Masterton Graham Bedford Row 5a

Bedford Row 5a


Pierwsze w życiu martwe ciało ujrzałem rankiem, kiedy przybyłem pod adres Bedford Row 5a. Jeśli nie był to znak, żeby odwrócić się na pięcie i nigdy tam nie wrócić, nie wiem, co to jeszcze mogło oznaczać.

Ale byłem przemoczony, głodny jak wilk, kompletnie wykończony spacerem ze stacji i naprawdę nie miałem dokąd pójść.

Dom na Bedford Row 5a znajdował się w Worthing około stu metrów od początku wąskiej uliczki prowadzącej do morza. Działo się to w ostatnim tygodniu sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Lał tak straszny deszcz, że nie było widać, gdzie kończy się morze, a zaczyna miasteczko. Skłębione chmury gnały po niebie na północ w kierunku Sussex Downs jak stada mokrych, oszalałych psów. Na śniadanie zjadłem tylko kilka garści płatków kukurydzianych bez mleka, bo pieniądze z zasiłku dla bezrobotnych nie pojawiły się przed moim wyjazdem z Londynu. Nie mówiąc już o tym, że pociąg bez żadnego powodu stał przez trzy kwadranse w Chrisfs Hospital, a my po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy przez zalewane ulewą okna.

Dochodziła jedenasta, kiedy wreszcie dotarliśmy do Worthing, a później musiałem jeszcze odbyć pieszo dwudziesto—minutową wędrówkę, mijając po drodze posterunek policji, szkołę artystyczną i teatr Connaught.

Bedford Row 5a okazało się dwupiętrowym budynkiem, typowym wiktoriańskim domem, jakie powstawały na wybrzeżu Sussex. Miał fasadę pokrytą pękającym tynkiem, popękane i dziurawe rynny oraz spadające dachówki. Dzwonek przy drzwiach nie działał (a w każdym razie nie słyszałem jego dźwięku wewnątrz domu i żaden facet mi nie otworzył), a kiedy uchyliłem klapkę skrzynki na listy, żeby zapytać, czy ktoś jest w środku, przywitał mnie zapach wilgotnych ścian, środków do dezynfekcji toalet i zjełczałego tłuszczu.

Tylko sekunda dzieliła mnie od ujrzenia na własne oczy pierwszych w życiu zwłok, ale o tym jeszcze nie wiedziałem. Z powodu deszczu nie dostrzegłem czarnego karawanu marki Daimler zaparkowanego po drugiej stronie Row, obok garażu dla autobusów. Ciągle jeszcze zaglądałem przez uchyloną klapkę skrzynki na listy, a za kołnierz anoraku Millet woda lała mi się strumieniem, kiedy nieoczekiwanie otworzyły się gwałtownie frontowe drzwi i wyłonił się z nich ten wysoki gość o czerwonej twarzy z popękanymi żyłkami na nosie. Wlókł za sobą otwartą trumnę.

Uważaj pan, na Boga! — warknął do mnie przez zęby.

Zachwiał się i popatrzył w niebo.

Pieprzony deszcz, ciągle leje. A ty zapomniałeś tego pieprzonego wieka.

Te obelżywe słowa skierował pod adresem chudego młodego faceta o woskowej twarzy, który dźwigał drugi koniec trumny. Jego proste włosy powiewały na wietrze, a czoło miał zroszone potem.

Ale najbardziej zaskoczył mnie widok osoby spoczywającej w trumnie. Wstrząsnął mną tak, jakby ktoś niespodziewanie obwiązał mi czoło elastycznym bandażem. Leżała w trumnie i była martwa. No cóż, to logiczne, że była martwa, ponieważ zazwyczaj nikt nie leży w trumnie, jeśli nie jest martwy. Jej głowa kiwała się na boki, kiedy nieśli trumnę. Kiwała się w sposób, w jaki nigdy nie kiwa się głowa człowieka żywego.

Była chuda, tak wymizerowana, że miała białawoniebieską skórę; nawet usta. Jej zimne źrenice przebijały przez zamknięte powieki jak u martwego pisklaka.

Panie Pedrick, mam parasol — powiedział z nadzieją w głosie młody gość.

Och, masz ten pieprzony parasol, ale kto go będzie trzymał? Nasza przyjaciółeczka z trumny?

W porządku, ja potrzymam — zaproponowałem, sam nie wiem dlaczego.

Pan Pedrick popatrzył na mnie szaroniebieskimi oczyma.

To szlachetna propozycja z pańskiej strony. Bardzo szlachetna. Oni nie czują tego, wie pan, mówię o zmarłych. — Wskazał głową zwłoki. — Mam na myśli deszcz. — Wskazał głową niebo. — Niemniej zasługują przynajmniej na jaki taki szacunek.

Posuwali się wzdłuż Row, a ja człapałem obok i trzymałem olbrzymi, czarny, śmierdzący stęchlizną parasol, który musiał osłaniać przed deszczem tysiące wdów na tysiącach cmentarzy. Pan Pedrick otworzył drzwiczki karawanu i z hałasem wsunęli do środka trumnę.

Młodziak o woskowej twarzy przykrył ją wiekiem i kichnął.

Nie masz pieprzonej chusteczki do nosa? — warknął do niego pan Pedrick, po czym zwrócił się do mnie. — Jestem panu wdzięczny. To szlachetnie z pana strony.

W porządku — odrzekłem. — Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem nieboszczyka.

Pan Pedrick obrzucił spojrzeniem trumnę.

Nie widział pan nigdy…

Potrząsnąłem głową. Czułem się drętwo, dziwacznie niewinnie i byłem bardzo przemoknięty.

Jest w nich jedno: nigdy się nie kłócą. Mogą patrzeć na człowieka oskarżycielsko. O, tak, mogą sprawiać wrażenie urażonych. Ale nigdy się nie kłócą… — Urwał i teraz on z kolei pociągnął nosem. — I to, cholera, całe szczęście.

Z jego tonu wywnioskowałem, że mógłby stłuc zwłoki na kwaśne jabłko, gdyby sprawiały wrażenie, że chcą się kłócić.

Stałem i obserwowałem odjeżdżających przedsiębiorców pogrzebowych. Czułem się naprawdę dziwacznie, jakbym w mgnieniu oka stracił cały dzień swego życia. Wieczność — pomyślałem. — To jest właśnie to. Trochę jak efekt zmiany strefy czasowej po locie samolotem odrzutowym. Tyle że nigdy nie latałem odrzutowcem i nie wiedziałem, co może spowodować nagła zmiana strefy czasowej. Przeszedłem powoli przez ulicę i wróciłem do domu na Bedford Row 5a.

Drzwi ciągle były na pół otwarte. W korytarzu spostrzegłem kobietę, która w holu czyściła stół szmatką, będącą niegdyś dziecięcą pidżamą. Kobieta miała około pięćdziesiątki i przed dwudziestu laty musiała być całkiem urodziwą, choć pucołowatą niewiastą. Teraz rysy rozmyły się jej zupełnie, twarz zrobiła się owalna jak biały półmisek obiadowy. Miała na sobie kwiecistą podomkę w stylu tych, jakie kobiety nosiły podczas wojny. Siwe włosy upięła wysoko w chałkę chyba ośmioma tysiącami szpilek. Paliła papierosa w takim tempie, jakby brała udział w zawodach palaczy.

Czy pani Bristow? — zapytałem. — Jestem David Moore.

Popatrzyła na mnie i zaciągnęła się dymem.

Trochę mokro, prawda? — powiedziała. — Gdzie są pańskie rzeczy?

Nie mam ze sobą niczego. To znaczy bardzo niewiele. Myślałem, że pokój jest umeblowany.

Milczała. Połykała dym i wydmuchiwała, połykała i wydmuchiwała.

Cóż, jest umeblowany. Ale nie ma tam wielu rzeczy. Rozumiem przez to, że są garnki i patelnie, jest tarka do sera. Ale nie ma ani pościeli, ani koców, ani niczego w tym rodzaju. I nie zapewniam mydła ani papieru toaletowego.

Eee… większą część swego dobytku zostawiłem w Londynie. Myślałem, że kupię pościel tutaj.

Pani Bristow składała i rozkładała szmatę, którą polerowała stół.

No cóż, pewnie pan chce obejrzeć pokój?

Tak, chętnie.

Uśmiechnąłem się, choć tak naprawdę chciało mi się płakać. Pani Bristow, z szerokimi biodrami ukrytymi pod podomką, paląc papierosa i polerując poręcz schodów, poprowadziła mnie na górę.

Na Bedford Row 5a nie istniało nic, co mogłoby człowieka ująć za serce. Tapety przy schodach kiedyś zapewne były w róże, ale upływ czasu i wilgoć sprawiły, że kolory całkowicie spłowiały i kwiaty przypominały raczej zerwane przed tygodniem kalafiory. Poręcz została pomalowana ciemnym lakierem. Kiedy szliśmy, stopnie trzeszczały potępieńczo.

Wchodząc spotkałem przedsiębiorców pogrzebowych — powiedziałem, gdy dotarliśmy na pierwsze piętro.

Pani Bristow przystanęła i popatrzyła na mnie.

To była panna Coates — powiedziała.

Ach, tak.

Biedna panna Coates — powtórzyła głośniej pani Bristow, jakby uważała, że jestem głuchy. — Pracowała na akord. Przygotowywała apteczki pierwszej pomocy dla jakiejś firmy wysyłkowej. W piwnicy zostały ich jeszcze całe tuziny. Muszę zadzwonić, żeby to zabrano. Kiedyś, kiedy spóźniła się z zapłatą czynszu, dała mi taką apteczkę. Boże drogi, to coś zupełnie bezużytecznego. Dwie rolki plastra i tubka maści z antybiotykiem. Do niczego się nie przyda, gdyby uciął pan sobie głowę.

Chyba ma pani rację — odparłem. — A na co umarła?

Pani Bristow nie odpowiedziała i podjęła wspinaczkę na drugie piętro jak zniecierpliwiony skałkowiec. Przez małe okienko na podeście schodów między piętrami dostrzegłem szary, zmywany deszczem dach i nieco jaśniejszą, zielono–szarawą płaszczyznę morza.

Mieszkała oczywiście w dwójce.

Słucham?

Panna Coates. Mieszkała w pokoju numer dwa. To nasz najlepszy pokój. Z widokiem na morze, z kuchenką i toaletą. I niedawno odnawiany.

Ach, tak.

Podjęliśmy dalszy marsz po schodach.

Oczywiście pokój numer dwa zawsze budził największą zawiść moich lokatorek. Jest o wiele większy i przytulniejszy niż reszta pomieszczeń. Był kiedyś pokojem mego męża i moim.

To miło — mruknąłem, marząc o tym, żeby przestała wreszcie dmuchać mi dymem w twarz.

Tak, latem dwójka jest idylliczna. Bardzo idylliczna. Panna Coates tak ją lubiła, że mawiała, iż chce w niej dożyć reszty swoich dni.

I dożyła, prawda? — zauważyłem.

Pani Bristow ponownie przystanęła, odwróciła się i popatrzyła na mnie przez chmurę dymu.

Liczę, że będzie się pan zachowywał odpowiednio — powiedziała. — Nie życzę tu sobie jakichkolwiek przyjęć ani całonocnych gości. To samo dotyczy seksu.

Skinąłem posłusznie głową. W kieszeni miałem trzy funty i sześć szylingów na piwo i pasztecik Cormish, a ona podejrzewała, że chcę wyprawiać uczty tudzież sprowadzać na noc kobiety. Ale oparłem się pokusie, żeby powiedzieć: „Jest pani cholernie dowcipna”.

Dotarliśmy już prawie na samą górę, kiedy usłyszałem płacz małego dziecka i ostry klekot zniszczonych butów na wysokim obcasie. Na górce pani Bristow stanęła oparta plecami o ścianę jak zawiadowca stacji oczekujący, aż przejedzie pociąg ekspresowy. Minąłem ją posłusznie i ujrzałem, że korytarzem posuwa się zwinięta kołdra z różowej satyny na długich, przybranych w koronkowe pończochy nogach. Za kołdrą szedł dwuletni blondynek w samym tylko obdartym, pomarańczowo–brązowym podkoszulku. Marudził i płakał.

Jeszcze nie wysprzątałam dwójki, Nancy — powiedziała pani Bristow, wypuszczając nosem dym.

Kołdra nagle opadła na podłogę. Pojawiła się blada twarz z szopą zaczesanych do tyłu ufarbowanych na czarno włosów i parą ogromnych oczu okolonych sztucznymi rzęsami. Dziewczyna miała na sobie mocno wydekoltowany czarny sweter, w który wcisnęła najbielsze i największe piersi, jakie spotkałem w życiu. Szeroki pas zaciśnięty był mocno na taniej, białej, bawełnianej minispódniczce o wystrzępionym obrąbku.

Dzień dobry, pani B. Nie dostrzegłam pani zza tej kołdry.

Nancy, to jest pan Moore. Będzie mieszkał w siódemce.

David — przedstawiłem się, wyciągając dłoń i natychmiast sobie uświadomiłem, że Nancy ma obie ręce zajęte i nie może podać mi ręki.

Miło mi cię poznać, Davidzie — odparła Nancy. — Ten mały mazgaj to Simon, prawda, Simon?

Dzieciak cały czas się mazał.

No cóż, skoro tak bardzo zależy panu, żeby jak najszybciej wprowadzić się do siebie, dwójkę wysprzątam później — zdecydowała pani Bristow otoczona kłębami dymu. — Proszę za mną, panie Moore. Pokażę panu pokój.

Zatem do zobaczenia — powiedziała z uśmiechem Nancy i dodała pod adresem dziecka: — Przestań, na Boga, ryczeć, Simon.

Pokój numer siedem był wysoki i miał mansardowe, w tej chwili otwarte i przytrzymywane starą, wyliniałą szczotką okno. Stało tam zapadnięte łóżko, czerwone krzesło Parker–Knoll i stół, a na nim maszynka elektryczna marki Belling. Na kantach stołu widniał milion śladów wypalonych przez papierosy.

Rano jest tutaj bardzo jasno — oświadczyła stojąca w progu pani Bristow. — Z okna ma pan widok na Dome. Należy mi się kaucja za dwa tygodnie plus opłata za tydzień z góry. Trzynaście funtów i dziesięć szylingów.

Hmmm, czy mógłbym zapłacić pod koniec tygodnia? Nie przyszedł jeszcze mój czek.

Twarz pani Bristow zniknęła w chmurze dymu.

Mam zwyczaj brać zapłatę z góry.

Byłbym pani bardzo zobowiązany…

No cóż, zgoda — westchnęła i zniknęła w korytarzu, zostawiając za sobą smugę dymu. — Ale w piątek musi pan zapłacić — zawołała jeszcze przez ramię. — W przeciwnym razie będzie pan zmuszony się wynieść.

Podszedłem do otwartego okna i wyjrzałem na pokryte dachówkami, mokre dachy domów. Słyszałem dobiegający z dołu szum pojazdów sunących po mokrej jezdni i ciągły pomruk morza. Czułem się przygnębiony i samotny, ale jednocześnie dziwnie zadowolony. Przybyłem do Worthing, ponieważ smutniejszego miejsca nie mogłem już wymyślić, a potrzebowałem sanktuarium, które odpowiadałoby memu nastrojowi. Byłem załamany, bez pracy, a poza tym nie widziałem przed sobą celu w życiu. Miałem dziewiętnaście i pół roku oraz żadnych widoków na przyszłość. Czyż istniało zatem lepsze miejsce dla mojej skołatanej głowy niż Worthing?

O Worthing wiedziałem dlatego, że mieszkała tutaj moja cioteczna babka. Kiedy byłem mały, przyjeżdżaliśmy do niej w odwiedziny, chociaż plaża była kamienista i śmierdziała gnijącymi wodorostami.

W Worthing znajdowała się przystań i jeden z tych miejskich, trawiastych skwerów określanych przez mieszkańców Sussex mianem Steyne, orkiestra, kilka publicznych szaletów i kilkanaście brzydkich sklepów pełnych tandetnych imitacji mebli, makatek ściennych z motywami myśliwskimi i srebrzystych, galwanizowanych zastaw stołowych. To miasteczko nie jest ani tak wulgarne jak Brighton, ani tak żenująco pruderyjne jak Eastbourne. Jest to po prostu typowa brytyjska nadmorska prowincjonalna miejscowość. St Despair–sur–Mer, jak zwykła była nazywać Worthing moja cioteczna babka.

Miałem niejasne pomysły, że zarobię trochę pieniędzy jako wynajmujący leżaki albo pracując w smażalni ryb i frytek, ale wcale nie byłem pewien, czy tę pracę dostanę. Zdałem maturę z trzech przedmiotów: z angielskiego, francuskiego i z geografii, ale stopnie miałem nie najlepsze, więc nie było sensu starać się o przyjęcie na wyższą uczelnię. Brak pilności — stwierdzili nauczyciele. Myślę, że po prostu uciekałem od obowiązków. Nie chciałem ich brać na siebie. Chciałem tylko rozmyślać i wykonywać jakieś usługowe, mało ważne rzeczy. Gdybym był człowiekiem religijnym, wstąpiłbym do klasztoru, ale przybycie do Worthing było mniej więcej takim samym umartwieniem.

Na drzwiach wisiał pojemnik z ligninowymi ręcznikami. Wytarłem się nimi. Miałem papierową torbę na zakupy, w której trzymałem koszulę z poprzedniego dnia. Przebrałem się w nią, bo była sucha, a następnie przeliczyłem swój majątek. Wynosił dokładnie trzy funty siedem szylingów i kilka półpensówek. Postanowiłem pójść gdzieś na lunch.

Kiedy byłem w połowie schodów, z pokoju numer dwa właśnie wyszła Nancy.

Już się zagospodarowałeś? — zapytała.

Mniej więcej. Muszę kupić pościel i parę drobiazgów.

I właśnie się po nie wybierasz?

Idę do pubu na lunch.

Bez wahania wzięła mnie za rękę. Nawet na swoich wysokich obcasach miała niewiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Pachniała mandarynkowym lakierem do włosów i perfumami Shalimar.

To wspaniale. Mnie też coś postawisz.

Mam tylko trzy funty i siedem szylingów.

Żartowniś z ciebie.

Wcale nie. Sama popatrz. — Wyciągnąłem półkoronówkę, szylinga, pensa i trzy półpensówki. — To cały mój ziemski majątek.

Nancy wy buchnęła śmiechem.

Wygląda na to, że ja będę musiała zapłacić. Masz ochotę pójść do Thieves Kitchen?

Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.

Pożyczyliśmy od pani Bristow połamany różowy parasol i wyszliśmy na deszcz. Thieves Kitchen nie była daleko, zaledwie dwie przecznice dalej. Duży pub–restauracja specjalizujący się w tradycyjnych lunchach. W środku panował półmrok, w powietrzu unosił się dym, pod sufitami umieszczono pretensjonalne dębowe belki i miedziane rzędy końskie. Usiedliśmy za przepierzeniem i zamówiliśmy kotlety wieprzowe, frytki oraz po kuflu piwa Red Barrel. Nancy usta się nie zamykały, flirtowała i w czasie jednego posiłku zmieniła całe moje spojrzenie na świat.

Gadała, jadła, śmiała się. Ja tylko jadłem, przez cały czas ją obserwując. Pod tymi sztucznymi rzęsami i białym makijażem, który robił z jej twarzy naleśnik, była bardzo ładna. Miała dziewczęcą buzię, duże usta, mały, zadarty nos i ogromne, szerokie niebieskofioletowe oczy. Już przy trzecim kęsie kotleta wieprzowego stwierdziłem, że się w niej zakochałem. Wszystko mnie w niej zachwycało. Skromność, otwartość, maleńkie złote kolczyki i ten głęboki dekolt, odsłaniający część piersi, które tyle obiecywały.

Nie powinnam była nigdy wychodzić za Vince’a — oświadczyła i pociągnęła łyk piwa. — To przeraźliwa głupota. Ale był wówczas taki przystojny, miał motocykl z przyczepą i umiał zawsze stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A ja miałam tylko szesnaście lat. Naprawdę byłam wtedy głupia. Ale kiedy przyszedł na świat Simon… chyba cię nudzę, prawda?

A gdzie jest teraz Simon?

Śpi — odparła Nancy. — Karmię go o dwunastej, później śpi do wpół do trzeciej. Codziennie. Można według tego regulować zegarek.

Zapytała, co zamierzam robić w Worthing, a ja jej powiedziałem. Słuchała ze współczuciem, ale nie sądzę, żeby naprawdę mnie zrozumiała. Moje słowa brzmiały tak, jakbym podczas hałaśliwego przyjęcia suto skrapianego alkoholem deklamował komuś wiersze Paula Verlaine’a. Les sanglots longs des violins de 1’automne… blessent mon coeur d’une langueur monotone…

Cały rachunek zapłaciła Nancy, wyjąwszy pieniądze z białej, plastikowej torebki.

Nie przejmuj się. Vince wciąż jest dla mnie dobry i przysyła co tydzień siedem funtów, a ja zazwyczaj wszystkich nie wydaję.

Do Bedford Row 5a wróciliśmy pod rękę, chroniąc się przed deszczem pod zdezelowanym parasolem pani Bristow. Przed dwójką Nancy zapytała:

Może wstąpisz na kawę?

Pokój numer dwa był prawie czterokrotnie większy od mojego. Nancy zasłoniła firanki w kwiaty tak, że Simon mógł sobie spokojnie spać. Leżał w łóżku ustawionym w rogu pokoju, w buzi trzymał kciuk, jasne włosy miał zlepione potem, a policzki ogniście czerwone. Przyglądałem się dziecku i strasznie chciałem, żeby był to mój dzieciak, a nie Vince’a. Odwróciłem się do Nancy, która stała bez ruchu i obserwowała mnie.

Pani Bristow twierdzi, że ten pokój jest idylliczny — powiedziałem.

Nie zauważyłam — odparła Nancy, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Cóż, chyba nie — mruknąłem, bo poczułem się nieswojo. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Niedawno zmieniono w nim tapety na najlepsze, jakie można dostać u Woolwortha. Miały dziwaczny, zielonkawy wzór. Koło okna stała toaletka z półkolistym lustrem pochodząca z lat pięćdziesiątych, wielkie, tanie, pociągnięte werniksem łoże i ogromna wiktoriańska szafa z rzeźbionego mahoniu.

Fantastyczna szafa — zauważyłem.

Och, tak, tyle że ona zawsze ją zamyka.

Pociągnąłem za mosiężną rączkę, ale drzwi nawet nie drgnęły.

Wiesz, co w niej jest? Nancy usiadła na brzeżku łóżka.

Osobiste rzeczy, to wszystko. Twierdzi, że nie ma ich gdzie trzymać.

Przysiadłem obok niej.

Lubię, jak mówisz tak wytwornie — powiedziała.

Nie rozumiem.

Mówisz tak wytwornie i poetycko. Na przykład o tych chmurach, które są jak sfora oszalałych psów, i takie różne inne rzeczy. Powinieneś być pisarzem.

Ba — odparłem. — Z pisania nie ma pieniędzy. Chcę pracować przy wypożyczaniu leżaków.

No cóż, przy okazji poderwiesz trochę dziewczyn.

Zapadło długie milczenie. Pokój pogrążony był w ciszy;

Simon spał spokojnie. Nagle odezwała się Nancy:

Czy chcesz zobaczyć coś naprawdę szokującego?

Popatrzyłem na nią. W przyćmionym świetle pokoju numer dwa oczy miała liliowe.

Co rozumiesz przez słowo „szokujące”?

Cóż, zobacz sam. Powiedz, czy nie będziesz zszokowany?

Bez wahania, nie spuszczając ze mnie wzroku, ściągnęła przez głowę czarny sweter, rozpięła czarny, koronkowy stanik i odsłoniła piersi. Zachichotała, a one rozkosznie zafalowały.

Piersi były jeszcze większe, niż myślałem. Pełne, białe jak dwa wielkie mleczne budynie. Na skórze widniały ślady po staniku. Miała wielkie i jasne aureole wokół sutek, a same sutki twarde i pofałdowane. Ale najbardziej mnie zafascynowało — i to właśnie miało mną wstrząsnąć — że obie brodawki były przekłute i wisiały w nich dwa małe złote kółeczka.

Słyszałem, że niektóre dziewczęta przekłuwają sobie sutki. To znaczy wszyscy o tym mówią, ale ja dotąd nie spotkałem żadnej, która by to zrobiła naprawdę. I oto teraz taką właśnie dziewczynę miałem przed sobą. Siedziałem z nią w deszczowe popołudnie na szerokim podwójnym łożu. Mój członek wyprężył się pod dżinsami, poczułem, że na policzki występują mi rumieńce.

I co o tym myślisz? — zapytała, lekko potrząsając piersiami.

Nie wiem. To naprawdę fantastyczne.

Vince życzył sobie, żebym to zrobiła. Początkowo nie chciałam, ale teraz nawet mi się podoba.

Fantastyczne — powtórzyłem.

Nie miałem zielonego pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć.

Nie uważasz, że to szokujące?

Raczej zaskakujące.

Ale nie szokujące?

Potrząsnąłem głową. Spojrzała na mnie poważnie.

Możesz ich dotknąć, jeśli chcesz.

Zawahałem się, a po chwili wyciągnąłem rękę i dotknąłem palcami obu sutek i obrączek. W przekłutych brodawkach kółeczka obracały się z łatwością.

Możesz je unieść, jeśli ci się podobają.

Gapiłem się na Nancy. Nie chodziło o to, czy mnie się podobały jej piersi, czy nie, ale o to, że chciała, bym to zrobił. Zahaczyłem palcami o kółeczka i uniosłem jej ciężki biust. Sutki napięły się. Zamknęła oczy i odchyliła do tyłu głowę, a ja delikatnie szarpałem obie piersi, jakby były niesfornymi zwierzakami.

Bez słowa zabrała stamtąd moje ręce i rozpięła haftki taniej, białej spódniczki. Pod nią miała tylko koronkowe rajstopy; nie nosiła majtek. Różowy srom przeświecał przez oczka rajstop. Poczułem ciepły, erotyczny zapach seksu i moczu.

Kochaliśmy się gwałtownie i w ciszy przez blisko czterdzieści minut. Odnosiłem wrażenie, że trwa to całe moje życie. Całą wieczność. Taką samą wieczność, jakiej powiew odczułem wcześniej, kiedy wynoszono zwłoki panny Coates. Ale gdy otworzyłem oczy, leżeliśmy razem w pokoju numer dwa, za zasłoniętymi firankami, pod wyszywaną makatką z napisem: „Walcz o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem”.

Nancy popatrzyła na mnie, a na jej ustach wykwitł pełen rozmarzenia uśmiech. Na sztucznych rzęsach ciągle jeszcze drżało kilka kropel mego nasienia.

Jesteś dobry, naprawdę dobry, Davidzie Moore.

Pocałowałem ją. Byłem gotów poślubić ją w każdej chwili.

Ty również Nancy Jak–Ci–Tam–Na–Nazwisko.

Bright — powiedziała i ponownie mnie pocałowała.

I wtedy poruszył się w swoim łóżeczku Simon, zakaszlał i otworzył oczy.


Przez następne dwa tygodnie wszędzie chodziliśmy razem, a przy każdej okazji szliśmy do łóżka. Sierpniowy deszcz minął, nastała ciepła, choć wietrzna pogoda. Pojechaliśmy autobusem do Littlehampton, tam kochaliśmy się nago na porośniętych trawą piaszczystych wydmach, podczas gdy Simon na plaży budował zamki z piasku.

Nancy ciągle miała grzeszne myśli. Szalała i nie dbała o to, co robi. Nigdy nie nosiła majtek; nawet żadnych nie miała. Leżała na wydmach twarzą do ziemi, z wypiętymi pośladkami, rozchylała palcami srom i krzyczała niczym mewa, kiedy w nią wchodziłem. Kochała wszystkie pozy i świński język, lubiła ssać i całować, kochała czerpać każdą rozkosz, jaką mogło zaoferować ciało.

Nigdy przedtem nie spotkałem takiej dziewczyny jak Nancy. I nie spotkałem później. Vince mógł sobie mieć swój motor z przyczepą. Nancy była wszystkim, o czym ja marzyłem. Zapewne nie mógłbym zabrać jej do swego domu i przedstawić rodzicom („Och, mamo, to jest Nancy, ma dwuletniego synka z poprzedniego związku, a w sutkach złote kolczyki”). Ale kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy? Z Nancy byłem w swoim dziewiętnastoletnim niebie. Przy niej zapominałem o depresji i rozpaczy.

Odłożyłem poszukiwania pracy. Całe dnie spędzaliśmy na plaży albo jechaliśmy pociągiem do Arundel i krążyliśmy wokół zamku, albo wspinaliśmy się po kredowych grzbietach dinozaurów w Sussex Downs, a nad głowami płynęły nam ogromne chmury rzucające cienie na podmokłe łąki. Dni pełne słońca, szaleństwa i braku pieniędzy. Dni wiejskich pubów i pikników, kanapek, które zabieraliśmy ze sobą, i wędrówek po wonnych ścieżkach Sussex. Dni pełne pocałunków pod wiekowymi dębami.

Kiedy przyszedł nasz ostatni dzień, wcale nie wiedziałem, że będzie ostatni. Wybraliśmy się na jarmark i festyn do Littlehampton, skąd wróciliśmy autobusem. O zachodzie słońca wędrowaliśmy brzegiem morza. Był to jeden z tych szarych, upalnych zmierzchów, gdy słońce zapada się za kanał La Manche niczym dżem w budyń. Niosłem Simona na barana, a obok szła Nancy w białych szortach i czarnej nylonowej bluzce związanej na brzuchu w supeł. Na molo grał ktoś Hey Joe Jimiego Hendrixa. Hey Joe, where you goin’ with that gun in your hand… Jimi Hendrix był u Nancy na drugim miejscu po Stonesach.

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad małżeństwem? — zapytała nieoczekiwanie Nancy.

Czy ja wiem? — odparłem ostrożnie. Podejrzewam, że byłem już całkowicie zdecydowany ożenić się właśnie z nią.

Bo ja nie zamierzam ponownie wychodzić za mąż — powiedziała z emfazą.

Ach, tak.

Simon targał mnie za włosy i wołał:

Wio, koniku!

A co z Simonem? — zapytałem.

A co ma z nim być?

No cóż, będzie potrzebował ojca, prawda? Zwłaszcza kiedy podrośnie. Mnie na przykład ojciec zabierał na pokazy lotnicze w Farnborough.

Życie jest ważniejsze od ojców — odparła Nancy i odwróciła głowę, a ja w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób pojąłem, że ją straciłem; że coś się między nami zmieniło. Simon podskakiwał na moich ramionach i wołał:

Wio, koniku! Wio, koniku!

Tego popołudnia niebo miało kolor śliwki, ja galopowałem z Simonem po plaży, a za nami szła Nancy z nieobecnym uśmiechem. Sprawiała wrażenie małej i odmienionej. Goin’ down to shoot my ole lady… ‘cause she’s been runnin’ around with another man…


Wieczorem zszedłem z mojej siódemki i zapukałem delikatnie do drzwi Nancy. Było wpół do dziewiątej, więc Simon powinien już spać.

Długo się nie odzywała. W końcu zza zamkniętych drzwi dobiegł mnie jej szept:

Kto tam?

To ja, David. Mogę wejść?

Jestem nie ubrana.

Fakt, że była bez ubrania, nigdy nie przeszkadzał jej otworzyć. Stałem na półpiętrze zmieszany i pełen niepewności.

Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść do pubu.

Znów długa chwila milczenia.

Nie mam pieniędzy.

Mnie jeszcze został funt.

Och, za jednego funta spędzimy wspaniały wieczór.

A więc to tak — pomyślałem. Miała już dosyć mojego ciągłego braku pieniędzy.

Posłuchaj — zawołałem. — Jutro pójdę i znajdę jakąś pracę. Na terenach sportowych u Piotrusia Pana szukają pracowników.

Rób, co chcesz.

Przeciągnąłem dłonią po włosach. Powoli doprowadzała mnie do rozpaczy.

Posłuchaj, możemy porozmawiać?

O czym?

O nas. O tobie i o mnie.

Nie mamy o czym rozmawiać.

Nancy — wyznałem, stojąc na tym mrocznym półpiętrze o ścianach wyłożonych tapetą. — Kocham cię.

Wcale nie. Potrzebujesz kogoś wytwornego i poetyckiego.

Pragnę ciebie. Chcę się z tobą ożenić.

Och, daj spokój, Dave. Nie opowiadaj głupot.

Ależ naprawdę chcę. Możesz to traktować jako oficjalne oświadczyny.

Dave, na Boga, daj mi święty spokój.

Przekręciłem gałkę, ale drzwi były zamknięte na głucho. W tej samej chwili usłyszałem ciężki, rozkołysany krok na schodach i w zasięgu mego wzroku pojawiła się pani Bristow, otoczona kłębami dymu z golda jak magik. Stanęła na półpiętrze i obserwowała mnie, więc nie miałem innego wyjścia jak wycofać się do pokoju numer siedem i zamknąć za sobą drzwi.

Stanąłem na krześle, wystawiłem głowę przez mansardowe okno i żałośnie kontemplowałem dachy domów oraz odległe Downs. Nadciągał wieczór, brzeg morza rozświetlał już żółty blask sodowych latarń. Morze szumiało i szumiało, liżąc kamienistą plażę. Nie istnieje na całym świecie bardziej nużący i żałosny dźwięk.

Około dwudziestej drugiej usłyszałem, jak pani Bristow zamyka na noc tylne drzwi. Postanowiłem zatem jeszcze raz spróbować z Nancy. Zapewne była zmęczona. Zapewne wybrałem niewłaściwy moment, ale tak bardzo za nią tęskniłem. Już po kilku godzinach zaczynało mi jej brakować. Nie mogłem wprost znieść myśli, że nigdy więcej nie pójdzie ze mną do łóżka.

Podkradłem się pod drzwi dwójki i czekałem. Automatyczny wyłącznik światła na schodach pstryknął i zapadła ciemność. Początkowo słyszałem jedynie dźwięki Radia Caroline grającego w pokoju numer cztery. Waterloo Sunset… I am in Paradise…

I wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś mówi. I to nie Nancy. Był to męski głos; głęboki, zdyszany, skrzekliwy.

Och, Boże — pomyślałem. — Ona już sobie znalazła kogoś innego. Kogoś starszego, kogoś, kto bardziej do niej pasuje. Kogoś mniej płaczliwego i poetycznego. Może to wrócił Vince. Widziałem jego zdjęcie; czarna skórzana kurtka, zalotny loczek, baczki, motocykl BSA z przyczepą. Jak z takim Rockerem pełną gębą mógł konkurować tak chudy Modd jak ja? Poza tym był ojcem Simona.

Usłyszałem, że Nancy coś mówi, ale w pierwszej chwili nie rozróżniałem słów. Uklęknąłem i przyłożyłem ucho do dziurki od klucza tak, że poczułem powiew powietrza. Usłyszałem, że Nancy pyta:

— …na zawsze? Jak mogę tu zostać na zawsze?

Ponieważ chcę, żebyś została tutaj na zawsze — zaskrzeczał męski głos, zadziwiająco głośno i dobitnie. — Ponieważ cię kocham i dlatego, że musisz.

A co z Simonem?

Wszystkie dzieci są przeklęte, powinnaś już o tym wiedzieć.

Ale kto się nim zajmie?

Los. On jest tylko jeszcze jedną drobiną szumowin na oceanie nocy.

Powoli podniosłem się z podłogi. To nie mógł być Vince. Nancy twierdziła, że Vince mówił tylko o Eddiem Cochranie i o motocyklach. I jak mogła powiedzieć, że jestem zbyt poetyczny, skoro rozmawia z kimś, kto mówi w tym stylu: „On jest tylko jeszcze jedną drobiną szumowin na oceanie nocy”?

W przypływie zazdrości walnąłem pięścią w drzwi.

Nancy! — krzyknąłem. — Nancy! Na chwilę zapadła cisza.

Nancy! — zawołałem ponownie. — Otwórz te cholerne drzwi!

Ku memu zdumieniu usłyszałem, że otwiera zamek. Później drzwi się uchyliły na cztery czy pięć centymetrów. W pokoju numer dwa paliła się tylko boczna lampka z pergaminowym abażurem. Wiele razy leżałem w łóżku Nancy i patrzyłem na rysunek na tym abażurze: Wielka Armada pod pełnymi żaglami. Nancy była naga, a jej ciało lśniło od potu. Na czoło opadały zlepione, poskręcane włosy, jakby była syreną.

O co chodzi? — zapytała. — Obudzisz Simona.

Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby mi o wszystkim powiedzieć! — wrzasnąłem.

Powiedzieć o czym? Co ty wygadujesz?

Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi, że masz już kogoś innego.

Gapiła się na mnie. W taki sposób nigdy jeszcze na mnie nie patrzyła. Nie było w tym wzroku braku miłości; nie było nawet gniewu. Nie sposób opisać jej spojrzenia — kryła się w nim pełna smutku obcość, jak w oczach kogoś, kto stojąc na peronie, żegna się na zawsze. Przelotne spotkanie — pomyślałem.

Nie ma nikogo — powiedziała ze straszliwą prostotą.

Och, przecież słyszałem. Na przykład „drobinę szumowin”.

Nancy pokręciła głową.

Musiałeś słyszeć radio. Tutaj nikogo nie ma.

Otworzyła szeroko drzwi. Zajrzałem do pokoju, ale nie przekraczałem progu. Wyraźnie widziałem, iż nie chce, żebym wchodził. Simon spał w swoim łóżeczku zasłoniętym kocem przed światłem. Ale poza dzieckiem nikogo w pokoju nie było. W każdym razie nie widziałem… Ale dostrzegłem, że drzwi szafy są leciutko uchylone.

Zadowolony? — zapytała Nancy.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się niezręcznie i głupio. Powinienem kazać jej otworzyć tę szafę. Ale gdyby w środku nikogo nie było? A jeszcze gorzej gdyby był. Co miałbym do powiedzenia nowemu kochankowi? „Och, cześć, nazywam się David i mieszkam na ostatnim piętrze. Dotąd ja pieprzyłem Nancy, ale teraz się wycofuję. Przepraszam”.

Popatrzyłem na nią. Wyraz jej twarzy się nie zmienił. Wiedziałem już, że Nancy nie należy do mnie i nigdy już nie będzie należeć.

W porządku — powiedziałem cicho.

Pochyliłem głowę, żeby ją pocałować, ale cofnęła policzek.

Naprawdę czułem się skrzywdzony. Wróciłem do siebie i rozsiadłem się w swoim krześle Parker–Knoll. Siedziałem po ciemku blisko dwadzieścia minut i płakałem. Wytarłem oczy kapą, po czym zacząłem się zastanawiać, co, do licha, zrobię bez Nancy.


Następnego dnia podjąłem pracę w Ocean Fish Bar na Montague Street. Lokal prowadził były zapaśnik o głowie okrągłej jak piłka, który lubił, jak jego pracownicy zwracali się do niego per „panie George”, choć na macie występował jako „Thomson Czacha”. Nauczyłem się, jak zanurzać filety w rzadkim cieście, jak obsługiwać aparat do krojenia frytek i jak wrzucać całe wiadro tych frytek do wrzącego oleju tak, żeby się nie zabić. Nauczyłem się również, jak zawijać porcje ryby i frytek w gazetę w ten sposób, żeby móc je posolić i pokropić octem, czyli przygotować danie, które później klienci jedzą spacerując po ulicach.

Po trzech godzinach pracy byłem przesączony wonią oleju, ale przynajmniej dostawałem pieniądze i nie byłem głodny. Pan George pozwalał nam do woli jeść frytki i rybę.

Tego wieczoru po zamknięciu lokalu wziąłem na Bedford Row 5a dwa dorsze, frytki oraz suchą kiełbasę dla Simona. Zapukałem do pokoju Nancy i czekałem.

Długo trwało, zanim się odezwała.

Czego chcesz? — zapytała zmęczonym głosem.

To ja, David. Dave. Mam pracę w Ocean Fish Bar. Przyniosłem trochę ryby i frytek. Mogę ci dać, jeśli masz ochotę.

Nie, dziękuję. Po prostu daj mi spokój.

Posłuchaj — powiedziałem z uporem. — Wczoraj straciłem panowanie nad sobą. Przepraszam. To wszystko jest jakimś nieporozumieniem. Posłuchaj, mam rybę i frytki. Przyniosłem też trochę wędliny dla Simona.

Daj mi spokój, David. Zostaw mnie samą.

Stałem w korytarzu z gorącym pakunkiem zawiniętym w gazetę i po prostu nie wiedziałem, co mam robić. Nie chciałem wracać do swego pokoju. Był za ciasny, zbyt mroczny. Poszedłem na przechadzkę po Marine Parade, a frytki i rybę podarowałem staremu włóczędze, który z butelką jabłecznika i niedopałkiem w ustach siedział pod jakimś betonowym daszkiem.


Po tym zdarzeniu Nancy nie reagowała nawet na moje pukanie. Podjąłem kolejną pracę przy tkaniu dywanów w sklepie Vokins. Z rana pracowałem nad dywanami, a popołudniu i wieczorem w smażalni ryb. Nie miałem wiele czasu na rozmyślania. Na początku września na Union Place wrócili studenci z Akademii Sztuk Pięknych i zawarłem kilka nowych znajomości. Zacząłem chodzić ze studentką litografii, Sandrą. Miała zawsze zmierzwione włosy, nosiła workowate swetry i dżinsy–rury. Jakkolwiek na samym początku zastrzegła, że nie zamierza iść ze mną na całość, odbyliśmy wiele bardzo przyjemnych sesji pettingu. Kiedy czułem się zawiedziony, kupowałem kolejny numer „Zdrowia i Sprawności”. Weekendy spędzaliśmy na piciu kawy, słuchaniu tradycyjnego jazzu lub na spacerach po plaży. Niemniej od czasu do czasu, idąc po schodach do swego pokoju, przystawałem przed drzwiami dwójki i nadsłuchiwałem. Przeważnie bez powodzenia. Czasami dobiegały mnie dźwięki grającego cicho radia. Ale raz czy dwa wychwyciłem głos Nancy, wyjątkowo słaby i niepewny, i ten ochrypły, skrzeczący głos mężczyzny.

Ostatniej wrześniowej nocy, kiedy mijałem pokój numer dwa, usłyszałem:

— …kocham cię miłością przekraczającą wszelkie możliwe do pomyślenia miłości.

Przystanąłem z zapartym tchem. Dobiegły mnie słowa Nancy:

— …zawsze, nie na zawsze.

Rozległy się stłumione trzaski i skrzypienie. Jak skrzypienie łóżka. Później nic nie rozumiałem, bo Nancy i mężczyzna mówili jednocześnie. W końcu rozległ się tylko głos męski:

Wnet, wnet i wnet, moje śliczne kochanie… wnet, wnet i wnet!

Nancy zapiszczała, potem krzyknęła dziwnie i ostro. Byłem przerażony, zelektryzowany. Zagrzechotałem gałką przy drzwiach, po czym zacząłem nią z furią kręcić. Usłyszałem wrzask Nancy: „Nie!” Cofnąłem się o krok, oparłem o balustradę schodów, wziąłem zamach i z całych sił kopnąłem w drzwi.

Ustąpiły raptownie i z łoskotem — wyrwałem zamek. W jednej chwili zatrzasnęły się natomiast otwarte na oścież drzwi od szafy. Obok nich stała Nancy, naga, skrzyżowanymi rękami zasłaniała piersi. Wpatrywała się we mnie dziko, cichutko skomlała, drżała, nie była w stanie wykrztusić słowa.

Nie wierzyłem własnym oczom. Wiedziałem, że mam przed sobą Nancy, to musiała być Nancy, ale w potworny sposób wyniszczona. Bujne, zawsze schludnie zaczesane czarne włosy nabrały barwy kościanobiałej i były potargane. Ręce i nogi stały się cienkie jak nogi od krzesła. Widziałem przez pożyłkowaną niebieskawymi naczyniami krwionośnymi skórę sterczące kości miednicy. Piersi zwiotczały — zrobiły się z nich wymiona, jakkolwiek w sutkach ciągle tkwiły złote kolczyki. Te obrączki dowodziły, że stoi przede mną Nancy. Oczy miała podkrążone, wokół ust zmarszczki.

Nancy? — szepnąłem. Byłem tak wstrząśnięty, że nie mogłem wykonać kroku, wręcz zapomniałem, jak się chodzi. — Nancy, co się stało?

To już prawie koniec — odparła.

Głos miała taki, jakby w ustach brakowało jej śliny.

Co? Czego koniec? O czym ty mówisz?

Usiadła niepewnie na skraju łóżka, niezgrabnie jak osiemdziesięcioletnia staruszka.

To już prawie koniec — powtórzyła i skinęła głową.

Podszedłem do łóżeczka dziecka. Simon spał mocno, poświstywał przez zapchany nos. Obok stała opróżniona w trzech czwartych butelka z syropem na przeziębienie. Nieszczęsny dzieciak był półprzytomny z powodu przedawkowania lekarstwa.

Zamknąłem drzwi pokoju, żeby nikt nie mógł tam zajrzeć. Kopniakiem wyrwałem tylko śruby mocujące zamek, więc szkody dadzą się bardzo łatwo naprawić.

Jesteś chora, czy co? — zapytałem. Byłem tyleż zniecierpliwiony, co przerażony.

Chora? — Uśmiechnęła się blado. — Nie, nie jestem chora. Jestem zakochana.

Ale co ci się stało? Wyglądasz tak, jakbyś od miesiąca nie miała niczego w ustach!

Nie potrzebuję jedzenia. Nie potrzebuję niczego.

Popatrzyłem na szafę.

Co tam chowasz? — zapytałem.

Nic szczególnego. Rzeczy pani Bristow. Szafa jest zamknięta.

Nie jest. Kiedy wyłamałem drzwi, była otwarta na oścież.

Jest zamknięta — powtórzyła z obcą intonacją. — W środku nic nie ma, tylko rzeczy pani Bristow.

Czy będziesz miała coś przeciwko temu, żebym je osobiście obejrzał?

Nancy uniosła głowę. Jej oczy przypomniały mi nieszczęsną pannę Coates zajmującą się apteczkami pierwszej pomocy, która w otwartej trumnie została wyniesiona z domu pod numerem 5a przy Bedford Row podczas ulewy.

Daj sobie spokój, Dave. To już prawie koniec. Zapomnij o wszystkim.

Sądzę, że mam prawo sprawdzić — odparłem i obszedłem łóżko.

Chwyciłem miedzianą gałkę drzwi szafy.

Nie rób tego! — błagała Nancy.

Wstała z łóżka, podkuśtykała do mnie i ujęła mi nadgarstki dłońmi, które przypominały szpony.

Z bliska wyglądała tak, jakby wyszła właśnie prosto z obozu koncentracyjnego w Belsen. Zęby jej wypadły, włosy wychodziły garściami, pokryta pęcherzami skóra łuszczyła się. Nancy stała się tak słaba, że nie miała najmniejszych szans oderwać mojej ręki od klamki szafy. Ale ja byłem do tego stopnia zniesmaczony, że się nie mocowałem. Dałem spokój. Nic nie mogłem poradzić. Trudno sobie wyobrazić, że ona i ja uprawialiśmy ze sobą miłość na nadmorskich wydmach.

Jest zamknięta — szepnęła gardłowo. — Proszę, Dave, jest zamknięta.

Ponownie wyciągnąłem dłoń do gałki i tym razem Nancy już nie próbowała mnie powstrzymywać. Szarpnąłem. Nancy miała rację. Szafa była zamknięta na głucho.

Chcę wiedzieć, co jest w środku — zażądałem. — Mam do tego prawo.

Nie — odrzekła z uporem.

Na Boga, Nancy. Kiedyś chciałem się z tobą ożenić.

Nie — powtórzyła dobitnie. — I nie daje ci to żadnych praw.

Nie kochałaś mnie? — zapytałem.

Usłyszałem, że za mymi plecami otwierają się drzwi do pokoju. Odwróciłem się i ujrzałem w progu panią Bristow w postrzępionej brązowej podomce. Jednym okiem zezowała na papierosa, który zwisał jej w kąciku ust.

Słyszałam jakieś hałasy — oświadczyła.

Nancy ponownie usiadła na łóżku. Pani Bristow przeszła przez pokój, sięgnęła po koszulę nocną i otuliła nią ramiona Nancy.

Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli pan wróci do swego pokoju, panie Moore — powiedziała.

Ale najpierw muszę się dowiedzieć, co przytrafiło się Nancy, pani Bristow — odparłem buńczucznie, splatając ramiona na piersi.

Pani Bristow wypuściła z płuc kłąb dymu.

Już pan słyszał. Jest zakochana.

Na Boga, jest półmartwa!

Miłość pokona śmierć, panie Moore. Pewnego dnia sam pan to zrozumie.

Cholera jasna, nie wiem, o czym pani mówi, i nie chcę wiedzieć. Ale powiem pani jedno: Nancy wyjdzie teraz z tego pokoju i zamieszka ze mną. Zadbam o to, żeby właściwie się odżywiała. Ma pod opieką dziecko! Zatem proszę zejść mi z drogi!

Pani Bristow wydmuchnęła dym, zaciągnęła się papierosem i ponownie wypuściła dym.

Ona nie pójdzie z panem, panie Moore.

A więc ją wyniosę.

Zawsze będzie tutaj wracać, panie Moore. I nigdy już pana nie pokocha. Nigdy. Przeciwnie, jeśli spróbuje pan trzymać ją z dala od tego miejsca, to pana znienawidzi.

Zamierzam zadzwonić na policję — odparłem. — Zamierzam zadzwonić na policję i do opieki społecznej. Wtedy, do cholery, zobaczymy.

Nie! — odezwała się błagalnie Nancy. — Dave, nie, proszę, nie!

Pani Bristow spoglądała na mnie czujnie szeroko rozwartymi oczyma.

Nie powinien pan wtykać nosa w nie swoje sprawy, kiedy nikt pana o to nie prosi, panie Moore. Powinien pan siedzieć w pokoju numer siedem, razem z gotowaną fasolą i nieprzyzwoitymi pismami.

A jednak zadzwonię na policję — odpowiedziałem. Czułem, że ją wystraszyłem, i chciałem poznać powód.

Nawet jeśli nie było ratunku dla Nancy, chciałem wiedzieć, co tu zaszło.

Prawie przez pół minuty pani Bristow milczała. Nancy skuliła kościste ramiona i zaczęła cicho szlochać — jakby płakała jakaś stara, bardzo stara kobieta, która nagle i wyraziście przypomina sobie dziewczęce lata. Bławatki, blask słońca, słomkowe kapelusze.

Bardzo dobrze — powiedziała pani Bristow. Wyciągnęła ramię i otworzyła szafę.

Ku mej niewyobrażalnej zgrozie stał w niej bez ruchu mężczyzna. Był barczysty, potężnie zbudowany, mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Włosy błyszczące i zaczesane do tyłu. Pod nosem mały, starannie utrzymany wąsik. Nagi, z wielkim, poczerwieniałym penisem zwisającym mu między udami. Nogi porośnięte ciemną szczeciną. Oczy nabiegłe krwią; zupełnie czerwone.

Czy on nie żyje? — zapytałem nieswoim głosem.

Pani Bristow potrząsnęła głową. Pozwoliła, żebym jeszcze raz rzucił okiem na mężczyznę, po czym zamknęła szafę.

To mój mąż, pan Bristow.

Nie wierzę — zaprotestowałem. — To ma być pani mąż i ukrywa się w szafie?

Nie ukrywa się, panie Moore. On w niej żyje. Czy raczej przedłuża swoją egzystencję. Jego prawdziwe życie płynie w jego umyśle.

Podeszła do okna, uchyliła je na centymetr i wyrzuciła w mrok niedopałek. Następnie odwróciła się i wydmuchnęła z płuc resztę dymu.

To wspaniały kochanek, panie Moore. Tak wspaniały, że przechodzi to pańskie pojęcie. Bardzo dużo odbierał kobietom, które go kochały, ale tyle samo dawał im w zamian. Jeśli nie więcej.

Ale co, do licha, zrobił Nancy? — zapytałem. — On ją zabija!

W pewnym sensie tak. W pewnym sensie nie — odparła pani Bristow i sięgnęła do kieszeni podomki po następnego papierosa. — Nancy nie zazna większej ekstazy. Mogę pana o tym zapewnić. Ani teraz, ani nigdy. Prawdziwej ekstazy. Zazdroszczę jej. Zazdroszczę im wszystkim. Ale ktoś musi się zajmować sprawami w świecie zewnętrznym, prawda? I od tego jest właśnie żona.

On ją zabija — powtórzyłem.

Tak, już prawie zabił — zgodziła się pani Bristow i zapaliła papierosa. — Tak samo jak nieszczęsną pannę Coates i nieszczęsną pannę Unwin, i nieszczęsną pannę Baker, i nieszczęsną pannę Dadachanji. Ale one ciągle tam są. On je wszystkie posiada. Dopóki on będzie żył, będą żyły i one.

Gapiłem się na nią jak cielę na malowane wrota.

A więc gdy wynajmowała pani Nancy ten pokój… wiedziała pani… zrobiła to pani celowo?

Pani Bristow skinęła głową.

Wszyscy musimy żyć, panie Moore. Najlepiej jak potrafimy.

Coś eksplodowało mi w głowie. Zupełnie jak melon wysadzony w powietrze dynamitem. Straciłem cały zdrowy rozsądek, straciłem samokontrolę. Już wystarczająco paskudną rzeczą było to, że ten wypchany manekin odebrał mi Nancy; teraz w dodatku ją zabijał. Odsunąłem panią Bristow na bok, szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy i stanąłem naprzeciwko nagiego mężczyzny z kudłatymi nogami i krwistoczerwonymi oczyma.

Ty skurwysynu! — wrzasnąłem. — Ty kurewski, pieprzony morderco!

Miałem właśnie chwycić go za ramię i wywlec z szafy, kiedy on rozwarł szeroko usta i ryknął.

Zamarłem. Byłem wprost sparaliżowany z przerażenia. Nie był to ryk rozgniewanego człowieka. Był to ryk ogromnego pieca hutniczego, ryk odrzutowca. Odnosiłem wrażenie, że pod wpływem tego ryku zaczynają powiewać koce i papiery, że zamigotało światło lampy. Tak był ogłuszający. Trwał, trwał i trwał; nieubłagany i bezlitosny.

Twarz mężczyzny zaczęła puchnąć. Wystąpiły na nią żyły jak pulsujące węże. I nagle wyciągnęła się, zawirowała i zmieniła się w inne oblicze, w oblicze bladej dziewczyny. Miała również czerwone oczy i teraz to ona ryczała.

Zrobiłem niepewnie krok do tyłu. W krzyku była wściekłość; była udręka, a ja nie miałem dość odwagi, żeby temu sprostać. Twarz dziewczyny pokryła się węzłami, wykrzywiła. Czoło się wybrzuszyło, nos zapadł i pojawiło się kolejne oblicze, tym razem szczupłe, o smagłej skórze. Ryczało. Widziałem twarz za twarzą, wszystkie kobiece, wszystkie na mnie ryczały, wszystkie miały czerwone oczy. Bluźniercza galeria setek różnych osobowości; wszystkie wchłonięte w ciało jednego mężczyzny.

Pani Bristow mówiła o ekstazie, o miłości. Ale ja widziałem tylko udrękę, wypaczenie i krzyczącą bezradność.

Na miękkich nogach podszedłem do dziecięcego łóżeczka i wyjąłem z niego Simona. Nancy siedziała ze spuszczoną głową i nic nie zrobiła, żeby mi w tym przeszkodzić. Pani Bristow stała nieporuszona obok szafy. W podmuchu powodowanym rykiem jej podomka furkotała. Właścicielka posesji Bedford Row 5a miała twarz bez wyrazu i czekała, aż wyjdę z pokoju.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na stojącego w szafie odrażającego nagiego stwora, którego twarze nieustannie się zmieniały, a następnie przytuliłem do siebie Simona i szybko opuściłem dom pod numerem 5a na Bedford Row. Szedłem w wietrzną, pachnącą solą noc. Dopiero kiedy już daleko za sobą miałem West Buildings, uświadomiłem sobie, że głośno płaczę.


Myślę, że powinienem był natychmiast udać się na policję. Ale byłem zbyt przerażony, zbyt odrętwiały i za bardzo bałem się o Simona. Bóg jeden wie, jakie lekarstwa dawała mu Nancy, ale dzieciak leciał mi przez ręce jak szmaciana, rozpalona lalka. Zaniosłem go do mieszkania Sandry na Surrey Street. Wbiegłem na trzecie piętro dysząc i pocąc się, po czym łokciem nacisnąłem dzwonek. «

Otworzyła ubrana w długą męską koszulę i podkolanówki.

David? — spytała marszcząc brwi. — Co się, do diabła, stało?

Resztę nocy spędziłem pijąc kawę i czuwając nad Simonem. Około siódmej rano poruszył się, otworzył oczy i popatrzył na mnie.

Wujek Dave? Gdzie jest mamusia?


Na Bedford Row 5a wróciłem około jedenastej przed południem następnego dnia w towarzystwie dwóch policjantów. Kiedy zajechaliśmy przed dom, spostrzegłem, że za rogiem ciągnącej się wzdłuż morza ulicy niknie czarna półciężarówka. Nie jestem pewien, ale wydawało mi się, że na pace dostrzegłem wielką szafę do połowy przykrytą brezentową płachtą.

Po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko garażu dla autobusów stał czarny karawan marki Daimler zaparkowany w sposób urągający wszelkim przepisom drogowym.

Policjant nacisnął dzwonek przy drzwiach.

Słyszałeś o tym, że Chalky zwinął tego sędziego pokoju za jazdę po pijanemu? Śmieszne, nie? — odezwał się drugi.

Drzwi się otworzyły i w progu stanęła pani Bristow. Popatrzyła na mnie ostro, a następnie przeniosła wzrok na policjantów.

Pan Moore? Czy coś się stało?

Cholernie dobrze pani wie, co się stało — odparłem. — Gdzie jest Nancy?

Przykro mi, panie Moore, ale stara panna Bright zmarła dziś nad ranem. Chyba na serce.

Stara panna Bright? — zmarszczył brwi jeden z policjantów.

Weszliśmy po schodach do pokoju numer dwa. Firanki były zasłonięte, w pokoju panował półmrok, ale natychmiast zauważyłem, że szafa zniknęła. Nancy leżała na łóżku, chuda, białowłosa i naprawdę martwa; tak samo martwa jak panna Coates. Pan Pedrick i jego pomocnik przygotowywali się właśnie, żeby włożyć ją do trumny.

Kto to? — zapytał jeden z policjantów.

Pedrick — powiedział pan Pedrick.

Mówię o zmarłej.

Och, pomyliłem z tymi pieprzonymi zwłokami — poskarżył się pan Pedrick.

To jest Nancy — oświadczyłem policjantowi.

Słucham?

To jest Nancy Bright. Moja dziewczyna, matka Simona.

Policjant uważnie przyjrzał się Nancy.

No cóż, proszę mi wybaczyć, panie Moore, ale ona wygląda na odrobinę za starą na pańską narzeczoną. I raczej nie jest matką Simona, prawda? Na oko miała około osiemdziesiątki.

Zupełna racja — wtrącił pan Pedrick.

A gdzie jest ten typek? — zapytał drugi policjant. — Ten pan Bristow?

Był w tej szafie, co stała dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz pan. Proszę popatrzeć, są jeszcze ślady po nogach na dywanie. I musiała być rzeczywiście ciężka, bo są bardzo głębokie.

Ach, tak — powiedział policjant, pocierając ślad butem. — Kolejne posunięcie Sherlocka Holmesa.

A więc gdzie jest ta szafa? — zapytał drugi policjant.

Zniknęła — przyznałem. — Musieli ją zabrać.

Z panem Bristowem w środku?

Nie wiem. Pewnie tak.

Nie byłem w stanie nic więcej zrobić. Policjanci nie uwierzyli mi, a ja ich nie potrafiłem przekonać. Zatelefonowałem do Vince’a z prośbą o pomoc, ale poza wyrazami współczucia z powodu śmierci Nancy nie uzyskałem niczego. Nie chciał się w to wszystko plątać. Podobnie jak jego rodzice, którzy przyjechali cortiną z Thorton Heath, żeby odebrać Simona ze szpitala w Worthing. Obiecali, że dzieciak będzie szczęśliwy w South London. Nancy nie miała matki, a jej ojciec był drukarzem w Hull. Zadzwoniłem do niego w czasie, kiedy oglądał Coronation Street.

Rozumiem. No cóż, wcale mnie to nie zaskoczyło.

I odwiesił słuchawkę.

Tydzień później zgłosiłem się do domu pod numerem 5a na Bedford Row, żeby zabrać swoje rzeczy. Posesją zarządzała brunetka z owłosionym znamieniem na twarzy i chorym biodrem. Nie wiedziała, dokąd pojechała pani Bristow: zapewne gdzieś na wybrzeże.


Wydoroślałem — jak wszyscy. Podjąłem pracę. Ożeniłem się. Ostatnim razem, kiedy odwiedziłem Worthing, na Bedford Row rozbierali dom pod numerem 5a, podobnie jak większą część miasta. Stałem i patrzyłem na rumowisko cegieł, myśląc, że to już koniec całej historii.

Niemniej w zeszłym tygodniu szedłem przez The Lanes w Brighton i zatrzymałem się przed antykwariatem na Duke Street, gdzie ujrzałem plakat WIELKIEGO BRISTOE, Wyjątkowego Prestidigitatora. Miał dać pokaz na Palace Pier w Brighton czwartego czerwca tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku.

Człowiek tysiąca głosów! Człowiek tysiąca twarzy! Najbardziej zadziwiająca prezentacja Kobiecych Osobowości, jaką kiedykolwiek przedstawiono na Scenie! Żadne Zwierciadła! Żadne Sztuczki! Sekret Zaklęć Arabskiego Haremu, który ujawnimy na waszych oczach!”

Z plakatu spoglądał na mnie wykonany w stalorycie portret mężczyzny z szafy. Mężczyzny, który żył wiecznie przez wchłanianie życia i osobowości młodych dziewcząt; mężczyzny, w którego ciało wcielała się dziewczyna, jeśli się kochał z nią fizycznie. Zgodnie z tym, co powiedziała pani Bristow, kobiety doznawały nie kończącej się ekstazy lub też rodzaju nie kończącego się oczyszczenia, jakim okazywała się owa nie kończąca się ekstaza.

Nigdy nie wspomniałem mojej żonie o Nancy. Nikomu innemu też nie; aż do teraz. Brzmi to jak bredzenie szaleńca. Brzmi jak dziecięca opowiastka. Zgoła śmiesznie. Ale, Boże, ja ją kochałem, wiecie… Och, Boże, jak za nią tęsknię. Dręczy mnie myśl o niewyobrażalnych cierpieniach, przez jakie cały czas przechodzi. Myślę o niej czasami, robię sobie wyrzuty, wychodzę do ogrodu i szlocham jak idiota.

I nigdy, przenigdy nie otwieram szaf należących do innych ludzi. On jest w jednej z nich, jest w jednej z tych szaf należących do innych ludzi. Daję wam najświętsze słowo honoru, że nie chciałbym być tym, który go znajdzie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Masterton Graham Kształt bestii
Masterton Graham Szał seksu czyli Jak zadowalać partnera w łóżku
Masterton Graham Seks z inwencją
Masterton Graham Zakleci
Masterton Graham Will
Masterton Graham Podpalacze Ludzi tom 1
Masterton Graham Krzywa Sweetmana
Masterton Graham Dzinn (SCAN dal 1029)
Masterton Graham Śmierć na drodze
Masterton Graham Bohaterka
Masterton Graham Podpalacze ludzi tom 2
Masterton Graham Danie dla świni
Masterton Graham Obecność aniołów
Masterton Graham Drapieżcy
Masterton Graham Odmieniec
Masterton Graham Sfinks
Masterton Graham Nieprawdopodobna historia
Masterton Graham Nocna Plaga (SCAN dal 1062)
Masterton Graham Szósty człowiek

więcej podobnych podstron