Błotny Jarosław Multiplum

background image

Jarosław Błotny

Multiplum



Słuchał

porannych

wiadomości

płynących

z

rozsypującego się lampowego Tandberga, gdy usłyszał
pisk hamulców pod oknem. Przydzielona mu po jakimś
folksdojczu zaniedbana kawalerka ulokowana była na
parterze. Oprócz zawilgoconych ścian i powyrywanej
instalacji elektrycznej oferowała zastawę kuchenną z
oznaczeniami Wehrmachtu, wyszczerbiony piec kaflowy i
spory zapas węgla w piwnicy. O jej wcześniejszych,
wysiedlonych polskich właścicielach nic nie wiedział.
Chyba właśnie dlatego stąpał ostrożnie po trzeszczącej
podłodze, jakby obawiał się, że pod deskami ktoś ukrył
zbiór pamiątek albo rodzinne archiwum. Kiedyś nawet
przyśniły mu się zmumifikowane zwłoki dziecka,
spoczywające pod posadzką. Obraz ten nękał go później,
ilekroć gdzieś natykał się na rozeschnięte, skrzypiące
deski.

Wstał od stołu, podszedł do okna i stwierdził, że to po

niego. Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Kierowca został w jeepie,
a pasażer tłukł sygnetem w blaszany parapet.

– Nie wal tak, człowieku – burknął. – Niedziela.

background image

Pobudzisz wszystkich.

Odsłonił postrzępioną firanę i dał znać, że jest już na

nogach i zaraz wyjdzie.

Wyłączył radio, dopił kawę i zdmuchnął płomień w

naftowej lampie. Wyszedł, zapinając kurtkę i nakładając
na głowę uszankę, którą Amerykanie docenili przed
dwoma laty w Ardenach. Odgłos zamykania drzwi
mosiężnym kluczem poniósł się po klatce schodowej jak
wystrzał z rewolweru. Atmosfery grozy dopełniło upiorne
skrzypienie bramy wejściowej. Na zewnątrz padał
pierwszy zimowy śnieg, a w powietrzu unosiła się wilgoć
ustępującej jesieni i zapach zmrożonych liści.

– Słyszał pan, kapitanie? – zapytał sierżant Szaj. To

on stukał w parapet. Siedział obok kierowcy, zakutany w
zimowy płaszcz

US

Army z naszywkami polskiej

żandarmerii i trząsł się z zimna. Wykręcił głowę do tyłu w
oczekiwaniu na odpowiedź.

– Słyszałem – odrzekł Seweryn Sendler, sadowiąc się

pod plandeką na tylnym siedzeniu.

– Prusy Wschodnie z Alsztynem mają zostać przy

Polsce – ciągnął Szaj z tym swoim trudnym do ukrycia
kresowym zaśpiewem.

– Z Olsztynem – poprawił Sendler.
– Z Olsztynem, panie kapitanie. To dobra

wiadomość.

– Bardzo – odrzekł Sendler i wyciągnął z kieszeni

kurtki paczkę papierosów.

Samochód ruszył. Dojechali do ulicy Górna Wilda,

background image

wzdłuż której ciągnęły się zburzone lub wypalone
zabudowania fabryki Cegielskiego, podczas wojny znane
jako Deutsche Waffen und Munitionsfabriken. Sendler,
jako miłośnik broni palnej, wiedział, że kiedyś

DWM

produkowała w Niemczech kultowy pistolet Parabellum,
przez Amerykanów zwany Lugerem. Z niewiadomych
powodów cieszył się on wśród jankeskich oficerów jakąś
niezrozumiałą estymą. On sam tej zawodnej broni nie
wziąłby nawet do ręki.

Głęboko wciśnięty w fotel przypatrywał się

pierzejom ulic. Były szare i poznaczone wojennymi
bliznami. W niektórych oknach widział mdłe światła
lamp. Jeep podskakiwał na wybojach, a pęd powietrza
wyrywał spod plandeki kłęby papierosowego dymu. Ulice
były puste i dopiero w okolicach ruin fortu Grollmana
dostrzegł grupki ludzi podążających w okolice stadionu
miejskiego, gdzie ciocia

UNRRA

wzniosła swoje magazyny

i prowadziła dystrybucję towarów pierwszej potrzeby dla
polskich przesiedleńców z tzw. Ziem Odzyskanych, które
niebawem miały znowu wrócić do Niemiec.

* * *


Sierżant Antoni Matysiak właśnie rozpalał ogień w

kaflowym piecu, gdy pojawił się Sendler. Pokój, który
przydzielono sekcji polskiej korpusu żandarmerii

US

Army, był pełen dymu, więc kapitan natychmiast jak
najszerzej otworzył okno.

background image

– Nie ma cugu – usprawiedliwił się Matysiak. – Musi

być komin przytkany.

Miał za sobą roczną służbę w Milicji Obywatelskiej,

z której zdezerterował, gdy wiosną Amerykanie
rozpoczęli ofensywę znad Łaby. Ponieważ sojusznicy
wykluczali na razie powołanie do życia miejscowej
policji, przygarnęła go amerykańska żandarmeria.
Najwyraźniej nie przeszkadzały jej wcześniejsze związki
Matysiaka z sowieckimi władzami okupacyjnymi. Sendler
też nie miał nic przeciwko temu. Skoro Jankesom nie
przeszkadzały ich własne związki z Wehrmachtem,
maszerującym u ich boku już pod nową nazwą na
Wschód, to dlaczego mieliby mieć cokolwiek przeciwko
młodemu człowiekowi, który nie uciekł z Poznania wraz z
komunistami? A na dodatek sprezentował im ciężarówkę
cennych z policyjnego punktu widzenia dokumentów?

– Prusy i Gdańsk zostają przy Polsce –

zakomunikował Matysiak.

– Ale Wrocław i Szczecin już nie – odrzekł Sendler i

nie zdejmując czapki ani kurtki, usiadł przy biurku, na
którym stała nowiutka maszyna do pisania marki
Remington i stary poniemiecki telefon biurowy.

– Pieprzyć ten cały Breslau i pieprzyć ten cały Stettin

– machnął ręką Matysiak i przysiadł się do Sendlera. –
Wymarali dla nas ruskie jakieś klunkry na gemyli, a my
mamy się z tego cieszyć. Przecież tam nigdy Polski nie
było.

– Ale mogłaby być.

background image

– A po co? Przez sto lat musielibyśmy całować za to

po łapach tego ochlapusa Stalina. Pieprzyć je, panie
kapitanie, i to oba dwa, i Breslau, i Stettin, od razu. Ja
brynczeć po nich nie będę, poradzimy sobie bez nich.
Zresztą, jak to Szaj mawia, jedna bomba atomowa i
wrócimy znów do Lwowa!

Sendler podniósł się i otworzył drzwi, żeby zrobić

przewiew, bo samo otwarcie okna niewiele dało.

– Dzwonił już ktoś? – zapytał, wskazując ruchem

głowy telefon na biurku.

Matysiak potwierdził:
– Ledwo żem drzwi otworzył.
– Pilne?
– Befel z góry. Trup w szpitalu na Szkolnej.
Sendler zrobił wielkie oczy.
– A to ciekawe... Jakiś szpital, w którym jeszcze

dotąd nikt nie umarł?

Matysiak nie wychwycił sarkazmu.
– W ancugu nieboszczyka było złoto – odparł. – Jakiś

szaber, bo sporo tego złota miał. Ale bez pośpiechu, panie
kapitanie, wszystko rychtyk zabezpieczone. Chcą,
żebyśmy popęchcili, skąd je miał i czy czasem nie było
tego więcej.

– Gdzie to?
– Szpital? Przy Starym Rynku.
– Napal więc w tym piecu i pojedziemy. Dużo ci to

jeszcze zajmie czasu?

– Trzy na ósmą będę gotowy.

background image

– Czyli kiedy?
– Piętnaście po siódmej.
– Okay. Na miejscu zadecyduję, kto poprowadzi

sprawę.

* * *


Pojechali we dwóch, bo kierowca miał niedzielny

dyżur przy półciężarowym dodgeu, a sierżant Szaj został,
żeby porządkować papiery z poprzedniego tygodnia.
Prowadził Matysiak. Znał miasto, więc pomimo gruzów
na ulicach, których jeszcze nie zdążono uprzątnąć po
wkroczeniu wojsk generała Bradleya, zajęło im to
zaledwie kwadrans. Wjechali na podwórze trzypiętrowego
kompleksu budynków, którego część straszyła oczodołami
wypalonych okien. Dookoła unosiła się ostra woń
spalenizny i szpitalnych medykamentów. Na szczęście,
chciałoby się powiedzieć, bo dzięki temu skutecznie
tłumiła trupi odór zgliszcz otaczających kompletnie
zrujnowany Stary Rynek.

W sekretariacie dyrekcji szpitala czekał na nich

karton z rzeczami nieboszczyka, jego podniszczone
dokumenty i laboratoryjne naczynie pełne złotych monet.
Usiedli przy stole i wysypali je pod czujnym okiem
szpitalnego portiera, który ich tu przyprowadził, a teraz
przyglądał im się podejrzliwie. Monety zabrzęczały
szlachetnie, a Matysiak aż pogładził się z zachwytem po
podbródku.

background image

– Ale bejmy – westchnął.
– Stare – zauważył Sendler.
– Rzymskie – odezwał się ktoś w drzwiach za ich

plecami. Miał na sobie biały fartuch, binokle na nosie i ani
jednego włosa na błyszczącej głowie. Nie sposób było
określić, czy ma trzydzieści czy siedemdziesiąt lat.

Sendler jeszcze raz przyjrzał się monetom. Stanął mu

przed oczami rysunek z podręcznika historii w
stanisławowskim liceum im. Staszica i uczący łaciny
profesor Maćków, który w ramach ćwiczeń odpytywał z
bitej na rzymskich monetach tytulatury cezarów...

– Adam Romanowski – przedstawił się lekarz. – To

na moim oddziale zmarł właściciel tych monet.

– Jeśli oczywiście był ich właścicielem – zaznaczył

Sendler.

– Oczywiście.
Podali sobie ręce.

Kapitan

Seweryn

Sendler,

sekcja

polska

żandarmerii us Army. Gdzie pan znalazł te monety?

Romanowski wszedł w głąb pokoju.
– W waciaku, który miał na sobie, gdy go

przywieziono z ulicy. Były zaszyte w rękawach. Z tym że
znaleźliśmy je, dopiero gdy po śmierci zaczęliśmy szukać
jakichś dokumentów, bo miał przy sobie jedynie kartki
aprowizacyjne na nazwisko... – Romanowski zerknął do
notatnika, który trzymał w lewej ręce, i dokończył: –
Bartkowiak. Eustachy Bartkowiak. Leżał u nas trzy dni i
zmarł.

background image

– Na co, panie ordynatorze?
Romanowski zdjął binokle i schował je do kieszeni

białego fartucha. Dopiero teraz Sendler zauważył
zmęczenie malujące się na jego twarzy. Ale nie było to
zmęczenie przepracowanego lekarza. Sendler domyślił
się, że w życiu Romanowskiego więcej było strat niż
zysków.

– Nie wiem, panie kapitanie. Prawdopodobnie na to,

na co wszyscy teraz umierają. Niedożywienie i wszy. W
karcie zgonu wpisaliśmy tyfus powrotny. Chory pojawił
się u nas z wysoką gorączką i biegunką, wyniszczony i
półprzytomny. Od samego początku nikt nie dawał mu
większych szans.

– Rozumiem. Wie pan, gdzie mieszkał?
Romanowski jeszcze raz sięgnął do notatnika.
– Tak, wiem. Na kartkach aprowizacyjnych był adres:

Wioślarska 12.

Sendler rzucił pytające spojrzenie na Matysiaka.
– Po tamtej stronie Warty – odparł sierżant. – Aby

bez most pontonowy i rug-cug będziemy na miejscu.

Sendler zwrócił się do Romanowskiego:
– Czy moglibyśmy dostać jakiś karton? Chcielibyśmy

zabrać wszystko, co do niego należało.

Romanowski skinął na portiera, który przestępując

nerwowo z nogi na nogę, przysłuchiwał się rozmowie.

– Panie Wincenty, poszukamy czegoś, prawda?

Mamy sporo kartonów po lekach i materiałach
opatrunkowych.

background image

Portier szybko wyszedł. Romanowski zbliżył się do

Sendlera.

– A monety? – zapytał. – Dostanę jakieś

pokwitowanie?

– Oczywiście.
– W takim razie poproszę. – Romanowski wyrwał

kartkę ze swojego notatnika i podał Sendlerowi razem z
wiecznym piórem.

Sendler usiadł przy stole i wypisał pokwitowanie.

Matysiak w tym czasie umieścił z powrotem monety w
naczyniu i przejrzał pobieżnie rzeczy zmarłego. Staranniej
obmacał jedynie poły waciaka z rozprutymi rękawami.
Doktor Romanowski obserwował go z pobłażliwym
uśmiechem.

– Chcielibyśmy go zobaczyć, panie doktorze –

zażądał

Sendler,

przekazując

Romanowskiemu

pokwitowanie.

– Bartkowiaka?
– Tak. Zaprowadzi nas pan do niego?
– Oczywiście.
Zaczekali na portiera, który przyniósł duży karton z

nadrukami

IG

Farben. Nie sposób było nie zwrócić na nie

uwagi.

– Jeszcze niedawno produkowali Cyklon B –

powiedział bezbarwnym głosem Romanowski. – A dzisiaj
dostajemy od nich leki i środki dezynfekujące.

Nie wiedzieli, co odpowiedzieć, ani Sendler, ani

Matysiak. Sendler, bo bał się wciągnięcia w dyskusję, w

background image

której tacy jak on – żołnierze Andersa – już nie raz
musieli

tłumaczyć

się

z

cynizmu

polityków,

zawierających

brudne

sojusze,

a

Matysiak,

bo

interesowała go tylko najbliższa przeszłość i przyszłość,
wczoraj i jutro, reszta była niewarta uwagi. Poza tym nie
wiedzieli, co kryje się w głosie Romanowskiego – zarzut
czy uznanie?

Matysiak pod czujnym okiem lekarza zapakował do

kartonu zdezynfekowane rzeczy Bartkowiaka, a Sendler
zgarnął ze stołu naczynie z monetami. Spojrzeli
wyczekująco na doktora.

– Proszę za mną – usłyszeli.
Poszli ponurymi korytarzami, które wypełniała ostra

woń kreoliny używanej do dezynfekcji. Sendler
machinalnie przysłonił twarz rękawem kurtki, co
zauważył Romanowski.

Nienawidzę

tego

zapachu

spróbował

wytłumaczyć się Sendler. – Byłem ranny i spędziłem
prawie trzy miesiące w amerykańskim szpitalu we
Włoszech.

Odpowiedź

Romanowskiego

zabrzmiała

jak

nokautujący cios w żołądek:

– A ja, panie kapitanie, spędziłem trzy lata w

Mauthausen. To był obóz koncentracyjny. Gdyby nie
kąpiele w lizolu, nie przeżyłbym tam nawet roku.
Przyzwyczaiłem się.

Kurwa mać, pomyślał Sendler. Wcisnął twarz jeszcze

głębiej w rękaw kurtki i postanowił się już nie odzywać.

background image

Dotarli do klatki schodowej, która sprowadziła ich do
słabo oświetlonej piwnicy. Tutaj smród chemikaliów stał
się mniej dokuczliwy, zapewne dlatego, że skutecznie
wyparł go mdły zapach martwych ciał. Romanowski nie
zwracając uwagi na dwuosobową obsługę kostnicy,
podprowadził ich do szeregu prostych, drewnianych
trumien, stojących jedna obok drugiej na całej długości
korytarza. Jedna z nich była odstawiona na bok.
Romanowski, wskazał ją głową, a Matysiak odstawił
karton z rzeczami nieboszczyka, podszedł do niej i
odsunął wieko. Pochylili się nad trumną z dwóch stron,
prawie jednocześnie, Matysiak i Sendler.

– Jak on miał w papierach? – zapytał Matysiak. –

Bartkowiak?

Doktor Romanowski potwierdził skinięciem głowy.
– Ady tam, to nie jest żaden Bartkowiak, panie

kapitanie

Matysiak

zwrócił

się

do

swojego

przełożonego.

Zdziwiony Sendler odprowadził go na bok.
– O co chodzi?
Matysiak zerknął na doktora Romanowskiego, który

choć równie zaskoczony jak Sendler, nie miał
najwidoczniej zamiaru przysłuchiwać się ich rozmowie,
bo oddalił się dyskretnie.

– O co chodzi? – powtórzył półgłosem Sendler, gdy

zostali sami.

– Panie kapitanie, nie żeby zaraz jakaś famuła albo

kompel, ale przecież ja go znam – wyszeptał Matysiak. –

background image

W Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego
gmerał przy folksdojczach. To ubek, Eliasz Kronprinc.

* * *


Nazwisko?
Kindler...
Imię?
Konstanty...
Przesłuchiwany siedział na drewnianym zydlu

pośrodku pokoju, który rozświetlała słaba żarówka. Miał
na sobie spodnie z podwiniętymi nogawkami i szarą
koszulę, która kiedyś była biała. Koszula upstrzona była
plamami zaschniętej krwi, a kołnierzyk naderwany.
Przesłuchiwany trząsł się cały, może z wyczerpania, a
może ze strachu, i nie śmiał podnieść opuszczonej głowy.

Przesłuchujący włączył lampę biurkową, rzucającą

snop światła na spoczywający wprost pod nią cienki tom
akt w tekturowej oprawie oraz leżące na nich –
niezapisaną kartkę papieru i zaostrzony ołówek.

Nazywam się Eliasz Kronprinc i mam stopień

porucznika – powiedział. – Zamierzam ci opowiedzieć
pewną historię, Kindler.

Wytwornym gestem zapalił pogniecionego Biełomora,

po czym wstał i przespacerował się po pokoju.

Była sobie mała lubelska wieś, w której mieszkała

rodzina o nazwisku Ulm. Było ich ośmioro: ojciec, matka i
szóstka dzieci. Ostatnie urodziło się już za okupacji.

background image

Dobrzy byli z nich ludzie, więc przygarnęli Żydówki:
babcię Ryjkę, jej dwie córki: Gusię i Fredzię oraz
córeczkę Gusi, której imienia nikt nie zapamiętał. Żydówki
ukrywały się w leśnej ziemiance, do której Ulmowie co
jakiś czas dostarczali jedzenie i picie.

W 1942 roku jakiś skurwysyn doniósł o Żydówkach

na granatową policję, a stamtąd wiadomość dotarła do
Niemców. Z Łańcuta przyjechał oddział żandarmów,
którym dowodził odpasiony folksdojcz z Wielkopolski, i
rozstrzelał ukrywające się Żydówki: babcię, jej dwie córki
i małą wnuczkę. Słyszałeś o tej historii, Kindler?

Zapadła cisza. Przesłuchujący pochylił się nad

rozdygotanym aresztantem i wydmuchnął mu dym
papierosowy prosto w twarz. Przesłuchiwany zaniósł się
nerwowym

kaszlem.

Potem

zaczął

konwulsyjnie,

bezgłośnie łkać. Tym razem nie było wątpliwości, że to ze
strachu.

Przesłuchujący

wrócił

za

biurko,

usiadł

na

skrzypiącym krześle i niedbałym ruchem uniósł okładkę
akt, jakby chciał sprawdzić, czy nic z nich nie zaginęło.

Tutaj wszystko jest, Kindler... Raporty, zeznania

świadków, nawet zdjęcia... Wiesz, co się później stało z
Ulmami?

Zgasił papierosa o kant biurka, a niedopałek upuścił

na ziemię i zgniótł go pod obcasem. Rozparł się wygodnie
na krześle.

Niepoprawni byli. Dwa lata później przyłapano ich

znowu na szmuglowaniu Żydów, Szali i Goldman się

background image

nazywali, w sumie osiem osób. Niemcy w ramach
kolejnego Judenjagd rozstrzelali wszystkich, Żydów i
Ulmów, dorosłych i dzieci. Folksdojcza z Wielkopolski już
tam wtedy nie było, pewnie rozbijał dziecięce główki albo
strzelał w plecy komuś innemu gdzie indziej... Albo...

Przesłuchujący zawiesił głos, sięgnął do kieszeni na

piersi i położył przed sobą na biurku małą, złotą monetę.
Po chwili zakręcił nią bączka. Przyglądał się, jak moneta
traci rozpęd, zaczyna wirować coraz bardziej bezładnie,
aż w końcu przewraca się, wydając metaliczny odgłos, i
nieruchomieje.

Albo zajął się szabrownictwem, bo mu się

polowania na Żydów znudziły – powiedział po chwili. –
Inni się dorabiali w bardziej cywilizowany sposób, to
dlaczego nie on?

Wstał zza biurka i podszedł do przesłuchiwanego.
Skąd ty, Kindler, masz takie monety?
Przesłuchiwany podniósł głowę. Zrobił to z

niebywałym wysiłkiem. W jego oczach pojawił się błysk
nadziei. Uczepił się tonu w głosie przesłuchującego
niczym ostatniej deski ratunku. Przeciągnął językiem po
miejscu z przodu szczęki, gdzie kiedyś były zęby.

Ja mogę...
Wiem, co możesz, Kindler! – wrzasnął ubek. –

Jedyne, co możesz, to mówić prawdę, jasne?!

Tak, panie poruczniku...
No!... Może wtedy znajdziemy jakiś sposób, żeby nie

rozgłaszać wszem i wobec, jak nazywał się folksdojcz z

background image

Wielkopolski, który dowodził mordercami Żydówek od
Ulmów – wskazał ruchem głowy akta na stole. – W końcu
to tylko zapisany papier, co nie? Szybko żółknie, atrament
też nietrwały... Słowa, słowa, słowa... No, więc?

Powiem wszystko, panie poruczniku...
... poruczniku Kronprinc.
Poruczniku Kronprinc... Mam więcej takich monet,

panie poruczniku Kronprinc... Mogę...

Przesłuchujący znienacka tupnął nogą w podłogę.
... wa mać, przecież już ci mówiłem, co możesz,

Kindler!

Monety...
Sram na twoje monety, Kindler, jasne?!
Konstanty Kindler zrobił bezbrzeżnie zdziwioną minę.
Zapadła cisza. Przesłuchujący jeszcze raz sięgnął do

kieszeni na piersi, wyciągnął z niej złożony na czworo
arkusz pergaminu i podsunął pod oczy przesłuchiwanego.
Na pergaminie widniał sporządzony ołówkiem plastyczny
odcisk portretu jakiegoś władcy sprzed wieków, a obok
wizerunek jeźdźca na koniu, sporządzony tą samą
techniką. Ubek przykucnął przed trzęsącym się Kindlerem.

Ty mi powiedz lepiej, co to jest? – zapytał oschłym

głosem. – Albo inaczej... Gdzie jest przedmiot, z którego to
zdjąłeś? Pewnie był duży, co? Ciężki, hę? Jak mi powiesz,
co się z nim stało, to zwolnię cię, zniszczę akta i pozwolę
ci zachować te małe, osrane, złote monetki, wszystkie, co
do jednej sztuki. Tak między Bogiem a prawdą, to na nic
mi one, zrozumiałeś, Kindler?

background image

* * *


Piętrowy, nieotynkowany dom z czerwonej cegły stał

przy samej ulicy. Podobnie jak większość posesji po tej
stronie Warty, otaczał go warzywny ogród. Rosły tam też
drzewa owocowe, teraz smętne i kostuchowate, bo
pozbawione liści. Na ich powykręcanych gałęziach
osiadła pierwsza warstwa mokrego śniegu. Weszli do
środka przez skrzypiącą furtkę, idealnie pasującą do
drewnianego, od dawna niemalowanego płotu, z kilkoma
sztachetami dopiero co wstawionymi zamiast tych, które
zdążyły rozpaść się ze starości. Wewnątrz domu
rozszczekał się pies.

Seweryn Sendler zapukał do drzwi, na co pies

rozszczekał się jeszcze bardziej, po czym zamilkł,
skarcony męskim głosem. Głos ten należał do
kilkunastoletniego chłopaka, który w rozchełstanej koszuli
otworzył im drzwi.

– Tak?
– Dzień dobry, kapitan Seweryn Sendler. – Kapitan

pokazał odznakę żandarmerii wojskowej. – Tutaj mieszka
Eustachy Bartkowiak?

Chłopak zmierzył Sendlera i Matysiaka niepewnym

spojrzeniem.

– A o co chodzi?
Matysiak zrobił krok w jego stronę, wychodząc przed

Sendlera.

background image

– A o to, gzubie jeden, czy Bartkowiak tu mieszka

czy nie. Nie będziemy rajzować po całym fyrtlu.
Postawny, ciemne włosy, koło czterdziestki. Mieszka?

Chłopak szerzej otworzył drzwi.
– Mieszka, a bo co?
– No to nie staluj się, tylko pokaż gdzie. Chcemy

zobaczyć jego pokój.

Obok chłopaka pojawił się ciekawski kundel. Sendler

przykucnął i wyciągnął rękę w jego stronę. Kundel
szczeknął ostrzegawczo.

– Nie ma go tu teraz – powiedział chłopak. – Nie ma

go tu już od kilku dni.

– Wiemy – ciągnął Matysiak. – Nie może go tu być,

bo nie żyje.

– Nie żyje?
– Tak. Zawinął się w szpitalu. Przyjechaliśmy po jego

lumpy.

– Nie wiem, czy mogę... Mama jest w kościele... Jak

wróci...

Zniecierpliwiony Sendler powstał z kucek i

zdecydowanym ruchem odsunął chłopaka.

– Nie mamy czasu, synu, przepraszam cię! – Wszedł

do środka, przeganiając kopniakiem psa, który znowu
zaczął szczekać. – Gdzie jest jego pokój? Prowadź nas,
ale już!

Chłopak zamknął drzwi wejściowe za wkraczającym

po Sendlerze Matysiakiem, przegonił szczekającego psa
do kuchni i poprowadził ich do tylnej części domu.

background image

Ruchem brody pokazał drzwi do pokoju tuż przy wyjściu
do ogrodu. Sendler nacisnął klamkę.

– Masz zapasowy klucz? – zwrócił się do chłopaka.
Ten posłusznie skinął głową i po chwili wrócił z

kluczem. Sprawnie otworzył drzwi. W środku było
chłodno i wilgotno. Czuć było stęchlizną. W kącie stał
kaflowy piec, obok niego szafa, nocny stolik i drewniane
łóżko. Okno wychodziło na ogród.

– Kiedy go ostatnio widziałeś, synu? – zapytał

Sendler.

– Będzie kilka dni temu... Jakoś tak na początku

tygodnia...

– Mówił coś?
– No, że idzie do doktora... Kwękał... To znaczy,

chciałem powiedzieć, że źle się czuł... W ogóle źle się
czuł już od jakiegoś czasu...

– Czym się zajmował?
– Nie wiem. Mama wróci, to może więcej powie...
Sendler otworzył szafę, a Matysiak wyjrzał przez

okno.

– Często wychodził? – ciągnął Sendler.
– Prawie go nie było. Wracał wieczorami.
– Wyjeżdżał?
– Chyba tak.
– Na długo?
– Bywało.
– Dokąd?
– Mówił, że na Ziemie Odzyskane, to znaczy do

background image

Rajchu.

– Po co?
– Nie wiem... Może mama...
W sieni po raz kolejny rozszczekał się pies. Usłyszeli,

jak ktoś otwiera drzwi wejściowe. Kobieta w średnim
wieku weszła do środka, zziajana i wystraszona.
Najwyraźniej zaniepokoił ją wojskowy jeep stojący przed
domem i przyśpieszyła kroku, gdy go dostrzegła. Ciężko
dyszała i miała surowe, zimne spojrzenie.

– Z żandarmerii – przestrzegł ją chłopak.
– Tak? A o co chodzi? – zapytała ostro.
– Dzień dobry – odrzekł Sendler. – Chodzi o pani

lokatora, Eustachego Bartkowiaka. Mieszkał tutaj?

– Dzień dobry. Mieszkał. A bo co?
– Nie żyje. Przyjechaliśmy po jego rzeczy.
Kobieta zmierzyła ich jeszcze raz przeszywającym

spojrzeniem i zaczęła się rozbierać. Zdjęła czapkę,
poprawiła włosy, odwiesiła na wieszak płaszcz z futrzaną
pelisą. Potem, przysiadłszy na taborecie, zzuła buty i
odstawiła je do kąta.

– Tak myślałam – powiedziała w końcu. – Słabował

od ostatniego powrotu. To znaczy od powrotu z Rajchu.
Prawie nic nie jadł, a jak już zjadł, to wszystko zwracał.
Gorączkę też miał. Powiedział, że idzie do doktora i tyle
go widzieliśmy.

– Można się rozejrzeć u niego w pokoju?
Westchnęła ciężko i skinęła przyzwalająco głową.

Stanęła w drzwiach, najwyraźniej chcąc mieć oko na

background image

wszystko, co będą robić.

Sendler wsparł się pod boki i przyglądał się, jak

Matysiak

wyrzuca

zawartość

szafy

na

łóżko...

Poniemiecka granatowa kurtka z pagonami, dwie
ciemnozielone wojskowe koszule, krawat w tym samym
kolorze i popielata marynarka bez guzików... Oprócz tego
dwie pary półbutów, tego samego rodzaju, ale jedne
znoszone, zaś drugie prawie nowe... I w końcu nieduża
walizka, a w niej oficerskie slipy z amerykańskiego
demobilu i trochę wełnianych skarpet...

Sendler wskazał Matysiakowi ruchem brody nocną

szafkę. Ten wyciągnął z niej kilka paczek papierosów i
dwie książki. Były niemieckie, bogato ilustrowane, obie
traktowały o monetach. Z jednej z książek wypadły
podniszczone, wydane jeszcze przed wojną plany miast:
Frankfurtu i Breslau. Sendler przejrzał je pobieżnie,
szukając jakichś notatek lub adnotacji. Ale nic nie znalazł.

– Od kiedy tu mieszkał? – zapytał właścicielkę domu.
– Od wiosny.
– Widywała go pani w mundurze?
– Jakim?
– Wojskowym.
– Wojskowym?
– Chodzi o lubelskie wojsko.
Kobieta zrobiła jeszcze bardziej zdziwione oczy.
– Nie, nigdy.
– Dziękuję. – Sendler podszedł do niej. – Chcemy

zostać sami.

background image

Wypchnął z pokoju kobietę oraz przyczajonego za nią

syna. Zamknął za nimi drzwi. Przez chwilę nasłuchiwał,
czy

odeszli.

Potem

ściszonym

głosem

polecił

Matysiakowi:

– Sprawdź podłogę. Obejrzyj dokładnie każdą deskę.

Zwróć uwagę, czy się rusza, jak jest zamocowana, czy
główki gwoździ są zamalowane czy nie, tego typu rzeczy,
wiesz, o czym mówię...

– Ganz genau.
Sam

podszedł

do

łóżka,

żeby

starannie

i

systematycznie zbadać każdą z części garderoby
pozostawionych przez nieboszczyka. Te, które sprawdził,
odrzucał pod okno na szybko rosnący stos. Nie znalazł nic
interesującego, a kiedy wreszcie skończył, zabrał się za
łóżko. Scyzorykiem rozpruł materac. Nakłuwał jego
wnętrze krótkimi, zdecydowanymi pchnięciami. W
pewnej chwili coś zazgrzytało pod ostrzem noża. Wsadził
rękę w głąb materaca i wydobył zawinięty w bawełnianą
szmatę sowiecki pistolet Tokariewa.

– Mówiłem, że to Eliasz Kronprinc – podsumował

Matysiak, gdy zobaczył tetetkę w ręce Sendlera.

Sendler

właśnie

sprawdzał

pusty

magazynek

pistoletu, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

– Ktoś do was – zaanonsowała po chwili właścicielka

domu.

Zza

jej

pleców

wychynął

sierżant

Szaj.

Prawdopodobnie przyjechał na drugą stronę Warty
dodgeem. Sendler schował tetetkę do kieszeni kurtki i

background image

wskazał mu rzeczy w pokoju.

– Trzeba będzie to wszystko zabrać. Zrobiłeś zdjęcia?
Szaj potwierdził skinięciem głowy i dodał:
– Nawet wywołałem od razu.
– Brawo.
Sendler przejął od niego pachnącą chemikaliami

fotografię, wziął pod mankiet właścicielkę domu i
zaprowadził ją do kuchni. Jej syn starał się uspokoić psa,
który na widok Sendlera znów zaczął szczekać.

– Poznaje go pani? – zapytał Sendler, podsuwając

pod oczy kobiecie zdjęcie Bartkowiaka.

Ostrożnie wzięła fotografię do ręki i przyjrzała się jej,

ustawiając pod światło padające przez okno.

Fotografię

wykonano

już

po

śmierci

poinformował Sendler.

– Widzę przecież.
– Eustachy Bartkowiak?
– Tak, to on – odpowiedziała pewnym głosem. – Mój

lokator, pan Bartkowiak.

Oddała mu zdjęcie, które Sendler schował do

wewnętrznej kieszeni kurtki. Nagle przyszło mu coś do
głowy.

– Jeszcze jedno pytanie...
– Tak?
– Jak on pani płacił?
Potrząsnęła głową, nie rozumiejąc. Potem okryła się

rumieńcem. Sendlerowi wydawało się, że wie, o czym
pomyślała.

background image

– Płacił pieniędzmi?
– No wie pan... – obruszyła się.
– Czy to były zwykłe pieniądze? Współczesne?
Rozejrzała się rozbieganym wzrokiem po kuchni,

opadła ciężko na krzesło i wydukała:

– Nie... To nie były zwykłe pieniądze...
– Złote?
Tym pytaniem ją przygwoździł. W jej oczach

pojawiły się łzy.

– Złote? – powtórzył.
– Tak... To były złote pieniądze... Takie nieduże...

Małe jakieś i stare...

– Płacił nimi?
– Jednym na miesiąc.
Nie zabrzmiało to szczerze.
– Ma je pani jeszcze?
– Nie... Zaniosłam do złotnika, żeby przetopił...

Joachimiak się nazywa... Na Śródce mieszka... Płaci w
dolarach według wagi...

Seweryna Sendlera naszła myśl o ściągnięciu

posiłków i dokładnym przeszukaniu całego domu, strychu
i piwnic, a szczególnie ciepłej kuchni z puszkami na kaszę
i mąkę, gdy usłyszał wołanie Matysiaka:

– Panie kapitanie!
Ruszył za sierżantem Szajem, który przysłuchiwał się

rozmowie z właścicielką domu. Matysiak w pokoju
Bartkowiaka nie próżnował – rozpruł do końca materac. A
teraz z rozanielonym wzrokiem prezentował zawinięty w

background image

brudną

szmatę

kolisty

przedmiot,

połyskujący

najczystszym złotem. Widniało na nim popiersie
człowieka z diademem na głowie, dzierżącego insygnia
władzy, i Sendler gotów był pomyśleć, że to jakaś moneta,
gdyby nie jej fantastyczny rozmiar. Znalezisko było
wielkie niczym cyferblat ściennego zegara.

– A niech mnie! – prawie krzyknął i podszedł bliżej,

żeby mu się dokładniej przyjrzeć.

Rozpromieniony

Antoni

Matysiak

z

dumą

zaprezentował

dowódcy

tajemniczy

przedmiot,

a

następnie, zważywszy go w dłoniach dla oszacowania
ciężaru, zapytał z nieskrywanym przejęciem:

– Co to może być, panie kapitanie? Widział pan już

kiedyś coś takiego? Żeż ten Kronprinc, jego mać, żydek
jeden, do Rajchu na juchty po muzeach jeździł czy co?

* * *


Eliasz Kronprinc nie czuł żadnego związku z ludźmi

przebywającymi w obozie przejściowym. Wybierali się do
Palestyny, gdzie chcieli założyć syjonistyczne państwo, co
wydawało mu się niedorzecznym pomysłem. Przed
wyjazdem z ludowej Polski, która chętnie pozbywała się
nieufnych wobec niej wojennych niedobitków, przechodzili
w obozie szkolenie wojskowe, wszyscy bez wyjątku,
mężczyźni i kobiety, uczyli się czołgać, strzelać i czytać
mapy. Niektórzy nawet potrafili zakładać i likwidować
miny przeciwpiechotne. Wychudzeni i żylaści, ale z żarem

background image

w oczach, mieli stanowić zalążek przyszłej, szkolonej nad
Wisłą, podziemnej armii Erec Israel. Kronprinc życzył im
powodzenia, bo im mniej ich było
w Polsce, a im więcej
kłopotów mieli sprawić zachodnim aliantom w swojej
nowej, wyśnionej ojczyźnie, tym lepiej było dla niego.

Kiedy zostali sami w brudnym i ciemnym gabinecie

komendanta obozu, zapytał chudego jak szczapa
młodzieńca:

Nazywasz się Hersz Feldsztejn?
Chłopak stał wyprostowany i spoglądał na niego

spode łba.

Tak – odpowiedział niepewnie.
Miał jasne włosy i pociągłą twarz. Trudno było się w

niej dopatrzeć semickich rysów. To dlatego przeżył wojnę,
pomyślał Kronprinc, a i w Palestynie nie będzie u siebie,
taki los – zawsze i wszędzie obcy... Podszedł do niego i
podsunął krzesło.

Usiądź.
Chłopak usiadł.
Nazywam się Eliasz Kronprinc – przedstawił się.

Prowadzę śledztwo w sprawie folksdojcza o nazwisku
Konstanty Kindler. Znasz go?

Hersz Feldsztejn uniósł głowę i spojrzał prosto w

oczy Kronprinca.

On żyje?
Kronprinc uśmiechnął się zimno.
Na razie tak. Ale nie ulega wątpliwości, że

zasługuje na stryczek. Mamy na niego tyle, że można by

background image

go powiesić kilka razy.

Feldsztejn poprawił się na krześle. Kronprinc

podsunął mu paczkę Biełomorów.

Zapalisz?
Zobaczył, jak ręka wyciągnięta po papierosa tylko

przez chwilę się zawahała. Zapalili. Kronprinc przysunął
sobie

krzesło

i

usiadł

naprzeciwko

chłopaka,

delektującego się dymem z papierosa.

Ciężko tu?
Ciężko – przyznał Feldsztejn.
Ale jeść dają?
Dają.
Bardzo chcesz wyjechać?
Chłopak przez dłuższą chwilę myślał, zanim

odpowiedział:

Nie mam tu nikogo. Wszyscy zginęli.
Nie masz dokąd wrócić?
Po domu nie został nawet ślad.
Podobno pojedziecie przez Szwajcarię?
Podobno. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Byle się

wydostać.

Kronprinc przez chwilę myślał.
Chciałbyś być w pierwszej grupie?
Tak – odrzekł od razu Feldsztejn, jakby był od

dawna przygotowany na to pytanie.

Niemal

równocześnie

zgasili

papierosy

w

emaliowanej miseczce służącej za popielniczkę. Spojrzeli
sobie głęboko w oczy.

background image

Mogę w czymś pomóc? – zapytał z nadzieją w

głosie młody Feldsztejn.

Oczywiście, chłopcze. – Eliasz Kronprinc rozparł

się na krześle. – Przyjechałem tutaj, żeby usłyszeć od
ciebie potwierdzenie, że niejaki Konstanty Kindler wydał
was w ręce Niemców. Prawda to?

Prawda.
Kronprinc sięgnął do kieszeni i pokazał Feldsztejnowi

zdjęcie Kindlera z aresztu.

To on?
Chłopak przytaknął bez namysłu:
On.
Nie zmienił się?
Ani trochę.
Kronprinc jeszcze raz sięgnął do kieszeni, zerknął,

czy drzwi do gabinetu są ciągle zamknięte, i pokazał
chłopakowi złożony na czworo pergamin z ołówkowym
odciskiem portretu nieznanego władcy sprzed wieków.

Widziałeś to kiedyś? – zapytał.
Przez twarz Hersza Feldsztejna przesunął się cień.

Spojrzał gdzieś w bok, jakby tam poszukiwał odpowiedzi
na zadane pytanie. Kronprinc w jego oczach dostrzegł
ośnieżone szczyty Alp berneńskich i pomarańczowe gaje
Galilei.

To ja robiłem te odciski – przyznał Feldsztejn.
– Ty?
Tate kazali, to robiłem. Talent mam.
Rozumiem. Ile ich było?

background image

Dwa.
Po co dwa?
Jeden dla Kindlera, drugi dla tego gestapowca,

który miał nam pomóc.

Jak się nazywał?
Feldsztejn

zawahał

się.

Kronprinc

czekał.

Pomarańczowe gaje Galilei zaczynały wydzielać słodkawy
zapach dojrzałych owoców. W powietrzu unosiła się
dusząca woń kwitnących ziół i spalonych przez słońce
tamaryszków.

Jak się nazywał ten Niemiec, chłopcze? Stube?

Horst Stube? Potwierdź tylko.

Horst Stube.
Stopień?
Hauptsturmführer.
Eliasz Kronprinc wstał. Podszedł do okna, by

przyjrzeć się żydowskim niedobitkom zbierającym się w
kolumnę marszową na placu apelowym. Usłyszał komendy
wydawane gromkim głosem, a potem odliczanie. Może
jednak będzie z nich jakieś wojsko?, pomyślał.

A ten złoty przedmiot, z którego ojciec kazał ci

zdjąć odciski? – zapytał. – Skąd go mieliście?

Feldsztejn przełknął grudę, która tkwiła mu w gardle.
Ojciec przed wojną prowadził antykwariat. Dostał

zlecenie z Ameryki od jakiegoś bogatego kolekcjonera.
Dwa lata zabrało mu dotarcie do człowieka, który miał
ten medalion. Wreszcie go kupił po długich targach.

Kiedy?

background image

W sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. Kilka

dni później wybuchła wojna.

Kilka dni później wybuchła wojna, powtórzył w

myślach Kronprinc. Ile ten szczeniak miał wtedy lat?
Dwanaście, trzynaście? Widać są jeszcze szczęściarze na
tym świecie...

Będziemy go szukać, chłopcze, znaczy się ten

medalion, czy cokolwiek to jest – stwierdził Kronprinc z
całą mocą. – Folksdojcza Kindlera już mamy, a jak
znajdziemy Horsta Stubego, to znajdziemy też to wasze
złoto. Sprawiedliwości stanie się zadość. Wsadzimy je do
gabloty w jakimś muzeum. Obiecuję, że nikt nie dowie się,
jak bardzo nam pomogłeś.

Feldsztejn nie odpowiedział, ale było widać, że

właśnie o to mu chodziło.

Życzę ci powodzenia w Palestynie, chłopcze.
Dziękuję.
Na niczym tak bardzo nie zależało Kronprincowi, jak

na tym, żeby młody Feldsztejn znalazł swoje miejsce na
ziemi i żeby nigdy, przenigdy, nie powstała w jego głowie
myśl o tym, by jeszcze kiedykolwiek wrócić do Polski.

Mazeł towpowiedział z niezwykłą dla niego

szczerością w głosie.

* * *


Seweryn Sendler wyciągnął cenny przedmiot z

chlebaka, odrzucił okrywającą go lnianą szmatę i położył

background image

przed siedzącym za biurkiem dyrektorem Muzeum
Prehistorycznego. Dyrektor nazywał się Kostrzewski i
podobno był uniwersyteckim profesorem, przynajmniej
tak twierdzili polscy urzędnicy z komendantury miasta.
Założył okulary, po czym zerknąwszy na leżący przed
nim artefakt, równie szybko przeniósł spojrzenie na
gościa.

– Na Boga, skąd pan to ma? – wyszeptał z

przejęciem.

Nosił śnieżnobiałą koszulę z wykrochmalonym

kołnierzykiem, granatowy krawat i przedwojenny garnitur
z kamizelką. Sendler przez chwilę poczuł się jak na
egzaminie.

– Pan wybaczy, ale nie mogę tego ujawnić – odrzekł.

– Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co to w
ogóle jest?

Kostrzewski odsunął na bok szklankę z mocną

herbatą i zajął się znaleziskiem. Poprawił okulary na nosie
i przysunął lampę. Długo oglądał wierzchnią stronę
przedmiotu, po czym przewrócił go i tyle samo czasu
poświęcił drugiej, spodniej stronie. Potem zainteresowało
go przytwierdzone do medalu, misternie wykonane uszko
do przewlekania przezeń łańcuszka albo rzemienia. W
końcu westchnął i rzekł:

– Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie miałem w

rękach, panie kapitanie, a może mi pan uwierzyć, że jako
archeolog niejedno już widziałem w swoim życiu.

– Co to takiego, panie profesorze?

background image

Kostrzewski rozsiadł się wygodniej w swoim fotelu.
– Nie jestem specjalistą od okresu rzymskiego, a tym

bardziej od numizmatyki tamtych czasów, ale posiadana
wiedza upoważnia mnie do stwierdzenia, iż leży przed
nami największy medalion rzymski, jaki kiedykolwiek
znaleziono. Według mnie pochodzi z Zagórzyna pod
Kaliszem, gdzie w dwudziestym ósmym lub w
dwudziestym dziewiątym roku, tego nie da się już
dokładnie ustalić, odkryto rzymski skarb złożony z
olbrzymiej ilości złotych i srebrnych monet oraz kilku lub
nawet kilkunastu złotych medalionów. Samych monet
było ze dwadzieścia kilogramów...

– Ile? – Sendler zrobił wielkie oczy.
– Tak, tak, nie przesłyszał się pan... Dwadzieścia

kilogramów...

Większa

część

skarbu

zaginęła,

rozprzedano ją na aukcjach, a najcenniejsze egzemplarze
znalazły się w Niemczech i Ameryce u prywatnych
kolekcjonerów. Ten medalion, który pan przyniósł,
uchodził za zaginiony już przed wojną. Ze względu na
problemy ze zbyciem, miano go niby pociąć na kawałki i
sprzedać jedynie za równowartość kruszcu. Wie pan, ile
on waży?

– Trzy czwarte kilograma.
Kostrzewski, zanim sięgnął po szklankę z herbatą,

wyszeptał:

– Chryste przenajświętszy...
Sendler okrył medalion szmatką.
– Jest pan w stanie, profesorze, określić jego wartość?

background image

Profesor zadumał się.
– Nie podejmuję się. Dla mnie jako archeologa jest

po prostu bezcenny.

Spojrzenia obydwu na dłuższą chwilę spoczęły na

znalezisku.

– A mógłby pan wskazać kogoś, kto przybliży mi

jego dzieje? – zapytał Sendler. – Nawet gdyby były to
tylko czyste spekulacje. Być może jesteśmy na tropie tej
części wspomnianego przez pana skarbu, która zaginęła
jeszcze przed wojną. Nie mówiąc już o całkiem świeżym
nieboszczyku, który może mieć z tym wszystkim coś
wspólnego.

Kostrzewski zmierzył ostrożnym wzrokiem Sendlera

spod okularów w rogowej oprawie.

– Zastanowię się, panie kapitanie. Chyba znam

kogoś, kto mógłby panu pomóc. Ale chciałbym też prosić
o daleko posuniętą dyskrecję, jeśli chodzi o ten medalion.

– Bo?
– Hmm... Od pewnego czasu mamy pewne problemy

z amerykańskimi władzami okupacyjnymi...

– Problemy?
– Hmm... Jak by to powiedzieć?
– Tak, żebym zrozumiał, panie profesorze.
– No, cóż... To nie do wiary, jak blisko Jankesi

współpracują teraz z Niemcami, panie kapitanie. To
niewybaczalne, jesteśmy tym poruszeni. Tak się nie robi,
szczególnie tutaj, w Poznaniu. Pan rozumie, w tej sytuacji,
wszak obaj jesteśmy Polakami... Sicher ist sicher, proszę

background image

pana, tylko tyle powiem.

* * *


To ilu ich w końcu będzie?
Pytanie padło z ust cywila z Warszawy, którego

sekretarka zaanonsowała jako prokuratora. Siedząc w
głębokim fotelu, delektował się brazylijską kawą podaną
w filiżance z delikatnej miśnieńskiej porcelany. Ciemny
płaszcz przewiesił przez oparcie fotela, a kapelusz rzucił
na biurko. Założywszy nogę na nogę, poruszał jedną z
nich w takt ledwie słyszalnej muzyki dochodzącej zza
ściany.

Trzech – odrzekł siedzący za biurkiem, łysy jak

kolano przedstawiciel Polskiej Misji Wojskowej w stopniu
majora. – Miało być sześciu, ale Amerykanie częściowo
wstrzymali ekstradycję. Podobno ci, których wycofali,
mają świadkować na procesie w Norymberdze.

Jeśli ten proces w ogóle się zacznie – zgryźliwie

zauważył człowiek z Warszawy.

Rozpoczęcie

procesu

przed

Międzynarodowym

Trybunałem Wojskowym odkładano już kilka razy.
Napięcia między aliantami osiągnęły apogeum po tym, jak
wyszło na jaw, że kilku wysokich rangą, a ciągle
ukrywających się nazistów, zostało w tajemnicy
wywiezionych do USA,

W

następstwie czego został

odwołany do Moskwy główny oskarżyciel sowiecki
Rudenko. Na szczęście nie miało to wielkiego wpływu na

background image

współpracę aliantów z polskim Rządem Tymczasowym.

A wy, towarzyszu, po kogo przyjechaliście? –

zapytał człowiek z Warszawy.

Porucznik Eliasz Kronprinc stał oparty o parapet

okna wychodzącego na jedną z głównych ulic Berlina i nie
uczestniczył w rozmowie. Pytanie go zaskoczyło. W ogóle
wydawał się być nieco onieśmielony. Wszyscy Niemcy, na
których czekali – z wyjątkiem jednego – mieli być
konwojowani do Warszawy, gdzie powołano do życia
Najwyższy Trybunał Narodowy. A on przyjechał z
Poznania, gdzie działał zaledwie prowincjonalny sąd
doraźny w skromnym składzie: sędzia i dwóch ławników.

Hauptsturmführer Horst Stube – odrzekł Kronprinc,

odrywając się od parapetu.

Nic mi nie mówi to nazwisko, poruczniku.
Warthegau, towarzyszu prokuratorze.
Wysiedlenia?
Nie tylko. Obóz w Chełmie nad Wartą.
Człowiek z Warszawy pokiwał głową.
Kulmhofan derNehr? Słyszałem. Ten wasz helmut

dostanie czapę jak nic.

Co będzie, to będzie – wzruszył ramionami

Kronprinc.

Otworzyły się drzwi. Sekretarka w wojskowym

mundurze dała znak majorowi za biurkiem. Ten powstał i
zakomunikował:

Przyjechali. Proszę ze mną na podwórze.
Człowiek z Warszawy zebrał swoje rzeczy i jako

background image

pierwszy opuścił pokój. W jego ruchach dopiero teraz
Kronprinc dostrzegł żołnierski dryl. Pewnie jeszcze jeden
pułkownik odesłany do cywilnej prokuratury, pomyślał.
Pośpieszył za nim, a major z Misji Wojskowej uprzejmie
przepuścił go w drzwiach.

Podwórze było chłodną studnią z jedną ścianą

doszczętnie zawaloną, a drugą odartą z tynku i wypaloną
do żywej cegły. Pośrodku, w miejscu, skąd usunięto sterty
gruzu, stały dwa jeepy i dodge-więźniarka, oznaczone
białymi gwiazdami. Amerykanie zdążyli wysiąść z
samochodów i palili papierosy. Wśród nich był tylko jeden
cywil z zieloną brezentową teczką, reszta w mundurach, w
tym dwóch z długą bronią.

Major z Polskiej Misji Wojskowej przywitał się z

amerykańskim cywilem, po czym zaprosił go do wnętrza.
Kronprinc z człowiekiem z Warszawy zostali na zewnątrz.
Przyglądali się Jankesom, którzy w ogóle nie zwracali na
nich uwagi, zajęci swoimi pogaduszkami.

Niebawem polski major i amerykański cywil pojawili

się znowu. Teczka Amerykanina była lżejsza. Zagadał coś
do swoich podkomendnych, którzy otworzyli więźniarkę i
wyprowadzili z niej trzech jeńców w cywilnych,
niedopasowanych ubraniach. Ustawili ich pod ścianą,
jednego obok drugiego, jakby przygotowywali egzekucję.
Każdy miał kajdanki na rękach i przymocowany do nich
foliowy woreczek z kartonowym wyciągiem z kartoteki.

Odbyło się przekazanie więźniów, po którym polski

major i amerykański cywil uścisnęli sobie dłonie.

background image

Amerykanie zgasili papierosy i odjechali, z trudem
manewrując na wypełnionym gruzem podwórku. Po chwili
w ceglanej, miejskiej studni pozostały po nich tylko kłęby
duszących, benzynowych spalin.

Major podprowadził Kronprinca do jednego z

więźniów.

Horst Stube – przeczytał przez folię chroniącą

wyciąg z kartoteki, przymocowany do kajdanek. – Zaraz
przyniosę resztę akt.

Eliasz Kronprinc stal bez ruchu naprzeciwko

Stubego.

Mierzył

go

beznamiętnym,

taksującym

spojrzeniem. Równy mu wzrostem Niemiec tylko przez
chwilę wytrzymał jego wzrok, po czym spuścił głowę i
zaczął przyglądać się czubkom swoich znoszonych butów.

To chyba nic osobistego? – Kronprinc usłyszał za

plecami głos człowieka z Warszawy.

Nie, skądże znowu – zaprzeczył Kronprinc. – Skąd

ten pomysł?

Tak tylko przyszło mi coś do głowy. – Człowiek z

Warszawy najwyraźniej nie uwierzył w zapewnienia
Kronprinca. – Dowieziecie go w jednym kawałku do
Poznania, towarzyszu?

Kronprinc spojrzał na rozmówcę. Tym razem znalazł

się ktoś, kto wytrzymał jego spojrzenie, co więcej – to
Kronprinc po dłuższej chwili musiał ustąpić. Zagryzł
nerwowo wargi i zacisnął pięści. Niczym wybawienie
pojawił się major z grubą tekturową teczką. Kronprinc
szybko pokwitował przejęcie więźnia. Major wręczył mu

background image

teczkę i klepnął na pożegnanie w ramię.

Na podwórze wjechał zadaszony gaz i rozklekotana

poniemiecka sanitarka przerobiona na więźniarkę. Dwóch
żołnierzy z granatowymi otokami

KBW

na czapkach

zaprowadziło Horsta Stubego do więźniarki i wsiadło do
niej wraz z nim. Dwóch innych czekało na Kronprinca w
gaziku, rozmawiając półgłosem. Kronprinc pożegnał się z
majorem i człowiekiem z Warszawy, który wyglądał, jakby
chciał jeszcze o coś zapytać. Ale na szczęście nie zrobił
tego.

Kronprinc usiadł w gaziku obok kierowcy i owinął się

grubym pledem.

Jedziemy – rozkazał.
Starał się zapomnieć o podejrzliwości człowieka z

Warszawy. Skupił się na tym, co widział. Obrazy
przemykały przed jego oczami jak w fotoplastykonie.
Oglądał zrujnowany Berlin bez emocji, z zimnym
podziwem

dla

perfekcji

dywanowych

nalotów

i

skuteczności frontowej artylerii. Nie miał odrobiny
współczucia dla ukrywających się wśród ruin dzieciaków
z

puszkami

przeterminowanego

żarcia,

gardził

mężczyznami o poszarzałych twarzach, spuszczającymi
wzrok na jego widok, i kobietami, noszącymi w sobie
potomków kołchoźników znad Wołgi. Jak dla niego to
miasto mogłoby nie istnieć.

Kiedy dotarli nad Odrę, zatrzymali się przed

pontonową przeprawą obok zbombardowanego mostu,
strzeżoną przez sowieckich wartowników, i wysiedli z

background image

samochodów, żeby rozprostować kości. Eliasz Kronprinc
podszedł do plującej dymem więźniarki, pozwolił
konwojentom załatwić się i zaczerpnąć świeżego
powietrza na poboczu rozjeżdżonej drogi. Dzięki temu
mógł zostać sam na sam z Horstem Stubem. Od momentu,
gdy wyjechali z Berlina, próbował myśleć o nim nie jak o
hauptsturmführerze ss, lecz jak o szanowanym doktorze
archeologii uniwersytetu w Breslau. Nie przychodziło mu
to łatwo. Nie zamierzał z nim rozmawiać, chciał mu tylko
coś pokazać.

Kronprinc wspiął się po ażurowych schodkach do

więźniarki. Chwilę trwało, zanim jego oczy przywykły do
półmroku. Stube siedział wyprostowany, oparty plecami o
ścianę pojazdu. Wyglądał na zrezygnowanego i
przestraszonego. Musiał być jednak na tyle inteligentny,
by przejąć się groźbą zawartą w oczach Kronprinca,
czekającą na spełnienie, gdyby z jakichś powodów po
dotarciu do Poznania Herr Doktor nie zechciał mówić.

* * *


Sierżant Antoni Matysiak zwymiotował po raz

pierwszy, kiedy w biurze nie było jeszcze Seweryna
Sendlera. Sendler zastał go nad emaliowanym wiadrem,
więc domyślił się, co się dzieje.

– Złe się czujesz? – zapytał, pochylając się nad

podwładnym.

Matysiak wytarł usta wymiętoloną kraciastą chustką i

background image

jęknął:

– Rety... Nie wypuszczam z rąk wymborka... Od

wczoraj mnie męczy...

Sendler przyjrzał się jego przeraźliwie bladej twarzy.
– Może coś zjadłeś?
– Może...
– Masz gorączkę?
Matysiak oddychał, jakby zrobił dziesięć okrążeń na

stadionowym żużlu. Z wysiłkiem wzruszył ramionami.
Mieli tyle do zrobienia, a tu taki pech, zafrasował się
Sendler.

– Pójdziesz do lekarza, jak ci się do południa nie

poprawi, jasne?

Matysiak wyprostował się na krześle.
– Jasne, panie kapitanie...
– Nagotuję gorzkiej herbaty, może ci przejdzie.
– Fest by było...
Pojawił się sierżant Szaj. Za nim w korytarzu stał

jakiś cywil.

– Panie kapitanie, ktoś do pana.
Cywil stał i czekał. Sendler zaprosił go do środka.

Mężczyzna miał na sobie długi płaszcz w kolorze feldgrau
z sortów mundurowych Wehrmachtu. Ani chybi trafiły
mu się jakieś magazyny w poniemieckich koszarach,
pomyślał Sendler.

– Nazywam się Maurycy Jakubowski... Od profesora

Kostrzewskiego.

Sendler wyciągnął ku niemu rękę.

background image

– W sprawie multiplum – kontynuował gość.

Oczywiście!

Sendler

prawie

wciągnął

Jakubowskiego do środka. – Profesor mówił, że kogoś
przyśle. Bardzo się cieszę, że pan przyszedł.

Sierżant Matysiak z wiadrem w ręku obszedł gościa,

który przyjrzał mu się z zainteresowaniem.

– Kolega źle się czuje – wytłumaczył Sendler. –

Mamy nadzieję, że to nic groźnego Matysiak wystawił
wiadro na korytarz i wrócił. Ciężko opadł na krzesło przy
biurku. Nie wyglądał ani ciut lepiej.

Tymczasem Jakubowski rozebrał się, oddał Szajowi

płaszcz pokryty topniejącymi płatkami śniegu i stanął
pośrodku pokoju. Szaj odwiesił płaszcz gościa, przysunął
sobie krzesło i usiadł pod ścianą, nie narzucając się ze
swoją obecnością.

– Napije się pan czegoś? – zapytał Sendler.
– A czy mógłbym najpierw zobaczyć multiplum? –

gość odpowiedział pytaniem na pytanie.

Miał przydługawe, tłuste włosy i błyszczące oczy, w

których czaiła się ciekawość. Nawet nie próbował jej
ukrywać. Sendler skinął na Matysiaka.

– Pokaż. Pan jest archeologiem?
– Tak. Specjalizuję się w numizmatyce... To znaczy...

w monetach.

– Wiemy, co to jest numizmatyka – uśmiechnął się

Sendler.

Matysiak z namaszczeniem wyciągnął z biurka cenne

zawiniątko i ostrożnie położył je na blacie. Ociężałym

background image

ruchem głowy przywołał Jakubowskiego.

– Trzymacie to tutaj? – zapytał zaskoczony Jakubów–

A gdzie indziej? – wystękał Matysiak. – To nie jakaś
rojber-buda, tylko posterunek żandarmerii, na noc durch
zakluczany. A za dnia siedzę na tym złocie jak kwoka na
jajach, to chyba dobrze, co?

Jakubowski pochylił się nad biurkiem i własnoręcznie

odsłonił medalion, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Sendler
stanął obok niego.

– Walens – oznajmił po chwili Jakubowski. – Cesarz

rzymski z drugiej połowy czwartego wieku. Zginął pod
Adrianopolem, walcząc z Wizygotami.

– A ten po drugiej stronie?
Jakubowski przewrócił medalion.
– Jeździec. Bezimienny. Symbol czegoś tam. Wiecie,

ile to waży?

– Trzy czwarte kilo.
Jakubowski przeliczył coś w głowie.
– Czyli prawie sto pięćdziesiąt solidów. Solidy to

takie rzymskie monety. Z późnego okresu. Złote.

– Wiemy, co to takiego solidy – jeszcze raz

dobrodusznie uśmiechnął się Sendler. – To co, napije się
pan teraz czegoś?

– Z przyjemnością.
– Herbata?
– Prawdziwa?
– Indyjska. Earl Grey.
Jakubowski zrobił rozmarzone oczy. Sendler razem z

background image

Szajem przygotowali herbatę dla wszystkich. W pokoju
rozniósł się eteryczny zapach bergamotki.

– Ten medalion bez wątpienia pochodzi z Zagórzyna

– powiedział Jakubowski tonem znawcy. – Multiplum,
które uważano za zaginione. Ba, uważano je za
zniszczone. Ktoś miał je sprzedać za wagę kruszcu. Teraz
to oczywiste, że chodziło po prostu o zacieranie śladów.
Co innego sprzedać trochę monet na aukcji, a co innego
spróbować zarobić na piramidzie Cheopsa.

– Piramidę Cheopsa znaleźliśmy tu, w Poznaniu, po

drugiej stronie rzeki, na Ratajach – zauważył Sendler.

– Ja właśnie między innymi w tej sprawie – odrzekł

Jakubowski.

Sendler zainteresował się.
– Tak?
Archeolog spuścił wzrok i wbił go w podłogę, jakby

zastanawiał się, od czego zacząć. Sendler cierpliwie
czekał. W pokoju słychać było tylko chrapliwy oddech
cierpiącego Matysiaka.

– Pochodzę z Warszawy – zaczął wreszcie

Jakubowski. – W czasie wojny ukrywałem się w
Ciechanowie. Szukało mnie gestapo. Po wojnie
organizowałem współpracę w ramach tak zwanego
Związku Muzeów. W listopadzie ubiegłego roku zostałem
skierowany do Szczecina, by udzielić pomocy przy
inwentaryzacji

zbiorów

tamtejszego

muzeum

archeologicznego, a raczej tego, co z nich zostało, bo jak
pewnie się orientujecie, większość została przez Niemców

background image

wywieziona w głąb Rzeszy jeszcze przed wkroczeniem
Sowietów. Siłą rzeczy współpracowałem z tymczasowymi
polskimi władzami cywilnymi i wojskowymi, w tym
również, niestety, z bezpieką. Jakoś tak na przełomie roku
poznałem w Szczecinie oficera Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego

z

Poznania,

który

interesował

się

zagrabionymi przez Niemców zbiorami z polskich
muzeów. Wypytywał o konkretne eksponaty, różne takie,
od obrazów po bursztynową komnatę, miał nawet listę
esesmanów i folksdojczów, którzy brali udział w ich
wywożeniu. Kiedyś pokazał mi wykonany na pergaminie
ołówkowy odcisk medalionu z Zagórzyna. Wzbudził moje
zainteresowanie, bo medalion z Walensem nigdy nie trafił
do żadnego muzeum. Ubek, o którym mówię, chciał się
też dowiedzieć, czy gestapowiec o nazwisku Stube
pracował w czasie wojny w Szczecinie...

– A pracował?
– W muzeum pracował jakiś inny Stube. Krótko i na

podrzędnym stanowisku. To nie była ta sama osoba.

– Może rodzina?
– Tego nie mogę wykluczyć. Być może ten ubek

szukał jakichś powiązań między nimi.

Seweryn Sendler wstał i podszedł do szafy z aktami.

Wyciągnął teczkę Eliasza Kronprinca. Od chwili, kiedy ją
założył, teczka napęczniała. Wśród zgromadzonych
dokumentów

było

także

zdjęcie

Kronprinca

w

wojskowym mundurze. Teraz Sendler pokazał je
Jakubowskiemu.

background image

– Czy to ten człowiek?
– Zdecydowanie. Nie mogę tylko przypomnieć sobie

jego nazwiska...

– Kronprinc. Eliasz Kronprinc.
– No, właśnie... Wiedziałem, że to było jakieś

żydowskie

nazwisko.

Teraz

sobie

przypominam.

Oczywiście, że Kronprinc.

Sendler pokazał Jakubowskiemu drugie zdjęcie.
– A tak wyglądał po śmierci. Tylko że wtedy nazywał

się już Bartkowiak. Eustachy Bartkowiak.

Jakubowski uważnie obejrzał fotografię.
– To on. Ale znałem go jedynie jako Kronprinca.
Sendler zamyślił się.
– To znaczy, że pojawił się w Szczecinie jeszcze jako

Kronprinc... Pewnie dopiero potem został zawieszony...

– Zawieszony?
– W służbie. Został zawieszony w służbie. Z jakiego

powodu nie wiemy. I nie bardzo wiemy, co potem robił
jako Bartkowiak.

Jakubowski podrapał się po głowie.
– Może za medalion?
– Że niby go sobie przywłaszczył? Wątpię. Braliśmy

pod uwagę taką koncepcję, ale to się nie trzymało kupy.
Za wcześnie. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że
medalion z Zagórzyna w ogóle ujrzy światło dzienne.

Popili herbatę. Nagle od zarzuconego papierami

biurka zerwał się Matysiak i zataczając się, wybiegł na
korytarz. Szaj natychmiast pośpieszył za nim. Usłyszeli,

background image

jak Matysiak próbuje zwymiotować, ale chyba już nie za
bardzo miał czym. Potem dobiegł do nich metaliczny
odgłos przewracającego się wiadra i bezradny krzyk
Szaja:

– Panie kapitanie!... Pomóżcie!

* * *


Hauptsturmführer Horst Stube leżał na podłodze z

rozrzuconymi rękami i nogami. Był kompletnie nagi. Jego
ciało znaczyły głębokie rany od pejcza i siniaki od
metalowej pałki. Twarz przypominała kawał zleżałego
mięsa obitego brukarskim młotkiem. Wszystkie paznokcie
u rąk miał powyrywane, a palce połamane i opuchnięte.
Na jego genitaliach widniały ślady po oparzeniach od
papierosów. Krwawił z każdego naturalnego otworu
swojego ciała.

No i zabiłem go, pomyślał Kronprinc, zatłukłem go,

skurwysyna jednego, zupełnie jak tego folksdojcza
Kindlera...

Powoli, nie śpiesząc się, opuścił rękawy koszuli.

Podciągnął szelki. Bolała go głowa, a jak na złość nie
miał przy sobie żadnych proszków. Sięgnął po Biełomora i
zapalił.

Stojąc

nad

stygnącym

ciałem

Stubego,

zastanawiał się, czy było warto? To się okaże,
odpowiedział sam sobie. Służbowa wyprawa do Szczecina,
na którą tak długo czekał, tylko częściowo potwierdziła to,
czego się wcześniej dowiedział. Młodszy Stube o imieniu

background image

Friedrich rzeczywiście pracował przez jakiś czas w
Stettiner Landesmuseum, ale czy to jemu starszy brat
przekazał medalion? I czy Friedrich nadal utrzymywał
kontakty ze swoim poprzednim miejscem pracy,
antykwariatem Fassbendera we Frankfurcie? Hmm, jeśli
tak, to trop zapewne biegł do sejfu jakiegoś bogatego
kolekcjonera w Niemczech, Szwajcarii lub Ameryce... A
tam sprawa definitywnie się kończyła.

A jeśli to ostatnie słowa Stubego były prawdziwe?

Może to jednak on, osobiście, Horst Stube, wywiózł
medalion do rodzinnej posiadłości pod Breslau i tam go
ukrył? Czy naprawdę wierzył, że może po niego
kiedykolwiek wrócić? Jak to sobie wyobrażał? Bity po
nerkach mówił prawdę czy po raz ostatni w życiu kłamał?
Ale ile w końcu, do kurwy nędzy, może wytrzymać
człowiek siedzący na odwróconym taborecie, bez paznokci
u rąk, któremu co chwila ktoś przypomina, że ma jeszcze
paznokcie u nóg, a na widok kolejnego zapalanego
papierosa skamle jak przerażone zwierzę?

Kronprinc oparty o stół przyglądał się Stubemu

leżącemu na podłodze. Teraz, po jego śmierci, nienawidził
go jeszcze bardziej. Najchętniej wrzuciłby go do płytkiego
dołu i zasypał wapnem. Ale nie pozwolą mu na to. Stanie,
kurde, do raportu jak nic. Na pewno nie ujdzie mu to na
sucho. Służba to w końcu nie istriebitielnyj batalion, w
którym chęć zemsty wygrywa z wojskową dyscypliną, a
Horst Stube to nie zwykły folksdojcz, jak Kindler, którego
śmiercią nie zainteresował się nawet pies z kulawą nogą.

background image

Paląc papierosa, Eliasz Kronprinc zastanawiał się

nad reakcją przełożonych. Nie miał złudzeń. Kończył się
kolejny etap w jego pieprzonym życiu. A sporo ich było,
począwszy od cudownych lat w stanisławowskim liceum
im. Staszica, poprzez poniżający numerus clausus dla
Żydów i getto ławkowe na Politechnice Lwowskiej, aż po
narastającą, bezbrzeżną chęć porozbijania, najpierw
endeckich, a potem nazistowskich pysków, która znalazła
wreszcie swoje spełnienie w bolszewickiej wizji światowej
ojczyzny proletariatu...

Ale z tego już się nie wywinie. Nie tym razem.

Posunął się o krok za daleko. Wszak proces Horsta
Stubego zaplanowano jako starannie wyreżyserowaną
pokazówkę, dla której zarezerwowano pierwsze strony
lokalnych gazet. A on okazał się źle naoliwionym,
zawodnym trybikiem w machinie sprawiedliwości ludowej.
Powierzono mu odpowiedzialne zadanie i co? – zawiódł,
taka będzie ocena przełożonych. Tylko czy to miało
jakiekolwiek znaczenie, teraz, gdy zachodni alianci nawet
bez pretekstu, jakim mogło stać się zakatowanie
deportowanego gestapowca, wstrzymywali się od dobrych
dwóch miesięcy z przekazywaniem na Wschód kolejnych
jeńców, a coraz częściej, głośniej i bez ogródek mówiło
się o nieuniknionej wojnie między dotychczasowymi
sojusznikami?

* * *

background image

Zbliżały się święta, a Sendler od trzech dni leżał w

łóżku. Amerykański doktor nie skierował go do szpitala,
tylko przepisał leki i zalecił odpoczynek. Sierżant Szaj
przyjeżdżał rano, żeby napalić mu w piecu, a po południu
dostarczał ciepłą strawę z wojskowej kuchni. Sendler nie
zjadał z niej nawet połowy. Ani chybi zaraził się czymś
od Matysiaka.

W południe z letargu wyrwało go natarczywe pukanie

do drzwi. Zwlókł się z łóżka i wspierając się o kanciaste
meble – dzięki ci, Boże, za te kanty – dotarł do sieni. W
drzwiach ukazał się Maurycy Jakubowski.

– Dzień dobry, panie kapitanie. Chciałem...
Zlany potem Sendler, bardziej zmęczony niż

zaskoczony, wpuścił archeologa do środka i nie oglądając
się za siebie, poczłapał z powrotem do łóżka. Jakubowski
podążył za nim, stanął w płaszczu pośrodku pokoju i
rozejrzał się dookoła. Sendler obserwował go z łóżka. Co
się tak gapi, myślał, liczył, że zobaczy rzymskie
medaliony na ścianach?

– No? – wydobyło mu się z zaschniętego gardła.
– Zrobić panu herbaty, kapitanie? – zapytał gość.
– Przykro mi, nie rozpalam w kuchni. Ale niech pan

sobie zrobi, jeśli chce.

– To może chociaż wody?
– No, może. Poproszę.
Jakubowski nalał wody do kubka, a sam rozpalił

ogień w piecu i nastawił czajnik. Dopiero potem zdjął
płaszcz, wziął krzesło i usiadł przy Sendlerze, podając mu

background image

kubek. Spojrzał na radio Tandberg, z którego
wydobywały się ściszone takty sonaty Księżycowej.

– To amerykańska rozgłośnia – wyjaśnił Sendler.
– Tak właśnie pomyślałem – odrzekł Jakubowski z

ponurą miną. – Minie sporo czasu, zanim w polskim radio
usłyszymy Beethovena. Dotarły do pana dzisiejsze
wieści?

– Tak. To koniec. Rozejm. Eisenhower nie

przekroczy linii Bugu.

– To oznacza Polskę na linii Curzona. I bez Ziem

Odzyskanych.

– Za to z Prusami Wschodnimi.
– Rzeczywiście sukces. – Jakubowski pogardliwie

wydął wargi. – Jeszcze chwila i ludzie zażądają powrotu
komunistów.

– Przyszedł pan namawiać mnie do buntu przeciwko

Amerykanom? Anders niech się martwi, jak to nam
wszystko wytłumaczyć.

Minęło jeszcze trochę czasu, zanim zagotowała się

woda. Jakubowski znalazł puszkę z herbatą, nasypał sobie
łyżeczkę do kubka i zalał ją wrzątkiem.

– Pochodzę ze Stanisławowa – powiedział ugodowo

Sendler.

Jakubowski milczał, ściskając w dłoniach gorący

kubek. Nic go to nie obchodziło. Nie po to przyszedł,
żeby wysłuchiwać kresowych wspomnień. Czekał, aż
herbata ostygnie.

– Wie pan, co jest najciekawsze w sprawie

background image

Kronprinca? – ciągnął Sendler.

– Tak?
– Obydwaj, on i ja, pochodzimy ze Stanisławowa,

wiedział pan o tym? Przynajmniej tak wynika z jego akt,
jeśli w ogóle są prawdziwe.

Jakubowski szybko zamrugał powiekami.
– To ciekawe. Znał go pan?
– Ani trochę. Był ode mnie starszy o sześć lat. Nie

było możliwości, żebyśmy się spotkali przed wojną. Ale
jesteśmy absolwentami tego samego liceum. Być może
nawet mieliśmy łacinę z tym samym nauczycielem.
Profesor Maćków pokazywał na lekcjach złote rzymskie
monety i odpytywał z tytulatury cesarzy. Może wtedy
Kronprinc zapałał miłością do skarbu z Zagórzyna?

– Pan żartuje?
– Dlaczego? Jak na funkcjonariusza czerezwyczajki

to dosyć intrygująca postać.

Jakubowski w końcu napił się herbaty.
– Myślę, że po prostu chciał się urwać z tym

medalionem. Wiedział, ile jest wart.

– Właśnie o tym mówię. Ilu ubeków zwróciłoby

uwagę na coś więcej niż kilogram złota?

– Dobre sobie. Pozostanę przy swoim zdaniu, panie

kapitanie. To, że, jak pan twierdzi, wyleciał ze służby za
zakatowanie Stubego, nie dowodzi niczego poza tym, że
chciał za wszelką cenę zdobyć medalion. A potem go
spieniężyć.

Sendler z wysiłkiem poprawił sobie poduszkę pod

background image

głową.

– Ale jakoś nie przetopił go na sztabki. Miał sporo

czasu, lecz tego nie zrobił. Ciekawe dlaczego?

– Błagam, niech pan go nie idealizuje. Przyszedłem

tu z prośbą.

Sendler zerknął na gościa znad krawędzi kubka z

wodą.

– No?
– Chciałem pana prosić w imieniu profesora

Kostrzewskiego o przekazanie multiplum do Muzeum
Prehistorycznego.

Sendler uśmiechnął się kwaśno.
– Jak mam to niby załatwić?
Jakubowski pochylił się nad Sendlerem.
– Chcę coś wyznać w tajemnicy.
– Jak kamień w wodę. Słucham.
– Kilka dni temu zostałem zaproszony przez

Amerykanów

na

rozmowę.

Rozmowa

była

protokołowana. W kącie siedział jakiś Szwab i
przysłuchiwał się temu, o co mnie pytali. A pytali, co
wywiozłem ze Szczecina jako przedstawiciel polskiego
rządu. Rozumie pan? Zrobili ze mnie złodzieja, oni,
Jankesi, nasi wyzwoliciele, psiakrew! Najgorsze jednak
było to, że na wszystko gapił się ten faszystowski
oberzłodziej, który pewnie jeszcze niedawno łupił muzea
po całej Europie i wywoził do Rzeszy, co mu tylko w łapy
wpadło. Na szczęście trzymał gębę na kłódkę, bo gdyby
się odezwał, to...

background image

Sendler nagle strzelił palcami, jakby go coś olśniło.
– Może to brat Stubego? No, ten ze Szczecina, jak mu

tam... Friedrich?

– A wie pan, że pomyślałem o tym samym? Ale nie

przedstawiono mi go. Takie teraz mamy obyczaje.
Zresztą, co za różnica? Jestem prawie pewien, że jak
przyjdzie co do czego, to będą próbowali położyć także
łapy na medalionie z Zagórzyna.

– Kto? Niemcy?
– Oczywiście.
– Eee... Nie chce mi się w to wierzyć.
– Jakiś czas temu też bym nie uwierzył, że będę

przesłuchiwany przez Jankesów w obecności Szwaba.

– To jakieś biurokratyczne niedopatrzenie.
– Raczej skurwysyństwo. Tu jest Polska, a nie

Teksas, ten kowboj doskonale zdawał sobie z tego sprawę,
co robi.

Sendler nakrył się kołdrą aż po szyję, bo zrobiło mu

się zimno. W pokoju było znośnie, ale na zewnątrz
panował siarczysty mróz. Zza okna dobiegł do nich
odgłos skrzypiącego śniegu, jakby ktoś przechodził pod
samą ścianą budynku.

– Napiszcie w sprawie medalionu oficjalny wniosek

albo prośbę, obojętnie, jak to nazwiecie – zaproponował.
– Zresztą dziwię się, że jeszcze tego nie zrobiliście.

Rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzeli po sobie

zaskoczeni. Jakubowski poszedł otworzyć. Sendler
pomyślał, że jeszcze za wcześnie na Szaja, ale to był

background image

rzeczywiście Szaj w asyście dwóch amerykańskich
żandarmów i lekarza, który trzy dni temu zbadał go i
przepisał lekarstwa.

– Zabieramy pana, kapitanie – oświadczył Szaj. –

Wszyscy idziemy do szpitala.

– Wszyscy to znaczy kto?
– Wszyscy, którzy mieli kontakt z tym pieprzonym

medalionem.

Sendler i Jakubowski spojrzeli po sobie jeszcze

bardziej zaskoczeni.

– Pan też – rzucił koszarowym tonem Szaj do

Jakubowskiego.

– Ja?
– Oczywiście. Pan też może mieć chorobę promienną.
– Jaką chorobę? – roześmiał się Jakubowski. –

Promienną?

Nagle w głowie Seweryna Sendlera wszystkie

elementy układanki ułożyły się w jedną całość. Pojął,
gdzie był i co robił Eliasz Kronprinc po tym, jak wyleciał
ze służby.

– Chyba popromienną, sierżancie – poprawił Szaja

grobowym głosem.

* * *


Mam go... Żeż kurwa mać, mam go... O, niebiosa,

mam... Nareszcie!

Kronprinc siedział na ławce przed zrujnowanym

background image

wiejskim domemteż mi wielka posiadłość, myślał,
niektóre żydki pod Stanisławowem miały większe
gospodarstwa niż rodzina Stube
i starannie oglądał
leżący na kolanach, oślepiająco błyszczący, szczerozłoty
medalion Walensa. U jego stóp spoczywała, wzmocniona
metalowymi opaskami, drewniana skrzynka, z której go
wydobył. Znajdowało się w niej jeszcze kilkadziesiąt
złotych i srebrnych monet. Wszystko to – medalion i
monety – odkrył w miejscu, które wskazał mu Horst Stube,
zanim pękł na dobre po dziesiątym wyrwanym paznokciu,
i przyciśnięty po raz ostatni, by sprawdzić, czy nie kłamie,
w końcu wyzionął ducha.

Kronprinc odprężył się. Sięgnął po Biełomory i

przyłapał się na tym, że wczoraj spalił ostatniego. Oż
cholera, westchnął z żalem. Po raz pierwszy od bardzo
dawna zagłębił się we własnych myślach, nie trzymając w
dłoni papierosa.

W sumie strasznie i śmiesznie to wszystko

wyglądało... Jankeskie samoloty nad głowami, wycofujące
się w popłochu kolumny sowieckich wojsk, a między nimi
spychane na pobocza popyrkujące dekawki i wozy
drabiniaste polskich osadników z Ziem Odzyskanych,
którzy uwierzywszy w zapewnienia Rządu Tymczasowego,
teraz wiali gdzie pieprz rośnie, byle tylko zdążyć przed
spodziewanym powrotem niemieckich właścicieli kamienic
i gospodarstw rolnych... Potem ten błysk, który rozkwitł
na

niebie,

niczym

największe

multiplum,

jakie

kiedykolwiek przyszło mu oglądać, później straszliwe

background image

dudnienie i drżenie ziemi, z której podniosły się tumany
szarego pyłu, a następnie świszczący wiatr, zrywający
dachy i obalający kominy, niosący trawy, krzewy i
wszystko, co mu stanęło na drodze, a było na tyle lekkie,
by pofrunąć w przestworza... Na koniec oglądał z
podziwem

ogromną

chmurę

rozgrzanych

gazów,

formujących się w gigantyczny grzyb, czy cokolwiek to
było, który powoli, dystyngowanie wspinał się pod
niebiosa jak puchnący wrzód... Wunderwaffe, pomyślał
oszołomiony.

Następnego dnia pojawiły się tabuny sowieckich

niedobitków, próbujących wydostać się z kotła Breslau,
który Amerykanie jeszcze raz zaatakowali nową,
straszliwą bronią. Tym razem zobaczył tylko światło i
usłyszał grzmot podobny do odległej burzy, bo był po
prostu za daleko. Przerażonym uciekinierom nikt nie
przychodził

z

pomocą,

zmykali

byle

dalej

od

zrujnowanego miasta, poparzeni i poranieni, z obłędem w
oczach, porzucając broń i amunicję, błagając o opatrunki
i najmniejszy choćby łyk wody. Dziesiątki z nich, a może i
setki, umarły na jego oczach – był świadkiem śmierci
zwykłych

żołnierzy

i

oficerów,

sanitariuszek

i

radiotelegrafistów... Jak to się stało, że przeżył w tym
rozgardiaszu, między nimi? Przyszedł z drugiej strony, z
dala od śmiercionośnego ataku, więc Sowieci brali go za
zagubionego polaczka, jeśli w ogóle zwracali na niego
uwagę, zajęci sobą, swoimi ranami i walką o żywność. Na
wszelki wypadek przemykał niczym zwierzę, czaił się w

background image

cieniu pogruchotanych budynków, na noc mościł sobie
legowiska w lasach i zagajnikach. Tylko raz musiał się
tłumaczyć przed podejrzliwym oficerem, że szuka
zaginionych żony i dzieci. Tamten nawet nie sięgnął po
broń, by go postraszyć, o kulce w łeb – co zwykł pewnie
czynić w takich sytuacjach – nawet nie wspominając.
Machnął na niego ręką, podejrzewając najwyraźniej, że
pomieszało mu się w głowie od nadmiaru nieszczęść.

Kiedy dotarł do Altenhagen, był chyba jedynym

żyjącym człowiekiem w okolicy. Nawet zwierzęta gdzieś
przepadły, te dzikie i te domowe. Psy nie szczekały, a kury
nie

gdakały.

Hodowlane

gołębie,

tak

tutaj

rozpowszechnione, przestały trzepotać skrzydłami nad
jego głową. Odnalazł ewangelicki kościół z czerwonej
cegły, który choć pozbawiony wieży i tak górował nad
wszystkimi pozostałymi zabudowaniami. Polscy osadnicy
zdążyli go już przemianować na katolicką świątynię, czego
dowodem były ogłoszenia wypisane kopiowym ołówkiem
na ocalałej tablicy przed głównym wejściem. Sądząc z
zapowiedzi, jakaś młoda para zdążyła się już nawet
połączyć węzłem małżeńskim, którego trwałość najpewniej
była właśnie wystawiana na próbę przez nieobliczalną
historię.

Znalazł studnię w cienistym sadzie i zaczerpnął z niej

wody. Napił się, rozebrał do naga i zanurzając
kilkakrotnie wiadro w studni, zrobił sobie lodowaty
prysznic. Potem bez większych trudności odnalazł dom
rodziny Stube.

background image

W Altenhagen wszystkie domostwa miały pozrywane

dachy, co w znakomity sposób ułatwiło mu poszukiwania.
Za pomocą sznurów i drutu zmontował z kilku desek oraz
palików do podtrzymywania fasoli prowizoryczną drabinę.
Wspiął się na puste, nieużywane, a teraz odsłonięte
poddasze, od którego zawiewało cuchnącym moczem
łasic. Nie musiał wszczynać jakichś nadzwyczajnych
poszukiwań. Na jednej z grubych stropowych belek stała
przytulona do resztek komina, zapomniana, drewniana i
dość ciężka – pewnie dlatego fala uderzeniowa wybuchu
nie zrzuciła jej wraz z dachem na ziemię – skrzynka, którą,
po strząśnięciu z niej kurzu i popiołu, czym prędzej zniósł
na dół. Tam otworzył ją jednym uderzeniem ogrodowego
szpadla znalezionego w przydomowej altance. Kiedy
siedząc na ławce wkomponowanej w bluszcz porastający
południową ścianę zrujnowanego domu, napawał się
widokiem tego, co wydobył ze środka, usłyszał złowrogi,
terkoczący odgłos nadjeżdżającego samochodu...

* * *


Prawdopodobieństwo, że Sendler umrze, było

minimalne. Wprost przeciwnie, lekarz stwierdził, że jego
życiu raczej nic nie zagraża, a powiedział mu to zaraz
pierwszego dnia pobytu. Jego kontakt z medalionem
Walensa nie był tak bliski i intensywny, jak Matysiaka,
któremu dawano zaledwie pięćdziesiąt procent szans na
przeżycie. Z tego też powodu wywieziono go do

background image

specjalistycznego szpitala wojskowego w amerykańskiej
części okupowanych Niemiec.

Sendlera umieszczono w polowym lazarecie pod

Poznaniem, w którym wydzielono oddział leczenia ofiar
promieniowania, powstającego podczas wybuchów bomb
nowego typu. Położono go w tej samej sali, co
Jakubowskiego i Szaja. W szpitalu na jednodniowej
obserwacji pojawił się też profesor Kostrzewski. Jakiś
czas później, w wyniku zeznań Sendlera, przebadano
również pracowników cywilnego szpitala, w którym
zmarł Eliasz Kronprinc, oraz właścicielkę domu, w
którym Kronprinc wynajmował pokój, jak również jej
nastoletniego syna.

U

Sendlera

zdiagnozowano

limfopenię,

czyli

zmniejszenie ilości limfocytów we krwi, co początkowo
nikogo nie zdziwiło, bo zdarzało się to także przy
zwykłych infekcjach i osłabieniach organizmu. Jak
przyznał opiekujący się nim lekarz, za przyczynę jego
złego stanu zdrowia uznano początkowo niezaleczoną
gruźlicę, z którą Sendler zmagał się przed laty w obozach
internowania w Rumunii i na Węgrzech. Dopiero
przypadkowy kontakt podwładnego Sendlera – Matysiaka,
ze specjalistycznymi dozymetrami zainstalowanymi w
wojskowym szpitalu, w którym się znalazł, wywołał
alarm wśród personelu medycznego. Trochę potrwało,
zanim skojarzono fakty i zlokalizowano źródło radiacji.
Niestety, Matysiak ucierpiał najbardziej, bo po głębokiej
limfopenii pojawiła się niedokrwistość oraz wybroczyny

background image

na całym ciele. Decyzję o przetransportowaniu go na
Zachód podjęto po nagłym, trudnym do opanowania
krwotoku z przewodu pokarmowego. Tydzień po
przyjęciu do szpitala Sendler dowiedział się, że sierżant
Antoni Matysiak zmarł w amerykańskiej bazie wojskowej
pod Kaiserslautern.

Źródłem promieniowania był oczywiście medalion z

Zagórzyna.

Śladowe

promieniowanie

stwierdzono

również na pozostałych monetach znalezionych przez
Kronprinca. Jak wytłumaczył Sendlerowi amerykański
specjalista od choroby popromiennej – wiedział o niej
niewiele więcej od Sendlera – napromieniowanie
numizmatów wywołał opad radioaktywny po wybuchu
bomby, bo raczej nie samo powstające w trakcie wybuchu
promieniowanie przenikliwe. Kronprinca zabił więc
najprawdopodobniej

długi

i

bliski

kontakt

z

radioaktywnymi cząstkami – można powiedzieć, że w
gruncie rzeczy spał na śmiercionośnym medalionie –
podobnie zresztą, jak Matysiaka, który przechowywał
medalion w swoim biurku, a kilka razy dziennie, na
wyraźne polecenie Sendlera, sprawdzał, czy artefakt
ciągle tam jest.

Sendlera zastanawiało, dlaczego Kronprinc znalazł

się tak blisko miejsca eksplozji? Okej, w porządku –
chciwość, to było jakieś wytłumaczenie. Ale dlaczego
Kronprinc nie zaczekał? Amerykanie twierdzili, że
pierwszy

rzęsisty

deszcz

spłukałby

wszystkie

napromieniowane brudy wokół Breslau. Więc dlaczego?

background image

Przecież Kronprinc to nie był idiota, który nie wiedział,
czym grozi bezpośredni kontakt z radioaktywnymi
pozostałościami, myślał Sendler. Musiał zdawać sobie
sprawę, co oznacza wejście do strefy po bombardowaniu.
Całe dwa semestry studiował na Politechnice Lwowskiej,
co prawda na Wydziale Rolniczo-Leśnym, ale nie był
przecież nieukiem ani jakimś lekkoduchem. Było w tej
historii coś dziwnego, czego Sendler nie rozumiał.

Kiedy Sendler w połowie lutego trochę wydobrzał,

został poproszony do komendanta lazaretu, gdzie czekał
na niego człowiek z amerykańskiego wywiadu OSS. Że
jest oficerem, Sendler zorientował się, dopiero gdy tamten
machnął odznaką, którą wyciągnął z wewnętrznej kieszeni
lotniczej kurtki z demobilu. U boku tajniaka warował
funkcjonariusz niemieckiej policji, który w dziwacznym,
źle skrojonym mundurze, tak różnym od wzbudzających
lęk i podziw nazistowskich uniformów

III

Rzeszy,

prezentował się niczym miejski ogrodnik wysłany na
polowanie na lamparty. Seweryn Sendler nie podał mu
ręki, choć tamten przez chwilę stał z wyciągniętą w jego
stronę dłonią. Gówno mnie obchodzi, czy spędziłeś
ostatnie dziesięć lat na emigracji, pomyślał o nim Sendler.

– Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa

dwóch obywateli Niemiec pod Breslau latem ubiegłego
roku – poinformował ostrzyżony na jeża Amerykanin.

Sendler milczał. Obydwaj, Niemiec i Amerykanin,

świdrowali go wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć:
„Przecież wiesz, po co tu jesteśmy”.

background image

– To bardzo poważna sprawa, panie kapitanie –

przestrzegł Amerykanin.

– Aha – odezwał się w końcu Sendler. – Ale to chyba

nie jedyni obywatele Niemiec, którzy latem ubiegłego
roku zginęli pod Breslau?

Na twarzy Amerykanina zagościł grymas, który mógł

być

jednocześnie

uśmiechem

politowania,

jak

i

bezwzględną groźbą.

– Zastrzeleni to Friedrich Stube i Andreas

Fassbender. Pełnomocnicy niemieckiego urzędu do spraw
dziedzictwa kulturowego. Zginęli od strzałów z broni
kaliber 7, 62.

Sendler

przyjrzał

się

uważnie

Niemcowi

przysłuchującemu

się

rozmowie.

Był

archetypem

faszystowskiego nadczłowieka – blondyn o niebieskich
oczach i brwiach jak u dorsza.

– Jak dla mnie – zwrócił się bezpośrednio do niego –

pracowników niemieckiego urzędu do spraw czegoś tam
można by zabijać nawet kijami do bejsbola.

Niemiec albo nie rozumiał angielskiego, albo miał

nerwy ze stali. Ostrzyżony na jeża człowiek z wywiadu
oss na wszelki wypadek przyszedł mu z pomocą.

– To mógł być sowiecki pistolet Tokariewa –

powiedział, dając jednocześnie znak Niemcowi, żeby się
nie odzywał. – Tak zwana tetetka.

Sendler sprostował:
– To mógł być każdy pistolet na naboje o tym

kalibrze.

background image

– To znaczy?
– Na przykład Mauser. Sowieci do tetetki używali

adaptowanych nabojów Mausera.

– Aha... Prowadził pan śledztwo w sprawie śmierci

niejakiego Eliasza Kronprinca?

– Owszem.
– Czy wśród rzeczy Eliasza Kronprinca znalazł pan

pistolet Tokariewa, kapitanie?

– Nie – skłamał Sendler.
– Na pewno?
– Na pewno. Wśród rzeczy Eliasza Kronprinca nie

znalazłem pistoletu Tokariewa.

– Dziękuję, panie kapitanie.
– Proszę bardzo.
Amerykanin wydawał się być usatysfakcjonowany.

Dopiero teraz Sendler zauważył, że misja towarzyszenia
niemieckiemu policjantowi chyba jednak trochę mu ciąży.

– Czy ma pan jakieś pytania do kapitana Sendlera? –

zwrócił się Amerykanin do Niemca.

– Nein – odrzekł Niemiec, chcąc najwidoczniej zrobić

przykrość Sendlerowi.

– W takim razie ja jeszcze o coś zapytam. –

Amerykanin zagryzł wargi. – Czy precjoza znalezione u
Eliasza Kronprinca zostały należycie zabezpieczone?

– Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości –

odrzekł Sendler. – Przechodzą, jeśli to jest odpowiednie
określenie, kwarantannę w amerykańskiej brygadzie
wojsk chemicznych stacjonującej w Poznaniu, przy czym

background image

ich dysponentem jest profesor Kostrzewski z Muzeum
Prehistorycznego w Poznaniu.

– I do niego należałoby się zwrócić, gdybyśmy

chcieli je obejrzeć?

– Wyłącznie.
– Dziękuję, panie kapitanie.
– Proszę bardzo – powtórzył Sendler.
Amerykanin i Niemiec wstali i wyszli. Sendler został

sam. Zaczekał, aż do gabinetu wróci komendant lazaretu,
po czym zapytał go:

– Czy kobieta, Polka z Poznania, którą przywieziono

tutaj kilka dni po mnie razem z synem, lat może
szesnaście, siedemnaście, ciągle jest w szpitalu?

– Oboje z limfopenią? – Wiecznie zaaferowany

komendant przewertował w swojej głowie niewidzialne
kartoteki. – Zostali przewiezieni do Kaiserslautern w
Niemczech jakieś trzy tygodnie temu.

– Pogorszyło im się?
– Trochę. Nie mieliśmy tutaj odpowiednich leków.
Sendler wstał.
– Dziękuję, panie komendancie.
– Proszę... Czy jest coś, co powinienem wiedzieć na

ich temat?

– Bynajmniej, to sprawa prywatna, niezwiązana ze

stanem ich zdrowia.

* * *

background image

Ledwie Eliasz Kronprinc zdążył wnieść do wnętrza

domu prowizoryczną drabinę, po której wspiął się na
strych, i szpadel, którym rozłupał wieko skrzyni, gdy przed
frontową furtką zatrzymał się samochód. Kronprinc
zamarł ze skrzynką pełną złotych i srebrnych monet w
rękach pośrodku salonu zasypanego gruzem ze zwalonego
komina. Nie wpadł w panikę, szybko rozejrzał się dookoła.
Odłożył cenne znalezisko na podłogę, sięgnął do
porzuconego

wcześniej

płaszcza

i

wyciągnął

z

wewnętrznej kieszeni na piersi zawinięty w lnianą szmatę
pistolet Tokariewa, który za zasługi pozwolili mu
zachować łaskawi przełożeni.

Nie czekał. Kiedy po odgłosach zorientował się, że

intruzów nie będzie więcej niż dwóch, odbezpieczył broń i
przeładował. Ruszył ku nim, zanim znaleźli się przy
drzwiach wejściowych. Pierwszemu, jeszcze z ręką na
klamce, strzelił prosto w twarz – mężczyzna runął na
ziemię – zaś drugiego, przerażonego tym, co się stało,
potraktował resztą nabojów, które zostały w magazynku.
Sień, a potem zadaszony ganek wypełniły się prochowym
dymem. Przeskoczył nad trupem i wybiegł na zewnątrz,
gdzie nafaszerowany żelazem, ranny intruz próbował
jeszcze powstać na nogi. Zamachnął się i zdzielił go kolbą
w głowę, a kiedy tamten upadł, zostawił go zwiniętego w
kłębek. Kątem oka dostrzegł, że samochód przed furtką
stoi pusty. Rozejrzał się uważniej. Nie zauważył niczego
niepokojącego.

Próbował

wyłowić

jakieś

odgłosy

dochodzące ze wsi, ale dookoła panowała głęboka, niczym

background image

niezmącona cisza.

Sprawdził, czy mężczyźni żyją – nie żyli – po czym

wciągnął ich do budynku. Tylko jeden był uzbrojony, ten
pierwszy. Rozpoznał niemiecką broń marki Walther.
Grymas zaskoczenia zmarszczył mu czoło. Szwaby? Nowi
sojusznicy Jankesów? Kimkolwiek by nie byli, nie powinni
włazić mi w drogę, pomyślał. Wysupłał z rękawów
płaszcza ukryte pod podszewką naboje i załadował nimi
tetetkę. Poczuł się dokładnie jak wtedy, gdy po śmierci
jakiegoś sowieckiego generała, zamordowanego przez

UPA

,

dowództwo frontowe Krasnej Armii postanowiło

zmiażdżyć

Ukraińców

siłami

polsko-żydowskich

niedobitków uformowanych w istriebitielnyje bataliony.
Tak, tak... Lepiej nie było wtedy wchodzić mu w drogę,
jemu,

funkcjonariuszowi

sowieckiego

wojenkomatu.

Wyrównywał wówczas rachunki i nadrabiał stracony czas.
Poczuł potęgę władzy żelaza i nadzwyczajną kruchość
ludzkiego istnienia. Czasami jeszcze tylko zastanawiał się,
czy widział to wszystko na własne oczy i czy rzeczywiście
brał w tym wszystkim udział. Teraz dwóch Niemców w tę
czy we w tę nie robiło mu już żadnej różnicy. Liczyło się
coś zupełnie innego. Postanowił jakoś wreszcie urządzić
sobie życie. Każdy ma prawo do szczęścia, pomyślał,
nawet jeśli ktoś miałby go uznać później za skończonego
wariata.

* * *

background image

Sierżant Szaj przyjechał wczesnym rankiem i jak to

miał w zwyczaju, podszedł do okna, po czym zastukał
sygnetem w blaszany parapet. Seweryn Sendler dał mu
znak przez firankę, że jest już na nogach i kończy pić
kawę. Potem wyłączył radio, usiadł na krześle i rozejrzał
się po kuchni. Przy drzwiach stała niewielka walizka
wypakowana osobistymi rzeczami, a na stole wojskowy
plecak z drobiazgami, w które zdążyła go wyposażyć us
Army. Jak dobrze pójdzie, pomyślał, to jeszcze dziś
wieczorem zawartość plecaka stanie się bezużyteczna, a
on założy w Warszawie polski mundur.

Pod koniec jego pobytu w amerykańskim lazarecie

odwiedzili go wysłannicy z Oddziału Personalnego Sztabu
Naczelnego Wodza, który właśnie przenosił się z
Londynu do Warszawy. Rozmowa była krótka – czy w
związku z naciskami Amerykanów, mającymi nadzieję na
pozbycie się go po sprawie medalionu z Zagórzyna, nie
chciałby wspomóc tworzenia Nadzwyczajnej Komisji
Narodowej powołanej do życia przez Rząd Tymczasowy?
Jego śledcze doświadczenie wyniesione z policyjnych
struktur wojskowych mogło się przydać przy organizacji
prac komisji, która miała sądzić dygnitarzy – londyńskich
i moskiewskich, cywilnych i wojskowych – w jakikolwiek
sposób związanych z decyzjami, mającymi wpływ na to,
co wydarzyło się w Polsce, począwszy od trzydziestego
dziewiątego roku. Seweryn Sendler zgodził się, choć
dobrze wiedział, że komisja jest elementem gry
politycznej wymierzonej w poprzedników Andersa na

background image

stanowisku

Naczelnego

Wodza.

Chodziło

przede

wszystkim o Bora-Komorowskiego, którego Anders,
doskonale wyczuwający polityczne nastroje po utracie
kresów i Ziem Odzyskanych – teraz nazywanych: „na
krótko odzyskanymi” – otwarcie obarczał winą za
militarną klęskę powstania warszawskiego i zagładę
ludności cywilnej. To właśnie on – obok „Niedźwiadka”
Okulickiego, o którego wydanie za pośrednictwem
dyktujących teraz warunki Amerykanów Anders zwrócił
się do Moskwy – miał być pierwszą ofiarą tej rozgrywki.
Dlaczego przyłożenie ręki do tych porachunków
zaproponowano

Sewerynowi

Sendlerowi?

Bo

nie

spodziewano się odmowy? Miał zbyt twardy charakter, by
traktować to jako osobistą zemstę, ale poczucie
nieodkupionych win tkwiło w nim równie mocno, co
stanisławowskie wspomnienia: smak ciastek z cukierni w
pasażu Gartenbergów i chłodny cień kilkusetletnich lip w
alei Ułanów Krechowieckich. Nigdy nie ukrywał, że za
brak tego w jego obecnym życiu ktoś powinien zapłacić.
Szczególnie teraz, kiedy za wszystko nie dało się już
obwiniać raz Niemców, a raz Sowietów, na zmianę, jak
komu wygodniej.

Wszedł sierżant Szaj. Zobaczył Sendlera siedzącego

na krześle i też usiadł. Sendler zaproponował Szajowi
przenosiny do Warszawy, a ten chętnie przystał na tę
propozycję. U Amerykanów nie miał już czego szukać.
Również pochodził z kresów i coraz bardziej pragnął
wtopić się w nową, powojenną rzeczywistość. Jeszcze

background image

miesiąc temu twierdziłby, że co prawda Eisenhower stanął
na Bugu, ale na wiosnę znowu ruszy na Sowietów. Teraz
już nie perorował na ten temat, jakby mu ktoś na stałe
zasznurował usta. Świat zatrzymał się niczym młyńskie
koło, któremu odcięto dopływ wody.

– Jedźmy – zadecydował Sendler.
Zamknął drzwi mieszkania i zostawił klucz u

sąsiadów. Z plecakiem w ręce poszedł do samochodu za
Szajem niosącym jego walizkę. Pojechali Górną Wildą do
fortu Grollmana, gdzie skręcili w prawo w Królowej
Jadwigi. Ulica, dokładnie w miejscu, gdzie Niemcy
usypali przyczółki pod nowy most, kończyła się
tymczasową, pontonową przeprawą przez Wartę. Kiedy
znaleźli się po drugiej stronie, Sendler polecił Szajowi:

– Podjedź pod dom, gdzie mieszkał Kronprinc. Tam,

gdzie znaleźliśmy medalion.

Zaskoczony Szaj zwolnił, a potem bez słowa skręcił

w prawo w pierwszą, brukowaną ulicę, która krzyżowała
się z Wioślarską.

– Zatrzymaj się po przeciwnej stronie ulicy.
Stanęli pod starym drzewem, które nieśmiało

zaczynało wypuszczać pierwsze, jasnozielone liście. W
pobliskich krzakach hałasowały wróble. Za plecami mieli
jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem i dymiącym
kominem. Szaj na polecenie Sendlera wyłączył silnik.

Sendler zapalił papierosa. Poczęstował też Szaja. Nie

spuszczał wzroku z budynku z czerwonej cegły po
przeciwnej stronie ulicy. Zza murów wyglądały ku niemu

background image

obsypane kwieciem wiekowe jabłonie. Ktoś odmalował
drewniany płotek na prawo od furtki. Pewnie fragment na
lewo od furtki pomaluje w przyszłym tygodniu, pomyślał.
Czuł, że jest blisko rozwiązania jednej z zagadek, z jakich
składała się jego praca. Wiedział, że przez uchylony rąbek
tajemnicy, choćby najmniejszy i pilnie strzeżony, zawsze,
przy odrobinie szczęścia lub wytrwałości, można dojrzeć
całą resztę.

Uświadomił sobie, że jest niedziela, dokładnie tak

samo, jak wtedy, gdy przyjechali z Matysiakiem, żeby
przeszukać pokój Eustachego Bartkowiaka vel Eliasza
Kronprinca. Tym razem jednak nie miał zamiaru
sporządzać z tego wydarzenia żadnej notatki. Sprawa
została zakończona, a on był poza służbą. Nie powinno go
to już więcej interesować. Kiedy to sobie uświadomił,
zobaczył kobietę wychodzącą z domu. Miała na sobie
ciemny prochowiec i chustkę na głowie, a w ręce trzymała
torebkę. Nieoczekiwanie poczuł jakieś wewnętrzne
drżenie. Pewnie tak jak wtedy, w ten pierwszy śnieżny
dzień, idzie do kościoła, pomyślał. Wróci, żeby się
dowiedzieć, że Eustachy Bartkowiak nie żyje. I tak przez
następne tygodnie i miesiące. A może nawet przez całe
życie?

Jakimś zrządzeniem losu nie zauważyła ich

samochodu, może dlatego, że poruszała się wolnym,
niepewnym krokiem, wpatrując się uważnie pod nogi.
Miała wychudzoną twarz i ziemistą cerę. Szaj poprawił
się niespokojnie na swoim siedzeniu, a Sendler zamarł z

background image

papierosem w ustach, gdy znalazła się na ich wysokości.
Pomyślał, że jeśli ich zauważy, to on wyjdzie z
samochodu, podejdzie do niej i nawiąże rozmowę. Ale tak
się nie stało. Kobieta minęła ich i oddaliła się. Wtedy
zrozumiał, że miał rację. Dobrze, że nie musiał z nią
rozmawiać, bo co miałby jej powiedzieć? Żeby uważała
na resztę monet ukrytych w kuchennych puszkach na
kaszę, których nie zdążył zarekwirować z Matysiakiem,
albo zakopanych gdzieś w ogrodzie pod jabłoniami, co
wówczas, jesienią, nie przyszło mu nawet do głowy?

Kazał Szajowi przyjechać tutaj, żeby odkryć

tajemnicę i wystarczyło. Koniec, basta! – zdecydował, nie
zamierzał się w niej pogrążać. Kamień spadł mu z serca, a
mimowolny uśmiech pokazał się na jego twarzy.

– Z czego się pan tak cieszy? – zapytał Szaj.
– A bo właśnie odkryłem, że największą tajemnicą są

ludzie, a nie szczerozłote medaliony, choćby nie
wiadomo, ile warte.

– Słucham?
– Żyjemy, sierżancie. Z tego się cieszę.
Prawdopodobnie Szaj widział w nim w tej chwili

skończonego wariata, ale Sendler był szczęśliwy, że tak
się stało. Dobrze, że tu przyjechali. Był tak szczęśliwy,
jak tylko szczęśliwy może być człowiek, który już
niczego nie oczekuje. Odwrotnie niż Eliasz Kronprinc,
który miał nadzieję, że wszystko jeszcze przed nim,
pomyślał.

– Jedziemy, sierżancie – powiedział zdecydowanym

background image

głosem, wyrzucając papierosa na ulicę.

Pojechali przed siebie do skrzyżowania dróg z

prowizorycznym,

przekrzywionym

drogowskazem,

informującym: „Warszawa” – „Katowice”. Wybrali
kierunek na Warszawę. Droga była sucha i pusta, jechali
więc szybko. Wiosenny wiatr smagał im twarze, a rosnące
na poboczach drzewa wybijały rytm pokonanych
kilometrów. Niebo wypogodziło się. Chmury rozpierzchły
się. Jechali na wschód, mierząc w słońce – najpiękniejsze
multiplum, jakie widzieli w swoim życiu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
multip
Jaroslav Cerny RELIGIA STAROŻYTNYCH EGIPCJAN
Goshman Multiplying Sponge Balls
Multiplekser demultiplekser
funkcja na multiplekserze
Hasek Jaroslav Przygody dobrego wojaka Szwejka t 2
Multiple Intelligences in the Elementary Classroom
multiply0 12
multiply0 3
fiat multipla Nawigator connect nav 60360855 09 2004
multiplication table
How To Multiply Your Baby vol 1D a4
Verb Forms Multiple2
okladnka na zeszyt, Geodezja PWSTE Jarosław, Geodezja I Ćwiczenia
Scenariusz zajęć zintegrowanych, PWSTE Jarosław, Pedagogika, Pedagogika wczesnoszkolna z metodyką
multiplekser przebieg dośw
fiat multipla nieszczelne przylacze osuszacza

więcej podobnych podstron