background image

 

De Mello Anthony 

 

Kontakt z Bogiem 

 

Konferencje rekolekcyjne 

 

Wstęp  

Anthony de Mello jeszcze jako młody człowiek odznaczał się nieprzeciętną osobowością. 
Wśród wielu darów umysłu i serca wybijała się na czoło jego zdolność porozumiewania 
się z ludźmi - miał coś do powiedzenia i wiedział, jak to przekazać innym. Do 
Towarzystwa Jezusowego wstąpił w 1947 r., w wieku 16 lat, w prowincji Bombay, na 
zachodnim wybrzeżu Indii. Koledzy jego wspominają, że samodzielnie studiował 
Homera, a nawet tłumaczył go innym. Został wysłany na studia filozoficzne do Hiszpanii 
i wykorzystał tę szansę, by poznać lepiej „Ćwiczenia duchowne” św. Ignacego Loyoli 
pod kierunkiem wybitnego ich znawcy - ojca Calverasa. Ponieważ ujawniał wyraźne 
zdolności kierowania i inspirowania innych, zdecydowano, by po skończonych studiach 
teologicznych zdobył stopień naukowy w zakresie psychologii (counselling) na Loyola 
University w Chicago. Studiował również przez rok duchowość na Papieskim 
Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Po powrocie do Indii zaskoczył wszystkich 
prośbą o wysłanie do pracy na odległej stacji misyjnej. Wkrótce jednak uczyniono go 
odpowiedzialnym za formację młodych jezuitów w niełatwym okresie po Soborze 
Watykańskim II. Był to tylko początek tego, co miało stać się dziełem jego życia, 
zarówno bowiem nadzwyczajne uzdolnienia, jak i konkretna sytuacja sprawiały, że coraz 
częściej i z różnych stron nadchodziło wiele próśb i propozycji. W krótkim czasie stał się 
znaną w świecie postacią. Prowadził kursy na wielu kontynentach i pisał książki, które 
doczekały się licznych wydań i przekładów*. Założył Instytut Sadhana i zajął się tam 
kształceniem osób, które miały później pracować w seminariach, domach zakonnych i 
ośrodkach duchowości. Osiągnąwszy szczyty popularności, zmarł nagle na atak serca w 
Nowym Jorku 2 czerwca 1987 r., tuż po przybyciu do Stanów Zjednoczonych, gdzie miał 
przeprowadzić serię wykładów i konferencji. W swym ostatnim liście do Indii pisał: 
„Nigdy w moim życiu nie czułem się tak szczęśliwy, tak wolny...”. * W języku polskim 
ukazały się: Sadhana. Ścieżka do Pana Boga, Verbinum, Warszawa 1989; Śpiew ptaka, 
Verbinum, Warszawa 1989; U źródeł. Rozważania rekolekcyjne, WAM, Kraków 1990; 
wyd. II, WAM, Kraków 1992; Minuta mądrości, WAM, Kraków 1991; wyd. II, WAM, 
Kraków 1992; Przebudzenie, Dom Wydawniczy „REBIS”, Poznań 1992; Modlitwa żaby, 
tom I i II, WAM, Kraków 1992. Ci, którzy znali bliżej ojca Tony’ego de Mello, 
pamiętają, że w swojej „posłudze” przeszedł różne etapy, częściowo odpowiadając na 
potrzeby tych, którym służył, lecz - pozostając w zgodzie z osobistą duchową ewolucją, 
która się w nim samym dokonała. Patrząc z zewnątrz, można by wyodrębnić kolejne 

background image

fazy, kiedy był kierownikiem duchowym, terapeutą i guru. Jeden z jego osobistych 
przyjaciół, spoglądając jakby od wewnątrz, określił to jako „postępujący rozwój wartości 
od świętości poprzez miłość do wolności”. Oczywiście, te wartości nie wykluczają się 
wzajemnie. Nie można też ściśle rozdzielić wymienionych tu etapów. Nie jest to tylko 
zwykła ciągłość, lecz również jedność różnych ról i zadań. I rzeczywiście można by 
powiedzieć, że Tony, zgodnie z wielką tradycją chrześcijańską, był przede wszystkim 
kierownikiem duchowym. Co więcej, można twierdzić, że główną przyczyną jego 
popularności aż do końca, kiedy niektórzy wysuwali zastrzeżenia co do obranego przez 
niego kierunku, było to, że nie wyrzekł się nigdy swojej pierwotnej roli i pozostał zawsze 
niedościgłym przewodnikiem, pomagającym innym w nawiązaniu głębszego kontaktu z 
Bogiem. I oto teraz mamy przed sobą jego dzieło pośmiertne - przepisany tekst 
konferencji rekolekcyjnych, które sam pieczołowicie zredagował, lecz nigdy nie oddał do 
druku. Nie wiemy, dlaczego ich wcześniej nie udostępnił ani co pomyślałby dziś o ich 
publikacji. Wiemy jednak na pewno, że wiele osób z radością weźmie je do ręki. Tekst 
konferencji przedstawiamy w takiej formie, w jakiej pozostawił go Tony. Opatrzyliśmy 
go tylko tytułem i wprowadziliśmy niewiele poprawek formalnych, chociaż niektórzy 
podsuwali możliwość dokonania głębszej rewizji całości. Styl jest nieco archaiczny, a 
treść nie zawsze jest „posoborowa”. Język konferencji uwarunkowany jest faktem, że 
pierwotnie były one wygłaszane do jezuitów. Niewiele znajdziemy w nich odniesień do 
Ćwiczeń duchownych św. Ignacego. Tony zwykł poruszać tę problematykę podczas 
osobistych rozmów z rekolektantami. Przedmiotem konferencji były trzy klasyczne, 
fundamentalne tematy: modlitwa, pokuta oraz miłość Chrystusa. I wreszcie podkreślmy, 
że mamy do czynienia z typowym dla Tony’ego stylem - przebija z niego ogromna siła. 
Tony pozostawał zawsze takim. Nigdy się nie narzucał, ale nieodparcie zapraszał, by 
podzielić jego doświadczenie. Prawdą jest, że nie wiadomo, czego doświadczał w 
ostatniej fazie swego życia, przed śmiercią. Niezbyt przekonywające były również jego 
próby sformułowania tego doświadczenia. Zawsze jednak pozostawał sobą - tym samym 
Tonym, którym był dotąd. Książka ta jest więc pewnego rodzaju „powrotem do domu” i 
to w kontekście obchodów Roku Ignacjańskiego - 500 lat od urodzin Ignacego Loyoli w 
1491 r. Jest również zaproszeniem skierowanym do jezuitów i ich przyjaciół rozsianych 
po całym świecie, by głębiej wnikać w duchowe dziedzictwo Założyciela Towarzystwa 
Jezusowego. W tym świetle ojciec Tony de Mello i jego konferencje rekolekcyjne 
zawierają posłannictwo, które on sam wyraził w swej homilii 31 lipca 1983 r.: „Musimy 
głęboko zakorzenić się w Bogu, jeśli chcemy pozostać na tej samej fali, co twórczy Duch 
mieszkający w naszym sercu, jeśli chcemy odznaczać się zdolnością kochania i pozostać 
wiernymi Kościołowi, w którym spotykamy się nieraz ze sprzeciwem i brakiem 
zrozumienia. Tylko człowiek kontemplatywny może się na to zdobyć. Tylko taki 
człowiek będzie wiedział, jak połączyć lojalność i posłuszeństwo z twórczością i 
konfrontacją. Modlę się podczas tej mszy św., byśmy nie zostali oskarżeni przez Boga i 
historię o zaniedbania w tym zakresie. Modlę się, by św. Ignacy znalazł dość powodów, 
by czuć się z nas dumny...”. Parmananda R. Divarkar SJ Bombay, 2 czerwca 1991 
Rozdział pierwszy Przyjąć Ducha Świętego Chciałbym przeprowadzić nasze rekolekcje 
w kontekście Kościoła i współczesnego świata. Spotkaliśmy się tu, by spędzić pewien 
czas w milczeniu, na modlitwie i w odosobnieniu właśnie teraz, kiedy Kościół dotknięty 
jest kryzysem, a świat rozpaczliwie szuka pokoju, pełniejszego rozwoju oraz 
sprawiedliwości. Czyż nie możemy być słusznie oskarżeni o „ucieczkę ze świata”? Czyż 

background image

możemy sobie pozwolić na luksus 8-dniowego skupienia na osobności akurat teraz, kiedy 
dom stoi w płomieniach i potrzeba każdej pary rąk do ugaszenia pożaru? Czy można nas 
posądzić o „ucieczkę”? Chciałbym zatrzymać się przez chwilę na tym porównaniu. Dom 
rzeczywiście stoi w ogniu. Niestety, wielu z nas, zbyt wielu - i to jest tragiczne - nie 
znajduje żadnej motywacji, by ugasić ogień. Wolimy raczej zamknąć się w naszym 
małym świecie i skupić uwagę na drobnych sprawach własnego życia. Zbyt wielu jest do 
tego stopnia zaślepionych, że nawet nie zauważa pożaru. Dostrzegamy jedynie to, co nam 
odpowiada. I nawet zakładając, że mamy wystarczającą motywację i jesteśmy obdarzeni 
jasnością widzenia, wielu z nas brakuje odpowiedniej siły, by wytrwale walczyć z tym 
pożarem. Brak nam mądrości i refleksji niezbędnej do podjęcia najlepszych i 
najskuteczniejszych środków do stłumienia pożaru. Ponadto w wypełnienie zadania 
wplata się tyle egoizmu, który sprawia, że często sobie przeszkadzamy, zachodzimy 
drogę, pomimo najlepszych intencji. W świetle tej rzeczywistości rekolekcje wydają się 
luksusem i pewną formą ucieczki. Jest to jednak ta kategoria luksusu, na jaką pozwala 
sobie generał wycofujący się z bezpośredniej linii ognia, by poświęcić odpowiedni czas 
na refleksję, a następnie powrócić z bardziej skutecznym planem walki. Jest to rodzaj 
ucieczki, który pozwoli nam umocnić motywację, rozszerzyć i otworzyć nasze serca na 
większą miłość, zaostrzyć nasze spojrzenie, zgromadzić odpowiednią energię, by 
poświęcić się z jeszcze większym entuzjazmem wypełnieniu zadań, które Bóg wyznaczył 
nam w świecie. Dag Hammarskjold, mistyk, który został sekretarzem generalnym 
Organizacji Narodów Zjednoczonych, miał rację, kiedy zapisywał w swym diariuszu 
następujące słowa: „W naszych czasach droga do świętości prowadzi z konieczności 
poprzez świat działania”. Oddajemy się kontemplacji i modlitwie, by się na nowo 
odtworzyć i działać w sposób bardziej energiczny i skuteczny na chwałę Bożą i dla dobra 
całego świata. Największa potrzeba Kościoła Kościół przeżywa okres chaosu i kryzysu. 
Nie jest to z konieczności coś złego. Kryzys jest wyzwaniem, okazją do wzrostu. Chaos 
poprzedza stworzenie... pod warunkiem i to jest ogromnie ważne - by Duch Boży unosił 
się nad nim. Największą potrzebą Kościoła dzisiaj nie jest nowe prawodawstwo, nowa 
teologia, nowe struktury, nowa liturgia - to wszystko bez Ducha Świętego jest jak martwe 
ciało bez duszy. Pilnie potrzebujemy, by ktoś wyrwał nam nasze kamienne serca i dał 
nam serce żywe, serce z ciała. Potrzebujemy świeżego zastrzyku entuzjazmu, inspiracji, 
odwagi i duchowej mocy. Potrzeba nam wytrwałości w wypełnianiu zadań, 
niepoddawania się zniechęceniu lub cynizmowi. Potrzeba nam nowej wiary w przyszłość 
i w ludzi, dla których trudzimy się. Innymi słowy, potrzeba nam nowego wylania Ducha 
Świętego. Mówiąc konkretniej, potrzebujemy ludzi pełnych Ducha Świętego. Duch Boży 
działa poprzez ludzi i przez ludzi dociera do nas Zbawienie. „Pojawił się człowiek 
posłany przez Boga - Jan mu było na imię” - czytamy w Ewangelii zapowiadającej 
przyjście Chrystusa. A więc człowiek, a nie jakiś program czy też projekt albo orędzie. 
„Dziecię nam się narodziło, syn został nam dany” - Bóg zbawił nas nie poprzez „plan 
zbawienia”, lecz poprzez człowieka, poprzez swego Syna Jezusa Chrystusa, pełnego 
mocy Ducha Świętego... Duch Święty nie zstępuje na gmachy, lecz na ludzi. Namaszcza 
ludzi, a nie ich projekty. Mieszka w duszach i sercach ludzi, a nie w nowoczesnych 
maszynach. Tak więc stwierdzenie, że najpilniejszą potrzebą Kościoła jest nowe wylanie 
Ducha Świętego, oznacza, że Kościół potrzebuje całej armii ludzi pełnych ducha. I 
dlatego odprawiamy te rekolekcje. Przyszliśmy tutaj w nadziei, że staniemy się ludźmi 
pełnymi ducha. Usunęliśmy się z czynnego życia przyjmując tę samą postawę i mając te 

background image

same oczekiwania, z jakimi Apostołowie schronili się w wieczerniku aż do dnia 
Pięćdziesiątnicy. Jak otrzymać Ducha Świętego? Nie ma pewniejszej prawdy od tej: 
Duch Święty nie jest czymś, co możemy zawdzięczać naszym własnym wysiłkom. Nie 
można sobie na Niego „zasłużyć”. Nie możemy absolutnie nic zrobić, aby Go otrzymać. 
Jest On bowiem czystym darem Ojca. Mamy do czynienia z takim samym problemem, z 
jakim borykali się Apostołowie. Również i oni, podobnie jak my, odczuwali potrzebę 
Ducha Świętego dla prowadzenia swej działalności apostolskiej. Jezus przekazał im 
wskazówki, w jaki sposób otrzymać Ducha Świętego. „Kazał im (...) oczekiwać obietnicy 
Ojca: „Słyszeliście o niej ode Mnie - [mówił] - Jan chrzcił wodą, ale wy wkrótce 
zostaniecie ochrzczeni Duchem Świętym... Gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie 
Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po 
krańce ziemi” (Dz 1, 4 nn.). Jezus powiedział: oczekujcie. Nie możemy sobie „uczynić” 
Ducha Świętego. Możemy jedynie wyczekiwać, aby przyszedł. A to wydaje się trudne 
dla naszej biednej natury ludzkiej we współczesnym świecie. Nie możemy czekać. Nie 
możemy zatrzymać się spokojnie. Jesteśmy zbyt niespokojni, zbyt niecierpliwi. Musimy 
stale coś robić, stale się ruszać. Wolimy raczej wiele godzin ciężkiej pracy niż trud 
związany ze spokojnym wyczekiwaniem na coś, nad czym nie sprawujemy kontroli i 
czego czasu przyjścia nie znamy. W każdym jednak wypadku musimy czekać i dlatego 
czekamy, czekamy - i nic się nie dzieje, a raczej nic nie możemy dostrzec naszym 
zamglonym, duchowym wzrokiem. Dlatego jesteśmy znużeni oczekiwaniem i modlitwą. 
Czujemy się lepiej, kiedy „pracujemy dla Boga” i dlatego zanurzamy się znów w 
działanie. Tymczasem Duch Święty udzielony jest tylko tym, którzy oczekują; tym, 
którzy dzień po dniu otwierają swe serca na Boga i Jego Słowo w modlitwie; tym, którzy 
„inwestują” całe godziny w to, co naszej mentalności ogarniętej obsesją produkowania i 
przynoszenia zysku wydaje się zwykłą stratą czasu. Czytamy w Dziejach Apostolskich: 
„Podczas wspólnego posiłku Jezus kazał im nie odchodzić z Jerozolimy, ale oczekiwać 
obietnicy Ojca...” (Dz 1, 4). Mówi im: nie opuszczajcie Jerozolimy. Sprzeciwiajcie się 
pragnieniu robienia czegoś, dopóki nie wyzwolicie się z nieodpartej potrzeby działania, 
głoszenia innym czegoś, czego sami nie doświadczyliście. Kiedy otrzymacie Ducha 
Świętego, wtedy będziecie dawać mi świadectwo w Jerozolimie i aż po krańce ziemi, ale 
nie wcześniej.W przeciwnym razie będziecie fałszywymi świadkami, a w najlepszym 
wypadku działaczami, ale nie apostołami. Frenetyczni działacze nie dowierzają sobie, 
czują nieodpartą potrzebę przekonywania innych, by poczuć się pewniej. Jezus 
powiedział: „Otrzymacie moc...”. „Otrzymacie” jest odpowiednim słowem! Jezus nie 
oczekuje od nas, byśmy byli twórcami mocy, ponieważ tego rodzaju mocy nie możemy 
„wyprodukować”, niezależnie od tego, jak wielkiego podjęlibyśmy się trudu. Taką moc 
można jedynie otrzymać. Przypomina mi się młoda dziewczyna, która mi się zwierzyła: 
„Uczestniczyłam w dziesiątkach różnego rodzaju kursów i seminariów, z których 
wyniosłam przynajmniej setkę wspaniałych idei. Teraz jednak nie potrzebuję już więcej 
pięknych idei, a jedynie mocy, by przynajmniej jedną z nich urzeczywistnić”. Dlatego 
rekolekcje nie są kursem ani seminarium. Nie będziemy mieli ani lekcji” ani dyskusji w 
grupach. Potrzeba nam wiele milczenia, wiele modlitwy i pełnego otwarcia się na Boga. 
Co czynić konkretnie: postawa Na jutrzejszą poranną modlitwę oraz - jeśli macie na to 
ochotę - na cały jutrzejszy dzień chciałbym wam zaproponować przyjęcie pewnej 
postawy i podjęcie pewnej praktyki. Postawa polegałaby na wielkim oczekiwaniu. Św. 
Jan od Krzyża twierdzi, że człowiek otrzymuje od Boga tyle, ile się od Niego spodziewa. 

background image

Jeśli oczekujemy niewiele, zwykle też i niewiele otrzymamy. Jeśli natomiast oczekujemy 
wiele, wiele też otrzymamy. Potrzebujecie, by w waszym życiu spełnił się cud łaski? A 
więc oczekujecie, by spełnił się cud. Ilu cudów doświadczyliście w swoim osobistym 
życiu? Żadnego? Bo też i nie oczekiwaliście żadnego. Bóg nigdy nie zawodzi, kiedy 
spodziewamy się od Niego wiele: możemy na Niego wyczekiwać, ale może również 
odpowiedzieć zaraz. Może także nadejść niespodziewanie, „jak złodziej o nocnej porze”, 
jak wyraził się Jezus. Przyjdzie jednak z pewnością, jeśli na Niego czekamy. Ktoś 
słusznie powiedział, że grzech przeciwko Duchowi Świętemu polega na tym, iż człowiek 
nie wierzy, że może On przemienić świat i przemienić jego samego. Jest to bardziej 
niebezpieczny rodzaj ateizmu niż w wypadku kogoś, kto mówi, istnieje”, bo chociaż 
człowiek wmawia samemu sobie, że wierzy w Boga, to jednak ulega zaślepieniu i popada 
w praktyczny ateizm, z którego nawet nie zdaje sobie sprawy. W rzeczywistości bowiem 
twierdzi: „Bóg nie może mnie już zmienić. Ani nie pragnie, ani nie ma mocy, by mnie 
przemienić, by przywrócić mi życie. Wiem o tym, bo próbowałem już wszystkiego. 
Odprawiłem tyle razy rekolekcje, modliłem się gorliwie, wykazałem ogromnie dużo 
dobrej woli... i nic się nie stało, po prostu nic”. Praktycznie Bóg takiego człowieka jest 
Bogiem umarłym, a nie Bogiem, który wskrzeszając Jezusa z martwych, wykazał nam, że 
nie ma dla Niego rzeczy niemożliwej. Albo też, posługując się pięknymi słowami Pawła 
mówiącego o Abrahamie, jest to Bóg, któremu Abraham zawierzył, Bóg, który „ożywia 
umarłych i to, co nie istnieje, powołuje do istnienia. On to [Abraham] wbrew nadziei 
uwierzył nadziei, że stanie się „Ojcem wielu narodów” zgodnie z tym, co było 
powiedziane: „takie będzie twoje potomstwo”. I nie zachwiał się w wierze, choć 
stwierdził, że ciało jego jest już obumarłe - miał już prawie sto lat - i że obumarłe jest 
łono Sary. I nie okazał wahania ani niedowierzania co do obietnicy Bożej, ale się 
wzmocnił w wierze. Oddał przez to chwałę Bogu ; był przekonany, że mocen jest On 
również wypełnić, co obiecał” (Rz 4,17-21). Co czynić konkretnie: pewna praktyka 
Proponuję, byście wczytali się uważnie w Ewangelię Łukasza 11,1-13. Przeczytajcie 
kilka razy ten fragment i zadajcie sobie pytanie, jaka jest wasza osobista odpowiedź na 
Jezusowe słowa: „O ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go 
proszą!” Zaczekajcie, dopóki nie doświadczycie wystarczającej wiary w słowa Jezusa, by 
rzeczywiście i z pełną ufnością poprosić o Ducha Świętego. A wtedy proście! Proście 
nieustannie, proście z całego serca, proście coraz bardziej, proście nawet natrętnie jak ów 
człowiek z Ewangelii, który pukał do drzwi swego przyjaciela o północy, nie przyjmując 
do wiadomości negatywnej odpowiedzi. O pewne rzeczy możemy prosić Boga jedynie 
warunkowo: „jeśli taka jest Twoja wola...” W tym jednak wypadku nie ma żadnego 
wstępnego warunku. Udzielenie nam Ducha jest wyraźną wolą Boga. Jest to Jego 
jednoznaczna obietnica. I nie tyle brakuje Jego woli udzielenia nam Ducha, co raczej: 
naszej wiary w to, że rzeczywiście pragnie nam Go udzielić; oraz nalegania z naszej 
strony. Nie wahajcie się więc poświęcić sporo czasu, by prosić i to prosić 
niezmordowanie. Możecie modlić się następującymi słowami: „Udziel nam, Panie, 
Ducha Chrystusowego, bo przecież jesteśmy Twymi dziećmi”; albo też: „Przyjdź, Duchu 
Święty! Przyjdź, Duchu Święty!” Każde wołanie będzie na miejscu - wypowiadajcie je 
powoli, uważnie, z całkowitą powagą. Powtórzcie je sto, tysiąc, dziesięć tysięcy razy. 
Możecie również prosić bez słów. Po prostu, patrząc w niebo lub w tabernakulum, w 
milczeniu i przyjmując postawę błagalną. Jeśli jesteś sam w swoim pokoju, możesz 
wyrazić błagalną prośbę nie tylko wzrokiem, lecz całym ciałem - wznosząc swe ręce do 

background image

nieba albo też padając na twarz. Niekoniecznie musi to być „medytacja”. Nie zawsze też 
dostarczy wam to jakichś natchnień czy „oświeceń”. Będzie to jednak modlitwa. A 
Ducha Świętego otrzymujemy w odpowiedzi na poważną modlitwę, a nie na medytację 
pieczołowicie przygotowaną. Módlcie się i to nie tylko za samych siebie, lecz za nas 
wszystkich, za całą grupę. Nie mówcie tylko: „udziel mi”. Mówcie również: „udziel 
nam”. A jeśli pragniecie, by wasza modlitwa osiągnęła maksymalną moc i intensywność, 
postępujcie jak apostołowie oczekujący na Ducha Świętego przed Pięćdziesiątnicą - 
módlcie się wraz z Maryją. Święci zapewniają nas, że nie słyszano, by ktokolwiek 
wzywając Jej pośrednictwa czy pomocy, nie został wysłuchany. Możecie pójść w ślady 
świętych i zwracać się do Maryi we wszystkich potrzebach. Będziecie wtedy przekonani 
o tej prawdzie nie dlatego, że tak mówią święci, lecz dzięki osobistemu doświadczeniu. 
Powierzcie te nasze rekolekcje Maryi, Matce Jezusa. Od samego początku proście o Jej 
błogosławieństwo. Zobaczycie, jaka nastąpi zmiana. I wreszcie podsuwam wam psalmy, 
które mogą wam jutro pomóc w sformułowaniu błagalnej modlitwy o Ducha Świętego: 
Psalm 4: Jedynie światłość Twego oblicza może przynieść nam radość; Psalm 6: Lecz 
Ty, o Panie, jakże długo jeszcze...? Płaczem obmywam co noc moje łoże. Psalm 13 [12]: 
Dokąd kryć będziesz przede mną oblicze? Psalm 16 [15]: Nie dla mnie dobra poza Tobą. 
Psalm 24 [23]: Niech wkroczy Król chwały. Psalm 27 [26]: O jedno proszę Pana, tego 
poszukuję: bym w domu Pańskim przebywał... Szukam, o Panie, Twojego oblicza. Psalm 
38 [37]: Przed Tobą, Panie, wszelkie me pragnienie i moje wzdychanie nie jest przed 
Tobą ukryte. Psalm 42 [43]: Dusza moja pragnie Boga... Łzy stały się dla mnie chlebem 
we dnie i w nocy. Psalm 43 [42]: Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz 
we mnie? Ufaj Bogu. Psalm 63 [62]: Za Tobą tęskni moje ciało, jak ziemia zeschła, 
spragniona, bez wody. Psalm 130 [129]: Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy 
świtu. Psalm 137 [136]: Nad rzekami Babilonu - tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy 
wspominali Syjon. Być może, że zechcecie skupić uwagę na jednym lub drugim wersie z 
tych psalmów i otworzyć serce przed Bogiem powtarzając słowa, które On sam do nas 
skierował. Mają one moc, by wzbudzić w was wiarę i uzyskać to, o co prosicie. Rozdział 
drugi Rekolekcje Apostoła Chciałbym rozpocząć tę konferencję pytaniem, które 
prawdopodobnie część z was sobie zadaje. W niektórych środowiskach nie ma już 
zwyczaju odprawiania rekolekcji w milczeniu - a nawet w ogóle odprawiania. Wydaje 
się, że naszym potrzebom odpowiada bardziej coś na kształt seminarium lub kursu 
odnowy teologicznej albo biblijnej. Pada argument, że z powołania jesteśmy apostołami, 
a nie kontemplatywnymi mnichami. Nasze powołanie domaga się, byśmy działali, a nie 
pozostawali bezczynni; byśmy mówili, a nie trwali w milczeniu. Dlatego być może jest 
rzeczą zrozumiałą, że niektórzy zapytają: „Jaki sens ma dla apostoła odprawianie 
rekolekcji?” Oto moja odpowiedź: „Rekolekcje z punktu widzenia apostolskiego są 
najprawdopodobniej najlepszą rzeczą, jaką apostoł może podjąć. Paradoksalnie, apostoł 
niczego bardziej nie potrzebuje jak wycofania się na pustynię, poświęcenia wielu godzin 
na słuchanie, a nie na mówienie; potrzebuje otwarcia się na Boga i naładowania swoich 
duchowych baterii, zanim ofiaruje ludziom światło. Na modlitwie apostoł staje sam przed 
Bogiem, który może mu przekazać to, co pragnie, by z kolei przekazał innym. Powrócić 
do Źródła Trzeba nam dziś pilnie powrócić do źródeł, by się wewnętrznie odnowić. 
Sobór Watykański II zachęcał nas gorąco, by sięgać do naszych właściwych korzeni, do 
naszych konstytucji i do Ewangelii, które należy ponownie odczytać i przystosować do 
współczesnych czasów, aby odnaleźć w nich życie i ducha. Powrót do źródeł nie jest 

background image

jednak w pierwszym rzędzie powrotem do dokumentów. Lepiej byłoby mówić o 
powrocie do naszego Źródła w liczbie pojedynczej, ponieważ istnieje tylko jedno jedyne 
źródło naszego chrześcijańskiego i kapłańskiego życia, a tym źródłem jest żywa osoba: 
Jezus Chrystus. Nie oznacza to jednak powracania do przeszłości, ponieważ Jezus 
Chrystus jest osobą żywą, z którą możemy się spotkać dzisiaj. Oto Źródło, do którego 
musimy dotrzeć i z którego powinniśmy czerpać siłę i natchnienie. To właśnie mają nam 
umożliwić rekolekcje: dać nam szansę, ale nie przeczytania jakichś książek czy 
wysłuchania nowych myśli, lecz spotkania się z Jezusem Chrystusem, jeśli dotychczas 
nie przeżyliśmy takiego doświadczenia. A jeśli już przeżyliśmy, rekolekcje stwarzają 
nam okazję do pogłębienia naszej więzi z Nim. Apostoł - człowiek miłujący Mistrza W 
tych dniach Jezus oczekuje, że poświęcicie Mu cały wasz czas, całą uwagę i miłość, 
obdarzając Go tym bez reszty, podobnie jak uczyniła z drogocennym olejkiem Maria, 
siostra Łazarza. Ubogich bowiem mamy zawsze u siebie, przez cały rok. Jezus jednak 
chce być poznany i kochany osobiście, oprócz tej miłości, jaką możemy Mu świadczyć w 
naszych bliźnich i ubogich. „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” 
„Tak, Panie, Ty wiesz, że cię kocham...” „Paś baranki moje”. Niezależnie od tego, jak 
bardzo apostoł czy pasterz może być zajęty zadaniem zleconym mu przez Mistrza, nawet 
jeżeli ma do wypełnienia bardzo ważną misję, jego pierwszą i główną powinnością jest 
kochać osobiście Mistrza. Zanim Jezus powierzył Piotrowi funkcję pasterską, poddał go 
próbie. Zadał mu dwa pytania - i obydwa pytania dotyczyły Jego osoby, a nie owczarni. 
Pierwsze pytanie brzmiało: „Za kogo Mnie uważasz?” A drugie: „Czy miłujesz Mnie?” 
Te dwa pytania powinny rozbrzmiewać w naszych sercach podczas tych dni, kiedy 
staramy się być coraz bardziej „apostolscy”. Musimy wsłuchiwać się, jak Jezus mówi do 
każdego z nas: „Andrzeju, Adamie, Kazimierzu... za kogo ty Mnie uważasz? I nie 
odpowiadaj mi: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Tę formułę wypowiedział Piotr. 
Jaką formułą ty się posłużysz, by opisać to, czym lub kim jestem dla ciebie? Andrzeju, 
Adamie, Kazimierzu... czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” Jeśli pragniemy być 
apostołami i pasterzami, pogłębienie naszej miłości do Jezusa jest w tych dniach dla nas 
sprawą życiową, tak byśmy Mu mogli powiedzieć z całym zaufaniem: „Tak, Panie, Ty 
wiesz, że Cię kocham”. Apostoł - człowiek, który widział Chrystusa W Kościele 
pierwotnym tylko człowiek, który widział zmartwychwstałego Pana, mógł być uznany za 
apostoła. Z tego powodu wcale nie tak łatwo uznano apostolski charyzmat Pawła. 
Powtarzał on z naciskiem, że jest prawdziwym apostołem wcale nie mniejszym od 
Dwunastu i pozostałych apostołów, ponieważ on także zobaczył zmartwychwstałego 
Pana. „Czyż nie jestem apostołem?” - zapytuje Koryntian. „Czyż nie widziałem Jezusa, 
Pana naszego?” (1 Kor 9,1). Paweł z przekonaniem twierdzi również, że otrzymał swoją 
Ewangelię bezpośrednio od Pana. Głosił jednak naukę, którą przejął od innych 
(„Przekazałem wam na początku to, co przejąłem: że Chrystus umarł - zgodnie z Pismem 
- za nasze grzechy, że został pogrzebany, że zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z 
Pismem; i że ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu...”: 1 Kor 15, 2-5). Przejął od 
innych historyczne fakty, natomiast swoją Ewangelię oraz zadanie przepowiadania 
Ewangelii otrzymał od samego Jezusa. Nie od Kościoła, nie od wspólnoty 
chrześcijańskiej, nie od żadnej władzy kościelnej, lecz osobiście od Jezusa. „Ja bowiem 
otrzymałem od Pana to, co wam przekazałem, że Pan Jezus tej nocy, kiedy został 
wydany, wziął chleb i dzięki uczyniwszy połamał i rzekł: „To jest Ciało moje za was 
wydane. Czyńcie to na moją pamiątkę” (1 Kor 11, 23-24). Paweł będzie mówił śmiało o 

background image

„swojej Ewangelii” (Rz 2,16). Kto z nas ośmieliłby się posłużyć takim określeniem? 
Albo kto miałby odwagę wypowiedzieć słowa, które Paweł skierował do Galatów: 
„Oświadczam więc wam bracia, że głoszona przeze mnie Ewangelia nie jest wymysłem 
ludzkim. Nie otrzymałem jej bowiem ani nie nauczyłem się od jakiegoś człowieka, lecz 
objawił mi ją Jezus Chrystus (...). Gdy jednak spodobało się Temu, który wybrał mnie 
jeszcze w łonie matki mojej i powołał łaską swoją, aby objawić Syna swego we mnie, 
bym Ewangelię o Nim głosił poganom, natychmiast, nie radząc się ciała i krwi ani nie 
udając się do Jerozolimy, do tych, którzy apostołami stali się pierwej niż ja, skierowałem 
się do Arabü, a później znowu wróciłem do Damaszku. Następnie, trzy lata później, 
udałem się do Jerozolimy dla poznania się z Kefasem, zatrzymując się u niego tylko 
piętnaście dni. Spośród zaś innych; którzy należą do grona Apostołów, widziałem jedynie 
Jakuba, brata Pańskiego. A Bóg jest mi świadkiem, że w tym, co tu do was piszę, nie 
kłamię” (Ga 1,11-20). Czyż nie tak właśnie powinno być? Apostoł jest świadkiem. 
Powinien świadczyć o tym, co sam widział i słyszał, jeśli chce, by jego przekaz był 
wiarygodny. Powinien być nawet bardziej prawdomówny niż świadek zeznający w 
sądzie, który ma świadczyć o tym, co sam widział i słyszał, a nie co inni mu powiedzieli, 
jeśli świadectwo jego ma być przekonywające. Znakomicie podkreśla to Paweł w dwóch 
relacjach o swojej wizji zmartwychwstałego Pana i o swoim nawróceniu. W Dziejach 
Apostolskich (22, 12-15) mówi: „Niejaki Ananiasz, człowiek przestrzegający wiernie 
Prawa, o którym wszyscy tamtejsi Żydzi wydawali dobre świadectwo, przyszedł, 
przystąpił do mnie i powiedział: „Szawle, bracie, przejrzyj!” W tejże chwili spojrzałem 
na niego, on zaś powiedział: „Bóg naszych ojców wybrał cię, abyś poznał Jego wolę i 
ujrzał Sprawiedliwego, i Jego własny głos usłyszał. Bo wobec wszystkich ludzi będziesz 
świadczył o tym, co widziałeś i słyszałeś””. A w innym fragmencie Dziejów 
Apostolskich (26, 15-16) sam Jezus na pytanie Pawła: „Kto jesteś, Panie?”, odpowiada: 
„Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Ale podnieś się i stań na nogi, bo ukazałem się 
tobie po to, aby ustanowić cię sługą i świadkiem tego, co zobaczyłeś, i tego, co ci 
objawię”. Podobnym językiem mówią pozostali apostołowie. Jan mówi: „Co było od 
początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co 
patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce - bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o 
nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało 
objawione - oznajmiamy wam, cośmy ujrzeli i usłyszeli, abyście i wy mieli 
współuczestnictwo z nami. A mieć współuczestnictwo z nami znaczy: mieć je z Ojcem i 
z Jego Synem Jezusem Chrystusem. Piszemy to w tym celu, aby nasza radość była pełna” 
(1 J 1, 1-4). A ze swej strony Piotr mówi: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami 
postępowaliśmy, wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa 
Chrystusa, ale nauczaliśmy jako naoczni świadkowie Jego wielkości. Otrzymał bowiem 
od Boga Ojca cześć i chwałę, gdy taki oto głos Go doszedł od wspaniałego Majestatu: 
„To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”. I słyszeliśmy, jak ten głos 
doszedł z nieba, kiedy z Nim razem byliśmy na górze świętej” (2 P 1,16-17). To 
wszystko stanowi również dzisiaj - dwa tysiące lat po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa 
- kryterium prawdziwości i wiarygodności apostoła i świadka, podobnie jak wtedy, kiedy 
mijało zaledwie dwadzieścia lat od Jego śmierci i zmartwychwstania. Każdy autentyczny 
apostoł w dziejach Kościoła musiał być poddany temu testowi. Rzeczywiście, niektórzy z 
nich, jak na przykład Ojcowie i Doktorzy Kościoła, ubogacają go swoją nauką i 
wywierają wpływ na jego życie właśnie dlatego, że byli ludźmi utrzymującymi 

background image

bezpośredni kontakt z Jezusem Chrystusem, byli ludźmi tak bardzo kontemplatywnymi, 
jak byli nimi Paweł, Piotr i Jan. Jeśli być kontemplatywnym oznacza żyć w stałej i 
głębokiej komunii z Jezusem, zmartwychwstałym Panem, w takim razie jak można być 
apostołem nie będąc człowiekiem kontemplatywnym? A jak możesz być 
kontemplatywnym, jeśli nie poświęcisz czasu na osobistą i głęboką rozmowę z 
Chrystusem. Dlatego właśnie odprawiamy rekolekcje, a nie uczestniczymy w jakimś 
seminarium czy kursie odnowy teologicznej. Apostoł - człowiek Ducha W rozdz.19. 
Dziejów Apostolskich czytamy, że kiedy Paweł przybył do Efezu, spotkał tam grupę 
nawróconych, którzy nigdy nie słyszeli o istnieniu Ducha Świętego. Gdy dowiedział się o 
tym, położył na nich ręce i przekazał im Ducha Świętego. Jest to w końcu podstawowe 
zadanie apostoła: przekazywać innym Ducha Świętego. Dlatego też apostołowie jako 
pierwsi otrzymali Ducha Świętego: to właśnie miało stać się ich „specjalnością”, ich 
szczególnym wkładem w świat. To oni mieli najpierw doświadczyć przemieniającej 
mocy Ducha w swych sercach, by z kolei przekazywać tę moc innym. W rozdziale 8. 
Dziejów czytamy, że kiedy apostołowie dowiedzieli się o przyjęciu przez Samarię słowa 
Bożego, wysłali Piotra i Jana, by przekazali świeżo nawróconym Ducha Świętego. Nie 
wydawało się to zbyt uprzejme wobec diakona Filipa, który sam ewangelizował Samarię. 
Nie tylko apostołowie mogli przekazać Ducha Świętego. Powinien być do tego zdolny 
każdy chrześcijanin i prawdopodobnie Filip uczyniłby to równie dobrze. Wydawało się 
jednak, że to rola bardziej odpowiednia dla apostoła. Dlatego do Samarii udali się Piotr i 
Jan. Dowiadujemy się więc, że „modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha 
Świętego. Bo na żadnego z nich jeszcze nie zstąpił (...). Wtedy więc wkładali 
Apostołowie na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego” (8,15-17). Zauważmy 
jeden ważny szczegół: apostołowie modlili się przed nałożeniem rąk na tych dobrych 
mieszkańców Samarii. Przede wszystkim dzięki mocy modlitwy apostołowie 
przekazywali Ducha Świętego. Oni sami otrzymali Go po okresie intensywnej modlitwy 
poprzedzającej Pięćdziesiątnicę. Nic więc dziwnego, że w ten sam sposób przekazywali 
Go innym. Nie dziwi również fakt, że niezbyt chętnie godzili się na działalność, która 
odciągała ich nadmiernie od głównego zadania. Oto co mówią w rozdziale 6. Dziejów 
Apostolskich: „Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbali słowo Boże, a obsługiwali 
stoły (...). Upatrzcież zatem, bracia, siedmiu mężów spośród siebie, cieszących się dobrą 
sławą (...). Im zlecimy to zadanie. My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze 
słowa” (6, 2-4). Żyjemy w epoce „księży specjalistów”: ksiądz robotnik, ksiądz 
naukowiec, ksiądz artysta... W epoce, w której księża troszczą się, by zdobyć taką czy 
inną specjalizację jako pomoc dla swego apostolatu. Wszystko w porządku pod 
warunkiem, że podtrzymają w pełni to, co jest najbardziej charakterystyczne w ich 
powołaniu apostolskim: zdolność przekazywania innym Ducha Świętego. Według tego 
kryterium osądzałbym owoce naszych programów formacyjnych. Pod koniec formacji 
zapytałbym młodego kapłana wchodzącego w prace apostolskie: „Czy rzeczywiście masz 
Ducha Świętego? Czy ufasz, że będziesz Go mógł przekazywać innym z pomocą łaski 
Bożej?” A jeśli jego odpowiedź brzmi: „nie”, to w takim razie, jaki sens ma cała jego 
formacja, cała filozofia i teologia, całe przygotowanie w zakresie języków, homiletyki, 
liturgii, Pisma Świętego oraz w różnych dziedzinach nauk świeckich czy też innych? Cóż 
pomoże lekarzowi, jeśli jest ekspertem w dziedzinie literatury lub czegokolwiek innego, 
a jednocześnie zna się kiepsko na medycynie? Nasz młody kapłan może być znakomitym 
teologiem. Może nawet przybliżać innym teologię w najbardziej atrakcyjny sposób. 

background image

Świat jednak nie łaknie teologii. Łaknie Boga. Pierwotny Kościół nie podawał ludziom 
teologii o Duchu Świętym. Teologia pojawiła się znacznie później. Najpierw Kościół 
ofiarowywał Ducha Świętego, doświadczenie Jego mocy. Człowiek głodny pragnie 
rzeczywistego pokarmu, a nie atrakcyjnych obrazów przedstawiających żywność. I 
oczywiście nie pragnie słów w miejsce posiłku. Czy nasze programy formacyjne są w 
pierwszym rzędzie pomyślane tak, by „wyposażyć” kapłanów nie tylko w słowa i 
pojęcia, lecz w Ducha Świętego? Czy jest to jedyna racja usprawiedliwiająca wszystkie 
zmiany, jakich dokonujemy w ich formacji seminaryjnej? Czy wszystko inne 
rzeczywiście schodzi na drugi plan? Co to znaczy być zdolnym do przekazania innym 
Ducha Świętego? Odpowiedzi może być wiele; ale istota rzeczy jedna: mieć umiejętność 
przemieniania serc i życia innych ludzi mocą własnego słowa oraz mocą własnej 
modlitwy. Spośród tych dwóch, zdolność przemieniania innych mocą modlitwy jest 
najważniejsza. Jest to moc, którą głównie posługiwał się Paweł, by czynić swój apostolat 
skutecznym i owocnym. Jego słowa zdawały się nie wywierać większego wrażenia na 
ludziach. Zgadza się on z oskarżeniem wysuwanym przez niektórych Koryntian, że jest 
kiepskim mówcą. Natomiast jakaż była moc jego modlitwy? Posługiwał się nią stale. 
Nieomal w każdym liście mówi, że nieustannie modli się za nawróconych. Pisze, na 
przykład, do Efezjan: „Dlatego zginam kolana moje przed Ojcem, od którego bierze 
nazwę wszelki ród na niebie i na ziemi, aby według bogactwa swej chwały sprawił w was 
przez Ducha swego wzmocnienie siły wewnętrznego człowieka. Niech Chrystus 
zamieszka przez wiarę w waszych sercach; abyście w miłości wkorzenieni i ugruntowani, 
wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość, 
Wysokość i Głębokość, i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę, 
abyście zostali napełnieni całą Pełnią Bożą” (Ef 3, 14-19). Paweł stara się przekazać 
chrześcijanom pewne duchowe dary (moc, siłę, wiarę, miłość), których nie można 
wyrazić samymi słowami (ponieważ chodzi o coś, co jest ponad słowami i poza 
wszelkim poznaniem). I widzimy, że jako prawdziwy apostoł stara się przekazać te dary 
mocą swojej modlitwy wstawienniczej. Nie ma innej drogi. W tym właśnie tkwi następna 
przyczyna, dla której apostoł wybiera samotność, by odprawić rekolekcje: ponieważ 
potrzebuje „napełnić się” Duchem Świętym. Duch Święty udzielany jest tym, którzy 
czuwają, modlą się i cierpliwie czekają, którzy mają odwagę oddalić się od świata, by 
mocować się z sobą i z Bogiem w samotności i milczeniu. Nic więc dziwnego, że 
wszyscy wielcy prorocy, w tym również sam Jezus, usuwali się na pustynię, by spędzić 
dłuższy okres w milczeniu, modląc się, poszcząc i podejmując walkę z mocami zła. 
Pustynia jest tyglem, w którym wytapia się osobowość apostoła i proroka. Pustynia, a nie 
rynek. Rynek jest miejscem, gdzie działa apostoł. Pustynia natomiast jest miejscem, 
gdzie się kształtuje, „hartuje” i otrzymuje zadanie oraz posłannictwo dla świata. Gdzie 
otrzymuje „swoją” ewangelię. Apostoł - człowiek rozeznania Istnieje jeszcze jedna racja, 
skłaniająca apostoła do odprawiania rekolekcji: uczą one rozeznawania, pomagają 
stworzyć i pogłębić w naszych sercach milczenie, w którym możemy usłyszeć głos Boga. 
A któż bardziej jak nie apostoł potrzebuje wsłuchiwać się nieustannie w głos Boga? Musi 
wsłuchiwać się, aby z kolei wiedzieć, co ma przekazać innym. A co ważniejsze, musi 
wsłuchiwać się, by wiedział dokąd iść, co i kiedy robić, do kogo mówić i w jakim 
momencie. W jakiż inny sposób może rozpoznać wolę Bożą? Apostoł jest człowiekiem 
obdarzonym misją. Tak ważne jest utrzymywanie stałego kontaktu z centralą! Znaczna 
część tego, co nazywamy naszą „działalnością apostolską”, nie jest niczym innym jak 

background image

tylko niepohamowaną krzątaniną ukrywającą fakt, że właściwie spełniamy tylko naszą 
własną wolę. Nie poświęciliśmy odpowiedniego czasu, by oczyścić nasze serca od 
różnych sądów i nieuporządkowanych przywiązań czy uprzedzeń, aby dostrzec wolę 
Bożą przejrzystym wzrokiem. Nie wystarczy być pełnym entuzjazmu i dobrej woli. W 
rozdziale 10. Listu do Rzymian Paweł twierdzi, że faryzeusze pałali żarliwością ku Bogu, 
była to jednak dwuznaczna gorliwość i dlatego zamiast czynić dobro, wyrządzali 
prawdziwą szkodę. Przypominam sobie księdza, który pewnego dnia mi powiedział: 
„Teraz, kiedy powróciłem znów do modlitwy i zaczynam dostrzegać wszystko w świetle 
Ewangelii, patrzę ze smutkiem na minione lata, w których pracowałem dla Chrystusa. 
Zastanawiam się, czy rzeczywiście dokonałem czegoś dla Chrystusa, czy też, przeciwnie, 
przysporzyłem Mu znacznie więcej pracy, by naprawił wyrządzone przeze mnie szkody!” 
Jaka szkoda, że tak późno to sobie uświadomił. Stracił tyle czasu. W końcu na nowo 
zaczął wsłuchiwać się w głos Boga w swoim wnętrzu, zanim rozpoczął działanie. Kiedy 
zaczynamy „nastawiać uszu”, by uchwycić głos Boga, odkrywamy mnóstwo dźwięków 
bombardujących nasz słuch. Najgłośniejsze z nich i powtarzające się natarczywie 
odpowiadają naszym egoistycznym pragnieniom, natomiast najniebezpieczniejsze z tych 
dźwięków (chociaż niekoniecznie najgłośniejsze) to podszepty anioła ciemności, „księcia 
tego świata”, jak go nazwał Chrystus, wabiącego nas i zapraszającego do wejścia na 
drogę zdającą się przynosić chwałę Bogu, ponieważ ukazuje się nam jako anioł 
światłości (2 Kor 11, 14). Jeśli jednak idziemy za tymi podszeptami, sieją one 
spustoszenie w królestwie Chrystusowym. Oto dlaczego apostoł powinien być 
człowiekiem rozeznania. Spojrzenie jego musi być jasne, a słuch wyostrzony, jeśli chce 
odróżnić wolę Bożą od własnych pragnień i pragnienia Ducha Świętego od złego ducha. 
Dzieje Apostolskie przedstawiają apostołów jako ludzi starających się nieustannie 
dostrajać swoje wnętrze do głosu Ducha Świętego właśnie dlatego, że byli ludźmi 
modlitwy. W rozdziale 10. Piotr otrzymuje objawienie, by udał się do pogan. Jego 
pierwszą reakcją jest pobożne przerażenie. Mówi nam jednak Pismo Święte, że Piotr w 
tym czasie trwał na modlitwie, mógł więc przezwyciężyć swe religijne uprzedzenia i 
otworzyć się na tak nieoczekiwany Boży zamiar. Gdyby nie był człowiekiem modlitwy i 
gdyby tamtego wieczoru zamiast wyjść na taras i modlić się, rzucił się w wir działania, 
prawdopodobnie uczyniłby wiele dla sprawy Chrystusa. Czy byłby jednak zdolny 
otworzyć z takim powodzeniem Kościół na cały świat? Wystarczy przeczytać jego słowa 
z 11. i 15. rozdziału Dziejów Apostolskich, aby to docenić. Czas, który pozornie „tracił” 
na rozmowę z Bogiem i na odkrycie Jego woli, w rzeczywistości okazał się czasem, który 
później bardzo procentował. Z zazdrością myślę o tych ludziach z Dziejów Apostolskich, 
którzy tak bardzo pozostawali pod wpływem Ducha Świętego podczas całej swojej 
działalności apostolskiej. Ewangelista Filip zostaje wysłany przez Ducha na pustynną 
drogę prowadzącą do Gazy. Kto przy zdrowych zmysłach pomyślałby o tym, by udać się 
na ten pustynny obszar ziemi, by zbierać owoce pracy apostolskiej? Nie mogło o tym 
przekonać Filipa ani żadne planowanie, ani żaden raport, czy też dane statystyczne albo 
opracowanie socjologiczne. Jedynie Duch może nam ukazać tak absurdalne pozornie 
kierunki, jeśli tylko nie zagłusza nas wrzawa tego świata i naszych egoistycznych 
pragnień. Rozważmy ten wspaniały fragment z 16. rozdziału Dziejów Apostolskich, 
który powinien wzbudzać zazdrość każdego apostoła starającego się odkryć wolę Bożą 
co do siebie i swojej pracy: „Przeszli Frygię i krainę galacką, ponieważ Duch Święty 
zabronił im głosić słowo w Azji. Przybywszy do Myzji, próbowali przejść do Bitynii, ale 

background image

Duch Jezusa nie pozwolił im, przeszli więc Myzję i zeszli do Troady. W nocy miał Paweł 
widzenie: jakiś Macedończyk stanął przed nim i błagał go: „Przepraw się do Macedonii i 
pomóż nam!” Zaraz po tym widzeniu staraliśmy się wyruszyć do Macedonii w 
przekonaniu, że Bóg nas wezwał, abyśmy głosili im Ewangelię” (Dz 16, 6-10). Paweł z 
pewnością utrzymywał stały kontakt z „centralą”. Wiemy z Drugiego Listu do Koryntian 
(rozdz.12), że był człowiekiem kontemplatywnym, nadzwyczajnym mistykiem. Jest 
jednak rzeczą oczywistą, że modlitwa nie była dla niego formą ucieczki, a jedynie 
sposobem poznania, dokąd się udać, ile czasu tam spędzić, co robić i co mówić. Był to 
stały, żywy i pełen miłości dialog ze zmartwychwstałym Panem, który dostarczał mu nie 
tylko potrzebnej orientacji, lecz także odwagi i męstwa. Po nawróceniu, przebywając na 
modlitwie w świątyni jerozolimskiej, wpadł w zachwycenie. Oto jego słowa: „Ujrzałem 
Go: „Spiesz się i szybko opuść Jerozolimę - powiedział do mnie - gdyż nie przyjmą 
twego świadectwa o Mnie”. A ja odpowiedziałem: „Panie, oni wiedzą, że zamykałem w 
więzieniach tych, którzy wierzą w Ciebie, i biczowałem w synagogach, a kiedy 
przelewano krew Szczepana, Twego świadka, byłem przy tym i zgadzałem się, i 
pilnowałem szat jego zabójców”. „Idź - powiedział do mnie - bo Ja cię poślę daleko, do 
pogan”” (Dz 22,17-22). Kiedy przebywa w Koryncie i sprawy przybierają zły obrót, 
ukazuje się znów zmartwychwstały Pan, by dodać mu odwagi. „W nocy Pan przemówił 
do Pawła w widzeniu: „Przestań się lękać, a przemawiaj i nie milcz, bo Ja jestem z Tobą i 
nikt nie targnie się na ciebie, aby cię skrzywdzić, dlatego że wiele ludu mam w tym 
mieście”” (Dz 18, 9-11). Podobnie kiedy został po raz ostatni aresztowany, sam Pan 
przyszedł go umocnić i powiadomić, że go dalej czeka: „Następnej nocy ukazał mu się 
Pan. „Odwagi! - powiedział - trzeba bowiem, żebyś i w Rzymie świadczył o Mnie, tak 
jak dawałeś o Mnie świadectwo w Jerozolimie”” (Dz 23,11). Jak nabyć to, co 
charakteryzuje apostoła? Sami nie możemy nic zrobić, aby „nabyć prawo” lub zasłużyć 
sobie na powołanie do apostolstwa. Jest to czysty dar Boży. Podobnie nie możemy nic 
zrobić, aby zasłużyć sobie lub nabyć to wszystko, co najbardziej wyróżnia apostoła, a co 
też jest czystym darem: spotkanie z Chrystusem, zdolność przekazania innym Ducha 
Świętego, rozeznanie woli Bożej. Możemy jednak działać tak, by otrzymać wspomniane 
dary od Pana. Możemy: gorąco ich pragnąć; nieustannie o nie prosić. Zwykle Chrystus 
ukazuje się ludziom wielkich pragnień, a Duch Święty udziela się im. W dniu, w którym 
zapłonie w waszym sercu gorące pragnienie Boga, radujcie się, ponieważ nie minie wiele 
czasu, a to pragnienie się spełni. Niestety, wielu nie ma nawet tego pragnienia. Nie 
odczuwają głodu Boga. Jeśli odnosi się to do ciebie, nie trać odwagi. Czy przynajmniej 
pragniesz odczuwać ten głód Boga? Tak? To znakomicie! Nie pozostaje ci nic innego, 
jak podjąć się tego, o czym wspomnieliśmy przed chwilą w drugim punkcie: prosić 
wytrwale na modlitwie. Módl się o łaskę spotkania z Chrystusem (jest to twoje prawo i 
przywilej jako apostoła). Proś, by Duch Święty zstąpił na ciebie. Módl się, byś odzyskał 
głód Boga. Z pewnością to wszystko nie powinno być dla ciebie zbyt trudne. Spocznij po 
prostu jak żebrak w obecności Pana i nie przestawaj wymachiwać swoją żebraczą miską, 
dopóki się nie wypełni. Nie przyjmuj odpowiedzi w formie: „Nie” lub „Później”. Bogu 
podoba się to pełne miłości naleganie, zwłaszcza jeśli dar, o który prosimy, odnosi się do 
Niego samego. Naśladujcie kobietę kananejską z 15. rozdziału Ewangelii Mateusza, która 
nie zrezygnowała nawet wtedy, kiedy spotkała się w sposób oczywisty z lekceważeniem 
ze strony Jezusa. Obdarzył ją Swoją miłością i podziwem. Albo też weźcie przykład z 
setnika (Mt 8, 5-13): Wystarczy, Panie, jedno Twoje słowo... Wystarczy, że wypowiesz 

background image

tylko jedno słowo. Jakże życzliwie odpowiedział Jezus na tę modlitwę! Starajcie się więc 
podjąć jutro taką modlitwę. Wybierzcie sobie jakieś zdanie lub jakiś okrzyk i 
powtarzajcie go nieustannie: „Panie, naucz mnie modlić się”, albo: „Panie, pragnę Cię 
całym moim sercem”. Albo też zapożyczcie słów od psalmisty: „Dusza moja pragnie 
Ciebie”; „Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże!”. 
Być może, że po jakimś czasie poczujecie się zmęczeni lub znudzeni. Mimo wszystko 
trwajcie dalej na modlitwie. Ani jedno słowo waszej modlitwy nie będzie zmarnowane. 
Bóg słyszy każde pojedyncze słowo błagania, które wypowiadają nasze wargi. Jeśli dla 
umocnienia naszej wiary opóźnia swoje przyjście, nie każe na siebie zbyt długo czekać. 
A wtedy waszym udziałem stanie się pasjonujące doświadczenie odkrycia ogromnej 
mocy modlitwy, jeśli dotychczas jeszcze tego odkrycia nie przeżyliście. Możecie jeszcze 
podjąć się czegoś innego, zwłaszcza jeżeli uważacie, że stanowicie „beznadziejny 
przypadek”. Możecie poprosić Matkę Bożą, by powiedziała za wami jedno słowo. 
Przypomnijcie sobie, czego dokonała podczas wesela w Kanie Galilejskiej. Jeśli 
zdobędziecie się na to, przeżyjecie jeszcze jedno nadzwyczajne doświadczenie (jeżeli 
dotychczas nie spotkaliście się z nim): że wpływ Maryi na Chrystusa jest olbrzymi i że 
apostoł znajduje w Jej wstawiennictwie źródło ogromnej siły, pociechy i pokoju. 
Rozdział trzeci Wewnętrzna gotowość do rozpoczęcia rekolekcji Po co odprawiać 
rekolekcje? Każdy z was przybył na te rekolekcje z pewnymi oczekiwaniami. Byłoby 
dobrze, gdybyśmy je sobie uświadomili. Uczestniczyłem czasami w spotkaniach grup, 
podczas których zaraz na początku proszono uczestników o wyrażenie swoich nadziei i 
obaw. Czego się obawiacie w związku z tym naszym spotkaniem? Wyobraźcie sobie, że 
po zakończeniu rozstajecie się z tą grupą - co chcielibyście stąd wynieść? Inaczej 
mówiąc, czego konkretnie spodziewacie się po tym spotkaniu? Odpowiedź może 
znacznie pomóc w określeniu sobie celów, a następnie osiągnięciu większych korzyści z 
doświadczenia związanego ze spotkaniem. Proszę was, byście szukali odpowiedzi na 
modlitwie - albo dzisiejszej nocy, zanim udacie się na spoczynek, albo podczas porannej 
modlitwy. Postawcie sobie pytanie: czy doświadczam jakichś lęków podejmując te 
rekolekcje? Jaka jest ich natura? Czy rozpocząłem te rekolekcje z jakimiś 
oczekiwaniami? Z jakimi konkretnie? Ludzie przychodzą z różnymi oczekiwaniami. 
Niektórzy chcą pogłębić swoje życie modlitwy. Inni pragną przezwyciężyć jakieś wady 
lub uwolnić się od nieuporządkowanych przywiązań lub lęków. Jeszcze inni pragną 
odkryć, czego Bóg od nich oczekuje. Po uświadomieniu sobie własnych lęków i 
skonkretyzowaniu oczekiwań, być może zechcesz porozmawiać o tym ze swym 
kierownikiem duchowym lub ze mną, by wspólnie zastanowić się, co mógłbyś zrobić w 
tych dniach, by osiągnąć wytyczone cele. Ludzie słusznie spodziewają się po 
rekolekcjach doświadczenia Boga, głębokiego i intensywnego spotkania z Nim. Chodzi 
bowiem o rekolekcje, a nie o jakieś spotkanie typu seminaryjnego. Nie chodzi o 
przybliżenie wam teologii czy nawet „duchowości”, lecz umożliwienie doświadczenia. 
Doświadczenia Boga, doświadczenia zakochania się w Nim i odczucia, że jesteście przez 
Niego bardzo kochani. Ten rodzaj doświadczenia zostawi głęboki ślad w waszych 
sercach, a do tego nie jest zdolna ani teologia, ani cała mądrość tego świata, chociaż 
mogą okazać się dobre i pożyteczne w odpowiednim miejscu i czasie. Jako uważający się 
za apostołów, potrzebujemy w sposób szczególny tego doświadczenia w naszym życiu, 
jeśli chcemy ofiarować innym nie zwykłe formuły odnoszące się do Boga, lecz samego 
Boga. Jak możemy ułatwić innym dostęp do Boga lub Jezusa Chrystusa, jeśli nigdy 

background image

dotychczas nie spotkaliśmy się z Nim? Wiecie z pewnością, że świat dzisiejszy ma dosyć 
słów. Rynek przesycony jest w nadmiarze książkami; żyjemy wśród tylu idei i pustych 
słów. Świat natomiast potrzebuje czynu oraz doświadczenia. Nie ma już cierpliwości, by 
wysłuchiwać kolejnych przemówień o Bogu. Świat współczesny zdaje się mówić: 
„Pokaż mi, gdzie jest Bóg, o którym mówisz? Czy mogę Go spotkać w swoim życiu? Bo 
jeżeli nie, to po co On jest mi potrzebny? A jeśli mogę Go spotkać, to w jaki sposób i 
gdzie?” Dzisiejszy świat staje się coraz bardziej niewierzący. Jaki przytoczyć dowód na 
istnienie Boga? Jedna z naszych książek hinduistycznych wyraża to znakomicie: 
„Najlepszym dowodem na istnienie Boga jest zjednoczenie z Nim”. Jeśli będziemy mogli 
przekazać innym doświadczenie zjednoczenia z Bogiem oraz pokój i radość, będące 
owocem tego doświadczenia, znacznie łatwiej doprowadzimy ateistów do Boga. Świat 
spragniony Boga Przed wystąpieniem z Kościoła Charles Davis opublikował w 
czasopiśmie „America” artykuł, który czytany obecnie - z pewnego dystansu - wydaje się 
niezwykle przenikliwy. Oto co mniej więcej powiedział w tym artykule: po Soborze 
Watykańskim II przyjąłem z prawdziwym entuzjazmem perspektywę odnowy, 
uwspółcześnienia i zmiany struktur w Kościele. W salach wypełnionych po brzegi 
słuchaczami ukazywałem nową i wspaniałą teologię Vaticanum II, która otwierała 
ogromne możliwości przeprowadzenia aggiornamento i reformy. Stopniowo jednak 
zacząłem pojmować, że wpatrzeni we mnie ludzie nie szukali nowej teologii. Szukali 
Boga. Chcieli zobaczyć we mnie nie teologa przekazującego pewne treści, lecz kapłana 
zdolnego przekazać im Boga. W sposób oczywisty spragnieni byli Boga. Zacząłem więc 
spoglądać do mego wnętrza i ku memu przerażeniu uświadomiłem sobie, że nie mogłem 
przybliżyć im Boga, ponieważ sam Go nie posiadałem. Odkryłem ogromną pustkę w 
moim sercu. Im bardziej byłem pochłonięty takimi sprawami jak reforma Kościoła i 
unowocześnienie jego struktur, albo odnowa liturgiczna, studia biblijne czy metody 
duszpasterskie, tym łatwiej udawało mi się uciekać przed Bogiem i przed pustką, która 
zagnieździła się w moim sercu. Oto, w przybliżeniu, istotna treść artykułu Chariesa 
Davisa. Ilu z nas, księży, mogłoby odnaleźć się w tym, co z taką szczerością powiedział o 
sobie Davis? Jeśli kapłan wchodzi we współczesny świat i obdarzony jest wszystkimi 
możliwymi talentami, ale brakuje mu bezpośredniego, osobistego doświadczenia Boga, 
świat po prostu nie potraktuje poważnie jego mówienia o Bogu i nie będzie go szanował 
jako kapłana, nawet jeżeli doceni go jako wychowawcę albo filozofa lub naukowca. To, 
co mówi nam dzisiejszy świat, a zwłaszcza młode pokolenie („Nie mówcie tyle, raczej 
ukażcie to”), to powtarzają nam Indie od stuleci. Przypominam sobie, jak świątobliwy 
Ojciec Abhishiktananda powiedział mi przed laty, że spotkał na południu Indii pewnego 
nabożnego hinduistę, który mu wyznał: „Wy, misjonarze, nic nie osiągniecie pośród nas, 
dopóki nie zbliżycie się do nas jako guru”. Guru to człowiek, który nie ogranicza się 
tylko do mówienia o tym, co wyczytał w książkach. Mówi z przekonaniem na podstawie 
osobistego doświadczenia religijnego. Prowadzi swoich uczniów pewną ręką, ponieważ 
prowadzi ich do Boga drogami, które sam przemierzył, a nie tylko o nich czytał. 
Niewiele pomoże, jeżeli będziemy opowiadać naszym braciom hinduistom o 
doświadczeniu człowieka zwanego Janem od Krzyża, którego dzieła spoczywają na 
naszych półkach i z którego słusznie jesteśmy dumni. Być może zaciekawi ich to, ale nie 
wywrze żadnego wrażenia. Odpowiedzą: „Wspaniale. A jakie jest wasze doświadczenie 
Boga? Przyszliście do nas z teologią, liturgią, Pismem i prawem kanonicznym. Jednak 
poza tymi wszystkimi obrzędami, słowami i pojęciami kryje się Rzeczywistość, którą te 

background image

obrzędy symbolizują, a pojęcia nie potrafią do końca wyrazić. Macie bezpośredni kontakt 
z tą Rzeczywistością? Możesz mi ułatwić kontakt z Nią?” Kilka sugestii Jeśli oczekujesz 
doświadczenia Boga, w takim razie są to rekolekcje odpowiednie dla ciebie. Będę starał 
się w ciągu następnych dni przekazać pewne wskazania, które pomogą ci przygotować 
się do tego, by doświadczyć Boga, modlić się i nawiązać z Nim głębszą komunikację. 
Oto niektóre z nich: 1. Zachowuj ściśle milczenie przez cały dzień Przed laty było rzeczą 
oczywistą, że głos Boga najlepiej można usłyszeć w milczeniu i że rekolekcje powinno 
odprawiać się w milczeniu. Dzisiaj dla wielu ludzi nie jest to już tak pewne. Milczenie 
jest bardziej dyscypliną słuchu niż języka. Wyciszamy nasz język, by lepiej słyszeć. Z 
jakim trudem możemy wyłowić delikatne dźwięki, kiedy rozmawiamy! Tymczasem głos 
Boga jest niezwykle delikatny i subtelny, zwłaszcza dla uszu nieprzyzwyczajonych do 
niego. Jeśli twoje uszy nie nawykły do wsłuchiwania się w głos Boga, tym bardziej 
potrzebujesz szczególnego milczenia. Dyrygent orkiestry wyłowi dźwięk tak delikatnego 
instrumentu, jakim jest flet, pomimo rozbrzmiewającego głosu orkiestry składającej się z 
setki innych instrumentów. Natomiast ucho człowieka nieprzygotowanego musi 
wsłuchiwać się w sam dźwięk fletu przez dłuższy czas, by mogło później rozpoznać go 
pośród wszystkich innych dźwięków orkiestry. I my musimy wsłuchiwać się w głos Boga 
w milczeniu przez pewien czas, by następnie go wyłowić w zgiełku codziennego życia. 
Dla współczesnego człowieka milczenie stało się szczególnie przykre. Trudno 
przychodzi mu pozostać ze sobą sam na sam. Odczuwa stale potrzebę przemieszczania 
się z jednego miejsca na drugie, robienia czy mówienia czegoś... Nie może pozostać 
bezczynny i dlatego większość jego działań nie jest całkiem wolna, twórcza i 
dynamiczna, chociaż z wielką przyjemnością myśli, że tak właśnie jest. Działa pod 
wpływem czegoś, pod przymusem. Jeśli posiądziesz zdolność trwania w spokoju i 
milczeniu, będziesz człowiekiem wolnym. Będziesz mógł działać lub zrezygnować z 
działania, mówić lub zamilknąć, i wtedy twoja mowa i aktywność nabiorą nowej głębi i 
mocy. Człowiek dzisiejszy jest powierzchowny i przeżywa z tego powodu poważny 
kryzys. Nie może wejść w głąb siebie, ponieważ w chwili kiedy się na to zdobywa, czuje 
się odrzucony przez własne serce, podobnie jak morze wyrzuca na brzeg martwe ciało. 
Jeden z pisarzy wyraził to w sposób bardzo wymowny: człowiek nie może być 
szczęśliwy, dopóki nie dotrze do źródła życia tryskającego w najgłębszych pokładach 
jego duszy. Niestety, żyjąc jak na wygnaniu, poza swoim ogniskiem domowym, 
pozbawiony swojej osobistej, duchowej samotności, coraz bardziej przestaje być sobą. 
Poeta Khalil Gibran mówi: „Zaczynasz mówić, kiedy tracisz swój wewnętrzny pokój. I 
gdy nie możesz pozostać w głębi swego serca, żyjesz uzależniony od swych warg. A 
wtedy dźwięk staje się tylko rozrywką i sposobem spędzenia czasu”. Masz ochotę 
sprawdzić, do jakiego stopnia sam jesteś ofiarą kryzysu powierzchowności? Zastanów 
się, czy czujesz się dobrze milcząc. Jakie są twoje możliwości zachowania milczenia, byś 
nie odczuwał przynaglającej potrzeby mówienia? Oczywiście nie jest to jedyne kryterium 
głębi, ale dosyć niezawodne. 2. Unikaj lektury Powstrzymaj się od jakiejkolwiek lektury 
oprócz Pisma Świętego i książek takich jak O naśladowaniu Chrystusa Tomasza a 
Kempis, pomagających bezpośrednio w modlitwie. Książka może pomóc w modlitwie. 
W czasie rekolekcji staje się jednak często przeszkodą w spotkaniu z Bogiem. Łatwo 
zatopić się w czytaniu książki, podobnie jak zasłaniamy się gazetą, jeśli chcemy uniknąć 
spotkania z kimś. Kiedy sprawa staje się trudna, a komunikacja z Bogiem frustrująca i 
powodująca oschłości (a dzieje się tak wcześniej czy później), pojawia się wtedy silna 

background image

pokusa znalezienia ucieczki w lekturze. A wówczas zamiast poddać się odważnie 
wymogom i rozczarowaniom związanym z nawiązywaniem kontaktu z Bogiem, a także 
znieść przykre uczucie oschłości i opuszczenia, dokonujemy „znieczulenia” siebie przy 
pomocy interesującej książki. Musimy się nauczyć walczyć z rozproszeniem i znosić 
cierpliwie oschłość serca bez potrzeby szukania łatwego rozwiązania w postaci książki. 
Ból może się okazać elementem oczyszczającym. Jest to jedna z podstawowych prób 
życia kontemplatywnego. Pogłębisz swoją modlitwę, jeśli poddasz się próbie i 
przyjmiesz ból, bez potrzeby uciekania się do książki. Trzeba jednak unikać książek nie 
tylko podczas modlitwy, lecz także podczas całych rekolekcji, podobnie jak 
powstrzymujesz się od rozmów z innymi. Zachowuj milczenie i skieruj uwagę na Boga 
przez cały dzień, nie tylko podczas modlitwy. Nie poddawaj się rozproszeniu 
związanemu z lekturą. Niewątpliwie byłoby to pobożne rozproszenie, jednakże 
pozostałoby rozproszeniem. Dla wielu ludzi czytanie duchowne, chociaż bardzo cenne, a 
nawet konieczne w ich życiu duchowym, nie pomaga im wcale podczas modlitwy. Staje 
się rodzajem narkotyku osłabiającego ból i łagodzącego trudności kontemplacji. Muszę 
jednak dodać, że dla niektórych ludzi lepsza jest niewielka dawka tego narkotyku niż 
całkowita abstynencja. Jeśli po kilku dniach całkowitego powstrzymania się od lektury 
zaczniesz podejrzewać, że to jest właśnie twój przypadek, zapraszam cię, byśmy we 
dwóch o tym porozmawiali. Doświadczenie poucza mnie, że po kilku dniach większość 
rekolektantów zwraca się do mnie i mówi: „Lektura? Ależ nie mam czasu na czytanie!” 
Przeważnie jest to dobry znak, że wreszcie wystartowali. 3. Poświęć dużo czasu 
modlitwie Poświęć cały możliwy czas na milczące przestawanie z Bogiem. W ten sposób 
odniesiesz najwięcej korzyści z rekolekcji. Jest to sposób najtrudniejszy, ale 
zdecydowanie najlepszy. Jeśli znajdziesz czas, znacznie pogłębi się twoje życie 
modlitwy, a to będzie prawdziwy skarb, jaki wyniesiesz z rekolekcji. Większość 
uczestników rekolekcji poświęca od pięciu do sześciu godzin dziennie na modlitwę, nie 
licząc czasu na sprawowanie Eucharystii, na Liturgię Godzin i na wieczorną modlitwę 
wspólnotową. Nie jest to wcale za dużo. Kiedyś odprawiłem rekolekcje pod kierunkiem 
pewnego buddysty. Budził nas o czwartej nad ranem i kazał medytować przeciętnie 
dwanaście godzin dziennie. Niektórzy dochodzili nawet do czternastu i piętnastu godzin. 
Tak, to był intensywny program. Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że 
wielu katolików uważa za heroizm poświęcenie sześciu godzin dziennie na modlitwę 
podczas rekolekcji. Będziemy jeszcze mieli okazję, by powrócić do problemu 
konieczności znalezienia czasu na modlitwę. Teraz ograniczę się tylko do udzielenia 
wam rady, byście się wiele modlili i ustalili określone pory modlitwy, za każdym razem 
godzinę lub dłużej. Zwracam uwagę na „ustalenie pory”, to znaczy starajcie się określić 
moment rozpoczęcia i zakończenia. Jest to bardzo ważne dla większości osób, które w 
przeciwnym wypadku spędziłyby „cały dzień na modlitwie”, brakowałoby jej jednak 
głębi oraz intensywności. Byłaby to bowiem modlitwa zbyt ogólna i mglista. Tak więc 
ustal pory modlitwy i oczywiście módl się również poza nimi. Pragnienie Boga Jeśli 
chcesz zdobyć w tych rekolekcjach głębsze doświadczenie Boga, musisz przyjąć dwie 
istotnie ważne postawy. Jeśli jeszcze nie odznaczasz się nimi, powinieneś na początku 
rekolekcji poświęcić temu odpowiedni czas. Pierwsza z nich to pragnienie Boga; druga - 
to odwaga i hojność. Pomówmy najpierw o pragnieniu Boga. Bóg nie może pozostać 
obojętnym wobec człowieka, który pragnie Go gorąco, z całego serca. Przypominam 
sobie, jakie wrażenie wywarła na mnie hinduistyczna opowieść o pewnym wieśniaku, 

background image

który przyszedł do sannyasi (człowiek żyjący w opinii świętości), medytującego w cieniu 
drzewa, i rzekł do niego: „Chcę zobaczyć Boga. Pokaż mi, jak mogę Go doświadczyć”. 
Sannyasi, w typowy dla siebie sposób, nic nie odpowiedział. Trwał dalej na medytacji. 
Poczciwy wieśniak powrócił następnego dnia z tym samym pytaniem. I tak powracał 
codziennie, nie otrzymując odpowiedzi. Wreszcie widząc jego wytrwałość, sannyasi 
zwrócił się do niego: „Wydaje się, że naprawdę szukasz Boga. Dziś po południu zejdę w 
dół, do rzeki, by wziąć kąpiel. Tam mnie spotkasz”. Kiedy tego popołudnia obydwaj 
znaleźli się w rzece, sannyasi chwycił wieśniaka za głowę, zanurzył go i trzymał przez 
dłuższy czas pod wodą. Biedny wieśniak rzucał się i szarpał, by wydostać się na 
powierzchnię. Po kilku minutach sannyasi puścił go i rzekł: „Przyjdź znów jutro do mnie 
pod drzewo”. Kiedy przyszedł następnego dnia, sannyasi pierwszy zabrał głos: „Powiedz 
mi - zapytał - dlaczego tak zaciekle walczyłeś, kiedy trzymałem ci głowę pod wodą?” 
„Ponieważ chciałem oddychać; bez powietrza zginąłbym niechybnie” - brzmiała 
odpowiedź wieśniaka. Sannyasi uśmiechnął się i rzekł: „W dniu, w którym będziesz tak 
zaciekle pragnął Boga, jak pragnąłeś powietrza - w tym dniu z całą pewnością Go 
spotkasz”. Oto główna przyczyna, dla której nie znajdujemy Boga: ponieważ nie 
pragniemy Go wystarczająco żarliwie. Nasze życie wypełnione jest wieloma innymi 
sprawami i możemy się doskonale urządzić bez Boga. Na pewno nie jest On dla nas tak 
istotny jak powietrze, którym oddychamy. Nie odnosi się to do takich ludzi, jak 
Ramakrishna. Ilekroć myślę o jego życiu, doznaję głębokiego wzruszenia. Miał zaledwie 
szesnaście lat, kiedy był już kapłanem w świątyni hinduistycznej i sprawował obrzędy ku 
czci bóstwa. Pewnego dnia ogarnęła go nieodparta chęć przekroczenia zasłony 
otaczającej bożka świątyni i wejścia w kontakt z Nieskończoną Rzeczywistością, 
symbolizowaną przez tego bożka, Rzeczywistością, którą nazywał „Matką”. To jego 
pragnienie przybrało postać obsesji do tego stopnia, że czasami zapominał sprawować 
obrzędy. Innym razem zaczął poruszać świętą lampę przed bóstwem i ogarnięty obsesją 
czynił to zapamiętale całymi godzinami, dopóki ktoś nie przyszedł i nie pomógł mu 
opamiętać się i skończyć z tym. Odznaczał się wszystkimi cechami człowieka głęboko i 
namiętnie zakochanego. Co noc, zanim udał się na spoczynek, siadał przed bóstwem i 
wołał: „Matko, minął jeszcze jeden dzień i znów cię nie spotkałem! Jak długo muszę 
jeszcze czekać, Matko, jak długo?” W końcu, niepocieszony, zaczął szlochać. Czyż Bóg 
może przejść obojętnie wobec takiego żarliwego pragnienia? Czyż trzeba się dziwić, że 
Ramakrishna został tak nadzwyczajnym mistykiem? Pewnego razu wyjaśnił on 
przyjacielowi, co znaczy tęsknić za Bogiem: „Gdyby złodziej spał w pokoju oddzielonym 
jedynie cienką ścianą od skarbca wypełnionego po brzegi złotem, czy mógłby spać 
spokojnie? Nie zmrużyłby oka przez całą noc myśląc o tym, jak dostać się do skarbca i 
zdobyć złoto. Od samej mojej młodości pragnę Boga jeszcze żarliwiej niż ten złodziej 
łaknący złota”. Św. Augustyn mówi o niepokoju ludzkiego serca, które nie spocznie, 
dopóki nie odnajdzie się w Bogu, dla którego zostaliśmy stworzeni, jesteśmy jak ryba bez 
wody. I jeśli nie doświadczamy agonii ryby pozbawionej wody, dzieje się tak dlatego, że 
zlikwidowaliśmy ból ogromną ilością innych pragnień i przyjemności, a nawet 
problemów, którym pozwalamy zajmować naszą uwagę. W ten sposób odsuwamy na bok 
pragnienie Boga i nie odczuwamy bólu z tego powodu, że Go jeszcze nie spotkaliśmy. 
Jeśli nie odczuwasz pragnienia Boga, proś o nie. Jest to łaska, której Bóg udziela 
każdemu, komu chce się objawić. Oby te rekolekcje, poprzez wyciszenie innych tęsknot 
gnieżdżących się w naszym sercu, pomogły dojść do głosu temu głębokiemu pragnieniu. 

background image

Odwaga i hojność Oto druga potrzebna postawa. Modlitwa wcale nie jest łatwą sprawą, 
zwłaszcza kiedy trzeba jej poświęcić sporo czasu. Doświadczysz silnego, wewnętrznego 
oporu - uczucia znudzenia, niechęci, a nawet strachu w miarę, jak modlitwa będzie się 
stawała coraz głębsza. Nawet św. Teresa od Jezusa mówi, że były okresy w jej życiu, w 
których czuła taką niechęć do modlitwy, że musiała się cała mobilizować, aby wejść do 
oratorium. Zwierza się nam: „Wiem z własnego doświadczenia, jaka to bolesna próba; 
wymaga więcej odwagi niż wszystkie inne próby świata”. A przecież nikt nie może 
posądzić św. Teresę, że nie wiedziała, co znaczy życie pełne trosk i udręki. Wystarczy 
wspomnieć, co przeżyła zakładając karmelitańskie klasztory reformowane w całej 
Hiszpanii. Tak więc, aby wytrwać na modlitwie podczas tych dni, musicie okazać Bogu 
hojność i wykazać się odwagą. Jest jeszcze inny powód, dla którego potrzeba wam 
odwagi i hojności. Nie tylko sama modlitwa może okazać się wymagającym ćwiczeniem, 
ale również Bóg, którego spotykamy na modlitwie, uruchamia całą naszą zdolność 
racjonalizacji, nasze postawy obronne; sprawia, że zaczynamy się widzieć takimi, jakimi 
rzeczywiście jesteśmy. A to wszystko może się okazać bardzo bolesnym procesem. 
Spotkanie z Bogiem nie zawsze jest słodkim i przyjemnym doświadczeniem. Ktoś 
słusznie zauważył, że spotkanie, zańim staje się przyjemne, musi przejść przez fazę 
„chirurgiczną”. Boga Biblii spotykamy w przykazaniu. Za każdym razem, kiedy Biblia 
opowiada o czyimś spotkaniu z Bogiem, łączy to z ofiarą, którą trzeba było podjąć, albo z 
wyrzeczeniem się czegoś lub podjęciem zadania, zwykle niezbyt przyjemnego. Na 
przykład przypomnijmy sobie opór stawiany przez ludzi tej kategorii co Jeremiasz lub 
Mojżesz w momencie przyjmowania trudnego zadania narzucanego im przez Boga. 
Jeżeli chcemy spotkać się z Bogiem, musimy być gotowi usłyszeć Jego głos wzywający 
nas do czegoś, co się nam nie podoba. „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i 
chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię 
opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18). Nie znaczy to, że mamy się bać. 
Usłyszymy nie tylko słowa twarde i stawiające wymagania, ale również słowa pełne 
miłości i otuchy. Bóg obdarzy nas miłością i siłą, jakiej potrzebujemy, by sprostać jego 
wymaganiom. Nie możemy jednak nie przyjmować do wiadomości tego, że wymagania 
istnieją i że Bóg wzywa nas, byśmy umierali dla samych siebie. A śmierć jest czymś, 
czym jesteśmy przerażeni na początku. Powinniśmy zbliżać się do Boga bez stawiania 
warunków, w postawie całkowitego poddania się. Jeśli zaczynamy, mówiąc: „Proś, o co 
chcesz, oprócz tego i tego” albo:, „Żądaj, bym podjął się czegokolwiek, oprócz tego i 
tamtego”, stawiamy wówczas poważną przeszkodę na drodze prowadzącej do spotkania z 
Bogiem. Mówiąc to nie twierdzę, że zakłada się, iż dysponujesz konieczną siłą, by 
wypełnić to, o co cię prosi Bóg. Wprost przeciwnie, zakłada się, że nie mamy tyle siły 
jako słabe i ubogie stworzenie. Siła jest czymś, co pochodzi od Boga, a nie od nas. On 
może nas obdarzyć siłą. Od nas oczekuje się wyłącznie uczciwości - że nie będziemy 
oszukiwali samych siebie, że przyjmiemy prawdę o nas samych: o naszym tchórzostwie, 
o naszym egoizmie, o naszej zaborczości, i nie będziemy wszystkiego racjonalizować. W 
momencie, gdy rozpoczynamy modlitwę, zaczynamy rejestrować głosy pochodzące z 
naszego wnętrza, których wolelibyśmy nie słuchać. Powinniśmy się jednak zdobyć na 
odwagę słuchania, nie zamykać uszu, nie patrzeć w inną stronę, chociaż to wszystko 
może się okazać trudne i nieprzyjemne. Nie trzeba zaczynać od uprzedzenia, że Bóg nie 
powinien nas prosić o to lub o tamto. Byłoby to po prostu śmieszne i głupie. Nic nie 
może przeszkodzić Bogu, by domagał się od nas czegoś, co wydaje nam się szaleństwem 

background image

lub absurdem. Czyż może być większe szaleństwo od tego, że zbawienie przychodzi 
przez Krzyż? Czyż jest coś śmieszniejszego od faktu, że apostołowie zaczęli mówić 
różnymi językami, co spowodowało, że zaczęto ich uważać za pijanych? Istotnie, nasze 
obsesyjne pragnienie, by uchodzić za osoby rozsądne, zrównoważone i szanowane, jest 
jedną z głównych przeszkód do świętości. Pragniemy uchodzić za osoby rozumne i 
czynić to, co jest rozsądne i powszechnie przyjęte. Innymi słowy, co społeczeństwo 
uważa za właściwe i rozsądne. A jednak Duch Święty może okazać się całkowicie 
„nierozumny” według kryteriów tego świata. Według tych samych kryteriów święci 
uważani byli za szaleńców. Rzeczywiście, linia podziału między świętością a 
szaleństwem jest bardzo subtelna. Często niełatwo jest odróżnić jedno od drugiego. Jeśli 
pragniemy być wielkimi świętymi i dokonywać wielkich rzeczy dla Boga, powinniśmy 
przestać się bać, że poczytają nas za pozbawionych rozumu. Powinniśmy przestać 
przejmować się i troszczyć o nasze „dobre imię”. Nie wykluczajmy więc rzeczy 
„absurdalnych” z listy tego wszystkiego, czego Bóg może od nas zażądać. Zbliżmy się do 
Niego z umysłem i sercem otwartym na wszystko, czego może od nas pragnąć, 
niezależnie od tego, jak absurdalne i trudne może się to wydawać na pierwszy rzut oka. 
Teksty ewangeliczne Oto niektóre teksty, które mogą okazać się użyteczne podczas 
jutrzejszej porannej modlitwy. Mt 13, 44-46: przypowieści o drogocennej perle oraz o 
skarbie ukrytym w roli. W obydwu występują osobnicy, których moglibyśmy uważać za 
szaleńców. Wyobraźcie sobie kupca, który przypadkowo odkrywa fantastyczną perłę w 
sklepie jubilerskim. Serce zaczyna mu bić bardzo mocno. To rzeczywiście nadzwyczajny 
klejnot. Nasz kupiec potrafi jednym spojrzeniem ocenić dobrą perłę. Ile kosztuje? 100 
000 dolarów.100 000 dolarów? Na samą myśl o tej sumie dostaje zawrotu głowy, 
ponieważ nie jest człowiekiem bogatym. Odchodzi więc, ale myśl o perle nie opuszcza 
go ani na chwilę. Staje się jego obsesją. Zaczyna się więc rodzić w jego umyśle naprawdę 
absurdalna myśl: jeśli sprzeda swój dom, swoje ziemskie posiadłości, narzędzia pracy, 
ubrania, dosłownie wszystko? (Jezus stwierdza wyraźnie, że sprzedał wszystko, co 
posiadał). Jeśli do tego dołoży swoje oszczędności, nazbiera w sumie 100 000 dolarów. 
Ileż musiał pokonać wątpliwości, zanim podjął tak ważną życiową decyzję! Czy 
rzeczywiście opłacało się zaryzykować i sprzedać wszystko z powodu tej perły? Co 
pomyślą sąsiedzi? Kiedy jednak kogoś ogarnie obsesja, wszystkie inne racje schodzą na 
drugi plan. Tak więc szalony człowiek sprzedaje wszystko i nabywa perłę. Oto człowiek, 
który spotyka Boga - człowiek, który pozbywa się wszystkiego, z którego wszyscy się 
śmieją i uważają za szalonego. Jezus mówi nam jednak, że taki człowiek odchodzi z 
radością. Ogromna tajemnica. Stracił wszystko - i napełniony jest radością. To właśnie 
jest perła, perła radości i pokoju, którą Bóg obdarza tych, którzy wyrzekają się 
wszystkiego ze względu na Niego. Pamiętajcie jednak, że wyrzekają się wszystkiego. 
Bóg nie dokonuje obniżki cen: nie kupisz tej radości ani za 90 000 dolarów, ani za 90 
900, ani nawet za 99 999. Daj wszystko, a otrzymasz wszystko. Z drugiej strony mamy 
bogatego młodego człowieka w Ewangelii Mateusza (Mt 19): posiada wielkie 
majętności... i odchodzi zasmucony! Prawdziwa i trwała radość związana jest z 
całkowitym wyrzeczeniem. Żywy przykład tej postawy znajdujemy u Pawła, który w 
Liście do Filipian (Flp 3, 7-12) mówi o sobie w sposób wzruszający, że stracił 
rzeczywiście wszystko dla Chrystusa: „Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze 
względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze 
względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego 

background image

wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł 
się w Nim... Przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w 
Jego cierpieniach - w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, dojdę jakoś do 
pełnego powstania z martwych”. Paweł mówi: pragnę jedynie poznać Chrystusa... Czy 
możemy te słowa odnieść do nas samych? Czy naprawdę jest to wszystko, czego 
pragniemy? Jeśli tak, spotkaliśmy już Boga albo przynajmniej wkrótce Go spotkamy. 
Być może będziecie chcieli sięgnąć po teksty: Łk 14, 26nn. lub Mt 10, 37-39 i przyjąć 
słowa Jezusa jako skierowane do was. Możecie również szukać natchnienia w Księdze 
Rodzaju (Rdz 12), widzimy tam Abrahama, który będąc posłuszny Bogu, przemienia się 
w wędrownika, albo w innym fragmencie tej samej Księgi (Rdz 22) Abraham staje 
wobec konieczności złożenia ofiary z własnego syna Izaaka. Mamy również inne teksty: 
Łk 9, 57-10, 9, a także Rz 8, 35, w którym słyszymy pełny inspiracji krzyk Pawła, że nic 
nie może odłączyć go od miłości Chrystusa... Jeśli wymienione teksty wydawałyby się 
wam zbyt mocne, zbyt wymagające w obliczu waszych słabych sił, sięgnijcie po tekst z 
Dziejów Apostolskich (Dz 1, 4-5.811), ukazujący, jak apostołowie modlili się o przyjście 
Ducha Świętego, by uwolnił ich od zalęknienia i obdarzył mocą potrzebną w trudach 
apostolskich. Czyńcie również to, co oni czynili: a) nie opuszczajcie Jerozolimy - 
trwajcie w waszej samotności i unikajcie niepotrzebnych rozmów z innymi; b) czekajcie 
cierpliwie na moc, którą „otrzymacie” - nie może być ona owocem waszych osobistych 
wysiłków; c) Trwajcie na modlitwie z Maryją i ze świętymi. Albo sięgnijcie po inny 
tekst: Łk 11,1-13 - pomoże wam prosić z ufnością o Ducha Świętego. Możecie również 
skorzystać z tekstu:1 Tm 1,12-17, gdzie spotkacie dodające odwagi słowa Pawła: Bóg 
dokonał przeze mnie wspaniałych rzeczy, pomimo że jestem wielkim grzesznikiem, bym 
mógł służyć za przykład innym. Jeśli Bóg dokonał wspaniałych rzeczy przez takiego 
człowieka, czego nie zrobi dla innych, którzy pokładają w Nim nadzieję? W każdym 
wypadku, niezależnie od tekstów, które wybierzecie do modlitwy, na miłość Boską: nie 
starajcie się sami dokonać czegoś, co jest czystym darem Bożym! Odwaga i hojność, 
której szukacie, są czymś tak heroicznym, a pragnienie Boga, którego potrzebujecie, jest 
tak intensywne, że żadna ludzka istota nie może tego dokonać we własnym sercu. Chodzi 
o Boży dar, o dar, który jest odpowiedzią jedynie na pokorną, wytrwałą, błagalną 
modlitwę. Tak więc proście o odwagę. Proście o moc. Proście o szczerość. I proście o to 
nie tylko dla samych siebie, lecz dla wszystkich odprawiających te rekolekcje. Proście, 
byśmy wszyscy w tych dniach mogli doświadczyć nowej Pięćdziesiątnicy; by każdy z 
nas otrzymał w obfitości Ducha Świętego i doświadczył Jego przemieniającej mocy we 
własnym życiu. Rozdział czwarty Jak się modlić? Podczas tego wieczornego spotkania 
chciałbym mówić o tym, czemu pragniecie się poświęcić w czasie rekolekcji. 
Przybyliście tu, by się modlić. Dlatego będę mówił o modlitwie i o tym, jak się modlić. 
Zanim jednak podejmę ten temat, pozwólcie, że powiem kilka słów o związanych z nim 
dwóch innych sprawach. Po pierwsze: apostoł potrzebuje doświadczenia Boga; po 
drugie: potrzebuje milczenia. Apostolska potrzeba doświadczenia Boga Swami 
Vivekananda opowiada w jakimś miejscu o swoim spotkaniu z Ramakrishną. Zdarzenie 
to jest dobrą ilustracją tego, co chciałbym na ten temat powiedzieć. Vivekananda, który 
wówczas nosił imię Narendra, był młodym studentem, przedwcześnie jak na swój wiek 
rozwiniętym i zarozumiałym. Uważał się za agnostyka. Dotarły jednak do niego wieści o 
świętości Ramakrishny, udał się więc w drogę, by go odwiedzić. Zastał go siedzącego na 
łóżku. Mniej więcej taka rozmowa wywiązała się między nimi: Narendra: Czy wierzysz 

background image

w Boga, Sir? Ramakrishna: Tak, wierzę. Narendra: Ja natomiast nie. Co sprawia, że w 
Niego wierzysz? Czy mógłbyś mi udowodnić Jego istnienie? Ramakrishna: Tak. 
Narendra: Dlaczego jesteś tak pewny, że mnie przekonasz, Sir? Ramakrishna: Ponieważ 
w tym momencie widzę Go wyraźniej niż ciebie. Ton, jakim zostały wypowiedziane te 
słowa, a także wyraz twarzy Ramakrishny wywarły na Narendrze ogromne wrażenie. 
Gdy usłyszał je, zmienił się nie do poznania. Oto jakie wrażenie wywołują słowa i cała 
postać człowieka utrzymującego bezpośredni kontakt z Bogiem. Niełatwo jest znaleźć się 
w obecności kogoś, kto szczerze i z przekonaniem twierdzi, że doświadcza Boga i widzi 
Go. Jak w wypadku Mojżesza, o którym mówi Pismo Święte: „Wytrwał, jakby [na oczy] 
widział Niewidzialnego” (Hbr 11, 27). Oto istotny aspekt naszego apostolskiego 
powołania. Apostoł nie jest tylko człowiekiem, który ma przekazać jakieś posłannictwo. 
Apostoł sam jest posłannictwem. Kiedy wskazujemy drogę świętości, ludzie nie patrzą, w 
jakim kierunku wskazujemy palcem. Oni w pierwszym rzędzie patrzą na nas samych. Oto 
nasza największa apostolska potrzeba w dzisiejszych czasach: nie potrzebujemy lepszego 
planowania, lepszego wyposażenia, lepszych studiów, lepszej znajomości ludzi, ich 
języka i zwyczajów, lepszych technik nawracania (jeśli w ogóle coś takiego istnieje!). 
Potrzebujemy lepszych ludzi. Nowego pokolenia ludzi, których życie przepełnione jest 
mocą i obecnością Ducha Świętego. Kryzys tożsamości Wielu księży i zakonników 
przeżywa dziś coś, co nazywamy „kryzysem tożsamości”. Ksiądz nie wie już, kim jest 
ani kim powinien być we współczesnym świecie. Stwarza to oczywiście problem. Czy 
jednak naprawdę powoduje kryzys? Niewątpliwie musimy studiować i podjąć refleksję, 
by przyswoić sobie właściwą definicję teologiczną tego, kim rzeczywiście jest kapłan. 
Sam widziałem, jak zbawienny wpływ wywiera to na życie i pracę wielu księży. Czy 
jednak brak właściwej definicji teologicznej musi z konieczności powodować kryzys 
księdza? Czy żyjący w szczęśliwym małżeństwie człowiek świecki przeżywa osobisty 
kryzys z tego powodu, że nadal poszukujemy odpowiedniej definicji teologicznej 
małżeństwa (a prawdę mówiąc, stale jej będziemy poszukiwać, biorąc pod uwagę 
bogactwo różnych kultur i duchowej rzeczywistości, a także granice ludzkiego rozumu)? 
Oczywiście lepsze określenie i zrozumienie małżeństwa będzie dla naszych świeckich 
wiernych dużą pomocą w ich życiu małżeńskim. Zanim jednak do tego dojdziemy, 
doświadczają oni już rzeczywistości małżeństwa, chociaż nie dysponują jeszcze 
wspomnianą definicją. Żonaty mężczyzna kocha swą żonę i dzieci i jest przez nich 
kochany. Wzrasta i realizuje się doświadczając radości i trosk związanych z życiem 
małżeńskim. Nie ma więc żadnego powodu, by przeżywał kryzys. Ma rację autor 
książeczki O naśladowaniu Chrystusa, gdy stwierdza: „Czuję bardziej potrzebę skruchy 
niż potrzebę określenia jej”: Czy możemy powiedzieć to samo o wielu dzisiejszych 
księżach, przeżywających kryzys tożsamości? Czy doświadczyli sensu kapłaństwa, czy 
też ograniczyli się tylko do mówienia o nim? Czy zakochani są w Chrystusie? Czy 
napełnieni są Duchem Świętym? Czy czują radość i zadowolenie płynące z faktu, że 
niosą Ducha Świętego innym ludziom i że wnoszą w ich życie Chrystusa? Jeśli tak jest, 
nie rozumiem, dlaczego mieliby przeżywać kryzys tożsamości, którego nie przeżywa 
człowiek żyjący w szczęśliwym małżeństwie. Żeby jednak doświadczyć miłości do 
Chrystusa, trzeba się z Nim najpierw spotkać. Chcąc przekazać innym Ducha Świętego, 
trzeba Go najpierw doświadczyć we własnym życiu. O tym jest właśnie mowa w 
rekolekcjach. Nie są one seminarium, podczas którego mówi się o Chrystusie. Jest to czas 
milczenia, w którym rozmawiamy z Chrystusem. Później przyjdzie czas, kiedy będziemy 

background image

o Nim mówić. Najpierw musimy się z Nim spotkać i zawiązać bliską przyjaźń. Dopiero 
później będziemy mogli rzeczywiście coś o Nim powiedzieć. Milczenie Zajmijmy się 
teraz drugą sprawą. Niewiele rzeczy tak bardzo pomaga w rozmowie z Chrystusem jak 
milczenie. Mam na myśli, oczywiście, wewnętrzne milczenie serca, bez którego po 
prostu nie można usłyszeć głosu Chrystusa. Większości z nas tak trudno osiągnąć to 
wewnętrzne milczenie: zamknijcie na chwilę oczy i zauważcie, co dzieje się w naszym 
wnętrzu. Prawdopodobnie poczujecie się zanurzeni w gąszczu myśli, których nie możecie 
powstrzymać: słowa, słowa, słowa... (na tym zwykle polega wysiłek myślenia - na 
mówieniu do samych siebie); hałas, hałas, hałas... - mój osobisty głos wewnętrzny zmaga 
się ze wspomnieniem innych głosów i obrazów, przyciągających moją uwagę. Jakie 
istnieją szanse, byśmy pośród tej wrzawy i zgiełku dosłyszeli delikatny głos Boga? 
Milczenie zewnętrzne stanowi ogromną pomoc w osiągnięciu milczenia wewnętrznego. 
Jeśli nie jesteś zdolny do zachowania milczenia zewnętrznego, inaczej mówiąc jeśli nie 
potrafisz zamknąć ust, jakże możesz zachować milczenie wewnętrzne? Jakże możesz 
zamknąć swoje wewnętrzne usta? Zdolność zachowania milczenia jest dosyć dobrym 
wskaźnikiem twojej głębi duchowej (a także intelektualnej i uczuciowej). Być może, że 
kiedy zamkniesz usta, hałas w twym wnętrzu stanie się jeszcze bardziej intensywny, 
wzrosną rozproszenia i jeszcze trudniej będzie ci się modlić. Przyczyną tego nie jest 
milczenie. Hałas zawsze panował w twym wnętrzu. Milczenie pomaga ci tylko sobie to 
uświadomić i daje ci okazję, byś ten hałas uciszył i opanował. Jezus zaleca nam, byśmy 
zamknęli drzwi, kiedy udajemy się na modlitwę. Oczywiście nie możemy usunąć z 
naszych serc całego świata, zajmujemy się bowiem na modlitwie jego problemami i 
niepokojami. Drzwi jednak trzeba zamknąć zdecydowanie, w przeciwnym razie 
hałaśliwy świat wtargnie do środka i zagłuszy głos Boga, zwłaszcza na początku, kiedy 
mamy trudności z koncentracją. A człowiek początkujący w modlitwie potrzebuje nie 
mniej koncentracji niż początkujący matematyk, który nie rozwiąże trudnego problemu, 
jeśli wokół niego będzie panował nadmierny hałas. Przyjdzie czas, kiedy człowiek 
uczący się modlitwy, podobnie jak student matematyki, będzie tak pochłonięty 
przedmiotem swego zainteresowania (modlitwą), że nie rozproszy go już żaden hałas. Na 
początku jednak z pokorą musi przyznać, że potrzebuje spokoju i milczenia. Wypowiedzi 
świętych o milczeniu Święci wypowiadali się o milczeniu w sposób wymowny. Oto kilka 
cytatów, które zaczerpnąłem z jednej z książek Thomasa Mertona. Autorem pierwszego z 
nich jest mnich syryjski, Izaak z Niniwy. Słowa jego są aktualne zarówno dla mnicha 
żyjącego samotnie na pustyni, jak i dla apostoła działającego w centrum wielkiego 
miasta: „Wielu nieustannie szuka, ale jedynie znajdują ci, którzy trwają w stałym 
milczeniu... Człowiek smakujący w wielości słów, chociaż wypowiada rzeczy wspaniałe, 
wewnątrz pozostaje pusty. Jeśli kochasz prawdę, pokochaj milczenie. Milczenie, 
podobnie jak promienie słoneczne, oświetli cię w Bogu i wyzwoli ze złudzeń ignorancji. 
Milczenie zjednoczy cię z samym Bogiem... Umiłuj ponad wszystko milczenie. 
Dostarczy ci ono owoców, których nie opisze żaden język. Na początku musimy się 
zmuszać do milczenia, potem jednak rodzi się w nas coś, co przyciąga nas do niego. Oby 
Bóg pozwolił ci doświadczyć tego, co rodzi się z milczenia. Jeśli się tego podejmiesz, 
ogarnie cię niezmierzone światło... i po pewnym czasie doświadczysz słodyczy pośród 
tego doświadczenia, a ciało odczuwać będzie pragnienie, by trwać w milczeniu”. Warto 
rozważyć każde z powyższych słów. Przemawiają one z mocą do serca człowieka, który 
doświadczył, jakie skarby kryją się w milczeniu. Następny cytat pochodzi od jednego z 

background image

Ojców pustyni - Ammonasa, ucznia św. Antoniego: „Zapamiętajcie, moi drodzy, jak 
wskazywałem wam na moc zawartą w milczeniu, jak ono uzdrawia i jak bardzo podoba 
się Bogu. Dlatego napisałem wam, byście okazali się wytrwali w podjętej pracy i byście 
wiedzieli, że to dzięki milczeniu moc Boża trwa w nich i dane im zostało poznanie 
tajemnic Bożych”. Izaak z Niniwy mówi z pewnością o własnym doświadczeniu, kiedy 
twierdzi: „Na początku musimy się zmuszać do milczenia”. Na początku milczenie nie 
przychodzi nam łatwo. Przypatrując się mu, zauważamy w nas mocny opór. Evelyn 
Underhill mówi w swej książce Mysticism o potrzebie i doniosłości pokonania tego 
oporu: „Jak dotąd, nasze ja nie zna jeszcze przedziwnego świata milczenia, który staje się 
bliski nawet dla początkujących w życiu kontemplatywnym; wtedy ja czuje się 
zwolnione z potrzeby odmiany, nie słychać już głosów świata i zaczyna się wielka 
przygoda ducha”. Tak - przygoda! Zapewniam was, że dokonacie pasjonującego odkrycia 
po pokonaniu początkowej nudy i zniecierpliwienia, jakie wywołuje milczenie. 
Uświadomicie sobie, że to trudne milczenie przepojone jest wspaniałym światłem i 
muzyką. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się być niczym, wydawało się pustką, w 
rzeczywistości pełne jest obecności Boga. Obecności niemożliwej do opisania, wyrażonej 
jednak w pociągającej formie przez Simone Weil, kiedy próbuje opisać, czego 
doświadczała odmawiając Modlitwę Pańską: „Czasami już pierwsze słowa sprawiają, że 
moje myśli odrywają się od ciała i przenoszą do miejsca znajdującego się poza 
przestrzenią, gdzie nie ma ani perspektywy, ani punktu widzenia... Jednocześnie zalega 
milczenie wypełniające każdą część i całość tej nieskończoności, milczenie, które nie jest 
zwykłym brakiem dźwięku, lecz przedmiotem pozytywnego odczucia - bardziej 
pozytywnego niż odkrycie dźwięku. A hałasy, jeśli mają miejsce, docierają do mnie po 
przekroczeniu milczenia”. Myślę, że nie ma potrzeby, bym nalegał na ścisłe 
zachowywanie milczenia podczas tych dni. Nie będziecie bowiem mieli lepszej okazji w 
ciągu roku, a ponadto owoce milczenia kumulują się, to znaczy milczenie po czterech 
dniach zachowywania go jest o wiele głębsze niż milczenie na początku rekolekcji . Jak 
się modlić: Jezus Mistrzem modlitwy Jeśli pragniecie z tych rekolekcji wynieść owoc, 
którego się spodziewacie, powinniście poświęcić wiele czasu na modlitwę. A jeśli 
chcecie się dobrze modlić, musicie wiedzieć, jak się modlić. Jak się modlić? Takie 
pytanie postawili apostołowie Jezusowi. I Jezus nauczył ich, co powinni czynić, aby się 
modlić. Szczęśliwie składa się, że i my możemy się nauczyć od Niego, jak się modlić. 
Nie ma bowiem lepszego mistrza sztuki modlitwy nad Jezusa, a dla nas - chrześcijan - nie 
ma innego mistrza. Czytamy u Łukasza, w rozdziale 11: „Gdy Jezus przebywał w jakimś 
miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: Panie, naucz nas 
modlić się, jak i Jan nauczył swoich uczniów”. Apostołowie pragnąc nauczyć się modlić, 
zwrócili się bezpośrednio do Mistrza. Radzę wam uczynić podobnie. Żaden człowiek nie 
może was bowiem nauczyć modlitwy. Ja sam, oczywiście, nie czuję się do tego zdolny. 
Oby tylko konferencje, które skieruję do was w tych dniach, pomogły wam w życiu 
modlitwy. Wcześniej jednak czy później doświadczycie trudności, których żaden 
nauczyciel na ziemi nie rozwiąże za was, i będziecie musieli - każdy osobiście - zwrócić 
się bezpośrednio do Jezusa i powiedzieć Mu: „Panie, naucz mnie modlić się”. On 
rozwiąże wasze trudności i pokieruje wami osobiście. Dlatego radzę wam na początku, 
kiedy napotkacie te trudności i niełatwo wam będzie kontynuować modlitwę, zwróćcie 
się do Jezusa ze słowami: „Panie, naucz mnie modlić się”. Powtarzajcie Mu to 
wielokrotnie - nawet przez cały dzień, jeśli zajdzie potrzeba. Powtarzajcie bez napięcia i 

background image

lęku. Powtarzajcie spokojnie z głęboką nadzieją, że On was z pewnością pouczy. Oto 
pierwsza odpowiedź na pytanie: jak się modlić?”: zwróćcie się do Jezusa i poproście Go, 
by was tego nauczył. To jest nauka modlitwy. Modlitwa skoncentrowana na Bogu 
Czytamy dalej fragment Łukaszowej Ewangelii, by zobaczyć, czego Jezus uczy o 
modlitwie: „On rzekł do nich: „Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci 
Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo...””. Już w tych słowach zawarta jest nauka 
Jezusa o modlitwie. Uczy nas, byśmy zaczynali nie od samych siebie, ale od Ojca; byśmy 
zaczynali nie od osobistych interesów i potrzeb, lecz od Jego królestwa. „Starajcie się 
naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” 
(Mt 6, 33). Modlitwa Jezusa, podobnie jak całe Jego życie, była skupiona w sposób 
istotny na Bogu. Mówimy dziś o Nim jako o „człowieku dla innych”, jakim rzeczywiście 
był. Był jednak w jeszcze większym stopniu „człowiekiem dla swego Ojca”. Ewangelie 
ukazują z całą jasnością, że prawdziwą wielką „obsesją” w życiu Jezusa nie jest 
ludzkość, lecz Jego Ojciec. My sami będziemy Jego braćmi i siostrami, jeśli będziemy 
czynić wolę Ojca. Jezusa mniej interesuje, byśmy do Niego mówili: „Panie, Panie”, a 
raczej byśmy pełnili wolę Jego Ojca, tak jak On to czynił. Faktycznie zależy Mu 
naprawdę na tym, by uczynić z nas ludzi kochających Ojca i oddających Mu cześć, tak 
jak to On czynił. Z zadowoleniem myślimy, że On z miłości do nas wydał się na mękę, 
bo tak rzeczywiście było. Trzeba jednak, byśmy sobie uświadomili, że pomimo całej 
miłości, jaką do nas żywił, myśl o męce napełniała Go przerażeniem. Nie pragnął jej. 
Podjął się jej jedynie ze względu na Ojca: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie 
ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty” (Mt 26, 39). „Ale niech świat się 
dowie, że Ja miłuję Ojca i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał. Wstańcie, idźmy stąd” (J 
14, 31). Oto pierwsza lekcja modlitwy, jakiej Jezus nam udziela. Uczy nas, byśmy 
zaczynali od Boga, by nam zależało na przyjściu Jego królestwa, by święciło się Jego 
imię, by wszędzie pełniono Jego świętą wolę. I oto jeden z powodów, dlaczego nie udaje 
się nam modlitwa: jest zbytnio skoncentrowana na nas samych, zbyt skoncentrowana na 
człowieku. Musimy wyjść z samych siebie i skoncentrować się na Bogu i Jego 
królestwie. Jezus uczy nas również, byśmy się modlili za nas samych. Nie uczy nas 
wyniosłej, świętej obojętności, wyrażającej się w słowach: „W najmniejszym stopniu nie 
przejmuję się sobą. Wszystkie moje potrzeby pozostawiam Bogu”. Nie, panowie, Jezus 
nic takiego nie mówi. Musimy stać się pokorni i przyjąć do wiadomości fakt, że mamy 
różne potrzeby, w tym także materialne, oraz prosić Boga, by im zaradził. Jezus poleca 
nam prosić o trzy rzeczy dla nas: o chleb powszedni (o chleb, a nie o luksusy!), o 
duchową moc oraz o odpuszczenie grzechów. Modlitwa błagalna Czy zauważyliście, że 
modlitwa, jakiej Jezus uczy apostołów, jest od początku do końca modlitwą błagalną: 
„Ojcze, niech się święci imię Twoje, niech przyjdzie Twoje królestwo, bądź wola 
Twoja...”. Również i te sprawy są przedmiotem naszej prośby! Przyjście królestwa 
Bożego jest pewniejsze od wschodu słońca. A jednak poleca nam Jezus, byśmy i o to 
prosili. Czym była modlitwa dla Jezusa? Modlitwa, tak jak jej nauczał apostołów, polega 
na tym, by prosić o to, co jest dla nas dobre. Niejako dla potwierdzenia tego, Jezus daje 
nam pewien rodzaj komentarza do Ojcze nasz: „Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do 
niego o północy i powie mu: „Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel 
przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać”. Lecz tamten odpowie z wewnątrz: 
„Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w łóżku. Nie 
mogę wstać i dać tobie”. Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że 

background image

jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje. I Ja 
wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a 
otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu 
otworzą” (Łk 11, 5-10). Naprawdę uderza, prostota tych słów: każdy. Nie czyni się 
rozróżnienia pomiędzy świętym a grzesznikiem; nie ma tu żadnego „jeśli” lub „ale”. 
Każdy kto prosi, otrzyma. Wydaje się, że to za dużo, by w to uwierzyć. „Trudna jest ta 
mowa. Kto może w nią uwierzyć?” Ogarnia nas cała seria wątpliwości i zastrzeżeń: „Tyle 
razy prosiliśmy o różne rzeczy i nie otrzymaliśmy ich. Jezus nie miał na myśli tego, co 
dosłownie powiedział”. Dlatego Jezus z naciskiem twierdzi: „Jeżeli którego z was, 
ojców, syn prosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu 
węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? Jeśli więc wy, choć źli 
jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da 
Ducha Świętego tym, którzy Go proszą” (Łk 11, 11-13). Oto stałe nauczanie Nowego 
Testamentu: modlitwa jest skuteczna; dzięki modlitwie otrzymujemy to, czego nam 
potrzeba; modlitwa jest - zasadniczo - modlitwą błagalną. Oto niektóre z tekstów, z 
których możecie skorzystać. Radzę wam, byście odczytywali je w duchu modlitewnym. 
Z pewnością będą dla was zaskoczeniem, chyba że poznaliście już moc modlitwy 
błagalnej i praktykujecie ją od dłuższego czasu: Łk 11,1-13; Mk 11, 22-26; Mt 21, 20-22; 
Łk 18,1. 8; J 14, 12-14; J 15, 7; J 16, 2324; Jk 1, 5-8; Jk 5,13-18;1 J 3, 22;1 J 5,14-15; Flp 
4, 4-7; 1 Tm 2,1 nn. Klucz do opanowania sztuki modlitwy - W pierwszych latach życia 
zakonnego miałem wielkie szczęście odprawić ćwiczenia duchowne pod kierunkiem 
nadzwyczajnego człowieka, o. Jose Calverasa, który słynął z tego, że podczas rekolekcji 
uczył ludzi modlitwy. Poznałem starszych i czcigodnych jezuitów, którzy spędziwszy już 
wiele lat w zakonie, po odprawieniu rekolekcji z o. Calverasem twierdzili: „Ten człowiek 
naprawdę nauczył mnie modlić się” (te wypowiedzi nie były, oczywiście, całkowicie 
precyzyjne, ponieważ niewielu jest chrześcijan, którzy zupełnie nie potrafią się modlić). 
Myślę, że chcieli powiedzieć, iż o. Calveras nauczył ich modlić się lepiej i z większą 
głębią. Tak było przynajmniej w moim przypadku. Wybrałem się na te rekolekcje pełen 
wielkich nadziei i oczekiwań. Jednak w ciągu kilku dni doświadczyłem swoich stałych 
problemów związanych z modlitwą. Kiedy powiedziałem o tym o. Calverasowi, zapytał 
mnie po prostu: „Jak się modlisz?” (Później uświadomiłem sobie, ku wielkiemu 
zdziwieniu, że nikt dotychczas nie zapytał mnie o to tak bezpośrednio). Zacząłem więc 
kolejno opisywać, co robiłem podczas modlitwy: „Podejmuję jakiś punkt medytacji i 
zaczynam go rozważać, i po minucie lub dwóch mój umysł zaczyna się całkowicie 
rozpraszać”. „I co dalej - robisz?” - zapytał o. Calveras. „Gdy sobie uświadamiam, że 
jestem rozproszony (a nie uświadamiam sobie tego zaraz), powracam znów do punktu, 
nad którym medytowałem”. „I co dalej?” - zapytał znów. „Rozpraszam się na nowo”. „I 
co dalej?” O. Calveras zachował cały czas cierpliwość, kiedy tłumaczyłem mu, jak 
podczas mojej modlitwy przechodziłem od medytacji do rozproszenia i od rozproszenia 
do medytacji i że rozproszenia zajmowały mi około 90 procent czasu poświęconego na 
modlitwę. Później poznałem wielu ludzi, którym zdarzało się dokładnie to samo. Nie 
dziwiłbym się więc, gdyby to było doświadczeniem wielu z was. Wówczas o. Calveras 
powiedział mi: „To, co robisz, polega na myśleniu-medytowaniu. Nie modlisz się. 
Oczywiście, nie ma nic złego w medytowaniu, jeżeli pomaga ci ono modlić się. Powiedz 
mi, masz przy sobie różaniec?” (Muszę wyjaśnić, że miało to miejsce przed Soborem 
Watykańskim II - osobiście odmawiam różaniec do dzisiejszego dnia). „Tak” - 

background image

odpowiedziałem. „Czy mógłbyś go wyciągnąć?” (Ja byłem wtedy młodym jezuitą, a o. 
Calveras człowiekiem w podeszłym wieku i mógł sobie na to pozwolić). Wyciągnąłem z 
kieszeni różaniec. „Czy umiesz się nim posługiwać?” „Ależ oczywiście”. „Więc dlaczego 
tego nie robisz?” „Jak to? Ojciec chce mi podsunąć, bym odmawiał różaniec w czasie 
medytacji?” Byłem zdziwiony i nie ukrywałem tego. Nie ujawniłem tylko, co myślałem 
w tych dniach. A taka oto myśl przyszła mi do głowy: „Czy ten sławny mistrz modlitwy - 
rzeczywiście i na serio oczekuje ode mnie, bym odmawiał różaniec podczas medytacji?” 
Kojarzyłem sobie dotąd odmawianie różańca z pobożnością prostych, niewykształconych 
ludzi. Uważałem różaniec za modlitwę odpowiednią dla wieśniaków i rybaków, którą 
można było odmawiać wtedy, gdy nie było miejsca na inną modlitwę. Coś w rodzaju 
drugiej kategorii. Czułem się jednak znakomicie przygotowany do odprawiania medytacji 
- właśnie ukończyłem studia filozoficzne! O. Calveras, ze swym przysłowiowym 
spokojem, ciągnął dalej: „Odmów jedną dziesiątkę różańca prosząc Matkę Bożą, by 
wyjednała ci łaskę modlitwy, łaskę przezwyciężenia rozproszeń. A potem, jeśli takie jest 
twoje pragnienie, powróć do medytacji. Jeśli nadal będziesz doświadczał rozproszeń, 
odmów następną dziesiątkę i tak dalej. Być może, że będziesz musiał zrezygnować w 
całości z medytacji i prosić tylko o łaski, jakich potrzebujesz. Módl się za pozostałych 
kolegów odprawiających rekolekcje, za swoich bliskich i za świat. Owocu rekolekcji nie 
uzyskuje się przez medytację i głęboką refleksję. Jest on czystym darem Bożym. Pewna 
doza refleksji jest pożyteczna, a nawet konieczna, ale dar ten uzyskujesz prosząc i 
błagając. Tak więc proś usilnie o dar, a Pan ci go udzieli. Proś o łaskę modlitwy. Proś o 
łaskę, byś okazywał się wspaniałomyślny wobec Chrystusa. Proś o łaskę doświadczenia 
Jego miłości”. Oczywiście o. Calveras przyjął dosłownie ewangeliczną naukę na temat 
modlitwy. Doświadczenie przekonało mnie później, że z tego wyłącznie powodu o. 
Calveras był prawdziwym mistrzem w dziedzinie modlitwy. Wierzył głęboko i uczył nas 
wierzyć, że powinniśmy prosić Boga o wszystko, czego nam potrzeba i że Bóg nas nie 
opuści. Zwykł mówić: „Kluczem do sztuki modlitwy jest modlitwa błagalna. Wielu ludzi 
nie nauczy się nigdy modlić, ponieważ nie nauczyli się czynić skutecznego użytku z 
modlitwy błagalnej. Ręka wyciągnięta w postawie błagalnej uzyskuje to, czego nie jest 
zdolna posiąść ręka podtrzymująca czoło w zamyśleniu”. Podczas tej samej rozmowy o. 
Calveras zapytał mnie jeszcze: „Czy lubisz litanię do Wszystkich Świętych? Albo litanię 
do Najśw. Maryi Panny? Tak? A więc odmawiaj powoli i uważnie: „Święta Maryjo, 
módl się za mnie. Święta Boża Rodzicielko, módl się za mnie. Święta Panno nad 
Pannami, módl się za mnie...”. Czy możesz się modlić w ten sposób?” Oczywiście, że 
mogę, ale uważałem tę modlitwę za zbyt łatwą, i to stanowiło pewną trudność. Myślałem, 
że modlitwa musi być czymś bardzo skomplikowanym. Później przeczytałem książkę o. 
Calverasa, w której wyjaśniał, że prosta modlitwa ustna i pobożny zwyczaj aktów 
strzelistych są przedsionkiem mistycyzmu. A mnie uczono, by widzieć w nich modlitwę 
dla początkujących i prostaczków! Dla o. Calverasa, dla każdego z pewnym 
doświadczeniem na polu modlitwy, praktykowanie tych modlitw cechowało ludzi 
zaawansowanych w tej dziedzinie. Stać się dzieckiem na modlitwie O. Calveras nauczył 
mnie modlić się. Od tamtego pamiętnego dnia nie mógłbym uczciwie powiedzieć, że nie 
wiem, jak mam się modlić. Oczywiście, przeżywałem trudności w modlitwie i nie zawsze 
- stwierdzam to z przykrością - pozostawałem jej wierny. Powtarzam jednak, że nie 
mógłbym nigdy stwierdzić, że nie umiem się modlić, bo byłaby to nieprawda. Wiem, jak 
się modlić. Wystarczy mi jedynie podjąć modlitwę ustną, modlitwę błagalną. Może się 

background image

tego podjąć każde dziecko. Problem polega na tym, że wielu z nas przestało być dziećmi 
i zapomnieliśmy, jak się trzeba modlić. Poznałem wielu kapłanów oraz zakonników (i 
zakonnic), którzy znacznie lepiej się modlili przed wstąpieniem do seminarium lub 
nowicjatu niż później. Wywołuje to wasze zdziwienie? Prawdopodobnie wielu z nas 
przydarzyło się to samo. Zanim wstąpiliśmy do nowicjatu, modliliśmy się z całą prostotą 
serca. Zwracaliśmy się do Boga i Matki Boskiej we wszystkich naszych potrzebach, 
prosząc o łaskę zdania egzaminu, o zdrowie, o powodzenie w przedsięwzięciach... Potem 
jednak dorośliśmy i poznaliśmy całą serię argumentów przemawiających za tym, że Bóg 
nie zajmuje się takimi ludzkimi błahostkami... że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie 
pomagają... że nie możemy zmienić woli Bożej itd. itd. Tak więc przestaliśmy oczekiwać 
na cud, przestaliśmy prosić o cud. Interwencje Boga w naszym życiu stawały się coraz 
rzadsze. A ponadto nauczyliśmy się skomplikowanych metod modlitwy. Uczono nas, jak 
oddawać się głębokiej refleksji. Innymi słowy, kładliśmy cały akcent na lekturę, na 
medytację, na modlitwę myślną. Stopniowo przekonywaliśmy się, że aby zostać świętym, 
musimy odznaczać się głębokimi przekonaniami, a drogą do pogłębienia naszych 
przekonań jest refleksja, refleksja, refleksja - medytacja, medytacja i jeszcze raz 
medytacja. A przecież autentyczna prawda polega na tym, że jeżeli chcemy być 
świętymi, stokroć bardziej niż głębokich przekonań potrzeba nam energii, duchowej siły, 
odwagi, wytrwania - a o to musimy prosić, prosić, prosić - modlić się, modlić i jeszcze 
raz modlić. W jednej z następnych konferencji zajmę się zastrzeżeniami, jakie wysuwa 
się pod adresem modlitwy błagalnej. Na razie wystarczy, że przyjmiecie otwarcie to, co 
Chrystus mówi w Ewangeliach na temat modlitwy. Wzbudzi to w waszych sercach 
wielką nadzieję, a nawet pewność: jeśli poproszę poważnie i głęboko o Ducha Świętego, 
otrzymam Go. Może nawet dzisiaj. Dlaczego nie? Będziecie szczęśliwi, jeśli Bóg 
obdarzy was taką wiarą, wtedy bowiem będziecie prosić i otrzymacie z całą pewnością. 
Proszę jednak zwrócić uwagę: nie radzę wam zrezygnować całkowicie z medytacji. Sam 
fakt, że sugeruję wam lekturę wybranych fragmentów ewangelicznych, oznacza, iż 
zapraszam was do praktykowania pewnej formy medytacji i refleksji. Nalegam jednak, 
byście nie pokładali całej waszej nadziei w medytacji i byście mieli więcej wiary w moc 
prostej modlitwy błagalnej, przyznając jej większą rangę niż medytacji. Jeśli się na to 
zdobędziecie, odkryjecie moc, pewność i pokój, jaki przynosi modlitwa. Uświadomicie 
sobie prawdę słów św. Pawła skierowanych do Filipian: „Pan jest blisko! O nic się już 
zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w 
modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem. A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, 
będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (4, 5-7). Doświadczywszy 
osobiście prawdy tych słów, nie opuścicie już modlitwy do końca życia. Rozdział piąty 
Prawa modlitwy Ktokolwiek odczytuje słowa Jezusa o modlitwie błagalnej w sposób 
bezstronny i bez uprzedzeń, musi pozostać pod ich wrażeniem: proście - mówi Jezus a z 
pewnością otrzymacie. Ogromna nadzieja rodzi się w naszych sercach. Czy to 
rzeczywiście prawda? Czy wystarczy Mu zawierzyć i powierzyć się, by otrzymać to 
wszystko, czego potrzebuję? Nieraz jednak nasze doświadczenie odbiera nam nadzieję. 
„Tak często się modliłem i jakże często doznałem rozczarowania. Być może, że słowa 
Jezusa wyrażają coś innego. A jeżeli nie, jak inaczej wytłumaczyć moje niepowodzenia 
w modlitwie?” Odpowiedź na to pytanie jest dosyć prosta. Jeśli nie powiodło ci się, nie 
znaczy to, że modlitwa „nie funkcjonuje”, a jedynie że nie nauczyłeś się dobrze modlić. 
Jakiś inżynier może się skarżyć, że sztuka inżynierska zawodzi, bo każdy wybudowany 

background image

przez niego most zawala się. Otóż prawdą jest, że to nie sztuka inżynierska zawodzi, 
tylko że on jest kiepskim inżynierem. Jeśli mamy niepowodzenia w modlitwie, to znak, 
że jesteśmy ludźmi kiepsko się modlącymi. Nie opanowaliśmy praw modlitwy, które 
Jezus tak jasno sformułował. Modlitwa bowiem posiada swoje prawa, podobnie jak 
sztuka inżynierska. Pierwsze prawo modlitwy: wiara Czy zauważyliście, jak zwykle 
postępował Jezus, gdy ktoś Go prosił o coś. Pytał wówczas: „Wierzysz, że mogę to 
uczynić?” Inaczej mówiąc, Jezus podkreślał potrzebę wiary w Jego moc uzdrawiania i 
czynienia cudów. Dowiadujemy się z Ewangelii, że w swym rodzinnym mieście 
Nazarecie nie mógł dokonać wielu cudów, ponieważ jego mieszkańcom brakowało 
wiary. Jezus uznawał zawsze niewzruszone prawo: jeśli wierzysz, wszystko jest możliwe. 
Jeśli jednak nie wierzysz, nic nie mogę dla ciebie uczynić. Nie musisz sam odznaczać się 
wiarą - wystarczy, że ktoś wierzy za ciebie. Możesz o cokolwiek prosić Pana i 
niewykluczone, że masz zbyt słabą wiarę, by to uzyskać; Pan jednak udzieli ci tego, o co 
prosisz. O ile wiemy, córka Jaira nie miała wiary; podobnie było ze sługą setnika, o 
którym wspomina Mateusz (8, 5), a także z paralitykiem (Mt 9, 2-8). W każdym 
wypadku wystarczyło, by wiarę miał człowiek proszący, a niekoniecznie doznający 
uzdrowienia. Jest to jedna z tych korzyści płynących z modlitwy, którymi możemy się 
„dzielić” (później będziemy jeszcze na ten temat mówić). Potrzebna jednak była wiara i 
nic nie mogło jej zastąpić. Jezus uczynił z tego prawo. W Ewangelii Mateusza (21, 18nn.) 
czytamy: „Wracając rano do miasta, odczuł głód. A widząc drzewo figowe przy drodze, 
podszedł ku niemu, lecz nic na nim nie znalazł oprócz liści. I rzekł do niego: „Niechże 
już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc!” I drzewo figowe natychmiast uschło. A uczniowie, 
widząc to, pytali ze zdumieniem: „Jak mogło drzewo figowe tak od razu uschnąć?” Jezus 
im odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę, a nie 
zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej 
górze: „Podnieś się i rzuć w morze” stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie 
z wiarą prosić będziecie””. Marek (11, 20nn.) mówi to samo jeszcze bardziej dobitnie: 
„Przechodząc rano, ujrzeli drzewo figowe uschłe od korzeni. Wtedy Piotr przypomniał 
sobie i rzekł do Niego: „Rabbi, patrz, drzewo figowe, któreś przeklął, uschło”. Jezus im 
odpowiedział: „Miejcie wiarę w Boga! Zaprawdę, powiadam wam: Kto powie tej górze: 
„Podnieś się i rzuć w morze”, a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, 
tak mu się stanie. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie 
się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie”.”. To prawo wiary pojęli bardzo dobrze 
apostołowie, przekazując je z kolei pierwszym chrześcijanom. Oto co pisze św. Jakub w 
swym Liście (1, 5-8): „Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, 
który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając; a na pewno ją otrzyma. Niech zaś prosi z 
wiarą, a nie wątpi o niczym! Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali 
morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam. Człowiek ten niech nie myśli, że 
otrzyma cokolwiek od Pana, bo jest mężem chwiejnym, niestałym we wszystkich swych 
drogach”. Również i dzisiaj Jezus w odpowiedzi na wiare dokonuje cudów. Muszę 
wyznać, że wywarła na mnie szczególne wrażenie wiara niektórych osób zajmujących się 
uzdrawianiem. Wydaje się, że dokonują oni cudów tego samego rodzaju co cuda Jezusa 
opisywane w Ewangeliach i w Dziejach Apostolskich. Czy nie uderzyło was, że za 
każdym razem, gdy Jezus wysyłał swoich apostołów, by przepowiadali, obdarzał ich 
mocą uzdrawiania i dokonywania cudów - tak jakby pragnął połączyć wewnętrznie te 
dwie posługi: posługę uzdrawiania i posługę przepowiadania? W pewnym sensie każdy 

background image

przepowiadający Ewangelię ma również być człowiekiem dokonującym cudów. To 
bardzo znamienne, że apostołowie proszą jedynie o śmiałość i odwagę w głoszeniu 
Ewangelii i łaskę czynienia cudów. Po zwolnieniu ich przez trybunał, wypowiadają 
modlitwę: „A teraz spójrz, Panie, na ich groźby i daj sługom Twoim głosić słowo Twoje 
z całą odwagą, gdy Ty wyciągać będziesz swe ręce, aby uzdrawiać i dokonywać znaków 
i cudów przez imię świętego Sługi Twego, Jezusa” (Dz 4, 29-30). Ich modlitwa wydaje 
się być wspaniałomyślnie wysłuchana: „Po tej modlitwie zadrżało miejsce, na którym 
byli zebrani, wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym i głosili odważnie słowo 
Boże” (Dz 4, 31). „Wiele znaków i cudów działo się przez ręce apostołów wśród ludu. 
(...) Wynoszono też chorych na ulicę i kładziono na łożach i noszach, aby choć cień 
przechodzącego Piotra padł na któregoś z nich. Także z miast sąsiednich zbiegało się 
mnóstwo ludu do Jerozolimy, znosząc chorych i dręczonych przez duchy nieczyste, a 
wszyscy doznawali uzdrowienia” (Dz 15, 12.15-16). Św. Paweł, który wyróżnia się w 
Dziejach Apostolskich jako dokonujący cudów, będzie odwoływał się do tej swojej 
władzy, gdy pragnie zdobyć wiarygodność jako apostoł w pierwotnym Kościele: 
„Oszalałem, a wyście mnie do tego zmusili. To wy powinniście wyrażać mi uznanie. W 
niczym przecież nie byłem mniejszy od „wielkich apostołów”, chociaż jestem niczym. 
Dowody [mojego] apostolstwa okazały się pośród was przez wielką cierpliwość, a także 
przez znaki i cuda, i przejawy mocy” (2 Kor 12,11-12). Dlaczego nie jesteśmy dziś 
świadkami podobnych cudów, jak te, które miały miejsce w Kościele pierwotnym? 
Dlaczego jest tak niewiele cudownych uzdrowień i tym bardziej wskrzeszania umarłych? 
Niektórzy twierdzą, że dzieje się tak, ponieważ nie potrzeba dziś cudów. Mam jednak 
wrażenie, że nigdy dotychczas tak bardzo ich nie potrzebowaliśmy. Nie ma cudów, bo po 
prostu nie czekamy na nie. Nasza wiara jest bardzo słaba. Przypominam sobie rozmowę z 
jednym ze współbraci jezuitów, pracującym wspaniale pośród hinduistów, przez których 
uważany jest za człowieka świętego i za guru. Czuł się przynaglony, by swoim 
„uczniom” hinduistom głosić wiarę w Zmartwychwstałego Pana i okazywać Mu 
wierność. Jak jednak dokonać tego wśród ludzi, dla których wszystkie religie są 
jednakowo dobre i którzy przyjmują bezwarunkowo Jezusa... ale na swój sposób: jako 
jeszcze jedno z objawień bóstwa, podobne do Buddy czy Krishny. Przypominam sobie, 
że powiedziałem mu: „Wiesz, kiedy wszystko zacznie działać? Kiedy umrze córka 
jednego z twoich uczniów, a ty udasz się do jego domu i powiesz zebranym: „ Nie 
płaczcie; dziewczynka będzie żyć. W imię Jezusa Chrystusa, Zmartwychwstałego Pana, 
przywracam jej życie” - i sprawisz, że słowa staną się rzeczywistością, podobnie jak 
czynili to apostołowie w Dziejach Apostolskich. Wtedy dopiero coś drgnie, zapewniam 
cię. Zaczną się nawrócenia do Jezusa Chrystusa, a także rozbudzi się wrogość i zaczną 
prześladowania”. Dziś niewiele z tego mamy w Indiach. Powiedziałem wam już, że Jezus 
w jakiś sposób złączył charyzmat uzdrawiania i dokonywania cudów z posługą 
przepowiadania w swoim życiu i apostolacie, i podobnie czynił, gdy wysyłał swoich 
apostołów, by przepowiadali. Działo się tak prawdopodobnie dlatego, że dla większości 
ludzi nie ma nic bardziej realnego nad nasze ciało. Bóg staje się bardziej realny niż 
kiedykolwiek, gdy dostrzegamy Jego działanie w naszym ciele. Na szczęście 
współczesny świat ma swój udział w przemożnych dziełach Zmartwychwstałego Pana, 
żyjącego pośród nas. Znam misjonarzy, którzy dokonali autentycznych cudów dla swych 
ludzi. Jestem pod wrażeniem wiary człowieka tego formatu co David Wilkerson, który w 
swej wspaniałej książce The Cross and the Switchblade opowiada, jak leczy 

background image

narkomanów, których współczesna medycyna i psychiatria uznały za nieuleczalnych. 
Wydaje się na pozór, że niewiele możesz pomóc człowiekowi uzależnionemu, 
wstrzykującemu sobie narkotyk do żył. Wilkerson natomiast twierdzi, że leczy ich, 
nakładając na nich ręce i przekazując im moc Ducha Świętego. Oto wiara w działaniu. 
Jeśli chcecie poznać inne przykłady wiary naprawdę nadzwyczajnej, przeczytajcie 
następujące książki: Basilei Schlink, Realities oraz Brata Andrew, God’s Smuggler. 
Zwłaszcza relację w drugiej z nich z seminarium przygotowawczego, podczas którego 
wysyła się uczestników z misją duszpasterską z jednym funtem szterlingiem w kieszeni, 
by sprawdzili realnie, czym jest Ewangelia, zanim zaczną ją głosić. Jeśli w naszym życiu 
nie doświadczamy nigdy lub prawie nigdy nadzwyczajnego działania Boga, dzieje się tak 
dlatego, że albo nie żyjemy w sposób dostatecznie ryzykowny, albo nasza wiara osłabła i 
mamy niewielką nadzieję, że mogą zdarzyć się cuda. Jest rzeczą ważną, by zdarzały się 
cuda w naszym życiu, jeśli chcemy zachować przenikliwą świadomość obecności i mocy 
Boga. Cud w znaczeniu religijnym niekoniecznie jest wydarzeniem sprzecznym z 
prawami natury - byłby to przypadek zjawiska fizycznego, nie posiadającego żadnego 
religijnego sensu. Żeby cud miał miejsce w moim życiu, wystarczy moje głębokie 
przeświadczenie, że to, co wydarzyło się, jest dziełem Boga, że jest Jego bezpośrednim 
działaniem dla mego dobra. Każda religia postulująca istnienie osobowego Boga z 
konieczności musi nadać wielkie znaczenie dwom rzeczom: modlitwie błagalnej oraz 
cudom. Bóg staje się dla mnie rzeczywistością, gdy wołam do Niego, gdy nie widzę 
żadnej nadziei w jakiejkolwiek ludzkiej istocie i gdy On osobiście wkracza, by mnie 
wyzwolić lub obdarzyć siłą albo oświecić i pokierować mną. I gdyby tego nie czynił, nie 
byłby dla mnie istotą osobową, ponieważ nie byłby aktywną rzeczywistością w moim 
życiu. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach zatracamy poczucie nieustannego działania 
Boga w naszym życiu. W czasach biblijnych, u Żydów, było ono wręcz ogromne. 
Dlatego byli ludźmi wielkiej wiary. Jeśli padał deszcz - to Bóg sprawił, że padał. Dlatego 
nie musieli śledzić zmian atmosferycznych zapowiadających opady. Jeśli zwyciężali lub 
przegrywali bitwę - to Bóg sprawiał, że odnosili zwycięstwo lub ponosili klęskę. Wyniku 
bitwy nie usprawiedliwiali talentami lub zaniedbaniami generałów. I nawet jeśli w ich 
wojsku ujawniał się brak odwagi na polu bitwy i ponosili sromotną klęskę, to znaczyło, 
że właśnie Bóg osłabiał serca walczących i odbierał im odwagę. Cała uwaga Żydów 
skupiała się na Pierwszej Przyczynie - na Bogu. Można było sądzić, że nie zwracają 
uwagi na przyczyny wtórne. We wszystkich potrzebach kierowali się do Boga, było to 
dla nich zupełnie naturalne. Z nami jest odwrotnie. Jeśli boli nas głowa, nie musimy 
zaraz upadać na kolana i oddawać się modlitwie. Wystarczy wziąć aspirinę. Człowiek 
stał się dorosły. Zamiast tracić czas na modlitwę w kościele, buduje laboratoria, zdaje się 
na swój własny rozum, wynajduje lekarstwa i to wszystko, czego mu potrzeba. 
Oczywiście jest to wielka sprawa, ale nie oddaje całej prawdy. Doszliśmy do takiego 
stopnia poznania przyczyn wtórnych, że dla Boga nie ma już miejsca w naszym życiu ani 
myśleniu. Jest rzeczą absolutnie pewną, że aspiryna jest wspaniałym odkryciem, ale to 
Bóg dostarcza nam motywacji, by ją wynaleźć. Jest również rzeczą pewną, że aspiryna 
usuwa ból głowy, ale autentyczną prawdą jest również, że to Bóg leczy za 
pośrednictwem aspiryny. Jego potężna moc przejawia się w działaniu leczniczym czy 
uspokajającym lekarstwa. Bóg jest równie potrzebny w każdej chwili i w każdym 
wydarzeniu naszego życia i naszych współczesnych miast, jak był potrzebny Żydom na 
pustyni. Zatraciliśmy zmysł wiary, który sprawia, że widzimy Boga działającego i 

background image

ukrytego za wtórną przyczyną i że dostrzegamy Jego dłoń kierującą osobiście 
wydarzeniami poprzez zasłonę ludzkich działań. Przypominam sobie, że kilka lat temu 
czytałem artykuł dwóch świeckich psychiatrów na temat księży i zakonników, którymi 
zajmowali się w swojej zawodowej praktyce. Zauważyli oni, że wśród dziesiątków 
księży i zakonników, którzy zwrócili się do nich o pomoc w rozwiązaniu problemów 
osobistych, jedynie dwóch wspomniało imię Boga podczas rozmów; a z tych dwóch 
tylko jeden - okazał się nim brat zakonny - wymienił Boga jako ważny czynnik swego 
życia i podjętego leczenia. Wydawało się, że w życiu pozostałych Bóg nie odgrywał 
żadnej roli. Nigdy nie wspomnieli o Nim, mówiąc o swych najbardziej osobistych 
problemach. Czyż nie jest to wymowny znak, do jakiego stopnia usunęliśmy Boga na 
margines naszego życia? Jak bardzo osłabł nasz zmysł wiary! Nie oczekujemy już, by 
Bóg działał bezpośrednio i z mocą w naszym życiu. Jeśli mamy jakiś problem 
psychologiczny, udajemy się do psychiatry. Coś nam dolega? Wołamy lekarza. Jezus 
wydaje się myśleć inaczej. Oczywiście, doceniał bardzo rolę piekarza, gdy myślał o 
chlebie powszednim. Ważniejszym i decydującym był jednak dla Niego Ojciec Niebieski 
i do Niego nas kierował, byśmy Go o ten chleb prosili. Jeśli nie mamy wiary, nie 
przyjdzie nam do głowy, by zwrócić się do Boga w naszych potrzebach. A jeśli się nawet 
zwrócimy, nasze modlitwy okażą się nieskuteczne, gdyż brak nam wiary. Powiedzcie mi 
szczerze: przypuśćmy, że ułożyliście długą listę próśb i przedłożyliście ją Ojcu 
Niebieskiemu - poczulibyście się zaskoczeni stwierdzając, że wszystkie prośby zostały 
wysłuchane? Dlaczego? Czy nie byliście pewni, że otrzymacie wszystko, o co prosicie? 
Czy stwierdzenie tego, jak słaba jest wasza wiara, nie zadziwiło was? Wiara nie jest 
czymś, co możemy sobie sprawić. Nie możemy się zmuszać do wiary. Nie byłaby to 
wtedy wiara, a jedynie fikcyjne przymuszanie samego siebie do wiary. Wiara jest darem, 
jaki otrzymujesz zbliżając się do Boga. Im bardziej zbliżysz się do Boga, tym bardziej 
uświadamiasz sobie, że nie ma dla Niego rzeczy niemożliwej. Przekonasz się wtedy, że 
może On przemienić kamienie w dzieci Abrahama. I przekonasz się, że może On również 
przemienić twe kamienne serce. I od tej chwili zacznie się przemiana twego serca. Oto 
pierwsze prawo modlitwy błagalnej: modlitwie musi towarzyszyć niewzruszona wiara. 
Przypomnijcie sobie: „Nawet jeśli powiecie tej górze: „Podnieś się i rzuć w morze!”, 
stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie” (Mt 21, 
21-22). Wasze problemy, które wydają się wam ogromne jak góry -ustąpią wobec potęgi 
waszej wiary. Jezus dodaje bardzo interesujący szczegół w Ewangelii Marka (11” 24): 
„Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko 
wierzcie, że otrzymaliście”. Czyż nie wydaje się to dziwne? Wierzcie, że już 
otrzymaliście, a stanie się wam. Jeszcze nie otrzymaliście, ale musicie się modlić tak, 
jakbyście już otrzymali. Oto powód, dla którego niektórzy łączą modlitwę błagalną z 
dziękczynieniem. Pragną o coś prosić i zaczynają dziękować Bogu za to, że już im 
udzielił tego, o co proszą. Kiedy najlepiej rozpocząć dziękczynienie? Zgodnie z logiką 
najstosowniejsza chwila jest wtedy, gdy już otrzymaliśmy to, o co prosimy. Otóż nie. 
Najstosowniejszy do rozpoczęcia dziękczynienia jest czas, kiedy otrzymałeś od Boga 
pewność, że wysłuchał twojej modlitwy - zanim jeszcze rzeczywiście otrzymałeś dar, o 
który prosisz. Jeśli ktoś podaruje ci czek, zaczekasz z podziękowaniem aż do chwili, gdy 
go zrealizujesz w banku? Jeśli uświadamiasz sobie, że Bóg użyczy ci tego, o co Go 
prosisz, wtedy właśnie jest czas na podziękowanie Mu. Czytałem o pewnej kobiecie, 
która dziękowała za uleczenie z artretyzmu. Zaczęła modlitwę dziękczynną trzy lata 

background image

wcześniej, niż nastąpiło uleczenie. Była bowiem przekonana, że ono nadchodzi. Dlatego 
kiedy modlimy się, musimy wsłuchiwać się w to, co Bóg nam mówi i uzyskać obietnicę 
daru, zanim on nastąpi. Być może to chciał wyrazić św. Paweł, gdy zalecał Filipianom 
łączyć prośby z dziękczynieniem: „Pan blisko jest! O nic się już zbytnio nie troskajcie, 
ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z 
dziękczynieniem. A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł 
waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (Flp 4, 5-7). Jest to wspaniała formuła, by 
żyć zawsze w Bożym pokoju. Drugie prawo modlitwy: przebaczenie W rozdziale 11. 
Ewangelii św. Marka Jezus mówi nam o potrzebie wiary, aby nasza modlitwa była 
skuteczna. W tym samym fragmencie zwraca uwagę na konieczność jeszcze jednego: 
przebaczenia. „A kiedy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, 
aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze” (Mk 11, 
25). Jest to podstawowe prawo modlitwy, na które Jezus zwraca nieustannie uwagę. Jeśli 
nie przebaczymy, nie będzie nam przebaczone i nie będziemy mogli zjednoczyć się z 
Bogiem: „Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma 
coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z 
bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj!” (Mt 5, 23-24). Oto zasadniczy powód, 
dlaczego modlitwa tylu osób jest tak mało skuteczna: noszą bowiem urazy w swym 
sercu. Nieraz ze zdziwieniem stwierdzałem, ile urazów żywią ludzie, w tym także księża 
i osoby zakonne przez całe swe życie: urazów i pretensji wobec przełożonych z powodu 
różnego rodzaju niesprawiedliwości, faktycznych lub wyimaginowanych. Nie zdają sobie 
sprawy, ile szkód wyrządza to ich życiu modlitwy, skuteczności apostolskiej, a w wielu 
wypadkach nawet ich zdrowiu fizycznemu. Uczucia zgorzknienia, nienawiści i żalu 
zatruwają nasze życie i sprawiają nam cierpienie. Zadziwiające, jak bardzo im ulegamy. 
Czasem wolelibyśmy nawet pozbyć się jakiejś cennej rzeczy niż zrezygnować z żalów i 
pretensji, które żywimy pod adresem jakiejś osoby. Po prostu odmawiamy przebaczenia! 
Jezus nie podziela jednak takiej postawy: jeśli nie przebaczycie, nie chcę mieć z wami 
nic wspólnego. Dlatego radzę wam, byście na samym początku tych rekolekcji poświęcili 
odpowiednią ilość czasu na refleksję, czy nie nosicie w sobie urazów, a następnie 
spróbowali się z nich uwolnić. Jeśli tego nie zrobicie, ucierpi na tym wasza modlitwa. 
Poświęćcie na to tyle czasu, ile potrzeba, nawet gdyby wam to zabrało całe dwa lub trzy 
dni. Radzę, byście sporządzili listę osób, wobec których żywicie uczucia nienawiści, żalu 
lub których nie kochacie i odmawiacie im przebaczenia. Być może, że niejednemu z was 
nie przyjdzie łatwo sporządzić tę listę. My księża jesteśmy przyzwyczajeni do tłumienia 
w sobie nie tylko uczuć o podłożu seksualnym, ale również uczucia nienawiści. Dlatego 
nie tak rzadko można spotkać księży, którzy zapewniają z całą szczerością, że nienawiść 
jest im obca i że kochają cały świat, a którzy jednak zdradzają nieświadomie swe urazy i 
zgorzknienie w sposobie mówienia i postępowania. Prostym sposobem odkrycia 
stłumionych urazów, gnieżdżących się w naszym wnętrzu, jest sporządzenie listy osób, 
wobec których mamy negatywne uczucia. A jeśli to nie przyniesie wyniku, sporządźmy 
listę osób, o których mamy nie najlepszą opinię... lub do których czujemy mniej sympatii 
albo w końcu tych, którzy nas nie lubią. Lista może nam przynieść niespodzianki i 
ujawnić uczucia wrogości lub żalu, których nawet nie podejrzewaliśmy. Jak uwalniać się 
od gniewu? Co zrobić z tą listą? Nie radziłbym spieszyć się z przebaczeniem, by nie 
spowodować kolejnego stłumienia uczucia żalu i pretensji. W tłumieniu naszych urazów 
bardzo często pomaga uzewnętrznienie ich. Idealnie byłoby porozmawiać z osobą, do 

background image

której jesteśmy uprzedzeni, i przedstawić jej wprost i szczerze nasze problemy. Niestety, 
nie zawsze to rozwiązanie jest realne, bo albo nie mamy takich możliwości, albo też - 
nawet gdy mamy kontakt z daną osobą - nie jest ona w stanie odpowiedzieć w sposób 
konstruktywny na naszą szczerość. By zdać sobie sprawę ze swoich urazów, można 
odwołać się do wyobraźni. Wyobraźcie sobie, że przedmiot swoich uprzedzeń macie 
przed sobą i że możecie wszystko „wygarnąć”. Przebaczenie nie jest słabością lub 
tchórzostwem. Znam księdza, który nie czuł się na siłach przebaczyć i zaufać koledze, do 
którego czuł awersję. Przez całe miesiące prosił - wydawało się nadaremnie - o łaskę 
udzielenia przebaczenia. Kiedy wreszcie przekonałem go, by spotkał się z kolegą w 
obecności osoby trzeciej, która posłuży jako „katalizator”, przebaczenie poszło tak łatwo, 
że sam nie wiedział, czy pozostało jeszcze cokolwiek do przebaczania. Przypominam 
sobie również innego księdza, któremu trudno było przebaczyć podwładnemu 
szkalującemu go i przynoszącemu mu wiele cierpień. Przez całe miesiące dręczyły go 
urazy i żale, i chociaż starał się je usunąć ze swego serca, nachodziły go zawsze podczas 
modlitwy. Przekonałem go, by podczas „psychodramy” stawił czoło tej osobie w swej 
wyobraźni, wyrażając gniew i żal, waląc nawet pięścią w poduszkę. Po odbyciu takiej 
sesji uświadomił sobie, jak bardzo był słaby i tchórzliwy w postępowaniu ze swym 
podwładnym. Sytuacja nie zmieniła się, bo podwładny nadal go szkalował. Ksiądz jednak 
był teraz w stanie go zrozumieć i przebaczyć mu. Uzewnętrznił swój gniew i przestał się 
dręczyć z jego powodu. Nietrudno zauważyć, że w obu tych wypadkach pospiesznie 
podjęta modlitwa mogła raczej powiększyć problem niż zlikwidować go. I chociaż 
bardzo polecam - jako środek przebaczenia innym - pewne formy modlitwy, o których 
będę zaraz mówił, muszę przestrzec was, że nie zawsze zastąpią one głęboką uczuciową 
(a czasem nawet fizyczną) potrzebę uzewnętrznienia naszej wrogości. Jak przebaczać za 
pośrednictwem modlitwy? Z uwzględnieniem tego, co już zostało powiedziane, 
sformułujemy kilka skutecznych rad do otrzymania łaski przebaczenia i uwolnienia się 
od urazów. 1. Modlić się o powodzenie dla ludzi, których nie lubimy. Jezus polecił nam 
to w Kazaniu na Górze. Podczas takiej modlitwy, stopniowo twoja postawa ulegnie 
tajemniczej przemianie: zaczniesz się nimi interesować, pozytywnie się do nich odnosić, 
a nawet zaczniesz ich kochać. Łatwiej jest przebaczyć ludziom, których kochamy i za 
których się modlimy. 2. Spojrzeć na każdą wyrządzoną ci niesprawiedliwość jako objętą 
Bożym planem i Bożą kontrolą i jako podporządkowaną tajemniczemu dla nas celowi. 
Nie wystarczy powiedzieć: „Bóg tak dopuścił”. Bóg nie ogranicza się do „dopuszczenia” 
czegoś. On planuje to i sprawuje nad tym kontrolę. Męka Chrystusa - olbrzymi akt 
ludzkiej niesprawiedliwości, nie była tylko dopuszczona przez Boga. Była zaplanowana, 
chciana, przewidziana. Dlatego Jezus stale powtarza, że musi poddać się męce tak, aby 
„wypełniło się Pismo”. A św. Piotr mówi w Dziejach Apostolskich (2, 22-23): 
„Słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka, Męża, którego posłannictwo Bóg 
potwierdził wam niezwykłymi czynami, cudami i znakami (...), tego Męża, który z woli, 
postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do 
krzyża i zabiliście”. Jeśli zdołamy spojrzeć - podobnie jak Jezus - na różne formy „męki” 
w naszym życiu, rzeczywiste lub wyimaginowane, które nam zadano, jako na coś, co 
kontroluje Bóg i co przewidział, co związane jest z Jego wolą i zamiarami, wtedy nie 
będziemy krążyć wokół „wtórnych przyczyn” - wokół osób, które wyrządziły nam 
krzywdę i cierpienie, wokół Herodów i Piłatów naszego życia. Wznosząc się ponad nie, 
dostrzeżemy Ojca, w którego rękach spoczywa nasz los i który zarządził to cierpienie dla 

background image

naszego dobra i dla dobra świata. Łatwiej będzie nam wtedy przebaczyć naszym 
prześladowcom i nieprzyjaciołom. Może to jednak stworzyć inny problem: że nasze 
urazy skierujemy pod adresem Boga. Biorąc pod uwagę nasz nawyk tłumienia uczuć 
nienawiści i gniewu, nam księżom czasem trudno zrozumieć, jak to jest możliwe, że 
ludzie żywią głębokie uczucie żalu i pretensji wobec Boga, gdy zdarzy się im jakieś 
nieszczęście: śmierć bliskiej i kochanej osoby, utrata zdrowia, niepowodzenie finansowe 
itp. Ci ludzie słusznie uważają, że w jakiś tajemniczy sposób „winny” jest Bóg, że On 
stoi za tym wszystkim. I chociaż wiara i rozum mówią im, że Bóg sprawił to dla ich 
dobra, jednak serce i uczucia czują się dotknięte i obrażone. Swoje urazy kierują do 
kogoś, kto mógł powstrzymać te nieszczęścia, a jednak je dopuścił. Rozum może mi 
podsuwać myśl, że skalpel w ręku chirurga jest dla mojego dobra, nie przeszkadza to 
jednak, by moje ciało czuło opór i odrazę wobec takiego działania. Coś podobnego dzieje 
się z sercem, którego odczuciami nie zawsze może rządzić głowa. Gdy urazy i pretensje 
skierowane do Boga wychodzą na jaw, dobrze jest wyrazić je w Jego obecności, 
uzewnętrzniając uczucia gniewu i żalu, których doświadczacie. Nie przejmujcie się 
językiem, którego używacie. Pewnego razu czułem się głęboko rozczarowany, ponieważ 
nie otrzymałem tego, czego się spodziewałem. Czułem pretensje do Boga, że mi tego nie 
użyczył. Czułem żal do tego stopnia, że postanowiłem z Nim nie rozmawiać, nie modlić 
się przez całe dni. Może się wam to wydawać dziecinne, ale okazało się jednak 
zbawienne w skutkach. Zrozumiałem wtedy naprawdę, że mogę zaufać Bogu do tego 
stopnia, że mogę Mu przedstawić moje pretensje, podobnie jak w wypadku przyjaciół, 
którym bez obawy mówię o moich urazach i żalach wobec nich, ponieważ jestem pewny, 
że kochają mnie na tyle, by mnie zrozumieć, i że pogłębi się jeszcze nasza przyjaźń - 
owoc tego „spotkania”. Gdybym nie ujawnił moich uczuć negatywnych, traktowałbym 
ich w sposób układny, tak jak traktujemy „znajomych”, a nie bliskich przyjaciół. W 
każdym wypadku nasze kontakty uległyby oziębieniu, ponieważ żale i pretensje nie 
uzewnętrznione „drążą” pod powierzchnią i na dłuższą metę podkopują przyjaźń. Nie 
musisz się obawiać, by powiedzieć Bogu słowa gorzkie, pełne gniewu. Zdobył się na to 
człowiek tak święty jak Hiob. Nie oznacza to, że nie okazywał Bogu szacunku. 
Przeciwnie, był to znak jego zażyłości z Bogiem. Ma swoją wymowę fakt, że pod koniec 
Pan wychwala Hioba, natomiast gani jego przyjaciół, którzy gorszyli się z powodu 
gorzkich słów wypowiadanych przez Hioba i zachęcali go gorliwie, by obarczył winą 
siebie, a nie Boga za wszystkie swe nieszczęścia. Gdy wypowiadamy przed Bogiem 
wszystkie nasze żale, powoli tracą one gwałtowność. Do głosu dochodzi wtedy nasza 
miłość. Z radością odkrywamy, że nasza „kłótnia” z Bogiem nie tylko nie podważyła 
naszego bliskiego kontaktu z Nim, ale jeszcze bardziej go pogłębiła. W końcu, jeżeli 
nawet wyrażam swoje pretensje wobec kogoś, nawiązuję z nim kontakt i pokazuję, że 
zależy mi na nim, skoro się żalę. Jeśli moje stosunki z tobą są kruche i nie jestem ciebie 
pewien, niezbyt chętnie okażę swoje niezadowolenie, by cię nie utracić. Muszę być 
pewny ciebie i żyć w zażyłości z tobą, by okazać ci gniew. Gniew jest często odwrotną 
stroną miłości i samą miłością w innej formie. Przeciwieństwem miłości nie jest gniew 
ani nawet nienawiść, lecz chłód i obojętność. 3. Możesz jeszcze zdobyć się na coś 
innego, by uwolnić się od żalu i pretensji: stanąć w duchu wobec Chrystusa 
Ukrzyżowanego i utkwić wzrok w tę wielką Ofiarę niesprawiedliwości. Wkrótce doznasz 
zawstydzenia, że przypisujesz taką wagę małym niesprawiedliwościom, których stałeś się 
celem - ty, który uważasz się za Jego ucznia i który postanowiłeś iść za Nim przyjmując 

background image

z góry, że weźmiesz na siebie swój krzyż, jak On. Znam ludzi, którzy po tym ćwiczeniu 
doznali nie tylko zawstydzenia z powodu przeceniania swoich urazów, ale doświadczyli 
też radości i ogromnej satysfakcji, że godni byli cokolwiek cierpieć, dzieląc los Mistrza. 
Byłoby to wspaniałe, gdybyście i wy doszli do takiego stanu. Wtedy zrozumielibyście 
naprawdę, co Mistrz powiedział w Kazaniu na Górze: „Błogosławieni, którzy cierpią 
prześladowanie dla sprawiedliwości (...). Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam 
urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. 
Cieszcie się i radujcie...” (Mt 5,10-12). Zrozumiecie również wtedy sekret tych świętych, 
którzy cieszyli się, gdy doznawali upokorzeń nie dając ku temu żadnego powodu, i czuli 
wdzięczność wobec swoich „prześladowców”, uważając ich za dobroczyńców! Nie 
zmuszajcie się jednak do podobnych uczuć, gdyż wtedy zapewne okażą się one nietrwałe, 
a was samych ogarnie zniechęcenie i pogłębią się wasze urazy. Wystarczy, że będziecie 
trwać przy Ukrzyżowanym Mistrzu i że zrozumiecie, iż znoszone przez was 
niesprawiedliwości są częściowo ceną, jaką płacicie za pójście za Nim. Pewnego dnia, 
kiedy jeszcze bardziej zbliżycie się do Niego, udzieli wam łaski radości z ukrzyżowania i 
będziecie wychwalać Go słowami pieśni i uwielbienia, bez słów pełnych goryczy. We 
wszystkich tych ćwiczeniach, które mają wyrobić w nas umiejętność przebaczania, 
przyjąłem założenie, że jesteście niewinnymi ofiarami niesprawiedliwości. W większości 
przypadków jednak tak nie jest. Bardzo często, przynajmniej do jakiegoś stopnia, my 
sami jesteśmy odpowiedzialni za doznane niesprawiedliwości. Trudno nam jednak 
zaakceptować, a nawet dostrzec tę odpowiedzialność. Mam nadzieję, że po 
uzewnętrznieniu naszych pretensji i urazów, a także za sprawą modlitwy, łatwiej nam 
będzie przebaczyć, gdy nas o to poproszą. Dotychczas mówiliśmy o dwóch prawach 
modlitwy. Istnieją jeszcze inne prawa, zajmę się nimi w osobnej konferencji. Wydaje mi 
się, że żadne inne prawo nie ma tak wielkiej wartości jak te dwa. Nic bowiem nie jest tak 
ważne w modlitwie jak wiara i przebaczenie. Przedstawiłem wam niektóre ćwiczenia 
praktyczne, które możecie wykorzystać w trudnych chwilach przebaczania, a także 
ukazałem doniosłość wiary. W sumie macie się czym „zająć” podczas następnych godzin 
przeznaczonych na modlitwę. Zachęcam was do przyjęcia Jezusowych słów o mocy i 
skuteczności modlitwy - z prostotą małego dziecka, by otwarło się przed wami królestwo 
niebieskie. Chciałbym zakończyć tę konferencję wzruszającą historią, którą Ramakrishna 
zwykł opowiadać swoim uczniom, by ukazać, jak prosta i dziecięca powinna być wiara, 
której Pan oczekuje od nas, gdy zbliżamy się do Niego w modlitwie. W pewnej 
bengalskiej wiosce żyła uboga wdowa, której syn musiał codziennie przemierzyć 
dżunglę, by udać się do szkoły znajdującej się w następnej wiosce. Pewnego dnia 
chłopiec zwrócił się do matki: „Mamo, boję się sam iść przez dżunglę. Każ zawsze 
komuś iść ze mną”. Matka odpowiedziała mu: „Synku mój, jesteśmy zbyt biedni, by 
pozwolić sobie na luksus utrzymywania służącego, który towarzyszyłby ci w drodze do 
szkoły Poproś swego brata Krishnę, by ci towarzyszył: jest on Panem dżungli i wysłucha 
twej modlitwy”. Następnego dnia chłopiec poszedł na skraj dżungli i zawołał swego brata 
Krishnę. Ten mu odpowiedział: „Czego chcesz, mój synu?” „Czy chciałbyś iść ze mną 
codziennie do szkoły - zapytał chłopiec - i towarzyszyć mi w drodze powrotnej do domu, 
gdy muszę przechodzić przez tę dżunglę? Boję się chodzić sam”. „Tak” - odpowiedział 
Krishna Pan, „z wielką przyjemnością podejmę się tego dla ciebie”. I odtąd Krishna 
czekał na swego podopiecznego każdego poranka i w każdy wieczór, by mu towarzyszyć 
w drodze przez dżunglę. Nadszedł dzień urodzin nauczyciela. Był zwyczaj, że każde 

background image

dziecko przynosiło mu jakiś prezent. Wdowa rzekła do swego syna: „Jesteśmy zbyt 
biedni, mój drogi, byśmy sobie mogli pozwolić na prezent urodzinowy dla nauczyciela. 
Poproś swego brata Krishnę, by sprawił ci dla niego prezent”. Krishna przekazał chłopcu 
dzbanek pełen mleka. Ten zaniósł go bardzo dumny do domu nauczyciela i postawił u 
jego stóp obok innych prezentów, przyniesionych przez dzieci. Nauczyciel nie zwrócił 
jednak zupełnie uwagi na ten skromny dar i po chwili chłopiec zaczął spontanicznie 
szlochać: „Nikt nie zwraca uwagi na mój prezent, nikt go nie zauważa...”. Wreszcie 
nauczyciel zwrócił się do służącego: „Na miłość boską, zanieś ten dzbanek do kuchni, bo 
inaczej nie będzie końca tym narzekaniom”. Służący wziął dzbanek, wylał jego 
zawartość do garnka i wracał, by oddać chłopcu dzbanek, gdy zdumiony zauważył, że 
ponownie napełnia się on mlekiem. Opróżnił go ponownie, a dzbanek znów wypełnił się 
po brzegi mlekiem, podobnie jak baryłka z oliwą wdowy z Sarepty, która nakarmiła 
proroka Eliasza. Gdy nauczyciel dowiedział się o tym cudzie, zawołał chłopca i zapytał 
go: „Skąd wziąłeś ten dzbanek?” „Brat Krishna mi go podarował” - brzmiała odpowiedź. 
„Brat Krishna? Któż to jest ten brat Krishna?” „Jest on Panem dżungli, który towarzyszy 
mi codziennie w drodze do szkoły i z powrotem”. Nauczyciel, nie dowierzając, rzekł do 
chłopca: „Idziemy wszyscy zobaczyć twego brata Krishnę”. I wraz ze służącymi i 
uczniami udali się na skraj dżungli. Po przybyciu na miejsce, nauczyciel zwrócił się do 
chłopca: „A teraz zawołaj swego brata Krishnę. Chcemy go zobaczyć”. Chłopiec zaczął 
przywoływać Krishnę: „Bracie Krishno, bracie Krishno...” Jednak Pan, który natychmiast 
się zjawiał na głos swego małego przyjaciela, tym razem nie odpowiadał. Cała dżungla 
spowita była milczeniem. Słychać było tylko echo głosu chłopca, przywołującego na 
próżno brata Krishnę. Wreszcie chłopiec, cały zapłakany, zawołał: „Bracie Krishno, 
proszę cię, przyjdź! Jeśli nie przyjdziesz; nie uwierzą mi... Powiedzą, że kłamię. Przyjdź, 
bracie Krishno”. Wreszcie usłyszał głos Pana: „Nie mogę, mój synu. Przyjdę w dniu, w 
którym nauczyciel będzie miał twą dziecięcą wiarę i twe proste, czyste serce”. 
Wzruszyłem się bardzo, kiedy po raz pierwszy przeczytałem tę historię, przypomniała mi 
bowiem relację Jezusa z uczniami. Jedynie ci, którzy mieli wiarę, zobaczyli Go 
zmartwychwstałego. My mówimy: „Niech najpierw mi się pokaże, a wtedy uwierzę. W 
przeciwnym razie, skąd mogę wiedzieć, że jest to coś rzeczywistego, a nie tylko wynik 
sugestii?” Panu nie zależy jednak na tym, by pomóc nam w rozwiązaniu tego rodzaju 
problemu. Mówi On: „Uwierzcie, a zobaczycie. Wystarczy, że wierzycie, a nic nie będzie 
dla was niemożliwe”. Rozdział szósty Modlitwa błagalna i jej prawa Wśród pism Ojców 
pustyni znajduje się seria homilii przypisywanych Makaremu z Egiptu. W jednej z nich 
naprawdę wspaniałej, Makary twierdzi, że nawet największy grzesznik może marzyć o 
tym, by stać się mistykiem, pod warunkiem, iż odwróci się od swych grzechów i zaufa 
Panu. Oto podnoszący na duchu fragment z tej homilii:” Nawet dziecko, zbyt słabe i 
niezdolne, by zbliżyć się na własnych nogach do swej matki, może zwrócić jej uwagę 
krzykiem i płaczem, gdy jej potrzebuje. I wtedy matka lituje się nad nim i jednocześnie 
jest zadowolona, że maleństwo tak bardzo jej pragnie. A ponieważ nie może ono przyjść 
do niej, ona sama - odpowiadając na jego pragnienie - bierze je w swe ramiona, czule 
pieści i karmi. Podobnie postępuje miłujący Bóg z duszą, która zwraca się do Niego i 
tęskni za Nim”. Makary ukazuje przez to porównanie wspaniałą naukę Jezusa o 
modlitwie. Wszyscy możemy żywić nadzieję, Bóg bowiem nie pyta, czy jesteśmy godni 
czy też nie, ani też nie patrzy na nasze przeszłe życie, czy były w nim błędy i 
niewierności. Wystarczy: a) że damy mu znać, choćby krzykiem, jak bardzo Go 

background image

potrzebujemy; b) że czujemy się niezdolni, by osiągnąć to, czego pragniemy; c) że 
wierzymy mocno, iż uczyni On dla nas to, czego my o własnych siłach nie możemy 
osiągnąć. Potęga modlitwy: Narada W literaturze hinduistycznej znajdujemy piękne 
historie, które mogą nam pomóc wyjaśnić nauczanie Jezusa. Jedna z nich opowiada o 
mędrcu Naradzie, który wyruszył w pielgrzymkę do świątyni Vishnu. Na noc zatrzymał 
się w pewnej wiosce, gdzie udzielił mu gościny jeden z mieszkańców wraz z żoną. Kiedy 
wieśniak dowiedział się, że Narada pielgrzymuje do świątyni Vishnu, zapytał go: „Czy 
mógłbyś pomodlić się do Pana, by nas obdarzył potomstwem? Pragniemy gorąco z żoną 
dzieci, ale dotychczas nie otrzymaliśmy ich od Pana”. Narada przyrzekł, że się wstawi za 
nimi. Nad ranem ruszył w drogę, dotarł do świątyni i przedstawił Panu Vishnu prośbę 
wieśniaków. Pan jednak odpowiedział bardzo lakonicznie: „Nie jest zapisane w 
przeznaczeniu tego człowieka, by miał dzieci”. Narada przyjął z poddaniem odpowiedź 
Pana i powrócił do domu. Pięć lat później, odbywając ponownie pielgrzymkę do tej 
samej świątyni, poprosił znów o gościnę owego wieśniaka, który i tym razem przyjął go 
chętnie. Ze zdziwieniem jednak zauważył trójkę dzieci bawiących się na podwórzu. 
„Czyje to dzieci?” - zapytał Narada. „Moje” - odpowiedział wieśniak. „Tak więc 
wreszcie Pan obdarzył cię dziećmi... - odrzekł Narada. „Tak - odpowiedział wieśniak - 
pięć lat temu, wkrótce jak odjechałeś od nas, przybył do wioski pewien świątobliwy 
człowiek. Pobłogosławił mnie i moją żonę i modlił się za nas. Pan wysłuchał jego 
modlitwy i nas obdarzył tą trójką wspaniałych dzieci”. Zdumiony Narada nie mógł 
doczekać się chwili, by następnego dnia przekroczyć próg świątyni. Zaraz też po 
przybyciu zwrócił się do Pana: „Czyż nie powiedziałeś mi, że nie było zapisane, by ten 
człowiek miał dzieci? Jak więc się to stało, że ma teraz trójkę?” Kiedy Vishnu usłyszał 
to, zaśmiał się i odrzekł: „Widać dokonał tego jakiś święty. Tylko święci mogą zmienić 
przeznaczenie!” Prawda, że to ciekawa historia? Tak też myślałem, aż przypomniałem 
sobie podobną historię: „Czy to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie 
nadeszła godzina moja?” (J 2, 4). A następnie, w sposób tajemniczy, nadchodzi Jego 
godzina i dokonuje cudu przemiany wody w wino. Czyż Maryja nie ukazała wtedy mocy 
modlitwy błagalnej, zdolnej zmienić przeznaczenie? „Modlitwa sprawiedliwego - 
powiada św. Jakub (5,16-18) - posiada wielką moc. Eliasz był człowiekiem podobnym do 
nas i modlił się usilnie, by deszcz nie padał, i nie padał deszcz na ziemię przez trzy lata i 
sześć miesięcy. I znów błagał, i niebiosa spuściły deszcz, a ziemia wydała swój plon”. 
Historię podobną do opowieści Narady znajdujemy w rozdziale 20. Drugiej Księgi 
Królewskiej: Ezechiasz zachorował śmiertelnie. Przyszedł do niego prorok Izajasz z 
następującym posłaniem od Pana: „Rozporządź domem swoim, bo umrzesz - nie 
będziesz żył”. Ezechiasz odwrócił się wtedy do ściany i modlił się do Pana tymi słowami: 
„Ach, Panie, wspomnij na to, proszę, że postępowałem wobec Ciebie wiernie i z 
doskonałym sercem, że czyniłem, co jest dobre w Twoich oczach”. I Ezechiasz rzewnie 
zapłakał. Zanim jeszcze Izajasz wyszedł z dziedzińca środkowego, skierował Pan do 
niego słowo: „Wróć i powiedz Ezechiaszowi, władcy mojego ludu: Tak mówi Pan, Bóg 
Dawida, twego praojca: Słyszałem twoją modlitwę, widziałem twoje łzy. Oto uzdrawiam 
cię: trzeciego dnia pójdziesz do świątyni Pańskiej i dodam do dni twego życia piętnaście 
lat...” Oto inny przykład potęgi zmieniającej przeznaczenie. Czyż może być coś bardziej 
ostatecznego jak słowo Pana przekazane przez proroka? Czy istnieje od niego 
odwołanie? Jak może ktoś zmienić zamiar Pana? A jednak modlitwa dokonuje rzeczy 
niemożliwej. Nie ma nic niemożliwego u Boga. Dla modlitwy błagalnej skierowanej do 

background image

Boga nie ma rzeczy niemożliwej, tak nas nauczył Jezus. Często spotykam się z tym 
zastrzeżeniem, wysuwanym przez odprawiających rekolekcje: jak można zmienić 
zamiary Boże? Woli Bożej nie można zmienić. Jest to filozoficzny zarzut, na który nie 
mam odpowiedzi. Nie potrafię wyjaśnić, jak może modlitwa zmienić wolę Bożą, 
podobnie jak nie jestem w stanie wyjaśnić, dlaczego Bóg stał się człowiekiem lub w jaki 
sposób Chrystus jest obecny w Najświętszym Sakramencie. Są to tajemnice, których nasz 
umysł do końca nie pojmie. Wystarczy, byśmy wiedzieli, że Jezus powiedział nam 
wyraźnie, iż o cokolwiek poprosimy, będzie nam dane. On nie oczekuje, byśmy w sposób 
fatalistyczny przyjmowali to, co uważamy za „przeznaczenie” lub „wolę Bożą”. On 
pragnie, byśmy prosili i otrzymywali, szukali i znajdowali, kołatali i by nam otworzono. 
Wystarczy to, byśmy mogli iść dalej i odkrywali ku naszemu zdumieniu i radości, że 
pomimo zastrzeżeń o charakterze filozoficznym, nauka Jezusa o modlitwie jest pewna, że 
modlitwa „działa”, jak mogła się o tym przekonać Maryja w Kanie Galilejskiej lub 
Ezechiasz postawiony wobec proroctwa Izajasza. Pismo Święte dostarcza nam stale 
przykładów tego wielkiego misterium, w którym Bóg z upodobaniem patrzy, jak 
modlitwa Jego przyjaciół zmienia Jego zamiary. Posłuchajmy, co mówi prorok Amos: 
„To mi ukazał Pan Bóg: oto tworzy szarańczę na początku odrastania potrawu, a był to 
potraw po sianokosach królewskich; i gdy ona zjadała doszczętnie trawę na ziemi, 
prosiłem: „Panie Boże, przebacz, jakże się ostoi Jakub? Przecież jest taki mały”. 
Zmiłował się Pan nad nim: „To się nie stanie” - rzekł Pan. To mi ukazał Pan Bóg: Pan 
Bóg powołał jako narzędzie sądu ogień i strawił Wielką Otchłań, i strawił dział Pański. I 
prosiłem: „Panie Boże, przestań, jakże się ostoi Jakub? Przecież jest taki mały”. 
Zmiłował się Pan nad nim: „Również i to się nie stanie,” - mówił Pan Bóg” (Am 7,1-6). 
W 32. rozdziale Księgi Wyjścia Mojżesz ma długą rozmowę z Bogiem i wreszcie udaje 
się mu zmienić Jego wolę: „I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: „Widzę, że lud ten 
jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój 
na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem”. Mojżesz jednak zaczął 
usilnie błagać Pana, Boga swego (...). Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał 
zesłać na swój lud” (Wj 32, 9-14). A Księga Rodzaju (18,16-32) ukazuje, jak Abraham 
starał się dokonać tego samego z Bogiem, wstawiając się za mieszkańcami Sodomy i 
Gomory: „A Pan mówił sobie: „Czyż miałbym zataić przed Abrahamem to, co 
zamierzam uczynić? Przecież ma się on stać ojcem wielkiego i potężnego narodu” (...). 
Po czym Pan rzekł: „Skarga na Sodomę i Gomorę głośno się rozlega, bo występki ich 
[mieszkańców] są bardzo ciężkie” (...). Zbliżywszy się do Niego, Abraham rzekł: „Czy 
zamierzasz wygubić sprawiedliwych wespół z bezbożnymi? Może w tym mieście jest 
pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu 
przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim mieszkają?” (...). 
Pan odpowiedział: „Jeżeli znajdę w Sodomie pięćdziesięciu sprawiedliwych, przebaczę 
całemu miastu przez wzgląd na nich”. (...) Wtedy Abraham powiedział: „Niech się nie 
gniewa Pan, jeśli rzeknę: może znalazłoby się tam trzydziestu?” A na to Pan: „Nie 
dokonam zniszczenia, jeśli znajdę tam trzydziestu”. Rzekł Abraham: „Pozwól, o Panie, 
że ośmielę się zapytać: gdyby znalazło się tam dwudziestu?” Pan odpowiedział: „Nie 
zniszczę przez wzgląd na tych dwudziestu”. Na to Abraham: „O, racz się nie gniewać, 
Panie, jeśli raz jeszcze zapytam: gdyby znalazło się tam dziesięciu?” Odpowiedział Pan: 
„Nie zniszczę przez wzgląd na tych dziesięciu””. Niezależnie od wszystkich naszych 
zastrzeżeń natury filozoficznej pewne jest, że Pismo Święte ukazuje nam Boga, który 

background image

poddaje się wpływowi modlitwy tych, których miłuje; Boga, który ujawnia swoje plany 
prorokom właśnie dlatego, by zmienili Jego zamiary dzięki potędze modlitwy; Boga, 
który z własnej woli poddaje się potężnej mocy wytrwałej modlitwy. „Teologia” 
modlitwy błagalnej Modlitwa błagalna jest jedyną formą modlitwy, jakiej Jezus uczył 
swoich uczniów. Jest to praktycznie jedyna forma modlitwy, której wyraźnie uczy cała 
Biblia. Może to brzmieć dziwnie dla nas uformowanych w przekonaniu, że modlitwa 
może mieć różną formę, a najwyższą jest adoracja, podczas gdy modlitwa błagalna, 
stanowiąca „egoistyczną” formę modlitwy, zajmuje ostatnie miejsce. W jakiś sposób 
wszyscy uświadamialiśmy sobie, że wcześniej czy później powinniśmy „przezwyciężyć” 
tę niską formę modlitwy, by wznieść się na wyżyny kontemplacji, miłości i adoracji. Jeśli 
jednak zastanowimy się głębiej, odkryjemy, że niewiele jest form modlitwy, łącznie z 
adoracją i miłością, które nie byłyby zawarte w modlitwie błagalnej właściwie 
praktykowanej. Wyrażenie prośby sprawia, że dostrzegamy naszą absolutną zależność od 
Boga. Uczy nas to całkowitego zawierzenia się Bogu. Niektórzy powiadają: „Nasz Ojciec 
Niebieski wie doskonale, czego mi potrzeba, i jeśli zajmuje się ptakami niebieskimi i 
liliami rosnącymi na polu, tym bardziej zajmuje się mną. Jezus powiedział to całkiem 
wyraźnie. Nie muszę więc tracić czasu na proszenie Ojca o to, o czym On już wie i czego 
pragnie mi udzielić, niezależnie od tego, czy Go poproszę czy też nie”. Myśl zawarta w 
tym stwierdzeniu jest poprawna, ale wniosek błędny. Jezus mówi nam, że Jego Ojciec 
zajmuje się ptakami niebieskimi i liliami polnymi. Wniosek jednak, do jakiego dochodzi, 
nie brzmi: „Nie proście” (bo On sam stale nalega, byśmy prosili), ale: „nie troszczcie się 
zbytnio!” Czy byłoby coś bardziej absurdalnego (zgodnie z wyżej przytoczonym 
argumentem), jak prosić Pana, by wysłał robotników na żniwo swoje. Czyż nie jest to 
żniwo należące do Pana? On sam dobrze o tym wie, że potrzebuje robotników i na pewno 
powinien ich wysłać na żniwo. A jednak z naciskiem podkreśla, byśmy prosili o wysłanie 
robotników. Raz jeszcze spotykamy się tu z postawą Boga, który pragnie poddać się 
potędze modlitwy do tego stopnia, że wydaje się potrzebować modlitw ludzi, by ujawnić 
swą moc. Tak więc zawierzenie Bogu - powtórzmy to jeszcze raz - nie oznacza 
rezygnacji z modlitwy błagalnej. Oznacza natomiast przekazanie naszej prośby Bogu. 
Tak czyńcie... i całą resztę zostawcie Jemu ufając, że On się wszystkim zajmie i 
rozporządzi tak, jak trzeba. Z tego więc powodu nie powinniśmy się więcej przejmować. 
Wyraża to wspaniale św. Paweł: „Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale 
w każdej sprawie nasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z 
dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł 
waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” (Flp 4, 5-7). Już w poprzedniej konferencji 
przybliżyłem wam częściowo teologię modlitwy błagalnej, podając racje, dla których 
potrzebna jest prośba i cuda. Sprawiają one, że Bóg staje się kimś rzeczywistym w 
naszym życiu. Nasz Bóg jest Bogiem aktywnym i zatroskanym; jest Bogiem, który 
interweniuje. Nie jest odległym bóstwem, do którego nie mamy dostępu i któremu nie 
możemy przedstawić konkretnych spraw naszego życia. Jest jeszcze jedna racja, dla 
której Jezus przywiązywał taką wagę do modlitwy błagalnej. Racja ta streszcza się w 
słowach: „Beze Mnie nic uczynić nie możecie”. Ćwicząc się nieustannie w modlitwie 
błagalnej i doświadczając stale jej owoców w naszym życiu, stwierdzamy 
„doświadczalnie” naszą zależność od Boga - jak bardzo Go potrzebujemy. Jesteśmy 
zobowiązani „żyć” tą koniecznością Boga. Sobór Trydencki wyraził doskonale tę 
teologię, mówiąc: „Bóg nie nakazuje nam czynić to, co niemożliwe, ale to, co możliwe i 

background image

prosić o to, co wydaje się nam niemożliwe”. Sobór z Orange stwierdza jeszcze wyraźniej 
i bardziej szczegółowo: „Jeśli nasze myśli są słuszne i nasze działania unikają grzechów, 
jest to czysty Boży dar; ilekroć bowiem podejmujemy się dobrego czynu, Bóg działa w 
nas i z nami, i On sprawia, że działamy” (kanon 9). „Również ci, którzy narodzili się do 
nowego życia, nawet najbardziej scaleni, powinni zawsze wzywać Bożej pomocy, by 
osiągnąć swą ostateczną doskonałość lub po prostu wytrwać w dobru” (kanon 10). 
„Wszelka prawda i dobro znajdujące się w człowieku pochodzi z tego boskiego źródła, 
do którego powinniśmy stale dążyć na tej pustyni, tak abyśmy nim orzeźwieni otrzymali 
potrzebną siłę, by nie upaść w drodze” (kanon 22). Chrześcijanin musi być głęboko 
przeświadczony, że religia nie jest czymś, co robimy, ani nawet czymś, co możemy 
zrobić dla Boga. Religia jest tym, co Bóg dokonuje dla nas i w nas i przez nas do tego 
stopnia, że wszystkie nasze wysiłki i pragnienia oraz „współpraca z łaską” jest Bożym 
darem: Miała rację Simone Weil twierdząc, że błąd marksistów (i tych wszystkich 
humanistów, którzy sprowadzają wszystko do człowieka i jego możliwości, nie 
przewidując miejsca dla Boga) polega na tym, że mają nadzieję wznieść się w górę 
krocząc nieugięcie naprzód. Jednak marsz do przodu wcześniej czy później doprowadzi 
do punktu wyjścia. Możesz maszerować nie wiadomo jak energicznie - nie pomoże ci to 
wznieść się ani pół metra nad ziemię. Do tego potrzebna jest interwencja Boża. Jezusowi 
zależało na tym, byśmy nigdy o tym nie zapomnieli, i nalegał, byśmy nieustannie prosili 
Boga o wszystko: nawet o przyjście Jego królestwa, o wysłanie robotników na żniwo, a 
nawet o nasze najbardziej elementarne potrzeby materialne, łącznie z chlebem 
powszednim. Gdybyśmy to często czynili, zaznalibyśmy „pokoju Bożego, 
przewyższającego wszelki umysł”, o którym mówi Paweł. Polecam wam bardzo, byście 
w tych dniach czytali Listy św. Pawła do Rzymian i Galatów. Znajdziecie w nich całą 
wspaniale wyłożoną teologię modlitwy błagalnej, ponieważ Paweł przedstawia w tych 
Listach w sposób mistrzowski teologię naszej całkowitej zależności od Boga. Musimy 
stać się jak dzieci w obecności Boga. Dziecko nie „zarabia” na swe utrzymanie. Rodzice 
je kochają. Godne jest ono ich miłości i troski i starań, by zabezpieczyć wszystkie jego 
potrzeby nie ze względu na to, co robi, ale ze względu na to, kim jest: jest ich dzieckiem. 
Wystarczy tylko, że ujawni swe potrzeby - a będą one zabezpieczone przez kochających 
rodziców. Nie byłoby nic bardziej dziwnego niż zobaczyć dziecko zatroskane i 
niespokojne o swój wzrost, o swój rozwój i o to, by przeżyć - dziecko, które 
zamierzałoby wzrastać odseparowując się od rodziców, zamiast ufnie powierzyć się im. 
Nie chciałbym jednak, byście wynieśli stąd przeświadczenie, że jest to „teologia 
człowieka leniwego”, że modlitwa uwalnia nas od wszelkiego wysiłku. Modlić się do 
Boga, nie chodzić zatroskanym to nie znaczy, że nie trzeba ciężko pracować, by uzyskać 
to, czego spodziewasz się od Boga. To prawda, że Bóg żywi ptaki powietrzne, nie wkłada 
im jednak pokarmu do dzioba. Spodziewa się, że będą go szukać, że podejmą wysiłek, by 
zdobyć to, co On im ofiaruje. Cały sekret polega na tym, byśmy podejmowali wysiłki tak, 
jakby wszystko zależało od nas, a jednocześnie byśmy ufali Bogu tak, jakby wszystko 
zależało od Niego. Niełatwo to osiągnąć. Ciężko pracujący człowiek podlega wnet 
pokusie, by zdać się na własny trud, a nie na Boże błogosławieństwo i łaskę. Budowniczy 
domu musi niezmordowanie pracować, zadbać o wszystkie szczegóły i niczego nie 
zaniedbać. Jednocześnie musi być głęboko przekonany, że jeśli Pan nie zbuduje domu, 
daremne są wszelkie jego wysiłki. Władze miejskie powinny użyć wszystkich 
pozostających do dyspozycji środków, by chronić i bronić miasta. Powinny jednak 

background image

zachować żywą świadomość, że to Pan chroni miasto, a nie wszystkie środki techniczne, 
które wymyślono. Powinniśmy posługiwać się wszystkimi ludzkimi środkami i talentami, 
nie zawierzając im jednak wszystkiego i nie szukając w nich wyłącznie oparcia. Jedyną 
naszą nadzieję mamy złożyć w Bogu. Środki ludzkie są konieczne, ale nie wystarczające. 
Musimy wyrobić w sobie zdolność dostrzegania, jak w nich przejawia się potęga Boga. 
Rozdział siódmy Jeszcze o innych „Prawach” modlitwy W poprzedniej konferencji 
przyjrzeliśmy się temu, co nazwałem „prawami modlitwy”. Zajęliśmy się konkretnie 
dwoma pierwszymi: wiarą i przebaczeniem. Przyjrzyjmy się teraz następnym czterem. 
Wyrzeczenie się świata Św. Jakub mówi w swoim Liście: „Nic nie posiadacie, gdyż się 
nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o 
zaspokojenie swych żądz. Cudzołożnicy, czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest 
nieprzyjaźnią z Bogiem? Jeżeli więc ktoś zamierzałby być przyjacielem świata, staje się 
nieprzyjacielem Boga” (Jk 4, 2nn.). Człowiek szukający przyjemności za wszelką cenę 
nie może oczekiwać, by Bóg stał się jego wspólnikiem w pożądaniu przyjemności. 
Pragnienie przyjemności, łącznie z przyjemnością zmysłową, jest czymś dobrym. Bez 
przyjemności życie byłoby monotonne i szare. Naganne natomiast jest jej 
nieuporządkowane pragnienie, obsesyjne poszukiwanie rzeczy zbytecznych oraz kult 
pieniądza zapewniającego osiągnięcie tego wszystkiego. Jezus opowiada się za życiem 
prostym, wolnym od luksusu i bogactwa. Mówi nam, byśmy prosili o chleb powszedni, o 
codzienne utrzymanie, a nie o rzeczy zbyteczne zalegające rynek naszego społeczeństwa 
konsumpcyjnego. Jezus świadom jest niebezpieczeństw, jakie niosą za sobą bogactwa, i 
dlatego twierdzi, że kto kocha pieniądz, przestaje automatycznie kochać Boga. Te dwie 
miłości nie mogą współistnieć w ludzkim sercu. Jeśli prosimy więc Boga o bogactwo, nie 
powinniśmy być zdziwieni, że nie odpowiada na nasze modlitwy. Co więcej, jeśli żyjemy 
dla niego (nawet nie zajmując się nimi na modlitwie), jest bardzo prawdopodobne, że 
nasze modlitwy przed Panem okażą się nieskuteczne. Jezus z naciskiem podkreślał, 
byśmy najpierw szukali królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, a nie wygody i dóbr 
tego świata. Hojność Każdy, kto oczekuje hojności od Boga, musi okazywać się hojnym 
w stosunku do swoich bliźnich. „Dawajcie - mówi Jezus - a będzie wam dane; miarą 
dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam 
bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie” (Łk 6, 38). Jeśli jesteście skąpi i wyrachowani 
wobec biednych i znajdujących się w potrzebie, wobec proszących was o pomoc i usługę, 
jakże możecie oczekiwać, by Bóg okazał się wspaniałomyślny wobec was? Modlić się w 
Imię Jezusa Jezus zaleca tę praktykę swoim apostołom, gdy zachęca ich, by prosili Jego 
Ojca o to, czego potrzebują „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, 
będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od nich 
uczyni, bo Ja idę do Ojca. A o cokolwiek prosić będziecie w imię moje, to uczynię, aby 
Ojciec był otoczony chwałą w Synu. O cokolwiek prosić Mnie będziecie w imię moje, Ja 
to spełnię. (...) Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc 
przynosili, i by owoc wasz trwał - aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go 
poprosicie w imię moje. (...) W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. 
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię 
moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość 
wasza była pełna” (J 14, 12-14; 15, 16; 16, 23-24). Z pewnością na podstawie tych słów 
Kościół wprowadził zwyczaj kierowania swych modlitw do Ojca „przez Jezusa 
Chrystusa, naszego Pana” oraz „w imię Jezusa Chrystusa, Twego Syna...” Byłoby 

background image

dobrze, byśmy podjęli tę praktykę Kościoła, jeśli chcemy, by nasze modlitwy okazały się 
skuteczne przed Ojcem. Modlić się w imię Jezusa oznacza zaufać Jego pozycji wobec 
Ojca, Jego wstawiennictwu; oznacza zawierzyć miłości, jaką Ojciec Mu okazuje i 
gotowość Ojca, by Mu się przypodobać i użyczyć Mu wszystkiego, o co prosi. Oznacza 
to mieć ogromną ufność, że o cokolwiek Jezus poprosi Ojca, Ten z pewnością Mu da. 
Oznacza to również, że nasze prośby są w zgodzie z postawą i duchem Jezusa. Modlić się 
w imię Jezusa oznacza więc, że nie będziemy prosić o coś, o co On sam nigdy by Ojca 
nie prosił. Jezus nigdy nie prosił o bogactwa ani zaszczyty, ani o wystawne życie ani 
godności... Trudno więc zrozumieć, jak moglibyśmy prosić w Jego imię o te lub podobne 
rzeczy. Wytrwałość Ze wszystkich wymienionych tu praw modlitwy, to prawo - po 
wierze i przebaczeniu - wydaje się najważniejsze. Jezus stale to podkreślał. Powiedział 
wyraźnie, że nie wystarczy raz o coś poprosić. Mamy trwać na modlitwie, prosić raz i 
drugi, nieustannie, niezmordowanie, dopóki Ojciec nas nie wysłucha i nie użyczy nam 
tego, o co prosimy. Przyjrzyjmy się dwom przykładom wytrwałej modlitwy, które nam 
podsuwa. Pierwszy pochodzi z Ewangelii Łukasza: „Ktoś z was, mając przyjaciela, 
pójdzie do niego o północy i powie mu: „Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój 
przyjaciel przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać”. Lecz tamten odpowie z 
wewnątrz: „Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w 
łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie”. Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego 
powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile 
potrzebuje. I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane” (Łk 11, 5-9). Jezus zachęca 
nas, byśmy modlili się podobnie, nie zgadzając się na odmowę, prosili natrętnie i nie 
czuli z tego powodu wstydu. Mówi nam „chociażby Bóg wydawał się głuchy na waszą 
modlitwę, nie rezygnujcie. Nie wstydźcie się. Bądźcie wytrwali. Dalej pukajcie do drzwi. 
Wywierajcie na Niego presję!” Drugi przykład znajdujemy również w Ewangelii 
Łukasza. Jezus podaje go, by zachęcić do wytrwałej, nieprzerwanej modlitwy: 
„Powiedział im też przypowieść o tym, że zawsze powinni się modlić i nie ustawać. „W 
pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi. W tym 
samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: „Obroń mnie przed 
moim przeciwnikiem!” Przez pewien czas nie chciał, lecz potem rzekł do siebie: 
„Chociaż Boga się nie boję, ani z ludźmi się nie liczę, to jednak, ponieważ naprzykrza mi 
się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała 
mnie”. I Pan rzekł: „Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg, czyż nie 
weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie 
zwlekał w ich sprawie?” (Łk 18,1-7). Przekaz jest wystarczająco jasny. Czyż może być 
bardziej rozpaczliwa sytuacja niż biednej wdowy - bez żadnego poparcia, bez żadnych 
wpływów - stojącej wobec przewrotnego i niewrażliwego sędziego? Jednak nawet w tak 
rozpaczliwej sytuacji wytrwała modlitwa odnosi triumf? Jeśli tak postępuje nawet 
niewrażliwy sędzia, czy inaczej zachowa się czuły i współczujący Ojciec? Jeśli często nie 
uzyskujemy tego, o co prosimy, dzieje się tak dlatego, że prosimy tylko przez chwilę, a 
potem ogarnia nas zmęczenie i zniechęcenie, że nie otrzymaliśmy od razu. Musimy sobie 
wziąć na serio do serca to, co mówi Jezus. Musimy być jak ta wdowa, która tak bardzo 
się „naprzykrzała”, że aż „zadręczała” sędziego. Piękny przykład takiego postępowania 
daje nam kobieta kananejska w rozdziale 15. św. Mateusza, która nie poddała się pomimo 
odmowy ze strony Jezusa: „A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, 
wołała: „Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona 

background image

przez złego ducha”. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego 
uczniowie i prosili Go: „Odpraw ją, bo krzyczy za nami!” Lecz On odpowiedział: 
„Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela”. A ona przyszła, upadła 
przed Nim i prosiła: „Panie, dopomóż mi!” On jednak odparł: „Niedobrze jest zabrać 
chleb dzieciom, a rzucić psom”. A ona odrzekła: „Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z 
okruszyn, które spadają ze stołu ich panów”. Wtedy Jezus jej odpowiedział: „O 
niewiasto, wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!” Od tej chwili jej córka 
była zdrowa” (Mt 15, 21-28). Ten dialog jest tak wymowny, że nie wymaga komentarza. 
Mamy tu raczej do czynienia z uporczywą walką niż taką modlitwą, jak ją sobie 
wyobrażamy. Przypomina mi to historię, którą kiedyś czytałem o następcy św. 
Antoniego, opacie Sisoesie, który będąc już starcem dowiedział się, że jeden z jego 
uczniów, Abraham, popadł w grzech. Sisoes podczas modlitwy rzekł do Boga: „Panie, 
czy Ci się to podoba czy też nie, nie mam zamiaru stąd odejść, dopóki go nie uleczysz”. I 
modlitwa jego została natychmiast wysłuchana. Wydaje się to dziwne, dopóki sobie nie 
uświadomimy, że podobnie postąpiła kobieta kananejska i że wywołało to podziw Jezusa. 
Prośba: styl życia Słowa Jezusa, odnoszące się do modlitwy, są naprawdę proste: 
„Proście, a będzie wam dane”. Rozbrajająco proste słowa. Za tą prostą formułą kryje się 
jednak cały styl życia: życia wiary, przebaczania bliźniemu, hojności wobec 
potrzebujących, wyrzeczenia się świata, całkowitej ufności i zależności od Boga. Prośba 
nie jest tylko formą modlitwy. Jest stylem życia. Jeśli zdołamy to pojąć, wówczas 
nabierają wielkiej wiarygodności słowa Jezusa o ogromnej skuteczności modlitwy. Ile 
mam prosić? Ile miejsca powinniśmy zarezerwować dla modlitwy błagalnej w naszym 
życiu modlitewnym? Trudno powiedzieć. Tutaj każdy powinien iść za natchnieniem 
Ducha Świętego. Powinniśmy dążyć do pewnej „równowagi”, tak by znalazło się miejsce 
dla różnych form modlitwy: dla adoracji i kontemplacji, dla różnych form medytacji, dla 
sakramentów i czytania Pisma Świętego, dla modlitwy wstawienniczej i oczywiście 
błagalnej. Duch Święty podsunie nam, kiedy powinniśmy zwrócić większą uwagę na 
jedną czy drugą formę. Idźmy za Jego natchnieniami i bierzmy pod uwagę osobiste 
potrzeby. O jednym musimy jasno pamiętać: nigdy nie uwolnimy się od konieczności 
praktykowania prostej modlitwy błagalnej. Niezależnie od tego, jak postąpimy w 
modlitwie i kontemplacji, jaki stopień świętości osiągniemy, modlitwa błagalna będzie 
zawsze czymś koniecznym, od czego nie możemy się zwolnić; ponieważ zawsze 
będziemy musieli powtarzać: Ojcze nasz, któryś jest w niebie: święć się imię Twoje, 
przyjdź królestwo Twoje... Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam 
nasze winy... i nie wódź nas na pokuszenie... Na tym polega prawdziwy absurd modlitwy 
chrześcijańskiej, tej modlitwy, której nas nauczył Chrystus. Praktycznie jest ona jedyną 
formą modlitwy, która nie ma sensu z punktu widzenia czysto ludzkiego. Medytacja i 
refleksja mają sens. Kontemplacja prowadząca do zjednoczenia z Bóstwem, której 
owocem jest wzrost naszej osobowości - również ma wielki sens. Podobnie adoracja: 
budzi poczucie bojaźni, zdumienia i szacunku wobec Bóstwa. Modlitwa błagalna wydaje 
się natomiast naprawdę absurdalna i niepotrzebna: biedna i nic nie znacząca istota ludzka 
przedstawiająca swe prośby wobec niezmiennych zamierzeń nieskończonego Boga! 
Człowiek - wobec Boga, proszący o coś takiego, jak chleb, do wyprodukowania którego 
sam jest doskonale zdolny... wobec Boga, który czeka, by człowiek zdobył chleb 
własnym wysiłkiem! Niezależnie jednak od tego, jak absurdalna wydaje się filozofowi 
modlitwa błagalna, nabiera ona sensu dla człowieka, który się jej gorliwie oddaje z wiarą 

background image

i dziecięcą ufnością. Gdy człowiek raz odkryje moc zawartą w modlitwie, nie poruszą go 
trudności natury filozoficznej - dlaczego i w jakim celu ma ją praktykować. Doświadczył 
jej i stwierdził, że „funkcjonuje” i przynosi „pokój przekraczający wszelkie poznanie”, o 
którym mówi św. Paweł; przynosi tę „pełnię radości”, którą Jezus obiecał oddającym się 
modlitwie błagalnej. Doświadczywszy jej raz, odczuwa autentyczne zadowolenie, 
prosząc o to wszystko, czego potrzebuje i będąc pewny, że Ojciec Niebieski kocha go o 
wiele bardziej niż jakiś ojciec ziemski kocha swe dziecko. Mówi się, że wielu księży 
zaniedbało dzisiaj modlitwę. Prostym wytłumaczeniem tego jest fakt, że na pewno nie 
doświadczyli nigdy potęgi modlitwy. Kto raz doświadczył, że modlitwa jest potęgą, nie 
opuści jej do końca swego życia. Wyraził to doskonale Mahatma Gandhi, mówiąc: 
„Dzielę się z wami doświadczeniem moim i moich kolegów: moglibyśmy spędzić całe 
dni bez jedzenia; nie możemy jednak żyć ani minuty bez modlitwy”. A innym razem 
powiedział: „Biorąc pod uwagę tryb życia, jaki prowadzę, gdybym zrezygnował z 
modlitwy... postradałbym zmysły”. Być może niezbyt potrzebujemy Boga, skoro tak 
rzadko kierujemy do Niego nasze prośby. Urządziliśmy sobie wygodne, bezpieczne i 
spokojne życie. Boimy się zaryzykować. Nie żyjemy tak, jak tego spodziewał się Jezus, 
kiedy głosił Dobrą Nowinę. Im mniej się modlimy, tym mniejsza jest możliwość, że 
podejmiemy życie odważne i bezkompromisowe, jakiego domaga się od nas Ewangelia. 
A im mniej odwagi i bezkompromisowości w naszym życiu, tym mniejsze szanse, byśmy 
się modlili. Rozdział ósmy Modlitwa Jezusa Chciałbym wam dziś mówić o pewnej 
formie modlitwy, która niektórym wyda się dziwna. Muszę się przyznać, że i mnie 
wydała się ona dziwna, kiedy po raz pierwszy się z nią zetknąłem; minęło jednak wiele 
czasu i mogłem odkryć jej ogromną wartość w moim życiu i w życiu wielu osób, którym 
towarzyszyłem. Bardzo często spotykam dawnych rekolektantów, którzy mi się 
zwierzają: „Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci po odprawieniu rekolekcji pod 
kierunkiem Ojca: modlitwa błagalna oraz modlitwa Jezusa”. Znam ludzi, którzy odkryli 
stałą obecność Boga w swym życiu, praktykując tę modlitwę. Jestem kierownikiem 
duchowym dwóch osób, które nie praktykują żadnej innej formy modlitwy, a które dzięki 
jej potędze doświadczyły wielkiej przemiany w swym życiu. Dzielę się więc tą modlitwą 
z wami, mając głęboką nadzieję, że dokona ona dużo dobrego w życiu wielu z was, a 
może wszystkich. Pozwólcie najpierw, że opowiem, jak zetknąłem się z tą modlitwą. 
Wygłaszałem pewnego razu konferencję do grupy sióstr zakonnych i mówiłem im o tym, 
jak niewiele jest książek, które uczą nas modlitwy. Znaczna część naszej literatury 
klasycznej na temat modlitwy (obawiam się, że odnosi się to w równym stopniu do 
naszej współczesnej literatury katolickiej; w mniejszym stopniu do protestanckiej, która 
wydaje mi się ogólnie bardziej „praktyczna” i „pobożna”) traktuje o szlachetności 
modlitwy, o jej konieczności, o teologii modlitwy itd. Stosunkowo niewiele mówi się o 
praktyce - jak podjąć sztukę modlitwy. Tego wieczoru jedna z sióstr powiedziała mi: 
„Znalazłam książkę, która dokładnie zajmuje się tym, o czym Ojciec mówił dziś rano. 
Książka ta uczy praktycznie, jak się modlić. Chciałby się Ojciec z nią zapoznać?” 
Zacząłem czytać tę książkę wieczorem po kolacji i wywarła na mnie takie wrażenie, że 
siedziałem do późnej nocy, aby ją skończyć. Książka nosiła tytuł: The Way of a Pilgrim 
(Opowieść rosyjskiego pielgrzyma) i została napisana przez anonimowego pielgrzyma 
rosyjskiego. Manuskrypt książki znaleziono w celi jednego z mnichów na Górze Athos 
po jego śmierci na początku tego wieku. Być może, że on sam był autorem. Książka stała 
się wkrótce klasyczną pozycją duchowości i została przetłumaczona na większość 

background image

współczesnych języków. Historia naszego pielgrzyma jest rzeczywiście prosta. Spotyka 
go wiele nieszczęść. Umiera mu żona i jedyne dziecko. Spalił mu się dom. Postanawia 
wyrzec się świata spędzić resztę swego życia na pielgrzymkach do różnych miejsc 
świętych. Podróżuje z zarzuconym na ramię plecakiem, w którym nosi odrobinę chleba i 
Biblię. W Piśmie Świętym spotyka często zachętę, by się stale modlić, modlić 
nieustannie, modlić dzień i noc. Idea ta całkowicie go pochłania i zaczyna szukać kogoś, 
kto nauczyłby go modlić się bez ustanku. Nawiązuje więc kontakt z wieloma osobami, 
zwłaszcza kapłanami, i zadaje im zawsze to pytanie: „W jaki sposób mogę się modlić 
nieustannie, bez przerwy?” Otrzymuje całą serię odpowiedzi, które go nie zadowalają. 
Jedna osoba mu mówi: „Bracie, tylko Bóg może cię nauczyć modlić się nieustannie”. 
Inna jeszcze zaleca: „Spełniaj zawsze wolę Bożą. Człowiek pełniący zawsze wolę Bożą, 
stale się modli”. Żadna jednak z tych odpowiedzi nie zadowala pielgrzyma, który pojął 
dosłownie polecenie, by się modlić nieustannie. Zastanawia się: jakże mogę się modlić w 
każdym momencie, na jawie i we śnie, kiedy tyle spraw zaprząta mój umysł. Oto jego 
problem: uważa, że modlitwa jest sprawą umysłu. Musi się jeszcze nauczyć, że człowiek 
modli się sercem. Pewnego dnia natknął się na mnicha, który go zagadnął, dokąd zmierza 
i czego szuka. Pielgrzym odpowiada: „Pielgrzymuję od jednego sanktuarium do 
drugiego. Szukam kogoś, kto nauczyłby mnie modlić się nieustannie”. Mnich, z 
pewnością znawcy, mówi mu: „Bracie, podziękuj bardzo Bogu, bo w końcu zesłał ci 
kogoś, kto nauczy cię modlić się nieustannie. Chodź ze mną do klasztoru!” Po przybyciu 
do klasztoru umieścił go w małej chatce, wręczył mu różaniec i rzekł: „Odmów pięćset 
razy następującą modlitwę:” Panie Jezu Chryste, Synu Boga, zmiłuj się nade mną, 
nędznym grzesznikiem””. (Nie jestem teraz zbyt pewny, czy chodziło o pięćset czy o 
tysiąc razy: czytałem ten tekst przed laty i nie pamiętam dobrze szczegółów). Nasz 
pielgrzym odmówił wkrótce modlitwę wskazaną ilość razy i pozostało mu wiele czasu. 
Nie odważył się jednak na nieposłuszeństwo wobec swojego ojca duchownego i nie 
odmówił modlitwy więcej razy, niż ten nakazał. Następnego dnia mnich zwiększył ilość 
do tysiąca. I powiększał ją codziennie: do dwóch tysięcy, do trzech tysięcy, do czterech 
tysięcy i tak dalej. (Przypominam sobie, że dając rekolekcje grupie zakonnic podsunąłem, 
by czytano tę książkę podczas posiłków. Po kilku dniach zauważyłem, że niektóre siostry 
są bardzo spięte i niespokojne. Podczas indywidualnych rozmów zapytałem każdą z nich, 
jaka jest przyczyna tego napięcia. „Ta książka, którą nam czytają do stołu... Biedny 
człowiek, nie robi nic innego, tylko liczy, ile razy odmówił tę modlitwę i już doszedł do 
czterech tysięcy. Nie mogę tego dłużej znieść!” Rozbawiło mnie to. „Jeśli już cztery 
tysiące powodują, że siostra jest napięta, proszę zaczekać, aż człowiek ten zacznie liczyć 
swoje modlitwy do dwudziestu tysięcy. Będzie się wam wtedy kręciło w głowie!” Nic 
jednak się nie stało. Po rekolekcjach siostry wykupiły wszystkie egzemplarze tej książki 
w języku angielskim. Tak bardzo im się spodobała, że chciały ją ofiarować wszystkim 
swoim bliskim i znajomym. A ja musiałem czekać całe miesiące na następne wydanie, by 
zdobyć chociaż jeden egzemplarz!). Powróćmy jednak do naszego pielgrzyma. Zaledwie 
przywykł, by recytować tysiące razy dziennie tę modlitwę, gdy niespodziewanie zmarł 
mnich - jego ojciec duchowny. Biedny człowiek uczestniczy w jego pogrzebie, gorzko 
płacze. Spotkało go nieszczęście - utracił tego, którego Pan mu zesłał i który obiecał mu 
nauczyć go modlić się nieustannie. Nie było już powodu, by pozostał dłużej w klasztorze. 
Wziął swój plecak i ruszył w drogę. Tym razem jednak oprócz Biblii miał ze sobą 
Philokalię, książkę zawierającą teksty ojców greckich, doktorów i teologów na temat tej 

background image

formy modlitwy, którą Grecy nazywają modlitwą Jezusa. Pielgrzym czyta codziennie 
fragment z tej książki i ściśle postępuje według jej religijnych wskazań. Dowiaduje się, 
jak połączyć modlitwę z oddychaniem. Wdychając wypowiada słowa: „Panie Jezu 
Chryste, Synu Boga”, a przy wydechu: „zmiłuj się nade mną, nędznym grzesznikiem”. 
Stopniowo, dzięki tajemniczej metodzie nie opisanej w książce, a której nie powinno się 
stosować bez pomocy doświadczonego mistrza, osiąga to, że „wprowadza modlitwę do 
swego serca”. Aż pewnego dnia, ku zaskoczeniu, serce utożsamia się w pełni z modlitwą 
i pielgrzym stale ją powtarza na jawie i we śnie, podczas posiłków, rozmów i wędrówek. 
Serce recytuje modlitwę dzień i noc, niezależnie od umysłu, podobnie jak serce bije 
niezależnie od niego. Tak więc pielgrzym zdobył w końcu sekret nieustannej modlitwy. 
Reszta książki poświęcona jest przygodom, które przeżył, cudownym owocom modlitwy 
i zawiera także sporo wiadomości zarówno na temat modlitwy, jak i życia duchowego w 
ogólności. Muszę się przyznać, że kiedy po raz pierwszy przeczytałem tę książkę, 
wydawała mi się czarująca jako dzieło literackie. Pociągała mnie jej prostota. Nie byłem 
jednak przekonany o randze zawartej w niej nauki na temat modlitwy. Wszystko to 
wydawało mi się zbyt mechaniczne, zbyt przypominało autosugestię. Początkowo 
skłonny byłem zapomnieć o tym. Czułem jednak potrzebę, by podjąć przez kilka dni to, 
co książka proponowała. Wybrałem więc pewną modlitwę (akurat nie tę, którą 
sugerowała książka, bo każda inna jest możliwa, byleby przemawiała do nas) i w ciągu 
niecałego miesiąca przekonałem się, że dokonała się znaczna zmiana w mojej modlitwie. 
Powtarzałem moją modlitwę w ciągu dnia tyle razy, ile sobie przypomniałem; nie tylko 
podczas modlitwy, lecz również w innym czasie: kiedy czekałem na autobus lub pociąg 
albo kiedy przechodziłem z jednego miejsca do drugiego itp. Trudno mi opisać zmianę, 
jaka się dokonała. Nie było w tym nic sensacyjnego. Byłem spokojniejszy, bardziej 
skupiony, bardziej scalony. Czułem pewną głębię w sobie. Zauważyłem również, że 
modlitwa pojawiała się na moich wargach nieomal automatycznie, ilekroć nie byłem 
aktywnie zajęty umysłowo. Przypominałem ją sobie wtedy i powtarzałem świadomie, 
czasem mechanicznie, innym znów razem w pełni świadom tego, co robiłem. 
Rozmawiałem o tym wszystkim z pewną zakonnicą, którą dobrze znałem i która miała 
sporo doświadczenia w sprawach modlitwy i kierownictwa duchowego. Nie czytała tej 
książki, opowiedziała mi jednak o swym ciekawym doświadczeniu. Kiedy była w 
nowicjacie, mistrzyni zaproponowała wszystkim nowicjuszkom, by wybrały sobie krótką 
modlitwę dostosowaną do rytmu kroku. Z całą prostotą właściwą nowicjuszce poszła za 
tym wskazaniem i przyzwyczaiła się do powtarzania w myśli wybranej formuły, 
dostosowanej do rytmu, w jakim spacerowała. Po pewnym czasie, po zakończeniu 
nowicjatu, zrezygnowała z tej praktyki. Owoce jednak pozostały na całe życie. Zwierzyła 
mi się: „Nie wiem dlaczego, ale ilekroć idę, wiem, że tamta modlitwa kroczy ze mną. Na 
przykład pracuję przy moim biurku i nagle ktoś prosi mnie do rozmównicy. W chwili gdy 
wstaję i zaczynam iść, napełniona jestem modlitwą”. Przypisuje to praktykowaniu 
modlitwy Jezusa w nowicjacie. Opowiedziała mi również o pewnym rekolekcjoniście, 
który zwrócił się do grupy robotników: „Dostosujcie modlitwę do rytmu maszyn w 
fabryce. Jakąkolwiek modlitwę, na przykład: „Najświętsze Serce Jezusa, ufam Tobie!” 
Powtarzajcie tę modlitwę w myśli przez cały dzień, w rytm pracujących maszyn. 
Wkrótce zauważycie dobroczynny duchowy wpływ tej praktyki”. Rekolekcjonista miał 
rację. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko może się wydać zbyt mechaniczne, pewne jest 
jednak, że działa i przynosi owoce. Dlatego zdecydowałem się „przebadać” wszystko, co 

background image

odnosi się do tej formy modlitwy - modlitwy Jezusa. Muszę wyznać, że wiele odkryłem. 
Nie mam jednak zamiaru zanudzać słuchaczy i referować wszystkiego. Chcę tylko 
przekazać to, co może wam pomóc w skutecznym praktykowaniu tej modlitwy. Jak 
wspomniałem na początku, skłonny byłem widzieć w tej praktyce pewien rodzaj 
autosugestii. Nie twierdzę, że nie występują w niej pewne jej elementy. Prawdopodobnie 
tak. Sprawia wrażenie fakt, że tylu teologów i świętych praktykowało i polecało tę formę 
modlitwy w przeszłości. Być może nie dysponowali oni taką wyrafinowaną znajomością 
psychologii, jak my. Z pewnością jednak nie byli na tyle naiwni, by nie odróżnić 
zjawiska czysto psychologicznego od duchowego. Przeciwnie, często zastanawiali się 
nad tego rodzaju problemami i według mnie znajdowali zadowalającą odpowiedź. 
Odkryłem, że ta praktyka nie ograniczała się tylko do Kościołów Wschodnich. Wielu 
mistyków praktykowało ją na Zachodzie, gdzie zwykle używano formuły: „Jezu, zmiłuj 
się”. Istniało jednak wiele różnych formuł. Wiemy, że św. Franciszek z Asyżu spędzał 
całe noce powtarzając: Deus meus et omnia („Bóg mój i wszystko moje”). Św. Bruno, 
założyciel kartuzów, powtarzał zawsze: O bonitas! („O dobroci Boża”). Kiedy św. 
Franciszek Ksawery umierał u wybrzeży Chin, powtarzał stale: „Panie Jezu Chryste, 
Synu Dawida, zmiłuj się nade mną”. Św. Ignacy Loyola mówi w swych Ćwiczeniach 
duchownych o tajemniczej formie modlitwy, którą zaleca odprawiającemu rekolekcje i 
która polega na odmawianiu modlitwy zgodnie z rytmem oddychania (tzw. trzeci sposób 
modlitwy: „polega na tym, że przy każdym oddechu modli się człowiek myślnie, mówiąc 
[w myśli] jedno słowo Ojcze nasz albo innej jakiej modlitwy, którą się odprawia. A 
zatem między jednym a drugim oddechem mówi się tylko jedno słowo” - CD 258). 
Zastanawiam się, jak św. Ignacy odkrył tę modlitwę, tak bardzo podobną do modlitwy 
Jezusa. Wydaje się nieomal pewne, że ta praktyka w Kościele wywodzi się od hinduistów 
w Indiach, gdzie mają oni doświadczenie ponad sześciu tysięcy lat w praktykowaniu 
Modlitwy Imienia, jak ją nazywają. Również wydaje się pewne, że Ojcowie pustyni 
praktykowali tę modlitwę. Najbardziej znaną wśród nich formułą było: Deus in 
adiutorium meum intende, Domine ad adiuvandum me festina („Boże, wejrzyj ku 
wspomożeniu memu. Panie pośpiesz ku ratunkowi memu”). Zwykli odmawiać tę formułę 
podczas wykonywania pracy ręcznej w ciągu dnia, a także podczas czuwań nocnych. 
Powód, dla którego tak niewiele wiemy o ich sposobie praktykowania tego „opus” 
(„dzieła”), jak je nazywali, związany jest z tym, że zachowywali oni ściśle normę 
rozpowszechnioną wśród wielu mistrzów hinduistycznych: „Przyjmij formułę od twego 
guru lub mistrza, ćwicz się w niej przez całe życie i nie ujawniaj jej nikomu oprócz 
mistrza”. Ujawnienie formuły równoznaczne było z pozbawieniem jej mocy! Stąd tak 
niewiele mówili o tej swojej modlitwie. Jak praktykować tę modlitwę? Jeśli rzeczywiście 
chcecie skorzystać z dobrodziejstw tej modlitwy, o których mówią święci, radzę wybrać 
sobie odpowiadającą wam formułę i odmawiać ją w ciągu dnia. Najlepszym czasem do 
rozpoczęcia tej modlitwy są rekolekcje, gdy nie jesteście zajęci innymi troskami i 
problemami i możecie jej poświęcić sporo czasu, tak by wam „weszła w krew”, jeśli się 
tak można wyrazić, i stała się waszym duchowym przyzwyczajeniem. Z tego też powodu 
mówię o tej modlitwie w pierwszych dniach rekolekcji. Starajcie się powtarzać swoją 
formułę w myśli przez cały dzień - jedząc, spacerując, kąpiąc się, a nawet słuchając 
moich konferencji i medytując, chyba że zauważycie, iż was rozprasza. Pozwólcie, by 
wybrane słowa („Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną” lub inne) rozbrzmiewały w waszym 
umyśle, kiedy słuchacie tej konferencji albo kiedy się modlicie lub przeprowadzacie 

background image

refleksję podczas godzin przeznaczonych na modlitwę. Nie przejmujcie się, jeśli się wam 
będzie wydawało, że powtarzacie słowa mechanicznie. Zaraz wam wyjaśnię wartość 
tego, co wydaje się jedynie mechanicznym powtarzaniem formuły pozbawionej sensu. 
Tradycyjnie uważano, że formułę powinien dla każdego wybrać jego przewodnik 
duchowy, który z kolei jest doświadczony w tego rodzaju modlitwie. Niestety, ponieważ 
nie jestem dostatecznym ekspertem w tej modlitwie, radzę, byście poprosili Boga, aby 
On sam pokierował wami w wyborze najbardziej odpowiedniej formuły. Obojętne, jaką 
formułę wybierzecie. Zwróćcie jednak uwagę, że nieomal wszyscy wielcy mistrzowie, 
zarówno chrześcijańscy jak i niechrześcijańscy, nalegają, by zawierała ona któreś z imion 
Boga. Imię Boga jest czymś „sakramentalnym” i nadaje modlitwie szczególną moc. 
Mistrzowie chrześcijańskiego Wschodu przypisują wielką wartość swojej formule w 
różnych jej odmianach, a zwłaszcza słowom: „Jezus” oraz „zmiłowanie”. „Zmiłowanie” 
nie odnosi się zaraz do przebaczenia grzechów, a wskazuje na łaskawość i dobroć Boga 
pełnego miłości. Jednakże, jak wspomniałem, każdy może wybrać odpowiadającą mu 
formułę. Wielu chętnie wybiera: „Najświętsze Serce Jezusa, ufam Tobie”. A oto inne: 
„Panie Jezu Chryste, przyjdź królestwo Twoje”; „Pan mój i Bóg mój”; „Bóg mój i 
wszystko moje”. Można również powtarzać tylko imię Jezusa. Jedno słowo, które może 
być wielokrotnie powtarzane z różnymi odczuciami: miłości, adoracji, uwielbienia, 
skruchy. Mamy inne słowa odnoszące się do Boga: „Bóg”, „Serce”, „Ogień”, zalecane 
przez autora The Cloud of Unknowing (Obłok niewiedzy), albo to wspaniałe wołanie 
Ducha Świętego w naszych sercach - modlitwa najbardziej właściwa dla chrześcijanina: 
„Abba!” „Ojcze!” Niezależnie od tego, jaką wybierzesz formułę, ważne jest, by była ona: 
a) rytmiczna. Nie wiem dlaczego, ale rytm pozwala nam dotrzeć aż do korzeni naszego 
jestestwa. Odmawiajcie waszą modlitwę powoli, bez pośpiechu, rytmicznie, a okaże się o 
wiele bardziej skuteczna; b) dźwięczna. Niestety, nie zawsze jest to możliwe w języku 
angielskim. Lepiej się do tego nadają języki śródziemnomorskie jak hiszpański lub 
włoski, a jeszcze lepiej łacina. Najlepszym - o ile mi wiadomo - jest sanskryt, ponieważ 
zawiera w sobie formuły i imiona Boga rozwinięte w ciągu wieków. Czyż mamy inny 
dźwięk bardziej uroczysty, dźwięczny i głęboki nad „OM”? Mamy w sanskrycie całe 
dziesiątki imion odnoszących się do Boga i nieskończoną liczbę „mantra”. Kiedy je 
śpiewamy, zdolne są odsłonić przed nami nasze wnętrze i prowadzić do Boga. Weźmy, 
na przykład, „Hari Om” lub „Hare Rama, Rama Hare Hare”. Jeśli zobaczysz, że te 
formuły ci pomagają, nie wahałbym się nimi posługiwać i odnieść je do naszego Pana 
Jezusa Chrystusa. W końcu Jemu przysługują te wszystkie imiona. On jest prawdziwym 
Krishną, prawdziwym Vishnu, prawdziwym Rama; c) jednolita. Jeżeli już wybrałeś 
formułę, nie zmieniaj jej z byle powodu. Jeśli stale ją zmieniasz, niełatwo „wejdzie ci w 
krew”, by stać się częścią twojej podświadomości, jak to wyjaśnimy później. Nie znaczy 
to, że nie możesz zmienić formuły, gdy po okresie próby stwierdzasz, że ci ona nie 
odpowiada albo znajdziesz znacznie lepszą. Jeśli tylko masz wiarę, to nawet błądząc 
doczekasz się, że Duch Święty podsunie ci najlepszą formułę. Ważne jest, by jej nie 
zmieniać w okresie oschłości i braku pociech duchowych, który stanowi zwykłą próbę w 
życiu duchowym i następuje niezależnie od przyjętej formy modlitwy. Zmiana stylu 
modlitwy jedynie z powodu doznawania oschłości jest oznaką powierzchowności. 
Oschłości muszą przyjść, jeśli modlitwa ma ogarnąć naszą głębię. Odnosi się to 
zwłaszcza do formuł, którymi posługujemy się w modlitwie, łącznie z modlitwami 
eucharystycznymi i brewiarzem. Przychodzi czas, kiedy słowa wydają się nie poruszać 

background image

naszej duchowej wrażliwości. Tracą na znaczeniu, stają się suche, bezbarwne, nic nie 
mówiące. Ogarnia nas wtedy pokusa, by je odrzucić. Jeśli jednak trwamy cierpliwie i 
posługujemy się naszymi formułami (chociaż odczuwając mniej „pobożności”), 
zwłaszcza w wypadku modlitwy Jezusa, stopniowo nabiorą znów życia, głębi i bogactwa, 
jakich nawet nie podejrzewaliśmy i dostarczą nam solidnego duchowego pokarmu. W 
obrębie tej samej formuły można wprowadzić wielką różnorodność (to urozmaicenie 
wydaje się szczególnie potrzebne na początku, kiedy uczymy się modlitwy, przypisując 
przeróżne znaczenia temu samemu słowu. Zwróćmy na przykład uwagę na wielość 
znaczeń słowa „zmiłowanie”: miłość, łaskawość, przebaczenie, pokój, radość, pociecha, 
siła - i to wszystko, czego oczekujemy od Pana. Można odmawiać imię Jezus w różnej 
postawie, czyniąc z tego modlitwę miłości lub adoracji, wdzięczności itd. Można również 
wprowadzać nowe słowa w tę samą formułę: „Jezu, kocham Cię. Jezu, zmiłuj się. Jezu, 
ulituj się. Jezu, pamiętaj o mnie”. Albo też: „Jezu, litości; Jezu, litości... Jezu, miłości; 
Jezu, miłości... Jezu, przyjdź; Jezu, przyjdź... Jezu, mój Boże; Jezu, mój Boże...” Wasza 
wyobraźnia i zmysł twórczy podsuną wam, jak zachować tę samą formułę i jednocześnie 
ubogacać ją w przeróżny sposób. Muszę was jednak ostrzec, że niezależnie od tych 
wszystkich wysiłków i innowacji musicie się liczyć z tym, że nieuchronnie przyjdzie 
okres oschłości, braku pociech. Trzeba trwać na modlitwie, aż ona zatriumfuje i weźmie 
was całkowicie w posiadanie. Niektórzy z mistrzów zalecają, by na początku odmawiać 
modlitwę na głos. Pewien wielki mistrz hinduistyczny, którego znam, twierdzi, że Imię 
Boga ogarnęło całe jego jestestwo. Poświęcał bowiem pięć godzin dziennie na to, by 
siedząc nad brzegiem rzeki wykrzykiwać Imię na głos. Zaczął to czynić jako młody 
człowiek. Codziennie, po powrocie z pracy udawał się nad rzekę, by przez pięć godzin 
wypełniać swe „duchowe dzieło”. Nie ma jednak potrzeby, by recytować modlitwę na 
głos. Wystarczy odmawiać ją w myśli. Czasem jednak warto odmawiać ją głośno, gdy 
jesteście sami. W ten sposób wasz język, umysł, serce - cała wasza osobowość będzie 
ukształtowana przez Imię Boże, które zostanie wyryte w waszym sercu. I jeszcze jedno 
słowo (tym razem przestrogi) w związku z praktyką modlitwy Imienia. Jeśli będziecie 
coś czytać na ten temat, być może poznacie pewne techniki psychofizjologiczne 
opracowane w tym celu, by „wprowadzić modlitwę do serca”. Radzę wam, byście się 
trzymali z dala od tych technik. Mogą bowiem rozbudzić w was takie siły 
podświadomości, nad którymi nie będziecie zdolni zapanować. Jeśli jednak chcecie 
wypróbować te techniki, czyńcie to pod kierunkiem doświadczonego i godnego zaufania 
mistrza. Rada ta odnosi się zwłaszcza do tych technik, które zakładają pewne formy 
intensywnej koncentracji oraz kontroli oddechu. Potęga modlitwy Imienia Istnieje 
ogromna literatura hinduistyczna na ten temat. Jest ona inspirująca, bo jej autorami są 
ludzie, którzy doświadczyli w swoim życiu przedziwnych skutków tej modlitwy. Oto 
kilka przykładów, co napisali na ten temat mistrzowie hinduizmu. Jestem pod 
szczególnym wrażeniem słów Mahatmy Gandhiego, tego duchowego olbrzyma, który 
prowadził intensywne życie modlitwy zanurzony w świecie polityki, reformy i rewolucji 
w Indiach. Gandhi miał zwyczaj odmawiać hinduistyczne imię Boga - Rama. Nazywał to 
swoim „Ramanama” (imię Rama). „Jako dziecko odczuwałem głęboki lęk przed duchami 
i zjawami. Rambha, moja niańka, poradziła mi, bym powtarzał Ramanama jako środek na 
te lęki. A ponieważ miałem do niej wielkie zaufanie, zacząłem od najmłodszych lat 
powtarzać Ramanama,by uwolnić się z moich lęków przed zjawami i duchami... Myślę, 
że dzięki temu nasieniu, posianemu we mnie przez tę poczciwą kobietę, Ramanama stało 

background image

się dzisiaj dla mnie nieodłącznym środkiem. Naszym największym sprzymierzeńcem dla 
uśmierzenia zwierzęcej pasji jest Ramanama lub jakaś podobna mantra... Niezależnie, 
jaką mantrę się wybierze, trzeba dać się jej całkowicie pochłonąć... Mantra staje się 
czymś nieodłącznym w życiu i pozwala pokonać wszystkie trudności... Ramanama 
dostarcza ci poczucia bezpieczeństwa i równowagi i nie opuszcza cię w trudnych 
chwilach... Przypominam sobie, że ostatnie dni mojego drugiego strajku głodowego były 
dla mnie szczególnie ciężkie. Do tamtej pory nie pojąłem jeszcze wspaniałej skuteczności 
Ramanamy i dlatego moja zdolność znoszenia cierpienia nie była tak wielka... 
Ramanama jest słońcem, które opromieniło mi mroczne godziny. Chrześcijanin może 
znaleźć tę samą ulgę, powtarzając imię Jezusa, a muzułmanin powtarzając imię Allaha... 
Niezależnie od tego, z jakiego powodu człowiek cierpi, odmawianie Ramanamy z całego 
serca stanowi najpewniejszy środek leczniczy. Bóg ma wiele imion. Każdy człowiek 
może wybrać to imię, które najbardziej do niego przemawia... To prawda, Ramanama nie 
może dokonać cudu przywrócenia ci utraconej kończyny. Może jednak dokonać cudu 
jeszcze większego - pomóc ci cieszyć się niezmąconym spokojem pomimo takiej straty i 
pozbawić śmierć jej zwycięstwa i ościenia u kresu twych dni... Niewątpliwie Ramanama 
jest najpewniejszą pomocą. Recytowana z głębi serca rozprasza złe myśli; a po ustaniu 
złych myśli nie ma złych czynów... Mogę bez obawy stwierdzić, że nie ma związku 
między Ramanamą, tak jak ja ją pojmuję, a „jantar mantar” (przesądnym powtarzaniem 
magicznych formuł). Powiedziałem już, że odmawianie Ramanamy z całego serca 
stanowi ogromną i niepowtarzalną pomoc. Wobec niej bomba atomowa jest niczym. Ta 
moc zdolna jest usunąć wszelki ból”. Gandhi wierzył tak mocno w potęgę Imienia, iż 
uważał, że praktyka ta leczy choroby fizyczne, że jest to „lekarstwo ubogich”. Twierdził 
nawet, że nigdy nie umrze z powodu choroby, a gdyby tak się stało, upoważniał, by na 
jego grobie wypisano jako epitafium jedno tylko słowo: „Hipokryta”. Kilka miesięcy 
przed śmiercią, w wieku 78 lat, odbył boso długą pielgrzymkę w regionie Bengali 
wstrząsanym zamieszkami. Od czasu do czasu cierpiał na gwałtowne ataki dezynterii, nie 
przyjmował jednak żadnych lekarstw twierdząc, że odmawianie imienia Bożego uwolni 
go od choroby. Wydaje się, że tak też było i cieszył się dobrym zdrowiem aż do dnia, w 
którym go zamordowano. Praktykowanie modlitwy Imienia przez tak aktywnego polityka 
jak Gandhi jest szczególnym przykładem dla tych, którzy chcieliby podjąć tę formę 
modlitwy, ale obawiają się, że odpowiada ona bardziej życiu monastycznemu niż 
aktywnemu. Znam wiele osób, które prowadzą bardzo aktywny tryb życia, a które w tej 
formie modlitwy odnalazły wspaniały środek na utrzymanie stałej więzi z Bogiem. 
Przypominam sobie w szczególności siostrę zakonną, która była lekarzem i niełatwo jej 
przychodziło utrzymywać kontakt z Bogiem przez cały dzień. Przedstawiła mi swój 
problem: „Myślę tylko o moich pacjentach. Często, przechodząc oddziałami szpitala, 
nagle uświadamiam sobie, na co cierpi jakiś chory i jaką należy zastosować terapię. Nie 
mogłoby tak być, gdybym stale myślała o Bogu. A jednak chciałabym mieć świadomość 
Boga w ciągu całego dnia. Wydaje mi się jednak, że nie jest to moim powołaniem...” 
Podobnie jak wielu innych, zakonnica ta mieszała modlitwę z myśleniem. Nie zawsze 
trzeba wciągać umysł w modlitwę. Często umysł stanowi w niej przeszkodę, jak wykażę 
wam to jeszcze w czasie tych rekolekcji. Módlcie się sercem, a nie rozumem, podobnie 
jak słuchacie muzyki uchem albo czujecie zapach róży nosem. Oczywiście zakonnica 
postępowała bardzo dobrze, myśląc cały czas o pacjentach. Bóg oczekiwał tego od niej. 
Poradziłem jej, by zaczęła praktykować modlitwę Jezusa. Początkowo przyjęła to 

background image

sceptycznie. Spotkałem ją po sześciu miesiącach. Powiedziała mi, że nie jest jej już tak 
trudno (a czasem bywa całkiem łatwo) utrzymywać świadomość obecności Boga i 
pozostawać w zjednoczeniu z Nim, nie przestając jednocześnie ani na moment myśleć o 
pacjentach. Najbliższe porównanie, jakie mi przychodzi do głowy, to słuchanie z 
przyjemnością muzyki jako podkładu, jako tła, a jednocześnie całkowite zajęcie się 
rozmową z przyjacielem lub czytaniem gazety. Potęga imienia Jezus Nowy Testament 
ukazuje nam jasno wartość i moc imienia Jezus, imienia potężniejszego od 
jakiegokolwiek innego imienia Bożego objawionego ludziom: „Dlatego też Bóg Go nad 
wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło 
się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język 
wyznał, że Jezus Chrystus jest Panem - ku chwale Boga Ojca” (Flp 2, 9-11). „I nie ma w 
żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w 
którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4, 12). „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O 
cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w 
imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna” (J 16, 23-24). Czytamy w 
Księdze Wyjścia (20; 7): „Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych 
rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych 
rzeczy”. Bóg chroni swe imię, by nie wzywano Go niegodnie, podobnie jak ochrania 
miłość, honor, własność... Nieomal we wszystkich starożytnych religiach istniało 
przekonanie, że kto poznał imię Boże, posiadł również moc zawartą w tym imieniu. Imię 
bowiem nie jest pustym dźwiękiem. Nie oznacza tylko Boga, do którego się odnosi, ale 
zawiera w sobie często moc, łaskę i obecność tegoż Boga. Intuicja wielu katolickich 
kontemplatyków wskazywała najpotężniejsze z imion Bożych znanych człowiekowi - 
imię Jezus. Wymawiajmy je często, z miłością i nabożeństwem, z wiarą i czułością, z 
namaszczeniem i szacunkiem, a wkrótce przekonamy się, z własnego doświadczenia, o 
mądrości owych wielkich kontemplatyków. „Psychologiczne” korzenie tej formy 
modlitwy Jako dodatek do tego, co powiedzieliśmy już o modlitwie Imienia, chciałbym 
dodać kilka uwag o psychologii tej formy modlitwy. Czynię to, ponieważ często 
spotykam się z trudnościami ze strony rekolektantów, którzy chcieliby praktykować tę 
formę modlitwy, ale nie mają odwagi, bo uważają ją za zbyt mechaniczną, zbyt 
przypominającą to, co robią papugi (jest to „akt człowieka”, ale nie „akt ludzki” - tak to 
określił pewien ksiądz, posługując się terminologią znaną nam z czasów, kiedy 
studiowaliśmy teologię moralną). W każdym bądź razie, jeśli to, co teraz powiem, będzie 
stanowiło dla was zbyt wielkie „rozproszenie”, zapomnijcie o tym i oddajcie się 
spokojnie praktykowaniu tej formy modlitwy z całą wiarą i prostotą. Przed laty miałem 
okazję poznać prace francuskiego autora Emila Coue, który mówił o nadzwyczajnych 
uzdrowieniach uzyskanych dzięki technice, zwanej przez niego „autosugestią”. 
Wytłumaczę wam teraz, jak wydaje się funkcjonować autosugestia i powiem wam kilka 
słów o podświadomości i jej wpływie na nas. Musicie mieć trochę cierpliwości, ponieważ 
dopiero na końcu będę się starał zastosować całą tę teorię psychologiczną do modlitwy 
Imienia Jezus. Mam nadzieję, że wasza cierpliwość będzie nagrodzona. Zacznijmy od 
podświadomości. Pojęcie to spopularyzował Freud, dla którego podświadomość jest 
najważniejszą i decydującą częścią ludzkiej osobowości. Jest ona jak część góry lodowej 
zanurzonej w oceanie. Niewielka część tej potężnej góry lodu, wyłaniająca się z oceanu, 
jest odpowiednikiem świadomego umysłu i woli człowieka. Podświadomość jest o wiele 
ważniejszym czynnikiem naszej osobowości: jest siedliskiem wszystkich naszych 

background image

ukrytych skłonności, impulsów, żądz oraz instynktów. By udowodnić istnienie 
podświadomości, Freud odwołał się do snów i hipnozy. Ograniczmy się tu do zjawiska 
hipnozy. Załóżmy, że hipnotyzuję Jana i podczas gdy znajduje się on w transie 
hipnotycznym, mówię do niego: „Jutro, o godzinie 10-tej rano weźmiesz tę książkę z 
biblioteki i zaniesiesz ją Henrykowi”. Następnie pozwalam Janowi wyjść z transu. Nie 
przypomina on sobie nic, co mu poprzednio powiedziałem. Nazajutrz, tuż po godzinie 
10-tej, spotykam Jana wychodzącego z biblioteki i udającego się do pokoju Henryka. 
Zatrzymuję go i pytam, dokąd idzie. Odpowiada: „Do Henryka. Jest w tej książce 
rozdział na temat modlitwy i jestem pewien, że go to zainteresuje”. „Czy jesteś naprawdę 
pewien, że to jest powód, dla którego chcesz zanieść książkę Henrykowi?” - pytam z 
niedowierzaniem. „Oczywiście” - brzmi odpowiedź. „Jakiż miałby być inny powód?” 
Teraz on okazuje swe niedowierzanie. Oczywiście wiemy, że motywem „świadomym”, 
dla którego Jan niesie książkę Henrykowi, jest rozdział o modlitwie. Jan jest świadom 
tego motywu. Wiemy jednak, że istnieje głębszy motyw kierujący Jana do pokoju 
Henryka z książką w ręku - „nieświadomy”, z którego on sobie nie zdaje sprawy. Jest to 
oczywiście poważna sprawa. Jeśli Jan czuje się świadomie wolny w czynieniu tego, co 
robi, a jednak w rzeczywistości nie jest tak wolny, jak sam myśli, skąd wiemy, czy jest 
faktycznie wolny w wielu innych działaniach, które podejmuje? Ile z nich jest naprawdę 
kontrolowanych przez motywy i uwarunkowania, o których nie ma on najmniejszego 
pojęcia? Oto problem, który dyskutują teolodzy i psychologowie. Odkrycie 
podświadomości stwarza pewne problemy, odsłania nam jednak również niezbadane 
dotychczas ogromne rezerwy mocy. Czytałem kilka lat temu o pewnym wypadku, który 
miał miejsce w USA. Starsza kobieta została potrącona przez wielką ciężarówkę i nie 
można jej było wydobyć spod samochodu bez podniesienia go do góry. Podczas gdy tłum 
ludzi czekał na przybycie dźwigu, przechodził tamtędy pewien Murzyn, na pozór wątły, 
który widząc kobietę w tej dramatycznej sytuacji, zbliżył się do samochodu, chwycił za 
zderzak obiema rękami i podniósł wóz na tyle, że można było uwolnić kobietę. Gdy 
gazety dowiedziały się o tym, co zaszło, Murzyna otoczyła chmara reporterów, którzy 
nalegali, by powtórzył wyczyn. Chcieli to bowiem utrwalić na zdjęciu. Murzyn próbował 
raz i drugi, ale nic z tego nie wyszło. Co się stało? Po prostu w chwili napięcia 
niespodziewanie uruchomił swe ogromne energie, które drzemały w nim. Był 
przekonany, że może podnieść ciężarówkę - i podniósł ją. Czytałem o podobnych 
wyczynach, podejmowanych przez świątobliwych hinduistów. Po wielu dniach 
absolutnego postu są oni zdolni do wielkiego wysiłku fizycznego, jak na przykład 
zdobycie wysokich szczytów albo przemierzenie wielkiej odległości. Jestem skłonny 
uwierzyć w te historie, podobnie jak przyjmuję, że nosimy wszyscy w sobie moc której 
absolutnie nie znamy. Jest w nas cały ogromny wszechświat, który trzeba poznać; jest w 
nas wewnętrzna przestrzeń, której - niestety - poświęcamy niewiele uwagi. Natomiast 
wszystkie nasze siły pochłania opanowanie zewnętrznego świata i przestrzeni wokół nas. 
Powróćmy do hipnozy. Wydaje się, że jeśli uda się coś „wprowadzić” do 
podświadomości, jest bardzo prawdopodobne, że pojawi się to jako rzeczywistość. 
Podświadomość podczas hipnotycznego transu wydaje się być całkowicie otwarta na 
wszelkie sugestie. Oto inny przykład. Hipnotyzer mówi swemu „pacjentowi”: „Chcesz 
papierosa?” I zamiast papierosa, daje mu kawałek kredy, którą pacjent zaczyna 
natychmiast „palić” i delektuje się nią! Nagle hipnotyzer mówi: „Uważaj, spalisz sobie 
palce!” Przerażony człowiek rzuca natychmiast „papierosa”... a autentyczne oparzenie i 

background image

spalona skóra pojawiają się na jego palcu. Na czym polega ogromna moc sugestii, która 
tkwi w nas? Czy istnieje jakiś sposób, by „uświęcić” tę „podświadomość”? Nasza 
duchowość w przeważającej mierze zajmuje się świadomym umysłem. Co jednak dzieje 
się z niewidoczną częścią „góry lodowej”? Uświęcić ją oznaczałoby uświęcić nasze 
motywacje i działania oraz źródło znacznej części naszej energii u jej źródeł. Czy istnieje 
jakiś sposób nawiązania kontaktu z podświadomością, wywarcia na nią wpływu i 
wykorzystania jej dla naszego dobra? Emile Coue uważa, że ten sposób to 
„autosugestia”. Oto, pokrótce, na czym polega jego teoria: za pośrednictwem autosugestii 
można uleczyć niemal wszystkie choroby i przywrócić ciału zdrowie i siły. Trzeba 
jedynie przekonać swoją podświadomość, że jest się zdrowym. W jaki sposób? Załóżmy, 
że mamy wrzoda na żołądku. Otóż, każdego wieczora, zanim udamy się na spoczynek 
(wydaje się, że w tym momencie podświadomość jest szczególnie otwarta na „sugestię”), 
kładziemy się spokojnie odprężeni na łóżku i powtarzamy powoli dwadzieścia razy 
następującą formułę: „Z dnia na dzień czuję się coraz lepiej, pod każdym względem”. 
Według Emila Coue wkrótce podświadomość otrzyma ten przekaz... i wrzód zniknie. 
Jeśli jednak chcemy wywrzeć wpływ na podświadomość, musimy uniknąć dwóch rzeczy. 
Po pierwsze: nie powinno się myśleć wprost o wrzodzie podczas recytowania formuły; w 
przeciwnym wypadku podświadomość stawia opór i wpływ na nią będzie niemożliwy. 
Powinniśmy myśleć o zdrowiu jako takim, i wrzód wtedy sam zniknie. Po drugie: trzeba 
unikać koncentrowania uwagi na znaczeniu słów, które wymawiamy. Byłaby to bowiem 
odmienna forma bezpośredniego oddziaływania na podświadomość. Podświadomość 
„zna” sens tych słów. Nie podkreślajmy go więc jeszcze naszym świadomym umysłem. 
Raczej pomyślmy o zdrowiu jako takim. Czyż nie jest dokładnie tak samo z modlitwą 
Jezusa? Odmawiamy często te słowa w ciągu dnia bez zwracania bezpośredniej uwagi na 
ich znaczenie. Nie tylko nic na tym nie „tracimy”, ale „zyskujemy”. Jesteśmy w jakimś 
stopniu świadomi, że wypowiadane słowa są słowami modlitwy, że modlitwa trwa. 
Stopniowo podświadomość dostrzega to i staje się „modlitewna”. Po jakimś czasie 
zaczynamy stwierdzać, że całe nasze życie i działalność przeniknięte są tą 
rzeczywistością modlitwy. Tak więc ta forma modlitwy jest aktem ludzkim i 
prawdziwym, bo wywiera ona wpływ na podświadomość za pośrednictwem autosugestii, 
chociaż, na pierwszy rzut oka może wydawać się tym, co wspomniany już ksiądz nazwał 
raczej „aktem człowieka” niż „aktem ludzkim”, ponieważ nie jest w nią bezpośrednio 
zaangażowany świadomy rozum i wola. Niektórzy odrzucają myśl, że prawa autosugestii 
mogłyby znaleźć zastosowanie w modlitwie imienia Jezus. Dlaczego jednak nie miałyby 
znaleźć tam zastosowania? Dlaczego nie mamy użyć siły autosugestii, podobnie jak 
posługujemy się rozumem, wyobraźnią i uczuciami po to, byśmy byli bardziej 
rozmodleni i bliżej Boga? Różaniec Być może niektórzy z was domyślili się, że to 
wszystko, co powiedziałem o modlitwie imienia Jezus, można doskonale zastosować do 
różańca. Dziś często pogardza się tą formą powtarzającej się modlitwy. Jeśli spojrzymy 
na różaniec w sposób „racjonalny”, z pewnością stwierdzimy, że nie jest to modlitwa, a 
tylko jej parodia. Tę samą formułę Zdrowaś Maryjo powtarza się stale, monotonnie, w 
sposób bezosobowy, nie zwracając uwagi na sens słów. Co więcej, zachęca się nas do 
niezwracania uwagi na ich znaczenie i do pobożnej formy rozproszenia, jeśli można się 
tak wyrazić, przez medytowanie naszym umysłem życia Chrystusa, gdy jednocześnie 
wargi wypowiadają Zdrowaś Maryjo, łaski pełna... „Modlitewny kołowrotek” - oto co 
sądzą o różańcu niektórzy twierdząc równocześnie, że znacznie lepiej byłoby modlić się 

background image

spontanicznie do Boga. Znam księdza, który chcąc przekonać grupę kobiet o śmieszności 
różańca, tak oto zaczął z nimi rozmowę: „Dzień dobry, panie!” Odpowiedziały: „Dzień 
dobry, Ojcze!” Powtórzył znów: „Dzień dobry, panie!” i tak kilka razy, aż się zatrzymał i 
powiedział: „Myślicie, że zwariowałem. Otóż, prawdopodobnie Maryja myśli to samo o 
nas, kiedy wielokrotnie powtarzamy Zdrowaś Maryjo”: Rzeczywiście, dobry argument. 
Jednak najgłębsze sprawy ducha nie podlegają wcale ludzkiej logice ani rozumowi. 
Istnieje w naszym życiu głębsza rzeczywistość, której rozum nie potrafi ogarnąć. Umysł 
może nam dostarczyć wiedzy, sprytu, ale nie mądrości. Do zdobycia tej ostatniej 
potrzeba pewnego zmysłu, pewnego instynktu, który jest poza umysłem. Tym instynktem 
kierowali się święci, gdy proponowali tę formę modlitwy. Jeden z mistrzów 
kontemplacji, jezuita brat św. Alfons Rodriguez codziennie odmawiał różaniec dziesiątki 
razy. Również i w naszych hinduskich wioskach spotykamy starsze, święte kobiety, z 
twarzą pooraną cierpieniem i miłością, promieniujące delikatnym blaskiem Ducha, 
których jedyną modlitwę stanowi różaniec. Wszystkie zasady modlitwy imienia Jezus 
znajdują tu swoje zastosowanie. Również i tu mamy do czynienia z tym, co nazwałem 
„uświęceniem podświadomości” poprzez pozornie mechaniczne recytowanie modlitwy. 
Jeśli różaniec coś kiedyś dla was znaczył, możecie z niego uczynić waszą modlitwę 
Imienia. Albo posłużcie się jego paciorkami do odmawiania waszej osobistej formuły 
modlitwy. Nie wiem dlaczego, ale przesuwanie paciorków różańca między palcami 
przynosi wielu ludziom pokój i pomaga im trwać w modlitwie. Dzieje się tak 
prawdopodobnie dlatego, że wnosi ono w ich modlitwę rytm. Czasem przesuwam 
paciorki, nie odmawiając żadnej modlitwy. Już sam ten gest nastraja mnie do modlitwy, 
wprowadza w jej atmosferę. Spróbujcie tego samego dzisiaj: posłużcie się swoim 
różańcem do rytmicznego odmawiania waszej modlitwy Imienia. Obyście z pomocą i 
błogosławieństwem Najświętszej Dziewicy odkryli mądrość, którą tylu świętych znalazło 
w modlitwie. Rozdział dziewiąty Dzielenie się modlitwą Chciałbym wam powiedzieć o 
pewnej formie modlitwy, dla której, zdawałoby się, nie ma miejsca w takich rekolekcjach 
jak te, które wam daję. Przynajmniej ja sam tak długo myślałem. Przez całe lata 
sprzeciwiałem się otwarcie temu, co dziś nazywamy „dzieleniem się modlitwą”. Tego 
rodzaju modlitwa mogła mieć zastosowanie w rekolekcjach grupowych, podczas których 
rekolektanci szukają doświadczenia Chrystusa we wspólnocie. Natomiast nasze 
rekolekcje przypominają pustynię, gdzie rekolektant szuka Chrystusa w ścisłym 
milczeniu i samotności, w konfrontacji z sobą samym. Uważałem, że to wszystko, co 
wiąże się ze wzajemną komunikacją, dyskusją w grupie, wspólnym dzieleniem się, a 
także z łączeniem się w modlitwie, stwarza rozproszenie. Również i dziś uważam, że 
rekolekcje grupowe ofiarują rekolektantowi to, czego mu nie mogą dać rekolekcje 
indywidualne, i na odwrót. Zalecam wszystkim księżom i osobom zakonnym, by 
doświadczyli obydwu typów rekolekcji: jedne uzupełnią drugie. Nie jestem jednak za 
tym, by je łączyć. Nakładają się wtedy na siebie i rozmywają się ich efekty. Jeśli 
odprawiasz rekolekcje w milczeniu, zanurz się w milczeniu, na ile tylko możesz, unikaj 
jak plagi wszelkich rozmów i dyskusji, w przeciwnym wypadku burzysz jedną ręką to, co 
budujesz drugą. Rekolekcje grupowe mają swoją własną technikę i metodę, i to, co się 
dokonuje w grupie, nie tylko nie przeszkadza w spotkaniu Chrystusa, ale w 
rzeczywistości prowadzi do Niego. Miałem również osobiste powody do wyrażania 
sprzeciwu wobec dzielenia się modlitwą. Nie mieści się ono w kulturze religijnej, w 
której wyrosłem, tak więc miałem znakomite argumenty przeciw. Twierdziłem nawet, że 

background image

jest to to samo, co kochać się publicznie. A ponadto, że człowiek w modlitwie nawiązuje 
po chwili kontakt z Bogiem ponad wszelkimi słowami i pojęciami. Jak dzielić się tego 
rodzaju modlitwą z grupą? Jedyne, co można było powiedzieć, to: „Boże mój, kocham 
cię”. Wydawałoby się to jednak zbyt szablonowe. I chociaż dla mnie miało swój sens, z 
pewnością nie poruszyłoby grupy ani nie dostarczyłoby jej inspiracji. Szczęśliwie jednak 
mogę stwierdzić, że pozbyłem się tych uprzedzeń. Odkryłem, że jest taka modlitwa, w 
której jestem sam na sam z Bogiem, i inna jej forma, którą można się podzielić dla 
własnego dobra duchowego oraz dla dobra innych. Pozwólcie, bym wam opowiedział, 
jak doszedłem do odkrycia wartości dzielenia się modlitwą. Udzielałem kiedyś 
trzydziestodniowych rekolekcji grupie jezuitów. Mniej więcej w połowie rekolekcji 
zacząłem myśleć o tym wszystkim, co przeczytałem o Katolickim Ruchu 
Zielonoświątkowym (lub o Ruchu Odnowy Charyzmatycznej, jak się to teraz nazywa). 
Jak hojny wydawał się być Pan, udzielając darów swego Ducha tym katolikom, którzy 
szukali Go z całym zapałem i prostotą. A nie odprawiali oni trzydziestodniowych 
rekolekcji! Zwróciłem się więc do rekolektantów: „Jeśli Bóg jest tak hojny wobec tych 
osób, z pewnością okaże się jeszcze bardziej hojny wobec was, szukających Go z takim 
zaangażowaniem w ciągu całego miesiąca wypełnionego modlitwą i milczeniem. Jeśli 
odnosimy wrażenie, iż Bóg nie jest aż tak hojny, dzieje się tak dlatego, że nie modlimy 
się w wystarczającym stopniu jako grupa”. Podsunąłem więc myśl, byśmy poczynając od 
dzisiejszego wieczoru mieli wystawienie i adorację Najświętszego Sakramentu aż do 
udania się na spoczynek. Rekolektanci mogli brać udział w adoracji zgodnie z własną 
wolą. Jeżeli jednak decydowali się na uczestnictwo, powinni modlić się nie za siebie, lecz 
za całą grupę; powinni w tym czasie w kaplicy prosić z całą powagą, by grupa otrzymała 
Ducha Świętego. Przyszli wszyscy. Atmosfera w kaplicy bardzo sprzyjała modlitwie: 
wygaszone światła, hostia wyłaniająca się z ciemności, oświetlona blaskiem palących się 
przed monstrancją świec. Modliliśmy się jedni za drugich w milczeniu. Nie minęło wiele 
czasu i mogłem odczuć (a ze mną wszyscy inni), jak rekolektanci otrzymywali coraz 
więcej łask. Mój sceptycyzm nie pozwalał mi przypisać tego nocnej modlitwie 
wstawienniczej. Być może, że poprzednie dwa tygodnie spędzone w milczeniu 
przysposobiły rekolektantów do przyjęcia tych łask. Czy mogło się więc to stać bez 
modlitwy wstawienniczej? Postanowiłem zalecać tę praktykę odprawiającym 
ośmiodniowe rekolekcje, i wtedy nie mogłem już wątpić w jej owoce. Różnica była zbyt 
widoczna między tymi rekolekcjami a poprzednimi, które dawałem do tej pory. Były te 
same konferencje, podobny również był sposób i metoda modlitwy. Bóg jednak zsyłał 
niewątpliwie o wiele więcej łask na odprawiających te rekolekcje niż w poprzednich 
prowadzonych przeze mnie seriach. Nie można już więc było nie wyciągnąć wniosku, że 
to nocna modlitwa grupy wprowadzała tę różnicę. Wróćmy do trzydziestodniowych 
rekolekcji. Przypominam sobie, że kilka dni później przyszedł do mnie jeden z 
rekolektantów i powiedział: „Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy modlili się na głos? 
Łatwiej modlić się za innych ludzi, których potrzeby znasz niż modlić się za grupę jako 
taką”. Zgodziłem się niechętnie, z powodu moich zastrzeżeń związanych z praktyką 
dzielenia się modlitwą. Teraz jestem szczęśliwy, że wyraziłem wtedy zgodę. Niektórzy z 
odprawiających rekolekcje prosili o konkretne łaski. Zwracali się bezpośrednio do Pana 
(„Panie, proszę cię o łaskę modlitwy. Staram się o to przez cały dzień, ale nic z tego nie 
wychodzi. Jestem zbyt rozproszony”); zwracali się też do obecnych rekolektantów 
(„Bracia, proszę, byście się modlili za mnie, bym otrzymał łaskę skruchy i pokuty. 

background image

Czasem wydaje mi się, że zatraciłem poczucie grzechu i że potrzebuję Boga”). Później 
wiele z tych osób, które odważyły się prosić na głos o jakąś łaskę, przyznawało, że 
otrzymały ją dzięki modlitwom całej grupy. Spełniały się dosłownie słowa Jezusa: 
„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to 
wszystko użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani 
w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 19-20). Tak więc na początku 
praktykowaliśmy prostą formę dzielenia się modlitwą. Jeśli ktoś pragnął otrzymać jakąś 
łaskę, wypowiadał ją w grupie modlitewnej i wszyscy modlili się za niego, przeważnie w 
milczeniu. Jeśli Bóg udzielił mu tej łaski, wyrażał publicznie swą wdzięczność podczas 
następnej sesji modlitewnej. Łączyliśmy się więc z nim dziękując Bogu i wychwalając 
Go jeszcze bardziej za Jego miłość i dobroć względem nas. Odtąd polecam 
rekolektantom tę formę modlitwy już w pierwszym dniu ćwiczeń duchownych. Często 
obserwowałem, jak szybko otrzymywali łaski, o które prosili. Dawniej nie byłem do tego 
przekonany. Później odkryłem wartość dzielenia się modlitwą poza rekolekcjami. Jakie 
odmienne byłyby nasze dyskusje, konsulty, spotkania poprzedzające podjęcie decyzji, 
gdybyśmy modlili się nie tylko na początku i na końcu, ale również wtedy, gdy nie 
wiemy, co dalej robić, gdy zatrzymaliśmy się w miejscu, gdy szukamy natchnienia i 
światła, gdy czujemy się poirytowani i zdenerwowani, mamy ochotę kłócić się i bronić. 
Mogłem osobiście stwierdzić, jak te modlitewne sesje wspaniale łączyły ludzi, 
wspólnoty, pokonywały barierę pokoleń, gdy inne metody (dialog we wspólnocie, 
spotkanie grup itd.) zawodziły. Z przykrością muszę stwierdzić, że my księża tak rzadko 
spotykamy się, by modlić się w sposób odmienny, niż przewidują to stereotypowe formy 
liturgiczne. Nasze spotkania i dyskusje, zwłaszcza zespołów odpowiedzialnych za 
podejmowanie decyzji, niewiele się różnią od zebrań rady administracyjnej lub innych 
spotkań w zakładach pracy lub urzędach. Nie brak nam trzeźwego spojrzenia i ludzkiej 
roztropności, a nadto dysponujemy dobrymi analizami sytuacji i obfitą dokumentacją 
dyskutowanych problemów. Nie mamy jednak bezpośredniego kontaktu z Bogiem ani 
nie liczymy tak bardzo na Jego inspirację i kierownictwo. Wyraził to trafnie amerykański 
ksiądz Joseph M. O’Meara w artykule pt. Contrasting Conventions: Prayer Makes a 
Difference: W ostatnim miesiącu uczestniczyłem w dwóch spotkaniach, w Baltimore i 
Waszyngtonie. Obydwa poświęcone były sprawom religii, jakże bardzo jednak różniły 
się od siebie! Pierwsze z nich, to doroczne zebranie Krajowej Federacji Rad Kapłańskich 
(KFRK), drugie - doroczne zebranie Full Gospel Business Men’s Fellowship 
International, międzywyznaniowej organizacji osób (przeważnie katolików, a także 
protestantów z różnych grup, a nawet Żydów), które przeżyły głębokie doświadczenie 
spotkania z Jezusem, a równocześnie dostrzegają niewystarczalność utartych sposobów 
ewangelizacji. Stowarzyszenie to ma zasadniczo charakter charyzmatyczny... 
Stowarzyszenie powstało w 1953 r. w Stanach Zjednoczonych, ma tam ponad 500 
„oddziałów” i wiele w innych krajach. Doszło do takiego rozkwitu, że codziennie niemal 
powiększa się o jeden oddział, podczas gdy my tracimy codziennie wielu kapłanów, oni 
powiększają stale liczbę sług Pana. Kiedy nasi wierni tracą szybko nadzieję na 
skuteczność i owocność naszego chrześcijaństwa, ich członkowie mówią z entuzjazmem, 
czego Pan dokonuje w ich życiu i w całym świecie. Podczas gdy coraz niechętniej 
mówimy o naszej osobistej relacji z Bogiem i o naszym doświadczeniu Boga, oni z 
niecierpliwością czekają, by mówić o tym, co Pan uczynił dla nich i w ich życiu. 
Słuchałem młodego, 23-letniego mężczyzny opowiadającego, jak osobiste doświadczenie 

background image

Boga odmieniło jego życie: przedtem oddawał się wyłącznie narkotykom, teraz prowadzi 
życie oddane bez reszty Jezusowi. Jest wiele podobnych świadectw młodych ludzi, 
znajdujących się w kręgu oddziaływania Stowarzyszenia. Ilu z nas może stwierdzić, że 
spotkało podobne owoce w naszych Kościołach? Jestem jeszcze pod wrażeniem 
świadectwa pewnego Żyda, który twierdził, że gotów jest „zostać eunuchem” dla Pana; 
człowiek żonaty, który żył, jakby nie był żonaty, ponieważ pochłaniało go całkowicie 
apostolstwo. Co za kontrast z tym, czego słuchałem podczas zebrania KFRK! Dlaczego 
dzieje się to wszystko u nich, a nie u nas czy w innych Kościołach chrześcijańskich? Nie 
znam pełnej odpowiedzi, lecz tylko jej część. Modlitwa! Jestem o tym przekonany. 
Podczas zebrania Stowarzyszenia nie mówiono o osobach, o miejscach, o sprawach, by 
równocześnie nie obejmować ich nieustanną modlitwą... Modlitwa, odmawiana lub 
śpiewana, była zawsze na ich wargach. Tymczasem podczas zebrania KFRK zaledwie 
odmówiono jedną modlitwę. Członkowie Stowarzyszenia między jedną sesją a drugą 
spotykali się w grupach i dzielili osobistym doświadczeniem Boga i planami, w jaki 
sposób mają zamiar głosić Jego wspaniałe słowo. Natomiast podczas zebrania KFRK 
spotykaliśmy się w przerwach po to, by sączyć koktajl i dyskutować o polityce 
kościelnej. W Stowarzyszeniu nie podejmowano niczego bez wezwania pomocy Ducha 
Świętego. Na spotkaniach KFRK zdawaliśmy się postępować z o wiele większą 
„naturalnością”... Przekonałem się, że sesja dzielenia się modlitwą w trakcie rekolekcji w 
żadnym razie nie powoduje „rozproszenia”, jakiego można by się spodziewać po dyskusji 
w grupie, pod warunkiem że nie urządzamy więcej niż jedną sesję dziennie. W 
przeciwnym razie istnieje niebezpieczeństwo, że rekolektant będzie się starał znaleźć 
ucieczkę w tej formie modlitwy stosunkowo „wygodniejszej”, by uniknąć rygorów 
związanych z osobistym spotkaniem z Bogiem. W odróżnieniu od dzielenia się modlitwą, 
dyskusja w grupie może rozbudzić emocje, którymi później trzeba się zająć, i może 
naruszyć wewnętrzne milczenie, którego domagają się rekolekcje. Co więcej: 
zrozumiałem, że dzielenie się modlitwą oznacza dla niektórych rekolektantów prawdziwe 
działanie profetyczne! Niejeden z odprawiających rekolekcje zwierzył mi się, że jakaś 
prośba, refleksja lub intuicja, której wysłuchał podczas dzielenia się modlitwą, 
spowodowała radykalną zmianę w jego rekolekcjach: to tak, jakby sam Pan przemówił 
do niego poprzez jakąś osobę (na tym polega właśnie dar proroctwa: że Bóg przemawia 
do kogoś za pośrednictwem jego brata, chociaż ten nie zdaje sobie z tego sprawy). Z 
ogromnym zainteresowaniem odkryłem, jak często proroctwo przyjmuje raczej formę 
modlitw niż wnikliwych dociekań lub kazań, i to często modlitw pozornie prostych. Ktoś 
wypowiada zwykłą prośbę, a zawsze ktoś inny staje się pobożny lub otrzymuje światło i 
inspirację, której szukał . Jak postępować? Nie ma żadnych reguł dzielenia się modlitwą. 
Myślę jednak, że warto wymienić pewne trudności, na jakie napotyka ta forma modlitwy 
oraz przedstawić warunki, które czynią ją bardziej owocną. Przyjrzyjmy się najpierw tym 
trudnościom. 1. Uczestniczyć w sesji, by modlić się prywatnie. Jeśli tak czynisz, z jednej 
strony słowa wypowiadane przez innych będą dla ciebie rozproszeniem; z drugiej 
natomiast twoje milczenie może okazać się ciężarem dla grupy. Nie w tym sensie, by 
milczenie stanowiło przeszkodę w dzieleniu się modlitwą - przeciwnie, jak to 
zobaczymy. Nie można jednak zaprzeczyć, że nie trwasz z innymi „duchowo” i dlatego 
twoje milczenie może im przeszkadzać, podobnie jak tobie ich obecność i ich słowa. 
Niektórzy rekolektanci mówili mi, że nie odnoszą żadnego pożytku z dzielenia się 
modlitwą. Działo się tak, ponieważ udawali się na sesję, by kontynuować osobistą 

background image

modlitwę. Dzielenie się modlitwą wymaga przyjęcia innej formy modlitwy, innej 
postawy. Udajesz się, by modlić się z innymi, by prosić za nich i by oni prosili za ciebie, 
by być otwartym na to wszystko, co ci powiedzą i by być otwartym na to, co Duch 
Święty podsunie ci, byś wypowiedział. Jeśli przyjmiesz taką postawę, dzielenie się 
modlitwą okaże się bardzo pożyteczne i owocne, chociaż przez większość czasu będziesz 
milczał. 2. Zbyt dużo wymądrzania. Ważne jest, by dzielenie się modlitwą nie było 
przeładowane myślami, refleksjami, ideami... Oczywiście, jest tu dla nich miejsce. Wielu 
osobom jednak łatwiej jest dzielić się ideami niż myślami. Zazwyczaj kiedy ktoś modli 
się do Pana, serce łatwiej dozna poruszenia przez łaskę aniżeli gdy ktoś opowiada nam o 
jakichś pomysłach, które mu przyszły do głowy podczas modlitwy. Musimy zwracać 
uwagę na formę przedstawiania naszych intuicji lub idei, kiedy przemawiamy 
rzeczywiście do członków grupy, dodając jedynie słowo „Pan” do tego, co sami 
mówimy. Postąpimy uczciwiej i nie narazimy na rozproszenie innych, gdy powiemy: 
„Bracia, mam myśl lub refleksję, z którą chciałbym się z wami podzielić...”, niż gdy 
zawołamy: „Panie...” i będziemy kontynuować własną mowę. Oto przykład tego, co chcę 
wyrazić: „Panie, Ty wiesz dobrze, ile szkód wyrządzają Kościołowi tak zwani 
„liberałowie” i znawcy Pisma Świętego... Według mnie, Panie, sprawiają oni dzisiaj w 
Kościele tyle zamieszania...” Oto przykład jak - niestety - pod pretekstem rozmowy z 
Bogiem możemy się nawzajem oskarżać. 3. Trzecią trudność, którą chciałbym tu 
wymienić, moglibyśmy nazwać „brakiem osobistego wydźwięku”, mówieniem w imieniu 
drugich. Ktoś używa zaimka „my” zamiast „ja”. „Panie, dziękuję Ci za dobroć, którą nam 
okazałeś”... Nie mów za innych. Pozostaw to celebransowi, który przewodniczy liturgii. 
Nie wyjaśniaj uczuć i odczuć całej grupy. Mów za samego siebie. Niech twoja modlitwa 
będzie jeszcze bardziej osobista. Kiedy bowiem mówisz „my”, niczym się nie dzielisz, 
czynisz się jedynie rzecznikiem grupy. 4. Jeszcze większy kłopot w tym, że nie słuchamy 
jedni drugich. Gdy ktoś kieruje do Pana pełną udręki prośbę, wołając rozpaczliwie o 
pomoc, a zaraz potem, niemal sekundę później, wyskakuje ktoś drugi, dziękując Bogu 
radosnym głosem za otrzymaną łaskę. Co on robił kiedy modlił się ten pierwszy? 
Słuchał? To przykre. Jest rzeczą prawie nieprzyzwoitą modlić się z radością, nie 
pozostawiając innym dość czasu na to, by towarzyszyli drugiemu człowiekowi w jego 
bólu i modlili się za niego. Dlatego warto, by grupa miała animatora: kogoś, kto nie 
stawia się ponad grupą, ale potrafi synchronizować to wszystko, co się w niej dzieje i 
wsłuchiwać się zarówno w głos członków grupy, jak i Pana. W sytuacji, którą opisałem, 
osoba wyrażająca swą udrękę i cierpienie może odnieść wrażenie, że nikogo to nie 
obchodzi. Jeśli więc nikt nie odezwie się, animator może sformułować głośno 
odpowiednią krótką modlitwę. Będzie to wsparcie i pociecha dla osoby, która prosiła o 
pomoc, przekona się bowiem, że bracia nie słuchali obojętnie jej modlitwy. Kiedy Jezus 
konał w Ogrodzie Oliwnym, dzielił się z uczniami swą modlitwą pełną udręczenia, czy 
nie jest to wymowne? Pozwolił im słuchać tego, co mówił do Ojca, i szukał ich wsparcia 
i pociechy. Jeśli nie słuchamy jeden drugiego, po prostu nie dzielimy się wzajemnie 
modlitwą. Przysłuchiwanie się czyjejś modlitwie zakłada, że ten ktoś mówi głośno. 
Bardzo rozprasza i wręcz irytuje, gdy ktoś coś mruczy pod nosem i musimy wytężać 
słuch, by go dosłyszeć. Mów wyraziście albo nie mów nic. 5. Następna trudność polega 
na tym, że nie słuchamy Pana mówiącego w naszym sercu. Może się zdarzyć, że niekiedy 
tak jesteśmy pochłonięci modlitwą i problemami drugiego człowieka, że Bóg schodzi na 
drugi plan. Nie pozwalamy, by inspirował nas, mówił do nas w naszych sercach, 

background image

ponieważ zbyt zajęci jesteśmy tym, co sami i co inni mówią do Niego. Pan jednak stale 
do nas przemawia. Jeśli zdobędziemy się na wewnętrzne milczenie, dostrzeżemy, jak nas 
skłania do wypowiedzenia modlitwy lub podzielenia się czymś, co chce nam 
uzmysłowić. Pan tak posługuje się często naszą modlitwą lub intuicją, by wzbudzić 
charyzmat proroctwa w grupie. Proroctwo polega na przemawianiu do drugiego 
człowieka w imieniu Pana, przekazaniu mu posłannictwa od Pana. Ten dar występował 
często w pierwszym Kościele. Cenił go ogromnie św. Paweł i nakłaniał chrześcijan, by 
go szukali, pomaga on bowiem bardzo w duchowym wzrastaniu bliźniego (por.1 Kor 14). 
Znakomity przykład proroctwa spotykamy w Dziejach Apostolskich: „Kiedyśmy tam [w 
Cezarei] przez dłuższy czas mieszkali, przyszedł z Judei pewien prorok, imieniem 
Agabos. Przybył do nas, wziął pas Pawta, związał sobie ręce i nogi i powiedział: „To 
mówi Duch Święty: Tak Żydzi zwiążą w Jerozolimie męża, do którego należy ten pas, i 
wydadzą w ręce pogan”. Kiedyśmy to usłyszeli, razem z miejscowymi braćmi 
zaklinaliśmy Pawta, aby nie szedł do Jerozolimy” (Dz 21, 10-12). Czasem miałem okazję 
obserwować, jak działa ten dar proroctwa, chociaż nigdy w sposób tak spektakularny jak 
w wypadku Agabosa. Ktoś z grupy dzielił się swoim przeczuciem lub czuł potrzebę 
przeczytania fragmentu Pisma Świętego wybranego przypadkowo albo kierował prostą 
modlitwę do Pana. Kto inny czuł, że to Bóg mówi do niego w tym momencie, gdy drugi 
przemawiał. Dlatego zwykle nalegam, byśmy nie tłumili tego, co Pan zdaje się 
nakazywać, byśmy mówili, ponieważ często przekazuje nam to, czym powinniśmy wedle 
Jego oczekiwań podzielić się z innymi w grupie. Stąd ważne, by pilnie nasłuchiwać głosu 
Pana, który może przemówić w milczeniu naszego serca albo przez słowa drugiego 
człowieka. Wskazane będzie, jeśli animator grupy zaproponuje chwilę modlitwy w 
milczeniu (niektórzy nazywająją „sesją wsłuchiwania się”), gdy zauważy, że mówi się 
zbyt wiele rzeczy bez ducha i głębi właściwych modlitwie. Pojawią się chwile, kiedy 
grupa spontanicznie trwa w milczeniu. Są dwa rodzaje milczenia. Może być milczenie 
głuche, ciężkie; mamy wtedy wrażenie, że nic się nie dzieje, że osiedliśmy na mieliźnie. 
Kiedy przedłuża się zbytnio takie milczenie, zwykle radzę, byśmy na chwilę przerwali 
modlitwę i starali się odkryć przyczynę tej pasywnej sytuacji: jesteśmy zbyt leniwi? Zbyt 
powściągliwi? Czy rzeczywiście czujemy się dobrze z tym milczeniem? Zwykle lenistwo 
i zbytnia powściągliwość ustępują, gdy zaśpiewamy jakiś hymn, zwłaszcza uwielbienia i 
dziękczynienia, albo przeczytamy jeden lub drugi urywek z Pisma Świętego. Czasem 
mamy do czynienia z innym rodzajem milczenia, kiedy cała atmosfera przesycona jest 
modlitwą, pobożnością, namaszczeniem. Wszyscy trwają w modlitwie. Piękne to 
milczenie i jest nieporozumieniem przerwanie go głośną modlitwą lub hymnem po to 
tylko, by „dalej wszystko szło do przodu”. Trzeba pewnej duchowej wrażliwości, by 
rozróżnić rodzaje milczenia. Tutaj animator może okazać się wielką pomocą. 6. Następna 
trudność: nadmiernie długie modlitwy, które nazywam „modleniem się do galerii”. Jest 
bardzo ważne, by modlitwy nie były zbyt długie. Po jakimś czasie trudno jest skupić 
uwagę na tym, co chce się w modlitwie wypowiedzieć. Lepiej jest modlić się dziesięć 
razy podczas modlitewnej sesji, za każdym razem pół minuty lub minutę, niż narzucić 
innym długą, pięcio- lub sześciominutową modlitwę. Modlenie się do galerii nie jest 
niczym innym, jak tylko chęcią wywarcia naszą modlitwą wrażenia na innych. Czasem 
„przygotowujemy” szczegółowo, co chcemy powiedzieć, bo albo jesteśmy napięci, albo 
chcemy zrobić wrażenie. Modlitwa idealna to taka, w której mamy wzrok utkwiony w 
Bogu, bo do Niego modlimy się, i nie przejmujemy się zbytnio gramatyczną konstrukcją 

background image

wypowiadanych zdań. Jeśli modlitwa jest prosta i spontaniczna, nie szkodzi, jeśli 
stylistycznie jest mniej udolna. Nie możemy oczywiście zapominać o obecności innych i 
modlić się do Pana, jakby nikogo nie było. Musimy jednak mieć świadomość, że to do 
Niego kierujemy nasze słowa, że zwracamy się do Niego, a nie do grupy. 7. Ostatnia 
trudność, którą chcę tu wymienić, odnosi się do sytuacji, gdy udajemy się na sesję 
dzielenia się modlitwą nie poświęciwszy wcześniej dłuższego czasu na modlitwę 
osobistą. Dzielenie się modlitwą wydaje się bardziej owocne, jeśli jego uczestnicy 
spędzili wcześniej część dnia na modlitwie indywidualnej, osobistej. Znam grupy 
odnowy charyzmatycznej, w których zakłada się, że w dniu, kiedy grupa ma zgromadzić 
się wieczorem, by wspólnie się modlić, każdy z jej członków poświęca przynajmniej 
dwie godziny na osobistą modlitwę. Kiedy po raz pierwszy uczestniczyłem w jednym z 
tych modlitewnych spotkań, zbudowałem się nie tylko widokiem modlących się osób, ale 
wiadomością, że większość z nich - ludzi świeckich - wstała bardzo wcześnie rano, by 
czytać Pismo Święte; spędzili dwie godziny na osobistej modlitwie przed Panem, zanim 
udali się do pracy. Nie dziwię się więc w najmniejszym stopniu, że ich spotkania 
modlitewne przepojone są łaską i namaszczeniem Ducha. Te osoby już przyszły na 
modlitwę napełnione duchem modlitwy, a nie po to, by „naładować” swe wyczerpane 
baterie duchowe! To stanowi prawdopodobnie przyczynę, dla której dzielenie się 
modlitwą wydaje się o wiele bardziej owocne podczas rekolekcji, kiedy wszyscy 
poświęcają sporo czasu na modlitwę osobistą. Inne wskazówki Idealnie byłoby, gdyby 
dzielenia się modlitwą „nie planować”, by jego uczestnikom pozostawić maksimum 
wolności, by mogli zabierać głos w takiej formie i wtedy, kiedy Duch Święty ich do tego 
nakłania. Jedni wolą odczytać fragment Pisma Świętego, inni zaśpiewać hymn (do 
którego mogą się przyłączyć inni, jeśli czują się do tego poruszeni), jeszcze inni podzielić 
się refleksją lub sformułować modlitwę. Nie ma ściśle ustalonego porządku. Dobrze jest 
rozpocząć chwilą milczenia, podczas której każdy może ożywić swą wiarę w obecność 
Pana. W ten sposób Pan staje się obecny. Pomocne jest również zaśpiewanie na początku 
jakiegoś hymnu. W trakcie rekolekcji główny akcent podczas dzielenia się modlitwą 
powinien być położony na prośby o osobiste łaski związane z rekolekcjami i na 
wyrażanie wdzięczności Panu za możliwość odprawienia ćwiczeń duchownych. Poza 
rekolekcjami powinniśmy często praktykować modlitwę wstawienniczą: modlić się w 
potrzebach drugich. Trzeba jednak przede wszystkim poświęcić czas na modlitwę 
uwielbienia. Gdy wielbimy Boga za Jego dobroć i za łaski, którymi obdarzył nas i 
naszych bliźnich, nasze serca jaśnieją i napełniają się radością. Osobiście odkryłem 
wartość modlitwy uwielbienia dopiero po wejściu w kontakt z ruchem odnowy 
charyzmatycznej. Niewiele jest modlitw tak skutecznych, dających ci poczucie, że jesteś 
miłowany przez Boga, ożywiających ludzi przygnębionych i pomagających w 
przezwyciężeniu pokus. Psalm 8 mówi: „Sprawiłeś, że [nawet) usta dzieci i niemowląt 
oddają Ci chwałę, na przekór Twym przeciwnikom, aby poskromić nieprzyjaciela i 
wroga” (8, 3). Żydzi mieli zwyczaj, że wyruszali do walki, chwaląc imię Pana. Uważali 
to za potężną broń w walce z przeciwnikiem. Czytamy w II Księdze Kronik (20, 20-22): 
„Gdy ruszali, stanął Jozafat i rzekł: „Mieszkańcy Judy i Jerozolimy, posłuchajcie mnie: 
Zaufajcie Panu, Bogu waszemu, a ostaniecie się, zaufajcie Jego prorokom, a będzie się 
wam powodziło”. Potem, poradziwszy się ludu, ustanowił śpiewaków dla Pana, by idąc 
w świętych szatach przed zbrojnymi wysławiali Go śpiewając: Wysławiajcie Pana, 
albowiem na wieki jest Jego łaskawość. W czasie kiedy rozpoczęli wznosić okrzyki 

background image

radości i uwielbienia, Pan zastawił zasadzkę na Ammonitów, Moabitów i mieszkańców 
góry Seir, wkraczających przeciw Judzie, tak iż się wzajemnie pobili”. Zauważmy, że w 
Starym Testamencie modlitwę uwielbienia wyrażano głośno, krzycząc czy też 
śpiewając... Poznałem ludzi, którzy zwierzyli mi się, że modlitwa uwielbienia bardzo ich 
ożywiała, nawet fizycznie. Pewien robotnik powiedział mi, że przy hałasie maszyn 
fabrycznych spędzał znaczną część dnia, wielbiąc Boga na głos (chociaż nie za głośno, 
by nie przeszkadzać towarzyszom pracy) i że przywracało mu to siły - również w czasie 
nocnej zmiany, podobnie jak zimny prysznic albo filiżanka kawy. Kiedy grupa 
modlitewna staje się ociężała i ogarnia ją bezwład, animator mógłby powiedzieć kilka 
słów o modlitwie uwielbienia i zachęcić wszystkich, by skierowali wzrok ku Bogu i 
wielbili Go za wszystkie rzeczy, dobre i złe, a zwłaszcza za to, że On sam jest Bogiem 
dobrym. Można to uczynić w formie modlitwy indywidualnej lub zbiorowej, śpiewając 
hymn uwielbienia, adoracji i dziękczynienia. Wkrótce powinno się zauważyć zmianę 
atmosfery w grupie. Wreszcie ostatnia, ale ważna sugestia dla tych, którzy chcą dzielić 
się modlitwą poza rekolekcjami: ustalcie wcześniej czas trwania spotkania modlitewnego 
(pół godziny, godzina, dwie godziny...) i poinformujcie wszystkich. I gdy mija ustalona 
pora, chociaż większość pragnie przedłużyć modlitwę, przerwijcie sesję, by każdy, kto 
chce, mógł odejść. Pozostali mogą kontynuować modlitwę, jeśli tego pragną. Pozwoli to 
uniknąć rozproszenia i napięcia związanego z pytaniem, kiedy nastąpi koniec. Kapłan i 
dzielenie się modlitwą Kapłan, jako „animator” duchowy, może odnaleźć w grupie 
modlitewnej bogate i owocne pole do apostolatu. Znam księży, którzy po doświadczeniu 
dobrodziejstw dzielenia się modlitwą w czasie takich rekolekcji, jakie my odprawiamy, 
zaczęli modlić się wspólnie ze swoimi współpracownikami świeckimi, katechistami, 
nauczycielami i uzyskali wiele darów. Jako kapłani odwiedzamy naszych wiernych, 
jesteśmy wzywani do chorych, udzielamy porad i kierownictwa duchowego w naszych 
miejscach pracy. Jakże jednak rzadko myślimy o tym, by modlić się z tymi ludźmi. Nie 
mieści się to w naszej tradycji, tak jak tkwi to w tradycji pastorów protestanckich. Raczej 
mamy zwyczaj udzielania błogosławieństwa naszym wiernym czy chorym... Czasem 
modliłem się z osobą, której byłem kierownikiem duchowym. Modliliśmy się wspólnie 
do Pana obecnego pośród nas, przedstawiając mu nasze oczekiwania, wątpliwości i 
rozczarowania i prosząc Go o pomoc. Często wydawało mi się to skuteczniejsze niż cała 
reszta rozmowy i wręcz „uzdrawiające”, zarówno dla danej osoby, jak i dla mnie. Jeżeli 
tylko raz zdobędziemy się na odwagę, by wspólnie się pomodlić przed i po rozmowie (a 
nawet w konfesjonale), cała reszta staje się łatwa; nie spotkałem jeszcze osoby, która nie 
przyjęłaby z wdzięcznością propozycji, by modlić się z nią i za nią. Pamiętam doskonale, 
co mi powiedziała w szpitalu pewna chora kobieta, która była wcześniej katoliczką, ale 
przeszła do zielonoświątkowców: „Kiedy mój pastor przychodzi do mnie z wizytą, 
poświęca prawie pół godziny na to, by czytać Pismo Święte i modlić się ze mną. Takiego 
pastora potrzebuję. Kiedy odwiedza mnie ksiądz katolicki, mówi o polityce albo o 
pogodzie, potem udziela mi błogosławieństwa i odchodzi”. Jak już powiedziałem, w 
naszej tradycji nie mieściła się wspólna modlitwa z chorym, zanim się z nim pożegnamy, 
albo zaproponowanie rodzinie, którą odwiedzamy: „Czy możemy się na koniec wspólnie 
pomodlić?” Odwiedzam wiele rodzin i w czasie tych wizyt dzielimy się modlitwą. 
Zaczynam od siebie: modlę się jako pierwszy, a następnie pytam, czy ktoś nie chciałby 
przedstawić czegoś Bogu. Mają zwykle wiele do powiedzenia. Przeważnie na początku 
swoje prośby mówią mnie i ja w ich imieniu zanoszę modlitwę do Pana. Potem robią już 

background image

to sami. Czasem zaczynam od odmawiania różańca, do którego wiele rodzin jest 
przyzwyczajonych. I między jedną tajemnicą a drugą pytam: „Za kogo ofiarujemy ten 
dziesiątek?” Następnie modlę się spontanicznie za wymienione osoby, powoli znikają 
trudności i ludzie sami zaczynają się modlić we wskazany im sposób. Podczas niektórych 
rekolekcji, kiedy jest wielu uczestników, zachęcam, by do dzielenia się modlitwą 
utworzyli mniejsze grupy, po dziesięć lub dwanaście osób. Zwykle, jak podczas tych 
rekolekcji, dzielenie się modlitwą odbywa się wieczorem, przed wystawionym 
Najświętszym Sakramentem. Myślę, że dla wielu z was, którzy bierzecie udział w tej 
modlitwie, to doświadczenie będzie autentycznym skarbem przez długi czas. Rozdział 
dziesiąty Nawrócenie Na początku rekolekcji zwykle rozważamy naszą grzeszność i 
dzięki łasce pokuty szukamy Bożego przebaczenia. Chciałbym dziś właśnie mówić na 
temat nawrócenia. Nawrócenie jako sposób doświadczenia Chrystusa Chociaż 
doświadczenie Chrystusa jest łaską, na którą nigdy nie możemy zasłużyć, istnieją - jak 
już mówiłem wcześniej - dwie postawy, które możemy pogłębiać, przygotowując się na 
przyjęcie łaski: gorące pragnienie spotkania się z Chrystusem; wytrwałość w modlitwie 
błagalnej. Trzecią byłoby nawrócenie i pokuta. Wyraża to przepięknie księga 
Apokalipsy: „Aniołowi Kościoła w Efezie napisz: To mówi Ten, który trzyma w prawej 
ręce siedem gwiazd. Ten, który się przechadza wśród siedmiu złotych świeczników: 
Znam twoje czyny: trud i twoją wytrwałość, i to, że złych nie możesz znieść, i że próbie 
poddałeś tych, którzy zwą samych siebie apostołami, a nimi nie są, i żeś ich znalazł 
kłamcami. Ty masz wytrwałość: i zniosłeś cierpienie dla imienia mego - niezmordowany. 
Ale mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości. Pamiętaj więc, skąd 
spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! Jeśli zaś nie - przyjdę do ciebie i ruszę 
świecznik twój z jego miejsca, jeśli się nie nawrócisz” (Ap 2, 1-5). „Aniołowi Kościoła w 
Laodycei napisz: To mówi Amen, Świadek wierny i prawdomówny, początek stworzenia 
Bożego: znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo 
gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust. 
Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty” i „wzbogaciłem się”, i „niczego mi nie potrzeba”, a 
ty nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi. Radzę ci 
kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się 
oblókł, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu do namaszczenia twych oczu, 
byś widział. Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę. Bądź więc gorliwy i nawróć 
się! Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do 
niego I będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3,14-20). Konieczność nawrócenia Te 
słowa Apokalipsy przypominają postawę, jaką Jezus ukazuje w Ewangeliach. 
Nawrócenie i pokuta są tematem Jego pierwszych pouczeń: „Czas się wypełnił i bliskie 
jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1, 15). To również 
główny motyw pierwszych wystąpień apostołów w Dziejach Apostolskich: „Nawróćcie 
się - powiedział do nich Piotr - i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa 
na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego” (Dz 2, 38). 
Nawrócenie i pokuta to fundamentalna i stała postawa chrześcijanina. Powinien on 
przede wszystkim wyznać swój grzech. Bez żadnych usprawiedliwień, bez żadnych 
pretensji czy litowania się nad sobą. Powinien również wyznać swą niezdolność do 
wyzwolenia się od grzechu oraz absolutną potrzebę zbawczej mocy Jezusa. „Łatwo 
przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, 
którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już 

background image

nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to 
prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek 
[we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich 
spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w 
niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! 
Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez 
Jezusa Chrystusa, Pana naszego!” (Rz 7, 18-24). Ważne jest, by chrześcijanin 
doświadczył owego Pawłowego: „nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli...”. Któż 
z nas nie doświadczył tego wielokrotnie w swoim życiu? Możemy więc zbliżyć się do 
Jezusa, nie dowierzając zbytnio sobie, lecz zawierzając się całkowicie Jego mocy. Jezus 
mówi wprost, że jest właśnie dla takich ludzi, dla „grzeszników”. Przyszedł do nich, a nie 
do „sprawiedliwych”. Jeśli jesteśmy „sprawiedliwi”, jeśli uważamy sami siebie za 
„doskonałych”, wówczas Jezus nie przyszedł do nas i nie interesujemy Go. Musimy stale 
świadomie kontrolować poczucie własnej „sprawiedliwości”, bo inaczej możemy dojść 
do tej samej ślepoty i zatwardziałości serca, którą odznaczali się faryzeusze. Wydaje mi 
się, że dzisiaj z takim trudem uświadamiamy sobie własną bezsilność i nieodzowną 
potrzebę Jezusa dlatego, iż w znacznej mierze zatraciliśmy poczucie grzechu. Poczucie 
grzechu Dziś bardzo pomniejszamy znaczenie grzechu, pomimo że Jezus zdawał się 
przypisywać mu wielką wagę. „To jest bowiem kielich krwi mojej, Nowego i wiecznego 
przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów” - takie 
słowa wypowiada kapłan w najbardziej uroczystym momencie Eucharystii, powtarzając 
słowa Jezusa. „Weźmijcie Ducha Świętego” - mówi Jezus do swych Apostołów po 
zmartwychwstaniu: „Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym 
zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20, 23). W Modlitwie Pańskiej poleca nam prosić o 
trzy rzeczy: o chleb nasz powszedni, o moralną siłę do niepoddawania się pokusie i o 
odpuszczenie grzechów. Posyła swego Ducha, by Ten przekonał świat „o grzechu, o 
sprawiedliwości i o sądzie” (J 16, 8). Nie ulega wątpliwości, że przebaczenie grzechów 
jest czymś istotnie ważnym dla Jezusa. Ukażę wam to później, kiedy będę mówił o 
społecznym aspekcie grzechu. Słusznie dowiadujemy się na początku Ewangelii, że Jezus 
przynosi nam zbawienie od grzechu, a nie zbawienie typu ekonomicznego, społecznego 
lub politycznego, jak twierdzą dziś niektórzy. „Józefie, Synu Dawida” - mówił anioł - 
„nie bój się wziąć do siebie Maryi, Twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, 
co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój 
lud od jego grzechów” (Mt 1, 20-21). Mamy wiele innych tekstów Nowego Testamentu, 
które podkreślają, że to jest powód, dla którego Bóg stał się człowiekiem. Oto niektóre: 
„Nauka to zasługująca na wiarę i godna całkowitego uznania, że Chrystus Jezus 
przyszedł na świat zbawić grzeszników” (1 Tm 1, 15). Z Listu do Rzymian (5, 8) 
dowiadujemy się, że „Bóg okazuje nam swą miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł 
za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami”. A w I Liście św. Jana (1 J 4,10) czytamy, że 
Bóg „posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy”. Przebaczenie 
grzechów jest dla Jezusa czymś o wiele bardziej istotnym niż zdrowie ciała albo 
powodzenie materialne. Jeśli uzdrawia paralityka w rozdziale 9. Mateusza, czyni to, by 
ukazać swoim przeciwnikom, że obdarzył go o wiele większą i cenniejszą łaską: łaską 
odpuszczenia grzechów. Dla nas, którzy jesteśmy duchowo mniej wrażliwi niż ludzie w 
minionych wiekach, odpuszczenie grzechów nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji na liście 
pożądanych przez nas dóbr. Tym bardziej potrzeba nam daru nawrócenia i pokuty. Sens 

background image

nawrócenia Nie chciałbym, abyście uważali, że nawrócenie oznacza uświadomienie sobie 
grzechu i żal za niego. Żal za grzech jest jednym z aspektów nawrócenia - i w żadnym 
wypadku nie najważniejszym. Nawrócenie wyrażone jest w języku greckim słowem 
metanoia, które oznacza całkowitą przemianę serca i umysłu, wyrzeczenie się egoizmu i 
zwrócenie się do Boga. Być może najlepszym określeniem nawrócenia jest przykazanie 
podane przez Jezusa: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą 
swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie 
samego” (Łk 10, 27). Mogę wylewać gorzkie łzy za swe grzechy i mówić Bogu, jak 
bardzo mi przykro z tego powodu i prosić o przebaczenie - to wszystko nie wystarcza, 
bym posiadł dar nawrócenia. Może bowiem nie jestem jeszcze gotów, by wyrzec się 
swych „nieuporządkowanych uczuć”, kochać Boga bezgranicznie i żyć w sposób 
radykalnie nowy, a o to przecież chodzi. Wyraża to dobrze fragment z Apokalipsy, 
cytowany przez nas na początku, gdzie mowa o Kościele, który rzeczywiście bardzo 
pracował i cierpliwie znosił cierpienia z powodu Pana: „Znam twoje czyny: trud i twoją 
wytrwałość!... Ty masz wytrwałość: i zniosłeś cierpienie dla imienia mego - 
niezmordowany”. Wykazał również wierność Jego prawdzie i zdolność rozeznania, 
odrzucając fałszywą naukę i fałszywych apostołów. A jednak Pan nie jest zadowolony. 
Kościół ten stale potrzebuje nawrócenia, ponieważ brakuje mu miłości: „Ale mam 
przeciw tobie to, że odstąpiłeś od swej pierwotnej miłości. Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i 
nawróć się, i pierwsze czyny podejmij”. Jest jeszcze jedna cecha charakterystyczna łaski 
nawrócenia. Towarzyszy jej zawsze wielka radość i pokój. Kiedy temat nawrócenia i żalu 
za grzech zostaje poruszony w rekolekcjach i kazaniach, ludzie zwykle przygotowują się 
do przeżycia „negatywnych” uczuć: winy, niechęci do samego siebie, smutku i 
przygnębienia. Kto jednak nie odróżnia żalu za grzech od smutku, ten nie doświadczył 
jeszcze, czym jest żal za grzechy pochodzący od Ducha Świętego. Jakże często słyszymy 
od ludzi po spowiedzi, że czują się szczęśliwi i mają poczucie ulgi, jakby pozbyli się 
jakiegoś wielkiego ciężaru. Dziwny paradoks: łzy żalu z powodu obrazy Boga mogą 
współistnieć z uczuciami radości, że odnaleźliśmy znów naszego Boga, że On nas nadal 
kocha i że wszystkie nasze grzechy rzucił w niepamięć. Czyż tak właśnie nie powinno 
być? Kiedy człowiek zagubiony w puszczy odnajduje znów drogę do domu, kiedy 
człowiek odnajduje zagubiony skarb - czyż nie ma powodu do ogromnej radości? Jezus 
łączy zawsze nawrócenie z uczuciem głębokiej radości. Z ogromną delikatnością 
opowiada nam, jak bardzo cieszy się Ojciec, kiedy syn marnotrawny powraca do domu 
albo kiedy pasterz znajduje zagubioną owcę, albo aniołowie Boży z nawrócenia jednego 
grzesznika. Jakaż wielka będzie więc radość syna przyjętego na powrót w domu Ojca, 
albo owcy odnajdującej drogę do owczarni albo też grzesznika, który widzi, że sprawił 
Bogu tyle radości, powracając do Niego! Jeśli więc ktoś z was oczekiwał uczuć smutku i 
przygnębienia w związku z tematem następnej medytacji: nawróceniem, chcę, byście byli 
przygotowani na zupełnie odmienne uczucia: radości z tego powodu, że Ojciec znów was 
przygarnie, oraz miłości, bardzo intensywnej miłości: całej miłości waszego serca wobec 
Niego i Jego Syna Jezusa Chrystusa. Nie znam lepszego sposobu nawrócenia, jak 
powtarzanie stale: „Boże mój! Wiesz, że Cię kocham i że pragnę Cię kochać z całego 
serca, z całej duszy, ze wszystkich mych sił...!” Nawrócenie - owoc spotkania z 
Chrystusem Na początku tej konferencji mówiłem o nawróceniu jako sposobie spotkania 
z Chrystusem. Jest to określenie tylko częściowo precyzyjne. Spotkanie z Chrystusem 
zwykle poprzedza łaskę nawrócenia. Najpierw mamy do czynienia z nawróceniem, które 

background image

pomaga w głębszym doświadczeniu Chrystusa, ale dopiero w ślad za tym 
doświadczeniem otrzymujemy łaskę nawrócenia w całej pełni. Dopiero po spotkaniu z 
Nim rozumiemy, czym jest grzech i czym jest miłość. Dopiero gdy człowiek zobaczy 
światło, wychodząc z ciemnego lochu, uświadamia sobie, jakie zalegają tam ciemności i 
jakim wspaniałym i drogocennym darem jest światło. Gdy przebywał w lochu, oczy 
przyzwyczaiły się do ciemności i być może nawet zapomniał, że tkwi w ciemnościach i 
że potrzebuje światła. To nie grzesznik pojmuje, czym jest grzech, ale człowiek święty, 
bo tylko święty zbliżył się do Bożego światła. Poznajemy nasze grzechy dzięki Bożemu 
Objawieniu, a nie naszym rozumem. Pismo Święte daje nam wiele przykładów na to. 
Paweł uważał, że wyświadczał Bogu przysługę, prześladując Kościół. Dopiero po 
spotkaniu z Chrystusem uświadamia sobie swój grzech. Odtąd nazywa się najmniejszym 
z apostołów, niegodnym imienia „apostoła” za to, że prześladował Kościół Chrystusowy 
(por. 1 Kor 15, 9). Dojdzie nawet do tego, że będzie się uważał za pierwszego z 
grzeszników (por.1 Tm 1,15). Żeby jednak pojąć to wszystko, musiał najpierw spotkać 
Pana. To samo można powiedzieć o Piotrze, który najpierw odkrył, kim jest rzeczywiście 
Jezus, a potem dopiero mógł zawołać: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek 
grzeszny” (Łk 5, 8). Zawołanie podobne do słów proroka Izajasza, który po przeżyciu 
wizji Boga, staje się przenikliwie świadomy swego grzechu: „Biada mi! Jestem 
zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach” (Iz 6, 5). Przypomnijmy sobie 
również skruchę i nawrócenie Zacheusza po tym, jak Pan nawiedził jego dom (Łk 19) 
oraz jawnogrzesznicę wylewającą łzy miłości i nawrócenia przy spotkaniu z Panem (Łk 
7). I czyż tak nie powinno być? Jakże możemy żałować, że obraziliśmy Pana, jeśli Go 
najpierw nie pokochamy? A jak Go pokochamy, jeśli najpierw nie wejdziemy w kontakt 
z Nim i nie doświadczymy, kim jest? Z tego też powodu myślę, że medytacja na temat 
grzechu i nawrócenia nie jest medytacją dla początkujących w życiu duchowym, lecz dla 
wielkich świętych, dla ludzi, którzy postąpili znacznie na drodze świętości. Dlatego nie 
dziwi, że święty Proboszcz z Ars pragnął usilnie uciec ze swej parafii i zostać 
pustelnikiem. Dlaczego? Bo chciał opłakiwać swoje grzechy! Niezrozumiałe to i wręcz 
irytujące dla tych z nas, którzy nie pojęli jeszcze, co znaczy kochać Boga i być przez 
Niego kochanym; dla tych z nas, którzy jeszcze nie „zobaczyli” Pana. Nie powinniśmy 
się więc zniechęcać, jeśli nie otrzymaliśmy zaraz tej nadzwyczajnej łaski. 
Prawdopodobnie Pan zachowuje ją dla nas na koniec, kiedy nasza miłość ku Niemu 
będzie o wiele głębsza. Bądźmy na razie zadowoleni z tego, że gorąco Go pragniemy i że 
chcemy Go kochać, jak tylko potrafimy. Poznałem niedawno modlitwę przypisywaną św. 
Anzelmowi. Chciałbym ją wam przybliżyć, ponieważ wyraża trafnie różne etapy, przez 
które przechodzi większość ludzi, zanim sobie uświadomi swe grzechy i żałuje za nie. 
Etapy te stanowią dokładny opis łaski nawrócenia w całej jego pełni: pragnienie Boga, 
miłość Boga i obrzydzenie sobie grzechu. Oto modlitwa: „Panie, nasz Boże, udziel nam 
łaski, byśmy pragnęli Cię z całego serca, a pragnąc Cię, byśmy mogli Cię szukać i 
znajdywać; a znajdując Cię, byśmy mogli Cię ukochać; a pokochawszy Cię, byśmy 
obrzydzili sobie to wszystko, od czego nas wybawiłeś. Amen”. Niektóre teksty biblijne 
W następnej konferencji będę mówił o niebezpieczeństwach kryjących się w medytacji o 
nawróceniu i o grzechu. Teraz jednak chciałbym wam już podać niektóre z bardzo wielu 
tekstów Pisma Świętego na ten temat. Najpierw kilka tekstów z Nowego Testamentu, a 
następnie ze Starego. Łukasz 7, 36-50: kobieta z Magdali. Zwróćcie uwagę, jakie 
znaczenie w przebaczaniu grzechów przypisuje Jezus miłości. Łukasz 15: przypowieści o 

background image

kochającym Ojcu, o zgubionej drachmie i o zaginionej owcy. Podkreślona została tutaj 
radość oraz dobroć pełna czułości i miłości. Dzieje Apost. 9: nawrócenie św. Pawła. Jan 
4, 5-42: nawrócenie Samarytanki. Łukasz 19: nawrócenie Zacheusza. Jan 21,1-19: Piotr 
wyznaje swą miłość 1 Tm 1,15: św. Paweł mówi, że jeżeli Bóg dokonał tak wielkich 
rzeczy w nim, czyż nie dokona tego samego w tych, którzy Mu ufają? Fragment, który 
podnosi na duchu. Apokalipsa 2, 1-7: oraz 3, 14-22: Umiłowany stoi u drzwi i kołacze, 
tak jakby bardziej On nas potrzebował niż my Jego. Zauważcie podobieństwo do pasterza 
szukającego owcy i ojca wyczekującego na marnotrawnego syna. Stary Testament 
zawiera wiele epizodów pomocnych w medytacji nad grzechem i nawróceniem. 
Ograniczę się do zacytowania niektórych fragmentów z proroków: Ezechiel 16; 
Jeremiasz 2; Ozeasz 2; Izajasz 63, 7-64, 11, zawierający wzruszającą modlitwę, którą 
możecie uczynić swoją. Nade wszystko nie starajcie się „wyrobić” sobie łaski 
nawrócenia i żalu za grzechy. Proście o nią. Proście o łaskę miłowania Boga. Proście o 
dar spotkania Go w tych dniach podczas modlitwy. Nawrócenie z pewnością przyjdzie. 
Rozdział jedenasty Niebezpieczeństwa związane z nawróceniem Kiedy nawrócenie 
rozumiane jest niewłaściwie, kiedy podkreśla się zbytnio wymiar winy, lęku przed karą i 
wstrętu do samego siebie, wówczas staje się ono czymś bardzo niebezpiecznym. 
Wszystkie dobre rzeczy są niebezpieczne, i łaska nawrócenia nie jest tu wyjątkiem. 
chciałbym w tej konferencji poruszyć niektóre z tych niebezpieczeństw. Odmowa 
przebaczenia samemu sobie Bóg nie pragnie niczego innego jak tylko przebaczyć nam. 
Nie musimy nawet powiedzieć: „przykro mi”. Powinniśmy jedynie pragnąć powrócić do 
Niego. Nie będzie On nawet czekał, by syn marnotrawny - skończył krótką przemowę 
pełną skruchy przygotowaną na tę okazję. Nie ma nic łatwiejszego w świecie jak uzyskać 
Boże przebaczenie. Bóg bardziej pragnie udzielić nam przebaczenia, niż my chcemy je 
otrzymać. Problemu nie stanowi więc Bóg, ale my sami. Prawdą jest, że wielu ludzi nie 
wie, że może uzyskać przebaczenie. A co gorsze, nie chcą sami sobie przebaczyć. Myślą 
w sposób obsesyjny, jak bardzo okazali się źli i nędzni, a tymczasem chcieliby nigdy nie 
zgrzeszyć i mieć zawsze czyste konto. Następnie rozbudzają w sobie fałszywe poczucie 
tego, że są niegodni, gdyż nie zasłużyli niczym, by otrzymać Boże łaski. Muszą czynić 
pokutę, muszą oczyścić się i naprawić w pełni swoje grzechy, by znów stać się godnymi 
Bożych łask. Według mnie nie istnieje większa przeszkoda do postępu w życiu 
duchowym nad to fałszywe poczucie bycia niegodnym. Nawet grzech nie stanowi takiej 
przeszkody. Grzech może okazać się pomocą, jeśli następuje nawrócenie. Jednak to 
fałszywe poczucie bycia niegodnym (ten brak z naszej strony gotowości do tego, by 
zapomnieć o przeszłości i skierować się ku przyszłości) utrudnia nam po prostu 
jakikolwiek postęp. Znałem księdza, który po święceniach prowadził życie naprawdę 
godne pożałowania. Byłem przekonany, że Bóg w modlitwie udzielał mu 
nadzwyczajnych łask, zapraszając go do najwyższych form kontemplacji. Ów ksiądz nie 
dał się jednak o tym przekonać, uważał się za grzesznika godnego pogardy, za kogoś, kto 
jest niegodny. Wszystko, co mogło przypominać nadzwyczajną łaskę ze strony Boga, 
wydawało mu się podejrzane i zwodnicze. W rzeczywistości była to subtelna forma 
pychy. Łaska Boża może łatwo zatriumfować nad grzechem, ale nie tak łatwo nad takim 
oporem. Pozwólcie, że podam inny przykład: pewnego seminarzysty, przeżywającego 
bardzo kłopoty w dziedzinie czystości, które starał się pokonać z całą dobrą wolą, ale bez 
wielkich rezultatów. W trakcie rozmowy z nim pewnego dnia zauważyłem, że jego 
pojęcie Boga jest całkowicie pogańskie. Miałem przed sobą seminarzystę studiującego 

background image

już teologię, do którego nie dotarła jeszcze Dobra Nowina. Traktował on z Bogiem, który 
był Bogiem rozumu, Bogiem jakiejkolwiek innej religii, ale nie Ojcem naszego Pana 
Jezusa Chrystusa. Młodzieniec miał obsesyjne poczucie tego, że jest niegodny, 
konieczności oczyszczenia się i czynienia pokuty, zanim zbliży się do Boga i wejdzie z 
Nim w relację przyjaźni. Podczas gdy on mówił, przyszło mi do głowy pewne 
porównanie, którym się z nim podzieliłem: „Wyobrażam sobie, że jesteś kobietą, która 
zdradziła męża i była prostytutką. Żałuje za swe grzechy i wraca do domu. Nie odważa 
się jednak do niego wejść. Pozostaje na ulicy, ubrana w wór pokutny, posypana 
popiołem, zdecydowana czynić pokutę za swe grzechy. I tak tkwi na ulicy całymi dniami, 
tygodniami i miesiącami... Cóż pomoże jej mężowi taka pokuta? On pragnie ją nadal 
kochać, odczuwać ciepło jej ciała i cieszyć się jej pieszczotami. Kobieta jednak uparcie 
obstaje przy swoim - musi się najpierw „oczyścić” (a być może boi się bardzo wejść do 
domu, objąć swego męża i powiedzieć mu, jak bardzo go kocha)”. Seminarzysta, który 
słuchał mnie cały czas z wielką uwagą, powiedział bardzo powoli: „Taki właśnie jestem. 
To moja historia. Boję się wejść. Przeraża mnie podjęcie ryzyka - bo się boję, że mogę 
być odrzucony”. Powiedziałem mu wtedy: „Czy gotów byłbyś pójść teraz do kaplicy, 
zapominając o swoich grzechach i problemach z czystością, by spojrzeć po prostu na 
Pana i powiedzieć Mu: „Panie, kocham Cię z całego serca”? „Nie, nie mam odwagi”. 
„Dobrze, spróbuj to więc zrobić tu, na miejscu. Pomódlmy się razem przez chwilę w 
milczeniu. Zapomnijmy obydwaj o naszych grzechach i skierujmy nasze serca do Pana i 
powiedzmy Mu, że Go kochamy”. Zabrało nam to pięć minut. Było to wzruszające 
przeżycie dla niego i dla mnie. Wielu z nas nie pojęło jeszcze, że nawrócenie nie polega 
na powiedzeniu: „Panie, przykro mi” (wywarło na mnie wrażenie słynne zdanie z 
powieści i filmu Love story: „Kochać to znaczy nie musieć nigdy powiedzieć: „przykro 
mi”, lecz: „Panie, kocham Cię z całego serca”. Czy nie zauważyliście, że w Nowym 
Testamencie Jezus nigdzie nie mówi, że musimy być przygnębieni, by uzyskać 
przebaczenie grzechów? Oczywiście, Jezus nie wyklucza żalu za grzechy, nie domaga się 
go jednak wyraźnie. My zaś mówiliśmy zawsze tylko o skrusze. Miałem tylu penitentów 
zatroskanych tylko o to, czy mieli wystarczający żal, czy ich żal był „doskonały” czy też 
„niedoskonały” i którzy mieli wiele innych podobnych i mało ważnych pytań, 
dotyczących przebaczenia. I chociaż nalegaliśmy tak bardzo na coś, czego Jezus 
wyraźnie nie żądał, nie zwracaliśmy uwagi na to, czego się stale i wyraźnie domagał. 
Jezus powiedział: „Jeśli chcecie uzyskać przebaczenie od mego Ojca, musicie przebaczyć 
waszemu bratu”. O tym warunku nagminnie zapominamy, gdy wymieniamy warunki 
„dobrej spowiedzi”, zamieszczane w naszych starych katechizmach. Dokładnie 
badaliśmy nasze sumienie, wyznawaliśmy nasze grzechy przed kapłanem, czyniliśmy akt 
żalu i postanowienie poprawy, a wypełnienie pokuty napawało nas radością. Nie 
mówiono nam nigdy wyraźnie, że ważniejszym od tego wszystkiego było odpuszczenie 
naszemu bratu, jeśli coś złego uczynił przeciw nam, bo gdybyśmy nie wypełnili tego 
warunku, nie uzyskalibyśmy przebaczenia grzechów niezależnie od tego, jak doskonały 
był nasz żal i jak dokładnie wyznaliśmy grzechy przed kapłanem. Jezus prosi nas jeszcze 
o jedno, jeśli pragniemy odpuszczenia grzechów: o miłość. Po prostu o miłość. „Przyjdź 
do mnie” - mówi Jezus, „powiedz Mi, że mnie kochasz, a twoje grzechy będą 
odpuszczone”. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, by łzy owej kobiety z Magdali 
traktować jako łzy żalu z powodu grzechów. Zastanawiam się, skąd nam to przyszło do 
głowy, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Jezus wyraźnie stwierdza, że łzy tej kobiety i to 

background image

wszystko, co robiła, było wyrazem miłości: „Odpuszczone są jej liczne grzechy, 
ponieważ bardzo umiłowała” (Łk 7, 47). A po zaparciu się Piotra, Jezus prosi go, by 
wyraził swą miłość: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” (J 
21,15). Na tym właśnie polega nawrócenie: i jeśli będziemy tego głęboko świadomi, 
unikniemy zniechęcenia, smutku i nadmiernego lęku przed Bogiem, odczuwanego przez 
ludzi rozmyślających o swej grzeszności i proszących o łaskę nawrócenia. Radzę wam 
spędzić trochę czasu po tej konferencji na modlitwie przed Panem, czasu poświęconego 
na nawrócenie. Nie róbcie nic innego, a tylko powtarzajcie jak Piotr: „Panie, Ty wszystko 
wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham” (J 21, 17). Prowadzi nas to do innej istotnej cechy 
chrześcijańskiego Boga, różniącej Go od Boga rozumu i wszystkich innych bogów. Jest 
to również cecha zasadnicza przepowiadanej przez Jezusa Dobrej Nowiny, w 
przeciwieństwie do dogmatów religii racjonalnej i „rozsądnej”. Chociaż grzech jest 
samym złem, grzesznik stanowi dla Jezusa wartość. Starajcie się nienawidzić grzechu z 
całego serca i unikajcie go. Jeśli jednak zgrzeszyliście (to jest ważne), nawróciliście się, 
macie się czym radować, ponieważ większa jest radość w niebie z jednego nawróconego 
grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu, którzy nie potrzebują nawrócenia. Któż 
może pojąć ten rodzaj szaleństwa? Jest to kategoria szaleństwa, którą podejmuje Kościół, 
kiedy w wigilię paschalną mówi o grzechu Adama jako o „grzechu koniecznym”, jako 
„szczęśliwej winie”, ponieważ sprowadziła nam ona Zbawiciela Jezusa Chrystusa. 
Znajdujemy w tym jedynie echo słów św. Pawła skierowanych do Rzymian: „Gdzie 
jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20). Oczywiście, 
rozumie wartość faktu, że zgrzeszyliśmy i dochodzi do następującego, logicznego 
wniosku: Dlaczego nie grzeszyć świadomie, byśmy mogli otrzymać więcej łaski. Cofa 
się jednak z przerażeniem przed takim wnioskiem: „Żadną miarą!” - mówi. Znajdujemy 
się wobec tajemnicy, przekraczającej ludzką zdolność pojmowania. Dlatego musimy 
pojąć sedno prawdy obu tych przeciwieństw. Miej w nienawiści grzech, a jeśli już 
zgrzeszyłeś i nawróciłeś się, uważaj się za naprawdę szczęśliwego, ponieważ będzie na 
ciebie wylana w nadmiarze łaska. Nawrócony grzesznik (grzesznik powracający do Boga 
z miłości) przyciąga do siebie Boga jakby był magnesem. Nie tylko, że nie jest 
odpychający dla Boga, ale wręcz pociąga Go. Oto Dobra Nowina. A cała reszta - żal i 
pokuta za grzechy nie są wcale Dobrą Nowiną. To stara nowina, ponieważ już ją 
znaliśmy niezależnie od tego, co głosił Jezus. Nadmierny lęk przed Bogiem Oto następny 
negatywny owoc niewłaściwie przeprowadzonej medytacji o grzechu: nadmierny strach 
przed Bogiem i Jego karą. Jestem pod wrażeniem wielkiej liczby chrześcijan łącznie z 
kapłanami (a nawet szczególnie kapłanami), którzy lękają się Boga. Dwa tysiące lat po 
tym, jak Jezus głosił Boga, który jest miłością, i wyzwolenie spod ciężaru prawa są pod 
wpływem religii prawa. Ludzie ci niekoniecznie są skrupulantami, a nawet często nie 
zdają sobie sprawy z tego lęku, który kieruje ich życiem duchowym. Jednak ich 
religijność cechują same powinności i zobowiązania. Jeśli tylko grozi im 
niebezpieczeństwo śmierci, przede wszystkim zaraz proszą o spowiedź. Posługują się 
sakramentem pojednania w celach całkowicie obcych myśleniu Jezusa: aby uzyskać 
gwarancję, która pozwoli im stawić się przed obliczem Boga bez winy, by „zabezpieczyć 
się” przed Bogiem i Jego sądem. Nigdy nie pomyśleli o tym, jak odstręczająca jest już 
sama idea, że chrześcijanin - niezależnie od tego jak grzeszy - szuka zabezpieczenia 
przed Ojcem Niebieskim. Dobrym przykładem tego nieuświadomionego strachu jest 
nerwowość, z jaką niegdyś księża odmawiali brewiarz. Taki sam strach skłaniał i nadal 

background image

skłania wielu katolików do uczestnictwa w niedzielnej mszy św. A potem gwałtownie 
odrzucamy oskarżenia, że nasza religia jest religią prawa, podobną do religii 
faryzeuszów, którą tak atakował Jezus... Uważano jeszcze nie tak dawno temu, że 
opuszczenie nawet najmniejszej z „godzin” brewiarza stanowi grzech śmiertelny, co 
znaczyło, że Ojciec Niebieski mógł strącić do piekła za tę obrazę (proszę was, nie 
przychodźcie potem do mnie na dyskusje w tej sprawie. Znam na pamięć wszystkie 
argumenty w rodzaju, jak niewielki był owoc zakazany i o złości zawartej w 
nieposłuszeństwie Adama i Ewy... Jestem doskonale świadom, że pod wpływem naszej 
neurotycznej obsesji w kierowaniu ludźmi przez zwiększanie liczby grzechów 
śmiertelnych, pozwalamy naszemu rozumowi wyciągać najbardziej absurdalne 
„logiczne” wnioski). Ofiarą tej dawnej mentalności był pewien ksiądz, który przez 
dwadzieścia lat życia kapłańskiego nie opuścił nigdy brewiarza, medytacji i rachunku 
sumienia. Brakowało jednak radości w jego modlitwie i kontakcie z Bogiem. Pewnego 
razu przyszedł do mnie i zwierzył się: „Czasem odnoszę absurdalne wrażenie, że gdyby 
nie było przykazań, byłbym człowiekiem świętym, bowiem czułbym się wolnym i 
wyzwolonym... Wiem, że wypełniałbym spontanicznie każde z przykazań”. 
Przypomniało mi to mojego przyjaciela jezuitę, który powiedział mi, że dopóki nie 
wstąpił do zakonu, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo lubił studiować. W domu 
rodzinnym matka tak pędziła go do nauki, że uczył się z przymusu. Studiował pod presją 
i niechętnie, a czyniłby to z własnej woli naprawdę z radością i entuzjazmem, gdyby go 
zostawiono w spokoju. Przypominam sobie również innego jezuitę, seminarzystę, który 
był gorliwym i wzorowym zakonnikiem. Zawsze jednak wydawał się smutny, pomimo że 
starał się (według mnie w sposób sztuczny) być radosnym na zewnątrz. Pewnego dnia, w 
chwili głębokiej szczerości, wyszedł na jaw jego smutek. Zwrócił się do Boga, któremu 
starał się służyć z całego serca i całej duszy: „O Boże, naprawdę Cię nienawidzę. 
Niszczysz moją radość. Dopóki jesteś przy mnie, nie mogę używać życia, bo mi na to nie 
pozwalasz. Nie chcesz, bym był istotą wolną”. Jakże często pojmujemy (lub 
pojmowaliśmy) w sposób błędny Jezusa i Jego posłannictwo. Żeby stawić czoło temu 
neurotycznemu lękowi Boga, musimy inaczej rozumieć prawo i jego miejsce w naszym 
życiu. Nie nawołuję do zniesienia prawa, a tylko do odmiennego pojmowania go. 
Problemem nie są rygory prawa. (Ludzie, którzy chcieliby uwolnić się od rygorów prawa 
i żyć według Ducha w nadziei, że ich życie będzie odtąd łatwiejsze, nie zdają sobie 
sprawy z trudu wolności oraz z wymagań - pełnych miłości - ze strony Ducha, większych 
niż jakiekolwiek prawa, które sobie można wyobrazić). Tak więc problemem nie są 
wymogi prawa, lecz samo prawo, o ile rodzi ono lęk, zniewala nas i nie pozwala nam 
służyć Bogu w sposób wolny. Dlatego musimy zrozumieć prawo inaczej, jeśli pragniemy 
odpowiedzieć z miłością i w duchu wolności Bogu, którego przybliżył nam Jezus. 
Jeszcze jedno jest potrzebne: lepsze zrozumienie miłości Boga do nas - miłości 
bezwarunkowej. Czy pomyślałeś, jaką jest miłość matki do dziecka? Nie kocha go 
dlatego, że jest dobre. Kocha, bo jest jej dzieckiem. Chce oczywiście, by było dobre i 
coraz lepsze. Matka kryminalisty chciałaby, by jej syn zszedł ze złej drogi. Nie przestaje 
go jednak kochać. Nigdy mu nie powie: „Przestań być kryminalistą, a wtedy cię 
pokocham”. Powie raczej: „Nienawidzę twoich kryminalnych występków, kocham cię 
jednak bardzo, bo jesteś moim synem”. Jeśli jest jakakolwiek nadzieja, by ten człowiek 
się zmienił, związana jest ona z bezwarunkową miłością jego matki. Czy mamy odwagę 
uwierzyć, że Bóg tak właśnie nas kocha? Znawcy Pisma Świętego mówią nam o różnicy 

background image

pomiędzy posłaniem Starego i Nowego Testamentu. Wyrażając to w uproszczony sposób 
powiedzielibyśmy, że Bóg Starego Testamentu stwierdzał: „Jeśli będziecie dobrzy i 
posłuszni, będę pełen dobroci wobec was; jeśli będziecie się sprzeciwiać, okażę wam 
swój gniew i zniszczę was”. Jezus ukazuje nam innego Boga, jeśli tak można się wyrazić: 
Boga równie dobrego wobec sprawiedliwych jak i grzeszników; Boga, który wszystkich 
darzy błogosławieństwem deszczu, słońca i swojej miłości. Miłość Boga nie ogranicza 
się do tych, którzy spełniają pewne warunki, podobnie jak miłość matki nie ogranicza się 
do tych dzieci, które słuchają jej poleceń. Przepowiadać takiego Boga, tak jak to uczynił 
Jezus - jest sprawą niebezpieczną. Ludzie mogą wykorzystać Jego dobroć. Tak jednak 
zawsze bywa z miłością: jest ona ryzykiem. Zawsze istnieje możliwość nadużycia jej i 
wykorzystania. W jaki inny sposób można zyskać miłość drugiego? Jezus gotów był 
przyjąć to ryzyko (i rzeczywiście je przyjął), kiedy ukazał nam właściwe oblicze swego 
Ojca. Przypominam sobie, jak mówił nam mistrz nowicjatu: „Przełomowym dniem w 
waszym życiu duchowym nie będzie ten, w którym uwierzycie, że Bóg was kocha, ale 
ten, w którym uświadomicie sobie, że was kocha”. Wiele lat doświadczenia (osobistego i 
innych) przekonało mnie o prawdzie tych słów. Jaka ogromna zmiana dokonuje się w 
naszym życiu, jak szybko zaczynamy się zmieniać, jeśli uświadomimy sobie, jak bardzo i 
jak bezwarunkowo Bóg kocha nas i akceptuje. Czytałem o protestanckim pastorze, który 
odznaczał się szczególnym darem pośredniczenia w spotkaniu z Chrystusem, właśnie 
pomagając doświadczyć bezwarunkowej miłości Chrystusa. Jeśli ktoś przychodził do 
niego i prosił: „Chciałbym spotkać się z Chrystusem. W jaki sposób i gdzie mogę Go 
spotkać?”, ów pastor prowadził go w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt im nie 
przeszkadzał i mniej więcej wypowiadał te - słowa (odtwarzam wiernie z pamięci, jak 
tylko potrafię, chciałbym wam bowiem zalecić, byście później zrobili to samo): „Spróbuj 
zamknąć oczy i wsłuchiwać się uważnie w to, co mówię: Jezus Chrystus, 
zmartwychwstały Pan, jest pośród nas obecny. Czy wierzysz w to?” Po chwili milczenia 
padała odpowiedź: „Tak, wierzę w to”. „Posłuchaj teraz czegoś, w co będzie ci trudniej 
uwierzyć” -kontynuował pastor. „Słuchaj uważnie: Jezus Chrystus, zmartwychwstały 
Pan, kocha cię i akceptuje takim, jakim jesteś. Nie musisz się zmieniać. Nie musisz stać 
się lepszym. Nie musisz nawet powstać ze swoich grzechów. Nie musisz tego robić, by 
zyskać Jego miłość, ponieważ już ją posiadasz niezależnie od tego, w jakim stanie się 
znajdujesz. Wiemy bowiem, jak bardzo nas kocha, bo kocha nas, pomimo że jesteśmy 
grzesznikami aż do tego stopnia, że gotów jest za nas umrzeć. Czy wierzysz w to?” Mija 
zazwyczaj dłuższa chwila, po której następuje odpowiedź: „Tak. Wierzę, że Jezus tu 
obecny kocha mnie takim, jakim jestem”. „A więc - mówi pastor - powiedz coś Jezusowi. 
Powiedz to na głos”. Po jakimś czasie ten człowiek chwyta pastora za rękę i mówi: 
„Masz rację! On tu jest obecny! Mogę odczuć Jego obecność!” Nie polecam tego 
wszystkim jako niezawodnego sposobu na ułatwienie doświadczenia obecności 
Chrystusa. Być może, że pastor obdarzony był specjalnym charyzmatem. Ci jednak, 
którym poleciłem ten sposób, odnosili zwykle wielką korzyść. Zaproponowałem kiedyś 
to ćwiczenie grupie rekolekcyjnej blisko dwustu seminarzystów i księży podczas 
Godziny Świętej, którą odbywaliśmy w wigilię uroczystości Najświętszego Serca Jezusa. 
Poprosiłem ich, by przez kilka minut uświadomili sobie obecność zmartwychwstałego 
Pana w tej kaplicy. Następnie podsunąłem im, by przez jakiś czas pozwolili się 
przeniknąć następnej prawdzie: Jezus kocha mnie i akceptuje takim, jakim jestem. 
Wreszcie zachęciłem zebranych, by otwarli swe serca przed Panem w pełnej miłości 

background image

modlitwie. Wielu z nich powiedziało mi później, że była to najpiękniejsza modlitwa, 
jakiej doświadczyli podczas rekolekcji. Pewna wspólnota sióstr zakonnych praktykowała 
to ćwiczenie w grupie. Siostry zwierzyły mi się, że przyniosło im to wiele 
nadzwyczajnych łask. Nie daję wiary wszelkiego rodzaju wizjom i objawieniom, i mam 
do nich głęboką niechęć, nie wyłączając objawień św. Marii Małgorzaty związanych z 
nabożeństwem do Najśw. Serca Jezusa. Jestem jednak głęboko przekonany o 
skuteczności tego nabożeństwa i jestem gotów przyjąć te objawienia jako przykład daru 
proroctwa, który Chrystus wypełnia, aby utrzymać kontakt ze swym Kościołem w ciągu 
stuleci. W tym nabożeństwie Chrystus obiecał, że kto je będzie praktykował, doświadczy 
niewypowiedzianych dobrodziejstw w swym życiu duchowym: grzesznikom będzie dana 
łaska nawrócenia, święci poczynią wielkie postępy w świętości. Kto będzie szerzył to 
nabożeństwo, uzyska w swym apostolacie większe owoce, niż mógłby się tego 
spodziewać. To wszystko ma dla nas głęboki sens. Nie mylmy jednak nabożeństwa do 
Serca Chrystusa z tymi niekończącymi się pobożnymi praktykami, które musieliśmy 
spełniać, a niektóre z nich były naprawdę nieznośne i pełne sentymentalizmu. Nie 
identyfikujmy ich również z obrazem przebitego serca, który przemawia do niektórych, 
ale nie do wszystkich. Istotą tego nabożeństwa, tak jak ja je widzę, jest akceptacja tej 
miłości, którą Ojciec okazuje nam w Chrystusie. Przyjęcie faktu, że Jezus kocha nas 
bezwarunkowo, że On sam jest miłością. Jeśli ktoś sam uzna tę prawdę i pomoże innym 
w jej przyjęciu, z pewnością doświadczy nadzwyczajnych łask w swoim życiu 
duchowym i w apostołowaniu. Często pytamy się: „Co uczyniłem dla Chrystusa? Co 
powinienem uczynić dla Chrystusa?” Rzadko uświadamiamy sobie, że najlepsza rzecz, 
jaką możemy dla Niego zrobić, to uwierzyć w Jego miłość względem nas. Nie 
przydarzyło się wam nigdy, żeby ktoś, kogo bardzo kochacie, powiedział wam: „Nie 
wierzę, że naprawdę mnie kochasz”? Jeśli się wam to przydarzyło, jesteście chyba 
przekonani, że od osób ukochanych oczekujemy - bardziej niż jakiejkolwiek posługi czy 
daru - by uwierzyli w naszą miłość, by odpowiedzieli na tę miłość podobnym uczuciem i 
by cenili miłość, którą im ofiarujemy. Według mnie na tym polega nabożeństwo do Serca 
Jezusowego. Jak bardzo potrzebuje go dziś współczesny świat! Doświadczanie Chrystusa 
jako tego, który wymaga Oto ostatnie z niebezpieczeństw, które wiążą się z medytacją o 
grzechu i nawróceniu. Ludzie doświadczają Chrystusa częściej jako tego, który wymaga, 
niż jako tego, który jest darem. Wezwanie do nawrócenia często wzmacnia to wrażenie, 
że Chrystus stawia pewne wymagania. Bóg wymagający, domagający się od nas coraz 
więcej... Bóg nienasycony, nigdy niezadowolony niezależnie od tego, na co się dla Niego 
zdobywamy. Oto ilustracja tego, co mówię. Posłuchajmy modlitwy pewnej osoby: 
„Panie, chciałbym otrzymać Twego Ducha, boję się jednak o Niego prosić, ponieważ 
przeraża mnie to, czego On może żądać. Pomóż mi, Panie, pokonać te lęki”. Zgorszyłem 
się bardzo tą modlitwą. Tragedia polega na tym, że wielu ludzi modli się podobnie, 
podobny jest również ich strach przed zbytnim zbliżeniem się do Boga; strach przed tym, 
czego On może zażądać. Duch Święty jest darem Ojca dla nas - a my boimy się tego 
daru! Boimy się tego, co będzie się kryć za tym darem, gdy go przyjmiemy. Wyobraźmy 
sobie kochającego ojca, który przynosi dzieciom zabawki. Wchodzi do domu 
rozradowany, wyjmuje zabawki i ofiarowuje je dzieciom - a one, pełne obaw, chowają 
się i nie chcą ich przyjąć. Znają swego ojca. Myślą, że jest to zasadzka i że postawi im 
wielkie wymagania. Będą musiały zapłacić cenę za radość, jaką sprawiają im zabawki. 
Raczej wolałyby ich nie dostać. Czyż nie podobnie traktujemy naszego Ojca 

background image

Niebieskiego? Niezbyt wierzymy, że z otrzymanym od Niego darem nie wiążą się żadne 
przykre konsekwencje, że pragnie On tylko naszego szczęścia i pokoju. Być może, że nie 
ponosimy całej winy. Uczono nas zawsze wiary w Boga, który jest bardziej Bogiem 
wymagającym niż Ojcem kochającym nas bezwarunkowo. Najlepszym sposobem 
skorygowania tego zniekształconego pojęcia jest nieodpowiadanie na te wymagania, 
realne lub wyimaginowane, o których myślimy, że Bóg je przed nami stawia. Nie są 
ważne wymagania stawiane przez umiłowaną osobę, lecz wymagania miłości, które 
nosimy w sercu. Jeśli nie liczysz się z miłością, jaką masz w sercu i starasz się dać 
więcej, niż posiadasz naprawdę, albo będziesz w końcu czuł się cały czas winny, albo 
będziesz żywił pretensje. A to pomniejszy twą miłość zamiast ją pogłębić. Może lepiej 
zrozumiemy to na przykładzie. Wyobraźmy sobie młodego chłopca, Jana, który kocha do 
szaleństwa Marię. Pewnego dnia, z miłości, rezygnuje z obiadu i za zaoszczędzone 
pieniądze kupuje kwiaty, by podarować je dziewczynie podczas wieczornego spotkania. 
Miłość jest do tego zdolna. Wyobraźmy sobie teraz Henryka, który przychodzi do nas 
szukać pomocy, bo niezbyt kocha swą żonę Janinę. Radzimy mu: „Dlaczego nie bierzesz 
przykładu z Jana? Zrezygnuj z obiadu i za zaoszczędzone pieniądze kup żonie kwiaty”. 
Zamiast pomóc mu, prawdopodobnie pogłębimy w nim jeszcze niechęć do żony. Ślepe 
naśladowanie człowieka zakochanego bez przyjęcia jego wewnętrznej postawy nie jest 
najlepszym środkiem do tego, by się poczuć zakochanym. Możecie dostrzec 
niebezpieczeństwo, kiedy mówimy naszym nowicjuszom, by naśladowali zachowanie 
świętych, a w ich sercach nie ma jeszcze tej miłości, która skłaniała świętych do takiego, 
a nie innego postępowania. Zachęcamy ich czasem, mając nadzieję, że to naśladowanie 
zrodzi automatycznie miłość. Nic jednak na to nie wskazuje, a nawet przeciwnie. 
Skończy się na zniechęceniu i rezygnacji z osiągnięcia czegokolwiek. Bóg nie wymaga 
nigdy więcej od ciebie, niż domaga się tego miłość, którą żywisz względem Niego w 
swoim sercu. Jeśli chcesz dokonywać wielkich czynów, których święci podejmowali się 
dla Boga, proś, by wlał w twe serce miłość, którą oni żywili wobec Niego. W miarę jak 
będzie wzrastała twa miłość ku Niemu, wzrastać też będzie twoja zdolność oddania się 
Mu z całą radością. Radosnego dawcę Bóg miłuje. Przymus nigdy nie trwa zbyt długo. 
Przypominam sobie, co mówił mi pewien ksiądz: „Pewnego razu, podczas rannej 
medytacji uświadomiłem sobie jak nigdy przedtem, że Bóg kocha mnie bezwarunkowo. 
Myślę, że w tym dniu bardziej postąpiłem niż w ciągu dwudziestu lat spełniania 
wymagań Boga, wykonywania tego, czego - jak uważałem - Bóg się ode mnie domaga”. 
Ileż miał racji! Prośmy więc, by Jezus pozwolił nam doświadczyć tej miłości, którą nas 
ogarnia. A wtedy będzie nam przydana gotowość i zdolność dokonania dla Niego 
wielkich rzeczy! Rozdział dwunasty Społeczny aspekt grzechu W tej krótkiej konferencji 
chciałbym mówić o jednym z tych aspektów grzechu, który „przemawia” do 
współczesnej mentalności. W dawnych czasach święci kontemplując Chrystusa 
wiszącego na krzyżu i myśląc o tym, że to grzech, że to ich grzech doprowadził Go na 
krzyż, czuli się pobudzeni do żalu i skruchy. Uważam, że dziś bardziej ludzi porusza 
myśl, że ukrzyżowanie trwa nadal jako konsekwencja grzechu. Czy ponoszę 
odpowiedzialność za cierpienie brata? Jesteśmy przekonani, że cierpienie wkroczyło w 
świat jako wynik grzechu i że im więcej jest grzechu, tym więcej jest cierpienia. Jezus 
zostaje dziś na nowo ukrzyżowany w swych braciach: ofiarach niesprawiedliwości, 
chorych, cierpiących na ciele lub duchu. Podobnie jak mogę stanąć wobec Chrystusa 
ukrzyżowanego i powiedzieć: „To mój grzech do tego doprowadził”, tak mogę 

background image

wypowiedzieć te same słowa wobec każdego cierpiącego człowieka. Z tego też powodu 
wyznajemy nasze grzechy nie tylko przed Bogiem, lecz również przed naszymi braćmi. 
Obraziliśmy bowiem naszym grzechem nie tylko Boga, lecz i całe Ciało Mistyczne. 
Ojciec Teilhard de Chardin wyraża to znakomicie, mówiąc: „Uderz w gong w jednym 
miejscu, a cały będzie rezonował”. Stanowimy wszyscy część jednego ciała na dobre i na 
złe. Jeśli jeden z członków jest chory, cierpi cała reszta ciała. Pewnego razu 
opowiedziano świątobliwemu hinduiście Swami Ramdasowi o tym, co powiedział 
pewien zachodni agnostyk: „Nie wierzę w Boga. Gdybym wierzył, szukałbym Go, by Go 
udusić za całe to cierpienie, które spowodował w świecie”. Ramdas odrzekł: „Gdybym 
spotkał tego człowieka, chwyciłbym jego ręce i położył mu na szyi, mówiąc: „Śmiało! 
Oto masz w ręku tego, który powoduje cierpienie. Uduś go!”” Dzisiaj obarcza się chętnie 
winą innych za wszelkie zło w świecie i Kościele. W rzeczywistości jednak to nie 
progresiści czy konserwatyści są odpowiedzialni za zamieszanie i zamęt w Kościele, 
podobnie jak nie kapitaliści czy komuniści są winni niesprawiedliwości w świecie. 
Winien jest grzech. Mój grzech. Gdybyśmy zdołali usunąć grzech, pozbylibyśmy się 
również cierpienia. Jeśli przyjmiemy tę prawdę, zrozumiemy, jak ważną rzeczą jest 
wykorzenienie grzechu w świecie. Poświęciliśmy się z całym entuzjazmem usuwaniu 
głodu, bezrobocia, różnych chorób, analfabetyzmu... Doskonale! Są to wszystko 
przedsięwzięcia wypływające ze współczucia. Domaga się tego od nas miłość 
chrześcijańska. Jeśli pozostajemy niewrażliwi wobec cierpień czy kalectwa naszego 
brata, całe nasze przepowiadanie pozbawione jest sensu, ponieważ w naszych sercach nie 
ma miłości Chrystusa. Nie możemy jednak zapominać, że podejmując się tych 
chwalebnych dzieł dotykamy tylko symptomów, a tymczasem musimy dotrzeć do 
przyczyn, do korzeni. Środek uśmierzający usunie ból, którego źródłem jest rak, nie 
usunie jednak samego raka. Podobnie usuwanie głodu, chorób czy analfabetyzmu nie 
zlikwiduje egoizmu, będącego korzeniem wszelkiego zła, na co wskazuje przykład wielu 
krajów na Zachodzie, gdzie rozwiązano niektóre z tych problemów. Czyż jednak 
mieszkańcy tych krajów są bardziej szczęśliwi, bardziej bezinteresowni, czy bardziej się 
kochają? Czy rzeczywiście w tych krajach jest mniej cierpienia niż w innych zakątkach 
świata? Osiągnęliśmy niewiele, jeśli dotychczas nie przeciwstawiliśmy się problemowi 
egoizmu i grzechu. Łatwiej nam teraz zrozumieć, dlaczego Jezus wydawał się zwracać 
tak mało uwagi na problemy społeczne i polityczne swoich czasów, a przykładał taką 
wagę do grzechu i przebaczenia grzechu. Pewien seminarzysta, zatroskany bardzo 
problematyką społeczną i pracujący pośród uciekinierów z Bangladeszu, wrócił z tego 
miejsca nędzy i opuszczenia i zwierzył mi się: „Uświadomiłem sobie, że największym 
złem na świecie nie jest to, że człowiek umiera z głodu. Oczywiście, jest to straszna 
śmierć, zdaję sobie jednak sprawę, że w równie strasznych okolicznościach umierają 
ludzie w krajach dobrobytu na raka, gdzie współczesna medycyna nie może sobie 
poradzić z problemem bólu i cierpienia. Nie, tragedią nie jest cierpienie spowodowane 
śmiercią głodową, lecz niewrażliwość i obojętność tych, którzy mogliby zaradzić śmierci 
głodowej swych braci, a jednak tego nie czynią”. Straszna rzeczywistość egoizmu i 
grzechu! Powszechnie uważa się dziś, że apostolat społeczny to praca tych, którzy 
troszczą się bezpośrednio o polepszenie warunków życia ludzi biednych i o 
wykorzenienie niesprawiedliwości społecznej. Rzadko myślimy, że apostolatem 
społecznym może być również obecność kapłana w konfesjonale albo głoszenie słowa 
Bożego. Przestajemy rozumieć, jak ważne jest pojednanie grzeszników z Bogiem. Czyż 

background image

nie jest to często powód kryzysu tożsamości kapłanów, o którym mówiłem na początku 
tych rekolekcji? Często jest to kryzys powierzchowności. Rodzi się on z przekonania, że 
pierwszym zadaniem księdza we współczesnym świecie jest zaangażowanie. I pojmuje 
się to „zaangażowanie” w sensie rewolucyjnym, politycznym i społecznym. Zgodnie z 
tymi kryteriami Jezus był zupełnie „niezaangażowany”. Nie sprawiał nigdy wrażenia, że 
w pierwszym rzędzie zajęty jest społecznymi i politycznymi problemami swojej epoki. 
Na odwrót: nie pozwalał się w nie wciągnąć. Podobnie jak Jezus, kapłan w dzisiejszych 
czasach powinien się przede wszystkim troszczyć o głoszenie Dobrej Nowiny. Niech 
angażuje się, jeżeli tylko może, w dziedzinie wychowania i sprawy społeczne. Niech 
jednak nie przestaje mówić ludziom o nawróceniu, wzywając ich, by uważali się za 
grzeszników i przyjęli bezinteresowną miłość Boga. Przypominam sobie słowa Johna 
Wesleya, założyciela metodystów: „Dajcie mi stu ludzi, którzy pragną jedynie Boga i 
boją się tylko grzechu, a wstrząsnę bramami piekieł i na ziemi zapanuje królestwo Boże”. 
Słowa te mogą stać się przedmiotem bardzo owocnej modlitwy. Trwając w obecności 
Bożej, sporządźcie sobie listę tego wszystkiego, czego pragniecie. Czy Bóg widnieje na 
pierwszym miejscu? Sporządźcie też listę tego, czego się boicie i co odrzucacie. 
Postawiliście grzech na pierwszym miejscu? Jeśli tak się stało, obdarzeni zostaliście 
obficie łaską nawrócenia! Spowiedź Ostatnią część tej konferencji chciałbym poświęcić 
temu, co tradycyjnie nazywamy „sakramentem spowiedzi św.”. Wolałbym jednak 
nazywać go, podobnie jak wielu współczesnych autorów, sakramentem pojednania lub 
nawrócenia. Wielu odprawiających rekolekcje wyznało mi potem, że przystąpienie do 
tego sakramentu okazało się dla nich bardzo owocne, a nawet decydujące. Oby i tak było 
w waszym wypadku. Niektórzy księża przyznali mi się, że rzadko przystępują do tego 
sakramentu, ponieważ nie zauważają żadnej zmiany w swoim życiu. Jaki sens ma 
wyznawanie stale tych samych grzechów i ułomności? Wydaje się, że nie następuje 
żadna poprawa i czuję się jak hipokryta. Gdybym się szczerze nawrócił, wszystkie te 
grzechy zniknęłyby, czyż nie tak? W tym przypadku zakłada się, że pierwszym celem 
sakramentu nawrócenia jest usunięcie grzechów i ułomności. Nie zgadzam się z tym. 
Zasadniczym jego celem jest pojednanie z Bogiem, głębsze zjednoczenie z Chrystusem, 
nowe wylanie mocy Ducha Świętego. Tak więc postawa, z jaką przystępujemy do 
sakramentu pojednania, ważniejsza jest od listy wyznawanych przez nas grzechów, a 
wymienione tu przeze mnie łaski ważniejsze są od usunięcia braków. Być może Chrystus 
chce, byśmy dźwigali te same ułomności przez całe życie, by okazała się Jego moc 
pośród naszej słabości. Braki te nie przeszkodzą nam wzrastać w świętości i uzyskać 
duchowych owoców związanych z tym sakramentem. Jeśli chcemy skorzystać z 
sakramentu pojednania, musimy przystąpić do niego w odpowiedniej postawie. Być 
może zatroskani byliśmy dotychczas, niekiedy zbytnio, badaniem naszego sumienia i 
sporządzeniem możliwie najdokładniejszej listy naszych grzechów. Jest to sprawa 
drugorzędna w stosunku do tego, o czym chciałbym teraz powiedzieć. Najpierw 
powinniśmy przebaczyć wszystkim, którzy mogli w czymkolwiek wobec nas zawinić. 
Jezus podkreśla to zdecydowanie w przypowieści o „nielitościwym dłużniku” (Mt 18, 23-
35), podobnie jak w Kazaniu na górze, kiedy mówi: „Jeśli więc przyniesiesz dar swój 
przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój 
przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój 
ofiaruj... Wy zatem tak się módlcie: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... przebacz nam 
nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili... Jeśli bowiem 

background image

przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz 
jeśli nie przebaczycie ludziom; i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień” 
(Mt 5, 23-24; 6, 8-9.12.14-15). Wreszcie Jezus mówi: „A kiedy stajecie do modlitwy, 
przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, 
przebaczył wam wykroczenia wasze” (Mk 11, 25). W jednej z poprzednich konferencji 
mówiłem już o odpuszczaniu przewinień naszym bliźnim i podsunąłem w związku z tym 
kilka możliwych ćwiczeń modlitewnych. Może zechcecie skorzystać z któregoś z nich, 
przygotowując się do sakramentu pojednania. Nim przystąpimy do sakramentu 
pojednania, powinniśmy uznać naszą grzeszność. To właśnie zarzucał Jezus 
faryzeuszom: że nie dostrzegali swojego grzechu. Dobrym tego przykładem jest 
przypowieść o faryzeuszu i celniku (Łk 18, 9-14). Podobnie słowa Jezusa do faryzeuszów 
u Mateusza (9, 12-13): „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają... Nie 
przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników”. Konieczność takiej postawy 
podkreśla Paweł w Liście do Rzymian (Rz 2-3). Podobnie czyni św. Jan: „Jeśli mówimy, 
że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli 
wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas 
z wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, czynimy Go kłamcą i nie 
ma w nas Jego nauki” (1 J 1, 8-10). A w Apokalipsie tenże św. Jan wkłada w usta Jezusa 
słowa: „Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty” i „wzbogaciłem się,” i „niczego mi nie 
potrzeba”, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i 
nagi. Radzę ci kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe 
szaty, abyś się oblókł, a nie ujawniła się haniebna twa nagość, i balsamu, do 
namaszczenia twych oczu, byś widział... Bądź więc gorliwy i nawróć się!” (Ap 3,17-19). 
Gdy rozważałem sens nawrócenia, wspominałem już o znaczeniu wielkiej miłości do 
Jezusa i głębokiego pragnienia, by Go zobaczyć. Przypomnijcie sobie wymagania, jakie 
Jezus stawia Kościołowi w Efezie, aby powrócił do swej pierwszej miłości (Ap 2, 1-5); 
albo gorące pragnienie Zacheusza, by, zobaczyć Jezusa (Łk 19, 1-10); albo też łzy 
miłości, które wylewała kobieta z Magdali (Łk 7, 36-50); wreszcie wyznanie Piotra, że 
miłuje Jezusa (J 21,15-19). Ostatni warunek właściwej postawy to wiara, że Jezus bardzo 
pragnie nam przebaczyć. Mówi o tym wprost w przypowieściach o zaginionej owcy, o 
zgubionej drachmie i o synu marnotrawnym (Łk 15), a także w Księdze Apokalipsy: 
„Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego 
i będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3, 20). Ktokolwiek! Niezależnie od tego, jak 
wielkim jest grzesznikiem. Jedyne, co masz robić, to słuchać Jego głosu i otworzyć 
drzwi. Pozwólcie, że zaproponuję wam teraz, jak macie przystąpić do sakramentu 
pojednania podczas tych rekolekcji; inni skorzystali już z pożytkiem z tej rady, 
zechciejcie więc i wy spróbować. Jeżeli chodzi o postawę zewnętrzną: możecie siedzieć 
lub klęczeć. Niech każdy wybierze taką postawę, która mu bardziej odpowiada i pozwoli 
lepiej się wypowiedzieć. Możesz zacząć dziękując Bogu za niektóre otrzymane łaski i 
dobrodziejstwa. Gdy czynisz to wobec kapłana, dajesz świadectwo wobec 
przedstawiciela Kościoła, że jesteś wdzięczny Bogu za to, że okazał ci tyle dobroci. Z 
drugiej strony wdzięczność pozwoli ci lepiej zrozumieć miłość, jaką Bóg żywi wobec 
ciebie oraz głębiej doświadczyć nawrócenia. Po wyznaniu grzechów dobrze jest wskazać 
na jakiś obszar twego życia wymagający szczególnego uzdrowienia. Wymień 
jakąkolwiek chorobę (natury fizycznej, emocjonalnej czy duchowej), z której chciałbyś 
być uzdrowiony przez Pana. Jezus łączył przebaczenie grzechów z uzdrowieniem, a 

background image

sakrament pojednania jest również sakramentem uzdrowienia. Nie doświadczamy tego 
częściej dlatego, że po prostu nie oczekujemy uzdrowienia. Wraz z uzdrowieniem 
zauważysz, jak w wyniku przyjęcia sakramentu wzrasta twa duchowa siła, ponieważ 
wraz z przebaczeniem grzechów otrzymujemy nową moc Ducha Świętego. Następnie, 
jeśli kapłan się zgodzi, poświęćcie chwilę na modlitwę, prosząc w milczeniu lub na głos, 
by mocą absolucji, którą otrzymasz, Pan mógł cię uzdrowić i obdarzyć nową siłą do 
dalszego pełnienia Jego służby. Ufam, że przystępując do sakramentu pojednania 
podczas tych rekolekcji Bóg ujawni wam zawartą w nim moc, której tak hojnie udziela 
wszystkim przyjmującym ten sakrament z wiarą i pobożnością. Rozdział trzynasty 
Benedyktyńska metoda modlitwy W poprzednich konferencjach przytaczałem wam 
często fragmenty z Pisma Świętego, które mogły wam pomóc w medytacji i refleksji. 
Chciałbym wam teraz wskazać metodę posługiwania się Pismem Świętym w trakcie 
modlitwy, która pozwala przekształcić te fragmenty Pisma w modlitwę. Jest to 
„benedyktyńska metoda” modlitwy, upowszechnił ją bowiem św. Benedykt, chociaż 
posługiwano się nią w Kościele już od wieków. Prawdopodobnie metoda ta okaże się dla 
was szczególnie pożyteczna, zwłaszcza jeśli łatwo ulegacie rozproszeniom na modlitwie i 
nie wiecie, jak sobie z nimi radzić. Metoda ta wyróżnia trzy etapy, zwane odpowiednio: 
Lectio, Meditatio i Oratio. Pierwszy z nich, Lectio - to lectio divina, lektura. Zaczynacie 
czytać fragment Pisma Świętego lub jakiejś książki z zakresu duchowości. Radzę wam 
nie sięgać po książkę, której uprzednio nie czytaliście. Istnieje bowiem 
niebezpieczeństwo, że dacie się ogarnąć ciekawości (która czasem może być subtelną 
formą lenistwa) i spędzicie większość czasu na czytaniu, a nie modlitwie. Przypuśćmy, 
że zaczynacie czytać urywek z Pisma Świętego lub z książki, na przykład O 
naśladowaniu Chrystusa. Czytajcie tak długo, dopóki jakieś wyrażenie czy zdanie nie 
zwróci waszej szczególnej uwagi. Załóżmy, że czytacie rozdział 7. Ewangelii św. Jana: 
„W ostatnim zaś, najbardziej uroczystym dniu święta, Jezus stojąc zawołał donośnym 
głosem: „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie - niech przyjdzie do Mnie i pije! 
Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza”” (J 7, 37-38). 
Zastanowiły was te słowa. A więc w tym momencie trzeba przestać czytać, skończyć 
Lectio i przejść do Meditatio - do medytacji. Medytujemy ustami, a nie umysłem. Nie 
chodzi o przeprowadzenie refleksji ani o dyskursywne myślenie, ale o powtarzanie słów, 
w myśli lub na głos. Kiedy psalmista mówi w Psalmie 119 [118], że nie przestaje 
rozważać prawa Bożego i że jest ono słodsze od miodu na jego wargach, nie myśli 
jedynie o refleksji nad prawem, lecz chodzi mu także o nieustanne powtarzanie słów 
prawa. Podobnie powinniście czynić z wybranymi przez was słowami. Powtarzajcie je w 
waszym wnętrzu smakując w nich, nie zatrzymując się na głębszej refleksji nad nimi. 
Wyglądałoby to mniej więcej w ten sposób: „Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie 
do Mnie... Jeśli ktoś jest spragniony, niech przyjdzie do Mnie... Jeśli ktoś jest spragniony, 
niech przyjdzie do Mnie...” Powtarzając zdanie będziecie akcentować jedno lub drugie 
słowo, i zdanie będzie się stawało coraz krótsze; „Jeśli ktoś... jeśli ktoś... jeśli ktoś...”, 
albo: „niech przyjdzie do Mnie... niech przyjdzie do Mnie... niech przyjdzie do Mnie...” 
Powtarzajcie te słowa tak długo, dopóki znajdujecie w nich upodobanie. W miarę 
powtarzania słów nadejdzie czas, kiedy będziecie się chcieli zatrzymać, by trwać nad 
nimi w milczeniu lub by powiedzieć coś Bogu. Na tym polega trzeci etap Oratio, 
modlitwa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Możecie powiedzieć na przykład: „Panie, 
składasz tę propozycję każdemu z nas, niezależnie od tego, czy jest sprawiedliwym czy 

background image

też grzesznikiem? Zbliżam się więc do ciebie z wielką ufnością”. Albo: „Panie, jakie to 
wspaniałe, że możemy przyjść do Ciebie, kiedy nasze serce odczuwa pragnienie. Mogłem 
to częściej czynić dotychczas. Czułbym się bardziej szczęśliwy. Nigdy jednak nie jest za 
późno...” Albo też: „Panie, wydaje mi się, że to nie ma sensu. Jakże możesz zaspokoić 
nasze pragnienie? Tyle razy już przychodziłem do Ciebie, a jednak nadal odczuwam 
pragnienie. Co chcesz przez te słowa powiedzieć? Powiedz mi...” Być może jednak, jak 
już wspomniałem, nie macie zamiaru rozmawiać z Bogiem, a jedynie przeżywać w 
milczeniu Jego obecność, napełniając się tymi słowami, trwając w postawie pełnej 
miłości przy Panu, który wypowiedział te słowa. Oto idealna forma odmawiania 
psalmów, zawierających setki zdań i wyrażeń, w których możemy „spocząć” i którymi 
możemy się żywić. Radzę wam, byście tak postępowali odmawiając brewiarz, ponieważ 
wydaje się, że wielu księżom bardziej zależy na tym, by skończyć jak najszybciej 
odmawianie Liturgii Godzin niż rzeczywiście się modlić. Dlaczego by nie zastosować tej 
metody? Dlaczego zmuszać się do odmówienia brewiarza w ściśle określonym czasie: 
piętnastu, dwudziestu, trzydziestu minut? Czy nie lepiej zatrzymać się spokojnie na 
jakimś zdaniu lub fragmencie w atmosferze modlitwy i po upływie czasu wyznaczonego 
na odmawianie brewiarza zostawić resztę? Być może nie „skończysz” odmawiać 
określonej Godziny, za to pomodliłeś się. Nie zachowałeś litery prawa, ale zachowałeś 
jego ducha. Tego właśnie oczekuje Kościół od każdego kapłana: prawdziwej modlitwy, a 
nie spełnienia obowiązku przeczytania codziennie określonej liczby stron. Pozostając 
przy tym temacie, chciałbym powiedzieć kilka słów o innej formie modlitwy 
przypisywanej św. Janowi Commacusowi, wielkiemu greckiemu mistrzowi. Uważa się, 
że prostą metodą nauczył on modlitwy rzesze mnichów. Radził, by posłużyć się jakąś 
modlitwą, na przykład Ojcze nasz i odmawiać ją z ogromną uwagą, powoli, z całą 
świadomością tego, co się mówi i do Kogo się mówi. Załóżmy, że odmawiacie Ojcze 
nasz i zwracacie całą uwagę na każde z wypowiadanych słów oraz na fakt, że kierujecie 
je do Ojca niebieskiego: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź 
królestwo Twoje...” I załóżmy, że w tym punkcie wasz umysł zaczyna błądzić. W chwili 
gdy sobie to uświadomicie, powróćcie do słów, przy których zaczęło się rozproszenie: 
„Przyjdź królestwo Twoje... przyjdź królestwo Twoje...” Wymawiajcie je z naciskiem, 
dopóki nie wypowiecie ich z pełną uwagą, i odmawiajcie dalej: „... bądź wola Twoja jako 
w niebie tak i na ziemi” itd. Nie chodzi o to, czy będziecie odczuwać pobożność podczas 
odmawiania tej modlitwy. Ważne jest, byście odmówili ją uważnie. Pobożność sama 
przyjdzie. Św. Ignacy Loyola zaleca inną metodę, łączącą medytację z modlitwą ustną. 
Polega ona na tym, by zatrzymać się nad każdym ze słów, poświęcając odpowiedni czas 
na refleksję nad jego znaczeniem. Co znaczy „Ojciec”? Dlaczego nazywamy Boga 
ojcem? Dlaczego wymawiamy słowo: „nasz”? Dlaczego w modlitwie Witaj, Królowo, 
Matko Miłosierdzia, nazywamy Maryję „Królową”? Czyją jest Ona Królową? Co to 
znaczy? Co to znaczy, że jest Matką Miłosierdzia? I tak dalej:” .. życie, słodyczy i 
nadziejo nasza”... Modląc się w ten sposób, odmawiając jakąś modlitwę, zauważycie, w 
jak innym duchu będziecie ją odmawiać później. Możecie zastosować tę metodę do 
modlitw częściej przez was odmawianych: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała na 
wysokości Bogu, modlitwa przed i po posiłku, modlitwy mszy świętej. Są to wszystko 
proste sposoby modlitwy. Może zbyt proste dla niektórych z nas, ale bardzo skuteczne, 
jeżeli chcemy postąpić w modlitwie. Opowiadałem wam już, jak nauczyłem się od ojca 
Calverasa, że modlitwa ustna właściwie odmawiana może stać się przedsionkiem 

background image

mistycyzmu. Tego właśnie uczyła św. Teresa i wielu innych świętych, którzy 
praktykowali bardzo proste sposoby modlitwy. I rzeczywiście, jeśli modlitwa przechodzi 
z obszaru rozumu w obszar serca, jeśli staje się bardziej prosta i uczuciowa, to znak, że 
czynimy postępy. Św. Teresa zawsze opowiadała się za tym, by modlić się raczej sercem 
niż rozumem. Mówiła, że nie mogła nigdy myśleć zbyt dużo podczas modlitwy, 
ponieważ natychmiast ulegała rozproszeniom. Doszło nawet do tego, że przez całe lata 
nie odważyła się rozpoczynać modlitwy bez jakiejś książki, która była pomocą w 
zwalczaniu rozproszenia. Dodaje również, że ta skłonność jej umysłu do rozproszeń 
okazała się prawdziwym błogosławieństwem, ponieważ zmuszała ją do modlitwy serca. 
Spędzała czas raczej miłując Boga niż myśląc o Nim. I właśnie temu przypisuje wielkie 
postępy, jakie uczyniła w modlitwie. Oto co mówi w swym Zamku wewnętrznym...: 
„Chcę was tylko przestrzec, że aby postąpić znacznie na tej drodze i osiągnąć upragnione 
miejsce, rzecz nie polega na tym, by wiele myśleć, lecz aby wiele miłować”. A w swej 
Drodze doskonałości stwierdza: „Wielu uważa, że cała sprawa polega na myśleniu i jeśli 
nie mogą myśleć, wyobrażają sobie, że tracą czas...” Niestety w naszym życiu modlitwy 
bardziej dbamy o rozum niż o serce. Jest to jeden z powodów tego, że osiągamy tak mało 
pożytku z modlitwy. Oczywiście, rozum jest potrzebny w modlitwie: potrzebujemy go, 
by zrozumieć słowo Boże, by słuchać tego, co Bóg chce nam powiedzieć... Jednak 
zajęcie się tylko jakąś prawdą albo samą refleksją nie ożywi nas ani nie umocni. Jeśli 
chcemy wejść w kontakt z Bogiem, potrzebujemy serca. Serce jest nam potrzebne nawet 
do zrozumienia mądrości zawartej w prawdach Bożych, której sam umysł nie zdoła 
pojąć. Myślmy oczywiście jak najlepiej, ale nie poświęcajmy całego czasu na myślenie. 
W przeciwnym wypadku niełatwo nam będzie uciszyć ducha, otworzyć nasze serce na 
miłość Boga, spocząć w Jego obecności przepojonej miłością, zawierzyć Mu, adorować 
Go i zjednoczyć się z Nim. Mam nadzieję, że osiągniecie to dzięki pomocy niektórych 
prostych metod modlitwy, które wam przedstawiłem. Rozdział czternasty Królestwo 
Chrystusa Wczoraj tematem modlitwy i medytacji było nawrócenie. Dziś chciałbym wam 
zaproponować następny temat, rozwijający myśl zawartą w pierwszym wystąpieniu 
Jezusa: „Bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 
1,15). Po nawróceniu się i powrocie do Boga, po przemianie naszego umysłu i serca, 
pytamy wraz ze św. Pawłem: „Panie, co chcesz, abym czynił?” I otrzymujemy 
odpowiedź: „Wierz w Ewangelię. Pójdź za Mną. Zostań moim uczniem... bo bliskie jest 
królestwo Boże”. A więc istnieje królestwo. I istnieje król O tym chciałbym dzisiaj 
mówić. Już na samym początku Ewangelii występuje temat królewskiej władzy 
Chrystusa. Anioł mówi do Maryi: „Będzie On wielki i będzie nazwany Synem 
Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca Dawida. Będzie panował nad domem 
Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca” (Łk 1, 32-33). Dowiadujemy się 
więc w sposób wyraźny, że Jezus jest królem i że będzie panował jako król. Zaczynamy 
więc przeglądać Ewangelie, by dowiedzieć się czegoś więcej o tych królewskich cechach 
Chrystusa... i przez dłuższy czas szukamy na próżno. Spotykamy głoszącego słowo, 
uzdrowiciela, przyjaciela grzeszników. Nie ma natomiast ani słowa o królu. Istotnie, 
Jezus stale uważa, by nie przypisano mu tego tytułu z woli ludzi. Wydaje się również, 
jakby chciał ukryć fakt, że jest Mesjaszem, na którego oczekiwali Żydzi jako na 
przywódcę religijnego. W końcu jednak spotykamy się z Jezusem w pretorium i 
słyszymy, jak mówi do Piłata: „Tak, jestem królem... lecz królestwo moje nie jest z tego 
świata” (por. J 18, 36-37). Tutaj mówi otwarcie, że jest królem. Właśnie w chwili kiedy 

background image

jest uwięziony i bezradny, decyduje się, by mówić na głos o tym, że jest królem. Nieco 
później, na krzyżu, będzie znów nazwany królem: Napis na drzewie krzyża głosi: „Jezus 
Nazarejczyk, Król Żydowski” (J 19, 19). Między tą jedną i drugą sceną będzie wyśmiany 
przez żołnierzy, którzy klękając przed nim będą szydzić: „Witaj, Królu Żydowski” (J 19, 
3). „Królestwo moje nie jest z tego świata”. Oto trafny obraz królewskiej władzy 
Chrystusa: uwięziony i upokorzony, z koroną cierniową na głowie, z trzciną w ręku 
przypominającą berło, z narzuconym na ramiona płaszczem purpurowym, z udającymi 
podwładnych żołnierzami, którzy klękają przed nim, by Go wydrwić i ośmieszyć. Radzę 
wam, byście podczas dzisiejszej modlitwy rozważyli do głębi tę scenę, mówiącą wiele o 
charakterze tego króla i Jego królestwa. Starajcie się także wniknąć w Jego 
niezapomniane słowa wypowiedziane do uczniów zdążających do Emaus: „Czyż Mesjasz 
nie miał tego wycierpieć, aby wejść do swej chwały?” (Łk 24, 26). Albo odczytajcie 
fragment z Mateusza (16, 20 nn.), ukazujący w sposób tak wymowny charakter 
królowania Chrystusa. Nieco wcześniej Piotr wyznał, że Jezus jest Mesjaszem. Jezus 
widząc, że to Ojciec niebieski objawił Piotrowi tę prawdę, zaczyna wyjaśniać swym 
uczniom, na czym polega Jego misja mesjańska i królewska, by nie interpretowali jej w 
kategoriach świeckich: „Odtąd zaczął Jezus wskazywać swoim uczniom na to, że musi 
iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że 
będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie. A Piotr wziął Go na bok i począł robić 
Mu wyrzuty: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie”. Lecz On 
odwrócił się i rzekł do Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz 
nie na sposób Boży, lecz na ludzki”” (16, 21-23). Piotr po prostu nie mógł sobie 
wyobrazić takiej władzy królewskiej. Gwałtowna reakcja Jezusa wydaje się wskazywać, 
że On sam czuł się kuszonym przez szatana. Prawdopodobnie Jemu samemu trudno było 
przyjąć taką władzę królewską, myśleć tak, jak Bóg myśli, a nie jak ludzie. W końcu i On 
był człowiekiem i dlatego musiał buntować się na myśl, że zbawienie, jakie niósł światu, 
miało dokonać się w małym i zacofanym kraju, w którym nawet swoi Go nie rozpoznali i 
nie uznali i gdzie miał umrzeć na krzyżu, z którego nie mógł zstąpić, aby udowodnić, że 
jest Synem Bożym. Inaczej mówiąc, miał być kompletnie przegrany i stać się 
pośmiewiskiem dla ludzi naprawdę liczących się. Czyż nie tym torem szła pokusa, 
przedstawiona Mu przez diabła na pustyni? Czyż nie podsuwał Mu, że mógłby zbawić 
świat w sposób bardziej wzniosły i spektakularny, w sposób bardziej zrozumiały dla tych, 
którzy myślą raczej tak jak ludzie, a nie jak Bóg? Wtedy pokonał wspaniale pokusę i 
obecnie czyni to samo. A to, co następnie mówi, odnosi się nie tylko do Niego, ale i do 
wszystkich, którzy mają zamiar pójść za Nim: „Wtedy Jezus rzekł do swoich uczniów: 
„Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i 
niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie 
z mego powodu, znajdzie je”” (Mt 16, 24-25). Nikt nie może mieć wątpliwości, co 
znaczy pójść za Królem! W Ewangelii św. Jana Jezus mówi: „Jeżeli was świat 
nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by 
was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was 
wybrałem sobie ze świata,dlatego was świat nienawidzi. Pamiętajcie na słowo, które do 
was powiedziałem: Sługa nie jest większy od swego Pana. Jeżeli Mnie prześladowali, to i 
was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą zachowywać. Ale 
to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie 
posłał” (J 15,18-21). Pytamy Pana, dlaczego: „Dlaczego, Panie, Ty i ja mamy zbawiać 

background image

świat w ten sposób? Dlaczego mają na nas pluć, dlaczego mają z nas szydzić, dlaczego 
mamy najpierw cierpieć i umrzeć, by razem z Tobą zmartwychwstać?” Jezus powtarzał 
zawsze uczniom, że trzeba cierpieć i umrzeć, ale nie powiedział ani słowa dlaczego. 
Spójrzmy więc na Niego w milczeniu, pozostawmy na boku logikę rozumu i przyjmijmy 
logikę wiary, logikę serca. Przyjmijmy Go takim, jakim jest i powiedzmy Mu wraz z 
Piotrem: „Panie, gotów jestem iść z Tobą na śmierć” (por. Mt 26, 35). Będąc jednak 
ludźmi słabymi, jak Piotr, prośmy Jezusa o trzy łaski: 1. Łaskę tego, byśmy nie 
pozostawali głusi na Jego wołanie. Jezus wzywa nas także i dzisiaj, byśmy szli za Nim w 
cierpieniu i śmierci. Bardzo trudno słucha się dzisiaj tego wezwania. Opanowaliśmy po 
mistrzowsku sztukę selektywnego słuchania i słyszymy tylko to, co nam odpowiada. Do 
jakiego cierpienia, do jakiego rodzaju śmierci wzywa mnie dzisiaj Pan? D. Bonhoeffer 
mówi w jednym ze swych pism, że kiedy Chrystus woła człowieka, zaprasza go, by 
przyszedł i umarł. Nie oszukujmy się więc, kiedy słyszymy, że Chrystus mówi: „Chodź”, 
w rzeczywistości znaczy to: „Chodź i daj życie”. 2. Laskę zrozumienia Jest to 
rzeczywiście czysta łaska, myśleć jak Bóg, a nie jak ludzie myślą. Nawet największy 
wysiłek intelektualny nie sprawi, byśmy myśleli po Bożemu. Istnieje mądrość Boża, 
która ludziom wydaje się szaleństwem. Radzę wam przeczytać trzy pierwsze rozdziały 
Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian, zawierające ogromne bogactwo myśli na ten 
temat: „Nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie, mocą Bożą 
zaś dla nas, którzy dostępujemy zbawienia. Napisane jest bowiem: „Wytracę mądrość 
mędrców, a przebiegłość przebiegłych zniweczę”. Czyż nie uczynił Bóg głupstwem 
mądrości świata? Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, 
spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących. Tak więc, gdy 
Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, 
który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są 
powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i 
mądrością Bożą. To bowiem, co jest głupstwem u Boga, przewyższa mądrością ludzi, a 
co jest słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi” (1,18-25). Nawet apostołowie, którzy 
spędzili tyle czasu z Chrystusem, nie pojęli w pełni Jego nauczania o królestwie. Nawet 
na samym końcu, tuż przed wniebowstąpieniem, zadają Mu naprawdę głupie pytania, 
które jasno wykazują, że nie zdołali pojąć tego, czego ich tak cierpliwie nauczał. „Panie, 
czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?” (Dz 1, 6). Aby mogli wszystko 
zrozumieć, trzeba było, by zstąpił na nich Duch Święty w dniu Pięćdziesiątnicy. My 
również, by pojąć nauczanie Chrystusa, potrzebujemy Ducha Świętego. Nikt inny nie 
może nam w tym pomóc - żaden mistrz, żadna książka ani nawet Jezus, bo i Jemu nie 
powiodło się kompletnie z apostołami. Dlatego też, jeśli chcemy zrozumieć naukę 
Chrystusa, musimy prosić o dar Ducha Świętego. „Duch przenika wszystko, nawet 
głębokości Boga samego... Otóż myśmy nie otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który 
jest z Boga, dla poznania darów Bożych... Człowiek zmysłowy bowiem nie pojmuje tego, 
co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poznać, bo tylko 
duchem można to rozsądzić. Człowiek zaś duchowy rozsądza wszystko, lecz sam przez 
nikogo nie jest sądzony. Któż więc poznał zamysł Pana tak, by Go mógł pouczać? My 
właśnie znamy zamysł Chrystusowy” (1 Kor 2, 10-16). O tego Ducha powinniśmy 
prosić, jeśli chcemy myśleć jak Chrystus i żywić myśli Boże. Nauczanie Chrystusowe 
zrozumiemy wtedy, gdy staniemy się jak dzieci. On wtedy pochyli się nad nami, uczyni 
nas swymi powiernikami i przekaże nam mądrość, której nigdy sami byśmy nie zdobyli. 

background image

„Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i 
roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje 
upodobanie” (Mt 11, 25-26). 3. Łaskę, by iść za Jezusem przez całe życie Oznaczać to 
będzie wiele cierpienia, bo nieść krzyż z Chrystusem to nie tylko zdobyć się na wielki 
wysiłek, lecz także uczestniczyć w Jego losie. Wymowne jest to, co mówi Paweł po 
swym nawróceniu: „Co mam czynić, Panie?” (Dz 22, 10). Pan odpowiada na to pytanie 
słowami, które kieruje do Ananiasza: „Wybrałem sobie tego człowieka za narzędzie. On 
zaniesie imię moje do pogan i królów, i do synów Izraela. I pokażę mu, jak wiele będzie 
musiał wycierpieć dla mego imienia” (Dz 9,15-16). Świata nie zbawia się przez 
działanie, lecz przez krzyż. Adorujemy Cię Chryste i błogosławimy Tobie, boś przez 
święty krzyż swój świat odkupić raczył! Paweł powie później Filipianom, że pragnie 
jedynie „poznania Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w Jego 
cierpieniach - w nadziei, że upodobni się do Jego śmierci” (por. Flp 3,10). W jednej z 
następnych konferencji powiem wam, dlaczego pójście za Chrystusem w duchu 
ewangelicznego radykalizmu niesie w sobie ciężkie doświadczenia, ubóstwo oraz opinię 
szaleńca w oczach ludzi. Staje się to nieuniknione od momentu, w którym zaczynasz 
myśleć i sądzić tak, jak myśli i sądzi Bóg, gdy zaczynasz mówić i działać stosownie do 
tego. Jeszcze się tym zajmiemy. Teraz chciałbym jedynie podkreślić, że pójście za 
Chrystusem, niesienie wraz z Nim krzyża prowadzi nie do smutku, lecz do radości i 
szczęścia. Oto Dobra Nowina, którą przynosi Jezus, oto tajemnica szczęścia, za którym 
człowiek tęsknił od wieków. Ewangelia nie jest ponura. Jedynie ludzie powierzchowni 
uważają, że szczęście jest nie do pogodzenia z cierpieniem. To da się pogodzić, o ile 
cierpienie - nawet największe - przyjmuje się z miłością. Paweł daje nam znakomity tego 
przykład. Cierpiał tak bardzo dla Chrystusa, że - jak się wyraził - nosił w swoim ciele 
znaki męki Chrystusowej i dopełniał w ten sposób cierpień Chrystusa. A przecież jakże 
radosnym był świętym! Był zwiastunem pokoju i ogromnej radości, która go 
przepełniała, jak możemy sądzić z jego Listów. Jeśli zdecydujemy się pójść całkowicie 
za Chrystusem, musimy wiedzieć, że czeka nas twarde życie. Ważne jest jednak, byśmy 
zrozumieli, że będzie to życie bardzo radosne, a wtedy pójdziemy za Nim z większą 
odwagą i entuzjazmem. Łatwiej potrafimy wytrwać. Umacniać nas będzie Jego pełna 
miłości obecność oraz moc Ducha Świętego. Rozdział piętnasty Poznać Chrystusa, 
pokochać Go i pójść za Nim Mówiliśmy już o królewskiej władzy Chrystusa i o Jego 
wezwaniu, byśmy poszli za Nim, dźwigając wraz z Nim krzyż. Być uczniem, pójść za 
Chrystusem, dźwigać Jego krzyż - zachęcam was, byście te właśnie sprawy uczynili 
przedmiotem waszej modlitwy w najbliższych dniach. Żeby jednak pójść za Chrystusem, 
musimy Go najpierw poznać i pokochać. O tę właśnie łaskę proście Boga w tych dniach: 
o łaskę poznania Chrystusa, pokochania Go i wiernego pójścia za Nim. Teraz chciałbym 
zająć się bliżej tym poznaniem, miłością do Chrystusa i pójściem za Nim. Następnie 
pokażę wam, jak należy się modlić, kontemplując życie Chrystusa. Być może modlitwa 
taka pomoże wam poznać Chrystusa, pokochać i, w końcu pójść za Nim: Poznać 
Chrystusa Poznać Chrystusa to spotkać się z Nim. W ten sposób poznajemy ludzi. Co 
innego jest wiedzieć coś o jakiejś osobie, a co innego poznać ją. Poznanie możliwe jest 
wyłącznie poprzez osobiste spotkanie. Prośmy więc o łaskę osobistego poznania 
Chrystusa. Jest to ten rodzaj poznania, jakiego doświadczyli dobrzy Samarytanie z 4. 
rozdziału Jana, gdy Samarytanka opowiedziała o Nim: „Wielu Samarytan z owego miasta 
zaczęło w Niego wierzyć dzięki słowu kobiety świadczącej: Powiedział mi wszystko, co 

background image

uczyniłam... Kiedy więc Samarytanie przybyli do Niego, prosili Go, aby u nich pozostał. 
Pozostał tam zatem dwa dni. I o wiele więcej ich uwierzyło na Jego słowo, a do tej 
kobiety mówili: „Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne bowiem uszy 
usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata”” (J 4, 
39-42). Oto marzenie każdego księdza, każdego katechisty i głosiciela Ewangelii: 
„Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne uszy bowiem usłyszeliśmy i 
jesteśmy przekonani...”. O taki rodzaj poznania Chrystusa mi chodzi. O poznanie, które 
daje sam Chrystus, a nie żadna książka ani żaden nauczyciel. Św. Paweł do tego stopnia 
cenił sobie takie właśnie poznanie, że gotów był za nie oddać wszystko: „Ale to 
wszystko, co było dla mnie zyskiem, ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I 
owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania 
Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za 
śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim - nie mając mojej 
sprawiedliwości, pochodzącej z Prawa... przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego 
zmartwychwstania, jak i udziału w Jego cierpieniach - w nadziei, że upodabniając się do 
Jego śmierci...” (Flp 3, 7-10). Czy znajomość Chrystusa jest dla nas tak samo ważna, jak 
dla Pawła? Dzisiaj podejmujemy tyle starań, by zdobyć jak najwięcej wiedzy w celach - 
jak mówimy - apostolskich. I tak powinno być. Jednakże wszystko to (nasze studia, 
tytuły, dyplomy itd.) jest stratą czasu, jeśli nie uda nam się zdobyć tej wiedzy. 
Przypominam sobie, że czytałem kiedyś o pewnym zegarmistrzu, którego powołano do 
wojska. Skoro tylko dowiedziano się, że wyśmienicie naprawia zegarki, miał tyle roboty, 
że kiedy zaczęła się bitwa, był zbyt zajęty naprawą zegarków, by uczestniczyć w walce. 
Zresztą nie wiedział, jak się walczy i nie miał do tego żadnej skłonności. Iluż to księży 
wyspecjalizowało się dzisiaj w przeróżnych dyscyplinach wiedzy, natomiast w 
znikomym stopniu znają Chrystusa. Po prostu nie mieli na to czasu (można się dziwić i 
pytać, po co są aż tak zajęci). Nie można się więc spodziewać, by potrafili bodaj z 
krztyną entuzjazmu przekazywać innym to, czego sami nie zdobyli. Musisz być głęboko 
przekonany o jednym: to poznanie Chrystusa jest czymś, czego w najmniejszym stopniu 
nie zawdzięczasz własnej refleksji ani medytacji. Jest ono czystym darem Boga. Możesz 
jedynie o nie prosić w pokornej i wytrwałej modlitwie. Radzę wam, byście prosili Najśw. 
Maryję Pannę o wstawiennictwo, by uprosiła wam tę łaskę. To bowiem Ojciec musi 
przedstawić Cię Chrystusowi i ukazuje ci, kim On jest: „Błogosławiony jesteś, Szymonie, 
synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w 
niebie” (Mt 16, 17). „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy 
przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było 
Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko 
Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić” (Mt 11, 25-27). 
Żeby zdobyć to poznanie, człowiek musi być „podarowany” Synowi przez Ojca: „A to 
jest życie wieczne: aby znali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego 
posłałeś, Jezusa Chrystusa... Objawiłem imię Twoje ludziom, których Mi dałeś ze 
świata” (J 17, 3.6). „Wszystko, co Mi daje Ojciec, do Mnie przyjdzie, a tego, który do 
Mnie przychodzi, precz nie odrzucę... Jest wolą Tego, który Mię posłał, abym ze 
wszystkiego, co Mi dał, niczego nie stracił... Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie 
pociągnie Ojciec, który Mnie posłał...” (J 6, 37nn). „Ja jestem dobrym pasterzem i znam 
owce moje, a moje Mnie znają” (J 10,14). Uczniowie stopniowo zdobywali wiedzę o 
Chrystusie. U św. Jana (14, 9) czytamy: „Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie 

background image

nie poznałeś?”. A u św. Łukasza (9, 43-45) znajdujemy słowa: „Jezus powiedział do 
swoich uczniów: „Weźcie wy sobie dobrze do serca te właśnie słowa: Syn Człowieczy 
będzie wydany w ręce ludzi”. Lecz oni nie rozumieli tego powiedzenia; było ono zakryte 
przed nimi, tak że go nie pojęli, a bali się zapytać Go o nie”. To, że wiedza o Chrystusie 
jest czystym darem Bożym, wyraża wspaniale Mahatma Gandhi, człowiek, po którym 
trudno było się tego spodziewać. Wiemy wszyscy, jak bardzo Gandhi podziwiał Jezusa i 
jak po bohatersku żył prawdami zawartymi w kazaniu na Górze. Nie został jednak nigdy 
chrześcijaninem ani nie był w stanie przyjąć Jezusa jako Syna Bożego. Wielki zwolennik 
Gandhiego, Stanley Jones, napisał do niego przy jakiejś okazji następujący list: „Zna Pan 
moje oddanie i wszystkie moje starania, by przybliżyć Zachodowi Pańską osobę i ruch 
non-violence. Jestem tylko rozczarowany w jednej sprawie. Uważałem, że zrozumiał Pan 
istotę wiary chrześcijańskiej, teraz jednak będę musiał zmienić opinię. Myślę, że pojął 
Pan pewne zasady wiary chrześcijańskiej, które Pana uformowały i pomogły stać się 
wielkim - pojął Pan zasady, ale zapomniał o Osobie. Powiedział Pan w Kalkucie do 
misjonarzy, że nie szuka pociechy w kazaniu na Górze, lecz w Bhagavad-Gita. Nie 
szukam też pociechy w kazaniu na Górze, lecz w Osobie, która wciela i ilustruje to 
kazanie: przecież Chrystus to znacznie więcej. Myślę, że tego nie zdołał Pan pojąć 
należycie. Niech wolno mi będzie podsunąć Panu taką myśl, by zechciał Pan poprzez te 
zasady dotrzeć do Osoby, a następnie powiedzieć nam o tym, co Pan odnalazł. Nie 
mówię tego jako zwykły apologeta chrześcijaństwa, ale dlatego, że potrzebujemy Pana 
oraz Pańskiego świadectwa, gdyby udało się Panu dotrzeć do prawdziwego centrum: do 
Osoby”. Gandhi zaraz mu odpowiedział: „Ogromnie jestem wdzięczny za życzliwość, 
która przebija z listu i za sugestię płynącą z dobrej woli. Moja trudność ma już swoją 
historię. Już wcześniej inni przyjaciele proponowali mi coś podobnego. Nie mogę jednak 
określić swej postawy tylko intelektem. Trzeba również dotknąć serca. Szaweł nie 
przemienił się w Pawła dzięki wysiłkowi intelektualnemu, lecz dzięki czemuś, co 
poruszyło jego serce. Mogę jedynie powiedzieć, że moje serce pozostaje całkowicie 
otwarte. Nie mam żadnych innych ubocznych celów. Chciałbym spotkać prawdę i 
zobaczyć Boga twarzą w twarz”. Prośmy więc Boga Ojca, by pociągnął nas do Chrystusa 
i by pozwolił nam Go poznać, ponieważ nikt nie zna Chrystusa oprócz Ojca. Prośmy 
również o tę łaskę Ducha Świętego, ponieważ „Duch przenika wszystko, nawet 
głębokości Boga samego. Kto zaś z ludzi zna to, co ludzkie, jeżeli nie duch, który jest w 
człowieku? Podobnie i tego, co Boskie, nie zna nikt, tylko Duch Boży. Otóż myśmy nie 
otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który jest z Boga, dla poznania darów Bożych” (1 
Kor 2,10-12). Pokochać Chrystusa Nie można poznać Chrystusa, tak jak to wyżej 
opisałem, jeśli się w Nim nie zakochamy i jeśli nas nie pociągnie Jego dobroć i urok. Im 
lepiej Go poznamy, tym głębsza będzie nasza miłość ku Niemu. A im więcej Go 
pokochamy, tym głębiej Go poznamy. Żeby bowiem poznać naprawdę jakąś osobę, 
trzeba na nią spojrzeć oczyma miłości. Jezus tak właśnie chciał być kochany. Zwykle 
każdy „przywódca” religijny wskazywał zawsze jakiś ideał. Jedynie Chrystus wskazuje 
nam samego siebie i stawia się w centrum swego nauczania. „Pójdź za Mną - mówi 
Jezus, naśladuj Mnie, a nie tylko moją naukę czy ideał, który proponuję. Kto bardziej 
kocha swego ojca lub matkę niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Ja jestem drogą i prawdą, i 
życiem. To, co uczyniliście jednemu z mych najmniejszych braci, Mnieście uczynili...” 
Kiedy przybywa do swego rodzinnego miasta Nazaret, głosi samego siebie, a następnie 
domaga się wierności i wiary. „Rozwinąwszy księgę, natrafił na miejsce, gdzie było 

background image

napisane: „Duch Pański spoczywa na Mnie...” Począł więc mówić do nich: „Dziś spełniły 
się te słowa Pisma, któreście słyszeli”” (Łk 4, 17-18.21). Nawrócenie nie jest zwykłym 
przyjęciem innego systemu intelektualnego lub innej filozofii ani nawet innego orędzia 
Bożego. Polega ono ostatecznie na całkowitym zwróceniu naszego serca do Ojca. Jest 
ono zasadniczo nawróceniem się na Chrystusa. Jest nawróceniem serca do Chrystusa 
(„serca” w znaczeniu biblijnym jako centrum naszej osobowości, miejsca, gdzie 
przebywa duch, wolność i uczucia osoby). Serce zwrócone do Chrystusa - oto metanoia. 
Serce, w którym mieszka Chrystus, serce przepełnione Chrystusem („Niech Chrystus 
zamieszka przez wiarę w waszych sercach” - Ef 3,17). Serce podobne do Chrystusa, które 
przyjęło Jego wartości, Jego zasady i punkt widzenia Boga, świata, życia, człowieka... 
(„To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie”: Flp 2, 5; „Któż więc 
poznał zamysł Pana tak, by Go mógł pouczać? My właśnie znamy zamysł Chrystusowy: 
1 Kor 2,16). Nie wahaj się więc oddać całego swojego serca Chrystusowi i ku Niemu 
skierować całą głębię swojej miłości i swoich uczuć. Staraj się o tę fantastyczną miłość, 
którą odznaczał się Paweł, miłość tak intensywną, że mógł zdobyć się na takie słowa: 
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy 
prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz?. I jestem pewien, że ani 
śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, 
ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła 
nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 35-
39). Pójść za Chrystusem Mówiłem o tym wystarczająco w poprzedniej konferencji. 
Chciałbym teraz jeszcze podkreślić fakt, że skoro zostaliśmy powołani do pójścia za Nim 
i do niesienia krzyża, nie powinniśmy być z tego powodu smutni i przygnębieni. Jeśli jest 
prawdą, że nie ma na ziemi człowieka bardziej szczęśliwego od tego, który spotkał Boga 
i powierzył się Mu całym sercem, to w takim razie człowiekiem najbardziej szczęśliwym 
na ziemi był Jezus. Jezus jednak powiedział swoim uczniom, że trzeba, aby Mesjasz 
cierpiał i w ten sposób wszedł do swojej chwały. To samo obiecuje tym, którzy pójdą za 
Nim: jeśli towarzyszysz Mu w cierpieniu, będziesz z Nim również przebywać w chwale. 
To nieprawda, że chwała przyjdzie dopiero po śmierci, ponieważ w znacznej mierze 
uczestniczymy już w niej tu na ziemi. Jezus mówi w kazaniu na Górze, że błogosławieni 
- szczęśliwi są ubodzy, cisi, pokój czyniący... I nie mówi tutaj wyłącznie o szczęśliwości 
niebieskiej, lecz o szczęściu, jakiego doświadczymy na ziemi, żyjąc duchem 
błogosławieństw. Mówi o szczęściu, które jest owocem Ducha, którym zostaliśmy już 
teraz obdarzeni: radość, pokój, miłość... Czyż nie jest to wymowne, że w tym samym 
przemówieniu, w którym Jezus zapowiada apostołom, że będą prześladowani i będą 
cierpieć, jednocześnie obiecuje im radość i pokój? „To wam powiedziałem, abyście się 
nie załamali w wierze. Wyłączą was z synagogi. Owszem, nadchodzi godzina, w której 
każdy, kto was zabije, będzie sądził, że oddaje cześć Bogu” (J 16,1-2). W tym samym 
kontekście mówi im jednak o pokoju i radości, które staną się ich udziałem pośród 
cierpień: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam 
daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka!... To wam powiedziałem, aby radość 
moja w was była i aby radość wasza była pełna... Pytacie się jeden drugiego o to, że 
powiedziałem: Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie? 
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się 
będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, 
gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie 

background image

pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz 
doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości 
waszej nikt wam nie zdoła odebrać. W owym zaś dniu o nic Mnie nie będziecie pytać. 
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię 
moje... To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie 
ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 14, 27;15,11;16,19. 23.33). To 
proroctwo Jezusa spełniło się natychmiast po Jego śmierci zarówno w życiu Apostołów, 
jak i pierwszych chrześcijan. Czytamy w Dziejach Apostolskich (5, 40): „A 
przywoławszy Apostołów kazali ich ubiczować i zabronili im przemawiać w imię Jezusa, 
a potem zwolnili. A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni 
cierpieć dla imienia [Jezusa]”. W innym miejscu Dzieje Apostolskie (13, 50-52) mówią: 
„Żydzi (...) wzniecili prześladowanie Pawła i Barnaby i wyrzucili ich ze swoich granic... 
A uczniów napełniało wesele i Duch Święty”. Św. Paweł przypomina Tesaloniczanom: 
„A wy, przyjmując słowo pośród wielkiego ucisku, z radością Ducha Świętego, staliście 
się naśladowcami naszymi i Pana” (1 Tes 1, 6). Św. Paweł z pewnością doświadczył w 
swym życiu tej tajemnicy ścisłego połączenia radości i pokoju z krzyżem, i daje temu 
wymowne świadectwo. Chciałbym, byśmy przypomnieli sobie teraz niektóre fragmenty z 
jego Listów, w których wyjaśnia, co znaczy dla niego pójście za Chrystusem. Mówi 
również o pocieszeniu, które stało się jego udziałem. Może któryś z tych fragmentów 
będzie dla was inspiracją do modlitwy: „Błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego 
Jezusa Chrystusa, Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy. Ten, który nas pociesza 
w każdym naszym utrapieniu, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakiejkolwiek 
udręce, pociechą, której doznajemy od Boga. Jak bowiem obfitują w nas cierpienia 
Chrystusa, tak też wielkiej doznajemy przez Chrystusa pociechy” (2 Kor 1, 3-5). „Teraz 
raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk 
Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Biblia Jerozolimska 
przytacza w związku z tym następujący komentarz: „Chrystus cierpiał, by założyć 
królestwo Boże. Ci wszyscy, którzy kontynuują Jego dzieło, muszą uczestniczyć w tych 
cierpieniach”. „Okazujemy się sługami Boga przez wszystko: przez wielką cierpliwość, 
wśród utrapień, przeciwności i ucisków, w chłostach, więzieniach, podczas rozruchów, w 
trudach, nocnych czuwaniach i w postach, przez czystość i umiejętność, przez 
wielkoduszność i łagodność, przez [objawy] Ducha Świętego i miłość nieobłudną, przez 
głoszenie prawdy i moc Bożą...; wśród czci i pohańbienia, przez dobrą sławę i 
zniesławienie. Uchodzący za oszustów, a przecież prawdomówni, niby nieznani, a 
przecież dobrze znani, niby umierający, a oto żyjemy, jakby karceni, lecz nie uśmiercani, 
jakby smutni, lecz zawsze radośni, jakby ubodzy, a jednak wzbogacający wielu, jako ci, 
którzy nic nie mają, a posiadają wszystko” (2 Kor 6, 4-10). „Jeżeli inni zdobywają się na 
odwagę - mówię jak szalony - to i ja się odważam. Hebrajczykami są? Ja także. 
Izraelitami są? Ja również. Potomstwem Abrahama? I ja. Są sługami Chrystusa? Zdobędę 
się na szaleństwo: Ja jeszcze bardziej! Bardziej przez trudy, bardziej przez więzienia; 
daleko bardziej przez chłosty, przez częste niebezpieczeństwa śmierci. Przez Żydów 
pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego. Trzy razy byłem sieczony 
rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu, przez dzień i noc 
przebywałem na głębinie morskiej. Często w podróżach, w niebezpieczeństwach na 
rzekach, w niebezpieczeństwach od zbójców, w niebezpieczeństwach od własnego 
narodu, w niebezpieczeństwach od pogan, w niebezpieczeństwach w mieście, w 

background image

niebezpieczeństwach na pustkowiu, w niebezpieczeństwach na morzu, w 
niebezpieczeństwach od fałszywych braci; w pracy i umęczeniu, często na czuwaniu, w 
głodzie i pragnieniu, w licznych postach, w zimnie i nagości, nie mówiąc już o mojej 
codziennej udręce płynącej z troski o wszystkie Kościoły... Jeżeli trzeba się chlubić - 
choć co prawda nie wypada - przejdę do widzeń i objawień Pańskich. Znam człowieka w 
Chrystusie, który przed czternastu laty - czy w ciele - nie wiem, czy poza ciałem - też nie 
wiem, Bóg to wie - został porwany aż do trzeciego nieba. I wiem, że ten człowiek - czy w 
ciele, nie wiem, czy poza ciałem, też nie wiem, Bóg to wie - został porwany do raju i 
słyszał tajemne słowa, których się nie godzi człowiekowi powtarzać. Z tego więc będę 
się chlubił, a z siebie samego nie będę się chlubił, chyba że z moich słabości. Zresztą 
choćbym i chciał się chlubić, nie byłbym szaleńcem; powiedziałbym tylko prawdę. 
Powstrzymuję się jednak, aby mnie nikt nie oceniał ponad to, co widzi we mnie lub co 
ode mnie słyszy. Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został 
oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą. 
Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział: 
„Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali”. Najchętniej więc będę 
się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam 
upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w 
uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” 
(2 Kor 11, 21-28;12, 1-10). Zwróciliście uwagę na to, czym chlubi się Paweł? Nie 
wznoszeniem wspaniałych gmachów, nie sensacyjnymi osiągnięciami ani żadnymi 
innymi światowymi sukcesami. Chlubi się tym, co zniósł i wycierpiał dla Chrystusa oraz 
swymi mistycznymi doświadczeniami, a także swoimi słabościami, które pozwoliły mu 
doświadczyć mocy Chrystusa! „Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz 
zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, 
jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i 
samego siebie wydał za mnie” (Ga 2, 19-20). „Odtąd niech już nikt nie sprawia mi 
przykrości: przecież ja na ciele swoim noszę blizny, znamię przynależności do Jezusa” 
(Ga 6, 17). A oto komentarz Biblii Jerozolimskiej: „Blizny złego traktowania, 
znoszonego dla Chrystusa; por. 2 Kor 6, 45;11, 23n.” „Przechowujemy zaś ten skarb w 
naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas. Zewsząd 
znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w niedostatku, lecz nie 
rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy się osamotnieni, obalają nas na 
ziemię, lecz nie giniemy. Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie 
Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z 
powodu Jezusa, żeby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele... Wszystko 
to bowiem dla was, ażeby w pełni obfitująca łaska zwiększyła chwałę Bożą przez 
dziękczynienie wielu. Dlatego to nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem 
niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z 
dnia na dzień” (2 Kor 4, 711.15-16). „... Zgodnie z gorącym oczekiwaniem i nadzieją 
moją, że w niczym nie doznam zawodu. Lecz jak zawsze tak i teraz, z całą swobodą i 
jawnością Chrystus będzie uwielbiony w moim ciele: czy to przez życie, czy przez 
śmierć. Dla mnie bowiem żyć - to Chrystus” a umrzeć to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele - 
to dla mnie owocna praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron 
doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać 
zaś w ciele - to bardziej dla was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to 

background image

pozostanę nadal dla was wszystkich, dla waszego postępu i radości w wierze, aby rosła 
wasza duma w Chrystusie przeze mnie, przez moją ponowną obecność u was” (Flp 1, 20-
26). Do tych fragmentów możecie dodać jeszcze Flp 3, 7nn. oraz Rz 8, 35nn., 
przytoczyłem je w poprzednich konferencjach i dlatego nie powtarzam ich tutaj. 
Natomiast chciałbym przytoczyć kilka urywków z Ewangelii, odnoszących się do pójścia 
za Chrystusem: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto 
kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego 
krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto 
straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 37-39; „Jeśli kto przychodzi do 
Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i 
siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, 
ten nie może być moim uczniem. Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie 
wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył 
fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego... 
Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim 
uczniem” (Łk 14, 26-29.33). „A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja 
jestem, tam będzie i mój sługa” (J 12, 26). Na prośbę synów Zebedeusza, którzy chcieli 
zajmować pierwsze miejsca w Królestwie, Jezus odpowiada: „Nie wiecie, o co prosicie. 
Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, albo przyjąć chrzest, którym Ja mam być 
ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy...” Pouczając uczniów, Jezus mówi dalej: „Kto 
by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie sługą waszym. A kto by chciał być 
pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich. Bo i Syn Człowieczy 
nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mk 
10, 38-39.43-45). „Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy. Zaprawdę, 
zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, 
zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje 
życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie 
wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie ja jestem, tam będzie i 
mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci Go mój Ojciec” (J 12, 23-26). „Pamiętajcie na 
słowo, które do was powiedziałem: „Sługa nie jest większy od swego Pana”. Jeżeli Mnie 
prześladowali, to i was będą prześladować. Jeżeli moje słowo zachowali, to i wasze będą 
zachowywać” (J 15, 20). „A gdy szli drogą, ktoś powiedział do Niego:” Pójdę za Tobą, 
dokądkolwiek się udasz!” Jezus mu odpowiedział: „Lisy mają nory i ptaki powietrzne - 
gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. Do innego 
rzekł: „Pójdź za Mną!” Ten zaś odpowiedział: „Panie, pozwól mi najpierw pójść i 
pogrzebać mojego ojca!” Odparł mu: „Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i 
głoś królestwo Boże!” Jeszcze inny rzekł: „Panie, chcę pójść za Tobą, ale pozwól mi 
najpierw pożegnać się z moimi w domu!” Jezus mu odpowiedział: „Ktokolwiek 
przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”” (Łk 
9, 57-62). Możesz posłużyć się którymkolwiek z tych urywków w modlitwie, by szukać 
motywacji do coraz wierniejszego naśladowania Chrystusa. Przede wszystkim jednak 
proś o łaskę, która pozwoli Ci pójść za Nim. Wytrwała modlitwa i wiara wyjedna to, 
czego nie może dokonać medytacja ani refleksja. Wspomniałem już wcześniej, że pragnę 
przybliżyć wam sposób kontemplacji życia Chrystusa, byście mogli lepiej poznać Go i 
pokochać jak najgłębiej. Rozdział szesnasty Medytacja o życiu Chrystusa Istnieje pewna 
forma medytacji nad życiem Chrystusa opisanym w Ewangeliach, którą bardzo zaleca 

background image

wielu świętych jako niezwykłą pomoc w pogłębianiu naszej więzi z Nim. Wymaga ona 
posługiwania się wyobraźnią. Wyobraźnia jest narzędziem, które wykorzystują 
skutecznie współcześni psychoterapeuci. Zaczynają oni zdawać sobie sprawę z tego, że 
świat wyobraźni nie jest tak całkiem nierealny, jak to się wydaje. Nie jest on bynajmniej 
światem ucieczki od rzeczywistości i faktycznie odsłania rzeczywistość bardzo głęboką, 
a nawet głębszą niż możemy ogarnąć naszym rozumem. Dlatego też wyobraźnia jest 
niezwykle skutecznym narzędziem terapii i rozwoju osobowości. Najpierw przedstawię 
tę formę modlitwy, a następnie wyjaśnię pewne trudności, które w związku z nią się 
rodzą. Weźmy jakąś scenę z życia Chrystusa (na przykład J 5, 1-9) jako wzór, który 
później możecie zastosować do innych scen. Odczytajmy fragment Ewangelii: „Potem 
nastąpiło święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje 
się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. 
Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych, (którzy 
czekali na poruszenie się wody. Anioł bowiem zstępował w stosownym czasie i poruszał 
wodę. A kto pierwszy wchodził po poruszeniu się wody, doznawał uzdrowienia 
niezależnie od tego, na jaką cierpiał chorobę). Znajdował się tam pewien człowiek, który 
już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i 
poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego:” Czy chcesz stać się zdrowym?” 
Odpowiedział Mu chory:” Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, 
gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną”. 
Rzekł do niego Jezus: „Wstań, weź swoje łoże i chodź!” Natychmiast wyzdrowiał ów 
człowiek, wziął swoje łoże i chodził”. Chciałbym, byście teraz swoją wyobraźnią udali 
się do tego miejsca zwanego Betesda. Popatrzcie na leżących tam chorych. Pospacerujcie 
między nimi. Co czujecie, patrząc na nich? Spójrzcie teraz na naszego chorego, leżącego 
z brzegu. Podejdźcie do niego i zacznijcie z nim rozmowę. Jak myślicie, co jest 
przyczyną jego choroby? Jakie wrażenie robi na was ten człowiek? Podoba się wam czy 
raczej nie? Podczas tej rozmowy zauważcie, że wchodzi Jezus i spogląda wokół na 
chorych. Jak wam się wydaje, co On w tej chwili myśli i czuje? Czy zaczyna rozmowę z 
chorymi, czy też bezpośrednio kieruje się w stronę naszego chromego człowieka? 
Ustąpcie miejsca Jezusowi, kiedy nadejdzie i wsłuchujcie się w słowa, które wypowiada 
do chromego człowieka i w odpowiedź daną Jezusowi. Starajcie się zapamiętać 
najdrobniejszy szczegół z wyglądu Jezusa, Jego słowa, uczucia, zachowanie... Zauważcie 
zwłaszcza te słowa: „Czy chcesz stać się zdrowym?” Ewangelia przytacza nam tylko 
fragment rozmowy. Uzupełnijcie resztę w waszej wyobraźni. I zatrzymajcie się teraz na 
tych pełnych energii i zdecydowanych słowach: „Wstań, weź swoje łoże i chodź!” 
Patrzcie, co się dzieje: oto uczucia i zachowanie człowieka chromego, uczucia i reakcje 
Jezusa. Jezus zwraca się teraz do ciebie. Odczuwasz może jakąś dolegliwość fizyczną, 
emocjonalną czy duchową? Powiedz Mu o tym i posłuchaj Jego odpowiedzi. Co 
odpowiesz Mu, kiedy cię zapyta: „Czy chcesz być zdrowy? Czy naprawdę pragniesz 
uzdrowienia ze wszystkimi jego konsekwencjami? Wiele osób nie chce uzdrowienia, 
ponieważ może się ono okazać bolesne albo może pociągnąć za sobą przyjęcie 
odpowiedzialności, albo może też oznaczać konieczność zrzeczenia się czegoś, do czego 
się przywiązałeś...” Jeśli twoja odpowiedź brzmi: „Tak, Panie, chcę stać się zdrowym”, 
posłuchaj, jak Pan wypowiada nad tobą swe pełne mocy słowo. Jest to chwila łaski. Jezus 
jest tak rzeczywisty i tak pełen mocy, i tak bardzo teraz obecny, jak dwa tysiące lat temu, 
gdy stał przed człowiekiem chromym. Jeśli wierzysz w Jego moc, doświadczysz 

background image

uzdrawiającego dotknięcia Chrystusa, może nie tak spektakularnie jak ów chromy, ale 
nie mniej skutecznie. Przeznacz resztę czasu na poufną rozmowę z Jezusem. Zajmijmy 
się teraz trudnościami związanymi z tą formą medytacji. Pierwsza z nich: „To nieważne, 
że zalecali ją mistycy, jak św. Bonawentura czy św. Ignacy Loyola. To prawda, że te 
sceny są po prostu nieprawdziwe. Wszystkie one zostały wymyślone. Odpowiedź na to 
jest całkiem prosta: oczywiście, to nie jest scena historycznie prawdziwa. Zawiera w 
sobie nie prawdę historyczną, lecz prawdę tajemnicy. Wyjaśnię, o co mi chodzi. Św. 
Ignacy Loyola, który zaleca tę metodę jako jeden z zasadniczych sposobów modlitwy w 
swych Ćwiczeniach duchownych, odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej wkrótce po 
swoim nawróceniu. W dziele Vita Christi Ludolfa z Saksonii wyczytał słowa 
zaczerpnięte od św. Bonawentury: „Jeśli chcesz odnieść korzyść z tych medytacji, zostaw 
na boku wszystkie swe troski i zmartwienia. W sposób kontemplatywny i pełen miłości, z 
całym uczuciem swego serca wyobraź sobie, co Jezus powiedział i co uczynił, tak jakbyś 
Go osobiście słuchał i patrzył na Niego własnymi oczyma. Wszystko to wyda ci się 
słodkie jak miód, ponieważ będziesz o tym myślał z wielkim pragnieniem i smakował w 
tym. I chociaż miało to miejsce w przeszłości, kontempluj to jako obecne w 
teraźniejszości. Wyobraź sobie Ziemię Świętą, ucałuj gorąco ziemię, po której stąpał 
Jezus. Wyobraź sobie, jak rozmawia i chodzi z uczniami oraz z grzesznikami; jak 
przemawia, jak wędruje i odpoczywa, jak śpi i czuwa, jak się posila i dokonuje cudów. 
Wyryj w swym sercu Jego postawę i czyny”. Po przeczytaniu tych słów św. Ignacy 
niewątpliwie wprowadził je do praktyki swej modlitwy. Jednak jego serce pozostało 
niespokojne, dopóki nie zobaczył na własne oczy upragnionej Ziemi Świętej. Utrwalił w 
swej pamięci nawet najmniejsze szczegóły: wzgórza, doliny i pola, na które niegdyś 
spoglądał Jezus, drogi, którymi wędrował, domy, w których - jak mu powiedziano - 
mieszkał... Na Górze Oliwnej z szacunkiem i nabożeństwem spoglądał na skałę, z której - 
jak się uważa - Jezus wstąpił do nieba i na której, jak się sądzi, pozostawił ślady swych 
stóp. Kiedy opuszczał to miejsce, nagle przypomniał sobie, że nie zwrócił uwagi, w 
jakim kierunku zwrócone były stopy wstępującego do nieba Jezusa. Ryzykując, zawrócił 
więc samotnie. Strażnikom, których musiał przekupić, pozostawił ostatnią swoją 
wartościową rzecz - mały nożyk do papieru, byleby tylko sprawdzić ten jeden mały 
szczegół. Nic więc dziwnego, że Ignacy w Ćwiczeniach duchownych prosi rekolektanta, 
by zrekonstruował sobie sceny z życia Chrystusa. W kontemplacji o Narodzeniu poleca 
odprawiającemu rekolekcje: „Oczami wyobraźni widzieć drogę z Nazaretu do Betlejem, 
przypatrując się jej, jak jest długa, jak szeroka, czy idzie ta droga po równinie, czy przez 
doliny i wzgórza. Patrzeć także na miejsce czyli na grotę Narodzenia, czy jest obszerna 
czy szczupła, czy niska, czy wysoka, i jak jest urządzona” (CD 112). Dlaczego Ignacy 
pozostawia to wszystko wyobraźni rekolektanta? Jeśli sam widział na własne oczy te 
miejsca (lub pobożnie wierzył, że to właśnie są one), czyż nie mógł opisać ich 
szczegółowo? To prawda, że niewielkie znaczenie miała rekonstrukcja tej sceny z 
historyczną dokładnością; faktycznie nie miało to żadnego znaczenia. Ignacy pragnie, by 
rekolektant udał się do Nazaretu swojej własnej wyobraźni i do swojego Betlejem. 
Wyobraźnia pomoże mu wydobyć z tajemnicy prawdę o wiele ważniejszą od prawdy 
historii. Ona sprawia, że nawiązujemy kontakt z Jezusem Chrystusem. A to jest o wiele 
ważniejsze niż cała historyczna dokładność. Mówi się, że św. Franciszek z Asyżu 
doświadczył na górze Alwerni wizji Jezusa ukrzyżowanego i z całą miłością zdjął Go z 
krzyża. Otóż św. Franciszek nie był człowiekiem pozbawionym rozumu. Był w pełni 

background image

świadom, przynajmniej tak świadom jak my dzisiaj, że Jezus umarł raz jeden na krzyżu i 
już więcej umierać nie będzie. Jednakże, kiedy z miłością ściągał Go z krzyża i siebie 
stawiał w Jego miejsce, pomimo całej fikcyjności tej sceny, wyrażał głęboką tajemnicę 
miłości, wobec której umysł racjonalny i teologia racjonalna muszą zatrzymać się w 
milczącym niezrozumieniu. To przecież św. Franciszkowi zawdzięczamy piękny zwyczaj 
budowania szopek w okresie Bożego Narodzenia. I jestem pewny, że gdyby nawet 
zapoznał się z odkryciami współczesnej biblistyki, dotyczącymi apokryfów o 
dzieciństwie Jezusa, zbudowałby mimo wszystko swoje szopki. Nie ma to znaczenia, czy 
Ewangelie opisały wydarzenia z historyczną dokładnością. Ważne jest to, że dzięki 
fantastycznym symbolom nawiązujemy kontakt z rzeczywistością. Gdybyśmy znów 
mogli stać się dziećmi i zanurzyć się całym sercem w ten złudny wydawałoby się, świat 
fikcji, być może bylibyśmy mile zdziwieni odkrywając Chrystusa za całą tą fantastyką, 
odkrywając Go tu głębiej niż w całej naszej teologicznej spekulacji. Św. Antoni 
Padewski jest jednym z tych świętych, o których się mówi, że trzymał w objęciach 
Dziecię Jezus i tulił Je do siebie. Św. Antoni zapewne nie był człowiekiem szalonym, a 
jeszcze do tego miał taką wiedzę teologiczną, że został uznany Doktorem Kościoła. 
Niewątpliwie wiedział, że Jezus nie jest już dzieckiem. Szczęśliwie się jednak stało, że 
był mistykiem na tyle, by pojąć głęboką mistyczną rzeczywistość tej wizji i oddać się 
całkowicie tej „fikcyjnej rzeczywistości”, jeśli można się tak wyrazić. Również i ty 
możesz stać się dzieckiem i wkroczyć w ten świat wyobraźni w medytowaniu Ewangelii, 
prawdopodobnie odkryjesz wtedy wiele nadzwyczajnych i ukrytych skarbów, których 
inaczej byś nie poznał. Spróbuj, na przykład, spędzić dzień ze Świętą Rodziną z 
Nazaretu. Dziel jej proste życie, pomóż w zajęciach, rozmawiaj z Jezusem, Maryją i 
Józefem o ich życiu i problemach i o twoich problemach. Albo przyłącz się do uczniów 
Jezusa, kiedy ich poucza na osobności i postaw Mu swoje pytania. Idź do domu Marty i 
Marii i albo usiądź obok Marii słuchającej Jezusa, albo też pomóż biednej, krzątającej się 
Marcie w jej pracach. Nie wzbogacisz przez to swej wiedzy biblijnej, Pan jednak obdarzy 
cię mądrością zastrzeżoną dla maluczkich. Istnieje jeszcze inna trudność związana z tą 
formą modlitwy, niezależnie od kłopotów z prawdą historyczną, jakie wyłaniają się, gdy 
wyobrażamy sobie zdarzenia sprzed lat tak, jakby miały miejsce dzisiaj. Można by 
sformułować tę trudność następująco: „Gdy wyobrażam sobie Chrystusa stojącego przy 
mnie i przemawiam do Niego, nie ma żadnego problemu. Problem rodzi się, gdy 
Chrystus mi odpowiada. To przecież nie Chrystus mówi do mnie. Jest to wytwór mojej 
wyobraźni: to ja wkładam słowa w Jego usta. Czyli w końcu to ja rozmawiam ze sobą”. 
To prawda. Bardzo często, zwłaszcza kiedy zaczynamy praktykować ten sposób 
rozmowy z Chrystusem, są to tylko nasze pobożne refleksje, które przybierają formę Jego 
słów. Na tym bowiem polega myślenie i refleksja: mówię sam do siebie. W tym 
przypadku posługuję się obrazem Chrystusa, którego wyobrażam sobie, jak stoi 
naprzeciwko mnie. Niebawem jednak zauważymy, że te słowa, które wyobrażamy sobie 
jako pochodzące od Chrystusa, nie są niczym innym jak wytworem naszej wyobraźni. 
Czasem sama odpowiedź nas zaskoczy i będziemy się dziwić, skąd się ona wzięła. 
Dostrzegamy w niej zdumiewającą wnikliwość. Innym razem słowa będą się wydawały 
bardzo pospolite, zwyczajne, pozbawione szczególnego światła i wnikliwości. Ich 
działanie będzie jednak wprost nadzwyczajne: przyniosą one pokój, moc, wielką 
pociechę lub ogromną radość w służbie Bożej. Jednocześnie pojawia się przekonanie, że 
w jakiś sposób Pan przemówił do nas i udzielił nam daru za pośrednictwem tych słów, 

background image

które w naszej wyobraźni włożyliśmy w Jego usta. Ściśle związana jest z tym pewna 
forma uświadamiania sobie Bożej obecności, nieprzerwanej obecności Chrystusa. Zaleca 
ją bardzo m. in. św. Teresa od Jezusa. Polega to na tym, byś wyobraził sobie Chrystusa, 
który cały dzień stoi przy tobie i prowadzicie stałą, przyjacielską rozmowę. Jeden z 
autorów określa to dosyć trafnie jako „ćwiczenie wyobraźni wiary”. Wyobraź sobie, że 
Chrystus siada w pustym fotelu w twoim pokoju i że rozmawiasz z Nim tak, jakbyś Go 
naprawdę widział. Nie jest to tylko czysta fantazja, ponieważ to, co sobie wyobrażasz: 
Chrystus, zmartwychwstały Pan - jest rzeczywiście obecny, chociaż na inny sposób, bez 
cech fizycznych, szat, gestów i postawy, którą ci podsuwa wyobraźnia. Oto, w skrócie, 
co zaleca św. Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych, kiedy mówi, że rozmowę 
„należy odbyć tak, jakby przyjaciel mówił do przyjaciela, albo sługa do pana swego, już 
to prosząc o jakąś łaskę, już to oskarżając się przed nim o jakiś zły uczynek, już to 
zwierzając mu się ufnie ze swoich spraw i prosząc go w nich o radę” (CD 54). Nieco 
wcześniej w medytacji o grzechu wyjaśnia, jak powinna się odbyć taka rozmowa: 
„Wyobrażając sobie Chrystusa, Pana naszego, obecnego i wiszącego na krzyżu 
rozmawiać z Nim pytając Go, jak to On, będąc Stwórcą, do tego doszedł, że stał się 
człowiekiem, a od życia wiecznego przeszedł do śmierci doczesnej i do konania za moje 
grzechy” (CD 53). Zauważcie, że Ignacy zachęca nas, byśmy stawiali Chrystusowi 
pytania, prosili Go o radę, a jedno i drugie zakłada jakąś odpowiedź ze strony Pana. Sam 
Ignacy nie ma wątpliwości, że Bóg odpowiada rekolektantowi, objawiając mu swoją 
wolę i prowadząc go osobiście, czy to za pośrednictwem wyobraźni wiary czy też dzięki 
głębszej wewnętrznej komunikacji, która wznosi się ponad słowa, pojęcia i obrazy. Oto 
co mówi: „Dający ćwiczenia nie powinien nakłaniać odprawiającego je do ubóstwa lub 
jakiegoś innego przyrzeczenia bardziej niż do tego, co jest temu przeciwne, ani też do 
jednego stanu lub sposobu życia bardziej niż do innego. Bo chociaż poza ćwiczeniami 
możemy w sposób dozwolony, a nawet zasługujący nakłaniać wszystkich, którzy się 
prawdopodobnie do tego nadają, do obrania życia we wstrzemięźliwości, w czystości, w 
zakonie i we wszelakim rodzaju doskonałości ewangelicznej, to jednak w czasie takich 
ćwiczeń duchownych jest rzeczą bardziej stosowną i o wiele lepszą, aby w tym 
poszukiwaniu woli Bożej sam Stwórca i Pan udzielał się duszy sobie oddanej i ogarniał ją 
ku swej miłości i chwale, a także przysposabiał ją ku tej drodze, na której będzie Mu 
mogła lepiej służyć. Przeto dając ćwiczenia niech się nie zwraca i nie skłania ani ku 
jednej, ani ku drugiej stronie, lecz stojąc w środku, niczym języczek u wagi, niech 
dozwoli Stwórcy działać bezpośrednio ze swoim stworzeniem, a stworzeniu ze swoim 
Stwórcą i Panem” (CD 15). Będziemy jeszcze mieli okazję, by mówić o tej wewnętrznej 
komunikacji pomiędzy Stwórcą a stworzeniem, o tym, co ona oznacza i jak się dokonuje. 
Na razie wystarczy wiedzieć, zwłaszcza ci z nas, którzy nie znają innego sposobu, by 
„wsłuchiwać się” w głos Boga i pozwolić się Mu prowadzić. Bóg przemawia do nas mile, 
łaskawie w formie, którą nazwaliśmy tutaj „wyobraźnią wiary”. Bardzo trudno jest 
rozróżnić rozumowo, gdzie kończy się wyobraźnia i zaczyna rzeczywistość. Stań się 
tylko małym dzieckiem, zdobądź się na współdziałanie z Bogiem w prostocie serca, a 
rozwiniesz spontaniczną zdolność rozróżniania pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością, 
lub raczej Rzeczywistością pisaną dużą literą, z którą wchodzimy w kontakt poprzez 
wymienione tutaj obrazy i wyobrażenia. Chciałbym zakończyć tę część słowami 
sławnego hinduisty - guru, któremu pewna katolicka zakonnica zadała pytanie: 
„Powiedziałeś kiedyś, że jeżeli jakiś chrześcijanin zostanie twoim uczniem, nie będziesz 

background image

starał się go nawrócić na hinduizm, ale uczynisz wszystko, by stał się lepszym 
chrześcijaninem. Czy mogę zapytać, w jaki sposób to przeprowadzisz?” Guru 
odpowiedział słowami godnymi najlepszych katolickich ojców duchownych. Podsunął on 
dwie elementarne drogi prowadzące do doznania obecności Jezusa Chrystusa 
zmartwychwstałego: „Robiłbym wszystko, by nawiązał kontakt z Jezusem Chrystusem. I 
starałbym się go przekonać, by osiągnął to poprzez stałą świadomość, że Chrystus jest 
obok niego i przez gorliwą lekturę Pisma Świętego”. Uleczyć wspomnienia W formie 
krótkiego dodatku do tego, co już powiedzieliśmy o medytowaniu życia Chrystusa drogą 
wyobraźni, chciałbym wam teraz powiedzieć kilka słów o zastosowaniu tej metody do 
medytacji nad naszym własnym życiem, by doświadczyć uzdrowienia i wzrostu. 
Wytłumaczę, o co mi chodzi. Medytując jakąś scenę z życia Chrystusa, staram się być w 
niej obecny. Wyobrażam sobie, że tam jestem, że biorę udział w wydarzeniach, że 
mówię, słucham, działam... tak powracając myślą do jakiegoś epizodu z mojej 
przeszłości, staram się go ożywić, wydarzenie zaczyna się dziać, ale z jedną różnicą: 
wyobrażam sobie, że Chrystus jest jego aktywnym uczestnikiem. Pozwólcie, że podam 
pewien przykład: Przypuśćmy, że powracam myślą do jakiejś sceny, w której doznałem 
wielu przykrości: powracam do wydarzenia, które mnie upokorzyło (na przykład 
publiczna nagana) albo stało się powodem wielkiego bólu (śmierć drogiej mi osoby). 
Przeżyję jeszcze raz całe to wydarzenie ze wszystkimi jego bolesnymi szczegółami. 
Czuję ból, stratę, upokorzenie, gorycz... Teraz jednak jest tam Jezus. Jaką rolę odgrywa? 
Przynosi mi pociechę i umacnia mnie? A może to On jest przyczyną bólu i straty? Staram 
się wejść z Nim w kontakt, podobnie jak z innymi osobami biorącymi udział w 
zdarzeniu. Szukam w Nim siły, zrozumienia tego, czego nie pojmuję. Szukam w Nim 
sensu całego wydarzenia. Jaki jest cel tego ćwiczenia? Niektórzy nazywają je „leczeniem 
wspomnień”. Nosimy w sobie pewne wspomnienia, które nas dręczą; przeżywamy 
sytuacje z przeszłości, które nie zostały rozwiązane i nadal nas głęboko ograniczają. 
Stanowią one stale odnawiającą się ranę, przeszkadzają w aktywnym działaniu i 
przezwyciężaniu przeciwieństw. Dziecko, które utraciło swą matkę we wczesnym wieku, 
może w sposób półświadomy nie chcieć kochać nikogo więcej, tęskniąc za miłością 
matczyną, której nigdy nie doświadczyło. Dziecko, które doświadczyło wielkiego strachu 
lub samotności, może stale, chociaż nieświadomie być naznaczone tą sytuacją, której 
musi potem stawiać czoła przez całe życie. Człowiek raz głęboko upokorzony, czuje się 
zraniony w swej godności albo straci wiele energii obmyślając, jak się odegrać. To ważne 
dla naszego duchowego i uczuciowego wzrostu, byśmy rozwiązali sobie te nierozwiązane 
dotychczas sytuacje, które nas wewnętrznie dręczą. Jeśli potrafimy je przeżyć w 
towarzystwie Chrystusa, nawet, w razie potrzeby, wiele razy, stwierdzimy, że nabierają 
nowego sensu, stają się mniej dramatyczne i że możemy do nich powracać bez 
szczególnego urazu. Co więcej, że możemy je wspominać z poczuciem wdzięczności 
wobec Boga, który zaplanował te wydarzenia dla swojej chwały i naszego pożytku. Taka 
forma modlitwy jest dobrą terapią i dobrym uduchowieniem. Do jakich przeżyć 
powinniśmy powracać w naszej medytacji? Do tych, które wywołują w nas „negatywne 
uczucia”. A są to, jak już ustaliliśmy: ból, upokorzenie, poczucie bezradności, żal, 
kompleks niższości, lęk itp. Radzę wam, byście powracali do nich tak długo, jak długo 
będą istniały te negatywne uczucia. Kiedy już znikną, a ich miejsce zajmą miłość, 
wdzięczność, a nawet zrodzi się potrzeba wychwalania Boga za te doświadczenia losu, 
nie trzeba już będzie powracać do tych przykrych momentów. Sytuacja została 

background image

rozwiązana, „uleczona”, a nawet uświęcona obecnością Chrystusa. Dla wielu osób 
ważniejszy jest powrót do zupełnie innych wydarzeń, gdy doświadczyli ogromnej 
radości, poczucia pełni, miłości i bliskości. Wydarzenia takie uaktywniają nas i 
umacniają. Wywołują pragnienie życia w całej jego pełni. Powracanie do nich co jakiś 
czas i ponowne ich przeżywanie, ze wszystkimi miłymi szczegółami dostarcza nam wiele 
psychicznej energii i zdrowia. Przeżywanie tych zdarzeń w obecności Chrystusa pogłębia 
w nas ducha wdzięczności i sprawia, że chwalimy Boga, dostrzegając Jego dobroć, 
kochamy Go jeszcze bardziej i wzrastamy duchowo. Jest w naszym życiu mnóstwo 
takich zdarzeń (rozmowa z przyjacielem, miłe spotkanie w gronie bliskich osób, samotny 
spacer brzegiem morza lub jeziora, radość z otrzymania dobrych wieści i wiele innych 
sytuacji) bardzo istotnych z punktu widzenia naszego życia wewnętrznego i 
emocjonalnego, których jednak nie doceniamy i nie przeżywamy głębiej, bo zbyt 
pochłaniają nas drobne sprawy codzienne: Jeśli zauważysz podczas tych rekolekcji, że 
jest jakieś zdarzenie w twojej przeszłości, które stale cię rozprasza i skupia twoją uwagę, 
wyzwalając silne uczucia (zarówno pozytywne, na przykład jakieś silne przywiązanie czy 
wielka radość, jak i negatywne - jak zazdrość, rozczarowanie, zgorzknienie, 
uprzedzenie), radzę, byś codziennie poświęcił mu trochę czasu, w formie opisanej tu 
„medytacji” aż do momentu, gdy nabierzesz do niego dystansu i przestanie cię już 
rozpraszać. Dodatek Uwagi pomocne w modlitwie Chciałbym podzielić się z wami 
pewnymi uwagami na temat modlitwy, które okazały się bardzo pożyteczne dla wielu 
osób. Może i pomogą niektórym z was. Stwierdzono słusznie już wiele razy, że modlitwa 
jest czymś naturalnym dla człowieka. Człowiek w swej głębi jest stworzeniem modlącym 
się. Ponieważ jest to oczywiste, nie chciałbym, byście uważali, że modlitwa jest czymś 
łatwym i że nie trzeba jej się uczyć. Również chodzenie jest czymś naturalnym dla 
człowieka, potrzeba jednak wiele czasu i wiele wysiłku, by dziecko stanęło na dwóch 
nogach i zaczęło chodzić. Również dla człowieka miłość jest rzeczą naturalną, a jednak 
niewielu stara się opanować sztukę miłości, co zresztą wymaga przygotowania. Podobnie 
jest z modlitwą. Jeśli zgadzamy się z prawdą, że modlitwa jest sztuką i jak wielu innych 
sztuk trzeba się jej uczyć wytrwale, wówczas postąpiliśmy już znacznie w jej 
opanowaniu. Uwagi, którymi chciałbym się teraz podzielić, nie będą jednakowo ważne 
dla każdego z was. Dla niektórych okażą się całkowicie nieprzydatne, a nawet mogą 
rozpraszać czy być szkodliwe. W takim przypadku nie miejcie żadnych skrupułów i 
przestańcie się nimi zajmować. Mają pomóc w modlitwie, uczynić ją łatwiejszą, prostszą, 
bardziej skuteczną, a nie komplikować i stwarzać napięcie. Po tych wstępnych uwagach, 
rozpocznę od stwierdzenia bardziej ogólnego: większość ludzi nie czyni postępów w 
sztuce modlitwy dlatego, że zaniedbują przydać swojej modlitwie wszystkich ludzkich 
wymiarów, których ona wymaga. Wyjaśnię, o co mi chodzi. Jesteśmy istotami ludzkimi, 
stworzeniami umieszczonymi w czasie i przestrzeni. Stworzeniami obdarzonymi ciałem, 
posługującymi się słowami, żyjącymi we wspólnotach i doświadczającymi uczuć. Nasza 
modlitwa musi więc zawierać te elementy. Potrzebujemy słów, by się modlić. Musimy 
modlić się także naszym ciałem. Potrzebujemy odpowiedniego czasu i miejsca na 
modlitwę. Nie przedstawiam tego wcale jako normy ogólnej. Mówię tylko, że normalnie 
nasza modlitwa potrzebuje tego wszystkiego, zwłaszcza na początku, kiedy przypomina 
delikatną roślinkę. Prawdopodobnie będzie potrzebowała tego samego, kiedy przekształci 
się w mocne drzewo. Wtedy jednak rozwinie już i określi swą własną tożsamość i będzie 
zdolna do starannego wyboru tych elementów (czas, przestrzeń, ciało, słowa, muzyka, 

background image

dźwięki, rytm, wspólnota, uczucia). W tej konferencji pomówimy o niektórych z nich. 
Ciało na modlitwie Jeden z pisarzy opowiada o człowieku, którego zastał, gdy ten 
siedział wygodnie w fotelu i palił papierosa. Zwrócił się do niego: „Wydajesz się być 
zatopiony w myślach”. Człowiek, o którym mowa, odpowiedział: „Modlę się”. „Modlisz 
się?” - zapytał autor. „Powiedz mi, gdyby zmartwychwstały Pan stanął tu w całym swym 
blasku i chwale, nadal tak byś siedział?” „Ależ nie” - brzmiała odpowiedź. „Wydaje mi 
się, że nie”. Wtedy autor rzekł: „A więc nie wiesz tego, że On tu jest razem z tobą. W 
takim razie nie modlisz się”. Jest wiele prawdy w tym, co wypowiedział ów pisarz. 
Popróbuj sam. W dniu, w którym czujesz duchowe oschłości, wyobraź sobie, że stoi 
przed tobą Jezus Chrystus w całym swym blasku zmartwychwstania. Wtedy powstań lub 
usiądź albo też uklęknij przed Nim i złóż pobożnie ręce w postawie modlitwy. Inaczej 
mówiąc, staraj się wyrazić swoim ciałem uczucia czci i pobożności, których chciałbyś 
doświadczyć w Jego obecności, a których na razie nie doświadczasz. Prawdopodobnie 
wkrótce zauważysz, że twoje serce i umysł doznają tego samego, co wyraża ciało. 
Pogłębisz w sobie świadomość Jego obecności i ożywi się twoje ospałe serce. Oto wielka 
korzyść modlenia się ciałem, włączenia ciała w modlitwę. Wielu współczesnych 
podkreśla, że są ludźmi z krwi i ciała, że są bytami cielesnymi. Niektórzy nawet 
powiadają: „Nie tylko mam ciało, ale jestem ciałem”... aż do chwili, gdy zaczną się 
modlić. Wtedy wydaje im się, że stają się czystym duchem lub czystym intelektem. Po 
prostu nie zważają na ciało. Porozumiewanie się bez słów Wielu psychologów rozumie 
wartość wypowiadania czegoś ciałem, bez posługiwania się słowami. Starałem się 
stosować tę praktykę w terapii grupowej. Czasami udało mi się doprowadzić do tego, że 
jedna osoba porozumiewała się z drugą jedynie oczami. Proponowałem: „Powiedz coś 
twemu sąsiadowi oczami (albo rękami)”. Siła takiego porozumienia jest oczywista. 
Czasem ktoś odpowiada: „Nie mogę się na to zdobyć”. Obawia się ośmieszenia. Często 
jednak nie o śmieszność chodzi, lecz o głębię i autentyczność komunikacji, która się 
dokonuje, a do której ten ktoś nie jest przyzwyczajony i której nie może znieść. Słowa są 
wygodniejszym środkiem wyrazu. Możemy się za nimi ukryć, możemy posługiwać się 
nimi (i jakże często to robimy) nie, żeby porozumiewać się, lecz żeby nie dopuścić do 
prawdziwego porozumienia. Czasem mówię grupie: „Poświęcimy pierwszych dziesięć 
minut tej sesji na porozumiewanie się bez słów. Posługujcie się czym chcecie, byle nie 
słowami”. Mogą porozumiewać się ciałem, oczami, rękami, ruchem. Wiele osób nie 
przyjmuje tego zaproszenia. Uważają je za zbyt groźne. Siła i prawda zawarta w takim 
porozumiewaniu się jest dla nich nie do zniesienia. Spróbuj tego, kiedy będziesz się 
modlić w swoim pokoju. Stań przed obrazem Jezusa Chrystusa albo wyobraź sobie, że 
On stoi przed tobą. Popatrz na Niego, jakbyś chciał Go o coś poprosić. Trwaj tak przez 
chwilę i zauważ, co czujesz. Następnie zmień tę postawę na postawę miłości... albo 
zaufania... albo radosnego uwielbienia... albo żalu i pokuty... albo oddania... Staraj się 
wyrazić samym tylko wzrokiem te lub inne postawy. Prawdopodobnie ożywi się twoja 
zażyłość z Panem, a wasze porozumienie stanie się głębsze. Możesz również starać się 
wyrazić to wszystko ciałem. Możesz zrobić z tego cały obrzęd. Stań samotnie przy Nim 
przez chwilę. Następnie powoli wznoś głowę, aż utkwisz swój wzrok w suficie. Pozostań 
w tej postawie jakiś czas. Potem wznoś powoli ręce dłonią ku górze i zatrzymaj je na 
wysokości piersi. Zatrzymaj je tak przez moment. Następnie zbliż je do siebie, zawsze 
dłońmi do góry, tak jakbyś podtrzymywał patenę lub talerz. (Mogą również tak być 
ułożone, jakby miały podtrzymywać kielich). Postawa ta wyraża ofiarowanie samego 

background image

siebie Bogu. Pozostań tak przez trzy lub cztery minuty, a następnie opuść głowę i ręce. 
Możesz potem przyjąć raz jeszcze tę postawę ofiarowania powtarzając gest (albo 
zastępując go innym), albo też zacząć wyrażać inną skłonność lub postawę. Oto inny 
przykład: stań wyprostowany w środku pokoju. Patrz prosto przed siebie, tak jakbyś 
spoglądał na horyzont. Następnie wznieś powoli ręce na wysokość piersi i wyprostuj je w 
kształcie krzyża z dłońmi skierowanymi do przodu. Zatrzymaj się w tej postawie przez 
trzy lub cztery minuty. Postawą tą możesz wyrazić gorące pragnienie, by przyszedł Pan 
albo uzewnętrznić wewnętrzną gotowość przyjęcia Boga lub wszystkich ludzi, twych 
braci, których chcesz ogarnąć swym sercem. Ostatni przykład: stań przez chwilę w 
obecności Pana. Potem uklęknij i złóż ręce w geście modlitwy, na wysokości piersi. 
Pozostań w tej postawie przez chwilę. Teraz powoli, bardzo powoli opuść się na 
czworaki i oto jesteś jak zwierzę juczne przed Panem. Teraz opuść się jeszcze niżej, aż 
będziesz leżał płasko na podłodze i rozciągniesz ramiona tak, by całe ciało przyjęło 
kształt krzyża. Pozostań w tej postawie przez jakiś czas, wyrażając nią adorację, błaganie 
czy też swe poczucie bezradności. Nie ograniczajcie się do tych wzorów, które 
przedstawiłem. Bądźcie twórczymi w wynajdywaniu własnej, niewerbalnej formy 
adoracji, pobożności czy skruchy. Odkryjecie wtedy, jak wielką wartość ma modlenie się 
całym ciałem. Zauważył to już przed wiekami św. Augustyn twierdząc, że z jakiegoś 
tajemniczego powodu, którego nie mógł pojąć, ilekroć wznosił ręce podczas modlitwy, 
czuł po chwili, że i jego serce wznosi się do Boga. Przypomina mi to postawę kapłana w 
czasie mszy świętej, który czyni dokładnie to samo - wznosi ręce i wypowiada słowa: „W 
górę serca”. Szkoda, że nie ma zwyczaju, byśmy wszyscy podnosili ręce, odpowiadając: 
„Wznosimy je do Pana”. Ciało w spoczynku To, co dotychczas wam zaproponowałem, 
może się okazać pożyteczne, jeśli zechcecie włączyć aktywnie wasze ciało w modlitwę; 
inaczej mówiąc, jeśli zechcecie modlić się aktywnie ciałem. Może okazać się pożyteczne 
w chwili, kiedy zechcecie oddać się temu, co moglibyśmy nazwać „pobożną modlitwą”. 
Istnieje także inna forma modlitwy (prawdę mówiąc, wiele innych form): modlitwa 
spoczynku i wytchnienia, modlitwa wyobraźni i myślne formy modlitwy, w których ruch 
ciała byłby raczej przeszkodą niż pomocą. Wtedy szuka się najwygodniejszej pozycji dla 
ciała, przynoszącej uspokojenie i pomagającej przezwyciężyć rozproszenia. W celu 
osiągnięcia takiego stanu odprężenia polecam następujące ćwiczenie: Usiądź w wygodnej 
pozycji (co nie znaczy, że w „niedbałej”) i połóż ręce przed sobą na kolanach. Zdaj sobie 
następnie sprawę z różnych odczuć, które wymienię; odczuć, których doświadczasz, ale 
w pełni ich sobie nie uświadamiasz. Uświadom sobie dotyk materiału na twoich 
ramionach... Po trzech lub czterech sekundach zdaj sobie sprawę, że dotykasz plecami 
materiału, albo też oparcia krzesła... Dalej będzie odczucie twoich rąk spoczywających 
na kolanach... Potem twoje uda uciskane przez krzesło... Później podeszwy twoich stóp 
stykające się z butami... Uświadom sobie, siedzisz... I powróć znów do ramion, do rąk, 
do mięśni, do stóp... Nie zatrzymuj się dłużej jak trzy lub cztery sekundy na każdym z 
tych odczuć. Po chwili możesz przejść do wrażeń związanych z innymi częściami ciała. 
Trzeba pamiętać, byś odczuwał te wrażenia, a nie myślał o nich. Wiele osób nie czuje 
niektórych części swego ciała, albo żadnej jego części. Dysponują jedynie pewnego 
rodzaju „umysłową mapą” swego ciała. Podejmując to ćwiczenie prawdopodobnie 
przechodzić będą od jednego pojęcia lub obrazu (swych rąk, stóp, pleców) do drugiego, a 
nie od odczucia do odczucia. W trakcie tego ćwiczenia poczujesz, jak twoje ciało odpręża 
się. Jeśli jesteś napięty, uświadom sobie każde z napięć, którego doświadczasz. Zauważ, 

background image

w jakim punkcie jesteś napięty i o jakie napięcie chodzi; innymi słowy, na czym polega 
napięcie w tym miejscu twojego ciała... To również przyniesie ci stopniowo odprężenie 
fizyczne. W końcu twe ciało wejdzie w stan doskonałego spokoju i relaksu. Pozostań w 
tej postawie przez jakiś czas. Zasmakuj w niej, odpocznij... Nie ruszaj się, nawet gdybyś 
miał ochotę zmienić postawę, poruszać się czy podrapać... Jeśli pragnienie ruchu będzie 
stawało się coraz większe, uświadom sobie jego siłę, siłę własnych impulsów; po jakimś 
czasie wszystko się uspokoi i doznasz jeszcze większego uspokojenia ciała. Ten bezruch 
stanowi znakomity punkt wyjścia do modlitwy. Teraz przejdziemy do modlitwy jako 
takiej. Oczywiście odprężenie ciała nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z 
modlitwą. Wśród nich wysuwa się na czoło rozproszenie. Ciało jednak może ci pomóc w 
poradzeniu sobie z tym. Znane jest to uprawiającym ćwiczenia jogi. Po opanowaniu 
postawy „lotosu” doznają oni doskonałego uciszenia i wytchnienia nie tylko ciała, ale i 
umysłu. Niektórzy mówią nawet, że w tej postawie nie mogą myśleć. Umysł pozostaje 
czysty i są zdolni jedynie kontemplować, nie myśleć. Do tego stopnia ciało może 
wpłynąć na stan ducha. Postawy lotosu nie można jednak zdobyć bez trudów i całych 
miesięcy ćwiczeń i dyscypliny, a do tego większość z nas nie jest przyzwyczajona. 
Jednakże nie potrzeba aż takich umiejętności, by ciało pomagało ci w zwalczaniu 
rozproszeń. Oto jedno z ćwiczeń, które możesz wykonywać i które będzie ci pomocne; 
polega na tym, że utrzymujesz twoje oczy lekko otwarte i utkwione w jakiś punkt 
oddalony od ciebie o mniej więcej jeden metr. Pomaga to wielu osobom. Kiedy zamkną 
całkowicie oczy, widzą przed sobą biały ekran, na którym ukazują się różnego rodzaju 
myśli i obrazy. Częściowe otwarcie oczu pomaga im w koncentracji. Oczywiście wzrok 
nie może błąkać się z jednego miejsca na drugie ani nie może zatrzymać się na jakimś 
przedmiocie poruszającym się, bo będzie to wtedy dodatkowe źródło rozproszenia. Jeśli 
stwierdzisz, że częściowe otwarcie oczu pomaga ci w modlitwie, skieruj je na jakiś 
przedmiot lub w jakiś nieodległy punkt i zanurz się w modlitwie. Ostatnia przestroga: 
upewnij się, czy twoje oczy nie spoczęły na jakimś świecącym przedmiocie, bo może się 
zdarzyć, że spowoduje to łagodną formę hipnozy. Możesz zadbać jeszcze o jedno: 
trzymać wyprostowane plecy. Ciekawa rzecz: zgięty kręgosłup zwiększa rozproszenia, 
natomiast przy wyprostowanych plecach zdarzają się rzadziej. Słyszałem kiedyś, że 
mistrzowie zen wiedzą dobrze, czy któryś z ich uczniów jest rozproszony, czy też nie. Po 
prostu patrzą, czy siedzi wyprostowany czy też zgięty. Osobiście nie jestem zupełnie 
pewny, czy zgięte plecy są niezawodnym znakiem rozproszonego umysłu. Czasem 
zdarzało mi się modlić w skupieniu, chociaż nie siedziałem wyprostowany. Uważam 
jednak, że wyprostowane plecy pomagają bardzo w wyciszeniu umysłu. Faktycznie, 
niektórzy mnisi tybetańscy przywiązują do tego taką wagę, że polecają położyć się na 
plecach podczas medytacji. Jest to znakomita rada... cały problem polega jednak na tym, 
że większość znanych mi osób zasypia po kilku minutach w takiej postawie! Problem 
napięcia i niepokoju Niestety, wielu współczesnych ludzi nie potrafi spokojnie usiąść. Są 
tak niespokojni i napięci, że nie potrafią siedzieć bez ruchu nawet kilka minut: już sama 
perspektywa tego powiększa w nich napięcie. Jednakże fizyczne odprężenie i spokój 
podczas modlitwy są ważne. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że można się modlić w 
ruchu, i rzeczywiście często to ma miejsce. Zwykle jednak nie będzie to modlitwa 
głęboka. Zauważmy, że człowiek spacerujący tam i z powrotem w chwili głębszej 
modlitwy odczuwa potrzebę zatrzymania się, tak jakby chciał się w czymś zanurzyć. Są 
takie głębokie doświadczenia mistyczne, które stają się udziałem człowieka i które 

background image

sprawiają, że chce on obracać się wkoło. Jest to jednak wyjątek potwierdzający regułę. 
Zwykle głęboka modlitwa łączy się ze spokojem ciała. Dlatego nie spacerujcie podczas 
modlitwy. Jeśli jednak odczuwasz głęboką potrzebę ruchu, radzę ci następującą rzecz: 
Zdaj sobie sprawę z impulsu, którego doświadczasz. Zaobserwuj skutki fizyczne tego 
stanu w twoim ciele: napięcie, konkretne miejsce, w którym to napięcie występuje, opór z 
twojej strony wobec tej potrzeby ruchu... Jeśli po kilku minutach nie odzyskałeś spokoju, 
zacznij przemieszczać się powoli z jednego miejsca na drugie w swoim pokoju w 
następujący sposób: wysuń do przodu prawą nogę i bądź w pełni świadom ruchu, który 
wykonujesz, podnosząc prawą stopę, stawiając ją na podłodze, przenosząc na nią ciężar 
swego ciała... Następnie zrób to samo z lewą stopą. Być może, że pomoże ci 
zwerbalizowanie tych ruchów: „Moja prawa stopa się podnosi... Moja prawa stopa 
posuwa się do przodu... Moja prawa stopa dotyka podłogi... Moja prawa stopa 
spoczywa... Moja lewa stopa się podnosi... Moja lewa stopa posuwa się do przodu... Moja 
lewa stopa dotyka podłogi... Moja lewa stopa spoczywa...” Pomoże ci to ogromnie w 
wyciszeniu napięcia ciała i opanowaniu impulsywnej potrzeby ruchu. Staraj się następnie 
pozostać w stałej pozycji i spróbuj, czy możesz w niej wytrzymać tyle, by wystarczyło ci 
czasu na modlitwę. Jeśli z jakiegokolwiek powodu jesteś tak napięty i niespokojny, że i 
to ćwiczenie ci nie pomoże, wówczas radzę ci spacerować tam i z powrotem w twoim 
pokoju lub w spokojnym zakątku ogrodu. Pomoże ci to zmniejszyć napięcie. Upewnij się 
jednak, by podczas tego spaceru również i twoje oczy nie „spacerowały” z jednego 
miejsca na drugie, utrudni ci to bowiem koncentrację i modlitwę. Pamiętaj też, że jest to 
tylko chwilowa „kapitulacja” wobec twojego niepokoju, staraj się powrócić do postawy 
nieruchomej i przyzwyczajać swe ciało do spokoju i odprężenia. Możesz robić jeszcze 
coś innego, jeśli musisz poruszać się: módl się swym ciałem, tak jak o tym mówiłem 
wcześniej, dokonując spokojnych ruchów. Albo zmieniaj postawę co trzy lub cztery 
minuty: powoli, unikając gwałtownych ruchów, tak jak otwierają się płatki kwiatu. Być 
może, że po chwili wybierzesz jedną z postaw i nie będziesz odczuwał potrzeby zmiany. 
Twoja ulubiona postawa Po zdobyciu pewnego doświadczenia w modlitwie, wkrótce 
odkryjesz najodpowiedniejszą dla siebie postawę i odtąd prawie zawsze będziesz ją 
przyjmował podczas modlitwy. Doświadczenie pouczy cię też, jak mądrze jest nie 
zmieniać zbyt pochopnie tej postawy. Wydaje się rzeczą dziwną, że łatwiej możemy 
kochać Boga lub wejść w kontakt z Nim przez samo przyjęcie takiej a nie innej postawy. 
Właśnie o tym mówi sławny mistyk angielski Richard Rolle. Niezależnie jaka postawa 
wyda ci się najbardziej odpowiednia dla twojej modlitwy, czy będzie to klęczenie, czy 
stanie, czy siedzenie, czy wreszcie rozciągnięcie się na ziemi, radzę ci nie zmieniaj jej 
zbyt łatwo, nawet jeżeli na początku wydaje się trochę bolesna. Miej cierpliwość w 
znoszeniu niewygody, bo warto się na nią zdobyć ze względu na owoc modlitwy. Jedynie 
w tym wypadku, gdyby uciążliwość powodowała rozproszenie, powinieneś zmienić 
postawę. Zrób to jednak w sposób łagodny i powoli, „podobnie jak płatki kwiatu, które 
się otwierają lub zamykają” - według określenia jednego z hinduskich mistrzów 
duchowości. Idealna postawa łączy należny szacunek wobec obecności Boga ze 
spoczynkiem i uciszeniem ciała. Jedynie w praktyce modlitwy zdobędziesz ów 
spoczynek, uciszenie i szacunek. Wtedy zrozumiesz, że ciało jest cennym 
sprzymierzeńcem w modlitwie, a czasem nawet dostarcza pozytywnych bodźców do niej. 
Kruchość naszego życia modlitwy Niektórym ludziom nie podoba się mówienie o 
„formach pomocy” dla naszego życia modlitwy. Czyżby nasze życie modlitwy było 

background image

czymś, o co się trzeba starać, co trzeba chronić, o co trzeba zabiegać? Czyż nie jest to 
zbytnia przesada tak bardzo pochylać się nad sobą, tak bardzo czuwać nad swym życiem 
modlitwy i tak bardzo otaczać je rozmaitością zabezpieczeń? Być może. Prawdą jest 
jednak, że nasze życie modlitwy, podobnie jak każda inna forma życia na naszej planecie 
jest bardzo kruche. Im wcześniej to zrozumiemy, tym lepiej. Natura dostarczyła nam 
wszelakiej pomocy, bez której nie moglibyśmy przeżyć. Na przykład, jeśli ciśnienie 
atmosferyczne przekroczy pewną granicę - górną lub dolną - albo temperatura 
nadmiernie wzrośnie lub zbytnio się obniży, wszelkie życie (zwierząt, roślin, a nawet 
ludzi) zamiera. Musimy codziennie jeść i pić oraz wypełnić nasze płuca co minutę 
powietrzem, jeśli pragniemy przeżyć. Ileż trudu podejmują nauki medyczne, by chronić 
nasze zdrowie i dobre samopoczucie...! Dzięki tym wszystkim środkom zaradczym 
ludzie żyją dziś dłużej na ziemi i w lepszej kondycji. Nasze życie modlitwy nie zawsze 
będzie potrzebować tych wszystkich form pomocy i wsparcia. Przyjdzie chwila, kiedy 
małe drzewko przekształci się w mocne drzewo i wówczas będziemy zdolni oprzeć się 
wichurom, jakie uderzają w nas, a nawet odnieść z nich korzyść. Dopóki jednak 
„drzewko” rośnie, musimy je starannie chronić i stale żywić. Być może już wiemy z 
własnego doświadczenia, jak bardzo nasze życie modlitwy słabnie, a nawet zanika, jeśli 
nie chronimy go poprzez skupienie, milczenie, czytanie duchowne i wiele innych form 
pomocy, wydających się ciężarem dla tych, którzy niecierpliwie czekają na owoce z 
drzewa, którego nie mają czasu uprawiać. Wybór miejsca modlitwy Często lekceważy się 
miejsce, a może być ono pomocą w modlitwie. Miejsce, które wybierzesz, może mieć 
znaczny wpływ na twoją modlitwę - dobry albo zgubny. Czy nie zauważyłeś, że Jezus 
wybierał sobie miejsce na modlitwę? Jeżeli nawet ktoś nie odczuwał takiej potrzeby, 
odczuwał ją właśnie On - Mistrz modlitwy, utrzymujący stały kontakt ze swym Ojcem 
niebieskim. Przecież pokona wszystkie trudy wspinania się na górę, gdy zapragnie 
spędzić dłuższy czas na modlitwie. Szczyt góry to ulubione miejsce Jego modlitwy. 
Wychodzi na wierzchołek góry, by modlić się przed wygłoszeniem swego Kazania na 
górze, wówczas kiedy szukano Go, by uczynić Go królem, a także w dniu Jego 
przemienienia... Idzie również do Ogrodu Getsemani, który jest także jednym z 
ulubionych miejsc Jego modlitwy. A czasem po prostu udaje się na „miejsce pustynne”, 
jak to określają Ewangelie. Jezus oddala się i wybiera sobie miejsce zachęcające do 
modlitwy. Są więc pewne miejsca, które sprzyjają modlitwie. Zacisze ogrodu, cienisty 
brzeg rzeki, niezmącony spokój gór, bezmiar morza, rozświetlone gwiazdami niebo nad 
tarasem albo brzask poranny, święty mrok panujący w kościele nieznacznie oświetlonym 
- wszystko to nieomalże wydobywa modlitwę z naszego wnętrza. Oczywiście nie zawsze 
będziemy mieli szczęście być w pobliżu takich miejsc. Odnosi się to zwłaszcza do nas, 
którzy skazani jesteśmy na mieszkanie w olbrzymich współczesnych miastach: Jeśli 
jednak przebywaliśmy kiedyś w takich miejscach, możemy zawsze zachować je w 
pamięci i sercu. Wystarczy powrócić do nich nawet w wyobraźni, by otrzymać wszystkie 
pożytki z modlitwy, tak jakbyśmy tam rzeczywiście przebywali. Również fotografia tych 
miejsc może nam pomóc w modlitwie. Znam jednego świątobliwego i pobożnego jezuitę, 
posiadającego małą kolekcję typowych zdjęć z kalendarza, przedstawiających piękne 
krajobrazy. Opowiadał mi, że kiedy czuje się zmęczony, wystarczy, że przez chwilę 
spogląda na nie, a ogarnia go atmosfera modlitwy. Teilhard de Chardin mówi o 
„duchowym potencjale materii”. Materia jest rzeczywiście przeniknięta duchem i czasem 
ujawnia się to z taką oczywistością, jak we wspomnianych tutaj miejscach sprzyjających 

background image

modlitwie, o ile tylko jesteśmy zdolni do odkrycia w nich tego modlitewnego potencjału. 
Musimy strzec się przed pewnego rodzaju „angelizmem”, który prowadzi nas do 
przekonania, że wznosimy się ponad tym wszystkim i że nie jest potrzebna nam pomoc, 
jaką można uzyskać podczas modlitwy dzięki tym „świętym” lub pięknym miejscom. 
Potrzeba pokory, by przyjąć prawdę, że jesteśmy zanurzeni w materii i że zależni 
jesteśmy od niej również w tym, co dotyczy naszych potrzeb duchowych. Przypominam 
sobie, że gdy byłem jeszcze w okresie formacji, jeden z jezuitów mówił nam: „My, 
jezuici, popełniamy błąd, kiedy staramy się pomóc ludziom świeckim w modlitwie. 
Uważamy, że podobnie jak my nie potrzebują oni żadnych pomocy do modlitwy. 
Świeccy potrzebują jednak takiej pomocy, jak atmosfera skupienia - atmosfera kościoła z 
figurami i obrazami, kierującymi myśl ku Bogu. U nas jezuitów sprawa ma się nieco 
inaczej ze względu na naszą intelektualną formację. Możemy przerwać pracę przy biurku 
i zanurzyć się w modlitwie, otoczeni książkami, papierami, całą tą atmosferą codziennej 
pracy”. Dysponując pewnym doświadczeniem w prowadzeniu jezuitów w życiu 
modlitwy i życiu duchowym jestem absolutnie przekonany, że ten poczciwy ojciec miał 
rację w tym, co mówił o świeckich, mylił się jednak co do współbraci jezuitów, którzy 
ostatecznie też są tylko ludźmi i podobnie jak ludzie świeccy potrzebują odpowiedniego 
miejsca i atmosfery do modlitwy. A nawet potrzebują w większym stopniu, właśnie ze 
względu na swą formację, czasem zbyt przeintelektualizowaną. Św. Ignacy w 
Ćwiczeniach duchownych zaleca, by dla uzyskania większego owocu duchowego w 
pierwszym Tygodniu rekolekcji („skruchy, boleści duszy, łez z powodu swoich 
grzechów” - CD 4), rekolektant zamknął okiennice swego pokoju, stwarzając mrok 
wokół siebie (por. CD 79). Starajcie się zrobić to samo. Albo posuńcie się jeszcze dalej i 
pozostańcie w absolutnie ciemnym pokoju oświetlonym jedynie świecą. Zacznijcie się 
modlić i zauważcie, czy ma to jakiś wpływ na modlitwę (nie wpatrujcie się jednak 
zbytnio w płomień, bo moglibyście wejść w trans hipnotyczny). Myślę, że spożywanie 
wieczerzy wigilijnej przy zapalonych świecach stwarza atmosferę, która wpływa na stan 
naszej duszy, podobnie jak światło rtęciowe wywołuje wrażenie odwrotne. Zauważcie, 
jaki wpływ ma na was dzień pochmurny, a jaki dzień jasny i słoneczny po całym 
tygodniu opadów, kiedy wszystko odżywa. Zrozumiecie wtedy, że cała ta „materia” 
warunkuje nas bardzo głęboko i wpływa na stan naszej duszy, na nasze samopoczucie. 
Zrozumiało to wielu świętych i odniosło z tego znaczną duchową korzyść. Modlitwa w 
tym samym miejscu - „święte” miejsca Chciałbym wam teraz zaproponować coś, co 
zdziwi tych, którzy tego nie doświadczyli. Radzę, byście w miarę możliwości modlili się 
w jednym z wymienionych przeze mnie miejsc (gdzie odsłania się piękno natury) albo 
też w miejscu „świętym”, to znaczy w miejscu przeznaczonym na modlitwę - w kościele, 
kaplicy, oratorium. Jeśli okaże się to niemożliwe, znajdźcie sobie jakiś zakątek w swoim 
pokoju lub domu i módlcie się tam codziennie. Miejsce to będzie miało dla was charakter 
sakralny i po jakimś czasie zauważycie, że modlicie się tam z większą łatwością niż 
gdziekolwiek indziej. Stopniowo rozwiniecie w sobie coś, co nazwałbym „wyczuciem 
miejsc świętych”. Zauważycie, jak pomagają w modlitwie miejsca uświęcone obecnością 
ludzi świętych i zrozumiecie powód pielgrzymowania do nich. Znam ludzi, którzy po 
wejściu do jakiegoś domu zdolni są dosyć dokładnie określić duchową atmosferę 
zamieszkującej w nim wspólnoty, ponieważ „czują ją w powietrzu”. Początkowo nie 
chciało mi się w to wierzyć, dowody jednak były zbyt przekonywające, by można było 
dłużej w to wątpić. Pewnego razu odprawiałem rekolekcje pod kierunkiem buddyjskiego 

background image

mistrza, który powiedział nam, że prawdopodobnie łatwiej się nam będzie modlić w 
oratorium niż w pokojach. Ku wielkiemu zaskoczeniu stwierdziłem, że to prawda. 
Przypisywał on to „dobrym wibracjom” w tym pokoju, które były rezultatem naszych 
modlitw. Ja natomiast przypisywałem to autosugestii, temu, że zaproponował to mistrz. 
Kiedy wkrótce potem dawałem podobne rekolekcje grupie jezuitów, pilnowałem się, by 
nie podsuwać żadnych rad co do miejsca modlitwy. I zdziwiłem się ogromnie, gdy wielu 
z rekolektantów spontanicznie wyznało mi, że łatwiej przychodzi im medytować oraz 
odnaleźć wewnętrzny pokój w kaplicy niż w pokojach. Przypominam sobie również, co 
powiedział mi później jeden ze współbraci jezuitów: dawał rekolekcje w pewnej 
miejscowości, niedaleko od miejsca, gdzie żył pewien sannyasi (świątobliwy hinduista), 
który po zakończeniu rekolekcji przyszedł do niego i zapytał: „Co robiliście w waszym 
domu codziennie wieczorem między godziną dziewiątą a dziesiątą? W moim domu 
zauważałem, jak wzrastała wibracja”... Jezuita nie mógł się nadziwić: co noc, od godziny 
dziewiątej do dziesiątej wszyscy rekolektanci gromadzili się w kaplicy na Godzinę 
Świętą przed Najświętszym Sakramentem. Jak mógł to wyczuć ów świątobliwy sannyasi 
na odległość, po drugiej stronie ulicy, kiedy nikt mu o tym nie mówił? W związku z tym 
chciałbym poruszyć następującą sprawę: wiele osób obdarzonych jest szczególnym 
charyzmatem modlitwy przed Najświętszym Sakramentem. Ich modlitwa jakby ożywia 
się w obecności Eucharystii. Słyszeliśmy o świętych, którzy doświadczali tego 
charyzmatu w stopniu tak intensywnym, że potrafili określić, jakby instynktownie, czy 
Najświętszy Sakrament znajdował się w jakimś miejscu czy też nie, chociaż nie było 
żadnych oznak zewnętrznych. Potrafili też rozpoznać, czy hostia jest konsekrowana czy 
też nie, znów dzięki temu szczególnemu instynktowi, jaki budził się w nich wobec 
Eucharystii. Być może, że wy sami nie macie takiego charyzmatu w stopniu tak 
głębokim, ale może potraficie zauważyć, że inaczej modlicie się przed Najświętszym 
Sakramentem. Jeśli tak jest, radzę wam, byście „wykorzystali” ten charyzmat i nie 
pozwolili mu umrzeć. Przyniesie on ogromne błogosławieństwa duchowe. Módlcie się 
przed Najświętszym Sakramentem zawsze, ilekroć tylko macie okazję. I jeszcze ostatnia 
uwaga odnosząca się do miejsca modlitwy: niezależnie od tego, gdzie się modlicie, 
starajcie się o to, by było to miejsce czyste. Czytałem kiedyś książkę buddyjską o 
medytacji, w której podawano szczegółowe i konkretne instrukcje na temat 
przygotowania miejsca do medytacji: „Zamieć dobrze i zmyj starannie to miejsce, a 
następnie rozłóż na nim czyste prześcieradło; potem weź kąpiel, by oczyścić swe ciało i 
ubierz się lekko w czystą odzież; zapal kilka kadzielnych pręcików, by nasycić powietrze 
miłym zapachem. Teraz możesz zacząć medytację”. Naprawdę znakomita rada! Nie 
zauważyliście, jak zaniedbany ołtarz, stare i brudne szaty liturgiczne kapłana i taki sam 
obrus na ołtarzu oddziaływają na naszą gorliwość podczas sprawowania Eucharystii? Nie 
dopuszczajcie do tego (zobaczycie, jak odmienią sytuację siostry zakonne, które potrafią 
o to zadbać). Starajcie się, by wszystko było nienagannie czyste (ołtarz, posadzka, 
kielich, świeczniki); niech na ołtarzu będzie śnieżnobiały obrus, a kapłan niech założy 
proste, ale miłe dla oka szaty liturgiczne, a wydawać się wam będzie, że dokonała się w 
was wewnętrzna odnowa! Wszedłem kiedyś do małej buddyjskiej świątyni w 
Himalajach. Przed posągiem Buddy zauważyłem kilka srebrnych naczyń różnej 
wielkości, doskonale wyczyszczonych i napełnionych krystaliczną wodą. Zrobiło to na 
mnie ogromne wrażenie i do dziś pamiętam ten widok. Poczułem się wtedy bliżej Boga. 
Zwracajcie więc uwagę na miejsce sprawowania przez was kultu. Wkrótce zauważycie, 

background image

jaki to ma zbawienny wpływ na waszą modlitwę. Pomoce w modlitwie: czas 
Powiedziałem wam w poprzedniej konferencji, że większość z nas niechętnie przyjmuje 
do wiadomości nasze uzależnienie od materii i konieczność dostosowania się do tego 
faktu. Na pozór wydaje się, że materia ogranicza nas, a głównie naszą wolność. Dlatego 
niechętnie wybieramy miejsce, które by zachęcało do modlitwy, dlaczego nie mielibyśmy 
się modlić w jakimkolwiek miejscu i dlaczego mamy się przejmować miejscem na 
modlitwę? Niechętnie też szukamy pomocy dla naszego ciała, postawy sprzyjającej 
modlitwie, dlaczego pierwsza lepsza postawa nie jest dobra? Dlaczego mamy się aż tak 
od ciała uzależniać? Prawdopodobnie jednak najoporniej przyjmujemy naszą zależność 
od czasu. Czy nie byłoby to cudowne, gdybyśmy nie potrzebowali czasu na modlitwę i 
mogli ją zmieścić w jednej, „kompaktowej” minucie, a potem mieli spokój? Przecież tyle 
mamy roboty, tyle książek do przeczytania, tyle spraw do załatwienia, tyle spotkań z 
różnymi ludźmi... Dla wielu z nas 24 godziny na dobę to zbyt mało, aby wszystkiemu 
podołać. Dlatego wydaje nam się, że należy oszczędzić kosztem modlitwy tak cenny 
czas. Gdyby tak wynaleziono „modlitwę ekspresową”, podobnie jak mamy „kawę 
ekspresową” albo „herbatę ekspresową”! Czy nie lepiej przyjąć do wiadomości, że 
„wszystko, co robimy, jest modlitwą”? W ten sposób uniknęlibyśmy jakichkolwiek 
trudności. Jednak w miarę upływu miesięcy i lat przekonujemy się, że ta zasada po prostu 
nie funkcjonuje. Nie istnieje „modlitwa ekspresowa”, podobnie jak nie istnieją „związki 
ekspresowe”. Jeśli pragniemy zbudować jakiś głęboki i trwały związek, musimy 
poświęcić temu cały nasz czas. Tak samo jest z modlitwą, która w końcu jest relacją z 
Bogiem. W miarę upływu lat zrozumiemy również, że oszukiwaliśmy się, uspokajając 
samych siebie i wierząc, że wszystko, co robimy, jest modlitwą. Precyzyjniej byłoby 
powiedzieć, że wszystko, co robimy, powinno być modlitwą. Niestety, to co powinno być 
i co jest rzeczywistością w życiu wielu świątobliwie modlących się ludzi, nie jest jeszcze 
rzeczywistością dla nas. Po prostu nie osiągnęliśmy jeszcze tej głębi ścisłego 
zjednoczenia z Bogiem, które jest konieczne do tego, aby każde nasze działanie było 
modlitwą, zanim podjęliśmy program „wszystko jest modlitwą”. Prawdopodobnie lepiej 
byłoby stwierdzić, że istnieją dwie główne przeszkody, utrudniające współczesnemu 
człowiekowi modlitwę: nerwowe napięcie, które uniemożliwia mu trwanie w spokoju; 
brak czasu. Człowiek dzisiejszy znajduje się pod presją wielu wymagań i niestety 
skłonny jest do przekonania, że modlitwa jest stratą czasu, zwłaszcza kiedy nie przynosi 
natychmiastowych rezultatów, dostrzegalnych za pomocą rozumu, serca i zmysłów. 
Rytm modlitwy: kairós zamiast chronos Jeżeli nie otrzymaliśmy od Pana szczególnego 
daru modlitwy (doświadczenie poucza mnie, że jest to dar raczej rzadki), będziemy 
musieli poświęcić sporo czasu na modlitwę, jeśli pragniemy poczynić w niej postępy i 
pogłębić nasz związek z Bogiem. Nauka modlitwy przypomina dokładnie uczenie się i 
opanowanie każdej innej sztuki czy umiejętności. Wymaga znacznej praktyki, mnóstwa 
czasu i cierpliwości, ponieważ rano czujesz się podniesiony na duchu, a wieczorem 
przygnębiony; dziś wydaje ci się, żeś dokonał znacznych postępów, a jutro będziesz miał 
wrażenie, żeś ugrzęznął na mieliźnie. Wreszcie modlitwa domaga się regularności, 
nieomal codziennej. Jeśli chcesz się nauczyć grać w tenisa lub na skrzypcach, jest nie do 
pomyślenia, byś jednego dnia poświęcił temu wiele czasu, a następnego nawet o tym nie 
pomyślał. Byłoby absurdem, gdybyś grał tylko wtedy, gdy masz na to ochotę. Musisz 
grać regularnie, czy ci się to podoba czy też nie, by twe ręce i ciało dostosowały się 
doskonale do rakiety czy smyczka i byś rozwinął w sobie ów „szósty zmysł”, który 

background image

pozwoli ci zostać „wirtuozem”. Jeśli trenujesz lub studiujesz „od przypadku do 
przypadku”, sporadycznie, nie osiągniesz nigdy biegłości w sztuce. Po prostu będziesz 
tracił czas. Jeśli pragniesz zostać mistrzem w tej sztuce - modlenie się tylko wtedy, gdy 
przyjdzie ci na to ochota, jest tak samo złe jak niesystematyczne granie. Im mniej się 
modlisz, tym gorzej będziesz się modlił. Przed laty była w modzie teoria, którą określano 
nazwą „rytm modlitwy” i która według mnie wyrządziła wiele szkody (przynajmniej w 
moim wypadku). I chociaż teoria ta straciła już na popularności wśród księży, 
zakonników i zakonnic, mam wrażenie, że nadal jest praktykowana i wyrządza straty. 
Dlatego chciałbym tu o niej powiedzieć kilka słów krytyki. Oczywiście nie jestem 
przeciwny wszystkim teoriom, określanym jako „rytm modlitwy”. Jestem przeciwny tej 
konkretnie, o której zaraz powiem. Zgodnie z tą teorią ludzie uformowani są tak, że 
różnią się w sprawach modlitwy, podobnie jak w kwestii ćwiczeń fizycznych. Nie ulega 
wątpliwości, że wszyscy musimy wykonywać pewne ćwiczenia fizyczne dla zachowania 
zdrowia. Jedni jednak potrzebują ich więcej, inni mniej. Niektórzy potrzebują 
codziennych ćwiczeń. Inni nie. Podejmują je w sposób nieregularny, gdy czują, że ciało 
tego wymaga. Regularne ćwiczenia, prowadzone zgodnie z ustalonym programem, 
wydają się tak nieracjonalne (chociaż nie tak szkodliwe) jak odżywianie się według z 
góry założonego planu. Trzeba jeść, kiedy się jest głodnym. W przeciwnym razie 
postępuje się nierozsądnie, a ponadto można sobie zaszkodzić. Podobnie według 
wspomnianej teorii ma się sprawa z modlitwą. Nie ulega wątpliwości, że na modlitwę 
potrzeba czasu. Rodzi się pytanie - ile czasu i w jakiej porze. Powinien to być za każdym 
razem długi odcinek czasu: godzina lub dłużej? Raz dziennie albo nawet częściej? 
Oznaczałoby to modlitwę zgodną z chronometrem, a nie z poruszeniem łaski i osobistymi 
potrzebami duchowymi. W języku greckim występują dwa słowa oznaczające czas: 
chronos - oznacza ilość czasu (godziny, minuty, sekundy...) oraz kairós - oznacza 
godzinę łaski, a nie godzinę zegarową. W tym sensie Jezus mówi o swoim „czasie” lub 
swojej „godzinie”. Mówi o swoim kairós, o czasie wyznaczonym przez Boga, o godzinie 
łaski. Otóż zgodnie z tą teorią powinniśmy się modlić nie według wcześniej ustalonego 
programu, lecz zgodnie z naszym osobistym kairós. Poszukujmy czasu łaski, wsłuchujmy 
się w głos Boga zapraszającego nas do modlitwy, bądźmy wrażliwi na nasze osobiste 
potrzeby duchowe i kiedy usłyszymy wezwanie albo będziemy czuć potrzebę, oddajmy 
się wówczas modlitwie i poświęćmy jej cały konieczny czas, by zaspokoić tę potrzebę 
lub odpowiedzieć na Boże wezwanie. Teoria ta wydaje się atrakcyjna, ponieważ wydaje 
się rozsądna. Muszę stwierdzić z przykrością, że sam „nawróciłem” się na tę teorię i 
praktykowałem ją przez kilka lat, co w sumie wyrządziło niemało szkód w moim życiu 
duchowym. Nie znam też żadnej osoby wśród księży, zakonników i zakonnic, 
znajdujących się pod moim kierownictwem duchowym, która odniosłaby korzyść z tej 
teorii. Pozwólcie, że wam to wytłumaczę. Przede wszystkim, jak już wspomniałem, im 
mniej się modlisz, tym robisz to gorzej. Zawsze będziesz odkładał modlitwę na inną 
chwilę. Dziesiątki spraw zajmują ci czas i uwagę. Masz tyle spraw pilnych, 
niespodziewanych, prowadzących do przełomu... Wkrótce zobaczysz, że już od dawna 
nie znajdujesz czasu na modlitwę, że się nie modlisz oprócz - być może - mszy św. i 
innych czynności liturgicznych. Stopniowo zaczynasz tracić ochotę na modlitwę. Twoja 
„tężyzna modlitewna” albo „zdolności do modlitwy” zanikają, jeśli można się tak 
obrazowo wyrazić; być może oprócz chwil, kiedy rozpaczliwie potrzebujesz Boga, 
praktycznie żyjesz bez modlitwy. Podtrzymuję opinię, że człowiek jest istotą modlącą 

background image

się. Gdyby tylko był zdolny wyciszyć w sobie cały hałas i zgiełk, gdyby mógł odnaleźć 
samego siebie, z jego serca wytrysnęłaby spontanicznie modlitwa. Niestety, człowiek 
nosi w swym wnętrzu również głęboko zakorzenioną niechęć do modlitwy. Wielokrotnie 
postanawia modlić się, odnaleźć się i pojednać ze sobą, stanąć przed Bogiem, 
jednocześnie jednak odczuwa opór - ledwie dosłyszalny głos odciągający go od 
modlitwy. Czyż nie doświadczyliśmy tego, kiedy wbrew temu głosowi decydowaliśmy 
się na modlitwę, odczuwaliśmy wtedy znów, i to wielokrotnie, pokusę, by sobie dać z 
tym spokój, by wyjść z kaplicy lub innego miejsca modlitwy, opuścić cały ten obcy nam 
świat, w którym zanurzyliśmy się, i powrócić do znajomych widoków, dźwięków i 
codziennych zajęć - powrócić do świata, w którym czujemy się jak u siebie? Doszliśmy 
tak do drugiego argumentu przeciw teorii „módl się, kiedy masz na to ochotę”. 
Powiedziałem już, że niebezpieczeństwo polega na tym, iż coraz rzadziej będziesz 
odczuwał potrzebę modlitwy i coraz mniej będziesz na nią wrażliwy. Wspomniałem 
również, że odczuwamy także inne wezwanie, gnieżdżące się również w naszej 
świadomości - wezwanie odciągające nas od modlitwy. Św. Ignacy, gdy mówi w 
Ćwiczeniach duchownych o tym głosie odciągającym nas od modlitwy, twierdzi, że jest 
to jedno z typowych doświadczeń osoby pragnącej powierzyć się Bogu i życiu modlitwy. 
Ignacy mówi również, że mamy okresy pociechy, kiedy modlitwa wydaje się łatwa i 
przyjemna, ale także są takie momenty, które nazywa „oschłościami”, podczas których 
modlitwa staje się bardzo trudna. Tracimy wtedy ochotę do modlitwy, a nawet 
odczuwamy wobec niej wstręt. Ignacy mówi, że kiedy to następuje, zamiast ustąpić i 
rezygnować z modlitwy z zamiarem powrócenia do niej w bardziej sprzyjającym czasie, 
musimy uświadomić sobie, że chodzi w tym wypadku o atak złego ducha i że musimy 
mu stawić opór: a) nie skracając w żadnym wypadku czasu przeznaczonego na modlitwę; 
b) nie wprowadzając żadnych zmian w naszym programie modlitwy; c) dodając nawet 
nieco czasu do wcześniej zaplanowanego na modlitwę. Ta ostatnia rada okazuje się 
bardzo celowa również z punktu widzenia psychologicznego, bo jeśli wiesz, że 
jakakolwiek skłonność do rezygnacji z modlitwy cię zwycięży, prawdopodobnie sam 
będziesz ją prowokował” nawet nieświadomie. Natomiast jeśli tej skłonności 
przeciwstawisz stanowczość oraz zwiększysz czas modlitwy, to zacznie ona jakoś 
ustępować. Św. Ignacy oczywiście podchodzi do tego problemu w sposób całkowicie 
odmienny od krytykowanej tu przeze mnie teorii. Nasze doświadczenie ukaże nam 
mądrość spojrzenia Ignacego i duchowe korzyści płynące z jego rad. Wiele osób 
opowiadało mi, jak trwali na modlitwie, zwalczając rozproszenia, odrzucając pokusę, aby 
powstać i pójść sobie. Nie zwracali uwagi na natarczywy głos, który przekonywał ich, że 
tracą czas, umacniali swą wolę wytrwania aż do końca przez cały czas... i nagle, w 
sposób tajemniczy, wszystko ulegało gwałtownej zmianie, ogarniało ich światło, Boża 
łaska i miłość. Gdyby wcześniej zrezygnowali myśląc, że to nie jest ich kairós, straciliby 
ten ogrom łask, który Bóg przeznaczył dla nich na końcu modlitwy jako nagrodę za ich 
trud i za wierność. Przypominam sobie teraz młodego jezuitę, seminarzystę, któremu 
dane było przeżyć głębokie doświadczenie Chrystusa. Doświadczenie to miało 
decydujący wpływ na jego życie duchowe. Pewnego dnia zdobył się na to, o czym przed 
chwilą mówiłem - oparł się pokusie niechęci i rozproszeń, i rezygnacji z modlitwy. Udał 
się wieczorem do kaplicy, aby wypełnić swój „obowiązek” godzinnej modlitwy. Po 
dziesięciu minutach zaczął doświadczać tego, co zdarzało mu się często, nieomal zawsze 
ilekroć udał się na modlitwę: odczuł wielką chęć zostawienia wszystkiego i wyjścia z 

background image

kaplicy. Tym razem jednak nie poddał się temu, nie tyle z powodów prawdziwie 
duchowych, ile bardziej praktycznych. Po prostu nie miał tego wieczoru co robić i było 
mu naprawdę wszystko jedno, czy strawi czas w kaplicy czy też w swoim pokoju. 
Wytrwał do końca. I oto dziesięć minut przed końcem modlitwy stało się! Chrystus 
wkroczył w jego życie i świadomość jak nigdy dotychczas, wypełniając mu umysł i serce 
świadomością swej podnoszącej na duchu obecności. Oto przykład człowieka, który z 
wdzięcznością wspomina, że nie poszedł za tym, co mógł uważać za swój „rytm 
modlitwy”. Można przytoczyć wiele podobnych przykładów. Jestem pewny, że wszyscy, 
którzy mnie słuchacie, macie podobne doświadczenia. Nie wystarczy jednak moje słowo: 
starajcie się sprawdzić to w ciągu sześciu miesięcy, i zobaczycie, jak to jest w waszym 
wypadku. Mam jeszcze trzeci i ostatni powód, by przeciwstawić się teorii rytmu 
modlitwy: kiedy ktoś dokonał pewnych postępów w życiu modlitwy, prawdopodobnie 
dochodzi do tego, co autorzy nazywają „modlitwą wiary”. Jest to forma modlitwy, w 
której człowiek zwykle nie doświadcza jakiejś wyraźnej pociechy. Zazwyczaj odczuwa 
wielką chęć modlitwy, ale w chwili gdy ją podejmuje, czuje jakąś pustkę, i ma wrażenie, 
że traci czas. Doznaje pokusy, by przerwać modlitwę i odłożyć ją na później. Taki 
człowiek nie powinien przerywać modlitwy, winien ją kontynuować. Nawet jeżeli ma 
wrażenie, że traci czas, jest to naprawdę istotne. Rozgrywa się bowiem w jego życiu coś, 
o czym może nawet nie wie: stopniowo przyzwyczaja się do innej kategorii pociechy, 
która w tym momencie wydaje się przypominać jedynie oschłości. Jego wzrok duchowy 
uczy się w sposób bolesny dostrzegać światło tam, gdzie obecnie wydają się zalegać 
tylko ciemności. Inaczej mówiąc, nabiera nowej wrażliwości, nowego „smaku” w 
sprawach dotyczących modlitwy. Gdyby opowiedział się za teorią „módl się, kiedy masz 
na to ochotę”, naraziłby się na to, że nie odczuje zachęty do modlitwy w ogóle lub - 
ściślej mówiąc - usłyszy zaproszenie, ale utraci ochotę do modlitwy w chwili, w której 
temu zaproszeniu ulegnie. I to właśnie w okresie, kiedy czyni postępy w sztuce 
modlitwy, kiedy wznosi się na jej wyższy poziom - prawdopodobnie poddałby się. 
Powinienem znacznie więcej powiedzieć o dwóch ostatnich przyczynach: o konieczności 
i mądrości zasady, by modlić się raczej więcej niż mniej w wypadku duchowych 
oschłości oraz cały problem „modlitwy wiary”. Na razie mówiłem o nich po to, by 
odrzucić teorię, którą zajęliśmy się. Istnieje jednak pewien punkt w jakiś sposób 
związany z „modlitwą wiary”, który chciałbym tutaj podkreślić. Otóż: zwykle 
prawdziwie duchowy człowiek odczuwa stale pragnienie modlitwy. Pragnie zostawić 
wszystko, by w milczeniu rozmawiać z Bogiem, wejść w kontakt z Istotą Nieskończoną, 
Odwieczną, która jest fundamentem naszego życia i naszym Ojcem, Źródłem całego 
naszego życia, naszego szczęścia i siły. Nie znam żadnego świętego, który nie 
odczuwałby tego stałego pragnienia, tej nieodpartej potrzeby, tej nieomal wrodzonej 
ochoty do modlitwy. Nie oznacza to, że zawsze tak robili! W żadnym wypadku. Wielu z 
nich było zbyt zajętych w wypełnianiu dzieła, które Bóg im zlecił i nie mieli czasu, by w 
pełni zaspokoić to pragnienie. Pomimo to nie zanikało ono, lecz stwarzało w nich pewne 
święte napięcie. Kiedy więc modlili się, odczuwali pragnienie, by powstać i wziąć się do 
wielkich dzieł dla Chrystusa. A kiedy pracowali dla Chrystusa, odczuwali pragnienie, by 
wszystko zostawić i przestawać jedynie z Nim samym. Św. Paweł - choć w innym 
kontekście - wyraża doskonale to napięcie, gdy mówi nie o modlitwie, ale o swym 
pragnieniu, by umrzeć i być z Chrystusem. Zwraca się do Filipian: „Dla mnie bowiem 
żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele - to dla mnie owocna 

background image

praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę 
odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele - to bardziej dla 
was konieczne. A ufny w to, wiem, że pozostanę, i to pozostanę dla was wszystkich, dla 
waszego postępu i radości w wierze” (Flp 1, 21-25). Paweł był niezwykle czynnym 
człowiekiem, głęboko zaangażowanym w swoją pracę i w życie pierwotnych Kościołów. 
A jednak odczuwał to napięcie między koniecznością kontynuowania pracy a 
pragnieniem pozostania z Chrystusem. To samo można powiedzieć o innych, nadzwyczaj 
aktywnych świętych, jak św. Franciszek Ksawery lub św. Jan Maria Vianney, który 
musiał stale pokonywać pokusę opuszczenia parafii i zostania pustelnikiem, by mógł 
poświęcić cały czas dla Boga. To intensywne pragnienie odejścia i pozostania sam na 
sam z Bogiem:sprawia, że całe życie i działalność apostoła stały się modlitwą i że 
pogrążony jest on nieustannie w atmosferze modlitwy. Mahatma Gandhi wyrażał to 
takim oto twierdzeniem, że mógłby doskonale spędzić całe dni nie przyjmując żadnego 
pokarmu, ale nie mógłby przeżyć ani jednej minuty bez modlitwy. Mówił, iż ze względu 
na sposób życia, jaki obrał, oszalałby, gdyby uniemożliwiono mu modlitwę choćby przez 
minutę. Być może to jest powód, dla którego my sami nie odczuwamy tej stałej 
konieczności modlitwy i dajemy się uwodzić takim teoriom, jak ta. Nie żyjemy bowiem 
radykalizmem, jakiego domaga się od nas Ewangelia. Nie odczuwamy, więc stałej 
potrzeby szukania pokarmu, pomocy i energii, której tylko modlitwa może nam 
dostarczyć. Nie mamy „głodu” modlitwy. Odczuwamy ten głód tak niezwykle rzadko, 
ponieważ tyle rzeczy i spraw wypełnia nasz umysł i świadomość - nasze światowe 
pragnienia, interesy i przyjemności, a nawet nasze problemy i zmartwienia. Jesteśmy zbyt 
przepełnieni tym wszystkim, by poczuć wielką pustkę w naszym sercu i jednocześnie 
wielkie pragnienie Boga, który wypełniłby ją.  

1/ 1