Masters Priscilla Joanna Piercy 2 Małe krzywdy



Przekład:

AGNIESZKA KLONOWSKA

Tytuł oryginału:

CATCH THE FALLEN SPARROW

Copyright © 1996 by Priscilla Masters

Copyright © for the Polish edition by „C&T', Toruń 2007

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Klonowska

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK

Skład i łamanie:

KUP „BORGIS”

Toruń, tel. (0-56) 654-82-04

ISBN 978-83-7470-089-4

Wydawnictwo „C&T”

ul. Św. Józefa 79,

87-100 Toruń, tel./fax (0-56) 652-90-17.

Toruń 2007. Wydanie I.

Druk i oprawa:

Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp, z o.o.

ul. Mickiewicza 15,

87-200 Wąbrzeźno.

Powieść tę dedykuję moim rodzicom, którzy wpoili mi zamiłowanie do literatury, a także doktorowi Terry'emu Frenchowi, patologowi z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oraz jego bardzo zdolnym pracownikom ‒ Alanowi i Paulowi ‒ jako wyraz uznania dla ich nieocenionej pomocy.

Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię.

Mt 10, 29

1.

Skała przypominała kształtem ludzką głowę, a na tle jaskraworóżowego nieba o zmierzchu odznaczał się wyraźnie jej profil: wielkie, wypukłe czoło, nierówny, hakowaty nos i granitowy podbródek, skierowany ku dołowi, na podnóże góry. Wyrzeźbiły ją siły natury: wiatr, deszcz, słońce i mróz, który wyżłobił w grani głębokie szczeliny. Było tam straszliwie zimno i niebezpiecznie, wokół rozciągały się bezkresne wrzosowiska, stok góry pokrywała grząska ziemia. Nie było tam żadnych oznakowanych szlaków. Okolicę przecinała tylko jedna samotna droga. Tamtego chłodnego poranka, który zwiastował pierwsze zimowe przymrozki, nie było to odpowiednie miejsce na wędrówki. Tu, na samym szczycie góry, wiatr bezlitośnie smagał granitową twarz, która trwała nieruchomo i tylko oko mrugało do przejeżdżających. Było to złudzenie spowodowane figlem natury ‒ za szparą imitującą oko krył się bowiem ogromny głaz i mijający górę podróżni mieli wrażenie, że oko zamyka się i otwiera.

Zwykle o tej porze nie było tu żywego ducha ‒ śpiewały tylko skowronki, od czasu do czasu przeleciała jakaś pustułka, tu i ówdzie przemknął zając, gronostaj czy łasica, ale ani śladu człowieka.

Tamten ranek jednak należał do wyjątków.

Gdy różowe niebo musnęły złociste odcienie wschodzącego słońca, w wilgotne powietrze wdarł się dym, rozsiewając wokół swąd palonego mięsa. Nad szczytem góry unosiła się cienka, niebieskawa smużka, a dziwny zapach wdzierał się do wnętrza jaskini.

Był chłodny, wrześniowy świt, czwarta rano.

Bynajmniej niewłaściwa pora ani miejsce na posiłki przy ognisku.

Po samotnej drodze sunęły ciężarówki, podskakując na wybojach, a ich lśniące, czarne maski przecinały szarą, monotonną przestrzeń. W jednej

z nich młodzi mężczyźni śmiali się i rzucali jeden drugiemu tubkę farby do kamuflażu.

No i jak wyglądam? ‒ Gary wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zrobił sobie jedną grubą smugę na policzku, a drugą, jeszcze grubszą, pod oczami, po czym chwycił swój karabin, naciągnął kaptur i spojrzał na pozostałych. Każdy z nich wyglądał teraz inaczej: groźnie i wojowniczo.

Gary wydał z siebie zwierzęcy ryk młodego, dorosłego samca, drapieżnika spragnionego łowów... i żądnego krwi. Od razu poprawił mu się humor, więc chwycił kolegę mocno za ramię, wpijając mu paznokcie w ciało.

No, Tom, gotowy do akcji? ‒ Zaśmiał się, ukazując przerwę między górnymi zębami ‒ lukę po siekaczu wybitym przez jednego z wartowników.

Gary oparł się wygodnie w siedzeniu, odwrócił głowę i przez tylną szybę wozu obserwował zanikającą w dali wąską wstęgę drogi. Czuł już dobrze mu znany dreszcz emocji. Ćwiczenia w drużynach należały do jego ulubionych. Tropienie wroga wyzwalało w nim adrenalinę. Pozostali jechali z tyłu i właśnie zbliżali się do podnóża góry. Tym razem to właśnie tamci byli wrogami. A szeregowy Gary Swinton stawiał wrogów wyżej niż przyjaciół. Celem tego ćwiczenia było dotrzeć niezauważonym na sam szczyt góry, aż do Mrugającego Oka. Chłopaki z drużyny A musieli więc wczołgać się na brzuchach po stoku z jednej strony, a z drugiej wdrapywała się drużyna B. Zwycięzcy wydawali z siebie krzyk i dźgali pokonanych bagnetem w żebra.

Ciężarówka zahamowała gwałtownie, a sierżant zerwał się z miejsca i stanął przed nimi w bojowej pozie, z rozstawionymi nogami i dłońmi na kolbie karabinu.

A teraz, głupie gnojki, słuchać mnie!!! ‒ zaryczał.

Zawsze porozumiewał się krzykiem. To był jedyny ton, na który było go stać. Nie wiedział, co to szept czy uprzejmy ton. Jego głos pozbawiony był wszelkiego ciepła. Krzyczał nawet do swoich dzieci i do żony pewnie też, zwłaszcza gdy chciał się do niej dobrać.

Dzielimy się na dwie drużyny. Drużyna A wspina się na szczyt od strony zachodniej, a drużyna B od wschodniej. Wszystko jasne? ‒ Rozejrzał się podejrzliwie. ‒ wszystko jasne?!!!

Mruknęli przytakująco. Siedzieli w napięciu, czekając na sygnał do akcji.

Temu, kto pierwszy wejdzie na sam szczyt, stawiamy dziś wieczorem trzy piwa. Jasne?

Jasne.

Wzrok sierżanta przebiegł kolejno po wszystkich, zapamiętując każdą twarz, aż zatrzymał się na Swintonie.

I niech tylko zobaczę, że walisz któregoś kolbą albo pięściami, to masz miesiąc paki. Zrozumiałeś, Swinton?

Gary spojrzał spode łba gdzieś w dal, na poszarpane, czarne granie i na profil głowy z Mrugającym Okiem.

Sierżant uderzył go po ramieniu. ‒ Rozumiesz, Swinton? Spróbuj któregoś tknąć, a rozwalę cię na miazgę.

Oddech Gary'ego stał się szybki i ciężki, ale szeregowiec skinął głową.

No. I nie próbować mi tu żadnych sztuczek... ‒ Powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach, a dłoń zacisnęła mu się na kolbie karabinu. Nie musiał nic więcej mówić. Każdy z obserwujących go żołnierzy nie miał najmniejszych wątpliwości, że sierżant nie zawaha się go użyć, a jego silny cios, wymierzony wprawnym ruchem w tył głowy, spowoduje zawroty i mdłości przez kolejne dni.

Ziemia była grząska i wilgotna, wiał przenikliwy wiatr, błoto kleiło się do butów, które zapadały się w miękkie podłoże aż po same kostki. Cała okolica spowita była bladym, szarawym blaskiem świtu, który zwiastował kolejny ponury dzień. Słońce wyjrzało na chwilę znad horyzontu i natychmiast schowało się za gęstymi, ciemnymi kłębami chmur. Swinton spojrzał na wierzchołek góry i zaczął obmyślać plan. Aby dostać się na sam szczyt, trzeba będzie wczołgać się na brzuchu po żlebie.

Tom też zadarł głowę i wpatrywał się w urwisko.

Gdyby nie te cholerne karabiny... ‒ szepnął.

Swinton odwrócił się i spojrzał na niego.

Tylko mi tu nie jęcz ‒ syknął przez zęby. ‒ Ruszaj naprzód i schyl głowę, do cholery. A jak karabin ci zawadza, to go zdejmij i zostaw.

Cha, cha. Bardzo zabawne.

Swinton spojrzał w górę, na sam szczyt urwiska.

No, to przestań jęczeć. Jesteśmy żołnierzami i musimy mieć przy sobie broń, a jeśli ci się tu nie podoba, to jazda do kuchni. Z chochlą będzie ci lżej, jak cholera!

Tom skulił się, a ciemne smugi farby na jego bladej twarzy jakoś nie nadawały mu upragnionego wizerunku macho.

Swinton spojrzał na niego. Miał ogromną ochotę mu przyłożyć.

Mocno zacisnął pięści, wpijając paznokcie w dłonie. Jednak opanował się i myślami wrócił do planu zdobycia szczytu.

Sierżant rzucił rozkaz drużynie B i przeciwnicy schowali się za skały. Mieli mundury khaki, pomalowane twarze i liście przyczepione do hełmów, dlatego trudno było ich zauważyć, ale Swinton dobrze wiedział, gdzie się kryją.

Na ziemię, sukinkoty jedne.

Sierżant kopnął Toma w tyłek, a tamten upadł na twarz i jęknął cicho.

Reszta upadła natychmiast po nim. Rozległ się brzęk uderzających o ziemię karabinów.

Sierżant tymczasem pochylił się jeszcze i zajrzał Swintonowi prosto w twarz.

Ruszaj na górę, padalcu.

Swinton ruszył naprzód. Czołgał się na brzuchu, podpierając się łokciami i kolanami. Był to łatwiejszy szlak, prowadzący wzdłuż niższego stoku, ale nagromadzona w kałużach i strumieniach woda sięgała aż po kolana. Jednak z pochyloną nisko głową i w barwach ochronnych można było wspiąć się tędy tak, by pozostać niezauważonym. Kto wie, może kiedyś, w Północnej Irlandii albo w jakimś innym niespokojnym miejscu, dobry kamuflaż uratuje im życie.

Swinton podczołgał się jeszcze parę metrów po żlebie. Wzrok miał wymierzony w hakowaty nos granitowej głowy i w stojącą za nią czarną skałę, wypatrując najmniejszego ruchu na tle szarego nieba. Powoli, centymetr po centymetrze, sunął naprzód, nie zważając na przenikającą wilgoć ani na głośne sapanie podążającego za nim Toma. Pełzał po owczych bobkach, z twarzą przy ziemi, a karabin uderzał go po plecach. Nie patrzył na boki ani nie oglądał się za siebie, jednak doskonale słyszał, jak inni z tyłu przedzierają się przez wrzosy. Brnął w chlupoczącym błocie, wypatrując, czy na szczycie przy skalnej głowie nie pojawił się nikt z drużyny przeciwnej, ale nie dostrzegł żadnego ruchu ‒ wszyscy żołnierze wciąż jeszcze wspinali się na szczyt.

Po wczołganiu się na jakieś trzy czwarte wysokości góry Swinton zatrzymał się i pociągnął nosem: wiatr niósł ze sobą wyraźny swąd spalenizny. Leżąc bez ruchu, znów pociągnął nosem, po czym odwrócił głowę.

Ej, Tom ‒ odezwał się przejętym tonem. ‒ Czujesz?

Tom wziął głęboki wdech.

Coś się piecze ‒ odparł. ‒ Chyba mięso. ‒ Zmarszczył czoło, a po chwili zachichotał nerwowo. ‒ Gary ‒ dodał niepewnie ‒ jest piąta rano, prawie przez całą noc lało i straszny tu ziąb.

Przerwał, jakby nie miał ochoty dalej mówić, ale po chwili znów się odezwał, tym razem przyciszonym głosem, przerywając co słowo:

Zjadłoby się... coś... z grilla... ‒ Ostatnie słowa nie tyle wymówił, co wydyszał spiesznie.

Swinton przymrużył oczy. Skądś już znał ten zapach. Szybkimi wdechami chwytał powietrze.

Z grilla? ‒ powtórzył. Patrzył niespokojnym wzrokiem, który dziwnie kontrastował z wymalowaną w tygrysie pasy twarzą. Zadarł głowę i gapił się w górę z otwartymi ustami. Chcąc ukryć swój niepokój, zaśmiał się szyderczo z kolegi. ‒ Kto o tej porze przychodziłby tu na grilla, Tom? ‒ spytał stłumionym głosem.

Ale niezbyt bystry Tom nie zrozumiał ironii w pytaniu Swintona.

Przecież wyraźnie czuję ‒ upierał się ‒ że ktoś tu piecze mięso.

Swinton przyjrzał się uważnie skale na szczycie, której ciemny, kanciasty kształt odznaczał się na tle nieba, pokrytego ciężkimi, deszczowymi chmurami. Następnie powiódł wzrokiem w stronę doliny, aż wreszcie spostrzegł unoszącą się nieco smużkę dymu, skąd widocznie docierał dziwny swąd. Była tam głęboka szczelina w skale, która ciągnęła się w dół aż do samej drogi. To stamtąd właśnie roznosił się po stoku niebieskawy dym, a wraz z nim zapach spalenizny. W dole coś płonęło. Był mroczny poranek, więc Swinton wytężył wzrok, dłonią przysłonił oczy i mocno wyciągnął szyję, żeby lepiej widzieć. Najpierw ujrzał zwinięte, osmalone ubranie...

Lekceważąc rozkaz pozostania w ukryciu i zachowania ciszy, szeregowy Gary Swinton natychmiast zerwał się na równe nogi, rzucił karabin i wydał z siebie piskliwy krzyk, który zdawał się rozbrzmiewać echem tak długo, dopóki żołnierz nie dotarł do palącej się sterty ubrań.

Ogłupiały i oszołomiony Tom ruszył za nim, nie mając pojęcia, co się dzieje. Zrozumiał dopiero wtedy, gdy zbiegli na dół, a Swinton zdjął kurtkę i rzucił ją na płonące ciało dziecka.

*

Inspektor Joanna Piercy zamknęła drzwi na zamek, zdjęła krótkie spodenki, koszulkę i tenisówki, po czym opłukała nad zlewem twarz i ręce i osuszyła się wyblakłym ręcznikiem. Sięgnęła na półkę po dezodorant w sprayu, spryskała się nim obficie, a następnie starannie złożyła ubranie i włożyła je do górnej szuflady komody, a buty wrzuciła do szafy. Z wieszaka za drzwiami zdjęła krótką, czarną spódnicę i beżową bluzkę, a z torby wyjęła parę rajstop. Wyszperała też czarne buty na wysokich obcasach. Była już prawie gotowa. Do diabła, zaklęła w duchu, gdy ktoś zapukał głośno do jej drzwi.

Chwileczkę!

Robili to każdego ranka, bo wiedzieli, że przed służbą musi się przebrać. Pewnie mieli nadzieję, że któregoś dnia zapomni zamknąć drzwi na klucz, a wtedy wejdą ‒ niby przez pomyłkę ‒ i zastaną ją w samej bieliźnie. Ci gliniarze, pomyślała, mają poczucie humoru na poziomie nastolatków.

Znów rozległo się pukanie. Joanna przeczesała grzebieniem gęste, ciemne włosy, spuściła wodę ze zlewu i przyjrzała się sobie w lustrze.

Co ona biedna ma teraz robić, do diabła?

To naprawdę skomplikowana sprawa... Matthew ‒ kochanek, Matthew ‒ kolega z pracy, w którym była zakochana, Matthew ‒ żonaty, nieosiągalny mężczyzna. Dla niej miał wiele twarzy, ale zawsze był to ten sam ciepły, przyjazny Matthew, który pojawiał się w jej życiu i znikał, bez żadnych zobowiązań, jakby nigdy nic. Myślała, że już zawsze tak będzie.

Tymczasem jego list był dla niej wstrząsem. Jego słowa brzmiały bardzo stanowczo: chce dać sobie i żonie jeszcze jedną, ostatnią szansę, a jeśli się nie uda, będzie musiał odejść. „Sama rozumiesz, Jo. Eloise ma dopiero dziesięć lat. Muszę zrobić to dla niej”.

Joanna westchnęła głęboko. Ta jego decyzja kompletnie wytrąciła ją z równowagi.

Znów ktoś mocno zapukał do jej drzwi, tym razem bardziej natarczywie. Joanna skrzywiła się. Nie ma czasu na takie myślenie.

Puk, puk.

To ja, Mike.

No to wejdź ‒ rzuciła, poirytowana.

Przecież te drzwi są zamknięte.

Otworzyła je i stanęła twarzą w twarz z Mikiem.

No, co tam?

Na wrzosowisku znaleziono zwłoki.

Mike mówił szybko przejętym głosem. W takim małym, bezpiecznym miasteczku nieczęsto znajdowano zwłoki. Joanna popatrzyła na niego.

Wypadek? Pewnie jakiś wspinacz spadł ze skały?

Mike pokręcił głową.

Raczej nie, chyba że upadł prosto w jakieś ognisko, bo gdy go znaleziono, jego ciało jeszcze się paliło.

Naprawdę?

Skinął głową.

Wojsko je znalazło. Zauważyli dym. ‒ Głos Mike'a podszyty był tym samym przerażeniem, które Joanna w tej chwili też poczuła. ‒ Ktoś widocznie je podpalił.

Spokojnie, Mike ‒ odparła. ‒ Jeszcze nie wiadomo, czy to zabójstwo.

Mike spojrzał na nią z politowaniem, a Joanna zapragnęła nagle, żeby był przy niej Matthew.

A co tam robiło wojsko?

Mieli ćwiczenia. Wspinali się na Mrugające Oko ‒ wyjaśnił Mike. ‒ Zauważyli dym, a jeden z nich przyznał, że rozpoznał zapach. ‒ A pod badawczym spojrzeniem Joanny dodał: ‒ Wiem, co sobie myślisz. Mnie też wydawało się to trochę dziwne.

Mówił coś jeszcze?

Mike zaprzeczył, a Joanna skinęła głową i potarła dłonią policzek.

No, to później z nim pogadamy. Co jeszcze wiadomo?

Na razie niewiele.

A kim był denat?

Ich oczy spotkały się. Twarz Mike'a posmutniała.

Podobno jakieś dziecko.

Joanna westchnęła. Każde morderstwo jest okrutne, ale zabić dziecko i palić jego zwłoki... To był wstrząs nawet dla twardych, niewzruszonych policjantów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet.

Joanna cofnęła się do pokoju, zmarszczyła brwi, spojrzała na plecioną tacę na swoim biurku.

Zgłaszano ostatnio zaginięcia jakichś dzieci?

Mike pokręcił głową.

Dopilnuj, żeby ktoś się tym zajął ‒ poleciła. ‒ Natychmiast. Sprawdzić, czy zgłaszano jakieś zaginione dzieci w promieniu... ‒ przerwała ‒ no, powiedzmy, na razie trzydziestu kilometrów. A jak wyglądała ofiara?

Dokładnie jeszcze nie wiadomo ‒ odparł. ‒ Wiek około dziewięciu czy dziesięciu lat... jasne włosy... tenisówki, szerokie dżinsy. Nie miał na sobie kurtki.

Pokręciła głową.

A w nocy pewnie było tam okropnie zimno.

Rzeczywiście ‒ przyznał Mike. ‒ Podawali w prognozie. Dziś rano w radiu zapowiadali nawet gołoledź, sam słyszałem.

Joanna stała przez chwilę nieruchomo.

Biedny dzieciak ‒ westchnęła cicho i spojrzała na Mike'a. ‒ Kto z naszych tam pojechał?

Timmis i McBrine. Patrolowali akurat wrzosowisko. Byli niedaleko.

Przekaż im, żeby zabezpieczyli to miejsce ‒ nakazała. ‒ Niech pod żadnym pozorem nikogo tam nie wpuszczają. ‒ Przerwała. ‒ Chcę uniknąć tej koszmarnej rutyny sądowej. Niech zbiorą wszystkie dowody, starannie je zapakują i opiszą. Mamy jakiegoś patologa?

Dzwoniłem na pogotowie ‒ odrzekł. ‒ Doktora Levina nie ma.

Joannę to zirytowało. Jakim prawem Matthew znika, skoro jest jej potrzebny?

Wiem ‒ odparła, uświadamiając sobie, że nie ma odwagi spojrzeć Mike'owi prosto w oczy. Czuła, że Mike czeka na dalsze wyjaśnienie. ‒ Wyjechał na urlop z żoną i Eloise.

Mike uniósł brwi.

To chyba dobrze ‒ zauważył, obserwując ją bacznie ciemnymi oczami.

O tak ‒ odparła. ‒ Oczywiście, że dobrze. ‒ Udawała, że jest zajęta wkładaniem garsonki. ‒ Ale chyba ktoś go zastępuje. Sprowadź ją tu, Mike.

Ją? A kim jest ta ona?

Nieważne, skontaktuj się z Birmingham ‒ poleciła. ‒ Niech nam kogoś przyślą na dwa tygodnie. I znajdź mi jakiegoś fotografa. A potem... ‒ uśmiechnęła się do niego ‒ mógłbyś mnie tam zawieźć?

Patrzył na nią ironicznym wzrokiem.

A już myślałem, że pojedziesz tam swoim rowerem.

Zanim zdążyłabym tam dojechać ‒ odparła sucho ‒ już dawno sam rozwiązałbyś tę sprawę. To strasznie nierówny teren.

Uśmiechnął się.

W takim razie weź płaszcz ‒ rzucił surowym tonem. ‒ Na wrzosowiskach jest bardzo zimno.

Przytrzymała mu drzwi.

No dobrze, to co, ruszamy?

2.

Alice siedziała cicho, przycupnięta jak kobieta pierwotna, i z głębi jaskini obserwowała postać, która w rzednącej ciemności przedzierała się przez wrzosowisko, niosąc przerzucone przez ramię drobne ciało. Widziała też, jak oblane benzyną, stanęło w płomieniach. Swąd spalenizny zaprowadził ją aż do wylotu jaskini. Ułożyła z kwiatów bukiet i złożyła go u stóp tlących się zwłok dziecka. Zostałaby dłużej, gdyby nie warkot nadciągających ciężarówek, który zaniepokoił ją i wystraszył. Gdy z wozów wyskoczyli żołnierze, Alice wycofała się szybko w głąb jaskini i obserwowała ich, siedząc nieruchomo.

To, co zobaczyła, przypominało jakąś groteskową pantomimę: żołnierze czołgali się po ziemi albo biegali, krzycząc i machając rękami.

Jakby ze wschodem słońca wszystko wokół nabrało życia.

Alice powlokła się na sam koniec jaskini. Czekała, aż Jonathan się obudzi. Drżała z zimna i otulała się ramionami, żeby się ogrzać. Bała się zapalić ognisko, bo ktoś zauważyłby dym, ale zimno straszliwie jej dokuczało. Spojrzała na Jonathana. Dlaczego tak długo śpi? Leżał, spowity poranną mgłą i promieniami wschodzącego słońca, a z każdym oddechem z jego rozchylonych warg wydobywał się mały obłok pary.

Jego palce w czarnych, wełnianych rękawiczkach rozluźniały się i zaciskały podczas snu.

Królestwo musi mieć króla ‒ mamrotał, otulając swą szczupłą sylwetkę brudnym płaszczem. ‒ Królestwo musi mieć króla.

Trąciła go stopą.

Wstawaj, Jonathan ‒ szepnęła. ‒ No, dalej, obudź się.

Chrząknął, obrócił się, zamknął usta, usiadł prosto i patrzył przerażonym wzrokiem na pochylającą się nad nim tęgą Alice.

Coś się stało? ‒ A na widok czarnych zgliszczy dodał: ‒ Czemu nie zapaliłaś ogniska?

Ktoś przywlókł tu trupa ‒ oznajmiła spokojnie. ‒ A potem go spalił.

Jonathan zmarszczył brwi. ‒ Ale po co?

A skąd mam to wiedzieć? ‒ Alice zamilkła na chwilę. ‒ Jonathan ‒ dodała powoli ‒ to było ciało jakiegoś dziecka.

Jonathan spojrzał w stronę wylotu jaskini.

Przyjechała policja ‒ ciągnęła Alice. ‒ Pełno ich tam. Chyba szybko się stąd nie ruszą.

Popatrzył na nią, zdziwiony.

Policja? Chyba znowu wojsko? ‒ spytał.

Wojsko też było, ale wcześniej, na ćwiczeniach, a teraz przyjechali inni, z policji. ‒ Wpatrywała się w niego bez mrugnięcia, sama ciągle przykucnięta nad wygasłym ogniskiem. ‒ Coś się stało ‒ dodała, przejęta. ‒ Dziś rano, jeszcze przed wschodem słońca... To żołnierze ‒ oznajmiła. ‒ To chyba żołnierze je znaleźli. ‒ Nagle zachichotała sucho. ‒ Wrzeszczeli jak opętani.

Jonathan Rutter podrapał się w głowę.

Co takiego znaleźli?

Ciało dziecka ‒ odparła spokojnie.

Jonathan zerwał się na równe nogi i fuknął na nią:

Chyba coś ci się przyśniło! A może piłaś?

W takim razie idź i sam zobacz. ‒ Wydęła wargi i usiadła po turecku, przyglądając się, jak Jonathan z małpią zwinnością przemyka w stronę wylotu jaskini.

Położył się na ziemi i wyjrzał ukradkiem na zewnątrz, na szarozielone wrzosowiska. Na dole, przy drodze poruszały się sylwetki w granatowych mundurach. Musiał uważać, żeby go nie zobaczyli. Ludzie naigrywali się z niego i Alice, z ich stylu życia i miejsca zamieszkania.

Nie rozumieli, że Alice i Jonathan wolą trzymać się z dala od ich świata i zaszyć się gdzieś wysoko, w jaskini, pod czujnym wzrokiem Mrugającego Oka. Ludzie prześladowali ich, bo nie potrafili ich zrozumieć, dlatego Alice i Jonathan musieli udawać, że opuścili jaskinię, choć wcale tak się nie stało. Nadal tam mieszkali, bo tam był ich prawdziwy dom. Niepotrzebne im były żadne nowoczesne urządzenia, takie jak krany czy kontakty elektryczne. Wodę mieli prosto z nieba, a światło i

ciepło od słońca, gdy tylko wyłoniło się zza chmur. Nie potrzebowali nic więcej prócz tej ciemnej, suchej groty, wyżłobionej w skale.

Jonathan obserwował z góry krzątających się policjantów, po czym obrócił się bokiem, ukazując profil, wyraźnie zarysowany na tle mglistego światła, które wlewało się z zewnątrz do jaskini.

Co tu się stało, Alice? ‒ spytał.

Pewnie ci żołnierze go znaleźli ‒ odparła, wpatrzona w rozciągający się wokół krajobraz złożony z wysokich szczytów i rozległych dolin, spowitych bladymi promieniami słońca; był to widok malowany czernią i żółcią. ‒ Widocznie poczuli dym, bo puścili się biegiem i zaczęli krzyczeć.

Oni tak zawsze.

Ale dziś pewnie zobaczyli dym i znaleźli płonące ciało ‒ odrzekła.

Jonathan spojrzał na nią spod gęstych, krzaczastych brwi.

Ale po co ktoś miałby palić dziecko? ‒ spytał.

Popatrzyła na niego współczująco.

Ludzie palą zwłoki z różnych powodów ‒ wyjaśniła. ‒ Żeby się najeść, żeby się ich pozbyć albo złożyć ofiarę.

Wydął wargi. ‒ A tutaj po co to zrobili?

Znów obrzuciła go spojrzeniem.

A w ogóle co to za dziecko? ‒ dociekał. ‒ I jak się tu dostało?

Ktoś je przyniósł ‒ odrzekła. ‒ Na plecach.

Biedactwo ‒ mruknął. ‒ Biedactwo.

Czy ty nic nie rozumiesz, Jonathan? ‒ spytała łagodnie. ‒ Nie wiesz, co to znaczy? Ludzie tu przyjdą. Przez parę ładnych dni będzie się tu kręcić mnóstwo ludzi, tak jak wtedy, w zeszłym roku. I znów będziemy mieli kłopoty. Przyjdą tu ludzie ‒ dodała cicho, kiwając głową, a pojedyncze, długie, siwe kosmyki włosów zwisały jej przy twarzy jak sznurki. ‒ Ludzie tu przyjdą ‒ powtórzyła tajemniczym tonem ‒ i znów będziemy mieli kłopoty. Zobaczysz, Jonathan.

Ale Jonathan był bardziej optymistyczny.

Na pewno zostawią nas w spokoju ‒ odparł powoli. ‒ Niby po co mieliby się nas czepiać?

Alice znów spojrzała na niego z politowaniem.

Ludzie pomyślą, że to nasza sprawka albo że wiemy, kto to zrobił.

Ale przecież to nieprawda.

Alice zacisnęła wargi.

Popatrzyli na siebie oczami pełnymi obawy przed niechcianą wizytą obcych w ich samotni na pustkowiu. Następnie spojrzeli w dół urwiska i obserwowali niewielki, czerwony samochód, który sunął szybko drogą przecinającą wrzosowisko, a potem wjechał na piaszczystą zatoczkę i zatrzymał się. Wysiadła z niego jakaś kobieta z kruczoczarnymi włosami, rozwianymi wokół głowy, a po chwili wysoki mężczyzna i razem wspięli się po stoku, by dołączyć do grupki policjantów zgromadzonych wokół drobnej sylwetki, przykrytej kocem.

Ciężko było wspinać się po żlebie, a w wilgotnym porannym powietrzu wciąż unosił się swąd spalenizny ‒ nieco delikatniejszy, ale bardzo charakterystyczny. Ten odór przyprawiał Joannę Piercy o mdłości. Na miejscu było już dwóch speców od zabezpieczenia miejsca zbrodni, a z nimi jakaś szczupła kobieta o jasnych włosach. Nie uśmiechając się, spojrzała na Joannę i wyciągnęła dłoń.

Cathy ‒ przedstawiła się. ‒ Cathy Parker, patolog. Zastępuję Matthew na czas jego nieobecności. ‒ Posłała Joannie wymowne spojrzenie. ‒ Sporo o pani słyszałam ‒ dodała.

Joanna poczuła się nieswojo. Co takiego tamta o niej słyszała? Co Matthew o niej mówił? Jak ją przedstawiał innym? Jako swoją koleżankę, przyjaciółkę czy może jako potajemną kochankę? I kim właściwie teraz jest dla niego? Przyszłą żoną? Speszona i onieśmielona, pokręciła tylko głową, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, po czym odwróciła wzrok na podmokłe wrzosowisko.

Obejrzała pani zwłoki?

Cathy Parker przytaknęła.

Na razie tylko pobieżnie ‒ odrzekła. ‒ Nie jestem w stanie wiele powiedzieć. To mały chłopiec, w wieku około dziesięciu, jedenastu lat. ‒ Skrzywiła się. ‒ Bardzo szczupły. Został uduszony, prawdopodobnie rękami, bo na jego szyi wyraźnie widać ślady palców. A potem ktoś widocznie próbował pozbyć się zwłok. ‒ Spojrzała na przykryte kocem ciało. ‒ Bardzo wyraźnie cuchnie benzyną.

Joanna powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem.

Od jak dawna nie żyje?

Patolog wzruszyła ramionami.

Trudno dokładnie stwierdzić, bo ciało jest spalone, a na tym terenie panują fatalne warunki atmosferyczne. Ci z wojska mówili, że nad

ranem było tu okropnie zimno. ‒ Westchnęła. ‒ Wydaje mi się, że zginął wczoraj wieczorem. Powiedzmy, że między dwudziestą pierwszą a północą, najpóźniej o pierwszej. Przed moim przyjazdem nie żył już od co najmniej kilku godzin, a przyjechałam o ósmej. Aha, jeszcze jedno. ‒ Rozejrzała się dookoła. ‒ Chłopak nie zginął w tym miejscu. Ktoś przywlókł tu jego zwłoki. ‒ Popatrzyła przepraszająco na Joannę. ‒ Zsiniał już ‒ dodała. ‒ Na twarzy i tutaj ‒ dotknęła drobnego, złotego kolczyka w uchu dziecka.

Joanna poczuła ulgę na myśl, że przynajmniej chłopiec nie konał tu w męczarniach przez całą noc.

Wojsko znalazło go o piątej nad ranem ‒ ciągnęła Cathy. ‒ Już wtedy był zsiniały. Wcześniej leżał gdzieś, ułożony na boku, a potem przyniesiono go tutaj. Po sekcji zwłok dowiemy się czegoś więcej. Ciało jest miejscami bardzo wyziębione. Paliły się tylko dolne kończyny i prawie całe ubranie. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Przykro mi, pani inspektor. Będę musiała porozmawiać z kimś ze straży pożarnej, ale na oko mogę powiedzieć, że ciało paliło się jakąś godzinę, najwyżej dwie. Silny wiatr może rozniecać ogień albo go ugasić, a podłoże jest tu bardzo wilgotne. To dość niecodzienna sytuacja, dlatego trzeba będzie przeprowadzić dokładne badania, ale jeśli przyjmiemy, że ciało przed piątą płonęło przez godzinę, a wcześniej leżało gdzieś przez jakiś czas, to możemy założyć, że zgon nastąpił najpóźniej o północy.

Joanna musiała zadać jej jeszcze jedno rutynowe pytanie:

A czy był molestowany?

Cathy Parker pokręciła głową.

Nie wydaje mi się. Nikt nie zdzierał z niego ubrania. Oczywiście, w kostnicy trzeba będzie pobrać próbki do szczegółowych badań. ‒ Przygryzła wargę. ‒ I to by było na tyle. Przykro mi ‒ dodała ‒ ale nawet Matthew nie byłby w stanie powiedzieć nic więcej. Musimy poczekać na wyniki sekcji.

Na wspomnienie imienia Matthew Joanna znów poczuła .się nieswojo. Zmrużyła na chwilę oczy i odchrząknęła nerwowo, a następnie przeszła kilka metrów, zbliżyła się do ciała i odchyliła rąbek koca. Spojrzała na woskowo białą twarz z zamkniętymi oczami, jasne, krótko ścięte, cieniowane włosy, złoty kolczyk w uchu i koszmarne ciemne pręgi na szyi. Chłopak miał na sobie stare, zniszczone ubranie, o wiele za duże na jego wzrost, całe osmalone od ognia. Wyglądał na bardzo zaniedbane dziecko.

Joanna zmarszczyła brwi.

To mi nie wygląda na uduszenie ‒ stwierdziła.

Cathy uśmiechnęła się smutno.

Większość ludzi sądzi, że po uduszeniu denat ma poczerniałą twarz, wysunięty język, a wokół oczu wybroczyny ‒ odparła. ‒ Zwykle tak jest, ale moim zdaniem ten dzieciak został uduszony, a zgon nastąpił raczej na skutek zaburzenia rytmu serca, czyli w wyniku szoku pourazowego, a nie z braku powietrza. Śmierć nastąpiła bardzo szybko. On od razu stracił przytomność. ‒ Przerwała na chwilę, po czym dodała łagodniejszym tonem: ‒ Kiedy go podpalono, chłopak już nie żył.

Rozumiem ‒ odparła Joanna. Ulżyło jej na myśl, że przynajmniej dziecko nie było skazane na cierpienie i powolną śmierć tu, na zimnym wrzosowisku, w ciemności i strachu, sam na sam z mordercą.

To dlatego chłopiec miał spokojny wyraz twarzy. Joanna zsunęła koc jeszcze dalej.

A gdzie go przetrzymywano?

Cathy zdjęła rękawice.

Gdzieś niedaleko stąd ‒ odrzekła. ‒ Prawdopodobnie w bagażniku auta. ‒ Przerwała i rozejrzała się po ponurej okolicy. ‒ Przecież jakoś się tu znalazł.

Joanna spojrzała na ręce dziecka i przypomniała sobie ulubioną teorię Matthew o tym, że dziewięćdziesiąt procent zabójstw da się wyjaśnić dzięki analizie dłoni ofiary. Przyjrzała się więc dłoniom chłopca, owiniętym w plastikowe worki. Były brudne, z wyszczerbionymi paznokciami i niefachowo wytatuowanymi literami L-0-V-E na palcach prawej dłoni i H-A-T-E na lewej. Miłość i nienawiść... Na środkowym palcu lewej dłoni, na którym widniała litera T, chłopak miał sygnet.

Ostrożnie, niczego nie dotykając, Joanna schyliła się i przyjrzała monogramowi na sygnecie ‒ splecionym inicjałom na tle oka. Był to kosztowny sygnet z czystego złota ‒ taki, jakie noszą na swych grubych palcach bogaci biznesmeni. Nie pasował na małą, brudną dłoń tego zaniedbanego martwego dziecka.

Joanna odsłoniła całe zwłoki. W osmolonych, workowatych, czarnych dżinsach, o wiele za dużych na tak drobną sylwetkę, zauważyła wypalone dziury, przez które widać było blade, chude nogi, których ogień na szczęście nie zdążył strawić w całości. Swąd zwęglonego ludzkiego ciała połączony z charakterystycznym zapachem zwłok przyprawiał

Joannę o mdłości. Odór był tak silny, że niemal tworzył w powietrzu żółtawą powłokę.

Joanna przyjrzała się butom chłopca. Były za duże, podobnie jak spodnie, i trochę zniszczone od benzyny, ale sprawiały wrażenie nowych i dość drogich. Jak na tak podmokłą okolicę, gdzie Joannie czarne błoto kleiło się do obcasów, buty chłopca miały wyjątkowo czyste podeszwy.

Joanna przykryła zwłoki i zwróciła się do policjantów zabezpieczających miejsce przestępstwa.

No, panowie, bierzcie się do roboty ‒ rzuciła. ‒ Zapakujcie go do worka. Sygnetu nie ruszajcie; sami go zdejmiemy w kostnicy. ‒ Zawahała się. ‒ Buty też zapakujcie ‒ dodała po chwili, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostały skradzione.

No i ten sygnet. Czyżby rodzice aż tak go rozpieszczali? Popatrzyła na woskowo białą twarz i pokręciła głową. Niemożliwe, by ktokolwiek rozpieszczał to dziecko. Pod wpływem pierwszego wrażenia intuicja podpowiadała jej, że chłopak nie miał nikogo, kto by się o niego troszczył. Nikt nawet nie zgłosił jego zaginięcia. Patrząc na niego, Joanna uświadomiła sobie, że to jedno z tych dzieci, które bardzo często dają się policji we znaki ‒ bezdomny, obdarty, nietykalny wychowanek ulicy. Na świecie pełno jest trudnych dzieci, takich jak on. Na Boga, pomyślała, gdzie są ich rodzice?

Odwróciła się do Mike'a.

Potrzebujemy ludzi do przeszukania terenu ‒ oznajmiła. ‒ Zwłaszcza na odcinku między zboczem góry a drogą. Wiesz, co masz robić. Wydam im instrukcje w komisariacie za jakieś pół godziny. Wiesz, kto znalazł ciało?

Sierżant Mike Korpanski wskazał wzrokiem dwóch żołnierzy, siedzących na tyle wojskowej ciężarówki, z twarzami wciąż umazanymi farbą do kamuflażu.

Tych dwóch ‒ odrzekł ‒ z obozu wojskowego. ‒ Uśmiechnął się krzywo. ‒ To młodzi chłopcy, prawie jeszcze dzieciaki. Przeżyli niezły szok. Z początku myśleli, że ktoś urządził sobie grilla.

Joanna skinęła głową.

Porozmawiam z nimi w komisariacie ‒ oświadczyła. ‒ A zdjęcia? Już zrobione?

Jeden z fotografów uniósł aparat w górę.

Tak ‒ zawołał w odpowiedzi.

Potrzebne mi też będą zdjęcia jego dłoni ‒ oznajmiła mu. ‒ Zróbcie zbliżenie na tatuaże i sygnet, najlepiej wtedy, gdy ekipa śledcza zdejmie mu go z palca przy sekcji zwłok.

Fotograf pokiwał głową.

Oczywiście ‒ odparł. ‒ Tam jest lepsze światło. Przyjadę.

Joanna zwróciła się do Cathy Parker:

Skończyła pani już?

Cathy uśmiechnęła się tajemniczo.

Tak. Po powrocie zadzwonię po koronera i zrobimy sekcję. Może być o drugiej, pani inspektor?

Joanna pomyślała przez chwilę, po czym skinęła głową.

Tak, może być. I proszę zabezpieczyć teren.

Mike rozmawiał akurat z jakimś policjantem w mundurze. Zawołał do Joanny:

Zobacz, przy zwłokach znaleziono jeszcze to. ‒ I podał jej mały bukiet z wrzosu, starannie powiązany źdźbłami mocnej trawy, porastającej wrzosowisko.

Joanna przyjrzała się mu: bardzo umiejętna i misterna robota. Kto, u licha, miał czas na to, żeby zrobić bukiet nieżyjącemu dziecku?

Kto mógł to zrobić, Mike? ‒ spytała. ‒ Kto to tu położył? Może skruszony morderca? ‒ dodała, próbując sama sobie odpowiedzieć na to pytanie. ‒ E, chyba nie ‒ stwierdziła, choć widok bukietu z kwiatów i trawy budził w niej podobnie dziwne i niepokojące uczucie, co widok zwłok dziecka. Podała go policjantowi z ekipy śledczej. ‒ To też zapakujcie do worka ‒ poleciła.

Gdy jej oczy napotkały wzrok Mike'a, wyraziła na głos przerażającą myśl:

A może ktoś tu odprawiał jakieś gusła...? Na takim odludziu nigdy nic nie wiadomo ‒ rzekła cicho, rozglądając się po ponurej okolicy. ‒ Żadne logiczne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy.

Daj spokój. Oczywiście, że to nie są żadne gusła. Żyjemy w dwudziestym wieku.

No więc jak to wyjaśnisz?

Pokręcił tylko głową.

Policjant włożył wrzosowy bukiet do plastikowej torebki. Joanna tymczasem przyglądała się, jak technicy z ekipy śledczej wkładają zwłoki dziecka do czarnego worka i przenoszą do furgonetki. W jej głowie

zabrzmiał pewien cytat... chyba z Historii pana Polly*: „...potrafił przez pięć minut w porywie czułości obcałowywać mu paluszki u nóg”**. Czy ktoś kiedyś obcałowywał maleńkie, różowe stopy tego dziecka, czy może już od chwili narodzin było niekochane? Joannę ogarnęło poczucie rozpaczy i beznadziei. W swoim krótkim życiu to dziecko zasługiwało na coś lepszego.

* „The History of Mr Polly” Herberta George'a Wellsa (1866-1946) ‒ powieściopisarza angielskiego, jeden z pionierów gatunku science fiction.

** Tłum. Róża Czekańska-Heymanowa.

Ze swego schronienia u wylotu jaskini Alice obserwowała szczupłą sylwetkę policjantki, która stała niepewnie, rozglądając się dookoła, aż w końcu ruszyła w ślad za pozostałymi w stronę furgonetki, a potem wraz ze swoim towarzyszem wsiedli do małego, czerwonego auta i ruszyli przez dolinę w kierunku miasta. Alice odwróciła się do Jonathana.

Już odjechali ‒ oznajmiła.

Jonathan przycupnął w głębi jaskini, wtulony w stertę łachmanów.

Wszyscy? ‒ spytał.

Pokręciła głową.

Kilku jeszcze zostało, a później pewnie przyjadą następni. Razem z tą kobietą o czarnych włosach. To chyba jakaś szefowa. ‒ Przerwała na chwilę, po czym dodała: ‒ I zabrali tego dzieciaka.

No, to chodźmy się ogrzać.

Nie możemy na razie rozpalać ogniska, Jonathan. Musimy zaczekać, aż wszyscy stąd odjadą.

Pokiwał głową.

Zaraz po przebudzeniu Jason jako pierwszy zauważył puste łóżko. O rany, jeśli Dean znowu zwiał, to na pewno mu się oberwie. Od poprzedniej ucieczki minął zaledwie tydzień. Przypomniał sobie, jak się wtedy na niego wkurzali, jak go straszyli i grozili mu...

Chłopak usiadł na łóżku i zamyślił się, nachmurzony. Przecież tak naprawdę nie mają prawa mu nic zrobić. Nie ma się czym martwić. Ale z drugiej strony, kto by pomyślał, że Dean znowu ucieknie? Zwykle wracał po tygodniu. A na jak długo zniknął tym razem? Na jeden dzień, tydzień czy może na miesiąc? I pomyśleć tylko, że ten chłopczyk o anielskiej

twarzy był na tyle sprytny, by wymknąć się spod kontroli czujnych opiekunów.

Dokąd on, u licha, poszedł? Jason wykrzywił wargi. Dean był spokojnym chłopcem, który umiał dotrzymać tajemnicy. A może szuka go jakaś „rodzina” i Dean już nigdy nie wróci? Zresztą kto chciałby wracać do tej nory? „Nasze Gniazdko”, pomyślał z pogardą. Co to za głupia nazwa dla sierocińca! Wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tutaj. Pewnie nawet na ulicy byłoby mu lepiej... Na tę myśl serce Jasona zabiło mocniej. Na ulicy...? Tego chyba bał się najbardziej ‒ tych bezdomnych żebraków, rzucających się na niego. Sierociniec to nie raj, ale przynajmniej tu jest bezpiecznie, a tam... kto wie, co mogłoby mu się przytrafić. Dlatego tu został. Nie miał innego wyjścia.

Zmarszczył czoło. Czy Dean wybrał życie na ulicy? Niemożliwe, pomyślał. Dean na pewno wyruszył na poszukiwanie przygód, tak jak ostatnio.

Czyjaś sylwetka w drzwiach przerwała jego rozmyślania.

No, Jason, czas wstawać. Szkoła czeka ‒ odezwał się przyjazny głos nieco protekcjonalnym tonem. Jason jednak go nie znosił.

Przecież tu się nie chodzi do szkoły ‒ odparł ironicznie. ‒ Więc dlaczego ja muszę?

Zapomniałeś chyba o „dzień dobry”. ‒ Pan Riversdale miał niesympatyczną, pulchną twarz. Jason Fogg nie lubił go, a Mark Riversdale szczerze nienawidził Jasona. ‒ Masz dziś lekcje i wolałbym, żebyś skończył ze starym zwyczajem i poszedł do szkoły, a nie na wagary, jak w zeszłym tygodniu. Nie było cię w szkole w zeszły piątek, prawda? Mack do mnie dzwonił.

Jason gapił się w sufit.

A na diabła mi ta szkoła? ‒ spytał. ‒ I tak nie zdam egzaminów, a nawet jeśli zdam, to i tak nie dostanę żadnej pracy. Skoro nawet ludzie po studiach są na zasiłku ‒ dodał prześmiewczo ‒ to jakie ja mam szanse na pracę?

Mark Riversdale nasunął na nos masywne okulary.

Przykro mi, Jason, ale moim obowiązkiem jest posłać cię do szkoły, a twoim pójść na lekcje. Jeśli nie będziesz się uczył, obaj będziemy mieli kłopoty. Rozumiesz?

Jason obrócił się i położył na brzuchu.

Nie muszę się uczyć, żeby zdobyć wymarzony zawód ‒ oznajmił.

A jaki jest twój wymarzony zawód? ‒ spytał Riversdale, prychając. ‒ Włamywacz? Rabuś? Złodziej samochodów? A może opryszek, który napada na staruszków dla paru groszy?

Nie. Chcę zostać handlarzem narkotyków. Oni zarabiają dużo kasy. ‒ Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu. Uwielbiał wyprowadzać nieomylnego pana Riversdale'a z równowagi.

Ten rzeczywiście stracił cierpliwość.

Och, ty! Rusz się wreszcie i przestań odstawiać ten głupi teatr ‒ warknął, zerkając na wybrzuszoną kołdrę na sąsiednim łóżku. ‒ I obudź tego pacana.

Jason szybko zebrał myśli i natychmiast wyskoczył z łóżka.

Tak jest, proszę pana ‒ odparł, stając wzorowo na baczność.

Opiekun zarumienił się. ‒ Załóż coś na siebie. Nie masz piżamy, Jason?

Jason uśmiechnął się szeroko, a Mark Riversdale wyszedł. Chłopak podszedł do łóżka obok i poklepał poduszkę.

No, Dean, obnażyłem się przed starym Riversem, żebyś miał jeszcze jeden dzień spokoju. Jeden dzień i ani chwili dłużej. Jak cię złapią, to będziesz musiał radzić sobie sam. Już nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu.

Wiedział, że Kirsty przyzna mu rację. Później wszystko jej opowie ‒ ta historia na pewno ją rozbawi.

W kostnicy zebrało się ich pięcioro ‒ dwóch policjantów z ekipy śledczej, którzy przyjechali po ubranie, sygnet i próbki do analizy, lekarz patolog Cathy Parker, facet z zakładu pogrzebowego oraz Joanna Piercy. Joanna stała i wsłuchiwała się w wyraźny głos Cathy mówiącej do dyktafonu:

Wzrost: sto czterdzieści centymetrów. Waga... Obwód głowy... Stłuczenia wokół chrząstki krtani, ślady uduszenia rękami. Odległość między odciskami kciuków... ‒ Zerknęła na Joannę. ‒ Proszę spojrzeć tutaj. ‒ Joanna popatrzyła na rozciętą szyję, a Cathy wskazała jej jakąś drobną kość. ‒ To chrząstka tarczowata ‒ wyjaśniła. ‒ Jest złamana. Na pewno został uduszony rękami. Napastnik miał dłonie średniej wielkości. ‒ Zmarszczyła czoło. ‒ Ale i tak niewiele nam to wyjaśnia.

A paznokcie? ‒ spytała Joanna.

Cathy Parker spojrzała na nią z szacunkiem.

Widzę, że Matthew czegoś panią nauczył. Paznokcie miał niezbyt długie i nie obgryzione. ‒ Przyłożyła do ust dyktafon. ‒ Ślady po zadrapaniach... A teraz ‒ zwróciła się do policjanta z ekipy śledczej ‒ możemy rozciąć ubranie.

W pozbawianiu tego chudego ciała odzieży było coś przeraźliwie żałosnego... Chłopak pewnie zakładał je na siebie w pośpiechu, jak to wszyscy chłopcy. Wytarta koszula z nadrukiem puszki coca-coli, szerokie, workowate dżinsy, które skrywały chude nogi, podziurawione i ubrudzone białe skarpety, slipy i ogromny podkoszulek ‒ wszystko zostało wrzucone do plastikowych worków, opatrzone naklejkami i złożone na stos do analizy dla lekarzy sądowych. Tylko nowe, sznurowane reeboki nie pasowały do reszty. Joanna podniosła plastikowe worki, w które były zapakowane. Zerknęła na policjanta z ekipy śledczej.

Ile takie kosztują? ‒ spytała, pokazując mu but.

Jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt funtów ‒ odparł. ‒ W każdym razie są dość drogie.

Joanna skinęła głową.

Tak myślałam.

Cathy tymczasem nagrywała dalej:

Ofiara rasy białej, płci męskiej... Wiek około dziesięciu lat...

Godzinę później zwróciła się do Joanny:

Na jutro spiszę pełny raport, ale wiadomo już, że został uduszony rękami ‒ oznajmiła, siląc się na stanowczy ton. Nawet dla ludzi z jej branży sekcja zwłok dziecka była wstrząsającym przeżyciem. ‒ Był drobnej budowy ciała, niezbyt dobrze odżywiony, ale też nie wygłodzony. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Nikt nie zgłaszał jego zaginięcia?

Joanna pokręciła głową.

Nie.

W takim razie pewnie skądś uciekł, może z domu dziecka albo z rodziny, która go zaniedbywała. Tacy przeważnie nie śpieszą się ze zgłoszeniem zaginięcia, jeśli dzieciak już wcześniej uciekał, prawda...?

Przerwała i podniosła dłoń dziecka. ‒ Te tatuaże... ‒ Przesunęła palcem po wierzchu prawej dłoni. ‒ LOVE ‒ przeczytała na głos. ‒ Ciekawe, prawda, pani inspektor? Amatorska robota sprzed kilku lat. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego u dziecka... ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Pani pewnie też je zauważyła. Ale jest jeszcze coś: chłopak miał kilkakrotnie wstrzykiwane w żyłę narkotyki z domieszką jakichś szkodliwych

substancji. ‒ Wskazała brzydkie, nierówne blizny na obu rękach dziecka. ‒ Zwykle był to jakiś proszek czyszczący, talk, wodorowęglan sodu czy nawet zwykła mąka, które rzekomo wzmacniają działanie narkotyku, a w efekcie powodują wrzody. Brał może dwa lub trzy razy, ale nie był nałogowym ćpunem, a przynajmniej nic na to nie wskazuje, bo ma bardzo niewiele blizn. Dzieciak był niedożywiony. Miał trochę odstające uszy, lewe nieumiejętnie poprzekłuwane, bo dziury zrobione są nierówno. Zęby w miarę zadbane, w kilku zauważyłam porządnie założone plomby. Na zębach i na palcach ma przebarwienia od nikotyny. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Na pocieszenie mogę dodać, że w jego płucach nie ma ani śladu tlenku węgla czy sadzy. Na szczęście chłopak już nie żył, gdy go podpalono. Nawet się nie bronił ‒ dodała Cathy, dotykając ramienia Joanny. ‒ Umarł szybko i bezboleśnie, natychmiast stracił przytomność. Nie rzucał się. Pewnie nawet nie wiedział, co się z nim dzieje. Ale jest inna niepokojąca rzecz: dzieciak był przez długi czas wykorzystywany seksualnie, prawdopodobnie już od najmłodszych lat. Wokół odbytu widać wyraźne blizny. Pierwszy raz wykorzystano go, kiedy miał pięć czy sześć lat, może nawet mniej.

Czy to więc było zabójstwo na tle seksualnym?

Cathy Parker pokręciła głową.

Nie ‒ odrzekła. ‒ Nie w tym przypadku. Oczywiście, musimy zaczekać na wyniki badań, ale moim zdaniem motyw seksualny nie wchodzi w grę. Zresztą od co najmniej roku chłopak nie był napastowany, bo nie widać żadnych świeżych blizn, a dawne prawie się zagoiły. Ale proszę spojrzeć na to... ‒ Wskazała Joannie małe, okrągłe ślady na wychudłej, kościstej klatce piersiowej, z której wystawały żebra, a po bokach spoczywały patykowate ramiona. ‒ Wie pani, skąd się wzięły? ‒ spytała, a Joanna pokręciła głową. ‒ Kilkakrotnie przypalano go papierosem. Ale to było dawno temu. ‒ Cathy dotknęła śladów. ‒ Ostatni pochodzi sprzed co najmniej pół roku.

Joanna zamrugała oczami.

To dlaczego nikt mu nie pomógł? ‒ spytała. ‒ Przecież takich dzieci są tysiące. I nawet nie mają się do kogo zwrócić. Cholera ‒ rzuciła gniewnie. ‒ I to ma być nasz cywilizowany kraj, w którym wszyscy troszczą się o wszystkich!

To już problem opieki społecznej ‒ rzuciła oschle Cathy.

A jego matka?

Niech pani da spokój. ‒ Cathy popatrzyła Joannie prosto w oczy, a następnie odwróciła się do kosza z rzeczami chłopca i wyjęła z niego sygnet. ‒ A co pani sądzi o tym?

Może dostał w prezencie ‒ odparła Joanna ‒ od jakiegoś kolegi. Albo zwyczajnie komuś go zwędził.

Cathy obejrzała sygnet.

Są na nim czyjeś inicjały, a poza tym jest na tyle charakterystyczny, że może zaprowadzić was na właściwy trop.

To dobry początek ‒ przyznała Joanna.

Cathy podeszła do zlewu umyć ręce, a pracownik kostnicy zaczął zszywać zwłoki. Po chwili odwróciła się i wpatrywała w spokojną, woskowo białą twarz dziecka.

Niech pani spojrzy, jaki to ładny chłopiec ‒ zauważyła. ‒ Jasne włosy, niebieskie oczy... Wydaje mi się, że był trochę zarozumiały i pewny siebie, a przy tym lubił nosić modne ciuchy i się przechwalać. W innych okolicznościach można by pomyśleć, że był ministrantem, wzorowym uczniem albo że pochodził z jakiejś bogatej rodziny, a rodzice bardzo go rozpieszczali.

Niestety ‒ wtrąciła Joanna. ‒ Nic z tych rzeczy. Mały miał pecha, że w ogóle się urodził. Przeżył zaledwie dziesięć lat i tak marnie skończył.

Cathy Parker przykryła zwłoki, a pracownik kostnicy wsunął je z powrotem do lodówki, która miała służyć im za tymczasowy grób.

No i co teraz robić? ‒ szepnęła Joanna do samej siebie. ‒ Od czego tu zacząć?

Cathy wycierała dłonie w ręcznik.

Ma pani jakieś wiadomości od Matthew? ‒ spytała, niby obojętnie.

Joanna zarumieniła się.

Przed wyjazdem zostawił mi list ‒ odparła.

Cathy Parker rzuciła jej surowe spojrzenie.

Jane Levin to moja dobra znajoma...

Joanna puściła te słowa mimo uszu.

Po powrocie na komendę natknęła się na Mike'a Korpanskiego, który właśnie wychodził z jej biura.

O, już wróciłaś ‒ zauważył. ‒ I co wykazała sekcja?

Potwierdziła, że chłopak został uduszony rękami. Poinformowaliśmy biuro koronera. Ustalili datę przesłuchania na przyszły tydzień. Na razie niewiele wiadomo, ale wszystko wskazuje na zabójstwo...

Skinął głową.

Jest kilka ważnych spraw, o których powinieneś wiedzieć, Mike. ‒ Popatrzyła na wysoką postać sierżanta, jego czarne włosy i muskularną sylwetkę ‒ efekt wielogodzinnych ćwiczeń na siłowni. Nagle uświadomiła sobie, że podczas sześciu miesięcy wspólnej pracy bardzo się do niego przywiązała. Pierwsze tygodnie były wprawdzie trudne, pełne wzajemnej niechęci i uprzedzeń, ale z czasem połączyły ich bardziej przyjazne stosunki, co znacznie ułatwiało współpracę. ‒ Dzieciak był molestowany od najmłodszych lat, prawdopodobnie od piątego czy szóstego roku życia. Był dręczony fizycznie i psychicznie. Cathy Parker znalazła na jego ciele ślady jednoznacznie wskazujące na wielokrotne wykorzystywanie seksualne, ale to było jakiś czas temu i motyw zbrodni nie miał z tym nic wspólnego. Chłopak był kilkakrotnie przypalany papierosem, brał też narkotyki.

Mike żachnął się.

Jak typowy nastolatek.

Tego bym nie powiedziała ‒ odparła Joanna.

Mike zmarszczył czoło.

A więc to nie jest zabójstwo na tle seksualnym?

Nie, a przynajmniej nic na to nie wskazuje. Nie miał podartych ubrań ani świeżych ran. Nie był molestowany już od paru miesięcy ‒ Cathy twierdzi, że nawet od roku, więc motyw seksualny nie wchodzi w grę. A ty masz jeszcze coś? ‒ spytała, ruchem głowy wskazując drzwi swojego biura.

Tak ‒ odparł z szerokim uśmiechem. ‒ Są tu ci dwaj żołnierze, którzy znaleźli zwłoki. Przyszli złożyć zeznania.

Popatrzyła na niego.

Zauważyłeś coś podejrzanego?

Pokręcił głową.

Raczej nie. ‒ A po chwili dodał: ‒ Ty widziałaś tego rudego? Ma wytatuowane słowa LOVE i HATE.

To teraz bardzo modne.

Jego oczy napotkały jej wzrok.

Według mnie wyglądają bardzo podobnie, ale ty miałaś okazję przyjrzeć się tatuażom tego dzieciaka z bliska, więc sama się przekonaj.

Skinęła głową i zawahała się przez chwilę.

Najpierw pogadam z tym drugim. Jak on się nazywa?

Thomas Jones. To Walijczyk.

Tom wszedł niezdarnie, powłócząc nogami. Wciąż był pomazany farbą i miał na nogach ciężkie buty.

Joanna usiadła za biurkiem, włączyła dyktafon, nagrała datę, godzinę i nazwiska dwóch obecnych oficerów policji.

Szeregowy Jones ‒ zwróciła się do Toma. ‒ Proszę teraz spokojnie opowiedzieć, co się wydarzyło.

Tom przełknął ślinę.

Mieliśmy ćwiczenia na wrzosowisku...

A która mniej więcej była godzina?

Gdzieś około piątej. ‒ Miał niepewną minę. ‒ Myśleliśmy, że ktoś urządził sobie grilla.

Może lepiej niech pan opowie wszystko od początku ‒ zaproponowała uprzejmie.

No więc mieliśmy ćwiczenia na wrzosowisku ‒ powtórzył, pocierając podbródek i rozmazując sobie farbę po twarzy. ‒ Tamci wspinali się na górę od odwrotnej strony. ‒ Jego entuzjazm rósł. ‒ I dzięki temu my mieliśmy łatwiej.

Joanna rzuciła mu pytające spojrzenie.

Byliśmy podzieleni na dwie drużyny, A i B ‒ wyjaśnił. ‒ Tamci wspinali się od strony słońca i było ich widać. Wie pani, o co mi chodzi.

Wiedziała bardzo dobrze. Wciąż miała przed oczami zakamuflowane postacie, które skradały się, pełzając po ziemi jak jakiś falujący dywan. Sama widziała ich kiedyś na wrzosowisku. Najpierw zdawało jej się, że ziemia się porusza, a potem zobaczyła żołnierzy, czołgających się na brzuchach, którzy przedzierali się przez wrzosy i krzewy, brnęli przez kałuże i strumienie i niepostrzeżenie zakradali się na skałę Mrugające Oko.

Proszę mówić dalej ‒ ponagliła.

Z początku nic nie zauważyłem ‒ ciągnął. ‒ Czułem tylko ten zapach... coś jakby palone mięso. Powiedziałem do Gary'ego, że zjadłoby się coś z grilla. ‒ Żołnierz zamrugał, przetarł oczy, popatrzył na smugi

farby na wierzchu dłoni i zachichotał. ‒ Pewnie wyglądam idiotycznie, co? ‒ spytał, wpatrując się bacznie w Joannę. Jego jasne oczy wyraźnie kontrastowały z wysmarowaną twarzą. ‒ Wtedy Gary popędził w dół, do takiej doliny, jak szalony. Strasznie wrzeszczał i trzymał karabin z przodu, jakby zaraz miał się rzucić na wroga.

I co wtedy zrobiłeś?

Żołnierz opuścił ramiona.

Ruszyłem za nim, a gdy zbiegłem na dół, zobaczyłem stertę szmat. ‒ Spojrzał na Joannę, po czym obrócił się i popatrzył na sierżanta Korpanskiego. ‒ A to dzieciak się palił. Do końca życia nie zapomnę tego widoku ‒ dodał ‒ i tego zapachu. Myślałem, że zwymiotuję.

Ale nie zwymiotowałeś?

Nie ‒ odparł. ‒ Na szczęście nie.

I co wtedy zrobiliście?

Zdjęliśmy kurtki, stłumiliśmy ogień i przykryliśmy go. ‒ Zamrugał, jakby chciał powstrzymać łzy. ‒ Wtedy sierżant przyszedł zobaczyć, co się dzieje. To on wezwał policję. ‒ Tom opadł ciężko na oparcie krzesła. Wciąż miał zszokowaną minę. ‒ No, i to by było na tyle ‒ podsumował, a Joanna skinęła głową.

Czyli tak, jak myślałam ‒ stwierdziła. ‒ A widzieliście w pobliżu jakieś zaparkowane samochody?

Szeregowy Thomas Jones zaprzeczył.

Nie było tam ani żywego ducha.

Joanna oblizała wargi.

Dobrze, szeregowy Jones, powiedz nam tylko jeszcze jedno ‒ odezwała się łagodnym tonem. ‒ To dla nas bardzo ważne. Niczego tam nie dotykałeś?

Tom zrobił przejętą minę.

Nie ‒ odparł. ‒ Przysięgam, że nie. Rzuciliśmy tylko na niego kurtki, żeby zgasić ogień. Niczego nie dotykaliśmy.

Joanna wyjęła z górnej szuflady mały bukiet, upleciony z wrzosu i trawy.

A widziałeś przy nim to? ‒ spytała.

Pokręcił głową, szczerze zdziwiony.

Nie ‒ odrzekł. ‒ Tego nie widziałem.

Po jego wyjściu Joanna zwróciła się do Mike'a:

Na oko szczery chłopak, co?

Mike przytaknął.

I zdaje się, że mówił prawdę.

Joanna zrobiła energiczny ruch głową w stronę drzwi.

A ten drugi?

Nie wiem, co o nim sądzić, Jo.

Wstała i otworzyła drzwi.

No, to przekonajmy się.

Szeregowy Gary Swinton wszedł do środka. Jego krótkie, rude włosy zdawały się bardzo jasne przy usmarowanej farbą twarzy. Trudno było cokolwiek z niej wyczytać, ale oboje wiedzieli już, że to zadziorny i agresywny typ. Po długich latach służby w policji nauczyli się wyczuwać różnych ludzi, bez względu na to, jak bardzo tamci próbowali się przed nimi maskować. Joanna stwierdziła w duchu, że nie chciałaby spotkać się z nim sam na sam w ciemnej uliczce.

Po wstępnych formalnościach spojrzała w jasnoniebieskie oczy szeregowca.

Z tego, co wiemy, około piątej rano wspinaliście się na skałę Mrugające Oko, tak?

Gary Swinton skinął głową.

Taak ‒ rzucił niedbale, siadając na krawędzi krzesła.

W połowie drogi na szczyt Tom poczuł swąd spalenizny. ‒ Joanna świadomie mówiła do niego mocno złagodzonym tonem. Wiedziała już, że z ofiarą łączyło go jedno: te same tatuaże.

A teraz spostrzegła jeszcze coś i już na samą myśl przeszył ją dreszcz. Uświadomiła sobie, że tamten mały chłopiec za życia przybierał tę samą postawę ‒ trzymać się na dystans, byleby tylko nie pakować się w kłopoty i nie pozwalać nikomu ‒ zwłaszcza policji ‒ zbliżyć się do siebie. Coraz częściej miała do czynienia z takimi ludźmi. W ciągu ostatnich dwóch lat taka postawa stała się tak powszechna, że osiągnęła rozmiary epidemii.

No więc co się stało, szeregowy Swinton?

Gary gapił się w podłogę.

Ja pierwszy to poczułem ‒ rzucił szorstko. ‒ Tom myślał, że ktoś urządził sobie grilla.

Ale ty byłeś innego zdania, tak?

Bo to był inny zapach.

Joanna i Mike wymienili szybkie spojrzenia.

A więc to nie było grillowane mięso?

Popatrzył na nią współczująco, po czym przybrał chłodną, nieufną postawę.

No nie ‒ bąknął.

Joanna zostawiła to bez komentarza.

I co było potem, Gary?

Zobaczyłem ubranie ‒ odparł. ‒ I pomyślałem, że coś jest nie tak.

Przecież byłeś daleko.

Ale mam dobry wzrok ‒ burknął.

To też Joanna zostawiła sobie na inną okazję.

Świadkowie twierdzą, że gdy zbiegałeś do doliny, głośno krzyczałeś ‒ zauważyła.

To instynkt. Tego uczą nas w wojsku.

Joanna pochyliła się do przodu.

A ja myślałam ‒ odparła łagodnie ‒ że w wojsku uczą was, jak zachować spokój.

Miał zaniepokojoną minę.

Tak, ale nie w czasie ataku.

Jakiego ataku?

Wydawał się jeszcze bardziej niespokojny.

No... Wie pani, o co mi chodzi.

I co potem? ‒ To lakoniczne pytanie zabrzmiało nieco ostro, ale Joanna uznała, że szeregowy Gary Swinton lepiej zareaguje na taki ton.

Ku jej zdumieniu głos zaczął mu się łamać.

Zobaczyłem dzieciaka ‒ odrzekł, chowając twarz w dłonie.

Joanna czekała.

Najpierw te nogi...

Dobrze wiedziała, o czym mówi żołnierz. Nogi paliły się najdłużej ‒ te chude nogi w sczerniałych, przepalonych dżinsach, zwęglone, przepalone aż do kości.

A potem tułów... ‒ Żołnierz drżał i wciąż patrzył w ziemię. ‒ I na końcu jego twarz.

No i co dalej? ‒ dociekała Joanna.

Stłumiliśmy ogień kurtkami, tak jak nas uczyli.

A znałeś tego chłopca z widzenia?

Pokręcił głową.

Jasne, że nie.

Joanna popatrzyła na tatuaże z napisami LOVE i HATE na jego dłoniach, ale nic nie powiedziała.

Gdy żołnierz wyszedł, Mike obrzucił ją spojrzeniem.

Nawet nie spytałaś o tatuaże ‒ rzucił oskarżycielskim tonem.

Nie ‒ przyznała. ‒ Zostawmy to na razie. ‒ Spojrzała mu w oczy. ‒ A ich kurtki wyślij do analizy.

Obie?

Obie ‒ przytaknęła.

Ale po co?

By sprawdzić, czy nie ma na nich śladów benzyny ‒ wyjaśniła.

Mike pokręcił tylko głową, a Joanna dodała obronnym tonem:

Nie zaszkodzi się przekonać, czy mówią prawdę... ‒ przerwała, a po chwili spytała: ‒ A ty co o tym sądzisz?

Zmarszczył brwi.

Trudno powiedzieć, co kryją te zakamuflowane twarze...

I dlatego nie zaszkodzi ich sprawdzić ‒ powtórzyła.

Joannie przydzielono grupę składającą się z czterech mundurowych i dwóch ludzi z dochodzeniówki, obiecując, że w razie potrzeby przyślą więcej osób. Oprócz tego całej ekipie z Leek polecono sprawdzić wiarygodność zeznań i wypytać okolicznych mieszkańców. Przede wszystkim trzeba było ustalić tożsamość chłopca, dlatego rysownik policyjny udał się do kostnicy i przez godzinę robił szkic dziecka. Na rysunku wyglądało jak żywe ‒ miało otwarte oczy, rozchylone usta, zmierzwione włosy i czyste ubranie, nienaruszone przez ogień. Tego dnia na pierwszej stronie wieczornego wydania gazety do ostatniej chwili trzymano puste miejsce.

Podczas odprawy policyjnej niektórzy funkcjonariusze skrzętnie notowali każde słowo, inni zaś siedzieli i słuchali w nabożnym skupieniu. Każdy z zebranych miał swój własny sposób rozwiązania zagadki śmierci małego chłopca, którego zwłoki zostały zmasakrowane. Ostatecznie jednak trzeba będzie połączyć siły, by w miarę możliwości pomyślnie zakończyć tę sprawę. Łączyła ich nadzieja, że to dzięki nim zabójca stanie przed sądem.

Przede wszystkim ‒ zaczęła Joanna, odwracając się twarzą do zebranych oficerów policji ‒ chciałabym wyjaśnić, na czym będzie polegała nasza współpraca. W razie jakichkolwiek uwag czy pytań proszę mi przerwać. Chcę, żebyście tu, na tej sali, podzielili się ze mną waszymi

propozycjami. Mówcie śmiało, nawet jeśli wasze pomysły wydają wam się niedorzeczne. Nie zależy mi na czasie, tylko na ujęciu przestępcy i znalezieniu niezbitych dowodów jego winy. Chodzi o to, żeby ukarać i odizolować sprawcę dla bezpieczeństwa innych dzieci. Zależy mi na umiejętnym przeprowadzeniu tego śledztwa, żeby można było je sfilmować i wykorzystać na szkoleniach policyjnych. Nie interesują mnie żadne hipotezy ani ogólniki. A teraz do rzeczy: ofiarą jest chłopiec rasy białej w nieokreślonym dokładnie wieku, ale na oko mógł mieć około dziesięciu lat. ‒ Joanna wskazała policyjne zdjęcie woskowo bladej twarzy martwego dziecka. ‒ Chłopiec miał jasne włosy, niebieskie oczy i metr czterdzieści wzrostu. Znaki szczególne: przekłute lewe ucho i tatuaże.

Pokazała im zdjęcia rąk dziecka. ‒ LOVE i HATE... Amatorska robota. ‒ Rozejrzała się po sali. ‒ Każdy z nas na pewno widział już coś takiego. Dzieciaki spotykają się w grupie i tatuują się same albo z pomocą kolegów. Łatwo można się domyślić, z jakiego środowiska wywodził się ten chłopiec. Żadne dziecko, które boi się kary od rodziców, nie nosi na palcach takich tatuaży. Nie próbuję nikogo szufladkować, tylko po prostu jestem realistką. ‒ Przerwała, spodziewając się oburzonych szeptów czy głosów sprzeciwu, ale na sali panowała cisza, więc mówiła dalej: ‒ Chłopiec eksperymentował też z narkotykami. Na obu rękach widać paskudne blizny po ukłuciach, które powstają w wyniku wstrzyknięcia mieszanki narkotyku z jakąś inną substancją ‒ talkiem, proszkiem czyszczącym albo mąką. ‒ Znowu rozejrzała się po sali. ‒ Jak sami wiecie, do narkotyków dosypuje się różne domieszki. Chłopiec był szczupły i miał lekką niedowagę. Zdaniem patologa nieczęsto brał narkotyki i nie był od nich uzależniony, ale miał do nich dostęp i kilkakrotnie je zażył...

Po chwili zawahania ciągnęła dalej: ‒ Wcześniej chłopiec był wielokrotnie dręczony fizycznie i napastowany seksualnie. Patolog twierdzi, że nie miało to miejsca w ciągu ostatniego roku, dlatego prawdopodobnie nie było to zabójstwo na tle seksualnym, ale ‒ oczywiście ‒ nie możemy całkowicie wykluczyć związku pomiędzy jednym a drugim. Dziecko miało kontakty z marginesem społecznym i nie pochodziło z zamożnej rodziny. To smutne, ale prawdziwe. W policji często mamy z tym do czynienia.

Obserwując młodego blondyna na końcu sali, który bez przerwy notował zawzięcie, przypomniała sobie swoją pierwszą odprawę policyjną:

rozpoczynali wtedy śledztwo w sprawie zabójstwa starszej kobiety, zakatowanej na śmierć we własnym domu. Cały pokój zbryzgany był krwią... Zabójstwa bywają bardzo różne, ale mają jedną wspólną cechę ‒ zawsze są potworne.

Czy macie jakieś komentarze?

Na sali wciąż panowała cisza. Joanna zmarszczyła brwi.

W takim razie chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze: buty. ‒ Joanna przyczepiła do tablicy zdjęcie nie zniszczonych reeboków. ‒ Jak sami państwo widzicie, są zupełnie nowe: mają czyste podeszwy, ani śladu noszenia. To drogie buty i prawdopodobnie zostały skradzione ze sklepu. Pewnie domyślacie się, że jeśli dostał je w prezencie, to albo z wielkiej sympatii, albo z chęci przekupienia go, a ten, kto mu je kupił, nie znał nawet jego numeru buta. Te buty mogą być dla nas ważnym tropem, dlatego chciałabym, żebyście odwiedzili sklepy obuwnicze i ustalili, czy zostały kupione, czy skradzione. Zacznijcie od miejscowego centrum handlowego, a w razie potrzeby sprawdźcie też inne w okolicy. Choć może ktoś mu je zwyczajnie podarował, co nam znacznie utrudnia sprawę. Dowiedzcie się, kto je kupił i jak za nie zapłacił ‒ gotówką czy czekiem. Zresztą sami wiecie, jak powinno przebiegać rutynowe postępowanie.

Młody blondyn notował zapalczywie, co zaczęło Joannę trochę irytować. Mógłby choć raz przerwać i podnieść głowę.

Kolejna rzecz to sygnet... ‒ Przyczepiła do tablicy szkic. ‒ Chłopiec miał go na palcu. To bardzo charakterystyczny i drogi sygnet... opatrzony inicjałami A.L., jeśli mnie wzrok nie myli. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Litery są splecione, a w tle wygrawerowane jest oko. Musimy się dowiedzieć, skąd pochodzi i czy nie został skradziony, a jeśli chłopak go dostał, to od kogo, kiedy i dlaczego...

Dziecko zostało uduszone rękami ‒ kontynuowała, wpatrując się w zdjęcie z kostnicy, przedstawiające spokojną, pośmiertną twarz. ‒ Proszę pamiętać, że zgon nastąpił bardzo szybko. Niewykluczone, że chłopak zginął zupełnie przypadkowo, a jego napastnik wcale nie jest zabójcą. I być może to nie zabójca próbował spalić zwłoki. Pamiętajcie, żeby nie zakładać nic z góry. Naszym zadaniem jest ujęcie osoby odpowiedzialnej za śmierć tego dziecka i postawienie jej przed sądem bez czyjejkolwiek szkody. ‒ I stanowczym tonem zakończyła: ‒ Czy wszystko jasne?

Zebrani pokiwali głowami, a Joanna, zadowolona z siebie, że zaraz na samym początku śledztwa powiedziała to, co najważniejsze, zwróciła się teraz do Mike'a.

Sierżancie Korpanski, teraz twoja kolej.

Zaczniemy od sierocińców ‒ oznajmił. ‒ Tak będzie najlepiej. ‒ Odchrząknął. ‒ Musimy też znaleźć osoby, które dziś przed piątą rano mogły widzieć na wrzosowisku jakiś samochód. Wyznaczę ekipę do zbadania odcisków palców. Aha, i pamiętajcie o próbkach podłoża.

Gleba na wrzosowisku jest bardzo charakterystyczna ‒ ciemna i torfiasta. Na pewno są na niej odciski butów i ślady opon. Pobierzcie próbki i zawieźcie do laboratorium. Smith, King, Farthing, Scott... ‒ Mike zaczął sporządzać listy i przydzielać policjantów do poszczególnych zadań; jedni mieli jechać na wrzosowisko, inni do sierocińców, jeszcze inni do sklepów obuwniczych i jubilerskich.

Joanna szybko wyszła z sali, zostawiając funkcjonariuszy pod okiem Mike'a, który dzielił ich na grupy.

Dopiero wtedy młody blondyn, posterunkowy Phil Scott, przestał notować, podszedł do tablicy ze zdjęciami, zatrzymał się przed szkicem przedstawiającym sygnet i zmarszczył brwi, a po chwili dołączył do pozostałych.

Słuchajcie no ‒ odezwał się. ‒ Widzicie ten sygnet? Ten, który chłopak miał na palcu?

Ale wszyscy jakoś mieli obojętne miny.

Po południu ty masz dyżur na wrzosowisku, Phil.

Ale...

Żadnych „ale”. ‒ Alan King z wydziału dochodzeniowego wymierzył mu przyjacielskiego kuksańca. ‒ Zanosi się na cholernie deszczowy dzień, więc nie zapomnij peleryny.

3.

Matthew Levin wlókł się po plaży, trzymając córkę za rękę. Cały ten wspólny wyjazd działał mu na nerwy, a żona i córka irytowały go. Czuł się sfrustrowany i przytłoczony negatywną energią. Nie mógł sobie darować, że zgodził się na rodzinny urlop, który z góry skazany był na

niepowodzenie. Wiedział, że w ich towarzystwie będzie się czuł stłamszony, ale nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia. W poczuciu winy i niezadowolenia opuścił swe barczyste ramiona. Dość już miał damskich fatałaszków, nieustannego przebierania się żony i ciągłych zakupów, w których posłusznie im towarzyszył. Matthew przeczesał palcami swoje krótkie, jasne włosy. Mógłby przysiąc na Boga, że bardzo się starał, ale na próżno, bo tak naprawdę z rodziną nie łączyło go zupełnie nic. Czuł się zdominowany przez kobiety, a jego męska natura nie mogła się z tym pogodzić.

Nie mógł nawet pożeglować po morzu, bo Jane była zbyt nerwowa, a w dodatku nie umiała pływać i nie cierpiała rejsów łodzią. Bała się ich i na rozkołysanym pokładzie czuła się niespokojna, dlatego musieli zrezygnować z jedynej rozrywki ‒ popołudniowych wypraw podczas wietrznej pogody. Zamiast tego czekali na kolejny bezwietrzny dzień, kiedy morze było tak spokojne, że przypominało taflę jeziora, a wtedy siedzieli na leżakach i smażyli się na gorącym, greckim słońcu.

Matthew Levin popatrzył na falujące morze. Na Boga, oddałby wszystko, żeby tam być, zmagać się z wiatrem i kierować nim tak, by pchał go w wybranym kierunku. Gdyby tak jeszcze miał przy sobie Joannę, to żeglowaliby razem. Przed oczami wyobraźni przemknęły mu jej silne, opalone nogi, gładkie i jędrne, a w uszach zabrzmiał mu jej krótki, triumfalny śmiech, który uwieńczyłby ich wspólne zmagania z żywiołem.

W rzeczywistości jednak był na złocistej plaży, stał na gorącym piasku, nad jego głową rozciągało się bezchmurne niebo, a on obserwował, jak fale rozbijają się z pluskiem o kadłub łodzi. Zrozumiał, jaka jest prawda, i czuł się fatalnie. Eloise tymczasem zgubiła gdzieś na plaży cenną bransoletkę, a Jane nalegała, żeby Matthew poświęcił całe popołudnie na jej odszukanie.

Wiem, że ona gdzieś tu jest. ‒ Eloise wydęła wargi, popatrzyła na ojca spod rzęs i pociągnęła go za rękę. ‒ Proszę cię, tatusiu, poszukaj jej. Proszę...

Matthew był poirytowany.

Nie ‒ odparł. ‒ Nie ma mowy. I tak jej nie znajdziemy. ‒ Popatrzył na rozciągający się dokoła piach. ‒ Pewnie leży gdzieś zasypana. Nie znajdziemy jej. Mam nadzieję, że zwrócą nam za nią pieniądze z ubezpieczenia.

Eloise wybuchła wyjącym płaczem, zarzuciła jeden płowy warkoczyk na plecy, włożyła do buzi kciuk i zaczęła głośno ssać.

Wtedy wtrąciła się Jane.

Nie bądź dla niej taki ostry, Matthew ‒ rzekła. ‒ Po co zaraz się denerwować? To przecież nic wielkiego, tylko chwila nieuwagi. ‒ Popatrzyła na córkę. ‒ Prawda, kochanie? No, wyjmij paluszek z buzi.

Eloise zignorowała krytyczną uwagę, za to natychmiast wykorzystała podpowiedziane jej usprawiedliwienie.

Właśnie, mamusiu ‒ odparła. ‒ To była chwila nieuwagi. ‒ Złapała ojca pod rękę. ‒ To tylko chwila nieuwagi, tatusiu. Nie zrobiłam tego naumyślnie, tylko po prostu nie uważałam. ‒ Zmarszczyła czoło, spojrzała na ojca, potem na matkę i znów na ojca. ‒ Babci będzie bardzo przykro, jeśli nie znajdziemy bransoletki. Tatusiu ‒ dodała stanowczo ‒ musimy ją znaleźć. ‒ Skrzywiła się. ‒ No, chodź ‒ jęknęła, klękając na rozgrzanym piasku. ‒ Pomóż mi szukać.

Matthew spojrzał na nią, poirytowany.

Nie ‒ odrzekł. ‒ Szkoda czasu.

Wykorzystując jego słabość, dziewczynka zaczęła głośno płakać.

A jeśli ktoś inny ją znajdzie? ‒ Łzy ciurkiem spływały jej po policzkach. ‒ Co powie babcia, jeśli się dowie, że ją zgubiłam? Na pewno się rozzłości i będzie jej strasznie przykro ‒ zawodziła. ‒ I nakrzyczy na mnie za to, że jej nie pilnowałam. ‒ Szlochała głośno, nie zważając na bąbel zwisający jej z nosa.

Matthew stał bezradnie.

Już nigdy jej nie zobaczę, a kosztowała tyle pieniędzy ‒ łkała spazmatycznie.

Kochanie, przestań płakać ‒ prosił ją Matthew, nieco zażenowany. ‒ Proszę cię, tylko przestań płakać.

Ale dziecko jęczało jeszcze głośniej.

Matthew spojrzał na nią, zaniepokojony. Jej łzy zawsze wywoływały w nim bezsilność, frustrację, mdłości i poczucie winy. Zależało mu tylko na tym, żeby przestała płakać.

Kochanie... ‒ prosił. ‒ Skarbie...

A Eloise darła się już wniebogłosy.

Babcia będzie na mnie krzyczeć.

Nie będzie. ‒ Jane objęła ją ramieniem, przytuliła do siebie i pocałowała w czubek głowy, jakby chciała uspokoić wrzeszczące niemowlę. ‒ Jest niepocieszona ‒ zwróciła się do Matthew oskarżającym tonem, po czym chwyciła go za ramię. ‒ Pomóż nam szukać ‒ syknęła, a jej ciągle blada twarz przybrała surowy i nieprzejednany wyraz. ‒ Chyba że wolisz

siedzieć sobie tu na plaży i patrzeć, jak twoja córka cierpi. No cóż ‒ dodała ‒ wcale bym się nie zdziwiła.

Eloise wyjrzała zza ramienia matki, zerkając na twarz ojca, poczerwieniałą z gniewu i spoconą mimo wiatru wiejącego od morza.

To tak ci na nas zależy? ‒ rzuciła jej matka ostrym, nieprzyjemnym tonem.

Matthew próbował opanować się i spokojnie wszystko wytłumaczyć, ale był tak rozwścieczony, że stracił nad sobą kontrolę i zabrakło mu logicznych argumentów. Siedzący w pobliżu ludzie usłyszeli jego krzyki i widzieli, jak szaleje z wściekłości i głośno wykłóca się z żoną i córką. Zaczęli trącać się porozumiewawczo.

Oddech Matthew stał się szybki. Ze złości nie mógł nawet logicznie myśleć.

Jane ścisnęła go za ramię.

Popatrz na mnie ‒ nakazała. ‒ No, popatrz na mnie!

Ledwo się powstrzymał, by nie wykrzywić ust w grymasie niechęci.

Spojrzała na niego lodowatym wzrokiem.

Jeśli sądzisz, że pozwolę ci do niej wrócić, to się grubo mylisz.

Posterunkowy Phil Scott został wyznaczony do przeszukania wrzosowiska w części między piaszczystą zatoczką przy głównej drodze a miejscem, gdzie znaleziono zwłoki dziecka. We wstępnym przeszukaniu wyznaczono „korytarz” ‒ pasmo ziemi w linii prostej, z którego pobrano wszelkie dowody do ekspertyzy sądowej i oznakowano taśmą policyjną. Ale ten, kto wrzucił ciało dziecka do niewielkiego zagłębienia u podnóża góry, mógł dostać się tam inną drogą, dlatego policja przeszukiwała też fragmenty ziemi po obu stronach wyznaczonego „korytarza”. Do pory lunchu nie znaleziono jeszcze niczego, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie dla śledztwa. Zebrano tylko sporo opakowań po gumie do żucia i chipsach, zużyty papier toaletowy i kilka sflaczałych prezerwatyw. Wszystko włożono do czarnego, plastikowego worka. A policjanci, którzy skrzętnie przeczesywali teren, wybierając spośród mocnej, szorstkiej trawy każdy podejrzany przedmiot, tak naprawdę nie wierzyli już, że porzucone przez ludzi na wrzosowisku śmieci zaprowadzą ich na ślad zabójcy dziecka.

Farthing rzucił Scottiemu ponure spojrzenie.

Czasem mam wrażenie ‒ przyznał ‒ że to cholerna strata czasu. I

tak gówno tu znajdziemy. ‒ Rozejrzał się po rozległej okolicy porośniętej wrzosem, nad którą wisiały złowrogie, czarne chmury. ‒ I do tego jeszcze zanosi się na cholerną ulewę.

Ktoś wpadł na pomysł, żeby z pobliskiej jadłodajni przywieźć rybę z frytkami i wszyscy przysiedli na skale nieopodal wozu policyjnego.

Po solidnym posiłku, który popili herbatą z termosu, byli już gotowi do dalszej pracy. Tylko Scottie się ociągał. Patrzył na Mike'a Korpanskiego w kabinie furgonetki i w końcu zapukał w okno.

Przepraszam, panie sierżancie. Możemy zamienić słówko?

Mike skręcił szybę, przeżuwając frytki.

Chodzi o ten sygnet, który chłopak miał na palcu... Gdzieś już chyba go widziałem. Cały czas o tym myślę.

A gdzie? ‒ Mike był wyraźnie podekscytowany. Tak właśnie zaczyna się każde śledztwo: od jakiejś drobnej rzeczy, po której wyłaniają się następne, jedna po drugiej, coraz szybciej, aż wreszcie napływa strumień tylu informacji, że stają się podstawą do skazania winnego. Ale wszystko zaczyna się od tego, że ktoś chyba coś wie, że być może ktoś coś widział...

Nie jestem pewien ‒ odparł Scottie ‒ ale zdaje mi się, że widziałem go wśród przedmiotów skradzionych podczas włamania rok czy dwa lata temu.

Czy to było w Leek?

Posterunkowy Phil Scott skinął głową.

Mike posłał mu szeroki uśmiech.

No to wskakuj, Scottie ‒ nakazał. ‒ Jeśli to rzeczywiście ten sygnet, masz u mnie piwo.

Joanna przez cały ranek rozmawiała przez telefon i spisywała raporty, a wczesnym popołudniem zadzwoniła do laboratorium i poprosiła z Cathy Parker.

Po chwili w słuchawce odezwała się Cathy. Odczytała jej wyniki pozostałych analiz sądowych, przeprowadzonych na zwłokach dziecka.

Chłopak zjadł ostatni posiłek na dwie godziny przed śmiercią. Frytki i pasztecik z mięsem.

Joanna pokiwała głową.

Frytki sprzedają aż do północy. Widocznie zdążył je gdzieś kupić. Trzeba będzie ustalić, skąd pochodziły. A jak wypadły badania na obecność spermy?

Wynik jest negatywny. Czyli miałam rację ‒ odparła Cathy. ‒ To nie było zabójstwo na tle seksualnym, a nawet jeśli ktoś chciał go wykorzystać, to nagła śmierć chłopaka udaremniła tę próbę. Brak śladów spermy wyklucza wprawdzie penetrację, ale trzeba jeszcze zbadać ubranie. ‒ Zamilkła na chwilę. ‒ Kiedy będą wyniki analizy ubrania?

Za dzień, najdłużej za dwa. Prasa chce jak najwięcej dowiedzieć się o tej sprawie, dlatego mamy pierwszeństwo. Takie przypadki zawsze wywołują ogromne poruszenie...

Zaraz po rozmowie Joanna wysłała kilku umundurowanych funkcjonariuszy do restauracji, które rozpoczynały pracę w porze lunchu, serwując rybę z frytkami. Zastanawiając się, co zjeść na lunch, myślała o kanapkach i jogurcie, ale wtedy zjawił się Mike, a jego gorączkowe spojrzenie zdradzało, że ma dla niej coś bardzo ważnego, i nagle lunch zszedł na drugi plan. Za nim wlókł się ten sam młody blondyn, który na sali podczas odprawy zapalczywie notował coś w zeszycie.

Proszę wejść ‒ zachęciła, uśmiechając się. ‒ Posterunkowy Scott, tak?

Mam nadzieję, że nie zmarnuję waszego czasu ‒ odparł niepewnie.

Proszę się nie martwić ‒ uspokoiła go. ‒ Nie stracimy ani chwili, jeśli od razu usłyszymy, o co chodzi.

Odebrał to jako zachętę.

Czy mógłbym jeszcze raz zerknąć na ten sygnet?

Joanna wpatrywała się w niego przez chwilę, a on otworzył swój notatnik i przechylił w jej stronę tak, aby widziała jego szkic. Zauważył, że Joanna bez słowa chwilę przygląda się temu jego szkicowi i marszcząc brwi, bierze notatnik w swoje ręce, a potem jeszcze raz bardzo uważnie przypatruje się niezdarnie naszkicowanemu ołówkiem sygnetowi. W końcu podniosła głowę.

Wyglądają identycznie ‒ przyznała. ‒ A z czego tamten był wykonany?

Z czystego złota ‒ odparł.

Joanna wstała z miejsca.

Jest tylko jeden sposób, żeby się upewnić.

Sygnet leżał zapakowany w worku w sali przesłuchań. Oboje się tam udali. Joanna wyjęła sygnet i podała młodemu policjantowi.

Czy to ten? ‒ spytała.

Phil Scott zdążył się już sporo od niej nauczyć. Nie mówiąc ani słowa, starannie obejrzał sygnet, po czym oddał go Joannie.

Tak myślałem... to ten sam... ‒ oznajmił. ‒ Został skradziony... podczas włamania, jakiś rok temu. Znalazł się na liście brakujących przedmiotów. Było też jego zdjęcie.

Joanna spojrzała na niego.

Co to za włamanie? ‒ spytała. ‒ Gdzie miało miejsce?

W Rock House ‒ odrzekł. ‒ To ten wielki dom przy głównej drodze na wrzosowisku. Ogromny i szary. ‒ Uśmiechnął się szeroko. ‒ Chyba nigdy tego nie zapomnę. To był mój pierwszy dzień na służbie, mniej więcej rok temu.

Joanna była pod wrażeniem.

I wszystko pan tak pamięta?

Skinął głową, wpatrując się w nią błękitnymi oczami.

Jestem trochę zapominalski ‒ wyjaśnił ‒ i muszę wszystko sobie zapisywać, żeby mi nie wyleciało z głowy. ‒ Skrzywił się. ‒ Bez przerwy notuję, dlatego od razu poznałem ten sygnet. Chciałem się tylko upewnić i na wszelki wypadek zrobiłem szkic.

A ten dom? Do kogo należał?

Do Ashforda Leecha ‒ odparł. ‒ To lokalny parlamentarzysta. Zmarł kilka miesięcy temu.

Zginął w jakimś wypadku?

Nie. Ciężko chorował i zmarł w szpitalu.

Joanna wpatrywała się w niego.

A ten sygnet znalazł się wśród skradzionych przedmiotów? Jest pan tego pewien?

Młody posterunkowy skinął głową.

Tak jest, pani inspektor.

A złapano złodzieja?

Zaprzeczył ruchem głowy. ‒ Nie. Pomyśleliśmy, że to może jakieś dzieciaki z okolicy. ‒ Przez chwilę miał speszoną minę i zaczął niezdarnie przestępować z nogi na nogę. ‒ To była trochę dziwna sprawa. Coś tam nie do końca się zgadzało.

W takim razie proszę znaleźć te akta i przynieść mi je do biura. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ A potem może pan wracać na służbę...

Joanna zapaliła potem lampę na biurku, oparła się wygodnie na krześle i zaczęła czytać akta. Sprawa zaciekawiła ją już od pierwszej strony, i

to nie tylko jako jedna z tysięcy kryminalnych zagadek, które pozostały nierozwiązane. Było w niej mnóstwo sprzecznych informacji i nieprawidłowości. Czytając listę skradzionych przedmiotów, Joanna nie kryła zdziwienia.

To wprost niemożliwe ‒ mruknęła pod nosem. ‒ Słuchaj, Mike ‒ zwróciła się do sierżanta Korpanskiego. ‒ Co ty o tym sądzisz? Włamali się w poniedziałek wczesnym popołudniem, w obecności sprzątaczki, której stary gruchot stał zaparkowany tuż przed domem, w widocznym miejscu. Podobno weszli na dach i dostali się do środka przez okno sypialni, chociaż szklarnia cały czas była otwarta.

To gdzie była wtedy sprzątaczka?

Tu jest napisane... ‒ Joanna spuściła wzrok i zerknęła w akta ‒ że przypadkiem była gdzieś w głębi domu i zajmowała się prasowaniem. Tymczasem złodzieje dokonali dość nietypowej kradzieży: zabrali album ze zdjęciami, który leżał w kredensie w salonie, i żeby do niego dotrzeć, wyłamali zamek. Za to nie tknęli żadnych wartościowych rzeczy, takich jak telewizor, magnetowid czy mały, stylowy zegar. Zostawili nawet pieniądze.

Mike wyprostował się na krześle.

Jacyś dziwni ci złodzieje ‒ przyznał.

Sygnet zabrali z sypialni, z pudełka w szufladzie z bielizną, ale pozostałych kosztowności nie ruszyli. ‒ Zerknęła na Mike'a. ‒ Jak myślisz, o co tu chodzi? ‒ spytała, energicznie zatrzaskując segregator z aktami.

Hm... ‒ Zastanawiał się przez chwilę. ‒ Ci złodzieje musieli być bardzo sprytni albo wyjątkowo tępi.

Albo też... ‒ podpowiedziała mu.

Albo też państwo Leech zeznali nieprawdę.

Właśnie. Tylko dlaczego szanowany polityk miałby podawać fałszywe informacje o włamaniu do jego własnego domu? Po co w takim razie wzywał policję? No i jaki to ma związek z tym zabitym dzieckiem?

Joanna wzięła do ręki książkę telefoniczną, przewertowała kciukiem kartki z nazwiskami do litery L, szukając imion zaczynających się na A. Leech, Rock House... Wybrała numer, ale w słuchawce usłyszała tylko oschły kobiecy głos, nagrany na automatyczną sekretarkę, informujący, że Gilly Leech akurat nie ma w domu, ale oddzwoni, gdy tylko będzie mogła.

Joanna skrzywiła się i spojrzała na Mike'a.

Automatyczna sekretarka ‒ wyjaśniła i zerknęła na zegarek. ‒ No, a teraz czeka mnie to, czego nie cierpię najbardziej: konferencja prasowa...

Poszło jej jednak lepiej, niż się spodziewała; pytania były proste i łatwe do przewidzenia. Joanna ucieszyła się, że nie ma już Caroline Penn, która przeniosła się do Londynu, do redakcji jednego z dzienników krajowych. Penn zawsze zadawała uciążliwe i krępujące pytania, które cięły niczym kule i trudno było się od nich uchylić. Na szczęście, jej już nie było, a inni zebrani dziennikarze zachowywali się przyzwoicie i ograniczali się do podstawowych pytań: Kim był chłopiec? Jak zginął? Jak wyglądał? Czy sporządzono już portret pamięciowy zabójcy? Co jeszcze wiadomo o tej sprawie?

Na razie wiadomo było bardzo niewiele, ale ‒ jak później zauważyła Joanna w rozmowie z Mikiem ‒ dwadzieścia cztery godziny temu chłopak jeszcze żył.

Liczyła na policjantów wysłanych, żeby porozmawiali z właścicielami restauracji w Leek, serwujących rybę z frytkami. Skoro zeszłego wieczoru chłopak zdążył jeszcze coś zjeść, to znaczy, że musiał być w Leek i stąd prawdopodobnie pochodził. Joanna wierzyła, że wkrótce dowie się, gdzie mieszkał. Popołudniowe wydanie Nowin Wieczornych z portretem chłopca na pierwszej stronie miało się ukazać zaraz po godzinie drugiej.

Tylko dlaczego nikt jeszcze nie zgłosił jego zaginięcia?

Przed trzecią dostarczono jej do biura Nowiny Wieczorne. Joanna chwyciła gazetę, podekscytowana. Może nareszcie zgłosi się ktoś, kto znał chłopca. Przebiegła wzrokiem pierwszą stronę ‒ rysownik wykonał świetną robotę. Chłopak wyglądał jak żywy. Dalej był szczegółowy opis jego ubrania. Joanna przesunęła palcem w dół listy ‒ wszystko się zgadzało. Była ogromnie wdzięczna miejscowym reporterom. Teraz na pewno uda się zidentyfikować chłopca. Posłała Mike'owi szeroki uśmiech.

Mogę się założyć ‒ rzekła. ‒ Jeszcze dwadzieścia cztery godziny i będziemy wiedzieć, jak się nazywał.

Mike pokręcił głową.

Nie znajdziesz chętnych na taki zakład. To pewna sprawa. ‒ Nachmurzył się. ‒ A najgorsze jest to, że zjawią się tu jego krewni i znajomi.

Joanna znów spojrzała na portret.

Skoro ma kochającą rodzinę ‒ odparła powoli ‒ to dlaczego jeszcze się nie zjawili? Coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Zwykle najpierw ktoś zgłasza zaginięcie dziecka i wtedy go szukamy. Rzadko się zdarza, że ktoś znajduje zwłoki dziecka, którego nikt nawet nie poszukuje.

Mike przyznał jej rację.

I w takim razie gdzie są jego rodzice?

Wydaje wam się, że jesteście zabawni i sprytni, co? ‒ Mark Riversdale stał twarzą w twarz z Jasonem i Kirsty w kuchni „Naszego Gniazdka”.

Nie powiedzieliście, że znowu go nie ma ‒ dodał, oburzony. ‒ Co za dziecinada.

Żadne z dzieci nie odezwało się ani słowem. Wymienili tylko spojrzenia. Po chwili Mark ciągnął dalej:

Coś mi się zdaje, że po prostu uciekł. ‒ Pokiwał palcem. ‒ Dokąd? Mówcie zaraz!

Ale nastolatki dalej milczały.

Mark westchnął.

W takim razie powiedzcie chociaż, kiedy ostatnio go widzieliście...? Tylko mi tu nie kłamać.

Jason wziął głęboki oddech. Gdziekolwiek Dean teraz jest, przynajmniej nic mu nie grozi. On, Jason, postarał się, żeby Dean miał na swoją ucieczkę całe dwadzieścia cztery godziny. Nie było sensu dalej go kryć. Zerknął pośpiesznie na Marka Riversdale'a i dostrzegł, że opiekun wpada w złość.

Wczoraj rano, proszę pana ‒ odrzekł.

Czyli nie ma go już półtora dnia. Do diabła, minęło trzydzieści sześć godzin! I gdzie on jest?

Nie wiem.

Opiekun miał sceptyczną minę.

Przecież wiesz ‒ warknął. ‒ Tylko nie chcesz powiedzieć. Gadaj, gdzie on jest?

Ale chłopak wzruszył tylko ramionami.

Nie wiem ‒ powtórzył machinalnie.

Mark westchnął głośno.

Znowu mi narobił tych papierkowych formalności ‒ jęknął. ‒ A ja naprawdę sądziłem, że ten mały skończy z tymi ucieczkami. Tyle mu

nagadałem w zeszłym tygodniu. Myślałem, że do niego dotarło. W zeszłym roku nie zdarzało mu się tak często uciekać. A ja, głupi, liczyłem na to, że chłopak się poprawi. Kirsty ‒ zwrócił się teraz do dziewczyny. ‒ Gdzie on jest?

Ale ona stała tylko, wpatrzona w podłogę.

No, powiedz, słoneczko ‒ zachęcał ją. ‒ Przecież mnie możesz powiedzieć... ‒ Wreszcie stracił cierpliwość. ‒ Kirsty, słucham, kiedy ostatni raz widziałaś Deana?

Wczoraj rano ‒ odparła dziewczyna. ‒ To było bardzo wcześnie. Uciekł, zanim zdążyłam wstać z łóżka. ‒ Wzruszyła ramionami i zamrugała. ‒ Nawet nie widziałam, jak wychodził.

To dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Wiesz przecież, że przez te ucieczki Dean ma same kłopoty. ‒ Riversdale przygryzł wargę. ‒ I dziś w szkole pewnie też go nie było?

Dzieci pokręciły głowami. Wiedziały, że krycie kolegi i tak nie ma sensu. Rivers sam zadzwoniłby do szkoły i dowiedział się, że Dean wagaruje.

Przed wyjściem z kuchni Mark Riversdale zatrzymał się.

Chciałbym tylko wiedzieć, dokąd on ucieka... I kto się wtedy nim opiekuje? Ktoś na pewno go przygarnia... i obdarowuje go prezentami. Nie da się wszystkich ich wyłapać...

Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Jason spojrzał na Kirsty.

Sue Whalley mówiła, że dziś rano znaleźli na wrzosowisku trupa. Podobno to był jakiś chłopak. Jej stary jest gliną. To od niego się dowiedziała. ‒ Oczy zaokrągliły mu się z przerażenia. ‒ A może to Dean?

Akurat! ‒ parsknęła pogardliwie Kirsty. ‒ To na pewno nie on. Ten gówniarz lepiej od innych daje sobie radę. Taki to zawsze ląduje na cztery łapy. Mały cwaniaczek, i tyle.

Kirsty miała drobną, nieco trójkątną twarz o bladej, piegowatej cerze, ale jej urodę psuły cienkie wargi, brzydko wykrzywione jakby w złośliwej minie. Teraz wykrzywiała je jeszcze bardziej.

Mówię ci ‒ dodała. ‒ On zawsze ląduje na cztery łapy. Cholerny gówniarz ma szczęście.

Jason w zamyśleniu kopał nogę od stołu.

Wiesz, co mu za to zrobię? ‒ spytał.

Co? ‒ spytała dziewczyna bez większego zainteresowania.

Wytatuuję coś naszemu małemu Timmy'emu.

No coś ty, stary Rivers chyba cię wtedy zabije!

Chłopak jeszcze mocniej kopnął nogę od stołu.

Siedzimy w tej norze już dwa zasrane lata ‒ mruknął. ‒ A oni ciągle traktują nas jak smarkaczy.

A jak inaczej? ‒ rzuciła pogardliwie dziewczyna. ‒ Mamy tu jeszcze dwa lata... a potem co?

Ja będę miał swój własny dom... gdzie nikt nie będzie mi się wtrącał.

Najbardziej zaciekawił ją spis skradzionych przedmiotów. Po co kraść album rodzinny? Łatwo go odnaleźć, a poza tym nie ma żadnej wartości... A ten sygnet? Joanna przyjrzała mu się: A wygrawerowane z zawijasem, splatające się z równie ozdobnie wyrytym L, a w tle czujne oko, przypominające masoński symbol. Dlaczego nie tknęli pieniędzy ani telewizora, magnetowidu, aparatów fotograficznych... czy choćby zegara? Takie rzeczy łatwo można by sprzedać. Do diabła, zaklęła w duchu, przecież to nie ma sensu. A jeśli do włamania wcale nie doszło, to po co rodzina Leechów wezwała policję i zgłosiła kradzież? Zwykła pomyłka? A może pamięć ich zawiodła? Joanna jeszcze raz przewertowała raport od zdania o stłuczonym szkle.

No tak, a teraz ten sam sygnet znalazł się na palcu zamordowanego chłopca...

Joanna zaczęła obracać długopis w palcach.

Wtedy wszedł Mike. Przysiadł na krawędzi jej biurka, a ona podniosła na niego wzrok.

Coś mi tu nie pasuje. ‒ Wskazała palcem na raport. ‒ Nie wiem jeszcze, co łączy te dwie sprawy, ale założę się o wszystko, że coś znajdę.

Mike wziął do ręki akta, pokiwał głową, po czym niby obojętnym tonem, któremu Joanna nie dała się zwieść ani przez chwilę, spytał:

A gdzie jest teraz Levin?

Na jakiejś wyspie w Grecji ‒ odparła szorstko. ‒ I pewnie nieźle się tam bawi. ‒ Jej oczy napotkały jego wzrok. ‒ Ale może zmieńmy już temat, co?

484.

Joanna przesunęła palcem po aktach. Pytanie Mike'a wywołało w jej wyobraźni niepożądany teraz obraz Matthew na rodzinnych wakacjach z córką i żoną. Joanna dwa razy miała okazję spotkać się z Jane Levin twarzą w twarz: najpierw w restauracji, gdy tamta wpadła nagle i przyłapała swego targanego poczuciem winy męża z jego kochanką.

Była wtedy wściekła, oszalała z zazdrości i opętana pragnieniem zemsty. A Matthew, potulny jak baranek, posłusznie wyszedł z nią, zostawiając Joannę samą przy stoliku z rachunkiem do zapłacenia, narażoną na ciekawskie spojrzenia ludzi.

Drugi raz spotkały się podczas śledztwa w sprawie zabójstwa pewnej pielęgniarki. Joanna zachowała wtedy zimną krew. W sprawę zamieszany był Matthew. Z początku jednak nie chciał się do tego przyznać i Joanna musiała dokładnie go przesłuchać, a że wolała oszczędzić mu wstydu i podejrzliwych spojrzeń, a sobie niegodnej pozazdroszczenia konieczności „ściągnięcia go na komendę”, więc wybrała się sama do jego willi za miastem, nieopodal wrzosowiska. I właśnie wtedy znów spotkała się z Jane... szczupłą blondynką o nieszczęśliwym wyrazie twarzy, ukrytym pod wyrafinowaną maską nieskazitelnej nordyckiej urody, która chroniła ją niczym warstwa lodu. Przy niej stała mała dziewczynka, równie zagubiona jak jej matka, i tuliła się do Jane jak kocię.

Mimo że Jane była żoną Matthew, to Joanna jakoś nie potrafiła jej znienawidzić...

Mike wciąż się jej przyglądał.

Minęło już trzynaście godzin, odkąd znaleźliśmy zwłoki ‒ zauważył. ‒ Trzynaście godzin... Dlaczego nikt się jeszcze nie zgłosił?

Może nikt nawet nie zauważył, że chłopaka nie ma ‒ próbowała zgadywać. ‒ Może jego rodzice wyjechali... i myślą, że jest z kolegami. Sama nie wiem. ‒ Przeczesała palcami włosy i zmarszczyła brwi. ‒ Ale nie rozwiążemy tej zagadki, dopóki nie dowiemy się, kim jest ten dzieciak. Ktoś musi się wkrótce zgłosić. Zróbmy sobie już dzisiaj wolne ‒ zaproponowała. ‒ A jutro zaczniemy z samego rana. Może wreszcie ktoś go rozpozna.

Jednak wracając do domu, Joanna nie mogła znieść myśli, że czeka ją kolejny samotny wieczór, więc zamiast pójść do siebie, zapukała do sąsiednich drzwi, wykonanych ze starego, masywnego drewna i ozdobionych kołatką z kutego żelaza.

Otworzył jej Tom Fairway, wciąż jeszcze ubrany w granatowy garnitur ‒ typowy strój prawnika. Uśmiechnął się szeroko na jej widok.

Jo ‒ odezwał się radośnie. ‒ Właśnie spełniły się moje marzenia: odwiedziła mnie piękna kobieta, z którą mogę spędzić wieczór. Jak to cudownie. Wejdź, zrobię ci drinka.

Wewnątrz w powietrzu unosił się dymek i przyjemny zapach płonącego drewna. Po bokach przy kominku stały dwa głębokie fotele. Tom napełnił dwa wysokie kieliszki czerwonym winem i, uśmiechając się szeroko, wzniósł toast.

Ja to mam szczęście ‒ stwierdził. ‒ Strasznie brakowało mi czyjegoś towarzystwa. Noc jeszcze taka młoda, a ja mam w lodówce świeżego łososia od klienta w dowód wdzięczności za to, że umiejętnie go wybroniłem. ‒ Obrzucił ją surowym spojrzeniem. ‒ Wy, gliny, potraficie być bardzo surowi wobec starszych panów, którzy nawet nie złamali prawa... zamiast się czepiać młodszych, bezczelnych typków.

Joanna cierpliwie słuchała tej gadaniny, obserwując jego szczupłą twarz o inteligentnym wyrazie, w okularach, które odbijały blask ognia, i jego niespokojne i rozbiegane ręce, świadczące o neurotycznej osobowości i wybuchowym temperamencie. Już ponad dwa lata byli sąsiadami i raz nawet spali ze sobą, ale potem uznali, że pozostaną przyjaciółmi i już nigdy nie pójdą razem do łóżka. Seks naruszył ich bliską, głęboką przyjaźń. Wspólnie przeżywali swe nieudane związki, a każde z nich cierpiało, gdy drugie miało złamane serce. Tom miał słabość do Caroline, tej dziennikarki, którą niedawno przenieśli do redakcji w Londynie. A mieszkali razem już cztery lata, tkwiąc w niepewnym i burzliwym związku. Joanna z kolei miała romans z Matthew Levinem. Kiedy Tom piął się po drabinie prawniczej kariery, by wreszcie zająć wysokie stanowisko w Manchesterze, Joanna zdała wymagane egzaminy, podlizywała się właściwym osobom i w końcu została inspektorem policji. Przez cały ten czas mieszkali po sąsiedzku; dzielił ich tylko niewielki mur.

Przy drugim kieliszku wina Joanna przeszła do rzeczy i wyjaśniła mu, po co przyszła. Tom uważnie słuchał jej szczegółowej relacji o znalezieniu na wrzosowisku zwłok dziecka.

Potrzebna mi twoja inteligencja ‒ oznajmiła na koniec.

Tom natychmiast odstawił kieliszek na mały stolik, rozsiadł się wygodnie w fotelu, który Joanna żartobliwie nazywała jego „tronem sprawiedliwości”. Jego szczupła, inteligentna twarz zastygła wręcz w czujności i skupieniu.

No to słucham cię ‒ rzekł, wpatrując się w nią uważnie. ‒ To ma coś wspólnego z tą sprawą?

Skinęła głową.

Wiesz może, po co ktoś miałby sfingować włamanie? ‒ spytała.

To bardzo proste, Jo ‒ odparł szybko. ‒ Dla pieniędzy. ‒ I dodał: ‒ Żeby dostać odszkodowanie.

A jeśli nie chcieli odszkodowania, bo skradzione przedmioty nie miały żadnej szczególnej wartości?

Wtedy... ‒ zaczął i zaśmiał się. ‒ Wtedy mamy do czynienia z jakąś skomplikowaną sprawą. Widziałbym tu jeden powód, a właściwie dwa: zrobili to po to, żeby wytłumaczyć pojawienie się któregoś z przedmiotów albo może jego brak.

Joanna spojrzała na niego.

Czy mógłbyś to wyrazić nieco prościej? ‒ poprosiła, wybuchając śmiechem.

Hm... no więc... ‒ zaczął ‒ chodzi o to, że może w domu coś się pojawiło i trzeba było jakoś to wytłumaczyć albo coś z domu zniknęło i to też wymagało pewnych wyjaśnień. ‒ Uśmiechnął się szeroko. ‒ Teraz rozumiesz, co mam na myśli?

Skinęła głową. ‒ Chyba tak.

Jednak w duchu wciąż zastanawiała się, dlaczego z Rock House skradziono akurat te, a nie inne przedmioty.

A dlaczego nikt nie zgłosił zaginięcia tego chłopaka?

Widocznie nawet jeszcze nie zorientowali się, że zaginął ‒ odrzekł Tom.

Mike dotarł na wrzosowisko późnym popołudniem. Zaparkował auto na piaszczystej zatoczce i rozejrzał się wokoło: wszędzie tylko ciągnące się całymi kilometrami pustkowie; żadnych domów ani drzew, gdzie można by się ukryć ‒ jedynie szare, ponure wrzosowisko, nad którym góruje urwista skała. Tego smutnego, wrześniowego popołudnia ta okolica zdawała się być jeszcze ciemniejsza i groźniejsza. Ktoś wybrał sobie

odpowiednie miejsce dla tak okrutnego zabójstwa ‒ istne cmentarzysko, stworzone przez Matkę-Naturę. Mike wzdrygnął się. W mieście było dość ciepło, ale tu wystarczyło tylko otworzyć drzwi auta, by silny wiatr niemal wyrwał je z zawiasów, a od wiecznie wilgotnej ziemi bił przeszywający chłód, który przenikał człowieka aż do kości, niezależnie od pory roku. To miejsce, obce, odległe i niezbadane, często pojawiało się w koszmarach Mike'a. Nieraz śniło mu się, że znajduje tu porzucone zwłoki jakichś zapomnianych ludzi.

Gdy wysiadł z auta, natychmiast poczuł potęgę żywiołu. Wolnym krokiem podszedł do granatowej furgonetki, gdzie zastał umundurowanego sierżanta policji, obejmującego dłońmi kubek gorącej zupy.

Mike uśmiechnął się i chętnie wypił gorący wywar, którym go poczęstowano.

Sierżant puścił do niego oczko.

To na koszt miejscowego pubu ‒ wyjaśnił. ‒ Jego właściciel ma chyba coś na sumieniu...

Mike tylko pokręcił głową.

Bo komu by się chciało tak tu siedzieć po godzinach? ‒ dodał sierżant. ‒ Na takim zadupiu ludzie nawet nie wiedzą, co to policja. ‒ Sierżant wyjrzał przez szybę na ponurą okolicę. ‒ Właściwie to trudno im się dziwić. Widać, jakie to zakazane miejsce.

Mike zacisnął wargi.

Żadne miejsce nie jest zakazane. Nasza inspektor pyta, czy coś znaleźliście.

Sierżant pokręcił głową.

Nic oprócz wypalonych zapałek i plastikowej butelki, cuchnącej benzyną. Zapakowaliśmy wszystko do worków. Na plastiku łatwo znaleźć odciski palców. Chyba że zabójca miał rękawice... ‒ Uśmiechnął się półgębkiem. ‒ Pełno tu zużytych prezerwatyw. Ale nie zauważyliśmy w pobliżu żadnych świeżych śladów opon, co bardzo nas zdziwiło. Zdaje się, że chłopaka zamordowano gdzie indziej. Mam rację?

Mike zmarszczył czoło.

Na razie jeszcze nic nie wiadomo. Przydałoby się porozmawiać o tym z naszą inspektor... Wiem tylko, że buty chłopaka miały zupełnie czyste podeszwy i prawdopodobnie mały nie chodził w nich po wrzosowisku. Gdy tylko otrzymamy pisemny raport z analizy sądowej, natychmiast go wszystkim pokażemy.

A wiadomo już, skąd miał te buty?

Mike zaprzeczył ruchem głowy.

Nie miałem jeszcze czasu wypytać ‒ odparł. ‒ Najpierw chciałem sprawdzić, czy coś tu znaleźliście.

Sierżant obrzucił go szybkim spojrzeniem.

Byłoby nam znacznie lżej, gdybyśmy wiedzieli, kim był ten mały i jak się tu, do diabła, dostał. ‒ Westchnął. ‒ No i dziwny ten brak świeżych śladów opon. Ziemia jest tak grząska, że auto łatwo mogło nawet wpaść w poślizg i ugrząźć... Pobraliśmy próbki ziemi. I jeszcze jedno... ‒ przerwał. ‒ Pomyśleliśmy, że może został zrzucony z góry. Ale niemożliwe, żeby ktoś go tu przyniósł. Nie dałby rady, panie sierżancie. Od głównej szosy idzie się tu ponad pół kilometra. Kto zdołałby taszczyć trupa taki kawał drogi?

Mike zmarszczył brwi i podrapał się w głowę. Po chwili obaj udali się razem pod górę, do miejsca oznakowanego różową taśmą. Mike spojrzał na wgniecioną, wypaloną trawę ‒ ciemny płat ziemi długości zaledwie półtora metra. Nieopodal poruszający się w długim szeregu policjanci przeczesywali zbocze góry, szukając najmniejszych śladów, prowadzących do tego... ‒ ...bydlaka ‒ rzucił na głos Mike. Do tego bydlaka, który tak urządził tego małego. Mike przypomniał sobie bladą twarz dziecka, leżącego na wilgotnej ziemi, porośniętej wrzosem. Jako policjant szczerze nienawidził takich zbrodni. Jakby w odpowiedzi na jego rozmyślania, z ciężkich, szarych chmur na niebie z nieba lunął nagle ulewny deszcz i miliardy wielkich kropli, dudniąc, spadły na wrzosowisko.

5.

Wczesnym rankiem Alice przysiadła na krawędzi skały u wylotu jaskini i obserwowała, jak na dole jacyś ludzie w nieskazitelnie białych kombinezonach przeczesują wilgotną trawę i zarośla. Owinęła się płaszczem i obwiązała się w pasie kawałkiem sznurka. Niewprawne oczy poszukujących nie zdołają odkryć tajemnic wrzosowiska. Tylko ona i Jonathan potrafili odczytywać znaki natury. Alice przesunęła się nieco. Tego ranka wiał przenikliwy wiatr. Nasunęła szal na twarz. W ten pochmurny i ponury dzień przypominała wielkiego stracha na wróble,

tkwiącego nieruchomo w jednym miejscu. Chłopiec był już martwy, gdy go tu przyniesiono i podpalono. Królująca na skałach Alice przysłoniła dłonią oczy przed promieniem słońca, które nagle wyjrzało zza chmur, tworząc srebrzystą wstęgę, jakby Pan Bóg chciał sprowadzić po niej duszę dziecka prosto do nieba.

Alice odwróciła się do Jonathana.

Pierwszy raz widzę tu takie tłumy ‒ oznajmiła. ‒ Niedobrze, że ktoś zostawił go właśnie tutaj. ‒ Jej głos przybrał płaczliwy, niezadowolony ton. ‒ Teraz będą zakłócać nam spokój.

Jonathan przycupnął u wylotu jaskini.

Nie martw się, w końcu sobie pójdą ‒ uspokajał ją, ale Alice była niepocieszona.

A potem zaczną się zjeżdżać turyści ‒ rzekła. ‒ Żeby zobaczyć miejsce, gdzie leżał ten mały.

Jonathan popatrzył na ludzi w białych kombinezonach, którzy przeszukiwali teren.

Może powinnaś im powiedzieć ‒ odparł szorstko.

Alice spojrzała na niego wściekle.

Niby co mam im powiedzieć? ‒ fuknęła.

To, co widziałaś.

Roześmiała się cicho. ‒ A skąd ty możesz wiedzieć, co ja widziałam, Jonathan? Przecież przez cały czas spałeś.

Wiem, że coś widziałaś ‒ stwierdził uparcie, spoglądając na nią spode łba i drapiąc się przy kąciku ust. ‒ Widziałaś wszystko, prawda?

Wzruszyła ramionami.

To nie twoja sprawa, Jonathanie. Im też nic do tego. ‒ Energicznym ruchem głowy wskazała na zbocze góry i wytarła nos w brudny rękaw. ‒ Myślisz, że jak im powiem, to zostawią nas w spokoju, Jonathan? Myślisz, że wtedy to wszystko się skończy? Wcale nie! Będę musiała iść do sądu, tak jak wtedy, co się nas czepili i chcieli stąd wyrzucić. Będę musiała zeznawać i potwierdzić, co widziałam, a ci z gazety będą robić zdjęcia i wszyscy się dowiedzą, że tu mieszkamy.

Jonathan parsknął. ‒ Ale przecież dalej możemy tu mieszkać. Nikomu tu nie przeszkadzamy.

Alice rzuciła mu szybkie spojrzenie.

Czy ty nie rozumiesz, Jonathan, że oni nas tu nie chcą?

Niby dlaczego?

Bo w dzisiejszych czasach nikt już nie mieszka w jaskiniach.

Bo ludzie są głupi ‒ zaśmiał się drwiąco Jonathan. ‒ Biorą kredyty i kupują domy, a tyle suchych, przytulnych jaskiń stoi pustych.

Ale im nie podoba się, że tu mieszkamy, bo jesteśmy inni. Ludzie tolerują tylko podobnych do siebie, a my za bardzo się od nich różnimy, i to im się nie podoba. Chcą, żebyśmy wrócili do miasta i wprowadzili się do mieszkania komunalnego. Opieka społeczna mówi, że trzeba się podporządkować większości.

Aleja nie chcę mieszkać w mieszkaniu komunalnym ‒ odparł, zarzucając na ramiona jeszcze jeden sztywny, brązowy koc. ‒ Dobrze mi tu. Całe życie mieszkałem na wrzosowisku, może oprócz tych lat, które spędziłem na wojnie. Nigdy się stąd nie ruszę. ‒ Zniżył głos. ‒ Wiesz, chyba masz rację. Jeśli będziemy siedzieć cicho, to może dadzą nam święty spokój.

No nie wiem ‒ mruknęła, przysiadła w kucki i nieruchomo obserwowała trwające na dole poszukiwania...

Chyba już za późno ‒ stwierdziła spokojnym głosem chyba po godzinie. ‒ Spójrz tylko.

Krętą drogą sunęło czerwone auto, rzucając się gwałtownie na zakrętach. Z piskiem opon zatrzymało się u podnóża skały. Wysiadła z niego szczupła kobieta o żółtawych włosach, jakiś mężczyzna z pokaźnej wielkości kamerą i jeszcze jeden, ubrany w gruby, biały sweter i kalosze. Kobieta spojrzała w górę, a Alice i Jonathan cofnęli się w głąb jaskini, chowając się za wysoką skałą, wystającą na tle nieba jak czarny, granitowy grobowiec.

Wszyscy troje zadarli głowy, po czym jeden z nich poszedł do auta i przyniósł ogromny reflektor.

Przerażeni, Alice i Jonathan obserwowali to wszystko z góry. Alice odezwała się pierwsza.

Po co przynieśli tu to dziecko? ‒ pytała przez łzy. ‒ Dlaczego właśnie tu, na naszą ziemię? Nie chcemy was tutaj. ‒ Dodała, podnosząc się. ‒ Idźcie stąd.

Tymczasem krzątająca się wokół wozu ekipa telewizyjna wyraźnie pochłonięta była dyskusją, a kiedy wreszcie się porozumieli, kamerzysta skierował obiektyw na wrzosowisko i zaczął powoli filmować otaczający ich krajobraz: granitową skałę z Mrugającym Okiem, sterczące kamienie na szczycie góry, potem gładkie zbocze i wreszcie ogromne wgłębienie doliny, która widziana z góry zapierała dech w piersiach.

Potem zatrzymał się i przez chwilę filmował leżące w dali miasteczko

Leek. Następnie zdjął ciężki sprzęt z ramienia i skierował obiektyw na kobietę, oświetloną reflektorem, która mówiła coś do mikrofonu.

Jonathan stanął u wylotu jaskini i zaczął wymachiwać pięścią.

Zostawcie nas! ‒ krzyczał. ‒ Dajcie nam spokój. Idźcie stąd!

Ale jego głos zanikł w rozległej przestrzeni wrzosowiska, tu i ówdzie usianej białymi postaciami i grupą obcych ludzi, zgromadzonych wokół jakichś masywnych urządzeń.

Jonathan zaczął panicznie wymachiwać rękami, a Alice otoczyła go ramionami i przytuliła do siebie, kołysząc go jak małe dziecko.

To już koniec ‒ stwierdziła. ‒ Teraz już nie dadzą nam spokoju.

Joanna siedziała w swoim biurze naprzeciwko Mike'a, a przed nią leżał duży notes.

No więc ‒ odezwała się ‒ wstępna analiza sądowa wykazała, że buty chłopca są całkiem nowe. Nosił je zaledwie przez kilka godzin. Musiał chodzić w nich po ulicy, bo na podeszwach wykryto ślady psich odchodów, kurz i odrobinę błota. Znaleziono też kilka ciemnych włókien, pochodzących prawdopodobnie z dywanu, i jeszcze parę dłuższych, pewnie z wnętrza samochodu. Obuwie sportowe tego rodzaju kosztuje jakieś sześćdziesiąt funtów i w porównaniu z innymi częściami garderoby chłopaka wydaje się dość drogie. Jedno jest pewne: dzieciak nie chodził w nich po wrzosowisku. Zabito go gdzie indziej i przywieziono na skały, najprawdopodobniej samochodem, wyłącznie w celu spalenia zwłok. Można też założyć, że zabójca zamierzał całkowicie pozbyć się zwłok, ale pojawienie się wojska uniemożliwiło mu to. Niewykluczone, że gdy żołnierze znaleźli ciało, on wciąż gdzieś tam był.

Przecież pytaliśmy miejscowych ludzi, Jo ‒ zauważył Mike. ‒ I nikt nie widział tam żadnego samochodu.

Joanna przeszła przez pokój i stanęła przy wielkiej mapie.

Tam prowadzi jeszcze jedna droga ‒ oznajmiła. ‒ Popatrz... Tędy właśnie jechało wojsko, od tej strony. ‒ Przesunęła palcem wzdłuż zaznaczonej na mapie głównej drogi z Leek do Buxton.

Ale wtedy zabójca musiałby przejść górą, przez sam szczyt, taszcząc ze sobą zwłoki i kanister z benzyną ‒ zauważył znowu Mike. ‒ Po co miałby to robić?

Chyba już wiem ‒ odparła Joanna. ‒ Pewnie wiedział, że wojsko zjawi się tam na ćwiczeniach, dlatego ukrył swoje auto gdzieś z dala od głównej drogi.

Więc dlaczego chciał spalić zwłoki akurat w pobliżu głównej drogi?

Trzeba tam jechać ‒ zasugerowała Joanna. ‒ Musimy porozmawiać z żołnierzami i dowiedzieć się, czy zawsze odbywają ćwiczenia w tym samym miejscu. I jeszcze jedno ‒ dodała, stukając palcem w mapę w miejscu, gdzie kończyła się mała dróżka wiodąca do Flash. ‒ Zdaje się, że tu jest jakaś farma. Warto porozmawiać z gospodarzem i z właścicielem pubu „Pod Mrugającym Okiem”. Możliwe, że wojsko wcale nie pokrzyżowało planów zabójcy i że celowo zostawił podpalone zwłoki, bo uznał, że ogień całkowicie je zniszczy ‒ ciągnęła Joanna. ‒ Rozmawiałam ze strażakami. Twierdzą, że pół godziny to za krótko, by zwłoki uległy całkowitemu spaleniu, ale wystarczająco długo, by zniszczyć je do tego stopnia, że trudno byłoby je rozpoznać po ubraniu, charakterystycznych cechach czy nawet po odciskach palców. Wtedy pozostałoby jedynie badanie uzębienia. ‒ Spojrzała na Mike'a. ‒ Co u nas oznaczałoby, że ciała nie podpalono przed wpół do piątej rano... Muszę jeszcze raz zobaczyć się z szeregowym Swintonem ‒ oznajmiła nagle. ‒ Jestem pewna, że zabójca chciał spalić ciało po to, żeby zniszczyć jakiekolwiek ślady i dowody, jak na przykład te tatuaże na palcach. Co stawia szeregowego Swintona w nieco kłopotliwej sytuacji. Zabójca użył też za mało benzyny, nie nasączył nią całego ubrania chłopaka i do tego jeszcze podłoże było bardzo wilgotne, dlatego na nasze szczęście ciało uległo tylko częściowemu spaleniu.

Nadal nie wiemy jednak, kim jest to nasze gorejące dziecko ‒ zauważył Mike.

Joanna spojrzała na niego, zdziwiona.

Dlaczego tak go nazywasz?

Mike zrobił przepraszającą minę.

To Scottie tak go nazwał. Mówił, że kojarzy mu się z tą historią o Mojżeszu i krzaku gorejącym, a ta skała z górą, na której Mojżesz spisał dziesięcioro przykazań... Ona też była taka ponura i wysoka.

Joanna popatrzyła na niego.

Czy wiadomo już, skąd pochodzą jego buty?

Jeszcze nie ‒ skrzywił się Mike, ciesząc się w duchu, że Joanna zmieniła temat. ‒ Od wczorajszego popołudnia nasi chłopcy mieli na to zaledwie pół dnia.

A sierocińce?

Sprawdzili już kilka, resztę odwiedzą dziś rano. Na razie nic nie znaleźli.

A na którą zaplanowaliśmy kolejne zebranie?

Na dziesiątą.

Joanna przerwała na chwilę i westchnęła.

Biedny dzieciak. Strach pomyśleć, co przeszedł w tym krótkim, żałosnym, koszmarnym życiu. ‒ Zerknęła na Mike'a. ‒ Nie ściska cię w żołądku na widok dzieci ulicy?

Mike uśmiechnął się szeroko.

Pewnie ‒ odparł. ‒ Najchętniej to bym je wszystkie pozamykał, jeszcze zanim zdążą wejść w konflikt z prawem.

Nie robimy nic, żeby im pomóc ‒ zauważyła Joanna. ‒ Nie wszystkie dzieci mają równe szanse, a niektóre wcale ich nie mają, bo z góry skazane są na wyrok. Od samego początku każdemu z nich pisany jest inny los. ‒ Oparła się na krześle, westchnęła i zamknęła oczy. ‒ Wielu z nich nigdy nie dowie się, czym jest miłość, zaufanie, prawda, uczciwość, dobroć...

Mike odchrząknął głośno.

Nie zrozum mnie źle, Joanno, ale nam chyba nie wolno być idealistami.

Ale może dzięki odrobinie idealizmu bylibyśmy jeszcze lepsi jako gliniarze ‒ odparła.

Mike przeszedł przez pokój.

Na początku każdy jest idealistą, ale po kilku latach pracy wszyscy stajemy się cyniczni. Jak myślisz, dlaczego tak jest?

Bo nie robimy nic, żeby pomóc tym dzieciom.

To już nie nasza działka, Joanno.

W takim razie czyja?

Wielu ludzi mogłoby pomóc ‒ odrzekł Mike. ‒ Ale nie chcą. I marnują swoje szanse.

Joanna zerknęła na niego, nieco zaskoczona.

Naprawdę tak sądzisz?

To przede wszystkim rola rodziców ‒ odparł.

Gdyby te dzieci miały rodziców, na pewno uniknęłyby całej krzywdy.

Tylko że czasami to rodzice je krzywdzą ‒ podsumował ze smutkiem w głosie.

Joanna skinęła głową.

Tak ‒ przyznała. ‒ To też się zdarza, ale chyba w bardzo niewielu przypadkach...

Eloise szła w stronę morza, powłócząc nogami w gorącym, suchym piachu, a jej rodzice obserwowali ją.

Jane odezwała się pierwsza.

Nie możesz tego zrobić, Matthew ‒ oświadczyła. ‒ Nie możesz tak po prostu odejść.

Popatrzył na nią, obrażony.

Jane ‒ wyjąkał. ‒ Błagam cię, tylko nie utrudniaj.

Jane Levin z zaciętym wyrazem twarzy przyglądała się, jak jej córka brnie po pas w morskiej wodzie.

A co? Może mam ci to ułatwić? O nie, Matthew ‒ odparła spokojnym tonem. ‒ Zrobię wszystko, dosłownie wszystko, żeby cię zatrzymać. ‒ Powoli wzięła głęboki oddech. ‒ Wywlokę wszystkie twoje brudy. ‒ Przerwała, spoglądając na niego. ‒ Będę cię kompromitować na wszelkie sposoby. ‒ Znów odwróciła głowę, obrzucając go gniewnym spojrzeniem. ‒ Ostrzegam cię, Matthew: zniszczę życie tobie i jej. Jesteś moim mężem i zawsze nim będziesz. ‒ Popatrzyła w dal, na roziskrzone morze. ‒ Prowadzę bardzo wygodne życie, Matthew. Dobrze mi w naszej willi i nie zamierzam się stamtąd ruszać.

Wcale nie musisz ‒ odrzekł Matthew. ‒ Znalazłem sobie mieszkanie.

Odsunął się, jakby zażenowany, a Jane uśmiechnęła się.

A co z Eloise?

Matthew spojrzał na napiętą twarz żony i na jej wąskie, nienawistnie zaciśnięte wargi. Zastanawiał się, czy podczas ich pocałunków kiedykolwiek były miękkie i namiętne. Nie, nie mógł sobie przypomnieć ani razu. Ukrył twarz w dłoniach i westchnął ciężko.

Jane obserwowała, jak Eloise w czerwonym bikini, masce do nurkowania i gumowych płetwach wkłada do ust rurkę oddechową, a potem słychać było tylko plusk i dziewczynka zniknęła pod wodą. Jane wodziła

wzrokiem za wystającą nad powierzchnię rurką i sznurem bąbelków na wodzie, podczas gdy dziecko nurkowało po dnie zatoki.

Oboje przyglądali się płetwom, rozchlapującym wodę z głośnym pluskiem, i malej rurce, sunącej po powierzchni niczym peryskop miniaturowej łodzi podwodnej. Jasne włosy Eloise falowały w wodzie jak piękne, srebrzyste wodorosty. Matthew zastanawiał się, w którym momencie powinien porozmawiać z córką.

Jason Fogg leżał na swoim łóżku.

Słyszałem w radiu... ‒ powiedział do Kirsty, marszcząc czoło. ‒ Może to Dean?

Dziewczyna parsknęła.

Nie bądź głupi ‒ syknęła. ‒ Niby dlaczego akurat on? W tym mieście mieszka całe mnóstwo dzieciaków w jego wieku... ‒ przerwała. ‒ A co takiego mówili w radiu?

Jason gapił się w dywan, usiłując zebrać myśli.

Mówili, że chłopak miał około dziesięciu lat, włosy blond... Aha, mówili też, że był ubrany w czarne dżinsy. ‒ Zerknął na Kirsty. ‒ A moje właśnie zginęły. Zawsze je pożyczał, chociaż były na niego za duże ‒ dodał, niezadowolony.

Kirsty bawiła się kosmykiem swych czarnych, kręconych włosów.

To jeszcze nic nie znaczy. Wielu chłopaków nosi czarne dżinsy. Och, daj spokój, Jason ‒ żachnęła się. ‒ On wróci. ‒ Zrobiła pewną minę. ‒ Ja to wiem.

Trzynastoletnią Kirsty cechowała beztroska, ślepy optymizm i głębokie przeświadczenie, że nie może się stać nic złego i że wszystko dobrze się kończy. Ale tak naprawdę życie rzadko układało się po jej myśli ‒ przynajmniej „na teraz” ‒ jak lubiła mawiać, roztaczając przed sobą świetlane wizje przyszłości.

W przypadku Jasona było inaczej. Raz nawet dopisało mu szczęście, którego nie potrafił docenić, a kiedy wreszcie zrozumiał, co stracił, było już o trzy lata za późno. W wieku jedenastu lat oddano go do adopcji, jednak przytłaczał go nadmiar uczuć i obecność stanowczego i przesadnie opiekuńczego ojca. Nie godził się z tym, że jego przybrani rodzice rościli sobie prawo bezwarunkowego wtrącania się w jego życie. Jego pobyt w klaustrofobicznej rodzinie zakończył się pewnej nocy o trzeciej nad ranem, gdy przybrana matka zastała rozwrzeszczanego, rzucającego

się na wszystkie strony Jasona z ręką w spodniach od piżamy i zbudziła go ze snu. Natychmiast wezwano wtedy dyżurnego kuratora i pod zarzutem „złego zachowania” przerażony Jason musiał wrócić do sierocińca. Przez całą drogę kurator utwierdzał go w przekonaniu, że nie zrobił nic złego, a w dziecięcym umyśle rodziło się pytanie: więc dlaczego mnie wyrzucili?

No i wróciłem do „Naszego Gniazdka” ‒ oznajmił wtedy, siląc się na śmiały ton, choć tak naprawdę czuł się skrzywdzony i chciało mu się płakać. ‒ Wolę zostać tu ‒ mówił Deanowi tamtego wieczoru ‒ niż mieć takich rodziców...

Dean dobrze wiedział, co Jason ma na myśli. Doskonale go rozumiał. Sam też kiedyś trafił do takiej „szczęśliwej rodziny” ‒ małżeństwa religijnych fanatyków, co to niby pragną pomagać sierotom. A śliczny, mały Dean o anielskiej twarzyczce i niewinnych oczętach był idealnym kandydatem do adopcji, ale w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin zdążył już zakląć tyle razy, że tamtym nie pozostało nic innego, tylko palcami zatkać sobie uszy. Słysząc to, Jason uśmiechnął się półgębkiem. Któregoś niedzielnego ranka po nabożeństwie Dean zaklął też przy księdzu, a wtedy jego rodzina zastępcza zdała sobie sprawę, że wzięli na swoje barki zbyt duży ciężar i oddali go z powrotem do domu dziecka. Długo jeszcze nosił na siedzeniu ślady po tym, jak usiłowali nauczyć go „dobrego wychowania”.

Za drugim razem było mu nieco łatwiej. Dean trafił do kobiety o surowej twarzy, która pracowała w miejscowej rzeźni. Jej mąż okazywał Deanowi dużo czułości: całował chłopca, obdarowywał go słodyczami i spał z nim w jednym łóżku.

Kolejne doświadczenie na długo zapadło w jego pamięć. Trafił do obleśnej, tłustej jejmości z trzynaściorgiem innych przybranych dzieci i było mu tam dobrze. Nie zważał na brud, nędzę czy okropne jedzenie. Nie przeszkadzało mu to, że spał w jednym pokoju z pięcioma innymi chłopcami. Ale kurator uznał, że dalej tak nie może być i Dean musiał wrócić do sierocińca. A potem nie chciał już mieszkać u żadnej innej rodziny i gdy tylko chcieli go zabrać, natychmiast uciekał. Kiedyś powiedział Jasonowi i Kirsty, że skoro nie pozwolili mu zostać u pani Swires, to niech się wypchają. A gdy w gazecie miało się pojawić jego zdjęcie wraz z prośbą, by adoptowała go jakaś „dobra rodzina”, Dean uznał to za upokarzające i postanowił za wszelką cenę temu zapobiec.

W sumie to Dean był w porządku ‒ mruknął Jason cicho sam do siebie.

*

W sklepie sportowym była akurat wyprzedaż drogiego obuwia. Głosiły to napisy na jaskraworóżowym tle. Posterunkowy Roger Farthing spojrzał na ceny. Kogo, do diabła, stać na takie buty, nawet za pół ceny, pomyślał. W koszu przed sklepem leżało kilka pojedynczych par, powiązanych sznurowadłami. Jego policyjny instynkt podpowiadał mu, że to nierozsądne wystawiać przed sklep tak drogie buty.

Wyjął jedną parę z fioletowymi i złotymi naszywkami po bokach i wystającymi wielkimi językami i wszedł do sklepu. Wnętrze było jasno oświetlone lampami fluorescencyjnymi, kłuło w oczy nieskazitelną bielą, a na podłodze leżała jasnozielona wykładzina. Na półkach leżały koszulki, szerokie spodnie od dresu, rakiety tenisowe i piłki do golfa.

Szczupły mężczyzna w białej koszulce z krótkimi rękawami podniósł głowę.

To pana sklep? ‒ spytał policjant.

Mężczyzna skinął głową.

Posterunkowy Farthing wyjął ołówek.

Nazwisko pana?

Latos ‒ odparł mężczyzna. ‒ Keith Latos.

Farthing zanotował.

Znaleźliśmy pewne buty i próbujemy ustalić, skąd pochodzą ‒ wyjaśnił, kładąc na ladę przyniesioną sprzed sklepu parę. ‒ Wyglądają mniej więcej tak.

Właściciel zamrugał szybko, spojrzał na buty, po czym znów podniósł wzrok. ‒ A skąd pan je ma?

Z kosza przed sklepem.

Mężczyzna wziął buty do ręki.

Myśli pan, że to takie same?

Posterunkowy Farthing skinął głową, bacznie obserwując mężczyznę, któremu ręce zadrżały tak, że sznurowadła uderzyły o buty. Były wiązane równolegle, w przeciwieństwie do butów dziecięcych.

Czy ostatnio sprzedał pan takie buty w rozmiarze siódmym?

Małe, świńskie oczka właściciela sklepu rozpaczliwie unikały wzroku Farthinga, jakby chciały coś przed nim ukryć.

A dlaczego pan pyta? ‒ rzucił, niby od niechcenia.

Prowadzimy dochodzenie w związku z poważnym przestępstwem. ‒ Farthing nauczył się właściwych odpowiedzi w szkole policyjnej.

Latos oblizał wargi.

Dochodzenie?

Jego wzrok zaczął błądzić dokoła i Farthing instynktownie wyczuł, że Latos kupił poranną gazetę i na pewno ją czytał.

W końcu przełknął nerwowo ślinę i nabrał powietrza.

Niestety, nie sprzedałem. ‒ Zaśmiał się. ‒ Od kilku tygodni nie poszła chyba ani jedna para. ‒ Zaniepokojony, zmierzył policjanta wzrokiem, jakby sprawdzał, czy tamten mu wierzy. ‒ Wyszły z mody ‒ wyjaśnił. ‒ Jak pan myśli, po co wystawiłem je przed sklepem za pół ceny? Nikt ich nie kupuje, bo to stare modele. Teraz każdy nosi Nike'i, a tych nikt nie chce, nawet za pół ceny.

Roger Farthing szybko zebrał myśli.

A więc nie sprzedał pan ani jednej pary?

Hm, głowy to nie dam ‒ odparł obojętnie. ‒ A ile par leży w koszu?

Obaj wyszli na zewnątrz. Posterunkowy Farthing czekał, a Keith wyjmował buty i zawieszał je sobie na ramiona.

Taak ‒ mruknął niepewnie. ‒ Możliwe, że brakuje jednej pary. ‒ Popatrzył na Rogera Farthinga. ‒ Jaki to był rozmiar?

Siódemka.

To możliwe ‒ powtórzył.

Ale nie jest pan pewien?

Jeszcze nie. Będę wiedział dopiero wtedy, gdy zrobię remanent.

Roger Farthing miał wielką ochotę go udusić, ale wyjął tylko zdjęcie martwego dziecka i zauważył, że twarz Keitha robi się blada.

O Boże ‒ jęknął, patrząc zszokowanym wzrokiem na policjanta. ‒ Ten mały chyba nie żyje, co? ‒ Jeszcze raz zerknął na zdjęcie. ‒ Zaraz... czy to nie ten sam dzieciak, którego znaleźli na skałach?

Zgadza się ‒ odparł Roger Farthing. ‒ I miał na sobie dokładnie takie buty jak te. ‒ Wskazał na stojącą na ladzie parę butów.

Keith wlepił w nie wzrok, a jego grdyka poruszała się szybko to w górę, to w dół.

Byłbym panu wdzięczny, gdyby niezwłocznie przeprowadził pan ten remanent. Musimy koniecznie ustalić, skąd pochodzą te buty.

Keith głośno przełknął ślinę.

Rozumiem ‒ wykrztusił.

Roger podsunął mu zdjęcie pod nos.

Pan go znał, prawda?

Keith popatrzył na zdjęcie, obrzucił policjanta szybkim spojrzeniem i znów przeniósł wzrok na fotografię.

Chyba nie ‒ wyjąkał.

Jest pan pewien?

No, nie wiem... może... ‒ Zarumienił się. ‒ Wyglądają tak podobnie... Noszą takie same dżinsy, kurtki... i fryzury...

I buty ‒ wtrącił delikatnie Roger.

Keith zamrugał oczami.

Taak, buty też ‒ wymamrotał.

Roger Farthing podał mu plakat z ogłoszeniem o szablonowej treści: „Ktokolwiek widział tego chłopca, proszony jest o kontakt z policją”, nad którym znajdowała się naszkicowana przez rysownika podobizna.

Zechce pan powiesić to w swoim sklepie?

Właściciel miał poirytowaną minę.

Odpada ‒ odparł krótko. ‒ Nie chcę tu żadnych zdjęć martwych dzieciaków. To sklep sportowy, a nie kronika kryminalna.

Pomógłby nam pan ująć sprawcę...

Keith przygryzł wargę.

W takim razie niech wam będzie ‒ odrzekł niechętnie, czując, że nie ma innego wyjścia. Chwycił plakat tak gwałtownie, że podarł jeden róg.

A w ogóle ‒ rzekł Farthing ‒ na pana miejscu nie zostawiałbym tych butów przed sklepem. Okazja czyni złodzieja.

Keith natychmiast mu przytaknął, a posterunkowy Farthing poczuł niechęć do tego cherlaka o przylizanych włosach, w przyciasnej koszulce, opinającej jego kościstą pierś, który poruszał się nienaturalnym krokiem, jakby sam nosił któreś ze swych ekskluzywnych butów.

Powinien pan częściej spisywać brakujący towar ‒ zasugerował Farthing. ‒ Jak tak wszyscy dookoła nie będą zgłaszać kradzieży, sfałszują nam statystyki i nabierzemy błędnego przekonania, że tu, w Leek, przestrzega się prawa.

To racja ‒ rzucił Keith, a Farthing odniósł nieomylne wrażenie, że właściciel chce go spławić.

No, więc jak? Przeprowadzi pan remanent?

Jak najszybciej, panie władzo.

I zaraz da pan nam znać?

Mhm...Tak.

Zadzwoni pan na komendę i poprosi mnie do telefonu?

Taak.

W takim razie dziękuję panu. ‒ Roger Farthing skierował się do wyjścia. ‒ Aha, jeszcze jedno, panie Latos: gdzie pan był w niedzielę wieczorem?

Keith zrobił pewną minę.

Pojechałem do opery w Buxton ‒ powiedział. ‒ Na operetkę D'OylyCarte'a.*

* Richard D'Oyly Carte (18+4-1901) ‒ londyński impresario teatralny i kompozytor-amator, producent komicznych operetek Gilberta i Sullivana.

A jaka to była operetka?

„Mikado” ‒ odparł, szczerząc zęby w uśmiechu.

Czy ktoś pana widział?

Wiele osób. Mam w Buxton mnóstwo znajomych, też miłośników opery.

Farthing aż wzdrygnął się na ton głosu Keitha.

A kto z panem tam siedział?

Ktoś z moich... przyjaciół.

Rozumiem ‒ odparł Roger Farthing. ‒ Ale proszę podać jego nazwisko.

Keith zachichotał.

A jeśli to kobieta?

W takim razie niech pan podaje; nazwisko.

To był Martin ‒ odrzekł nad wyraz zdawkowo. ‒ Nazywa się Martin Shane, mieszka w Cheddleton, w małej willi przy High Street. On może potwierdzić, że tam byłem. Razem tam byliśmy.

A o której panowie się pożegnali?

Keith bawił się koszulą przy szyi.

Właściwie to... wcale się nie pożegnaliśmy ‒ bąknął. ‒ Martin sporo wypił, więc pozwoliłem mu przenocować u siebie. To chyba dozwolone, nie?

Jak najbardziej. ‒ Farthing pokręcił głową i zanotował nazwisko w czarnym notesie. ‒ Niech pan jeszcze raz spojrzy na to zdjęcie ‒ poprosił. ‒ Na pewno nigdy go pan nie widział?

Keith przekrzywił głowę na bok, jak jakaś wychudła ptaszyna o przeraźliwie cienkiej szyi.

Nie sądzę.

Ale nie jest pan pewien?

Keith podniósł wzrok.

Pracuję w sklepie, spotykam tu mnóstwo różnych ludzi ‒ tłumaczył się żałosnym tonem. ‒ Trudno, żebym wszystkich pamiętał, panie władzo. ‒ Przesunął palcem po zdjęciu. ‒ Ładny z niego chłopczyk, nie?

Rzeczywiście. ‒ Farthing nie mógł powstrzymać się od ironicznego tonu. ‒ I nadal byłby ładny, gdyby jakiś drań go nie zamordował.

6.

Z zebranych informacji wynikało, że nieopodal centrum miasta, w wielkim, wiktoriańskim, szeregowym domu przy Greystroke Road 51, mieszka tylko sześcioro wychowanków. Posterunkowa Cheryl Smith i oficer śledczy Alan King mieli za zadanie porozmawiać z ich opiekunami i dowiedzieć się, czy może tutaj mieszkał zamordowany chłopiec, spróbować ustalić jego tożsamość i dotrzeć do jego przyjaciół czy jakiejkolwiek bliskiej mu osoby.

Cheryl Smith przyjrzała się wysokiemu budynkowi: miał wykuszowe okna, a na szczycie dwie wieżyczki. Policjantka skrzywiła się.

„Nasze Gniazdko” ‒ przeczytała głośno napis przy drzwiach. ‒ To chyba niezbyt odpowiednia nazwa, co?

Alan potrząsnął głową.

Niezłe ptaszki wyfruwają z takiego gniazdka ‒ odrzekł. ‒ Ale dla nich to jedyny dom.

Cheryl spojrzała na niego.

Naprawdę sądzisz, że te dzieciaki czują się tutaj jak w domu? ‒ spytała. ‒ Mnie się wydaje, że to miejsce bardziej przypomina więzienie.

To chyba zależy od punktu widzenia ‒ odparł. ‒ Znam takie sierocińce, gdzie opiekunowie dokładają wszelkich starań, by dzieci czuły się tam jak w domu, i udaje im się stworzyć prawdziwe gniazdko, ale ten dom przypomina raczej gniazdo małych, wściekłych, drapieżnych gryzoni o ostrych ząbkach, wojowniczym usposobieniu i główkach pełnych nieprzewidzianych pomysłów. Takim to rzeczywiście przydałoby się więzienie.

E, nie przesadzaj ‒ przerwała mu. ‒ Przecież to jeszcze dzieci. Po co z góry skazywać je na taki los?

Alan wykrzywił twarz.

Przestań się oszukiwać ‒ odrzekł. ‒ Sama dobrze wiesz, że to nie są zwyczajne dzieci. Nie pasują do reszty, co widać po ich ubraniach, fryzurach i zachowaniu. To je różni od innych.

Cheryl rzuciła mu gniewne spojrzenie, gdy Alan głośno zapukał do drzwi.

Nie musisz tak się dobijać ‒ zawołała ‒ to nie nalot policyjny. Nie dość, że jesteś uprzedzony do wychowanków domu dziecka, to jeszcze brutalnie dobijasz się do ich drzwi. Nic dziwnego, że te dzieciaki nas potem tak nienawidzą.

Alan odwrócił się do niej.

A ty jako policjantka po czyjej właściwie jesteś stronie?

Znowu zaczynasz ‒ fuknęła. ‒ Tu nie ma żadnych stron. Wbij to sobie do głowy.

Alan King otworzył usta, ale nie zdążył nic odpowiedzieć, bo drzwi otworzyły się i stanęła w nich szczupła dziewczyna w wieku około trzynastu lat, w kraciastej sukience szkolnej i granatowym swetrze, który wisiał jej na chudych ramionach. Na widok czarnych mundurów ze srebrnymi oznakami natychmiast zrobiła wrogą minę.

Na kogo będziecie skarżyć tym razem? ‒ spytała z błyskiem gniewu w oczach. ‒ Dajcie nam wreszcie spokój. O co znowu chodzi? Komuś w sklepie znów zginęło parę groszy?

Cheryl zrobiła krok do przodu.

Chcielibyśmy porozmawiać z waszym opiekunem, skarbie.

Najpierw muszę wiedzieć, o co chodzi. ‒ Dziewczyna stała nieruchomo w przejściu. ‒ Naszego opiekuna akurat tu nie ma.

Alan King zaklął pod nosem, a Cheryl wysunęła się przed niego.

A z kim moglibyśmy porozmawiać, skarbie?

Dziewczyna spojrzała na nich gniewnie.

Tylko nie „skarbie” ‒ syknęła. ‒ Nie jestem niczyim skarbem. A opiekun jest w kuchni. Też powie, że się na nas uwzięliście.

Chcemy tylko zamienić z nim słowo.

Dziewczyna od niechcenia uchyliła szerzej drzwi i cofnęła się do środka.

No to wchodźcie.

Cheryl uśmiechnęła się.

Wcale się na was nie uwzięliśmy ‒ zapewniła łagodnym tonem.

Dziewczyna wzruszyła ramionami bez słowa.

Miała ładną, trójkątną twarz, otoczoną burzą ciemnych loków, i zielone, kocie oczy o inteligentnym spojrzeniu, ale jej usta były złowrogo ściśnięte w wąską kreskę ‒ po wszystkich ciężkich przejściach, na które naraził ją los, rzadko chyba wyginała się w uśmiech. Przygarbione kościste ramiona zdradzały przygnębienie. Patrząc na nią, z czasem można było się domyślić, przez co przeszła.

Zamiast się na nią złościć, Cheryl współczuła jej. Wiedziała już, że trafili do właściwego miejsca, ale dopiero po sporządzeniu raportu uświadomiła sobie, co utwierdziło ją w tym przekonaniu. Dziewczyna miała wytatuowane palce... jednak nie był to popularny ostatnio tatuaż z wyrazami LOVE i HATE, tylko pojedyncze litery ‒ spiczaste A z zawijasem u dołu i ozdobnie zakręcone L. Zamiast zwykłych, drukowanych liter, niedbale wytatuowanych granatowym tuszem, dziewczyna miała starannie wykaligrafowane szarym kolorem inicjały.

Poszli za nią wzdłuż korytarza do miejsca, skąd dochodził zapach cebuli.

Właśnie przygotowuje obiad ‒ rzuciła dziewczyna przez ramię. ‒ Mięso z cebulą i ziemniakami.

Opiekun był młodszy, niż się spodziewali, miał pucołowatą twarz i grube okulary. Stał, pochylony nad kuchennym stołem, w fartuchu w granatowo-białe paski i w dżinsach, a w ręce trzymał ostry nóż do krojenia mięsa. Szybkimi, zwinnymi ruchami kroił cebulę, a gdy weszli do kuchni, zgarnął ją nożem do garnka z jeszcze surową, czerwoną wołowiną.

Gotuję obiad ‒ wyjaśnił, mierząc policjantów podejrzliwym wzrokiem. ‒ Pewnie któryś z naszych dzieciaków znów narozrabiał? A już myślałem, że się uspokoiły. Tylko ten Dean znów nam uciekł... ‒ Zmrużył oczy. ‒ Przyprowadziliście go z powrotem?

Nie... Ale proszę się nie martwić, nikt nie narozrabiał. ‒ Alan King położył czapkę na stole.

Opiekun wyciągnął dłoń.

Mark ‒ przedstawił się. ‒ Mark Riversdale. To ja prowadzę ten dom wariatów. ‒ Za grubymi okularami kryły się brązowe oczy, otoczone długimi, gęstymi rzęsami. Na jego twarzy pojawił się szczery, przyjazny

uśmiech. ‒ W czym mogę pomóc? ‒ Wciąż spoglądał lekko podejrzliwym wzrokiem.

Cheryl Smith zastanawiała się, jak często bywa tu policja.

Mamy jakieś kłopoty? ‒ dociekał Mark.

Miejmy nadzieję, że nie.

Mark popatrzył na Cheryl pytającym wzrokiem i uśmiechnął się.

No, więc o co chodzi?

Ilu tu macie wychowanków? ‒ zaczęła Cheryl.

Mark Riversdale zamrugał oczami.

Proszę posłuchać ‒ rzekł. ‒ Dobrze wiem, że policja nigdy nie zjawia się w sierocińcu tylko po to, żeby tak po prostu porozmawiać. Nie chcę być niegrzeczny ani zbyt dociekliwy, ale powinienem chyba wiedzieć, co się stało.

To ilu macie tych wychowanków? ‒ powtórzyła Cheryl łagodnym tonem.

Mark westchnął głośno.

Trzech chłopców i trzy dziewczynki. Najmłodsza jest Sonya, ma cztery lata, a najstarszy Jason. Kilka miesięcy temu odeszło kilku chłopców. Odchodzą po ukończeniu szesnastu lat ‒ wyjaśnił.

Czytuje pan gazety?

Mark Riversdale patrzył, zdziwiony, to na niego, to na nią.

Nie mam na to czasu ‒ odrzekł. ‒ A co się stało?

Czy macie tu chłopca w wieku około dziesięciu, jedenastu lat, o jasnych włosach i z kolczykiem w uchu? ‒ spytała Cheryl.

Mark zaśmiał się.

Oni wszyscy noszą kolczyki ‒ odparł. ‒ Mają też tatuaże. Jason umie je robić. Prosiłem go, żeby przestał, ale dzieciaki nie dają mu spokoju. ‒ Jego wzrok znów stał się podejrzliwy. ‒ Mam na głowie ważniejsze rzeczy niż te ich tatuaże ‒ dodał, uśmiechając się niepewnie. ‒ Oni nazywają to sztuką. Za dużo powiedziane, jak na te banalne napisy LOVE i HATE, ale im się to podoba. Rzeczywiście ‒ dodał z poważną miną ‒ mamy tu chłopca, który odpowiada waszemu opisowi, ale chwilowo go tu nie ma. Uciekł ‒ wyjaśnił przepraszającym tonem. ‒ Zazwyczaj czekam dzień albo dwa. Zawsze wraca do nas cały i zdrowy. Nie robię z tego afery, żeby oszczędzić mu kłopotów.

I nie powiadomił pan policji? ‒ Alan King na próżno usiłował opanować w swym głosie oskarżycielski ton i opiekun natychmiast go wyczuł.

Gdybyśmy zgłaszali każdą ucieczkę, nie mielibyśmy czasu na nic innego. Jeśli dzieciaki szybko wracają, nie ma sensu zawracać wam głowy, a jeśli nie, to dopiero wtedy powiadamiamy policję. Dean to zaradny chłopak. ‒ Popatrzył na stół. ‒ Znika kilka razy w miesiącu na jakieś dwa, trzy dni, chociaż ostatnio robi to coraz rzadziej. W lutym nie było go aż przez dwa tygodnie. Zawsze do nas wraca, a do tego porządnie ubrany i odżywiony i czasem nawet ma przy sobie parę groszy. To naprawdę zaradny dzieciak. ‒ Nagle na jego twarzy pojawił się niepokój. ‒ Ale po co to wszystko?

Wtedy Cheryl wyjęła zdjęcie zwłok chłopca, położyła na stole i uważnie obserwowała twarz Marka Riversdale'a, świadoma tego, że Alan King robi dokładnie to samo.

Czy to Dean? ‒ spytała.

Mark wpatrywał się w zdjęcie z niedowierzaniem. Ostrożnie wyciągnął jedną dłoń, wziął je do ręki i przysunął bliżej do swojej twarzy.

To niemożliwe ‒ wyjąkał. ‒ Przecież ten chłopiec... ‒ przerwał i spojrzał na policjantów.

Tak ‒ wtrącił Alan łagodnym tonem. ‒ Ten chłopiec nie żyje.

Cheryl oparła się o stół.

Niech się pan dobrze przyjrzy, panie Riversdale. Czy to na pewno Dean?

Mark Riversdale jeszcze raz dokładnie obejrzał zdjęcie i pokiwał głową.

Tak ‒ odparł. ‒ Przynajmniej tak mi się wydaje. ‒ Znów popatrzył na zdjęcie, powoli i zdecydowanie kiwając głową. ‒ Tak, to on. ‒ Przygryzł wargę, wsunął paznokieć między zęby, a palcem drugiej ręki postukał o blat stołu. ‒ A co mu się stało? ‒ spytał wreszcie.

Sami jeszcze nie wiemy ‒ odparł Alan ‒ ale prawdopodobnie został zamordowany. Będzie pan musiał zidentyfikować zwłoki.

Mark Riversdale spojrzał jeszcze raz na zdjęcie, otarł łzę i mruknął coś o krojeniu cebuli.

Wygląda, jakby spał ‒ zauważył. ‒ Ma taką spokojną twarz.

Niestety, to nie jest śpiący człowiek ‒ stwierdziła brutalnie Cheryl ‒ tylko trup.

Ale kto go znalazł? Gdzie?

Wczoraj rano na wrzosowisku ‒ odparł Alan King.

Mark podniósł głowę.

A więc to on... Słyszałem, że na wrzosowisku znaleźli zwłoki. Paliły się, prawda?

I mimo to nie zgłosił pan zaginięcia chłopca?

Mark Riversdale opadł ciężko na krzesło.

Nawet do głowy mi nie przyszło, że to mógł być on ‒ westchnął, zdjął okulary i położył na stole. ‒ Ani przez chwilę nie pomyślałem, że to Dean... ‒ Rozpaczliwie przesunął dłonią po czole. ‒ Nie raz uciekał, ale świetnie dawał sobie radę. I zawsze wracał. W czystym ubraniu, dobrze odżywiony...

Tym razem mu się nie udało ‒ stwierdziła Cheryl spokojnym tonem.

A może po prostu zamarzł na śmierć?

Nie.

Cheryl zrobiło się niedobrze. Poczuła nagły przypływ złości. A więc martwy chłopiec miał imię: Dean.

Jak on się nazywał? ‒ spytała.

Dean Tunstall. Miał dziesięć lat.

Nagle przypomniała sobie coś: chłopiec przez długi czas był ofiarą napastowania. Spojrzała niepewnie na Marka Riversdale'a i nie mogła oprzeć się pewnym podejrzeniom.

Mówił pan, że kiedy go znaleziono? ‒ dociekał Mark.

Wczoraj, bardzo wcześnie rano.

Przesunął ręką po czole.

A ja przez cały czas myślałem, że on wróci. ‒ Znów popatrzył na zdjęcie.

Panie Riversdale ‒ odezwał się King sucho. ‒ Przykro mi, ale będzie pan musiał zjawić się w kostnicy w celu rozpoznania zwłok. Chcielibyśmy też pomówić z innymi wychowankami tego sierocińca. ‒ Zawahał się. ‒ A teraz musimy już wracać na komendę. Niech pan poinformuje inne dzieci. Tak będzie najlepiej.

Mark skinął głową.

Wiesz, co mnie w tym wszystkim najbardziej dziwi? ‒ spytała Cheryl w drodze powrotnej.

Alan King pokręcił głową. ‒ A skąd niby mam wiedzieć, co się kryje w tej twojej tęgiej głowie? No mów.

Dean wracał w czystym ubraniu i dobrze odżywiony. ‒ Spojrzała na kolegę. ‒ Czy tak wygląda dzieciak, który ucieka z domu dziecka i szwenda się po ulicach?...

*

Joanna zaplanowała zebranie ze swoim zespołem śledczym na wczesne popołudnie.

Dzięki wspólnym wysiłkom oficera Alana Kinga i posterunkowej Cheryl Smith wiemy już, kim jest chłopiec. Chcę tylko dodać, że to im udało się wprawdzie dotrzeć do właściwego sierocińca i ustalić tożsamość chłopca, ale tak naprawdę wy wszyscy przyczyniliście się do zdobycia tych informacji. Każdy z was pełni w śledztwie tak samo ważną rolę, a trafienie do właściwego miejsca to tylko kwestia szczęścia. Chcę wam wszystkim podziękować. Wiecie, że ustalenie tożsamości dziecka to pierwszy krok do znalezienia jego zabójcy. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Chłopiec nazywał się Dean Tunstall i był wychowankiem sierocińca „Nasze Gniazdko” przy Ashbourne Road. ‒ Na dźwięk tej nazwy na sali rozległ się chichot, ale Joanna puściła to mimo uszu. W śledztwie dotyczącym morderstwa człowieka, zwłaszcza dziecka, odrobina humoru czasem się przyda, by podnieść ludzi na duchu. ‒ Chłopiec miał dziesięć lat i często uciekał. Kilka razy policja przyprowadzała go z powrotem. Prawdopodobnie spędził tam większą część swojego życia. ‒ Spojrzała na Cheryl Smith, siedzącą w pierwszym rzędzie: jej ciemne oczy bardzo uważnie wpatrywały się w twarz Joanny. ‒ Ponieważ pani już tam była ‒ zwróciła się do niej ‒ pojedzie tam pani jeszcze raz. Proszę dowiedzieć się jak najwięcej o życiu Deana... skąd pochodził, czy ma jakąś rodzinę, krewnych, przyjaciół. Proszę zrobić to już dziś po południu, zaraz po rozpoznaniu zwłok. ‒ Spojrzała na pozostałych. ‒ Śledztwo dopiero się zaczęło, a my zdążyliśmy już zebrać sporo informacji ‒ oznajmiła. ‒ Dowiedzieliśmy się, że opiekunem sierocińca jest dwudziestosiedmioletni Mark Riversdale, wcześniej nie karany, jednak proszę pamiętać, że Dean przez kilka lat był ofiarą napastowania i każdy mężczyzna, który miał z nim kontakt, jest podejrzany. To bardzo delikatna sprawa, ale na razie musimy umieścić jego nazwisko na liście potencjalnych sprawców. Tylko proszę o ostrożność w tym temacie. ‒ Spojrzała na Cheryl. ‒ Będą nam potrzebne zeznania dzieci z sierocińca w obecności kuratorów. Przesłuchamy też Marka Riversdale'a. Trzeba wypytać go o alibi. ‒ Przerwała, po czym mówiła dalej: ‒ Jest jeszcze jedna rzecz, której nie wolno nam zlekceważyć. Jak już wiemy, Dean często uciekał, dlatego kilkoro z was będzie miało za zadanie porozmawiać z bezdomnymi w Leek i

dowiedzieć się, czy go znali. Wiemy też, że po ucieczce... ‒ tu zerknęła w swoje notatki ‒ ...w połowie lutego tego roku, kiedy nie było go przez dwa tygodnie, Dean wrócił do sierocińca w nowym, czystym ubraniu i dobrze odżywiony. ‒ Podniosła głowę. ‒ Nie wiem, czy pamiętacie, jaką wtedy mieliśmy pogodę, ale ludzie z Instytutu Meteorologii twierdzą, że padał śnieg i przez kilka dni temperatura spadała poniżej zera. Więc gdzie był wtedy Dean? Kto się nim opiekował? Kto go przygarnął? ‒ Pokiwała głową.

I jeszcze jedna sprawa: dziennikarze będą deptać nam po piętach i pytać, dlaczego nikogo jeszcze nie aresztowaliśmy, podczas gdy tak naprawdę wyniki ekspertyzy sądowej na razie nic nie wykazały. Dlatego ważne jest, żebyśmy aresztowali właściwą osobę na słusznych podstawach. Nie zależy mi na czasie, tylko na solidnie wykonanej robocie. Nie mamy czasu ani miejsca na pomyłki i dlatego musimy trzymać się ustalonej procedury. Sfilmujemy zeznania dzieci jako dokument dla sądu. Ostatnie dane wskazują na to, że dzieci mówią prawdę. ‒ Tym razem na sali rozległ się jeszcze głośniejszy chichot, a kilka osób wybuchło głośnym śmiechem. Joanna uniosła rękę. ‒ Wiem, wiem ‒ dodała. ‒ Mówię tylko to, co sugerują nasze dane. Przeanalizujemy dokładnie ich zeznania, bo mogą okazać się ważnym tropem. Rozmawiałam też z koronerem: możemy wszcząć dochodzenie, a chłopiec zostanie pochowany zaraz po odszukaniu jego rodziny. ‒ Zamilkła, a po chwili nieco ściszonym głosem rzekła: ‒ Jego matka na pewno gdzieś jest...

A my, poza wszystkim innym, jesteśmy pewni, że mamy do czynienia z morderstwem ‒ dodała.

Przerwała i znów zajrzała do swoich notatek.

Nadal próbujemy ustalić, skąd pochodził sygnet, ale na razie nie udało nam się skontaktować z Robinem Leechem ani z jego matką, Gill Leech. Widocznie wyjechali z domu na długi weekend, ale kiedy wrócą, pamiętajcie o tym, żeby zachować szczególną ostrożność. Ashford Leech był politykiem, który lubił głośno wyrażać swoje opinie. Jego żona i syn są członkami jakichś ugrupowań mniejszościowych i też mają wiele do powiedzenia. Rodzina Leechów zna swoje prawa i w razie jakiegokolwiek odstępstwa od procedury z naszej strony będą ostro protestować. ‒ Zamilkła. ‒ Czy są jakieś pytania?

Siedzący z tyłu policjant podniósł rękę.

Czy ci dwaj żołnierze, którzy znaleźli zwłoki, też są na liście podejrzanych?

Joanna skinęła głową.

Ci dwaj młodzi szeregowcy... ‒ zamyśliła się. ‒ Tak. ‒ Odwróciła się do tablicy, na której wisiało powiększone zdjęcie palców Deana. ‒ Na pewno zauważyliście te tatuaże. Szeregowy Gary Swinton ma takie same. Widocznie robiła im je ta sama osoba. Aktualnie badamy przeszłość Swintona i gdy tylko czegoś się dowiemy, natychmiast was poinformujemy. Bardzo potrzebne są nam informacje o tych młodych żołnierzach, a dokładnie: gdzie byli tamtej nocy i jakie mają alibi. No i przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czy Swinton znał Deana. ‒ Uśmiechnęła się do policjanta. ‒ Dobre pytanie.

Przebiegła wzrokiem po sali.

Czy ktoś chciałby jeszcze coś dodać?

Wtedy odezwał się Roger Farthing.

Byłem w sklepie sportowym ‒ zaczął, dodając, że sprzedawca nie był pewien co do ilości posiadanego towaru. ‒ Po powrocie ‒ ciągnął powoli ‒ sprawdziłem tego Keitha Latosa i okazało się, że był notowany za nagabywanie małych chłopców. Raz przyłapano go nawet w publicznej toalecie z nieletnim. ‒ Usiadł i zarumienił się. ‒ Pomyślałem sobie, że to ważna informacja ‒ dodał.

Joanna pokiwała głową.

W takim razie ‒ rzekła ‒ mamy kolejnego podejrzanego. Będziemy mieli go na oku przez najbliższe kilka dni. ‒ Zerknęła na Rogera. ‒ Powiedział, że policzy te buty?

Tak.

Zajrzymy tam jeszcze dziś. Mike?

Sierżant Korpanski skinął głową.

I pojedziemy tam razem. Jeśli zauważymy coś podejrzanego, zdobędziemy nakaz i przeszukamy jego mieszkanie.

Gdy policjanci wyszli z sali, Mike dotknął ramienia Joanny.

A co słychać u doktora Levina? Pisał do ciebie?

Joanna pokręciła głową.

Mike zrobił lekko ironiczną minę.

Jak to? Nawet pocztówki ci nie przysłał?

Mówiłam ci przecież ‒ odparła szorstko. ‒ Wyjechał na urlop z rodziną.

No tak, rzeczywiście. ‒ Popatrzył na nią swymi ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami. ‒ Wyjechał z rodziną.

*

Weszli do sklepu w chwili, gdy Keith Latos gasił światła. Przestraszył się na ich widok. Bardzo powoli otworzył drzwi i posłał im wymuszony uśmiech.

Wiedziałem, że przyjdziecie ‒ rzucił.

Wtedy odezwał się Mike:

Chcieliśmy zapytać, czy zdążył pan już przeprowadzić remanent, panie Latos.

Keith Latos cofnął się o krok.

Tak się składa, że zdążyłem ‒ odparł. ‒ W sklepie był mały ruch. Zauważyłem, że brakuje mi jednej pary butów. Pytaliście o numer siedem, prawda?

No i gdzie się podziały te buty? ‒ Joanna rozejrzała się po sklepie, zastanawiając się, czy to właśnie tu zginął Dean, czy może na piętrze.

Sam... nie wiem ‒ wyjąkał, oblizując wargi.

Zamyka pan? ‒ spytała Joanna niewinnym tonem. ‒ To może wejdziemy i pomożemy panu przejrzeć księgi?

Latos otworzył usta jak ryba.

Mike uśmiechnął się.

Chętnie napilibyśmy się też herbaty ‒ zasugerował.

Na piętrze nad sklepem mieściło się niewielkie mieszkanie. Przez uchylone drzwi Joanna spostrzegła łóżko z ciemną pościelą, przykrytą kołdrą. Po boku była biała łazienka, wyłożona zawiniętym na krawędziach linoleum, a na wprost mieścił się kwadratowy pokój gościnny z małą wnęką kuchenną. Miejsce to bardzo różniło się od ekskluzywnego sklepu na parterze.

Żaden luksus ‒ krzyknął do nich Keith ‒ ale dla mnie wystarczy. Wejdźcie i usiądźcie, a ja nastawię wodę na herbatę.

Gdy Latos zniknął w kuchni, Joanna i Mike weszli do małego pokoju, urządzonego w beżu i brązie, którego sporą część zajmował telewizor i magnetowid. Obejrzeli pokój, ale nie znaleźli nic prócz sterty magazynów dla gejów. Wtedy wszedł Keith, niosąc trzy filiżanki gorącej herbaty.

Zaraz przyniosę księgi.

Księgi były prowadzone niedbale, pokreślone i pomazane korektorem, ale w spisie towaru rzeczywiście brakowało jednej pary butów. Jednak ostatni remanent przeprowadzony był jakieś trzy miesiące temu, co oznaczało, że buty zginęły w ciągu ostatnich dwunastu tygodni.

Joanna zamknęła księgę i spojrzała na Latosa.

Czy mógłby pan nam powiedzieć, kiedy dokładnie skradziono te buty? ‒ spytała. ‒ Kiedy to wystawił je pan w koszu przed sklepem?

Tu, niestety, nie okazał się zbyt pomocny.

Chyba jakiś miesiąc temu ‒ odrzekł. ‒ Tak mi się wydaje ‒ dodał, oglądając sobie paznokcie. ‒ Przyznaję, nie jestem zbyt skrupulatny.

Panie Latos...

Wystarczy Keith.

Keith ‒ zaczęła Joanna stanowczym głosem. ‒ Czy znał pan tego zamordowanego chłopca? Nazywał się Dean Tunstall.

Mike podsunął mu pod nos fotografię dziecka.

Keith ‒ dodała Joanna łagodnym tonem. ‒ Wiemy, że był pan kiedyś zamieszany w kontakty... z nieletnimi.

Na twarzy Latosa pojawiła się panika.

Przysięgam, że nic o nim nie wiem. Zrozumcie mnie... ‒ popatrzył na nich błagalnie, żeby mu uwierzyli. ‒ Mam już stałego partnera. To ten kolega, z którym byłem w Buxton. Jesteśmy sobie wierni. Ja nigdy... Ja naprawdę nie zrobiłbym nic takiego, co mogłoby rozbić nasz związek.

Joanna i Mike dopili herbatę i wyszli.

Gdy siedzieli już w samochodzie, Joanna spojrzała na Mike'a.

No i co? ‒ spytała. ‒ Co o nim myślisz?

Robi wszystko, żeby nam się przypodobać.

Daj spokój, Mike ‒ żachnęła się. ‒ Wiesz, jacy oni są. Boją się, że przymkniemy ich za każde przestępstwo sugerujące jakąś dewiację. Na jego miejscu sam pewnie zrobiłbyś wszystko, żeby się przypodobać.

Odwrócił głowę i popatrzył na nią.

Nigdy nie będę na jego miejscu ‒ odrzekł. ‒ Zauważ lepiej, Jo, że mamy tu wyraźny zbieg okoliczności. Buty zginęły z jego sklepu, Dean był wykorzystywany seksualnie, a tego faceta oskarżono kiedyś o nagabywanie chłopców...

Ale to wciąż za mało, żeby dostać nakaz rewizji ‒ odparła. ‒ Mamy tylko poszlaki i nic więcej... Niestety. ‒ Zamilkła, przygryzając wargę.

Mike odwiózł ją na komendę, gdzie stał jej rower.

A może masz ochotę na drinka? ‒ zaproponował.

Zmarszczyła czoło.

Muszę wracać. Dziś mam ochotę pobyć sama. A poza tym... ‒ uśmiechnęła się szeroko ‒ ...czeka mnie jeszcze ciężka droga do domu.

7.

Godziny, które dzieliły to popołudnie od następnego ranka w pracy upłynęły niewiarygodnie szybko. Mike parkował akurat swoje auto, gdy Joanna przypinała rower do barierki. Mike zerknął z aprobatą na jej szczupłą sylwetkę w czarnych spodenkach kolarskich i różowej koszulce z krótkimi rękawami.

Dzień dobry, Jo ‒ zawołał. ‒ Co dziś mamy w planie?

Powiem ci, jak się przebiorę.

Po dziesięciu minutach wyłoniła się ze swego biura, ubrana w czerwoną bluzkę, prostą, czarną garsonkę i czarne, skórzane czółenka na niskich obcasach.

Najpierw chciałabym porozmawiać z Markiem Riversdalem ‒ oświadczyła.

Podjechali samochodem pod „Nasze Gniazdko”. Stary budynek wyglądał ponuro i złowieszczo. W jednym z okien mignęła im twarz dziecka, które wycofało się na ich widok.

Przez chwilę Joanna stała nieruchomo, wpatrując się w dom, po czym wraz z Mikiem ruszyli energicznym krokiem po schodach do ogromnych drzwi wejściowych. Otworzyły się natychmiast i stanął w nich młody człowiek o brązowych włosach i pucołowatej twarzy w grubych okularach. Miał na sobie granatową koszulę i niebieskie dżinsy.

Dzień dobry... Joanna wyciągnęła dłoń. ‒ Czy pan Mark Riversdale?

Uśmiechnął się niepewnie.

Tak ‒ odparł i wziął głęboki oddech. ‒ A państwo na pewno z policji.

Zgadza się. Inspektor Piercy i sierżant Korpanski. Czy możemy wejść?

Riversdale wprowadził ich do dużego, obskurnego pokoju w przedniej części domu. W rogu stał zakurzony fortepian, a pod nim karton z zabawkami. Na podłodze leżał gładki niebieski dywan, a przy oknach wisiały niebieskie zasłony o nieco innym odcieniu. Joanna i Mike usiedli w miękkich, niskich, brązowych fotelach.

Widzę, że szykuje się piekielne zamieszanie ‒ odezwał się Mark Riversdale. Miał zmartwioną minę. ‒ To cały Dean. Niby cicha woda, a zawsze wyskakiwał jak Filip z konopi. ‒ Oboje zauważyli, że ten człowiek, powszechnie nazywany opiekunem, nie był szczególnie przejęty tragiczną śmiercią jednego z wychowanków. ‒ Pod kołdrą były wtedy poduszki, więc myślałem, że śpi, a on tymczasem leżał martwy na skałach. ‒ Był wyraźnie zły, że dał się nabrać.

Joanna zajrzała do swoich notatek.

I dlatego nie zgłosił pan jego zaginięcia?

W poniedziałek rano poszedłem do sypialni obudzić chłopców na lekcje. Jason i Dean spali w jednym pokoju. ‒ Tu nagle przybrał obronny wyraz twarzy. ‒ Przecież to nic złego, że dwaj chłopcy śpią w jednej sypialni. I tak mają o wiele lepsze warunki niż dawniej.

No i co się wtedy wydarzyło?

Mark Riversdale zarumienił się.

Zauważyłem wypchaną kołdrę ‒ odparł, zdejmując okulary, zażenowany. ‒ Myślałem, że to Dean.

Ale nie sprawdził pan? ‒ spytał Mike, nie kryjąc krytycznej nuty w głosie.

Mark Riversdale założył okulary.

Ten drugi z chłopców odwrócił moją uwagę.

Joanna znów zajrzała do notatek.

Jason? ‒ spytała.

Riversdale skinął głową. ‒ Tak.

A w niedzielę rano? ‒ dociekał Mike, przypatrując mu się uważnie.

Nie budzę ich w niedzielę rano ‒ odrzekł Mark. ‒ Należy im się trochę swobody.

Chcielibyśmy jeszcze porozmawiać z Jasonem.

Mark uniósł brwi.

Ale tylko w mojej obecności ‒ odparł przepraszająco. ‒ Kurator też musi przy tym być. Bo gdyby został oskarżony...

Na razie jeszcze mu to nie grozi ‒ przerwała Joanna. ‒ Panie Riversdale ‒ dodała, z trudem wypowiadając te słowa ‒ niech mi pan powie, jakim chłopcem był Dean?

Mark rozsiadł się wygodnie na krześle i przymrużył oczy.

Takim jak inni ‒ odparł. ‒ Naiwnym i łatwowiernym... Wciąż czegoś pragnął, choć nie miał pojęcia, jak to zdobyć. Był typowym nastolatkiem... bystrym i sprytnym. I inteligentnym. Każdego umiałby okantować. ‒ Zmarszczył brwi. ‒ A przy tym ładny był z niego chłopak. Miał włosy blond i niebieskie oczy, niewinne jak u dziecka. Ale zgrywał twardziela, jak oni wszyscy. ‒ Riversdale nagle posmutniał. ‒ Nosił tatuaże i kolczyki... Stały się dla nich symbolami: jestem twardy, trzymajcie się ode mnie z daleka. ‒ Uśmiechnął się. ‒ On właśnie taki był... wzruszał ramionami, odrzucał pomocną dłoń, jakby chciał powiedzieć: zostawcie mnie w spokoju. Był bardzo skryty, a w ciągu ostatnich miesięcy zmienił się na gorsze.

Joanna uważnie obserwowała twarz Marka Riversdale'a.

Mówił pan, że uciekał... Dokąd? ‒ spytała.

Nie mam pojęcia. ‒ Mark wydawał się rozdrażniony i oburzony tym pytaniem. ‒ Gdybym wiedział, poszedłbym po niego. ‒ Zastanowił się przez chwilę. ‒ Czort wie, dokąd te dzieciaki uciekają... ‒ dodał.

Ale nie nocował na ulicy, pod gołym niebem, prawda?

Riversdale pokręcił głową.

Raczej nie ‒ przyznał. ‒ Sam często się zastanawiałem, gdzie nocuje. Przecież nie miał żadnej rodziny. Jego matka dała nogę lata temu... ‒ wyjaśnił. ‒ Dean nie widział się z nią przez wiele lat, prawdopodobnie od drugiego roku życia. Słyszałem, że przeniosła się do Portsmouth... ale to było siedem lat temu.

Czy możemy dostać jej adres?

Tak, oczywiście. ‒ Mark Riversdale poruszył się niespokojnie na krześle. ‒ Najlepiej będzie, jeśli porozmawiacie państwo z Maree O'Rourke, kuratorką Deana. ‒ Podał im numer.

A co z ojcem Deana? ‒ spytał Mike.

Nic o nim nie wiadomo. Nawet w akcie urodzenia nie ma jego nazwiska.

A czy Dean wykazywał jakąś niechęć albo zazdrość?

Mark Riversdale zamyślił się.

Nie, raczej nie.

Nie zazdrościł dzieciom, które znalazły rodzinę?

Kiedyś mi powiedział... że on też ma rodzinę.

I jak pan sądzi, czy chodziło mu o sierociniec?

Mark Riversdale znów się zamyślił.

Wtedy tak mi się zdawało, ale teraz już sam nie wiem. Może rzeczywiście miał na myśli sierociniec, a może nie... ‒ zawahał się. ‒ Te dzieci czasem zmyślają różne rzeczy. Nie można im wierzyć na słowo. Udają, że są dzielne i twarde, ale w głębi duszy zazdroszczą innym dzieciakom... i też chciałyby mieć mamę, tatę, braci, siostry. Dlatego często zmyślają.

A jednak Dean zawsze wracał w czystym ubraniu i dobrze odżywiony‒ ciągnęła Joanna. ‒ Nie dziwiło to pana?

Riversdale wsadził okulary na nos.

To był bardzo sprytny dzieciak ‒ odrzekł, nie odpowiadając na pytanie.

A te tatuaże? ‒ dociekała Joanna. ‒ Kto mu je zrobił?

Jason ‒ odparł niechętnie Riversdale. ‒ Uważa, że ma talent. ‒ Spojrzał na Joannę. ‒ Wiem... fatalnie wykonane, ale te dzieciaki tak się uparły... ‒ Westchnął. ‒ Co miałem robić?

Joanna bardzo ostrożnie zmieniła temat.

Sekcja wykazała ślady fizycznego znęcania się nad chłopcem i napastowania seksualnego ‒ oznajmiła.

Riversdale zamrugał tylko oczami.

Kilkakrotnie przypalano go papierosem. Wie pan coś o tym?

Riversdale oparł się na krześle.

To oficjalnie potwierdzona wersja?

Na razie jeszcze nie ‒ odrzekła spokojnie Joanna, usiłując opanować wstręt.

Dean nigdy się nie skarżył ‒ odparł Riversdale. ‒ Nic mi nie mówił...

Wtedy odezwał się Mike:

Ale pan coś podejrzewał?

Riversdale skinął głową, onieśmielony potężną sylwetką sierżanta.

Joanna wzięła głęboki wdech.

Niech mi pan to wyjaśni ‒ poprosiła łagodnym tonem. ‒ Wiedział pan, że Dean był dręczony i wykorzystywany tu, w sierocińcu, i nic pan nie zrobił?

Mark Riversdale spuścił wzrok i zrobił podejrzaną minę.

On nigdy się nie skarżył ‒ powtórzył. ‒ A te ślady po papierosach... ‒ zaczął ‒ to była taka zabawa. Chłopaki chcieli się przekonać, który najdłużej zniesie ból.

A kto tu wymyśla takie sadystyczne zabawy?

Był taki jeden, ale odszedł już ‒ odparł Riversdale i nagle Joanna wszystko zrozumiała.

Te same tatuaże... i przerażenie po tym, jak znalazł ciało Deana. Wiedziała już, dlaczego: oni się znali. Zerknęła na Mike'a i domyśliła się, że on też doszedł do tego samego wniosku.

Swinton ‒ podpowiedziała ściszonym głosem, a Riversdale skinął głową.

Cieszyłem się, kiedy odszedł, bo wtedy skończyły się te ich zabawy.

Całe szczęście, że trafił do wojska ‒ mruknęła Joanna pod nosem. ‒ A więc oni się znali... To śledztwo zaczyna robić się całkiem ciekawe... ‒ Wbiła wzrok w Riversdale'a. ‒ Wie pan, że to właśnie on znalazł podpalone zwłoki Deana?

Riversdale poszarzał na twarzy.

Nie ‒ odrzekł chrypliwym głosem.

Czy Swinton wykorzystywał go seksualnie?

Riversdale przełknął głośno ślinę.

Nie mam pojęcia ‒ odparł schrypniętym głosem. ‒ Nie wiem. Skąd miałem wiedzieć, że Dean był wykorzystywany seksualnie? ‒ Przyjął obronną postawę. ‒ Bez badań lekarskich nie można tego stwierdzić.

Ale podejrzewał pan, że mogło do tego dojść?

Zastanawiałem się ‒ przyznał, a Joanna nie spuszczała z niego wzroku.

Czy Mark Riversdale miał upodobanie do chłopców? Czy to jego wstydliwa skłonność sprawiła, że podjął się pracy jako opiekun w domu dziecka?

Spojrzenie Joanny wyraźnie go peszyło.

Oni są jak zgniłe jabłka ‒ wyjąkał nagle.

Przepraszam, co takiego?

Tam, skąd pochodzę, tak się mówi ‒ wyjaśnił Riversdale. ‒ Przez jedno zgniłe jabłko może zgnić cały kosz dorodnych owoców. Tak samo jest z tymi dziećmi. Wystarczy, że trafi się jedno czy dwoje, które mają zły wpływ na resztę... ‒ Westchnął. ‒ Staraliśmy się, jak mogliśmy.

81.

Problem w tym, że te dzieciaki odmawiają współpracy. Nie chcą powiedzieć, kto im to robi, dlatego nikomu nic nie można udowodnić. Wiem tylko, że to Swinton przypalał je papierosem...

Joanna zmieniła temat.

Na palcu Deana znaleziono sygnet. ‒ Wyjęła plastikową torebkę z ozdobnym pierścieniem. ‒ Ustaliliśmy, że należy do rodziny Leechów i był własnością Ashforda Leecha, tego polityka, który zmarł w zeszłym roku. Czy wie pan, co łączyło Deana z rodziną Leechów?

To prosta sprawa ‒ odparł Mark Riversdale. ‒ Można powiedzieć, że Leech był naszym dobroczyńcą. Darzył Deana szczególną sympatią, a chłopiec naprawdę go lubił. Bardzo się zmartwił na wiadomość o śmierci Leecha.

Jak pana zdaniem, panie Riversdale, doszło do tego, że Dean dostał ten sygnet?

Mark Riversdale miał zdziwioną minę.

Nie mam pojęcia ‒ odparł. ‒ Naprawdę nie wiem.

W zeszłym roku ktoś włamał się do domu pana Leecha ‒ oznajmiła Joanna. ‒ Prawdopodobnie wtedy skradziono sygnet.

Riversdale nie krył zwątpienia.

Nie wydaje mi się, żeby Dean go ukradł. On naprawdę lubił Leecha. ‒ Posłał jej niepewny uśmiech. ‒ Te dzieci nie mają wprawdzie żadnych oporów przed kradzieżą, ale Dean na pewno nie okradłby kogoś, kogo darzył szczerą sympatią.

A te buty?

Joanna położyła na podłodze parę reeboków, na których wciąż widniały delikatne ślady po przypaleniu.

Riversdale obejrzał je uważnie.

To nie są buty Deana ‒ orzekł. ‒ Właśnie miał dostać nową parę, bo jego były już stare i znoszone.

Czy Dean kiedykolwiek okradał sklepy?

Mark Riversdale wyraźnie nie chciał odpowiadać.

Chłopak i tak już nie żyje ‒ dodała Joanna łagodnym tonem. ‒ Niech się pan nie martwi. Nie będziemy go ścigać...

Mark Riversdale skinął powoli głową.

Pewnie okradał. Nie ma na to dowodów, ale myślę, że tak.

A gdzie pan był w nocy z niedzieli na poniedziałek?

Tutaj ‒ odparł szybko. ‒ Byłem tu przez całą noc.

Ma pan na to świadków? ‒ spytał Mike.

Tak. ‒ Mark uśmiechnął się szeroko. ‒ Dzieci same wam powiedzą, że przez całą noc byłem tutaj. Przed nimi nic się nie da ukryć.

Tego samego ranka później Joanna spotkała się z kilkoma oficerami śledczymi w centrum koordynacyjnym, żeby przekazać im wszystko, czego dowiedziała się podczas rozmowy z opiekunem domu dziecka.

Tak więc wiemy już coś niecoś o życiu Deana, a jeszcze więcej dowiemy się wkrótce od jego pani kurator. Miał dziesięć lat, a za trzy miesiące, dokładnie w Wigilię, skończyłby jedenaście.

Te kilka słów poruszyło ich głębiej niż wyłożone przed nimi materiały dowodowe i zdjęcia. Oficerowie śledczy odłożyli notatki, przerwali rozmowy, przestali patrzeć po sobie i siedzieli nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w podłogę. To, co usłyszeli, przywołało im na myśl ich własne dzieci ‒ ich urodziny, Wigilię Bożego Narodzenia ze Świętym Mikołajem i prezentami. Niektórzy odchrząknęli głośno. Na sali zapanował smutny nastrój.

Blizny na jego ciele są skutkiem przypalania go papierosem przez kolegę z sierocińca. Tak się dziwnie składa, że po opuszczeniu sierocińca kolega wstąpił do wojska. Jak się nazywa? Do trzech razy sztuka. ‒ Obróciła się do tablicy i wskazała Gary'ego Swintona. ‒ A może to zbieg okoliczności? ‒ spytała. ‒ Jeśli tak, to wyjątkowo zaskakujący. Nadal też nie wiadomo, kto zostawił te kwiatki przy zwłokach. Ktoś musiał tam być. Mordercy zwykle nie zostawiają kwiatów przy ciele ofiary, prawda? A więc kto?

Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą przerwał czyjś głos.

Pani inspektor, a co z butami?

Joanna skinęła głową.

Dzięki posterunkowemu Farthingowi mamy już pewien trop. Właściciel sklepu sportowego zaprzecza, jakoby znał Deana, ale z jego ksiąg wynika, że zginęła mu para reeboków podobnych do tych, które chłopiec miał na sobie. Mamy tu dwie możliwości. Dean mógł je ukraść, bo opiekun z domu dziecka, Mark Riversdale, sam przyznał, że Dean był skłonny do kradzieży i całkiem możliwe, że ukradł te buty, tym bardziej że były wystawione w drucianym koszu przed sklepem. Druga możliwość jest taka, że ktoś mu je dał. Wszystko wskazuje na to, że chłopiec był pod czyjąś opieką. Zauważcie, że buty sprzedawane w tym sklepie miały sznurowadła wiązane „w drabinkę”, a te przy butach Deana były wiązanena krzyż. To były nowe buty. Ktoś, prawdopodobnie Dean, wyjął sznurowadła i przewlókł je ponownie. I jeszcze jedno, tylko proszę nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków: Keith Latos, właściciel sklepu sportowego, był notowany za nagabywanie nieletnich chłopców. To znany pedofil.

Więc dlaczego od razu nie aresztujecie tego zboczeńca? ‒ odezwał się głos z tyłu sali.

Był to młody oficer śledczy, Greg Stanway.

A ma pan przeciw niemu dowody?

Nie ‒ odparł. ‒ Ale może by tak przeszukać jego mieszkanie, zanim zdąży się ich pozbyć?

Przecież nie mamy wystarczająco wielu przesłanek, żeby zdobyć nakaz przeszukania ‒ wyjaśniła Joanna cierpliwie. ‒ Na litość boską ‒ zwróciła się do zebranych. ‒ Mamy stosować metody zastraszania? Przecież w dzisiejszych czasach nawet kod genetyczny to niewystarczający dowód. Nie wolno nam tak po prostu zwinąć pierwszego lepszego geja i wsadzić go do paki za zabójstwo... Prokuratura to nie przekona.

A może coś jednak do niego dotrze ‒ utrzymywał głos z tyłu sali. ‒ Bo jeśli facet się wymiga i załatwi innego dzieciaka...

Wymiga się tylko wtedy, jeśli nie znajdziemy przeciwko niemu wystarczających dowodów ‒ odparła Joanna.

Czy to on jest głównym podejrzanym?

Nie, jeszcze nie... ‒ Joanna zerknęła bezradnie na Mike'a.

Jest analiza sądowa ‒ podpowiedział jej.

Analiza sądowa wykazała, że Deana zamordowano w innym miejscu i dopiero po śmierci przyniesiono na wrzosowisko. Miejscowe zsinienia wskazują na to, że ciało przez kilka godzin leżało na boku i dopiero na skałach, przed podpaleniem, zostało ułożone na plecach. Jako paliwo wykorzystano benzynę. Pewnie niewiele nam to pomoże, ale pamiętajcie o tym. Wiadomo, że w takich przypadkach zwykle używa się kanistrów. Ubrania Deana zostały oblane benzyną... ‒ Joanna spojrzała na zdjęcie przedstawiające drobne, blade zwłoki, leżące bezwładnie na stole sekcyjnym w kostnicy. ‒ Tylko buty były czyste. Całe szczęście, że nie dostała się na nie ani kropla benzyny, bo inaczej zostałyby całkiem zniszczone i nie mielibyśmy tak ważnego dowodu. Tamtego dnia o wczesnym świcie wiał silny wiatr. Podejrzewamy, że morderca stał przy zwłokach od strony zachodniej, plecami do wiatru, dlatego spora ilość benzyny wylała się na pobliską trawę. Eksperci medycyny sądowej

znaleźli na koszulce chłopca kilka ciemnoczerwonych włókien. Mogły pochodzić z wykładziny w bagażniku auta, którym prawdopodobnie przywieziono ciało na wrzosowisko, albo z jakichś innych ubrań, tapicerki lub dywanu.

Joanna chrząknęła.

Dodam jeszcze, że buty były dla niego za duże. Dean nosił numer pięć, a reeboki miały rozmiar siedem i jeśli rzeczywiście je ukradł, nie zwracał uwagi na wielkość. Dżinsy też nie należały do niego, tylko do jego kolegi, Jasona.

Nie zapominajcie o tym ‒ kontynuowała spokojnym głosem ‒ że ten chłopiec był wielokrotnie wykorzystywany. Pamiętajcie o tym podczas wszystkich czynności dochodzeniowych. Ktoś prawdopodobnie bliski chłopcu molestował go seksualnie. Chcę, żebyście mieli to na uwadze. Niewykluczone, że było to kilka osób w różnych okresach jego życia. Nie wolno nam też mylnie zakładać, że ten, kto go napastował, jest jednocześnie jego zabójcą. Wyniki analizy sądowej wskazują na to, że już od dłuższego czasu ‒ przez kilka miesięcy, a może nawet rok ‒ Dean nie był molestowany. Z jakiegoś powodu ktoś przestał go napastować. Nie wiadomo jeszcze, czy Dean został zabity dlatego, że dorastał i zaczął się buntować, czy molestujący i zabójca to dwie różne osoby, ale to wkrótce się okaże. Dlatego nie możemy brać pod uwagę tylko tych, którzy wykazują skłonności homoseksualne ze szczególnym upodobaniem do nieletnich, bo wtedy prawdziwy zabójca może nam umknąć. ‒ Zerknęła na Grega Stanwaya. ‒ I nie wolno nam skupiać się tylko na tych, którzy byli notowani za przestępstwa seksualne. Miejcie otwarte nie tylko oczy, ale i głowy.

Kilku umundurowanych młodzieńców na końcu sali poruszyło się niespokojnie. Joanna przerwała na chwilę. Coś chodziło jej po głowie. To były słowa Keitha Latosa. Powiedział, że ma teraz stałego partnera. Może dlatego nie potrzebował już małego chłopca. Może z jego powodu było mu wstyd... Joanna zerknęła na Mike'a i postanowiła porozmawiać z nim później. Na razie musiała dalej prowadzić spotkanie.

Czy wiadomo już coś o samochodzie zabójcy?

Na razie nic ‒ odparła. ‒ W pobliżu miejsca, gdzie znaleziono zwłoki Deana, nie ma żadnych śladów opon, ale od drugiej strony do skały prowadzi inna, mniej uczęszczana droga. Możliwe, że auto, którym przywieziono zwłoki chłopca, przyjechało właśnie tamtędy, a nie drogą główną, jednak ekipa poszukiwawcza nie znalazła jeszcze na to żadnych

dowodów. ‒ Skrzywiła się. ‒ To bardzo rozległy teren. Przy zwłokach nie było też żadnych śladów stóp, co nas trochę rozczarowało. Podłoże jest tam wprawdzie dość sprężyste, ale grząskie, dlatego niewiele na nim widać. A teraz, Phil, opowiedz nam o sygnecie.

Phil Scott podniósł się i stanął twarzą do zebranych.

To trudna sprawa ‒ zaczął. ‒ W grudniu zeszłego roku Ashford Leech, były poseł, zgłosił kradzież sygnetu. Twierdził, że sygnet skradziono podczas włamania, ale mówiąc między nami... ‒ Rozejrzał się po twarzach obecnych. ‒ Mówiąc między nami ‒ powtórzył ‒ w jego domu nie znaleziono żadnych śladów włamania. Sprawa była mocno podejrzana. Zeznania zawierały pewne nieścisłości. Leech twierdził, że złodzieje weszli przez okno w sypialni, a tymczasem okno było otwarte, szyba wybita, a potłuczone szkło leżało wewnątrz na podłodze i na zewnątrz, na dachu szklarni, na który włamywacze musieliby się wspiąć, żeby dostać się do okna sypialni, przy czym tylne drzwi domu przez cały czas były otwarte.

Na sali wciąż panowała cisza. Scottie tymczasem mówił dalej.

Podczas tego dość nietypowego włamania zginęło kilka dziwnych przedmiotów, między innymi album ze zdjęciami i właśnie ten sygnet. ‒ Przerwał i zawahał się. ‒ Złodzieje zostawili telewizor, magnetowid, nawet pieniądze. Poza tym przed domem stał samochód. Wiadomo, że złodzieje nie lubią towarzystwa, więc dlaczego zdecydowali się wejść do domu w czyjejś obecności? ‒ Tu zrobił efektowną pauzę. ‒ Na dodatek wcale nie włączył się alarm. Wraz ze znajomym sierżantem uznaliśmy to za niepokojące. Zastanawialiśmy się, czy nie chodziło tu przypadkiem o pozyskanie pieniędzy z ubezpieczenia. Ale stary Leech chyba nie był taki głupi. Wiadomo przecież, że złodzieje chwytają pierwszą lepszą rzecz, jaka wpadnie w ich lepkie ręce. Który złodziej wdrapuje się po szklanym dachu, by dostać się do domu i nawet nie tknąć srebrnych ramek do zdjęć, sprzętu i małych, zabytkowych figurek, o których każdy szczwany rabuś wie, że są warte majątek i że bardzo łatwo je spieniężyć...

A ostatnią rzeczą, która wzbudziła we mnie największe podejrzenia, było to, że kilka dni później Leech zadzwonił na policję i polecił nam przerwać dochodzenie.

Ktoś na końcu sali odchrząknął.

A potem ten sygnet znalazł się na palcu chłopca. Trzeba będzie więc porozmawiać z naszym szanownym panem posłem...

Phil Scott pokręcił głową.

Tego się nie da zrobić ‒ odparł. ‒ Bo on nie żyje.

Słowa te wywołały na słuchaczach duże wrażenie. Na ich twarzach pojawił się wyraz zaskoczenia. Tymczasem Phil Scott miał w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę.

Leech zmarł sześć miesięcy temu ‒ oznajmił. ‒ Rozmawiałem z koronerem. W akcie zgonu podano, że przyczyną śmierci było odoskrzelowe zapalenie płuc. A Leech był za młody, by umrzeć na zapalenie płuc. Koroner powiedział mi w zaufaniu, że w akcie zgonu podano fałszywe informacje i że naprawdę Ashford Leech zmarł na jakąś chorobę związaną z AIDS.

Na sali rozległ się głośny, narastający szum. Groza przed wirusem HIV dotykała każdego heteroseksualistę. Widząc, że jego słowa odniosły zamierzony skutek, Phil Scott usiadł na swoim miejscu. Joanna westchnęła na myśl, że to kolejna mroczna tajemnica, którą trzeba zgłębić.

Po zebraniu zwróciła się do Mike'a:

Nie za ostro wyskoczyłam z tymi gejami?

Spróbuj ich zrozumieć, Jo ‒ odrzekł. ‒ Oboje dobrze wiemy, jak działają młode umysły.

Ale to nie pomaga nam w śledztwie ‒ podsumowała.

Popatrzył na nią lekko zdziwionym wzrokiem.

Naprawdę tak sądzisz?

Maree O'Rourke, kuratorka Deana, była niską kobietką o nastroszonych włosach. Miała na sobie zbyt kusą spódniczkę i gdy zakładała nogę na nogę, widać było jej pulchne, białe uda. Jej twarz pokryta była grubą warstwą jasnego pudru, oczy mocno umalowane jak u Elizabeth Taylor w filmie Kleopatra, a włosy nienaturalnie czarne. Kontur ust miała starannie obrysowany ciemną kredką, a wargi pomalowane koralową szminką.

Splotła dłonie wokół kolana i spojrzała na Joannę smutnym wzrokiem.

Jestem zdruzgotana tym, co przydarzyło się Deanowi ‒ zaczęła, pociągając nosem. ‒ Jak mogłabym pani pomóc? Niewiele mogę pani powiedzieć, ale ode mnie dowie się pani więcej niż od innych. Dzieci będą milczały, żeby nie wpakować się w kłopoty, a nikt z dorosłych raczej nie spędzał z nim zbyt wiele czasu. ‒ W zamyśleniu potarła

podbródek. ‒ Nie mam pojęcia, kto go załatwił. On był bardzo skryty, sama pani rozumie. I bezbronny, jak oni wszyscy. Marzą o tym, żeby być jak inne dzieci i prowadzić dostatnie życie, a jednocześnie bardzo boją się odrzucenia, dlatego zamykają się w sobie jak w skorupie. Dean nie był złym dzieckiem, tylko trochę naiwnym, dlatego nieraz go wykorzystywano i manipulowano nim. Czasem potrafił być bardzo sprytny, tak jak podczas swoich ucieczek. ‒ Mocno umalowane oczy bez mrugnięcia wpatrywały się w Joannę. ‒ Nie wiem, co nim powodowało. Nikt chyba tego nie wie, może oprócz Jasona i Kirsty. Dean zawsze się z nimi trzymał. ‒ Maree podrapała się po głowie. ‒ Czy to oficjalne przesłuchanie? ‒ spytała.

Nie, to rozmowa prywatna ‒ odparła Joanna. ‒ Pani słowa nie będą wykorzystane w sądzie. Moim zadaniem jest tylko znaleźć zabójcę, bo jeśli mi się to nie uda, tego typu przestępstwa będą powtarzać się coraz częściej.

W takim razie postaram się pomóc ‒ zapewniła ją szybko Maree.

Dobrze pani znała Deana?

Prawie od urodzenia ‒ odparła, przygryzając wargę. ‒ Był ślicznym dzieckiem, wie pani? Wyglądał jak mały aniołek. Pochodził z rodziny patologicznej. Nie groziła mu przemoc, tylko całkowity brak zainteresowania ze strony matki, która zostawiała go samego w domu.

Pewnie nastolatka?

Maree pokręciła głową.

Nie ‒ odparła. ‒ Wcale nie była taka młoda. Miała już dwadzieścia parę lat. Po prostu chciała korzystać z życia. Pierwszy raz zobaczyłam Deana, kiedy miał dwa miesiące. Był przeraźliwie wychudzony. ‒ Na chwilę głos jej się załamał i nie mogła mówić, ale zaraz otrząsnęła się, otarła oczy, pociągnęła nosem i mówiła dalej. ‒ Co jakiś czas braliśmy go pod opiekę, a potem oddawaliśmy jej, aż w końcu zostawiła go nam przed drzwiami w małym wózeczku, z kartką przyczepioną do kurtki. ‒ Uśmiechnęła się krzywo. ‒ Do kurtki, którą sami mu kupiliśmy ‒ dodała. ‒ Był ślicznym dzieckiem. Miał bardzo jasne, prawie srebrzyste włosy i wielkie, niebieskie oczy. ‒ Popatrzyła na Joannę. ‒ Ale, pani inspektor, ja nigdy w życiu nie widziałam tak zaniedbanego dziecka. Jego pośladki były całe czerwone od nie zmienianej pieluchy. Miał świerzb, był brudny i niedożywiony. Choć na jego ciele nie było żadnych śladów bicia czy znęcania się. Był po prostu kompletnie zaniedbywany przez pierwsze

dwa lata swojego życia, może poza okresami, kiedy braliśmy go pod opiekę.

Joanna pokręciła głową z niedowierzaniem.

Z początku matka nie zgadzała się na adopcję. Twierdziła, że gdy tylko będzie ją stać na odpowiednie warunki, to zabierze go z powrotem. ‒ Maree spojrzała na Joannę poważnym wzrokiem. ‒ Wtedy prawo jej na to pozwalało. A potem Dean trafiał do różnych ludzi, którzy nie nadawali się na rodziców i oddawali go z powrotem do domu dziecka. Spodziewali się idealnego dziecka, a on nie spełniał ich oczekiwań. Wracał więc na kilka miesięcy do sierocińca, dopóki nie znaleziono mu innej rodziny zastępczej. Potem prawo się zmieniło i gdy skończył dziesięć lat, zdecydował, że chce zostać w „Naszym Gniazdku”. Wtedy po raz pierwszy go posłuchaliśmy. Widocznie było mu tam dobrze.

A mimo to uciekał...

Podejrzewam, że ktoś go do tego namawiał ‒ przyznała powoli Maree.

Ale kto?

Nie wiem, ale ktoś go chyba nakłaniał do tych ucieczek. Po powrocie miał w oczach coś przerażającego i tajemniczego. Widziałam to za każdym razem.

Maree popatrzyła w okno, za którym stał ceglany mur. Joanna często uważała to za symboliczny widok, zwłaszcza wtedy, gdy zmagała się z jakąś ciężką sprawą.

Nie wiem, jak wyglądał Dean, kiedy go pani zobaczyła ‒ odezwała się Maree ‒ ale to był naprawdę śliczny chłopiec.

Joanna pokiwała głową.

Tak, zauważyliśmy.

Miałam pewne podejrzenia ‒ ciągnęła Maree. ‒ Bałam się, że może...

Ktoś go molestował?

Dwie wielkie łzy napłynęły do oczu Maree, a okalające je czarne kreski nieco się rozmazały.

Nie chciał nic powiedzieć. Przenieśliśmy go w inne miejsce ‒ mówiła ‒ ale to chyba nadal się powtarzało.

Joanna wpatrywała się w nią.

Rozmawiała z nim pani o tym?

Maree pokręciła głową.

To bez sensu ‒ rzekła. ‒ On ciągle zaprzeczał. Zdarza się, że robią to inni chłopcy z sierocińca czy wręcz opiekunowie. Spotykają się w miejskich toaletach... Te dzieci... ‒ Głos jej się załamał. ‒ One są już przegrane. Nie można z nich nic wyciągnąć. ‒ Przełknęła ślinę. ‒ Wiem, że starsi chłopcy czasem znęcali się nad Deanem. Któryś przypalał go papierosem, inny wytatuował mu palce. ‒ Przerwała. ‒ Pytałam go, ale nie chciał mówić, dlatego trudno było cokolwiek udowodnić. Ale miałam przeczucie, że ktoś go molestuje. Nie wiem, jak to powiedzieć... ale widziałam to w jego oczach. Patrzył na mnie znacząco... a przy tym był taki pewny siebie.

Joanna zmarszczyła brwi.

Pewny siebie?

Maree miała zmieszaną minę.

Naprawdę nie wiem, jak to określić ‒ tłumaczyła się. ‒ W wieku ośmiu lat wiedział już coś, czego chłopcy w jego wieku nie powinni wiedzieć. ‒ Przerwała. ‒ One wszystkie są takie. To dzieci z wyrokiem. ‒ Westchnęła. ‒ A ja nie mogę zrobić nic więcej prócz tego, że zawsze muszę być gotowa poświęcić im swój czas. Poza tym mam związane ręce.

Joanna miała za sobą długi, wyczerpujący dzień i kiedy Mike zaprosił ją do pubu na drinka, chętnie skorzystała, chcąc usłyszeć jego opinie.

Wiesz, co mi przyszło do głowy? ‒ zagadnęła go, gdy siadali przy stoliku. ‒ Skoro Dean przestał być molestowany... to może ten Latos się do niego dobierał?

Mike popatrzył na nią.

I potem z tym skończył? ‒ spytał.

Bo ma stałego partnera ‒ odparła. ‒ Tego, z którym wybrał się do opery. Dean był mu już niepotrzebny.

Mike powoli pociągnął duży łyk piwa.

Mnie przyszło do głowy jeszcze coś innego ‒ rzekł. ‒ A może to Leech molestował Deana? Chłopiec mógł więc być zarażony wirusem HIV. Zabójca też się potem do niego dobierał...

Ale przestał, bo bał się zarazić, tak?

Mike skinął głową.

Rozumiesz, co to oznacza, Jo?

Że zabójca i ostatni molestujący Deana to ta sama osoba. Cholera. ‒ Zamyśliła się przez chwilę i szybko podjęła decyzję. ‒ Trzeba zrobić

Deanowi test na AIDS ‒ oświadczyła i spojrzała na Mike'a. ‒ A ten Riversdale?

Mike pokręcił głową i zaproponował jej kolejnego drinka, ale Joanna podniosła się z miejsca.

Teraz moja kolej ‒ odparła.

8.

W czwartek rano podczas śniadania nieoczekiwanie zjawił się Tom.

Chciałem cię ostrzec ‒ zaczął. ‒ Caro śledzi każdy twój ruch. Węszy, żeby zgłębić, mówiąc jej słowami, „aspekt emocjonalny” sprawy. Słyszałem, jak rozmawiała przez telefon.

Joanna poczęstowała go kawą i usiedli razem przy stole.

No i co mówiła?

Że w Londynie uważa się ten cały wypadek i leżącego na wrzosowisku płonącego chłopca za... cytuję: „robiący wrażenie”. Szczególnie gdy obejmie się tło: skałę w kształcie głowy z mrugającym okiem, która strzeże tego ciała dziecka.

O tak, nie wątpię ‒ mruknęła Joanna ponurym głosem.

Będzie tu lada chwila. ‒ Popatrzył na nią współczująco. ‒ A jak wam idzie śledztwo?

Powoli ‒ odparła. ‒ Jutro będę wypytywać dzieciaki. Wciąż jednak nie mogę dotrzeć do najważniejszych osób, które trzeba przesłuchać. Chodzi o żonę i syna Ashforda Leecha. Chyba wyjechali, bo za każdym razem włącza się automatyczna sekretarka.

W każdym razie bądź ostrożna, Jo ‒ poprosił ją. ‒ Caro nie zmarnuje czasu. Sama wiesz, jaka potrafi być natarczywa.

Wiem, wiem ‒ odparła Joanna z naciskiem. ‒ Jeszcze mi tu potrzebna stołeczna dziennikarka z temperamentem.

Palący się dzieciak to i tak już za wiele ‒ dodał ponurym tonem. ‒ A do tego jeszcze ten polityk... ‒ przerwał. ‒ Nie chcę być wścibski, ale to mi śmierdzi ohydnym skandalem. Im więcej czytam o tym w prasie, tym bardziej jestem przerażony, zwłaszcza gdy pomyślę, jak to się odbije na życiu miejscowych ludzi.

Wiem, co masz na myśli. To wszystko też pokazuje, że dzieci pozbawione rodzin traktowane są w karygodny sposób.

Tom pokiwał głową i dopił kawę.

No cóż ‒ rzekł, podnosząc się z miejsca. ‒ W takim razie nie będę cię zatrzymywał.

Dzięki za ostrzeżenie ‒ odparła.

Stanął naprzeciwko niej i spojrzał jej prosto w oczy.

Właściwie nie wiem, po co to robię. Przecież sama doskonale dasz sobie radę.

Uśmiechnęła się szeroko, a on schylił się, pocałował ją w policzek i wyszedł.

Gdy weszła do biura, Mike siedział przy jej biurku.

Sprawdzasz, czy będzie ci tam wygodnie? ‒ rzuciła chłodnym tonem.

Zawstydzony, zerwał się tak szybko, że przewrócił kosz na śmieci.

Ja tylko czekam na twoje polecenia.

Na razie muszę cię przeprosić ‒ odparła. ‒ Chciałabym się przebrać.

Wyszedł pośpiesznie.

Dokładnie o dziewiątej zadzwonił telefon: Gilly Leech właśnie wróciła do domu i oschle, rzeczowo oznajmiła:

Pani inspektor, proszę odwiedzić mnie dziś rano, najlepiej o jedenastej.

Powiedziała to takim tonem, jakby zlecała jakiejś firmie opróżnienie kubłów na śmieci.

Już w samochodzie Mike zerknął na Joannę.

Wiesz co, Jo? Tobie też przydałby się urlop.

Nie spuszczała wzroku z jezdni.

Kiedy skończymy to śledztwo ‒ odparła ‒ i odszukamy zabójcę chłopaka, wtedy będę mogła wyjechać na urlop.

Sama?

Joanna nie odpowiedziała.

Dom Leechów ‒ Rock House ‒ okazał się ogromną wiktoriańską rezydencją, stojącą na tle skalistych szczytów. Wielkie, wspaniałe okna łukowe wychodziły na rozległe trawiaste połacie, ciągnące się aż do kanału wodnego.

Joanna zerknęła na Mike'a.

Widać tu forsę ‒ zauważyła. ‒ I to ogromną. Nic dziwnego, że stać go było na dobroczynne gesty.

To gdzie w takim razie złapał AIDS? ‒ W tonie Mike'a zabrzmiała nuta pogardy.

Joanna skierowała auto w ostry zakręt.

Miała za sobą nieprzespaną noc. Wyłożyła w pokoju na podłodze wszystkie listy i kartki urodzinowe i świąteczne od Matthew oraz zdjęcia, uwieczniające wspólne chwile, także z tych kilku nocy, które udało im się spędzić razem. Wtedy też nie spała, by nie stracić ani jednej cennej minuty. Przypomniała sobie wszystkie słowa, które jej się z nim kojarzyły, oraz książki i płyty, którymi się wymieniali. Pomyślała, że już nigdy nie spotka nikogo, kto tak silnie pobudzi ją uczuciowo i fizycznie. Westchnęła głęboko, kiedy w końcu rozsunęła zasłony i obserwowała nadciągające od strony wzgórz poranne mgły, wypełniające małą dolinę, którą przecinała wstęga kanału wodnego, wijąca się niczym czarny wąż aż do nieruchomych wrót śluzy.

Najbardziej jednak prześladowała ją wizja Matthew, Jane i Eloise ‒ szczęśliwej rodziny na wspólnym urlopie gdzieś pod błękitnym niebem, na złocistych plażach, w iskrzącej się wodzie.

Wjechali w ostry zakręt na drogę ogrodzoną wysokim kamiennym murem.

To chyba tu ‒ stwierdził Mike, pokazując ogromną bramę z kutego żelaza, która akurat była otwarta.

A my nie wiemy jeszcze nic, gdzie i jak Ashford Leech się zaraził ‒ zauważyła Joanna.

Tak sądzisz?

Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Mike. Nie wolno nam niczego zakładać z góry. Poczekajmy, aż dowiemy się całej prawdy.

Ale z ciebie maruda. ‒ Uśmiechnął się szeroko. ‒Ja wcale nie wyciągam pochopnych wniosków, tylko snuję oczywiste domysły. Sama przecież dobrze wiesz, że nie będzie nam łatwo rozgryźć tajemnicę choroby Ashforda Leecha.

Chodźmy. Od czegoś trzeba zacząć.

Zapukała do drzwi. Otworzyły się natychmiast i stanęła w nich kobieta o ostrych rysach twarzy i wypłowiałych, złotawych włosach, związanych gumką w cienki kucyk. Joanna zauważyła, że jest przeraźliwie chuda, a jej elastyczne spodnie i obszerny sweter tylko podkreślały jej kościstą sylwetkę.

Joanna pokazała jej odznakę.

Czy pani Leech? ‒ spytała. ‒ Jestem inspektor Piercy. Informowałam panią telefonicznie, że przyjedziemy.

Gilly Leech zacisnęła wargi, co nadało jej twarzy jeszcze bardziej surowy wyraz.

Naprawdę nie wiem, jak mogę państwu pomóc ‒ odparła. ‒ Nie mam nic wspólnego ze śmiercią tego dziecka.

Joanna skinęła głową.

Wierzę pani ‒ rzekła łagodnym tonem, po czym wyjęła sygnet. ‒ Ale czy to nie należy przypadkiem do pani męża?

Należało, pani inspektor. ‒ Oczy Gilly Leech były tak jasne, że niemal przezroczyste. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie smutku, a w oczach pojawiły się łzy, co wprawiło ją w zakłopotanie.

A może, zamiast tak stać w progu, weszlibyśmy do środka? ‒ zaproponowała Joanna.

Gilly Leech spojrzała na nich surowym wzrokiem, a na jej twarzy pojawił się teraz wyraz ogromnej niechęci.

No, skoro państwo muszą... ‒ rzuciła nieuprzejmie.

Joanna i Mike przeszli za nią ogromnym, kwadratowym holem. Pośrodku ciemnej, wypolerowanej podłogi leżał okrągły, czerwony chiński dywan, a w rogu stał ogromny, stary zegar. Po lewej stronie były wielkie schody, prowadzące na piętro.

Czy pani mieszka tu sama, pani Leech?

Nie ‒ fuknęła. ‒ Niezupełnie. Pani inspektor ‒ odwróciła się i spojrzała na Joannę ‒ jakie to ma znaczenie dla śledztwa? Ten sygnet rzeczywiście należy... należał ‒ poprawiła się szybko ‒ do mojego zmarłego męża. Ale co mamy do tego ja i mój syn? Tracicie tylko czas, zamiast szukać prawdziwego mordercy tego dziecka.

Nagle Joannę ogarnął gniew na tę kobietę o, ponurej twarzy.

Mnóstwo ludzi go szuka ‒ odparła. ‒ Sprawdzamy każdy najmniejszy ślad. W naszej pracy liczy się każda wskazówka. Nie wolno nam niczego lekceważyć. Na wrzosowisku znaleziono podpalone zwłoki chłopca. Dziesięciolatek, jasne włosy. Miał na palcu sygnet pani męża, prawdopodobnie skradziony z tego domu.

Gilly Leech zacisnęła wargi.

Prawdopodobnie, pani inspektor? ‒ powtórzyła oschłym tonem. ‒ Co pani chce przez to powiedzieć? ‒ W jej jasnych oczach pojawił się błysk pogardy i niechęci.

Nie udało nam się ująć sprawcy włamania ‒ oznajmiła Joanna szybko, świadoma tego, że stojący za nią Mike odetchnął z ulgą.

Gilly Leech mruczała coś niecierpliwie pod nosem. Ręce zwisały jej prosto po bokach, jak u lalki. Wreszcie skierowała się na lewo do jakichś drzwi przy schodach, a Joanna i Mike podążyli za nią do pokoju gościnnego.

Osunęła się na perkalowy fotel naprzeciwko wielkich, łukowych okien, ozdobionych grubymi, brokatowymi zasłonami, i przez chwilę wpatrywała się za okno na zielone połacie trawy. Joanna też usiadła, a Mike stanął przy drzwiach, jakby na straży, i z poważną miną obserwował sytuację.

Mój mąż nie żyje, pani inspektor... ‒ Gilly Leech usiłowała powstrzymać się od łez. ‒ Zmarł sześć miesięcy temu... ‒ Przygryzła wargę. ‒ Bardzo cierpiał. Mógł jeszcze sobie pożyć. A teraz już nic mu nie potrzeba, ani tego wielkiego domu, ani nawet tego małego sygnetu.

Wyciągnęła dłoń. ‒ Czy mogę go potrzymać? ‒ Wzięła go z rąk Joanny i położyła sobie na dłoni. Wyglądał jak bryłka szczerego złota.

Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.

Przy drzwiach Mike przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Ta cisza była nie do zniesienia.

Wreszcie Gilly Leech podniosła wzrok.

Jak się nazywał ten biedny chłopiec?

Dean Tunstall ‒ odezwał się z tyłu Mike szorstkim, niemiłym tonem. ‒ Dziesięciolatek z sierocińca „Nasze Gniazdko” przy Ashbourne Road.

Gilly Leech ani drgnęła.

Tak myślałam ‒ szepnęła. ‒ Tyle razy ostrzegałam Ashforda, że kiedyś może tego pożałować. ‒ Zawahała się. ‒ A który to chłopiec? ‒ spytała, podnosząc wzrok bardzo powoli, jakby bała się spojrzeć im w twarz.

Mały, drobny blondyn ‒ odparła Joanna.

I bardzo ładny ‒ dodał Mike oskarżycielskim tonem.

Tamta zamrugała oczami, a Joanna rozzłościła się na Mike'a za jego brak subtelności. Odchrząknęła.

Czy to sygnet pani męża? ‒ spytała, patrząc prosto w jasne oczy Gilly Leech. ‒ Potrzebujemy oficjalnego oświadczenia. ‒ Przerwała. ‒ Uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli przyjedziemy tutaj, zamiast wzywać panią na komendę ‒ dodała uprzejmym tonem, choć wiadomo było, co

chce przez to powiedzieć. W śledztwie o morderstwo każdy przesłuchiwany, bez względu na nazwisko i status społeczny, ma obowiązek bezwarunkowo podporządkować się policji. Świadomość ta sprawiła, że ton pani Leech nieco złagodniał.

Tak, oczywiście ‒ przyznała pokornie, wpatrując się w złoty przedmiot spoczywający na jej dłoni. ‒ To jego ‒ odparła wreszcie. ‒ To sygnet mojego męża.

Joanna usłyszała za sobą, jak Mike przestępuje z nogi na nogę.

Pani Leech, czy jest pani pewna, że to ten sam sygnet, który rzekomo skradziono podczas włamania? ‒ Celowo użyła słowa rzekomo, na co Gilly Leech wcale nie zareagowała, siedząc i bawiąc się sygnetem na swojej dłoni. Nagle obróciła się i spojrzała na Mike'a, jakby wyczuwała jego niechęć i za wszelką cenę chciała go przekonać, że mówi prawdę. Siedziała niepewnie z twarzą na wpół odwróconą w jego stronę, a gdy próbowała się odezwać, z jej zaschniętego gardła wydobył się gwałtowny, suchy kaszel.

To na pewno jego sygnet ‒ wykrztusiła. ‒ Przed naszym ślubem sama kazałam wykonać go na zamówienie.

A kiedy widziała go pani po raz ostatni?

Nie wiem ‒ rzuciła, zniecierpliwiona. ‒ Chyba na krótko przed włamaniem.

A kto pani zdaniem dokonał tego włamania?

Gilly Leech nie odpowiedziała.

W takim razie niech mi pani opowie o dzieciach ‒ poprosiła. ‒ Tych z domu dziecka.

Gilly Leech zamrugała.

Mój mąż... ‒ zaczęła, po czym ukryła twarz w dłoniach. ‒ Mój mąż był bardzo dobrym człowiekiem ‒ rzekła z wyrzutem. ‒ Wrażliwym na krzywdy społeczne. I bardzo kochał dzieci. ‒ Przerwała na dłuższą chwilę. ‒ Dobrze znał wychowanków tego sierocińca. Odwiedził je kiedyś w Boże Narodzenie, krótko po tym, jak dostał się do parlamentu. ‒ Uśmiechnęła się słabo.

Mówiła pani, że nie mieszka tu sama, pani Leech. A z kim?

Kobieta utkwiła swe jasne oczy w twarzy Joanny.

Taki dom trudno teraz sprzedać ‒ wyjaśniła. ‒ A mój syn, Robin, właśnie rozstał się z żoną i mieszka w części, gdzie kiedyś była stajnia. Kilka lat temu przerobiliśmy ją na pokoje mieszkalne dla gości. Mam jeszcze córkę ‒ dodała oschle Gilly Leech. ‒ Mieszka w Stanach i nie

była w domu od dziesięciu lat. ‒ Znów zakryła twarz dłońmi. ‒ O Boże, czy to się nigdy nie skończy?

Mike rzucił Joannie zmieszane spojrzenie, jakby chciał spytać: o co tu, do diaska, chodzi?

Pani Leech ‒ zaczęła Joanna łagodnym tonem ‒ jak pani myśli, kto mógł wtedy włamać się do państwa domu?

Pewnie jakieś dzieciaki ‒ odparła.

Joanna pokręciła głową.

To niemożliwe, pani Leech. Czytałam raport. Sama pani wie, że nieletni złodzieje zwykle kradną sprzęt, pieniądze, karty kredytowe. Nie zainteresuje ich sygnet czy album ze zdjęciami. Tacy nie wspinają się po dachu szklarni po to tylko, żeby wybić szybę w otwartym oknie, a przede wszystkim nie włamują się wtedy, gdy ktoś jest w domu.

Gilly Leech zmrużyła oczy.

Co pani chce przez to powiedzieć, pani inspektor? ‒ spytała podejrzanie spokojnym tonem.

Kto tak naprawdę ukradł ten sygnet? ‒ dociekała Joanna.

Gilly Leech przymknęła na chwilę oczy, po czym ze znużoną miną uniosła powieki.

No dobrze ‒ rzekła. ‒ Myśleliśmy, że to któryś z wychowanków sierocińca. To Ashford... ‒ Tu jej twarz złagodniała, a głębokie zmarszczki wygładziły się. ‒ Ashford sam wybił szybę w oknie sypialni ‒ ciągnęła. ‒ Zapomnieliśmy sprzątnąć szkło z dachu szklarni. Wiem, że zabrzmi to głupio, ale to był kosztowny sygnet i trudno nam było pogodzić się z jego stratą. Mniejsza o te zdjęcia, ale za sygnet żądaliśmy odszkodowania z pieniędzy na ubezpieczenie domu.

Joanna poczuła nagłą ciekawość.

A co to były za zdjęcia? ‒ spytała.

To pytanie wyraźnie wprawiło Gilly Leech w zakłopotanie.

E, nic szczególnego ‒ odparła, rumieniąc się. ‒ Takie tam fotki rodzinne.

Fotki rodzinne?

Mojej córki ‒ rzuciła wyniosłym tonem. ‒ Ona na pewno nie ma nic wspólnego z całą tą sprawą.

Mieszka w Ameryce, tak? ‒ zagadnął Mike, jakby od niechcenia.

Gilly Leech odwróciła się i zgromiła go wzrokiem.

Tak ‒ fuknęła.‒ Czy córka przyjechała na pogrzeb ojca?

Fleur jest strasznie zapracowana ‒ rzuciła Gilly Leech zjadliwym tonem. ‒ To kobieta interesu. Pracuje w banku i nie może sobie pozwolić na urlop z powodu pogrzebu.

Naprawdę? ‒ zdziwił się Mike.

Joanna zerknęła na jego kamienną twarz o niewzruszonym wyrazie. Dobrze go znała. Ta mina zawsze zdradzała jego głębokie zamyślenie. Trzeba będzie porozmawiać z nim później i spytać, nad czym się tak zamyślił.

Gilly Leech tymczasem zamilkła na chwilę, po czym odezwała się już dużo łagodniej:

Ashfordowi było strasznie przykro, gdy okazało się, że to któryś z wychowanków ukradł sygnet. To było okropne. Sama pani rozumie, pani inspektor. Nasz dom był dla tych dzieci zawsze otwarty, a potem one zaczęły zabierać stąd różne rzeczy... ‒ przerwała. ‒ To bardzo przykra sprawa... Postanowiliśmy więc udać, że było włamanie i sygnet został skradziony.

Joannę ogarnęła wściekłość.

Czy pani wie ‒ spytała ‒ że grozi pani zarzut utrudniania pracy policji?

Gilly Leech skinęła głową.

Wtedy nawet o tym nie pomyśleliśmy, a teraz nie możecie przecież oskarżyć Ashforda. Chcieliśmy tylko uchronić te dzieci ‒ dodała, wyjmując jakiś pyłek spomiędzy palców dłoni.

Joanna wstała.

W takim razie będziemy musiały spotkać się jeszcze raz ‒ oznajmiła. ‒ A w międzyczasie proszę powiadomić syna, że z nim też chcielibyśmy się zobaczyć... ‒ To był tylko strzał w ciemno, a jednak Gilly Leech zaniepokoiła się.

Ale po co? ‒ spytała? ‒ Dlaczego chcecie rozmawiać z Robinem? On nie ma z tym nic wspólnego. Kiedy skradziono ten sygnet, nawet jeszcze tu nie mieszkał. Wprowadził się niespełna rok temu. Nie znał tego chłopca, nigdy nie widział go na oczy. ‒ Szybkim, nerwowym ruchem zaczęła masować skronie. ‒ Proszę mi wierzyć, oni wcale się nie znali.

Taka jest procedura, proszę pani ‒ rzucił Mike beznamiętnie, a Joanna uniosła brwi i napotkała jego ostry wzrok.

*

Gdy opuszczali posiadłość Leechów, towarzyszyło im poczucie ulgi.

Chłód tego domu dawał wyraz ogromnego smutku jego właścicielki.

Czy to śmierć męża tak bardzo ją unieszczęśliwiła, czy może coś innego ‒ tego Joanna i Mike nie potrafili jeszcze stwierdzić. Gdy mijali frontowe drzwi, Joanna zerknęła na poszarzałą fasadę budynku.

To miejsce jest niezbitym dowodem na to, że pieniądze szczęścia nie dają ‒ stwierdziła.

Rzeczywiście trochę tu ponuro, nie? ‒ przyznał Mike. ‒ No i co o tym sądzisz, Jo?

Świętej pamięci Ashford Leech strasznie mnie zaintrygował ‒ odparła powoli. ‒ I bardzo współczuję pani Leech, bo wygląda na to, że odziedziczyła po nim cały ogrom nieszczęść.

A Robin Leech? ‒ spytał.

Coś mi się zdaje, że chyba go nie polubimy ‒ stwierdziła. ‒ Ale cóż, nie wszyscy ludzie na tym świecie dadzą się lubić...

Ciekawe też ‒ zaczął powoli ‒ dlaczego ona nie przyjechała na pogrzeb?

Kto? ‒ spytała, zaskoczona.

Córka ‒ odparł ostrożnym tonem.

Joanna spojrzała na niego.

A co to ma do rzeczy, Mike? Pewnie miała dużo pracy.

A ty, Jo? Byłaś na pogrzebie swojego ojca, tak?

Pokiwała głową.

A widzisz? Nie mam więcej pytań ‒ odparł.

Joanna zmarszczyła brwi.

Ale Fleur Leech nie była w domu od dziesięciu lat.

A mnie się zdaje, że to może mieć jakiś związek ze śmiercią Deana.

Wątpię. Chyba tylko to, że dzieciak miał akurat dziesięć lat ‒ odrzekła Joanna z niedowierzaniem w głosie. ‒ Pomyśl tylko, Mike: nawet gdyby w najczarniejszym scenariuszu okazało się, że Ashford Leech rzeczywiście gościł Deana pod swoim dachem i wykorzystywał go seksualnie, to gdzie, do diaska, była wtedy jego żona? Nie wygląda mi na taką, która przymknęłaby oko na tego typu rzeczy.

A ich córka? ‒ drążył uporczywie Mike.

Może to tylko zbieg okoliczności ‒ odparła Joanna. ‒ My w policji też musimy brać poprawkę na zbiegi okoliczności.

Mike parsknął ironicznie.

*

Była już siódma, zapadał różowy, piękny, ciepły zmierzch, złocony blaskiem wczesnej jesieni. Joanna spojrzała na Mike'a.

Idziesz dziś na siłownię?

Pokręcił głową.

Nie mam dziś treningu. Dlaczego pytasz?

Bo chciałabym jechać na wrzosowisko, sama zobaczyć to miejsce jeszcze raz, poczuć jego atmosferę i sprawdzić, jak sobie radzi ekipa śledcza. Coś mi się zdaje, że gdyby przeszukali teren przy tej drugiej, mniej uczęszczanej drodze, to pewnie by coś znaleźli. Jedziemy ‒ postanowiła. ‒ Później wstąpimy do pubu „Pod Mrugającym Okiem” i postawię ci drinka.

Ogromne, porośnięte wrzosem pustkowie stanowiło odrębny świat. Tu dominowały skrajności ‒ czerń i biel, zło i dobro, między którymi nie było strefy różnych odcieni szarości, typowej dla miejskiego życia. Zostawiając za sobą ciemne pasmo wzgórz, Joanna i Mike kierowali się ku skale Mrugające Oko, a po drodze mijali żółte światła wozów policyjnych. Ekipa śledcza powoli zbierała się do odjazdu, bo zapadający zmrok uniemożliwiał przeszukiwanie terenu.

Nagle Joanna spostrzegła wąską drogę skręcającą w lewo.

Nie ma jej na mapie ‒ zauważyła.

To droga do Flash ‒ wyjaśnił Mike. ‒ Prowadzi na jakąś farmę.

Skręć więc tutaj, Mike. Tędy na pewno dotrzemy na drugą stronę urwiska.

Posłusznie skierował auto w lewo i ruszył wąską, jednopasmową drogą po drugiej stronie Mrugającego Oka.

Nie rozumiem, dlaczego zabójca miałby jechać tą drogą. Stąd musiałby przecież przenieść zwłoki przez sam szczyt góry.

Może wiedział, że o świcie główną drogą nadjadą wozy wojskowe ‒ odparła, zamyślona. ‒ I bał się, że ktoś zauważy jego auto.

Możliwe... ‒ przytaknął jej Mike.

Joanna wysiadła z samochodu, owinęła się mocniej płaszczem, zmieniła czółenka na kalosze i rozejrzała się po rozległej okolicy.

Pierwszy raz jestem na takim odludziu ‒ przyznała, gdy wspinali się na sam szczyt urwiska. Przysiadła na płaskim kamieniu i popatrzyła w dół, na obszerną dolinę, na maleńkie jak makieta miasteczko Leek,

usiane setkami świetlistych punkcików, gdzie błyskały światła aut, ciągnących się wzdłuż dróg niczym małe, plastikowe samochodziki po miniaturowym torze.

Siedziała tak przez dłuższą chwilę, wpatrzona w dal, aż wreszcie Mike przerwał ciszę.

Widzę, że szukasz natchnienia.

Skinęła głową.

Dziwne, prawda? ‒ Rozejrzała się dokoła po bezkresnym pustkowiu. ‒ Myślałam, że tu, w tym miejscu, będzie mi łatwiej to wszystko pojąć. ‒ Odwróciła głowę i spojrzała na niego. ‒ Ale teraz sama już nie wiem. ‒ Zmarszczyła brwi. ‒ Czy on naprawdę nie miał nikogo, Mike? Gdzie byli wtedy jego rodzice, dziadkowie, chrzestni, ciotki, wujowie? Gdzie oni wszyscy wtedy byli? Jak to możliwe, żeby tak zaniedbywać dziecko? ‒ Westchnęła głęboko. ‒ Zawiedli nawet jego opiekunowie, Mark Riversdale i Maree. Nie spełnili swej roli, nie pilnowali go i dopiero po jakimś czasie zauważyli, że zniknął. ‒ Zamyśliła się przez chwilę nad własnymi słowami. ‒ Sam rozumiesz... Gdyby zaginęła Eloise Levin, już po kwadransie podniósłby się lament. Wiesz, co mam na myśli?

Skinął tylko głową.

Tym się różnią rozpieszczone dzieci z rodzin klasy średniej od tych młodych wilków walczących o przetrwanie. I kto przeważnie radzi sobie lepiej w życiu? Ci twardzi i silni, którzy wiedzą, co znaczy walka o przeżycie ‒ podsumowała.

Ale nie Dean Tunstall ‒ przerwał jej ponurym tonem Mike. ‒ Ten chłopak na pewno nie wiedział, jak przetrwać.

No właśnie. ‒ Tu musiała przyznać mu rację. ‒ Ale i tak wydaje mi się ‒ dodała ‒ że zawinił tu brak zainteresowania. To dlatego chłopak wpakował się w kłopoty i naiwnie ufał ludziom, którzy mieli wobec niego złe zamiary. Sama nie wiem... ‒ Głos jej się urwał. ‒ Mam mętlik w głowie ‒ dodała, marszcząc czoło. ‒ Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Wiem tylko, że jego śmierć to nie czysty przypadek. W kółko chodzą mi po głowie te same pytania. Kto odpowiadał za jego bezpieczeństwo?

Mike znowu nic nie odpowiedział. Joanna podniosła głowę i spojrzała na niego.

Myślę, że na to pytanie akurat znam odpowiedź, Mike. Nikt. Nikt się nim nie zajmował, bo nikomu tak naprawdę na nim nie zależało. Nawet nie będzie komu opłakiwać go po śmierci. I to właśnie było główną

przyczyną jego tragedii... O rany ‒ jęknęła. ‒ Chwilami ta praca strasznie mnie dołuje.

Podniosła się z miejsca. Zewsząd zaczął ich otaczać ponury zmrok.

No, ale bierzmy się do roboty. Myślę, że morderca przywiózł zwłoki od tej strony, nie główną drogą, tylko właśnie tędy, gdzie mógł zaparkować swoje auto w ukryciu, w miejscu niedostrzeżonym przez wojsko. W zatoczce przy drodze głównej nie było żadnych innych pojazdów oprócz ciężarówek wojskowych.

Tu jest jednak bardzo stromo ‒ zauważył Mike.

Ale bezpieczniej ‒ odparła. ‒ Morderca nie musiał się śpieszyć, skoro jego auto stało zaparkowane w ukryciu. A poza tym aż tak stromo tu nie jest. My pokonaliśmy ten kawałek w piętnaście minut.

Tyle że my nie taszczyliśmy ze sobą żadnych zwłok ‒ stwierdził.

Możliwe, że morderca był tu jeszcze wtedy, gdy nadjechało wojsko ‒ ciągnęła. ‒ Nie spytaliśmy żołnierzy, czy po rozpoczęciu ćwiczeń słyszeli warkot silnika, prawda? Pytaliśmy tylko, czy widzieli jakieś auta przy drodze.

Tak, zgadza się ‒ przyznał i popatrzył na nią. ‒ Wiesz co, Jo? ‒ zaczął. ‒ Pomyślałem sobie, że... że może to był jednak wypadek? Może to tylko jakaś zabawa, która skończyła się tragicznie?

Skinęła głową.

Całkiem możliwe, zwłaszcza po tym, co stwierdziła Cathy Parker. To mógł być zwyczajny szok... pourazowy, jak to określiła. ‒ Joanna uśmiechnęła się. ‒ Z tego, co pamiętam, mówiła też, że zgon nastąpił szybko, bez przekrwienia czy krwotoku, dlatego mały miał tak łagodny i spokojny wyraz twarzy. To była szybka, nagła śmierć.

Doskonale ‒ rzucił Mike z nutką ironii w głosie. ‒ Doktor Levin byłby z ciebie dumny.

Nie możesz się powstrzymać od przytyków pod jego adresem, co?

Mike parsknął tylko.

Joanna posłała mu znaczące spojrzenie.

Może powinniśmy raczej prowadzić śledztwo w sprawie jego molestowania. Dzieciak był napastowany przez ładnych kilka lat... Może to ten sprawca jest wszystkiemu winien.

Bo prawda jest taka ‒ stwierdził Mike ‒ że chłopak został zamordowany. Najpierw ktoś go udusił, a potem przywlókł tu jego ciało, polał benzyną i podpalił. Dopóki nie dowiemy się, kto to zrobił, nie dotrzemy

do sedna całej tej tragedii. Musimy złapać zabójcę, żeby poznać motyw zbrodni.

Zapadał głęboki, wieczorny zmrok, który chłonął resztki światła. W najbardziej zacienionej części urwiska Joanna spostrzegła jakiś ruch i chwyciła Mike'a pod rękę.

Co to było, do diabła? Przecież chłopaki z ekipy śledczej już dawno skończyli dyżur. Strasznie tu ciemno, nic nie widać.

Zaśmiał się. ‒ A co? Obleciał cię strach?

Utkwiła wzrok w ciemnej przestrzeni.

Żebyś wiedział ‒ odparła. ‒ Jak cholera.

Opowiem ci pewną historię ‒ zaproponował. ‒ Zrozumiesz, dlaczego to miejsce tak bardzo mnie przeraża. To było jakieś osiem czy dziewięć lat temu, jeszcze zanim tu przyjechałaś. Czworo przyjaciół jechało tędy z Leek do Buxton, gdy złapała ich śnieżyca i nie mogli wydostać się z samochodu. Po czterech dniach znaleziono ich zamarznięte ciała. Ich auto było zasypane aż po sam dach. W Leek myśleli, że tamci dojechali szczęśliwie na miejsce, a w Buxton uznali, że znajomi zmienili plany i nie przyjadą. Telefony nie działały. Znaleziono ich dopiero wtedy, gdy pług śnieżny natrafił na metal. Podobno ich ciała były przymarznięte jedno do drugiego i w kostnicy trzeba było połamać im kości, żeby je rozdzielić.

Joanna wzdrygnęła się.

To straszne ‒ szepnęła, rozglądając się dokoła po mrocznej okolicy. Pomyślała, że trudno będzie trafić z powrotem na dół. ‒ Chodźmy stąd, Mike. Jedziemy do pubu. Postawię ci drinka.

Alice obserwowała, jak niepewnym krokiem schodzą po stoku, wsłuchiwała się w łoskot spadających spod ich stóp kamieni, po czym zaszyła się z powrotem w jaskini.

9.

Po opuszczeniu złowrogiego wrzosowiska przyjemnie było znaleźć się w przytulnym, oświetlonym miejscu. Pub „Pod Mrugającym Okiem” urządzony był w starym stylu, jakby od późnych lat pięćdziesiątych nic

się tam nie zmieniło. Mieścił się w ogromnej, kwadratowej sali, gdzie jedynym źródłem światła była żarówka, zawieszona pośrodku sufitu na długim, brązowym, plecionym drucie. Siedzenia ‒ ławy obite karminowym pluszem jak w międzywojennych pociągach ‒ stały chybotliwie na nierównej podłodze z kamiennych płyt. Okrągłe stoły, wsparte na nogach z kutego żelaza, miały drewniane blaty poplamione piwem.

Nie było tam nikogo prócz zaszytych w kącie dwóch mężczyzn i barmanki. Wszyscy troje podnieśli głowy i obrzucili dwoje funkcjonariuszy pobieżnym spojrzeniem. Joanna i Mike wyczuli, że zostali rozpoznani. Obcy ludzie rzadko zjawiają się w takim miejscu.

Joanna podeszła do baru.

Poproszę piwo i kieliszek wina ‒ rzekła.

Dwaj mężczyźni w kącie zachichotali.

Przykro mi ‒ odparła barmanka, apetycznie pulchna kobieta o silnych ramionach i z gęstą siatką zmarszczek wokół oczu. ‒ Nie sprzedajemy wina w kieliszkach. Może podać cydr?

Joanna skinęła głową i gdy barmanka postawiła szklanki na plastikowym blacie, postanowiła zacząć rozmowę.

Czy rozmawiał z panią ktoś z policji? ‒ spytała, a oczy kobiety zaokrągliły się. ‒ W sprawie śmierci tego chłopca ‒ dodała.

Tak. ‒ Na jej twarzy pojawił się smutek. ‒ Biedne dziecko. ‒ Zmrużyła oczy. ‒ A pani pewnie też z policji, tak?

Prowadzę to śledztwo ‒ wyjaśniła Joanna. ‒ Czy pani mieszka gdzieś w pobliżu?

Kobieta energicznie pokiwała głową.

Tak, niedaleko ‒ odparła. ‒ Hodujemy z mężem kilka owiec i prowadzimy pub. Żadne kokosy, ale przynajmniej mamy z czego żyć ‒ zachichotała.

O której pani zwykle wstaje?

Raczej późno. ‒ Uśmiechnęła się szeroko. ‒ Czasami dopiero przed jedenastą. Pracujemy do późna, sama pani rozumie. Czekamy, aż wyjdą ostatni klienci, i dopiero wtedy kładziemy się spać.

Policja pewnie już panią o to pytała, ale czy tamtego dnia rano, kiedy znaleziono zwłoki chłopca, słyszała pani nadjeżdżający samochód?

Nie, nie słyszałam ‒ odparła z naciskiem. ‒ Słyszałam tylko, jak przyjechały ciężarówki z wojskiem. Zawsze robią dużo hałasu.

Mike uniósł szklankę do ust, wypił duży łyk, odstawił ją i spojrzał na Joannę.

A czy słyszała pani jakieś odgłosy od strony drogi na Flash?

Nie kryjąc zadowolenia, barmanka obrzuciła spojrzeniem wysokiego, muskularnego, ciemnookiego policjanta o czarnych włosach i posłała mu kokieteryjny uśmiech.

Nikt nic nie mówił o tamtej drodze ‒ odrzekła. ‒ Pytali mnie tylko o to, co słyszałam od strony głównej drogi na Buxton, którą jechały wozy wojskowe.

A mnie chodzi o drogę na Flash, kochaniutka ‒ zaznaczył.

Kochaniutka... no ładnie ‒ zachichotała. ‒ Tak, pamiętam, że słyszałam coś. To było w poniedziałek rano. Myślałam, że to Herbert wiezie krowy na rynek do Newcastle, ale była dopiero czwarta, więc powiedziałam do męża: „Po co wyjeżdża tak wcześnie?”

I co na to mąż? ‒ spytała zaraz Joanna.

Barmanka miała zniesmaczoną minę.

Powiedział, że to nie Herbert, bo to nie jego landrover, tylko jakiś inny samochód, bo ktoś jechał pod górę jakieś pół godziny temu, ale to nie był Herbert. Mój mąż bardzo słabo sypia. Cierpi na artretyzm i wzdęcia. Lekarz przepisał mu jakieś leki... ‒ pokręciła głową ‒ ale nic a nic mu nie pomogły.

Zamilkła.

No, a ten samochód? ‒ dociekał Mike.

No był... Tu jest tak cicho, że słychać każdy dźwięk.

Na pewno. ‒ Joanna z trudem powstrzymywała emocje. Rzuciła Mike'owi triumfujące spojrzenie, a on poruszył wargami. Wiedziała, co chce powiedzieć: że to ona miała rację. Zabójca rzeczywiście nadjechał z drugiej strony urwiska i zostawił swój samochód przy drodze prowadzącej do Flash.

Czy pani mąż mówił, jaki to samochód? ‒ spytała. ‒ Czy silnik chodził głośno i nierówno, czy odgłos był raczej stłumiony?

Barmanka oparła się o żółty, poplamiony blat baru.

Mnie się zdaje, że to był samochód Herberta ‒ oświadczyła, patrząc Mike'owi Korpanskiemu prosto w oczy. ‒ Rzęził jak jego stary gruchot. ‒ Zatrzepotała zalotnie rzęsami, chcąc zainteresować go swoją kobiecością, ale wypadło to komicznie. ‒ Tak ciężko i powoli, zupełnie jak mój stary. ‒ Zarechotała. ‒ I głośno. Strasznie głośno.

Czy zgodzicie się państwo złożyć zeznania na komendzie?

Barmanka niechętnie oderwała wzrok od sierżanta Korpanskiego i spojrzała na Joannę.

A pewnie ‒ odparła. ‒ Zrobimy wszystko, żebyście tylko złapali tego drania, który tak urządził tego małego. ‒ Jej pulchna twarz posmutniała. ‒ Kto to słyszał, żeby podpalać dziecko... Biedny mały. Wiecie już coś o nim?

Nazywał się Dean Tunstall ‒ odparła Joanna. ‒ To wychowanek sierocińca przy Ashbourne Road. Miał zaledwie dziesięć lat.

Biedactwo ‒ westchnęła kobieta. ‒ Biedne dziecko. ‒ Podniosła wzrok na Joannę. ‒ Ciekawa jestem... gdzie jest jego matka?

To było bardzo istotne pytanie, na które nikt nie znał jeszcze odpowiedzi.

W milczeniu sączyli napoje, a na zewnątrz zapadła noc. Nagle jeden z mężczyzn siedzących w kącie odchrząknął głośno.

Pogadajcie z królem i królową ‒ zasugerował. ‒ Mogliby wam pomóc. Naprawdę ‒ dodał z naciskiem, rozglądając się po sali.

A jego towarzysz, wpatrzony w kufel piwa, zrobił poważną minę i pokiwał głową. Obaj mieli na sobie ubrania typowe dla ludzi spoza miasteczka: stare, przyduże, sfilcowane marynarki, pokryte różniastymi plamami po pracy na farmie, masywne klamry od paska u spodni, koszule bez kołnierza i mocne, wysokie, praktyczne buty, trwałe i solidne jak drewniaki. Patrząc na ich spocone i ogorzałe twarze, trudno było poznać, czy to brud, czy pogoda zostawiła na nich swój ślad.

Mike spojrzał na Joannę z ukosa.

Co za czubki ‒ mruknął półgębkiem.

Joanna tymczasem ruszyła na drugi koniec sali.

Słucham? ‒ spytała uprzejmie.

Mężczyzna zaśmiał się, szczerząc zęby.

To pani nie wie? ‒ spytał z nutą triumfu w głosie, bo wiedział coś, o czym policja nie miała pojęcia.

Joanna usiadła naprzeciwko niego na pluszowym siedzeniu.

Nie ‒ odparła łagodnym głosem. ‒ Nie wiem.

Zdawało jej się, że Mike parsknął ironicznie przy barze. Dobrze wiedziała, co sobie myśli: ale z niej naiwniaczka, wdaje się w rozmowę z czubkami.

Alice i Jonathan ‒ wyjaśnił powoli mężczyzna. Najwyraźniej nie zamierzał się śpieszyć z opowiedzeniem tej historii. Leniwie wypił mały łyk piwa, celowo przepłukał sobie usta i przełknął, a potem zrobił ruch

w stronę ciemnego urwiska, ledwie widocznego przez małe okienko w tylnej części sali. ‒ Mieszkają tam ‒ dodał. ‒ Jeśli ktoś cokolwiek widział, to na pewno Alice. Ona wie o wszystkim, co się dzieje na tym odludziu...

Chwileczkę ‒ Joanna zmarszczyła brwi. Odwróciła głowę i spojrzała w okno. ‒ Mieszkają tam... to znaczy, gdzie?

Przy samym szczycie ‒ odrzekł mężczyzna, zniecierpliwiony. ‒ W jaskini. ‒ Pociągnął z kufla duży łyk piwa. ‒ Naprawdę nic pani nie wie?

To tam mieszkają jacyś ludzie?

Drugi mężczyzna odchrząknął.

To król i królowa skał. Sami się tak nazwali.

Joanna oparła się i westchnęła głęboko.

Mike ‒ zawołała ‒ my chyba rzeczywiście niewiele wiemy.

Następnego ranka Joanna zajechała rowerem na parking przy komendzie. Zerknęła na zegarek. Nieźle, pomyślała, siedemnaście minut i trzydzieści pięć sekund. Wzięła głęboki oddech, nie kryjąc zadowolenia. Dzień był piękny i ciepły, świeciło słońce. Jadąc do pracy, na ostrym zakręcie szosy między Leek a Cheddleton trafiła na długi korek spowodowany robotami drogowymi, pojechała więc chodnikiem i znów dotarła szybciej niż samochodem. Wyciągnęła ramiona, przeczesała palcami potargane włosy i ruszyła w stronę wejścia do komendy. Teraz weźmie prysznic, przebierze się i wypije filiżankę bezkofeinowej kawy.

Nagle straciła dobry humor. Przy wejściu, na parkingu dla gości, stała lśniąca, czerwona honda. Samochód Caroline.

Gdy tylko Joanna przekroczyła podwójne drzwi, Caroline już na nią czekała. Ruszyła naprzód, poruszając się z subtelnym kocim wdziękiem, ubrana w czarne spodnie narciarskie i śliczny biały sweter.

Cześć, Jo! Miło znów cię widzieć. ‒ Szybkim wzrokiem zmierzyła jej kolarskie spodenki, luźną koszulkę i gołe nogi. ‒ O rany ‒ wybuchła. ‒ Szkoda, że nie przyprowadziłam kamerzysty.

Joanna rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. Wciąż miała w pamięci tamten dzień, kiedy Caroline wykorzystała ich znajomość i podczas wspólnej kolacji wyciągnęła od niej pewne informacje, które potem przekazała prasie. Od tamtej pory nie potrafiła jej zaufać.

Jutro, czyli w sobotę, mamy konferencję prasową ‒ oznajmiła oficjalnym tonem. ‒ O jedenastej.

Och, daj spokój. ‒ Caroline uniosła swoje starannie wyregulowane brwi i odgarnęła z czoła kosmyk jasnych włosów. ‒ Przecież od dawna się przyjaźnimy, Joanno. Znamy swoje małe sekrety. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ I te duże też.

Zabrzmiało to wyraźnie jak ostrzeżenie i Joanna poczuła pewien niesmak, bo choć po części mogła się tego spodziewać, to jednak było to dla niej dotkliwym ciosem.

Nie mogę ci wiele powiedzieć ‒ odparła. ‒ Dopiero co rozpoczęliśmy śledztwo.

Caro zrobiła obrażoną minę.

Nie chcę pchać się z tym motłochem na konferencję prasową. Ci ludzie są prymitywni, kompletnie bez kultury. ‒ Nachmurzyła się. ‒ No, cóż ‒ dodała, niby mimochodem. ‒ Jeśli tu się niczego nie dowiem, to może zrobię sobie urlop w Grecji i tam coś niecoś znajdę. Sama przyznasz ‒ ciągnęła, zerkając na Joannę ‒ że to będzie ciekawy temat. Żonaty lekarz-patolog, który dopuszcza się zdrady z policjantką. Niezły skandal, co? ‒ Spojrzała na Joannę z ukosa. ‒ To byłby całkiem owocny urlop, zwłaszcza że miałabym wyłączność na tę sprawę i mogłabym maksymalnie ją wykorzystać.

Jak niewiele trzeba, by znienawidzić taką kobietę ‒ pomyślała Joanna. Ludzkie problemy, molestowanie dzieci, gwałty i cierpienie stanowiły dla niej jedynie cenny, zbywalny towar.

Ty wredna małpo ‒ mruknęła Joanna pod nosem.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Caro. Jak można być tak beztroskim i nonszalanckim, gdy chodzi o naprawdę ważne sprawy?

Westchnęła.

W takim razie pójdziemy do mojego biura. Zaczekaj tylko, aż się przebiorę.

Świetnie. ‒ Caroline zrobiła zadowoloną minę. ‒ Mój wydawca doskonale wiedział, że sam na sam wyciągnę od ciebie więcej niż na konferencji z bandą tych sępów.

Skoro nazywasz ich sępami ‒ rzekła Joanna, gdy szły korytarzem ‒ to ty jesteś największym z nich. Idealnie nadajesz się do tej pracy, Caro.

Caro posłała jej znaczący uśmieszek.

O tak, wiem. Świetnie się składa, nie?

Joanna stanęła przy drzwiach do biura.

Wracam za pięć minut ‒ oznajmiła.

Niedługo potem siedziały już naprzeciwko siebie.

Wiesz, Jo, ty wyglądasz, jakbyś nie spała przez tydzień.

Joanna nic nie odpowiedziała.

Wtedy Caro włączyła swój dyktafon i rozsiadła się wygodnie na krześle.

No dobrze, to co możesz powiedzieć o zamordowanym chłopcu? ‒ spytała.

Miał dziesięć lat ‒ zaczęła Joanna i przerwała na chwilę. ‒ Blondyn, bardzo ładny. Nazywał się Dean Tunstall i był wychowankiem miejscowego sierocińca. Mieszkał tam praktycznie przez całe życie. ‒ Wyłożyła na biurko zdjęcia chłopca.

Caro przejrzała je i odłożyła.

Rzeczywiście, śliczny ‒ przyznała. ‒ Ale o tym wszystkim mogę sobie poczytać w prasie, w każdym brukowcu. ‒ Patrzyła przenikliwym, inteligentnym wzrokiem. ‒ A co z jego matką?

Jeszcze do niej nie dotarliśmy, ale podobno nie kontaktowała się z Deanem, odkąd chłopak skończył dwa lata. Mamy adres, pod którym mieszkała sześć lat temu. Ona często zmieniała miejsce zamieszkania.

Joanna uznała to za wielką porażkę policji. Matka chłopca nadal nie wie, że jej syn nie żyje. Nawet jeśli nie potrafiła zapewnić mu właściwej opieki, obdarzyć go uczuciem, pomagać mu finansowo czy umożliwić mu kontakt z ojcem, to na pewno ma prawo wiedzieć, że jej dziecko nie żyje. Przecież to ona wydała go na świat i nadała mu imię, a teraz ktoś odebrał mu życie. Miała prawo o tym wiedzieć.

Caro pochyliła się.

Joanno ‒ zaczęła ‒ wykorzystaj nas tak samo, jak my ciebie. Możemy ją znaleźć. Wyznaczymy nagrodę.

A ty będziesz miała wyłączność, tak? ‒ Joanna nie mogła powstrzymać się od cynizmu.

Tak, ale za to pomogę ci ją znaleźć. ‒ Popatrzyła jej prosto w oczy. ‒ Chcesz? ‒ spytała. ‒ Znasz nasze metody. Ulotki ze zdjęciem i napisem „Czy to twoje dziecko?” i tym podobne. Może wtedy sama się zgłosi. ‒ Zmrużyła oczy i odgarnęła włosy z twarzy. ‒ Ludzie nienawidzą opłacanych sensacji, ale to, niestety, przynosi efekty. Forsa ją zwabi. ‒ Zacisnęła wargi. ‒ Między uczuciem a pieniędzmi taka zawsze wybierze

to drugie. Wyrodna matka. Ale znajdziemy ją. Mogę się założyć, że zjawi się po forsę prędzej niż na pogrzebie dziecka, bo a nuż będzie musiała za niego zabulić. ‒ Zerknęła na zdjęcie. ‒ Biedny mały ‒ rzuciła.

Chyba masz rację.

A kim jest jego ojciec? Czy on w ogóle miał jakąś rodzinę?

Joanna pokręciła głową. ‒ Nie wiemy.

A przyczyna śmierci? ‒ spytała szybko Caro, a gdy Joanna nie odpowiedziała, podniosła na nią wzrok. ‒ Wojsko na ćwiczeniach znalazło podpalone zwłoki ‒ rzekła. ‒ Przecież dzieciak nie spalił się na śmierć, nie?

Joanna omal nie wybuchła.

Wiesz co? ‒ syknęła. ‒ Jesteś najbardziej wredną żmiją, jaką znam.

To moja praca ‒ odparła Caro nieco obronnym tonem.

Moja praca też mnie nie rozpieszcza ‒ rzuciła ostro Joanna ‒ ale ja przynajmniej staram się zachować odrobinę uczuć.

To jak z tą przyczyną śmierci? ‒ powtórzyła Caro.

Joanna zmarszczyła czoło.

Został uduszony rękami... Podejrzewamy, że ktoś podpalił zwłoki, żeby zatrzeć dowody zbrodni i uniemożliwić rozpoznanie go. ‒ Przerwała. ‒ Płonące ciało zostało znalezione wcześnie nad ranem, prawdopodobnie przez przypadek. O tej porze ‒ dodała chłodno ‒ wrzosowisko przeważnie świeci pustkami. Tak się jednak złożyło, że o piątej rano wojsko odbywało ćwiczenia.

To podobno młodzi żołnierze, nie mają jeszcze osiemnastu lat. ‒ Caro podniosła głowę. ‒ Prawda? To jeszcze kadeci.

Zgadza się.

I między nimi a śmiercią chłopca nie ma żadnego związku?

Próbujemy to ustalić ‒ odparła powściągliwie Joanna, notując w pamięci, że trzeba jeszcze raz przesłuchać żołnierzy. Na razie przeprowadziła z nimi tylko jedną krótką rozmowę. A przecież to właśnie Swinton przypalał Deana papierosem.

A potem to właśnie Swinton znalazł płonące zwłoki Deana. Bardzo szczególny zbieg okoliczności.

Caro tymczasem bacznie ją obserwowała.

Krążą pogłoski ‒ zaczęła ‒ że chłopiec od najmłodszych lat był molestowany seksualnie.

Joanna zgromiła ją wzrokiem.

Nawet jeśli o tym napiszesz, to co ci z tego przyjdzie?

Może zostaw to mnie, Joanno ‒ orzekła Caro. ‒ Szykuje się kolejny skandal w sierocińcu? Coś w stylu pindown?*

* Pindown (od pin down (ang.) ‒ zmusić, zobowiązać] ‒ metoda wychowawcza wprowadzona w latach osiemdziesiątych w domach dziecka w Staffordshire, w Anglii. Polegała ona na odizolowaniu dziecka poprzez zamknięcie w pomieszczeniu (tzw. pindown room) na okres kilku tygodni czy nawet miesięcy. W wyniku dochodzenia, przeprowadzonego na początku lat dziewięćdziesiątych, uznano tę metodę za nieetyczną i niezgodną z prawem.

Oby nie ‒ odparła Joanna i westchnęła głęboko. ‒ Nie daj Boże. Nie chcielibyśmy znów przechodzić przez to piekło. Ale śmierć Deana to odosobniony przypadek. Miejmy nadzieję, że nie wróży afery na miarę skandalu.

Caroline zerknęła w swoje notatki.

Czy to prawda, że buty, które chłopiec miał na sobie, były na niego za duże?

Joanna skinęła głową.

O dwa numery ‒ przyznała. ‒ Dean nosił rozmiar piąty, a buty miały rozmiar siódmy.

Caroline podniosła głowę.

To nowe buty?

Prawie nowe.

A skąd je miał? ‒ Jej niebieskie oczy patrzyły inteligentnym wzrokiem. ‒ Ktoś mu je kupił i podarował?

Podejrzewamy ‒ odparła Joanna ostrożnym tonem ‒ że ukradł je ze sklepu, ale nie mamy pewności.

Twarz Caro wydłużyła się w szczurzy pyszczek i niemal drżała z niecierpliwości, by wywęszyć całą prawdę.

Z którego sklepu?

Tego Joanna nie mogła powiedzieć. Gdy tylko przeszłość Keitha Latosa wyjdzie na światło dzienne, prasa oskarży go bez względu na brak dowodów. To się nazywa wyrok medialny. Nawet jeśli ‒ mówiąc czysto teoretycznie ‒ Latos okaże się winny, to w sądzie trzeba będzie udowodnić mu tę winę poza wszelką wątpliwość. Joanna złożyła już wniosek o nakaz rewizji, by móc dokładnie przeszukać mieszkanie Keitha Latosa. Była niemal pewna, że znajdzie tam dowody na kontakty Latosa z Deanem.

Przede wszystkim ‒ zwróciła się do Caro ‒ nie wiemy jeszcze, czy je ukradł, więc nie znamy nazwy sklepu. Przesłuchania nadal trwają.

Caro znów rzuciła jej surowe, przenikliwe spojrzenie.

Rozumiem ‒ odparła.

Joanna spojrzała na nią pytająco.

Czy to wszystko? O dziewiątej mam zebranie. ‒ Zerknęła na zegarek. Było już pięć po dziewiątej.

Jeszcze jedno... ‒ rzuciła Caro pozornie swobodnym tonem. ‒ Do kogo należał ten sygnet?

Joanna zaklęła w duchu. Musiała myśleć bardzo szybko. Wykorzystaj nas, poradziła jej Caro. Właściwie... czemu nie? Dzięki prasie można by wypłoszyć szczwanego lisa z kryjówki.

Ten sygnet ‒ odparła powoli ‒ został rozpoznany przez panią Gilly Leech jako własność jej męża.

Caro wyprostowała się.

To jakim cudem znalazł się na palcu martwego chłopca? ‒ spytała.

Ustaliliśmy jedynie ‒ odrzekła ostrożnie Joanna ‒ że sygnet zaginął po zgłoszeniu włamania do Rock House, willi państwa Leechów.

Caro natychmiast wychwyciła nieścisłość.

Po zgłoszeniu włamania ‒ powtórzyła, patrząc śmiałym wzrokiem. Jej źrenice były tak zwężone, że przypominały główki od szpilki.

Tak właśnie było ‒ potwierdziła Joanna z naciskiem. ‒ Po zgłoszeniu włamania.

Oczy Caro zabłysły.

Taak ‒ rzekła powoli. ‒ Rozumiem. ‒ I zapisała coś w swoim notatniku. ‒ No więc kiedy to było?

Jakiś rok temu.

A kiedy zmarł pan Leech?

Krótko potem.

Caro podniosła wzrok.

Co było przyczyną śmierci?

Zapalenie płuc.

A ja słyszałam też ‒ zaczęła Caro ostrożnym tonem ‒ że Robin Leech rozmawia z prawnikami o waszej wizycie u jego matki. ‒ Podniosła wzrok. ‒ I co ty na to?

Ma do tego pełne prawo ‒ odparła spokojnie Joanna.

Caro wpatrywała się w nią, zaciekawiona.

A wy będziecie rozmawiać z Robinem Leechem?

Nieoczekiwanie na twarzy Joanny pojawił się szeroki uśmiech.

Sama z nim porozmawiaj. W końcu to ty o tym piszesz ‒ odparła. ‒ Do nas Robin Leech sam się przecież zgłosi, pewnie ze swoim adwokatem.

Caro zmarszczyła czoło.

Powiedzmy, że ta jego dziwna separacja, a potem tajemniczy rozwód, to tematy dla waszych lokalnych szmatławców ‒ stwierdziła.

Joanna spojrzała na nią.

Nie dla stołecznej prasy?

Caro pokręciła głową.

Za mało ważna osobistość, a poza tym co to za skandal? Po prostu zadał się z jakąś małolatą. ‒ Znów pokręciła głową. ‒ Kelnerka, podobno nawet niezbyt fotogeniczna. Młoda, głupia i naiwna. Zwyczajny romans, jak z serialu.

Joanna uśmiechnęła się.

Dzięki ci za tę informację. Na pewno mi się przyda, gdy będziemy przesłuchiwać Robina Leecha.

To powiem ci jeszcze ‒ dodała Caro ‒ że ten facet to jeden z najbardziej nadętych snobów i nudziarzy, jakich w życiu poznałam. Produkt uboczny naszego systemu klasowego. Tylko mi nie mów, że wszyscy jesteśmy równi, bo po spotkaniu z Robinem Leechem nigdy w to nie uwierzę, choćby nie wiem co... No ‒ rzuciła szybko ‒ to może odwdzięczysz mi się i wyjawisz jeszcze parę szczegółów, tak między nami, oczywiście. Krążą plotki, że Ashford Leech miał skłonności homoseksualne i upodobanie do ładnych, małych chłopców. Słyszałam też, że zmarł na chorobę związaną z AIDS...

Wpatrywała się uważnie w Joannę niczym drapieżca tropiący swoją ofiarę.

Nie skomentuję tego ‒ odparła Joanna, na co Caroline z grymasem, wymownie, przymknęła powieki.

A więc to prawda ‒ podsumowała.

Skąd wiesz?

Dobrze znam te wasze policyjne gadki ‒ odparła Caroline. ‒ Nie nabierzesz mnie.

Wiesz co, Caro ‒ żachnęła się nagle Joanna ‒ z tobą nie da się rozmawiać prywatnie, bo wykorzystujesz każde słowo. Muszę uważać na to, co mówię, bo już raz zawiodłaś moje zaufanie.

I dzięki temu wysmażyłam kilka dobrych artykułów ‒ odrzekła niezrażona Caro.

Joanna podniosła się z miejsca.

Naprawdę muszę już iść. Mam ważne zebranie.

Gdy doszła do drzwi, usłyszała za sobą głos Caro.

Powodzenia. I oby ci się udało go dostać.

Joanna odwróciła głowę i posłała jej blady uśmiech.

Dzięki ‒ rzuciła. ‒ Mam nadzieję, że mi się uda ‒ dodała, zastanawiając się w duchu, kogo tak naprawdę Caro miała na myśli.

Zebranie miało miejsce w dużej sali we frontowej części budynku. Joanna stała przy tablicy, naprzeciw zebranych funkcjonariuszy, a Mike siedział w rogu stołu.

Nasza czarnula jest dziś chyba nie w sosie ‒ zauważył szeptem Alan King, zwracając się do posterunkowej Cheryl Smith.

A widziałeś tę blondynkę, która u niej była? ‒ szepnęła w odpowiedzi. ‒ To dziennikarka.

Popatrzyli po sobie porozumiewawczo.

Joanna tymczasem odchrząknęła.

Musimy zbadać kilka śladów ‒ oznajmiła. ‒ Po pierwsze, trzeba jeszcze raz przesłuchać szeregowego Gary'ego Swintona. To on znalazł zwłoki, a poza tym ma wytatuowane palce, tak jak Dean. Zapamiętajcie jego nazwisko: szeregowy Gary Swinton. Postarajcie się sprowadzić go tu jeszcze dziś. ‒ Rozejrzała się po sali. ‒ Pewnie nie wszyscy z was wiedzą, że ten Swinton w zeszłym roku opuścił sierociniec „Nasze Gniazdko”.

Po sali rozległ się szmer i Joanna uniosła dłoń.

To tylko jeden z naszych głównych podejrzanych. A King będzie miał za zadanie pojechać do jednostki wojskowej i porozmawiać z tym drugim żołnierzem... ‒ Zajrzała do notatek. ‒ Tomem Maylandem, Walijczykiem, i z innymi żołnierzami, którzy w niedzielę wieczorem być może widzieli Swintona w dyskotece. Trzeba ustalić, co robił Swinton w noc zabójstwa. Ciało Deana zostało wywiezione i podpalone około czwartej nad ranem. Trzeba się dowiedzieć, czy o tej porze mógł opuścić jednostkę. I jeszcze jedno... ‒ Joanna zmarszczyła czoło i spojrzała na

Kinga. ‒ Potrzebne nam będą informacje na jego temat: jaki był, czy bywał agresywny, czy wykazywał skłonności homoseksualne, i tym podobne. I koniecznie trzeba się dowiedzieć, co go łączyło z Deanem Tunstallem.

King skinął głową, zapisał coś w swoim notatniku i wyprostował się służbowo.

Pani inspektor... ‒ odezwał się.

Przerwała, czekając na jego dalsze słowa.

Dowiedzieliśmy się czegoś o tym opiekunie z sierocińca. ‒ Rozejrzał się po sali, wyraźnie ucieszony widokiem zaciekawionych twarzy. ‒ Okazuje się, że Mark Riversdale... ‒ zajrzał do notatek ‒ spędził pół roku na odwyku w szpitalu psychiatrycznym. Był alkoholikiem. Rozmawiałem z lekarzem, który się nim zajmował. Oczywiście... ‒ skrzywił się ‒ niechętnie udzielił mi informacji, ale przyznał, że Riversdale był niezrównoważony psychicznie i że kiedyś, po długim okresie pijaństwa, cierpiał na amnezję... kompletnie nic nie pamiętał.

King odchrząknął i po chwili mówił dalej:

Riversdale sam zgłosił się na leczenie po tym, jak obnażył się przed jakimś chłopcem. Oskarżenia nie wniesiono, sam to sprawdziłem. Nie był notowany, ale matka tamtego chłopca, zresztą też dziesięciolatka, zagroziła, że poda go do sądu, jeśli nie zacznie się leczyć. Z kolei Riversdale twierdzi, że nic z tego nie pamięta.

King usiadł, zadowolony z poruszenia, jakie wywołały jego słowa.

Oczy wszystkich zebranych na sali skierowane były na niego.

Joanna pokiwała głową.

I takiemu człowiekowi powierzono opiekę nad dziećmi w sierocińcu. ‒ Rozejrzała się po sali. ‒ Nie muszę chyba już nic dodawać na temat Riversdale'a, ale trzeba uważnie go obserwować. Musimy wiedzieć, czy nadal pije i czy jako opiekun zachowywał się niewłaściwie wobec dzieci.

Odwróciła się do Mike'a i spytała ściszonym głosem:

Czy ktoś go sprawdził, zanim powierzono mu tę funkcję?

Mike wzruszył ramionami, a Joanna napotkała jego wzrok.

Do szału mnie to doprowadza ‒ szepnęła. ‒ Jak można pozwolić, żeby ktoś z taką przeszłością sprawował opiekę nad dziećmi?

Spokojnie... ‒ Dotknął jej ramienia. ‒ Przecież Riversdale nie był notowany. Nawet jeśli ktoś go sprawdził, to nie miał podstaw do żadnych

podejrzeń. Riversdale był tylko na odwyku, nie popełnił żadnego przestępstwa.

Przez długą chwilę wpatrywała się w niego, po czym odwróciła się do zebranych.

Ekipa śledcza zdążyła już przeszukać wrzosowisko od strony zachodniej, czyli obszar między trasą na Buxton a miejscem, gdzie znaleziono ciało Deana. Właścicielka pubu „Pod Mrugającym Okiem” twierdzi jednak, że tamtego dnia nad ranem słyszeli z mężem samochód na drodze prowadzącej do Flash. Podejrzewam, że to właśnie tamtędy morderca dotarł na wrzosowisko.

Przepraszam, pani inspektor... ‒ Jeden z policjantów podniósł rękę. ‒ Nam też się tak zdawało, tyle że ta droga jest strasznie wąska. Auto zajęłoby całą jej szerokość i zablokowało przejazd, a poza tym tam nawet nie ma jak skręcić.

Mimo wszystko uważam ‒ odparła Joanna ‒ że zabójca przyjechał tamtędy. Chcę, żebyście porozmawiali z Herbertem Machinem, farmerem z Flash.

Już z nim rozmawialiśmy.

W takim razie wypytajcie go dokładnie ‒ nakazała powoli Joanna ‒ czy widział, jak jakiś samochód, na przykład landrover, zawracał przy jego bramie. Myślę, że warto jechać tam jeszcze raz.

Policjant skinął głową, a Joanna mówiła dalej:

Trzeba więc przeszukać teren od strony wschodniej. Musimy tam przeczesać jak największy obszar ziemi. I pamiętajcie ‒ zwróciła się do umundurowanych funkcjonariuszy w pierwszym rzędzie. ‒ Trzeba być bardzo dokładnym. Prawdopodobnie znajdziecie tam dowody wskazujące na obecność zabójcy lub przynajmniej kogoś, kto przywiózł tamtędy zwłoki i zaniósł je do miejsca oznaczonego na mapie krzyżykiem, gdzie znaleziono podpalone ciało. Sami dobrze wiecie, że każdy najmniejszy dowód może zaprowadzić nas na ślad osób zamieszanych w to zabójstwo. Od takich dowodów zależy, czy ten morderca zostanie skazany i ukarany, czy wyjdzie na wolność i dokona kolejnej zbrodni.

Jeden z mundurowych w pierwszym rzędzie podniósł rękę.

Pani inspektor ‒ zawołał. ‒ Skąd pewność, że mordercą jest mężczyzna?

Joanna zmarszczyła czoło. ‒ Rzeczywiście, trudno powiedzieć ‒ odparła powoli. ‒ Zwykle to mężczyźni molestują małych chłopców. Jednak

mordercą Deana mógł być zupełnie ktoś inny. Pamiętajcie, że przed śmiercią chłopiec przez dłuższy czas nie był molestowany. Właściwie to dobre pytanie, bo nie ma pewności, że to mężczyzna, chociaż istnieją ku temu uzasadnione podejrzenia.

Przebiegła wzrokiem po sali wypełnionej po brzegi funkcjonariuszami policji.

Poza tym trzeba jeszcze przesłuchać dzieci z sierocińca. Z tego, co wiem, jest ich pięcioro. I będą chciały rozmawiać tylko w obecności kuratora i opiekuna. ‒ Napotkała wzrok Cheryl Smith. ‒ Pani i King umówicie takie spotkanie, najlepiej jeszcze dziś po południu... Aha, czy ktoś z was słyszał o jakichś ludziach, którzy mieszkają w jaskini na skałach?

Phil Scott wydał z siebie głośny okrzyk.

No tak, ja zupełnie zapomniałem ‒ wyjaśnił. ‒ Myślałem, że przepędzono ich stamtąd kilka lat temu.

Joanna westchnęła.

Wyobrażacie to sobie...? ‒ rzekła. ‒ Kręcimy się tam już od kilku dni, nawet nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy obserwowani. Całkiem możliwe, że ci ludzie widzieli zabójstwo albo przynajmniej próbę spalenia zwłok. ‒ Znów westchnęła. ‒ Jeśli to wyjdzie na jaw, zostaniemy posądzeni o nieudolność.

Zebrani na sali funkcjonariusze zgarbili się i pokiwali głowami. No tak, nieudolność policji... To oskarżenie padało na nich z każdej strony ‒ od społeczeństwa, szefów, na mediach kończąc.

Na razie nie natknęliśmy się na nich, ale ci ludzie tam są. Jeszcze dziś przed południem pojedziemy tam z sierżantem Korpanskim porozmawiać z nimi. Musimy też przesłuchać właściciela pubu „Pod Mrugającym Okiem” i jego żonę. ‒ Spojrzała na dwóch funkcjonariuszy, siedzących w kącie. ‒ A wy dwaj mieliście za zadanie odnaleźć matkę Deana. Czego się już dowiedzieliście?

Jeden z nich wstał.

Zdobyliśmy jej adres w Plymouth ‒ oznajmił ‒ ale nie mieszka tam już od dwóch lat. Musiała opuścić mieszkanie, bo zalegała z czynszem. Odnaleźliśmy też kilkoro jej znajomych. Od dwóch lat nie mają z nią kontaktu. Zniknęła bez śladu.

To próbujcie dalej ‒ poleciła im.

Jeden z młodych funkcjonariuszy podniósł się z miejsca.

Ale tak właściwie, pani inspektor, to po co? Przecież od lat nie kontaktowała się z dzieckiem.

Joanna uniosła palec.

Chcecie wiedzieć, po co? ‒ spytała. ‒ Bo nie wiemy jeszcze, kim jest ojciec Deana i gdzie jest reszta jego rodziny. A w ogóle czy nie wydaje wam się, że kobieta ma prawo wiedzieć, co się stało z jej własnym dzieckiem?

Nikt nic nie odpowiedział, a gdy opuścili salę, Joanna zwróciła się do Mike'a:

Jak myślisz? Czy człowiek mógłby przeżyć w takiej jaskini na skałach?

Sam nie wiem... ‒ Miał niepewną minę. ‒ Musimy po prostu tam jechać i sami się przekonać. A przy okazji, Jo ‒ dodał ‒ dziś rano przyszła wiadomość z biura koronera. Termin sprawy wyznaczyli na przyszły poniedziałek.

A na sali pojawi się tylko policja, kurator i opiekun. Nie będzie nikogo z rodziny, Mike ‒ westchnęła. ‒ Ani matki, ani ojca, ani rodzeństwa.

10.

Tego ranka wrzosowisko było jasne, ozłocone słońcem, a powietrze rześkie i krystalicznie czyste. Wspinając się na skałę z Mrugającym Okiem, Joanna patrzyła na rozciągające się w dole polany wrzosowe, na położone w oddali miasto, otoczone drobnymi punkcikami okolicznych farm, i na policjantów, przeczesujących teren od strony wschodniej. W towarzystwie Mike'a dotarła aż do ciemnego otworu, przez który wchodziło się do jaskini. Mieli za sobą ciężką drogę. Wiatr wył dokoła jak potępieniec, a im wyżej się wspinali, tym silniej smagał ich twarze. Zasapani, zatrzymali się przy skale, a Joanna odeszła kilka kroków dalej i odwróciła głowę. Miała przed sobą idealny widok. Stąd można było objąć wzrokiem skałę z obu stron, a jednocześnie pozostać niedostrzeżonym. Przeszli kilka kroków wyżej i stanęli przed niewielkim wlotem do jaskini, schowanym za wielką, kamienną płytą. Wtedy Joanna uświadomiła sobie, że przez cały czas byli obserwowani.

Dzień dobry.

U wlotu jaskini pojawiła się ogromna sylwetka kobiety. Dopiero potem Joanna przekonała się, że to tylko złudzenie optyczne, spotęgowane przez cień ściany skalnej, na tle której stała nieznajoma, opatulona w grube, poplamione łachmany. Miała ciemnoszare włosy, niedbale zwisające na ramiona, a na czubku głowy brudną, czerwoną czapkę z pomponem. Patrzyła na nich nieprzyjaźnie.

Widziałam was, jak byliście tu przedtem ‒ oznajmiła.

Wczoraj wieczorem?

Kobieta skinęła głową.

Czy pani Alice Rutter? ‒ spytała Joanna podniesionym głosem, chcąc przekrzyczeć wyjący po granitowych skałach wiatr.

Kobieta przytaknęła, po czym nieufnym tonem spytała:

Jesteście z policji, tak?

Joanna pokiwała głową.

Tak ‒ odparła, czując podświadomie, że ta bystrooka kobieta o żelaznym ciele i duchu kryje w sobie co najmniej część odpowiedzi na jej pytania.

Wskazała na wlot jaskini.

Czy Jonathan jest w środku? ‒ spytała, ale Alice nie miała zamiaru zaprosić jej do środka. Spojrzała tylko gniewnie.

On wam nie pomoże. Prawie przez cały czas spał.

Joanna uznała, że nie ma potrzeby wypytywać Alice, co chce przez to powiedzieć.

Przysiadła w niewielkim wgłębieniu w skale, a Alice oparła się o grań.

Szukam zabójcy tego chłopca ‒ wyjaśniła śmiałym tonem Joanna.

Alice wolno pokiwała głową.

Był jeszcze bardzo młody i miał za sobą krótkie, nieudane życie ‒ ciągnęła Joanna. Uważała, żeby nie śpieszyć się z pytaniami. Musiała dostosować się do wolnego tempa życia Alice, a poza tym teraz już jaskinia chroniła ich przed gwałtownymi porywami wiatru. Joanna spojrzała na Mike'a, który siedział na kamieniu i wpatrywał się w staruszkę pełnym niedowierzania wzrokiem.

Alice tymczasem spoglądała w dół, na policjantów przeszukujących oznakowany teren.

No, nareszcie szukają tam, gdzie trzeba ‒ mruknęła, chichocząc.

Joanna usłyszała niecierpliwe szuranie butów Mike'a. Wiedziała, że uznał jej plan za stratę cennego czasu i zmarnowaną okazję zdobycia niezbitych dowodów, ale nie dała się przekonać.

No więc co pani widziała?

Chłopiec już nie żył ‒ zaczęła Alice, patrząc smutnym, zamglonym wzrokiem. ‒ Gdyby tylko się poruszył, natychmiast poszłabym ugasić ogień. ‒ Zamilkła na chwilę i wydęła wargi. ‒ Od razu wiedziałam, że nie żyje, gdy tylko tamten wyciągnął go z samochodu. Przerzucił go sobie przez ramię, jak martwą owieczkę, i poszedł...

Chwileczkę ‒ przerwał jej Mike. ‒ Jaki to był samochód?

Kobieta popatrzyła na niego pełnym niezrozumienia wzrokiem.

A niby skąd mam wiedzieć? Dopiero świtało, a poza tym nie znam się na samochodach.

A kolor? ‒ spytała grzecznie Joanna.

Chyba jasny ‒ odparła powoli Alice.

Biały? ‒ dociekał Mike.

Alice pokręciła głową.

Nie wiem ‒ odrzekła. ‒ Może biały.

I co było potem?

Wniósł go na górę, a ja schowałam się za skałę i patrzyłam.

Jest pani pewna, że to był mężczyzna?

Alice znów pokręciła głową.

Miał czapkę naciągniętą na twarz ‒ odparła. ‒ Jak taki motocyklista...

Patrzyli na nią, osłupiali, aż wreszcie Joanna zrozumiała, co kobieta ma na myśli.

Kominiarkę? ‒ spytała.

Alice skinęła głową.

No właśnie ‒ przyznała. ‒ Dlatego nie widziałam twarzy. A do tego był ubrany w taką grubą kurtkę, spodnie i kalosze. Nie wiem, kto to był i czy na pewno mężczyzna, ale widziałam go.

No i co potem? ‒ Joanna z trudem kryła rozczarowanie.

Rzucił ciało na ziemię ‒ odrzekła Alice. ‒ O, tam.

Przecież ciało leżało gdzie indziej ‒ zauważył Mike z nutą zwątpienia w głosie.

Niech pan zaczeka ‒ odparła powoli Alice. ‒ Jeszcze nie skończyłam.

No więc?

Ten głupek podpalił ciało w miejscu, gdzie wiał silny wiatr. Zapaliło się i od razu zgasło. Daję słowo. ‒ Ruchem głowy wskazała na przeczesujących teren funkcjonariuszy. ‒ Znajdą tam wypalone miejsce.

A potem?

Potem wziął dzieciaka ‒ mówiła dalej Alice. ‒ Słońce padało małemu na włosy. Były takie złociste... ‒ Zamknęła oczy. ‒ Jak kłosy zboża rozkołysane na wietrze. Wtedy zszedł trochę niżej, położył ciało na ziemi i podpalił. Płonęło przez chwilę, a wtedy tamten uciekł. Słyszałam, jak odjeżdża samochodem. To był chyba jakiś stary gruchot, bo strasznie rzęził i terkotał.

Joanna westchnęła głęboko.

Niech mi pani opowie coś więcej o tym samochodzie.

Alice wykrzywiła twarz w intensywnym skupieniu.

Był duży ‒ rzekła wreszcie. ‒ I długi.

Mike zaklął cicho, a Joanna natychmiast odgadła, co sobie myśli. Byli tak blisko i znów utknęli w martwym punkcie. Kobieta, która wszystko widziała, nie potrafiła powiedzieć im nic poza tym, że samochód był długi, jasny i hałaśliwy.

No i co potem? ‒ spytała szybko. ‒ Dlaczego nie próbowała pani ugasić ognia?

Z trzech powodów ‒ odparła Alice, pokazując trzy ubrudzone palce. ‒ Po pierwsze: nie miałam wody. Po drugie: wiedziałam, że dzieciak już nie żyje. Poszłam zobaczyć go z bliska.

To pani położyła przy nim bukiecik kwiatów?

Czasem sprzedaję je na rynku ‒ wyjaśniła Alice nieśmiało. ‒ To wszystko, co mogłam dać temu biednemu dziecku.

A trzeci powód? ‒ dociekał Mike.

Wojsko przyjechało ‒ odparła, patrząc na Mike'a. ‒ Zrobił się hałas, wyskoczyli z wozów z umazanymi twarzami, zaczęli czołgać się po ziemi, no i znaleźli go.

A znała pani tego chłopca?

Alice pokręciła głową. ‒ Nie ‒ odrzekła. ‒ Nie znałam go. Ładny był, ale nigdy wcześniej go nie widziałam.

Wiatr szumiał w krótkich, zwiniętych liściach paproci. Nagle Joanna ujrzała inną twarz. Była ubrudzona i przywołała w jej pamięci twarze żołnierzy, umazane farbą do kamuflażu. Tu, na dzikim pustkowiu, okolona potarganymi włosami twarz z czarną brodą wydawała się jeszcze

bardziej nieludzka i obłąkana. Nieznajomy miał na sobie gruby płaszcz, obwiązany w pasie kawałkiem sznurka. Nie mógł to być nikt inny, tylko Jonathan Rutter.

Popatrzył na Joannę beznamiętnym wzrokiem.

Alice pokazała mu coś kilkoma zręcznymi ruchami, po czym znów zwróciła się do Joanny.

On nic wam nie powie ‒ stwierdziła. ‒ Przez cały czas spał.

Jonathan zerknął na żonę i wyszczerzył zęby w uśmiechu, co nadało jego twarzy nieco idiotyczny wyraz.

Joanna wzruszyła ramionami. Alice chyba ma rację ‒ on im nie pomoże.

Dlaczego zamieszkaliście właśnie tutaj? ‒ spytała. ‒ To zimna, odkryta i niebezpieczna okolica. Jeszcze śnieg was zasypie.

Alice pokiwała mądrze głową.

To się zdarza ‒ przyznała. ‒ Którejś zimy zasypało tu cztery osoby. Gdyby schronili się w jaskini, pewnie by przeżyli, ale oni zamknęli się w samochodzie. ‒ Przerwała na chwilę, wpatrzona w dal, na ogromną misę doliny, a jej twarz co chwilę rozjaśniał powolny, czuły uśmiech. ‒ Tu jest nasze królestwo ‒ oznajmiła. ‒ To nasza ziemia. A oni chcą nas zmusić, żebyśmy mieszkali tam, razem z innymi. ‒ Spojrzała pogardliwie na majaczące w oddali maleńkie miasteczko Leek. ‒ Ludzie z opieki społecznej chcieli nam dać mieszkanie. ‒ Energicznie splunęła na ziemię. ‒ A po co nam mieszkanie? ‒ spytała, obejmując wzrokiem okolicę. ‒ Mieszkamy tu całe życie, bez prądu, bez wody, ale za to mamy spokój. Na nic bym tego nie zamieniła. Wolimy zostać tu, pani władzo.

Joanna westchnęła. Nie miała pojęcia, jak rozumieć decyzję Rutterów w świetle prawa, ale jednego była pewna ‒ ci dwoje spędzają sen z powiek niejednemu pracownikowi opieki społecznej.

Dotknęła ramienia Alice.

Dziękuję pani ‒ rzekła. ‒ Jeśli coś jeszcze sobie pani przypomni, to proszę się ze mną skontaktować. ‒ Włożyła kobiecie w dłoń swoją wizytówkę.

Alice popatrzyła na białą kartkę, uśmiechając się półgębkiem.

Niepotrzebnie pani mi to daje ‒ odparła. ‒ Chyba że dla ozdoby, bo nie umiem czytać...

No, sporo się dowiedzieliśmy ‒ orzekł Mike drwiąco, gdy schodzili po stoku. ‒ I poznaliśmy dwoje obłąkanych dziwaków.

Nie przesadzaj.

Aha, wiemy już, że to był długi samochód ‒ poprawił się Mike.

Może kombi? ‒ zastanawiała się Joanna. ‒ Zabiorę Alice do miasta i poproszę, żeby wskazała podobne auta. Mówiła, że głośno rzęził. Pamiętasz, co powiedziała barmanka z pubu „Pod Mrugającym Okiem”? Zdawało jej się, że to landrover sąsiada. Wiemy już, jak zabójca był ubrany, którędy dotarł na wrzosowisko i w jakim celu. Myślę, że wcale nie poszło nam tak źle. Robimy postępy. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Może trochę zbyt wolno jak na twój gust, ale dla mnie liczą się efekty, a nie tempo.

Uśmiechnął się do niej.

Tak, zauważyłem. ‒ Przerwał, gdy zeszli do podnóża góry. ‒ Myślisz, że to mógł być Swinton?

Spojrzała na niego.

To bardzo prawdopodobne ‒ przyznała ‒ ale oboje wiemy, że niemożliwe, bo w wojsku za bardzo ich pilnują. Nie mógł być w dwóch miejscach o tej samej porze. Musiałby wymknąć się z koszar i zdążyć wrócić jeszcze przed pobudką. Niemożliwe, żeby mu się udało. Znalazł zwłoki przez czysty przypadek.

To dlaczego nie przyznał się, że znał Deana?

Daj spokój, Mike ‒ skwitowała. ‒ Wiesz przecież, jacy oni są.

Nie rzuciliby się nawet na ratunek tonącemu, a co dopiero pomagać policji. Swinton dobrze wiedział, że prędzej czy później ustalimy tożsamość chłopca. Ale tak czy inaczej, musimy jeszcze raz go przesłuchać.

Eloise siedziała w kawiarni, popijając colę, a Jane i Matthew przyglądali się jej uważnie. Nagle dziewczynka podniosła głowę, zaniepokojona. Dlaczego oni ze sobą nie rozmawiają? Już od dwóch dni zachowują się tak cicho. Nawet przestali się kłócić. Eloise siorbnęła głośno przez słomkę i natychmiast została upomniana przez matkę.

Zachowuj się kulturalnie ‒ nakazała jej Jane łagodnym tonem.

Dziewczynka przeniosła wzrok na ojca. Siedział, wpatrzony w morze, nieobecny myślami, jakby śnił na jawie.

Tatusiu, weź mnie na kolana.

Matthew wzdrygnął się, maskując zażenowanie nerwowym śmiechem.

Jesteś chyba już na to za duża.

Eloise wydęła dolną wargę.

Ale ja chcę.

Matthew ustąpił. Wziął córkę na ręce, a ona usiłowała objąć go swymi długimi nóżkami.

Jane zrobiła surową minę.

To ostatni dzień wakacji ‒ orzekła. ‒ Jutro wracamy do domu.

Eloise klasnęła w rączki.

Ale fajnie ‒ zawołała radośnie. ‒ Już niedługo będę mogła pojeździć na Iskierce.

Oczywiście, kochanie ‒ odparła sucho Jane.

Stali jeden za drugim w wojskowej kantynie, trzymając w dłoniach metalowe miski. Pierwszy odezwał się Withers, na znak szeregowego Holta, który mrugnął do niego okiem. Trącił kolegę.

Ej, Swinton, podobno gliny już wiedzą, co to za dzieciak.

Swinton poczuł gwałtowny przypływ złości, a stojący za nim Tom od razu się odsunął.

Odchrzań się ‒ syknął.

Holt i Withers otoczyli go z obu stron.

Podobno jakiś bachor z sierocińca ‒ ciągnął Withers. ‒ Z domu dziecka dla bękartów porzuconych przez matki.

A pamiętasz jego nazwę?

No, ćwir, ćwir, ćwir...

Holt niby się wygłupiał, ale ten jego drwiący ton rozwścieczył Swintona. Zamachnął się, ale Holt zdążył zrobić unik. A Swinton zachwiał się i upadł na stół.

Withers wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Ej, uważaj... Tylko spokojnie...

Odczepcie się, co? ‒ wtrącił się ku ich zdziwieniu Tom, przez którego przemawiało współczucie dla kolegi pozbawionego rodzinnego domu. Rzadko zdobywał się na taką odwagę, więc natychmiast zarumienił się i zamilkł.

Swinton, jak zwykle niewdzięczny za to, że kolega nadstawia za niego karku, od razu zbeształ Toma.

Przymknij się, grubasie ‒ fuknął i odwrócił się do Withersa. ‒ No i co z tego, że ten smarkacz był z domu dziecka? ‒ warknął.

Był z tego samego domu dziecka, co ty, Swinton ‒ wtrącił się inny głos. ‒ I to ty znalazłeś jego zwłoki.

Chcesz powiedzieć, że to przypadek?

A może dzieciak jeszcze żył?

Tom zamrugał i zrobił krok naprzód.

Gary nie miał z tym nic wspólnego. Chłopak już nie żył, sam widziałem. Nie mieszajcie w to Gary'ego.

Swinton znów go zgromił.

Mówiłem ci, żebyś siedział cicho. Nie potrzebuję, żeby taki mięczak jak ty wtrącał się w moje sprawy. ‒ Spojrzał Holtowi prosto w oczy. ‒ Masz coś do mnie, koleś? To wal prosto z mostu. ‒ Łypnął złośliwie okiem i zacisnął pięść. Koledzy od razu wyczuli, że ma wielką ochotę jej użyć. ‒ No, dalej ‒ ponaglał, zachęcając go ruchem dłoni. ‒ Chodź, nie bój się.

Żołnierze cofnęli się. Żaden nie chciał zmierzyć się ze Swintonem. Ten chłopak nie bał się bólu, a jego dzikie spojrzenie świadczyło o tym, że wręcz ten ból uwielbiał i nie mógł bez niego żyć.

Swinton popatrzył po twarzach tamtych, uśmiechając się szeroko i ukazując przerwę między zębami, która nadawała jego twarzy okrutny, nikczemny wyraz.

Na widok noża w jego dłoni Tom głośno przełknął ślinę, zastanawiając się, czy powinien ostrzec pozostałych, ale tamci jakby byli na to przygotowani. Skoro Swinton był uzbrojony, to mieli prawo się przed nim bronić. Zaczęli okładać go pięściami. Swinton krzyczał coś, ale nawet go nie rozumieli.

Wstał potem z opuchniętą twarzą. Ból w okolicy kręgosłupa dawał znać o pękniętych żebrach. Ciężkim krokiem ruszył do drzwi, ale zanim wyszedł, odwrócił się.

Banda kretynów. Do diabła, przecież to nie ja zabiłem tego smarkacza ‒ wycedził. ‒ Gdybyście mieli trochę oleju w głowie, sami byście na to wpadli. Wszyscy spaliśmy jeszcze, kiedy ktoś go załatwił.

Gary... ‒ przerwał mu Tom i Swinton zamilkł.

Podtrzymywany przez kolegę, chwiejnym krokiem przeszedł przez drzwi, a pozostali zabrali się do jedzenia.

Dostaniemy dokładkę ‒ oznajmił radośnie Holt. ‒ Za dwóch nieobecnych.

Zbliżając się do czarnego wozu policyjnego, Joanna i Mike wyczuli jakieś poruszenie. Widocznie coś znaleziono. Powietrze wrzało od gwaru,

ludzie krzątali się szybko, a zamiast zwartego szeregu umundurowanych postaci widać było grupę zabezpieczającą skrawek ziemi w pewnej odległości od głównego pasma, oznakowanego czerwono-białą, plastikową taśmą.

Joanna ruchem głowy wskazała otoczone miejsce.

To tam zabójca po raz pierwszy podpalił zwłoki ‒ stwierdziła.

Ruszyli w tamtym kierunku i dołączyli do grupy funkcjonariuszy.

Musieliśmy aż wykroczyć poza oznakowany teren, pani inspektor ‒ tłumaczył się na ich widok policjant z ekipy śledczej, sierżant Barraclough.

Joanna zbyła tę uwagę machnięciem ręki.

Skoro było trzeba ‒ odparła. ‒ I co znaleźliście?

Sierżant triumfalnie uniósł foliowy worek z czarną, osmaloną rękawicą.

Joanna uśmiechnęła się szeroko.

Dobra robota. To świetny materiał dla ekspertów sądowych. Wiesz, Barra ‒ zwróciła się do sierżanta, wyraźnie zadowolona ‒ czytałam gdzieś, że z wnętrza rękawicy da się zdjąć odciski palców. Myślisz, że w tym przypadku to możliwe?

Pokręcił niepewnie głową.

Wątpię ‒ odrzekł. ‒ Z wełny trudno zdjąć odciski palców, a poza tym rękawica już od trzech dni leżała tu na zimnym, wilgotnym podłożu. Ale z tego, co pamiętam, podczas sekcji zwłok pobraliśmy do analizy fragmenty ubrania chłopca, a eksperci sądowi wykazali na nich obecność czarnych, wełnianych włókien. ‒ Popatrzył na Joannę. ‒ Zastanawiałem się, skąd się tam wzięły... To niesamowite, prawda? Powoli wszystko zaczyna układać się w jedną całość.

Niech pan tu podejdzie, sierżancie. Mamy coś...

Dźwięk takich słów zawsze wywoływał w Joannie to samo podniecenie.

Sierżant, trzymając w dłoni plastikowe worki, poszedł na wskazane miejsce, a policjant pokazał palcem w dół. Na krzewie jeżyny widać było drobny skrawek materiału. Był niewielki, ale na tyle widoczny, by można było stwierdzić, że to jasnoczerwona tkanina w szkocką kratę z podszewki płaszcza.

Barraclough zdjął go pęsetą.

Świetna robota, chłopcze ‒ przyznał. ‒ Masz bystry wzrok. ‒ Uśmiechnął się szeroko. ‒ Idzie nam coraz lepiej.

Joanna zastanawiała się przez chwilę.

Potrzebne nam będą mapy terenu ‒ orzekła wreszcie. ‒ Trzeba zaznaczyć na nich te miejsca. Musimy znać dokładną drogę, którą pokonał zabójca. ‒ Popatrzyła na Barraclougha. ‒ Świetna robota. Nareszcie robimy jakieś postępy. Tak trzymaj, Barra. Pilnuj, żeby nikt niczego nie przeoczył. Każda, choćby najdrobniejsza rzecz, może nam pomóc ująć mordercę. Nie pozwólmy mu się wymknąć, bo dojdzie do kolejnego zabójstwa.

To był największy koszmar każdego funkcjonariusza policji, prowadzącego śledztwo ‒ pozwolić mordercy umknąć, tak jak to było z „Rozpruwaczem z Yorkshire”*. A potem kolejne ofiary płacą swoim życiem za nieudolność policji. Jak można dopuścić, aby z powodu pominięcia jakiegoś ważnego szczegółu ginęli następni ludzie? A z drugiej strony, brak wystarczających dowodów może przesądzić o zwolnieniu mordercy z aresztu i wypuszczeniu go na wolność.

Telefon Joanny zatrzeszczał i jakiś głos poinformował ją, że szeregowy Gary Swinton właśnie zjawił się w komendzie na przesłuchanie.

* Seryjny morderca, który w latach 1975-1980 zamordował w północnej Anglii trzynaście kobiet, a osiem okaleczył; w celu jego ujęcia prowadzono długie, mozolne, skrupulatne śledztwo, które przez kilka lat nie przynosiło żadnych skutków.

Na komendzie przywitał ją King, kręcąc głową.

On nie mógł tego zrobić ‒ stwierdził. ‒ Był z kolegami na dyskotece do drugiej w nocy. Razem wrócili do koszar. Dyżurny żołnierz go widział. ‒ Spojrzał na Joannę. ‒ Sprawdziliśmy to. Nie mógł tak po prostu wymknąć się z koszar i zabić chłopaka. To niemożliwe.

Joanna skinęła głową.

Wiem ‒ przyznała. ‒ Zwłoki podpalono około czwartej nad ranem. Wiemy już, że o tej porze Gary Swinton był w swoim baraku razem z trzydziestoma innymi żołnierzami. Ale mimo wszystko dzięki. ‒ Uśmiechnęła się. ‒ Można go wykreślić z listy podejrzanych. Chcę jeszcze tylko zadać mu kilka pytań.

Swinton siedział sam, wyraźnie spięty. Miał na sobie ciężkie, wojskowe buty, zielonkawy mundur polowy i złożony pod pagonem beret. Bez farby na twarzy nie wyglądał już tak groźnie. Spod grubego kołnierza wystawała cienka, koścista szyja, a jasne włosy były przycięte tak krótko, że przez cieniutką warstwę prześwitywała różowawa skóra głowy. Wyglądał jeszcze młodziej, na zaledwie siedemnaście lat, i miał

przerażoną minę. Joanna dostrzegła też fatalny siniec pod jego okiem, rozciętą wargę i to, że przy każdym ruchu chłopak wyraźnie krzywił się z bólu. Widocznie koledzy wydali już na niego wyrok. Nie miała wątpliwości, że po tym wszystkim Gary'emu nie będzie łatwo, i uznała, że trzeba go nieco uspokoić.

Dziękujemy, że przyszedłeś, Gary ‒ odezwała się.

Mruknął coś w odpowiedzi.

Ze mną jest sierżant Korpanski.

Gary obrzucił Mike'a przerażonym spojrzeniem.

Poprosiliśmy cię tutaj, żeby omówić kilka szczegółów związanych z odnalezieniem ciała Deana.

Na dźwięk imienia chłopca Swinton zesztywniał. Joanna postanowiła zacząć od najprostszych pytań, a dopiero potem przejść do tych trudniejszych.

Mamy jakiś wolny pokój? ‒ zawołała do Kinga.

Policjant skinął głową w stronę zielonych drzwi po lewej stronie korytarza i wszyscy troje udali się we wskazanym kierunku. Gdy weszli, Joanna włączyła dyktafon, a Gary obrzucił ją spojrzeniem spłoszonego królika.

Jestem aresztowany? ‒ spytał.

Joanna pokręciła głową.

Nie, Gary ‒ uspokoiła go. ‒ Ale chciałabym wyjaśnić kilka rzeczy.

Na jego twarzy wciąż malował się strach.

Dlaczego nam nie powiedziałeś, że znałeś Deana? ‒ spytała.

Swinton zbladł, oblizał wargi, poszperał w kieszeni.

Czy mogę zapalić?

Mike podsunął mu popielniczkę.

Ty i Dean przebywaliście razem w domu dziecka, prawda? Obaj byliście wychowankami „Naszego Gniazdka”. Znałeś go bardzo dobrze, tak?

Zaciągnął się głęboko dymem z papierosa i kiwnął głową.

I nie przyszło ci do głowy ujawnić nam jego tożsamość, żebyśmy mogli ująć zabójcę?

Wiedziałem, że zaczniecie mnie posądzać.

Joanna pochyliła się do przodu.

Do diabła, nie gadaj mi tu głupstw, Gary ‒ rzekła. ‒ Nie zrobiłeś tego i żadna siła nie jest w stanie cię w to wrobić.

Znów zaciągnął się głęboko i dmuchnął jej dymem prosto w twarz.

Ale możesz nam pomóc.

No, to o co chodzi? ‒ spytał gniewnie.

Ktoś wyrządzał Deanowi krzywdę. ‒ Joanna wzięła do ręki paczkę z papierosami. ‒ Ktoś przypalał go takimi papierosami. ‒ Spojrzała żołnierzowi prosto w oczy. ‒ Kto to był? Może ty?

Robiliśmy to dla zabawy ‒ odparł. ‒ Nie było w tym nic złego. Mnie też przypalali, gdy byłem młodszy. I wcale mnie nie bolało.

A kto go tam posuwał? Może też ty?

Gary Swinton zrobił obrażoną minę.

Co za idiotyzm ‒ żachnął się. ‒ Ja nie lubię chłopców. ‒ Nakreślił rękami przesadnie krągłe kobiece kształty. ‒ Wolę kobietki. ‒ Rzucił Joannie zadziorne spojrzenie. ‒ Takie jak pani.

Mike zrobił krok naprzód.

Licz się ze słowami ‒ upomniał go.

Joanna odczekała chwilę, zanim zaczęła mówić dalej.

No dobrze, Gary, skoro nie ty molestowałeś Deana, to kto?

Nie wiem ‒ odrzekł. ‒ Skąd niby mam wiedzieć?

A gdzie przebywał podczas ucieczek?

Myślałem, że u swoich krewnych.

Joanna bez mrugnięcia wpatrywała się w jego twarz.

Przecież on nie miał żadnych krewnych.

Nie wiedziałem. Nigdy go o to nie pytałem.

Jego opryskliwy ton powoli zaczynał ją irytować.

A szkoda ‒ odparła. ‒ Bo może wtedy ułatwiłbyś nam znalezienie zabójcy twojego młodszego kolegi.

Gary Swinton tylko zamrugał.

W takim razie opowiedz nam jeszcze raz, co się stało tamtego dnia rano ‒ poprosiła spokojniejszym tonem.

Swinton powoli powtórzył to, co mówił przedtem ‒ że zostali podzieleni na dwie drużyny i wczołgiwali się tak pod górę.

W pewnej chwili Joanna przerwała mu.

Jak to się stało, że od razu nie zauważyliście dymu?

Bo nie patrzyliśmy w tamtą stronę.

I nie poczuliście swądu?

Widocznie wiatr wiał w przeciwnym kierunku... ‒ Przerwał. ‒ Dopiero gdy byliśmy prawie przy samym szczycie, Tom i ja poczuliśmy swąd.

Stojący za nim Mike poruszył się.

A ty dobrze znałeś swąd palonego ciała, co?

Gary Swinton obrócił się lekko.

To nie to, co pan myśli ‒ odparł. ‒ Nie chcieliśmy zrobić nikomu krzywdy. To miała być próba wytrzymałości. Rozumie pan?

Mike parsknął głośno z odrazą.

Gary tymczasem zaczął się pocić ze strachu i trząsł się jak alkoholik.

Mike podszedł bliżej do stołu.

Coś ty zrobił temu biednemu dziecku? ‒ spytał, a gdy żołnierz nie odpowiedział, dodał spokojniejszym, choć stanowczym tonem: ‒ Kto ci to wytatuował?

Ten gnojek Jason. Mówił, że się postara, żeby ładnie wyglądało.

Deanowi też to wytatuował?

Gary wykrzywił twarz, pokiwał powoli głową i siedział dalej sztywno, bez słowa.

Joanna spojrzała na Mike'a.

Możemy zamienić słówko? ‒ spytała, a gdy wyszli na korytarz, rzekła: ‒ Musimy go puścić. Nie mamy mu nic do zarzucenia.

A ja mam ochotę skręcić mu kark ‒ syknął zjadliwie Mike.

Uśmiechnęła się do niego.

Serio, sierżancie?

Spojrzał na nią zaczepnie, po czym oboje weszli z powrotem do pokoju.

Gary ‒ zwróciła się do żołnierza. ‒ Dziękuję ci, możesz już iść.

Przez chwilę siedział jeszcze bez ruchu, jakby nie wierzył własnym uszom, a potem wstał i szybkim krokiem wyszedł bez słowa.

11.

Sama w domu, leżała potem w łóżku ‒ w środku nocy, otoczona głuchą ciszą, która przywoływała niespokojne myśli. Właśnie w takich chwilach najbardziej brakowało jej Matthew. Zastanawiała się, co naprawdę do niej czuł, czy ich miłość przypomina, ciepły lód, a ich związek opiera się tylko na kłamstwie, pożądaniu i sekretnych schadzkach, dzięki którym

ona, ta druga, doznawała złudnego wrażenia, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie.

Jednak w chwilach brutalnej szczerości ze sobą samą przychodziły też inne myśli. Kiedy widywali się od czasu do czasu, Matthew był najwspanialszym i najmądrzejszym kochankiem świata. Ich rzadkie spotkania były dla niej tak cenne, że odtwarzała w pamięci każdą sekundę.

A teraz dręczyło ją przerażające pytanie: czy rzeczywiście chce z nim być na stałe, wyjść za niego, mieć go przy sobie przez cały czas? Czy może tym, co ją w nim najbardziej pociągało, była właśnie jego niedostępność?

Niepokój zbudził ją całkowicie. Wstała i poszła pod prysznic. Miała przed sobą pracowity początek tygodnia. Świadomość, że sporą część dnia spędzi na rozmowach z dziećmi z „Naszego Gniazdka”, wcale nie poprawiła jej nastroju. Umówiono już spotkanie z Maree, a Joanna w towarzystwie Mike'a i posterunkowej Cheryl Smith (z uwagi na jej bystry umysł) mieli przesłuchać osobno każde z dzieci, najlepiej w znanym im otoczeniu, czyli w świetlicy sierocińca.

Podczas śniadania przy pierwszej kawie zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się poirytowany głos nadinspektora.

Dzień dobry ‒ przywitała go Joanna.

Porywasz się z motyką na słońce, Piercy ‒ rzucił ostro. ‒ Syn Ashforda Leecha zieje ogniem. Twierdzi, że dręczycie jego biedną, starą matkę. A do tego jeszcze ujawniłaś informację o sygnecie ‒ dodał złowrogo.

Cóż za wagnerowski ton, pomyślała Joanna.

Jego matka nie jest ani biedna, ani stara ‒ zaprotestowała, ale nadinspektor wyraźnie nie miał ochoty zagłębiać się w dyskusję o stanie majątkowym i wieku Gilly Leech.

Zbieraj się szybko i przyjeżdżaj, Piercy ‒ nakazał. ‒ Leech chce rozmawiać z osobą prowadzącą śledztwo. Jest tu ze swoim adwokatem.

Dobrze się składa ‒ odparła. ‒ Ja też muszę z nim porozmawiać.

Weź samochód. Tak będzie szybciej i nie będziesz się tu pokazywała w tych swoich czarnych, błyszczących szortach.

Joanna zapewniła, że przyjedzie samochodem, czując już głęboką niechęć do Robina Leecha za to, że zburzył jej porządek dnia. Zatelefonowała na komendę i zostawiła wiadomość dla Mike'a, żeby odebrał sygnet od ekspertów sądowych i przełożył spotkanie z dziećmi na godzinę później.

Ubrała się, szybko nałożyła makijaż, a wsiadając do samochodu, rzuciła jeszcze stęsknione spojrzenie na swój rower.

Wjeżdżając na parking przy komendzie, od razu spostrzegła samochód Robina Leecha ‒ nieco zdezelowany kremowy range rover, ustawiony krzywo na dwóch miejscach do parkowania. Widocznie się śpieszył albo stracił cierpliwość, a może jedno i drugie.

Gdy weszła, wstał z miejsca. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o szerokim nosie i rzednących włosach. Joanna domyśliła się, że siedzący obok niego człowiek to jego adwokat.

Przedstawiła się, a Robin Leech cisnął na biurko gazetę.

Czy to pani robota?

Joanna zerknęła na nagłówek: „Sygnet nieżyjącego posła na palcu zamordowanego dziecka”. Caroline przeszła samą siebie.

Joanna westchnęła i spojrzała na adwokata.

Chyba nie ma w tym nic złego, prawda?

Robin Leech parsknął.

Tak pani sądzi? ‒ żachnął się. ‒ Prasa oczernia nasze dobre imię, a pani twierdzi, że to nic złego? Jakiś smarkacz włamuje się do naszego domu i kradnie naszą własność, a potem pakuje się w jakieś kłopoty, a pani ma czelność mieszać w to naszą rodzinę?

Panie Leech ‒ przerwała mu ostro. ‒ Nie ja pana w to mieszam. Sygnet, który znaleziono na palcu chłopca, należał do pana ojca. ‒ Rozłożyła gazetę i przejrzała artykuł. ‒ Z tego, co widzę, nie ma tu ani słowa przeciwko pańskiej rodzinie.

Leech otworzył usta i natychmiast je zamknął.

Jeśli ma pan coś przeciwko ujawnieniu niektórych faktów, to proszę zgłosić to stosownej prasie, a nie na policję.

Nam chodzi o nękanie przez policję ‒ wtrącił się adwokat. Był mniej więcej w tym samym wieku, co Leech, pewnie kolega jeszcze ze szkolnych lat. Miał ciemne oczy, ciemny garnitur, włosy ulizane do tyłu i pewny siebie sposób bycia. Na kościstych kolanach ostrożnie trzymał wielką, czarną teczkę.

Joanna miała wrażenie, że obaj patrzą na świat z góry, jak ludzie na mrówki. Zlekceważyła jego uwagę.

W takim razie, skoro już się poznaliśmy, chodźmy do mojego biura.

Usiadła za biurkiem, naprzeciwko obu mężczyzn.

A więc chcą panowie złożyć skargę o nękanie przez policję, tak? ‒ spytała.

Adwokat wyjął notatnik i długopis, położył je na biurku i oparł się wygodnie. ‒ Mój klient chce wiedzieć, jaki jest cel tego pytania ‒ oświadczył.

Chwileczkę ‒ rzekła szybko Joanna. ‒ A kogo pan reprezentuje? Pana Robina Leecha czy panią Gilly Leech?

Reprezentuję rodzinę Leechów ‒ odparł wyniośle adwokat.

I jakie zarzuty stawia pan policji?

Mój klient, pan Robin Leech, jest bardzo zaniepokojony ‒ wyartykułował adwokat. ‒ Przyjechał tu z własnej woli, żeby złożyć oświadczenie, po którym chciałby, żeby policja zostawiła jego rodzinę w spokoju. Nie życzy sobie, aby nachodzono ich w Rock House i denerwowano jego matkę.

Chwileczkę ‒ przerwała Joanna, nieco poirytowana. Czuła lekkie mrowienie na karku. ‒ Sygnet, który podobno należał do ojca pana Leecha, został znaleziony na palcu zamordowanego dziecka. Wiemy też, że ojciec pana Leecha dobrze znał chłopca.

To kłamstwo... ‒ Robin Leech kipiał ze złości. ‒ Paskudne kłamstwo, i tyle.

Joanna wpatrywała się w niego surowym wzrokiem.

Panie Leech ‒ zwróciła się do niego. ‒ Zamordowany chłopiec był wychowankiem sierocińca „Nasze Gniazdko”. Wiemy na pewno, że pana ojciec od czasu do czasu gościł te dzieci w swoim domu. Potwierdzili to pana matka i opiekun sierocińca, pan Riversdale. To nie są przypuszczenia, tylko fakty. I wcale nie sugerujemy, że było w tym coś złego, panie Leech. Wręcz przeciwnie, pana ojciec zasłynął jako miejscowy dobroczyńca.

Pochlebstwo wywołało zamierzony efekt: Robin Leech wyraźnie się odprężył. Na twarzy jego adwokata pojawił się znaczący uśmiech, a z miny łatwo było wyczytać, że uważa policję za bandę idiotów.

Rzeczywiście ‒ bąknął Robin. ‒ To prawda. Jako polityk ojciec bardzo poważnie podchodził do swoich obowiązków. Prowadził też działalność charytatywną.

Mimo wszystko ‒ zaczęła Joanna, świadoma, że wkracza na dość grząski grunt ‒ samo włamanie, podczas którego rzekomo zaginął sygnet, wydaje nam się trochę podejrzane.

Adwokat odchrząknął.

Trochę podejrzane? Co pani chce przez to powiedzieć? ‒ dociekał.

Na razie nie możemy tego ujawnić ‒ odrzekła Joanna. ‒ Chcielibyśmy jeszcze raz porozmawiać z panią Leech.

O włamaniu? ‒ zdziwił się Robin.

Tak ‒ odparła.

W takim razie ‒ odezwał się adwokat, wypinając pierś ‒ muszę być obecny podczas wszystkich rozmów z panią i panem Leech.

Joanna posłała mu triumfujący uśmiech.

Oczywiście ‒ zapewniła. ‒ A teraz, panie Leech, niech mi pan powie... ‒ Podsunęła mu zdjęcie Deana Tunstalla. Robin Leech wyraźnie się wzdrygnął. ‒ Czy zna pan tego chłopca? ‒ spytała.

Trudno mu było skupić wzrok na fotografii, więc Joanna powtórzyła pytanie. Wreszcie wyjąkał, że chyba nie.

A gdzie pan był w nocy z niedzieli na poniedziałek?

W domu.

Sam?

Tak ‒ rzucił ze złością. ‒ Sam, do diabła. Jeśli musi pani wiedzieć, to oglądałem telewizję ‒ ryknął. ‒ Leciał akurat jakiś film, kolejna bzdura o jakimś zabójstwie w Nowym Jorku...

Więc po co pan oglądał? ‒ spytała odruchowo.

Obrzucił ją tylko gniewnym spojrzeniem.

Mieszka pan z matką? ‒ dociekała dalej.

Skinął głową.

I tak, i nie. Po rozwodzie zamieszkałem w stajni. Przerobiliśmy ją na dwupokojowe mieszkanie. Tam właśnie mieszkam. Sam.

Joanna pokiwała głową.

Jak to dobrze, że macie stajnię...

Natychmiast wyczuł jej sarkazm.

Rzeczywiście, dobrze się składa ‒ odparł zdawkowo.

Przynajmniej nie musi pan spać na ulicy.

Adwokat poruszył się niespokojnie.

I jeszcze jedno ‒ rzekła Joanna, znając już odpowiedź. ‒ Jaki pan ma samochód?

Beżowego range rovera ‒ odparł. ‒ Stoi tu, na parkingu.

Adwokat znów się poruszył.

Muszę wiedzieć, dlaczego pani o to pyta.

Posłała mu chłodne spojrzenie.

To tylko rutynowe pytanie ‒ wyjaśniła.

Robin Leech spiorunował ją wzrokiem.

Joanna podniosła się z miejsca.

To wszystko na dzisiaj. ‒ Uśmiechnęła się szeroko do obu mężczyzn i wymieniła uściski dłoni. ‒ Bardzo panom dziękuję za tę wizytę ‒ oświadczyła tonem damy z wyższych sfer, która dziękuje gościom za przyjęcie jej zaproszenia na uroczystą kolację. Nie umknęło jej uwadze, że tamci obaj od razu wykluczyli ją z grona ludzi, z którymi należy się liczyć.

Na koniec zwróciła się do adwokata.

Chciałabym jeszcze raz porozmawiać z panią i panem Leech ‒ oznajmiła, nie zmieniając tonu. ‒ Oczywiście, pana też poinformuję.

Mężczyźni wyszli jeden za drugim i po chwili rozległ się stukot uszkodzonego tłumika.

Gdy Joanna opuściła swoje biuro, Mike spojrzał na nią, zaciekawiony.

No i co? ‒ spytał.

Przygryzła wargę.

Wciąż brakuje mi motywu zbrodni ‒ odparła. ‒ Na razie nie widzę żadnego związku. Facet twierdzi, że nie zna Deana. ‒ Klepnęła Mike'a po ramieniu. ‒ Ale tak czy inaczej, niech eksperci obejrzą tego range rovera. ‒ Westchnęła. ‒ Dlaczego prawo zawsze musi chronić winnych? Przecież gdyby facet był czysty, nie miałby nic przeciwko, żeby z nami współpracować. A tymczasem...

Mike posłał jej szeroki uśmiech.

Pamiętasz, co mówili w filmie szkoleniowym? ‒ zadrwił.

Chrzań się ‒ fuknęła. ‒ Mam gdzieś filmy szkoleniowe.

No, no, ty uważaj na słowa. Zaraz jedziemy do nieletnich. Chcesz, żeby szef zmył ci potem głowę?

Ziewnęła długo i przeciągle.

Znowu nie spałaś? ‒ zdziwił się.

Pokręciła głową.

Ja zawsze tak nie mogę spać, dopóki nie rozwiążę sprawy. Chodź, zaraz musimy być w „Naszym Gniazdku”.

Gdy sunęli po Ashbourne Road, opowiedziała Mike'owi wszystko ze szczegółami.

I wychodzi na to, że Leech jest kolejnym podejrzanym.

Skinęła głową.

Ciekawe, co zrobi, jak grunt zacznie mu się palić pod nogami. Jest kilka powodów. Jako syn Ashforda Leecha mógł chcieć pozbyć się Deana Tunstalla, by zapobiec ujawnieniu czynów lubieżnych ojca, zwłaszcza po jego śmierci. Dla takich jak oni nieskazitelna reputacja i pozycja społeczna liczy się bardziej niż pieniądze czy zasady moralne. Leechowie wiedzieli też, że jeśli Ashford Leech napastował Deana, istniało potencjalne ryzyko, że chłopiec zaraził się AIDS. A do tego... ‒ zerknęła na sierżanta ‒ Robin Leech jeździ beżowym range roverem.

Mike pokiwał głową.

Powinniśmy pokazać go Alice Rutter ‒ stwierdziła.

Spojrzał jej w oczy.

Tak, chyba warto spróbować.

Też tak myślałam. Jutro po nią pojadę. ‒ Nagle wybuchła śmiechem. ‒ Oderwę ją od tej jaskini!

Mike popatrzył na nią, zdziwiony.

Jesteś dziś bardzo odprężona, Jo.

Rzeczywiście ‒ przytaknęła. ‒ To dlatego, że posuwamy się naprzód, Mike. Powoli zbliżamy się do końca. ‒ Spojrzała mu w oczy i poczuła, że się rumieni. ‒ Oj, chyba jestem zbyt pewna siebie.

Zaprzeczył ruchem głowy. ‒ Wcale nie.

A przy okazji... Staram się o nakaz przeszukania mieszkania i sklepu Keitha Latosa. Coś mi się w nim nie podoba. ‒ Zmarszczyła brwi. ‒ Jestem pewna, że facet kłamie.

Mike podniósł wzrok.

Dlaczego?

Te buty wcale nie są nowe. Owszem, czyste, nie znoszone, ale nie nowe. To tylko przypuszczenie, ale nie wydaje mi się, żeby Dean ukradł je z tego sklepu. Te buty należały do kogoś innego i chłopak mógł je zabrać.

Czy to wyklucza Latosa?

Bynajmniej. Wciąż jest na liście podejrzanych.

Mike pokiwał głową.

Jedno jest pewne ‒ ciągnęła. ‒ Dean nie kupił tych butów, bo nie miał pieniędzy. ‒ Spojrzała na Mike'a. ‒ Albo dostał je od kogoś, kto go karmił, ubierał i opiekował się nim podczas ucieczek, albo zwyczajnie komuś je ukradł.

A mamy jeszcze innych podejrzanych?

Pokręciła głową.

Ekipa śledcza odwaliła kawał dobrej roboty, ale nic szczególnego nie znaleźli.

Zbliżali się do wielkiego budynku w stylu wiktoriańskim.

Powiedz mi coś o tych dzieciach ‒ poprosiła.

Powinno być ośmioro ‒ oznajmił ‒ ale dwoje odeszło w tym roku i do tej pory nie znaleźli nikogo na ich miejsce. ‒ Przerwał. ‒ Troje z nich to jeszcze maluchy i pewnie niewiele nam powiedzą.

Jak się nazywają?

Najmłodsza to Sonya, Mulatka, ma cztery lata. Shirley ma pięć, a Timmy osiem, ale jest opóźniony i ma umysł pięciolatka.

A starsze dzieci?

To Jason i Kirsty ‒ odparł. ‒ Chłopak ma czternaście lat, a dziewczyna trzynaście i pół. Niestety, z tego, co słyszałem od naszych, mają niezbyt przychylne nastawienie do policji.

Joanna westchnęła.

No cóż, skoro Dean brał narkotyki, to ci dwoje pewnie też ‒ stwierdziła.

Skręcili w żwirowy podjazd, zajechali pod sam budynek i zapukali do drzwi. Otworzyły się zamaszyście i stanęła w nich Maree, wyraźnie poirytowana.

Do diabła, gdzie się pani podziewa? ‒ fuknęła. ‒ Czekam tu już od godziny. Mam strasznie dużo pracy.

Przepraszam ‒ rzekła Joanna. ‒ Zostawiłam pani wiadomość. Musiałam przesłuchać jednego ze świadków.

No jasne... ‒ mruknęła obrażona kobieta. ‒ A dzieci już zaczęły się niepokoić. Wiecie państwo, jakie one są.

Na pewno nie wiemy o nich tyle, co pani ‒ zauważyła Joanna.

Maree uśmiechnęła się i przeczesała palcami włosy.

No cóż, to miłe ‒ powiedziała. ‒ I przepraszam. Z natury jestem trochę wybuchowa, ale zapewniam, że moja złość kończy się na słowach i szybko mija.

To dobrze ‒ zauważył Mike.

Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o tych dzieciach.

Z najmłodszymi nie ma o czym rozmawiać ‒ stwierdziła Maree. ‒ Sonya, Shirley i Timmy nic nie wiedzą. Najwięcej powiedzą wam Jason i Kirsty. Dobrze się znali z Deanem.

A pan Riversdale?

Chcecie państwo jeszcze raz z nim porozmawiać?

Joanna skinęła głową.

Nie ma go w tej chwili, ale niedługo wróci. ‒ Młoda kobieta uśmiechnęła się zdawkowo. ‒ Pojechał na zakupy.

Troje najmłodszych dzieci wpatrywało się w nich zza poręczy wielkimi, niewinnymi oczami, a gdy Mike spojrzał na nie, zachichotały i pomknęły drobnymi kroczkami po schodach na górę.

Jako pierwszą wezwano Kirsty.

Trzynaście i pół ‒ oznajmiła arogancko, gdy Joanna zapytała ją o wiek. Była drobną dziewczynką o wykrzywionych, zaciętych wargach, trójkątnej twarzy i zielonych, inteligentnych, kocich oczach. Rzęsy miała grubo umalowane tuszem, a usta muśnięte jasną szminką, która nadawała jej dziecinnej twarzy lekko wyzywający wyraz.

Dean był twoim kolegą?

Jasne. ‒ Kirsty rozsiadła się wygodnie na sofie, wyciągając jedną rękę na oparciu. ‒ To nasz kumpel. Bardzo go lubiłam. Milutki był.

A czy ktoś go dręczył?

Że niby co?

Joanna zerknęła na kuratorkę.

Czy ktoś wyrządzał mu krzywdę? ‒ sprostowała natychmiast Maree.

Deanowi? Nigdy. ‒ Dziewczyna była wyraźnie oburzona.

Wiemy, że ktoś go krzywdził ‒ rzekła Joanna ostrożnym tonem. ‒ Miał na ciele blizny.

Dziewczyna zmiękła nieco.

Aha, te tatuaże? To Jason je zrobił. ‒ Wyciągnęła dumnie ręce. ‒ Mnie też. ‒ Uśmiechnęła się dumnie. ‒ Super, nie?

Joanna uniosła brwi.

Tak, ale nie chodzi mi o tatuaże, tylko o blizny po papierosach.

Kirsty spuściła wzrok.

Nic o tym nie wiem ‒ odparła, patrząc bezradnie na Maree. ‒ Nic nie mogę powiedzieć.

Kto mu to zrobił? ‒ dociekała Joanna. ‒ Może Gary Swinton?

Dziewczyna zacisnęła wargi.

To była taka lekcja odwagi, żebyśmy się nauczyli znosić ból. ‒ Zamrugała oczami. ‒ A Dean był bardzo odważny. Ani razu nie krzyknął.

Nie to, co ja. Mnie się wcale to nie podobało ‒ dodała powoli i zamknęła oczy. ‒ Nie znosiłam tego zapachu spalenizny... ‒ Utkwiła wzrok w Joannie i wzruszyła ramionami. ‒ Ale tego chłopaka już tu nie ma.

Maree wzburzyła się trochę.

A dlaczego mnie nic nie mówiłaś?

Kirsty rzuciła jej żenująco szczere spojrzenie.

I co by pani wtedy zrobiła? Mielibyśmy same kłopoty. Wzywaliby nas na przesłuchania, wypytywali na okrągło... ‒ mruczała pod nosem. ‒ To bez sensu. A tego chłopaka i tak już tu nie ma. Odszedł w zeszłym roku i wstąpił do wojska ‒ oznajmiła z dumą. ‒ Widziałam go w mieście. A więc chyba pomogła mu ta odwaga, nie? ‒ I wykazując zadziwiającą zdolność logicznego myślenia, dodała: ‒ Inaczej nie przyjęliby go do wojska.

Nie bardzo wiedzieli, co na to odpowiedzieć.

Kirsty ‒ zaczęła Joanna łagodnym tonem. ‒ Dean został zamordowany, a potem ktoś próbował spalić jego zwłoki. Bardzo nam zależy, żeby się dowiedzieć, kto to był, i właśnie dlatego zadajemy ci te wszystkie pytania. Rozumiesz?

Jasne ‒ odparła dziewczyna.

Posłuchaj, Kirsty ‒ próbowała dalej Joanna. ‒ Dean uciekał do kogoś, kto się nim opiekował, prawda?

Dziewczyna zamrugała.

Nie wiem.

Wtedy wtrąciła się Maree.

Słuchaj, Kirsty ‒ zaczęła. ‒ Ktoś opiekował się Deanem. Zawsze wracał zadbany, z pieniędzmi w kieszeni, czasem w nowym ubraniu. Kto mu je kupował?

Dziewczyna popatrzyła po ich twarzach.

Panie chyba nic nie rozumieją. Dean był bardzo zamknięty w sobie. Nikomu nic nie mówił. Myśleliśmy, że ucieka do swojej rodziny.

Dean nie miał żadnej rodziny ‒ odparła jej Maree. ‒ Jego matka zostawiła go, gdy miał dwa lata.

Tak się pani wydaje. To na pewno nie była jego prawdziwa matka, inaczej by go nie zostawiła, nie? To niemożliwe. A skoro to niby jego matka, to gdzie ona teraz jest?

Maree spojrzała bezradnie na Joannę.

Wiesz, kto go zabił?

Nie mam pojęcia. ‒ Dziewczyna zatrzepotała rzęsami. ‒ Wszyscy bardzo go lubiliśmy. Fajny był z niego smarkacz.

Tym razem Joanna zaczęła od innej strony:

Czy to Gary dawał mu narkotyki?

Kirsty zerknęła w stronę Maree.

Nic nie wiem o żadnych narkotykach ‒ odparła stanowczo. ‒ Tu nie ma narkotyków.

Joanna zrozumiała, że niewiele się od niej dowie.

A czy któryś z chłopców miał z nim intymne kontakty? ‒ zaczęła, ale zaplątała się. Jej słowa zabrzmiały staroświecko i były nie na miejscu.

Maree znów przyszła jej z pomocą.

Chodzi o to, czy się z nim zabawiali ‒ wyjaśniła. ‒ No, wiesz... tak jak mówią w telewizji, w programie Esther Rantzen*... seksualnie.

* Esther Rantzen ‒ brytyjska dziennikarka, która słynie z reportaży obnażających prawdę o życiu, walki z kołtunerią, kłamstwem i oszukiwaniem konsumentów.

Kirsty spuściła wzrok na podłogę.

Nie wiem, naprawdę nie wiem... ‒ Popatrzyła bezradnie na Maree. ‒ Proszę, dajcie mi już spokój. Mam tego dosyć ‒ jęknęła.

Gdy wyszła, Joanna i Mike spojrzeli na Maree.

Dean naprawdę nie miał żadnej rodziny ‒ zapewniła. ‒ Matka oddała go, kiedy miał dwa lata, a w akcie urodzenia nie podano nazwiska ojca. Nic z tego nie rozumiem.

A jednak Dean kogoś odwiedzał ‒ zauważył Mike.

Maree westchnęła.

Dzieci mają bogatą wyobraźnię. Pewnie wszystko sobie wymyślił. ‒ Zawahała się. ‒ To jedyne wytłumaczenie. Wszystkie dzieci z domu dziecka marzą o idealnej rodzinie, jak te z reklam telewizyjnych, i wyobrażają sobie, że któregoś ktoś po nie przyjedzie, zabierze do jakiejś luksusowej rezydencji i będzie wydawał mnóstwo pieniędzy, by spełnić każdy ich kaprys. ‒ Maree posmutniała. ‒ Najbardziej żałosne w tym wszystkim jest to, że te dzieci zmyślają. ‒ Zerknęła na Joannę. ‒ Kłamią jak z nut.

A więc Dean też kłamał? ‒ W głosie Mike'a zabrzmiała nuta złości. ‒ Dlatego dostał od kogoś markowe buty za pięćdziesiąt funtów, a potem ktoś go udusił...?

Maree odwróciła wzrok.

Czasem dorośli wykorzystują marzenia dzieci dla swoich własnych potrzeb ‒ orzekła.

Jason, który przyszedł po chwili, był bladym, szczupłym chłopcem o smutnych oczach. Od czasu do czasu kiwał głową na boki, co było dość denerwujące. Wyglądał młodo, jak na swoje czternaście lat. Jeszcze zanim Joanna zdążyła zadać pytanie, zamrugał mocno oczami.

Nie mogę w niczym pomóc ‒ odezwał się niskim, błagalnym tonem. ‒ Nie mam pojęcia, kto zabił Deana. Serio ‒ dodał. ‒ Ja nic nie wiem.

Miał przerażoną minę.

Joanna próbowała go uspokoić.

Ale ty podobno jesteś tu artystą, Jason...

Nie... Błagam, zostawcie mnie. Ja naprawdę nic nie wiem. Ja nic nie zrobiłem. Proszę mnie o nic nie pytać.

Joanna uśmiechnęła się do chłopca.

Nie bój się ‒ rzekła. ‒ Jesteśmy z policji i musimy zebrać informacje o Deanie. Powiedz nam tylko to, co wiesz. Maree twierdzi, że się przyjaźniliście.

Niegłupi był ‒ zaczął Jason, wpatrując się w okno. ‒ Bardzo bystry chłopak. Znał się na wszystkim, wiedział, jak zdobyć to i owo...

Na przykład co?

Jason pokręcił niepewnie głową.

No, różne rzeczy... Forsę, słodycze...

I narkotyki? ‒ dociekała Joanna.

Maree posłała jej ostrzegawcze spojrzenie, po czym zaczęła uspokajać chłopca.

Spokojnie, Jason. Nie chcemy robić afery, ale okazało się, że Dean brał narkotyki. Od kogo je dostawał?

Chłopiec zaczął szybko kręcić głową.

Nie wiem ‒ wyjąkał. ‒ Oni chybaby mnie zabili...

Joanna dotknęła jego ramienia.

Pewnie dostawał je od starszych chłopców? ‒ spytała.

Maree odchrząknęła.

Pani inspektor, bardzo panią proszę, niech pani za niego nie mówi.

Joanna spróbowała innej taktyki.

W zeszłym roku odeszło dwóch chłopców, Gary Swinton i... ‒ zerknęła do notatek ‒ Jim Pullen. Czy Dean się z nimi przyjaźnił?

Jason miał nieufną minę.

Trochę ‒ rzucił od niechcenia.

Dobrze, Jason, a teraz powiedz mi, dokąd Dean uciekał ‒ poprosiła Joanna.

Do swojej rodziny ‒ odparł.

Joanna i Mike jakby zastygli.

Do jakiej rodziny? ‒ dociekała Joanna:

Nie wiem.

Może do mamy? ‒ Joanna była zaintrygowana. Skoro Dean odwiedzał matkę, to gdzie ona teraz jest? Wkrótce ma się odbyć pogrzeb jej syna, a ona nawet się nie pokazała.

Spojrzała na Maree, która pokiwała głową w zamyśleniu.

Nie, nie do mamy ‒ odrzekł powoli Jason, marszcząc brwi w skupieniu. ‒ On mówił, że to jego prawdziwa rodzina. Jacyś bogaci ludzie ‒ dodał obronnym tonem.

Maree zerknęła na Joannę, jakby chciała powiedzieć: a nie mówiłam?

A od jak dawna kontaktował się z tą rodziną?

Od jakichś trzech lat ‒ odparł Jason. ‒ To dlatego zaczął uciekać. Miał wtedy siedem lat i pewnego dnia uciekł, bo nie chciało mu się iść do szkoły. Powiedział, że idzie odszukać swoją mamę. Wrócił za jakiś dzień czy dwa, ubrany w nowe ciuchy i buty i miał przy sobie dziesięć funtów.

Joanna poczuła, że krew pulsuje jej coraz szybciej.

Jason ‒ rzekła spokojnie. ‒ Proszę cię, to dla nas bardzo ważne. Gdzie mieszkali ci ludzie? Gdzieś w pobliżu czy dalej? Jak Dean ich poznał? I skąd wiedział, że to jego prawdziwa rodzina?

Chłopak wzruszył ramionami.

Nie wiem ‒ mruknął, zamilkł na chwilę, po czym nagle dodał: ‒ Moment, coś sobie przypomniałem. Mówiłem mu, że poszukuje go policja, a on mi na to, że przez cały czas był w pobliżu.

A czy ktoś przywoził go samochodem?

Jason powoli pokręcił głową.

Proszę cię, Jason. To by nam bardzo pomogło. Przypomnij sobie, czy Dean mówił coś jeszcze o miejscu, do którego uciekał, i o tamtych ludziach.

Chłopiec znów pokręcił głową.

Kiedy go spytałem, powiedział mi, że to tajemnica... ‒ Zwrócił się do Maree: ‒ Mogę już iść?

Skinęła głową.

Mike odprowadził go wzrokiem.

On dobrze wie, kto to jest ‒ stwierdził. ‒ Musimy uważać na te dzieci.

Tak ci się wydaje?

Jestem tego pewien, Joanno.

Mam pomysł ‒ odezwała się Maree. ‒ Sama z nimi porozmawiam. Znam je od lat. Dzieci mają do mnie zaufanie. A poza tym ‒ dodała z naciskiem ‒ mnie powiedzą to, czego boją się powiedzieć wam.

Nie mieli innego wyjścia niż przyznać jej rację.

Mike usiadł i popatrzył na obie kobiety.

Zastanawiam się ‒ zaczął ‒ czy ten mały w ogóle mówi prawdę...

A jak pani sądzi? ‒ zwróciła się Joanna do Maree.

Kuratorka zamyśliła się przez chwilę.

Znam Jasona od dziesięciu lat ‒ odparła. ‒ Sami pewnie zauważyliście, że jest niezbyt rozgarnięty i brakuje mu wyobraźni. Z dwojga chłopców to Dean byłby bardziej skłonny do zmyślania. Załóżmy więc ‒ uniosła palec, chcąc podkreślić swoje słowa ‒ że Jason mówi jednak prawdę.

Na podstawie czego? ‒ wtrącił się Mike, poirytowany. ‒ Mamy wierzyć, że jakiś pomylony pedał zabierał dzieciaka do domu, zabawiał się z nim, a potem kupował mu ciuchy, dawał forsę i odsyłał z powrotem do domu dziecka?

Chodzi mi o to ‒ ciągnęła cierpliwie Maree ‒ że jeśli nawet do tego doszło, to nie wierzę, żeby ten człowiek był ojcem Deana. Chłopiec nie miał ojca.

Jak to, nie miał? ‒ żachnął się Mike. ‒ Przecież jego biologiczny ojciec na pewno gdzieś żyje.

Ale w akcie urodzenia w rubryce „ojciec” jest puste miejsce.

Dean nie chciał powiedzieć kolegom, dokąd ucieka ‒ zauważyła Joanna. ‒ A więc ‒ zmarszczyła brwi ‒ załóżmy, że to ten przybrany ojciec zabił Deana, bo bał się, że Dean opowie kolegom. W takim razie Jasonowi też grozi niebezpieczeństwo.

A może Dean zwyczajnie kradł ubrania, buty i pieniądze? ‒ zasugerował Mike.

Nie sądzę ‒ odparła Joanna, zamyślona. ‒ Dean był ładnym chłopcem i łatwo mógł paść ofiarą jakiegoś pedofila. Zdaje mi się, że ktoś go wykorzystywał.

Powiedzmy, że masz rację ‒ orzekł Mike. ‒ W takim razie kto to był? Facet musiał mieć wystarczająco duży dom, by przenocować chłopca. Dean znikał na kilka dni, a w międzyczasie przebywał tam, gdzie nikt nie mógł im przeszkodzić.

Ja stawiam na Latosa ‒ podsumowała Joanna. ‒ Im szybciej przeczeszemy jego mieszkanie, tym lepiej. ‒ Spojrzała na Mike'a. ‒ Trzeba też rozwiesić zdjęcia Deana po całym mieście. Wystarczy mi jedna osoba, która widziała ich razem i zgodzi się zeznawać w sądzie jako świadek. Niczego więcej nie pragnę. ‒ Odwróciła się do Maree i Mike'a. ‒ Chyba nie oczekuję zbyt dużo, co?

Przeszła przez pokój do okna i spostrzegła, że biały, zdezelowany vauxhall cavalier Marka Riversdale'a skręca gwałtownie i zatrzymuje się na samym końcu podjazdu.

Zaraz dowiemy się czegoś więcej ‒ dodała.

Wszyscy troje obserwowali w milczeniu, jak Riversdale otwiera drzwi swojego auta i wysiada. Stanął na chwilę z rękami w kieszeniach, wpatrując się w wóz policyjny, a następnie otworzył tylne drzwi i z trudem wyjął jakiś karton. Po chwili słychać było zgrzyt klucza w drzwiach frontowych i kroki na korytarzu. W kuchni odezwały się jakieś głosy, aż wreszcie Mark Riversdale wszedł do pokoju.

Wyciągnął dłoń.

Proszę wybaczyć moją nieobecność, ale właśnie zabrakło nam paru rzeczy.

Pocił się obficie i nerwowym ruchem otarł rękawem pot z czoła.

Ale gorąco, nie?

Jakoś nie zauważyłem. ‒ Mike wysilił się na obojętny ton.

Mark Riversdale puścił tę uwagę mimo uszu. Opadł ciężko na sofę i zerknął na Maree.

Jak wam poszło?

Dzieci niewiele nam pomogły ‒ odparła. ‒ Staraliśmy się być delikatni, żeby ich nie denerwować.

Pokiwał głową.

Wtedy odezwała się Joanna.

Zdaje się, że dzieci coś wiedzą, tylko nie chcą mówić. Proszę dać im do zrozumienia, że jeśli nie powiedzą nam wszystkiego, to im też

może coś grozić. Dean został zamordowany, a zabójca może zaatakować znowu i dopóki go nie złapiemy, dzieci są w niebezpieczeństwie. ‒ Przerwała, a wpatrzony w nią Mark zamrugał oczami. ‒ Od jak dawna pan tu pracuje?

Od półtora roku ‒ odparł ostrożnie.

A więc pamięta pan Gary'ego Swintona?

Skinął głową. ‒ I całe szczęście, że już go tu nie ma.

A czy wiedział pan, że Swinton znęcał się nad młodszymi?

To się zdarza wszędzie ‒ odparł. ‒ Sama pani rozumie. Nic na to nie poradzimy.

A dlaczego nie zwrócił mu pan uwagi?

Skrzywił się.

Bo to odbiłoby się na dzieciach ‒ odrzekł. ‒ Swinton nie dałby im spokoju.

I na narkotyki też pan przymyka oko?

Riversdale wzruszył ramionami.

A co miałem zrobić? Wezwać policję?

Właśnie ‒ rzucił Mike oschłym tonem. Jego słowa wyrażały głęboką dezaprobatę. ‒ Chyba po to tu jesteśmy.

Przecież nic wielkiego się nie stało ‒ bronił się Riversdale.

Deanowi kilkakrotnie wstrzyknięto narkotyki ‒ oznajmiła Joanna.

Mark Riversdale zamrugał.

Nic podobnego nie miało tu miejsca, inaczej bym o tym wiedział... Co najwyżej łykali jakieś tabletki.

I pan uważa to za normalne, tak? ‒ spytała Joanna surowym tonem.

Nie ‒ odfuknął, piorunując ją wzrokiem. ‒ Ja po prostu jestem realistą. To nie szkółka niedzielna, proszę pani. Wychowuję trudne dzieci, którymi nikt inny nie chce się zająć. Karmię je, posyłam do szkoły i pilnuję, żeby przed szesnastym rokiem życia nie trafiły do poprawczaka. To chyba wystarczająco dużo. O maturze czy studiach dla nich nawet nie myślę!

Joanna czuła, że Mike Korpanski lada moment wpadnie w złość.

W pokoju zapanowała napięta atmosfera. Odchrząknęła i spróbowała innej taktyki.

A czym się pan wcześniej zajmował?

Pracowałem w urzędzie.

W jakim urzędzie?

Skarbowym ‒ odparł krótko i posłał jej przy tym lekki, nieśmiały uśmiech.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

Co pana skłoniło, żeby zrezygnować?

To pytanie zbiło go z tropu.

Eee... Hmm... Bo mi się tam znudziło ‒ padła mało przekonująca odpowiedź.

A dlaczego wybrał pan właśnie to miejsce? ‒ dociekała.

Bo bardzo lubię dzieci ‒ wyjąkał.

Ale swoich własnych pan nie ma?

Jestem kawalerem ‒ wyjaśnił.

Joanna uśmiechnęła się.

Pewnie ma pan dziewczynę?

Chwilowo akurat nie.

Rozumiem. ‒ Joanna przerwała, by zmienić kolejność pytań. ‒ Panie Riversdale, a kiedy rozpoczął pan tu pracę, to jakie wrażenie zrobił na panu Dean?

Zamyślił się przez chwilę.

Pewny siebie, lubił zmyślać różne historie...

Jakie historie? ‒ przerwała mu Joanna.

Zwyczajne. O tym, że ma bogatą rodzinę i że któregoś dnia po niego przyjadą... To było naprawdę bardzo przykre.

Spojrzała na niego pytająco.

Te dzieci nie mają nikogo ‒ wyjaśnił. ‒ Dlatego często zmyślają.

A więc Dean nie miał rodziny?

Nie ‒ odrzekł. ‒ Matka zostawiła go, gdy był jeszcze niemowlęciem. Odwiedziła go tylko raz, kiedy miał dwa lata, a potem zniknęła. Może pani zajrzeć do jego teczki.

Może później... Panie Riversdale... ‒ przerwała. ‒ Wiadomo, że ktoś znęcał się nad Deanem. Sekcja zwłok wykazała na jego ciele ślady przemocy i napastowania seksualnego, a pan twierdzi, że nic o tym nie wie, tak?

Niczego nie zauważyłem ‒ odparł sucho. Obrzucił Maree gniewnym spojrzeniem: ‒ To ciebie powinni o to pytać. Znałaś go dłużej niż ja.

Uspokój się, Mark ‒ odrzekła spokojnie. ‒ Mnie już pytali. Ja też nie potrafię im pomóc. To ty mieszkałeś z nim pod jednym dachem.

Riversdale zrobił zawstydzoną minę.

No tak, rzeczywiście ‒ przyznał.

Nagle Joannę ogarnęła złość. Zgromiła wzrokiem Riversdale'a, a następnie kuratorkę.

Wy oboje odpowiadaliście za tego chłopca ‒ oświadczyła. ‒ Był pod waszą opieką. Proszę mi natychmiast powiedzieć, co tu się działo? ‒ Mike spostrzegł, że jej oczy nabrały ciemnoszarej, stalowej barwy. Na komendzie wszyscy się tego obawiali, bo wiedzieli już, że oznaczało jedno: czarnula jest wściekła. ‒ Ostrzegam ‒ ciągnęła ‒ że czeka was ciężkie, wnikliwe przesłuchanie. Im szybciej powiecie całą prawdę, tym lepiej dla was. No więc kto molestował Deana?

Spojrzeli po sobie.

Po chwili znów odezwała się Joanna.

Dobrze, spróbujmy inaczej. ‒ Popatrzyła na Marka. ‒ Pan mu to robił?

Riversdale zaczął zawzięcie się zaklinać, że to nie on. Jęczał, że sprawował tylko opiekę nad chłopcem i pełnił obowiązki rodzica, ale pod żadnym pozorem go nie tknął.

Joanna obserwowała go bacznie przez cały czas, zastanawiając się w duchu, czy mówi prawdę.

W takim razie spytam jeszcze inaczej: czy mieliście jakiekolwiek podejrzenia, że ktoś molestował Deana?

Oboje przytaknęli ruchem głowy.

No więc ‒ ciągnęła Joanna ‒ kto to był?

Wtedy odezwała się Maree.

Myśleliśmy, że może pan Leech... ‒ odparła. ‒ Ale nie mieliśmy odwagi nic zrobić. Ten człowiek miał władzę, wszyscy się z nim liczyli, a poza tym Dean bardzo go lubił.

A czy Dean znał Keitha Latosa? ‒ spytała.

Znów popatrzyli po sobie.

To właściciel sklepu sportowego przy głównej ulicy ‒ wyjaśniła Joanna, ale oboje pokręcili głowami.

Nic o tym nie wiemy.

A dokąd uciekał Dean?

Nie mieliśmy pojęcia ‒ odparł Riversdale. ‒ Nie mogliśmy tego zrozumieć. Kilka razy zauważyliśmy, że po powrocie był trochę chory, i mieliśmy się tym zająć, ale potem mu przeszło i czuł się dużo lepiej. A przez ostatnie dwa miesiące ani razu nie uciekł. ‒ Popatrzył na Joannę. ‒ Nie wierzyłem, że znów to zrobi.

A jednak to zrobił ‒ podsumowała Joanna bezlitosnym tonem.

Ale nie musicie się już o niego martwić. Ten problem macie z głowy. Pomyślcie teraz o tych dwojgu nastolatkach, z którymi wcześniej rozmawialiśmy... I zacznijmy od początku: dokąd uciekał Dean?

Oboje milczeli.

Wreszcie odezwała się Maree.

Pani inspektor, my naprawdę nie mamy pojęcia.

Joanna spojrzała na Marka.

No dobrze, panie Riversdale, a jak pan sądzi, dokąd uciekał?

Nie wiem. ‒ Głos mu drżał, ręce się trzęsły.

Joanna dobrze wiedziała, że gdyby przycisnęła go trochę mocniej, wszystko by wyśpiewał, ale robiło się późno i nie pozwalały jej na to zasady. Wstała i przez chwilę wpatrywała się w niego.

Będziemy jeszcze pana przesłuchiwać ‒ orzekła. ‒ Na komendzie.

Kiedy? ‒ spytał piskliwym głosem w panicznym strachu.

Nie wiadomo.

Czy grozi mi proces? ‒ dociekał nieśmiało.

Na razie trudno powiedzieć ‒ odrzekła. ‒ Ale na pana miejscu jeszcze przed procesem przygotowałabym się na ciężkie przesłuchanie.

Po wyjściu z budynku Joanna odwróciła głowę i zajrzała jeszcze przez okno do pokoju. Mark Riversdale siedział na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach, a Maree stała nad nim i krzyczała. Joanna podniosła wzrok na okna sypialni i spostrzegła wpatrzonych w nią Kirsty i Jasona.

Zauważeni, natychmiast się schowali.

Prawdę mówiąc ‒ zwróciła się do Mike'a, gdy skręcili w główną drogę ‒ myślałam, że czasy, kiedy wychowankowie domów dziecka pracowali na swoje utrzymanie, już dawno się skończyły... O rany! ‒ wybuchła. ‒ Przecież ta historia jest bardziej przerażająca niż przygody Olivera Twista!

Masz rację, ale to chyba jeszcze nie wszystko ‒ zauważył Mike.

Czy tylko Riversdale tu zawinił?

A jak myślisz?

Mike zamyślił się na chwilę.

Sam nie wiem ‒ odparł wreszcie.

Gdy weszła do domu, zastała ją cisza. Po pracowitym dniu, wypełnionym intensywnym dochodzeniem, Joanna poczuła, jak otacza ją teraz samotność. Siedziała długo po ciemku, rozmyślając nad śledztwem. Próbowała wyobrazić sobie, jaki był Dean za życia, analizowała jego zachowanie i kontakty z innymi ludźmi. Im głębiej się zastanawiała, tym silniejsze było jej przeświadczenie, że Jason i Kirsty znają odpowiedzi na kłębiące się w jej głowie pytania. Przygryzła wargę i postanowiła ponownie udać się do sierocińca następnego ranka.

Ta krępująca prawda powoli wyjdzie na jaw... Odkryte zostaną mroczne, plugawe tajemnice. Zaczną się rodzić nowe pytania i zrobi się szum. Dopiero teraz Joanna uświadomiła sobie, jak dalece sięga ta sprawa. Zamknęła oczy i przysnęła.

Zbudził ją telefon. Podniosła słuchawkę.

Halo? ‒ odezwała się, ziewając.

Joanna?

Na dźwięk głosu Caro Joanna nie bardzo wiedziała, czy ma się cieszyć, czy smucić. Trochę się zaniepokoiła.

Mówiłam, że odszukam matkę Deana ‒ oznajmiła Caro. ‒ Kup jutro gazetę. Jeśli to nie zadziała, przysięgam, że na twoich oczach zjem po kolei wszystkie kartki tego wydania.

Joanna zaśmiała się, rozbawiona figlarnym tonem głosu koleżanki.

Dzięki ‒ odparła.

Przyjaciele muszą sobie nawzajem pomagać ‒ oświadczyła Caro dalej wesoło.

Ten twój nagłówek o sygnecie okazał się bardzo skuteczny.

Naprawdę?

Robin Leech rzucił się na mnie jak wściekły lew.

Słowo prasy ma wielką moc ‒ odrzekła beztrosko Caro, po czym spytała: ‒ No, to kiedy wraca Matthew?

Nie wiem. Chyba za kilka dni.

Hmmm... ‒ mruknęła. ‒ I co wtedy?

Nie wiem ‒ ucięła krótko Joanna.

W każdym razie odezwę się do ciebie ‒ rzuciła Caro i odłożyła słuchawkę.

12.

Joanna zerwała się wcześnie rano, by przy śniadaniu zdążyć jeszcze przejrzeć wtorkową gazetę. Oparła ją o karton z sokiem pomarańczowym. Pierwsza strona biła po oczach. Przede wszystkim ogromny napis: Mamo, gdzie jesteś?. Matka Deana z pewnością go zauważy. Joanna przebiegła wzrokiem tekst. Prosimy o szybki kontakt... Oferujemy nagrodę pieniężną za wywiad...

Joanna z niesmakiem sięgnęła do miski z muesli. Jeśli ta kobieta żyje, to na pewno się ujawni. Po raz kolejny Joanna uświadomiła sobie, jak wielka jest potęga prasy, którą tak często się lekceważy. Choć media i prawo to dwie na ogół sprzeczne dziedziny życia, to niekiedy działają dla obopólnej korzyści.

Stawiając rower przy słupie i zapinając łańcuch na kłódkę, Joanna uznała, że lepiej będzie ubiec szefa i jako pierwsza poprosić o rozmowę. Nadinspektor zwykle podchodził do mediów z rezerwą.

Wzięła głęboki oddech, zapukała do drzwi jego biura i weszła. Na biurku szefa leżała poranna gazeta.

Słuchaj no, Piercy ‒ odezwał się na powitanie. ‒ Czy twoim zdaniem to dobry pomysł?

Podczas tych kilku lat pracy jako inspektor policji Joanna nabrała szacunku do pięćdziesięciokilkuletniego Arthura Colclougha. Dobrze wiedziała, że to on w dużej mierze przyczynił się do jej awansu i dlatego zasługiwał na jej wdzięczność, uznanie i lojalność. Nie każdy starszy oficer narażałby się na szwank, powołując na inspektora kobietę, podczas gdy wśród mężczyzn wcale nie brakowało świetnych kandydatów. Świadomość, że Colclough wybrał właśnie ją, pogłębiała jej poczucie odpowiedzialności względem niego. Wiedziała, że nie może go zawieść. Usiadła naprzeciwko i po raz kolejny zerknęła na zdjęcie uśmiechniętej twarzy Deana, która ‒ jak się potem okazało ‒ kryła w sobie tyle strachu i samotności. To było w tym wszystkim najgorsze: to dziecko przeszło za życia prawdziwe piekło i nie mogło liczyć na niczyją pomoc. Nawet Maree i Mark Riversdale, którzy sprawiali nad nim opiekę, zawiedli Deana, podobnie jak jego własna matka i całe społeczeństwo.

Joanna podniosła wzrok i spojrzała w małe, inteligentne oczy Colclougha, osadzone w jego pulchnej twarzy.

Tak ‒ odrzekła. ‒ Próbowaliśmy sami odszukać matkę chłopca. Gdy tylko dowiedzieliśmy się, kim jest mały, wysłaliśmy dwóch naszych ludzi na poszukiwanie jego matki. Niestety, nic nie znaleźli, a poza tym kobieta sama na pewno nie chciałaby zgłosić się na policję. Potrzebna nam pomoc, nadinspektorze. Skoro mamy ją odszukać, to każdy pomysł jest dobry.

Colclough pokiwał poważnie głową, marszcząc czoło i drapiąc się po łysiejącym czubku głowy.

W porządku, Piercy ‒ odparł. ‒ Tylko uważaj, bo nie takie głowy jak twoja próbowały wykorzystywać media. Niejeden grubo się pomylił.

Będę uważać, panie nadinspektorze.

Zapadła krępująca cisza, którą ku uldze Joanny przerwał dzwonek telefonu. Nadinspektor podniósł słuchawkę, a po chwili podał ją Joannie. To był Mike..

Joanno ‒ odezwał się przez ściśnięte gardło ‒ dzwonili właśnie z sierocińca. Chodzi o Jasona Fogga i Kirsty... Oboje gdzieś przepadli. Niedługo od naszej wizyty nikt już ich nie widział, a pościel na ich łóżkach leży nienaruszona.

Rzadko się zdarzało, by w trakcie śledztwa tak nagle przeszył ją zimny dreszcz panicznego strachu. Popatrzyła na Arthura Colclougha.

Dwoje dzieci z sierocińca zaginęło...

Jego twarz zasępiła się.

O rany, Piercy ‒ westchnął. ‒ O mój Boże...

W jednej chwili jej duma zawodowa poszła w kąt.

Przejmuje pan śledztwo, nadinspektorze? ‒ spytała.

Colclough pokręcił głową i posłał jej krótki, zafrapowany uśmiech.

Nie ‒ odparł. ‒ Wyznaczę kilkoro dodatkowych ludzi, ale chcę, żebyś to ty dalej je nadzorowała. Tobie na pewno się uda.

Joanna jednak nie była tego taka pewna. Gdy wstała do wyjścia, Colclough odprowadził ją do drzwi i dotknął jej ramienia.

Mam do ciebie zaufanie, Piercy ‒ dodał.

Gdy Mike podwiózł ją do sierocińca „Nasze Gniazdko”, na podjeździe stało już kilka wozów policyjnych. Joanna i Mike przecisnęli się między nimi i weszli schodami do frontowych drzwi. Na górze stał już jakiś

umundurowany policjant. Przywitał się i rzucił Joannie współczujące spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: wiem, że dostałaś awans i lepiej ci płacą, ale ja i tak wcale ci nie zazdroszczę. Joanna pamięta, jak dawniej sama patrzyła tak na starszych rangą kolegów.

Maree i Mark stali ze Scottiem.

To chyba przeze mnie ‒ szlochała Maree, zalewając się łzami. W swych czarnych, obcisłych spodniach, czerwonej, workowatej kurtce i butach na płaskich obcasach przypominała małego, smutnego elfa. Pociągnęła nosem. ‒ Wczoraj byłam dla nich zbyt surowa... Kazałam im powiedzieć mi wszystko: dokąd uciekał Dean i u kogo przebywał. ‒ Znów pociągnęła nosem i nieeleganckim gestem wytarła go w rękaw. ‒ Oni na pewno wiedzą ‒ dodała. ‒ Wiedzieli przez cały czas i nic mi nie powiedzieli. ‒ Opadła na sofę. ‒ A ja myślałam, że mają do mnie zaufanie.

To nie była ich tajemnica, tylko Deana ‒ wyjaśniła Joanna. ‒ I może na swój sposób chcieli być wobec niego lojalni.

Albo zwyczajnie robili w gacie ze strachu ‒ wtrącił Mike szorstkim tonem. ‒ Bo wiedzą, co się przydarzyło Deanowi.

Kiedy pani z nimi rozmawiała?

Zaraz po tym, jak wyjechaliście ‒ odparła Maree. ‒ Siedziałam z nimi do siódmej czy ósmej, żeby coś z nich wyciągnąć.

Wasze metody są do niczego ‒ wybuchnął Mike. ‒ Czy wy nic nie rozumiecie? Na takie dzieci to nie działa. Narażacie się tylko na ich drwiny.

Ta uwaga wyraźnie rozwścieczyła Maree.

Chyba lepiej niż pan znam Jasona i Kirsty.

No i co oni pani powiedzieli?

Wymyślali jakieś bzdury na poczekaniu. Zaczęli opowiadać jakieś dziwne historie.

Jakie historie? ‒ dociekała Joanna chłodnym tonem.

Maree spojrzała na nią.

E, jakieś głupoty, jak zwykle zresztą ‒ rzuciła gniewnie. ‒ Takim dzieciom jak te łatwo jest wmówić różne rzeczy. My od razu wiemy, że to żałosne kłamstwa, ale one wierzą w każde słowo, bo tak bardzo chcą w nie wierzyć. Deanowi też ktoś wmówił, że jest jego krewnym, a on w to uwierzył. Ktokolwiek to był, na pewno go wykorzystywał, a jednocześnie obdarzał go pieniędzmi, ubraniami i różnymi drogimi prezentami,

co dla chłopca było dowodem rodzinnych uczuć, których nigdy przedtem nie zaznał. Stąd ta duma i pewność siebie.

Czyżby Leech? ‒ zastanawiała się głośno Joanna. Myśl o tym, że ktoś mógł w tak okrutny sposób wykorzystywać naiwność dziecka, napawała ją wstrętem, od którego robiło jej się niedobrze.

Odwróciła się do Marka Riversdale'a, stojącego przy oknie i zapatrzonego w dal. Miał rozmarzoną minę, jakby był nieobecny myślami.

Kiedy widział pan Kirsty i Jasona po raz ostatni? ‒ spytała go Joanna.

Wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się. Spostrzegła, że ręce mu się trzęsły, a on sam zachwiał się lekko, jakby pod wpływem ciosu zadanego czyjąś niewidzialną ręką.

Około dziesiątej ‒ odparł. ‒ Najpierw oboje siedzieli tu i oglądali telewizję, a potem około dziesiątej poszli na górę.

I wtedy widział ich pan po raz ostatni?

Skinął głową.

A kiedy pan się zorientował, że ich nie ma, panie Riversdale?

Zamrugał.

Dzisiaj rano ‒ wyjąkał. ‒ Spóźniali się na śniadanie, więc zajrzałem do ich sypialni. ‒ Przerwał i zmarszczył nos, by poprawić okulary. ‒ Pościel leżała nienaruszona. Widocznie uciekli jeszcze wczoraj wieczorem. ‒ Riversdale czknął cicho i wtedy Joanna zdała sobie sprawę, że jest pijany.

Patrzyli, jak kolebie się na nogach. Jego pucołowata twarz miała speszony wyraz. Skulony, chwycił się zasłon.

Tymczasem Joanna zwróciła się znowu do Maree O'Rourke.

Czy udało się pani cokolwiek z nich wyciągnąć?

Maree zmarszczyła czoło, w skupieniu wyciągnęła nieco szyję, po czym podniosła wzrok.

Mówili, że jakiś człowiek podawał się za dziadka Deana ‒ odparła. ‒ Twierdził, że jest ojcem jego prawdziwej matki i że kobieta, która podawała się za matkę Deana, była jedynie jego przybraną matką. Prawdziwa matka Deana nie mogła się nim zająć, bo w pracy często wyjeżdżała. I to panią Tunstall proszono, żeby zaopiekowała się synem, ale ona nie dawała sobie rady, więc postanowili oddać małego do domu dziecka, gdzie miał go odwiedzać jego domniemany dziadek. ‒ Zrobiła przepraszającą minę. ‒ Przykro mi, ale to tylko stek bzdur, które dowodzą,

jak bardzo naiwny był Dean i jak bardzo pragnął wierzyć, że ma kochającą rodzinę.

A może jednak to prawda? ‒ rzuciła Joanna. ‒ Może rzeczywiście tak było?

Wszyscy czworo milczeli. Wreszcie Joanna przerwała ciszę. Przeszła przez pokój i natknęła się na Alana Kinga, który dowodził ekipą śledczą.

Trzeba przeczesać ten budynek bardzo dokładnie ‒ nakazała. ‒ A szczególnie miejsca, w których Jason, Kirsty albo Dean mogli coś ukryć. I nie zapomnijcie przeszukać pokoju i auta Riversdale'a. Jeśli cokolwiek znajdziecie, zapakujcie to do foliowych torebek. I zdejmijcie odciski palców z najczęściej dotykanych powierzchni. ‒ Zerknęła na pochyloną sylwetkę w kącie pokoju. ‒ Pobierzcie odciski palców wszystkich, począwszy od niego. Musimy ustalić odciski palców zaginionych dzieci.

W drodze powrotnej na komendę Joanna przez cały czas milczała. Tego dnia podczas zebrania panowała atmosfera pełna napięcia. Zniknęły przyjazne nastroje, a na twarzach zebranych malował się niepokój. Sytuacja stała się krytyczna ‒ zaginęło dwoje kolejnych dzieci. Na funkcjonariuszach ciążył obowiązek ujęcia sprawcy. Tym razem nie chodziło tu o jakieś martwe, obce dziecko, lecz o dwoje żywych nastolatków, z którymi policjanci spotkali się i rozmawiali.

Zacznijmy od tego, że dzieci zaginęły wczoraj wieczorem. Niewykluczone, że oboje wiedzą, kim jest zabójca Deana. Uciekły, by ukryć się w jakimś bezpiecznym miejscu albo chciały się spotkać z zabójcą swego kolegi. Jedno jest pewne: Dean był wykorzystywany seksualnie przez jakiegoś mężczyznę. Podejrzewamy też, że osobą, która przypalała Deana papierosem i dostarczała mu narkotyki, był Gary Swinton, dlatego musimy z nim porozmawiać. Trzeba wezwać go na przesłuchanie jeszcze dziś po południu...

Mamy pewną listę podejrzanych. Wiadomo też, że ktoś podawał się za dziadka Deana. ‒ Joanna przerwała na chwilę. ‒ Niewykluczone, że chłopiec zmyślał, ale moim zdaniem opowieści Deana zawierały więcej prawdy, niż niektórym mogło się wydawać. Podejrzewam, że domniemanym dziadkiem chłopca był Ashford Leech, a więc to nie zabójca wykorzystywał Deana seksualnie.

Jestem też w kontakcie z psychologiem sądowym. ‒ Na te słowa po

sali przeszedł szum. ‒ Proszę bez animozji ‒ dodała rzeczowym tonem. ‒ Potrzebna nam każda pomoc. Zaginęło dwoje dzieci. Nie wiemy nawet, czy jeszcze żyją. Rozumiecie, o co chodzi? Poszukujemy mężczyzny, prawdopodobnie w wieku między dwadzieścia pięć a pięćdziesiąt lat. Sprawny fizycznie, mieszka sam, jest homoseksualistą i wstydzi się swoich skłonności. Niewykluczone, że był żonaty. To ktoś miejscowy, do kogo chłopiec miał zaufanie. Istnieją dowody na to, że jest to osoba zamożna i prawdopodobnie bezdzietna.

Joanna zerknęła na Rogera Farthinga.

Keith Latos, ten właściciel sklepu sportowego ‒ ciągnęła dalej, przysiadając na krawędzi biurka ‒ to nasz główny podejrzany. Wiele na niego wskazuje. Po pierwsze, mieszka sam. Możliwe, że wabił Deana drogimi rzeczami ze swojego sklepu. Po drugie, wiemy, że jest homoseksualistą i ma słabość do młodych chłopców, co zostało udokumentowane w jego aktach. ‒ Joanna popatrzyła po twarzach zebranych. ‒ Dziś po południu przeszukamy jego mieszkanie. Niech dwie osoby przesłuchają też Martina Shane'a, przyjaciela Keitha, z którym Latos podobno przebywał w noc zabójstwa.

Przerwała na chwilę.

Niestety, są jeszcze inni podejrzani ‒ zaczęła i znów zamilkła dla podkreślenia wagi swoich słów. ‒ Zastanawia mnie wątek Ashforda Leecha. Dlaczego spędzał tyle czasu z dziećmi z sierocińca? Jego działalność charytatywna nigdy nie była nagłaśniana, wręcz przeciwnie ‒ trzymał to w tajemnicy. Dean miał na palcu sygnet Leecha. Nie ma wprawdzie dowodów na to, że Leech miał skłonności homoseksualne, ale niewykluczone, że zmarł na AIDS, a więc był narkomanem lub homoseksualistą, choć doskonale się z tym krył. Poza jednym drobnym wykroczeniem drogowym nie był notowany w kartotekach policyjnych. Wiemy, że nie jest zabójcą, bo zmarł parę miesięcy temu, ale wszystko wskazuje na to, że to on był tym domniemanym „dziadkiem”, o którym Dean opowiadał kolegom. Mark Riversdale twierdzi, że w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy Dean uciekał pięciokrotnie, a czas jego nieobecności wydłużał się za każdym razem. Ostatnia ucieczka trwała ponad tydzień. ‒ Joanna przerwała, jakby sugerując obecnym, by to przemyśleli. ‒ Ashford Leech mógł wykorzystywać go seksualnie, ale na pewno go nie udusił ani nie podpalił. W takim razie kto to zrobił?

I dlaczego? Jakiś czas temu Dean przestał być molestowany fizycznie i psychicznie. Ktoś zostawił go potem w spokoju. A jednak chłopiec

wciąż dokądś uciekał i gdzieś nocował. Kto się wtedy nim zajmował, kupował mu drogie buty i opiekował się nim przez dłuższy czas? Kto? I dlaczego? ‒ Rozejrzała się po sali. ‒ Jak wam się wydaje?

Zapanowała cisza, którą przerwał Mike.

A może ten nasz chłopak kogoś szantażował? ‒ odezwał się, marszcząc brwi.

Joanna napotkała jego wzrok.

Całkiem możliwe ‒ zgodziła się.

Może Robina Leecha?

Pokręciła głową.

Nic na to nie wskazuje. Z tego, co wiemy, Robin Leech nawet nie znał Deana.

A szkoda ‒ mruknął Mike.

O tak, wielka szkoda. Sama żałuję, że nie mogę go przymknąć, choćby dla własnej przyjemności ‒ rzuciła niechętnie i rozejrzała się po sali. ‒ Mamy już wyniki analiz sądowych próbek materiału znalezionego na wrzosowisku ‒ ciągnęła podekscytowana. ‒ Zielone włókna bawełniane pochodziły ze skórzanego płaszcza koloru oliwkowego, tego samego, z którego podszewki pochodziła czerwona wełna. Oba te materiały łączone są tylko w jednym typie odzieży ‒ bardzo drogim płaszczu z kolekcji Wilderness. W Leek można go kupić tylko w jednym sklepie ‒ w Grunwelds. Niech dwie osoby sporządzą listę klientów, którzy w ciągu ostatnich lat kupiły tam płaszcz. Cheryl? ‒ spojrzała na młodą posterunkową. ‒ Trzeba jechać na wrzosowisko po „królową” Alice. Pokażcie jej kilka aut, może przypomni sobie więcej szczegółów. Ktoś inny niech pojedzie do Herberta Machina, tego rolnika. Jego farma leży przy drodze prowadzącej do Flash, którą jechał zabójca. Spytajcie go, czy coś widział lub słyszał. Trzeba ustalić, o której dokładnie przejeżdżał tamtędy samochód. Zbadajcie ślady opon, odnotujcie wszelkie sugestie.

Joanna popatrzyła na Mike'a.

Chyba powinniśmy jeszcze raz odwiedzić rezydencję Leechów. Zadzwoń i daj znać, że przyjeżdżamy. ‒ Skrzywiła się. ‒ Na pewno będą nalegać na obecność adwokata. Ruszymy tam natychmiast po przeszukaniu mieszkania Keitha Latosa. Ale przede wszystkim ‒ dodała poważnym tonem ‒ trzeba odnaleźć te dzieci, całe i zdrowe. Mam przeczucie, że zwyczajnie dały dyla. Nie sądzę, by ktoś je porwał. Problem w tym,

że nie mamy pojęcia, gdzie teraz przebywają, a zabójca Deana na pewno wie o nich dużo więcej niż my i niewykluczone, że zna nawet ich kryjówki. Nie możemy pozwolić, by dobrał się do nich, zanim je znajdziemy. Dlatego szukajcie wszędzie. ‒ Przerwała, marszcząc brwi. ‒ Życzę powodzenia.

Gdy policjanci głośno opuszczali salę, Phil Scott wystąpił naprzód.

O której sprowadzić szeregowego Swintona?

Później ‒ odparła Joanna. ‒ Po lunchu. ‒ Oblizała wargi. ‒ Bo zdaje się, że czeka nas pracowity poranek.

Podniosła słuchawkę i wybrała numer.

Po drugiej stronie odezwał się głos Cathy Parker.

Mamy wynik ‒ odpowiedziała spokojnie na pytanie Joanny. ‒ Jak tylko odkryliśmy ślady molestowania, natychmiast przeprowadziliśmy badanie. Dean był zarażony wirusem HIV.

Joanna odłożyła słuchawkę, oburzona i zlana zimnym potem.

A więc to było podwójne morderstwo.

Masz szczęście, Leech ‒ wycedziła z wściekłością. ‒ Masz szczęście, że gnijesz w ziemi. ‒ Wiedziała, że w przeciwnym razie zrobiłaby wszystko, posuwając się do najpodlejszych sztuczek, by go zdemaskować. Chociaż to nie on tak naprawdę zabił Deana...

Do przeszukania sklepu Keitha Latosa wyznaczono sześciu policjantów. Gdy Joanna zjawiła się na miejscu, zdążyli już zabrać się do pracy. Otwierali kartony z butami i ściągali z półek cały towar.

Jeden z policjantów, Greg Stanway, pokazał jej stertę jakichś czasopism.

Proszę zobaczyć, pani inspektor ‒ rzekł. ‒ Leżały pod ladą.

Były to czasopisma pornograficzne dla homoseksualistów, pełne sprośnych, upokarzających zdjęć z napisami w języku niemieckim czy holenderskim. Keithowi jednak nie służyły one do czytania, lecz do oglądania fotografii, przedstawiających młodych, nieletnich chłopców w wyuzdanych, niedwuznacznych pozach.

A więc jednak coś na niego mamy ‒ oznajmiła, odkładając je z odrazą. ‒ I co jeszcze macie?

Nic ‒ odparł policjant. ‒ Tylko buty i sprzęt sportowy.

A gdzie Latos? ‒ spytała ponurym tonem.

Zastała go na górze, w jego mieszkaniu, jak z założonymi rękami obserwował całą sytuację.

Gdy weszła, spojrzał na nią gniewnie.

O co tu chodzi, do diabła?

Westchnęła.

Panie Latos ‒ zaczęła. ‒ Poszukujemy dwojga zaginionych dzieci. Podejrzewamy, że ich zaginięcie może mieć związek z zabójstwem Deana Tunstalla.

Przecież nawet go nie znałem ‒ jęknął, bliski łez. ‒ Mówiłem już. Nie rozpoznałem go na zdjęciu. ‒ Przerwał. ‒ Zawsze tak jest. Wystarczy jedno potknięcie, a policja ściga człowieka przez całe zakichane życie. ‒ Zrobił krok w stronę Joanny. ‒ Mówiłem już, że go nie znałem.

Bez mrugnięcia popatrzyła mu w oczy.

W takim razie nie ma powodu do niepokoju, panie Latos.

Zmrużył powieki i uśmiechnął się szyderczo.

Myli się pani. Bo jeśli nic nie znajdziecie, to coś mi podrzucicie. Myślicie, że jestem naiwny...? Znam te wasze sztuczki. Sami podkładacie ludziom różne rzeczy.

Ostatnio Joanna zbyt często słyszała zarzuty, że policja podkłada dowody. Dość już miała tych oskarżeń.

Panie Latos ‒ odezwała się ostrym tonem. ‒ Nigdy w życiu nikomu niczego nie podłożyłam. Skoro nie ma pan nic wspólnego z zabójstwem Deana i zaginięciem dwojga innych dzieci, niczego nie musi się pan obawiać. Jasne?

Zrobił obrażoną minę i usiadł na sofie, obserwując przeszukujących jego pokój policjantów.

Tylko proszę mi wszystko ułożyć na miejscu ‒ rzucił do nich. ‒ Tak, jak było przedtem.

W mieszkaniu jednak nie znaleziono w końcu nic prócz pornograficznych filmów i czasopism, paru książek i kilku obrzydliwych zabawek erotycznych i po godzinie zakończono przeszukiwanie.

A nie mówiłem? ‒ rzucił szyderczo Latos, gdy Joanna szła schodami na dół, do sklepu. ‒ Tu nic nie znajdziecie.

Możemy pana oskarżyć o posiadanie treści pornograficznych z udziałem nieletnich ‒ oznajmiła. ‒ Wie pan, że prawo tego zabrania? Mam nadzieję, że jest pan świadom znaczenia słowa nieletni, panie Latos. Chodzi o osoby poniżej szesnastego roku życia. Czy to jasne?

Tak, ale to nie to samo, co zabójstwo. ‒ Oczy błyszczały mu ze złości i nienawiści.

Dopilnuj, żeby wniesiono oskarżenie ‒ nakazała Mike'owi.

Niestety, Latos miał rację: to nie to samo, co zabójstwo. Ustalono motyw, ale brakowało dowodów. Nic nie wskazywało na to, by Dean był w jakikolwiek sposób związany z tym miejscem, bo nawet gdyby przychodził tu podczas swoich ucieczek, to na pewno zostawiłby jakieś ślady ‒ włosy czy fragmenty ubrania, a poza tym ktoś by go widział.

Idąc przez sklep, Joanna zahaczyła stopą o jakiś karton, z którego wysypała się para butów. Podniosła jeden ‒ był nowy, jeszcze niezasznurowany. Zwinięte sznurowadła upchnięte były w czubek buta. Joanna wpatrywała się w niego przez chwilę.

Po powrocie na komendę próbowała skontaktować się z Caro i dowiedzieć się, czy był już odzew na ogłoszenie w porannej prasie, ale sekretarka poinformowała ją, że Caro otrzymała rano jakiś ważny telefon, zaraz potem wyjechała i nie wiadomo, kiedy wróci.

Czy to miało coś wspólnego z zabójstwem dziecka?

Sekretarka nie wiedziała i zaproponowała, że poprosi panią Penn, aby po powrocie oddzwoniła.

Joanna podziękowała i odłożyła słuchawkę.

Rezydencja Leechów sprawiała wrażenie opustoszałej, tylko na podjeździe stał czarny mercedes kombi. Joanna zajrzała przez przyciemnioną szybę: w stacyjce kołysał się kluczyk, co oznaczało, że ktoś właśnie nadjechał. Spojrzała na Mike'a.

Pewnie znów chcą nas poszczuć swoim adwokatem ‒ rzuciła do Mike'a.

Pomoc domowa ‒ pulchna kobieta w plastikowym fartuchu, spodniach narciarskich i kapciach ‒ zaprowadziła ich do pokoju gościnnego, gdzie siedzieli już Gilly i Robin Leech w towarzystwie ubranego w ciemny garnitur adwokata.

Chciałbym wiedzieć, z jakiego powodu nalegali państwo na kolejną rozmowę z moimi klientami ‒ odezwał się ten oficjalnym tonem, który dał Joannie do zrozumienia, że tylko czeka na najmniejsze uchybienie ze strony policji, a wtedy cały system obrony prawnej, skutecznie chroniący zarówno ofiary, jak i przestępców, natychmiast się do niej dobierze.

Postanowiła więc przyjąć jego reguły gry i zwracając się bezpośrednio do niego, odrzekła:

Chcielibyśmy wiedzieć, jaki charakter miała znajomość pana Ashforda Leecha z zamordowanym chłopcem.

Gilly Leech pochyliła się do przodu. W brązowej, kwiecistej sukni z jedwabistego materiału, która sięgała jej niemal do kostek, wyglądała na starą, zmęczoną kobietę. Suknia szeleściła przy każdym jej ruchu, co dodawało jej staroświeckiej elegancji.

Co dokładnie ma pani na myśli? ‒ spytała starczym, znużonym głosem, wyzutym z wszelkiej zaciekłości.

No cóż, w takim razie zapytam inaczej ‒ rzekła Joanna. ‒ Na co zmarł pani mąż?

A jakie to ma znaczenie dla sprawy, pani inspektor? ‒ Adwokat za wszelką cenę pragnął zaznaczyć swoją obecność.

Ale Gilly Leech uniosła dłoń, jakby chciała go uciszyć.

Spokojnie, Don ‒ rzekła, przygryzając wargę i wpatrując się w Joannę, po czym nagle wstała.

Mamo... ‒ odezwał się cicho Robin Leech, jakby chciał ją ostrzec, ale Gilly Leech posłała mu surowe spojrzenie i syn natychmiast zamilkł.

Joanna przyjrzała mu się uważnie. W przeciwieństwie do matki wyraźnie nabrał pewności siebie, czy to dzięki obecności adwokata, czy z jakiegoś innego powodu. Joanna zauważyła, że stał się śmiały i zadziorny. Zacisnął wargi i posłał Joannie triumfujący uśmiech.

Gilly Leech tymczasem zdjęła z lśniącej, antycznej komody oprawione w ramkę zdjęcie i podała Joannie.

To mój mąż ‒ oznajmiła.

Joanna popatrzyła na wąski podbródek, na rzednące jak u jego syna włosy i na długi, kościsty nos.

No więc jaki charakter miała znajomość pani męża z zamordowanym chłopcem? ‒ spytała rzeczowym tonem Joanna.

Wtedy podniósł się Robin Leech.

Całkiem normalny, do diabła ‒ odezwał się zamiast matki. ‒ Ojciec z czystej dobroci i życzliwości pomagał kilkorgu małym, zapchlonym łobuzom, a pani przyjeżdża tu, by zwęszyć jakiś skandal!

Joanna zignorowała go.

Pani Leech? Słucham panią ‒ zwróciła się do Gilly.

Ale pani domu nie traciła swej godności.

Mój mąż bardzo lubił tego chłopca.

Jak bardzo? ‒ wtrącił Mike.

Chwileczkę. ‒ Adwokat podskoczył na krześle. ‒ Do czego pan zmierza?

Chcemy poznać całą prawdę ‒ odparła Joanna. ‒ Pani mąż utrzymywał bliskie stosunki z Deanem Tunstallem. Dean nie żyje, a dwoje dzieci z sierocińca zaginęło bez śladu. Pani Leech, musimy je odnaleźć, zanim stanie się im jakaś krzywda.

Na twarzy Gilly Leech pojawił się gniew.

To nie ma nic wspólnego z moim mężem ‒ fuknęła. ‒ Mój mąż nie żyje. Nie możecie go tknąć. Ani wy, ani wasi ludzie.

Właśnie ‒ dodał z naciskiem adwokat. ‒ To nie ma nic wspólnego z panem Leechem.

Mówi pani, że dwoje kolejnych dzieci zaginęło? ‒ Oczy Robina Leecha błyszczały teraz z ciekawości.

Dwoje nastolatków ‒ oznajmiła Joanna. ‒ Policja prowadzi już poszukiwania, ale bardzo się niepokoimy. Więc gdybyście państwo cokolwiek wiedzieli...

Wszyscy troje siedzieli bez słowa.

No to wróćmy do przedmiotów skradzionych przez Deana.

Ale po co? ‒ spytała nieufnie Gilly Leech.

Niech pani nie udaje.

Adwokat wydał z siebie piskliwy okrzyk.

Pani zastrasza moją klientkę!

Ale Joanna nie zwracała na niego uwagi.

To z innego powodu chciała pani zataić znajomość pani męża z Deanem Tunstallem, prawda?

Gilly, ogarnięta paniką, wpatrywała się w Joannę z otwartymi ustami.

Pani mąż odbywał z nim stosunki seksualne, tak?

Wtedy znów wtrącił się adwokat:

Moja klientka ma prawo milczeć.

Ale twierdzi, że Dean kradł przedmioty z państwa domu?

Tym razem Gilly Leech zadziwiła ją. Uniosła wysoko głowę.

Domyślałam się ‒ odparła ‒ że Ashford dawał mu prezenty. Nie miałam tylko pojęcia, dlaczego...

Ale pani mąż obdarował go czymś jeszcze, prawda? ‒ Wszyscy, nawet adwokat, usłyszeli w tonie głosu Mike'a nutę agresji.

Nie wiem, o czym pan mówi.

Nie słyszała pani o AIDS, pani Leech?

Zamrugała oczami.

Joanna tymczasem podeszła do fortepianu i wzięła zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety w stroju akademickim.

To chyba pani córka?

Gilly Leech, oniemiała, wpatrywała się w Joannę z rozdziawionymi ustami. Zamiast niej znów odezwał się jej syn.

Fleur jest w Ameryce ‒ rzucił szorstko.

A czy pani córka miała syna?

Nie... ‒ wyjąkała zaszokowana Gilly. ‒ Fleur? Nie, nigdy...

Podejrzewamy, że pani mąż podawał się za dziadka Deana.

Adwokat zerwał się z miejsca.

Proszę to udowodnić ‒ syknął. ‒ Inaczej odpowiecie przed sądem za fałszywe oskarżenia.

Skradziono wam biżuterię ‒ ciągnęła Joanna spokojnym tonem. ‒ To nie było nic kosztownego. Należało do pani córki?

Chyba tak ‒ wycedziła Gilly Leech przez ściśnięte wargi.

No cóż, dziękuję pani. ‒ Joanna wstała do wyjścia. ‒ Bardzo nam pani pomogła.

Herbert Machin w granatowej czapce z pomponem na głowie spoglądał na dwoje oficerów policji.

To jak pani mówi, kiedy to się stało?

Sierżant Hannah Beardmore o łagodnym, cierpliwym głosie, doskonale rozumiała powolny tryb życia tutejszych farmerów, bo sama dorastała w tych okolicach.

W nocy z niedzieli na poniedziałek ‒ odparła. ‒ Nad ranem w dzień targowy. W poniedziałki jeździ pan na targ do Newcastle, prawda?

Spojrzał na nią zaczepnie.

A skąd pani wie? ‒ spytał.

Od właścicielki pubu „Pod Mrugającym Okiem”.

Och, to stara, wścibska wiedźma ‒ syknął z wściekłością.

Ale mówiła prawdę, tak?

Chodzi o to ‒ wtrącił Alan King, który wychował się w mieście i nie miał tyle cierpliwości, co jego koleżanka ‒ czy słyszał pan coś tamtej nocy.

Nad ranem w dzień targowy... ‒ powtórzył stary. ‒ Coś chyba tak.

W takim razie niech pan sobie przypomni ‒ poprosiła Hannah. ‒

Co dokładnie pan słyszał?

Przez chwilę milczał, mrużąc oczy w skupieniu.

Około trzeciej czy czwartej ‒ zaczął wreszcie ‒ słyszałem samochód na drodze do Flash, no tak... ‒ przerwał. ‒ Ale on tylko zawrócił. Nawet nie minął farmy, tylko zawrócił.

A w którym miejscu zawrócił?

Na moim podjeździe.

I wyjrzał pan przez okno?

Herbert Machin zachichotał i pokręcił głową.

Zimno było jak diabli. Leżałem nakryty kołdrą po samą szyję.

Te słowa dotkliwie ich rozczarowały. Oboje byli jeszcze młodzi i brakowało im doświadczenia, by zrozumieć, że nie zawsze mogą polegać na zeznaniach świadków o tym, co widzieli i słyszeli. Gdyby ludzie zwykle mieli oczy szeroko otwarte, spoglądali we właściwym kierunku i dokładniej zapamiętywali, kogo i co widzieli, a potem zeznali to w sądzie pod przysięgą, to liczba przestępstw spadłaby co najmniej o połowę.

Wyszli przed dom obejrzeć podjazd, ale podłoże było miękkie od krowich odchodów i zdążyło tamtędy przejechać już tyle aut i traktorów, że nic nie dało się wypatrzyć.

Herbert Machin rozejrzał się po podwórzu.

A czemu to się tak gorączkujecie? ‒ spytał.

Zaginęło dwoje kolejnych wychowanków domu dziecka ‒ wyjaśniła Hannah. ‒ Martwimy się o ich bezpieczeństwo.

Herbert Machin skrzywił się.

Wcale się nie dziwię tym dzieciakom, że stamtąd uciekają ‒ przyznał. ‒ Dom dziecka to przecież żaden dom, nie?

Funkcjonariusze przekonali się, że taka była opinia większości mieszkańców okolicy wrzosowiska.

13.

W wojsku uznawano zasadę samosądu. Wiadomość o tym, jak Swinton traktował dzieci w sierocińcu, szybko rozeszła się po jednostce i koledzy postanowili ukarać go przez upokorzenie. Rozebrali go do naga,

rozciągnęli mu ręce i nogi, przywiązali do łóżka i zaciągnęli się papierosami, aż końcówki rozżarzyły się na jasnoczerwono.

Kręcąc szyją na wszystkie strony, Swinton przyglądał im się pogardliwie. Dopiero kiedy zaczęli gasić papierosy na koniuszku jego penisa, wydał z siebie głuchy jęk. Tom stał, przywarty do framugi drzwi. Bał się, że do niego też się przyczepią, lecz mimo to trwał przy swym jedynym przyjacielu. Wiedział, że nawet gdyby poszedł po oficerów, nieprędko by się zjawili, bo sami nie przepadali za Swintonem, a poza tym nie mieli nic przeciwko takiemu wymierzaniu sprawiedliwości.

Jezu Chryste ‒ jęczał Tom. ‒ O Jezu Chryste.

Policjant, który przyszedł zabrać Swintona na komendę, zastał już tylko zapłakanego Toma i Gary'ego przywiązanego do łóżka.

Rzucił rozwścieczonemu Swintonowi ubranie, rozwiązał mu ręce i nogi. Pierś Swintona poruszała się gwałtownie.

A to gnojki ‒ powtarzał tylko szeptem.

Zbieraj się, jedziemy na komendę ‒ rzucił posterunkowy Farthing bez cienia współczucia dla żołnierza.

Joanna spostrzegła, że tego dnia Swinton był bardziej zawzięty niż zwykle. Miał obrażoną minę i wzrok wlepiony w podłogę. Joanna włączyła dyktafon.

Gary, wiemy już, że kilkakrotnie znęcałeś się nad Deanem.

Skinął głową, powoli żując gumę.

Czy to ty go zabiłeś?

Gary Swinton przestał na chwilę żuć, po czym kilka razy gwałtownie poruszył szczęką i podniósł wzrok.

Nie wrobicie mnie w to ‒ odrzekł. ‒ Nic z tego. Gdy zamordowano tego dzieciaka, przez całą noc byłem z kolegami.

Mike pochylił się nad nim.

A o której zamordowano Deana?

Gary otworzył usta, wciąż żując gumę.

Nie wrobicie mnie w to ‒ powtórzył. ‒ Nie mam zielonego pojęcia. Widziałem tylko, jak się palił. Ale nie cały... ‒ przerwał i zamyślił się. ‒ Miał zimne ręce ‒ dodał.

A ty lubiłeś przypalać Deana papierosem, co?

Swinton zaniepokoił się.

Ale to nie to samo ‒ zaprotestował.

Pewnie, że nie to samo. ‒ Mikę wpatrywał się w jego twarz. ‒ Za życia przynajmniej go bolało. Od razu rozpoznałeś swąd palonego ciała, co?

Swinton odwrócił się gwałtownie.

Niczego mi nie udowodnicie ‒ odparł.

Ale mamy świadków ‒ inne dzieci.

Joanna zerknęła na Mike'a. Obojgu jednocześnie przyszła do głowy ta sama myśl.

Swinton tymczasem nadal nonszalancko żuł gumę, powolnie i rytmicznie, jak zwierzę przeżuwające trawę. Jego zachowanie wyraźnie irytowało Joannę; przypominało jej to chińskie tortury wodne.

Tamci mnie nie sypną ‒ odrzekł powoli. ‒ Oni też nie są bez winy.

Joanna poczuła gniew, ale uznała, że lepiej nie okazywać tego Swintonowi. Wiedziała, że to go nie wzruszy, bo chłopak zbyt często ma do czynienia z gniewem. Postanowiła więc dać wyraz swej niechęci do niego.

Nieźle urządziłeś tego dzieciaka ‒ zauważyła. Swinton nadal żuł gumę. ‒ I pewnie jeszcze dobierałeś się do niego?

Spojrzał na nią spode łba.

Nie jestem ciotą ‒ odparł. ‒ Niech pani spyta laski z klubu. ‒ Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ukazując gumę. ‒ One pani powiedzą. ‒ Oparł się wygodnie na krześle. ‒ Mam niezłe powodzenie u kobiet.

Naprawdę? ‒ spytała chłodno. ‒ Nigdy bym nie pomyślała.

A chce się pani przekonać?

Raczej nie ‒ odparła.

Wtedy wtrącił się Mike.

Od paru miesięcy Dean nie był molestowany ‒ oznajmił. ‒ A ty, Swinton, odszedłeś z sierocińca jakieś pół roku temu.

Swinton obrócił się i spojrzał na Mike'a:

Oskarżasz mnie, glino?

Wbrew prawu oboje mieli ochotę mu przyłożyć.

Znów wkroczyła Joanna.

W porządku, Gary ‒ odezwała się miękkim głosem. ‒ Skoro nie ty go molestowałeś, to kto?

Gdy spojrzał na nią, zauważyła jego zdenerwowanie. Zaczął szybko się zastanawiać.

Jego dziadek ‒ odparł. ‒ Ten facet, co po niego przychodził.

Mike oparł pięść o stół.

Nie kłamiesz, Swinton?

Młody żołnierz powoli pokręcił głową, przestał żuć i bez mrugnięcia spojrzał na Mike'a. Patrzyli sobie prosto w oczy. To była otwarta konfrontacja.

Nie kłamię ‒ odparł z wyższością.

A widziałeś tego faceta? ‒ spytała Joanna.

Swinton przeniósł wzrok na nią.

Tak ‒ odrzekł. ‒ Widziałem...

Jego opis wyraźnie wskazywał na Ashforda Leecha, którego Swinton rozpoznał na zdjęciu, wyciętym ze starej gazety.

Jeździ dużym, białym kombi ‒ dodał Swinton, niespodziewanie chętny do współpracy. ‒ Widziałem go jakieś parę miesięcy temu.

Joanna zerknęła na Mike'a. Oboje poczuli dziwny dreszcz. Umarli nie jeżdżą autami po ulicach, a Swinton widocznie nie wiedział nawet, że Leech nie żyje.

A jaka to była marka? ‒ spytał Mike.

Swinton wzruszył ramionami.

Nie wiem ‒ odparł.

Joanna postanowiła nakłonić go do pomocy w śledztwie. Oparła się o biurko i poczęstowała Swintona papierosem.

Spojrzał na niego ze wstrętem.

Nie, dzięki. Może później ‒ odrzekł, a następnie, wykorzystując moment koleżeńskiej atmosfery, rozsiadł się wygodnie na krześle i uśmiechnął się szeroko, ukazując przerwę między przednimi zębami, która nadawała mu dziwny, nikczemny wyraz twarzy. ‒ A czy dostanę kawę?

Mike zgrzytnął zębami i wstał z miejsca.

Podczas jego nieobecności Joanna spróbowała swoich sił.

Wiesz, Gary ‒ zaczęła, uśmiechając się. ‒ Trochę nam to wszystko nie wyszło...

Obrócił głowę i spojrzał na nią.

Myślę, że nie ma sensu wnosić oskarżenia o przypalanie papierosem ‒ dodała łagodnie. ‒ Przecież dzieciom nic już nie grozi, prawda?

Patrzył na nią podejrzliwie.

Skoro odszedłeś z sierocińca...

Skinął głową.

A jednak... ‒ przerwała, gdy Mike przyniósł kawę. ‒ A jednak stało się coś przykrego. Jason i Kirsty zaginęli.

Swinton miał przejętą minę.

Kiedy? ‒ spytał oschle.

Wczoraj rano ‒ odparła Joanna i przerwała na chwilę. ‒ Bardzo się o nich martwimy, Gary. Może wiesz, dokąd poszli?

Marszcząc czoło, tylko popijał kawę.

Joanna podjęła kolejną próbę.

Wiesz, dokąd mogli pójść?

Na wrzosowisko ‒ odrzekł. ‒ Żadne inne miejsce nie przychodzi mi do głowy.

Mike pochylił się nad nim.

W taką pogodę? ‒ spytał. ‒ A gdzie się ukryli?

Nie mam pojęcia.

Joanna westchnęła. Tak bardzo wierzyła, że Swinton im pomoże.

W porządku ‒ rzekła. ‒ Dzięki.

Mogę już iść?

Znużona, skinęła głową.

Gdy wyszedł, Joanna zwróciła się do Mike'a.

Gdzie oni mogą być? A może idziemy w złym kierunku? Może coś im się stało, a my wypuszczamy sprawcę na wolność, a wkrótce znajdziemy kolejne dwa trupy?

Przestań się zamartwiać, Jo ‒ zbeształ ją surowo. ‒ W końcu to tylko praca. Wszyscy, nawet ty i ja, jesteśmy tylko ludźmi.

Ale media są innego zdania ‒ zauważyła.

A właśnie, co się dzieje z twoją znajomą z Londynu, tą blondynką, która publikuje artykuły o szokujących nagłówkach?

Chyba gdzieś przepadła ‒ odparła Joanna, dotykając lekko jego ramienia. ‒ Chodź, mamy zebranie. Podtrzymaj mnie na duchu.

Posłał jej zażenowany uśmiech.

Joanna stanęła na środku sali. Naprzeciwko niej siedzieli zebrani funkcjonariusze ‒ Phil Scott, Roger Farthing, Cheryl Smith, Alan King, Mike i jeszcze paru umundurowanych oficerów przydzielonych do śledztwa.

Mamy już czterech podejrzanych mężczyzn, których za chwilę wymienię. Zapamiętajcie też pewną prawniczą maksymę: mens rea, actus reus ‒ winny umysł rodzi złe uczynki. Jeśli tylko coś wiecie,

mówcie natychmiast. Jason i Kirsty zaginęli i prawdopodobnie trzymają się razem. Możliwe, że to zwyczajna ucieczka, bo wcześniej już to robili. Poinformowaliśmy policję w całym kraju, rozesłaliśmy opisy dzieci. Niewykluczone, że uciekły, chcąc uniknąć pytań policji i Maree, ich kuratorki. Pamiętajcie też, że dzieci mogą wiedzieć więcej niż my, może znają nawet tożsamość zabójcy Deana i postanowiły się z nim skontaktować, narażając się na niebezpieczeństwo. Dlatego trzeba koniecznie jak najszybciej je odnaleźć i sprowadzić z powrotem. Nadinspektor przydzielił mi do pomocy jeszcze dziesięcioro ludzi, którzy będą przeszukiwać domy, pomogą zebrać wszelkie informacje i wprowadzić je do komputera, ale to my stanowimy główną ekipę śledczą, dlatego musimy doskonale orientować się w naszych działaniach. Na razie wywlekliśmy trochę brudów i zdobyliśmy poszlaki. Nie mamy jeszcze żadnych konkretnych wniosków, ale powoli się do nich zbliżamy. Wiemy już, że Ashford Leech, który podawał się za dziadka Deana, regularnie go molestował i przypadkowo zaraził go wirusem HIV. Po śmierci Leecha napastowanie seksualne ustało, ale Dean nadal miał jakiegoś przyjaciela, z którym łączyły go uczucia platoniczne, być może dlatego, że jego przyjaciel wiedział o chorobie Deana. To mogła być nawet jakaś kobieta lub mężczyzna o skłonnościach homoseksualnych lub też heteroseksualnych.

Pamiętajcie o tym, co powiedziała Cathy Parker ‒ że śmierć mogła nastąpić przez przypadek, musimy jednak mieć na uwadze to, że próbę spalenia ciała podjęto świadomie. Choć na proces przed sądem możemy liczyć dopiero wtedy, gdy zbierzemy konkretne dowody... ‒ Na sali rozległy się szepty, więc Joanna uniosła dłoń. ‒ Tak, wiem ‒ dodała. ‒ Teraz najważniejsze jest odnalezienie zaginionych dzieci. ‒ Przerwała. ‒ Obawiam się, że Dean mógł wyznać coś Jasonowi i Kirsty. Najbardziej boję się tego, że dzieci nie tylko znają tożsamość zabójcy Deana, ale z jakiegoś powodu mogą się z nim kontaktować. ‒ Znów przerwała. ‒ Tego właśnie obawiam się najbardziej ‒ powtórzyła, a milczenie na sali utwierdziło ją w przekonaniu, że w swych obawach nie jest odosobniona.

Joanna odwróciła się do tablicy.

A teraz kilka słów o naszych podejrzanych. Keith Latos, właściciel sklepu sportowego na końcu głównej ulicy. Podejrzewamy, że stamtąd pochodziły buty, które Dean miał na sobie w chwili śmierci. Latos jest wyłącznym dystrybutorem w Leek, buty były prawie nowe i nic nie

wskazuje na to, by Dean przed śmiercią wyjeżdżał poza miasto. Zaznaczam, że buty były za duże i sznurowane na krzyż. Możliwe, że w sobotę zostały skradzione z kosza przed sklepem, ale musimy to jeszcze sprawdzić.

Zmarszczyła czoło. Coś jej się tu nie zgadzało, jednak na razie zostawiła tę myśl i postanowiła wrócić do niej później, po zebraniu.

Przejrzeliśmy księgi rachunkowe Latosa, z których wynika, że rzeczywiście zniknęła ze sklepu jedna para reeboków tego samego rozmiaru, co buty Deana. Były prawie nowe i całkiem możliwe, że w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin życia Dean miał kontakt z Latosem albo zwyczajnie ukradł buty. Wiadomo, że Dean kradł różne rzeczy i kilkakrotnie go na tym przyłapano. Według innej wersji wydarzeń ktoś podarował mu te buty, a dalsze wnioski możecie wyciągnąć sami. Wciąż poszukujemy starych, znoszonych, czerwono-czarnych butów Deana. Nosił numer piąty. Nie muszę chyba dodawać, że stanowiłyby bardzo istotny materiał dowodowy. Latos to powszechnie znany homoseksualista, kilkakrotnie zatrzymywany za nagabywanie nieletnich przy męskich toaletach i zwabianie ich do swego mieszkania. Twierdzi, że w noc zabójstwa był w operze w towarzystwie przyjaciela, niejakiego Martina Shane'a, z którym potem spędził noc...

Przerwała, by oddać głos Gregowi Stanwayowi.

Twoja kolej, Greg.

Stanway wstał, kręcąc głową.

Obawiam się, pani inspektor, że mój raport niewiele wyjaśni. Shane potwierdził, że w nocy z niedzieli na poniedziałek był z Latosem w operze. ‒ Na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. ‒ Zaczął nawet wyśpiewywać mi arie.

A potem?

Mówi, że sobie popili i postanowili przenocować u Latosa. ‒ Wyjął z kieszeni notatnik. ‒ Mam tu zeznania, które to potwierdzają ‒ dodał. ‒ Sąsiad z przeciwka nie mógł spać, więc około trzeciej wstał i zauważył samochód Shane'a.

A jaki to był samochód? ‒ przerwał Mike.

Biała łada kombi.

Joanna i Mike spojrzeli po sobie.

Potem Joanna odwróciła się do tablicy i wskazała drugie nazwisko na liście.

Kolejny podejrzany to Mark Riversdale, opiekun w sierocińcu „Nasze Gniazdko”. Nie wiadomo, czy ma skłonności homoseksualne, wiemy tylko, że nadużywa alkoholu i przebywa pod opieką psychiatry. Jest trochę dziwny. Twierdzi, że podjął się tej pracy w sierocińcu, bo lubi dzieci. To on mógł zawieźć ciało Deana na wrzosowisko, bo nie ma żadnego alibi. Dzieci przez całą noc słyszały dźwięk telewizora, ale jego nie widziały. Riversdale nawet nie pamięta, co oglądał. Twierdzi, że zasnął przed telewizorem. Podejrzewam, że co wieczór jest pijany. W jego pokoju znaleźliśmy kilka puszek po piwie Carlsberg. Może Dean mu przeszkadzał albo groził, że opowie innym o jego pijaństwie? Może Riversdale się wściekł i udusił dzieciaka? ‒ Joanna rozejrzała się po sali. ‒ To niewykluczone, dlatego koniecznie trzeba przesłuchać go jeszcze raz. On też jeździ białym vauxhallem kombi, odpowiadającym opisowi świadka, który widział długi samochód jasnego koloru.

Kilku policjantów pokiwało głowami.

Chyba wiemy już także, gdzie przebywał Dean podczas swych ucieczek. Mieszkał wtedy u Leechów, prawdopodobnie w stajni przerobionej na mieszkanie. Pozostaje jednak pytanie, dokąd uciekał Dean po śmierci Leecha? Gdzie miał swoją kryjówkę?

Przepraszam, pani inspektor ‒ odezwał się Roger Farthing. ‒ A może chłopak za każdym razem kradł te nowe ubrania i buty...

Możliwe ‒ odparła ‒ ale Maree i inne dzieci z sierocińca zeznały, że Dean wracał czysty, zadbany i najedzony, a więc przebywał pod czyjąś opieką. Wszyscy dobrze wiemy, jak wyglądają dzieci ulicy.

A co z jego matką?

Joanna zmarszczyła czoło, skubnęła palcami pasmo włosów, przygryzła paznokieć.

No właśnie. Gdzie ona jest?

Na to pytanie nikt nie znał odpowiedzi.

Nic nie wskazuje na jakiekolwiek kontakty Deana z jego matką po ukończeniu drugiego roku życia, inaczej kobieta już dawno by się zgłosiła. Chyba że... ‒ Przerwała, wypuszczając z palców pasmo włosów. ‒ Chyba że nie chce się ujawnić, bo paranoicznie boi się policji.

Mike odchrząknął.

No nie ‒ orzekł stanowczym tonem. ‒ To już byłaby lekka przesada. Przecież nikt nie wini jej za śmierć syna.

Joanna przygryzła wargę.

Zastanawiam się ‒ zaczęła ‒ czy to nie ona zajmowała się nim czasami podczas jego ucieczek... ‒ Rozejrzała się po sali. ‒ Może myślała, że opieka społeczna zmusi ją, by zabrała go na stałe, gdy się o tym dowie...

Mike przyznał jej rację.

Dobrze by było z nią porozmawiać. Czy zdjęcie w prasie wywołało jakieś reakcje?

Pokręciła głową. ‒ Na razie nie, ale jeszcze dziś spróbuję skontaktować się z Caro. Słuchaj ‒ dodała ‒ a może ona boi się, że oskarżymy ją o zaniedbanie obowiązków rodzicielskich?

Nie wierzę ‒ odparł.

Ale sam przyznasz, Mike, że kobiety jej pokroju, które porzuciły własne dzieci, są raczej nieufne wobec policji.

No tak, rzeczywiście ‒ przytaknął.

Kolejnym podejrzanym jest nasz młody żołnierz. Wiemy już, że od najmłodszych lat znęcał się nad Deanem i przypalał go papierosami. Oczywiście ‒ dodała, uśmiechając się ‒ nasz psycholog dostrzega tu pewien związek z próbą spalenia ciała Deana. Prawdopodobnie faszerował go też narkotykami. Niewątpliwie wykazuje cechy psychopatyczne, ale nie ma skłonności homoseksualnych. Jednak psycholog sądowy twierdzi... ‒ Przerwała, gdy odezwał się ktoś na końcu sali, i posłała mu surowe spojrzenie. ‒ Darujmy sobie te animozje ‒ zwróciła się do niego. ‒ Chwytanie przestępców to poważna sprawa. Od ekspertów i psychologów sądowych możemy się sporo dowiedzieć, bo dzięki nim poznajemy, z kim mamy do czynienia. Tu nie chodzi o przestępstwo czysto fizyczne, w którym auto pędzące ulicą z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wjeżdża w grupę staruszek czy matek z wózkami jak traktor w stado kurcząt. Jasne?

Szepty ucichły i Joanna kontynuowała.

Psycholog uważa, że zabójcą Deana jest homoseksualista, a nie psychopata, chociaż ani na krótko przed śmiercią, ani nawet, jak twierdzi lekarz patolog, przez kilka miesięcy wcześniej chłopiec nie był molestowany. ‒ Zamilkła na chwilę. ‒ Psycholog sądowy podejrzewa, że ktoś mógł zabić Deana za to, że był nosicielem wirusa HIV... a zabójcą powodowała frustracja na tle seksualnym.

Mike spojrzał na nią.

A skąd to podejrzenie, że zabójcą jest gej, a nie psychopata? ‒ spytał.

Bo sekcja nie wykazała żadnych okaleczeń ani uszkodzeń ciała. Nie lubię tego stwierdzenia, ale to była tak zwana zbrodnia lekka, nie dokonana z nienawiści czy w afekcie. Jak już wspomniałam ‒ dodała ‒ lekarz patolog twierdzi, że do morderstwa mogło dojść zupełnie przypadkowo.

Na końcu sali znów rozległy się szepty. Joanna domyśliła się, o co chodzi ‒ że kobieta patolog zbyt pobłażliwie traktuje gejów i że mężczyzna byłby bardziej surowy. Zacisnęła wargi.

Wtedy odezwał się Mike.

Zbrodnia lekka? ‒ spytał, oburzony. ‒ Najpierw ktoś morduje dziesięciolatka, a potem usiłuje spalić jego ciało i to ma być zbrodnia lekka?

Po sali znów rozległ się szmer. Joanna częściowo przyznała im rację, że wyrażenie, którego użyła Cathy Parker, rzeczywiście jest nie na miejscu, jednak eksperci sądowi, którzy na co dzień badali ciała ofiar zabójstw, doskonale wiedzieli, do czego jest zdolny człowiek działający pod wpływem nienawiści czy w afekcie. A ciało Deana poza sinymi pręgami na szyi było prawie nienaruszone.

Joanna mówiła dalej:

Portret psychologiczny zabójcy przedstawia kogoś, kto zabił chłopca, a następnie, przerażony własnym czynem, usiłował wymazać go z pamięci i pozbyć się zwłok przez ich spalenie. W myśl bardziej wyszukanej teorii ogień oznacza oczyszczenie. To typowe zachowanie dla osoby o skłonnościach homoseksualnych, a nie dla psychopaty. Można powiedzieć, że zabójca dokonał pewnego rodzaju egzekucji. Dlatego możemy już oczyścić z podejrzeń naszego młodego żołnierza, Gary'ego Swintona. On na pewno tego nie zrobił i szkoda tracić na niego energii. Nie pasuje nam do...

Tego portretu psychologicznego? ‒ wtrącił Mike. ‒ Czy nie przesadzamy trochę z tą psychologią?

Psychologia jest bardzo ważna ‒ odparła obronnym tonem. ‒ Uważam, że portrety psychologiczne mają ogromne znaczenie. A poza tym pamiętacie, co zeznał żołnierz pełniący służbę przy bramie jednostki. Musiał to pamiętać, skoro stał na straży. A cały teren wojska ogrodzony jest przecież wysokim płotem pod napięciem. Około trzeciej nad ranem Swinton wrócił więc do jednostki. Sami rozumiecie... ‒ Rozejrzała się po sali, zatrzymując wzrok na napiętej twarzy Mike'a. ‒ Doskonale

wiem, co czujecie. Wszyscy chcielibyśmy dorwać Swintona, ale to nie on zabił Deana.

Na pewno? ‒ spytał Mike.

Skinęła głową.

Na pewno. To nie on. ‒ Westchnęła. ‒ Ale bądźcie spokojni ‒ dodała. ‒ Dorwiemy go za coś innego. Taki typ prędzej czy później złamie prawo.

Będziemy czekać, aż zakatuje na śmierć jakąś staruszkę?

Znów westchnęła.

Nie wiem, ale na pewno przysporzy nam jeszcze sporo kłopotów. A teraz do rzeczy. Spróbujmy wszyscy włączyć się do dyskusji i wymienić nasze spostrzeżenia. Ostatni podejrzany na naszej liście to Robin Leech. ‒ Zmarszczyła brwi. ‒ Mam przeczucie, że zabójcą jest on albo Latos. To musi być któryś z nich, choć nie mam pojęcia, jakie były motywy zbrodni. ‒ Westchnęła i uśmiechnęła się. ‒ Dla mnie, zwykłego policjanta, to zbyt skomplikowane. Za tym wszystkim kryje się coś więcej. Całą tę sprawę otacza jakaś dziwna aura niepewności i tajemniczości. Na nasze nieszczęście Robin Leech zdążył już zapewnić sobie opiekę adwokata, który radzi, by skorzystał z prawa do milczenia. Rodzina Leechów żyje w złudnym przekonaniu, że prawo ich nie dosięgnie. Serwują nam tony kłamstw. Całe szczęście, że córka jest za granicą. Przynajmniej można ją wykluczyć. Matka i syn przyznali się do fałszywych zeznań w sprawie domniemanego włamania i do zatajenia choroby Ashforda Leecha, którą prawdopodobnie zaraził się podczas kontaktów homoseksualnych. Oficjalnie nie był notowany, ale mam pewne podejrzenia. Czy oprócz sygnetu Leech podarował Deanowi jeszcze coś innego? Czy to Dean zabrał z jego domu album rodzinny, by utwierdzać się w przekonaniu, że to jego krewni? Wszyscy się nad tym zastanówmy...

Usiadła też sama, by przedyskutować to z Mikiem.

Wiadomo, że Dean kilkakrotnie odwiedził posiadłość Leechów, Rock House. Robin Leech twierdzi, że mieszkał wtedy w Chester i nie miał okazji poznać chłopca. Szczerze mówiąc, Mike, nie bardzo w to wierzę. Myślę, że warto by wybrać się do Chester i wypytać żonę Robina Leecha o męża. Ciekawe, dlaczego ich małżeństwo się rozpadło.

Mike spojrzał na nią.

Nie rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą.

Joanna wzruszyła ramionami.

Tak, wiem ‒ odrzekła. ‒ Ale trzeba zbadać każdy trop, żeby ustalić, dokąd prowadzi. ‒ Dotknęła jego ramienia. ‒ Na pewno wkrótce dowiemy się, który z nich to zrobił, ale mnie to nie wystarczy, Mike. Muszę znać powód. Chcę wiedzieć, co tego kogoś skłoniło do zabicia chłopca.

Uśmiechnął się do niej.

Jesteś takim naszym policyjnym psychoanalitykiem...

Zaśmiała się, zawtórował jej, a ich wspólne poczucie humoru wprawiło wszystkich obecnych w milszy nastrój.

Alan King szturchnął Cheryl Smith.

Zauważyłaś, że ostatnio dobrze się ze sobą dogadują? Nie to, co parę miesięcy temu.

Cheryl pokiwała głową.

Oby tylko pani Korpanski się nie dowiedziała. ‒ Zaśmiała się i znacząco przeciągnęła palcem po szyi. ‒ Natychmiast zzieleniałaby z zazdrości.

Joanna odchrząknęła.

I pamiętajcie ‒ dodała ‒ że Robin Leech jeździ beżowym range roverem, a poza tym mieszka sam i nie ma żadnego alibi. ‒ Tu przerwała, by zastanowić się przez chwilę. ‒ Mamy jeszcze Gilly Leech, żonę Ashforda. Zdaje się, że ona coś ukrywa. ‒ Joanna rozejrzała się po sali. ‒ Mogła brać udział w porwaniu i molestowaniu chłopca. ‒ Przy tych słowach napotkała wzrok Cheryl Smith. ‒ Rozumiem, że to przykra sprawa ‒ przyznała ‒ a jednak sami wiecie, że zdarzały się przypadki molestowania dzieci przez kobiety. I może właśnie dlatego Leechowie wymyślili tę historię z włamaniem... Na koniec mam jeszcze kilka słów o Jasonie i Kirsty, zaginionych dzieciach z sierocińca. ‒ Joanna podała krótki rysopis nastolatków i rozdała ich zdjęcia. ‒ Trzeba jak najszybciej ich odnaleźć.

Zebrani pokiwali zgodnie głowami.

Zanim wrócimy do naszych zadań, chciałabym jeszcze przypomnieć wam wszystkim, na co zwrócić szczególną uwagę. Szukajcie ubrań zachlapanych benzyną, ze śladami po przypaleniu, pudełka z zapałkami lub zapalniczki... I włosów. Pamiętajcie, że Dean miał krótkie, dopiero co przycięte włosy koloru złocisty blond. ‒ Joanna uśmiechnęła się. ‒ Rozglądajcie się za drogim, skórzanym płaszczem z kolekcji Wilderness, koloru oliwkowego, z czerwoną, kraciastą podszewką, i za czarną, wełnianą rękawicą, identyczną jak ta, którą znaleziono nadpalona

na wrzosowisku. Szukajcie też starych butów Deana, w których wyszedł z sierocińca. To były tanie, znoszone buty sportowe, rozmiar piąty, czarno-czerwone, z napisem Bronx po bokach.

Po wyjściu funkcjonariuszy Joanna zwróciła się do Mike'a.

Jak myślisz? ‒ spytała. ‒ Czy powinnam zdobyć nakaz przeszukania rezydencji Rock House i mieszkania Robina Leecha w dawnej stajni?

Z nim nie pójdzie tak łatwo ‒ odparł. ‒ Może zaczekajmy kilka dni, dopóki coś się nie wyjaśni?

Nie podoba mi się to ‒ przyznała. ‒ Mamy zwlekać tylko dlatego, że Leech jest grubą rybą, na tyle wpływową, żeby zrobić aferę... napisać do gazet, złożyć oficjalną skargę. ‒ Westchnęła i wyjrzała za okno. ‒ A może to właśnie u niego znajdziemy zaginione dzieci.

Tym razem to posterunkowy Roger Farthing natrafił na ważny ślad w sklepie z odzieżą męską przy głównej ulicy. Na samym środku okna wystawowego wisiał skórzany, oliwkowy płaszcz z artystycznie wyeksponowaną czerwoną, kraciastą podszewką, przyciągającą wzrok z daleka. Jeszcze zanim posterunkowy Farthing zdążył wejść do sklepu, dostrzegł przyszyte do płaszcza logo ‒ trzy górskie szczyty i napis Wilderness. Zadowolony, pchnął szklane drzwi.

Dzień dobry ‒ przywitał się.

Właściciel, drobny człowiek o jasnych oczach i z zawieszonym na szyi centymetrem, obrzucił wysokiego policjanta podejrzliwym wzrokiem.

Dzień dobry ‒ rzucił.

Widziałem na wystawie płaszcz ‒ oznajmił mimochodem Roger Farthing. ‒ Takie jak ten pewnie dobrze się sprzedają, co?

Tych akurat schodzi niedużo ‒ odparł ostrożnym tonem. ‒ Są dość drogie, a na rynku za połowę tej ceny można kupić podobny. Tyle że gorszej jakości ‒ dodał szybko. ‒ Ale ludzie przeważnie nie zwracają na to uwagi.

A ile pan ich sprzedał w ogóle?

Właściciel pomyślał przez chwilę, po czym podszedł do stojaka, policzył wiszące na nim płaszcze i podrapał się w głowę.

Pięć ‒ odparł. ‒ Zamówiłem osiem, po dwa z każdego rozmiaru. Zostały mi jeszcze trzy.

A pamięta pan, kto kupił u pana tamte pięć sztuk? ‒ dociekał Farthing.

Właściciel popatrzył na niego, zdziwiony.

Dlaczego pan pyta?

Bo to bardzo ważne dla śledztwa, które prowadzimy ‒ wyjaśnił Farthing. ‒ Niestety, na razie nic więcej nie mogę panu powiedzieć.

Pewnie chodzi o zabójstwo tego chłopca?

No cóż...

Właściciel przewertował księgi, wyjął notatnik, zapisał pięć nazwisk.

Mam dobrą pamięć ‒ stwierdził. ‒ Leek to małe miasteczko, a taki płaszcz sporo kosztuje. Nie możemy pozwolić, by zabijano tu dzieci...

Farthing zerknął na listę nazwisk: na pierwszym miejscu był Robin Leech.

O piątej po południu na komendzie zjawiła się Alice Rutter. Wyminęła obojętnie oficera dyżurnego i oświadczyła, że nie będzie rozmawiać z nikim innym, tylko z „szefową”.

Kobieta, która każdy dzień i noc spędzała na wrzosowisku, otoczona skałami, zahartowana zmienną pogodą, słońcem i deszczem, wyraźnie nie pasowała do małego, schludnego pomieszczenia z widokiem na ceglany mur. Przypominała dzikuskę z jakiegoś plemienia troglodytów ‒ żywy relikt epoki jaskiniowej. Tu, w niewielkim, nowocześnie urządzonym biurze, wyglądała na jeszcze bardziej brudną, niechlujną i zaniedbaną. Gdy przeszła przez drzwi, Joannie zrobiło się niedobrze od unoszącego się w powietrzu odoru.

Przyszłam do pani, skoro mam pomóc ‒ wyjaśniła powoli Alice. ‒ Stary nie chciał mnie puścić. Mówił, że i tak nic to nie da, bo nic nie wiem. Ale mnie szkoda tego zabitego dzieciaka...

Joanna zaczekała, aż Alice usiadła sztywno na krześle, pocierając palcem jego plastik.

Siadła naprzeciwko niej.

Potrzebujemy pani pomocy przy rozpoznaniu samochodu ‒ objaśniła jej ochoczo. ‒ Opisywała nam pani długie, białe auto. Pamięta pani?

Alice powoli pokręciła głową.

Nie mówiłam, że było białe, tylko że miało jasny kolor. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Pomogę wam, ale obiecajcie mi jedno: nie zabierzecie nas z jaskini.

To nie zależy ode mnie ‒ odparła Joanna. ‒ Policja nie ma prawa was stamtąd wyrzucić, ale opieka społeczna obawia się o wasze bezpieczeństwo.

Pfu! ‒ Przez chwilę Joanna myślała, że Alice ma zamiar splunąć, ale ona siedziała w milczeniu, przygryzając wargi, aż wreszcie westchnęła i popatrzyła przez okno na ceglany mur. ‒ Po co tutaj to okno, skoro nie ma na co popatrzeć?

Dawniej było na co popatrzeć ‒ odrzekła Joanna, spoglądając w tę samą stronę. ‒ Ale potem rozbudowali areszt, bo nie było gdzie trzymać przestępców, i zasłonili mi cały widok ‒ dodała smutnym tonem. ‒ Ale przynajmniej mam wentylację.

Alice wolno pokręciła głową.

To nie jest żadna wentylacja. Czym tu wietrzyć, skoro nie ma świeżego powietrza? Nic, tylko kurz i spaliny. ‒ Znów spojrzała na Joannę. ‒ Przecież tu nawet nie ma czym oddychać. To okrutne kazać nam tu żyć. Nasze miejsce jest tam.

Joanna skinęła głową.

Tak, Alice. Ja to wiem.

Przez chwilę nawiązała się między nimi nić zrozumienia.

Alice oblizała wargi.

W takim razie mogę tu do pani przychodzić...

Nie rozumiem...

No, żeby rozpoznać kiedyś ten samochód.

A skąd pani wie, że go rozpozna?

Alice Rutter zamrugała.

Bo znam się na różnych dźwiękach ‒ odparła. ‒ Wiem, kiedy czajka udaje, że ma złamane skrzydło, by chronić swoje młode, albo kiedy samotne i wystraszone małe liski czekają na matkę. Wiem, kiedy pustułka poluje na jedzenie. Wszystko można poznać po dźwiękach. A tamten gruchot strasznie głośno chodził.

Joanna podniosła się z miejsca. W jej głowie zakiełkował pewien pomysł.

W takim razie przejedźmy się po mieście ‒ zaproponowała. ‒ Może zobaczymy albo usłyszymy podobny samochód...

Alice wstała ociężale i poczłapała do drzwi. Najpierw jeździły po mieście, a potem oddaliły się kilka kilometrów w stronę Macclesfield, przypatrując się różnym samochodom przez otwarte okna, żeby słyszeć odgłosy silników. Alice długo oglądała każdy pojazd.

Prawie każde auto z wyjątkiem mini można określić jako długie, pomyślała Joanna. Alice tymczasem wskazywała hatchbacki, kombi, sedany i fastbacki. Co najmniej połowa aut na drogach miała jasny kolor ‒ dominowały: blada, metaliczna zieleń, szary, biel i beż, żółty i bladoniebieski. Wreszcie zatrzymały się na rogu ulicy, a Joanna poprosiła Alice, by zamknęła oczy i rozpoznała znajomy odgłos silnika.

Kiedy jednak Alice twierdziła z przekonaniem, że słyszy „tamten dźwięk”, okazało się, że to motocykl.

Alice była bliska łez.

Jonathan miał rację ‒ rzekła. ‒ Jestem stara i głupia. Nie znam się na samochodach. Nigdy nie miałam własnego auta. ‒ Zamilkła na chwilę. ‒ Nic nie wiem. Nie mogę wam pomóc. A byłam wtedy tak blisko, widziałam, jak przyniósł dzieciaka, i nic nie zrobiłam, bo się bałam. Może gdybym tam poszła, przynajmniej by go nie podpalił...

Joanna próbowała pocieszyć staruszkę i zaproponowała, że ją odwiezie.

Alice spojrzała na nią. ‒ A nie ma pani dosyć tego samochodu?

Joanna uśmiechnęła się szeroko.

Zwykle jeżdżę rowerem ‒ odparła. ‒ Ale ostatnio zależy mi na czasie i często wsiadam do samochodu ‒ dodała smutnym tonem.

No tak, ostatnio macie sporo roboty...

Wieczór był ładny, choć we wrześniowym powietrzu panował już chłód. Joanna zarzuciła płaszcz i powoli ruszyła po siwym, pochyłym wrzosowisku w stronę skały Mrugające Oko, której kształt rysował się na szarawym niebie.

Na górze Alice zawołała do Jonathana:

Chodź, przyprowadziłam tę panią z policji.

Z mroku zza skały wyjrzała jego głowa. Miał niechętną i podejrzliwą minę. Popatrzył gniewnie na Joannę.

Czego ona tu szuka? ‒ fuknął.

Przywiozła mnie do domu.

Popatrzył po nich.

No i co? Znalazłaś ten samochód? ‒ spytał drwiąco.

Alice pokręciła głową, a jej splątane, szpakowate kosmyki włosów uderzały ją po twarzy.

Wiedziałem, że tak będzie ‒ zwrócił się do Joanny.

Niech pani siądzie na chwilę ‒ powiedziała Alice.

Joanna przysiadła na kamieniu i rozejrzała się dokoła, ogarniając wzrokiem cały widok na jezioro, miasteczko, góry i doliny.

Alice bacznie przyglądała się jej twarzy.

To dopiero jest widok ‒ rzekła dumnie. ‒ A nie jakieś tam mury. Czyściutkie powietrze, ani żywego ducha, tylko ziemia i góry, a nad nimi Bóg. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Ma pani męża?

Joanna zaprzeczyła ruchem głowy.

I pewnie chciałaby pani wyjść za mąż?

Nagle Joanna pomyślała o Matthew, przywołując dawne bolesne rozterki i niepewności. Wzruszyła tylko ramionami, a Alice patrzyła na nią, zdziwiona.

Po chwili dotknęła ją swą pomarszczoną, sękatą ręką.

Okrutny jest ten świat, co?

Joanna zaśmiała się.

Mój świat bardzo różni się od pani świata, Alice.

Alice Rutter zachichotała cicho.

Niech pani nie opowiada bzdur ‒ skwitowała. ‒ Świat jest tylko jeden. To ludzie różnią się od siebie.

Joanna spojrzała w dół, na kotlinę, w której leżało miasteczko.

Jak wam się udaje tu przeżyć, Alice?

Staruszka pokręciła głową.

Skoro żyją tu zwierzęta, to i ludzie mogą, prawda? Tyle, że tacy jak pani przywykli już do wygodnego życia. Zapominacie, że nogi są po to, by chodzić, i jeździcie samochodami. Nie potrafilibyście nawet zrobić zapasów na zimę. Niby tacy jesteście mądrzy ‒ dodała, mrugając do Jonathana ‒ a jest jeszcze mnóstwo rzeczy, o których nie macie pojęcia.

Joanna popatrzyła na twarz kobiety i coś w niej wyczytała ‒ jakąś ukrytą, wielką, życiową mądrość, której nie była w stanie pojąć, a która budziła w niej szacunek.

Dwoje dzieci właśnie zaginęło ‒ oznajmiła. ‒ Z tego samego sierocińca, co zamordowany chłopiec.

Alice wpatrywała się w nią czujnym wzrokiem.

Strasznie się o nie martwię ‒ dodała Joanna.

Wtedy Alice wstała z miejsca, a tuż za nią wyłoniła się ogromna sylwetka Jonathana. W kilkuwarstwowym ubraniu oboje zdawali się nienaturalnie wielcy.

Znajdą się ‒ stwierdziła Alice. ‒ Szybko się znajdą... ‒ przerwała i pogroziła palcem Joannie. ‒ Jeśli tylko zechcą wyjść z ukrycia. Znajdziecie je, jeśli same wam na to pozwolą. ‒ Na jej twarzy pojawił się wyraz srogości i niechęci.

Nagle Joanna poczuła się niespokojna i osamotniona. Zrozumiała, że wkroczyła na obce terytorium.

No, na mnie już czas ‒ oznajmiła. ‒ Ale przyjadę tu jeszcze.

Zbiegła po stoku zacienionej góry, przez cały czas świadoma, że kobieta odprowadza ją przytłaczająco badawczym spojrzeniem, a kiedy dotarła do auta, zastała rozdzwoniony telefon. Podniosła słuchawkę i usłyszała głos Mike'a, informujący o znalezieniu kolejnych zwłok.

14.

Migające niebieskie światła wozów policyjnych rozświetliły witrynę sklepu sportowego, oznakowanego taśmą. Mike wyszedł Joannie na spotkanie, gdy tylko zatrzymała auto.

Dostaliśmy telefon od klienta sklepu ‒ oznajmił roztrzęsionym głosem. Widział już niejedno, ale każde makabryczne zabójstwo wywoływało w nim wstrząs.

Spojrzała na niego. ‒ Jak zginął?

Ktoś poderżnął mu gardło. Mój Boże, wszystko zbryzgane krwią... ‒ przerwał na chwilę. ‒ Nigdy nie widziałem podobnej masakry ‒ dodał cicho. ‒ Latos leży w kałuży krwi.

Weszła do środka, przygotowana na makabryczny widok, ale to, co ujrzała, przekraczało jej najśmielsze wyobrażenia. Przez rozciętą nożem tętnicę krew musiała tryskać rytmicznie pompowana przez serce, bryzgając aż po sufit. Joanna spojrzała w górę, a potem opuściła wzrok na drobne ciało Keitha Latosa z szyją otwartą jak krwawa paszcza, w koszuli przesiąkniętej krwią.

Kto by pomyślał, że taki mizerny facet miał w sobie tyle krwi ‒ zauważyła ściszonym głosem.

Słucham? ‒ odezwał się jeden z policjantów, podnosząc wzrok.

Nic takiego ‒ odparła. ‒ Mamy więc kolejne zabójstwo.

Wcale nie taki mizerny ‒ zauważył policjant. ‒ Jak na niskiego gościa był nieźle umięśniony. Tyle że nie miał najmniejszych szans. To był moment... Fiu! ‒ gwizdnął przez zęby. ‒ Ani się obejrzał, a już nie żył.

I to nie było żadne włamanie?

Tamten pokręcił głową.

Wykluczone ‒ stwierdził.

Wezwaliście patologa?

Już jestem ‒ odezwał się tuż za Joanną głos Cathy, która przyjechała ze swoją nieodłączną czarną teczką. Posłała Joannie uśmiech. ‒ Straszne rzeczy się dzieją w tym mieście ‒ dodała, uśmiechając się słabo. ‒ A Matthew przyrzekał mi, że sobie tu odpocznę. ‒ Zerknęła na zakrwawione zwłoki. ‒ Też mi odpoczynek... ‒ Przyklękła obok zwłok, naciągając rękawice chirurgiczne. ‒ Pewnie dotarły do pani dobre wieści, że Matthew wraca za kilka dni?

Joanna popatrzyła na nią. ‒ On sam dzwonił?

Tak... Dzwonił do szpitala poinformować, kiedy wraca. ‒ Cathy dotknęła twarzy Latosa. ‒ Zimna ‒ zauważyła, po czym podniosła wzrok na Joannę. ‒ Nic pani nie wiedziała?

Joannie trudno było wyczuć, czy w jej głosie brzmiała nuta złośliwości.

Nie ‒ ucięła krótko. ‒ Nie wiedziałam.

A więc Matthew wraca z urlopu i nawet nie raczył do niej zadzwonić. Odezwał się do kolegów z pracy i dał im znać o swoim powrocie, ale jej numeru nie chciało mu się wykręcić. Joanna zacisnęła zęby i poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Na szczęście Cathy nic nie zauważyła.

Zgon nastąpił dwie godziny temu ‒ oznajmiła. ‒ Ktoś jednym, szybkim ruchem poderżnął mu gardło, prawdopodobnie nożem kuchennym... takim, którego używa się do krojenia pieczeni. Zabójca miał silną rękę. Przeciął arterię i żyłę szyjną, tchawicę... Proszę spojrzeć.

Odchyliła mu głowę nieco w tył.

O, tu... widać nawet kręgosłup. To był piekielnie silny cios.

Jeden z policjantów szybkim krokiem wyszedł z pokoju.

Cathy spojrzała na Joannę.

Więcej o narzędziu zbrodni dowiemy się po przewiezieniu go do kostnicy. Niech mi pani powie jedną rzecz ‒ dodała, zaciekawiona. ‒ Czy on miał coś wspólnego z zabójstwem tamtego chłopca?

Był jednym z głównych podejrzanych ‒ wyjaśniła Joanna przygnębionym tonem.

Cathy popatrzyła na nią.

Czyli to nie on go zabił ‒ skwitowała.

Joanna trafiła na Alana Kinga w towarzystwie policyjnego fotografa.

Macie coś?

King pokręcił głową.

To musiało się stać krótko przed zamknięciem sklepu ‒ odparł. ‒ Zabójca zjawił się i zaraz potem zniknął.

Są jakieś odciski palców?

Zaprzeczył ruchem głowy.

Na razie żadnych śladów ‒ odrzekł. ‒ Gdyby nie potencjalny związek z zabójstwem Deana Tunstalla, myślałbym, że mamy tu do czynienia z jakimś maniakalnym zabójcą.

Joanna popatrzyła na zakrwawione zwłoki i podjęła szybką decyzję.

Słuchaj, Mike ‒ zaczęła. ‒ Poproszę szefa o paru ludzi. Trzeba odnaleźć tych dwoje. A my pojedziemy do sierocińca. Chcę porozmawiać z Markiem Riversdalem i jeszcze raz przeszukać pokoje tych dzieci, bo coś chyba przeoczyliśmy. ‒ Spuściła wzrok na bladą twarz trupa.

Tego się nie spodziewałam ‒ syknęła przez zęby.

Mike dotknął jej ramienia.

Wszystkich nas zwaliło z nóg.

Po wyjściu wsiadła do samochodu i zwróciła się do Mike'a:

Ale dlaczego zabito Latosa?

Pytanie było proste i Joanna czuła, że powinna znać na nie odpowiedź, a jednak nie nastąpiło żadne olśnienie i nic nie przychodziło jej do głowy poza wspomnieniem makabrycznego widoku rozpłatanego gardła. Przez chwilę siedziała bez ruchu, zamyślona, a przed oczami krążyły jej różne obrazy ‒ skrzętnie zapakowane buty z osobno zwiniętymi sznurowadłami, prosto od producenta, pary butów wrzuconych do kosza przed sklepem, starannie zasznurowanych i związanych razem...

A potem album ze zdjęciami i sygnet... Joanna wrzuciła bieg i ruszyła w stronę Ashbourne Road.

Ku zdziwieniu Joanny, otworzyła im Maree O'Rourke. Na widok dwojga oficerów policji miała niepewną, nieco zażenowaną minę.

Dzień dobry ‒ rzuciła, przeczesując palcami sterczące włosy. ‒ Wiadomo już coś o Jasonie i Kirsty?

Przykro mi, ale nie ‒ odparła Joanna.

Maree była bliska płaczu.

O Boże ‒ westchnęła. ‒ Co się z nimi dzieje?

Joanna nie odpowiedziała, a Mike tylko przyglądał się jej z boku.

Maree obrzuciła ich szybkim spojrzeniem i odwróciła głowę.

A czy coś się...

Chcielibyśmy porozmawiać z Markiem Riversdalem ‒ wyjaśniła Joanna ‒ i przeszukać pokoje Jasona i Kirsty.

Znowu? ‒ Maree zamilkła, po czym pokiwała głową. ‒ Ależ oczywiście, proszę bardzo. ‒ Wydawała się przesadnie uprzejma, wręcz wylewna. ‒ Proszę wejść... ‒ Cofnęła się do środka. ‒ Ale obawiam się, że Mark chyba nie może teraz rozmawiać...

Jak to, obawia się pani? ‒ Mike był zaskoczony.

Maree zarumieniła się.

Mark trochę źle się czuje ‒ wyjaśniła. ‒ Jest bardzo zdenerwowany. Porozmawiajcie z nim lepiej później, po przeszukaniu pokoi dzieci.

Bez Deana i Jasona pokój chłopców sprawiał wrażenie opustoszałego. Stały tam dwa identyczne, starannie pościelone łóżka i nigdzie nie było widać żadnych ubrań. Nawet plakaty na ścianach wydawały się bez wyrazu ‒ Terminator, Edward Nożycoręki, jakaś nieznana postać z nosem ociekającym krwią i ‒ o dziwo ‒ wielki, emanujący spokojem obraz błękitnego ptaka nad taflą wody, który wyróżniał się wśród otaczających go scen przemocy. Joanna przyglądała mu się przez chwilę.

Ciekawe, kto go tu zawiesił.

Otworzyła szafę, w której znajdował się szkolny mundurek i buty, koszule, podkoszulki, kilka par dżinsów. Domyśliła się, że część ubrań należała do Deana, a pozostałe do Jasona. Wpatrywała się w nie, w duchu zadając sobie pytanie, czy Jason kiedykolwiek jeszcze je założy. Do diabła, pomyślała, gdzie się podział ten chłopak?

Odwróciła się do Mike'a.

Tu nic nie znajdziemy ‒ stwierdziła.

Pokiwał głową.

Nasi chłopcy na pewno już tu myszkowali.

No tak... ‒ Joanna przerwała, jakby szukała właściwych słów. ‒ Nie ma się co dziwić.

Pokój Kirsty wyglądał całkiem inaczej, pewnie dlatego, że mieszkała w nim sama. Na ścianach plakaty zespołów Take That i East 17 i ubrania w podobnym stylu ‒ workowate dżinsy, luźne koszule, szkolna spódnica i sweter, buty Martensy. Joanna otworzyła szufladę i przeszukała bieliznę, ale nic nie znalazła. Rozpaczliwie rozejrzała się dookoła. Przecież gdzieś tutaj musi być choć jedna wskazówka, która naprowadzi ich na ślad dziewczyny. Na ścianie wisiało zdjęcie przedstawiające troje dzieci. Było niewyraźne i zamazane, ale rozpoznała na nim Kirsty, Jasona i Deana. Stali na szczycie góry, z zaciśniętymi pięściami, jak zdobywcy Everestu. Dean miał rozwiane, płowe włosy i stał z ręką wyciągniętą w górę, Jason obejmował go za szyję, a Kirsty mrużyła oczy w słońcu, odgarniając z czoła kosmyk włosów. Joanna przyglądała się odbitce i zastanawiała się, kto mógł zrobić to zdjęcie. Żadne z dzieci nie miało przecież aparatu. Rozejrzała się jeszcze raz po pokoju, po czym zeszła na dół.

Mark Riversdale siedział w kącie sali z twarzą ukrytą w dłoniach, blady jak ściana. Gdy weszli, natychmiast podniósł wzrok.

Nie znaleźliście ich jeszcze? ‒ spytał błagalnym tonem i łatwo można było po nim poznać, że znów za dużo wypił. ‒ Sami rozumiecie, że mogę stracić pracę. ‒ Skrzywił się. ‒ Naprawdę nie wiecie, gdzie oni są?

Maree popatrzyła na nich, pokręciła lekko głową i podała Markowi kubek czarnej kawy.

Wam też zaparzyć?

Oboje zaprzeczyli ruchem głowy. Joanna usiadła, a Mike tylko się przyglądał.

Gdy widział ich pan po raz ostatni... jak się zachowywali? ‒ spytała Joanna.

Riversdale zamyślił się przez chwilę, jakby to pytanie zbiło go z tropu, po czym wzruszył ramionami.

Chyba zwyczajnie ‒ odparł.

A czy śmierć Deana bardzo ich poruszyła?

Pani inspektor ‒ zaczął. ‒ Te dzieciaki to twarde sztuki. Sporo już przeszły. Życie nauczyło je maskować uczucia.

Ale pan zastępuje im rodziców ‒ zauważyła Joanna. ‒ Więc chyba powinien pan wiedzieć, co te dzieci czują i przeżywają.

Riversdale pokręcił głową.

Wcale nie ‒ odparł. ‒ Nic o nich nie wiem. Nawet jeśli coś je gnębiło, nigdy mi tego nie okazywały. Chociaż w sumie dobre z nich dzieciaki ‒ dodał.

A czy rozmawiali o Deanie?

Chyba nie.

Panie Riversdale ‒ Joanna postanowiła zmienić temat ‒ a gdzie pan był dzisiaj o piątej po południu?

Spojrzał na nią, autentycznie zdziwiony.

Dlaczego pani pyta?

Proszę odpowiedzieć. ‒ Mike zrobił krok naprzód. W jego głosie zabrzmiał surowy ton. Widocznie wydarzenia tego dnia ogromnie go poruszyły.

Mark spojrzał bezradnie na Maree, a ona pokręciła głową, brzękając kolczykami jak dzwoneczkami poruszanymi przez wiatr. Ruchem głowy zdawała się mówić: ja ci nie pomogę, radź sobie sam.

Byłem tutaj ‒ odrzekł. ‒ Rozmyślałem.

Sam? ‒ Mike nie mógł powstrzymać się od napastliwego tonu.

Riversdale wyczuł to i zrobił zaskoczoną minę.

Siedziałem i rozmyślałem ‒ powtórzył. ‒ Zastanawiałem się, gdzie są dzieci. ‒ W jednej chwili jego twarz nagle pobladła i skurczyła się. ‒ Ale dlaczego? ‒ spytał. ‒ Czemu mnie o to pytacie? ‒ dodał, zmienionym tonem głosu. ‒ Co się stało?

Maree wstała i zacisnęła dłonie na oparciu krzesła.

O Boże ‒ jęknęła. ‒ Jason i Kirsty też....?

Joanna wiedziała już, jak obrócić ludzki strach i zakłopotanie na własną korzyść. Zamilkła na chwilę i w ciszy obserwowała ich twarze. Malowały się na nich smutek i lęk, ale nie dostrzegła na nich ani śladu winy. Wtedy powiedziała im, że nie chodzi o dzieci, tylko o Latosa, którego znaleziono z gardłem poderżniętym aż po sam kark.

Riversdale zmarszczył czoło.

Wybaczcie ‒ jęknął ‒ ale czegoś tu nie rozumiem. Co to wszystko ma wspólnego z morderstwem Deana?

Mike odchrząknął.

Tego nie wiemy ‒ odparł. ‒ A przynajmniej na razie ‒ dodał.

Maree ogarnęła złość.

Więc dlaczego, do diabła, nie potraficie odnaleźć tych dzieci?

A dlaczego wy pozwalaliście im uciekać? Nie wiedzieliście nawet, dokąd uciekał Dean!

To co innego ‒ odparła Maree, jeszcze bardziej rozwścieczona. ‒ Tym razem może ktoś je porwał.

Zdajemy sobie z tego sprawę ‒ odparł beznamiętnie Mike. ‒ I robimy wszystko, co w naszej mocy.

Maree westchnęła i opadła na sofę.

Boże, co się tu dzieje? ‒ jęknęła.

Po powrocie na komendę Joanna natknęła się na Caro, która z triumfującą miną przedstawiła jej jakąś bladą, szczupłą kobietę w długich, wiszących kolczykach, krótkiej spódnicy i butach na zakrzywionych szpilkach.

To matka Deana ‒ oświadczyła, jakby właśnie udało jej się bezbłędnie wykonać jakąś magiczną sztuczkę typu wyciągnięcie białego królika z pozornie pustego kapelusza. ‒ Odpowiedziała na nasze ogłoszenie.

W takim razie wejdźmy do pokoju ‒ zaproponowała Joanna, a Caro powstrzymała się od jakichkolwiek pytań. Znała już zasady.

Mike i Joanna usiedli naprzeciwko kobiety, która podawała się za matkę Deana. Joanna poczuła pewien niepokój. Zastanawiała się, czy powinna jej złożyć kondolencje i w końcu postanowiła to zrobić, nawet jeśli mogłoby to zabrzmieć niestosownie. Kobieta jednak nie okazywała szczególnego zainteresowania, nie mówiąc już o innych emocjach.

Joanna uśmiechnęła się.

Serdecznie pani współczuję z powodu Deana ‒ zaczęła. ‒ Pani... panno...

Wystarczy po imieniu ‒ wtrąciła kobieta. ‒ Gaynor Tunstall. Kiedyś byłam wprawdzie mężatką, ale nic z tego nie wyszło i od tamtej pory używam nazwiska panieńskiego.

Czy pani były mąż to ojciec Deana?

Gaynor Tunstall zmieszała się.

Niezupełnie ‒ odrzekła i odwróciła głowę, spoglądając na Mike'a. ‒ Czy ten pan musi tu tak stać?

Posłuchaj, Gaynor... ‒ zaczęła Joanna poufnym tonem. ‒ O nic cię nie oskarżamy. Nie nagrywamy tej rozmowy. Przyszłaś tu z własnej woli. Mamy nadzieję, że pomożesz nam ustalić, kto zabił twojego syna. Gaynor ‒ dodała łagodnie ‒ twoja pomoc jest nam bardzo potrzebna.

Tamta pokiwała głową ze zrozumieniem.

Pewnie macie jakieś kłopoty, co?

Rzeczywiście, to niełatwe śledztwo ‒ przyznała Joanna. ‒ I bez sierżanta Korpanskiego nie dałabym sobie rady. Musi tu zostać i pilnować, żeby nic nie umknęło mojej uwadze. Rozumiesz?

Gaynor skinęła głową.

To dziwne ‒ stwierdziła. ‒ Ale ja w ogóle nie myślę o nim jak o swoim dziecku.

Ale Dean był twoim dzieckiem?

Westchnęła.

Deany...? O tak, to mój Deany.

Joanna i Mike wymienili spojrzenia.

A kto był jego ojcem?

Gaynor przekrzywiła głowę na bok, jak jakiś mały, bystry ptaszek.

A co wam do tego? ‒ rzuciła.

Joanna pochyliła się do przodu.

Proszę cię ‒ nalegała.

Gaynor przygryzła wargę.

Tak naprawdę to sama nie wiem ‒ przyznała. ‒ Wtedy w moim życiu sporo się działo. Powinnam była zlecić badanie krwi, ale... nie chciało mi się. Przecież i tak nie miałam zamiaru go wychowywać. ‒ Spojrzała na Joannę. ‒ Jestem fatalną matką ‒ dodała beztrosko. ‒ Po prostu nie nadaję się do tego. ‒ Popatrzyła gniewnie na Mike'a. ‒ Dean był moją jedyną wpadką ‒ oznajmiła poważnym tonem. ‒ Próbowałam go wychowywać. Naprawdę bardzo się starałam, ale gdy skończył dwa lata, zrozumiałam, że to strata czasu i że w domu dziecka będzie mu lepiej. Tam przynajmniej zajmowali się nim, ubierali go, posyłali potem do szkoły... Ale ci z opieki ciągle się mnie czepiali. Mówili, że to moje dziecko, gadali o matczynej miłości i o jakiejś więzi uczuciowej. ‒ Zachichotała. ‒ Od tego ich gadania czułam się, jakby ktoś mnie czymś wiązał... A mnie szkoda było czasu. Nie dawałam sobie rady. Bardzo się starałam, ale mi nie wychodziło.

A nie myślałaś, żeby go oddać do adopcji?

Gaynor Tunstall zrobiła oburzoną minę.

Jak to? Oddać własne dziecko? Za kogo pani mnie ma?

Joanna znów pochyliła się do przodu.

Proszę cię, Gaynor ‒ nalegała. ‒ Jak myślisz, dlaczego ktoś chciał zabić Deana?

Kobieta zmarszczyła brwi, pomyślała przez chwilę, po czym pokręciła głową.

Nie mam pojęcia ‒ odparła. ‒ Po co ktoś miałby zabijać Deana? Nie wiem. ‒ Zamrugała, powstrzymując łzy. ‒ Czy był już pogrzeb?

Napięta twarz Joanny wyrażała ogromną dezaprobatę.

Nie ‒ odparła. ‒ Czekaliśmy na jego rodzinę.

Następnego dnia wcześnie rano Joanna udała się tam, dokąd zaprowadziło ją zdjęcie z pokoju Kirsty. Niechętnie zostawiła rower w garażu, wycofała auto wąską uliczką i ruszyła w kierunku wrzosowiska.

Przez całą noc nie spała, tylko rozmyślała nad fotografią trojga dzieci. Do wpół do czwartej wierciła się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Wstała więc, narzuciła szlafrok, zaparzyła sobie filiżankę herbaty z czarnej porzeczki i znów wzięła zdjęcie do ręki. Zrozumiała wreszcie, co ją w nim uderzyło: w tle widniała skała, której grań przypominała kształtem zakrzywiony nos. Joanna wiedziała już, w którym miejscu stoją dzieci. A ktoś zrobił im tam zdjęcie.

Tego ranka wrzosowisko wyglądało jak spowite złotem. Żadnych ćwiczących żołnierzy ani płonących zwłok. Tu i ówdzie słychać było jedynie samotne nawoływanie kulika czy pisk młodego lisa. Rozglądając się po rozległej połaci wrzosowiska, Joanna zadrżała na myśl, że to chyba najbardziej opustoszałe miejsce na świecie. Było odcięte od cywilizacji, położone z dala od wiosek i miast, emanowało jakimś surowym, nieskazitelnym pięknem i naturalnością. I nagle Joanna zrozumiała, dlaczego Alice i Jonathan Rutterowie postanowili zamieszkać w tej ciemnej, zimnej okolicy, wśród północno-wschodnich wiatrów, które wyrzeźbiły w skale ludzką twarz.

Joanna ruszyła pod górę, ciesząc się, że ma mocne nogi.

Zanim dotarła na sam szczyt, wiedziała już, że tam są. Z daleka rozpoznała kręcone włosy Kirsty i chude ramiona Jasona. Łzy napłynęły jej do oczu. Dzięki Bogu, żyją, pomyślała. Nie będzie zwłok kolejnych dzieci. Jakaś siła uchroniła je od złego.

Wszyscy czworo siedzieli przy małym ognisku i wcale nie zdziwili się na jej widok.

Może herbaty? ‒ zaproponowała Alice.

Joanna objęła dłońmi brudny kubek. Dookoła szalał wiatr.

Dlaczego mi pani nie powiedziała, że są bezpieczni?

Bo sami mnie o to prosili. ‒ Alice nie zdradzała skruchy ani poczucia winy. Mówiła tylko prawdę: dzieci prosiły ją, żeby ich nie zdradziła.

Dzięki Bogu, nic się wam nie stało.

Kirsty była blada i drżała, a Jason miał stanowczą, zaciętą minę.

Wiedzieliśmy, że tu nic nam nie grozi ‒ oznajmił, patrząc na Joannę wyzywającym wzrokiem. ‒ Problem w tym ‒ dodał ‒ że czasem trudno odróżnić przyjaciół od wrogów. A ona jest w porządku. ‒ Objął Alice Rutter ramieniem. ‒ Ona dobrze wie, co to znaczy różnić się od innych, być przez nich wyśmiewanym i atakowanym. Ona nie jest taka, jak ci ludzie z miasta. Jej można zaufać.

Właśnie... ‒ wtrąciła się Kirsty. ‒ Jej można zaufać. Przynajmniej jest uczciwa i możemy na niej polegać. ‒ Dotknęła policzka staruszki, a Alice obrzuciła Joannę gniewnym spojrzeniem.

Sama pani widzi ‒ rzekła. ‒ Tu nic nikomu nie grozi. Tamtego chłopca też przywieźli tutaj, w spokojne miejsce. Ale to nie tu go zabili. Całe zło dzieje się tam, w mieście. ‒ Po tych słowach Alice wzruszyła ramionami, udając obojętność, ale żadne z nich nie dało się zmylić. Wiedzieli, że w głębi duszy Alice triumfuje. ‒ Jesteśmy uczciwymi ludźmi ‒ dodała. ‒ A dzieci dobrze o tym wiedzą.

Kirsty spojrzała na nią uważnie, a Alice skinęła głową.

Idź, przynieś go, kochanie ‒ nakazała.

Dziewczyna wstała, zwinna jak łania, i przebiegła między skałami, a włosy falowały za nią na wietrze. Zniknęła w wąskim wylocie jaskini, a po chwili wróciła z jakąś grubą księgą i podała ją Joannie.

To należało do Deana ‒ wyjaśniła krótko, a Joanna uświadomiła sobie, że właśnie dotarła do sedna sprawy zabójstwa chłopca. Po boku wyrzeźbiona w granicie ludzka twarz mrugnęła do niej powoli i znacząco swoim wielkim okiem. Kto wie, może istnieją na ziemi jakieś pradawne moce, które sprawiają, że skały żyją swoim życiem...

Oni tymczasem patrzyli na nią, zniecierpliwieni, jakby czekali, aż otworzy album, ale Joanna pragnęła zrobić to w samotności. Spojrzała na Alice.

Wie pani, że mogłabym panią aresztować.

Ale jej słowa nie wywarły na kobiecie żadnego wrażenia. Alice wpatrywała się w nią bez cienia strachu.

Joanna spróbowała ponownie.

Mogłabym oskarżyć panią o marnowanie czasu policji i utrudnianie śledztwa.

Bardzo się baliśmy. ‒ Jason przysunął się bliżej do Alice, jakby chciał jej bronić. Przypominał płoche jagnię stające w obronie bawoła.

Joanna uznała, że trzeba im coś uświadomić.

I nie przyszło wam do głowy, że będziemy się o was martwić?

Zielone oczy Kirsty wpatrywały się w nią bez mrugnięcia.

A co będzie z nimi? ‒ spytała, a Joanna zrozumiała, że dziewczynki nie obchodzi nic poza dwojgiem staruszków z jaskini. Nawet jej własny los był jej obojętny. ‒ Będą mieli kłopoty za to, że się nami opiekowali? To niesprawiedliwe. Oni chcieli tylko nam pomóc.

Joanna przycisnęła album do piersi.

Nie wniesiemy oskarżenia, ale trzeba będzie spisać raport. Szukaliśmy was, straciliśmy mnóstwo czasu i zdrowia...

Kirsty nadal wpatrywała się w nią.

To naprawdę nie zależy ode mnie.

Wtedy Alice podniosła się z miejsca, owinęła się płaszczem i podeszła bliżej do męża.

A więc będziemy musieli się stąd wynieść?

Nie my o tym decydujemy, Alice. To problem opieki społecznej i właścicieli tego terenu. To oni uznają, czy was stąd wyrzucić, czy pozwolić wam zostać.

Przepraszam... ‒ Jason nieśmiało dotknął jej ramienia. ‒ A gdzie my będziemy dziś spać?

W jego głosie zabrzmiała nuta rezygnacji, a wyraz jego szczupłej twarzy świadczył o tym, iż wie, że musi podporządkować się decyzjom, niezależnym od jego woli.

W sierocińcu na pewno będziecie bezpieczni ‒ oświadczyła po namyśle Joanna.

A co z Alice i Jonathanem?

Na razie mogą tu zostać.

Sprowadzając dzieci na dół, Joanna wciąż widziała dwie stojące obok siebie postacie, a przy nich zarys Mrugającego Oka. Pomyślała sobie, że nawet gdyby ludzie z opieki społecznej pofatygowali się na sam szczyt,

by zabrać Alice i Jonathana z jaskini, to nie znaleźliby tam żywego ducha. Ujrzeliby jedynie trzy kamienne posągi.

15.

Joanna siedziała w swoim biurze i uważnie oglądała każdą stronę albumu ze zdjęciami. Chciało jej się płakać na widok wzruszającego dziecięcego pisma i strzałek wskazujących na „mamę”, „tatę”, „wujka i ciocię”, „babcię i dziadka”... Zdjęcia podpisane były drobnymi literkami: Moja mama jako mała dziewczynka. Ja z moim dziadkiem. Wszystkie zmyślone komentarze napisane były pismem Deana.

Skradziony album rodzinny Leechów krył w sobie całą smutną historię dziecka, pogrążonego w świecie próżnych fantazji. Po jej przeczytaniu Joannę ogarnęła złość.

O dziewiątej zjawił się Mike. Ziewając, podrapał się obiema rękami po głowie. Nie zdążył jeszcze zamknąć ust, gdy nagle stanął jak wryty i wlepił wzrok w Joannę.

Zauważyłem na parkingu twój rower ‒ oznajmił. ‒ Co się dzieje?

Otworzyła album, rozwścieczona oszustwami i manipulacją Leecha.

Wiem już wszystko ‒ zakomunikowała. ‒ Wiem, co się stało, kto to zrobił i dlaczego. Mam nakaz przeszukania mieszkania i samochodu Robina Leecha. Trzeba go pouczyć o jego prawach i aresztować go.

Mike zamrugał. ‒ Masz coś na niego?

Joanna uśmiechnęła się półgębkiem. ‒ To rezultat nieprzespanej nocy. A przy okazji znalazłam też dzieci.

Całe szczęście ‒ odetchnął z ulgą. ‒ Gdzie one są?

W bezpiecznym miejscu.

Joanna wstała z krzesła.

No i mamy go, Mike ‒ oznajmiła, stukając palcem w album ze zdjęciami. ‒ Nareszcie go mamy.

Jeśli masz na myśli Leecha ‒ odparł Mike ‒ to ekipa śledcza jest już gotowa do akcji.

*

Tego przedpołudnia o jedenastej rezydencja Rock House sprawiała wrażenie niezwykle wytwornej i gdy kawalkada wozów policyjnych skręciła z wolna na podjazd, Joannie trudno było sobie wyobrazić, że w tym bastionie epoki wiktoriańskiej mogło dojść do tak potwornej, współczesnej zbrodni. Wozy minęły drzwi wejściowe, ruszyły na położony z tyłu domu dziedziniec, gdzie stały budynki stajni. W tej samej chwili pojawił się Robin Leech.

Panie Leech ‒ zaczęła Joanna oficjalnym tonem. ‒ Mamy nakaz przeszukania pańskiej posiadłości.

Robin Leech zamrugał oczami.

Chcecie mnie aresztować?

Pojedzie pan z nami na komendę.

Chcecie... mnie... aresztować?

Joanna skinęła głową.

Panie Leech ‒ kontynuowała ‒ jest pan aresztowany pod zarzutem zabójstwa Deana Tunstalla i Keitha Latosa. Ma pan prawo zachować milczenie, ale wszystko, co zatai pan podczas przesłuchania, a następnie wyjawi w sądzie, może zaszkodzić pańskiej obronie. Wszystko, co pan powie, może zostać użyte przeciwko panu.

Znowu zamrugał.

Dopiero po ostatnich słowach pouczenia w myślach Joanny zakiełkowała pewna wątpliwość. Coś było nie tak. Mordercy zwykle bywają zaskoczeni faktem, że ich wykryto. Niektórzy, przekonani, że ich adwokat i tak ich wybroni, zachowują się wręcz nonszalancko, inni z kolei nie kryją przerażenia... Tymczasem Robin Leech miał autentycznie zdziwioną minę. Stał jak wryty, otwierając i zamykając usta jak jakaś ryba wyjęta z wody.

Co takiego?

Joanna powtórzyła pouczenie, a wtedy zza domu wyłoniła się sylwetka Gilly Leech. Kobieta szła przez dziedziniec w ich stronę.

Leech popatrzył na nią bezradnie.

Chcą mnie aresztować ‒ jęknął.

Spojrzała na niego i zacisnęła wargi. Przez dłuższą chwilę oboje stali bez ruchu jak posągi, po czym Gilly Leech odwróciła się do Joanny i posłała jej jadowite spojrzenie.

Co się tu dzieje?

Mike zrobił krok naprzód.

Zabieramy pani syna na komendę ‒ objaśnił. ‒ Musimy go przesłuchać.

Wpatrywała się w niego z napiętą, kamienną twarzą.

Przesłuchać? ‒ powtórzyła bezmyślnie. ‒ Przesłuchać? ‒ Przeniosła wzrok na syna. ‒ Robin...?

Mamo... ‒ W jego głosie zabrzmiała błagalna nuta. ‒ Mamo...

Podeszła do niego. Na jej twarzy malował się niepokój. Następnie zwróciła się do Joanny.

Chcecie go aresztować?

Joanna skinęła głową, czując napięcie tych dwojga ludzi, stojących nieruchomo na dziedzińcu. Nawet policjanci z ekipy śledczej, gotowi przeczesać teren dla każdego najmniejszego dowodu, cofnęli się nieco w tył, obserwując tylko całą tę dramatyczną scenę.

Zdejmijcie mu kajdanki.

Głos Gilly Leech zabrzmiał tak cicho, że Joanna ledwie ją usłyszała.

Mówię wam, zdejmijcie mu kajdanki ‒ powtórzyła i spojrzała na Joannę. ‒ On nie miał z tym nic wspólnego ‒ dodała. ‒ Robin tego nie zrobił... ‒ Zerknęła na syna pogardliwie, a zarazem współczująco. ‒ Nawet by się nie odważył...

Żaden z oficerów się nie poruszył, więc mówiła dalej.

To ja załatwiłam tego bachora ‒ przyznała. ‒ Ja to zrobiłam, więc dajcie Robinowi spokój, na litość boską. To ja go zabiłam, wywiozłam ciało i chciałam się go pozbyć. Bóg mi świadkiem, że chciałam spalić szczeniaka na popiół. Szkoda tylko, że mi się nie udało.

Mike napotkał wzrok Joanny i uniósł brwi. Oboje wiedzieli, że zapamiętają ten dzień do końca życia.

Ekipa śledcza zabrała się do pracy. Zebrano pięćdziesiąt jeden dowodów, ponumerowano je kolejno, by dostarczyć prokuraturze jako podstawę do wszczęcia procesu sądowego. Dowód numer jeden ‒ podarty i przypalony płaszcz z kolekcji Wilderness, w którego kieszeni znaleziono zapałki. Badania wykazały na tkaninie ślady benzyny. Dowody numer czternaście do dziewiętnaście ‒ włosy, z których kod genetyczny odpowiadał kodowi zbadanemu w komórkach włosów Deana Tunstalla, pobranych podczas sekcji zwłok, krótkie, koloru jasny blond, dopiero co przystrzyżone. Dowód numer dwadzieścia jeden ‒ znaleziony w zmywarce do naczyń zakrwawiony nóż, przypominający ostre narzędzie, którym poderżnięto gardło Keitha Latosa. Badania próbek wykazały

grupę krwi zamordowanego. Dowód numer trzydzieści ‒ zakrwawione ubranie... Zdaniem eksperta ślady na ramionach wskazują na to, że zabójca miał je na sobie w chwili zbrodni. Dowód numer trzydzieści cztery, najbardziej przygnębiający ‒ para wytartych, znoszonych, czerwono-czarnych butów sportowych, znalezionych pod łóżkiem. Prawdopodobnie Dean kopnął je tam, gdy tylko znalazł nowe buty. Było mu wszystko jedno, że są za duże i należą do kogoś innego.

Najważniejsze, że były nowe.

Zabierzcie to wszystko ‒ mruknęła Joanna pod nosem.

Gdy auto ruszyło po podjeździe, Gilly Leech spojrzała na Joannę i odezwała się chłodnym, nieprzyjaznym tonem:

Pani inspektor ‒ zaczęła. ‒ Pewnie chce pani wiedzieć, dlaczego.

Joanna pokiwała głową.

Gilly Leech poruszyła się niespokojnie na siedzeniu, patrząc prosto przed siebie.

Czy zna pani bajkę o chłopie i wężu? ‒ I nie czekając na odpowiedź, kontynuowała surowym, pouczającym tonem: ‒ Pewien chłop znalazł przy drodze zamarzniętego węża i schował go do kieszeni. Jednak pod wpływem ciepła wąż ożył i śmiertelnie ukąsił chłopa. Umierając, chłop zawołał: „Oto kara, jaka spotyka mnie za litość nad podłym gadem!” I Dean właśnie był tym podłym gadem. A mój mąż ‒ dodała wyniośle ‒ darzył go tak ogromnym uczuciem, jakiego ten dzieciak nigdy w życiu nie zaznał.

Joannę ogarnęła złość.

Pani nazywa to uczuciem, pani Leech ‒ wtrąciła. ‒ A moim zdaniem to zboczenie. Dean Tunstall miał zaledwie osiem lat, kiedy pani mąż zaczął go molestować.

Gilly Leech zarzuciła głową.

Wam w policji brakuje wyobraźni ‒ stwierdziła.

Mnie jej na pewno nie brakuje ‒ odparowała w odpowiedzi Joanna. ‒ Doskonale potrafię sobie wyobrazić, co przeżywał Dean, zwłaszcza po tym, jak się okazało, że ma AIDS... jeśli w ogóle zdawał sobie z tego sprawę.

Ale wdowa po Ashfordzie Leechu potraktowała jej słowa obojętnie.

No więc proszę sobie wyobrazić, co ja przeżywałam, gdy chłopak, z którym zaprzyjaźnił się mój mąż, zaczął go oskarżać o różne okropne

rzeczy. ‒ Rozłożyła szczupłe ręce. ‒ A Ashford już nie żył i nawet nie mógł się bronić.

I Dean też nie mógł ‒ wtrąciła spokojnym tonem Joanna. ‒ Był bezbronnym dzieckiem, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie.

Gdy dojechali na komendę, Robin Leech wciąż protestował, a Gilly Leech zachowywała się arogancko. Wysiadając z wozu, Joanna zwróciła się do kobiety:

A przy okazji, pani Leech ‒ zaczęła ‒ adwokat na pewno doradzi pani milczeć, a jeśli nie umie pani trzymać języka za zębami i nie potrafi pani przytoczyć bardziej przekonujących argumentów na swoją obronę, to na pani miejscu wykazałabym choć odrobinę skruchy.

Gilly Leech posłała jej fałszywie słodki uśmiech.

W areszcie oficer spisywał dane rodziny Leechów, a Joanna poszła pomówić z Mikiem.

Mieliśmy najważniejsze wskazówki ‒ zaczęła. ‒ Album ze zdjęciami, sygnet... Dwa dowody na związki Deana z tą rodziną. Powinniśmy byli od razu się domyśleć. I ta tania biżuteria, która zdaniem Deana należała do jego matki...

Mike wpatrywał się w nią bez mrugnięcia.

Daj spokój, Jo ‒ rzucił. ‒ Przecież to Gaynor była jego matką.

I na tym polega cały dramat ‒ wyjaśniła. ‒ Rzeczywiście, jego prawdziwą matką była Gaynor Tunstall, a ojciec do tej pory jest nieznany. Ale Dean o tym nie wiedział. Wierzył w to, co mu wmawiano. Sam słyszałeś, że mimo swego sprytu był trochę naiwny, a do tego bezbronny.

Otworzyła album na pierwszej stronie.

„Moja mama jako mała dziewczynka” ‒ przeczytała, hamując łzy. ‒ Biedne dziecko ‒ dodała. ‒ Leech wmawiał Deanowi, że jest jego wnukiem, synem jego córki, Fleur. To on dał chłopcu te zdjęcia. ‒ Przewróciła kartkę. ‒ „Dom dziadków. Moja babcia.” ‒ Joanna przerwała. ‒ Dzięki temu Leech miał z chłopcem bliski kontakt i z czasem zaczął go molestować, a Dean pewnie myślał, że tak wygląda rodzinna miłość, zwłaszcza w porównaniu z tym, jak traktował go Gary Swinton. A Leech dawał mu prezenty, opiekował się nim i okazywał mu swoje uczucia.

Zmarli nie zabijają, Jo ‒ przypomniał jej Mike. ‒ To nie Ashford Leech zamordował dzieciaka, tylko jego owdowiała żona.

W korytarzu słychać było stanowczy, wyniosły ton głosu Gilly Leech.

Kolejna wskazówka, którą przeoczyliśmy, to te buty. Miały sznurowadła wiązane na krzyż i wcale nie pochodziły z kosza przed sklepem. Dean wcale ich nie ukradł. To Robin Leech kupił je dla siebie, a gdy Dean je zobaczył, spodobały mu się i po prostuje wziął. A Latos dobrze wiedział, kto kupił u niego te buty, i prawdopodobnie zamierzał to wykorzystać. Przypuszczam, że po śmierci Ashforda Leecha Dean postanowił zwrócić się o pomoc do kobiety, którą uważał za swoją babcię. Do diabła, Mike ‒ zaklęła, rozwścieczona. ‒ Przecież ten dzieciak nie miał nawet pojęcia, na czym polegają prawdziwe więzi rodzinne!

Mike nie wiedział, co odpowiedzieć, więc Joanna kontynuowała, nie kryjąc zdziwienia.

A Gilly ‒ nie wiadomo, dlaczego ‒ przez jakiś czas udawała dobrą babcię. Widocznie to było jej na rękę, a z drugiej strony wiedziała, że ryzykuje. Skoro Dean uważał ją za swoją krewną, bała się, że nigdy się od niego nie uwolni. No i, w przeciwieństwie do swego męża, nie miała z niego żadnych korzyści, a już na pewno nie seksualnych. Niestety, mimo swej naiwności Dean doskonale pojmował pewne sprawy. ‒ Postukała palcem w album rodzinny. ‒ Pomyśl tylko, co napisaliby w brukowcach.

W korytarzu zapanowała złowroga cisza.

Pierwszy przerwał ją Mike.

Czyżby adwokat rozmawiał z klientką?

My też musimy z nią pogadać ‒ zasugerowała Joanna, a gdy zbliżyli się do sali przesłuchań, dodała: ‒ Adwokat pewnie nakłoni ją do przyznania się do nieumyślnego zabójstwa, ale my dobrze wiemy, że zrobiła to z premedytacją, i będziemy się starali tego dowieść. Jeśli się okaże, że krótko przed zabójstwem kupiła kanister z benzyną, wygramy sprawę, a jeśli nie... ‒ przerwała. ‒ No cóż, wszystko zależy od nas, od prokuratury i od tego parszywego adwokata. ‒ Znów zamilkła. ‒ Szkoda tylko, że Ashford Leech, kanalia najgorsza z nich wszystkich, jest już poza zasięgiem prawa.

Mike zachichotał.

No, chyba, że wierzysz w sprawiedliwość pozagrobową...

Joanna zaśmiała się i położyła mu dłoń na ramieniu.

*

Następnego dnia wcześnie rano zjawił się Robin Leech. Joanna po części spodziewała się jego wybuchów wściekłości i rzeczywiście ‒ pieklił się przez jakieś dwie godziny, a potem zawzięcie bronił matki pod każdym względem.

Tymczasem Gilly Leech, bez względu na to, co doradził jej adwokat, nadal nie okazywała skruchy.

Zapchlony, niedouczony padalec.

Ma pani na myśli zamordowanego chłopca? ‒ Joanna postanowiła nie szczędzić czasu na to przesłuchanie, by wyciągnąć z niej jak najwięcej.

Tak, mam na myśli tego małego łajdaka, Deana.

A kto zrobił z niego łajdaka? ‒ spytała Joanna surowym tonem.

Tacy jak on nic nie znaczą ‒ odparła Gilly Leech powoli. ‒ Liczą się tylko ludzie pokroju mojego męża. Wie pani, ile on w życiu osiągnął? Przez ponad trzydzieści lat był szanowanym parlamentarzystą, uchwalał różne ustawy... Zajmował się planowaniem terenu i projektami miejskimi... obroną, przemysłem... Robił wielkie rzeczy, był bardzo ważną osobistością. Może i miał trochę nietypowe skłonności... Ale był przecież wyjątkowym człowiekiem. Chyba nikomu tym nie zaszkodził?

Zaszkodził, i to bardzo.

Ten chłopak był nikim ‒ oświadczyła pogardliwie. ‒ Był kompletnym zerem, podobnie jak ten wredny typ, Latos.

Wtedy wtrącił się Mike.

To dziwne ‒ zauważył łagodnym tonem. ‒ W szkole policyjnej nie uczyli nas dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Morderstwo jest morderstwem, bez względu na to, kto padł jego ofiarą.

Gilly Leech rzuciła mu przelotne spojrzenie.

Adwokat szybko zerknął na zegarek. Twarz mu poczerwieniała.

Najwyraźniej cała ta sytuacja zaczynała go męczyć.

Na nieszczęście mój mąż w kwiecie wieku ciężko zachorował. ‒ Gilly Leech spojrzała spode łba na Joannę. ‒ Powiem pani, gdzie się zaraził AIDS: na Dalekim Wschodzie, w domu publicznym. Zmusili go, by tam poszedł. Widzi pani, w tym kraju skandal byłby prawdziwą katastrofą.

Katastrofą? ‒ powtórzyła Joanna, nie kryjąc sarkastycznego tonu.

Gilly Leech wzruszyła ramionami.

A ten mały, zawszony gówniarz groził mi, że sprzeda tę historię brukowcom. Udawał, że jest naszym krewnym. Rozumie pani? Naszym krewnym! Dawałam mu pieniądze ‒ dodała obojętnym tonem. ‒ Pozwalałam mu u nas mieszkać. W końcu mówiłam mu, żeby sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju. Dałam mu szansę. ‒ Szarpnęła rozpaczliwie za ubranie, jakby chciała uwolnić się z jakichś niewidzialnych więzów. ‒ Ale on wciąż powtarzał, że należy do rodziny, do mojej rodziny!

Gilly Leech spojrzała na Joannę inteligentnym, przenikliwym wzrokiem.

Zeznam, że to był wypadek ‒ oświadczyła spokojnym tonem. ‒ Nie przyznam się do zabójstwa z premedytacją. Powiem, że chłopak mnie sprowokował. I ostrzegam panią, pani inspektor: nie jestem jakąś głupią prostaczką, tylko inteligentną kobietą, a poza tym stać mnie na dobrego adwokata.

Mike oparł się o stół. ‒ Choćby wynajęła pani samego Marshalla-Halla* ‒ syknął ‒ i tak się nam pani nie wymknie.

* Edward Marshall-Hall (1858-1927) ‒ adwokat angielski, cieszący się ogromną sławą jako doskonały mówca. Zdołał wybronić wiele osób oskarżonych o zabójstwo, stąd nadano mu przydomek „wielki obrońca”.

Gilly Leech puściła tę uwagę mimo uszu, lecz Mike nie dawał za wygraną.

A Keith Latos?

Powiem, że uległam panice ‒ odparła. ‒ I że mi groził. ‒ Wyciągnęła szczupłe ramiona. ‒ Nie należę do silnych kobiet. Zeznam, że chwyciłam pierwszą rzecz, która wpadła mi w ręce. ‒ Zgromiła Joannę wzrokiem. ‒ Spróbujcie udowodnić, że było inaczej ‒ dorzuciła ostrzegawczo.

Joanna dobrze wiedziała, że to jeszcze nie koniec: znów czeka ich walka mózgów, konfrontacja z kłamstwem, wysłuchiwanie różnych wersji tej samej historii, próby porozumienia i konieczność udowodnienia winy. Tak naprawdę to był dopiero początek.

Miała przed sobą jeszcze cały dzień pracy. Wiedziała, że jeśli nie rozwiąże tej sprawy do końca, to Gilly Leech przedstawi swoją mało wiarygodną wersję wydarzeń, a dobry adwokat na pewno ją wybroni. Joanna uśmiechnęła się. Ale obecny adwokat Leechów nie miał szans. Będą potrzebowali kogoś lepszego. Obracając ołówek w palcach, Joanna

zastanawiała się, co Gilly Leech wymyśli na swoją obronę... Że działała w stanie niepoczytalności albo pod wpływem prowokacji?

Wtedy wszedł Mike i opadł ciężko na krzesło naprzeciwko niej.

Jestem wykończony ‒ żalił się. ‒ Po każdym śledztwie czuję się kompletnie przybity.

Znam ten ból ‒ odrzekła. ‒ Ale nie złożę w aktach swojego podpisu, dopóki nie zbadam sprawy do końca. ‒ Napotkała jego wzrok. ‒ Mike, tak się cieszę, że udało nam się ją dorwać...

Pokiwał głową i ziewnął szeroko, wyciągając ręce nad głową.

Napijesz się czegoś? ‒ spytał.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

Wiesz co, Mike? ‒ zaśmiała się. ‒ Ty lepiej wracaj do domu, do żony.

Popatrzył na nią zaciekawionym wzrokiem.

A co z tobą?

Przejrzała jakieś papiery, ułożyła je na stos i obwiązała gumką.

Przede wszystkim ‒ zaczęła ‒ muszę zakończyć tę sprawę. Pójdę na proces i dopilnuję, żeby Gilly Leech dostała odpowiedni wyrok. A potem...? Potem chyba wyjadę na urlop. ‒ Joanna też przeciągnęła się i ziewnęła. ‒ Ale najpierw wezmę długą, gorącą kąpiel.

A potem?

Podniosła się z miejsca. ‒ Sama nie wiem.

W samolocie Eloise usiadła między rodzicami i popatrzyła po ich twarzach. Ich miny widocznie ją ucieszyły. Po chwili wsunęła swą drobną rączkę w dłoń ojca.

Nareszcie do domu ‒ powiedziała, uśmiechając się radośnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Masters Priscilla Joanna Piercy 2 Małe krzywdy
Masters Priscilla Joanna Piercy 01 Gniazdo jadu
Masters Priscilla Joanna Piercy 04 Nietypowa sprawa
Masters Priscilla Śledztwo prowadzi Joanna Piercy 04 Nietypowa sprawa
Masters Priscilla Sledztwo prowadzi Joanna Piercy 04 Nietypowa sprawa
Masters Priscilla Nietypowa Sprawa
Masters Priscilla Fatalne ciecie
Masterton Graham Święta Joanna
Male grupy spoleczne
Serce małe krążenie
Mastercard 2
Zespół Dziecka Krzywdzonego – aspekty diagnostyczne
mastercard www prezentacje org
dane mastertig2300mls
01 Certyfikat 650 1 2015 Mine Master RM 1 8 AKW M
Mantak Chia Taoist Secrets of Love Cultivating Male Sexual Energy (328 pages)
MasterPlanRekrutacjaGrupowa2010

więcej podobnych podstron