas rozprawy puścił bąka, to też m asz m i o ty m
powiedzieć. A przy okazj i, Dawn, sprawdź wszy stkie przestępstwa z uży ciem broni palnej sprzed
ośm iu do dziesięciu lat.
Po j ej wy j ściu Joanna wciąż rozm y ślała o dochodzeniu w sprawie przestępstw
gospodarczy ch kancelarii Selkirka i Wilde’a. W raporcie wstępny m wy czy tała, że wy łudzili od
państwa kilkaset ty sięcy za fikcy j ne porady prawne. Bez cienia wsty du okradali kraj dla
własny ch korzy ści. Joanna przej rzała akta: naj więcej pieniędzy ściągnęli za rzekom e rozwody i
obronę. Z akt wy nikało, że wy dział przestępstw gospodarczy ch bada każde ich zlecenie. Teczka
by ła gruba i m ieściła akta spraw sięgaj ący ch pięć lat wstecz.
W duchu zadawała sobie py tanie: na co Selkirkowi potrzebne by ły te pieniądze, skoro m iał
wspaniały dom , rodzinę i drogie sam ochody i nie m usiał nikogo utrzy m y wać? Skoro m iał dobrą
pracę i stałe dochody , to po co chciał m ieć j eszcze więcej ? Może to czy sta zachłanność? A m oże
obrońcy prawa też m ieli j akieś słabości i, na przy kład, zaży wali narkoty ki? Joanna szy bko
odrzuciła tę m y śl i uznała, że dodatkowe pieniądze by ły ty lko produktem uboczny m j ego pracy , a
oszukiwanie sy stem u, który finansował j ego karierę, sprawiało m u dziką przy j em ność.
Joanna przy m knęła oczy i przy wołała w pam ięci fotografię Jonathana Selkirka: zim ne
spoj rzenie, usta wy krzy wione w ironiczny uśm iech, m ałe, przenikliwe oczy i drobny , krótko
przy strzy żony wąsik. By ła to twarz nieciekawa, pozbawiona wszelkiej radości, o wy niosły m ,
aroganckim wy razie. Ktoś taki nie zawahałby się przed oszustwem . A co m iał z tego j ego partner,
Rufus Wilde, zastanawiała się. Czy też robił to dla przy j em ności, czy powodowała nim zwy kła
chciwość? Joanna odłoży ła akta na biurko. Selkirk i Wilde by li przecież na ty le inteligentni, by się
dom y ślić, że prędzej czy później ich m achloj ki wy j dą na światło dzienne. A m oże po prostu
wpadli w nawy k, który trudno im by ło wy korzenić?
Zerknęła na zegarek: by ła trzecia, sam środek popołudnia. Bez Mike’a czuła dziwną pustkę.
Podnosząc się z m iej sca, postanowiła, że nazaj utrz wy biorą się do Rufusa Wilde’a. W złam anej
ręce zaczął dokuczać j ej ból. Od wy padku m inęły zaledwie trzy dni. Widocznie środek
przeciwbólowy przestał działać, pom y ślała. Przez resztę dnia straciła chęć i entuzj azm do pracy i
poczuła się bardzo zm ęczona. Tego dnia Matthew też m iał na głowie swoj e sprawy . Uznała, że
nic tu po niej . Kilku policj antów j echało akurat w stronę Cheddleton i Joanna zabrała się z nim i do
dom u.
W dom u włączy ła m agnetowid. Przy datny wy nalazek, pom y ślała. Z półki ze stary m i
taśm am i wy brała film stosowny do nastroj u, nalała do kieliszka czerwonego francuskiego wina,
położy ła się wy godnie na sofie i przy m knęła oczy . Donośne pukanie do drzwi wy rwało j ą z
głębokiego snu. Za oknem by ło j uż ciem no. Przez chwilę leżała, zdezorientowana. Tego wieczoru
Matthew by ł u córki. Kto to m oże by ć, zastanawiała się, m oże Tom ?
Podeszła do okna i wy j rzała na zewnątrz. Pukanie powtórzy ło się, ty m razem j eszcze głośniej .
W świetle księży ca uj rzała znaj om e blond loki i naty chm iast otworzy ła drzwi.
– Och, to ty , Caro! – Uściskała przy j aciółkę. – Skąd się tu wzięłaś? Przy szłaś w sam ą porę.
– Pom y ślałam , że m oże cię zastanę.
– Przy j echałaś do Tom a?
Caro m ocno obj ęła j ą ram ionam i i przy tuliła.
– Strasznie się cieszę, że znów cię widzę – rzekła. – Tak, przy j echałam do Tom a. Mój
kochany , wspaniały , wierny Tom ! Co j a by m bez niego zrobiła? Zaraz ci powiem , skąd się
wzięłam . Którą chcesz wersj ę: oficj alną czy nie?
– Naj lepiej obie.
– No dobrze. – Caro opadła na krzesło. – Tom m ówił m i o twoim wy padku. – Zm ierzy ła
Joannę surowy m wzrokiem . – Powinnaś bardziej uważać.
– Może to wcale nie z m oj ej winy .
– No, w każdy m razie chciałam się z tobą zobaczy ć – rzuciła Caro. – Musiałam się upewnić,
że wszy stko w porządku.
– A w wersj i oficj alnej ? – dociekała Joanna podej rzliwie.
– Piszę arty kuł – odparła beztrosko Caro. – Wy błagałam szefa, żeby dał m i ten tem at –
dodała, szczerząc zęby w uśm iechu. – Fatalna historia, co? – Przy glądała się uważnie Joannie,
j akby chciała wy czy tać z j ej twarzy całą prawdę. – Niewinny człowiek, m iej scowy prawnik,
ląduj e w szpitalu z zawałem serca, a potem dostaj e kulkę w łeb. – Rzuciła Joannie przenikliwe
spoj rzenie. – Słuchaj , a m oże on wcale nie by ł taki niewinny , co?
Joanna rozłoży ła bezradnie ręce.
– Daj spokój , Caro – odparła. – Wiesz dobrze, że nie m ogę ci nic powiedzieć.
Caro skrzy żowała długie, zgrabne nogi i oparła się wy godnie.
– Jasne. Chy ba lepiej zaj rzę do j ego żony , trochej a poczaruj ę…
– No dobrze, zdradzę ci to i owo, j ak przy j aciółka przy j aciółce – odrzekła Joanna. – Możesz to
wy korzy stać w swoim arty kule. – Wzięła głęboki oddech. – Wiesz, że sprawą zaj ęła się kom enda
okręgowa?
Caro zam rugała powiekam i.
– Podej rzewaj ą, że Selkirka załatwił poszukiwany przez nich płatny zabój ca.
– A j ak się nazy wa? – spy tała Caro, unosząc brwi.
Joanna znów rozłoży ła ręce.
– Tego ci nie powiem , ale daj ę głowę, że lada chwila go złapią i postawią przed sądem .
– To świetnie. – Caro notowała swoim kanciasty m , zam aszy sty m pism em . – No, m ów dalej .
– Hm … Selkirk i Wilde podpadli wy działowi przestępstw gospodarczy ch, ale nie m ogę ci
zdradzić szczegółów.
Caro uśm iechnęła się.
– Cudownie. Dzięki!
– A teraz nastaw czaj nik – rzuciła Joanna szorstko. – Ja z m oj ą ręką w gipsie nie dam rady .
Caro znikła w kuchni i wróciła z dwiem a filiżankam i kawy .
Na stole spostrzegła pudełko, owinięte w ozdobny papier.
– Czy to prezent ślubny , Joanno? – spy tała, patrząc na nią radośnie szeroko otwarty m i oczam i.
Podeszła bliżej i usiadła obok niej . – Wy chodzisz za m ąż, kochanie? I nic nie m ówisz? Aleś ty
taj em nicza!
– Nie wy chodzę za m ąż. Matthew kupił m i nowy kask na rower.
Caro zawsze szy bko podej m owała rzucony tem at. Przy m ruży ła oczy .
– Aha, rozum iem – rzekła, rozglądaj ąc się po pokoj u. – A gdzie on właściwie j est?
Joanna wy piła ły k kawy .
– Jane m a na niego haka – odparła ponuro.
Caro spoj rzała na nią py taj ąco.
– Matthew spędza dziś wieczór z Jane – wy j aśniła.
– Hm m m – m ruknęła Caro z niedowierzaniem .
– Eloise gra na flecie na szkolny m koncercie – dodała Joanna beznam iętny m tonem . – Jane
zawsze wy korzy stuj e j ą j ako argum ent, żeby zobaczy ć się z Matthew. Udaj e, że chodzi j ej o
córkę, a tak naprawdę nie chce, żeby zapom niał, że m a żonę. Sam a rozum iesz – dodała z gory czą.
– Pam iętaj , że m asz j eszcze córkę, powtarza m u, j ak m ożna tak zaniedby wać własne dziecko? A
Matthew w poczuciu winy dwoi się i troi, żeby ty lko udowodnić, j akim dobry m j est oj cem .
– Hm m m – m ruknęła znowu Caro. – A j ak ci się układa z tą m ałą?
– Nienawidzi m nie z całego serca – odparła Joanna. – A Jane, oczy wiście, strasznie się z tego
cieszy . Matthew j eździ do niej sam , nigdy m nie ze sobą nie zabiera. Właściwie to wcale j ej nie
widuj ę. Chy ba trochę na to za wcześnie – dodała, j akby na swoj e usprawiedliwienie.
By stre, inteligentne oczy Caro wpatry wały się badawczo w j ej twarz.
– Wiesz, m am wrażenie, że nie ty lko Matthew m a poczucie winy – zauważy ła, trafiaj ąc w
sam o sedno. Jej szczupła twarz przy brała surowy wy raz. – Ale nie ty lko o to chodzi, prawda,
Joanno? Za dobrze cię znam . Widzę, że coś cię gry zie.
Joanna zm arszczy ła czoło i szy bko odrzuciła obawy , o który ch nigdy nikom u nie m ówiła,
nawet Matthew. W duchu wiedziała j ednak, że wkrótce będzie m usiała się z nim i zm ierzy ć.
Popatrzy ła bezradnie na przy j aciółkę.
– No, m ów, o co chodzi? – ponagliła j ą łagodnie Caro.
Joanna westchnęła głęboko.
– To strasznie skom plikowana sprawa. Nie wiem nawet, czy um iem ci to wy j aśnić.
– No, to spróbuj .
– Wiesz, kiedy Matthew odszedł od żony i córki, wcale się ty m nie przej m owałam , bo
wiedziałam , że i tak nie by ł z nim i szczęśliwy – zaczęła, m arszcząc brwi. – Ale teraz wiem , że
gdy by nie j a, to nigdy by ich nie zostawił, nawet za cenę własnego szczęścia.
– No cóż, m inęło j uż pół roku, a wy wciąż m ieszkacie osobno – zauważy ła Caro.
Joanna skinęła głową. Słowa przy chodziły j ej coraz trudniej .
– Mam wrażenie, że każde z nas dąży do czegoś innego – ciągnęła. – Jem u zależy na stały m
związku, na nowej rodzinie… Kilka razy wspom niał nawet o dzieciach. – Po ty ch słowach Joanna
nagle poczuła ulgę. Ta m y śl gnębiła j ą j uż od dłuższego czasu. – On chy ba m y śli o m ałżeństwie.
– A ty ?
– Nie chcę by ć kurą dom ową – ucięła. – Chcę zostać w m oj ej pracy .
– Możesz przecież pracować na pół etatu.
– O nie – pokręciła głową. – Nie m a m owy . Praca w policj i nie dzieli się na etaty . Tu w
każdej chwili trzeba by ć gotowy m do akcj i. Nie m a czasu na m ałżeństwo i rodzinę.
– I j ak ty to sobie wy obrażasz?
– Nie wiem . Ale za nic w świecie nie chcę m ieć dzieci – dodała.
Caro opadła na sofę.
– O rany – j ęknęła.
– Naj bardziej boj ę się tego – m ówiła dalej Joanna, czuj ąc pod powiekam i piekące łzy – że
j eśli powiem o ty m Matthew, to odej dzie i wróci do żony . Matthew źle się czuj e sam w pusty m
m ieszkaniu – dodała po chwili. – Nam awia m nie, żeby m sprzedała swój dom , a potem
pobierzem y się, znaj dziem y własny kąt i tak dalej . – Zaśm iała się cicho. – A j a nic nie robię w
ty m kierunku i próbuj ę grać na zwłokę. – Podniosła się z m iej sca. – Ty le że nie m ogę zwlekać w
nieskończoność, Caro.
Matthew nie zadzwonił ani wieczorem , ani następnego ranka, ale Joanna wiedziała, że za kilka
dni się odezwie. Błagalne prośby Jane i łzy Eloise zawsze powodowały m u m ętlik w głowie i
przy prawiały go o poczucie winy , dlatego po wizy cie w dom u nigdy nie j echał prosto do Joanny ,
ty lko znikał na parę dni, żeby doj ść do siebie.
Joanna nie spala przez całą noc, za to ranek przy niósł wiele nowy ch odkry ć. By ł to
przełom owy dzień w śledztwie w sprawie zabój stwa Jonathana Selkirka. O wpół do dziewiątej
przy j echał Mike. Jego twarz prom ieniała w szerokim uśm iechu.
– Nie wiem , co powiedziałaś szefowi, ale kazał m i pracować z tobą, a Pugh przy dzielił kogoś
innego.
– Świetnie – rzuciła Joanna.
To by ł dobry początek udanego dnia.
W sam ochodzie podzieliła się z nim swoim i przem y śleniam i, wdzięczna za j ego skupioną
uwagę, zwłaszcza gdy przy taczała m u szczegóły raportu z wy działu przestępstw gospodarczy ch.
– Sprawa j est o wiele poważniej sza, niż m y ślałam – m ówiła. – Nie rozum iem ty lko, na co
Selkirkowi potrzebne by ły te pieniądze.
– Widocznie lubił wy stawne ży cie.
– Możliwe – rzuciła, zerkaj ąc w j ego stronę. – Cieszę się, że j esteś, Mike – dodała. – Przy
tobie łatwiej m i się m y śli.
Zaczerwienił się aż po szy j ę.
– Ty m lepiej dla m nie – odparł szorstko. – Całe szczęście, że Colclough nie przy dzielił m nie
j ej na stałe. Jak sobie pom y ślę, że m iałby m j eździć na nocny patrol z tą wąsatą babą… – zaśm iał
się głupawo.
– Uważaj , bo zaraz ci przy łożę ty m gipsem – ostrzegła zadziornie.
Na kom endzie czekała na nią kolej na ważna wiadom ość.
Przy biurku zastała posterunkową Dawn Critchlow.
– Mam dla pani niespodziankę, pani inspektor – oznaj m iła. – Sam a nie wierzy łam , że znaj dę
cokolwiek o ty m Selkirku, ale kom puter coś wy szukał. Okazuj e się, że poza wy łudzeniam i Selkirk
m a na swoim koncie j eszcze inne przestępstwo.
Joanna wbiła w nią wzrok.
– Naprawdę?
Posterunkową skinęła głową.
– Pięć lat tem u spowodował wy padek. Na przej ściu dla pieszy ch przed szkołą potrącił dwie
osoby , dziewczy nkę i opiekunkę, która przeprowadzała dzieci przez j ezdnię. To by ł straszny
wy padek. Kobieta straciła obie nogi, a dziecko zm arło na m iej scu, na oczach swoich koleżanek.
Sekcj a zwłok wy kazała poważne obrażenia. Doskonale pam iętam tę sprawę, nie wiedziałam ty lko,
że to ten sam człowiek. Dziewczy nka by ła w dom u w czasie przerwy na lunch i w drodze do
szkoły wpadła pod sam ochód.
Joanna czuła, że kry j e się za ty m coś więcej .
– No i co dalej ? – dociekała.
– Selkirk nawet się nie zatrzy m ał. Odj echał, j akby nigdy nic, ale świadkowie wy padku
zapam iętali j ego auto i spisali num er. Policj a i m ieszkańcy uznali, że w chwili wy padku Selkirk
by ł pij any – dodała po chwili zawahania. – Wcześniej zj adł obiad ze znaj om y m i, którzy
twierdzili, że Selkirk wy pił dwie szklaneczki czy stej whisky . Godzinę po wy padku policj a zastała go
w dom u, j ak pił z butelki. Niestety – Dawn skrzy wiła się – prokurator nie m ógł udowodnić ponad
wszelką wątpliwość, że Selkirk przekroczy ł wcześniej dopuszczalny poziom zawartości alkoholu we
krwi. Selkirk m iał świetnego obrońcę, który twierdził, że po wy padku j ego klient by ł w szoku i nie
m ógł się zatrzy m ać. Powiedział, że Selkirk działał pod wpły wem silnego stresu traum aty cznego.
Sąd dał się na to nabrać, ale nie ludzie. Po ogłoszeniu wy roku tłum y wy szły na ulicę. Selkirka
oskarżono o ucieczkę z m iej sca wy padku, ukarano go grzy wną i wy rokiem w zawieszeniu –
oznaj m iła, m arszcząc brwi. – Ludzie tak się buntowali, że om al nie doszło do aresztowań…
Krewni dziewczy nki grozili m u nawet śm iercią. – Spoj rzała na Joannę. – I tu znalazłam coś, co na
pewno panią zainteresuj e, pani inspektor: j ej rodzina pisała do niego anonim owe listy z
pogróżkam i. Kilka z nich trafiło do akt. – Przy gry zła wargę. – Wszy stkie wy drukowane by ły z
kom putera w form acie A4, bez nagłówka. W j edny m z nich kazali Selkirkowi spisać testam ent.
Joanna opadła na krzesło i otworzy ła usta ze zdziwienia.
– Testam ent? – powtórzy ła, rzucaj ąc Mike’owi trium falne spoj rzenie. – Rzeczy wiście, to
bardzo prawdopodobny m oty w. Dzięki, Dawn, świetnie się spisałaś. A widziałaś te listy ? – spy tała
po chwili.
– W aktach znalazłam ich kserokopie. Na oko wy glądały identy cznie j ak ten ostatni.
– W takim razie m usim y koniecznie j echać do rodziny tej m ałej , Mike.
– I j eszcze j edno – dodała Dawn z ociąganiem . – Rodzina dziecka otrzy m ała oficj alne
upom nienie w sprawie ty ch listów. Ze względu na ich stan psy chiczny nie wniesiono oskarżenia i
wkrótce potem skończy li z anonim am i. To by ło j akieś trzy lata tem u. Nie rozum iem , dlaczego
teraz znów daj ą o sobie znać.
Wy m ienili spoj rzenia, a Joanna wzruszy ła ram ionam i.
– Dowiem y się w swoim czasie – orzekła. – A j ak się nazy wała ta m ała?
– Rowena Carter – odparła Dawn. – Jej rodzina nadal m ieszka w ty m sam y m dom u przy
Em ily Place czternaście, na ty m nowy m osiedlu.
– Zaraz tam j edziem y .
– A Wilde? – przerwał j ej Mike.
– Wilde m oże zaczekać – skwitowała. – Zaj rzy m y do niego później , po południu. Mam
przeczucie, że od Carterów dowiem y się więcej niż od niego.
Em ily Place by ła ulicą na ładny m , nowy m osiedlu, wy budowany m j akieś pięć lat tem u.
Widocznie dziewczy nka zginęła w wy padku krótko po ty m , j ak Carterowie wprowadzili się do
nowego dom u. Gdy Mike zatrzy m ał wóz, Joanna zauważy ła lśniące panoram iczne okno i
m aleńkie rabatki. Na podj eździe stał kilkuletni vauxhall. Dom wy glądał na czy sty i zadbany , a
j ednak różnił się od pozostały ch. Brakowało tu dziecięcy ch rowerów, kolorowy ch zabawek,
piaskownicy i odpowiednio zabezpieczonej furtki. Joannę raził ten idealny porządek. Pom y ślała,
że odrobina nieładu oży wiłaby ten dom .
– Nie bardzo wiem , j ak zacząć – przy znała, a Mike pokiwał głową ze zrozum ieniem . – No, ale
chodźm y j uż – ponagliła.
Oboj e ruszy li ścieżką i zapukali do drzwi.
Otworzy ł im m łody m ężczy zna średniego wzrostu w dżinsach i kam izelce. Mógł m ieć około
trzy dziestu lat. By ł ogolony prawie na ły so, na ram ionach m iał wy tatuowane sm oki i sy renę, a w
j ego prawy m uchu tkwił złoty kolczy k. Obrzucił spoj rzeniem Joannę, potem Mike’a i oblał się
rum ieńcem .
– Wiem , skąd j esteście – oznaj m ił. – Macie to wy pisane na twarzach – dodał, cofnął się i
wpuścił ich do środka. – Wiedziałem , że przy j dziecie.
– PanCarter?
Spuchnięta, pom arszczona, wy krzy wiona twarz dodawała m u lat. Wy glądało na to, że sporo
pij e.
– A j ak m y ślicie?
– Inspektor Joanna Piercy i sierżant Mike Korpanski – wy recy towała Joanna. – Nie
zaskoczy liśm y pana?
Pokręcił głową, wy krzy wiaj ąc wargi.
– Dobrze m u tak, Kiedy ś sam chciałem go załatwić. By łem nawet gotów pój ść do paki.
Odwrócił się i zaprowadził ich do salonu, połączonego z j adalnią. By ło tam ciasno, ale czy sto.
W j edny m rogu stał wy polerowany drewniany stół, a w drugim kom plet wy poczy nkowy ,
telewizor i m agnetowid. Nad kom inkiem wisiało pięć portretów, a obok nich haczy k, z którego
widocznie zdj ęto szósty . Wszy stkie przedstawiały ładną, ciem nowłosą, roześm ianą dziewczy nkę.
Carter powiódł wzrokiem za ich spoj rzeniem .
– Tak, to ona – oznaj m ił. – Nasza m ała Row.
Joanna poczuła się skrępowana.
– Czy m a pan j eszcze inne dzieci, panie Carter?
Mężczy zna przetarł dłonią twarz.
– Kiedy ten drań zabił Rowenę, Ann by ła w ciąży – odparł. – Ale na wiadom ość o wy padku
poroniła – dodał stanowczy m , na pozór opanowany m tonem . – A potem j uż nie staraliśm y się o
następne. Chy ba nie j est nam przeznaczone m ieć dzieci, skoro straciliśm y j uż dwoj e.
Joanna spoj rzała na Mike’a, a potem znów na Cartera. Nie wiedziała, co powiedzieć.
– Ja i Ann nigdy m u tego nie wy baczy m y – ciągnął. – Odebrał nam wszy stko, co m ieliśm y .
Ży j em y j ak para staruszków, który m nie chce się nawet otworzy ć ust. Przez niego nasze ży cie
j est gówno warte.
Milczeli, a Carter m ówił dalej :
– Gdy by chociaż sąd wy dał sprawiedliwy wy rok i ten drań trafił do pierdla, by łoby nam
dużo łatwiej . Ale sędzia trzy m ał j ego stronę.
– Z tego, co wiem , to nie by ło dowodów na to, że Selkirk spowodował wy padek po pij anem u –
zauważy ła ostrożnie Joanna.
Carter spiorunował j ą wzrokiem .
– Wszy scy wiedzieli, że by ł pij any – wy cedził z gory czą. – Wszy scy , łącznie z sędzią.
Widziałem to w j ego oczach. Ale Selkirk i ten cwaniak, j ego obrońca, to j ego znaj om i i nic nie
m ożna by ło zrobić – przerwał i nagle j ego twarz rozj aśnił prom ienny uśm iech. – Chodźcie, coś
wam pokażę – oznaj m ił.
Oboj e skinęli głowam i, nie bardzo wiedząc, j ak zareagować.
– Tędy – rzucił i ruszy li za nim schodam i na górę.
Na piętrze by ł m ały przedpokój . Na podłodze leżał kwadratowy dy wanik. Na j edny ch z
czworga drzwi widniała ceram iczna tabliczka z napisem „pokój Roweny ”. Litery oplecione by ły
długą łody gą, zakończoną ciem noczerwoną różą.
Carter pchnął drzwi i w środku uj rzeli rozrzucone na podłodze zabawki, o który ch m arzy każda
m ała dziewczy nka: dom lalki Cindy , sam ochód lalki Barbie i kolorowe kucy ki z serii „My Little
Pony ”. Pod łóżkiem , okry ty m kolorową kapą, stała para czerwony ch, skórzany ch sandałków z
porozpinany m i paskam i. Przez uchy lone okno wiał lekki wiatr, poruszaj ąc firankam i. W powietrzu
unosił się świeży , dziecięcy zapach talku. Joanna rozej rzała się po pokoj u i zatrzy m ała wzrok na
Carterze. Miał łzy w oczach.
– Ślicznie tu, prawda? – spy tał.
Przy taknęła m u ruchem głowy .
– Kiedy ś zawieźliśm y Rowenę do babci – zaczął. – A potem poj echaliśm y do superm arketu i
kupiliśm y tę tapetę po okazy j nej cenie. W niedzielę, kiedy nasza m ała Row wróciła do dom u, j ej
pokój by ł j uż gotowy . – Przetarł oczy wy tatuowaną ręką. – Ann sam a uszy ła tę kapę, a j a
wy m alowałem ściany i położy łem tapetę. Row tak się cieszy ła, że od razu chciała położy ć się do
łóżka, chociaż by ła dopiero czwarta po południu.
– I od tam tej pory nie zm ienialiście nic w j ej pokoj u?
Carter pokręcił głową.
– Na cm entarzu m a piękny nagrobek ze swoim im ieniem , ale to m i j akoś do niej nie pasuj e –
odparł. Jego ściągnięte brwi wy rażały bezm iar cierpienia. – Nasza m ała Row lubiła to, co ładne i
kolorowe. Tu j est j ej m iej sce – dodał powoli, rozglądaj ąc się po pokoj u. – Wszy stko j est tak,
j akby ciągle tu by ła. Czuć nawet j ej zapach, prawda? – spy tał, zerkaj ąc na Joannę. – Co by pani
zrobiła, gdy by zabito pani rodzone dziecko? – rzekł, wy krzy wiaj ąc twarz w gry m as nienawiści. –
Rozj echał j ą na m iazgę – dodał łam iący m się głosem . – Trzeba by ło zbierać j ą z j ezdni. – I nagle
zaczął wy lewać z siebie całą gory cz. – Ja i Ann świetnie się ustawiliśm y . Miałem porządną, stałą
pracę. Kiedy urodziła się Row, kupiliśm y ten dom . A potem m iało się urodzić następne… Ale ten
cholerny drań odebrał nam to wszy stko – rzucił wściekle. – Jakim prawem , do diabła?
Gdy zeszli na dół, Carter zaproponował im herbatę. Zgodzili się, wiedząc, że na tę rozm owę
potrzeba czasu. Carter przy niósł filiżanki i cukier.
– Pana żony nie m a w dom u? – zagadnęła Joanna.
Carter zerknął na zegarek.
– Poszła do szkoły . Zaraz wróci.
– Mówił pan, że nie m acie więcej dzieci.
– Bo nie m am y – uciął.
– A więc pana żona pracuj e w szkole?
Pokręcił głową.
– Daj cie j uż spokój – rzucił gniewnie. – Jeśli m acie coś do m nie, to m ówcie albo spadaj cie
stąd i nie zawracaj cie nam głowy . I tak nic nie wiem y . Mam do was ty lko j edną prośbę.
Joanna m ilczała wy czekuj ąco.
– Muszę poznać faceta, który kazał tem u gnoj kowi klękać i błagać o litość – wy krztusił,
przeły kaj ąc ślinę. – Chcę m u pogratulować.
Joanna wstrzy m ała oddech. Zerknęła przelotnie na Mike’a i od razu odgadła j ego m y śli.
Skąd Carter m ógł wiedzieć, że zabój ca zm usił Selkirka, by klęczał i błagał o litość? W prasie
opisano ty lko okoliczności i m iej sce zbrodni. Na prośbę policj i celowo pom inięto inform acj ę o
ty m , że Selkirk zginął na kolanach.
– Będziem y m usieli porozm awiać z pana żoną – nalegała. – Im szy bciej , ty m lepiej .
– Proszę bardzo – m ruknął.
– A czy pan sam , panie Carter, m iał coś wspólnego z zabój stwem Jonathana Selkirka?
– Nie – odparł, kręcąc głową.
Joanna m ierzy ła go badawczy m wzrokiem , ale nawet po ty m , czego właśnie się dowiedziała,
nie liczy ła na to, że Carter od razu się przy zna.
– A czy by ł pan w Gallows Wood, panie Carter?
Przy taknął.
– Raz czy dwa, nie pam iętam .
– I po co pan tam poj echał?
– Na spacer – odparł, krzy wiąc się. – Żeby wy rwać się z dom u.
– A kiedy ostatnio pan tam by ł?
– Parę m iesięcy tem u – odrzekł, poiry towany , podniósł się z m iej sca i wy j rzał za okno. –
Powiem pani, gdzie j est m oj a żona, pani inspektor.
Joannę przeszy ł potworny dreszcz i nagle zrozum iała.
– Codziennie w czasie każdej przerwy chodzi pod szkołę – wy rzucił, akcentuj ąc każde słowo. –
Stoi na ty m przeklęty m skrzy żowaniu i przeprowadza dzieciaki przez j ezdnię. A wie pani,
dlaczego? – spy tał i, nie czekaj ąc na odpowiedź, dodał: – Bo m a nadziej ę, że któregoś dnia j akiś
pij any psy chol rozwali j ą tak j ak naszą córkę. Teraz pani rozum ie? To nie j a zabiłem Selkirka, ale
cieszę się, że przy trafiło m u się coś takiego. Zasłuży ł sobie na to. – Joanna dostrzegła, j ak drżą m u
kąciki ust. – Krótko po ty m , j ak j ą zabił, przy słał nam czek na pięćset funtów – dodał,
rozwścieczony . – Nie m ogłem tego przeboleć i zacząłem wy sy łać do niego anonim owe listy . –
Popatrzy ł na Mike’a. – Ten potwór zruj nował nam ży cie. Molly straciła przez niego obie nogi.
Selkirk zasługiwał na taki koniec, ale to nie j a go załatwiłem . Nie m am nawet broni.
Joanna pochy liła się i odstawiła filiżankę na m ały , wy polerowany stolik.
– To i tak bez znaczenia – odparła. – Człowiek, który zastrzelił Selkirka, prawdopodobnie został
przez kogoś wy naj ęty – dodała ściszony m głosem .
– Co? Zabój ca by ł wy naj ęty ? – zdziwił się Carter. – Mówi pani, że ktoś zapłacił za
wy kończenie Selkirka? – Podrapał się po głowie. – Pierwszy raz sły szę coś podobnego. W takim
razie m ożecie m nie wy kluczy ć, bo j a na pewno nie odm ówiłby m sobie takiej przy j em ności.
Gdy by m ty lko m ógł, to sam by m gnoj a załatwił.
– Naprawdę?
Carter skinął głową po nam y śle.
– Wiedzieliby ście, o czy m m ówię, gdy by ście sam i przeży li taki koszm ar – podsum ował,
pocieraj ąc ram iona, j akby chciał się rozgrzać. – Cholera, a więc ten drań m iał j eszcze inny ch
wrogów.
Przerwał na dźwięk klucza w zam ku frontowy ch drzwi. Po chwili do dom u weszła kobieta i
zerknęła na Cartera.
– Policj a? – spy tała.
Skinął ty lko głową. Kobieta by ła szczupła, m iała bladą cerę i rozczochrane włosy . Ubrana
by ła w obcisłe, czarne spodnie i długi, czarny sweter. Na ram ieniu trzy m ała żółtą kam izelkę
odblaskową z plastiku. Do swetra m iała przy czepioną dużą, okrągłą plakietkę ze zdj ęciem tej
sam ej ładnej , ciem nowłosej , roześm ianej dziewczy nki, którą znali z portretów nad kom inkiem .
Opadła na fotel i wpatry wała się w nich, uśm iechaj ąc się ironicznie.
– My ślicie, że to m y , co?
– Badam y każdy trop… – zaczęła Joanna, ale kobieta nie dała j ej skończy ć.
– Jasne, m ieliśm y powody , żeby go zabić – rzekła, odgarniaj ąc z czoła kosm y k włosów.
Wy glądała na zm ęczoną. – Nareszcie sprawiedliwości stało się zadość, ale m y nie m ieliśm y z
ty m nic wspólnego – dodała, zaciskaj ąc wargi. – Mam ty lko nadziej ę, że to by ła okrutna śm ierć –
sy knęła z gory czą. – Zasłuży ł sobie na cierpienie.
Zaskoczona, Joanna odwróciła wzrok. Sięgnęła do torebki i wy j ęła anonim owy list, który
Selkirk dostał krótko przed śm iercią.
– Czy to od was? – spy tała.
Ann Carter przy j rzała m u się uważnie, zm arszczy ła czoło i pokręciła głową.
– Bardzo podobny do ty ch, które kiedy ś wy sy łaliśm y – przy znała. – Ale to nie od nas –
dodała, zerkaj ąc na m ęża. – Policj a nas upom niała i j uż dawno daliśm y z ty m spokój .
Mężczy zna zawahał się przez chwilę, po czy m powoli przy taknął, patrząc ufnie na żonę.
Mike bacznie j ą obserwował.
– Mówiła pani, że ten list przy pom ina tam te, które kiedy ś wy sy łaliście.
– Rzeczy wiście – przy znała. – To bardzo dziwne. – Zerknęła na kserokopię listu w dłoni
Mike’a. – Wy gląda dokładnie tak sam o.
Ty m razem Joanna postanowiła zary zy kować.
– A czy m ówi coś państwu nazwisko Gallini? – spy tała, ale oboj e zaprzeczy li.
Milczała, dopóki nie wsiedli do wozu.
– No i co o ty m sądzisz, Mike? – odezwała się wreszcie.
Skręcaj ąc w ulicę, popatrzy ł j eszcze raz na zadbany , sm utny dom Carterów.
– Wreszcie m am y główny ch podej rzany ch – odparł.
– Ty lko dlaczego tak długo zwlekali? Rowena zginęła pięć lat tem u, a od trzech lat nie wy sy łali
Selkirkowi anonim owy ch listów.
– Może potrzebowali czasu, żeby uzbierać pieniądze – rzucił Mike nonszalancko. – Osiem
ty sięcy to spora sum a.
– Tak. Masz racj ę – przy znała m u Joanna po nam y śle.
Kancelaria Selkirk & Wilde m ieściła się w georgiańskiej kam ienicy w centrum m iasta. Już na
pierwszy rzut oka dało się zauważy ć, że firm a nieźle prosperuj e: do środka prowadził łukowy
porty k, a ozdobne okna by ły gustownie pom alowane na czarny kolor. Na m osiężnej tabliczce
widniały ty lko dwa nazwiska: Jonathan Selkirk i Rufus Wilde.
W środku za m ahoniowy m biurkiem siedziała atrakcy j na blondy nka, ubrana w skrom ną, a
zarazem elegancką czarną garsonkę. Na ich widok wstała z m iej sca i szy bko zanotowała ich
nazwiska. – Przy szli państwo z policj i – oznaj m iła przez interkom przej ęty m , ściszony m głosem .
Zaraz potem otworzy ły się drzwi gabinetu.
Rufus Wilde pod żadny m względem nie pasował do wy obrażeń Joanny o skorum powany ch
prawnikach. W trady cy j ny m krawacie, garniturze i okularach w złoty ch oprawkach wy glądał j ak
wy trawny adwokat, który na pierwszy rzut oka budzi zaufanie.
– Inspektor Piercy i sierżant Korpanski.
Wilde zam rugał na widok gipsu Joanny , ale taktownie przem ilczał uwagę na ten tem at. Jego
głębokie westchnienie wy rażało współczucie zarówno dla Joanny , j ak i dla zam ordowanego
przy j aciela.
– Potworna sprawa – zaczął, bawiąc się krawatem .
– Rzeczy wiście, panie Wilde.
– Czy wiadom o j uż…? – spy tał, ale głos m u zam arł.
Ty m czasem blondy nka usiadła za biurkiem .
– Zaparz nam herbatę, skarbie – zwrócił się do niej Wilde i m rugnął szelm owsko do Mike’a i
Joanny . – To m oj a córka – wy j aśnił. – Nie m a to j ak rodzina – dodał, odwracaj ąc głowę i światło
od okna odbiło się w szkłach j ego okularów. – Proszę się rozgościć – zawołał przy j aźnie,
wskazuj ąc na drzwi, za który m i m ieściło się osobne pom ieszczenie, j ego pry watny azy l.
By ło to ciem ne, sty lowe biuro, wy łożone dębową boazerią. Rozsiedli się w głębokich,
skórzany ch fotelach.
– Czy wiadom o j uż, kto go zabił? – spy tał wreszcie Wilde.
– Nie – odparła rozważnie Joanna. – To znaczy , m am y kilku podej rzany ch, ale to j eszcze nic
pewnego.
– Rozum iem . – Wilde rozsiadł się wy godnie na krześle, złączy ł opuszki palców i uśm iechnął
się. – No więc w czy m m ogę pom óc?
– Jak długo pracował pan z Jonathanem Selkirkiem , panie Wilde?
– Prawie dwadzieścia lat – odparł sm utny m tonem . – To szm at czasu. Nigdy by m się nie
spodziewał, że czeka go tak tragiczny koniec. To straszny szok, prawda?
– Pewnie m iał pan nadziej ę, że skończy się ty lko na więzieniu, co? – wtrącił Mike,
poiry towany .
Powieki m u zadrgały za szkłam i okularów. Odkaszlnął i poruszy ł się niespokoj nie.
– Proszę posłuchać, sierżancie Pański czy j ak panu tam … To prawda, że ściga nas wy dział
przestępstw gospodarczy ch – oznaj m ił, patrząc Mike’owi odważnie prosto w oczy . – Ale to
j eszcze nie oznacza, że złam aliśm y prawo.
– Bo nie m a dowodów? – warknął Mike tonem ostry m j ak brzy twa. – A m oże przej echanie
dziecka na przej ściu na pieszy ch to też nie j est złam anie prawa?
– Ja nie m iałem z ty m nic wspólnego.
– Ale wcześniej by ł pan z Selkirkiem w restauracj i, prawda?
– Gadaj pan zdrów, sierżancie – odburknął m u Wilde. – Ale na m iej scu wy padku m nie nie
by ło.
Mike wzdry gnął się nerwowo.
– Nie uda wam się m nie zastraszy ć – dodał bez zaj ąknięcia Wilde. – I tak udowodnię, że
j estem czy sty . – Zerknął przelotnie na Joannę. – Już j a dobrze znam te wasze m etody , w końcu
j estem adwokatem . – Pochy lił się do przodu i uderzy ł pięścią w biurko. – I nie dam się wam
zastraszy ć. Mam prawo do…
– Spokoj nie – przerwała m u Joanna, wy raźnie znużona. – Wiem , że zna pan swoj e prawa.
Niech pan posłucha – dodała. – Pana m achloj ki m nie nie interesuj ą, chy ba że m aj ą związek ze
śm iercią Selkirka. Wiem , że j est pan podej rzany , i to m i wy starczy . Jestem tu ty lko po to, żeby
się dowiedzieć dwóch rzeczy . Po pierwsze: czy Selkirk dzwonił do pana w poniedziałek
wieczorem , a j eśli tak, to czy powiedział panu cokolwiek, co m ogłoby m ieć związek z j ego
zabój stwem ? A po drugie: czy pan wie, kto m ógł nienawidzić go tak bardzo, by ży czy ć m u
śm ierci?
Wilde oparł się na krześle, wy raźnie odprężony .
– Odpowiem na pierwsze py tanie. Rzeczy wiście, Jonathan dzwonił do m nie ze szpitala.
– A w j akiej sprawie?
Wilde wy dął wargi. – Wiedział j uż, że j est ciężko chory , i chciał, żeby m poprowadził kilka
j ego spraw – wy j aśnił, szczerząc zęby w uśm iechu. – To żadna wielka taj em nica, sam a pani
widzi.
Joanna nie spuszczała z niego wzroku.
– A czy powiedział coś, co pom ogłoby nam wy j aśnić wy darzenia tam tej nocy ?
Wilde pokręcił sm utno głową.
– Niestety , nie – odparł.
– A czy obawiał się o swój stan zdrowia?
– Niezupełnie. – Z j ego lakoniczny ch odpowiedzi wy nikało, że Wilde wcale nie by ł skory do
pom ocy w śledztwie.
– Tam tego dnia rano dostał anonim owy list z pogróżką – oznaj m iła Joanna. – Czy wspom inał
panu o ty m ?
Wilde zam arł na chwilę, j akby zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Jonathan dobrze wiedział, kto wy słał ten list – odparł wreszcie. – Prosił m nie, żeby m podj ął
kroki prawne przeciwko j ego autorom .
– To znaczy , przeciwko Carterom ?
Wilde skinął głową.
– Widzę, że j est pani świetnie przy gotowana, pani inspektor.
Joanna puściła tę sarkasty czną uwagę m im o uszu.
– A czy wie pan, panie Wilde, że Carterowie nie przy znaj ą się do tego listu?
Wilde m iał zdum ioną m inę.
– Jonathan by ł przekonany , że to oni. Już kiedy ś przy sy łali m u takie listy . Ten by ł dokładnie
taki sam j ak tam te. Py tał m nie, czy m ógłby m zaj ąć się tą sprawą.
– Zaj ąć się? To znaczy j ak?
Wilde spoj rzał na Mike’a.
– To znaczy , że m iałem wy słać im ostrzeżenie, sierżancie – odparł, otwieraj ąc szufladę. –
Zdąży łem j uż nawet j e nagrać – dodał i wy j ął m ałą kasetę m agnetofonową. – I wtedy
dowiedziałem się o śm ierci Jonathana.
– A wcześniej , kiedy Selkirk zaginął, to co pan sobie pom y ślał?
Wilde zastanowił się przez chwilę, wpatrzony w sufit.
– Szczerze m ówiąc, uznałem , że to zaburzenia pam ięci po załam aniu nerwowy m . My ślałem ,
że błąka się gdzieś po m ieście. Przez ostatnie kilka m iesięcy by ło m u naprawdę ciężko.
– Czy m ógłby pan zdradzić nam coś więcej ?
Wilde pochy lił się konspiracy j nie do przodu.
– Chy ba niezby t dobrze układało m u się z żoną. Sheila to bardzo dziwna kobieta – dodał,
m arszcząc czoło i kręcąc głową. – A do tego j eszcze te piekielne przesłuchania. Wasi ludzie z
wy działu przestępstw gospodarczy ch nie grzeszą uprzej m ością, pani inspektor. Potrafią nieźle dać
się we znaki. – Spoj rzał błagalnie na Joannę. – Czy j est j akaś szansa, że teraz, po śm ierci
Jonathana, przerwą dochodzenie?
Popatrzy ła na niego: j ego twarz nagle rozprom ieniała nadziej ą.
– Nie wiem – odrzekła po nam y śle. – Ale chy ba nie. Jonathan Selkirk nie by ł j edy ny m
podej rzany m , panie Wilde.
– Śledztwo doty czy ło firm y Selkirk and Wilde, która j uż nie istniej e – rzucił gniewnie. –
Jonathan nie ży j e, a prawo nie ściga zm arły ch.
– Ale pan j eszcze ży j e, panie Wilde.
Przy gry zł wargę.
– Wiem .
Ta szy bka wy m iana zdań podsunęła Joannie pewną m y śl: czy żby Rufus Wilde by ł aż tak
naiwny , by całą winę zrzucić na swego zm arłego partnera?
Po chwili, obserwuj ąc go, j ak nerwowo bawi się krawatem , szy bko odrzuciła tę m y śl, bo sam
powód wy dał j ej się zby t błahy , ale na wszelki wy padek bacznie obserwowała każdy j ego ruch.
– Kom u m ogło zależeć na śm ierci Selkirka, panie Wilde?
– Nikom u – odrzekł poważnie. – Absolutnie nikom u. Jonathan by ł wspaniały m człowiekiem ,
cieszy ł się dużą popularnością. Każdy , kto go znał, darzy ł go ogrom ną sy m patią. – Przerwał, by
zaczerpnąć tchu. – By ł chy ba naj bardziej szanowany m prawnikiem w Leek.
Joanna j eszcze nigdy nie sły szała tak fałszy wy ch pochwał.
– Ale bronił też różny ch przestępców.
Posłał j ej blady uśm iech.
– Na ty m polegała j ego praca.
Postanowiła zm ienić takty kę.
– Pani Selkirk wspom niała, że j ej m ąż bronił kiedy ś pewnego człowieka, oskarżonego o uży cie
broni. Podobno ten człowiek groził Selkirkowi.
– A kiedy dokładnie? – spy tał Wilde, doty kaj ąc ram ki okularów.
– Jakieś osiem czy dziesięć lat tem u – wtrącił Mike.
Wilde zrobił oboj ętną m inę i zam y ślił się.
– A, tak. Chodzi o sprawę Wiltona. Rzeczy wiście groził Jonathanowi, ale to nic poważnego.
Chciał ty lko trochę go postraszy ć.
Ży ły na szy i Mike’a by ły nabrzm iałe j ak powrozy .
– Jest pan tego pewien?
– Ależ oczy wiście – odparł Wilde pobłażliwie. – Przecież to zwy kle od razu widać.
– A czy ten Wilton j eszcze ży j e?
– Tego nie wiem .
– A więc nie zna pan nikogo, kto nienawidził Jonathana Selkirka?
– Nie.
– A m oże j ego sy n?
– Wy kluczone – zaprotestował Wilde. – Chociaż m uszę przy znać, że Jonathan bardzo się
zawiódł na Justinie.
– A to dlaczego?
– Bo nie wy korzy stał swoich m ożliwości. Jonathan m iał nadziej ę, że Justin pój dzie w j ego
ślady , opłacił m u naukę, j ednak chłopaka wcale to nie interesowało.
– Wielka szkoda – rzucił ironicznie Mike, ale Wilde zby ł j ego uwagę wy niosły m spoj rzeniem .
– Dobrze, w takim razie dziękuj em y panu, panie Wilde. – Joanna podniosła się z m iej sca. –
Będziem y z panem w kontakcie.
Te ostatnie słowa wy raźnie nim wstrząsnęły . Spoj rzał na nią z bły skiem przerażenia w
oczach. Joanna zaczęła zastanawiać się, czy przestraszy ł się śledztwa w sprawie wy łudzeń, czy
m oże odezwało się w nim sum ienie. Ty lko dlaczego, do diaska, m ogło m u zależeć na śm ierci
Selkirka, zapy ty wała się w duchu.
W drzwiach om al nie wpadła na atrakcy j ną blondy nkę z tacą, na której stały porcelanowe
filiżanki w bladoczerwone róże i duży , dy m iący dzbanek.
– Wy bacz, skarbie, spóźniłaś się – szepnął do niej Mike, po czy m odwrócił się do Wilde’a. –
Mam nadziej ę, że to pan wy głosi m owę pożegnalną na pogrzebie Selkirka, bo ty lko pan się do tego
nadaj e – rzekł. – Cała reszta nienawidziła j ego bezczelnej gęby .
Na kom endzie czekała na Joannę posterunkowa Dawn Critchlow.
– Mam trzy wiadom ości: j edną dobrą, j edną zwy czaj ną, a j edną złą – oznaj m iła. – Od której
m am zacząć?
– Od tej dobrej , oczy wiście – odparła Joanna.
– Dzwonił doktor Levin. Mówił coś o kolacj i i prosił, żeby pani od-dzwoniła i potwierdziła, bo
chciałby zarezerwować stolik – dodała z uśm iechem .
Joanna zam rugała.
Skoro Matthew rezerwuj e stolik w restauracj i, to znaczy , że szy kuj e się poważna rozm owa,
pom y ślała. Długo udawało j ej się unikać poważny ch rozm ów, ale w duchu wiedziała, że prędzej
czy później j ą to czeka, a Matthew zawsze wolał om awiać ważne sprawy w cztery oczy .
Na razie odrzuciła od siebie tę m y śl.
– A ta zwy czaj na wiadom ość?
– Tam tej nocy , około wpół do drugiej , w zatoczce przy Gallows Wood widziano sam ochód. Z
relacj i świadka wy nika, że by ł to brązowy vauxhall cavalier. Spisano nawet num er i j uż go
sprawdziliśm y .
– No i co?
– Należy do Dustina Holloway a – odparła Dawn. – Na razie nie wiem y , kto to j est, ale zaraz
go sprawdzim y .
– Świetnie. A kto widział ten wóz? – spy tała Joanna od niechcenia. – Pewnie j akaś zakochana
para?
Dawn Critchlow przy taknęła.
– Łatwo się dom y ślić, co? Mężatka z żonaty m facetem , dlatego nie chcieli się uj awnić.
– W takim razie zaraz j edziem y do naszy ch szanowny ch świadków, a po drodze zaj rzy m y do
tego Holloway a – zwróciła się do Mike’a. – A ta zła wiadom ość? – spy tała, patrząc na Dawn.
– Pugh chce panią naty chm iast widzieć w swoim … to znaczy , w pani biurze. I przepraszam –
dodała. – To by ły j ej słowa, a nie m oj e. Ale na pani m iej scu naj pierw zadzwoniłaby m do
doktora Levina – rzuciła, puszczaj ąc oko do Mike’a.
Joanna spuściła powieki i wzięła głęboki oddech. W ty m m om encie nawet spotkanie z Pugh
stało się wy bawieniem od poważnej rozm owy z Matthew.
Podczas ich drugiego spotkania Pugh nie zy skała na swoj ej atrakcy j ności. Na dźwięk
otwierany ch drzwi podniosła głowę i spoj rzała na Joannę swy m i j asny m i oczam i,
– Jutro wieczorem zwalniam twoj e biuro – oznaj m iła cierpko. – Mam y j uż Galliniego.
Tak szy bko, zdziwiła się Joanna w duchu.
– A gdzie by ł? – spy tała.
– Na lotnisku Heathrow. Miał ze sobą kupę forsy i wy bierał się na Sy cy lię, na wakacj e do
rodziny , by przy okazj i oddać pieniądze szefowi m afii.
– To m oże coś z niego wy ciągniecie.
– Wątpię, ale za to m am coś dla ciebie, Piercy . Siadaj .
Joanna posłusznie opadła na krzesło.
– Nie m ogłam poj ąć – zaczęła Pugh – j ak m u się udało oderwać Selkirka od aparatury ,
wy ciągnąć go z łóżka i wy wlec kory tarzem tak, żeby nikt nic nie sły szał. – Popatrzy ła na Joannę.
– I trudno m i by ło w to uwierzy ć.
Joanna m ilczała wy czekuj ąco.
– Podobno j esteś tu naj lepsza, Piercy , ale m usisz się j eszcze sporo nauczy ć. Zbadaliśm y te
drzwi przeciwpożarowe. Okazuj e się, że ktoś m usiał otworzy ć j e od wewnątrz – podsum owała.
– To j uż ustaliliśm y .
Ale Pugh pokręciła głową.
– Sprawca m iał wspólnika. Ktoś wpuścił go do szpitala.
Joanna wpatry wała się w nią bez słowa.
– Trzeba j echać do szpitala i j eszcze raz przesłuchać wszy stkich, którzy m ieli wtedy dy żur.
Ktoś z nich wpuścił Galliniego do środka, a potem oderwał Selkirka od aparatury .
Z Matthew poszło j ej o wiele trudniej . Już dwa razy wy kręciła num er do laboratorium i za
każdy m razem odkładała słuchawkę, j eszcze zanim usły szała j ego głos. Za trzecim razem
odezwała się j ego sekretarka i od razu j ą połączy ła.
– Cześć, Matthew.
– Cześć – odezwał się przez ściśnięte gardło. – Wiesz, Jo, ostatnio m iałem sporo czasu na
m y ślenie – zaczął powoli.
– Pewnie to Jane daj e ci ty le do m y ślenia, co? – rzuciła tonem zazdrosnej kochanki.
– Błagam cię, przestań – westchnął. – Wiesz, j ak m i trudno – dodał, budząc niej poczucie
winy . Po chwili spróbował j eszcze raz. – Joanno, m usim y koniecznie porozm awiać. Mam ci
wiele do powiedzenia. Bardzo m i zależy , żeby śm y by li razem , ale to się nie uda, j eśli nadal
będziesz unikać tego tem atu.
W duchu przy znała m u racj ę.
– Zarezerwuj ę stolik na ósm ą
Podczas popołudniowej odprawy nie m ogła się skupić. Po głowie krąży ły j ej różne m y śli.
Nie wy obrażała sobie ży cia ani bez Matthew, ani bez pracy , ale j ak pogodzić j edno z drugim ?
Wciąż sły szała poważny ton Matthew, w który m brzm iała nuta determ inacj i. Wiedziała, że
Matthew potrafi by ć bardzo uparty . Zam rugała i szy bko skierowała uwagę na salę pełną
policj antów, którzy czekali na j ej wskazówki.
– Musim y się skupić na czterech główny ch wątkach – zaczęła, wskazuj ąc na tablicę z
wy kresam i, i wzięła głęboki oddech. – Dzięki przedstawicielce kom endy okręgowej m am y j uż
sprawcę. Tak j ak podej rzewano, j est nim Włoch o nazwisku Gallini, płatny zabój ca, który m a na
swoim koncie j eszcze inne m orderstwa. Dowody balisty czne sugeruj ą j ego powiązanie z co
naj m niej trzem a inny m i zabój stwam i z uży ciem broni palnej . Jego m odus operandi by ł łatwy do
przewidzenia: Pugh twierdzi, że za zabój stwo Selkirka dostał j akieś osiem ty sięcy – dodała i
przerwała na chwilę. – Na razie nie wiem y , j akim sam ochodem wy wiózł ofiarę, ale w noc
zabój stwa około wpół do drugiej w okolicy Gallows Wood widziano brązowego vauxhalla
cavaliera. Trzeba sprawdzić m ężczy znę i kobietę, którzy to zgłosili. Wiem y j uż, że sam ochód
zarej estrowany j est na nazwisko Dustin Holloway . Musim y zbadać każdy ślad – dodała. – Pugh
dowiodła też, że ktoś z personelu szpitala wpuścił zabój cę do środka… Tak, to właśnie dzięki niej
wy szło na j aw, że zabój ca m iał wspólnika – ciągnęła, ignoruj ąc falę drwiący ch pom ruków, która
przeszła po sali.
– Chwileczkę, Joanno… – wy j ąkał Mike, zaskoczony .
– Pugh m a na to dwa dowody . Po pierwsze, wy kazała brak śladów włam ania na parapecie w
sąsiedniej sali, gdzie w noc zabój stwa nikt nie leżał. – Rozej rzała się i uśm iechnęła na widok
dwóch znaj om y ch twarzy . – A dzięki Tim m isowi i McBrine’owi, którzy zdj ęli drzwi
przeciwpożarowe, by przekazać j e do analizy , dowiedzieliśm y się, że Gallini dostał się do szpitala
wy j ściem awary j ny m – dodała i przerwała, by nabrać tchu. – A po drugie, ty lko ktoś ze szpitala
m ógł wy łączy ć kardiom onitor. Niech kilkoro z was przy j rzy się bliżej trzem osobom z personelu
szpitala, które m iały wtedy dy żur. Zaj rzy j cie w ich akta i konta bankowe, m oże znaj dziecie j akieś
dowody przestępstwa.
Mike dotknął j ej łokcia.
– A co z ty m facetem , który cierpiał na depresj ę i podobno wy skoczy ł z okna?
– Nie wiem – rzuciła, m arszcząc brwi.
Mike nie spuszczał z niej wzroku.
– Przecież sam a zawsze m ówisz, że nie wierzy sz w zbiegi okoliczności – zauważy ł.
Ale Joanna zwróciła się j uż do zebrany ch:
– Kolej na sprawa to ży cie zawodowe Jonathana Selkirka. Wiem y j uż, że firm a prawnicza
Selkirk & Wilde by ła podej rzana o wy łudzenia. Odniosłam dziwne wrażenie, że Rufus Wilde
ucieszy ł się na wieść o śm ierci partnera – dodała, wy krzy wiaj ąc twarz. – Jakoś nie przekonał
m nie j ego nowy , czarny krawat ani żałobna garsonka j ego córki. Wilde m iał chy ba cichą
nadziej ę, że z powodu śm ierci Selkirka wy dział przestępstw gospodarczy ch um orzy sprawę.
Widocznie nie zna j eszcze naszy ch ludzi. Ta uwaga wy raźnie rozbawiła zebrany ch policj antów.
– Co ciekawe, Wilde przy znał też, że Selkirk telefonował do niego ze szpitala – konty nuowała,
unosząc dłoń. – Możem y się ty lko dom y ślać, co m u powiedział. Wilde twierdzi, że Selkirk prosił
go, by przej ął j ego sprawy , ale kto wie, j ak by ło naprawdę. – Znów powiodła wzrokiem po sali. –
Dawn, skontaktuj się z wy działem przestępstw gospodarczy ch i zdobądź szczegółowe inform acj e
o firm ie Selkirk & Wilde. Spróbuj też dowiedzieć się j ak naj więcej o panu Wilde i j ego ślicznej
córeczce – dodała, m arszcząc czoło. – Nie podobało m i się, j ak odgry wała grzeczną dziewczy nkę,
a do tego j eszcze ta czarna garsonka…
– Nie wierzę, że to ona m ogła wy dębić osiem ty sięcy , żeby pozby ć się partnera swego oj ca
– zauważy ł Mike.
Joanna przy m ruży ła powieki.
– Jasne, że nie. Ale m ogła podsunąć tatusiowi czek do podpisu.
Spoj rzała na tablicę.
– Kolej ny krąg podej rzany ch to wesoła rodzinka Selkirka: j ego żona, sy n, sy nowa oraz
przy j aciel rodziny , Anthony Pritchard. Zachowuj ą się tak, j akby śm ierć pana dom u wy raźnie ich
uszczęśliwiła. – Joanna cm oknęła z niezadowoleniem . – Jeszcze nigdy nie widziałam , żeby po
śm ierci bliskiej osoby rodzina zachowy wała się tak beztrosko. – Popatrzy ła po twarzach
zebrany ch. – Sam i rozum iecie, że to trochę podej rzane i bardzo źle o nich świadczy , dlatego
wkrótce sam a zaj rzę do Justina Selkirka i j ego żony i porozm awiam z Anthony m . Ostatni wątek to
rodzina Carterów – zupełne przeciwieństwo Selkirków. Wciąż nie m ogą pogodzić się ze stratą córki
Roweny , która pięć lat tem u zginęła pod kołam i auta Jonathana Selkirka na przej ściu dla pieszy ch
przy szkole. Selkirk uciekł z m iej sca wy padku. Podobno m iał we krwi trzy krotnie więcej alkoholu,
niż pozwalaj ą na to przepisy .
Po sali przeszedł szm er niedowierzania.
– Przez j akiś czas Carterowie wy sy łali Selkirkowi listy z pogróżkam i, dopóki policj a ich nie
upom niała. Wilde twierdzi, że Selkirk prosił go, by wy słał Carterom ostrzeżenie po ty m , j ak rano
w dniu swoj ej śm ierci otrzy m ał anonim , który na oko przy pom inał dawne listy od Carterów.
Wy słaliśm y go do analizy i j eszcze dziś powinniśm y dostać wy niki. – Jeszcze raz przebiegła
wzrokiem po sali. – Śm ierć m ałej Roweny Carter wstrząsnęła cały m m iastem i wszy scy
współczuj em y j ej rodzicom , ale pam iętaj m y o ty m , że brutalne zabój stwo Jonathana Selkirka
j est czy nem równie kary godny m .
Gdy policj anci opuścili salę, Joanna zwróciła się do Mike’a:
– Wiesz, zastanawiaj ą m nie ci Carterowie. Nie rozum iem dwóch rzeczy : skąd Carter m ógł
wiedzieć, że zabój ca kazał Selkirkowi klęczeć, skoro nie podano tego w prasie?
– A ta druga rzecz?
– Pam iętasz te fotografie w ich salonie? – spy tała, wy raźnie przej ęta.
Mike skinął głową.
– Brakowało tam j ednego portretu. Zastanawiam się, czy przy padkiem Carterowie nie zdj ęli
go po to, by przy pom nieć Selkirkowi o wy padku.
Zadowolona, że Pugh zwolniła j ej pokój , Joanna siedziała przy biurku w towarzy stwie Mike’a.
Jedli kanapki na późny lunch, popij aj ąc j e piątą filiżanką kawy , gdy nagle zadzwonił telefon. W
słuchawce odezwał się głos sierżanta dy żurnego.
– Ma pani gościa, pani inspektor.
– Powiesz m i, kto to j est, czy bawim y się w zgady wanki? – spy tała z pełny m i ustam i.
– Mówi, że nazy wa się Pritchard – oznaj m ił, po czy m zwrócił się do m ężczy zny :
– A im ię?
– Już wiem , o kogo chodzi – przerwała m u Joanna stanowczy m tonem . – Przy ślij go do m nie.
Na kory tarzu rozległy się energiczne kroki, a po chwili ktoś zapukał do drzwi. Otworzy ł Mike.
– Witam y , panie Pritchard – przy witał go przesadnie grzeczny m głosem . – Miło, że pan nas
odwiedził. Pańska pom oc bardzo się przy da w śledztwie.
Ale „dziadek Tony ” nie dał się nabrać na ten przy j azny ton. Wszedł i rozej rzał się nerwowo
po pokoj u.
– Dzień dobry , sierżancie – odezwał się oficj alnie. – Dzień dobry , pani inspektor.
– Proszę, niech pan siada – zachęciła go Joanna, a Mike swoim zwy czaj em stanął w rozkroku,
oparty o drzwi, i założy ł ręce.
Pritchard opadł na krzesło.
– No więc co pana do nas sprowadza?
– Postanowiłem sam do was przy j ść i wy j aśnić parę spraw – odparł niepewnie.
Joanna uniosła brwi.
– Nawet Sheila nie wie, że tu j estem .
Zapadła wy czekuj ąca cisza.
– Pom y ślałem , że powinniście dowiedzieć się czegoś więcej o Jonathanie. Może to wam
wy j aśni, dlaczego ktoś go zabił, i zrozum iecie, że j ego rodzina nie m a szczególny ch powodów do
rozpaczy – orzekł, wpatrzony w Joannę. – Chociaż nie m ieli z ty m nic wspólnego i wcale nie
ży czy li m u śm ierci.
– Naprawdę?
Pritchard poruszy ł nerwowo ustam i.
– To m ój przy j aciel, sam i rozum iecie… – przerwał, szukaj ąc właściwy ch słów. – Ale nie by ł
ty m , na kogo wy glądał.
Tak j ak większość z nas, podsum owała w m y śli Joanna.
– W pracy potrafił świetnie udawać – dodał Pritchard i zarum ienił się, zawsty dzony . – Na
nieszczęście, ty lko rodzina znała j ego prawdziwą naturę.
Mike i Joanna wy m ienili spoj rzenia. Czy Pritchard by ł na ty le głupi, że nie wiedział, co robi,
czy m oże próbował prowadzić podwój ną grę, co szło m u bardzo niezręcznie? Joanna przy j rzała
się uważnie j ego twarzy . Co on kom binuj e, zastanawiała się.
– No cóż, dziękuj ę panu, panie Pritchard – rzuciła beznam iętny m tonem . – Bardzo nam pan
pom ógł. – Oparła gips o biurko, ale m im o to złam ana ręka wy dawała się j eszcze bardziej
dokuczliwa i ociężała. – W śledztwie liczy się każda inform acj a na tem at ofiary .
– To m iło z pana strony , że pofaty gował się pan do nas – dodał Mike.
Pritchard naty chm iast wy czuł w j ego tonie sarkazm . Odwrócił się na krześle i spiorunował
Mike’a wzrokiem , po czy m znów spoj rzał na Joannę.
– Proszę m ówić dalej , panie Pritchard – ponagliła go.
Nie bardzo wiedziała, z kim m a do czy nienia. Sheila Selkirk przedstawiła go j ako przy j aciela
rodziny , j ednak j ej słowa by ły dalekie od prawdy . Niewy kluczone, że ten przy stoj ny ,
dy sty ngowany , elegancki m ężczy zna po prostu czekał na właściwy m om ent, bo przecież Sheila
Selkirk by ła nie ty lko urodziwa, ale właśnie została zam ożną wdową. A skoro Pritchard też by ł
wdowcem , to by łaby z nich idealna para. Ty lko dlaczego w taj em nicy przed nią przy chodzi na
policj ę?
Joanna czekała na dalszy ciąg historii Pritcharda. Mężczy zna odkaszlnął.
– Nawet sobie pani nie wy obraża, j aki koszm ar przeży ła z nim Sheila – zaczął. – To by ł podły
ty ran, lubił m ieć nad wszy stkim i kontrolę, a do tego często pił. Poznali się j eszcze na studiach.
Joanna pokiwała głową.
– Zazdrościł j ej , bo by ła od niego lepsza. Nic dziwnego, że przy tak pięknej , inteligentnej
żonie popadł w kom pleksy – dodał, pochy laj ąc się naprzód, j akby chciał zdradzić j akiś sekret. –
Dlatego zabronił j ej otworzy ć własną kancelarię. Przez całe lata ich m ałżeństwa ciągle j ą
kry ty kował i niszczy ł j ej wiarę w siebie. – Wziął głęboki oddech. – A do tego by ł straszny m
skąpcem . Proszę sobie wy obrazić, pani inspektor, że kiedy j echała do superm arketu, to sprawdzał
j ej listę zakupów. Musiała się tłum aczy ć z każdego wy datku, bo inaczej w następny m ty godniu
dawał j ej m niej pieniędzy na ży cie.
Joanna słuchała w m ilczeniu.
– Justina też zadręczał. To nie do pom y ślenia, żeby oj ciec by ł tak okrutny dla własnego
dziecka. Moj a żona i j a nie m ieliśm y dzieci i bardzo zży liśm y się z Justinem . Traktowaliśm y go
j ak sy na. Biedny Justin, ty le się nacierpiał w szkole…
Joanna nie spuszczała z niego wzroku.
– Wy gląda na to, że j ego zabój stwo by ło wam wszy stkim na rękę – zagadnęła m im ochodem .
Tony Pritchard zarum ienił się.
– No, wie pani…
Zm ierzy ła go chłodny m wzrokiem .
– Wy starczy ło zażądać rozwodu. Dlaczego Sheila tego nie zrobiła? – spy tała, przekonana, że
Pritchard kłam ie.
– Ona nie uznaj e rozwodów – odparł dum nie. – Nawet nie brała tego pod uwagę.
– A m oże brała pod uwagę wy naj ęcie płatnego zabój cy , panie Pritchard?
To py tanie wy raźnie rozgniewało „dziadka Tony ’ego”.
– Nie m acie prawa – sy knął.
Wtedy wtrącił się Mike.
– Ktoś opłacił zabój cę Selkirka – rzucił j adowity m tonem . – A z pana słów wy nika, że m ógł to
zrobić ktoś z j ego rodziny , żona albo sy n.
Pritchard m iał przerażoną m inę.
– Nie o to m i chodziło…
Joanna przy j rzała się j ego szczupłej twarzy o regularny ch ry sach i orlim nosie. Anthony
Pritchard pozornie wy dawał się pewny siebie, ale j ego m ały podbródek zdradzał pewną słabość,
a wąskie, wy krzy wione wargi świadczy ły o skłonności do okrucieństwa. Joanna uznała w duchu,
że Sheila Selkirk nie m iała szczęścia do m ężczy zn.
Oparła się o biurko i pochy liła do przodu tak, że dzieliło j ą od niego zaledwie parę
centy m etrów. – A m oże rozwód nie wchodził w grę dlatego, że Selkirk m iał sporo pieniędzy ? W
końcu lepszy cały wół niż pół, co?
– To nie m a nic do rzeczy – odparł, święcie oburzony . – Chodzi o to, że Jonathan m iał
kochankę.
Joanna rzuciła Mike’owi przelotne spoj rzenie. Ta uwaga zaskoczy ła j ą, zwłaszcza w
porównaniu z ty m , co Sheila Selkirk m ówiła o ży ciu seksualny m swoj ego m ęża.
– A kim by ła ta j ego kochanka? – spy tała na pozór oboj ętnie, wpij aj ąc palce w biurko.
– Tego nie m ogę powiedzieć.
– Panie Pritchard, przy pom inam panu, że zeznaj e pan w śledztwie w sprawie zabój stwa.
– A m oże śliczna panna Wilde, co? – zagadnął chłodno Mike.
Pritchard wzdry gnął się.
– Ktokolwiek to by ł, ten rom ans pewnie przesądził o wszy stkim , prawda, panie Pritchard? –
Mike odsunął się od drzwi, podszedł do m ężczy zny i posłał m u ciężkie spoj rzenie. – Selkirk by ł
prawnikiem , w dodatku bardzo inteligentny m . Łatwo m ógł ukry ć pieniądze i w razie rozwodu j ego
żona dostałaby o wiele m niej niż po j ego śm ierci, dlatego opłaciło się zainwestować w zabój stwo
Selkirka…
– Proszę posłuchać – zaczął Tony Pritchard, znów się rum ieniąc. – Przy j echałem tu sam , z
własnej woli. Nikt m nie do tego nie zm uszał.
Unosząc gips, Joanna poczuła ból w ręce.
– I tu pana właśnie nie rozum iem y , panie Pritchard. Po co właściwie pan przy szedł?
Wiedziała j uż, że nie będzie potrafił odpowiedzieć na to py tanie. O co m u chodziło? –
dociekała, gdy Pritchard j uż wy szedł.
– Nie m am poj ęcia – odparł ponuro Mike. – Ale teraz główny m i podej rzany m i są żona i sy n
Selkirka.
– Chy ba nie m y ślisz, że Selkirk m iał rom ans z Sam anthą Wilde!
Mike zm arszczy ł czoło i spoj rzał w stronę drzwi.
– Z j ego zachowania wy nikało, że tak.
– Nie rozum iem . Co ona m ogła w nim widzieć? Chy ba nie chodziło wy łącznie o seks.
Mike zaprzeczy ł ruchem głowy .
– A więc o pieniądze – podsum owała Joanna, rozglądaj ąc się wokoło. – Ale i tak czegoś tu nie
rozum iem . Przecież ta dziewczy na to…
– Chciałaś powiedzieć, słodka idiotka?
– Właśnie, a Jonathan Selkirk nie należał do atrakcy j ny ch. Ty le że poza aluzj ą Pritcharda nie
m am y żadny ch dowodów na ich rom ans.
Mike pokiwał głową.
Joanna niezdarny m ruchem zarzuciła kurtkę na ram iona.
– A teraz skorzy staj m y z rady Pugh i j edźm y do szpitala – rzuciła.
Na podj eździe zauważy li karetkę. Przez ciem ne szy by widać by ło grupkę stłoczony ch ludzi.
Joanna przy j rzała im się niepewnie. Mike naty chm iast wy czuł j ej niepokój . – Co ci j est?
– Nawet nie pam iętam , j ak m nie wieźli karetką – odparła. – Pam iętam ty lko, że leżałam przy
drodze i coś się wokół m nie działo, ale za nic w świecie nie m ogę sobie przy pom nieć karetki.
– Z czasem na pewno sobie przy pom nisz – uspokoił j ą Mike, wj eżdżaj ąc w wolne m iej sce na
parkingu nieopodal autom aty czny ch drzwi szpitala.
Przełożona pielęgniarek nie kry ła niechęci na ich widok.
– Bardzo m i zależy , żeby j ak naj szy bciej zakończy ć tę sprawę. Nie służy nam ten niezdrowy
szum . Po co niepokoić pacj entów, ich rodziny i cały personel? – Zm ierzy ła Joannę surowy m
wzrokiem . – A poza ty m chcieliby śm y dostać z powrotem nasze drzwi awary j ne.
– Lepiej wstawcie nowe na rachunek policj i – odparła j ej Joanna. – Stare m ogą przy dać się
w sądzie j ako dowód rzeczowy .
Przełożona zrobiła gniewną m inę.
– No cóż, chy ba nie m am innego wy j ścia. A w j akiej sprawie państwo przy szli?
– Podej rzewam y , że ktoś z dy żuruj ący ch m ógł wpuścić zabój cę do szpitala.
– To niem ożliwe – odparła z naciskiem . – Mam do swoich pracowników pełne zaufanie. W
ogóle nie bierzcie ich pod uwagę.
– Wszy stkich m usim y brać pod uwagę.
– Ale nie personel pielęgniarski.
– Tak j ak w przy padku śm ierci Frosta?
Tam ta zam rugała nerwowo.
– To by ł tragiczny wy padek, który nie m a nic wspólnego z porwaniem pana Selkirka. –
zaprotestowała. – Pan Frost by ł wrażliwy m człowiekiem , cierpiał na silną depresj ę i stany
lękowe. To ty lko zbieg okoliczności… – dodała po chwili.
– Że w obu przy padkach ta sam a pielęgniarka pełniła dy żur na oddziale? – dopowiedziała za
nią Joanna. – To m ały szpital. Jakoś trudno uwierzy ć, że dwóch pacj entów zginęło tu
przy padkowo taj em niczą śm iercią. Prawda, siostro? – spy tała, wpatruj ąc się w nią uważnie.
– To się zdarza – wy j ąkała niepewnie i oboj e wiedzieli, że coś ukry wa.
– A czy zastaliśm y dziś Yolande Prince?
– Nie, ale… – Jej twarz zasty gła niczy m m aska. – Nie, to nie do pom y ślenia… – zaczęła, ale
głos j ej się urwał.
Joanna i Mike patrzy li na nią wy czekuj ąco.
– Nadal j est na zwolnieniu. Jeszcze z nią nie rozm awiałam – wy krztusiła wreszcie.
– A pozostałe dwie osoby ?
– Tak. W ty m ty godniu akurat pracuj ą na dzienną zm ianę i są na oddziale.
– Dobrze, w takim razie naj pierw poprosim y pana O’Sullivana.
O’Sullivan nadszedł powłóczy sty m krokiem . Jego niebieskie oczy spoj rzały zadziornie na
funkcj onariuszy .
– Wiedziałem , że tu wrócicie – rzucił. – Chociaż zby tnio się nie spieszy liście.
Usiadł w fotelu, skrzy żował nogi i oparł się wy godnie.
– No, ale lepiej późno niż wcale, nie?
– Proszę nam opowiedzieć, co dokładnie wy darzy ło się w noc zniknięcia Jonathana Selkirka –
zaczęła Joanna. – Co dokładnie pan pam ięta? Czy wchodził pan do sali obok, tam gdzie by ło
otwarte okno?
O’Sullivan pokręcił głową.
– A niby po co m iałem tam wchodzić, skoro nie leżał tam żaden pacj ent? – zdziwił się, patrząc
na nich j ak na parę idiotów.
– A czy drzwi w sali obok by ły otwarte? Niech się pan dobrze zastanowi.
O’Sullivan teatralny m gestem przy łoży ł ręce do skroni, udaj ąc, że się koncentruj e.
– By ły zam knięte – odparł po chwili. – Inaczej w kory tarzu by łby przeciąg i wiatr trzaskałby
drzwiam i.
Joanna przy patry wała m u się uważnie.
– A co dokładnie m ówił Jonathan Selkirk?
O’Sullivan zam rugał.
– Że nie uda im się go dorwać.
– Wcześniej pan o ty m nie wspom niał. A kogo m iał na m y śli?
Pielęgniarz zam y ślił się na chwilę.
– Chy ba swoj ą rodzinę. Powiedział, że j eszcze się zdziwią, bo on nie da się tak łatwo wpędzić
do grobu – dodał, opieraj ąc ręce o biurko. – Ale oni wszy scy tak m ówią. Każdem u chorem u
zdaj e się, że krewni ty lko czekaj ą na j ego śm ierć, żeby dobrać się wreszcie do j ego krwawicy .
Joanna pochy liła się do przodu.
– A więc Selkirk m iał na m y śli żonę i sy na?
– A kogóż by innego?
Joanna zerknęła na Mike’a i znów zwróciła się do pielęgniarza.
– A pam ięta pan dzień, kiedy zginął Frost? – Patrzy ła m u prosto w oczy . – Co pan wtedy
widział, panie O’Sullivan?
– To by ło późny m wieczorem – zaczął. – Naj pierw długo z nim rozm awiała, a potem poszła
rozdać pacj entom leki…
– Kto? Yolande Prince? – przerwała m u Joanna.
– Tak.
– Proszę m ówić dalej .
– Jakąś godzinę później poszedłem na drugi koniec kory tarza, gdy nagle usły szałem głuche
stuknięcie. Wy j rzałem przez okno i zobaczy łem na parkingu człowieka w piżam ie. Leżał
nieruchom o, a Yolande darła się wniebogłosy i popędziła do łazienki.
– I co pan wtedy zrobił? – spy tała łagodnie Joanna.
– Pobiegłem za nią – odparł. – Mało butów nie pogubiłem .
Mike pochy lił się i zaj rzał m u w twarz z bliskiej odległości.
– Po co? – spy tał. – Przecież j est pan pielęgniarzem , powinien by ł pan zadzwonić po pom oc i
czy m prędzej zej ść do pacj enta.
O’Sullivan odchy lił się na krześle do ty lu tak m ocno, że om al się nie przewrócił.
– Chciałem sprawdzić, co ona tam robi – odrzekł z nam y słem .
– I nie widział pan, j ak pacj ent wy skoczy ł oknem ?
O’Sullivan zaprzeczy ł ruchem głowy .
– By łem wtedy na oddziale, a Frost wy skoczy ł z okna w łazience.
– Dlaczego? – dociekał Mike.
– Bo ty lko w łazience okna są wy starczaj ąco duże, by człowiek m ógł się przez nie przecisnąć.
Pozostałe są zakratowane albo przy blokowane gwoźdźm i. Kiedy ś by ł tu szpital psy chiatry czny .
– A co pan m y ślał, biegnąc do łazienki?
O’Sullivan wy krzy wił usta w złośliwy gry m as, od którego j ego twarz wy dała się j eszcze
bardziej koścista. Spoj rzał na nich ze złośliwą saty sfakcj ą.
– Zastanawiałem się, j ak facet sięgnął do parapetu. Okna w łazience są bardzo wy soko.
Joanna i Mike wy m ienili zdziwione spoj rzenia.
– Czy wy nic nie rozum iecie? Oni też nie rozum ieli. Nikt oprócz m nie tego nie zauważy ł, ale
j a siedziałem cicho.
– Och, daj pan spokój – żachnął się Mike, zniecierpliwiony j ego pokrętną takty ką.
Joanna uniosła rękę w gipsie i oparła j ą o blat biurka.
– Czy zeznał pan to w trakcie przesłuchania?
O’Sullivan zerknął na nią chy trze.
– Tak – rzucił. – Ale to nie m oj a wina, że oni nie zrozum ieli, co m iałem na m y śli.
– No więc co pan m iał na m y śli?
– To, że ten facet powinien by ł dostać tabletki nasenne i zasnąć na parę godzin.
Teraz Joanna zaczy nała powoli rozum ieć.
– Niech pan m ówi dalej – zachęciła łagodny m tonem .
Ale O’Sullivan naj wy raźniej nie by ł gotów powiedzieć wszy stkiego.
– My ślałem , że Yolande wy skoczy za nim , ale gdy zobaczy ła m nie, to przestała krzy czeć.
– No i co potem ?
– Rozpłakała się. Mówiła, że on się j ej zwierzał – dodał, zniesm aczony . – Za kogo ona się
uważa? Przecież nie m a dy plom u psy chologa…
– Niech pan nie odbiega od tem atu – warknął Mike.
– Podobno zwierzy ł się j ej z całego swego ży cia – ciągnął. – A ona wy słuchała go i uznała, że
m u się poprawiło i że nie potrzebuj e j uż leków. Sam i widzicie, że zachowała się niefachowo. No i
po odstawieniu leków Michael Frost by ł na ty le przy tom ny , by wspiąć się na krzesło i wy skoczy ć
z okna. A wszy stko przez to, że j akiej ś głupiej pielęgniarce zdawało się, że wy leczy ła go,
słuchaj ąc j ego zwierzeń. – Pochy lił się naprzód. – Powinienem by ł to wtedy zgłosić – dodał.
– A czy ona wiedziała, że się pan dom y ślił, co się stało?
– No cóż – m ruknął O’Sullivan, wy raźnie zadowolony z siebie. – Powiedziałem ty lko, że Frost
m usiał by ć bardzo pobudzony j ak na kogoś, kto przy j m ował silne środki uspokaj aj ące, a ona
naty chm iast podniosła wrzask. Pobiegłem do telefonu, a gdy wróciłem , widziałem , j ak zabiera z
łazienki krzesło i odnosi na salę, a więc – m ówiąc waszy m j ęzy kiem – próbowała zafałszować
dowody .
Joanna by ła wy raźnie wstrząśnięta j ego słowam i.
– Sugeruj e pan, że Yolande pom ogła m u się zabić?
O’Sullivan popatrzy ł niespokoj nie po ich twarzach.
– Sam i się dom y ślcie – odparł.
– A czy Yolande wspom niała panu, o czy m rozm awiała z Frostem ?
– O problem ach rodzinny ch – rzucił O’Sullivan od niechcenia. – Podobno Yolande próbowała
m u pom óc. Ale j ej słowa chy ba ty lko j eszcze bardziej go dobiły , skoro krótko potem zdecy dował
się na sam obój czy skok.
Joanna wzdry gnęła się.
– A czy Frost zostawił list pożegnalny ?
O’Sullivan założy ł ręce.
– No właśnie, list – powtórzy ł, zadowolony , że znaj duj e się w centrum uwagi. – Policj a nie
znalazła żadnego listu, ale j a dobrze widziałem , j ak Yolande wzięła z j ego szafki j akąś kopertę i
schowała do kieszeni.
– I nikom u pan o ty m nie powiedział?
– Nie chciałem za dużo gadać, żeby nie wpakować się w kłopoty .
– A więc do tej pory nikt oprócz pana o ty m nie wiedział?
O’Sullivan zam ilkł nagle i oboj e zrozum ieli, co ukry wa.
– Nikt oprócz pana i Yolande Prince, oczy wiście – dodała uprzej m ie Joanna. – Dlatego m iał
pan powody , by j ą szantażować.
– Yolande to wredne babsko – fuknął, rozwścieczony . – Mówiła, że niczego j ej nie
udowodnię, ale gdy by m ty lko chciał, to narobiłby m j ej sm rodu.
– A w j akim nastroj u by ła Yolande w tam ten poniedziałek?
– Opieprzała się j ak zwy kle – sy knął. – A potem przez cały ty dzień wy m igiwała się od roboty
– dodał, patrząc wy zy waj ąco na Joannę. – Czy pani wie, że od czasu zabój stwa Selkirka ani razu
nie by ła w pracy ?
W głowie Joanny zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. W śledztwie o m orderstwo każde
niety powe zeznanie budziło podej rzenia.
– Py tałam pana, w j akim nastroj u by ła w poniedziałek.
– By ła roztrzepana – rzucił O’Sullivan pogardliwy m tonem . – Jak zwy kle zresztą.
– A czy zauważy ł pan u niej oznaki podenerwowania? – dociekała Joanna, niezadowolona, że
m usi naprowadzać świadka na właściwy tor.
– Niech pom y ślę… Chy ba tak – odparł po chwili.
– A j ak się zachowy wała? – spy tał Mike, zdziwiony , że tak nagle wróciła m u pam ięć.
– Ciągle spoglądała na zegarek, j akby na coś czekała.
– A czy tam tej nocy ktoś do niej dzwonił?
– Nie, ale na każdy dzwonek telefonu zry wała się j ak oparzona.
Funkcj onariusze spoj rzeli po sobie z niedowierzaniem .
– A co pan wie o j ej ży ciu pry watny m ? – naciskał go Mike.
– O j akim ży ciu pry watny m , do cholery ? – zaklął głośno O’Sullivan.
– Niech pan nam powie wszy stko, co pan o niej wie.
– Wiem , że m a m ałe m ieszkanko na pery feriach m iasta. Jest tam taka ciasnota, że nie m a się
gdzie obrócić. Ale przy naj m niej do szpitala m a blisko – dodał, patrząc gniewnie na Mike’a. –
Codziennie chodzi do pracy pieszo. Z nikim się nie trzy m a i zdaj e się, że nie m a zby t wielu
przy j aciół, ty lko papużkę – zaśm iał się, wstaj ąc z krzesła.
– Czy to wszy stko?
O’Sullivan skinął głową i wy szczerzy ł zęby w uśm iechu.
– Mógłby m tak gadać przez cały dzień, zam iast podsuwać staruszkom kaczkę, ale nic więcej
nie wiem . – Oparł się o biurko i spoj rzał na Joannę, a w j ego niebieskich oczach poj awił się bły sk.
– Po co tracicie na m nie czas? Lepiej pogadaj cie z Yolande.
Joanna wy kręciła num er, ale po drugiej stronie nikt nie odbierał i odłoży ła słuchawkę.
Przełożona pielęgniarek zm ierzy ła j ą wzrokiem .
– W dom u j ej pani nie zastanie – rzekła. – Kiedy Yolande m a kłopoty , zwy kle j eździ do
swoj ej m atki.
– A gdzie m ieszka j ej m atka?
– W Meir.
– Czy m a pani j ej num er?
– Oczy wiście.
Ty m razem j uż po drugim sy gnale w słuchawce zabrzm iał niepewny kobiecy głos.
– Halo? – padło starczy m , nieco płaczliwy m tonem .
– Dzwonię ze szpitala – zakom unikowała Joanna. – Czy zastałam Yolande?
– Powinna by ć w pracy – oznaj m iła j ej m atka j uż radośniej . – Właśnie skończy ła nocne
dy żury i teraz pracuj e w dzień. A kto m ówi? – spy tała po chwili, zaciekawiona.
Ty m razem dzwonek alarm owy w głowie Joanny rozdzwonił się na dobre. Mieszkanie
Yolande znaj dowało się niecały kilom etr od centrum m iasta. Mike zawiózł Joannę na m iej sce.
– Wciąż nie rozum iem , co łączy sam obój stwo Frosta z m orderstwem Selkirka – powiedziała,
gdy zbliżali się do celu.
Mike energicznie skręcił w boczną ulicę.
– Może j edno z drugim po prostu nie m a nic wspólnego – odparł.
– Oby ś m iał racj ę – szepnęła, wzdry gaj ąc się. – Bo guzik m nie obchodzi ży cie pry watne
Yolande Prince.
Mike niem al z piskiem opon zaham ował przed ładny m , czteropiętrowy m budy nkiem .
Mieszkanie Yolande Prince m ieściło się w nieduży m , pom y słowo zaproj ektowany m bloku, przy
skwerze porośnięty m trawą i m iniaturowy m i drzewam i. Stały tam huśtawka i karuzela, ale nie
by ło widać żadny ch dzieci. Joanna pom y ślała, że wszy stkie pewnie poszły j uż do dom u zj eść
podwieczorek i pooglądać telewizj ę. Wy wieszone na balkonach pranie powiewało z każdy m
podm uchem lekkiego wiatru. Weszli po schodach, m ij aj ąc skrzy nki pusty ch butelek od m leka i
zatrzy m ali się przy drzwiach, gdzie butelki by ły j eszcze pełne. W dwóch z nich m leko zdąży ło j uż
się zsiąść.
Mike zastukał pięścią do drzwi.
– Skoro j est chora, to m usi by ć w dom u – zauważy ł.
– To dlaczego nie otwiera?
Zaj rzeli przez m aleńkie okienko, ale przez szparę w zaciągnięty ch zasłonach nic nie by ło
widać. Mike zapukał w szy bę i stanął wy czekuj ąco. Zza drzwi nie doby wał się żaden dźwięk.
Zrozum ieli, że w m ieszkaniu nikogo nie m a.
Joanna cofnęła się.
– Musim y j ą znaleźć. To nasz główny świadek.
– Albo główna podej rzana – dodał stanowczo Mike.
Przy m knęła powieki. Wszy stko j edno, pom y ślała, by leby ty lko nie…
Mike wy czuł j ej strach. Jeszcze raz zastukał do drzwi i zawołał Yolande przez otwór na listy .
Joanna dotknęła j ego ram ienia.
– Daj spokój , to nie m a sensu. I tak j ej tam nie m a.
Z niezadowoloną m iną popatrzy ł na drzwi. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa o butelkach
z m lekiem .
– W takim razie m usim y zdoby ć nakaz, Joanno.
Skinęła głową.
– A Matthew nieźle się na m nie wkurzy . Um ówiliśm y się na kolacj ę. Czekaj , zadzwonię do
niego.
Nietrudno by ło przewidzieć reakcj ę Matthew.
– Strasznie cię przepraszam , ale sprawy się trochę skom plikowały – zaczęła. – Mam y tu
poważny problem i nie dam rady dziś przy j ść.
Oczam i wy obraźni widziała j ego napiętą twarz bez cienia em ocj i, j ego zielone oczy ,
pociem niałe z gniewu. Wiedziała, że patrzą gniewnie, pozbawione ciepła i entuzj azm u.
– Mnie też strasznie przy kro, Joanno – odparł z gory czą.
– Proszę cię, nie gniewaj się. Do zobaczenia wkrótce.
Matthew naty chm iast się rozłączy ł.
– Chy ba się nie ucieszy ł – zauważy ła, siląc się na uśm iech.
– Tak czy inaczej , w końcu będziesz m usiała podj ąć decy zj ę, Joanno – odparł Mike, unikaj ąc
j ej spoj rzenia.
– Tak, wiem – odparła cicho.
W towarzy stwie dwóch um undurowany ch funkcj onariuszy wrócili do m ieszkania Yolande
Prince. Mike patrzy ł na Joannę bez słowa przez dłuższą chwilę.
– Czuj esz to sam o co j a? – spy tał wreszcie.
Wy raźnie spięta, pokiwała głową.
– Aż m nie ściska w dołku – przy znała. – Czem u nie wpadliśm y na to wcześniej , Mike?
– Zaczekaj , Jo. Jeszcze nie wiem y wszy stkiego – powstrzy m ał j ą, kładąc j ej dłoń na
ram ieniu, i oboj e przy glądali się, j ak z wy ważany ch drzwi sy pią się drzazgi.
By ły to m asy wne drzwi, o wiele trudniej sze do wy ważenia niż każde inne i policj anci m usieli
uży ć siekiery . Wreszcie puściły . Weszli do ciem nego przedpokoj u i następny m i drzwiam i przeszli
do salonu. Zasłony wciąż by ły zasunięte.
W m roku dostrzegli leżącą na sofie sy lwetkę pielęgniarki, a w powietrzu unosił się lekki trupi
swąd.
Wszy scy czworo zam arli, bo choć w duchu spodziewali się naj gorszego, to widok, który
zastali, by ł dla nich wstrząsaj ący . Wreszcie Joanna przerwała ciszę. Podeszła do denatki i dotknęła
j ej twarzy : by ła lodowato zim na.
– Wy gląda na to, że ty m razem m orderca wy konał brudną robotę nie na zlecenie, ale żeby
zadbać o własny interes – oznaj m iła ściszony m głosem , po czy m rzuciła kilka poleceń do
krótkofalówki. Towarzy szy ło j ej przerażaj ące poczucie dej a vu. – Przy ślij cie tu ekipę śledczą i
patologa – nakazała i podała adres. Następnie zwróciła się do dwóch funkcj onariuszy : – Lepiej
niczego tu nie doty kaj m y , żeby nie zatrzeć dowodów. Rozej rzy j m y się ty lko po m ieszkaniu, a
resztę zostawm y ekspertom . Sprawdźcie naj wy żej , czy przy oknach nie m a śladów włam ania. –
W duchu dręczy ło j ą poczucie winy .
Jak zwy kle, postanowiła podzielić się swoim i m y ślam i z Mikiem .
– Mogliśm y by ć bardziej czuj ni…
Pokręcił energicznie głową.
– Daj spokój , Jo. Nawet nie zdąży ła się przebrać. Zam ordowano j ą, j eszcze zanim
dowiedzieliśm y się o śm ierci Selkirka. Nie m ogliśm y nic zrobić.
Ale widok m artwej pielęgniarki prześladował j ą uporczy wie j ak j akaś zj awa. Gdy by od razu
się dom y ślili, że drzwi przeciwpożarowe zostały otwarte od wewnątrz, to baczniej obserwowaliby
wszy stkich troj e dy żuruj ący ch – uznała w duchu. Zerknęła przelotnie na spuchniętą, zsiniałą twarz
denatki i na j ęzy k wy staj ący spom iędzy j ej warg. Tak naprawdę to ludzie niewiele wiedzą o
swoich współpracownikach, pom y ślała. Przełożona poręczy ła za tę dziewczy nę, a ty m czasem
Yolande Prince nie ty lko m iała współudział w porwaniu Selkirka, ale prawdopodobnie sam a
zaprowadziła Galliniego na salę, gdzie stało łóżko z pacj entem , wy łączy ła kardiograf, pozry wała
elektrody i pom ogła wy wlec chorego ze szpitala. Ty lko co j ą do tego skłoniło, zastanawiała się
Joanna. Jedy ny m m oty wem m usiały by ć pieniądze, bo skoro ktoś by ł gotów zapłacić sporą sum ę
za zabój stwo Selkirka, to na pewno nie zawahał się dorzucić trochę więcej za pom oc pielęgniarki.
A do tego j eszcze ten list, przez który Selkirk trafił do szpitala.
Gdy przechadzała się po m ieszkaniu denatki, ogarnęło j ą poczucie żałosnej klęski. Co z tego, że
zebrała naj ważniej sze inform acj e, skoro wciąż nie znała powodów, dla który ch zam ordowano
Jonathana Selkirka i Yolande Prince. Rozm awiaj ąc z pielęgniarką, przekonana by ła, że zdołała j ą
rozgry źć i ani przez chwilę nie podej rzewała j ej o współudział w porwaniu Selkirka.
Znów zerknęła w stronę m artwego ciała. Ty m razem j ej wzrok padł nie na twarz
dziewczy ny , ale na j ej ściem niały , pom ięty fartuch, grube raj stopy , ciężkie buty . Dlaczego? To
py tanie bębniło j ej w głowie i gdy by nie towarzy szący j ej policj anci, pewnie wy krzy czałaby j e
na głos. Dlaczego? Dziwny m trafem j edy na odpowiedź, która przy chodziła j ej na m y śl, to
śm ierć Michaela Frosta.
Do pokoj u weszło dwóch funkcj onariuszy .
– Znaleźliśm y m artwą papugę – oznaj m ił ponuro j eden z nich. – Widocznie zdechła z głodu.
Mike rzucił Joannie badawcze spoj rzenie. Jej oczy napotkały j ego wzrok i oboj e wiedzieli j uż,
że prześladuj e ich to sam o py tanie.
– Po co dała się w to wciągnąć?
Wzruszy ł ram ionam i.
– Nie m am poj ęcia.
Czekanie na ekipę śledczą i patologa zawsze się dłuży ło, więc dla zabicia czasu j eszcze raz
obej rzeli m iej sce zbrodni, ale nie dostrzegli nic, co pom ogłoby znaleźć odpowiedź na nurtuj ące
ich py tanie. By ło tam j edy nie kilka listów i zdj ęć, które nie wy j awiły żadny ch taj em nic.
Yolande ży ła skrom nie, ale potrafiła utrzy m ać czy stość. Nie m iała luksusów, nosiła gotowe
ubrania, kupione w sieci popularny ch sklepów, i uży wała niedrogich perfum ze średniej półki. To
sam o m ożna by ło powiedzieć o j ej kosm ety kach i urządzeniach kuchenny ch. Mieszkanie
urządzone by ło przy j em nie, ale bez polotu. Nic nie wskazy wało na to, by j ego właścicielkę
cechowała chciwość.
– Wiesz, chy ba j ednak nie zrobiła tego dla pieniędzy . Mike zm arszczy ł czoło. – Jakoś nie
widzę innego powodu.
– Nieważne, tak sobie ty lko pom y ślałam – odparła przepraszaj ąco. – A m oże z j akichś
m oralny ch pobudek?
– My ślisz, że chciała zem ścić się za Rowenę Carter?
Joanna skinęła głową, a Mike zaśm iał się cierpko.
– Na pewno wiedziała o wy padku, ale chy ba nie wy daj e ci się, że przeistoczy ła się w anioła
zem sty .
Patrząc na niego, dostrzegła, j ak po nam y śle j ego twarz nagle spoważniała.
– Wiesz, to całkiem m ożliwe – rzekł.
– A więc m usiała kontaktować się z kim ś, kto zlecił zabój stwo Selkirka.
– Na to wy gląda – przy znał niepewnie.
– No i ten ktoś przekonał j ą, żeby pom ogła w porwaniu Selkirka ze szpitala. Ciekawe ty lko, czy
to by ł ktoś spośród j ej znaj om y ch. – Przerwała i zam y śliła się. – W każdy m razie wiedział, j ak j ą
przekonać.
– Może zwy czaj nie j ą zaszantażował.
– Właśnie. I przy pom niał j ej tragiczną śm ierć Michaela Frosta. Wracam y do punktu
wy j ścia, Mike. – Spoj rzała na niego by stry m wzrokiem . – Spokoj na, skrom na dziewczy na,
ukochana córka i wzorowa pracownica bierze udział w płatny m zabój stwie. – Wy powiadaj ąc te
słowa, Joanna kręciła głową z niedowierzaniem . – To niesam owite. Jakoś nie m ogę w to uwierzy ć
– przy znała, zerkaj ąc na zwłoki pielęgniarki. – I pom y śleć, że dałam się j ej nabrać…
Mike m ilczał, więc postanowiła wy razić na głos swoj e m y śli.
– Pam iętasz, co m ówił O’Sullivan? Podobno rozm awiała z Frostem godzinę przed j ego
sam obój stwem . – Spoj rzała Mike’owi w oczy . – Ciekawa j estem , co j ej wtedy powiedział.
– Tego nigdy się nie dowiem y , Jo.
– Ale m ożem y się chy ba dom y ślić, prawda, Korpanski?
Mike podrapał się w podbródek. Zawsze tak robił, kiedy próbował się skoncentrować, ale gdy
ty lko zorientował się, że skrobanie paznokciem o zarost iry tuj e Joannę, naty chm iast przestał i
podniósł na nią wzrok.
– Gdy by wiedziała, że ktoś chce zam ordować Selkirka, to by się w to nie m ieszała – orzekł. –
Pam iętasz, j ak m ówiła, że Selkirk na pewno się znaj dzie? Może m y ślała, że został porwany dla
okupu – dodał niepewnie.
– Możliwe – przy taknęła m u.
Jeden z um undurowany ch policj antów wszedł do m ieszkania po przeszukaniu terenu wokół
budy nku.
– Żadny ch śladów włam ania – stwierdził. – Wy gląda na to, że sam a wpuściła zabój cę do
dom u.
Joanna schy liła się nad ciałem dziewczy ny i przy j rzała się z bliska j ej szy i: by ła owinięta
ny lonowy m i raj stopam i, które teraz zwisały luźno po bokach.
– Wy j dźm y na zewnątrz – rzuciła nagle.
Na dworze zapadał zm ierzch, światła m iasta lśniły fałszy wy m blaskiem , a któreś z nich
oświetlało gdzieś twarz m ordercy . W oddali sły chać by ło nieustanny warkot ciągnący ch drogą
aut, ale nigdzie ani śladu bły skaj ący ch świateł wozów policy j ny ch.
– Trzeba zacząć wszy stko od nowa, Mike – uznała stanowczy m tonem . – Musim y j eszcze raz
przesłuchać Selkirków, z dziadkiem Tony m włącznie. – Zam ilkła, zgrzy taj ąc zębam i. – Teraz
j estem gotowa podej rzewać nawet tę m ałą śliczną Lucy i j ej ciężarną m am uśkę.
Mike spoj rzał na nią, zdziwiony .
– A potem j adę do Carterów – ciągnęła. – Wiem , że stracili dziecko, i bardzo im współczuj ę –
dodała, widząc m inę Mike’a. – Ale m uszę odszukać zabój cę Selkirka, a ślad prowadzi do nich.
– My lisz się, Joanno – zaprotestował. – Oni nie posunęliby się do tego, żeby zabić
pielęgniarkę.
– Nawet za cenę zem sty na Selkirku?
Pokręcił głową.
– Od wy padku m inęły trzy lata.
By ła wściekła, że w duchu m usiała przy znać m u racj ę. Carterowie nie m ieli powodu, by
zam ordować pielęgniarkę. Cała ich nienawiść skierowana by ła przeciwko tem u, który potrącił i
zabił ich córkę, ale nie stracili j eszcze ludzkich odruchów i na pewno nie zam ordowaliby Yolande
Prince.
Sfrustrowana bierny m czekaniem na Matthew i ekipę śledczą, wróciła do ciasnego pokoj u.
Tam zaczęła dręczy ć j ą inna koszm arna m y śl.
– Jesteś pewien, Mike, że Michael Frost popełnił sam obój stwo? – spy tała.
Jego odpowiedź by ła j ak zwy kle prozaiczna.
– A co, m orderstwo przez wy pchnięcie z okna? Przecież to kom pletna am atorszczy zna.
Znów m usiała przy znać m u racj ę.
– Może powinniśm y skupić się na ty m , dlaczego Frost to zrobił.
– Co m asz na m y śli? – spy tała, poiry towana.
– Dlaczego popełnił sam obój stwo.
Zm arszczy ła czoło.
– Bo cierpiał na depresj ę.
– Zgadza się, ale z j akiego powodu?
Spoj rzała m u w oczy .
– A skąd m am wiedzieć?
– Zawsze chy ba j est j akiś powód. Kto wie, czy to nam czegoś nie wy j aśni.
– W takim razie zbadaj m y to – zgodziła się, nie spuszczaj ąc z niego wzroku. – Może ktoś coś
wie.
– Yolande na pewno wiedziała – zauważy ł. – W końcu to ona rozm awiała z nim na krótko
przed j ego śm iercią. Daj ę głowę, że wszy stko j ej powiedział. Na pewno wiedziała, co go gry zło, i
m oże właśnie dlatego postanowiła pom óc zabój cy Selkirka. Wiem , że się nie m y lę, Jo – dodał
obronny m tonem .
– I ry zy kowałaby własne ży cie?
Mike stanął tuż za nią.
– Nawet się nie broniła – stwierdził, rozglądaj ąc się wokoło. – Idealny porządek, wszy stko na
swoim m iej scu. Siedziała sobie spokoj nie, a on podszedł z ty łu i j ą udusił.
Kiedy ekipa śledcza wreszcie dotarła na m iej sce, Joanna z zadowoleniem obserwowała, j ak
sprawnie zabrali się do pracy : naj pierw zbadali drzwi, potem dy wan w przedpokoj u, a następnie
ściany . Rozprowadzali pędzelkiem po powierzchniach proszek dakty loskopij ny i przy pom ocy
taśm y klej ącej pobierali odciski palców z długich zasłon.
By ł z nim i fotograf policy j ny , który fotografował pokój z każdej strony i przedstawiał
położenie wszy stkich przedm iotów w pokoj u na specj alny ch diagram ach, które m iały posłuży ć
j ako m ateriał dowodowy w sądzie. Ty m czasem w kory tarzu zaczęli grom adzić się sąsiedzi.
Joanna poleciła dwóm um undurowany m funkcj onariuszom spisać zeznania.
– Porozm awiam z każdy m , kto zezna, że cokolwiek widział.
Policj anci skinęli posłusznie głowam i i wy szli z m ieszkania.
Matthew przy j echał dopiero j akieś pół godziny później , do tej pory czas wlókł się
niem iłosiernie. Wreszcie Joanna usły szała za oknem warkot parkuj ącego auta, następnie ktoś
wbiegł na górę, przeskakuj ąc po dwa schody na raz, i wszedł do m ieszkania. W drzwiach uj rzała
j ego sy lwetkę: m iał na sobie sportowe buty m ęskie, dżinsy i granatowy sweter. Jego włosy koloru
m iodowego by ły lekko zm ierzwione. No i nareszcie ta znaj om a twarz. Uśm iechał się.
– Dobrze, że odwołałaś nasze spotkanie – zauważy ł sm utno.
Skinęła głową, krzy wiąc się.
– Posłuchaj , Matthew – zaczęła przy ciszony m głosem , nieco speszona obecnością ty lu
policj antów. – Wiem , że czeka nas poważna rozm owa, ale m usim y z ty m zaczekać, dopóki nie
skończę tego śledztwa. Przepraszam cię, ale m am y teraz m nóstwo pracy .
Spoj rzał na nią przelotnie z wy rzutem w oczach, j akby sugeruj ąc, że go lekceważy .
– Czy ty nie widzisz, Joanno, że nasz związek wisi na włosku? – spy tał prawie szeptem . –
Bardzo się o nas boj ę.
Zrobiła sm utną m inę, nie wiedząc, co m u odpowiedzieć. Wy bawił j ą sierżant Barraclough,
który stanął za nią i chrząknął znacząco.
Położy ła dłoń na ram ieniu Matthew.
– Gdy ty lko to się skończy , wy j edziem y na weekend – rzuciła szy bko. – Poj edziem y w j akieś
cudowne m iej sce, obiecuj ę ci to. Ty lko proszę cię, Matthew, nie m artw się tak…
Przez chwilę patrzy ł na nią bez m rugnięcia, po czy m odwrócił się i podszedł do ofiary . Jego
zachowanie od razu się zm ieniło. Przy glądaj ąc się badawczo szczupłej twarzy denatki, założy ł
rękawice chirurgiczne i otworzy ł swoj ą czarną torbę.
– Okropna sprawa – stwierdził, doty kaj ąc palcem owinięty ch wokół szy i raj stop, po czy m
uniósł powiela i zaj rzał w szkliste oczy . – Porobiły się wy broczy ny – m ruknął i obej rzał j ęzy k
ofiary .
Joanna j uż nie raz widziała go przy pracy . Robił to j ak zwy kle szy bko i sprawnie.
Wszy stko zabrało m u j akieś dziesięć m inut.
– Na oko wy gląda, że dziewczy na leży tu od trzech czy czterech dni – orzekł. – Zaczęła się j uż
rozkładać – dodał i uśm iechnął się przepraszaj ąco. – Wy bacz – rzucił, unosząc dłonie. – Wiem , że
tego nie cierpisz. Sam a zgadnij , co by ło przy czy ną śm ierci – dodał, doty kaj ąc raj stop na szy i
denatki. – Łatwo m u poszło. To solidny m ateriał, wy starczy ło m ocno pociągnąć. Nie m usiał
nawet wiązać pętli, ty lko z całej siły pociągnął, a końce skrzy żował z ty łu. Facet działał z
zaskoczenia i m iał silne ręce.
– Facet? – zdziwiła się. – A więc to nie m ogła by ć kobieta?
Pokiwał głową.
– Owszem . Wy starczy , że działała szy bko i m iała zwinne nadgarstki – wy j aśnił, stukaj ąc w
gips Joanny . – Tobie na pewno by się to nie udało, Jo.
– Dzięki – fuknęła. – Przy naj m niej j edną m ożem y wy kluczy ć.
– Pewnie m iała coś wspólnego z zabój stwem Selkirka, co? – spy tał, ściągaj ąc gum owe
rękawice.
Joanna skinęła głową.
– By ła wtedy w szpitalu na dy żurze nocny m i prawdopodobnie wpuściła zabój cę.
Matthew uniósł brwi.
– Czy li załatwił j ą ten sam facet…
– Wy kluczone – odparła stanowczo. – To kom pletnie nie w j ego sty lu.
– No więc kto?
– A skąd m am wiedzieć?
– A kiedy widziano j ą ży wą po raz ostatni?
– Tego sam ego dnia, kiedy zaginął Selkirk. Sam a j ą przesłuchiwałam – dodała po chwili.
– W takim razie ktoś załatwił j ą parę godzin po przesłuchaniu – podsum ował, odwracaj ąc
głowę. – A w szpitalu nikt się o nią nie py tał?
– Ktoś zadzwonił, podał się za j ej m atkę i zgłosił, że Yolande j est na zwolnieniu. Wszy stko się
zgadzało: dziewczy na by ła w takim szoku, że lekarz m ógł zalecić j ej parę dni odpoczy nku. Nikt
niczego nie podej rzewał.
– Wy gląda na to, że została zam ordowana krótko po ty m , j ak wróciła z pracy – podsum ował,
siląc się na blady uśm iech. – Wciąż m a na sobie fartuch.
Spoj rzała na niego: w j ego oczach poj awił się bły sk.
– Jasne, zauważy liśm y .
– Och, przepraszam – rzucił, unosząc teatralnie rękę. – Nie m iałem zam iaru cię pouczać.
– Całe szczęście.
– Skontaktuj ę się z koronerem i um ówię go na sekcj ę zwłok na j utro na dziewiątą rano. Pasuj e
ci?
Skinęła głową.
– Ostatnio m am przez ciebie m nóstwo roboty – zauważy ł, posy łaj ąc j ej czuły uśm iech.
– Strasznie m i przy kro. – Spoj rzała na ciało dziewczy ny . – Bardzo m i j ej żal. Dobra by ła z
niej dziewczy na.
Joanna wy j rzała przez okno. Nawet w ciem ności j ej wzrok wy łonił znaj om e kształty wież
kościelny ch, światła nocnego superm arketu, a w oddali m roczne, opustoszałe wrzosowisko
Staffordshire. Westchnęła głęboko.
Nagle coś j ą tknęło i ruszy ła do kuchni, gdzie zastała Mike’a.
– Tam tego dnia rano Selkirk dostał list – zaczęła powoli.
Mike kiwnął głową.
– Ktoś chciał go nastraszy ć i udało m u się, bo facet naty chm iast dostał zawału. Już m iał
zaprotestować, ale Joanna weszła m u w słowo: – Wcale nie twierdzę, że ten, kto wy naj ął
Galliniego, na to liczy ł, ale Selkirk bardzo się ty m przej ął, zwłaszcza że j uż kiedy ś dostawał
podobne listy od rodziny Carterów – ciągnęła, czekaj ąc na j ego reakcj ę.
Mike przy taknął j ej ruchem głowy , zastanawiaj ąc się w duchu, do czego zm ierza ta
rozm owa.
Ale Joannie wcale się nie śpieszy ło.
– Poprzednie listy dręczy ły go do tego stopnia, że powiadom ił policj ę, a ci upom nieli
Carterów. Ten ostatni list też go zdenerwował, ale ty m razem Selkirk nie dzwonił j uż na policj ę,
ty lko poprosił o pom oc Wilde’a.
– A Wilde zdąży ł j uż nawet napisać ostrzeżenie.
– Zakładaj ąc, że kiedy dzwonił ze szpitala, Selkirk m ówił m u o liście, a nie o czy m ś inny m …
Mike wziął głęboki oddech.
– Ty lko j ak udowodnić, o czy m Selkirk z nim rozm awiał?
– I to j est główny problem w każdy m śledztwie o zabój stwo: nigdy nie wiadom o, kto kłam ie, a
kto m ówi prawdę. I do tego j eszcze niektórzy ludzie zupełnie bez powodu zataj aj ą inform acj e.
– I co wobec tego dalej ?
Joanna zaśm iała się nerwowo.
– Nie wiem , Mike. Ja ty lko głośno m y ślę.
– No dobrze – odparł. – Wróćm y do tego listu: Carterowie twierdzą, że to nie oni go wy słali.
Zresztą ktoś j uż nas uprzedzał, że będą się wy pierać.
– To o co właściwie chodzi w ty m listem ?
– Nie wiem . Kom plikuj e nam ty lko całą sprawę.
– Albo przy bliża nas do prawdy . W każdy m razie nikt się chy ba nie spodziewał, że po ty m
ostatnim liście Selkirk dostanie zawału i wy ląduj e w szpitalu. Absolutnie nikt – dodała z naciskiem .
– Ani j ego żona, ani lekarz, ani nawet Gallini. Więc kiedy Selkirk trafił do szpitala, trzeba by ło
zm ienić plan. Ktoś m usiał pom óc Galliniem u dotrzeć do Selkirka i dopilnować, by nikt nie widział,
j ak Gallini wy prowadza go ze szpitala. – Joanna wskazała na drzwi salonu. – Biedna Yolande
m iała pecha, że padło akurat na nią. Zastanawia m nie ty lko, dlaczego właśnie ona. Czy m ieli na
nią j akiegoś haka? W j aki sposób zm usili j ą, by zrobiła coś wbrew swoim przekonaniom ? I tu znów
poj awia się sprawa Michaela Frosta – j edy na plam a w j ej wzorowy m , prawie nieskazitelny m
ży ciory sie. – Przerwała i wy j rzała za okno przez szpary m iędzy żaluzj am i. – Gdy by chodziło
ty lko o wy padek Roweny Carter, wszy stko by łoby j asne. Ale co m a do tego sam obój stwo? –
Wzięła głęboki oddech. – Musim y j echać do rodziców Yolande. Rozm owa z nim i na pewno wiele
nam wy j aśni.
Gdy przeszli z powrotem do salonu, Joanna j eszcze raz spoj rzała na ciało Yolande i zwróciła
się do Mike’a:
– Trzeba j ą stąd zabrać – nakazała. – Niech ekipa śledcza się ty m zaj m ie. Zwołaj odprawę na
ósm ą wieczorem i zdobądź wszy stkie akta w sprawie śm ierci Frosta. A ten list wy ślij do analizy .
Niech porównaj ą go z ty m i sprzed trzech lat.
Droga do Meir zaj ęła im j akieś pół godziny . Zatrzy m ali się przy m ały m , ładny m dom ku,
przed który m znaj dował się starannie wy pielęgnowany ogródek. Wewnątrz paliły się światła i
ktoś obserwował ich przez szparę w zasłonach. Gdy ty lko weszli na ścieżkę, od razu otworzy ły się
drzwi, wy biegł z nich m ały , czarny terier szkocki i zaczął ich obszczekiwać.
W drzwiach stało dwoj e starszy ch ludzi. Mężczy zna obej m ował kobietę ram ieniem . Oboj e
m ilczeli, żadne z nich nie zawołało nawet na psa.
Joanna pokazała im odznakę.
– Inspektor Piercy i sierżant Korpanski z posterunku policj i w Leek – zaczęła łagodny m
tonem . – Przy kro m i, ale m am y dla państwa złą wiadom ość. Czy m ożem y wej ść?
Rozpoznała ty ch dwoj e z fotografii w m ieszkaniu Yolande. Jej oj ciec by ł przy garbiony m
m ężczy zną w podeszły m wieku i nosił woj skowy wąs, a j ego żona – krępa kobieta – m iała na
sobie fartuch. Naj pierw bawiła się paskam i, aż w końcu silny m pociągnięciem rozwiązała j e i
bły skawiczny m ruchem zdj ęła go sobie przez głowę.
Usiedli w j adalni przy tanim stoliku, pośrodku którego widniało j asne koło – ślad po wazonie.
Joanna odkaszlnęła.
– Co się stało? – zaczął m ężczy zna. – Po pani telefonie dzwoniliśm y do niej , ale nikt nie
odbierał – dodał, zakłopotany . – W szpitalu powiedzieli nam , że od ty godnia nie by ło j ej w pracy .
No więc co się stało? – powtórzy ł. – Co się z nią dziej e?
– Niestety , znaleźliśm y w m ieszkaniu j ej zwłoki – odparła Joanna delikatnie.
Doświadczenie nauczy ło j ą powiadam iać naj pierw o ty m naj gorszy m , a dopiero potem
om awiać szczegóły . Rodzice m uszą od razu wiedzieć, że ich córka nie ży j e, by m ogli oswoić się z
ty m faktem , zanim usły szą o okolicznościach j ej śm ierci. Oj ciec Yolande by ł twardy m
m ężczy zną.
– A co się j ej stało? – spy tał otwarcie.
– Sam i j eszcze nie wiem y – odparła ostrożnie Joanna. – Trzeba przeprowadzić…
– Sekcj ę zwłok – dopowiedział beznam iętnie m ężczy zna.
Joanna przy taknęła ruchem głowy .
– Ale j ak to się stało? – spy tał, a j ego szare oczy zaszkliły się od łez. – Nie m ogła tak po prostu
um rzeć. By ła przecież całkiem zdrowa.
Joanna wzięła głęboki oddech.
– Podej rzewam y , że ktoś wszedł do j ej m ieszkania i j ą udusił. Bardzo m i przy kro – dodała po
chwili.
Kobieta wy buchła płaczem .
– Nasza Yolande to taka kochana dziewczy na – szlochała. – Nie m am y nikogo oprócz niej . To
nasze j edy ne dziecko – dodała, pociągaj ąc głośno nosem .
Nie potrafiła j eszcze m ówić o córce w czasie przeszły m .
– Jest taka dobra, ży czliwa… I zawsze pom aga inny m .
Mężczy zna m ocno ścisnął dłońm i oparcia fotela, aż m u palce zbielały .
– Czy to j akiś zboczeniec?
– Tego j eszcze nie wiem y – odparła Joanna. – Wy niki sekcj i zwłok wszy stko wy j aśnią. Ale
raczej nie by ło to zabój stwo na tle seksualny m . To się zdarzy ło we wtorek.
Kobieta by ła przerażona.
– I przez cały czas leżała tam zupełnie sam a?
Joanna skinęła głową.
– Nasza córeczka, nasze kochane dziecko… Zupełnie sam a…
Mężczy zna spoj rzał na Joannę.
– Kto to zrobił? – spy tał stanowczy m tonem . – Jak m ożem y pom óc wam go złapać?
– Później spiszem y zeznania.
– Możecie zrobić to teraz! – rzucił m ężczy zna podniesiony m głosem . – Py taj cie od razu.
– Zwy kle w takich przy padkach czekam y aż…
Patrzy ł na nią szeroko otwarty m i oczam i.
– Niech pani py ta – sy knął przez zaciśnięte zęby .
– Podej rzewam y , że śm ierć Yolande m a j akiś związek z dwom a tragiczny m i wy padkam i,
które zdarzy ły się w szpitalu – zakom unikowała Joanna.
– Chodzi o tego prawnika?
– Właśnie. Czy córka wspom inała o nim ?
Oj ciec Yolande przy taknął.
– Zadzwoniła do nas zaraz po ty m , j ak j ą przesłuchaliście. Zdawało się, że by ła w dobry m
nastroj u. Mówiła, że ten prawnik na pewno się znaj dzie – rzekł, wciąż kiwaj ąc głową. – Wierzy ła,
że nic złego m u się nie stanie, dlatego by liśm y zaskoczeni wiadom ością o j ego śm ierci.
Przez chwilę Mike i Joanna w m ilczeniu rozważali j ego słowa, aż wreszcie Joanna pochy liła
się i oparła o stół.
– A co pan powie o kim ś, kto się nazy wał Michael Frost?
Mężczy zna by ł wy raźnie zdziwiony . Nie takiego py tania się spodziewał.
– Michael Frost? – powtórzy ł powoli. – Ten pacj ent, który wy skoczy ł z okna? To stara historia.
A co to w ogóle m a do rzeczy ? – spy tał, garbiąc się na krześle.
Jego żona położy ła m u dłoń na ram ieniu.
– Pam iętam tę sprawę bardzo dobrze – odezwała się cicho.
– No i co Yolande o nim m ówiła? – zwróciła się do niej Joanna.
– By ł j eszcze m łody – odparła. – Przez chorobę żony popadł w depresj ę. Yolande
rozm awiała z nim , próbowała go trochę pocieszy ć. To by ło straszne. Tak bardzo wierzy ła, że
m oże m u pom óc. Podobno po rozm owie z nią poczuł się lepiej . My ślała, że wy zdrowiał.
Twierdził, że niepotrzebne m u tabletki – dodała po chwili. – Czuł się coraz lepiej , aż w końcu sam
postanowił odstawić leki. Yolande uznała, że chłopak da sobie radę i potem j uż nawet do niego nie
zaglądała. Widziała ty lko, że coś pisał, a chwilę później usły szała, j ak wy skoczy ł przez okno. Nie
m ogła w to uwierzy ć. Przy j ego łóżku znalazła list zaadresowany do j ego żony . Wzięła go i
schowała do kieszeni. Okropnie się wy straszy ła – ciągnęła kobieta, patrząc sm ętny m ,
nieobecny m wzrokiem . – Ale po ty m , j ak zabrała ten list, nie m ogła nic zrobić. Bała się pokazać
go w sądzie. A ten list wy j aśniał wszy stko.
– A co dokładnie w nim by ło?
– Tego m i Yolande nie powiedziała – odparła kobieta z dum ą. – By ła bardzo dy skretna, nigdy
nie rozm awiała o problem ach swoich pacj entów, chociaż akurat w przy padku tego Frosta bardzo
by j ej to pom ogło, zwłaszcza po ty m , j ak ten drań O’Sullivan zaczął j ą zadręczać złośliwy m i
uwagam i…
Nietrudno im by ło to sobie wy obrazić.
Pani Prince popatrzy ła po ich twarzach badawczy m wzrokiem .
– Yolande czuła się winna. Rozm awiali na krótko przed j ego śm iercią – ciągnęła. – Podczas
przesłuchania w sądzie nikt j ej nic nie zarzucał. Sam koroner przy znał, że dała z siebie wszy stko,
żeby pom óc pacj entowi. Ty lko w szpitalu dziwili się, po co tam tego wieczoru poszła na oddział
psy chiatrii. Yolande by ła tak roztrzęsiona, że wzięła urlop. Dręczy ło j ą poczucie winy . Ona ty lko
chciała pom óc. My ślała, że się j ej udało. By ła bardzo wrażliwa na ludzką krzy wdę – dodała i
zakry ła usta dłonią. – To nasza j edy na córka… O Boże, co m y teraz zrobim y ?
Joanna nie m iała naj m niej szej ochoty j echać do prosektorium , zwłaszcza w sobotę o
dziewiątej rano, ale okazało się, że nie będzie tam sam a. Mike zawiózł j ą na m iej sce. Na parkingu
od razu zauważy ła ludzi z ekipy śledczej oraz bm w Matthew. Jeden z funkcj onariuszy , sierżant
Barraclough, pom achał do niej ręką.
– Doktor Levin j uż przy szedł – oznaj m ił.
Matthew w roboczy m ubraniu czekał niecierpliwie na Joannę. Przy witał się z nią i od razu
zabrał się do pracy .
Sekcj a zwłok zawsze zaczy nała się tak sam o: od rozebrania ciała. Trzeba by ło porozcinać i
zdj ąć pielęgniarski fartuch Yolande i owinięte wokół szy i raj stopy , a potem powtórzy ć tę sam ą
czy nność z j ej spraną, wy blakłą bielizną. Uwagę Matthew przy kuła szy j a denatki. Nawet Joanna
zauważy ła na niej sińce w m iej scu, gdzie zabój ca zacisnął ny lonowe raj stopy , a pod skórą widać
by ło złam aną kość gny kową.
Pół godziny później Joanna siedziała w gabinecie Matthew i popij ała kawę.
– Od razu widać, że to uduszenie – orzekł. – Próbowała się bronić. Ma otarcia na palcach i
złam ane paznokcie od chwy tania raj stop. Niestety , nie m iała szans. Zabój ca zaatakował nagle w
niespodziewany m m om encie. By ł silny i m usiał działać z zaskoczenia, bo z taką krzepką i zdrową
dziewczy ną j ak Yolande wcale nie poszłoby m u łatwo.
– A więc zabój cą j est m ężczy zna?
Matthew westchnął.
– Równie dobrze m oże to by ć silna kobieta – odparł, zerkaj ąc figlarnie na Joannę. – Zaraz
pewnie zapy tasz m nie o nazwisko zabój cy , co?
– Przepraszam – rzuciła, unosząc dłoń.
– Ja m ogę ci podać ty lko przy czy nę zgonu. Śm ierć nastąpiła przez uduszenie.
Wkrótce potem sierżant Barraclough zawiózł j ą na kom endę, gdzie czekał na nią Mike.
– Zdoby łeś adres Justina Selkirka?
Skinął głową i m im owolnie posłał j ej złośliwy uśm ieszek.
– Dostałem go od LouLou – wy j aśnił. – Nie by ło m i łatwo, bo to zagorzała obrończy ni praw
człowieka. Chroni swego pracownika i chy ba coś ukry wa.
Joanna zaśm iała się.
– Och, Mike, tobie się zawsze wy daj e, że wszy scy coś ukry waj ą.
– Ja nie żartuj ę – odparł poważnie. – Ona naprawdę nie chciała, żeby m porozm awiał z
Justinem .
– A to szkoda – rzuciła Joanna. – Bo teraz kolej na niego. No więc gdzie on m ieszka?
– Jak ci powiem , to i tak nie uwierzy sz.
Zaparkowali wóz przy wej ściu na pole, skąd żużlowy trakt zaprowadził ich do przy czepy
kem pingowej . W pogodny , słoneczny letni dzień by łby to zapewne sielankowy widok,
przy wołuj ący na m y śl cy gański sty l ży cia, ale o tej porze roku, na tle szary ch, deszczowy ch
chm ur, budził ty lko przy gnębienie. W przy czepie m ieszkał Justin Selkirk.
Joanna popatrzy ła na nią z niedowierzaniem .
– Jesteś pewien, że to tu, Mike?
– Tak przy naj m niej twierdziła LouLou, a potem j eszcze sam to sprawdziłem .
– To niem ożliwe, żeby w tak zam ożnej rodzinie, którą stać na wielką posiadłość, oj ciec
skazy wał własnego sy na, sy nową i wnuczkę na takie warunki!
Mike zaj rzał do notatnika.
– Tu j est napisane: przy czepa przy wj eździe na Dallow’s Farm – przeczy tał i pchnął bram ę. –
Wszy stko się zgadza. Spój rz ty lko, to auto Justina Selkirka.
Tuż obok przy czepy stał zaparkowany żółty , trochę skorodowany citroen 2CV.
– Pritchard m iał racj ę; z tego Selkirka m usiał by ć niezły gnoj ek – przy znał Mike. – Wy starczy
przy j echać i zobaczy ć, j ak m ieszka j ego własny sy n. Nic dziwnego, że tak bardzo nienawidził
oj ca.
– Czy raczej to oj ciec nienawidził j ego – rzuciła Joanna, a gdy przeszli kilka kroków, dodała: -
Ale tu chy ba nie chodziło o czy stą nienawiść. Selkirk chciał poniży ć sy na, żeby czuł się od niego
gorszy . Miał saty sfakcj ę z tego, że Justin m ieszka w takich warunkach. Uważał go za nieudacznika.
– Wcale się nie dziwię, że ktoś wpakował m u kulkę w łeb.
– Ciii – szepnęła Joanna, ale Teresa Selkirk widocznie usły szała ich głosy , bo otworzy ła drzwi,
j eszcze zanim Joanna zdąży ła zapukać.
Jej pobladła twarz nie zdradzała zaskoczenia.
– A, to wy . Dzień dobry – rzuciła, siląc się na lekki uśm iech, wy szła na zewnątrz i zam knęła za
sobą drzwi. – Przy szliście nie w porę. Mam y ty le spraw na głowie.
– To zaj m ie ty lko chwilę, pani Selkirk. Chcem y porozm awiać z pani m ężem .
– Z Justinem ? – zdziwiła się, unosząc brwi. – A po co chcecie z nim rozm awiać?
– Bo prowadzim y śledztwo w sprawie zabój stwa j ego oj ca – rzucił szorstko Mike.
– A w gazetach pisali, że m orderca został j uż aresztowany – odparła, rozkładaj ąc ręce.
– Tak, pani Selkirk, ale m usim y j eszcze się dowiedzieć, kto go wy naj ął, a pani m ąż m oże nam
w ty m pom óc.
Teresa popatrzy ła na nich badawczo inteligentny m spoj rzeniem .
– Daruj cie sobie te eufem izm y . Po prostu chcecie go aresztować.
– Nie, pani Selkirk. Gdy by śm y chcieli go aresztować, j uż dawno by śm y to zrobili, ale
chcem y ty lko porozm awiać. Czy pani m ąż j est w dom u?
Na twarzy Teresy poj awił się lekki wy raz rozbawienia. Oparła się o drzwi.
– Tak, j est w salonie.
Rzeczy wiście m ieli sporo spraw na głowie. W środku by ło m ało m iej sca, a na podłodze
leżały sterty ubrań powiązany ch sznurkiem . W rogu na brudny m , pom arańczowy m fotelu
siedział Justin i trzy m ał na kolanach córkę, która wodziła paluszkiem po j ego dłoni, a po chwili
klasnęła w dłonie i podniosła wzrok. Jej szeroko otwarte dziecięce oczka obserwowały ich
nieufnie. Teresa opadła zaraz na koce, j edną ręką trzy m aj ąc się za plecy , a drugą za brzuch.
– Ciągle m am skurcze – wy j aśniła.
– Po co przy szliście? – spy tał Justin swy m wy sokim tonem . – Sam i chy ba rozum iecie, że w
niczy m wam nie pom ogę. Rzadko widy wałem oj ca, nie wiem nic na tem at j ego zabój stwa.
– Z tego, co wiem y , m iędzy wam i nie układało się za dobrze.
– To nie m oj a wina, że się m ną nie interesował. Spy taj cie Teresę.
– A od j ak dawna tu m ieszkacie?
– Od ośm iu m iesięcy . Wpadliśm y w długi i nie spłaciliśm y kredy tu, ale to nie m oj a wina –
m ówił drżący m i wargam i. – Starałem się, j ak m ogłem , ale kiedy urodziła się Lucy , by ło nam
coraz trudniej , a bank nie dawał nam spokoj u. A teraz oczekuj em y drugiego dziecka i nie
j esteśm y j uż w stanie spłacać rat.
Teresa przy takiwała m u ruchem głowy .
– Nasz dom stracił na wartości. Musieliśm y go sprzedać, żeby spłacić dług – ciągnął Justin,
ściskaj ąc żonę za rękę. – Właściciel tej farm y zgodził się, żeby śm y tu m ieszkali, dopóki nie
wy j dziem y na prostą. Mam y tu wodę, kanalizacj ę i prąd. I j akoś sobie radzim y – dodał sm utno.
– A nie m ogliście zam ieszkać u rodziców?
– Oj ciec Justina się nie zgodził – wtrąciła chłodno Teresa. – Twierdził, że w naszy m wieku
trzeba um ieć sam em u sobie radzić. Chciał, żeby śm y stanęli na własny ch nogach. Zawsze to
powtarzał.
– To znaczy , że prosiliście go o pom oc?
Teresa schy liła głowę, a j ej czarne włosy opadły j ej na twarz niczy m zasłona.
– Tak – odparła.
– Ale przecież m ogliście zam ieszkać u niego, choćby ty m czasowo – wtrącił Mike z
niedowierzaniem .
Teresa Selkirk podniosła wzrok i uśm iechnęła się blado.
– Pan go nie znał – odparła. – Ale nie m a tego złego, co by na dobre nie wy szło. Niedługo się
stąd wy prowadzim y , prawda, Justin?
Jej m ąż spoj rzał na nią z wdzięcznością i ukry ł twarz w niesforny ch lokach córki.
– I gdzie będziecie m ieszkać?
– U teściowej – odparła Teresa.
– To świetnie się wszy stko złoży ło – zauważy ł ironicznie Mike.
Teresa Selkirk przy j rzała m u się badawczy m wzrokiem .
– A co pan m oże o ty m wiedzieć? – spy tała delikatnie ciepły m tonem , j akby chciała go
sprowokować. Mike naty chm iast się zarum ienił, a ona ciągnęła dalej : – Mieszkał pan kiedy ś z
żoną i dzieckiem w ciasnej przy czepie? Czy m oże m a pan duży , wy godny dom ? Za parę ty godni
nasza rodzina się powiększy . Na naszy m m iej scu wcale by się pan tak nie dziwił, sierżancie. Moj a
teściowa to dobra kobieta, zawsze chciała nam pom óc, ty lko ten stary sukinsy n j ej nie pozwalał.
Justin m iał przez niego naprawdę ciężkie ży cie.
Wszy scy troj e spoj rzeli na Justina: siedział, wpatrzony w córkę, która zasłaniała rączką oczka i
chichotała, podglądaj ąc ich przez palce. Jej oj ciec przy glądał się tem u uważnie ze skupiony m
wy razem na szczupłej , bladej twarzy . I wtedy właśnie Joanna dostrzegła j ego prawdziwą naturę.
Justin podniósł nieśm iało wzrok, a gdy napotkał j ej spoj rzenie, wy raźnie m rugnął do niej
okiem . Ciekawe, czy on rzeczy wiście j est takim fraj erem , na j akiego wy gląda, czy ty lko zgry wa
głupka, zastanawiała się, obserwuj ąc, j ak Justin bawi się włosam i dziecka. Naj pierw owij ał
złociste loki córki wokół swy ch długich, silny ch, kościsty ch palców, aż nagle niespodziewanie
pociągnął. Dziecko wrzasnęło z bólu, po czy m znów się roześm iało, patrząc oczkam i zaszklony m i
od łez.
Teresa przy glądała się tej scenie beznam iętny m wzrokiem .
– Nie rób j ej tego, Justin, proszę cię – odezwała się.
Justin Selkirk naty chm iast odsunął ręce od włosów córki i opuścił j e, a dziecko om al nie spadło
m u z kolan, usiłuj ąc kurczowo chwy cić się j ego swetra. Joanna i Mike zauważy li, że twarz Teresy
posm utniała nagle i kobieta od razu wy dała im się starsza, zm ęczona i przerażona. Szy bko schy liła
głowę, by pod zasłoną opadaj ący ch włosów ukry ć swe em ocj e. Joanna uznała, że lepiej wrócić
do sprawy zabój stwa Jonathana Selkirka.
– Śm ierć pana oj ca by ła j ednak dla pana duży m przeży ciem osobisty m , prawda, panie
Selkirk? – zaczęła.
– Rzeczy wiście, to by ł straszny szok – odparł Justin, nagle przy bieraj ąc teatralną pozę j ak
m arny aktor, odgry waj ący j akąś słabą kom edię. – Długo nie będę m ógł się z ty m pogodzić –
dodał ze zbolałą m iną i popatrzy ł im prosto w oczy . – Zachowam y go na zawsze w naszej
pam ięci.
– I niech tak zostanie – zauważy ła cicho Joanna, a Teresa podniosła głowę i zm ierzy ła j ą
przenikliwy m wzrokiem .
– Czy wy naprawdę nic nie rozum iecie?
Zapadła długa cisza, którą wreszcie przerwał Justin Selkirk:
– Często śni m i się teraz, że oj ciec zostaj e zam ordowany . Śniło m i się j uż wtedy , gdy zaginął.
– Naprawdę? – spy tał Mike, wy raźnie zaciekawiony .
– Jeszcze dziś zdaj e m i się, że sły szę j ego głos. – Selkirk rozej rzał się trwożliwie dookoła.
– A co takiego panu m ówi?
Selkirk przy m knął oczy .
– Sły szę ty lko j ego krzy k.
Wracaj ąc do wozu, brnęli przez błotniste pole. Mike odezwał się pierwszy .
– Coś m i się zdaj e, że niedaleko spadło j abłko od j abłoni.
Joanna przy znała m u racj ę.
– Może się m y lę – ciągnął – ale z ty m i Selkirkam i będzie więcej kłopotów niż z niej edny m
sery j ny m zabój cą.
Podczas sobotniej odprawy funkcj onariusze wy kazy wali szczególne zainteresowanie
śledztwem .
Wieść o zabój stwie Yolande Prince wy wołała w nich poczucie winy , porażki i zawodu, a
naj gorsze by ło to, że m orderca wciąż pozostawał na wolności. Przedstawiaj ąc swoj e wnioski,
każdy z zebrany ch m iał ponury wy raz twarzy i spięty głos. Wszy scy pragnęli, by m orderca
został j ak naj szy bciej uj ęty i skazany , a zarazem obawiali się, że śledztwo znów zostanie
zawieszone z powodu wy sokich kosztów i inny ch naglący ch spraw. Policj a m ogła liczy ć ty lko na
ograniczony budżet. Po odprawie Joanna obserwowała wy chodzący ch funkcj onariuszy .
Na początku każdego śledztwa towarzy szy ły im silne em ocj e i wiara w siebie, podczas
odpraw padała niej edna żartobliwa uwaga, ale z czasem m usieli schy lić głowę przed
przeciwnościam i losu i pogodzić się z rzeczy wistością. Nie m ogli przecież ciągle pracować po
godzinach, bo j uż po ty godniu by li przem ęczeni, a niezadowolenie ich rodzin powodowało j eszcze
większy stres.
Kiedy ostatni policj ant wy szedł z sali, Joanna zwróciła się do Mike’a:
– A ty weź sobie wolne i idź na siłownię.
Otworzy ł usta, by zaprotestować, ale powstrzy m ała go, doty kaj ąc j ego ram ienia. Miała swój
plan i przez resztę dnia nie potrzebowała j ego towarzy stwa.
– Proszę cię, Mike – nalegała. – Musisz uwolnić trochę energii. A j a w ty m czasie zaj m ę się
sprawą Frosta.
W teczce z aktam i sprawy śm ierci Michaela Frosta by ło zaledwie kilka kartek: po krótkim ,
oficj alny m śledztwie uznano, że należy wy kluczy ć, j akoby śm ierć pacj enta nastąpiła z przy czy n
inny ch niż sam obój stwo wy wołane chorobą psy chiczną. By ła tam też udokum entowana opinia
psy chiatry , który pisał o j ego kry zy sie i załam aniu nerwowy m po długotrwałej opiece nad chorą
żoną. Pisał też, że sam obój stwo pacj enta by ło wielkim szokiem i tragedią i że pacj ent w takim
stanie powinien by ł znaleźć się pod specj alną opieką.
Czy taj ąc te banały , Joanna uśm iechała się półgębkiem . Dalej napisane by ło, że w
przy padkach silnej depresj i bardzo trudno j est odwieść pacj enta od sam obój stwa i że los osoby
cierpiącej na depresj ę j est j uż przesądzony . Oddział psy chiatry czny m ieści się na pierwszy m
piętrze, czy tała. W oknach znaj duj ą się kraty . Pracuj ą tam trzy wy kwalifikowane pielęgniarki, a
w razie potrzeby j est ich więcej . Zostawianie chory ch psy chicznie pacj entów pod opieką osób
nie m aj ący ch odpowiedniego przy gotowania m edy cznego j est niedopuszczalne. Energiczny m
ruchem Joanna położy ła te kartki na biurku. Idealne wy tłum aczenie, pom y ślała, ciekawe ty lko, co
się za ty m kry j e.
Przej rzała raport patologa: Frost m iał rozległe obrażenia głowy , klatki piersiowej i m iednicy i
złam ał obie nogi.
Yolande na pewno poczuła się fatalnie, kiedy to wszy stko usły szała, uznała w duchu Joanna.
Jej uwagę przy kuło j edno zdanie: u pacj enta nie stwierdzono wcześniej tendencj i
sam obój czy ch.
Jeszcze raz przej rzała raport z sekcj i zwłok, ale nie znalazła żadny ch dokum entów analizy
toksy kologicznej . A więc j eśli – j ak twierdzi O’Sullivan – Yolande rzeczy wiście nie podała
pacj entowi leku, to nikt oprócz ich dwoj ga o ty m nie wiedział.
Ciekawe ty lko, co by ło w ty m liście – zastanawiała się Joanna.
Ta m y śl nie dawała j ej spokoj u.
Do kogo by ł zaadresowany ? Czy na pewno do chorej żony ? Czy Yolande się go pozby ła?
Na spodzie leżał raport z przesłuchania pracowników szpitala. By ła tam cała m asa
kry ty czny ch uwag pod adresem Yolande Prince: że nie m iała prawa rozm awiać z pacj entem na
oddziale psy chiatrii, że świadom a ciężkiego stanu psy chicznego pacj enta powinna by ła wezwać
pom oc, że m iała obowiązek skontaktować się z inną dy żurną pielęgniarką, że nie sprawdziła, czy
okno w łazience by ło zam knięte i zabezpieczone. O krześle nie wspom niano.
W sum ie raport zawierał czternaście kry ty czny ch uwag pod adresem tej j ednej pielęgniarki i
Joannie zrobiło się j ej żal.
Wszy stko wskazy wało na to, że Yolande by ła kozłem ofiarny m . Zrzucono na nią całą winę za
śm ierć pacj enta. Została opluta i znieważona, zaszczuta przez m iej scowy ch dziennikarzy , dopóki
sprawa nie ucichła.
Ucichła? Ta sprawa nigdy nie ucichnie, zganiła sam ą siebie. Dziennikarze m aj ą długą
pam ięć.
Wy kręciła num er do m ieszkania Matthew.
– Słuchaj , co j est przy czy ną depresj i?
Wy buchnął śm iechem .
– Jesteś niem ożliwa, Joanno! Naj pierw odwołuj esz nasze spotkanie, a potem dzwonisz na
drugi dzień i zam iast m nie przeprosić i zaproponować j akiś wspólny inty m ny wieczór,
wy py tuj esz m nie o depresj ę?!
– To dlatego, że cię kocham – odparła. – I wiem , że zawsze m ogę na tobie polegać, bo nie m a
takiej rzeczy , której by ś nie wiedział.
– Hm m – m ruknął. – Depresj a to ostatnio gorący tem at. Według naj nowszej teorii depresj a
nie m a żadnej konkretnej przy czy ny , m oże by ć j edy nie skutkiem j akichś ży ciowy ch wy darzeń –
stwierdził tonem naukowca, który hołduj e logicznem u m y śleniu i precy zj i j ęzy ka. – Ale
naj gorsze j est to, że rodzina chorego rzadko kiedy zdaj e sobie sprawę z powagi sy tuacj i. U osób z
depresj ą każdy naj m niej szy problem urasta do rozm iaru tragedii. Depresj a powoduj e skłonność
do przesady , co ty lko pogarsza sprawę. To j est j ak błędne koło.
– A czy każdy sam obój ca j uż wcześniej próbował odebrać sobie ży cie?
– Nie zawsze.
– Okej , dzięki.
– A co twoj e śledztwo m a wspólnego z depresj ą?
– Całkiem sporo – ucięła. – A przy naj m niej tak m i się wy daj e.
– I j ak sobie radzisz?
– Chy ba wreszcie zaczy nam coś z tego rozum ieć – przy znała powoli.
– Mam po ciebie przy j echać? Odwiozę cię do dom u.
– Nie, dzięki – odparła niepewnie. – Jesteś kochany , ale dam sobie radę. Czeka m nie j eszcze
sporo pracy , a j utro rano m uszę wcześnie wstać. Ktoś na pewno m nie podwiezie.
– Ty lko nie przesadzaj z tą pracą.
Wzruszy ła się j ego troskliwy m tonem . Oczam i wy obraźni uj rzała, j ak j ego poważna, m ęska
twarz nagle przy biera czuły , delikatny wy raz. Milczała, a Matthew, który intuicy j nie wy czuł j ej
nastrój , odczekał chwilę, zanim zadał j ej kolej ne py tanie.
– Obiecałaś m i wspólny wy j azd, pam iętasz?
– Jasne, że pam iętam – odparła.
– Obiecaj m i j eszcze, że zastanowisz się nad ty m , co ci proponowałem – poprosił cicho.
– Dobrze, obiecuj ę.
– To świetnie – odparł, wy raźnie zadowolony . – Do zobaczenia wkrótce.
– Na razie.
Joanna m iała szczęście. Na kom endzie zastała posterunkową Critchlow, która tego wieczoru
pełniła dy żur. Stała przy autom acie z kawą i rozm awiała z dy żurny m sierżantem .
– Wy bacz m oj e fem inisty czne podej ście – zagadnęła, a Dawn Critchlow spoj rzała na nią
py taj ąco. – Potrzebuj ę kogoś do towarzy stwa.
– A Korpanski?
Joanna pokręciła głową.
– To m usi by ć ktoś nieco bardziej subtelny , naj lepiej kobieta.
– Um ieram z ciekawości – szepnęła Dawn i zdj ęła z tablicy kluczy ki do wozu. – To dokąd
j edziem y ?
– Na Em ily Place czternaście.
Co kierowca, to inny sty l j azdy , m y ślała Joanna w drodze. Mike zby t gwałtownie naciskał gaz
i klął j ak szewc, za to Dawn Critchlow sprawiała, że wóz sunął równo j ak wodolot.
Na Em ily Place by ło pusto, w oknach wisiały ciasno zaciągnięte zasłony . Widocznie w ten
szary , zim ny wieczór m ieszkańcy zaszy li się w swoich dom ach, siedząc w przy tulny m cieple
przed telewizoram i. Nic dziwnego, że nikom u nie chciało się wy ściubić nosa na zewnątrz. Joanna i
Dawn ruszy ły betonową ścieżką, wy m ij aj ąc skorodowane auto. Z dom u Carterów dobiegały
odgłosy telewizora.
– Ładnie tu – zauważy ła Dawn. – Mam pój ść z panią czy zaczekać?
– Chodź ze m ną – poprosiła Joanna. – Chcę, żeby ś by ła świadkiem tej rozm owy .
Zapukała i Andy Carter otworzy ł drzwi. Zm ierzy ł obie kobiety wrogim spoj rzeniem .
– To znowu wy ?! – zdziwił się. – Już raz tu by liście i wszy stko wam powiedzieliśm y . Miałem
nadziej ę, że więcej się nie zobaczy m y . – Jego grdy ka poruszała się nerwowo na chudej szy i. – I
grubo się j ednak pom y liłem – dodał, cofaj ąc się do ty łu, a Joanna i Dawn weszły do środka.
Ann Carter leżała na sofie i oglądała telewizj ę. Na widok funkcj onariuszek podniosła leniwie
głowę.
– Czy żby ście m ieli dla nas j akieś dobre wieści?
Dawn przy siadła na krześle kuchenny m o cienkich, wy krzy wiony ch nogach, a Joanna opadła
na sofę tuż przy nogach Ann.
– A co chciałaby pani usły szeć, pani Carter?
Kobieta nawet na nią nie spoj rzała, ty lko rozchy liła suche wargi, ale nie odezwała się j uż ani
słowem .
Andy usiadł obok żony i oboj e m ierzy li Joannę podej rzliwy m wzrokiem .
Joanna poczuła się przy tłoczona wiszący m i na ścianie fotografiam i dziewczy nki.
Przez chwilę wpatry wała się w naj większy z portretów.
– Śliczna – zauważy ła.
Andy Carter podniósł wzrok do góry .
– Tak, wiem – wy cedził przez zaciśnięte zęby .
Uwagę Joanny przy kuło puste m iej sce na ścianie. Carterowie od razu to zauważy li i wy czuli
j ej ciekawość. Spoj rzeli po sobie, ale żadne nic nie powiedziało.
– Pewnie bardzo wam j ej brakuj e.
Andy Carter poruszy ł nerwowo ręką.
– A j ak się pani wy daj e? – spy tał, rozwścieczony . – Jak pani m y śli? O rany ! – j ęknął
niecierpliwie. – Przecież i tak nic nam j ej nie zwróci!
– Nawet śm ierć Selkirka, prawda? – spy tała Joanna, wpatruj ąc się w portret dziewczy nki.
– Nie m am y z ty m nic wspólnego – rzucił gniewnie, poczerwieniały na twarz.
Takty ka Joanny zadziałała. Oburzony , wstał z m iej sca.
– O co wam chodzi? Czy tak trudno wam poj ąć, że nie m ożem y się pogodzić ze stratą naszego
dziecka?
– Właśnie wracam od inny ch rodziców, którzy też stracili córkę – oznaj m iła Joanna
spokoj ny m tonem .
– To przy ślij cie im kogoś z Towarzy stwa Pom ocy – rzuciła rozgory czona Ann Carter. Sm utek
wy krzy wił j ej twarz. – Nam też ich przy słaliście. Bardzo dziękuj ę za taką pom oc!
Joanna zaczekała, aż em ocj e opadną.
– Może nawet znaliście tę dziewczy nę – dodała po chwili.
Ale żadne z nich nie okazało naj m niej szego zainteresowania.
– By ła pielęgniarką.
– No i co z tego? – Andy Carter zaczął skubać kolczy k w uchu. – Nasza Row by ła j eszcze
dzieckiem .
– Wszy scy j esteśm y dziećm i dla naszy ch rodziców, bez względu na wiek.
Oblał się rum ieńcem .
– Bardzo im współczuj ę – m ruknął pod nosem , ale Ann Carter by ła nieugięta.
– Po co właściwie pani tu przy szła, pani inspektor? – spy tała drwiąco. – Żeby pooglądać
zdj ęcia?
Joanna nic nie odpowiedziała. Telewizor w kącie pokoj u m igał i wy ł.
Dlaczego go nie wy łączą, pom y ślała, poiry towana. Widocznie im j akoś nie przeszkadzał.
– Ta dziewczy na nazy wała się Yolande Prince – oznaj m iła głośno. – Pracowała w szpitalu.
Andy Carter gwizdnął cicho.
– Ja skądś znam to nazwisko – zakom unikował. – Gdzieś j uż o niej czy tałem – dodał,
spoglądaj ąc na Joannę tak, j akby spoj rzeniem chciał przewiercić j ą na wskroś. – By ła na
dy żurze, j ak porwali tego Selkirka, nie?
Joanna skinęła głową.
Oboj e patrzy li na nią, zaciekawieni.
– A co wam m ówi nazwisko Frost? – spy tała nagle, pochy laj ąc się do przodu.
Ann Carter szy bko opuściła stopy na podłogę, wstała i wy łączy ła telewizor. W pokoj u zrobiło
się przeraźliwie pusto, ciem no, szaro i cicho. Wszy stko wy dało się nagle beznadziej nie ponure.
Kobieta zdj ęła ze ściany j edno ze zdj ęć i przez chwilę patrzy ła na nie bez słowa.
– Tam tego dnia, kiedy ten drań Selkirk wj echał po pij anem u na pasy i zabił naszą Rowenę,
Molly Frost przeprowadzała dzieci przez ulicę. Straciła wtedy obie nogi. Michael, j ej m ąż, bardzo
ciężko to zniósł.
Bardzo oględnie powiedziane, pom y ślała Joanna. Nareszcie wszy stko zaczy nało się składać w
j edną całość. Słuchaj ąc Ann Carter, poczuła ulgę.
– Michael by ł cudowny m człowiekiem – ciągnęła Ann. – Zrezy gnował z pracy , żeby zaj ąć
się Molly . Opiekował się nią j ak dzieckiem – dodała, zm uszaj ąc się do uśm iechu. – Nasza Rowena
zginęła, ale to nie by ła wina Molly . Zrobiła, co m ogła, próbowała j ą ratować. Będziem y j ej za to
wdzięczni do końca ży cia.
Andy Carter wstał, obj ął j ą ram ieniem i pocałował w policzek, po czy m przetarł kącik oka i
znów usiadł.
– Michaelowi by ło bardzo trudno opiekować się nią na co dzień i patrzeć, j ak cierpi – zaczął. –
Miała uszkodzony kręgosłup i stale potrzebowała pom ocy . Zdecy dowali się na hospicj um , żeby
zapewnić j ej porządną opiekę, a ty dzień później Michael trafił do szpitala z ciężką depresj ą. Czuł
się winny . Istny cy rk – zaśm iał się nerwowo. – On robił sobie wy rzuty z powodu Molly , a Molly z
powodu Roweny . A tak naprawdę wszy stkiem u winien by ł ten drań Selkirk – rzucił gniewnie. –
Ale on m iał to gdzieś i j akoś się wy m igał. Powinni m u zabrać prawo j azdy , a j eszcze kilka
ty godni tem u widziałem , j ak j eździł ty m swoim … – Urwał nagle i zerknął przepraszaj ąco na
żonę.
Joanna zam arła. W oj cu zabitego dziecka szalała rozbudzona na nowo nienawiść.
Popatrzy ła po twarzach Carterów: oboj e m ieli taj em nicze m iny , j akby coś ukry wali. W
uszach brzęczały j ej ostrzegawcze głosy .
– A potem ta pielęgniarka zaniosła Molly list od Michaela – dokończy ł szy bko Andy Carter. –
Przed śm iercią wszy stko j ej wy j aśnił.
Joanna siedziała bez ruchu.
– A gdzie j est teraz Molly ? – dociekała.
– W dom u opieki – odparła Ann. Atm osfera w pokoj u nieco się rozładowała. – Jeździ na
wózku inwalidzkim , ale przy naj m niej m a dobrą opiekę. Niepotrzebnie Michael tak się zam artwiał,
niepotrzebnie…
Niepotrzebnie… To słowo brzm iało Joannie w uszach przez całą drogę do dom u.
Nazaj utrz rano ucieszy ła się na widok Mike’a. Celowo się spóźnił, by wy razić w ten sposób
swoj ą niechęć do pracy w niedzielę. Przez pół godziny Joanna krąży ła przy oknie, ale nie chciała
szukać go w dom u. Jego żona, Frań, nie lubiła, gdy ktoś z policj i zawracał im głowę telefonam i, a
szczególną niechęć m iała do Joanny , zwłaszcza gdy to przez nią j ej m ąż m usiał pracować w
weekendy . Joanna podnosiła słuchawkę, ale ani razu nie odważy ła się wy kręcić num eru państwa
Korpanskich. Dlatego odetchnęła z ulgą, gdy usły szała, j ak żwir przed j ej dom em za-chrzęścił
pod kołam i auta. Szy bko otworzy ła drzwi.
– No, nareszcie j esteś – zawołała. – Już wiem , co łączy sprawę Frosta i Selkirka.
Wy skoczy ł z sam ochodu.
– Skąd wiesz? – dociekał. – Kto ci powiedział?
– Wczoraj wieczorem by łam u Carterów.
– To dlatego przedtem m nie spławiłaś? – spy tał urażony m tonem .
– Nie chciałam ich denerwować.
– Aha – m ruknął, nadąsany . – No dobrze, w takim razie wszy stko m i opowiedz.
– To dziecinnie proste – podsum owała. – Żona Frosta przeprowadzała dzieci przez ulicę koło
szkoły . Została ciężko ranna, kiedy Selkirk przej echał tę m ałą. Straciła obie nogi.
Mike patrzy ł na nią bez m rugnięcia.
– No dobrze, Joanno, ale co z tego wy nika?
– Posłuchaj dalej – rzuciła stanowczy m tonem . – Ta Molly Frost j est inwalidką i j eździ na
wózku. Nie m ogła sam a załatwić Selkirka, więc m oże wy naj ęła zabój cę.
Ale Mike m iał niepewną m inę.
– Coś m i tu nie pasuj e. Nie rozum iem , po co tak długo by z ty m czekała. Od wy padku m inęło
pięć lat, a od śm ierci j ej m ęża rok. Niby skąd m iała wiedzieć, że tam tego dnia Selkirk trafi do
szpitala? No i co z Yolande Prince? Przecież nie współdziałałaby z kim ś, kogo obwiniono za śm ierć
j ej m ęża.
– Masz racj ę – przy znała ostrożnie.
Mike m iał też j eszcze inne wątpliwości.
– I niby j ak udało j ej się dostać na pierwsze piętro i zam ordować Yolande? Przecież w j ej
bloku nie m a windy – dodał, a oczy m u pociem niały z em ocj i. – Oboj e widzieliśm y zwłoki.
Osoba na wózku inwalidzkim na pewno nie dałaby rady j ej udusić.
– Jest ty lko j eden sposób, żeby się upewnić. – Joanna zatrzasnęła za sobą drzwi do sali i
przekręciła klucz w zam ku. – Jedziem y do niej zaraz po odprawie, m oże coś się wy j aśni.
Odprawę zaplanowano wstępnie dopiero na wpół do j edenastej , żeby uszanować prawo do
niedzielnego odpoczy nku. Ale zanim Joanna podąży ła na salę przesłuchań, zadzwonił telefon. W
słuchawce odezwał się zadowolony głos Pugh.
– Mam tu w areszcie Galliniego – zakom unikowała. – Właśnie go przesłuchiwałam – dodała,
wy buchaj ąc swy m donośny m , szczekliwy m śm iechem . – Nie pierwszy raz zresztą. Niestety , za
wiele nam nie powiedział. – Przerwała, by nabrać tchu. – A j uż m iałam nadziej ę, że będę m ogła
podać wam rozwiązanie tej zagadki na talerzu i zaoszczędzić wam cennego czasu.
– A j est szansa, że się czegoś od niego dowiem y ?
– On sam za wiele nie wie – odparła Pugh. – Jednak coś niecoś j uż z niego wy ciągnęłam .
Joanna uśm iechnęła się i przy cisnęła słuchawkę m ocniej do ucha.
– No przecież nie chciał m ówić.
– Mam y swoj e sposoby – zaśm iała się głucho Pugh.
– Nie rozum iem …
– Daj spokój , j esteśm y ludźm i – uspokoiła j ą Pugh. – Wy korzy stałam twój pom y sł.
Proponowałam m u układy , negocj owałam i zapewniłam , że będzie m iał szansę odsiedzieć część
wy roku w swoj ej ukochanej Sy cy lii. Nie rozum iem ty lko, dlaczego woli tam tej sze więzienia od
naszy ch – dodała, wy raźnie zgorszona. – Sły szałam , że tam trzy m a się więźniów w nieludzkich
warunkach.
– Ale u nas wcale nie j est lepiej .
– Możliwe – rzuciła pośpiesznie Pugh. – No, ale do rzeczy : Gallini porozum iewał się ze
zleceniodawcam i listownie, podaj ąc ty lko num er skry tki pocztowej . Nie uwierzy sz, Piercy , ale on
m a nawet to nowe cacko, telefon kom órkowy , j ak prawdziwy biznesm en!
– A j ak się poznali?
– Z początku nie chciał m i powiedzieć, ale dość spry tnie to sobie wy m y ślili – wy j aśniła Pugh.
– Gallini odpowiedział na ogłoszenie w j akim ś m agazy nie dla zawodowy ch strzelców. W rubry ce
„kupię” zauważy ł wzm iankę o ty m , że ktoś w północnej Anglii poszukuj e ory ginalnego pistoletu
zam achowca, oferuj ąc za niego sporą sum ę pieniędzy . O dziwo, Gallini zrozum iał tę aluzj ę i
odpisał, że nie posiada ory ginalnego egzem plarza broni, ale j ego pistolet j est bardziej
nowoczesny i sprawny i kosztuj e dziesięć ty sięcy funtów. I nie podał adresu, ty lko num er tej
swoj ej kom órki…
– I kto oddzwonil? Kobieta czy m ężczy zna?
– Kobieta – fuknęla Pugh, ziry towana, że Joanna j ej przery wa. – Ta sam a, która w
poniedziałek rano zadzwoniła do niego z inform acj ą, że zaszła drobna zm iana i że Selkirka trzeba
zabrać ze szpitala. Powiedziała też, że j edna z pielęgniarek wpuści go boczny m wej ściem . Gallini
poj echał tam i przez całe popołudnie krąży ł po szpitalu w przebraniu. A nie m ówiłam ? – dodała z
dum ą.
– Jasny gwint – rzuciła Joanna.
Nie m ogła w to uwierzy ć i gdy ty lko słowa Pugh do niej dotarły , przy pom niała sobie o
śm ierci Yolande.
– A sły szała pani o kolej ny m zabój stwie? Zam ordowano pielęgniarkę, którą
przesłuchiwaliśm y krótko po ty m , j ak Selkirk zniknął ze szpitala.
– Tak – warknęła Pugh. – Ale to j uż nie by ła robota Galliniego. By ł wtedy w drodze do
Londy nu, żeby oddać wy naj ęte auto, fiata pandę. Doj echał tam przed dziewiątą i czekał, aż
otworzą. Nie uwierzy sz, ale nieźle się nam ęczy li, żeby potem wy czy ścić ty lne siedzenie z krwi –
zachichotała. – Co za brak finezj i, nie? Ale to nie on załatwił tę dziewczy nę, Piercy – dodała. – To
robota kogoś m iej scowego.
Joanna zm arszczy ła brwi.
– Jest pani pewna, że Gallini rozm awiał z kobietą?
– Z tego, co m ówi, to tak – odparła stanowczo Pugh. – A ta zam ordowana dziewczy na by ła
pielęgniarką w szpitalu?
– Tak, została uduszona.
– Aha – m ruknęła Pugh. – Czy li m iałam racj ę. To m usiał by ć ktoś m iej scowy .
– Na to wy gląda.
– Od razu wiedziałam , że ktoś wpuścił go do szpitala. Ślady na drzwiach przeciwpożarowy ch
ty lko to potwierdziły . I wiesz, co Gallini powiedział Selkirkowi? – dodała. – W obecności
pielęgniarki poinform ował, że przenoszą go na inny oddział. Ten Selkirk długo m y ślał, że Gallini to
sanitariusz. Dopiero w sam ochodzie Gallini przy stawił m u lufę do głowy i zakleił taśm ą usta…
Aha, i j eszcze j edno.
Joanna zeszty wniała.
– Chy ba wy starczy j uż ty ch potworności.
– To nie Gallini wy brał Gallows Wood, ty lko j ego zleceniodawcy . Uznali, że to idealne
m iej sce.
– Rozum iem . Dzięki za inform acj ę – odparła Joanna i nagle ogarnęła j ą ciekawość. – A j aki
on j est, ten Gallini?
– Jak na bezwzględnego zabój cę j est trochę m ało rozgarnięty – westchnęła Pugh. – Angielski
zna na ty le, żeby m niej więcej dogadać się za granicą. Ma chłodne spoj rzenie i j est pozbawiony
wszelkich em ocj i. Nie rozum ie, co to litość – dodała po chwili. – Takiem u nie m ożna przem ówić
do uczuć, bo po prostu ich nie m a. Rosły , barczy sty m ężczy zna, ponad m etr osiem dziesiąt
wzrostu, czarne włosy . Trochę podobny do tego twoj ego kolegi, sierżanta Korpanskiego. Sprawia
wrażenie kogoś, kto j edny m ciosem powali każdego na ziem ię, i źle m u patrzy z oczu, czego nie
m ożna powiedzieć o Korpansldm . Wierz m i, nie chciałaby ś spotkać go na ulicy nawet w biały
dzień.
Joanna odłoży ła słuchawkę, a w drzwiach poj awiła się głowa Mike’a.
– No, co z tą odprawą? – spy tał, zniecierpliwiony .
– Właśnie m iałam telefon od Pugh – wy j aśniła.
– A co? Znów przy j eżdża na wizy tę?
Pokręciła głową.
– Nie w naj bliższy m czasie.
– Uff! Całe szczęście.
– No wiesz! A m ówiła o tobie ty le m iły ch rzeczy . Masz j uż raport w sprawie tego listu?
– Jeszcze nie.
– To się pośpiesz, błagam cię.
Niespodziewanie odprawa przy niosła nowe rezultaty .
Podaj ąc naj nowsze inform acj e, Joanna zauważy ła wśród zebrany ch rosnący zapał. Okazało
się, że posterunkowy Tim m is też zdąży ł się czegoś dowiedzieć.
– Wczoraj by łem u Dustina Holloway a – oznaj m ił, nie kry j ąc zadowolenia. – Przy znał się, że
polował na borsuki. Niby nic nowego, ale j ak dotąd nie m ieliśm y żadny ch dowodów. Dopiero
wczoraj w j ego sam ochodzie znaleźliśm y m artwego borsuka. By ł nieźle pokiereszowany .
– Biedny borsuk – wtrąciła Joanna. – A czy Holloway zauważy ł w lesie coś podej rzanego?
Tim m is skinął głową.
– Mówi, że krótko po pierwszej w nocy z lasu wy szedł j akiś m ężczy zna. Wy soki, szczupły ,
ciem nowłosy . Wsiadł do sam ochodu…
– Niech zgadnę: pewnie do fiata pandy ?
– Tak. Holloway zapisał nawet num er. Trzeba przy znać, że spisał się na m edal. Straż
sąsiedzka by łaby zadowolona. – Podał Joannie kartkę papieru, a ona schowała j ą, notuj ąc w
pam ięci, by później sprawdzić num er z autem z wy poży czalni. – Holloway obiecał, że potwierdzi
wszy stko, j eśli wy cofam y oskarżenie przeciwko niem u.
Joanna popatrzy ła na niego bez m rugnięcia.
– Też m i coś – pry chnęła. – Szlachetny z niego człowiek, nie? Powiedz m u, żeby się wy pchał.
Nie pój dziem y na żaden układ. Odsiedzi za kłusownictwo z nawiązką, a do tego j eszcze wlepim y
m u karę za próbę przekupstwa.
– Spokoj nie, Jo – szepnął Mike, doty kaj ąc j ej ram ienia.
Zgrom iła go wzrokiem .
– Szlag m nie trafia – rzuciła. – Mam j uż serdecznie dość ty ch drobny ch cwaniaczków i ich
zakichany ch układów.
– A Gallini? Sam a proponowałaś Pugh, żeby zawarła z nim układ.
Spoj rzała na niego.
– Tak, ale to co innego. Szukam y prawdziwego zabój cy Selkirka, tego drania, który zapłacił
Galliniem u.
– Chwileczkę – Mike nie dawał za wy graną. – Zabój cą j est Gallini. Zleceniodawca ty lko
wy łoży ł forsę, ale sam by go nie zabił. To Gallini j est winny .
– A j ednak to nie on zabił Yolande Prince – odparła.
– I tu m asz racj ę – przy znał, posy łaj ąc j ej szeroki uśm iech.
Joanna zwróciła się do funkcj onariuszy w kącie sali:
– Przeszukaliście m ieszkanie Yolande Prince?
Pokiwali głowam i.
– I znaleźliście coś?
– Około południa sąsiadka obok sły szała, j ak Yolande Prince wchodziła do m ieszkania –
zakom unikował posterunkowy Jenkins.
Joanna skinęła głową.
– A więc to by ło krótko po ty m , j ak j ą przesłuchaliśm y . No i co dalej ? – spy tała.
– Podobno brała pry sznic. Ściany są cienkie i wszy stko sły chać – wy j aśnił. – A około drugiej
ktoś zadzwonił dzwonkiem . Trzy razy .
– No i co?
– Sąsiadka usy piała akurat dziecko i bała się, że hałas j e obudzi.
– A widziała, kto dzwonił?
– Nie.
– I co dalej ?
– Usły szała głosy . Rozm owa trwała j akieś dziesięć m inut. Mieli włączone radio i nie by ło
sły chać, o czy m m ówią, ale po paru m inutach ktoś widocznie j e wy łączy ł i zrobiło się cicho.
Joanna spoj rzała w stronę ekipy śledczej .
– Wiem , że wy m agam za wiele, ale czy na przełącznikach radia by ły j akieś odciski palców?
– Niestety , nie – odparł j eden z funkcj onariuszy . – Nic nie znaleźliśm y .
Wzięła głęboki oddech i zwróciła się znów do Jenkinsa:
– No i co potem ?
– Zrobiło się cicho, dziecko zasnęło, sąsiadka wy kąpała się i zaczęła oglądać telewizj ę.
Cieszy ła się, że wreszcie m a święty spokój .
– A m oże widziała, że ktoś wy chodził z m ieszkania obok?
– Chwilę po ty m , j ak wy łączy li radio, wy j rzała na kory tarz i zauważy ła, że ktoś zbiega po
schodach. Jakiś m ężczy zna w długim płaszczu i czapce z daszkiem . Widziała go ty lko z ty łu –
dodał przepraszaj ąco.
Joanna westchnęła.
– By ł wy soki czy niski?
– Wzrost około m etra sześćdziesięciu, średnia budowa ciała, koloru włosów nie by ło widać.
– I pewnie m iał wy soko podniesiony kołnierz, co?
Jenkins uśm iechnął się sm utno.
– Okej , dzięki – rzuciła. – To m usiał by ć zabój ca, ty m razem nie wy naj ęty z zagranicy , ty lko
ktoś m iej scowy , kto zrobił to z pobudek osobisty ch. Yolande na pewno go znała. I to właśnie on
wy naj ął Galliniego – dodała, wodząc wzrokiem po twarzach zebrany ch.
Dom opieki, gdzie m ieszkała Molly Frost, m ieścił się w m ały m , parterowy m budy nku. Drzwi
otworzy ła j akaś kobieta na wózku.
– Molly ? A, tak. – Poszli za nią j asny m , słoneczny m kory tarzem , na końcu którego by ły
zam knięte drzwi.
W który m ś z pokoj ów grało radio i Joanna usły szała m elodię j akiegoś hy m nu. Przy m knęła
powieki i przez chwilę m iała wrażenie, że znów j est m ałą dziewczy nką i wpatruj e się w
oświetlone słońcem witraże, a kiedy j uż otworzy ła oczy , poczuła sm akowity zapach niedzielnego
obiadu. Molly Frost siedziała w kolej ny m pokoj u, na wózku, i nagle Joanna zdała sobie sprawę z
ogrom u j ej cierpienia. Zrozum iała, że złam ana ręka w gipsie po zderzeniu z ciężarówką to nic w
porównaniu z ty m , co przeszła ta kobieta. Minęło j uż pięć lat, odkąd potrącił j ą sam ochód, ale
Molly wciąż cierpiała i by ła na to skazana przez resztę ży cia.
Twarz m iała wy krzy wioną z bólu, a na j edny m policzku widniała głęboka szram a. Na widok
policj antów kobieta wskazała na krzesła, z trudem poruszaj ąc ręką. Joanna spuściła wzrok i
spoj rzała na koc, leżący płasko na wózku. Ale Molly Frost by ła twarda i odważnie spoj rzała
Joannie w oczy .
– Inspektor Joanna Piercy ? – spy tała, zerkaj ąc na stertę gazet w kącie pokoj u.
Joanna skinęła głową.
– Dużo o pani czy tałam . Podobno nieźle sobie pani radzi z przestępcam i.
– Jak dotąd, m iałam chy ba szczęście – odparła Joanna powściągliwie. – Ale to śledztwo nadal
j est dla m nie zagadką.
– I dlatego przy chodzi pani do m nie? – Molly Frost spoj rzała py taj ąco na Joannę. Miała
ładne, brązowe, kręcone włosy . – Do beznogiej kobiety na wózku inwalidzkim ?
Joanna nic nie odpowiedziała.
Molly Frost wzięła głęboki oddech.
– Pani m oże m ówić o szczęściu, a j a j uż nie. I wcale m i nie żal tego Selkirka – dodała powoli.
– Wiem , że to by ła okrutna śm ierć, ale ten człowiek zniszczy ł ży cie ty lu ludziom , że trudno m u
współczuć. – Przełknęła nerwowo ślinę. – Odebrał nam wszy stko: Carterowie stracili córkę.
Rowena by ła naprawdę kochany m dzieckiem . A j a straciłam przez niego zdrowie i radość ży cia
– dodała. – Ale naj bardziej przeży ł to Michael…
Przerwała im pielęgniarka, która szy bkim krokiem weszła do pokoj u.
– Czas na m orfinę, Molly – oznaj m iła, m anipuluj ąc przy strzy kawce połączonej z cienką,
plastikową rurką.
Molly przy glądała się j ej beznam iętny m wzrokiem .
– Morfina złagodzi ból w m oim strzaskany m kręgosłupie – wy j aśniła spokoj ny m tonem .
Nagle w j ej oczach zabły snął gniew. – Ale to i tak nic w porównaniu z ty m , co przeszedł m ój
biedny Michael. – Popatrzy ła na Joannę, potem na Mike’a. – Czasam i pocieszam się ty m , że
wy skoczy ł z okna, by doświadczy ć tego co j a i przekonać się, j ak to j est ży ć w ciągły m bólu, z
połam any m kręgosłupem . Ale w głębi duszy wiem , że to nieprawda. Skoczy ł, bo chciał się zabić
– podsum owała, przy m y kaj ąc powieki. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem , a Molly Frost
rzuciła im cierpkie, ironiczne spoj rzenie. – Wniosłam potem oskarżenie i szpital wy płacił m i
odszkodowanie – dodała, przeły kaj ąc ślinę.
– A który adwokat prowadził tę sprawę?
Molly Frost wy krzy wiła twarz w gry m as.
– Na szczęście nie Selkirk – odparła. – To by ł ktoś z firm y prawniczej O’Donnell’s – dorzuciła
z zaciętą m iną. – Doradził m i, żeby m żądała odszkodowania, i zapewnił m i pom oc prawną.
– I ile pani wy płacili?
– Dwanaście ty sięcy – szepnęła Molly , usiłuj ąc powstrzy m ać em ocj e. – Ty le m ój Michael
by ł dla nich wart. Poczułam się tak, j akby ktoś uderzy ł m nie w twarz. – Zam rugała oczam i. Łzy
spły wały j ej po policzkach. – Ale chy ba nie przy szliście po ty , by wy słuchiwać m oich
dram atów, prawda? – Obrzuciła ich chłodny m , by stry m spoj rzeniem .
– Ty le pewnie j uż sam i wiecie.
Joanna skinęła głową.
Molly Frost spoj rzała j ej odważnie prosto w oczy .
– No więc po co przy szliście?
Joanna wy trzy m ała j ej spoj rzenie. Pochy liła się bliżej .
– Pani Frost, co łączy sam obój stwo pani m ęża z m orderstwem Selkirka?
– Nie wiedziałam , że te dwie sprawy m aj ą ze sobą coś wspólnego – odparła, zdziwiona.
– Właśnie próbuj em y to ustalić. – Joanna postanowiła nakłonić kobietę, by ta zrobiła następny
ruch. – A j ak pani m y śli?
– Bardzo chciałaby m w to wierzy ć – odparła Molly . – W końcu należało m u się za tę biedną
m ałą Rowenę, za m oj e kalectwo, a przede wszy stkim za Michaela. Ucieszy łaby m się, gdy by ta
parszy wa świnia zapłaciła za swoj e krzy wdy , ale niestety , nic nie wiem – przy znała, skubiąc koc,
który zwisał płasko zam iast nóg. Obróciła się na wózku twarzą do Joanny . – Niech pani sam a
powie, pani inspektor: czy nie chciałaby pani zem ścić się na człowieku, który spowodował
wy padek i złam ał pani rękę?
– A skąd pani o ty m wie?
– Czy tałam w gazecie. Niech m i pani powie: chciałaby się pani zem ścić czy nie?
Joanna zrozum iała, że j ej wy padek by ł niczy m w porównaniu z ty m , przez co przeszły te
dwie rodziny z winy Selkirka. Zaskoczona, pokiwała głową.
Molly nie spuszczała z niej wzroku.
– Selkirk został zastrzelony , prawda?
– Tak, przez płatnego zabój cę – wtrącił niedelikatnie Mike.
– I m y ślicie, że to j a go wy naj ęłam ?
Żadne z nich nic nie odpowiedziało. Molly oparła się na wózku.
– Rozum iem – rzekła powoli.
– Czy po sam obój stwie m ęża kontaktowała się pani z Yolande Prince?
Zam iast udawać, że nie wie, o kim m owa, Molly Frost przy taknęła.
– Biedaczka, chciała dla nas j ak naj lepiej – powiedziała, zerkaj ąc na Mike’a. – Rozm awiałam
z nią po śm ierci Michaela. By ła zdruzgotana. Twierdziła, że to j ej wina – dodała po chwili
zawahania.
– Bo nie podała m u leków?
Molly skinęła głową.
– Próbowałam j ej tłum aczy ć, że to nie przez nią Michael się zabił. Mówiła, że zrobi wszy stko,
żeby nam pom óc. No i dotrzy m ała słowa – dodała sm utno.
– Co pani m a na m y śli? – spy tała łagodnie Joanna.
Molly poruszy ła się nerwowo na wózku.
– Podobno by ła zam ieszana w zabój stwo Selkirka.
– Skąd pani wie?
– Carterowie m i m ówili, że znaleziono j ą m artwą w j ej m ieszkaniu, a wcześniej czy tałam , że
w nocy , kiedy zginął Selkirk, m iała dy żur w szpitalu, no i wy ciągnęłam wnioski. Carterowie to
dobrzy ludzie – dodała obronny m tonem . – Zaprzy j aźniłam się z nim i. Często tu do m nie
wpadaj ą, a kiedy nie m ogą przy j ść, to zawsze dzwonią. – Wskazała na telefon na szafce. – Ty le
razem przeży liśm y . By łam przy ich córce, kiedy … – Głos j ej się urwał i nie dokończy ła.
Joanna spoj rzała na Mike’a: siedział przy garbiony . Postanowiła zadać j eszcze j edno py tanie.
– A co pani m ąż napisał w pożegnalny m liście?
– To j uż nie pani interes – rzuciła Molly , ziry towana. – To są sprawy osobiste m iędzy m ną a
Michaelem i nikt nie m a prawa się do tego wtrącać. Zapewniam panią ty lko, że nie m am nic
wspólnego z zabój stwem Selkirka – dodała.
Siedzieli potem oboj e w biurze Joanny , popij ali kawę i om awiali każdego z podej rzany ch.
– Czy wiadom o j uż coś o ich kontach bankowy ch? ‘- Joanna zwróciła się do Mike’a z nadziej ą
w głosie.
– Nikt ostatnio nie przelał żadnej większej kwoty .
– Tak m y ślałam . To by łoby zby t naiwne – zauważy ła.
Pochy liła się do przodu i dłonią podparła podbródek.
– No i co sądzisz o tej Molly ?
Mike utkwił w niej swoj e ciem ne oczy .
– My ślisz, że m ogła wy naj ąć zabój cę?
Pokiwał głową.
– Całkiem m ożliwe – odparł powściągliwie.
– Właściwie to nawet nie m iałaby wy boru – konty nuowała Joanna. – Bo przecież sam a nie
m ogła go zabić.
– Ty lko po co tak długo z ty m zwlekała? – dziwił się. – Od j ej wy padku i sam obój stwa m ęża
m inęło j uż ty le czasu. Dlaczego zdecy dowała się dopiero teraz?
– Może czekała na przy pły w gotówki – zasugerowała Joanna. – Niedawno dostała
odszkodowanie.
– Ale to nie ona zabiła Yolande.
Joanna przy znała m u racj ę.
– I to m nie właśnie gry zie. Można by j ą podej rzewać, ale wiem , że to nie ona. Nie m iała
powodu. Cała j ej nienawiść skierowana by ła przeciw Selkirkowi, ale odniosłam wrażenie, że z
natury to dobra kobieta.
– Yolande nie brałaby w ty m udziału, gdy by Selkirk nie wy lądował w szpitalu z zawałem
serca. A poza ty m Pugh wspom inała coś o ty m , że Gallini nigdy nie zm ienia term inu zlecenia, a
w razie j akichkolwiek zm ian rezy gnuj e.
– Jakoś nie wy obrażam sobie, że Molly Frost i Yolande wspólnie uknuły plan, by wy straszy ć i
ukarać Selkirka. Czuj ę, że chodzi tu o j akąś wy szukaną zem stę, a Molly Frost j akoś m i do tego nie
pasuj e.
Przez chwilę oboj e m ilczeli.
– Za to Yolande tak – dodała Joanna po chwili.
Siedzieli, nie m ogąc zapom nieć widoku niskiej , tęgiej kobiety na wózku inwalidzkim ,
okaleczonej w wy padku i w duchu oboj e pragnęli wy kluczy ć j ą z kręgu podej rzany ch.
– My ślałam j eszcze o ty ch Carterach – zaczęła Joanna. – Ale Andy chy ba j est czy sty .
Pam iętasz, j ak powiedział, że sam chętnie zabiłby Selkirka, zam iast zlecić to kom uś innem u?
My ślę, że facet m ówił prawdę. Zrobiłby to pięć lat tem u, zaraz po śm ierci córki, nie zważaj ąc na
konsekwencj e, zam iast przy gotowy wać m isterny plan i angażować w to j akąś obcą pielęgniarkę.
Po co tak długo czekać, skoro czas leczy rany ?
– A j ego żona?
Joanna dopiła kawę i odstawiła filiżankę na biurko.
– Jasne, to m ogła by ć ona, ty lko j akim cudem zdoby ła te osiem ty sięcy ?
Mike wstał z m iej sca, zrobił kilka kroków i zatrzy m ał się przy biurku. Zawsze czuła się
skrępowana, gdy j ego krzepka sy lwetka górowała nad nią.
– Na litość boską, m oże j ednak by ś usiadł! – rzuciła, ziry towana. – Wkurzasz m nie, kiedy tak
łazisz tam i z powrotem j ak ty gry s w klatce.
Opadł posłusznie na fotel.
– A j a nie rozum iem , j ak m ożna m y śleć na siedząco – odparł obronny m tonem . – Spój rz na
siebie: nic nie robisz, ty lko siedzisz i bawisz się ołówkiem .
Postukała się w czoło.
– Bo j a pracuj ę głową – zaśm iała się. – Może tego nie widać, ale to bardzo intensy wna praca.
Uśm iechnął się ty lko szeroko.
– Słuchaj , Mike, weźm y to na logikę – zaczęła. – Ten, kto zaplanował to całe zabój stwo, m usi
by ć bezwzględny m draniem . Yolande by ła dla niego ty lko środkiem do celu i gdy j uż wy konała
swoj e zadanie, postanowił się j ej pozby ć. To m usi by ć ktoś wy j ątkowo podły , o silny m
charakterze.
– Taki j ak Pritchard?
Skrzy wiła się.
– Dziadek Tony ? Wcale by m się nie zdziwiła, gdy by to on wy naj ął m ordercę – przy znała. –
Wy gląda m i na kogoś, kto nie lubi brudzić sobie rąk. Zastanawiam się ty lko, j ak m u się udało
nam ówić Yolande Prince do pom ocy przy wy prowadzeniu Selkirka ze szpitala. Poza ty m , czy
Yolande tak po prostu wpuściłaby go do m ieszkania?
– Raczej nie.
– Właśnie. Nawet się nie znali. No i co Pritchard by z tego m iał?
– Wdowę po Jonathanie i j ej forsę.
Jego słowa przekonały Joannę.
I do tego j eszcze wiedział, że Selkirk trafił do szpitala.
– A więc to nasz główny podej rzany ?
– A j ak m y ślisz?
– Sam j uż nie wiem – nachm urzy ł się Mike. – Jakoś nie chce m i się wierzy ć, że to on tak
spry tnie wszy stko zaplanował.
– Mnie też nie. No więc kogo j eszcze m am y ?
– Całą rodzinę Selkirków – odparł powoli. – Żonę, sy na i sy nową.
– Ty le że żonie Selkirka niczego nie brakowało. Skoro m iała pieniądze i m ogła robić, co j ej się
ży wnie podoba, to po co m iałaby planować zabój stwo m ęża?
– Może z czy stej nienawiści – zaśm iał się Mike.
– Rzeczy wiście, dobry powód – przy znała, posy łaj ąc m u szeroki uśm iech. – I zdaj e się, że
korzenie tej nienawiści sięgały bardzo głęboko.
– Co m asz na m y śli? – popatrzy ł na nią py taj ąco.
– Sam a j eszcze nie wiem – odparła szczerze. – Po prostu m am j akieś niej asne przeczucie.
– Ale Sheila Selkirk sam a przy znała, że nie m a zam iaru opłakiwać m ęża.
– Niby tak, ale czasam i ludzie skłonni są m anipulować półprawdam i, by leby ty lko ukry ć
swoj ą winę.
– Nie rozum iem .
– Sheila dała nam ty lko do zrozum ienia, że za nim nie przepadała, ale ani słowem nie
wspom niała o nienawiści.
– No, racj a.
– I j ego sy n też nie – ciągnęła. – Mówił ty lko, że oj ciec budził w nim strach, za to j ego
ciężarnej żonie Selkirk by ł całkiem oboj ętny , a przy naj m niej takie odniosłam wrażenie.
– Co innego Sheila. Oboj e j ą wy chwalali…
– Bo liczą na j ej pom oc.
Mike przy taknął ruchem głowy .
– No i j est j eszcze nasz uroczy pan Wilde – dodała Joanna.
– Dlaczego on? – zdziwił się nagle Mike.
– Może m iał nadziej ę, że po śm ierci partnera wy dział przestępstw gospodarczy ch um orzy
dochodzenie przeciwko ich firm ie – wy j aśniła.
– Daj spokój , to słaby argum ent – zaprotestował.
– Tak, wiem – westchnęła i spuściła wzrok. – Ale m am y j eszcze j ego córeczkę o urodzie lalki
Barbie – dodała po chwili, podnosząc wzrok.
– A co ona takiego zrobiła? – Mike uniósł brwi.
– Pom y śl ty lko, Mike. To ona m ogła wszy stko zaplanować. Naj pierw zwodziła staruszka, żeby
wy ciągnąć od niego forsę, a potem ściągnęła Galliniego i zleciła m u m orderstwo. Całkiem
m ożliwe, że ten ostatni anonim to też j ej sprawka, a Yolande też raczej wpuściłaby j ą do swego
m ieszkania. No i j ak ci się podoba m oj a teoria?
– Rzeczy wiście, to m a sens. Załóżm y , że panna Wilde by ła kochanką Selkirka. O rany , i tego
właśnie naj bardziej nie znoszę – j ęknął. – Ta praca zaczy na pozbawiać m nie wiary w ludzi, a
zwłaszcza w kobiety .
Jego słowa wy raźnie j ą ubawiły .
– Wiesz, j a to chy ba nawet by m chciała, żeby m oj a teoria z panną Wilde się sprawdziła!
– Ale z ciebie sady stka.
– A w ogóle j ak ona m a na im ię?
– Nie pam iętasz? – zaśm iał się Mike. – Sam antha.
– No tak. A j ak to wszy stko razem widzisz?
– Nieźle – odparł. – Jak na kobietę z ręką w gipsie, naprawdę nieźle kom binuj esz.
– W takim razie j utro m usim y j echać do paru m iej sc – postanowiła.
Mike podszedł do drzwi.
– Odwieźć cię do dom u? – spy tał.
Pokręciła głową.
– Jeszcze trochę tu posiedzę i pom y ślę.
– O pannie Wilde?
– Nie, o Selkirku.
Cicho zam knął za sobą drzwi.
Przez chwilę siedziała bez ruchu. Selkirk m usiał by ć naprawdę podły m ty pem , podsum owała
w m y ślach. Niszczy ł wszy stko na swoj ej drodze. Zruj nował ży cie dwóm rodzinom i uniknął kary ,
bo m y ślał, że j est spry tny . Tam tego dnia, gdy na pasach przed szkołą przej echał m ałą Rowenę
Carter, nie m iał naj m niej szy ch wy rzutów sum ienia. Nie obchodziło go zabite dziecko ani j ego
rodzina – bał się ty lko o własną skórę. Z Yolande Prince łączy ło go bardzo niewiele. Yolande by ła
wzorową pielęgniarką, ukochaną córką i przy zwoitą dziewczy ną, ale sam obój stwo Michaela
Frosta pozostawiło głęboki uraz w j ej psy chice i zaburzy ło j ej sposób m y ślenia do tego stopnia, że
dała się złapać w pułapkę. To Selkirk by ł sprawcą całego zła, a Yolande zapłaciła swoim ży ciem
za to, że ktoś zagrał na j ej em ocj ach i zrobił z niej kozła ofiarnego.
Ale kto m ógł posunąć się do czegoś takiego?
Tego popołudnia na kom endzie panowała niety powa cisza. Joanna siedziała sam a pośród
uporządkowany ch biurek i pusty ch ekranów m onitorów. Otaczały j ą ty lko sterty dokum entów i
zapisany ch tablic – pozostałości po karkołom ny m śledztwie. Świadom ość, że Matthew na cały
dzień poj echał do Eloise, potęgowała w niej poczucie odosobnienia. Przechadzaj ąc się m iędzy
rzędam i biurek, Joanna walczy ła z narastaj ącą w niej sam otnością, aż wreszcie zadzwoniła po
taksówkę i poj echała do dom u.
Nie by ł to j ednak naj lepszy pom y sł. W dom u przez cały wieczór towarzy szy ły j ej niepokój i
rozdrażnienie. Sprawną ręką zdołała j edy nie zaparzy ć wodę na kawę, bo przy gotowanie kolacj i
przekraczało j ej m ożliwości.
Zastanawiała się, co będzie, gdy zdej m ą j ej gips. Tak bardzo się do niego przy zwy czaiła, że
od pewnego czasu przestał j ej ciąży ć i zawadzać, a obraz kół rozpędzonej ciężarówki powoli
zacierał się w j ej pam ięci. W ferworze pracy przy śledztwie j ej powy padkowy uraz zszedł na
dalszy plan i bała się, że kiedy znów wsiądzie na rower, przy kre wspom nienia powrócą.
Włączy ła telewizor i trafiła akurat na j akąś kom edię, która oderwała j ą od ponury ch m y śli.
Wy piła dwa kieliszki czerwonego wina i po półtorej godziny zm ógł j ą sen, ale w łóżku wierciła się
i kręciła, a po głowie tłukły j ej się różne m y śli: to o wy padku, to o zabój stwie Selkirka, to o
zam ordowanej pielęgniarce. Około drugiej w nocy usiadła w końcu na łóżku, długo nie m ogąc
zasnąć.
Rano o wpół do dziewiątej zj awił się niezawodnie Mike i naty chm iast wy czuł, że coś j ą gnębi.
– No, m ów, o co chodzi – nalegał, gdy j uż wsiedli do wozu.
– O tę wesołą wdówkę Sheilę – odparła poważny m tonem . – Wciąż nie daj e m i spokoj u. Nie
rozum iem , dlaczego została z Jonathanem , zam iast zwy czaj nie się z nim rozwieść. To
wy kształcona kobieta i wcale nie by ła na niego skazana, a dla sy na nie m usiała tego robić.
– To j ak m y ślisz, dlaczego?
– Jedy ny sensowny powód to pieniądze i przy zwy czaj enie do luksusu – odparła. – Nie m am
wprawdzie na to żadny ch dowodów, ale za to m ogę podać całą m asę przekonuj ący ch
argum entów przeciwko niej . Wpadłam na to dziś o drugiej w nocy .
Zaśm iał się.
– No i co? Doznałaś olśnienia i rozwiązałaś naszą zagadkę?
Ale Joanna pokręciła sm utno głową.
– Raczej wy ciągnęłam nowe wnioski. Zdaj e się, że Sheila j akoś z nim wy trzy m y wała, dopóki
Jonathan nie znalazł sobie j akiej ś kochanki. Musiał j ą nieźle zaskoczy ć, bo tego się po nim nie
spodziewała. No i zaczęła się bać, że po ty ch wszy stkich latach m oże wszy stko stracić.
– Sam nie wiem – przy znał niepewnie Mike. – Mam wrażenie, że Sheila Selkirk j est zby t
inteligentna na to, by posłuży ć się płatny m zabój cą. Taka kobieta j ak ona uży łaby trucizny ,
uszkodziłaby m u sam ochód czy coś w ty m rodzaj u – dorzucił bez przekonania.
Joanna spoj rzała na niego, wy raźnie rozbawiona.
– Zaczekaj , psy chologia to przecież m oj a działka.
– Tak j est – zgodził się z przekąsem . – To pani inspektor wie wszy stko, a j a j estem ty lko
skrom ny m sierżantem .
Przechy liła głowę na bok, nie wiedząc do końca, ile prawdy m ieści się w j ego na pozór
niewinny ch żartach, ale j ego skupiona twarz nie zdradzała żadny ch em ocj i.
– Mam y kilka ważny ch tropów, które trzeba j eszcze dokładnie zbadać – oznaj m iła spokoj ny m
tonem .
– Na przy kład co?
– Ten ostatni list. Po co go napisano? Czy m ogła go wy słać Sheila Selkirk? A w ogóle to gdzie,
do diabła, j est ten raport?
– Spokoj nie, znaj dę go. – Położy ł j ej dłoń na ram ieniu. – Ty lko nie wy ciągaj pochopny ch
wniosków.
– No wiesz, skoro po trzech latach Selkirk tak się przej ął, że dostał zawału…
– Może to ty lko zbieg okoliczności.
– Och, daj spokój , Mike – rzuciła, zrezy gnowana. Nie m iała ochoty się z nim wy kłócać. – A
Yolande? Czy dała się w to wrobić ty lko dlatego, że by ła niewinna i naiwna? – Joanna skrzy wiła
się. – Jakoś nie chce m i się wierzy ć, że by ła na ty le głupia, by zgodzić się na udział w porwaniu
pacj enta. A więc dlaczego?
Mike wzruszy ł ty lko ram ionam i.
– Na pewno nie m ożna zwalać na nią całej winy . Niby skąd m iała wiedzieć, że szy kuj e się
m orderstwo? – Spoj rzała na Mike’a. – Ta Sheila m ogła wszy stko zaplanować, ale Yolande nie
by łaby taka głupia, żeby dać się w to wrobić. – Joanna przy wołała w pam ięci szczery , poczciwy
wy raz twarzy dziewczy ny .
Mike nic nie odpowiedział, ty lko cudem om inął j akieś zaparkowane auto, którego pasażer
nagle otworzy ł drzwi.
– A poza ty m j est j eszcze parę inny ch rzeczy , który ch nie rozum iem – ciągnęła Joanna.
Mike spoj rzał na nią ukradkiem .
– Na przy kład co?
– Na przy kład to, skąd Andy Carter wiedział, że zabój ca kazał Selkirkowi klękać.
Mike zeszty wniał nagle.
– I dlaczego u Carterów brakuj e na ścianie j ednego z portretów Roweny .
Znów wzruszy ł ram ionam i.
– O rany , m oże po prostu trzeba by ło wy m ienić ram ę albo szkło.
– Możliwe.
– Dlaczego sam a ich o to nie spy tasz?
– Chy ba będę m usiała – przy znała, kręcąc głową z niedowierzaniem . – Pom y śl ty lko, Mike,
siedzim y nad ty m j uż prawie cały ty dzień, a tak niewiele wiem y .
– Ale przy naj m niej m am y j uż Galliniego.
Joanna skrzy wiła się.
– To Pugh go m a, a nie m y . Gdy ty lko tu przy j echała, od razu wiedziała, że to on. To j uż nie
nasza zasługa.
Wy raźnie zasm ucony spy tał:
– No dobrze, to dokąd teraz?
– Do Selkirków. Złoży m y im nieoczekiwaną wizy tę.
Na podj eździe do dom u Selkirków stały trzy sam ochody : j aguar Pritcharda, peugeot Sheili i
stary citroen Justina. Joanna i Mike z trudem się przez nie przecisnęli.
– Wy gląda na to, że facet gustuj e w drogich cackach – zauważy ła Joanna, m uskaj ąc ręką
j aguara.
– I wszy scy się nagle zj echali – dorzucił cierpko Mike. – Jakby j akaś rodzinna im preza. Do
diabła, wierzy ć się nie chce!
– Może m aj ą j akąś naradę rodzinną.
Jesienne słońce oświetlało stary dom , odbij aj ąc się w oknach ciepły m radosny m blaskiem .
Drzwi wej ściowe by ły lekko uchy lone. Mike zapukał lekko, po czy m oboj e weszli do środka.
W salonie rzeczy wiście odby wała się narada rodzinna. Pritchard i Sheila siedzieli na sofie,
Justin w kącie, Teresa przy pianinie, a m ała Lucy na podłodze na sam y m środku pokoj u. To
właśnie ona pierwsza dostrzegła funkcj onariuszy . Popatrzy ła na nich poważny m wzrokiem , ale
nic nie powiedziała. Wtedy Sheila Selkirk zauważy ła j akiś ruch przy drzwiach i zdziwiona,
odwróciła głowę.
– Chy ba państwo nie sły szeli, j ak pukaliśm y – odezwała się Joanna łagodny m tonem .
W pokoj u zapanowała krępuj ąca cisza. Wszy scy nagle zam arli j ak na stopklatce.
Nie by ło sły chać nawet oddechu dziecka.
Po chwili odezwał się Pritchard.
– Wy baczcie, ale… – zaczął, szy kuj ąc naprędce j akieś kłam stwo, ale Sheila Selkirk, j ak
zwy kle, nie owij ała w bawełnę.
– Nie uwierzy cie, co zrobił ten parchaty gnoj ek – rzuciła i nie czekaj ąc na reakcj ę, dodała: –
Zaskarżę ten cholerny testam ent.
Joanna dom y śliła się, o co chodzi.
– A więc Jonathan Selkirk zm ienił testam ent? – spy tała, przekonana, że ty lko to m ogłoby
wy prowadzić Sheilę z równowagi.
Sheila Selkirk zerknęła na nią podej rzliwie.
– A skąd pani wie?
– Po prostu zgadłam .
O dziwo, następny odezwał się Justin, sapiąc ciężko przez nos.
– Nie dość, że oj ciec ginie, brutalnie zam ordowany , to teraz j eszcze kpi sobie z nas zza grobu
– zaj ęczał, wy rzucaj ąc w górę ręce, aż dziecko się skuliło ze strachu.
– Może ktoś m i wreszcie wy j aśni, co się stało – wtrąciła szy bko Joanna.
– Wie pani, kom u ten podły drań zapisał wszy stkie pieniądze? – spy tała Sheila Selkirk.
Joanna uniosła brwi.
– Tej zarozum iałej , wy tapetowanej zdzirze – sy knęła. – Jakim prawem ta wredna, zakłam ana
dziwka przy stawiała się do m oj ego m ęża! Niech j ą ty lko dorwę!
Mike zrobił krok naprzód.
– I co wtedy , pani Selkirk? Co j ej pani zrobi?
Po raz pierwszy dostrzegli na j ej twarzy zawahanie, j akby nagle zdała sobie sprawę z tego, co
właśnie powiedziała. Szy bko j ednak się opanowała.
– Zaskarżę ten testam ent – powtórzy ła. – Nic m nie nie obchodzi, że j ej oj ciec j est
prawnikiem . Ja też znam się na prawie. – Zerknęła gniewnie na Joannę. – Proszę sobie wy obrazić,
pani inspektor, że m ój m ąż zapisał wszy stkie swoj e pieniądze tej m ałej j ędzy Wilde, która podaj e
się za j ego kochankę. – Przerwała, rozglądaj ąc się po salonie. – Dzięki Bogu, że m am j eszcze
rodzinę – dodała cicho z niespodziewanie dum ną m iną.
W tej sam ej chwili Teresa Selkirk ciężko podniosła się z m iej sca, podeszła do Sheili, obj ęła j ą
ram ionam i i przy tuliła policzek do j ej twarzy .
Joanna m iała wrażenie, że ogląda j akiś spektakl teatralny , w który m kiepscy aktorzy sztucznie
odgry waj ą kochaj ącą się rodzinkę. Wszy stko to trąciło m anipulacj ą. Ty lko kto tu kim m anipuluj e,
zastanawiała się w duchu.
Wtedy znów odezwał się Justin.
– Ty le ostatnio przeszliśm y – zaczął, ocieraj ąc ręką czoło. – Sam i widzieliście, w j akich
warunkach m usiałem m ieszkać z żoną i córką. Na szczęście m am a zgodziła się, żeby śm y
zam ieszkali u niej – dodał.
Sheila przy taknęła ruchem głowy .
– A kiedy będzie j uż po wszy stkim , Tony i j a weźm iem y ślub – oznaj m iła, spoglądaj ąc czule
na Pritcharda.
Ten spuścił wzrok na podłogę.
– Naj pierw zabój ca pani m ęża m usi stanąć przed sądem – wtrąciła Joanna. – Dopiero wtedy
będzie po wszy stkim , pani Selkirk – dodała, wy raźnie zadowolona, bo zwracanie się do Sheili po
nazwisku sprawiało j ej dziwną przy j em ność.
Sheila Selkirk uśm iechnęła się wy niośle.
– Podobno j uż go m acie. To j akiś Włoch, prawda?
– Tak, pani Selkirk, ale nie m am y j eszcze tego, kto go wy naj ął – odparł Mike. – No i wciąż
szukam y zabój cy Yolande Prince.
– No tak, to ta pielęgniarka – rzuciła Sheila, znudzona.
– Właśnie – zauważy ła Joanna.
W oczach Sheili przem knął j akiś dziwny bły sk. Przełknęła nerwowo ślinę.
– Ale przecież – zaczęła, poiry towana – sam i widzieliście ten list, który przy prawił Jonathana
o zawał. Już przedtem takie dostawał. Chodziło o tę biedną dziewczy nkę, którą kiedy ś potrącił –
przy znała, a pozostali skinęli zgodnie głowam i.
– Badam y każdy ślad – zapewniła Joanna spokoj nie. – A skoro j uż tu j estem , to m uszę zadać
państwu to py tanie: gdzie by liście w zeszły wtorek?
– W dom u – odparła Sheila. – Sam a pani dobrze wie, że siedziałam tu przez cały dzień i
czekałam na wiadom ość o m ężu. – Słowa przy chodziły j ej z trudem .
– A pan, panie Selkirk?
– By łem w pracy . Widziało m nie tam wiele osób.
– Na przy kład kto? LouLou? – spy tał Mike, nie m ogąc opanować uśm iechu.
– Ona i parę inny ch osób – odparł wy niośle.
A więc edukacj a w pry watny ch szkołach nie poszła na m arne, podsum owała w duchu
Joanna. Justin Selkirk m iał w sobie coś z despoty . Po raz drugi Joanna dostrzegła w nim j ego oj ca i
znów doznała tego sam ego niem iłego wrażenia co przedtem .
Teresa strząsnęła do popielniczki popiół z papierosa.
– Ja by łam wtedy w szpitalu na badaniach – dorzuciła cicho.
– A o której m iała pani te badania, pani Selkirk?
– O j edenastej , ale przeciągnęły się na cały dzień. Proszę spy tać położnej . – Zdusiła
papierosa i posłała funkcj onariuszom taj em niczy uśm iech.
– A pan, panie Pritchard?
Zaśm iał się, zażenowany .
– Grałem w golfa. Naj pierw j edna partia, potem lunch i następna partia. Mam na to wielu
świadków.
Joanna zm arszczy ła czoło. Ciekawe, j ak ten Tony Pritchard zarabia na ży cie, pom y ślała.
– A dlaczego py ta pani o wtorek, skoro m ój m ąż został porwany ze szpitala w poniedziałek
wieczorem ? – dociekała Sheila.
– We wtorek rano zam ordowano pielęgniarkę – wtrącił Mike. – To by ło krótko po ty m , j ak z
nią rozm awialiśm y .
Joanna przy j rzała się ich twarzom . Wszy scy patrzy li na nią wy czekuj ąco, czuj ni j ak lisy ,
które sły szą w dali j azgot psów gończy ch i są gotowe w każdej chwili rzucić się do ucieczki.
Nawet m ała Lucy podniosła się z m iej sca i stała, pochy lona lekko do przodu, j akby czekała na
j akiś sy gnał.
Joannie przy szła do głowy pewna m y śl: skoro każde z nich nienawidziło Selkirka i ży czy ło m u
śm ierci, to czy któreś zdoby łoby się na opłacenie zabój cy ? Czy Justin Selkirk, zgarbiony ,
nerwowy m ężczy zna o pobladłej twarzy i drgaj ący ch powiekach, chciał dokuczy ć oj cu
anonim owy m listem ?
Joanna powiodła wzrokiem po pokoj u i spoj rzała na Teresę o twarzy świętej Madonny , której
ręce obej m owały łono z nienarodzony m dzieckiem . Czy w swej nienawiści do teścia nie m iała
dla niego ani odrobiny współczucia, gdy ten dostał zawału, ty lko naty chm iast powiadom iła
zabój cę, by udał się do szpitala? A dum na, pewna siebie Sheila Selkirk, która m iała kontrolę nad
wszy stkim oprócz własnego m ałżeństwa?
A Tony Pritchard, który lubi drogie rzeczy , choć nie wiadom o, skąd bierze na nie pieniądze?
Jedno by ło pewne – że w tej rodzinie nikt nikogo nie zdradzi. Łączy ła ich j akaś silna, solidarna
więź. Nawet m ała Lucy siedziała cicho na podłodze, wpatrzona w Joannę oczkam i wielkim i j ak
spodki.
Joanna zastanawiała się, co m ogłoby ich rozdzielić. Może j eśli w grę wchodziłby własny
interes każdego z nich, to łatwiej by łoby ich poróżnić, m y ślała.
– A czy znali państwo Michaela Frosta? – zary zy kowała.
– Nie, nie znaliśm y go – rzuciła gniewnie Sheila w im ieniu całej rodziny . – Ale wiem y , kim
by ł. To m ałe m iasto, pani inspektor. Złe wieści szy bko się rozchodzą. Po j ego sam obój stwie w
m ediach znów huczało o sprawie Carterów, a w prasie poj awiło się pełno krzy kliwy ch
nagłówków. To by ła kolej na straszna tragedia – dodała, kręcąc głową. – Znaliśm y go ty lko z
nazwiska, nie m ieliśm y okazj i go poznać – ciągnęła beznam iętny m głosem , pozbawiony m
wszelkich em ocj i, nie zdradzaj ąc cienia współczucia dla zm arłego i j ego trudnej sy tuacj i, za którą
winę ponosił j ej m ąż.
Joanna zrozum iała, że nic tu po niej i postanowiła skończy ć rozm owę.
– No cóż, dziękuj ę wam wszy stkim – rzuciła pogodnie. – To by ło bardzo ciekawe spotkanie.
Po wy j ściu z dom u Selkirków siedzieli w wozie przez całe pięć m inut.
– Ty le czasu w plecy , niech to szlag – rzucił Mike.
– No wiesz, Mike! – Uniosła drwiąco brwi. – Tego się po tobie nie spodziewałam .
Dowiedzieliśm y się przecież ty lu nowy ch rzeczy , na przy kład, kom u Jonathan Selkirk zapisał
pieniądze.
– No i co nam to daj e?
– Mam y kolej ny trop, który trzeba zbadać. Zapalił silnik.
Budy nek firm y prawniczej Selkirk & Wilde ze swoj ą elegancką fasadą w sty lu georgianskim
wy glądał równie im ponuj ąco j ak w dniu ich pierwszej wizy ty .
– Nawet do głowy by m i nie przy szło, że taka profesj onalna firm a m oże by ć zam ieszana w
j akieś m achloj ki – zauważy ł Mike.
– To ty lko kolej ny dowód na to, że pozory m y lą – odparła Joanna, pchnięciem otwieraj ąc
drzwi.
Naj wy raźniej śm ierć współpartnera nie odbiła się negaty wnie na interesach. W holu
naprzeciwko biurka Sam anthy siedziało j uż dwoj e klientów.
Ty m razem zam iast czarnego, żałobnego ubrania dziewczy na m iała na sobie czerwoną
spódnicę m ini i m nóstwo złotej biżuterii. Rzuciła Joannie wy zy waj ące spoj rzenie.
– Sły szałam , że odziedziczy ła pani fortunę, pani Wilde – zaczęła Joanna. – Gratuluj ę! Czy
m ożem y porozm awiać na osobności?
Dziewczy na zam rugała nerwowo oczam i i nagle wy dała się dużo m łodsza i lekko
onieśm ielona. Ciekawe, czy j ej kochany tatuś dopom ógł szczęściu, zastanawiała się w duchu
Joanna. Sam antha ty m czasem zaprowadziła ich do j akiegoś niewielkiego pom ieszczenia.
– Niech nam pani powie, j aką sum ę pani odziedziczy ła?
– Nie wiem . Nie m am poj ęcia – odparła, patrząc na Joannę niewinny m wzrokiem . – Nawet
do głowy m i nie przy szło… Ani przez chwilę. To dla m nie kom pletny szok.
– Nie wątpię.
Dziewczy na zrobiła nadąsaną m inę, wy krzy wiaj ąc swe bły szczące, czerwone wargi i w
j ednej chwili j ej ładna buzia zm ieniła się w groteskową m askę. Joanna obserwowała j ą bardzo
uważnie. To nie uroda, pom y ślała, to sztuczny blichtr. Ta dziewczy na j est strasznie nienaturalna,
a taka forsa to dla niej wszy stko. Sam antha znów zam rugała.
– A co pani Selkirk… – zaczęła.
– No właśnie. Pani Selkirk nie darzy pani sy m patią – dopowiedziała Joanna.
– Twierdzi, że zabawiała się pani z j ej m ężem – dorzucił z ty łu Mike.
Dziewczy na zrobiła oburzoną m inę.
– To nieprawda – zaprotestowała. – To kom pletna bzdura. Między nam i nigdy nic nie by ło.
– A m oże to by ł ty lko niewinny flirt? – drąży ła uparcie Joanna. – Taka drobna kokieteria?
– Nie m a pani prawa j ej o to posądzać – odezwał się m ęski głos.
W drzwiach zj awił się Rufus Wilde. Miał groźną, zaciętą m inę, j ak na prawnika przy stało.
– To są insy nuacj e.
– Ja ty lko tak z czy stej ciekawości – odparła Joanna. – Bo niby z j akiego powodu Jonathan
Selkirk zapisał pana córce wszy stkie swoj e pieniądze? – spy tała wprost, nawet nie siląc się na
delikatny ton. – Czy m sobie zasłuży ła na taką nagrodę?
– Ty lko nie ty m tonem , pani inspektor – zagrzm iał Wilde, m rużąc oczy . – Jonathan bardzo
polubił m oj ą Sam anthę. By liśm y m u bliżsi niż j ego własna rodzina.
– Polubił? – Mike zacisnął szczękę. – Ja też polubiłem wiele osób, ale nawet nie przy szłoby m i
do głowy zapisy wać im w spadku pieniądze.
Joanna odkaszlnęła znacząco.
– Drodzy państwo – zaczęła, uświadam iaj ąc sobie, że czeka j ą konfrontacj a z kolej ną rodziną.
Wiedziała, że bez względu na konsekwencj e, oj ciec i córka będą trzy m ali się razem . Zastanawiała
się ty lko, czy to ty powa cecha prawników. – To bardzo podej rzana sprawa, że Jonathan Selkirk
zapisał pani wszy stkie pieniądze, skoro łączy ła was j edy nie przy j aźń. Przy pom inam wam , że tu
chodzi o podwój ne m orderstwo.
Wilde popatrzy ł na córkę.
– Czy pani wiedziała, że pan Selkirk zam ierzał zapisać pani pieniądze?
Dziewczy na pokręciła głową, rzucaj ąc oj cu przelotne spoj rzenie, j akby szukała u niego
aprobaty , a ten niepostrzeżenie skinął głową.
– A gdzie państwo by li w zeszły wtorek rano?
– W firm ie – odparli niem al j ednogłośnie.
Rufus Wilde odchrząknął nerwowo.
– Przez chorobę Jonathana m ieliśm y m nóstwo pracy – wy j aśnił. – Ktoś m usiał zaj ąć się
sprawam i firm y .
– No tak, rzeczy wiście – przy znała Joanna, m ierząc Rufusa Wilde baczny m spoj rzeniem . –
Przecież wy dział przestępstw gospodarczy ch depcze wam po piętach. Panie Wilde, j eśli pani
Selkirk zaskarży testam ent, to j akie m a szansę na to, by wy grać sprawę? Niech m i pan powie
szczerze, w końcu j est pan prawnikiem .
Wilde odkaszlnął.
– Córka j est skłonna pój ść na ugodę… – zaczął.
– I zam knąć usta pani Selkirk? – dorzuciła szorstko Joanna. – Proszę odpowiedzieć na m oj e
py tanie.
– W świetle prawa każdy testam ent j est ważny , chy ba że istniej ą dowody na to, że j ego autor
by ł niezrównoważony psy chicznie – wy recy tował.
Joanna dostrzegła na j ego twarzy wy raźny niepokój , który sprawiał j ej dziwną saty sfakcj ę.
Dobrze m u tak, pom y ślała.
– A czy Jonathan Selkirk by ł niezrównoważony psy chicznie? – spy tał oschle Mike.
Wilde popatrzy ł po nich i otworzy ł usta, ale zaraz j e zam knął.
– Aha, rozum iem – rzuciła Joanna przy j azny m tonem . – Jak w j apońskim przy słowiu: nie
widzę, nie sły szę i nie m ówię nic złego. Ale oboj e wiem y , panie Wilde, że Selkirk spisał testam ent
w pełni władz um y słowy ch, a pan doskonale wie, że w sądzie nie da się go podważy ć.
Wilde skinął głową.
– Przy puśćm y , że żona Selkirka zażąda połowy , a wy odpalicie j ej j akąś sy m boliczną sum kę,
by leby ty lko nie poszła do sądu – ciągnęła Joanna, czuj ąc, że zm usza swój m ózg do pracy po
godzinach. – A pana córka pracuj e tu ty lko j ako sekretarka i nie odpowiada za m achloj ki w firm ie.
Spry tnie pan to wy m y ślił – dodała oboj ętnie. – Chy ba że wy dział przestępstw gospodarczy ch
zdąży ł j uż przej ąć akty wa Jonathana Selkirka…
– Proszę posłuchać. – Wilde by ł wy raźnie zdenerwowany , a Joanna posłała Mike’owi
przelotny , trium fuj ący uśm iech. – Jonathan m ógł zrobić ze swoim i pieniędzm i, co m u się ży wnie
podobało. Postanowił zapisać j e m oj ej córce. Długo razem pracowali i darzy ł j ą ogrom ną
sy m patią.
Dziewczy na m rugała nerwowo oczam i i patrzy ła po ich twarzach, usiłuj ąc nadąży ć za tokiem
rozm owy .
– Kiedy został spisany ten testam ent, panie Wilde?
– Miesiąc tem u – odparł niepewnie.
– Rozum iem . No cóż, bardzo panu dziękuj ę za pom oc.
– Czy to j uż wszy stko? – spy tał. – Mam sporo pracy .
– Tak, to wszy stko – odparła Joanna. – I niech pan uważa na wy dział – rzuciła na odchodny m .
– Podobno są j ak lwy : lubią bawić się swoj ą ofiarą, zanim j ą zj edzą. – dodała, nie odwracaj ąc
głowy .
I wy szła, zadowolona, zostawiaj ąc za sobą rozkoły sane drzwi. Stam tąd udali się z powrotem
na kom endę.
Joanna usiadła za biurkiem , a przy niej Mike i Dawn Critchlow.
– Coś m i j uż świta w głowie – oznaj m iła – ale potrzebuj ę j eszcze paru szczegółów. Macie j uż
raport biegły ch z badania tego listu, który Selkirk dostał na kilka godzin przed śm iercią?
Mike podał j ej j akiś dokum ent.
– Przy szedł dziś rano – oznaj m ił. – List wy drukowany został na innej drukarce niż listy
Carterów. Taka j est oficj alna opinia biegły ch.
– Świetnie – ucieszy ła się Joanna. – Na to właśnie liczy łam .
Oboj e spoj rzeli wy czekuj ąco na Dawn.
– Nasi chłopcy zaj rzeli do spraw m aj ątkowy ch Justina Selkirka. Okazuj e się, że pół roku tem u
sprzedał dom .
– Po ty m , j ak j ego kredy t przerósł cenę nieruchom ości – m ruknął Mike, ale Dawn m iała dla
nich w zanadrzu kilka zaskakuj ący ch inform acj i.
– Wcale nie – odparła. – Miał trzy dzieści ty sięcy długu, a dom sprzedał za trzy dzieści osiem
ty sięcy .
Joanna otworzy ła usta ze zdziwienia.
– Co? – wy j ąkała, przy wołuj ąc w pam ięci ciasną, obskurną przy czepę.
– Nie wiem – odrzekła Dawn – ale posterunkowy Phil Scott twierdzi, że na j ego koncie
brakuj e ty ch ośm iu ty sięcy .
– No, no – m ruknął Mike z zadowoleniem . – A więc m am y ptaszka.
Joanna rzuciła m u ostrzegawcze spoj rzenie.
Dawn zawahała się, po czy m ciągnęła dalej :
– Chcę wam coś pokazać. Kupiłam to w kiosku.
I rzuciła na biurko j akieś czasopism o kobiece, na okładce którego widniała ładna, roześm iana
buzia dziecka. Na fotografii napisane by ło: Pięcioletnia Rowena Carter – kolej na ofiara pij anego
kierowcy , a pod spodem czarny m i literam i: Uciekł z m iej sca wy padku, ale los okazał się
sprawiedliwy . Czy taj dalej na stronie…
Joanna podniosła głowę.
– To ten brakuj ący portret ze ściany . Już teraz wiem , po co go zdj ęli.
Otworzy ła czasopism o na podanej stronie. Arty kuł podpisany by ł nazwiskiem Ann Carter, a
obok zam ieszczono zdj ęcie zrozpaczonej m atki w obj ęciach m ęża. Joanna dwa razy przeczy tała
tekst. By ł napisany w nieco zj adliwy m tonie z nutą wy niosłości, ale autorka nie pałała nienawiścią
czy żądzą zem sty . U dołu strony by ło zdj ęcie Selkirka i krótki opis tego, co zaszło w Gallows
Wood, a w ostatnim zdaniu podsum owano, że „dostał to, na co zasłuży ł”.
Joanna wróciła do okładki czasopism a i zauważy ła aktualną datę. Zam y ślona, podała j e
Mike’owi, a on przeczy tał arty kuł bez słowa. Po chwili Joanna wstała, zdj ęła kurtkę z oparcia
krzesła i narzuciła j ą na ram iona. Nauczy ła się j uż radzić sobie z ręką w gipsie, która z każdy m
dniem ciąży ła j ej coraz m niej .
– No, to przy naj m niej wiem y j uż, co się stało z brakuj ący m portretem – podsum owała. – To
niesam owite. Odkąd by liśm y u Carte-rów po raz pierwszy , m iałam j akieś dziwne przeczucie –
dodała, ale ani Mike, ani Dawn nie m ieli poj ęcia, o czy m m ówi. Wy czy tała to w ich oczach. –
Ale wy pewnie i tak nic nie rozum iecie. Chodź, Korpanski, zapraszam cię na lunch. Okazałeś się
naprawdę niezły m szoferem .
Gdy by li j uż w drzwiach, zadzwonił telefon. Joanna wahała się, czy odebrać, ale poczucie
obowiązku zwy cięży ło.
– Czy to pani inspektor Joanna Piercy ?
– Tak. Witam , panie Prince.
Mówił donośny m , stanowczy m głosem . Widocznie nie chciał okazy wać sm utku po stracie
córki. Ludzie różnie reaguj ą po śm ierci bliskich, pom y ślała Joanna.
– Chcem y się wy powiedzieć w im ieniu naszej córki – zaczął. – W gazetach piszą o niej różne
rzeczy .
Joanna odparła, że nie warto nawet kom entować tekstów z prasy brukowej . Dziennikarze to
cwane sztuki, podsum owała w m y ślach. Nic dziwnego, że gdy ty lko dowiedzieli się o śm ierci
Yolande, naty chm iast zwietrzy li sensacj ę i zaczęli snuć dom y sły , a tacy to j uż dobrze wiedzą,
j akich uży ć słów, by zwy kłe przy puszczenia zabrzm iały j ak fakty .
– Nasza córka nigdy by tego nie zrobiła – ciągnął Price. – Za dobrze j ą znaliśm y . Opiekowała
się troskliwie każdy m swoim pacj entem , bez względu na j ego przeszłość. Nie m iała żadny ch
uprzedzeń do inny ch ludzi…
Joanna usiłowała dopatrzy ć się w j ego słowach uczuć kochaj ącego oj ca, którego nie stać na
obiekty wną ocenę, ale głos Prince’a nie zdradzał żadny ch em ocj i – on po prostu stwierdzał fakty .
– Zam iast winić naszą córkę za porwanie pacj enta – m ówił dalej – powinniście przy j rzeć się
bliżej inny m , którzy by li wtedy na dy żurze. Z naszej córki zrobiono kozła ofiarnego – dodał
wy niośle.
– No i co o ty m sądzisz, Mike? – spy tała, kiedy wy słuchał j ej relacj i.
Na biurku piętrzy ły się przed nią akta sprawy , kom puter by ł włączony , a Joanna właśnie
skończy ła przeglądać kolej ny raz zeznania. Mike słuchał w zam y śleniu.
– Jeśli oj ciec Yolande m ówi prawdę, to chy ba wszy stko zm ienia, co? – zasugerowała.
Powoli skinął głową.
Pochy liła się do przodu, opieraj ąc się łokciem o czasopism o, aż na okładce zrobiło się
wgłębienie.
– Wy gląda na to, że j esteśm y j uż bardzo blisko. Musim y j eszcze raz wpaść do Carterów,
m oże wreszcie coś się wy j aśni, a potem trzeba om ówić parę rzeczy .
Mike podniósł się z m iej sca, a j ego wy soka sy lwetka pochy liła się nad Joanną.
– Już prawie m am y ich w garści – orzekła.
Ściągnął brwi tak m ocno, że niem al zetknęły się nad j ego nosem .
– A m am y j akieś dowody ?
– Nastawim y ich przeciwko sobie i wy gadaj ą się ze strachu.
W sam o południe Em ily Place świeciło pustkam i – wokół nie by ło ani ży wego ducha i
panowała m artwa cisza.
Ty lko z dom u num er czternaście dobiegały j akieś odgłosy .
Andy Carter stał na drabinie i m alował okno na piętrze. Zauważy ł ich z góry .
– Kiedy dacie nam wreszcie święty spokój , do cholery ? – krzy knął.
– Mam y ty lko dwa py tania, panie Carter. Zszedł z drabiny , ale nie zaprosił ich do środka.
– Przy chodzicie tu i rozdrapuj ecie rany – rzucił, urażony . – Odkąd zaczęliście nas dręczy ć,
Ann nie m oże spać.
– My rozdrapuj em y rany ? – spy tała Joanna spokoj nie. – To nie m y zabiliśm y Selkirka. Za to
m usim y badać każdy ślad, dopóki nie znaj dziem y sprawcy . Nie m am y innego wy j ścia. Rozum ie
pan?
Carter zam rugał.
– Chy ba rozum iem . Taką j uż m acie pracę. No, to o co chcieliście spy tać?
– Skąd pan wie, że zabój ca kazał Selkirkowi klękać?
To py tanie wy raźnie go zdenerwowało. Zaczął niespokoj nie wodzić wzrokiem po ich
twarzach.
– No m ów, Carter – ponaglił go Mike.
Ale m ężczy zna zacisnął wargi.
– W takim razie poj edzie pan z nam i na kom endę.
– Nie, błagam ! Muszę tu zostać… Ann się wścieknie, j eśli nie zastanie m nie w dom u…
Czekali, aż się uspokoi.
– Mój kolega często tam tędy chodzi – wy krztusił wreszcie. – Widział zwłoki. Mówił, że Selkirk
leżał na boku ze związany m i rękam i. Miał ugięte kolana.
Joanna wzięła głęboki oddech. Powoli wszy stko zaczęło składać się w j edną całość.
– A czy ten pana kolega nie nazy wa się przy padkiem Holloway ?
– Tego nie m ogę powiedzieć – odparł obronny m tonem . – Ale przy sięgam , że m ówię prawdę
– dodał, odwracaj ąc się ty łem .
Joanna czekała, aż zrozum ie swój błąd, i po chwili Carter spoj rzał na nią.
– A to drugie py tanie?
– Czy w ciągu ostatnich pięciu lat kupiliście nową drukarkę?
Zrobił gwałtowny wdech.
– Błagam , zostawcie nas w spokoj u – j ęknął.
– A gdzie j est teraz pana żona, panie Carter?
– W pracy . A niby gdzie m a by ć?
To by ł niezwy kły widok: Ann stała przy przej ściu dla pieszy ch w j askrawozielonej kam izelce,
trzy m aj ąc w ręce wielki lizak z napisem UWAGA – DZIECI. Obserwowali j ą przez chwilę,
dobrze wiedząc, po co to robi.
Przy przej ściu zebrała się grupka dzieci. Ann Carter czekała j eszcze. Powoli nadj echał j akiś
sam ochód, a ona wciąż czekała. Inny kierowca j echał za nim rozpędzony m autem . Przy śpieszy ł,
j akby nie m iał zam iaru się zatrzy m ać. Pędził w stronę pasów. Wtedy Ann zebrała dzieci i
odważnie weszła na j ezdnię. Sam ochód zatrzy m ał się z piskiem opon, a kierowca pokazał
środkowy palec znad kierownicy .
Ann Carter ty lko się uśm iechnęła, a dzieci bezpiecznie przeszły na drugą stronę.
Joanna i Mike poczekali na nią na chodniku.
Na ich widok zasępiła się.
– Po co tu przy szliście?
Joanna obserwowała j ą bez słowa.
Kobieta popatrzy ła na funkcj onariuszy , po czy m odwróciła głowę w stronę przej eżdżaj ący ch
aut i m atek z dziećm i przy przej ściu dla pieszy ch.
– Muszę tam j uż pój ść – oznaj m iła.
Joanna położy ła j ej dłoń na ram ieniu.
– Nie, teraz pój dzie pani z nam i.
Mike wezwał przez radio policj anta, by zapewnić bezpieczeństwo na przej ściu dla pieszy ch i
wraz z Joanną zawieźli Ann na kom endę. Nie broniła się ani nie protestowała i, o dziwo, nie prosiła
nawet, by zawiadom ić j ej m ęża, j akby wcale nie obchodziło j ej , że Andy m oże się o nią
niepokoić. Patrząc na j ej szczupłą, napiętą twarz, Joanna i Mike wiedzieli, że Ann m y śli ty lko o
córce. Po półgodzinie kobieta przerwała m ilczenie.
– Widziałam , j ak zabiera go karetka – oznaj m iła nagle ściszony m głosem .
– Tak też m y ślałam – przy znała Joanna.
To przeczucie dręczy ło j ą j uż od j akiegoś czasu.
– A wcześniej wy słała pani list?
W odpowiedzi przekrzy wiła głowę.
– Żeby przy pom nieć m u o Rowenie?
Przy taknęła, patrząc na Joannę w osłupieniu. Łzy ciekły j ej po policzkach.
– Chciałam , żeby wiedział, że to za nią.
– I tak długo odkładała pani pieniądze?
Ann Carter uśm iechnęła się.
– Czekałam , aż los sam zadecy duj e, czy pierwszy zginie on, czy j a – odparła spokoj ny m
tonem . – Ży cie j est j ak loteria. – Pokręciła sm utno głową. – A m nie by ło wszy stko j edno, bo i tak
nie m am j uż po co ży ć – dodała, podnosząc wzrok na Joannę.
Ta dotknęła lekko j ej ram ienia.
– Załatwim y pani adwokata, pani Carter – rzekła.
Mike ruszy ł za nią kory tarzem .
– No i co z ty m i listam i?
– Napisała j e wszy stkie, ty le że ten ostatni wy drukowała na innej drukarce. Uży ła nawet ty ch
sam y ch słów. Zdrowy rozsądek bij e na głowę nawet naj bardziej szczegółowe eksperty zy , Mike.
– I tę pielęgniarkę też załatwiła?
Joanna odwróciła głowę i spoj rzała m u w oczy .
– Nie żartuj – skwitowała.
– No więc j eśli nie ona, to kto?
Zaczekała, aż wej dą do j ej biura, by m óc spokoj nie rozm awiać za zam knięty m i drzwiam i.
– O’Sullivan – odparła wreszcie. – Połasił się na forsę i wpuścił Galliniego, a potem bał się, że
Yolande pokoj arzy fakty i go wy da.
– Ale po co to zrobił? – spy tał Mike, opadaj ąc na krzesło.
– Jak to, po co? – zdziwiła się. – Też m i py tanie! – pry chnęła lekkim tonem , czuj ąc, j ak
wreszcie schodzi z niej napięcie. – Dla forsy , oczy wiście. Carterowie przy j aźnili się z Frostam i i
na pewno odwiedzali Michaela w szpitalu, a więc m usieli znać O’Sullivana i Yolande, skoro ci
pracowali na oddziale. Kiedy Selkirk dostał list, Ann czekała gdzieś na zewnątrz, ale na widok
karetki wpadła w panikę i szy bko powiadom iła Galliniego o zm ianie planu, a potem skontaktowała
się z O’Sullivanem i wy naj ęła go do pom ocy . Niestety , O’Sullivan okazał się dość spry tny i
przewidział, że ktoś wy kry j e udział osób trzecich w porwaniu Selkirka, i uznał, że zabój stwo
Yolande odciągnie od niego uwagę policj i, bo wszelkie podej rzenia padną na nią. Przez chwilę
daliśm y się nawet na to nabrać. Naprawdę nieźle to sobie wy m y ślił.
Mike nie spuszczał z niej wzroku.
– A j akie m am y dowody ? – spy tał.
W odpowiedzi powtórzy ła to, co przedtem :
– Nastawim y ich przeciwko sobie i wy gadaj ą się ze strachu. – Zerknęła w stronę drzwi. –
Kiedy Ann Carter usły szy całą prawdę o Yolande, to na pewno wszy stko wy śpiewa, bo w
przeciwieństwie do O’Sullivana ta kobieta przy naj m niej m a j akieś sum ienie – stwierdziła z
przekonaniem . – Zastanawia m nie ty lko j edno: co, do diabła, Justin Selkirk zrobił ze swy m i
pieniędzm i?
– Niech zgadnę – zaśm iał się Mike.
Spoj rzała na niego, zaciekawiona.
– No, to m ów.
– Pam iętasz te rusztowania na budy nku j ego szkoły ? Założę się, że poży czy ł pieniądze na
rem ont… na prośbę LouLou. – Wy powiadaj ąc to im ię, zawsze usiłował stłum ić śm iech, ale nie
ty m razem .
Po chwili z biura Joanny dały się sły szeć niekontrolowane wy buchy śm iechu. Inni
funkcj onariusze spoj rzeli po sobie.
– Chy ba nareszcie rozgry źli tę sprawę – podsum owała Dawn Critchlow.
Kilka ty godni później Joannie zdj ęto gips. Ręka wy glądała j akoś nieswoj o, blado i m izernie.
Joanna z trudem poruszy ła nadgarstkiem . Postanowiła, że j uż j utro wsiądzie na rower.
W ten ciepły , słoneczny j esienny dzień kom enda świeciła pustkam i. Większość policj antów
zaangażowany ch w śledztwo wzięła sobie wolne, żeby odpocząć po ciężkich nadgodzinach.
Joanna zastała ty lko Mike’a. Siedział przy biurku, popij aj ąc kawę, i przeglądał zeznania.
– To trochę za m ało, żeby wnieść oskarżenie – stwierdził. – Nie m am y dość silny ch
dowodów. O’Sullivan nie przy znaj e się do winy , a zeznania Ann Carter nie wy starczą.
– Spokoj nie, Mike. Mam y wy druki rozm ów telefoniczny ch. Ann kontaktowała się z Gallinim z
budki na końcu ulicy , ale do O’Sullivana nieopatrznie zadzwoniła z dom u. Znam y dokładną
godzinę i czas ich rozm owy i m ożem y to wy korzy stać przy j ego przesłuchaniu. My ślę, że to się
nam przy da.
– Oby ś m iała racj ę, Jo – odparł, spoglądaj ąc na j ej ram ię. – No, nie m asz j uż gipsu!
– Ale za to m am rękę. – Przy siadła na krawędzi biurka, uśm iechaj ąc się lekko. – Pom y śl
ty lko: przez ty le lat planowała zem stę na człowieku, który wy m igał się od kary za zabicie j ej
córki… Rodzicielska m iłość nie zna j ednak granic – dodała nieśm iało.
Mike utkwił w niej swoj e ciem ne oczy i obserwował, j ak bawi się długopisam i na biurku.
– Chodzi ci o Rowenę Carter? – spy tał m im ochodem . – Czy m oże o Eloise Levin? – dodał,
patrząc przez okno gdzieś w dal. – Bo z tobą to nigdy nie wiadom o.
– O j edną i drugą – odparła oboj ętnie, unikaj ąc j ego wzroku. – Nie wiedziałam , że z m iłości
do dziecka m ożna zabić – dodała po chwili zawahania.
Po j ego wy j ściu podniosła słuchawkę.
Przy pom niał j ej się pewien hotelik, który widziała w zeszły m roku przy szosie nieopodal
Stratford-upon-Avon – szesnastowieczny zaj azd z m uru pruskiego, serwuj ący królewskie dania, z
łóżkam i z baldachim em w pokoj ach. Uznała, że to idealne m iej sce na weekend we dwoj e, i
wy kręciła num er.
– Chciałaby m zarezerwować dwuosobowy pokój na przy szły weekend.
Odkładaj ąc słuchawkę, poczuła wielką ulgę.
Naj gorsze m iała j uż za sobą.
Priscilla Masters
***