Szafiry dla narzeczonej
Savannah
Kasey Michaels
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lorraine Nealy przyklejała na dokumentach żółte, papierowe
strzałki.
- Tutaj, tutaj i tutaj - mówiła, kładąc pojedyncze kartki na biurko.
Strzałki, które wskazywały szefowi miejsce do podpisu, były
zbyteczne, lecz Harrison Colton nie komentował ich obecności,
posłusznie podpisując wszystkie zaznaczone miejsca. Doskonale
wiedział, że wystarczy najmniejsze niedopatrzenie, a Lorraine zacznie
całą procedurę od początku. Dziś nie miał na to czasu.
- Lorraine - odezwał się, gdy jego osobista asystentka
(podkreślała, że nie jest sekretarka) zabrała już ostatni dokument - cóż
ja bym bez ciebie począł?
- Zmarniałby pan i umarł, panie Colton. Całe to miejsce zwaliłoby
się panu na głowę. Nie byłoby to przyjemne, proszę mi wierzyć -
odparła bez zająknienia.
Licząca pięćdziesiąt kilka lat Lorraine pracowała w Colton Media
Holding od trzydziestu lat i wmówiła sobie, że bez niej firma już
dawno przestałaby istnieć. Była asystentką Franka Coltona, a gdy ten
zdecydował się przekazać firmę młodszemu z synów, Lorraine zaczęła
nią zarządzać „za pośrednictwem" Harrisona. Tak mówiła każdemu,
kto ją o to zapytał, i każdemu, kto nie pytał o nic.
Harrison uśmiechnął się, wstał i sięgnął po granatowy płaszcz
sportowy, który wisiał na oparciu krzesła.
- W takim razie mogę bezpiecznie wyjść wcześniej, skoro firma
zostaje w tak dobrych rekach. Chyba że masz jeszcze coś do podpisu.
- Nie, wszystko już podpisane. Kołnierzyk się panu zagniótł -
dodała Lorraine, a Harrison szybko poprawił i kołnierzyk, i krawat.
Harrison miał trzydzieści jeden lat i jeszcze się nie przyzwyczaił
do panującego w firmie zwyczaju nienoszenia oficjalnych strojów w
piątki, choć bardzo chętnie przychylał się do pomysłu piątkowej pracy
w domu. Dziś wpadł do biura tylko po to, by podpisać dokumenty, i w
tej chwili był gotów rozpocząć weekend.
Jeszcze raz poprawił krawat, przygładził ręką swe czarne jak
smoła włosy, zanim Lorraine zdążyła mu powiedzieć, że po umyciu
ich pewnie nie uczesał, i wziął do ręki walizeczkę.
- Więc wszystko załatwione, tak, Lorraine? - spytał, zmierzając w
kierunku drzwi.
- Właściwie... - zaczęła, a on przystanął w połowie drogi i
odwrócił do niej głowę. - Właściwie to nic. Pozbędę się jej. Proszę
tylko wyjść bocznymi drzwiami.
- Jej? - W zielonych oczach Harrisona błysnęło zaciekawienie. -
Jakiej jej?
Lorraine przycisnęła dokumenty do swej płaskiej piersi i wzniosła
wodniste oczy do nieba.
- No tej, co siedzi u mnie już od godziny i nie rozumie, że
powinna sobie pójść. Tej jej.
- Nie jest umówiona? Oczywiście, przecież z nikim się nie
umawiam na piątkowe popołudnia. I nie chce wyjść? Lorraine, chyba
tracisz ikrę. Kiedy ty mówisz „nie", mężczyźni kulą się ze strachu.
Przynajmniej ja się kulę.
- Powiedziałam jej, że może poczekać - odezwała się tak cicho, że
Harrison automatycznie się do niej przybliżył.
-
Powiedziałaś,
że
może
poczekać?
-
powtórzył
z
niedowierzaniem. - Ty przecież nigdy tak nie mówisz. Nigdy... A
czego ta kobieta chce? Czy zbiera na bezdomne pudle i trafiła w twój
czuły punkt?
- Bezdomne pudle, panie Colton? - odrzekła kwaśno. - Pudle są
cudowne i prawie zawsze znajdują sobie dom.
- A tak, owszem. - Uśmiechnął się szeroko. - U ciebie. Ile ich
masz ostatnio? Dziesięć?
- Sześć, a wszystkie już za godzinę będą umierać z głodu, więc
jeśli przestanie pan się grzebać i wyjdzie bocznymi drzwiami, to ja
wrócę do siebie i zgodnie z prawda powiem tej Hamilton, że pana już
nie ma.
- Co? Hamilton? - Harrison zablokował Lorraine drogę. - Annette
Hamilton? To niemożliwe. Ona teraz nazywa się Annette O'Meara.
Lorraine wyjęła z kieszeni karteczkę i spojrzała na nią.
- Nie Annette. To Savannah Hamilton. Powiem jej, że pan
wyszedł. Czy mam ją umówić na przyszły miesiąc?
Nie, tego by nie chciał. Pragnął zaś z całej duszy, by Lorraine
wysłała tę kobietę na Marsa, i to z całą rodziną. Tak, niech Savannah
zabierze z sobą Sama i Annette i niech mu dadzą święty spokój. Trąc
w zamyśleniu czoło, wrócił do biurka i postawił walizeczkę.
- Czego ona chce?
- A czego one wszystkie chcą? Pracy. Ale powiedziałam, że się jej
pozbędę. Powinnam była to zrobić godzinę temu.
- Wiec dlaczego nie zrobiłaś?
Lorraine wzruszyła ramionami.
- Chyba ma pan rację. Jest w niej coś z zabłąkanego pieska albo
zbitego szczeniaczka. Taka wystrojona, i nie ma gdzie pójść. I chyba
była bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, że musiała stanąć przy
moim biurku. Może ona nie szuka pracy, może szuka czegoś innego?
Myślałam, że mi powie, o co jej chodzi, ale stwierdziła, że to sprawa
osobista, i nic więcej nie mogłam z niej wycisnąć. Nawet moje
domowe ciasteczka nie otworzyły jej ust.
- No, no! - mruknął Harrison, odkładając płaszcz i siadając za
biurkiem. - Jeśli nie poskutkowały nawet twoje ciasteczka, to sprawa
jest poważna - ciągnął żartobliwym tonem, by Lorraine nie zaczęła
czegoś podejrzewać. - Żadne narzędzie tortur nie jest groźniejsze od
twoich ciasteczek. Dziwie się, że nie wezwałaś ochrony i nie kazałaś
jej wyrzucić na zbity pysk.
- Ja też się temu dziwię - rzekła asystentka, kładąc rękę na
klamce. - Domyślam się, że teraz mogę już odetchnąć, bo ja pan
przyjmie. Tak?
- Tak. I możesz iść do domu, kiedy ją wprowadzisz. Nie martw
się, w dzieciństwie ja i Jason wzięliśmy ze trzy lekcje karate, więc nie
sądzę, żeby ta kobieta była w stanie coś mi zrobić.
- Pana ojciec nigdy tak nie żartował - zauważyła Lorraine. - I
nigdy by tak nie powiedział o moich ciasteczkach.
- To prawda. Ale ty mnie uwielbiasz. I nawet się o mnie martwisz,
a ja pewnie zwariowałem, bo mi się to podoba - ciągnął Harrison,
zastanawiając się, czy woli jeszcze chwile porozmawiać z asystentką,
czy jak najprędzej zobaczyć się z Savannah Hamilton. - Daj mi pięć
minut i wprowadź ją, dobrze?
Potrzebował czasu, by pomyśleć o Savannah, by stopniała złość,
która pojawiała się natychmiast, ilekroć usłyszał nazwisko
Hamiltonów. Potrzebował czasu, by uprzytomnić sobie, że tamte
wydarzenia rozegrały się sześć lat temu, że nie jest już łatwowiernym
idiotą i że jest w stanie znieść wszystko, co Savannah mu powie, nie
reagując wściekłością lub cierpieniem. Miał nadzieję, że rany zostały
wyleczone.
Sześć lat. Sześć lat to szmat czasu, lecz może niewystarczająco
długi, ponieważ nadal wszystko pamiętał z bolesną jasnością. Ależ
wtedy był głupi i naiwny. Właśnie ukończył studia i był gotów do
zmierzenia się ze światem, lecz na swych warunkach. Odrzucił
propozycję ojca i nie przyjął pracy w jego firmie, lecz postanowił
zrobić karierę sam, bez pomocy rodziny. Osiągnął swój cel, i przyjął
posadę w holdingu CMH dopiero wtedy, gdy już udowodnił, ile jest
wart. Wszystko mu poszło znakomicie, z wyjątkiem tego jednego
niepowodzenia z Hamiltonami.
Niepowodzenia w pracy i w życiu osobistym. Oba były bolesne.
Harrison przyłożył otwartą dłoń do czoła i na kilka chwil zatopił się
we wspomnieniach. Przystąpił do pracy w firmie Sama Hamiltona z
wielkimi nadziejami, a gdy poznał starszą córkę Sama, Annette, i się
w niej zakochał, pomyślał, że wiedzie mu się jak w bajce. I to pewnie
powinno mu było posłużyć za pierwsze ostrzeżenie.
Sam powitał go jak syna, dał mu swe błogosławieństwo i zaczął
organizować huczne wesele. Dotąd wszystko szło jak z płatka.
Harrison
polubił
sympatycznego
Sama,
pokochał
piękną,
ciemnowłosą Annette, i wesoło się bawił z jej poważną, młodszą
siostrą imieniem Savannah.
Uśmiechnął się do siebie, wspominając ją. Miła dziewczyna,
naprawdę bardzo miła. Taka młodsza siostra, której nie miał. Trochę
jej też współczuł. Była dzieckiem pozbawionym matki, a ojciec wcale
nie ukrywał, że Annette ma urodę, a Savannah rozum - a w opinii
Sama Hamiltona rozum u kobiety był tak niepotrzebny jak biustonosz
w bikini.
Ile lat miała wtedy Savannah? Siedemnaście? Tak, coś koło tego.
Mieszkała wtedy w szkole z internatem i Harrison odwiedził ją tam
kilka razy, ponieważ tęskniła za domem i ponieważ szkoła leżała
blisko szosy wiodącej do posiadłości jego rodziców w Prosperino w
Kalifornii. A więc odwiedzał ją, przywoził z domu rzeczy, o które
prosiła, i kiedyś nawet pomógł jej w przygotowaniu jednej ze
szkolnych prac.
Ciekaw był, jak owa praca została oceniona. Nie miał zamiaru ją
o to pytać, bo ta sprawa należała już do przeszłości, podobnie jak do
zamierzchłej przeszłości należały jego praca u Hamiltona i zaręczyny
z Annette.
- Drań - mruknął Harrison, myśląc o Samie Hamiltonie, który
pewnego dnia zaprosił go do swego gabinetu na pogawędkę.
Pogawędkę? Jasna cholera! Sam pchnął w kierunku siedzącego po
drugiej stronie biurka Harrisona plik papierów, wyjaśniając, że
przygotował projekt umowy przedmałżeńskiej, która przewiduje
przekazanie Samowi udziałów w holdingu Coltonów. Przecież
Harrison nie śmiałby poprosić ojca o coś takiego!
Westchnął i potrząsnął głową, przypominając sobie, że jak burza
wypadł wówczas z gabinetu Sama, chwycił Annette za rękę i
pociągnął ją na dwór, mówiąc, że chyba mają problem. A potem ją
zapytał, czy zgodzi się z nim uciec. Mogliby wskoczyć do
samochodu, dojechać wieczorem do Reno, a rano wziąć ślub.
- Ależ ja byłem głupi! - mruknął do siebie, biorąc do ręki pióro i
ciskając nim w drugi kąt pokoju.
Annette wcale nie miała zamiaru z nim uciekać. W istocie nie
miała też zamiaru go poślubić przed podpisaniem umowy
przedmałżeńskiej. Nawet nie udawała, że go kocha, nawet nie uznała
za stosowne skłamać. Traktowała ich związek jako korzystny dla ojca
pod względem finansowym, a dla siebie - towarzyskim. Zaś Harrison
bez udziałów w holdingu ojca, bez intratnej tam pozycji - był dla nich
po prostu bezużyteczny.
O tak, pomyślał, niech no tu wejdzie któreś z Hamiltonów. Już ja
mu pokażę! A tymczasem za drzwiami gabinetu czekała Savannah...
Przecież ona nigdy mu niczego nie zrobiła, prawda? Była wówczas
tak samo młoda i niewinna, jak on był łatwowierny. To nie jej wina,
że miała ojca drania i pozbawioną serca, zachłanną siostrę.
Harrison pochylił się nad biurkiem i nacisnął guzik.
- Poproś ją, Lorraine, i możesz iść do domu.
Wstał i wyszedł zza biurka, mając zamiar spotkać Savannah na
środku gabinetu. W świetle otwartych drzwi stanęła Lorraine i
zaanonsowała gościa, po czym wycofała się ze słowami:
- To ja już znikam. I niech pan nie robi nic, czego ja bym nie
zrobiła.
- Dzięki, Lorraine - odparł, zastanawiając się, ile by musiał liczyć
sobie lat, ile mieć tytułów, ile razy się wykazać, aby Lorraine zaczęła
traktować go jak dorosłego. Pewnie takiej chwili nie dożyje.
A potem już nie miał czasu na myślenie, bo w progu stanęła
Savannah. Od tamtej pory nie urosła - liczyła sobie metr sześćdziesiąt
pięć wzrostu, kilka centymetrów więcej niż Annette. Miała nadal
jasnopopielate włosy, które niegdyś wiązała w koński ogon, a teraz
nosiła splecione we francuski warkocz.
Nadal była szczupła, choć może miała nieco za szerokie ramiona.
W jej błękitnych niczym kalifornijskie niebo oczach malował się ten
sam, nieco zdumiony i spłoszony wyraz. Patrzyła na niego przez
chwilę, po czym wbiła wzrok w dywan.
Kremowa, jasna skóra. Przypomniał sobie, że napisała pracę na
temat szkodliwego działania promieni słonecznych i otrzymała za nią
wysoką ocenę. Zapewne tę pracę także zapamiętała, bo nie dostrzegł
na jej twarzy piegów ani innych przebarwień. Zauważył jednak
szminkę, róż na policzkach i cienie na powiekach.
Wygląda dobrze, skonstatował, ale nie jak Savannah. Wygląda jak
Savannah usiłująca upodobnić się do Annette. Poczuł, że ogarnia go
złość.
- Dzień dobry, Savannah - zaczął, ponieważ milczała. - Co za miła
niespodzianka.
Podniosła głowę, spojrzała na niego uważnie i uśmiechnęła się
nieśmiało.
- Och, mocno w to wątpię, Harry - odezwała się tym swoim lekko
przytłumionym głosem, który zawsze sprawiał mu przyjemność, a
potem chyba przypomniała sobie, że przyszła tu załatwić coś
ważnego, bo jej uśmiech zniknął niczym słońce za chmurami.
- Harry - powtórzył. - Mój Boże, jak długo tego nie słyszałem.
Jesteś jedyną osobą, która mnie tak nazywała.
Zatrzymała na nim wzrok na całe trzy sekundy i znowu spuściła
oczy. Ponieważ zmęczyła go niemożność nawiązania z nią kontaktu
wzrokowego, wskazał jej fotel w części wypoczynkowej gabinetu.
- Nie powinnam tak cię nazywać - powiedziała, wtykając torebkę
między siebie a oparcie fotela. - Przepraszam.
- Ależ nie przepraszaj. Bardzo mi się to podoba. Przynajmniej nikt
nie jest rozczarowany, kiedy wchodzę do pokoju i okazuje się, że nie
jestem Harrisonem Fordem.
Usiadł w fotelu naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, ponieważ
odniósł wrażenie, że gdyby usiadł bliżej niej, mogłaby wyskoczyć z
gabinetu jak oparzona i nigdy by się nie dowiedział, co ją tu
przywiodło.
- Powiedz mi, co u ciebie.
- Właśnie skończyłam studia - odrzekła, nerwowo wykręcając
palce.
- Domyślam się, że z wyróżnieniem. Zawsze świetnie się uczyłaś.
- Boże, ależ ona się denerwuje. Czy się go boi?
Kiwneła głowa.
- A co u ciebie, Harry? Czytałam, że ojciec przekazał ci
kierowanie holdingiem. Twoja własna firma ma się dobrze, a teraz to?
W tym artykule, który czytałam, dziennikarz nazwał cię magnatem
finansowym i geniuszem.
- Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach - powiedział,
zmieniając pozycję. Z żadnym z Hamiltonów nie miał ochoty
rozmawiać o finansach. - A co u twojej rodziny?
Dostrzegł, że twarz Savannah zabarwia się delikatnym
rumieńcem, znacznie bardziej naturalnym, niż wybrany przez nią róż.
- W zeszłym tygodniu Annette wniosła sprawę o rozwód -
oznajmiła i wyraźnie czekała na jego reakcję.
- Tak? - mruknął zdawkowo, ze zdumieniem uświadamiając
sobie, że nic go nie obchodzą poczynania Annette. - Szkoda.
- Myślę, Harry, że ona żałuje - dodała Savannah, a Harrison
przypomniał sobie, że zawsze próbowała usprawiedliwić siostrę. -
Wiem, że zerwała zaręczyny z tobą, bo poznała Roberta, ale wiem
także, że prawie od samego początku zdawała sobie sprawę, że
popełniła błąd. Robert O'Meara nie jest... No, powiedzmy, że niewiele
ich łączy, jego i Annette.
- Robert O'Meara ma pewnie z sześćdziesiąt lat, moja droga.
Jakim cudem Annette mogła się spodziewać, że coś ich połączy?
Przecież on jest w wieku Sama. - Harrison rozłożył ręce w geście
mającym oznaczać, że nie powinien był mówić tego, co powiedział, i
że nie ma ochoty ciągnąć dalej tego wątku.
Niemniej jedną sprawę musiał wyjaśnić.
- A więc tak ci to wytłumaczyli? Że Annette najpierw poznała
Roberta, a potem mnie rzuciła? Że oddała pierścionek, powiedziała, że
jest jej przykro, ale lepiej żebym sobie poszedł?
- A to nieprawda? - zapytała Savannah, otwierając szeroko oczy. -
Zawsze sądziłam...
- Ależ tak, to prawda - przerwał jej. - Zachowałem się jak
dżentelmen i zniknąłem. Żałuję tylko, że po drodze nie wpadłem do
twojej szkoły, żeby się pożegnać. A tak przy okazji, to jak oceniona
została ta praca, która razem robiliśmy?
- Na piątkę. Dziękuję ci.
- Przecież wiele nie zrobiłem. Podrzuciłem ci zaledwie parę
materiałów - zauważył i podszedł do barku, by nalać sobie i jej po
szklance wody. Miał sucho w gardle i był właściwie zły na Savannah,
że swoim przyjściem wskrzesiła dawno pogrzebane wspomnienia. -
Teraz mi powiedz, jak się miewa Sam.
Zagryzła wargi i odwróciła głowę. Niedobrze...
- Savannah, co z ojcem? Zachorował?
- Nie... - Pokręciła głową.
- Ale coś nie tak?
Znowu pokręciła głową.
- Savannah, możemy siedzieć tu cały wieczór i grać w
dwadzieścia pytań, ale podejrzewam, że przyszłaś do mnie z powodu
Sama. Więc porozmawiajmy o nim, dobrze? Przysłał cię?
Gwałtownie podniosła głowę.
- Nie, skąd! On nie ma pojęcia, że tu jestem. Nikt nie wie, że tu
przyjechałam. I chyba ja sama nie wiem, ale teraz widzę, że to był
błąd. - Odstawiła szklankę, wzięła torebkę i wstała. - Do widzenia,
Harry. Miło mi było cię widzieć...
Zrobiła trzy kroki w kierunku drzwi, gdy się odezwał:
- Siadaj, i to już.
Posłusznie wróciła na swoje miejsce, ale na niego nie spojrzała.
Wyjęła z torebki chusteczkę, wytarła oczy i nos, a gdy to zrobiła,
Harrison pochylił się w jej stronę i zapytał:
- Albo mi powiesz, co cię tu sprowadza, albo nie wezmę cię na
pizzę...
Była to aluzja do jego wizyt, kiedy to parę razy dzięki niemu nie
musiała jeść w szkolnej stołówce. Słysząc to, odetchnęła głęboko i
przesłała mu blady uśmiech.
- I nie będę mogła zamówić swojej pepperoni?
- Trafiłaś w dziesiątkę - odrzekł, zastanawiając się, czy ma jej
powiedzieć, że tusz jej się rozmazał i teraz wygląda trochę jak blond
szop. Nie, może lepiej nie mówić, że rozpłynęły się jej barwy
wojenne, bo ona i tak jest w marnym stanie. - A teraz powiesz mi, o
co chodzi? Proszę...
Przez chwilę bawiła się zamkiem torebki, zatrzaskując go i
otwierając, po czym wstała i zaczęła przemierzać pokój.
- Nie jest mi łatwo o tym mówić, Harry.
- Rozumiem. - Starał się mówić neutralnym tonem, bo poczuł
szaleńczą chęć, by przytulić ją do siebie i obiecać, że wszystko będzie
dobrze. Wątpił jednak, by pozwoliła mu się zbliżyć aż tak bardzo, a
poza tym lepiej nie ryzykować bliskości z żadnym z Hamiltonów. -
Poczekam, aż będziesz gotowa, Savannah. I obiecuje ci nie przerywać.
Zatrzymała się i spojrzała na niego z uśmiechem.
- Och, możesz mi przerywać, kiedy tylko zechcesz. Myślę, że się
nie powstrzymasz. - Wzięła swoją szklankę i wypiła wodę. - No więc
tak - zaczęła, podejmując marsz. - Firma ojca ma kłopoty - oznajmiła,
po czym szybko dodała: - Prawdziwe kłopoty.
- Bardzo mi przykro, Savannah - skomentował, w myślach
zacierając ręce.
Miał ochotę dorwać się do Internetu, sprawdzić, w jakim stanie
jest firma Sama i zastanowić się, co mógłby zrobić, by pchnąć ją na
krawędź przepaści.
- Ojciec jest bliski bankructwa - ciągnęła, biorąc przycisk do
papieru i przekładając go z ręki do ręki. - To wina Roberta,
oczywiście.
- Oczywiście - powtórzył. - W jakim sensie?
Savannah odłożyła przycisk i wróciła na swój fotel.
- No cóż, nie znam wszystkich szczegółów, ale Annette mówiła,
że Robert obiecał zainwestować znaczną sumę w firmę ojca, a poza
tym dać mu prawo do akcji, czy coś takiego, w jego własnej spółce.
To miał być taki prezent ślubny. Dla niej.
- Ach, tak - mruknął Harrison, z trudem ukrywając gorycz. -
Rozumiem. A więc co się stało?
- Stało się to, że Robert nie wspomniał, że ma zobowiązania
wobec urzędu skarbowego.
- Mówiąc krótko, stary poczciwy Robert był nie tylko bankrutem,
ale i po uszy tkwił w długach. Czy tak?
Savannah pokiwała głowa.
- Prawnicy ojca i prawnicy Roberta tuszowali to wszystko przez
parę lat, ale teraz obie firmy mają naprawdę kłopoty.
- I dlatego Annette wniosła sprawę o rozwód. Zawsze mówię, że
nie ma to jak lojalna żona.
- Och nie, nie! Annette czuła się zobowiązana dotrzymać
przysięgi, tak mi mówiła. Ale Robert... No cóż, nie był jej wierny.
Tego mu nie może wybaczyć, i jej nie winię.
Harrison czuł przemożną chęć, by ją zapytać, czy nie ma ochoty
na następną szklankę wody, by łatwiej jej było przełknąć te wszystkie
kłamstwa, jakimi siostra ją uraczyła. Przypomniał sobie jednak, że jest
porządnym facetem i nie będzie mówił Savannah, że jej ojciec jest
łobuzem, a siostrzyczka dziwką, która sprzedała się za pieniądze. Tyle
że dziwki na ogół lepiej pilnują swoich interesów.
Nagle go olśniło.
- Savannah, czy ty przypadkiem nie występujesz w roli adwokata
Annette?
- Adwokata? Dlaczego?
- Nieważne - mruknął, mając nadzieję, że się myli i że Savannah
nie przyjechała tu, by namówić go do spotkania z Annette, która mu
oczywiście powie, że popełniła błąd, że go nadal kocha i że chce do
niego wrócić. Do niego i do jego pieniędzy. Na samą myśl o tym
robiło mu się niedobrze. Ze słów Savannah jednak wnosił, że ona nie
ma pojęcia, dlaczego zaręczyny jej siostry zostały zerwane. - Chyba
trochę wariuję na stare lata.
- Aha. - Ponieważ nadal nerwowo zacierała ręce, domyślił się, że
to nie koniec opowieści. Mimo że nie miał ochoty słuchać dalszego
ciągu, powiedział:
- No dobrze, Savannah, mów. Chciałbym pomóc. Naprawdę.
- Nie wiem, dlaczego myślałam, że to wszystko będzie łatwiejsze
- mruknęła jakby do siebie, po czym podniosła wzrok na Harrisona. -
No cóż, powiem ci to szybko, bo inaczej stracę odwagę. Ojciec wbił
sobie do głowy, że mam poślubić Jamesa Vaughna. Znasz go?
Na jakiej podstawie założył, że Savannah nie jest w stanie
powiedzieć mu niczego takiego, co jeszcze bardziej pogrąży Sama w
jego oczach?
- James Vaughn? - powtórzył, wyobrażając sobie tego
hałaśliwego, tłustego typa razem z Savannah. Całowałby ją, dotykał,
miażdżył w uścisku. Ohyda. - Ten facet miał już chyba z sześć żon i
gdybym był twoim ojcem, trzymałbym cię od niego jak najdalej.
- Miał pięć żon - uściśliła spokojnie - a ojciec jasno mi
zakomunikował, że James uratuje nas od finansowej ruiny, jeśli
zgodzę się zostać jego żoną. Ojciec mówi, że moim obowiązkiem jest
wyjść za mąż za kogoś bogatego.
- Twój ojciec powinien się za to smażyć w piekle - stwierdził,
ponownie kierując się do barku, tym razem po odrobinę szkockiej. -
Chyba tego nie zrobisz, prawda?
- Nie chcę tego zrobić - odrzekła, odwracając się w jego stronę. -
Dlatego tu przyjechałam.
Patrzył na nią przez długą chwilę, potem przeniósł wzrok na
swoją szklankę i dolał sobie jeszcze odrobinę.
- Mów dalej - poprosił, odnosząc nieprzyjemne wrażenie, że
historia znowu się powtarza.
- Wiem, że proszę cię o bardzo wiele, pewnie nazbyt wiele. A
może byśmy uznali to za coś w rodzaju pożyczki, co? Dostałbyś w
efekcie część firmy ojca. Wiadomo mi, że James ma dostać
czterdzieści procent udziałów, kiedy... jeśli mnie poślubi. A my nie
musielibyśmy brać ślubu. Nie byłoby to konieczne, prawda?
Moglibyśmy zawrzeć układ... Ty pomożesz ojcu, a on ci zapisze
część firmy. Wiem, że nadal przejmujesz firmy, Harry, oprócz tego, że
kierujesz tym holdingiem. Czytałam o tym w tym artykule, o którym
ci mówiłam. Jeśli ktokolwiek jest w stanie wycisnąć coś z firmy ojca,
to właśnie ty. Pisali, że jesteś magnatem finansowym, w którego
rękach wszystko zamienia się w złoto...
Urwała, przestała wykręcać palce. Spojrzała na Harrisona
wzrokiem, w którym odczytał zarówno determinację, jak i
przerażenie. W jej błękitnych oczach otoczonych rozpływającym się
tuszem zalśniły łzy.
- Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić. Naprawdę wiem, ale
nie mogę poślubić Vaughna. Nie mogę, Harry.
- A więc odejdź od nich, Savannah - rzekł Harrison, zdając sobie
sprawę, że zabrzmiało to okrutnie. - Jesteś już dorosłą kobietą, a nie
dzieckiem. Zostaw ich. A jeśli przedtem zechcesz posłać Sama do
diabła, to masz moje błogosławieństwo.
- Tego też nie mogę zrobić, Harry - odrzekła, biorąc torebkę i
podnosząc się z fotela. - W zeszłym tygodniu powiedział mi coś, o
czym nie wiedziałam i czego wolałabym nigdy nie usłyszeć. Mam
wobec niego... dług.
- Ty masz wobec niego dług? Jakim cudem? Za to, że posyłał cię
do szkoły? Że dał ci dach nad głową? Przestań, Savannah. Rodzice nie
mówią swoim dzieciom, że są im coś winne. Dobrzy rodzice tak nie
mówią.
- On nie jest moim ojcem - wyszeptała, przymykając oczy. -
Właśnie tego się dowiedziałam, Harry. Tuż przed śmiercią moja
matka przyznała się do niewierności i powiedziała mu, że Annette jest
jego córką, a ja nie. Matka umarła, kiedy miałam pięć lat. Ojciec...
Sam cały czas o tym wiedział. A ja zawsze zastanawiałam się,
dlaczego jesteśmy z Annette niezbyt do siebie podobne. Teraz już
wiem. Teraz wiem mnóstwo rzeczy.
Harrison poczuł się jak człowiek, który otrzymał silny cios.
Szybko nalał odrobinę whisky do drugiej szklanki i wcisnął ją
Savannah do ręki.
- Dobrze się czujesz? - spytał, prowadząc ją z powrotem w stronę
fotela.
Pociągnęła łyk i skrzywiła się lekko.
- Nie jestem pewna, Harry. Prawdę mówiąc, jestem ciągle trochę
oszołomiona.
- I myślisz, że jesteś Samowi coś winna. Za co jesteś mu
cokolwiek winna? Za to, że naopowiadał ci tych bzdur?
- Powiedział mi prawdę, Harry. Pokazał mi nawet list od mojego
prawdziwego ojca, który znalazł wśród rzeczy matki. Był on oficerem
sił powietrznych i zginął w katastrofie samolotu przed moim
urodzeniem. W tym liście pisał, że za trzy tygodnie wróci z Hiszpanii
do domu i wtedy uciekną razem z moją matką. - Upiła następny łyk
szkockiej. - Jak więc widzisz, to wszystko jest całkiem prawdziwe.
Nie należę do rodziny Hamiltonów.
- Jak się dobrze zastanowić, nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło - mruknął pod nosem, po czym natychmiast przywołał się do
porządku.
Nawet idiota widzi, że Savannah jest przybita. I tylko taki łajdak
jak Sam Hamilton mógł ją doprowadzić do takiego stanu, po tylu
latach ujawniając jej tak brzemienną w skutki tajemnicę. I tylko łajdak
w rodzaju Sama trzymałby w zanadrzu ten sekret po to, by
wykorzystać go w tak niecnym celu.
- Czy możesz mi pomóc, Harry? - zapytała, nie mogąc się
doczekać odpowiedzi. - Może i zwariowałam, ale wydaje mi się, że
jeśli pomogę ojcu uratować firmę, spłacę mu część długu za to, co mu
zrobiła moja matka, za to, że go zraniła. Ale... ale nie mogę wyjść za
mąż za Jamesa Vaughna. I nie podoba mi się, że ojciec mnie o to
poprosił, nawet jeśli jestem mu coś winna. Słyszałam, że jeśli ktoś
przychodzi i inwestuje nowe pieniądze w firmę, i ją ratuje, to ten ktoś
nazywany jest białym rycerzem. Podoba mi się to określenie...
Zamilkła na moment, po czym obdarzyła go słabym uśmiechem.
- Od zeszłego tygodnia ciągle o tym myślę i doszłam do wniosku,
że jedynym białym rycerzem, którego znam, jesteś ty.
- Daj mi parę minut - poprosił, uświadamiając sobie, że musi
uporządkować myśli.
Albowiem właśnie przypomniał sobie, że sześć lat temu
podejrzewał, iż Savannah jest w nim zadurzona. Jednak wcale mu nie
przyszło do głowy, że mimo wszystko dostrzeże w nim bohatera. Cała
ta sytuacja była dla niego ogromnie niezręczna. Było dla niego jasne,
że Savannah nie miała pojęcia o tym, iż jej siostra - teraz już
przyrodnia - odegrała aktywną rolę w planach Sama, by wydać córki
za pieniądze.
Savannah była święcie przekonana, że Annette po prostu
zakochała się w Robercie i dlatego rzuciła jego, Harrisona. A jednak,
nie mając o tym wszystkim bladego pojęcia, Savannah przyszła do
niego, swego starego przyjaciela, byłego narzeczonego jej siostry - jej
białego rycerza - by prosić go o pomoc i uratować ojca przed
bankructwem.
Historia zdecydowanie się powtarza...
Wyjątek stanowi jedynie to, że rękę Savannah zaproponowano
Jamesowi Vaughnowi, a nie Harrisonowi, ona zaś wspaniałomyślnie
stwierdziła, że Harrison nie musi się z nią żenić. Wystarczy, że
pomoże Samowi, człowiekowi, któremu chętnie podałby kotwicę,
gdyby ten tonął.
- A co będzie, jeśli pomogę Samowi? - zapytał w końcu. - Nie
wyjdziesz za mąż za Vaughna, to już wiem. Ale co potem, Savannah?
Co zrobisz?
- Chodzi ci o to, co zrobię z moim... z Samem? O to pytasz?
- Nie na próżno byłaś jedną z najlepszych studentek - zauważył. -
No więc? Czy masz zamiar zostać z nim i czekać, aż znowu będziesz
musiała wyciągać go z tarapatów?
- Znowu? Tak naprawdę myślisz? - Potrząsnęła głową. - Nie.
Wydaje mi się, że kocham ojca, ale nie jestem ślepa na jego wady. Nie
jestem też ślepa na wady Annette, choć nie chciałabym o niej źle
mówić, zwłaszcza przy tobie. Ale przez wiele lat byłam poza domem,
i już wiem dlaczego. W zeszłym tygodniu uzyskałam odpowiedź na
wiele pytań.
Ale nie mogę tak po prostu odejść, Harry. W pewnym sensie
jestem mu coś winna. Co wcale nie oznacza, że nie wyprowadzę się z
domu, jeśli znajdę inny sposób, żeby pomóc Samowi. Odejdę jednak
ze swojej własnej woli, i nie będę oglądała się za siebie.
Harrison pokiwał głową.
- Widzę, że wszystko już przemyślałaś, prawda? - odezwał się,
wyciągając rękę i pomagając jej wstać. W jego głowie zaczynał rodzić
się pewien pomysł, musiał tylko dać sobie trochę czasu, by dojrzał. -
Jeszcze porozmawiamy, ale teraz chodźmy na pizzę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Savannah stała przed lustrem w małej łazience restauracji Sal's
Pizza, zastanawiając się, dlaczego Harry nic jej nie powiedział o
rozmazanym tuszu. Musiała przyznać, że wygląda dość upiornie.
- Wodoodporny - mruknęła, gdy zwilżyła papierowy ręcznik, by
usunąć czarne smugi spod oczu. - Co za oszuści!
Kobieta w średnim wieku wyszła z toalety i Savannah usunęła się
lekko na bok, by zrobić jej miejsce przy umywalce.
- Dzięki - rzekła kobieta, namydlając dłonie. - Czy dobrze się pani
czuje?
Savannah bezwiednie postąpiła krok do tyłu. Czyżby jej stan
widać było na twarzy?
- Och, tak, dziękuję - odparła. - Dobrze.
- Myślałam, że pani płakała - ciągnęła kobieta. - Tusz może być
odporny na wodę, odporny nawet na huragan, ale jeszcze nie miałam
takiego, który byłby odporny na łzy. - Zakręciła kurek i wytarła dłonie
w papierowy ręcznik, który podała jej Savannah. - Noszę w torebce
buteleczkę
olejku
dziecięcego,
razem
z
całym
gabinetem
kosmetycznym, jak mówi mój mąż. Tylko tym olejkiem można
zetrzeć to mazidło.
Zanim Savannah zdążyła cokolwiek powiedzieć, kobieta
pogrzebała w pokaźnych rozmiarów torebce i wyjęła buteleczkę oraz
paczkę chusteczek.
- Proszę bardzo - odezwała się, podając Savannah chusteczkę
nasączoną kilkoma kroplami olejku. - I jeszcze jedno - dodała,
kierując się do drzwi. - On nie jest tego wart. Żaden nie jest tego wart,
niech mi pani wierzy.
Savannah patrzyła przez chwilę w miejsce, w którym zniknęła
kobieta, po czym odwróciła się z powrotem do lustra i przetarła
chusteczka lewe oko. Zabieg okazał się skuteczny, może aż nadto, bo
chusteczka wchłonęła nie tylko tusz, lecz także cień do powiek.
Uznała, że nie pozostaje jej nic innego, jak oczyścić całe prawe oko.
- Nie wiem, dlaczego wyglądam teraz jeszcze gorzej - mruknęła,
patrząc na swe odbicie w lustrze. - A niech to! - dodała, odkręciła kran
i sięgnęła po mydło.
Gdy po raz kolejny spojrzała w lustro, wycierając twarz
papierowym ręcznikiem, ujrzała w nim Savannah Hamilton taką, jaką
znała przez całe życie.
- Tymi rurami spłynęło właśnie ponad sto dolarów - powiedziała
głośno i zdała sobie sprawę, że wcale tego nie żałuje.
A taki to był fajny pomysł - wstąpić do domu towarowego,
poprosić wizażystkę z działu kosmetycznego o zrobienie makijażu, a
potem kupić kilka kosmetyków. Chciała podczas spotkania z Harrym
wyglądać bardziej profesjonalnie, doskonale. A poza tym, szczerze
powiedziawszy, pragnęła także się ukryć za fasadą makijażu.
Wydawało jej się, że nabierze wtedy większej pewności siebie. A
tymczasem wyglądała śmiesznie.
Wcale nie oczekiwała, że Harry tylko na nią spojrzy i natychmiast
straci głowę, a gdy się odezwie, to tylko po to, by zaproponować jej
małżeństwo. Nie, czegoś takiego nie spodziewała się nawet w
najśmielszych snach. Chyba że w tych najbardziej zwariowanych...
- No dobra, pora wracać na ziemię - rzekła do siebie, szukając w
torebce szminki, jedynego kosmetyku, jakiego używała. - On może ci
pomoże, może nie, ale jeśli zaraz nie wrócisz do stolika, wyśle ekipę
ratowników.
Poprawiła włosy, upchnęła niesforny kosmyk za uchem,
wygładziła swe ulubione beżowe spodnie, dobraną kolorystycznie
elegancką bluzkę i kamizelkę, a gdy usunęła kawałek mokrego
papierowego ręcznika ze złotego łańcuszka na szyi, uznała, że jest
gotowa do wyjścia.
Harry siedział przy odrapanym drewnianym stoliku, przy oknie
wychodzącym na pasaż handlowy odległy o trzy przecznice od
siedziby Colton Media Holding. Przyszli tu na piechotę. Wiosenne
słońce przyjemnie przygrzewało, Savannah zaś pomyślała, że jeśli
przez najbliższą godzinę posiedzi przy stoliku, to mimo swych bardzo
wysokich obcasów zdoła wrócić do firmy na piechotę, nie
wyrządzając przy tym stopom większej krzywdy.
Harry na jej widok wstał i usiadł z powrotem dopiero wtedy, gdy
zajęła miejsce naprzeciwko. Przez chwilę patrzył na nią, po czym się
uśmiechnął.
- No, wreszcie mam przed sobą taką Savannah, jaką znałem i
kochałem. Ze wszystkimi piegami.
- Chcesz powiedzieć, że wyglądam na siedemnaście lat? -
zapytała. - To przygnębiające. A już myślałam, że dorosłam.
Na twarzy Harry'ego pojawił się wyraz zaskoczenia.
- Ależ dorosłaś, Savannah - odezwał się po chwili. - Z całą
pewnością. Zamówiłem dużą pizzę, w połowie margeritę, w połowie
pepperoni. Może być?
- Może być - odparła, kiwając głową i wyciągając rękę po
szklankę z lemoniadą, która Harry wcześniej zamówił. Gdy
pociągnęła przez słomkę pierwszy łyk, poczuła się znacznie lepiej.
Wreszcie język przestanie jej się przyklejać do podniebienia...
Kiedy to właściwie zadurzyła się tak bezsensownie w Harrisonie?
Czy było to już owego pierwszego dnia, gdy przyjechała z internatu
do domu i ujrzała go przy basenie na tyłach domu? Stał i śmiał się z
czegoś, co mówiła do niego Annette. Był wysoki, świetnie
zbudowany... Z jego czarnych włosów spływała woda, a zielone oczy
lśniły ciepłem i łagodnością. Uśmiechem zaś... uśmiechem był w
stanie uwieść nawet anioła.
Jej przyjaciółka Elizabeth, która przyjechała tam z nią na
weekend, stała przez chwilę z szeroko otwartą buzią, po czym
oprzytomniała i żartobliwie rzekła:
- Savannah, jeśli dobrze to rozegramy, to uda nam się zamknąć
twoją siostrę w łazience przy basenie, a jego będziemy miały tylko dla
siebie. Co o tym sądzisz?
Savannah i Elizabeth były w rzeczywistości dość nieśmiałe, lecz
w wyobraźni prowadziły bardzo aktywne życie. Właśnie w wyobraźni
Savannah oddała Harry'emu swe serce - na zawsze.
Teraz Savannah uśmiechnęła się do swych wspomnień, choć w
istocie był to uśmiech słodko-gorzki, ponieważ wieczorem tego
samego dnia Annette i Harry ogłosili swe zaręczyny.
- Uśmiechasz się - odezwał się Harry, przerywając jej
rozmyślania. - Przypomniało ci się coś zabawnego?
- Co...? - zapytała spłoszona. - Och, nie, nic. Przypomniał mi się
tylko ten dzień, kiedy cię poznałam. Wrzuciłeś mnie do basenu.
- Ale najpierw przez dwadzieścia minut patrzyłem, jak się
skradasz - przypomniał jej. - I tak byłaś już mokra. Była z tobą
koleżanka, prawda? O ile pamiętam, przez całe popołudnie
próbowaliśmy się wzajemnie utopić. Jak ona się nazywała?
- Elizabeth Mansfield. Byłaby zdumiona, że ją pamiętasz. W
zeszłym roku tuż po studiach wyszła za mąż, ale chyba jej się nie
układa. No, na pewno się nie układa, bo w przeciwnym razie
pojechałabym do niej się wypłakać, a ty nie musiałbyś tego
wszystkiego wysłuchiwać.
- Bardzo mi przykro z powodu twojej przyjaciółki, ale cieszę się,
że przyjechałaś do mnie. Wspaniale się bawiliśmy tego dnia: ty,
Elizabeth i ja. Annette nie zaryzykowała wejścia do basenu - dodał w
zadumie. - Chyba nie chciała zepsuć sobie fryzury, bo wcześniej
wróciła od fryzjera. Ale wiesz, jakoś nie przypominam sobie, żeby
kiedykolwiek korzystała z tego basenu.
- Ona nie umie pływać - wyjaśniła Savannah, a potem potrząsnęła
głową. - Nie, to nieprawda. Ona umie pływać, ale nie lubi moczyć
włosów czy niszczyć sobie makijażu. Zabawne. Ja wcale nie
potrzebuję aż basenu, żeby rozmazać sobie makijaż.
- Cieszę się, że już go nie masz - oznajmił Harry i usiadł prosto,
bo właśnie kelnerka przyniosła dużą metalową tacę z pizzą, dwa
talerze i stos papierowych serwetek.
- Mówię serio - dodał, gdy Savannah z powątpiewaniem się
skrzywiła. - Zawsze byłem zdania, że ta prawdziwa amerykańska
dziewczyna, o której piszą wszystkie magazyny, to właśnie ty. Jesteś
bardzo naturalna.
- A ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego nie jestem taka
wymuskana i światowa jak moja siostra - powiedziała, zdejmując z
kawałka pizzy plasterek kiełbasy pepperoni i wkładając go do ust. - A
teraz już wiem. W życiu aż roi się od niespodzianek, no nie, Harry?
- Boli cię to, prawda? - Wyciągnął rękę i ścisnął jej dłoń. - Wcale
się nie dziwię. Przeżyłaś straszny szok, i to właściwie niejeden. - Gdy
oparł się o krzesło, zauważyła mięsień drgający w jego twarzy. -
Chętnie bym przyłożył Samowi, tak żeby mnie dobrze popamiętał.
Uśmiechnęła się do niego blado.
- A więc chyba mam odpowiedź na moje pytanie, prawda? Nie
zainwestujesz w firmę ojca, nie wykupisz go. Właściwie ani cię nie
winię, ani się temu specjalnie nie dziwię. Domyślałam się, że to
posunięcie jest nieco ryzykowne...
- Jedz pizzę - powiedział, gdy jego telefon komórkowy zaczął
dzwonić. - Czekam na sygnał z pewnego źródła, z którym się
skontaktowałem. Odbiorę na zewnątrz, dobrze?
Wstał, przyłożył do ucha słuchawkę, i zanim odszedł, Savannah
usłyszała:
- No to jak, masz?
Ciekawe, co „ma" owo „źródło", zastanawiała się, patrząc, jak
Harry chodzi po chodniku, na zmianę to mówiąc, to słuchając. W tej
chwili wyglądał na prawdziwego przedstawiciela wyższych sfer.
Garnitur szyty na miarę, szyte ręcznie buty, prosta sylwetka i władcze
ruchy. Tak, w tej chwili był zdecydowanie Harrisonem Coltonem.
Bardzo się różnił od Harry'ego Coltona, którego niegdyś znała, z
którym grała w badmintona i piłkę wodną, dzieliła się pizzą i któremu
opowiadała swe niemądre, panieńskie sny.
Wzięła następny kawałek i najpierw jak zwykle wsunęła do ust
krążki pepperoni, a potem jadła resztę, przez cały czas udając, że nie
zwraca uwagi na Harry'ego prowadzącego rozmowę telefoniczną za
szybą.
W pewnej chwili przy jej stoliku stanęła ta sama kobieta, która
przyszła jej z pomocą w łazience, a za nią przystanął mężczyzna,
zapewne jej mąż, jedzący ostatni kawałek pizzy. Ruchem głowy
kobieta wskazała na Harry'ego spacerującego po ulicy, mrugnęła i
powiedziała:
- Przyznaje się do błędu, kochaniutka. Ten może być coś wart.
Życzę ci szczęścia. Chodź, Bill. Skończ wreszcie to jedzenie i chodź,
bo się spóźnimy!
Savannah uśmiechnęła się do Billa, który podniósł do góry wolną
rękę i zaczął otwierać i zamykać wyprostowaną dłoń.
- Ta kobieta potrafi zagadać człowieka na śmierć - zauważył, po
czym pospiesznie ruszył za żoną, która w ich stadle najwyraźniej grała
pierwsze skrzypce.
Savannah roześmiała się, widząc, jak Bill grzecznie podąża
śladem żony. Odprężyła się na chwilę, po czym znowu przypomniała
sobie, że właśnie teraz Harry wysłuchuje informacji mogących mieć
ważki wpływ na jej życie. Udawała, że na niego nie patrzy, lecz
zapuszczała żurawia w jego kierunku co kilka sekund.
W końcu Harry wyłączył telefon i wrócił do restauracji. Gdy
usiadł na swoim miejscu, bez słowa sięgnął po kawałek pizzy i zaczął
go szybko pochłaniać.
- No i? - nie wytrzymała Savannah. - Co ci twój informator
powiedział? To pewnie dotyczyło ojca, prawda? Sprawdzałeś go. A
może nawet sprawdzałeś prawdziwość moich słów, bo przecież
mogłam to wszystko wymyślić.
Harry przełknął pizzę, popił lemoniadą.
- Wiedziałem, że niczego nie wymyśliłaś. Znam Sama jak zły
szeląg i uwierzyłem w każde twoje słowo. Ta cała historia jest bardzo
w jego stylu. A tak między nami wygląda mi na to, że Annette będzie
miała okazję niedługo się uwolnić. Podobno jej mąż, już wkrótce były
mąż, zostanie w przyszłym tygodniu oskarżony o oszustwa
podatkowe. Cudowna jest ta rodzinka, której już nie masz, Savannah.
Wprost cudowna.
- I ty nie chcesz mieć z nią do czynienia - rzekła, kiwając głową. -
Nie mam o to żalu. To był niedobry pomysł, żeby tu przyjechać.
Pewnie jesteś dalej zły na Annette za zerwanie zaręczyn, powinnam
wziąć to pod uwagę. Wiem, jak bardzo ją kochałeś.
Po twarzy Harry'ego przemknął cień i Savannah nagle poczuła
ogarniający ją lęk.
- Przepraszam, Harry, nie powinnam była tego mówić.
Odchylił się na krześle i spojrzał na nią ciepło.
- Nie przejmuj się, Savannah. Było, minęło. Nie mogę Annette za
nic winić. Kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, kiedy
biorę pod uwagę wszystko, co teraz wiem, to myślę, że Annette
postąpiła słusznie. Między nami nigdy by się nie ułożyło.
- Jesteś bardzo szlachetny - stwierdziła, przyglądając mu się
uważnie. - I kłamiesz. Dlaczego kłamiesz, Harry? Czy coś przed tobą
ukryłam? Dowiedziałeś się czegoś więcej niż usłyszałeś ode mnie?
Harry wyciągnął z portfela dwa banknoty, położył je na stoliku i
wstał, wyciągając rękę do Savannah.
- Byłaś taką dobrą studentką, a nie wiesz, że powinnaś w tej
chwili kuć do egzaminu na temat bieżących wydarzeń, zamiast
martwic się wydarzeniami sprzed sześciu lat?
- Wydarzenia bieżące - powtórzyła, mrugając powiekami. - To
znaczy bankrutująca firma ojca, James Vaughn, no i to, co powinnam
w obu tych sprawach zrobić. Tak, chyba masz rację. Przepraszam, że
tyle razy wplątałam w to Annette.
- I znowu to robisz - zauważył, gdy skręcili w stronę budynku
mieszczącego holding. - Od tej pory za każde wymienienie jej imienia
będziesz płaciła dziesięć centów. Myślisz, że byłbym bogaty, gdybym
nie zarabiał dosłownie na wszystkim?
- Teraz żartujesz sobie ze mnie - powiedziała, czując, że Harry
obejmuje ją w talii.
Było bardzo przyjemnie poczuć dotyk jego dłoni, serdeczny i
przyjacielski, jakby te sześć lat, podczas których się nie widzieli, nic
dla niego nie znaczyło.
- Ja? Żartuję? Wstydź się, Savannah. Czy ja kiedykolwiek sobie z
ciebie żartowałem?
Podniosła do góry głowę, by na niego spojrzeć, i wsunęła za ucho
ciągle ten sam nieposłuszny kosmyk.
- No, niech pomyślę... Zaraz, zaraz, gdzie my idziemy? Czy nie
powinniśmy byli skręcić w lewo?
- Owszem, gdybyśmy szli do biura, ale tam nie idziemy.
- No to gdzie idziemy? Czy to ma jakiś związek z tym telefonem?
Nie zabierając ręki z jej talii, Harry podprowadził ją do ławeczki
w malutkim parku. Savannah usiadła, zastanawiając się, dlaczego
odnosi wrażenie, jakby wkrótce w jej życiu miał się dokonać następny
wielki zwrot w ciągu tego tygodnia.
- Harry? Coś zrobiłeś, prawda? Masz taką samą minę jak wtedy,
kiedy graliśmy w Monopol i zobaczyłeś, że ja zaraz wyląduję w
Atlantic City, a ty tam masz trzy swoje hotele.
Uśmiechnął się i wziął do ręki platynowy kosmyk, który znowu
próbowała umieścić za uchem.
- Zostaw, podoba mi się tak - powiedział. - No i chyba masz rację.
Dziś czuję się zupełnie jak tego dnia, kiedy doprowadziłem cię do
ruiny w Monopolu. Wiesz, czasem dochodzi we mnie do głosu
instynkt zabójcy. Mają go wszystkie rekiny tego świata, przynajmniej
tak się mówi.
- Och, wspaniale, a ja jestem na linii ognia, tak?
- Tylko pośrednio - zapewnił ją. - W tej właśnie chwili mam na
celowniku firmę Sama. Tak między nami, to straszny w niej bałagan.
Od dawna zresztą. Na szczęście, i zapewne tylko przypadkiem, Sam
zdołał nie uzależnić swojej firmy od interesów O'Meary, toteż
federalni go nie ścigają. Oczywiście, jedynie oni go nie ścigają, ale
przecież nie można mieć wszystkiego.
- Wolałabym, żebyś się tak nie uśmiechał, kiedy mi to mówisz -
odezwała się, zbyt późno zdając sobie sprawę, że Harry, którego znała
sześć lat temu, i Harry siedzący teraz obok niej to dwaj zupełnie inni
ludzie. Zaczynała również nabierać przekonania, że popełniła
największy błąd swego życia, przyjeżdżając do tego człowieka po
pomoc.
- Przepraszam - mruknął, przybierając posępną minę. - Wiem, że
to nie jest śmieszne. A właściwie to cholernie szkoda, bo firma Sama
Hamiltona była niegdyś znakomita. Zbadałem dokładnie jej sytuację,
zanim podjąłem tam pracę, zanim zdałem sobie sprawę, że Sam
Hamilton ma wadę, która w świecie biznesu nazywa się śmiertelną.
- Jaka to wada?
- On jest pazerny, Savannah - oznajmił bez ogródek. - Miał fajny
interes, niezły dochód, naprawdę bezpieczną przystań. Ale, jak zresztą
wielu innych, przecenił swoje możliwości w okresie boomu
gospodarczego, chciał rozwinąć się zbyt szybko, no i liczył na
pieniądze, których nie było jeszcze w jego kieszeni. Pieniądze, które
miały być w kieszeniach innych.
- Na przykład Roberta O'Meary - rzekła Savannah, której się
wydawało, że zaczyna coś rozumieć. - Prawda?
- Na pewno liczył na pieniądze zięcia - odparł, a zaskoczona
Savannah ponownie zauważyła przemykający po jego twarzy cień. -
Ale to nadal niezła firma, sprzedająca niezły produkt, toteż wydaje mi
się, że warto w nią zainwestować, warto ją mieć.
- Mieć? - Wyprostowała się gwałtownie. - Przecież nie mówiłam,
że ojciec... że Sam chce sprzedać firmę. On po prostu szuka
poważnego inwestora.
- I bogatego męża dla kobiety, którą wychowywał jak swoją
córkę. Pewnie czesne za twoją szkołę wliczał sobie w koszty. Sprzedał
jedną córkę, zaczął szantażować drugą. Taki jest nasz Sam,
prawdziwy wielki pan - ciągnął Harry, a Savannah odwróciła wzrok,
nie będąc w stanie patrzeć mu w oczy. - Pomyśl. Z inwestora można
pociągnąć raz, w sprzyjających układach ze dwa razy, ale bogaty zięć
to studnia bez dna, prawda? No dobrze, mąż Annette okazał się dość
suchą studnią. Ale Vaughn jest finansowo pewny, nawet jeśli jest
moralnym bankrutem. Sama to ostatnie nic nie obchodzi, muszę mu to
przyznać. On wyznaje zasadę, że jeśli raz się nie powiedzie, należy
próbować dalej. Aż do skutku.
Savannah wstała i patrząc w punkt lekko na lewo od jego ucha,
powiedziała:
- Chciałabym pójść do samochodu, Harry. Już skończyliśmy,
prawda?
- Niezupełnie. - Również się podniósł i podobnie jak przed
chwilą, objął ją w talii, kierując się w stronę ulicy. - Moi prawnicy
przygotowują właśnie dokumenty, które w poniedziałek rano znajdą
się na biurku Sama. Dokumenty przedstawiające mnie w roli białego
rycerza, który wjeżdża do firmy Sama, tak jak chciałaś, i spłaca jego
długi w zamian za udziały. Pięćdziesiąt jeden procent.
- Pięćdziesiąt jeden procent? - Zatrzymała się gwałtownie i omal
na nią nie wpadł. - Sam nigdy się nie zgodzi na oddanie ci
kontrolnego pakietu akcji.
- Jestem pewien, że się zgodzi, zwłaszcza kiedy wyślemy mu
telegram, że właśnie jedziemy wziąć ślub, skutecznie eliminując w ten
sposób kandydaturę Jamesa Vaughna. A kiedy już się pobierzemy, to
wóz albo przewóz, i Sam będzie o tym wiedział. Szczerze mówiąc, dla
mnie jest bardzo ważne, żeby był tego świadomy.
- Ale... ale ty nie chcesz mnie poślubić. Przecież nie przyjechałam
tu po to, żeby cię błagać o małżeństwo i mnie ratować. Chciałam
rycerza na białym koniu, ale nie narzeczonego.
- A więc mam kazać prawnikom przerwać? - zapytał, stając
twarzą do niej i kładąc jej ręce na ramionach. - Mam wycofać moją
propozycję? Stać i patrzeć, jak ofiarnie poślubiasz Jamesa Vaughna,
bo masz jakieś chore przekonanie, że nie wolno ci opuścić Sama i
Annette bez wielkiego pożegnalnego prezentu? Bez spłacenia swoich
długów?
- Wiesz, że nie chcę wyjść za niego - odpowiedziała. - Ale za
ciebie? Czy to jest naprawdę konieczne?
- Chodzi mi o to, żeby Sam dostrzegł światło, żeby sobie
uświadomił, że James Vaughn nie jest w stanie zrobić dla niego tego
co ja. Vaughn nie będzie miał żadnych powodów, żeby pomóc
Samowi, kiedy zabraknie głównej nagrody.
- Czyli mnie? Harry, nie bądź śmieszny. To nie ja, ale firma jest
główną nagrodą.
- Nigdy się nie doceniałaś, Savannah, i nie mam pojęcia dlaczego.
Wydawałoby się, że taka mądra dziewczyna jak ty powinna lepiej
siebie widzieć. Trochę winię za to Sama, który powtarzał, że Annette
ma urodę, a ty rozum, przy czym robił to w taki sposób, że wydawało
się, że brakuje ci zarówno jednego, jak i drugiego. Jesteś bardzo
ładna, Savannah, na swój sposób. Uwierz mi, że James Vaughn
wprost nie może się doczekać, żeby ujrzeć pewną śliczną dziewicę w
swoim łóżku.
Utkwiła wzrok w swych nieco przyciasnych butach. Słowa
Harry'ego wywołały w niej zażenowanie, lekko ją zraniły, lecz
jednocześnie czuła się w dziwny sposób cudownie.
- Kto powiedział, że jestem dziewicą?
Po raz pierwszy tego dnia usłyszała jego głośny śmiech, szczery i
radosny.
- To wcale nie jest zabawne! - rzekła ze złością i pognała przed
siebie, nie zmieniając jednak kierunku.
Dogonił ją i znowu objął w pasie, tak jakby był jej właścicielem,
tak jakby miał do niej prawo. Tym razem nie szarpnęła się, by mu
przypomnieć, że jednak nie ma do niej żadnych praw.
- Nie chcesz wiedzieć, dokąd idziemy? - zapytał, gdy skręcili na
najbliższym rogu.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła, podnosząc do góry głowę i
zastanawiając się, czy nie można by przejść z Prosperino prosto w
świat zapomnienia, choćby i w tych okropnych butach.
- Ale ja mimo wszystko ci powiem - oznajmił, przystając - bo
właśnie doszliśmy do celu.
Podniosła głowę jeszcze wyżej i stwierdziła, że stoją na wprost
ratusza.
- O mój Boże! - wyszeptała.
Wziął ją za rękę i wprowadził do wnętrza chłodnego budynku o
marmurowych ścianach. Zatrzymali się przy tablicy informacyjnej i
Harry oświadczył:
- Urząd stanu cywilnego, drugie piętro.
- Ty idź, a ja tam poczekam - powiedziała, odwracając się w
kierunku wyjścia.
- Savannah! - zawołał na tyle głośno, że kilka osób zwróciło na
nich uwagę. - Musisz za mnie wyjść. Pomyśl o dziecku!
- No tak - rzekła starsza pani do swej siwowłosej koleżanki. - Tak
jak ci właśnie mówiłam, Maude. Ten kraj zdecydowanie schodzi na
psy.
Savannah poczuła, że płoną jej policzki. Zacisnęła dłonie w pięści
i odwróciła się do Harry'ego, który stał przy windzie i przytrzymywał
otwarte drzwi z tak niewinną miną, z jaką pojawił się niegdyś w jej
szkole ze sfałszowaną kartką, w której ojciec prosił, by pozwolono jej
wyjść z campusu w towarzystwie „mego zaufanego przedstawiciela".
Właśnie wtedy ów zaufany przedstawiciel zabrał ją na ich pierwszą
tajną wyprawę do pizzerii w mieście.
Dziwne. Dopiero w tej chwili Savannah zdała sobie sprawę, że
mimo swych błazeńskich manier Harry jest znacznie bardziej
poważnym człowiekiem niż sześć lat temu. Nie spędził tego okresu
pod szklanym kloszem - już prędzej można to powiedzieć o niej - i
zapewne dlatego się zmienił. Ciekawa była, w jakim stopniu jej siostra
przyczyniła się do tych przemian.
- Wsiada pani czy nie, młoda damo? - zapytał starszy pan stojący
w głębi kabiny. - Jestem ławnikiem i właściwie nie spieszy mi się do
sali sądowej, ale chyba nie powinienem się spóźniać.
- Och, przepraszam - rzekła, patrząc ze złością na Harry'ego, który
podniósł brwi do góry i patrzył na nią, szczerząc zęby.
Teraz był właśnie taki, jakim go zapamiętała i w jakim się
zakochała z całą intensywnością siedemnastolatki.
- Przestań, Savannah - odezwał się Harry, na szczęście już
spokojniej. - Chcesz opuścić dom, ale mówiłaś, że nie masz dokąd
pójść. A więc już masz. A poza tym czy naprawdę chcesz zatrzymać
nazwisko Hamilton?
- Mogę poszukać pracy, a to nazwisko jeszcze mi nie zaszkodziło
- wyjaśniła, próbując zyskać na czasie i modląc się o to, by jakiś
łaskawy bóg podsunął jej do głowy właściwe słowa, podpowiedział,
co ma robić.
Nie, nie. Już nikt nie będzie jej mówił, co ma robić. Miała dosyć
ludzi dyrygujących jej życiem.
- Wiesz co? Chyba nie odpowiada mi bycie pionkiem. Ani Sama,
ani twoim. Żegnaj, Harry. Dziękuję za wszystko, ale nie - rzekła
dobitnie, po czym wybiegła z budynku.
- Jeśli wolno mi coś powiedzieć - odezwał się pasażer windy - to
pograłeś sprawę, młody człowieku.
- Jeszcze nie - odparł Harrison, puszczając drzwi. - Życzę
przyjemnego dnia, i przepraszam za zatrzymanie windy.
- Och, mam nadzieję, że dziś będziemy mieli jakiś proces o
zabójstwo. Lepsze to niż siedzenie w domu, oglądanie telewizji i
wynoszenie śmieci na rozkaz żony. Proszę nie iść na emeryturę,
młody człowieku. To piekło za życia, a kiedy tylko znajdziesz coś
ciekawszego do roboty, od razu wzywają cię do sadu. Los ławnika!
Harrison uśmiechnął się, podziękował mężczyźnie za dobrą radę i
ruszył w pościg za Savannah, która nie mogła ujść daleko w tych
idiotycznie wysokich butach. Kiedy zobaczył ją na ulicy, przez chwilę
patrzył na nią z przyjemnością. Jej biodra kołysały się łagodnie, gdy
na zmianę to szła, to biegła w stronę swojego samochodu.
Dogonił ją na rogu, ujął pod rękę i zaprowadził w plamę cienia
pod najbliższym budynkiem.
- Przepraszam - powiedział, widząc, że jej wielkie oczy lśnią
nienaturalnie z powodu wezbranych łez. - Jestem taki sam łobuz jak
Sam i jeśli chcesz mnie teraz kopnąć w łydkę i zostawić tu, pod tym
domem, nie będę miał pretensji. Ale najpierw mnie wysłuchaj. Proszę.
- Nie mamy sobie już nic do powiedzenia, Harry - oznajmiła. -
Nic.
- Mylisz się, Savannah. Jestem ci winien prawdę. Czy zechcesz jej
wysłuchać, czy mnie kopniesz i znowu się rozstaniemy?
Podniosła głowę i zerknęła na niego z zaciekawieniem. Ów
nieposłuszny kosmyk włosów ponownie wysunął się zza ucha, a
Harry skonstatował, że ze wzruszeniem patrzy, jak platynowe pasmo
kładzie się miękko na jej idealnie owalnym policzku i podwija lekko
pod brodą.
- Pięć minut, Harry. Daję ci pięć minut.
- Wspaniale, ale nie tutaj. Wracajmy do biura.
Posłusznie ruszyła z nim, lecz odsunęła się, gdy spróbował
położyć rękę na jej talii. Harrison zorientował się, że dawne rany
uczyniły go nieczułym na ciosy, jakie otrzymała niedawno Savannah,
i dlatego tak bez żenady wystąpił ze swymi dalekosiężnymi, nie
przemyślanymi planami.
Swoim kluczem otworzył zamknięte drzwi gmachu i weszli do
środka. W milczeniu wjechali windą na odpowiednie piętro, bez słowa
przeszli przez korytarze urzędników średniego szczebla, aż wreszcie
dotarli do gabinetu naczelnego dyrektora.
- Witam - rzekła radośnie Lorraine, usadowiona za biurkiem. -
Czekałam na was.
- Doprawdy? - mruknął Harrison, zastanawiając się, czy jego
asystentka nie ucieszyłaby się z darmowego biletu do dalekiej
Mongolii. Biletu w jedną stronę, oczywiście.
- Doprawdy. Zawsze wracają na miejsce zbrodni - oświadczyła,
patrząc na Savannah. - Dobrze się pani czuje, kochanie?
- Owszem, dziękuję - odparła Savannah, rzucając Harrisonowi tak
chłodne spojrzenie, że mogłoby zapewne zmrozić piekło, po czym
weszła do jego gabinetu.
- Przykładasz czasem ucho do dziurki od klucza? - zapytał
Harrison, patrząc groźnie na Lorraine.
- Robiłam to w czasach pana ojca, ale teraz po prostu nie
wyłączam interkomu, korzystając z tego, że się pan na tym nie zna. -
Lorraine wyprostowała się, oparła ręce o blat biurka. - Przecież ta
kobieta mogłaby być terrorystką. Chyba nie sądził pan, że zostawię
was samych, zwłaszcza że biuro jest puste od południa. Chociaż
spodziewałam się, że wróci pan tu, żeby mi o wszystkim opowiedzieć.
Dlatego szybko schowałam się w szafie, kiedy usłyszałam, że
wychodzicie. No więc ma pan zamiar wykupić firmę i uratować tę
biedną dziewczynę? Proszę poczekać, mam ważniejsze pytanie: czy
zamierza pan powiedzieć jej, co naprawdę wydarzyło się sześć lat
temu?
- A skąd ty możesz coś o tym wiedzieć? - zapytał, po czym
machnął ręką. - Jasne. Przecież ty wiesz wszystko, i dlatego nie mogę
cię wyrzucić. Po prostu pójdziesz wtedy do jakiejś konkurencyjnej
stacji i zaczniesz sypać pikantnymi szczegółami...
Uśmiech Lorraine zamarł.
- Nigdy bym...
Harrison szybko podszedł do biurka i ucałował chudy policzek
swej asystentki.
- Wiem, Lorraine. I przepraszam, ale jestem w bardzo trudnej
sytuacji.
- Proszę nie skrzywdzić tej dziewczyny, panie Colton - rzekła
Lorraine, biorąc do ręki torebkę i nieodłączny kryminał w wydaniu
kieszonkowym. - Jest w niej coś bardzo... kruchego.
Harrison kiwnął głową, po czym ruszył prosto do biurka w swym
gabinecie, by odłączyć interkom. Dziesięć sekund później zamknęły
się drzwi za opuszczającą biuro Lorraine.
- To bardzo miła kobieta - zauważyła Savannah, odzywając się do
niego po raz pierwszy od ponad dziesięciu minut.
- Wszyscy tu się jej boją, ale nie wiem, co bym bez niej począł -
odrzekł Harrison, nalewając do szklanek lemoniadę. - Dobrze - dodał,
wręczając jedną ze szklanek Savannah, a z drugą zajmując miejsce w
fotelu, w którym poprzednio siedział. - Nadeszła godzina prawdy.
- Całej prawdy? - spytała z pobladłą twarzą.
- Całej - przyznał. - W tym celu musimy się cofnąć w czasie o
sześć lat, co dla mnie nie jest takie przyjemne. Inaczej jednak nie będę
w stanie ci wyjaśnić, że to już po raz drugi Sam próbuje wybrnąć z
kłopotów na swój szczególny sposób. Cała różnica polega na tym, że
w przeciwieństwie do ciebie Annette świadomie z nim konspirowała.
- Nie rozumiem - przyznała Savannah ze zmarszczonym czołem. -
Nie, to nieprawda. Rozumiem. Harry, czy chcesz mi powiedzieć, że
Annette miała wyjść za ciebie dlatego, żebyś uratował Sama z jakichś
opresji? To chyba absurd. Przecież pracowałeś u niego, nie miałeś
żadnych pieniędzy.
- Dalej, Savannah. Chyba dobrze rozumujesz...
- Nie miałeś pieniędzy - powtórzyła, rozglądając się po dość
wytwornie urządzonym gabinecie. - Ty nie, ale twój ojciec miał. Więc
o to chodziło? Sam chciał, żeby twój ojciec zainwestował w jego
firmę?
- Och, jeszcze lepiej. Chciał, żebyśmy inwestowali razem z nim, a
poza tym zażądał części holdingu jako prezentu za to, że pozwala mi
poślubić jego córkę. Kiedy kazałem mu iść do diabła, Annette mnie
dobiła, mówiąc, że jeśli się nie zgodzę na propozycję ojca, ona za
mnie nie wyjdzie, bo przecież przystała na ten ślub tylko dlatego, że
jestem bogaty, mogę pomóc ojcu i zapewnić jej taki poziom życia, na
jaki sobie zasłużyła.
- A więc to ty odwołałeś ślub, a nie Annette? I nie miało to nic
wspólnego z tym, że Annette zakochała się w Robercie?
- Masz rację - pokiwał głową, wiedząc, że dzięki swej inteligencji
Savannah szybko dopowie sobie resztę, i zapewne mimo wszystko
kopnie go na koniec w łydkę. - A teraz pora na tę cześć, w której nie
wyglądam już tak szlachetnie...
- Musiałeś być okropnie zły. I czułeś się zraniony. Kochałeś ją,
Harry. Wiem, że ją kochałeś. Jak ona mogła być taka okrutna? I taka
głupia! Czy nie zdawała sobie sprawy, że miała szczęście, skoro ty...
Ach, dość na ten temat.
Odstawiła szklankę na stolik, wstała i podeszła do okna
wychodzącego na ulicę.
- Sześć lat później przychodzę do ciebie, opowiadam ci podobną
historyjkę, tyle że, jak sam powiedziałeś, nie jestem aktywną
uczestniczką tego spisku. Niemniej rezultat będzie podobny, chociaż
zamienię Vaughna na ciebie.
Odwróciła się do niego twarzą.
- Czy to nie ironia losu, Harry? Studiowałam co prawda
środowisko, ale na ironii też się umiem poznać. No cóż, ojciec
zostanie uratowany, a jeśli naprawdę chcesz się ze mną ożenić, będzie
miał dostęp do studni bez dna. Tyle że nie będzie mógł z niej czerpać,
prawda? Bo przecież chcesz zażądać pięćdziesięciu jeden procent.
- Masz rację. Chcę mieć pakiet kontrolny w firmie Sama, on nie
położy łapy na holdingu, a ponieważ będę mężem jego ostatniego
majątku trwałego, czyli ciebie, będzie musiał na moją propozycję
przystać. Chyba że Annette zechce ponownie zapolować na bogacza.
Jak jej się układa z Jamesem?
- Skaczą sobie do gardła - odparta Savannah, pocierając w
zamyśleniu szyję. - To byłby dla ciebie znakomity układ, prawda,
Harry? Zemściłbyś się na ojcu, machnął mną przed Annette, i tak
dalej. Ale co ja z tego będę miała?
- Mnóstwo, jeśli choć trochę przypominasz siostrę - rzekł
Harrison, dodając szybko: - Jeśli uważałaś, że ślub dla pieniędzy to
dobry pomysł. Zyskasz trochę mniej, jeśli po prostu szukasz sposobu
na uwolnienie się od Sama i rozpoczęcie nowego życia. Ale nie
pomogę Samowi, jeśli się z tobą nie ożenię. Miałbym wtedy na głowie
firmę, w której musiałbym topić wielkie pieniądze, żeby postawić ją
na nogi, a ty dalej byłabyś wolna, Sam utrwalałby w tobie poczucie
winy za postępek twojej matki, no i James krążyłby gdzieś na
horyzoncie.
- Jak długo?
- Jak długo będziemy mężem i żoną? O to pytasz?
- To chyba jedno z najbardziej sensownych pytań do tej pory -
oznajmiła Savannah, podnosząc głowę. - I oczywiście, będzie to
wyłącznie małżeństwo z rozsądku - dodała. - Umowa w interesach.
Nic poza tym.
Harrison zatrzymał na niej wzrok, dostrzegł kruchość, o jakiej
wspomniała Lorraine, i potaknął.
- Umowa w interesach. Dobrze, zgadzam się. Ustalimy czas jej
trwania. Co byś powiedziała o dwóch latach? Ja będę miał swoją
zemstę, bo przecież kłamałbym, gdybym stwierdził, że idea zemsty do
mnie nie przemawia, a ty wyrwiesz się spod tyranii Sama. A po
dwóch latach uzyskasz wolność, już bez Sama. Zaryzykuje
stwierdzenie, że wygramy oboje.
- Ja miałabym wygrać, Harry? To dlaczego nie czuję się jak
zwycięzca? - zapytała, kierując się w stronę drzwi. - Chodź, lepiej
wracajmy do ratusza, zanim wszyscy wyjadą na weekend.
ROZDZIAŁ TRZECI
W sobotę Harrison przyszedł do biura, by przygotować się do
tygodnia ciężkiej pracy, kiedy to Sam Hamilton odkryje - zapewne w
poniedziałek po południu - że jego plany wzięły w łeb.
Późnym popołudniem w piątek odesłał Savannah do domu jej
„ojca", nakazując, by nie wspomniała nikomu słowem o ślubie
cywilnym, który miał się odbyć w poniedziałek rano. Skłonił ją także
do obietnicy, że z bagażami przyjedzie do niego w niedzielę
wieczorem, i z tego miejsca zaczną działać.
Nie miał jednak pojęcia, na czym konkretnie to „działanie"
miałoby polegać, choć zaczął sobie zdawać sprawę, że nie bardzo
podoba mu się idea małżeństwa jedynie na papierze. Wczoraj uznał to
za dobry pomysł, ponieważ żądza zemsty przytłumiła wyznawane
przez niego zasady moralne, niemniej Lorraine miała rację. Savannah
Hamilton jest krucha. Krucha, młoda, śliczna i warta grzechu.
Początkowo tego nie zauważył, bo przez cały czas starał się pamiętać,
jak wyglądała sześć lat temu, a nie teraz. Teraz zaś była już dorosła...
Mógłby jeszcze odwołać tę ceremonię, mógłby wycofać się ze
wszystkiego. Wykorzystywał Savannah, niewinną i niedoświadczoną,
do odegrania się na Samie.
Sam Hamilton. Łobuz światowej klasy. Przeżytek starych złych
czasów, w których córki traktowano jako towar.
- I dlatego właśnie nie mogę tego odwołać - rzekł do siebie,
spacerując tam i z powrotem po dywanie. - Wyrobił w Savannah takie
poczucie winy z powodu rzekomego grzechu jej matki, że gotowa
wydać się za tego obrzydliwego Vaughna w ciągu tygodnia.
Poprzedniego wieczoru, gdy siedział u siebie w domu, popijając
w ciemnościach szkocką, na samą myśl o Jamesie mającym coś
wspólnego z Savannah zrobiło mu się niedobrze. Przez cały wieczór
usiłował sobie wytłumaczyć, że troska o Savannah bierze się stąd, że
Vaughn jest kobieciarzem, że taka młoda dziewczyna będzie
przytłoczona jego stylem życia.
Znalazł wiele powodów, z których nie wolno było dopuścić do
tego, by Savannah poświęciła się i wzięła ślub z Vaughnem. Odpędzał
jednak od siebie myśl, że robiło mu się niedobrze głównie dlatego, że
wyobrażał sobie Vaughna dotykającego Savannah, podczas gdy to on
sam, Harrison, pragnął ją dotykać, całować, rozbudzać.
Zawsze ją lubił, od samego początku, od dnia, w którym ją po raz
pierwszy zobaczył, kiedy miał dwadzieścia pięć lat, a ona
siedemnaście. Lubił ją niczym siostrę, podziwiał jej bystry umysł,
podobał mu się jej nieśmiały uśmiech. Przyjemność sprawiał mu też
sposób, w jaki na niego patrzyła, kiedy wydawało jej się, że on nic nie
widzi. Uwielbiał, gdy ją na czymś takim przyłapał.
Ale to było sześć lat temu, gdy był młody i głupi i pochlebiało mu
wyraźne zadurzenie młodej dziewczyny. Mógł się z tego wszystkiego
śmiać, bo był zaręczony z jej siostrą, był zakochany w jej siostrze. A
ona wcale nie była zakochana w nim.
Podszedł do okna, tego samego, przed którym wczoraj stanęła
Savannah, i przywołał na myśl Annette, czego nie robił już od
dłuższego czasu. Była taka piękna! Mleczna skóra, czarne jak węgiel
włosy, wielkie fiołkowe oczy. Doskonała. Może zbyt doskonała... A
może też oślepiła go jej uroda i nie dostrzegał niedoskonałości.
Przecież nie chciała się niczym zająć, ograniczała się do tego, by
siedzieć i wyglądać pięknie. Nigdy nie weszła do basenu, nigdy nie
zagrała w słońcu w badmintona, dawała się zapraszać tylko do
najlepszych restauracji, i zawsze, zawsze odpychała go, gdy próbował
posunąć się do czegoś więcej niż pocałunek.
W jego wyobraźni jawiła się niczym delikatna księżniczka z bajki,
i tak też ją traktował. Teraz zdawał sobie sprawę, że idealizował
Annette, że to tylko jej olśniewająca uroda skłoniła go do przypisania
jej takich atrybutów jak dobroć i kochające serce.
A to właśnie Savannah była dobra i kochająca. Cieszyła się
życiem, potrafiła godzinami siedzieć na podłodze i grać w planszowe
gry, nie obrażała się, gdy ktoś próbował podtopić ją w basenie.
Savannah była prawdziwa, Annette była nierealna. Lecz wtedy
Savannah miała zaledwie siedemnaście lat.
- Teraz jest już znacznie starsza - przypomniał sobie, gdy zamykał
żaluzje, by odciąć się od ostrego popołudniowego słońca, by odciąć
się od myśli, które niewiele miały wspólnego ze zjawiskiem zwanym
małżeństwem z rozsądku. Małżeństwem bez miłości. Małżeństwem
bez skonsumowania. Małżeństwem pomyślanym wyłącznie jako
zemsta.
- No tak - mruknął, kierując się do telefonu. - Nie mogę tego
zrobić. Nie mogę tego zrobić Savannah. I sobie też; żadnemu z nas nie
przyniesie to nic dobrego.
Zanim jednak zdążył podnieść słuchawkę, zadzwonił telefon
podłączony do jego prywatnej linii i Harrison mruknął pod nosem coś
niecenzuralnego.
- Słucham, Colton - mruknął nieuprzejmie, zastanawiając się, kto
z grupki niewielu osób mających jego prywatny numer zadał sobie
trud szukania go w biurze w sobotnie popołudnie.
- Mówi Colton - odezwał się śpiewny głos po drugiej stronie linii.
- Na litość boską, Harrison, nie warcz tak na mnie.
- Babcia - rzekł półgłosem, opadając na krzesło i uśmiechając się
niemrawo. - Jak tam twój artretyzm?
- Dobija się do drzwi, ale go nie wpuszczam. Dzięki za troskę.
Harrison uśmiechnął się, słysząc odpowiedź babki. Ilekroć pytano
ja o zdrowie, zawsze odpowiadała w inny, lecz zawsze zabawny
sposób.
- To dobrze. O co tym razem chodzi? Kiedy poprzednio
dzwoniłaś pod ten numer, pytałaś, czy mam w puszce księcia Alberta,
i kazałaś mi go wypuścić. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że
kobiety w pewnym wieku nie powinny robić dowcipów przez telefon?
Zwłaszcza jeśli ten telefon jest po drugiej stronie Atlantyku.
- Ostatnio nie - odrzekła Sybil Colton dźwięcznym głosem,
którego nie zniekształciły tysiące mil dzielące Kalifornię od Paryża. -
A od kiedy to jestem kobietą w pewnym wieku? - zapytała, a Harrison
usłyszał, jak wydmuchuje dym. Wyobraził ją sobie na wyłożonej
poduchami kanapie, trzymającą papierosa wetkniętego w cygarniczkę
z kości słoniowej, a obok na stoliku szklankę z martini. - Jestem stara,
Harrison. To jedno z pewnością można o mnie powiedzieć.
Zerknął na zegar stojący na biurku.
- Z pewnością już dawno powinnaś się położyć - ciągnął
beztrosko, myśląc sobie, że na tym świecie niewiele jest przyjemności
większych niż rozmowa telefoniczna z mieszkającą w Paryżu babką. -
Stracisz urodę, jeśli nie będziesz się wysypiać.
- Już niedługo zacznę się wysypiać za wszystkie czasy, Harrison -
odparowała. - A teraz nie mogę spać. Coś mi chodzi po głowie, i
chciałam z tobą o tym porozmawiać. Twój brat reaguje tylko wtedy,
kiedy ktoś zacznie narzekać na woreczek żółciowy albo inne okropne
choróbska fascynujące dziś lekarzy, a Frank i Shirley są nadal na
wakacjach. Nie znam nikogo, kto by odpoczywał tyle co mój Frank.
Czy on wykorzystuje twoje dobre serce, Harrison? Czy przez niego
nie znajdziesz się wcześniej w grobie?
- Słucham cię, babciu - wtrącił, zachodząc w głowę, co też może
oznaczać ta radosna paplanina. - Czy coś się stało? Czy chciałaś z
kimś dzisiaj porozmawiać? A dlaczego najpierw wspomniałaś o
Jasonie? Źle się czujesz? Chyba nie poszłaś na tańce i nie złamałaś
nogi w biodrze?
- Kochanie, do kogo ty mówisz? Chyba do jakiejś starowinki, bo
na pewno nie do mnie - obruszyła się Sybil i zaciągnęła swym
nieodłącznym papierosem. Zgadzała się, że jest to nałóg
niebezpieczny, lecz gdy ktoś namawiał ją, by go rzuciła, stwierdzała,
że w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat wielu zagrożeń spodziewać się
już nie może. - Czy nie wolno mi po prostu zadzwonić do mojego
wnuka i spytać, co u niego? Czy to zbrodnia?
- Dzwonisz, bo chcesz wiedzieć, co u mnie - powtórzył Harrison,
podnosząc przycisk do papieru, który wczoraj wzięła do ręki
Savannah, i zaczął obracać go w dłoni. - Dobrze, moja droga. Kim
pani jest i co pani zrobiła z moją babcią?
Zduszony śmiech Sybil poprawił mu nastrój.
- No dobrze, niech ci będzie. Może i miałam powód, żeby
zadzwonić, ale to nie znaczy, że nie mogę spytać, co u ciebie. No więc
co? Masz ostatnio jakieś towarzystwo? Uwodzisz piękne kobiety?
Wiesz, Frank i Shirley nie mogą doczekać się wnuków. Mógłbyś
przynajmniej ich zadowolić.
- A więc w istocie chciałabyś mi powiedzieć, żebym znalazł sobie
jakąś miłą kobietę, ożenił się i ustatkował. Babciu, czy jesteś pewna,
że nie zwariowałaś?
- Zwariowałam? Ja? Harrison! Czyżbyś miał zamiar się żenić? O
mój Boże, mam sensacyjną wiadomość! Prawda? Ha! Frank dostanie
furii. On, taki potentat w świecie mediów, nie wytropił pierwszy
hiobowej wieści, a uprzedziła go w tym stara baba mieszkająca gdzieś
na antypodach! Kim ona jest, Harrison? Chyba nie wybrałeś sobie
jakiejś anorektycznej modelki, które wy, bogaci, uważacie za takie
atrakcyjne.
- Uspokój się, proszę - powiedział, żałując w duchu, że zdradził
się przed babką, która gotowa była zadzwonić do jego rodziców, brata
oraz wszystkich najbliższych krewnych z informacja, że mały
Harrison dał się w końcu usidlić, i dobrze, bo to już najwyższa pora. -
Ja tylko myślę o tym, czyby się nie ożenić. To wszystko. Ja się
zastanawiam.
Po drugiej stronie zapadło milczenie, po czym Sybil odezwała się
przytłumionym głosem:
- Nie chcesz rozgłosu, prawda? Dalej mam ochotę powyrywać tej
dziewczynie włosy z głowy. Jej i temu jej tatusiowi. Przysięgam ci,
Harrison, że jeśli nie usłyszę więcej nazwiska Hamiltonów, to umrę
szczęśliwa. Chyba że chcesz mi powiedzieć, że Sama Hamiltona i tę
jego małą poszukiwaczkę złota spotkała wreszcie zasłużona kara.
Ta rozmowa przybiera niedobry obrót, pomyślał Harrison i ze
słuchawką wetkniętą między ramię a głowę sięgnął do małej lodówki
ukrytej pod wydłużonym blatem biurka, by wyjąć butelkę wody.
Ciekawe, jak babka zareaguje, jeśli jej powie, że wkrótce znowu
usłyszy to nazwisko, bo w poniedziałek po południu on
prawdopodobnie będzie już mężem Savannah.
Postanowił jednak nie ryzykować. Babka jest zbyt inteligentna, by
nie wyczuć pisma nosem. Zwłaszcza że jego rola w tej grze jest dosyć
podejrzana.
- Babciu - odezwał się, uznawszy, że w tej sytuacji
najbezpieczniej będzie skłamać - czekam na ważny telefon i dlatego
jestem teraz w biurze, a nie na polu golfowym. Toteż, mimo że
chętnie wysłuchałbym twojej opowieści o tym, ileż to jest sposobów
skręcenia Sama Hamiltona w paragraf, to jednak bym wolał się
szybko dowiedzieć, w jakiej sprawie dzwonisz.
- Wycofujesz się, prawda? No cóż, niech ci będzie. Zwłaszcza że
naprawdę muszę z tobą o czymś pogadać. Czy dostałeś zaproszenie od
Meredith na sześćdziesiąte urodziny Joego?
Harrison szybko przestawił myśli na inne tory. O ile jego ojciec,
Frank, był raczej miejskim chłopcem - jeśli Prosperino można nazwać
miastem, bo przecież było znacznie mniejsze od Los Angeles czy San
Francisco - o tyle jego kuzyn Joe spędził większość życia na
znakomicie prosperującym ranczu pod miastem.
Joe, który zaczynał od niczego, z czasem dorobił się tak wielkiego
majątku, że zainwestował w górnictwo, nabył szyby naftowe i spore
przedsiębiorstwo armatorskie oraz udziały w spółkach wielu innych
branż. Dla Harrisona Joe Colton stanowił wzorzec do naśladowania.
Harrison często jeździł na ranczo, lubił towarzystwo Joego, jego
kuzynów, pasierbów oraz dzieci adoptowanych, które Meredith i Joe
wychowywali z miłością.
Ranczo Coltonów było niegdyś bardzo szczęśliwym miejscem.
Wszystko zmieniło się dziesięć lat temu, gdy Meredith wraz z Emily,
jedną z ich adoptowanych córek, omal nie zginęła w dziwnym
wypadku samochodowym. Zachowała życie, lecz zmieniła się tak
bardzo, iż Harrison z trudem ją poznawał. I, sądząc z tonu, z jakim
babka wymówiła imię Meredith, nie był w swym poglądzie
odosobniony.
- Harrison, jesteś tam?
- Słucham? Och, przepraszam, babciu. Tak, tak, dostałem
zaproszenie. Zanosi się na niezłą imprezę. Przylatujesz?
- Owszem, mam nadzieję. Ale chyba nie będę się dobrze bawić.
- Słyszę, że przemawia przez ciebie wieczna optymistka -
stwierdził, wracając na swe miejsce za biurkiem. - O co chodzi? Nie
masz się w co ubrać? Trudno w to uwierzyć, bo przecież paryscy
krawcy skaczą z radości, kiedy wpadasz obejrzeć ich nowe kolekcje.
- No tak, ale wiesz, co mam włożyć na to przyjęcie? Balową
suknię. Przyznaj, że to zupełnie do Meredith niepodobne. Gala?
Meredith nie znosiła takiej celebry, tego blichtru i przepychu. Ona
uwielbiała swojskie rodzinne pikniki. Nie rozumiem, skąd pomysł
tych smokingów. I nie pojmuję, dlaczego Joe tak potulnie się na to
zgadza.
- To jego sześćdziesiąte urodziny - przypomniał Harrison. - Może
zamarzyło mu się coś bardziej oficjalnego?
- Wykluczone, Harrison. To dziwne jak na Joego, i dziwne jak na
Meredith. Mówię ci, Harrison, tam dzieje się coś podejrzanego, i to
nie od wczoraj. Czuję to nawet z Paryża.
Harrison ujął w palce czubek swego nosa.
- No, babciu...
- Nie mów do mnie tym tonem! Pamiętasz, jak w zeszłym roku
Meredith potraktowała mnie jak gościa? Mnie! Przecież nigdy
przedtem nie traktowała mnie jak gościa, i to nieproszonego! No i
jeszcze ta Emily...
- Co się dzieje z Emily? Przecież wyzdrowiała? - zapytał,
wyciągając kartkę z faksu i stwierdzając, że jest to raport na temat
sytuacji finansowej Sama Hamiltona. Nieźle, same długi. Zapragnął
nagle skończyć tę rozmowę i przestudiować ten dokument oraz
wszystkie inne, które drukowała maszyna.
- Czyżby? - mruknęła babka, czekając, aż wnuk zareaguje na jej
tajemniczy, pełen wątpliwości ton.
Postanowił, że jej nie rozczaruje, zwłaszcza że doskonale
wiedział, że babka i tak powie wszystko, co ma do powiedzenia, bez
względu na to, czy rozmówca ma ochotę jej słuchać, czy nie.
- Dobrze, babciu, wal. Zamieniam się w słuch.
- No, wreszcie! Twój ojciec uważa, że tracę dar przekonywania.
Ale na ciebie zawsze można liczyć.
- Ja jestem prawdziwym dżentelmenem - mruknął ironicznie,
przeglądając nadchodzące wydruki.
No tak, firma Sama jest na krawędzi bankructwa. Jamesowi
Vaughnowi potrzebna jest jak dziura w moście. Jasne, facet marzy o
Savannah, a nie o firmie. A ten wstrętny Sam zachowuje się jak
stręczyciel.
Harrison rzucił wydruki na biurko i zaklął pod nosem.
- Nigdy w to nie wątpiłam, kochanie - odrzekła Sybil i przystąpiła
do rzeczy. - Coś ci powiem. Emily straciła przytomność podczas
wypadku, lecz kiedy ją odzyskała, to zobaczyła dwie pochylone nad
nią Meredith. Słyszysz, Harrison? Dwie! Tak Emily utrzymuje.
- Wiem, babciu, słyszałem. - Pokiwał głowa. - Jedna Meredith
uśmiechała się łagodnie, druga była zła i podła. Ale Emily była wtedy
dzieckiem, straciła świadomość i miała wstrząs mózgu. Równie
dobrze mogła widzieć sześć identycznych Meredith, różowego słonia i
klowna w cylindrze.
- No wiesz! - W tonie babki zabrzmiała irytacja. - Wobec tego
wyjaśnij mi, dlaczego Meredith to już nie ta sama Meredith. Wyjaśnij
mi to, proszę!
- Nie mogę ci tego wyjaśnić, babciu, bo to nieprawda. Zgoda, jest
teraz trochę inna, jakby nieobecna, mniej związana z życiem rancza, i
nie chce już adoptować dzieci. A czy nigdy nie przyszło ci do głowy,
że ona obarcza się winą za ten wypadek i chorobę Emily? I że może
nie chcieć więcej dzieci właśnie z powodu tego poczucia winy oraz
bólu, jaki czuła, kiedy Emily została ranna? Nie zapominaj, babciu, że
syn Meredith i Joego wpadł pod samochód i zginął. To dużo
nieszczęść, jak na jedną kobietę.
- Może... - odrzekła Sybil nieco łagodniejszym tonem. - Niemniej
wydaje mi się, że tam coś się dzieje i chciałabym, żebyś do nich
wpadł się rozejrzeć.
- Nie mogę, babciu. Mam... Jestem w trakcie przejmowania firmy.
Ojciec wyjechał, wiec muszę też pilnować CMH. Przykro mi, ale
naprawdę nie mogę.
- Chodzi o dziewczynę, prawda? - zapytała, a Harrison
gwałtownie zamrugał powiekami. - Dobra, dobra, mało mówisz, ale
cię wyczułam. No cóż, nie zapominaj o sprawdzianie.
- Sprawdzianie? Jakim?
- Z naszyjnikiem. Jeszcze nigdy się nie pomylił - oznajmiła Sybil,
a Harrison mógł przysiąc, że usłyszawszy jego pytanie, babka
wzniosła oczy do nieba. - A teraz muszę już kończyć, bo zaczynasz
udawać głupiego i nie chcesz mnie słuchać. Niedługo zadzwonię do
twojego brata, Jasona, jeśli on jeszcze mnie pamięta. Ten chłopak
pracuje za ciężko, i ty pewnie też. A oprócz tego nie rozumiem,
dlaczego pozwoliłam ci tak długo trzymać mnie na linii. Te telefony
kosztują fortunę. Dobranoc, mój drogi.
W słuchawce rozległ się przerywany sygnał.
- Babcia szaleje - mruknął zadowolony i odłożył słuchawkę, po
czym natychmiast sięgnął po wydruki. - Chętnie się z nią spotkam.
Był sobotni wieczór i nie mógł wprost uwierzyć, że siedzi
samotnie w pustym domu, ogląda mecz w telewizji, na stoliku ustawił
puszkę ze sprite'em, a w ręku trzyma naszyjnik z szafirów. To
wszystko przez babkę!
Tylko ona mogła przypomnieć mu o tym naszyjniku, i to w takiej
chwili. Znał jego historię, słyszał ją w swym życiu już kilka razy, i
zawsze uważał ją za fantastyczną, niezmiernie romantyczną i
właściwie fajną. W tej jednakże chwili spoglądał na naszyjnik z taką
miną, jakby ten miał lada moment ożyć i go ugryźć.
Klejnot ten został podarowany lordowi Redbridge przez samą
królową Elżbietę I. Piękne szafiry osadzone pośród lśniących
brylantów były przekazywane najstarszemu ze spadkobierców
każdego pokolenia, aż znalazły się w rekach Williama Coltona,
trzeciego lorda Redbridge.
William był bardzo niespokojnym duchem. Wezwała go
powinność, tak jak wzywała wszystkich Coltonów, lecz powinnością
człowiek się w nocy nie ogrzeje. Niemniej, ponieważ wiedział, że w
jakiś sposób musi zapełnić stosunkowo puste skrzynie Coltonów - co
było nieco ironiczne, zważywszy na to, co się działo - został on
zaręczony z Katherine Mansfield, której rodzina nie należała
wprawdzie do wybitnych, lecz której pieniądze - jak kiedyś ujęła to
Sybil Colton - dosłownie wypadały z tyłka.
Harrison pociągnął z puszki długi łyk, niechętnie myśląc o
podobieństwach między jego przodkami a Samem Hamiltonem. Ale
wtedy były inne czasy, inna epoka, inne zasady moralne, A poza tym
William Colton wyszedł w końcu ze wszystkiego obronną ręką,
chociaż...
W przeddzień ślubu Williama i Katherine stary dobry Willie
przyniósł swej narzeczonej w prezencie ślubnym ów owiany legendą
naszyjnik z szafirów i brylantów. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego tak
długo z tym prezentem zwlekał. Być może to legenda związana z
naszyjnikiem powstrzymywała go przed włożeniem go na szyję
Katherine, a może też William podejrzewał, co się może stać, i nie
chciał ryzykować, by jego małżeństwo z rozsądku nie doszło do
skutku z powodu tych przeklętych kamieni.
Reasumując, o ile Harrison dobrze całą tę historię pamiętał, owe
piękne szafiry stanowiły
weryfikację prawidłowego doboru
narzeczonej. Jeśli owa drogocenna kolia znalazła się na szyi
niewłaściwej kobiety, kamienie matowiały i ciemniały. Te same
klejnoty umieszczone na szyi odpowiedniej narzeczonej zaczynały
lśnić pełnym blaskiem.
Harrison powątpiewał w te opowieści. William jednak w nie
wierzył i, gdy Katherine wzięła kolię z jego rąk i zawiesiła ją na szyi,
z przerażeniem patrzył, jak szafiry brzydną w oczach, tracą blask i
życie. Najwyraźniej los przemówił poprzez drogocenne kamienie i
William odwołał ceremonię. Albo się przestraszył, albo po prostu
szukał pretekstu, by się nie żenić.
W tamtych czasach była to rzecz niesłychana, ponieważ
powszechnie uważano, że narzeczeni są parą jeszcze przed złożeniem
przysięgi małżeńskiej w kościele. Prawo ten obyczaj sankcjonowało.
Za porzucenie narzeczonej na kilka godzin przed ślubem facet mógł
trafić do więzienia, można było wytoczyć mu proces. A jeśli
nieszczęsnym zbiegiem okoliczności narzeczona miała braci, zdrajca
mógł być wyzwany na pojedynek i skończyć w ten sposób życie.
William jakimś cudem zdołał uniknąć tych pesymistycznych
scenariuszy, chociaż między obiema rodzinami doszło do takich
animozji, że w Anglii nie czuł się już dobrze - zwłaszcza że znalazł
prawdziwą miłość, a gdy na szyi swej wybranki zawiesił kolię, szafiry
i
brylanty
natychmiast
zalśniły
i
zamigotały,
jakby
na
pobłogosławienie związku.
Harrison oglądał jeszcze przez chwilę mecz, po czym zgasił
telewizor. Obraz odpłynął, a Harrison przypomniał sobie koniec tej
starej opowieści. Podobno William miał już po dziurki w nosie dobrej
starej Anglii, a także waśni z Mansfieldami, toteż wraz z narzeczoną
wsiedli na okręt płynący do Nowego Świata, i w ten oto sposób ta
gałąź Coltonów znalazła się w Ameryce. Z czasem William i jego
potomkowie dorobili się i zaprzepaścili kilka fortun, a w czasie
jakiegoś kryzysu jeden z późniejszych Coltonów sprzedał naszyjnik.
- Ale ojciec cię odnalazł, prawda? - rzekł Harrison, podnosząc
kolię do góry i przyglądając jej się uważnie.
Jego ojciec Frank, który zbił majątek na holdingach medialnych,
usłyszał kiedyś o wystawieniu naszyjnika na licytację, i wrócił z nim
do domu szczęśliwy, jakby odzyskał najcenniejszy skarb. Odnalazł
go, podzielił na dwa mniejsze i dał jeden Jasonowi, a drugi
Harrisonowi.
- I tak dostałem cię w moje ręce. No, no, ale mam szczęście -
dokończył nieco ironicznie i wypił resztkę sprite'a.
Zadzwonił telefon, lecz Harrison się nie ruszył, czekając, aż
włączy się automatyczna sekretarka. Gdy jednak usłyszał znajomy
głos, zerwał się na równe nogi.
- Savannah - powiedział szybko - coś się stało?
- Nie, nie, wszystko w porządku. - Zamilkła na moment. -
Właściwie czego się mogłam spodziewać... Sam powiedział Annette,
że nie jest moim ojcem. Obiecał mi, że jej nie powie, ale nie
dotrzymał słowa. Przyszła do mnie dziś wieczorem do pokoju, żeby
mi to powiedzieć. No i teraz ona też mi mówi, że moim obowiązkiem
jest poślubić Jamesa.
- I...? - zapytał, wyczuwając, że to nie wszystko.
Prawdę rzekłszy, miał ochotę wskoczyć do samochodu i zabrać ją
z tamtego domu, wywieźć jak najdalej od tamtych ludzi.
- Nie miałam zamiaru niczego im mówić - odrzekła z wahaniem. -
Wiem, że sobie tego nie życzyłeś, że miała to być niespodzianka...
- Powiedziałaś jej - stwierdził, przymykając oczy. No cóż, czasem
nawet najlepszy plan się nie powiedzie. - I co?
- Masz rację, powiedziałam jej. To było bardzo głupie z mojej
strony, głupie i dziecinne. A co potem? Nie przyjęła tego dobrze -
oznajmiła, a Harrison się uśmiechnął. Nie przypuszczał, że Savannah
jest mistrzynią niedopowiedzeń.
- To znaczy?
- Zaczęła mówić okropnie brzydkie rzeczy, o tobie, o mnie, o
matce. Moja matka była też matka Annette, a Annette znała ją lepiej
niż ja, bo matka umarła, kiedy ja miałam zaledwie pięć lat. Och,
Harry, ona nazwała ją dziwką, a mnie niewdzięcznym bękartem. To
okropne.
- Nie wątpię. A Sam o tym wie?
- Jeszcze nie. Pojechał z Jamesem na weekend do Las Vegas.
Świętuje. Wróci dopiero jutro wieczorem. Nie wiem, jak się z nim
skontaktować, bo nie mówił mi, gdzie się zatrzyma.
Świętuje. Świętuje sprzedaż córki, którą wychował jak swoje
własne dziecko. Łajdak.
- Dobrze - odezwał się, chowając naszyjnik do wyłożonej
aksamitem kasetki, a tę wkładając do szuflady i natychmiast
zapominając o całej sprawie. - Poczekaj na mnie, zaraz po ciebie
przyjadę.
- To nie jest konieczne, Harry.
Hamowana dotąd wściekłość znalazła upust.
- Do jasnej cholery! Czy myślisz, że zostawię cię z Annette?
Chyba zwariowałaś! Poczekaj, a ja...
- Harry, jestem przed twoim domem w samochodzie i rozmawiam
przez telefon komórkowy - oznajmiła, przerywając mu. - Chciałam się
tylko upewnić, czy jesteś w domu i czy nie śpisz. Nie chciałam o
północy tak po prostu zadzwonić do twoich drzwi...
- Już do ciebie idę! - zawołał, rzucił słuchawkę na stolik i wybiegł
do holu, zapalając po drodze światła. Potem otworzył drzwi i w
dwóch susach znalazł się na podjeździe.
W chwili, gdy wysiadła z samochodu, a on wziął ją w ramiona, by
ją pocieszyć, zdał sobie sprawę ze swej radości. Cieszył się, że ją
widzi, że do niego przyjechała.
Gdy poczuł, jak drży, przytulił ją mocniej i zaprowadził do domu.
Powędrował z nią prosto do swego gabinetu, który znajdował się na
tyłach domu, tam kazał jej usiąść, a sam poszedł do kuchni, by
nastawić czajnik. Gorąca herbata. Ją to właśnie w chwilach stresu
podawała jego matka, przysięgając, że nie ma nic lepszego niż gorąca,
słodzona herbata, by ogrzać zmarznięte ciało i uspokoić nerwy.
Niecierpliwie stał przy kuchence, czekając, aż woda się zagotuje.
Potem zaparzył herbatę, ustawił na tacy dwie filiżanki, cukiernicę i
dzbanuszek z mlekiem. Gdy wszystko było gotowe, wrócił do
gabinetu.
Savannah stała przy kominku, odwrócona do niego plecami.
- Chodź tutaj - odezwał się - i wypij.
Miała na sobie stare dżinsy i czarny sweter. Rozpuszczone włosy
lekko zasłaniały jej twarz. Gdy się w końcu do niego odwróciła, miała
opuszczoną głowę i patrzyła gdzieś w bok.
Wyglądała na zdenerwowaną. Z wahaniem podeszła do kanapy
obok stolika, na którym umieścił tacę. W niczym nie przypominała
dziewczyny z jego wspomnień. Była jedynie podobna do tej kobiety,
jaką widział wczoraj: dorosła, piękna i działająca na wszystkie jego
zmysły.
- Savannah? - odezwał się ponownie, siadając przy niej i
marszcząc czoło, gdy się cofnęła, kiedy spróbował odsunąć jej włosy
z twarzy. - Co ci jest? Przecież się mnie nie boisz? Gdyby tak było,
nie przyjechałabyś tutaj.
Przyłożyła rękę do policzka.
- Oczywiście, że nie boję się ciebie, Harry. Po prostu... miałam
mały wypadek.
Harrison odwrócił ją twarzą do siebie i odsunął rękę.
- To ona ci to zrobiła? - zapytał przez zaciśnięte zęby, widząc
siniec na policzku Savannah oraz malutkie rozcięcie w okolicach oka.
Był pewien, że to sprawka Annette, a właściwie jej upierścienionej
dłoni.
Savannah kiwnęła głową, po czym ponownie przycisnęła dłoń do
policzka.
- Obrzuciła mnie też paroma wymyślnymi słowami - oznajmiła,
uśmiechając się do niego blado. - Aha, i pewnie jeszcze nie wiesz, że
przez całe życie dostawałam używane rzeczy? To, czego Annette nie
chciała już nosić?
- Doprawdy? - zapytał, wsypując dwie łyżeczki cukru do filiżanki
Savannah i usiłując nie wybuchnąć śmiechem.
- Tak - odparła, przyjmując od niego filiżankę. - Ale zanim
pomyślisz, że jestem skończoną idiotką, to powinieneś chyba
wiedzieć, że jej oddałam. Oddałam jej za wszystko. Ma chyba nieźle
podbite oko.
Ujął jej prawą dłoń, gdy odstawiła filiżankę, i zauważył
niewielkie zaczerwienienie na kostkach placów.
- Jakie to było uczucie? Wspaniałe?
- O tak - odparła. Teraz śmiały się także jej oczy, w których już
nie było łez. - Wspaniałe i cudowne.
I wtedy oboje wybuchnęli śmiechem. Oparli głowy na
poduszkach kanapy, popatrzyli na siebie i śmiali się, śmiali jak
szaleni.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Budziła się bardzo powoli, przeciągała pod prześcieradłami,
przewracała z pleców na bok - aż wreszcie syknęła, gdy zabolał ją
uderzony przez siostrę policzek. Ponownie przewróciła się na plecy i
mrugając powiekami, zaczęła przypominać sobie, jak się tu znalazła.
Śmiała się. Śmiali się oboje z Harrisonem. Głupio. Pewnie
odreagowywali stres. A potem nagle zaczęła płakać. Miarka się
przebrała. Tego wszystkiego było już za wiele. Poruszała się niczym
we śnie, odkąd jej ojciec - nie, nie ojciec, lecz Sam - posadził ją
naprzeciwko siebie i powiedział o niewierności matki oraz o tym, jak
to się poświęcił i wychował ją jak swoją własna córkę. Oznajmił jej,
że jest mu winna rekompensatę za kłamstwa matki i że nadeszła pora
spłacić ten dług.
Rozpłakała się wtedy, ale być może nie dość wylała wówczas łez i
wiele goryczy jeszcze w jej duszy pozostało. A może to dopiero
oświadczenie Sama, że ma poślubić Jamesa Vaughna i w ten sposób
uratować firmę, sprawiło, że łzy jej obeschły, a zamiast tego jej ciało
ogarnęła drętwota, która sparaliżowała ją na wiele dni.
Wtedy to Sam przychodził do niej dzień po dniu i przypominał, że
czasu pozostało już niewiele, że pora podjąć decyzję, bo jeśli nie, to
wszyscy skończą na ulicy, firmę trafi szlag, a to, co on w takim
mozole budował przez tyle lat, zostanie bezpowrotnie stracone.
Powtarzał, że liczy na nią, że od niej zależy przyszłość Annette. I że
jest im to winna. Mój Boże, winna!
Odrzuciła prześcieradła i wstała z łóżka, kierując się do przyległej
do pokoju łazienki. Jest im winna? Kiedy to zaczęła kwestionować to
stwierdzenie? Czy podczas ataków płaczu, kiedy przypominała sobie,
że Sam zawsze traktował ją inaczej niż Annette? Przez wszystkie lata
musiała wysłuchiwać, jaka Annette jest piękna, jakie ma maniery!
Jakim dobrym i posłusznym była dzieckiem, jaką kochającą córką, i
jak to ojciec był u niej zawsze na pierwszym miejscu, nawet po ślubie.
Savannah natomiast sprawiła mu ogromny zawód. Zawsze była z
niej chłopczyca, łaziła po drzewach, miała pościerane kolana, zbierała
owady i przynosiła je do domu. No i nie była ładna, nawet nie
usiłowała ładnie wyglądać ani też nie pomagała Annette sprawować
obowiązków pani domu, gdy ojciec wydawał służbową kolację.
Co prawda później nie zapraszano jej na te kolacje, bo kiedyś
stanęła w obronie środowiska w rozmowie z prezesem firmy, która z
zapałem godnym lepszej sprawy wycinała drzewa na północnym
zachodzie kraju, w ogóle nie myśląc o przyszłych pokoleniach.
- Jesteś za bystra i za bardzo wygadana - powiedział jej Sam, i
zapewne miał rację, bo Savannah miała wtedy czternaście lat.
Po tym wydarzeniu wysłał ją do szkoły z internatem, i od tej pory
przyjeżdżała do domu wyłącznie w weekendy lub na święta. Decyzję
o usunięciu z domu Savannah uznała za sygnał, że ojciec nie może
znieść jej widoku. A kiedy odwiedzała dom, Annette albo jej w ogóle
nie zauważała, albo traktowała ją jak brzydkie kaczątko, Sam zaś
prawie zawsze był nieobecny.
Kiedy jednak Harrison pokazał się na scenie, Savannah miała już
siedemnaście lat. Był dla niej miły, bawił się z nią w basenie, mówił
do niej i jej słuchał. Odwiedzał ją także w szkole, przywoził artykuły
na temat środowiska z czasopism drukowanych przez firmę ojca,
pomagał przy pisaniu niektórych prac, zabierał ją na pizzę.
W którym to momencie tego okropnego tygodnia Savannah
przestała myśleć o szokującym oświadczeniu Sama, o przyszłości,
jaka dla niej zaplanował, a zaczęła myśleć o Harrym, o tym, jak się o
nią troszczy? Czy jednak ma to znaczenie? W tej chwili ważne jest
jedynie to, że pod wpływem impulsu przyjechała do Harry'ego i
wkrótce ma zostać jego żoną.
- Choć nic za tym nie przemawia - powiedziała sobie, gdy wyszła
spod prysznica i owinęła się wielkim białym ręcznikiem kąpielowym,
po czym mniejszym zaczęła wycierać włosy. - Ale teraz i tak
wszystko pewnie zostanie odwołane, bo musiałaś się wygadać przed
Annette.
Na myśl o siostrze spojrzała w stronę lustra, by obejrzeć ślad po
uderzeniu na policzku. Zaczerwienie już zniknęło, pozostało jedynie
niewielkie obrzmienie. Rozcięcie koło oka było za to widoczne
doskonale. Jezu, ależ mi przyłożyła, pomyślała Savannah, choć była
pewna, że nie pozostała siostrze dłużna.
Mogła być nawet z siebie dumna, że wytrzymała aż taką szarżę,
chociaż lepiej byłoby się w ogóle nie wdawać w kłótnię. Lecz Annette
przyszła do jej pokoju nie proszona, zaczepiała ją i drażniła, nic więc
dziwnego, że odpowiedziała jej jedyną bronią, jaką posiadała. A tą
bronią był Harry...
A Harry się z tego wszystkiego śmiał. Och, najpierw się
zdenerwował, ale potem rozbawił do łez. Oboje się śmiali - aż do
chwili, gdy Savannah poczuła, że ogarnia ją bezbrzeżny żal.
Spoważniała, Harry chwycił ją w objęcia, i wtedy wybuchnęła
głośnym, rozpaczliwym płaczem. Płakała z żalu za matką, za ojcem,
którego nie poznała, za dzieciństwem, które przepadło bezpowrotnie.
To wszystko było takie straszne...
Harry trzymał ją w objęciach, usiłował ją pocieszyć, aż w końcu
zaniósł ją do pokoju gościnnego, a potem przyniósł jej walizki z
samochodu i kazał przebrać się w piżamę. Próbowała nieśmiało
protestować, mówiąc, że pójdzie do hotelu, nie włożyła w to jednak
serca i Harry nie dał się przekonać. Położył otwartą walizkę na łóżku,
pocałował Savannah w policzek i kazał się dobrze wyspać. Obiecał
jej, że rano wszystko będzie wyglądać lepiej.
No i tak to się potoczyło. Spędziła noc pod tym samym dachem
co Harry, bezpowrotnie rozłączona z rodziną, nawet jeśli nie była to
rodzina kochająca.
Nastał poranek, ona wypłakała się już i wyspała, i nadal nie miała
zielonego pojęcia, co dalej. Świadoma była jedynie dwóch rzeczy. Po
pierwsze, że jej młodzieńcze zauroczenie Harrym wraz z wiekiem nie
minęło, lecz przeistoczyło się w miłość, a po drugie, że pod żadnym
pozorem nie wolno jej wyjść za niego za mąż.
Harrison podsmażał właśnie bekon, gdy z łazienki dla gości
dobiegł go szum prysznica. Świetnie, zdąży. Gdy Savannah wchodziła
do kuchni, nakładał na talerze jajecznice. Miał nadzieję, że skoro mu
tak sprawnie poszło przygotowanie śniadania, równie dobrze potoczy
się cały dzien. Tymczasem jedno spojrzenie na twarz Savannah
powiedziało mu, że jego optymizm może być nadmierny.
- Dobrze spałaś? - zapytał, gdy Savannah podeszła do ekspresu i
napełniła dwie filiżanki wspaniale pachnącą kawą, którą postawiła na
stole.
- Tak, dziękuję - odparła, siadając i biorąc do ręki widelec. -
Spałam naprawdę znakomicie. A ty?
- Jak kamień - skłamał bez zająknienia.
W istocie do trzeciej w nocy krążył po gabinecie, zastanawiając
się, czy będzie się smażył w piekle, jeśli ulegnie impulsowi i zastuka
do drzwi Savannah, by ją pocieszyć. Więcej niż pocieszyć...
Oczywiście, nie odważył się na taki krok. Był na to zbyt dobrze
wychowany, a poza tym wiedział, że gdyby to zrobił, Savannah
uznałaby go za jeszcze jednego człowieka, który ją wykorzystuje.
Poza tym istniał następny problem, i Harry był pewien, że
Savannah zacznie o nim mówić, zanim skończą śniadanie. Od szóstej
rano zachodził w głowę, jak obrócić jej wnioski na swoją korzyść i
przekonać ją, że ich umowa małżeńska ma nadal sens.
- Świetnie gotujesz - oświadczyła. - W domu nigdy mnie nie
wpuszczano do kuchni, ale w szkole zapisałam się na kurs
gospodarstwa domowego. Myślałam, że będą nas uczyć gotowania,
ale oni uczyli nas, jak poznać się na profesjonalnym cateringu.
Prywatne szkoły są nieco zawieszone w próżni, nie sądzisz? Ale kiedy
wynajmowałam mieszkanie podczas studiów, nauczyłam się robić w
kuchence mikrofalowej dość podłą pizzę. Niemniej - oznajmiła,
nabierając na widelec podsmażane ziemniaki, które o świcie ugotował
- nigdy nie próbowałam zrobić czegoś takiego.
- Życie kawalera, Savannah - wyjaśnił, kończąc swoją porcję i
zanosząc talerz do zlewu. - Albo polubisz kolacje z mrożonych dań,
albo nauczysz się gotować. Ja wybrałem to drugie. Matka sugerowała
mi zatrudnienie stałej gospodyni, ale rzadko jadam w domu więcej niż
śniadanie, toteż się nie zdecydowałem.
Czy to już koniec rozmowy o niczym? Był pewien, że tak. Teraz
Savannah powie, że dziękuje za śniadanie, ale ze ślubu nici.
- Harry... - zaczęła, odwracając się na krześle, by na niego
spojrzeć.
- Czy chcesz usłyszeć coś zwariowanego? - przerwał jej,
chwytając się pierwszej myśli, która mu się nasunęła.
Spojrzała na niego z westchnieniem, po czym zaniosła swój talerz
do zlewu.
- Dobrze, Harry. Powiedz mi coś zwariowanego. Sam Pan Bóg
wie, że nie słyszałam niczego zwariowanego od przynajmniej
dziesięciu albo i dwunastu godzin.
- Umyjemy je później - powiedział, zalewając wodą talerze, po
czym zaprowadził ją do gabinetu. Tam kazał jej poczekać, a sam
wrócił do kuchni po następne dwie filiżanki kawy. - Otwórz szufladę,
te po prawej stronie - polecił, gdy znalazł się przy niej. - Widzisz to
granatowe aksamitne pudełko? Wyjmij je i otwórz.
Spojrzała na nie, po czym przeniosła wzrok na niego.
- Mam je otworzyć? Dlaczego? - zapytała, próbując obrócić
wszystko w żart, który chyba jej nie wyszedł. - Czy jest pełne
malutkich wybuchających papierowych węży?
- Mniej więcej - odparł, czując, że jej komentarz jest zbyt bliski
prawdy. - Proszę, Savannah, otwórz.
Gdy zastosowała się do jego polecenia, z jej ust wyrwał się cichy
okrzyk.
- Coś innego, prawda?
- Czy one są... prawdziwe? - zapytała, dotykając palcem
największego kamienia w kolii z szafirów i brylantów. - Mój Boże,
Harry, one są prawdziwe, nie? Co ty wyrabiasz, dlaczego trzymasz
taka cenną rzecz w miejscu, gdzie każdy może ją znaleźć i ukraść?
- Masz zamiar to ukraść? - zażartował, po czym się roześmiał, gdy
zrobiła przestraszoną minę. - No więc czy chcesz usłyszeć coś
szalonego? O tym naszyjniku.
Usiadła wygodnie w fotelu, podwijając pod siebie nogi, i dała mu
znak, że słucha. Harrison pomyślał, że nie dopuścił co prawda do
tego, by odwołała ślub, lecz pewnie wykopał pod sobą następny
dołek. Kobiety nadające się na narzeczone Coltonów to nie jest temat,
który należy poruszyć tego ranka. Lecz cóż, nie miał wyjścia.
Opowiedział jej całą historię, a potem z zapartym tchem czekał na
komentarz.
- Czy Annette go mierzyła? Jak na niej wyglądał? Czy błyszczał?
- dopytywała się, trzymając kasetkę na kolanach, lecz nie gładząc już
palcami drogocennych kamieni.
- Annette? Nie, właściwie to zapomniałem o tym naszyjniku.
Dopiero wczoraj babka mi o nim przypomniała. No i wyjąłem go z
sejfu. - Gdy Savannah obrzuciła go przenikliwym wzrokiem, dodał: -
No, mało brakowało, a bym jej powiedział, że bierzemy ślub. Ona
jednak i tak się czegoś domyśliła, bo inaczej nie mówiłaby o
naszyjniku. Ale moja babka jest w Paryżu. Nie siedziała na wprost
mnie i nie czyniła żadnych paskudnych uwag. Toteż jeśli martwisz
się, że tajemnica się wydała...
- Sprawa się rypła, kij wsadzony w szprychy - przerwała mu,
nadając całemu temu zdarzeniu specyficzną wymowę poprzez dobór
słów. - Pozbawienie elementu niespodzianki.
- No właśnie - potaknął. - No więc jeśli się martwisz o coś
takiego, to niepotrzebnie. Nic się nie zmieniło.
- Och, nie, Harry, to nieprawda - zaprotestowała, zamykając
kasetkę i odstawiając ją na stolik. - Annette nie zachowa tego dla
siebie. Element zaskoczenia przepadł, a Sam będzie wiedział, co
zamierzasz, zanim twoi ludzie złoża mu ofertę. Nie chciałabym
przytaczać wielu starych przysłów, ale ostrzeżony jest lepiej
uzbrojony, prawda?
Dopił kawę i wstał.
- Mówię ci, że to nie problem. Moja oferta jest nadal aktualna,
Sam nadal nie może mi odmówić.
- Harry, siadaj. Nie mogę patrzeć, jak krążysz, a chyba zaraz
zaczniesz to robić, prawda?
Posłusznie usiadł i zaczął bębnić dłonią o kolano. Po chwili
uświadomił sobie, co robi, i jego ręka znieruchomiała.
- Kiedy przyszłam do ciebie w piątek do biura, byłam w
strasznym stanie. Wtedy jeszcze wierzyłam, że częściowo jestem
winna Samowi pomoc za problem, jaki on sam stworzył. Czułam się
zagubiona i skrzywdzona - nadal czuję się skrzywdzona, nie mam
zamiaru się wypierać - i zrzuciłam cały ciężar na twoje barki.
- Nie narzekam - mruknął, wiedząc, że wcale sobie tym
stwierdzeniem nie pomaga.
- No jasne, że nie, ponieważ Sam i Annette próbowali to samo
zrobić z tobą, co teraz z Jamesem Vaughnem. W moim położeniu
dostrzegłeś szansę, żeby się zemścić. Przejmiesz kontrolę nad firmą
Sama i weźmiesz jedyną rzecz, jaka Samowi została: siłę przetargową.
Czyli konkretnie mnie. Przynajmniej grasz w otwarte karty. Przejęcie
firmy, małżeństwo, i tak dalej. Ale to już nie jest konieczne, Harry.
- Bo ty spaliłaś mosty - skonstatował, biorąc filiżankę i ze
zdziwieniem stwierdzając, że jest pusta. - Po tej wczorajszej
awanturze z Annette uznałaś, że ona i Sam mogą sami albo się
ratować, albo zginąć, bo ty znikasz z pola walki. Było, minęło. Mam
rację?
Savannah dotknęła policzka.
- Można by powiedzieć, że Annette wbiła mi do głowy rozum.
Nic im nie jestem dłużna, Harry, co mnie sprowadza do sedna sprawy.
Ty też nic mi nie jesteś winien. Możesz nadal się mścić, bo wiesz, że
Sam rozpaczliwie poszukuje inwestora. Założywszy, że James
Vaughn się wycofa, kiedy się zorientują, że ta niewdzięczna mała
Savannah wzięła nogi za pas i nie ma zamiaru wracać.
Westchnęła, wstała i spojrzała na Harrisona.
- No więc to tyle, prawda? Harry, bardzo ci dziękuję za wszystko,
co zrobiłeś, za twoją propozycję.
- Ale już mnie nie potrzebujesz, tak? - odparł, również się
podnosząc. - A co z naszym zezwoleniem na ślub? - dodał, wiedząc,
że brzmi to śmiesznie i modląc się, by nie zabrzmiało żałośnie.
Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
- Myślę, że zawsze możesz oprawić je w ramkę...
- Bardzo śmieszne, Savannah - powiedział, kładąc ręce na jej
ramionach. - Co z sobą zrobisz?
W jej pięknych niebieskich oczach pojawiły się łzy.
- Nie wiem. Mam malutki fundusz powierniczy od matki, na
którym Sam nie mógł położyć łapy. Na jakiś czas mi to starczy. A
poza tym jestem przecież wykształcona. Znajdę pracę.
- Do tego czasu zostań tutaj. Proszę, Savannah. To duży dom.
Poza tym nie chcę, żeby Sam gdzieś cię dopadł. Przynajmniej nie
teraz. Wiesz, że mam trochę racji.
Opuściła na moment oczy, potem znów je na niego podniosła i
bez słowa kiwnęła głową.
- Dobrze - powiedział, usiłując ukryć radość. - Załatwione.
- Tydzień - oznajmiła, odstępując krok do tyłu. - Najwyżej dwa.
To ci da dość czasu, żeby przemówić Samowi do rozumu, żeby się
zemścić. A ja w tym czasie znajdę pracę i mieszkanie.
- Jak sobie życzysz - przytaknął, mimo że snuł już zupełnie inne
plany.
W czwartek wieczorem Savannah weszła do kuchni, rzuciła na
stół swą nową teczkę i - ponieważ na podjeździe dojrzała BMW
Harrisona - zawołała śpiewnym głosem:
- Kochaaanie, wróciiiłam!
Kilka sekund później Harry wpadł do kuchni. Miał na sobie białą
koszulkę do gry w golfa i spodnie khaki, w ręku trzymał gazetę.
- Jesteś bardzo zadowolona - powiedział, wyjmując z lodówki
dwie puszki z lemoniadą. - Domyślam się, że dziś na froncie poszło
lepiej niż wczoraj.
- Lepiej niż wczoraj, przedwczoraj, i przez cały poprzedni tydzień
- uściśliła, wyjmując puszkę z jego dłoni, otwierając z trzaskiem
wieczko i upijając długi łyk. - W tej chwili rozmawiasz z kobietą,
która znalazła posadę.
Czekała na jego reakcję, nie spuszczając z niego oczu. Zastygł z
ręką na wieczku puszki, a potem się uśmiechnął. Może zbyt radośnie?
Czy też zbyt wiele się w tym śmiechu dopatrywała?
- Savannah, wspaniale! - oświadczył, odstawił puszkę i podszedł
do niej z szeroko otwartymi ramionami, by ją uściskać. - To
wspaniale!
- Też tak myślę - odparła, najpierw poprawiając żakiet, a potem
zdejmując go i wieszając na oparciu krzesła. - Wiesz, że dziś miałam
drugą rozmowę u Boggsa, prawda? I muszę ci powiedzieć, że mnie
tam uwielbiają. Szanują i uwielbiają. - Jej uśmiech objął całą twarz. -
Zaczynam za dwa tygodnie, kiedy otworzą nowy obiekt. Startuję od
samego dołu, ale przede wszystkim mam etat!
- Oto Savannah Hamilton staje do walki o słuszną sprawę na polu
gospodarki ściekami. Jak sądzisz, czy udźwigniesz całą romantyczną
stronę tego przedsięwzięcia?
- Idiota - mruknęła, żartobliwie wymierzając mu cios w ramię. -
To jest ważna praca, ważna gałąź przemysłu. Doskonale zdajesz sobie
z tego sprawę, chyba że chciałbyś usłyszeć ode mnie następny wykład
na temat środowiska, deficytu czystej wody, i tak dalej.
- Dziękuję, nie trzeba, choć jeśli weźmiesz mnie na męki, to
zamówię u ciebie artykuł na ten temat - odrzekł Harry i ucałował ją w
policzek.
Robił to często. Lubił ją też dotykać, choć nigdy nie przekraczał
granic. Od niemal dwóch tygodni mieszkali razem w jednym domu,
jadali razem posiłki, oglądali na wideo filmy, grali w gry planszowe i
przesiadywali do późna w gabinecie, spędzając czas na rozmowie.
Czuła się z Harrym tak dobrze jak nigdy z nikim w życiu. A
jednak co wieczór, gdy szli na górę położyć się spać, gdy stawali pod
drzwiami swych sypialni, gdy Harry całował ją na dobranoc i potem
każde z nich wchodziło do innego pokoju, Savannah czuła się
ogromnie nieszczęśliwa.
Nieszczęśliwa. Niespełniona. Sfrustrowana.
Czasami, upewniwszy się, że Harry smacznie śpi, schodziła na
paluszkach do gabinetu, wyjmowała z szuflady naszyjnik i przez
chwile patrzyła na niego, podziwiając odbijające się w szafirach i
brylantach refleksy światła. Nigdy nie wyjęła go z kasetki, nigdy nie
przymierzyła. Zawsze odczuwała taką pokusę, lecz obawiała się jej
ulec. Bała się, że gdy kolia znajdzie się na jej szyi, klejnoty stracą
blask.
A teraz będzie musiała ten dom opuścić.
- Harry, może pójdziemy to uczcić? Ja stawiam.
- To jest twoja nowa praca, więc stawiam ja - oświadczył, kierując
się do holu. Po czym nagle się zatrzymał i odwrócił. - Byłbym
zapomniał. Dziś rano o dziesiątej podpisana została umowa.
Rozmawiasz teraz z nowym właścicielem większości akcji Hamilton,
Incorporated.
- A więc to tak - powiedziała, czując miękkość w kolanach i
opadając na krzesło. W ostatnich dniach wiele rozmawiali, nigdy
jednak nie poruszyli tematu Sama, Annette czy kwestii przejęcia
firmy. - Widziałeś się z nim? Pytał o mnie?
Spojrzał na nią i powoli potrząsnął głową.
- Przykro mi, ale nie. Nie pytał.
- Aha - mruknęła, zastanawiając się, dlaczego ją to tak bardzo
boli. Być może stare przyzwyczajenia tak łatwo nie mijają, a ona zbyt
długo starała się zadowolić Sama, zdobyć jego uwagę. - No cóż,
pewnie nie powinnam się tego spodziewać, prawda? On chyba nawet
nie wie, że tu jestem.
- Wie - oświadczył, po czym usiadł na krześle naprzeciwko niej i
ujął ja za ręce. - Dobrze, wszystko ci powiem, ale musisz to odpuścić.
Masz nowe życie, nową pracę, i cały świat stoi przed tobą otworem,
wiec przestań się już przejmować Samem.
- Wiem - odrzekła, uścisnęła jego dłonie i odsunęła się od niego. -
No to mów.
- Tak wiele do powiedzenia właściwie nie ma - zaczął, sięgając
znowu po puszkę. - Głównie mówili prawnicy, potem nastąpiło
podpisanie dokumentów. Był taki jeden nieprzyjemny moment, wtedy
kiedy do Sama dotarło, że zrestrukturyzowana firma przyjmie nazwę
Colton-Hamilton, Inc. Nie zachował się wtedy ładnie, ale kiedy
sytuacja jest podbramkowa, należy wykorzystać każda szanse. Ja to
zrobiłem.
- Nie lubisz go, prawda? Ile czasu ci potrzeba, żeby go wykupić
całkowicie? Bo taki masz zamiar, prawda? Chcesz wyeliminować jego
nazwisko z rynku?
- Uważasz, że się mszczę?
- Pewnie nie. Uważam, że czekałeś przez sześć długich lat,
czekałeś na stosowną chwilę, a potem przypuściłeś na niego szturm.
Sam i Annette cię skrzywdzili, a teraz ty wziąłeś za to odwet, choć nie
zostawiłeś ich bez grosza. Chciałeś podeptać ich dumę, bo oni to samo
zrobili z tobą.
- Mylisz się - stwierdził, patrząc na nią z napięciem. - Nie
wykupiłem Sama z powodu tego wydarzenia sprzed sześciu lat.
Oczywiście, taki był mój początkowy zamysł, nie mam zamiaru cię
okłamywać, ale nie to przesądziło. Zrobiłem to, bo przez nich
płakałaś. Zrobiłem to za twoje dzieciństwo, za to, jak cię traktowali,
że chcieli cię zmusić do ślubu z Vaughnem. Zrobiłem to, bo oni na to
zasługiwali.
Savannah przyłożyła dłoń do ust i wolno pokręciła głową.
- Nie - wyszeptała w końcu, opuszczając rękę. - Nie, Harry. Jak
możesz tak mówić? Dla mnie? Ależ ja cię wcale o to nie prosiłam.
Choć może... może w głębi duszy chciałam ujrzeć Sama pokonanego.
Nie, nie chcę już o tym mówić.
Wstała z zamiarem opuszczenia kuchni, lecz zatrzymały ją słowa
Sama.
- Więc nie chcesz wiedzieć, co Sam o tobie powiedział, i co
powiedziała Annette? Bo uczestniczyła w tym, wiesz.
- Annette? - zdziwiła się, nieświadomie dotykając ręką policzka. -
A cóż ona tam robiła?
Harry wstał i z uśmiechem do niej podszedł.
- Nie jestem pewien, i nie chcę wyjść na aroganta, ale wydaje mi
się, że przyszła tam, żeby mnie uwieść.
- No i? - zapytała, cofając się o krok i czując ból przeszywający
jej ciało. Annette zawsze zdobywała wszystko, co chciała! I kiedyś
zdobyła nawet Harry'ego...
- Rzekłbym, że twoja siostra nie rozumie aluzji. Ale myślę, że w
końcu coś do niej dotrze.
- Co jej powiedziałeś? - zapytała na poły z lękiem, na poły
zafascynowana,
patrząc,
jak
rozbawiona
twarz
Harry'ego
niespodziewanie poważnieje.
- Powiedziałem jej - położył ręce na ramionach Savannah - że mi
to pochlebia, ale jestem zainteresowany kimś innym.
Zagryzła wargi, przymknęła powieki.
- No cóż, to pewnie podziałało...
- Chciała wiedzieć, kim.
- O? - zapytała, przywołując na twarz blady uśmiech. - To mogło
ją zainteresować. Powiedziałeś jej?
- Nie. Najpierw muszę o tym powiedzieć tej kobiecie. - Głaskał
delikatnie jej ramiona, patrzył jej wyczekująco w oczy. - Czy mam to
zrobić?
- Ja... ja... - Zegar stojący w gabinecie wybił szóstą i Savannah
odstąpiła krok do tyłu, oddychając z ulgą. - Nie dostaniemy tej
rezerwacji, jeśli zaraz nie zadzwonimy. Ty to zrób, a ja pójdę na górę
się przebrać, dobrze?
Harry oparł się ramieniem o lodówkę i kiwnął głową
- Nie spiesz się, i włóż coś niezobowiązującego. Mam ochotę
zamówić pizzę, chyba że koniecznie chcesz wyjść...
- Nie, nie. To... uhm, dobrze. Tylko wezmę prysznic i... Dobrze.
Pizza może być.
Gdy dotarła do podestu schodów, przystanęła i oparłszy się o
poręcz, zaczerpnęła głęboko powietrza.
Zadziałał zbyt szybko. Posunął się za daleko.
Dwa tygodnie. Savannah mieszka w jego domu od niespełna
dwóch tygodni, podczas których odnowili starą przyjaźń, wyznali
sobie wiele rzeczy, o wielu jednak nawet nie wspomnieli. Podczas
tych dwóch tygodni także się przekonał, że jest Savannah zauroczony.
Przekonał się także, że zauroczenie i miłość to dwie różne rzeczy. Bo
teraz ją kochał, kochał całym sercem.
Podczas tych dwóch tygodni załatwił także stare porachunki z
Samem, nie z powodu swej własnej wewnętrznej potrzeby, lecz z
powodu Savannah, którą Sam zranił. Harry wiedział, że zniszczy
każdego, kto kiedykolwiek skrzywdził tę kobietę.
Teraz jednak przesadził. Zagalopował się. Savannah dopiero
wynurzyła się z kokonu, dopiero zaczęła rozpościerać skrzydła.
Wyrwała się z naprawdę chorego domu rodzinnego, właśnie dostała
pierwszą pracę, i cały świat stanął przed nią otworem, roztaczając
wszelkie powaby życia. Czy naprawdę sądził, że ona zechce wyjść za
niego za mąż, zamieszkać z nim w tym domu, kochać go?
Wdzięczność. W jej uczuciach do niego dominuje wdzięczność, i
tego należało się spodziewać. Wdzięczność i zapewne odrobina lęku,
ponieważ zademonstrował jej, że jest teraz zupełnie innym
człowiekiem niż ów dawny Harry, który przed laty zaprzyjaźnił się z
samotną nastolatką. Poznała teraz Harrisona Coltona, biznesmena.
Czasami dosyć bezwzględnego.
Z czasem Savannah zrozumie, że jeśli chodzi o firmę Sama, zrobił
- bez względu na motywy - najlepszą rzecz, jaka mógł. Tysiąc pięćset
osób zatrzyma pracę. Dzięki jego pieniądzom i umiejętnościom firma
zacznie się rozwijać, kwitnąć. Ludzie, z którymi pracował sześć lat
temu, przyjaciele, których tam poznał, z radością przyszli na zebranie
do stołówki i z entuzjazmem wysłuchali jego oświadczenia.
A więc zrobił dobry uczynek. Działał w dobrej wierze, lecz także
z pobudek mniej szlachetnych. Był człowiekiem interesu, i się z tym
pogodził. Nie był jednak pewien, czy Savannah się z tym pogodzi.
Miał nadzieję, że z czasem to nastąpi.
Trochę to było niegodziwe z jego strony mówić Savannah o
Annette, lecz Savannah miała dobre serce, skłonne do wybaczania, i z
jej zachowania wnosił, że Samowi i swej przyrodniej siostrze nadal
nieco współczuła. Wiedziała jednak, że próba nawiązania kontaktów z
jednym bądź drugim byłaby błędem. Nikt nie próbuje oswajać rekina.
- Co wcale nie oznacza, że teraz ty masz kierować jej życiem -
powiedział sobie Harrison. A zmierzając w kierunku holu, bo właśnie
zadzwonił dzwonek u drzwi, dodał: - I wcale nie chcesz tego robić.
Chcesz być po prostu jego częścią. A więc nie spieprz tego!
Dostawca pizzy opuścił jego dom kilka minut później, bardzo
zadowolony z napiwku, Harry zaś wrócił do gabinetu i położył
pudełko na stoliku, na którym już wcześniej ustawił talerze i dwie
miski wypełnione gotową mieszanką sałatkową.
Udekorował stolik serwetkami, otworzył butelkę wina, które teraz
oddychało, w zamrażarce zaś chłodziły się dwa kieliszki. Potem
przeszedł się po pokoju, zgasił dwie lampki, które wcześniej włączył,
i zapalił świece ustawione w lichtarzach. Wszystko było gotowe.
Wcześniej miał dosyć czasu, by pobiec na górę i spakować walizkę,
dosyć czasu, by zarezerwować dwa miejsca na południowy lot do
Reno. O wszystko zadbał, i teraz tylko czekał...
A ten cholerny naszyjnik leżał zamknięty w szufladzie, skąd miał
być wyjęty nie wcześniej niż dziesięć lat po ich ślubie. Zagrożenie
było tylko jedno, takie mianowicie, że mógł wyciągnąć niewłaściwy
wniosek - i że Savannah go lubi, jest mu wdzięczna, ale go nie kocha.
Usłyszał jej kroki na schodach i ruszył w stronę holu na spotkanie,
zdenerwowany niczym młody chłopak.
ROZDZIAŁ PIATY
Szła przez hol, mając wrażenie, że to sen. Piękny sen, cudowna
baśń, w której wszystko prowadzi do szczęśliwego zakończenia.
Przed chwilą w swoim pokoju rzuciła walizkę na łóżko,
błyskawicznie wzięła prysznic, poświęciła kilka minut na wtarcie w
skórę balsamu nawilżającego, po czym włożyła na siebie różowe
aksamitne szorty i odpowiednią górę. Włosy miała związane w koński
ogon, lekko umalowane usta, lecz poza tym twarz nietkniętą
makijażem. Nos jej się błyszczał, stopy były bose. Na koniec
spryskała dekolt perfumami o nazwie Obsession. Wcale nie czuła się
jak niezdarna nastolatka.
- Wyglądasz na zrelaksowaną - powiedział Harry, gdy usiadła na
drugim końcu kanapy w granatowo-zieloną kratę. - Jesteś głodna?
- Umieram z głodu - oznajmiła, po czym uniosła wieczko pudełka
i ich oczom ukazała się duża pizza. W połowie margherita, w połowie
pepperoni. - Czy nie popadamy w rutynę? - zapytała, podsuwając mu
swój talerz. - Czemu nie spróbujemy z pieczarkami, bekonem czy
anchovies?
- Nigdy w życiu. Jestem purystą w kwestii pizzy. Zaraz przyniosę
kieliszki.
Z mocno bijącym sercem patrzyła, jak Harry idzie w kierunku
kuchni, a potem wraca, niosąc dwa pokryte szronem kieliszki,
uśmiechając się do niej w sposób, który sprawił, że szybko włożyła do
ust kawałek pizzy, a potem zaczęła się zastanawiać, jak ma pogryźć i
połknąć tak wielki kęs.
- Moja babcia znowu dziś dzwoniła - oznajmił, napełniając
kieliszki winem. - Czasami nie odzywa się całymi tygodniami, ale
teraz coś ją opętało. Jestem pewien, że lada dzień zadzwoni do Jasona
i przyprze go do ściany swoimi podejrzeniami.
- Podejrzeniami? - zapytała szczęśliwa, że znalazł się temat do
rozmowy, po czym uprzytomniła sobie, że jeśli babcia dzwoniła
ponownie tylko dlatego, że Harry omal się nie wygadał na temat
swojego planowanego małżeństwa, znacznie chętniej będzie
rozmawiać na ten temat niż pogody. - Czego dotyczą te podejrzenia,
Harry?
- To długa historia, dotycząca innej gałęzi rodziny Coltonów w
Kalifornii. Rodziny mojego stryja. Czy jesteś pewna, że chciałabyś ją
usłyszeć?
- Oczywiście - odparła, czując się nieco odprężona. Nie miała
pojęcia, czy po prostu odsuwa w czasie to, co jest nieuniknione, czy
też żadne „nieuniknione" nie istnieje, bo po skończonym posiłku ona i
Harry pójdą na górę do swych oddzielnych sypialni.
- Czy ta historia ma coś wspólnego z naszyjnikiem? -Spojrzała na
stolik stojący obok obitego granatowym sztruksem fotela. - Wiesz,
chyba naprawdę powinieneś schować go w sejfie. A poza tym chętnie
opowiedziałabym tę historię Elizabeth, Elizabeth Mansfield,
oczywiście. Chociaż nie sądzę, żeby jej przodkowie byli krewnymi
tych Mansfieldów, z którymi twoi przodkowie toczyli boje. Proszę
cię, usuń stąd ten naszyjnik.
- Skąd wiesz, że nie schowałem go z powrotem do sejfu? -
zapytał, po czym odstawił talerz z pizzą, podszedł do stolika przy
fotelu, wyjął z szuflady naszyjnik i położył go na stoliku, przy którym
jedli. Savannah tak przesunęła pudełko z pizzą, by jego odchylone do
tyłu wieko przykryło kasetkę z naszyjnikiem. - Ale masz rację.
Schowam go po kolacji, dobrze?
- A najpierw opowiesz mi historię o swych krewnych. Czytałam o
Joe Coltonie, jego interesach, jego akcjach dobroczynnych, ale o nim
samym wiem niewiele. Czy to o nim chcesz mi opowiadać?
- Tak, o stryju Joe, choć na jego prośbę nie nazywałem go stryjem
przez całe lata - wyjaśnił Harry z uśmiechem, ponownie sięgając po
pizzę. - Poza tym zawsze był dla mnie bardziej przyjacielem niż
stryjem. To wspaniały facet, Savannah. Naprawdę wspaniały.
Zerknęła na wieko opakowania od pizzy, pamiętając, co się pod
nim kryje.
- Mówiłeś, że twój brat ma podobny naszyjnik, bo twój ojciec
kazał podzielić ten oryginalny. Czy Joe Colton też ma naszyjnik?
- Nie, tylko ja i Jason. Mamy szczęście. A wracając do babci, to
wydzwania dlatego, że Meredith, żona Joego, ma podobno wydać
szumne przyjęcie na cześć jego sześćdziesiątych urodzin. Stroje
wieczorowe, wielka orkiestra, wielka pompa.
- Co jest w tym takiego podejrzanego?
- Nic, jeśli się nie jest babcią. Wydaje mi się, że ona podziela
uwielbienie Lorraine do powieści kryminalnych. A poza tym ma zbyt
wiele czasu. Zaproponowałem jej, żeby znalazła sobie kochanka, a
ona kazała mi pilnować swojego własnego nosa, bo skąd wiem, że
kochanka nie ma.
- To niesamowite! Bardzo chciałabym poznać twoją babcię. A
Lorraine bardzo polubiłam.
- Tylko jej nigdy tego nie mów - poprosił z szerokim uśmiechem.
- Ona lubi myśleć, że ma moc napełniania strachem serc zwykłych
śmiertelników. Czasem tak bywa, fakt. A poza tym...
- Właśnie, poza tym - wtrąciła, podsuwając mu pusty kieliszek.
Pragnęła, by Harry mówił dalej, i czuła, że on też pragnie mówić.
Oboje najwyraźniej się czegoś bali. Zastanawiała się tylko, czy ona
boi się tego samego co on, tego mianowicie, że będzie to ich ostatnia
wspólna kolacja.
- A poza tym - ciągnął Harry - już nie jeżdżę tak często na ranczo
Coltonów. Najpierw przeszkodą był college, potem praca. I szczerze
powiedziawszy, kłębi się tam tyle dzieci - Joego i Meredith,
adoptowanych i pasierbów - że dla mnie to za dużo hałasu oraz
szczęścia.
- Pytali cię, dlaczego ty i Annette zerwaliście zaręczyny? - spytała
Savannah.
- Tak. A potem, ilekroć tam pojechałem, sadzali u mojego boku
coraz to inną uśmiechniętą młodą damę. Toteż teraz dzwonię do nich,
ale tak często nie jeżdżę. I zapewne dlatego nie zauważam tego, co
widzi babcia. Ale ona uwielbia konspirację. Ma wszystkie książki,
jakie napisano na temat zabójstwa Kennedy'ego, Lincolna, Martina
Luthera Kinga, i tak dalej. Pod pewnymi względami nawet się z nią
zgadzam, ale nie wydaje mi się, żeby na ranczu Coltonów działo się
coś tajemniczego. To niemożliwe.
Savannah odstawiła talerz, wytarła palce w serwetkę.
- Wiesz, trochę za tobą nie nadążam...
Harry uśmiechnął się.
- Babcia ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Pali, pije, czasem
przeklina, ale umysł ma ostry jak brzytwa. Musisz ją szybko poznać.
- Tylko w sprawie rancza Coltonów trochę dziwaczy?
Poznać ją? Harry chce, żeby poznała jego babcię? Savannah
poczuła słaby przypływ nadziei.
Harry przestał się uśmiechać i patrzył na nią przez chwilę spod
półprzymkniętych powiek.
- Właśnie. Coś tu się nie zgadza, prawda? Jej rozumowanie w tym
przypadku jest wyjątkowo absurdalne. Podobno adoptowana córka
Joego, Emily, kiedy odzyskała przytomność po wypadku, w jakim
uczestniczyła z Meredith dziesięć lat temu, powiedziała, że widziała
dwie Meredith. Jedna była miła i uśmiechnięta, a druga zła i ponura.
Savannah potarła dłońmi ramiona.
- Dziwne. Ile lat miała wtedy Emily?
- Dziesięć, może dwanaście, nie jestem pewien. Bardzo w tym
wypadku ucierpiała. Podobno do dziś nawiedzają ją koszmary senne.
A poza tym babcia utrzymuje, że od tamtego czasu Meredith też jest
inna, i to wielkie przyjęcie stanowi dowód tej inności.
- Dlaczego?
- Bo Meredith i Joe, mimo swych ogromnych pieniędzy, byli
zawsze wielkimi domatorami. Rzeczywiście, o ile pamiętam,
Meredith wydawała tylko przyjęcia ogrodowe, z barbecue, pod
nogami plątały się miliony dzieci, i może jeszcze wszyscy wspólnie
śpiewali przy ognisku. A dziś babcia zadzwoniła, żeby przedstawić mi
inny dowód.
- Jaki? - spytała zaintrygowana.
- Zadzwoniła do Meredith, żeby osobiście podziękować jej za
zaproszenie, a Meredith nie zapytała o jej artretyzm.
Savannah uniosła do góry brwi.
- No cóż - powiedziała - to chyba przesądza sprawę, prawda?
Meredith na pewno uderzyła się w głowę w tym wypadku,
spowodowanym zapewne przez istoty pozaziemskie, których w
Kalifornii sporo, no i przeistoczyła się z miłej gospodyni domowej w
potwora wydającego przyjęcia, i to na oczach samej Emily. To jest
jedyne wyjaśnienie. Jestem zdziwiona, że ani ty, ani babcia nie
wpadliście na to.
Harry zrobił minę.
- Widzę, że ciebie i babci nie można będzie zostawić samych.
Tylko naprawdę jest nieco dziwne, że Meredith nie zapytała babci o
artretyzm. Fakt, że w wieku niemal dziewięćdziesięciu lat babcia jest
nadal tak energiczna jak nastolatka, stał się w naszej rodzinie czymś w
rodzaju żartu. Jedyną osobą, która nie zaczyna rozmowy z babcią od
pytania o artretyzm, jest Jason, ale to tylko dlatego, że jest lekarzem, a
babcia oznajmiła całe lata temu, że żadnemu lekarzowi nigdy nie
odpowie na żadne pytanie związane z jej zdrowiem.
Savannah roześmiała się, potrząsnęła głową i wysączyła wino do
dna, myśląc sobie, że zapewne wypiła już zbyt wiele, bo poczuła się
wyjątkowo lekko i swobodnie.
- A więc pojedziesz na to przyjęcie, prawda?
- Tak, jeśli ty pojedziesz ze mną - odrzekł Harry, nogą odsuwając
stolik od kanapy. - Powiedziałaś już, że chcesz poznać babcię. A poza
tym będą tam moi rodzice, no i Jason, jeśli uda się wyciągnąć go ze
szpitala.
Savannah zdała sobie sprawę, że nerwowo wykręca palce, i
natychmiast przestała to robić.
- Czy... naprawdę chciałbyś się pokazać na ranczu z następną
panną Hamilton? Czy jednak nie...
Szeroki uśmiech Harry'ego stanowił odpowiedź na to pytanie, i na
wszystkie inne. Jego słowa zaś rozwiały jej wątpliwości do reszty.
- O tym nie pomyślałem, lecz skoro już o tym wspomniałaś, to ci
powiem, że o wiele chętniej pokaże się tam z Savannah Colton niż z
Savannah Hamilton. Ale tylko z tego powodu, że bardzo cię kocham i
pragnę, żebyś mnie poślubiła.
- Kochasz mnie? - zapytała drżącym głosem. - Czy jesteś tego
pewien, Harry?
Przysunął się do niej bliżej, ogrzewając ją swym ciepłem, czując,
że się uspokaja pod wpływem jego łagodnego spojrzenia.
- Myślę, że zakochałem się w tobie tego dnia, kiedy weszłaś do
mojego biura. I jeśli nie byłem tego całkowicie pewien w pierwszej
chwili, to nabrałem tej pewności w pizzerii, kiedy wracałaś do stolika
po zmyciu makijażu. Savannah, jesteś najuczciwszą, najnaturalniejszą,
najcudowniejszą i najmniej egoistyczną kobietą, jaka znam. A ten
twój koński ogon jest seksowny jak wszyscy diabli.
- Pewnie mówisz tak do wszystkich dziewczyn - mruknęła lekko
oszołomiona.
- Nie przerywaj, bo teraz chcę ci powiedzieć coś o sobie. - Położył
rękę na jej karku i przyciągnął ją do siebie. - Wydaje mi się, że w
ciągu tych dwóch tygodni zasłużyłem sobie na nagrodę, bo chciałem
ci dać trochę czasu. Po to, żebyś jakoś uporała się z tym, co
powiedział ci Sam, żebyś uświadomiła sobie, że szukam w tobie
czegoś więcej niż tylko jakiejś śmiesznej okazji do zemsty, po to,
żebyś się nie przestraszyła, kiedy ci wyznam moją miłość. Czy
czekałem wystarczająco długo, Savannah? Czy mi wierzysz?
Wierzysz w to, że cię kocham?
- Och, tak, Harry - odparła. - Muszę ci wierzyć, bo bardzo cię
kocham. Chyba zawsze cię kochałam.
Wziął ją wtedy w ramiona i patrzył na nią, pożerał ją wzrokiem,
czekając bez słów, aż Savannah się do niego uśmiechnie, aż i ona
wyciągnie do niego ramiona. Domyśliła się, o co mu chodzi, położyła
ręce na jego szyi i przyciągnęła go do siebie na tyle blisko, by
spotkały się ich usta.
W tej chwili nic ich już nie dzieliło, ani przeszłość, ani Annette,
ani Sam, ani nawet przyszłość. Istniało tylko teraz, ten właśnie
moment, i Savannah mu uległa. Harry zaś, podobnie jak dwa tygodnie
temu, wziął ją na ręce i zaniósł na piętro. Na górnym podeście jednak
skierował się do swojej sypialni.
Kalifornijskie słońce już zaszło i sypialnia tonęła w półmroku.
Savannah uznała, że łóżko Harry'ego jest cudownie miękkie,
prześcieradła chłodne i zapraszające, a jego ciało gorące. Całował ją
najpierw delikatnie, potem z coraz większą namiętnością. Potem
trochę się z nią droczył, a później znowu zatracili się w rozkoszy.
Savannah nie pamiętała już, jak się tu znalazła, wiedziała jedynie, że
Harry trzyma ją w ramionach, że ja kocha.
Jego dłonie wydobywały z jej ciała dreszcze, ożywiały tajemne
miejsca, budziły w niej kobietę, kobietę kochaną przez mężczyznę.
Tuliła go do siebie, jej palce przesuwały się po jego plecach, całowała
jego szyję, ramiona, wciągała go coraz głębiej w siebie. Ból nadszedł i
minął tak szybko, że jej umysł ledwo go zarejestrował.
Harry mnie kocha, śpiewała jej dusza, Harry mnie kocha...
- Otwórz oczy - wyszeptał do jej ucha, ona zaś z ogromnym
wysiłkiem go usłuchała.
Ujrzała nad sobą jego twarz i taki zachwyt w oczach, że odnalazła
w sobie siłę, by odpowiedzieć mu tym samym, by otworzyć przed nim
swoje serce i umysł, by mu się oddać, lecz także od niego czerpać.
- Na zawsze - wyszeptała wprost w jego usta. - Na zawsze, Harry.
- Na zawsze, Savannah - obiecał, po czym znowu wniknął w jej
usta, wziął w posiadanie jej ciało. Poruszając się zgodnym rytmem,
bez słów uczynili sobie obietnice, że będą się kochać wiecznie.
Harrison powoli opuszczał krainę snu. Jego wzrok wyłowił z
półmroku tarczę stojącego przy łóżku zegara cyfrowego. Nie mógł
uwierzyć, że jest dopiero ósma. A potem nagle oprzytomniał,
dostrzegł światło dnia przenikające przez zasłony, i uśmiechnął się
radośnie. Jest ósma, ale rano! No cóż, to wiele wyjaśnia.
Poruszył lekko ramieniem i wyczuł obok siebie ciepłe ciało
śpiącej Savannah. Przekręcił na bok głowę, ucałował pasmo jej
popielatych włosów, złożył pocałunek na czole. Ona jednak tylko
westchnęła, uśmiechnęła się przez sen i jeszcze mocniej zacisnęła rękę
na jego talii.
Ależ on ją kocha! Pół nocy przegadali, drugie pół się kochali.
Tak, wezmą ślub. Natychmiast. Nie miał zamiaru wykorzystywać
owego „podejrzanego" zezwolenia na ślub, jakie załatwili, lecz polecą
do Reno. Jego rodzina zapewne uprze się, by później wydać uroczyste
przyjęcie, może nawet powtórzyć od nowa całą ceremonię, ale jemu
było to obojętne. Savannah też. Oni pragnęli wziąć ślub teraz.
Harrison zmarszczył czoło, bo słowa „ślub" i „Reno" poruszyły
coś w jego pamięci. Zaniepokoiła go również godzina na zegarze. Ach
tak! Zarezerwował dla nich bilety na samolot odlatujący w południe!
Jak mógł o tym zapomnieć?
Powoli wyzwolił się z objęć Savannah, ucałował delikatnie jej
lekko nabrzmiałe usta, po czym wziął z komody i garderoby ubranie i
poszedł do łazienki. Spakował walizkę wczoraj wieczorem, a więc nie
będzie się musiał z tym borykać, a jeśli Savannah zabraknie czasu na
spakowanie się, kupi jej wszystko, co potrzebne, w Reno. Kupi jej
cały świat, jeśli ona sobie tego zażyczy. Urok tej kobiety polegał
jednak na tym, że nie chciała całego świata. Wystarczał jej on, Harry.
Kiedy wziął prysznic i ubrał się, podszedł do łóżka i dotknął
palcem policzka swej kochanki.
- Pani Colton, pora wstawać.
Spojrzała na niego, położyła się na plecach i uśmiechnęła.
- Pani Colton... Myślę, że mi się to podoba.
- To dobrze, bo będę tak do ciebie mówił przez co najmniej
pięćdziesiąt lat. A teraz czy chcesz wziąć prysznic i się ubrać,
żebyśmy mogli zdążyć na samolot i uprawomocnić nasz związek?
- Co? Która godzina? - spytała, wzrokiem szukając zegara. - O
Boże, wpół do dziesiątej? - Pociągnęła Harry'ego na łóżko i
wymierzyła palec w jego pierś. - Dlaczego wcześniej mnie nie
obudziłeś? Muszę wziąć prysznic, umyć włosy. I muszę się spakować!
Harry, dlaczego pozwoliłeś mi tak długo spać!
Oparł głowę o jej piersi i śmiał się, podczas gdy ona okładała
pięściami jego plecy, powtarzając, że nie ma nic tak przyzwoitego, w
czym mogłaby wziąć ślub.
- Za minutę już nie będziesz musiała się tym martwić, bo jeśli
będziesz dalej tak się miotać, nie wypuszczę cię z tego łóżka przez
następny tydzień.
Podniósł głowę i roześmiał się, widząc jej zszokowaną minę,
którą szybko zastąpił szeroki uśmiech.
- Mówisz, że nie można mi się oprzeć? Bardzo mi się to podoba.
- Nie - oznajmił żartobliwie, ściągając z niej prześcieradło. - To
nie tobie nie można się oprzeć, to ja jestem nienasycony. To jakieś
przekleństwo. - Ujął w dłoń jej pierś, połaskotał palcem brodawkę. -
Ale za to jestem dzielny. Nauczę się z tym żyć. Chyba że masz coś
przeciwko temu?
Jej odpowiedź była bardziej niż zadowalająca.
Godzinę później Harry znalazł się w kuchni i zaczął zmywać
naczynia po wczorajszej kolacji, gdy nagle rozległ się dzwonek u
drzwi. Z uśmiechem ruszył przez hol, słysząc dobiegający go z
łazienki na górze szum prysznica. Gdy otworzył drzwi, na piętrze
zapadła cisza.
- Tak? - powiedział, nie patrząc na gościa, ponieważ myślami i
sercem był nadal w sypialni.
- Dzień dobry, Harrison - rzekła Annette, wchodząc do holu, nim
zdążył zatrzasnąć drzwi przed jej piękną, uśmiechniętą twarzą.
Annette była niższa niż Savannah, miała bardziej zaokrąglone
kształty i należała do tych kobiet, które ubierają się tylko w suknie i
wyglądają w nich wspaniale. Miała buty na bardzo wysokich
obcasach, jej gęste czarne włosy były upięte w pozornie niedbały kok,
makijaż był nieskazitelny, a w błękitnych oczach lśniły psotne ogniki.
Kiedyś samo spojrzenie na nią wystarczało, by cały stopniał.
Teraz pragnął jedynie wyrzucić ją stąd i zatrzasnąć drzwi.
- Chyba mamy jeszcze coś do załatwienia - powiedziała,
wchodząc w głąb mieszkania i rozglądając się. Robi wycenę,
pomyślał Harrison. Nagle obróciła się w jego stronę i spojrzała na
niego przez zwężone oczy. - A może naprawdę myślisz, że ci wczoraj
uwierzyłam? Dałeś mi do zrozumienia, że ciebie i moją siostrę coś
łączy. No wiesz, Harrison! Jeśli myślisz, że w ten sposób wzbudzisz
we mnie zazdrość, to mnie nie znasz. Savannah? W niej nic nie może
cię pociągać.
- Wyjdź, Annette - poprosił, wskazując otwarte drzwi. - Proszę,
wyjdź i odejdź stąd jak najdalej. Nie chcę, żeby Savannah cię
widziała.
Gdy kończył wypowiadać te słowa, uzmysłowił sobie, że popełnił
błąd.
- Ona tu jest? Tatuś tak mówił, ale mu nie wierzyłam. Harrison,
ale to jest chore! Nie mogłeś zdobyć mnie, więc z braku laku wziąłeś
ją? To gorzej niż chore, to jest żałosne! Czy ci nie wystarcza, że w
inny sposób zraniłeś już ojca? Czy musiałeś mnie też przytrzeć nosa,
idąc do łóżka z tą chłopczycą? Jesteś mi winien przeprosiny,
Harrison!
Wpatrywał się w nią przez krótką chwilę, nie widząc absolutnie
żadnego podobieństwa do Savannah. Uświadomił sobie wtedy, że
uroda Annette jest tylko powierzchowna, podczas gdy Savannah ma w
sobie także wewnętrzne piękno.
- Wiesz, Annette - odezwał się, zmierzając w stronę gabinetu,
skąd chciał uprzątnąć opakowanie po pizzy i kieliszki - masz rację.
Jestem ci coś winien, ale nie przeprosiny. Winien ci jestem
podziękowanie za to, że pokazałaś mi, sześć lat temu i teraz, że
dokonałem słusznego wyboru. Nie jesteś dobrym człowiekiem,
Annette. Twój ojciec pewnie się do tego przyczynił w jakiś sposób,
ale teraz jesteś już dorosła i dość wredna. I to jest twoja wina. I twoja
strata, bo twojej siostrze kiedyś na tobie bardzo zależało. Drugi raz
tego błędu nie popełni, uwierz mi.
- Och, aż się trzęsę, Harry, tak mnie przestraszyłeś - odrzekła
sarkastycznie. Weszła za nim do gabinetu, rzuciła torebkę na kanapę,
spojrzała na zastawiony stolik. - A co to jest, Harrison? Resztki
uroczystej kolacji na cześć wczorajszego poniżenia mojego ojca, czy
też akcji uwodzenia? A może jedno i drugie?
- Chyba mam już dosyć, Annette - powiedział, dochodząc do
wniosku, że jeszcze chwila, a złapie ją za łokieć i wyrzuci na ulicę.
Nie chciał, by Savannah wiedziała, że jej siostra tu przyszła, nie
chciał, by wysłuchiwała jej złośliwości.
- Nie wyjdę, dopóki się nie zobaczę z moją siostrą - oświadczyła
Annette, siadając na kanapie, zakładając nogę na nogę i dając do
zrozumienia, że nie ruszy się z miejsca. - Musze cię przed nią ostrzec.
Bo ją wykorzystujesz, prawda? Wyciągnąłeś z niej wszystkie
informacje dotyczące stanu interesów ojca, a potem ukryłeś ją przed
nami, tak żebyśmy nie mogli z nią porozmawiać i niczego jej
wyjaśnić.
- Och, sądzę, że wszystko świetnie jej wyjaśniliście, i to oboje -
odparł Harrison, zamykając pudełko po pizzy i zabierając je do
kuchni. - A tak przy okazji, które to było oko, lewe? Widzę jeszcze
ślady.
Uśmiechnął się do siebie radośnie, gdy jeden z kieliszków
roztrzaskał się za nim o framugę drzwi. Wyrzucił resztki pizzy do
śmieci i stwierdził, że jeśli zastanie Annette jeszcze w gabinecie, zrobi
z nią to samo. Przynajmniej w przenośni.
Lecz gdy wrócił do gabinetu, Annette stała przed lustrem
wiszącym nad kominkiem. Wyłożona granatowym aksamitem
kasetka, ukryta poprzednio za kartonem z pizzą, leżała otwarta na
stoliku, a szafiry Coltonów znalazły się na szyi Annette.
Co gorsza, w drzwiach od strony holu stała Savannah i z pobladłą
twarzą wpatrywała się w siostrę. Podszedł do niej, objął ją w pasie i
przytulił.
- Wszystko w porządku, Savannah. Wezwałem już ekipę
deratyzacyjną. Zaraz jej tu nie będzie.
- No proszę, wszyscy są w komplecie - rzekła Annette, patrząc na
nich ze złością. - Wiesz, Harrison, słyszałam cię i uważam, że to
wcale nie jest takie dowcipne. Oprócz tego - dodała, dotykając dłonią
naszyjnika - myślę, że miałam po prostu szczęście. Te klejnoty nie są
prawdziwe, co? Dałeś jej sztuczne kamienie, uwiodłeś ją fałszywymi
brylantami. No cóż, to jest nawet zabawne. Całe szczęście, że
wreszcie to odkryłam.
Harrison spojrzał na Annette. Naszyjnik z szafirów i brylantów
powinien podkreślić piękny błękit jej oczu, tymczasem wielkie
szafiry, które zawsze lśniły na tle aksamitu, straciły blask i stały się
niemal czarne. Cera Annette, zawsze kremowobiała, przybrała teraz
ziemisty odcień, a puder maskujący siniec w okolicach oka nadał mu
zielonkawą barwę.
Annette odpięła naszyjnik, wzięła torebkę, po czym z pogardliwą
miną upuściła kamienie w otwartą dłoń Harrisona - takim gestem,
jakim się wyrzuca śmieć. Potem zatrzymała się przy Savannah.
- Pamiętaj, on był najpierw mój - podkreśliła.
- Nigdy nie był twój - odrzekła Savannah spokojnym głosem. -
Nikt nigdy do nikogo nie należy ani nie ma wobec nikogo długów.
Nikt nikomu nic nie jest winien. Dostajemy od innych tyle, ile im
dajemy. Harry dał mi swoją miłość, a ja dałam mu swoją. Z własnej
woli, bez żadnej presji, bez oczekiwania, że otrzymam coś w zamian.
A ty, Annette? Żal mi ciebie, bo czegoś takiego po prostu nie
pojmujesz. I to się nigdy nie zmieni.
Harrison przechylił głowę lekko na bok i uniósł do góry brwi, gdy
Annette prychnęła z pogardą i stukając głośno obcasami o drewnianą
podłogę, opuściła dom. Savannah wciągnęła powietrze głęboko w
płuca, potem powoli je wypuściła i pocałowała Harrisona prosto w
usta.
- No, to było bardzo interesujące. Czy możemy już iść? - zapytała.
Tym razem jej oczy lśniły radością, a nie łzami.
- Dobrze, za chwilę - odparł, podnosząc do góry naszyjnik.
Promienie słońca przenikające przez okna za jego plecami odbiły się
w kamieniach, zabłysły, zamrugały. - Chciałbym, żebyś to włożyła.
Cofnęła się, nagle spłoszona.
- Nie, Harry. Proszę, nie. Ta rzecz mnie przeraża.
- Te klejnoty wyglądały na niej okropnie, prawda? - stwierdził,
postępując w stronę Savannah, podczas gdy ona znowu się cofnęła. - I
ona też wyglądała w nich okropnie. To ciekawe, nie sądzisz? Co nie
znaczy, że ja wierzę w tę starą legendę. A ty w nią wierzysz?
- Harry, spóźnimy się na samolot - broniła się, wpatrzona w kolię
przestraszonym wzrokiem.
- Boisz się - oznajmił z wesołym uśmiechem. - Boisz się tych
kamieni.
Zwilżyła wargi, spojrzała na naszyjnik, potem przeniosła wzrok
na Harry'ego, a potem znowu na szafiry.
- Kilka... kilkakrotnie schodziłam na dół, kiedy już spałeś, i
patrzyłam na ten klejnot. Ale nie włożyłam go na szyję. - Ponownie
przeniosła wzrok na Harrisona. - Harry, a jeśli on będzie tak wyglądał
na mnie jak na Annette? Co wtedy zrobimy?
Harrison wzruszył ramionami.
- To wtedy go zakopiemy pod krzakiem róży, dobrze? -
zasugerował, trzymając naszyjnik za dwa końce i zbliżając się do niej.
- Ale wiesz co, kochanie? Wydaje mi się, że właśnie uwierzyłem w tę
historię. I założę się, że ta kolia z dumą ułoży się na twojej szyi.
- Możesz dużo stracić, Harry - ostrzegła go, a potem opuściła
bezradnie ramiona. - Och, dobrze. Tylko Pan Bóg wie, ile się
zastanawiałam nad tym naszyjnikiem.
Odwróciła się do niego plecami i uniosła włosy, tak by mógł
zawiesić szafirowo-brylantowy sznur na jej szyi.
Zawahał się jedynie na sekundę, przestraszony nagłą myślą, że
być może popełnia błąd, bo Savannah najwyraźniej zdawała się
wierzyć w tę starą opowieść związaną z szafirami. Potem szybkim
ruchem zawiesił naszyjnik, zapiął go na karku i, kładąc dłonie na
ramionach ukochanej, skierował ją w stronę lustra wiszącego nad
kominkiem.
Nie odważyła się unieść powiek, a Harrison uśmiechnął się do
siebie, widząc w lustrze, jak Savannah zagryza dolną wargę, zbierając
się na odwagę, by spojrzeć na swoje odbicie.
- Jest piękny - oznajmił, ściskając ją za ramiona. - Przepiękny.
Zwróciła lekko ku niemu głowę, a potem otworzyła oczy i
zerknęła z ukosa w zwierciadło.
Widziała to samo co Harrison - odbicie ich obojga. Widziała jego
dłonie oparte na jej ramionach, miłość w jego oczach. Dostrzegła
także, a może przede wszystkim, szafiry - ich barwa była tak czysta i
głęboka, że refleksy światła niemal tańczyły i skakały z radości.
Musiała też dostrzec, jak pięknie wygląda ona sama, nawet jeszcze
piękniej niż szafiry, które tak długo czekały, by ponownie zaświecić
pełnym blaskiem.
- Kocham cię, Savannah, i cieszę się, że wkrótce zostaniesz moją
żoną - rzekł Harrison, odwracając ją przodem do siebie i mocno tuląc.
- Nie potrzebowałem tego naszyjnika, aby wiedzieć, że trzymam w
ramionach właściwą narzeczoną czy też że jestem najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie.
- Ale to nie boli, prawda? - spytała, śmiejąc się i obejmując go za
szyję. - Och, Harry, jak ja cię kocham.
Na szczęście do Reno był jeszcze jeden lot, popołudniowy. Tym
razem miejsca zarezerwowała im Lorraine...