Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
Elizabeth
Carolyn Zane
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na dziedzińcu zbudowanego w hiszpańskim stylu kolonialnym kościoła
trwały przygotowania do mającego się odbyć ślubu. Ostatni goście tłoczyli się w
drzwiach świątyni, a kilku drużbów ze śmiechem majstrowało przy ogromnej
czarnej limuzynie.
Elizabeth Mansfield Sonderland, wsparta na ramieniu ubranego we frak
mistrza ceremonii, szła środkiem głównej nawy. Z uprzejmym skinieniem
głowy mężczyzna wskazał jej środkowe miejsce w drugiej ławce po stronie
zarezerwowanej dla gości panny młodej.
Elizabeth miała nadzieję, że młody człowiek uznał grymas, jakim go
obdarzyła, za uśmiech podziękowania. Najwyraźniej ten przystojny młodzieniec
nie zauważył, że była w szóstym miesiącu ciąży. Co za brak wyobraźni! Za nią
stał już tłum ludzi, więc przedstawienie, jakie się szykowało, dostarczy im
rozrywki podczas czekania na rozpoczęcie uroczystości.
Przyciskając wydatny brzuch dłonią, zdołała jakoś się przecisnąć na
miejsce i usiadła obok godnie wyglądającej matrony, która natychmiast
zauważyła brak obrączki na palcu nowej sąsiadki. I chociaż twarz owej damy
zachowała uprzejmy wyraz, Elizabeth wiedziała, że zastanawia się, gdzie jest
ojciec dziecka. „Nie przyjdzie", chciała powiedzieć, „bo brzydzi się
małżeństwem i dziećmi", lecz uznała, że to nie miejsce i nie czas na zwierzenia.
Uśmiechnęła się tylko uprzejmie i wpatrzyła w ołtarz.
Jej ukochana przyjaciółka szkolna, z którą dzieliła pokój w internacie,
Savannah Hamilton, miała stanąć na ślubnym kobiercu razem z szaleńczo
przystojnym i bogatym Harrisonem Coltonem. Ślub cywilny odbył się dwa
tygodnie wcześniej w Reno, a dzisiejsza uroczystość miała charakter ściśle
prywatny, z udziałem jedynie rodziny i najbliższych przyjaciół. Chociaż
Elizabeth cieszyła się szczęściem przyjaciółki, do samej instytucji małżeństwa
odnosiła się z rezerwą.
Przysięga, nawet złożona dwukrotnie, nie jest gwarancją szczęścia,
myślała. Z drugiej strony to, że jej małżeństwo skończyło się fiaskiem, nie
oznacza, że małżeństwo Savannah również nie będzie udane. Elizabeth skarciła
się w duchu za te ponure myśli w tak radosnej chwili. Do końca życia ma czas
lizać rany, a dziś przyszła się cieszyć.
Tymczasem mistrz ceremonii wprowadził matkę i babkę Harry'ego i
usadził je w pierwszej ławce. Następnie pan młody w towarzystwie brata i
drużbów podszedł do ołtarza i stanął zwrócony twarzą do tłumu gości. Mała
dziewczynka, sypiąc kwiatki, przeszła przez nawę, zręcznie manewrując między
gośćmi. Za nią szedł chłopczyk niosący na tacy obrączki, a za nim orszak
druhen. Gdyby Elizabeth nie była w ciąży, szłaby teraz ubrana w piękną
ciemnofioletową suknię razem z nimi.
Muzyka ucichła. Zebrani wstrzymali oddech. Nagle oz-wały się organy
zapowiadające wejście panny młodej. Teraz wszyscy wstali na powitanie
Savannah prowadzonej do ślubu przez wuja. Gdy od ołtarza zabrzmiały
odwieczne słowa: „Najmilsi, zebraliśmy się tutaj, aby połączyć świętym węzłem
małżeńskim...", Elizabeth poczuła ucisk w gardle i łzy wzruszenia napłynęły jej
do oczu.
A kiedy spostrzegła, jakim wzrokiem Harrison spojrzał na narzeczoną,
wzruszyła się jeszcze bardziej. Zbyt późno spostrzegła, że zapomniała
chusteczek. W panice zaczęła szukać czegoś, w co mogłaby wytrzeć nos. Już
miała sięgnąć po leżący przed nią program uroczystości, kiedy starsza pani
podała jej swą koronkową chusteczkę. Elizabeth posłała jej wdzięczne
spojrzenie i zaczęła łkać jak dziecko.
Hormony. No bo cóż innego, tłumaczyła sobie w duchu. Przecież z natury
nie jest sentymentalna. Całą siłą woli starała się opanować, lecz bezskutecznie.
Kiedy toczyła ze sobą wewnętrzną walkę, drużba pana młodego
spostrzegł ją i uśmiechnął się. Odpowiedziała mu słabym uśmiechem przez łzy,
a on mrugnął do niej konfidencjonalnie. W ułamku sekundy nawiązało się
między nimi porozumienie, duchowa więź, mimo że się prawie nie znali. Skinął
nieznacznie głową, a Elizabeth pomyślała, że nadal prowadzą rozmowę bez
słów o kruchej istocie miłości i nowym początku. W owej chwili byli po prostu
parą ludzi najżyczliwiej nastawionych do bliźnich i do całego świata.
Boże, jaki on jest przystojny, pomyślała.
Jason Colton. Tyle o nim wiedziała. Brat pana młodego.
Elizabeth spotkała go kiedyś w przelocie, lecz Savannah wielokrotnie w
samych superlatywach rozwodziła się na temat przyszłego szwagra, opowiadała
o jego prawym charakterze i dobrym sercu. Rzeczywiście robi bardzo
sympatyczne wrażenie, pomyślała, starając się zwalczyć nowy atak szlochu.
Pociągnęła nosem i próbowała otrzeć oczy koronkową chusteczką bardziej
przeznaczoną do ozdoby niż do praktycznych celów.
Ze swojego miejsca w drugim rzędzie mogła dostrzec, że Jason Colton też
był wzruszony. Jego wzrok, kiedy patrzył na Savannah i brata, był pełen
miłości.
A może tęsknoty i najskrytszych pragnień?
Elizabeth oczu nie mogła od niego oderwać. Savannah lubiła mawiać o
przyszłym szwagrze, że należy do tej rzadkiej kategorii ludzi, którzy mają tak
samo piękny charakter, jak aparycję. Wyznała też Elizabeth, że nie jest z nikim
związany, i była zdziwiona, że do tej pory żadna kobieta go nie usidliła.
Elizabeth westchnęła. Jason ładnie wyglądał przy ołtarzu. Szkoda, że
cztery lata temu nie wyszła za niego zamiast za Mike'a Sonderlanda, który miał
wyłącznie prezencję, a nie miał wnętrza. Nie, nie... przecież to niemądre,
upomniała się w myślach. Co za głupoty marzyć o Jasonie. Czyżby zapomniała
o mrocznej historii dzielącej jej rodzinę od Coltonów?
Zanim Elizabeth otrząsnęła się ze swoich myśli, Savannah i Harrison
zostali zaślubieni. Szli teraz środkiem nawy ku nowemu wspólnemu życiu. Za
nimi kroczyli drużba pana młodego ze starościną wesela. Mijając ławkę, w
której siedziała Elizabeth, Jason odwrócił głowę i wyraźnie uśmiechnął się do
niej. Elizabeth poczuła, że się rumieni.
Kiedy chciała zwrócić wilgotną chusteczkę swojej uczynnej sąsiadce z ławki,
starsza dama poklepała ja po ramieniu i powiedziała:
- Zatrzymaj ją, moje dziecko. Czuję, że będzie ci jeszcze potrzebna.
Elizabeth podziękowała. Postanowiła, że nie będzie się teraz zastanawiać,
czy w tych słowach nie kryje się jakiś znaczący podtekst.
W kruchcie kościoła goście już zdążyli ustawić się w długiej kolejce do
składania życzeń, zanim Elizabeth niesiona tłumem tam dotarła. Stanęła na
końcu i cierpliwie czekała.
- Elizabeth! - zawołała Savannah, gdy spostrzegła przyjaciółkę. - Tak się
cieszę, że mogłaś tu być, dzielić moje szczęście.
- Nic na świecie nie powstrzymałoby mnie od przyjścia. Tak się cieszę.
Piękny ślub.
- Prawda? Wciąż nie wierzę, że udało się nam wszystko zorganizować w
dwa tygodnie. Ale cieszę się, że mamy to już za sobą! - dodała Savannah ze
śmiechem, a jej nowo poślubiony mąż objął Elizabeth.
- Jak się masz, ślicznotko! - powitał ją.
- Zawsze wiesz, co powiedzieć kobiecie - wtrąciła Savannah. - Ale
uważaj... - dodała niby serio i lekko poklepała go po policzku.
- Smutne, ale prawdziwe. - Harrison mrugnął do żony. - Teraz Savannah jest
moją lepszą połową, ale nie podoba mi się, że taka kobieta jak ty jest bez
przydziału. A może pewnego pięknego dnia zostaniesz moją bratową? -
zażartował i kciukiem wskazał Jasona, którego właśnie pocałowała sąsiadka
Elizabeth z ławki, zostawiając mu na policzku ślad szminki. - Moj brat jest do
wzięcia. I uwielbia dzieci. Prawda, braciszku?
- Oraz ich mamy - wtrącił szarmancko Jason.
- Cóż, jedno z drugim się wiąże. - Elizabeth starała się dostosować do
lekkiego tonu rozmowy, ale czuła się skrępowana. Flirtowanie z młodymi
nieżonatymi mężczyznami nie leżało w jej charakterze. A szczególnie teraz,
kiedy była w błogosławionym stanie.
- Chyba jeszcze nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni - rzekł
Jason, biorąc Elizabeth za rękę. - Ja jestem starszym bratem Harrisona, a pani
przyjaciółką ze szkolnych lat mojej drogiej bratowej, prawda?
- Tak. Elizabeth Sonderland. Wiele o panu słyszałam.
- Mam nadzieję, że same superlatywy, ale niech pani w to wszystko nie
wierzy - powiedział Jason i uśmiechnął się czarująco.
Cały czas trzymał jej dłoń i nie miał zamiaru puścić. W innej sytuacji
Elizabeth poczułaby się zażenowana, ale nie teraz. Przecież nie ma w tym nic
osobistego, pomyślała, tylko uprzejmość wobec przyjaciółki Savannah. Uścisk
dłoni tego mężczyzny, takiej ciepłej i takiej silnej, tchnął w nią otuchę. I dodał
pewności siebie.
Chciała zapamiętać tę chwilę na zawsze. To był jeden z tych momentów,
kiedy wszystko wydaje się takie harmonijne. Czarodziejskie. Promienie
popołudniowego słońca wpadające przez wysoko umieszczone okno oświetlały
wszystko złotą poświatą, a delikatne dźwięki harfy wibrowały w powietrzu. Na
zewnątrz ćwierkały ptaki, a dookoła ludzie uśmiechali się do siebie i ściskali z
radości.
- Kiedy termin? - Pytanie Jasona wyrwało ją z zadumy.
- Pod koniec lipca.
- Świetnie pani wygląda.
- Dziękuję.
- Kto jest pani lekarzem prowadzącym?
- Doktor Mhan.
- Znakomity specjalista.
- Pan go zna?
- Odbywaliśmy razem staż w szpitalu tutaj, w Prosperino jakieś pięć łat
temu.
- Pan też jest położnikiem? - spytała Elizabeth. Nie chciałaby go spotkać
podczas następnej wizyty kontrolnej.
- Nie, jestem lekarzem rodzinnym. Ale podczas praktyki asystowałem
przy porodach.
- Tak?
- Uhm. Uważam te przeżycia za najszczęśliwsze chwile w życiu. Prawie
takie jak dzisiejszy dzień. - Jego uśmiech był taki naturalny, taki ujmujący, taki
uwodzicielski, że całkiem serio pomyślała, że spotkanie z nią też uważa za
szczęśliwy moment swojego życia. - Jak się pani czuje?
- Znakomicie. Wiem, że dużo kobiet nie znosi tego stanu, ale przyznam
się, że nigdy nie czułam się lepiej.
- Czyli należy pani do grona tych, którym się szczęści.
- Chyba tak.
- Zażywa pani dużo ruchu?
- Chodzę na wodny aerobik i z grupką towarzyszek niedoli pluskamy się w
basenie. Udajemy, że ćwiczymy. -Spojrzała na Jasona pytająco. - Uważa pan, że
jestem za gruba? - zaniepokoiła się. Poczuła wyrzuty sumienia, że na śniadanie
zjadła kawałek ciasta czekoladowego z orzechami.
- Nie, nie. Wygląda pani wspaniale. Po prostu byłem ciekawy, jak pani to
robi.
- Przepraszam, że przerywam ci konsultacje z pacjentką- wtrącił Harrison
- ale jest tutaj kilka osób aż z Europy, które chciałyby zamierać z tobą słówko na
powitanie.
Elizabeth posmutniała.... Czas odejść. Z żalem, prawdziwym albo
udawanym, Jason puścił jej rękę.
- Proszę na siebie uważać - powiedział miękko i ciepło.
- Dobrze - obiecała tonem równie ciepłym. - Dziękuję i do zobaczenia -
dodała już odrobinę bardziej oficjalnie.
- Jason! Podejdź, chłopcze! Nie każ mi dłużej czekać! - rozległ się teraz
stentorowy głos. - Niech cię uściskam.
- Babcia Sybil! - wykrzyknął ucieszony Jason.
- No to kiedy, synku, pójdziesz w ślady brata? - obcesowo dopytywała się
starsza pani. - Nie każ mi czekać zbyt długo. Miej wzgląd na mój wiek -
żartowała.
Jason zrobił minę męczennika i spojrzał porozumiewawczo na Elizabeth.
Ona zaś odpowiedziała mu uśmiechem i podeszła do kuzynki Savannah,
Brendy, która została druhną zamiast niej.
Kiedy wszyscy już mieli okazję wyściskać państwa młodych, poproszono
gości o przejście do ogrodu położonego na tyłach kościoła, gdzie przygotowano
weselny poczęstunek. W ogromnym białym namiocie ustawiono bufet, a wśród
drzew, fontann i posągów porozmieszczano stoły. Orkiestra grała walca,
czekając, aż młoda para tradycyjnie zatańczy pierwszy taniec.
Przyciskając chusteczkę do oczu, Elizabeth przyglądała się przyjaciółce,
która w objęciach męża wirowała po kamiennym parkiecie. Gdy ojciec
Savannah poprosił córkę do tańca, Harrison zwrócił się do swojej matki, a po
chwili dołączył do tańczących pierwszy drużba ze starościną wesela.
Jakie to uczucie, zastanawiała się Elizabeth, tańczyć w ramionach Jasona?
Może podobne do unoszenia się na wodzie? Spojrzała z żalem na swój wydatny
brzuch. Nie, lepiej nie. Chyba jednak poszuka jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby
usiąść. Od rana dokuczała jej kolka i trochę się tym niepokoiła.
Nagle poczuła głód, skierowała się więc w stronę bufetu. Kiedy nie wiesz,
co zrobić, podjedz sobie, stało się ostatnio jej życiową maksymą. Napełniła więc
talerz rozmaitymi smakołykami i usiadła przy stole wśród około tuzina
Coltonów w różnym wieku, przybyłych, jak się okazało, ze wszystkich
zakątków świata.
Jedząc, cały czas kątem oka śledziła Jasona i zauważyła, że on też szukał
jej wzrokiem. Pewnie z lekarskiego obowiązku, tłumaczyła sobie, niemniej
sprawiało jej to przyjemność.
Pierwszy drużba był dosłownie rozrywany. Kobiety ustawiały się niemal
w kolejce, by z nimi zatańczył, on jednak nad wszystkie młode i piękne panny
wolał swoją kruchą babkę Sybil. Savannah ma rację, pomyślała Elizabeth, on
naprawdę jest bardzo miły. Po skończonym tańcu Jason odprowadził starszą
damę na miejsce, nie wrócił jednak na parkiet. W pierwszej chwili Elizabeth
sądziła, że kieruje się do bufetu za jej plecami, lecz nagłe spostrzegła, że idzie
prosto do niej. Ale po co?
- Czy miałaby pani ochotę zatańczyć? - spytał. Co? Oczywiście! Zaraz,
zaraz...
Tańczyć? Tutaj? W jej stanie? Spojrzała na swoją granatową ciążową
sukienkę z plamą z majonezu na przodzie.
Orkiestra zaczęła grać. Musi mu coś odpowiedzieć. Mobilizując całą
odwagę, podniosła głowę i napotkała spojrzenie najpiękniejszych brązowych
oczu na świecie.
- Z przyjemnością - usłyszała własny głos.
Lekko i swobodnie prowadził ją po parkiecie, a Elizabeth zrozumiała,
dlaczego w jego ramionach krucha Sybil z aparatem słuchowym odmłodniała o
sześćdziesiąt lat.
- Czy zawsze tańczysz z kobietami podpierającymi ściany? - spytała,
rezygnując ze zwracania się do niego oficjalnie.
- Nie, ale zawsze tańczę ze wszystkimi interesującymi kobietami.
- Jestem interesująca?
- A nie jesteś? - Jason chętnie podchwycił okazję przejścia na „ty".
- Savannah miała rację... - W ostatnich miesiącach Elizabeth nabrała
wprawy w takich słownych unikach.
- Tak? Co mówiła?
- Że masz dobre serce.
- To dobrze, że nie widziała jeszcze limuzyny.
- A co zrobiłeś?
- Nic specjalnego. Trochę pasty do butów i kremu do golenia. Kilka
puszek, trochę serpentyn. Nadmuchiwane nagie lalki, na lusterkach usta
namalowane szminką, na antenie koronkowa bielizna... - wyliczał Jason. - No
wiesz, to wszystko, co zwykle przy takich okazjach.
- Nagie lalki należą do kompletu przy takich okazjach? - zdziwiła się
Elizabeth.
- Biorę odwet za te wszystkie okazje, kiedy jako dzieciak braciszek dawał
mi w kość.
- Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jego minę.
- Już niedługo. Za dwie godziny mają samolot, więc zaraz będzie rzucanie
bukietu i podwiązki i całe huczne pożegnanie.
Elizabeth śmiała się jak za dawnych beztroskich czasów, kiedy jeszcze z
nadzieją patrzyła w przyszłość. Przy Jasonie zapomniała o nieudanym
małżeństwie zakończonym rozwodem i o ciąży. Przy nim na nowo nabrała
ochoty do życia.
Ostry ból w żołądku był nie do zniesienia. Stojąc u szczytu schodów
prowadzących z kościoła na ulicę, zgięta wpół, gorączkowo rozglądała się za
jakimś miejscem, na którym mogłaby przysiąść. Ten ból niepokoił ją. Zbyt
wcześnie. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle.
Savannah i Harrison stali tuż przy masywnych ogromnych drzwiach
świątyni. U stóp schodów zebrały się panny w oczekiwaniu na moment rzucenia
bukietu. Wśród pisku i krzyku wiązankę chwyciła młodziutka dziewczynka,
zbyt młoda na randki, a co dopiero na małżeństwo. Obrzucani deszczem ryżu
państwo młodzi wsiedli do udekorowanej limuzyny i odjechali.
Ukryta za machającymi na pożegnanie gośćmi Elizabeth stała, trzymając
się balustrady schodów. Czując nowy atak bólu, osunęła się na kolana.
Dziecko, pomyślała. Stracę je.
Łzy przerażenia napłynęły jej do oczu. Gorączkowo zaczęła szukać w
kieszeni pożyczonej chusteczki.
- Elizabeth?
Uspokajający głos Jasona docierał do niej jakby z oddali.
- Elizabeth? Nic ci nie jest?
- Dziecko - załkała i uczepiła się jego ręki. - Boję się, że stracę dziecko.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ignorując ciekawskie spojrzenia przyjaciół i rodziny, Jason wziął
Elizabeth na ręce, stopą otworzył ciężkie mahoniowe drzwi i wniósł ją do
kościoła. Oparła głowę na jego ramieniu, jej jedwabiste brązowe włosy muskały
mu szyję i policzek. W nozdrzach poczuł zapach wiosennych kwiatów. Cały
czas cicho pojękiwała i nie był pewny, czy z bólu, czy ze strachu. A może z obu
tych powodów?
Bardzo ostrożnie posadził ją na jednej z najbliżej stojących ławek i sam
usiadł obok. Otoczył ją ramieniem, a drugą ręką ujął jej przegub i sprawdził
puls. Oprócz nich i kilkorga dzieci, z chichotem bawiących się w berka w kruch-
cie, w kościele nie było nikogo.
- Gdzie jest twój mąż? - Jason starał się mówić opanowanym głosem,
chociaż był bardzo zdenerwowany. W tej kobiecie było coś wyjątkowego.
Bezbronność, którą bez powodzenia starała się ukryć, budziła w nim uczucia
opiekuńcze.
- Odszedł w siną dal.
- Aha.
Teraz zrozumiał, dlaczego Savannah i Harrison dowcipkowali, że zostanie
ich bratową i szwagierką. Sądził wtedy, że to tylko niewinny żart, by
rozładować atmosferę i aby wszyscy lepiej się poznali, więc starał się
dostosować do sytuacji. Lecz teraz okazuje się, że naprawdę jest sama z
dzieckiem. Przyjrzał się jej dłoni i zauważył brak obrączki. Zacisnął zęby,
tłumiąc ogarniający go gniew.
Starał się teraz skoncentrować uwagę na sekundniku, mierząc puls
Elizabeth. Mocny. Odrobinę przyspieszony. Opuszkami palców dotknął jej
czoła, wierzchem dłoni policzków.
- Nie chciał dzieci. - Elizabeth uniosła słabą dłoń do ust, dzielnie walcząc
z łzami. - A teraz pewnie spełni się jego życzenie.
- Niekoniecznie. Spróbuj się odprężyć.
- Nie mogę - westchnęła. - Strasznie się boję, że stracę dziecko.
- Wiem. - Zdawał sobie sprawę, że Elizabeth jest świadoma komplikacji
związanych z urodzeniem wcześniaka. -Gdzie czujesz bóle?
- Tu. - Przyłożyła dłoń do boku. - I tu.
- Ostre czy tępe? - Badał teraz jej brzuch, starając się określić ułożenie
płodu.
- Ostre. Nie tyle skurcze, ale bardziej... Takie rozdzierające,, nie wiem,
jak to określić.
- Tu?
- Tak.
- Uhm. - Dotknął miejsca, które mu pokazała. Ucisnął.
- Boli?
- Nie bardzo.
- Uhm.
- To źle? - zaniepokoiła się.
- Po prostu „uhm". Bez żadnych fachowych podtekstów. Czujesz
mdłości?
- Nie.
- Uhm. Jest ci słabo?
- Teraz już nie.
- Czy przyjmujesz jakieś leki?
- Tylko witaminy dla kobiet w ciąży.
- Miałaś plamienia albo krwawienia?
- Chyba nie - odpowiedziała, blednąc.
- To świetnie. Gdzie twoja torebka?
- Torebka? - Elizabeth rozejrzała się wokół siebie. -Chyba została na
schodach.
- Zaczekaj tu. Znajdę torebkę, a potem podjadę samochodem i będziemy
mogli się zbierać.
- Dokąd?
- Do szpitala.
- Do szpitala? - W oczach Elizabeth pojawiło się przerażenie. - Ale z
dzieckiem wszystko będzie dobrze, prawda? - niepokoiła się.
Jason ujął jej szczupłą dłoń i z trudem przybierając pełen pewności
zawodowy ton lekarza, kiwnął potakująco głową.
- Ostrożności nigdy za wiele. Chcemy przecież, żeby maleństwo jeszcze
przez jakiś czas pomieszkało tam, gdzie teraz, prawda? Spróbuj się nie
denerwować. Będziesz w dobrych rękach. Istnieje duża szansa, że dziecku nic
nie jest.
- Dobrze. - Wsparła się na jego ramieniu i kiwnęła potakująco głową.
Przez łzy spojrzała na rozświetloną promieniami słońca postać Jezusa w oknie
witrażowym umieszczonym wysoko nad głównym ołtarzem i szepnęła: - Oby
dobry Bóg usłyszał twoje słowa.
- Co powiedzieli?
Na widok Jasona wchodzącego do szpitalnego pokoju z jej kartą w ręce,
Elizabeth podciągnęła się na łokciach i usiadła. Starała się ukrywać niepokój,
lecz przychodziło jej to z coraz większym trudem. W ciągu niecałej godziny,
jaka minęła od chwili przyjazdu do szpitala w Pro-sperino, zbadał ją chyba cały
personel oddziału patologii ciąży.
Mocny jednostajny sygnał dochodzący z monitora płodowego był
jedynym kojącym dźwiękiem towarzyszącym jej w oczekiwaniu na kogoś, kto
poda jej wyniki wszystkich badań i konsultacji.
Jason pewnym krokiem podszedł do łóżka. Miał szerokie ramiona i tors i
wydawał się Elizabeth opoką. Zdjął smoking i podwinął rękawy eleganckiej
koszuli. Pod cienką tkaniną wyraźnie rysowały się mocne mięśnie.
- Doktor Mhan chciałby zatrzymać cię tu na noc.
- Dlaczego? - Przestraszona zacisnęła dłonie na krawędziach łóżka.
- Dla większej pewności. To wszystko. - Postukał palcem w kartę i
uśmiechnął się. - Jego zdaniem w tej chwili nic nie wskazuje na to, że to
poronienie.
- Bogu dzięki! - wykrzyknęła Elizabeth i z uczuciem ulgi opadła na
poduszki. - To wspaniała nowina!
Jason delikatnie przesunął jej nogi i przysiadł na brzegu materaca.
- Należy to uczcić. Może zamówię dużą porcję galaretki owocowej? -
zaproponował.
- Galaretki owocowej? - Mina jej zrzedła. - Myślałam raczej o
hamburgerze z frytkami i koktajlu mlecznym.
Jason wybuchnął głośnym śmiechem i nacisnął dzwonek wzywający
pielęgniarkę.
- Widzę, że naprawdę czujesz się lepiej.
- Kamień spadł mi z serca. Co to właściwie było?
- Cóż, zapewne Junior chciał zrobić sobie trochę więcej miejsca i
rozpychał się silniej, niż byłaś na to przygotowana. Stąd bóle. A ponieważ to
twoja pierwsza ciąża, mięśnie macicy masz jeszcze mało rozciągnięte. Jesteś
drobnej budowy, a Junior należy do sporych.
- Aha. - Elizabeth oparła łokcie na kolanach i z zagadkowym uśmiechem
popatrzyła na Jasona. - Dlaczego nazywasz moje dziecko Juniorem?
- Nie znasz płci dziecka?
- Więc to chłopiec?
- A chciałabyś wiedzieć na pewno? Elizabeth westchnęła.
- Chyba tak. Chociaż miałam nadzieję, że będzie dziewczynka. Wydawało
mi się, że łatwiej jest wychować dziewczynkę bez ojca. Rozumiesz, co mam na
myśli.
Nie wiedziała, dlaczego chce mu się zwierzać ze swoich osobistych
spraw. Czasami łatwiej jest rozmawiać z kimś obcym niż z bliską osobą. A
szczególnie jeśli ten ktoś obcy jest lekarzem o tak rozumiejących oczach.
- Tak. - Jason kiwnął głową. - Ale brak ojca może okazać się takim
samym ciężkim brzemieniem dla dziewczynki.
- To prawda. Sama bardzo ciężko to przeżywałam.
- Przepraszam, nie wiedziałem. - Jason ujął jej dłoń i zajrzał w oczy.
Elizabeth nagle ogarnął spokój. Miała dziwne wrażenie, że zna tego człowieka
od zawsze.
- Nic się nie stało. Ojciec zmarł wiele lat temu, kiedy byłam bardzo mała.
- Pamiętasz go?
- Trochę. Chociaż sądzę, że moje wspomnienia o nim przeplatają się z
opowiadaniami matki. Według niej, ojciec był wcieleniem wszelkich cnót i
podporą społeczności Pro-sperino. Niestety, po jego śmierci sytuacja naszej
rodziny znacznie się pogorszyła.
- To przykre.
- Tak. Mama musiała podejmować dodatkowe prace, żeby mnie posłać do
szkoły z internatem, tej, w której poznałam Savannah. Pamiętam, że zawsze
bardzo się o nią martwiłam. - Nie chciałabym... - bezwiednie dotknęła brzucha -
żeby moje dziecko miało podobne zmartwienia.
- Podniosła wzrok na Jasona, a widząc jego współczującą minę, dodała: -
Więc kiedy Mike, przyjaciel rodziny, oświadczył mi się, mama była rada, że
ktoś zdejmie odpowiedzialność za mnie z jej barków. Ja nie byłam szaleńczo
zakochana w Mike'u, ale mama tak się cieszyła, że jako dobra córka zgodziłam
się wyjść za mąż.
- Wyszłaś za niego bardziej dla matki niż dla siebie?
- Niestety. - Z głośnym westchnieniem Elizabeth opadła na poduszkę. -
Ale nie mówmy już o mnie i moich głupich decyzjach. Nie wiem, dlaczego
zanudzam cię swoimi sprawami. Zazwyczaj jestem bardziej powściągliwa.
Słowo.
- Mnie to twoje nudzenie wcale nie nudzi - zaprotestował Jason, a w jego
oczach zabłysły figlarne iskierki.
- Wiesz - uśmiechnął się i poklepał ją po dłoni - chłopcy może nie są tak
wdzięcznym obiektem do strojenia, ale potrafią sprawić wiele radości.
Na widok jego przekornego uśmiechu Elizabeth ogarnęła radość. Jaka
szkoda, że z Mikiem nigdy nie rozmawiali w tak beztroski sposób. Mike zawsze
był taki sztywny i opanowany. Zawsze, to znaczy wtedy, kiedy był w domu.
- Wobec tego - powiedziała - rozumiem, że to będzie chłopiec.
Przytaknął skinieniem głowy.
- USG pokazuje, że jest duży i zdrowy. Wiadomo, że takie badania
bywają omylne, niemniej na twoim miejscu nie malowałbym pokoju
dziecinnego na różowo. W każdym razie Junior jeszcze przez jakiś czas musi
pomieszkać w maminym brzuszku.
- Sądzisz, że zechce?
- Wszystko wskazuje na to, że wrócisz tu dopiero za trzy miesiące.
- To wspaniale.
- Tak. A teraz powiedz, do kogo chciałabyś, żebym zadzwonił?
Zawiadomił, gdzie jesteś i czego ci potrzeba.
Elizabeth wydęła wargi i zaczęła się zastanawiać.
- Na pewno jest ktoś... Zaraz, zaraz... Chwileczkę... Niech tylko
pomyślę... Rodzice Mike'a oczywiście nie wchodzą w rachubę. Ojciec zostawił
ich, kiedy Mike był malutki.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - mruknął Jason.
- Jego matka mieszka na Florydzie i jest zbyt zajęta swoimi znajomymi ż
wielkiego świata, żeby zawracać jej głowę. A poza tym wcale się nie cieszy, że
zostanie babcią.
- Rozumiem, że Mike tym bardziej nie wchodzi w rachubę? - upewnił się
Jason.
- Absolutnie nie. Rozwiedliśmy się dwa miesiące temu i on zrzekł się
praw rodzicielskich. Jasno postawił sprawę, że już nigdy nie chce mieć z nami
do czynienia.
Gdy Jason potrząsnął z niedowierzaniem głową, Elizabeth uśmiechnęła
się z rezygnacją.
- No cóż, nawet nie ma go w Kalifornii. Słyszałam, że wyjechał do
Europy i szuka miłości we wszystkich najbardziej nieodpowiednich miejscach,
jakie tam można znaleźć.
- A twoja rodzina? - zasugerował.
- Matka mieszka obecnie na Alasce z moją siostrą i szwagrem. Prowadzą
tam naprawdę przyjemny pensjonat dla wędkarzy. Zadzwoniłabym do nich, ale
nie chcę ich niepotrzebnie niepokoić, przecież z takiej odległości nic nie mogą
dla mnie zrobić. Poza tym planują przyjazd w lipcu, żeby mi pomóc, a to będzie
ich sporo kosztowało, zważywszy, że lipiec to pełnia sezonu.
- Przyjaciele?
- Dwójka moich najlepszych przyjaciół bierze udział w rejsie dla
samotnych do Meksyku, więc odpadają. Mam naprawdę miłą sąsiadkę, ale ona
ma trójkę dzieci i nieduży samochód. Savannah jest zajęta...
Jason uniósł brwi i spojrzał na nią porozumiewawczo.
- Ale wiesz, że ona należy do tych osób, które rzucą wszystko i
przybiegną, jeśli tylko dowiedzą się, że masz kłopoty - powiedział i sięgnął do
telefonu.
Elizabeth klepnęła go w rękę.
- Nie waż się dzwonić do nich w noc poślubną!
Z udawanym rozczarowaniem Jason odłożył słuchawkę na widełki.
_ Zepsułaś mi całą zabawę.
- Uważam, że już i tak dobrze sobie na nich użyłeś.
- Nie przesadzaj. Widziałem, że się śmiałaś, kiedy wznosiłem toast za
państwa młodych.
- Tak. Przyznaję, że wyliczanie dawnych miłości Harrisona było zabawne.
Szczególnie ta historyjka o dziewczynie, która pozowała do reklamy ciasteczek
w kształcie goryli. Część tego wszystkiego musiałeś zmyślić...
- Dziewięćdziesiąt procent. Harrison lubił zaszaleć, ale nie aż do tego
stopnia. Pewnie mnie zabije, kiedy wrócą.
Miła młoda pielęgniarka weszła do pokoju, właśnie kiedy kończył to
zdanie.
- Dobry wieczór, doktorze. - Uśmiechając się ciepło, podeszła do łóżka. -
Pan mnie wzywał? - spytała i położyła rękę na ramieniu Jasona.
Elizabeth zaczęła się zastanawiać, jak blisko się znają, ale natychmiast
zawstydziła się tych myśli.
- Tak, Sherry. Nasza pacjentka ma ochotę na obiad. Obawiam się jednak,
że nie wyczarujesz hamburgera i frytek?
- Ach, to dobry znak - ucieszyła się pielęgniarka. - Ale - spojrzała na
zegarek - nie sadzę, żeby o tej porze w barku chcieli smażyć hamburgery. A
może kanapka klubowa z indykiem?
- Z frytkami i koktajlem mlecznym?
- Dla pana doktora wszystko. - Poklepała i pogładziła Jasona po ramieniu,
po czym zniknęła.
- Sherry jest żoną onkologa z kliniki po drugiej stronie ulicy. Znakomity
golfista. Przynajmniej raz w miesiącu staramy się pograć.
Elizabeth odetchnęła z ulgą, ale nie dała tego po sobie poznać.
- Grasz w golfa?
- Nałogowo.
- Ja też! Ale jestem beznadziejna.
- Wyobrażam sobie, że Junior nie pozwala ci się dobrze zamachnąć.
- Tak. To znaczy nie. Zawsze byłam beznadziejna. Ale uwielbiam grać!
Kiedy tylko mogę, gram z koleżankami. One wszystkie grają marnie, ale mnie
to nie przeszkadza.
- Któregoś dnia będziemy musieli się wybrać razem. Przyjrzę się twojemu
zamachowi.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zgodziła się z entuzjazmem i
natychmiast uświadomiła sobie, że przystała na randkę z najprzystojniejszym
lekarzem w mieście. Przecież to absurd. Nie może pójść grać z nim w golfa. Za
kilka miesięcy będzie miała dziecko, będzie się borykać z pieluchami i
wszelkimi kłopotami, z jakimi borykają się wszyscy rodzice samotnie
wychowujący potomstwo. On wcale nie chciał się z nią umówić. Zaproponował,
bo jest miły i to wszystko.
Na szczęście rozmowa zeszła na inne sporty, potem na audycje sportowe
w telewizji, potem na telewizję w ogóle, film, książki, bieżące wydarzenia, a
jeszcze później, kiedy Sherry przyniosła kanapki, na restauracje. Gdy skończyli
się posilać, Elizabeth została poddana kolejnej rundzie rutynowych badań.
Zrobiło się późno.
- Na pewno musisz już wracać do siebie - zauważyła, w duchu żywiąc
nadzieję, że to nieprawda.
Jason spojrzał na zegarek.
- Dopiero ósma - stwierdził. - Savannah głowę by mi urwała, gdybym o
tak wczesnej porze zostawił ciebie i Juniora samych. Poza tym w domu czeka na
mnie tylko lodówka pełna gotowych dań i stos papierów do przejrzenia.
- Widzę, że prowadzisz życie podobne do mojego.
- Wszystko zależy od ciebie. Kiedy poczujesz się zmę-. czona, wyrzucisz
mnie. Ale mogę zostać jeszcze jakiś czas i... i możemy zagrać w karty. Co ty na
to?
- Nigdy nie jestem zbyt zmęczona na grę w karty. -Była uszczęśliwiona.
W towarzystwie Jasona zapomni o kłopotach.
- To świetnie. - Wstał i podszedł do drzwi. - Wiem, że pielęgniarki
zawsze mają w dyżurce kilka zapasowych talii. Możemy razem ułożyć pasjansa
albo zagrać w coś innego.
- A więc jesteś nauczycielką.
- Aha, chociaż niekiedy czuję się bardziej wychowawczynią.
- Które klasy uczysz?
- Pierwszą gimnazjalną.
- Masochistka.
Elizabeth roześmiała się. Z dziewczęcym rumieńcem na policzkach
wyglądała urzekająco. Jason nie przypominał sobie, kiedy ostatnio tak dobrze
się czuł w towarzystwie kobiety. Jej eks-małżonek musiał być pierwszorzędnym
idiotą, żeby porzucić taki klejnot.
Cały wieczór grali w karty. Zaczęli od bezika i remika, a skończyli na
pokerze. Trudno byłoby powiedzieć, kto wygrał, kto przegrał, bo gra była
jedynie pretekstem do rozmowy.
Kiedy wydawało mu się, że Elizabeth nie widzi, Jason przyglądał się jej,
podziwiając jej egzotyczną urodę. Miała duże oczy w kształcie migdałów, jasne,
niemal szmaragdowe, i tak wyraziste jak upalny dzień na południowym
Pacyfiku. Błyszczały i iskrzyły się słonecznym ciepłem, chociaż chwilami
ciemniały, jak gdyby zasnuwały je burzowe chmury. Jej jedwabiste sięgające
ramion włosy, proste, lekko tylko podwinięte na końcach, miały kolor tekowego
drewna ze złotymi refleksami. Już wiedział, że były tak miękkie jak wyglądały, i
pachniały świeżą łąką. Ukradkiem spojrzał na jej usta i szybko przeniósł wzrok
na karty, które położyła na obrotowym szpitalnym stoliku nasuniętym na kolana.
Jej rozchylone wargi odsłaniały perłowobiałe zęby i Jason pomyślał, że jej
uśmiech promienistością dorównuje słońcu. Elizabeth pociągała go tak silnie jak
jeszcze żadna pacjentka, a w swojej karierze zawodowej spotkał wiele
prawdziwych piękności.
Elizabeth jednak była inna.
Teraz podciągnęła się na łóżku, z ożywieniem opowiadając o swojej
pracy.
- Młodsze nastolatki to nie lada wyzwanie. Kocham moich uczniów i
nienawidzę jednocześnie.
Jason oparł się o tył łóżka, milczeniem zachęcając ją do mówienia.
- Czasami doprowadzają mnie do rozpaczy. - Wzruszyła ramionami. - A
czasami potrafią być tacy zabawni. Dziewczyny mają umalowane usta i wąsy z
mleka na górnej wardze.
- To dopiero musi być widok. Roześmiała się zaraźliwie.
- Wszystkie bardzo interesują się moim stanem i uwielbiają częstować
mnie straszliwymi historiami o porodach, które bez wątpienia usłyszały od
swoich mam i cioć.
- Nie bierz tych opowieści zbyt serio. Jesteś zdrowa, dziecko jest zdrowe,
poród będzie dla ciebie cudownym przeżyciem. Ktoś bliski będzie ci
towarzyszył?
- A musi?
- Nie zawadzi mieć przy sobie kogoś, kogo nie będziesz się wahała prosić
o to czy tamto.
- No tak - westchnęła i spojrzała w bok, jak gdyby temat ją krępował. -
Chyba będę musiała ustąpić i zwrócić się do kogoś. Nie chcę prosić mamy, bo
ona jest taka wrażliwa. Siostra z kolei ma na głowie pensjonat, a nie chciałabym
fatygować Savannah. Jest tuż po ślubie i w ogóle. Nie wiem. Kolejna sprawa do
przemyślenia. Kolejny kłopot.
- Jesteś zmęczona - wtrącił Jason i spojrzał na zegar. - I nic dziwnego. Ale
czas nam prędko zleciał! Zrobiła się prawie północ. - Zebrał karty. - Możemy
pograć później. Teraz jeszcze zmierzę ci ciśnienie i temperaturę i posłucham
tętna dziecka. A potem, młoda damo, spać. Dobrze?
- Dobrze - zgodziła się i stłumiła ziewnięcie.
Jason sięgnął po aparat do mierzenia ciśnienia wiszący na ścianie koło
łóżka, odsunął rękaw koszuli Elizabeth i owinął jej przedramię mankietem.
Potem założył słuchawki. Kiedy kładł jej rękę na swoich kolanach i pompował
mankiet, poczuła, że serce zabiło jej szybciej. Ciśnienie miała prawidłowe.
Pielęgniarka zostawiła termometr cyfrowy, więc zmierzył jej temperaturę w
uchu i odczyt wpisał do karty.
Potem posłuchał bicia serca dziecka i z zadowoleniem stwierdził, że
tętno płodu wróciło do normy. Gdyby miał ponownie wybierać specjalizację,
zdecydowałby się na położnictwo. Ciężarne kobiety emanowały szczególnym
pięknem i nie było bardziej magicznej i szczęśliwszej chwili niż poród.
- Wszystko znakomicie - oznajmił i zdjął słuchawki.
- Cieszę się. - Elizabeth opadła na poduszki. To był wyczerpujący dzień.
- A czujesz już skurcze macicy?
- No wiesz... - Elizabeth ziewnęła szeroko i Jason zapragnął położyć się
obok niej, objąć ją i przytulić do siebie i szeptać jej do ucha wszystkie te
sekretne słówka, które są zbyt czułe, aby je wypowiedzieć na głos.
Przyznawał się w duchu, że zapragnął przyspieszyć tempo i przeskoczyć
kilka etapów znajomości. Chciałby dowiedzieć się o tej kobiecie wszystkiego.
Teraz. Zaraz.
- Słyszałam o nich - odezwała się po chwili, a jemu serce podskoczyło do
gardła. - Wytłumacz mi, na czym to polega?
Jason z powrotem przysiadł na brzegu łóżka i przybrał swą poważną minę
doktora Coltona przystępującego do wykładu.
- A więc, u każdej kobiety wygląda to inaczej, ale ogólnie rzecz biorąc,
jest to skurcz macicy promieniujący od pleców do mniej więcej tego miejsca, o
tu. - Położył dłoń na brzuchu Elizabeth. - Skurcz obejmuje dziecko, a matka
czuje, że jej brzuch na minutę lub dwie robi się twardy jak piłka do koszykówki.
Potem następuje odprężenie. Można powiedzieć, że to trening przed wielkim
wydarzeniem. Co prawda u ciebie jeszcze trochę za wcześnie na takie skurcze.
Elizabeth przewróciła się na bok i spoglądając spod wpółprzymkniętych
powiek na Jasona spytała:
- Pamiętasz to wszystko ze studiów?
- Po prostu interesuję się tym. Zawsze lubiłem dzieci - dodał i uśmiechnął
się. - Oraz ich mamy.
- Aha. - Jej uśmiech był tak ciepły i uwodzicielski jak światło poranka. -
To... to bardzo miło z twojej strony.
Otulił ją kołdrą, a ona ponownie stłumiła ziewnięcie. Rzęsy opadły na jej
porcelanowe policzki, a jej oddech prawie natychmiast stał się głęboki i
miarowy.
- Odpocznij - szepnął, lecz go już nie usłyszała.
Obudził ją ucisk mankietu ciśnieniomierza na przedramieniu. W
półmroku rozpoznała pogodną twarz Sherry.
- Nie chciałam cię budzić. - Głos Sherry był niski i przyjemny. - Jak się
czujesz? - spytała, nie przerywając rutynowych czynności. Starannie wpisywała
wyniki do karty.
- Bardzo dobrze. Dziękuję - odparła Elizabeth.
Rzeczywiście czuła się wyśmienicie. Samopoczucie psuła jej jedynie
świadomość, że zasnęła przy księciu z bajki, który teraz na pewno jest już u
siebie w domu i zapomniał o niej. Uczucie pustki w jej sercu pogłębiło się.
- Nic dziwnego. Kiedy ma się przy sobie tak przystojnego anioła stróża,
trudno czuć się źle - powiedziała Sherry i uśmiechnęła się znacząco. Ruchem
głowy wskazała za siebie.
Elizabeth wyciągnęła szyję i spróbowała spojrzeć w tym samym kierunku
co pielęgniarka. Na widok Jasona wyciągniętego w fotelu koło okna serce
podskoczyło jej do gardła.
Spał lekko pochrapując, jedna ręka zsunęła mu się z oparcia. Ktoś,
prawdopodobnie sama Sherry, nakrył go w nocy pledem.
O tej porze w szpitalu panowała jeszcze zupełna cisza. Tak głęboka, że
przez dźwiękoszczelne okna słychać było ćwierkanie ptaków. Chłodne
promienie poranka przesączały się przez szary świt i padały na twarz Jasona. Na
jego podbródku ciemniał cień zarostu, a opadające na czoło włosy sprawiały, że
wyglądał jeszcze bardziej pociągająco. Elizabeth pomyślała, że chciałaby
oglądać taki widok każdego ranka.
- Jeszcze tu jest? - spytała z niedowierzaniem. Sherry najpierw skończyła
wypełniać kartę, a dopiero potem odpowiedziała:
- Spędził tu całą noc.
- Noc? Która jest teraz godzina?
- Dochodzi piąta. Za półtorej godziny kończę dyżur. -Teraz pielęgniarka
włożyła słuchawki i osłuchiwała brzuch Elizabeth. - Starałam się go przekonać,
że nie zapomnę o tobie - ciągnęła - ale nie ustępował. Bał się, że bratowa go
zamorduje, jeśli nie będzie się tobą dobrze opiekował. -Sherry zaśmiała się. -
Wydaje mi się, że bardzo przejmuje się rolą szwagra.
- Savannah ma o nim bardzo wysokie mniemanie.
- Jak każdy.
- Nie rozumiem, dlaczego do tej pory się nie ożenił. Sherry zdjęła
słuchawki i zaczęła wypełniać kolejną rubrykę w karcie.
- Miał narzeczoną - rzuciła jakby mimochodem.
- I co się stało?
Pielęgniarka obejrzała się przez ramię.
- Chyba nie będzie się gniewał, jeśli ci powiem. To nie tajemnica,
wszyscy naokoło wiedzą, że... - Urwała i znowu pochyliła się nad kartą. Pisała z
takim zapałem, że Elizabeth bała się, że nie dokończy zdania. - Wszystko w
normie, to wspaniale - oświadczyła. - Będziesz musiała przez kilka dni uważać
na siebie i obserwować wszystkie nietypowe bóle. Żadnego dźwigania, żadnych
forsownych ćwiczeń, żadnego kick boxingu i tych rzeczy, rozumiesz, co mam
na myśli... - zażartowała z uśmiechem.
Elizabeth odpowiedziała również uśmiechem, wolałaby jednak, żeby
Sherry nie zbaczała z tematu.
- Jeśli będziesz miała jakieś pytania, nie krępuj się, tylko dzwoń.
Elizabeth kiwnęła głową. Dobrze, dobrze, dobrze.
- Wiem, że doktor Colton nie miałby nic przeciwko temu, żebyś w takich
chwilach zadzwoniła do niego. Uwielbia dzieci. To dlatego jego małżeństwo nie
doszło do skutku.
No, nareszcie wróciła do tematu.
- Naprawdę? - Elizabeth starała się, żeby pytanie zabrzmiało w miarę
naturalnie. Była wdzięczna, że w tym świetle nie widać było rumieńców na jej
policzkach.
- Tak. - Sherry zniżyła głos. - Mimo tak absorbującej pracy, świetnego
rodowodu i zabójczego wyglądu, Jason to w głębi serca człowiek bardzo
rodzinny.
- Wydaje się mocno przywiązany do brata.
- To prawda. Coltonowie zawsze trzymają się razem. - Sherry oparła się o
tył łóżka, szykując się do dłuższej opowieści. - W zeszłym roku zakochał się w
pielęgniarce z kardiologii. Nazywała się Angelica Maldonado. Angie udawała
przed nim, że tak samo jak on pragnie mieć dzieci. Ale na kilka dni przed
ślubem rozpętało się istne piekło, kiedy odkrył, że narzeczona wcale nie ma
zamiaru psuć sobie figury ciążami i chce się za niego wydać tylko po to, żeby
dorwać się do jego pieniędzy.
- Ależ to okropne! - wykrzyknęła Elizabeth oburzona.
- Och, co tu się działo! Zaproszenia, suknie, wszystko. Wczorajsza
uroczystość musiała być dla niego ciężkim przeżyciem.
- Uhm - przytaknęła Elizabeth. Nie tylko dla niego, pomyślała, dla mnie
też. Nic dziwnego, że perspektywa powrotu do domu pełnego przykrych
wspomnień nie pociągała go. Wolał spędzić wieczór, grając w karty z ciężarną
kobietą. Czy było bezpieczniejsze zajęcie?
- Taak. - Sherry wstała, podeszła do Jasona, poprawiła koc. Uśmiechnęła
się, kiedy zachrapał i przekręcił się na bok. - Pieniądze to często przekleństwo.
Wiesz, ich rodzina ma tony pieniędzy, ale szczęścia niewiele.
- Słyszałam. - Elizabeth dużo wiedziała o Coltonach. Szczególnie o tym,
jak bardzo nie lubią rodziny Mansfieldów.
- Wcale nie musi pracować zarobkowo, ale mnie się wydaje, że praca daje
mu poczucie rzeczywistości. I służby ludziom. Jason to swój człowiek.
- Wyjątkowy. - Zbyt wyjątkowy dla mnie, pomyślała i ciężko zrobiło się
jej na sercu. Lepiej wybić go sobie z głowy. Dzieli ich zbyt dużo przeszkód nie
do pokonania. Nie ma co marzyć o bliższej znajomości.
Sherry poklepała Elizabeth po kolanie i skierowała się w stronę drzwi.
- Wypiszą cię, zanim zacznę następny dyżur, więc gdybyśmy miały się
już nie zobaczyć, życzę tobie i dziecku wiele szczęścia.
- Dzięki.
Elizabeth umościła się na łóżku i przyglądając się Jasonowi, zaczęła
marzyć, że wczorajsza uroczystość to był ślub jej i jego. Przymknęła powieki i
sen na jawie przerodził się w prawdziwy sen. Sen o tym, jak razem z Jasonem
oczekują narodzin ich wspólnego dziecka, poczętego z wzajemnego oddania i co
najważniejsze, z miłości.
Ja, Jason, biorę ciebie, Elizabeth, za małżonkę i ślubuję ci miłość,
wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do...
Och, co za cudowny sen. Tak ciepły, tak szczęśliwy, tak prawdziwy. Tak
prawdziwy, że przysięgłaby, że słyszy zmysłowy baryton szepczący jej imię i
czuje jego wargi na swojej skroni. Na uchu. Na policzku.
Elizabeth, Elizabeth.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Elizabeth.
Ciepła silna dłoń zaciskała się na jej dłoni.
- Elizabeth?
- Tak? - Z trudem budziła się ze snu. Pochylała się nad nią przystojna
twarz Jasona. Był tuż-tuż, muskał jej twarz oddechem. Elizabeth wciągnęła
głęboko powietrze i uśmiechnęła się błogo. To nie sen. On jest tu. Och, czuła się
jak w raju.
Przeciągnęła się niczym kot budzący się z drzemki na nasłonecznionym
parapecie. To wszystko działo się naprawdę i było przecudowne. A oczy Jasona
błyszczały odbiciem blasku jej oczu, nie miała co do tego wątpliwości.
- Hej, śpiochu! Pora wstawać i do dzieła.
- Hmm? - zamruczała.
- Dziewiąta. Za niecałą godzinę musimy się wymeldować i opuścić ten
lokal. Zdążysz wziąć prysznic i zrobić się na bóstwo?
- Co? - Natychmiast usiadła prosto, brutalnie przywołana do
rzeczywistości. Rozejrzała się wokół i nagle przypomniała sobie wypadki
wczorajszego dnia. Skuliła się, podciągnęła kolana, ukryła twarz w dłoniach i
jęknęła. Nawet nie chciała wiedzieć, jak wygląda. Co sobie Jason pomyśli?
Chociaż dlaczego tak jej zależało na tym, co Jason pomyśli, pozostawało
tajemnicą. Przecież wczoraj nie przez cały czas wyglądała, jak gdyby właśnie
wyszła z salonu piękności. A ten rozmazany tusz na rzęsach, błyszczący
czerwony nos... Niemniej każda dziewczyna - nawet jeśli jest w szóstym
miesiącu ciąży i ma rozmazany makijaż oraz czerwony nos - ma też swoją
dumę.
A on? Stoi przed nią rześki i świeży, w czystych dżinsach i bawełnianej
koszulce, i wygląda jak z reklamy. Nicpoń zdążył nawet się ogolić i natrzeć
podbródek czymś o zapachu lekko uderzającym do głowy. Musiał pojechać do
domu, wziąć prysznic i wrócić.
Elizabeth naciągnęła prześcieradło na głowę.
- Cześć - wymamrotała. - Dobrze się czujesz?
Kiwnęła głową, nie chcąc pokazać mu twarzy.
- Na pewno? Ponownie kiwnęła głową.
- Chciałabyś, żebym sobie poszedł? - spytał, a w jego głosie
pobrzmiewała lekka kpina.
- Nie! - Słysząc jego serdeczny zaraźliwy śmiech, wyjrzała spod
prześcieradła. Wyglądała jeszcze gorzej, jej na-elektryzowane włosy sterczały
na wszystkie strony. - Uczciwie ostrzegam, że teraz, kiedy mnie już zobaczyłeś
w tym stanie, będę musiała cię zabić.
- Posłuchaj, dziecino - Jason przybrał ton łagodnej perswazji - widywałem
pacjentów, którzy wyglądali tak jak ty przez cały okrągły rok. Uważam, że
wyglądasz świetnie. Może trochę nieświeżo, ale nie umniejsza to twojej urody.
Poza tym nie możesz mnie zabić. Ewentualnie dopiero po tym, jak zmierzę ci
ciśnienie.
Elizabeth prychnęła.
- Na pewno jest niedobre.
- Pozwól, że sam osądzę.
Po przeprowadzeniu wszystkich porannych badań wziął kartę zawieszoną
na ramie łóżka i zaczął studiować wykresy dokonane przez Sherry.
- W porządku... - Zawahał się, spojrzał na Elizabeth, potem z powrotem
na kartę. - Mansfield? Zaraz, zaraz. Sądziłem, że nazywasz się Sonderland.
- Nazywałam. - Czekała na jakiś znak niechęci z jego strony, ale nie
dostrzegła żadnej takiej reakcji.
- Rozumiem, wróciłaś do nazwiska panieńskiego.
- Tak.
Zacisnęła mocno powieki i czekała, co będzie dalej. Po chwili otworzyła
powoli oczy i spojrzała na spokojną twarz Jasona. Co się z nim dzieje? Czy nie
wie, że powinien jej nienawidzić? Może jest zbyt zajęty jej kartą gorączkową,
żeby zauważyć, że ma przed sobą przedstawicielkę wrogiego rodu?
- A więc dobrze. Zajrzę do kilku moich pacjentów, a ty tymczasem weź
prysznic. Potem poproszę doktora Mhana, żeby cię formalnie wypisał, i odwiozę
cię do domu.
- Nie trzeba. Wezmę taksówkę. Żadna sprawa.
- Nie bądź śmieszna. - Wyglądał na urażonego. - No, wskakuj pod
prysznic, bo się spóźnimy na naleśniki w tej małej kafejce naprzeciwko szpitala.
- Naleśniki?
- Chyba nie sądzisz, że odwiozę cię do domu o pustym żołądku.
Elizabeth roześmiała się na widok jego oburzonej miny.
- Zgoda, pod warunkiem, że ja funduję.
- Jesteś okropna.
- Tak twierdzą moi uczniowie. A teraz jest pan wolny, sir. Ta szpitalna
koszulka nie całkiem zasłania to co trzeba.
- I to w nich lubię - zażartował i roześmiał się przekornie, widząc jej
oburzoną minę. - Przyjdę po ciebie dokładnie za godzinę - dodał.
Elizabeth już się nie mogła go doczekać.
Trochę ponad godzinę później siedzieli naprzeciwko siebie w boksie
tradycyjnej jadłodajni U Cioci Rose. Kiedy Jason patrzył na swoją towarzyszkę
pochyloną nad talerzem naleśniczków, w głębi serca czuł, że w tej chwili nie
chciałby być w żadnym innym miejscu na ziemi.
A biorąc pod uwagę jego nazwisko i pozycję społeczną, miejsca, które
poczytywałyby sobie za zaszczyt, gdyby doktor Colton zaszczycił je swoją
obecnością w porze niedzielnego śniadania były liczne i wytworne.
Ale Jasona nigdy nie pociągał styl życia bogatych, choć może nie tak
sławnych.
Był człowiekiem prostolinijnym i znajdował przyjemność w zwykłych
rzeczach. Pragnął mieć rodzinę. Gromadkę dzieci. Kilka psów. Może jeszcze
kota i żółwia. I niewielki domek z ogrodem na tyle dużym, żeby pomieścił
niewielki batut, drabinki i domek do zabawy na drzewie, betonowy podjazd i
garaż, tak, żeby mógł z chłopcami grać w obręcze i w koszykówkę.
Jedyne, co mu psuło nastrój tej chwili - a przez ostatnie kilka łat szczerze
wierzył, że na tym etapie życia będzie jadł śniadanie przy wspólnym stole z
kobietą w ciąży – to to, że tą kobietą powinna być Angie, a dziecko powinno
być jego.
Było, minęło, pomyślał po raz pierwszy bez owego ukłucia w sercu, które
zawsze towarzyszyło jego wspomnieniom o Angelice. Uhm. Podobno czas leczy
rany. Może to rzeczywiście prawda?
Bo rzeczywiście już czuł się związany z Elizabeth w sposób, w jaki nigdy
nie czuł się związany z byłą narzeczoną, a przecież znali się zaledwie dzień.
Stało się dla niego jasne, że będąc w związku z Angie, lubił być zakochany.
Zaczynał teraz podejrzewać, że związawszy się z Elizabeth, mógłby polubić
życie.
Na nowo.
Tak, ta kobieta wywarła na nim głębokie wrażenie. Dotąd nie mógł
uwierzyć, że kiedy dziś rano przyszedł ją obudzić, musnął wargami jej policzek
i poczuł słodki zapach jej skroni. I gdyby nie interweniował rozsądek w postaci
siostry Effie, w szpitalu przezywanej żandarmem, wśliznąłby się do łóżka
Elizabeth i całował jej twarz centymetr po centymetrze w dół aż do krtani, a
potem rozpoczął wędrówkę w górę, aż dotarłby do ust...
A tak musiał udawać, że przy zasłoniętych oknach niedowidzi, żeby
usprawiedliwić, dlaczego tak nisko pochylił się nad pacjentką. Wstrętne babsko
nie dało się nabrać na takie sztuczki i na pewno do wieczoru wszystkie
pielęgniarki będą plotkować o jego nieślubnym dziecku. Lekki uśmieszek
zaigrał na jego wargach. Ta perspektywa wcale nie była taka straszna. Zawsze
chciał mieć syna.
Przeczesał palcami włosy, starając się opędzić od tych wszystkich
absurdalnych myśli. Całkiem tracił głowę. Ukradkiem spojrzał na Elizabeth i
kroplę syropu klonowego spływającą po jej dolnej wardze. Czy należało mu się
dziwić? Naprzeciw niego przy stoliku siedział anioł prosto z nieba.
Wydarzenia wczorajszego dnia nie popsuły apetytu Elizabeth, która
pałaszowała naleśniki, aż jej się uszy trzęsły. Jason uśmiechnął się do siebie.
Lubił kobiety odznaczające się zdrowym apetytem.
- Ciekawe, co teraz robią Savannah i Harrison - zagadnęła Elizabeth,
przerywając na chwilę jedzenie, żeby obetrzeć usta i napić się koktajlu
mlecznego.
- Wiem, co ja bym robił na ich miejscu. Wpatrywała się w niego przez
chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem.
- Okay. W porządku. Zastanawiam się, co robią poza tym.
- A co pozostaje?
- Widzę, że myślisz tylko o jednym.
- Nie zawsze. Potrafię prowadzić kulturalną rozmowę... A więc...
Wczorajszy ślub był naprawdę wspaniały, nie sądzisz? Pomijając twoje
zasłabnięcie.
- To prawda. Ta przygoda popsuła mi trochę przyjemność. Ale nie żałuję,
bo dzięki temu dziś nie muszę jeść śniadania w samotności.
- Ani ja. - Serce mu się ścisnęło, kiedy usłyszał to szczere wyznanie.
- Oni są jakby dla siebie stworzeni.
- Savannah i Harrison? Tak - powiedziała z lekką nutą sarkazmu w głosie.
- Cztery lata temu też sądziłam, że Mike i ja jesteśmy dla siebie stworzeni. Nie
mogłam się bardziej pomylić.
- Długo ze sobą chodziliście?
- Długo. Powiesz pewnie, że miałam czas go dobrze poznać?
- Czas nie zawsze decyduje o tym, czy dwoje ludzi stworzy dobraną parę.
Wiem coś o tym. Spotykałem się z pewną dziewczyną, miała na imię Angie...
- Słyszałam - przerwała mu Elizabeth. - Sherry mi wszystko
opowiedziała.
Jason wzniósł oczy do nieba.
- Zawsze mogę liczyć na pielęgniarską pomoc. Ale zaraz... O czym to ja
mówiłem?
- Spotykałeś się z Angie?
- No tak. Jak pewnie wiesz, chodziliśmy ze sobą rok. Znajomi nieraz
próbowali otworzyć mi oczy, ale ja nie chciałem ich słuchać.
- Nawet jeśli wiesz, że coś się nie układa, ciężko jest odejść. - Elizabeth
współczuła mu. - Wychowywano mnie w wierze, że małżeństwo zawiera się na
całe życie. I nadal chcę ufać, że tak właśnie jest.
- Ja też.
- Długo nosiłam się z myślą o zerwaniu z Mikiem, ale jakoś nie
potrafiłam spakować rzeczy i odejść. Wciąż się łudziłam, że kiedyś pokocham
go na tyle mocno, że się poprawi. Nasze małżeństwo trwało trzy lata, ostatnie
dwa były piekłem.
- To bardzo przykre.
- Cóż... - Elizabeth z filozoficzną miną rozłożyła ręce. - Mike miał wiele
problemów. Trudne dzieciństwo... . Ja nie potrafiłam mu pomóc uporać się z
nimi. W sercu nosił ogromną pustkę, pustkę, której na imię ojciec. Zawsze
poszukiwał idealnej miłości. Z początku sądził, że znalazł ją we mnie. Ale ja nie
zdołałam uleczyć wszystkich jego urazów.
Jason oparł skrzyżowane ręce na blacie stolika, pochylił się do przodu i
słuchał uważnie. Przeżycia Elizabeth bardzo przypominały jego własne.
Problemy Angie też miały swoje źródło w braku poczucia własnej wartości i
doskonale wiedział, co to znaczy darzyć kogoś miłością niewspółmierną do jego
potrzeb.
Ciężkie przeciągłe westchnienie wyrwało się z piersi Elizabeth.
- W październiku zeszłego roku Mike skruszony zjawił się w domu po
kolejnym weekendzie spędzonym nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim.
Błagał o wybaczenie. I ja, jak widzisz, wybaczyłam. Ale minął tydzień i
wszystko wróciło do poprzedniego stanu. A kiedy dowiedział się, że jestem w
ciąży, miał dość. I, jak teraz to widzę, bardzo dobrze się stało. Oszczędził mi
konieczności wyrzucenia go z domu. Mike nie nadaje się na ojca. Nigdy nie
chciał nim być, więc po co narażać bezbronne dziecko na obcowanie z
człowiekiem pozbawionym wszelkich zasad moralnych.
- Widzę, że już całkiem dobrze pozbierałaś się po rozwodzie.
- Po kilku latach cierpienia chyba nie odczuwam już bólu. Dziecko bardzo
mi w tym pomaga. Daje nadzieję.
- Masz szczęście.
- Ty też zaczynasz się otrząsać.
- Wiesz, chyba tak. - Podniósł swój kubek z mlecznym koktajlem.
Stuknęli się. - No to wypijmy za lepszy wybór w przyszłości.
- I umiejętność odróżniania, co jest dobre, a co złe. Jason kiwnął
potakująco głową. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Minęły dopiero
dwadzieścia cztery godziny, a on już chyba wiedział, że dokonuje słusznego
wyboru.
Samochód Elizabeth został przed kościołem, więc Jason zawiózł ją
najpierw tam, a potem koniecznie uparł się eskortować ją dalej. Jadąc do
swojego małego domku na skraju miasta, Elizabeth od czasu do czasu zerkała w
lusterko wsteczne. I za każdym razem widok znajomego jaguara dodawał jej
otuchy.
Od pierwszej chwili Jason zachowywał się w sposób zdumiewający. Jako
lekarz robił więcej, niż wymagała etyka zawodowa. Musi pomyśleć, jak okazać
mu swoją wdzięczność. Musi to być coś specjalnego, ale z drugiej strony
niezobowiązującego, żeby nie nabrał błędnego przekonania o jej intencjach.
A raczej nie domyślił się prawdziwego motywu. Ponownie spojrzała w
lusterko. Bezskutecznie przywoływała na pomoc rozsądek. Przystojny lekarz
przyprawił ją o zawrót głowy, a teraz zauroczenie przybierało na sile. Jeśli nie
przestanie myśleć o nim jak o swoim rycerzu i omdlewać za każdym razem,
kiedy się do niej uśmiechnie, facet się przestraszy i ucieknie.
Jason Colton nie uporządkuje jej życia. Po prostu interesuje się jej
zdrowiem z czysto lekarskiego punktu widzenia. Na pewno są inne kobiety
dorównujące mu pozycją, czekające w kolejce, żeby go pokochać, wyjść za
niego za mąż i urodzić mu synów. Jego synów.
Ona jest tylko przyjaciółką rodziny.
A pamiętając o pradawnej waśni dzielącej rodziny Coltonów i
Mansfieldów, nie była pewna, czy jeszcze może się za kogoś takiego uważać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jason zaparkował swojego jaguara za toyotą Elizabeth na żwirowanym
podjeździe z boku małego białego domku z czarnymi okiennicami.
A więc tutaj mieszkała.
Natychmiast polubił ten domek i nie zdziwiłby się, gdyby drzwi
otworzyły się nagle i siedmiu krasnoludków wybiegło im na powitanie.
Dokładnie taki domek jak z bajki, emanujący ciepłem i miłością wymarzył sobie
dla żony i dzieci.
Ganek od frontu oplatała najbujniejsza, najbardziej pachnąca róża, jaką w
życiu widział, a na grządkach po obu stronach schodków kwitły wiosenne
kwiaty. Sztachetowy płotek, tak banalny, jak gdyby wzięty prosto z obrazka,
otaczał trawnik wielkości chusteczki do nosa, a ścieżka wyłożona kamiennymi
płytami prowadziła od furtki do wejścia.
W chłodnych surowych wnętrzach ogromnej rodzinnej rezydencji, mimo
jej swoistego wielkopańskiego uroku, Jason nigdy nie czuł się jak w
prawdziwym domu. Nie lepiej czuł się w swoim pustym apartamencie. Była to
zresztą jego własna wina, ponieważ nie przejawiał zainteresowania urządzeniem
mieszkania i nie zadbał o stworzenie domowej atmosfery.
Elizabeth zauważyła jego zdziwienie.
- Skromny, ale własny - powiedziała, jak gdyby chciała się
usprawiedliwić.
- Cudowny. - Jason położył dłoń na jej ramieniu. - Naprawdę uroczy.
Rozumiem, dlaczego jesteś tutaj szczęśliwa.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- To zapraszam do środka.
Promieniejąc z dumy, pchnęła drzwi i wprowadziła gościa do zaskakująco
dużego pokoju utrzymanego w pastelowej tonacji, umeblowanego prostymi
amiszowskimi meblami. Znajdowała się tu także wygodna kanapa zarzucona
poduszkami, mnóstwo książek, a także kominek, w którym w miejscu paleniska
stał wazon ze świeżymi kwiatami. Salonik łączył się z przyjemną kuchnią z
aneksem jadalnym. Dom był słoneczny, bo przez liczne okna wpadało do
wnętrza dużo światła.
Korytarzem prowadzącym na tyły domu przeszli do sypialni Elizabeth,
która wydała się Jasonowi oazą spokoju. Tu gospodyni powiedziała:
- Zobacz ogródek i resztę domu, a ja tymczasem się przebiorę. Czuj się
jak u siebie.
Jason skorzystał z zaproszenia i najpierw zajrzał do sporej łazienki ze
staroświecką wanną na nóżkach i umywalką na postumencie. Przez okno
zobaczył patio i ogródek wystarczająco duży, aby pomieścić batut i drabinki, i
domek do zabawy na drzewie, a dla psa wybieg. Na ścianie wolno stojącego
garażu można by zawiesić kosz do gry w koszykówkę. Poddał się marzeniom.
Śniąc na jawie, słyszał śmiech małego chłopca i własny glos udzielający
wskazówek, jak poprawnie brać zamach kijem golfowym.
Po chwili uświadomił sobie, że zbyt długo przebywa w łazience,
przeszedł więc do drugiej sypialni, gdzie spodziewał się zobaczyć przygotowany
na przyjęcie nowego lokatora pokój dziecinny.
Mylił się.
Ku jego zaskoczeniu w pokoju nie było żadnego sprzętu, ani żadnego
drobiazgu sugerującego, że będzie to pokój Juniora. Stały tam tylko nie
rozpakowane pudła z książkami, pamiątkowymi fotografiami i różnorodnymi
szpargałami, ale nic nie wskazywało, że wkrótce zamieszka tutaj niemowlę.
Oparty o framugę drzwi, Jason wpatrywał się w te stosy kartonów.
Dziecko urodzi się już wkrótce, a ona jeszcze nie zaczęła się
przygotowywać. Nie, nie, nie winił jej. Przecież ma życie wypełnione zajęciami.
Ale jednak niemowlakowi potrzebna jest kołyska do spania i bujania i kojec do
zabawy, i...
W zamyśleniu nie usłyszał, kiedy Elizabeth stanęła za nim, wsunęła
głowę pod jego ramię i z tej nowej perspektywy spojrzała na całe to
pobojowisko. Machnęła ręką i zaczęła się tłumaczyć:
- Naprawdę miałam zamiar kupić jakąś ładną tapetę i pochodzić po
kiermaszach rzeczy używanych i wyprzedażach, żeby kupić coś dla dziecka, ale
ciągle brakuje mi czasu.
- Przecież nie powinnaś chodzić po wyprzedażach i tapetować ścian -
powiedział i przyjrzał się jej. Przebrała się w dżinsy i obszerną bawełnianą bluzę
maskującą brzuch. Wyglądała jak uśmiech losu. - Nie w twoim stanie - dodał.
- Ciąża to nie choroba.
- Zgoda, ale to czas, kiedy możesz sobie pozwolić na odrobinę luksusu i
przyjąć ofertę pomocy.
- Miałam mnóstwo takich ofert, ale perspektywa wpuszczenia tutaj tabunu
gimnazjalistów wymachujących pędzlami nie bardzo mnie pociągała.
- A gdybym ja ci pomógł? Nie jestem gimnazjalistą, co prawda nie jestem
też Picassem, ale potrafię posługiwać się pędzlem.
Elizabeth spojrzała na niego i szybko spuściła wzrok, jak gdyby porażona.
- To bardzo miło z twojej strony, ale na pewno masz ciekawsze zajęcia -
powiedziała.
Nie, nie miał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co by chętniej robił niż
pomaganie Elizabeth w doprowadzeniu tego pokoju do porządku.
- O której kończysz pracę w piątek? - spytał.
- Zgodnie z umową powinnam tam siedzieć do wpół do czwartej, ale
zazwyczaj zostaję do około piątej, przygotowuję lekcje, poprawiam klasówki.
Dlaczego pytasz?
- Bo jedziemy na zakupy.
- My?
- Tak. I nie chcę słyszeć żadnych ale. - Z tymi słowami pochylił się,
ucałował jej skroń i skierował się ku drzwiom frontowym. - Przyjadę po ciebie
kwadrans po piątej. W ten piątek. Bądź gotowa.
Z lekkim uśmiechem w kącikach ust Elizabeth odprowadziła go
wzrokiem. Koniuszkami palców dotknęła skroni i nagle przypomniała sobie
dzisiejszy sen.
Z kubkiem gorącej ziołowej herbaty Elizabeth zasiadła pośrodku
przyszłego pokoju dziecinnego i zaczęła przeglądać pudła, których
rozpakowanie odkładała w nieskończoność od chwili przeprowadzki cztery
miesiące temu. Czas rozpocząć wyprzedaż od własnego podwórka, pomyślała i
ciężko westchnęła. Wątpiła, czy ślubny album pełen zdjęć pokazujących
uśmiechnięte twarze, a teraz tylko przypominający złamane obietnice, znalazłby
nabywcę.
Odłożyła album na bok i zaczęła przeglądać rozmaite kroniki szkolne z
czasów, kiedy sama była uczennicą i późniejsze, kiedy była wychowawczynią
kolejnych roczników gimnazjalnych. Wspomnienia.
Nareszcie znalazła to, czego szukała i czego się jednocześnie obawiała.
Genealogię Mansfieldów i historię rodziny.
Księga napisana przez babkę ojca ponad pięćdziesiąt lat temu była
bardziej zbiorem zapisków i tablic genealogicznych niż zdjęć, chociaż zawierała
kilka dagerotypów przedstawiających niemowlęta i dorosłych z poważnymi
obliczami.
Na przewiązanej czarnym sznurem okładce z popękanej skóry wytłoczono
literę M. Herb Mansfieldów wklejono wewnątrz okładki, lecz klej wysechł i
pożółkły papier spadł na kolana Elizabeth. Przyglądała mu się przez chwilę, a
następnie przeniosła wzrok na pierwszy wpis do dziennika dokonany ręką
prababki. Czytając jej ozdobne kaligraficzne pismo, przeniosła się nagle w
przeszłość do początków burzliwych stosunków rodzin Coltonów i
Mansfieldów. A wszystko zaczęło się w 1750 roku w Surrey, w Anglii.
Podczas gdy Elizabeth śledziła zawiłą historię skojarzonego małżeństwa
Katherine Mansfield i Williama Coltona, herbata w kubku zupełnie wystygła.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Czując zmęczenie w oczach, Elizabeth wstała,
żeby rozprostować nogi zdrętwiałe od długiego siedzenia w jednej pozycji.
Biedna Katherine, myślała, masując plecy i ziewając. Chociaż
naszkicowany przez prababkę portret niezłomnej Katherine nie był zbyt
pochlebny, to jednak wycofanie się oblubieńca z danego słowa w przeddzień
ślubu musiało zaboleć. Szczególnie, że powodem owej dramatycznej decyzji był
niezadowalający go blask klejnotów naszyjnika, który zawiesił na dekolcie
narzeczonej.
Jak to możliwe, żeby kolia wysadzana diamentami i szafirami przygasła,
zamiast rozbłysnąć, zastanawiała się Elizabeth.
Jakaś przepowiednia?
Elizabeth parsknęła śmiechem i potrząsnęła głową. Nie wierzyła w takie
rzeczy. William Colton zwyczajnie postanowił zabrać naszyjnik i odejść w siną
dal i każdy pretekst był dobry. Biedna Katherine. Dla kobiety przyglądać się, jak
mężczyzna, z którym zamierzała spędzić resztę życia, odchodzi w siną dal i
nawet się za siebie nie obejrzy, nigdy nie jest łatwe, nawet jeśli ten mężczyzna
nie nadaje się na męża.
Elizabeth ostrożnie rozłożyła i wygładziła dłonią kartkę z drzewem
genealogicznym swojej rodziny i zobaczyła, że brat Katherine, Harold
Mansfield, ścigał Williama Coltona i jego nową wybrankę, Molly Warner
Colton, aż do Ameryki, żeby pomścić hańbę siostry.
Wyobraziła sobie nagle, że jej szwagier ściga Mike'a, żeby pomścić jej
honor, i rozśmieszyło ją to.
W czasach Katherine sprawy honoru pojmowano odrobinę inaczej.
Wodząc palcem po wykresie, śledziła dalej losy Harolda. Wyglądało na
to, że chociaż trwał w szlachetnym zamiarze bronienia honoru siostry, zakochał
się i poślubiwszy amerykańską piękność, po której Elizabeth otrzymała imię,
założył własną rodzinę. Harold i Elizabeth mieli wielu synów, i wszyscy oni
angażowali się w waśń z klanem Coltonów z Nowej Anglii, chociaż z czasem o
prawdziwej przyczynie nienawiści zapomniano.
Ostatecznie konflikt przeniósł się na drugą stronę kontynentu. Żądza
zemsty, rywalizacja, kto pierwszy dorobi się w Kalifornii, stanowiła siłę
napędową w wędrówce na Zachód. W końcu obie zwaśnione rodziny osiedliły
się w Prosperino.
Niczym Monteków i Kapuletów z „Romeo i Julii", Coltonów i
Mansfieldów łączyła zazdrość, rywalizacja, a zdarzała się też jawna nienawiść.
Tak było jeszcze mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, kiedy prababka Elizabeth
nagle zmarła. I tu kronika się urywa.
Elizabeth zamknęła pamiętnik i zaczęła się zastanawiać nad dalszym
ciągiem rodzinnej historii. Dorastając z dala od domu, w szkole z internatem,
nie słyszała o żadnych konfliktach, chociaż z drugiej strony nikt z Mansfieldów
ani Coltonów nie zwierzałby się jej ze swoich problemów.
O ile wiedziała, jej ojciec był ostatnim potomkiem gałęzi rodziny
Mansfieldów osiedlonej w Prosperino. Chyba żeby liczyć ją i jej siostrę.
Złożyła kartę i ostrożnie umieściła pod okładką pamiętnika. Rodzinne
legendy mają swoją siłę oddziaływania, westchnęła. Nawet tak stare i na wpół
zapomniane - na przykład przez Jasona Coltona. Uśmiechnęła się. Przypomniała
sobie, jak zareagował na widok jej nazwiska. Ciekawe, ile on wie o historii obu
zwaśnionych rodzin i jak dużą wagę przywiązuje do tradycji.
Niemniej Elizabeth była przekonana, że prędzej czy później tradycja
położy się cieniem na ich znajomości. Jason osobiście może nie dbać o stare
dzieje, ale na pewno znajdą się tacy członkowie jego bogatej i zajmującej
wysoką pozycję społeczną rodziny, którym nie spodoba się, że zadaje się z
przedstawicielką znienawidzonego rodu Mansfieldów. Savannah najwyraźniej
jeszcze nic nie powiedziała Harrisonowi. A jaki to będzie miało wpływ na ich
przyjaźń?
Zamknęła oczy. Intuicja podpowiadała jej, że znajomość z Jasonem może
przerodzić się w coś wyjątkowego, rozsądek jednak wskazywał, że z różnych
względów będzie to bardzo trudne.
Ale co ją obchodzi, że z punktu widzenia Coltonów Jason nie powinien
zadawać się z kobietą noszącą nazwisko Mansfield? Ona nie może sobie
pozwolić na to, żeby go stracić. Zbyt go teraz potrzebuje. Chociażby tylko w
tym trudnym momencie życia, kiedy zwykła instrukcja, jak złożyć kołyskę czy
rowerek to dla niej abrakadabra. Kiedy już urodzi, kiedy wszystkie kłopoty
związane z ciążą, kompletowaniem wyprawki i urządzaniem pokoju
dziecinnego się skończą, będzie zbyt zajęta synkiem, żeby zwracać się do
kogokolwiek o pomoc.
A czy teraz potrzebuje czyjejkolwiek pomocy?
No cóż, westchnęła, będzie musiała przez to przejść. Była pewna, że między nią
a Jasonem nigdy nie dojdzie do czegoś poważniejszego. I nie tylko dlatego, że
ona jest rozwódką w ciąży. Ale dlatego, że jego rodzina nigdy nie zaakceptuje
przedstawicielki Mansfieldów w swoich szeregach, obojętnie jak dawna jest
waśń dzieląca oba rody.
W następny piątek po południu, punktualnie dziesięć po piątej Jason
zaparkował jaguara przed domkiem Elizabeth. Przyjechał za wcześnie, ale nie
mógł się doczekać spotkania.
Od chwili rozstania się z nią w niedzielę z niecierpliwością myślał o
dzisiejszej wyprawie. Już tego samego dnia wieczorem przejrzał dokładnie
gazety, poszukując reklam specjalnych promocji i najlepszych miejsc, gdzie
mogliby kupić wszystko, czego Junior będzie potrzebował, kiedy tylko
przyjdzie na świat.
W pewnym momencie, koło północy, Jason przerwał czytanie ogłoszeń i
zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie stracił głowy dla Elizabeth. Czy ich
znajomość już nie przekroczyła granic przyjaźni. Po namyśle doszedł do
wniosku, że nie i z nowym zapałem wrócił do poprzedniego zajęcia. Przecież
ona potrzebuje pomocy. A on ma sporo wolnego czasu.
Żadna sprawa.
Ot, dwoje ludzi, którzy starają się dojść do siebie po przejściach, liże
rany. To ich łączy... ale właściwie nie tylko to, wszystko. Spodobała mu się i
miał wrażenie, że on również się jej spodobał.
A teraz, pięć długich dni później, jedenaście minut po piątej po południu,
jednym susem wskoczył na stopnie przed wejściem, poklepał się po kieszeni
marynarki wypchanej drukami reklamowymi i zadzwonił. Odrobił zadanie
domowe, ale czy był przygotowany na to, że stanie oko w oko z pięknością,
która otworzyła mu drzwi?
Niemal gwizdnął z wrażenia. Obszerny różowy sweter maskował ciążę, w
wąskich dżinsach i tenisówkach, z włosami zawiązanymi w koński ogon
Elizabeth wyglądała na nastolatkę. Wiedział, że jest piękna, nawet wtedy kiedy
szlocha albo śpi, ale nie wiedział, że kiedy jest wypoczęta i w dobrej formie, jej
uroda zapiera dech w piersiach.
Ponownie pomyślał o jej byłym mężu. Co za idiota, żeni się z boginią, a
kiedy ma mu urodzić syna, porzuca ją.
- Cześć, cześć - przywitała go wesoło i odwróciła się, żeby wziąć torebkę
ze stolika. - Kazałeś, żebym była gotowa, więc jestem - dodała.
- Świetnie. Wyglądasz fantastycznie.
- Aha.
- Naprawdę. Jesteś... - przerwał, szukając odpowiednich słów - .. .jesteś
piękna.
Rumieniec oblał szyję i policzki Elizabeth.
- Dobrze, już dobrze. Widzę, że przyłączyłeś się do tajnego spisku
mającego na celu podnoszenie nas, biednych brzuchatych przyszłych mam, na
duchu. I daję ci dokładnie trzy godziny, żebyś się poprawił.
Jason roześmiał się.
- Przyniosłem mnóstwo broszur reklamowych - powiedział, kiedy szli do
samochodu.
- Naprawdę? To wspaniale. Ja też mam trochę. - Pokazała wypchaną
torebkę. - To gdzie jedziemy? - spytała, kiedy Jason włączył silnik.
- Jadłaś już obiad?
- Nie.
- A jesteś głodna?
- Nie bardzo.
- To dobrze. Najpierw pojedziemy do sklepu, a dopiero potem coś zjemy.
- Zgoda, ale ja funduję.
- Hola, hola - zaprotestował Jason. - Moja kolej.
- Ale ty prowadzisz.
- Lubisz rządzić.
- Przygotowuję się do roli mamy.
- Elizabeth? - szepnął Jason. Stał za nią, lekko dotykając piersią jej
pleców. Miała wrażenie, że od czasu do czasu ogląda się za siebie, jak gdyby
sprawdzał, czy natrętna sprzedawczyni, która szła za nimi krok w krok od
momentu, kiedy przekroczyli próg hipermarketu Świat Dziecka, nie
podsłuchuje. - A to? Co to jest?
- Wydaje mi się, że to się nazywa stolik do przewijania niemowląt -
również szeptem wyjaśniła Elizabeth. - Przynajmniej tak jest napisane na
wywieszce. - Boże! - wykrzyknęła na widok ceny i przetarła oczy. - Wiesz, ile
to kosztuje?
- Nie martw się. Są jeszcze inne sklepy.
- Teraz rozumiesz, dlaczego wciąż zwlekałam z zakupami. - Elizabeth
rozejrzała się po otaczającym ich zewsząd świecie dziecka. - Zostały mi jeszcze
tylko trzy miesiące, ale dopiero teraz widzę, że potrzebuję znacznie więcej
rzeczy, niż sądziłam. A poza tym nie mam za dużo pieniędzy.
- Spójrz na to z innej strony. Ludzie z twoim portfelem jakoś sobie radzą.
To jest do zrobienia. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Widząc ich wahanie, żółtowłosa sprzedawczyni skorzystała z okazji,
żeby nareszcie przystąpić do frontalnego ataku. Zdecydowanie wkroczyła
między nich, odsłaniając w uśmiechu zęby ze śladami czerwonej szminki.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? - powiedziała, wyciągając do
Jasona rękę. Zapach czosnku towarzyszył każdemu jej słowu.
Jason uścisnął podaną dłoń i skłonił się nieznacznie.
- Dziękujemy. Rozglądamy się tylko.
- Gdyby państwo mieli jakieś pytania, proszę zwracać się do mnie. Mam
na imię Tamara i jestem dziś państwa przewodniczką po Świecie Dziecka. -
Przy tej dłuższej przemowie zapach czosnku zintensyfikował się. - Widziałam,
że podziwiają państwo nasz fantastyczny stolik do przewijania niemowląt
Dynamo Plus...
Elizabeth i Jason wymienili rozbawione spojrzenia, ale nie wyprowadzili
Tamary z błędu. Najwyraźniej brała ich za małżeństwo. Jason przyciągnął
Elizabeth mocniej do siebie, zasłaniając się nią niby tarczą.
- Tak, bardzo nam się spodobał.
- Przepiękne wzornictwo! A jaki funkcjonalny! - Tamara zapalała się
coraz bardziej.
- To samo mówiliśmy, prawda, kochanie? - powiedział Jason tuż nad
głową Elizabeth. Otoczył ją ramionami.
Jak to dobrze, że Jason jest lekarzem, pomyślała, czując, jak nieregularnie
zaczyna bić jej serce. Dreszcz przeszył jej ciało od czubków palców u nóg do
wierzchołka głowy, a na policzki wystąpiły rumieńce.
- Masz racje, kochanie, dokładnie tak samo. Uchwyciła się jego rąk. Pod
skórą poczuła silne stalowe mięśnie. Doznała lekkiego zawrotu głowy. Stało się.
Strzała Kupidyna trafiła ją prosto w serce. Elizabeth odchyliła się do tyłu i
przywarła plecami do piersi Jasona.
Ich ciała doskonale pasowały do siebie. Wypukłości trafiały we
wklęsłości. Jason był wyższy, tak że jego policzek dotykał skroni Elizabeth, a
jej łopatki mieściły się w zagłębieniu poniżej jego mostka. Zapach jego ciała był
znajomy i uwodzicielski. Elizabeth pragnęła, żeby ta chwila trwała wiecznie.
Pragnęła nawet czegoś więcej. Żeby to była prawda, żeby byli
małżeństwem, a oczekiwane dziecko jego synem.
- I jaki trwały! - Głośny, doprawiony czosnkiem śmiech Tamary wyrwał
Elizabeth z zadumy.
- Ten model cieszy się największą popularnością wśród naszych klientów
- ciągnęła Tamara. - Solidny, wykonany z najlepszych materiałów. Biały lub
orzech. Gdyby jednak państwo życzyli sobie wiśnię albo mahoń, zamówimy
żądaną wersję specjalnie dla państwa. A materacyk znajdą państwo w dziale...
Elizabeth przytuliła twarz do rękawa koszuli Jasona, wciągnęła w nozdrza
świeży zapach proszku do prania.
- Dziękujemy pani - Jason przerwał gorliwej sprzedawczyni i odprowadził
Elizabeth na bezpieczną odległość. Kiedy stracili Tamarę z oczu, westchnęli i
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Musiałem wyrwać cię z jej szponów.
Toksyczne powietrze mogłoby zaszkodzić dziecku.
Elizabeth roześmiała się serdecznie.
- Co ona jadła?
- Cokolwiek to było, ja dziękuję - powiedział Jason i też się roześmiał.
Wziął Elizabeth za rękę, splótł palce z jej palcami i zaprowadził do kolejnego
działu. A po drodze żartował:
- Pieluszki jednorazowe czy frotowe? Smoczki? Butelki? Śpioszki?
Spiworki, co jeszcze szanowna pani sobie życzy?
Nagle Elizabeth chwyciła go za rękę i pociągnęła w bok.
- Może mam obsesję, ale wydaje mi się, że nadchodzi Tamara -
powiedziała i zachichotała. - Poczekaj, zobaczymy.
- Zapomniałaś, że ja potrafię wyczuć ją węchem na odległość? - szepnął
Jason. - Uciekajmy stąd! Przez wzgląd na dziecko.
- Przestań! - zachichotała Elizabeth. - Zrobimy jej przykrość.
- To co? Zwiewajmy, zanim serca nam zmiękną na jej widok.
Elizabeth stłumiła śmiech i dała się odciągnąć.
- Poczekaj. Nie tędy, bo zajdzie nam drogę przy wysokich krzesełkach.
Widzisz? Idzie! Szybko! Tędy! - ponaglała, a Jason znowu pociągnął ją w inną
alejkę.
- Zastanawiam się, dlaczego tak usilnie stara się coś nam sprzedać?
- Prowizja od tamtego stolika do przewijania niemowląt wystarczy pewnie
na aparat ortodontyczny dla jednego z jej dzieci.
- Nigdy jej nie uciekniemy. Wie, że w moim stanie nie mogę szybko
biegać.
Jason stanął i wziął Elizabeth w ramiona.
- Może to ją zniechęci - szepnął, udając, że namiętnie całuje swoją
towarzyszkę.
- Nadal tu jest? - spytała Elizabeth po chwili.
- Nie. Poskutkowało. Na razie. Chodźmy dalej.
Przez następną godzinę przechadzali się po różnych działach, szturchali
się łokciami, dowcipkowali, przekomarzali się, szeptali, i starali się odgadnąć
przeznaczenie najrozmaitszych urządzeń i odkryć różnice pomiędzy modelami.
Już więcej nie spotkali Tamary. A w końcu zmęczeni zrezygnowali z dalszych
zakupów.
- Umierałam z głodu.
- Ja też. - Jason wyjął ostatni kawałek pizzy z pudełka i podał Elizabeth. -
Chcesz?
- Nie. Dzięki. Pęknę.
- Cóż, w takim razie poświęcę się i sam go zjem.
- Jesteś bardzo szarmancki.
- Uhm.
Siedzieli obok siebie na podłodze saloniku Elizabeth, kończąc
dostarczoną do domu pizzę z kiełbaskami pepperoni.
Elizabeth przekręciła się na bok, ramię oparła na poduszce kanapy i w tej
pozycji przyglądała się Jasonowi. Był tak wzruszający, kiedy wsparty plecami o
jej kanapę, z nogami wyciągniętymi i skrzyżowanymi w kostkach, pałaszo-wał
pizzę. Zachowywał się przy tym tak swobodnie, jak gdyby znali się od zawsze.
Ona też miała wrażenie, że znają się od bardzo dawna. Co za dziwne
uczucie, pomyślała. Podnieceniu wywołanemu pojawieniem się w jej życiu
nowego mężczyzny towarzyszyła radość z odnalezienia bratniej duszy.
Wzajemne zauroczenie sobą było wręcz namacalne od samego początku.
W chwili, kiedy mrugnął do niej od ołtarza, więź między nimi została
zadzierzgnięta.
Elizabeth odetchnęła głęboko. Wiedziała, że nie powinna myśleć w ten
sposób o żadnym mężczyźnie, a co dopiero o przedstawicielu klanu Coltonów,
miała jednak cień podejrzenia, że nie jest w takich uczuciach odosobniona.
Poza tym Jason jest dorosły. Sam zadecyduje, czy związać się z jakąś
kobietą, nawet z kobietą o nazwisku Mansfield.
Uśmiechał się do niej teraz, powieki miał półprzymknię-te, wargi
rozchylone w bardzo pociągający sposób. Nie byłoby trudno pochylić się i
zbliżyć usta do jego ust. Przekonać się, czy jego wargi są naprawdę tak miękkie
i uwodzicielskie, na jakie wyglądają.
Nagle Junior potężnym kopnięciem dał jej znać, że wzmożony poziom
adrenaliny we krwi wywołany tego rodzaju myślami pobudził go do harców.
- Ooo! - Elizabeth poklepała się po brzuchu. - Spokój tam.
- Kopie? - zaciekawił się Jason. Uniósł się na łokciach i przysunął bliżej. -
Gdzie? Tu? - dopytywał się, kładąc dłoń pod sercem Elizabeth.
- Skąd wiesz?
- Junior jest ułożony główką do dołu, więc nóżki są tu... albo tu.
Znajomy dotyk Jasona przyprawił Elizabeth o zawrót głowy, a
przyspieszone bicie serca ponownie ożywiło Juniora.
- Aaa! - wykrzyknął Jason uradowany. - Poczułem! -Pochylił się nad
brzuchem Elizabeth. - Zrób to jeszcze raz, kochany, no zrób...
- Jeśli cię posłucha, to będzie epokowe wydarzenie. Mnie nigdy nie udało
się zmusić go, żeby coś zrobił na rozkaz.
Nie zwracając uwagi na jej słowa, Jason nacisnął nóżkę Juniora, a
maleństwo odpowiedziało kopnięciem. Elizabeth patrzyła uszczęśliwiona, jak
Jason przetacza się na plecy i śmieje do sufitu.
- Spryciarz z niego. Będziesz miała za swoje - ostrzegł. Uniósł się na
łokciu i zwracając się do brzucha Elizabeth powiedział: - Cierpliwości, maleńki.
Zostań jeszcze kilka miesięcy tam gdzie jesteś, a jak już będziesz na tym
świecie, wypróbujemy te kije golfowe, które dzisiaj dla ciebie kupiłem.
Łzy radości napłynęły do oczu Elizabeth, kiedy Jason mówił dalej o
przyszłości, o jej synku i o tym, że nie może się już doczekać, kiedy się zobaczą.
Cały czas, jakby tego nie zauważając, opiekuńczym gestem trzymał dłoń na jej
brzuchu, a ona czuła się przy nim taka bezpieczna.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dwa tygodnie później, w niedzielę, Elizabeth i Jason stali pośrodku
przyszłego pokoju dziecinnego na pokrytej płachtą malarską podłodze. Właśnie
pomalowali jedną z czterech ścian i pochlapani jasnozółtą farbą podziwiali
rezultaty swoich wysiłków.
- Spodoba mu się - orzekł Jason.
- Tak sądzisz?
- Tak. Ten odcień jest ciepły i wesoły, ale nie dziew-czyński. Sam bym
chciał mieszkać w takim pokoju.
- Nogi by ci wystawały poza kołyskę.
Jason objął ją i pogładził po żółtej plamie na policzku.
- Zawsze musisz być taka praktyczna? - spytał. Wesoły śmiech wypełnił
pokój, a kiedy Elizabeth objęła go w pasie, Jason poczuł, że jego serce ściska
uczucie, którego jeszcze nie potrafił nazwać. Elizabeth pokiwała głową.
- Mnie też się podoba ten kolor. A teraz proponuję, żebyśmy pomalowali
pozostałe trzy ściany.
- Chcesz powiedzieć, że jeszcze tego nie zrobiliśmy? - zażartował Jason.
Elizabeth poklepała go po policzku.
- Pamiętaj, że musimy jeszcze przykleić szlaczek i złożyć kołyskę. Nie
zawiedź mnie teraz.
Jason cofnął się. Zrobił to niechętnie, bo chciał już przycisnąć wargi do
jej skroni, a gdyby nie protestowała, do żółtej smugi na policzku, potem do
powiek, potem do warg...
No, do roboty, rozkazał sobie w duchu. Wziął do ręki wałek i zanurzył w
farbie.
W ciągu ostatnich ośmiu dni nieraz musiał stoczyć ze sobą podobną
wewnętrzna walkę. Spędzali razem każde popołudnie, chodząc po
supermarketach specjalizujących się w sprzęcie domowym, giełdach mebli
używanych, sklepach z wyprawkami dla niemowląt, wszystko pod pretekstem
przygotowań na przyjęcie dziecka. Jason wiedział jednak, że przynajmniej z
jego strony, prawdziwym motywem było narastające zainteresowanie matką
Juniora. Dla niego ich związek był tak naturalny, tak intensywny, tak doskonały,
jak gdyby sięgał korzeniami wiele pokoleń wstecz.
- Jason? - Elizabeth przerwała przyklejanie ozdobnego szlaczka wokół
okna i podniosła głowę.
- Tak?
- Czy zgodziłbyś się przyjść do mojej szkoły w przyszłym tygodniu i
poprowadzić lekcję wychowawczą z przygotowania do wyboru zawodu?
Omawiamy różne zawody i wiem, że moje dzieciaki bardzo ucieszyłby się ze
spotkania z lekarzem.
Jason uśmiechnął się w duchu z owego określenia „moje dzieciaki".
- Oczywiście - zgodził się bez namysłu. - Rok temu miałem pogadankę w
liceum. Przyniosłem Morty'ego, to znaczy mój szkielet. To dopiero był hit!
- Och, to cudownie! Mogłyby jeszcze posłuchać serca za pomocą
słuchawek, zmierzyć sobie temperaturę i ciśnienie, wiesz, takie rzeczy.
- Nie ma sprawy. Aha, jak tylko skończymy, chciałbym osłuchać Juniora.
Upewnić się, że wszystko u niego w porządku.
Elizabeth westchnęła i poklepała się po brzuchu.
- Ma się świetnie. Jestem pewna, że jak dorośnie, zostanie sportowcem.
Traktuje mój pęcherz jak worek treningowy, a dziś rano mnie ugryzł.
Przysięgam.
Jason oparł się o ścianę i roześmiał.
- Mój chłopak - powiedział z dumą, lecz natychmiast się zmieszał.
Spojrzał na Elizabeth, bał się, że ją obraził.
Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Elizabeth nie dostrzegł urazy, lecz
tęsknotę równą jego pragnieniom. Dawno zapomniana radość wypełniła jego
serce, lecz natychmiast ogarnęły go wątpliwości. Doświadczenie z Angie
nauczyło go wiele. Zastanawiał się, czy Elizabeth chodzi o niego i rodzące się
między nimi uczucie. A może znajomość z nim lo tylko szansa uniknięcia losu
samotnej matki?
Już raz zakochał się w kobiecie, która traktowała go instrumentalnie. Czy
nie popełnia drugi raz tego samego błędu?
Z ogniem w oczach szukał w jej twarzy prawdy.
Była taka piękna. Taka bezbronna, a jednak emanowała z niej siła, która
go do niej przyciągała. Nie mógł zaprzeczyć, że coś między nimi zaistniało. Ale
co mógłby zrobić z tą wiedzą, pozostawało tajemnicą.
Po pierwsze, była w ciąży z innym mężczyzną. Dla niego to nie było
ważne, ale dla niej?
Po drugie, znali się bardzo krótko.
Po trzecie, było coś jeszcze.
Coś, czego nie potrafił określić. Elizabeth nosiła w sobie jakąś tajemnicę.
Ilekroć rozmowa schodziła na historię jej rodziny, w jej zielonych jak ocean
oczach dostrzegał czający się cień. Robiła uniki, żeby nie mówić o pewnych
zdarzeniach z przeszłości i nie spieszyła się poznawać jego krewnych.
Niepokoiło go to.
Nieraz widywał podobny strach w oczach Angie. I chociaż Elizabeth i
Angie były tak całkowicie od siebie różne, podejrzenie, że nie jest z nim
szczera, nie dawało mu spokoju. Miał nadzieję, że Elizabeth nabierze do niego
zaufania i zwierzy mu się z tego, co ją nęka, zanim on zaangażuje się zbyt
głęboko.
Bo czuł wzrastające między nimi napięcie, jak chmury zbierające się
przed burzą.
A przecież to los postawił ją na jego drodze.
Później tego samego dnia, już w łóżku, Elizabeth posługując się prawą
półkulą mózgu, poprawiała dyktanda, a posługując się lewą, rozmawiała przez
telefon z Savannah.
- Fantastycznie! To brzmi jak niezapomniany miesiąc miodowy. Ale teraz
po powrocie do nudnego Prosperino, jak się czujesz jako mężatka? - spytała
Elizabeth i jednocześnie podkreśliła błędnie napisane słowo. - Już jesteś w
ciąży?
- Daj mi trochę czasu - powiedziała Savannah - minęły dopiero dwa
tygodnie.
- To mnóstwo czasu. Możesz mi wierzyć.
- A co do ciąży, to słyszałam, że zasłabłaś na naszym ślubie? Podobno
Jason na rękach wniósł cię do kościoła. Brzmi bardzo romantycznie.
- I tak było. Miałaś rację co do niego. Jest taaaki przystojny...
- Czyżbyś straciła dla niego głowę?
- Serce też. Ale jeżeli powiesz choć słówko Harrisono-wi, wszystkie
włosy z głowy ci powyrywam.
Savannah aż pisnęła z podniecenia.
- Mówisz poważnie? Ty i Jason? Coś między wami jest? Opowiedz mi
wszystko po kolei.
- Po pierwsze, niczego między nami nie ma. Po prostu ziściły się moje
marzenia. I lepiej nic mu nie mów.
- Ale to takie romantyczne? Spotykacie się?
- Trudno nazwać to spotykaniem. Przede wszystkim odwiózł mnie do
szpitala. Potem został, żeby się dowiedzieć, czy wszystko ze mną w porządku.
Rano zawiózł mnie do domu. A potem pomógł mi urządzić pokój dziecinny.
Dziś trochę ze mną poflirtował, żeby mnie rozerwać. I tyle.
- Wiedziałam, że tak będzie! - ucieszyła się Savannah. - Szkoda, że nie
pomyślałam o tym wcześniej! Jesteście jak gdyby dla siebie stworzeni! Założę
się, że się w sobie zakochacie i pobierzecie.
- Zaraz, zaraz. O czymś zapomniałaś.
- Elizabeth, dziecko nie stanowi problemu. Jason uwielbia dzieci. Będzie
wspaniałym ojcem.
- Nie chodzi mi o dziecko.
- To o co?
- Przecież ja pochodzę z Mansfieldów.
- No tak - powiedziała Savannah po chwili. - Zapomniałam o tym -
dodała. - Pewnie teraz, kiedy sama noszę nazwisko Colton, nie powinnam z tobą
rozmawiać - zażartowała.
- Mówię poważnie. W przeszłości ta sprawa miała dla obu rodzin
ogromne znaczenie. Jestem przekonana, że krewni Harrisona inaczej by się do
ciebie odnieśli, gdybyś nazywała się Mansfield.
- Nie bądź niemądra. Teściowie to zawsze teściowie. Nigdy cię nie
polubią.
- Nie żartuj.
- A mogę być starościną na twoim weselu? Elizabeth westchnęła.
- Możesz - zgodziła się.
A potem jak gdyby znowu miały po dziesięć lat, obie przyjaciółki zaczęły
chichotać i spędziły kolejną godzinę na ustalaniu, jaki dokładnie kolor oczu
mają Harrison i Jason.
W następny poniedziałek Jason - w towarzystwie Mor-ty'ego - odwiedził
klasę Elizabeth i odniósł piorunujący sukces. Siedząc z tyłu, mogła obserwować
jego sztuczki i uczyć się razem z wychowankami. A kiedy nie chłonęła wiedzy,
myślała o miłości.
Cudownie umiał porozumieć się z dziećmi. Po prostu posiadał taki
wrodzony dar.
Poczuła, że łzy wzruszenia palą ją w gardle, a oczy pieką. Jaki będzie z
niego czuły i wyrozumiały ojciec. Gdyby tylko mogła, poruszyłaby niebo i
ziemię, żeby zamiast Mike'a poślubić Jasona. I żeby dziecko w jej łonie było
jego dzieckiem.
Ależ ta Angie musiała być głupia.
Wszystkie wolne popołudnia także tego tygodnia spędzili razem, buszując po
wyprzedażach i szukając mebli dla dziecka w przystępnej dla Elizabeth cenie. Z
ogłoszenia kupili fotel bujany w bardzo dobrym stanie, który Elizabeth
zamierzała obić czymś trwałym. Na kiermaszu zorganizowanym przez Armię
Zbawienia znaleźli bardzo podobną toaletkę i komodę, które tylko trzeba było
na nowo pomalować i zaopatrzyć w nowe uchwyty.
Natomiast sąsiadka z tej samej ulicy zaproponowała jej stolik do
przewijania niemowląt i wyjaśniła, jakie inne funkcje ten zagadkowy mebel
może jeszcze pełnić. I chociaż był trochę podrapany i bez materacyka, po
odmalowaniu doskonale pasował do całego pokoju.
Od czasu do czasu Jason znajdował coś dla siebie. Wymusił na Elizabeth
obietnicę, że kiedy skończą urządzać pokój Juniora, zajmą się jego
mieszkaniem. Elizabeth z dreszczykiem emocji myślała o tym, bo to oznaczało,
że będą spędzali ze sobą jeszcze więcej czasu.
Któregoś dnia, kiedy taszczyli stary wiklinowy fotel, który Jason kupił na
pchlim targu niedaleko swojego domu, Elizabeth miała okazję zobaczyć, jak
mieszka. Przyznała w duchu, że przydałaby się tam kobieca ręka.
- Od jak dawna tu mieszkasz? - spytała, kiedy znaleźli się w ogromnym
apartamencie z widokiem na ocean.
Jason wszedł za nią, postawił fotel przed kominkiem. Razem z banalną
kanapą stanowił jedyne umeblowanie salonu.
Jason wzruszył ramionami.
- Chyba ponad rok - odpowiedział.
- Ponad rok? - zdziwiła się.
- Tak. Dlaczego się dziwisz?
- Wygląda tu tak, jak gdybyś nigdy nie skończył się wprowadzać.
- Wiem. Umówiliśmy się, że po ślubie Angie zajmie się urządzeniem
mieszkania. Ale po naszym zerwaniu nie mogłem się zdecydować, czy tu
zostanę, czy nie i... - Jason bezradnym gestem rozłożył ręce - i...
- I ani się do końca nie wprowadziłeś, ani się nie wyprowadziłeś -
dokończyła za niego Elizabeth.
- Tak. - Jason westchnął.
- To piękne mieszkanie.
- Nie tak piękne jak twoje.
- Żartujesz.
Elizabeth odwróciła się ku panoramicznym oknom i zaczęła podziwiać
niezwykły widok Oceanu Spokojnego. Tuż za domem rozciągała się plaża, a o
tej porze dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, fale przybrzeżne migotały
złotym blaskiem. W oddali jakiś pies uganiał się za krążkiem frisbee, a
gromadka dzieci usiłowała puścić w powietrze latawiec.
Apartament Jasona z białymi ścianami, podłogami z czereśniowego
drewna i wysokim sufitem robił wrażenie. A wziąwszy pod uwagę lokalizację,
musiał być niezwykle drogi.
- Nie żartuję - upierał się Jason. - Bardzo lubię twój dom. Jest pełen
ciepła, przytulny. Odzwierciedla twoją osobowość. A to miejsce jest... jest... nie
wiem, jak to wyrazić. Brak tu czegoś.
- Mebli - stwierdziła Elizabeth rzeczowo.
Jason roześmiał się, a echo rozniosło jego śmiech po całym wnętrzu.
- Chodź. - Jason wziął ją za rękę i zaprowadził do ultranowoczesnej
kuchni, z szafkami z czereśniowego drewna i wyposażeniem z nierdzewnej stali.
- Oto kuchnia, w której nigdy nie gotuję - powiedział.
- Szkoda - mruknęła Elizabeth. - Marnuje się.
Stojąca pośrodku wyspa z marmurowym blatem i wbudowanym grillem
najnowszej generacji czekała na wytrawnego kucharza, a zwrócony ku oknom
rząd czarnych krzeseł na stalowych nogach czekał na gości.
- Wiesz co? Jeśli pomożesz mi zebrać trochę garnków i tych wszystkich
wichajstrów, które nie wiadomo do czego służą, przygotuję ucztę, jakiej nie
zapomnisz do końca życia.
- Podobno zatrucia ptomainami się nie zapomina - zażartowała.
- Pamiętaj, że jestem lekarzem.
Elizabeth chciała dać mu kuksańca w bok, ale Jason chwycił ją za rękę i
pociągnął do jadalni.
- A oto jadalnia, w której nigdy nie jadam.
- Oczywiście. Nie masz stołu.
- To jeden z powodów. Przypomnij mi, żebym zamówił stół, zanim
zaproszę cię na obiad.
- Krzesła też?
- Też.
Elizabeth ucieszyła się. Zauważyła, że ostatnio w różnych swoich
przedsięwzięciach Jason zakładał jej udział. Trudne do określenia uczucie
szczęścia wypełniało jej serce, kiedy myślała o wspólnym urządzaniu kuchni.
Od bardzo dawna nikt jej nie włączał w swoje plany. Nie potrzebował. Nie
pragnął. Od nadmiaru wrażeń zakręciło jej się w głowie.
Z jadalni przeszli do gabinetu. Oto gabinet, w którym nigdy nie pracuję -
zakomunikował Jason.
Dlaczego? - zdziwiła się Elizabeth. Tu jest zbyt cicho. Nie mogę zebrać
myśli. Piszę w klinice.
Następnie Jason pokazał Elizabeth prywatną część apartamentu.
- Tu jest łazienka dla gości i sypialnia, których jeszcze żaden gość nie
używał. - A widząc, w jaki sposób Elizabeth mu się przygląda, dodał: - Tak, tak,
wiem. Brak łóżka. Ale nie potrafię sobie jeszcze wyobrazić przyjmowania gości
z nocowaniem.
- Rozumiem.
Teraz Jason wziął Elizabeth za ramiona i skierował do swojej sypialni-
Wielkie łoże ginęło w ogromnej przestrzeni. Nie było tu żadnych obrazów,
żadnych roślin, żadnych pamiątek Elizabeth westchnęła. A mogłoby tu być tak
pięknie. W nocy zaś, szum oceanu kołysze do snu...
Jason podszedł do okna. Po chwili odwrócił się i powiedział:
To jedyny pokój w całym mieszkaniu, którego używam.
Czyli tu jest centrum rozrywki - powiedziała Elizabeth i słysząc własne
słowa, oblała się rumieńcem. Nie mogła uwierzyć, że palnęła taką gafę. Jak
gdyby dopytywała się o jego prywatne życie. Albo jak gdyby była zazdrosna.
Albo jeszcze gorzej, jak gdyby miała ochotę na flirt. Starała się być dowcipna,
seksowna, a wyszła na kompletną idiotkę. Kobieta w jej stanie pozwalająca
sobie na tego typu uwagę w stosunku do mężczyzny takiego jak Jason! Pragnęła
zapaść się pod ziemię.
Jason uśmiechnął się słabo i odrzekł:
- No, brakuje telewizora i sprzętu hi-fi...
- No cóż... - przybierając minę kobiety światowej, Elizabeth posłała mu
promienny uśmiech i zaczęła się wycofywać. Źle wymierzyła i zamiast w drzwi
trafiła w ścianę.
- Masz rację - zaszczebiotała i zniknęła w holu.
W pokoju Juniora zostało jeszcze wiele do zrobienia i Jason i Elizabeth
spędzili kolejne dwa weekendy, malując dziecinne mebelki różnymi odcieniami
kremowego i żółtego. Nareszcie, kilka tygodni od rozpoczęcia, byli na finiszu.
Pokój, cały w kaczuszkach i króliczkach, pełen zabawek, wyglądał znakomicie i
czekał na przyjęcie małego lokatora.
Teraz, zmęczeni niczym psy gończe, zjedli na patio obiad składający się
ze steków z grilla z sałatą.
Kiedy Elizabeth weszła do salonu, zastała Jasona wyciągniętego na
kanapie. Uśmiechając się, podeszła do półki z wideo.
- Świetnie, że przyrządziłeś popcorn. Pachnie cudownie
- powiedziała.
- Częstuj się - zaprosił, podrzucając ziarna w powietrze i łapiąc je ustami.
- Popcorn to moja specjalność. I naleśniki z jagodami.
- Będziesz mi je musiał kiedyś usmażyć.
- Nie mogłem się doczekać, kiedy o to poprosisz -zaczął żartować. - A
może usmażę ci je jutro na śniadanie? A ty, dla nabrania apetytu, pohuśtasz się
dziś na żyrandolu.
- Przestań, bo od śmiechu brzuch mnie rozboli - prosiła, i rumieniąc się
zmieniła temat. - Na miłość boską, co ty wypożyczyłeś? Cud narodzin? Czy to
właściwa rozrywka na sobotni wieczór?
- Zobaczysz, spodoba ci się - zapewnił ją Jason. - Każdy, kto oglądał ten
film, był zauroczony. Ale będą nam potrzebne chusteczki. Co najmniej pudełko.
To prawdziwy wy-ciskacz łez. Ogląda się ten film ze ściśniętym gardłem.
- Pewnie dlatego, że widzisz, jak to okropnie boli, a na dodatek wiesz, że
to dopiero początek męki. Wiesz, ile dziś kosztuje dobra szkoła wyższa? - Cały
czas narzekając, Elizabeth nastawiła wideo.
- To Junior pójdzie do pracy, albo postara się o stypendium. Nie martw się
na zapas. Do tego jeszcze dużo czasu - uspokajał Jason. Zapraszającym gestem
poklepał poduszki obok siebie. - Chodź, mamusiu. Odpocznij. Naharowałaś się
dzisiaj.
- Ale wygląda ładnie, prawda? - spytała, mając na myśli pokój dziecinny.
Stała koło telewizora, wahając się.
- Super. To wszystko dzięki moim umiejętnościom malarskim.
- Tak, tak - zaczęła się z nim droczyć. - Przykleiłbyś się do ściany na
stałe, gdybym od czasu do czasu nie polewała cię wężem, żebyś się odkleił.
Jason roześmiał się.
- No chodź już, chodź.
Elizabeth wciąż się ociągała. W jej stanie emocjonalnej pobudliwości bala
się usiąść obok Jasona, jeść popcorn z jednej miski. Już chciało jej się płakać,
jeszcze zanim ten cholerny film się zaczął. Jason jest taki kochany, że stan
się jej pomóc w ten sposób. Prawdziwy przyjaciel w potrzebie.
Kilkakrotnie w ciągu tego popołudnia chciała zacząć rozmowę na temat
rodowej waśni dzielącej Mansfieldów i Coltonów. Chciała oczyścić atmosferę i
przekazać mu wiedzę, której rodzina mu poskąpiła, kiedy dorastał. Ale bała się
zepsuć ten fantastyczny nastrój.
Przez cały czas śmiali się, przekomarzali, bawili, robili wszystko to,
czego Elizabeth nigdy nie robiła z Mikiem. Ze smutkiem spojrzała na małą
oprawioną w ramkę fotografię ich obojga, wciąż stojącą na regale. Zdjęcie
pochodziło ze szczęśliwszego okresu ich życia, ale nie tak szczęśliwego, jak
dzisiejszy dzień. Ze smutkiem pomyślała, że gdyby nie to zdjęcie, zapomniałaby
już, jak Mike wygląda.
Opuścił ją zaledwie siedem miesięcy temu, ale tak naprawdę odszedł od
niej dwa lata wcześniej. Ona po prostu uparcie nie chciała się do tego przyznać.
- Chodź, chodź - ponaglał Jason, moszcząc miejsce na kanapie obok
siebie. - Już się zaczyna. Przygotowałem dla ciebie chusteczki. - Wyciągnął
garść chusteczek z pudełka i pomachał nimi.
Nie mogąc się oprzeć takiemu zaproszeniu, Elizabeth usiadła na kanapie,
pozwoliła się przytulić i nakarmić popcornem.
Przez następną godzinę siedziała jak zauroczona, oglądając cud narodzin -
od poczęcia do porodu - rozgrywający się na ekranie telewizora. Kiedy nadszedł
punkt kulminacyjny i kamera zaczęła na przemian pokazywać trzy kobiety na
sali porodowej, Elizabeth ścisnęła Jasona za rękę i zalała się łzami.
Rodzenie dziecka było tak piękne i tak naturalne. I nie tak przerażające,
jak jej się wydawało. Patrzyła ze ściśniętym gardłem i po raz pierwszy od czasu,
kiedy odkryła, że jest w ciąży, pomyślała, że wyjdzie ze szpitala z nowym
członkiem rodziny w ramionach. Że będzie czyjąś mamą.
Kątem oka widziała, jak Jason też trze oczy. Co za niewiarygodny
mężczyzna. Taki kochany. Taki dobry. Taki opiekuńczy.
Z każdą minutą Elizabeth coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu,
że pragnie przeżyć z nim coś więcej niż tylko przyjaźń i że to pragnienie
zrodziło się, kiedy go po raz pierwszy ujrzała. Gdyby miała być absolutnie
uczciwa, musiałaby przyznać, że już obsadziła go w roli przyszłego ojca
swojego dziecka i przyszłego męża.
Nagle zamarła. A jeśli on traktuje ją tylko jak dobrego kumpla? Albo
jeszcze gorzej, jak siostrę? Kogoś, z kim miło spędza się czas, czekając na
pojawienie się tej jednej jedynej?
Jason był wysoki, ciemnowłosy, przystojny i bogaty. Mógłby mieć kobiet
na pęczki. Bogatych, pięknych, odnoszących sukcesy, szczupłych, z doskonałą
figurą. Dlaczego więc spędza tyle czasu z nią?
Wytarła nos i oczy.
Na pewno nie dlatego, że uważa ją za atrakcyjną. Spojrzała na swój
brzuch. Przecież znają się kilka tygodni, i ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odnosi
się do niej z takim szacunkiem, jakby był zakonnikiem, który ślubował czystość.
Czy mogła go za to winić? Ma spuchnięte nogi, cierpi na niestrawność, chodzi
w bezkształtnych ciuchach, nie ma w sobie nic seksownego, rozczulała się nad
sobą w duszy.
To prawda, przyjemnie mija im czas i zgadzają we wszystkim. Ale co on
z tego ma? Niczego nie zyskuje, spędzając wolne chwile właśnie z nią.
Chyba że...
Elizabeth przypomniały się słowa pielęgniarki Sherry. Jego była
narzeczona nie chciała urodzić mu dzieci i dlatego z nią zerwał. Więc może
zaprzyjaźnił się z nią z powodu dziecka, a nie dla niej samej?
Film skończył się. Na ekranie pojawił się śnieg i taśma automatycznie
zaczęła się przewijać do przodu.
- Jason?
- Tak?
Serce zaczęło jej bić szybciej, dłonie zwilgotniały. Nie. Nie może zapytać
go o to, czy chce mieć własne dziecko. Mogłoby to obudzić bolesne
wspomnienia. Przecież nie chce psuć tak przyjemnego nastroju. A jednak bardzo
pragnęłaby dowiedzieć się, co dzieje się w jego sercu.
- Dziękuję, że jesteś tu ze mną ze względu na Juniora - szepnęła,
spuszczając wzrok.
Jason łagodnie ujął ją pod brodę i zajrzał jej głęboko w oczy.
Okay. To nie było spojrzenie zakonnika. Ani dobrego kumpla. Ani
przyjaciela. Ani brata. Czyżby dostrzegła w jego oczach pożądanie?
- Junior jest tak samo dobrym pretekstem jak inne, żeby być tu z tobą -
rzekł Jason, ujmując jej twarz w dłonie. W jego głosie słychać było wzruszenie.
Czułość, z jaką na nią patrzył, rozwiała wszelkie jej obawy.
Zanim zdążyła odetchnąć z ulgą, Jason pochylił się i pocałował ją powoli,
słodko, zmysłowo, znacząco. Tym pocałunkiem udowodnił, dlaczego z nią jest.
Był to pocałunek, który zaprzecza prawom fizyki, który zmienia dwie
poszukujące istoty w jeden pełny organizm. Takiego pocałunku nigdy nie
przeżyła z Mikiem.
Objęła Jasona za szyję, chciała się do niego przytulić, ale Juniorowi się to
nie spodobało. Zaprotestował mocnym kopnięciem.
- Odpycha mnie - roześmiał się Jason. Elizabeth zawtórowała mu.
- Czuję.
- Jest zazdrosny. Nie mam do niego pretensji, bo chcę mieć cię wyłącznie
dla siebie.
- Chcesz?
- Bardzo - rzekł Jason i znów ją pocałował. Tym pocałunkiem zawładnął
jej ciałem i duszą i teraz już wiedziała, że zainteresowanie nią i Juniorem, to
dwie różne rzeczy.
Nagle Jason wypuścił ją z objęć i opadł na oparcie kanapy.
- Muszę już iść - powiedział zmienionym głosem.
- Dobrze. Rozumiem.
Nie chce gotowej rodziny. Albo to, albo całowanie się z ciężarną kobietą
nie jest przyjemnością, pomyślała.
- Nie. Nie rozumiesz - powiedział Jason i pocałował ją jeszcze raz. - Nie
rozumiesz - powtórzył. - Muszę iść, bo jeżeli teraz nie pójdę, to zostanę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Co masz na sobie? - spytała filuternie Elizabeth, przytrzymując
słuchawkę między ramieniem i policzkiem.
- To ja dzwonię! Ty pierwsza.
Elizabeth spojrzała na swój ogromny podkoszulek ze śmieszną kaczką na
piersiach i napisem: Kwa, kwa, kwa! oraz ciepłe skarpety z dziurą na palcu i
wzdrygnęła się.
- Zgoda. Mam na sobie skąpe body, kabaretki i szpilki. Twoja kolej.
Jason wybuchnął śmiechem i oświadczył:
- Przyjeżdżam natychmiast.
- Lepiej nie - zaprotestowała. - Już i tak trudno mi było rozstać się z tobą.
- Nie mogła uwierzyć, że się do tego otwarcie przyznała, ale było za późno.
Poza tym Jason doskonale sam o tym wiedział.
Stali na ganku przez dobre pól godziny, objęci, szepcąc czułe słówka,
dziękując sobie nawzajem i życząc dobrej nocy. Na koniec Jason pocałował ją i
odjechał.
Ale chyba jeszcze zanim wyjechał z jej podjazdu na ulicę, już wystukał
numer do niej. I teraz, dwie godziny później, wciąż rozmawiali. Elizabeth leżała
już zwinięta pod kołdrą, a ciepły głos Jasona kołysał ją do snu.
- Słyszałeś to? - spytała wpół śpiąc.
- Tak.
- Co to było?
- Sygnał rozmowy oczekującej.
- Nie chcesz dowiedzieć się, kto to?
- Nie. Nie przejmuj się. -. A jeśli to pilne?
- Zadzwonią jeszcze raz.
- Jason! - Wiedziała, że się z nią droczy, ale jednak... Odpowiedziało jej
ciężkie westchnienie. Sygnał rozmowy oczekującej rozległ się ponownie.
- Okay, okay! - Zniecierpliwienie w głosie Jasona sprawiło Elizabeth
satysfakcję.
- Czy takim tonem mówi się do pacjenta? - upomniała go żartobliwie.
- Dobrze, dobrze. Poczekaj, pokażę ci, jakim tonem mówi się do pacjenta.
Nie odkładaj słuchawki, dobrze?
- Dobrze.
- Poczekasz przy telefonie?
- Oczywiście.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Pospiesz się. Ktoś się niecierpliwi. Elizabeth skorzystała teraz
z okazji i przekręciła się na drugi bok, co z każdym tygodniem stawało się coraz
trudniejsze i wymagało coraz bardziej skomplikowanych zabiegów oraz
podkładania poduszek pod brzuch, pod plecy, pod nogi.
Co za wspaniały sposób na spędzenie wieczoru, pomyślała. Chociaż
wolałaby, żeby Jason był tu obok niej. Wspólna przyszłość wciąż jeszcze była
jednak tylko marzeniem i Elizabeth surowo zakazała sobie dzielić skórę na
niedźwiedziu. Po chwili usłyszała jakieś klikanie w słuchawce i głos Jasona:
- Elizabeth?
- Tak?
- Zadzwonię za chwilę, dobrze?
- Oczywiście. Czy to coś pilnego?
- Można tak powiedzieć. Dzwoni moja babka, Sybil. Pamiętasz ją ze
ślubu?
- Oczywiście. To ta, która podeszła do nas, kiedy tańczyliśmy.
- Tak. Dzwoni z Europy. - Jason westchnął. - Nie należy do osób, które
można zbyć. Zadzwonię, jak tylko skończę z nią rozmawiać.
- W porządku. - Odkładając słuchawkę na widełki, Elizabeth już nie
mogła się doczekać, kiedy telefon zadzwoni ponownie.
- Słucham, babciu.
Jason oparł się wygodniej o zagłówek łóżka i zawiązał pasek szlafroka.
To potrwa. Rozmowy z Sybil zawsze trwają długo.
- Nareszcie! Osobom w moim wieku nie należy kazać zbyt długo czekać.
Może mnie już nie być wśród żywych, kiedy raczysz podejść do telefonu.
- Co ty mówisz, babciu! Jesteś zdrowa jak koń. Szczególnie teraz, kiedy
rzuciłaś palenie. Bo rzuciłaś, prawda?
- Nie twój interes, smarkaczu. Lekarze! Phi!
Jason wzniósł oczy do nieba. W tle słychać było teraz kilkakrotnie
pstryknięcie zapalniczki.
- O co chodzi, babciu? Dlaczego dzwonisz?
Sybil zaciągnęła się głęboko papierosem i dopiero potem odpowiedziała:
- Nie podlizuj się. Już figurujesz w moim testamencie. Jason spojrzał na
zegarek. Robiło się późno. Bał się, że Elizabeth zaśnie.
- Która godzina w Paryżu? - spytał.
- Tu jest ranek, a ja trawię go, próbując uzyskać odpowiedź na proste
pytanie, ale każdy cholerny Colton w Prosperino włączył cholerną sekretarkę!
Nie cierpię mówić do maszyny.
- Wnioskuję więc, że nie byłem pierwszy na twojej liście...
- Oczywiście, że nie! A po co miałabym do ciebie dzwonić? Chyba żebym
się dowiedziała, że się żenisz. - Przerwała na chwilę, a Jason usłyszał, jak zanosi
się kaszlem.
- Kiedy ostatni raz byłaś u lekarza? - spytał.
- Pójdę do lekarza, kiedy ty się zaręczysz - oświadczyła starsza pani.
- To wyjdź za mnie - zażartował Jason.
- Nie bądź taki dowcipny. Wiesz, że mam na myśli jakąś miłą pannę z
dobrej rodziny.
Jason trochę się spodziewał, że rozmowa przybierze taki obrót, lecz
zamiast zmienić temat, jak miał w zwyczaju, szczególnie odkąd zerwał z Angie,
odczekał chwilę i powiedział:
- Niewykluczone, że będziesz musiała zamówić wizytę wcześniej niż
myślisz, babciu.
- Dlatego, że ja umieram, czy dlatego, że ty się żenisz?
- Jesteś zbyt żywotna, żeby tak od razu umierać, za to ja może się ożenię.
Kiedyś.
- Żenisz się?!
- Tego nie powiedziałem. Jeszcze nie jestem całkiem pewny. Poznałem
kogoś naprawdę miłego, ale nie będę się spieszył z decyzją.
- Byłeś się zbyt długo nie namyślał, synku. Latek nam nie ubywa.
- Będę miał to na uwadze. Ale dlaczego dzwonisz? Nie wystawiaj mojej
ciekawości na zbyt ciężką próbę.
- Stara sztuczka. Kiedy mowa o ożenku, zmieniasz temat, co? Typowe.
No dobrze, chciałam się dowiedzieć, czy rozmawiałeś może z Grahamem?
- Z Grahamem? - Jason nie był w zbyt dobrych stosunkach ze swoim
stryjem Grahamem. Ostatni raz widzieli się na ślubie Harrisona, ale zamienili ze
sobą tylko kilka zdawkowych słów. - Dlaczego pytasz?
- Martwię się o Meredith. Na ślubie Graham wspomniał, że nadal
zachowuje się bardzo dziwnie...
Meredith była szwagierką Grahama i żoną bratanka Sybil, Joego Coltona.
W dzieciństwie Jason spędzał wiele czasu w ich domu. Zapamiętał Meredith
jako uroczą i kochającą osobę, rozdającą dzieciom lody i pozwalającą jeździć na
kucach. Była jego ulubioną ciotką.
Teraz jednak stała się inną osobą, podenerwowaną, kąśliwą. Zmiany w jej
osobowości zaczęły się około dziesięciu lat temu i następowały zbyt
gwałtownie, żeby tłumaczyć je menopauzą czy naturalnym procesem starzenia.
Niemniej na odległość Jason nie potrafił postawić diagnozy.
- Nie wiem. Słyszałem, że zachowuje się dziwnie, ale...
- Dziwnie? Synku, ta kobieta postradała zmysły. Tamten wypadek zmienił
ją w jakiegoś szatana! I jest coraz gorzej...
Słuchając Sybil, Jason pochylił do przodu i ukrył twarz w dłoniach.
Tematowi zmian w osobowości ciotki Meredith poświęcono chyba więcej czasu
niż dyskusjom o rozbiciu atomu.
- Uważam, że powinieneś wziąć ją do siebie i przeprowadzić
kompleksowe badania. Nie dziwiłabym się, gdyby na prześwietleniu mózgu
wyszło, że gnieżdżą się w jej głowie jacyś przybysze z kosmosu!
Jason nie potrafił odmówić niczego babci Sybil. Kochał i szanował tę
drobną kobietę, dla której rodzina była najważniejszą rzeczą na świecie. A
Sybil, jak wszyscy doskonale wiedzieli, uwielbiała wnuka.
- Dobrze. Wyślę jej zawiadomienie, że powinna stawić się na badania
okresowe i wtedy zobaczę, co się da zrobić.
- Kochany jesteś. Kocham cię najbardziej z moich wnuków, tylko nie
mów o tym Harrisonowi.
Jason wiedział, że Sybil to samo powtarza jego bratu.
- A jeśli oświadczysz się tej dziewczynie, chcę o tym wiedzieć pierwsza.
Zadzwoń natychmiast - rozkazała i od- wiesiła słuchawkę.
Jason z jękiem opadł na poduszki.
Następnego ranka, po nabożeństwie, Jason i Elizabeth poszli na śniadanie,
a potem odwiedzili kilka sklepów z antykami w najstarszej części Prospenno. Ta
historyczna dzielnica była mekką turystów i tego majowego dnia ludzie tłumnie
wylegli na ulice.
- Co się kupuje osobie, która ma już wszystko? - spytał Jason w jednym
ze sklepów, do którego weszli.
- A kto ma wszystko? - zaciekawiła się Elizabeth.
- Mój wuj Joe. W przyszłym miesiącu obchodzi sześćdziesiąte urodziny i
moja ciotka, Meredith, urządza galę, jakiej Prosperino długo nie zapomni.
- Cóż... - zawahała się Elizabeth. Mężczyznom zawsze trudno kupić
prezent. - A co lubi? Czym się interesuje? Ma jakieś hobby?
Umierała z ciekawości, żeby się dowiedzieć jak najwięcej o rodzinie
Jasona, ale bała się zadawać pytania w obawie, że w rozmowie wyjdzie na jaw
kwestia tej głupiej waśni dzielącej oba rody.
- Hobby? Robienie pieniędzy. Adoptowanie dzieci.
- Uhm. Bardzo szlachetne zajęcie, ale dziecko trudno ofiarować jako
prezent urodzinowy.
- Widzisz. Mówiłem, że wujowi nie można niczego kupić.
- Nie panikuj. Opowiedz mi o jego życiu i zaraz przyjdzie nam do głowy
jakiś pomysł. Zobaczysz.
- W takim razie wstąpmy gdzieś napić się kawy.
- Masz ochotę na ten kawałek mojego ciastka? - spytała Elizabeth, patrząc
z żalem na swój talerzyk. - Nie powinnam jeść tyle słodyczy.
- Z chęcią - powiedział Jason.
Siedzieli na tarasie francuskiej cukierni w bok od głównej ulicy starego
miasta. Zielony parasol osłaniał ich od słońca, a od strony oceanu wiał łagodny
wiaterek. Z filiżanką bezkofeinowej kawy w dłoniach Elizabeth zafascynowana
słuchała dziejów klanu Coltonów. Dzięki opowieści Jasona poznawała drugą
stronę tragicznej waśni.
- Na czym skończyłem? - spytał Jason, przeżuwając ostatni kęs ciastka,
którym Elizabeth się z nim podzieliła.
- Na babce.
- Sybil. Macie coś ze sobą wspólnego.
- Tak? - zdziwiła się Elizabeth, starając się ukryć sceptycyzm.
- Uhm. Obie jesteście samotnymi matkami. I obie macie synów.
- Sybil była samotną matką?
- Między innymi. - Jason oparł się wygodniej o tył krzesła i rzucił
zgniecioną serwetkę na talerzyk. - Sybil zawsze chodziła własnymi drogami.
Urodziła się tu, w Ameryce, ale wolała Europę. Studiowała na Bryn Marr i
została dziennikarką. Kocha opowiadać, jak odwiedzała salony i kawiarnie
Londynu, Paryża, Madrytu i Rzymu i ocierała się o znane osobistości tamtej
epoki.
- Jak kto na przykład?
Jason przymknął oczy i zastanawiał się chwilę.
- Sybil uwielbia ozdabiać swoje opowieści znanymi nazwiskami, ale ona
tych wszystkich ludzi rzeczywiście poznała, Hemingwaya, Fitzgeralda, Gertrudę
Stein i Virginie Woolf.
- Nie mów.
- Tak, tak. Fantastyczna babka. Zna biegle kilka języków. Utrzymywała
siebie i dziecko, pracując jako tłumaczka i reporterka.
- Musi być fascynującą kobietą - powiedziała Elizabeth na głos, a w
duchu dodała, że również wzbudzającą strach.
- I jest. Ale należy do tych osób, które naprawdę trzeba poznać, żeby
zrozumieć. Ma niewyparzony język i kilkakrotnie poniosła tego konsekwencje.
Tak było na przykład z jej bratem Teddym. Nie powtarzaj nikomu, ale sądzę, że
wybuchowy charakter sprawił, że nigdy nie wyszła za mojego dziadka.
- Urodziła nieślubne dziecko?
Elizabeth przypomniała sobie energiczną damę o królewskiej posturze,
którą poznała na ślubie Savannah, i nie mogła uwierzyć w te rewelacje.
- Tak. Chociaż nie lubi o tym opowiadać - ciągnął Jason. - Zamieszkała z
Frankiem, moim ojcem, w małym miasteczku koło Paryża. Potem posłała go do
college'u tutaj, w Stanach. Tam poznał moją matkę, Shirley. Harrison i ja
urodziliśmy się, kiedy rodzice byli jeszcze bardzo młodzi. Stworzyli Colton
Media Holding, na którego czele obecnie stoi Harrison. Chyba odziedziczył po
wujku Joem talent do robienia pieniędzy.
- Wujek Joe. Patriarcha rodziny. Potentat naftowy i człowiek, który ma
wszystko - wyrecytowała Elizabeth.
- Świetnie - pochwalił ją Jason wyraźnie zadowolony. - Widać, że
słuchałaś uważnie.
Elizabeth posłała mu zuchwałe spojrzenie i mówiła dalej:
- Brat Sybil, Teddy, jest ojcem twojego wuja Joego.
- Zgadza się. Joe jest starszy, Graham młodszy. Ale nie wychowywali się
razem. Wyrośli w rodzinach zastępczych.
- Dlaczego?
- Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym.,
- To straszne.
- Tak, to smutna historia. - Jason zamyślił się, wpatrzony w odległy punkt,
gdzie ocean stykał się z kalifornijskim niebem. Po chwili, jakby przypominając
sobie, o czym rozmawiali, ciągnął:
- Ale mimo że dorastał bez swojego biologicznego ojca, wiedział, że jest
bardzo kochany przez przybranych rodziców. Wiesz... - zaczął, a jego spojrzenie
spod wpółprzym-kniętych powiek spoważniało - wiesz, nie sądzę, żeby to miało
jakieś znaczenie, czy człowiek, który wychowuje dziecko, jest jego
biologicznym ojcem, czy nie. Ważne jest, że kocha je jak rodzone.
Gdy mówił te słowa, Elizabeth nie spuszczała wzroku z jego warg. Miała
dziwne wrażenie, że Jason mówi o swoich uczuciach do jej synka.
- Naprawdę tak myślisz? - szepnęła.
- Tak. Mój wuj Joe jest najlepszym dowodem na to, że poprzez miłość
można wychować chłopca na wspaniałego mężczyznę. Jego przybrany ojciec
kochał go całym sercem i Joe wiedział o tym. I dzięki tej miłości on sam tyle
robi dla innych potrzebujących dzieci. Stworzył fundację Nadzieja i sam
adoptował kilkoro sierot. Co dowodzi, że miłość naprawdę wiele przezwycięża.
- Prawda - westchnęła Elizabeth, zastanawiając się, czy miłość, jaką czuła
do Jasona, przezwycięży przeszłość.
- Polubiłabyś mojego wuja Joego - powiedział Jason. - Jego życiorys to
budujący przykład historii człowieka, który do wszystkiego doszedł sam. Teraz
kieruje kilkoma znaczącymi korporacjami i ma trochę do czynienia z
przemysłem naftowym. - Ujął ją za rękę. - Powinnaś pójść ze mną na to
przyjęcie.
- To by dopiero była sensacja. Ty razem z dziewczyną z brzuchem.
Jason wybuchnął śmiechem.
- Cudownie! Nareszcie ludzie mieliby nowy temat do rozmowy. Bo tak, to
ciągłe plotkują o mojej stukniętej ciotce Meredith.
- Stukniętej ciotce Meredith? - zdziwiła się Elizabeth.
- To kolejna smutna historia. Elizabeth zaczęła bawić się serwetką.
- Czy wiesz, skąd pochodzi twoja rodzina? - spytała po chwili.
Jason wzruszył ramionami.
- Niewiele wiem o dalszych przodkach. Moja wiedza kończy się na Sybil i
wujku Joem. Ale Sybil będzie wiedziała. Jest ekspertem od rodzinnych koneksji.
Wprowadzi cię we wszystkie tajniki, jeśli będziesz chciała. Przyjedzie na
urodziny wuja Joego.
- Och! - Elizabeth uśmiechnęła się słabo. - To... to miło - dodała.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ostry dzwonek telefonu wyrwał Elizabeth z lekkiej drzemki, której się
oddawała, wpółleżąc w nowym fotelu Jasona. Było piątkowe popołudnie. Minął
kolejny tydzień. Dokuczały jej opuchnięte nogi i stopy, więc Jason zaprosił ją na
obiad, który zamierzał ugotować w nowo urządzonej i wyposażonej kuchni.
Telefon zadzwonił ponownie.
- Jason? - powiedziała. Przetarła oczy. Cisza.
- Jason? - powtórzyła.
Telefon zadzwonił po raz trzeci. Dziwne. Dopiero teraz spostrzegła kartkę
leżącą na stoliku obok fotela.
Musiałem pobiec do sklepu po ser ricotta i sos sałatkowy. Przyniosą lody
czekoladowe dla JUNIORA. J.
Uśmiechnęła się do siebie, czytając. Miała ogromną ochotę na lody, co
było o tyle niezwykłe, że podczas całej ciąży lody mogły dla niej nie istnieć.
Podciągnęła kolana. Odpychając się od podnóżka, usiłowała podnieść się z
fotela. Jednak teraz coraz trudniej było jej nawet usiąść.
Telefon zadzwonił kolejny raz.
- Już idę! - zawołała.
Wreszcie udało jej się wstać, ale zanim dobiegła do kuchni i podniosła
słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.
- Jason? To ja. Gdzie ty się do diabła podziewasz? Dlaczego nikogo z was
nie ma w domu, kiedy ja dzwonię? Jeśli tam jesteś, odpowiedz natychmiast. -
Elizabeth rozpoznała głos Sybil i postanowiła nie ujawniać się. - Nie mam czasu
czekać, aż skończysz, cokolwiek tam robisz, synku. Jason? - Nastąpiła przerwa
w monologu i Sybil głęboko zaciągnęła się papierosem. Elizabeth prawie
poczuła dym. - Zaczynam podejrzewać, że ludzie unikają mnie. Mniejsza z tym.
Dzwonię, żeby dać ci kilka rad odnośnie Meredith. Czytałam ostatnio sporo
artykułów i dobrze by było, gdybyś zbadał, czy nie ma biedaczka guza mózgu.
Wszystkie symptomy się zgadzają i wynika, że ma klasyczne objawy. Zrób jej
prześwietlenie, a potem mi powiesz, czy miałam rację.
Starsza pani zrobiła przerwę i ponownie zaciągnęła się papierosem.
Potem, wydychając dym prosto w słuchawkę, ciągnęła już na inny temat:
- I ciągle czekam na jakieś informacje o tej pannie, z która się spotykasz.
Elizabeth zamarła. Jason spotyka się z kimś? Serce zatrzepotało jej w
piersi.
- Do tej pory wiem tylko, że ma na imię Elizabeth. Przyznasz, że to
niewiele.
Czyżby Jason powiedział babce o niej? Ogarnął ją lęk i jednocześnie
radość. Pochyliła się nad aparatem, żeby lepiej słyszeć.
- Błagam o jakieś szczegóły, chłopcze. Tylko nie mów mi, że znalazłeś
kolejną zbłąkaną owieczkę, która miała do szkoły pod górkę, słyszysz. Kiedy
zobaczyłam tę Angie, od razu wiedziałam, że to kobieta nie dla ciebie.
Elizabeth spojrzała na swój brzuch, potem przyłożyła dłonie do skroni.
- Więc co to za rodzina? - W głosie Sybil słychać było nieprzyjemną nutę
przyprawiającą Elizabeth o gęsią skórkę.
Elizabeth westchnęła w duchu.
- Skąd pochodzą? Co robili? Jeśli zamierzasz uczynić z niej członka klanu
Coltonów, muszę wiedzieć coś więcej.
Członka klanu Coltonów!
Czyżby Jason zwierzał się babce ze swoich planów matrymonialnych?
- A zresztą mniejsza z tym. Mam dość rozmawiania z tą maszyną.
Nienawidzę automatycznych sekretarek! Zadzwoń, kiedy wrócisz, gdziekolwiek
jesteś. Aha, mam jeszcze jedno pytanie. Chodzi o Emily.
Emily? Kim jest Emily?
- Koniecznie chcę wiedzieć, czy nadal męczą ją koszmary senne o tym
wypadku, jaki miały z Meredith. Podobno śni jej się, że się budzi i widzi dwie
Meredith! Jedna jest aniołem, a druga diabłem wcielonym! - Sybil zachichotała.
- To prawda! Widziałam film o kobiecie, która jest jak dwie różne osoby. Ta zła
robi piekło, potem wkracza ta dobra i wszystko łagodzi. Jasonie, wskrześ tę
dobrą Meredith, zanim opanują ją demony.
W aparacie rozległ się lekki sygnał, prawdopodobnie zawiadomienie o
rozmowie oczekującej.
- Jason? Halo? Halo? Głupia maszyna! - zdenerwowała się Sybil i rzuciła
słuchawkę na widełki.
Elizabeth wpatrywała się w mrugające czerwone światełko w aparacie.
Ładna rodzinka, nie ma co, pomyślała. Sybil Colton raczej nie należy do osób
współczujących zbłąkanym owieczkom. Poklepała się po brzuchu i usiadła na
jednym ze stalowych stołków, żeby nie upaść.
( sip A43 )
Jason opowiedział babce o niej, ale najwidoczniej nie poinformował
Sybil, że jego wybranka nazywa się właśnie Mansfield.
- Hej, kochanie! Wróciłem! - zawołał Jason od progu i kopnięciem
zamknął drzwi. Zastał Elizabeth w kuchni, siedzącą przy wyspie i wpatrzoną w
aparat telefoniczny. Rzucił zakupy na blat, stanął za ukochaną i oparł brodę o jej
ramię.
- Spałaś tak mocno, że nie chciałem cię budzić.
- Obudził mnie telefon.
Coś w głosie Elizabeth zaniepokoiło Jasona. Zdenerwowanie. Napięcie.
Może się czymś martwi?
- Telefon?
Elizabeth ruchem głowy wskazał aparat.
- Twoja babka - poinformowała.
- Sybil dzwoniła? - zdziwił się Jason. - W jakiej sprawie? - Coś mówiło
mu, że niekoniecznie chciałby się tego dowiedzieć.
- Nagrała się.
Jason nacisnął przycisk i słuchał. Uśmiechnął się kwaśno, słysząc, jak
Sybil wyciąga kolejne szkielety z rodzinnej szafy. No cóż, wkrótce Elizabeth
sama się dowie, że jego rodzina daleka jest od ideału.
Wyciągnął rękę i ujął dłoń Elizabeth w swoją. Dlaczego jest taka spięta,
zastanawiał się z niepokojem. Pieścił jej palce i robił miny, starając się wyrwać
ją z zadumy. Sybil zmieniła temat.
- I ciągle czekam na jakieś informacje o tej pannie, z którą się spotykasz.
Jason zamarł.
- Do tej pory wiem tylko, że ma na imię Elizabeth. Przyznasz, że to
niewiele... Jeśli zamierzasz uczynić z niej członka klanu Coltonów, muszę
wiedzieć coś więcej!
Spojrzał ukradkiem na Elizabeth, żeby sprawdzić jej reakcję i dostrzegł,
że się mocno zarumieniła. Serce podskoczyło mu do gardła.
Cholera.
A więc Elizabeth wie, że rozmawiał o niej ze swoją rodziną. Że
poinformował ich, że się spotykają. Że jego zainteresowanie jej osobą
wykroczyło poza uprzejmość wobec koleżanki bratowej i przerodziło się w
poważne rozważania, czy wprowadzić ją do klanu Coltonów.
Sybil rzuciła słuchawkę. W pokoju zaległa niezręczna cisza.
Jason poklepał dłoń Elizabeth i wstał. Schował ogromny pojemnik lodów
czekoladowych do zamrażarki. Zastanawiał się, co powinien powiedzieć teraz,
kiedy jego zamiary zostały ujawnione.
Wziął głęboki oddech. Podrapał się po nosie.
- Przykro mi, jeśli słowa Sybil wprawiły cię w zakłopotanie - zaczął. -
Naprawdę nie chciałem, żebyś w ten sposób dowiadywała się o moich uczuciach
do ciebie.
Elizabeth przełknęła i spytała słabym głosikiem:
- A jakie są twoje uczucia?
Jason stanął obok niej,
- Ja... - Głębokie westchnienie zagłuszyło jego słowa. Wyciągnął rękę i
dotknął policzka Elizabeth. Kciukiem pogładził jej skroń. - Zakochałem się w
tobie.
- Zakochałeś? - Odwróciła się do niego. Objęła go w pasie, zamknęła
oczy i oparła czoło o jego pierś.
- Uhm. Na ślubie Harrisona myślałem, że przepadłem z kretesem. Kiedy
tylko cię zobaczyłem, spoconą i czerwoną na twarzy z gorąca, usiłującą wytrzeć
nos zaproszeniem, pomyślałem, że oto kobieta, z którą chciałbym spędzić resztę
życia. Kobieta, która dzieli moje uczucia na temat miłości, małżeństwa i
rodziny. Kiedy spostrzegłem, że jesteś w ciąży, zrozumiałem, że już ktoś
sprzątnął mi cię sprzed nosa i poczułem... - Jason westchnął, wsunął dłoń pod jej
podbródek, uniósł jej twarz i zajrzał w oczy - poczułem się oszukany.
Ograbiony.
- Ja czułam dokładnie to samo.
- Wiem - szepnął i dotknął ustami jej warg. Kiedy ich języki zetknęły się,
doznał cudownego olśnienia, odsłoniła się przed nim wielka tajemnica życia.
Nagle zyskał pewność, że to właśnie tej kobiety szukał całe życie. I nie
było ważne, że miała już jedno małżeństwo za sobą. Ani to, że w łonie nosiła
dziecko innego mężczyzny. Takie jest życie. On też miał za sobą kilka
miłostek... i kilka rozczarowań.
Przeszłość. Była, minęła. I nie trzeba się nad nią rozwodzić.
Oboje przekonali się, czego nie chcą od partnera. Od życia. I oboje
wiedzieli, że chcą miłości, małżeństwa, rodziny. Obojętnie, jak ta rodzina
powstała. Odkąd pamiętał, wuj Joe dawał mu przykład, że nie ma znaczenia, w
jaki sposób mężczyzna stał się ojcem. Ważne jest, jak kocha i jak dba o dziecko.
Jason już uważał dziecko Elizabeth za swoje. Czuł z nim więź opartą nie
na biologii, lecz na miłości.
I wiedział, odgadywał ze sposobu, w jaki Elizabeth oddawała mu
pocałunek, że ona czuła to samo.
- Jason? - Elizabeth oderwała wargi od jego warg i obiema rękami oparła
się o jego pierś. Oddychała z trudem, a policzek miała zaróżowiony od
łaskotania jego zarostu. - Muszę ci coś powiedzieć.
- Uhm - mruknął i zaczął pieścić jej szyję, całować podbródek, szukać ust.
- Mów, mów... - szepnął, przywierając do jej warg. Elizabeth miała takie
słodkie, miękkie, kobiece ciało... takie, jakiego pragnął. Jason przesunął dłonie
na jej kark i wplótł palce w jej gęste, jedwabiste włosy.
Elizabeth ponownie wyswobodziła się z jego objęć.
- Przestań - powiedziała.
- Dlaczego?
- Dlatego. Mam ci coś ważnego do powiedzenia o... - Urwała i odwróciła
wzrok. Była bliska płaczu. - Widzisz, ja...
Jason poczuł, że żar wypala mu wnętrzności. To, o czym Elizabeth chce
mówić, to poważna sprawa. Domyślał się, że chodzi o tę tajemnicę, która ją
dręczyła od początku ich znajomości. Zamknął oczy, przygotowując się na
najgorszy cios.
Wciąż kocha Mike'a.
Albo Mike przyjeżdża po dziecko.
Albo Mike poszedł po rozum do głowy i nagle pojął, że był idiotą, że
porzucił taką wspaniałą kobietę.
Kiedy patrzył na wykrzywioną bólem twarz Elizabeth, obrazy zapłakanej
Angie czyniącej swoje wyznanie podczas ich ostatniej dramatycznej rozmowy
przesunęły się przed jego oczami. Elizabeth cofnęła się i odgarnęła włosy z
czoła.
- Poczekaj - szepnął i położył jej palec na ustach. -Wydaje mi się, że taką
rozmowę lepiej przeprowadzić na siedząco.
Kiwnęła potakująco głową.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do nowej kanapy, którą razem wybierali
zaledwie tydzień temu. Posadził Elizabeth, ale zanim sam zdążył usiąść,
zabrzęczał jego pager.
- Cholera - mruknął i sięgnął do kieszeni. - To ze szpitala - powiedział,
sprawdzając numer. - Zadzwonię i zapytam, o co chodzi.
- Oczywiście - szepnęła.
- Posłuchaj - powiedział, wsuwając jej rękę pod brodę i patrząc jej w
oczy. - Cokolwiek masz mi do powiedzenia, ja... - urwał i przełknął ślinę - ja to
zniosę. Jestem dorosły. Przeżyję.
Elizabeth milczała.
Jason był przerażony. W swojej karierze zawodowej wielokrotnie miał do
czynienia z ludźmi, których życie wisiało na włosku, ale nigdy nie bał się tak jak
teraz. To, co miała mu do powiedzenia, zagrażało ich przyszłości.
Podszedł do telefonu, wystukał numer szpitala. Czekając na połączenie z
izbą przyjęć, przyglądał się Elizabeth.
Znowu przypomniała mu się Angie i jej strach, kiedy odkrył, że poddała
się sterylizacji. Prawdopodobnie zamierzała mu o tym powiedzieć dopiero po
ślubie. Angie jeszcze jako nastolatka postanowiła nie mieć dzieci. Kiedy
dorosła, dopiero w innym stanie znalazła lekarza, który zgodził się
przeprowadzić zabieg u tak młodej kobiety.
Znając sytuację rodzinną Angie, Jason potrafił zrozumieć jej niechęć do
posiadania własnych dzieci. Nie potrafił jednak zrozumieć całej piramidy
kłamstw o licznym potomstwie, jakim chce go obdarzyć po ślubie. Gdyby
przypadkiem nie podsłuchał rozmowy Angie z pielęgniarką z oddziału
położniczego, trwałby w przeświadczeniu, że któregoś dnia zostanie ojcem.
Ale Angie nie chciała rodziny. Pragnęła prestiżu, pieniędzy, władzy i
gwarancji bezpieczeństwa. Tego wszystkiego, czego nie dali jej rodzice
narkomani.
Zacisnął mocno dłoń na słuchawce. Boże, oby się nie okazało, że znowu
zakochałem się w niewłaściwej kobiecie, modlił się w duchu.
- Karen? Mówi doktor Colton. Co się tam u was dzieje? Słuchając
sprawozdania, nie spuszczał oczu z Elizabeth.
- Dobrze. Powiedz, że już jadę... Za pięć minut. Dziękuję.
Powoli odłożył słuchawkę. Przełknął ślinę i powiedział:
- Jedna z moich pacjentek w starszym wieku miała groźny upadek.
Doznała licznych obrażeń i złamała kość biodrową. Muszę jechać, ale wrócę
najszybciej, jak tylko będę mógł - obiecał. - A jak wrócę, dokończę gotowanie i
będziemy mogli porozmawiać. Dobrze?
Elizabeth kiwnęła głową. Jason podszedł do niej i pocałował ją. Objęła go
mocno za szyję.
- Zaczekasz na mnie tutaj? - upewnił się.
- Zaczekam - obiecała.
- Będę za godzinę. Wtedy porozmawiamy. Dobrze?
- Dobrze - odpowiedziała i uśmiechnęła się przez łzy.
Elizabeth stała przy kuchennym blacie i szykowała lasagne dla Jasona.
Pomyślała, że się nie obrazi, a kiedy wróci, obiad będzie gotowy. Minęła prawie
godzina, odkąd poszedł do szpitala, a ona sama czuła się już trochę głodna.
Nie mogła się już go doczekać. Im szybciej wyjaśnią sprawę tej głupiej
rodzinnej waśni, która tkwi jak klin między nimi, tym lepiej. Będą się mogli
zająć przyszłością.
Kiedy wkładała brudną miskę do zlewu, zadzwonił telefon. To
prawdopodobnie Jason, pomyślała, patrząc na zegar. Dzwoni, żeby mi
powiedzieć, kiedy mogę się go spodziewać w domu. Wytarła więc ręce w
ścierkę zaczepioną na uchwycie lodówki i podniosła słuchawkę.
- Halo? - powiedziała zdyszana. Radość, że zaraz usłyszy Jasona,
przepełniała jej serce.
- Kto przy telefonie? - spytał jakby znajomy głos.
- Tu Elizabeth.
- Elizabeth? A nazwisko?
- Elizabeth Mansfield - przedstawiła się i dopiero wówczas zorientowała
się, że rozmawia z Sybil Colton.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sybil nie odzywała się dłuższą chwilę. Elizabeth zaczynała się
zastanawiać, czy starsza pani jeszcze tam jest po drugiej stronie.
- Halo? - zaryzykowała i odezwała się pierwsza.
- Mansfield? A więc pani nazywa się Mansfield? Było już za późno
przedstawić się nazwiskiem męża.
A poza tym, prędzej czy później Sybil i tak dowiedziałaby się prawdy.
- Tak. Nazywam się Elizabeth Mansfield.
W słuchawce słychać było teraz kilkakrotne kliknięcie zapalniczki i
ciężkie westchnienie świadczące o głębokiej frustracji.
- No tak - powiedziała Sybil. Teraz słychać było, jak zaciąga się dymem. -
Ta sama Elizabeth, z którą Jason się spotyka?
- Chyba tak można...
- Wiedziałam! - wykrzyknęła Sybil tak głośno, że Elizabeth aż
podskoczyła. - Wiedziałam, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Raz w
życiu uparciuch robi to, co chcę, żeby zrobił, i od razu musi wszystko zepsuć!
Dlaczego wybrał sobie akurat dziewczynę o nazwisku Mansfield! Nie mogę w
to wprost uwierzyć! Nie, nie, nie zgadzam się!
Na trzęsących się nogach Elizabeth zdołała jakoś dotrzeć do najbliższego
krzesła. Serce biło jej jak oszalałe.
- Co on sobie w ogóle myśli? - ciągnęła Sybil, nerwowo paląc papierosa. -
Mam ochotę wsiąść w samolot i wbić mu trochę rozumu do głowy. Ale on mnie
nigdy nie słuchał. Nigdy. Mówiłam mu, żeby nie tracił czasu na medycynę. Ma
smykałkę do interesów, jak ojciec i wuj. Ale czy on mnie kiedykolwiek słuchał?
Nie! On musi zbawiać świat. Ale, ale, sama wiesz, jaki jest uparty.
- Wiem - mruknęła Elizabeth.
- Oszaleć można z takim człowiekiem. W pewnym sensie jest podobny do
mnie. Ja też się buntowałam - ciągnęła swój monolog Sybil, jak gdyby
zapominając, że rozmawia z wrogiem. - Nie cierpiałam całego tego
mieszczańskiego konserwatywnego wychowania. W czasie wojny żyłam za
granicą jak wolny ptak i skłóciłam się z moim bratem Teddym. Poza tym nie
podobało mu się, że jestem zatwardziałą feministką. - W głosie Sybil zabrzmiała
nuta nostalgii za przeszłością. - To były stare dobre czasy. Przypuszczam, że
Jason wspomniał ci już o mojej znajomości z Virginia Woolf i całą tą paczką.
Jeśli nie, poproś go, żeby ci opowiedział. To były dobre, bardzo dobre czasy,
wierz mi.
Elizabeth z niedowierzaniem wpatrywała się w słuchawkę. Do czego ta
kobieta zmierza, zastanawiała się.
- Przepraszam panią, ale... - zaczęła.
- Jaka tam pani, dla ciebie Sybil! - wykrzyknęła Sybil i z wysiłku aż
zaniosła się kaszlem.
- Czy chcesz, żebym coś powtórzyła Jasonowi?
- Dziękuję, moja droga. Powiedz temu smarkaczowi, że zabraniam mu
spotykać się z jakąkolwiek dziewczyną z tamtej rodziny!
Jason w kilku susach zbiegł ze schodków rezydencji rodziców i
sprężystym krokiem podszedł do swojego jaguara. Po drodze ze szpitala wstąpił
tutaj, żeby porozmawiać z matką i ojcem. Chciał im powiedzieć o Elizabeth,
zanim Sybil zacznie rozpuszczać płotki.
Wsiadł do samochodu i zanim ruszył, jeszcze raz zajrzał do etui, które
otrzymał od rodziców. Kolia z szafirów i brylantów była tak samo piękna, jak ją
zapamiętał. Matka twierdziła, że klejnot był własnością rodziny od ponad
trzystu lat. Oryginalny naszyjnik miał około sześćdziesięciu centymetrów
długości, ale ostatnio przerobiony został na dwa. Savannah otrzymała jeden, a
teraz drugi...
Myśl o całej tej historii wbijającej się klinem między niego i Elizabeth
ściskała go za gardło. Pogładził chłodne kamienie. Po raz pierwszy trzymał ten
naszyjnik w rękach.
Elizabeth będzie nim zachwycona, pomyślał.
Nie mógł się doczekać, kiedy ofiaruje jej ten symbol swoich uczuć. Z
jakiegoś dziwnego powodu nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby podarować go
Angie. A teraz, kiedy przyglądał się, jak klejnoty błyszczą, odbijając światło
słońca zachodzącego na kalifornijskim niebie, wydawało mu się, że tylko na
szyi Elizabeth zalśnią pełnym blaskiem.
Cokolwiek ja trapi, razem przezwyciężą wszystko. Jest warta wszelkich
udręk, przez jakie będzie musiał przejść podczas zapowiedzianej rozmowy.
Elizabeth czeka na niego, tak jak obiecała. Jason wiedział, że w przeciwieństwie
do Angie, jej może wierzyć.
Wsunął etui z kolią do kieszeni marynarki i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Po kilku minutach jazdy ze schowka na rękawiczki wyjął telefon komórkowy i
zadzwonił na swój domowy numer.
Przy piątym dzwonku zaczął się poważnie niepokoić. Do tej pory
Elizabeth powinna odebrać telefon. Nawet jeśli zasnęła, obudziłaby się.
Odezwała się automatyczna sekretarka. Wysłuchał nagranego powitania i
po długim sygnale zaczął mówić:
- Elizabeth? Żadnej odpowiedzi.
- Elizabeth, kochanie, jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę - prosił. -
Elizabeth?
Znowu cisza. Szalone myśli zaczęły przychodzić mu do głowy.
Zaczęła rodzić.
Upadła.
Upadła i zaczęła rodzić.
- Elizabeth?- - powtórzył. - Jeśli mnie słyszysz, nie martw się. Już do
ciebie jadę. - Przejechał skrzyżowanie na zielonym świetle, ściął zakręt. - Będę
w domu za kilka minut. Trzymaj się, najdroższa. Obojętne, co się stało,
poradzimy sobie.
Zmęczona łkaniem Elizabeth leżała wsparta na poduszkach we własnej
sypialni. Była tak zrozpaczona, że zwątpiła w sens życia. Oczywiście ze
względu na dziecko będzie żyła, ale co to za życie bez Jasona... Widać nie było
jej to pisane.
Boże, Boże, dlaczego?
Sybil oczywiście miała rację.
Co ona sobie wyobrażała? Powinna była wiedzieć, że rodzina Jasona
nigdy jej nie zaakceptuje. Zbyt wiele złej krwi dzieliło Mansfieldów i Coltonów
od ponad trzystu lat.
A jeśli nie historia, to ciąża zrazi każdą rodzinę. Wizja, że w jej stanie
radośnie wkroczy w szeregi Coltonów była absurdalna.
- Ale nie martw się, kochanie - klepiąc się lekko po brzuchu, powiedziała
do Juniora. - Nie ma w tym żadnej twojej winy - dodała przez łzy. - Mamy tylko
siebie nawzajem. A przeciwko nam cały zły świat.
Jason wbiegł do mieszkania przygotowany na najgorsze.
- Elizabeth! - zawołał, zaglądając wpierw do salonu, potem do sypialni, a
na końcu do kuchni.
Piecyk był zgaszony, ostudzone jedzenie wstawione do lodówki, suszarka
opróżniona, zmywarka pełna. Dziwne.
- Elizabeth? - powtórzył. Żadnej odpowiedzi. Rzucił się do jadalni, potem
do holu, wrócił do salonu, cały czas nawołując:
- Elizabeth! Odezwij się! Gdzie jesteś? Dobrze się czujesz? Cisza. Zaczął
obawiać się najgorszego. Zaczęła rodzić i jakimś cudem sama dostała się do
szpitala. Z telefonu komórkowego zadzwonił na oddział położniczy.
Elizabeth nie było w szpitalu. W pogotowiu też nie odnotowano wezwań
do żadnego wypadku ani nagłego porodu. Savannah również nie miała żadnych
informacji.
Powoli Jasona zaczęło ogarniać przerażenie. Elizabeth zniknęła, ale nie z
powodu dziecka. W głębi duszy wiedział, że odeszła z powodu tajemnicy, którą
tak długo skrywała.
Zatrzaskując za sobą drzwi, wskoczył do jaguara i z piskiem opon skręcił
z podjazdu w ulicę.
Najwyższy czas, postanowił, dotrzeć do sedna sprawy. A kiedy już sobie
wszystko wyjaśnią, wybaczą i zapomną, zaczną życie od nowa.
Jason znalazł Elizabeth skuloną na łóżku. Policzki jeszcze miała mokre od
łez, oczy zapuchnięte. Zmęczona płaczem, usnęła. Ostrożnie przysiadł na brzegu
łóżka i delikatnym ruchem odgarnął włosy z czoła ukochanej.
Była taka niewinna.
Przysiągł sobie, że obojętnie, jak strasznych rzeczy się dowie, wytrzyma.
Serce przepełniała mu miłość. Nie potrafił już żyć bez tej kobiety i jej dziecka.
Nagle Elizabeth otworzyła oczy. Z okrzykiem: - Och! Jason! - rzuciła się
w jego ramiona.
- Tak się o ciebie martwiłem - szeptał jej do ucha. -Dlaczego nie
czekałaś?
- Zlękłam się.
- Czego?
- Bałam się, jak zareagujesz.
- Zareaguję na co?
- Jak się dowiesz, że nazywam się Mansfield.
- Przecież już o tym wiem, kochanie. - Pogładził ją po ramieniu, wziął za
rękę, splótł palce z jej palcami, pocałował.
- Boję się, bo pochodzę z tej rodziny. Sybil się bardzo zdenerwowała.
Wiedziałam, że tak będzie. Wszyscy zaprotestują, kiedy się dowiedzą. - Łzy
napłynęły jej do oczu. - Och! Tak żałuję, że ci wcześniej nie powiedziałam. Ale
zakochałam się i nie chciałam mącić szczęścia czymś, co, miałam nadzieję, po
tylu latach jest już bez znaczenia.
- Co jest bez znaczenia? - Jason całkiem pogubił się w tych
tłumaczeniach.
- Ale to ma znaczenie, rozumiesz?
- Nie rozumiem!
- Właśnie tego się bałam. - Wargi jej drżały, kiedy kończyła. - Wybacz mi
- załkała.
- Wybaczam, ale wytłumacz mi, co nazwisko Mansfield ma wspólnego z
nami.
- Waśń! Katherine? William?
Jason nie miał pojęcia, o czym ona mówi.
- Trzysta lat temu William Colton porzucił Katherine Mansfield...
- 1 co z tego?
Elizabeth chwyciła go za ramię i mocno nim potrząsnęła.
- Musiałeś słyszeć o waśni dzielącej rodziny Coltonów i Mansfieldów!
- Coś niecoś. Ale nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Słaby uśmiech pojawił się na ustach Elizabeth i po chwili wybuchnęła
serdecznym śmiechem.
- Powiedziałem jakiś dowcip? - spytał kompletnie zdezorientowany.
- Och, Jason, to taka długa historia...
- A możesz mi podać skróconą wersję?
- Spróbuję.
Elizabeth w kilku zdaniach streściła Jasonowi burzliwe dzieje obu rodzin.
- A dzisiaj, kiedy pojechałeś do szpitala, zadzwoniła Sybil i zostawiła dla
ciebie wiadomość.
- Jaką?
- Że zabrania ci zadawać się z jakąkolwiek dziewczyną o nazwisku
Mansfield i że wsiada w samolot, żeby osobiście wybić ci tę znajomość z głowy.
- Elizabeth znowu posmutniała. - Ona ma rację. Twoja rodzina nigdy mnie nie
zaakceptuje.
Jason ujął jej twarz w dłonie i powiedział:
- Myślisz, że zrezygnuję z ciebie i Juniora, bo moja babka ma bzika na
punkcie jakiejś pradawnej waśni dzielącej nasze rodziny? Och, Elizabeth, kogo
to obchodzi, co stało się trzysta lat temu pomiędzy dwoma zwaśnionymi rodami,
żywiącymi do siebie jakieś idiotyczne pretensje. Posłuchaj. Wiem, że nikt poza
Sybil nie przywiązuje już do tego żadnej wagi.
- Ale skąd to wiesz?
- Wiem, właśnie poinformowałem mojego ojca i matkę, że mam zamiar
poprosić pewną dziewczynę o nazwisku Mansfield w bardzo zaawansowanej
ciąży o rękę.
- I co? - Patrzyła na niego w napięciu. - Co powiedzieli?
- Powiedzieli, żebym dał ci to. - Pocałował ją w oba policzki. - Pokochają
cię, Sybil też, za to, jaka jesteś. Tak jak ja cię kocham.
- Kochasz mnie?
- Całym sercem. I pragnę, żebyśmy ty, ja i Junior byli rodziną. I żeby ten
Mansfield - zdecydowanym ruchem położył dłoń na brzuchu Elizabeth - urodził
się jako Colton.
Świeże łzy, łzy szczęścia, napłynęły jej do oczu. Jason pogładził Elizabeth
po policzku.
- Chcę, żeby wszystko odbyło się jak należy. - Sięgnął do kieszeni i
wydobył elegancką kasetkę.
- Co to? - szeptem spytała Elizabeth.
Z wyłożonego aksamitem etui Jason wyjął olśniewającą kolię z szafirów i
brylantów.
Elizabeth z zapartym tchem podziwiała piękny klejnot. Nagle
przypomniała sobie, że zna go z opisu.
Jason zsunął się z brzegu łóżka, ukląkł i wziął Elizabeth za rękę.
- Mój pra-pra-pra-pra-pra-pra... - Urwał i zaczął liczyć na palcach. - Było
siedem razy? Nie, sześć. Dobrze, pradziadek podarował ten naszyjnik mojej pra-
razy-siedem babce.
- Wiem - szepnęła Elizabeth i chwyciła go za ręce.
- Wiesz?
- Tak! Bo to jest dokładnie ten sam naszyjnik, który dal mojej pra-
pra~pra~pra-pra~pra-prababce Katherine Mansfield trzysta lat temu! - Widząc
jego zdumione spojrzenie, ciągnęła: - Moja prababka opisała to wszystko w
pamiętniku, który prowadziła. Według przekazywanej z pokolenia na pokolenie
relacji, w przeddzień ślubu William Colton zawiesił na szyi Katherine ten
naszyjnik i wówczas blask szafirów zgasł. Uznał to za zły znak i odwołał ślub.
- I zrezygnował z życia z olśniewającą Katherine Mansfield? Co za
głupek.
- Cóż, może nie był aż taki głupi. Z tego, co wiem, Katherine nie była
bardzo sympatyczną osóbką.
- Aha. I rozumiem, że gdyby doszło do ślubu, nie byłoby mnie tutaj.
- A to byłoby bardzo, bardzo smutne. Jason chwycił ją za ręce.
- Elizabeth, powiedz, że wyjdziesz za mnie i tym samym zakończymy tę
odwieczną waśń.
- Hm... - Udając, że się zastanawia, zaczęła się z nim droczyć. - Wyjdę za
ciebie pod warunkiem, że pomyślnie przejdę próbę ogniową.
- Sybil pokocha cię, kiedy tylko cię pozna - zapewnił ją.
- Nie chodzi mi o nią. Naszyjnik. Pomóż mi go włożyć. Drżącymi rękami
Jason zapiął kolię na szyi Elizabeth.
- Błyszczą? - spytała szeptem, przez chwilę bojąc się, że klątwa
zachowała swą moc. .
Jason wciągnął powietrze głęboko w płuca, a oczy mu się zaśmiały.
- Oślepiającym blaskiem - zapewnił ją. - Ale nie takim, jak twoje
szmaragdowe oczy. Wyjdziesz za mnie?
Elizabeth ze śmiechem padła mu w ramiona.
- Tak. Wyjdę. Ale będziesz musiał powiedzieć babce nie tylko o tym, że
twoja narzeczona nazywa się Mansfield, ale i o tyra, że jest w ciąży. Jak to
usłyszy, przyleci na skrzydłach.
−
Nie martw się. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Kiedy się dowie, że
zostanie prababką, pokocha cię. Prawie tak samo mocno jak ja.
KONIEC
Jeśli zainteresowały Cię początki historii wywodzącego się z Anglii
kalifornijskiego rodu Coltonów, zapraszamy do lektury Sagi.