ANDRZEJ MULARCZYK
Katyń - Post mortem:
opowieśćfilmowa
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA.
Projekt okładki: Tadeusz Kazubek
Redaktorzy prowadzący: Małgorzata Burakiewicz i Maja LipowskaRedakcja
techniczna: Piotr TrzebieckiKorekta: Janina Zgrzembska
by Andrzej Mularczykfor the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007
ISBN 978-83-7495-298-9
Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2007
Andrzejowi Śląskiemu,jego rodziniei wszystkim tym,którym historia zabrała ojców,tę
opowieść poświęcam.
Po wielu próbach i długim namyśle mam już pewność, że przyszłyfilm o Katyniu nie może
stawić sobie za cel odkrycia całej prawdyo tym wydarzeniu, gdyż została ona już dokonana
zarówno w historycznym, jak i politycznym aspekcie.
Te fakty dla dzisiejszego widza stanowić mogą tylkotłowydarzeń, jakimi są
ludzkielosy,gdyż tylko one pokazane na ekraniemogą poruszyćwidza.
Dla relacjiz naszej historii jest miejsce w spisanych dziejachtamtychczasów.
Dlatego widzę mój film o Katyniu jako opowieść o Rodzinierozłączonej na zawsze, o
wielkich złudzeniach i brutalnej prawdziekatyńskiej zbrodni.
Słowem, film o indywidualnym cierpieniu, którewywołuje obrazy mające znaczniewiększą
uczuciową pojemność niżhistoryczne fakty.
Film ukazujący do bólu okrutną prawdę, której bohaterami niesązamordowani
oficerowie,lecz kobiety, czekające na ich powrótkażdego dnia, o każdej godzinie,
przeżywające nieludzką niepewność.
'Wierne i niezachwiane, pewne, że wystarczy otworzyć drzwi, a staniew nichod dawna
oczekiwany mężczyzna.
TragediaKatynia dotyczytych, którzy żyją,i tych, którzy wtedy żyli.
Lata dzielą nas od katyńskiejtragedii i od niemieckiej ekshumacji w 1943 roku.
Mimo polskich prac badawczych w latachdziewięćdziesiątych, a nawetmimo otwarcia,co
prawda częściowego,archiwów, wciąż zbyt mało wiemy,jak wyglądała zbrodnia katyńska w
kwietniui maju 1940 roku, dokonananapodstawie decyzji.
podjętej przez Stalina i jego towarzyszy z Biura Politycznego WKP(b)w Moskwie 5 marca
1940 roku.
Nic dziwnego, że przezwiele lat matka i mybyliśmy przekonani, że może ojciec żyje,
skoro naliście katyńskiej pojawiło się nazwisko Wajda, ale z imieniem Karol.
Matka niemal do końca życiawierzyła wpowrót męża a megoojca Jakuba Wajdy,
uczestnika I wojny światowej w IIPułku Ułanów,wojny polsko-bolszewickiej, powstania
ś
ląskiego i kampanii wrześniowej 1939 roku.
Kawalera Krzyża Srebrnego Orderu Virtuti Militari.
Nie chciałbym jednak, aby film był moim osobistym poszukiwaniem prawdy i
zniczem zapalonym na grobie kapitana Jakuba Wajdy.
Niech opowie o cierpieniui dramacie wielu katyńskich rodzin.
O kłamstwie katyńskim, które triumfuje nad grobem Józefa WissarionowiczaStalina,które
przez pół wieku zmuszało do milczenianaten temat ówczesnych aliantów, zachodnich
sojusznikówZSRRw wojniez Hitlerem.
Wiem, że młode pokolenie z całą świadomością i zapałem oddala się od naszej
przeszłości.
Zajęte teraźniejszymi sprawami, zapomina nazwy i daty, które, czy tego chcemy, czy nie,
tworząnas jakonaród, z jego lękami, obawami, uzewnętrzniającymi się przy każdejpolitycznej
okazji.
Nie takdawno temu w jednym z telewizyjnych programówgimnazjalista zapytany, z
czym kojarzy mu się 17 września, odpowiedział,że z jakimś świętem kościelnym.
Może dziękinaszemufilmowiPost mortem młody człowiek zapytany o Katyń będziepotrafił
odpowiedziećcoświęcej niżto, że Katyń to nazwa jakiejśmiejscowości niedalekood
Smoleńska.
A \ .
/^^/^
1
Twarde rysy zastygłe w kamieniu.
Twarze wojownikówo wystających kościach policzkowych nieruchome jak pośmiertne maski,
lecz oczy otwarte patrzą gdzieś w dal spodnastroszonych kamiennych brwi.
Krocząpewnie jak na paradzie, nie ruszając się z miejsca.
Jeden szeregza drugim.
Cała armia wykopana z ziemi.
Piechurzy, łucznicy,włócznicystoją w bitewnym szyku.
Trzy tysiące dwustu dziesięciużołnierzy z terakoty.
- Jest początek XXI wieku.
Ta armia maszerujeodtrzeciego wieku przednaszą erą.
Skoro sątak różni, każdyma inny wyraz twarzy, inne spojrzenie, to czy każdy z
nichbyłwykuty w kamieniu na wzórkogoś żywego?
I co się potem z tymi żywymi stało?
Strumień światła bije z epidiaskopu w zawieszony natablicy ekran.
W zaciemnionej zasłonami sali twarzesłuchaczy to tylko jaśniejszeplamy.
Kobieta, którawyświetla zdjęcia, stoi do nichtyłem.
W bijącej od ekranu poświacie można jedynie dostrzec wokół jej głowy aureolę siwych,
krótkoostrzyżonych włosów.
To, co mówi,nie brzmi wcale jak wykład, a raczej jakrozmowa z kimś, kto
możeodpowiedziećtylko milczeniem.
9.
Na ekranie czterdzieści rzędów wojowników armii cesarza Szy-Huang-ti.
Wszyscy naturalnej wielkości,w ciężkich zbrojach, z włóczniami w rękach stoją w długim
rowiew wiecznej gotowości do ataku lub obrony.
Są kolorowi jakegzotyczne ptaki: mają czarne pancerze z białymi
nitami,złocisteguziki,ciemnoniebieskiespodnie i zielone płaszcze;
włócznicy pancerze brązowez czerwonyminitami,guzikipomarańczowe i czerwone
płaszcze.
Kolejne zdjęcie to kolejnatwarz, niepodobna do poprzedniej.
Zapełniają małyekran, biją w oczy barwą strojów, a ich postacie są bardziejrealne niż sylwetki
tych, którzy wgłębi zaciemnionej saliwpatrują się w nich jak zza grubej szyby akwarium.
- Cały teren tego grobowca zajmujeobszardwóch kilometrów kwadratowych.
- Po sposobie, wjaki Weronika przekazuje wszystkie szczegóły, można się zorientować, że nie
onesą dla niej najważniejsze.
-W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku odsłonięte kolejnydół o
zarysieprostokąta, owymiarachdwieście dwadzieścia na sześćdziesiąt metrów.
Ale podobne zagłębienia są jeszcze trzy.
Może kurhankoło góry Li, to mauzoleum cesarza Szy-Huang-ti, kryje teżkościprawdziwych
modeli cesarskiej gwardii z terakoty?
Cosię odkryje wnastępnych dołach?
Czyż biografia ludzkości niejest także spisemzbrodni, ukrytych pod ziemią?
Dziwny wykład.
Więcej w nim pytań niż wyjaśnień.
Czyarcheologia ma być zawsze odwróconaku przeszłości,czyma obowiązek wyciągać
wnioskina przyszłość?
Czy zbliżając sięku współczesności, możemy mówić o postępującej
10
banalizacji śmierci?
Czy można poprzestać na odkryciu tajemnic przeszłości, nie widząc w nich ostrzeżenia
nadziś,jutro, pojutrze?
Te pytania Weronika najpierw stawiała sobie.
Kolegom z wydziału wydały się mało ważne.
A słuchacze, zanurzeni teraz w półmroku, jeszcze nie wiedzą, doczego zmierza, dlaczego
zamiast mówić o wykopaliskachz okresu neolitu w Górach Świętokrzyskich, w których
przecież brała udział i napisała o nich pracę doktorską, robiprzegląd różnych rodzajów
ś
mierci, mówi, że archeologiama odsłaniać wszystko, co ukryte, by przyszłość nie powtórzyła
zbrodni przeszłości.
- Dziś mamy prześledzić, jak w historii śmierć traciłaswój osobisty wymiar, jak ze
sposobu utrwaleniaśladówczyjegoś życia stawała sięsposobem ukrycia zadanej potajemnie -
nie jednostkom, lecztysiącom - śmierci.
Inaczejumierały ofiary składane bogom,inaczejmieszkańcy Pompei podmorzem lawy,inaczej
zaśwładcy, którzy chcieliprzetrwaćswoją śmierć, rozmiarami swych sarkofagów zmusić,by
onich pamiętano.
Na początku pokazała naekranie zdjęcia z wykopaliskspod Pekinu,gdzie szczątki
Sinanthropusa sprzed 500 tysięcy lat wskazywały,że był ofiarą kanibalskiej uczty.
Izatrzymując na ekranie obraztego grobu, powiedziała znaciskiem, jakby chciała
przygotowaćsłuchaczy do finałuswojego wykładu.
- Kanibalizm przetrwał, choć w dwudziestym wiekuzmienił swoją formę.
Polega na tym, że już nie jednostki, ale
11.
całe narody pożerają inne i zasypują ich szczątki pod ziemią w nadziei, że nie zostaną odkryte
przed upływem tysięcy lat.
Nasączona półmrokiemsala,przecięta strumieniemświatła, płynęłajak arka przez
bezmiar czasu.
Jednym naciśnięciem guzika Weronika przeskakiwała z jednej epokiw drugą.
Tysiąclecia trwały mgnienie, a ona,zamiast podawać szczegóły wykopalisk, powracała do
myśli, że archeologiato nigdynieskończona opowieść, bo zaczyna się u zarania dziejów i nie
kończy się na dniu dzisiejszym.
Tam, podziemią, wciąż czeka naodkrycie to,co historia chciałabyukryć na podstawie
jednostronnego kontraktu między mordercami a ofiarami: że obie strony dochowają
tajemnicy.
I wtedy właśnie Weronika przywołała barwne szeregiterakotowej armii cesarza.
Na kolorowym zdjęciu widać, jakz sypkiegopiachu wyłania się odkryta po ramiona
postaćkolejnego wojownika sprzed tysięcy lat.
Zanim następna.
Na krzaczastych brwiach osadziły się drobiny piasku.
Piasek mają naterakotowych powiekach, na wargach.
Weronika odwraca się od ekranu.
Widzi w szarej pajęczynie odciętej odświatłości dnia sali bielejącew ławkach twarze.
Niewidzi ani ich oczu, ani ust.
Czuje tylko ich obecność.
- Cesarska gwardia miała strzec pośmiertnego spokoju władcy.
Nim cesarz umarł,postanowił zniszczyć pamięćo tych,co żyli przed nimi zostawili jakiś ślad
w historii.
Wszystko miało się zaczynać od niego ina nim kończyć.
Wydał więc dekreto paleniuksiąg i ogłosił, że kto by przecho12
wał potajemnie Księgę pieśni czyrozprawy różnych myślicieli, ten będzie skazany na
ś
mierć wraz z całą rodziną.
Ilerazy wykonano tenwyrok?
Tego się nie dowiemy.
Cmentarzysko czuwających wiecznie wojowników wygląda w dalekim ujęciu jak
kolorowytłum nawielkimplacuwspółczesnej metropolii.
Jednym naciśnięciem guzika Weronika cofa armię cesarza Szyng-Huang-ti z początku
XXIwieku do trzeciego wieku przed naszą erą.
Kamienne twarze znikają z ekranu.
Na ich miejsce pojawia się czarno-biała magma.
Jakby jasne obłoki na tle chmurnego nieba?
A możeto bieleją owce na tle uskoku góry?
Zapada pełna wyczekiwania cisza.
Wszyscy obecniczują, że to, co za chwilę zobaczą, ma być finałem wykładu.
Weronikanabiera powietrza jak pływak przed skokiemdogłębokiej wody.
- Są armie nieśmiertelne i armie uśmiercone.
Są armie,które strzegą czyjegoświecznego spoczynku, i armie,które na wieczny spoczynek
zostały skazane.
Jest armia,także przysypana piaskiem, znacznie liczniejsza niż taz terakoty.
W naszych czasach śmierć pozbawiona symboli, zepchnięta w głęboki dół, przysypana
warstwą piachu, stajesię dowodem, że do dziśzbrodnia jestjednym ze sposobówuprawiania
polityki.
Zapomina się przytym, żeoprócz ofiarprzysypanych piachem są jeszcze inne: ci, którzy nie
pochowali swoich zmarłych i muszą z tym żyć.
Obraz na ekranie wyostrza się, czarno-biała magmao niewyraźnych konturach
zamienia się w bielejący kształt
13.
czaszki.
Na ekranie następne zdjęcie: czyjaś ręka wkładaołówek w strzępiasty otwór w potylicy.
- Wystarczydziesięć gramów ołowiu.
- Weronika cofasięo krok,staje tak,że strumień światła z epidiaskopu biegnie nad jej głową.
Wyciąga w górę rękę.
Trzyma w dwóchpalcach jakiś mały przedmiot, który blikuje w świetle epidiaskopu.
Słuchacze patrzą po sobie.
- Jest tołuska naboju pistoletowego kaliber7.
62, firmy Geco,której używano do pistoletów Walther w Katyniu.
Mówiąc to, trzyma wciąż wyciągniętą w górę rękę.
Mruży oczyw potoku ostrego światła,bijącego nad jejgłową w ekran, prześwietlającego siwe
włosy.
Przez chwilę łuska, którątrzyma w palcach,lśnijak pierścień.
- Czy pani jątam znalazła?
- pada pytanie.
Weronika nie widzi tego, kto je zadał.
Kręci przeczącogłową i wychodzi spod strugi światła, wyświetla na ekranienastępny slajd.
Rozryte trzewia ziemi ukazują dno dołów.
Ziemia, otwarta jak rana, odsłaniajakieś ciała.
Wszyscywpatrują się w tonieostre zdjęcie.
Na skraju dołówciemniejszą barwązaznacza się las.
Patrzą wraz z nią, ale czywidzą to samo co ona?
'
- Czy ta łuskapochodzi stamtąd?
- pyta student, niewidoczny dlaniej w ciemności.
- Tak -brzmi odpowiedź.
- Tojest moje najważniejszewykopalisko.
- Czy pani tambyła?
- teraz pyta jakaś dziewczyna.
- Nie.
Dopierosię tam wybieram.
14
2
Nagły skok w ciemność.
Tunel nagłaśnia łomot pędzącegopociągu.
Ta podróż zaczęła się wczoraj.
Amoże już ponad półwieku temu?
Możnajechać na czyjś pogrzeb tak długo, jakdługo trwa życie odmłodości do starości, i nie
spóźnić się.
Być ciągle wtejpodróży, któranie ma końca.
Łomot pędzącego w ciemności pociągu.
Sztolnia tunelu wyłączyła widoczny dotąd za oknem namoknięty deszczem obraz realnego
ś
wiata, jak wyłącza się ekran telewizora.
I wtedy przed jej oczami pojawiły się inne obrazy.
W górze szare przedwiosenne niebo.
A możebłękitne?
Może akurat słońce przebiło szarą opończę chmur, rozproszyłomokrą zawiesinęmgły?
Las stoi w ciszy.
Otacza polanę.
W głębiwidać jeszcze siwy nalot śniegu.
Drzewa z pierwszegorzędugdzieniegdzie obnażają swoje korzenie, spod których
usuniętopiach.
Sterczą w powietrzu nad ogromnymdołem.
Spomiędzynich piachosypuje się cichym strumyczkiem.
Zasypuje mrówki, które usiłująwspiąć się po ścianachwykopu.
Pada strzał.
Brzmi jak głucheklaśnięcie.
Potemnastępny, kilka naraz, jeden podrugim.
Ptak zrywa sięz gałęzi,niknie w głębi rzadkiego lasu.
I znowu zapada cisza.
Cośosunęło sięz brzegu wyrobiska, pociągając zasobą falę
15.
osypującego się piachu.
Pada w niego jakiś mały przedmiot.
Z bliska można by rozpoznać łuskę naboju pistoletowegokaliber 7.
62. Łuska padana stromiznę wykopui osuwasięw dół, aż zahacza o coś, co wystaje z
głębszych warstw piachu jak kikuty splątanych korzeni.
Z bliskamożna by rozpoznać ludzkąrękę, której zagięte palcejakby rozpaczliwiechciały się
czegoś uchwycić.
Znowu zapada cisza.
Cisza tak wielka, że słychać nawet szelest osypującego się piasku.
Ale po chwili stamtąd,z góry, słychać zbliżający się warkot.
Warkotprzechodziw groźne dudnienie, włomot, zapowiadający coś nieuniknionego, przed
czymnie można uciec.
Spomiędzy rzadkichsosen wyłania się potężny spychacz.
W mgle poranka staliniec wygląda jak taranna gąsienicach.
Jego potężny, uniesiony ku górzepługzbliża się dowykopu.
Opuszcza się.
Im bliżej jest brzegu dołu, tym pługjest niżej, wreszcie opada i sunie po ziemi, rwąc
ś
ciółkę,pchając przedsobą zwał skotłowanej runi.
Rzadka leśnatrawa i szarobura ziemia mieszają się z czystym piachem,wydobytym z dna
dołu.
Rytmiczny łomot silnika narasta.
Zwały zsuwają się w głąbdołu.
Dudnienie maszyny zagłuszaszelest spadającegopiachu.
Zsuwa sięw dół jak woda pouniesieniu tamy.
Niknie podnim łuska naboju pistoletowego kaliber 7.
62, niknie wystającaz piachu ręka, o którą sięłuska zaczepiła.
Tam na górze, gdzie nad tymdołem toczysięjakieś życie, słychać głosy.
Na brzegu widać pomarszczone cholewy, z którychwystająbufiastespodnie wojskowe.
16
Z dołu widać rękę, trzymającąniedopałek papierosa.
Pstryknięciem palców ktoś rzuca ten niedokurek w dół.
Jeszcze się żarzy, jeszcze niebieski dym wije się, rysując nażółtym tle wymyślne arabeski,
póki kolejna lawina piachunie przy dusi go na zawsze.
Znowu słychać narastający łomot stalińca, który pchaprzed sobą zwały.
Piach sypie się, zasłania widok korzeni,zasłania niebo, którejest szare, a możebłękitne,
jeśliakuratsłońce przebiło sięprzezzawiesinę mgły.
W tejciemnościsłychać tylko dudnienie maszyny.
Tochyba łomot pędzącego tunelem pociągu przywołałdudnienie stalińca.
Zamykaoczy iwidzi, jakby z dnawykopu,postrzępione brzegi nieba, które możejest szare, jak
tow kwietniu, a może błękitne, jak to bywa na wiosnę; sterczące korzenie, osuwające się
zwały piachu i w końcu jużtylko ciemność.
Tyle widziała wykopalisk, tyle odkrytychtrzewi ziemi, odkrywających swoje tajemnice, a
tylko tenjeden dółpełenpiachu śnisię jejczasami.
Dlaczego ten obraz potrafił się jej przyśnić nawet zadnia?
Czuje wtedy piasekna powiekach,na piersiach,musi głęboko odetchnąć,żeby się z tego dołu
wydobyć.
Może gdy dotrze na miejsce,ten sen opuści ją, zostanie wtamtej ziemi?
Chcezwrócićtamtym dołom to, cozostało stamtądzabrane: ten kawałekmetalu, który byłdla
niej najcenniejszym wykopaliskiem,choć nie przez nią znalezionym.
Ma łuskę w torebce.
Jestowinięta w bibułkę.
Dawno postanowiła, że jej miejsce jest
17.
tam, gdzie upadła, kiedy po strzale wyrzucił ją zamek pistoletu Walther.
Może kiedyś archeolodzyją wykopią i staniesię eksponatem w muzeum śmierci.
Annaby jej na to niepozwoliła.
Trzymałabyłuskę w tym drewnianym pudełkuw huculskie wzory,razem zwszystkim
pamiątkami po Andrzeju.
To przez nią odwlekła się ta podróż.
Kiedy wreszciemożna byłoudać się za wschodnią granicę, Anna zachorowała.
"Muszę być na jego grobie.
Poczekaj, Nikuś, ja wyzdrowieję.
Pojedziemy, jak nabiorę sił".
Teraz jedziesama.
Wiezie ze sobą łaskę i zarazem przekleństwo pamięci, które każą jej pamiętać także
cudzepamiętanie.
Tyle obrazów, tyle strzępów, tyle słów.
Nie po razpierwszyuprzytamnia sobie, że po niej niktjuż tego pamiętania nie przejmie.
Sztafeta się kończy.
Wie dobrze, że pamięć to nie fakty, to dotyk czyjejś ręki, jedno spojrzenie,fragment melodii, a
także dojmująca obecność czyjejś nieobecności.
Pociąg z westchnieniemulgi wypada z czeluści tunelu.
Do przedziału wciska się pozorna jasność pochmurnegodnia.
Na szybie wagonu pęd pociągu rozmazuje krople deszczu, układa jew ukośne warkocze, które
zaczynają się u góry okna i zsuwają sięw dół, w to miejsce, gdzie widać w szybie odbicie
twarzy Weroniki.
Okryta szalem, którego końcespływają na grubąwełnianą spódnicę, patrzy na rozkisłepola za
oknem, ale jest to spojrzenie kogoś, kto tkwi w tejchwili w innym czasiei miejscu.
18
W drugim kącie przedziału dostrzega pasażera.
Nogiw skarpetkach oparł na przeciwległym siedzeniu.
Resztkiwłosów ma zaczesanedo przodu.
Jasne brwi wisząnisko,jakby chciały ukryć uważne spojrzenie szarych oczu.
W ręku ma gazetę, ale jej nie czyta.
Jego oczywciąż sąskierowane na tę siwą kobietę, jakby chciał z jej wyglądu i zachowania
wyczytać, kim jest, dokąd jedzie.
Jej oczy są wciążmłode, choć samama koło sześćdziesięciu lat.
Może mniej?
A może więcej?
Włosyma krótko ostrzyżone.
Ramionaokrywa czarny, długi szal.
Pasażer widzijej profil na tle zalanego deszczem okna.
Obserwuje, jak kobieta sięga po leżącąobok torbę, wyjmuje z niej aparat fotograficzny
iodkłada gona stolik pod oknem.
Potem wyjmuje spory kalendarzyk,przegląda jego strony.
Kalendarzyk musi być bardzo stary,jest poplamiony, gęsto zapisany kopiowym ołówkiem,
mapozaginane strony.
Weronika kładzie kalendarzykna kolanie,przez chwilęprzykrywa dłonią, jakby
dotykała czegoś żywego.
Kiedy zakłada okulary i otwiera go, jej usta bez śladu szminki poruszają się jak wbezgłośnej
modlitwie.
Sprawia wrażeniekogoś, kto prowadziw milczeniu jakąś niekończącą się rozmowę, jakby
czekała na jakiś głos odsłaniający tajemnicęczasu, który tak dawno już przeminął, a przecież
wciąż jakby był niedokonany.
Poprawiaokulary i zagląda na pożółkłestroniczkio powyginanych rogach.
Są sztywne, jakby długo leżały na mrozie.
Kalendarzykprzypomina książeczkę do nabożeństwa,
19.
z którą ktoś nie rozstawał się przez lata.
I ma podobny zapach starzyzny.
Pozaginane rogi i rdzawe zacieki.
Zapisanyjest gęsto drobnym maczkiem.
Ś
lad ołówka jest blady jakwspomnienie.
To kalendarzyk zroku 1939.
Weronika mogłaby z pamięci przytoczyć zapis z każdej strony.
Na przykładten z16listopada: Podobno mobilizacja w Finlandii i Belgii.
ś
arcie coraz gorsze, ale najgorsza taniepewność.
Co z namitutaj?
I coz najbliższymi.
Anna i Nika śnią mi sięco noc.
Co
się znimi dzieje?
Przymyka powieki.
Chce sobie przypomnieć, co właściwie działo się w jej życiu akurat tego 16 listopada?
Chyba jechała wtedy z matką furmanką, była noc,wóz skrzypiał napolnej drodze, ona okutana
kocem, jacyś ludzie mieli jeprzeprowadzić na drugą stronę rzeki, bo po tej stronie
bylibolszewicy, a po tamtej była babcia Busia.
Pasażer ze swego kąta przygląda się kobiecie, którazdejmuje okulary i przymykaoczy,
jakby się modliła.
Wyraźnie go ciekawi.
Kim jest?
Dokąd jedzie?
Weronika nie potrzebuje okularów, żeby wiedzieć, cojest zapisane pod każdą datą.
Zna to na pamięć.
Przymykaoczy i widzi pod datą 23listopada: Zezwolono pisać listy dodomu.
Dostaniemy talony najeden list miesięcznie.
Czy zdołamw nim zawrzeć całą moją tęsknotę za wami?
Jesteście tu
ze mną dzień i noc.
Nosi ten kalendarzyk w specjalnej saszetce.
Stał się dlaniej dowodem, że przeszłość nigdydo końca nie jest miniona i że można
poznaćczyjeś emocje,nawet gdy tenktoś nie
20
istnieje.
Nawet post mortem.
Terazzdejmuje okulary, boznana pamięć także następny zapis.
Przymyka oczyi usiłujesobie przypomnieć brzmienie głosu ojca: śywimy sięnadzieją,śe
alianci o nas nie zapomną.
O ironio, trzymają nas w opuszczonym monastyrze.
Widać ślady po ołtarzach.
Jaki Bóg sięnami zaopiekuje, skoro go zewsząd wygnano?
Odebralinambrzytwy, żyletki.
Noszę brodę, jak wszyscy.
Wyglądamy jakbanda zbójców.
Weronika przenosi teraz spojrzenie za okno, ale nie widzi wcale falistej linii lasu.
Próbujewyobrazićsobie,jak ojciec wyglądał z brodą.
Czy by go poznała na ulicy?
Mogłabygominąć, nawet się nie oglądając.
I nagle ta myśl, że byłbydla niej nierozpoznawalny, podobny doinnych,
sprawiajejniespodziewany ból.
Jakby wtensposóbtraciła dostęp dotejostatniej części jego życia, w której był tak inny, tak
niepodobny do siebie samego.
Zamyka oczy i próbuje rozpoznaćgo w tłumie kilkuset jeńców stłoczonych napryczachw
obrabowanym z Boga monastyrze.
Może to lepiej, że nie potrafi gosobie wyobrazić jako jednego z "bandyzbójców"?
Może lepiej, by go pamiętała z innego czasu.
Tego dnia miała na głowie ogromną białą kokardę,żeby tatuś z daleka jąrozpoznał natrybunie.
Wtedy pomachał do niej ręką.
Patrzyw zalane deszczemokno, ale nie widzi mijanych stacyjek,bo w tej chwili jest w
Przemyślu istoi natrybunie, a orkiestra gra i gra.
Ma przed oczyma to, co jużdawnorozpłynęłosię w zapomnieniu, ale przecież trwa jakojej
wspomnienie.
Nie możego z nikim dzielić, bo odeszli
21.
wszyscy, którzy wtedy tam byli, i nikt już jej nie powie, czyto święto pułku, czy defilada z
okazji Święta Niepodległości.
Bo jeśli święto pułku, to byłabyw sukience, bo towypadało na koniec kwietnia, a jeśli była w
płaszczyku, to znaczy, że zapamiętała ten obraz źli listopada.
Nadjeżdżawojsko.
Oficerowie na koniach.
Z dalekatrudno rozróżnić twarze jeźdźców, maśćkoni.
Wszystkojest wkolorze sepii, jak na starych fotografiach,aleona widzi wszystko w kolorze,
jak widziała wtedy, kiedymiaładziewięć lat.
Słyszy trąbkę, przez błonia galopuje poczetsztandarowy, konie rzucająłbami, słychać chrzęst
munsztuków, ziemia jęczy pod kopytami, majestatycznie toczą siędziała, na czele oficerowie,
jacy piękni, gotowi nawszystko, kolory proporczyków i otoków barwne jak napocztówce,
nawet działa błyszczą w słońcu, oficerowiez taką gracją wykonują "prezentuj broń", a ona
patrzy nato, jakby oglądała film, czuje nawet zapach żywicy i trocin.
Na święto pułkowe zbudowano trybunę zpachnących, sosnowych desek i ona wraz z matką na
trybunie widzą, jakojciec nadjeżdża na swoimWezyrze, skręcagłowę w stronę trybuny i
wykonuje "prezentuj broń",klinga błyszczyw słońcu, jego koń stawia nogi jak baletnica, za
nim jegodziałon 10.
Pułku Artylerii Ciężkiej.
Ziemia drży od kopyt,drży od toczących się dział.
Nadjeżdża następny działon,na czele oficer, jak on się właściwie nazywał?
Nie, tegoniepamięta, ale widzi zamaszysty zygzak szabli, błysk klingi,o Boże, jakie piękne to
wojsko,jeszcze się uśmiechają,
22
jeszcze nie wiedzą, co ich spotka.
Konie unoszą nogi w tanecznym kłusie, błyszczą wsłońcu trąby orkiestry pułkowej.
MajorFilipiński powtórnie przejeżdża przed trybuną, jego Wezyr szarpiegłową, ojciec- tak jak
przed chwilą- znowuwykonuje "prezentuj broń",powtarza sięwszystko,bo ona chce go jeszcze
raz zobaczyć takim, jak na kolorowej pocztówce,więc ojciec znowu unosi szablę, byz głową
zwróconą wstronę trybuny oddać honory, ona zatrzymujeten obrazniczym stop-klatkęw
filmie.
I oto ojciec siedzi w siodle na gniadym koniu, głowę ma zwróconą w stronę trybuny,
gdziestoidowódca pułku,pułkownikBokszczanin, aleona wie, że patrzy teraz na nią.
Patrzyi uśmiecha się jak zawsze, pewniezaraz powie: "W jakimsklepie sprzedają takie
aniołki?
" - bo tak zawszemówił najej widok.
Tego obrazu, który przypomina kolorową pocztówkę,niejest w stanie rozmyć deszcz
za oknem przedziału.
Pasażer szeleści gazetą, której wcale nie czyta, ale chcesprawiaćwrażenie
kogośzajętego swoimi sprawami.
A jednak ciekawi go, cosprawia, że twarzkobietyprzyoknie rozjaśnia się jakimś wewnętrznym
blaskiem.
Weronika porzuca ten swój film wkolorach, tyle już razy wyświetlanyw pamięci,
zakłada okulary i wraca do listopada 1939 roku.
Pochylasię nad kalendarzykiem, bo kolejny zapis jest lekko zamazany: Wysiadły nerki.
Wieczny chłódite apele na podwórzu.
Robię krwią.
Byle przetrzymać.
Wychodzę nocą kilka razy.
Całe szczęście, że mam tę szubę.
23.
Szuba!
Taka czarna, okropnie długa, podbita futrem,które pachniało kurzem.
Dziadek mówił, że jest podbitaniedźwiedziem.
Pamiętado dziś, że miała zapach mokregopsa.
Ojciec brał ją czasem nazimowe polowania albo najesienne manewry.
Otulałnią kolana Anny, kiedy wybieralisię powozem do dworku wujostwa Czyżewskich, a
Nikeprzykrywał nią, żeby w czasie polowania nie widziała, jakpadają skoszone śrutem zające.
I dziwne,że pamięta,jak w chwili pożegnania, kiedy ojciec wyruszał na wojnę,o tę szubę
wybuchła awantura.
Anna chciała mu ją włożyćdo bagażu, ale ojciec odwieszał ją z powrotem w sieni.
I wreszcie nadeszłachwila pożegnania.
Weronika widzi teraz jego ostatnie spojrzenie spod daszka polowej czapki.
Nie przypuszczała, żenigdygo już nie zobaczy, ale pamięta ten dojmujący lęk jak przed
wielkanocną spowiedzią.
Ojciec próbuje się uśmiechać, ale na jego twarzyjest jakiścień.
Spojrzenie oczu, jak zwykle prześwietlonych pewnością siebie, jest jakoś dziwnie napięte.
Choć wyciąga ku niejręce, to w tym mundurze, z mapnikiem u boku jest jakiśnieprzystępny.
Widzi, jak nad kołnierzempolowego munduru chodzi mu grdyka, jakby rozpaczliwie chciał
przełknąć pestkę słonecznika, która mu utkwiła w gardle.
Pamiętazapach tego munduru, zapachkoca, skóry i papierosów "Egipskich".
Słyszy jego słowa, które mają brzmiećdziarsko,ale są przytłumione przez hamowane
wzruszenie:
"Niedługo wrócę.
Jak się ma takie dwie dziewczyny, niemożna za długo być poza domem".
Za jegoplecami stoi
24
ordynans, pucołowaty iwesołkowaty Makary, który śmiałsięze wszystkiego, ale
kiedyna rozkaz Franciszki miałuciąć łeb przeznaczonej na rosół kurze, stawałsię poważnyi
ż
egnał się szerokim prawosławnym krzyżem.
Tak, pamięta, że wtedy Makary trzymał w ręku walizkę.
I wtedy właśnie ukazuje się babcia Busia, niosąc czarną szubę z baranim kołnierzem.
Weronice ta szuba kojarzy się z chłodem,zzimą, ajest sierpień, dni są upalne, wieczory
duszne, poco więc szuba?
Chyba tata ma rację, że nie chce szubywziąć: "Idę przecież na wojnę anie na polowanie".
Jegomatka niezwraca uwagi na te protesty.
Przywołuje ordynansa.
"Niech Makary dołączy to do bagażu pana majora!
- mówi Busia izwraca się teraz do syna: - Wrzesieńpotrafi być chłodny, a ty,Jędrusiu, masz
słabe nerki!
- i znowuwoła w ślad zaoddalającym sięordynansem: - Niech Makary nie zgubi tej szuby!
".Ordynans strzela przed Busia obcasami jak przed dowódcą i rzucazuchowato:"Takjest!
Nawojnie wszystkomoże się przydać!
".
I przydała się.
Może dlatego Busia potem powtarzała,żewojny prowadzą mężczyźni, ale to kobiety leczą ich
rany.
Weronika przewraca kartkę.
Jest napoczątku grudnia.
Wtedyjuż opuściły mieszkanie w koszarach w Pikulicach,ukrywały się na wsi u Franciszki.
Tam doszły wiadomościod Busi:dziadek Nikizostał wraz z innymiprofesoramiUniwersytetu
Jagiellońskiego aresztowany przez Niemcówi wywieziony do Sachsenhausen.
Nigdy stamtąd nie wrócił.
A onawraz z matkąchodziły do wiejskiego kościoła
25.
modlić się o życie ojca.
Anna,namówiona przez Franciszkę, była nawet u wróżki.
Od żony felczera usłyszała, żenad majorem Filipińskim krzyżują się złe prądy, ale toczłowiek,
który się nie poddaje.
Może tobył właśnie tendzień, w którym Andrzej zapisałmaczkiem:Zgłaszamsiędo lazaretu.
Muszę przetrwać.
ś
yje się nie tylkodla siebie.
Na wszelki wypadek przekazałem adres do Anny imamy porucznikowi S.
Porucznik S.
Kiedy ona go poznała, był jużpułkownikiem S.
PułkownikJarosław Selim.
Przymyka oczy i widzitwarz wypalonego wojną mężczyzny.
Jarosławmiał takiskupiony wyraz oczu,jakby w tej chwili mierzył właśniez karabinu do
jakiegoścelu.
Na każdego patrzył jak naprzeciwnika, jakby się zastanawiał, czy ten ktoś jest odniego
silniejszy iczy on go zdąży trafić między oczy, zanim sam zostanie trafiony.
Tak, to był wzrok snajpera, który ocenia, czyjuż nacisnąć spust,czy jeszcze poczekać.
Musiałodłużej potrwać, nim zrozumiały - Anna, Busia i Weronika - żejest toczłowiek ocalony
z piekła, do którego nie zamierza wracać,ale który równocześnie spłaca swoje długi.
Z tym się właśniepojawił unich w Krakowie w 1945 roku.
Pamięta to pierwsze spotkanie:stanął w progu ichmieszkania i zanim cośpowiedział,
przyglądałsię jej czujnie spod daszka ozdobionej "wroną" polowej czapki,jakby porównywał
jej twarzz tym obrazem, jaki miał w pamięci: "Panna Nika?
Przepraszam, Weronika.
Wyrosła panina piękną dziewczynę".
Zanim ją ujrzał żywą,poznał ją ze zdjęcia.
Od niegousłyszała,
26
co jej ojciec myślał, co mówił,że pisał notatki w swoim kalendarzyku: "Pan major
wciąż się martwił, co tam robią jego dziewczyny.
Wciążo was mówił, ażpo pewnym czasiei mnie sięzaczęło wydawać, że znam jego żonę i
córkę tak,jakbym je naprawdękiedyś widział".
Zjawił się jak delegat z czasu, który Anna określałasłowami "post mortem".
Jedyny, którymógł im powiedziećcoś oAndrzeju.
O żywymAndrzeju.
To jemu major Filipiński pokazał zdjęcia Anny i Weroniki, to jemu major podaładresmatki w
Krakowie,jemu zostawił papierośnicę, kiedy wybierał się do lazaretu.
W kalendarzyku występowałjako porucznik S.
Aw ich życiu pojawił się jakopułkownikJarosław Selim.
Delegat z miejsca, zktórego nikt nie wyszedł żywy.
Ten człowiek terazteż żyje tylkow jej pamięci.
Weronika nie ma nawet jego fotografii.
Wkroczył w życietrzech kobiet tak niespodziewanie, jak z niego wyszedł.
Poza pamięcią został ponim tylko jeden ślad.
Dlaniej cenny jak ostrze grota znalezione w wykopaliskach sprzed tysięcy lat.
Pasażer widzi,jak kobietaodwraca się od oknai jakby sobie nagle coś przypomniała,
sięga podużą, skórzanątorbę z okuciami.
Grzebie w niej, po chwili wydobywa aparat fotograficzny,który stawia obok kalendarzykana
stoliku pod oknem.
Potem zzakamarków dużej torby wyciągacoś,co można zamknąć we wnętrzudłoni.
Odwija bibułkę.
Jej długie palce odstawiają toostrożnie na stolik,obokaparatu.
Pasażer przygląda się, alez daleka trudnomu
27.
zidentyfikować ten przedmiot.
Jakiś mosiężny wisiorek?
Część aparatu?
Amulet?
To łuska naboju.
Gdyby zajrzeć pod spód, można bywokół spłonki, na której widnieje wgłębienie od iglicy
pistoletu Walther, odczytać fabryczny znak: Geco, kaliber 7.
62.Łuska stoi obokaparatu fotograficznego.
Drży lekko wrytmwibracjipociągu.
Weronika patrzy na nią przez chwilę i nagle znowuwywołuje w pamięci twarz Jarosława.
Jest czymśwzburzony, ztrudemsię opanowuje, po czym szukającjakiegośostatecznego
argumentu w czasie tej gorącej dyskusji, wyciąga coś z kieszeni munduru i trzyma na dłoni.
Tojest właśnie łuska.
Ta łuska, która teraz niezauważalnieprzesuwa się ku brzegowi stolika, poruszanadrganiami
pociągu.
- Strzelano z pistoletu Walther - mówi tonemdowódcy, który nie znosi żadnej dyskusji.
-Tak wygląda łuskapistoletowegonaboju firmy Geco, kaliber 7.
62! To jest amunicja produkcji niemieckiej!
- Skąd panją ma?
-spytała zaskoczonamatka, wyciągając rękę po łuskę, a on nie odpowiedział na pytanie, tylko
położył łuskę na wyciągniętejdłoni Anny,skłonił sztywno głowęi wyszedł z salonu.
I wtedy matka powiedziała: - To dziwny człowiek.
-Co to znaczydziwny?
- spytała Weronika, a Annawzruszyła ramionamii powiedziała zwahaniem: - On jest taki
jakiś.
podwójny.
Nie umiała wtedy wyjaśnić, co miała na myśli, aJur skwapliwie to wykorzystał: - Tak, dobrze
powiedziane, podwójny,bo ten cały polkownik to mi się wydaje być sprzedany ruskim na
ś
mierć i życie.
28
Boże, niktz nichwtedy nie mógł wiedzieć, że to Jurbędzie tym,który go wyda
naśmierć.
I żeto stanie się właśniewtedy, gdy Jarosław odrzuci skorupę, w której się na początku
schował, i kiedyone zrozumiały, że prawdziwym bohaterstwem jest zwyciężyć wroga,
któregojuż wpuściło się doswojego wnętrza.
Weronika terazpatrzy za okno, ale znowu widzitylkoto,co chce pamiętać: jak Jarosław
patrzy na jej matkę, jakAnna stara sięnie widziećw nim mężczyzny i robi wszystko, byświat
zapomniał, że jestmłodą kobietą, i jak to ona,Weronika, zaskoczyła ją własnym odkryciem, że
nic nie pomogły starania Anny, by nie traktować Jarosława jak mężczyzny: "Mamo, przecież
on się w tobie kocha!
".
Pasażer patrzy na odwróconą ku oknu kobietę.
Cotam jest dooglądania?
Dlaczego teraz lekko kiwa głową,jakby chciała tym gestem coś potwierdzić,kogoś przekonać.
Jest taka zapatrzonaw bezkresną przestrzeń minionego czasu, że nie zauważa, jak ustawiona
nasztorc łuskaw rytm drgań wagonu przesuwa się coraz bliżejskraju stolika.
Pasażer patrzy jak zahipnotyzowany, jakby czekał natę chwilę, kiedy łuska zakołysze się
ispadnie.
Weronikazakładaokulary, otwiera kalendarzyk na samym początku,bo z konieczności
to, co wydarzyło sięw styczniu 1940 roku, musi być zapisane w rubryce stycznia 1939 roku i
w ten sposób jakby wydarzenia późniejszewpisane zostały w czas wcześniejszy i to, co było
już przeżytew poprzedzającym roku, zostałow ten sposób jakby
29.
unieważnione.
Już nigdy się nie dowie, co jej ojciec przeżył6 kwietnia 1939 roku, ale dobrze wie, co się stało
tego dniarok później: Wyjechał następny transport.
Około 300osób.
Dokąd - nie wiadomo.
Czy resztęteż czeka droga wnieznane?
Kołapociągu przenoszą drgania, które przesuwają łuskę coraz bliżej brzegu stolika.
Pasażer wciąż trzymaw ręku gazetę, której wcale nie czyta.
Nie spuszcza wzrokuz przesuwającejsię powoli łuski.
Jeszcze jej zostały możetrzy centymetry, zanim potknie się o rantstolikai spadnienapodłogę.
Czeka, czy kobieta to zauważy.
Ale ona wciąż
patrzy wokno.
Pasażer czeka.
Jeszcze minuta, dwie,a łuska spadnie na
podłogę.
Nie wiadomo dlaczego obserwuje każdejej drgnięcie.
Może to jedyne wydarzenie, które mu urozmaici jazdę
pociągiem?
Weronika poprawia okulary, odczytujewpis z datą
6 kwietnia: 3.
30 wyjazd ze stacji Kozielsk w kierunku zachodnim.
Wiozą nas więźniarkami.
Pociąghamuje na małej stacyjce, kiedy Weronika odczytuje zapis z 7 kwietnia: 9.
45. Stoimy na stacji Jelnia.
Weronika usiłuje sobie wyobrazić, coon wtedy czuł.
Co widziałprzez zakratowane okienko wagonu.
Czy takie właśnie budynki, jakie ona widzi teraz: zamokłe ściany stacyjki wkolorze zgniłych
poziomek?
Pasażer obserwuje,jak kobieta odkładapospiesznie kalendarzyk na kolana, sięga po
aparat i robi zdjęcie zalanejdeszczem stacyjki.
30
Kiedy pociąg znowu rusza, nagłe szarpnięcie przewraca łuskę,która toczysię i obijając
ometalowy rant stolika,spada na podłogę.
Pasażer zdejmuje nogi w skarpetkach z przeciwległegosiedzenia, odrzuca szeleszczącą
gazetę i chce podnieść łuskę, lecz Weronika jest szybsza.
Pochyla się błyskawiczniei przykrywałuskę dłonią.
Pasażerzastyga w pół gestuz niepewnym uśmiechem.
Kobieta patrzymuw oczy, jakby tymspojrzeniem chciała powiedzieć: nie rusz!
Zamyka łuskę w dłoni jakcoś cennego.
Chowają dotorby.
Wkłada tam również kalendarzyk.
Pasażerwciąż ją obserwuje, a w jego oczach zwykła ciekawość miesza się z odcieniem
podejrzliwości.
Składa gazetę,przysuwa się bliżej okna, żeby spojrzeć w twarz tejkobiety, i rozpoczyna
rozmowę, w której jest coś z przesłuchania.
- Izwinitie.
Wy kuda jedietie?
- Do Smoleńska.
A potem do Kozielska.
Ajeszcze potem do Katynia.
- Wy fotograf?
-Niet.
- Izwinitie, wykakoj professii?
-Archeolog.
- Wy turist?
Weronika kręci przecząco głową.
Wie, żeto, cozachwilę powie, możedla tego człowieka niemieć sensu,a jednak mówi to:
- Niet, ja docz.
31.
3
Kiedy otworzyła oczy, nie wiedziała, która jest godzina, niewiedziała, w jakim jest
zanurzona czasie.
Wszystko wokółbyło zasnute jakimś muślinem snu, pełnym półcieni i półświateł.
Gdyby ktoś ją spytał, gdziejest w tej chwili, pewnie nie
umiałaby odpowiedzieć, że jest w Krakowie, w mieszkaniubabci Busi,że jest kwiecień
1945 roku i że rano wreszciepójdzie do szkoły, tak zwyczajnie, z teczką w ręku, do
prawdziwego liceum, a nie jak dotąd, na tajne komplety.
ś
ałowała, że otwierając oczy zgubiła gdzieśwątek snu, w którym leciała nad słoneczną doliną,
nieważneskąd i dokąd, ważnybył tylko ten lot, ważnabyła ta lekkość ipoczucie, że wszystko
jest możliwe, że nie przygniata jej ku ziemi żaden ciężar.
Mogłaby zamknąć z powrotem powieki, próbować dogonićten sen, ale coś jej nato nie
pozwala.
Czuje,że w mieszkaniu cośsię dzieje.
ś
e w tymbezruchu jestjakiś ruch.
Przezpełen cieni,zagracony salon przesuwała się drobna figurka starej kobietyz
wyciągniętymi niczym ślepiecrękoma.
Płynęła niczym duch, w długiej koszuli, naktórąmiała narzuconą wełnianą lizeskę.
Ś
wiatłolatarni, które sączyło się zza okna, zamieniło jej siwewłosy w aureolę.
Ale tego Nika nie mogła widzieć zeswego rozłożonegoza szafą posłania.
Taogromna gdańska szafa była jak barykada.
Oddzielała jej kąt od resztysalonu, który teraz zmie32
nił się w graciarnię.
Odkąd milicjanci z biało-czerwonymiopaskami kazali im wpuścić do jednego pokoju
kolejarskąrodzinę Stawowiaków z rozbitego przez radziecką artyleriędomu, musiały wynieść
wszystkie meble z sypialni.
Potemzjawiła sięjakaś komisja, również z opaskami na rękawachpłaszczy, izalepiła drzwi do
gabinetu profesora Filipińskiego paskiem papieru z dwoma wielkimi czerwonymi
pieczęciami.
"Pokój został zarekwirowany pod zakwaterowaniesłużbowe" - tak brzmiałaustna decyzja
przedstawicieliwładz miasta.
Nie pomogły żadne protesty,nie było żadnego odwołania, gdyż oni działali w imieniu
wojskowej komendantury i w interesie społecznym.
Nikanie wiedziała,co sprawia towrażenie, że w tejzawiesinie półmroku i półciszy
cośsię jednakdzieje.
Usłyszała skrzypienie drzwiod ich dawnej sypialni.
Odwróciłagłowęi przezszyby oszklonych drzwi salonu widziała przesuwającysię
ostrożniecień.
To na pewno tenmaszynista kolejowywyrusza do pracy.
Zwykle starał się być niezauważalny, jakbynie chciał zasłużyć na miano intruza.
Kiedy wychodził przedświtem do pracy, aż do drzwi szedł w skarpetkach,niosącbuty w ręku.
Wkładał je pewnie dopiero za progiem,na klatce schodowej.
Starał siębyć niezauważalny,za to jego tęgajakkopa siana żona wypełniała sobą całąkuchnię,
wieczniepełna ukrytej pretensji do całej rodziny profesora Filipińskiego, której przecież
zawsze żyło się lepiejza każdej władzy!
"Najlepiej za Niemców - szyderczo potakiwała Busia - bomęża wzięli na utrzymanie do
Sachsenhausen, skąd już nie
33.
wrócił.
". Stawowiakowa odpowiadała, że to nie powód, bypodejrzewać jej siedmioletnią córkę o
wyjadanie cukru z cukierniczki pani starszej.
Busiajuż nie wypominała przymusowym lokatorom, że po to, by kupić ten cukier, sprzedała
podSukiennicami czarnego lisa zeszklanymi oczkami, którego
kiedyś kupił jej mąż.
Teraz Stawowiak wyszedł,jego żona i córka spały, aleNika instynktowniewyczuwała,
ż
e tam,za szafą, gdzie w salonietłoczą się zniesione z całego mieszkania meble, coś siędzieje,
jest jakieś życie, które wcale nie jest jej snem.
Wsłuchiwała się w tę ciemność z otwartymi oczyma.
Stąd, zza tejszafy, niewiele mogła zobaczyć.
Zwisającyz ozdobionegoplafonem sufitu świecznik odbijałnikły poblask dalekiegoświatła
ulicznej lampy, który padał przez niewidoczne stądokna.
Wyglądał jak ogromny czarny pająk, który przyczaiłsię w oczekiwaniu na ofiarę.
Nika zamknęła powieki i przezchwilę starała się przywołać z powrotem ten lot, który niósłją
nad nieznanymi łąkamii rzekami.
Nie,nie ulecidaleko,cośjej przeszkadza, cośkażejej wstać i sprawdzić, dlaczego wciąż czuje
czyjąś obecność.
Przez rozsunięte ciężkie kotary do salonu przenika nikłe światło latarni.
Ten żółtawy poblask kładzie się na lśniących fornirach starych mebli; do boku orzechowej
szafyz lustrem przyciska się stary sekretarzyk w stylu LudwikaFilipa; wciśnięta w
kątserwantka, pełna starych filiżanekisreber, pełna tych rżniętych kielichów do wina, których
nieużywano tyle lat, że stały się już tylko czymś w rodzaju mu34
zealnych eksponatów;do tej serwantki nie ma właściwe dostępu, zastawiona jest
fotelem o rzeźbionych poręczach, zakończonych głowami grzywiastychlwów; obok
szerokiegołoża, przeniesionegotu z zajętej przez przymusowych lokatorów sypialni, tkwią
wciśnięte nocne stoliki, a na nich lampy z secesyjnymi abażurami; nawet ściany tego
pokojuświadczą, że jest on czymś w rodzaju przechowalni: nadrzwiach wiszą płaszcze, które
nie zmieściły się w szafie, naścianach stłoczone w ciasnocie obrazy w złoconych ramach;
w dziennym świetle można by podziwiać kolory pejzaży,czerwonąchustę na
głowiewiejskiej dziewczyny, pianę napysku konia, na którym zuniesioną szablą rusza do
atakudowódca szwadronu w czapce z białymotokiem; można bypodziwiać delikatny haft
koronkowego kołnierzyka na portrecie matki profesora Filipińskiego i szlachetną
siwiznęnaportrecie jegoojca, którytkwi wfotelu na tle pięknie oprawionych książek, bo jako
kurator oświaty powtarzał zawsze,że władze się zmieniają,a książki
trwają;naprzywieszonymnad łożem kilimku widać liczne stare fotografie rodzinnew czarnych
owalnych ramach; wśród nich jest fotografiaprofesora Jana Filipińskiego w sztywnym
kołnierzykui muszce, a tuż obok, jakby ramię w ramię, wisi zdjęcie jegosyna, Andrzeja, w
mundurze majora.
Szara, zmęczona nocą ciemność jeszczezmaga się z nikłym światłem, przebijającym
się przez zasunięte story.
Tenżółtawy poblask nie ułatwiał rozróżnienia wszystkich kształtów, ale pozwalał
zauważyćjakiś ruchw stojącym martwo
35.
powietrzu.
Przez pokój płynęła biała drobna postać, którejramiona okryte były lizeską.
Nika przyklęknęła przy szafie.
Patrzyła nie na Busię, ^lecz w przeciwnąstronę, tam, gdzie stało wyniesione z sypialni do
salonu podwójne, małżeńskie łoże.
Na wygniecionej poduszce spoczywała głowa kobiety.
ToAnna.
Jej długie, kasztanowe włosy rozsypane były na poduszce.
Wydawało się, że płynie właśnie przez rzekisnu, bowestchnęła głęboko i wyrzuciła z
siebiechrapliwie jakieśsłowo, które zabrzmiało niczym okrzyk czy błaganie.
Widocznie jejwłasny głos obudził ją, bo otworzyła oczy, rozejrzała siępo zanurzonych w
cieniu nocy konturach mebli,jakby chciała się upewnić, gdzienaprawdę jest.
I wtedy dostrzegła przesuwającą się przez labirynt mebli kobietęw nocnejkoszuli.
Anna wie, że to matka Andrzeja,ale patrzytak, jakby nie była pewna, czy to postać z
przerwanego snu,czy z rzeczywistości.
Widzi, jak filigranowa kobieta prawiepo omacku dociera do wciśniętego wkątprzy
oszklonychdrzwiach sekretarzyka.
Ona sama ma w sobie coś z tychstłoczonych na kupę mebli.
Jest ichczęścią.
Jestzakorzeniona w czasie, z którego one pochodzą.
Starała się otworzyć drzwiczki, ale zamknięte były naklucz.
I wtedy padły te słowa:
- Przyszedł dziś do mnie.
Busia odwróciła sięgwałtownie jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
Zobaczyła na tle okna kobietęw długiej jedwabnej koszuli, po której aż poza łopatki spły36
wała kaskada kasztanowych włosów.
Busia nie słyszała, żeAnna wstała z łóżka, że przesunęła sięku oknui teraz stoiz opuszczonymi
wzdłuż tułowia rękoma i patrzy na nią jakktoś, kto bez słów wie, dlaczego obie spotykają się
o tej nocnej porze i właśnie w tym miejscu.
Nie wiadomo dlaczegoNika odkrywa, żejej matkawtej sięgającej podłogi jedwabnej
koszuli, oświetlona żółtawym światłemulicznej latarni, wyglądajak postać z teatralnej sztuki.
Skąd ta myśl, skoro onanigdy jeszcze dotądnie była w teatrze.
Bo kiedy miała być?
Przed wojną byłaza mała, żeby odwiedzać "Fredreum"nazamku w Przemyślu, w czasie wojny
nie chodziło się do teatru, a teraz dopiero zapowiedzianopierwszą premierę w Teatrze
Słowackiego.
Skulona na klęczkach, oparta okant szafy, która niczym barykada oddzielała ją
odresztysalonu, patrzyła na tedwie kobiety, tak innew dzień, a tak inne teraz, tej nocy,
wypełnionej jakąś niewypowiedzianą dotąd tajemnicą.
Przez chwilę milczały, jakbykażda oczekiwała, że to tadruga powie, co sprawiło, że
spotykają się akurat tej nocy.
Jak zawsze ogromne, dziwnie senneoczy Anny zdająsiędostrzegać więcej niż to, naco w tej
chwili patrzą.
- Znowu nie śpisz?
- pytapółszeptem Busia, równocześniezerkając w stronę ogromnej gdańskiej szafy, przyktórej
teraz klęczy Nika.
Ale Anna nie słyszy głosu starej kobiety, nie widzi jej spojrzenia.
Patrzy przedsiebie i widzi to,cotylko onamożewidzieć.
Słowa wydobywają sięz niej
37.
z jakimś oporem, jakby wyrywała z siebie strzępy obrazów,które przypłynęły do niej właśnie
dzisiaj, tej nocy.
-Jakiś las.
Młodylas.
A on szedł między drzewami.
- Ja też gowyczułam - w głosie Busi zabrzmiała nutka radości, że ktoś oto potwierdza
jej widzenie.
- Pokazał mi
się. Chybabył w mundurze?
- Szedł ku mnie.
- Annamówi to bardziej w przestrzeń niż do Busi - arównocześniejakbysię oddalał.
Todziwne: przecież szedłdo mnie, ale był coraz dalej.
Corazmniejszy.
Zakryły go sosny.
Zniknął.
Rozwiał się.
Jakby
się zapadł.
W głębi mieszkania słychać skrzypnięcie drzwi iczyjeśkroki.
PewnieStawowiakowa idzie do łazienki.
Nika przygryzła kciuk, bałasię, że tenrumor spłoszy obie kobiety i żetadziwna rozmowa nigdy
nie będziedokończona.
Ale one
wsłuchane były tylko w siebie.
- Wiesz, dlaczego dziśdo nas przyszedł?
- Busiaprzysunęła się bliżej Anny i starałasię zajrzeć wjej twarz,ujętą w ciemne
ramyspływających na ramiona włosów.
I teraz Nika zobaczyła, jak babciaprzysunęła się do Anny,objęła synową jakktoś, kto na
pogrzebie boi się zemdleć
nad grobem.
Nika wysunęła się zza szafy, przykucnęła za fotelem.
Czuła pod ręką jego rzeźbione oparcie w kształcie głowy
lwa.
- Dziś sąjego urodziny - powiedziała Busia i podeszłado ściany,na której wisiała
fotografia syna.
Suchąniczym
38
gałązka ręką pogładziła ciemną, owalną ramę,jakby to byłoczyjeś żywe ciało, po czym
przeniosła spojrzenie na Annę.
- On się urodził właśnie o tej godzinie, kiedy ptakizaczynają śpiewać.
Nikapoczuła, jakściska ją coś za gardło,bo właśnierozległo się za oknem gruchanie
gołębi.
Anna stała nieporuszona,jakby czekała na dalszy ciąg snu.
Busia wyciągnęłaszufladę sekretarzykai wydobyłaz niej skórzaną teczkęwkształcie dużej
koperty.
Miała złoty zamek, lekko wytarte narożniki.
- Zapal światło - zwróciła się półgłosem do synowej.
Anna stała nieporuszona, jakbywciąż czekałana dalszy ciągsnu.
Nika, nadal na klęczkach, patrzyła, jak rękababci próbuje wyciągnąć z koperty jakiś
opakowany w celofan dokument.
Spojrzała na Annę, zerknęła w stronę szafy, za którąbyło posłanie Weroniki, ipółgłosem
poleciłasynowej,by zapaliła światło.
- Nie trzeba - głosAnny brzmiał łagodnie, jakbyzwracała się do upartego dziecka.
-Chcęprzeczytać ostatnilist od niego.
- Znam go na pamięć.
Anna stanęłateraz naprzeciwfotografii męża, gdzieprzed chwilą tkwiła Busia.
Nika skuliła sięza fotelem w obawie,że Anna ją dostrzeże, lecz ona widziała tylko to, co
łączyło się z jej dzisiejszym snem.
Patrzyła w półmroku namężczyznę w mundurze majora.
Znała tospojrzenie równie pogodneco stanowcze.
Twardy zarys szczęk, zmiękczony
39.
siateczką zmarszczek wokół skorych do uśmiechu oczu.
Teraz Anna przeniosła swoje somnambuliczne spojrzenie namżące światłem latarni okno i
nagle zaczęła mówić tak, jakby recytowała jakąś poezję albo pamiętnik.
- Smoleńskaja obłast',jaszczik 12.
Kozielsk, 15grudnia 1939.
Najukochańsza Anusiu i Nikusiu.
Jestem internowany.
Czuję się ogólnie dobrze.
Podtrzymujemy siętu wszyscy nawzajem.
Nika wycofała się spoza fotela, ukryła za barykadą szafy i z trudem przełykającślinę,
wsłuchiwała się w głos Anny,który brzmiał jak litania.
- Tęsknię nocą i dniem.
Powtarzam tutajte wszystkiesłowa miłości, którychnie zdążyłem w swoim życiu
wypowiedzieć.
Busia potakiwała głową każdemu zdaniu.
Annamówiła dalej, zapatrzona w światło zaoknem, jakby stamtądnapływały zdania tego
jedynego listu, jaki otrzymały od
niego.
- Mam nadzieję, żeNika jest teraz twojąpodporą.
Czy
wyleczyła migdałki?
Po wojnie pójdziemy razem na lody.
Nika zasłoniła sobiedłoniąusta, tłumiąc nagły suchy
szloch.
Anna wciąż stała na tle okna jak aktorka w finałowej
scenie.
Ręce zaplotła na piersi.
Busianie spuszczała z niej wzroku i poruszając bezgłośnie ustami, powtarzała znany
na pamięćtekst.
Głowąprzytakiwała słowom,które Anna wypowiadała przez ściś40
nięte gardło: - Conoc spotykam was we śnie.
I abym i jasięwam przyśnił, zanimspotkamy się na jawie.
Przyjdzieczas na spotkanie.
Gdziekolwiek bymbył, zawsze jestemz wami.
Anno, pisz jak najczęściej,bo my mamy talon na jeden list w miesiącu.
- Trzylistywróciły.
- Busia powiedziała to, jakbydopełniając jakiegoś rytuału, który zawsze towarzyszył imw
trakcie lekturytego listu.
Skulona na swoim posłaniu Nika usłyszała słowa Anny,które już tyle razy słyszała:
- Adriesata niet.
I to wszystko?
Aco potem?
Brzmi to nie tyle jak pytanie,ile jak bolesna skarga dokogoś,od kogo i tak już się nie oczekuje
odpowiedzi.
- Bógby nam nie wybaczył, gdybyśmy straciły nadzieję.
Busia stanęła znowu obok Anny, objęła ją i obie machinalnie odwróciły się ku oknu,za
którym z ociąganiem rodziłsię dzień.
- Bógod nas się dowiaduje, co stworzył.
Do Busijakby nie dotarły słowa Anny.
Nie słyszy ich,czy nie chce słyszeć?
- Przyszedłdo nas wswoje urodziny - powiedziałaz przekonaniem.
- To znak, że żyje.
Przecież Jędrusia widziano w Tadżykistanie.
Ręka Busitrzymała list z Kozielska niczym relikwię.
Annawyjęła go z jej rąk,schowała do koperty i zamknęław sekretarzyku.
41.
Nika usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku kluczyka.
Leżała z otwartymi oczyma.
Przez zasłony przeciekał brudny świt.
Za oknem corazśmielej gruchałygołębie.
A ona leżała i zastanawiała się,dlaczego nie została zaproszona na to nocne spotkanie z
ojcem.
Czy chciały jąuchronić od cierpienia czymożeuznały,że nie potrafi go wspominać, bo gonie
bardzo pamięta?
Poczuła się wywłaszczona zprawa do wspólnej pamięci.
Aleprzecież ma co pamiętać.
Były takie jejchwile z ojcem, które tylko ona może pamiętać, bo tylko ona i on byli w
tymmiejscu i czasie.
Na przykład, kiedy była pewna, że nadszedłkoniec świata.
Taki dziwny koniecświata, bo odbył sięw upalne czerwcowe popołudnie.
I teraz zamknęła oczy i przywołała swój strach,którywtedytak ją dławił, żenie była
jużw stanie płakać.
Widzi teraz tenlas, zastygły w upale.
Nagrzane słońcem sosny wydzielały drapiący w gardle gęsty zapach żywicy.
A ona biegłaprzez jakieś wykroty,przez paprocie, potem przez dziwnepolany.
Najpierw krzyczała, potem zaczęła płakać, bo wokółbył las i nie wiedziała już, gdzie szukać
bryczki z kucem Irysem i całej ich wycieczki przedszkolaków.
Pani Wanda zakazałaim sięoddalać od polanki,ale ten motylbył taki piękny,taki kolorowy,
chciała go dogonić,nie, wcale nie chciała gozłapać, chciała tylko zobaczyć, gdzie on ma swój
dom, zawsze była ciekawa, gdzie mieszkają motyle.
Biegła w śladza chybotliwym lotem motyla, machała rękami, naśladująctrzepot jego skrzydeł,
a kiedyutknęła w krzakach dzikich
42
jeżyn, poczuła się jak w pułapce: wokół cisza, bezruch nasyconego
czerwcowymsłońcem lasu i ona z podrapanymikolanami,po raz pierwszy sam na sam z całym
ś
wiatem.
Chciała zawrócić,ale nie znalazła drogi powrotnej.
Najpierwkrzyczała, potembiegła przed siebie, potem siadła i wysypała z sandałków suchy
piaseki biegła dalej, póki nie natrafiłana ogromny płot.
To były ustawione na sztorc podkładykolejowe.
W powietrzu wisiał gorzki zapach zmieszanego z terpentynądziegciu.
Iwtedy nagle pękłaprzerażająca cisza lasu.
W pewnej chwili właśnie zza tego szańca, zbudowanegoze starych podkładów kolejowych,
dobiegł ją ten strasznyjęk, ten lament przeciągły, rozpacz na wiele głosów.
Czy tojuż koniec świata?
To było jak dotknięcie nieznanego.
Odczucie, że jest jakiś inny świat, o którego istnieniu nie wiedziałai może nie powinna
wiedzieć?
Jakaś groźnanoc wblaskusłonecznego dnia, pełnego zapachu rozgrzanej upałem macierzanki.
Skuliła się podpłotem, zamarła, prawie nie oddychając, wsłuchiwała się w to przerażające
zawodzenie.
Może jużsię zaczął Sąd Ostateczny?
O tym sądzie mówiłakiedyś ich gospodyni Franciszka, żete łobuzy, te łachadojdy,co ukradli z
komórki pana majora stare siodło, będą się z tego tłumaczyć na Sądzie Ostatecznym, a
wówczas czeka ichpłacz, jęk izgrzytanie zębów.
Iteraz właśnie ten straszliwypłacz wznosił się i opadał,jakby zatą ścianą stał jakiś dyrygent.
Mimo upału przebiegł ją dreszcz.
Jestsama, zapomniana.
To kara, że nie była posłuszna, żenie trzymałasię bliskowycieczki,a wczoraj wylała zkubka
podwieczorkowekakao,
43.
które dała jej Franciszka.
Jak zwykle wyjęła je z szabaśnika,kakao pokryte było kożuchami i ona wylała je do zlewu,a
mamie powiedziała, że wypiła, i za to kłamstwo trafiaprzed sąd, gdzie już nikt się za nią nie
wstawi, nikt nie zrozumie, że można nienawidzić kożuchów.
Nie wiedziała, ile czasuprzetrwała skulona, ile czasu płakała, zanim zasnęła w tym
upale.
I nagle poczuła na twarzymokre maźnięcie,a kiedy otworzyła oczy, ujrzała pysk wyżłaAzora i
twarz ojca.
Wziął ją na ręce, a ona poczuła, że nie grozi jej koniec świata,choć tenjękliwy lament wciąż
jeszcze dobiegał zza grubychpali ogrodzenia.
Trzęsła się, a wówczasusłyszała te uspokajające słowa: "Nie płacz, Nikuś.
Nigdy nietrzeba się bać innych ludzi.
To nie żadne duchy tak zawodzą.
Tamjestkirkut, a nażydowskie pogrzeby wynajmuje się płaczki,bo każdemu, kogo siężegna na
zawsze, należą się łzy".
Kiedy się obudziła po raz drugi, Busia była jużw fartuchu, a Anna ścieliła swoje
podwójne łóżko,w którym spałasama.
Dlaczegonie było w nim miejsca dla niej?
Dlaczegomusiała sobie rozkładać posłanie za szafą?
Czy w ten sposóbAnna chciała samą siebieutwierdzić w przekonaniu, żemiejsca obok niej nie
może zająć nikt poza Andrzejem?
Nawetcórka?
Zaścieliła już swoje posłaniei pakując podręczniki doteczki, powiedziała, żechybajej
się coś w nocy przyśniło,słyszała jakieś głosy, jakby ich ktoś odwiedził, ale ani
matka,aniBusia nie podjęły tematu.
Więc możejej się towszystkonaprawdę przyśniło?
44
4
Wpadła do salonu i trzymając teczkę w ręku, zadałato pytanie, jakby chciała obwieścić
ś
wiatu, że oto spotykają coś poraz pierwszy w życiu:
- W czym ja pójdę do teatru?
-Doteatru?
- Anna obrzuciłają sennym spojrzeniem.
Właśnieprzecierała woskiemwierzch sekretarzyka, w którym zamknięte były na klucz
wszystkie skarby ich pamięci.
Za chwilę ma przyjść pan Hinc, obejrzy go i wyceni.
Możnamu było zaufać.
Pan Hinc, kiedy w grudniu Nika zachorowałana zapalenie płuc, a one niemiały grosza na
węgiel,wziął od nich dwa biedermeierowskiefotele za całkiem przyzwoitą cenę.
Do Anny jakby niedocierały informacje, że pani Frydrychowa, polonistka, zapowiedziała, że
cała pierwszalicealna idzie dziś na premieręsztuki Zeromskiego Uciekłami przepióreczka.
- Cała klasa ma załatwione wejściówki!
- Nika zdejmowała szalik,rękawiczki, kurtkę i swoim zwyczajem rzucała je po drodze,
gdziepopadło.
Aterazszła w stronę lustra.
Chciała się sobie przyjrzeć, zdecydować, w czymwybierze się do teatru.
- Jeszcze się wojna nie skończyła, a ty sięwybierasz doteatru?
Anna wzruszyła ramionami, pochyliła sięnad sekretarzykiem, by chuchnąć najego blat
izaraz zetrzeć ściereczką
45.
smugę oddechu.
Możepan Hinc nie zauważy tej rysy po figurce Piłsudskiego, która tyle lat tutaj stała.
Słowa Anny sprawiły, że zNikijak zprzekłutegobalonika nagleuszła cała radość.
Myślała, że matka też sięucieszy, że wszystko wraca do normy, że można już chodzić do
teatru, który przez całą okupację był zakazany,a widzi, że matka nie chce wyjść z tej swojej
skorupy, niepotrafi choć przez chwilę przypomnieć sobie, jaka była,gdy miała prawie
osiemnaście lat i gdy po raz pierwszywybierała się na jakąś premierę.
Chciałaby jakoś obudzićAnnę, wyprowadzić ją zzastygłego czasuprzeszłego kutemu, coczeka
na nich dziś i jutro.
W tym domu czasemteraźniejszym był czas przeszły.
Wszystko było wspominaniem: wspominało się dziadka Jana, ofiarę Sonderaktion Krakau,
wspominałosię ojca, któryjakby istniał, nieistniejąc, boz jednej strony jego nazwisko w 1943
rokuumieszczono w "Gońcu Krakowskim" na liście zamordowanych wKatyniu, ale z
drugiejw nazwisku był błąd:
zamiast Filipiński było Filipski, choć stopień się zgadzał.
Odtąd woczach prowadzących tajne nauczanie sióstruchodziła za półsierotę.
Nieraz się zastanawiała, w jakimstopniu wyróżnia ją to spośród koleżanek, które nie straciły
nikogo.
Czy masię czuć lepsza czy gorsza?
W każdymrazie miała wrażenie, że jest jakby od nichstarsza, choćprzecież wiekiem były
równe.
Czy przez to,że widzą w niejpółsierotę, obciążona jest jakimś piętnem losu?
Czyprzezto jej życie popłynie innym korytem?
Czy jej młodość nie
46
jestjuż na zawsze zarażona śmiercią?
I kiedy właściwiekończy się młodość?
Gdy pojawiła się ta lista, miała piętnaście lat.
Czyto właśnie odtamtej chwili objął ją cieńtejśmierci?
Ale przecież i Busia, i Anna,choć wciąż wracałydo wspomnień sprzed wojny, żyły tak, jakby
już nazajutrzmiała się spełnić ichnadzieja na spotkanie z Andrzejem.
Busia przy każdej modlitwie za duszę swego męża pocieszała go tym, w co sama wierzyła: że
ich syn żyje, widziano go w głębi Rosji, napewno przyjdziez armią.
- A jeśli już niebędzie w co wierzyć?
- spytała kiedyśNika, ustawiając na ostatnią Wigilię dodatkowy talerz dlazbłąkanego
wędrowca.
Nie zapomni tego spojrzenia, którewówczas zawiesiła na niej matka.
- Nic się nie zmieni - głos Anny zabrzmiałjak aktprzysięgi -bo nie można żyć bez
pogrzebania swoich zmarłych.
Kiedyś zrozumiesz, żemożnasię pogodzić z chwilowąnieobecnością żywych, ale martwi są
nieobecni na zawsze.
Więc był żywy czy martwy?
Byłoczekiwany czy opłakiwany?
I czy wszystkie trzy - Busia, Anna i Nika - okłamywałysię, czyteż wspierały?
Ile razy o tym myślała, tyle razy kończyło się to jej dziwnym niepokojem, czy poznałaby go
naulicy?
Czasami już czuła się przytłoczona tą nieuniknionąobecnością nieobecnych.
Chciałateraz powiedzieć coś, coby usprawiedliwiało jej radość z dzisiejszej wizyty w
teatrze,przypomnieć, że Anna też kiedyś przeżywała coś takiegopierwszy raz, ale nie
zdążyła,bo w drzwiach stanęła Busia
47.
i powiedziała grobowym głosem, jak ktoś, kto zaraz obwieści coś nieodwołalnego: -
Przyszedł pan Hinc.
Do salonu wkroczył mężczyzna zczapką w ręku.
Nabity wwyświeconą marynarkę przypominał pęto pasztetówki.
Lawirując między kantami zgromadzonych w chaosie mebli, dotarł do kąta, nieuważnie
chwycił rękęAnny i całującją, już równocześnie badał wzrokiem stan sekretarzyka.
Była w nim resztka szacunku dla właścicieli wystawianych nasprzedaż przedmiotów, ale też
pełna świadomość, że nie należy się z nimi zbytnio patyczkować, bo oni i tak nie
mająwyjścia.
KiedyHinc opukiwał sekretarzyk, ustalał cenęi dzieńodbioru, Nika stanęła przed
lustrem i przyjrzała się sobieuważnie.
Włosy mapo matce,ale te oczy, siwe oczy, w których czai się gotowość douśmiechu, to ma po
ojcu.
Zerknę'ła w bok, na fotografię Andrzeja,wiszącą w owalnej ramiei nagle wydało jej się,że
widzi porozumiewawcze mrugnięcie powieki, jakby dawał jej znak,że cieszysię z tego, że
jego Nikuś dzisiaj właśnie po raz pierwszy w życiu będziew teatrze na premierze.
A potem wszystko rozgrywało sięprzed tym lustrem.
Właśnie lustro miało jej uprzytomnić, jak będzie wyglądaław cudzych oczach.
Nie chce być śmieszna, nie chce byćKopciuszkiem.
Niechce miećtej aksamitnejsukni, obrzuconego haftem dekoltu, nie chce mieć zawiązanej
nabiodrach szarfy.
48
- Nie chcę wyglądać jak wygnieciona kanapa - rzuciłaz determinacją, a wówczas
Busia i matka popatrzyły na siebie wymownie:znowu siębuntuje, znowu chce postawić
naswoim.
-AleżNika - ręka babci pogładziła ją po łopatce -w tej sukni twoja matka zrobiła furorę
na jubileuszu twojego dziadka.
- I byłamw niej też napremierze.
Grał Osterwa -dorzuciła Anna.
- Byliśmy tuna święta wielkanocne wtrzydziestym dziewiątym.
Nika pamięta nawet tenwieczór.
Pamięta ojca w cywilnym ubraniu, pamięta, że choć do Teatru Słowackiegobyłokilkaset
kroków, padał deszcz i służąca pobiegła pofiakra.
Wtedy zazdrościła mamie tej wyprawy do teatru, a teraz Anna chyba zazdrości jej.
Nikapodejrzewała, że dla Anny nieważne jest, żeto ona, jejcórka,idzie po raz pierwszy w
ż
yciu do teatru,zato ważnajest przeszłość, w której to onakiedyś wybierała się z mężem na
premieręwłaśnie w tej sukniz aksamitu.
Nika najchętniej poszłaby w zwykłej bluzcei spódnicy, uszytej z przefarbowanej kapy, ale
przecież Busia zaraz by powiedziała ze zgrozą, że teatr to święto, że teraz chamstwo jest górą,
ale nas,inteligencję,obowiązują jakieś zasady, nie chodzisięna wizyty w kąpielówkach, a
dokościoła z dekoltem do pasa.
Nika patrzyła teraz na siebie z takąminą, jakby połknęła cytrynę: ta aksamitna
sukniabyłana nią trochę za obszerna, ale Anna niechciała ustąpić.
49.
- Wszystko będzie dobrze, jak się przewiąże w biodrach szarfą.
Przez chwilę Annazastygławpatrzona w odbicie Nikiw lustrze, jakby widziała siebie
samą w tej aksamitnej sukni.
Swoim zwyczajem obracała obrączkęnaserdecznympalcu.
Po chwili ruszyła w stronę starej komody.
Przez toswoje ciągłe zapatrzenie w przeszłość sprawiała wrażeniekogoś, kto
przezpomyłkęznalazł się w tym miejscu i czasie.
Od momentu, kiedy usłyszała informację o katyńskiejzbrodni, ubierała się wzgaszone kolory,
które miały zasugerowaćwszystkim, że owszem, jest kobietą, lecz pragnie o tym zapomnieć.
W jej ruchach było coś somnambulicznego,co zatrzymywało ją w pół gestu, jakby najpierww
myślach musiała przepowiedzieć sobie, co właściwiemiała zamiar za chwilę zrobić.
Nawetkiedy retuszowałazdjęcia w zakładzie fotograficznym pana Fillera, jej pędzelek
zastygał czasem w bezruchu nad korygowanąfotografią i dopiero po sekundzie lub dwóch
nabierała haust powietrza jak ktoś, kto wynurza się z głębiny wód i wraca doteraźniejszości.
Nika wierciła się przed lustrem.
Była w fildekosowychpończochach, które wystawały spod brzegu aksamitnej sukni.
Nie,lepiej jak pójdzie w zwykłejbluzcei spódnicy.
AleBusia się nie zgadza:do teatru nie chodzi się jak na targ.
Zaraz znajdzie coś, co odwróci uwagę od tychokropnych buciorów Niki.
I Busia podreptała,by przynieść srebrnąkameę, równie kruchą z wyglądu jak ona sama.
Kiedy wspięła
50
się napalce, by ją zawiesić na szyi Niki, wnuczka poczułalekkokwaśny oddech starej
kobiety.
Busia pije różne zioła,pije wodę zmiodemod bracicystersów i żyje oczekiwaniemna powrót
syna.
Nawetteraz, przyglądając się wnuczce, widzi ją jego oczyma.
- Jakby cię Andrzej taką zobaczył, toby pomyślał, żetoAnna.
Jak cię poznał - zwróciła się teraz dosynowej - miałaś tyle lat,co Nika.
- Nie - Anna mruga jak zbudzona z głębokiegosnu.
- Miałam o rok więcej.
Musieliśmypoczekać na zgodęna ślub.
- Jak wzięli ślub -Busia patrzyła w odbitą w lustrzetwarz Niki - topo mszy przeszli
podskrzyżowanymiszablami.
-Ciekawe, gdzie się zapodziało tozdjęcie?
- Annaw zamyśleniuobracała obrączkę na palcu.
-Chyba zostałow Przemyślu.
Nie pierwszy razNika poczuła, że tylko jej aktualnesprawystojąnaprzeszkodzie, by w
tym domu nad czasemobjęła władzęprzeszłość.
Nieważne jest, co jest, lecz to,co było.
Nawet ta aksamitna suknia jest symbolem przeszłości.
Właściwie czy toona idziena toprzedstawienie, czy idzie ta suknia, w którejkiedyśszłado
teatrujej matka?
Poczuła nagłeukłucie i patrząc w lustrze na Busięi Annę, które wpatrywały się w jejpostać w
ciężkich trzewikach, aksamitnej sukni z tą staromodnąkameą babci zwisającą zjej szyi jak
wojskowa
51.
blaszka identyfikacyjna, pomyślała jeszcze, że jeśli przeszłość zagłusza teraźniejszość, to
właściwie w jakim czasieprzeżywa się swoje życie?
I czyją, prawie osiemnastoletnią,ominie prawodo codzienności?
Zamknęła za sobądrzwi z mosiężną, pociemniałą tabliczką: PROF.
JAN FILIPIŃSKI, i zbiegła schodami w dół.
Naklatce schodowej płaty farby odpadały razem z tynkiem.
Nika zatrzymała się na półpiętrze, jednym ruchem zdjęła z szyiłańcuszekz kameą i wcisnęła
do kieszeni kurtki.
Za chwilępierwszy raz w życiu miała być wteatrze.
Anna z okna obserwowała córkę przechodzącą przez ulicę.
Kiedy Nika znikła jej zpola widzenia, Annaprzebrnęław półmroku kwietniowego wieczoru
przezzastawiony meblami salon do szafy z ogromnymlustrem.
Otworzyładrzwii z gęstwinywiszących tam ubrań wyciągnęła rękaw munduru.
Na naramiennikachwidać było jeden paseki dwiegwiazdki.
Nabrała powietrza jak przedskokiem do wodyi przywarła policzkiem do munduru,
nasiąkniętego zwietrzałym już zapachem papierosów "Egipskich".
5
Oklaski zerwały się jak nagła ulewa.
Kurtyna poszław górę,odsłaniając kłaniających się aktorów.
Publiczność wstała,
52
oklaski przeszły w burzę, kiedy na proscenium pojawiła sięaktorkagrająca
Smugoniową.
Zebrała najwięcejbraw, choćprzecież w sztucegrali Osterwa, Solski i Trzciński.
To onajest ulubienicą Krakowa.
Tyle lat publiczność musiała czekać, by znowu ją ujrzeć nascenie.
Nieważne, że do tej rolimożebyła trochęza stara,ale to na nią chodziło się przedwojną, to ona
przyciągała tłumy.
Teraz nieoklaskują Smugoniowej.
W jejosobie witajątamte przedwojenne czasy.
Ona daje im nadzieję, żeto, co dobre,może wrócić.
Skłoniłasięnisko, aż splecionew koronę warkoczerozsypały się swobodnie,sięgając
niemal desek sceny.
- Czy ona ma perukę,czy to są jej włosy?
- Nika próbowała to ustalić już po wyjściu z teatru.
Przecież będziemusiała jeszcze dziś opowiedzieć w domu,jak wyglądałaAktorka, którą jej
matka widziała przed wojną, kiedy w tejsamej sukni z aksamitu była na jakiejś premierze.
- Skąd bymogła mieć włosy w kolorze pszenicy?
- Natwarzy pucołowatej Barbary widać było, że poważnie sięzastanawia nad pytaniem
koleżanki.
-Chyba że farbowane.
Stały przed wejściem doteatru, w nasiąkniętym wilgociąwieczorze.
Latarnie mżyły mdłym, żółtym światłem.
I wtedypodszedł do nich chłopak w butach z cholewami, w wiatrówce, iz miną zagubionego
wieśniaka zapytał, czy nie wiedzą,gdzie jestTeatr Słowackiego.
Nika wskazała wejście za swoimiplecami iw tej chwili pojęła, że ten chłopak się wygłupia,
ż
echcetylko je zaczepić, bo jego drugie pytanie brzmiało, czyw Krakowie wszystkie
dziewczyny są takie ładne.
53.
- Co gorsza nie są takie głupie jak pan - Nika prychnęła jak rozdrażniona kotka, ale chłopak
wcale się nie przejąłi spytał, gdzie by się mógł z nią spotkać.
-Ciemną nocą w podziemiach w czasiezaciemnienia- rzuciłaz chichotem koleżanka
Niki.
- Bo wówczas by jejpan nie poznał.
A wtedy chłopak wyciągnął palec w stronę policzka Niki i wskazał namyszkę podjej
okiem.
-Po tymzawsze bym poznał!
Kismet, czyli przeznaczenie.
Parsknęły śmiechem, wzięły się pod ręce i szybko ruszyłyprzed siebie.
W domu opowiedziałao przedstawieniu, o Aktorce, anisłowem niewspomniała
ochłopaku w wiatrówce.
Ale zasypiając na posłaniu za szafą, przypomniała sobie jego zaczepkę i pytanie,czy w
Krakowie wszystkie dziewczyny są takieładne.
To też jej sięzdarzyło pierwszy raz.
6
Jurprzyjechał tego dniawczesnym popołudniem.
Niby papierymiał w porządku, ale na widok patrolumilicji wysiadł nadrugą stronę torów.
Podjechał tramwajem do cmentarzaRakowickiego.
Potem szedł jeszczekawałek do nieotynkowanegodomku.
Tam mieszkała ciotka Michalina.
Aledrzwi otworzyła
54
mu obca kobieta.
Spojrzała na plecak,buty z cholewami, nawysmotruchaną wiatrówkę i wiszący na biodrze
chlebak.
Niewpuściła go.
Pozwoliła tylko zostawićplecak i chlebak.
Jeślijestkrewnym, to chyba wie, że Michalina pracuje w TeatrzeSłowackiego?
Tak, wie, jest tam perukarką i garderobianą.
Odnalazł ją w teatrze, kipiącymod przedpremierowejgorączki.
Ciotka Michalina byłazaskoczona jego wizytąi tym, że chce się u niej zatrzymać: teraz
mieszka u niejkrewna jej męża, która się tu schroniła popowstaniu warszawskim.
A czy Jur nie szuka przypadkiemu niej ukryciaprzed władzą?
Nie -zaprzeczył - nie chce się przed nikimkryć.
Chce wreszcie żyć, wybierasię na studia.
Chyba znajdzie sięu ciotki dla niego jakaś psia buda?
Garbata ciotka Michalina o twarzy spłaszczonej jak Hądra kazała mu poczekać przed
teatrem: jaksię premiera odbędzie, pojadąrazem do domu.
I wtedywłaśniezobaczył wśród wychodzącej z teatrupubliczności te dwie dziewczyny.
Spytał, czy w Krakowiewszystkie dziewczyny są takie ładne, ale myślał o tej jednej,która
miała myszkę na policzku.
7
Powietrze byłolżejsze niż jeszcze dzień, dwa temu.
Maj rozpychał się naPlantach, natrawnikach przed Wawelem, na
55.
postoju dorożek wróble skakały pod brzuchami dorożkarskich koni, grzebiąc w końskim
łajnie i ćwierkaniem ogłaszając nadchodzącą wiosnę.
Nika przystanęła na placu Marii Magdaleny, zuśmiechem przyglądając się gołębiom
na murze białego kościoła Świętego Piotra i Pawła przy Grodzkiej.
Przestępując z nogina nogę, ze swej wysokości patrzyły na
szaroburychprzechodniów,płynących ulicą jeden za drugim niczymmrówki.
Wszyscy parlido przodu, jakbycoś chcieli dogonić lub przed czymś uciec.
Nieśli paczki, plecaki,tobołyi sprawialiwrażenieuczestników wielkiej przeprowadzki,którzy
niosą ze sobą wszystko, co posiadają.
Wiosnaichomijała, nie dotyczyła ich.
Sunęli przed siebie, zderzającsię na chodniku, zapatrzeni wswoje buty, a równocześniegotowi
nieustąpić nikomu z drogi, jak ludzie, którzy ocaliwszy z wojny życie, nie mają zamiaru
poddać się teraz niczemu i nikomu.
To stało się nagle.
Była już przy Rynku.
Ulicą Grodzkąnadjechała otwarta ciężarówka Zisz portretemStalinanadszoferką, a siedzący na
pace żołnierze radzieccy pruli powietrze seriami z pepeszy.
I nagle tłum zamarł na chwilę, po czym rozproszył sięw popłochu.
Gołębie spod jej nóg zerwały sięz łopotemskrzydeł, rozległy się krzyki i ludzie wokół
rozbieglisię, jakbyszukając jakiegoś schronienia.
Ale dlaczegoniektórzyrzucająsię sobie w ramiona?
Czyto gest rozpaczy czy radości?
I skąd te dźwięki dzwonów?
56
Dobiegła do kościoła Mariackiego, rozglądając się nawszystkie strony.
Z ulicyFloriańskiejw wielkim pędziewjechał na Rynek łazik z żołnierzami radzieckimi.
Ujrzałauniesione w górę pepesze.
Widziała, jak nabruk sypią siękarabinowe łuski, złote niczym ziarna łuskanej kukurydzy.
Chciała usłyszeć, co krzyczą ludzie, ale w tym tumulciesłowa były jak niesione wiatrem
strzępki papieru.
Obokniej milicjant zerwał zramieniakarabin i zaczął strzelaćponad Sukiennice,repetując broń
raz za razem.
Ludziezbijali się w grupki, machali rękoma, a ona stała pośrodkuRynku, czując ciężar teczkiz
podręcznikami z pierwszejklasy licealnej.
I wtedy odezwały siędzwony zwieży kościoła Mariackiego.
Najpierw jęknęły nieśmiało, półgłośnie, ale po chwilinabrały głębokości i ichdźwięk
potoczyłsię po Rynku, wlałsię we wszystkie ulice.
Te dzwony, które usiłowały zagłuszyć tumult ludzkichgłosów, oszalałą strzelaninę i
łopot skrzydeł spłoszonychgołębi -to wszystko, co działo się wokół niej, było symfonią końca
wojny.
Dopadł doniej jakiś chłopak i zacząłokręcać ją w szaleńczym tańcu.
Czuła na swoich ramionach jego silne ręce, wszystko wirowało wokół,aż jej sięzakręciło w
głowie i wypuściła swoją teczkę.
Osunęła sięna kolana, by po nią sięgnąć, ale chłopak był szybszy, jużją trzymał w rękui kiedy
ichtwarze znalazły się blisko siebie,przyciągnąłją i pocałował prosto w usta.
Nika odepchnęła go, chciaławyszarpnąć swoją teczkę, wykrzyczeć
57.
mu prosto w twarz, że to chamstwo, na co on sobie pozwala, tak nie wolno, ale nie zdążyła,
bo chłopak uśmiechnął się do niej trochę łobuzersko, a trochę też jakby bezradnie.
- Koniec wojny!
- kiedyJur to mówi, jest naprawdęwzruszony.
-Dziś wszyscysą razem i wszystko wolno!
I nagle zobaczyła błysk w jego oku, wyciągnął palecw jej stronę i powiedział,jakby w
tej chwili odkrył swojeprzeznaczenie:
-Tak!
To pani!
Japanią widziałem w teatrze.
- Wycelował palecw myszkę na lewympoliczku Niki i przekrzykując basowy dźwięk
dzwonów, wyjawiłjej, żeCygankamu kiedyś wywróżyła, żeby jak królPopiel wystrzegał
sięmyszy.
Błysnął zębami w uśmiechu,chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w tej chwili na dźwięk
dzwonów nałożyło sięklaskanie kopyt.
Prostona nichpędziła dorożka, aw niejdwaj pijani żołnierze radzieccy.
Unieśli w górę pepeszei puścili serie.
Nika skurczyłasię odruchowo, a wtedy Jurpopatrzył na nią ipowiedział z zabawną wyższością
mężczyznypartyzanta:
- Widzę, że panienka nieostrzelana.
Najgorzej to baćsięswojego strachu!
Nika wyrwała mu teczkę z ręki i ruszyła biegiem w stronę Szpitalnej.
Dźwięk dzwonówprzytłaczał jąażdo ziemi.
58
Pędzelek cienki jak igła zanurzyłsię w buteleczcez tuszem.
Anna przyłożyłado oka szkło powiększające i pochyliła się nadstarą fotografią.
Siedziała zgarbiona nad sekretarzykiem, naktórym leżał papier pakunkowy, ochraniający
fornir blatu,a na nim stara, zbrązowiała już fotografia.
Rozmyty profilmężczyznyz brodą usztywnioną haftkami munduru wszklepowiększającym
najpierw rozpłynął sięw mgłę, a dopiero gdyAnna pochyliła się jeszcze niżej, wyostrzył się
tak, że możnabyło na naramiennikach munduru dostrzec trzy gwiazdki.
Igłapędzelka najpierw zawisła nad okiem kapitana.
Wystarczyłytrzy niezauważalnewręcz ruchy, by lewe oko nabrało wyrazu.
Anna znowu umaczała pędzelek w tuszu i zajęłasię brwią,a potemdrugim okiem.
Kapitan patrzył teraz na nią jak nakogoś znajomego.
W tym kontakciez nieznanymi wcześniej twarzami, które wtrakcie retuszowania stawały się
rozpoznawalne, było dla Anny cośintymnego.
To jakby zawierać bliskąznajomość z kimś, o kimmało wiemy.
Bokiedy pan Filler,właściciel zakładu fotograficznego, dawał jej fotografiedowyretuszowania,
nie zawsze przekazywał jakieś informacjeo osobach, które na nichbyły.
Więc Anna nazywała je sobiew myślach:"Pan kapitan, co lubił tłusto jeść" albo
"Porucznikkawaler z głodnymi oczami".
Ile już takich znajomości zawarła, przyglądając siętymzdjęciom przez szkło
powiększające!
Nierazpoznawała ich
59.
losy bliżej, gdy oddająca do retuszu fotografię kobieta gotowa była opowiedzieć całą historię
ż
ycia i miłości, która jąpołączyła z tą postacią w mundurze.
Bo przeważnie były tozdjęcia wojskowych.
Kiedy podkreślała pędzelkiem haft na kołnierzu kapitana, dobiegł jązza okna dźwięk
dzwonów.
Czy biją na alarm,czy na czyjąś chwałę?
Anna odłożyła ostrożnie pędzelek,żeby nie poplamić politury sekretarzyka, i otworzyła okno.
Do zagraconegomeblami salonu razem z tętnem dzwonówwdarło się ciepłe majowe
powietrze.
Anna oparła się o parapet, zmrużyłapowiekii pozwoliła, żeby lekki podmuchprzeczesał jej
długie kasztanowe włosy.
Kiedyrozległy się strzały, w drzwiach salonustanęłaBusia jakzwyklew czarnej sukni.
- Coś się dzieje?
- zapytała, zbliżając siędookna.
Stałyteraz obok siebie, wsłuchując się w dochodzący z daleka tumult.
Za plecamiusłyszały trzask otwierającychsię drzwi.
Stanęła w nich tęga żona kolejarza, zachybotała się jak ktośstojący na wąskiej kładce, po
czym z jej oczu trysnęły łzy.
- JezusMaria!
Ludzie!
- krzyknęła Stawowiakowa,dopadła do Busi i zamknęła jąw swoich ramionach.
-Paniprofesorowo!
Koniec wojny!
W ślad za żoną wsunął się do salonu w kolejarskimmundurze Stawowiak i pokonując
tym razemswojązwykłąnieśmiałość, chwycił ręce Annyi zaczął je całować.
W tejchwili Busia pod wpływem emocjiosunęła się na fotel, biała jak pergamin.
Anna rzuciła się po kropelki i kiedy odlicza60
la nałyżkę stołową trzydzieści kropelod doktora Krzyżanowskiego,w drzwiach stanęła
Nika.
- Wyjdźciez domu!
Koniec wojny!
I wtedyBusia ożyła.
Przełknęła krople i wstała z fotela, jakby poczuła nagły przypływ sił.
- Chodźmy do kościoła podziękować Bogu!
WreszcieAndrzej wróci - powiedziała.
- Teraz wszyscysię odnajdą.
Nika popatrzyła na matkę, jakby oczekiwała,że jakośwyhamuje bezpodstawne iluzje
babci.
- Nie powiesz jej wreszcie prawdy?
- zapytała półgłosem.
Anna odwróciła się, wbiła wzrok w Nike.
Przez chwilępatrzyły sobie w oczy.
- A tyznasz prawdę?
-Boję się jej.
- Ja też.
Dopiero teraz się objęły.
9
Mżyło, kiedy wojskowy łazikGaz-67 zatrzymał się na ulicyBrackiej.
Obok kierowcy siedział porucznik, z tyłu dwóchpułkowników.
Jeden z nich wysiadł spod brezentowej budyłazika z papierosem ukrytym wdłoni, a kiedy
porucznik podał mu pelerynę, odsunął ją stanowczym gestem.
61.
- Zaczekajcie.
Siedzący z tyłu pułkownik w czapce z granatowym otokiem i okutym daszkiem
gestem wskazał na zegarek: już sąspóźnieni.
Jarosław skinął głową naznak, że panuje nad sytuacją.
- Zaraz wracam.
- Popatrzył na numer domu, obciągnął kurtkęgrubego polowego munduru, poprawił czapkęi
stukając obcasamikierzowych butów, ruszył ku bramie.
Tuzaciągnąłsięgłęboko papierosem, wypuścił dym nosemi wcisnął niedopałek butem w
błocko.
Sposób palenia papierosa sprawiałwrażenie,jakby każdyhaust dymu miał muratowaćżycie.
Spieszył się.
Pokonywał po dwa schodkinaraz, co nieprzeszkadzało mu zlustrować uważnym spojrzeniem
ś
cianklatki schodowej z widocznymi płatamiodpadającego tynku.
Przed drzwiami z mosiężną tabliczką PROF.
JAN FILIPIŃSKIobciągnął kurtkę, poprawił koalicyjkę, nacisnął dzwoneki czekał z
wyraźnym napięciem.
Usłyszał szuranie kapci,w drzwiach pojawiła się tęgakobieta oczerwonych policzkach.
Patrzyłazaskoczona na pułkownika, który rzucił spojrzenie wgłąb korytarza i zauważył na
białych drzwiachprzyklejony pasek z dwoma czerwonymi stemplami.
- Czy to mieszkanieprofesora Filipińskiego?
-Tak.
- Kobieta patrzyła niepewnie na gościa.
-Aleprofesor zginął w Sachsenhausen.
- A z kim ja mówię?
-Stawowiak Teresa.
My tu z nakazu.
62
- A rodzina profesora?
Wtej chwiliw głębi mieszkania pojawiła się Busiaw długiej,czarnej sukni.
Przez mgłę zaćmy patrzyła namężczyznęw drzwiach.
Zbliżając się rozpoznała mundur i uniosła w górę ramiona.
- Jędruś!
- ten okrzyk wydarł się nie z gardła, a gdzieśz samych trzewi.
-Wróciłeś!
Wiedziałam!
Stawowiakowa usunęłasię w głąbkorytarza i z drzwikuchniobserwowała przebieg tej
dziwnej wizyty.
Jarosławdelikatnie powstrzymał rozfalowanąszczęściem kobietę.
- Przykro mi, ale nie jestem tym, za kogo mnie paniwzięła.
- Przyłożył palce dodaszka i przedstawiłsię: - Pułkownik JarosławSelim.
Mam państwaadres od pana majora.
- Pan od niego?
- Jarosław czuł na sobieuważne spojrzenie Stawowiakowej.
Wziął delikatnie pod rękę kobietęw czernii podprowadził ją do drzwi salonu.
- Porozmawiajmy.
Stawowiakowa patrzyłana szklane drzwi do salonu,jakby chciała tym spojrzeniem
przeniknąć do środka.
Jarosław podprowadził rozdygotaną kobietę do fotela.
Busia odruchowo dotknęła kruchą ręką rękawa munduruJarosława.
Kolor miał niby taki sam, ale pod palcami nie byłtak gładki jak ten, który nosił Andrzej.
Był ostry jak świeżogręplowana owcza wełna.
Jarosław rozejrzał się po saloniei to jedno spojrzenie wystarczyło mu, żeby się zorientować,że
mieszkańcy tego domużyją jakw czasie niekończącej sięprzeprowadzki.
63.
- A pani majorowa?
- Mówiłz lekko lwowskim akcentem.
-Córka?
ś
yją?
Busia skinęła głową.
Coś wciąż ściskało ją za gardło,nie pozwalało mówić.
Sięgnęła znowu ręką, chwyciła guziku rękawa munduru pułkownika i wbiła spojrzenie w
jegooczy, widoczne pod daszkiem polowej czapki.
Jarosławniezdjął czapki, możeprzez zapomnienie, a może by sprawiaćwrażenie człowieka,
który zrobił tylko krótką przerwę w podróży.
I rzeczywiście wtej chwili dał sięsłyszeć skrzekliwyklakson.
Jarosław podszedł do okna,odsunął firankęi popatrzył w dół, na brezentowy dach łazika.
Klakson odezwał sięjeszcze raz, spod namokniętego brezentu wyjrzał porucznik,potoczył
wzrokiem po oknachkamienicy.
Jarosławruszył ku drzwiom.
Busia z trudem podniosłasię z fotela, wyciągnęła ręce, jakby za wszelką cenę
chciałazatrzymać gościa, ale ten stał już w oszklonych drzwiachsalonu.
- Proszępowtórzyć pani majorowej, że widziałem sięz jejmężem.
-Więc on żyje!
- Busiaodruchowozłożyła ręce jakdomodlitwy, ajej twarz ogarnęłajakaś niezwykła jasność.
- Tego nie powiedziałem - zastrzegł się Jarosław i dodał, jakby chciał się
usprawiedliwić z tej lakonicznej odpowiedzi:- Mam rozkaz wyjazdu do Berlina.
Zameldujęsięu pani majorowej za kilka dni.
Zasalutował i ruszył ku drzwiom wyjściowym.
Busiapodreptała za nim, szurając kapciami.
Chciała go zatrzy64
mać, wypytać, lecz on, zamykając drzwi za sobą, wsunąłjeszcze głowę i powiedział
coś, co miało być zapowiedzią, żeta wizyta nie była ostatnia:
- Mam coś do przekazania od panamajora.
-Niechże panto powie!
Teraz!
Zaraz!
- To jest pewna rzecz.
Alenie mam jejprzy sobie.
10
- Tak powiedział?
Anna właśnie chciała przed lustrem zdjąć z głowy bordowy toczek z woalką, ale
relacjaBusi z wizytyjakiegoś pułkownika zatrzymała ją w pół gestu.
Od dwóch lat nosiłatęwoalkę, jakby chciała się odciąć od obcych spojrzeń, zostawić
swojątwarz wyłącznie dla siebie, i teraz właśnie patrzyła na Busię przez szarą mgiełkę.
Busia była jakaś inna niżjeszcze dziś rano, kiedy skarżyła się na serce.
Stałaterazpośrodku zagraconego salonuw plecionym ze słomkiczarnymkapeluszu i naciągała
na ręce czarne jedwabne rękawiczki.
Była skupiona jak po przyjęciu komunii.
W ręku ściskałamodlitewnik.
Spieszyła się, by w kościele podziękować Bogu zaznak od syna.
Ale Anna chciała wiedzieć coś więcej.
Chwyciła teściowąza ręce izmusiła, by spojrzała przezsiatkę woalki prosto wjej oczy.
- Kim onbył?
65.
- Pułkownik.
Pełny pułkownik.
Przecież się znam:
miał trzygwiazdki i dwa paski.
- Z jakiego pułku?
Z jakiego wojska?
- Teraźniejszy.
-Niech mama jeszczemówipo kolei: co powiedział?
- Mówiłam, Anusiu: powiedział, że widział się z Andrzejem.
..
- Kiedy?
Gdzie?
Busia pokręciła głową bezradnie: nie, tego nie powiedział, nie zdążył, bardzo się
spieszył, miał rozkaz wyjazdudo Berlina, ale jak wróci, to zaraz się tu zjawi, przecież
powiedział, że ma coś do przekazania od Jędrusia, jakąś rzecz.
- To dlaczego nie zostawił?
-Niemiał jej przysobie.
To był znak, że on żyje.
-Spojrzała spodronda czarnego kapelusza na Annę.
- Możei typójdziesz z tej okazji do kościoła?
Był w tym zawarty wyrzut, że Annadotąd nie szukaładostateczniegorliwiedrogi do
Pana Boga, ale zarazem inadzieja, że znak, który dzisiaj otrzymały,zmieni jej postawę.
Anna opuściła woalkę i ujęłaBusię pod ramię.
I tak miałaiść dzisiaj do kościoła Świętego Marka.
Siostra Anastazjaz liceumWeroniki obiecała,że umówi jej spotkanie z księdzem kanonikiem
Jasińskim.
Tylko on mógł coś wiedzieć natemat dokumentówdotyczących Katynia,jakie
swegoczasumiały dotrzeć do Krakowa.
Ksiądz Jasiński miał się zniąspotkać zaraz po nabożeństwie majowym.
Nie mówiła o tymnawet Busi, bo o tymnie należało głośno mówić.
66
11
W półmroku kościoła Busia tkwiła w pierwszej ławce obokAnny, która nawet tu nie
odsłoniła twarzy, patrząc przezmgłęwoalkina wznoszące się ku niebu ołtarza anioły.
Rozglądała się za siostrą Anastazją, która miała doprowadzić dospotkania zksiędzem
Jasińskim.
Ale nie było jej w kościele.
Możeczekała gdzieś na zewnątrz?
Padające przez różnokolorowe witraże światło majowego słońca kładło się na
twarzachwiernych, na szarym kostiumie Anny.
Patrzyła na ołtarz, ale uśmiechy świętych wydały jejsię obłudne, jakbyte postacie, te
wszystkie rzeźbyo wzniosłych gestachpatrzyły zgóryna rozmodlony tłumz jakąś ironią, z
politowaniem dla jegonaiwności.
Nie mogła usiedziećw ławce.
Wciąż nurtowało ją, co to za oficerodwiedził je dzisiaj.
I czego dowie się od księdzaJasińskiego.
Kiedy wstała,zatopiona w modlitwie Busia nawet niezwróciła na touwagi.
Anna krążyła przed kościołem, rozglądała się, czy gdzieśniezauważy siostry Anastazji
albo choć nieznanego księdza,który miał się tuzjawić, ale nikogo nie dostrzegła.
Kiedy ludzie zaczęli opuszczać kościół,zajrzała do zakrystii.
Ministrant właśnie pomagał proboszczowi wydostać się z komży.
Na widok Anny ksiądz Twaróguśmiechnął się życzliwie.
- Pani majorowa!
- jego głos dudnił basem.
-Więc jednak zjawiła się pani w naszej arce.
67.
- Odprowadziłam teściową.
- Anna rozglądała sięw nadziei, że gdzieś tam za szafami z ornatami czeka na niąksiądz
Jasiński.
- A ja myślałem, że koniec wojnypozwolił pani uwierzyć, że Bóg jest miłosierny i w
końcu spełnia pokładanew nim nadzieje.
Patrzył na wpół życzliwie,na wpół karcąco na zasłoniętąwoalką twarzAnny.
- Rozczaruję księdza.
- Anna teraz odgarnęła woalkę,żeby spojrzećprosto w oczy proboszcza.
-Nie przyszłam sięmodlić.
Od dwóch lat pytam Boga, jak to się mogło stać, jakmogłodojść do takiej zbrodni, i spotykam
siętylko z milczeniem.
Ksiądz Twarógobejrzał sięniepewnie za siebie, gdzieministrant składał komżę.
Najwyraźniej nie chciał, by takieobrazoburcze wyznanie dotarło do jego uszu.
Wyprowadził Annęz zakrystii.
Na zewnątrzmajowesłońcerzucało cienie na stare mury kościoła ikamienic.
Patrzyłna nią z wyrazem troski, a w jegogłosiezabrzmiał ostrzegawczy ton:
- Masz żaldo Boga, córko, że człowiek nie dorósł doczłowieczeństwa?
-Mam żal, żemilczał, gdy działy się takierzeczy.
- Koniec wojny to odpowiedź na nasze błagania.
Anna pokiwała głową jak ktoś, kto nie chce przyjąćzbyt prostych odpowiedzi.
Drażniło ją,że ksiądz Twarógzawsze miał je gotowe, nawet na teniezadane jeszcze
68
pytania.
Pamiętała, jakw rocznicę śmierci profesoraFilipińskiego przyszła zamówić mszę za jego
duszę, a wówczasproboszcz powiedział, że śmierć może być różna,ważna i mniej ważna, a
ś
mierć profesora Filipińskiegonależy do tego pierwszego przypadku, bo swoim męczeńskim
charakterem wzbogaca godność rodziny i staje sięczęścią cierpienia całego narodu.
Busia uważała, że ksiądzTwaróg pięknie to ujął, ale Anna już wtedy głośno stwierdziła, że
wedle niej nie ma śmierci lepszych igorszychi żadnejrodziny nie pocieszymyśl, że cierpienia
kogoś bliskiego pomogą w oskarżeniu zbrodniarzy.
A było to na dwalata przed tym, nim dowiedziałasię o losie swojegomęża.
Dlategoniechciała przyjąć tej łatwejrecepty proboszcza,który uznał koniec wojny za
odpowiedź na błagania wiernych.
- A kiedy dostanęodpowiedź, dlaczego w ogóle doszłodo tej hekatomby?
- Patrzyła przez siateczkęwoalki nazdrowe rumieńce proboszcza.
-Dlaczego ludzkość okazałasię tak nieludzka?
- Ludzkośćnie powinna Jemu stawiaćtakich pytań,tylko sama ma odpowiedziećna Jego
pytania.
Anna poczuła się zniechęcona tą słowną szermierką,z której proboszcz zawszechciał
wyjść z ciosem.
Rozejrzałasię naokoło w nadziei, że zobaczy nieznajomego księdza,który dzisiaj miał się tu z
nią spotkać.
- Czy ksiądz nie widziałtu księdza Jasińskiego?
Siostra Anastazja umówiłago ze mną.
69.
- Siostra Anastazja?
- proboszcz był wyraźnie zaskoczony.
- Bo moja córka chodzi doliceum u sióstr.
Onaprzekazała,że ksiądz Jasińskibędzie tu dzisiaj po nabożeństwiemajowym.
- Tutaj?
- ksiądz Twaróg był wyraźnie zaskoczony informacją Anny.
- Podobnomieszkaniedaleko stąd.
On mógłby mi cośpowiedzieć na temat tych skrzyń z dokumentami, które były gdzieś w kurii.
Ksiądz Twarógrozejrzał się wokoło, po czym pochyliłsię ku Anniei zniżył swój bas
doszeptu:
- Ksiądz kanonik Jasiński jest w Wieliczce.
-Co tam robi?
- Pytanie raczej, co z nim tamrobią.
Wzięli go na przesłuchanie - wyszeptał.
- Teraz?
-Raczej.
dopiero teraz.
- Proboszcz ujął Annę podłokieć i wprowadził do zakrystii.
-Nie słyszała pani, że doktora Robią i innych członków tamtej komisji NKWD szukało już w
marcu?
- Aresztowani?
Ksiądz skinął głową,pochylił się prawiedo uchaAnny,tak że poczuła ciepło jego
oddechu.
- A reszta gdzieś się ukrywa.
Odwrócił się do szafki i schowałw niej kielich i patenę.
Chciał najwyraźniej dać do zrozumienia, że niemaw tej
70
sprawie nic więcej do dodania.
Usłyszał za plecami ściszony do szeptugłos Anny:
- Podobnow kurii są ukryte jakieś materiałyz tej komisji.
Co się z nimi stało?
Proboszczodwrócił się, rozłożył szeroko ręcei zamknął tę rozmowę pełnym basem:
- Ja nic nie wiem, pani majorowe.
Wszystko w rękuBoga.
12
Ostry jakigła pędzelek wisiał nad wyblakłą fotografią: twarzmłodego porucznika z
wąsikiemobok pełnej szczęścia twarzy pulchnej blondynki.
KiedyAnna przyłożyła do oka szkłopowiększające,oczy blondynki stałysię
wyraźniejsze i można było w nichujrzeć jeszczewięcej słońca.
Anna delikatnie, ostrożniepoprawiła tuszem zarys wąsika.
- Pani nie uwierzy, ale oświadczył mi się wcyrkuwczasie przerwy.
I dlategoodkąd jestem wdową, jak tylkocyrk przyjeżdża na Błonia, to ja idę razem zsynem.
Tawdowa nie może przestać mówić.
Cały czas tkwiobok Anny w firmiepana Fillera, jakby chciała kontrolować,czy ten retusz,
który zamówiła, nie zniekształci żadnego fragmentu starej fotografii.
W gruncierzeczy nie o fotografię jej
71.
chodzi, a o to, żeby być wysłuchaną, bo przecież wszyscy wiedzą, że pani Anna Filipińska też
właściwie jest wdową, choćdo tej pory przez te błędy, co były na liście, to tak do końca niema
pewności.
Wdowa,której porucznik oświadczył się w czasie przerwy w cyrku,wiena pewno, że jej mąż
nie wróci.
- Zginął pod Brześciem,jak ich otoczyli bolszewicy.
-Przygląda się, jak pędzelek Anny podkreśla brwi porucznika, przytulonego
policzkiem dojej policzka.
- To jedyna fotografia, która ocalała.
Jak przyszli bolszewicy, to szwagierspaliłmundur męża i wszystkie zdjęcia w mundurze,
taksiębał wywózki.
- Wdowa kiwasię na krzesełku obok stolikaAnny jak ktoś,kto poddaje się rytmowi jadącego
pociągu.
- A i tak nic nie pomogło.
Rodziny oficerskie wywozili zeLwowa w pierwszej kolejności.
- Ja z córką ukryłyśmy się na wsi pod Przemyślemi tam doczekałyśmy się wkroczenia
Niemców - powiedziałaAnna.
-Pięć tygodni wieźli nas do Kazachstanu - wdowaciągnie swoją opowieść i w ten
sposób ich losy jakby się uzupełniają.
- Przeszłam tam piekło,alecały czas myślałam, żeon jest w niewoli.
- Ostatni list przyszedł w grudniu trzydziestego dziewiątego.
- Anna przejechała pędzelkiem po brwi porucznika.
-Kiedyszedł na wojnę, bałam się,że zginie.
Ale on niezginął.
Zostałzamordowany.
I dopiero teraz obie kobietypopatrzyły z bliska na siebie, jak ktoś, kto w obcym nagle
rozpoznaje kogośz sąsiedz72
twa. Anna, odkładając pędzelek, powiedziała bardziej do
siebie niżdo wdowy:
- Czy po tym, co oni tam zrobili, można dalej żyć normalnie?
-śyć można - wdowa patrzyła na ocaloną fotografięmęża - ale zapomnieć nie sposób.
Przyszła do zakładu HubertaFillera na ulicę Grodzką, botam można byłoprzywrócić
przeszłość teraźniejszości, poprawić nieostrezdjęcie tak, by możnaje umieścićw ramkach pod
szkłem.
Na wystawie zakładu fotograficznego Fillera wisiałyzdjęcia młodych par, stykających
sięczołami jak na kartkach pocztowych.
Były panny młodew welonie i byli panowie w ślubnych garniturach, byłygwiazdy
krakowskich teatrów, portrety profesorów, ale niebyło fotografii podobnych do tych, które
przyszło Annie retuszować.
Wrazz końcem wojny pojawiłosię pełno ludzi,którzy chcieli ocalićobraz umarłych czy
zamordowanychdla rodzinnych archiwów.
Anna miała sprawić, by nadawały się do zrobienia reprodukcji.
Nieraz siedziała całydzień w zakładzie, a pan Filler co chwila podsuwał jej kolejne odbitki do
retuszowania.
Była mu wdzięczna, że jakoznajomy profesora Filipińskiego sam zaproponował jej tozajęcie.
Hubert Filler zawsze witał ją w swym zakładzie głębokim ukłonem i pocałunkiem
wrękę.
Nie krył tego, żeuważa się za człowieka z towarzystwa.
Człowiek, któryprzed swoimobiektywem miałnajwiększe postacie tego
73.
miasta, który przy każdej premierze utrwalał portretywielkich gwiazd w scenicznych
kostiumach i mógł profesorom wydawać polecenia, by przestali się marszczyći patrzyli w
obiektyw, nie musiał się tłumaczyć z tego, żeW czasie okupacji robił portrety oficerów
Wehrmachtu, boprzecież każdy w tak zwanym towarzystwie dobrze wiedział, że robił także
odbitki fotografii do fałszywych kenkart i fotokopie różnych niemieckich dokumentów.
Alewolał oczywiście robić zdjęcia artystyczne.
Sam uważałsię za artystę i starałsię nosić tak, by nikt nie miał wątpliwości, że wchodząc
dojego zakładu, znajduje sięw przedsionku sztuki.
Długie siwe włosy opadały mu na aksamitny kołnierzmarynarki, muszka pod szyjąbyła
sygnałem,że tusię szanuje tradycję i dobre wychowanie.
Jego przesadna gestykulacja przypominała nieco gesty prestidigitatora na scenie, szczególnie
kiedy przy swoim aparacieodmierzał sekundy, każącklientowi patrzeć w obiektyw:
stodwadzieścia jeden,sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieściatrzy.
W tejchwili do zakładu wkroczył radzieckiżołnierzz pepeszą, ciągnąc zarękę
opierającą się ze śmiechemdziewczynę o czerwonych policzkach.
Filler zamarł na chwilę, po czym zerknął w stronę siedzącejprzy oknie Anny,
pochylonej właśnie nad zdjęciamiwdowy.
Jego spojrzenie, lekki grymas, bezradnie rozłożoneręce wyrażały dystans artysty do zadań,
jakie mu dyktowałarzeczywistość.
74
13
- Proszę tego niedotykać!
Busia stała tyłem do sekretarzyka, zasłaniając ciałemdostęp dwómmężczyznom.
Popatrzylipo sobie i obaj postąpili krok do przodu.
Busia wyciągnęła przed siebie ręce.
Gdyby zrobili jeszcze krok do przodu, natrafiliby na opór.
Znowupopatrzyli na siebie,jeden pokręcił palcem kołoskroni,wyraźnie sugerując, że mają
przed sobą jakąś pomyloną.
Przecież pan Hincwyraźnie powiedział, że wszystkozapłacone, że mają zabrać ten sekretarzyk
i wieźć do jegowarsztatu.
- Nie ruszycie tego, póki nie wyjmę czegoś z tej szuflady!
-A cotam takiego jest?
-spytałnieco zaintrygowanytragarz.
- List!
Tragarze znowu spojrzeli po sobie i ten, który pokazywał na czoło, zaproponował,
ż
eby sobieszanownapani zabrała ten jakiś list.
- Nie mam kluczyka do szuflady!
Po tej deklaracji jeden z mężczyzn sięgnął po ozdobnynożyk do owoców, leżący na
stoliku nocnym, i spróbowałpodważyćzamek.
Busiachwyciła goza rękę i zaczęłaodciągaćod sekretarzyka.
I wtedy rozległ się głos Niki:
- Co tu się dzieje?
75.
Nika z teczką w ręku stała w drzwiach salonu, gotowado wyjścia.
Na jej widokBusia odepchnęła z jakąśniezwykłą siłą krępego tragarza i zasłaniając ciałem
sekretarzyk,krzyknęła:
- Biegnij do Fillera!
Niech Anna tu przyjdzie!
Natychmiast!
W jej głosie było tyle determinacji, że Nika nie pytałao nic więcej.
Odwróciła się napięcie i wybiegła.
14
Anna odłożyła pędzelek nastolik obokszkła powiększającego.
Usłyszała rzuconą półgłosem uwagę wdowy:
- Kto zwycięża, ten jest panem.
Obie patrzyły terazw głąb zakładu fotograficznego.
Natle wymalowanej zastawki, przedstawiającej jezioro z łabędziami, stała marmurowa
kolumna.
To przy niej pan Fillerupozował radzieckiegożołnierzyka w furażerce i rumianolicą
dziewczynę.
Przedtem żołnierz odłożył pepeszę na stary, wolterowskifotel, na którym zwykle pan Filler
fotografował ojców krakowskich rodów.
Zanim dał nura pod czarnąpłachtę przy aparacie, długo ustawiał pozujących, by
potemzacząćodliczać sekundy
Anna chciała wrócićdo retuszowania fotografii, alespostrzegła, że na jej stolik padł
jakiś cień.
76
Za oknem stał jasnowłosy chłopak wwiatrówce i lustrował wzrokiem wywieszone
tamfotografie.
Wreszcie sięzdecydował.
Wszedł do środka, rozejrzał sięnaokoło.
Miałprzedsobą radzieckiego żołnierza w furażerce, który jedną ręką obejmował dziewczynę o
zadartym nosie, a drugąwspierał się o kolumnę.
Na wolterowskim fotelu, naktórymzwyklepozowali dozdjęć nobliwi ojcowie rodzin,
spoczywałapepesza.
Jur wyjął ręce z kieszeni, ukłonił się Anniei wdowie ipoczekał, aż spod czarnej płachty
wyłoni siępanFiller.
- Chciałemsobiezrobić zdjęcie.
- Jur pogładził swojezbyt długie baczki.
-Do dokumentów.
- Pan będzie łaskaw zaczekać.
- Filler wskazał mu fotel,na którym leżała pepesza.
Jur zerknął na żołnierza, który niezgrabnie obejmował jedną ręką biodroubranej w
niebieskąsukienkę dziewczyny.
Podszedł bliżej i gdy Filler znowu zanurkował pod płachtę, podciągnął rękaw wiatrówki i na
jegoprzegubie błysnął zegarek.
Patrzył na żołnierza.
- Chceszdo fotografii pożyczyć czasy?
Zabrzmiałoto jak propozycja życzliwej przysługi, aleten błysk ironii woczachJura
mówiłdostatecznie dużo ojego intencji.
Anna i wdowa wymieniły znaczące spojrzenia.
ś
ołnierz w furażerce z czerwoną gwiazdą odsłoniłrękaw bluzy ipokazałna swoim
przegubie dwa zegarki:
- U mieniaetowo mnogo.
Iwtedy rozległosię parsknięcie.
Jur odwrócił się.
W drzwiach stała Nika, w jednej ręce trzymała teczkę,
77.
a drugą zakrywała usta, by powstrzymać wybuch głośnegośmiechu.
Jur stał zahipnotyzowany,wpatrzony w Nike jakktoś, kto zobaczył na żywo postać ze swoich
snów.
Annapodniosła się zza stolika.
- Co ty tu robisz?
-Wpadka!
W domu babcia broni sekretarzyka jakSowiński fortuna Woli.
Ci handlarze chcą zrezygnować!
Chodzi o klucz doszuflady!
Jeszczechwila, a pan Hinc się wycofa i zostaną bezgrosza.
Anna odłożyłapędzelek, założyła toczek z woalkąi wybiegła, zostawiając Nike w
towarzystwie tego młodegochłopaka, który chciał sobie zrobić zdjęcie.
Filler wystudiowanym gestem wskazał miejsce przed aparatem: zaraz zapali lampy, bo
zdjęciedo dokumentów wymaga ostrości.
AleJurnie zwracał uwagi na fotografa.
Stał przed Niką zpalcemwycelowanym w jej policzek, na którym widniała brązowa myszka.
- Poznałbympaniąnawet na Sądzie Ostatecznym.
- Złożyłdłonie w dziękczynnym geście.
-Kismet, czyliprzeznaczenie!
- Wierzy pan w przeznaczenie?
- Nika wydęłausta, bydać mu do zrozumienia, że niebiorą jej takie wytarte argumenty.
- Skoronasze drogi znów się skrzyżowały.
-To przypadek.
- Wzruszyła ramionami i już chciałaruszyć ku wyjściu, kiedyJur zabiegł jej drogę.
78
- Przypadek jest wtedy, gdy kogut zniesie jedno jajko-w jego oczach tliły się iskierki
radości - ale jakzniesietrzyz rzędu, toon jużjest kurą.
Był zabawny, na swój sposóbsam się bawił tą całą sytuacją, ale Nikanie podjęła gry.
- Dawno mi niktnie opowiadał bajekna dobranoc.
Wyszła z zakładu iw tym momencie panFiller skończył przygotowania, zapalił lampy i
zaprosił klienta do roguza zasłonę.
Jur tylko machnął ręką, krzyknął coś, że przeprasza, że wpadnie później albo jutro, i pobiegł
za dziewczyną.
Kiedy ją dogonił,chciałwyjąć z jej ręki teczkę: pomożejej nieść, zawszeto robił, jak w
powszechniaku odprowadzał koleżanki.
Nika wzruszyła ramionami, wciąż niechętna jego asyście, ale gdy nagle podszedł do
przechodzącegoksiędza i spytał, czy dałby im ślub, najpierw na widok pełnejoburzenia miny
duchownego chciała uciekać gdzie pieprzrośnie, a po chwili, widząc skruszoną minę Jura,
zakrztusiła się śmiechem.
Możeto wariat,fanfaron, ale było w nimtyle jakiejś wybuchowej radości, że nagle ogarnęło ją
pragnienie,bysię nią choćtrochęzarazić.
Sama nie wiedziała, dlaczegotego dnia nie poszła doszkoły, dlaczego idzie obok tego
chłopakaulicami, które nigdzie nie mają ich zaprowadzić.
Szli i rozmawiali,jakby sięznali od dawna.
Jur i w ruchach, i w słowach byłżywiołowy, niepowstrzymany, był jak młody tygrys
wypuszczonyz klatki, który dopiero się rozgląda po świecie bez krat, chcewszystko,
conowe,nazwać po swojemu, wziąć naząb,
79.
posmakować.
Było w tym trochę junackiej fanfaronady, aleNika instynktownie poczuła, że ten chłopak o
nieopanowanych gestach niczego nie udaje.
Takipoprostu jest.
- śycie to loteria - przekonywał ją, kiedy szli Kanoniczą.
- Gdybym nie potrzebował zdjęcia dopapierów nastudia, tobym cię nie spotkał.
- Na co pan chce zdawać?
Jur zatrzymał się, zmierzył ją spojrzeniem od rozdeptanych pantofli aż po niesforne
włosyw odcieniu jutowegoworka.
- Ile masz lat?
-Zdaję maturę.
- Po chwili wahania Nika rzuciłaz ukosa spojrzenie i uściśliła swoją informację: -
Konkretniew przyszłym roku.
Apangdzie chce studiować?
- Byle niena Uniwersytecie Batorego.
-Co tojest?
Gdzie to jest?
- Nie wiepani, co to Uniwersytet Batorego?
UB.Wytrzymał to jejskośnie rzucone spojrzenie pełneironii, która w gruncie rzeczy miała
maskować niepew
ność.
- Co panu przyszło do głowy?
Ma się pan czego bać?
- Jaki pan?
- wyciągnął rękęi przedstawił się - Jurek.
Jerzy Kosmala.
Ale mówią na mnieJur.
Taki miałem pseudonim.
Mam dwadzieścia jeden lat, maturęnatajnych kompletach i chcę zacząć studia.
Teraz nareszcieżycie przednami,nie?
- Pociągnął ją lekkoza rękaw bluzki.
-Chodź, pokażęcizamek,który zamierzam zdobyć.
80
Zamiast iść na lekcję historii, szła obok niego, nie pytając,gdzie właściwie idą.
I nie wiadomodlaczego znowu poczuła, że właśnieteraz, właśnie dziś idzie naspotkanie
czegoś, co miała przeżyć po raz pierwszy i o czym Busia nierazmówiła: - To przyjdzie, Nika,
przyjdzie któregoś dnia, a wtedy sama poczujesz, że właśnie na to czekałaś.
/5
Anna, wchodząc do bramy kamienicy, zauważyła dwukołowywózek z dyszlem,
naktórym leżało przywiązane sznurami krzesło od jej sekretarzyka.
Widocznie Busia nie pozwoliła ruszyć mebla,póki ona nie przyniesie kluczyka.
W salonie zastała Busię, opartą o blat sekretarzyka.
Jeden tragarz siedział w fotelu z poręczami rzeźbionyminakształt lwich głów.
Drugipobiegł przywołaćpana Hinca,który przecież zapłacił z góry za tenmebel,
astarszapaninie dajego ruszyć.
- Nareszcie.
- Na widok Anny napięcie Busi zelżało.
- Gdzie kluczyk?
-Kluczyki dałam już panu Hincowi.
- A list?
Gdzie list?
- Niech się mama nie boi.
- Annaobjęła Busię i łagodnie odsunęła od sekretarzyka.
-Przecież jago jużdawnoschowałam gdzieindziej.
81.
W tej chwili rozległ się rumor na korytarzu i w drzwiachsalonu stanął wzburzony Hinc z
drugim tragarzem.
Potoczyłwzrokiem posalonie.
- Co tu się dzieje?
Ja zapłaciłem za mebel, a pani go zakazujezabrać?
- potrząsnął trzymanym w ręku kluczykiem,otworzył nim szufladę sekretarzyka.
Szuflada była pusta.
Kiedy jużsekretarzyk został wyniesiony, Anna zdjęłatoczek z woalką i spojrzała z
wyrzutem na pokrytą nerwowymi rumieńcami twarz Busi.
- Mama myślała, że zapomniałam?
Jak za bolszewików uciekałyśmy z Niką z Pikulic do Franciszki na wieś, tonie wzięłam nawet
swojej matury, aleten ostatnilist Andrzeja miałam przy sobie, o tu - dotknęła piersi - w
woreczku na szyi.
Otworzyła drzwi szafy, pogrzebaław głębina półcez bielizną i wydobyła drewniane
pudełko, rzeźbionew huculskie wzory.
Kupili je w Worochciew czasie ostatnich wspólnych wakacji.
Opróczkoperty z jedynym listem Andrzejaz Kozielska były tamjego odznaczenia bojowe i
służbowe:
Virtuti Militari, Krzyż Walecznych i Złoty Krzyż Zasługi.
Busia pokiwała głową, westchnęła ipatrząc na pusty kąt,z któregowyniesiono mebel,
powiedziała:
- śalmi tego sekretarzyka.
-A czymbyśmyzapłaciły za węgiel,za szkołęNiki, zaświatło?
Rozległo się ostre pukanie do drzwi.
Anna odruchowowrzuciła kopertę do pudełka i ukryła je w głębinach szafy.
82
W drzwiach ukazała się Stawowiakowa w fartuchu.
-Pani zabiera swoje garnki z blachy!
- zwróciła się doBusi.
-My też chyba jesteśmy w prawie zjeść coś gorącego.
Kolejarznie jest teraz gorszy odprofesora!
Kiedy Anna zamykała już szafę, jej wzrok natrafił narękaw munduru Andrzeja.
Przez chwilę go gładziła, alekiedy poczuła w nozdrzach zbyt ostry zapach naftaliny,
wyjęławieszak z mundurem.
Podeszła z nim do okna, uchyliła obaskrzydła, aż buchnęła na nią fala majowego powietrza.
Stanęła nakrześlez wieszakiem w ręku, by sięgnąćku górnejramie okiennego krzyża.
Ostrożnie go tam zaczepiła.
Zeszłaz krzesła i popatrzyła w górę, tamgdzie w lekkim podmuchu powietrza kołysała się
kurtka z dystynkcjami majora.
Słońce zaiskrzyło w gwiazdkach naramienników.
Anna stała i patrzyła, jak tenmundur kołysze sięw wiosennym powietrzu, jakby
szykował się do lotu.
16
Za grubymi, lanymi prętamiogrodzeniastały różne pomniki.
Za ogrodzeniem był ten zamek, który Jur zamierzał zdobyć.
Patrzył na budynekjak bokser na przeciwnika.
- Dlaczego wybrałeś właśnie akademię?
-Kismet, czyli przeznaczenie.
Ojciec rzeźbił kapliczki.
- Uśmiechnął się, widząc zaskoczenie w oczach Niki.
83.
- Wszystkie w powiecie myślenickim to jego robota.
Ludzieśmielisię, że imnie wyciosał toporkiem.
No i ja też chciałbym rzeźbić.
Ale w kamieniu.
Tylkow żadnym wypadkunagrobki.
Ś
mierci to jamam dosyć.
Chciałbym wreszcie żyć.
- A dotąd co robiłeś?
-Naciskałem.
- Jur zgiętym palcem wskazującym prawej ręki nacisnął nieistniejący cyngiel i równocześnie
mrugnął porozumiewawczo.
- Byłeś.
byłeś w lesie?
- Na grzybach - pokazał zęby w jakimś wilczymuśmiechu.
- Podobno mabyć amnestia dla grzybiarzy.
O nic go więcej nie pytała.
To on sam zaczął mówić, żeżycie ich rodziny to kismet, czyli przeznaczenie:trzech ich było,
trzechbraci, wszystkich zagarnęła wojna jak potop, ale loskażdego inaczej się ułożył.
Najstarszy Bronek trafił do Oświęcimia.
Była obława i jego wzięli prosto z własnegowesela.
- To straszne - Nika zaangażowałasię w tę dramatyczną relację, ale za chwilę zdziwiło
ją, żeJur przedstawia jejdalszy ciąg z typowymdla siebie półuśmieszkiem,jakby
tobyłahumoreska.
-Pijany był wtrąbę, jak to pan młodynaweselu.
Zgarnęli go latem,a wrócił w styczniu i był jeszcze bardziej pijany niż wtedy, jak go Niemcy
capnęli.
I matka ręce załamała:
"Synku, bój się Boga, toś ty do tej poryjeszcze nie wytrzeźwiał?
" - Jurzabawnienaśladowałgóralski akcent matki.
-A Bronek na to: "Matulu, jak miałem wytrzeźwieć, jakmnie ruska ciężarówka
podwiozła!
".
84
- A ten drugi?
- Nie wiadomo dlaczego Nika chciaładowiedzieć się czegoświęcejo rodzinie Kosmalów.
Jur zawahał się chwilę.
Jego twarz stężała.
- śycie to loteria.
Tomka zgarnął Urząd Bezpieczeństwa w Myślenicach.
Nie wiem, co z nim dalej.
Alegrozimu.
- Jur zawiesiłgłosna moment, którywystarczył muna wykonanie gestu naciskania spustu -
czapa.
- Za co?
-Został trochę dłużejna grzybach.
- Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł, bo właśnie przeszlikoło nichdwaj milicjanci.
Jur odprowadził ich wzrokiem i dokończyłpółgłosem swoją relację o bracie: - Tomek
wykonywał wyroki na takich, co zaczęli nasiłę wprowadzać tęwolność.
Ta "wolność" zabrzmiała w jego ustach jak przekleństwo.
Cały czas patrzył w śladza milicjantami.
- Nienawidzę tych wszystkich nowomundurowych - powiedział z jakąś dziecięcą
zajadłością.
To obudziłow niejducha protestu.
Nieraz sprzeciwiała się różnym ostatecznym sądom matki, która wszystko, codziało się w
czasiepost mortem, z górypotępiała.
Nika przez przekorę, a możeprzez naturalnąpotrzebę młodości, by znaleźćw czasie
teraźniejszym jakieś dobre strony, nieraz sprzeciwiała sięmatce, a nawet demonstracyjnie
popierała niektóre deklaracje nowej władzy.
I teraz też chciała zaznaczyć, że ma swoje zdanie.
- Ludziesą różni.
Nawet ci,co włożylite mundury powyzwoleniu, nie muszą być zarazprosowieccy.
85.
Jur wzruszył ramionami i spojrzał na Nike jak na jakąśnaiwną panienkę z pensji.
- Zwykle kończy się tak,że co ma sięna sobie,masię i w środku.
A swoi są groźniejsi od najeźdźców, bo oniwięcej wiedzą o rodakach.
-Terazstracił całkiem gotowość do żartów i jego słowa brzmiały jak nieodwołalnywyrok.
- Oni widzą środek tarczy.
Awiesz, gdzie to wypada?
- Stanął przed Niką i wbił wzrok w jej oczy, a kiedyona zaprzeczyła gestem głowy, wskazał
palcem środek jejczoła: - Tu!
Zastygła na moment, jakby poraziłjąpocisk, wycelowany właśnie w środek czoła.
Ten gest Jura coś jej przypomniał: zdjęcia przedziurawionychpociskiemczaszek, jakiewidziała
dwa lata temu w gazetowych relacjach z Katynia.
Jur zauważył, że dziewczyna spoważniała.
Wyciągnął rękęidotknął jejmyszki na policzku.
- Po tym bym cię poznałna końcu świata.
Nie wiedziała, jak zareagować, a on też, jakby trochęzmieszany swoją deklaracją, zaczął ją
pytaćo rodzinę.
Niemusiała musię spowiadać z losówswojej rodziny, ale wiedziała od razu, że temu
człowiekowi może powiedziećwszystko: ojciec najprawdopodobniej został zamordowanyw
Katyniu i od czasu odkrycia przez Niemców zbrodni katyńskiej dla matki nadszedł czas życia
post mortem.
Retuszowaniem zdjęć w zakładzie pana Fillera zajmuje się od uniedawna.
W czasie wojny ratowała się różnymi zajęciami:
robiła torty dokawiarni na Grodzkiej, potem razem ze zna86
jomą zajęła się produkcją jakiegoś tajemniczego środka naporost włosów, ajakklienci
mieli pretensje, że po tym cudownym środku to włosy wychodząjak z wyleniałego
futra,przerzuciła sięna produkcję mydła.
Szliprzez miasto, a on jej opowiadał, jak się wlesiepolowało nakońskie muchy i że
przez to wyrobił sobie takniezwykły refleks,że może schwycić gówno gołębia w locie.
Rozbawiłją opowieściąo ciotce Michalinie, która była perukarką i garderobianąw teatrze,
aktóra przyjmując bratanka na kwaterę, zastrzegła z góry, że może takdługo u niej mieszkać,
jak długo będzie z dalekaod polityki i od bab.
- To co mi zostaje?
- Rozłożył ręce w geście komicznejbezradności.
-Tylko kino.
- A ja nigdy dotądnie byłam w kinie!
-Najlepsze kino to życie.
- Jur zatoczyłręką krąg,obejmujący nie tylko ulicę, nie tylko miasto, ale jakby cały świat.
Ale ten świat w zasięgu ich wzroku, mimo południowego czerwcowego słońca,był szary, bo
szare byłypełne zacieków staremury, szary był ten tłum, kłębiący sięprzed sklepem rzeźnika.
Przed oczyma Niki i Jura przesunął się nagle świński łeb, zwisający bezwładnie z
ramieniaubranego w pokrwawionyfartuch rzeźnika.
Za nim ichdrogę przecięli dwaj następni, którzy taskali półtuszez wozu rzeźnickiego do
sklepu.
Tłum napierał na drzwi,nie zważając na dwóch milicjantów z biało-czerwonymiopaskami.
Przechodzili obok ludzi i Jur powiedział głośno,
87.
patrząc prowokacyjnie w stronę milicjantów: - Teraz wreszcie mamy wolność i dobrobyt!
Ludzie z kolejki popatrzyli spode łba na kogoś, ktotakgłośnodeklaruje swój zachwyt
dla władzy, ale milicjanci wyczuli w tym jakąś prowokację.
Czujnieobserwowali mężczyznę w butach zcholewami i rozpiętej wiatrówce, którywskazując
na niesioną przez rzeźnika połówkę świni,woła
z wiecowym niemal entuzjazmem:
-Proszę!
Teraz każdy obywatel dostanie od władzyludowej półświni!
- Patetycznym gestemobjął zbity przydrzwiach sklepu mięsnegotłumek.
-A niezadowolenidostaną jeszczepo ryju!
Władza dba o to, żeby słowa"powstańcie, których gnębi głód" nie stały się hymnem
narodu!
Jedni patrzyli z przestrachem, inni nawet się uśmiechnęli, ale te uśmiechyzaraz
zgasły,gdymilicjanci wyciągnęliręce po dokumenty Jura i Niki.
Jur udał, że sięga do wewnętrznej kieszeni wiatrówki, alew pewnej chwili chwycił
Nikeza rękę izerwałsiędo biegu.
Biegnąw dółulicą, a za nimi łomoczą buty milicjantów.
Słychać ich okrzyki: - Stać!
Stać!
- Jur przyspiesza,ciągnąc za sobą dziewczynę.
Nika niemal frunie w powietrzu.
Nagłe szarpnięcie wrzuca ją w mijaną bramę.
Przebiegają przezpodwórze, naktórym suszy się bielizna.
Jurjakimś instynktem znajduje przesmyk wiodący na drugie podwórze, gdziewygrzewa się na
słońcu czeladnik piekarskiw białym kitlu.
Wpadają od tyłu do piekarni, przebiega88
ją przezsklep i wypadają znowu na słońce.
Iwtedy Nikapotknęła się, z teczki wysypały sięzeszyty, aona, zbierającje z chodnika,mówi
bardziej do siebie niż do Jura: -Co jawłaściwie robię?
- Chciałaś być w kinie - słyszy w odpowiedzi - a to lepsze niż takie kino!
Gestem wskazywałsłup zplakatem filmu Świat sięśmieje.
Wracała do domu dziwnie lekka,niczymjaskółka niesionaprądami powietrza.
Ten dzieńteż należał do tych rzeczy,które zdarzyły się jej po raz pierwszy.
Chciałaby komuś opowiedzieć,jak to jest, kiedy cały dzień zamiastw szkole spędza się na
włóczeniupo mieście, naodkrywaniu tego, żeczyjeśżycie ma czasem więcej tajemnic, niż
można by przypuszczać.
Zerknęła na okna mieszkania na pierwszympiętrze i nagle stanęła jak wryta.
W oknie salonu zawieszony naokiennej ramie wisiałmundur.
Poruszał się lekko, kołysany podmuchem czerwcowego wiatru.
A w pewnej chwili odpłynął wgłąb mieszkaniai okno stało się bezniego puste.
Annaprzeniosła mundur przezsalon i otworzyła drzwipotężnej jak czołg szafy.
Powiesiła kurtkę i nagle przytuliłado niej policzek.
W drzwiach stanęłaNika.
Anna gwałtownie zamknęłaszafę, jakby miałacoś do ukrycia.
89.
17
Bujne włosy Anny spływają na ramiona, kiedy tak tkwi z pędzelkiem nad fotografią.
Z bladą twarzą,z wydatnymi kośćmi policzkowymi, którepowodują, że jej wielkie i ciemnejak
ś
liwki oczy wydają się lekko skośne, z kasztanowymiwłosami mieniącymi się w słońcu
miedzianym odcieniemwygląda jak dojrzała kobieta z portretu, która nie każdemuzgodzi się
odkryć swoje tajemnice.
IlekroćHubert Fillerproponował jej, żeby zgodziła się na pozowanie doartystycznego portretu,
zawsze spotykałsię z odmową.
Niechciała, by ktoś starał sięwydobyć jej urodę, nie zależało jejna tym, by skupiać na
sobieczyjąś uwagę.
Zapewne czuła,że fotograf chciał widzieć w niej nie tylko swoją pracownicę.
Czuła to przy każdym jegopocałunku w rękę,którym witał jąceremonialnie.
Odczytywała po głębokim spojrzeniu,które Filler zawieszał na niej, gdy tylko
podnosiłagłowęznad retuszowanych zdjęć.
Tym razem stanął za nią i pochylił się tak nisko, by mócodetchnąć zapachem jej
włosów.
Wyprostowała się, a wówczas wypielęgnowana ręka Fillera położyłaprzed niądużezdjęcie
łysego mężczyzny w binoklach.
- Pani Anno, trzeba to pilnie podretuszować.
To jestpotrzebne na nagrobek.
- Kto to?
-Doktor pułkownikZiegler.
90
Kiedy padło to nazwisko, od razu wiedziała, że chodzio lekarza wojskowego,
umieszczonego na liście katyńskiej,którą ogłosiła w kwietniu 1943 gazeta "Goniec
Krakowski".
- To niemożliwe, pani Anno.
- Położył przednią kartkę, załączoną do przeznaczonejna nagrobek fotografii.
Anna rzuciła okiem.
Teraz nie miała wątpliwości:
- Ależtak!
To on.
Gustaw Ziegler,pułkownik, doktormedycyny!
- Znowu przeniosła spojrzenie na twarz Fillera.
- On tamzginął.
-Cudów nie ma, panimajorowe.
- Filler popatrzył naAnnę jakna dziecko, które niepotrzebnie sięupiera przyswoich fantazjach.
-Pułkownik Zieglerumarł wponiedziałek natętniaka.
- Dotknął delikatnie ramienia Anny.
-Tomusi być gotowe na dziś.
Kamieniarz czeka.
- Kiedy pogrzeb?
-Dziś po południu.
Filler patrzył zaskoczony, jakAnna zrywa się, nie patrząc w lustro, zakłada toczekz
woalką i wychodzi z zakłardu, jakby nie dotarła do niej jego prośba, żesprawa jest pilna,bo
kamieniarz czeka.
18
Nika była zaskoczona widokiem matki: skąd nagle wzięłasiępod bramą jej szkoły?
Oczekiwała zupełniekogo innego.
91.
Anna sprawiała wrażenie osoby, która chce dogonić uciekający tramwaj.
W ręku trzymała złożoną gazetę.
- Przyszłam po ciebie.
- Anna odgarnęła woalkę, która w tym upale utrudniała jej oddychanie.
-Zdarzyło się cośniewiarygodnego!
Jest ktoś, kto się stamtąd uratował!
Podsunęła przedoczyNiki gazetę złożoną na stroniewypełnionej nekrologami.
- Widzisznekrolog?
- Palcem pokazała nekrolognieodżałowanego Gustawa Zieglera.
-Umarł wponiedziałek.
A był na tamtej liście!
Więc kiedy naprawdę umarł?
Muszęto wyjaśnić.
Chcę, żebyś przy tym była.
Chodźzemną!
- Teraz?
Gdzie?
- Wyraz jej twarzy iton głosu nie mógłbudzić wątpliwości, że odnosi się do tego z dystansem.
-Chyba do wróżki.
- Na cmentarz.
Powinnaś tam być razem ze mną.
I wtedy właśnie skłamała.
Wymyśliła naprędce tokłamstwo.
Byle tylko nie stracić tego, co było najważniejszą obietnicątego dnia: umówili się z Jurem na
seansdo kina "Wolność".
Ale nie mogła przecieżwprostpowiedzieć Annie, że woli iść po razpierwszy w życiu do
kina,na radzieckifilm Świat się śmieje, niż towarzyszyć jejw tych nieskończonych próbach
ustalenia prawdy, któreji tak nie da się odwrócić.
Była umówionaz Jurem.
Właśnie na niego czekała i żeby go niezawieśći sobie nie odebrać kolejnej szansyna swój
pierwszy raz, zdobyła się nato kłamstwo.
92
- Nie mogę - mówiąc to, niepatrzyłaAnnie w oczy- siostra Anastazja prosiłamnie, żeby
przed końcemrokupomóc jejuporządkować bibliotekę.
Anna bez słowa opuściławoalkę i ruszyła z powrotemwzdłużmuru, a nagrzane
kamienie z piaskowca obejmowały ją ciepłym oddechem.
Nika patrzyław ślad za nią.
Właśnienadchodził Jur.
Bała się, że rozpozna Annę, żesię ukłoni,a wówczas matka sięzatrzyma, ocoś zapyta i
wszystkosięwyda.
Ale widziała, jak na wysokości kościoła Świętej Katarzyny minęli się,bo każde z nich
zmierzało w inną stronę.
19
Cmentarz Rakowickizanurzony byłw upalnympowietrzuczerwca.
Ciepło biło od nagrzanych płyt nagrobnych, popołudniowe słońce zaplątało się w liściach
drzew,naktórychprzysiadły zmęczone upałem ptaki.
Z daleka, od strony kaplicy, dobiegały płaczliwe tony sygnaturki.
Anna miałatwarz zasłoniętą woalką, która lekko falowała przy każdym jej oddechu.
Stała z bukietem irysównaskraju grupy żałobników, odprowadzającychna wiecznyspoczynek
profesora doktora Gustawa Zieglera.
Rozpoznaławśród nich tę wdowę, która kilka dni temu opowiadała jejw zakładzie pana Fillera
o tym, że mąż oświadczył jej sięw przerwie przedstawienia cyrkowego.
93.
Anna do końca trzymała się z boku.
Do wdowy po Gustawie Zieglerze podchodziły z kondolencjami kolejne osoby, a kobieta
dziękowała krótkim skinieniem głowy.
Spodczarnejjedwabnejchustki wymykały się siwe kosmyki włosów.
Anna ustawiła się na końcu.
Liczyła, że usłyszy odpowiedź na to pytanie, które dręczyło ją od chwili,kiedy przeczytała
nekrolog.
Położyłakwiaty na mogile, a kiedy stanęłaprzed wdową, ta spojrzała na nią niewidzącym
wzrokiem.
A mimo to Anna przytrzymała suchą jak gałązka rękę kobiety i pochyliłasię ku niej, jakby w
obawie, że tamta może niedosłyszeć.
-Pani mążbył przecież na liście ofiarkatyńskich.
Dopiero teraz kobietaw czarnej chustce spojrzała naAnnę przytomnymi oczyma.
Patrzyła przez dłuższą chwilęjak człowiek, który próbuje sobie przypomnieć,z jakiegoczasui
miejsca pojawiłsię ten ktoś, kto chce za dużo wiedzieć.
Suche patyczkijej palców sięgnęły ku twarzy Anny,lekko uchyliły woalkę.
- Paniteż straciłamęża?
Anna skinęła głową i przytrzymującwoałkę tak, bykobietamogła sięjej przyjrzeć,
spytała przez ściśniętegardło:
- Przepraszam, alejak mąż mógł umrzeć teraz, skorozginął w czterdziestym roku?
94
20
- Umarł na tętniaka?
- Busia przechylona przez stół wpatrywała się z niedowierzaniem w twarzAnny.
-Tak zwyczajnie?
W domu?
- Był na liście katyńskiej, a umarł w poniedziałek.
-Jakim cudem?
- Miałszczęście, że się urodził w Wiedniu i tam kończyłstudia medyczne.
Na stole, w kręgu ciepłego światła, leżała gazeta z nekrologiem Gustawa Zieglera.
Nad stołempaliłasię lampaz abażurem.
Przy sznurze lampy wisiał elektryczny dzwonekw kształcie małejgruszki.
Kiedyś służył do wzywaniasłużby,terazbył to tylko jeszcze jeden atrybut dawnych czasów,
równie bezużyteczny jak suknie balowe Anny albo bibliotekaw gabinecie profesora
Filipińskiego, do którego dostępu bronił pasek papieru z czerwonymi pieczęciami.
Siedziały tak przy stole od chwili, kiedyAnna wróciłaz tą gazetąw ręku.
Teraz Busia założyła okulary, by przeczytać nekrolog kogoś, kto uznany był za martwego,a
jednak żyLTak, rzeczywiście miał szczęście, żeurodził się w Wiedniu,boNiemcy jesienią
1939 roku wyreklamowali z różnychobozówjenieckichoficerów, którzy mogli się wykazać
niemieckimpochodzeniem.
I kiedy było pewne, że GustawZiegler opuściKozielsk,choremuporucznikowi kawalerii
zostawił wówczas swójsweter z wszytym wewnątrz kawałkiem płótna,na
95.
którym wydziergano jego nazwisko: G.
Ziegler.
W trakcie ekshumacji w1943 roku właśnie ten sweter uznano za dowód, żesą to zwłoki
pułkownika doktora Gustawa Zieglera.
- A tymczasem on przeżył wojnę wKrakowie.
-Nowidzisz?
- Busia rozpromieniła się, bozobaczyła w tym szansę.
-Jędruśteż się odnajdzie.
- Mamo, cuda nie zdarzają się dwa razy.
Busia przez okulary surowo spojrzała na synową.
- Ty nie wierzysz?
-Wierzę.
- zawahała się.
-Wierzę, że muszę wierzyć.
Kiedy Nika stanęław drzwiach, od razu wiedziała, żeobie czekają na nią.
Znowu pojawiły siępewnie jakieświadomości, jakieś tropy, któreprowadzą gdzieś w
przeszłośćdlaniej coraz bardziej odległą, jak wspomnienie pierwszychwakacji w Worochcie.
- Co się stało?
- Nika stała w półcieniu, patrząc na oblane ciepłym światłem lampy twarze Busi i Anny.
Anna odpowiedziała pytaniem:
- Gdzie byłaś?
- Wymownym gestem wskazała staryzegar na komodzie.
Może sekundę, może pół sekundy Nikazawahała się, czy ma powiedziećprawdę,czy wykpić
siębyle wymówką, ale w końcupowiedziała, że była w kinie.
Pierwszy raz wżyciubyładzisiaj w kinie!
- Sama?
- w głosie Anny było więcej zaskoczenia niżciekawości.
- Z Jurem.
- Widząc, że matka unosi brwi jak dwa znaki zapytania, dodała szybko: - To ten chłopak,
który u Filie96
rachciał pożyczyć temu ruskiemu żołnierzowi czasy.
Opowiadałam ci, jaki jest zabawny.
- A z jakiejrodziny?
- dopytywała się Busia, bo malujący się natwarzy Niki entuzjazm wydałjej się podejrzany.
- Skąd się wziął?
-Z lasu!
-Usiadła na krześle, terazi jej twarz objętazostała kręgiem światła lampy i nie mogła już
ukryćswoichoczu,kiedy opowiadała oJerzym Kosmali.
- Pochodzi spodMyślenic.
Chce studiować.
Jestogólnie klawy.
Ma fajne poczucie humoru i myśli tak jak my.
Onmnie zaprosił do kina.
Film był ruski, aletaki głupio-śmieszny.
Urwała tę spowiedź, bo zauważyła, że jej słowa brzmiąjak dysonans w
poważnymkoncercie.
Wiedziała, że matkaczuje się przez nią zdradzona.
Tak, oczywiście, powinnapójść razem z nią na cmentarz, ale terazmusiała udawać, żenie
bardzo wie, o co chodzi.
Annapodsunęła jej złożoną gazetę.
Palcem wskazała nekrolog.
- Pokazałam ci już to pod szkołą, ale ty wybrałaś cośważniejszego - powiedziała z
bólem, patrząc na Nike jak nadziecko, które mimo swoich lat wciąż woli bawićsię lalkami,
niż uczestniczyć w życiu dorosłych.
-Był na liściekatyńskiej i ocalał!
- Busia była ożywiona, wciąż przenosiławzrok z twarzy Anny na Nike.
-Twójojciec też żyje!
- Kiedy zauważyła rzucone z ukosa pełnewątpliwości spojrzeniewnuczki, szybko dodała: -
Przecieżwidzianogo wTadżykistanie!
Mówił otym ten wywiezionyzeLwowa bibliotekarz.
97.
- I zniknął - rzuciła Nika, jakby decydując się przerwaćgrę w udawanie, że one obie wierzą w
to, co Busia.
- Tak jaktentajemniczy pułkownik, co się babciobjawił i powiedział,że ma coś do
przekazaniaod ojca.
Ico?
Ani śladu!
- Pojechał do Berlina.
-I nie wrócił.
Busia przeniosła spłoszone spojrzeniez wnuczki na synową, oczekując
rozpaczliwiejakiegoś gestu, który by potwierdzał jej nadzieje.
Annapołożyła rękę na dłoni Busii powiedziała:
- Mamo, on będzie żywy, póki my będziemy na niegoczekały.
Spojrzała karcącona córkę i wówczas Nikawstałagwałtownie od stołu iskryła się w
swoim kącie za gdańskąszafą.
Czego od niej chcą?
ś
ebywiecznieoglądała sięwstecz?
ś
eby szukała sensu życia na cmentarzach w czasiecudzychpogrzebów?
Nie można zamienićżycia w pościgza tym,cominęło.
Niemożna odwrócić tego,cojak śmierćjest nieodwracalne.
Anna zamieniła całe ich życie w życiepost mortem.
Wedle niej tylko to, cobyło przed tym, jawiłosię jako prawdziwe życie pełne blasku.
To, co było po tym,zmieniłożycie w stan wiecznego oczekiwania na jakiś cud.
A przecież nie można zmienić życia w poczekalnię!
To schizofrenia!
- To schizofrenia - tak właśnie powiedziała, kiedystanęła za plecami matki,
czeszącejswe długie włosy przed
98
lustrem etażerki.
- Wiesz, co Szekspir powiedział: śe życietosen wariata!
Chcecie takprześnić całe życie?
Anna nadal wykonywała szczotką powolne, somnambuliczne ruchy, jakby o każdym
następnym pociągnięciumusiała sobie najpierw przypomnieć.
Nika stała z mokrymiwłosami, w starym płaszczu kąpielowym swojego dziadka.
Jej palce nerwowo rozwiązywały i z powrotem zawiązywały porwany pasek.
Jeszcze nigdy dotąd nie było w niej takiejdeterminacji, by nazwać po imieniu to, co wciąż
byłomiędzy niminiedopowiedziane.
Anna najwyraźniej wyczuła nastrój Niki, bo wpatrzona w jejtwarz odbitą w
lustrze,powiedziała słowa, w których zawarta była jakby prośbao litość.
- Busia wciąż wierzy, że on wróci - powiedziała półgłosem, nadsłuchując, czy aby
teściowa nienadchodziz kuchni.
-Ona wierzy, a ty co?
Wciąż chodzisz do wróżki!
- Nika w jakimś odruchu położyładłonie na ramionach matki,pomasowała lekko jej napięty
kark.
-A przecież tata jest naliście ofiar.
- Tam są pomyłki!
- Anna szarpnięciem głowy odtrąciła dłonie Niki.
-Sama widzisz, że Zieglerbył na liście,a udało mu się dożyć końca wojny.
- Wygląda, że maszo to do niego żal.
Nika obserwuje w lustrze twarz matki, przybrałatenswójironiczny grymas ust,który
pojawiał się u niej, kiedychciała zamanifestować, że sięodcina od czegoś, że mawłasne
zdanie.
99.
Teraz dopiero Anna odwróciła się od lustra, rzuciłaszczotkę na etażerkę i zmrużyła lekko
skośne oczy.
- Ty jeszcze nie wiesz, że kogośna całe życie dostajesię tylkoraz!
-Antygoną można być tylko w teatrze.
- Nika wzruszyła ramionami, znów przybierając ten swój ironiczny ton,który tak zawsze
drażnił Annę.
-Sofokles każe jej istnieć nascenie.
A my istniejemy w codzienności.
Ciekawe, jak długoAntygoną by trwała w swoim postanowieniu, gdyby musiałasprzedawać
sztychy wantykwariacie.
- Nic na to nie poradzę, żetakjak onanie potrafię żyćbez pogrzebania swoich zmarłych.
Wtej chwiliAnnanie jest tą spowolnioną wruchachkobietą.
Reaguje szybko i ostro.
Nika czuje, żemusi ją przebić, że musi powiedzieć coś takiego, co zostawi ślad, coś,o czym
Anna będzie musiała potem myśleć.
- Słyszałam,że niektórym kobietom jest do twarzyw żałobie.
- Podeszła dokomody, naktórej Anna zostawiłaswójbordowy toczekz woalką.
Założyła go, opuściła woalkę.
Przez jej gęste oczkawidziała niepokojąco wielkie oczyAnny i jakiś bolesny grymas na jej
twarzy.
Anna wpatrywałasię w twarz córki bielejącą za zasłoną woalki.
Wyglądała jakmaska.
Czy założyła ją, żeby się do niej upodobnić, czy przeciwnie, żeby odciąć się od niej.
- Nikuś - powiedziała ciepło,używając imienia, którym nazywałją Andrzej -przed
czym ty się bronisz tąironią?
100
- Chcesz być żywym grobem?
- PrzezmgłęwoalkiNika zauważyła potakujący gest głowy Anny.
- Tak.
Póki nie poznam prawdy.
Choćby.
- zawahałasię na moment - choćby ostatecznej.
Nika zrozumiała, że nie masensu dalej ciągnąć tej rozmowy.
Odłożyła toczekz woalką i całym ciężarem ciała padła na szerokie łoże,aż zajęczałysprężyny.
Patrząc w sufit,naktórym cienieukładały się w tajemniczy wzór, powiedziałato, do czego
przyznała się już wcześniej: że dziś właśnie była pierwszy raz w życiu umówiona z
chłopakiem i że pierwszy raz była w kinie i że się śmiali obydwoje.
Nie usłyszałażadnej odpowiedzi, więc wsparła się na łokciu i zwróciła siędo matki z nutką
prowokacjiw głosie:
- Tywiesz, co to kino?
Ty wiesz,co to śmiech?
Czy może już zapomniałaś, że coś takiego istnieje?
Te pytania zostały bez odpowiedzi.
Anna patrzyła teraznafotografię w owalnej ramie i Nika wiedziała, że wtedy niedocierają do
niej żadnesłowa.
21
Noc zgasiła hałasy miasta, ale nieodebrałalatarniom blasku.
Jak zawszeich żółte światło wciskało się przez szparyw kotarach, kładło się plamami na
spiętrzonych w saloniemeblach.
101.
Nika podniosła się ostrożnie ze swego posłania zaszafą.
Niechciała nikogozbudzić, nie chciała, by ktoś jąprzyłapał na tym, jak powoli otwiera drzwi
szafy, wkładado wnętrza rękę i namacawszy zimne guziki, przyciągarękaw munduru do
twarzy.
Zanurza twarz w dalekim,prawie zapomnianym zapachu papierosów"Egipskich"i wówczas
widzi, jak ojciec na swoim Wezyrze przejeżdżaprzed trybuną, jak błyszczy klinga jego szabli,
za nim tocząsię działa, a ona stoi na trybunie w zapachu świeżych desek i patrzy, dumna, że
ten piękny oficer na koniu, majorFilipiński, to jej tatuś, którego znowu pod zamkniętymi
powiekami widzi, jak nadjeżdża z prawej strony, orkiestragra, ona macha ręką i ma taką dużą
białą kokardę.
Czy onją widzi?
Czuje nagły skurcz w gardle.
Gładzi rękaw mundurui cicho, ostrożnie, zamyka drzwi szafy.
Tej szafy, za którą teraz mieszka, a którą jużdawno nazwała grobowcem.
I wtedy słyszy za plecamigłos Anny:
- Co ty tu robisz?
Odwracasięgwałtownie.
W odblasku świateł ulicznych latarni, którezalewająbłyszczące fornirem powierzchnie
stłoczonych mebli, widzimatkę.
Jest w długiej koszuli nocnej, któraw tym świetlewygląda jakwytworna suknia balowa.
W rękutrzyma pudełko, rzeźbione w huculskie wzorki.
Po sprzedaniu sekretarzyka w tym pudełku leży ów list, który jest czymś w rodzaju relikwii.
102
- Jak się nazywał koń taty?
- Nika dotyka palcemmyszki na policzku, jak zwykle, kiedy jest czymś
przejęta,zdenerwowana.
Anna nie wygląda na zaskoczoną tym pyta
niem.
- Pierwszy był Sułtan, a drugi Wezyr.
Bałaś się, kiedycię pierwszy raz wsadził naniego.
Obie stanęły naprzeciw fotografiiAndrzeja.
Choć padałna nią cień, to jednak jego oczy obserwowały jeuważnie.
Nikawestchnęła jak dziecko.
- Na pewno wolałby mieć syna.
-Byłaś dlaniego wszystkim.
Pamiętasz, co ci powiedział, jakpułk już ruszał na wojnę?
- śe niedługo wróci.
-"Jak wrócę, Nikuś, to masz już mieć wycięte migdałki i wtedy pójdziemy na lody".
- Nika pokręciła przeczącogłową.
-To napisał w tym liście.
- Dotknęła palcempudełka.
-Po co go wyjęłaś?
- Todowód,że cały czas był z nami.
Kiedyś to zrozumiesz,że wierność tocoś bardziej trwałego niżporywymiłości.
- Kiedyto zrozumiem?
-Gdy obokciebie zabraknie tego, kogo pokochałaś.
Annaodłożyła pudełko i nagle objęła córkę, jakby jużw tejchwili chciała wyrazić współczucie
wobec dramatu,którego życie przecież tak czy tak jej nie oszczędzi.
103.
22
Siedziała na trawie na zboczu kopca Kościuszki, mrużącoczy, wypełnione słońcem.
Jego głos, który napominają,żebynie zamykała oczu, bo na rysunku będzie wyglądała na
ś
piącą, słyszy na podkładzie muzycznym brzęczących pszczół.
Siedzieli na zboczu kopca, ona na trawie, on na kamieniu,z tym swoim blokiem
rysunkowym.
Słyszała, jak w nagrzanympowietrzu, w którym pszczoły grały swój monotonny koncert,
skrzypi na papierze węgiel.
Jur szkicowałjejpierwszy portret.
Niech się nie kręci, niezmienia położenia,boinaczej złamie mu przyszłość.
Obiecała przecież, że gdysię skończy rok szkolny, zgodzi się być jego modelką.
Koniec roku był wczoraj.
Wczoraj jako grzeczna uczennica, z włosami spiętymi z tyłu głowy, odbierała świadectwo, a
dzisiaj w rozpiętej podszyją bluzce na zboczukopcaKościuszki pozuje komuś, od kogo
pierwszy raz w życiuusłyszała, że jest jego przeznaczeniem.
Nika słyszy skrzypiącypo papierzewęgiel i wbrew zakazowi Jura przymyka oczy.
Widzi teraz twarz siostry Anastazji, która po wręczeniuświadectw odprowadziła ją nabok.
- Odebrano nam prawo do egzaminów maturalnych,więc pójdziesz do innej szkoły.
Pamiętaj, żebyś tam podaław dokumentach, że twój ojciec zginął na wojnie w trzydziestym
dziewiątym roku.
- Mam kłamać?
-Patrzyła prostow oczy ulubionej siostry, którejtwarz pod daszkiem kornetu
104
wydawała się surowa, nieprzystępna.
- Masz przetrwać.
Naprawdę przyjdzie kiedyś czas.
- Zanim do tego dojdzie,wszyscy zdążą zapomnieć o tejzbrodni.
-To będzieteż zależeć od ciebie, Weroniko.
- Siostra Anastazja położyła jejrękę na ramieniu i ten gest był jak przekazanie pałeczkiw
biegu sztafetowym.
-Archeolodzy potrafią odsłonić prawdę nawet po setkachlat.
Skąd mogła przypuszczać, że te słowa zdecydują o tym,co będzie robićw życiu?
Teraz jejżycie było oczekiwaniemna kolejne spotkanie zJurem.
Nie przyznałaby siędo tegogłośno.
Z pewnym niepokojem zaczęła odkrywać, że jest zawiedziona, kiedy nieczekał na nią pod
szkołą, kiedy nie było okazji, by idąc bezcelu ulicami, opowiadać sobieto, cosię zdarzyło,
kiedy jeszcze się nie znali.
Opowiadała mu to,czego by nie opowiedziała nikomu innemu: jak w wieku pięciu lat założyła
na palce wszystkiepierścionkimamy i zgubiła je w piaskownicy i jak potem ordynans i
Franciszkaprzesiewali piasek; opowiadała oswoim strachu, kiedy w lesie odłączyła się od
przedszkolnej wycieczki i natknęła siępo długiej wędrówce na płot, zza którego dochodził
straszliwy jęk i lament, bała się, że to koniec świata i wtedy poczuła na zapłakanych
policzkach jęzor psa Azora, a nad nią pochylał się ojciec; przyznała mu się, że kiedyś
pogryzłahostię, by się przekonać, czy Bóg ją ukarze.
A wówczas Juropowiedział,jak to kiedyś walił orczykiem w gołybabski tyłek, bił tak, że
ażkrew byłana ścianie, ale nie miał litości,borobiłto z rozkazu.
105.
- Baba spała z Niemcami i brała od ludzi pieniądze,obiecując zwolnienie aresztowanych przez
gestapo i wywiezionych.
A na koniecjeszcze żeśmyją ogolili na łyso, żebynawet Niemcy mieli ją w dupie.
Był wyrok, a jak jest wyrok,to z punktu widzenia własnych interesów lepiej być wykonawcą
niż ofiarą.
I wtedy go spytała, czy kiedyś w życiu wykonał wyrokśmierci.
Jur zaciągnął się papierosem,strząsnął popiół,przedłużał chwilę odpowiedzijak wytrawny
reżyser filmowy, wreszcie skinął głową.
Nika przełknęła ślinę i przezściśniętegardło spytała, czy strzelił do kogoś.
I jak?
Czyto był strzał w serce, w czoło, czy może w tył czaszki?
A on znowuzaciągnąłsię papierosem, zatrzymałdymw płucach, wypuścił go nosem i
powiedział: - To była siekiera.
Zdrętwiała.
A on nagle roześmiał się jak chłopiec, któremu udało sięnabrać słuchacza.
Tak,wykonał wyrok naprośbę ciotki Michaliny, uktórejteraz mieszka kątem.
Poogródku jej nędznego domku spacerował kogut, który miałnawet prawo wchodzić do
kuchni,wyjadać kotu z miski.
Któregoś dnia kogutowi coś odbiło: ciotka Michalina przyszykowała sobie kąpielw cebrzyku,
bo w tym jej kurnikuoczywiściełazienki nie ma, zdjęła z szyi medalik i kogut bezwahania
połknął go razem z łańcuszkiem.
Medalikbył poświęconyna Jasnej Górze.
Tego mu ciotka Michalina niemogła darować.
Postawiła Jurowi ultimatum: albo zabijekoguta, albo niech się wynosi!
106
- Gdzie się miałem wynieść?
Był rozkaz, no i wykonałem wyrok.
- Pochylając sięku niej ześmiertelną powagą,zadał szeptempytanie: - Ale nie sypniesz mnie,
co?
Umiał ją rozbawić, a onaczuła, że wszystko może mupowiedzieć.
Czuła, że on potrafił odebraćmyśl, którejjeszcze nie ubrała w słowa.
Czuła,że między nimi nie ma żadnejstrefy cienia.
Jur skończył szkic i zamknąłblok.
Zaprotestowała.
Chciała zobaczyć swój portret.
Chciała zobaczyć siebie taką,jak on ją postrzega.
Ujrzaładziewczynę, patrzącą niecoz ukosa, a w tym spojrzeniu niewinnośćmieszała się z
nieco diabelskąprzewrotnością.
- Tak mnie widzisz?
-Nie podoba ci się?
- Masz talent.
-Uhm -mruknął, znowu zapalając papierosa.
- Jestem równie utalentowany co nieśmiały.
Iboję się, że naakademii nieśmiałość nie pozwoli mi ujawnić talentu.
Zabrała mu blok rysunkowy: pokaże te rysunki w domu.
- Ale do zwrotu- zastrzegł.
- Muszęcoś przedstawićna uczelni.
- Skorzystasz z amnestii?
To w tym miesiącu.
- Nikapotknęła się na ścieżce.
Jur ją podtrzymał i przez dłuższąchwilę stali, stykając sięramionami.
- Nie mogę.
- W jego oczach czaił sięuśmieszek, leczsłowa brzmiały śmiertelnie poważnie.
-Przedtem muszęprzeżyć coś, na co czekam od dawna.
107.
Patrzył tak głęboko w jej oczy, że nie wiedziała, jak mazareagować.
Uznała, żelepiej spytać,niż udawać, że aluzjaniedotarła do niej: O czym on właściwie myśli?
- O kąpieli - powiedział, wyciągającręce ku słońcu.
-O Boże!
Jak ja dawnonie leżałem w wannie.
23
Stałw bramie na Brackiej, naprzeciwko kamienicy, do której weszłaNika.
Stałz papierosem, mimo upału w butachz cholewami, bo innych na razie nie miał.
Patrzył w okna napierwszym piętrze.
W pewnym momencie zauważył, że dozorcaobrzucił gopodejrzliwym spojrzeniem, i
wówczasoddalił się w stronę warsztatu szewskiego.
TymczasemNika pokazała matceszkic Jura.
Anna odsunęłago na odległość ręki i skinęła z uznaniem głową.
Nikaz wyczuwalnym w głosie przejęciem mówiła,że Jur chce zdawaćna akademię, jego ojciec
byłrzeźbiarzem kapliczkowychChrystusów, a on sam był w lesie i teraz ona go namawia,żeby
skorzystał z amnestii.
- I tygo do tego namawiasz?
- Anna oddała jej blokz rysunkami.
Patrzyła na córkęzaskoczona.
- On się wahał, ale ja uważam, że czaszapomniećowojnie.
Lepiej teraz siedziećw kinie czyna plaży niż w lesie albo w pudle.
108
- Nie -Anna zdecydowanie zaprzeczyła gestem głowy,aż jej długie włosy zatańczyły
wokół szyi.
- Nie z tego powodu powinien się ujawnić!
Chodzi o to,żeby nie dać im szansy wybicianas do końca!
Ilu wyginęło w powstaniu, wKatyniu, po lasach?
Cała elita narodu!
Niedługo inteligent będzieeksponatem wmuzeum!
Zaskoczona patrzyła na Nike.
Nie odrzuca jej argumentów?
Niezbija ich jakimiś wymyślonymi wywodamina temat zaufania, które należy się każdej
nowej władzy,tylkopodchodzi do niej z wyrazemtwarzy sześcioletniejdziewczynki, która
chciaławybłagać porcję lodów na deptaku w Przemyślu.
- Mamo.
On zanimsię zgłosi na amnestię, prosi dobrych ludzi o jednąszansę.
- Szansę?
Na co?
Nika złożyłaobie dłonie jak do modlitwy.
- śeby mógł się u nas wykąpać.
-Wykąpać?
- Anna niewiedziała,co ma odpowiedzieć.
-Kiedy?
- Teraz!
- Nika wskazała za okno salonu.
-On tamczeka!
Zobaczył jaw oknie,jak przyzywa go na górę gestem dłoni.
W ramie oknaNika wyglądała jak postaćz obrazu.
Zgasiłpapierosao mur i wkroczył w cień bramy.
Anna czekała w drzwiachsalonu.
Jurwyprężyłsię,strzelił obcasami.
109.
- Pani majorowe, podchorąży Jur melduje swoje przybycie.
Zkuchni wyjrzałaStawowiakowa, obrzucając gościapełnym ciekawości spojrzeniem.
Anna otworzyła przed nimdrzwi salonu.
Kiedy Jur zamknął się potem włazience, popatrzyła naNike, jakbyją tak naprawdę poznała
dopieroprzed chwilą.
- Jacywy jesteścieinni.
-jej oczy pobiegły w stronęfotografii Andrzeja.
- Twój ojciec, kiedyzłożył wizytę w moim domu, przyszedł się oświadczyć, a ten, żeby się
wykąpać.
- Mamo,jemu trzeba jakoś pomóc.
- Nika przysiadłana poręczy fotela,objęła Annę.
- Dałammu przecież świeży ręcznik.
-Nie żartuj.
On szuka jakiegośzajęcia.
Mówiłaś,żeFiller szuka kogoś do pomocy w ciemni.
W drzwiach salonustanąłJur.
Jego mokre włosy sterczały jak szczotka.
- Wreszcie poczułem się jakw domu.
24
Nazajutrz Jur stał przed wystawą zakładu fotograficznegona ulicy Grodzkiej.
Tak mu poleciła pani majorowa Filipińska: ma się trzymać bliskoi czekać na efekt
jejrozmowyz właścicielem zakładu.
110
Już w chwili, gdy panFiller z właściwą sobie rewerencją całował jej dłoń, Anna, nawet
nie zdejmując z głowytoczka z woalką, spytała, czy pan Hubert nadal jest zainteresowany
znalezieniem kogoś do pracy przy wywoływaniuzdjęć.
Filler potwierdził, zastrzegając się z góry, że musi tobyć człowiek, który znafach fotografa.
I wtedy Anna podprowadziła go dodrzwi i gestem głowywskazała stojącegoprzed wystawą
chłopaka.
- To artystyczna dusza.
Będzie studiował na ASP.
- Pan się zna na tym?
- tobyłopierwsze pytanie Fillera, kiedyJur został mu przedstawiony jako znajomy Weroniki.
- Stryjek był w Miechowiefotografem.
-Jak nazwisko?
- Tak jak moje.
Kosmala.
- Zgadza się - Filler z powagą kiwnął głową.
- Poznałem go, jak urządzał wystawę fotografii starych młynów.
Boobaj jesteśmy piewcami ziemi krakowskiej.
Filler od razu wciągnął Jura dociemni.
I może właśniedlatego,że Fillera przez dłuższąchwilę nie było, Anna dowiedziałasię, że jest
ktoś, kto znalazł sposób, by dowiedziećsię od władz o losie więzionego w Kozielsku męża.
Bo gdyby pan Filler od razu zajął się Aktorką, może ta nie podeszłaby do stolika, przyktórym
Annawłaśnie retuszowała przygotowane przez Fillerazdjęcie.
Aktorka była umówiona na sesję fotograficzną u panaHuberta.
Przyniosła ze sobą kostiumy zpróbowanej właśnie
111
IL^.
sztuki.
Pewna swej urody i popularności płynęła przez zakład jak fregata pod pełnymi żaglami.
Przywitałasię z Annąi dotknęła jej kasztanowych włosów, spadających kaskadąna ramiona.
- Gdybym miałatakie, nie musiałabymMarii Stuartgrać w peruce.
- Pochyliła się nadsiedzącą przy stoliku Anną i wciągnęła powietrze, unosząc głowę jak pies
myśliwski,kiedy złapie wiatr.
-Pachną bzem i młodymi jabłkami.
- Kiedy spoczęło na niej niepewne spojrzenie Anny, dodałajeszcze z miną osoby, która nie
zwykła się mylić w swoichsądach: - Wie pani, że mężczyźni są jak wyżły?
Wybierająckobiety,kierują się też węchem.
- Znowu z zazdrością dotknęłaloków Anny.
-Jakby pani kiedyś potrzebowała pieniędzy, to nasza perukarnia zapłacipani jak za złoto.
Anna nie wiedziała,co odpowiedzieć.
ZresztąAktorkazawszemówiła tak, jakby nie oczekiwała żadnej odpowiedzi.
Ważne było tylko to, co ona ma do powiedzenia.
Kiedyjej spojrzenie padło na leżącą przed Anną fotografię, naglesię ożywiła jak na widok
kogośznajomego.
- O! Pan rotmistrz Wende.
Powiedziała "rotmistrz", choćmężczyzna na fotografii był pocywilnemu.
Spytała, czy Anna znałapaństwaWende.
Nie?
To dziwne.
Powinna znać, bo przecież z żonąrotmistrza, panią Renatą Wende, łączy ją wspólny dramat.
I major Filipiński, i rotmistrz Wende byli przecież razemw Kozielsku.
Wie odpana Huberta, że Anna wciąż czekanawyjaśnienie jegolosu, a podobnopani Wende
znalazła
112
sposób, by uzyskać oficjalnepotwierdzenie, czy on żyjeczy nie.
- Jak chceje uzyskać?
- Anna wstała od stolika i patrzyła terazprosto w oczy Aktorki.
-Od kogo?
- Odobecnych władz.
- Spojrzałaz góry na zdjęcierotmistrza.
-Mówiła, że ma złożyć jakieś dokumenty i musizałączyć do nich zdjęcia męża.
- Zna pani adres pani Wende?
Wiedziała od Fillera,że pani Renata Wendema sięzgłosićpo te odbitki jutro.
Ale po tym,co usłyszała od Aktorki, czekanie do jutra byłoby dla niej męczarnią.
Zrobiwszystko, by zobaczyćtę kobietę jeszczedziś.
Jeszcze dziśchce wiedzieć, jaki znalazła sposób, by poznać ostatecznąprawdę.
Tak, oczywiście,bała się tej prawdy, alenie możeżyćw ciągłej niepewności.
Samamówiła do Niki, że niewiedzieć to cierpienie, a wiedziećto nieszczęście.
Nie majednak wyboru.
Jest gotowa przyjąć każdą prawdę.
Zrobiła retusz fotografii rotmistrza, poprosiła Jura,by zrobił odbitki, i wyruszyłapod
adres, jaki podała Aktorka.
Od tramwaju, który zawiózł ją na Podgórze, musiała iśćjeszczekwadrans,zanim znalazła się
przed furtką, za którą widać byłodomek, daremnie starający się udawać podmiejską willę: ze
schodków przed ganeczkiem sypał się popękany cement, pod jedną rynną stała beczka, a na
tarasienad gankiem czerniała obłupana z farby balustrada.
Przeddomem pięcioletni chłopczykzakopywał łopatką ogromnego chrząszcza, który
rozpaczliwie starał się wydobyć
113.
z pułapki.
Popatrzył zdziwiony na kobietę z woalką na twarzy.
Musiała mu przypominaćjakieś groźne postacie czarownic z bajek, bo pełen nieufności
szybko ruszył w stronędomu.
- Powiedz mamusi, że przyniosłam zdjęcia od fotografa.
Wdrzwiachdomku pojawiła się opalona blondynkaw kolorowej jedwabnej sukience.
Z jaskrawą szminką na twarzy wyglądała jak osoba, którawłaśnie wybiera się na koktajl.
Anna, siedząc na kanapie w saloniku, wciąż trzymała kopertę ze zdjęciami rotmistrza
Wende wtorebce.
Rotmistrzowaposzła do kuchni zrobićherbatę, więc Anna miała czas, byrozejrzeć się po
nowocześnie urządzonym pokoju.
Jej uwagę zwróciłopopiersie marszałka Piłsudskiego napółce z albumami i męskamarynarka,
zawieszona na poręczy krzesła.
Rotmistrzowa wniosła herbatę, podsunęła Annietalerzyk z pokrojoną w plasterki cytryną.
Anna już dawnonie piła tak aromatycznejherbaty, a cytryny widziała tylkou handlarzy na
targu.
Rotmistrzowa podsunęła jej paczkę cameli.
Anna odmówiła: nie pali.
Za drzwiami pokojurozległsię okropny rumor.
Tochłopczykprzeciągnął na sznurku drewnianą ciężarówkę, buczeniem udając jej warkot.
Rotmistrzowa wyjęłaz karminowych warg szklaną fifkę i zgracją wydmuchującdym,
krzyknęła w stronę drzwi polecenie, choć wiedziała, żenie zostanie wykonane.
- Wojtusiu, nie rób tyle hałasu!
114
- Będę robił!
- chłopczyk kopnąłz rozmachem zabawkę.
-Bo mi się nudzi!
Wjechałautem pod same nogi Anny, która musiałajecofnąćpod kanapę.
Patrzył z wyraźną niechęcią na tę dziwną kobietę z zasłoniętą twarzą.
Rotmistrzowa wyprowadziła opierające siędziecko zadrzwi i powiedziała półgłosem,jakby
chciała się usprawiedliwić:
- On nawet nie widział ojca.
Urodził się wkwietniuczterdziestego roku.
O takich się mówiło: pogrobowiec.
- Wszyscyjesteśmy pogrobowcami.
Rotmistrzowa odłożyła płynnym gestemszklaną fifkęna brzeg cynowej popielniczki i
podeszła do regału.
Wydobyła stamtąd kopertę z pożółkłym numerem "Gońca Krakowskiego" z 1943 roku.
Anna zauważyła, że w głębitej koperty były jakieś dokumenty.
Rotmistrzowa ostrożnierozłożyła gazetę.
- Pani mąż był na tej liście?
Anna potwierdziłaskinieniem głowy: był, alew nazwisku popełniono błąd.
Zamiast Filipiński było tam Filipski,imię Andrzej zamieniono naAdam.
Rotmistrzowa przyglądałasię Annie przez smużkę dymu.
Bez woalki twarz Anny byłajakby naga.
Łatwo byłonaniejwyczytać wszelkie emocje.
- Paniwciąż ma nadzieję?
- Widać, że chce coś więcej wiedzieć o gościu.
Anna odpowiada bez chwili wahania, że będzie miała nadzieję,póki nie pozna
ostatecznejprawdy.
115
^.
- Ja nie mogę mieć wątpliwości, że go tam zamordowali.
Polakierowanym paznokciem wskazujew gazecie miejsce, gdzie widnieje nazwisko
Wende: Rtm.
Wende Henryk.
- Ja wciąż szukam dowodów.
- Anna oczekuje od nowo poznanej wdowy zrozumienia.
-Przecież są gdzieś ludzie z tejkomisji PCK.
Muszę do nich dotrzeć.
- Obawiamsię, że ktoś był szybszy - przez brązowaweszkło fifki widać, jak dym
wchodzi między karminowe wargi.
- Jeszcze przedkońcem roku oni dopadli doktora Robiąi innych.
- Są tu panami - stwierdza Anna, a rotmistrzowaprzytakuje gestem głowy.
Cieszysię, żeobie mają świadomość, że są kolejnymi ofiarami tamtej zbrodni.
Najpierw zamordowano ich mężów, a potem prawdę.
Teraz już Anna decyduje się zadaćpytanie, które jątu sprowadziło.
- Podobno ma pani jakiś sposób, by uzyskaćpotwierdzenie, co się stało z naszymi
mężami.
-Poradziłmi ktoś,kto zna prawo.
- A co z tym ma wspólnego prawo?
-Urzędy muszą udawać, że go przestrzegają.
Jest prosty sposób, by je zmusić do potwierdzenia pewnych faktów.
- Rotmistrzowa wystudiowanym gestemstrzepuje popiół.
-Jesteśmy wdowami, prawda?
Wypowiada to pytanie jak ktoś, kto nie chce odpowiedzi, jedynie ustala wspólną
platformę porozumienia.
Ale Annazaprzecza nagłym gestem głowy.
Na twarzy rotmistrzo116
wejpojawiłsię wyraz zdziwienia.
Zastygła z papierosemprzy umalowanych wargach.
- Póki nie będę miała ostatecznych dowodów, nie czuję się wdową.
- Anna wyjęła z torebki przyniesione odbitkizdjęć rotmistrza Wende.
-Jestem wciążżoną.
Te słowaAnny jakby starły z twarzy Renaty Wende wyrazuprzedniej serdeczności.
Zaciągnęła się głęboko, strzepnęłasłupekpopiołu obok popielniczki, bo cały czas obserwowała
gościa spod długich rzęs.
Wreszcie niemal niezauważalniewzruszyła ramionami i sięgnęła po kopertę, wktórej
opróczstarej gazety były jeszcze jakieś dokumenty.
- Rozumiem.
Ale dowody oni sami mogą nam dostarczyć- powiedziała rzeczowo.
- Pewien adwokat podpowiedział mi, że jako wdowa po zaginionym na wojniemam prawo
wystąpić doSądu Grodzkiego o rentę.
Awówczasonisami będą musieli podaćdane: kiedy zginął i gdzie.
- Sięgnęła po zdjęcia męża inie przyglądając się odbitkom, wrzuciła je jak załącznik do
koperty.
-Do tego trzeba załączyćdokumenty i zdjęcia.
W ten sposób sami potwierdzą to, cosię stało.
Wstała, by z powrotem umieścić kopertę z gazetą idokumentami na półce.
Jej ruchybyły celowe, ale równocześnietrochę wystudiowane, jaku tancerki wczasie
rozgrzewkiprzed występem.
Zanim odłożyła kopertę, uniosła ją w góręjakprzeznaczony do walki miecz.
- Ja idę z tym jutro.
Niech wreszcie urząd potwierdzi,żejestem wdową!
117.
Anna już podnosiła się z kanapy, już zsunęła na twarzwoalkę, kiedy w drzwiach stanął
wysoki mężczyzna.
Byłubrany w jasnyletni garnitur, w ręku miał teczkę.
Pochyliłłysiejącą głowę przed Anną, alenie zdążył się przywitać, bodo pokojuwpadł
zradosnym krzykiem Wojtuś:
- Tatuś!
Tatuś przyszedł!
Wyrwałmu z rąk teczkę i próbował otworzyć:
- Co mi przyniosłeś?
Kupiłeś mi żołnierzyki?
Rotmistrzowa, widząc kamieniejącą twarz Anny, zrozumiała, że od tej chwili widzi wniej nie
wdowę po rotmistrzu Wende, ale kobietę, która zdradza jego pamięć.
Kiedyprzedstawiła jej mężczyznę - mecenas Piątek - wiedziała, żeAnna widzi w nim tego, kto
zajął miejsce rotmistrza,i myśli,że pewnie dlatego Renacie zależy na prawnym potwierdzeniu
jego śmierci, bo pragnie przestać być wdową.
Wie już,że prawnikiem, który wskazał drogę wyjaśnienia kłamstwa,jestwłaśnie człowiek,
przez synarotmistrzowej Wende uważany zaojca.
Annaudaje, że nie dostrzega przez woalkę wyciągniętej ku niej ręki mecenasa Piątka,
kiwa tylko głową i rusza kuwyjściu.
Rotmistrzowawyprzedza ją izagradza ciałem drogę do drzwi.
Patrzy prosto w oczy Anny.
W jej słowachdajesięwyczuć prośbę o zrozumienie.
- My jesteśmy naznaczone śmiercią - chwyta Annę załokieć - ale czynasze dzieci
majążyć na cmentarzu?
Wojtuś to trudne dziecko.
On musi mieć ojca.
Musi czuć silnąrękę.
118
Anna delikatnie zdejmuje palce Renaty ze swego ramienia.
Zegna się skinieniem głowy i rusza ku furtce.
Tamdobiegają wołanierotmistrzowej:
- Nie zapłaciłam za odbitki!
Nie odpowiada, nawet się nie odwraca, tylko machnięciem ręki daje do zrozumienia,
ż
e takie sprawy nie mająznaczenia.
25
Kiedy Anna wróciła do domu, Nika rzuciła się jej na szyję,bypodziękować w
imieniuJura: dostał robotę u Fillera!
Annaprzyjęła to dośćobojętnie iNika od razuwiedziała, żeznów ją dobiłajakaś sprawa
dotyczącaczasu post mortem.
Zawsze wtedy Anna miała twarz ściągniętą jakimś napięciem, couwydatniało jejkości
policzkowe, a wielkie, ciemne oczy patrzyły na wszystko jakby z innego czasu.
Anna zpoczątku nic nie mówiłao wizycie urotmistrzowej Wende.
Zajęła się kompletowaniem papierów, które zamierzałazłożyć już jutro w Sądzie Grodzkim.
Dopiero wieczorem, kiedy przy otwartym oknie Busia tasowała karty dopasjansa,Anna - nie
kryjącswego oburzenia - opowiedziała, kto i w jakich okolicznościach podsunął jej pomysł
zmuszeniaurzędu dozajęcia jakiegoś stanowiska wobec sprawyrzekomo "zaginionego majora
Andrzeja Filipińskiego".
119.
- Powinnaś jej być wdzięczna, że ci pomogła.
- Busiarozkładałana politurze stołu karty.
Anna wzruszyła niecierpliwie ramionami.
- Jejte papierysą potrzebne tylko po to - paznokiećAnny wystukiwał rytm zdania na
stole - żeby potwierdzić, żejest wdową, i połączyć się z kim innym.
Nika w głosie Anny wyczuła ton prokuratora.
Jakzwykle coś sięw niej buntowało przeciw wydawanym bez odwołaniawyrokom.
- Masz jejto za złe?
W końcu każdy potrzebuje kogoś,kto jego potrzebuje.
Poczuła wręcz ciężar spojrzenia, jakim objęła ją matka,ipomyślała, że pewnie ta
sprawdza w myślach, czy ostatniezdanie odnosi się dojej córki i tego znajomego chłopaka.
Zastanawia się pewnie, co Nika miała na myśli, więc nawszelki wypadekdorzucazdanie, które
nawiązywało do sytuacji wdowy po rotmistrzu.
- Jak długo obowiązujewiernośćwobec nieobecnych?
Iczy w ogóle obowiązuje?
- Tym bardziej właśnie wobec nich.
Kiedypadły te słowa Anny, Busia zastygła z kartą w ręku.
Popatrzyła zza okularków, jak wnuczka zareagujenasłowa matki.
Nika wzruszyłaramionami iwstała od stołu.
- Zawsze mi się wydawało, że Antygona kocha swojenieszczęście.
I pani Frydrychowa przyznała mi rację, kiedytak napisałam w wypracowaniu.
Bo są tacy, którzykochająbyćw rozpaczy.
120
Myślała, że Anna podniesie głos, że ją skarci zagłupieuwagi,lecz matka powiedziała
półgłosem, bardziej do siebieniż do kogokolwiek:
- Gdyby nieta rozpacz, to jaki bym miała dowód naswoje człowieczeństwo?
Iwtedy rozległo się plaśnięciekładzionejprzez Busiękarty i jej przejęty głos:
- Patrzcie!
Przy królu kier stoi as!
To znak.
Nadchodziktoś, kto wszystko odwróci!
Nadszedł już nazajutrz.
26
Nazajutrz Anna wzięła wolne u pana Fillera i z teczką dotyczących Andrzeja
dokumentów poszła do Sądu Grodzkiego.
Padał deszcz iBusia denerwowała się, że Annamadziurawy parasol.
Koło dziesiątej rozległ się dzwonek.
Nika była jeszczew powyciąganym, starym płaszczu kąpielowym i wycieraławłaśnie
ręcznikiem umyte włosy.
Za drzwiami stał wysoki mężczyznao ściągniętej, trochę wilczejtwarzy.
Na sobie miał płaszcz-pałatkę, z którejściekała woda.
Zasalutował do daszka polowej czapki.
- Pułkownik Jarosław Selim.
Czy zastałem panią majorową Filipińską?
- Właśnie wyszła.
121.
- Na długo?
-Poszła do Sądu Grodzkiego.
Może pan chce poczekać na mamę?
Nie, nie może czekać.
Ma coś do przekazania pani majorowej, a pewnych spraw nie powinno się odkładać,
więclepiej będzie, jak jej poszuka w sądzie.
- Pan ją zna?
- Nika była wyraźnie zaskoczona potakującym gestem pułkownika.
- Poznam, panno Niko.
Przepraszam - poprawił się- panno Weroniko.
Kiedy to mówił, jego zmęczoną twarz złagodził cieplejszy wyraz siwych oczu.
Objął spojrzeniem całą sylwetkędziewczyny.
Nika speszyła sięswoimwyglądem.
Odruchowo dotknęła myszki na policzku.
- Skąd panzna moje imię?
-Wyrosła panina piękną dziewczynę.
Zasalutował, naciągnąłkaptur brezentowego płaszcza i zaczął schodzić po schodach.
Odprowadziła go spojrzeniem: kim był tenczłowiek,który znał nie tylko jejimię, ale i jego
zdrobnienie,i który twierdził, że pozna Annę?
Jaka sprawa,której nie wolnoodkładać, sprowadziłago tutaj?
- Ktoto był?
- z korytarza dobiegł głos Busi.
- Jakiś pułkownik.
-To od Andrzeja!
- w głosie Busi brzmiała niezachwianapewność.
-W jakim był mundurze?
- Zwroną na czapce.
122
- To ten!
- Busia ujęła ręce wnuczki i zaczęła nimi potrząsać.
-Co powiedział?
- Powiedział do mnie "pannoNiko".
Skąd on mnie zna?
W tymczasie JarosławSelim stał już w bramie po drugiejstronie ulicy i patrząc
woknamieszkania Filipińskich,wyciągnął paczkę papierosów "Wolność", zapalił jednegoi
wciągnął dym z taką zachłannością, jak tonący chwyta łykpowietrza.
Spojrzał na zegarek i wyszedłz bramy, rozchlapując kałuże oficerskimi butami.
27
Szła pod ścianą wąskiego korytarza, wzdłuż brudnychokien.
Pod pachą miałatorebkę, w ręku mokrą parasolkę.
Starałasię nie wciągaćw płucapowietrza, wypełnionego przedziwną mieszaniną zapachu
zbutwiałego papieru, mokrych szmati zatęchłej odzieży.
W wąskim korytarzu musiała przeciskaćsię obok grup ludzi, zwróconych ku sobie, takby
nawetstrzęp z ich rozmowy nie wydostał się poza krąg zainteresowanych.
Co chwila ustępowała z drogi urzędnikom ze stosamiakt, którzy patrzyli przed siebie
szklanym wzrokiem,jakby mieli nakazane nie dostrzegaćinteresantów.
Miała ściśnięte gardło.
Ten gmach ją przeraził, jeszczezanim tuweszła.
A im dalej brnęła schodami, korytarzami,
123.
tym bardziej czuła się jak mysz w labiryncie.
Z otwartychdrzwi mijanychpokojówdochodziło czasem staccatto maszyny do pisania albo
terkot telefonu.
Czytała na kolejnychdrzwiach tabliczki, ale żadnanie odpowiadała brzmieniemtej, do której
skierował ją opryskliwy portier sądu.
Korytarze załamywały się podkątem prostym.
Miała nadzieję, żetam dalej będzie już jaśniej, że powietrze niebędzie takduszne, ale to było
złudzenie: za każdym rogiemciągnął sięnastępny korytarz pomalowany szarą olejną farbą z
zielonąlamperią.
Ta farba się łuszczyła.
Kiedy mijała konwój milicjantów, prowadzących jakiegoś człowieka w zimowym
palcie,otarła się ościanę,a narękawie jej szarego kostiumu został płat farby niczymstempel,
ś
wiadczący, że występuje tu w roli petenta.
Poczuła duszność.
Ile jeszcze korytarzy będzie musiała przemierzyć, by znaleźć toBiuro Prawne?
Iledrzwi jeszczeminąć?
Zanim nacisnęła klamkę, odwinęła woalkę i nabrała powietrza jak przedskokiem do
głębokiej wody.
Stanęła przedwysoką barierką dla interesantów, ale ani dwóch biuralistóww głębi, ani
urzędniczka o końskiej twarzy nie zwróciło nanią uwagi.
Z parasola Anny skapywała woda, tworząc małąkałużę.
Urzędniczka spojrzała na Annę zprzyganąi rzuciłasucho:- Proszę poczekać na korytarzu.
- Nie!
- w głosie Anny było tyle determinacji, że wszyscy obecni zwrócili na nią oczy.
-Jaczekam już za długo!
Piąty rok.
Od początku wojny.
124
Chyba zrozumieli, że nie da się spławić,że nie zadowoli się kolejnym kłamstwem,
bezradnym rozłożeniem rąk, bourzędniczka kazała jej odstawić parasol dokąta i przedstawić
swoją sprawę.
Właśnie w tym czasiepułkownik Selim stanąłw bramie naprzeciw gmachu sądów.
Zapalił papierosa i obrzuciłbudynek uważnym spojrzeniem, sprawdzając liczbę wyjść,
jakbyszykował jakąś operację wojskową.
Przed Anną na barierce kontuaru dla petentówpojawił sięblankiet urzędowej ankiety.
- Przy podaniu o rentęwdowią proszępodać, kiedyi gdzie mąż zaginął.
-On nie zaginął - Anna powiedziała to z naciskiem.
- Przecież mówiłam, żeon zginął.
A właściwie to został zamordowany.
Obaj biuraliści, którzy pozornie bylizatopieni w swoich sprawach, zwrócili oczy na
Annę.
- Kiedy?
- spytała urzędniczka,stukając ołówkiemo blatbiurka.
- W tysiącdziewięćset czterdziestym roku.
-Gdzie?
- W Katyniu.
Choć Anna cały czas mówiła półgłosem, zabrzmiało to jakwystrzał wkościele.
Urzędnicy spojrzeli po sobie wyraźnie speszeni,jakby petentka użyła jakiegoś
nieprzyzwoitego słowa.
125.
Krępy mężczyzna w zielonej koszuli podniósł się powoli, włożył wiszącą na oparciu krzesła
marynarkę i podszedłdo kontuaru, jakby chciał się przyjrzeć Annie z bliska.
- Na czym pani opiera to podejrzenie?
-Mążbył na liście katyńskiej.
Tej z czterdziestego trzeciego roku.
Mężczyzna wymienił krótkie spojrzenie z kolegą,któryzaraz pochylił sięnadjakimiś
aktami, jakby nie chciał nawetbyć świadkiem tejrozmowy.
- To byłaniemieckapropaganda - rzuciłmężczyzna,a urzędniczka przytaknęła mu
gorliwie gestem głowy.
Annanie zamierzała zmieniaćtaktyki, nie zamierzała ustąpić:należy jej się renta po mężu.
Gdy sądbędzie przeprowadzałpostępowaniewedle swoich procedur,
wówczasmożesprawdzićdane.
Kiedy urzędniczka kazała jej napisać podanie o rentę,czuła, żewygrała, że zrobiła
pierwszy krok do ustalenia jakiejś oficjalnej prawdy.
Byłaprzygotowana, że mogą zażądaćzdjęcia Andrzeja.
Miała przy sobie kilka odbitek.
Załączyłajedną do podania.
Ale urzędniczka domagała się jeszcze dokumentu, który by poświadczał,że mąż Anny, major
AndrzejFilipiński, był w niewoli.
Anna z wyraźnymociąganiem wyciągnęłaz torebki to, co dotąd trzymała najpierw w
szufladzie sekretarzyka, a potem w pudełku w huculskie wzorki.
- Mamjego ostatni list z grudnia trzydziestegodziewiątego.
-Skąd?
- spytałbiuralista spodokna.
126
- Z Kozielska.
Rozłożyła ostrożnielist, napisany na chropawym, burym papierze i pokazała go z
daleka w nadziei, że wystarczyokazanie tegodowodu.
Urzędniczka bezceremonialnie rozłożyła list nabiurku, pochyliłasię nad nim,byodczytać
ś
ladpieczątek, i pokiwała akceptujące głową: załączy się do podania.
Anna próbowała ocalić tę rodzinną relikwię:to ostatnilist od męża!
Urzędniczka, jakby czując, co znaczy dla Annyta pamiątka,wyraźnie łagodniej przekonywała
ją, że tenzałącznik bardzo pomoże zarównow uzyskaniu renty, jaki poświadczeniu, że
małżonek nie żyje.
- Tu nie chodzi o rentę - rzuca Anna i już w chwili, gdysłyszy te słowa, wie, że
niepotrzebnie je wypowiedziała.
-A oco?
-oczy urzędniczki znowu nabierają urzędowejobojętności.
- O prawdę.
Anna, widząc, jak jedynylist od Andrzeja znika wrazz jego fotografią w
okładkachurzędowego skoroszytu, jeszcze raz próbuje złamać obojętność urzędniczki: może
wystarczyłby odpis?
Urzędniczka wzrusza ramionami:
- Po co odpis?
Oryginał jest zawsze bardziej wiarygodny.
- Wrzucaskoroszyt doprzepastnej szuflady.
-Zresztąodbierze go sobie pani wraz z decyzją.
Woda ściekająca zparasolkiAnny zrobiław rogu biurowego pokoju sporą kałużę.
Znowu idzie tymi klaustrofobicznymi korytarzami, terazniepewna, czydobrze zrobiła,
zostawiając ten list, bo
127.
jeśli urzędniczka nie spełni swojej obietnicy i nie odda gowraz z decyzją, to Anna będzie się
czuła, jakby okradłasamą siebie z najcenniejszego skarbu.
Zamyślona nie zauważa, że idzie prosto naprzeciw rozpędzonej kobietyw eleganckim
kostiumie.
Zderza się z blondynkąo umalowanych ustach, z torebką z krokodylej skóry w ręku.
Dopiero pochwili poznaje, że to Renata Wende.
Rotmistrzowa wykonuje gest, jakby chciała zatrzymać Annę, o cośspytać czy może coś jej
powiedzieć, ale udaje jej się tylkowykrztusić: "Pani majorowe, ja chciałam pani coś
wytłumaczyć", kiedy Anna, obrzucając ją zza zasłony woalki lodowatym spojrzeniem,
odchodzi przyspieszonym krokiemku schodom.
Rotmistrzowa patrzy w ślad za nią z widocznym rozżaleniem.
Pod pachą ma ową kopertę,którą wczoraj pokazywała Annie.
Wzrusza ramionami i powoli idzie tym korytarzem, z którego wyłoniła się przed chwilą
Anna.
Anna prawie wybiegłaz ciężkich drzwi gmachu sądów,jakby chciała uciec przed
pościgiem.
Gdyby nie to, że podmuch wiatru uniósł nieco jej woalkę, Jarosław nie byłbypewien, czy ta
kobieta w szarym kostiumieto żona majoraFilipińskiego.
Przekroczyła jezdnię, skręciła wboczną,spokojnąuliczkę.
Zatrzymała się przedwystawą antykwariatu.
Obrzuciła witrynę uważnym spojrzeniem i na widok ustawionych wśród książek sztychów
Canaletta zatroskana pokręciła głową.
128
Brodaty antykwariusz w wytłuszczonym tużurku powitał ją z krakowskąuniżonością:
- Uszanowanie pani majorowej, padam do nóżek.
-Widzę, że sztychyjeszcze nieposzły.
- To nie są dobre czasy dla smakoszy.
- Antykwariuszrozłożyłręcew geście bezradności.
-Teraz ludzie szukają albo swoich bliskich, albo łóżkadospania, a nie dzieł sztuki.
Zauważył majaczącą za szybąpostać mężczyznywmundurze, który wpatrywał się w
wystawę, ćmiąc zachłannie papierosa.
- Taki na pewno nic tu nie kupi.
Kiedy po wyjściu z antykwariatu Anna próbowała rozpiąć parasol, ktoś zastąpił jej
drogę.
Podniosła oczy.
Przednią stał smukły mężczyznai starał się przeniknąćswoimi siwymi oczyma mgiełkę jej
woalki.
- Pani Anna Filipińska, prawda?
- Widząc pełne rezerwyskinieniegłowy, zasalutował i powiedział z wyraźnąulgą: - Taką panią
zapamiętałem.
- My się znamy?
-Pani mnie nie zna.
Ale ja panią znam.
Widziałem panią na fotografii.
- Gdzież to pan mógł mnie widzieć?
-W Kozielsku.
Teraz to Anna przygląda się przez sekundę, dwie twarzy nieznajomego jak ktoś, kto
próbuje uwierzyć, że oto zjawia się w rzeczywistości jakaś postać zesnów.
- Pan.
pan tambył?
129.
Przez chwilę wytrzymał jej pełne niedowierzania spojrzenie i wreszcie skinął głową.
- I pan żyje?
Było w tych słowach zarówno niedowierzanie, jaki cień pretensji, że to nie kto inny
ocalał, ale była też nadzieja, że skoro on żyje, to może żyją jeszcze inni.
Upuściła parasol iteraz deszcz ściekał po jej policzkach jak łzy.
Jarosławwziął jąpod rękę jak starą znajomą i poprowadziłw dół ulicy.
28
Przez lata, odchwiliotrzymania od Andrzeja tego jedynegolistu z Kozielska,starała się
wyobraźnią uzupełnić swojąniewiedzę na temat jegożyciaw niewoli.
A teraz, po godzinie rozmowy,zrozumiała, jak dużo można nie wiedziećo kimś, o kim chce
się wiedzieć wszystko.
Nie wiedziała, że Andrzej miał tam brodę,bo wszyscychodzili brodaci jak zbójcyz
bajek.
- Odebrali nambrzytwy i żyletki.
Nie wiedziała, że mieszkali w pustym monastyrze,spali na piętrowychpryczach, w tym
samym pionie sześciopiętrowych nar miał też swoje legowisko porucznik Selim.
- Pan major spał na pierwszympiętrze, a ja na samejgórze.
130
Nie wiedziała, że Andrzej notował wszystkow swoimkalendarzyku.
- Każdy chce zostawić jakiś ślad.
Jedni pisali swoje nazwiska na murach cerkwi, a pan major prowadził kalendarzyk.
Tak naprawdę to niemogłaby powiedzieć,w którymmiejscu byłabardziej obecna: czy
w tej kawiarni, w którejsnuli się godnie wyprostowanikelnerzy, a światło deszczowego dnia
przytłumiały ciężkie kotary, czy raczej w środkuogołoconego z Boga monastyru o nagich
ś
cianach, obstawionych drewnianymi piętrowymi pryczami.
Przez oknokawiarni Noworolskiego widziała fragment kościoła Świętego Wojciecha,ale tak
naprawdęto miała przed oczymacałkiem co innego: ogołocone z obrazów i krzyży
ś
cianymonastyru,a na nich wypisane ołówkiemlub kawałkiemwęgla nazwiskai imiona;
widziała tłum brodatych, okrytych kocami postaci, którekrążyły w szarówce zimowegodnia
między murami, jak chmura gawronów o zimowymzmierzchu krąży nad lasem, zanim
osiądzie wśród gałęzina nocny spoczynek; widziała szeregi oficerów z postawionymi
kołnierzami płaszczy, moknących na deszczuw czasie godzinnych apeli, i strażników w
barankowychczapkach, przesuwających się przed tymi szeregami; widziała wieżyczki, a na
nich striełkow z wycelowanymi karabinami.
Nie odrazu została przeniesiona wtamten świat, o którym właściwie nicdotąd nie
wiedziała.
Nie znając żadnych
131.
konkretnych szczegółów, nie była w stanie stworzyć sobieobrazu codziennego życia w
obozie.
Przez tyle lat chciała sobie wyobrazić tomiejsce, z którego nadszedł jedyny
listodAndrzeja, a oto teraz siedziprzed nią ktoś, kto tam był.
Kto go widział.
Ktogo dobrzeznał.
To onją wprowadził w to miejsce, z którego było tylkojednowyjście.
Jak to się stało, żeten, kto tambył, terazsiedzi naprzeciw niej w kawiarniw Sukiennicach?
Chciałabyod razu poznać odpowiedź nate wszystkiepytania, dowiedzieć się, czy ten człowiek
w mundurze pułkownika jest posłańcem nadziei czy delegatem śmierci.
Kiedy wprowadził ją do Noworolskiego, wybrał salkęna samym końcu kawiarni.
Oboknich nie było żadnegostolika.
Jarosławobciągnąłpas z kaburą pistoletu i jużusiadł, ale zerwałsię, widząc, że Anna czeka, by
odsunąłjej krzesło.
W tym momencie siwowłosy kelner, pamiętający zapewnejeszcze czasy Franciszka Józefa,
spojrzałnapułkownika kościuszkowca jak naparweniusza,któregoteraz trzeba, niestety,
tolerować nawet w najlepszym towarzystwie.
Zamówił dwie kawy, zaproponował koniak, ale Annapodziękowała.
Patrzyła, jak zapala papierosai zaciąga sięzachłannie niczym uczniak, który chce w toalecie
wypalićdyma do końca, nim dopadnie go nauczyciel.
Strząsał popiół i patrzył, jakby chciałprześwietlić wzrokiemtiul woalki zakrywającej do
połowy twarz Anny.
Patrzył na delikatnyłuk jej szyi, na kasztanowe włosy, wymykające się spod bor132
dowego toczka, na jej długiepalce,które nerwowo obracałykółko obrączki.
Zarejestrował, że nosiła ją na serdecznympalcuprawej ręki.
To znak, że nie uważała sięza wdowę.
Przyglądał się Annie, jakby porównywał ją obecnąz kimś znanymsobie sprzed lat.
Skąd mógł ją znać tenczłowiek z rzędembaretek nadlewą kieszenią munduru?
Za co dostał te odznaczenia?
Pewnie za Lenino, Nysę Łużycką, za Berlin.
Twarz miał wymiętą jakprzeczytana gazeta.
Jego patrzące twardo spod lekkoprzymrużonychpowiek siwe oczy nasuwały skojarzenie
zewzrokiem snajpera, czekającego nacel z palcemna cynglu.
Sprawiał wrażenie człowieka, który zapomniał, że możnasię uśmiechać, ale za to niezapomni,
ż
ezawsze trzeba wykonywać swoje obowiązkii że właśnie w tej chwili nadeszłana to pora.
Jak to się stało,że on był dla niej kimś obcym, a ona była mu na tyle znana, że
rozpoznał ją na ulicy?
- Pan major wiele mi opaniopowiadał- zaczął Jarosław,gdy zauważył spojrzenieAnny,
wbite wbaretki na jegopiersi.
- Pokazywał mi zdjęcia pani i córki.
ś
ył myślą owas.
- Dostałamtylko jeden list od niego.
A moje trzy, które napisałamna adres: Smoleńskaja obłast', jaszczik 12, wróciły z dopiskiem:
Adriesata niet.
Liczyła, że teraz jej wyjaśni, co się z nim stało,lecz Jarosław zajął się przypalaniem
kolejnego papierosa.
Pochyliłsię nad marmurowym stolikiem, rozejrzał się naokoło i zacząłmówić półgłosem, jak
przy konfesjonale.
Zdania były
133.
krótkie, tak mówi człowiek przyzwyczajony do wydawaniarozkazów.
- Miałemzaszczyt być uczniem pana majora.
Pan major uczyłmniefrancuskiego.
Traktowałmnie nie jak młodszego kolegę, a jak kogoś zaufanego.
Na wszelki wypadekpodał mi adres pani wPrzemyślu.
I matki w Krakowie.
Byłem na Brackiej - zgniótł w popielniczce niedokończonegopapierosa, jakby chciał tym
gestem stłamsić jakieś wzruszenie.
- Wzięłamnie za syna.
- Ona wciąż wierzy.
-Wtedy panimajorowej nie zastałem.
Nie mogłem zaczekać.
Miałem rozkaz wyjazdu do Berlina.
- A myśmy się zastanawiały, kto to był.
-Zameldowałemsię zaraz po powrocie.
Mam coś doprzekazaniaod męża.
Nie spytała, co to jest.
Czuła, że nie powinna na razieo nic pytać,że wszystko, czego ma się dowiedzieć,
zostaniepowiedziane.
To, jak trudno mu było zacząć tę opowieść,świadczyło, że on samdźwiga jakiś ciężar.
To,co mówił,brzmiało nie jak relacja, a raczej jak zwierzenie.
Musiaławyobrazić sobie dzień, w którym tysiąceludzi w zielonychpłaszczach oficerskich
wkroczyły w bramy obozu, a potemujrzeć tych sześciuset zarośniętych jeńców,
umieszczonychw monastyrze, obdartych z wszystkiego, co było święte.
Chciała wiedzieć,co myśleli, na co liczyli, czego się bali.
Niemusiała o to pytać, bo Jarosław jakby odpowiadał na niezadane pytania.
134
- Był tam kwiat inteligencji: profesorowie, lekarze,inżynierowie,naukowcy.
Wszyscy okazali się naiwni jak dzieci.
Wierzyliśmy, że świat się onas upomni.
ś
e alianci wygrają.
ś
e oddadzą nas Niemcom.
Apotem nastroje siadły.
Krążyłyróżne pogłoski.
Mówiono, że jak zabraknie prowiantu, wyśląnas do kołchozów do roboty.
Ci, którzy znali bolszewikówchoćby zwojny dwudziestego roku, przewidywali dla nasdrogę
na Sybir, do gułagów.
Alew listach tego nie wolno było pisać.
Przyznano nam jeden talon miesięcznie na list dorodziny.
Nie mieliśmy dostępu do łaźni.
Warunki higienicznegorzej jak dla bydła.
Lazaretto wykańczalnia.
Wtedy powołaliśmy się na konwencję genewską, na Czerwony Krzyż.
Wiepani, co usłyszeliśmyod naczelnika?
Nikakijekonwencji żeniewskije i Krasnogo Kriesta nas niekasajutsia.
Musiała sobie wyobrazić tego naczelnika wczapce zgranatowym otokiem, musiała
ujrzeć te szeregi jeńców na zimowychapelach, to wyprowadzanie nadoprosy do
kombrigaZarubina.
Czyby poznała Andrzejawśródtych sześciuset brodatych mężczyzn?
Jak znosił tedni i noce?
Słuchając krótkichzdań Jarosława, zaczęła widzieć mury monastyru, pokryte wypisanymi
ołówkiemlub kwałkiem zwęglonego drewnaimionami i nazwiskami oficerów, zamienionych
w tłum, wypełniającyjakąś gigantyczną poczekalnię.
- To dziwne, ale w każdym jest potrzeba, by zostawićpo sobie jakiśślad.
Człowiekowinajtrudniej znieść, że jużnic od niego niezależy.
Byliśmy oficerami, a staliśmy sięstadem,którego pogłowie codziennie liczyli nasi dozorcy.
135.
I wtedy usłyszała o tym kalendarzyku.
-Pan major codziennie prowadził notatki w kalendarzyku.
Wszystkieważniejsze wydarzenia.
Notował, kiedy robili nam jakieś zastrzyki przeciw tyfusowi.
Kiedyprzed Wigilią wywieźli od nas kapelanów.
Kiedy był wzywany na doproś.
Ten kalendarzyk był jego powiernikiem.
Widzę go, jak skulony na swojej pryczy ostrzy o murresztkę ołówka.
I teraz ona go zobaczyła.
W półmrokucerkwi, na półce pryczy.
Okryta kocem brodatapostać.
Ten kalendarzykna 1939 rok kupiła mu w Krakowie, kiedy byli u jego rodziców na święta
Bożego Narodzenia.
A teraz słyszy, że notowałw nim też słowa, któreby chciał jejprzekazać w listach.
- Pokazywał mi zdjęcia pani i córki.
Martwił się, jaksobierodzinadaje radę.
Mówił, że Nika ma mieć operacjęmigdałków.
ś
e żona jest delikatnego zdrowia.
Więc w jakimśsensie była tam razem z Andrzejem.
Ona i Weronika.
Myślał o nich.
Ale jak to się stało, że on, takinieskory do zwierzeń, opowiadał obcemu mężczyźnie takie
rzeczy?
Jarosławjakby wyczuł, że nadszedł moment, by przedstawić okoliczności, które ich tak
związały.
To były pryczei wspólnadrabina.
- Pod ścianami były prycze.
Sześć pięter nar.
Pan major był na pierwszym piętrze, a jajako młodszy oficer byłemna samej górze.
Bo tam wyżej były pluskwy.
Tobyłaszarań136
cza! U nich pluskwy są większe jak unas pszczoły.
Zasnąćbyłotrudno, a jeszcze koło naszej pryczy nocą przesuwałysię całe kolejki interesantów.
- Jakich interesantów?
-Bo pan major miał szubę.
Była podbitafutrem.
Ktomusiał iść do latryny, to wkładał tęszubę.
Bo mróz był, żeoczy sztywniały.
Szuba!
Kiedy usłyszała słowa Jarosława, przed oczyma zobaczyła tę scenę,jak Andrzej szedł na
wojnę i jakwtedy babcia kazała ordynansowi zapakować szubę dojego bagażu.
I teraz mieszały się jej dwa obrazy: ten z ordynansem Makarym, którybierze szubę ze
słowami, żena wojnie wszystko się przyda, i ten z zimowej nocyw monastyrze, kiedy to
schodzi po drabinie jakaś skulonapostać, przesuwa się jak cień w nocnej ciemności,
rozrzedzonej tylko światłem reflektora z wieży strażniczej, podchodzi do pryczy, na której
spoczywa okryty szubą Andrzej,budzi go, trącając w ramię, i szeptem prosi o
pożyczenieszuby.
- Wszyscy błogosławiliśmytę szubę pana majora.
-Mąż w czasie wojny z bolszewikami przepłynął nocąSan.
- Anna bez przerwyobracała na palcu obrączkę.
-1 odtąd często zapadał nanerki.
Widziała potakujący gestgłowy Jarosława.
- Tam też go to spotkało.
W tych warunkach łatwo było stracić zdrowie.
Powiedział "zdrowie".
A życie?
137.
Siedziała w kawiarni, przez okno widziała skrawekmurów kościoła Świętego Wojciecha, ale
tak naprawdę byław środku monastyru i zastanawiała się, jak to się stało, żejedni wyszli
stamtąd żywi i dzielą się swoimi wspomnieniami, inni zaś są już tylko samym
wspomnieniem?
Chce siętego dowiedzieć.
A może on wcale nie ma zamiaru jej tego wyjaśnić?
Może już nie jest tym samym człowiekiem, któregoAndrzej uczył francuskiego?
Wtedy był porucznikiem.
Terazjestpułkownikiem.
Przyszedł razem z armią sowiecką.
Anna nie patrzymuw oczy, kiedy powtarza to, co nieraz słyszała od różnych katyńskich
wdów.
- Słyszałam, że onizwalniali z obozów różnych takich,których uznali za swoich.
Jarosław zastygł, potem zachłannie wciągnął wpłucapodwójną porcję dymu, tak że żar
nakońcu papierosaprawiedotykałjego palców.
Popiół spadł prosto dopustej filiżanki po kawie.
Jarosław pochylił się nad stolikiem i zrobiłruch, jakby chciał ująć dłoń Anny, ale ta cofnęła
rękę.
Jarosławpatrzył prosto w twarz Anny.
- Nigdy nie byłem komunistą.
Służyłem wKozielskudo mszy.
Należałem do kółka historycznego.
Jestem żołnierzem i pan major mi ufał.
Na wszelki wypadek podał mi adres rodziny.
Nauczyłem się go na pamięć.
I odnalazłem panią,bo mam do przekazania coś ważnego odmęża.
Sięgnął do kieszeni munduru.
Wydobył owinięty wchusteczkęjakiś płaskiprzedmiot.
Położyłgo koło cukiernicy,odchylił róg chusteczki, odsłaniającsrebrną papierośnicę.
138
Anna patrzyła jak zahipnotyzowana na widoczne naniej różne litery i emblematy.
Przełknęła ślinęi powoli,ostrożnie wyciągnęła rękę w stronę papierośnicy, jakby
tobyłpłochliwy ptak, który może nagle zerwać się i zniknąćz furkotem skrzydeł.
29
Wisząca lampa rzucała ciepłe światło na papierośnicę.
Leżałapośrodku stołu, a onetrzy patrzyły na nią jak na jakiścenny muzealny eksponat.
Busia i Anna siedziały naprzeciwsiebie.
Nika klęczała na krześle.
Papierośnica byłamocno poprzecierana, srebrozeszło,odsłaniając ciemniejsze smugi.
Wierzchnia pokrywa lekkowgięta.
W jednym miejscu widniał ślad po jakimś emblemacie, który zniknął.
Tylko Anna wiedziała, coznajdowało sięwtym miejscu:mały krzyżyk ze złota.
To dostaliod rodzicówchrzestnych Weroniki.
Teraz Anna wyciągnęła rękęi dotykała kolejno różnych odznak i emblematów, jakby dotykała
kogośżywego, kogodługonie widziała i nawet niespodziewała się zobaczyć.
Na wieczkuw dwóch rogach było widać dwie dziesiątki ze srebra.
- Skąd te dwie dziesiątki?
- spytała Nika, pochylającsięnad stołem.
- Ta, bo dałam mu tę papierośnicena dziesięciolecieślubu.
- Anna końcempalca musnęła znak dziesiątki.
139.
- A ta druga?
-Oznacza Dziesiąty Pułk Artylerii Ciężkiej.
- A co oznaczają te dwie litery?
- Nika musnęła palcem splątane misternym węzłem dwie litery "A".
- Andrzej i Anna.
To "W" to ty.
Weronika.
A te dwieminiaturki Krzyża Walecznych i Virtutito zawojnę zbolszewikami.
Ja poznałabym ją nakońcu świata.
Drugiej takiej nie ma!
Nika wyciągnęłarękępo papierośnicę, ale Anna przykryła ją dłonią.
Tak, była zazdrosna o każdy znak od niego,okażdego, kto mógł coś o nim powiedzieć.
Teraz tenpułkownik był najważniejszy.
Stanowił pomost międzytym, cobyło post mortem, a tym, co zdarzyło się przed tą zbrodnią.
Oprócz swoich relacji przekazał ten rekwizyt.
Ale skąd gomiał?
- Ojciec miał krew w moczu.
- Anna nie spuszczaławzroku z papierośnicy, którą teraz Busia z wyraźnymwzruszeniem
oglądała przez swoje binokle.
-Kiedyzabierali go do lazaretu, dał ją panuJarosławowi.
Miał ją przechowaćdo jego powrotu.
Bał się, że tam go ruscy obrobią.
- I ten połkownik mu jej nie oddał?
-Wtedy był porucznikiem.
Porucznikiem saperówz szóstego pułku zBrześcia.
I to go właśnie uratowało.
Usłyszał sobirajties' s wieszczami itrafił za bramę.
- Zwolnili go z obozu?
- Busia pokiwała głową z niedowierzaniem.
Anna zaprzeczyłagestemgłowy: był saperem, a oni potrzebowali fachowców.
140
Musiała teraz powtórzyć wszystko,co usłyszała odJarosława: żesam nie wie tak do
końca, czy gdyby nie pewnakobieta, nie skończyłby tak jak inni.
Tam w oboziewidziałw czasie przesłuchania protokólantkę.
Ta NKWD-zistka poznała go.
Tobyła Ukrainka, mieszkała we Lwowie w tej samej kamienicy przyPełczyńskiej, co rodzina
Selimów.
Mieli ten sam widok z oknana Cytadelę.
Mijali się nierazw bramie.
Ostatni raz widział ją w lipcu 1939 roku, kiedyprzyjechał z Brześcia na krótki urlop
dorodziny.
Pamięta,że wtedy jej sięukłonił.
Uśmiechnęła się.
W czasie kolejnego doprosu musiała go poznać, ale wyczuł tojedynie po jejspojrzeniu.
Patrzyłana niego dłuższą chwilę, jakby się zastanawiała,jaki przeznaczyć mu los.
Potem coś szepnęłakapitanowi NKWD, a ten zadał mu pytanie, czy jest gotówwalczyć z
Niemcami.
Przecież wy nie walczycie z Niemcami- odpowiedział Jarosław, awówczas zauważył
wspojrzeniu tej dziewczyny coś, cokazało mu kiwnąć głową.
A pewnego dnia usłyszał rozkaz: Sobirajties' s wieszczami.
Myślał,żego przenoszą zmonastyru do skitu, gdzie dawniej byłydomy pustelników,ale
wyprowadziligo za bramęobozu,dołączyli do grupycywilów.
Wszyscy byli przekonani, że idąna rozwałkę.
Miał przy sobie papierośnicę Andrzeja.
Byłaz nimpotem wszędzie.
Najpierw na granicy fińsko-rosyjskiej, gdzie jako saper pracował przy budowie fortyfikacji.
Przez pracę w sowchozie, a potem łagiertrafiłdo armii Berlinga.
Teraz jestjakąś szychą w kwatermistrzostwie okręguwojskowego.
141.
- To ostatni żywy człowiek, który widział Andrzeja.
-tymi słowami Anna zakończyła swoją relację ze spotkaniaz pułkownikiem Selimem.
Busia delikatnie gładziła papierośnicę dłonią.
- Wysłał go do nas, żebyśmy wiedziały, że niedługo onsam zadzwoni do naszych
drzwi.
Pomódlmy się za niego.
-objęła spojrzeniem Annę i Nike.
Nika pochyliła głowę i podczas kiedy Busia szeptała modlitwę, ona zastanawiała się, najak
długo ten znak w postaci papierośnicy podtrzyma wiaręBusi i Anny w pojawienie się żywego
syna, męża i ojca.
Czyjeszcze bardziej nie wepchnie Anny w taki stan, kiedy w jej życiu będzie się liczyło tylko
to, co jużsię stało,a nie to, co masię dopiero stać.
Busia zdecydowała, że papierośnicę trzeba włożyć dopudełka,gdzie
leżąodznaczeniaAndrzejai ostatni list odniego.
Czy przyniosła goz powrotem z sądu?
- Został w sądzie jako dowód, gdzie Andrzej przebywał.
-Jak mogłaś go oddać?
- głos Busi aż zadrżał.
-Oni cigo nigdy nie oddadzą.
- I tak przecieżznacie go na pamięć- rzuciła Nika,a wówczas Annawymieniła z Busia
spojrzenie i Busia powiedziała:
-A kto ma go pamiętać jakniemy?
Potychsłowach Nika poczuła się jak ktoś wykluczonyztego kręgu obowiązkowej
pamięci.
Tkwiła w swoim kącieza szafą i usiłowała sobie przypomnieć różne szczegóły z relacji Anny:
monastyr, brodaci oficerowiena apelu, piętrowe
142
prycze,najednejz nich skulonapostać ojca.
Pisze coś w kalendarzyku.
Czy możnaprzez czyjeś myśli sprzedlat zbliżyćsię do kogoś bezpowrotnie utraconego?
I wtedy usłyszała półgłosem wypowiedziane pytanieAnny:
-Pamiętasz tę grę, w którą ojciec się z tobą bawił?
Anna w nocnejkoszulisiedziała na swoim łóżku.
W ciepłym kręgu światła lampki nocnej stało drewniane pudełko, rzeźbione w huculskie
wzory,a obok leżałyna granatowym kocuróżne przedmioty: sygnet Andrzeja,spinki do
mankietów, odznaczenia bojowe, cygarniczkaz kości słoniowej, a wszystko to otaczało
promieniującąodbitym światłem papierośnicę.
Anna liczyła palcem rozłożonepamiątki.
- Trzeba byłowybrać pięć przedmiotów, którelubisz,i kolejno odrzucać po jednym, aż
zostawał ten, z któregozanic nie chciałaś zrezygnować.
- Przeniosła spojrzenienacórkę.
-W ten sposób uczył cię, że życie towybieranie tego,co dlanas najważniejsze.
- Wybierałam zawsze misiabezucha.
-A kiedy on w to grał, zawsze wybierał to samo.
-Anna nakryła dłonią papierośnicę i wtedy coś w niej wybuchłojak granat.
ś
eby powstrzymać nagły spazm płaczu, zagryzłapalec iopadła twarzą na poduszkę.
Nikastała nad nią bezradna.
- Nie wiem, czy dobrze, że ten pułkownik się zjawił.
Każdyznak od niego to dla ciebie cierpienie.
143.
Trwało to dłuższą chwilę, nim Anna się uspokoiła.
Patrzyłajakby obok Niki,choćmówiła doniej.
- Jesteśmy tacy, jak umiemy kochać.
Kiedyś tozrozumiesz.
Nika wzruszyła ramionami, jakby jej nie mogły dotyczyć te słowa.
- Zabije cię to, że żyjesz tylko wspomnieniami.
Corazbardziej je upiększasz.
Widzi zwróconena siebie spojrzenie matki: patrzy tymswoimsomnambulicznym
spojrzeniem, w którym odbija sięnie zagracony salon, a jakieś sceny z przeszłości.
Możedefilada, może balw kasynie?
A przecież tamto ich życie nie było samym świętem.
- Pamiętam,jak się kłóciliście.
-Och, to było po balu pułkowym.
- Anna potrząsnęłagłową, aż pierścień włosów zafalował wokół niej.
-Lubiłamtańczyć, a Andrzej zabrał mnie do domu.
Ach, jak ja lubiłamtańczyć.
- Ja nawet nie zdążyłam się nauczyć - wtrąciła Nika,aleAnna tego nie zauważyła,
dalejzanurzonabyła w jakichśscenach z przeszłości.
-Było mniezazdrosny - powiedziała ciepłym głosem.
- A ty?
-Zawsze byłam mu wierna.
- Spojrzała teraz całkiemprzytomnie w oczy Niki.
-I nadal będę.
144
30
Stał i czekał.
Widziała go z daleka, oparty o pieńkasztanatrzymał pod pachą blok rysunkowy, patrzył za
mur, w stronę Wisły.
Już nie miał na sobietych zdeptanych butów z cholewami, w którychwysiadł w kwietniu na
dworcu w Krakowie.
Odkąd pracował jako laborant w atelier HubertaFillera, zamienił tamte butyna szyte ręcznie
mokasyny,a wiatrówkę nakupiony na targu battledress z naszywkąPoland na ramieniu.
Jur nadal uważał Weronikę za swoje przeznaczenie: jeślima zdać na ASP,to ona musi
mu pozować.
Nie widywalisięczęsto.
Jurw letnim sezonie miałtyle roboty w zakładziefotograficznym, że musiał wykradać godziny
na szkicowanie.
On rysował,a ona mówiła.
Nie widzielisię raptem dwadni, a dzisiaj już tyle miała mu do powiedzenia.
Najpierw tahistoria z papierośnicą i tajemniczym pułkownikiem.
Szukał ich, by przekazać papierośnicę ojca, i teraz ta papierośnica zaczęła działać na jej
matkę i babcię jak narkotyk.
Z jeszcze większą intensywnością zaczęły obie żyć przeszłością.
A ona nie chce już dłużej płynąć pod prąd czasu.
Czywedle niegoto obojętność?
Egoizm?
Chłód?
Czuł, że tym razem nie wykpi się żartem albo zgrabnym powiedzonkiem.
Przez chwilę patrzył na jejuniesionew oczekiwaniu brwi, potem dotknął delikatnie myszki
najejpoliczku.
145.
- Nie, to nie żadna obojętność ani egoizm.
To twojeosiemnaście lat.
- Nasze osiemnaście lat.
Stanęłana palcach iniespodziewaniedla siebie samejmusnęła wargami jego policzek,
jakby dziękując mu za to,że znalazł właściwą odpowiedź na te dręczące ją samooskarżenia.
Od bramy nadchodziła grupa radzieckich oficerów.
Ć
miąc papierosy, pokazywali sobie dzwon.
- W naszej historii nigdy się to nie zmieni - wycedziłJur- że tu Ruś, tam Prus, a my
pośrodku.
-A co z amnestią?
-Nika zapytała półgłosem.
- Zgłosiłeś się?
Pokręcił przecząco głową.
Kończącszkic, wysunął nieco język zza zębów,jak mały chłopiec, zajęty sznurowaniembutów.
- Wiesz, trochę się boję.
- Zerknął w stronęradzieckich oficerów.
-Matka mówi, żebym się sam nie pchał.
Mają już mojego brata.
A janie mam pewności, czy ty byś mido kicia paczki nosiła.
I zaśmiał się, jak z dobrego żartu, a Nika wtym momencie pomyślała, żezły to czas, w
którym w ten sposóbsprawdza sięwierność kobiet.
-Wiesz, dlaczego tu się z tobą umawiam?
- Rozejrzała się po podwórcu Wawelu.
-Bo tu, pod tym kasztanem, mój ojciec oświadczył się mojej mamie.
To byłodziewiętnaście lat temu.
146
31
Kiedy się nad nią pochyliła, Anna poczuła zapach orchidei.
Potemdomyśliła się, dlaczegokobieta przesiąknięta byłatym zapachem:te kwiatynosiłanagrób
męża.
- Pani mnie nie poznaje?
- spytała kobieta, która stanęła przy jej stoliku w atelier Fillera.
-Poznałyśmy się napogrzebie męża- pochyliła się ipółgłosem przypomniałaAnnie, że
wówczas chciałasię od niej dowiedzieć, jakto możliwe,że mąż, pułkownik doktor Gustaw
Ziegler, był tam,a umarł tutaj, w krakowskim szpitalu.
Przyszła, bo madlaAnny ważną wiadomość.
Właściwiezjawia się tuw rolipośrednika, bo to pani rotmistrzowa Wende przysyła ją do Anny
w pewnej poufnej sprawie.
- Nie wiem, co między paniami zaszło, ale paniRenata obawia się,że niebędzie dobrze
przyjęta.
Ponieważ madla pani ważną wiadomość,poprosiła mnie o jej przekazanie.
Anna wstała.
Ogarnął ją bardziejniepokój niż ciekawość, bow twarzy Zieglerowej była zapowiedź jakiejś
tajemnicy, o której nie powinno się głośno mówić.
- O co chodzi?
-Sądowody - Zieglerowa powiedziała to prawie szeptem.
Wysunęłaz czarnej torebki brzeg koperty, poczymszybkowsunęła ją do środka.
Zerknęła w stronęFillera,aletenniczego nie mógł słyszeć, bo wciąż tkwił z głową pod
147.
czarną płachtą, przygotowując pamiątkowe zdjęcie jakiegośpyzatego siedmiolatka.
- Są dowody, że to zrobili oni.
Reszty Anna dowiedziała sięw kawiarni Fregata.
Zieglerowawybrała stolik pod oknem, usiadła tyłem do wejścia i mówiła szeptem jak przy
spowiedzi: to, co za chwilęAnna usłyszy, jest przeznaczone tylko dla osób zaufanych.
Pani Renata Wende ma do niej wielką prośbę, ale w obawie, że zostanie przez panią
majorową nieodpowiedniopotraktowana, prosiła wdowę po
pułkownikuZieglerzeopośrednictwo.
Otóż wrócił z brytyjskiej strefy okupacyjnej kapitan Szwedowski.
Był w oflagu II C Woldenberg.
W czterdziestym trzecim roku Niemcy zebrali grupę oficerów i zawieźliich namiejsce
zbrodniw Katyniu.
Niemcomzależało, żeby rozkolportować wieśćo losach polskichoficerów, pozwolili więc tej
grupie robić zdjęcia, rozmawiaćz ludźmi.
I właśnie kapitan Szwedowski zrobił zdjęcianietylko ofiar, ale i świadków.
Miejscowimuzycy opowiadali,co się działo trzy lata temu.
I kapitan Szwedowski nie mawątpliwości, że tozrobili bolszewicy,gdyż Niemcy
bytozrobililepiej.
- Lepiej?
-Nie zostawiliby przyzabitych gazet z datami i kalendarzyków, w których zapiski
urywały się na godzinę przedśmiercią.
Patrząc na woskowo żółtą twarz wdowy po pułkowniku Zieglerze,Anna poczuła się
wciągnięta w dziwny krągludzi połączonych śmiercią.
Ta stara kobieta przyszła niby
148
w imieniurotmistrzowej Wende, ale przecież sama też czuła się zobowiązanado
udziału w tej dziwnejkonspiracji.
Wpewnej chwili ukradkiem przekazała Annie kopertę.
Patrzyła w jej zasłonięte woalką oczy, jakby w tejchwiliodbierała od niej przysięgę.
- Są w niejnegatywy -jej suche usta poruszałysię prawie bezgłośnie, jak w litanii.
- Pani pracuje w zakładzie fotograficznym.
Pani Wende liczy, że dzięki temu będzie można zrobić odbitki.
Tylko to musi byćktoś zaufany.
Absolutniepewny!
32
- Wierzysz mu?
Anna siedziała obok Niki na jej rozłożonym za szafąposłaniu.
W ręku trzymała białą kopertę.
- Sama mnie uczysz, żewierzyć można tylko umarłym.
- Nika wzruszyła ramionami.
Anna nie chciała teraz prowadzić z nią pojedynku nasłowa.
Nietym razem.
Niech sobie Nika myśli, co chce, aleteraz od jej opinii na temat Jura zależy coś ważnego.
Annaprzykryła kopertę dłonią.
- O tym nikt nie może wiedzieć.
Nawet pan Filler.
Od chwili gdy Anna wróciła do domu, Nika czuła, żematka znowu zanurza się jeszczegłębiej
w czas post mortem.
149.
Znowu ważniejsze będzie to, o czym się mówi szeptem, niżto, co można powiedzieć głośno.
Ale relacja ze spotkaniaz panią Zieglerowąnie pozostawiła jejobojętną.
Wzięła doręki kopertę.
- Oglądałaś tenegatywy?
-Bałam się - Anna opuściłagłowę - ale wiem, żenieuniknę tego.
Czy ten Jurek jest pewny?
- Onich tak samo nienawidzi jakty!
-Przyprowadź go.
Ale nic mu na razie nie mów.
- Wieczna konspiracja.
- Nika wzruszyła ramionami.
- Jur nie przyjdzie.
Mówił, że ma dzisiaj roboty po uszy.
Przez te wycieczki musi ślęczećw ciemni całą noc.
- Tymlepiej - włożyła kopertę w tom HistoriiGrecjii Rzymu i wręczyła ją córce.
- Wieczorem,jak Filler pójdziedo domu, zaniesiesz to Jurowi.
Niech zrobi odbitkii schowa w moim stoliku.
A negatyw niech jutro rano odda pod ten adres.
-Otworzyła książkę i jeszcze raz pokazała kopertęz wypisanym adresem.
- Ten ktośwybiera sięjutro do Warszawy.
Chce to pokazać wProkuraturzeGeneralnej.
- Ciekawe, na cotam liczy?
- Nika pokręciła głową,nie mogąc uwierzyćw taką naiwność.
Było już późno, gdyzaczęłasię szykować do wyjścia.
Busia zezdziwieniem obserwowała, jak wnuczka ogląda się w wielkim lustrze: najpierw
zmieniła sukienkę w kwiaty na niebieską bluzkę, założyła korale Anny, lecz po chwili je
zdjęła i zamieniła nasrebrny medalik na łańcuszku.
150
- Gdzie ty się o tejporze wybierasz, Nikuś?
- Busia podejrzliwie przyglądała się dziewczynie.
-Jesteśumówiona?
O tej porze?
- Widząc potakujący gest Niki, podeszła bliżeji spytałapółgłosem,jakby dając do
zrozumienia,że jest postronie wnuczki.
-Mama wie o tym?
- Nie.
- Nika, kładąc palec na wargach, mrugnęła dobabci jak do koleżanki z klasy.
-Ale nic jej nie mów!
Busiapokiwałagłową, położyła palec na ustach i przytuliłaNike jak koleżankę.
Nika wzięła z etażerki gruby tomzukrytą w nimkopertą.
33
TwarzJura w czerwonym świetleżarówki wyglądała jakw blasku piekielnego ognia.
Pochylony nad kuwetąz odczynnikami,patrzył, jak nabiałym kawałku papieru nadpływają z
niebytu kontury jakichśpostaci.
Patrzyły na niegoczyjeś oczy, a on pozwalałsię tym plamom zagęścić, byw końcu ułożyłysię
w kształt czyichś twarzy.
Usłyszał pukanie, potem łomot klamki.
Wyjrzałz ciemni.
W całym atelier paliłasię tylko jedna lampa.
Po kątachczaiłysię gęste smugi cienia.
Zadrzwiami zobaczył twarzNiki.
Nie byli umówieni.
Przestraszył się, że przynosi jakąśzłą wiadomość, ale uspokoił go jej uśmiech.
W tej niebieskiejbluzce wyglądała jak uczennica na wagarach.
Wrękumiała grubą książkę.
151.
- Masz z tego zrobić odbitki do rana.
- Wyjęła z pomiędzystronic książki białą kopertę.
-A negatywy masz odnieśćjutro ranopod adres na kopercie.
Mówiła jak jakiś łącznik konspiracyjnej organizacji:
niech sobie obejrzy te negatywy i powie, czy zdąży do ranazrobić odbitki.
Był trochę zaskoczony,ale bez słowa zamknął się z kopertą w ciemni.
Nika zaczęła się snuć po atelier.
Zajrzała najpierw podczarną płachtę, wiszącą przy ustawionym na statywie aparacie.
Ujrzała w prostokącie lustrzanki stojący do góry nogami fotel, obok niego odwróconą
kolumnę, spowitą sztucznymi liśćmi ligustru.
Zaczęłazwiedzać atelier jak starąrupieciarnię.
Obejrzała wiszące na ścianach portrety kobietspowitych w welony i mężczyzn,
którychusztywniała tkwiąca pod szyją muszka.
Zajrzała za ciężką kotarę, wydzielającą zapach kurzu, dymu i zwietrzałych perfum.
Sięgnęłanapółkę, wypełnioną artystycznymi rekwizytamipana Fillera.
Było tam kilka ślubnych welonów, był kapelusz z pióramii bukiet sztucznychkwiatów,
zakurzony jak sandały wędrowca.
Nika wzięła laskę ze srebrną gałką,ale odłożyłają.
Zafascynowały ją białe rękawiczki, długie do łokcia.
Wciągnęła je, potem odruchowo sięgnęła po welon z koronką.
Włożyła welon na głowę i pokazała język patrzącym nanią z portretów postaciom z
artystycznych fotografii, którymi tak chlubił się pan Filler.
Patrzyły na nią tłustedamyw kapeluszachz wisienkami, patrzyli panowie w surdutach,
152
ale też jakieś młode pary, przytulone do siebie policzkami,z błyskiem szczęścia w
podretuszowanych oczach.
Stanęłaprzed lustrem i zaczęła naśladować te drętwe spojrzenia, teusta rozciągnięte w
sztucznym uśmiechu, te błyszcząceszczęściemoczy, które rozszerzyły się nienaturalnie w
ś
wietle lampy błyskowej fotografa.
Nagle zobaczyła w lustrze odbicie Jura.
Rękawy koszulimiał podwinięte.
Patrzył na Nike w ślubnym welonie i jakbyniedostrzegał jej przebrania.
- Widziałaśto?
Zrozumiała, że pyta o negatywy.
Pokręciła przeczącogłową, aż wianekślubny zsunął się jej na bok.
- A pani majorowa?
- Jur, widząc przeczący gestgłowy Niki, dodał pochwili: - Może to i lepiej.
Nagle coś w nim eksplodowało.
Zaczął wykrzykiwać:
- Bandyci!
Siepacze!
Mordercy!
- Zaskoczona patrzyła naniego spod ślubnego welonu.
Nigdy jeszcze nie widziała Jura w takim stanie.
W pewnej chwili wziął ją za rękę i chciałwprowadzić do ciemni.
Nika zaparła się w drzwiach.
Wyrwała rękęz jegouścisku i pobiegła z powrotem za kotarę.
Szedł kuniej wtym półmroku, jakby siębawili w czarnegoluda.
Odgarnął kotarę,a wtedy nagle Nika, duszącsię odpowstrzymywanego śmiechu, wcisnęła
muna głowę sztywny cylinder z wieszaka.
- Wyglądasz jak hrabia Monte Christo!
Ten strój pannymłodej,ta jejgotowość do śmiechusprawiły, że Jur odtajał i nagle podjął
zabawę:poprawił
153.
cylinder na głowie, chwycił laseczkę ze srebrną gałką.
Nika założyła mu na szyję muszkę.
Samaw białychrękawiczkachdo łokcia i wpienistym muślinie welonu wyglądałajak
prawdziwa panna młoda.
Podała mu rękę, jakby szlido ołtarza, a on zaczął nucić marsz Mendelssohna.
Krążyli tak wokół atelier, odprowadzanispojrzeniami z portretów, jakby szli przez kościół
pełen zaproszonych gości.
Jurprzybrałminę szczęśliwego pana młodego, ona przestałachichotać, uznając,że ta gra, by
nadal była zabawna,wymaga powagi.
Jur doprowadziłją do fotela,posadził, uchylił cylindra, po czym dał nura pod płachtę przy
aparacie.
Nastawił ostrość isamowyzwalacz, doskoczył do fotelai objąłNike.
A wtedyich policzki zetknęły się, a ich ustabyły takblisko siebie, że właściwie
byłonieuniknione, żespotkają się wpocałunku.
I wtedy błysnęła lampa.
Nika poderwała się z fotela.
Zerwała z głowywelon,ściągnęła białerękawiczki i wybiegła na ulicę.
Jur wyjąłkliszę z ich ślubnym zdjęciem i zaniósłją dociemni.
Dziś w nocy czekało go spororoboty.
34
Zatopione w odczynniku odbitki nasiąkałykonturami,w świetle czerwonej żarówki z
białej magmy tworzyły się
154
kształty czaszek, wyostrzały się widoczne na potylicy otwory wlotowe pocisku.
Czarne postrzępione dziury zdawały siękrzyczeć.
Tej nocy niewiele spał.
Zamknięty w ciemni robił odbitki, a potem schował jew szufladzie stolika, przyktórymzwykle
Anna retuszowała stare fotografie.
Negatyw wrazz jednym kompletem odbitek schował dokoperty, włożyłdochlebaka.
Szary świt snuł się już za witryną wystawy zakładu fotograficznego, kiedy Jur wreszcie opadł
nafotel, naktórym zwykle Hubert Filler sadzał swoich klientów.
Ocknąłsię, kiedyusłyszałbrzęk butelek z mlekiem.
Włożył swój battledress i wyszedł na ulicę, zamykając drzwiatelier na klucz.
Było pusto.
Jasny poranek zapowiadałkolejny upalnydzień.
Jur najpierw zobaczył czarnego kota, który wyszedłz bramy, a dopieropóźniej patrol.
Dwaj milicjanci w okrągłych czapkachz okutym daszkiem i opaskami na ramieniutupaniem
staralisię spłoszyć kota,zmusić go, by zawrócił,nie przecinając im drogi.
Jeden włożył palce do ust igwizdnął przeraźliwie, a kotzamiast zawrócić, smyrgnął przed
nimi i ukrył sięw bramie.
Obaj milicjanci zaklęli.
I w tym momencie ich uwagę zwrócił chłopak w battledressie.
- Dokąd to, obywatelu?
- to pytanie padło zza plecówJura.
Zmilicjantami był jeszcze ktoś trzeci.
Mężczyznaw marynarce wysunął się zza rogu i teraz stanął metr od Jura, lustrując wzrokiem
jegoubiór i przewieszony przezramię chlebak.
155.
- Do roboty.
-Gdzie robicie?
- milicjant mówił do Jura, ale całyczas obserwował Trzeciego, jakby czekał na jakiś znak.
Kiedy usłyszał odpowiedź Jura,że pracuje w "Sodzie" na Borku Fałęckim, zerknął na
drugiego milicjanta.
- Ciekawe - powiedział.
- A idziecie w przeciwnymkierunku.
- Dokumenty -drugi milicjant już wyciągnął rękę.
Jurzwlekał, powoli sięgnął do chlebaka, kiedy w tymmomenciektoś podbiłmu rękę.
Trzeci krzyknął tak, że jego głos odbiłsię echem o mury kamienic: "To on!
Uciekłz Urzędu w Myślenicach!
". Milicjant zrywa z ramienia karabin.
Jur kręciprzecząco głową.
Sięga za pazuchę, jakby chciał wyciągnąćdokumenty,ale Trzeci jestszybszy.
Wyciąga pistolet,krzyczyhisterycznie: - Ręce do góry!
a kiedyJur odpycha milicjanta w jego stronę,blokując mu szansę oddania strzału.
Trzeci przyklęka iceluje w plecy uciekającego.
Jur biegnie chyłkiem, robi zakosyjak zając, tego uczonogo w lesie.
Ale las todrzewa, a tu pędzi korytarzem między kamienicami.
Pierwszy strzał obłupuje kawałek muru, któregoodpryski muskają mu skroń i policzek.
Słyszy tupot ciężkichbutów goniących go milicjantów, słyszy ich krzyki:- Stój!
Stój!
- ale nawet się nie ogląda.
Byledo rogu, byle skręcić.
Trzeci mierzy, alesylwetkę uciekającego zasłaniają mumilicjanci.
Przeskakuje na drugi chodnik i znów się składado strzału.
Tym razem trafia niżej.
Pocisk krzesze iskry kołostóp uciekającego.
156
Jur wpada do bramy, szarpie wielką żelazną klamkę.
Drzwi anidrgną.
Zrywa z ramienia chlebak iusiłujegoprzepchnąć przez szparę między obłupanym brzegiem
bramya brukiem.
Kopiechlebak, byle przeszedł, byle zniknąłz oczu ścigających, aleon zapierasię o bramę i tkwi
tam jakkość w gardle.
I wtedy Jur widzi wymierzone w siebie trzylufy: dwa karabiny i jeden pistolet TT.
- Wpadłeś!
- dyszy Trzeci.
-Wreszcie cię mamy!
35
- Do kogo ostatnio strzelałeś?
Ś
ledczy zajęty jest sprawdzaniem, czy komora nabojowa pistoletujest pusta.
Obejrzał magazyneki dopiero wtedyprzeniósł wzrok na przesłuchiwanego.
- Do nikogo.
Jur w rozerwanym przy szyi battledressie siedzi zrękoma na oparciu krzesła.
Nie założyli mukajdanków,nawet niezwiązali rąksznurkiem, kazali tylko trzymaćje za sobą.
Oparcie krzesła wrzyna mu się pod łopatki.
Krzesłostoi dwametryprzedbiurkiem, za którym siedzi Śledczy w mundurze kapitana.
Ś
ciany pokoju są obdrapane, na wysokość ramion pomalowane szarą olejnąfarbą, zakończoną
krzywo położoną lamperią.
Pod oknem stoi masywny Blondyni cały czas czyścisobie paznokcieostrzem scyzoryka, jak
ktoś, kto znalazłsię tu
157.
całkiem przypadkowo.
Jest jeszcze ten Trzeci.
Zdjął marynarkę,powiesił na krześle za drugim biurkiem i cały czas kręci siępo pokoju jak
myśliwski pies, który złapał trop.
Oparłsię terazo żelazną szafę w zielonym kolorze i patrzy na Jura z krzywymuśmieszkiem
kogoś, kto jest przekonany, że nikt na świecie niejest w stanie go przechytrzyć.
- Co robiłeś w Krakowie?
-Przyjechałem się ujawnić.
- Przyznaj się.
- Śledczystuknąłwyjętym z pistoletuJura magazynkiem o biurko.
-Jakie miałeś zadanie?
- Chciałem po amnestii iśćna studia.
-Nie pieprz!
- Śledczy pochylił się do przodu.
-A ktoodbił swoichz Urzędu w Myślenicach?
- Nie mam z tym nic wspólnego.
- Jur wzrusza ramionami i bezwiednie kładzie ręce na udach.
Blondyn spodokna przerywaczyszczeniepaznokci, chwytaprzeguby Jurai szarpie je do tyłu,aż
ciało Jura wypręża się z bólu.
- Wpadłeś - słyszy głos Trzeciego, który położył chlebak Jurana biurku i zaczął
gmerać w środku.
Wydobywadwie paryskarpetek z owczej wełny, które matka zrobiłaJurkowinadrogę do
Krakowa.
Jur widzi, że tamten odłożyłna bok kopertyz negatywamii odbitkami.
- Tak jest,wpadłeś - potwierdzaŚledczy, zaciągającsię papierosem.
- Dostaniesz takisam wyrok jak twój brat.
- Co z Tomkiem?
- Jurznowu prostuje się nakrześle,ale Blondyn naciska jego ramiona z góry i usadza go w
poprzedniejpozycji.
158
- Takiś ciekawy?
- Śledczy zachowujesię jak konduktor,znudzonyjazdą natej samej trasie.
-Dowiesz się, jaksam zaczniesz mówić.
No więc jakiezadaniemiałeś wykonać w Krakowie?
- Mówiłem.
- Jur znał tę metodę powtarzania pytań,by odpowiedź na któreś z rzędu odsłoniła jakiśślad.
-Chciałem skorzystaćz amnestii.
- To możnazrobić wszędzie.
W Myślenicach też.
- Chciałem zdawać na studia.
-Zdasz.
- Śledczywcisnąłniedopałek w wypełnionąpobrzegi popielniczkę.
-Ale za piętnaście lat.
Jur widzi, jak Trzeci wytrzepuje z chlebaka nawet najdrobniejszeokruszyny, a potem
sięga po koperty.
Wyciąganajpierw negatywy, podnosije do oczu i obraca się w stronęokna.
Jest wyraźnie zaskoczony tym, co ujrzał.
Teraz wyciągaz koperty odbitki, rzuca na nie okiem inatychmiast kładzie je na biurku
przedŚledczym.
- Za to mu się chyba więcej należy.
Przenosi spojrzeniena Jura.
- Amnestii ci się zachciało?
Blondyn zarechotał.
Ś
ledczy patrzy na odbitki, przenosi spojrzenie na Trzeciego.
Ten tylko skinął głową na znak,że obaj wiedzą,o co chodzi.
Ś
ledczy zachowuje się,jakbydostałniespodziewanyprezent.
- Skąd to masz?
-Znalazłem.
- Gdzie?
- naciska Trzeci.
- Na ulicy.
159.
W tym momencie kopnięte przez Blondyna krzesłousuwa się spod Jura.
Blondyn podrywa go z podłogii rzucao ścianę.
Nad nimstoją Trzeci ze Śledczym.
Walą mu się nagłowępytania: - Mów, skurwysynu, ktocię przysłał?
Gdziesię zamelinowała reszta?
Kogo miałeś rąbnąć?
Gdzie mieszkasz?
Dla kogo pracujesz?
Podaj kontakty!
Kto ci kazał?
- Każdemu pytaniu towarzyszy kopnięcie, wymierzane celnie przez Blondyna.
Robi to beznamiętnie, jak drwal rąbiedrzewo.
W pewnej chwili uderza jego głową o ścianę i Jurwpada w ciemnykorytarz.
Kiedy odzyskuje przytomność,Śledczy stoi przyoknie.
Przegląda zdjęcia z Katynia.
Gestem każe Blondynowi posadzić Jura z powrotem na krześle.
Głowa Jura zwisa.
Trzeci naznak Śledczego unosi mu brodę, każe mupatrzeć przed siebie.
- Skąd to masz?
Mów!
- Śledczy potrząsa plikiem odbitek.
- Znalazłem.
-Chcesz, żeby twój brat niedostał czapy?
- podchodzibliżejł pochyla się nad Jurem, który po chwili wykonuje głową potakujący gest.
-To gadaj!
Aleprawdę!
Inaczej pożałujesz, że sięurodziłeś!
36
Okratowana żarówka wisiała nad nim jak zamglone zachodzącesłońce.
Nie wiedział, gdzie jest,jak się tu znalazł.
Był
160
poobijany.
Z trudem obrócił się na bok,by poszukać wzrokiem drzwi.
Wtej chwili usłyszałtrzask skobla i chluśnięciewody z wiadra odebrało muna chwilę oddech.
Już wiedział, że matka będzie się teraz musiała modlićza dwóch synów.
37
Słychać nierównyterkotmaszynydo pisania.
Ś
ledczystoi tyłem do pokoju.
Patrzy przez wysokoumieszczoneokno na krążące po błękitnym niebie gołębie.
W ręku trzymanegatywy, od czasu do czasu podnosi je i trzymając w wyciągniętej ręce,
dyktuje dalszy ciąg protokołu:
-Zatrzymany posiadał brońoraz materiały obciążające.
Przy biurkutkwi Trzeci i uderza w klawisze maszynydwoma sztywnymipalcami.
Do pokoju wkracza dwóchmężczyzn w mundurach.
Trzeci i Śledczy prężą się przed nimi.
Szef macha niedbale ręką, patrzy na Doradcę.
Widać, żetenjest już wprowadzony wsprawę, bo wyciąga rękę po materiały i mówiz
wyraźnym akcentem: - Anopokażtie.
- Przegląda odbitki,kiwa głową, jakby w tej chwili wszystko było dlaniego jasne, i podnosi
wzrok naŚledczego: - A niegatiw gdzie?
- Przyda siędo sprawy.
- Śledczy położył rękę na kopercie z negatywami.
- Niet.
Eto niekoniecznie.
- Doradca kręci przeczącogłową.
161.
Wyciąga rękę po kopertę.
Ś
ledczy rzuca szybkie spojrzenie na Szefa.
Ten skinął głową.
Ś
ledczy podaje kopertęDoradcy.
Kiedy drzwi za tamtymi się zamykają.
Ś
ledczy patrzyna Trzeciego.
- Zarobisz awans - mówi, wyciągając do Trzeciegopaczkę papierosów.
-Cholera wie.
- Trzeci wzrusza ramionami.
-A możeto taka sprawa, że i tych, co kogoś dopadli, ktoś też kiedyśdopadnie?
38
Mur piwniczny był popękany, pokryty licznymi odpryskami,poplamiony jakimiś
zaciekami.
Twarzą do tego muru stałczłowiek ze związanymi z tyłu rękami.
Taki obrazujrzał Jur, gdy go wepchnięto w wejściedotejpiwnicy.
Najpierw Trzeciwraz z Blondynem prowadziligo długimi korytarzami.
Wiało tustęchlizną.
Jur ledwo zdołał zejść po schodach.
Właściwietamci zwlekligo,trzymającpod pachy.
Jedna jego ręka zwisała bezwładnie.
Jeszcze dziśrano był zanią przywiązany do haka przy ścianie.
Wisiał takdługo,aż dotarłodo niego, żedlanich nie jest człowiekiem,nie jest nawet kimś
podejrzanym, nie jest wrogiem.
Jest tym,czym dla rzeźnika dobra półtusza wieprzowa.
162
Przebyli wielekorytarzy, zeszli schodami, by teraz pokazać mu tę piwnicę i tego
człowieka, który tkwił przy tymospowatym murze tyłem do wejścia, z rękoma związanymiza
plecami.
Przy wejściu stał podoficer w czapce z granatowymotokiem.
W ręku trzymał pistolet.
Trzecitrącił Jura.
- Poznajesz?
-Tomek.
Stojący pod ścianą człowiek robi ruch, jakby się chciałodwrócić,ale powstrzymuje go
wrzaskpodoficera: - Nieodwracać się!
- Trzeci patrzy zboku na Jura.
- Ma żyć?
-To zależy od ciebie -dorzuca z boku Blondyn.
- Przypomnij sobie wszystkie kontakty.
- Trzeci trącaJura w łopatkę.
-Dobra pamięć jestpotrzebna, jak się chcezdać na studia.
Wyciągają go zpiwnicy i znowuwloką długim korytarzem.
Są na schodach, kiedy zza ich pleców dobiega strzał,a po chwili drugi.
Jur kurczy się,robi ruch,jakby chciał zawrócić, pobiec zpowrotem, ale tamci trzymają go jakw
imadle.
Ciągną go teraz korytarzem parteru.
- Twój braciszekżyje - Blondyn mówi tojak serdeczny znajomy.
- My dotrzymujemy słowa.
-Mówi to przydrzwiach jakiejśceli.
Ręka Trzeciego uchylajudasza, Blondyn popycha Juraku drzwiom.
Z okiem przy kółku judaszawidzi bratajak przez dno butelki.
To on, Tomek.
- To on?
- Trzeci odciąga go już od drzwi celi.
- On.
163.
- No widzisz.
- Blondyn poklepuje go jak kolega z drużyny po udanym strzale na bramkę.
- Uciekł zgestapo w Myślenicach, awygo chcecie rozwalić?
- Jur przełyka ślinę jak kluskę.
Przenosi pełne napięcia spojrzenie z TrzeciegonaBlondyna.
Blondynznowu klepie goprzyjaźnie pokarku.
- Obaj przeżyjecie.
Ale musisz być rozmowny.
- Inaczej czapa!
- Trzeciprzybliża usta do ucha Jurai szepcze jak wróżbę: - Czapai dla ciebie, i dla niego.
Poniał?
39
Nie zdołała ukryć zaskoczenia, gdy pan Fillerpochylił sięnad nią ipołożył przed nią tę
fotografię.
Znalazł jąw ciemni.
Jur zostawił ją przypiętą szczypcami do sznurka, żeby sięsuszyła.
A może specjalnie zostawił ją na widoku?
- Tutajnie będzie pani miała dużodo retuszowania-Filler powiedział to z
dyskretnym,lecz wiele mówiącymuśmieszkiem.
Oddalił się, a ona została z tym zdjęciem, naktórym jej córka w przekrzywionym
welonieślubnym nagłowie razem z Jurem pozują do zdjęcia jako para młodych.
Kiedy tozrobili?
- zastanawiała sięAnna - Czyto było specjalnie przeznaczone dlaniej?
Czy w ten sposób Nika chcia- iła przekazać jejto, o czym nigdy jej dotąd nie mówiła?
Tak,oczywiście, to był wygłup, to był żart, ale czyrównocześnie
164
nie był to sygnał, że córka ma swoje życie, coraz bardziej dlaniej niedostępne?
W tej chwili usłyszała słowa Fillera: - Proszę.
Idziepanna młoda!
Nika stanęła w drzwiach.
Była zdyszanajak po długimbiegu.
Nie zareagowała na pytanie Fillera: - Co się stało, żepanmłody się nie zjawił w pracy?
- tylko dopadłado Anny,rozjaśniona jak prawdziwa panna młoda.
- Mamo!
Chodź!
Szybko!
Stał się cud!
Ten cud czekał na Annę w domu.
A właściwie już przeddomem.
Stała tam wojskowa ciężarówka, a zklatki schodowejwyłoniła sięStawowiakowa z zawiniętą
w koc pierzyną.
Zaniążołnierze znosili resztę dobytku kolejarskiej rodziny:
garnki, sagany,maglownicę, żelazko z duszą.
Na widok Anny Stawowiakowa, zwyklenieskora doprzyjaznych gestów, cała
rozjaśniła się w uśmiechu: - Bógzapłać,pani majorowe!
Dziękuję, żepani wstawiła się zanami.
Takie szczęście!
Dostaliśmy na Czerwonych Kosynierów dwa pokoje z własnąkuchnią!
Na schodachukazał się Stawowiak.
Zpomocą żołnierza znosił z piętra swój rower.
Spojrzał na Annę trochę podejrzliwie.
- Idźże, idźże - skarciłżonę.
- śeby sobie takie coś załatwić, to trzeba mieć nieliche chody.
Nagórzezauważyła, że drzwi do gabinetu profesoraFilipińskiego, dotąd zalepione
paskiempapieru z czerwonymi
165.
pieczęciami, były teraz szeroko otwarte i żołnierze pod komendą Busi przenosili tam meble z
salonu.
W głębi salonudostrzegła Jarosława.
Poganiał żołnierzy, którzy dźwigali teraz ogromną szafę do dawnej sypialni.
W pewnejchwili, niewiedząc, co zrobić z trzymanymw palcachniedopałkiempapierosa,
wetknąłgoukradkiem w donicę z kaktusem.
Zauważył spojrzenie Anny.
Speszył się i burknął na usprawiedliwienie, że przeprasza, ale na froncie człowiek chamieje.
Anna usunęłasię z przejścia, bo właśnie dwóch żołnierzy starałosięwypłynąćz salonu z
jej wielkim łożem.
- Jak mam to rozumieć?
- Objęłagestem cały ten bałagan.
- Jako akt sprawiedliwości dziejowej - Jarosław powiedział to z wyraźną ironią.
- To obiecuje wszystkim historia.
- Teraz historia takim jak my chce wszystko zabrać.
-Polskainteligencja poniosła już takie straty, że musibyć podochroną.
Zaopiekować się panią to był mój obowiązek.
Proszę pamiętać, że zawsze może pani na mnie liczyć.
Ceremonialnie pocałował dłoń Anny.
Busia dyrygowała żołnierzamijak kiedyś ordynansemMakarym i dyktowała im, w
którym miejscu mają ustawiaćmeble.
Nikaprzenosiła książki do gabinetu dziadka.
- Jak pan to sprawił?
- Anna nie mogła uwierzyć, żeodzykali swoje terytorium.
-Groziło nam jeszcze dalsze dokwaterowanie .
Popatrzyłna nią jak nauczyciel, który ma nauczyć kogoś podstawowych praw.
166
- W armii ludowej najważniejsi są kucharze i kwatermistrzowie.
- Uśmiechnął siętym swoim uśmiechem, którywcale nie był dowodem, że coś go bawi,a co
najwyżej, żema dystans dopewnych spraw.
-Na szczęście jestem tymdrugim.
Po prostu niemogłem ścierpieć, że rodzina panamajora nie jest u siebie.
I wtedy poraz drugi pocałował jaw rękę jakktoś, ktostawiapieczęćna podpisanym
układzie.
Nika porządkowała książki w dawnym gabineciedziadka.
Kiedy Anna wniosła do gabinetu ciężką figurę marszałka Piłsudskiego na koniu, zauważyła,
ż
e pułkownik patrzy na jej matkę nie jak na wdowę po majorze Filipińskim,lecz jak na
atrakcyjną kobietę.
Może to był przypadek, a może z całą świadomością wyjął z oszklonejbibliotekinie
tomArystotelesa ani Seneki,Pascalaczy Schopenhauera, leczwłaśnie Marka Aureliusza,
byznaleźćw nim ten cytat: "Należy kochać wszystko, co nam się zdarza".
Przeniósł spojrzenie na Annę i sam skomentował tozdanie: - Oni chyba nigdy nie byli na
wojnie.
- Jarosław przewrócił kilka stronici znów spojrzał na Annę.
-Wedle Marka Aureliusza nicniejest złe, co jest zgodne z naturą.
- A zabijaniejest zgodnez ludzką naturą?
- patrzyłamu prosto w oczy, oczekując wyraźnie odpowiedzi.
- śaden czyn sam w sobie niejest ani dobry, anizły.
- Jarosław ważył w rękuksiążkę.
-To zależyod motywów.
- A więc każdy może mieć jakieś alibi?
167.
- To sprawa sumienia.
Mójwujek był lekarzem weLwowie.
Bolszewicy szukali jego przyjaciela, więc chcąc godobrze ukryć, umieścił w szpitalu
psychiatrycznym.
Zrobiłz niego wariata.
- I to go ocaliło?
- Nika wtrąciła się do rozmowy.
Jarosław zaprzeczyłgestem głowy.
- To go zgubiło.
W czterdziestym pierwszymprzyszliNiemcy iwszystkich pacjentów rozstrzelali.
Awuj do dziśma wyrzuty sumienia, że przyjaciel zginął przez niego.
Anna stanęła w oknie gabinetu.
Jejwłosy prześwietlałosłońce, nadając im lekkomiedziany połysk.
Patrząc gdzieśdaleko, na dachy kamienic,powiedziała bardziej do siebiesamej niż do
obecnych w gabinecie osób:
- Sumienie.
Prawda.
- Wzruszyła ramionami.
-Potej wojnie nic już nie będzie takie, jak było.
Wszystko uległozmianie.
Jarosław patrzył na jej sylwetkę prześwietloną słońcem.
- Zostały jeszcze kobiety, któreumieją czekać.
40
Pan Filler zjawiłsię niespodziewanie.
Pod szyjąmiał fantazyjnie zawiązany fular, ale pocałunek, jaki złożył na ręce Anny, był
pospieszny, jakby fotograf chciał zapomnieć o tychszczególnych względach, jakimi dotąd
zawsze ją wyróżniał.
168
- Przepraszam,ale musimy się rozstać.
- Był wyraźniespłoszonyi zerknął na Busię,jakby nawet jejobecność byłamunie na rękę.
-Bylidziś u mnie.
- Kto?
-Nie wie pani?
Pytali o jakieś zdjęcia z Katynia, pytali o pana Jurka.
- Zawahał się, czy mówić dalej, ale uznał,że majorowa Filipińska zasługuje na to, by poznać
sytuację.
- Prosili,żeby informować, kto kręcisię wokółpani osoby.
Wtej sytuacji lepiej, żebyśmy się rozstali.
- Dziękuję, że mnie pan uprzedził.
Filler znowu złożyłpospieszny pocałunek na ręceAnny i dopiero wtedy wydobyłz
kieszenimarynarki kopertę.
Położył ją dyskretnie na komodzie.
Po jegowyjściuBusia zajrzała do środkai pokiwała głową: to nawet naczynsz ielektryczność
nie starczy.
A za co kupią węgielna zimę?
- Może by ten pułkownikpomógł z węglem?
-Nie, mamo.
- Anna pokręciła głową.
-Nie wypadago prosić.
- To co zrobimy?
Iwtedy właśnie Anna ujrzała swoje odbicie w lustrze.
Rozpuszczone włosy spływałyciemnąfalą na ramiona, sięgały za łopatki.
Patrzyła nasiebiejak ktoś, komu przyszłosię pożegnać z kimśdobrze sobie znanym.
Sięgnęłapo kapelusz z woalką.
169.
4/
W sierpniowym słońcu twarz Anny, zasłonięta woalką, wydawała się nieodgadniona.
Może dlategoAktorkajej nie poznała.
Niemal zderzyły się w samym wejściu do Teatru Słowackiego.
Aktorka wychodziła właśnie po porannejpróbie,kiedy Anna stanęłajej na drodze.
- Wspominała pani kiedyś, że można tu sprzedać włosy.
-Oto do czego zmuszają warunki naszą inteligencję!
- Aktorka wykrzyknęła to z emfazą.
Ujęła Annę pod rękęiwprowadziła do teatru.
Przeszły za sceną, na której ustawiano właśnie dekoracje.
Nad głową Anny wisiały jakieśmetalowe rampy, grube sznury i kable.
W powietrzu unosiłsię zapach oliwy, kurzu i kleju.
Szły wąskimprzejściemobokodstawionych na bok starych dekoracji.
W wąskiej, kiszkowatej pracowni zapachkleju nasiliłsię, a jeszcze doszedł do tego
duszący zapach przypalanychwłosów.
Gruba perukarka gorącą lokówkąukładała długie,siwe strąki w misterne loki perukiw stylu
LudwikaXIV.
Na półkach stałydrewniane czerepy z nałożonymi perukami królów, paziów, monsiniorów i
dam dworu.
Pod oknemtkwiła garbuska, wszywając rozłożonena gazecie pasmawłosów w naciągnięte
płótno.
To do niej zwróciła się Aktorka, przedstawiającAnnę.
- Pamiętaj,Michalińciu, że te włosy mają być dlamnie!
170
W chwilę później Anna siedziała na niewygodnym krześle isłyszała szczęk nożyc,
które cięły jej kasztanowe włosy.
Perukarka ustaliła, że zostawi jejtyle włosów,że będzie wyglądała jak paź w Hamlecie.
Po każdym szczęknięciu nożycpasma włosów zsuwały się po ręcznikuna podłożoną gazetę.
- Aż żal ścinać - odezwała się garbuska spod okna.
-Mążsię zgodził?
- Jak poszedł na wojnę, tak dotąd nie wrócił- powiedziała Anna.
-Możejeszcze wróci.
- Perukarkaoddała pęk uciętychwłosówgarbusce.
-Masz tu robotę dla naszej gwiazdy.
- A wie pani, żekto wkłada perukę z czyichś włosów,ten bierze też ijego los?
- Garbuska nawinęła pasmowłosów Anny na gruby wałek od ciasta.
- Nie życzęjej tego - powiedziała Anna.
Nie spodziewała się, że ta uwaga otworzyprzed niąnieznany rozdział życia Aktorki.
Posłowach Annygrubaperukarka, wciąż przebierając palcamipo jej włosach niczymharfistka
postrunach instrumentu, stwierdziła, że każdy mado wypełnienia swój los i tylko od niego
zależy, czy zrobi towedle praw bożych i ludzkich, czy przeciw nim.
A wedleniej Aktorka powinna się trzy razy wyspowiadać z tego, couczyniła w czasie wojny.
- Przecież wteatrze dla Niemców nie grała.
- Garbuska przerwała wszywaniewłosów w płótno i patrzyła niechętnie na
perukarkę,najwyraźniej przeczuwając, doczegotamta zmierza w tym ich nieustającym sporze.
171.
- Michalińcia to by jej broniła nawet w piekle.
- Perukarka,trzymając w ręku brzytwę, którą wycinała pasemkawłosów Anny, stanęła teraz
przed nią, by widzieć jej reakcjęna swoje wywody.
- Czy to ma być w porządku, kiedy mężatka pod nieobecność męża nie śpi sama w
łóżku?
- ciągnęłaz wyraźną zajadłością.
-Mąż wywieziony do obozu, a żona ma romanse!
- Alepaczki całyczas mu doobozu wysyłała.
- Michalińcia broniAktorki, lecz to tylko wzmaga emocje perukarki, która robi się czerwona
na twarzy.
- Takie są aktorki.
Jak kto się przyzwyczai do hołdównascenie, to i w życiusobie nie odpuści.
A przecież towstyd, żeby zdradzać męża, cow obozie siedzi.
Stojąc przed Anną z brzytwą w ręku, perukarka najwyraźniej oczekiwała z jej
stronypoparcia.
A wtedy odezwałasię garbuska.
- Szczujesz, bo cię za mąż siłą za rzeźnika wydali, a onkochał tylko pieniądze.
Nie wiesz tego, comi ona w garderobie powiedziała.
- Noco?
- Perukarka patrzyłakosonaMichalińcię.
To,co terazgarbuska zaczęła mówić, bardziej było skierowanedoAnny niż do perukarki.
Nie brzmiało to wcale jak powtarzana plotka, a raczej jak zwierzenie,które miało
usprawiedliwić Aktorkę.
Tak, miała romanse, wiedziała o tym nawet jej teściowa, ta słynna przed wojną krakowska
wróżka,to właśnie ona powiedziała synowej, że jeśli potrzebne jej są
172
hołdymężczyzn, niechsobie w tychciężkich czasach nie odmawia potwierdzenia,
ż
ewciąż jestpożądaną kobietą, inaczej przestaną w niej krążyć żywe soki życia,bo
czekaniejest powolnym umieraniem i po wojnie będzie jak suchywiór, jak podcięte u korzeni
drzewo, w którym przestająwiosną krążyć soki i kiedy mąż wróci, nie będzie miał siękim
cieszyć.
Michalińcia mówiła to z przejęciem, nie spuszczajączAnny oczu, jakby szukając u niej
zrozumieniadla Aktorki.
Perukarka fuknęła jakpodrażniona kotka i demonstracyjniewzruszyła ramionami.
- Michalińcia to by za nią duszęzaprzedała.
-I co było dalej?
-spytała Anna.
- Mąż wrócił?
- Wrócił - potwierdziła z satysfakcją garbuska i terazostatnie słowa skierowałado
perukarki.
- A jakwrócił, to sięaż zadziwił, żeżona jeszcze piękniejsza jak przed wojną.
Perukarka niecierpliwym gestem ręki uciszyła Michalińcię i zwróciła siędo Anny,
licząc, że stanie po jej stronie:
- I co pani na to?
-Proszę jużwięcej nie wycinać powiedziała Anna.
W lustrze, które podsunęła jej perukarka,zobaczyła inną kobietę niżta, którą widziała jeszcze
godzinę temu.
Jejoczy wydawały się większe,krótko ostrzyżone włosy odsłoniłypoliczki, uwydatniającusta.
Wydała się sobiemłodsza.
Tak, napewno wyglądała na młodszą, ale tak naprawdę czuła się jak ktoś, kto zmieniając
skórę,odkrywa nagle, że niemoże przestać być sobą.
W.
42
- Coś ty zrobiła?
- Busiaobchodziła Annę naokoło jak słupogłoszeniowy.
-Jędrek by cię nie poznał!
Nie kryła swegooburzenia: jak Anna mogła zrobić cośtakiego?
Czy chcebyć modna?
To nie w jej stylu!
WówczasAnna wyciągnęła ztorebki zarobione pieniądze i wcisnęła jew ręce Busi.
I wtedy Busia objęła ją i pogładziła po tychkrótkich włosach, jakby chciała tym gestem
podziękować jejza złożoną ofiarę.
Jarosławzjawiłsię niespodziewanie, trzymając pod pachąwielkie tekturowe pudło.
Patrzył zaskoczony na Annę, jakbyto nie była tasama osoba, którą znał ze zdjęć w obozie.
- Co za zmiana!
- powiedział, stawiając paczkę na stole.
Nika tę zmianęoceniła naswój sposób: - Wyglądaszsanacyjnie!
- powiedziała, podsuwając przed oczy Jarosława album z rodzinnymi fotografiami.
Na jednym z nich widać Annę: siedzi w siodle na siwku,a krótko przycięte włosy niczym
pejsy zachodzą na policzki.
Obok niejAndrzej:
siedzi na koniu i trzyma w ręku dżokejkę Anny.
Patrzy ciepło nażonę, która trzyma w triumfalnym geścieogon lisa.
- Mama wygraławtedy bieg świętego Huberta.
- Przeniosła spojrzeniez fotografii na Annę.
-Była wtedy najlepsza!
- I taka ładna - westchnęła Busia, pochylona nad albumem.
174
- To sięnie zmieniło - powiedział Jarosław, obserwując uważnie, jak Anna zareaguje
na tę uwagę.
Byłzawszeczujny jakśpiący na słońcu pies, gotów w każdej chwili zerwać się do pościgu za
kotem.
W tej chwili, kiedy porównywał ją dzisiejszą z tąze starej fotografii,poczułasię, jakbybyła
podglądana.
- Wszystko sięzmieniło - tym zdaniem ucięła temat.
-Wszystko prócz wspomnień.
- Wspomnienia to bagaż.
- Jarosław, otwierając przyniesionąpaczkę z UNRRA, zerkał spod oka na Annę.
- A z ciężkim bagażem daleko się nie ujdzie.
ś
ycie ma swoje prawa.
- Ale stawia też obowiązki.
- Anna tkwiła wfotelu, obracając napalcu obrączkę.
-Przynajmniejobowiązekwierności czyjejś pamięci.
- Nie wszystko trzeba pamiętać -stwierdził Jarosław,a Nikaskwapliwie przytaknęła
jego słowom.
Układała napaterze wydobyte zpudła figi, daktyle, czekoladę.
- Niech pan raczej powie, żenie wszystko wolno terazpamiętać - w głosie Anny dało
sięwyczuć rozdrażnienie.
Jarosław opadł na fotel, zapalił papierosa, jakby chcączyskać naczasie.
- Zostawmy to historii.
Ona wszystkoprzecedzi, odsieje ważne od nieważnego.
Jarosław zakrył się chmurą dymu.
Anna patrzyła naniego przez zmrużonepowieki i Nika była pewna, że szykuje się
dofrontalnego ataku.
175.
- Historię piszą zwycięzcy - Anna powiedziała to tak,jakby było to oskarżenie bezpośrednio
wymierzone w tegoczłowieka w mundurze.
-Dobrze, jak zwycięzcy przynoszą wolność - zauważył Jarosław.
Anna nie spuszczała zniego oczu, jak tygrysszykujący się do ataku.
- Jakmogąprzynieść wolność ci, cosamisą zniewoleni?
-Historia oceni, czy cel uświęca środki.
- Historię możnazakłamać.
Ale prawda jest jedna.
Jarosław zaciągnął się, jakby chciał zyskać na czasie, zanimprzyjdzie mu odpowiedzieć.
Nika patrzyła na matkęz obawą, że ta nie przestanie przyciskać do ściany człowieka,który
wszak nie przyszedł tu jakojakiś przeciwnik.
Zachowanie Jarosława wskazywało, że najwyraźniej chciał w tej dyskusji uniknąć
konfrontacji.
Ale Anna już otworzyła tamę, wylałysię z niej słowa, które przez tyle lat nosiła w sobie: co
zostaniez prawdy, jeśli wygrają ci, co chcą ją ukryć?
Przykłady?
Proszę!
Była po raz drugi w Sądzie Grodzkim, żeby odebrać jedyny list Andrzeja z Kozielska.
Chciałauzyskać zaświadczenie,gdzie ikiedyzginął jej mąż,ale urzędniczka nie zwróciła jej
listu, bo rzekomo akta zostały przekazane do Wojewódzkiej Prokuratury do Ścigania
Niemieckich Zbrodni Wojennych.
Kiedywreszcie dotarła przed oblicze prokuratora, zadała mu pytanie, dlaczego właśnietu
trafiły jejdokumenty.
- To chyba logiczne -odpowiedział.
-My się zajmujemy ściganiem zbrodniniemieckich.
- Mąż zginął w Katyniu.
-Na jej słowa odpowie176
dziąbyłopytanie: - Skąd ta pewność?
- Bo ostatni listdostałamz Kozielska w grudniu trzydziestego dziewiątego.
-Czymąż był na tej niemieckiej liście?
- spytał prokurator, notująccoś w aktach.
-Tak, ale tam było sporo błędów.
Chybamaciejakieś dokumenty?
Przecież w Katyniu byli z komisjąPCKświadkowiez Krakowa.
Był doktorRobel, Wodziński, ksiądzJasiński.
Byli nawet oficerowie polscy z niemieckich oflagów!
I wtedy prokurator sięgnął popióro i zawiesił je nadkartką: -A konkretnie?
Może pani podać jeszcze jakieś nazwiska?
Adresy świadków?
Co pani o nich wie?
- Tylkotyle- powiedziała wtedysucho - że ichjakoś nie można spotkać.
- Przecież jaod kwietnia szukam kontaktu z księdzemJasińskim- mówi teraz z
przejęciem Anna.
- A podobno onbył aresztowany,przesłuchiwany.
Taka jest prawda.
- Mamo, czy prawda cię zbawi?
- Nikazachłanniewgryzała się w figę.
-Co ona zmieni?
- Czasami lepiej nie wiedzieć- Jarosław mówi to z namysłem, jakby chciałuniknąć
kolejnego atakuze strony Anny.
- Bo niewiedzieć totylko cierpienie.
Awiedzieć to nieszczęście.
Anna widziałapotakujący gest głowy Niki.
Stanęła pojego stronie, bo tak jak on uważa, że amnezjajest najlepsząreceptą na życie.
- śyć, nie znając prawdy?
- objęła spojrzeniem i córkę,iJarosława.
Jarosławzerknął na Nike, jakby dając jej pierwszeństwo, aleta zajęta była próbowaniem
unrowskiejczekolady.
177.
- Są różne prawdy - Jarosław zapalał kolejnego papierosa "Wolność", choć w przyniesionej
przez niego paczce były pudełka cameli.
- Są prawdy oczywiste, ale są też iniepotrzebne.
- Niby jakie?
-Odkryte w złą porę.
Anna starała się zobaczyć przez chmurę dymu oczy Jarosława.
Co chciał przezto powiedzieć?
Dlaczego tak dziwnie kluczy, zamiast odpowiedzirzuca ogólniki jak na seminarium z
filozofii.
Kim w końcu jest tenczłowiek, któremuAndrzej tak ufał?
Z jednej strony czuło się, żedużo wie,a równocześnie wyglądało, że wolałby o tej wiedzy
zapomnieć.
Czy był zakłamany, czy tylko ostrożny?
- Dla prawdy nie mazłejpory.
Jarosław dostrzegł zniecierpliwienie Anny.
Wstał, obciągnął mundur i złożył ceremonialny pocałunek na ręceBusi i Anny.
Po jego wyjściu Nika wyciągnęła z paczki pudełka papierosów "Camel"i schowała jedo
teczki.
- Ty palisz?
-Nie.
Biorę je dla Jura.
- Przecież zniknął i od tamtej nocy nie pokazał się
więcej.
- Pewnie pojechał dodomu - wzruszyła ramionami.
-Odyseusz też wrócił po długiej podróży.
Anna w zamyśleniu dotknęła swoich krótko ostrzyżonychwłosów i powiedziała w
zadumie:
- A Penelopa czekała.
178
43
Głowa była nienaturalnie wykręcona, jakby kobieta chciałapatrzeć przez okno, siedząc
do niego tyłem.
Obwisłe piersiprzechodziły w fałdyskóry na brzuchu.
Łokieć trzymałaoparty o kolano, dłoń podpierała brodę.
Siedziała na taborecie,ustawionym napodwyższeniu.
Nika staław uchylonych drzwiach, wpatrując się w pozującą kobietę.
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Słychać byłotylko skrzypienie rysików po papierze i półgłosem rzucaneuwagi asystenta, który
przechodząc między ustawionymisztalugami, na bieżąco robił korektę.
Zaszła tu, wracając ze szkoły.
Wieleją kosztowałatadecyzja, by na Akademii szukać go wśród studentów.
Kiedyzniknął, poczuła się ośmieszona swoją wiarą, że oto spotkała kogoś, kto
potrafiłusłyszeć nawet te jeszczeniewypowiedziane przez niąsłowa.
Mówił, że w życiu ważne jest, gdziekto ma umieszczony środek ciężkości, który pomaga
utrzymaćpion.
Gdzie więc był ten jegośrodekciężkości?
Zniknąłrazem znim,a ona została jak statek na mieliźnie.
Może by się nie zdecydowała wziąć z domu dwóchpaczek cameli iprzyjść tutaj, gdyby
nieto, że Anna opowiedziała jej o tym spotkaniu: szła Floriańską, a on wyskoczyłz tramwaju,
był w tym swoim battledressie, miał jedną rękęna temblaku.
Na jejwidok nawet się nie ukłonił,zawrócił napięciei skryłsię za tramwajem.
179.
Długo walczyła ze sobą, zanim zdecydowała się tu zajrzeć.
Doczekała sięprzerwy iwtedy go ujrzała: wyszedłz kąta zza sztalug.
W pierwszej chwili stanął jak wryty.
Odwróciła się i wyszła nakorytarz.
Tam ją dogonił,wziął podramię i wyprowadził do ogroduza budynkiem.
Nika nie odzywała się.
Patrzyłapod nogi,szurając butami w pierwszychjesiennychliściach.
- Co tu robisz?
- jegogłos był matowy.
- Przyszłamzgłosić się na modelkę- powiedziałaz ironicznym grymasem.
- Bo ta stara może się przyśnićgrabarzowi.
- Nicsięnie zmieniłaś.
- Jur patrzył na nią jak na odnalezioną niespodzianie cenną zgubę.
-Myślałem o tobie.
- Dlaczegosię nie pokazywałeś?
- natarła naniego zezłością, bo odebrała jego słowa jak zwykłe łgarstwo.
-Co sięz tobą działo?
- Kismet,czyliprzeznaczenie.
- Jur uniósł w góręobandażowanąw nadgarstku rękę.
-Grałem w kości.
A przy grze w kości trzeba uważać, żeby te kości niebyłytwoje.
Słyszała tepełne fanfaronady słowa, widziała tę nibyjunacką minę, ale czuła, że to jest
tylko udawanie.
Byłow nim jakieś pęknięcie,jakiś czad go zatruwał, bo to, comiało świadczyć, że wszystko
jest w porządku, brzmiałojak próba ukrycia prawdy.
Opowiedział, że zdarzył mu sięniefart: następnego ranka po ich ostatnim spotkaniuw atelier
Fillera wpadł pod ruski samochód, był w szpita180
lu, a jak go tamposkładali,wyjechał do domu, żeby sięwyprostować.
Przyjechał teraz na początek roku akademickiego.
Niby dowiedziała sięwszystkiego z detalami, ale obojeczuli, że jeszcze coś zostało do
opowiedzenia.
- A co z negatywami?
- Nika patrzyła, jak czubek butaJura zbiera w stos suche liście klonu.
Kiedy odpowiadał, patrzył wciąż w dół, na trawnik.
- Nieprzytomny byłem.
- Uniósł w górę obandażowaną rękę.
-Jak sięocknąłem w szpitalu,to już chlebaka niebyło.
- Wzruszył ramionami.
-Nie wiem,do cholery, co sięz nim stało.
- A tego oficera aresztowali.
-Któregooficera?
Tego potkownika?
- Nie.
Tego kapitana z oflagu.
- Oniich wszystkich wyłapią jak pchły.
- Zabrzmiałoto jakwarknięcie psa.
-Sukinsyny!
Nagle wziął ją pod rękę i wyprowadził za bramę.
Szliprzez miasto,ale nierozmawiali, jakby było między nimi jakieś porozumienie, że najpierw
muszą dotrzeć namiejsce.
Nika nie pytała, gdzie ją prowadzi.
Wysoki mur, pokryty liszajem zacieków.
Na tle pogodnegojesiennego nieba stojący za murem budynek wyglądał jakogromny
transatlantyko zakratowanych oknach.
Jur gestem głowy wskazał jej górne okna więzieniana Montelupich.
181.
- Za którymś z nich jest mój brat.
Tomek był bardzowesoły.
Nawetz nich się śmiał - mówił przez zaciśnięteszczęki, gestem głowy wskazując na więzienie.
- A teraz muniedo śmiechu.
- Majuż wyrok?
-Na razie jeszcze nie.
Oboje zauważyli, że z wieżyczki zza kolczastych drutów przygląda im się strażnik.
Jur pociągnął Nikezarękę.
- Naco ja tu mogę liczyć?
- mówił zdławionym głosem.
-No sama powiedz!
- Zawsze mówiłeś, że życie to loteria.
- Próbowała wykrzesać w nim jakiś dawny ton, ale Jur oparł się o mur iprawie wykrzyczał, że
ż
ycie to handel, bo w życiu jest zawszecoś za coś.
Sięgnął po papierosy "Wolność", a wtedy Nika wyjęłaz teczkite paczki cameli.
Rozjaśniłsię, na chwilę w jegogłosie zabrzmiał ten dawny ton.
- Na tym polega niesprawiedliwość, żemy mamy papierosy "Wolność", a oni tam mają
wolność i camele.
Nikaspytała, czy ma mu na gipsowymopatrunku wypisać swój adres, bo tak dawno
niebył, że chyba zapomniał.
Wówczas Jurodciągnął rękaw bluzy i podsunął jejprzed oczy opatrunek.
Na samym wierzchu gipsowejpowłoki pod sercem przebitym strzałą wypisane było jej imię:
Nika.
182
44
Jur na widok wiszącego w przedpokoju wojskowego płaszcza zawahał się, zrobił ruch,
jakby chciał się cofnąć, ale Nika wciągnęła go do przedpokoju.
Była wyraźnie ożywiona.
- Zobaczysz, jakie cudo mamy.
- Wprowadziła go dosalonu, gdzie nakomodzie stał duży odbiornikTelefunken.
Jarosław, manipulując coś przy radiu, pokazywał Busi iAnnie, jak należy ustawiać skalę, by
trafić na Warszawę.
- Trofiejny - rzucił w stronę Jura, lustrując spojrzeniem jego kurtkę znaszywką Poland
na ramieniu.
-Opłaca siębyć zwycięzcą - bąknął Jur.
- Oni dyktująwarunki.
Jarosław mierzył chłopaka tym swoim spojrzeniemsnajpera, jakbychciał się
zorientować, w czym tamten może mu zagrozić.
A Jur wyraźnie szukał zwarcia, bo powiedział, że tam, gdzie kiedyś byłogestapo, teraz jest
UB, i ci,którymudało się nie zginąć zrąkNiemców, teraz wpadliw ręce zwycięzców.
Anna poparła Jura: nie ma wątpliwości,że i ci, itamcimieli plan wykończenia polskich elit.
- Te elity sąjuż pod ziemią - mruknął Jur.
- Albo niedługobędą.
Wyraźnie czekał, co na to powie Jarosław.
Ale najpierwwtrąciła sięNika: nie można porównywać Niemcówz Rosją.
komuniści przynajmniej nie głoszą hasła zagłady całych narodów, a komunizm przynajmniej
ma humanistyczne idee.
183.
- Chyba ci się komunizm pomylił z komunią.
- Jur patrzyłna Nike jak na małądziewczynkę, która lubi bajki.
- A historia uczy, żewszystkie idee w końcu obracają sięw swoje przeciwieństwo.
-Inteligencja powinna się teraz włączyć w odbudowęPolski.
- Nika zerkała na Jarosława, szukając wsparcia.
-Terazkażdy jest potrzebny!
Wolność to nie prezent.
Trzeba sięwłączyć!
- To tylko hasła.
Niektórzykomuniści biorą ślubz Polskątylko po to, żeby ta wolność nie wyglądała na bękarta.
- Jur patrzył w stronę Jarosława, jakby adresowałte słowawłaśnie do niego.
-Jedyną zaletą komunizmujest to, że nikt w nim nie będzie samotny, bo każdy będziemiał
swojego anioła stróża.
Zastraszeni milczą, a o to imchodzi.
- To prawda - odezwałasię Anna.
- Kłamstwem nazywają prawdę.
Jak z Katyniem.
Czypan się zgadza, paniepułkowniku?
To pytanie zawisło w powietrzu.
Nika obserwowała Jarosława, jak wyciąga z kieszenipaczkę papierosów.
Możematka ma rację, że w tym człowieku jest jakaś dwoistość?
Przecież wie więcej od innych.
Był tam, skąd inniniewrócili.
A teraz milczy, patrząc spod oka na Jura, jakby to onw tej rozmowie był głównym
przeciwnikiem.
- Pamiętam dobrze ten kwiecień w czterdziestym trzecim - odezwała się Busia.
- Niemcy rozgłosili przez szczekaczki i gadzinówki o mordzie w Katyniu.
184
Anna patrzyła na Jarosława.
Czekała, co teraz powie,bo poprzednimrazem usłyszałaod niego, że pewne sprawytrzeba
zostawić historii.
- To był dlanich propagandowo wygodny moment.
-Jarosław chciałrozwinąć myśl, ale Jur przerwał mu bezceremonialnie :
- Chyba nikt nie ma wątpliwości, że tozrobili Sowieci!
A co pan myśli o Katyniu?
Kto strzelał?
Zapadła cisza.
Wszyscy patrzyliteraz na Jarosława.
Ten podniósł do ust filiżankę z herbatą, odstawił ją, wyjąłpaczkę papierosów, poczęstował
Jura, ale ten odmówił.
Wciąż czekałna odpowiedź.
- Zostawmy to lepiej historii.
-Już to odpana słyszałam - Annazareagowała gwałtownie.
- Ito ma nam wystarczyć?
Przecieżw czterdziestym trzecim roku protokoły podpisała międzynarodowakomisja.
- Komu mamy wierzyć?
- Jurbył coraz bardziejspięty.
-Stalinowi czylekarzom z Genewy?
Szczęki Jarosława zacisnęły się.
Zastanawiał się jakktoś, kto składa zeznania do protokołu.
- Profesor Marków z Bułgarii i Hajekz Pragi odwołali swoje zeznania.
- Zabrzmiało to jak komunikat.
- To pan nie wie, jak się u nas zmienia poglądy?
- Jurchwycił siędłonią za gardło.
- Słyszałem, że ksiądz Jasiński, który był w Katyniujako wysłannik kardynała
Sapiehy, w czerwcuteż zmienił
185.
zdanie.
- Jarosław kierował te słowa do Anny.
Na jej twarzywidać było nerwowyrumieniec.
- Zmusili go!
- wyrzuciła z siebie.
-Ci, co przyszliw takich mundurach jak pan!
- To błąd widzieć wroga wkażdym, kto nosi ten mundur.
- Wgłosie Jarosława można było wyczuć coś nakształtżalu, że w tym domu spotyka go taki
afront.
Ale to nie byłostatni atak na niego.
- Pan coś ukrywa - odezwał sięJur.
- Przecież pan byłw Kozielsku!
Jarosław spojrzał naAnnę, potem na Nike, jakby oczekiwał odpowiedzi, skąd ten
młody człowiek wie tak wieleo jego życiu.
Nika przyznała się, że Jur wie to od niej, aleprzy nimmożna o wszystkim mówić, on
jest sprawdzony.
- Niechże pan powiewszystko, co pan wie.
- Anna pochyliła się do przodui złożyła dłonie w błagalnymgeście.
- Ja chcę znać prawdę, zczyich rąk zginęli.
Zanim Jarosławzdążył otworzyć usta.
Jur zerwał sięz kanapy i przystawił sobie do potylicy dwa złożone palce.
- Toich sposób.
Strzałz nagana w tył głowy.
- To niebył nagan.
- Jarosławpatrzył teraz na Annę.
- To były pistolety Walther.
-To jednak pan coś wie - stwierdził Jur, siadającz powrotem na kanapie.
Wszyscy patrzyli na Jarosława,który sięgnął do wewnętrznejkieszeni munduru i wydobyłcoś,
co mieściło się wgłębidłoni.
Otworzył dłoń.
Zobaczy186
li na niej ciemnykształt, przypominający z daleka daktyle,które leżały na paterze.
Byłato łuska naboju pistoletowego kaliber7.
62. Jarosław mówił, że to amunicjaniemieckafirmy Geco, kaliber 7.
62.A wtedy usłyszeli drżący z napięcia oskarżycielski głos Anny.
- Topan, wojskowy, nie wie,żeoni tę amunicję zdobyli na Finach?
Czy tylko tyle się dowiemy, że to niemieckaamunicjaichzabiła?
- Czekałaprzezchwilę na jakieśjegosłowo, na gest, ale Jarosław zaciągnąłsię papierosem
imilczał.
-W takim razie nie mamysobie nic więcej do powiedzenia.
..
Jarosław położył łuskę na dłoni Anny, skłonił się sztywno i wyszedł.
Wieczorem Nika zastałamatkę przed lustrem.
Przed nią stała łuska naboju Geco, kaliber 7.
62. Obok drewniane pudełko w huculskie wzorki, w którym ukryte były wszystkie pamiątki
po ojcu.
I tam właśnie Anna odłożyłałuskę, a potempowiedziała do Niki słowa, które ona miała już na
zawsze
zapamiętać:
- To dziwny człowiek.
-Co to znaczy dziwny?
- On jest jakiś.
- zawahała się, nim znalazła odpowiednie słowo - .
podwójny.
W nim mieszka jakbydwóchludzi.
Nie chcę go tu więcej widzieć.
Nigdy więcej!
- To niemożliwe- Nika pokręciła głową.
- On tu wróci.
Nie widzisz, żemu się podobasz?
187.
45
Był wiatr i padał deszcz.
Przepastne doły jakby unosiły się w powietrzu wrazz falującym z łopotem płótnem.
Rozkopanegrobyzdawałysię otwierać jeszcze szerzej,ukazując ułożone warstwamiciała.
Nagie czaszki krzyczały otworami oczu, nozdrzy, usti dziurna potylicy.
Ręce w grubych gumowychrękawicachobracają czaszkę, ukazując otwór wlotowy pocisku, w
któryteraz ktoś wtyka ołówek.
Czarno-biała ziemia otwiera kolejne swoje wnętrzności.
Ułożone jedne na drugich ciała z otwartymi ustami.
Ten krzyk jest niemy, boi filmjest niemy.
Jarosław stał ze skamieniałą twarzą w mroku jesiennego dnia w bramie.
Wokół niego małe grupki ludzi.
Skulenina wietrze, odwracali raz po raz głowy od ekranu, na którym postacie w białych
kitlach noszą zwłokina drewnianych narach.
Ekran ruchomego kina szarpał wiatr.
Łopot płótna zagłuszał czasem słowakomentarza, który płynąłz zawieszonych wysoko
głośników.
Przy kościele ŚwiętegoWojciechastała wojskowa ciężarówka.
To na niej zainstalowano ekranpolowego kina.
Wiatrsprawił, że rozpięte na stelażu płótnopróbowało się oderwać i pofrunąć w górę razem z
tymi dołami, trupami, razem ztą komisją, która pochylona nad stołami sekcyjnymi dyktuje coś
do protokołu.
188
Jarosław trzymał w ustach niezapalonego papierosa.
Patrzył na te obrazy jak na projekcję własnego snu.
Patrzyłjak człowiek, którywidzi coś nie po raz pierwszy,ale dokońca nie jest pewien, czyten
obraz jest realny, skoro ogląda go ktoś, kto sam powinien być w tych grobach.
Patrzył narozkopane doły, na rozpruwanemundury, na ręce przeszukujące kieszenie.
Na stołach, niczym na wystawie jubilera,leżą zegarki, papierośnice, obrączki, notesy, zdjęcia,
znaczkiidentyfikacyjne.
Ludzie obok niego skupili się wgrupy, jakby pojedynczonie byli w stanie stawićczoła
tym scenom.
Na szarpanymwiatrem płótnie widać postać Burdenki, obok niegoeleganckądamę.
Toteż potrzebne było dla celów propagandowych: otoszef sowieckiej komisji oprowadza
pocmentarzysku pannę Harriman, córkę amerykańskiego ambasadora.
Z chusteczką przy twarzy staje nad urwiskiem odkopanychmogił.
Ale za chwilę naekraniepojawia się inna kobieta:
Wanda Wasilewska przemawia do żołnierzy w polskich mundurach.
..
Jarosław pamiętał ten dzień.
Pamiętał ten dyszkant,który teraz płyniez głośników: "Po raz trzeci otwarły się katyńskie
mogiły.
Tym razem, by objawić światu straszliwąprawdę, zaświadczyć ojeszczejednej niemieckiej
zbrodnidokonanej na polskim narodzie".
Jarosław wypluł niezapalonegopapierosa.
Nie zauważył, kiedy rozgryzł go na strzępy.
Patrzył i nieczuł, że jegodłonie zacisnęły sięw pięść.
189.
Na ekranie znowu trwała defilada umarłych.
Rozłożonena piasku i trawie zwłoki czekają na ostatni apel.
A głosWasilewskiej, rwany wiatrem,roznosiłsięod Sukiennic dokościoła Mariackiego:
"Jeńców, bezbronnych ludzi mordowano z zimną krwią, spokojnie i systematycznie.
Wystrzałem w tył głowy".
Te właśnie słowa dotarły do Anny.
Wychodziła z antykwariatu,gdzie przez godzinę ustalała listę książek, które antykwariusz
gotów był przyjąć do sprzedania.
Na progu zderzyła się z wiatrem, ale i z tymisłowami, które dudniłyz głośników: "Zwalonoich
wewspólne mogiły.
Zawodowychoficerów, inżynierów, lekarzy,ponad dziesięć tysięcy polskichinteligentów,
których wojna oblekła w wojskowy mundur".
Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest.
Skądwzięła sięraptem w środku tamtego cmentarzyska?
Najpierw zastygław bezruchu, odwinęławoalkę, by lepiejwidzieć to, co ruszało się na
ekranie,a potem, kiedyjuż była pewna, że to jesttamto miejsce, zaczęła niczym
somnambuliczka iść w stronę ciężarówki, na której rozwieszony był ekran.
Wtedy spostrzegł ją Jarosław.
Powoli przesunąłsięza plecami spędzonych tu ludzi.
Anna szła po bruku, zapatrzona w teczarno-białe obrazy.
Patrzyła na ciała ofiar, którenaporuszanym przez wiatr ekranie sprawiały wrażenie, że
próbująsię podnieść, zerwać,gdzieś biec.
Głos kobietyprzebijał sięprzez ten wiatr i lekko zacinający deszczyk: "Woła do nas
krew katyńskiego lasu głosemmocnym.
Wzywa nas do zemsty nieubłaganej,bezlitosnej".
190
Anna szła samotnie, minęła puste o tej porze straganykwiaciarek i zbliżała siędo
ciężarówki, na której stał projektor.
Jarosławnie spuszczał jejz oka.
Na ekranie stoły z wydobytymi przedmiotami.
Głos z głośnika brzmiał patetycznie: "Ani nachwilę nie wolnonamzapomnieć ostrasznej
ś
mierci naszych braci, którychzwalonowe wspólny dół i których potem wywleczonoz mogiły,
jak wywłóczą martwych szakale i hieny".
Anna szła przedsiebie, zapatrzona w prostokąt oświetlonego płótna, na którym w tej
właśnie chwili widać byłozgięte wpół zwłoki w mundurze.
Czyjaś ręka w rękawicy wydobywa z kieszeni munduru jakieśdrobiazgi, potem
unosibezwładną czaszkęi wtyka ołówek w strzępiasty otwórw potylicy.
Otwór ziejeczernią.
Anna chciała podejść bliżej, zrobiła jeszcze parę kroków, ale nie wie, dlaczego nogi
odmawiają jejposłuszeństwa, dlaczego upuszcza parasolkę, a kiedy usiłuje się ponią schylić,
sama pada na mokry bruk.
Niewie, ktojej podaje rękę,kto bierze ją wpół i pomaga utrzymać równowagę.
Dopierokiedy słyszy: - Pani majorowe,jużdobrze,jużdobrze - dociera do niej, żejuż ten głos
słyszała i że możesię czuć bezpieczna,bo tego człowieka wysłał doniejAndrzej.
Jarosław ująłAnnę podramię.
Za ich plecami zostałekran,na którym tymczasem widać było biało-czerwoną flagę obok
sowieckiej łopoczącąnad ruinami Berlina.
Z dudniących nad głową głośników gonił ich glos Wasilewskiej:
191.
"Kiedy idziecie na zachód i przez zaciśnięte zęby mówicie sobie: za Warszawę, za
Westerplatte, za Kutno, nie zapominajcie dodać i tego: za Katyń!
".
46
Przez okno kawiarni Noworolskiegowidać było,jak na Rynku,tonącymw jesiennym
mroku, zwija się polowe kino.
ś
ołnierzedemontowali ramy ekranu.
Po raz drugi znaleźlisię wtym miejscu.
Za pierwszymrazem Jarosław przekazał jej papierośnicę.
Była wtedyw toczku z woalką.
Dziśmokry kapeluszzostawiła w szatni.
Podparła brodę rękami i patrzyła przed siebie takim niewidzącym spojrzeniem, jakimchce się
objąć nieobecnych.
Patrzyła przez dym papierosa, któregopalił Jarosław, przeztwarze innych osób w kawiarni,
przez grube zasłony i widziała to, cotylko ona mogłaby zobaczyć: jak Andrzej żegnasię,
wyruszając na wojnę.
- To panidobrzezrobi - Jarosław podsunął kieliszekkoniaku bliżej Anny.
Niezareagowała.
Dopiero kiedy dotknął szkłem kieliszka obrączki na jejpalcu, na ten delikatnydźwięk
ocknęła się, rozejrzała wokółi wypiła koniak jednym haustem.
Jarosław dałgestem kelnerowi do zrozumienia, że ponawia zamówienie.
- Przepraszam - powiedziała przez ściśnięte gardło.
192
- Za co?
-Myślałam, żepotym, co przez te łata przeszłam, jestem wstanie wytrzymać wszystko.
- Odruchowo zaczęłaobracać obrączkęna palcu.
-Ale nie!
Nie jestem widać dostatecznie silna.
Do końca życia będzie mi się to śniło.
Coinnegowyobrażać sobie piekło,a co innego je odwiedzić.
Przez jej twarz przebiegł jakiś skurcz, aleopanowałasię, spojrzała na niego przytomnie.
- Skąd pan się tam wziął?
- Przez moment sprawiałwrażenie pokerzysty, przyłapanego na grze znaczonymi kartami.
Co miało znaczyć słowo "tam"?
Czy ona się domyśla?
Wypuściłkłąbdymu, zgasił papierosa, wychyliłresztę koniaku.
Wszystko to sprawiało wrażenie gryna czas.
Wyglądało, żemusi najpierw ułożyć sobie w głowie odpowiedź i że ta odpowiedź nie będzie
łatwa, ale już następne zdanie Anny zorientowało go, że pytała goo obecność na Rynku.
Zanim zdążyłodpowiedzieć, pokiwała głową i powiedziała niebez złośliwości, że pewnie
musiał tam być, bo wykonywał rozkazy, a oficernie może odmówić.
- Pan pułkownik miał zadanie zabezpieczyćwiec.
- Patrzyła na niegozimno, ale wolał to spojrzenie od tego, któreświadczyło, że przenosi sięw
inny czas i inne miejsca.
- A jeśli tam byłem, bo spodziewałemsię, że i panitambędzie?
-Nic o tym wiecu niewiedziałam.
- Wzruszyła ramionami.
-To był przypadek.
- Czasemprzypadki decydują o życiu.
193.
Przez chwilę przyglądała mu się lekko zmrużonymioczami, jakby się zastanawiała, czy
powinna powiedzieć teraz, co myśli.
- Panma prawo tak mówić,bo pan żyje.
Zabrzmiało tojak oskarżenie.
Sama poczuła, jak te słowa mogły go zaboleć.
Zaczęła mówić, żewciąż żyje w czasie post mortem, ale wciąż w cieniu nadziei, że to, co
ostateczne, nie stało się, przecież na tej liście przy nazwiskuAndrzeja była pomyłka, ale to, co
zobaczyła dzisiaj, to jakwejście za bramę, przez którą nie ma odwrotu.
- Kto tam dotarł, nie mógł wyjść żywy- Jarosław pochylił sięi mówił półgłosem.
- Tobyłapodróż wjedną stronę.
Chciał położyć dłoń naręce Anny,ale taw ostatniejchwili usunęła ją,sięgając po nowy
kieliszek koniaku.
- Tylko że panu udało się tam nie dojechać.
- Już wypowiadając to zdanie, Anna czuła się winna, żeodbiera temuczłowiekowiprawodo
ż
ycia, więc mówi, że przeprasza, żeniemoże sobie poradzićz poczuciem utraty sensu
ż
ycia,aleJarosławnagle gestem ręki powstrzymuje teusprawiedliwienia.
Na jego twarzy widać determinację,jakby słowa Annyporuszyły jakąś sprężynkę, która kazała
mu sięotworzyć.
Kiedy Anna bezradnieopuszcza głowę, opierającczoło na dłoniach, Jarosław znowu pochyla
się nad stolikiem i jednymzdaniem wyjawia to, czego dotąd nie powiedział nikomu.
- Ja to widziałem z bliska.
Annaunosi głowę, patrzy na Jarosławapółprzytomnie:
czy się przesłyszała?
194
- Ja tam byłem - choć głosJarosława jest przyciszony,dla niej brzmi jak krzyk.
- Byłemw Katyniu.
Odgiął się, oparł plecami o krzesło, aż lekko się zachybotało.
Zaciągnął się głęboko papierosem.
- I pan żyje?
To pytanie zawisło między nimi.
Anna czekała w napięciu.
Intuicja podpowiedziała jej, że tenczłowiek toczy w tejchwili sam ze sobą jakąś walkę.
Czekała,co jeszcze powie,aleon przez dłuższą chwilęmilczał.
Mogła właściwie wstaći odejść,ale została.
Czekała na coś,co tylko on mógł jej powiedzieć.
Zaczął ztrudem, jak ktoś, kto wyjawia najważniejszątajemnicę.
Zdania były krótkie.
Po każdym zaciągał się papierosem.
Zaczął odsłów:
- To był czterdziesty trzeci.
Po bitwie pod Leninowsadzili nas do pociągu.
- Nas?
Kogo?
- Kilkunastu oficerów Pierwszej Armii.
-Jak pan sięwłaściwietam znalazł?
- Nie puścili mnie do armii Andersa.
Tam,gdzie byłem, niedotarły żadne informacje.
- Wzruszył ramionami.
- Gdyby nieto, byłbym teraz może wAnglii?
-Ale jest pan tutaj -rzuciła twardo, nie spuszczającz niego wzroku.
- Przyszedł pan z tamtej strony.
- Nie miałemwyboru.
Ani wcześniej, ani potem.
W eszelon i jazda!
Prosto do Katynia.
- Cztery lata później niż oni.
195.
- Chodziło o efekt propagandowy.
- Znowu ratował sięzapalaniem papierosa.
-śeby wzmóc chęć rewanżu na Niemcach.
Słyszała pani teksty Wasilewskiej.
- I nigdyich nie zapomnę - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
-Tobył kwiecień czterdziestego trzeciego, gdy radioMoskwa podało, że koło
Gniezdowa dokonano odkrycia archeologicznego.
- Archeologicznego?
- Anna chyba się przesłyszała.
Jarosław potwierdził: - Tak, te doły śmierci,odkryteprzezNiemców,nazwano
wykopaliskiem archeologicznym.
Jak ich przywieźli, działałajużkomisja Burdenki.
Stanąłnad dołami, z których wydobywano jeńców z Kozielska.
Patrzył nanich, nie mogąc pojąć, jak tosię stało, że on żyje.
Powinien przecież być tamw dole,być z nimi.
Anna sięgnęła przez stolikpo kieliszek Jarosława i znowu wychyliła koniak jednym
haustem.
Dopiero wtedywzięłatorebkę iwyjęła coś, co mieściłosię wjej drobnej dłoni.
Rozchyliła palce.
W zagłębieniu dłoni leżała łuska naboju pistoletowegokaliber 7.
62.
Podniosła oczyna Jarosława.
- To stamtąd?
Skinął głową.
Kiedychciał sięgnąć po łuskę, Annaszybko zamknęła dłoń.
- Znalazłem ją w piasku.
Schowałem.
Nosiłem ją całyczas przy sobie.
Może ten nabój był przeznaczony dla mnie?
A w końcudałem tę łuskę pani.
196
- Czego pan się tam dowiedział?
- Pochyliła się kuniemu.
-Ze to byłazbrodnia niemiecka, tak?
- Przyprowadzili namsołtysa z sąsiedniej dierewni.
-Jarosław przymknął powieki, jakby chciał raz jeszczeprzywołać tamtą postać.
- Proszę, niech świadek powie, jaka jestprawda.
Aon trząsł się ze strachu.
Owszem, słyszałstrzały.
- Kiedy?
Kiedy je słyszał?
- Oczywiście w czterdziestym pierwszym, jak przyszliNiemcy.
-I wyście w touwierzyli?
- Prawie nikt z nas nie miałwątpliwości.
Wiedzieliśmy, że wszystko oparte jest na kłamstwie.
Po powrocie mieliśmy przekazać "prawdę" żołnierzom.
Napięcie w oczach Anny było zapowiedzią,że ta rozmowa zmierza do końca.
Jarosław rozluźnił pod szyją haftki kołnierza munduru.
- I coście im powiedzieli?
- Anna podniosła głos, niezważając,że siedzący obok goście kawiarni patrzą w stronęich
stolika.
-Ze tozrobili Niemcy?
- A co wtedy mogliśmy innego powiedzieć?
Zerwała się od stolika i szła chwiejnie przez kawiarnię,jakprzedtem szła przez Rynek kutym
dołom śmierci.
Potrąciła krzesło, wpadła nakelnera, który zpełną tacą żeglowałku stolikowi wgłębi kawiarni.
Kelner spojrzał z wyraźnymniesmakiemna człowieka w mundurze, który potrafiłdoprowadzić
damę do takiego stanu.
A Jarosław tkwił przy
197.
stoliku z niezapalonym papierosem i unosząc pusty kieliszek, tym gestem znowu dał
kelnerowi znak, że zamawia następny koniak.
47
Jak mogłazapomnieć, żeten dzień jest zastrzeżony dla kogoś innego?
W salonie grało radio Telefunken.
Anna cerowała pończochy, ale wystarczyło jedno spojrzeniena Nike, by zauważyć jej nowe
uczesaniei uróżowanepoliczki.
- Słyszałaś?
- Anna korzystała z każdej okazji, by przekonać Nike, jak bardzo sięmyli, dając nowym
władzom jakikolwiek kredyt zaufania.
-W radiu mówili oaresztowaniudowództwa WiN.
Oni chcąwszystkich, którzy nie są czerwoni, mieć za kratkami.
A ty uważasz, że oni mają jakieś ideały!
Nika wiedziała, że jej gotowość wyjścia naprzeciwtemu, co przynosi każdy dzień,
odkrywanie tego, że codzienność może być świętem, dla matki jest czymś w rodzajuzdrady.
Tymrazem nie podjęła dyskusji.
Chciała od matkipożyczyć korale, więc po co miała ją drażnić swoimi uwagami natemat
odrobiny zaufania, na jakie każda władza napoczątek zasługuje.
- Pożyczmi korale.
-Gdzie sięwybierasz?
198
- Do operetki.
Właśnie w tej chwili w drzwiach salonustanęła Busia.
Ubrana była wwizytową suknię, na szyi miała tę kameę nasrebrnym łańcuszku, wktórą kiedyś
wyposażyła Nike, gdypo raz pierwszy w życiu szła do teatru.
Anna wskazała nacórkę.
- Wyobraź sobie, że ona w imieniny swojego ojca wybiera się do operetki!
Dotąd zawsze dzień imienin Andrzeja był dniem, kiedyto wszystkie trzy wypełniały
swoją pamięcią o nim jego nieobecność.
Jak mogła zapomnieć, że dziś są andrzejki?
A może wcale nie zapomniała,tylko puściła to mimo uszu jakmało ważnąrzecz, bo przecież
Jur wyraźnie mówił, że mabilety do operetki na andrzejkowy wieczór.
Iterazwidziwpatrzone w siebie wiecznie załzawioneoczy Busi, któranie może uwierzyć,
ż
eNikazamierza tego wieczoru wyjśćz domu.
Przecież ten wieczórbył zawsze dla niego!
- Zrobiłam tort biszkoptowy.
- Pogładziła ramięwnuczki.
-Jędrek za nim przepadał.
Obejrzymy sobie starezdjęcia.
- Ją to coraz mniej obchodzi.
- Annapatrzyła krytycznie na Nike,która przymierzała przed lustrem jej korale.
- Dlaczego właśnie dzisiajwychodzisz?
-Jur dostał ulgowebilety studenckie.
- Więc wybierasz jego!
- Anna opadła na kanapęi gestem pełnym rezygnacji wskazałana portret Andrzeja naścianie.
-Twój ojciec sięnie liczy!
199.
Nika zerwała z szyi korale i rzuciła je na kolana matki.
Stała przed nią, wyrzucając z siebielawinętrzymanych dotąd na smyczy słów: ona nie chce
ż
yć do tyłu, nie chce wyglądać jak te wyblakłe fotografie w rodzinnym albumie!
- Jesteś zazdrosna o to, żenamnie ktoś czeka.
Jesteśzwyczajnie zazdrosna o czyjąś miłość!
Dlaczego nie chceszsię pogodzić, żeskończyłam osiemnaścielat?
Czy całeżyciemam szukać grobu ojca?
Niejestem archeologiem,żebygrzebać w przeszłości!
Anna histerycznie zasłoniła dłońmi uszy.
Busia przydreptała do Niki, składając dłonie w błagalnym geście, byprzerwać ten potok
raniących słów.
Jednak Nika nie mogłasię już zatrzymać.
Musiała wykrzyczeć tę litanię do końca,do ostatniego słowa, inaczej by się udusiła.
- Ojciecna pewno chciałby, żebym cieszyła się życiem!
-On by chciał cieszyć się razem z tobą - powiedziałacicho Anna i jeszcze dorzuciła: -
Idź już dotej operetki,jeślito ma być twoje życie!
I to były ostatnie słowa,jakie padły między nimi tego dnia.
Ostatni dzień listopada był mglisty,nasiąknięty wilgocią jakgąbka.
Latarnie zdawały się płynąć w powietrzu w morzumgły.
Nika szła przez Planty, szurając nogamipoopadłychliściach.
200
Kontynuowała w myślach rozmowę z matką.
Ileż takichmilczącychrozmów odbyła, zanim doszła do przekonania, że Anna potrzebowała
tej pielęgnowanej w sobie wyłączności na cierpienie, by ból utraty móczamienićw jedyny
sens życia.
Odarta z nadziei na powrót swej jedynej miłości,chcąc być jej wierna do końca, wybrała
nienawiść i żal dotych, którym udałosięnie zostać ofiarami.
Mówiłateraz do niej, jakbyAnna stała obok przy mokrejławce:
- Ja nie zapomniałam tego, co powiedziałaś: że kiedyś zrozumiem, co to znaczy, jak
kogoś się dostaje tylko raz na całeżycie.
A jeślija to właśnie zrozumiałam?
Mówiłaś wielerazy, że jesteśmy tacy, jak umiemy kochać.
Mówiłaśtak,prawda?
Więc dowiedz się, że ja chyba też spotkałam kogośtakiego, kogo dostaje się raz nacałe życie.
Sama nie wiedziała, wjaki sposób trafiła tu,przed wejście do teatru operetki.
Z gabloty z fotosami patrzyły na niąmartwo uśmiechnięte twarze tancerek z pawimi
pióraminad głową.
Rozejrzała się wokół.
Było już późnoi nikt nanią nie czekał.
Na ulicysłychaćbyło kroki patrolu.
Milicjanci z karabinami na ramieniu stanęli przed gablotą i rozmarzeni zapatrzyli się na
zastygłe wbezruchu tancerki.
49
Ś
więta nadchodziły jakbyukradkiem.
Tylkokolejki do sklepu rybnego robiły się coraz dłuższe.
Nika nie zamierzała
201.
stać dwie godziny po karpia w tym padającym śniegu.
Kupi go u bab pod Sukiennicami.
Tymczasemprzeszłaprzezgaj zielonych choinek, wystawionych przy Sukiennicach
nasprzedaż.
Wciągała nosem aromat lasu.
Błądziławśróddrzewek,szukając takiego, którebyłaby w stanie donieść naBracką.
I właśnie wtedy zauważył ją Jarosław.
Kazał zatrzymaćłazik, przeciął Rynek na skos i z drugiej strony zagłębił sięw choinkowy gaj.
Wyciągnął szyję, rozglądając się po czubkachdrzewek jak prowadzący obławę dowódca.
Ale Nikijużtam nie znalazł.
Szłaprzez pasażhandlowy Sukiennici mijając stragany z góralskimi pamiątkami,
zastanawiała się, czy znalazłaby tu jakiś prezent dla Jura.
Ale właściwie nie musio tym myśleć, bo Jur zapowiedział, że na święta jedzie dorodziny:
matkama trzech synów, więc skoro jeden siedziw pudle, niech ma przy sobie przynajmniej
tych dwóch pozostałych.
Nagle wysoki mężczyzna zastąpił jej drogę.
Jarosławuśmiechnął się jak ktoś całkowiciezaskoczony spotkaniem.
Przez chwilę obydwoje nie wiedzieli, co powiedzieć.
- Wybiera pan prezenty pod choinkę?
-Nie mam nikogo - odpowiedział krótko, jakby składał najkrótszy raportz całego
ż
ycia.
Nika nie wiedziała, jaksię zachować wobec kogoś, kto okazał jej rodzinie tyletroski.
Czuła nawet jakiś żal do matki, że po jednym z ich spotkań w kawiarni Noworolskiego
niechciała słyszećnawet
202
jego nazwiska.
A przecież to dzięki niemu odzyskali całemieszkanie, odzyskali papierośnicę ojca, dostali
paczki i radio.
Nika musiała się przyznać sama przedsobą, że obecność Jarosława w ich życiudawałajej
jakieś poczucie bezpieczeństwa: to był teraz jedyny mężczyzna,który troszczyłsię o nie.
Czymsię naraził,że stracił prawo bywania w ichdomu?
- A co upani majorowej?
-Nic nowego.
- Może mógłbym w czymś pomóc?
Trzemsamotnymkobietomnie jest teraz lekko.
- Jarosław patrzył, jak speszona tym spotkaniem Nika odruchowo dotykazmarzniętymi
palcami myszki na policzku.
-Wiem, że nie jestemprzez pani matkęakceptowany, aleja wciąż owas myślę.
Przypominam sobie, co paniojciec opowiadał o was.
O pani majorowej i opani.
-Naglejego surowa twarz złagodniała, jakby usłyszał jakąś piękną muzykę.
- Mówił, że dopiątego roku życia słowo "przepiórka"wymawiała pani"pierepuszka".
I wtedy Nikazaczęła się głośno śmiać.
Kiwając głową, powtarzała: - Tak, tak,pierepuszka, pierepuszka, takmówiłam.
- Jarosław teżsię zaczął śmiać.
Po raz pierwszyNika widziała jegoszeroki uśmiech.
Dotąd nigdy sobie nato nie pozwalał, jakby się bał, że uśmiech obnaży jegosłabość.
- Mój Boże -westchnął.
- Jak bymchciał mieć takącórkę.
203.
Wiedziała, że to nie było powiedziane ot tak sobie.
Zostawił jejkartkę ze swoim telefonem: - W razie jakiś kłopotów proszę dać znać.
Zdecydowała się to zrobić nazajutrz rano.
Anna klęczałaprzykaflowym piecu, wybierając szufelką popiół.
Widząc,że Nika szykuje się do wyjścia, zatrzymała jąpytaniem, czyznowusię z nim umówiła.
- Z kim?
-Z tym swoim Jurem.
- On wyjechał do Myślenic.
-To gdzie wychodzisz?
Trzeba Busi pomóc przy szykowaniu Wigilii!
Słyszysz?
Słyszała, ale byłajuż za drzwiami.
Na poczcie był tłok.
Musiała wysłuchać wykrzyczanychżyczeń, składanychsobie przez obcych jej ludzi.
Kiedy przyszłana nią kolej, wykręciła numer.
Odezwała się jakaś kobieta.
Nika poprosiła o połączenie z pułkownikiem Selimem.
- Aktomówi?
-spytała kobieta.
- Dzwonię od majora Filipińskiego -rzuciła Nika.
Wsłuchawce coś zachrobotało, potem odezwałsię Jarosław: - PułkownikSelim, słucham?
- To ja - powiedziała - Nika.
-Czycośsię stało?
- spytał zaniepokojony.
- Chciałam pana zaprosić do nas na Wigilię.
-Mnie?
- w głosie Jarosława dało się wyczuć bezmierne zaskoczenie.
- Przyjdziepan?
- Nika zasłoniła drugie ucho ręką, bygwar dobiegający z sąsiedniej rozmównicy nie zagłuszył
od204
powiedzi Jarosława.
Przez chwilę w słuchawce panowałacisza.
Już myślała,żepołączeniesię przerwało, ale on tambył podrugiej stronie cały czas.
- Czy pani mama wie o tym zaproszeniu?
Nie zastanawiała się długo.
Nie chcąc kłamać, arównocześnie nie mogąc powiedziećprawdy, rzekła z naciskiem: - Niech
panprzyjdzie.
Koniecznie!
- Ale kto mnie zaprasza?
- dopytywał się, wyraźnie poruszonytym telefonem.
- Wszyscy!
- prawie towykrzyknęła i nie czekając nareakcję Jarosława, odłożyła szybko słuchawkę.
Szła potemprzez pokryte mokrym śniegiem miasto,cały czas wyobrażając sobieminę Anny,
gdy ujrzy stojącego w drzwiach Jarosława.
Ale czy on przyjdzie?
Czyuwierzy, że jest naprawdę potrzebny w ich domu?
- Patrz, ktoprzyjechał!
- powitała ją Anna, rozjaśniona jak ktoś, kto niespodziewanie natknął się na dawno zgubioną
cenną pamiątkę.
Zkuchni wytoczyła się okrąglutkakobieta orumianych policzkach, z koroną siwych
włosów,spiętych nakarku szylkretowymgrzebieniem.
Grubaskaotworzyłaprzed Nika ramiona, a ta wpadła wnie z rozpędem, omal nie przewracając
kobiety.
- Franciszka!
Franeczka!
Franusia!
- wykrzykiwałaNika, trzymana przez kobietę w uścisku.
Busia i Anna ze wzruszeniem obserwowały tę scenę.
Oto znowu sąrazem: one trzyi Franciszka, która tyle latrządziła ich domem wPikulicach,
aktóra potem, kiedy
205.
Przemyśl zajęli bolszewicy, zabrała Annę i Nike do siebie.
ToFranciszka nauczyła Annękleić pierogi, a Nike ubijać kapustę w beczce i doić jedyną kozę.
Nie widziały się od czterdziestego pierwszego roku, bopo wybuchu wojny niemiecko-
rosyjskiej Anna z Niką przeniosły się do Krakowa.
Teraz Franciszka wniosła do tegodomu coś z atmosfery przedwojennego życia: zaraz
wzięłasiędo oprawiania karpia, gotowania łuskanej pszenicy nakutię.
W salonie stała pękata, owiązana sznurkiem walizaFranciszki.
Na kanapie leżał zwinięty w rulon i opasanysznurkiem ich dywanik z dziecinnego pokoju
Weroniki.
Teraz Nikachciała go rozwinąć, ale poczuła, że wewnątrz rulonu tkwi jakiś ciężar.
- A coto Franciszka przywiozła?
Franciszka bez słowa rozwiązała sznurek, rozwinęładywanik.
Z pochwy wystawała rękojeść szabli Andrzejaz ozdobnym fontaziem przy gardzie.
- Pomyślałam, że obowiązkowoma być u pani - zwypiekamina twarzy Franciszka
składa raport z podróży.
-Alem się bała, że mi zabiorą po drodze, tom włożyła jąwdywanik, co wisiałkiedyś nad
łóżkiem Weronki.
Dla niej Nika byłazawsze Weronką.
Franciszka zapomniała, że jej Weronką wtym roku zdaje maturę.
Przywiozładla niej tego misiaz oberwanym uchem,co to go Weronkązawsze tuliła przed
zaśnięciem.
Nika trzyma misia,a Anna szablę.
Jestwyraźnie wzruszona, kiedy wysuwa klin206
gę z pochwy.
Busia dotykaszabli niczym relikwii.
Tymczasem Franciszka, klęcząc przy swojej tekturowejwalizie, wyciąga owinięte w gazetę i
naciągnięte naprawidłaprawienowiutkie buty z cholewami.
Anna przyklękła przy Franciszce.
Pogładziła cholewy jak coś żywego.
- Od szewcaHiszpańskiego - powiedziała w zamyśleniu.
Pewnie przywołała w pamięci ten pobytw Warszawie,wizytę na Chmielnej, gdzie słynny
szewcHiszpański brałmiarę z nogi Andrzeja.
Nika wzięła drugibut, obejrzałagouważnie, a nawet przyłożyła do swojej nogi.
- Byłyby w sam raz na Jura.
- Spojrzała na matkę.
- Można mu zrobić prezent?
-Nie - rzuciła twardo Anna, ucinając wszelkądyskusję.
Odniosła butywraz z prawidłami do szafy, gdzie wisiałmundur Andrzeja.
50
Z każdą godziną byłacoraz bardziejnapięta, jakby to, na coczekała, miało w jakimś
sensie zmienić jej życie.
Ubierałachoinkę, zawieszając klejone ręcznie łańcuchy,które Busiatrzymaław pudełkach, bo
kiedyśjeszcze razemz nią kleił jeJędruś.
Pod okiem zaaferowanej Franciszki przepuszczałamak trzy razy przez maszynkę do
mięsa,podczas gdy samaFranciszka zajęta była dekorowaniem karpia.
Wyszukiwała
207.
w radiu Telefunken kolędy, szykowała opłatek, ale to wszystko nie zmniejszyło jej napięcia.
Patrzyła na Annę rozkładającą talerze na śnieżnobiałym, hartowanym obrusie.
Przytym piątym talerzu, przeznaczonymdlaniespodziewanegowędrowca, położyła
papierośnicę Andrzeja.
Co powie, jeślitym wędrowcem okaże się Jarosław?
Anna zapaliła świece w lichtarzu.
Zgasiła światło.
I wtedy właśnie rozległ się dzwonekprzydrzwiach.
-To on!
- Busia zastygła w miejscu.
Patrzyła to na Annę, to na Franciszkę, jakby brała je na świadków, że w tenszczególny dzień
Bóg o nich nie zapomniał.
Nika otworzyła drzwi.
Jarosław uchylił kapelusza.
Uśmiechnął się niepewnie.
Pod pachątrzymał jakiś prostokątny przedmiot, zawinięty w pakowy papieri
owiązanyszpagatem.
Annasztywno skinęła głową Jarosławowi, po czymprzeniosłaspojrzenie na Nike, jakby
nie miała wątpliwości,ktospowodował tę wizytę.
W drzwiachsalonu pojawiła sięFranciszka,podtrzymująca Busię pod ramię.
- Ach, to pan.
- Papierowo blada Busia patrzyła na Jarosława zawiedziona, że nie jest tym, na którego
wszystkieczekały.
Franciszka odprowadziła ją na fotel w salonie i szeptem spytała panią profesorową,
kim jest ten niespodziewanygość.
Jarosław wręczył Annie opakowany przedmiot.
Papierbył lekkowilgotny.
208
- Dziękujęza zaproszenie.
- Pocałowałją w rękę.
- Dzisiaj dla każdego drzwi stoją otworem.
- Pokryłazmieszanie tą formułką.
Anna postawiła jeszcze jeden talerz na stole.
Ten,przy którym leżała papierośnica Andrzeja, nadal naniegoczekał.
Nika rozpakowałaprzyniesiony przez Jarosława prezent.
Kiedy papier opadł, odsłonił się kościół famy w Przemyślu.
Franciszka ledwie rzuciła okiem na piękny sztych,a od razu klasnęła w pulchne ręce i
wykrzyknęła: - To naszafara w Przemyślu!
Anna sztywnym skinieniem głowy podziękowała gościowi za prezent, aleten wyczułw
jejspojrzeniu pytanie:
skądwłaśnie ten wybór?
- Wiem, że panna Weronika byłatam chrzczona.
-No jakże!
- wykrzyknęła Franciszka, tuląc Nike doswojej bujnej piersi.
-A ja z góry wiedziałam, że siędzieckoposika,i miałam drugi becik na zmianę!
I znowu czas popłynął wstecz, wszyscy patrzyli na Nikejak napięciomiesięczne
niemowlę.
Jarosław lekko sięuśmiechał,słuchając tej relacji, ale Nika czuła, że jest wewnętrznie spięty.
Kiedy Anna rozpakowywała opłatek, opowiedział, jakto wKozielsku szykowało się opłatki na
hostięi na tę pierwszą jeniecką Wigilię: hostia była robiona z podkradanej w kuchni mąki.
Wszystko było przygotowane, nawetżłobek z małym Jezusem, ale nie przewidzieli, że
przedświętami zostaną wywiezieni wszyscy księża.
209.
- Pan major zanotował w kalendarzyku: "Spotkało nascoś strasznego.
Przed świętami zabraliod nas wszystkichksięży kapelanów".
I to był ostatni zapis wgrudniu trzydziestegodziewiątego.
Kiedyopowiadał o tej Wigilii obozowej, Anna patrzyłana niego jak na wysłannika od
Andrzeja, ale kiedy miała siępodzielić z nim opłatkiem, uciekła wzrokiem w bok.
Jarosław chciałująćjej rękę, pochyliłsię, by złożyć pocałunek,leczAnna odsunęła się o krok.
Patrzył jej prosto w oczy, kiedy zdecydował się powiedzieć te słowa:
- Nie jestemJudaszem.
Anna odwróciła głowę.
Najwyraźniej nie chciała wracać do tamtego ostatniego spotkania.
W trakcie kolacji Jarosław kilkakrotnie zerkał na leżącą przy pustym talerzu papierośnicę.
Kiedy Nika puściła z radiakolędy, zdecydował,że nadszedłczas,by przestać udawać, że nie
mają sobie nicdo powiedzenia.
- Przyszedłem tu, bo chciałem z panią porozmawiać.
-Chyba nie mamy oczym.
- Anna wzruszyła ramionami ispojrzała na niego jak na przypadkowego przechodnia.
- W tenwieczór ludzkie sprawy stają się mniej ważne.
-Chciałem panipodziękować - Jarosław uchwyciłszybko obie dłonie Annyi trzymał je,
wpatrując się w jejtwarz jak ktoś, ktobłaga o pomoc.
Nika czuła napięcie narastające między gościem a matką.
Annapróbowała się zachować jak dobrze wychowana osoba: mówiła głosempełnym sztucznej
grzeczności, że to ona powinnadziękować
210
Jarosławowi, wszakdzięki niemu odzyskali mieszkanie, toon przekazał im tę pamiątkę.
ś
eby wyswobodzić swoje ręce z uścisku Jarosława,sięgnęła po papierośnicę.
Gładziła jej pokrywę,pełnąróżnych emblematów i ozdób.
Jarosławpatrzył na papierośnicę iniespodziewanie rzuciłzdanie, które zabrzmiało jak początek
nieprzewidzianej spowiedzi.
- śebym ją tu doniósł, ktoś musiał zginąć.
-Kto?
- Możemy porozmawiać?
Wjego głosie nie było właściwie pytania.
Tam byłapewność, że ma prawo domagać się wysłuchania, zanimstąd odejdzie.
Gestem dał do zrozumienia, że ta rozmowapowinna się odbyć na osobności.
Anna, nie wypuszczającz ręki papierośnicy, ruszyła w stronę gabinetu.
Nika odprowadziła ich wzrokiem.
Teraz była pewna, żezrobiła to, co powinnabyła zrobić.
Papierośnica leżała na stoliku.
Ciepłe światło stojącej lampywydobyło wszystkie ozdoby na jej wklęśniętym wieczku.
Leżałajak dowód, który będzie potrzebny do uwiarygodnieniaświadka.
Jarosław stał oparty o bibliotekę.
Anna tkwiła w foteluokryta szalem.
W gabineciepanował chłód.
Dla oszczędności nie palono w nim.
AleJarosław nie czułzimna.
Łapczywie zapalił papierosa, przeniósł wzrok na złocone grzbietyksiążek, ustawionych
szeregami za szklanymi drzwiami
211.
biblioteki.
Jeszcze nie wiedziała, co jej miał do powiedzenia,jakie dramaty łączyły się z tą papierośnicą
Andrzeja, którależała między nimi na stoliku jak graniczny kamień.
- Opowiadałem pani o swoimwujulekarzu ze Lwowa,który ukrył przyjaciela wszpitalu
wariatów.
Anna skinęła głową.
Była to ichpierwszarozmowa tu,w gabinecie, kiedy Jarosławmocą swej władzy zerwał pasekz
czerwonymi pieczęciami.
- Tak.
Powiedział pan wtedy, żeżaden czyn nie jest sam w sobie ani dobry,ani zły.
- Bo wszystko zależy od motywów - Jarosław dokończył tamten swój sąd.
Wciąż obserwował Annę,jakby zastanawiającsię, czy już nadszedł ten właściwy moment,
ż
ebysię odsłonić.
Badałją tym spojrzeniem, sprawdzał, czy będzie zdolnaprzyjąć to wszystko, co on nosił w
sobie odostatniego ich spotkania.
- Zawszekiedyś nadchodzi chwila, kiedy żadne alibinie wystarcza.
- Anna podparła głowę dłonią.
Jarosławusiadł w fotelu naprzeciw niej.
Ich oczy się spotkały.
Możewłaśnie sens tych jej słów, że w życiu każdego przychodzi taka chwila, że musi się
rozliczyć sam ze sobą, spowodował,że Jarosław już dłużej nie zwlekał, nie próbował szukać
jakichś filozoficznych formułek.
Wychylił się z fotela, sięgnąłpo leżący nabiurku nóż z brązu,przeznaczony do rozcinania
papieru.
Na jego rękojeści widniały misternie odlane liście winorośli.
Ostrze miało rowek.
To ostrze przyłożył dodłoni.
Wystawałojeszcze jakieś dwa centymetry.
Podsunąłnóż przed oczy Anny.
212
- Tyle właśnie musiałemmu wsadzić w kichy, żeby jąocalić!
Mówił o papierośnicy.
Annanie spuszczała oczu z jegotwarzy.
Zmieniłsię.
Był teraz podobny do głodnego wilka.
Tak patrzył.
Każde jego słowo było jak warknięcie.
- Kiedy?
Gdzie?
- Anna kręciła głową,jakby nie chciała uwierzyć, że ta papierośnica Andrzejama jakiś
związekze zbrodnią.
- W łagrze.
- Chciał sięgnąć po papierośnicę, ale Annabyła szybsza.
Trzymałają w obudłoniach jak odzyskanyskarb, który chcą jej znowu zabrać.
I tak trzymała ją całyczas, podczas gdy on krótkimi zdaniami wracał do zdarzeń,o których
przecież tak rozpaczliwie chciał zapomnieć.
Patrzył w bok,na złocone grzbiety mądrych ksiąg z księgozbioru profesora Filipińskiego, a
miał przed oczyma wnętrzebarakuz palącym się pośrodkużelaźniakiem,widział te okutane
słomą i szmatami stopy zeków, sterczące z nar, słyszałokrzyki i przekleństwa grających w
karty urków.
Zza drzwi gabinetu dochodziły tu głosy Busi, NikiiFranciszki, dochodziły kolędy z
radia,ale anion, ani Annatego nie słyszeli.
Jarosławsłyszał inne głosy, widział swojepiekło, Anna - słuchając go - wkraczaław ślad za
nimw czas zniewolenia.
Rzucał krótkie słowa, z trudem wiązałje w zdaniai onaczuła, że tak może mówić tylko ten,
ktotam byłnaprawdę, kto rzeczywiście grało życie.
- Grzałem się przy żelaźniaku.
Oni w kącie rżnęliw karty.
Gralio łachy popa Fieduszki.
Pop nic nie wiedział,
213.
modlił się na pryczy, a oni grali o jego łachy.
Mieliwyrozumienie.
Poczekali grzecznie,ażskończy, iwtedy go rozebrali do gołego.
Rano już nie żył.
W barakubyłominus osiemnaście.
Zaprosili mnie dogry.
Miałem postawić to - palcemwskazał trzymaną przez Annę papierośnicę.
- Wygrałem.
Ale mimo to chcieli, żebym im oddał.
Oddasz cośraz, to nadrugirazzabiorą ci te twoje czterysta gram chleba.
"Krwawy Sjomka" wyciągnął po to rękę.
- Zawiesił na chwilę głos,zgasił papierosa w popielniczceo kształcie liścia klonui znowu
uniósł w górę nóż do przecinania papieru.
-Nóżwszedłpotąd pod żebra.
Anna przełknęła ślinę.
Ś
ciskając w dłoniach papierośnicę, patrzyła na nóż, który teraz obracał w ręku Jarosław.
- I jak tosię skończyło?
-Naczalstwo uznało, że były to porachunki międzybandziorami.
- Jak pan tam trafił?
-Co mieliz takim robić?
Obóz w Kozielsku był jużwtedyzlikwidowany.
Z frontu fińskiego, gdzie pracowałemprzybudowaniu umocnień, przenieśli mnie dojakiegoś
sowchozu.
Nie byłoco żreć.
Wszyscy kradli.
Za metrkartofli wysłali brygadzistę i brygadę do łagru.
A łagier to wyrok śmierci z odłożoną egzekucją.
Znowu patrzyw bok,na złoconegrzbiety książek.
Annawie, że widzi to, czego już pewnie nigdy niezapomni.
Czuje, żeto,co teraz słyszy,jesttylko wstępemdo jakiegośwyznania, któresprowadziło go tutaj.
Tak może mówić tyl214
ko człowiek przygnieciony wielkim ciężarem, który pragniesię wreszcie wyprostować.
Monolog Jarosława zagarnął ją jakrzeka i niósł ażdokońca, którego niemogła
przewidzieć.
A on mówił, jakbywyrywając zsiebie żywemięso.
Mówił z bólem, ale nie byłto ból tamtych upokorzeń.
Próbował oddzielićteraz w sobieto, co było kłamstwem, odtego, coocalało jako szansa
człowieczeństwa.
- Wie pani, co to piekło?
To mieć tylkotaki wybór: pożreć kogośalbo samemu być pożartym.
Tam musisz zapomnieć, kim byłeś.
Zostaje z ciebie tylko skóra.
Naga skóra.
I wszy się nie pożywią.
A wokoło kłamstwo i strach.
Tylkoniebo nie byłoza drutami.
Jeśli oni mogąwszystko, to gdziejest Bóg?
Patrzysz w niebo, a on milczy.
Więc samw końcuznajdujesz odpowiedź.
- Jaką?
-To oni sąBogiem.
Oni sąwszechmogący.
Ichprawda jest objawieniem.
I o tym zaczął mówić, przerywając tylko na kolejnegopapierosa.
Mówił inaczejniż dotąd.
To już nie były tylko krótkie zdania, brzmiące jak rozkaz czy raport.
Teraz mówił trochę bezładnymizdaniamio tym, jak powoli wsysała go ta rzeczywistość,w
której tylko niebo nie było za drutami.
- Zrozumiałem, czymjest Wschód.
Ś
wiat rządzi się kategorią czasu, a Wschód to przestrzeń.
W ichpejzażach pojedynczy człowiek ginie, roztapia się jak wosk świecy.
Tak samojak jednostki mogą znikać tysiące.
Dlatego oniuważają, że
215.
każda cena za wolność, którą nam przynieśli, jest niska, bou nas ludiej mnogo.
Im nawet niezaświta wgłowiemyśl, żenie przynieśli nam żadnej wolności,bo sami są
niewolnikami.
Niewolnikami strachu.
Strach jesttam władcą, bo gdy zrozumiesz, że żaden opór nie ocali cię przed wszechwładzą
ideii kłamstwa, stajesz się jego sługą.
Sam zaczynasz głosić hasłoszczęścia dla wszystkich, a przecież dla wszystkich to są pewne
tylko trzy metry gruntu nakoniec życia.
Alejeśli chceszprzeżyć, musisz się bać.
Wybieraj: udawaj, że wierzysz,alboproszczaj\ A jak się godziłeś żyć przeciwkotemu, co
myślisz,to po pewnymczasie zaczynałeś myśleć tak, jak żyłeś.
Najgorsze, że od tejchoroby nie mogłeś uciec, bo ona była w tobie,wewnątrz, w środku.
To rosło jak guz, rozpychało się w mózgu, w sercu, pod skórą.
Przegrywasz nie tylko dlatego, że jesteś otoczony z zewnątrz.
Przegrywasz, bowpuściłeś wrogado środka.
On tkwi już w tobie, w twoich kiszkach, w twojejduszy!
Stawałeś się kimś obcym dla siebie samego.
I kimśwstrętnym.
Zaraziłeś się strachem.
A oni bali się tylko tych, cosię ich nie bali.
Dla tych było 20 gramów ołowiu wtył czachyi dół.
ś
eby tamnie trafić, starasz się byćtaki jakinni.
Nie wierzysz już nikomu.
Chcesz tylkoprzetrwać, bo życiema się tylko jedno.
A mężczyzna umiera, kiedymówi to,w conie wierzy.
Ija tak umierałem wiele razy.
Tłumaczyłem sobie, że jeślijest mipisanyjakiś los, to moim prawem jest przyjąć go
bezspecjalnychwarunków.
Oduczyłem się filozofować.
Za to nauczyłem się milczeć.
Uznałem, że milczenie też może czasemwystarczyć zadowód sprzeciwu.
216
Wypalił kilka papierosów.
Wciąż się w nim gotowało.
Z tychchaotycznych wątków Anna wyczytała jedno: tenczłowiek chciał wrócić do siebie
takiego, jakiego już dawnow sobie zadeptał, i że liczy na zrozumienie, na jakąś pomoc.
-W którym momenciezaczął pan się podpierać tą filozofią?
- Pyta mnie pani, kiedy skapitulowałem?
- Jarosławwgniótł kolejny niedopałek w pełnąjuż popielniczkę.
-Tobyło w Katyniu.
Po bitwiepod Lenino zawieźli nas tam.
Patrzyłem nate doły.
Pomyślałem, żeja właściwie też jestemmartwy.
Bo czy bym leżałw tych dołach,czy stoję nad nimi,tyle samo mam dopowiedzenia.
Anna pokręciła przecząco głową, odruchowo poprawiła swoje włosy, które już trochę
odrosły i sięgały ramion.
- Znał pan prawdę.
Jarosław pochylił się doprzodu.
Patrzyłz bliskawtwarz Anny z jakąś wewnętrzną nadzieją, że zostanie zrozumiany, że ten jego
monolog, w którym poplątały się faktyi wyznania,sprawi, że takobieta zpowrotem ujrzy w
nimczłowieka, któremu kiedyś zaufał major Filipiński.
- To panizna prawdę - rzekłz jakimśwewnętrznymbólem, że musi tłumaczyć tak
jasnedlaniego sprawy.
- Jaznam strach i bezsilność.
To straszne, copowiem, ale właśnie tam zrozumiałem,że prawda przestała się liczyć.
Ś
wiat
-nie chce znać prawdy.
A oni zrobią wszystko,by ją ukryć.
- Oni nam nigdy nie darują zła, które nam wyrządzili.
-Annaczuła, że papierośnica w jej rękach stała się ciepła
217.
jak nagrzany słońcem kamień.
Jarosław patrzył naniąwzruszony, ale równocześnie jakby niepewny, jak ten jegogodzinny
monolog zostanie przyjęty.
Wstał, poprawił źle zawiązany krawat.
- Chciałem pani podziękować.
-Za co?
- To był dar losu, że panią spotkałem.
-Jakmam to rozumieć?
- Pani szukała prawdy.
-Za wszelką cenę.
- Ito mnie właśnie ocaliło.
Znowu uwierzyłem,żeobowiązki ma się nie tylko wobec żywych.
- Pochylił się nadfotelem Anny,poczuł zapach jej włosów.
-Chcę być po panistronie.
Zrobię wszystko, żeby pani pomóc.
W Anniecoś odtajało.
Trzymającpapierośnicąw jednejręce, drugą wyciągnęła do niego.
Jarosław delikatnie przykrył ją swoją dłonią.
Pomyślała, że na jego twarzywidać było pełną powagiłagodność jak u ludzi
przyjmującychkomunię.
Jarosław pochylił sięi ucałował jej dłoń.
Franciszka zmywaław kuchni.
Busia wycierała naczynia.
Nika wbiła gwóźdź, na którym powiesiła przyniesiony przez Jarosława sztych.
Annasiedziała przed lustrem,czesząc swojeodrośniętewłosy.
I wtedy Nika stanęła za jej plecami.
Położyła dłonie na ramionach matki.
Ich oczyspotkały się w lustrze.
- Siedzieliście wzimnymgabinecie całą godzinę - powiedziała.
- Czy to było jakieś wyznanie?
218
- Mówił osobie.
- Annaspojrzała teraz na swoje odbicie.
-To dziwne, ale.
- Ale co?
-Ale jeszczenigdy żaden mężczyzna tak się przy mnienie otworzył.
Nika wzruszyła ramionami z miną osoby, przed którąp życie nie ma tajemnic.
K - Czy ty niewidzisz, że on się w tobie kocha?
5/
Od chwili, kiedy usłyszaław audycjiGłosu Ameryki informację, że krakowski
prokurator Martini będzie się zajmował ustaleniem sprawców zbrodni katyńskiej, Anna
postanowiła dotrzeć do niego.
Zdobyła się na to, by zadzwonić doJarosława i poprosić o pilnespotkanie w kawiarni
Fregatana ulicyGrodzkiej.
Nie przypadkiem wybrała to miejsce:
słyszała, że tu najczęściejbywają adwokaci, sędziowie iprokuratorzy.
Podobno bywał tu też prokurator Martini.
Jarosławprzyszedłna spotkanie pocywilnemu.
Zauważyła, że kiedy był bez munduru, musiała się z nim jakby na nowo oswajać.
Sama tym razem nie włożyła toczkaz woalką.
Ustamiała lekko podkreślone szminką, brwi zaznaczone czarnymołówkiem.
Kiedy przed godziną szykowała się dowyjścia, Nika spytała, czy idzie na randkę, bo
219.
pierwszy raz widzi, że matka ma w uszach kolczyki i żepodkreśla ołówkiem brwi i czerni
rzęsy.
Anna, by pokryćzmieszanie, rzuciła uwagę, żeby Nika, zamiast zadawaćgłupie pytania, zajęła
się raczej przygotowaniami do matury.
Nie idzie na żadną randkę.
Idzie w nadziei, że Jarosławułatwijej spotkanie z tym prokuratorem, o którym mówiliw
Głosie Ameryki.
- Czy pan zna prokuratora Martiniego?
- spytała Jarosława, gdykelnerka postawiła filiżanki z kawą.
- Spotkałem go na jakiejś odprawie.
-Podobno tojego ulubiona kawiarnia.
- Wszystko by się zgadzało - powiedział z lekkimuśmieszkiem.
- To kobieciarz.
Dobrze wie, że tu bywająpiękne kobiety.
Jego spojrzenieobejmujące Annę mówiło wyraźnie, żei jej dotyczy ta uwaga.
- Chciałabym go poznać.
Był zaskoczony tym wyznaniem.
Anna, kręcąc nerwowo obrączką, powiedziała mu,jakie nadzieje wzbudził w niejkomunikat
GłosuAmeryki o wszczęciu śledztwa w sprawieKatynia.
- Jeśli jest podjęte śledztwo, to może zrobią proces?
Jarosław wpatrywał się w nią tym swoimspojrzeniemsnajpera.
Był wyraźnie zaskoczonyjej naiwnością.
- W Polsce?
Proces?
Przeciw komu?
To absurd!
- mówił przytłumionym głosem.
-Sama pani wie, że tu, w Krakowie, przesłuchuje się nie sprawców tegomordu, a tych, co
220
ich poznali.
Cała komisja techniczna PCK była wzywana na
przesłuchania.
- Może proces norymberski coś zmieni.
-Muszępanią rozczarować.
Oni dobrowolnie nie wydadzą na siebie wyroku.
Chceostudzić jejnadzieje.
Wie, że to wszystko jest tylkogrą, mającą ukryćprawdę.
A mimo to Anna nie chce zrezygnować z poznania prokuratora Martiniego.
Dlategoumówiłasię we Fregacie.
Liczyła, że on tubędzie.
Gdyby takJarosław osobiście przedstawił ją Martiniemu, może dostałaby szansę wyjaśnienia
wszystkich okoliczności, związanych ze śmiercią Andrzeja.
- Będąpanią przesłuchiwać.
-Nie mam nic do ukrycia.
- Weronika zdaje maturę.
Potem chce zdawać na studia.
To jej na pewno nie ułatwi życia.
Patrzyła zawiedziona: po tamtym jego wyznaniu, kiedyobiecywał sam sobie zerwanie
z kłamstwem, kiedy wyraźniezadeklarował, że staje po jejstronie, teraz znowu kryje sięw tym
pancerzu obezwładniającego strachu?
Nie wiedziała,kogo ma wtej chwili przed sobą:tego, który chciał tajemnicę śmierciswoich
towarzyszybroni zostawić na zawsze zagrzebaną w ziemi, czy tego, który postanowił stanąć
po stronie prawdy?
Wiedziała już, że to spotkanie tojest jakbyostateczna próba tego człowieka.
I wtedy Jarosław zgasił papierosa, rozejrzał się po salii pochylił się ku niej.
221.
- Lepiej żebym ja się spotkał z prokuratorem Martinim.
-Pan?
I co impan powie?
- Ze chcę złożyć zeznania jako świadek prac komisjiBurdenki, który był tam w
styczniu czterdziestego czwartego roku.
- Wysunął powoli rękę i delikatnie nakrył dłoń Anny.
-A przy okazji postaramsię dowiedzieć czegoś wpanisprawie.
Boto jest także i moja sprawa.
- Patrzyłjej prostow oczy, jak wtedy,kiedy zaczął tamten swój monolog.
Annapozwoliła, by jego dłoń zatrzymała sięna jej ręce.
52
To Jur przyniósł wiadomość, że prokurator Martinizostałzamordowany.
Zjawiłsię z samego rana.
WiedziałodNiki, że jej matka liczy na spotkanie z Martinim, że szuka jakiegoś dojściado
niego.
Kiedy Anna otworzyła mu drzwi, potrząsnął trzymaną w ręku gazetą.
- Prokurator Martini został zamordowany wewłasnym mieszkaniu!
Wdrzwiach swojego pokoju stanęła Nika.
Patrzyła, jakAnna rozkłada gazetę, cośczyta.
- To primaaprilis!
- odkryła nagle Nika.
-Przecieżdziś jest pierwszy kwietnia!
222
To nie był prima aprilis.
To się stało wczoraj.
Martini został zamordowany w bezwzględny sposób w mieszkaniu naKrupniczej.
Gazeta podawała szczegóły:knebel na ustach,ręcznik wokół szyi, dwanaście ciosów
kluczeminstalacyjnym, poderżnięte gardło.
Tę informację potwierdził Jarosław.
Zjawił się pod wieczór.
Tym razem był w mundurze.
- Domyśliłem się, że wiadomość o śmierci wiceprokuratora Martiniego może być
dlapani szokiem.
Byłem z nimumówionypojutrze, ale.
- rozłożył ręce w geście bezradności - siła wyższa.
- Wykończą wszystkich, którzy się tego dotkną.
- Annapokiwała głową jak ktoś, kto domyśla się motywów tejzbrodni.
- Wszędzie wietrzysz spisek.
A to był dramat z kiepskiego romansu.
-Nika jak zwykle nie chciałasię pogodzićz interpretacją matki.
- Jursłyszał, żezabił go z zazdrościkochanek jego siedemnastoletniej kochanki.
- Fakt, że panprokurator nie był ascetą.
- Jarosław,skrzypiąc butami, przemierzał salon odokna ku drzwiom.
- Ale faktem jest także i to,że w mieszkaniu jego żonyna ulicy Dietlazrobiono w nocyrewizję.
Poszukiwanojakichś aktczy dokumentów.
- W tej sprawie nicnie dzieje się przypadkowo.
- Annanerwowo obracała obrączkę na palcu.
- Dla ciebie nawet zbrodnia z zazdrości o kochankęjest elementem spisku historii!
- Nika popatrzyłana matkę
223.
z wyrazem bezbrzeżnej litości.
- Niedługo będziesz ufałatylko nieżywym!
Wybiegła z salonu.
Dogoniły ją wykrzyczane przez Annę słowa: - Jesteś bez serca!
Obchodząciętylko własneromanse!
Anna opadła na kanapę.
Ukryła twarz w dłoniach, jakby w tej chwilidotarłodo niej, że obie żyją w całkiem
innychświatach.
- Ona tak niemyśli.
- Jarosław dotknął lekkoramieniaskulonej Anny.
-To wszystko nerwyprzed maturą.
Trzeba jązrozumieć.
- A dlaczego ona mnie nie rozumie?
Cośw niej pękło.
Mówiła przez ściśnięte gardło, że znowu wszystko sięsprzysięgło przeciwniej, nie dość, że
Martini zginął, a przecież liczyła, że czegoś się od niego dowie, toteraz własna córka jest
przeciw niej.
Jarosław ująłjej rękę ipatrzył jejw oczy.
Przez chwilęprzestraszyła się, że powie coś, czego by wcale niechciałausłyszeć, że potraktuje
ją nie jak wdowę po majorze Filipińskim, leczjakkobietę, która wszak zna jego najgłębsze
tajemnice.
- Nie przyszedłem tu rozmawiać o Martinim - powiedział, a jego oczy potwierdzały,
ż
e ma do powiedzenia cośważnego.
- Jest nadzieja.
Wczoraj spotkałem kogoś, kto może nam pomóc.
Jestem umówiony na jutro.
Powiedział "nam".
Więc jej sprawa stała się jego?
Czekała,co jeszcze powie.
Kim jest ten ktoś,kto może im po224
móc?Ale on powiedział tylko, żeby pojutrze koło piątej byłana dziedzińcu Wawelu
pod dużym kasztanem obok wejściado SmoczejJamy.
Kiedy Jarosław wyszedł, do salonuwślizgnęła sięNika.
Stałaz opuszczoną głowąjakdziewczynka, która chce sięprzyznać, że zbiła kryształowywazon.
- Przepraszam - wybąkała.
A wtedy Annaobjęła jąi powiedziała jej do ucha:
- Wybacz, Nikuś, żeurodziłam cię w takich czasach.
53
Kuchenna lampa zmetalowym talerzemrzucałamocneświatło na cały stół.
Leżały tu porozkładane papiery, któresprawiały wrażenieoblanych kawą.
Leżałyteżjakieś notesyw okładkach powyginanychjak zdarte zelówki.
Nad stołem pochylała sięwysoka kobieta.
Jej ruchybyły uważne, ostrożne.
Twarz do wysokości oczu przesłoniętąmiała białą chustką.
Zakrywała całą twarz jak maska.
Znadtej chustyjej ciemneoczy zerkały z ukosa naJarosława.
- Jak zobaczyłam mundur, przestraszyłamsię - kobieta mówi to zza chusty, a przy
każdym jej słowie ta chusta faluje, jakby słowa chciałysię wyrwać na wolność.
-Teraz mundur toochrona naturalna.
- Wygląda nato, że chce się usprawiedliwić.
-Myślałem, że Adampaniąuprzedził.
225.
Kobieta pokręciła przecząco głową i wzruszyła ramionami, jakby dając gościowi do
zrozumienia, że sam powinien wiedzieć, jaki jest ten jej mąż.
Jarosław stał z boku, tam gdzie zaczynał się cień, botalerz wiszącejlampy odcinał
ś
wiatło mocnejżarówki.
Patrzył, jakkobieta pochyla się nad stołem i zanim dotknierękoma w gumowych rękawicach
jakiegoś przedmiotu, najpierw dotykago pincetą, obraca na ceracie jak martwąmysz.
W kuchni starego mieszkania na ulicyRetoryka byłogorąco.
Pod kuchenną blachą płonąłogień.
Fajerki byłyodsunięte, żeby nagrzane powietrze szybciej szło do góry.
Nadkuchnią napięty byłdługisznurek, na którym wisiały różnedokumenty niczymsuszące
sięuprane skarpetki.
Te pełnezacieków papiery przytrzymywały na sznurku klamerki dosuszenia bielizny.
Poskręcane strony kalendarzyków, okładki książeczek oficerskich z rdzawymi zaciekami,
zdjęcia kobiet i dzieci.
Stanął nad stojącąna ławce przy piecu skrzynką.
Pełnabyłajakichś kopert oznaczonych literami i cyframi.
Kiedy się nad nimi pochylił, nagle coś go odrzuciło.
Zgiąłsięwpół,jakbyza chwilę miał zwymiotować.
Gorączkowo wyrwał z kieszeni munduru chustkę i przyłożył ją do ust.
Kobieta zerknęła wjego stronę, nie przestającrozdzielać pincetąjakichś zlepionych ze
sobą kartek.
- Do trupiego zapachu nie można się łatwo przyzwyczaić - powiedziała dziwnie
melodyjnym głosem, który
226
przebijał sięprzez białą maskę.
- Adam mówi, że nawetwódka nie pomaga.
- Wiem coś o tym- powiedział Jarosław, wciąż trzymającchustkę przy ustach.
Pamiętał ten słodko duszącysmak powietrza, który unosił się tam, nad dołamikatyńskimi.
Wtedy też ratował się przyłożeniem chusteczki doust.
Niektórzy skraplali chustki wódką, żeby zabić ten fetor,który wciskałsię nie tylko do nozdrzy,
ale także w płaszcze,wubranie, zostawał we włosach, a nawet wciskał się podpaznokcie.
- Właściwie do tego, co my tu robimy, powinnosięmieć maski gazowe.
Wkuchni zjawiłsię mężczyzna zplikiem jakichś dokumentów.
Miał grube rysy,na nosie okulary w grubychoprawkach, mięsiste nozdrza krzywiły się, gdy
wciągał tozatrutetrupim odorem powietrze.
Był równolatkiem Jarosława, ale włosy miał siwe.
- Przydałyby się nam teraz te maski gazowe,któremieliśmy w podchorążówce -
powiedział, patrząc spod okana Jarosława, który starał się trzymać z daleka od skrzynki.
-Zawsze na alarmgazowy byłeś ostatni, który ją zdążył założyć.
- Jarosław klepnął gopo ramieniu.
-Już wtedykapral Sobotaci powtarzał:"Wy, Friedman, to się nadajecietylko na profesora, bo
do wojska za głupi jesteście!
".
- I wykrakał - pogodnie stwierdził profesor.
- Ty sięokazałeś dostatecznie inteligentny, by zostaćoficerem,a mnie zostałtylko uniwersytet.
227.
Jarosław chciał coś odpowiedzieć, ale z trudem opanował mdłości.
Zrobiłomu się głupio; jest tu dopiero półgodziny.
Co mają powiedzieć oni, którzy zamienili swojemieszkanie na to dziwne laboratorium
dokumentacji
ś
mierci?
- Podziwiam moją żonę - powiedział Friedman.
-To już trwa tyle czasu.
Bojak skończymy przeglądaćjedną partię, to ja donoszę następnedokumenty
komisjitechnicznej PCK.
Choć z tych kilku skrzyń, któreprzyszłyz Rosji w majuczterdziestego trzeciego, została
niewielkaczęść.
Niemcyw lecie czterdziestego czwartego wywieźli teskrzynie, ale Robel kazał ukryć część w
Archiwum Kolegiaty na Franciszkańskiej 3.
- Objąłgestemręki to wszystko, coznajdowało sięnad kuchnią,na stole iw skrzyni.
-To tylkoniewielka część.
Wydobył z przyniesionej kopertyjej zawartość.
Na ceracie kuchennego stołu, jak na wyprzedaży, leżały rekwizyty czyjegoś życia.
Spinki od koszuli, fajka z pogryzionymustnikiem, wystrugany z brzozowego drewna cybuch
dopapierosów, zaśniedziały sygnet, odprute od munduru naramienniki z trzema gwiazdkami,
modlitewnik o wygiętejokładce i wyplamiony kalendarzyk z 1939 roku.
To wszystko znaleziono przy ciele ofiary.
Jarosław patrzył na ten rozłożonyw kuchni małżeństwa Friedmanów cmentarzyk rekwizytów
i znów pojawiłmu się przed oczyma długi zbityzdesek stół, a na nim rozłożoneciało w
zgniłym mundurze,wbutach z cholewami, które pokryły się nalotem pleśni.
Zo228
baczył tedoły, nad którymi wtedy stał, a które mogły być jego grobem.
Może wówczas jegodokumenty, jego książeczkawojskowai jego cygarniczka leżałyby na
tejceracie, a jegokolegaz wojska, o którym kapral Sobota mówił,że jestzagłupi na oficera,
odkryłby, że ten, kto okazał się dostatecznieinteligentny, został tam, w tych dołach w lesie
katyńskim.
Patrzył, jak ręce kobiety w grubych rękawicach rozkładają na stole wydobyte z
koperty przedmiotyniczym kartyw pasjansie.
- Te dokumenty opakowane były przezkomisję w woskowany papier - wyjaśnił
profesor.
-Alemimo to wydzielają ten trupi odór.
Muszę je trzymać zamknięte w archiwum.
Przynoszę tylko po kilka kopert.
Trzeba jerozpreparować wodpowiedniej kąpieli, odtłuścić, oczyścić - mówił rzeczowo jak na
wykładzie.
- Teposklejane dokumenty moczy się weterze naftowym, potemsuszy na bibule.
To trwa kilka godzin.
- Czasemcały dzień - kobieta mówiłaprzez chustę,któranadawała jej tajemniczy
wygląd.
Jarosław nawet niewiedział,jak naprawdęwygląda twarz żony jego kolegi.
Odchwili, kiedy go wpuściła dokuchni, nie zdjęła chusty, nieściągnęła z rąkgumowych
rękawic.
Poczuł się jak w prosektorium.
Profesor wykładał na ceratę kolejne przedmioty.
- Po oczyszczeniu,dokonaniu inwentaryzacji i sprawdzeniu nazwisk z powrotem to
ukrywamy - tłumaczył cierpliwie Jarosławowi całą procedurę.
- To taka kolejna ekshumacja ofiar.
229.
- Kiedyś, kiedy będzie można ujawnić te dokumenty,czeka ich jeszcze jedna - przez swoją
maskę odezwała siękobieta.
Jarosławwciąż trzymałchustkę przy ustach.
- Jak pani może to wytrzymać?
-Ktośmusi - gestemgłowy wskazała na rozłożone nastole przedmioty.
Tyle zostało po tych, zktórymi dzielił prycze, z którymi toczył dyskusje o
losachświatai o tym, że chcą zawładnąć nim dwie potęgi: Niemcy i ZSRR.
Przyszedł tu, boodnaleziony przez niego kolega,który zajmował się archiwistyką,
obiecałsprawdzić dane na temat majora Filipińskiego.
Czy coś onim wiadomo na pewno?
Może sąjakieśdokumenty?
Na liście katyńskiej jego nazwisko podane było z błędem.
- Identyfikacja nie była wcale łatwa - stwierdziłprofesor.
- Mówił mi to doktor Robel już w czterdziestym trzecim, kiedydostarczył do Krakowa
dziewięć skrzyń.
Przedstawiłkoleje losu tychdokumentów: najpierwumieszczono je w budynku
Oddziału Chemicznego, przyulicy Kopernika 7, gdzie doktor Robel sprawdzał zawartość
części przywiezionych z Katynia kopert.
Wraz z asystentem oczyszczali dokumenty mechanicznie i chemicznie, robili
kopieznalezionych fotografii, na których byłyżony i dzieci zamordowanych.
Potem Niemcy kazali przenieśćskrzynie zbudynku "Chemische Abteilung" do Instytutu
Medycyny Sądowej i Kryminalistyki przy ulicyGrzegórzeckiej 16.
Tam profesorLudwik Kamykowski do230
konywał inwentaryzacji dokumentów, odczytywał treść listówi notatek za pomocą
lampy kwarcowej, a potem ichtreść byłazapisywana na maszynie.
Część tych zapisów została ukrytana poddaszubudynku Ekspertyz Sądowych,częśćtrafiła do
Kurii Metropolitalnej przy Franciszkańskiej 3 i do Archiwum Akt Dawnych Miasta Krakowa
przyulicy Siennej.
- A reszta?
- spytał Jarosław,nie odejmując chustki odust.
Profesorrozłożył ręce.
- Niemcy wywieźliw czterdziestymczwartymz Krakowa piętnaście skrzyń gdzieś w
kierunku Wrocławia.
Namzostały szczątki dokumentów i świadkowie tej ekshumacji.
Tylko że dla nich lepiej się teraz nie przyznawać do tego, cowiedzą.
- W zeszłym roku NKWD kilka miesięcy przesłuchiwało doktora Robią - odezwałasię
kobieta, pochylonanad stołem.
- A za doktoremWodzińskim wysłano listygończe.
- Czy jest sposób, żeby wyjaśnić sprawę majora Filipińskiego?
Profesor przejrzałjakąślistę: w dokumentach, którejuż przeszły przez ich ręce, nie było
majora Filipińskiego.
Nie ma go również w tej dzisiejszej porcji.
- Czy można to jeszcze gdzie indziej sprawdzić?
-Nie wiem, czysię uda.
- Profesor dorzucił z wiadrawęgla pod kuchnię, nad którą w lekkim podmuchu
podgrzanegopowietrza zatańczyły przytwierdzone do sznurka
231.
dokumenty, jakby chciały oderwać się jak suche liście odgałęzi.
- To, co jest umnie w Archiwum Akt Dawnych, to tylkoczęść.
Ukryłem to w fascykułach, gdzie dostęp mam tylko ja i mój asystent.
Nikt tam nietrafi.
- Chyba że ten odór kogoś naprowadzi - powiedziałaprzez chustkę kobieta.
-Spróbujemy sprawdzić, czy jest tam tateczka.
- Profesorpatrzył na Jarosława, który wciąż przytrzymywał przyustach i nosie chustkę.
-Umówmy się tam wponiedziałeko dziewiątej.
- Rano?
-Wieczór.
Zapukaj tak- profesor zapukał trzy razyzgiętym palcem w blat stołu, zrobił krótką przerwę i
stuknąłjeszcze dwa razy.
- Otworzę albo ja, albo mój asystent.
- On wygląda dość dziwnie - powiedziała kobietazzachusty.
- Ale to swój.
Już w korytarzu, zmierzającku wyjściu, Jarosław odjąłod nosa chustkę.
Założył czapkę,a wtedy z kuchni wyłoniłasię takobieta i podeszła wąskim korytarzem.
Odsunęłachustkę z twarzyi dopiero wtedy Jarosław zobaczył jej piękną twarz.
Nie dała się pocałować w rękę, cofnęła dłoń w gumowej rękawicy.
- Doponiedziałku, Jarku- powiedział profesor, zamykając drzwi.
Jarosław zbiegł po schodach i już wbramie nabrałw płucahaust świeżegopowietrza, jak
wynurzający sięz głębiny nurek.
232
54
Postanowił, że niepowtórzy Annie szczegółów tej wizyty.
Nie powie, jakwyglądają suszące się nad kuchniąlisty, zdjęcia, notesy.
Nie powie, że ten straszliwy odór śmierci jesttrudnydo wytrzymania.
Powie jej tylko, że jego przyjacielobiecał sprawdzić, czy w archiwach znajdujesię jakaś
teczkamajora Filipińskiego.
Przez delikatne kwietniowe liście kasztana,pod którymczekał na Annę, przesiewało się
zachodzące nad Wisłą słońce.
Umówił się z nią na Wawelu.
Była zdziwiona, kiedy tuwłaśnie wyznaczył jejspotkanie.
Wybrał to miejsce, boniechciał,by to, co ma jej do przekazania, dotarło do niepowołanych
uszu.
Choć nic nie miał do tego studenta, który odwiedzał Nike, podczas ich dyskusji ten zawsze
traktował gojak przeciwnika.
Patrzył spod kasztana, jakgrupa radzieckich żołnierzyustawiała sięna tle Waweludo
pamiątkowego zdjęcia.
- Przedtem był tu gubernator Frank, a terazsą oni.
-To były jej pierwsze słowa.
Miała nasobie lekki, wiosenny płaszczyk i jedwabny szalik wokół szyi.
To już nie ta sama kobieta, która skrywałatwarz za siateczką woalki.
Patrzyła wyczekująco na Jarosława, jak łączniczka,która przyszła tu po instrukcje.
Powiedziałjej tylko tyle, że pewien profesor, który jest jego przyjacielemz podchorążówki,
obiecał przeszukać to, co zdołał ukryć.
233.
- Mam być przy tym obecny.
-Kiedy tosię stanie?
- W poniedziałek w nocy mam być w Archiwum AktDawnych.
- Jarosław ująłAnnę pod łokieći powiedział głosem człowieka nawykłego do wydawania
rozkazów: - Proszę tu być we wtorek o tej samej porze.
- Dlaczego dzisiaj wybrał pan akurat to miejsce?
-Ma pani stąd dobre wspomnienia.
- Skąd to przypuszczenie?
-Tu się pani oświadczył pani przyszły mąż.
Stała przez chwilę nieruchomo.
- Więc i topanu powiedział.
Dotarło do niej, że oboje wiedzą teraz o sobie nietylkoto, co dotyczy dnia dzisiejszego,
lecztakże to,co mogąwiedzieć tylko ludzie,których łączy jakaś wspólna przeszłość.
Przyglądała mu się przez dłuższąchwilę.
Takim wzrokiemktoś zagubiony w labiryncie patrzy na przewodnika.
Nieprzeczuwała, żewidzi go po raz ostatni.
55
- Carpe diem, credula non postero - Nika powtarzała rytmicznie frazę Wergiliusza.
Jur obserwował dziewczynę spodoka.
Przez te jej przygotowania do matury był w domu Filipińskich źle widzianym gościem.
Anna bała się, że odciągajej córkę od nauki.
234
- Można topowiedzieć prościej- zauważył, zaciągającsię papierosem.
- śyj z dnia na dzień i zapomnij o tym,co
było.
- Mężczyźni to prymitywy.
- Nika wzruszyła ramionami.
-Upraszczają świat, bo dla nich liczy się tylko wygrana.
- Przegrani nie mająracji -powiedział to prowokacyjnym tonem.
Ostatnio ich rozmowy przypominały pojedynekna słowa: on zajmował stanowisko
pragmatyka,ona wciążbyła idealistką, która chciała wierzyć w hasła i idee.
Jurtwierdził, że w obecnej sytuacji dla takich ludzijakon sątrzywyjścia: walczyć, uciec albo
się pogodzić z rzeczywistością.
I ci ostatni będą wygrani.
Kiedy Nika zaczynała z nimdyskusję,przerywał rozmowę jak ktoś, kto ma niezbite
argumenty, ale nie może ich ujawnić.
W ogóle Jur często zapadałsię w siebie, stałsię mrukliwy, nieobecny.
Kiedy usłyszał szczęk drzwi wejściowych,zgasił papierosa.
Od pewnego czasu miał zakaz palenia w mieszkaniupaństwa Filipińskich.
Nika miewała stany podgorączkowe,prześwietlenie płuc nie wypadło najlepiej, nie wolno
jejzatruwaćpapierosami.
Jur czuł siędyskryminowany, bodlaczego jemu sięzakazuje,a jak pojawia się tu ten
potkownik, to nikt mu nie zabrania kurzyć papierosa jednego za
drugim.
- Masz coś?
- Nika wybiegła do przedpokoju.
Wiedziała, że matka była na spotkaniu z Jarosławem.
Liczyła nato,że tenwreszciedostarczy jakieś dokumenty, które zamieniąwątpliwościw
pewność,
235.
- Może dowiemy się czegoś w poniedziałek.
-W poniedziałek?
- Jarosław ma w poniedziałek wieczorem spotkać sięz kimś w Archiwum Akt
Dawnych.
Tam mogą byćdokumenty.
Poniedziałek.
Spotkanie z kimś w ArchiwumAktDawnych.
To wszystko przezuchylone drzwi dotarło do Jura.
Kiedy do pokoju wróciła Nika, Jur wkładał swój battledress.
- Boże, dzięki ci.
- Nikawzniosła złożonejak domodlitwy dłonie wstronę sufitu i powiedziała szeptem: - Możew
poniedziałek wszystko się ostatecznie wyjaśni.
Niech jużskończy się ta schizofrenia!
- Wszystko kismet, czyliprzeznaczenie - mruknął Jur,zbierającsię do wyjścia.
-Gdzie siętak spieszysz?
- spytała zdziwiona.
-Przecieżmieliśmy iść do kina.
- Będzie czas po maturze.
Daje misię tu do zrozumienia, że ci przeszkadzam w nauce.
Kiedywyszedł, otworzyła szufladę,wyciągnęła zdjęcie,na którym byli przytuleni
policzkami, a ich oczy, choć nibyto rozbawione, patrzyły w obiektyw jak w czasie
prawdziwejprzysięgi.
Wtedy ona była w nie swoim welonie ślubnym, onw nie swojej muszcena szyi.
Byli zaskoczeni rolami, któresami niechcącyodegraliw tej parodii ślubnej sceny.
Rozbłysła lampa, rozległ się szczęk migawki, on ją pocałował,
236
a ona zerwała sięi uciekając w popłochu, omalsięniezaplątała w ślubny welon.
Inagle ogarnęło jąwrażenie, żebyło to bardzo dawnotemu.
56
Mżył wiosenny deszcz.
W świetle latarń mokry bruk wyglądałjak wypolerowany.
Kłapanie kopyt niosło się echem popustej ulicy.
Dorożkarz zgięty na koźlemiał nasunięty nagłowę kaptur.
Z brzegu postawionej budy kapały kropledeszczu.
Dorożkarz odwrócił się i przez ramię spytał, gdziew końcu ma jechać.
- Jeszcze przed siebie - rzuciłJarosław.
Wsiadając dodorożki, nie podał adresu.
Chciał dotrzeć na Sienną, ale niechciał podjeżdżać pod same drzwi Archiwum Akt Dawnych.
Spod budy patrzył na pusteulice.
Dorożkarz kulił sięnakoźle pod ciężaremnamokniętego płaszcza.
Nagle Jarosławusłyszał trzask bata, koń szarpnął się w bok, rozległo sięmiauknięcie
przestraszonego kota i przekleństwo dorożkarza.
Widział, jak rozpłaszczony w biegu kot wślizgnąłsięwbramę starej kamienicy.
Dotknął ręką ramienia dorożkarza.
Dorożka zatrzymała się.
Wysiadłi poczekał,aż znikła za zakrętem.
Ruszył pustą ulicą.
Rondo kapelusza chroniło twarzod deszczu.
Był
237.
ubrany w gabardynowy płaszcz i czarne buty, które go uwierały.
Zastanawiał się przed wyjściem, czy nie powinienwłożyć munduru: z jednej strony mundur
dawał poczucie bezpieczeństwa, gdyż kogoś w mundurze pułkownika żadenpatrol nie
zatrzymałby do kontroli, ale przeważyła obawa,że mundur może być źle przyjęty przez tego,
kto miał być jego przewodnikiem.
Zanim doszedł doSiennej 16, sprawdził pod latarniągodzinę na zegarku: była za pięć
dziewiąta.
Stanął przyciężkich drzwiach, osadzonychw wilgotnych, zmurszałychścianach.
Już był gotów zapukać - trzy krótkie, przerwa,jeszczedwa - ale rozległ się warkotsamochodu i
Jarosławzobaczył smugę światła reflektorów, oświetlających ulicę zarogiem.
Samochód przejechał iznowu zapadła nasączonawilgocią ciemność.
W tym miejscu miasto wyglądało jakwyludnione.
Zapukał.
Czekał dobrą minutę,zanim drzwi się uchyliły.
Stał przed nim człowiek wysoki i chudy jak szczotka,w szarym fartuchu,na który narzucony
miał wytarty półkożuszek.
Patrzył naniego przez grube jak dno butelki okulary.
Wszystko się zgadzało: tak właśnie opisał profesor Friedman swojego asystenta.
- Jestem od profesora.
Asystentskinął głową, zamknął drzwi, zasuwając zasuwę.
Ruszył pierwszy w stronę łukowato sklepionegokorytarza, a Jarosław,idąc za nim, ze
zdumieniemzauważył, żetamten, niczym jakiś pielgrzym,ma na nogach sandały.
Pro238
wadził go pod sklepieniem, które oświetlały słabe żarówki.
W tym żółtym świetle grubeścianywyglądały jak porośnięte mchem.
-Niech pan się przygotuje na najgorsze - rzucił asystent, nie odwracającsię.
- Coś nam grozi?
- Jarosław nie wiedział,czego dotyczytoostrzeżenie.
- Ma pan chustkę do nosa?
- spytał asystent.
Odwróciłsię i czekał, aż Jarosław wydobędzie z kieszeni chustkę.
Wyjął z kieszeni fartucha małą buteleczkę, odkorkował.
- Amoniak.
-Asystent kazał rozłożyć chusteczkę i nakapał na niąkilka kropli.
- Łatwiejwytrzymać.
Tylko że oczy mogą łzawić.
Ale lepiej nie widzieć, niż czuć ten jad!
Tego nikt normalny nie możeznieść.
Wyciągnął z kieszeni półkożuszka flanelową maskę nagumce izałożył ją na twarz.
Znowu ruszył przodem.
Szli wzdłuż półek, na których leżały stosyakt.
Jechałood nich pleśnią i zapachem mokrych szmat.
Więc takizapachma historia ludzi i domów,zamknięta w tych aktach?
Jarosław w żółtawym świetle przebiegał wzrokiem grzbiety marmurkowooprawionych
teczek, skoroszytów, ksiąg.
Skręcaliw nowe labirynty.
W pewnej chwili asystent poprawił maskęna twarzy, wskazał Jarosławowi półkę w głębi i
oświetlił jątrzymaną w ręku lampąna długim sznurze.
Jarosławpoczułmdłości.
Od tamtej strony napłynęła fala trupiego odoru.
Szybko przyłożył chusteczkędo nosa.
Amoniak odebrałmuoddech, zawiercił w nosie i wycisnął łzy.
239.
Asystent dał mu do ręki lampę i kazał skierować światło w sam róg tej niszy.
Podszedł dopółek,odrzucił kilkawielkich teczek, oprawionych w marmurkowy papier,
któryteraz z powodu wilgoci wyglądał jak nieświeże mięso, i sięgnął w głąb.
Zrzucił z nóg sandały, stopy w grubych skarpetach z owczej wełny oparł oniższe półki.
Kiedy taknurkował pod sufitem,jego grzbiet w półkożuszku był napiętyjak cięciwa.
Starał się dosięgnąć czegoś, co było wciśniętepoza palisadę ze starych dokumentów.
Stękałz wysiłku.
W pewnejchwili zastygł w bezruchu, poczym zeskoczyłnapodłogę, wsuwając nogi w sandały.
Coś go musiało zaniepokoić.
W głębirozległ się trzask wyłamywanych drzwi, potemszczekaniepsa i głos wydający
rozkazy.
Szczekanie psa zbliżało się.
Kiedy piesdopadł do jego kolan, Jarosław zrozumiał, że ten szedł nie za jego tropem, a za
odorem śmierci,jakim przepojonebyły te ukryte najgłębiej akta.
- Ręcedo góry!
- Mimo że w tym labiryncie paliły siężarówki, ktoś oślepiał go światłemlatarki.
Jarosław podniósł ręce.
W jednejtrzymał chusteczkę.
Obok stał asystent,a jego wyciągnięte w górę ręce niemal dotykały sklepieniakorytarza.
- Dobry wieczór, panie pułkowniku Selim.
- Śledczyzgasiłlatarkę i wtedy Jarosław ujrzał twarz człowieka, który przyglądał mu się jak
wódzprzyłapanemu na dezercjiżołnierzowi.
Pan mnie zna?
240
Ś
ledczy podszedł bliżej, latarką podniósł do góry brodęJarosławai powiedział przez
zaciśnięte zęby: - Ja znamwszystkich wrogów władzy ludowej.
Ja znam nawet PanaBoga.
- Czy pan wie,że zatrzymał pan bezprawnieoficerawojska polskiego?
- Chciałsięgnąćdo kieszeni podokumenty, a wtedy dwóchludzi rzuciło się na niego, przygięło
mukolana i kazało klęknąć na podłodze.
Zpotrąconych w czasie tej szamotaniny półek wysypały się na plecy Jarosławagrubeksięgi,
zeszyte sznurkiem akta, spięte żelaznymi klamrami teczki.
Wszystko to zaczęło go zasypywać, jakna pogrzebie ziemiazasypuje trumnę.
- Już sięz tego nie podniesiesz - powiedział Trzeci.
Przywalonyaktami, klęcząc w płaszczu na podłodze, widział z ukosa, jak wilczura przyciąga
trupi odór, jak niuchaw tym miejscu, w którym asystent zaczynał szukać ukrytychteczek i
kopert.
Wysunęły się z górnej niszy i Jarosław, wciążklęcząc, ujrzał wysypujące się z jednej z kopert
przedmioty: zegarek nazgniłym skórzanym pasku, guziki od munduru,okładki książeczki
oficerskiej i jakieś zdjęcia z dedykacją.
Rekwizyty czyjegoś życia.
Oglądał je na klęczkach kątemoka, alezachwilę znikły z jego pola widzenia, bojakiś cywil
zgarnął jebutem na kupkę, a potem włożył rękawiczkii wrzucił towszystko do jutowego
worka, który nadstawił muinny ubek.
- Szukaj, Aza,szukaj - Śledczy zachęcał wilczura,wskazując kolejne półki.
Pies jednak wciąż wracał do jutowego worka, który był jużwypełniony w połowie.
241.
- Przecież to, czego szukałeś, już masz - powiedziałTrzeci, za kołnierz płaszcza podnosząc
Jarosława z klęczek.
Kiedy go prowadzili przez labirynty archiwum, pomyślał, że nigdy się nie dowie, czy
był blisko znalezienia tego,na co liczyła Anna.
57
Odkądzegar w salonie wybił dziewiątą, Anna zaczęła sięzachowywaćjak pasażer na
peronie,czekający na spóźniony pociąg.
Nie mogłausiedzieć na miejscu.
Drażniło jąwszystko: radio, które wychwalało władzę ludową i Józefa Stalina, obrońcę
pokoju, drażniło ją mamrotanie Busi,która układała swoje pasjanse w intencji powrotu
Andrzeja.
Nawet to, że Nika, przygotowując się do matury, głośno powtarzała temat pozytywizmu w
literaturze.
Chciałabyć sama.
Stała w oknie i patrzyła na mokrą oddeszczuulicę.
Na co czekała?
Dlaczego akuratliczyła na to, że tendzień, ta godzina przybliży ją do prawdy?
Może uwierzyła,że tylko ten, ktoprzyniósł przesłanie od Andrzeja, ktoprzekazał
jegopapierośnicę, będzie zdolny zrobić jeszcze więcej?
I wtedy usłyszałapytanie Niki: - Nie śpisz?
Nie zauważyła, że za dziesięć minut będzie już północ.
- Czekam - powiedziała, otulając się szalem.
242
- Myślisz o nim?
- spytała Nika.
Anna nie była pewna,czy córka pyta o Andrzeja, czy o Jarosława.
- A ty dlaczego nie śpisz?
- odpowiedziała pytaniem.
- Kuję.
-Powiedz, Nikuś - przywołała imię, jakim nazywał jąojciec.
- Co chcesz studiować po maturze?
- Ofelio, idź do klasztoru.
- Nika przybrała patetycznąminę, naśladując aktorkę w scenie z Szekspira.
- Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziała siostra Anastazja?
-Archeologiato dobre dla nudziarzy.
- Nika wzruszyła ramionami z miną osoby odrzucającej ofertę.
- Ojciec chciał, żebyś byłabaletnicą.
Nika znowu wzruszyła ramionami i lekko odęła usta.
- Może dlatego, że nigdy mnie nie widział tańczącej.
-Jak to?
- Anna patrzyła zbliskaw twarz Niki, jakkontroler patrzy na pasażera, przyłapanego bez
biletu.
-Zapomniałaś, jak cię uczył tańczyć?
Miałaś wtedy możepięćlat.
Wybieraliśmysię do kasyna na bal.
Czekała na potwierdzenie, bo chciała teraz rozszerzyćswoje własne widzenie o
pamięćcórki.
Gdyby obie miały tensam obraz przedoczyma, może byłby wówczas bardziej wyraźny, dłużej
by przetrwał korozję czasu.
Ale Nika pokręciłaprzecząco głową: nie, nie pamięta, ani jak się wybierali nabal, ani jaktatuś
uczył ją tańczyć.
Dlaczego tak powiedziała, skoro stanął jej przed oczyma ten obraz: sypialnia, ojciec
wchodzi w galowym mundurze, naciągając białe rękawiczki.
Matka okręca się przed
243.
lustrem w szeleszczącej sukni.
Zaraz pójdą na bal z okazjiświęta pułkowego, a ona zostanie i będzie sobie wyobrażała, jak
tańczą, bo przecież byli taką piękną parą.
Będą tańczyć pod łukowatym sklepieniem kasyna.
Zaczyna zazdrościć matce, ona też chcetańczyć.
Puszczapatefon, a kiedyrozlega się tango Jesienne róże, chwyta ojca za te ręce w białych
rękawiczkachi powtarza kapryśnie: "Tato, naucz mnietańczyć".
I on całuje ją w rękę jak prawdziwą damę, unosiw powietrze, stawia jejstopy naswoich butach
i suwając butami popodłodze salonu, prowadzi ją w tańcu, póki płytanie zacznie zgrzytać i nie
zwiędną te jesienne róże.
Apotemodprowadził ją do sypialni i powiedział z powagą: "Mam nadzieję, panno Weroniko,
ż
e jeszcze nieraz udanam się zatańczyć".
Nagle dociera do niej, że potem nigdy już nie tańczyła!
Potem - to znaczy post mortem.
To matka podzieliłaczas: na przedtemi napotem.
Przedtembyło z nim.
Potem
- bez niego.
-Właściwie tonigdy jeszcze znikim nie tańczyłam
- powiedziała to bardziej do siebie niż do matki.
Na szafkowym zegarze właśniewybiła północ.
- Czy on tu przyjdzie?
-Nie.
Powiedział, żebym przyszła tam, gdzie poprzednio.
- On to traktuje jak randki- stwierdziła Nika.
-Nie, Nikuś - powiedziała poważnie.
- Onpo prostuwie, że oniwszystko mają na oku.
244
- A on ma na oku ciebie.
- Nika nie czekała na reakcjęmatki.
Wysunęła się z ciemnego pokoju.
Anna znowu stanęła w oknie.
W świetle latarni mokry asfalt wyglądał jak głębokie, czarnejezioro.
58
Nie zjawiłsię na Wawelu.
Czekała pół godziny, potem zeszłaprzez bramę na dół iznowu wróciła.
Nie było gona dziedzińcu.
Stała oparta o kasztan, jak wtedy kiedy Andrzejjejsię oświadczył.
Nie przyszedłtakże na Bracką.
Ani we wtorek, aniw środę.
Nika, wracając ze szkoły, patrzyłapytająco na Annę,a ta kręciła przecząco głową.
Busia czuła, że synowai wnuczka miały przed nią jakieśtajemnice.
Może coś wiedząo Jędrusiu, tylko nie chcą jej powiedzieć?
We czwartek Anna poprosiła Nike, by poszłaz nią napocztę.
Nika czekała naulicy.
- Czymogę mówić z pułkownikiem Jarosławem Selimem?
- spytała, kiedypo drugiej stronie odezwał się kobiecygłos.
Nie było odpowiedzi, dłuższa pauza, potem natarczywymęski głos dopytywałsię, kto mówi i
wjakiej sprawie.
- Proszę podać nazwisko i o co chodzi, a ja już przekażę obywatelowi pułkownikowi.
Halo?
Słyszy pani?
245.
Odłożyła pospiesznie słuchawkę, jakby ta nagle ją sparzyła.
Nika po wyrazie jej twarzy domyśliła się, że Annaniema dobrych wiadomości.
Anna powiedziała tylko jedno słowo:zniknął.
- Zniknął?
- Nika pokręciłagłową z niedowierzaniem.
- On bycię nie zostawił.
-Na pewno wpadł.
- Stanęła i spojrzała prosto w oczyNiki, porażona swoim odkryciem.
-Dla niego to znaczy najwyższywyrok!
- Najpierw musi być sąd.
-Nikuś - patrzyła na córkę, jak się patrzy na naiwnedziecko.
- Przecież to oficer.
Kiedy z wieży kościoła Mariackiego odezwała się trąbka, Anna odruchowo skręciła w
stronę wejścia.
Nikadogoniłają.
- Gdzie idziesz?
-Pomodlić się.
- Ty?
Ty od czasu post mortem wystawiasz przecieżPanu Bogu same rachunki!
- To ja go wto wciągnęłam.
On,który uniknął tamśmierci, przeze mnie będziekolejną ofiarą.
Nika weszła w ślad za matką do kościoła.
Przesianeprzez witraże słońcekładło się różnokolorowymi plamami na twarzach
nielicznychwiernych.
Nika widziała,jak Annazapala świeczkę istawia ją przed bocznym ołtarzem.
246
59
Busiabyła zaskoczona, że Annachce jej towarzyszć na majowe nabożeństwo.
Zwykle sama chodziłado kościoła.
Zakażdym razem modliłasię przed tablicami, na których wypisani byli przodkowie rodu
Filipińskich.
Tym razem poszłaz nią Anna.
Ktoś jej powiedział, że ksiądz Twaróg zna adwokata, który ma możliwość dowiedzenia się o
losy tych, którzy znikli bez śladu, tak jak to było z Jarosławem.
Zniknął,jak wiosną znika lód na rzece.
Na widok Anny ksiądz Twaróg rozjaśnił się.
- Wiedziałem,że paniserce się otworzy- powiedział,kiedy znaleźli się naprobostwie.
Anna pokręciłaprzeczącogłową: nie przyszła tu jako wierna, przyszłapo pomoc, bosłyszała,że
proboszcz zna jakiegośadwokata, któryjestw staniedowiedzieć się o losy tych, którzy znikają.
- Paniwciąż myśli o sprawie męża?
- Nie.
Idzie mi o kogoś,kto chciałmi pomóc w tejsprawie iprzepadł.
- Teraz dużo się dzieje niesprawiedliwości - ksiądz jakzwykle brnął w ogólniki,
wzmacniane westchnieniami.
-Muszę ratować tego człowieka.
- To mężczyzna?
- spytał ksiądz, jakby to miało znaczenie.
Anna skinęła głową.
- Oficer.
Jak mąż.
Byłz nim w obozie.
Ocalał, a terazprzeze mnie znówjest ofiarą.
Pytam Boga, jak to się mogło stać.
247.
- Bóg nie zostawia nikogo bez odpowiedzi.
-Ja spotykam się tylko z milczeniem.
A wokoło tylezła!
Tyle cierpienia!
Ksiądz wahał się, co powiedzieć.
Nie przestawał kręcićmłynka palcami.
- Próżna to sprawa mieć żal do Boga, że człowiek niedorósł do człowieczeństwa.
Odchyliłsięna oparcie wysokiego krzesłaobitegoczerwonym suknem i zaczął mówić
jak przewodnik po muzeum, powtarzający do znudzenia tekst informacji.
Mówił,że trzeba wziąć pod uwagę, że cierpienia ludzi, wciągniętych we wzajemne zmagania,
mogą być wyrazem pokutyza występki poprzednich pokoleń, że każde ziemskie cierpienie
można traktować jako zaliczkę na zasługi wobecwieczności, bo każda męka czy ofiara ujmuje
choćby gramciężaru z szali nieszczęścia i dokłada ten gram na szalęzbawienia.
- To znaczy, proszę księdza, że my mamy odpowiadaćza czyjeś grzechy?
- Anna wpiła się spojrzeniem wwydatnewargi księdza,który co chwila zwilżał je językiem.
-Dlaczego jamam się czuć winna za grzechy ludzkości?
- Świat tomy.
Pan Bóg przysłał swego syna światuw ofierze i nie przeszkodził w jego śmiercina krzyżu.
- I to ma być pocieszenie?
-Wskazanie drogi.
- Ksiądz pochylił się i łagodnie ująłswoją pulchną ręką dłoń Anny.
-Mamy trwać w pokorzei cierpieniu, a będzie nam tonagrodzonew niebie.
248
- Szukam pornocy tu, naziemi.
Niech się ksiądz nieboi.
Nie zdradzę nikomu nazwiska tego adwokata, któregoksiądz zna.
I wtedy padło nazwisko Piątek.
Mecenas Piątek.
Annaprzecież znała tonazwisko: tak przedstawił się jej ten mężczyzna, którego wzeszłym
roku spotkała u rotmistrzowejWende.
Majowe się skończyło, a Busia wciążtkwiła przedtablicami rodu Filipińskich.
Było tam jeszcze trochę miejsca nanowe inskrypcje.
60
Najpierw stała godzinamiw szarejkolejcedo sklepu, któryna wystawowej szybie miał
półkoliściewypisane słowo "Mięso", a na połupanych kafelkach jatki obok wykonanychz
fajansu różowych parówek uśmiechał się dobrotliwieWielkiChorąży Pokoju, Józef Stalin.
Potem pakowaław pudełko znapisem UNRRA mortadelę,chleb, dżem, cebulę; cebulę
koniecznie, w więzieniucebulajest bardzoważna, za cebulę można wiele rzeczywymienić - tak
jej mówiły te kobiety,wśród których stała podwięzieniem na Montelupich.
To mecenas Piątek tak jej doradził.
Odwiedziła gow kancelarii na placu Wolności.
Na jej widok wstał zza
249.
biurka i włożył wiszącą na oparciu krzesła marynarkę.
Powiedziała, że przyszła za poradą księdza Twaroga.
To onuważa, że pan mecenas może więcej niżinni.
Przyglądał sięjej przez dłuższąchwilę i Anna pomyślała, że pewnie niemoże sobie
przypomnieć, gdzie się już kiedyś widzieli.
- Nazywam się AnnaFilipińska.
-Pani niemusimi się przedstawiać - powiedział, całując ją wrękę, jak wówczas, kiedy
spotkali się poraz pierwszy u rotmistrzowej Wende.
Obawiała się, że właśnie przezto,jak wówczas potraktowała paniąRenatę, mecenas niebędzie
zbyt życzliwy.
Zacznie stawiać warunki,mnożyć trudności.
Gotowa jest ponieść wszelkie koszta, byle się dowiedzieć,gdzie jest Jarosław Selim?
Co mu zarzucają?
Czy jestoskarżony?
Mecenas Piątek, słysząc, że chodzi oosobęwojskowego, powiedział: - Tam, gdzie sprawa jest
w gestii prokuraturywojskowej, moje ręce nie sięgają.
Wedle niego, by ustalić, czyktoś przebywa w więzieniui w jakim, najlepiej
jestprzygotować paczkę, zgłosić sięz nią na portiernię więzienia.
Jeśli paczkę przyjmą, to znaczy, że adresat tam przebywa.
Stała z tą paczką, która wysuwałasięjej z rąk i z godzinyna godzinę corazbardziej
ciążyła.
Stała w kolejce, jedynakobieta w letnim kostiumie, w słomkowym kapeluszu zewstążką.
Była inna niż reszta tego szarego babskiego tłumu.
Patrzyły na nią nieufnie,nie pasowała do nich.
Nic niewiedziała, nie wiedziała nawet, że dyżurnemu na bramie
250
trzeba powiedzieć:"Szanowy paniewładzo,ja z aprowizacją!
".
I wtedy on łaskawie może przyjąć paczkę, a to będziedowodem, że adresat przebywa
w tym zakładzie.
Przesuwałasię w upale pod szarą ścianą, naktórej wylepione byłyplakaty o zbliżającym
się referendum.
Wreszciedotarła do żelaznej bramy w kolorze wojennego okrętu,wspięła się na palce ipodała
do okienka paczkę: - Dla Jarosława Selima!
Patrzyła w napięciu, jak paluch funkcjonariusza przewraca kartki dużej książki o
zagiętychrogach.
Odnalazłkartę z literą S, przejechał paluchem po szczebelkach wypisanych tam nazwisk i
pokręcił przecząco głową.
O nicnie pytała.
Te kobiety, co były przednią i za nią, pouczyłyją, że tu się nie stawia żadnych pytań.
Przyjęcie paczkioznacza, że dobrze trafiła.
A jeśli nie przyjmą, to trzeba teraz spod Montelupichiśćpod więzienie okręgowe i
tampróbować.
Pojechała niebiesko-żółtym tramwajem.
Odstała następną godzinę,zanim postawiła paczkę na ramie okienka.
A kiedy usłyszałapytanie: - Od kogo ta paczka?
- odpowiedziała bez chwilinamysłu:- Od rodziny!
- Przyjęli!
- tym okrzykiemAnnapowitała Nike, która weszła ubrana w białą bluzkę i
granatowąplisowaną spódniczkę.
Włosymiała spięte do tyłu.
- Dowiedziałaś sięczegoś?
251.
- śe żyje!
- Anna dawno nie była tak poruszona.
-Jakdostaniepaczkę, będzie przynajmniej wiedział, że nie jest sam.
- Każdy ma dzisiaj swój wielki dzień - powiedziałaNika i dopiero w tej chwili Anna
uzmysłowiła sobie, że przecież jej córka miała ustny egzamin z polskiego.
-O Boże!
-zerwała się, przytuliła Nike.
- Myślałam,żezdążę pod szkołę.
Chciała ją przepraszać,tłumaczyć się, wypytać o wszystko, ale właśnie w tej
chwilizjawił się Jur z bukietem tulipanów.
To jemu Nika wolała opowiedziećszczegóły dzisiejszego egzaminu.
Czy to miałabyć kolejna demonstracjaprzeciwko Annie?
Może chciała w ten sposób dać do zrozumienia,że wciągając Jarosława w te labirynty, w
którychszukała prawdy o przeszłości,w jakimś sensie wydałana niego wyrok?
Kiedyzostała sama, podeszła doszafy, wyciągnęła rękaw munduru Andrzejai przytuliła
do niego policzek.
61
Czekała, że przyjdzie pod szkołę w dniu, w którym odbierała maturę.
Ale go tamnie było.
Może zatrzymały go zajęciana Akademii?
Myślała, że zjawi się potem uniej w domu.
Nie mogłogo nie być,bo przecież obiecali sobie, że w dniu matury pój252
da na lody do Noworolskiego, a potem on ją zabierzedodomkuciotki Michaliny i
pokaże ten obraz olejny, na którymnamalowana jest Nikajako łąkowy anioł.
Tak,łąkowy, boidzie wśród majowej łąki, idzie, a właściwie płynie w powietrzu, a obłoki za
nią wyglądają, jakby miała anielskie skrzydła.
Ten obraz to miała być nagroda zaegzamin dojrzałości.
Tak pięknie ją opisywałjako łąkowego anioła, że nieraz, zasypiając, wyobrażała sobie tę łąkę i
siebie, unoszącą się nadnią jak puch dmuchawca.
Co się stało, że Jur nie pojawił sięprzed szkołą, że nieszukał jej w domu?
Amożego aresztowali?
Może znowu zrobił coś takiego jak trzy dni temu?
Szli, trzymając się za ręce,ulicąSzewską.
Przednimi plakaciarz rozlepiał na murze plakaty, wzywające, by naród w imię jedności
głosowałw referendum TRZYRAZYTAK.
Dwaj milicjanci stali w bramie, zajęci rozmową zdozorcą.
Jur mruknął do niej: - Szykuj się dobiegu - i mijając plakaciarza, niby to przypadkiem
zaczepiłnogą o wiadro z klejem, zdzierając równocześnie nalepionyplakat.
Milicjanci ruszyli wich stronę.
Jur chwycił Nike za rękę i pociągnął za sobą.
Biegli jak wtedy, kiedy pierwszy razszli razem przez Kraków i pod sklepem mięsnym Jur
sprowokował milicjantów uwagą o świńskim ryju.
Mógł zrobićjakieś głupstwo.
Może został aresztowany?
Inaczej na pewno poszliby razem oglądać łąkowego anioła.
Postanowiła samago poszukać.
Na Akademii wślizgnęła się do sali, gdzie odbywały się zajęcia z rzeźby.
Dojrzał jąkolega Jura.
253.
- Nie ma go?
- spytała szeptem.
- Jest.
- Wskazałpalcem w sufit.
-Zamknął się w rupieciarni.
Coś się z nim dzieje od wczoraj.
Zastała gosiedzącego na podłodze w rozpiętej koszuli.
Był oparty plecami ościanę rupieciarni, którą wypełniałyodstawione kulfoniaste rzeźby
robotników, głowy cezarówi figury Matki Boskiej z gliny i gipsu.
Podłoga zasłana byłagruzem, gipsowymi odłamkami i naczyniami z zaschniętymgipsem.
Jur trzymał w ręku rzeźbiarski młoteki tępo, alezsiłą, waliłnim w trzymaną między kolanami
głowężołnierza w hełmie.
Gips pryskał mu w twarz.
Obokniego leżałapusta butelka po wódce.
Za każdymkolejnym uderzeniemmłotka Jur powtarzał jak refren trzy słowa: - Co ja
narobiłem?
Coja narobiłem?
Stanęła w drzwiach, zaskoczona tym widokiem: jedynyżywy na cmentarzysku
gipsowych figur.
- Czekałam.
Popatrzył na nią szklanym wzrokiem, odepchnął odsiebie gipsową głowę żołnierza,
skulił się na podłodze i spoglądał tak na niąz dołu jakzbity szczeniak.
- Zapomnij, że mnie znałaś!
- Był tak pijany, że końcówki wyrazów rozklejały mu się w ustach.
-Zapomnij, żekiedyś żyłem.
Przykucnęłaprzy nim,chciała pogłaskać go po głowie,ale odtrącił jej rękę i poczołgał
się wkąt, w największy śmietnik pełen gruzu i rozbitychform do odlewów.
Zasłaniając ręką twarz, powtarzał: -Co ja narobiłem?
Co ja narobiłem?
254
- Co się stało?
- Pochyliła się nad nim.
- To!
- Wyszarpnął z kieszeni spodni kartkę z urzędowym stemplem.
-Przeczytaj sobie!
"Tomasz Kosmala zmarłnaatak serca"!
- Twój brat umarł?
- Trzymaław rękach kartkę zestemplem.
- Dali mi to!
- Wyrwałz rąk Nikikartkę i wykrzykiwałbezładnie, kopiąc rozstawione podścianą rupieciarni
rzeźby.
- A miał żyć!
Obiecali: życie za życie!
Oszukali!
Okłamali!
A ja głupi.
- Urwał, jakby niemiał siły dokończyć myśli.
Złapał z podłogi flaszkę, obrócił ją dnem do góry, ale zszyjki wyciekło tylko kilka kropel.
- Przecież on miał od razuwyrok śmierci!
Idiota!
Uwierzyłemim!
Słuchając tych bezładnych krzyków, chciała zrozumieć, kogo oskarża i o co.
Niech się uspokoi, niechwreszciepowie, cosię stało.
- Aresztowali go zaorganizację.
- Nika przycisnęła jegoramiona do ściany.
-Ale przecież jeszcze nie byłoprocesu.
- Proces?
- wykrzywił się w szyderczym grymasie.
- Martwym nie trzeba wytaczaćprocesu.
Dla nichjestśmierć na serce!
A ja wiem, dobrze wiem, jak tam się umiera na serce!
Chwiejąc się na nogach, sięgnął po kawałek deski, położył ją na plecy gipsowej figury
przedstawiającej popiersiehutnika i w jakimśamoku uderzył w nią kilkakrotnie młotkiem.
Deska podskakiwała, a on w rytm uderzeń wyrzucałz siebieurywane zdania.
255.
- To zrobił "Młociarz"!
Dowiedziałem się!
- Jaki młociarz?
-Trzymają w więzieniu esesmana.
Mistrz Europyw wadzeciężkiej.
To on załatwia"atak serca".
Deskana plecy i łupdziewięciokilowym młotem!
- Po raz ostatni uderzyłw deskę, aż rzeźba rozpadła się na pół.
-A potemrodzina dostaje akt zgonu.
Jak mogłem uwierzyć, żeja brata uratuję?
W tej chwili jakby doniegodotarło, że powiedział zadużo,a może uznał, że nadeszła
chwila, w której powinienrozliczyć się sam ze sobą.
Utrącił szyjkę flaszki o rant kaloryferów i sterczące jak zęby rekina szkło przybliżył do
przegubu.
Rzuciłasię ku niemu, zaczęli się mocować,czuła, żejeśli nie znajdzie w sobie dość siły, dość
determinacji, by gopowstrzymać, straci go na zawsze.
Ogarnęła go ramionami,przegięła do tyłu i nagleznaleźlisię na pokrytejgruzempodłodze,
awtedy, żeby nie daćmu się wyrwać, przykryłago całym ciałem, zaczęła go całować po czole,
oczach i nagle poczuła, jak jego ciało poddaje się, a jego ręce obejmująjej biodra.
A potem, kiedy już leżeli obok siebie, zastanawiała się,co z tego będzie pamiętać.
Czy tenzaciekna pochyłymstropie strychu?
Czybędzie pamiętać tego pająka,który zsuwałsię z klosza białej lampy wprost nad ich
głowami?
A może tędrabinę pochlapaną wapnem?
Na pewno nie będzie chciałapamiętać tej pustejbutelki po wódcez utrąconą szyjkąanitych
powtarzanych w kółko przez Jura słów: "Co ja narobiłem?
".
256
Leżeli nazakurzonej,pokrytej odłamkami gipsu podłodze i Nika wcale nie myślała, że
to, co się stało,miało sięzdarzyć nakwiecistejłące albo pod dziurawym odgwiazdniebem.
Czuła, że to musiało się stać właśnieteraz,żebywiedział, żekiedy nie może sobie poradzićz
tym dramatem,nie jest sam.
Gładziła go po jasnych krótkich włosach, a onz twarzą wciśniętą w jej piersi przepraszał ją, że
to nie miało być tak, że on chciał, by tostało się na trzeźwo, pięknie,to on wszystko zepsuł,
zepsuł, bo jest świnią, niech towreszcie wie, że ma do czynienia ze świnią.
- Ja teraz też byłam trochę pijana - próbowała gousprawiedliwić,wyzwolić z poczucia
winy,że to przez niego ich pierwszy raz nie był taki, jak powinienbyć.
Aleon powtarzał w kółko:
- Mnienie wolno było tego ztobą zrobić.
Jestem świnią!
Bo ty nic o mnie nie wiesz.
Myślała, że może ma wyrzuty sumienia nie tyle wobecniej, ile wobec brata.
Tomek zginął, aon zajął się dziewczyną,jakbyta śmierć była warta jedynie wypitej butelki
wódki.
Ale on patrzył, jakby to jąchciał za coś przebłagać.
Jeszczewtedy tego nie mogła wiedzieć,że czuł się tak,jakby z jegorozprutych żył
wypływałakrew, bo przez to, cozrobił, tracił prawo do miłości.
Zostawała mu tylko nienawiść do tych, którzy wciągnęli gow tę z góry przegranągrę.
Klęczał nad nią, a jego usta łapały powietrze, jakbychciał wydaćz siebie taki krzyk,
który przebije sięprzez ściany idachy ioznajmi światu, że oto dokonano równoczesnego
257.
stracenia dwóch braci: Tomka i Jura.
Jego oczy patrzyły najejnagiepiersi, ale jakby ich nie widziały.
Byłymartwe, jak oczyrozstrzelanych.
To ją nagleporaziło: byli przed chwilą razem,ateraz onjest już gdzie indziej.
Naglezawstydzona odruchowo zakryła piersi bluzką.
Odczuła, że ten,z którym przedchwilą stanowili jedność, stał się kimś obcym, nieznanym.
Potrząsnęłajego bezwładnymi rękoma, przyciągnęła ku sobie.
- Chodź.
Przytul się.
- Ty niewiesz, co ja zrobiłem!
- zerwał się,chwyciłmłotek i uniósłgo w górę, jakbychciał komuś wymierzyćśmiertelny cios, i
zaczął krzyczeć jak wtedy, gdy mówiłjej o śmierci brata.
Mimo że był pijany, wyrzucałz siebiepełne zdania, jakby je już przedtem
przemyślał,przygotował, jakby po wielekroć obracałje w myślach: - Ja zdradziłem!
Siebie!
Ciebie!
Wszystkich zdradziłem.
Wszystkichi wszystko!
- Uderzał młotkiem w podłogę jak grabarz,wbijający ostatnigwóźdź w trumnę.
-To ja sypnąłem tegopułkownika!
- Coty bredzisz?
- Nika klęczała, przytrzymując napiersiach bluzkę.
- Zdradziłem go!
Ja im go zakapowałem, słyszysz?
Jaim powiedziałem, żeon będzie wtedy w Archiwum po te katyńskie akta!
- Dlaczego?
Dlaczego, Jur?
Zgiął się wpół, jakby jakieś ostrze weszło mu w brzuch.
Zakrył głowę rękoma ikołysałsię na klęczkach w przódi w tył.
258
- Powiedzieli, że za to Tomek będzie żył!
ś
e dostaniemały wyrok.
- Podniósł głowę, patrzył naNike, ale jakbypoprzez nią.
-A oni go zabili.
Bandyci!
Podniósł się z młotkiem w ręku, stał prosto, jakby cały alkohol,który buzował w nim
od kilku godzin, nagle wyparował.
- Ty mi i tak tego nigdy nie wybaczysz.
Co ja zrobiłem?
Coja zrobiłem?
Dopadł do drzwi.
Zawołałaza nim: -Gdzie idziesz,Jur?
- ale usłyszałatylko zgrzyt klucza w zamku,tupot nógzbiegającego ze schodów Jura.
Ubrałasię pospiesznie, chciała biec, gonić go, powstrzymać przed tym, co mógł zrobić,
ale drzwi byłyzamknięte.
Była więźniem tego poddasza.
Zaczęła łomotać klamką, wołać,ale upłynęło sporo czasu, nim ktoś ją wyswobodził z tej
pułapki.
Pytała,co z Jurem, ale nikt jej nie potrafił powiedziećnicpewnego.
Podobno wybiegł z bramyi zaczął zrywać plakatyTRZY RAZY TAK POLAKA
ZNAK.
Podobnodoskoczylido niego milicjanci.
Podobno jednego przewrócił i uderzył młotkiem.
Podobno ten drugi chciał strzelać, ale Jur wmieszał sięw tłum przed trybuną wiecu.
Podobnowskoczył na trybunę i zaczął wykrzykiwać:
"Nie wierzcie im!
To bandyci!
Zabili mojego brata!
Sprzedali Polskę!
".
Podobno rzucili się na niego, a potem wsadzili do gazi^ka i odjechali.
259.
62
Nika była najmłodsza w kolejce do tej szaro malowanej bramy.
W padającym deszczujej włosy wisiałynad brwiami, aleona chroniła przed deszczem tylko
paczkę.
Kiedy wreszciedotarła do okienka przy bramie więzienia,funkcjonariuszwokrągłej
czapcesprawdził coś w spisie, po czym odsunąłpaczkę.
Wiedziała od Anny, żeniema co więcej pytać.
I wtedy jakaś kobieta w chustce pocieszyła ją jak kogoś bliskiego:
- Nie martw się, dziecko.
To jeszczenic nie znaczy.
Onmożeżyć, ale nie tu.
Idź na Montelupich.
A jak nie tam, to są jeszcze inne więzienia.
Ludzie tonie igła, nie giną bez śladu.
A wtedyprzypomniałasobie, jak Jur pokazywał jejokna więzienia.
Gdzieś tam miał przebywać jego brat.
TerazTomekjest już pewniena cmentarzu.
A gdzie jest jego brat?
63
Tym razem poszły obie do księdza Twaroga.
Matka i córka.
To właśnie mecenas Piątek wspomniał, że jest jeszcze jednadroga, którą można wykorzystać
w poszukiwaniu śladówswoich bliskich.
Ale to już jest wrękach Kościoła.
Annazatrzymała księdza pod pozorem rozmowy opośmiertnej tablicy,jaką chciałaby
umieścić w kościele, byuczcić pamięć męża.
260
- A czy szanowna pani majorowa ma jakieś dokumenty na temat jego śmierci?
-Najlepszym dowodem jest to, że go nie ma.
- Proszę najpierw przygotować tekst inskrypcji i przedstawić mi go.
Iwtedy odezwała się Nika: ma gorącąprośbę do księdza proboszcza.
Bo teraz już możnaliczyćtylko na Kościół.
Podobno kiedywykonuje się wyroki śmierci, jest przy tymtakże proboszcz więzienny.
I one obie przyszły,by ksiądzproboszcz znalazł jakieś dojście do takiego kapelana.
Onidużo wiedzą, kto tam siedzi, jaki ma wyrok,czy żyje.
Nie mówiła ani imienia, ani nazwiska.
Nikt też o nienie pytał.
Ksiądz Twaróg powiedział, że właściwie to nie mażadnego takiego dojścia,nie zna
spowiedników więziennychi boi się,że lada chwila władza się ich pozbędzie.
- Ale trzeba mieć serce otwarte na miłość- pogłaskał Nike po policzku jak dziewczynkę,
którąnależy strzecprzed złem tegoświata.
- Mam w sercutylkonienawiść.
- Nikapatrzyła naczerwone policzkiksiędza Twaroga.
-Czy to wystarczy, bydogadać się z Panem Bogiem?
- Bógsłucha każdego.
-Czy w końcu wysłucha mojego pytania, jaki był losmego męża?
- spytała Anna.
Ksiądz spojrzał na nią, jakby dopuściła się jakiegoś nietaktu, i uniósł palec w stronęsufitu.
- Wszystko jest tamzapisane.
Bóg wybiera tylko miejsce i czas.
261.
64
Nawet nie wiedziała, kiedy to się stało, że lato przeszło obokniej, nawet jej nie
dotykając.
Przekwitły już akacje, miastoopustoszało, dzieci wyjechały na wakacje, aona wciąż nosiła
paczki na Montelupich.
To był znak, że jest, że może patrzy przez któreś zakratowaneokno i w tej chwili widzi
nabłękitnymjak fajans niebie to samo, co ona: białe skrzydłagołębi, zmieniające w nagłym
przewrocie swój ścieg.
Któregoś dniapaczki nie przyjęli.
Stała teraz na stole w salonie, a onasiedziała, oglądając siebie samą na szkicach, które
zostały w dużej teczce.
Była tam uchwycona wróżnych pozach, ale kiedy rysowałją en face,nigdyniezapomniał
zaznaczyć na jejpoliczku tejmałej myszki poniżej oka.
Przeglądała szkice Jura, wpatrywała się w tęfotografię, na której oboje w ślubnych
strojachsiedzą na fotelu w atelier pana Fillera.
Czekał ją egzamin na uniwersytet.
Ale wolała oglądaćte szkice, jak ktoś, kto tak naprawdętylko to, co było,uważa za czas, który
siędlaniego liczy.
Zaczęła rozumieć Annę.
Jeszcze jej tego nie powiedziała, że dla niej także czas przeszły stał się ważniejszy od
teraźniejszego.
Jeśli ona tak źle znosi chwilową nieobecnośćkogoś żywego, bo przecież uważała, że Jurżyje,
to jak Annaprzez tak długie lata mogła znieść nieobecność kogoś, ktoznalazłsię na liście
ofiar?
Terazdopiero,patrząc naAnnę,
262
na Busię, która zaczynała każdy dzień od modlitwy o powrótAndrzeja, odkryła,
ż
echwilowa nieobecność żywychjest trudna do zniesienia, ale nieobecność umarłych jest
nieodwołalna.
Ona rozmawia zJurem, patrząc być może na tosamo stadko gołębi na niebie.
Anna rozmawia z Andrzejem,patrząc na jego fotografię wowalnejramie.
KiedyAnna zobaczyła stojącą na stole paczkę, usiadłana kanapie obok Niki, objęła ją
ramieniem.
Wyglądały terazniejak matka icórka,lecz jakdwie siostry.
- To nic nie znaczy - szepnęła prosto dojej ucha, jakby w czasie lekcji zwierzała się
koleżance z ławki szkolnej.
-Mogli go przenieśćdoinnego więzienia.
Nika położyła głowę na kolanach Anny.
- Już teraz wiem, jak się czeka- powiedziała.
Tkwiły tak obie przezdłuższy czas, każda zanurzonaw ciąg obrazówswojej pamięci.
I nagle Nika poczuła potrzebę, byodnaleźć tam to, co jest najdalej odsunięte w przeszłość, a
co wraz znią może pamiętaćtylko ona, Anna.
Tylko ona może potwierdzić, czy ten obrazojca, któryterazprzywołała, jest rzeczywisty, i
czyta scena, którą ona uważa za tę pierwszą zapamiętaną, bo przed nią była tylko
jakaśmagma, tak właśnie wyglądała.
- Czy Wezyr to był kasztan?
-Nie.
- Anna wcale nie była zaskoczona tym pytaniem,jakby sama była gdzieśw pobliżu tamtego
czasu, kiedy Nika miała trzy latka.
-Kasztanem był Sułtan.
Przed nimbył gniady.
I to był właśnie Wezyr.
263.
Więc to był jednak Wezyr, bo był gniady.
Gniadyz jasną grzywą.
To pamięta.
Matka trzyma ją za rękę.
Stojąobie przy koniu.
Jej głowanie sięga nawet strzemienia.
W tym strzemieniu widzi lśniący but.
Czuje, jak czyjeś ręcebiorą jąpod pachy.
To mama dźwiga jąw górę, unosi kuwyciągniętym rękom wychylonego z siodła ojca.
Teręce sąw rękawiczkach,tuż zanimi uśmiechnięta twarz ojca.
Czuje, jak ją chwyta, jak płynie w jego rękach wpowietrzu,płyniewysoko i ląduje twarzą w
końskiej grzywie.
Ojciecsadzają przed sobąna łękusiodła,a ona gładzi grzywę konia.
Czuje zapach jego sierści,ale także delikatny welonzapachu papierosówi skóry.
Słyszy chrzęst munsztukaw pysku konia, kiedy ojciec ściągawodze, ściska lekko piętamiboki
gniadego i ten rusza leniwym kłusem wokół maneżu.
A matka stoi wtakim długim płaszczu, wberecie nagłowie i macha do niej ręką, jakby
wysyłała ją w dalekąpodróż.
Buja się na siodle,czuje za sobą ojca, czuje delikatnyaromat papierosów, którym przesiąknięty
jest jegomundur.
- Jakie tatuś palił papierosy?
-"Egipskie".
- A Jarosław palił te śmierdzące papierosy "Wolność".
-Boinnych teraz nie ma.
- Teraz wiem, że pamięć może boleć.
Tego dnia właśnie dostały w swoje ręce coś, co rozszerzyłoichpamięć o sprawy dotąd
im nieznane.
Było jużpóźno,
264
kiedyrozległ się dzwonek dodrzwi.
Busia otworzyła.
Zadrzwiami stała wysokakobieta w letnim płaszczyku z płaskąteczką w ręku.
Spytała o Annę.
Kiedy Anna podeszła, kobieta wydobyła zteczki dużągrubą kopertę.
- Czy pani tego szukała?
Anna zajrzała do środka i nagle poraził ją skurcz.
Ujrzała w głębijakieś papiery i przedmioty, opakowane wnatłuszczonypapier, ale też zdjęcie
swoje ijedenastoletniej Miki.
Przełknęła ślinę, przeniosła spojrzenie na kobietę.
Onamusiaławiedzieć o Annie wszystko, ale Anna nie wiedziałao tej kobiecie nic.
Nie mogła w niej rozpoznaćżony profesoraFriedmana, bo nigdy jej przecież nie widziała.
- Skąd to się wzięło?
-Proszę onic nie pytać.
- Kobieta odwróciła się i zaczęła schodzić schodami.
Na półpiętrze dogoniło jąnastępnepytanie Anny: - A Jarosław?
Czy pani coś o nim wie?
Kobieta odwróciła się i tylko gestem dałado zrozumienia, że ten,o któregoAnnapyta,
zniknął.
Potem szybkozbiegła schodamiw dół jak łącznik, który spełnił swoje zadanie i chcejak
najszybciejzniknąć z pola widzenia.
Wieczorem, w kręgu lampy, rozłożone jak do licytacji leżałynastole przedmioty:
poplamiona książeczka oficerska,pomięta chusteczka z monogramem AF, list od Anny,
wygiętyjak kawałek suchej kory, zapleśniały pasek koalicyjki, zdjęcie Anny w kapeluszu z
wisienkami, fotografia jedenastoletniej Niki, odsłaniającej w uśmiechu brakujący ząb,
odznaka
265.
pułkowa 10.
PAC, złożona strona rosyjskiej gazety z roztapiającymi się na pożółkłym papierze zaciekami i
mrówkamicyrylicy, kalendarzyk.
Najważniejszybył tenkalendarzyk.
Także pokryty liszajami zacieków, plamami pleśni, kalendarzykna rok 1939.
Kalendarzyk Andrzeja, w którym miał zapisywać wszystkiewydarzenia.
Przy stole siedziały dwie kobiety.
Odczekałyaż do chwili, kiedy Busiapo modlitwie zgasiła światło.
Teraz pochyliłysię nadtym cmentarzemrekwizytów.
Mówiły szeptem, jakna konspiracyjnym spotkaniu.
Busia nie powinna o tym wiedzieć.
Nie może wiedzieć.
Patrzyłypo sobie, jakbynie mogłysię zdecydować, czy toAnna, czy Nika ma
pierwszasięgnąćpo ten kalendarzyk, o którym opowiadał im Jarosław.
Tamznajdą zapis czasu, zatrzymanegona ostatniejnotatce.
Anna wysunęła rękę, alepo sekundzie jącofnęła.
Spojrzała naNike.
- Wiem wszystko, a boję się.
- Wymieniły spojrzenia.
- Do któregodnia był z nami.
Do której godziny.
Kalendarzyk miał zlepione strony.
Była na nich zaschnięta jakaś rudawydzielina, jakby rozpuszczona krew,amoże tylko
zaciekipo rozlanej herbacie.
Na stronicachostry ołówek zostawił wgłębienia, które odbijały się wypukłością na następnej
stronie.
Kiedy Anna półgłosem przeczytała pierwszy zapis, usłyszała głos Andrzeja: Pierwsześwięta
bez Anny i Nikusia.
Spotkało nas coś strasznego.
Przedświętami zabrali od nas wszystkich księży kapelanów.
266
I wtedy obie zNiką przypomniały sobie, jak w czasieostatniej Wigilii opowiadał o tym
Jarosław.
To chyba dziękiniemu obie zaczęły widziećwnętrze monastyru,wypełnionepostaciamiw
mundurach, księdza, spowiadającegoukradkiem między narami.
Zabrali kapelanów, żeby nas złamać,odebrać nam wsparcie duchowe.
Ale to się im nie uda!
W następneświęta będziemy wOjczyźnie, przybliskich.
Kiedy one dzieliły się opłatkiem w domu Franciszkina wsi, on był myślą przy nich.
I znowu opowieść Jarosława pomogła im zobaczyć Andrzeja wśród tłumu brodatych
mężczyzn.
Zdjęli czapki z głów i śpiewają chórem"Bóg sięrodzi, moc truchleje", zaniepokojone straże
zaglądają do wnętrza monastyru, a oni przez te wysokie,strzeliste okna wypatrują pierwszej
gwiazdki, by złożyćsobie życzenia.
Na tym zapisiekończyłsię w kalendarzyku rok1939.
To, codziało się w pierwszych miesiącach roku 1940, Andrzej zapisywałw rubrykach stycznia
poprzedniego roku.
Przesłuchanie u kombriga Zarubina.
Inteligentny, udaje dyplomatę.
Wiedzą o mniewięcej, niż ja sam o sobiewiedziałem.
Wiedzą,zaco w 20 rokudostałem Virtuti.
Oni nam tegoniedarują.
Napisał:przesłuchanie.
Gdyby nie Jarosław, nie wiedziałyby, jak taki doproś wyglądał.
Przecież Jarosław imopowiedział, jakwyglądałojego przesłuchanie, które protokołowała ta
jakaś Ukrainka; poznała go, mieszkali we Lwowie w jednym domu na Pełczyńskiej.
Poznała,ale nawet
267.
mrugnięciem oka nie dała poznać po sobie, że pamięta, jaksię jej ukłonił i że wie o nim
więcej, niż on myśli.
Zanimusiadł pod świecącą w oczy żarówką,zanim przesłuchującywyjął nagani położyłnastole
obok jego papierów, musiałachyba wcześniej mu coś powiedzieć, bo dlaczego zaczął
odpytania, czy lejtnant Selim jest gotów walczyć z Niemcami?
I w miesiąc później usłyszał: - Lejtnant Selim!
Sobirajties's wieszczami!
Kiedy to się stało, Andrzej byłw lazarecie.
Przeczytaływ kolejnej rubryce: Wysiadły nerki.
Wieczny chłód i te apele.
Robię krwią.
Byleprzetrwać.
ś
yje się nie tylkodla siebie.
Myślał o nich.
Nawetwtedy, kiedy idąc do lazaretu,przekazał Jarosławowi swoją papierośnicę i adresy Annyi
matki:Zgłaszam się do lazaretu.
Na wszelki wypadek przekazałem adresy Anny imamy porucznikowi S.
Porucznik S.
ocalał.
Ocalała papierośnica Andrzeja.
I ten kalendarzyk.
Od tego dnia Annę i Nike połączyło dodatkowo to, comusiały ukrywać przed Busią.
65
Stała wdrzwiach, jak zwykle zbyt wyzywająco ubrana,z kolczykami w uszach, torebką
z krokodylej skóry, w granatowych pantoflach dobranych odcieniem do sukienki.
268
Anna patrzyła zaskoczona.
Niespodziewała się wizytyrotmistrzowej Wende.
Ta uśmiechnęłasię niepewnie i chcącjakby uprzedzić jakiś nieprzyjazny gest ze strony Anny,
wyciągnęła z torebki kopertę.
- Nigdy bym nie ośmieliła narzucać się pani, gdyby nieto.
- Podała przezpróg kopertę z urzędowąpieczęcią.
-Przyszło dzisiaj z sądu!
Była wyraźnie przejęta.
Przyszła tu,bo widać musiałasię natychmiast podzielić tą wiadomością z kimś, kogo onateż
dotyczyła.
Sąd Grodzki lakonicznie zawiadamiał, żeustala się datę zgonu rtm.
Henryka Wende na dzień 9 maja1945 roku.
- Pani też dostała coś takiego?
Anna wyszła za próg i spojrzała naprzytwierdzoną podtabliczkąz nazwiskiem
profesora Filipińskiego skrzynkę nalisty.
Przez dziurkiprześwitywała biel koperty.
Potem siedziały w salonie, a przed nimi na stoleleżały dwaidentyczne listy.
Patrzyły na siebie inaczej niż wtedy przedrokiem, kiedy Anna demonstracyjnie opuściła willę
rotmistrzowej.
Annie przebiegło przez myśl, że właściwie rotmistrzowa powinna być zadowolona z tego
kłamliwego dokumentu: wszak uznana za wdowę będziemogła wziąć ślubz mecenasem
Piątkiem.
Ale widząc, jak pani RenacieWendetrzęsą się ręce, kiedy wydobywa ztorebki papierośnicę i
zapalniczkę, pomyślała,że obieskazane były na ten sam los,tylkoże każda inaczej próbowała
sobie z nim radzić.
Przez
269.
ten rok tyle się zdarzyło, że teraz Anna widziała w tej kobiecie nie kogoś godnego potępienia,
lecz ofiarę wspólnegodramatu.
Obie wkońcubyływdowami.
- Ta sama data?
- wgłosie Anny nie było właściwie pytania, a raczej stwierdzenie kolejnego kłamstwa.
- Wybrali sobiedziewiątymaja, jakby oni zginęliw dniu zakończeniawojny!
- Przytknęła drżącą ręką płomień zapalniczki dopapierosa w szklanej fifce.
-Chcą zrobićz naszej tragedii farsę?
Kogo chcą oszukać?
- Ja dobrze wiem, kiedy zginąłmój mąż.
Annawstała,wyciągnęła zszuflady komody skrzyneczkę w huculskie wzoryi wydobyła
z niej kalendarzykAndrzeja.
Pod datą trzeci kwietnia przeczytała zapis: Wyjechałnastępny transport.
Około 300 osób.
Dokąd- nie wiadomo.
Czy resztę tez czeka droga w nieznane?
Rotmistrzowa Wende zastygła,wsłuchana w te zdaniakończące się pytaniem, na
któreterazobie znały odpowiedź.
Na końcu papierosazebrał się słupek popiołu i nagle spadłna jej spódnicę.
Nie zwróciła na to uwagi.
Wpatrywała sięwAnnę, która czytałanastępnyzapis z 5 kwietnia.
Przyszłapora na mnie.
Wyczytywanie, rozkaz: "Sobirajties' s wieszczami".
Przed wymarszem była rewizja, konwojenci zabrali przedmioty przedstawiające jakąś
wartość.
Mnie zabrał wiecznepióro.
Zgłosiłem to kapitanowi NKWD.
Odpowiedźbrzmiała:
"Tam, kuda jedietie, onowam bolsze nużno nie budiet!
". Niewiem, co nas czeka.
270
Jeszcze tego dnia Anna wyniosła ukradkiem z domu doantykwariatu kilka tomów
encyklopedii Orgelbranda.
Wzięłazaliczkę ipojechała na cmentarz Rakowicki, by tam u kamieniarzy zamówić tablicę
upamiętniającą datę śmierci Andrzeja.
Nie tę, która była podanaw piśmie z sądu.
Wieczorem powiedziała o tymcórce.
- To będzie jego symboliczny grób.
Bo trudno o spokój, kiedy się nie pochowa swoichzmarłych.
- Ajak w naszym kościele odnajdzieto Busia?
Przecież babcia wciąż wierzy, że onwróci.
- W końcui do niej dotrze, że śmierć to wcale nie jestnieistnienie.
Tego dnia obie odczytały wkalendarzyku Andrzejazapis z 6 kwietnia.
O 3.
30wyjazd ze stacji Kozielsk w kierunkuzachodnim.
Zimno.
Wytrzymujędzięki szubie.
Wioząnas więźniarkami.
Najpierwodebrali nam wolność, potemgodność.
66
Anna szła przodem, zanią turkotał po bruku wózek nadwóchkołach.
Na kołach były żelazne obręcze.
Kamieniarztrzymał dyszel, z tyłupopychał wózek robotnik w wypłowiałejkurtce od
niemieckiego munduru.
Na wózku, owiniętaszmatami,leżała tablica.
271.
Anna coś przeczuwała.
Kiedy już zajechali pod zakrystię, nie kazała zdejmować tablicy.
Poszukałaksiędza Twaroga i poprosiła, by wskazał miejsce na wmurowanie tablicy
upamiętniającej śmierć jej męża.
- Przecież pani nie ma jeszcze żadnychna to dowodów?
-Na co?
- śe pan major nie żyje.
-Mam- rzuciła Anna.
- Mam niezbite dowody.
Ata tablica też będzie dowodem dla innych.
Ksiądz się wyraźnie zaniepokoił.
Niechętnie wyszedłna trawnik przedzakrystię.
Kamieniarzodsłonił szmaty,okrywające tablice.
Dumny z wykonanegodzieła, patrzył naksiędza, który odczytałinskrypcję:Mjr Andrzej
Filipiński zginął męczeńską śmiercią w 1940 roku w Katyniu.
Gestem nakazał robotnikowi zakrycie tablicy,a do Anny zwrócił siępółgłosem:
- Pani chce to umieścić w kaplicy?
-Przecież rodzina męża odstu lat jest uważana za dobroczyńców tego kościoła.
Chyba musię to należy?
Proboszcz niby to skwapliwieprzytakiwał, ale wyrazjego twarzydawałdo zrozumienia,
ż
e prośba Anny jest niedo przyjęcia.
- W każdym razie nie w tej postaci.
- Zacierał ręce,jakbykrępowało go to, co zaraz musiałpowiedzieć.
-Niedzisiaj.
Nie może być daty ani miejsca.
- Pochylił się kuAnnie i powiedział znaciskiem: - Chyba nie chce pani, żeby
272
Kościół miał kłopoty?
Teraz nawetwypominki wnabożeństwie żałobnym wymagają zgody cenzury!
Podszedł do wózka, jednym szarpnięciem odsłonił tablicę i zwrócił się bardziej
dokamieniarza niżdo Anny:
- Musi się kończyćna "męczeńską śmiercią"!
Kamieniarzze zrozumieniem przytaknął.
Spojrzałna Annę.
Pokręciła przecząco głową i kamieniarz zasłoniłszmatą tablicę.
Gestem nakazała robotnikowizłapać zadyszel.
Wózek znowu turkotał po bruku.
Tak zajechali na Bracką.
Anna otworzyła kłódkę w piwnicy ikazała tam wnieśćtablicę.
Nie mogła przecież trzymać jej w domu.
TamBusiawciąż czekała na wiadomość, że Andrzej się odnalazł.
Przecież tyluludzi dopiero teraz wracaz tułaczki.
Tego dniaprzeczytały kolejny zapis.
Codziennie posuwałysię o kolejną stronę, bo przy każdej chciały miećczas, bywyobrazić
sobiete sceny, jak ich rewidują,jak wiozą nastację.
Tego już im Jarosław nieopowiedział, bo przecieżtamnie był.
7 kwietnia:9.
45. Stoimy na stacji Jelnia.
Widział wtedytyle, ile udało się zobaczyć przez oknowięźniarki.
Zastanawiały się obie, co tego właśnie dnia robiły one.
Gdzie były?
Czy to był ten dzień, kiedy Franciszkakazała im iść nad rzekę izebrać bazie na świąteczny
stół?
Czy może wtedy poszły na targ, żeby sprzedać futro Anny?
Alemógł to byćteż dzień,kiedy Franciszka zamknęła Annęi Nike na strychu, bo po wsi jeździli
autem jacyś mundurowi
273.
i rozpytywali mieszkańców, czy tu się nie ukrywają polskijeoficerszy.
Dlaczego one nie prowadziły dziennika?
Wtedy bymogły porównać, jak dzień po dniu ich życie rozmijało sięz jego, aż w końcu
poznały te godziny, które dla niego miały być ostatnie.
8 kwietnia: 14.
40. Stoimy na bocznicyw Smoleńsku.
Ukryłem obrączkę w podszewce munduru.
Widocznie mu zabrali.
Albo może nie znaleźli jej ci, codokonywali ekshumacji.
Została tylkota obrączka, którą Anna ma na palcu.
67
Organy zadudniłymarszem Mendelssohna.
Te podniosłedźwięki, nakłaniające do tanecznego kroku, połączyły sięz blaskiem słońca
przesianego przezwitraże i wypełniły kościół Franciszkanów jakąś nagłą jasnością.
Anna stała blisko ołtarza.
Takbliskobyła tylko na własnym ślubie.
Wtedy jak wyszła z kościoła, tren jej sukni wlókłsię za nią przez trzy stopnieschodów, a nad
nimibyła brama zeskrzyżowanych szabel.
RenataWende miałanasobie kostium, a mecenas Piątek był wgranatowymgarniturze.
Kiedy zakładał na palecRenaty obrączkę, Anna przez sekundę zastanowiła się, czyod tej
chwililudzie nadal o pani Wende będą mówili "pani
274
rotmistrzowa"?
Czy mogła przypuszczać, że kiedyś będzieświadkiem na jej ślubie?
Właśnie ona?
Miesiąc temu rotmistrzowa Wende zadzwoniła do jejdrzwi.
Trzymała zarękę synka.
Wojtuś szurnął nogą, ukłonił się i wręczył Annie ze śmiertelnie poważną miną bukiet róż.
Najpierw rozmawiały wsalonie o hańbie procesu norymberskiego, o braku wszelkich
wiadomości na tematpułkownika Jarosława Selima, o tym, że Anna pouzyskanym
zaświadczeniu z sądu chciała umieścić tablicę w kościele, ale skończyło się na tym, że trzyma
ją w piwnicy.
Wypiły herbatę i Anna zastanawiała się, co właściwie sprowadziło tu rotmistrzowa.
Pani Wende sprawiaławrażeniepetenta, który boi się ujawnić swoją sprawę.
W pewnejchwili zgasiła papierosa, przyciągnęłasynka do swoichkolan.
- Przyszłam panią o cośprosić, pani Anno.
- Położyładłoń na głowie Wojtusia.
-Również i w jegoimieniu.
Chciałampanią prosić na świadka.
- Do sądu?
-Nie.
Na ślub.
- Mnie?
-Panią.
- Renata patrzyła prosto w jej oczy.
-Właśniepanią.
Długo się wahała, czy ma prawo prosić Annę o to, alew końcu doszła do wniosku, że
mimo wszystko ich los jest
275.
wspólny: w tym samym momencie zostały oficjalnie uznane za wdowy, bo kłamstwo sądu
wyznaczyło wspólną datęśmierci ich mężów.
Renata rozumie stosunek Annydo niej,ale wie, żeteraz więcej je łączy, niż dzieli,a jej
przyszłymąż, mecenas Piątek, darzy Annę niezwykłym szacunkiem.
Anna podniosła się z fotela niepewna, jak ma zareagować na tę niespodziewaną
propozycję.
W tej samej chwilipodniosła się Renata.
Stałyprzez moment naprzeciwkosiebie i naglew jakimś wspólnymodruchu objęły się
ramionami.
A teraz Renata stała przed ołtarzem w eleganckim kapeluszu, Anna siedziała w
pierwszym rzędzie ław kolatorskich.
Za chwilę przyjdzie momentpodpisania przez świadków aktu zawarcia małżeństwa.
Jeszcze brzmiał marsz Mendelssohna,kiedy Anna dostrzegła przesuwającą się za filaremjakąś
znajomąsylwetkę.
Przez kolorowe witraże wpadałosłońce, oślepiało ją, ale ten oddalający się wysoki
mężczyznato mógł być on!
I tenkrok.
Szedł jak oficer przedszeregiem.
To mógł być tylkoon!
Tkwiącyw ławach ludzie odprowadzili spojrzeniemkobietę wkapeluszu z woalką.
Prawie biegła przez boczną nawę, żeby dogonić tego człowieka.
Zatrzymał sięprzyżebraku, kiwającym się w przedsionku kościoła, sięgnąłdo kieszeni i wtedy
się przekonała, że to nie był Jarosław.
276
68
Kalendarzyk Andrzeja Anna trzymała wdrewnianym pudełkuzamykanym na kluczyk.
To pudełkotkwiło teraz wkomodzie,pod stertą bielizny.
Były tam odznaczenia Andrzeja,papierośnica,legitymacje.
Byłateż łuska od naboju pistoletowego kaliber 7.
62. Kalendarzyk wyjmowała dopiero wieczorem, kiedy Busia szła spać, a Nika
przerywałalekturępodręcznika o odkryciach z okresu neolitu i ich znaczeniudla kultury
europejskiej.
Siadały obok siebie na kanapie, teraz śledząc jużnie miesiące ani dni, które dzieliły
Andrzejaod śmierci, ale godziny.
9 kwietnia: Stoimy na stacji Gniezdowo.
Kilkanaścieminut przed piątąpobudka.
Kazali sięprzygotować do wysiadania.
Tylko kilka zdań.
Litery coraz większe,coraz bardziejnierówne rządki słów.
Anna wcale by nie rozpoznała jego pisma.
Musiał byćzdenerwowany.
Musiałsię spieszyć.
Pisał tojak raport dla potomnych.
Czy kiedyś ten raport stanie sięjawny?
Czuje się w nim przyspieszony oddech: zarazstaniesię coś nieodwołalnego.
Nika czytałapółgłosem przez zdławione gardło: Gdzieśmamy jechać samochodami.
Nasze rzeczy biorą na ciężarówki.
Widaćwięźniarki.
Czomyj woron.
Co dalej?
Jakwyglądał ten czomyjworon?
Co im powiedziano,kiedy wysiedli na tej stacji?
Wysiedli, czy zostali wygarnięcibagnetami z wagonów?
Zostały tylkonapisy na ścianach.
Bo
277.
przecież Jarosław mówił, że w takich sytuacjach każdy chcezostawić jakiś ślad.
Pisze lub wydrapuje swoje nazwisko,datę, godzinę.
Nie zauważyły, że w drzwiach stanęła Busia w szlafroku.
Znowu powtórzyłapytanie, którym od ponad roku dręczyła Annę: - Kiedy wreszcie
odbierzesz z urzędu ten listAndrzeja?
Podeszła bliżej, zaciekawiona, nad czym tak pochylałysię głowy jej synowej i
wnuczki.
I wtedyNika ukradkiemwyszarpnęła z gniazdka sznur od stojącejlampy.
Wsaloniezapadła ciemność, rozpraszana tylkomżącymzzaoknaświatłem latarni.
- Znowu te korki- westchnęła Busia i po omacku ruszyła ku drzwiom.
69
Anna patrzyła w okna budynkuUniwersytetu Jagiellońskiego.
Jużgodzinę spacerowała po dziedzińcu.
Znowu miałana sobie swój bordowy toczekz woalką.
Czekała na córkę,bojuż nie miałapowodu czekać na kogokolwiek innego.
Nika odpowiedziała już na pytania egzaminacyjne.
Terazwszyscy siedzącyza przykrytym zielonym suknem stołempatrzyli w stronę blondyna w
szarym ubraniu i zielonej ko278
szuli.
Czynnik społeczny przerzucał papiery.
Profesor o zasuszonej twarzyuśmiechnął się życzliwie do kandydatki nastudia.
- Dlaczego pani zdecydowała się na archeologię?
-Ktoś mi kiedyśpowiedział coś ważnego.
- Nika przezułamek sekundy przypomniała sobie twarz siostry Anastazji.
- Ze archeologia pozwala nawet po wiekach odczytać prawdę historii.
Profesor pokiwałgłową akceptujące, ale w tej chwiliwtrącił się Czynnik.
- Może zacznijmy od ankiety - przerzucałpapiery,podkreślając coś ołówkiem.
- Wasze pochodzenie?
- Matka jest na rencie po ojcu, który zginął w czasiewojny.
-W jakich okolicznościach?
Igdzie?
- W Katyniu, w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku.
Mężczyzna w zielonej koszuli spojrzał na Nike jak naprzyłapaną na gorącym uczynku
oszustkę.
Członkowiekomisji popatrzyli po sobie ipochylilisię nad swoimi notatkami, jakby w tej
chwilicałkiem zapomnieli,że kandydatka, która tak świetnie zdała egzamin, siedzi jeszcze
przed
nimi.
Anna nie musiała pytać Niki, jakjej poszło.
Dziewczyna jużzdalekakiwałaprzecząco głową.
- Na czym cię zagięli?
- spytała Anna, biorąc córkępod ramię.
279.
- Pytali, gdzie ojciec zginął.
-Przecieżzałączyłaś odpis z sądu.
- Tam nie było, gdzie zginął.
Ja im topowiedziałam.
Powiedziałam gdzie i kiedy.
- I po coś to zrobiła?
-Nigdynie zgadzałaś się na kłamstwa w tej sprawie.
Anna zatrzymała sięgwałtownie i nagleobjęła córkę,jakby dziękując jej za te słowa.
- Kiedyś zdam -powiedziała Nika.
70
Patrzyłana siebie w lustrze i usiłowała sobie przypomnieć,jak była ubrana wzeszłe
andrzejki.
Chyba chciała pożyczyćod matki korale?
No boprzecieżwybierała się do operetki.
Jurdostał wtedy dwa ulgowe bilety.
Nie poszła, boAnnauznała to za zdradę: wyjśćz domu w dniu imieninAndrzeja?
Wybrała operetkę, a więczdradziła pamięć ojca!
A onawykrzyczała jej prosto w twarz, że Anna jest zazdrosna ojejmłodość, o to, że ona ma
kogoś, kto na nią czeka i że ojciecwłaśnie by chciał, żeby mimo wszystko żyła jak jej
rówieśnicy, żeby chodziła tańczyć.
Wtedy wybiegła z domu, ale nieposzła do operetki.
Chodziła po Plantach, byłamgła, chyba mżyło, a onautwierdzała się w przekonaniu, że nikt
nie ma prawa wymagać od
280
niej, bycałe życie żyła w jakimś czasie postmortem.
Niechwreszcie Anna przestanie być dla niej wyrzutem sumienia!
Wtedy jeszcze nie dotarły do niej w pełni słowa Anny, że może kiedyś zrozumie, co to
znaczy,że kogoś dostaje się raz nacałe życie.
Minąłtylko rok, aona urodziła sięjakby poraz drugi.
Busia jak zwykle przygotowałana imieniny syna jegoulubiony tort biszkoptowy.
Nika nigdzie sięnie wybierała.
Annapołożyłana stole papierośnicę Andrzeja.
Na stole stałtort.
Stały cztery talerzyki.
Jedendla niespodziewanego gościa.
Leżał album ze zdjęciami.
Przy stole siedziały trzy kobiety.
I Busia, jak co roku, położyła rękę naręce synowej i powiedziała: - On wróci,Anusiu.
On będziez nami.
Anna nakryła dłonią wyschniętą niczym jesienny listekdłoń Busi.
I wtedy Nika pomyślała, że śmierć nie jestnieistnieniem.
Niestnieniemjest nieobecność pamiętających.
Patrzyła na babcię i matkę i widziała je jak przez odwróconą lornetkę, jakby oddalały
się w przestrzeni, corazmniejsze, coraz cichsze.
A mimo to dotarłodoniej pytanieBusi,skierowane doAnny:
- A co z jego ostatnim listem?
Busia patrzyła na Annęjak na uczennicę, która nie odrobiła zadanej lekcji.
- Nieoddali.
Ale to nic.
Ja go znam napamięć.
281.
Anna przymknęła powieki i zaczęła powtarzać tekstlistu: Smoleńskaja obłast', jaszczik 12.
Kozielsk, 15 grudnia1939.
Najukochańsza Anusiu i Nikusiu.
Jestem internowany.
Czuję się ogólnie dobrze.
Podtrzymujemy siętu wszyscynawzajem.
Busia przymknęła oczy jak w czasie modlitwy.
Nikabezgłośnie powtarzała za Annąkolejne słowa, jakby chciałasię ich nauczyć na pamięć:
Tęsknię nocą i dniem.
Powtarzamtutajte wszystkie słowa miłości, których niezdążyłem w swoim życiu
wypowiedzieć.
Mam nadzieję, żeNikuś jesttwoją podporą.
Czywyleczyła migdałki?
Po wojnie pójdziemy na lody.
71
Co noc spotykam was we śnie.
Iobymi ja się wam przyśnił, zanim spotkamy się najawie.
Nie martwcie się.
Przyjdzie czas naspotkanie.
Gdziekolwiek bym był, zawsze jestem z wami.
Weronika kończy wmyślach ten tekst zpierwszejpołowy XX wieku.
Teraz, ponad pół wieku później, już tylko ona możepamiętać.
Kiedyśprofesor powiedział jej, żedla archeologa pół wieku znaczy tyle, co dla motyla
jednaminuta.
Jest już u końca swej podróży, która właściwie nieskończy się nigdy.
Odbywa się w głąb czasu, który kiedyś dlatak wielu zatrzymałsię w tym miejscu.
282
Jest przy bramie.
Brama doczego?
Do lasu?
Dowieczności?
Do pustki?
Nie musi zaglądaćdo kalendarzyka.
Znana pamięć dwa ostatnie zapisy: Przywieźlinas dolasu.
Cośw rodzajuletniska.
Zaczyna się las.
Pnie sosenprzesiewają słońce.
Mijakrzyż prawosławny.
To symboliczna mogiła, upamiętniającazamordowanie 500 żołnierzyrosyjskich.
Zamordowani, aleprzez kogo?
O tym ani słowa.
Może zapyta tego popa, którystoi przed krzyżem i żegna się szerokim gestem.
Rudewłosy spływają na czarną sutannę.
Weronika wyjmuje aparat,robizdjęcie.
Pop patrzy podejrzliwie, wraca do modlitwy.
Idzie drogąku polanie.
Rozgląda się.
Ten las to nie ten,któryujrzałojciec, kiedy gotudowieźli.
Jak ich tu dowieźli?
Poilu ładowali do tych więźniarek?
Już teraz wie,że czomyj woron wyglądał właśnie tak,jak sięnazywał: czarny ptak śmierci.
Jechali stłoczeni.
Wciśnięci w klatki.
On był w tej szubie.
Ażdo tejchwili, która jestodnotowana wkalendarzu: Zabrali mi szubę.
Rewizja.
Obrączki nie znaleźli.
Zabrano mi pas główny i zegarek.
Była nanimgodzina 6.
30. Co dalej?
To ostatni zapis wkalendarzu.
Ona już wie, cobyło dalej.
Wieco, ale nie wie,jak to przebiegało.
Martwiniczegonie potwierdzą, a świadków nie ma.
To ona teraz jest świadkiem.
Jest archeologiemnajświeższychgrobów.
Gdy donich dojdzie, odbędzie ostatnią drogęojca iw ten sposóbuzupełni brakujący w
kalendarzyku zapis.
Idzie międzydrzewami.
To nie te drzewa, które on mógł widzieć.
Odtej
283.
pory posadzili nowe.
Zdążyły stać się starym lasem.
Wyrósłna tych dołach, do których razem z ojcem trafił jego kalendarz.
Idzie cementową alejką, ale pod nogami czuje piasek,boon szedł wtedy po piasku.
Szedł między eskortującymigoNKWD-zistami.
Czy coś mówili?
Czyon ocoś pytał?
Weronika chciałaby usłyszeć teraz w tym lesie głosyptaków.
Ale w tym lesie nie ma ptaków.
W ciszy spomiędzydrzewdobiegają krzykieskorty.
Rozdzielali ich, najpierw wyrywali z szeregu, ciągnęli pod ręce.
Do dołów jest kilkanaściemetrów.
Teraz rośnie tam trawa, ale ona widzi rozkopanydół.
Dwóchludzi wykręca mu ręce.
Trzeci krępuje je sznurem.
Próbuje się odwrócić, coś krzyknąć, ale sznur zaciskamu gardło.
Musiał się szarpać.
Nigdy się nie poddawał.
Słychać strzały, szczęk repetowanych pistoletów Walther.
Ptaki chyba bały się strzałów.
Nie,na pewno ich tuwtedy niebyło.
Ale dlaczegonie ma ich teraz?
I las był nie ten.
Inie byłokrzyży, upamiętniających zbrodnię, przy których teraz odprawia się mszę.
I doły nie były obramowane cementem.
I dla niej nadalsą otwartą raną tej ziemi, tak jak śnią się jejod pewnego czasu, gdy sama czuje
się rzucona na samo dnotakiego dołu i patrzy stamtąd w górę, na niebo, które raz jestchmurne,
a raz ma barwę niezapominajek.
Więc dołównie ma.
Aleona je widzi.
Nie musi zamykać oczu, bywidzieć, jak czyjaś rękawyciąga się ku jego głowie.
Trzyma pistolet.
Za chwilę naciśnie spust.
Czy słyszy się
284
wtedy jeszcze ten huk?
Co wjego źrenicach było ostatnimobrazem?
Tekorzenie ucięte łyżkąspychacza?
Wystającązpiachu rękę kogoś zastrzelonego przed nim?
Gdzie upadłałuska pocisku, który mu prześwidrował czaszkę?
Weronika wyjmuje ztorebki zawiniętą w chusteczkę łuskę.
Tęłuskęnaboju pistoletowego kaliber 7.
62 zabrał stądkiedyś Jarosław.
Był tu zimą 1943 roku i wtedy uznał, że sam niewie,jak udałomu się uniknąć strzału w
tyłgłowy.
Zabrałtę łuskęnapamiątkę ocalenia.
A może po to, by nigdy nie zapomnieć,żedarowane życie warte jest każdej ceny.
Nawet ceny kłamstwa.
I nagle uzmysławia sobie, że Jarosław żyje tylko w jejwspomnieniach.
Anna nie może go pamiętać, bo sama żyjetylko w pamięci Weroniki.
A ona nie ma nawet żadnegozdjęcia Jarosława.
Została po nim tylko ta łuska.
Pokazałją wtedy, kiedy jeszcze usiłował przekonać wszystkich, siebie, Annęi cały świat, że
czasem milczenie jest dowodem odwagi i żetajemnicę śmiercijego kolegów trzeba zostawić
historii.
A potem historiazostawiła sobie tajemnicę jego śmierci.
Wyjmuje łuskę z chusteczkii kładzie ją na murzepod krzyżem, jak inni zostawiają
monety wfontannie,do której chcąkiedyś wrócić.
Przypomniał się jej ten pasażer, zktórymjechała we wspólnym przedziale aż do Smoleńska.
- Wy tuńst?
- zapytał, a ona, kręcąc przecząco głową,powiedziała:
- Niet, jadocz.
285.
Przenosi spojrzenie na las, przez który przesiewa sięsłońce.
A ona patrzy w głąb lasu, jakby spodziewała się ujrzeć postać w mundurze, który przykrywa
podbita futremczarna szuba.
Tak go przecież widziała we śnie Anna: szedłku niej przez las, a równocześnie jakby się
oddalał, robił sięcoraz mniejszy, a potem zniknął, rozwiał się, jakby się zapadł pod ziemię.
Książkę wydrukowanona papierze Munken Prini White 15 80 g/m2
Munken
www.arcticpaper.
com
MUZA SA00-590 Warszawaul.
Marszałkowska 8tel.
022 6296524, 022 6295083e-mail: infomuza.
com.pl
Dział zamówień: 022 6286360, 0226293201Księgarniainternetowa: www.
muza.
com.pl
Warszawa 2007Wydanie I
Skład i łamanie: AVANTI, WarszawaDruk i oprawa: DNT - OddziałPAP SA,
Warszawa.