Po drugiej stronie restauracji kobieta o błękitnych włosach wybuchnęła głośnym śmiechem.
David nie wytrzymał i popatrzył w tamtą stronę przez ramię. Siedzący przy stole emeryci trzęśli się ze śmiechu.
— Armand, tu es si drôle! — zachichotała kobieta o włosach koloru lawendy.
David odwrócił się do Roberta i Jeremy’ego i wzruszył ramionami.
— Chciałbym lepiej znać francuski. To był zapewne jakiś dowcip.
— I to zapewne świński — odparł Robert. — Wiesz, jacy są starzy ludzie.
David uśmiechnął się i ponownie napełnił kieliszek winem marki Pouilly Fume. Siedział z synami przy stoliku ustawionym obok okna wychodzącego na srebrzystą toń wpadającej w tym miejscu do morza Sommy. W oddali, za bagniskami, od czasu do czasu wyglądało słońce, ale generalnie dzień był szary i pochmurny.
W tej chwili w restauracji gościli tylko pociągający z butelek emeryci i dwaj mężczyźni o twarzach koloru wosku, którzy, chociaż mieli usta pełne chleba, toczyli jakiś zażarty spór.
Ściany lokalu częściowo pokrywała karmazynowa tapeta, a częściowo ciemna boazeria. Ozdobiono je wypchanymi ptakami i więcierzami do łowienia homarów. Pośrodku znajdowała się mała fontanna, w której woda spływała po gipsowej imitacji skał. Po sali kręciło się trzech kelnerów w kasztanowych marynarkach: jeden podobny do Jacquesa Cousteau, a dwaj pozostali do Pee Wee Hermana, gdyby Pee Wee Herman mógł mieć braci bliźniaków.
— Mamusi by się tutaj podobało — zauważył Robert.
— No cóż — odparł David. — Do jutra poczuje się lepiej. To chyba przez ten camambert. Powiedziała, że miał dziwny smak.
Jeremy próbował wylizywać z talerza sos z grzybów i cebuli, którym przyprawiony był poulet gran’mère.
— Dlaczego dołożyli tutaj tyle tego paskudztwa? — zapytał retorycznie.
— Znalazł się smakosz — mruknął uszczypliwie Robert.
Miał siedemnaście lat, dwa lata więcej niż Jeremy, i jeśli chodzi o próbowanie potraw, był nieustraszony. Spróbował nawet ślimaków, ale poddał się przy trzecim mówiąc, że woli miętową gumę do żucia od czosnkowej.
— Podano do stołu — powiedział David.
Jeden z Pee Wee Hermanów przyniósł im właśnie dwa wielkie talerze z moules marinières i ogromny półmisek pommes frites.
— Attention, c’est tres chaud — ostrzegł.
Mimo to Jeremy wziął frite, ale natychmiast wrzucił ją do piwa. Rzeczywiście, danie było potwornie gorące.
— Strzał w dziesiątkę — roześmiał się Robert.
Umilkli. Francuscy emeryci stawali się coraz bardziej hałaśliwi. Szurali krzesłami i zanosili się od śmiechu. David nabił na widelec małża, zanurzył chleb w cebulowym sosie. Wtedy po raz pierwszy od miesięcy ogarnął go spokój.
Ostatecznie w plażach francuskiego Opalowego Wybrzeża, w jego bagnach i żyjących na wolności zwierzętach nie było nic szczególnego. Przyjechali tutaj tylko na trzy dni, szukając spokoju i odmiany. Trafili na okropną pogodę, ale i tak chodzili na spacery po promenadzie, wędrowali do wyłożonej brukiem średniowiecznej dzielnicy miasta, siadywali w kafejkach, obserwowali deszcz siekący szyby, pili wino i to było to, czego się spodziewali i czego im było potrzeba.
David ostatnio zakończył skomplikowaną pracę nad całkowitą zmianą tożsamości firmy Brytyjskie Włókna Sztuczne, która polegała na zaprojektowaniu nowego logo, nowych firmówek, nowych szablonów, aby można było przemalować samochody należące do przedsiębiorstwa, a nawet na zmianie wystroju wnętrza jego siedziby. David po prostu musiał na chwilę uciec od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Brytyjskimi Włóknami Sztucznymi.
Był smagłym, wyglądającym na Szkota mężczyzną w wieku czterdziestu pięciu lat, niegdyś zapalonym tenisistą. Robert, skóra zdarta z ojca, przerastał go o jakieś pięć centymetrów, podczas gdy Jeremy spiczastym nosem i jasnymi włosami przypominał matkę.
Zakończyli obiad filiżankami mocnej kawy, po czym cała trójka wyszła na promenadę. Bulwar miał blisko dwa kilometry długości. Z jednej strony ograniczały go pomalowane na czarno latarnie, a z drugiej szara, pokryta tłuszczem toń Sommy. Na falach zaczynającego się właśnie przypływu tańczyło kilka przycumowanych do brzegu niewielkich łódek rybackich.
Znad kanału La Manche nadchodził zimny, nieustanny wiatr, toteż David cieszył się, że nie zapomniał włożyć prochowca.
Minęli nędznie wyglądający, gotycki, wzniesiony z czerwonej cegły budynek hotelu z wieżyczkami i balkonami oraz zarośniętym paprociami ogrodem. Minęli kasyno, nieczynne zresztą aż do lata, i niewielką kawiarnię Brasserie Jehanne D’Arc, w której siadywali kierowcy wielkich ciężarówek, paląc papierosy i pijąc kawę. Zatrzymali się na chwilę przed niewielkim pomniczkiem z napisem: „W tym miejscu 13 maja 1940 roku poległ z rąk nieprzyjaciela Maurice Renaud”. Dotarli w końcu do swego hotelu. La Colonne de Bronze zajmował stojący na rogu głównej ulicy nijaki budynek o pokrytej stiukiem fasadzie.
W mrocznym, niewielkim barze madame polerowała kieliszki do wina. Miała trzydzieści siedem lat, włosy zaplecione w warkocz i twarz o ostrych rysach sekutnicy. Zawsze była nienagannie ubrana; tego dnia nosiła obszerną, szarą sukienkę, taką, jakie Francuzki lubią najbardziej.
— Monsieur — powiedziała z godnością, kiedy weszli do środka.
Chłopcy, którzy zabrali ze sobą podręczniki, poszli na górę, żeby się pouczyć (i zapewne pobić między sobą). David postanowił natomiast zajrzeć do Carole i zobaczyć, czy lepiej się czuje. Wtedy zabrałby ją do średniowiecznego barbakanu, żeby zrobić kilka zdjęć.
Wspiął się po wąskich schodach na pierwsze piętro i otworzył drzwi pokoju numer jeden. Firanki ciągle były zaciągnięte, tak jak je zostawił, a sam pokój ciemny i przegrzany.
— Carole? — powiedział. — Carole, nie śpisz?
Odpowiedziała mu cisza. Zamknął za sobą drzwi i na palcach podszedł do łóżka. Ujrzał porządnie złożoną kołdrę, pod którą nie było nikogo.
— Carole? — zawołał ponownie.
Żona musiała najwidoczniej poczuć się już lepiej i wstać. Dziwne tylko, że nie odsłoniła okna. Przeszedł do łazienki, ale tam również nie zastał Carole. Z główki prysznica lała się woda.
Odsłonił firanki. Do pokoju wpadło mdłe, szare światło pochmurnego dnia. Przez okno widział kawiarnię, w której siedzieli kierowcy ciężarówek, oraz granitowy obelisk upamiętniający miejsce, gdzie zginął Maurice Renaud.
Zszedł do baru. Madame ciągle wycierała kieliszki. W barze wyposażonym w trzy stoliki, dwa wysokie stołki i niewielki krąg taneczny z trudem wystarczający dla une chatte, Carole również nie było.
Zajrzał do sali restauracyjnej. Może zgłodniała po całej nocy dolegliwości żołądkowych i zeszła na lunch? Ale restauracja świeciła pustkami. Stoliki już prawie zostały przygotowane do kolacji.
— Monsieur? — zapytała madame.
— Je cherche ma femme — powiedział David. — Est–elle sortie, peut–etre?
Madame zmarszczyła brwi i popatrzyła jeszcze bardziej jędzowato niż zwykle.
— Ma femme — powtórzył David. — Ce matin, elle était très malade. Elle dorme. Mais, elle n’est plus dans nótre chambre.
Boże, jak bardzo chciał lepiej znać francuski.
Madame ciągle była nachmurzona.
— Je ne comprends pas — burknęła.
— Madame… — zaczął David, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak zniecierpliwiony angielski turysta. — Szukam… je cherche, comprenez–vous?… mojej żony… ma femme. Od rana chorowała… choroba… malade, dans 1’estomac. Spała, kiedy poszedłem z synami na pour manger. Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Elle a disparu.
Madame odstawiła kolejny wytarty kieliszek, przeszła na drugą stronę baru i zdjęła z haczyka klucz z etykietką „Ch. 1”. Bez słowa nakazała gestem Davidowi, żeby podążył za nią, po czym ruszyła na górę. Otworzyła drzwi jego pokoju i wyciągnęła rękę.
— Voilà, monsieur.
David westchnął.
— Chyba mnie pani nie zrozumiała. Wiem, że nie ma tu mojej żony. Chcę się dowiedzieć, gdzie jest. Où se trouve ma femme?
Madame potrząsnęła głową.
— Je ne sais pas, monsieur. Vous êtes arrivés avec deux fils, nest–ce pas? Deux fils, oui? Mais, pas de la femme. Rozumie pan, monsieur? Przyjechał pan z dwoma chłopcami. Z dwoma synami. Ale nie było z panem żony. Ostatniej nocy spał pan w tym pokoju tout seul. Był pan sam.
— To śmieszne — odparł David. — Moja żona przez całą noc chorowała. Chcę wiedzieć, gdzie jest. Może poszła do apteki, la pharmacie?Albo do lekarza? Czy jest gdzieś w pobliżu szpital lub przychodnia?
— Ah, oui monsieur. Bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy. Tylko cent metres. Ale pan nie był z żoną.
— Oczywiście, że byłem! Sama ją pani widziała! Rozmawiała z nią pani! Czy pani uważa, że moja żona jest wyłącznie halucynacją? Tu są wszystkie jej rzeczy… o, proszę!
Otworzył drzwi niewielkiej, brązowej szafy, w której znajdowała się ogromna liczba wieszaków. Wisiał tam granatowy sweter, trzy koszule i dwa krawaty. Na półkach leżały skarpetki, jego majtki i cztery schludnie złożone chusteczki do nosa. Ale nie było żadnych rzeczy Carole.
Po raz pierwszy David poczuł dreszcz strachu. Popatrzył na madame i powiedział:
— Je ne comprends pas.
Madame wzruszyła ramionami.
— Monsieur, przyjechał pan tylko z dwoma synami.
David zawahał się i omiótł spojrzeniem pokój. Dlaczego, do licha, Carole wyszła, nic mu o tym nie mówiąc? Przecież się nie pokłócili. Nie miała zmartwień. Wszystko było w jak najlepszym porządku, dopóki w Abbeville nie zjadła tego nieszczęsnego sera.
— Proszę zaczekać, s’il–vous plait… un moment… — mruknął, bo madame zamierzała właśnie ruszyć na dół. Rzucił na łóżko walizkę.
Zamierzali wyjechać następnego dnia. Może Carole już się spakowała.
Lecz kiedy uniósł wieko, stwierdził, że w walizce jest tylko plastikowa torba z brudną bielizną. Nic więcej. Rozłożył na łóżku tę bieliznę, ale nie znalazł ani staników, ani koronkowych majtek, ani obrębionych na czerwono chusteczek do nosa. Wszystkie brudy należały do niego. Skarpetki, majtki, chusteczki z wyszytym monogramem „J”.
— Monsieur… — powiedziała madame. — Proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy.
— Tak, naturalnie — odrzekł i madame, stukając obcasami na schodach, ruszyła do baru.
David zamknął walizkę. Stojąc nad łóżkiem, zaczął się zastanawiać, co ma zrobić.
Czyżby Carole go opuściła? Czyżby miała wszystkiego dosyć, spakowała swoje rzeczy i odeszła? Ale dlaczego zrobiła to tutaj, we Francji, podczas ich trzydniowej wycieczki? Równie dobrze mogła odejść w Anglii. Mogła przecież powiedzieć: „Davidzie, musimy trochę od siebie odpocząć. Rozstańmy się na jakiś czas”.
Zdawał sobie sprawę z tego, że nie postępował najlepiej; w każdym razie nie w stosunku do Carole. Wracał do domu późno, podniecony, zalatywało od niego alkoholem. Ale to wiązało się z jego pracą — musiał prowadzić życie na najwyższych obrotach, żeby w ciągu jedenastu miesięcy całkowicie zmienić profil wielkiego przedsiębiorstwa, żeby niczego nie przeoczyć, nie popełnić jakiegoś błędu. Musiał myśleć o wszystkim. Nawet o takich drobiazgach jak nowe wizytówki czy reklamowe długopisy firmy Brytyjskie Włókna Sztuczne.
Ale nie mieściło mu się w głowie, że mogła tak po prostu odejść. Nie tutaj. I nie bez uprzedniego omówienia sprawy. Ponadto uwielbiała Roberta i Jeremy’ego. Jak mogła opuścić ich bez słowa?
Otworzył drzwi prowadzące do pokoju chłopców. Siłowali się na łóżku Jeremy’ego — a w każdym razie robili to sekundę wcześniej, zanim wszedł do ich pokoju. Teraz siedzieli obok siebie i czytali „Tajemnicę Edwina Drooda” i „Białe towarzystwo”. Byli zaczerwieniem, zdyszani, ale bardzo pochłonięci lekturą.
— Cześć, tato — powiedział od niechcenia Robert.
— Nie widzieliście mamy? — zapytał David.
Robert podniósł na niego wzrok.
— O co ci chodzi?
— Chodzi o to, że po powrocie nie zastałem jej w pokoju. Nie chciał wspominać chłopcom, że zniknęły również jej rzeczy.
Jeremy wzruszył ramionami.
— Pewnie poczuła się lepiej. Może poszła do sklepu ze starociami. Bardzo jej się podobały te porcelanowe kaczki.
David milczał. Nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Albo po prostu poszła na spacer — dodał Robert i wrócił do lektury.
— Ale przyjechała z nami? Chodzi mi o to, że była tu z nami?
Obaj chłopcy wytrzeszczyli na niego oczy.
— Pewnie, że była.
— No tak, ale zniknęły wszystkie jej ubrania, kosmetyki z łazienki, a właścicielka hotelu nie może jej sobie przypomnieć.
— To jakaś głupota! — wykrzyknął Jeremy. — Była tu z nami! W samochodzie jest jej płaszcz i wszystkie inne rzeczy!
Zgodnie zeszli do zaparkowanego na ulicy przed hotelem auta. Z okna na parterze w budynku naprzeciwko La Colonne de Bronze z nie skrywanym zainteresowaniem obserwował ich gruby mężczyzna w granatowym rybackim swetrze. A z sąsiedniego okna z takim samym nie skrywanym zainteresowaniem patrzyła na nich robiąca na drutach stara kobieta w kwiecistej podomce.
David otworzył bagażnik srebrnego rovera. Okazał się pusty. Żadnego płaszcza, butów, nic. Zajrzał do skrytki wewnątrz samochodu. Nie było szczotki do włosów, wody kolońskiej, szminki, chusteczek higienicznych, spinek do włosów. Niczego, co mogłoby należeć do kobiety.
Zakrył dłonią usta, a chłopcy spoglądali na niego w osłupieniu. W końcu odjął rękę od twarzy i powiedział:
— Była z nami, prawda?
— Oczywiście — wyjąkał Jeremy. Policzki obu synów były białe jak papier. — Była z nami. Nie mogła przecież tak nagle zniknąć.
Wrócili do hotelu. W barze nie zastali właścicielki, więc David po nią zadzwonił. Kobieta pojawiła się natychmiast, zabiegana i niezadowolona. Kończyła właśnie przygotowywanie restauracji do ceremonii wieczornego posiłku.
— Madame, przykro mi, że panią niepokoję, ale moja żona jednak była z nami, a teraz zniknęła. Obaj moi synowie mogą to zaświadczyć. Może ja mógłbym mieć jakieś halucynacje, ale nie cała nasza trójka.
Twarz madame pozostała niewzruszona. Albo niewiele zrozumiała z tego, co powiedział David, albo po prostu nie słuchała.
— Przykro mi, monsieur — odparła. — Nie wiem, jak mogę panu pomóc.
David z chłopcami wrócili do pokoju i jeszcze raz dokładnie przeszukali cały apartament. Jeremy nawet padł na czworaka i zajrzał pod łóżko. Na jednej ścianie wisiał bardzo kiepski obraz przedstawiający jacht, a na drugiej reprodukcja portretu czytającej dziewczyny Ingresa. Nie znaleźli niczego, co by mogło wskazywać, dlaczego Carole ich opuściła. David obwąchał nawet poduszkę i prześcieradło, starając się wychwycić woń perfum żony, ale łóżko było świeżo zasłane i pościel pachniała drewnem szafy, w której była trzymana.
— Jak myślisz, gdzie mogła się podziać? — zapytał Robert.
David nigdy nie słyszał w głosie syna takiego przestrachu. Objął Roberta (chociaż syn był wyższy) i uspokajająco ścisnął go za ramię.
— W porządku… musi być jakieś logiczne wytłumaczenie.
— Przecież nikt jej nie porwał, prawda? — chciał się upewnić Jeremy.
— No cóż… nie sądzę. Chodzi o to, że zniknęły jej ubrania, kosmetyki, wszystko… a także płaszcz z samochodu. Gdyby ktoś porwał ją wbrew jej woli, musiałyby zostać jakieś ślady walki. Ponadto madame usłyszałaby hałasy.
— Trzeba natychmiast pójść na policję — powiedział poważnie Robert.
Poszli główną ulicą miasteczka na posterunek żandarmerii, który mieścił się w dużym, dwupiętrowym budynku z pomarańczowej cegły. Był tam otoczony murem dziedziniec ze skrupulatnie poprzycinanymi krzewami wawrzynu. Niebo pociemniało, a na schodkach wiodących na posterunek pojawiły się pierwsze cętki kropel deszczu. Otworzyli ciężkie drzwi i znaleźli się w korytarzu, którego posadzkę tworzyła kolorowa mozaika odpowiadająca echem każdemu krokowi. Przy biurku siedział pucołowaty policjant w mundurze. Palił papierosa i czytał gazetę. David przystanął przed nim i chrząknął. Żandarm podniósł głowę. Twarz prawie całkowicie niknęła mu w kłębach dymu z gitane’a.
— Parlez–vous anglais? — zapytał David. Żandarm skinął głową i wzruszył ramionami.
— Tak, jeśli to rzeczywiście niezbędne. We Francji jest to powszechną tajemnicą. Prawie każdy Francuz umie po angielsku. Ale nie lubimy mówić w tym języku. Jak wy to nazywacie? Dajemy całkowity odpór językowi angielskiemu.
— Zaginęła moja żona — oświadczył David.
Żandarm wydmuchnął dym i zgniótł niedopałek w popielniczce.
— Pańska żona?
— Zatrzymaliśmy się w hotelu La Colonne de Bronze. Poczuła się źle, więc została w pokoju. Poszedłem z chłopcami do Les Pilotes na lunch. Kiedy wróciliśmy… no cóż, jej nie było. Nie został po niej ślad. Zabrała również wszystkie swoje rzeczy. Płaszcz, kosmetyki, wszystko.
Żandarm słuchał z nieruchomą twarzą. Spojrzał na kalendarz stojący na biurku.
— Merde — mruknął pod nosem.
— Coś nie tak?
— Nie, nie, monsieur. Oczywiście, wszystko w porządku. Chodzi tylko o to, że o czymś zapomniałem.
— Poza tym — ciągnął David — właścicielka La Colonne de Bronze zaprzecza, żeby kiedykolwiek widziała moją żonę. Twierdzi, że zameldowałem się tylko ja i dwaj moi synowie. Żandarm kichnął i wytarł nos kantem dłoni.
— Dlaczego, pańskim zdaniem, tak twierdzi?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale przypłynęliśmy „Seacatem” z Dover do Boulogne w poniedziałek… i moja żona była z nami przez cały czas. Robiliśmy zdjęcia i kręciliśmy film kamerą wideo.
— A czy pani Coubert, właścicielka hotelu, wzięła paszport pańskiej żony?
David pokręcił głową.
— Nie, nie. Tylko mój.
— Czy nie domyśla się pan, co mogło stać się z pańską żoną? Nie ma pan żadnych podejrzeń?
— Żadnych. Nie kłóciliśmy się, wszystko było w jak najlepszym porządku.
— A czy dzwonił pan do domu, do Anglii, żeby sprawdzić, czy nie wróciła?
— Nie wpadło mi to do głowy. Ale zatelefonuję.
— Świetnie. Na razie proszę zostać w hotelu, a ja wezwę współpracowników. Rozumie pan, mamy tutaj niewielu żandarmów. Poza sezonem letnim jest nas tylko dwóch. Czy ma pan zdjęcie swojej żony? Pomogłoby ją rozpoznać.
David wyciągnął z kieszeni portfel. Przejrzał wszystkie kwity z apteki i z pralni, po czym znalazł fotografię Carole, którą zawsze nosił przy sobie. Zdjęcie zostało zrobione podczas przyjęcia w ogrodzie, jakie wydali z okazji piętnastej rocznicy ślubu.
Ku jego zdumieniu twarz Carole była kompletnie zamazana, zupełnie jakby portfel mu zamókł i wilgoć całkowicie odbarwiła zdjęcie.
Żandarm wziął fotografię i przysunął ją do światła. Znów kichnął.
— Tak, rozumiem… została przypalona — stwierdził.
— Przypalona? Nie rozumiem. Nigdy jej nie wyciągałem z portfela.
— Z tego, co wiem, zdarzyło się to już dwukrotnie.
— Co się zdarzyło dwukrotnie? — zapytał David. — O czym pan mówi?
— Monsieur, w ciągu ostatnich dwustu lat w St Valéry–sur–Mer zaginęły dwie Angielki. Jeden z tych przypadków był bardzo sławny. Pani Brownlow, która przybyła tutaj w roku tysiąc dziewięćset piętnastym w towarzystwie księcia Walii, żeby odwiedzić żołnierzy walczących na froncie zachodnim. W hotelu, w którym się pan zatrzymał, może pan zobaczyć mosiężną tabliczkę upamiętniającą to wydarzenie. Umieszczono ją przy którymś stoliku w restauracji hotelowej. Przy tym właśnie stoliku książę Walii siedział z panią Brownlow tego wieczoru, kiedy zniknęła.
David był coraz bardziej rozdrażniony.
— To było prawie osiemdziesiąt lat temu! Jaki, do licha, ma to związek z moją żoną?
— Nie wiem, monsieur. Może żaden. Ale kiedy książę Walii wrócił do Anglii, odkrył, że fotografia pani Brownlow, którą postawił w ubieralni, jest fatalnie zwęglona.
David odebrał od żandarma zdjęcie Carole i przysunął je sobie do nosa. Żandarm miał rację; pachniało spalenizną.
— Czy odnaleziono panią Brownlow? — zapytał David. Żandarm skinął głową.
— Tak, monsieur. Znaleziono ją na plaży, tuż obok skał. Jej ciało zostało spalone na popiół i była prawie nie do rozpoznania. Tak naprawdę, to zidentyfikowano ją po brylancie w broszce, którą podarował jej książę Walii. Sama broszka była stopiona.
— Mówił pan o dwóch przypadkach — przypomniał David.
Ani przez chwilę nie wierzył w to, że spalone w tysiąc dziewięćset piętnastym roku ciało kobiety może mieć jakikolwiek związek ze zniknięciem Carole. Z drugiej strony koniecznie chciał wiedzieć, co się wydarzyło.
Żandarm wyciągnął z paczki kolejnego gitane’a, zaciągnął się i wypuścił nosem dym.
— Inny przypadek miał miejsce w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku… znowu bardzo znana sprawa. Pojawiła się tutaj Angielka ze starą matką na sesję malarską. Pewnego popołudnia, kiedy matka spała, Angielka wyszła w plener i zniknęła. Krążyły opowieści o szaleńczym ogniu, który tej nocy przemieszczał się po ulicach St Valéry niczym wicher, ale ciała kobiety nigdy nie znaleziono. Kiedy jej matka wróciła do Gloucestershire, znalazła zwęglony autoportret córki.
— No cóż, to ciekawa historia — stwierdził David. — Ale nie sądzę, żeby miała jakikolwiek związek z moją żoną.
— Od tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku do tysiąc dziewięćset piętnastego minęło siedemdziesiąt siedem lat, tyle samo co od tysiąc dziewięćset piętnastego do dziewięćdziesiątego drugiego — odezwał się nagle z powagą Robert.
— To nic nie znaczy — sprzeciwił się Jeremy. — Mama musiała stracić pamięć albo coś w tym rodzaju i odjechała stąd pociągiem.
— Naturalnie, zapewne masz rację — powiedział żandarm. — Musi być naturalne wytłumaczenie tego zdarzenia. Proszę o wybaczenie, monsieur. Nie chciałem pana niepokoić. To są tylko takie opowieści… gotyckie opowieści, które tak we Francji lubimy… coś w rodzaju opowieści o zabójstwie na Rue Morgue.
— Co pan zamierza uczynić? — zapytał David.
— Jak mówiłem… Wezwę posiłki i rozpoczniemy śledztwo. A pan ze swojej strony niech się zastanowi, gdzie mogłaby się podziać pańska żona… Może jakieś interesujące pod względem turystycznym miasto? Czasami ludzie, kiedy dotknie ich choroba, zachowują się nietypowo.
David popatrzył na zwęgloną fotografię. Z trudem rozpoznał na niej promiennie uśmiechniętą twarz żony.
— Tak. Czasami tak bywa — przyznał.
Pozostałą część dnia spędzili na wędrówkach po mieście. Jakkolwiek leżało ono na najbardziej nizinnych terenach Francji, stare dzielnice St Valéry–sur–Mer zbudowane zostały na stromych stokach wzgórz, a na najwyższym z nich znajdowały się ruiny czternastowiecznego zamku. Uliczki były proste i wyludnione; cicha średniowieczna mieścina, a w niej wybrukowane ulice, place i domy z zamkniętymi okiennicami. Od czasu do czasu natykali się na domostwo, w którym okiennice były otwarte, a za szybą widzieli obserwujące ich w milczeniu dziecko. Albo na takie, gdzie przez uchylone drzwi widać było fragment kuchni lub wąskie, stare schody. Nigdzie nie znaleźli Carole. Zapadał zmierzch, znad ujścia Sommy napływał chłód niczym zaraza z obrazów Breugla.
Dotarli do samych ruin zamku na skałach, gdzie w mroku majaczył barbakan odbijający się w wodach rzeki. Daleko w dole, w szarości dnia, z rykiem motoru poruszał się buldożer wyrównujący plażę. Dochodził ich od czasu do czasu wizgot jego silnika.
Jeremy wziął ojca za rękę.
— Wiesz, że nie odeszła na zawsze — powiedział.
— Wiem — odparł nie przekonany David.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnie. Może nigdy już jej nie spotka? Może Carole nigdy już nie wróci?
Robert zaczął na głos czytać treść mosiężnej plakietki umieszczonej na barbakanie.
— „Przez te wrota… w roku tysiąc czterysta trzydziestym… Joanna d’Arc została wywieziona do Rouen, gdzie poddała się Anglikom”.
Niepocieszeni zeszli wyłożoną brukiem drogą. Przeszli wzdłuż zamkowych murów i ruszyli do miasteczka. U stóp wzgórza minęli stertę kamieni. Wmurowana obok tabliczka głosiła: „W tym miejscu więziona była przez Burgundczyków Joanna d’Arc”.
— Co się stało z Joanną d’Arc? — zapytał Jeremy.
— Oskarżono ją o czary — odparł Robert.
— I co?
— Oczywiście spalono ją na stosie. Nie wiesz o tym?
Wrócili do hotelu. Madame nigdzie ani śladu, restauracja przygotowana do kolacji, o czym świadczył unoszący się tam zapach smażonego dorsza. Przy barze czekał już młody żandarm z rzadkim wąsikiem. Kiedy pojawili się w hotelu, wstał i zasalutował.
— Bonsoir, monsieur.
— Są jakieś nowe wieści?
— Przykro mi, monsieur. Pięćdziesięciu ludzi przeszukuje okręg. Wysłaliśmy wiadomość na lotniska i do portów. Jeśli pan tutaj zostanie, zawiadomimy pana, jak tylko się czegoś dowiemy.
— Dzięki — skwitował David. — Chłopcy, może macie ochotę na drinka?
David jadł kolację tylko po to, żeby nie niepokoić Roberta i Jeremy’ego, ale soli w sosie cytrynowym ledwie spróbował. Na sercu spoczywał mu wielki ciężar. Cały czas spoglądał w kierunku stolika z mosiężną plakietką upamiętniającą wizytę księcia Walii w roku tysiąc dziewięćset piętnastym. Wypił całą butelkę sancerre, po czym powędrował do swego pokoju i położył się do łóżka.
W pokoju nic się nie zmieniło. Pozostał mroczny, pusty, pachnący zagranicznym hotelem. Kiedy David się rozbierał, pod jakimś gościem na górze, który przechadzał się po pokoju, zaskrzypiała podłoga. David specjalnie się nie rozebrał. Zzuł tylko obuwie i pijany, zmęczony runął na pomarańczową pościel.
Zasnął kamiennym snem, ale obudziło go czyjeś chrapanie. Zerwał się z łóżka, uświadamiając sobie, że to chrapał on sam. Przeszedł do łazienki i wypił trzy szklanki wody. Zerknął w lustro. Odeszła — pomyślał. — Odeszła albo zniknęła. Odeszła i teraz jesteś całkiem sam.
Wrócił do łóżka i przespał następną godzinę. We śnie dręczyły go osobliwe koszmary, głosy i niewytłumaczalne hałasy. Śniło mu się, że biegnie przez St Valéry, torując sobie drogę średniowiecznymi uliczkami, tak wąskimi i krętymi, że ramionami ocierał się o ściany domów. Widział młodego mężczyznę w brązowej tunice, który zniknął za rogiem najbliższej przecznicy. David dobiegł we śnie do zbiegu ulic, ale młodzieniec zapodział się gdzieś na wzgórzu, na którym znajdowały się ruiny barbakanu. David próbował krzyczeć. Nie potrafił wydobyć z gardła dźwięku.
Docierały do niego śmiechy i gwar rozmów, ktoś fałszywie śpiewał bluźnierczy hymn. Słyszał dziwaczną i hałaśliwą muzykę, dźwięk bębnów, fletów i średniowiecznych puzonów. Słyszał wrzask kobiety; wrzeszczała i wrzeszczała, jakby nigdy nie miała przestać.
Otworzył oczy. Drżał, choć był zlany potem. Oparł się na łokciu i nadsłuchiwał, ale do jego uszu docierał jedynie szum wiatru za oknem i ostre cykanie zegarka. Sprawdził godzinę — była trzecia nad ranem. Czuł się okropnie. Ziało od niego wypitym winem, a w głowie szumiały mu wszystkie wodospady świata.
Podszedł do okna. Róg głównej ulicy, przy której stał hotel, był pogrążony w ciszy. Gdzieś za bagniskami rzeki mrugały światła. Przycisnął czoło do zimnej szyby.
— Carole — westchnął. — Carole, gdzie, do licha, się podziałaś?
Boże wielki — mogła być gdziekolwiek, martwa, zgwałcona, związana, uwięziona w garażu jakiegoś maniaka.
Przełknął ślinę. Zabolało go gardło. Nie był w stanie nawet płakać.
Miał właśnie oderwać twarz od szyby i pójść do łazienki, kiedy na pogrążonej w mroku ulicy coś dojrzał. Okno było zaparowane, więc nie mógł być pewien. Ale wydawało mu się, że widzi jakąś ubraną na biało postać, która zmierzała w stronę fortu.
— Carole? — szepnął, nie wierząc własnym oczom. Ogarnięty paniką i podnieceniem, chwycił buty i nie rozsznurowując, wcisnął je na nogi. Zbiegł po schodach, uderzył w ścianę na dole i ruszył do drzwi wyjściowych. Szlag by to! Były zamknięte na głucho. Odwrócił się i spiesznie skierował się na tyły hotelu, gdzie znajdowały się całonocne toalety. Przekręcił klucz w zamku, wypadł na parking, potem na ulicę. Nie dostrzegł spowitej w biel postaci, ale przemierzył ulicę i pobiegł pod górę stromą, wybrukowaną uliczką. Trakt skręcał w lewo, a później w prawo. Zdyszany David przebiegł pod sklepioną bramą, minął niewielką basztę i dotarł na wały twierdzy, gdzie ciągle szalał zimny wiatr. Ciężko dyszał, bolały go płuca, ale wydało mu się, że po prawej stronie, gdzie po barbakanie wiła się kręta alejka, dostrzegł błysk bieli.
— Carole! — zawołał ochrypłym głosem. — Carole! Ruszył ścieżką prowadzącą po szczycie barbakanu, aż doszedł do średniowiecznej, mrocznej warowni. Obiegł ją dwukrotnie, ale nikogo nie znalazł.
— Carole! — zawołał ponownie.
Być może wołał na próżno, być może była to głupota. Ale co z tego? I tak nikt go nie usłyszał.
Ponownie obszedł warownię. Wtedy ich ujrzał. Stanął jak wryty i patrzył. Było tak ciemno, że z trudem rozróżniał postacie.
— Carole! — Nie był pewien, czy wypowiedział imię żony na głos.
Dygotał — nie tylko z chłodu, także z przerażenia, jakiego nigdy dotąd nie czuł.
Carole stała przy balustradzie, a poniżej otwierała się przepaść, na dnie której tego dnia pracował buldożer. Była bardzo blada, jasne włosy wydawały się w mroku jeszcze bielsze. Miała na sobie białą koszulę nocną, którą nosiła poprzedniego ranka. Jej twarz wyrażała zmęczenie i strach.
Naprzeciw niej — bardzo blisko, odwrócony do Davida plecami, tak że ten nie mógł dostrzec jego twarzy — stał wysoki młodzieniec ubrany w luźną, brązową koszulę, brązowe, obcisłe spodnie oraz wysokie buty. Rozkrzyżował ręce na podobieństwo krucyfiksu i zbliżał się do Carole osobliwie powolnym krokiem, zupełnie tak, jakby chciał wziąć ją w ramiona.
I jeszcze coś. W zimnym powietrzu widać było parę oddechu Carole. Lecz chłopak po prostu dymił. Z jego włosów unosił się dym, dym unosił się z mankietów jego koszuli, a kiedy David podszedł bliżej, dostrzegł coś pomarańczowego, coś, co lśniło na heskiej, tkanej z grubego lnu koszuli. Coś, co pełzło i migotało, jaśniało coraz większym blaskiem. Młodzieniec lśnił. Dosłownie płonął żywcem.
— Carole! — wrzasnął David. — Carole!
Runął do przodu. Młodzieniec odwrócił się w jego stronę, a David stanął jak wmurowany.
Jezu słodki, to wcale nie był chłopak. To dziewczyna. Młodziutka dziewczyna o świetlistej twarzy, z prostym, kształtnym nosem, włosami obciętymi na pazia i świetlistymi oczyma, jakich David nigdy dotąd nie widział. Były czarne, czarne jak węgiel, ale płomienie lśniły w nich niczym słońce.
— Czego? — krzyknął do niej David. — Czego chcesz? Kim jesteś?
Długo milczała.
— Nikt cię tu nie prosił, monsieur — odezwała się w końcu.
David próbował ją obejść, dotrzeć do Carole.
— Carole? Wszystko w porządku?
— Monsieur — przerwała mu dziewczyna. — Musi pan odejść.
— O, nie — powiedział David. — Odejdę, ale z moją żoną.
— Twoja żona jest fantem, monsieur. Od dnia, w którym rada papieska mnie zrehabilitowała, co wiedźmi rok jedna Angielka staje się fantem.
— O czym, do licha, mówisz? — krzyknął David. — Chcę odebrać moją żonę i nie ruszę się stąd bez niej.
— Monsieur. — Dziewczyna błysnęła oczyma, a do Davida dotarł jeszcze silniejszy zapach spalenizny. — Wiedźmi rok liczy sobie trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście lat. Szatan żąda, żeby co trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście lat układ był odnawiany. A to znaczy, że co wiedźmi rok w miejscu mego uwięzienia musi być spalona Angielka, tak jak ja zostałam spalona. Tak będzie do czasu, aż Anglikom nie zostanie przebaczone, a papiestwo nie spłaci swego długu.
David wytrzeszczył na nią oczy. Odnosił wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod stóp… że przestają obowiązywać grawitacja i czas… że nastaje czas Piekła.
— Jesteś Joanną — szepnął.
Wybuchnęła śmiechem, a z jej ust wydobył się dym, po heskiej koszuli zaczęły pełzać języki ognia.
— Ah, oui, monsieur, Joanna spłonęła na stosie oskarżona o herezję i czary! Później mi wybaczono, a mój pan i władca Szatan dzięki temu, że co siedemdziesiąt siedem lat składam ofiarę, nie chciał mnie poświęcić. Rada papieska trzęsła się ze strachu, nie zaznała spokoju, słyszano wrzaski umarłych, a martwe psy biegały po ulicach Rzymu.
— Nie zabierzesz mojej żony — oświadczył David. Łupało go w skroniach. Poziom adrenaliny skoczył niczym rtęć w termometrze.
— Już ją zabrałam — odrzekła Joanna. — Przybyłam do niej, porozmawiałam z nią, a ona wzięła wszystkie swoje rzeczy i spaliła je. A teraz gotowa jest spłonąć. Popatrz na nią! Regarde! Czeka na ten ostatni uścisk! Czeka z niecierpliwością i pozostaje mi już tylko wziąć ją w ramiona!
— Nie! — wrzasnął David.
Ale Joanna tylko się uśmiechnęła i potrząsnęła głową, a z rękawów wytrysnęły jej języki ognia. Do uszu Davida dotarł ich cichy trzask. Odwróciła się do Carole, wzniosła ramiona. Carole z wahaniem ruszyła w jej stronę, jakby naprawdę chciała spłonąć, jakby chciała zostać złożona w ofierze.
David nie był pewien, czy śni, czy wszystko to dzieje się na jawie, lecz rzucił się w stronę Joanny i zamknął ją w objęciach z przerażającą żarliwością prawdziwego męczennika.
Pomyślał, że może go spalić. Bał się, że go spali. W kwestii oparzeń miał tylko jedno doświadczenie. Kiedyś dotknął dłonią czajnika, w którym wrzała woda. Nie był przygotowany na uderzenie żaru, które spopieliło mu brwi i włosy, spaliło wargi, pomarszczyło policzki.
Była tak przerażająco gorąca, że nie mógł nawet krzyczeć; nie mógł złapać tchu. Ale wiedział, że musi trzymać ją mocno w objęciach i nie wypuścić, ponieważ inaczej Carole umrze, a nie mógł pozwolić, żeby umarła w imię czegokolwiek.
Odwrócił głowę, próbując złapać oddech. Czuł tak szalony ból, że nie był w stanie nawet jęczeć. Płonął od stóp do głów, a ból, który go przewiercał, był straszniejszy niż jakikolwiek, jakiego w życiu doświadczył i mógł sobie w ogóle wyobrazić. Każdy nerw płonął mu żywym ogniem. Każdy skrawek ciała się żarzył. Czuł, jak ogień spopiela wnętrze ud, jak pali genitalia.
— Boże, wybacz mi! — krzyknął, jakkolwiek nie wiedział do końca, co Bóg ma mu wybaczyć.
Ściskając w ramionach najmocniej jak potrafił płonące ciało Joanny, rzucił się przez drewnianą balustradę i oboje, niczym płonąca, wyjąca pochodnia runęli wzdłuż skalnej ściany, aż spadli z impetem na piasek plaży. Płonęli i płonęli.
Następnego ranka Carole z rozwianymi przez wiatr włosami stała na plaży z Robertem i Jeremym u boku. Pompiers nakryli już popioły żółtym brezentem, a plażą nadjeżdżał ambulans. Migotały czerwone światła, ale syrena była wyłączona. Nad ujściem rzeki unosił się z żałobnym krzykiem klucz dzikich gęsi.
Do Carole podszedł żandarm z St. Valéry. Popatrzył na nią ze współczuciem.
— Cieszę się, że jest pani bezpieczna — powiedział. — Przykro mi z powodu tego, co przytrafiło się pani mężowi.
Carole w milczeniu skinęła głową. W oczach pojawiły się jej łzy.
— Nikt inny by tego nie zrozumiał, prawda? — ciągnął żandarm. — Ale pani mąż dokonał bohaterskiego czynu. I skończył z tym na zawsze. Przerwał łańcuch. Chyba rozumie pani, o czym mówię. Spalanie Angielek było niezbędne, żeby trwał ten proces. Joanna została oszukana. Jego Wysokość został oszukany.
Rozejrzał się, a Carole ze zdumieniem dostrzegła łzy w jego oczach.
— Wie pani co? — powiedział. — Kiedy Joanna płonęła na stosie, pewien kapłan, ryzykując życie, wspiął się po płonącym chruście i wręczył jej drewniany krucyfiks, żeby mogła z nim wkroczyć do Królestwa Niebieskiego.
Wyciągnął rękę i wręczył Carole prymitywnie wykonany krzyż z dębowego drewna.
— Znalazłem to tutaj, na plaży, w popiołach. Ogień go nie tknął. Sądzę, że należy do pani.
Carole wzięła krzyż i przycisnęła do piersi. Po chwili odwróciła się i ruszyła w stronę La Colonne de Bronze. Krok w krok szli za nią Robert i Jeremy.
W hotelu zastała ubraną na czarno madame.
— Madame, czy mogłabym poprosić o paszport mego męża?
Madame otworzyła niewielką kasę pancerną i bez słowa wręczyła Carole dokument w kasztanowej okładce. Carole otworzyła go i ujrzała, że zdjęcie Davida przecina ciemnobrązowy, ukośny pasek spalenizny.
Zamknęła paszport, zamknęła życie Davida i wyszła z hotelu. W ten pochmurny poranek czekali już na nią chłopcy.