Michaels Kasey Ród Coltonów 01 Samotny wilk

background image

KASEY MICHAELS

Samotny wilk

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli. Nowy system

telefoniczny, który - zdaniem szefa agencji - wszystkim miał ułatwić

życie, nie tylko go nie ułatwiał, ale sam koszmarnie szwankował.

Sophie Colton dwukrotnie straciła z trudem uzyskane połączenia z

klientem z Tokio, a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również

klienta.

Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kontrakt na

reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił akurat w tym

tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień jego czysty, krystaliczny

głosik zamienił się w piskliwy skrzek. Należało od nowa przystąpić

do szukania aktora.

Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klientem poleciało

jej oczko w rajstopach, potem złapał ją deszcz, o którym

meteorolodzy zapomnieli wspomnieć, a wieczorem pokłóciła się w

restauracji ze swoim narzeczonym od czterech miesięcy, Chetem

Wallace'em. W porządku, może nie była to kłótnia, może było to

nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się z Chetem nie

kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słuchała. Czasem zastanawiała

się, po jakie licho w ogóle to robi.

Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad w agencji

reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie była pewna, czy to

dobry pomysł. Lubiła swoją pracę, ciężko harowała, zanim otrzymała

obecne stanowisko, a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym

panuje tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jednocześnie

background image

budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała się, że nie podołają.

Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłościwszy się na

Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby dokończył deser i zapłacił za

kolację, a sama mszyła na piechotę do domu.

Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczonego, to, że nie

wybiegł za nią z restauracji, lecz został przy stoliku, popijając kawę i

jedząc krem czekoladowy. Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice

dalej, ale naprawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić:

„Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć. Spotkamy się

u ciebie za pół godziny". Nienawidziła, kiedy był taki cholernie

rozsądny. A on, psiakrew, dobrze o tym wiedział.

Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy

krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek. Wzdychając

głośno, Sophie podniosła głowę, po czym odgarnęła za ucho kosmyk

ciemnoblond włosów. Zacisnąwszy powieki, westchnęła po raz drugi,

następnie ruszyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy

obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie; ktoś wciągał

ją w zaułek.

- Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić.

Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął ją z całej

siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej ciemno przed oczami.

Miała wrażenie, że to sen, jakaś koszmarna surrealistyczna fantazja,

która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niestety, wszystko

działo się naprawdę. Starając się wyrównać oddech, nie stracić

background image

przytomności i opanować strach, który dławił ją za krtań, poczuła

przytknięte do szyi ostrze noża.

- Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardło! Jasne?

Jasne?

Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skinąć głową.

Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak, jasne.

- Dobra, w porządku, dobra.

Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdował się pod

wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Widziała jedynie, że jest

w stanie najwyższego podniecenia. Mógł ją zabić w każdej sekundzie,

choćby posłusznie spełniała wszystkie jego rozkazy. Powoli cofnął

ostrze. W następnej chwili leżała na brzuchu na twardym podjeździe,

zaciskając zęby z bólu.

Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę.

- Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu. Nie mogła

się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanem do ziemi. - W kieszeni

płaszcza mam portfel, a w nim pieniądze i karty płatnicze. Jeżeli się

odsuniesz, sięgnę...

- Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej nad uchem. Tak

bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdrygnęła się z obrzydzeniem. -

Mówiłem, że jak się ruszysz, poderżnę ci gardło. Tak trudno to

zrozumieć?

Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po jej ciele.

Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele ją chronił. Opierając

ciężar ciała na kolanie, którym przyciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna

background image

niezdarnie usiłował obrócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał,

to szczypał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię. Wariat.

Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że facetowi nie zależy na

pieniądzach. Może weźmie portfel, kiedy już ją zabije, ale na razie

chodzi mu o coś całkiem innego. O nią. Chce sprawić jej ból.

Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem, osiem metrów,

była bezradna. W prawej ręce napastnik trzymał nóż. Gdyby

krzyknęła czy próbowała się wyrwać, nie zawahałby się go użyć.

Nagle przyszło jej do głowy, że tak czy tak zginie. Facet nie panuje

nad sobą. Diabli wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba.

Ogarnęła ją wściekłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć!

Nie umrze bez walki! Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w

mieście, ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła po

drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem na niby, dla

zabawy, a czasem na serio.

Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć zniszczyła

rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zginie... Nie! Nie

może do tego dopuścić! Musi się bronić! Mamusiu, tatusiu, nie umrę!

Nie pozwolę, żeby jakiś naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o

przeraźliwym bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie,

upadając na twardy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej

policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się jej pod

bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony.

Oparłszy się na łokciach, wierzgnęła kolanami niczym dziki

mustang usiłujący zrzucić z grzbietu jeźdźca. Strach dodał jej sił.

background image

Największą rolę odegrał jednak element zaskoczenia. Niczego nie

spodziewający się napastnik stracił równowagę i przechylił się na bok.

Jeszcze jedno wierzgnięcie i była wolna. Cofała się na czworakach w

stronę ulicy, usiłując zwiększyć dystans między sobą a bandytą.

- Na pomoc! - krzyknęła na całe gardło. - Tu, w zaułku! Na

pomoc! Błagam!

Nie przestając się wydzierać, zacisnęła ręce na wielkim

plastikowym koszu na śmieci i z trudem dźwignęła się na nogi. Prawa

noga właściwie nie nadawała się użytku. Nie zwracając na to uwagi,

Sophie chwyciła pokrywkę i cisnęła nią w napastnika, po czym

zanurzyła ręce w otwartym koszu i wyciągnęła pierwszą z brzegu

„broń" - był nią odcięty czubek ananasa.

Rany boskie! Tym ma się bronić? No ale zaułek leżał na tyłach

ekskluzywnych lokali, do których wchodziło się od strony głównej

ulicy, więc na co liczyła? Że w koszu znajdzie nabity rewolwer?

Rzucała

w

mężczyznę

czym

się

dało:

ananasem,

pustą

półkilogramową

puszką

po

sosie

pomidorowym,

zgniłymi

warzywami. Nie przestawała krzyczeć.

Po chwili poślizgnęła się i upadając, przewróciła kilka mniejszych

metalowych koszy. Narobiła mnóstwo hałasu, a przy okazji sama się

ubrudziła - jako ofiara była coraz mniej atrakcyjna.

- Jestem w zaułku! Pomocy! Ratunku!

Przeklinając siarczyście pod nosem, napastnik schylił się, by nie

dostać w głowę zwiędłą kapustą, po czym odwrócił się i uciekł.

background image

Sekundę później dwóch porządnie ubranych mężczyzn usłyszało

krzyk Sophie i przybiegło jej na ratunek.

- Dzięki Bogu - szepnęła, opierając się o jednego ze swych

wybawców, podczas gdy drugi wrócił pędem na ulicę, by wezwać

karetkę i zawiadomić policję.

Prawe kolano tak bardzo ją bolało, że o niczym innym nie

myślała. Nie wiedziała, że napastnik rozciął jej policzek od brody po

ucho ani że straciła mnóstwo krwi. Nic nie wiedziała, bo po chwili

popadła w stan błogiej nieświadomości.

Tej nocy w Jackson w stanie Missisipi Louise Smith poderwała

się na łóżku. Oczy miała szeroko otwarte z przerażenia, ciało zlane

potem. Coś jest nie tak. Czuła to. Po chwili spuściła nogi na podłogę.

Wstawszy, podeszła do kontaktu w ścianie, włączyła światło, po czym

oparła dłonie o blat komody i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze.

Zobaczyła kobietę, która nie wyglądała na pięćdziesiąt dwa lata.

Jedynie duże piwne oczy zdradzały bezmiar cierpienia, jakie przeżyła.

Przeczesawszy ręką falujące, ciemnoblond włosy, niemal całkiem

pozbawione siwizny, wzięła kilka głębokich oddechów, starając się

uwolnić od paniki, która ściskała ją za serce. Widzisz? Nikogo nie ma.

Jesteś sama. Nikt ci nie wyrządzi krzywdy. Nikt nic nie wie. Nawet ty.

Miała sen. Często jej się coś śniło. Zawsze były to dziwne,

skomplikowane sny. Niektóre zaczynały się dobrze, niewinnie, ale

wszystkie kończyły się źle. Pytania pozostawały bez odpowiedzi,

problemy bez rozwiązania. Tym razem było inaczej. Nie pamiętała

background image

snu, pamiętała jedynie strach oraz pewność, że ktoś potrzebuje jej

pomocy. Ktoś... Dziecko. Dziewczynka, która wołała do niej „mamo".

Gdzie ona jest? Gdzie?

Louise wyszła z sypialni i podreptała boso do kuchni po szklankę

wody. Wiedziała, że dziś już nie zaśnie.

Joe Colton wypadł z windy, zanim jeszcze drzwi się do końca

otworzyły, i pognał w stronę dyżurki pielęgniarek. Towarzystwa

dotrzymywał mu jego przybrany syn, River James. Pół godziny po

tym, jak policja zadzwoniła na ranczo w Prosperino, aby zawiadomić

rodzinę o wypadku Sophie, obaj byli w samolocie i lecieli do San

Francisco. Dotarli na miejsce tuż przed świtem.

- Moja córka, Sophie Colton... - powiedział Joe do pielęgniarki,

która siedziała przy biurku, zajęta piłowaniem paznokci. - W którym

leży pokoju?

Młoda kobieta popatrzyła na niego tępym wzrokiem.

- Colton? Chyba nie mamy nikogo o takim nazwisku. -

Obróciwszy się na krześle, spojrzała pytająco na koleżankę po fachu,

która właśnie weszła do dyżurki. - Mary, czy mamy pacjentkę o

nazwisku Colton?

Nowa podeszła do Joego.

- Czy mogę wiedzieć, kim pan jest?

- Jej ojcem, do diabła! - ryknął Joe, który w wieku sześćdziesięciu

lat był przystojnym, postawnym mężczyzną o lekko szpakowatych

background image

włosach. Teraz, wściekły i podminowany, bardziej przypominał

rozjuszonego byka niż kochającego tatusia.

River zdjął z głowy sfatygowany kapelusz kowbojski, po czym,

zaciskając rękę na ramieniu swego przybranego ojca, uśmiechnął się

czarująco do pielęgniarek.

- Senator Colton jest trochę zdenerwowany, proszę pani -

oznajmił, kładąc nacisk na słowo „senator", mimo iż urzędu senatora

Joe nie piastował od lat. - Wczoraj wieczorem napadnięto jego córkę.

Sophie Colton.

Może zadziałała magia godności senatora, a może przyjazny

uśmiech Rivera, w każdym razie pielęgniarka o imieniu Mary wyszła

z dyżurki, informując mężczyzn, że zaprowadzi ich na miejsce.

- Bardzo pana przepraszam, panie senatorze - tłumaczyła, idąc

korytarzem - ale w wypadku brutalnej napaści zawsze staramy się

zachować ostrożność. Pańską córkę przywieziono z sali operacyjnej

trochę ponad godzinę temu, pewnie jeszcze śpi. Czy poinformowano

pana o ranach, jakie odniosła?

- Boże, Boże...

Joe przyłożył rękę do ust, jakby chciał powstrzymać jęk, i

odwrócił się od pielęgniarki. Niepokój o Sophie, męczący nocny lot

oraz gniew na Meredith, matkę Sophie, która nie widziała

najmniejszego powodu, aby towarzyszyć mężowi do San Francisco -

wszystko to odcisnęło na nim piętno.

- Owszem, poinformowano - rzekł River, wyręczając tego silnego

mężczyznę, który jedno dziecko już pochował - ale gdyby siostra

background image

mogła jeszcze raz nam opowiedzieć, czego możemy się spodziewać,

bylibyśmy wdzięczni.

Oczywiście River nie potrafił wczuć się w położenie Joego, ale

domyślał się, co ten przeżywa, odkąd odebrał telefon z policji w San

Francisco. Na pewno przypomniał mu się telefon sprzed wielu lat z

wiadomością o wypadku, jakiemu uległ Michael. Teraz strach o córkę

mroził mu krew w żyłach.

Z kolei on, River, bardziej odczuwał wściekłość niż lęk. Lęk i

przerażenie znikły, kiedy po telefonie od policji zadzwonił do szpitala,

gdzie uzyskał wyczerpujące wiadomości o stanie zdrowia Sophie:

okazało się, że odniosła wiele ran, ale na szczęście nie zagrażały one

jej życiu.

Podczas gdy Joe Colton zajął jeden z tylnych foteli małego

odrzutowca, modląc się o córkę, River siedział za sterami, marząc o

tym, aby jak najszybciej znaleźć się w San Francisco i dać w zęby

Chetowi Wallace'owi. Potem podnieść go z ziemi i znów mu

przyłożyć. I jeszcze raz.

Po chwili Joe wziął się w garść i skinął do pielęgniarki głową.

- Pańska córka, senatorze, miała lekkie wstrząśnienie mózgu -

oznajmiła siostra Mary, zatrzymując się przed pokojem numer 305. -

Mówię o tym dlatego, że po przebudzeniu może być nieco zagubiona.

Na twarzy i ciele ma mnóstwo otarć i sińców. Rzecz jasna, wszystkie

rany zostały dokładnie oczyszczone. Ma również kilka głębszych

zadrapań na... na piersiach, które mogą ją trochę pobolewać. Na

background image

wszelki wypadek doktor zaordynował kurację antybiotykową. Nigdy

dość ostrożności, gdy w grę wchodzą ugryzienia.

Ugryzienia? To znaczy, że ten drań ją pogryzł? Tego River

wcześniej nie wiedział. Joe pewnie też, bo z jego gardła dobył się

stłumiony jęk. River zacisnął dłoń w pięści.

- Ortopedzi naprawili pannie Colton kolano - kontynuowała

pielęgniarka. - Miała uszkodzoną łękotkę przyśrodkową. Zdarza się to

dość często. Niestety, później pacjenci muszą nosić specjalną szynę,

przez pięć lub sześć tygodni poruszać się o kulach, a potem czeka ich

jeszcze intensywna rehabilitacja. - Siostra Mary westchnęła ciężko. -

Doktor Hardy, szef oddziału chirurgii plastycznej, osobiście zszył ranę

ciętą na twarzy pańskiej córki. Pacjentka będzie potrzebowała paru

dalszych poprawek chirurgicznych, ale dopiero w przyszłości, kiedy

wszystko się zagoi. To cud, że ostrze nie przecięło jakiejś większej

żyły czy nerwu policzkowego. Zszycie rany, mimo że nie była

strasznie głęboka, wymagało ponad stu szwów.

- O Boże! - szepnął Joe. - Moja kochana córeczka. Moja śliczna,

kochana córeczka.

River tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka. Sophie.

Piękna Sophie, wciągnięta w ślepą uliczkę. Posiniaczona, poharatana,

pocięta nożem, o mało nie zabita. Bez powodu. Tylko dlatego, że

znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i jakiś

naćpany idiota postanowił się zabawić. Nie znała swojego napastnika,

niczym mu się nie naraziła. Teraz musi cierpieć.

background image

- Dziękujemy, siostro - rzekł River do pielęgniarki, która stała z

ręką na klamce do pokoju Sophie. - Dalej już sobie sami poradzimy.

- Oczywiście. - Mary skinęła ze zrozumieniem głową, po czym

wróciła do dyżurki.

- Gotów? - spytał River, patrząc na ojca.

- Nie - odparł Joe tak cicho, że niemal nie było go słychać. -

Rodzic nigdy nie jest gotów do spotkania ze swoim dzieckiem w

szpitalu. - Wciągnął głęboko powietrze. - Ale trudno. Chodźmy.

River pchnął drzwi, przepuścił Joego przodem, po czym sam

wszedł do środka. Nic chciał widzieć Sophi w takim stanie -

poharatanej i bezradnej. Zawsze tryskała energią. Odkąd pojawił się

na ranczu, nie odstępowała go na krok; nim się spostrzegł, wdarła się

w jego serce.

Dzieląca ich różnica czterech lat wydawała się ogromna, kiedy

byli młodsi. Bo cóż mogli mieć wspólnego zamknięty w sobie, młody

buntownik i chuda nastolatka z aparatem korekcyjnym na zębach,

strupami na kolanach i kucykami na głowie? Chuda nastolatka

patrzyła w niego jak w obrazek. Swoim zachowaniem doprowadzała

go do białej gorączki. Złościł się na nią, wściekał. Ale ona nie

zniechęcała się. I wreszcie pokochał tę smarkulę.

A potem smarkula dorosła. Z chudej nastolatki w kucykach

przeistoczyła się w ponętną młodą kobietę. Ubłagała go, aby

towarzyszył jej na balu maturalnym. Tańczyli, rozmawiali o jej

planach na przyszłość: nazajutrz miała wyjechać do Dallas, aby przed

background image

rozpoczęciem studiów przez kilka miesięcy popracować w należącej

do rodziny stacji radiowej.

W trakcie tańca pocałowała go, a on odwzajemnił pocałunek.

Potem znów się całowali. Trzymał ją w objęciach, gryząc się w język,

by nie zawołać: Nie, Sophie! Nie wyjeżdżaj! Zostań ze mną! Kochaj

mnie!

Przybrany syn Joego Coltona uważał, że nie w ten sposób

powinien się odwdzięczyć człowiekowi, który przyjął go pod swój

dach. Sophie Colton zasługuje na kogoś lepszego. Dlatego ją odtrącił,

pozbył się jej ze swych ramion i ze swojego życia. Był brutalny. On,

półkrwi Indianin, dziecko pijaka, powiedział ślicznej Sophie, żeby

zmądrzała, żeby trzeźwym okiem spojrzała na otaczającą ją

rzeczywistość.

Od prawie dziesięciu lat widywali się sporadycznie, na zjazdach

rodzinnych, na które przybywały tłumy gości. Witali się na odległość,

czasem do siebie uśmiechali. Zwykle jedno krążyło na jednym końcu

sali, drugie na drugim; od tamtego wieczoru, gdy tańczyli przytuleni,

ani razu nie byli sami.

Teraz też nie byli sami. Joe stał przy łóżku, ściskając bezwładną

dłoń córki. Łzy lały mu się strumieniami.

- Nic jej nie będzie, Joe. Zobaczysz, wkrótce Sophie wyzdrowieje

- powiedział River, usiłując pocieszyć ojca.

Ale jemu też serce wyło z bólu, gdy patrzył na widoczne pod

bandażami rany i siniaki. Sophie wyglądała tak, jakby wlókł ją po

background image

ziemi uciekający w popłochu koń; skórę miała zdartą do krwi,

miejscami była opuchnięta, fioletowosina.

Największy opatrunek miała na lewym policzku. Na tym

rozciętym, który wymagał założenia ponad stu szwów. O roztrzaskane

kolano River się nie martwił. Gotów był nosić Sophie na rękach,

dopóki noga się jej nie zagoi. Wiedział, że sińce i zadrapania znikną

bez śladu. Ale co z twarzą?

Sophie nie była próżna, nie spędzała godzin przed lustrem, ale

miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jak zareaguje na widok

szramy na policzku? Na widok blizny, która codziennie będzie jej

przypominała o koszmarze? Napastnik zranił ją nie tylko fizycznie,

lecz także psychicznie. Okaleczył w sposób niewidoczny na pierwszy

rzut oka. Zniszczył jej pewność siebie, pozbawił odwagi; odtąd, idąc

ulicą, zwłaszcza wieczorem, zawsze będzie czuła strach.

River przeczesał ręką włosy, potarł kark. Łzy wezbrały mu pod

powiekami. Sophie poruszyła się nieznacznie i jęknęła cicho.

Próbowała otworzyć oczy. Po chwili udało jej się. Ale potem znów je

zamknęła.

- Zostawię was samych, Joe - szepnął River, kierując się do drzwi.

- Porozmawiaj z nią, a ja wezwę pielęgniarkę.

Wyszedłszy na korytarz, zamknął za sobą drzwi i oparł się o

ścianę. Prawą rękę wsunął do kieszeni dżinsów, w lewej trzymał

kapelusz, którym raz po raz uderzał się o udo. W dżinsowych

spodniach, dżinsowej kurtce, w kowbojskich butach i kowbojskim

kapeluszu wyglądał jak kowboj. I nim był. Był kowbojem zrodzonym

background image

z matki Indianki i białego mężczyzny. Po matce odziedziczył gęste

kruczoczarne włosy, po ojcu zielone oczy oraz gwałtowny

temperament.

Wysoki, szczupły, doskonale umięśniony, ciężko doświadczony

przez życie, w końcu trafił pod opiekuńcze skrzydła Coltonów. Joe i

Meredith Coltonowie przyjęli go pod swój dach i traktowali jak syna.

Dzięki nim się zmienił, uwierzył, że czeka go lepszy los. Wcześniej

był jak samotny wilk. Potem, gdy Sophie zniknęła z jego życia, znów

zamknął się w sobie i zaczął chodzić własnymi ścieżkami. Nie

potrzebował Sophie ani nikogo innego. Był samowystarczalny.

Przynajmniej tak sobie wmawiał.

Okłamywał się. Już dawno River James nie czuł się tak bezsilny i

przybity. Bezsilności jednak towarzyszyła wściekłość. Wybuchowy

temperament był największym problemem młodego Rivera, kiedy

jako nastolatek zamieszkał na ranczu Coltonów. Z czasem nauczył się

panować nad emocjami; właściwie tylko Sophie potrafiła go wytrącić

z równowagi.

Złościł się na nią, kiedy łaziła za nim krok w krok. Był zły, kiedy

zaczęła się przeistaczać w śliczną młodą kobietę. Był zły, kiedy

przestał myśleć o niej jak o siostrze. Był zły, kiedy ją pocałował i

kiedy okazało się, że jej pragnie. Był zły, kiedy wybrała jedyne

słuszne rozwiązanie i wyjechała do Dallas. I zły, że nie wróciła do

domu.

Najbardziej zezłościła go, kiedy przywiozła z sobą na ranczo

Cheta Wallace'a, szczerzącego zęby kretyna w trzyczęściowym

background image

garniturze, i oznajmiła, że wkrótce zostanie jego żoną. Swoimi

zaręczynami dała Riverowi jasno do zrozumienia, że woli mężczyznę,

który jest jego całkowitym przeciwieństwem.

Teraz był na nią zły za to, że leży w szpitalu, taka biedna, taka

krucha i mimo sińców taka piękna. Za to, że na jej widok znów

obudziły się w nim dawne uczucia. Kochał ją. Kochał przed laty,

kochał teraz. I wiedział, że nigdy nie przestanie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Joe Colton pochylił się nad łóżkiem.

- Sophie? - Uścisnął dłoń córki. - Kwiatuszku, to ja. Tata.

Sophie drgnęła, po czym skrzywiła się z bólu.

- Tatuś? - spytała, otwierając oczy.

Joe skinął głową. Nie mógł wydobyć głosu. Córka od lat nie

nazywała go „tatusiem". Czasem mówiła „ojcze", najczęściej „tato", a

kiedy była w żartobliwym nastroju, zwracała się do niego per

„senatorze". Bardzo ją kochał. Kiedy zobaczył jej smutne oczy i

spuchniętą wargę, która leciutko drżała, zrozumiał, że zrobiłby

wszystko, aby tylko zmniejszyć jej cierpienie.

- Och, tatusiu, to... było straszne - powiedziała, zaciskając

powieki. - Ale walczyłam. Broniłam się. Nie mogłam... Michael... nie

mogłam pozwolić, aby ciebie i mamę spotkała kolejna tragedia.

- Ciii, maleńka. - Delikatnie pogłaskał ją po włosach. - Już

dobrze. Nic nie mów. Musisz teraz dużo odpoczywać.

background image

Kiedy do pokoju weszła wezwana przez Rivera siostra Mary, Joe

cofnął się od łóżka. Pielęgniarka sprawdziła pacjentce tętno,

poprawiła kroplówkę.

- Zasnęła? - spytał River.

- Chyba tak - odparł Joe. - Słuchaj, chłopcze. To była długa,

męcząca noc, a wiem, że musisz wrócić dziś na ranczo. Po południu

przyjeżdża nowy ogier, prawda? Więc nie przejmuj się mną i ruszaj w

drogę. Ja wynajmę pokój w hotelu i zostanę tak długo, póki nie będę

mógł zabrać Sophie do domu.

- W porządku. - River też wolałby zostać dłużej, ale domyślił się,

że Joe pragnie pobyć z córką sam na sam. - A co z Meredith? Myślisz,

że będzie chciała tu przylecieć?

Starszy mężczyzna przycisnął palce do oczu i potrząsnął głową.

- Nie wiem. Później do niej zadzwonię. Na razie chcę posiedzieć

przy łóżku Sophie.

- Oczywiście. - River poklepał ojca po ramieniu. - Zejdę na dół,

podzwonię po hotelach i zamówię dla ciebie pokój. Odezwij się

później, dobrze? Chciałbym... wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, jak się

Sophie czuje.

Joe nie odpowiedział. Gdy tylko Mary wyszła z pokoju, ponownie

skierował się do łóżka, ciągnąc za sobą składane metalowe krzesełko,

które postawił u wezgłowia. Nie zamierzał się stąd ruszać, dopóki

córka nie wydobrzeje.

River bez słowa zamknął za sobą drzwi i skręcił w stronę wind.

Nie, nie czuł się odtrącony. Należał do rodziny; Coltonowie zawsze

background image

traktowali go jak syna. Miał jednak świadomość, że krew jest gęstsza

od wody, a Joego i Sophie łączą więzy krwi. Rozumiał to i potrafił

uszanować.

Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i ze środka wyłonił

się Chet Wallace, świeży i wypoczęty, jakby nie miał żadnych trosk

na świecie. Włosy miał uczesane, policzki ogolone, krawat starannie

dobrany do koszuli i garnituru. Wyglądał tak, jakby szedł na spotkanie

z ważnym klientem, a nie z wizytą do ciężko pobitej narzeczonej.

Mijając Rivera, nawet nie skinął mu głową.

- Wallace! - warknął River; obróciwszy się, chwycił Cheta za

łokieć. - Gdzieś ty był? Na porannej naradzie u swojego krawca?

- Słucham? - Narzeczony Sophie usiłował strącić rękę, która go

przytrzymywała. Bezskutecznie. - Czy my się znamy...? Ach, już

wiem! Widzieliśmy się w Hacienda del Alegria, prawda? Pracujesz na

ranczu Coltonów! Tak, tak, przypominam sobie twoją twarz. Czy to

znaczy, że senator z żoną już dotarli? Ja po wczorajszej przygodzie

wróciłem do domu i walnąłem się spać, a rano wykąpałem się,

przebrałem...

- Właśnie widzę. - River cofnął rękę. - Senator jest teraz u Sophie

- dodał, ruchem głowy wskazując Wallace'owi poczekalnię dla gości.

- Przejdźmy tam i porozmawiajmy.

- Wolałbym porozmawiać z senatorem - oznajmił Chet, ale

widząc, jak River mruży oczy i mierzy go lodowatym wzrokiem,

posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. - Słuchaj, ty...

background image

- Nie, Wallace, to ty słuchaj! - przerwał mu River, świadom, że

utrzymanie nerwów na wodzy będzie wymagało od niego nie lada

wysiłku. To ten sukinsyn po „wczorajszej przygodzie" poszedł do

domu? Bo był zmęczony? Bo musiał się przespać, wykąpać i

przebrać? Co za kreatura! - Nazywam się River James i jestem

przybranym synem Joego i Meredith. Nie muszę się ci z niczego

tłumaczyć, ale mam jedno pytanie: Dlaczego pozwoliłeś Sophie

wracać samej po nocy do domu? A może policja coś przekręciła?

Może jednak jej towarzyszyłeś?

Chet popatrzył w milczeniu na Rivera, po czym pociągnął

wystające spod marynarki mankiety koszuli. Podobnie jak River był

wysoki, ale na tym kończyły się ich podobieństwa. Miał urodę

ładnego, zadbanego chłoptasia, który chodzi do ekskluzywnej siłowni

i ćwiczy w dresie od znanego projektanta.

Gest z poprawieniem mankietów miał świadczyć o tym, że on,

Chet Wallace, jest człowiekiem sukcesu, a człowiek sukcesu w

garniturze za sześćset dolarów nie daje się zastraszyć. Nie daje? No to

zobaczymy, pomyślał River, nie odrywając oczu od twarzy rywala.

Miał ochotę chwycić go za klapy marynarki i przyłożyć mu w zęby.

Chet pierwszy odwrócił wzrok. Sztuczna opalenizna na jego

policzkach przybrała odcień różu. Wolno cofnął się o krok, jakby

uświadomił sobie, że River James jest jak dzikie zwierzę szukające

ofiary. W odruchu samoobrony przystąpił do ataku.

- Słuchaj... James, powiadasz? Tak? Więc słuchaj, Jamesie.

Wszystko wyjaśniłem policji. Byliśmy wczoraj z Sophie na kolacji. W

background image

pewnym momencie ona postanowiła wrócić do domu. Dom od lokalu

dzielą zaledwie cztery przecznice. Nie miała daleko. Ja zapłaciłem

rachunek i wyszedłem chwilę później. Zobaczyłem stojącą nieopodal

karetkę i wozy policyjne. Ruszyłem w ich stronę, żeby sprawdzić, co

się

dzieje.

Zobaczyłem

nieprzytomną

Sophie.

To

ja

zidentyfikowałem.

- No brawo, możesz być z siebie dumny. Ale wyjaśnij mi, proszę,

dlaczego Sophie sama opuściła restaurację? Pokłóciliście się?

Sprzeczka zakochanych?

Chet podniósł rękę do krawata i nerwowo poprawił węzeł pod

szyją.

- Tak, doszło między nami do małego nieporozumienia - przyznał.

- Ale to nie twój interes.

- Nie rozumiesz, Wallace. Mnie nie interesuje, jak się kłócicie:

ładnie czy brzydko, cicho czy głośno. Interesuje mnie, dlaczego

pozwoliłeś Sophie wracać samej do domu.

Chet pokręcił z oburzeniem głową.

- Sugerujesz, że to moja wina? Że to przeze mnie została

napadnięta? O nie! Wypraszam sobie! To Sophie uznała, że nie chce

dłużej siedzieć ze mną w restauracji. To Sophie postanowiła... No co?

Co ci się znów nie podoba?

Spoglądając w podłogę, River potarł skroń i roześmiał się pod

nosem. Nie do wiary! A wydawało mu się, że zdoła odbyć tę rozmowę

na spokojnie, nie tracąc nerwów. Jednakże z takim kretynem, do

którego nic nie trafia, nie sposób spokojnie rozmawiać.

background image

- Pytasz, Wallace, co mi się nie podoba?

River opuścił rękę i zmierzył narzeczonego Sophie gniewnym

wzrokiem. A potem, zapominając o tym, że nie jest na Dzikim

Zachodzie i że w cywilizowanym świecie inaczej załatwia się

porachunki, zwinął dłoń w pięść i huknął Cheta prosto między oczy.

Ten stracił równowagę i po chwili znalazł się na podłodze, trzymając

się za krwawiący nos.

River skinął z satysfakcją głową.

- Teraz, Wallace, wszystko mi się już podoba.

Naciągnąwszy na czoło kapelusz, skierował się do windy. Wcale

nie rozpierała go radość, ale na pewno czuł się lepiej niż przed chwilą.

Znacznie lepiej.

Cały kolejny tydzień Joe Colton spędził w szpitalu przy łóżku

córki. Nie ucierpiały na tym liczne firmy, którymi zarządzał, głównie

dlatego, że od pewnego czasu i tak coraz mniej się nimi zajmował.

Stopniowo wycofywał się z życia zawodowego, odsuwał od rodziny.

Był osowiały, na nic nie miał ochoty. Dopiero wypadek Sophie

podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Świadomość, że omal nie

zginęła, otrzeźwiła go, sprawiła, że postanowił się zmienić, naprawić

wszystko, zanim będzie za późno.

Zastanawiał się, kiedy życie straciło dla niego sens? Kiedy

zaczęło się tak źle dziać? Westchnął głośno. Wiedział kiedy. Od

śmierci Michaela. Przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie Sophie

background image

wypowiedziała po obudzeniu. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że na

skutek wstrząsu mózgu chora plecie coś bez sensu.

Ale Joe natychmiast zorientował się, co córka chce powiedzieć, i

aż przeszły go ciarki. Walcząc z napastnikiem, biedna Sophie myślała

o Michaelu. O ojcu i matce. O tym, że rodzina nie przetrzyma kolejnej

tragedii. W pewnym sensie Michael uratował Sophie życie. Tak

należy patrzeć na to, co się stało.

Joe zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy, że musi

dokonać pełniejszej, bardziej rzetelnej analizy. Siedząc przy łóżku

śpiącej córki i ściskając ją za rękę, zrozumiał, jak strasznemu

rozluźnieniu uległy więzy rodzinne Coltonów. Od kilku lat Sophie

coraz rzadziej pojawiała się w domu. Zresztą nie tylko ona. Inne

dzieci też przyjeżdżały na ranczo od wielkiego święta. Unikały

rodziny, która właściwie rodziną już nie była.

A przynajmniej nie była taka jak dawniej. Nie taka, jaką tworzyli

przed laty. Kiedyś on z Meredith i piątką własnych pociech, do

których po śmierci Michaela dołączyła siódemka przybranych

dzieciaków, stanowili jedność, silną, zwartą grupę, gotową skoczyć za

sobą w ogień. Kiedy to się zmieniło? Czy wszystko zaczęło się psuć z

chwilą śmierci Michaela?

Możliwe. Joe wrócił myślami do przeszłości. Mieli z Meredith

pięcioro cudownych dzieci. Najpierw urodził się Rand. Dwa lata

później bliźniaki, Drake i Michael. Potem Sophie. Ostatnia przyszła

na świat Amber. Wiedli szczęśliwe życie. Niczego im nie brakowało.

Joe dorobił się sporego majątku na ropie i gazie; część pieniędzy

background image

zainwestował w stację radiową i telewizyjną, część w akcje

wysokodochodowych spółek handlowych.

Któregoś dnia Meredith przekonała go, że nie warto poświęcać:

życia wyłącznie na pracę - czas najwyższy zrobić coś dla innych. Joe

wystartował więc w wyborach do senatu i przez kilka lat

reprezentował w senacie Kalifornię. Byli tacy szczęśliwi. Los im

nieustannie sprzyjał.

Ale niestety wszystko, co dobre, się kiedyś kończy. Bliźniacy

Michael i Drake wyciągnęli rowery. Chcieli pojeździć przed domem.

Michaela potrącił pirat drogowy. Jedenastoletni chłopiec zmarł na

miejscu, podczas gdy jego ojciec przebywał w Waszyngtonie. A

powinien być z rodziną! Powinien czuwać nad bezpieczeństwem

swoich dzieci!

Z kieszeni na piersi Joe wyjął chustkę i przetarł czoło. Ciało miał

rozgrzane, mięśnie napięte, głowę nabitą wspomnieniami, z których

część była przyjemna, część ponura. Po śmierci syna zrezygnował z

funkcji senatora, wrócił na ranczo i zachował się jak skończony idiota.

Nie dostrzegał smutku Meredith. Nie widział rozpaczy Dra, który

stracił brata bliźniaka, ani cierpienia reszty dzieci. Myślał tylko o

własnym bólu i własnym poczuciu winy.

Kiedy Meredith powiedziała, że chętnie znów zaszłaby w ciążę -

nie, nie chciała zastąpić Michaela, po prostu miała nadzieję, że nowe

maleństwo pomoże im zaleczyć rany - wtedy spadło na Joego kolejne

nieszczęście. Okazało się, że jest bezpłodny. Zdumiał się: jak to

możliwe? Ale była to prawda. Zaraził się świnką od któregoś z

background image

maluchów na Hopechest Ranch, gdzie mieścił się dom dla

osieroconych dzieci. Często zaglądał tam z Meredith. No i teraz nie

mógł dać żonie dziecka.

Czy Meredith poczuła się zawiedziona? Czy miała do niego

pretensje? Czy wtedy zaczęła się od niego oddalać? Absolutnie nie.

Była cudowna. Kiedy on użalał się nad sobą, ona starała się go

wspierać i podtrzymywać na duchu. To Meredith uzmysłowiła mu, że

jest mnóstwo dzieciaków, które potrzebują domu i rodziny.

Dzieciaków, którym oni mogą pomóc i które im mogą przynieść

ukojenie.

Joe uśmiechnął się do swych wspomnień. Pamiętał, jak ochoczo

Meredith przyjmowała pod ich wspólny dach kolejne pokrzywdzone

przez los sieroty, dzieci trudne, często zbuntowane. Pamiętał, jak

obdarowywała je uczuciem - najpierw Chance'a, potem Trippa,

Rebekę, Wyatta. Po nich pojawili się Blake, River i Emily. A na

końcu Joe junior, niemowlę, które dosłownie zostawiono im na

wycieraczce pod drzwiami.

Emily. Na myśl o dawnych czasach, o żonie i dzieciach, Joe

powoli odzyskiwał spokój ducha, teraz jednak ponownie ogarnęła go

rozpacz. Dziewięć lat temu życie, jakie zbudowali z Meredith po

stracie ukochanego syna - na pewno nie lepsze, ale inne, dające im

obojgu mnóstwo radości i satysfakcji - znów legło w gruzach. Nic nie

zapowiadało nieszczęścia.

Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Pół roku po

tym, jak Joe junior zawitał w ich domu, Meredith postanowiła zawieźć

background image

jedenastoletnią Emily do miasta, żeby dziewczynka mogła odwiedzić

swoją biologiczną babcię. Tak, tego dnia zgasło światło w życiu

Joego. W życiu całej rodziny. Nastał ponury mrok. Po drodze

wydarzył się niegroźny wypadek samochodowy, choć jeśli chodzi o

wypadki, na ogół wszystkie są groźne. Rzadko jest tak, aby nikt nie

odniósł obrażeń.

W tym konkretnym wypadku zginęła Meredith. Nie, nie umarła;

ale uderzenie w głowę sprawiło, że zmieniła się nie do poznania.

Czuła, troskliwa Meredith zniknęła na zawsze; jej miejsce zajęła

zimna, obca kobieta. Mała Emily na swój dziecięcy sposób wyjaśniła

wszystkim, że „dobrą mamusię" zastąpiła „zła mamusia".

Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Nawet lekarze nie

potrafili zrozumieć, dlaczego z pozoru niegroźna stłuczka tak

radykalnie wpłynęła na zmianę osobowości Meredith. Zresztą trudno

to nazwać zmianą. To była całkowita transformacja. Kochającą matkę

i żonę zastąpiła bezduszna, pazerna egoistka. Oziębła, okrutna

kobieta, która darzyła miłością tylko Joego juniora; resztę dzieci

traktowała jak powietrze, natomiast do biednej Emily po prostu ziała

nienawiścią.

Kobieta, która rok po wypadku zaszła w ciążę i miała czelność

twierdzić, że Joe jest ojcem dziecka. Mimo że od wielu miesięcy żyli

w separacji, Joe w końcu zmiękł: pozwolił Meredith wrócić do domu i

nawet uznał Teddy'ego za swego syna. Ale już nic nie było takie jak

dawniej. I nigdy nie będzie.

- Tato?

background image

Joe pochylił się nad Sophie, która wpatrywała się w niego

ślicznymi piwnymi oczami. Identyczne oczy miała Meredith.

- Co, maleńka?

Teraz, gdy już zdrowiała, zauważył, że przestała zwracać się do

niego „tatusiu". Ale nie szkodzi. Wciąż była jego ukochaną maleńką

córeczką.

- Czy mama dzwoniła? Przyjedzie?

Joego serce zakłuło.

- Nie, kwiatuszku. Musi zostać w domu. Nie może zostawić Joego

i Teddy'ego bez opieki.

- Aha. - Na twarzy Sophie pojawił się wyraz rozczarowania. - Ale

wkrótce przyjedzie, prawda, tato? Minął już tydzień...

- Ciii, maleńka. Nie przemęczaj się. - Delikatnie pogłaskał córkę

po głowie. - Musisz dużo spać i wypoczywać. Niedługo

wyzdrowiejesz i pojedziemy razem na ranczo. Dobrze?

- Mama w ogóle nie zamierza mnie odwiedzić... - Popatrzyła na

ojca z wyrzutem w oczach. - Prawda, tato?

- Kochanie, wiesz, jaka jest mamusia. Nie lubi rozstawać się z

Teddym nawet na kilka godzin...

Sophie podniosła rękę, oczami dając ojcu znać, aby nie próbował

matki usprawiedliwiać.

- Teddy, tato, ma osiem lat. Nie wymaga nieustannej opieki.

Gdyby mama chciała, śmiało mogłaby go zostawić na dzień lub dwa.

Ktoś by się nim zajął. W końcu na farmie mieszka pełno osób...

Zresztą nieważne. Dlaczego cokolwiek miałoby się nagle zmienić?

background image

Boże, tato. Czasem mam taką straszną ochotę zadzwonić do mamy, do

dawnej mamy, i poskarżyć się jej na tę dziwną osobę, która żyje z

tobą pod jednym dachem i nazywa mnie swoją córką.

Joe nie wiedział, jak zareagować na te smutne słowa. Z opresji

wybawił go doktor Hardy, który przyszedł usunąć Sophie szwy z

twarzy.

- Dzień dobry państwu. - Przystojny lekarz w zielonym fartuchu

chirurgicznym wzbudzał szacunek. - No, Sophie. Dziś ostatnia

odsłona. Jesteś gotowa?

Sophie ścisnęła rękę ojca.

- Chyba tak - odparła cicho.

- To dobrze. - Od pielęgniarki, która chwilę po nim weszła do

pokoju, wziął opakowanie zawierające parę sterylnych rękawiczek, po

czym ponownie utkwił wzrok w Sophie. - Pamiętaj, proszę, że to, co

teraz zobaczysz, jest jeszcze dalekie od efektu końcowego. Wciąż

będziesz opuchnięta i posiniaczona. Cięcie nadal będzie bardzo

wyraźne. Czeka nas sporo pracy, zanim wszystko się ładnie zagoi.

Mniej więcej za pół roku umówimy się na kolejną wizytę i wtedy

pokażę ci, co potrafię. Bo nie wiem, czy wiesz, ale jestem

czarodziejem. Prawda, Alice? - zwrócił się do pielęgniarki. - Czary to

moja specjalność.

Alice podniosła oczy do nieba, po czym uśmiechnęła się

promiennie; najwyraźniej doktor Hardy cieszył się ogromną sympatią

personelu.

background image

- Nie znam się na czarach, ale wiem, że panna Colton nie musi się

niczego obawiać. Ta blizna już teraz jest prawie niewidoczna.

- Dziękuję, Alice. W tym tygodniu możesz liczyć na drobną

premię. - Mrugnąwszy porozumiewawczo do Sophie, lekarz pochylił

się nad łóżkiem. - Nie bój się, kochanie - powiedział, widząc, że

Sophie wciska głowę w poduszkę. - To nie będzie bolało. Najpierw

Alice delikatnie usunie ci bandaże, a potem ja przystąpię do

wyciągania szwów. Kiedy skończę, będziesz mogła wrócić do domu,

wprawdzie o kulach i z nogą w szynie, ale z czasem i tego się

pozbędziesz. To co, Sophie? Zaczynamy?

- Tato. - Z całej siły ścisnęła ojca za rękę. - Obiecałeś przynieść

mi lusterko...

Joe skinął w milczeniu głową. Nie był w stanie wydobyć z siebie

głosu. Bał się tego, jak córka zareaguje na widok blizny szpecącej jej

twarz. Jeden jedyny raz, kiedy pozwoliła, żeby Chet odwiedził ją w

szpitalu, trzymała głowę odwróconą w drugą stronę. Nawet nie

zauważyła plastra na jego nosie. Zanim Chet wyszedł, wymusiła na

nim obietnicę, że więcej nie będzie jej odwiedzał. Poczeka, aż ona

pierwsza się z nim skontaktuje.

Joe nie był pewien, z czego to wynika. Czy miała pretensje do

narzeczonego i w głębi duszy winiła go za to, co się stało, czy też

obawiała się, że widok jej poharatanej twarzy wywoła w nim odruch

obrzydzenia. Tak czy owak, Joe wiedział swoje: mężczyzna, który nie

odwiedza ciężko pobitej narzeczonej, bo ona zabrania mu przychodzić

do szpitala... Po prostu ktoś taki nie zasługuje na Sophie!

background image

Wrócił myślami do rzeczywistości, do niedużego pokoju o

białych ścianach, i ze zdumieniem spostrzegł odłożone na bok

bandaże, które wcześniej zakrywały ranę na policzku Sophie. Nie

widział twarzy córki; zasłaniał ją doktor Hardy, który stał pochylony

nad łóżkiem, ze skupieniem usuwając szwy.

Po chwili było po wszystkim. Lekarz wyprostował się, a Sophie

drżącym ze zdenerwowania głosem poprosiła o lusterko.

- Później, maleńka - powiedział Joe. Może...

Ale lekarz nie dał mu dokończyć. Wziął lusterko od Alice i

wręczył pacjentce.

- Tylko się nie przyzwyczajaj do swojego wyglądu, Sophie. Moim

zdaniem, już teraz wyglądasz nieźle, ale to się jeszcze zmieni. Jesteś

młoda, cieszysz się doskonałym zdrowiem, blizna z dnia na dzień

będzie stawała się coraz mniejsza, aż niemal całkiem zniknie.

Trzymając przed sobą lusterko, Sophie uniosła rękę do twarzy.

Powiodła wolno palcem wzdłuż jaskrawoczerwonej szramy, która

ciągnęła się od ucha do góry, przez policzek, potem skręcała w dół, aż

do brody.

- Ale zygzak - szepnęła, odkładając lusterko. - Zostanie mi na

twarzy wielkie S. S jak Sophie. S jak Szpetna - dodała, przygryzając

wargę.

Zanim Joe zdążył zareagować, doktor Hardy ujął dłoń swojej

pacjentki.

- Sophie, popatrz na mnie. - Tym razem w jego głosie nie było

śladu humoru. - Spójrz mi w oczy i posłuchaj uważnie. To jest tylko

background image

blizna. Blizna, która z czasem zblednie i o której wkrótce zapomnisz.

Nie wolno ci się z nią identyfikować. Ona nie jest częścią ciebie. Jeśli

to S cokolwiek symbolizuje, to raczej twoją niezwykłą Siłę i

Samodzielność. Rozumiesz?

Sophie skinęła głową. Po chwili doktor Hardy wraz z siostrą Alice

opuścili pokój.

- Kochanie? Pan doktor ma rację - oznajmił cicho Joe. - Jesteś

silna. Wyjdziesz z tego bez szwanku. Wynająłem ci do pomocy

pielęgniarkę. Będzie z tobą przez pięć tygodni, a kiedy lekarze usuną

ci szynę, zabiorę cię z powrotem na ranczo. Za sześć miesięcy od dziś,

kiedy doktor Hardy dokona swoich czarodziejskich sztuczek, nie

zostanie ci najmniejszy ślad po bliźnie. Będzie tak, jakby napaść

nigdy się nie zdarzyła.

- Ale zdarzyła się, tato. - Po twarzy Sophie popłynęła wielka łza. -

Co noc, kiedy zamykam oczy, przeżywam wszystko na nowo. A teraz,

gdy nie mam już bandaży, ta paskudna szrama będzie mi

przypominała o tamtym koszmarze. - Z serdecznego palca lewej ręki

ściągnęła pierścionek z pięknym dużym brylantem. - Weź to -

poprosiła, wciskając ojcu swój pierścionek zaręczynowy. - Powiedz

Chetowi, że odezwę się do niego nie wcześniej niż za pół roku.

- Och, nie, kochanie. Nie rób tego - sprzeciwił się Joe, choć w

głębi duszy odetchnął z ulgą. - Chet na pewno zacznie dobijać się do

twoich drzwi. Przecież nie pozwoli ci cierpieć w samotności.

- Tak jak dobijał się przez cały ten tydzień, prawda? - Sophie

uśmiechnęła się smutno. - Nie, tato. To nie ma sensu. Chcę wrócić do

background image

własnego mieszkania, poczekać tam do czasu, aż lekarze zdejmą mi

szynę, a potem przyjechać do ciebie na ranczo. Mogę?

- Czy możesz? Co za pytanie! - Joe pochwycił córkę w ramiona. -

O niczym bardziej nie marzę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dom. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa na jego widok.

Siedziała obok ojca na przednim siedzeniu. Prywatna droga ciągnęła

się wzdłuż różnych zabudowań gospodarczych i kończyła dużym

kolistym podjazdem, przy którym stała Hacienda del Alegria - Dom

Radości.

Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie rozmowy z Riverem;

kiedyś, przed wieloma laty, opowiedział jej o innym Domu Radości

gdzieś w Newadzie, który w latach swojej świetności uchodził za raj

dla poszukiwaczy przygód i rozkoszy. Sophie oburzyła się; oznajmiła

stanowczym tonem, że rodzice na pewno nie mieli o tym pojęcia.

Dziesięć minut później opowiedziała o wszystkim Randowi,

swemu najstarszemu bratu, chichocząc do rozpuku, gdy ten

wybałuszył oczy, zdumiony informacjami, jakie posiada jego mała

siostrzyczka. Riverowi nie uszło to na sucho; miał dużo

nieprzyjemności. I słusznie, pomyślała Sophie, której Rand zrobił

długi wykład na temat tego, o czym panienka z dobrego domu nie

powinna mówić. Nigdy i pod żadnym pozorem.

Podniosła rękę, zasłaniając oczy przed jaskrawym blaskiem

opadającego za horyzont słońca. Samochód wjechał na kolisty

background image

podjazd przed domem. Od czasu jej ostatniej wizyty na ranczu nic się

nie zmieniło. Hacienda del Alegria wciąż porażała swym pięknem i

doskonałością. Wschodzące słońce oświetlało ją od frontu,

zachodzące - od tyłu. Właśnie tam fale Pacyfiku rozbijały się o

położone w dole skały.

Główna część domu składała się z parteru i piętra; po obu jego

stronach znajdowały się parterowe skrzydła. Ze wszystkich okien

rozciągały się wspaniałe widoki: na ocean, na ukwiecony ogród, na

porośnięty drzewami trawnik, na dziedziniec, basen i fontannę.

Na przestrzeni lat mnóstwo osób przewinęło się przez tę

rezydencję. Joe i Meredith zajmowali kilka pokoi w południowym

skrzydle; tam też mieściły się sypialnie ich córek. W skrzydle

północnym zamieszkiwali chłopcy, to znaczy bracia Sophie, Rand i

Drake, oraz jej przybrane rodzeństwo. Dawniej dom tętnił życiem.

Zawsze było w nim gwarno i wesoło. Ale to się skończyło.

- Na szczęście nie musisz wspinać się nigdzie po schodach -

powiedział Joe, zatrzymując samochód i gasząc silnik. - Wprawdzie

szynę już ci zdjęto, ale z laską też łatwiej chodzić po równym. Aha,

maleńka, nie gniewaj się na braci, jeśli będą za tobą wołać kuternoga

czy jakoś tak. Chłopcy często nie potrafią wyrażać swoich uczuć, ale

oni bardzo cię kochają i strasznie się o ciebie martwili.

Sophie zrobiła wielkie oczy.

- Och, senatorze, senatorze, nie przestajesz mnie zadziwiać -

rzekła ze śmiechem. - Wciąż traktujesz nas jak dzieci. Nie

zauważyłeś, że myśmy wszyscy dawno dorośli?

background image

- Dla mnie zawsze pozostaniecie dziećmi.

Joe wyciągnął rękę, chcąc dać córce prztyczka w nos. Odwróciła

głowę, po czym przysunęła dłoń do blizny na lewym policzku.

- Maleńka...

- Nie, tato. - W jej głosie słychać było napięcie.

Przez ostatnie trzydzieści kilometrów wierciła się nerwowo na

siedzeniu. Bała się powrotu na ranczo, tego, jak ją rodzina powita i jak

zareaguje na widok jej pociętej twarzy.

- Chodźmy do środka, dobrze?

Zostawiwszy walizkę w bagażniku, Joe obszedł pośpiesznie

maskę i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Pomógł Sophie

wysiąść, po czym wolno ruszyli przed siebie. Na werandzie przed

domem stała gosposia Inez Ramirez; na jej szerokiej, sympatycznej

twarzy gościł wielki, przyjazny uśmiech.

- Witamy w domu, panno Sophie.

Gosposia rozpostarła ramiona i niemal zmiażdżyła Sophie w

uścisku. Po chwili Sophie przeszła do ogromnego, urządzonego ze

smakiem salonu, w którym zwykle zbierała się rodzina. Był pusty.

- Tato?

Popatrzyła niepewnie na ojca, który ruchem głowy wskazał drzwi

balkonowe prowadzące na wewnętrzny dziedziniec. Obejrzawszy się

za siebie, Sophie zobaczyła swoją matkę. Meredith Colton opalała się

nad basenem, ubrana w obcisły staniczek i krótką wzorzystą

spódniczkę; ciemne okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej oczy.

background image

- Pójdę po nią - powiedział Joe, ale Sophie powstrzymała ojca i

sama skierowała się ku drzwiom. - Kochanie, mama nie wiedziała, o

której przyjedziemy! - zawołał za córką.

Przeklinając pod nosem, odwrócił się tyłem do wyciągniętej na

leżaku żony. Nie chciał obserwować przykrej sceny, do której - jak

podejrzewał - musi dojść.

Sophie, kuśtykając, zeszła po schodkach i minęła fontannę. Nie

zwracała uwagi na urokliwy dziedziniec pełen kwiatów i krzewów, na

śpiew ptaków, na cudowny zapach pąków. Wpatrywała się w matkę, z

którą rozmawiała tylko raz w trakcie ostatnich sześciu tygodni i która

nie miała ani czasu, ani ochoty, aby odwiedzić ją w San Francisco.

Przystanąwszy obok leżaka, w milczeniu spoglądała na kobietę,

która nauczyła ją wiązać sznurowadła; która śmiała się wesoło, kiedy

ona,

Sophie,

przymierzała

specjalnie

usztywniony

stanik

przeznaczony dla dziewcząt uprawiających sporty; i która upięła córce

włosy w fantazyjny kok, kiedy ta wybierała się na bal maturalny. Na

kobietę, która całowała jej skaleczenia, mówiąc, że od pocałunków

rany szybciej się goją; która na święto Halloween uszyła jej strój

księżniczki Lei z „Gwiezdnych wojen" i która ocierała córce łzy, gdy

ta szlochała, niepocieszona, że River James jest takim podłym,

wstrętnym chłopaczyskiem.

Kim jesteś? - spytała w duchu Sophie, nie odrywając oczu od

wysmarowanej kremem kobiety o czerwonych paznokciach i idealnie

przystrzyżonej fryzurze. Na stoliku obok stała szklanka z martini. Kim

background image

jesteś? - powtórzyła. Bo na pewno nie moją matką. Nie możesz nią

być. Ona była zupełnie inna.

- Dzień dobry, mamo - powiedziała na głos, gdy Meredith Colton

nie zareagowała na jej obecność. - Wróciłam do domu.

Meredith podsunęła okulary wyżej, nad czoło, po czym spuściła

nogi na ziemię i wstała. Oczy miała identyczne jak córka: duże,

piwne.

- Istotnie - rzekła, mierząc Sophie wzrokiem. Po chwili wskazała

na laskę, którą ta się podpierała. - Długo będziesz tego używała? Nie

mogłaś znaleźć jakiejś ładniejszej? Ta jest strasznie... toporna.

- Tak, mamo, ja też się cieszę, że w końcu cię widzę.

Sophie usiadła na sąsiednim leżaku. Nie miała siły robić dobrej

miny do złej gry. Pochyliła głowę, tak by włosy zasłaniały jej lewy

policzek.

- Och, nie bądź dzieckiem! - fuknęła Meredith. Wyciągnęła się z

powrotem na leżaku i sięgnęła po martini. - Czyżbyś zapomniała, że

masz dwadzieścia siedem lat? Byłaś dostatecznie dorosła, żeby

wyjechać do San Francisco i rozpocząć samodzielne życie. Chciałaś

być wolna, niezależna, chciałaś decydować o własnym losie. Okazuje

się jednak, że ta niezależność jest na pokaz. Wystarczy, że jakiś

bandzior staje ci na drodze, a ty wpadasz w panikę, wołasz na pomoc

swojego kochanego tatusia i traktujesz go jak niańkę.

Sophie, zszokowana słowami matki, podniosła głowę. Nagle z

przerażeniem spostrzegła, jak ta wytrzeszcza oczy. Czym prędzej

background image

przytknęła rękę do rozciętego policzka, ale było za późno. Matka

zdążyła przyjrzeć się bliźnie.

- Nie jest najgorzej? Blizna ładnie się zrasta? - Matka skrzywiła

się z niesmakiem. - Boże, twój ojciec chyba zwariował! Gdzie on ma

oczy? Moje biedne dziecko. Jak ty sobie poradzisz w życiu, tak

strasznie oszpecona? Ojciec wspomniał, że zerwałaś z Chetem. To

niezbyt rozsądne posunięcie, bo z tak szkaradną twarzą niełatwo ci

będzie znaleźć męża. Uważam, że powinnaś czym prędzej... Co

robisz? Przecież mówię do ciebie! Jak śmiesz odchodzić? Jestem

twoją matką! Należy mi się szacunek!

Ale Sophie nie słuchała. Poderwawszy się z leżaka, kuśtykała do

domu, zastanawiając się, co też jej strzeliło do głowy, aby przyjeżdżać

na ranczo. Ktoś kiedyś powiedział, że udane powroty w rodzinne

strony są niemożliwe. Przekonała się o tym na własnej skórze.

Hacienda del Alegria. Dom Radości? Nie. Wiedziała, że radości tu już

nie zazna.

River udał się do stajni. Chwilę wcześniej widział jadący drogą

samochód, a w nim siedzącą obok Joego Sophie Colton. A zatem

wróciła - podleczona, lecz jeszcze nie całkiem zdrowa. Wróciła, aby

na ranczu, w ciszy i spokoju, wylizać się z ran, bardziej psychicznych

niż fizycznych. Na serdecznym palcu jej lewej ręki już nie połyskiwał

wspaniały brylant.

Zerwane zaręczymy cieszyły go, ale oczywiście nie zamierzał nic

w tej sprawie czynić. Zresztą może to było chwilowe zerwanie, nie

przemyślana decyzja podjęta pod wpływem strachu i szoku. Joe

background image

mówił mu, jak bardzo Sophie jest przewrażliwiona na punkcie blizny:

nie dostrzega, że z każdym dniem szrama staje się coraz mniej

widoczna.

Gdyby nikt się nie krzywił, nie wspominał o szramie na policzku,

przypuszczalnie przestałaby się jej wstydzić. Zaczęłaby myśleć o

przyszłości, o dniu, w którym doktor Hardy zlikwiduje wszelkie ślady

przypominające jej o tamtym koszmarnym wydarzeniu. Tym bardziej,

że kolano miała już całkiem sprawne. Niby trochę jeszcze kuśtykała,

ale nie musiała chodzić o kulach; wystarczyła zwykła laska.

W San Francisco od samego początku była poddawana

rehabilitacji. Teraz po zdjęciu szyny musiała kontynuować ćwiczenia,

aby odbudować mięśnie, które zanikły z braku ruchu. Najważniejsze,

powtarzał w duchu River, że Sophie żyje. Że wraca do zdrowia. Z

każdym dniem będzie się czuła coraz lepiej. Rodzina się nią

zaopiekuję. Zrobi wszystko, aby niczego jej nie brakowało. Wkrótce

znów będzie taka jak dawniej: ufna, wesoła, roześmiana.

Wynajdował sobie najróżniejsze zajęcia, żeby jak najdłużej nie

opuszczać stajni. Nie chciał iść do domu. Bał się. Korciło go, aby

zjeść kolację z pracownikami zamiast z rodziną. Nikt by się nie

zdziwił, bo często tak robił.

- Tchórz - mruknął pod nosem, odwieszając na miejsce uzdę. -

Czego się, stary, obawiasz? Że nakrzyczy na ciebie? - Pokręcił głową i

westchnął głośno. - Czy że cię nie zauważy?

Tak, właśnie tego. Że Sophie nie zwróci na niego uwagi, albo

jeszcze gorzej: że potraktuje go tak samo jak swoje rodzeństwo. Że

background image

będzie miła, uprzejma, szczęśliwa, że go widzi, ale nic poza tym. A

przecież tak wiele ich łączyło. Byli sobie tacy bliscy. Przed laty nie

poradziłby sobie bez niej. Nie przetrwałby. Doskonale zdawał sobie z

tego sprawę.

Przybył na ranczo jako zbuntowany nastolatek; jednego dnia był

porywczy, zapalczywy, innego smutny i przygnębiony. Nienawiść,

złość, rozpacz - popadał z jednego stanu w drugi. Wściekał się na

każdego, kto próbował wyciągnąć do niego rękę. Dopiero wiele lat

później zrozumiał, że kierował nim strach. Otaczał się murem; nikogo

do siebie nie dopuszczał z obawy, że znów zostanie porzucony.

Z dzieciństwa pamiętał miłość matki oraz jawną niechęć ojca.

Matka opuściła go, kiedy miał sześć lat; zmarła podczas porodu. Jego

małą siostrzyczką, Cheyenne, zaopiekowała się mieszkająca na terenie

rezerwatu babka. W rezerwacie pozostał również starszy brat i

obrońca Rivera, Rafe, z którym ojciec nie potrafił sobie radzić. Ale z

Riverem potrafił. Sześcioletniego chłopca można było zagonić do

pracy, można było mu rozkazywać. Rafe natomiast buntował się,

odszczekiwał, więc ojciec porzucił go jak psa.

Z chwilą, gdy matka umarła, a Rafe'a i Cheyenne ojciec oddał do

rezerwatu, w życiu Rivera zgasło światło. Nikt go nie kochał. Śmiech

matki zastąpiły klapsy wymierzane przez pijanego ojca. Do szkoły

River chodził wtedy, gdy ojciec spał pijany na kanapie i nie mógł go

powstrzymać. W tejże szkole, kiedy miał dziewięć lat, jeden z

nauczycieli zauważył sińce znaczące jego chude ciało. Pozbawiono

ojca praw rodzicielskich i odebrano mu syna.

background image

River trafił do Hopechest Ranch, wielkiego domu na wielkim

ranczu, gdzie sieroty i dzieci z rozbitych rodzin znajdowały

bezpieczną przystań. Nie cierpiał tego miejsca. Nienawidził, kiedy

okazywano mu dobroć, kiedy troszczono się o niego, kiedy

zapewniano go, że niczego nie musi się lękać. Co oni wiedzieli, ci

jego szlachetni wybawcy i dobroczyńcy? Był sam; nie miał nikogo na

całym świecie. Mama nie żyła, dziadkowie mieszkający na terenie

rezerwatu nie chcieli go do siebie przyjąć, ojciec większość czasu

leżał nieprzytomny.

Chłopiec najchętniej przebywał wśród koni. Na pomysł

wykorzystania koni do pomocy nieszczęśliwym dzieciom wpadł Joe

Colton. Uważał, że opiekując się zwierzętami, dzieci uczą się

odpowiedzialności, a także mają na kogo przelać uczucia. Tak to się

zaczęło. Poznali się w stajni: River James, zbuntowany nastolatek

będący półkrwi Indianinem, oraz senator Joseph Colton, człowiek

bogaty, uparty, pomijający milczeniem okazywaną mu wrogość, który

w końcu przełamał nieufność chłopaka i zaproponował mu pokój w

swoim domu.

Oboje, i Joe, i Meredith, starali się jak mogli. Podobnie jak reszta

Coltonów. Ale River trzymał się na uboczu; nie reagował na wyrazy

sympatii, chadzał własnymi drogami, opuszczał lekcje w szkole, a

większość czasu spędzał w stajni. Mieszkańcy Hacienda del Alegria

nie żyli z pracy na roli, ale Joe Colton hodował konie i to Riverowi

wystarczało do szczęścia.

background image

Największy problem miał z Sophie Colton. Smarkula uczepiła się

go jak rzep psiego ogona; wszędzie za nim łaziła. Robił, co mógł, by

się jej pozbyć; chował się przed nią, ignorował ją, wyzywał. Dawał jej

do zrozumienia, że nie życzy sobie jej towarzystwa. Nie odnosiło to

żadnego skutku.

W owym czasie Sophie była niezbyt atrakcyjną dziewczynką.

Chuda jak patyk, ze srebrnym aparatem na zębach, uczesana w

kucyki. W dodatku wszystko ją interesowało. Do szału doprowadzała

go swoimi pytaniami: Kiedy? Dlaczego? Jak to zrobiłeś? Mogę się

teraz przejechać, co? Miał ochotę ją udusić. Denerwował go jej upór i

nieustępliwość.

Ale w końcu zrozumiał, że Sophie jest wyjątkowa. Wszyscy

Coltonowie byli wyjątkowymi ludźmi, lecz Sophie odstawała od

rodziny. Dotychczas nie spotkał nikogo o tak wielkim i pojemnym

sercu. Nie zważając na jego fochy, gniew czy pretensje, cierpliwie

drążyła tunel w murze, którym się osaczał. Kiedy wreszcie się

przebiła, zostali przyjaciółmi. Więcej, stali się nierozłączni.

A potem ta głupia smarkula weszła w okres dojrzewania i

wszystko musiała zepsuć! Zaczęła patrzeć na niego nie jak na

przyjaciela, lecz jak na chłopaka. Wmówiła sobie, że jest jej pierwszą

miłością. Nie było mu łatwo, zwłaszcza że w nim też kiełkowało

uczucie; pragnął tulić Sophie do siebie, wraz z nią poznawać rozkosze

miłości. Postąpił jak kretyn, kiedy zgodził się towarzyszyć jej na bal

maturalny; jak kretyn do potęgi, kiedy ją pocałował.

background image

Po maturze Sophie wyjechała. Pamiętał jej wielkie piwne oczy,

które wypełniły się łzami, kiedy powiedział jej, żeby dorosła i dała mu

święty spokój. Powinien był wtedy spakować manatki, pożegnać się z

Coltonami i też opuścić ranczo. Był już pełnoletni. Nic go nie

trzymało w Hacienda del Alegria; mógł decydować o swoim losie.

Ale wtedy wydarzyła się ta sprawa z Meredith, a niedługo później

małżonkowie postanowili żyć w separacji. Joe popadł w depresję,

która trwała już ponad dziewięć lat.

River nie mógł porzucić człowieka, któremu tak wiele

zawdzięczał. Został więc i zajął się rozbudowywaniem stadniny.

Wieść szybko się rozniosła. Słysząc o jego zdolnościach, farmerzy z

odległych stron, z Kolorado, z Teksasu, oferowali mu pracę. Nie był

zainteresowany.

Mieszkał z Joem i czekał na powrót Sophie, choć dobrze wiedział,

że dziewczyna nie wróci w rodzinne strony. Po pierwsze, miała w San

Francisco świetną pracę. Po drugie, na jej palcu połyskiwał

pierścionek zaręczynowy. Po trzecie, nie kusiła jej duszna, ponura

atmosfera, jaka panowała w domu, w którym przeżyła najszczęśliwsze

lata swojego życia.

- River? Jesteś tu?

Wyłonił się z siodłami i ruszył w stronę ojca, który stał na środku

stajni, przybity i jakiś zagubiony.

- Senatorze? Czy wszystko w porządku? Widziałem, jak

podjeżdżacie z Sophie pod dom...

background image

Z niedużej lodówki wydobył dwie puszki napoju gazowanego.

Wręczywszy jedną Joemu, skinął na drzwi. Na lewo od wyjścia stała

wąska drewniana ławka, na której usiedli.

- Joe? Mówiłeś, że Sophie czuje się dobrze. Że...

Joe machnął ręką.

- Nie, nie w tym problem. Sophie rzeczywiście szybko wraca do

zdrowia. Lekarze pieją z zachwytu, wszyscy co do jednego. Cieszą się

też, że trzy razy w tygodniu będziesz ją woził do Prosperino na

fizykoterapię. Więc...

- Chodzi o Meredith, tak? - spytał River. - Powiedz. Co znów

zrobiła?

Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Joe wstał i zaczął wydeptywać

ścieżkę przed ławką.

- Nic - odparł. - Dosłownie nic, czym sprawiła Sophie ogromną

przykrość. A kiedy w końcu zareagowała na jej powrót, sprawiła jej

jeszcze większą przykrość. Teraz biedna Sophie siedzi w swoim

pokoju, wypłakując oczy.

- Sophie płacze? Dlaczego?

River zgniótł puszkę, zapominając o tym, że nie jest jeszcze pusta,

po czym cisnął ją do stojącego nieopodal kosza. Joe ponownie usiadł,

zgarbił ramiona, zacisnął ręce.

- Meredith nie wypatrywała naszego powrotu; nawet nie

pofatygowała się do pokoju, kiedy przyjechaliśmy. Gdy Sophie

wyszła na patio, żeby przywitać się z matką, Inez powiedziała mi, że

zawiadomiła Meredith o naszym przybyciu. Meredith nie raczyła

background image

podnieść się z leżaka. Na dzień dobry poinformowała córkę, że ma

ohydną laskę i paskudną bliznę na twarzy. Potem dodała, że... że

zachowała się głupio, zrywając zaręczyny z Chetem. Bo z taką twarzą

na pewno nie znajdzie sobie męża.

River zaklął pod nosem, po czym westchnął głęboko. To było w

stylu Meredith. Zawsze mówiła to, co jej ślina przyniosła na język.

Nikim się nie przejmowała. Myślała wyłącznie o sobie, o Joem

juniorze i o Teddym. Reszta rodziny służyła temu, by miała na kim

ostrzyć pazury.

- I co teraz?

Joe Colton wzruszył ramionami.

- Nie wiem, synu. Sophie i tak była przeczulona na punkcie tej

blizny. Miałem nadzieję, że tu zapomni o koszmarze, który przeżyła, i

odzyska spokój. Nigdy nie przypuszczałem, że Meredith... że jej

własna matka... Szlag by to trafił. Powiedz, River, co się z nami

dzieje? Kiedyś byliśmy tacy szczęśliwi. Dlaczego los się od nas

odwrócił?

ROZDZIAŁ CZWARTY

Sophie uciekła od matki i pobiegła, a raczej pokuśtykała, do

swojego dawnego pokoju. Tam rzuciła się na łóżko i wybuchnęła

płaczem. Gwałtowny szloch wstrząsał jej ciałem. Ostatni raz wylała

tyle łez jakieś dziesięć lat temu. A dokładnie tego wieczoru, kiedy

River ją odtrącił.

background image

Nie potrafiła zrozumieć zachowania matki. Zimna, nieczuła

postawa Meredith zabolała ją bardziej niż rany, które napastnik zadał

jej nożem. Tym razem Sophie załamała się. Wcześniej robiła dobrą

minę do złej gry. Odkąd przestała dostawać środki znieczulające i

miała nad sobą większą kontrolę, starała się nie okazywać słabości.

Nie chciała, aby ojciec widział, jak bardzo się boi, jaka czuje się

brudna i upodlona.

Próbowała ojca chronić. Wiedziała, w jak kiepskim stanie

psychicznym znajduje się Joe. Siedząc przy jej łóżku i słuchając, jak

ona, Sophie, odpowiada na szczegółowe pytania policji, stale czynił

sobie wyrzuty, że swojej ukochanej córce nie zdołał zapewnić

bezpieczeństwa. Przez dwa tygodnie nie odstępował jej na krok.

Pierwszy tydzień spędził z nią w szpitalu, drugi w jej małym

mieszkanku. Skakał wokół niej, spełniał wszystkie jej życzenia,

sprzątał, gotował, troszczył się o nią, słowem był najwspanialszym

ojcem, a zarazem najczulszą matką.

W San Francisco Sophie dzielnie się trzymała. Nie zalała się

łzami nawet wtedy, gdy uzmysłowiła sobie, że Chet poważnie

potraktował to, co powiedziała, mianowicie, aby nie pokazywał się

przez pół roku. I faktycznie, ani razu nie zadzwonił, ani razu nie

zastukał do drzwi, żądając, by go wpuściła. Owszem, przysłał kartkę z

życzeniami powrotu do zdrowia; do kartki dołączył list, w którym

napisał, że ją kocha i czeka, aż „odzyska rozum".

Zabolały ją te słowa. Aż odzyska rozum? Czyli co? Czy Chet

uważa, że go postradała? Czy naprawdę nic nie rozumie? Czy nikt

background image

niczego nie zrozumiał? Straciła znacznie więcej. Odwagę. Pewność

siebie.

Kiedy ojciec wszedł do pokoju i zagarnął ją w ramiona,

powiedziała mu, co mówiła Meredith. Niepotrzebnie. Powinna była

zachować to dla siebie; ojciec miał dość własnych zmartwień. Ale

słowa matki tak bardzo nią wstrząsnęły, że nie potrafiła przejść nad

nimi do porządku dziennego. Rodzona matka patrzyła na nią ze

wstrętem! W córce widziała tylko szpetną kreaturę, człowieka

przegranego, bez szans.

- Posłuchaj, maleńka. - W głosie ojca pobrzmiewał smutek. -

Mama jest chora od czasu tamtego wypadku. Coś się wtedy musiało

stać. Coś dziwnego, co ją zupełnie odmieniło. Staraj się pamiętać ją

taką, jaką była dawniej, dobrze? Ona nas kiedyś bardzo kochała.

Po tych słowach Sophie wzięła się w garść. Nie mogła znieść tonu

porażki w głosie ojca, tonu głębokiego smutku, który niszczył go od

dziewięciu lat. Przytuliwszy się do Joego, pocałowała go w policzek i

obiecała pozbyć się złych wspomnień, a pamiętać tylko najlepsze.

Potem długo rozmawiali na temat ćwiczeń i fizykoterapii, którą miała

rozpocząć za kilka dni w Prosperino, a także o czekającej ją za pięć

miesięcy operacji, która zlikwiduje pozostałości blizny. Sophie kiwała

głową, potakiwała, zapewniała ojca, że czuje się doskonale; tak,

ćwiczenia pomogą, a blizna całkiem zniknie.

Potem Joe wstał z łóżka i powłócząc nogami, ruszył do drzwi.

Obserwując tego wielkiego, silnego mężczyznę, który coraz bardziej

pogrążał się w rozpaczy, Sophie zawstydziła się swojej powziętej pod

background image

wpływem impulsu decyzji, aby wrócić do San Francisco. Jakżeby

mogła opuścić ojca? Jak mogła przez tyle czasu żyć własnym życiem,

z dala od bliskich? Co ją powstrzymywało przed powrotem do domu?

Czyżby niechęć do Meredith? Niewykluczone. Wiedziała jednak, że

jest również inny powód.

River.

Szedł teraz w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach spodni, z

nisko pochyloną głową, z twarzą przysłoniętą beżowym kapeluszem, z

którym rzadko się rozstawał. Czubkiem kowbojskiego buta kopnął

leżący na drodze kamyk. Był jak samotny wilk, który wyrusza nocą na

łowy.

Przyglądając mu się, Sophie czuła dziwny ucisk w żołądku. River

nie widzi jej, to dobrze. Nie spuszczała z niego oczu. Był wysoki,

umięśniony, szeroki w ramionach, szczupły w biodrach, długonogi, w

jasnych dżinsach. Ruchy miał sprężyste, pełne zwierzęcego wdzięku.

Gdy była nastolatką, zachwycały ją jego włosy, długie do ramion,

proste, czarne jak noc, śniada twarz o nieco posępnym spojrzeniu,

lśniące zielone oczy oraz tajemnicze bruzdy, które przecinały mu

policzki, kiedy się uśmiechał. Choć musiała przyznać, że uśmiech

rzadko gościł na jego ustach.

W owym czasie River ciągle pojawiał się w jej snach.

Nieokiełznany egzotyczny buntownik zrodzony z matki Indianki i

ojca pijaka, który - na szczęście bezskutecznie - próbował go sobie

podporządkować i zniszczyć. Dzikus, samotnik. Jedyny człowiek na

ranczu, który nie pokochał jej od pierwszego wejrzenia, który nie

background image

uważał, że ona jest pępkiem świata, i który nie zamierzał stawać na

głowie, by tylko sprawić jej przyjemność.

Sophie, która uwielbiała słońce, jasność i pogodę, była

zafascynowana jego mroczną tajemniczością. River rozmawiał z

końmi; szeptał do nich czule, a one go słuchały. Zawsze miał własne

zdanie, przy którym twardo obstawał; jako jedyny spośród całej

rodziny potrafił sprzeciwić się Joemu. Nie bał się nikogo i niczego.

Był wspaniały - dziki i nieustraszony.

Wtedy, przed laty, dałaby wszystko za jeden jego uśmiech, za

słowo pochwały, za to, by River ją dostrzegł, by z nią porozmawiał,

by się przed nią nie zamykał. Tak, Sophie wiedziała, że nie tylko

dziwne przeobrażenie, jakiemu podczas jej pobytu na studiach uległa

Meredith, oraz wiążące się z tym zmiany w życiu całej rodziny

powstrzymywały ją przed powrotem na ranczo. Prawdopodobnie

najważniejszy wpływ na jej decyzję o wyjeździe z domu i pozostaniu

w San Francisco miało to, że River ją odtrącił.

We wszystkim, co robiła od tamtego wieczoru, przyświecał jej

jeden cel: zemścić się na Riverze, sprawić mu ból. Dlatego wybrała

taką, a nie inną karierę. I dlatego przyjęła oświadczyny Cheta

Wallace'a, który stanowił całkowite przeciwieństwo Rivera Jamesa.

River i Chet różnili się nie tylko charakterem, ale nawet strojem. Chet

nosił eleganckie trzyczęściowe garnitury, koszule, krawaty; zupełnie

nie wyobrażała go sobie w dżinsach, skórzanej kurtce i nasuniętym na

czoło starym kapeluszu.

background image

River okazał się człowiekiem silnym psychicznie. Pozostając na

ranczu, przeżył wiele szczęśliwych chwil. Udało mu się wyzwolić od

ponurej przeszłości. Nigdy nie krył, że pragnie odwdzięczyć się

Coltonom za ich dobroć, za to, że przyjęli go pod swoje opiekuńcze

skrzydła i wyprowadzili na ludzi.

Nagle uniósł głowę i zauważył Sophie siedzącą na ławce.

Zaskoczony, na moment przystanął, po czym uśmiechając się,

swobodnym, leniwym krokiem podszedł bliżej. Przesunęła się w

lewo, robiąc mu miejsce po prawej stronie, tak by nie widział blizny

na jej lewym policzku. Oczywiście w panującym na zewnątrz

półmroku niczego nie zdołałby dojrzeć, ale czuła się lepiej, wiedząc,

że blizna jest poza zasięgiem jego wzroku.

- Witaj w domu, Sophie - powiedział, siadając.

Głos miał niski i niezwykle kojący. Właśnie takim głosem,

cichym i spokojnym, przemawiał do wystraszonych koni. I takim

przed laty opowiadał jej wspaniałe historie o Indianach i życiu, jakie

wiedli, zanim na zamieszkanych przez nich ziemiach pojawili się biali

ludzie.

Odpowiedziała mu skinieniem głowy. Nie była w stanie wydobyć

z siebie słowa. W ustach jej zaschło. Raptem w nozdrza uderzył ją

zapach mydła, zapach kremu do golenia i jeszcze czegoś, czego nie

potrafiła rozpoznać.

- Wszyscy czekali na ciebie z kolacją - oznajmił.

Oparł się o ścianę stajni i wyciągnął przed siebie nogi.

background image

- Uprzedziłam ojca, że nie przyjdę - wyjaśniła. - I prosiłam Inez,

żeby zostawiła mi coś na później w lodówce. Na wypadek, gdybym

poczuła się głodna. Powiedz, Riv, dlaczego mnie wtedy odtrąciłeś?

Dlaczego kazałeś mi wyjechać?

Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się, ale było już

za późno. Boże, co też jej strzeliło do głowy? Chyba zwariowała!

Dlaczego nie ugryzła się w język?

Nie oburzył się ani nie zdziwił. Popatrzył na nią tak, jakby od

dawna spodziewał się tego pytania, jakby czekał na nie od dziesięciu

lat.

- Bo nadszedł odpowiedni czas - odparł. Zdjął kapelusz i położył

go obok na ławce. - Nadszedł czas, abyś dorosła, abyś poznała świat,

abyś przekonała się, jaka naprawdę jest Sophie Colton i co chce w

życiu osiągnąć. - Przyjrzał się jej w ciemnościach. - I co? Udało ci się

poznać siebie? Poznać i polubić?

- Wiesz, to dość skomplikowane - przyznała. - Lubiłam się, póki

ziałam nienawiścią do ciebie.

Roześmiał się cicho.

- Cała Sophie! Zawsze chciałaś być górą.

- To prawda. Pamiętasz? Pragnęłam zawojować cały świat.

- Zawojować? Raczej chciałaś rządzić światem - poprawił ją

River. - Na brak ambicji nie mogłaś narzekać. Chciałaś rządzić

światem, odbyć podróż na Marsa, wynaleźć lekarstwo na raka,

opracować recepturę kremu, który skutecznie likwidowałby trądzik,

background image

no i oczywiście otrzymać nagrodę Pulitzera. Tak, tak, pamiętam.

Miałaś wspaniałe, dalekosiężne marzenia.

- Byłam dzieckiem. Cóż mogłam wiedzieć o życiu?

- Właśnie w tym problem, niewiele. A ja uważałem, że powinnaś

je poznać, zanim podejmiesz jakiekolwiek decyzje. Że powinnaś dać

sobie szansę i odkryć, jaki jest prawdziwy świat.

Pociągnęła nosem.

- I odkryłam, River. Pisałam łzawe, sentymentalne teksty dla firm

ubezpieczeniowych, które nie chcą klientom wypłacać odszkodowań,

wymyślałam reklamy zachwalające właściwości cudownych kremów,

które wcale trądziku nie leczą. Codziennie odkrywałam prawdziwy

świat. Codziennie przekonywałam się, jaki jest wielki i okrutny. -

Głos się jej załamał. - Byłam przerażona, Riv. Przerażona i

nieszczęśliwa.

- Więc wróciłaś do domu i upajasz się szczęściem?

Wbiła w niego gniewny wzrok.

- Cholera jasna, River! Jakim prawem...

Jakim prawem ją denerwował? Miał ku temu wyjątkowy dryg!

River wyciągnął rękę z kieszeni i leniwym gestem podrapał się po

brodzie.

- Nie tak to sobie wyobrażałaś, prawda, mała? Joe mówił mi, co

się stało. O tym, jak cię powitała Meredith. To do niej bardzo

podobne.

- Nie zamierzam się tym przejmować - oznajmiła Sophie, z całej

siły starając się w to uwierzyć i zignorować ból, który wciąż ściskał

background image

jej serce. - Tata twierdzi, że mama jest chora. Pewnie ma rację. Ten

wypadek sprzed lat bardzo ją zmienił. Musiała uderzyć się w głowę,

doznać wstrząsu mózgu... A może... może przechodzi akurat taki

okres. No wiesz, niektóre kobiety w czasie menopauzy miewają

zmienne nastroje, stają się kłótliwe, przestają liczyć się z mężem,

dziećmi...

- Czyżbyś pisała w tej swojej firmie reklamę zachęcającą

czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie kobiety do stosowania hormonalnej

terapii zastępczej? - spytał, uśmiechając się szeroko. - Przyznaj się,

Sophie, chyba nie wierzysz w te wszystkie slogany reklamowe?

Oczywiście miło by było, gdyby tak łatwo dawało się rozwiązać różne

problemy. Masz łupież? Umyj głowę szamponem X. Chcesz, aby na

świecie zapanował pokój? Głosuj na partię Y. Powiedz, czy kampanie

polityczne też obmyślasz? Piękne hasła, obietnice wyborcze...

Ciekawe, czy to wymaga specjalnych talentów, czy ja bym też tak

potrafił?

Zacisnęła dłonie w pięści.

- Jeśli skończyłeś wyśmiewać się z tego, czym się zajmuję...

- Wcale nie skończyłem! Mam jeszcze mnóstwo uwag, ale

zachowam je na kiedy indziej. Na razie dopiąłem swego. Chciałem,

żebyś odwróciła się do mnie przodem i przestała ukrywać bliznę. I

udało mi się.

Podniosła rękę do policzka i szybko pochyliła głowę.

background image

- Lubisz takie nieuczciwe zagrywki, prawda, Riv? - spytała,

próbując przełknąć łzy. - Nie... nie zdawałam sobie sprawy, że mój

wybór pracy w agencji reklamowej tak bardzo cię rozczarował.

- Bo spodziewałem się czegoś innego. Miałaś odbyć staż w stacji

radiowej Joego w Teksasie, potem rozpocząć studia dziennikarskie.

Sądziłem, że po dyplomie zatrudnisz się w telewizji albo zostaniesz

reporterem i będziesz pisać do jednej z należących do Coltonów gazet.

Że pójdziesz w ślady swojego ojca, jednego z niewielu ludzi, którzy

pełniąc urząd publiczny, naprawdę starali się pomóc potrzebującym.

Nagle jednak okazało się, że wymyślasz reklamę pasty, która usuwa

kamień nazębny, zarabiasz krocie, a dawne ideały i marzenia poszły w

odstawkę. Sprzedałaś się, mała.

- Nic nie rozumiesz! - zdenerwowała się Sophie, znów

zapominając o bliźnie na policzku. - To były marzenia młodej,

naiwnej dziewczyny. Marzenia, a nie konkretne plany!

- A więc znajdujesz przyjemność w tym, co robisz?

- Oczywiście, że tak! - Chwyciła laskę i poderwała się z ławki. -

Uwielbiam moją pracę!

- To dziwne, bo Rand mówił mi coś całkiem innego.

Ponownie usiadła.

- Rand? Nie rozumiem.

- Naprawdę? Oj, Sophie, Sophie, nigdy mnie dotąd nie

okłamywałaś.

Przygryzła dolną wargę.

- A co ci Rand powiedział?

background image

- Że zadzwoniłaś do niego wkrótce po zaręczynach z Wallace'em.

Skarżyłaś się, że Wallace chce, abyście odeszli z agencji i założyli

własną. Nie byłaś z tego powodu najszczęśliwsza, częściowo dlatego,

że do nowej agencji Wallace miał wnieść doświadczenie, ty natomiast

kapitał. A częściowo dlatego, że już wcześniej myślałaś o wycofaniu

się z tego interesu...

- Po to, żeby wrócić na ranczo i zasiąść do pisania książki -

dokończyła za niego Sophie, zła, że brat ujawnił Riverowi jej

najskrytsze marzenia.

- Serio? Chcesz napisać książkę? O tym akurat Rand mi nie

wspomniał.

- O niczym nie powinien był mówić - warknęła Sophie. Psiakość,

sama się wygadała! - Radziłam się go jako prawnika, a nie jako brata.

- Nie miej do niego żalu. Gdyby mi na tobie nie zależało, Rand

trzymałby język za zębami.

- Gdyby ci na mnie nie zależało? Nie gmatwaj wszystkiego, Riv. -

W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Gdyby ci na mnie zależało, nigdy

byś nie pozwolił, abym... Do diabła!

- Wracamy do punktu wyjścia, tak? - spytał cicho River, głaszcząc

Sophie lekko po dłoni.

- No właśnie. Wyjechałam, bo mnie odtrąciłeś. Teraz wróciłam i

co robię? Znów ci się narzucam. Minęło dziesięć lat, a ja niczego się,

cholera, nie nauczyłam.

Przez dłuższą chwilę milczał. Sophie powoli zaczęła się odprężać.

Przypomniały się jej dawne czasy: często siadywali obok siebie bez

background image

słowa, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Czuła się wtedy taka

szczęśliwa.

- Meredith wygaduje bzdury - odezwał się w końcu, przerywając

ciszę. - Jesteś piękna, Soph. Byłaś piękna w szpitalu, mimo bandażu

na pół twarzy, mimo sińców i zadrapań. I jesteś piękna teraz. Jesteś

najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

Zacisnęła powieki. Przez kilka sekund w skupieniu usiłowała

przetrawić jego słowa.

- Widziałeś mnie? - spytała cicho. - Kiedy leżałam w szpitalu?

- Owszem. Godzinę po tym, jak otrzymaliśmy od policji

wiadomość o napaści, byliśmy z senatorem w drodze do San

Francisco. Joe prosił, żebym prowadził samolot. Sam był za bardzo

zdenerwowany. Więc tak, widziałem cię, zanim jeszcze odzyskałaś

przytomność, a potem z wściekłości, że pozwolił ci samej wracać po

ciemku do domu, rozkwasiłem twojemu chłoptasiowi nos. Nie mówił

ci o tym?

- Nie... nie pamiętam - rzekła.

Wtedy, w szpitalu, była tak przejęta własnym wyglądem i tak zła

na Cheta, że nie zwróciła uwagi na jego nos. Pamiętała jedynie, że był

jak zwykle elegancko ubrany, koszulę miał świeżo wyprasowaną,

krawat idealnie dobrany. Hm, plaster na nosie? Może rzeczywiście.

- Uderzyłeś Cheta? Naprawdę huknąłeś go pięścią w twarz?

- Wiem, wiem. - River potrząsnął głową. - Człowiek dorosły tak

nie postępuje. Ale po prostu musiałem się na kimś wyładować, a on

akurat nawinął się pod rękę.

background image

- To nie była wina Cheta - zaoponowała Sophie, ale nagle

pomyślała sobie, że może w głębi duszy faktycznie obarcza go winą

za to, co się stało. Może dlatego nie chciała się z nim widzieć i może

dlatego on nie próbował jej więcej odwiedzać. - To ja postanowiłam

wyjść z restauracji.

- Ale to on cię puścił.

- Owszem, puścił. Lecz nie on pierwszy pozwolił mi odejść. Nie

mówmy o tym, dobrze? - Potarła dłońmi ramiona. Albo wieczór zrobił

się chłodniejszy i zaczęła marznąć, albo wspomnienia przejęły ją

dreszczem. - Chcę jak najszybciej zapomnieć o tamtym koszmarnym

wieczorze.

- W porządku. - River podniósł się, włożył kapelusz z powrotem

na głowę, po czym wyciągnął do Sophia rękę. - Przejdźmy się -

zaproponował. - Chętnie usłyszę coś o tej książce, którą masz zamiar

napisać.

- Może kiedy indziej - rzekła, przyjmując jego pomoc przy

wstawaniu z ławki. - Na razie to nic konkretnego. Wolałabym o niej

jeszcze nie opowiadać.

- Dawniej o wszystkim mi mówiłaś, nawet o sprawach, o których

żaden nastoletni chłopak nie ma ochoty słuchać. Pamiętasz, jaka byłaś

dumna ze swojego pierwszego stanika? Jak strasznie chciałaś się nim

pochwalić? Myślałem, że będę musiał wdrapać się na drzewo, żeby

uciec przed pokazem.

Roześmiała się wesoło.

background image

- Tak, byłam potwornie namolna! Chodziłam za tobą jak cielę za

krową. Ale nie obawiaj się, wydoroślałam. Nie będę ci się narzucać.

River ujął ją delikatnie za brodę i zmusił, by popatrzyła mu w

oczy.

- Szkoda. Lubiłem mojego cielaczka. I bardzo się za nim

stęskniłem. A ty faktycznie wydoroślałaś. Z chudzielca w kucykach

przeistoczyłaś się w piękną młodą kobietę.

Odwróciła głowę, tak by nie widział blizny, po czym cofnęła się o

krok.

- Przestań, Riv - poprosiła błagalnym tonem. - Nie okłamuj mnie.

Zawsze dotąd byłeś ze mną szczery...

Chwycił ją za ramiona.

- Sophie, o czym ty, do diabła, mówisz?

- Jak to o czym? O mojej twarzy! Nie jestem tą samą osobą, którą

znałeś przed laty, Riv. Nie jestem tym durnym podlotkiem, który

wodził za tobą rozmiłowanym wzrokiem. Nie jestem zaradną kobietą

interesów ani ukochaną córką Meredith Colton. Zmieniłam się. Sama

nie wiem, kim jestem, ale na pewno nie jestem piękna. Boję się

własnego cienia, Riv. Z wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzyłam i

czego pragnęłam, odarto mnie w tamtym mrocznym zaułku.

- Och, Sophie. - Mimo jej protestów przytulił ją do siebie. - Nie

mów tak. Nie wolno się poddawać. Nie można pozwolić, żeby łajdacy

mieli nad nami władzę.

background image

- Meredith? Czy mogę wejść?

Joe Colton stał w drzwiach sypialni żony. Przesadnie kobiecy

sposób urządzenia wnętrza nieustannie go zadziwiał. Stylowe białe

mebelki, koronki, falbanki, mnóstwo dekoracji i bibelotów. Dawna

Meredith kazałaby to wszystko wyrzucić.

Ale dawna Meredith dzieliła z nim życie i łoże. Zawsze zasypiała

w jego ramionach, w pokoju, który w niczym nie przypominał obecnej

sypialni. Przed laty wspólnie się kupowało meble. Najbardziej

odpowiadał im styl kolonialny. Uwielbiali leżące na podłodze

wspaniałe dywany wyplatane przez amerykańskich Indian. Każda

najdrobniejsza rzecz przywodziła na myśl wspomnienia; kojarzyła się

z daleką podróżą, z ładnym widokiem, z sympatyczną osobą, ze

śmieszną sytuacją.

Teraz Joe sypiał w pokoju na końcu holu i za każdym razem pytał

o pozwolenie, kiedy chciał wejść do sypialni żony.

- Joe! Jak to miło, że do mnie zajrzałeś! - zawołała Meredith,

ruszając mu naprzeciw. Szczupła, zgrabna, długonoga, miała na sobie

biały jedwabny szlafrok. - Właśnie o tobie myślałam.

Nie wróżyło to nic dobrego.

- Naprawdę, kochanie?

- Tak, naprawdę! - warknęła, po czym uśmiechnęła się. Widać

było, że z całej siły próbuje zapanować nad irytacją. - Jeśli chcesz

wiedzieć, to myślałam o przyjęciu, które szykuję z okazji twoich

sześćdziesiątych urodzin. Zobaczysz, będzie to wydarzenie, które

wszystkim na długo pozostanie w pamięci.

background image

- Co roku wydajemy przyjęcie, które na długo pozostaje

wszystkim w pamięci.

Meredith wzniosła oczy do nieba.

- Zawsze dotąd był prosiak z rusztu, plastikowe sztućce i

papierowe talerze. Tym razem będzie inaczej. Sześćdziesiąte urodziny

senatora Joego Coltona uczcimy hucznie, lecz elegancko. - Z

sekretarzyka o gładkim marmurowym blacie wyjęła kilka arkuszy

papieru ozdobionych fantazyjnym monogramem. - Spójrz na listę

gości. Członkowie kongresu, dawni i obecni, gubernator Kalifornii,

przedstawiciele świata biznesu, znane osobistości z kręgów

filmowych, słowem sama śmietanka. Oczywiście stroje wieczorowe.

Ty wystąpisz w smokingu, a ja w nowej sukni od Versacego i w

nowej fryzurze. Frank od miesięcy prosi, abym pozwoliła mu...

- Czyś ty oszalała? - wymknęło się Joemu, zanim zdołał ugryźć

się w język.

Meredith zacisnęła gniewnie usta.

- Nie mów tak! Nigdy tak do mnie nie mów! Jestem matką twoich

dzieci. Czyżbyś zapomniał?

- Owszem, jesteś matką moich dzieci - przyznał Joe. Na myśl o

małym Teddym przeszył go ból. Meredith postąpiła okrutnie, dając

synowi imię po ojcu Joego, po człowieku, którego Joe najchętniej

wymazałby ze swojej pamięci. - Ale również i nie moich.

Meredith wyrzuciła ramiona do góry, po czym usiadła na

taborecie przed toaletką.

background image

- Musisz do jego wracać? Popełniłam jeden mały błąd. Czy na

zawsze mam być z tego powodu przeklęta? Uważasz, że jesteś bez

winy? Nie dotknąłeś mnie ani razu od czasu...

- A pragniesz być dotykana? Powiedz, Meredith. Chcesz, żebym

cię pieścił, dotykał?

Był wściekły na siebie za to, że wciąż kocha tę kobietę. Choć

przez ostatnie dziesięć lat niewiele zaznał radości, cieszył się, że

przynajmniej zostały mu szczęśliwe wspomnienia. Były coraz bardziej

zakurzone, ale gdy czuł się źle, potrafił czerpać z nich otuchę.

- Zobacz, co dostałam od Joego juniora - powiedziała Meredith,

zmieniając temat. - Sam to zrobił. - Podniosła z toaletki niepozorne

gliniane naczynie pomalowane w żółte stokrotki. - Oczywiście nie

będę tego tu trzymać...

Joe przeczesał palcami swoje szpakowate włosy.

- Bardzo ładny wazonik. Słuchaj, jeśli chodzi o to przyjęcie...

Odstawiwszy wazonik, Meredith odwróciła głowę w stronę męża.

- O nic się nie martw. Przyjęcie będzie wspaniałe. Naturalnie

pojawią się na nim dziennikarze nie tylko z naszych gazet, ale też z

konkurencyjnych

pism.

Wszystko

dokładnie

zaplanowałam.

Zaprosiłam nawet tę straszną Sybil. Nie cierpię jej, ale informacja o

tym, że niektórzy goście przybyli z Paryża, na pewno wywrze

odpowiednie wrażenie.

- Tak bardzo zależy ci na tym przyjęciu? - spytał Joe.

background image

Od wielu lat był zbyt przybity i zmęczony, aby sprzeciwić się

żonie. Nie tylko nie potrafił postawić na swoim, ale nawet nie umiał

zmusić jej do wysłuchania jego racji.

- Tak, Joe, zależy mi. - Oczy lśniły jej lodowatym blaskiem, w

głosie wyczuwało się chłód. - Zjadą się wszystkie nasze pociechy.

Zobaczysz, to będą niezapomniane urodziny. - Wstała od toaletki i

podszedłszy do męża, zarzuciła mu ręce na szyję. - Nawet sobie nie

wyobrażasz, kochanie, co dla ciebie zaplanowałam.

Miał wrażenie, że tkwi obok sopla lodu. Kiedy nadstawiła twarz

do pocałunku, posłusznie cmoknął ją w policzek, po czym uwolnił się

z jej objęć.

- Wiem, że jest późno - rzekł, cofając się parę kroków - ale

chciałem z tobą porozmawiać o Sophie.

- O Sophie? - zdziwiła się. - Bidula jedna!

- Sophie nie jest żadną bidulą! To nasza córka, Meredith. Jak

mogłaś jej powiedzieć, że została oszpecona? Że z taką twarzą nigdy

nie znajdzie męża?

Meredith ponownie spojrzała w sufit.

- Przecież nie powiedziałam nic, czego by sama nie wiedziała.

Dlaczego się mnie czepiasz? Nie pomyślałeś o tym, że muszę

wyjaśnić Joemu juniorowi i Teddy'emu, co się stało? I to tak, żeby ich

nie wystraszyć? Wyobrażasz sobie, jaki to dla nich będzie szok?

Odejdź, Joe. Jestem zmęczona.

- Trzymaj się od Sophie z daleka, Meredith. Jeśli nie potrafisz jej

wesprzeć, to przynajmniej jej nie dobijaj.

background image

Wzruszywszy ramionami, Meredith skierowała się do garderoby.

Joe bez słowa opuścił sypialnię żony. Kiedyś był najszczęśliwszym

człowiekiem na ziemi; teraz prawie nie mógł uwierzyć, że w tym

pokoju poczęte zostały wszystkie jego dzieci; że w tym pokoju

przeżył tyle cudownych chwil.

Mógł wystąpić o rozwód; myślał o tym, kiedy Meredith pojawiła

się w ciąży i w dodatku twierdziła, że to jego dziecko. Ale to by

niczego nie rozwiązało. Była jego żoną; kobietą, którą kochał przed

laty, i którą nadal kochał. Wiedział, że wypadek ją zmienił, że jest

chora, niezrównoważona psychicznie. Najgorsze było jednak to, że nie

chciała przyjąć niczyjej pomocy. Co miał robić? Siłą zmusić ją do

leczenia? Oddać do domu wariatów?

Pokręcił głową. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Załamałaby się.

Lepiej zostawić sprawy swojemu biegowi. Kiedyś na pewno

wydobrzeje. Może obecność Sophie wpłynie na poprawę jej zdrowia?

Tak, niech szykuje przyjęcie urodzinowe, niech ustala listę gości,

niech obmyśla menu.

A jeżeli to nie poskutkuje? - zapytał sam siebie. Jeżeli przyjęcie

urodzinowe niczego nie zmieni? Jeżeli potem będzie tak samo jak

teraz? Albo jeszcze gorzej? Jak długo jesteś gotów znosić jej

zachowanie? Kiedy wreszcie uznasz, że miarka się przebrała? I co

wtedy zrobisz?

- Zrobię, co będę musiał - odparł głośno. Głos wyraźnie mu

zadrżał. - Ale błagam, jeszcze nie teraz. To moja żona. Matka moich

background image

dzieci. Nie mogę się poddać. Może kiedyś wyzdrowieje? Nie chcę

tracić nadziei.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Nie wiedział, co robić z rękami. Trzymał Sophie w ramionach,

pozwalając się jej wypłakać. Od czasu do czasu głaskał ją po głowie,

poklepywał lekko po plecach. Laska upadła na ziemię, Sophie oparła

się o Rivera całym ciałem. Rozdzierający szloch, który nią wstrząsał,

powoli ustępował. Po chwili już tylko pociągała nosem. River szeptał

jej do ucha jakieś słowa otuchy, śmieszne i banalne, których nie

słyszała, a których on sam pewnie rano by się wstydził.

Kiedy ostatni raz wypłakiwała mu się w ramionach? Nawet nie

musiał wysilać pamięci. Sophie nie lubiła się nad sobą roztkliwiać.

Rzadko to robiła. Była najdzielniejszą osóbką na świecie. Ilekroć

miała kłopoty czy coś jej doskwierało, zaciskała mocno zęby i starała

się nie okazywać smutku.

A ostatni raz - ba! jedyny raz - kiedy wypłakiwała mu się w

ramionach, to było w wieczór jej balu maturalnego. Na własny bal nie

poszedł, bo i po co? W szkole z nikim się nie przyjaźnił, od

wszystkich trzymał się na dystans, balami się nie interesował. Na

rozdanie świadectw maturalnych też by nie poszedł, gdyby nie Joe i

Meredith, którzy bardzo chcieli uczestniczyć w tak ważnym

wydarzeniu z życia ich przybranego syna.

Co innego Sophie. Sophie zależało na balu, a on zgodził się jej

towarzyszyć. Wystroił się w jakiś idiotyczny smoking, włosy związał

background image

w kucyk i zgodnie ze zwyczajem kupił swojej partnerce piękną

orchideę, która miała zdobić jej nadgarstek. Był nieszczęśliwy.

Narzekał w duchu... Narzekał, dopóki w salonie nie pojawiła się

Sophie. Zobaczył jej lśniące oczy, złociste włosy upięte w fantazyjny

kok, gładkie ramiona, ciało opięte prostą, białą suknią podkreślającą

krągłości, o których tak usilnie starał się zapomnieć. Zobaczył - i

nagle bardzo zapragnął iść na bal.

- Zaopiekujesz się nią, prawda, synu? - powiedział Joe.

Była to prośba, a zarazem rozkaz. River przyrzekł, że nie spuści

Sophie z oka, i dotrzymał słowa. Ale sytuacja go przerosła. Sophie

sama była sobie winna. Z podlotka, który łaził za nim krok w krok,

przeistoczyła się w piękną kusicielkę. Nęciły go jej loczki wdzięcznie

opadające na kark, nęcił dekolt i ukryte pod suknią piersi, nęcił

upajający zapach perfum, który budził w nim instynkty dalekie od

opiekuńczych, Nęciły oczy i powabny uśmiech.

Tańczyli przytuleni; on obejmował ją w pasie, ona opierała głowę

na jego ramieniu. Większość czasu spoglądała na niego ufnie.

Niekiedy zalotnie. Przywarł ustami do jej warg. Czy mógł jej nie

pocałować? Czy mógł pozwolić, aby rano wyjechała, najpierw do

pracy w Teksasie, a stamtąd prosto na studia, i choć raz jej nie

pocałować?

Rozpłakała się. Błagała go, aby sprzeciwił się jej wyjazdowi, aby

kazał jej zostać, aby powiedział jej, że kocha ją tak mocno, jak ona

kochała jego. Boże! Pamiętał tamten wieczór. Gotów był spełnić

każde jej życzenie, powiedzieć wszystko, co tylko chciała usłyszeć.

background image

A teraz? Co pragnęła usłyszeć? Że ją kocha? Że nigdy nie przestał

jej kochać? Bał się, że mu nie uwierzy. Tamtej nocy, gdy wracała

sama z restauracji, napastnik nie tylko poharatał jej twarz, ale

pozbawił ją pewności siebie. Odniosła rany zarówno na ciele, jak i na

duszy. Odwracała wzrok, starała się zasłaniać włosami policzek.

Czuła się brzydka, słaba, przegrana. Gdyby powiedział, że ją kocha,

znienawidziłaby go. I wcale by się jej nie dziwił.

- Przepraszam. - Schyliwszy się, Sophie podniosła z ziemi laskę,

po czym wzięła od Rivera złożoną niebiesko-białą chusteczkę i

wytarła oczy i nos. - Wiesz, rzadko się mazgaję. Właściwie nigdy tego

nie robię, a dziś... sama nie wiem... beczę od rana.

- Nie sposób wszystkiego w sobie tłumić, Sophie. Czasem trzeba

rozładować emocje - powiedział, starając się ją pocieszyć.

Popatrzyła mu w oczy.

- Dlaczego, Riv? Powiedz, dlaczego?

Pokręcił bezradnie głową.

- Bo trzeba - odparł. - Bo nie można żyć w stanie ciągłego

napięcia. Zostałaś napadnięta i pobita. Leżałaś w szpitalu, potem

zerwałaś zaręczyny...

Pomachała ręką, jakby nie chciała tego słuchać.

- Nie, Riv. To wszystko wiem. Nie pytam, co się stało. Pytam,

dlaczego to się stało. Dlaczego akurat mnie się przydarzyła taka

przygoda.

Tego pytania się nie spodziewał.

- A dlaczego miała ci się nie przydarzyć? - spytał.

background image

W dzieciństwie zaznał tyle smutku i cierpienia, że żadna podłość

już go nie dziwiła. Wiedział, że życie rzadko toczy się tak sielankowo

jak w serialach telewizyjnych.

- Myślisz, że nieszczęścia tylko innym się przytrafiają? Że ciebie

powinny omijać szerokim łukiem? Niby dlaczego? Nie ma

szczepionek przeciwko złu. Gdyby były, pół świata ustawiłoby się w

kolejce do lekarza.

Sophie zmarszczyła czoło, jakby dumała nad jego słowami, po

czym westchnęła głośno.

- Jak ty to robisz, Riv? Potrafisz wszystko tak prosto

wytłumaczyć. A ja? Wyszłam na płaczliwą, użalającą się nad sobą

idiotkę. Biedna mała Sophie...

- Nie jesteś żadną idiotką - powiedział, ściskając ją mocno za

ramię. - Zostałaś napadnięta i poturbowana. Na razie nie wolno ci się

przemęczać. Musisz przede wszystkim odpocząć, odzyskać zdrowie,

zregenerować siły. Zobaczysz, nim się spostrzeżesz, znów będziesz

gotowa stawić światu czoła.

- Oj, nie wiem. Chyba uszła ze mnie cała wola walki. Czuję się

taka bezużyteczna, taka... brzydka, nieatrakcyjna. Nawet moja własna

matka twierdzi, że…

- Do diabła, Sophie! - zezłościł się River. Wiedział, że musi

wyrwać ją z marazmu i rozpaczy. - Czy pragnąłbym cię, gdybyś była

brzydka i nieatrakcyjna?

Zacisnął ręce na jej ramionach, żeby przypadkiem mu nie uciekła,

po czym przywarł ustami do jej ust. Opierała się, ale tylko przez

background image

sekundę. Potem laska upadła z hukiem na ziemię. River całował ją

namiętnie, jakby z furią, z pożądaniem, które tłumił od lat, z żarem,

który rozpalał całe jego ciało.

Niech inni ją pocieszają. Niech ojciec dodaje jej otuchy, niech

lekarze zapewniają, że blizna zniknie. On chciał, by zapomniała o

tym, co widzi, gdy patrzy do lustra, a także o tym, co usłyszała od

matki. W jeden sposób mógł to osiągnąć: pokazując, jak bardzo jej

pragnie. Udowadniając, że w jego oczach jest najponętniejszą kobietą

na świecie.

Nie starał się być delikatny. Instynktownie wyczuwał, że Sophie

chce być traktowana normalnie, jak kobieta z krwi i kości, jak kobieta

wzbudzająca pożądanie. Każdy kolejny pocałunek był coraz dłuższy i

gorętszy. Riverowi huczało w uszach, kręciło się w głowie. Nie

liczyły się ani lata rozłąki, ani dzieląca ich przepaść. Liczyli się tylko

oni.

Nie odrywając warg od jej szyi, schylił się i wziął Sophie na ręce,

po czym wszedł do pogrążonej w półmroku stajni. Minął prychające;

cicho konie, a po chwili dotarł do boksu wyłożonego świeżym

pachnącym sianem. Właśnie tu, za dzień lub dwa, jedna z najlepszych

w stadninie klaczy miała się oźrebić. Położył Sophie na łożu z siana,

sam uklęknął obok.

Wyciągnęła do niego ramiona. Oczy miała zamknięte, oddech

szybki i urywany. Zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami. Nie

chciał sobie ani jej dać czasu do namysłu. A nuż by się opamiętali,

uznali, że to, co robią, nie ma sensu?

background image

A przecież to miało sens. Tak długo oboje powstrzymywali żądzę,

oszukiwali się, starali żyć z dala od siebie. Ściągali ubranie, każde z

siebie i z drugiego. Spieszyli się, dyszeli, jęczeli cicho. Nie mogli

doczekać się chwili, na którą tyle lat czekali. Pieścili się, całowali, nie

mieli żadnych zahamowań. Trawiła ich żądza, jakiej nigdy dotąd nie

zaznali. Dzika, zmysłowa, nieokiełznana.

Nagle River coś sobie przypomniał i znieruchomiał.

- Psiakrew! - syknął prosto do ucha Sophie. - Niech to szlag trafi!

Sophie wciąż go pieściła, poznawała różne zakamarki jego ciała.

Dopiero po chwili zorientowała się, że River zesztywniał, że powoli

zaczął się odsuwać.

- O co chodzi? - spytała, siadając w ciemnościach i wyciągając do

niego ręce. - Co się stało?

Potarł dłońmi brodę.

- Nie jestem... no wiesz, przygotowany.

Nastała cisza. Zdziwiony brakiem reakcji, River usiłował dojrzeć

wyraz twarzy Sophie, ale było za ciemno.

Wtem ciszę przerwał jej uradowany głos.

- Och, Riv! To wspaniale!

Wytrzeszczył oczy.

- Wspaniale? Nie rozumiem. Dlaczego...

Ukląkłszy, przytuliła policzek do jego pleców.

- No, pomyśl tylko. Jak bym się czuła, gdybyś wszędzie chodził z

kieszenią pełną prezerwatyw? Byłoby to bardzo podejrzane.

Pokręcił głową.

background image

- Jesteś wyjątkowa, Sophie. Nie wyobrażam sobie, aby

jakakolwiek inna kobieta zareagowała tak jak ty. Ale nie powinienem

był cię tu przyprowadzać...

Usiadłszy prosto, uderzyła go lekko w plecy.

- Nie? A to dlaczego, Riv? Bo ja jestem ukochaną, rozpieszczoną

córunią Joego, a ty wziętą z przytułku półsierotą? O to ci chodzi? Jeśli

tak, to słyszałam tę śpiewkę dziesiątki razy i już mi bokiem wychodzi.

- Nigdy nie mówiłem... - zaczął.

- Nie, nie mówiłeś - przerwała mu w pół słowa, po czym obróciła

go twarzą do siebie. - Ale ja zawsze wiedziałam. Zawsze. Mogłeś się

ze mną przespać wiele lat temu, mogłeś być moim pierwszym

chłopakiem. Pierwszym i jedynym. Teraz, jak para nastolatków,

leżymy na sianie, a ty znów wymyślasz powód, dlaczego nie możemy

się kochać.

Nie przyszło ci do głowy, że może tak naprawdę nigdy mnie nie

pragnąłeś? Że byłam tym zakazanym owocem, o którym się marzy,

ale którego wcale nie chce się skosztować? Owszem, wyjechałam z

domu, uciekłam, ale to ty się ukrywałeś. Cały czas się przede mną

chowałeś, a teraz po prostu zrobiło ci się mnie żal. Ale wiesz co? Nie

chcę twojego współczucia, nie chcę twojej litości i nie chcę ciebie!

Sięgnęła za siebie po stanik i bluzkę. Z jej gardła wyrwał się

zduszony szloch. River wyciągnął ręce, jakby czegoś szukał.

Odpowiedzi, sensu, logiki, czegokolwiek.

- Ja cię nie żałuję, Soph - oznajmił wreszcie. - Ja cię pragnę. Do

bólu.

background image

- Tak? Dziwnie to okazujesz, Riv, bo jeszcze nigdy w życiu nie

czułam się mniej pożądana.

Albo słowa, albo ton, jakim je wypowiedziała, nieoczekiwanie

dodały mu motywacji. Chwycił Sophie za ramiona, zanim zdążyła

włożyć stanik.

- Pragnę cię, Sophie. Pragnę z całego serca!

- Więc udowodnij mi to, Riv. Masz okazję. Zapomnij o wszelkich

uwarunkowaniach, o konsekwencjach, o tym, co powinieneś, a czego

nie powinieneś robić. - Przysunęła się bliżej i przywarła do niego

ustami. - Zatrać się ze mną w rozkoszy. Kochaj mnie. Nie pozwól mi

odejść.

Zwolnił uścisk na jej ramionach i porwał ją w objęcia. Po chwili

opadli z powrotem na pachnące siano.

W Jackson w stanie Missisipi doktor Martha Wilkes oparła się

wygodnie w fotelu i wyjrzawszy przez okno, przez chwilę wpatrywała

się w ładne, schludne domki ciągnące się wzdłuż ładnej, schludnej

ulicy.

Nie powinna tu być, a może raczej nie powinna występować tu w

roli psychologa specjalizującego się w zaburzeniach pamięci. Powinna

siedzieć teraz w swoim bezosobowym gabinecie w centrum miasta;

tam przyjmowała pacjentów, tam starała się przebić przez mur, jakim

się zazwyczaj otaczali, tam próbowała skłonić ich do rozmowy,

delikatnie poprowadzić we właściwym kierunku, przedrzeć się przez

background image

nagromadzony bagaż doświadczeń życiowych i dotrzeć do sedna

problemu - do prawdy.

Siedziała jednak nie w gabinecie, lecz w salonie swego domu. O

siódmej rano, ubrana starannie, choć z pewnością nie wyjściowo, piła

pierwszą filiżankę kawy i obserwowała Louise Smith, która chodziła

tam i z powrotem po tureckim dywanie.

Louise była atrakcyjną kobietą o twarzy, na której nie odciskały

się gnębiące ją od dawna problemy. To, że takowe w ogóle miała,

można było dostrzec jedynie w jej dużych, piwnych oczach. Czasem z

tymi problemami nie umiała sobie poradzić. Tak jak dziś rano, kiedy

zadzwoniła do doktor Wilkes, błagając ją o natychmiastowe

spotkanie.

- Martho, ktoś mnie potrzebuje - oznajmiła, zwracając się do

lekarki. - Czuję to. Wiem, że gdzieś komuś jestem bardzo potrzebna.

Martha Wilkes westchnęła głośno. Nie powinna tego robić. To

znaczy wzdychać. Nie w obecności pacjenta. Z drugiej strony Louise

nie była zwykłą pacjentką; była przyjaciółką. W ciągu tych

wszystkich lat ich wzajemne relacje przekształciły się w coś znacznie

głębszego. Znajomość, która z początku rozwijała się na płaszczyźnie

zawodowej, przeniosła się z czasem na płaszczyznę osobistą.

Tak też być nie powinno. Lekarka wiedziała, że popełniła błąd.

Przekroczyła pewną dozwoloną granicę, zaczęła za bardzo

przejmować się problemami Louise. Może wreszcie nadszedł dzień,

aby wycofać się z roli przyjaciółki, wcielić ponownie w rolę

psychologa i odtąd sumiennie przestrzegać reguł gry.

background image

- Usiądź, Louise - powiedziała, wskazując nieduży fotel stojący w

drugim końcu salonu.

Louise przeczesała ręką swoje krótko obcięte, ciemnoblond

włosy, po czym wygładziła bawełnianą sukienkę opinającą szczupłe

ciało. Ani z twarzy, ani z figury nie wyglądała na kobietę

pięćdziesięciodwuletnią.

- Zacznijmy od początku, dobrze? - Lekarka sięgnęła po teczkę z

notatkami, które znała niemal na pamięć. - Chciałabym podsumować

to, co wiemy.

Louise skinęła głową.

- Oczywiście. Jeśli sądzisz, że to pomoże. - Siedziała sztywno

wyprostowana, z dłońmi spoczywającymi na kolanach, z nogami

skrzyżowanymi w kostkach. Dama w każdym calu. - Jeszcze raz

bardzo przepraszam za to moje najście, ale od kilku dni miewam tak

niepokojące sny...

- Wiem, już mi o tym wspominałaś. - Lekarka położyła teczkę na

biurku i zajrzała do notatek. - No dobrze. Urodziłaś się w Kalifornii

pięćdziesiąt dwa lata temu jako Patricia Portman.

- Chyba tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. To dziwne, prawda?

Że przez te wszystkie lata nie dotarłyśmy do mojego aktu urodzenia?

- Wcale nie dziwne, Louise. Raczej irytujące. Nie pamiętasz? Nie

zgodziłaś się, kiedy chciałam zebrać o tobie więcej informacji.

Pozwoliłaś mi jedynie zapoznać się z dokumentacją medyczną, którą

otrzymałaś przy wypisie z St. James Clinic.

- Przy obu wypisach - poprawiła ją Louise.

background image

Tak, Louise Smith faktycznie dwa razy przebywała w St. James.

Kiedyś ni stąd, ni zowąd przybyła do Jackson, potem znikła bez

słowa, aby po paru latach znów się niespodziewanie pojawić. Każdy

jej przyjazd poprzedzał pobyt w klinice St. James w Kalifornii.

Doktor Wilkes dość dobrze znała ostatnie trzydzieści lat życia

swojej pacjentki, ale nic nie wiedziała o okresie jej dzieciństwa i

wczesnej młodości ani o latach, jakie spędziła w więzieniu. Louise nie

chciała, by lekarka zgłębiała tamten okres jej życia, przeszłość, której

nie pamiętała.

- Dlaczego, Louise? Dlaczego się upierasz? Dlaczego nie

pozwalasz mi spróbować? Może udałoby nam się odnaleźć twoich

rodziców, rodzeństwo, krewnych? Kogoś, kto pomógłby nam

zrozumieć...

Louise uniosła brodę.

- Kogoś, kto by nam pomógł? Dobre sobie! Oglądałaś moją

dokumentację medyczną. W zakładzie dla obłąkanych tkwiłam całymi

latami. Ani razu nikt mnie nie odwiedził, ani razu nikt o mnie nie

pytał, nie dostałam ani jednego listu. Jeżeli kiedykolwiek miałam

krewnych, to albo nie żyją, albo wykreślili mnie ze swojego życia. Są

przekonani, że zabiłam Ellisa Mayfaira.

Doktor Wilkes potarła palcem nasadę nosa.

- Bo zabiłaś go, Louise. Trafiłaś do więzienia właśnie za to.

Potem ze względu na twój stan psychiczny przeniesiono cię do St.

James. Po kilku latach uznano, że jesteś zdrowa i zwolniono cię do

domu. Przyjechałaś do Jackson. Parę lat później wróciłaś do St.

background image

James, ranna, półprzytomna, całkiem zdezorientowana. Jak tam

dotarłaś, do dziś pozostaje zagadką.

Louise zamknęła oczy i potrząsnęła głową.

- Nie, to nie tak było. Popełniono błąd. Ja nikogo nie zabiłam. Nie

znałam żadnego Ellisa Mayfaira.

Lekarka zadumała się. Czy powinna naciskać na Louise? I jak

mocno, żeby jej nie przestraszyć, żeby nie wtrącić jej z powrotem w

ciemną otchłań, której się tak bardzo bała, odkąd dziewięć lat temu po

raz drugi wypuszczono ją z St. James i odkąd pięć lat temu trafiła do

niej na leczenie.

- Louise, posłuchaj. Z Ellisem Mayfairem zaszłaś w ciążę.

Rozwiązanie nastąpiło w przydrożnym motelu. Kiedy spałaś

zmęczona połogiem, Ellis ukradł ci dziecko. Sprzedał je, może udusił

i porzucił. Nigdy nie poznamy prawdy. Kiedy obudziłaś się i

zobaczyłaś, że dziecka nie ma, a Ellis siedzi obok jak gdyby nigdy

nic, wpadłaś w szał i zabiłaś go.

Louise zwiesiła nisko głowę, twarz zakryła rękami.

- O Boże. Boże, pomóż mi! Moje biedne maleństwo. Nie

pamiętam. Nie pamiętam...

Zaciskając usta, doktor Wilkes rozejrzała się po salonie.

Zatrzymała

wzrok

na

drewnianej

afrykańskiej

rzeźbie

przedstawiającej matkę z niemowlęciem przy piersi. Sama nie miała

dzieci, macierzyństwo nigdy jej nie kusiło, ale widziała wyraz miłości

na twarzy afrykańskiej kobiety, a w głosie Louise słyszała rozpacz

matki, którą pozbawiono dziecka.

background image

- Kiedy zadzwoniłaś, Louise, wspomniałaś o jakimś dziecku. Że

cię potrzebuje.

Z kieszeni na piersi Louise wyciągnęła śnieżnobiałą chusteczkę

do nosa i delikatnie wytarła oczy. Lekarka uśmiechnęła się

nieznacznie. Tak, Louise Smith jest damą w każdym calu. Zawsze

elegancka, zadbana, poruszała się z wdziękiem, nigdy się nie garbiła.

Doktor Wilkes zwracała uwagę na takie rzeczy. Wiedziała, że

elegancję i kulturę można odziedziczyć w genach, jak również nabyć.

Czego najlepszym przykładem była ona sama. W jej wypadku

elegancja stanowiła jakby pewien pancerz, osłonę. Niełatwo bowiem

kobiecie odnosić sukcesy w dziedzinie psychologii, a tym bardziej

kobiecie czarnoskórej.

Na swój sposób czuła pokrewieństwo duchowe z Louise Smith;

mimo że się różniły i pochodziły z dwóch różnych światów, to jednak

miały sporo wspólnych cech. Louise ciągle szukała pomocy, toczyła

walkę z samą sobą; starała się odnaleźć i zrozumieć. Z kolei ona,

Martha Wilkes, po wielu trudach znalazła dla siebie miejsce w życiu, i

strzegła tego miejsca jak oka w głowie.

Obie żyły w niepewności i bardziej lub mniej skrywanym lęku.

Obie miały wiele do stracenia i obie usiłowały chronić to, co już

zdobyły. Obu nieustannie towarzyszył strach.

- Louise... - Lekarka popatrzyła na swą pacjentkę. - Czy mówiłam

ci już, jak bardzo cię podziwiam?

Louise złożyła chusteczkę i schowała ją z powrotem do kieszeni.

- Ty? Mnie? - zdumiała się. - Jak można podziwiać zabójczynię?

background image

- Odbyłaś karę. Częściowo w więzieniu, częściowo w zakładzie

dla obłąkanych. Po kolejnym pobycie w klinice St. James wróciłaś do

Jackson, sama, wystraszona, zagubiona. Postanowiłaś zacząć życie od

nowa, podjęłaś pracę, zdobyłaś szacunek ludzi, zajmujesz

odpowiedzialne stanowisko na uniwersytecie, masz własny dom.

Odniosłaś sukces. Myślę, że wiele osób tak uważa i ci zazdrości.

- Nie wiedzą, jakie śnią mi się po nocach koszmary. - Louise

zacisnęła dłonie w pięści. - Martho, całym ciałem, wszystkimi

zmysłami czuję... nie wiem, jak to określić... przeraźliwe wołanie o

pomoc. Ktoś mnie potrzebuje, on...

- On? Sądziłam, że przyszłaś do mnie, aby porozmawiać o

dziecku? Mówiłaś, że urodziłaś dziewczynkę. Córkę.

- Tak, to na pewno była córka. Ale było też więcej dzieci. Może...

może

pracowałam

przed

laty

jako

nauczycielka?

Albo

przedszkolanka? Bo skąd się wziął ten tłumek maluchów? Dlaczego

czuję, że jestem potrzebna tak wielu dzieciom?

- Bo w głębi duszy wciąż cierpisz. Gromadką dzieci usiłujesz

sobie wynagrodzić stratę zarówno maleństwa, którego pozbawił cię

Mayfair, jak i tych wszystkich synów i córek, których nie zdołałaś już

urodzić. Byłabyś wspaniałą matką, Louise. Tęsknisz za potomstwem,

którego nie masz i którego nie możesz tulić do piersi. Tęsknisz tak

bardzo, że stale o nim śnisz.

- A mężczyzna, Martho? Bo śni mi się również mężczyzna. Pielę

w ogródku grządki, słuchając szemrzącej nieopodal fontanny. Słońce

przygrzewa, woda cichutko pluszcze, w powietrzu unosi się zapach

background image

morza. Nagle słyszę kroki. Odwracam się, przysłaniając oczy przed

blaskiem promieni. Za mną stoi mężczyzna, silny, wysoki. Ale słońce

mnie oślepia i nie widzę jego twarzy. Nie potrafię go rozpoznać.

Mężczyzna przygląda mi się w milczeniu, po czym odchodzi. Wołam

do niego. Poczekaj! Błagam, nie odchodź! - Przycisnęła rękę do ust,

jakby chciała powstrzymać krzyk. - A potem się budzę. Nie ma

ogrodu, nie ma mężczyzny. Serce wali mi młotem. Moje biedne

zbolałe serce...

Lekarka wstała, nalała z dzbanka dwie szklanki wody, jedną

podała Louise, drugą zatrzymała dla siebie.

- Hipnoza, Louise. Nie wiem, dlaczego od lat tak uparcie się jej

sprzeciwiasz, ale powoli kończą się nam opcje. Zrozum, chciałabym

się przekonać, kto jeszcze w tobie mieszka. Bo to, że ktoś mieszka,

nie ulega najmniejszej wątpliwości. Obie doskonale zdajemy sobie z

tego sprawę. Zmieniłaś imię i nazwisko, lecz wciąż jesteś Patrycją

Portman. Louise Smith musi poznać Patrycję, stawić jej czoło, a

potem się od niej oswobodzić, bo inaczej nigdy nie będzie wolna.

Zmiana nazwiska nie wystarczy. Zresztą może poza Patrycją tkwi w

tobie więcej osobowości?

Louise odstawiła szklankę i poderwawszy się z fotela, znów

zaczęła krążyć po pokoju.

- Nie wierzę. Naprawdę nie wierzę, że cierpię na rozszczepienie

osobowości, że jest we mnie kilka różnych istot, które kolejno się

ujawniają.

background image

- Posłuchaj, Louise. - Lekarka westchnęła. - Twierdzisz, że nie

zabiłaś Ellisa Mayfaira. Przysięgasz, że nie jesteś zdolna skrzywdzić

muchy, a jednak z akt sądowych, które przesłano do kliniki St. James i

z którymi miałam okazję się zapoznać, wynika coś całkiem innego. To

twoje odciski palców znaleziono na lampie, którą Mayfair dostał w

głowę, oraz na nożycach, które tkwiły w jego klatce piersiowej. A

kiedy zgarnęła cię policja, krew Mayfaira znaczyła twoje dłonie.

- Nie, nie moje. To nie byłam ja.

- W takim razie kto, Louise? Kto jeszcze w tobie tkwi? Kto ci

wyrządził taką krzywdę? Przez kogo siedziałaś w więzieniu, przez

kogo trafiłaś do domu wariatów, i to nie raz, ale dwa razy?

Przyjechałaś do Jackson, a potem nagle znikłaś. Gdzie się

podziewałaś w tym czasie? Skąd się wzięłaś w Kalifornii? Dlaczego

znów wylądowałaś w St. James? Odpowiedz mi na te pytania, Louise.

Nie ukrywaj niczego przede mną.

Louise usiadła z powrotem w fotelu.

- Ale ja nic nie wiem. Nie wiem nawet, kim jestem. Wiem tylko

to, co ty mi mówisz. A także to, co wyczytałam ze swoich akt

więziennych i z historii choroby. Jeśli tkwi we mnie okrutna

morderczyni, nie chcę, żeby wydostała się na zewnątrz. Nie pozwolę,

aby jakaś zła, bezduszna istota stała się częścią mojej teraźniejszości i

przyszłości. Przykro mi, Martho. Nie zgadzam się. Nie chcę hipnozy,

nie chcę odkrywania mrocznych tajemnic.

- Bez tego nie uzyskasz żadnych odpowiedzi. - Lekarka

westchnęła zrezygnowana. - Te koszmary, które budzą cię po nocy, i

background image

dotkliwe bóle głowy, które nie pozwalają ci normalnie funkcjonować,

same nie miną. A z tego, co mówisz, wynika, że pojawiają się coraz

częściej i są coraz ostrzejsze. Trzeba temu zaradzić, Louise. Owszem,

hipnoza jest dość drastycznym środkiem, ale chyba mi ufasz? Wiesz,

że nigdy bym cię nie skrzywdziła.

Louise utkwiła wzrok w Marcie Wilkes, która była zarówno jej

lekarzem, jak i przyjaciółką.

- Och, dlaczego ta druga część mnie nie może być wspaniałą,

serdeczną kobietą? Wtedy chętnie bym ją poznała.

- Wystarczy, że ty taka jesteś, Louise. Wspaniała i serdeczna. -

Lekarka położyła dłoń na ramieniu swej pacjentki. - Pokonałaś w

sobie tę nieszczęśliwą, zagubioną istotę, która usiłowała cię zniszczyć.

Tak, pokonałaś ją. Jesteś już całkiem zdrowa. Ale dopóki nie zdołasz

stawić czoła przeszłości, dopóki się z nią nie zmierzysz, koszmary

będą wracać. Proszę cię, rozważ możliwość poddania się hipnozie.

Przemyśl to sobie, dobrze?

Czubkiem języka Louise zwilżyła wargi.

- Dobrze. Przemyślę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Obudziła się z błogim uśmiechem na twarzy, po czym naciągnęła

kołdrę na nos, usiłując z powrotem zasnąć. Miała fantastyczny sen.

Śniło jej się, że jest piękna, kochana, pociągająca, a obok niej leży

River, cudowny, wspaniały River, którego kochała jako dziewczyna i

kocha jako kobieta.

background image

Trzymał ją w ramionach, pieścił, całował. Potem wspólnie odbyli

podróż do krainy szczęścia i rozkoszy, zwiedzali różne zakątki,

doliny, pagórki i wzniesienia, aż wreszcie dotarli na szczyt. A wtedy

nastąpiła eksplozja, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła.

Zadrżała ziemia, zadrżały zmysły. To było jak olśnienie, jak lot na

księżyc. Marzyła o tym, by sen trwał wiecznie, by samotny wilk

codziennie ją odwiedzał, codziennie się z nią kochał...

Wtem otworzyła oczy i usiadłszy na łóżku, przeczesała ręką

włosy. To wcale nie był sen. Naprawdę kochała się z Riverem.

- Boże, co ja najlepszego zrobiłam? - jęknęła, opadając z

powrotem na poduszkę. - Riv, cośmy, u diabła, zrobili?

Przycisnęła ręce do piersi, jakby chciała powstrzymać łomot

serca. Usiłowała się skupić, podejść racjonalnie do irracjonalnej

sytuacji. Jak to się stało? Jak do tego doszło?

Wiedziała, że wina leży po jej stronie. Sprowokowała Rivera.

- Ależ ze mnie kretynka - skarciła się ochrypłym szeptem. - O

czym ja myślałam?

W tym tkwił cały problem. W ogóle nie myślała; nie chciała

myśleć. Przeżyła brutalną napaść, została pobita, zraniona fizycznie i

emocjonalnie. Miała ohydną szramę na policzku i chciała znów się

czuć atrakcyjna. Chciała, aby ktoś ją obejmował, mówił, że jest

piękna; słowem, pragnęła choć przez chwilę zapomnieć o strachu i

cieszyć się życiem.

Tłumaczyła sobie, że poszła na spacer do stajni, żeby uciec od

rodziny i w samotności popatrzeć na konie. Okłamywała się. Poszła

background image

do stajni, by odszukać Rivera, poskarżyć mu się na los, opowiedzieć o

swych lękach, wyładować frustrację i gniew. Dawniej zawsze tak

robiła: biegła do niego, mówiła, co jej dolega i czekała, aż on zaradzi

jej smutkom. Posłużyła się nim. Tak, tuliła się do niego, prowokowała

go, kupiła, przywoływała wspomnienia, a wszystko po to, aby osuszył

jej łzy, zaleczył jej ból, pomógł zapomnieć o przeżytym koszmarze.

Jakże musi ją za to dziś nienawidzić! Jaki musi mieć do niej żal.

Sama się dziś nie lubiła.

- Coraz częściej ci się to zdarza. - Potrząsnęła głową. - Od

dłuższego czasu jesteś swoim najgorszym wrogiem, prawda, Sophie?

Oj, biedna, głupia Sophie!

Pukanie do drzwi przerwało jej monolog. Podskoczywszy na

łóżku, obejrzała się przez ramię. Nagle ogarnęła ją panika. Boże, kto

to może być? River? Meredith? Nie chciała rozmawiać ani z jednym,

ani z drugim.

- Kto tam?! - zawołała.

Drzwi uchyliły się, a po chwili do pokoju wsunęła się

kasztanoworuda głowa Emily Blair Colton.

- Mogę wejść? Nie chciałam cię wcześniej budzić, ale zbliża się

już dwunasta, więc...

- Późno wczoraj wróciłam - wyjaśniła Sophie, patrząc, jak siostra

wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi.

Emily była od niej osiem lat młodsza. Joe i Meredith Coltonowie

zaadoptowali ją, zanim skończyła rok. Urocza dziewczynka o rudych

lokach i uśmiechniętej buzi z miejsca podbiła serce rodziny. To

background image

właśnie ona w wieku jedenastu lat jechała z Meredith, gdy nastąpił ten

wypadek samochodowy. I ona najbardziej w nim ucierpiała. Nie tyle

fizycznie, bo rany, jakie odniosła, nie były groźne, lecz psychicznie.

Tamtego dnia na szosie wydarzyło się coś, co miało ogromny

wpływ zarówno na matkę, jak i na córkę. Coś, co z biegiem tygodni,

miesięcy i lat zmieniło życie wszystkich Coltonów. Meredith

przeistoczyła się w dziwną, ponurą, zamkniętą w sobie kobietę.

Hacienda del Alegria, wbrew swej nazwie, nie była już domem

radości. Życie na ranczu straciło urok.

Od czasu wypadku minęła kupa lat. Emily dorosła, jej gęste,

ognistorude loki przybrały ciemniejszy, kasztanowy odcień, ale wciąż

miała wielkie niebieskie oczy, sympatyczną buzię i urocze dołeczki w

policzkach.

- Wiem - rzekła, siadając w nogach łóżka. - Dwukrotnie do ciebie

pukałam i dwukrotnie odpowiedziała mi cisza. Szkoda, że nie

przyszłaś na kolację. Wszystkim nam cię brakowało.

- Wszystkim? To chyba przejęzyczenie, prawda, Em? Bo jakoś

nie wierzę, żeby wszyscy się za mną stęsknili.

- Masz na myśli mamę, co?

Emily zwiesiła nisko głowę.

- Brawo. Przeszła pani zwycięsko pierwszy etap i dotarła do

półfinału. A teraz czy chciałaby pani zobaczyć, co znajduje się za

bramką numer dwa? - zapytała Sophie.

Specjalnie uniosła twarz i odgarnęła włosy za ucho, aby Emily

widziała jej lewy policzek. Po wypadku Emily szybko dorosła, ale

background image

wciąż była młoda, miała zaledwie dziewiętnaście lat, i nigdy nie

owijała prawdy w bawełnę.

- O rany! Ale cię poharatał!

Sophie pozwoliła włosom opaść z powrotem na policzek.

Żałowała, że nie są dłuższe, do ramion; wtedy mogłaby nimi zasłonić

pół twarzy.

- Tak, Em. Poharatał mnie.

- Ojej, Sophie, przepraszam - stropiła się siostra. - Nie chciałam,

żeby to tak zabrzmiało. Ta blizna wcale nie jest... no wiesz, tak bardzo

widoczna. A kiedy poddasz się operacji plastycznej, pewnie całkiem

zniknie. Po prostu nie spodziewałam się, że będzie taka długa.

Cholera, ten łajdak mógł cię zabić. Wyobrażam sobie, jaka musiałaś

być przerażona.

- Prawdę mówiąc, byłam zbyt wściekła, żeby się bać. Dopiero

później, kiedy już nic mi nie groziło, ogarnął mnie potworny strach.

Długo nie byłam w stanie się pozbierać.

- Wcale się nie dziwię... - Emily westchnęła głośno. - Słyszałam,

że zerwałaś zaręczyny i że wzięłaś paromiesięczny urlop.

Przynajmniej tyle dobrego z tego wyszło.

Sophie uśmiechnęła się smutno.

- Cieszysz się, że zerwałam z Chetem?

Emily zawsze była jedną z najbardziej prawdomównych osób,

jakie Sophie znała. Teraz też nie uciekła się do kłamstwa czy

wykrętów i nie próbowała zmienić tematu.

background image

- Bardzo - przyznała. - Z Riverem znacznie lepiej do siebie

pasujecie. Wszyscy to wiedzą.

No

tak, pomyślała

Sophie.

Emily

nie

przestała

być

prawdomówna, ale zaskoczyła ją treścią swojej wypowiedzi.

- Pasujemy? Z Riverem? - zdumiała się. - I wszyscy to wiedzą?

- No jasne. - Emily skinęła energicznie głową. - Żebyś widziała,

jak on przeżywał wiadomość o waszych zaręczynach! Ogłosiliście to

podczas świąt Bożego Narodzenia. Po waszym wyjeździe River

chodził jak struty. Raz czy drugi wyjechał na tydzień w góry, nikomu

nie mówiąc, dokąd się wybiera, kiedy wróci i czy w ogóle wróci. Inez

zdradziła mi, że tak samo się zachowywał, kiedy wyjechałaś na studia.

Że warczał na wszystkich, a kiedy ktoś go pytał, co mu jest,

odpowiadał: „Nie twój zasrany interes!"

Sophie usiadła po turecku i zacisnęła dłonie na kostkach.

- River nie znosi przegrywać - stwierdziła. - Sprawiało mu

przyjemność, kiedy wpatrywałam się w niego jak w obrazek i

wszędzie za nim łaziłam. Łechtało to jego próżność, ale naprawdę nie

miało nic wspólnego z miłością.

- Skoro tak mówisz... - Emily wzruszyła ramionami, po czym

zmieniła temat. - Słyszałaś o przyjęciu, jakie mama postanowiła

wydać z okazji sześćdziesiątych urodzin ojca? Tata chodzi

nieszczęśliwy, kwęka, narzeka, że w smokingu zamierzał wystąpić

dopiero na ślubie któregoś ze swoich dzieci, na pewno nie wcześniej,

ale mama jest w swoim żywiole. Ustala menu, wymyśla dekoracje,

zamawia kwiaty, zespoły muzyczne, no i w ogóle.

background image

- Biedny tata. Ciekawe, jak dał się przekonać do tego pomysłu?

Nie, nie mów. Już wiem! Pewnie uznał, że łatwiej ulec, niż walczyć.

- On ulega od prawie dziesięciu lat.

- Swojej żonie, a naszej mamie - oznajmiła cicho Sophie. - Dobra

mamusia kontra niedobra mamusia, prawda, wróbelku?

- Jeśli chodzi o ścisłość, to dobra kontra zła. Wiesz, żałuję, że to

wtedy powiedziałam, ale miałam jedenaście lat. Kiedy otworzyłam

oczy i zobaczyłam dwie mamy... po prostu zbzikowałam. Nie

chciałam, żeby wchodziła do mnie do pokoju, żeby mnie dotykała. W

środku nocy budziłam się z krzykiem. Masz rację, dawniej mama

nazywała mnie swoim wróbelkiem, ale wróbelek przemienił się w

rozhisteryzowaną hienę. Dalej miewam koszmarne sny. Teraz nawet

częściej niż od razu po wypadku. I ona o tym wie.

- Dalej, Em? Moja ty bidulko. - Sophie przysunęła się bliżej

siostry i położyła rękę na jej ramieniu. - Mimo wszystko mama nie

powinna była się od ciebie odwracać. Ani wtedy, ani teraz. To nie ty

ją odepchnęłaś. Sama się odsunęła, od nas wszystkich. Kiedy

przyjechałam do domu po pierwszym semestrze, miałam wrażenie, że

pomyliłam adres. Ojciec snuł się z kąta w kąt, tak jak po śmierci

Michaela. Matka gdzieś ganiała, coś załatwiała, szalała po sklepach,

wydawała przyjęcia. Reszta domowników niby zachowywała się tak

jak dawniej, ale jakoś nikt się nie cieszył, nikt do niczego nie miał

zapału. Zrozumiałam, ile mama dla nas znaczy dopiero wtedy, kiedy

nas opuściła.

background image

- To prawda - przytaknęła Emily, po czym otrząsnęła się z

ponurych wspomnień. - Ale nie po to przyszłam, że mi się zebrało na

wspominki. Przyszłam, bo Inez przygotowuje na patio zimny bufet i

oczekuje wszystkich za... - spojrzała na zegarek - mniej więcej za

kwadrans. Więc wyskakuj z łóżka i ubieraj się, bo jeśli się nie

pojawisz, możesz być pewna, że zaciągniemy cię siłą. A jest nas

całkiem dużo...

- No dobra, przekonałaś mnie - powiedziała ze śmiechem Sophie.

Lekko kuśtykając, podeszła do komody, skąd wydobyła czystą

bieliznę. - Kto będzie na lunchu?

Emily podniosła rękę i zaczęła wyliczać, zginając palce.

- Po pierwsze Drake, który korzysta z okazji, kiedy jest w domu

na przepustce, żeby poflirtować z córką Inez, Maya. Myśli, że nikt

niczego nie widzi, ale Inez nie jest ślepa. I wcale jej się to nie podoba,

nie dlatego, żeby miała coś przeciwko Drake'owi; po prostu wolałaby

zięcia urzędnika czy farmera, a nie komandosa. Po drugie Rand, który

przybył z teczką wypchaną dokumentami, żeby tata je podpisał. Po

trzecie... nie, Amber wybyła z samego rana do Hopechest Ranch.

Kiedyś matka tam pomagała, a teraz zajęta jest wydawaniem

pieniędzy taty, więc Amber czasem ją zastępuje. Z kolei River

pojechał o świcie obejrzeć nową klacz. Więc... Aha, jest jeszcze Liza.

Postanowiła nas odwiedzić przed wyruszeniem w kolejną trasę, na

którą wcale nie ma ochoty. Ale jak się ma taki głos jak ona, byłoby

grzechem śpiewać jedynie pod prysznicem. Po południu wybieramy

background image

się do Prosperino do fryzjera. Może chcesz z nami pojechać? Pewnie

udałoby się ciebie też ostrzyc.

- Dzięki, Em, ale zapuszczam włosy. - Wyjęła z szafy zieloną

spódnicę i bluzkę. - Czyli wcale nie ma nas tak dużo. Powiedz: Liza

sama przyjechała, czy ze stryjem Grahamem i ciotką Cynthią?

- Widać, że rzadko bywasz w domu, Soph. Stryj Graham i ciocia

Cynthia omijają się szerokim łukiem. I o ile przedtem oboje

ignorowali Lizę i Jacksona, teraz jest odwrotnie, przynajmniej w

wypadku Lizy. To ona unika ich jak zarazy. Od matki trzyma się z

daleka, bo ta koniecznie chce zarządzać jej karierą. Od ojca, bo... nie

wiem, wydaje mi się, że ma do niego jakieś pretensje. Jakby się na

nim zawiodła. Oczywiście to są moje przypuszczenia, bo nie

rozmawiałyśmy na ten temat.

- Stryj nigdy nie był przystępnym, otwartym człowiekiem. A

szkoda. Nie dość, że nasza rodzina się rozpada, to jeszcze stryjostwo...

No trudno. Dobrze, że ty i Liza możecie na siebie liczyć.

- Oj, dobrze. - Emily zeskoczyła z łóżka i cmoknęła siostrę w

policzek. - Ona jest dla mnie jak starsza siostra, o której zawsze

marzyłam.

- Och, ty potworze! - Sophie pacnęła siostrę bluzką, którą wyjęła

z szafy. - A ja to co? Naturalnie, że starałam się ciebie ignorować, bo

któraż starsza siostra lubi, jak jakaś smarkula wszędzie za nią łazi?

Ale myślisz, że zapomniałam, jak podkradałaś mi kosmetyki? Albo

jak czytałaś mój pamiętnik? Któregoś dnia zdradziłaś Riverowi, że

chyba z pięćdziesiąt razy napisałam „Pani Sophie James".

background image

Emily wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, po czym przyłożyła

rękę do ucha i zaczęła udawać, że intensywnie nasłuchuje.

- Słyszałaś? To Inez. Burczy pod nosem, że nie gotuje z nudów

ani dla przyjemności, tylko po to, żebyśmy mieli co jeść. Lecę, a ty się

szykuj.

- Zaraz będę gotowa.

Sophie skierowała się do łazienki. Wszedłszy do kabiny

prysznicowej, odkręciła kran, po czym odchyliła w bok głowę, aby

gorący strumień nie uderzał jej w twarz. Zamknęła oczy. Woda

omywała jej ciało, które parę godzin temu River dotykał, pieścił,

całował. Czuła się rześka, rozbudzona, a zarazem martwa. Sięgnęła po

gąbkę. Namydliwszy ją, zaczęła się myć; robiła to szybko,

mechanicznie, próbując zapomnieć o Riverze, o tym, że zostawił na

niej swe piętno, że zmienił ją na zawsze.

Pociągnął lekko za wodze i skierował konia wąską ścieżką w dół

aż do samej plaży. Tam zeskoczył na ziemię i wsunął wodze pod

kamień, żeby koń nigdzie nie powędrował. Następnie ruszył w stronę

fal, które od początku świata rozbijały się w tym miejscu o

przybrzeżne skały, tworząc nad nimi białą kurtynę mgły.

Usiadł na dużym głazie, który upatrzył sobie przed wieloma laty,

jeszcze jako nastolatek. Lubił tu przychodzić, kiedy miał jakiś

problem albo przeżywał rozterki. Zwrócony tyłem do brzegu, z ręką

wspartą na kolanie, spoglądał w bezkres wody, jakby szukał w niej

odpowiedzi.

background image

Każdego dnia ocean zmieniał się. Raz potrafił być szary, groźny,

wzburzony, o potężnych, zwieńczonych grzywą falach, które z furią

uderzały o brzeg. Innym razem - spokojny, łagodny, kojący. Ale

niezależnie od pogody, niezależnie od pory roku, zawsze był. Był,

szumiał, pienił się, falował, posłuszny jedynie fazom księżyca.

River podniósł głowę i popatrzył na niebo, błękitne, niemal

bezchmurne, z wielką pomarańczową kulą leniwie opadającą nad

horyzontem. Minęła czwarta po południu; dzień powoli dobiegał

końca. Zawsze przychodził tu sam, nigdy nikogo z sobą nie

przyprowadzał. Nawet Sophie, a zwłaszcza Sophie.

Skaliste nabrzeże było jego bezpieczną przystanią. Przed laty

tylko tu mógł się skryć przed nieustającym szczebiotem upartej

nastolatki, która stopniowo zaczęła się przeobrażać w atrakcyjną

kobietę. Tylko tu mógł w samotności rozmyślać o tej śmiesznej małej

istotce, która wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem, i o miłości,

jaką ją darzył, z początku niewinnej, braterskiej, potem coraz bardziej

gorącej.

W powietrzu krążyły mewy, głośnym piskiem wyśmiewając się z

niego. Bezpieczna przystań? Dobre sobie! Bezpieczeństwo to spokój

wewnętrzny. A tego mu brakowało. Kochał Sophie Colton. Kochał,

ubóstwiał, uwielbiał. Pragnął jej, potrzebował bardziej niż powietrza,

bardziej niż jedzenia. Kochał od dawna i od dawna nie przyjmował

tego faktu do świadomości, ale dłużej nie mógł chować głowy w

piasek.

Wczoraj kochali się. Spędzili razem namiętną noc.

background image

- Za nami szalona noc - powiedział cicho, jakby chciał poskarżyć

się falom. - A przed nami? Nic. Widziałeś wczoraj twarz Sophie,

kiedy opuszczała stajnię. Jej zaciśnięte usta, przestraszony wzrok.

Podpierając się laską, wyszła na dwór; nawet nie spojrzała za siebie.

A ty co? Powiedziałeś cokolwiek? Próbowałeś ją zatrzymać? Nie. Nie

ma co, stary. Pięknie się spisałeś.

Zmęczona drogą, jaką musiała pokonać od szosy, Sophie stała na

szczycie skalistego wzgórza i wsparta na lasce spoglądała w dół na

ocean. Nie powinna prowadzić samochodu; prawe kolano nie było na

tyle sprawne, by mogła swobodnie naciskać na hamulec i pedał gazu.

Pomagając sobie lewą nogą, o mało nie spowodowała wypadku.

Ale musiała przyjechać i się przekonać. Tak, miała rację. River

siedział na głazie, tuż nad wodą, szukając odpowiedzi na pytania,

których nie potrafił zadać na głos. Zwrócony tyłem do świata,

wpatrzony nieruchomo przed siebie, wyglądał jak żywa rzeźba.

Sophie doskonale znała to miejsce, wielokrotnie śledziła Rivera,

gdy przychodził tu przed laty, nigdy jednak nie schodziła za nim na

dół i nie zakłócała mu spokoju. Właściwie sama nie wiedziała

dlaczego, bo odkąd przybył na ranczo, towarzyszyła mu zawsze i

wszędzie, czy tego chciał, czy nie. Ale to miejsce na skałach było

szczególne; tu pozwalała Riverowi cieszyć się samotnością.

O czym teraz dumał? Jakie pytania zadawał sobie, słońcu i

wodzie? Czy chciał porzucić ranczo, wyjechać, aby być od niej jak

background image

najdalej? Czy żałował tego, co się wczoraj wydarzyło? Czy winił sam

siebie? A może uważa, że to ona jest winna?

Podczas lunchu ojciec poinformował ją, że załatwił jej

fizykoterapię trzy razy w tygodniu w Prosperino i że na zajęcia będzie

ją woził River. Pierwsze miały się odbyć już nazajutrz. Sprzeciwiła

się. Oznajmiła, że nikt jej nie musi wozić; potrafi sama zawieźć się na

miejsce i wrócić. Jej protesty na nic się nie zdały.

Czy dlatego wkrótce po lunchu usiadła za kierownicą? Nie.

Gdyby chciała udowodnić, że prowadzenie samochodu nie sprawia jej

trudności, pojechałaby gdziekolwiek, a tymczasem wybrała się nad

skaliste wybrzeże, przeczuwając, że właśnie tu znajdzie pogrążonego

w myślach Rivera.

- Nie zostawiaj rancza, Riv - szepnęła do niego, wiedząc, że jej

nie usłyszy. - Chciałam wyjechać, uciec, ale nie mogę. Tym razem

muszę zostać. Ze względu na matkę, na ojca, na Emily. I na nas,

nawet jeśli mnie nie chcesz, jeśli żałujesz wczorajszej nocy. Muszę

zostać i ty też. Musimy się przekonać, co dalej. Co z nami będzie?

Czy mamy jakąś szansę?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Rand Colton chwycił nieduży plik dokumentów, postukał nim o

stół, aby wyrównać brzegi, po czym schował do teczki.

- No dobra, to by było wszystko. Nie wiem, jak mogłem o nich

wczoraj zapomnieć. Swoją drogą, przerażające są te ilości papieru,

jakie zużywamy. Zauważyłeś, tato? Niby żyjemy w epoce

background image

komputerów, a czasem mam wrażenie, że ta cała elektronika służy

temu, by można było więcej i szybciej drukować... Tato? Tato, dobrze

się czujesz?

Joe Colton podniósł głowę i popatrzył na swojego najstarszego

syna.

- Co? A tak, tak. Dobrze... Powiedz mi, Rand, wiedziałeś, że

Drake spotyka się z Maya? Inez jest dość zaniepokojona.

- Drake i Maya? Naprawdę?

- Naprawdę. Teoretycznie nikt o niczym nie wie, a praktycznie

wszyscy wiedzą, lecz nic nie mówią.

- Typowe. To jak z krostą na nosie. Wszyscy ją widzą, lecz nikt

jej nie komentuje. - Rand zamknął teczkę, po czym postawił ją na

podłodze obok krzesła. - Ale w czym problem? Sądziłem, że Inez lubi

mojego młodszego braciszka.

Joe pociągnął łyk zimnej lemoniady.

- Owszem, lubi. Marco też go lubi, ale oboje martwią się o córkę.

Chcą jej oszczędzić cierpień. Bądź co bądź, komandos nie siedzi za

biurkiem od dziewiątej do piątej. Wykonuje znacznie bardziej

niebezpieczną pracę niż na przykład lekarz czy prawnik.

- No, bez przesady. - Rand pokazał w uśmiechu zęby. - Na

prawnika czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Może się dźgnąć w palec

długopisem, ubrudzić atramentem...

Joe pokręcił z rozbawieniem głową.

- Dobra, dobra. Ale mówiąc poważnie, myślisz, że powinienem

porozmawiać z Drakiem?

background image

- A co mama uwa... Zresztą mniejsza z tym. Czy powinieneś

porozmawiać z Drakiem? Chyba nie, tato. Drake i Maya są dorośli i

mogą robić, co im się żywnie podoba. Nie muszą nikogo pytać o

zgodę.

Joe odstawił szklankę na stół, po czym odchylił się w krześle.

- Ja też tak sądzę. A teraz druga sprawa. Rozmawiałeś z Sophie?

- Tak. Wczoraj na lunchu - odparł Rand. - I muszę przyznać, że

trochę mnie wystraszyła. Nie przywykłem widzieć jej bez uśmiechu.

Ale ona wydobrzeje, prawda, tato?

- Podobno czas leczy wszystkie rany.

Rand skinął głową.

- Podobno. Aha, dostałem dziś rano raport policji na temat tego

napastnika. Pomyślałem sobie, że wspomnę ci o tym, zanim

cokolwiek powiem Sophie. Otóż rysopis się zgadza, właściwie

wszystko się zgadza, oprócz jednej rzeczy. Facet nie żyje.

Przedawkował narkotyki. Znaleziono go kilka przecznic od miejsca,

gdzie napadnięto Sophie, ale policja nie od razu skojarzyła jedno z

drugim.

- Psiakrew. - Joe zmarszczył czoło. - Prawdę mówiąc, nie wiem,

czy to dobrze, czy źle. Może Sophie wolałaby, żeby stanął przed

sądem...

- Wątpię, tato. Chyba tak jest najlepiej. Sophie szybciej zapomni o

tym paskudnym wydarzeniu i z trochę mniejszym lękiem będzie

patrzeć w przyszłość. A skoro mowa o jej przyszłości, jak się miewa

River? Sądzisz, że tym razem im się uda?

background image

- Mam nadzieję, synu. Poprosiłem go, aby trzy razy w tygodniu

woził ją na fizykoterapię do Prosperino. Nie odmówił. Właśnie teraz

tam są. Jeżeli to nie przyniesie efektu, może zaniknę ich na kilka dni

w jednym pokoju i nie otworzę drzwi, dopóki nie uświadomią sobie

tego, co my wszyscy wiemy od dawna. Chryste! Jak mogła przyjąć

oświadczyny takiego bubka jak Chet Wallace? Ale coś mi się wydaje,

że straciła do niego serce na długo przed... przed tym zajściem w

alejce.

- Jestem o tym absolutnie przekonany - rzekł Rand, lecz nie

wyjaśnił, skąd to wie. - No dobrze. - Wstał od stołu. - Zajrzę jeszcze

do mamy. Nie pojawiła się wczoraj na lunchu, a ponieważ wkrótce

czeka mnie wyjazd... Pójdę się pożegnać.

Joe również wstał od stołu.

- Idź, idź, mama na pewno się ucieszy. Ostatnio całymi dniami

planuje moje przyjęcie urodzinowe.

- Zapowiada się huczne wydarzenie. A ty nie bardzo za czymś

takim przepadasz, co?

- To prawda, ale skoro mama jest szczęśliwa...

W innej części domu Meredith Colton zamknęła okno i z

uśmiechem na twarzy podeszła do toaletki. Wszystko toczy się po jej

myśli. Przyjęcie zostało dokładnie zaplanowane. Joe jest zbyt stary i

zbyt zmęczony, aby się jej sprzeciwić w jakiejkolwiek sprawie.

Przynajmniej dotąd się nie sprzeciwiał.

background image

Jednakże ostatnio coraz mniej chętnie dawał się wodzić za nos.

Od czasu napadu na Sophie zaczął przejawiać niezadowolenie, tak

jakby ból córki uświadomił mu, że on też cierpi i pragnie zmienić coś

w swoim życiu. Meredith poczuła lekki strach. A nuż zechce się jej

pozbyć? Każe jej się wynieść z domu tak jak wtedy, gdy powiedziała

mu o Teddym?

Tamtego wieczoru, kiedy stwierdził, że ona jest matką jego dzieci,

z których nie wszystkie on spłodził, zachował się dość paskudnie. Ale

kiedy oznajmił, że oszalała... Nie, tego było już za wiele! Jakim

prawem kwestionował jej poczytalność? O ile wcześniej miała jeszcze

pewne wahania, to teraz znikły. Podjęła decyzję. Musi chronić siebie i

synów.

Nagle pomyślała sobie, że coś z najnowszej kolekcji Donny Karan

świetnie się nada na strój żałobny dla zrozpaczonej wdowy.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiało wypaść na ciebie -

rzekła Sophie, opierając się o drzwi samochodu, którym River wiózł

ją do Prosperino.

- Nie wiem, może dlatego, że mnie lubisz?

Odwróciwszy głowę, wbiła w niego gniewne spojrzenie. Były to

pierwsze słowa, jakie usłyszała z jego ust, odkąd rozstali się w stajni.

Specjalnie chciał ją zdenerwować i wiedział, jak najlepiej osiągnąć

cel.

- Psiakrew, nie to miałam na myśli.

background image

- Wiem, Soph, ale kiedyś musimy o tym pogadać. Chyba że

chcesz, abym nabawił się amnezji i wyrzucił wszystko z pamięci?

- To nie byłoby głupie - burknęła, osuwając się niżej na siedzeniu.

Piękny krajobraz, który mijali po drodze, nie wzbudzał jej zachwytu. -

Popracuj nad tym, nad tą amnezją, bo to, co się stało, więcej się nie

powtórzy.

- Och, mowy nie ma! Jeśli chcesz wiedzieć, złożyłem ślub

czystości, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała się wiercić na

siedzeniu. Wyglądasz zbyt seksownie.

Sophie otworzyła szeroko oczy.

- Ja? Seksownie? Ubrana w dres? Wiesz, Riv, zaczynam

podejrzewać, że masz jakieś zaburzenia wzrokowe, które zakłócają

twoją zdolność oceny. Może powinieneś się leczyć.

- Może powinienem cię wziąć przez kolano i spuścić ci lanie, tak

jak wtedy, gdy miałaś piętnaście lat i przyłapałem cię na szperaniu w

moich rzeczach.

Uśmiechnęła się pod nosem.

- Po pierwsze, nie szperałam. Chciałam sprawdzić, jaki nosisz

rozmiar koszuli, żebym mogła kupić ci nową na urodziny. A po

drugie, lanie wcale nie bolało.

Szczerząc zęby, zerknął na nią spod oka.

- Musiało boleć. Miałaś taki chudy tyłeczek. Nie to co teraz.

- Insynuujesz, że teraz jestem przy kości? Tak? To kup sobie

okulary. Mojej figurze niczego nie można... Zresztą mniejsza o to! Nie

mam ochoty na dyskusję.

background image

Pokręcił z rozbawieniem głową. Resztę drogi odbyli w milczeniu.

Parę minut później dojechali na miejsce.

- Ile czasu, Sophie? - spytał, gasząc silnik.

- Ile czasu potrwają zajęcia? Pewnie około godziny.

- W porządku, ale nie o to pytałem. Ile musi minąć czasu, zanim

będzie wiadomo?

Zniżyła wzrok i przygryzła wargę.

- Bo ja wiem? Jakieś dwa tygodnie. Chociaż... Robiliśmy kiedyś

reklamę jednego z tych nowych testów ciążowych. Podobno już w

pierwszych dniach sprawdzają się w dziewięćdziesięciu pięciu

procentach. - Podniosła oczy i popatrzyła mu prosto w twarz. - Ale nie

obawiaj się. Na pewno nie jestem w ciąży.

Pchnęła drzwi i czym prędzej skierowała się do budynku, w

którym mieścił się ośrodek rehabilitacji. Na pewno nie jestem w ciąży.

Tak powiedziała. Czy brzmiała dość przekonująco? Czy uwierzył jej?

Skoro dopiero za dwa tygodnie ma być cokolwiek wiadomo, oznacza

to, że kiedy się kochali, Sophie znajdowała się w samym środku

cyklu, w fazie owulacyjnej. A właśnie wtedy najłatwiej o ciążę.

Gdyby sypiała z Chetem, stosowałaby pigułkę antykoncepcyjną i

teraz nic by jej nie groziło. W sumie jej życie erotyczne było bardzo

ubogie. Swoich kochanków mogłaby policzyć na palcach jednej ręki.

W czasie studiów przespała się z chłopakiem, z którym straciła

dziewictwo. Potem, trzy lata temu, przeżyła trwający tydzień romans z

facetem, którego uśmiech przywodził jej na myśl Rivera. Chet nie

nalegał na seks. Wystarczały mu pocałunki i pieszczoty. Trochę ją to

background image

dziwiło, ale nie protestowała. Prawdę mówiąc, była całkiem z tego

zadowolona.

Przedwczoraj zaś zachowała się w sposób wyjątkowo

nieodpowiedzialny. Kochała się w środku cyklu, nie używając

żadnego zabezpieczenia, z mężczyzną, który siłą zaciągnie ją do

ołtarza, jeżeli okaże się, że zaszła w ciążę. Nic go nie powstrzyma,

żadne prośby czy argumenty.

Przystanąwszy przy dużych szklanych drzwiach, obejrzała się

przez ramię. Zobaczyła, jak: River wyjeżdża z parkingu. Obiecał

załatwić dla Inez parę sprawunków, potem wrócić pod ośrodek i

czekać, aż Sophie skończy zajęcia. Westchnęła głośno. Dlaczego

życie jest tak skomplikowane?

Starając się nie myśleć o Riverze, pchnęła drzwi, weszła do

środka, a po godzinie wyszła bez laski, zmęczona, obolała, ze stosem

instrukcji tłumaczących, jakie ćwiczenia powinna wykonywać

samodzielnie w domu. Kolano miała zdrowe; już w San Francisco jej

to powiedziano. Ale ponieważ tyle czasu chodziła z nogą w szynie, a

potem podpierała się laską, mięśnie miała w zaniku. Nadeszła pora,

aby je wzmocnić.

W sali ćwiczeń poddano ją torturom. Najpierw spacer po

automatycznej bieżni, po nim pięć minut na steperze, następnie pół

godziny na macie z rehabilitantem Johnem, który wyczyniał

najróżniejsze rzeczy z jej nogą: pchał ją, ciągał, wykręcał, podnosił,

przyciskał do klatki piersiowej, aż Sophie ociekała potem.

background image

Była skonana, ledwo mogła ustać. Wszystkie mięśnie ją bolały.

Marzyła o tym, aby wsiąść do samochodu, wrócić na ranczo i zrobić

sobie kąpiel. Ale Rivera nie było widać.

- Psiakrew, Riv. Mówiłam, że to potrwa godzinę. Tak trudno ci

spojrzeć na zegarek?

Rozglądała się w prawo i w lewo, obserwując samochody

wjeżdżające na parking. Dla wygody klientów niezmotoryzowanych

korzystających z komunikacji miejskiej ośrodek rehabilitacji przylegał

do dużego centrum handlowego, pod którym stawały autobusy.

Niestety, żaden nie kursował w stronę rancza. Zresztą, pomyślała, to

by było idiotyczne, gdyby jeździły tam, gdzie prawie nikt nie mieszka.

Nagle uświadomiła sobie coś znacznie bardziej idiotycznego,

mianowicie, że tak mocno naciska plecami ścianę, jakby chciała się w

nią wtopić, a na spacerujących ludzi patrzy podejrzliwie, jakby każdy

był potencjalnym Kubą Rozpruwaczem.

- To głupie - szepnęła, zbierając się na odwagę, żeby przejść parę

kroków.

I nagle podskoczyła przerażona, kiedy obok przebiegło trzech

chudych, wysokich nastolatków ubranych w obszerne koszule i

dżinsy, które prawdopodobnie były szyte z myślą o klownach

cyrkowych. Jeden z nich, krostowaty młodzian z rzadką, żałośnie

wyglądającą bródką, obejrzał się przez ramię i mrugnął do Sophie.

- Niezła cizia.

Przygryzła wargę, żeby powstrzymać krzyk. Miała ochotę wrócić

pędem do ośrodka i błagać o pomoc. Pot spływał jej strugami po

background image

plecach, ręce miała wilgotne, serce waliło młotem, łzy piekły w

oczach.

Była zaskoczona swoją reakcją. Owszem, po raz pierwszy od

czasu napaści znajdowała się sama, bez opieki, w miejscu

publicznym, ale to jeszcze nie powód, żeby na niewinną zaczepkę

reagować takim zdenerwowaniem. Istna paranoja! W końcu jest

środek dnia, trzecia po południu, wokół kręci się mnóstwo ludzi. Nic

jej nie grozi. Zacisnęła zęby. Nie, nigdzie nie będzie uciekać z

krzykiem.

Podejmując świadomą decyzję, odsunęła się od ściany i wolnym

krokiem przeszła w poprzek szerokiego chodnika do słupa przy

krawężniku. Korciło ją, by uchwycić się go z całej siły; powstrzymała

ten odruch i jedynie oparła się o niego ramieniem. Stała tak,

obserwując matki z dziećmi, młodzież, starców, którzy znikali w

odległym o jakieś siedemdziesiąt metrów wejściu do centrum

handlowego. Nic jej nie grozi. Ci ludzie zajęci są własnymi sprawami.

Kiedy jednak poczuła czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu, podskoczyła

z krzykiem.

- Spokojnie, Soph - powiedział River, tuląc ją do siebie. - Nie

chciałem cię wystraszyć.

Oswobodziła się z jego objęć i zacisnąwszy dłonie w pięść,

uderzyła go w klatkę piersiową.

- Nigdy więcej się tak nie skradaj! Gdzie byłeś? Stoję tu co

najmniej od godziny!

Spojrzał na zegarek.

background image

- Siedem minut, panno Colton. Tyle się spóźniłem. I najmocniej

panią przepraszam. - Podsunął wyżej kapelusz i wbił w nią swoje

zielone oczy. - Sophie, co się stało? Cała się trzęsiesz. Jesteś blada,

przerażona... Dlaczego? Czy...

- Nic się nie stało. Wszystko w porządku - odparła, szukając na

parkingu samochodu z napisem Hacienda del Alegria na drzwiach.

Spostrzegłszy go, ruszyła w jego kierunku. - Zapomnij, co widziałeś,

dobrze?

- Nie, niedobrze - rzekł, kiedy zajęli miejsca na przednim

siedzeniu. - Soph, o mało nie zemdlałaś z przerażenia. Dlaczego?

Przecież musiałaś już wcześniej wychodzić z domu. W San Francisco

też jeździłaś na fizykoterapię...

Nagle łzy podeszły jej do oczu. Przez chwilę walczyła z pasem

bezpieczeństwa, którego nie była w stanie zapiąć.

- Owszem, ale nie jeździłam sama. Tata wynajął pielęgniarkę.

Towarzyszyła mi w dzień i w nocy.

- Pielęgniarkę? Czy raczej kobietę ochroniarza?

No, wreszcie! Zapięła się.

- Pielęgniarkę - odparła, wpatrując się prosto przed siebie. -

Przestań wiercić mi dziurę w brzuchu.

- Nie wiercę. Po prostu zaskoczyła mnie twoja reakcja. Przyznaj

się, Sophie. Boisz się, prawda? Boisz się powrotu do normalnego

życia. Czy Joe o tym wie? Może warto, żebyś z kimś o tym

porozmawiała?

background image

Posłała mu mordercze spojrzenie. Każdy inny zrozumiałby, że nie

ma ochoty ciągnąć dalej tematu, ale nie River. Kiedy nie chciał czegoś

zauważyć, potrafił być wyjątkowo mało spostrzegawczy.

- Nie ma takiej potrzeby - oznajmiła. - A teraz bądź łaskaw

włączyć silnik i ruszajmy w drogę powrotną.

- Tak, panno Colton. Twe życzenie jest mym rozkazem.

Posłusznie przekręcił kluczyk w stacyjce, wycofał się na

wstecznym biegu, po czym włączył się w ruch. Sophie nastawiła

radio; kręciła gałką, szukając muzyki, która wypełniłaby ciszę w

samochodzie i uniemożliwiła prowadzenie rozmowy.

- I przestań nazywać mnie panną Colton - powiedziała po kilku

minutach, bo nawet stare przeboje nie potrafiły zagłuszyć głosu

Rivera, który wciąż rozbrzmiewał w jej głowie. - Irytuje mnie to.

- Dobrze, panno... Oj, pardon! - Wyszczerzył w uśmiechu zęby. -

Wiesz, mam problem. Nie bardzo się orientuję, jakie łączą nas relacje.

Nie jestem już twoim starszym bratem ani obiektem twoich

dziewczęcych westchnień. Jako twój kierowca też nie za bardzo ci

odpowiadam. Więc co nam zostaje, Sophie? Poza czekaniem i

liczeniem dni?

- Nie wiem - odparła, zbyt przygnębiona, aby dłużej czynić mu

wyrzuty. - Naprawdę nie wiem. A ty masz jakiś pomysł?

Ruchem głowy wskazał za siebie, na tylne siedzenie.

- Spóźniłem się, bo nie mogłem zdecydować, który jest najlepszy.

W końcu kupiłem wszystkie, jakie stały na półce.

background image

Sophie zatrzymała wzrok na białej plastikowej torbie z nazwą

apteki wydrukowaną dużymi czerwonymi literami.

- O czym ty... Cholera jasna! Nie wierzę!

- A co? Wolałabyś sama wybrać się na zakupy i sama dokonać

wyboru? To nie takie proste, jakby się wydawało. W dodatku kasjerka

zachowywała się tak, jakby miała dwanaście lat. Chichotała, rumieniła

się...

Sophie zacisnęła dłonie na skroniach.

- Przeholowałeś, Riv. Kochaliśmy się tylko jeden raz. Żeby zajść

w ciążę, trzeba się trochę bardziej postarać. Zresztą ty niczemu nie

jesteś winien. Do jasnej cholery, to ja cię sprowokowałam, zmusiłam

do...

- O tak - przerwał jej. - Zmusiłaś. Przyłożyłaś mi pistolet do

skroni.

Słyszała drwinę w jego głosie, ale również ostrzeżenie; powoli

zaczynał tracić cierpliwość.

- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Soph ale często

przeklinasz. A może w świecie reklamy cholera, psiakrew i tym

podobne słówka mają jakiś głębszy sens, którego ja nie pojmuję?

- Nie. Cholera to cholera i już! Kiedy rozmawiam z tobą, po

prostu ciśnie mi się na język. - Ponownie rzuciła okiem na torbę z

apteki. - Psiakrew!

- Psiakrew to, cholera tamto. Tak, Sophie?

Zjechawszy na lewy pas, wyprzedził otwartą ciężarówkę

wypełnioną trzodą chlewną.

background image

- Żałuję tamtego wieczoru, Riv. Naprawdę żałuję - powiedziała

cicho Sophie, wykręcając nerwowo palce u rąk.

- A ja nie. - Zbliżając się do niewielkiego wzniesienia, za którym

znajdował się zakręt prowadzący na ranczo, River zdjął nogę z pedału

gazu. - I mam nadzieję, że zaszłaś w ciążę, bo bardzo chciałbym się z

tobą ożenić.

- Wiesz co? - Odwróciła głowę i zamknęła oczy. - Idź do diabła i

daj mi święty spokój.

Siedziała na leżaku, na patio przy basenie, z zimnym kompresem

na prawym kolanie, obserwując, jak zapada mrok i na niebie

pojawiają się gwiazdy. Żadne hałasy nie zakłócały ciszy. Pogrążona w

zadumie, nie zdawała sobie sprawy, że z oczu płyną jej łzy.

Małżeństwo z Riverem? Co za bezczelny typ! Jak śmiał jej coś

takiego proponować? Najbardziej bała się litości i współczucia.

Sądziła, że to najgorsze, co ją może spotkać ze strony Rivera. Ale

myliła się. Oświadczyny, jakie usłyszała w samochodzie, były o wiele

gorsze. Chciał się z nią ożenić - chciał? dobre sobie! - bo spędzili noc

na sianie i podejrzewał, że zaszła w ciążę.

Był człowiekiem honoru. Zawsze należycie wypełniał swe

obowiązki. Psiakrew! Ani słowem nie wspomniał o miłości. Zresztą

może to i lepiej, bo i tak by mu nie uwierzyła. Przynajmniej zachował

odrobinę rozsądku. Korciło ją, och, jak strasznie korciło, by przyjąć

jego propozycję. Przymknąć oczy na ponurą rzeczywistość, starać się

nie myśleć o tym, że jest obiektem współczucia.

background image

Dwukrotnie się jej oświadczano. Najpierw Chet, którego kusiły

pieniądze jej rodziny, a teraz River, któremu było jej żal - kulawej,

oszpeconej, może ciężarnej.

- No i co ja biedna mam zrobić? - szepnęła pod nosem, unosząc z

kolana worek z topniejącym lodem.

- Sophie? Mówiłaś coś? Mogę się do ciebie przysiąść?

- Rebeka? - Sophie zsunęła nogi z leżaka i wstała, rozpościerając

ramiona. - Jak miło cię widzieć!

Rebeka Powell była jednym z wielu skrzywdzonych przez los

dzieci, które Coltonowie wzięli pod swoje skrzydła. Mimo że

skończyła już trzydzieści trzy lata i od dawna żyła na własnym

garnuszku, wciąż mieszkała blisko swych przybranych rodziców.

Pracowała w szkole, zajmując się głównie dziećmi z dysleksją.

Wysoka, szczupła, o figurze baletnicy, miała niebieskoszare oczy, z

których biła sama dobroć, oraz długie kasztanowe włosy, które

czasem zaplatała w warkocz, a czasem upinała w kok. Jeśli wierzyć

plotkom, była najstarszą dziewicą w całej Kalifornii.

Siostry uściskały się serdecznie, po czym usiadły na leżakach.

Przez chwilę trzymały się za ręce, przyglądając się sobie w milczeniu.

- I co? - spytała Sophie, uśmiechając się przyjaźnie. - Trochę tu

ciemno, ale co sądzisz?

- Co sądzę? Że jestem od ciebie o sześć lat starsza. Czy wciąż

będziesz się ze mną tak radośnie witać, kiedy posiwieję? A może moja

siwizna wpłynie na twój stosunek do mnie?

background image

- Kochana jesteś, Rebeko. - Sophie wyraźnie się odprężyła. -

Powinnam przestać testować ludzi, ale nie mogę się powstrzymać.

Mam wewnętrzną potrzebę sprawdzenia, jak ktoś zareaguje na moją

bliznę. Bez tego nie potrafię się zrelaksować. Ale ciebie mogłam

właściwie być pewna.

- To prawda. Wiesz... mam żal do samej siebie. Powinnam była

wcześniej się zorientować, że możesz potrzebować pomocy. Chciałam

cię za to przeprosić.

Sophie zmarszczyła z namysłem czoło.

- Na miłość boską, Rebeko, o czym ty mówisz?

Rebeka wzruszyła ramionami.

- Zamierzałam wpaść dopiero jutro, żeby cię powitać. Chciałam ci

dać parę dni na aklimatyzację. Wiedziałam, że i tak będzie tu kupa

ludzi, więc po co robić jeszcze większe zamieszanie?

- Ale?

- Ale w porze lunchu zajrzał do mnie River. Zdradził mi, że chyba

masz pewien problem...

Sophie przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zdusić w zarodku

ból.

- Nie miał prawa!

- Powiedz, Sophie, Potrafisz wyjść pomiędzy ludzi? Nie oglądasz

się przez ramię? Nie zastanawiasz się, kto ma nóż albo inną broń i

chce cię zaatakować? Nie odczuwasz strachu? Nie boisz się obcych?

Potrafisz im ufać? Wierzysz, że ludzie w gruncie rzeczy są dobrzy, a

tylko nieliczni źli?

background image

Wierzchem dłoni Sophie przetarła zwilgotniałe oczy.

- Ty wiesz, jak to jest, prawda, Rebeko? - Westchnęła głęboko. -

Też przez to przechodziłaś.

- Tak, dokładnie wiem, co czujesz. Rany szybko się goją, ale

blizny pozostają. Mimo pomocy najlepszych lekarzy, do jakich

posyłali mnie Joe i Meredith, wciąż nie jestem całkiem wyleczona.

Oczywiście nie ma porównania z tym, co było. W najśmielszych

marzeniach nie sądziłam, że będę potrafiła tak dobrze funkcjonować.

Wychodzę z domu, pracuję, nie przeraża mnie zimny, okrutny świat,

który czasem nawet wydaje mi się ciepły i przyjazny.

Uwierz mi, kochanie, nie można całe życie podskakiwać nerwowo

ani bać się własnego cienia. Trzeba pokonać swoje lęki; musisz

chodzić z dumnie uniesioną głową i nie pozwolić, aby jakiś naćpany

kretyn rządził twoim zachowaniem.

Sophie przyznała siostrze rację.

- Właśnie to mi najbardziej przeszkadza. Że jakiś bezduszny typ

ograbił mnie z pewności siebie, zmienił mój sposób patrzenia na

świat. Nikt nie powinien mieć nad nami takiej władzy. Nikt!

- Jesteś wściekła? To dobrze. Najgorsza jest apatia, bezradność i

bezsilność. Musisz wściekać się, złościć, krzyczeć, walczyć. Musisz

odzyskać swoje poczucie wartości, swoją niezależność. Masz prawo

chodzić po ulicy bez strachu, żyć godnie bez towarzyszącego ci na

każdym kroku niepokoju. Nie pozwól, żeby jeden człowiek swoim

głupim brutalnym czynem pozbawił cię swobody i wolności.

Owszem, musisz być bardziej ostrożna, ale nie możesz żyć w

background image

ustawicznym stresie. Wypłacz się, wykrzycz, a potem staraj się o

wszystkim zapomnieć.

- On nie żyje, wiesz? - Sophie pociągnęła nosem, po czym

ponownie wytarła oczy. - Dziś po kolacji tata mi o tym powiedział.

Mniej więcej tydzień po napaści na mnie zmarł na skutek

przedawkowania narkotyków. Policja nie od razu skojarzyła, że to ten

sam człowiek. Jego już nie ma, Rebeko. Już więcej nie może mnie

skrzywdzić.

Rebeka pochyliła się do przodu i uścisnęła Sophie za rękę. Nagle

za ich plecami rozległ się głos:

- O, tu jesteście!

Odwróciwszy się, siostry ujrzały dwie zbliżające się postaci:

Emily oraz Lizę, która niosła plastikową torbę z miejscowej

wypożyczalni wideo.

- Szukamy towarzystwa osób, które potrafią się mazgaić -

oznajmiła córka stryja Grahama. - Wypożyczyłyśmy trzy łzawe filmy,

w nagrodę dano nam darmowy popcorn... To co? Macie ochotę?

Rebeka popatrzyła na Sophie, która po chwili wahania skinęła

głową.

- Czemu nie? - powiedziała, wstając z leżaka. - W końcu płacz to

coś, co mi lekarz zaordynował. Prawda, Rebeko?

- Zgadza się - przyznała Rebeka.

Ruszyły do domu, gotowe spędzić cały wieczór i pół nocy przed

telewizorem, oglądając filmy, rozmawiając, zalewając się łzami i

może od czasu do czasu śmiejąc się do rozpuku.

background image

Tak jak kazał lekarz. A raczej lekarka.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Grubym flamastrem River wykreślił kolejny dzień w kalendarzu

wiszącym na ścianie w stajni, tuż przy wejściu do pomieszczenia, w

którym urządził sobie gabinet. Dziesięć dni. To było dziesięć

najdłuższych dni i najbardziej samotnych nocy, jakie w życiu spędził.

Każdego wieczoru widywał Sophie podczas kolacji, ale rozmowa

w cztery oczy przy stole pełnym Coltonów była czymś równie mało

wykonalnym jak plucie pod wiatr w czasie wichury. W dodatku

Sophie pojawiała się jako jedna z ostatnich, zawsze po gongu, a gdy

tylko kończył się posiłek, natychmiast udawała się do swojego

pokoju. Nie, bynajmniej nie przesiadywała godzinami w samotności,

nie zamieniała się w odludka. Przeciwnie, całymi dniami przebywała

poza domem. Czasem wpadała po nią Rebeka i jechały razem do

Hopechest Ranch, czasem Amber lub Emily wiozły ją do Prosperino

na zakupy, do biblioteki, na fizykoterapię.

Od Rivera odseparowała się. Wyrzuciła go ze swojego życia.

Traktowała uprzejmie, lecz chłodno, jak kogoś obcego. Wiedział,

dlaczego to robi. Nie wiedział jedynie, dlaczego on jej na to pozwala.

Sophie wyszła na dwór i stanęła jak wryta, zaskoczona widokiem

matki w dresie, który zawsze wkładała do prac ogrodowych. Matka

klęczała, wyrywając z ziemi chwasty. Właśnie taką matkę Sophie

pamiętała z dawnych lat: kobietę uwielbiającą dotykać rękami żyznej

background image

gleby, która odgarnia z oczu niesforny kosmyk włosów i nie

przejmuje się tym, że przy okazji brudzi sobie twarz. Kobietę, która

śpiewa kwiatom i przemawia do nich równie czule, jak do swoich

dzieci.

Sophie zadumała się. Kiedy to ostatni raz widziała matkę

usuwającą martwe gałązki z krzemów oraz sadzącą nowe odmiany

kwiatów, które zamawiała z katalogów poświęconych ogrodnictwu? Z

katalogów, które docierały na ranczo z taką regularnością, że kiedyś

Joe spytał żonę, czy zamierza wytapetować nimi cały dom. Lata temu.

Tak, całe lata temu.

Nie chcąc przeszkadzać, Sophie stała bez ruchu, patrząc, jak

Meredith pochyla się nad jedną z miedzianych tabliczek, które tkwiły

w ziemi przed każdym krzakiem, drzewem i kwiatem. Sama wpadła

na pomysł tych tabliczek. Miała nadzieję, że dzięki nim wszystkie

dzieci nauczą się rozpoznawać rośliny, a przynajmniej jedno lub

dwoje z nich autentycznie pokocha ogrodnictwo. Tak jak ona, która

godzinami mogła nie wychodzić z ogrodu. Troskliwie pielęgnowała

swoje róże herbaciane, których miała kilka odmian, begonie,

niebieską lobelię, zawciąg nadmorski, goździki, petunię.

Najbardziej zaskoczyło rodzinę] kiedy po wypadku zupełnie

straciła zainteresowanie ogrodem; zachowywała się tak, jakby kwiaty

i rośliny, które wcześniej otaczała taką troską, nigdy nie miały dla niej

żadnego znaczenia. Podobnie straciła zainteresowanie mężem,

dziećmi, które wydała na świat, oraz tymi, które wraz z Joem przyjęli

pod swój dach, zapewniając im miłość i opiekę.

background image

O ile Sophie się orientowała, dla Meredith liczyła się tylko

dwójka: Joe junior, niemowlę, które podrzucono pod drzwi Coltonów

jakieś pół roku przed wypadkiem, oraz Teddy, który urodził się rok

później. Reszta dzieci przestała dla niej istnieć, pozbyła się ich ze

swoich myśli i swojego serca; traktowała je jak powietrze. Jedynie do

Emily odnosiła się inaczej: ziała do niej nienawiścią. Może dlatego, że

winiła ją za wypadek? Może uważała, że gdyby nie Emily, która

chciała odwiedzić mieszkającą w Prosperino babkę, nie doszłoby do

zderzenia?

To wszystko nie miało sensu. Ostatnie dziewięć lat nie miało

sensu. Nie mogąc znieść zmian, jakie nastały w domu, Sophie uciekła:

wyjechała na studia, podczas przerw semestralnych odwiedzała

przyjaciół, a na ranczo wracała jedynie na święta Bożego Narodzenia.

Ten zwyczaj kontynuowała również i po studiach, kiedy znalazła

pracę w San Francisco. Nie chciała widywać Rivera, który przed laty

ją odtrącił, ani narażać się na obojętność matki, która, nie odwiedzając

córki w szpitalu, jeszcze raz udowodniła jej, jak mało dla niej znaczy.

Mimo to Sophie kochała matkę. Jakżeby mogła jej nie kochać?

Teraz patrząc, jak Meredith ubrana w stare ciuchy pieli grządki, nie

bacząc na to, że zniszczy sobie manicure, poczuła w sercu dziwny

ucisk.

- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc bliżej.

Meredith, która klęczała przy miedzianej tabliczce wetkniętej w

ziemię przed krzewem oleandrowym, właśnie wyciągała rękę, by

obciąć sekatorem gałązkę.

background image

- Co... co? - Podskoczyła nerwowo, upuszczając sekator, i wbiła

w córkę rozgniewany wzrok. - To ty? Jakim prawem mnie

nachodzisz? Jakim prawem się zakradasz?

- Ja... wcale się nie zakradam, mamo - rzekła Sophie. Czuła się

tak, jakby gradowe chmury przysłoniły słońce. - Przepraszam, jeśli cię

przestraszyłam.

- Powinnaś była zatrzymać laskę - warknęła Meredith i otrzepując

ręce, dźwignęła się z ziemi. - Przynajmniej wtedy człowiek słyszał to

twoje stuk-stuk-stuk. No dobrze, czego chcesz? Bo chyba nie

przyszłaś po to, żeby napędzić mi stracha? A może się mylę, co?

Miłe wspomnienia prysły jak bańka mydlana.

- Nie, mamo, nie przyszłam, żeby napędzić ci stracha.

Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc. Dzięki tobie potrafię odróżniać

kwiaty od chwastów...

Meredith rzuciła okiem na stos wyrwanych z korzeniami roślin

leżących obok na kamiennej posadzce.

- A, o to ci chodzi? Już skończyłam. - Schyliwszy się, podniosła

kilka gałązek, które obcięła z krzewu oleandrowego, i wepchnęła je do

kieszeni spodni. - Co za brudna, nieprzyjemna robota. Muszę się

wykąpać.

Nawet nie racząc skinąć na pożegnanie głową, ruszyła w stronę

drzwi balkonowych, prowadzących do sypialni.

Sophie uklękła, by zebrać pozostawione przez matkę chwasty, i

nagle zastygła bez ruchu. Na stosie zwiędłych roślin ujrzała dwie

petunie, jedną begonię, dwa... tak, była pewna, że to zawciągi.

background image

Meredith wcale nie wyrywała chwastów; wyrywała młode rośliny,

kwiaty o nie rozwiniętych pąkach. Dlaczego? Po co robiła coś

takiego? Zachowywała się tak, jakby nie rozróżniała kwiatów od

chwastów, jakby rwała z ziemi co popadnie, chcąc, by inni sądzili, że

ciężko pracuje.

Nie. To jakiś absurd, pomyślała Sophie, spoglądając na krzew

oleandrowy. Meredith ucięła kilka kwiatów, lecz zostawiła je na

stosie, a gałązkę oleandra wzięła ze sobą. Nie miało to najmniejszego

sensu.

- Sophie?

Podniosła się z klęczek i spojrzała na matkę, która wróciła do

ogrodu.

- Słucham, mamo? Właśnie... chciałam wyrzucić te... chwasty.

Meredith machnęła lekceważąco ręką.

- Zostaw. Nie warto. To brudna i nudna robota. Zresztą mamy

ogrodnika; nie po to mu płacimy, żeby snuł się z kąta w kąt.

Czyżby matka miała na myśli Marca? Inez i Marco pracowali na

ranczu od niepamiętnych czasów; wszyscy bardziej traktowali ich jak

członków rodziny niż jak służących. Sophie pamiętała, jak przed laty

Meredith ciągle przekomarzała się z Markiem, do kogo tak naprawdę

należy ogród: do niej czy do niego. Marco kochał kwiaty, rośliny,

uwielbiał sadzić, pielić, przycinać, podlewać.

Wracając ze szkoły, dzieci często widywały dwie pochylone

sylwetki pracujące obok siebie. Sophie nie mogła uwierzyć, że matka

background image

tak chłodnym, lekceważącym tonem mówi o kimś, kogo kiedyś

darzyła autentyczną sympatią.

- Ojej. - Meredith przyjrzała się swoim dłoniom. - Zobacz,

zniszczyłam sobie paznokcie! Ale nie szkodzi; właśnie jadę do miasta,

więc wstąpię do kosmetyczki i zrobię sobie nowe tipsy. Przed

wyjazdem chciałam ci jednak przekazać pewną miłą wiadomość.

Może wreszcie na twym ponurym obliczu zagości uśmiech.

Sophie oblizała spierzchnięte wargi.

- Jaką wiadomość, mamo?

Twarz Meredith dosłownie pojaśniała radością.

- Zrobiłam coś, co powinnam była zrobić na samym początku,

zaraz po twoim powrocie. Zadzwoniłam do Cheta Wallace'a i

zaprosiłam go do nas na weekend. Oczywiście, jeśli zechce, może

zostać dłużej. Przyjedzie tuż przed kolacją, więc proponuję, abyś...

zajęła się sobą. Wykąp się, wyperfumuj, włóż coś ładnego, no i

koniecznie przypudruj bliznę, żeby jak najmniej rzucała się w oczy.

Sophie dosłownie oniemiała ze zdziwienia. Zanim przełknęła

ślinę i zdołała na tyle wziąć się w garść, aby jakoś zareagować,

Meredith odwróciła się na pięcie i ponownie skierowała ku drzwiom.

- O Boże - szepnęła Sophie.

Chwiejnym krokiem podeszła do stojącego nieopodal krzesła i

usiadła. Chet? Zaproszony na weekend? I przyjedzie już dziś? Nie

miała ochoty się z nim widzieć. I nie chciała, żeby River go tu

widział.

River!

background image

Skoczyła na nogi, zapominając o wyrwanych roślinach, i szybkim

krokiem ruszyła w stronę stajni.

Wylądowawszy na ziemi, River podparł się na łokciu i popatrzył

gniewnie na deresza. Koń stał dwa metry dalej, ze zwisającymi

wodzami i miną równie niewinną jak u sześciotygodniowego kotka.

Po chwili wyszczerzył wielkie żółte zębiska, jakby się uśmiechał, i

podnosząc łeb, zarżał głośno.

- Co, durna szkapo? Myślisz, że udał ci się ten kawał? - spytał

River. Wstał z ziemi i starym kowbojskim kapeluszem otrzepał kurz

ze spodni. - Po prostu nie wiesz, kto tu rządzi.

- A właśnie, że wie! - zawołał Drake Colton, który obserwował

całe zajście z górnej żerdzi ogrodzenia. - I coś ci zdradzę, Riv. Tym

kimś nie jesteś ty!

- Mądrala! - Z trudem tłumiąc wesołość, River zerknął na swego

brata komandosa, który był w domu na przepustce. - Co ty tu robisz?

Nie powinieneś być w szkole? Uczyć się czytania, pisania i dobrych

manier?

Drake, który miał identyczny uśmiech jak Sophie, parsknął

śmiechem.

- Mówiłem ci, Riv, że potrafię gołymi rękami na szesnaście

sposobów uśmiercić wroga?

- Też mi coś! A potrafisz jednocześnie skakać na jednej nodze i

żuć gumę?

background image

- Za dużo wymagasz! - oburzył się Drake. - Ja umiem łatwiejsze

rzeczy, jak przedzieranie się przez parną dżunglę albo podkładanie

pod wodą ładunków wybuchowych.

- W porządku. - Wolnym krokiem River zbliżał się do deresza,

który udając, że tego nie widzi, cofał się, gotów w każdej chwili

rzucić się do ucieczki. - A teraz zamknij się i podziwiaj mistrza.

- Klękam u twych stóp, mistrzu, i czekam na cuda, których masz

zamiar dokonać. Ale... może lepiej, żebym przyniósł ci maść na

potłuczenia?

Ignorując przytyk, River wyciągnął rękę do konia. Przemawiał

cichym, kojącym tonem, w narzeczu swojej babki Indianki, mówiąc

mu, jakim jest wspaniałym zwierzęciem, pięknym, dumnym i

odważnym, i jak bardzo on, prosty, skromny człowiek, marzy o tym,

by móc go dosiąść. Gnaliby razem po lasach i polach, jeździec i

rumak, wolni, swobodni, szczęśliwi; ścigaliby się z wiatrem, wokół

panowałaby cisza, przerywana jedynie rytmicznym tętentem kopyt.

Nie chodziło o słowa, bo przecież deresz nie rozumiał ludzkiej

mowy. Chodziło o brzmienie głosu, o intonację, o wyraz oczu, o

stanowczy, a zarazem delikatny dotyk dłoni na kłębie i szyi. Chodziło

o intuicyjną więź Rivera ze wszystkimi stworzeniami, więź, którą koń

wyczuwał. Zwierzę wiedziało, że nie ma powodu do strachu; że ten

człowiek nie wyrządzi mu krzywdy.

Nie przerywając monologu, River odpiął popręg i pozwolił, żeby

siodło zsunęło się na ziemię. Następnie wyjął koniowi z pyska

wędzidło i zdjął uzdę.

background image

- To nam do niczego niepotrzebne, prawda, mój śliczny?

Poradzimy sobie bez tego, zgoda? Tylko ty i ja.

Od strony odgrodzenia, na którym siedział Drake, dobiegł jakiś

szmer. Zerknąwszy przez ramię, River ujrzał Sophie, która stała na

dolnej żerdzi, rękami przytrzymując się górnej. Nie odzywała się,

wiedziała bowiem, że kiedy River próbuje uspokoić narowistego

konia, nie wolno mu przeszkadzać. Po chwili oderwał od niej

spojrzenie; bał się, że straci koncentrację, a tym samym zburzy

porozumienie, jakie powoli nawiązywał z dereszem.

- Nie zwracaj, mój drogi, uwagi na tę piękną kobietę przy

ogrodzeniu. Ona nic ci nie zrobi, obiecuję - powiedział do konia,

gładząc go po szorstkiej grzywie. - Widzisz? Zdjąłem ci siodło,

zdjąłem uprząż. Przejedziemy się, co? Tylko ty i ja. Zrobimy sobie

małą rundkę tu po zagrodzie. Dobrze? Oczywiście jeśli pozwolisz mi

się dosiąść. Pozwolisz, co, maleńki? Zaufasz mi?

Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze.

Chwycił się grzywy i mocno odbił od ziemi; w następnej sekundzie

siedział na końskim grzbiecie. Tylko on i koń. Żadnej uprzęży,

żadnego siodła czy wędzidła. Jeśli deresz wytnie ten sam numer co

poprzednim razem, on, River, znów wyląduje na ziemi.

Przez chwilę siedział sztywno, czekając na decyzję konia: czy go

zaakceptuje, czy jednak zrzuci. Potem, nie zdejmując ręki z grzywy,

wolno pochylił się do przodu; zbliżywszy usta do końskiego ucha,

kontynuował swój monolog. Chwalił deresza, mówił mu, że jest

najwspanialszym koniem na świecie i na pewno nic złego go nie

background image

spotka, a jednocześnie lekko naciskał kolanami jego boki. Zwierzę,

które parę minut temu skakało i kopało, teraz chodziło wkoło po

zagrodzie, spokojnie, ostrożnie, jakby wiozło na grzbiecie cenny

ładunek.

Objechawszy zagrodę trzy razy, River zeskoczył na ziemię.

Powierzył konia swojemu pomocnikowi, który nałożył zwierzęciu

kantar i odprowadził go do stajni.

- Zawsze lubiłeś się popisywać, no nie, stary? - powiedział Drake,

kiedy River podszedł do ogrodzenia. - Gratulacje. Jesteś mistrzem.

River zignorował słowa brata; wpatrywał się w Sophie. Ponieważ

komandosami nie zostają ludzie mało rozgarnięci, Drake natychmiast

się zorientował, że powinien zostawić ich samych. Mówiąc, że ma

jakąś pilną robotę do wykonania w domu, zeskoczył na ziemię i

szybko się oddalił.

- Dawno cię nie widziałam w tej roli - oznajmiła Sophie, kiedy

River przeszedł przez ogrodzenie i usiadł naprzeciwko niej. - Byłeś

świetny.

- Byłem głupi. Powinienem najpierw zdobyć jego zaufanie, a

dopiero potem pakować mu do pyska wędzidło. Ale teraz już

wszystko w porządku. Myślę, że właściciel będzie zadowolony, kiedy

go odbierze.

Sophie uniosła brwi.

- To on nie jest nasz?

- Nie. Należy do ranczera mieszkającego za Prosperino, któremu

wyświadczam przysługę. Coś mi się zdaje, że poprzedni właściciel

background image

nadużywał szpicruty i miał zbyt nerwowe ruchy. Kiedy Erik kupił

konia, zresztą za bezcen, niby był już ujeżdżony, ale tylko w teorii.

Teraz, kiedy zwierzę mi zaufało, muszę je przekonać, aby zaufało

również Erikowi. Erik na pewno będzie zadowolony. To świetny

ogier.

- Jesteś niesamowity, Riv. - Sophie zeszła z ogrodzenia i ruszyła

przed siebie. - Nie wiem, jak to robisz, że tak łatwo dogadujesz się z

końmi. Masz jakiś wyjątkowy dar.

- Sophie... - Przyjrzał się jej uważnie. - Co się dzieje? Dlaczego tu

przyszłaś? Oczywiście czuję się zaszczycony, ale w ostatnim czasie

unikałaś mnie jak zarazy. Starałem się dostosować do twoich życzeń,

nie narzucać ci swojego towarzystwa, lecz nie wiem, jak długo jeszcze

wytrzymam. A więc? Czy...

Pochyliła nisko głowę.

- Na razie nic nie wiem - burknęła, po czym wzdrygnęła się, jakby

nagle przejął ją chłód. - Boże, Riv, dziwisz się, że trzymam się od

ciebie na dystans? Tymi pytaniami doprowadzasz mnie do szału. Czy

już wiesz? A kiedy będziesz wiedziała? Cholera jasna, to nie twoja

zakichana sprawa!

- Aha! Znów przeklinasz. Upodobałaś sobie pewne słówka,

cholerę, do licha i tym podobne. Ale wracając do meritum...

Naprawdę uważasz, że to nie moja zakichana sprawa? Sama jedna

wszystkiego dokonałaś? Nie sądzę, Sophie. Ale wiesz co? To nie ma

najmniejszego znaczenia. Pragnę cię. A ty pragniesz mnie. To jasne

jak słońce.

background image

Sophie przystanęła i popatrzyła mu w oczy.

- No proszę, co za skromność! Skąd wiesz, że cię pragnę? Kto ci

to powiedział?

Zsunął niżej kapelusz.

- Kto? Nikt. Ale powiedz mi jedno. Gdybym wziął cię teraz w

ramiona, zaczął pieścić, całować, co byś zrobiła? Wymierzyła mi

policzek? Czy przytuliła się i zaczęła odwzajemniać pieszczoty, jęcząc

cichutko z rozkoszy tak jak wtedy, kiedy...

Nie dokończył. Ręka Sophie wylądowała na jego lewym policzku.

River cofnął się o krok i przyłożywszy dłoń do piekącej twarzy,

uśmiechnął się niemrawo.

- Nie ma to jak odrobina bólu - rzekł, obserwując, jak Sophie kipi

ze złości. - No dobrze, więc powiesz mi, co cię tu sprowadza? Czy

chcesz mnie jeszcze raz uderzyć?

Oblała się rumieńcem, po czym nagle zbladła, jakby cała krew

odpłynęła jej z twarzy. River przeraził się, pewien, że Sophie zaraz

zemdleje. Nie zemdlała, ale jej słowa sprawiły, że znieruchomiał.

- Chodzi o Cheta. Mama zaprosiła go na weekend. Przyjedzie

dziś, pewnie przed kolacją.

Tym razem to on zaklął siarczyście, po czym wbił w Sophie

wzrok.

- Meredith zaprosiła Cheta? Nie pytając cię o zgodę? Dlaczego?

Sophie wzruszyła ramionami.

background image

- A dlaczego robi różne inne rzeczy, z nikim się nie konsultując?

Gdybyśmy wiedzieli, co nią kieruje, byłoby nam wszystkim łatwiej

żyć.

Meredith pochyliła się nad pokrytym kafelkami blatem w łazience

i wlała do marmurowego moździerza kilka kropli ciepłej wody; po

chwili podniosła biały ceramiczny tłuczek i ponownie zaczęła

rozcierać liście, starając się zrobić z nich miazgę. Chodziło jej o to,

aby roślina puściła trujący sok. Moczyła kwiaty w gorącej wodzie,

cięła liście na drobne kawałeczki, tak by można było posypać nimi

sałatkę lub inne danie. Zastanawiała się, czy ich nie zasuszyć, bo

wtedy zapach szybciej by wywietrzał.

Spojrzała w dół na zieloną maź i skrzywiła się. Nie, to się nigdy

nie uda, pomyślała. W żaden sposób nie zdoła ukryć mazi w jedzeniu

ani dodać do napoju, tak by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Klnąc w

żywy kamień, chwyciła moździerz i tłuczek, po czym z furią cisnęła je

w ścianę. Nieduże marmurowe naczynie spadło na podłogę, pękając

na pół, a zmiażdżone liście zostawiły na ścianie długie zielone smugi.

- No trudno, zostało jeszcze trochę czasu - pocieszyła się.

Bałaganem się nie przejęła. Każe wszystko posprzątać jednej z

tych ponurych bab, które Joe Colton zatrudnia do robienia porządków;

zawsze posłusznie wykonywały swe obowiązki i na szczęście nigdy o

nic nie pytały. Zabrała z łazienki książkę, którą skrzętnie przed

wszystkimi ukrywała. Idąc, powoli kartkowała strony. Była to piękna

background image

książka, bardzo przydatna, zawierająca alfabetyczny wykaz różnych

trucizn.

W przylegającym do sypialni saloniku Meredith usiadła na

szezlongu, podniosła ze stolika szklankę z Martini i uśmiechnęła się

na widok kremowych kopert z karteczkami, potwierdzającymi

przyjęcie przez nadawcę zaproszenia na przyjęcie z okazji

sześćdziesiątych urodzin Joego Coltona.

- Hmm... - Meredith ponownie zaczęła studiować księgę. - A

może by tak grzybki?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W ciągu ostatnich dziesięciu dni nigdy nie było wiadomo, czy

River przyjdzie na kolację czy nie, tego wieczoru jednak zjawił się

punktualnie. Ubrany w kowbojskie buty, świeżo wyprane dżinsy,

zapinaną na metalowe zatrzaski białą koszulę z długimi rękawami i

starą skórzaną kamizelkę, stał w niedbałej pozie przed kominkiem,

opierając się ręką o umieszczoną nad nim półkę.

Kapelusz powiesił na wieszaku w korytarzu. W piątkowe

wieczory u Coltonów zazwyczaj zbierało się przy stole więcej osób

niż w pozostałe dni tygodnia. W innych domach taka liczba

biesiadników zdarzała się podczas proszonych kolacji. Tu goście

często wpadali bez zapowiedzi. Przybyła Rebeka, a także młodszy

brat Joego Graham z żoną Cynthią i córką Lizą.

Jackson Colton, starszy brat Lizy, nie pojawił się, ale tego

właściwie należało się spodziewać. Jackson wiele czasu spędzał z

background image

ojcem w firmie prawniczej, z którą Colton Enterprises było związane,

i to mu w zupełności wystarczało. Amber, najmłodsza pociecha Joego

i Meredith, wyjechała na weekend z przyjaciółmi, za to Emmett

Fallon, przyjaciel Joego z czasów wojska, a obecnie jedna z

najważniejszych postaci w Colton Enterprises, wpadł na drinka razem

ze swoją czwartą żoną Doris. River nigdy za Emmettem nie przepadał,

nie umiał jednak powiedzieć dlaczego. Z początku mu to

przeszkadzało, potem uznał, że może go nie lubić i już - nie musi mieć

powodu.

Emmett z Grahamem stali przy barku, nalewając sobie drinki.

Rozmawiali z ożywieniem, jakby dawno się nie widzieli, a przecież

codziennie spotykali się w pracy. Jedno ich różniło: o ile Graham na

siłę chciał pozostać blondynem, w czym niewątpliwie pomocna mu

była farba do włosów, o tyle Emmett, starszy od niego o ładnych kilka

lat, dumnie obnosił siwą czuprynę, choć wcale nie było mu w niej do

twarzy.

Obaj mieli około metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i byli

szczupłej, drobnej budowy - w przeciwieństwie do Joego, który

wchodząc do pokoju, zdawał się natychmiast wypełniać go swą osobą.

Obserwując mężczyzn przy barze, jeszcze jedno rzucało się w oczy:

Graham Colton bez przerwy się uśmiechał, Emmett zaś wyglądał tak,

jakby mu matka umarła. Gdyby pracowali w cyrku, Graham byłby

wesołym klownem robiącym wszystkim kawały, a Emmett klownem

smutnym i zafrasowanym.

background image

River zdziwił się, widząc ich pogrążonych w rozmowie, albowiem

było powszechnie wiadomo, że obaj od dawna rywalizują ze sobą o

względy Joego. W swym dążeniu do tego, by być prawą ręką szefa,

nie pamiętali o tym, by ukryć niechęć, jaką obaj do niego czuli.

Nienawidzili go za to, że odniósł sukces; że powiodło mu się w życiu.

Rzecz jasna, Joe nie miał o tym zielonego pojęcia.

River też nie miał stuprocentowej pewności, ale domyślał się

prawdy; niemal widział, jak emanuje z nich zazdrość i wrogość.

Zawsze z uwagą obserwował ich poczynania, zastanawiając się, kiedy

Joe przejrzy na oczy i zobaczy, że ceną, jaką przyszło mu płacić za

sukces, jest utrata przyjaźni dwóch osób, starego kumpla i jedynego

brata. Jego dobroć i szczodrość, to, że wciągnął ich do interesu i

powierzył

odpowiedzialne

zadania,

sprawiły,

że

zamiast

wdzięczności, obaj mężczyźni odczuwali wobec niego zazdrość. A

mimo to cały czas mu się podlizywali.

Rivera bardziej niepokoiłaby sytuacja, gdyby Graham i Emmett

darzyli się choć odrobiną sympatii; wówczas mogliby połączyć siły i

narobić Joemu wielu kłopotów. Oni jednak ziali nienawiścią nie tylko

do Joego, ale i do siebie; nie byli w stanie zaufać jeden drugiemu, a

bez wzajemnego zaufania zniszczenie wspólnego wroga nie

zakończyłoby się powodzeniem.

Na wszelki wypadek River nie spuszczał ich z oczu. Gdyby

wystąpili przeciwko Joemu, gotów byłby powybijać im zęby.

Uśmiechnął się, bo nagle Graham powiedział coś podniesionym

głosem, a Emmett spłonął rumieńcem. Znów się kłócili; byli jak dwa

background image

starzejące się koguty, które nie mogą przebywać w jednym

pomieszczeniu dłużej niż pięć minut, bo zaraz zaczynają się dziobać.

Kiedy Sophie weszła do salonu, River z miejsca stracił

zainteresowanie swarliwą parą przy barze. Sophie miała na sobie

różową bluzkę z dekoltem w serek, sięgającą do ziemi kwiecistą

spódnicę oraz buty na płaskim obcasie; z powodu chorego kolana nie

mogła nosić szpilek. Na szyi połyskiwał jej gruby złoty łańcuch.

Widać było, że nie najlepiej czuje się w tym stroju. Smutna,

przeraźliwie blada, o mocno zaciśniętych ustach, wyglądała jak

uczennica wezwana na rozmowę do dyrektora.

Riverowi zrobiło się jej żal. Podejrzewał, że prędzej by się

ucieszyła z muchy w zupie niż z zaproszenia, które Meredith

wystosowała do Cheta. Podszedł do niej.

- Masz wystraszoną minę - powiedział z uśmiechem, choć marzył

o tym, aby pochwycić ją w ramiona i szepnąć, by się nie bała, bo on ją

ochroni.

- Zostaw mnie - syknęła.

- Naprawdę? Wolisz stać sama, wykręcać ręce i czekać, aż

rozlegnie się dzwonek do drzwi? Jak dasz mi dolara, powiem

Chetowi, że przeniosłaś się na stałe do Australii.

Wbiła w niego gniewne spojrzenie.

- Skąd wiesz, że nie marzę o tym, by się z nim zobaczyć?

Podrapał się za uchem.

background image

- Istotnie. W takim razie zmykam. Zajmę z powrotem miejsce

przy kominku. Stamtąd jest najlepszy widok na wszystko, co się

dzieje w salonie.

- Nienawidzę cię! Jesteś wstrętny! Co mi odbiło, żeby mówić ci o

wizycie Cheta? - spytała przez zęby, po chwili jednak spokorniała. -

Jeśli odejdziesz, jeśli zostawisz mnie z nim sam na sam, nigdy ci tego

nie wybaczę.

Roześmiał się cicho.

- Wiesz, Soph, potrafię dogadać się z końmi. Potrafię z niemal

każdym zwierzęciem, choć wolałbym nie próbować z rozjuszonym

niedźwiedziem. Ale, jak Boga kocham, chyba nigdy nie zrozumiem

kobiet. Jeśli zostanę, to źle, jeśli odejdę, to jeszcze gorzej. Więc co

mam robić?

- Nic - burknęła.

Nagle, słysząc dzwonek, z całej siły chwyciła Rivera za ramię.

Inez swoim zwyczajem wyłoniła się jak spod ziemi i skierowała ku

drzwiom.

- Nie ruszaj się - szepnęła nerwowo Sophie. - Stój przy mnie...

Ale grzecznie; masz nie bić Cheta.

- A mogę podciąć mu nogę?

- Nie, nie możesz!

Wtem do salonu weszła Meredith wystrojona w szmaragdową

suknię z jedwabiu; zostawiając za sobą intensywny zapach drogich

perfum, bez słowa minęła córkę i przybranego syna. Sophie

westchnęła ciężko.

background image

- I dokąd ona tak frunie?

- Przypuszczam, że powitać swojego gościa - odparł River.

W tej samej sekundzie w drzwiach salonu pojawił się Chet

Wallace, który wyglądał jak z reklamy. Meredith wyciągnęła ramiona,

uścisnęła go, po czym cmoknęła w oba policzki.

- Coś mi się zdaje, że matka nie myje uszu - zażartował River. -

Wita się z Chetem jak z najukochańszym zięciem. Nie wie, że

zerwałaś zaręczyny? A może to ja czegoś nie wiem?

Sophie posłała mu lodowate spojrzenie.

- Nie utrudniaj mi tego, Riv. O Boże, idzie w naszą stronę.

Zachowuj się, błagam!

Nie było to łatwe, ale River spełnił prośbę Sophie. Nie zostawił

jej samej, nie przyłożył Chetowi, ale grzecznie stanął z boku,

pozwalając, aby

wyelegantowany goguś w trzyczęściowym

garniturze, o zębach bielszych niż dziewiczy śnieg i fryzurze prosto od

fryzjera, wziął Sophie w ramiona i pocałował ją w czoło.

- Witaj, kochanie.

Nie opuszczając ręki, cofnął się pół kroku i z zaciekawieniem

wbił wzrok w jej twarz. Widząc jego litościwe spojrzenie, Riverowi

przemknęło przez myśl, że zaraz Sophie go wyręczy i sama wymierzy

Chetowi cios między oczy.

- Powiedz, jak się czujesz?

River pokręcił z niedowierzaniem głową. Co za idiotyczne

pytanie! Ślepy jest? Czuje się spięta i niezadowolona z jego wizyty, ot

co! Trzeba być zadufanym kretynem, żeby tego nie widzieć.

background image

- Dobrze, Chet - odparła Sophie.

Słysząc to, River jęknął w duchu.

- Doskonale wyglądasz - dodała cicho.

- Doskonale? - Meredith stała obok, obejmując Cheta w pasie. -

Nie wiem, jak to robisz, mój drogi, ale za każdym razem, kiedy tu

przyjeżdżasz, jesteś jeszcze bardziej przystojny. Sophie to prawdziwa

szczęściara.

- Dziękuję, pani Colton. - Chet uśmiechnął się z zadowoleniem.

Nie peszyła go ani wylewność i komplementy Meredith, ani

zachowanie Sophie, która zapewne bardziej by się ucieszyła na widok

śmierdzącej ryby niż byłego narzeczonego.

River postanowił się zabawić.

- Wallace! - zawołał, podchodząc pół kroku bliżej i tak

energicznie wyciągając na powitanie rękę, że Chet odskoczył, jakby

przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie na szpitalnym korytarzu. -

To miło, że zdołałeś się oderwać od tych swoich reklam i nas

odwiedziłeś. Nie pożałujesz, to będzie wspaniały weekend. Mamy już

wszystko dokładnie zaplanowane. Jeździsz konno, prawda? Akurat

parę dni temu znajomy zostawił pod moją opieką wspaniałego ogiera.

Rumak w sam raz dla ciebie. To co? Będziesz gotów jutro o szóstej?

Sophie i ja zawsze wyruszamy na przejażdżkę skoro świt.

- Na przejażdżkę? Ale ja... - Chet usiłował oswobodzić rękę, ale

River wciąż nią potrząsał. - Ja nie jeżdżę konno.

- Serio? Och, jaka szkoda! Liczyłem na to, że zobaczę, jak

galopujesz na dereszu...

background image

Puścił dłoń Cheta, który - ku jego zaskoczeniu - nawet

najmniejszym grymasem nie zdradził, że żelazny uścisk sprawia mu

ból. Sam z trudem powstrzymał śmiech, kiedy poczuł, jak Sophie

kopie go w łydkę.

Do salonu wkroczył Joe Colton, który po krótkiej chwili wahania

skierował kroki w stronę narzeczonego córki. Przyglądając mu się,

River pomyślał sobie, że po raz pierwszy w życiu Joe wygląda i

zachowuje się jak robot; sztuczny uśmiech i fałszywa radość

pobrzmiewająca w jego głosie („Co za miła niespodzianka, Chet!

Dawno cię nie widziałem.") zupełnie do niego nie pasowały.

Najwyraźniej pomysł zaproszenia Cheta nie wyszedł od Joego, co

wcale Rivera nie zdziwiło. Meredith zaś nie wtajemniczyła męża w

swoje plany; w dodatku cieszyła się nie tylko z obecności Cheta, ale

również z zakłopotania malującego się na twarzy córki.

- Właśnie chciałam zaproponować, żeby Sophie z Chetem przeszli

się po ogrodzie, zanim usiądziemy do kolacji. - Meredith uśmiechnęła

się do męża. - Myślę że mają sobie wiele do powiedzenia.

- Tak sądzisz? - Joe zmierzył żonę chłodnym spojrzeniem, po

czym pocałował Sophie w policzek. - Jak się czujesz, aniołku?

Sprawiasz wrażenie trochę zmęczonej. Była dziś na fizykoterapii,

prawda? Nie dają tam człowiekowi chwili wytchnienia Może

powinnaś odpocząć, nie nadwerężać kolana? Oprzyj się o mnie,

odprowadzę cię do kanapy.

background image

Było to sprytne posunięcie; Chet nie mógł nalegać na spacer po

ogrodzie. Kiedy Joe z córką poszli na drugi koniec pokoju, River

wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Meredith? - zwrócił się do swej przybranej matki. - A może,

zanim się ściemni, sama byś pokazała Chetowi ogród? -

zaproponował.

Oczy Meredith zwęziły się w szparki.

- Obawiam się, że to niemożliwe - odparła. - Muszę sprawdzić,

czy Teddy i Joe junior leżą już w łóżkach. - Na jej policzkach

zakwitły dwa rumieńce. Nie ulegało wątpliwości, kto zwyciężył w

tym pojedynku. - Przepraszam was na moment. - Odwróciwszy się na

pięcie, ruszyła w stronę drzwi.

- No cóż, zostaliśmy sami - oznajmił wesoło River. - Hm,

mógłbym cię przedstawić wszystkim gościom i domownikom... ale

pewnie poznałeś ich podczas swojej poprzedniej wizyty na Boże

Narodzenie, więc mam inny pomysł. Może byśmy udali się na mały

spacerek i trochę lepiej się poznali?

- Po co? - sprzeciwił się Chet. - To, co o tobie wiem, w zupełności

mi wystarcza.

Ale River nie słuchał. Chwyciwszy Cheta za łokieć, prowadził go

w kierunku tarasu, za którym rozciągał się ogród.

- Czy to naprawdę konieczne? - oburzył się były narzeczony

Sophie, ale głos mu zaskrzeczał. Pytanie, które miało zabrzmieć

groźnie, zabrzmiało płaczliwie. - Po tym incydencie w szpitalu

powinienem był cię oskarżyć o napaść.

background image

- Dobra, dobra. - River otworzył drzwi balkonowe i „pomógł"

Chetowi wyjść na zewnątrz. - No, ruszaj, Wallace. Na koniec tarasu,

za fontannę. Tak, żeby nikt nas nie widział.

Chet posłusznie wykonał polecenie. Albo nie miał w zwyczaju

awanturować się w miejscach publicznych, albo najzwyczajniej w

świecie nie miał ikry. River nie zastanawiał się, która z tych dwóch

możliwości jest prawdziwa; ważne było to, że Chet nie stawia oporu.

Zatrzymawszy się za fontanną, Chet obrócił się twarzą do

swojego adwersarza.

- Słuchaj, kolego. Wiem, że mnie nie lubisz. Dość jasno dałeś mi

to do zrozumienia. Ale Sophie mnie kocha, a ja kocham ją i twoja

niechęć niczego nie zmieni. Przyjechałem tu na zaproszenie Sophie i

nie wyjadę, dopóki ona tego nie zażąda.

River przez chwilę wpatrywał się w Cheta w milczeniu; mierzył

go od stóp do głów, jakby chciał przejrzeć na wylot.

- Na zaproszenie Sophie, powiadasz? To znaczy, że ona cię

zaprosiła? - spytał w końcu.

Chet pierwszy przerwał kontakt wzrokowy.

- Tak. Wprawdzie nie bezpośrednio, ale... Pani Colton zapewniła

mnie, że Sophie czuje się nieszczęśliwa, że bardzo za mną tęskni i

pragnie mojej obecności.

River roześmiał się pod nosem i pokręcił głową.

- Ależ z ciebie grzeczny chłoptaś, Wallace. Sophie mówi, że nie

chce cię widzieć, więc nie pokazujesz się jej na oczy. Potem mamuśka

zaprasza cię na ranczo, a ty przybiegasz, merdając ogonkiem niczym

background image

dobrze wytresowany piesek. Muszę przyznać, że całkiem nieźle leży

na tobie garnitur, zważywszy, że brak ci kręgosłupa.

Ku zaskoczeniu Rivera Chet postąpił krok do przodu, zaciskając

dłonie w pięści.

- Wiesz, co ci powiem, James? Zaczynasz mnie nudzić. - Poruszył

ramionami, jakby chciał rozluźnić spięte mięśnie. - Raz przywaliłeś

mi w nos, ale drugi raz tego nie zrobisz. Uprzedzam cię, że w

college'u ćwiczyłem boks. Oczywiście nie zamierzam wdawać się z

tobą w bójkę, bo przemoc niczego nie rozwiązuje. Przyjechałem tu, bo

kocham Sophie. A ty, kolego, idź do diabła.

Powiedziawszy to, skierował się w stronę otwartych drzwi

balkonowych. River odprowadził go wzrokiem.

- No proszę - mruknął na głos, kiedy Chet znikł w salonie. - Już

myślałem, że Sophie straciła gust. Jednak facet ma trochę ikry. Wiele

mu to nie pomoże, ale przynajmniej udowodnił, że stać go na bunt.

Zdejmował koszulę w swym pokoju nad stajnią, kiedy drzwi

otworzyły się z hukiem.

- Jak mogłeś? - spytała Sophie; weszła do pokoju, zatrzaskując za

sobą drzwi. - Do jasnej cholery, River James! Jak mogłeś?

- Dobry wieczór, złotko. Nie za późno wypuściłaś się na spacer?

Czy Chet poszedł już spać? Pewnie biedaka zmęczyła długa jazda

samochodem?

Dokończył rozpinać guziki, po czym ściągnąwszy koszulę, cisnął

ją na stojące obok krzesło.

Sophie zignorowała pytania; nie przyszła na pogaduszki.

background image

- Nie miałeś prawa, River! Żadnego prawa!

- W porządku, Soph. Skoro tak twierdzisz - rzekł spokojnie.

Przysunął rękę do klamerki paska, po czym uznał, że lepiej się

wstrzymać. - Ale żeby nie było żadnych wątpliwości, może byś mi

wyjaśniła, co dokładnie masz na myśli.

Podeszła bliżej i dźgnęła go palcem w klatkę piersiową. Jej duże

brązowe oczy o ciepłym zazwyczaj spojrzeniu i przepastnej głębi

zwęziły się w szparki.

- Do diabła, River! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Wyganiasz

Cheta na taras, grozisz mu, zachowujesz się jak nieokrzesany

wieśniak... Boże! - Pokręciwszy z irytacją głową, opuściła rękę

wzdłuż ciała. - Psiakrew, włóż koszulę!

River wybrał kompromis. Sięgnął po zawieszoną na oparciu

krzesła czarną skórzaną kamizelkę.

- Lepiej? - spytał, po czym zdławił uśmiech na widok Sophie,

która odwróciła wzrok. - Co, tak też niedobrze?

Wbiła w niego gniewne spojrzenie.

- Jesteś nieznośny, wiesz? Och, przestań! Nie rób miny

niewiniątka! Ty to uwielbiasz, prawda? Zawsze wiesz, co powiedzieć

i jak się zachować, żeby mnie zdenerwować.

- Mylisz się. Gdybym wiedział, że kamizelka wywrze na tobie

takie wrażenie, częściej bym ją wkładał. Podoba ci się czarna skóra na

gołym torsie, co?

Jego słowa podziałały na nią jak płachta na byka.

background image

- Nienawidzę cię, kiedy to robisz! Od pierwszej chwili, odkąd

tylko przybyłeś na ranczo, drażnisz się ze mną, wyśmiewasz mnie,

doprowadzasz do białej gorączki. Zawsze tak było! Traktowałeś mnie

jak śmiecia, odpędzałeś od siebie, a ponieważ byłam uparta, w końcu

uznałeś, że nie masz wyjścia i musisz mnie tolerować. A teraz... teraz

zachowujesz się tak, jakbym była twoją własnością.

Uśmiech znikł z jego twarzy.

- To nieprawda, Soph, i dobrze o tym wiesz. To ty mnie

doprowadzałaś do gorączki. Łaziłaś za mną krok w krok, ignorowałaś

moje protesty, nie pozwalałaś mi być zamkniętym w sobie,

obrażonym na świat buntownikiem. Koniecznie chciałaś udowodnić,

że komuś na mnie zależy...

- No tak. - Na moment zamilkła. - To było dawno temu. -

Potrząsnęła głową. - Stare dzieje. Teraz wszystko się zmieniło. Nie

jestem już dzieckiem i nie życzę sobie, abyś wtrącał się do moich

spraw. Nie musisz przybiegać mi na ratunek, wybawiać mnie od

Cheta ani od nikogo. Rozumiesz?

- Tak, złotko, rozumiem - powiedział cicho River, patrząc w

pustkę, bo Sophie odwróciła się i wyszła.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wsunęła ręce pod czarną skórzaną kamizelkę, po czym zaczęła

pieścić palcami goły tors. Ciało miał ciepłe, mięśnie mu drżały.

Zbliżyła wargi do jego piersi, koniuszkiem języka polizała skórę,

następnie przytuliwszy się mocno, przesunęła dłoń niżej. Po chwili

background image

zatrzymała się na srebrnej klamerce u paska. Ciągle natykała się na

jakieś przeszkody. Mrucząc cicho, trochę niezdarnie zaczęła ją

rozpinać. Szło jej opornie. Frustracji towarzyszyła jednak narastająca

namiętność. Pieszczoty, pocałunki...

I nagle ciszę rozdarł przeraźliwy terkot.

Sophie otworzyła oczy i poderwała się na łóżku. Serce waliło jej

młotem, w gardle miała sucho, nie była w stanie przełknąć śliny.

Rozejrzała się po pokoju. Dostrzegłszy budzik, czym prędzej

zacisnęła na nim rękę. Dopiero gdy udało się jej przerwać natarczywe

brzęczenie, opadła z powrotem na poduszkę.

- Cholera - szepnęła. Przyłożywszy do czoła drżącą dłoń,

wpatrywała się w sufit pocięty promieniami słońca, które wpadały do

środka przez drewniane okiennice. - Cholera, cholera, cholera!

Zawsze w weekendy, kiedy jej pomocnica Nora Hickman miała

wolne, Inez - zamiast każdemu oddzielnie podawać śniadanie -

przygotowywała szwedzki stół, by wszyscy sami mogli się obsłużyć.

Gdy Sophie weszła do jadalni, pierwszą osobą, jaką ujrzała, był Chet.

Miał na talerzu trzy cienkie plastry melona oraz dwie wielkie

truskawki i właśnie nalewał sobie jogurt do miseczki. Bułka

posmarowana niemal przezroczystą warstwą serka o obniżonej

zawartości tłuszczu stanowiła dopełnienie jego śniadania.

- Dzień dobry, kochanie - rzekł, jakby wszystko między nimi było

po staremu.

- Dzień dobry, Chet - odparła. Nałożyła na talerz kilka plastrów

wędliny, dwie duże łyżki jajecznicy, sporą porcję frytek. Nie tylko

background image

Chet potrafi się zdrowo odżywiać, pomyślała, dorzucając sobie

kawałek melona. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś.

Chet postawił talerz na stole, po czym odsunął krzesło, czekając,

aż Sophie usiądzie.

- Prawdę mówiąc, nie bardzo - odparł. - Strasznie tu cicho. Nikt

nie krzyczy po nocy, nie trąbi. Następnym razem będę musiał

przywieźć z sobą nagrany na taśmę hałas uliczny.

Uśmiechnęła się, tak jak tego po niej oczekiwał, i sięgnęła po

dzbanek świeżo zaparzonej kawy.

- Jak zjemy, może byśmy wybrali się na przejażdżkę, co?

Chciałabym z tobą porozmawiać.

Zacisnął rękę na jej dłoni.

- Ja z tobą również, kochanie. Zresztą mam coś, co należy do

ciebie.

Zastanawiała się, jak zareagować, wiedziała bowiem, że Chet

pragnie ponownie wsunąć jej na palec pierścionek zaręczynowy, ale w

tym momencie do jadalni wszedł Joe. Uśmiechając się do ojca, Sophie

nadstawiła policzek do pocałunku.

- Piękny dzionek - oznajmił Joe, po czym na widok Inez, która

wyrosła jak spod ziemi i zaczęła mu nakładać jedzenie na talerz,

pokręcił z rezygnacją głową. - Ależ, Inez, wcale nie zamierzałem

oszukiwać.

Gosposia uniosła pokrywkę znad niedużej srebrnej miski, z której

wyjęła dwa pozbawione cholesterolu jajka, obok położyła trzy

background image

plasterki mające imitować bekon oraz dwa kawałki pszennej bułki

posmarowanej masłem dietetycznym.

- A kto tam pana wie - rzekła. - Jak pan skończy, proszę krzyknąć,

to przyniosę z kuchni owsiankę. Aha, kawa bezkofeinowa jest, jak

zawsze, w żółtym dzbanku.

Joe popatrzył żałośnie na talerz, po czym przeniósł wzrok na

córkę.

- Ta kobieta dobija mnie swoją dobrocią - stwierdził, dziurawiąc

widelcem nienaturalnie jaskrawe żółtko. - Cały tydzień marzę o

niedzieli. Tylko w niedzielę wolno mi jeść to, na co mam ochotę:

prawdziwe jedzenie.

- Niech pan spróbuje polubić jogurt - powiedział Chet. Sophie aż

się wzdrygnęła, słysząc jego lekko protekcjonalny ton. - Jest zdrowy,

ma mnóstwo wartości odżywczych, a w dodatku świetnie robi na linię.

Odkąd go spożywam, cholesterol mam w normie. Wynik oscyluje w

granicach od stu osiemdziesięciu czterech, do stu osiemdziesięciu

sześciu.

- Przypnij se do klapy medal - mruknął pod nosem Joe, kiedy

Chet, przeprosiwszy swoich współbiesiadników, wstał od stołu, żeby

przynieść z kuchni kolejnego melona. - Wprost nie mogę uwierzyć, że

go tu zaprosiłaś - dodał szeptem, patrząc z wyrzutem na córkę.

Sophie pochyliła się w stronę ojca.

- Wcale nie zaprosiłam. Chet, tatusiu, przyjechał na zaproszenie

mamy. Uprzedziła mnie o jego wizycie zbyt późno, abym mogła

cokolwiek odkręcić.

background image

- Meredith zaprosiła Cheta? - Joe zmarszczył gniewnie czoło. - Po

jakie licho?

- O to musisz spytać ją - rzekła Sophie, przesuwając jajecznicę z

jednego końca talerza na drugi. - Nie wiem, co mam robić, tatku.

Joe przyjrzał się jej uważnie.

- Nie rozumiem, aniołku. Zależy ci na Checie? Chcesz do niego

wrócić?

Potrząsnęła przecząco głową, a kiedy z kuchni wyłonił się Chet z

talerzem pełnym soczystych kawałków żółtego melona, ponownie

skupiła się na jedzeniu.

- Pańska gosposia to prawdziwy skarb, panie Colton - oznajmił

gość, zajmując miejsce przy stole. - W dodatku bardzo się o pana

troszczy. Sophie, kochanie, ty też powinnaś bardziej uważać na to, co

jesz. Lepiej późno niż wcale. Naprawdę warto zdrowo się odżywiać.

Sophie ugryzła się w język. Tylko po to, aby zobaczyć, jak Chet

zareaguje, miała ochotę powiedzieć mu, że od jutra zaczyna palić.

Zastanawiała się, czy zawsze był takim nudziarzem, czy może wina

leży po jej stronie. Może czuje do niego tak silną niechęć, że wszystko

ją w nim drażni.

Przyglądała się, jak nożem i widelcem starannie kroi melona na

małe cząstki. Miał na sobie typowy strój weekendowy: jedwabny golf

oraz bawełniane spodnie z eleganckim paskiem od Gucciego. Był

wysokim, szczupłym mężczyzną, może niezbyt umięśnionym, ale bez

grama zbędnego tłuszczu. Buty mu lśniły, jakby ciągle je pastował,

włosy nigdy nie sterczały. Na lewym nadgarstku nosił złoty zegarek z

background image

czarną tarczą i brylantem w miejscu godziny dwunastej. Paznokcie

miał krótkie, lekko zaokrąglone, o połyskującej płytce, twarz świeżo

ogoloną; zawsze pachniał wodą kolońską Aramis.

Usiłowała sobie wyobrazić, jak by wyglądał w starych

kowbojskich butach, w spranych dżinsach z paskiem Levi Straussa i w

czarnej skórzanej kamizelce zarzuconej niedbale na nagi tors. Nie.

Zupełnie nie ten styl. Chet nie był stworzony do dżinsów i skórzanych

kamizelek, chyba żeby szedł na bal przebierańców. W dżinsach i

skórze czułby się nieswojo i wyglądałby jak w kostiumie.

W przeciwieństwie do Rivera, który tak ubrany sprawiał wrażenie

człowieka zadowolonego, pewnego siebie, wiedzącego, czego chce od

życia i jak osiągnąć upragniony cel. Zamknęła oczy i ujrzała przed

sobą Rivera. W kamizelce, dżinsach, kowbojskich butach. Długie

czarne włosy wystawały mu spod kapelusza, kciuki wsunął w szlufki.

Po jego twarzy błąkał się ciepły, wabiący uśmiech.

- Sophie? Sophie, słuchasz, co do ciebie mówię?

- Co takiego? - Ocknęła się. Uświadomiła sobie, że była tysiące

mil od śniadaniowego stołu i marzyła o rzeczach, o jakich nie miała

prawa marzyć. - Przepraszam, Chet. Zdaje się, że jeszcze nie do końca

się obudziłam.

Co po części było prawdą. Bo myśli, jakim się oddawała,

stanowiły kontynuację snu, który śnił jej się nad ranem i z którego -

niestety! - wyrwał ją głośny terkot budzika.

- Nie gniewam się, najmilsza.

background image

Sophie przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem, kiedy po

słowach Cheta Joe burknął coś pod nosem i szurając krzesłem, wstał

od stołu. Powłócząc nogami, udał się do kuchni, by zamienić pusty

talerz na miskę owsianki.

- Może byśmy pojechali do Prosperino, co, kochanie? - ciągnął

Chet. - Połazilibyśmy po sklepach, potem wstąpili gdzieś na lunch?

Co ty na to?

Pomyślała sobie, że wolałaby całe popołudnie patrzeć, jak mucha

lata, obijając się o szybę, ale skinęła głową i odparła, że dobrze,

chętnie. Nie miała najmniejszej ochoty na towarzystwo Cheta, ale

wiedziała, że czeka ich poważna rozmowa. Pocieszała się, że

przynajmniej w Prosperino nie będą sami i kiedy podczas lunchu

powie Chetowi, że nie chce go więcej widzieć, nie urządzi jej

awantury. Nie należał do ludzi, którzy w miejscach publicznych dają

upust emocjom.

Louise Smith przysiadła na piętach, z przyjemnością oglądając

swój najnowszy nabytek: hortensję o niezwykłych błękitnych

kwiatach. Uwielbiała zieleń. Niemal cały teren za domem przemieniła

w ogród. Z początku nie wiedziała, jakim roślinom najlepiej służy

duszny, gorący klimat Missisipi, ale zupełnie się tym nie

przejmowała. Zaglądała do fachowej literatury, zamawiała katalogi,

wypożyczała książki z miejscowej biblioteki, aż zdobyła potrzebną

wiedzę, W zeszłym roku zebrała się nawet na odwagę i zapisała do

lokalnego klubu ogrodniczego.

background image

Podniósłszy się z klęczek, czarną od ziemi ręką odgarnęła z

twarzy kosmyk włosów, przy okazji brudząc sobie policzek. Przez

chwilę rozglądała się z satysfakcją po swoim królestwie, wreszcie

zatrzymała wzrok na dużym pudle ustawionym na środku

murowanego patio, które sama zbudowała rok temu.

- Boże, po co mi to było? - spytała, obchodząc pudło ze

wszystkich stron. - Wiesz, Wróbelku, tym razem chyba jednak

przedobrzyłam - zwróciła się do perskiej kotki, która wygrzewała się

w słońcu na białym krześle.

Kocica uniosła łebek, zaćwierkała w odpowiedzi, po czym grubą

futrzaną łapką zaczęła myć pyszczek. Louise często prowadziła z

Wróbelkiem rozmowy; kotka, zamiast miauczeć jak jej pobratymcy,

wydawała z siebie dźwięki bardziej przypominające szczebiot czy

ćwierkanie. Stąd jej nietypowe imię - Wróbelek. Przynajmniej tak to

tłumaczyła Louise, kiedy ktoś o nie pytał. Prawda zaś była taka, że

imię Wróbelek po prostu przyśniło się jej którejś nocy. Z oczywistych

powodów wolała o tym nikomu nie mówić.

O swoim życiu też wolała za dużo nie opowiadać, zresztą

niewiele o nim wiedziała. Sięgała pamięcią zaledwie dziewięć lat

wstecz; z wcześniejszego okresu nic nie pamiętała, ale może to i

lepiej, jeśli sądzić po dokumentach z więzienia oraz zapiskach

lekarzy.

- No dobra, bierzemy się do roboty - oznajmiła na głos.

Grubym śrubokrętem rozerwała taśmę, którą oklejone było pudło.

Potem, czując, jak słońce piecze ją w kark, zaczęła odciągać na bok

background image

tekturowe wieczko. Po chwili jej oczom ukazała się fontanna, którą

zamówiła w lokalnym sklepie ogrodniczym. Teraz należało ją tylko

złożyć. W tym celu musiała przeczytać napisane hieroglifami

instrukcje i stosując się do nich, wykonać z sześć tysięcy prostych

czynności, napełnić urządzenie wodą i podłączyć do prądu.

- Jak się z tym uporam, będę miała fach w ręku. W następnej

kolejności zbuduję prom kosmiczny - mruknęła pod nosem, kartkując

opasłą księgę pełną instrukcji.

- Puk, puk! Jest tam kto?

Louise zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się na widok doktor

Marthy Wilkes, która stała na chodniku, trzymając przed sobą nieduży

kosz piknikowy.

- Co za miła niespodzianka! Zapraszam! Może zdołasz mi

pomóc...

Doktor Wilkes weszła do ogrodu, zamknęła za sobą furtkę, po

czym postawiła kosz na niskim stoliku. Ubrana była w beżowe szorty

i bluzkę w tygrysie cętki; włosy miała schowane pod

jaskrawopomarańczową chustką.

- O rany! To ta fontanna? - spytała, okrążając pudło. -

Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie, może się na coś przydam, w

końcu co dwie głowy, to nie jedna, ale widzę, że przydałoby się

znacznie więcej głów. Mam nadzieję, że dobra jesteś w

rozwiązywaniu układanek?

- Powinnam była zamówić dostawę z montażem, prawda? -

Louise spojrzała w niebo. - Ale ja uwielbiam wyzwania!

background image

- Naprawdę? - Lekarka uśmiechnęła się ciepło do swojej

przyjaciółki, a zarazem pacjentki. - Ja też. To co? Spróbujemy?

River patrzył, jak Erik Tapler, szczerząc z zadowoleniem zęby,

jeździ na dereszu wokół zagrody. Po trzech godzinach przełamywania

wzajemnej nieufności koń i jeździec wreszcie zdołali się zaprzyjaźnić.

Cieszyło Rivera, że miał w tym swój udział. Zresztą wolał przyglądać

się, jak między człowiekiem a zwierzęciem stopniowo nawiązuje się

nić porozumienia, niż chodzić niespokojnie po stajni i mrucząc z

wściekłości, czekać, aż na drodze prowadzącej do domu pojawi się

lśniące BMW Cheta Wallace'a.

- Wprost nie do wiary - rzekł Erik. Zsiadłszy z konia, poklepał go

po szyi. - Nigdy nie sądziłem, że... Po prostu jesteś cudotwórcą, River.

Ile ci jestem winien?

River zeskoczył z ogrodzenia i pogłaskał deresza po pysku.

Zwierzę miało sierść miękką jak aksamit.

- Jedna usługa rozpłodowa i będziemy kwita.

- Jedna usługa, powiadasz? Dla ciebie czy Coltona? - spytał Erik.

Zdjąwszy siodło, podał je jednemu ze stajennych, po czym

skierował deresza w stronę stojącej za bramą przyczepy.

- Dla mnie - odparł River, odprowadzając przyjaciela. - Skąd

wiedziałeś?

- Doszły mnie słuchy, że Joe Colton podarował ci kawałek ziemi.

Podobno chcesz zajmować się nie tylko jego hodowlą koni, ale

założyć własną stadninę. Zgadza się?

background image

- Nie całkiem. - Zdumiało Rivera, jak szybko rozchodzą się

plotki. - Nie dostałem ziemi od Joego. Kupiłem ją. Buduję na niej

dom, a w przyszłości rzeczywiście chcę założyć stadninę. Na razie

jestem zadłużony po uszy, ale Joe wie, że spłacę wszystko co do

grosza.

- To się rozumie... Cholera, Riv! Kierowanie wielką stadniną

Coltona, tworzenie własnej... Będziesz zapracowanym człowiekiem.

- To prawda - przyznał River, spoglądając na pustą szosę. - Ale

czas najwyższy, żebym zaczął rozkręcać jakiś interes. Trudno żyć

wśród Coltonów i nie brać z nich przykładu.

Koń bez protestu dał się wprowadzić do przyczepy. Widząc to,

Erik pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Niesamowite. Żeby go przywieźć do ciebie, pięciu ludzi

porządnie się zmachało. Mówię ci, Riv, z twoim talentem do koni w

ciągu tygodnia zostaniesz milionerem. - Wyciągnął na pożegnanie

dłoń. - Trzymaj się, stary. Nawet nie muszę życzyć ci szczęścia.

Wiem, że ci się uda.

- Dzięki.

River stał na środku żwirowej drogi, patrząc, jak samochód z

przyczepą maleje w oddali. Po chwili, wzdychając głęboko, ruszył z

powrotem do stajni, pewien, że BMW zajedzie pod dom nie wcześniej

niż kilka godzin po zachodzie słońca. W interesach istotnie nie

potrzebował szczęścia, wystarczyła praca i wiedza. Ale w życiu

osobistym... Nie miałby nic przeciwko temu, by los się do niego

uśmiechnął.

background image

Chet potrafił być całkiem miłym i zabawnym kompanem. Sophie

uświadomiła to sobie ze zdumieniem, kiedy spacerowali po

Prosperino, od czasu do czasu zaglądając do sklepów, jedząc lody

albo siedząc na ławce w parku i obserwując toczące się przed nimi

życie. Był inteligentnym człowiekiem, obdarzonym poczuciem

humoru, w dodatku znał dziesiątki, ba, setki śmiesznych anegdot o

ludziach, głównie swoich klientach, i świecie.

Z drugiej strony na tym polegała jego praca; osoby zajmujące się

reklamą muszą umieć zaskarbić sobie sympatię innych, inaczej nie

sprzedadzą produktu. Chet najwyraźniej potrafił ładnie zaprezentować

nie tylko reklamowany towar, ale również samego siebie. Dawniej

Sophie dawała się nabrać na jego urok, teraz jednak wiedziała, że to

wszystko jest szalenie powierzchowne. Owszem, Chet był przystojny,

miał nienaganne maniery, ubierał się elegancko, znał mnóstwo

ciekawostek, sypał anegdotami, szczerzył zęby w powabnym

uśmiechu.

Gdyby chciała sprzedać pastę do zębów, bez wahania

zatrudniłaby Cheta, by zaplanował całą kampanię reklamową. Z

czystym sumieniem powierzyłaby mu swój produkt. Ale siebie nie

chciała mu powierzać. Nie chciała wychodzić za niego za mąż.

Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy, ale wcześniej była ślepa.

Chet zdołał umiejętnie zareklamować jej samego siebie oraz ich

wspólną przyszłość.

Oczywiście nie wziął pod uwagę jej zdania ani pragnień, po

prostu przedstawił jej gotowy, pięknie opakowany produkt. Uczynił to

background image

tak zręcznie, że nawet nie wiedziała, iż pod opakowaniem niewiele się

kryje. Teraz, gdy siedzieli przy stoliku w małej restauracji pogrążonej

w romantycznym półmroku, znów to robił. Sprzedawał siebie.

- Nawet sobie nie wyobrażasz, Soph, jak bardzo mi przykro, że

tamtego wieczoru nie odprowadziłem cię do domu. Że pozwoliłem ci

samej wyjść z restauracji. - Zacisnął rękę na jej dłoni. - Codziennie

gnębią mnie wyrzuty sumienia.

- To nie była twoja wina, Chet - oznajmiła, z ulgą zabierając dłoń,

kiedy do stolika podszedł kelner z sałatką krewetkową dla Cheta i

zupą dla niej. - Pokłóciliśmy się. Byłam zła, więc wybiegłam na dwór.

Nie zwracałam uwagi na otoczenie. Sama jestem sobie winna. Proszę

cię, nie mówmy już o tym.

Chet nie dawał za wygraną.

- Ale chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Wsunął rękę do

kieszeni spodni, skąd wyciągnął złożoną kartkę papieru. - Zobacz -

powiedział, prostując ją. - Obmyśliłem nowe logo.

Sophie zmrużyła lekko oczy.

- Nowe logo? - zdziwiła się. - Jakie? Po co?

- Każda firma ma własne logo - wyjaśnił. - Zastanawiałem się,

jakie by najlepiej pasowało do naszej agencji. Uznałem, że z

rynkowego punktu widzenia dobrze by było, abyś zachowała swoje

panieńskie nazwisko. Ludzie je kojarzą. Dla nich Colton oznacza

wiarygodność, zaufanie, niezawodność. Więc zamiast „Wallace i

Wallace" proponuję nadać spółce nazwę „Colton i Wallace". Czyli

background image

C&W. Zobacz. - Wygładził kartkę papieru. - Widzisz, jak ładnie

splotłem z sobą litery? Podoba ci się? Co?

Sophie odniosła wrażenie, że świat wiruje jej przed oczami.

- Chet... - Szukała słów, by powiedzieć Chetowi to, co musiała,

jednocześnie nie sprawiając mu bólu. - Chet... z tego nic nie będzie.

Zmarszczywszy czoło, obrócił kartkę w swoją stronę.

- Naprawdę? Nie podoba ci się nowoczesne liternictwo? W

porządku, możemy zrobić coś w stylu bardziej tradycyjnym.

- Nie, Chet. Nie w tym problem. - Odsunęła na bok nietknięty

talerz zupy. - Mnie to już nie interesuje. Wycofuję się. Właśnie to ci

usiłowałam powiedzieć tamtego wieczoru. Tyle że wtedy miałam

jeszcze wątpliwości, a teraz nie mam żadnych. Te kilka tygodni

przerwy pozwoliły mi wszystko dokładnie przemyśleć. Nie chcę

dłużej zajmować się reklamą. Nie to chcę w życiu robić. Chybabym

już nie potrafiła wrócić do tamtego świata.

- Dobrze. Rozumiem, kochanie. - Na jego twarzy odmalowało się

zaskoczenie, zatroskanie, a także współczucie. Wziął głęboki oddech,

po czym westchnął głośno. - Chodzi o bliznę, prawda? Muszę

przyznać, że jest dość paskudna. Ale przecież możemy się jakoś

umówić, podzielić obowiązkami. Ja mogę spotykać się z klientami, a

ty... Właściwie to dobry pomysł. Dopóki nie zrobisz sobie operacji

plastycznej albo nie nauczysz się tuszować szramy odpowiednimi

kosmetykami, lepiej aby rozmowy z klientami były na mojej głowie.

Sophie oparła się o łokciami o stół. Nie odezwała się. Jej

milczenie w niczym jednak nie przeszkodziło Chetowi, który

background image

ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe pudełeczko obite

czarnym aksamitem. Sophie z miejsca je rozpoznała.

- Chet... nie - powiedziała cicho, lecz stanowczo.

Zrozumiał. Wreszcie zrozumiał, że Sophie wcale nie zależy na

tym, aby wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Nie ucieszyła się

ani na myśl o wspólnej agencji, ani na widok pierścionka

zaręczynowego.

- Sophie? - Przyjrzał się jej uważnie. - Co ci jest? Twoja mama

mówiła...

- No właśnie. Moja mama. - Sophie pokręciła smutno głową. -

Zdradź mi, Chet, co dokładnie powiedziała moja mama?

Doktor Wilkes siedziała wygodnie rozparta w fotelu, patrząc z

uśmiechem, jak Louise wkłada wtyczkę do kontaktu, po czym wciska

przycisk.

- Brawo! Pięknie! W dodatku zajęło nam to zaledwie... - spojrzała

na zegarek - pół roku.

Louise podniosła się z kolan i przycisnąwszy ręce do kręgosłupa,

przeciągnęła się.

- Faktycznie, trochę nam to zajęło - przyznała. - Ale wygląda

ładnie, prawda?

Lekarka skinęła głową.

- Wygląda wspaniale. I cudownie szumi.

background image

Louise wpatrywała się w fontannę bez słowa. Stała jak

zahipnotyzowana, w dziwnej, nienaturalnej pozie; twarz miała

trupiobladą, warga jej drżała.

- Louise, co ci jest? - Martha Wilkes wstała z fotela i objęła

ramieniem przyjaciółkę. - Źle się czujesz?

- Ja... ja... - Louise potrząsnęła głową, jakby usiłowała wyrwać się

z transu, po czym przycisnęła rękę do ust. Wciągnęła głęboko

powietrze i zamrugała kilka razy, starając się powstrzymać łzy. - Nie

wiem. Po raz pierwszy słyszę ten szmer, a mam wrażenie, jakby mi

stale towarzyszył. - Przytknęła ręce do uszu. - Martho, wyłącz to!

Błagam! Wyłącz fontannę!

Lekarka wyjęła sznur z kontaktu, po czym szybko wróciła do

swojej pacjentki. Zacisnąwszy ręce na dłoniach Louise - ze

zdumieniem stwierdziła, że są lodowate - delikatnie odciągnęła je od

jej uszu.

- Louise, spójrz na mnie - poprosiła. - Powiedz mi, co pamiętasz.

Powiedz, co czujesz.

Louise zwilżyła spierzchnięte wargi i wolno potrząsnęła głową.

Wprawdzie patrzyła na lekarkę, ale myślami była daleko.

- Pamiętam kwiaty. Mnóstwo kwiatów. I zapach oceanu. A nad

głową bezkres nieba. Gdzieniegdzie kilka pierzastych chmurek.

Widzisz mnie? Co? Bo ja tam jestem. Klęczę na trawie i wtykam coś

w ziemię. Patyk czy pręcik. Tak, mały metalowy pręt zakończony

tabliczką, na której widnieje jakiś napis. - Na moment zacisnęła

powieki. - Oleander. To oleander. Nerium oleander. Ma piękne liście.

background image

To roślina zimozielona o wspaniałych kwiatach. Bywają czerwone,

białe. Ja najbardziej lubię różowe, ale nie pozwalam dzieciom się do

nich zbliżać. Oleander zawiera trującą substancję. Wszędzie. W

liściach, w kwiatach, nawet w łodygach. - Uśmiechnęła się; jej twarz

promieniała szczęściem i miłością. - Ale, jak mu powiedziałam, dzieci

nie są takie głupie, żeby żuć gałęzie oleandra.

Doktor Martha Wilkes przełknęła łzy. Nagle spostrzegła, jak z

twarzy Louise odpływa krew, a z oczu wyziera strach.

- Kochanie? Co ci jest?

- Nie wiem. Boję się - odparła szeptem Louise i zacisnęła mocno

powieki. - Boże! Martho, ja chyba wariuję! Pogrążam się w

szaleństwie!

- Nie wariujesz, Louise - zapewniła ją lekarka. - Wierz mi, nie

wariujesz.

- Więc co się ze mną dzieje? Co się dzieje z moją głową?

Martha Wilkes podprowadziła Louise do fotela. Ta usiadła

posłusznie; była całkiem bezwolna, jak lalka, z którą wszystko można

zrobić.

- Nie jestem pewna - oznajmiła cicho lekarka - ale wkrótce się

dowiemy. Obiecuję ci to.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Sophie stała na podjeździe przed domem, patrząc, jak światła

BMW znikają w ciemnościach. To był długi, męczący dzień. Może

powinna była się uprzeć, aby Chet przenocował na ranczu i dopiero

background image

nazajutrz wrócił do San Francisco, ale prawdę mówiąc, ucieszyła się,

kiedy stwierdził, że to nie ma sensu: jeżeli poczuje się senny,

zatrzyma się po drodze w jakimś motelu. Wierzyła, że tak zrobi. Chet

nie lubił ryzyka; zawsze troszczył się o bezpieczeństwo, zwłaszcza

swoje.

- No tak, jego poziom cholesterolu oscyluje w granicach stu

osiemdziesięciu czterech, stu osiemdziesięciu sześciu - powiedziała do

siebie, uśmiechając się na wspomnienie rozmowy, jaką Chet z Joem

odbyli przy śniadaniu.

Uśmiech znikł z jej twarzy, kiedy wolnym krokiem ruszyła z

powrotem do domu. Czy matka położyła się już spać? Co robić?

Czekać z rozmową do rana? Jeśli tak postąpi, czy zdoła w nocy

zmrużyć oko? Nie. Będzie rozmyślała, wierciła się z boku na bok...

Zebrawszy się na odwagę, skręciła w stronę matczynej sypialni.

Nie była pewna, czy cieszyć się, czy smucić, kiedy w szparze pod

drzwiami ujrzała światło. Zastukała cicho, po czym pchnęła drzwi i

weszła do środka. Łóżko było posłane, róg kołdry odrzucony na bok,

ale nikt pod nią nie leżał.

Sophie zerknęła w kierunku przyległego do sypialni saloniku.

- Mamo? Mamusiu? Jesteś tam?

Dziwne. Gdzie się podziewała, skoro nie leżała w łóżku ani nie

siedziała na szezlongu w saloniku? Sophie popatrzyła w bok; drzwi

łazienki były uchylone, ale wewnątrz nie paliło się światło. Postąpiła

parę kroków w głąb sypialni.

- Mamo... To ja, Sophie.

background image

Nagle stanęła jak wryta; z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ją

cichy, płaczliwy jęk. Wcześniej rzuciła jedynie okiem na szybę w

drzwiach oddzielających salonik od sypialni; teraz podeszła bliżej i

nacisnęła klamkę.

- Mamo? - powtórzyła.

Weszła niepewnie do pokoju, który wyglądał tak, jakby był

żywcem przeniesiony z miesięcznika poświęconego domom i

ogrodom, po czym włączyła stojącą nieopodal drzwi lampę.

- Mamo!

Meredith siedziała skulona w kącie za drzwiami, obejmując

ramionami kolana. Na widok córki uniosła ręce do oczu i ponownie

zaskomlała.

Sophie, ogarnięta trwogą, kucnęła obok matki.

- O Boże, mamo! Co się stało? Jesteś chora? Źle się czujesz?

Upadłaś?

- Odejdź. Zostaw mnie - załkała Meredith, zakrywając dłońmi

twarz. - Nienawidzisz mnie. Wiem, że mnie nienawidzisz. Odejdź.

Sophie pokręciła bezradnie głową; nie miała pojęcia, co

powiedzieć ani co zrobić. Matka, jej matka, siedzi po ciemku w kącie

jak przerażone dziecko? To do niej zupełnie nie pasuje.

- Ależ mamo, co za bzdury wygadujesz! Wcale cię nie

nienawidzę. Poczekaj, pójdę po tatę.

Usiłowała wstać, ale Meredith z całej siły zacisnęła rękę na jej

nadgarstku.

background image

- Nie! Nie odchodź, Sophie. Nie zostawiaj mnie samej! Boże,

dlaczego nic mi się nie udaje? Czemu wszystko partaczę? Z myślą o

tobie sprowadziłam Cheta, a ty go zaraz odprawiłaś. Tak, Sophie.

Rozmawiałam z nim. I wiesz, co mi powiedział? Żebym pilnowała

własnego nosa. On też mnie nienawidzi. Wszyscy mnie nienawidzą.

Nic mi nigdy nie wychodzi, więc nie dziw się, że siedzę tu w

ciemnościach i płaczę! O Boże, Boże!

Sophie nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Rozpacz matki

wydawała się jej niewspółmierna do sytuacji.

- Ciii, mamusiu. Nie przejmuj się mną i Chetem. Już od jakiegoś

czasu coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy. Oboje czuliśmy, że nic

z tego nie będzie. Ale mimo zerwanych zaręczyn pozostaliśmy w

przyjaźni. Chet zakłada nową agencję, a ja będę jego cichym

wspólnikiem. Na pewno odniesie sukces, bo jest świetnym

fachowcem. - Na moment zamilkła. - Jak widzisz, naprawdę nie masz

powodu do zmartwień.

Meredith zmrużyła oczy. Z jej spojrzenia wyzierała wściekłość.

- Przyznaj się! Wziął od ciebie pieniądze? Cholera, oni wszyscy

są tacy! Wszyscy są tacy sami! Tylko by wyciągali łapy i brali. Daj,

daj, daj! To moje, to też, tamto również! Zabrali mi Jewel, mój

maleńki skarb. Zabrali moje życie. Wszystko zabrali...

Urwała i wolno dźwignęła się z podłogi. Wtem, przydeptując

swój długi jedwabny kaftan, omal się nie przewróciła. Odzyskawszy

równowagę, odepchnęła na bok córkę i skierowała się do łazienki.

background image

Sophie pobiegła za matką. Stojąc w drzwiach, patrzyła, jak ta

wyciąga szufladę, z której wyjmuje małą plastikową buteleczkę.

Przechyliła buteleczkę nad rozwartą dłonią. Ze środka wypadły dwie

niebieskie tabletki, które szybko wrzuciła sobie do ust i przełknęła bez

popijania czymkolwiek. Po chwili, oparłszy się o blat szafki,

uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze.

- No, tak jest znacznie lepiej.

Sophie podeszła bliżej i nadstawiła rękę.

- Mamo, pokaż mi tę buteleczkę. Co to za lekarstwo? Kto ci je

przepisał?

Meredith przeniosła spojrzenie na córkę. Jej nastrój wyraźnie

uległ zmianie.

- Lekarz, u którego się leczę w Prosperino. Twierdzi, że te tabletki

mi pomogą. Po prostu od czasu... od czasu wypadku system nerwowy

mam trochę rozchwiany. No bo wiesz, najpierw wypadek, potem

separacja z twoim ojcem, potem urodzenie dziecka, a od paru lat

menopauza. Nie jest mi łatwo, Sophie. Ani mnie, ani wam. To był

trudny okres dla nas wszystkich, dla Joego, dla ciebie, dla twoich

braci i sióstr. Tak mi przykro, kochanie. Tak bardzo mi przykro.

- Wiem, mamusiu - rzekła kojącym tonem Sophie. - Wiem.

Współczuła matce, bo widziała jej cierpienie, a jednocześnie

przepełniała ją radość, że matka wreszcie postanowiła się otworzyć,

nie tłumić bólu i złości.

- Już całkiem dobrze sobie radziłam, dopóki ciebie nie

napadnięto. Wtedy znów straciłam grunt pod nogami. Dlatego cię nie

background image

odwiedziłam, wiesz? Nie przyjechałam do San Francisco, bo sama

czułam się paskudnie. Rozumiesz, prawda, kochanie? Więc nie mów o

tym, że płakałam, twojemu ojcu, dobrze? Zwłaszcza że teraz, kiedy

wróciłaś do domu, mój stan znacznie się poprawił. Joe... Po co go

niepokoić? Biedak od tak dawna cierpi na depresję. Niech to będzie

nasza mała tajemnica, dobrze? Obiecaj mi, Sophie. Proszę cię.

- Mamo...

- Naprawdę. Czuję się już świetnie. - Faktycznie, po niedawnych

łzach nie było śladu. - Chcę urządzić przyjęcie, Sophie. Wielkie,

wspaniałe przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin twojego ojca. A

potem popłyniemy w rejs. Och, tylko nikomu ani słowa na ten temat!

To ma być niespodzianka, mój prezent urodzinowy dla Joego. Lekarz

uważa, że taki rejs obojgu nam wyjdzie na korzyść. - Wzięła głęboki

oddech, po czym wolno wypuściła z płuc powietrze. - Więc proszę

cię, kochanie, nie wspominaj ojcu o... no wiesz o czym. Naprawdę

czuję się dobrze, coraz lepiej. A dzisiaj... to był po prostu chwilowy

kryzys.

Pochyliwszy się, pocałowała córkę w policzek i przytuliła do

siebie.

- Moja kochana córeczka. Przepraszam cię, żabko. Nie powinnam

była na ciebie krzyczeć. Wybaczysz mamusi?

Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz matka ją do siebie tuliła.

Musiało to być bardzo dawno temu. Sophie oparła głowę na

matczynym ramieniu. Gotowa była puścić w niepamięć wszystkie

background image

ostre słowa i nieprzyjemne incydenty, byleby tylko matka czasem ją

objęła, pogładziła czule po twarzy i włosach - byleby ją kochała.

Przez chwilę stała tak, łkając cichutko i wdychając zapach

matczynych perfum.

- Dobrze, mamo - rzekła wreszcie. - To będzie nasza tajemnica.

Nic ojcu nie powiem.

Zauważywszy postać rysującą się na tle ciemnego nieba, River

poderwał się na nogi. Kiedy godzinę temu zobaczył, jak sportowe

BMW Cheta opuszcza ranczo, usiadł na ławce przed stajnią i zapatrzył

przed siebie z szerokim uśmiechem na twarzy. Życie wydawało mu

się piękne. Może jest podły, ciesząc się z niespodziewanie wczesnego

wyjazdu Cheta, ale co tam! Nie zamierza przejmować się jakimś

bubkiem.

Nagle, trochę poniewczasie, zaczął się zastanawiać, jak Sophie

zareagowała na wyjazd Cheta. Czy poczuła ulgę? Radość? Wyrzuty

sumienia? Mimo ciemności z daleka rozpoznał jej lekko utykającą

sylwetkę. Czekał, aż podejdzie bliżej.

- Tu jestem. - Wyszedł z cienia i stanął w żółtawym świetle

lampy. - Nie musiałaś wędrować taki kawał po ciemku. Mogłaś

zadzwonić. Natychmiast bym... Hej, co do licha...?

Pokonawszy ostatnie metry biegiem, Sophie rzuciła mu się w

ramiona.

Przywarła

ciałem

do

jego

ciała

i

wybuchnęła

niepohamowanym płaczem.

background image

- Soph, słoneczko, uspokój się - powiedział, tuląc ją do piersi.

Delikatnie pocierał jej kark. Szloch, który nią wstrząsał, rozdzierał mu

serce. - Co się stało? Czy ten drań wyrządził ci jakąś przykrość?

Na myśl o tym chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie, aby

spojrzeć jej w oczy.

- Sophie, na miłość boską! Odpowiedz mi! Co on ci zrobił?

Potrząsnęła gwałtownie głową, po czym znów do niego

przywarła.

- Obejmij mnie, Riv. Mocno.

Spełnił jej życzenie. Zresztą niewiele więcej mógł zrobić, niż

czekać, aż burza minie. Kiedy wreszcie Sophie zaczęła się uspokajać,

wydobył z kieszeni złożoną chusteczkę w niebiesko-białe paski.

Sophie przyjęła ją z wdzięcznością; wytarła oczy, wydmuchała nos.

- Możesz ją sobie zatrzymać - powiedział, siląc się na żart, aby

choć trochę rozładować napięcie. - Właściwie, jak tak ciągle będziesz

beczeć, kupię ci z pół tony chustek pod choinkę.

Roześmiała się zawstydzona, po czym pogładziła Rivera po

policzku.

- Przepraszam, Riv. Boże, faktycznie muszę wziąć się w garść.

Nie mogę tak ciągle wypłakiwać ci się na ramieniu. Ale... miałam

naprawdę ciężki dzień.

- Z powodu Wallace'a?

Popatrzyła na niego zdziwiona, jakby pierwszy raz w życiu

słyszała to nazwisko.

background image

- Cheta? Och, nie. Chet niczym mi się nie naraził. Całkiem

szczęśliwy wyjechał z moimi pieniędzmi.

Odchyliwszy rondo kapelusza, River wbił w Sophie karcące

spojrzenie.

- Z twoimi pieniędzmi? Co, musiałaś mu zapłacić, żeby się od

ciebie odczepił?

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Nie, głuptasie. Po prostu zrozumiał, że większy pożytek będzie

miał ze mnie jako partnerki w interesach niż partnerki w życiu.

Obiecałam zostać jego cichym wspólnikiem, co mnie samej też bardzo

odpowiada. Znając Cheta, pewnie już obmyśla strategię działania

firmy, oblicza w głowie straty i zyski, projektuje logo, wizytówki,

hasła...

- Logo? Hasła? Rany boskie, dziewczyno, o czym ty mówisz?

Uśmiech znikł z jej twarzy; zadrżała, jakby przeniknął ją

podmuch lodowatego wiatru.

- Możemy porozmawiać? - spytała po chwili. - Proszę cię...

W jej lśniących od łez, piwnych oczach dojrzał błagalny wyraz.

Skierował się do ławki pod ścianą, ale po chwili zmienił zdanie.

Wziąwszy Sophie za rękę, ruszył w stronę zewnętrznych schodów

prowadzących do niedużego mieszkanka, które zajmował nad stajnią.

Wolał mieszkać tu, w pobliżu koni, niż w rezydencji z rodziną. Tam

jego pokój stał pusty.

background image

Kiedy Sophie siedziała wygodnie na kanapie, nalał sobie szklankę

piwa, a jej kieliszek białego wina. Pociągnęła kilka drobnych łyków,

po czym odstawiła kieliszek na stół.

- Dzięki. To mi było potrzebne.

Usiadł obok na kanapie.

- Wiem - oznajmił. - Tylko wciąż nie wiem dlaczego.

Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Nie przerywał jej;

siedział bez ruchu, nie spuszczając z niej wzroku.

- Powinnaś była zawierzyć swoim instynktom i wezwać ojca -

rzekł, kiedy skończyła. Oczy ponownie zaszły jej łzami. - Trzeba go

zawiadomić, Soph. My się na tym nie znamy, a ta sprawa dotyczy nie

tylko matki, ale również jego.

Potrząsnęła głową.

- Nie, Riv. Obiecałam mamie. Przyrzekłam jej, że to będzie nasza

tajemnica.

- A potem przybiegłaś tu i mnie ją zdradziłaś...

Piwo miało nieprzyjemną goryczkę. Odeszła mu ochota na drugą

butelkę.

- Istotnie - przyznała zdziwiona. - Ale dałam słowo. Teraz ciebie

ono też obowiązuje. Nie powiesz nic ojcu, prawda?

Uważał, że Sophie źle postępuje, ale obiecał.

- Dobrze, nie powiem. Zresztą myślę, że on wie. O lekach, które

Meredith bierze, o jej dziwnym zachowaniu...

Sophie przygryzła dolną wargę.

background image

- Chyba masz rację. Mama... to nie jest normalne. Ona naprawdę

ma poważne problemy. Te zmiany nastrojów, w jednej chwili radość,

potem smutek, a zaraz wściekłość. Była jak kameleon, który na moich

oczach zmieniał barwę. Kocha tatę, jestem tego pewna, ale czasem

mam wrażenie, że go nienawidzi. Że nas wszystkich nienawidzi. I że

odczuwa strach, przed nim, przed nami.

Że przeszkadzamy jej, zagracamy jej życie, stawiamy żądania,

którym nie jest w stanie sprostać. Marzy o spokoju, o tym, żeby być

sama, tylko z Joe juniorem i Teddym. My się dla niej nie liczymy.

Wprawdzie zamierza urządzić dla ojca wielkie przyjęcie urodzinowe,

ale moim zdaniem robi to wyłącznie z poczucia obowiązku.

River uniósł pytająco brwi.

- Tak sądzisz? Chyba się mylisz, Soph. Meredith uwielbia

przyjęcia, im większe i bardziej wystawne, tym jest szczęśliwsza.

Przecież sama wiesz.

Sophie pociągnęła kolejny łyk wina.

- Fakt. Całkiem sporo ich wydała w ciągu ostatnich paru lat. A ja

na żadnym dobrze się nie bawiłam.

- Może ty nie, ale ona tak. Ma gruby zeszyt, do którego wkleja

wszystkie zdjęcia i artykuły, jakie ukazują się na temat Coltonów w

miejscowej prasie. Zostawiła go kiedyś na wierzchu, więc zajrzałem.

Każdą wzmiankę o sobie podkreśla kolorowym flamastrem, przy

swoich zdjęciach rysuje serduszka lub gwiazdki...

- Nie miałam o tym pojęcia - powiedziała cicho Sophie. - To

chore, nie? No, może nie chore, ale na pewno świadczy o jakiejś

background image

niedojrzałości psychicznej. Psiakość, River, dlaczego ona się tak

zachowuje? Kiedy otworzyła się przede mną, kiedy przytuliła mnie do

piersi... Boże, nawet nie wiesz, jak cudownie się poczułam. Ale teraz,

kiedy jestem z dala od niej, ciągle myślę o tym, co widziałam. Ta

rozpacz, potem strach, na końcu radość.

River wyjął jej z ręki kieliszek i postawił na stole.

- Sophie, zakończmy na dziś ten temat. Tylko się niepotrzebnie

denerwujesz...

- Dziwi cię to? - spytała gniewnie. Poderwawszy się z kanapy,

zaczęła przemierzać pokój. - Ty byś się nie denerwował? Moja matka

wariuje, mój ojciec chodzi z taką miną, jakby stracił ostatniego

przyjaciela. Nic go nie cieszy, nic nie interesuje. Nawet praca. Rand

mówił mi, że Peter McGrath i kuzyn Jackson prowadzą cały interes.

W dodatku muszą nieustannie mieć na oku stryja Grahama i Emmetta

Fallona, którzy okradliby ojca do nitki, gdyby tylko mogli. Cholera,

jego własny brat i najlepszy przyjaciel! Podli niewdzięcznicy! Są jak

sępy, tylko czyhają na jego potknięcie.

- Wszyscy mamy ich na oku, Sophie. Nie obawiaj się, nie zrobią

Joemu krzywdy.

- Może, ale nie o to chodzi. Po prostu nie powinno tak być.

Kiedyś tworzyliśmy rodzinę, a teraz? Amber stara się jak najrzadziej

bywać w domu, Emily wciąż wini się za tamten wypadek, od którego

wszystko zaczęło się psuć. Drake jest mniej spięty... to jego słowa...

umieszczając ładunek wybuchowy na dnie wraku, niż siedząc z nami

przy stole.

background image

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy bez

okazji, po prostu dla przyjemności bycia z sobą. Rand, Drake, Amber,

Chance, Tripp, Rebeka, Emily, Wyatt, Blake. Dawniej stale

wpadaliśmy do domu, teraz jesteśmy rozrzuceni po całym kraju.

Owszem, dorośliśmy, rozpoczęliśmy samodzielne życie, ale nie w tym

problem. Tu nas nic nie trzyma. Nie cieszy nas dom, rodzina.

Dlaczego, Riv? Co się stało? Jak możemy temu zaradzić?

- W tym cały kłopot, Sophie. Nie możemy. Joe ciągle powtarza,

że życie nie składa się z samych przyjemności. To prawda, ale nie

może się składać jedynie z cierpienia i bólu. Musimy uzbroić się w

cierpliwość, dopóki ojciec sam nie przejrzy na oczy. Dopóki nie

zrozumie, że kobieta, którą pokochał i poślubił, znikła bezpowrotnie,

a jej miejsce zajęła osoba, której nikt z nas nie potrafi nawet polubić.

Sophie stanęła w pół kroku.

- To okrutne, co mówisz, Riv. - Pokręciła głową. - Ona naprawdę

nie miała łatwego życia. Całymi latami sama musiała się nami

zajmować. Tata był w Waszyngtonie, a ona z nami tu, na ranczu.

Śmierć Michaela zupełnie ją dobiła. A potem ten wypadek, kiedy

jechała z Emily do miasta. I separacja z ojcem parę miesięcy przed

narodzinami Teddy'ego. Tego było dla niej za wiele.

- Więc nie powiesz ojcu o dzisiejszym incydencie? - spytał River.

Obszedł stół i położył ręce na jej ramionach. - Sądzisz, że

wyświadczysz mamie przysługę, jeśli zachowasz wszystko w

tajemnicy?

background image

- Nie wiem, Riv. Nie mam zielonego pojęcia - rzekła Sophie,

przyciskając policzek do jego piersi. - Wiem tylko jedno: że nie chcę

wracać dziś do domu. Do tej wielkiej, ponurej chałupy.

- Nie musisz - szepnął jej do ucha. - Możesz zostać. Tu, ze mną.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nie powinni, och, nie powinni, ale z drugiej strony... Poczuła, jak

River bierze ją na ręce. Nie zaprotestowała. Trudno protestować,

kiedy usta przywierają do ust, kiedy dłonie są splecione, a ciała ciasno

do siebie przylegają. Powoli, delikatnie ułożył ją na miękkiej narzucie

zakrywającej łóżko. Z całej siły trzymała go za szyję; ani na moment

nie chciała go puścić.

To nie była miłość. To była potrzeba ukojenia nerwów,

złagodzenia napięcia; szalona ucieczka przed stresem, cudowne

uśmierzenie bólu psychicznego. Sophie pragnęła być dotykana,

tulona; chciała czuć się atrakcyjna i pociągająca, chciała, aby znikły

wszystkie dręczące ją koszmary. O tym marzyła, tego potrzebowała.

A River odgadywał jej pragnienia, chronił ją swym dotykiem, leczył

pocałunkiem, pobudzał do życia.

Przepełniała ją żądza, wielka, nieokiełznana, jakiej jeszcze nigdy

dotąd nie doświadczyła. Po chwili ubranie leżało na podłodze, tu i

ówdzie podarte, ale to nie miało znaczenia. Ubranie stanowiło barierę,

przeszkodę w dążeniu do celu. Gdyby od niej zależało, przez

następnych pięćdziesiąt lat oboje żyliby nago. No, może nie

background image

pięćdziesiąt, ale na pewno nago, na pewno spleceni w miłosnym

uścisku.

Jęknęła niezadowolona, kiedy River oderwał usta od jej ust, ale

potem znów westchnęła błogo. Nie odszedł daleko, nie zostawił jej

samej. Pieścił ją, całował...

- Och, tak, cudownie, tak... - szeptała.

Powieki miała zaciśnięte, jakby bała się, że z chwilą otwarcia

oczu ten piękny sen się skończy i do jej świadomości ponownie

wtargnie brutalna rzeczywistość. Była uległa, gotowa spełnić każde

jego życzenie, byleby tylko nie przerywał. Byleby tylko ją całował,

pieścił, kochał. Powoli pogrążała się w innym świecie. Świecie

zmysłów i fantazji.

Spraw, abym zapomniała, błagała w myślach Rivera. Spraw,

abym nie odczuwała bólu i więcej się już nie bała. Pomóż mi, River.

Pomóż mi zapomnieć. Kochaj mnie. Kochaj z całych sił.

Obudziwszy się, jęknął z bólu. Czuł się tak, jakby spędził tydzień

w siodle: był obolały, zmęczony, ale nieludzko szczęśliwy. Pamiętał,

że zasypiając, trzymał Sophie w ramionach. Jej ciało emanowało

żarem. Wciąż ją obejmował, jedną ręką w pasie, drugą wokół szyi.

Przesunął się nieznacznie i zanurzył twarz w jej gęstych lśniących

włosach. Pachniała bosko, polnymi kwiatami. Była jak nimfa leśna,

jak bogini. Kochała się namiętnie, radośnie, bez zahamowań.

Ale i bez słowa o miłości.

background image

Wysunął ramię spod jej głowy, niepewny, co dalej z tego

wyniknie. Podejrzewał, że nic. Że wczorajszy wieczór i noc o niczym

nie świadczyły. A raczej świadczyły o jednym: że on i Sophie są

dwojgiem ludzi z krwi i kości, którzy postanowili zaspokoić swoje

żądze. To wszystko. Niestety obawiał się, że kiedy Sophie się obudzi,

kiedy zetrze z oczu pajęczynę snu i uświadomi sobie, co zrobiła,

znienawidzi go. Dlaczego?

Bo cierpiała. Bo szukała u niego pociechy i ukojenia, a on

wykorzystał jej ból, jej kruchość i słabość. Zamiast ją przytulić,

zamiast wysłuchać i porozmawiać, zaciągnął ją do łóżka. Wybuch

namiętności zaskoczył ich oboje. Kiedy uzmysłowiła sobie, co się

stało, była przerażona. Próbowała wstać, ponownie od niego uciec, ale

jej nie pozwolił. Już raz go zostawiła. Nie chciał, by znów wyjechała,

znikła z jego życia.

Zaczął ją uspokajać. Gładził ją po włosach, szeptał cicho, czule.

Postępował jak z rannym, spanikowanym zwierzątkiem. Stopniowo

przełamywał jej strach, pokonywał nieufność. Potem znów się

kochali, niespiesznie, delikatnie. Wreszcie zasnęła w jego ramionach;

znalazła w nich nie tylko radość i spełnienie, lecz i azyl, poczucie

bezpieczeństwa.

Podejrzewał jednak, że rano na jego widok wpadnie w złość,

znielubi go za to, że widział ją bezbronną, załamaną. Przyszła do

niego, szukając pomocy. Miała nadzieję, że jej pomoże, że rozwiąże

jej problemy, a on...

background image

Nieprawda. Wiedziała, że nie będzie w stanie im zaradzić. Nie

miał czarodziejskiej różdżki, którą mógłby pomachać i zamienić

Meredith w osobę, jaką była przed laty. Nie znał magicznych zaklęć,

które przywróciłyby radość miejscu zwanemu Domem Radości. Nie

posiadał zdolności gojenia ran, odpędzania smutków i koszmarów

nocnych, wskazywania drogi, którą należy podążać, aby nad głową

nieustannie świeciło słońce.

Wsparty na łokciu, odgarnął jej z policzka kosmyk włosów, tym

samym odsłaniając bliznę, która dla niego nic nie znaczyła, a ją tak

dręczyła. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, gdy

Sophie zrozumie, że ważniejsze jest piękno wewnętrzne. Dopiero gdy

sama przestanie ukrywać bliznę, inni przestaną ją zauważać.

Niepotrzebnie starała się ją przysłaniać włosami albo przechylać w

bok głowę, kiedy z kimś rozmawiała.

Nie mógł jej powiedzieć, że jest najwspanialszą kobietą na

świecie i że kocha ją do szaleństwa. Nie uwierzyłaby. Zresztą

dlaczego miałaby mu wierzyć? Czy próbował ją zatrzymać, kiedy

postanowiła opuścić ranczo? Czy wyjechał za nią do miasta? Czy

powiedział choć jedno słowo, kiedy pojawiła się na święta Bożego

Narodzenia z pierścionkiem zaręczynowym na palcu?

Nie, nie i jeszcze raz nie. Pozwolił jej zniknąć ze swojego życia,

ponieważ nie miał jej nic do zaofiarowania. Nic prócz swej miłości i

marzeń. Wychowany w domu dziecka, bez grosza przy duszy, był

zbyt dumny, by prosić o rękę córkę ludzi, którzy go zaadoptowali,

dziewczynę przyzwyczajoną do luksusu.

background image

Przez lata walczył z kompleksami, z koszmarami, które

prześladowały go zwłaszcza po nocach. Z poczuciem obcości,

odrzucenia przez tych, których kochał, ze świadomością tego, że

nikomu nie jest potrzebny. Przetrwał dzięki złości, która pchała go

naprzód, dawała siłę do działania, nie pozwalała się załamać. Tłumił

w sobie uczucie do Sophie. Był pół-Indianinem, przybranym synem

Joego i Meredith Coltonów, którym zawdzięczał wszystko. Miał im

się odwdzięczyć, uwodząc ich córkę?

Sophie od początku nie dawała mu spokoju. Najpierw zadręczała

go swoją szczenięcą miłością, potem kusiła swym pięknem - pięknem

ciała i duszy, bo wyrosła na jedną z najszlachetniejszych i najbardziej

urodziwych istot, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać.

Poświęcił się. Wymagało to od niego ogromnego wysiłku, ale

odepchnął ją od siebie. Zmusił ją, aby wyjechała z rancza, podjęła

studia, rozpoczęła samodzielne życie. Nigdy jednak nie przyszło mu

do głowy, że kiedyś Sophie wróci do domu, zaręczona z innym

mężczyzną.

Właśnie wtedy udał się do Joego z książeczką czekową w ręku i

poprosił, by ten sprzedał mu dwadzieścia hektarów ziemi. Wyjaśnił,

że chciałby się trochę uniezależnić, zbudować dom i założyć stadninę.

Potrzebował coś, co mógłby zaofiarować Sophie, ale tego już nie

tłumaczył Joemu. Wiedział, że musi dorosnąć, z beztroskiego,

miotanego furią chłopca przeobrazić się w odpowiedzialnego

mężczyznę, który ukochanej kobiecie zawsze będzie umiał zapewnić

dobrobyt i bezpieczeństwo.

background image

Uśmiechając się pod nosem, pogładził ją po szczupłym, gołym

ramieniu. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby pokazał jej swoje

królestwo: żyzną ziemię, dom, który jest w trakcie budowy, stajnie,

które są już gotowe i tylko czekają, aby wprowadził do nich konie. Na

pewno byłaby z niego dumna. Cieszyłaby się jego szczęściem. Czy

uwierzyłaby jednak, że zrobił wszystko z myślą o niej? Że kiedy

zamyka wieczorem oczy, widzi ją w ich wspólnym domu? Czasem

dosiadają koni i jadą razem na przejażdżkę po okolicy. Kiedy indziej

Sophie buja się na huśtawce, która wkrótce zawiśnie na werandzie,

albo z błogim wyrazem twarzy spogląda na dziecko, które za parę lat

na pewno spłodzą.

Oszołomiony, pokręcił głową i zarechotał cicho. Akurat! Takim

optymistą to on nie był. Żeby w coś wierzyć, trzeba mieć ku temu

najmniejsze choćby podstawy, a Sophie nie miała żadnych. Nigdy się

nie zdradził ze swoimi uczuciami. Bardzo umiejętnie je skrywał i teraz

to się na nim mściło.

Poruszyła się, przeciągnęła sennie, po czym otworzyła oczy.

Nagle rozwarła je z przerażeniem i zesztywniała.

- O Boże - jęknęła, chowając twarz w poduszkę. - Sophie, ty

głupia kretynko! Jeden raz ci nie wystarczyło? Nie mogłaś się

powstrzymać?

Najwyraźniej nie zauważyła Rivera; sądziła, że jest sama w

pokoju.

- Dzień dobry, słonko.

Kolejny jęk. Wcisnęła twarz jeszcze głębiej w poduszkę.

background image

- Dobrze spałaś?

- Idź do diabła - mruknęła, zakrywając poduszką głowę. Po chwili

wierzgnęła nogą, żeby odsunąć od siebie nogi Rivera. Lewą piętą

musnęła jego prawą łydkę. - Odejdź. Zostaw mnie samą.

River przybrał marsową minę. Kiedy indziej Sophie parsknęłaby

śmiechem, bo mina była zabawna, ale teraz nie miała ochoty do

śmiechu.

- Wiedziałem - rzekł smętnie. Usiadłszy na brzegu łóżka, sięgnął

po leżące na podłodze dżinsy. - Wyrzuty sumienia, prawda? Nie

będziesz mogła spojrzeć sobie w oczy? Boże, Sophie, mogłem się

tego spodziewać. Gdybyś zareagowała inaczej, chyba poczułbym się

urażony.

Spod poduszki dobiegł go jej przytłumiony głos:

- Guzik mnie obchodzi, jak się czujesz. Po prostu wyjdź i zamknij

za sobą drzwi.

- Dobrze. Zaparzyć ci kawy? A może zrobić jajecznicę na

bekonie?

- Nie! Spadaj!

- W porządku. W takim razie zajrzę do stajni. Może wybiorę się

na przejażdżkę?

- Doskonały pomysł! - warknęła przez ramię.

Podszedł do drzwi, otworzył je, zamknął, ale pozostał w środku.

Wstrzymał oddech. Po chwili Sophie zerwała się z łóżka, owijając się

prześcieradłem. Skierowała się w stronę łazienki i nagle

background image

znieruchomiała. Powoli odwróciła się i wbiła w Rivera gniewne

spojrzenie.

- Jesteś podły!

- A ty jesteś piękna - odparł. - Ciepła, rozkosznie potargana,

zaróżowiona od snu. Nie miałabyś przypadkiem ochoty...?

- Zgadłeś. Nie miałabym - rzekła, uśmiechając się wbrew sobie.

Podniosła rękę do twarzy i raptem uśmiech zgasł. Bez słowa

znikła w łazience. Odgłos przekręcanego w zamku klucza zabrzmiał

jak wystrzał z pistoletu.

- Nie znalazł się nikt chętny? - spytał River, otwierając drzwi

samochodu.

Sophie minęła go z wysoko uniesioną głową i usiadła na miejscu

dla pasażera.

- Niestety - mruknęła pod nosem. Nie patrzyła na niego; patrzyła

prosto przed siebie. - Chociaż wszystkich błagałam.

Zatrzasnął drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Było

poniedziałkowe popołudnie. Sophie od samego rana szukała kogoś,

kto by ją zawiózł do Prosperino na zajęcia z fizykoterapii. Nie mogła

uwierzyć, że wszyscy są tak strasznie zapracowani. Każdy podawał

dziesiątki powodów, dlaczego nie może poświęcić jej dwóch godzin

czasu.

- Wiem, że woziłam cię przez cały poprzedni tydzień -

powiedziała Emily i wymachując kluczykami, skierowała się do drzwi

frontowych. - Ale teraz naprawdę muszę wstąpić do Hopechest.

background image

Obiecałam pomóc Rebece. Zresztą wydawało mi się, że River jedzie

do miasta...?

Z kolei Amber siedziała przy toaletce w sypialni, z powtykanymi

we włosy kawałkami folii.

- Przykro mi, siostrzyczko - rzekła wzruszając ramionami - ale

próbuję zrobić sobie pasemka. Sama rozumiesz, że w takim stanie nie

mogę się nikomu pokazać na oczy. Wyszłoby na jaw, że moje jasne

jak len włosy mają ten naturalnie złocisty odcień dzięki pomocy farby.

Zresztą sądziłam, że River ma cię podrzucić?

Następnie Sophie udała się do ojca. Joe, który od dawna nie

interesował się swoimi sprawami zawodowymi, przeprosił ją,

tłumacząc, że musi czekać na bardzo ważny telefon z zagranicy.

Kiedy jednak dodał: „Myślałem, że River obiecał cię zawieźć", coś ją

tknęło. Rodzina się zmówiła. To spisek!

Zacisnęła z wściekłością zęby. Trudno. Nie zamierzała się

skarżyć. W ogóle nie zamierzała się odzywać do Rivera. Nawet gdyby

zajęła się ogniem, a on byłby jedynym człowiekiem z wiadrem wody

w promieniu dwudziestu kilometrów, nie poprosiłaby go o pomoc.

Wsiadła do samochodu z twardym postanowieniem, że drogę do

Prosperino odbędą w milczeniu. I milczała... przez cały kwadrans.

Dłużej nie wytrzymała.

- Przyznaj się, to twoja sprawka! Kazałeś wszystkim wynaleźć

sobie jakieś zajęcia, abyś sam mógł mnie odwieźć do miasta - rzekła

oskarżycielskim tonem, spoglądając na niego ze złością. - Zgadłam,

prawda?

background image

Uniósł brew i poruszał nią zabawnie.

- Jest pani wyjątkowo domyślna, panno Sophie. A ja wyjątkowo

prawdomówny. Nie uznaję kłamstw ani obłudy...

- Bardzo ci się to chwali, ale mam nadzieję, że oprócz mówienia

prawdy potrafisz również uszanować czyjeś życzenia. A ja nie życzę

sobie być przez ciebie wożona. Wolałabym chodzić na fizykoterapię

pieszo, niż jeździć z tobą samochodem.

- Gdybyś, kochanie, umiała pokonywać takie odległości pieszo,

fizykoterapia nie byłaby ci do niczego potrzebna - zauważył River.

Zwolniwszy, zjechał na pobocze. - Jeżeli jednak masz ochotę

spróbować swoich sił...

- Nie waż się stawać! - krzyknęła, po czym oparła głowę o

zagłówek. - W porządku, poddaję się. Po jaką cholerę mam z tobą

walczyć? To bez sensu. Tym bardziej, że grasz nie fair.

- Gram tak, żeby wygrać - oznajmił, skręcając z powrotem na

asfalt. - Ty natomiast w ogóle nie grasz.

- Życie to nie gra.

- Masz rację, kochanie - przyznał, wjeżdżając na parking przed

ośrodkiem, do którego Sophie uczęszczała na ćwiczenia. - I oboje

doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Ale życie jest po to, aby się

nim cieszyć. Od życia nie powinno się uciekać.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała wbrew sobie.

- To, że się go boisz, że go unikasz. Z powodu blizny chowasz się

przed ludźmi. Ten bandyta nie tylko pokiereszował cię fizycznie, ale i

psychicznie. Nikomu nie ufasz. Odczuwasz lęk przed każdym, i

background image

obcym, i rodziną, kto próbuje się do ciebie zbliżyć. Postanowiłaś

zachować incydent z Meredith w tajemnicy przed ojcem nie dlatego,

że ona cię o to prosiła, ale dlatego, że lękasz się spojrzeć prawdzie w

oczy, a prawda jest taka, że Meredith pogrąża się w szaleństwie. I

jeszcze jedno, Sophie. My. Ty i ja. Coś nas łączy, ale ty chowasz

głowę w piasek. Kiedyś jednak zrozumiesz, że ucieczka nie ma sensu.

No, wysiadaj. Idź na zajęcia. Wrócę po ciebie za godzinę.

Przełykając łzy, które podchodziły jej do oczu i przesłaniały mgłą

wzrok, pociągnęła za klamkę.

- Kiepski z ciebie psycholog, wiesz, River? Ale zamiast

analizować innych, lepiej byś pomógł samemu sobie.

Pchnęła drzwi, ale powstrzymał ją, zanim zdołała wysiąść.

- Poczekaj! Nie można powiedzieć czegoś takiego jak ty przed

chwilą, a potem wysiąść jak gdyby nigdy nic. Uważasz, że nie radzę

sobie ze swoim życiem?

Przyjrzała mu się bacznie, po czym wyszczerzyła zęby w

drwiącym uśmiechu.

- A ty uważasz, że sobie radzisz?

- Sophie...

- No dobrze. Jesteś jak samotny wilk. Zresztą tak cię często w

myślach nazywałam, wiesz? Samotnym wilkiem. Powiedz mi, River,

kiedy ostatni raz dopuściłeś kogoś do siebie? Pomijając swoją siostrę

Cheyenne. No, kiedy? Mówisz, że ja nikomu nie ufam. Mylisz się,

Riv, to ty nikomu nie ufasz. Wierzysz, że prędzej czy później każdy

cię opuści.

background image

A kiedy tak się nie dzieje, sam wszystkich od siebie odpychasz.

Twoja matka umarła; poczułeś się opuszczony. Babka zabrała do

siebie Rafe'a i Cheyenne. Ty zostałeś z ojcem. Ojciec cię bił.

Odebrano mu ciebie. Trafiłeś do domu dziecka. Nigdy po ciebie nie

przyszedł, nie próbował naprawić wyrządzonej ci krzywdy. Pewnie

skakał do góry z radości, że pozbył się kłopotu. Prawda? Tak to sobie

wyobrażałeś?

- Sophie, nie rób tego...

- Chcesz, żebym przestała? A dlaczego? Ty możesz mi mówić,

jakie mam problemy i skąd one wynikają, a ja nie mogę zrewanżować

ci się tym samym? Kiedy przybyłeś na ranczo, byłeś spiętym,

zbuntowanym, łatwo wpadającym w złość młodzieńcem. Wszyscy

chodzili wokół ciebie na palcach, żeby tylko cię nie rozdrażnić.

Biedny River. Trzeba na niego chuchać i dmuchać. Biedny chłopiec.

Bądźcie dla niego mili. Lubiłam cię, próbowałam się do ciebie

zbliżyć, a ty mnie w końcu odtrąciłeś.

- Musiałem. Żebyś mogła studiować, poznawać życie, zdobywać

doświadczenie. Miałaś mnóstwo marzeń...

- A ty nie? Nigdy nie marzyłeś o mnie? Nigdy mnie nie

pragnąłeś?

- Pragnąłem. Dobrze o tym wiesz. I nadal pragnę.

Obruszyła się.

- Siebie możesz okłamywać, Riv, ale nie mnie. Byłeś zamkniętym

w sobie nastoletnim buntownikiem; wyrosłeś na zimnego twardziela,

który umiejętnie skrywa emocje. Od najmłodszych lat pilnowałeś, aby

background image

nikt się do ciebie nie zbliżył. Tak było dawniej i tak jest dziś, tyle że

dawniej robiłeś to w sposób jawny, a dziś w sposób zawoalowany.

Masz trzydzieści jeden lat, Riv. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że są

ludzie, którzy cię kochają i nie zamierzają cię porzucić? I kiedy

wreszcie przestaniesz się mnie bać? Tylko mi nie mów o miłości, Riv.

Nie kochasz mnie. Nikogo nie kochasz. Jest to uczucie całkowicie ci

obce.

River cofnął dłoń, którą zaciskał na jej ramieniu. Przez długą

chwilę Sophie przyglądała mu się w milczeniu. W jego twarzy

malował się ból, którego ona była sprawcą.

- Nie wracaj po mnie. Jestem już dużą dziewczynką. Potrafię

wezwać taksówkę - powiedziała.

Biorąc głęboki oddech, wysiadła pośpiesznie i zatrzasnęła za sobą

drzwi.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Dziękuję, Inez - rzuciła przez ramię Meredith, kiedy gosposia

była już prawie za drzwiami.

Jakoś ciągle zapominała o zwrotach grzecznościowych, takich jak

„proszę" i „dziękuję". Bądź co bądź Inez Ramirez wykonywała swoje

obowiązki. To, co do niej należało i za co pobierała pensję.

Ramirezowie mieszkali na ranczu Coltonów; chodzili syci, mieli dach

nad głową oraz pracę, o jakiej inni mogą tylko marzyć. Ale

oczywiście to im nie wystarczało. Ich ambicje sięgały dalej. Jedna z

background image

córek Inez, Maya, upodobała sobie Drake'a; pewnie liczyła, że

przypadnie jej w udziale cześć rodzinnej fortuny.

- Po moim trupie - poprzysięgła Meredith, sięgając po stos listów,

jakie Inez przyniosła jej do salonu. - Nie dość, że ten mieszaniec

ugania się za Sophie? Takie są skutki, kiedy do domu sprowadza się

bezpańskie kundle. Ty stary głupcze! - zwróciła się do nieobecnego

męża. - Masz dwóch synów godnych fortuny Coltonów. Tylko dwóch.

Ale ty tego nie widzisz! Jesteś stary, głupi i ślepy!

Wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić. Po co psuć sobie

nerwy? Powtarzała w duchu, że niedługo wszystko się zmieni. Na

lepsze. Przejrzała korespondencję. Dwa tygodnie temu rozesłała

zaproszenia na przyjęcie urodzinowe Joego. Teraz nadchodziły

odpowiedzi. Z uśmiechem na twarzy popatrzyła na adresy nadawców,

po czym zaczęła kolejno rozrywać koperty. Same potwierdzenia. Tak

jak przypuszczała, nie było ani jednej odmowy.

No proszę, jakie znakomitości! Senator Howard, kongresman

Blakely, wdowa po Reginaldzie Walkerze III należąca do

najwyższych sfer w San Francisco. Nagle Meredith skrzywiła się na

widok francuskiego znaczka; oho, więc wścibska cioteczka Sybil

zamierza zaszczycić bratanka swoją obecnością? No trudno; Meredith

za nią nie przepadała, ale przynajmniej będzie mogła pochwalić się

gościem z dalekiego Paryża.

Zostały jeszcze trzy tygodnie. Trzy tygodnie, a potem już nic nie

będzie takie samo. Sięgnęła po resztę korespondencji. Boże! Niewiele

brakowało, aby przeoczyła najważniejszy list ze wszystkich, list w

background image

białej kopercie, bez adresu zwrotnego, za to z wielkim stemplem: „Do

rąk własnych"! Miała ochotę jak najszybciej rozerwać kopertę;

powściągając odruch, ostrożnie przecięła ją srebrnym nożykiem i

wyjęła złożoną wpół kartkę.

- „Droga pani Colton..."

Droga? Meredith prychnęła pogardliwie. Co za poufałość!

Powinno raczej widnieć: Szanowna pani Colton.

Droga pani Colton,

z przykrością muszą panią zawiadomić, że trop, którym

podążałem w zeszłym miesiącu, niestety, okazał się fałszywy. Wbrew

naszym oczekiwaniom, ani tu, ani w Newadzie nie udało mi się trafić

na ślad pani Patrycji Portman.

„Patty Portmann" teoretycznie pasuje do opisu. Jest białą kobietą

rasy kaukaskiej, o brązowych oczach, ciemnoblond włosach,

średniego wzrostu i średniej budowy. Ma pięćdziesiąt dwa lata.

Jednakże od urodzenia mieszka w Las Vegas, a jej panieńskie

nazwisko brzmi Schlenker. Potwierdzili to ku mojej satysfakcji jej

krewni oraz sąsiedzi.

To już piąty trop, który zaprowadził nas donikąd. Po raz piąty

nasze nadzieje spełzły na niczym. Nie śmiem sugerować dalszych

poszukiwań. Wiem, jakie są kosztowne, a przecież gwarancji, że

odnajdziemy pani siostrą, nie ma żadnych.

- Zaraz dojedziemy do „Ale..." - mruknęła pod nosem Meredith i

faktycznie, nie pomyliła się.

background image

Ale, gdyby pani się zgodziła, chciałbym sprawdzić ostatni trop,

jaki nam pozostał. Mam na myśli ten adres w Missisipi, który

przekazała mi pani przed miesiącem. Oczywiście decyzja należy do

pani. W każdym razie stawka byłaby taka sama jak dotąd.

Siedemdziesiąt dolarów za godzinę, do tego bilety lotnicze oraz

pokrycie kosztów utrzymania na miejscu.

Wypisała w myślach kolejny czek na sumę pięciocyfrową,

zastanawiając się, ile ich jeszcze zdoła wypisać, zanim Joe

zainteresuje się raptownie malejącym stanem jej konta. Całymi latami

tkwił pogrążony w apatii, na nic nie zwracając uwagi.

Ale ostatnio jakby się otrząsnął; powoli wychodził z

przygnębienia i przejawiał coraz większe zaciekawienie światem. To

było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Dlatego, niechętnie i z

dużym ociąganiem, zdradziła detektywowi adres w Missisipi. Co

innego odnaleźć siostrę, a co innego zdemaskować samą siebie.

Wolałaby, żeby detektyw sam odkrył adres w Missisipi. Wtedy

przynajmniej mogłaby do końca udawać niewiniątko.

Tak czy inaczej, był to jeszcze jeden powód, dlaczego

postanowiła urządzić Joemu wspaniałe, huczne przyjęcie urodzinowe.

Męczyło ją bowiem ciągle napięcie, poczucie zagrożenia, strach przed

ujawnieniem prawdy.

Wróciła do lektury listu.

Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, z przykrością muszę donieść, że

nie mam najlepszych informacji. Owszem, w tygodniu, który panią

interesuje, oddano niemowlę do adopcji. Ale nie jedno, lecz troje. W

background image

sumie w promieniu mniej więcej stu pięćdziesięciu kilometrów, czyli

na wskazanym przez panią obszarze, adoptowano trzy dziewczynki w

wieku od kilku dni do dwóch miesięcy.

Z kolei w ciągu dwóch miesięcy od daty, którą pani podała, i w

promieniu trzystu kilometrów od miejsca zdarzenia do adopcji - lub do

rodzin zastępczych - trafiło piętnaście niemowląt płci żeńskiej rasy

kaukaskiej. Sprawdziłem też wszystkie zgony dziewczynek rasy

kaukaskiej, jakie odnotowano w tym czasie. Nie było wśród nich

dziecka, którego pani szuka. Obawiam się, że to jedyna dobra

wiadomość, jaką mogę pani przekazać.

Czas jest naszym wrogiem. Docieranie do informacji sprzed

ponad trzydziestu lat nie należy do łatwych zadań a sprawę

dodatkowo komplikuje fakt, że wiele dokumentów adopcyjnych

pozostaje utajnionych. Wprawdzie pojawiły się nowe regulacje

prawne, ale adopcyjni rodzice i adoptowane dzieci nadal mają

ostateczny głos: ujawnienie adopcji zależy wyłącznie od ich zgody.

Wiem, że pragnie pani, abym kontynuował poszukiwania. Tak jak

dotąd, raz w miesiącu - częściej, jeśli zajdzie potrzeba - będę przysyłał

pani sprawozdanie. Załączam rachunek za dotychczasowe usługi.

Meredith spojrzała na rachunek, po czym zmięła go w dłoni i

cisnęła przez pokój.

- Idiota! Zajmuje się tym od roku! Sami idioci! Boże, iluż to ich

musiałam wywalić! Własnego nosa nie umieliby znaleźć, nawet

gdyby im z niego ciekło!

background image

Zesztywniała i zniechęcona, dźwignęła się wolno z fotela. Musi

odnaleźć Patsy! Musi odnaleźć Jewel! Najpierw jednak musi pozbyć

się Joego Coltona i jego stada zawszonych kundli. Nie może mieć

związanych rąk.

Podniosła z podłogi pomięty rachunek i rozprostowała go.

Detektyw otrzyma należne pieniądze. Tak, zapłaci mu. Uczyni

wszystko, absolutnie wszystko, żeby odnaleźć Jewel. Żeby odnaleźć

Jewel i zniszczyć Patsy. Żeby wreszcie nie wisiał nad nią żaden topór.

Bądź co bądź, to ona jest Meredith Colton. Tylko ona, nikt inny.

Wszyscy to wiedzą.

Błogi uśmiech zagościł na jej ustach, kiedy weszła do łazienki i

wyjęła z szafki małą brązową buteleczkę. Nie może odstawić tabletek;

musi je łykać, przynajmniej na razie, żeby się nie denerwować i

niczym nie zdradzić, potem wrzuci je do muszli klozetowej. Tam było

ich miejsce - leków i tego konowała, który tak chętnie je przepisywał.

Wcale nie była szalona. Była najzdrowszą na umyśle osobą, jaką

znała. To świat oszalał, nie ona. Jak można mścić się na kobiecie,

która zabiła wrednego sukinsyna? Jak można karać matkę za to, że

chciała się dowiedzieć, gdzie ten okrutny padalec ukrył jej nowo

narodzone dziecko? Jak można zamknąć ją na wiele lat za kratkami,

twierdząc, że jest chora i potrzebuje pomocy? Pomocy? Owszem,

potrzebowała pomocy. Ale nie takiej, o jakiej myśleli szarlatani w

białych fartuchach!

Wróciwszy do salonu, wyciągnęła z kieszeni niewielki kluczyk i

otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej małą, złożoną kartkę papieru

background image

z nazwiskiem oraz numerem telefonu nędznego hoteliku. Zdobycie

tych informacji drogo ją kosztowało. Musiała pojechać do dzielnicy

slumsów w Los Angeles. Tam wskazano jej kogoś, kto - jeśli tylko

zajdzie taka potrzeba - skontaktuje ją z człowiekiem, który za

odpowiednim wynagrodzeniem, nie zadając żadnych pytań, zrobi

wszystko, o co się go poprosi.

Meredith potarła ręką skroń. Czy zdobędzie się na odwagę? Na

tak ryzykowny krok? Ale czy ma inne wyjście? Może wreszcie

nadszedł czas, aby wezwać na pomoc fachowca, który w

przeciwieństwie do prywatnych detektywów będzie się kierował

jedynie względami materialnymi, nie zaś względami moralno-

etycznymi? Miała nazwisko jednego człowieka, bez trudu może

otrzymać nazwisko drugiego.

Wystarczy zebrać się na odwagę, stanąć twarzą w twarz z

potencjalnym mordercą. W porządku. Po przyjęciu urodzinowym.

Zgłosi się do faceta, kiedy wszyscy domownicy będą pogrążeni w

szoku i żałobie. Po co dwukrotnie narażać ich na cierpienie? Po co

mają osuszać łzy, a potem zaczynać szloch od nowa? Lepiej raz, a

dobrze. Najpierw Joe, parę dni później Emily. Dwa trupy, dwa

pogrzeby.

Emily. Płaczliwa, zadająca zbyt wiele pytań, powtarzająca w

kółko: „Widziałam dwie mamusie". Szlag by ją trafił! Tak. Kolejno,

jedno po drugim, pozbędzie się wrogów.

background image

- Sroczka kaszkę warzyła. Temu dała miseczkę, temu dała

łyżeczkę, temu Coltonowi łeb urwała i frrr odleciała. Potem wróciła,

kolejnego Coltona się pozbyła...

Roześmiała się wesoło, po czym przycisnęła ręce do ust, żeby nikt

jej nie usłyszał. Musi być ostrożna. Bardzo ostrożna. Wkrótce

wytrzebi to całe tałatajstwo. Zostanie tylko dwóch Coltonów. Jej

synowie. Oraz... jeśli tylko ten cholerny detektyw weźmie się do

roboty - Jewel.

- Wyglądasz tak, jakbyś przed chwilą zsiadł z konia po trwającym

tydzień galopie - powiedział Joe Colton, wchodząc do małego

mieszkanka nad stajnią.

River mruknął coś pod nosem, po czym podniósł do ust butelkę

piwa i pociągnął łyk. Joe zestawił na podłogę dwie butelki, które jego

przybrany syn zdążył opróżnić.

- Nie sądzisz, że masz już dość?

River popatrzył na ojca spode łba.

- Co, Kemo Sabe? Ognista woda białego człowieka niedobra dla

jego czerwonoskórych braci? - spytał. Słysząc własny sarkastyczny

ton, wzdrygnął się z niesmakiem. - Przepraszam, Joe. To było całkiem

nie na miejscu.

- Masz rację. Nie wiem tylko, komu chciałeś naubliżać: sobie,

mnie czy Indianom? - Starszy mężczyzna usiadł na fotelu na wprost

kanapy. - Chcesz o tym pogadać?

background image

- Nieszczególnie. - River uśmiechnął się speszony. - Przyjechała

już? Czy może postanowiła uciec z powrotem do San Francisco, żeby

być jak najdalej ode mnie?

- Przyjechała. Jakieś dwie godziny temu. Spytałem, dlaczego

wraca sama taksówką, a ona na to, że wolałaby przez całą drogę

skakać na jednej nodze, niż wsiąść z tobą do samochodu. Domyślam

się, że mieliście drobną sprzeczkę?

- Sprzeczkę? Myśmy stoczyli wojnę. Atomową. Nie widziałeś

dymu w kształcie grzyba unoszącego się w powietrzu?

- Bardzo ją kochasz, prawda?

River potarł ręką brodę.

- Owszem, bardzo. Ale to beznadziejna sprawa.

Wzdychając ciężko, Joe splótł dłonie na kolanach.

- Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Meredith. - Pokręcił

z niedowierzaniem głową. - Boże, to było tyle lat temu, a czasem mi

się wydaje, jakby minęło zaledwie parę miesięcy. Opowiadałem ci o

naszym pierwszym spotkaniu?

Owszem, River znał tę historię, ale postanowił skłamać. Niech

staruszek opowie ją jeszcze raz, pomyślał; niech sobie przypomni

dobre stare dzieje.

- Nie - odparł. - I chętnie usłyszę. Najpierw jednak zaparzę nam

kawy.

Kiedy wrócił po kilku minutach, Joe siedział zasępiony, z nisko

zwieszoną głową.

background image

- Trzymaj. Czarna, a ponieważ Inez nie widzi, wrzuciłem ci dwie

kostki prawdziwego cukru.

Joe przyjął z wdzięcznością filiżankę.

- Co ja się mam z tą kobietą! Myślałby kto, że dociągam do

dziewięćdziesiątki. Jeszcze co najmniej przez dziesięć lat mogłaby mi

pozwolić jeść słodko, smacznie i tłusto.

- Całe szczęście, że Inez się o ciebie troszczy. Twoje ostatnie

wyniki badań bardzo nas wszystkich zaniepokoiły. Zbyt wysoki

poziom cholesterolu, nadwaga, zmęczenie i ospałość...

- Daruj sobie tę wyliczankę - oznajmił gniewnie Joe, po chwili

jednak spokorniał. - Zapomniałeś o chronicznym przygnębieniu.

Psiakość, każdy na moim miejscu byłby przygnębiony. Meredith...

- No właśnie - przerwał mu River. - Miałeś mi opowiedzieć, jak

się poznaliście.

Joe potrząsnął głową.

- Brawo, River. Dobry w tym jesteś, wiesz? Aż dziw, że

rozmawiając z Sophie, nie umiesz zapobiec wybuchom atomowym.

- Niestety, takich zdolności nie mam. - River uśmiechnął się

cierpko. - Ale może od ciebie się czegoś nauczę? No, mów. Jak

zdobyłeś serce pięknej nieznajomej? Nie bardzo do siebie

pasowaliście. Ty, wielkie niezdarne chłopisko i ona, śliczna, dobrze

wychowana młoda dama...

Joe wypił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę na stół.

- Rzeczywiście była śliczna i dobrze wychowana. No i

zdecydowanie była damą. - Popatrzył na Rivera, który zajął swoje

background image

poprzednie miejsce na kanapie. - Samochód odmówił jej

posłuszeństwa. Jechaliśmy z Grahamem na jakieś przyjęcie

organizowane przez naszą firmę. Tuż za Sacramento zobaczyliśmy na

poboczu auto z uniesioną maską. Zdaje się, że stare, zniszczone

chevy.

Meredith stała obok, bezradna, z zagubionym wyrazem twarzy. I

piękna. Boże, ależ ona była piękna! W tamtych czasach dziewczyny

nosiły mini. Ona też. Miała na sobie krótką niebieską spódniczkę w

jakieś wzory, chyba kwiaty, ale nie pamiętam, bo głównie

wpatrywałem się w jej nogi. Długie, zgrabne, opalone. O mało zębów

sobie nie wybiłem, usiłując pierwszy do niej dotrzeć, ale Graham

mnie przegonił.

- No tak, twój brat zawsze był od ciebie mniejszy, więc pewnie i

zwinniejszy - powiedział River.

Starszy mężczyzna umilkł zamyślony. Na moment wrócił

pamięcią do tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Meredith.

Przypuszczalnie na jej widok zaparło mu dech, tak jak wiele lat

później na widok Sophie zaparło dech Riverowi. To niesamowite,

przemknęło Riverowi przez myśl, ale już wtedy wiedział, od samego

początku wiedział. No cóż, może wystarczy jeden rzut oka na taką

kobietę jak Meredith lub Sophie, aby mężczyzna zakochał się na

śmierć i życie.

- To prawda, mój mały braciszek jest nie tylko bardziej zwinny,

ale i znacznie sprytniejszy ode mnie - podjął po chwili Joe. - Zanim

się połapałem, co i jak, stałem pochylony nad silnikiem, a ten

background image

skurczybyk notował sobie jej numer telefonu. Umówili się na wieczór.

Dasz wiarę?

- O, psiakość! - River doskonale znał całą historię, ale zawsze

słuchał jej z przyjemnością. - I co? Rozkwasiłeś mu nos?

- Nie, chociaż miałem wielką ochotę. Do dziś pamiętam wyraz

zaskoczenia na twarzy Meredith, kiedy Graham poprosił ją o numer

telefonu. Patrzyła na mnie wyraźnie zawiedziona, jakby wolała, abym

to ja był na miejscu Grahama. Na szczęście mój braciszek nawalił...

Joe pociągnął kolejny łyk kawy, aby zwilżyć spierzchnięte wargi.

- Poprosił o numer Meredith odruchowo, kierując się instynktem.

Taki już był: pies na baby. Koło pięknej dziewczyny nie potrafił

przejść obojętnie. W każdym razie umówił się z nią na wieczór, mimo

że o szóstej miał spotkanie z jakąś sekretarką, prawdziwą seksbombą,

to jego słowa, którą poznał podczas swojej poprzedniej bytności w

Sacramento. No więc pobiegł na randkę z sekretarką, mówiąc mi, że

wróci przed dziewiątą, kiedy to miał się spotkać z Meredith w holu

naszego hotelu.

- Taki był z niego lowelas? - spytał żartem River.

- Czy lowelas to nie wiem, ale lekkoduch to na pewno. W owym

czasie słabo go znałem. Kiedy nasi rodzice umarli, Grahamem

zaopiekowali się dziadek z babcią, a mną McGrathowie, kolega z

wojska mojego ojca i jego żona. Nasze ścieżki zeszły się ponownie

zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kiedy zaproponowałem bratu

udział w moim biznesie.

background image

River pokiwał w milczeniu głową. Wiedział, że dziadkowie

odwrócili się od Joego. Wierzyli, że pijaństwo zięcia przyczyniło się

do wypadku samochodowego, w którym zginął nie tylko on, ale

również ich ukochana córka.

Ponieważ Joe przypominał z wyglądu ojca, nie chcieli przyjąć go

pod swój dach. Chętnie natomiast zaopiekowali się jego młodszym

bratem, Grahamem, który szczupłą budowę, kolor oczu, włosów i rysy

twarzy odziedziczył po matce. Graham wychowywał się w luksusie.

Kiedy dziadkowie popadli w niedostatek, przypomniał sobie, że ma

starszego brata, któremu całkiem nieźle się powodzi.

River uwielbiał Joego; oboje byli dziećmi niechcianymi i

odrzuconymi. Joe opowiedział mu o sobie, kiedy River mieszkał w

sierocińcu na ranczu w Hopechest. Swoją opowieścią zdobył zaufanie

chłopca, a więzi, jaka się między nimi wytworzyła, nic nie mogło

zerwać. Z kolei za Grahamem River nie przepadał. Uważał, że facet

jest przebiegłym obibokiem, sprytnym oportunistą, którego zżera

zazdrość.

Dokończywszy kawę, Joe kontynuował opowieść.

- Nadeszła dziewiąta. Graham się nie pojawił. Kwadrans po

dziewiątej Meredith zadzwoniła na górę, żeby spytać, co się dzieje.

Postanowiłem skorzystać z okazji. Zostawiwszy Grahamowi kartkę w

recepcji, zaprosiłem Meredith na kolację. - Zamknął oczy,

uśmiechając się błogo. - Rozmawialiśmy przez wiele godzin. O jej

zamiarze podjęcia studiów, o tym, że chce zostać nauczycielką, o tym,

jak kocha dzieci. Siedziałem zasłuchany, ale pewnie słyszałem co

background image

trzecie słowo. Fascynował mnie jej uśmiech, taki szczery i promienny,

jej wielkie brązowe oczy...

- Wiem - wtrącił River. - Sophie ma identyczne. Wszystko w nich

widać, radość, marzenia...

- Kiedy wreszcie zjawił się Graham, przepraszając za spóźnienie,

Meredith i ja zdążyliśmy się już umówić na następny dzień. Z

początku byłem kłębkiem nerwów. Miałem dwadzieścia siedem lat i

nigdy dotąd nie zabiegałem o żadną kobietę. Ale Meredith potrafiła

zadawać pytania i potrafiła słuchać. Nim się spostrzegłem,

opowiedziałem jej o sobie, o mojej rodzinie, o planach i dążeniach.

Kiedy tamtego pierwszego wieczoru dołączył do nas Graham, byliśmy

tak pochłonięci sobą, że prawie w ogóle nie zwracaliśmy na niego

uwagi. Obraził się na nas, potem jednak mu przeszło i rok później

został świadkiem na naszym ślubie.

River oparł łokcie na kolanach.

- Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak by się potoczyły wasze

losy, gdyby Graham przybył punktualnie na randkę? Myślisz, że on

się nad tym zastanawia?

Joe potrząsnął przecząco głową.

- Wątpię. Czasem sobie żartuje, że złamaliśmy mu serce. Kiedy

indziej mi wytyka, że dopiero kiedy poznałem Meredith, zacząłem

odnosić sukcesy w interesach, więc gdyby to on ją poślubił, może on,

nie ja, byłby teraz właścicielem Colton Enterprises. Ale to tylko żarty.

Przecież nie mówi tego serio.

background image

- Oczywiście, że nie - poparł go River, po czym zmienił temat. -

Powiedz mi, Joe, jak udało ci się przekonać Meredith, że ją kochasz?

- Hm... - Starszy mężczyzna potarł z namysłem kark. - Nie mam

pojęcia. Po prostu od początku coś między nami zaskoczyło. Co nie

znaczy, że się nie kłóciliśmy. Zdarzały nam się sprzeczki i

nieporozumienia, ale zawsze wiedzieliśmy, że możemy na sobie

polegać. Że bez względu na to, co się stanie, nasza miłość przetrwa.

Staram się o tym pamiętać, Riv. Powtarzam sobie, że nie wolno mi się

poddać.

Po wyjściu Joego River sprzątnął ze stolika puste butelki po piwie

oraz filiżanki po kawie i ruszył do łazienki. Zamierzał wejść pod

prysznic, odkręcić potężny strumień gorącej wody, spłukać z siebie

brud, oczyścić głowę z ponurych myśli.

Rozebrał się do slipek, kiedy nagle coś spostrzegł. Znikła biała

plastikowa torebka z testami ciążowymi, które kupił w aptece i za

które Sophie go ofukała, mówiąc, żeby się nie wtrącał. Był pewien, że

położył torebkę na półce. Zerknął do szafki pod umywalką, potem do

szafki na ręczniki. Przeszukał całe mieszkanie; sprawdził szafki

kuchenne, nawet zajrzał do pojemnika na śmieci, który stał na dole

przy schodach. Torebki nigdzie nie było. Wyparowała.

Wczoraj rano, kiedy Sophie wyrzuciła go z jego własnego łóżka,

na pewno korzystała z łazienki. Czyżby to ona wzięła torebkę? Po co,

skoro wcześniej jej nie chciała? Zamknąwszy oczy, potarł ręką kark.

Czy to dobry znak, czy zły? Jeżeli okaże się, że Sophie nie jest w

ciąży, czy łatwiej mu będzie ją przekonać o swojej miłości? Jeśli

background image

jednak okaże się, że jest w ciąży, wtedy... wtedy nigdy mu nie

uwierzy, że ją kocha i pragnie poślubić.

- Z seksem nie ma żartów - mruknął pod nosem, ściągając slipki.

Po chwili puścił strumień wody. - Trzeba się zabezpieczać. A w ciążę

zachodzić w sposób świadomy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Sophie wędrowała ścieżką w stronę stajni, powtarzając w myślach

wszystkie powody, dlaczego Rivera Jamesa należałoby przywiązać do

słupa i porządnie wychłostać. Po pierwsze, sześć dni temu wrócił na

ranczo, zostawiając ją samą w Prosperino. Owszem, sama kazała mu

wracać, ale przecież mógł zlekceważyć jej polecenie.

Po drugie, nie odzywał się do niej, odkąd niepotrzebnie nagadała

mu do słuchu. Może część jej pretensji i zarzutów była słuszna, ale

oboje dobrze wiedzieli, że chodzi o coś całkiem innego, że przystąpiła

do ataku po to, aby sprawić mu ból.

Po trzecie, i to ją najbardziej złościło, nie pozwolił, by go

przeprosiła. We wtorek rano wyjechał na jakiś pokaz ujeżdżania i

wrócił dopiero w czwartek wieczorem. W czwartek wystroiła się na

kolację. Czekała z niecierpliwością, a on się nie pojawił. Ani razu nie

zajrzał do domu, odkąd wrócił z pokazu.

Co za bezczelny typ! Wcale nie chciała iść do niego do stajni.

Zmusił ją. Wiedział, że będzie miała wyrzuty sumienia i w końcu nie

wytrzyma. Po czwarte... nie mogła sobie przypomnieć. Ale musiał być

background image

czwarty powód. I dziewiąty, dwunasty oraz czterdziesty siódmy.

Miała dziesiątki powodów, żeby być na niego wściekła.

I setki powodów, żeby być zła na siebie. Wolała jednak o nich nie

myśleć. Gdyby zaczęła się zastanawiać, straciłaby odwagę i zawróciła

pędem do domu, a tam zamknęła się w sypialni, przykryła głowę

poduszką i głośno rozpłakała.

- Cześć, Drake - powiedziała do brata, który maszerował ścieżką

w przeciwną stronę niż ona. - Byłeś w stajni? Jest tam River?

Drake pokręcił głową.

- Nie, Soph. Chyba wybrał się do domu.

- Tam go na pewno nie ma - oznajmiła stanowczo. - Właśnie

stamtąd idę...

- Tak? No i co? Jak ci się podoba? Trochę mniejsza wersja naszej

hacjendy, nie? Ale tak to River zaplanował. Skromną jednopiętrową

budowlę, do której kiedyś w przyszłości będzie można dobudować

skrzydła.

Sophie wybałuszyła oczy.

- Na miłość boską, o czym ty mówisz? - spytała zdziwiona.

- O domu Rivera - odparł Drake. Nagle uświadomiwszy sobie, że

Sophie nie ma o niczym pojęcia, uśmiechnął się łobuzersko. - Mój

Boże, ty nic nie wiesz!

Pokręciła przecząco głową; nie była w stanie wydobyć głosu.

- Ciekawe, dlaczego słowem się nie... Zresztą to nie moja sprawa,

no nie? Ależ z niego tajemniczy gość...

background image

Po chwili opowiedział siostrze o ziemi, którą River kupił od

Joego, o domu, jaki budował, o stajni, która była już skończona, o

hodowli koni, jaką zamierzał założyć za miesiąc lub dwa.

- Naprawdę nic ci o tym nie wspomniał?

- Nic a nic. - Sophie przełknęła łzy. - Może to miała być

niespodzianka? Diabli wiedzą. Ale dzięki za informacje, Drake.

Nienawidzę niespodzianek.

Minęła brata, kierując się w stronę stajni.

- Dokąd to, Soph?! - zawołał za nią. - Przecież mówiłem, że

Rivera tam nie ma.

- Na przejażdżkę - odparła, w tym momencie podejmując decyzję.

- Mój terapeuta powiedział, że mogę, więc... - Wzruszyła ramionami.

- Jesteś pewna?

- Jasne. - Pomachawszy bratu na pożegnanie, ruszyła przed siebie.

- Absolutnie pewna.

Po czwarte: nie musiała wynajdywać kolejnych powodów. Krew

ją zalewała na samą myśl o Riverze Jamesie!

Chociaż siedziała w ulubionym fotelu, sprawiała wrażenie, jakby

znajdowała się nad krawędzią przepaści. Stopami wpijała się w

ziemię, kolana miała złączone, ręce zaciśnięte na oparciu. Oddychała

szybko i nerwowo.

- Louise, uspokój się - powiedziała doktor Wilkes, siadając na

składanym krzesełku naprzeciwko swojej pacjentki. - Nie poddam cię

zbyt głębokiej hipnozie. Obiecuję.

background image

- Wiem. - Louise popatrzyła smętnie na fontannę. - A jeśli nagle

obudzi się moja wredna połowa? A jeśli nie będzie chciała z

powrotem zniknąć?

Doktor Martha Wilkes pokiwała głową, jakby spodziewała się

takiego pytania, po czym starannie dobierając słowa, odparła:

- Zrozum, kochanie, wcale nie jesteśmy pewne, czy cierpisz na

rozszczepienie osobowości. Niektóre objawy się zgadzają, ale nie

wszystkie. Stąd pomysł poddania cię hipnozie. Może po prostu masz

amnezję? Zdarza się, że podczas wypadku albo jakiegoś

traumatycznego przeżycia człowiek traci pamięć.

- Już to mówiłaś. Ale... amnezja? Zawsze sądziłam, że to coś, co

przytrafia się bohaterom filmów i książek.

- Zgadzam się, że jest to rzadka dolegliwość, równie rzadka jak

rozszczepienie osobowości, ale nikt jej sobie nie wyssał z palca. Ona

naprawdę istnieje. Posłuchaj, Louise. Od lat staram się ci pomóc,

zyskać twoje zaufanie. Próbowałyśmy już wszystkiego. Owszem,

czynimy postępy, ale w sumie niewielkie. Bo z jednej strony szukasz

u mnie pomocy, a z drugiej wzbraniasz się, kiedy chcę ci ją ofiarować.

Znalazłyśmy się w impasie i sama o tym wiesz. Pozostała nam tylko

hipnoza. Zanim do niej przystąpimy, muszę zadać ci jedno pytanie.

Czy ufasz mi, Louise?

Koniuszkiem języka Louise oblizała wargi.

- Przecież wiesz, że tak. - Na jej ustach pojawił się wymuszony

uśmiech. - No dobrze, spróbujmy. Włącz fontannę. Od tygodnia nie

mam odwagi się do niej zbliżyć...

background image

Martha Wilkes wcisnęła przycisk, starając się zachować neutralny

wyraz twarzy, kiedy Louise zesztywniała na widok i dźwięk

spływającej kaskadą wody.

- W porządku, kochanie. Spójrz na wodę. Słyszysz jej kojący

szum? Prawda, jak ładnie szemrze?

- Tak. Bardzo ładnie - przyznała Louise, rozluźniając ręce

zaciśnięte na poręczy fotela. Po chwili położyła je na kolanach.

- No właśnie - ciągnęła lekarka. - Ładnie i kojąco. Stajesz się

coraz bardziej odprężona. Czujesz, jak napięcie cię opuszcza. Znikają

wszystkie twoje troski i zmartwienia. Odpływają daleko. Słyszysz

tylko cichutki szum. Łagodny jak plusk deszczu w wiosenny poranek,

kiedy leżysz senna w łóżku. Czy jesteś senna, Louise? Powieki ci

opadają, są takie ciężkie. Zamknij oczy, Louise. O tak, dobrze.

Zamknij oczy i wsłuchuj się w szum wody. W szum wody i w mój

głos. Niczego więcej nie słyszysz. Tylko woda i mój głos...

Louise zamrugała powiekami i posłusznie zamknęła oczy. Doktor

Martha Wilkes również. Na moment przyłożyła palce do powiek,

usiłując się skupić, zebrać myśli. Od tygodnia ćwiczyła z Louise

techniki relaksacyjne, więc nawet się nie zdziwiła, że tak łatwo udało

się jej wprowadzić ją w trans.

- No dobrze, Louise - podjęła po chwili monolog. - A teraz

cofniemy się. Do tamtego ogrodu i tamtej fontanny. Widzisz je?

Tamten ogród i fontannę?

Louise skinęła głową.

- Tak - odparła szeptem. - Widzę.

background image

- Jesteś tam, Louise? Czy jesteś w tamtym ogrodzie? Czy widzisz

samą siebie?

- Tak.

- Doskonale. Powiedz mi: co robisz, Louise? Co robisz w tym

ogrodzie?

- Śpiewam. - Wargi jej zadrżały. - Obie śpiewamy. - Oczy wciąż

miała zamknięte, lecz szeroki uśmiech opromieniał jej twarz. - „Stary

niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi..."

- Ślicznie, Louise. A kto obok ciebie stoi? Jakieś dziecko?

Louise zmarszczyła czoło i jeszcze mocniej zacisnęła powieki.

- Tak. Dziewczynka. Ojej, jaka podobna do mnie... - Głos się jej

załamał, a na twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego smutku. -

Wygląda zupełnie jak ja.

- Ale nie jest tobą, prawda, Louise? Jest małą dziewczynką. Jak

ma na imię? Możesz ją spytać?

Louise przechyliła głowę na bok, jakby się w coś wsłuchiwała.

- Nie słyszę, co mówi... Ona wciąż śpiewa: „My się go boimy, na

palcach chodzimy. Jak się zbudzi, to nas zje! Jak się zbudzi, to nas

zje!" Obie strasznie chichoczemy...

Przez kilka sekund lekarka w milczeniu obserwowała błogi

uśmiech rozjaśniający oblicze pacjentki.

- Louise, czy dziewczynka już skończyła? Czy skończyła

śpiewać?

- Powiedz, maleńka, jak ci na imię? - spytała Louise, zwracając

się do dziecka, które widziała oczami wyobraźni. - Dlaczego jesteś

background image

taka podobna do mnie? Dlaczego wspólnie śpiewamy piosenkę o

starym niedźwiedziu?

Pacjentka przejęła inicjatywę; sama zadawała pytania. Martha

Wilkes wstrzymała oddech. Nie chciała jej przeszkadzać, wiedząc, że

to może wszystko zepsuć. Czekała.

Louise ponownie skinęła głową.

- Jakie ładne imię. Moja babcia miała identyczne.

Doktor Wilkes uniosła brwi. No proszę! Louise poznała nie tylko

imię dziecka, ale skojarzyła je z imieniem swojej babki. To spory

postęp. Można bezpiecznie zlecić jej kolejne zadanie.

- Louise, czy mogłabyś spytać dziewczynkę, kim jest? Co robi w

ogrodzie? Dlaczego razem śpiewacie?

Louise zesztywniała, a lekarka natychmiast zrozumiała swój błąd.

Za szybko! Zbyt wiele chciała osiągnąć naraz. Dlaczego się tak

niecierpliwiła?

- Nie, Louise! Lepiej nie. O nic nie pytaj. Po prostu bądź w

ogrodzie, śpiewaj z dziewczynką. Dobrze? Wróć do ogrodu, ciesz się

słońcem...

Louise otworzyła oczy. Wyzierał z nich strach.

- Co się stało? Gdzie się podziała dziewczynka? Co ty tu robisz?

To nie twój ogród! To mój ogród. Idź sobie! Nie chcę, żebyś tu była.

- Louise! - oznajmiła głośno lekarka, usiłując zapanować nad

pacjentką. - Pora wrócić. Pora opuścić ogród.

- Mama mówiła, żebym z nikim o tobie nie rozmawiała -

kontynuowała Louise, zagubiona we własnym świecie. - Mówiła, że

background image

jesteś chora, że nie możemy się z tobą widzieć. Że najlepiej, byśmy o

tobie zapomnieli. Nie chciałam, ale wytłumaczono mi, że tak trzeba.

Że takie jest twoje życzenie. Zamierzałam mu powiedzieć, lecz jakoś

nigdy nie było okazji. A teraz jest już za późno. Nie żyjesz. Mam list z

tego zakładu, do którego cię wysłano. Tak w nim napisali. I tak mi

powiedzieli. Że nie żyjesz. Boże, dlaczego jesteśmy jak dwie krople

wody? Nienawidzę naszego podobieństwa! Odezwij się, Patsy. Nie

stój jak niemowa. Powiedz, Patsy, co robisz w moim ogrodzie?!

- Louise! Louise! - Martha Wilkes wyłączyła fontannę. -

Wystarczy! Skup się! Słyszysz tylko mój głos. Powoli zaczynasz się

budzić, wracać do rzeczywistości...

Lekarka zapanowała nad sytuacją. Przemawiając kojąco do

pacjentki, mówiąc jej, by się odprężyła, obiecując, że kiedy się

obudzi, będzie się czuła spokojna i wypoczęta, ostrożnie

wyprowadziła ją z transu. Odetchnęła z ulgą, kiedy Louise otworzyła

oczy i spytała:

- Co się stało? Powiedziałam coś?

- Niewiele - odparła Martha Wilkes, uznając, że kiedy indziej

omówi z pacjentką to, co wydarzyło się podczas hipnozy. - Byłaś w

ogrodzie. Nie możemy się spieszyć, Louise. Musimy posuwać się

wolno, krok po kroku.

Skinąwszy ze zrozumieniem głową, Louise podniosła się z fotela i

podeszła do stołu, na którym stał dzban lemoniady.

background image

- Louise, jak miała na imię twoja babka? - Z tonu lekarki można

by sądzić, że pyta o pogodę: czy do wieczora się przejaśni, czy

bardziej zachmurzy?

Louise przechyliła dzban nad szklanką.

- Moja babka? Sophie. Dlaczego pytasz?

- Bez powodu - odparła Martha.

Czekała.

Długo nie musiała czekać. Louise poderwała głowę. Szklanka

przewróciła się; lemoniada wylała się na stół, zaczęła skapywać na

ziemię.

Louise wbiła oczy w lekarkę.

- Martho! Skąd ja to wiem? Wcześniej tego nie pamiętałam. Nic

nie byłam w stanie powiedzieć o mojej rodzinie.

Doktor Wilkes wzruszyła ramionami.

- Zdarza się, że czasem po sesji człowiek nagle sobie coś

przypomina. Jakiś nieistotny szczegół. Pomyślałam, że warto

spróbować. Ale nie przejmuj się. Potrzebujesz pomocy?

Pomocy? Louise zmarszczyła czoło, po czym widząc skierowane

na stół spojrzenie, opuściła wzrok.

- Ojej! Nawet nie zauważyłam! Przyniosę papierowe ręczniki.

Martha Wilkes pokiwała głową. Sama nie ruszyła się z miejsca.

Usiłowała przetrawić to, co usłyszała. Sophie. Dziewczynka w

ogrodzie miała na imię Sophie. A nazwisko? Po raz kolejny

przewinęła się też postać jakiegoś mężczyzny. „Zamierzałam mu

background image

powiedzieć". Mężczyzny, który musiał wiele dla Louise znaczyć,

który odegrał dużą rolę w jej życiu. Kim był?

No i najważniejsza rzecz: skąd się Patsy wzięła w ogrodzie? W

dodatku - jeśli ona, Martha, dobrze zinterpretowała słowa Louise -

dorosła Patsy. Patsy - tak miała na imię Louise. Patsy to Louise.

Dorosła Patsy, kobieta bliźniaczo podobna do Louise, to właśnie

Louise. Tyle że nie powinna przebywać w ogrodzie. Według Louise,

Patsy umarła. Stwierdziła wręcz, że dostała list - skąd? z St. James? -

w którym informowano ją o śmierci Patsy. Ale czy na pewno o

śmierci czy może o odejściu? Co takiego Louise otrzymała?

Świadectwo zdrowia czy akt zgonu?

Lekarka wsparła brodę na łokciu i pogrążyła się w zadumie. Kogo

Louise zobaczyła w ogrodzie? Siebie? Tę drugą, okrutną Louise, o

której starała się zapomnieć? Czy to była amnezja czy rozszczepienie

osobowości? Doktor Wilkes bardziej była skłonna przychylić się do

amnezji, ale nie miała stuprocentowej pewności. Tak czy inaczej coś

wreszcie drgnęło. Wkrótce poznają odpowiedź. Bez względu na to,

kogo lub co Louise ujrzała, powoli zbliżały się do kresu.

Po latach terapii koniec był w zasięgu wzroku. Dawno temu

Martha Wilkes obiecała zarówno sobie, jak i Louise, że nie podda się,

dopóki nie rozwikła wszystkich wątpliwości.

River chodził od jednego pokoju do drugiego, nie dowierzając

własnym oczom. Postęp był niesamowity. Nie zaglądał tu od dwóch

tygodni, bo nie wiedział, co go czeka. Sophie dawała mu nieźle w

background image

kość. Nie potrafił podjąć decyzji, czy powiedzieć jej o domu, czy nie.

Czy wiadomość ją uraduje, czy doprowadzi do jeszcze większej furii.

Źle to sobie wszystko wykalkulował. Dlaczego tak długo

zwlekał? Gdyby w zeszłym roku pogadał z Joem, poprosił go o

pożyczkę, po czym zakręcił się wokół Sophie, może byliby już

małżeństwem? Może nawet jakieś maleństwo byłoby w drodze?

Zamiast tego Sophie zaręczyła się z Chetem, została napadnięta w

ciemnej alejce i o mało nie straciła życia. Zaręczyny zerwała. Potem w

jego, Rivera, ramionach szukała pocieszenia. Niewykluczone, że po

rozkoszach wspólnie spędzonej nocy zaszła w ciążę. I teraz go

nienawidzi.

Pokonując po dwa stopnie naraz, zmierzał ku małżeńskiej

sypialni. Małżeńskiej? W każdym razie sypialni, w dodatku

największej z trzech, jakie znajdowały się na piętrze, a do tego jedynej

z własną łazienką. Wannę i prysznic wstawiono przed paroma

tygodniami, teraz jednak wszystko już było gotowe: białe kafelki,

biała terakota, dwie sąsiadujące ze sobą umywalki połączone

jasnozielonym blatem, białe szafki, błyszczące mosiężne krany.

Wszystko nowe, lśniące, czekające na użytkowników.

Wyglądało to nieźle, lepiej niż się spodziewał. Z początku nie był

pewien ręcznie malowanych kafelków nad wanną, które miały się

układać w bukiet polnych kwiatów, ale glazurnik go przekonał.

Kobiety to uwielbiają, powtarzał.

Oczami wyobraźni River zobaczył Sophie kąpiącą się w owalnej

wannie. Zanurzona w pianie, opowiada mu coś ze śmiechem, podczas

background image

gdy on stoi przed lustrem, goląc całodzienny zarost. Miała tak miękką,

tak delikatną skórę, że nie chciał jej podrapać.

Potrząsnął głową, usiłując wyrwać się z zadumy. Po chwili wrócił

na dół. W przyszłym tygodniu ściany zostaną pomalowane, drewniane

podłogi polakierowane. Kuchnia jest już gotowa. No, prawie. Jeszcze

nie dotarł zamówiony przed tygodniem piec.

Wkrótce mógłby się wyprowadzić ze swojego małego mieszkanka

nad stajnią i tu zamieszkać. Zwiększyłby odległość między sobą a

Sophie o jakieś trzy, cztery kilometry; już by nie przylatywała do

niego w środku nocy, żeby zrobić mu awanturę, wypłakać mu się na

ramieniu, ogrzać jego puste łóżko lub uradować jego stęsknione serce.

- Podoba mi się.

Podskoczył gwałtownie, upuszczając klucz, który wyjmował z

zamka.

- Sophie?

Odwrócił się. Stała w cieniu, na szerokiej werandzie, wsparta o

jeden z filarów podtrzymujących dach.

- Skąd... Jakim cudem...?

- Wystarczyło zapytać - odparła. - Wbrew temu, co sądzisz, żyją

na tym świecie otwarci, prawdomówni ludzie, którzy nie czynią ze

wszystkiego tajemnicy.

- Już wiem! Drake! Cholera, jak na faceta, który uczestniczy w

tajnych misjach i zna sprawy, o jakich reszta społeczeństwa nie jest

informowana, twój kochany braciszek ma wyjątkowo długi język.

Sophie spoważniała.

background image

- Masz szczęście, że po drodze złość ze mnie wyparowała.

Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że budujesz dom? W ogóle nie

zamierzałeś?

W milczeniu schylił się po klucz i otworzył drzwi.

- Oprowadzić cię?

- Pewnie. Stajnię już obejrzałam. Zresztą w jednym z boksów

zostawiłam konia. Nie jest tak duża jak ta na ranczu, ale w zupełności

wystarczy. Całkiem mi się podoba.

- To miło.

Miał wrażenie, że rozmawiają z sobą jak para znajomych, których

niewiele łączy - uprzejmie, lecz chłodno i obojętnie. A przecież...

- Przyjechałaś konno? - zdumiał się nagle. - Kto ci pozwolił

dosiadać konia?

Minąwszy go, weszła do środka.

- Mój terapeuta. Po środowych zajęciach. O czym byś wiedział,

gdybyś pojawił się na lunchu czy kolacji. Prawdopodobnie za dwa

tygodnie w ogóle pożegnam się z ośrodkiem. Mamy w domu

automatyczną bieżnię, mogę dalej sama ćwiczyć. Żeby to uczcić, w

czwartek Inez upiekła moje ulubione ciasto bananowe. Ale tego dnia

też nie raczyłeś pojawić się na kolacji.

- To już wszystkie pretensje czy jeszcze masz jakieś? - spytał

River, wędrując za Sophie od salonu przez jadalnię do dużej kuchni

urządzonej w stylu rustykalnym. - Przepraszam, że ominęły mnie

twoje sukcesy.

background image

- W porządku - mruknęła Sophie i wyjrzała przez okno nad

zlewem. - W moim mieszkaniu w San Francisco też mam okno nad

zlewem, tyle że z widokiem na mur. Wścieka mnie to, ilekroć myję

naczynia. Hm, ładna podłoga. - Potarła o nią czubkiem buta. -

Prawdziwa cegła?

- Niezupełnie. Jest to coś, nazwy nie pamiętam, co z wyglądu

przypomina cegłę, ale jest od niej bardziej trwałe, bardziej odporne na

zarysowania i łatwiejsze do utrzymania w czystości. Co stanowi

niewątpliwą zaletę, zważywszy na ilości brudu, jakie zawsze wnoszę

na butach. Żadne wycieraczki nie pomagają.

- No tak, a prawdziwy kowboj w skarpetach czy kapciach nie

chodzi. - Przesunęła palcem po kranie, po blacie, po drzwiach

lodówki. Kiedy wreszcie zabrakło powierzchni do dotykania,

odwróciła się i oparła plecami o szafkę. Spojrzała na Rivera, po czym

zwilżyła wargi i wbiła wzrok w podłogę. - A co jest na górze?

- Ty, Sophie - odparł cicho. - Tylko ty. Szkoda że jedynie w mojej

wyobraźni.

Zamknęła oczy i westchnęła głęboko.

- No tak. Górę zwiedzę innym razem. Obiecałam Rebece i Emily,

że... że wybiorę się z nimi do kina. Więc… sam rozumiesz. -

Uśmiechnęła się promiennie, ale nie był to naturalny uśmiech.

Kiedy postąpiła krok naprzód, River ujął ją za łokieć.

- Powinniśmy porozmawiać, Soph. Nie możemy tkwić w takim

zawieszeniu.

Pochyliła głowę; unikała jego spojrzenia.

background image

- Tak. Ale najpierw chcę wiedzieć, na czym stoję.

- Robiłaś sobie test?

- Nie, nie robiłam żadnych testów! - Spojrzała w sufit. - Tylko

dlatego, że okres mi się...

- Że okres ci się spóźnia? To chciałaś powiedzieć?

Szarpnęła rękę, oswobadzając się z jego uścisku.

- Takie opóźnienie o niczym nie świadczy! Napadnięto mnie,

przeżyłam silny wstrząs psychiczny. W ciągu ostatnich kilku tygodni

w moim życiu zaszły ogromne zmiany. Zerwane zaręczyny, tamta noc

z tobą, incydent z mamą... W stresowych sytuacjach trudno wymagać,

aby organizm funkcjonował sprawnie.

Starał się zachować rozsądek.

- To prawda, ale równie dobrze możesz być w ciąży.

- Nie, nie mogę!

- Możesz, Sophie. Nie zaprzeczaj, tylko zrób sobie test. Wtedy

będziemy mieli jasność...

Zarumieniła się po czubki uszu.

- Jaką jasność, Riv? O jakiej jasności mówisz? Gdyby faktycznie

okazało się, że jestem w ciąży, skąd mogłabym wiedzieć, czy ty... Czy

naprawdę... Do diabła z tym wszystkim! Zostaw mnie, River! Daj mi

święty spokój!

- Wyjdź za mnie, Sophie. Nie odmawiaj. Wyjdź za mnie. Proszę

cię. Nie rób żadnych testów. Co ma być, to będzie. Razem będziemy

czekać, razem się niecierpliwić, cieszyć lub smucić...

Potrząsnęła głową i cofnęła się o krok.

background image

- Nie mogę, Riv. Nie mogę.

Odwróciła się, a on pozwolił jej odejść. Znów pozwolił jej odejść.

Ale wiedział, że nie będzie to długie rozstanie; wkrótce ją zdobędzie.

Tak, tym razem wszystko rozegra inaczej.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Obserwując przygotowania czynione w Hacienda del Alegria,

ktoś mógłby pomyśleć, że rodzina Coltonów szykuje się do wesela.

Cały jeden pokój na parterze przeznaczony był na upominki. Wzdłuż

ścian stały stoły, na których układano nadchodzące od paru dni

prezenty.

Nie były to jednak prezenty, jakie zwykle otrzymują nowożeńcy -

tostery, czajniki, noże elektryczne. Nie, wśród wyeksponowanych na

stole podarków znajdowały się rzeczy odpowiednie dla senatora

Josepha Coltona: srebrna taca, zegar z wahadłem, elegancki zestaw

składający się ze złotego pióra i pozłacanego ołówka. Przechodząc

obok przykrytych obrusami stołów, Sophie rzuciła okiem na srebrną

łyżkę do butów z wygrawerowanym monogramem solenizanta.

Pokręciła z niedowierzaniem głową. Ależ ludzie miewają pomysły!

Siodło, które dostarczono wczoraj od pracowników należącej do

Coltonów stacji radiowo-telewizyjnej w Teksasie, sprawiło Joemu

ogromną przyjemność. „Z życzeniami, by pan przecierał coraz to

nowsze szlaki" widniał napis na doczepionej do siodła białej

karteczce. Sophie uśmiechnęła się na wspomnienie ojca, który

przeczytał kartkę, po czym odłożył ją na bok z udanym oburzeniem

background image

„Boże kochany, co oni myślą? Ja wcale nie przechodzę na emeryturę!

Po prostu kończę sześćdziesiąt lat. Co bynajmniej nie napawa mnie

radością".

Sophie przejęła na siebie obowiązek rozpakowywania upominków

i ustawiania ich tak, by jak najpiękniej się prezentowały. W

specjalnym zeszyciku starannie zapisywała, kto co przysłał, aby po

przyjęciu ojciec mógł wysłać listy z podziękowaniami. Bawiło ją to

zajęcie. Pochłonięta upominkami, fizykoterapią, na którą trzy razy w

tygodniu jeździła do Prosperino, i ćwiczeniami, które sumiennie, rano

i wieczorem, wykonywała w domu, nie miała czasu biegać do stajni.

River nie narzucał się jej i była mu za to wdzięczna. Nie narzucał

się, ale i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Codziennie przysyłał jej

jakiś drobiazg. A to bukiet kwiatów związanych ładną niebieską

wstążką, a to pachnące mydełka w małym wiklinowym koszyczku.

Raz była to książka o kulturze Indian zamieszkujących kontynent

amerykański, innym razem lizak zapakowany do brązowej torby z

nazwą sklepu mieszczącego się między ranczem a Prosperino, sklepu,

do którego jeździli całymi latami właśnie po te lizaki.

Prezenciki zawsze znajdowała w swoim pokoju na łóżku.

Usiłowała przyłapać Rivera na tym, jak je wnosi, ale ani razu się jej

nie udało; widocznie robił to o różnych porach dnia. Może czekał, aż

ona zmięknie i przyjdzie do niego? Chociaż nie. Raczej podejrzewała,

że sam do niej przyjdzie. W swoim czasie, gdy uzna, że jest gotów.

Nie była pewna, jak zareaguje, zwłaszcza odkąd wiedziała.

Tamtego dnia, kiedy poprosił ją o rękę, zrobiła wreszcie test ciążowy.

background image

Następnego dnia zrobiła drugi. Potem trzeci i czwarty. I tak

codziennie, dopóki wszystkich nie zużyła.

Podeszła do stołu przy drzwiach, na którym stały dostarczone

rano i wciąż nie rozpakowane przesyłki. Jedna z nich - przekonała się,

biorąc ją do ręki i lekko potrząsając - była w wielu drobnych

kawałkach. Ją pierwszą Sophie rozpakowała. I rzeczywiście. Z trudem

domyśliła się, że potłuczone szkło tworzyło kiedyś kryształową

karafkę. W jednym kawałku przetrwał tylko korek. Wsunęła pudło

pod stół i zasłoniła obrusem. Później się tym zajmie.

Otworzyła następne cztery pakunki. Z pierwszego wyjęła kolejną

srebrną tacę; z drugiego oprawione i podpisane zdjęcie Joego

Montany, który należał do ulubionych sportowców jej ojca; z

trzeciego ładny komplet kieliszków do wina o różnokolorowych

nóżkach i podstawkach; z czwartego zaś złoty zegarek kieszonkowy,

który miał taką masę tarcz i wskazówek, że oprócz faz księżyca

zapewne pokazywał również czas na Marsie.

Cztery

wspaniałe,

starannie

dobrane

prezenty.

Sophie

uśmiechnęła się. Jej ojciec był powszechnie lubianym i szanowanym

człowiekiem. Może te materialne oznaki sympatii od przyjaciół i

współpracowników

zdołają

choćby

w

minimalnym

stopniu

wynagrodzić mu smutki i kłopoty, jakie towarzyszą mu na co dzień.

Szósty pakunek był mały, lecz stosunkowo ciężki. Na widok

znajomego charakteru pisma Sophie nie potrafiła ukryć zdziwienia.

- Chet przysłał ojcu prezent?

background image

Z wahaniem otworzyła pudełko. Jej oczom ukazał się szklany

przycisk z zatopioną w środku złotą dwudziestodolarową monetą

wybitą w roku narodzin Joego. Ładne i pomysłowe, pomyślała, lecz w

stylu Cheta: na pokaz. Na dnie pudełka leżała kartka: „Sto lat,

senatorze! Żałuję, że nie mogę osobiście złożyć panu życzeń, ale

jestem pewien, że pańskie przyjęcie urodzinowe okaże się

wydarzeniem roku!" Podpisał kartkę imieniem i nazwiskiem. Wyżej

widniała nazwa firmy: Wallace Enterprises.

- Jeszcze nie wysechł atrament na czeku, który mu wystawiłam -

mruknęła Sophie, ustawiając przycisk na jednym z udekorowanych

stołów - a on już kupuje prezenty na koszt firmy.

Skarciła się w myślach za swoją podejrzliwość. Ale w głębi duszy

wiedziała, że ma rację. Chet jak kot zawsze spadał na cztery łapy.

Skończywszy układać prezenty, wsunęła pudła jedno w drugie, a

wstążki i opakowania wepchnęła do plastikowej torby. Teraz należy

wziąć wszystko pod pachę i zanieść do pojemników na śmieci. Potem

może się skupić na codziennej porcji ćwiczeń.

Ponieważ najkrótsza trasa wiodła przez patio, Sophie skierowała

się w stronę drzwi balkonowych. Wyszedłszy na zewnątrz, postawiła

pudła na ziemi i obróciła się, aby zamknąć za sobą balkon. Nagle

usłyszała głosy. Ktoś wszedł do pokoju, który przed chwilą opuściła.

Pokój należał do najbardziej nasłonecznionych w całym domu. Żeby

się za bardzo nie nagrzewał, Meredith zarządziła, aby w oknach

zawieszono żaluzje. Żaluzje były zaciągnięte, toteż Sophie nic nie

widziała. I nikt jej nie widział.

background image

To dobrze. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już zwłaszcza

z matką. Zmienne nastroje matki, która w ciągu dosłownie paru

sekund z euforii potrafiła popaść w skrajną rozpacz, działały na nią

przygnębiająco. Zamierzała zamknąć cicho drzwi, tak by nikt się nie

zorientował, że za nimi stoi, i wycofać się pośpiesznie na taras, ale

nagle, słysząc głos stryja Grahama, zamarła z ręką na klamce.

- Zrozum, jeżeli prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw, on nas

zabije. Dobrze o tym wiesz.

- Co mam zrobić? Rozciąć sobie żyłę i własną krwią podpisać

oświadczenie? - spytała gniewnie Meredith. - Mówię ci, że Joe

niczego się nie dowie. Przynajmniej nie ode mnie. To ty nie potrafisz

trzymać języka za zębami.

- W porządku, może faktycznie za bardzo się denerwuję. Ale

znów zaczął przychodzić do firmy, przejawiać zainteresowanie pracą.

Wolę, jak tkwi pogrążony w apatii. Wtedy robię, co chcę, a on do

niczego się nie wtrąca.

- Za brak apatii możesz winić jego ukochaną córunię - oznajmiła

Meredith, podchodząc do okna.

Z obawy, by matka jej nie zobaczyła, Sophie szybko cofnęła się w

kąt.

- Uparła się, żeby wracać do domu sama na piechotę. Nic

dziwnego, że ją napadnięto. A w Joego wstąpiła furia. Jeździł do San

Francisco, nie odstępował Sophie na krok, jakby jego obecność mogła

cokolwiek zmienić. Po prostu otrząsnął się z letargu. I teraz znów go

wszystko interesuje. Dzieci, praca...

background image

- No właśnie. Jest zupełnie innym człowiekiem. Nie byłem

pewien, co spowodowało tę zmianę, ale twoje wyjaśnienie brzmi

sensownie. Po śmierci Michaela Joe oszalał z rozpaczy. Winił się za

śmierć syna, wycofał z interesów, popadł w przygnębienie. To były

najszczęśliwsze lata mojego życia. Problemy Sophie sprawiły, że

jakoś się ocknął, nabrał chęci do działania. Wcale mi się to nie

podoba. Nie chcę, żeby patrzył mi przez ramię, kontrolował wszystkie

moje poczynania. Ale nie tego się boję. Przeraża mnie myśl, co

będzie, jeżeli kiedykolwiek odkryje...

- Boże, Graham, przestań krakać! - przerwała mu Meredith i

westchnęła głośno. - W drodze do Prosperino stoi przy szosie

podwójna tablica reklamowa. Wielka, oświetlona, doskonale

widoczna. Skoro cię język świerzbi, wynajmij ją sobie, po jednej

stronie daj napis „Ja to zrobiłem!", a po drugiej wyjaśnienie, co

dokładnie zrobiłeś. Niech się świat dowie.

- Już dobrze, nie złość się na mnie. - Na moment Graham Colton

zamilkł. - Zmieńmy temat, co? - Po paru sekundach ponownie się

odezwał: - Tylko spójrz na te stoły! Aż się uginają! Psiakrew, każdy

chce być najlepszy, ofiarować najpiękniejszy prezent. Co za lizusy!

No cóż, będę musiał wydać fortunę, żeby przebić jego kochanych

przyjaciół.

- Oj, Graham, ależ ty jesteś naiwny! Joego tak łatwo można

zadowolić. - Głos Meredith ociekał sarkazmem. - Po prostu prześlij

czek do Hopechest Ranch. Znasz swojego brata. Wiesz, jak przejmuje

background image

się losem tych wszystkich bękartów i wykolejeńców. Wzruszy się do

łez.

- Świetny pomysł - ucieszył się Graham. - W dodatku suma nie

gra roli, prawda? Bo tego typu instytucje nie udzielają informacji o

wsparciu, jakie otrzymują od prywatnych ludzi?

Meredith parsknęła śmiechem.

- Nie byłabym tego taka pewna, mój drogi. Raczej nastaw się na

pięć tysięcy minimum. Aha, i spóźniasz się z czekiem dla mnie.

Człowiek, który boi się wykrycia, powinien punktualnie opłacać

swoje rachunki.

Głosy oddalały się, stawały coraz bardziej ciche. Kiedy Sophie

wychyliła głowę zza drzwi i zerknęła do pokoju, zobaczyła, jak jej

stryj wręcza matce podłużny kawałek papieru.

- Słyszałeś to stare powiedzenie, Graham? - spytała Meredith,

chowając czek do kieszeni. - Tajemnica znana dwóm osobom jest

bezpieczna tylko wtedy, gdy jedna z tych osób nie żyje.

- Myślałem o tym, ale postanowiłem cię nie ukatrupiać.

Meredith odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła histerycznym

śmiechem.

- Oj, Graham, Graham. Nie miałbyś odwagi. Tobie zawsze

brakowało jaj.

Po chwili wyszli do holu, zamykając za sobą drzwi.

Sophie wróciła do pokoju i usiadła na najbliższym krześle. Nogi

miała jak z waty. Potrząsnęła głową. Ta wstrętna, chciwa, przebiegła

kobieta jest jej matką? A towarzyszący jej mężczyzna stryjem

background image

Grahamem? O co chodziło? O czym rozmawiali? Jakąż to mają

tajemnicę? Za co stryj płacił matce? Co, do diabła, się dzieje?

Nerwowo zastanawiała się, co zrobić. Pójść do ojca? Nie, bez

sensu. Najwyżej mogłaby mu powtórzyć to, co słyszała. A rozmowa

matki ze stryjem nie trzymała się kupy. Pójść do Rivera? Też bez

sensu. Po pierwsze, River i tak nie przepada za Grahamem, a po

drugie, nie chciała mu znów opowiadać o dziwnym zachowaniu

matki. A zatem? Ma puścić wszystko w niepamięć? Udawać, że nic

się nie stało?

- Nie. Tak też niedobrze - szepnęła, podnosząc się z krzesła.

Wyszła na zewnątrz, gdzie zostawiła puste opakowania po prezentach.

Podniósłszy je, skierowała się do pojemników na śmieci. - Po

przyjęciu. To tylko kilka dni. Po przyjęciu naradzę się z Riverem,

może z Randem i Drakiem. Porozmawiamy z ojcem; może zdołamy

go przekonać, że mama musi się leczyć. Że potrzebuje fachowej

pomocy...

River siedział na ławce przed stajnią, wpatrzony w swoje ręce.

Był tak skoncentrowany na tym, co robił, że nie słyszał zbliżających

się kroków. Podniósł głowę dopiero, kiedy Rand się odezwał.

- To łabędź? Rzeźbisz łabędzia? - spytał najstarszy syn Coltonów,

wskazując na kostkę mydła, którą River strugał nożem. -

Niesamowite. Masz talent, braciszku.

- Dzięki.

background image

River ostrożnie przeciągnął nożem po delikatnie wygiętej szyi

ptaka, po czym odłożył kostkę na bok. Wolał nie ryzykować. Szyja

była najtrudniejszym elementem, wymagała maksimum skupienia.

Miał nadzieję, że Rand nie wpadł na dłuższą pogawędkę, chciał

bowiem skończyć rzeźbę przed kolacją i zostawić ją Sophie na

poduszce.

- Często ostatnio bywasz w domu. Od poprzedniej wizyty minęło

zaledwie parę tygodni...

- Wiem, niby siedzibę mam w Waszyngtonie, ale większość

interesów załatwiam w Kalifornii. Najpierw pomagałem ojcu, potem

dostałem zlecenie od klienta z Los Angeles. Ledwo skończyłem,

wezwał mnie drugi klient z Sacramento. Wczoraj ze wszystkim się

uporałem i od dziś jestem wolnym człowiekiem. Uznałem, że nie

warto tracić czasu na przelot do Waszyngtonu, skoro urodziny ojca

obchodzimy hucznie już za parę dni. A co u ciebie? Jak posuwa się

budowa?

- Świetnie. - River wstał. Zamknąwszy scyzoryk, schował go do

kieszeni dżinsów. - Wybierasz się na przejażdżkę?

Pytanie było o tyle uzasadnione, że Rand miał na sobie sprane

dżinsy, flanelową koszulę i znoszone buty kowbojskie.

- A co? Bo jestem odpowiednio ubrany? - Randa ogarnęła

wesołość. - Nie, stary. Sprzątałem biuro, które wynajmuję w

Prosperino, a potem pomyślałem, że nie ma sensu się przebierać,

skoro wybieram się na ranczo. Niby korzystam z usług

profesjonalnych sprzątaczek, ale mówię ci, nic tak nie zbiera kurzu jak

background image

książki prawnicze. A panie sprzątaczki myją podłogi, lecz książek nie

ruszają.

River wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Dobrze nas wychowano, no nie, Rand? Żeby sprzątać po sobie i

nie wymagać od innych czegoś, co sami możemy zrobić.

- To prawda. - Rand wzruszył ramionami.

Był silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną liczącym ponad metr

osiemdziesiąt pięć wzrostu, o czarnych włosach i niebieskich oczach,

bardzo podobnym do Joego sprzed trzydziestu lat. Może właśnie to

podobieństwo sprawiło, że River czuł do niego instynktowną

sympatię. Cieszył się, że są nie tylko braćmi, ale i przyjaciółmi.

- Chociaż szkoda - dodał po chwili Rand. - Z tym niewymaganiem

od innych...

- Tak? - River skierował się w stronę niewielkiej lodówki stojącej

tuż za drzwiami stajni. - Chciałeś wymóc coś na mnie?

- Owszem. - Rand uśmiechnął się lekko zażenowany. - Żebyś

powiedział Sophie, że ją kochasz. Ten łabądek jest dla niej, prawda?

A wcześniej były kwiatki, książka, lizak. Inez, stary, nie potrafi

trzymać języka za zębami. Zwierza się córce, Maya zwierza się

Drake'owi i sam rozumiesz... Mamy w tym domu doskonały system

wczesnego ostrzegania. Wieści wędrują z prędkością światła. Gdybym

poleciał teraz do Waszyngtonu, pewnie zastałbym stos faksów od

Drake'a. To co, powiesz Sophie?

- Że ją kocham? - River wyjął z lodówki dwie butelki wody

mineralnej. Jedną podał swemu przybranemu bratu, drugą zatrzymał

background image

dla siebie. - Ona wie, ale mi nie wierzy. Chcę jej dać czas, żeby

oswoiła się z tą myślą. Przez całe lata odtrącałem ją od siebie. O mało

jej nie straciłem, kiedy zaręczyła się z Chetem.

- Nie straciłeś. Ona go nigdy nie kochała. Wiem, co mówię, bo

specjalnie przyleciała do Waszyngtonu, żeby ze mną pogadać. Z

Chetem to był układ czysto zawodowy. Może poprzez zaręczyny

chciała ci coś przekazać, zmusić cię, abyś wreszcie przejrzał na oczy.

Nie wiem. Podejrzewam, że Sophie też nie do końca to wie. W

każdym razie gotowa była zerwać z Chetem, rzucić pracę w agencji i

wrócić do domu. Oczywiście fakt, że ty tu mieszkasz, miał niewielkie

znaczenie. Może w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach

wpływał na jej decyzję.

River potarł ręką szyję, po czym pchnął kapelusz głębiej na oczy.

- Tak myślisz?

- Nie myślę, lecz wiem - odparł ze śmiechem Rand. - Hej, ty

jesteś River czy jego sobowtór? Bo River, z którym się

wychowywałem, już dawno przemówiłby Sophie do rozumu.

Zabrałby ją na spacer i tak długo tłumaczył, że powinni być razem, aż

by mu przyznała rację. A ty jej rzeźbisz łabędzie? Trzeba być

brutalem, nie romantykiem.

- Największy playboy na świecie udziela mi rad? Dzięki,

przyjacielu. Nie potrzebuję pomocy.

Rand uniósł ręce w geście rezygnacji.

background image

- W porządku, stary, przepraszam. Ale nie mogłem się

powstrzymać. To moja siostra. Muszę dokuczać jej absztyfikantom.

To mój braterski obowiązek.

- Daj spokój, twoja uparta siostra świetnie sobie radzi bez ciebie.

Ale wkrótce ulegnie mojemu czarowi. Nawet powiem ci, kiedy to

nastąpi. Zanim wzniesiemy kieliszki, aby życzyć Joemu sto lat, będzie

po wszystkim. Do tego czasu zgodzi się zostać moją żoną.

- Świetnie. Wasze zdrowie. - Rand podniósł butelkę do ust, zanim

jednak pociągnął łyk, kątem oka spostrzegł skręcające w podjazd auto.

- Co on tu robi?

River spojrzał na samochód, po czym przeniósł wzrok na Randa,

który stał blady jak trup, zaciskając gniewnie usta.

- Emmett Fallon? Nie mam pojęcia. Może przyjechał omówić z

Joem jakieś sprawy zawodowe? A co?

- Nic. Wiesz, niby nie mam powodu, żeby mu nie ufać. Na

żadnych kłamstwach czy oszustwach go nie przyłapałem, a jednak nie

lubię tego faceta. Im dłużej go znam i im częściej widuję, tym mniej

mu ufam. Zazdrości ojcu, uważa, że powinien mieć większy udział w

zyskach. Jest niesamowicie pazerny. Gdyby mógł, obdarłby ojca ze

skóry.

- Czyli Emmett nie należy do twoich faworytów... - Wiedząc, że

Rand zamierza wyjechać tuż po przyjęciu urodzinowym Joego, River

postanowił nie tracić czasu.

background image

- Nie, ani ten stary podrywacz, ani jego żonka. Jak ona ma na

imię? Jeannie? Nie. Sarah? Nie. Beth Ann? Nie. Już wiem! Doris!

Chyba Doris, prawda?

- O to chodzi? Że ty uwodzisz, ale się nie żenisz, a on poślubia

każdą kobietę, z którą idzie do łóżka? - River przytknął do ust butelkę

i pociągnął łyk wody. - Nie wierzę. Musiał ci się jeszcze czymś

narazić.

- Niczym konkretnym, stary. Ale znam się na ludziach. Emmett

Fallon podlizuje się ojcu, prawi mu komplementy, udaje lojalnego

przyjaciela i współpracownika, a w głębi duszy zieje do niego

nienawiścią. Podobnie jak stryj Graham. W dzieciństwie ojciec przez

pewien czas mieszkał w Waszyngtonie. Postanowiłem zabawić się w

detektywa. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, zadawałem pytania.

Dowiedziałem się co nieco o jego rodzicach i naszym kochanym

Grahamku.

- Serio? - River usiadł z powrotem na ławce i nadstawił uszu.

Ciekaw był wszystkiego, co Rand ma do powiedzenia zarówno na

temat Fallona, jak i Grahama Coltona.

- Tak, serio - odparł z uśmiechem Rand. - To co, mówić dalej?

- Jak chcesz. - River wzruszył ramionami.

- Dobra, ale nie będę się wdawał w szczegóły. Ojciec Joego,

Teddy Colton, był prawnikiem w Waszyngtonie. Wcale nie

najlepszym, ale uwielbiał życie towarzyskie, więc miał mnóstwo

przyjaciół. Ożenił się z kobietą o imieniu Kay, która pochodziła z

rodziny bogatej, choć stojącej znacznie niżej w hierarchii społecznej.

background image

To dziadkowi nie przeszkadzało. Chciał mieć pieniądze, żeby móc żyć

tak, jak - jego zdaniem - na to zasługiwał.

- Każdy by tak chciał.

- No pewnie. W każdym razie Teddy'emu i Kay urodził się syn

Joe, a pięć lat później drugi syn Graham. Powinni byli poprzestać na

jednym, ale... Któregoś dnia Teddy, który lubił sobie wypić, zabrał

Kay, która również lubiła wypić, na przyjęcie. W drodze powrotnej

rozbili się na drzewie. Osieroceni chłopcy trafili do domu swoich

bogatych dziadków, rodziców zmarłej mamusi. Ale dziadkowie nie

chcieli, żeby Joe z nimi mieszkał, bo z wyglądu za bardzo

przypominał im zięcia, który po pijanemu wjechał na drzewo i zabił

ich córkę. Więc zostawili sobie młodszego Grahama, a Joego odesłali

do Kalifornii. Do kumpla Teddy'ego z wojska, Jacka McGratha.

River uniósł rękę, przerywając Randowi monolog.

- Tę część historii znam. Joe poczuł się odrzucony, lecz pobyt u

McGrathów okazał się najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała.

Jack i Maureen przyjęli go pod swój dach i otoczyli opieką, mimo że

mieli gromadkę własnych dzieci, a do bogatych nie należeli. Dzięki

nim wyrósł na porządnego człowieka. A ja dzięki nim trafiłem do

waszej rodziny. Bo Joe postanowił odwdzięczyć się za ich dobroć,

ofiarując dom innym sierotom. Nie znam jednak historii Grahama.

Rand wypił do końca wodę, zgniótł butelkę i cisnął do kosza.

- Biedny Graham. I biedni jego dziadkowie. Wzięli nie tego

wnuka, co trzeba. Graham był rzeczywiście podobny do ich córki, ale

charakterek miał swojego ojca. To po pierwsze, a po drugie, po paru

background image

latach staruszkowie stracili majątek, zostali bez grosza. Co wtedy

zrobił ich kochany wnuk? Porzucił ich. Przypomniał sobie o starszym

bracie, z którym wcześniej nie utrzymywał kontaktu, a który właśnie

zaczął świetnie prosperować.

- I Joe przyjął go z otwartymi ramionami - dokończył River. - W

myśl zasady: co moje, to i twoje. Zgadłem?

- Zgadłeś. - Rand wykrzywił się z niesmakiem. - Podobnie sprawa

wygląda z Emmettem Fallonem. Kiedyś przed laty współpracowali

przy wydobywaniu ropy. Teraz Emmett uważa, że należy mu się

udział we wszystkich spółkach wchodzących w skład Colton

Enterprises. W kopalniach, w mediach, we wszystkim. Nasz ojciec

Riv, ma jedną podstawową wadę. Jest zbyt porządnym, zbyt dobrym i

stanowczo zbyt ufnym człowiekiem.

- Staram się mieć go na oku - powiedział River, również rzucając

pustą butelkę do kosza na śmieci. - Wszyscy tu pilnujemy, aby nie

stała mu się żadna krzywda.

- Wiem, przyjacielu. - Rand objął brata ramieniem i uściskał

serdecznie. - Dlatego chciałem z tobą pogadać i dlatego trzymam

kciuki, aby Sophie przyjęła twoje oświadczyny. Nie poddawaj się,

słyszysz?

- Nie mam zamiaru - odparł River, siadając z powrotem na ławce.

Po chwili podniósł łabędzia, który wymagał kilku drobnych

poprawek. Rand pożegnał się, mówiąc, że musi zajrzeć do Joego,

sprawdzić, czy Emmett przypadkiem nie usiłuje czegoś od niego

wyłudzić. River skinął głową: tak, ostrożność nie zawadzi. Wyjął z

background image

kieszeni scyzoryk, wyciągnął ostrze i zaczął skrobać cienkie mydlane

wiórki. Wiedział, że łabędź będzie piękny, że Sophie ucieszy się, tak

jak z innych podarków.

A potem, już niedługo, nadejdzie wielki dzień. Dzień, w którym

zjadą się goście zaproszeni na przyjęcie z okazji sześćdziesiątych

urodzin Joego. Dzień, w którym on i Sophie rozpoczną nowe

szczęśliwe życie. Dzień, który na zawsze pozostanie w ich pamięci.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Od rana świeciło słońce, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, choć

prawdę mówiąc, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że w dniu

urodzin Joego Coltona mógłby padać deszcz. Po pierwsze, w

Kalifornii w ogóle rzadko pada, a po drugie, było nie do pomyślenia,

żeby przyjęcie odbywało się w strugach deszczu!

Inez i jej pomocnica Nora Hickman pracowały bez chwili

wytchnienia. Owszem, przyrządzały posiłki dla domowników, ale od

kilku dni przeganiały z kuchni każdego, kto odważył się tam zajrzeć.

Na dziecińcu i w ogrodzie ustawiono trzy wielkie namioty. Fontanna

lśniła, migotały zawieszone na drzewach światełka, w powietrzu

unosił się zapach kwiatów. W ogromnym salonie wzniesiono

specjalne podwyższenie dla orkiestry; drugie podwyższenie - dla

drugiej orkiestry oraz dla mówców, którzy będą chcieli wygłosić

przemówienie do jubilata - zbudowano na dziedzińcu.

Poprzedniego dnia przyleciała z Paryża ciotka Joego, cudownie

ekscentryczna, osiemdziesięcioośmioletnia Sybil, która natychmiast

background image

zażądała, aby w całym domu rozstawiono popielniczki. Albo rodzina

pozwoli jej palić, albo wsiada w następny samolot i wraca do Francji.

- Gdyby nie seks i papierosy, nie miałabym w życiu żadnych

przyjemności - oznajmiła staruszka, mrugając porozumiewawczo do

Sophie.

Sophie znalazła kilka popielniczek. Potem odszukała ogrodnika

Marca i poprosiła go, żeby do wszystkich pokoi dostarczył wazony z

kwiatami; Meredith bowiem zarządziła, by kwiaty stały wyłącznie w

jej pokoju. W końcu ustaliła z Inez, aby przygotowano poczęstunek

dla dziennikarzy i fotografików obsługujących przyjęcie - pamiętała

ze wstydem, że poprzednim razem Meredith po macoszemu

potraktowała przedstawicieli mediów.

Wreszcie wszystko było gotowe. Inez upiekła gigantyczny tort na

trzysta osób, ludzie z firmy cateringowej krążyli po domu i ogrodzie,

rozstawiając stoły i krzesła. Solenizant narzekał, że musi włożyć

smoking, a żona solenizanta od trzech godzin siedziała zamknięta w

swoim pokoju z fryzjerem oraz przywiezioną przez niego wizażystką.

Jeszcze dwie godziny i zjadą się wszyscy zaproszeni goście. Po

sześciu lub siedmiu godzinach zaczną się żegnać i rozjeżdżać do

domów. Tyle pracy, tyle przygotowań, kilka godzin zabawy, a

potem...

No właśnie, co potem? Rand wróci do Waszyngtonu, Drake

wyjedzie gdzieś z jakąś tajemniczą misją. Amber już ogłosiła, że

nazajutrz rano wybiera się z przyjaciółmi w tygodniową podróż.

Emily oczywiście zostanie, Rebeka będzie od czasu do czasu wpadać

background image

z wizytą. A przybrane rodzeństwo? Chance, który zajmował się

sprzedażą sprzętu rolniczego, znów ruszy w objazd stanu. Tripp,

wzięty pediatra, podejmie na nowo praktykę. Wyatt razem z Randem

poleci do Waszyngtonu - obaj pracowali w tej samej firmie

prawniczej. A syn Emmetta, Blake Fallon, który przed wieloma laty

uciekł z domu i zamieszkał na ranczu Coltonów, pewnie będzie

zaglądał raz na tydzień, nie częściej, bo prowadzenie sierocińca w

Hopechest wypełniało mu każdą wolną chwilę.

Czyli poza rodzicami i Emily w Hacienda del Alegria zostanie

tylko River James. Może wkrótce przeprowadzi się do własnego

domu, ale ten dom znajdował się zaledwie o rzut kamieniem od

siedziby Coltonów i od niej, Sophie, która też nigdzie nie wyjeżdża.

Chociaż... mogłaby skorzystać z zaproszenia ciotki Sybil i przez kilka

miesięcy pomieszkać w Paryżu. Była to kusząca propozycja.

Zamierzała napisać książkę poświęconą Hopechest; może we Francji,

z dala od rodziny, łatwiej byłoby jej zacząć?

Ciekawe, jak by się River zachował? Czy próbowałby ją

powstrzymać? Czy prosiłby, by została? Przedtem nigdy nie

protestował, gdy znikała z jego życia.

- Kwiaty, Sophie - rzekła Maya Ramirez, wchodząc do pokoju.

Była prawie niewidoczna za ogromnym bukietem składającym się co

najmniej z trzech tuzinów długich czerwonych róż.

- O rany! - zawołała Sophie, biorąc od Mayi ciężki wazon. - Jakie

piękne! Twój ojciec je wyhodował?

W ciemnych oczach Mayi rozbłysły wesołe iskierki.

background image

- Bez przesady. Tata zna się na kwiatach, ale aż tak dobry to nie

jest. Poza tym, gdyby wyhodował tak wspaniałe róże, nikomu nie

pozwoliłby ich ściąć. Gdzieś tu jest karteczka... - Wskazała małą białą

kopertę ukrytą między pąkami. - Muszę lecieć. Mama przeżywa

załamanie nerwowe, co znaczy, że wszystko jest zapięte na ostatni

guzik i nie ma czym się zająć. Nie zapomnij, Soph, że o szóstej, zanim

przybędzie reszta gości, przewidziana jest uroczysta kolacja dla

najbliższych. Przyjechał już senator Howard; razem z jubilatem

właśnie napoczęli pudełko cygar od kongresmana Blakely'ego. Mama

oczywiście narzeka, że zasmrodzą cały dom...

Sophie postawiła wazon na toaletce i sięgnęła po biały kartonik.

Na kopercie widniało tylko jej imię; w środku na podłużnym

kartoniku niewiele więcej: „Pytałaś, co jest na górze. Przyjdź i

zobacz".

- Dziś? - spytała na głos. - Krąży jak widmo, zasypując mnie

prezentami, i nagle wyskakuje z zaproszeniem?

Kąciki warg jej zadrżały, po chwili rozciągnęła usta w szerokim

uśmiechu. Czemu nie? Zdąży obrócić. Kolano miała na tyle sprawne,

że mogła normalnie prowadzić samochód. Prysznic już wzięła, musi

się tylko ubrać. Inez nie potrzebuje jej pomocy. Hmm. Korciło ją...

- Szlag by cię trafił, River!

Wciągnęła przez głowę prostą czarną sukienkę, po czym

poprawiła ręką fryzurę, usiłując nadać jej poprzedni kształt. Następnie

pociągnęła usta szminką i krytycznym okiem przyjrzała się bliźnie na

lewym policzku. Należy ją starannie przypudrować...

background image

- E tam! - mruknęła, uśmiechając się do swojego odbicia. - Kto by

się przejmował? Nie ja! - I rzeczywiście; było jej zupełnie wszystko

jedno, czy blizna jest widoczna czy nie. - Jak się komuś nie podoba, to

niech nie patrzy.

- Sophie! - zawołała Emily, zauważywszy, jak siostra biegnie

przez salon. - Ciocia Sybil mówi, że brakuje na zewnątrz

popielniczek. Co mam zrobić?

- Powiedz, żeby zaczęła żuć tytoń! Wtedy wystarczy splunąć byle

gdzie! - rzuciła przez ramię Sophie. Z haczyka przy drzwiach

chwyciła kluczyki samochodowe.

- Splunąć...? Ależ...

Emily obejrzała się za siebie, lecz Sophie już nie było. Wytężyła

słuch. Przez moment słyszała odgłos kroków na żwirowym

podjeździe, a potem charakterystyczny pisk opon.

- Stoimy w miejscu, prawda, Martho? - spytała Louise Smith. -

Wiemy, że moja babka miała na imię Sophie. Wiemy, że widziałam

siebie w ogrodzie. A właściwie, że widziałam dwie Louise. Od

pewnego czasu nie posunęłyśmy się naprzód... Dlaczego chcesz

zrezygnować z hipnozy?

Martha Wilkes odłożyła notes, w którym zapisywała swoje

spostrzeżenia, i popatrzyła Louise prosto w oczy.

- Dobrze wiesz dlaczego - odparła. - Z powodu bólów głowy.

Tych strasznych migren, na które cierpisz.

- Bóle głowy dawniej też miewałam.

background image

- Codziennie? Chyba nie. Posłuchaj, Louise. Dobrze, że internista

przepisał ci coś, co skutkuje, ale to są bardzo silne leki. Nie chcę,

żebyś się nimi truła. Jesteś coraz chudsza, śnią ci się w nocy

koszmary. To naprawdę nie ma sensu. Hipnoza za bardzo cię stresuje.

Jako psycholog i jako twoja przyjaciółka uważam, że trzeba

przystopować. Przynajmniej dopóki migreny nie ustaną.

Louise z trudem powstrzymała łzy.

- Tak bardzo chciałam znów zobaczyć tę dziewczynkę, ale Patsy...

ona mnie odpycha, przysłania mi obraz. To dziwne uczucie. Mam

wrażenie, jakbym siedziała w kinie i oglądała siebie na ekranie.

Jakbym jednocześnie była aktorem i widzem. - Potrząsnęła głową. -

Boże, jak strasznie tęsknię za tą małą.

Z okna sypialni River dojrzał nadjeżdżający samochód. Wolnym

krokiem ruszył na dół po schodach, wmawiając sobie, że wcale się nie

denerwuje, że serce mu nie łomocze, a pot nie spływa po plecach.

Podniósł rękę do czarnej jedwabnej muszki, z którą męczył się przez

dwadzieścia minut, zanim udało mu się ją prosto zawiązać.

Ostatni raz występował w smokingu, kiedy towarzyszył Sophie na

balu maturalnym. W pożyczonym smokingu, pożyczonej krawatce

pod szyją i pożyczonych skórzanych butach, które skrzypiały przy

każdym kroku.

Teraz był właścicielem smokingu, właścicielem czarnych

onyksowych spinek i właścicielem lśniących skórzanych butów, które

- zważywszy na cenę - nie miały prawa skrzypieć. Całkiem

background image

nieskromnie uważał, że śnieżnobiała koszula niezgorzej się prezentuje

na tle jego opalonej skóry. Przez moment wahał się, co zrobić z

włosami; po namyśle związał je cienkim czarnym rzemykiem.

Choć elegancko ubrany, w niczym nie przypominał Cheta

Wallace'a. Zresztą, ku jego zdziwieniu, strój wcale mu tak bardzo nie

przeszkadzał; zresztą trudno, aby codziennie, niezależnie od okazji,

paradował w spranych dżinsach i zakurzonych kowbojskich butach.

Usłyszał, jak samochód zatrzymuje się przed domem.

Policzywszy w myślach do dziesięciu, otworzył drzwi, akurat gdy

Sophie zbliżała się do werandy.

- Wyglądasz przepięknie - rzekł, patrząc, jak ostrożnie podciąga

suknię, aby jej nie przydeptać.

- Wyglądam tak, jakbym wystroiła się w dwie minuty. I mniej

więcej tyle mi to zajęło. - Podniosła wzrok; na jej twarzy pojawił się

wyraz oszołomienia. - Boże... - szepnęła. - Nie wierzę... nie wierzę

własnym oczom.

- Co? Aż tak źle?

Potrząsnęła głową, po czym z trudem przełknęła ślinę.

- Przeciwnie, wyglądasz bosko, jakbyś miał zamiar zdeprawować

połowę żeńskiej populacji. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wiesz,

najbardziej podobał mi się łabędź. Może dlatego, że sam go

wyrzeźbiłeś.

Wyciągnął do niej rękę.

- Chodź, Sophie. Chodź ze mną na górę.

background image

- Bałam się, że nigdy mnie nie zaprosisz - powiedziała cicho i

mijając go, weszła do środka.

Meredith przekręciła głowę w lewo, w prawo, potem w lusterku,

które Frank trzymał, obejrzała misternie upięty kok pełen

fantazyjnych pukli i loków.

- Idealnie. Po prostu idealnie, Frank - pochwaliła mistrza

grzebienia. - Jesteś geniuszem.

- Nie bez znaczenia jest osoba, którą czeszę - rzekł fryzjer,

chowając lusterko do bocznej kieszeni płóciennej torby. - O loki może

się pani nie martwić. Ten lakier jest świetny. Mocno trzyma, ale nie

skleja włosów. Zresztą zostawię go pani. - Postawił pojemnik na

toaletce. - Przekona się pani, jakie to cudo.

- Dziękuję, Frank.

Meredith wstała z fotela i zsunęła jedwabną pelerynę w lamparcie

wzory, którą Frank na czas pracy okrył jej ramiona. Pod spodem miała

na sobie różową suknię w jaskrawozielone pasy sięgającą ziemi,

rozciętą od dołu do połowy uda, a od góry niemal po pępek. Długie

rękawy jakby jeszcze bardziej podkreślały głębokość dekoltu.

Podniosła z toaletki złoty naszyjnik wysadzany brylantami, który

Joe podarował żonie z okazji dwudziestej rocznicy ślubu, i bez słowa

podała go Frankowi, nastawiając szyję. Następnie wsunęła do uszu

jednokaratowe brylantowe kolczyki.

- Jak wyglądam? - Obróciła się wokół własnej osi.

background image

Frank pociągnął długi, luźno skręcony lok opadający wzdłuż jej

policzka.

- Jak marzenie. Nic dodać, nic ująć.

- A ja bym dodała. Po kolejnym karaciku! - oznajmiła ze

śmiechem Meredith, po czym wyjęła z szuflady kilka studolarowych

banknotów. Ocierając się o Franka, wsunęła mu pieniądze do kieszeni

koszuli. - A teraz zmykaj. Muszę wypić kilka martini, bo inaczej nie

wysiedzę przy stole.

Tak jak tego po nim oczekiwano, Frank błysnął zębami w

uśmiechu i zaczął pośpiesznie zbierać grzebienie. Po chwili,

skinąwszy głową na wizażystkę, która nie mając nic do roboty,

piłowała sobie paznokcie, ruszył w stronę drzwi.

Meredith została sama. Nareszcie! Ponownie wyciągnęła szufladę.

Tym razem wydobyła cienką szklaną fiolkę. W środku był

przezroczysty płyn.

- Cholerna sukienka - mruknęła, poklepując się po biodrach. -

Gdzie ja, do diabła, mam to wsadzić? - Popatrzyła na swoje odbicie w

lustrze. - Nie tam, gdzie zazwyczaj chowa się drobiazgi, bo tego, w co

się je chowa, nie mam na sobie.

Marzyła o drinku, ale wiedziała, że najpierw - na trzeźwo! - musi

rozwiązać problem fiolki.

- Do torebki? Bez sensu - ciągnęła monolog. - We własnym

domu, na własnym przyjęciu, gospodyni nie chadza z torebką w ręku.

Zostawić w szufladzie? Zbyt ryzykowne. Mogę nie mieć czasu, żeby

zajrzeć tu przed toastem. Psiakość!

background image

Nagle utkwiła spojrzenie w pojemniku z lakierem do włosów.

Hm, może się uda! Frank powiedział, że nic nie zburzy jej fryzury, ani

prawdziwych loków, ani tych doczepionych. Usiadłszy przed lustrem,

sięgnęła po leżące na toaletce spinki. Uniosła skręcony kosmyk,

owinęła nim fiolkę, po czym zabezpieczyła ją trzema prawie

niewidocznymi spinkami.

Ponownie spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Doskonale, ale

ostrożności nigdy nie za wiele. Na wszelki wypadek spryskała włosy

lakierem, odczekała chwilę i potrząsnęła głową.

- Masz rację, Frank. Ten lakier rzeczywiście jest świetny.

- Naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? - spytała Sophie,

rozglądając się dookoła.

Leżała na środku ogromnego łóżka. River leżał obok, wsparty na

łokciu, i też rozglądał się po pokoju. Drewniane podłogi, seledynowa

tapeta na ścianach, w oknach białe muślinowe zasłony. No i meble:

dziewiętnastowieczna toaletka z drewna wiśniowego, którą wypatrzył

w Prosperino, komoda, którą sam zbudował, sekretarzyk z

miedzianymi okuciami, który - jak podejrzewał - przypadnie Sophie

do gustu, i oczywiście wielkie małżeńskie łoże z białą narzutą w polne

kwiaty.

- Podoba ci się?

- Co, takie ohydztwo? - spytała, trącając go żartobliwie w bok. -

Nie bądź śmieszny! Jestem oczarowana. A nie przyszło ci do głowy,

background image

że tylko dlatego się z tobą kochałam? Bo tak bardzo zachwycił mnie

ten pokój?

- E tam! Nie dałabyś się przekupić. - Pogładził ją czule po

ramieniu. - Zresztą przyjechałaś tu nie z powodu pokoju, ale dlatego,

że wzruszył cię łabądek.

- To prawda. - Przekręciwszy się na bok, ujęła go za rękę. -

Powiedz: kochasz mnie?

- Kochasz mnie? - powtórzył i bojąc się, że go zaatakuje, szybko

przygniótł ją swoim ciałem. - Kochasz mnie, a ja kocham ciebie. I

będę kochał przez następny milion lat.

Pogłaskała go po policzku.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Tyle straconego czasu...

- Przez ciebie, złotko. - Pocałował ją w czubek nosa. - Bo ja

jestem... jak to powiedziałaś? Najwspanialszy?

- Och, bez przesady. Tak mi się tylko wypsnęło. - Uśmiechnęła

się. - Ale wiem, do czego zmierzasz. Chcesz, żebyśmy przeszłość

puścili w niepamięć i skoncentrowali się na przyszłości. Zgadłam?

- Nie chcę nic puszczać w niepamięć, Sophie - szepnął. -

Oczywiście, że wolę pamiętać rzeczy dobre niż złe, ale wszystko

złożyło się na to, że jesteśmy tu teraz razem. I radości, i smutki.

- Jesteś niesamowity, wiesz?

- Znów ci się wypsnęło?

Parsknęła śmiechem; po chwili spoważniała.

- Nie spytasz, River?

- O co? - Delikatnie kąsał ją w szyję.

background image

Zamknęła oczy, rozkoszując się dotykiem jego warg.

- O test. Czy sobie zrobiłam. Nie jesteś ciekaw?

- Nie. - Podniósł głowę. - A wiesz dlaczego? Bo wynik nie ma

znaczenia. Kocham cię i pragnę cię poślubić. Jutro, dziś, jak

najszybciej. Dziecko nie wpłynie na moją decyzję. Liczysz się tylko

ty.

- Och, Riv. - Zamrugała oczami, usiłując pozbyć się łez. - Ja też

cię kocham. I dlatego ci powiem. Zrobiłam test i wyszło, że...

Przyłożył palec do jej ust.

- Później - szepnął.

Dopiero kiedy skinęła głową, cofnął dłoń, a na miejsce palca

przytknął wargi. Nie dotarli na zaplanowaną przed przyjęciem

uroczystą kolację dla rodziny. Najpierw znów się kochali, potem

przez kwadrans chodzili na czworakach, szukając onyksowych spinek

do mankietów.

- Spóźniliście się - powiedział Rand, kiedy w końcu dojrzał

Rivera przy barze w ogrodzie. - Założyłem się z Drakiem o pięć

dolców, że ogłosicie dziś z Sophie swoje zaręczyny. I co, wygram?

- Trzeba było założyć się o dziesięć - odparł River, uśmiechając

się od ucha do ucha.

W jednej ręce trzymał szklankę piwa, w drugiej szklankę

oranżady - nie liczył, że w barze znajdzie mleko. Zresztą Sophie

nikomu nie chciała na razie mówić o ciąży. Obiecał jej, że zachowa tę

radosną nowinę w tajemnicy, podejrzewał jednak, że długo nie

background image

podoła, bo rozpierało go szczęście. On, którego wszyscy uważali za

samotnika, przestanie nim być. Wkrótce będzie miał rodzinę...

- Poczekamy, aż skończą się toasty i dopiero wtedy ogłosimy, że

zamierzamy się pobrać.

- Świetnie, stary. - Rand silnie klepnął Rivera w plecy. -

Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Gratulacje.

Sophie stała koło syna Grahama, Jacksona, i obserwowała

krzątaninę przed ustawioną w ogrodzie sceną. Gwiazdy lśniły na

niebie, powietrze pachniało kwiatami, a po dziedzińcu krążyli

elegancko ubrani goście.

- W tym jaskrawym stroju wyróżnia się pośród tłumu, prawda? -

Jackson wskazał kieliszkiem w stronę Meredith.

- Zdecydowanie - przyznała Sophie.

Nagle zauważyła, jak matka nerwowym ruchem podnosi rękę do

czoła i przygładza loki. Czyżby rozbolała ją głowa? Może powinna do

niej podejść, spytać, czy wszystko w porządku? Ale zanim wykonała

krok, zobaczyła przy swoim boku Cheyenne James.

- Mój braciszek wygląda dziś wyjątkowo urodziwie - oznajmiła

Cheyenne, mrugając do Jacksona. - I promienieje radością. Trochę jak

Sophie. Nie sądzisz, Jackson?

Jackson zmarszczył zdezorientowany czoło.

- Czyżby mnie coś ominęło? - spytał.

Obie kobiety wybuchnęły śmiechem. Po chwili dołączył do nich

River.

background image

- Cześć, siostrzyczko - powiedział, cmokając Cheyenne w

policzek. - Co was tak cieszy?

- Ty - odparła Cheyenne. - I niech ci się nie zdaje, że coś przede

mną ukryjesz, bo czytam w twoich myślach. - Przeniosła spojrzenie na

Jacksona. - Kotku, może byśmy się czegoś napili, co? O, jest Rebeka!

Muszę z nią pogadać. Jackson, bądź tak miły i skombinuj mi coś

zimnego. Będę tam, z Rebeką.

- Dlaczego pozwalam, żeby one wodziły mnie za nos? - spytał

Jackson,

odprowadzając

Cheyenne

wzrokiem.

Jej

długie,

kruczoczarne włosy kołysały się zmysłowo przy każdym kroku. -

Sympatyczna dziewczyna. Dlaczego nikt mi jej wcześniej nie

przedstawił?

- Dlatego, że pracujesz dwadzieścia sześć godzin na dobę, dbając

o interesy Coltonów - odparła Sophie. - A Cheyenne potrafi czytać w

myślach, prawda, Riv?

- Prawda. Ma duże zdolności telepatyczne.

Jackson obejrzał się przez ramię, ale Cheyenne zniknęła w tłumie.

- Jeśli jest, jak twierdzicie, będzie wiedziała, że poszedłem spełnić

jej życzenie. Chyba lepiej, żebym skorzystał z barku w gabinecie

Joego? Bo tu w ogrodzie trudno będzie dopchać się do lady, a zaraz

zaczną się przemówienia...

River wziął Sophie za rękę i podeszli bliżej sceny.

- Twoja mama wygląda rewelacyjnie.

Sophie wspięła się na palce, usiłując dojrzeć matkę, ale ni stąd, ni

zowąd widok zasłonił jej Emmett Fallon.

background image

- Przepraszam, nie zauważyłem cię, Soph. Muszę napełnić

kieliszek. Zaraz zaczną się toasty...

Oddalił się pośpiesznie w stronę drzwi, za którymi zniknął

Jackson.

- Kretyn - mruknął pod nosem River. - Jak się czujesz, mamuśku?

- Dobrze - odparła Sophie. - Ale jak jeszcze raz nazwiesz mnie

mamuśką, to pożałujesz. - Cmoknęła go w policzek. - Boże, istny dom

wariatów. Mama zaprosiła... Spójrz, Riv! Tata wchodzi na scenę.

Razem z mamą. Myślisz, że będzie przemawiał?

- Chyba tak. Meredith trzyma dwa kieliszki szampana. Podejdźmy

bliżej.

Meredith,

oświetlona

blaskiem

reflektorów,

wyglądała

przepięknie. W pewnej chwili podała mężowi kieliszek złocistego

płynu, potem podniosła rękę do włosów i przygładziła je, uśmiechając

się promiennie.

- Czekamy, solenizancie! - zawołał ktoś z tłumu.

Wszyscy zaczęli klaskać.

- Starczy, kochani, starczy - uciszył zebranych Joe.

Sophie słuchała ojca ze wzruszeniem. A to zażartował, a to

zadrwił z samego siebie, to znów mówił poważnie. Na koniec

podziękował gościom za przybycie.

- Kto wie, może w tej sytuacji dożyję sześćdziesiątych piątych

urodzin?

- Sto sześćdziesiątych piątych!

Sophie odwróciła się. Rand puścił do niej oko.

background image

- Słyszysz, tato? Sto sześćdziesiątych piątych!

Joe wybuchnął śmiechem i wzniósł toast.

- W porządku. Niech i tak będzie.

Sophie przysunęła szklankę do ust i popatrzyła na Rivera, kiedy

nagle powietrzem wstrząsnął huk. Odruchowo spojrzała na scenę i

zobaczyła, jak Joe osuwa się na ziemię, jedną ręką obejmując

Meredith.

- Tato! - wrzasnęła Sophie i trzymając Rivera za rękę, przeciskała

się przez zdezorientowany tłum. - Tatusiu!

W małej, ciemnej sypialni w Missisipi Louise Smith poderwała

się na łóżku, przycisnęła ręce do policzków i zaczęła rozdzierająco

krzyczeć.

Jej krzyk niósł się echem po całym domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Kasey Ród Coltonów 0 Szafiry dla narzeczonej 02 (Savannah)
01 Michaels Kasey Samotny wilk
Michaels Kasey Samotny wilk 1
Langan Ruth Ród Coltonów 0 Szafiry dla narzeczonej 01 (Molly)
Drozd Wołodymyr Samotny wilk
35 Samotny wilk
Michaels Kasey Pieniądze to nie wszystko
Michaels Kasey Eskapada
Michaels Kasey Flirt z panną młodą
Sandemo Margit Opowieści5 Samotny Wilk (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści 35 Samotny wilk
ebook Margit Sandemo 35 Samotny Wilk
(Opowieści 35) Samotny wilk Margit Sandemo
May Karol Rod Rodrigandow 01 Tajemnica Miksteków
R192 Michaels Kasey Flirt z panną młodą
Michaels Kasey A potem ślub

więcej podobnych podstron