KASEY MICHAELS
Samotny wilk
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tego dnia w San Francisco nic nie szło po jej myśli. Nowy system
telefoniczny, który - zdaniem szefa agencji - wszystkim miał ułatwić
życie, nie tylko go nie ułatwiał, ale sam koszmarnie szwankował.
Sophie Colton dwukrotnie straciła z trudem uzyskane połączenia z
klientem z Tokio, a co za tym idzie, przypuszczalnie straciła również
klienta.
Dziecięcy gwiazdor filmowy, z którym podpisała kontrakt na
reklamę o ogólnokrajowym zasięgu, postanowił akurat w tym
tygodniu rozpocząć mutację. Z dnia na dzień jego czysty, krystaliczny
głosik zamienił się w piskliwy skrzek. Należało od nowa przystąpić
do szukania aktora.
Jakby tego było mało, w drodze na spotkanie z klientem poleciało
jej oczko w rajstopach, potem złapał ją deszcz, o którym
meteorolodzy zapomnieli wspomnieć, a wieczorem pokłóciła się w
restauracji ze swoim narzeczonym od czterech miesięcy, Chetem
Wallace'em. W porządku, może nie była to kłótnia, może było to
nieporozumienie. Kłótnia to za mocne słowo. Nigdy się z Chetem nie
kłócili. Zazwyczaj Chet mówił, a ona słuchała. Czasem zastanawiała
się, po jakie licho w ogóle to robi.
Chet chciał, by zrezygnowali z intratnych posad w agencji
reklamowej i założyli własną firmę. Sophie nie była pewna, czy to
dobry pomysł. Lubiła swoją pracę, ciężko harowała, zanim otrzymała
obecne stanowisko, a w dzisiejszym bezlitosnym świecie, w którym
panuje tak ostra konkurencja, tworzenie nowej agencji, a jednocześnie
budowanie nowej rodziny... hm, po prostu bała się, że nie podołają.
Przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, kiedy zezłościwszy się na
Cheta, zostawiła go w restauracji, żeby dokończył deser i zapłacił za
kolację, a sama mszyła na piechotę do domu.
Najbardziej chyba zirytowała ją postawa narzeczonego, to, że nie
wybiegł za nią z restauracji, lecz został przy stoliku, popijając kawę i
jedząc krem czekoladowy. Zgoda, mieszkała tylko cztery przecznice
dalej, ale naprawdę mógł się zachować inaczej. Nie musiał mówić:
„Dobrze, kochanie, idź do domu. Postaraj się ochłonąć. Spotkamy się
u ciebie za pół godziny". Nienawidziła, kiedy był taki cholernie
rozsądny. A on, psiakrew, dobrze o tym wiedział.
Mniej więcej w połowie drogi stanęła na moment przy
krawężniku. W lewo odchodził wąski, ponury zaułek. Wzdychając
głośno, Sophie podniosła głowę, po czym odgarnęła za ucho kosmyk
ciemnoblond włosów. Zacisnąwszy powieki, westchnęła po raz drugi,
następnie ruszyła przed siebie. Zanim jednak dziesięciocentymetrowy
obcas zetknął się z asfaltem, poczuła mocne szarpnięcie; ktoś wciągał
ją w zaułek.
- Puść mnie! - krzyknęła, usiłując się oswobodzić.
Nic więcej nie zdołała powiedzieć. Napastnik pchnął ją z całej
siły na wilgotny, ceglany mur. Zrobiło się jej ciemno przed oczami.
Miała wrażenie, że to sen, jakaś koszmarna surrealistyczna fantazja,
która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niestety, wszystko
działo się naprawdę. Starając się wyrównać oddech, nie stracić
przytomności i opanować strach, który dławił ją za krtań, poczuła
przytknięte do szyi ostrze noża.
- Stój, suko! Jak tylko się ruszysz, poderżnę ci gardło! Jasne?
Jasne?
Bojąc się, że napastnik spełni groźbę, nie mogła skinąć głową.
Więc w odpowiedzi zamrugała powiekami. Tak, jasne.
- Dobra, w porządku, dobra.
Mężczyzna był wyraźnie poruszony. Może znajdował się pod
wpływem narkotyków? Nie umiała poznać, Widziała jedynie, że jest
w stanie najwyższego podniecenia. Mógł ją zabić w każdej sekundzie,
choćby posłusznie spełniała wszystkie jego rozkazy. Powoli cofnął
ostrze. W następnej chwili leżała na brzuchu na twardym podjeździe,
zaciskając zęby z bólu.
Zamknąwszy oczy, przełknęła ślinę.
- Czego... czego ode mnie chcesz? - spytała w końcu. Nie mogła
się ruszyć; napastnik przygniatał ją kolanem do ziemi. - W kieszeni
płaszcza mam portfel, a w nim pieniądze i karty płatnicze. Jeżeli się
odsuniesz, sięgnę...
- Głucha jesteś, ty durna suko? Co? - warknął jej nad uchem. Tak
bardzo śmierdziało mu z ust, że wzdrygnęła się z obrzydzeniem. -
Mówiłem, że jak się ruszysz, poderżnę ci gardło. Tak trudno to
zrozumieć?
Nim zdołała odpowiedzieć, zaczął przesuwać ręce po jej ciele.
Cienki płaszcz, który miała na sobie, niewiele ją chronił. Opierając
ciężar ciała na kolanie, którym przyciskał ofiarę do ziemi, mężczyzna
niezdarnie usiłował obrócić ją do siebie. Potem na zmianę to ugniatał,
to szczypał jej piersi, wreszcie mocno wbił zęby w jej ramię. Wariat.
Szaleniec. Sophie uświadomiła sobie, że facetowi nie zależy na
pieniądzach. Może weźmie portfel, kiedy już ją zabije, ale na razie
chodzi mu o coś całkiem innego. O nią. Chce sprawić jej ból.
Choć od głównej ulicy dzieliło ją zaledwie siedem, osiem metrów,
była bezradna. W prawej ręce napastnik trzymał nóż. Gdyby
krzyknęła czy próbowała się wyrwać, nie zawahałby się go użyć.
Nagle przyszło jej do głowy, że tak czy tak zginie. Facet nie panuje
nad sobą. Diabli wiedzą, co mu za chwilę strzeli do łba.
Ogarnęła ją wściekłość. Nie, nie będzie biernie czekać na śmierć!
Nie umrze bez walki! Teraz była elegancką kobietą mieszkającą w
mieście, ale przecież dorastała na ranczo, biegała po lasach, łaziła po
drzewach, staczała walki ze starszymi braćmi, czasem na niby, dla
zabawy, a czasem na serio.
Bracia. Boże. Michael już nie żyje. Jego śmierć zniszczyła
rodziców, zniszczyła całą rodzinę. Jeżeli ona też zginie... Nie! Nie
może do tego dopuścić! Musi się bronić! Mamusiu, tatusiu, nie umrę!
Nie pozwolę, żeby jakiś naćpany bydlak mnie zabił! Nie myśląc o
przeraźliwym bólu w prawym kolanie, które strzaskała sobie,
upadając na twardy żwir, o ostrzu noża, które przylegało do jej
policzka, i o wstrętnej, brudnej łapie, która wcisnęła się jej pod
bluzkę, Sophie przystąpiła do obrony.
Oparłszy się na łokciach, wierzgnęła kolanami niczym dziki
mustang usiłujący zrzucić z grzbietu jeźdźca. Strach dodał jej sił.
Największą rolę odegrał jednak element zaskoczenia. Niczego nie
spodziewający się napastnik stracił równowagę i przechylił się na bok.
Jeszcze jedno wierzgnięcie i była wolna. Cofała się na czworakach w
stronę ulicy, usiłując zwiększyć dystans między sobą a bandytą.
- Na pomoc! - krzyknęła na całe gardło. - Tu, w zaułku! Na
pomoc! Błagam!
Nie przestając się wydzierać, zacisnęła ręce na wielkim
plastikowym koszu na śmieci i z trudem dźwignęła się na nogi. Prawa
noga właściwie nie nadawała się użytku. Nie zwracając na to uwagi,
Sophie chwyciła pokrywkę i cisnęła nią w napastnika, po czym
zanurzyła ręce w otwartym koszu i wyciągnęła pierwszą z brzegu
„broń" - był nią odcięty czubek ananasa.
Rany boskie! Tym ma się bronić? No ale zaułek leżał na tyłach
ekskluzywnych lokali, do których wchodziło się od strony głównej
ulicy, więc na co liczyła? Że w koszu znajdzie nabity rewolwer?
Rzucała
w
mężczyznę
czym
się
dało:
ananasem,
pustą
półkilogramową
puszką
po
sosie
pomidorowym,
zgniłymi
warzywami. Nie przestawała krzyczeć.
Po chwili poślizgnęła się i upadając, przewróciła kilka mniejszych
metalowych koszy. Narobiła mnóstwo hałasu, a przy okazji sama się
ubrudziła - jako ofiara była coraz mniej atrakcyjna.
- Jestem w zaułku! Pomocy! Ratunku!
Przeklinając siarczyście pod nosem, napastnik schylił się, by nie
dostać w głowę zwiędłą kapustą, po czym odwrócił się i uciekł.
Sekundę później dwóch porządnie ubranych mężczyzn usłyszało
krzyk Sophie i przybiegło jej na ratunek.
- Dzięki Bogu - szepnęła, opierając się o jednego ze swych
wybawców, podczas gdy drugi wrócił pędem na ulicę, by wezwać
karetkę i zawiadomić policję.
Prawe kolano tak bardzo ją bolało, że o niczym innym nie
myślała. Nie wiedziała, że napastnik rozciął jej policzek od brody po
ucho ani że straciła mnóstwo krwi. Nic nie wiedziała, bo po chwili
popadła w stan błogiej nieświadomości.
Tej nocy w Jackson w stanie Missisipi Louise Smith poderwała
się na łóżku. Oczy miała szeroko otwarte z przerażenia, ciało zlane
potem. Coś jest nie tak. Czuła to. Po chwili spuściła nogi na podłogę.
Wstawszy, podeszła do kontaktu w ścianie, włączyła światło, po czym
oparła dłonie o blat komody i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze.
Zobaczyła kobietę, która nie wyglądała na pięćdziesiąt dwa lata.
Jedynie duże piwne oczy zdradzały bezmiar cierpienia, jakie przeżyła.
Przeczesawszy ręką falujące, ciemnoblond włosy, niemal całkiem
pozbawione siwizny, wzięła kilka głębokich oddechów, starając się
uwolnić od paniki, która ściskała ją za serce. Widzisz? Nikogo nie ma.
Jesteś sama. Nikt ci nie wyrządzi krzywdy. Nikt nic nie wie. Nawet ty.
Miała sen. Często jej się coś śniło. Zawsze były to dziwne,
skomplikowane sny. Niektóre zaczynały się dobrze, niewinnie, ale
wszystkie kończyły się źle. Pytania pozostawały bez odpowiedzi,
problemy bez rozwiązania. Tym razem było inaczej. Nie pamiętała
snu, pamiętała jedynie strach oraz pewność, że ktoś potrzebuje jej
pomocy. Ktoś... Dziecko. Dziewczynka, która wołała do niej „mamo".
Gdzie ona jest? Gdzie?
Louise wyszła z sypialni i podreptała boso do kuchni po szklankę
wody. Wiedziała, że dziś już nie zaśnie.
Joe Colton wypadł z windy, zanim jeszcze drzwi się do końca
otworzyły, i pognał w stronę dyżurki pielęgniarek. Towarzystwa
dotrzymywał mu jego przybrany syn, River James. Pół godziny po
tym, jak policja zadzwoniła na ranczo w Prosperino, aby zawiadomić
rodzinę o wypadku Sophie, obaj byli w samolocie i lecieli do San
Francisco. Dotarli na miejsce tuż przed świtem.
- Moja córka, Sophie Colton... - powiedział Joe do pielęgniarki,
która siedziała przy biurku, zajęta piłowaniem paznokci. - W którym
leży pokoju?
Młoda kobieta popatrzyła na niego tępym wzrokiem.
- Colton? Chyba nie mamy nikogo o takim nazwisku. -
Obróciwszy się na krześle, spojrzała pytająco na koleżankę po fachu,
która właśnie weszła do dyżurki. - Mary, czy mamy pacjentkę o
nazwisku Colton?
Nowa podeszła do Joego.
- Czy mogę wiedzieć, kim pan jest?
- Jej ojcem, do diabła! - ryknął Joe, który w wieku sześćdziesięciu
lat był przystojnym, postawnym mężczyzną o lekko szpakowatych
włosach. Teraz, wściekły i podminowany, bardziej przypominał
rozjuszonego byka niż kochającego tatusia.
River zdjął z głowy sfatygowany kapelusz kowbojski, po czym,
zaciskając rękę na ramieniu swego przybranego ojca, uśmiechnął się
czarująco do pielęgniarek.
- Senator Colton jest trochę zdenerwowany, proszę pani -
oznajmił, kładąc nacisk na słowo „senator", mimo iż urzędu senatora
Joe nie piastował od lat. - Wczoraj wieczorem napadnięto jego córkę.
Sophie Colton.
Może zadziałała magia godności senatora, a może przyjazny
uśmiech Rivera, w każdym razie pielęgniarka o imieniu Mary wyszła
z dyżurki, informując mężczyzn, że zaprowadzi ich na miejsce.
- Bardzo pana przepraszam, panie senatorze - tłumaczyła, idąc
korytarzem - ale w wypadku brutalnej napaści zawsze staramy się
zachować ostrożność. Pańską córkę przywieziono z sali operacyjnej
trochę ponad godzinę temu, pewnie jeszcze śpi. Czy poinformowano
pana o ranach, jakie odniosła?
- Boże, Boże...
Joe przyłożył rękę do ust, jakby chciał powstrzymać jęk, i
odwrócił się od pielęgniarki. Niepokój o Sophie, męczący nocny lot
oraz gniew na Meredith, matkę Sophie, która nie widziała
najmniejszego powodu, aby towarzyszyć mężowi do San Francisco -
wszystko to odcisnęło na nim piętno.
- Owszem, poinformowano - rzekł River, wyręczając tego silnego
mężczyznę, który jedno dziecko już pochował - ale gdyby siostra
mogła jeszcze raz nam opowiedzieć, czego możemy się spodziewać,
bylibyśmy wdzięczni.
Oczywiście River nie potrafił wczuć się w położenie Joego, ale
domyślał się, co ten przeżywa, odkąd odebrał telefon z policji w San
Francisco. Na pewno przypomniał mu się telefon sprzed wielu lat z
wiadomością o wypadku, jakiemu uległ Michael. Teraz strach o córkę
mroził mu krew w żyłach.
Z kolei on, River, bardziej odczuwał wściekłość niż lęk. Lęk i
przerażenie znikły, kiedy po telefonie od policji zadzwonił do szpitala,
gdzie uzyskał wyczerpujące wiadomości o stanie zdrowia Sophie:
okazało się, że odniosła wiele ran, ale na szczęście nie zagrażały one
jej życiu.
Podczas gdy Joe Colton zajął jeden z tylnych foteli małego
odrzutowca, modląc się o córkę, River siedział za sterami, marząc o
tym, aby jak najszybciej znaleźć się w San Francisco i dać w zęby
Chetowi Wallace'owi. Potem podnieść go z ziemi i znów mu
przyłożyć. I jeszcze raz.
Po chwili Joe wziął się w garść i skinął do pielęgniarki głową.
- Pańska córka, senatorze, miała lekkie wstrząśnienie mózgu -
oznajmiła siostra Mary, zatrzymując się przed pokojem numer 305. -
Mówię o tym dlatego, że po przebudzeniu może być nieco zagubiona.
Na twarzy i ciele ma mnóstwo otarć i sińców. Rzecz jasna, wszystkie
rany zostały dokładnie oczyszczone. Ma również kilka głębszych
zadrapań na... na piersiach, które mogą ją trochę pobolewać. Na
wszelki wypadek doktor zaordynował kurację antybiotykową. Nigdy
dość ostrożności, gdy w grę wchodzą ugryzienia.
Ugryzienia? To znaczy, że ten drań ją pogryzł? Tego River
wcześniej nie wiedział. Joe pewnie też, bo z jego gardła dobył się
stłumiony jęk. River zacisnął dłoń w pięści.
- Ortopedzi naprawili pannie Colton kolano - kontynuowała
pielęgniarka. - Miała uszkodzoną łękotkę przyśrodkową. Zdarza się to
dość często. Niestety, później pacjenci muszą nosić specjalną szynę,
przez pięć lub sześć tygodni poruszać się o kulach, a potem czeka ich
jeszcze intensywna rehabilitacja. - Siostra Mary westchnęła ciężko. -
Doktor Hardy, szef oddziału chirurgii plastycznej, osobiście zszył ranę
ciętą na twarzy pańskiej córki. Pacjentka będzie potrzebowała paru
dalszych poprawek chirurgicznych, ale dopiero w przyszłości, kiedy
wszystko się zagoi. To cud, że ostrze nie przecięło jakiejś większej
żyły czy nerwu policzkowego. Zszycie rany, mimo że nie była
strasznie głęboka, wymagało ponad stu szwów.
- O Boże! - szepnął Joe. - Moja kochana córeczka. Moja śliczna,
kochana córeczka.
River tak mocno zaciskał zęby, że rozbolała go szczęka. Sophie.
Piękna Sophie, wciągnięta w ślepą uliczkę. Posiniaczona, poharatana,
pocięta nożem, o mało nie zabita. Bez powodu. Tylko dlatego, że
znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i jakiś
naćpany idiota postanowił się zabawić. Nie znała swojego napastnika,
niczym mu się nie naraziła. Teraz musi cierpieć.
- Dziękujemy, siostro - rzekł River do pielęgniarki, która stała z
ręką na klamce do pokoju Sophie. - Dalej już sobie sami poradzimy.
- Oczywiście. - Mary skinęła ze zrozumieniem głową, po czym
wróciła do dyżurki.
- Gotów? - spytał River, patrząc na ojca.
- Nie - odparł Joe tak cicho, że niemal nie było go słychać. -
Rodzic nigdy nie jest gotów do spotkania ze swoim dzieckiem w
szpitalu. - Wciągnął głęboko powietrze. - Ale trudno. Chodźmy.
River pchnął drzwi, przepuścił Joego przodem, po czym sam
wszedł do środka. Nic chciał widzieć Sophi w takim stanie -
poharatanej i bezradnej. Zawsze tryskała energią. Odkąd pojawił się
na ranczu, nie odstępowała go na krok; nim się spostrzegł, wdarła się
w jego serce.
Dzieląca ich różnica czterech lat wydawała się ogromna, kiedy
byli młodsi. Bo cóż mogli mieć wspólnego zamknięty w sobie, młody
buntownik i chuda nastolatka z aparatem korekcyjnym na zębach,
strupami na kolanach i kucykami na głowie? Chuda nastolatka
patrzyła w niego jak w obrazek. Swoim zachowaniem doprowadzała
go do białej gorączki. Złościł się na nią, wściekał. Ale ona nie
zniechęcała się. I wreszcie pokochał tę smarkulę.
A potem smarkula dorosła. Z chudej nastolatki w kucykach
przeistoczyła się w ponętną młodą kobietę. Ubłagała go, aby
towarzyszył jej na balu maturalnym. Tańczyli, rozmawiali o jej
planach na przyszłość: nazajutrz miała wyjechać do Dallas, aby przed
rozpoczęciem studiów przez kilka miesięcy popracować w należącej
do rodziny stacji radiowej.
W trakcie tańca pocałowała go, a on odwzajemnił pocałunek.
Potem znów się całowali. Trzymał ją w objęciach, gryząc się w język,
by nie zawołać: Nie, Sophie! Nie wyjeżdżaj! Zostań ze mną! Kochaj
mnie!
Przybrany syn Joego Coltona uważał, że nie w ten sposób
powinien się odwdzięczyć człowiekowi, który przyjął go pod swój
dach. Sophie Colton zasługuje na kogoś lepszego. Dlatego ją odtrącił,
pozbył się jej ze swych ramion i ze swojego życia. Był brutalny. On,
półkrwi Indianin, dziecko pijaka, powiedział ślicznej Sophie, żeby
zmądrzała, żeby trzeźwym okiem spojrzała na otaczającą ją
rzeczywistość.
Od prawie dziesięciu lat widywali się sporadycznie, na zjazdach
rodzinnych, na które przybywały tłumy gości. Witali się na odległość,
czasem do siebie uśmiechali. Zwykle jedno krążyło na jednym końcu
sali, drugie na drugim; od tamtego wieczoru, gdy tańczyli przytuleni,
ani razu nie byli sami.
Teraz też nie byli sami. Joe stał przy łóżku, ściskając bezwładną
dłoń córki. Łzy lały mu się strumieniami.
- Nic jej nie będzie, Joe. Zobaczysz, wkrótce Sophie wyzdrowieje
- powiedział River, usiłując pocieszyć ojca.
Ale jemu też serce wyło z bólu, gdy patrzył na widoczne pod
bandażami rany i siniaki. Sophie wyglądała tak, jakby wlókł ją po
ziemi uciekający w popłochu koń; skórę miała zdartą do krwi,
miejscami była opuchnięta, fioletowosina.
Największy opatrunek miała na lewym policzku. Na tym
rozciętym, który wymagał założenia ponad stu szwów. O roztrzaskane
kolano River się nie martwił. Gotów był nosić Sophie na rękach,
dopóki noga się jej nie zagoi. Wiedział, że sińce i zadrapania znikną
bez śladu. Ale co z twarzą?
Sophie nie była próżna, nie spędzała godzin przed lustrem, ale
miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jak zareaguje na widok
szramy na policzku? Na widok blizny, która codziennie będzie jej
przypominała o koszmarze? Napastnik zranił ją nie tylko fizycznie,
lecz także psychicznie. Okaleczył w sposób niewidoczny na pierwszy
rzut oka. Zniszczył jej pewność siebie, pozbawił odwagi; odtąd, idąc
ulicą, zwłaszcza wieczorem, zawsze będzie czuła strach.
River przeczesał ręką włosy, potarł kark. Łzy wezbrały mu pod
powiekami. Sophie poruszyła się nieznacznie i jęknęła cicho.
Próbowała otworzyć oczy. Po chwili udało jej się. Ale potem znów je
zamknęła.
- Zostawię was samych, Joe - szepnął River, kierując się do drzwi.
- Porozmawiaj z nią, a ja wezwę pielęgniarkę.
Wyszedłszy na korytarz, zamknął za sobą drzwi i oparł się o
ścianę. Prawą rękę wsunął do kieszeni dżinsów, w lewej trzymał
kapelusz, którym raz po raz uderzał się o udo. W dżinsowych
spodniach, dżinsowej kurtce, w kowbojskich butach i kowbojskim
kapeluszu wyglądał jak kowboj. I nim był. Był kowbojem zrodzonym
z matki Indianki i białego mężczyzny. Po matce odziedziczył gęste
kruczoczarne włosy, po ojcu zielone oczy oraz gwałtowny
temperament.
Wysoki, szczupły, doskonale umięśniony, ciężko doświadczony
przez życie, w końcu trafił pod opiekuńcze skrzydła Coltonów. Joe i
Meredith Coltonowie przyjęli go pod swój dach i traktowali jak syna.
Dzięki nim się zmienił, uwierzył, że czeka go lepszy los. Wcześniej
był jak samotny wilk. Potem, gdy Sophie zniknęła z jego życia, znów
zamknął się w sobie i zaczął chodzić własnymi ścieżkami. Nie
potrzebował Sophie ani nikogo innego. Był samowystarczalny.
Przynajmniej tak sobie wmawiał.
Okłamywał się. Już dawno River James nie czuł się tak bezsilny i
przybity. Bezsilności jednak towarzyszyła wściekłość. Wybuchowy
temperament był największym problemem młodego Rivera, kiedy
jako nastolatek zamieszkał na ranczu Coltonów. Z czasem nauczył się
panować nad emocjami; właściwie tylko Sophie potrafiła go wytrącić
z równowagi.
Złościł się na nią, kiedy łaziła za nim krok w krok. Był zły, kiedy
zaczęła się przeistaczać w śliczną młodą kobietę. Był zły, kiedy
przestał myśleć o niej jak o siostrze. Był zły, kiedy ją pocałował i
kiedy okazało się, że jej pragnie. Był zły, kiedy wybrała jedyne
słuszne rozwiązanie i wyjechała do Dallas. I zły, że nie wróciła do
domu.
Najbardziej zezłościła go, kiedy przywiozła z sobą na ranczo
Cheta Wallace'a, szczerzącego zęby kretyna w trzyczęściowym
garniturze, i oznajmiła, że wkrótce zostanie jego żoną. Swoimi
zaręczynami dała Riverowi jasno do zrozumienia, że woli mężczyznę,
który jest jego całkowitym przeciwieństwem.
Teraz był na nią zły za to, że leży w szpitalu, taka biedna, taka
krucha i mimo sińców taka piękna. Za to, że na jej widok znów
obudziły się w nim dawne uczucia. Kochał ją. Kochał przed laty,
kochał teraz. I wiedział, że nigdy nie przestanie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Joe Colton pochylił się nad łóżkiem.
- Sophie? - Uścisnął dłoń córki. - Kwiatuszku, to ja. Tata.
Sophie drgnęła, po czym skrzywiła się z bólu.
- Tatuś? - spytała, otwierając oczy.
Joe skinął głową. Nie mógł wydobyć głosu. Córka od lat nie
nazywała go „tatusiem". Czasem mówiła „ojcze", najczęściej „tato", a
kiedy była w żartobliwym nastroju, zwracała się do niego per
„senatorze". Bardzo ją kochał. Kiedy zobaczył jej smutne oczy i
spuchniętą wargę, która leciutko drżała, zrozumiał, że zrobiłby
wszystko, aby tylko zmniejszyć jej cierpienie.
- Och, tatusiu, to... było straszne - powiedziała, zaciskając
powieki. - Ale walczyłam. Broniłam się. Nie mogłam... Michael... nie
mogłam pozwolić, aby ciebie i mamę spotkała kolejna tragedia.
- Ciii, maleńka. - Delikatnie pogłaskał ją po włosach. - Już
dobrze. Nic nie mów. Musisz teraz dużo odpoczywać.
Kiedy do pokoju weszła wezwana przez Rivera siostra Mary, Joe
cofnął się od łóżka. Pielęgniarka sprawdziła pacjentce tętno,
poprawiła kroplówkę.
- Zasnęła? - spytał River.
- Chyba tak - odparł Joe. - Słuchaj, chłopcze. To była długa,
męcząca noc, a wiem, że musisz wrócić dziś na ranczo. Po południu
przyjeżdża nowy ogier, prawda? Więc nie przejmuj się mną i ruszaj w
drogę. Ja wynajmę pokój w hotelu i zostanę tak długo, póki nie będę
mógł zabrać Sophie do domu.
- W porządku. - River też wolałby zostać dłużej, ale domyślił się,
że Joe pragnie pobyć z córką sam na sam. - A co z Meredith? Myślisz,
że będzie chciała tu przylecieć?
Starszy mężczyzna przycisnął palce do oczu i potrząsnął głową.
- Nie wiem. Później do niej zadzwonię. Na razie chcę posiedzieć
przy łóżku Sophie.
- Oczywiście. - River poklepał ojca po ramieniu. - Zejdę na dół,
podzwonię po hotelach i zamówię dla ciebie pokój. Odezwij się
później, dobrze? Chciałbym... wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, jak się
Sophie czuje.
Joe nie odpowiedział. Gdy tylko Mary wyszła z pokoju, ponownie
skierował się do łóżka, ciągnąc za sobą składane metalowe krzesełko,
które postawił u wezgłowia. Nie zamierzał się stąd ruszać, dopóki
córka nie wydobrzeje.
River bez słowa zamknął za sobą drzwi i skręcił w stronę wind.
Nie, nie czuł się odtrącony. Należał do rodziny; Coltonowie zawsze
traktowali go jak syna. Miał jednak świadomość, że krew jest gęstsza
od wody, a Joego i Sophie łączą więzy krwi. Rozumiał to i potrafił
uszanować.
Drzwi windy rozsunęły się z cichym sykiem i ze środka wyłonił
się Chet Wallace, świeży i wypoczęty, jakby nie miał żadnych trosk
na świecie. Włosy miał uczesane, policzki ogolone, krawat starannie
dobrany do koszuli i garnituru. Wyglądał tak, jakby szedł na spotkanie
z ważnym klientem, a nie z wizytą do ciężko pobitej narzeczonej.
Mijając Rivera, nawet nie skinął mu głową.
- Wallace! - warknął River; obróciwszy się, chwycił Cheta za
łokieć. - Gdzieś ty był? Na porannej naradzie u swojego krawca?
- Słucham? - Narzeczony Sophie usiłował strącić rękę, która go
przytrzymywała. Bezskutecznie. - Czy my się znamy...? Ach, już
wiem! Widzieliśmy się w Hacienda del Alegria, prawda? Pracujesz na
ranczu Coltonów! Tak, tak, przypominam sobie twoją twarz. Czy to
znaczy, że senator z żoną już dotarli? Ja po wczorajszej przygodzie
wróciłem do domu i walnąłem się spać, a rano wykąpałem się,
przebrałem...
- Właśnie widzę. - River cofnął rękę. - Senator jest teraz u Sophie
- dodał, ruchem głowy wskazując Wallace'owi poczekalnię dla gości.
- Przejdźmy tam i porozmawiajmy.
- Wolałbym porozmawiać z senatorem - oznajmił Chet, ale
widząc, jak River mruży oczy i mierzy go lodowatym wzrokiem,
posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. - Słuchaj, ty...
- Nie, Wallace, to ty słuchaj! - przerwał mu River, świadom, że
utrzymanie nerwów na wodzy będzie wymagało od niego nie lada
wysiłku. To ten sukinsyn po „wczorajszej przygodzie" poszedł do
domu? Bo był zmęczony? Bo musiał się przespać, wykąpać i
przebrać? Co za kreatura! - Nazywam się River James i jestem
przybranym synem Joego i Meredith. Nie muszę się ci z niczego
tłumaczyć, ale mam jedno pytanie: Dlaczego pozwoliłeś Sophie
wracać samej po nocy do domu? A może policja coś przekręciła?
Może jednak jej towarzyszyłeś?
Chet popatrzył w milczeniu na Rivera, po czym pociągnął
wystające spod marynarki mankiety koszuli. Podobnie jak River był
wysoki, ale na tym kończyły się ich podobieństwa. Miał urodę
ładnego, zadbanego chłoptasia, który chodzi do ekskluzywnej siłowni
i ćwiczy w dresie od znanego projektanta.
Gest z poprawieniem mankietów miał świadczyć o tym, że on,
Chet Wallace, jest człowiekiem sukcesu, a człowiek sukcesu w
garniturze za sześćset dolarów nie daje się zastraszyć. Nie daje? No to
zobaczymy, pomyślał River, nie odrywając oczu od twarzy rywala.
Miał ochotę chwycić go za klapy marynarki i przyłożyć mu w zęby.
Chet pierwszy odwrócił wzrok. Sztuczna opalenizna na jego
policzkach przybrała odcień różu. Wolno cofnął się o krok, jakby
uświadomił sobie, że River James jest jak dzikie zwierzę szukające
ofiary. W odruchu samoobrony przystąpił do ataku.
- Słuchaj... James, powiadasz? Tak? Więc słuchaj, Jamesie.
Wszystko wyjaśniłem policji. Byliśmy wczoraj z Sophie na kolacji. W
pewnym momencie ona postanowiła wrócić do domu. Dom od lokalu
dzielą zaledwie cztery przecznice. Nie miała daleko. Ja zapłaciłem
rachunek i wyszedłem chwilę później. Zobaczyłem stojącą nieopodal
karetkę i wozy policyjne. Ruszyłem w ich stronę, żeby sprawdzić, co
się
dzieje.
Zobaczyłem
nieprzytomną
Sophie.
To
ja
ją
zidentyfikowałem.
- No brawo, możesz być z siebie dumny. Ale wyjaśnij mi, proszę,
dlaczego Sophie sama opuściła restaurację? Pokłóciliście się?
Sprzeczka zakochanych?
Chet podniósł rękę do krawata i nerwowo poprawił węzeł pod
szyją.
- Tak, doszło między nami do małego nieporozumienia - przyznał.
- Ale to nie twój interes.
- Nie rozumiesz, Wallace. Mnie nie interesuje, jak się kłócicie:
ładnie czy brzydko, cicho czy głośno. Interesuje mnie, dlaczego
pozwoliłeś Sophie wracać samej do domu.
Chet pokręcił z oburzeniem głową.
- Sugerujesz, że to moja wina? Że to przeze mnie została
napadnięta? O nie! Wypraszam sobie! To Sophie uznała, że nie chce
dłużej siedzieć ze mną w restauracji. To Sophie postanowiła... No co?
Co ci się znów nie podoba?
Spoglądając w podłogę, River potarł skroń i roześmiał się pod
nosem. Nie do wiary! A wydawało mu się, że zdoła odbyć tę rozmowę
na spokojnie, nie tracąc nerwów. Jednakże z takim kretynem, do
którego nic nie trafia, nie sposób spokojnie rozmawiać.
- Pytasz, Wallace, co mi się nie podoba?
River opuścił rękę i zmierzył narzeczonego Sophie gniewnym
wzrokiem. A potem, zapominając o tym, że nie jest na Dzikim
Zachodzie i że w cywilizowanym świecie inaczej załatwia się
porachunki, zwinął dłoń w pięść i huknął Cheta prosto między oczy.
Ten stracił równowagę i po chwili znalazł się na podłodze, trzymając
się za krwawiący nos.
River skinął z satysfakcją głową.
- Teraz, Wallace, wszystko mi się już podoba.
Naciągnąwszy na czoło kapelusz, skierował się do windy. Wcale
nie rozpierała go radość, ale na pewno czuł się lepiej niż przed chwilą.
Znacznie lepiej.
Cały kolejny tydzień Joe Colton spędził w szpitalu przy łóżku
córki. Nie ucierpiały na tym liczne firmy, którymi zarządzał, głównie
dlatego, że od pewnego czasu i tak coraz mniej się nimi zajmował.
Stopniowo wycofywał się z życia zawodowego, odsuwał od rodziny.
Był osowiały, na nic nie miał ochoty. Dopiero wypadek Sophie
podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Świadomość, że omal nie
zginęła, otrzeźwiła go, sprawiła, że postanowił się zmienić, naprawić
wszystko, zanim będzie za późno.
Zastanawiał się, kiedy życie straciło dla niego sens? Kiedy
zaczęło się tak źle dziać? Westchnął głośno. Wiedział kiedy. Od
śmierci Michaela. Przypomniał sobie pierwsze słowa, jakie Sophie
wypowiedziała po obudzeniu. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że na
skutek wstrząsu mózgu chora plecie coś bez sensu.
Ale Joe natychmiast zorientował się, co córka chce powiedzieć, i
aż przeszły go ciarki. Walcząc z napastnikiem, biedna Sophie myślała
o Michaelu. O ojcu i matce. O tym, że rodzina nie przetrzyma kolejnej
tragedii. W pewnym sensie Michael uratował Sophie życie. Tak
należy patrzeć na to, co się stało.
Joe zdawał sobie jednak sprawę, że to nie wystarczy, że musi
dokonać pełniejszej, bardziej rzetelnej analizy. Siedząc przy łóżku
śpiącej córki i ściskając ją za rękę, zrozumiał, jak strasznemu
rozluźnieniu uległy więzy rodzinne Coltonów. Od kilku lat Sophie
coraz rzadziej pojawiała się w domu. Zresztą nie tylko ona. Inne
dzieci też przyjeżdżały na ranczo od wielkiego święta. Unikały
rodziny, która właściwie rodziną już nie była.
A przynajmniej nie była taka jak dawniej. Nie taka, jaką tworzyli
przed laty. Kiedyś on z Meredith i piątką własnych pociech, do
których po śmierci Michaela dołączyła siódemka przybranych
dzieciaków, stanowili jedność, silną, zwartą grupę, gotową skoczyć za
sobą w ogień. Kiedy to się zmieniło? Czy wszystko zaczęło się psuć z
chwilą śmierci Michaela?
Możliwe. Joe wrócił myślami do przeszłości. Mieli z Meredith
pięcioro cudownych dzieci. Najpierw urodził się Rand. Dwa lata
później bliźniaki, Drake i Michael. Potem Sophie. Ostatnia przyszła
na świat Amber. Wiedli szczęśliwe życie. Niczego im nie brakowało.
Joe dorobił się sporego majątku na ropie i gazie; część pieniędzy
zainwestował w stację radiową i telewizyjną, część w akcje
wysokodochodowych spółek handlowych.
Któregoś dnia Meredith przekonała go, że nie warto poświęcać:
życia wyłącznie na pracę - czas najwyższy zrobić coś dla innych. Joe
wystartował więc w wyborach do senatu i przez kilka lat
reprezentował w senacie Kalifornię. Byli tacy szczęśliwi. Los im
nieustannie sprzyjał.
Ale niestety wszystko, co dobre, się kiedyś kończy. Bliźniacy
Michael i Drake wyciągnęli rowery. Chcieli pojeździć przed domem.
Michaela potrącił pirat drogowy. Jedenastoletni chłopiec zmarł na
miejscu, podczas gdy jego ojciec przebywał w Waszyngtonie. A
powinien być z rodziną! Powinien czuwać nad bezpieczeństwem
swoich dzieci!
Z kieszeni na piersi Joe wyjął chustkę i przetarł czoło. Ciało miał
rozgrzane, mięśnie napięte, głowę nabitą wspomnieniami, z których
część była przyjemna, część ponura. Po śmierci syna zrezygnował z
funkcji senatora, wrócił na ranczo i zachował się jak skończony idiota.
Nie dostrzegał smutku Meredith. Nie widział rozpaczy Dra, który
stracił brata bliźniaka, ani cierpienia reszty dzieci. Myślał tylko o
własnym bólu i własnym poczuciu winy.
Kiedy Meredith powiedziała, że chętnie znów zaszłaby w ciążę -
nie, nie chciała zastąpić Michaela, po prostu miała nadzieję, że nowe
maleństwo pomoże im zaleczyć rany - wtedy spadło na Joego kolejne
nieszczęście. Okazało się, że jest bezpłodny. Zdumiał się: jak to
możliwe? Ale była to prawda. Zaraził się świnką od któregoś z
maluchów na Hopechest Ranch, gdzie mieścił się dom dla
osieroconych dzieci. Często zaglądał tam z Meredith. No i teraz nie
mógł dać żonie dziecka.
Czy Meredith poczuła się zawiedziona? Czy miała do niego
pretensje? Czy wtedy zaczęła się od niego oddalać? Absolutnie nie.
Była cudowna. Kiedy on użalał się nad sobą, ona starała się go
wspierać i podtrzymywać na duchu. To Meredith uzmysłowiła mu, że
jest mnóstwo dzieciaków, które potrzebują domu i rodziny.
Dzieciaków, którym oni mogą pomóc i które im mogą przynieść
ukojenie.
Joe uśmiechnął się do swych wspomnień. Pamiętał, jak ochoczo
Meredith przyjmowała pod ich wspólny dach kolejne pokrzywdzone
przez los sieroty, dzieci trudne, często zbuntowane. Pamiętał, jak
obdarowywała je uczuciem - najpierw Chance'a, potem Trippa,
Rebekę, Wyatta. Po nich pojawili się Blake, River i Emily. A na
końcu Joe junior, niemowlę, które dosłownie zostawiono im na
wycieraczce pod drzwiami.
Emily. Na myśl o dawnych czasach, o żonie i dzieciach, Joe
powoli odzyskiwał spokój ducha, teraz jednak ponownie ogarnęła go
rozpacz. Dziewięć lat temu życie, jakie zbudowali z Meredith po
stracie ukochanego syna - na pewno nie lepsze, ale inne, dające im
obojgu mnóstwo radości i satysfakcji - znów legło w gruzach. Nic nie
zapowiadało nieszczęścia.
Wszystko toczyło się swoim normalnym rytmem. Pół roku po
tym, jak Joe junior zawitał w ich domu, Meredith postanowiła zawieźć
jedenastoletnią Emily do miasta, żeby dziewczynka mogła odwiedzić
swoją biologiczną babcię. Tak, tego dnia zgasło światło w życiu
Joego. W życiu całej rodziny. Nastał ponury mrok. Po drodze
wydarzył się niegroźny wypadek samochodowy, choć jeśli chodzi o
wypadki, na ogół wszystkie są groźne. Rzadko jest tak, aby nikt nie
odniósł obrażeń.
W tym konkretnym wypadku zginęła Meredith. Nie, nie umarła;
ale uderzenie w głowę sprawiło, że zmieniła się nie do poznania.
Czuła, troskliwa Meredith zniknęła na zawsze; jej miejsce zajęła
zimna, obca kobieta. Mała Emily na swój dziecięcy sposób wyjaśniła
wszystkim, że „dobrą mamusię" zastąpiła „zła mamusia".
Tak naprawdę nie wiadomo, co się stało. Nawet lekarze nie
potrafili zrozumieć, dlaczego z pozoru niegroźna stłuczka tak
radykalnie wpłynęła na zmianę osobowości Meredith. Zresztą trudno
to nazwać zmianą. To była całkowita transformacja. Kochającą matkę
i żonę zastąpiła bezduszna, pazerna egoistka. Oziębła, okrutna
kobieta, która darzyła miłością tylko Joego juniora; resztę dzieci
traktowała jak powietrze, natomiast do biednej Emily po prostu ziała
nienawiścią.
Kobieta, która rok po wypadku zaszła w ciążę i miała czelność
twierdzić, że Joe jest ojcem dziecka. Mimo że od wielu miesięcy żyli
w separacji, Joe w końcu zmiękł: pozwolił Meredith wrócić do domu i
nawet uznał Teddy'ego za swego syna. Ale już nic nie było takie jak
dawniej. I nigdy nie będzie.
- Tato?
Joe pochylił się nad Sophie, która wpatrywała się w niego
ślicznymi piwnymi oczami. Identyczne oczy miała Meredith.
- Co, maleńka?
Teraz, gdy już zdrowiała, zauważył, że przestała zwracać się do
niego „tatusiu". Ale nie szkodzi. Wciąż była jego ukochaną maleńką
córeczką.
- Czy mama dzwoniła? Przyjedzie?
Joego serce zakłuło.
- Nie, kwiatuszku. Musi zostać w domu. Nie może zostawić Joego
i Teddy'ego bez opieki.
- Aha. - Na twarzy Sophie pojawił się wyraz rozczarowania. - Ale
wkrótce przyjedzie, prawda, tato? Minął już tydzień...
- Ciii, maleńka. Nie przemęczaj się. - Delikatnie pogłaskał córkę
po głowie. - Musisz dużo spać i wypoczywać. Niedługo
wyzdrowiejesz i pojedziemy razem na ranczo. Dobrze?
- Mama w ogóle nie zamierza mnie odwiedzić... - Popatrzyła na
ojca z wyrzutem w oczach. - Prawda, tato?
- Kochanie, wiesz, jaka jest mamusia. Nie lubi rozstawać się z
Teddym nawet na kilka godzin...
Sophie podniosła rękę, oczami dając ojcu znać, aby nie próbował
matki usprawiedliwiać.
- Teddy, tato, ma osiem lat. Nie wymaga nieustannej opieki.
Gdyby mama chciała, śmiało mogłaby go zostawić na dzień lub dwa.
Ktoś by się nim zajął. W końcu na farmie mieszka pełno osób...
Zresztą nieważne. Dlaczego cokolwiek miałoby się nagle zmienić?
Boże, tato. Czasem mam taką straszną ochotę zadzwonić do mamy, do
dawnej mamy, i poskarżyć się jej na tę dziwną osobę, która żyje z
tobą pod jednym dachem i nazywa mnie swoją córką.
Joe nie wiedział, jak zareagować na te smutne słowa. Z opresji
wybawił go doktor Hardy, który przyszedł usunąć Sophie szwy z
twarzy.
- Dzień dobry państwu. - Przystojny lekarz w zielonym fartuchu
chirurgicznym wzbudzał szacunek. - No, Sophie. Dziś ostatnia
odsłona. Jesteś gotowa?
Sophie ścisnęła rękę ojca.
- Chyba tak - odparła cicho.
- To dobrze. - Od pielęgniarki, która chwilę po nim weszła do
pokoju, wziął opakowanie zawierające parę sterylnych rękawiczek, po
czym ponownie utkwił wzrok w Sophie. - Pamiętaj, proszę, że to, co
teraz zobaczysz, jest jeszcze dalekie od efektu końcowego. Wciąż
będziesz opuchnięta i posiniaczona. Cięcie nadal będzie bardzo
wyraźne. Czeka nas sporo pracy, zanim wszystko się ładnie zagoi.
Mniej więcej za pół roku umówimy się na kolejną wizytę i wtedy
pokażę ci, co potrafię. Bo nie wiem, czy wiesz, ale jestem
czarodziejem. Prawda, Alice? - zwrócił się do pielęgniarki. - Czary to
moja specjalność.
Alice podniosła oczy do nieba, po czym uśmiechnęła się
promiennie; najwyraźniej doktor Hardy cieszył się ogromną sympatią
personelu.
- Nie znam się na czarach, ale wiem, że panna Colton nie musi się
niczego obawiać. Ta blizna już teraz jest prawie niewidoczna.
- Dziękuję, Alice. W tym tygodniu możesz liczyć na drobną
premię. - Mrugnąwszy porozumiewawczo do Sophie, lekarz pochylił
się nad łóżkiem. - Nie bój się, kochanie - powiedział, widząc, że
Sophie wciska głowę w poduszkę. - To nie będzie bolało. Najpierw
Alice delikatnie usunie ci bandaże, a potem ja przystąpię do
wyciągania szwów. Kiedy skończę, będziesz mogła wrócić do domu,
wprawdzie o kulach i z nogą w szynie, ale z czasem i tego się
pozbędziesz. To co, Sophie? Zaczynamy?
- Tato. - Z całej siły ścisnęła ojca za rękę. - Obiecałeś przynieść
mi lusterko...
Joe skinął w milczeniu głową. Nie był w stanie wydobyć z siebie
głosu. Bał się tego, jak córka zareaguje na widok blizny szpecącej jej
twarz. Jeden jedyny raz, kiedy pozwoliła, żeby Chet odwiedził ją w
szpitalu, trzymała głowę odwróconą w drugą stronę. Nawet nie
zauważyła plastra na jego nosie. Zanim Chet wyszedł, wymusiła na
nim obietnicę, że więcej nie będzie jej odwiedzał. Poczeka, aż ona
pierwsza się z nim skontaktuje.
Joe nie był pewien, z czego to wynika. Czy miała pretensje do
narzeczonego i w głębi duszy winiła go za to, co się stało, czy też
obawiała się, że widok jej poharatanej twarzy wywoła w nim odruch
obrzydzenia. Tak czy owak, Joe wiedział swoje: mężczyzna, który nie
odwiedza ciężko pobitej narzeczonej, bo ona zabrania mu przychodzić
do szpitala... Po prostu ktoś taki nie zasługuje na Sophie!
Wrócił myślami do rzeczywistości, do niedużego pokoju o
białych ścianach, i ze zdumieniem spostrzegł odłożone na bok
bandaże, które wcześniej zakrywały ranę na policzku Sophie. Nie
widział twarzy córki; zasłaniał ją doktor Hardy, który stał pochylony
nad łóżkiem, ze skupieniem usuwając szwy.
Po chwili było po wszystkim. Lekarz wyprostował się, a Sophie
drżącym ze zdenerwowania głosem poprosiła o lusterko.
- Później, maleńka - powiedział Joe. Może...
Ale lekarz nie dał mu dokończyć. Wziął lusterko od Alice i
wręczył pacjentce.
- Tylko się nie przyzwyczajaj do swojego wyglądu, Sophie. Moim
zdaniem, już teraz wyglądasz nieźle, ale to się jeszcze zmieni. Jesteś
młoda, cieszysz się doskonałym zdrowiem, blizna z dnia na dzień
będzie stawała się coraz mniejsza, aż niemal całkiem zniknie.
Trzymając przed sobą lusterko, Sophie uniosła rękę do twarzy.
Powiodła wolno palcem wzdłuż jaskrawoczerwonej szramy, która
ciągnęła się od ucha do góry, przez policzek, potem skręcała w dół, aż
do brody.
- Ale zygzak - szepnęła, odkładając lusterko. - Zostanie mi na
twarzy wielkie S. S jak Sophie. S jak Szpetna - dodała, przygryzając
wargę.
Zanim Joe zdążył zareagować, doktor Hardy ujął dłoń swojej
pacjentki.
- Sophie, popatrz na mnie. - Tym razem w jego głosie nie było
śladu humoru. - Spójrz mi w oczy i posłuchaj uważnie. To jest tylko
blizna. Blizna, która z czasem zblednie i o której wkrótce zapomnisz.
Nie wolno ci się z nią identyfikować. Ona nie jest częścią ciebie. Jeśli
to S cokolwiek symbolizuje, to raczej twoją niezwykłą Siłę i
Samodzielność. Rozumiesz?
Sophie skinęła głową. Po chwili doktor Hardy wraz z siostrą Alice
opuścili pokój.
- Kochanie? Pan doktor ma rację - oznajmił cicho Joe. - Jesteś
silna. Wyjdziesz z tego bez szwanku. Wynająłem ci do pomocy
pielęgniarkę. Będzie z tobą przez pięć tygodni, a kiedy lekarze usuną
ci szynę, zabiorę cię z powrotem na ranczo. Za sześć miesięcy od dziś,
kiedy doktor Hardy dokona swoich czarodziejskich sztuczek, nie
zostanie ci najmniejszy ślad po bliźnie. Będzie tak, jakby napaść
nigdy się nie zdarzyła.
- Ale zdarzyła się, tato. - Po twarzy Sophie popłynęła wielka łza. -
Co noc, kiedy zamykam oczy, przeżywam wszystko na nowo. A teraz,
gdy nie mam już bandaży, ta paskudna szrama będzie mi
przypominała o tamtym koszmarze. - Z serdecznego palca lewej ręki
ściągnęła pierścionek z pięknym dużym brylantem. - Weź to -
poprosiła, wciskając ojcu swój pierścionek zaręczynowy. - Powiedz
Chetowi, że odezwę się do niego nie wcześniej niż za pół roku.
- Och, nie, kochanie. Nie rób tego - sprzeciwił się Joe, choć w
głębi duszy odetchnął z ulgą. - Chet na pewno zacznie dobijać się do
twoich drzwi. Przecież nie pozwoli ci cierpieć w samotności.
- Tak jak dobijał się przez cały ten tydzień, prawda? - Sophie
uśmiechnęła się smutno. - Nie, tato. To nie ma sensu. Chcę wrócić do
własnego mieszkania, poczekać tam do czasu, aż lekarze zdejmą mi
szynę, a potem przyjechać do ciebie na ranczo. Mogę?
- Czy możesz? Co za pytanie! - Joe pochwycił córkę w ramiona. -
O niczym bardziej nie marzę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dom. Jeszcze nigdy nie czuła się tak szczęśliwa na jego widok.
Siedziała obok ojca na przednim siedzeniu. Prywatna droga ciągnęła
się wzdłuż różnych zabudowań gospodarczych i kończyła dużym
kolistym podjazdem, przy którym stała Hacienda del Alegria - Dom
Radości.
Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie rozmowy z Riverem;
kiedyś, przed wieloma laty, opowiedział jej o innym Domu Radości
gdzieś w Newadzie, który w latach swojej świetności uchodził za raj
dla poszukiwaczy przygód i rozkoszy. Sophie oburzyła się; oznajmiła
stanowczym tonem, że rodzice na pewno nie mieli o tym pojęcia.
Dziesięć minut później opowiedziała o wszystkim Randowi,
swemu najstarszemu bratu, chichocząc do rozpuku, gdy ten
wybałuszył oczy, zdumiony informacjami, jakie posiada jego mała
siostrzyczka. Riverowi nie uszło to na sucho; miał dużo
nieprzyjemności. I słusznie, pomyślała Sophie, której Rand zrobił
długi wykład na temat tego, o czym panienka z dobrego domu nie
powinna mówić. Nigdy i pod żadnym pozorem.
Podniosła rękę, zasłaniając oczy przed jaskrawym blaskiem
opadającego za horyzont słońca. Samochód wjechał na kolisty
podjazd przed domem. Od czasu jej ostatniej wizyty na ranczu nic się
nie zmieniło. Hacienda del Alegria wciąż porażała swym pięknem i
doskonałością. Wschodzące słońce oświetlało ją od frontu,
zachodzące - od tyłu. Właśnie tam fale Pacyfiku rozbijały się o
położone w dole skały.
Główna część domu składała się z parteru i piętra; po obu jego
stronach znajdowały się parterowe skrzydła. Ze wszystkich okien
rozciągały się wspaniałe widoki: na ocean, na ukwiecony ogród, na
porośnięty drzewami trawnik, na dziedziniec, basen i fontannę.
Na przestrzeni lat mnóstwo osób przewinęło się przez tę
rezydencję. Joe i Meredith zajmowali kilka pokoi w południowym
skrzydle; tam też mieściły się sypialnie ich córek. W skrzydle
północnym zamieszkiwali chłopcy, to znaczy bracia Sophie, Rand i
Drake, oraz jej przybrane rodzeństwo. Dawniej dom tętnił życiem.
Zawsze było w nim gwarno i wesoło. Ale to się skończyło.
- Na szczęście nie musisz wspinać się nigdzie po schodach -
powiedział Joe, zatrzymując samochód i gasząc silnik. - Wprawdzie
szynę już ci zdjęto, ale z laską też łatwiej chodzić po równym. Aha,
maleńka, nie gniewaj się na braci, jeśli będą za tobą wołać kuternoga
czy jakoś tak. Chłopcy często nie potrafią wyrażać swoich uczuć, ale
oni bardzo cię kochają i strasznie się o ciebie martwili.
Sophie zrobiła wielkie oczy.
- Och, senatorze, senatorze, nie przestajesz mnie zadziwiać -
rzekła ze śmiechem. - Wciąż traktujesz nas jak dzieci. Nie
zauważyłeś, że myśmy wszyscy dawno dorośli?
- Dla mnie zawsze pozostaniecie dziećmi.
Joe wyciągnął rękę, chcąc dać córce prztyczka w nos. Odwróciła
głowę, po czym przysunęła dłoń do blizny na lewym policzku.
- Maleńka...
- Nie, tato. - W jej głosie słychać było napięcie.
Przez ostatnie trzydzieści kilometrów wierciła się nerwowo na
siedzeniu. Bała się powrotu na ranczo, tego, jak ją rodzina powita i jak
zareaguje na widok jej pociętej twarzy.
- Chodźmy do środka, dobrze?
Zostawiwszy walizkę w bagażniku, Joe obszedł pośpiesznie
maskę i otworzył drzwiczki od strony pasażera. Pomógł Sophie
wysiąść, po czym wolno ruszyli przed siebie. Na werandzie przed
domem stała gosposia Inez Ramirez; na jej szerokiej, sympatycznej
twarzy gościł wielki, przyjazny uśmiech.
- Witamy w domu, panno Sophie.
Gosposia rozpostarła ramiona i niemal zmiażdżyła Sophie w
uścisku. Po chwili Sophie przeszła do ogromnego, urządzonego ze
smakiem salonu, w którym zwykle zbierała się rodzina. Był pusty.
- Tato?
Popatrzyła niepewnie na ojca, który ruchem głowy wskazał drzwi
balkonowe prowadzące na wewnętrzny dziedziniec. Obejrzawszy się
za siebie, Sophie zobaczyła swoją matkę. Meredith Colton opalała się
nad basenem, ubrana w obcisły staniczek i krótką wzorzystą
spódniczkę; ciemne okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jej oczy.
- Pójdę po nią - powiedział Joe, ale Sophie powstrzymała ojca i
sama skierowała się ku drzwiom. - Kochanie, mama nie wiedziała, o
której przyjedziemy! - zawołał za córką.
Przeklinając pod nosem, odwrócił się tyłem do wyciągniętej na
leżaku żony. Nie chciał obserwować przykrej sceny, do której - jak
podejrzewał - musi dojść.
Sophie, kuśtykając, zeszła po schodkach i minęła fontannę. Nie
zwracała uwagi na urokliwy dziedziniec pełen kwiatów i krzewów, na
śpiew ptaków, na cudowny zapach pąków. Wpatrywała się w matkę, z
którą rozmawiała tylko raz w trakcie ostatnich sześciu tygodni i która
nie miała ani czasu, ani ochoty, aby odwiedzić ją w San Francisco.
Przystanąwszy obok leżaka, w milczeniu spoglądała na kobietę,
która nauczyła ją wiązać sznurowadła; która śmiała się wesoło, kiedy
ona,
Sophie,
przymierzała
specjalnie
usztywniony
stanik
przeznaczony dla dziewcząt uprawiających sporty; i która upięła córce
włosy w fantazyjny kok, kiedy ta wybierała się na bal maturalny. Na
kobietę, która całowała jej skaleczenia, mówiąc, że od pocałunków
rany szybciej się goją; która na święto Halloween uszyła jej strój
księżniczki Lei z „Gwiezdnych wojen" i która ocierała córce łzy, gdy
ta szlochała, niepocieszona, że River James jest takim podłym,
wstrętnym chłopaczyskiem.
Kim jesteś? - spytała w duchu Sophie, nie odrywając oczu od
wysmarowanej kremem kobiety o czerwonych paznokciach i idealnie
przystrzyżonej fryzurze. Na stoliku obok stała szklanka z martini. Kim
jesteś? - powtórzyła. Bo na pewno nie moją matką. Nie możesz nią
być. Ona była zupełnie inna.
- Dzień dobry, mamo - powiedziała na głos, gdy Meredith Colton
nie zareagowała na jej obecność. - Wróciłam do domu.
Meredith podsunęła okulary wyżej, nad czoło, po czym spuściła
nogi na ziemię i wstała. Oczy miała identyczne jak córka: duże,
piwne.
- Istotnie - rzekła, mierząc Sophie wzrokiem. Po chwili wskazała
na laskę, którą ta się podpierała. - Długo będziesz tego używała? Nie
mogłaś znaleźć jakiejś ładniejszej? Ta jest strasznie... toporna.
- Tak, mamo, ja też się cieszę, że w końcu cię widzę.
Sophie usiadła na sąsiednim leżaku. Nie miała siły robić dobrej
miny do złej gry. Pochyliła głowę, tak by włosy zasłaniały jej lewy
policzek.
- Och, nie bądź dzieckiem! - fuknęła Meredith. Wyciągnęła się z
powrotem na leżaku i sięgnęła po martini. - Czyżbyś zapomniała, że
masz dwadzieścia siedem lat? Byłaś dostatecznie dorosła, żeby
wyjechać do San Francisco i rozpocząć samodzielne życie. Chciałaś
być wolna, niezależna, chciałaś decydować o własnym losie. Okazuje
się jednak, że ta niezależność jest na pokaz. Wystarczy, że jakiś
bandzior staje ci na drodze, a ty wpadasz w panikę, wołasz na pomoc
swojego kochanego tatusia i traktujesz go jak niańkę.
Sophie, zszokowana słowami matki, podniosła głowę. Nagle z
przerażeniem spostrzegła, jak ta wytrzeszcza oczy. Czym prędzej
przytknęła rękę do rozciętego policzka, ale było za późno. Matka
zdążyła przyjrzeć się bliźnie.
- Nie jest najgorzej? Blizna ładnie się zrasta? - Matka skrzywiła
się z niesmakiem. - Boże, twój ojciec chyba zwariował! Gdzie on ma
oczy? Moje biedne dziecko. Jak ty sobie poradzisz w życiu, tak
strasznie oszpecona? Ojciec wspomniał, że zerwałaś z Chetem. To
niezbyt rozsądne posunięcie, bo z tak szkaradną twarzą niełatwo ci
będzie znaleźć męża. Uważam, że powinnaś czym prędzej... Co
robisz? Przecież mówię do ciebie! Jak śmiesz odchodzić? Jestem
twoją matką! Należy mi się szacunek!
Ale Sophie nie słuchała. Poderwawszy się z leżaka, kuśtykała do
domu, zastanawiając się, co też jej strzeliło do głowy, aby przyjeżdżać
na ranczo. Ktoś kiedyś powiedział, że udane powroty w rodzinne
strony są niemożliwe. Przekonała się o tym na własnej skórze.
Hacienda del Alegria. Dom Radości? Nie. Wiedziała, że radości tu już
nie zazna.
River udał się do stajni. Chwilę wcześniej widział jadący drogą
samochód, a w nim siedzącą obok Joego Sophie Colton. A zatem
wróciła - podleczona, lecz jeszcze nie całkiem zdrowa. Wróciła, aby
na ranczu, w ciszy i spokoju, wylizać się z ran, bardziej psychicznych
niż fizycznych. Na serdecznym palcu jej lewej ręki już nie połyskiwał
wspaniały brylant.
Zerwane zaręczymy cieszyły go, ale oczywiście nie zamierzał nic
w tej sprawie czynić. Zresztą może to było chwilowe zerwanie, nie
przemyślana decyzja podjęta pod wpływem strachu i szoku. Joe
mówił mu, jak bardzo Sophie jest przewrażliwiona na punkcie blizny:
nie dostrzega, że z każdym dniem szrama staje się coraz mniej
widoczna.
Gdyby nikt się nie krzywił, nie wspominał o szramie na policzku,
przypuszczalnie przestałaby się jej wstydzić. Zaczęłaby myśleć o
przyszłości, o dniu, w którym doktor Hardy zlikwiduje wszelkie ślady
przypominające jej o tamtym koszmarnym wydarzeniu. Tym bardziej,
że kolano miała już całkiem sprawne. Niby trochę jeszcze kuśtykała,
ale nie musiała chodzić o kulach; wystarczyła zwykła laska.
W San Francisco od samego początku była poddawana
rehabilitacji. Teraz po zdjęciu szyny musiała kontynuować ćwiczenia,
aby odbudować mięśnie, które zanikły z braku ruchu. Najważniejsze,
powtarzał w duchu River, że Sophie żyje. Że wraca do zdrowia. Z
każdym dniem będzie się czuła coraz lepiej. Rodzina się nią
zaopiekuję. Zrobi wszystko, aby niczego jej nie brakowało. Wkrótce
znów będzie taka jak dawniej: ufna, wesoła, roześmiana.
Wynajdował sobie najróżniejsze zajęcia, żeby jak najdłużej nie
opuszczać stajni. Nie chciał iść do domu. Bał się. Korciło go, aby
zjeść kolację z pracownikami zamiast z rodziną. Nikt by się nie
zdziwił, bo często tak robił.
- Tchórz - mruknął pod nosem, odwieszając na miejsce uzdę. -
Czego się, stary, obawiasz? Że nakrzyczy na ciebie? - Pokręcił głową i
westchnął głośno. - Czy że cię nie zauważy?
Tak, właśnie tego. Że Sophie nie zwróci na niego uwagi, albo
jeszcze gorzej: że potraktuje go tak samo jak swoje rodzeństwo. Że
będzie miła, uprzejma, szczęśliwa, że go widzi, ale nic poza tym. A
przecież tak wiele ich łączyło. Byli sobie tacy bliscy. Przed laty nie
poradziłby sobie bez niej. Nie przetrwałby. Doskonale zdawał sobie z
tego sprawę.
Przybył na ranczo jako zbuntowany nastolatek; jednego dnia był
porywczy, zapalczywy, innego smutny i przygnębiony. Nienawiść,
złość, rozpacz - popadał z jednego stanu w drugi. Wściekał się na
każdego, kto próbował wyciągnąć do niego rękę. Dopiero wiele lat
później zrozumiał, że kierował nim strach. Otaczał się murem; nikogo
do siebie nie dopuszczał z obawy, że znów zostanie porzucony.
Z dzieciństwa pamiętał miłość matki oraz jawną niechęć ojca.
Matka opuściła go, kiedy miał sześć lat; zmarła podczas porodu. Jego
małą siostrzyczką, Cheyenne, zaopiekowała się mieszkająca na terenie
rezerwatu babka. W rezerwacie pozostał również starszy brat i
obrońca Rivera, Rafe, z którym ojciec nie potrafił sobie radzić. Ale z
Riverem potrafił. Sześcioletniego chłopca można było zagonić do
pracy, można było mu rozkazywać. Rafe natomiast buntował się,
odszczekiwał, więc ojciec porzucił go jak psa.
Z chwilą, gdy matka umarła, a Rafe'a i Cheyenne ojciec oddał do
rezerwatu, w życiu Rivera zgasło światło. Nikt go nie kochał. Śmiech
matki zastąpiły klapsy wymierzane przez pijanego ojca. Do szkoły
River chodził wtedy, gdy ojciec spał pijany na kanapie i nie mógł go
powstrzymać. W tejże szkole, kiedy miał dziewięć lat, jeden z
nauczycieli zauważył sińce znaczące jego chude ciało. Pozbawiono
ojca praw rodzicielskich i odebrano mu syna.
River trafił do Hopechest Ranch, wielkiego domu na wielkim
ranczu, gdzie sieroty i dzieci z rozbitych rodzin znajdowały
bezpieczną przystań. Nie cierpiał tego miejsca. Nienawidził, kiedy
okazywano mu dobroć, kiedy troszczono się o niego, kiedy
zapewniano go, że niczego nie musi się lękać. Co oni wiedzieli, ci
jego szlachetni wybawcy i dobroczyńcy? Był sam; nie miał nikogo na
całym świecie. Mama nie żyła, dziadkowie mieszkający na terenie
rezerwatu nie chcieli go do siebie przyjąć, ojciec większość czasu
leżał nieprzytomny.
Chłopiec najchętniej przebywał wśród koni. Na pomysł
wykorzystania koni do pomocy nieszczęśliwym dzieciom wpadł Joe
Colton. Uważał, że opiekując się zwierzętami, dzieci uczą się
odpowiedzialności, a także mają na kogo przelać uczucia. Tak to się
zaczęło. Poznali się w stajni: River James, zbuntowany nastolatek
będący półkrwi Indianinem, oraz senator Joseph Colton, człowiek
bogaty, uparty, pomijający milczeniem okazywaną mu wrogość, który
w końcu przełamał nieufność chłopaka i zaproponował mu pokój w
swoim domu.
Oboje, i Joe, i Meredith, starali się jak mogli. Podobnie jak reszta
Coltonów. Ale River trzymał się na uboczu; nie reagował na wyrazy
sympatii, chadzał własnymi drogami, opuszczał lekcje w szkole, a
większość czasu spędzał w stajni. Mieszkańcy Hacienda del Alegria
nie żyli z pracy na roli, ale Joe Colton hodował konie i to Riverowi
wystarczało do szczęścia.
Największy problem miał z Sophie Colton. Smarkula uczepiła się
go jak rzep psiego ogona; wszędzie za nim łaziła. Robił, co mógł, by
się jej pozbyć; chował się przed nią, ignorował ją, wyzywał. Dawał jej
do zrozumienia, że nie życzy sobie jej towarzystwa. Nie odnosiło to
żadnego skutku.
W owym czasie Sophie była niezbyt atrakcyjną dziewczynką.
Chuda jak patyk, ze srebrnym aparatem na zębach, uczesana w
kucyki. W dodatku wszystko ją interesowało. Do szału doprowadzała
go swoimi pytaniami: Kiedy? Dlaczego? Jak to zrobiłeś? Mogę się
teraz przejechać, co? Miał ochotę ją udusić. Denerwował go jej upór i
nieustępliwość.
Ale w końcu zrozumiał, że Sophie jest wyjątkowa. Wszyscy
Coltonowie byli wyjątkowymi ludźmi, lecz Sophie odstawała od
rodziny. Dotychczas nie spotkał nikogo o tak wielkim i pojemnym
sercu. Nie zważając na jego fochy, gniew czy pretensje, cierpliwie
drążyła tunel w murze, którym się osaczał. Kiedy wreszcie się
przebiła, zostali przyjaciółmi. Więcej, stali się nierozłączni.
A potem ta głupia smarkula weszła w okres dojrzewania i
wszystko musiała zepsuć! Zaczęła patrzeć na niego nie jak na
przyjaciela, lecz jak na chłopaka. Wmówiła sobie, że jest jej pierwszą
miłością. Nie było mu łatwo, zwłaszcza że w nim też kiełkowało
uczucie; pragnął tulić Sophie do siebie, wraz z nią poznawać rozkosze
miłości. Postąpił jak kretyn, kiedy zgodził się towarzyszyć jej na bal
maturalny; jak kretyn do potęgi, kiedy ją pocałował.
Po maturze Sophie wyjechała. Pamiętał jej wielkie piwne oczy,
które wypełniły się łzami, kiedy powiedział jej, żeby dorosła i dała mu
święty spokój. Powinien był wtedy spakować manatki, pożegnać się z
Coltonami i też opuścić ranczo. Był już pełnoletni. Nic go nie
trzymało w Hacienda del Alegria; mógł decydować o swoim losie.
Ale wtedy wydarzyła się ta sprawa z Meredith, a niedługo później
małżonkowie postanowili żyć w separacji. Joe popadł w depresję,
która trwała już ponad dziewięć lat.
River nie mógł porzucić człowieka, któremu tak wiele
zawdzięczał. Został więc i zajął się rozbudowywaniem stadniny.
Wieść szybko się rozniosła. Słysząc o jego zdolnościach, farmerzy z
odległych stron, z Kolorado, z Teksasu, oferowali mu pracę. Nie był
zainteresowany.
Mieszkał z Joem i czekał na powrót Sophie, choć dobrze wiedział,
że dziewczyna nie wróci w rodzinne strony. Po pierwsze, miała w San
Francisco świetną pracę. Po drugie, na jej palcu połyskiwał
pierścionek zaręczynowy. Po trzecie, nie kusiła jej duszna, ponura
atmosfera, jaka panowała w domu, w którym przeżyła najszczęśliwsze
lata swojego życia.
- River? Jesteś tu?
Wyłonił się z siodłami i ruszył w stronę ojca, który stał na środku
stajni, przybity i jakiś zagubiony.
- Senatorze? Czy wszystko w porządku? Widziałem, jak
podjeżdżacie z Sophie pod dom...
Z niedużej lodówki wydobył dwie puszki napoju gazowanego.
Wręczywszy jedną Joemu, skinął na drzwi. Na lewo od wyjścia stała
wąska drewniana ławka, na której usiedli.
- Joe? Mówiłeś, że Sophie czuje się dobrze. Że...
Joe machnął ręką.
- Nie, nie w tym problem. Sophie rzeczywiście szybko wraca do
zdrowia. Lekarze pieją z zachwytu, wszyscy co do jednego. Cieszą się
też, że trzy razy w tygodniu będziesz ją woził do Prosperino na
fizykoterapię. Więc...
- Chodzi o Meredith, tak? - spytał River. - Powiedz. Co znów
zrobiła?
Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Joe wstał i zaczął wydeptywać
ścieżkę przed ławką.
- Nic - odparł. - Dosłownie nic, czym sprawiła Sophie ogromną
przykrość. A kiedy w końcu zareagowała na jej powrót, sprawiła jej
jeszcze większą przykrość. Teraz biedna Sophie siedzi w swoim
pokoju, wypłakując oczy.
- Sophie płacze? Dlaczego?
River zgniótł puszkę, zapominając o tym, że nie jest jeszcze pusta,
po czym cisnął ją do stojącego nieopodal kosza. Joe ponownie usiadł,
zgarbił ramiona, zacisnął ręce.
- Meredith nie wypatrywała naszego powrotu; nawet nie
pofatygowała się do pokoju, kiedy przyjechaliśmy. Gdy Sophie
wyszła na patio, żeby przywitać się z matką, Inez powiedziała mi, że
zawiadomiła Meredith o naszym przybyciu. Meredith nie raczyła
podnieść się z leżaka. Na dzień dobry poinformowała córkę, że ma
ohydną laskę i paskudną bliznę na twarzy. Potem dodała, że... że
zachowała się głupio, zrywając zaręczyny z Chetem. Bo z taką twarzą
na pewno nie znajdzie sobie męża.
River zaklął pod nosem, po czym westchnął głęboko. To było w
stylu Meredith. Zawsze mówiła to, co jej ślina przyniosła na język.
Nikim się nie przejmowała. Myślała wyłącznie o sobie, o Joem
juniorze i o Teddym. Reszta rodziny służyła temu, by miała na kim
ostrzyć pazury.
- I co teraz?
Joe Colton wzruszył ramionami.
- Nie wiem, synu. Sophie i tak była przeczulona na punkcie tej
blizny. Miałem nadzieję, że tu zapomni o koszmarze, który przeżyła, i
odzyska spokój. Nigdy nie przypuszczałem, że Meredith... że jej
własna matka... Szlag by to trafił. Powiedz, River, co się z nami
dzieje? Kiedyś byliśmy tacy szczęśliwi. Dlaczego los się od nas
odwrócił?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sophie uciekła od matki i pobiegła, a raczej pokuśtykała, do
swojego dawnego pokoju. Tam rzuciła się na łóżko i wybuchnęła
płaczem. Gwałtowny szloch wstrząsał jej ciałem. Ostatni raz wylała
tyle łez jakieś dziesięć lat temu. A dokładnie tego wieczoru, kiedy
River ją odtrącił.
Nie potrafiła zrozumieć zachowania matki. Zimna, nieczuła
postawa Meredith zabolała ją bardziej niż rany, które napastnik zadał
jej nożem. Tym razem Sophie załamała się. Wcześniej robiła dobrą
minę do złej gry. Odkąd przestała dostawać środki znieczulające i
miała nad sobą większą kontrolę, starała się nie okazywać słabości.
Nie chciała, aby ojciec widział, jak bardzo się boi, jaka czuje się
brudna i upodlona.
Próbowała ojca chronić. Wiedziała, w jak kiepskim stanie
psychicznym znajduje się Joe. Siedząc przy jej łóżku i słuchając, jak
ona, Sophie, odpowiada na szczegółowe pytania policji, stale czynił
sobie wyrzuty, że swojej ukochanej córce nie zdołał zapewnić
bezpieczeństwa. Przez dwa tygodnie nie odstępował jej na krok.
Pierwszy tydzień spędził z nią w szpitalu, drugi w jej małym
mieszkanku. Skakał wokół niej, spełniał wszystkie jej życzenia,
sprzątał, gotował, troszczył się o nią, słowem był najwspanialszym
ojcem, a zarazem najczulszą matką.
W San Francisco Sophie dzielnie się trzymała. Nie zalała się
łzami nawet wtedy, gdy uzmysłowiła sobie, że Chet poważnie
potraktował to, co powiedziała, mianowicie, aby nie pokazywał się
przez pół roku. I faktycznie, ani razu nie zadzwonił, ani razu nie
zastukał do drzwi, żądając, by go wpuściła. Owszem, przysłał kartkę z
życzeniami powrotu do zdrowia; do kartki dołączył list, w którym
napisał, że ją kocha i czeka, aż „odzyska rozum".
Zabolały ją te słowa. Aż odzyska rozum? Czyli co? Czy Chet
uważa, że go postradała? Czy naprawdę nic nie rozumie? Czy nikt
niczego nie zrozumiał? Straciła znacznie więcej. Odwagę. Pewność
siebie.
Kiedy ojciec wszedł do pokoju i zagarnął ją w ramiona,
powiedziała mu, co mówiła Meredith. Niepotrzebnie. Powinna była
zachować to dla siebie; ojciec miał dość własnych zmartwień. Ale
słowa matki tak bardzo nią wstrząsnęły, że nie potrafiła przejść nad
nimi do porządku dziennego. Rodzona matka patrzyła na nią ze
wstrętem! W córce widziała tylko szpetną kreaturę, człowieka
przegranego, bez szans.
- Posłuchaj, maleńka. - W głosie ojca pobrzmiewał smutek. -
Mama jest chora od czasu tamtego wypadku. Coś się wtedy musiało
stać. Coś dziwnego, co ją zupełnie odmieniło. Staraj się pamiętać ją
taką, jaką była dawniej, dobrze? Ona nas kiedyś bardzo kochała.
Po tych słowach Sophie wzięła się w garść. Nie mogła znieść tonu
porażki w głosie ojca, tonu głębokiego smutku, który niszczył go od
dziewięciu lat. Przytuliwszy się do Joego, pocałowała go w policzek i
obiecała pozbyć się złych wspomnień, a pamiętać tylko najlepsze.
Potem długo rozmawiali na temat ćwiczeń i fizykoterapii, którą miała
rozpocząć za kilka dni w Prosperino, a także o czekającej ją za pięć
miesięcy operacji, która zlikwiduje pozostałości blizny. Sophie kiwała
głową, potakiwała, zapewniała ojca, że czuje się doskonale; tak,
ćwiczenia pomogą, a blizna całkiem zniknie.
Potem Joe wstał z łóżka i powłócząc nogami, ruszył do drzwi.
Obserwując tego wielkiego, silnego mężczyznę, który coraz bardziej
pogrążał się w rozpaczy, Sophie zawstydziła się swojej powziętej pod
wpływem impulsu decyzji, aby wrócić do San Francisco. Jakżeby
mogła opuścić ojca? Jak mogła przez tyle czasu żyć własnym życiem,
z dala od bliskich? Co ją powstrzymywało przed powrotem do domu?
Czyżby niechęć do Meredith? Niewykluczone. Wiedziała jednak, że
jest również inny powód.
River.
Szedł teraz w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach spodni, z
nisko pochyloną głową, z twarzą przysłoniętą beżowym kapeluszem, z
którym rzadko się rozstawał. Czubkiem kowbojskiego buta kopnął
leżący na drodze kamyk. Był jak samotny wilk, który wyrusza nocą na
łowy.
Przyglądając mu się, Sophie czuła dziwny ucisk w żołądku. River
nie widzi jej, to dobrze. Nie spuszczała z niego oczu. Był wysoki,
umięśniony, szeroki w ramionach, szczupły w biodrach, długonogi, w
jasnych dżinsach. Ruchy miał sprężyste, pełne zwierzęcego wdzięku.
Gdy była nastolatką, zachwycały ją jego włosy, długie do ramion,
proste, czarne jak noc, śniada twarz o nieco posępnym spojrzeniu,
lśniące zielone oczy oraz tajemnicze bruzdy, które przecinały mu
policzki, kiedy się uśmiechał. Choć musiała przyznać, że uśmiech
rzadko gościł na jego ustach.
W owym czasie River ciągle pojawiał się w jej snach.
Nieokiełznany egzotyczny buntownik zrodzony z matki Indianki i
ojca pijaka, który - na szczęście bezskutecznie - próbował go sobie
podporządkować i zniszczyć. Dzikus, samotnik. Jedyny człowiek na
ranczu, który nie pokochał jej od pierwszego wejrzenia, który nie
uważał, że ona jest pępkiem świata, i który nie zamierzał stawać na
głowie, by tylko sprawić jej przyjemność.
Sophie, która uwielbiała słońce, jasność i pogodę, była
zafascynowana jego mroczną tajemniczością. River rozmawiał z
końmi; szeptał do nich czule, a one go słuchały. Zawsze miał własne
zdanie, przy którym twardo obstawał; jako jedyny spośród całej
rodziny potrafił sprzeciwić się Joemu. Nie bał się nikogo i niczego.
Był wspaniały - dziki i nieustraszony.
Wtedy, przed laty, dałaby wszystko za jeden jego uśmiech, za
słowo pochwały, za to, by River ją dostrzegł, by z nią porozmawiał,
by się przed nią nie zamykał. Tak, Sophie wiedziała, że nie tylko
dziwne przeobrażenie, jakiemu podczas jej pobytu na studiach uległa
Meredith, oraz wiążące się z tym zmiany w życiu całej rodziny
powstrzymywały ją przed powrotem na ranczo. Prawdopodobnie
najważniejszy wpływ na jej decyzję o wyjeździe z domu i pozostaniu
w San Francisco miało to, że River ją odtrącił.
We wszystkim, co robiła od tamtego wieczoru, przyświecał jej
jeden cel: zemścić się na Riverze, sprawić mu ból. Dlatego wybrała
taką, a nie inną karierę. I dlatego przyjęła oświadczyny Cheta
Wallace'a, który stanowił całkowite przeciwieństwo Rivera Jamesa.
River i Chet różnili się nie tylko charakterem, ale nawet strojem. Chet
nosił eleganckie trzyczęściowe garnitury, koszule, krawaty; zupełnie
nie wyobrażała go sobie w dżinsach, skórzanej kurtce i nasuniętym na
czoło starym kapeluszu.
River okazał się człowiekiem silnym psychicznie. Pozostając na
ranczu, przeżył wiele szczęśliwych chwil. Udało mu się wyzwolić od
ponurej przeszłości. Nigdy nie krył, że pragnie odwdzięczyć się
Coltonom za ich dobroć, za to, że przyjęli go pod swoje opiekuńcze
skrzydła i wyprowadzili na ludzi.
Nagle uniósł głowę i zauważył Sophie siedzącą na ławce.
Zaskoczony, na moment przystanął, po czym uśmiechając się,
swobodnym, leniwym krokiem podszedł bliżej. Przesunęła się w
lewo, robiąc mu miejsce po prawej stronie, tak by nie widział blizny
na jej lewym policzku. Oczywiście w panującym na zewnątrz
półmroku niczego nie zdołałby dojrzeć, ale czuła się lepiej, wiedząc,
że blizna jest poza zasięgiem jego wzroku.
- Witaj w domu, Sophie - powiedział, siadając.
Głos miał niski i niezwykle kojący. Właśnie takim głosem,
cichym i spokojnym, przemawiał do wystraszonych koni. I takim
przed laty opowiadał jej wspaniałe historie o Indianach i życiu, jakie
wiedli, zanim na zamieszkanych przez nich ziemiach pojawili się biali
ludzie.
Odpowiedziała mu skinieniem głowy. Nie była w stanie wydobyć
z siebie słowa. W ustach jej zaschło. Raptem w nozdrza uderzył ją
zapach mydła, zapach kremu do golenia i jeszcze czegoś, czego nie
potrafiła rozpoznać.
- Wszyscy czekali na ciebie z kolacją - oznajmił.
Oparł się o ścianę stajni i wyciągnął przed siebie nogi.
- Uprzedziłam ojca, że nie przyjdę - wyjaśniła. - I prosiłam Inez,
żeby zostawiła mi coś na później w lodówce. Na wypadek, gdybym
poczuła się głodna. Powiedz, Riv, dlaczego mnie wtedy odtrąciłeś?
Dlaczego kazałeś mi wyjechać?
Dopiero gdy wypowiedziała te słowa, przeraziła się, ale było już
za późno. Boże, co też jej strzeliło do głowy? Chyba zwariowała!
Dlaczego nie ugryzła się w język?
Nie oburzył się ani nie zdziwił. Popatrzył na nią tak, jakby od
dawna spodziewał się tego pytania, jakby czekał na nie od dziesięciu
lat.
- Bo nadszedł odpowiedni czas - odparł. Zdjął kapelusz i położył
go obok na ławce. - Nadszedł czas, abyś dorosła, abyś poznała świat,
abyś przekonała się, jaka naprawdę jest Sophie Colton i co chce w
życiu osiągnąć. - Przyjrzał się jej w ciemnościach. - I co? Udało ci się
poznać siebie? Poznać i polubić?
- Wiesz, to dość skomplikowane - przyznała. - Lubiłam się, póki
ziałam nienawiścią do ciebie.
Roześmiał się cicho.
- Cała Sophie! Zawsze chciałaś być górą.
- To prawda. Pamiętasz? Pragnęłam zawojować cały świat.
- Zawojować? Raczej chciałaś rządzić światem - poprawił ją
River. - Na brak ambicji nie mogłaś narzekać. Chciałaś rządzić
światem, odbyć podróż na Marsa, wynaleźć lekarstwo na raka,
opracować recepturę kremu, który skutecznie likwidowałby trądzik,
no i oczywiście otrzymać nagrodę Pulitzera. Tak, tak, pamiętam.
Miałaś wspaniałe, dalekosiężne marzenia.
- Byłam dzieckiem. Cóż mogłam wiedzieć o życiu?
- Właśnie w tym problem, niewiele. A ja uważałem, że powinnaś
je poznać, zanim podejmiesz jakiekolwiek decyzje. Że powinnaś dać
sobie szansę i odkryć, jaki jest prawdziwy świat.
Pociągnęła nosem.
- I odkryłam, River. Pisałam łzawe, sentymentalne teksty dla firm
ubezpieczeniowych, które nie chcą klientom wypłacać odszkodowań,
wymyślałam reklamy zachwalające właściwości cudownych kremów,
które wcale trądziku nie leczą. Codziennie odkrywałam prawdziwy
świat. Codziennie przekonywałam się, jaki jest wielki i okrutny. -
Głos się jej załamał. - Byłam przerażona, Riv. Przerażona i
nieszczęśliwa.
- Więc wróciłaś do domu i upajasz się szczęściem?
Wbiła w niego gniewny wzrok.
- Cholera jasna, River! Jakim prawem...
Jakim prawem ją denerwował? Miał ku temu wyjątkowy dryg!
River wyciągnął rękę z kieszeni i leniwym gestem podrapał się po
brodzie.
- Nie tak to sobie wyobrażałaś, prawda, mała? Joe mówił mi, co
się stało. O tym, jak cię powitała Meredith. To do niej bardzo
podobne.
- Nie zamierzam się tym przejmować - oznajmiła Sophie, z całej
siły starając się w to uwierzyć i zignorować ból, który wciąż ściskał
jej serce. - Tata twierdzi, że mama jest chora. Pewnie ma rację. Ten
wypadek sprzed lat bardzo ją zmienił. Musiała uderzyć się w głowę,
doznać wstrząsu mózgu... A może... może przechodzi akurat taki
okres. No wiesz, niektóre kobiety w czasie menopauzy miewają
zmienne nastroje, stają się kłótliwe, przestają liczyć się z mężem,
dziećmi...
- Czyżbyś pisała w tej swojej firmie reklamę zachęcającą
czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie kobiety do stosowania hormonalnej
terapii zastępczej? - spytał, uśmiechając się szeroko. - Przyznaj się,
Sophie, chyba nie wierzysz w te wszystkie slogany reklamowe?
Oczywiście miło by było, gdyby tak łatwo dawało się rozwiązać różne
problemy. Masz łupież? Umyj głowę szamponem X. Chcesz, aby na
świecie zapanował pokój? Głosuj na partię Y. Powiedz, czy kampanie
polityczne też obmyślasz? Piękne hasła, obietnice wyborcze...
Ciekawe, czy to wymaga specjalnych talentów, czy ja bym też tak
potrafił?
Zacisnęła dłonie w pięści.
- Jeśli skończyłeś wyśmiewać się z tego, czym się zajmuję...
- Wcale nie skończyłem! Mam jeszcze mnóstwo uwag, ale
zachowam je na kiedy indziej. Na razie dopiąłem swego. Chciałem,
żebyś odwróciła się do mnie przodem i przestała ukrywać bliznę. I
udało mi się.
Podniosła rękę do policzka i szybko pochyliła głowę.
- Lubisz takie nieuczciwe zagrywki, prawda, Riv? - spytała,
próbując przełknąć łzy. - Nie... nie zdawałam sobie sprawy, że mój
wybór pracy w agencji reklamowej tak bardzo cię rozczarował.
- Bo spodziewałem się czegoś innego. Miałaś odbyć staż w stacji
radiowej Joego w Teksasie, potem rozpocząć studia dziennikarskie.
Sądziłem, że po dyplomie zatrudnisz się w telewizji albo zostaniesz
reporterem i będziesz pisać do jednej z należących do Coltonów gazet.
Że pójdziesz w ślady swojego ojca, jednego z niewielu ludzi, którzy
pełniąc urząd publiczny, naprawdę starali się pomóc potrzebującym.
Nagle jednak okazało się, że wymyślasz reklamę pasty, która usuwa
kamień nazębny, zarabiasz krocie, a dawne ideały i marzenia poszły w
odstawkę. Sprzedałaś się, mała.
- Nic nie rozumiesz! - zdenerwowała się Sophie, znów
zapominając o bliźnie na policzku. - To były marzenia młodej,
naiwnej dziewczyny. Marzenia, a nie konkretne plany!
- A więc znajdujesz przyjemność w tym, co robisz?
- Oczywiście, że tak! - Chwyciła laskę i poderwała się z ławki. -
Uwielbiam moją pracę!
- To dziwne, bo Rand mówił mi coś całkiem innego.
Ponownie usiadła.
- Rand? Nie rozumiem.
- Naprawdę? Oj, Sophie, Sophie, nigdy mnie dotąd nie
okłamywałaś.
Przygryzła dolną wargę.
- A co ci Rand powiedział?
- Że zadzwoniłaś do niego wkrótce po zaręczynach z Wallace'em.
Skarżyłaś się, że Wallace chce, abyście odeszli z agencji i założyli
własną. Nie byłaś z tego powodu najszczęśliwsza, częściowo dlatego,
że do nowej agencji Wallace miał wnieść doświadczenie, ty natomiast
kapitał. A częściowo dlatego, że już wcześniej myślałaś o wycofaniu
się z tego interesu...
- Po to, żeby wrócić na ranczo i zasiąść do pisania książki -
dokończyła za niego Sophie, zła, że brat ujawnił Riverowi jej
najskrytsze marzenia.
- Serio? Chcesz napisać książkę? O tym akurat Rand mi nie
wspomniał.
- O niczym nie powinien był mówić - warknęła Sophie. Psiakość,
sama się wygadała! - Radziłam się go jako prawnika, a nie jako brata.
- Nie miej do niego żalu. Gdyby mi na tobie nie zależało, Rand
trzymałby język za zębami.
- Gdyby ci na mnie nie zależało? Nie gmatwaj wszystkiego, Riv. -
W jej głosie pobrzmiewała gorycz. - Gdyby ci na mnie zależało, nigdy
byś nie pozwolił, abym... Do diabła!
- Wracamy do punktu wyjścia, tak? - spytał cicho River, głaszcząc
Sophie lekko po dłoni.
- No właśnie. Wyjechałam, bo mnie odtrąciłeś. Teraz wróciłam i
co robię? Znów ci się narzucam. Minęło dziesięć lat, a ja niczego się,
cholera, nie nauczyłam.
Przez dłuższą chwilę milczał. Sophie powoli zaczęła się odprężać.
Przypomniały się jej dawne czasy: często siadywali obok siebie bez
słowa, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Czuła się wtedy taka
szczęśliwa.
- Meredith wygaduje bzdury - odezwał się w końcu, przerywając
ciszę. - Jesteś piękna, Soph. Byłaś piękna w szpitalu, mimo bandażu
na pół twarzy, mimo sińców i zadrapań. I jesteś piękna teraz. Jesteś
najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Zacisnęła powieki. Przez kilka sekund w skupieniu usiłowała
przetrawić jego słowa.
- Widziałeś mnie? - spytała cicho. - Kiedy leżałam w szpitalu?
- Owszem. Godzinę po tym, jak otrzymaliśmy od policji
wiadomość o napaści, byliśmy z senatorem w drodze do San
Francisco. Joe prosił, żebym prowadził samolot. Sam był za bardzo
zdenerwowany. Więc tak, widziałem cię, zanim jeszcze odzyskałaś
przytomność, a potem z wściekłości, że pozwolił ci samej wracać po
ciemku do domu, rozkwasiłem twojemu chłoptasiowi nos. Nie mówił
ci o tym?
- Nie... nie pamiętam - rzekła.
Wtedy, w szpitalu, była tak przejęta własnym wyglądem i tak zła
na Cheta, że nie zwróciła uwagi na jego nos. Pamiętała jedynie, że był
jak zwykle elegancko ubrany, koszulę miał świeżo wyprasowaną,
krawat idealnie dobrany. Hm, plaster na nosie? Może rzeczywiście.
- Uderzyłeś Cheta? Naprawdę huknąłeś go pięścią w twarz?
- Wiem, wiem. - River potrząsnął głową. - Człowiek dorosły tak
nie postępuje. Ale po prostu musiałem się na kimś wyładować, a on
akurat nawinął się pod rękę.
- To nie była wina Cheta - zaoponowała Sophie, ale nagle
pomyślała sobie, że może w głębi duszy faktycznie obarcza go winą
za to, co się stało. Może dlatego nie chciała się z nim widzieć i może
dlatego on nie próbował jej więcej odwiedzać. - To ja postanowiłam
wyjść z restauracji.
- Ale to on cię puścił.
- Owszem, puścił. Lecz nie on pierwszy pozwolił mi odejść. Nie
mówmy o tym, dobrze? - Potarła dłońmi ramiona. Albo wieczór zrobił
się chłodniejszy i zaczęła marznąć, albo wspomnienia przejęły ją
dreszczem. - Chcę jak najszybciej zapomnieć o tamtym koszmarnym
wieczorze.
- W porządku. - River podniósł się, włożył kapelusz z powrotem
na głowę, po czym wyciągnął do Sophia rękę. - Przejdźmy się -
zaproponował. - Chętnie usłyszę coś o tej książce, którą masz zamiar
napisać.
- Może kiedy indziej - rzekła, przyjmując jego pomoc przy
wstawaniu z ławki. - Na razie to nic konkretnego. Wolałabym o niej
jeszcze nie opowiadać.
- Dawniej o wszystkim mi mówiłaś, nawet o sprawach, o których
żaden nastoletni chłopak nie ma ochoty słuchać. Pamiętasz, jaka byłaś
dumna ze swojego pierwszego stanika? Jak strasznie chciałaś się nim
pochwalić? Myślałem, że będę musiał wdrapać się na drzewo, żeby
uciec przed pokazem.
Roześmiała się wesoło.
- Tak, byłam potwornie namolna! Chodziłam za tobą jak cielę za
krową. Ale nie obawiaj się, wydoroślałam. Nie będę ci się narzucać.
River ujął ją delikatnie za brodę i zmusił, by popatrzyła mu w
oczy.
- Szkoda. Lubiłem mojego cielaczka. I bardzo się za nim
stęskniłem. A ty faktycznie wydoroślałaś. Z chudzielca w kucykach
przeistoczyłaś się w piękną młodą kobietę.
Odwróciła głowę, tak by nie widział blizny, po czym cofnęła się o
krok.
- Przestań, Riv - poprosiła błagalnym tonem. - Nie okłamuj mnie.
Zawsze dotąd byłeś ze mną szczery...
Chwycił ją za ramiona.
- Sophie, o czym ty, do diabła, mówisz?
- Jak to o czym? O mojej twarzy! Nie jestem tą samą osobą, którą
znałeś przed laty, Riv. Nie jestem tym durnym podlotkiem, który
wodził za tobą rozmiłowanym wzrokiem. Nie jestem zaradną kobietą
interesów ani ukochaną córką Meredith Colton. Zmieniłam się. Sama
nie wiem, kim jestem, ale na pewno nie jestem piękna. Boję się
własnego cienia, Riv. Z wszystkiego, w co kiedykolwiek wierzyłam i
czego pragnęłam, odarto mnie w tamtym mrocznym zaułku.
- Och, Sophie. - Mimo jej protestów przytulił ją do siebie. - Nie
mów tak. Nie wolno się poddawać. Nie można pozwolić, żeby łajdacy
mieli nad nami władzę.
- Meredith? Czy mogę wejść?
Joe Colton stał w drzwiach sypialni żony. Przesadnie kobiecy
sposób urządzenia wnętrza nieustannie go zadziwiał. Stylowe białe
mebelki, koronki, falbanki, mnóstwo dekoracji i bibelotów. Dawna
Meredith kazałaby to wszystko wyrzucić.
Ale dawna Meredith dzieliła z nim życie i łoże. Zawsze zasypiała
w jego ramionach, w pokoju, który w niczym nie przypominał obecnej
sypialni. Przed laty wspólnie się kupowało meble. Najbardziej
odpowiadał im styl kolonialny. Uwielbiali leżące na podłodze
wspaniałe dywany wyplatane przez amerykańskich Indian. Każda
najdrobniejsza rzecz przywodziła na myśl wspomnienia; kojarzyła się
z daleką podróżą, z ładnym widokiem, z sympatyczną osobą, ze
śmieszną sytuacją.
Teraz Joe sypiał w pokoju na końcu holu i za każdym razem pytał
o pozwolenie, kiedy chciał wejść do sypialni żony.
- Joe! Jak to miło, że do mnie zajrzałeś! - zawołała Meredith,
ruszając mu naprzeciw. Szczupła, zgrabna, długonoga, miała na sobie
biały jedwabny szlafrok. - Właśnie o tobie myślałam.
Nie wróżyło to nic dobrego.
- Naprawdę, kochanie?
- Tak, naprawdę! - warknęła, po czym uśmiechnęła się. Widać
było, że z całej siły próbuje zapanować nad irytacją. - Jeśli chcesz
wiedzieć, to myślałam o przyjęciu, które szykuję z okazji twoich
sześćdziesiątych urodzin. Zobaczysz, będzie to wydarzenie, które
wszystkim na długo pozostanie w pamięci.
- Co roku wydajemy przyjęcie, które na długo pozostaje
wszystkim w pamięci.
Meredith wzniosła oczy do nieba.
- Zawsze dotąd był prosiak z rusztu, plastikowe sztućce i
papierowe talerze. Tym razem będzie inaczej. Sześćdziesiąte urodziny
senatora Joego Coltona uczcimy hucznie, lecz elegancko. - Z
sekretarzyka o gładkim marmurowym blacie wyjęła kilka arkuszy
papieru ozdobionych fantazyjnym monogramem. - Spójrz na listę
gości. Członkowie kongresu, dawni i obecni, gubernator Kalifornii,
przedstawiciele świata biznesu, znane osobistości z kręgów
filmowych, słowem sama śmietanka. Oczywiście stroje wieczorowe.
Ty wystąpisz w smokingu, a ja w nowej sukni od Versacego i w
nowej fryzurze. Frank od miesięcy prosi, abym pozwoliła mu...
- Czyś ty oszalała? - wymknęło się Joemu, zanim zdołał ugryźć
się w język.
Meredith zacisnęła gniewnie usta.
- Nie mów tak! Nigdy tak do mnie nie mów! Jestem matką twoich
dzieci. Czyżbyś zapomniał?
- Owszem, jesteś matką moich dzieci - przyznał Joe. Na myśl o
małym Teddym przeszył go ból. Meredith postąpiła okrutnie, dając
synowi imię po ojcu Joego, po człowieku, którego Joe najchętniej
wymazałby ze swojej pamięci. - Ale również i nie moich.
Meredith wyrzuciła ramiona do góry, po czym usiadła na
taborecie przed toaletką.
- Musisz do jego wracać? Popełniłam jeden mały błąd. Czy na
zawsze mam być z tego powodu przeklęta? Uważasz, że jesteś bez
winy? Nie dotknąłeś mnie ani razu od czasu...
- A pragniesz być dotykana? Powiedz, Meredith. Chcesz, żebym
cię pieścił, dotykał?
Był wściekły na siebie za to, że wciąż kocha tę kobietę. Choć
przez ostatnie dziesięć lat niewiele zaznał radości, cieszył się, że
przynajmniej zostały mu szczęśliwe wspomnienia. Były coraz bardziej
zakurzone, ale gdy czuł się źle, potrafił czerpać z nich otuchę.
- Zobacz, co dostałam od Joego juniora - powiedziała Meredith,
zmieniając temat. - Sam to zrobił. - Podniosła z toaletki niepozorne
gliniane naczynie pomalowane w żółte stokrotki. - Oczywiście nie
będę tego tu trzymać...
Joe przeczesał palcami swoje szpakowate włosy.
- Bardzo ładny wazonik. Słuchaj, jeśli chodzi o to przyjęcie...
Odstawiwszy wazonik, Meredith odwróciła głowę w stronę męża.
- O nic się nie martw. Przyjęcie będzie wspaniałe. Naturalnie
pojawią się na nim dziennikarze nie tylko z naszych gazet, ale też z
konkurencyjnych
pism.
Wszystko
dokładnie
zaplanowałam.
Zaprosiłam nawet tę straszną Sybil. Nie cierpię jej, ale informacja o
tym, że niektórzy goście przybyli z Paryża, na pewno wywrze
odpowiednie wrażenie.
- Tak bardzo zależy ci na tym przyjęciu? - spytał Joe.
Od wielu lat był zbyt przybity i zmęczony, aby sprzeciwić się
żonie. Nie tylko nie potrafił postawić na swoim, ale nawet nie umiał
zmusić jej do wysłuchania jego racji.
- Tak, Joe, zależy mi. - Oczy lśniły jej lodowatym blaskiem, w
głosie wyczuwało się chłód. - Zjadą się wszystkie nasze pociechy.
Zobaczysz, to będą niezapomniane urodziny. - Wstała od toaletki i
podszedłszy do męża, zarzuciła mu ręce na szyję. - Nawet sobie nie
wyobrażasz, kochanie, co dla ciebie zaplanowałam.
Miał wrażenie, że tkwi obok sopla lodu. Kiedy nadstawiła twarz
do pocałunku, posłusznie cmoknął ją w policzek, po czym uwolnił się
z jej objęć.
- Wiem, że jest późno - rzekł, cofając się parę kroków - ale
chciałem z tobą porozmawiać o Sophie.
- O Sophie? - zdziwiła się. - Bidula jedna!
- Sophie nie jest żadną bidulą! To nasza córka, Meredith. Jak
mogłaś jej powiedzieć, że została oszpecona? Że z taką twarzą nigdy
nie znajdzie męża?
Meredith ponownie spojrzała w sufit.
- Przecież nie powiedziałam nic, czego by sama nie wiedziała.
Dlaczego się mnie czepiasz? Nie pomyślałeś o tym, że muszę
wyjaśnić Joemu juniorowi i Teddy'emu, co się stało? I to tak, żeby ich
nie wystraszyć? Wyobrażasz sobie, jaki to dla nich będzie szok?
Odejdź, Joe. Jestem zmęczona.
- Trzymaj się od Sophie z daleka, Meredith. Jeśli nie potrafisz jej
wesprzeć, to przynajmniej jej nie dobijaj.
Wzruszywszy ramionami, Meredith skierowała się do garderoby.
Joe bez słowa opuścił sypialnię żony. Kiedyś był najszczęśliwszym
człowiekiem na ziemi; teraz prawie nie mógł uwierzyć, że w tym
pokoju poczęte zostały wszystkie jego dzieci; że w tym pokoju
przeżył tyle cudownych chwil.
Mógł wystąpić o rozwód; myślał o tym, kiedy Meredith pojawiła
się w ciąży i w dodatku twierdziła, że to jego dziecko. Ale to by
niczego nie rozwiązało. Była jego żoną; kobietą, którą kochał przed
laty, i którą nadal kochał. Wiedział, że wypadek ją zmienił, że jest
chora, niezrównoważona psychicznie. Najgorsze było jednak to, że nie
chciała przyjąć niczyjej pomocy. Co miał robić? Siłą zmusić ją do
leczenia? Oddać do domu wariatów?
Pokręcił głową. Nie, to nie wchodzi w rachubę. Załamałaby się.
Lepiej zostawić sprawy swojemu biegowi. Kiedyś na pewno
wydobrzeje. Może obecność Sophie wpłynie na poprawę jej zdrowia?
Tak, niech szykuje przyjęcie urodzinowe, niech ustala listę gości,
niech obmyśla menu.
A jeżeli to nie poskutkuje? - zapytał sam siebie. Jeżeli przyjęcie
urodzinowe niczego nie zmieni? Jeżeli potem będzie tak samo jak
teraz? Albo jeszcze gorzej? Jak długo jesteś gotów znosić jej
zachowanie? Kiedy wreszcie uznasz, że miarka się przebrała? I co
wtedy zrobisz?
- Zrobię, co będę musiał - odparł głośno. Głos wyraźnie mu
zadrżał. - Ale błagam, jeszcze nie teraz. To moja żona. Matka moich
dzieci. Nie mogę się poddać. Może kiedyś wyzdrowieje? Nie chcę
tracić nadziei.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nie wiedział, co robić z rękami. Trzymał Sophie w ramionach,
pozwalając się jej wypłakać. Od czasu do czasu głaskał ją po głowie,
poklepywał lekko po plecach. Laska upadła na ziemię, Sophie oparła
się o Rivera całym ciałem. Rozdzierający szloch, który nią wstrząsał,
powoli ustępował. Po chwili już tylko pociągała nosem. River szeptał
jej do ucha jakieś słowa otuchy, śmieszne i banalne, których nie
słyszała, a których on sam pewnie rano by się wstydził.
Kiedy ostatni raz wypłakiwała mu się w ramionach? Nawet nie
musiał wysilać pamięci. Sophie nie lubiła się nad sobą roztkliwiać.
Rzadko to robiła. Była najdzielniejszą osóbką na świecie. Ilekroć
miała kłopoty czy coś jej doskwierało, zaciskała mocno zęby i starała
się nie okazywać smutku.
A ostatni raz - ba! jedyny raz - kiedy wypłakiwała mu się w
ramionach, to było w wieczór jej balu maturalnego. Na własny bal nie
poszedł, bo i po co? W szkole z nikim się nie przyjaźnił, od
wszystkich trzymał się na dystans, balami się nie interesował. Na
rozdanie świadectw maturalnych też by nie poszedł, gdyby nie Joe i
Meredith, którzy bardzo chcieli uczestniczyć w tak ważnym
wydarzeniu z życia ich przybranego syna.
Co innego Sophie. Sophie zależało na balu, a on zgodził się jej
towarzyszyć. Wystroił się w jakiś idiotyczny smoking, włosy związał
w kucyk i zgodnie ze zwyczajem kupił swojej partnerce piękną
orchideę, która miała zdobić jej nadgarstek. Był nieszczęśliwy.
Narzekał w duchu... Narzekał, dopóki w salonie nie pojawiła się
Sophie. Zobaczył jej lśniące oczy, złociste włosy upięte w fantazyjny
kok, gładkie ramiona, ciało opięte prostą, białą suknią podkreślającą
krągłości, o których tak usilnie starał się zapomnieć. Zobaczył - i
nagle bardzo zapragnął iść na bal.
- Zaopiekujesz się nią, prawda, synu? - powiedział Joe.
Była to prośba, a zarazem rozkaz. River przyrzekł, że nie spuści
Sophie z oka, i dotrzymał słowa. Ale sytuacja go przerosła. Sophie
sama była sobie winna. Z podlotka, który łaził za nim krok w krok,
przeistoczyła się w piękną kusicielkę. Nęciły go jej loczki wdzięcznie
opadające na kark, nęcił dekolt i ukryte pod suknią piersi, nęcił
upajający zapach perfum, który budził w nim instynkty dalekie od
opiekuńczych, Nęciły oczy i powabny uśmiech.
Tańczyli przytuleni; on obejmował ją w pasie, ona opierała głowę
na jego ramieniu. Większość czasu spoglądała na niego ufnie.
Niekiedy zalotnie. Przywarł ustami do jej warg. Czy mógł jej nie
pocałować? Czy mógł pozwolić, aby rano wyjechała, najpierw do
pracy w Teksasie, a stamtąd prosto na studia, i choć raz jej nie
pocałować?
Rozpłakała się. Błagała go, aby sprzeciwił się jej wyjazdowi, aby
kazał jej zostać, aby powiedział jej, że kocha ją tak mocno, jak ona
kochała jego. Boże! Pamiętał tamten wieczór. Gotów był spełnić
każde jej życzenie, powiedzieć wszystko, co tylko chciała usłyszeć.
A teraz? Co pragnęła usłyszeć? Że ją kocha? Że nigdy nie przestał
jej kochać? Bał się, że mu nie uwierzy. Tamtej nocy, gdy wracała
sama z restauracji, napastnik nie tylko poharatał jej twarz, ale
pozbawił ją pewności siebie. Odniosła rany zarówno na ciele, jak i na
duszy. Odwracała wzrok, starała się zasłaniać włosami policzek.
Czuła się brzydka, słaba, przegrana. Gdyby powiedział, że ją kocha,
znienawidziłaby go. I wcale by się jej nie dziwił.
- Przepraszam. - Schyliwszy się, Sophie podniosła z ziemi laskę,
po czym wzięła od Rivera złożoną niebiesko-białą chusteczkę i
wytarła oczy i nos. - Wiesz, rzadko się mazgaję. Właściwie nigdy tego
nie robię, a dziś... sama nie wiem... beczę od rana.
- Nie sposób wszystkiego w sobie tłumić, Sophie. Czasem trzeba
rozładować emocje - powiedział, starając się ją pocieszyć.
Popatrzyła mu w oczy.
- Dlaczego, Riv? Powiedz, dlaczego?
Pokręcił bezradnie głową.
- Bo trzeba - odparł. - Bo nie można żyć w stanie ciągłego
napięcia. Zostałaś napadnięta i pobita. Leżałaś w szpitalu, potem
zerwałaś zaręczyny...
Pomachała ręką, jakby nie chciała tego słuchać.
- Nie, Riv. To wszystko wiem. Nie pytam, co się stało. Pytam,
dlaczego to się stało. Dlaczego akurat mnie się przydarzyła taka
przygoda.
Tego pytania się nie spodziewał.
- A dlaczego miała ci się nie przydarzyć? - spytał.
W dzieciństwie zaznał tyle smutku i cierpienia, że żadna podłość
już go nie dziwiła. Wiedział, że życie rzadko toczy się tak sielankowo
jak w serialach telewizyjnych.
- Myślisz, że nieszczęścia tylko innym się przytrafiają? Że ciebie
powinny omijać szerokim łukiem? Niby dlaczego? Nie ma
szczepionek przeciwko złu. Gdyby były, pół świata ustawiłoby się w
kolejce do lekarza.
Sophie zmarszczyła czoło, jakby dumała nad jego słowami, po
czym westchnęła głośno.
- Jak ty to robisz, Riv? Potrafisz wszystko tak prosto
wytłumaczyć. A ja? Wyszłam na płaczliwą, użalającą się nad sobą
idiotkę. Biedna mała Sophie...
- Nie jesteś żadną idiotką - powiedział, ściskając ją mocno za
ramię. - Zostałaś napadnięta i poturbowana. Na razie nie wolno ci się
przemęczać. Musisz przede wszystkim odpocząć, odzyskać zdrowie,
zregenerować siły. Zobaczysz, nim się spostrzeżesz, znów będziesz
gotowa stawić światu czoła.
- Oj, nie wiem. Chyba uszła ze mnie cała wola walki. Czuję się
taka bezużyteczna, taka... brzydka, nieatrakcyjna. Nawet moja własna
matka twierdzi, że…
- Do diabła, Sophie! - zezłościł się River. Wiedział, że musi
wyrwać ją z marazmu i rozpaczy. - Czy pragnąłbym cię, gdybyś była
brzydka i nieatrakcyjna?
Zacisnął ręce na jej ramionach, żeby przypadkiem mu nie uciekła,
po czym przywarł ustami do jej ust. Opierała się, ale tylko przez
sekundę. Potem laska upadła z hukiem na ziemię. River całował ją
namiętnie, jakby z furią, z pożądaniem, które tłumił od lat, z żarem,
który rozpalał całe jego ciało.
Niech inni ją pocieszają. Niech ojciec dodaje jej otuchy, niech
lekarze zapewniają, że blizna zniknie. On chciał, by zapomniała o
tym, co widzi, gdy patrzy do lustra, a także o tym, co usłyszała od
matki. W jeden sposób mógł to osiągnąć: pokazując, jak bardzo jej
pragnie. Udowadniając, że w jego oczach jest najponętniejszą kobietą
na świecie.
Nie starał się być delikatny. Instynktownie wyczuwał, że Sophie
chce być traktowana normalnie, jak kobieta z krwi i kości, jak kobieta
wzbudzająca pożądanie. Każdy kolejny pocałunek był coraz dłuższy i
gorętszy. Riverowi huczało w uszach, kręciło się w głowie. Nie
liczyły się ani lata rozłąki, ani dzieląca ich przepaść. Liczyli się tylko
oni.
Nie odrywając warg od jej szyi, schylił się i wziął Sophie na ręce,
po czym wszedł do pogrążonej w półmroku stajni. Minął prychające;
cicho konie, a po chwili dotarł do boksu wyłożonego świeżym
pachnącym sianem. Właśnie tu, za dzień lub dwa, jedna z najlepszych
w stadninie klaczy miała się oźrebić. Położył Sophie na łożu z siana,
sam uklęknął obok.
Wyciągnęła do niego ramiona. Oczy miała zamknięte, oddech
szybki i urywany. Zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami. Nie
chciał sobie ani jej dać czasu do namysłu. A nuż by się opamiętali,
uznali, że to, co robią, nie ma sensu?
A przecież to miało sens. Tak długo oboje powstrzymywali żądzę,
oszukiwali się, starali żyć z dala od siebie. Ściągali ubranie, każde z
siebie i z drugiego. Spieszyli się, dyszeli, jęczeli cicho. Nie mogli
doczekać się chwili, na którą tyle lat czekali. Pieścili się, całowali, nie
mieli żadnych zahamowań. Trawiła ich żądza, jakiej nigdy dotąd nie
zaznali. Dzika, zmysłowa, nieokiełznana.
Nagle River coś sobie przypomniał i znieruchomiał.
- Psiakrew! - syknął prosto do ucha Sophie. - Niech to szlag trafi!
Sophie wciąż go pieściła, poznawała różne zakamarki jego ciała.
Dopiero po chwili zorientowała się, że River zesztywniał, że powoli
zaczął się odsuwać.
- O co chodzi? - spytała, siadając w ciemnościach i wyciągając do
niego ręce. - Co się stało?
Potarł dłońmi brodę.
- Nie jestem... no wiesz, przygotowany.
Nastała cisza. Zdziwiony brakiem reakcji, River usiłował dojrzeć
wyraz twarzy Sophie, ale było za ciemno.
Wtem ciszę przerwał jej uradowany głos.
- Och, Riv! To wspaniale!
Wytrzeszczył oczy.
- Wspaniale? Nie rozumiem. Dlaczego...
Ukląkłszy, przytuliła policzek do jego pleców.
- No, pomyśl tylko. Jak bym się czuła, gdybyś wszędzie chodził z
kieszenią pełną prezerwatyw? Byłoby to bardzo podejrzane.
Pokręcił głową.
- Jesteś wyjątkowa, Sophie. Nie wyobrażam sobie, aby
jakakolwiek inna kobieta zareagowała tak jak ty. Ale nie powinienem
był cię tu przyprowadzać...
Usiadłszy prosto, uderzyła go lekko w plecy.
- Nie? A to dlaczego, Riv? Bo ja jestem ukochaną, rozpieszczoną
córunią Joego, a ty wziętą z przytułku półsierotą? O to ci chodzi? Jeśli
tak, to słyszałam tę śpiewkę dziesiątki razy i już mi bokiem wychodzi.
- Nigdy nie mówiłem... - zaczął.
- Nie, nie mówiłeś - przerwała mu w pół słowa, po czym obróciła
go twarzą do siebie. - Ale ja zawsze wiedziałam. Zawsze. Mogłeś się
ze mną przespać wiele lat temu, mogłeś być moim pierwszym
chłopakiem. Pierwszym i jedynym. Teraz, jak para nastolatków,
leżymy na sianie, a ty znów wymyślasz powód, dlaczego nie możemy
się kochać.
Nie przyszło ci do głowy, że może tak naprawdę nigdy mnie nie
pragnąłeś? Że byłam tym zakazanym owocem, o którym się marzy,
ale którego wcale nie chce się skosztować? Owszem, wyjechałam z
domu, uciekłam, ale to ty się ukrywałeś. Cały czas się przede mną
chowałeś, a teraz po prostu zrobiło ci się mnie żal. Ale wiesz co? Nie
chcę twojego współczucia, nie chcę twojej litości i nie chcę ciebie!
Sięgnęła za siebie po stanik i bluzkę. Z jej gardła wyrwał się
zduszony szloch. River wyciągnął ręce, jakby czegoś szukał.
Odpowiedzi, sensu, logiki, czegokolwiek.
- Ja cię nie żałuję, Soph - oznajmił wreszcie. - Ja cię pragnę. Do
bólu.
- Tak? Dziwnie to okazujesz, Riv, bo jeszcze nigdy w życiu nie
czułam się mniej pożądana.
Albo słowa, albo ton, jakim je wypowiedziała, nieoczekiwanie
dodały mu motywacji. Chwycił Sophie za ramiona, zanim zdążyła
włożyć stanik.
- Pragnę cię, Sophie. Pragnę z całego serca!
- Więc udowodnij mi to, Riv. Masz okazję. Zapomnij o wszelkich
uwarunkowaniach, o konsekwencjach, o tym, co powinieneś, a czego
nie powinieneś robić. - Przysunęła się bliżej i przywarła do niego
ustami. - Zatrać się ze mną w rozkoszy. Kochaj mnie. Nie pozwól mi
odejść.
Zwolnił uścisk na jej ramionach i porwał ją w objęcia. Po chwili
opadli z powrotem na pachnące siano.
W Jackson w stanie Missisipi doktor Martha Wilkes oparła się
wygodnie w fotelu i wyjrzawszy przez okno, przez chwilę wpatrywała
się w ładne, schludne domki ciągnące się wzdłuż ładnej, schludnej
ulicy.
Nie powinna tu być, a może raczej nie powinna występować tu w
roli psychologa specjalizującego się w zaburzeniach pamięci. Powinna
siedzieć teraz w swoim bezosobowym gabinecie w centrum miasta;
tam przyjmowała pacjentów, tam starała się przebić przez mur, jakim
się zazwyczaj otaczali, tam próbowała skłonić ich do rozmowy,
delikatnie poprowadzić we właściwym kierunku, przedrzeć się przez
nagromadzony bagaż doświadczeń życiowych i dotrzeć do sedna
problemu - do prawdy.
Siedziała jednak nie w gabinecie, lecz w salonie swego domu. O
siódmej rano, ubrana starannie, choć z pewnością nie wyjściowo, piła
pierwszą filiżankę kawy i obserwowała Louise Smith, która chodziła
tam i z powrotem po tureckim dywanie.
Louise była atrakcyjną kobietą o twarzy, na której nie odciskały
się gnębiące ją od dawna problemy. To, że takowe w ogóle miała,
można było dostrzec jedynie w jej dużych, piwnych oczach. Czasem z
tymi problemami nie umiała sobie poradzić. Tak jak dziś rano, kiedy
zadzwoniła do doktor Wilkes, błagając ją o natychmiastowe
spotkanie.
- Martho, ktoś mnie potrzebuje - oznajmiła, zwracając się do
lekarki. - Czuję to. Wiem, że gdzieś komuś jestem bardzo potrzebna.
Martha Wilkes westchnęła głośno. Nie powinna tego robić. To
znaczy wzdychać. Nie w obecności pacjenta. Z drugiej strony Louise
nie była zwykłą pacjentką; była przyjaciółką. W ciągu tych
wszystkich lat ich wzajemne relacje przekształciły się w coś znacznie
głębszego. Znajomość, która z początku rozwijała się na płaszczyźnie
zawodowej, przeniosła się z czasem na płaszczyznę osobistą.
Tak też być nie powinno. Lekarka wiedziała, że popełniła błąd.
Przekroczyła pewną dozwoloną granicę, zaczęła za bardzo
przejmować się problemami Louise. Może wreszcie nadszedł dzień,
aby wycofać się z roli przyjaciółki, wcielić ponownie w rolę
psychologa i odtąd sumiennie przestrzegać reguł gry.
- Usiądź, Louise - powiedziała, wskazując nieduży fotel stojący w
drugim końcu salonu.
Louise przeczesała ręką swoje krótko obcięte, ciemnoblond
włosy, po czym wygładziła bawełnianą sukienkę opinającą szczupłe
ciało. Ani z twarzy, ani z figury nie wyglądała na kobietę
pięćdziesięciodwuletnią.
- Zacznijmy od początku, dobrze? - Lekarka sięgnęła po teczkę z
notatkami, które znała niemal na pamięć. - Chciałabym podsumować
to, co wiemy.
Louise skinęła głową.
- Oczywiście. Jeśli sądzisz, że to pomoże. - Siedziała sztywno
wyprostowana, z dłońmi spoczywającymi na kolanach, z nogami
skrzyżowanymi w kostkach. Dama w każdym calu. - Jeszcze raz
bardzo przepraszam za to moje najście, ale od kilku dni miewam tak
niepokojące sny...
- Wiem, już mi o tym wspominałaś. - Lekarka położyła teczkę na
biurku i zajrzała do notatek. - No dobrze. Urodziłaś się w Kalifornii
pięćdziesiąt dwa lata temu jako Patricia Portman.
- Chyba tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. To dziwne, prawda?
Że przez te wszystkie lata nie dotarłyśmy do mojego aktu urodzenia?
- Wcale nie dziwne, Louise. Raczej irytujące. Nie pamiętasz? Nie
zgodziłaś się, kiedy chciałam zebrać o tobie więcej informacji.
Pozwoliłaś mi jedynie zapoznać się z dokumentacją medyczną, którą
otrzymałaś przy wypisie z St. James Clinic.
- Przy obu wypisach - poprawiła ją Louise.
Tak, Louise Smith faktycznie dwa razy przebywała w St. James.
Kiedyś ni stąd, ni zowąd przybyła do Jackson, potem znikła bez
słowa, aby po paru latach znów się niespodziewanie pojawić. Każdy
jej przyjazd poprzedzał pobyt w klinice St. James w Kalifornii.
Doktor Wilkes dość dobrze znała ostatnie trzydzieści lat życia
swojej pacjentki, ale nic nie wiedziała o okresie jej dzieciństwa i
wczesnej młodości ani o latach, jakie spędziła w więzieniu. Louise nie
chciała, by lekarka zgłębiała tamten okres jej życia, przeszłość, której
nie pamiętała.
- Dlaczego, Louise? Dlaczego się upierasz? Dlaczego nie
pozwalasz mi spróbować? Może udałoby nam się odnaleźć twoich
rodziców, rodzeństwo, krewnych? Kogoś, kto pomógłby nam
zrozumieć...
Louise uniosła brodę.
- Kogoś, kto by nam pomógł? Dobre sobie! Oglądałaś moją
dokumentację medyczną. W zakładzie dla obłąkanych tkwiłam całymi
latami. Ani razu nikt mnie nie odwiedził, ani razu nikt o mnie nie
pytał, nie dostałam ani jednego listu. Jeżeli kiedykolwiek miałam
krewnych, to albo nie żyją, albo wykreślili mnie ze swojego życia. Są
przekonani, że zabiłam Ellisa Mayfaira.
Doktor Wilkes potarła palcem nasadę nosa.
- Bo zabiłaś go, Louise. Trafiłaś do więzienia właśnie za to.
Potem ze względu na twój stan psychiczny przeniesiono cię do St.
James. Po kilku latach uznano, że jesteś zdrowa i zwolniono cię do
domu. Przyjechałaś do Jackson. Parę lat później wróciłaś do St.
James, ranna, półprzytomna, całkiem zdezorientowana. Jak tam
dotarłaś, do dziś pozostaje zagadką.
Louise zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
- Nie, to nie tak było. Popełniono błąd. Ja nikogo nie zabiłam. Nie
znałam żadnego Ellisa Mayfaira.
Lekarka zadumała się. Czy powinna naciskać na Louise? I jak
mocno, żeby jej nie przestraszyć, żeby nie wtrącić jej z powrotem w
ciemną otchłań, której się tak bardzo bała, odkąd dziewięć lat temu po
raz drugi wypuszczono ją z St. James i odkąd pięć lat temu trafiła do
niej na leczenie.
- Louise, posłuchaj. Z Ellisem Mayfairem zaszłaś w ciążę.
Rozwiązanie nastąpiło w przydrożnym motelu. Kiedy spałaś
zmęczona połogiem, Ellis ukradł ci dziecko. Sprzedał je, może udusił
i porzucił. Nigdy nie poznamy prawdy. Kiedy obudziłaś się i
zobaczyłaś, że dziecka nie ma, a Ellis siedzi obok jak gdyby nigdy
nic, wpadłaś w szał i zabiłaś go.
Louise zwiesiła nisko głowę, twarz zakryła rękami.
- O Boże. Boże, pomóż mi! Moje biedne maleństwo. Nie
pamiętam. Nie pamiętam...
Zaciskając usta, doktor Wilkes rozejrzała się po salonie.
Zatrzymała
wzrok
na
drewnianej
afrykańskiej
rzeźbie
przedstawiającej matkę z niemowlęciem przy piersi. Sama nie miała
dzieci, macierzyństwo nigdy jej nie kusiło, ale widziała wyraz miłości
na twarzy afrykańskiej kobiety, a w głosie Louise słyszała rozpacz
matki, którą pozbawiono dziecka.
- Kiedy zadzwoniłaś, Louise, wspomniałaś o jakimś dziecku. Że
cię potrzebuje.
Z kieszeni na piersi Louise wyciągnęła śnieżnobiałą chusteczkę
do nosa i delikatnie wytarła oczy. Lekarka uśmiechnęła się
nieznacznie. Tak, Louise Smith jest damą w każdym calu. Zawsze
elegancka, zadbana, poruszała się z wdziękiem, nigdy się nie garbiła.
Doktor Wilkes zwracała uwagę na takie rzeczy. Wiedziała, że
elegancję i kulturę można odziedziczyć w genach, jak również nabyć.
Czego najlepszym przykładem była ona sama. W jej wypadku
elegancja stanowiła jakby pewien pancerz, osłonę. Niełatwo bowiem
kobiecie odnosić sukcesy w dziedzinie psychologii, a tym bardziej
kobiecie czarnoskórej.
Na swój sposób czuła pokrewieństwo duchowe z Louise Smith;
mimo że się różniły i pochodziły z dwóch różnych światów, to jednak
miały sporo wspólnych cech. Louise ciągle szukała pomocy, toczyła
walkę z samą sobą; starała się odnaleźć i zrozumieć. Z kolei ona,
Martha Wilkes, po wielu trudach znalazła dla siebie miejsce w życiu, i
strzegła tego miejsca jak oka w głowie.
Obie żyły w niepewności i bardziej lub mniej skrywanym lęku.
Obie miały wiele do stracenia i obie usiłowały chronić to, co już
zdobyły. Obu nieustannie towarzyszył strach.
- Louise... - Lekarka popatrzyła na swą pacjentkę. - Czy mówiłam
ci już, jak bardzo cię podziwiam?
Louise złożyła chusteczkę i schowała ją z powrotem do kieszeni.
- Ty? Mnie? - zdumiała się. - Jak można podziwiać zabójczynię?
- Odbyłaś karę. Częściowo w więzieniu, częściowo w zakładzie
dla obłąkanych. Po kolejnym pobycie w klinice St. James wróciłaś do
Jackson, sama, wystraszona, zagubiona. Postanowiłaś zacząć życie od
nowa, podjęłaś pracę, zdobyłaś szacunek ludzi, zajmujesz
odpowiedzialne stanowisko na uniwersytecie, masz własny dom.
Odniosłaś sukces. Myślę, że wiele osób tak uważa i ci zazdrości.
- Nie wiedzą, jakie śnią mi się po nocach koszmary. - Louise
zacisnęła dłonie w pięści. - Martho, całym ciałem, wszystkimi
zmysłami czuję... nie wiem, jak to określić... przeraźliwe wołanie o
pomoc. Ktoś mnie potrzebuje, on...
- On? Sądziłam, że przyszłaś do mnie, aby porozmawiać o
dziecku? Mówiłaś, że urodziłaś dziewczynkę. Córkę.
- Tak, to na pewno była córka. Ale było też więcej dzieci. Może...
może
pracowałam
przed
laty
jako
nauczycielka?
Albo
przedszkolanka? Bo skąd się wziął ten tłumek maluchów? Dlaczego
czuję, że jestem potrzebna tak wielu dzieciom?
- Bo w głębi duszy wciąż cierpisz. Gromadką dzieci usiłujesz
sobie wynagrodzić stratę zarówno maleństwa, którego pozbawił cię
Mayfair, jak i tych wszystkich synów i córek, których nie zdołałaś już
urodzić. Byłabyś wspaniałą matką, Louise. Tęsknisz za potomstwem,
którego nie masz i którego nie możesz tulić do piersi. Tęsknisz tak
bardzo, że stale o nim śnisz.
- A mężczyzna, Martho? Bo śni mi się również mężczyzna. Pielę
w ogródku grządki, słuchając szemrzącej nieopodal fontanny. Słońce
przygrzewa, woda cichutko pluszcze, w powietrzu unosi się zapach
morza. Nagle słyszę kroki. Odwracam się, przysłaniając oczy przed
blaskiem promieni. Za mną stoi mężczyzna, silny, wysoki. Ale słońce
mnie oślepia i nie widzę jego twarzy. Nie potrafię go rozpoznać.
Mężczyzna przygląda mi się w milczeniu, po czym odchodzi. Wołam
do niego. Poczekaj! Błagam, nie odchodź! - Przycisnęła rękę do ust,
jakby chciała powstrzymać krzyk. - A potem się budzę. Nie ma
ogrodu, nie ma mężczyzny. Serce wali mi młotem. Moje biedne
zbolałe serce...
Lekarka wstała, nalała z dzbanka dwie szklanki wody, jedną
podała Louise, drugą zatrzymała dla siebie.
- Hipnoza, Louise. Nie wiem, dlaczego od lat tak uparcie się jej
sprzeciwiasz, ale powoli kończą się nam opcje. Zrozum, chciałabym
się przekonać, kto jeszcze w tobie mieszka. Bo to, że ktoś mieszka,
nie ulega najmniejszej wątpliwości. Obie doskonale zdajemy sobie z
tego sprawę. Zmieniłaś imię i nazwisko, lecz wciąż jesteś Patrycją
Portman. Louise Smith musi poznać Patrycję, stawić jej czoło, a
potem się od niej oswobodzić, bo inaczej nigdy nie będzie wolna.
Zmiana nazwiska nie wystarczy. Zresztą może poza Patrycją tkwi w
tobie więcej osobowości?
Louise odstawiła szklankę i poderwawszy się z fotela, znów
zaczęła krążyć po pokoju.
- Nie wierzę. Naprawdę nie wierzę, że cierpię na rozszczepienie
osobowości, że jest we mnie kilka różnych istot, które kolejno się
ujawniają.
- Posłuchaj, Louise. - Lekarka westchnęła. - Twierdzisz, że nie
zabiłaś Ellisa Mayfaira. Przysięgasz, że nie jesteś zdolna skrzywdzić
muchy, a jednak z akt sądowych, które przesłano do kliniki St. James i
z którymi miałam okazję się zapoznać, wynika coś całkiem innego. To
twoje odciski palców znaleziono na lampie, którą Mayfair dostał w
głowę, oraz na nożycach, które tkwiły w jego klatce piersiowej. A
kiedy zgarnęła cię policja, krew Mayfaira znaczyła twoje dłonie.
- Nie, nie moje. To nie byłam ja.
- W takim razie kto, Louise? Kto jeszcze w tobie tkwi? Kto ci
wyrządził taką krzywdę? Przez kogo siedziałaś w więzieniu, przez
kogo trafiłaś do domu wariatów, i to nie raz, ale dwa razy?
Przyjechałaś do Jackson, a potem nagle znikłaś. Gdzie się
podziewałaś w tym czasie? Skąd się wzięłaś w Kalifornii? Dlaczego
znów wylądowałaś w St. James? Odpowiedz mi na te pytania, Louise.
Nie ukrywaj niczego przede mną.
Louise usiadła z powrotem w fotelu.
- Ale ja nic nie wiem. Nie wiem nawet, kim jestem. Wiem tylko
to, co ty mi mówisz. A także to, co wyczytałam ze swoich akt
więziennych i z historii choroby. Jeśli tkwi we mnie okrutna
morderczyni, nie chcę, żeby wydostała się na zewnątrz. Nie pozwolę,
aby jakaś zła, bezduszna istota stała się częścią mojej teraźniejszości i
przyszłości. Przykro mi, Martho. Nie zgadzam się. Nie chcę hipnozy,
nie chcę odkrywania mrocznych tajemnic.
- Bez tego nie uzyskasz żadnych odpowiedzi. - Lekarka
westchnęła zrezygnowana. - Te koszmary, które budzą cię po nocy, i
dotkliwe bóle głowy, które nie pozwalają ci normalnie funkcjonować,
same nie miną. A z tego, co mówisz, wynika, że pojawiają się coraz
częściej i są coraz ostrzejsze. Trzeba temu zaradzić, Louise. Owszem,
hipnoza jest dość drastycznym środkiem, ale chyba mi ufasz? Wiesz,
że nigdy bym cię nie skrzywdziła.
Louise utkwiła wzrok w Marcie Wilkes, która była zarówno jej
lekarzem, jak i przyjaciółką.
- Och, dlaczego ta druga część mnie nie może być wspaniałą,
serdeczną kobietą? Wtedy chętnie bym ją poznała.
- Wystarczy, że ty taka jesteś, Louise. Wspaniała i serdeczna. -
Lekarka położyła dłoń na ramieniu swej pacjentki. - Pokonałaś w
sobie tę nieszczęśliwą, zagubioną istotę, która usiłowała cię zniszczyć.
Tak, pokonałaś ją. Jesteś już całkiem zdrowa. Ale dopóki nie zdołasz
stawić czoła przeszłości, dopóki się z nią nie zmierzysz, koszmary
będą wracać. Proszę cię, rozważ możliwość poddania się hipnozie.
Przemyśl to sobie, dobrze?
Czubkiem języka Louise zwilżyła wargi.
- Dobrze. Przemyślę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Obudziła się z błogim uśmiechem na twarzy, po czym naciągnęła
kołdrę na nos, usiłując z powrotem zasnąć. Miała fantastyczny sen.
Śniło jej się, że jest piękna, kochana, pociągająca, a obok niej leży
River, cudowny, wspaniały River, którego kochała jako dziewczyna i
kocha jako kobieta.
Trzymał ją w ramionach, pieścił, całował. Potem wspólnie odbyli
podróż do krainy szczęścia i rozkoszy, zwiedzali różne zakątki,
doliny, pagórki i wzniesienia, aż wreszcie dotarli na szczyt. A wtedy
nastąpiła eksplozja, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła.
Zadrżała ziemia, zadrżały zmysły. To było jak olśnienie, jak lot na
księżyc. Marzyła o tym, by sen trwał wiecznie, by samotny wilk
codziennie ją odwiedzał, codziennie się z nią kochał...
Wtem otworzyła oczy i usiadłszy na łóżku, przeczesała ręką
włosy. To wcale nie był sen. Naprawdę kochała się z Riverem.
- Boże, co ja najlepszego zrobiłam? - jęknęła, opadając z
powrotem na poduszkę. - Riv, cośmy, u diabła, zrobili?
Przycisnęła ręce do piersi, jakby chciała powstrzymać łomot
serca. Usiłowała się skupić, podejść racjonalnie do irracjonalnej
sytuacji. Jak to się stało? Jak do tego doszło?
Wiedziała, że wina leży po jej stronie. Sprowokowała Rivera.
- Ależ ze mnie kretynka - skarciła się ochrypłym szeptem. - O
czym ja myślałam?
W tym tkwił cały problem. W ogóle nie myślała; nie chciała
myśleć. Przeżyła brutalną napaść, została pobita, zraniona fizycznie i
emocjonalnie. Miała ohydną szramę na policzku i chciała znów się
czuć atrakcyjna. Chciała, aby ktoś ją obejmował, mówił, że jest
piękna; słowem, pragnęła choć przez chwilę zapomnieć o strachu i
cieszyć się życiem.
Tłumaczyła sobie, że poszła na spacer do stajni, żeby uciec od
rodziny i w samotności popatrzeć na konie. Okłamywała się. Poszła
do stajni, by odszukać Rivera, poskarżyć mu się na los, opowiedzieć o
swych lękach, wyładować frustrację i gniew. Dawniej zawsze tak
robiła: biegła do niego, mówiła, co jej dolega i czekała, aż on zaradzi
jej smutkom. Posłużyła się nim. Tak, tuliła się do niego, prowokowała
go, kupiła, przywoływała wspomnienia, a wszystko po to, aby osuszył
jej łzy, zaleczył jej ból, pomógł zapomnieć o przeżytym koszmarze.
Jakże musi ją za to dziś nienawidzić! Jaki musi mieć do niej żal.
Sama się dziś nie lubiła.
- Coraz częściej ci się to zdarza. - Potrząsnęła głową. - Od
dłuższego czasu jesteś swoim najgorszym wrogiem, prawda, Sophie?
Oj, biedna, głupia Sophie!
Pukanie do drzwi przerwało jej monolog. Podskoczywszy na
łóżku, obejrzała się przez ramię. Nagle ogarnęła ją panika. Boże, kto
to może być? River? Meredith? Nie chciała rozmawiać ani z jednym,
ani z drugim.
- Kto tam?! - zawołała.
Drzwi uchyliły się, a po chwili do pokoju wsunęła się
kasztanoworuda głowa Emily Blair Colton.
- Mogę wejść? Nie chciałam cię wcześniej budzić, ale zbliża się
już dwunasta, więc...
- Późno wczoraj wróciłam - wyjaśniła Sophie, patrząc, jak siostra
wchodzi do pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Emily była od niej osiem lat młodsza. Joe i Meredith Coltonowie
zaadoptowali ją, zanim skończyła rok. Urocza dziewczynka o rudych
lokach i uśmiechniętej buzi z miejsca podbiła serce rodziny. To
właśnie ona w wieku jedenastu lat jechała z Meredith, gdy nastąpił ten
wypadek samochodowy. I ona najbardziej w nim ucierpiała. Nie tyle
fizycznie, bo rany, jakie odniosła, nie były groźne, lecz psychicznie.
Tamtego dnia na szosie wydarzyło się coś, co miało ogromny
wpływ zarówno na matkę, jak i na córkę. Coś, co z biegiem tygodni,
miesięcy i lat zmieniło życie wszystkich Coltonów. Meredith
przeistoczyła się w dziwną, ponurą, zamkniętą w sobie kobietę.
Hacienda del Alegria, wbrew swej nazwie, nie była już domem
radości. Życie na ranczu straciło urok.
Od czasu wypadku minęła kupa lat. Emily dorosła, jej gęste,
ognistorude loki przybrały ciemniejszy, kasztanowy odcień, ale wciąż
miała wielkie niebieskie oczy, sympatyczną buzię i urocze dołeczki w
policzkach.
- Wiem - rzekła, siadając w nogach łóżka. - Dwukrotnie do ciebie
pukałam i dwukrotnie odpowiedziała mi cisza. Szkoda, że nie
przyszłaś na kolację. Wszystkim nam cię brakowało.
- Wszystkim? To chyba przejęzyczenie, prawda, Em? Bo jakoś
nie wierzę, żeby wszyscy się za mną stęsknili.
- Masz na myśli mamę, co?
Emily zwiesiła nisko głowę.
- Brawo. Przeszła pani zwycięsko pierwszy etap i dotarła do
półfinału. A teraz czy chciałaby pani zobaczyć, co znajduje się za
bramką numer dwa? - zapytała Sophie.
Specjalnie uniosła twarz i odgarnęła włosy za ucho, aby Emily
widziała jej lewy policzek. Po wypadku Emily szybko dorosła, ale
wciąż była młoda, miała zaledwie dziewiętnaście lat, i nigdy nie
owijała prawdy w bawełnę.
- O rany! Ale cię poharatał!
Sophie pozwoliła włosom opaść z powrotem na policzek.
Żałowała, że nie są dłuższe, do ramion; wtedy mogłaby nimi zasłonić
pół twarzy.
- Tak, Em. Poharatał mnie.
- Ojej, Sophie, przepraszam - stropiła się siostra. - Nie chciałam,
żeby to tak zabrzmiało. Ta blizna wcale nie jest... no wiesz, tak bardzo
widoczna. A kiedy poddasz się operacji plastycznej, pewnie całkiem
zniknie. Po prostu nie spodziewałam się, że będzie taka długa.
Cholera, ten łajdak mógł cię zabić. Wyobrażam sobie, jaka musiałaś
być przerażona.
- Prawdę mówiąc, byłam zbyt wściekła, żeby się bać. Dopiero
później, kiedy już nic mi nie groziło, ogarnął mnie potworny strach.
Długo nie byłam w stanie się pozbierać.
- Wcale się nie dziwię... - Emily westchnęła głośno. - Słyszałam,
że zerwałaś zaręczyny i że wzięłaś paromiesięczny urlop.
Przynajmniej tyle dobrego z tego wyszło.
Sophie uśmiechnęła się smutno.
- Cieszysz się, że zerwałam z Chetem?
Emily zawsze była jedną z najbardziej prawdomównych osób,
jakie Sophie znała. Teraz też nie uciekła się do kłamstwa czy
wykrętów i nie próbowała zmienić tematu.
- Bardzo - przyznała. - Z Riverem znacznie lepiej do siebie
pasujecie. Wszyscy to wiedzą.
No
tak, pomyślała
Sophie.
Emily
nie
przestała
być
prawdomówna, ale zaskoczyła ją treścią swojej wypowiedzi.
- Pasujemy? Z Riverem? - zdumiała się. - I wszyscy to wiedzą?
- No jasne. - Emily skinęła energicznie głową. - Żebyś widziała,
jak on przeżywał wiadomość o waszych zaręczynach! Ogłosiliście to
podczas świąt Bożego Narodzenia. Po waszym wyjeździe River
chodził jak struty. Raz czy drugi wyjechał na tydzień w góry, nikomu
nie mówiąc, dokąd się wybiera, kiedy wróci i czy w ogóle wróci. Inez
zdradziła mi, że tak samo się zachowywał, kiedy wyjechałaś na studia.
Że warczał na wszystkich, a kiedy ktoś go pytał, co mu jest,
odpowiadał: „Nie twój zasrany interes!"
Sophie usiadła po turecku i zacisnęła dłonie na kostkach.
- River nie znosi przegrywać - stwierdziła. - Sprawiało mu
przyjemność, kiedy wpatrywałam się w niego jak w obrazek i
wszędzie za nim łaziłam. Łechtało to jego próżność, ale naprawdę nie
miało nic wspólnego z miłością.
- Skoro tak mówisz... - Emily wzruszyła ramionami, po czym
zmieniła temat. - Słyszałaś o przyjęciu, jakie mama postanowiła
wydać z okazji sześćdziesiątych urodzin ojca? Tata chodzi
nieszczęśliwy, kwęka, narzeka, że w smokingu zamierzał wystąpić
dopiero na ślubie któregoś ze swoich dzieci, na pewno nie wcześniej,
ale mama jest w swoim żywiole. Ustala menu, wymyśla dekoracje,
zamawia kwiaty, zespoły muzyczne, no i w ogóle.
- Biedny tata. Ciekawe, jak dał się przekonać do tego pomysłu?
Nie, nie mów. Już wiem! Pewnie uznał, że łatwiej ulec, niż walczyć.
- On ulega od prawie dziesięciu lat.
- Swojej żonie, a naszej mamie - oznajmiła cicho Sophie. - Dobra
mamusia kontra niedobra mamusia, prawda, wróbelku?
- Jeśli chodzi o ścisłość, to dobra kontra zła. Wiesz, żałuję, że to
wtedy powiedziałam, ale miałam jedenaście lat. Kiedy otworzyłam
oczy i zobaczyłam dwie mamy... po prostu zbzikowałam. Nie
chciałam, żeby wchodziła do mnie do pokoju, żeby mnie dotykała. W
środku nocy budziłam się z krzykiem. Masz rację, dawniej mama
nazywała mnie swoim wróbelkiem, ale wróbelek przemienił się w
rozhisteryzowaną hienę. Dalej miewam koszmarne sny. Teraz nawet
częściej niż od razu po wypadku. I ona o tym wie.
- Dalej, Em? Moja ty bidulko. - Sophie przysunęła się bliżej
siostry i położyła rękę na jej ramieniu. - Mimo wszystko mama nie
powinna była się od ciebie odwracać. Ani wtedy, ani teraz. To nie ty
ją odepchnęłaś. Sama się odsunęła, od nas wszystkich. Kiedy
przyjechałam do domu po pierwszym semestrze, miałam wrażenie, że
pomyliłam adres. Ojciec snuł się z kąta w kąt, tak jak po śmierci
Michaela. Matka gdzieś ganiała, coś załatwiała, szalała po sklepach,
wydawała przyjęcia. Reszta domowników niby zachowywała się tak
jak dawniej, ale jakoś nikt się nie cieszył, nikt do niczego nie miał
zapału. Zrozumiałam, ile mama dla nas znaczy dopiero wtedy, kiedy
nas opuściła.
- To prawda - przytaknęła Emily, po czym otrząsnęła się z
ponurych wspomnień. - Ale nie po to przyszłam, że mi się zebrało na
wspominki. Przyszłam, bo Inez przygotowuje na patio zimny bufet i
oczekuje wszystkich za... - spojrzała na zegarek - mniej więcej za
kwadrans. Więc wyskakuj z łóżka i ubieraj się, bo jeśli się nie
pojawisz, możesz być pewna, że zaciągniemy cię siłą. A jest nas
całkiem dużo...
- No dobra, przekonałaś mnie - powiedziała ze śmiechem Sophie.
Lekko kuśtykając, podeszła do komody, skąd wydobyła czystą
bieliznę. - Kto będzie na lunchu?
Emily podniosła rękę i zaczęła wyliczać, zginając palce.
- Po pierwsze Drake, który korzysta z okazji, kiedy jest w domu
na przepustce, żeby poflirtować z córką Inez, Maya. Myśli, że nikt
niczego nie widzi, ale Inez nie jest ślepa. I wcale jej się to nie podoba,
nie dlatego, żeby miała coś przeciwko Drake'owi; po prostu wolałaby
zięcia urzędnika czy farmera, a nie komandosa. Po drugie Rand, który
przybył z teczką wypchaną dokumentami, żeby tata je podpisał. Po
trzecie... nie, Amber wybyła z samego rana do Hopechest Ranch.
Kiedyś matka tam pomagała, a teraz zajęta jest wydawaniem
pieniędzy taty, więc Amber czasem ją zastępuje. Z kolei River
pojechał o świcie obejrzeć nową klacz. Więc... Aha, jest jeszcze Liza.
Postanowiła nas odwiedzić przed wyruszeniem w kolejną trasę, na
którą wcale nie ma ochoty. Ale jak się ma taki głos jak ona, byłoby
grzechem śpiewać jedynie pod prysznicem. Po południu wybieramy
się do Prosperino do fryzjera. Może chcesz z nami pojechać? Pewnie
udałoby się ciebie też ostrzyc.
- Dzięki, Em, ale zapuszczam włosy. - Wyjęła z szafy zieloną
spódnicę i bluzkę. - Czyli wcale nie ma nas tak dużo. Powiedz: Liza
sama przyjechała, czy ze stryjem Grahamem i ciotką Cynthią?
- Widać, że rzadko bywasz w domu, Soph. Stryj Graham i ciocia
Cynthia omijają się szerokim łukiem. I o ile przedtem oboje
ignorowali Lizę i Jacksona, teraz jest odwrotnie, przynajmniej w
wypadku Lizy. To ona unika ich jak zarazy. Od matki trzyma się z
daleka, bo ta koniecznie chce zarządzać jej karierą. Od ojca, bo... nie
wiem, wydaje mi się, że ma do niego jakieś pretensje. Jakby się na
nim zawiodła. Oczywiście to są moje przypuszczenia, bo nie
rozmawiałyśmy na ten temat.
- Stryj nigdy nie był przystępnym, otwartym człowiekiem. A
szkoda. Nie dość, że nasza rodzina się rozpada, to jeszcze stryjostwo...
No trudno. Dobrze, że ty i Liza możecie na siebie liczyć.
- Oj, dobrze. - Emily zeskoczyła z łóżka i cmoknęła siostrę w
policzek. - Ona jest dla mnie jak starsza siostra, o której zawsze
marzyłam.
- Och, ty potworze! - Sophie pacnęła siostrę bluzką, którą wyjęła
z szafy. - A ja to co? Naturalnie, że starałam się ciebie ignorować, bo
któraż starsza siostra lubi, jak jakaś smarkula wszędzie za nią łazi?
Ale myślisz, że zapomniałam, jak podkradałaś mi kosmetyki? Albo
jak czytałaś mój pamiętnik? Któregoś dnia zdradziłaś Riverowi, że
chyba z pięćdziesiąt razy napisałam „Pani Sophie James".
Emily wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, po czym przyłożyła
rękę do ucha i zaczęła udawać, że intensywnie nasłuchuje.
- Słyszałaś? To Inez. Burczy pod nosem, że nie gotuje z nudów
ani dla przyjemności, tylko po to, żebyśmy mieli co jeść. Lecę, a ty się
szykuj.
- Zaraz będę gotowa.
Sophie skierowała się do łazienki. Wszedłszy do kabiny
prysznicowej, odkręciła kran, po czym odchyliła w bok głowę, aby
gorący strumień nie uderzał jej w twarz. Zamknęła oczy. Woda
omywała jej ciało, które parę godzin temu River dotykał, pieścił,
całował. Czuła się rześka, rozbudzona, a zarazem martwa. Sięgnęła po
gąbkę. Namydliwszy ją, zaczęła się myć; robiła to szybko,
mechanicznie, próbując zapomnieć o Riverze, o tym, że zostawił na
niej swe piętno, że zmienił ją na zawsze.
Pociągnął lekko za wodze i skierował konia wąską ścieżką w dół
aż do samej plaży. Tam zeskoczył na ziemię i wsunął wodze pod
kamień, żeby koń nigdzie nie powędrował. Następnie ruszył w stronę
fal, które od początku świata rozbijały się w tym miejscu o
przybrzeżne skały, tworząc nad nimi białą kurtynę mgły.
Usiadł na dużym głazie, który upatrzył sobie przed wieloma laty,
jeszcze jako nastolatek. Lubił tu przychodzić, kiedy miał jakiś
problem albo przeżywał rozterki. Zwrócony tyłem do brzegu, z ręką
wspartą na kolanie, spoglądał w bezkres wody, jakby szukał w niej
odpowiedzi.
Każdego dnia ocean zmieniał się. Raz potrafił być szary, groźny,
wzburzony, o potężnych, zwieńczonych grzywą falach, które z furią
uderzały o brzeg. Innym razem - spokojny, łagodny, kojący. Ale
niezależnie od pogody, niezależnie od pory roku, zawsze był. Był,
szumiał, pienił się, falował, posłuszny jedynie fazom księżyca.
River podniósł głowę i popatrzył na niebo, błękitne, niemal
bezchmurne, z wielką pomarańczową kulą leniwie opadającą nad
horyzontem. Minęła czwarta po południu; dzień powoli dobiegał
końca. Zawsze przychodził tu sam, nigdy nikogo z sobą nie
przyprowadzał. Nawet Sophie, a zwłaszcza Sophie.
Skaliste nabrzeże było jego bezpieczną przystanią. Przed laty
tylko tu mógł się skryć przed nieustającym szczebiotem upartej
nastolatki, która stopniowo zaczęła się przeobrażać w atrakcyjną
kobietę. Tylko tu mógł w samotności rozmyślać o tej śmiesznej małej
istotce, która wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem, i o miłości,
jaką ją darzył, z początku niewinnej, braterskiej, potem coraz bardziej
gorącej.
W powietrzu krążyły mewy, głośnym piskiem wyśmiewając się z
niego. Bezpieczna przystań? Dobre sobie! Bezpieczeństwo to spokój
wewnętrzny. A tego mu brakowało. Kochał Sophie Colton. Kochał,
ubóstwiał, uwielbiał. Pragnął jej, potrzebował bardziej niż powietrza,
bardziej niż jedzenia. Kochał od dawna i od dawna nie przyjmował
tego faktu do świadomości, ale dłużej nie mógł chować głowy w
piasek.
Wczoraj kochali się. Spędzili razem namiętną noc.
- Za nami szalona noc - powiedział cicho, jakby chciał poskarżyć
się falom. - A przed nami? Nic. Widziałeś wczoraj twarz Sophie,
kiedy opuszczała stajnię. Jej zaciśnięte usta, przestraszony wzrok.
Podpierając się laską, wyszła na dwór; nawet nie spojrzała za siebie.
A ty co? Powiedziałeś cokolwiek? Próbowałeś ją zatrzymać? Nie. Nie
ma co, stary. Pięknie się spisałeś.
Zmęczona drogą, jaką musiała pokonać od szosy, Sophie stała na
szczycie skalistego wzgórza i wsparta na lasce spoglądała w dół na
ocean. Nie powinna prowadzić samochodu; prawe kolano nie było na
tyle sprawne, by mogła swobodnie naciskać na hamulec i pedał gazu.
Pomagając sobie lewą nogą, o mało nie spowodowała wypadku.
Ale musiała przyjechać i się przekonać. Tak, miała rację. River
siedział na głazie, tuż nad wodą, szukając odpowiedzi na pytania,
których nie potrafił zadać na głos. Zwrócony tyłem do świata,
wpatrzony nieruchomo przed siebie, wyglądał jak żywa rzeźba.
Sophie doskonale znała to miejsce, wielokrotnie śledziła Rivera,
gdy przychodził tu przed laty, nigdy jednak nie schodziła za nim na
dół i nie zakłócała mu spokoju. Właściwie sama nie wiedziała
dlaczego, bo odkąd przybył na ranczo, towarzyszyła mu zawsze i
wszędzie, czy tego chciał, czy nie. Ale to miejsce na skałach było
szczególne; tu pozwalała Riverowi cieszyć się samotnością.
O czym teraz dumał? Jakie pytania zadawał sobie, słońcu i
wodzie? Czy chciał porzucić ranczo, wyjechać, aby być od niej jak
najdalej? Czy żałował tego, co się wczoraj wydarzyło? Czy winił sam
siebie? A może uważa, że to ona jest winna?
Podczas lunchu ojciec poinformował ją, że załatwił jej
fizykoterapię trzy razy w tygodniu w Prosperino i że na zajęcia będzie
ją woził River. Pierwsze miały się odbyć już nazajutrz. Sprzeciwiła
się. Oznajmiła, że nikt jej nie musi wozić; potrafi sama zawieźć się na
miejsce i wrócić. Jej protesty na nic się nie zdały.
Czy dlatego wkrótce po lunchu usiadła za kierownicą? Nie.
Gdyby chciała udowodnić, że prowadzenie samochodu nie sprawia jej
trudności, pojechałaby gdziekolwiek, a tymczasem wybrała się nad
skaliste wybrzeże, przeczuwając, że właśnie tu znajdzie pogrążonego
w myślach Rivera.
- Nie zostawiaj rancza, Riv - szepnęła do niego, wiedząc, że jej
nie usłyszy. - Chciałam wyjechać, uciec, ale nie mogę. Tym razem
muszę zostać. Ze względu na matkę, na ojca, na Emily. I na nas,
nawet jeśli mnie nie chcesz, jeśli żałujesz wczorajszej nocy. Muszę
zostać i ty też. Musimy się przekonać, co dalej. Co z nami będzie?
Czy mamy jakąś szansę?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rand Colton chwycił nieduży plik dokumentów, postukał nim o
stół, aby wyrównać brzegi, po czym schował do teczki.
- No dobra, to by było wszystko. Nie wiem, jak mogłem o nich
wczoraj zapomnieć. Swoją drogą, przerażające są te ilości papieru,
jakie zużywamy. Zauważyłeś, tato? Niby żyjemy w epoce
komputerów, a czasem mam wrażenie, że ta cała elektronika służy
temu, by można było więcej i szybciej drukować... Tato? Tato, dobrze
się czujesz?
Joe Colton podniósł głowę i popatrzył na swojego najstarszego
syna.
- Co? A tak, tak. Dobrze... Powiedz mi, Rand, wiedziałeś, że
Drake spotyka się z Maya? Inez jest dość zaniepokojona.
- Drake i Maya? Naprawdę?
- Naprawdę. Teoretycznie nikt o niczym nie wie, a praktycznie
wszyscy wiedzą, lecz nic nie mówią.
- Typowe. To jak z krostą na nosie. Wszyscy ją widzą, lecz nikt
jej nie komentuje. - Rand zamknął teczkę, po czym postawił ją na
podłodze obok krzesła. - Ale w czym problem? Sądziłem, że Inez lubi
mojego młodszego braciszka.
Joe pociągnął łyk zimnej lemoniady.
- Owszem, lubi. Marco też go lubi, ale oboje martwią się o córkę.
Chcą jej oszczędzić cierpień. Bądź co bądź, komandos nie siedzi za
biurkiem od dziewiątej do piątej. Wykonuje znacznie bardziej
niebezpieczną pracę niż na przykład lekarz czy prawnik.
- No, bez przesady. - Rand pokazał w uśmiechu zęby. - Na
prawnika czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Może się dźgnąć w palec
długopisem, ubrudzić atramentem...
Joe pokręcił z rozbawieniem głową.
- Dobra, dobra. Ale mówiąc poważnie, myślisz, że powinienem
porozmawiać z Drakiem?
- A co mama uwa... Zresztą mniejsza z tym. Czy powinieneś
porozmawiać z Drakiem? Chyba nie, tato. Drake i Maya są dorośli i
mogą robić, co im się żywnie podoba. Nie muszą nikogo pytać o
zgodę.
Joe odstawił szklankę na stół, po czym odchylił się w krześle.
- Ja też tak sądzę. A teraz druga sprawa. Rozmawiałeś z Sophie?
- Tak. Wczoraj na lunchu - odparł Rand. - I muszę przyznać, że
trochę mnie wystraszyła. Nie przywykłem widzieć jej bez uśmiechu.
Ale ona wydobrzeje, prawda, tato?
- Podobno czas leczy wszystkie rany.
Rand skinął głową.
- Podobno. Aha, dostałem dziś rano raport policji na temat tego
napastnika. Pomyślałem sobie, że wspomnę ci o tym, zanim
cokolwiek powiem Sophie. Otóż rysopis się zgadza, właściwie
wszystko się zgadza, oprócz jednej rzeczy. Facet nie żyje.
Przedawkował narkotyki. Znaleziono go kilka przecznic od miejsca,
gdzie napadnięto Sophie, ale policja nie od razu skojarzyła jedno z
drugim.
- Psiakrew. - Joe zmarszczył czoło. - Prawdę mówiąc, nie wiem,
czy to dobrze, czy źle. Może Sophie wolałaby, żeby stanął przed
sądem...
- Wątpię, tato. Chyba tak jest najlepiej. Sophie szybciej zapomni o
tym paskudnym wydarzeniu i z trochę mniejszym lękiem będzie
patrzeć w przyszłość. A skoro mowa o jej przyszłości, jak się miewa
River? Sądzisz, że tym razem im się uda?
- Mam nadzieję, synu. Poprosiłem go, aby trzy razy w tygodniu
woził ją na fizykoterapię do Prosperino. Nie odmówił. Właśnie teraz
tam są. Jeżeli to nie przyniesie efektu, może zaniknę ich na kilka dni
w jednym pokoju i nie otworzę drzwi, dopóki nie uświadomią sobie
tego, co my wszyscy wiemy od dawna. Chryste! Jak mogła przyjąć
oświadczyny takiego bubka jak Chet Wallace? Ale coś mi się wydaje,
że straciła do niego serce na długo przed... przed tym zajściem w
alejce.
- Jestem o tym absolutnie przekonany - rzekł Rand, lecz nie
wyjaśnił, skąd to wie. - No dobrze. - Wstał od stołu. - Zajrzę jeszcze
do mamy. Nie pojawiła się wczoraj na lunchu, a ponieważ wkrótce
czeka mnie wyjazd... Pójdę się pożegnać.
Joe również wstał od stołu.
- Idź, idź, mama na pewno się ucieszy. Ostatnio całymi dniami
planuje moje przyjęcie urodzinowe.
- Zapowiada się huczne wydarzenie. A ty nie bardzo za czymś
takim przepadasz, co?
- To prawda, ale skoro mama jest szczęśliwa...
W innej części domu Meredith Colton zamknęła okno i z
uśmiechem na twarzy podeszła do toaletki. Wszystko toczy się po jej
myśli. Przyjęcie zostało dokładnie zaplanowane. Joe jest zbyt stary i
zbyt zmęczony, aby się jej sprzeciwić w jakiejkolwiek sprawie.
Przynajmniej dotąd się nie sprzeciwiał.
Jednakże ostatnio coraz mniej chętnie dawał się wodzić za nos.
Od czasu napadu na Sophie zaczął przejawiać niezadowolenie, tak
jakby ból córki uświadomił mu, że on też cierpi i pragnie zmienić coś
w swoim życiu. Meredith poczuła lekki strach. A nuż zechce się jej
pozbyć? Każe jej się wynieść z domu tak jak wtedy, gdy powiedziała
mu o Teddym?
Tamtego wieczoru, kiedy stwierdził, że ona jest matką jego dzieci,
z których nie wszystkie on spłodził, zachował się dość paskudnie. Ale
kiedy oznajmił, że oszalała... Nie, tego było już za wiele! Jakim
prawem kwestionował jej poczytalność? O ile wcześniej miała jeszcze
pewne wahania, to teraz znikły. Podjęła decyzję. Musi chronić siebie i
synów.
Nagle pomyślała sobie, że coś z najnowszej kolekcji Donny Karan
świetnie się nada na strój żałobny dla zrozpaczonej wdowy.
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiało wypaść na ciebie -
rzekła Sophie, opierając się o drzwi samochodu, którym River wiózł
ją do Prosperino.
- Nie wiem, może dlatego, że mnie lubisz?
Odwróciwszy głowę, wbiła w niego gniewne spojrzenie. Były to
pierwsze słowa, jakie usłyszała z jego ust, odkąd rozstali się w stajni.
Specjalnie chciał ją zdenerwować i wiedział, jak najlepiej osiągnąć
cel.
- Psiakrew, nie to miałam na myśli.
- Wiem, Soph, ale kiedyś musimy o tym pogadać. Chyba że
chcesz, abym nabawił się amnezji i wyrzucił wszystko z pamięci?
- To nie byłoby głupie - burknęła, osuwając się niżej na siedzeniu.
Piękny krajobraz, który mijali po drodze, nie wzbudzał jej zachwytu. -
Popracuj nad tym, nad tą amnezją, bo to, co się stało, więcej się nie
powtórzy.
- Och, mowy nie ma! Jeśli chcesz wiedzieć, złożyłem ślub
czystości, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała się wiercić na
siedzeniu. Wyglądasz zbyt seksownie.
Sophie otworzyła szeroko oczy.
- Ja? Seksownie? Ubrana w dres? Wiesz, Riv, zaczynam
podejrzewać, że masz jakieś zaburzenia wzrokowe, które zakłócają
twoją zdolność oceny. Może powinieneś się leczyć.
- Może powinienem cię wziąć przez kolano i spuścić ci lanie, tak
jak wtedy, gdy miałaś piętnaście lat i przyłapałem cię na szperaniu w
moich rzeczach.
Uśmiechnęła się pod nosem.
- Po pierwsze, nie szperałam. Chciałam sprawdzić, jaki nosisz
rozmiar koszuli, żebym mogła kupić ci nową na urodziny. A po
drugie, lanie wcale nie bolało.
Szczerząc zęby, zerknął na nią spod oka.
- Musiało boleć. Miałaś taki chudy tyłeczek. Nie to co teraz.
- Insynuujesz, że teraz jestem przy kości? Tak? To kup sobie
okulary. Mojej figurze niczego nie można... Zresztą mniejsza o to! Nie
mam ochoty na dyskusję.
Pokręcił z rozbawieniem głową. Resztę drogi odbyli w milczeniu.
Parę minut później dojechali na miejsce.
- Ile czasu, Sophie? - spytał, gasząc silnik.
- Ile czasu potrwają zajęcia? Pewnie około godziny.
- W porządku, ale nie o to pytałem. Ile musi minąć czasu, zanim
będzie wiadomo?
Zniżyła wzrok i przygryzła wargę.
- Bo ja wiem? Jakieś dwa tygodnie. Chociaż... Robiliśmy kiedyś
reklamę jednego z tych nowych testów ciążowych. Podobno już w
pierwszych dniach sprawdzają się w dziewięćdziesięciu pięciu
procentach. - Podniosła oczy i popatrzyła mu prosto w twarz. - Ale nie
obawiaj się. Na pewno nie jestem w ciąży.
Pchnęła drzwi i czym prędzej skierowała się do budynku, w
którym mieścił się ośrodek rehabilitacji. Na pewno nie jestem w ciąży.
Tak powiedziała. Czy brzmiała dość przekonująco? Czy uwierzył jej?
Skoro dopiero za dwa tygodnie ma być cokolwiek wiadomo, oznacza
to, że kiedy się kochali, Sophie znajdowała się w samym środku
cyklu, w fazie owulacyjnej. A właśnie wtedy najłatwiej o ciążę.
Gdyby sypiała z Chetem, stosowałaby pigułkę antykoncepcyjną i
teraz nic by jej nie groziło. W sumie jej życie erotyczne było bardzo
ubogie. Swoich kochanków mogłaby policzyć na palcach jednej ręki.
W czasie studiów przespała się z chłopakiem, z którym straciła
dziewictwo. Potem, trzy lata temu, przeżyła trwający tydzień romans z
facetem, którego uśmiech przywodził jej na myśl Rivera. Chet nie
nalegał na seks. Wystarczały mu pocałunki i pieszczoty. Trochę ją to
dziwiło, ale nie protestowała. Prawdę mówiąc, była całkiem z tego
zadowolona.
Przedwczoraj zaś zachowała się w sposób wyjątkowo
nieodpowiedzialny. Kochała się w środku cyklu, nie używając
żadnego zabezpieczenia, z mężczyzną, który siłą zaciągnie ją do
ołtarza, jeżeli okaże się, że zaszła w ciążę. Nic go nie powstrzyma,
żadne prośby czy argumenty.
Przystanąwszy przy dużych szklanych drzwiach, obejrzała się
przez ramię. Zobaczyła, jak: River wyjeżdża z parkingu. Obiecał
załatwić dla Inez parę sprawunków, potem wrócić pod ośrodek i
czekać, aż Sophie skończy zajęcia. Westchnęła głośno. Dlaczego
życie jest tak skomplikowane?
Starając się nie myśleć o Riverze, pchnęła drzwi, weszła do
środka, a po godzinie wyszła bez laski, zmęczona, obolała, ze stosem
instrukcji tłumaczących, jakie ćwiczenia powinna wykonywać
samodzielnie w domu. Kolano miała zdrowe; już w San Francisco jej
to powiedziano. Ale ponieważ tyle czasu chodziła z nogą w szynie, a
potem podpierała się laską, mięśnie miała w zaniku. Nadeszła pora,
aby je wzmocnić.
W sali ćwiczeń poddano ją torturom. Najpierw spacer po
automatycznej bieżni, po nim pięć minut na steperze, następnie pół
godziny na macie z rehabilitantem Johnem, który wyczyniał
najróżniejsze rzeczy z jej nogą: pchał ją, ciągał, wykręcał, podnosił,
przyciskał do klatki piersiowej, aż Sophie ociekała potem.
Była skonana, ledwo mogła ustać. Wszystkie mięśnie ją bolały.
Marzyła o tym, aby wsiąść do samochodu, wrócić na ranczo i zrobić
sobie kąpiel. Ale Rivera nie było widać.
- Psiakrew, Riv. Mówiłam, że to potrwa godzinę. Tak trudno ci
spojrzeć na zegarek?
Rozglądała się w prawo i w lewo, obserwując samochody
wjeżdżające na parking. Dla wygody klientów niezmotoryzowanych
korzystających z komunikacji miejskiej ośrodek rehabilitacji przylegał
do dużego centrum handlowego, pod którym stawały autobusy.
Niestety, żaden nie kursował w stronę rancza. Zresztą, pomyślała, to
by było idiotyczne, gdyby jeździły tam, gdzie prawie nikt nie mieszka.
Nagle uświadomiła sobie coś znacznie bardziej idiotycznego,
mianowicie, że tak mocno naciska plecami ścianę, jakby chciała się w
nią wtopić, a na spacerujących ludzi patrzy podejrzliwie, jakby każdy
był potencjalnym Kubą Rozpruwaczem.
- To głupie - szepnęła, zbierając się na odwagę, żeby przejść parę
kroków.
I nagle podskoczyła przerażona, kiedy obok przebiegło trzech
chudych, wysokich nastolatków ubranych w obszerne koszule i
dżinsy, które prawdopodobnie były szyte z myślą o klownach
cyrkowych. Jeden z nich, krostowaty młodzian z rzadką, żałośnie
wyglądającą bródką, obejrzał się przez ramię i mrugnął do Sophie.
- Niezła cizia.
Przygryzła wargę, żeby powstrzymać krzyk. Miała ochotę wrócić
pędem do ośrodka i błagać o pomoc. Pot spływał jej strugami po
plecach, ręce miała wilgotne, serce waliło młotem, łzy piekły w
oczach.
Była zaskoczona swoją reakcją. Owszem, po raz pierwszy od
czasu napaści znajdowała się sama, bez opieki, w miejscu
publicznym, ale to jeszcze nie powód, żeby na niewinną zaczepkę
reagować takim zdenerwowaniem. Istna paranoja! W końcu jest
środek dnia, trzecia po południu, wokół kręci się mnóstwo ludzi. Nic
jej nie grozi. Zacisnęła zęby. Nie, nigdzie nie będzie uciekać z
krzykiem.
Podejmując świadomą decyzję, odsunęła się od ściany i wolnym
krokiem przeszła w poprzek szerokiego chodnika do słupa przy
krawężniku. Korciło ją, by uchwycić się go z całej siły; powstrzymała
ten odruch i jedynie oparła się o niego ramieniem. Stała tak,
obserwując matki z dziećmi, młodzież, starców, którzy znikali w
odległym o jakieś siedemdziesiąt metrów wejściu do centrum
handlowego. Nic jej nie grozi. Ci ludzie zajęci są własnymi sprawami.
Kiedy jednak poczuła czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu, podskoczyła
z krzykiem.
- Spokojnie, Soph - powiedział River, tuląc ją do siebie. - Nie
chciałem cię wystraszyć.
Oswobodziła się z jego objęć i zacisnąwszy dłonie w pięść,
uderzyła go w klatkę piersiową.
- Nigdy więcej się tak nie skradaj! Gdzie byłeś? Stoję tu co
najmniej od godziny!
Spojrzał na zegarek.
- Siedem minut, panno Colton. Tyle się spóźniłem. I najmocniej
panią przepraszam. - Podsunął wyżej kapelusz i wbił w nią swoje
zielone oczy. - Sophie, co się stało? Cała się trzęsiesz. Jesteś blada,
przerażona... Dlaczego? Czy...
- Nic się nie stało. Wszystko w porządku - odparła, szukając na
parkingu samochodu z napisem Hacienda del Alegria na drzwiach.
Spostrzegłszy go, ruszyła w jego kierunku. - Zapomnij, co widziałeś,
dobrze?
- Nie, niedobrze - rzekł, kiedy zajęli miejsca na przednim
siedzeniu. - Soph, o mało nie zemdlałaś z przerażenia. Dlaczego?
Przecież musiałaś już wcześniej wychodzić z domu. W San Francisco
też jeździłaś na fizykoterapię...
Nagle łzy podeszły jej do oczu. Przez chwilę walczyła z pasem
bezpieczeństwa, którego nie była w stanie zapiąć.
- Owszem, ale nie jeździłam sama. Tata wynajął pielęgniarkę.
Towarzyszyła mi w dzień i w nocy.
- Pielęgniarkę? Czy raczej kobietę ochroniarza?
No, wreszcie! Zapięła się.
- Pielęgniarkę - odparła, wpatrując się prosto przed siebie. -
Przestań wiercić mi dziurę w brzuchu.
- Nie wiercę. Po prostu zaskoczyła mnie twoja reakcja. Przyznaj
się, Sophie. Boisz się, prawda? Boisz się powrotu do normalnego
życia. Czy Joe o tym wie? Może warto, żebyś z kimś o tym
porozmawiała?
Posłała mu mordercze spojrzenie. Każdy inny zrozumiałby, że nie
ma ochoty ciągnąć dalej tematu, ale nie River. Kiedy nie chciał czegoś
zauważyć, potrafił być wyjątkowo mało spostrzegawczy.
- Nie ma takiej potrzeby - oznajmiła. - A teraz bądź łaskaw
włączyć silnik i ruszajmy w drogę powrotną.
- Tak, panno Colton. Twe życzenie jest mym rozkazem.
Posłusznie przekręcił kluczyk w stacyjce, wycofał się na
wstecznym biegu, po czym włączył się w ruch. Sophie nastawiła
radio; kręciła gałką, szukając muzyki, która wypełniłaby ciszę w
samochodzie i uniemożliwiła prowadzenie rozmowy.
- I przestań nazywać mnie panną Colton - powiedziała po kilku
minutach, bo nawet stare przeboje nie potrafiły zagłuszyć głosu
Rivera, który wciąż rozbrzmiewał w jej głowie. - Irytuje mnie to.
- Dobrze, panno... Oj, pardon! - Wyszczerzył w uśmiechu zęby. -
Wiesz, mam problem. Nie bardzo się orientuję, jakie łączą nas relacje.
Nie jestem już twoim starszym bratem ani obiektem twoich
dziewczęcych westchnień. Jako twój kierowca też nie za bardzo ci
odpowiadam. Więc co nam zostaje, Sophie? Poza czekaniem i
liczeniem dni?
- Nie wiem - odparła, zbyt przygnębiona, aby dłużej czynić mu
wyrzuty. - Naprawdę nie wiem. A ty masz jakiś pomysł?
Ruchem głowy wskazał za siebie, na tylne siedzenie.
- Spóźniłem się, bo nie mogłem zdecydować, który jest najlepszy.
W końcu kupiłem wszystkie, jakie stały na półce.
Sophie zatrzymała wzrok na białej plastikowej torbie z nazwą
apteki wydrukowaną dużymi czerwonymi literami.
- O czym ty... Cholera jasna! Nie wierzę!
- A co? Wolałabyś sama wybrać się na zakupy i sama dokonać
wyboru? To nie takie proste, jakby się wydawało. W dodatku kasjerka
zachowywała się tak, jakby miała dwanaście lat. Chichotała, rumieniła
się...
Sophie zacisnęła dłonie na skroniach.
- Przeholowałeś, Riv. Kochaliśmy się tylko jeden raz. Żeby zajść
w ciążę, trzeba się trochę bardziej postarać. Zresztą ty niczemu nie
jesteś winien. Do jasnej cholery, to ja cię sprowokowałam, zmusiłam
do...
- O tak - przerwał jej. - Zmusiłaś. Przyłożyłaś mi pistolet do
skroni.
Słyszała drwinę w jego głosie, ale również ostrzeżenie; powoli
zaczynał tracić cierpliwość.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Soph ale często
przeklinasz. A może w świecie reklamy cholera, psiakrew i tym
podobne słówka mają jakiś głębszy sens, którego ja nie pojmuję?
- Nie. Cholera to cholera i już! Kiedy rozmawiam z tobą, po
prostu ciśnie mi się na język. - Ponownie rzuciła okiem na torbę z
apteki. - Psiakrew!
- Psiakrew to, cholera tamto. Tak, Sophie?
Zjechawszy na lewy pas, wyprzedził otwartą ciężarówkę
wypełnioną trzodą chlewną.
- Żałuję tamtego wieczoru, Riv. Naprawdę żałuję - powiedziała
cicho Sophie, wykręcając nerwowo palce u rąk.
- A ja nie. - Zbliżając się do niewielkiego wzniesienia, za którym
znajdował się zakręt prowadzący na ranczo, River zdjął nogę z pedału
gazu. - I mam nadzieję, że zaszłaś w ciążę, bo bardzo chciałbym się z
tobą ożenić.
- Wiesz co? - Odwróciła głowę i zamknęła oczy. - Idź do diabła i
daj mi święty spokój.
Siedziała na leżaku, na patio przy basenie, z zimnym kompresem
na prawym kolanie, obserwując, jak zapada mrok i na niebie
pojawiają się gwiazdy. Żadne hałasy nie zakłócały ciszy. Pogrążona w
zadumie, nie zdawała sobie sprawy, że z oczu płyną jej łzy.
Małżeństwo z Riverem? Co za bezczelny typ! Jak śmiał jej coś
takiego proponować? Najbardziej bała się litości i współczucia.
Sądziła, że to najgorsze, co ją może spotkać ze strony Rivera. Ale
myliła się. Oświadczyny, jakie usłyszała w samochodzie, były o wiele
gorsze. Chciał się z nią ożenić - chciał? dobre sobie! - bo spędzili noc
na sianie i podejrzewał, że zaszła w ciążę.
Był człowiekiem honoru. Zawsze należycie wypełniał swe
obowiązki. Psiakrew! Ani słowem nie wspomniał o miłości. Zresztą
może to i lepiej, bo i tak by mu nie uwierzyła. Przynajmniej zachował
odrobinę rozsądku. Korciło ją, och, jak strasznie korciło, by przyjąć
jego propozycję. Przymknąć oczy na ponurą rzeczywistość, starać się
nie myśleć o tym, że jest obiektem współczucia.
Dwukrotnie się jej oświadczano. Najpierw Chet, którego kusiły
pieniądze jej rodziny, a teraz River, któremu było jej żal - kulawej,
oszpeconej, może ciężarnej.
- No i co ja biedna mam zrobić? - szepnęła pod nosem, unosząc z
kolana worek z topniejącym lodem.
- Sophie? Mówiłaś coś? Mogę się do ciebie przysiąść?
- Rebeka? - Sophie zsunęła nogi z leżaka i wstała, rozpościerając
ramiona. - Jak miło cię widzieć!
Rebeka Powell była jednym z wielu skrzywdzonych przez los
dzieci, które Coltonowie wzięli pod swoje skrzydła. Mimo że
skończyła już trzydzieści trzy lata i od dawna żyła na własnym
garnuszku, wciąż mieszkała blisko swych przybranych rodziców.
Pracowała w szkole, zajmując się głównie dziećmi z dysleksją.
Wysoka, szczupła, o figurze baletnicy, miała niebieskoszare oczy, z
których biła sama dobroć, oraz długie kasztanowe włosy, które
czasem zaplatała w warkocz, a czasem upinała w kok. Jeśli wierzyć
plotkom, była najstarszą dziewicą w całej Kalifornii.
Siostry uściskały się serdecznie, po czym usiadły na leżakach.
Przez chwilę trzymały się za ręce, przyglądając się sobie w milczeniu.
- I co? - spytała Sophie, uśmiechając się przyjaźnie. - Trochę tu
ciemno, ale co sądzisz?
- Co sądzę? Że jestem od ciebie o sześć lat starsza. Czy wciąż
będziesz się ze mną tak radośnie witać, kiedy posiwieję? A może moja
siwizna wpłynie na twój stosunek do mnie?
- Kochana jesteś, Rebeko. - Sophie wyraźnie się odprężyła. -
Powinnam przestać testować ludzi, ale nie mogę się powstrzymać.
Mam wewnętrzną potrzebę sprawdzenia, jak ktoś zareaguje na moją
bliznę. Bez tego nie potrafię się zrelaksować. Ale ciebie mogłam
właściwie być pewna.
- To prawda. Wiesz... mam żal do samej siebie. Powinnam była
wcześniej się zorientować, że możesz potrzebować pomocy. Chciałam
cię za to przeprosić.
Sophie zmarszczyła z namysłem czoło.
- Na miłość boską, Rebeko, o czym ty mówisz?
Rebeka wzruszyła ramionami.
- Zamierzałam wpaść dopiero jutro, żeby cię powitać. Chciałam ci
dać parę dni na aklimatyzację. Wiedziałam, że i tak będzie tu kupa
ludzi, więc po co robić jeszcze większe zamieszanie?
- Ale?
- Ale w porze lunchu zajrzał do mnie River. Zdradził mi, że chyba
masz pewien problem...
Sophie przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zdusić w zarodku
ból.
- Nie miał prawa!
- Powiedz, Sophie, Potrafisz wyjść pomiędzy ludzi? Nie oglądasz
się przez ramię? Nie zastanawiasz się, kto ma nóż albo inną broń i
chce cię zaatakować? Nie odczuwasz strachu? Nie boisz się obcych?
Potrafisz im ufać? Wierzysz, że ludzie w gruncie rzeczy są dobrzy, a
tylko nieliczni źli?
Wierzchem dłoni Sophie przetarła zwilgotniałe oczy.
- Ty wiesz, jak to jest, prawda, Rebeko? - Westchnęła głęboko. -
Też przez to przechodziłaś.
- Tak, dokładnie wiem, co czujesz. Rany szybko się goją, ale
blizny pozostają. Mimo pomocy najlepszych lekarzy, do jakich
posyłali mnie Joe i Meredith, wciąż nie jestem całkiem wyleczona.
Oczywiście nie ma porównania z tym, co było. W najśmielszych
marzeniach nie sądziłam, że będę potrafiła tak dobrze funkcjonować.
Wychodzę z domu, pracuję, nie przeraża mnie zimny, okrutny świat,
który czasem nawet wydaje mi się ciepły i przyjazny.
Uwierz mi, kochanie, nie można całe życie podskakiwać nerwowo
ani bać się własnego cienia. Trzeba pokonać swoje lęki; musisz
chodzić z dumnie uniesioną głową i nie pozwolić, aby jakiś naćpany
kretyn rządził twoim zachowaniem.
Sophie przyznała siostrze rację.
- Właśnie to mi najbardziej przeszkadza. Że jakiś bezduszny typ
ograbił mnie z pewności siebie, zmienił mój sposób patrzenia na
świat. Nikt nie powinien mieć nad nami takiej władzy. Nikt!
- Jesteś wściekła? To dobrze. Najgorsza jest apatia, bezradność i
bezsilność. Musisz wściekać się, złościć, krzyczeć, walczyć. Musisz
odzyskać swoje poczucie wartości, swoją niezależność. Masz prawo
chodzić po ulicy bez strachu, żyć godnie bez towarzyszącego ci na
każdym kroku niepokoju. Nie pozwól, żeby jeden człowiek swoim
głupim brutalnym czynem pozbawił cię swobody i wolności.
Owszem, musisz być bardziej ostrożna, ale nie możesz żyć w
ustawicznym stresie. Wypłacz się, wykrzycz, a potem staraj się o
wszystkim zapomnieć.
- On nie żyje, wiesz? - Sophie pociągnęła nosem, po czym
ponownie wytarła oczy. - Dziś po kolacji tata mi o tym powiedział.
Mniej więcej tydzień po napaści na mnie zmarł na skutek
przedawkowania narkotyków. Policja nie od razu skojarzyła, że to ten
sam człowiek. Jego już nie ma, Rebeko. Już więcej nie może mnie
skrzywdzić.
Rebeka pochyliła się do przodu i uścisnęła Sophie za rękę. Nagle
za ich plecami rozległ się głos:
- O, tu jesteście!
Odwróciwszy się, siostry ujrzały dwie zbliżające się postaci:
Emily oraz Lizę, która niosła plastikową torbę z miejscowej
wypożyczalni wideo.
- Szukamy towarzystwa osób, które potrafią się mazgaić -
oznajmiła córka stryja Grahama. - Wypożyczyłyśmy trzy łzawe filmy,
w nagrodę dano nam darmowy popcorn... To co? Macie ochotę?
Rebeka popatrzyła na Sophie, która po chwili wahania skinęła
głową.
- Czemu nie? - powiedziała, wstając z leżaka. - W końcu płacz to
coś, co mi lekarz zaordynował. Prawda, Rebeko?
- Zgadza się - przyznała Rebeka.
Ruszyły do domu, gotowe spędzić cały wieczór i pół nocy przed
telewizorem, oglądając filmy, rozmawiając, zalewając się łzami i
może od czasu do czasu śmiejąc się do rozpuku.
Tak jak kazał lekarz. A raczej lekarka.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Grubym flamastrem River wykreślił kolejny dzień w kalendarzu
wiszącym na ścianie w stajni, tuż przy wejściu do pomieszczenia, w
którym urządził sobie gabinet. Dziesięć dni. To było dziesięć
najdłuższych dni i najbardziej samotnych nocy, jakie w życiu spędził.
Każdego wieczoru widywał Sophie podczas kolacji, ale rozmowa
w cztery oczy przy stole pełnym Coltonów była czymś równie mało
wykonalnym jak plucie pod wiatr w czasie wichury. W dodatku
Sophie pojawiała się jako jedna z ostatnich, zawsze po gongu, a gdy
tylko kończył się posiłek, natychmiast udawała się do swojego
pokoju. Nie, bynajmniej nie przesiadywała godzinami w samotności,
nie zamieniała się w odludka. Przeciwnie, całymi dniami przebywała
poza domem. Czasem wpadała po nią Rebeka i jechały razem do
Hopechest Ranch, czasem Amber lub Emily wiozły ją do Prosperino
na zakupy, do biblioteki, na fizykoterapię.
Od Rivera odseparowała się. Wyrzuciła go ze swojego życia.
Traktowała uprzejmie, lecz chłodno, jak kogoś obcego. Wiedział,
dlaczego to robi. Nie wiedział jedynie, dlaczego on jej na to pozwala.
Sophie wyszła na dwór i stanęła jak wryta, zaskoczona widokiem
matki w dresie, który zawsze wkładała do prac ogrodowych. Matka
klęczała, wyrywając z ziemi chwasty. Właśnie taką matkę Sophie
pamiętała z dawnych lat: kobietę uwielbiającą dotykać rękami żyznej
gleby, która odgarnia z oczu niesforny kosmyk włosów i nie
przejmuje się tym, że przy okazji brudzi sobie twarz. Kobietę, która
śpiewa kwiatom i przemawia do nich równie czule, jak do swoich
dzieci.
Sophie zadumała się. Kiedy to ostatni raz widziała matkę
usuwającą martwe gałązki z krzemów oraz sadzącą nowe odmiany
kwiatów, które zamawiała z katalogów poświęconych ogrodnictwu? Z
katalogów, które docierały na ranczo z taką regularnością, że kiedyś
Joe spytał żonę, czy zamierza wytapetować nimi cały dom. Lata temu.
Tak, całe lata temu.
Nie chcąc przeszkadzać, Sophie stała bez ruchu, patrząc, jak
Meredith pochyla się nad jedną z miedzianych tabliczek, które tkwiły
w ziemi przed każdym krzakiem, drzewem i kwiatem. Sama wpadła
na pomysł tych tabliczek. Miała nadzieję, że dzięki nim wszystkie
dzieci nauczą się rozpoznawać rośliny, a przynajmniej jedno lub
dwoje z nich autentycznie pokocha ogrodnictwo. Tak jak ona, która
godzinami mogła nie wychodzić z ogrodu. Troskliwie pielęgnowała
swoje róże herbaciane, których miała kilka odmian, begonie,
niebieską lobelię, zawciąg nadmorski, goździki, petunię.
Najbardziej zaskoczyło rodzinę] kiedy po wypadku zupełnie
straciła zainteresowanie ogrodem; zachowywała się tak, jakby kwiaty
i rośliny, które wcześniej otaczała taką troską, nigdy nie miały dla niej
żadnego znaczenia. Podobnie straciła zainteresowanie mężem,
dziećmi, które wydała na świat, oraz tymi, które wraz z Joem przyjęli
pod swój dach, zapewniając im miłość i opiekę.
O ile Sophie się orientowała, dla Meredith liczyła się tylko
dwójka: Joe junior, niemowlę, które podrzucono pod drzwi Coltonów
jakieś pół roku przed wypadkiem, oraz Teddy, który urodził się rok
później. Reszta dzieci przestała dla niej istnieć, pozbyła się ich ze
swoich myśli i swojego serca; traktowała je jak powietrze. Jedynie do
Emily odnosiła się inaczej: ziała do niej nienawiścią. Może dlatego, że
winiła ją za wypadek? Może uważała, że gdyby nie Emily, która
chciała odwiedzić mieszkającą w Prosperino babkę, nie doszłoby do
zderzenia?
To wszystko nie miało sensu. Ostatnie dziewięć lat nie miało
sensu. Nie mogąc znieść zmian, jakie nastały w domu, Sophie uciekła:
wyjechała na studia, podczas przerw semestralnych odwiedzała
przyjaciół, a na ranczo wracała jedynie na święta Bożego Narodzenia.
Ten zwyczaj kontynuowała również i po studiach, kiedy znalazła
pracę w San Francisco. Nie chciała widywać Rivera, który przed laty
ją odtrącił, ani narażać się na obojętność matki, która, nie odwiedzając
córki w szpitalu, jeszcze raz udowodniła jej, jak mało dla niej znaczy.
Mimo to Sophie kochała matkę. Jakżeby mogła jej nie kochać?
Teraz patrząc, jak Meredith ubrana w stare ciuchy pieli grządki, nie
bacząc na to, że zniszczy sobie manicure, poczuła w sercu dziwny
ucisk.
- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc bliżej.
Meredith, która klęczała przy miedzianej tabliczce wetkniętej w
ziemię przed krzewem oleandrowym, właśnie wyciągała rękę, by
obciąć sekatorem gałązkę.
- Co... co? - Podskoczyła nerwowo, upuszczając sekator, i wbiła
w córkę rozgniewany wzrok. - To ty? Jakim prawem mnie
nachodzisz? Jakim prawem się zakradasz?
- Ja... wcale się nie zakradam, mamo - rzekła Sophie. Czuła się
tak, jakby gradowe chmury przysłoniły słońce. - Przepraszam, jeśli cię
przestraszyłam.
- Powinnaś była zatrzymać laskę - warknęła Meredith i otrzepując
ręce, dźwignęła się z ziemi. - Przynajmniej wtedy człowiek słyszał to
twoje stuk-stuk-stuk. No dobrze, czego chcesz? Bo chyba nie
przyszłaś po to, żeby napędzić mi stracha? A może się mylę, co?
Miłe wspomnienia prysły jak bańka mydlana.
- Nie, mamo, nie przyszłam, żeby napędzić ci stracha.
Pomyślałam, że mogłabym ci pomóc. Dzięki tobie potrafię odróżniać
kwiaty od chwastów...
Meredith rzuciła okiem na stos wyrwanych z korzeniami roślin
leżących obok na kamiennej posadzce.
- A, o to ci chodzi? Już skończyłam. - Schyliwszy się, podniosła
kilka gałązek, które obcięła z krzewu oleandrowego, i wepchnęła je do
kieszeni spodni. - Co za brudna, nieprzyjemna robota. Muszę się
wykąpać.
Nawet nie racząc skinąć na pożegnanie głową, ruszyła w stronę
drzwi balkonowych, prowadzących do sypialni.
Sophie uklękła, by zebrać pozostawione przez matkę chwasty, i
nagle zastygła bez ruchu. Na stosie zwiędłych roślin ujrzała dwie
petunie, jedną begonię, dwa... tak, była pewna, że to zawciągi.
Meredith wcale nie wyrywała chwastów; wyrywała młode rośliny,
kwiaty o nie rozwiniętych pąkach. Dlaczego? Po co robiła coś
takiego? Zachowywała się tak, jakby nie rozróżniała kwiatów od
chwastów, jakby rwała z ziemi co popadnie, chcąc, by inni sądzili, że
ciężko pracuje.
Nie. To jakiś absurd, pomyślała Sophie, spoglądając na krzew
oleandrowy. Meredith ucięła kilka kwiatów, lecz zostawiła je na
stosie, a gałązkę oleandra wzięła ze sobą. Nie miało to najmniejszego
sensu.
- Sophie?
Podniosła się z klęczek i spojrzała na matkę, która wróciła do
ogrodu.
- Słucham, mamo? Właśnie... chciałam wyrzucić te... chwasty.
Meredith machnęła lekceważąco ręką.
- Zostaw. Nie warto. To brudna i nudna robota. Zresztą mamy
ogrodnika; nie po to mu płacimy, żeby snuł się z kąta w kąt.
Czyżby matka miała na myśli Marca? Inez i Marco pracowali na
ranczu od niepamiętnych czasów; wszyscy bardziej traktowali ich jak
członków rodziny niż jak służących. Sophie pamiętała, jak przed laty
Meredith ciągle przekomarzała się z Markiem, do kogo tak naprawdę
należy ogród: do niej czy do niego. Marco kochał kwiaty, rośliny,
uwielbiał sadzić, pielić, przycinać, podlewać.
Wracając ze szkoły, dzieci często widywały dwie pochylone
sylwetki pracujące obok siebie. Sophie nie mogła uwierzyć, że matka
tak chłodnym, lekceważącym tonem mówi o kimś, kogo kiedyś
darzyła autentyczną sympatią.
- Ojej. - Meredith przyjrzała się swoim dłoniom. - Zobacz,
zniszczyłam sobie paznokcie! Ale nie szkodzi; właśnie jadę do miasta,
więc wstąpię do kosmetyczki i zrobię sobie nowe tipsy. Przed
wyjazdem chciałam ci jednak przekazać pewną miłą wiadomość.
Może wreszcie na twym ponurym obliczu zagości uśmiech.
Sophie oblizała spierzchnięte wargi.
- Jaką wiadomość, mamo?
Twarz Meredith dosłownie pojaśniała radością.
- Zrobiłam coś, co powinnam była zrobić na samym początku,
zaraz po twoim powrocie. Zadzwoniłam do Cheta Wallace'a i
zaprosiłam go do nas na weekend. Oczywiście, jeśli zechce, może
zostać dłużej. Przyjedzie tuż przed kolacją, więc proponuję, abyś...
zajęła się sobą. Wykąp się, wyperfumuj, włóż coś ładnego, no i
koniecznie przypudruj bliznę, żeby jak najmniej rzucała się w oczy.
Sophie dosłownie oniemiała ze zdziwienia. Zanim przełknęła
ślinę i zdołała na tyle wziąć się w garść, aby jakoś zareagować,
Meredith odwróciła się na pięcie i ponownie skierowała ku drzwiom.
- O Boże - szepnęła Sophie.
Chwiejnym krokiem podeszła do stojącego nieopodal krzesła i
usiadła. Chet? Zaproszony na weekend? I przyjedzie już dziś? Nie
miała ochoty się z nim widzieć. I nie chciała, żeby River go tu
widział.
River!
Skoczyła na nogi, zapominając o wyrwanych roślinach, i szybkim
krokiem ruszyła w stronę stajni.
Wylądowawszy na ziemi, River podparł się na łokciu i popatrzył
gniewnie na deresza. Koń stał dwa metry dalej, ze zwisającymi
wodzami i miną równie niewinną jak u sześciotygodniowego kotka.
Po chwili wyszczerzył wielkie żółte zębiska, jakby się uśmiechał, i
podnosząc łeb, zarżał głośno.
- Co, durna szkapo? Myślisz, że udał ci się ten kawał? - spytał
River. Wstał z ziemi i starym kowbojskim kapeluszem otrzepał kurz
ze spodni. - Po prostu nie wiesz, kto tu rządzi.
- A właśnie, że wie! - zawołał Drake Colton, który obserwował
całe zajście z górnej żerdzi ogrodzenia. - I coś ci zdradzę, Riv. Tym
kimś nie jesteś ty!
- Mądrala! - Z trudem tłumiąc wesołość, River zerknął na swego
brata komandosa, który był w domu na przepustce. - Co ty tu robisz?
Nie powinieneś być w szkole? Uczyć się czytania, pisania i dobrych
manier?
Drake, który miał identyczny uśmiech jak Sophie, parsknął
śmiechem.
- Mówiłem ci, Riv, że potrafię gołymi rękami na szesnaście
sposobów uśmiercić wroga?
- Też mi coś! A potrafisz jednocześnie skakać na jednej nodze i
żuć gumę?
- Za dużo wymagasz! - oburzył się Drake. - Ja umiem łatwiejsze
rzeczy, jak przedzieranie się przez parną dżunglę albo podkładanie
pod wodą ładunków wybuchowych.
- W porządku. - Wolnym krokiem River zbliżał się do deresza,
który udając, że tego nie widzi, cofał się, gotów w każdej chwili
rzucić się do ucieczki. - A teraz zamknij się i podziwiaj mistrza.
- Klękam u twych stóp, mistrzu, i czekam na cuda, których masz
zamiar dokonać. Ale... może lepiej, żebym przyniósł ci maść na
potłuczenia?
Ignorując przytyk, River wyciągnął rękę do konia. Przemawiał
cichym, kojącym tonem, w narzeczu swojej babki Indianki, mówiąc
mu, jakim jest wspaniałym zwierzęciem, pięknym, dumnym i
odważnym, i jak bardzo on, prosty, skromny człowiek, marzy o tym,
by móc go dosiąść. Gnaliby razem po lasach i polach, jeździec i
rumak, wolni, swobodni, szczęśliwi; ścigaliby się z wiatrem, wokół
panowałaby cisza, przerywana jedynie rytmicznym tętentem kopyt.
Nie chodziło o słowa, bo przecież deresz nie rozumiał ludzkiej
mowy. Chodziło o brzmienie głosu, o intonację, o wyraz oczu, o
stanowczy, a zarazem delikatny dotyk dłoni na kłębie i szyi. Chodziło
o intuicyjną więź Rivera ze wszystkimi stworzeniami, więź, którą koń
wyczuwał. Zwierzę wiedziało, że nie ma powodu do strachu; że ten
człowiek nie wyrządzi mu krzywdy.
Nie przerywając monologu, River odpiął popręg i pozwolił, żeby
siodło zsunęło się na ziemię. Następnie wyjął koniowi z pyska
wędzidło i zdjął uzdę.
- To nam do niczego niepotrzebne, prawda, mój śliczny?
Poradzimy sobie bez tego, zgoda? Tylko ty i ja.
Od strony odgrodzenia, na którym siedział Drake, dobiegł jakiś
szmer. Zerknąwszy przez ramię, River ujrzał Sophie, która stała na
dolnej żerdzi, rękami przytrzymując się górnej. Nie odzywała się,
wiedziała bowiem, że kiedy River próbuje uspokoić narowistego
konia, nie wolno mu przeszkadzać. Po chwili oderwał od niej
spojrzenie; bał się, że straci koncentrację, a tym samym zburzy
porozumienie, jakie powoli nawiązywał z dereszem.
- Nie zwracaj, mój drogi, uwagi na tę piękną kobietę przy
ogrodzeniu. Ona nic ci nie zrobi, obiecuję - powiedział do konia,
gładząc go po szorstkiej grzywie. - Widzisz? Zdjąłem ci siodło,
zdjąłem uprząż. Przejedziemy się, co? Tylko ty i ja. Zrobimy sobie
małą rundkę tu po zagrodzie. Dobrze? Oczywiście jeśli pozwolisz mi
się dosiąść. Pozwolisz, co, maleńki? Zaufasz mi?
Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze.
Chwycił się grzywy i mocno odbił od ziemi; w następnej sekundzie
siedział na końskim grzbiecie. Tylko on i koń. Żadnej uprzęży,
żadnego siodła czy wędzidła. Jeśli deresz wytnie ten sam numer co
poprzednim razem, on, River, znów wyląduje na ziemi.
Przez chwilę siedział sztywno, czekając na decyzję konia: czy go
zaakceptuje, czy jednak zrzuci. Potem, nie zdejmując ręki z grzywy,
wolno pochylił się do przodu; zbliżywszy usta do końskiego ucha,
kontynuował swój monolog. Chwalił deresza, mówił mu, że jest
najwspanialszym koniem na świecie i na pewno nic złego go nie
spotka, a jednocześnie lekko naciskał kolanami jego boki. Zwierzę,
które parę minut temu skakało i kopało, teraz chodziło wkoło po
zagrodzie, spokojnie, ostrożnie, jakby wiozło na grzbiecie cenny
ładunek.
Objechawszy zagrodę trzy razy, River zeskoczył na ziemię.
Powierzył konia swojemu pomocnikowi, który nałożył zwierzęciu
kantar i odprowadził go do stajni.
- Zawsze lubiłeś się popisywać, no nie, stary? - powiedział Drake,
kiedy River podszedł do ogrodzenia. - Gratulacje. Jesteś mistrzem.
River zignorował słowa brata; wpatrywał się w Sophie. Ponieważ
komandosami nie zostają ludzie mało rozgarnięci, Drake natychmiast
się zorientował, że powinien zostawić ich samych. Mówiąc, że ma
jakąś pilną robotę do wykonania w domu, zeskoczył na ziemię i
szybko się oddalił.
- Dawno cię nie widziałam w tej roli - oznajmiła Sophie, kiedy
River przeszedł przez ogrodzenie i usiadł naprzeciwko niej. - Byłeś
świetny.
- Byłem głupi. Powinienem najpierw zdobyć jego zaufanie, a
dopiero potem pakować mu do pyska wędzidło. Ale teraz już
wszystko w porządku. Myślę, że właściciel będzie zadowolony, kiedy
go odbierze.
Sophie uniosła brwi.
- To on nie jest nasz?
- Nie. Należy do ranczera mieszkającego za Prosperino, któremu
wyświadczam przysługę. Coś mi się zdaje, że poprzedni właściciel
nadużywał szpicruty i miał zbyt nerwowe ruchy. Kiedy Erik kupił
konia, zresztą za bezcen, niby był już ujeżdżony, ale tylko w teorii.
Teraz, kiedy zwierzę mi zaufało, muszę je przekonać, aby zaufało
również Erikowi. Erik na pewno będzie zadowolony. To świetny
ogier.
- Jesteś niesamowity, Riv. - Sophie zeszła z ogrodzenia i ruszyła
przed siebie. - Nie wiem, jak to robisz, że tak łatwo dogadujesz się z
końmi. Masz jakiś wyjątkowy dar.
- Sophie... - Przyjrzał się jej uważnie. - Co się dzieje? Dlaczego tu
przyszłaś? Oczywiście czuję się zaszczycony, ale w ostatnim czasie
unikałaś mnie jak zarazy. Starałem się dostosować do twoich życzeń,
nie narzucać ci swojego towarzystwa, lecz nie wiem, jak długo jeszcze
wytrzymam. A więc? Czy...
Pochyliła nisko głowę.
- Na razie nic nie wiem - burknęła, po czym wzdrygnęła się, jakby
nagle przejął ją chłód. - Boże, Riv, dziwisz się, że trzymam się od
ciebie na dystans? Tymi pytaniami doprowadzasz mnie do szału. Czy
już wiesz? A kiedy będziesz wiedziała? Cholera jasna, to nie twoja
zakichana sprawa!
- Aha! Znów przeklinasz. Upodobałaś sobie pewne słówka,
cholerę, do licha i tym podobne. Ale wracając do meritum...
Naprawdę uważasz, że to nie moja zakichana sprawa? Sama jedna
wszystkiego dokonałaś? Nie sądzę, Sophie. Ale wiesz co? To nie ma
najmniejszego znaczenia. Pragnę cię. A ty pragniesz mnie. To jasne
jak słońce.
Sophie przystanęła i popatrzyła mu w oczy.
- No proszę, co za skromność! Skąd wiesz, że cię pragnę? Kto ci
to powiedział?
Zsunął niżej kapelusz.
- Kto? Nikt. Ale powiedz mi jedno. Gdybym wziął cię teraz w
ramiona, zaczął pieścić, całować, co byś zrobiła? Wymierzyła mi
policzek? Czy przytuliła się i zaczęła odwzajemniać pieszczoty, jęcząc
cichutko z rozkoszy tak jak wtedy, kiedy...
Nie dokończył. Ręka Sophie wylądowała na jego lewym policzku.
River cofnął się o krok i przyłożywszy dłoń do piekącej twarzy,
uśmiechnął się niemrawo.
- Nie ma to jak odrobina bólu - rzekł, obserwując, jak Sophie kipi
ze złości. - No dobrze, więc powiesz mi, co cię tu sprowadza? Czy
chcesz mnie jeszcze raz uderzyć?
Oblała się rumieńcem, po czym nagle zbladła, jakby cała krew
odpłynęła jej z twarzy. River przeraził się, pewien, że Sophie zaraz
zemdleje. Nie zemdlała, ale jej słowa sprawiły, że znieruchomiał.
- Chodzi o Cheta. Mama zaprosiła go na weekend. Przyjedzie
dziś, pewnie przed kolacją.
Tym razem to on zaklął siarczyście, po czym wbił w Sophie
wzrok.
- Meredith zaprosiła Cheta? Nie pytając cię o zgodę? Dlaczego?
Sophie wzruszyła ramionami.
- A dlaczego robi różne inne rzeczy, z nikim się nie konsultując?
Gdybyśmy wiedzieli, co nią kieruje, byłoby nam wszystkim łatwiej
żyć.
Meredith pochyliła się nad pokrytym kafelkami blatem w łazience
i wlała do marmurowego moździerza kilka kropli ciepłej wody; po
chwili podniosła biały ceramiczny tłuczek i ponownie zaczęła
rozcierać liście, starając się zrobić z nich miazgę. Chodziło jej o to,
aby roślina puściła trujący sok. Moczyła kwiaty w gorącej wodzie,
cięła liście na drobne kawałeczki, tak by można było posypać nimi
sałatkę lub inne danie. Zastanawiała się, czy ich nie zasuszyć, bo
wtedy zapach szybciej by wywietrzał.
Spojrzała w dół na zieloną maź i skrzywiła się. Nie, to się nigdy
nie uda, pomyślała. W żaden sposób nie zdoła ukryć mazi w jedzeniu
ani dodać do napoju, tak by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Klnąc w
żywy kamień, chwyciła moździerz i tłuczek, po czym z furią cisnęła je
w ścianę. Nieduże marmurowe naczynie spadło na podłogę, pękając
na pół, a zmiażdżone liście zostawiły na ścianie długie zielone smugi.
- No trudno, zostało jeszcze trochę czasu - pocieszyła się.
Bałaganem się nie przejęła. Każe wszystko posprzątać jednej z
tych ponurych bab, które Joe Colton zatrudnia do robienia porządków;
zawsze posłusznie wykonywały swe obowiązki i na szczęście nigdy o
nic nie pytały. Zabrała z łazienki książkę, którą skrzętnie przed
wszystkimi ukrywała. Idąc, powoli kartkowała strony. Była to piękna
książka, bardzo przydatna, zawierająca alfabetyczny wykaz różnych
trucizn.
W przylegającym do sypialni saloniku Meredith usiadła na
szezlongu, podniosła ze stolika szklankę z Martini i uśmiechnęła się
na widok kremowych kopert z karteczkami, potwierdzającymi
przyjęcie przez nadawcę zaproszenia na przyjęcie z okazji
sześćdziesiątych urodzin Joego Coltona.
- Hmm... - Meredith ponownie zaczęła studiować księgę. - A
może by tak grzybki?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W ciągu ostatnich dziesięciu dni nigdy nie było wiadomo, czy
River przyjdzie na kolację czy nie, tego wieczoru jednak zjawił się
punktualnie. Ubrany w kowbojskie buty, świeżo wyprane dżinsy,
zapinaną na metalowe zatrzaski białą koszulę z długimi rękawami i
starą skórzaną kamizelkę, stał w niedbałej pozie przed kominkiem,
opierając się ręką o umieszczoną nad nim półkę.
Kapelusz powiesił na wieszaku w korytarzu. W piątkowe
wieczory u Coltonów zazwyczaj zbierało się przy stole więcej osób
niż w pozostałe dni tygodnia. W innych domach taka liczba
biesiadników zdarzała się podczas proszonych kolacji. Tu goście
często wpadali bez zapowiedzi. Przybyła Rebeka, a także młodszy
brat Joego Graham z żoną Cynthią i córką Lizą.
Jackson Colton, starszy brat Lizy, nie pojawił się, ale tego
właściwie należało się spodziewać. Jackson wiele czasu spędzał z
ojcem w firmie prawniczej, z którą Colton Enterprises było związane,
i to mu w zupełności wystarczało. Amber, najmłodsza pociecha Joego
i Meredith, wyjechała na weekend z przyjaciółmi, za to Emmett
Fallon, przyjaciel Joego z czasów wojska, a obecnie jedna z
najważniejszych postaci w Colton Enterprises, wpadł na drinka razem
ze swoją czwartą żoną Doris. River nigdy za Emmettem nie przepadał,
nie umiał jednak powiedzieć dlaczego. Z początku mu to
przeszkadzało, potem uznał, że może go nie lubić i już - nie musi mieć
powodu.
Emmett z Grahamem stali przy barku, nalewając sobie drinki.
Rozmawiali z ożywieniem, jakby dawno się nie widzieli, a przecież
codziennie spotykali się w pracy. Jedno ich różniło: o ile Graham na
siłę chciał pozostać blondynem, w czym niewątpliwie pomocna mu
była farba do włosów, o tyle Emmett, starszy od niego o ładnych kilka
lat, dumnie obnosił siwą czuprynę, choć wcale nie było mu w niej do
twarzy.
Obaj mieli około metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i byli
szczupłej, drobnej budowy - w przeciwieństwie do Joego, który
wchodząc do pokoju, zdawał się natychmiast wypełniać go swą osobą.
Obserwując mężczyzn przy barze, jeszcze jedno rzucało się w oczy:
Graham Colton bez przerwy się uśmiechał, Emmett zaś wyglądał tak,
jakby mu matka umarła. Gdyby pracowali w cyrku, Graham byłby
wesołym klownem robiącym wszystkim kawały, a Emmett klownem
smutnym i zafrasowanym.
River zdziwił się, widząc ich pogrążonych w rozmowie, albowiem
było powszechnie wiadomo, że obaj od dawna rywalizują ze sobą o
względy Joego. W swym dążeniu do tego, by być prawą ręką szefa,
nie pamiętali o tym, by ukryć niechęć, jaką obaj do niego czuli.
Nienawidzili go za to, że odniósł sukces; że powiodło mu się w życiu.
Rzecz jasna, Joe nie miał o tym zielonego pojęcia.
River też nie miał stuprocentowej pewności, ale domyślał się
prawdy; niemal widział, jak emanuje z nich zazdrość i wrogość.
Zawsze z uwagą obserwował ich poczynania, zastanawiając się, kiedy
Joe przejrzy na oczy i zobaczy, że ceną, jaką przyszło mu płacić za
sukces, jest utrata przyjaźni dwóch osób, starego kumpla i jedynego
brata. Jego dobroć i szczodrość, to, że wciągnął ich do interesu i
powierzył
odpowiedzialne
zadania,
sprawiły,
że
zamiast
wdzięczności, obaj mężczyźni odczuwali wobec niego zazdrość. A
mimo to cały czas mu się podlizywali.
Rivera bardziej niepokoiłaby sytuacja, gdyby Graham i Emmett
darzyli się choć odrobiną sympatii; wówczas mogliby połączyć siły i
narobić Joemu wielu kłopotów. Oni jednak ziali nienawiścią nie tylko
do Joego, ale i do siebie; nie byli w stanie zaufać jeden drugiemu, a
bez wzajemnego zaufania zniszczenie wspólnego wroga nie
zakończyłoby się powodzeniem.
Na wszelki wypadek River nie spuszczał ich z oczu. Gdyby
wystąpili przeciwko Joemu, gotów byłby powybijać im zęby.
Uśmiechnął się, bo nagle Graham powiedział coś podniesionym
głosem, a Emmett spłonął rumieńcem. Znów się kłócili; byli jak dwa
starzejące się koguty, które nie mogą przebywać w jednym
pomieszczeniu dłużej niż pięć minut, bo zaraz zaczynają się dziobać.
Kiedy Sophie weszła do salonu, River z miejsca stracił
zainteresowanie swarliwą parą przy barze. Sophie miała na sobie
różową bluzkę z dekoltem w serek, sięgającą do ziemi kwiecistą
spódnicę oraz buty na płaskim obcasie; z powodu chorego kolana nie
mogła nosić szpilek. Na szyi połyskiwał jej gruby złoty łańcuch.
Widać było, że nie najlepiej czuje się w tym stroju. Smutna,
przeraźliwie blada, o mocno zaciśniętych ustach, wyglądała jak
uczennica wezwana na rozmowę do dyrektora.
Riverowi zrobiło się jej żal. Podejrzewał, że prędzej by się
ucieszyła z muchy w zupie niż z zaproszenia, które Meredith
wystosowała do Cheta. Podszedł do niej.
- Masz wystraszoną minę - powiedział z uśmiechem, choć marzył
o tym, aby pochwycić ją w ramiona i szepnąć, by się nie bała, bo on ją
ochroni.
- Zostaw mnie - syknęła.
- Naprawdę? Wolisz stać sama, wykręcać ręce i czekać, aż
rozlegnie się dzwonek do drzwi? Jak dasz mi dolara, powiem
Chetowi, że przeniosłaś się na stałe do Australii.
Wbiła w niego gniewne spojrzenie.
- Skąd wiesz, że nie marzę o tym, by się z nim zobaczyć?
Podrapał się za uchem.
- Istotnie. W takim razie zmykam. Zajmę z powrotem miejsce
przy kominku. Stamtąd jest najlepszy widok na wszystko, co się
dzieje w salonie.
- Nienawidzę cię! Jesteś wstrętny! Co mi odbiło, żeby mówić ci o
wizycie Cheta? - spytała przez zęby, po chwili jednak spokorniała. -
Jeśli odejdziesz, jeśli zostawisz mnie z nim sam na sam, nigdy ci tego
nie wybaczę.
Roześmiał się cicho.
- Wiesz, Soph, potrafię dogadać się z końmi. Potrafię z niemal
każdym zwierzęciem, choć wolałbym nie próbować z rozjuszonym
niedźwiedziem. Ale, jak Boga kocham, chyba nigdy nie zrozumiem
kobiet. Jeśli zostanę, to źle, jeśli odejdę, to jeszcze gorzej. Więc co
mam robić?
- Nic - burknęła.
Nagle, słysząc dzwonek, z całej siły chwyciła Rivera za ramię.
Inez swoim zwyczajem wyłoniła się jak spod ziemi i skierowała ku
drzwiom.
- Nie ruszaj się - szepnęła nerwowo Sophie. - Stój przy mnie...
Ale grzecznie; masz nie bić Cheta.
- A mogę podciąć mu nogę?
- Nie, nie możesz!
Wtem do salonu weszła Meredith wystrojona w szmaragdową
suknię z jedwabiu; zostawiając za sobą intensywny zapach drogich
perfum, bez słowa minęła córkę i przybranego syna. Sophie
westchnęła ciężko.
- I dokąd ona tak frunie?
- Przypuszczam, że powitać swojego gościa - odparł River.
W tej samej sekundzie w drzwiach salonu pojawił się Chet
Wallace, który wyglądał jak z reklamy. Meredith wyciągnęła ramiona,
uścisnęła go, po czym cmoknęła w oba policzki.
- Coś mi się zdaje, że matka nie myje uszu - zażartował River. -
Wita się z Chetem jak z najukochańszym zięciem. Nie wie, że
zerwałaś zaręczyny? A może to ja czegoś nie wiem?
Sophie posłała mu lodowate spojrzenie.
- Nie utrudniaj mi tego, Riv. O Boże, idzie w naszą stronę.
Zachowuj się, błagam!
Nie było to łatwe, ale River spełnił prośbę Sophie. Nie zostawił
jej samej, nie przyłożył Chetowi, ale grzecznie stanął z boku,
pozwalając, aby
wyelegantowany goguś w trzyczęściowym
garniturze, o zębach bielszych niż dziewiczy śnieg i fryzurze prosto od
fryzjera, wziął Sophie w ramiona i pocałował ją w czoło.
- Witaj, kochanie.
Nie opuszczając ręki, cofnął się pół kroku i z zaciekawieniem
wbił wzrok w jej twarz. Widząc jego litościwe spojrzenie, Riverowi
przemknęło przez myśl, że zaraz Sophie go wyręczy i sama wymierzy
Chetowi cios między oczy.
- Powiedz, jak się czujesz?
River pokręcił z niedowierzaniem głową. Co za idiotyczne
pytanie! Ślepy jest? Czuje się spięta i niezadowolona z jego wizyty, ot
co! Trzeba być zadufanym kretynem, żeby tego nie widzieć.
- Dobrze, Chet - odparła Sophie.
Słysząc to, River jęknął w duchu.
- Doskonale wyglądasz - dodała cicho.
- Doskonale? - Meredith stała obok, obejmując Cheta w pasie. -
Nie wiem, jak to robisz, mój drogi, ale za każdym razem, kiedy tu
przyjeżdżasz, jesteś jeszcze bardziej przystojny. Sophie to prawdziwa
szczęściara.
- Dziękuję, pani Colton. - Chet uśmiechnął się z zadowoleniem.
Nie peszyła go ani wylewność i komplementy Meredith, ani
zachowanie Sophie, która zapewne bardziej by się ucieszyła na widok
śmierdzącej ryby niż byłego narzeczonego.
River postanowił się zabawić.
- Wallace! - zawołał, podchodząc pół kroku bliżej i tak
energicznie wyciągając na powitanie rękę, że Chet odskoczył, jakby
przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie na szpitalnym korytarzu. -
To miło, że zdołałeś się oderwać od tych swoich reklam i nas
odwiedziłeś. Nie pożałujesz, to będzie wspaniały weekend. Mamy już
wszystko dokładnie zaplanowane. Jeździsz konno, prawda? Akurat
parę dni temu znajomy zostawił pod moją opieką wspaniałego ogiera.
Rumak w sam raz dla ciebie. To co? Będziesz gotów jutro o szóstej?
Sophie i ja zawsze wyruszamy na przejażdżkę skoro świt.
- Na przejażdżkę? Ale ja... - Chet usiłował oswobodzić rękę, ale
River wciąż nią potrząsał. - Ja nie jeżdżę konno.
- Serio? Och, jaka szkoda! Liczyłem na to, że zobaczę, jak
galopujesz na dereszu...
Puścił dłoń Cheta, który - ku jego zaskoczeniu - nawet
najmniejszym grymasem nie zdradził, że żelazny uścisk sprawia mu
ból. Sam z trudem powstrzymał śmiech, kiedy poczuł, jak Sophie
kopie go w łydkę.
Do salonu wkroczył Joe Colton, który po krótkiej chwili wahania
skierował kroki w stronę narzeczonego córki. Przyglądając mu się,
River pomyślał sobie, że po raz pierwszy w życiu Joe wygląda i
zachowuje się jak robot; sztuczny uśmiech i fałszywa radość
pobrzmiewająca w jego głosie („Co za miła niespodzianka, Chet!
Dawno cię nie widziałem.") zupełnie do niego nie pasowały.
Najwyraźniej pomysł zaproszenia Cheta nie wyszedł od Joego, co
wcale Rivera nie zdziwiło. Meredith zaś nie wtajemniczyła męża w
swoje plany; w dodatku cieszyła się nie tylko z obecności Cheta, ale
również z zakłopotania malującego się na twarzy córki.
- Właśnie chciałam zaproponować, żeby Sophie z Chetem przeszli
się po ogrodzie, zanim usiądziemy do kolacji. - Meredith uśmiechnęła
się do męża. - Myślę że mają sobie wiele do powiedzenia.
- Tak sądzisz? - Joe zmierzył żonę chłodnym spojrzeniem, po
czym pocałował Sophie w policzek. - Jak się czujesz, aniołku?
Sprawiasz wrażenie trochę zmęczonej. Była dziś na fizykoterapii,
prawda? Nie dają tam człowiekowi chwili wytchnienia Może
powinnaś odpocząć, nie nadwerężać kolana? Oprzyj się o mnie,
odprowadzę cię do kanapy.
Było to sprytne posunięcie; Chet nie mógł nalegać na spacer po
ogrodzie. Kiedy Joe z córką poszli na drugi koniec pokoju, River
wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Meredith? - zwrócił się do swej przybranej matki. - A może,
zanim się ściemni, sama byś pokazała Chetowi ogród? -
zaproponował.
Oczy Meredith zwęziły się w szparki.
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparła. - Muszę sprawdzić,
czy Teddy i Joe junior leżą już w łóżkach. - Na jej policzkach
zakwitły dwa rumieńce. Nie ulegało wątpliwości, kto zwyciężył w
tym pojedynku. - Przepraszam was na moment. - Odwróciwszy się na
pięcie, ruszyła w stronę drzwi.
- No cóż, zostaliśmy sami - oznajmił wesoło River. - Hm,
mógłbym cię przedstawić wszystkim gościom i domownikom... ale
pewnie poznałeś ich podczas swojej poprzedniej wizyty na Boże
Narodzenie, więc mam inny pomysł. Może byśmy udali się na mały
spacerek i trochę lepiej się poznali?
- Po co? - sprzeciwił się Chet. - To, co o tobie wiem, w zupełności
mi wystarcza.
Ale River nie słuchał. Chwyciwszy Cheta za łokieć, prowadził go
w kierunku tarasu, za którym rozciągał się ogród.
- Czy to naprawdę konieczne? - oburzył się były narzeczony
Sophie, ale głos mu zaskrzeczał. Pytanie, które miało zabrzmieć
groźnie, zabrzmiało płaczliwie. - Po tym incydencie w szpitalu
powinienem był cię oskarżyć o napaść.
- Dobra, dobra. - River otworzył drzwi balkonowe i „pomógł"
Chetowi wyjść na zewnątrz. - No, ruszaj, Wallace. Na koniec tarasu,
za fontannę. Tak, żeby nikt nas nie widział.
Chet posłusznie wykonał polecenie. Albo nie miał w zwyczaju
awanturować się w miejscach publicznych, albo najzwyczajniej w
świecie nie miał ikry. River nie zastanawiał się, która z tych dwóch
możliwości jest prawdziwa; ważne było to, że Chet nie stawia oporu.
Zatrzymawszy się za fontanną, Chet obrócił się twarzą do
swojego adwersarza.
- Słuchaj, kolego. Wiem, że mnie nie lubisz. Dość jasno dałeś mi
to do zrozumienia. Ale Sophie mnie kocha, a ja kocham ją i twoja
niechęć niczego nie zmieni. Przyjechałem tu na zaproszenie Sophie i
nie wyjadę, dopóki ona tego nie zażąda.
River przez chwilę wpatrywał się w Cheta w milczeniu; mierzył
go od stóp do głów, jakby chciał przejrzeć na wylot.
- Na zaproszenie Sophie, powiadasz? To znaczy, że ona cię
zaprosiła? - spytał w końcu.
Chet pierwszy przerwał kontakt wzrokowy.
- Tak. Wprawdzie nie bezpośrednio, ale... Pani Colton zapewniła
mnie, że Sophie czuje się nieszczęśliwa, że bardzo za mną tęskni i
pragnie mojej obecności.
River roześmiał się pod nosem i pokręcił głową.
- Ależ z ciebie grzeczny chłoptaś, Wallace. Sophie mówi, że nie
chce cię widzieć, więc nie pokazujesz się jej na oczy. Potem mamuśka
zaprasza cię na ranczo, a ty przybiegasz, merdając ogonkiem niczym
dobrze wytresowany piesek. Muszę przyznać, że całkiem nieźle leży
na tobie garnitur, zważywszy, że brak ci kręgosłupa.
Ku zaskoczeniu Rivera Chet postąpił krok do przodu, zaciskając
dłonie w pięści.
- Wiesz, co ci powiem, James? Zaczynasz mnie nudzić. - Poruszył
ramionami, jakby chciał rozluźnić spięte mięśnie. - Raz przywaliłeś
mi w nos, ale drugi raz tego nie zrobisz. Uprzedzam cię, że w
college'u ćwiczyłem boks. Oczywiście nie zamierzam wdawać się z
tobą w bójkę, bo przemoc niczego nie rozwiązuje. Przyjechałem tu, bo
kocham Sophie. A ty, kolego, idź do diabła.
Powiedziawszy to, skierował się w stronę otwartych drzwi
balkonowych. River odprowadził go wzrokiem.
- No proszę - mruknął na głos, kiedy Chet znikł w salonie. - Już
myślałem, że Sophie straciła gust. Jednak facet ma trochę ikry. Wiele
mu to nie pomoże, ale przynajmniej udowodnił, że stać go na bunt.
Zdejmował koszulę w swym pokoju nad stajnią, kiedy drzwi
otworzyły się z hukiem.
- Jak mogłeś? - spytała Sophie; weszła do pokoju, zatrzaskując za
sobą drzwi. - Do jasnej cholery, River James! Jak mogłeś?
- Dobry wieczór, złotko. Nie za późno wypuściłaś się na spacer?
Czy Chet poszedł już spać? Pewnie biedaka zmęczyła długa jazda
samochodem?
Dokończył rozpinać guziki, po czym ściągnąwszy koszulę, cisnął
ją na stojące obok krzesło.
Sophie zignorowała pytania; nie przyszła na pogaduszki.
- Nie miałeś prawa, River! Żadnego prawa!
- W porządku, Soph. Skoro tak twierdzisz - rzekł spokojnie.
Przysunął rękę do klamerki paska, po czym uznał, że lepiej się
wstrzymać. - Ale żeby nie było żadnych wątpliwości, może byś mi
wyjaśniła, co dokładnie masz na myśli.
Podeszła bliżej i dźgnęła go palcem w klatkę piersiową. Jej duże
brązowe oczy o ciepłym zazwyczaj spojrzeniu i przepastnej głębi
zwęziły się w szparki.
- Do diabła, River! Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Wyganiasz
Cheta na taras, grozisz mu, zachowujesz się jak nieokrzesany
wieśniak... Boże! - Pokręciwszy z irytacją głową, opuściła rękę
wzdłuż ciała. - Psiakrew, włóż koszulę!
River wybrał kompromis. Sięgnął po zawieszoną na oparciu
krzesła czarną skórzaną kamizelkę.
- Lepiej? - spytał, po czym zdławił uśmiech na widok Sophie,
która odwróciła wzrok. - Co, tak też niedobrze?
Wbiła w niego gniewne spojrzenie.
- Jesteś nieznośny, wiesz? Och, przestań! Nie rób miny
niewiniątka! Ty to uwielbiasz, prawda? Zawsze wiesz, co powiedzieć
i jak się zachować, żeby mnie zdenerwować.
- Mylisz się. Gdybym wiedział, że kamizelka wywrze na tobie
takie wrażenie, częściej bym ją wkładał. Podoba ci się czarna skóra na
gołym torsie, co?
Jego słowa podziałały na nią jak płachta na byka.
- Nienawidzę cię, kiedy to robisz! Od pierwszej chwili, odkąd
tylko przybyłeś na ranczo, drażnisz się ze mną, wyśmiewasz mnie,
doprowadzasz do białej gorączki. Zawsze tak było! Traktowałeś mnie
jak śmiecia, odpędzałeś od siebie, a ponieważ byłam uparta, w końcu
uznałeś, że nie masz wyjścia i musisz mnie tolerować. A teraz... teraz
zachowujesz się tak, jakbym była twoją własnością.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
- To nieprawda, Soph, i dobrze o tym wiesz. To ty mnie
doprowadzałaś do gorączki. Łaziłaś za mną krok w krok, ignorowałaś
moje protesty, nie pozwalałaś mi być zamkniętym w sobie,
obrażonym na świat buntownikiem. Koniecznie chciałaś udowodnić,
że komuś na mnie zależy...
- No tak. - Na moment zamilkła. - To było dawno temu. -
Potrząsnęła głową. - Stare dzieje. Teraz wszystko się zmieniło. Nie
jestem już dzieckiem i nie życzę sobie, abyś wtrącał się do moich
spraw. Nie musisz przybiegać mi na ratunek, wybawiać mnie od
Cheta ani od nikogo. Rozumiesz?
- Tak, złotko, rozumiem - powiedział cicho River, patrząc w
pustkę, bo Sophie odwróciła się i wyszła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wsunęła ręce pod czarną skórzaną kamizelkę, po czym zaczęła
pieścić palcami goły tors. Ciało miał ciepłe, mięśnie mu drżały.
Zbliżyła wargi do jego piersi, koniuszkiem języka polizała skórę,
następnie przytuliwszy się mocno, przesunęła dłoń niżej. Po chwili
zatrzymała się na srebrnej klamerce u paska. Ciągle natykała się na
jakieś przeszkody. Mrucząc cicho, trochę niezdarnie zaczęła ją
rozpinać. Szło jej opornie. Frustracji towarzyszyła jednak narastająca
namiętność. Pieszczoty, pocałunki...
I nagle ciszę rozdarł przeraźliwy terkot.
Sophie otworzyła oczy i poderwała się na łóżku. Serce waliło jej
młotem, w gardle miała sucho, nie była w stanie przełknąć śliny.
Rozejrzała się po pokoju. Dostrzegłszy budzik, czym prędzej
zacisnęła na nim rękę. Dopiero gdy udało się jej przerwać natarczywe
brzęczenie, opadła z powrotem na poduszkę.
- Cholera - szepnęła. Przyłożywszy do czoła drżącą dłoń,
wpatrywała się w sufit pocięty promieniami słońca, które wpadały do
środka przez drewniane okiennice. - Cholera, cholera, cholera!
Zawsze w weekendy, kiedy jej pomocnica Nora Hickman miała
wolne, Inez - zamiast każdemu oddzielnie podawać śniadanie -
przygotowywała szwedzki stół, by wszyscy sami mogli się obsłużyć.
Gdy Sophie weszła do jadalni, pierwszą osobą, jaką ujrzała, był Chet.
Miał na talerzu trzy cienkie plastry melona oraz dwie wielkie
truskawki i właśnie nalewał sobie jogurt do miseczki. Bułka
posmarowana niemal przezroczystą warstwą serka o obniżonej
zawartości tłuszczu stanowiła dopełnienie jego śniadania.
- Dzień dobry, kochanie - rzekł, jakby wszystko między nimi było
po staremu.
- Dzień dobry, Chet - odparła. Nałożyła na talerz kilka plastrów
wędliny, dwie duże łyżki jajecznicy, sporą porcję frytek. Nie tylko
Chet potrafi się zdrowo odżywiać, pomyślała, dorzucając sobie
kawałek melona. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś.
Chet postawił talerz na stole, po czym odsunął krzesło, czekając,
aż Sophie usiądzie.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo - odparł. - Strasznie tu cicho. Nikt
nie krzyczy po nocy, nie trąbi. Następnym razem będę musiał
przywieźć z sobą nagrany na taśmę hałas uliczny.
Uśmiechnęła się, tak jak tego po niej oczekiwał, i sięgnęła po
dzbanek świeżo zaparzonej kawy.
- Jak zjemy, może byśmy wybrali się na przejażdżkę, co?
Chciałabym z tobą porozmawiać.
Zacisnął rękę na jej dłoni.
- Ja z tobą również, kochanie. Zresztą mam coś, co należy do
ciebie.
Zastanawiała się, jak zareagować, wiedziała bowiem, że Chet
pragnie ponownie wsunąć jej na palec pierścionek zaręczynowy, ale w
tym momencie do jadalni wszedł Joe. Uśmiechając się do ojca, Sophie
nadstawiła policzek do pocałunku.
- Piękny dzionek - oznajmił Joe, po czym na widok Inez, która
wyrosła jak spod ziemi i zaczęła mu nakładać jedzenie na talerz,
pokręcił z rezygnacją głową. - Ależ, Inez, wcale nie zamierzałem
oszukiwać.
Gosposia uniosła pokrywkę znad niedużej srebrnej miski, z której
wyjęła dwa pozbawione cholesterolu jajka, obok położyła trzy
plasterki mające imitować bekon oraz dwa kawałki pszennej bułki
posmarowanej masłem dietetycznym.
- A kto tam pana wie - rzekła. - Jak pan skończy, proszę krzyknąć,
to przyniosę z kuchni owsiankę. Aha, kawa bezkofeinowa jest, jak
zawsze, w żółtym dzbanku.
Joe popatrzył żałośnie na talerz, po czym przeniósł wzrok na
córkę.
- Ta kobieta dobija mnie swoją dobrocią - stwierdził, dziurawiąc
widelcem nienaturalnie jaskrawe żółtko. - Cały tydzień marzę o
niedzieli. Tylko w niedzielę wolno mi jeść to, na co mam ochotę:
prawdziwe jedzenie.
- Niech pan spróbuje polubić jogurt - powiedział Chet. Sophie aż
się wzdrygnęła, słysząc jego lekko protekcjonalny ton. - Jest zdrowy,
ma mnóstwo wartości odżywczych, a w dodatku świetnie robi na linię.
Odkąd go spożywam, cholesterol mam w normie. Wynik oscyluje w
granicach od stu osiemdziesięciu czterech, do stu osiemdziesięciu
sześciu.
- Przypnij se do klapy medal - mruknął pod nosem Joe, kiedy
Chet, przeprosiwszy swoich współbiesiadników, wstał od stołu, żeby
przynieść z kuchni kolejnego melona. - Wprost nie mogę uwierzyć, że
go tu zaprosiłaś - dodał szeptem, patrząc z wyrzutem na córkę.
Sophie pochyliła się w stronę ojca.
- Wcale nie zaprosiłam. Chet, tatusiu, przyjechał na zaproszenie
mamy. Uprzedziła mnie o jego wizycie zbyt późno, abym mogła
cokolwiek odkręcić.
- Meredith zaprosiła Cheta? - Joe zmarszczył gniewnie czoło. - Po
jakie licho?
- O to musisz spytać ją - rzekła Sophie, przesuwając jajecznicę z
jednego końca talerza na drugi. - Nie wiem, co mam robić, tatku.
Joe przyjrzał się jej uważnie.
- Nie rozumiem, aniołku. Zależy ci na Checie? Chcesz do niego
wrócić?
Potrząsnęła przecząco głową, a kiedy z kuchni wyłonił się Chet z
talerzem pełnym soczystych kawałków żółtego melona, ponownie
skupiła się na jedzeniu.
- Pańska gosposia to prawdziwy skarb, panie Colton - oznajmił
gość, zajmując miejsce przy stole. - W dodatku bardzo się o pana
troszczy. Sophie, kochanie, ty też powinnaś bardziej uważać na to, co
jesz. Lepiej późno niż wcale. Naprawdę warto zdrowo się odżywiać.
Sophie ugryzła się w język. Tylko po to, aby zobaczyć, jak Chet
zareaguje, miała ochotę powiedzieć mu, że od jutra zaczyna palić.
Zastanawiała się, czy zawsze był takim nudziarzem, czy może wina
leży po jej stronie. Może czuje do niego tak silną niechęć, że wszystko
ją w nim drażni.
Przyglądała się, jak nożem i widelcem starannie kroi melona na
małe cząstki. Miał na sobie typowy strój weekendowy: jedwabny golf
oraz bawełniane spodnie z eleganckim paskiem od Gucciego. Był
wysokim, szczupłym mężczyzną, może niezbyt umięśnionym, ale bez
grama zbędnego tłuszczu. Buty mu lśniły, jakby ciągle je pastował,
włosy nigdy nie sterczały. Na lewym nadgarstku nosił złoty zegarek z
czarną tarczą i brylantem w miejscu godziny dwunastej. Paznokcie
miał krótkie, lekko zaokrąglone, o połyskującej płytce, twarz świeżo
ogoloną; zawsze pachniał wodą kolońską Aramis.
Usiłowała sobie wyobrazić, jak by wyglądał w starych
kowbojskich butach, w spranych dżinsach z paskiem Levi Straussa i w
czarnej skórzanej kamizelce zarzuconej niedbale na nagi tors. Nie.
Zupełnie nie ten styl. Chet nie był stworzony do dżinsów i skórzanych
kamizelek, chyba żeby szedł na bal przebierańców. W dżinsach i
skórze czułby się nieswojo i wyglądałby jak w kostiumie.
W przeciwieństwie do Rivera, który tak ubrany sprawiał wrażenie
człowieka zadowolonego, pewnego siebie, wiedzącego, czego chce od
życia i jak osiągnąć upragniony cel. Zamknęła oczy i ujrzała przed
sobą Rivera. W kamizelce, dżinsach, kowbojskich butach. Długie
czarne włosy wystawały mu spod kapelusza, kciuki wsunął w szlufki.
Po jego twarzy błąkał się ciepły, wabiący uśmiech.
- Sophie? Sophie, słuchasz, co do ciebie mówię?
- Co takiego? - Ocknęła się. Uświadomiła sobie, że była tysiące
mil od śniadaniowego stołu i marzyła o rzeczach, o jakich nie miała
prawa marzyć. - Przepraszam, Chet. Zdaje się, że jeszcze nie do końca
się obudziłam.
Co po części było prawdą. Bo myśli, jakim się oddawała,
stanowiły kontynuację snu, który śnił jej się nad ranem i z którego -
niestety! - wyrwał ją głośny terkot budzika.
- Nie gniewam się, najmilsza.
Sophie przygryzła wargę, żeby nie parsknąć śmiechem, kiedy po
słowach Cheta Joe burknął coś pod nosem i szurając krzesłem, wstał
od stołu. Powłócząc nogami, udał się do kuchni, by zamienić pusty
talerz na miskę owsianki.
- Może byśmy pojechali do Prosperino, co, kochanie? - ciągnął
Chet. - Połazilibyśmy po sklepach, potem wstąpili gdzieś na lunch?
Co ty na to?
Pomyślała sobie, że wolałaby całe popołudnie patrzeć, jak mucha
lata, obijając się o szybę, ale skinęła głową i odparła, że dobrze,
chętnie. Nie miała najmniejszej ochoty na towarzystwo Cheta, ale
wiedziała, że czeka ich poważna rozmowa. Pocieszała się, że
przynajmniej w Prosperino nie będą sami i kiedy podczas lunchu
powie Chetowi, że nie chce go więcej widzieć, nie urządzi jej
awantury. Nie należał do ludzi, którzy w miejscach publicznych dają
upust emocjom.
Louise Smith przysiadła na piętach, z przyjemnością oglądając
swój najnowszy nabytek: hortensję o niezwykłych błękitnych
kwiatach. Uwielbiała zieleń. Niemal cały teren za domem przemieniła
w ogród. Z początku nie wiedziała, jakim roślinom najlepiej służy
duszny, gorący klimat Missisipi, ale zupełnie się tym nie
przejmowała. Zaglądała do fachowej literatury, zamawiała katalogi,
wypożyczała książki z miejscowej biblioteki, aż zdobyła potrzebną
wiedzę, W zeszłym roku zebrała się nawet na odwagę i zapisała do
lokalnego klubu ogrodniczego.
Podniósłszy się z klęczek, czarną od ziemi ręką odgarnęła z
twarzy kosmyk włosów, przy okazji brudząc sobie policzek. Przez
chwilę rozglądała się z satysfakcją po swoim królestwie, wreszcie
zatrzymała wzrok na dużym pudle ustawionym na środku
murowanego patio, które sama zbudowała rok temu.
- Boże, po co mi to było? - spytała, obchodząc pudło ze
wszystkich stron. - Wiesz, Wróbelku, tym razem chyba jednak
przedobrzyłam - zwróciła się do perskiej kotki, która wygrzewała się
w słońcu na białym krześle.
Kocica uniosła łebek, zaćwierkała w odpowiedzi, po czym grubą
futrzaną łapką zaczęła myć pyszczek. Louise często prowadziła z
Wróbelkiem rozmowy; kotka, zamiast miauczeć jak jej pobratymcy,
wydawała z siebie dźwięki bardziej przypominające szczebiot czy
ćwierkanie. Stąd jej nietypowe imię - Wróbelek. Przynajmniej tak to
tłumaczyła Louise, kiedy ktoś o nie pytał. Prawda zaś była taka, że
imię Wróbelek po prostu przyśniło się jej którejś nocy. Z oczywistych
powodów wolała o tym nikomu nie mówić.
O swoim życiu też wolała za dużo nie opowiadać, zresztą
niewiele o nim wiedziała. Sięgała pamięcią zaledwie dziewięć lat
wstecz; z wcześniejszego okresu nic nie pamiętała, ale może to i
lepiej, jeśli sądzić po dokumentach z więzienia oraz zapiskach
lekarzy.
- No dobra, bierzemy się do roboty - oznajmiła na głos.
Grubym śrubokrętem rozerwała taśmę, którą oklejone było pudło.
Potem, czując, jak słońce piecze ją w kark, zaczęła odciągać na bok
tekturowe wieczko. Po chwili jej oczom ukazała się fontanna, którą
zamówiła w lokalnym sklepie ogrodniczym. Teraz należało ją tylko
złożyć. W tym celu musiała przeczytać napisane hieroglifami
instrukcje i stosując się do nich, wykonać z sześć tysięcy prostych
czynności, napełnić urządzenie wodą i podłączyć do prądu.
- Jak się z tym uporam, będę miała fach w ręku. W następnej
kolejności zbuduję prom kosmiczny - mruknęła pod nosem, kartkując
opasłą księgę pełną instrukcji.
- Puk, puk! Jest tam kto?
Louise zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się na widok doktor
Marthy Wilkes, która stała na chodniku, trzymając przed sobą nieduży
kosz piknikowy.
- Co za miła niespodzianka! Zapraszam! Może zdołasz mi
pomóc...
Doktor Wilkes weszła do ogrodu, zamknęła za sobą furtkę, po
czym postawiła kosz na niskim stoliku. Ubrana była w beżowe szorty
i bluzkę w tygrysie cętki; włosy miała schowane pod
jaskrawopomarańczową chustką.
- O rany! To ta fontanna? - spytała, okrążając pudło. -
Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie, może się na coś przydam, w
końcu co dwie głowy, to nie jedna, ale widzę, że przydałoby się
znacznie więcej głów. Mam nadzieję, że dobra jesteś w
rozwiązywaniu układanek?
- Powinnam była zamówić dostawę z montażem, prawda? -
Louise spojrzała w niebo. - Ale ja uwielbiam wyzwania!
- Naprawdę? - Lekarka uśmiechnęła się ciepło do swojej
przyjaciółki, a zarazem pacjentki. - Ja też. To co? Spróbujemy?
River patrzył, jak Erik Tapler, szczerząc z zadowoleniem zęby,
jeździ na dereszu wokół zagrody. Po trzech godzinach przełamywania
wzajemnej nieufności koń i jeździec wreszcie zdołali się zaprzyjaźnić.
Cieszyło Rivera, że miał w tym swój udział. Zresztą wolał przyglądać
się, jak między człowiekiem a zwierzęciem stopniowo nawiązuje się
nić porozumienia, niż chodzić niespokojnie po stajni i mrucząc z
wściekłości, czekać, aż na drodze prowadzącej do domu pojawi się
lśniące BMW Cheta Wallace'a.
- Wprost nie do wiary - rzekł Erik. Zsiadłszy z konia, poklepał go
po szyi. - Nigdy nie sądziłem, że... Po prostu jesteś cudotwórcą, River.
Ile ci jestem winien?
River zeskoczył z ogrodzenia i pogłaskał deresza po pysku.
Zwierzę miało sierść miękką jak aksamit.
- Jedna usługa rozpłodowa i będziemy kwita.
- Jedna usługa, powiadasz? Dla ciebie czy Coltona? - spytał Erik.
Zdjąwszy siodło, podał je jednemu ze stajennych, po czym
skierował deresza w stronę stojącej za bramą przyczepy.
- Dla mnie - odparł River, odprowadzając przyjaciela. - Skąd
wiedziałeś?
- Doszły mnie słuchy, że Joe Colton podarował ci kawałek ziemi.
Podobno chcesz zajmować się nie tylko jego hodowlą koni, ale
założyć własną stadninę. Zgadza się?
- Nie całkiem. - Zdumiało Rivera, jak szybko rozchodzą się
plotki. - Nie dostałem ziemi od Joego. Kupiłem ją. Buduję na niej
dom, a w przyszłości rzeczywiście chcę założyć stadninę. Na razie
jestem zadłużony po uszy, ale Joe wie, że spłacę wszystko co do
grosza.
- To się rozumie... Cholera, Riv! Kierowanie wielką stadniną
Coltona, tworzenie własnej... Będziesz zapracowanym człowiekiem.
- To prawda - przyznał River, spoglądając na pustą szosę. - Ale
czas najwyższy, żebym zaczął rozkręcać jakiś interes. Trudno żyć
wśród Coltonów i nie brać z nich przykładu.
Koń bez protestu dał się wprowadzić do przyczepy. Widząc to,
Erik pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Niesamowite. Żeby go przywieźć do ciebie, pięciu ludzi
porządnie się zmachało. Mówię ci, Riv, z twoim talentem do koni w
ciągu tygodnia zostaniesz milionerem. - Wyciągnął na pożegnanie
dłoń. - Trzymaj się, stary. Nawet nie muszę życzyć ci szczęścia.
Wiem, że ci się uda.
- Dzięki.
River stał na środku żwirowej drogi, patrząc, jak samochód z
przyczepą maleje w oddali. Po chwili, wzdychając głęboko, ruszył z
powrotem do stajni, pewien, że BMW zajedzie pod dom nie wcześniej
niż kilka godzin po zachodzie słońca. W interesach istotnie nie
potrzebował szczęścia, wystarczyła praca i wiedza. Ale w życiu
osobistym... Nie miałby nic przeciwko temu, by los się do niego
uśmiechnął.
Chet potrafił być całkiem miłym i zabawnym kompanem. Sophie
uświadomiła to sobie ze zdumieniem, kiedy spacerowali po
Prosperino, od czasu do czasu zaglądając do sklepów, jedząc lody
albo siedząc na ławce w parku i obserwując toczące się przed nimi
życie. Był inteligentnym człowiekiem, obdarzonym poczuciem
humoru, w dodatku znał dziesiątki, ba, setki śmiesznych anegdot o
ludziach, głównie swoich klientach, i świecie.
Z drugiej strony na tym polegała jego praca; osoby zajmujące się
reklamą muszą umieć zaskarbić sobie sympatię innych, inaczej nie
sprzedadzą produktu. Chet najwyraźniej potrafił ładnie zaprezentować
nie tylko reklamowany towar, ale również samego siebie. Dawniej
Sophie dawała się nabrać na jego urok, teraz jednak wiedziała, że to
wszystko jest szalenie powierzchowne. Owszem, Chet był przystojny,
miał nienaganne maniery, ubierał się elegancko, znał mnóstwo
ciekawostek, sypał anegdotami, szczerzył zęby w powabnym
uśmiechu.
Gdyby chciała sprzedać pastę do zębów, bez wahania
zatrudniłaby Cheta, by zaplanował całą kampanię reklamową. Z
czystym sumieniem powierzyłaby mu swój produkt. Ale siebie nie
chciała mu powierzać. Nie chciała wychodzić za niego za mąż.
Powinna była wcześniej przejrzeć na oczy, ale wcześniej była ślepa.
Chet zdołał umiejętnie zareklamować jej samego siebie oraz ich
wspólną przyszłość.
Oczywiście nie wziął pod uwagę jej zdania ani pragnień, po
prostu przedstawił jej gotowy, pięknie opakowany produkt. Uczynił to
tak zręcznie, że nawet nie wiedziała, iż pod opakowaniem niewiele się
kryje. Teraz, gdy siedzieli przy stoliku w małej restauracji pogrążonej
w romantycznym półmroku, znów to robił. Sprzedawał siebie.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, Soph, jak bardzo mi przykro, że
tamtego wieczoru nie odprowadziłem cię do domu. Że pozwoliłem ci
samej wyjść z restauracji. - Zacisnął rękę na jej dłoni. - Codziennie
gnębią mnie wyrzuty sumienia.
- To nie była twoja wina, Chet - oznajmiła, z ulgą zabierając dłoń,
kiedy do stolika podszedł kelner z sałatką krewetkową dla Cheta i
zupą dla niej. - Pokłóciliśmy się. Byłam zła, więc wybiegłam na dwór.
Nie zwracałam uwagi na otoczenie. Sama jestem sobie winna. Proszę
cię, nie mówmy już o tym.
Chet nie dawał za wygraną.
- Ale chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. - Wsunął rękę do
kieszeni spodni, skąd wyciągnął złożoną kartkę papieru. - Zobacz -
powiedział, prostując ją. - Obmyśliłem nowe logo.
Sophie zmrużyła lekko oczy.
- Nowe logo? - zdziwiła się. - Jakie? Po co?
- Każda firma ma własne logo - wyjaśnił. - Zastanawiałem się,
jakie by najlepiej pasowało do naszej agencji. Uznałem, że z
rynkowego punktu widzenia dobrze by było, abyś zachowała swoje
panieńskie nazwisko. Ludzie je kojarzą. Dla nich Colton oznacza
wiarygodność, zaufanie, niezawodność. Więc zamiast „Wallace i
Wallace" proponuję nadać spółce nazwę „Colton i Wallace". Czyli
C&W. Zobacz. - Wygładził kartkę papieru. - Widzisz, jak ładnie
splotłem z sobą litery? Podoba ci się? Co?
Sophie odniosła wrażenie, że świat wiruje jej przed oczami.
- Chet... - Szukała słów, by powiedzieć Chetowi to, co musiała,
jednocześnie nie sprawiając mu bólu. - Chet... z tego nic nie będzie.
Zmarszczywszy czoło, obrócił kartkę w swoją stronę.
- Naprawdę? Nie podoba ci się nowoczesne liternictwo? W
porządku, możemy zrobić coś w stylu bardziej tradycyjnym.
- Nie, Chet. Nie w tym problem. - Odsunęła na bok nietknięty
talerz zupy. - Mnie to już nie interesuje. Wycofuję się. Właśnie to ci
usiłowałam powiedzieć tamtego wieczoru. Tyle że wtedy miałam
jeszcze wątpliwości, a teraz nie mam żadnych. Te kilka tygodni
przerwy pozwoliły mi wszystko dokładnie przemyśleć. Nie chcę
dłużej zajmować się reklamą. Nie to chcę w życiu robić. Chybabym
już nie potrafiła wrócić do tamtego świata.
- Dobrze. Rozumiem, kochanie. - Na jego twarzy odmalowało się
zaskoczenie, zatroskanie, a także współczucie. Wziął głęboki oddech,
po czym westchnął głośno. - Chodzi o bliznę, prawda? Muszę
przyznać, że jest dość paskudna. Ale przecież możemy się jakoś
umówić, podzielić obowiązkami. Ja mogę spotykać się z klientami, a
ty... Właściwie to dobry pomysł. Dopóki nie zrobisz sobie operacji
plastycznej albo nie nauczysz się tuszować szramy odpowiednimi
kosmetykami, lepiej aby rozmowy z klientami były na mojej głowie.
Sophie oparła się o łokciami o stół. Nie odezwała się. Jej
milczenie w niczym jednak nie przeszkodziło Chetowi, który
ponownie sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe pudełeczko obite
czarnym aksamitem. Sophie z miejsca je rozpoznała.
- Chet... nie - powiedziała cicho, lecz stanowczo.
Zrozumiał. Wreszcie zrozumiał, że Sophie wcale nie zależy na
tym, aby wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Nie ucieszyła się
ani na myśl o wspólnej agencji, ani na widok pierścionka
zaręczynowego.
- Sophie? - Przyjrzał się jej uważnie. - Co ci jest? Twoja mama
mówiła...
- No właśnie. Moja mama. - Sophie pokręciła smutno głową. -
Zdradź mi, Chet, co dokładnie powiedziała moja mama?
Doktor Wilkes siedziała wygodnie rozparta w fotelu, patrząc z
uśmiechem, jak Louise wkłada wtyczkę do kontaktu, po czym wciska
przycisk.
- Brawo! Pięknie! W dodatku zajęło nam to zaledwie... - spojrzała
na zegarek - pół roku.
Louise podniosła się z kolan i przycisnąwszy ręce do kręgosłupa,
przeciągnęła się.
- Faktycznie, trochę nam to zajęło - przyznała. - Ale wygląda
ładnie, prawda?
Lekarka skinęła głową.
- Wygląda wspaniale. I cudownie szumi.
Louise wpatrywała się w fontannę bez słowa. Stała jak
zahipnotyzowana, w dziwnej, nienaturalnej pozie; twarz miała
trupiobladą, warga jej drżała.
- Louise, co ci jest? - Martha Wilkes wstała z fotela i objęła
ramieniem przyjaciółkę. - Źle się czujesz?
- Ja... ja... - Louise potrząsnęła głową, jakby usiłowała wyrwać się
z transu, po czym przycisnęła rękę do ust. Wciągnęła głęboko
powietrze i zamrugała kilka razy, starając się powstrzymać łzy. - Nie
wiem. Po raz pierwszy słyszę ten szmer, a mam wrażenie, jakby mi
stale towarzyszył. - Przytknęła ręce do uszu. - Martho, wyłącz to!
Błagam! Wyłącz fontannę!
Lekarka wyjęła sznur z kontaktu, po czym szybko wróciła do
swojej pacjentki. Zacisnąwszy ręce na dłoniach Louise - ze
zdumieniem stwierdziła, że są lodowate - delikatnie odciągnęła je od
jej uszu.
- Louise, spójrz na mnie - poprosiła. - Powiedz mi, co pamiętasz.
Powiedz, co czujesz.
Louise zwilżyła spierzchnięte wargi i wolno potrząsnęła głową.
Wprawdzie patrzyła na lekarkę, ale myślami była daleko.
- Pamiętam kwiaty. Mnóstwo kwiatów. I zapach oceanu. A nad
głową bezkres nieba. Gdzieniegdzie kilka pierzastych chmurek.
Widzisz mnie? Co? Bo ja tam jestem. Klęczę na trawie i wtykam coś
w ziemię. Patyk czy pręcik. Tak, mały metalowy pręt zakończony
tabliczką, na której widnieje jakiś napis. - Na moment zacisnęła
powieki. - Oleander. To oleander. Nerium oleander. Ma piękne liście.
To roślina zimozielona o wspaniałych kwiatach. Bywają czerwone,
białe. Ja najbardziej lubię różowe, ale nie pozwalam dzieciom się do
nich zbliżać. Oleander zawiera trującą substancję. Wszędzie. W
liściach, w kwiatach, nawet w łodygach. - Uśmiechnęła się; jej twarz
promieniała szczęściem i miłością. - Ale, jak mu powiedziałam, dzieci
nie są takie głupie, żeby żuć gałęzie oleandra.
Doktor Martha Wilkes przełknęła łzy. Nagle spostrzegła, jak z
twarzy Louise odpływa krew, a z oczu wyziera strach.
- Kochanie? Co ci jest?
- Nie wiem. Boję się - odparła szeptem Louise i zacisnęła mocno
powieki. - Boże! Martho, ja chyba wariuję! Pogrążam się w
szaleństwie!
- Nie wariujesz, Louise - zapewniła ją lekarka. - Wierz mi, nie
wariujesz.
- Więc co się ze mną dzieje? Co się dzieje z moją głową?
Martha Wilkes podprowadziła Louise do fotela. Ta usiadła
posłusznie; była całkiem bezwolna, jak lalka, z którą wszystko można
zrobić.
- Nie jestem pewna - oznajmiła cicho lekarka - ale wkrótce się
dowiemy. Obiecuję ci to.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sophie stała na podjeździe przed domem, patrząc, jak światła
BMW znikają w ciemnościach. To był długi, męczący dzień. Może
powinna była się uprzeć, aby Chet przenocował na ranczu i dopiero
nazajutrz wrócił do San Francisco, ale prawdę mówiąc, ucieszyła się,
kiedy stwierdził, że to nie ma sensu: jeżeli poczuje się senny,
zatrzyma się po drodze w jakimś motelu. Wierzyła, że tak zrobi. Chet
nie lubił ryzyka; zawsze troszczył się o bezpieczeństwo, zwłaszcza
swoje.
- No tak, jego poziom cholesterolu oscyluje w granicach stu
osiemdziesięciu czterech, stu osiemdziesięciu sześciu - powiedziała do
siebie, uśmiechając się na wspomnienie rozmowy, jaką Chet z Joem
odbyli przy śniadaniu.
Uśmiech znikł z jej twarzy, kiedy wolnym krokiem ruszyła z
powrotem do domu. Czy matka położyła się już spać? Co robić?
Czekać z rozmową do rana? Jeśli tak postąpi, czy zdoła w nocy
zmrużyć oko? Nie. Będzie rozmyślała, wierciła się z boku na bok...
Zebrawszy się na odwagę, skręciła w stronę matczynej sypialni.
Nie była pewna, czy cieszyć się, czy smucić, kiedy w szparze pod
drzwiami ujrzała światło. Zastukała cicho, po czym pchnęła drzwi i
weszła do środka. Łóżko było posłane, róg kołdry odrzucony na bok,
ale nikt pod nią nie leżał.
Sophie zerknęła w kierunku przyległego do sypialni saloniku.
- Mamo? Mamusiu? Jesteś tam?
Dziwne. Gdzie się podziewała, skoro nie leżała w łóżku ani nie
siedziała na szezlongu w saloniku? Sophie popatrzyła w bok; drzwi
łazienki były uchylone, ale wewnątrz nie paliło się światło. Postąpiła
parę kroków w głąb sypialni.
- Mamo... To ja, Sophie.
Nagle stanęła jak wryta; z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ją
cichy, płaczliwy jęk. Wcześniej rzuciła jedynie okiem na szybę w
drzwiach oddzielających salonik od sypialni; teraz podeszła bliżej i
nacisnęła klamkę.
- Mamo? - powtórzyła.
Weszła niepewnie do pokoju, który wyglądał tak, jakby był
żywcem przeniesiony z miesięcznika poświęconego domom i
ogrodom, po czym włączyła stojącą nieopodal drzwi lampę.
- Mamo!
Meredith siedziała skulona w kącie za drzwiami, obejmując
ramionami kolana. Na widok córki uniosła ręce do oczu i ponownie
zaskomlała.
Sophie, ogarnięta trwogą, kucnęła obok matki.
- O Boże, mamo! Co się stało? Jesteś chora? Źle się czujesz?
Upadłaś?
- Odejdź. Zostaw mnie - załkała Meredith, zakrywając dłońmi
twarz. - Nienawidzisz mnie. Wiem, że mnie nienawidzisz. Odejdź.
Sophie pokręciła bezradnie głową; nie miała pojęcia, co
powiedzieć ani co zrobić. Matka, jej matka, siedzi po ciemku w kącie
jak przerażone dziecko? To do niej zupełnie nie pasuje.
- Ależ mamo, co za bzdury wygadujesz! Wcale cię nie
nienawidzę. Poczekaj, pójdę po tatę.
Usiłowała wstać, ale Meredith z całej siły zacisnęła rękę na jej
nadgarstku.
- Nie! Nie odchodź, Sophie. Nie zostawiaj mnie samej! Boże,
dlaczego nic mi się nie udaje? Czemu wszystko partaczę? Z myślą o
tobie sprowadziłam Cheta, a ty go zaraz odprawiłaś. Tak, Sophie.
Rozmawiałam z nim. I wiesz, co mi powiedział? Żebym pilnowała
własnego nosa. On też mnie nienawidzi. Wszyscy mnie nienawidzą.
Nic mi nigdy nie wychodzi, więc nie dziw się, że siedzę tu w
ciemnościach i płaczę! O Boże, Boże!
Sophie nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Rozpacz matki
wydawała się jej niewspółmierna do sytuacji.
- Ciii, mamusiu. Nie przejmuj się mną i Chetem. Już od jakiegoś
czasu coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy. Oboje czuliśmy, że nic
z tego nie będzie. Ale mimo zerwanych zaręczyn pozostaliśmy w
przyjaźni. Chet zakłada nową agencję, a ja będę jego cichym
wspólnikiem. Na pewno odniesie sukces, bo jest świetnym
fachowcem. - Na moment zamilkła. - Jak widzisz, naprawdę nie masz
powodu do zmartwień.
Meredith zmrużyła oczy. Z jej spojrzenia wyzierała wściekłość.
- Przyznaj się! Wziął od ciebie pieniądze? Cholera, oni wszyscy
są tacy! Wszyscy są tacy sami! Tylko by wyciągali łapy i brali. Daj,
daj, daj! To moje, to też, tamto również! Zabrali mi Jewel, mój
maleńki skarb. Zabrali moje życie. Wszystko zabrali...
Urwała i wolno dźwignęła się z podłogi. Wtem, przydeptując
swój długi jedwabny kaftan, omal się nie przewróciła. Odzyskawszy
równowagę, odepchnęła na bok córkę i skierowała się do łazienki.
Sophie pobiegła za matką. Stojąc w drzwiach, patrzyła, jak ta
wyciąga szufladę, z której wyjmuje małą plastikową buteleczkę.
Przechyliła buteleczkę nad rozwartą dłonią. Ze środka wypadły dwie
niebieskie tabletki, które szybko wrzuciła sobie do ust i przełknęła bez
popijania czymkolwiek. Po chwili, oparłszy się o blat szafki,
uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze.
- No, tak jest znacznie lepiej.
Sophie podeszła bliżej i nadstawiła rękę.
- Mamo, pokaż mi tę buteleczkę. Co to za lekarstwo? Kto ci je
przepisał?
Meredith przeniosła spojrzenie na córkę. Jej nastrój wyraźnie
uległ zmianie.
- Lekarz, u którego się leczę w Prosperino. Twierdzi, że te tabletki
mi pomogą. Po prostu od czasu... od czasu wypadku system nerwowy
mam trochę rozchwiany. No bo wiesz, najpierw wypadek, potem
separacja z twoim ojcem, potem urodzenie dziecka, a od paru lat
menopauza. Nie jest mi łatwo, Sophie. Ani mnie, ani wam. To był
trudny okres dla nas wszystkich, dla Joego, dla ciebie, dla twoich
braci i sióstr. Tak mi przykro, kochanie. Tak bardzo mi przykro.
- Wiem, mamusiu - rzekła kojącym tonem Sophie. - Wiem.
Współczuła matce, bo widziała jej cierpienie, a jednocześnie
przepełniała ją radość, że matka wreszcie postanowiła się otworzyć,
nie tłumić bólu i złości.
- Już całkiem dobrze sobie radziłam, dopóki ciebie nie
napadnięto. Wtedy znów straciłam grunt pod nogami. Dlatego cię nie
odwiedziłam, wiesz? Nie przyjechałam do San Francisco, bo sama
czułam się paskudnie. Rozumiesz, prawda, kochanie? Więc nie mów o
tym, że płakałam, twojemu ojcu, dobrze? Zwłaszcza że teraz, kiedy
wróciłaś do domu, mój stan znacznie się poprawił. Joe... Po co go
niepokoić? Biedak od tak dawna cierpi na depresję. Niech to będzie
nasza mała tajemnica, dobrze? Obiecaj mi, Sophie. Proszę cię.
- Mamo...
- Naprawdę. Czuję się już świetnie. - Faktycznie, po niedawnych
łzach nie było śladu. - Chcę urządzić przyjęcie, Sophie. Wielkie,
wspaniałe przyjęcie z okazji sześćdziesiątych urodzin twojego ojca. A
potem popłyniemy w rejs. Och, tylko nikomu ani słowa na ten temat!
To ma być niespodzianka, mój prezent urodzinowy dla Joego. Lekarz
uważa, że taki rejs obojgu nam wyjdzie na korzyść. - Wzięła głęboki
oddech, po czym wolno wypuściła z płuc powietrze. - Więc proszę
cię, kochanie, nie wspominaj ojcu o... no wiesz o czym. Naprawdę
czuję się dobrze, coraz lepiej. A dzisiaj... to był po prostu chwilowy
kryzys.
Pochyliwszy się, pocałowała córkę w policzek i przytuliła do
siebie.
- Moja kochana córeczka. Przepraszam cię, żabko. Nie powinnam
była na ciebie krzyczeć. Wybaczysz mamusi?
Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz matka ją do siebie tuliła.
Musiało to być bardzo dawno temu. Sophie oparła głowę na
matczynym ramieniu. Gotowa była puścić w niepamięć wszystkie
ostre słowa i nieprzyjemne incydenty, byleby tylko matka czasem ją
objęła, pogładziła czule po twarzy i włosach - byleby ją kochała.
Przez chwilę stała tak, łkając cichutko i wdychając zapach
matczynych perfum.
- Dobrze, mamo - rzekła wreszcie. - To będzie nasza tajemnica.
Nic ojcu nie powiem.
Zauważywszy postać rysującą się na tle ciemnego nieba, River
poderwał się na nogi. Kiedy godzinę temu zobaczył, jak sportowe
BMW Cheta opuszcza ranczo, usiadł na ławce przed stajnią i zapatrzył
przed siebie z szerokim uśmiechem na twarzy. Życie wydawało mu
się piękne. Może jest podły, ciesząc się z niespodziewanie wczesnego
wyjazdu Cheta, ale co tam! Nie zamierza przejmować się jakimś
bubkiem.
Nagle, trochę poniewczasie, zaczął się zastanawiać, jak Sophie
zareagowała na wyjazd Cheta. Czy poczuła ulgę? Radość? Wyrzuty
sumienia? Mimo ciemności z daleka rozpoznał jej lekko utykającą
sylwetkę. Czekał, aż podejdzie bliżej.
- Tu jestem. - Wyszedł z cienia i stanął w żółtawym świetle
lampy. - Nie musiałaś wędrować taki kawał po ciemku. Mogłaś
zadzwonić. Natychmiast bym... Hej, co do licha...?
Pokonawszy ostatnie metry biegiem, Sophie rzuciła mu się w
ramiona.
Przywarła
ciałem
do
jego
ciała
i
wybuchnęła
niepohamowanym płaczem.
- Soph, słoneczko, uspokój się - powiedział, tuląc ją do piersi.
Delikatnie pocierał jej kark. Szloch, który nią wstrząsał, rozdzierał mu
serce. - Co się stało? Czy ten drań wyrządził ci jakąś przykrość?
Na myśl o tym chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie, aby
spojrzeć jej w oczy.
- Sophie, na miłość boską! Odpowiedz mi! Co on ci zrobił?
Potrząsnęła gwałtownie głową, po czym znów do niego
przywarła.
- Obejmij mnie, Riv. Mocno.
Spełnił jej życzenie. Zresztą niewiele więcej mógł zrobić, niż
czekać, aż burza minie. Kiedy wreszcie Sophie zaczęła się uspokajać,
wydobył z kieszeni złożoną chusteczkę w niebiesko-białe paski.
Sophie przyjęła ją z wdzięcznością; wytarła oczy, wydmuchała nos.
- Możesz ją sobie zatrzymać - powiedział, siląc się na żart, aby
choć trochę rozładować napięcie. - Właściwie, jak tak ciągle będziesz
beczeć, kupię ci z pół tony chustek pod choinkę.
Roześmiała się zawstydzona, po czym pogładziła Rivera po
policzku.
- Przepraszam, Riv. Boże, faktycznie muszę wziąć się w garść.
Nie mogę tak ciągle wypłakiwać ci się na ramieniu. Ale... miałam
naprawdę ciężki dzień.
- Z powodu Wallace'a?
Popatrzyła na niego zdziwiona, jakby pierwszy raz w życiu
słyszała to nazwisko.
- Cheta? Och, nie. Chet niczym mi się nie naraził. Całkiem
szczęśliwy wyjechał z moimi pieniędzmi.
Odchyliwszy rondo kapelusza, River wbił w Sophie karcące
spojrzenie.
- Z twoimi pieniędzmi? Co, musiałaś mu zapłacić, żeby się od
ciebie odczepił?
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Nie, głuptasie. Po prostu zrozumiał, że większy pożytek będzie
miał ze mnie jako partnerki w interesach niż partnerki w życiu.
Obiecałam zostać jego cichym wspólnikiem, co mnie samej też bardzo
odpowiada. Znając Cheta, pewnie już obmyśla strategię działania
firmy, oblicza w głowie straty i zyski, projektuje logo, wizytówki,
hasła...
- Logo? Hasła? Rany boskie, dziewczyno, o czym ty mówisz?
Uśmiech znikł z jej twarzy; zadrżała, jakby przeniknął ją
podmuch lodowatego wiatru.
- Możemy porozmawiać? - spytała po chwili. - Proszę cię...
W jej lśniących od łez, piwnych oczach dojrzał błagalny wyraz.
Skierował się do ławki pod ścianą, ale po chwili zmienił zdanie.
Wziąwszy Sophie za rękę, ruszył w stronę zewnętrznych schodów
prowadzących do niedużego mieszkanka, które zajmował nad stajnią.
Wolał mieszkać tu, w pobliżu koni, niż w rezydencji z rodziną. Tam
jego pokój stał pusty.
Kiedy Sophie siedziała wygodnie na kanapie, nalał sobie szklankę
piwa, a jej kieliszek białego wina. Pociągnęła kilka drobnych łyków,
po czym odstawiła kieliszek na stół.
- Dzięki. To mi było potrzebne.
Usiadł obok na kanapie.
- Wiem - oznajmił. - Tylko wciąż nie wiem dlaczego.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić. Nie przerywał jej;
siedział bez ruchu, nie spuszczając z niej wzroku.
- Powinnaś była zawierzyć swoim instynktom i wezwać ojca -
rzekł, kiedy skończyła. Oczy ponownie zaszły jej łzami. - Trzeba go
zawiadomić, Soph. My się na tym nie znamy, a ta sprawa dotyczy nie
tylko matki, ale również jego.
Potrząsnęła głową.
- Nie, Riv. Obiecałam mamie. Przyrzekłam jej, że to będzie nasza
tajemnica.
- A potem przybiegłaś tu i mnie ją zdradziłaś...
Piwo miało nieprzyjemną goryczkę. Odeszła mu ochota na drugą
butelkę.
- Istotnie - przyznała zdziwiona. - Ale dałam słowo. Teraz ciebie
ono też obowiązuje. Nie powiesz nic ojcu, prawda?
Uważał, że Sophie źle postępuje, ale obiecał.
- Dobrze, nie powiem. Zresztą myślę, że on wie. O lekach, które
Meredith bierze, o jej dziwnym zachowaniu...
Sophie przygryzła dolną wargę.
- Chyba masz rację. Mama... to nie jest normalne. Ona naprawdę
ma poważne problemy. Te zmiany nastrojów, w jednej chwili radość,
potem smutek, a zaraz wściekłość. Była jak kameleon, który na moich
oczach zmieniał barwę. Kocha tatę, jestem tego pewna, ale czasem
mam wrażenie, że go nienawidzi. Że nas wszystkich nienawidzi. I że
odczuwa strach, przed nim, przed nami.
Że przeszkadzamy jej, zagracamy jej życie, stawiamy żądania,
którym nie jest w stanie sprostać. Marzy o spokoju, o tym, żeby być
sama, tylko z Joe juniorem i Teddym. My się dla niej nie liczymy.
Wprawdzie zamierza urządzić dla ojca wielkie przyjęcie urodzinowe,
ale moim zdaniem robi to wyłącznie z poczucia obowiązku.
River uniósł pytająco brwi.
- Tak sądzisz? Chyba się mylisz, Soph. Meredith uwielbia
przyjęcia, im większe i bardziej wystawne, tym jest szczęśliwsza.
Przecież sama wiesz.
Sophie pociągnęła kolejny łyk wina.
- Fakt. Całkiem sporo ich wydała w ciągu ostatnich paru lat. A ja
na żadnym dobrze się nie bawiłam.
- Może ty nie, ale ona tak. Ma gruby zeszyt, do którego wkleja
wszystkie zdjęcia i artykuły, jakie ukazują się na temat Coltonów w
miejscowej prasie. Zostawiła go kiedyś na wierzchu, więc zajrzałem.
Każdą wzmiankę o sobie podkreśla kolorowym flamastrem, przy
swoich zdjęciach rysuje serduszka lub gwiazdki...
- Nie miałam o tym pojęcia - powiedziała cicho Sophie. - To
chore, nie? No, może nie chore, ale na pewno świadczy o jakiejś
niedojrzałości psychicznej. Psiakość, River, dlaczego ona się tak
zachowuje? Kiedy otworzyła się przede mną, kiedy przytuliła mnie do
piersi... Boże, nawet nie wiesz, jak cudownie się poczułam. Ale teraz,
kiedy jestem z dala od niej, ciągle myślę o tym, co widziałam. Ta
rozpacz, potem strach, na końcu radość.
River wyjął jej z ręki kieliszek i postawił na stole.
- Sophie, zakończmy na dziś ten temat. Tylko się niepotrzebnie
denerwujesz...
- Dziwi cię to? - spytała gniewnie. Poderwawszy się z kanapy,
zaczęła przemierzać pokój. - Ty byś się nie denerwował? Moja matka
wariuje, mój ojciec chodzi z taką miną, jakby stracił ostatniego
przyjaciela. Nic go nie cieszy, nic nie interesuje. Nawet praca. Rand
mówił mi, że Peter McGrath i kuzyn Jackson prowadzą cały interes.
W dodatku muszą nieustannie mieć na oku stryja Grahama i Emmetta
Fallona, którzy okradliby ojca do nitki, gdyby tylko mogli. Cholera,
jego własny brat i najlepszy przyjaciel! Podli niewdzięcznicy! Są jak
sępy, tylko czyhają na jego potknięcie.
- Wszyscy mamy ich na oku, Sophie. Nie obawiaj się, nie zrobią
Joemu krzywdy.
- Może, ale nie o to chodzi. Po prostu nie powinno tak być.
Kiedyś tworzyliśmy rodzinę, a teraz? Amber stara się jak najrzadziej
bywać w domu, Emily wciąż wini się za tamten wypadek, od którego
wszystko zaczęło się psuć. Drake jest mniej spięty... to jego słowa...
umieszczając ładunek wybuchowy na dnie wraku, niż siedząc z nami
przy stole.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy bez
okazji, po prostu dla przyjemności bycia z sobą. Rand, Drake, Amber,
Chance, Tripp, Rebeka, Emily, Wyatt, Blake. Dawniej stale
wpadaliśmy do domu, teraz jesteśmy rozrzuceni po całym kraju.
Owszem, dorośliśmy, rozpoczęliśmy samodzielne życie, ale nie w tym
problem. Tu nas nic nie trzyma. Nie cieszy nas dom, rodzina.
Dlaczego, Riv? Co się stało? Jak możemy temu zaradzić?
- W tym cały kłopot, Sophie. Nie możemy. Joe ciągle powtarza,
że życie nie składa się z samych przyjemności. To prawda, ale nie
może się składać jedynie z cierpienia i bólu. Musimy uzbroić się w
cierpliwość, dopóki ojciec sam nie przejrzy na oczy. Dopóki nie
zrozumie, że kobieta, którą pokochał i poślubił, znikła bezpowrotnie,
a jej miejsce zajęła osoba, której nikt z nas nie potrafi nawet polubić.
Sophie stanęła w pół kroku.
- To okrutne, co mówisz, Riv. - Pokręciła głową. - Ona naprawdę
nie miała łatwego życia. Całymi latami sama musiała się nami
zajmować. Tata był w Waszyngtonie, a ona z nami tu, na ranczu.
Śmierć Michaela zupełnie ją dobiła. A potem ten wypadek, kiedy
jechała z Emily do miasta. I separacja z ojcem parę miesięcy przed
narodzinami Teddy'ego. Tego było dla niej za wiele.
- Więc nie powiesz ojcu o dzisiejszym incydencie? - spytał River.
Obszedł stół i położył ręce na jej ramionach. - Sądzisz, że
wyświadczysz mamie przysługę, jeśli zachowasz wszystko w
tajemnicy?
- Nie wiem, Riv. Nie mam zielonego pojęcia - rzekła Sophie,
przyciskając policzek do jego piersi. - Wiem tylko jedno: że nie chcę
wracać dziś do domu. Do tej wielkiej, ponurej chałupy.
- Nie musisz - szepnął jej do ucha. - Możesz zostać. Tu, ze mną.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nie powinni, och, nie powinni, ale z drugiej strony... Poczuła, jak
River bierze ją na ręce. Nie zaprotestowała. Trudno protestować,
kiedy usta przywierają do ust, kiedy dłonie są splecione, a ciała ciasno
do siebie przylegają. Powoli, delikatnie ułożył ją na miękkiej narzucie
zakrywającej łóżko. Z całej siły trzymała go za szyję; ani na moment
nie chciała go puścić.
To nie była miłość. To była potrzeba ukojenia nerwów,
złagodzenia napięcia; szalona ucieczka przed stresem, cudowne
uśmierzenie bólu psychicznego. Sophie pragnęła być dotykana,
tulona; chciała czuć się atrakcyjna i pociągająca, chciała, aby znikły
wszystkie dręczące ją koszmary. O tym marzyła, tego potrzebowała.
A River odgadywał jej pragnienia, chronił ją swym dotykiem, leczył
pocałunkiem, pobudzał do życia.
Przepełniała ją żądza, wielka, nieokiełznana, jakiej jeszcze nigdy
dotąd nie doświadczyła. Po chwili ubranie leżało na podłodze, tu i
ówdzie podarte, ale to nie miało znaczenia. Ubranie stanowiło barierę,
przeszkodę w dążeniu do celu. Gdyby od niej zależało, przez
następnych pięćdziesiąt lat oboje żyliby nago. No, może nie
pięćdziesiąt, ale na pewno nago, na pewno spleceni w miłosnym
uścisku.
Jęknęła niezadowolona, kiedy River oderwał usta od jej ust, ale
potem znów westchnęła błogo. Nie odszedł daleko, nie zostawił jej
samej. Pieścił ją, całował...
- Och, tak, cudownie, tak... - szeptała.
Powieki miała zaciśnięte, jakby bała się, że z chwilą otwarcia
oczu ten piękny sen się skończy i do jej świadomości ponownie
wtargnie brutalna rzeczywistość. Była uległa, gotowa spełnić każde
jego życzenie, byleby tylko nie przerywał. Byleby tylko ją całował,
pieścił, kochał. Powoli pogrążała się w innym świecie. Świecie
zmysłów i fantazji.
Spraw, abym zapomniała, błagała w myślach Rivera. Spraw,
abym nie odczuwała bólu i więcej się już nie bała. Pomóż mi, River.
Pomóż mi zapomnieć. Kochaj mnie. Kochaj z całych sił.
Obudziwszy się, jęknął z bólu. Czuł się tak, jakby spędził tydzień
w siodle: był obolały, zmęczony, ale nieludzko szczęśliwy. Pamiętał,
że zasypiając, trzymał Sophie w ramionach. Jej ciało emanowało
żarem. Wciąż ją obejmował, jedną ręką w pasie, drugą wokół szyi.
Przesunął się nieznacznie i zanurzył twarz w jej gęstych lśniących
włosach. Pachniała bosko, polnymi kwiatami. Była jak nimfa leśna,
jak bogini. Kochała się namiętnie, radośnie, bez zahamowań.
Ale i bez słowa o miłości.
Wysunął ramię spod jej głowy, niepewny, co dalej z tego
wyniknie. Podejrzewał, że nic. Że wczorajszy wieczór i noc o niczym
nie świadczyły. A raczej świadczyły o jednym: że on i Sophie są
dwojgiem ludzi z krwi i kości, którzy postanowili zaspokoić swoje
żądze. To wszystko. Niestety obawiał się, że kiedy Sophie się obudzi,
kiedy zetrze z oczu pajęczynę snu i uświadomi sobie, co zrobiła,
znienawidzi go. Dlaczego?
Bo cierpiała. Bo szukała u niego pociechy i ukojenia, a on
wykorzystał jej ból, jej kruchość i słabość. Zamiast ją przytulić,
zamiast wysłuchać i porozmawiać, zaciągnął ją do łóżka. Wybuch
namiętności zaskoczył ich oboje. Kiedy uzmysłowiła sobie, co się
stało, była przerażona. Próbowała wstać, ponownie od niego uciec, ale
jej nie pozwolił. Już raz go zostawiła. Nie chciał, by znów wyjechała,
znikła z jego życia.
Zaczął ją uspokajać. Gładził ją po włosach, szeptał cicho, czule.
Postępował jak z rannym, spanikowanym zwierzątkiem. Stopniowo
przełamywał jej strach, pokonywał nieufność. Potem znów się
kochali, niespiesznie, delikatnie. Wreszcie zasnęła w jego ramionach;
znalazła w nich nie tylko radość i spełnienie, lecz i azyl, poczucie
bezpieczeństwa.
Podejrzewał jednak, że rano na jego widok wpadnie w złość,
znielubi go za to, że widział ją bezbronną, załamaną. Przyszła do
niego, szukając pomocy. Miała nadzieję, że jej pomoże, że rozwiąże
jej problemy, a on...
Nieprawda. Wiedziała, że nie będzie w stanie im zaradzić. Nie
miał czarodziejskiej różdżki, którą mógłby pomachać i zamienić
Meredith w osobę, jaką była przed laty. Nie znał magicznych zaklęć,
które przywróciłyby radość miejscu zwanemu Domem Radości. Nie
posiadał zdolności gojenia ran, odpędzania smutków i koszmarów
nocnych, wskazywania drogi, którą należy podążać, aby nad głową
nieustannie świeciło słońce.
Wsparty na łokciu, odgarnął jej z policzka kosmyk włosów, tym
samym odsłaniając bliznę, która dla niego nic nie znaczyła, a ją tak
dręczyła. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie taki dzień, gdy
Sophie zrozumie, że ważniejsze jest piękno wewnętrzne. Dopiero gdy
sama przestanie ukrywać bliznę, inni przestaną ją zauważać.
Niepotrzebnie starała się ją przysłaniać włosami albo przechylać w
bok głowę, kiedy z kimś rozmawiała.
Nie mógł jej powiedzieć, że jest najwspanialszą kobietą na
świecie i że kocha ją do szaleństwa. Nie uwierzyłaby. Zresztą
dlaczego miałaby mu wierzyć? Czy próbował ją zatrzymać, kiedy
postanowiła opuścić ranczo? Czy wyjechał za nią do miasta? Czy
powiedział choć jedno słowo, kiedy pojawiła się na święta Bożego
Narodzenia z pierścionkiem zaręczynowym na palcu?
Nie, nie i jeszcze raz nie. Pozwolił jej zniknąć ze swojego życia,
ponieważ nie miał jej nic do zaofiarowania. Nic prócz swej miłości i
marzeń. Wychowany w domu dziecka, bez grosza przy duszy, był
zbyt dumny, by prosić o rękę córkę ludzi, którzy go zaadoptowali,
dziewczynę przyzwyczajoną do luksusu.
Przez lata walczył z kompleksami, z koszmarami, które
prześladowały go zwłaszcza po nocach. Z poczuciem obcości,
odrzucenia przez tych, których kochał, ze świadomością tego, że
nikomu nie jest potrzebny. Przetrwał dzięki złości, która pchała go
naprzód, dawała siłę do działania, nie pozwalała się załamać. Tłumił
w sobie uczucie do Sophie. Był pół-Indianinem, przybranym synem
Joego i Meredith Coltonów, którym zawdzięczał wszystko. Miał im
się odwdzięczyć, uwodząc ich córkę?
Sophie od początku nie dawała mu spokoju. Najpierw zadręczała
go swoją szczenięcą miłością, potem kusiła swym pięknem - pięknem
ciała i duszy, bo wyrosła na jedną z najszlachetniejszych i najbardziej
urodziwych istot, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać.
Poświęcił się. Wymagało to od niego ogromnego wysiłku, ale
odepchnął ją od siebie. Zmusił ją, aby wyjechała z rancza, podjęła
studia, rozpoczęła samodzielne życie. Nigdy jednak nie przyszło mu
do głowy, że kiedyś Sophie wróci do domu, zaręczona z innym
mężczyzną.
Właśnie wtedy udał się do Joego z książeczką czekową w ręku i
poprosił, by ten sprzedał mu dwadzieścia hektarów ziemi. Wyjaśnił,
że chciałby się trochę uniezależnić, zbudować dom i założyć stadninę.
Potrzebował coś, co mógłby zaofiarować Sophie, ale tego już nie
tłumaczył Joemu. Wiedział, że musi dorosnąć, z beztroskiego,
miotanego furią chłopca przeobrazić się w odpowiedzialnego
mężczyznę, który ukochanej kobiecie zawsze będzie umiał zapewnić
dobrobyt i bezpieczeństwo.
Uśmiechając się pod nosem, pogładził ją po szczupłym, gołym
ramieniu. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby pokazał jej swoje
królestwo: żyzną ziemię, dom, który jest w trakcie budowy, stajnie,
które są już gotowe i tylko czekają, aby wprowadził do nich konie. Na
pewno byłaby z niego dumna. Cieszyłaby się jego szczęściem. Czy
uwierzyłaby jednak, że zrobił wszystko z myślą o niej? Że kiedy
zamyka wieczorem oczy, widzi ją w ich wspólnym domu? Czasem
dosiadają koni i jadą razem na przejażdżkę po okolicy. Kiedy indziej
Sophie buja się na huśtawce, która wkrótce zawiśnie na werandzie,
albo z błogim wyrazem twarzy spogląda na dziecko, które za parę lat
na pewno spłodzą.
Oszołomiony, pokręcił głową i zarechotał cicho. Akurat! Takim
optymistą to on nie był. Żeby w coś wierzyć, trzeba mieć ku temu
najmniejsze choćby podstawy, a Sophie nie miała żadnych. Nigdy się
nie zdradził ze swoimi uczuciami. Bardzo umiejętnie je skrywał i teraz
to się na nim mściło.
Poruszyła się, przeciągnęła sennie, po czym otworzyła oczy.
Nagle rozwarła je z przerażeniem i zesztywniała.
- O Boże - jęknęła, chowając twarz w poduszkę. - Sophie, ty
głupia kretynko! Jeden raz ci nie wystarczyło? Nie mogłaś się
powstrzymać?
Najwyraźniej nie zauważyła Rivera; sądziła, że jest sama w
pokoju.
- Dzień dobry, słonko.
Kolejny jęk. Wcisnęła twarz jeszcze głębiej w poduszkę.
- Dobrze spałaś?
- Idź do diabła - mruknęła, zakrywając poduszką głowę. Po chwili
wierzgnęła nogą, żeby odsunąć od siebie nogi Rivera. Lewą piętą
musnęła jego prawą łydkę. - Odejdź. Zostaw mnie samą.
River przybrał marsową minę. Kiedy indziej Sophie parsknęłaby
śmiechem, bo mina była zabawna, ale teraz nie miała ochoty do
śmiechu.
- Wiedziałem - rzekł smętnie. Usiadłszy na brzegu łóżka, sięgnął
po leżące na podłodze dżinsy. - Wyrzuty sumienia, prawda? Nie
będziesz mogła spojrzeć sobie w oczy? Boże, Sophie, mogłem się
tego spodziewać. Gdybyś zareagowała inaczej, chyba poczułbym się
urażony.
Spod poduszki dobiegł go jej przytłumiony głos:
- Guzik mnie obchodzi, jak się czujesz. Po prostu wyjdź i zamknij
za sobą drzwi.
- Dobrze. Zaparzyć ci kawy? A może zrobić jajecznicę na
bekonie?
- Nie! Spadaj!
- W porządku. W takim razie zajrzę do stajni. Może wybiorę się
na przejażdżkę?
- Doskonały pomysł! - warknęła przez ramię.
Podszedł do drzwi, otworzył je, zamknął, ale pozostał w środku.
Wstrzymał oddech. Po chwili Sophie zerwała się z łóżka, owijając się
prześcieradłem. Skierowała się w stronę łazienki i nagle
znieruchomiała. Powoli odwróciła się i wbiła w Rivera gniewne
spojrzenie.
- Jesteś podły!
- A ty jesteś piękna - odparł. - Ciepła, rozkosznie potargana,
zaróżowiona od snu. Nie miałabyś przypadkiem ochoty...?
- Zgadłeś. Nie miałabym - rzekła, uśmiechając się wbrew sobie.
Podniosła rękę do twarzy i raptem uśmiech zgasł. Bez słowa
znikła w łazience. Odgłos przekręcanego w zamku klucza zabrzmiał
jak wystrzał z pistoletu.
- Nie znalazł się nikt chętny? - spytał River, otwierając drzwi
samochodu.
Sophie minęła go z wysoko uniesioną głową i usiadła na miejscu
dla pasażera.
- Niestety - mruknęła pod nosem. Nie patrzyła na niego; patrzyła
prosto przed siebie. - Chociaż wszystkich błagałam.
Zatrzasnął drzwi i zajął miejsce za kierownicą. Było
poniedziałkowe popołudnie. Sophie od samego rana szukała kogoś,
kto by ją zawiózł do Prosperino na zajęcia z fizykoterapii. Nie mogła
uwierzyć, że wszyscy są tak strasznie zapracowani. Każdy podawał
dziesiątki powodów, dlaczego nie może poświęcić jej dwóch godzin
czasu.
- Wiem, że woziłam cię przez cały poprzedni tydzień -
powiedziała Emily i wymachując kluczykami, skierowała się do drzwi
frontowych. - Ale teraz naprawdę muszę wstąpić do Hopechest.
Obiecałam pomóc Rebece. Zresztą wydawało mi się, że River jedzie
do miasta...?
Z kolei Amber siedziała przy toaletce w sypialni, z powtykanymi
we włosy kawałkami folii.
- Przykro mi, siostrzyczko - rzekła wzruszając ramionami - ale
próbuję zrobić sobie pasemka. Sama rozumiesz, że w takim stanie nie
mogę się nikomu pokazać na oczy. Wyszłoby na jaw, że moje jasne
jak len włosy mają ten naturalnie złocisty odcień dzięki pomocy farby.
Zresztą sądziłam, że River ma cię podrzucić?
Następnie Sophie udała się do ojca. Joe, który od dawna nie
interesował się swoimi sprawami zawodowymi, przeprosił ją,
tłumacząc, że musi czekać na bardzo ważny telefon z zagranicy.
Kiedy jednak dodał: „Myślałem, że River obiecał cię zawieźć", coś ją
tknęło. Rodzina się zmówiła. To spisek!
Zacisnęła z wściekłością zęby. Trudno. Nie zamierzała się
skarżyć. W ogóle nie zamierzała się odzywać do Rivera. Nawet gdyby
zajęła się ogniem, a on byłby jedynym człowiekiem z wiadrem wody
w promieniu dwudziestu kilometrów, nie poprosiłaby go o pomoc.
Wsiadła do samochodu z twardym postanowieniem, że drogę do
Prosperino odbędą w milczeniu. I milczała... przez cały kwadrans.
Dłużej nie wytrzymała.
- Przyznaj się, to twoja sprawka! Kazałeś wszystkim wynaleźć
sobie jakieś zajęcia, abyś sam mógł mnie odwieźć do miasta - rzekła
oskarżycielskim tonem, spoglądając na niego ze złością. - Zgadłam,
prawda?
Uniósł brew i poruszał nią zabawnie.
- Jest pani wyjątkowo domyślna, panno Sophie. A ja wyjątkowo
prawdomówny. Nie uznaję kłamstw ani obłudy...
- Bardzo ci się to chwali, ale mam nadzieję, że oprócz mówienia
prawdy potrafisz również uszanować czyjeś życzenia. A ja nie życzę
sobie być przez ciebie wożona. Wolałabym chodzić na fizykoterapię
pieszo, niż jeździć z tobą samochodem.
- Gdybyś, kochanie, umiała pokonywać takie odległości pieszo,
fizykoterapia nie byłaby ci do niczego potrzebna - zauważył River.
Zwolniwszy, zjechał na pobocze. - Jeżeli jednak masz ochotę
spróbować swoich sił...
- Nie waż się stawać! - krzyknęła, po czym oparła głowę o
zagłówek. - W porządku, poddaję się. Po jaką cholerę mam z tobą
walczyć? To bez sensu. Tym bardziej, że grasz nie fair.
- Gram tak, żeby wygrać - oznajmił, skręcając z powrotem na
asfalt. - Ty natomiast w ogóle nie grasz.
- Życie to nie gra.
- Masz rację, kochanie - przyznał, wjeżdżając na parking przed
ośrodkiem, do którego Sophie uczęszczała na ćwiczenia. - I oboje
doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Ale życie jest po to, aby się
nim cieszyć. Od życia nie powinno się uciekać.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała wbrew sobie.
- To, że się go boisz, że go unikasz. Z powodu blizny chowasz się
przed ludźmi. Ten bandyta nie tylko pokiereszował cię fizycznie, ale i
psychicznie. Nikomu nie ufasz. Odczuwasz lęk przed każdym, i
obcym, i rodziną, kto próbuje się do ciebie zbliżyć. Postanowiłaś
zachować incydent z Meredith w tajemnicy przed ojcem nie dlatego,
że ona cię o to prosiła, ale dlatego, że lękasz się spojrzeć prawdzie w
oczy, a prawda jest taka, że Meredith pogrąża się w szaleństwie. I
jeszcze jedno, Sophie. My. Ty i ja. Coś nas łączy, ale ty chowasz
głowę w piasek. Kiedyś jednak zrozumiesz, że ucieczka nie ma sensu.
No, wysiadaj. Idź na zajęcia. Wrócę po ciebie za godzinę.
Przełykając łzy, które podchodziły jej do oczu i przesłaniały mgłą
wzrok, pociągnęła za klamkę.
- Kiepski z ciebie psycholog, wiesz, River? Ale zamiast
analizować innych, lepiej byś pomógł samemu sobie.
Pchnęła drzwi, ale powstrzymał ją, zanim zdołała wysiąść.
- Poczekaj! Nie można powiedzieć czegoś takiego jak ty przed
chwilą, a potem wysiąść jak gdyby nigdy nic. Uważasz, że nie radzę
sobie ze swoim życiem?
Przyjrzała mu się bacznie, po czym wyszczerzyła zęby w
drwiącym uśmiechu.
- A ty uważasz, że sobie radzisz?
- Sophie...
- No dobrze. Jesteś jak samotny wilk. Zresztą tak cię często w
myślach nazywałam, wiesz? Samotnym wilkiem. Powiedz mi, River,
kiedy ostatni raz dopuściłeś kogoś do siebie? Pomijając swoją siostrę
Cheyenne. No, kiedy? Mówisz, że ja nikomu nie ufam. Mylisz się,
Riv, to ty nikomu nie ufasz. Wierzysz, że prędzej czy później każdy
cię opuści.
A kiedy tak się nie dzieje, sam wszystkich od siebie odpychasz.
Twoja matka umarła; poczułeś się opuszczony. Babka zabrała do
siebie Rafe'a i Cheyenne. Ty zostałeś z ojcem. Ojciec cię bił.
Odebrano mu ciebie. Trafiłeś do domu dziecka. Nigdy po ciebie nie
przyszedł, nie próbował naprawić wyrządzonej ci krzywdy. Pewnie
skakał do góry z radości, że pozbył się kłopotu. Prawda? Tak to sobie
wyobrażałeś?
- Sophie, nie rób tego...
- Chcesz, żebym przestała? A dlaczego? Ty możesz mi mówić,
jakie mam problemy i skąd one wynikają, a ja nie mogę zrewanżować
ci się tym samym? Kiedy przybyłeś na ranczo, byłeś spiętym,
zbuntowanym, łatwo wpadającym w złość młodzieńcem. Wszyscy
chodzili wokół ciebie na palcach, żeby tylko cię nie rozdrażnić.
Biedny River. Trzeba na niego chuchać i dmuchać. Biedny chłopiec.
Bądźcie dla niego mili. Lubiłam cię, próbowałam się do ciebie
zbliżyć, a ty mnie w końcu odtrąciłeś.
- Musiałem. Żebyś mogła studiować, poznawać życie, zdobywać
doświadczenie. Miałaś mnóstwo marzeń...
- A ty nie? Nigdy nie marzyłeś o mnie? Nigdy mnie nie
pragnąłeś?
- Pragnąłem. Dobrze o tym wiesz. I nadal pragnę.
Obruszyła się.
- Siebie możesz okłamywać, Riv, ale nie mnie. Byłeś zamkniętym
w sobie nastoletnim buntownikiem; wyrosłeś na zimnego twardziela,
który umiejętnie skrywa emocje. Od najmłodszych lat pilnowałeś, aby
nikt się do ciebie nie zbliżył. Tak było dawniej i tak jest dziś, tyle że
dawniej robiłeś to w sposób jawny, a dziś w sposób zawoalowany.
Masz trzydzieści jeden lat, Riv. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że są
ludzie, którzy cię kochają i nie zamierzają cię porzucić? I kiedy
wreszcie przestaniesz się mnie bać? Tylko mi nie mów o miłości, Riv.
Nie kochasz mnie. Nikogo nie kochasz. Jest to uczucie całkowicie ci
obce.
River cofnął dłoń, którą zaciskał na jej ramieniu. Przez długą
chwilę Sophie przyglądała mu się w milczeniu. W jego twarzy
malował się ból, którego ona była sprawcą.
- Nie wracaj po mnie. Jestem już dużą dziewczynką. Potrafię
wezwać taksówkę - powiedziała.
Biorąc głęboki oddech, wysiadła pośpiesznie i zatrzasnęła za sobą
drzwi.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Dziękuję, Inez - rzuciła przez ramię Meredith, kiedy gosposia
była już prawie za drzwiami.
Jakoś ciągle zapominała o zwrotach grzecznościowych, takich jak
„proszę" i „dziękuję". Bądź co bądź Inez Ramirez wykonywała swoje
obowiązki. To, co do niej należało i za co pobierała pensję.
Ramirezowie mieszkali na ranczu Coltonów; chodzili syci, mieli dach
nad głową oraz pracę, o jakiej inni mogą tylko marzyć. Ale
oczywiście to im nie wystarczało. Ich ambicje sięgały dalej. Jedna z
córek Inez, Maya, upodobała sobie Drake'a; pewnie liczyła, że
przypadnie jej w udziale cześć rodzinnej fortuny.
- Po moim trupie - poprzysięgła Meredith, sięgając po stos listów,
jakie Inez przyniosła jej do salonu. - Nie dość, że ten mieszaniec
ugania się za Sophie? Takie są skutki, kiedy do domu sprowadza się
bezpańskie kundle. Ty stary głupcze! - zwróciła się do nieobecnego
męża. - Masz dwóch synów godnych fortuny Coltonów. Tylko dwóch.
Ale ty tego nie widzisz! Jesteś stary, głupi i ślepy!
Wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić. Po co psuć sobie
nerwy? Powtarzała w duchu, że niedługo wszystko się zmieni. Na
lepsze. Przejrzała korespondencję. Dwa tygodnie temu rozesłała
zaproszenia na przyjęcie urodzinowe Joego. Teraz nadchodziły
odpowiedzi. Z uśmiechem na twarzy popatrzyła na adresy nadawców,
po czym zaczęła kolejno rozrywać koperty. Same potwierdzenia. Tak
jak przypuszczała, nie było ani jednej odmowy.
No proszę, jakie znakomitości! Senator Howard, kongresman
Blakely, wdowa po Reginaldzie Walkerze III należąca do
najwyższych sfer w San Francisco. Nagle Meredith skrzywiła się na
widok francuskiego znaczka; oho, więc wścibska cioteczka Sybil
zamierza zaszczycić bratanka swoją obecnością? No trudno; Meredith
za nią nie przepadała, ale przynajmniej będzie mogła pochwalić się
gościem z dalekiego Paryża.
Zostały jeszcze trzy tygodnie. Trzy tygodnie, a potem już nic nie
będzie takie samo. Sięgnęła po resztę korespondencji. Boże! Niewiele
brakowało, aby przeoczyła najważniejszy list ze wszystkich, list w
białej kopercie, bez adresu zwrotnego, za to z wielkim stemplem: „Do
rąk własnych"! Miała ochotę jak najszybciej rozerwać kopertę;
powściągając odruch, ostrożnie przecięła ją srebrnym nożykiem i
wyjęła złożoną wpół kartkę.
- „Droga pani Colton..."
Droga? Meredith prychnęła pogardliwie. Co za poufałość!
Powinno raczej widnieć: Szanowna pani Colton.
Droga pani Colton,
z przykrością muszą panią zawiadomić, że trop, którym
podążałem w zeszłym miesiącu, niestety, okazał się fałszywy. Wbrew
naszym oczekiwaniom, ani tu, ani w Newadzie nie udało mi się trafić
na ślad pani Patrycji Portman.
„Patty Portmann" teoretycznie pasuje do opisu. Jest białą kobietą
rasy kaukaskiej, o brązowych oczach, ciemnoblond włosach,
średniego wzrostu i średniej budowy. Ma pięćdziesiąt dwa lata.
Jednakże od urodzenia mieszka w Las Vegas, a jej panieńskie
nazwisko brzmi Schlenker. Potwierdzili to ku mojej satysfakcji jej
krewni oraz sąsiedzi.
To już piąty trop, który zaprowadził nas donikąd. Po raz piąty
nasze nadzieje spełzły na niczym. Nie śmiem sugerować dalszych
poszukiwań. Wiem, jakie są kosztowne, a przecież gwarancji, że
odnajdziemy pani siostrą, nie ma żadnych.
- Zaraz dojedziemy do „Ale..." - mruknęła pod nosem Meredith i
faktycznie, nie pomyliła się.
Ale, gdyby pani się zgodziła, chciałbym sprawdzić ostatni trop,
jaki nam pozostał. Mam na myśli ten adres w Missisipi, który
przekazała mi pani przed miesiącem. Oczywiście decyzja należy do
pani. W każdym razie stawka byłaby taka sama jak dotąd.
Siedemdziesiąt dolarów za godzinę, do tego bilety lotnicze oraz
pokrycie kosztów utrzymania na miejscu.
Wypisała w myślach kolejny czek na sumę pięciocyfrową,
zastanawiając się, ile ich jeszcze zdoła wypisać, zanim Joe
zainteresuje się raptownie malejącym stanem jej konta. Całymi latami
tkwił pogrążony w apatii, na nic nie zwracając uwagi.
Ale ostatnio jakby się otrząsnął; powoli wychodził z
przygnębienia i przejawiał coraz większe zaciekawienie światem. To
było niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Dlatego, niechętnie i z
dużym ociąganiem, zdradziła detektywowi adres w Missisipi. Co
innego odnaleźć siostrę, a co innego zdemaskować samą siebie.
Wolałaby, żeby detektyw sam odkrył adres w Missisipi. Wtedy
przynajmniej mogłaby do końca udawać niewiniątko.
Tak czy inaczej, był to jeszcze jeden powód, dlaczego
postanowiła urządzić Joemu wspaniałe, huczne przyjęcie urodzinowe.
Męczyło ją bowiem ciągle napięcie, poczucie zagrożenia, strach przed
ujawnieniem prawdy.
Wróciła do lektury listu.
Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, z przykrością muszę donieść, że
nie mam najlepszych informacji. Owszem, w tygodniu, który panią
interesuje, oddano niemowlę do adopcji. Ale nie jedno, lecz troje. W
sumie w promieniu mniej więcej stu pięćdziesięciu kilometrów, czyli
na wskazanym przez panią obszarze, adoptowano trzy dziewczynki w
wieku od kilku dni do dwóch miesięcy.
Z kolei w ciągu dwóch miesięcy od daty, którą pani podała, i w
promieniu trzystu kilometrów od miejsca zdarzenia do adopcji - lub do
rodzin zastępczych - trafiło piętnaście niemowląt płci żeńskiej rasy
kaukaskiej. Sprawdziłem też wszystkie zgony dziewczynek rasy
kaukaskiej, jakie odnotowano w tym czasie. Nie było wśród nich
dziecka, którego pani szuka. Obawiam się, że to jedyna dobra
wiadomość, jaką mogę pani przekazać.
Czas jest naszym wrogiem. Docieranie do informacji sprzed
ponad trzydziestu lat nie należy do łatwych zadań a sprawę
dodatkowo komplikuje fakt, że wiele dokumentów adopcyjnych
pozostaje utajnionych. Wprawdzie pojawiły się nowe regulacje
prawne, ale adopcyjni rodzice i adoptowane dzieci nadal mają
ostateczny głos: ujawnienie adopcji zależy wyłącznie od ich zgody.
Wiem, że pragnie pani, abym kontynuował poszukiwania. Tak jak
dotąd, raz w miesiącu - częściej, jeśli zajdzie potrzeba - będę przysyłał
pani sprawozdanie. Załączam rachunek za dotychczasowe usługi.
Meredith spojrzała na rachunek, po czym zmięła go w dłoni i
cisnęła przez pokój.
- Idiota! Zajmuje się tym od roku! Sami idioci! Boże, iluż to ich
musiałam wywalić! Własnego nosa nie umieliby znaleźć, nawet
gdyby im z niego ciekło!
Zesztywniała i zniechęcona, dźwignęła się wolno z fotela. Musi
odnaleźć Patsy! Musi odnaleźć Jewel! Najpierw jednak musi pozbyć
się Joego Coltona i jego stada zawszonych kundli. Nie może mieć
związanych rąk.
Podniosła z podłogi pomięty rachunek i rozprostowała go.
Detektyw otrzyma należne pieniądze. Tak, zapłaci mu. Uczyni
wszystko, absolutnie wszystko, żeby odnaleźć Jewel. Żeby odnaleźć
Jewel i zniszczyć Patsy. Żeby wreszcie nie wisiał nad nią żaden topór.
Bądź co bądź, to ona jest Meredith Colton. Tylko ona, nikt inny.
Wszyscy to wiedzą.
Błogi uśmiech zagościł na jej ustach, kiedy weszła do łazienki i
wyjęła z szafki małą brązową buteleczkę. Nie może odstawić tabletek;
musi je łykać, przynajmniej na razie, żeby się nie denerwować i
niczym nie zdradzić, potem wrzuci je do muszli klozetowej. Tam było
ich miejsce - leków i tego konowała, który tak chętnie je przepisywał.
Wcale nie była szalona. Była najzdrowszą na umyśle osobą, jaką
znała. To świat oszalał, nie ona. Jak można mścić się na kobiecie,
która zabiła wrednego sukinsyna? Jak można karać matkę za to, że
chciała się dowiedzieć, gdzie ten okrutny padalec ukrył jej nowo
narodzone dziecko? Jak można zamknąć ją na wiele lat za kratkami,
twierdząc, że jest chora i potrzebuje pomocy? Pomocy? Owszem,
potrzebowała pomocy. Ale nie takiej, o jakiej myśleli szarlatani w
białych fartuchach!
Wróciwszy do salonu, wyciągnęła z kieszeni niewielki kluczyk i
otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej małą, złożoną kartkę papieru
z nazwiskiem oraz numerem telefonu nędznego hoteliku. Zdobycie
tych informacji drogo ją kosztowało. Musiała pojechać do dzielnicy
slumsów w Los Angeles. Tam wskazano jej kogoś, kto - jeśli tylko
zajdzie taka potrzeba - skontaktuje ją z człowiekiem, który za
odpowiednim wynagrodzeniem, nie zadając żadnych pytań, zrobi
wszystko, o co się go poprosi.
Meredith potarła ręką skroń. Czy zdobędzie się na odwagę? Na
tak ryzykowny krok? Ale czy ma inne wyjście? Może wreszcie
nadszedł czas, aby wezwać na pomoc fachowca, który w
przeciwieństwie do prywatnych detektywów będzie się kierował
jedynie względami materialnymi, nie zaś względami moralno-
etycznymi? Miała nazwisko jednego człowieka, bez trudu może
otrzymać nazwisko drugiego.
Wystarczy zebrać się na odwagę, stanąć twarzą w twarz z
potencjalnym mordercą. W porządku. Po przyjęciu urodzinowym.
Zgłosi się do faceta, kiedy wszyscy domownicy będą pogrążeni w
szoku i żałobie. Po co dwukrotnie narażać ich na cierpienie? Po co
mają osuszać łzy, a potem zaczynać szloch od nowa? Lepiej raz, a
dobrze. Najpierw Joe, parę dni później Emily. Dwa trupy, dwa
pogrzeby.
Emily. Płaczliwa, zadająca zbyt wiele pytań, powtarzająca w
kółko: „Widziałam dwie mamusie". Szlag by ją trafił! Tak. Kolejno,
jedno po drugim, pozbędzie się wrogów.
- Sroczka kaszkę warzyła. Temu dała miseczkę, temu dała
łyżeczkę, temu Coltonowi łeb urwała i frrr odleciała. Potem wróciła,
kolejnego Coltona się pozbyła...
Roześmiała się wesoło, po czym przycisnęła ręce do ust, żeby nikt
jej nie usłyszał. Musi być ostrożna. Bardzo ostrożna. Wkrótce
wytrzebi to całe tałatajstwo. Zostanie tylko dwóch Coltonów. Jej
synowie. Oraz... jeśli tylko ten cholerny detektyw weźmie się do
roboty - Jewel.
- Wyglądasz tak, jakbyś przed chwilą zsiadł z konia po trwającym
tydzień galopie - powiedział Joe Colton, wchodząc do małego
mieszkanka nad stajnią.
River mruknął coś pod nosem, po czym podniósł do ust butelkę
piwa i pociągnął łyk. Joe zestawił na podłogę dwie butelki, które jego
przybrany syn zdążył opróżnić.
- Nie sądzisz, że masz już dość?
River popatrzył na ojca spode łba.
- Co, Kemo Sabe? Ognista woda białego człowieka niedobra dla
jego czerwonoskórych braci? - spytał. Słysząc własny sarkastyczny
ton, wzdrygnął się z niesmakiem. - Przepraszam, Joe. To było całkiem
nie na miejscu.
- Masz rację. Nie wiem tylko, komu chciałeś naubliżać: sobie,
mnie czy Indianom? - Starszy mężczyzna usiadł na fotelu na wprost
kanapy. - Chcesz o tym pogadać?
- Nieszczególnie. - River uśmiechnął się speszony. - Przyjechała
już? Czy może postanowiła uciec z powrotem do San Francisco, żeby
być jak najdalej ode mnie?
- Przyjechała. Jakieś dwie godziny temu. Spytałem, dlaczego
wraca sama taksówką, a ona na to, że wolałaby przez całą drogę
skakać na jednej nodze, niż wsiąść z tobą do samochodu. Domyślam
się, że mieliście drobną sprzeczkę?
- Sprzeczkę? Myśmy stoczyli wojnę. Atomową. Nie widziałeś
dymu w kształcie grzyba unoszącego się w powietrzu?
- Bardzo ją kochasz, prawda?
River potarł ręką brodę.
- Owszem, bardzo. Ale to beznadziejna sprawa.
Wzdychając ciężko, Joe splótł dłonie na kolanach.
- Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Meredith. - Pokręcił
z niedowierzaniem głową. - Boże, to było tyle lat temu, a czasem mi
się wydaje, jakby minęło zaledwie parę miesięcy. Opowiadałem ci o
naszym pierwszym spotkaniu?
Owszem, River znał tę historię, ale postanowił skłamać. Niech
staruszek opowie ją jeszcze raz, pomyślał; niech sobie przypomni
dobre stare dzieje.
- Nie - odparł. - I chętnie usłyszę. Najpierw jednak zaparzę nam
kawy.
Kiedy wrócił po kilku minutach, Joe siedział zasępiony, z nisko
zwieszoną głową.
- Trzymaj. Czarna, a ponieważ Inez nie widzi, wrzuciłem ci dwie
kostki prawdziwego cukru.
Joe przyjął z wdzięcznością filiżankę.
- Co ja się mam z tą kobietą! Myślałby kto, że dociągam do
dziewięćdziesiątki. Jeszcze co najmniej przez dziesięć lat mogłaby mi
pozwolić jeść słodko, smacznie i tłusto.
- Całe szczęście, że Inez się o ciebie troszczy. Twoje ostatnie
wyniki badań bardzo nas wszystkich zaniepokoiły. Zbyt wysoki
poziom cholesterolu, nadwaga, zmęczenie i ospałość...
- Daruj sobie tę wyliczankę - oznajmił gniewnie Joe, po chwili
jednak spokorniał. - Zapomniałeś o chronicznym przygnębieniu.
Psiakość, każdy na moim miejscu byłby przygnębiony. Meredith...
- No właśnie - przerwał mu River. - Miałeś mi opowiedzieć, jak
się poznaliście.
Joe potrząsnął głową.
- Brawo, River. Dobry w tym jesteś, wiesz? Aż dziw, że
rozmawiając z Sophie, nie umiesz zapobiec wybuchom atomowym.
- Niestety, takich zdolności nie mam. - River uśmiechnął się
cierpko. - Ale może od ciebie się czegoś nauczę? No, mów. Jak
zdobyłeś serce pięknej nieznajomej? Nie bardzo do siebie
pasowaliście. Ty, wielkie niezdarne chłopisko i ona, śliczna, dobrze
wychowana młoda dama...
Joe wypił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę na stół.
- Rzeczywiście była śliczna i dobrze wychowana. No i
zdecydowanie była damą. - Popatrzył na Rivera, który zajął swoje
poprzednie miejsce na kanapie. - Samochód odmówił jej
posłuszeństwa. Jechaliśmy z Grahamem na jakieś przyjęcie
organizowane przez naszą firmę. Tuż za Sacramento zobaczyliśmy na
poboczu auto z uniesioną maską. Zdaje się, że stare, zniszczone
chevy.
Meredith stała obok, bezradna, z zagubionym wyrazem twarzy. I
piękna. Boże, ależ ona była piękna! W tamtych czasach dziewczyny
nosiły mini. Ona też. Miała na sobie krótką niebieską spódniczkę w
jakieś wzory, chyba kwiaty, ale nie pamiętam, bo głównie
wpatrywałem się w jej nogi. Długie, zgrabne, opalone. O mało zębów
sobie nie wybiłem, usiłując pierwszy do niej dotrzeć, ale Graham
mnie przegonił.
- No tak, twój brat zawsze był od ciebie mniejszy, więc pewnie i
zwinniejszy - powiedział River.
Starszy mężczyzna umilkł zamyślony. Na moment wrócił
pamięcią do tamtego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzał Meredith.
Przypuszczalnie na jej widok zaparło mu dech, tak jak wiele lat
później na widok Sophie zaparło dech Riverowi. To niesamowite,
przemknęło Riverowi przez myśl, ale już wtedy wiedział, od samego
początku wiedział. No cóż, może wystarczy jeden rzut oka na taką
kobietę jak Meredith lub Sophie, aby mężczyzna zakochał się na
śmierć i życie.
- To prawda, mój mały braciszek jest nie tylko bardziej zwinny,
ale i znacznie sprytniejszy ode mnie - podjął po chwili Joe. - Zanim
się połapałem, co i jak, stałem pochylony nad silnikiem, a ten
skurczybyk notował sobie jej numer telefonu. Umówili się na wieczór.
Dasz wiarę?
- O, psiakość! - River doskonale znał całą historię, ale zawsze
słuchał jej z przyjemnością. - I co? Rozkwasiłeś mu nos?
- Nie, chociaż miałem wielką ochotę. Do dziś pamiętam wyraz
zaskoczenia na twarzy Meredith, kiedy Graham poprosił ją o numer
telefonu. Patrzyła na mnie wyraźnie zawiedziona, jakby wolała, abym
to ja był na miejscu Grahama. Na szczęście mój braciszek nawalił...
Joe pociągnął kolejny łyk kawy, aby zwilżyć spierzchnięte wargi.
- Poprosił o numer Meredith odruchowo, kierując się instynktem.
Taki już był: pies na baby. Koło pięknej dziewczyny nie potrafił
przejść obojętnie. W każdym razie umówił się z nią na wieczór, mimo
że o szóstej miał spotkanie z jakąś sekretarką, prawdziwą seksbombą,
to jego słowa, którą poznał podczas swojej poprzedniej bytności w
Sacramento. No więc pobiegł na randkę z sekretarką, mówiąc mi, że
wróci przed dziewiątą, kiedy to miał się spotkać z Meredith w holu
naszego hotelu.
- Taki był z niego lowelas? - spytał żartem River.
- Czy lowelas to nie wiem, ale lekkoduch to na pewno. W owym
czasie słabo go znałem. Kiedy nasi rodzice umarli, Grahamem
zaopiekowali się dziadek z babcią, a mną McGrathowie, kolega z
wojska mojego ojca i jego żona. Nasze ścieżki zeszły się ponownie
zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kiedy zaproponowałem bratu
udział w moim biznesie.
River pokiwał w milczeniu głową. Wiedział, że dziadkowie
odwrócili się od Joego. Wierzyli, że pijaństwo zięcia przyczyniło się
do wypadku samochodowego, w którym zginął nie tylko on, ale
również ich ukochana córka.
Ponieważ Joe przypominał z wyglądu ojca, nie chcieli przyjąć go
pod swój dach. Chętnie natomiast zaopiekowali się jego młodszym
bratem, Grahamem, który szczupłą budowę, kolor oczu, włosów i rysy
twarzy odziedziczył po matce. Graham wychowywał się w luksusie.
Kiedy dziadkowie popadli w niedostatek, przypomniał sobie, że ma
starszego brata, któremu całkiem nieźle się powodzi.
River uwielbiał Joego; oboje byli dziećmi niechcianymi i
odrzuconymi. Joe opowiedział mu o sobie, kiedy River mieszkał w
sierocińcu na ranczu w Hopechest. Swoją opowieścią zdobył zaufanie
chłopca, a więzi, jaka się między nimi wytworzyła, nic nie mogło
zerwać. Z kolei za Grahamem River nie przepadał. Uważał, że facet
jest przebiegłym obibokiem, sprytnym oportunistą, którego zżera
zazdrość.
Dokończywszy kawę, Joe kontynuował opowieść.
- Nadeszła dziewiąta. Graham się nie pojawił. Kwadrans po
dziewiątej Meredith zadzwoniła na górę, żeby spytać, co się dzieje.
Postanowiłem skorzystać z okazji. Zostawiwszy Grahamowi kartkę w
recepcji, zaprosiłem Meredith na kolację. - Zamknął oczy,
uśmiechając się błogo. - Rozmawialiśmy przez wiele godzin. O jej
zamiarze podjęcia studiów, o tym, że chce zostać nauczycielką, o tym,
jak kocha dzieci. Siedziałem zasłuchany, ale pewnie słyszałem co
trzecie słowo. Fascynował mnie jej uśmiech, taki szczery i promienny,
jej wielkie brązowe oczy...
- Wiem - wtrącił River. - Sophie ma identyczne. Wszystko w nich
widać, radość, marzenia...
- Kiedy wreszcie zjawił się Graham, przepraszając za spóźnienie,
Meredith i ja zdążyliśmy się już umówić na następny dzień. Z
początku byłem kłębkiem nerwów. Miałem dwadzieścia siedem lat i
nigdy dotąd nie zabiegałem o żadną kobietę. Ale Meredith potrafiła
zadawać pytania i potrafiła słuchać. Nim się spostrzegłem,
opowiedziałem jej o sobie, o mojej rodzinie, o planach i dążeniach.
Kiedy tamtego pierwszego wieczoru dołączył do nas Graham, byliśmy
tak pochłonięci sobą, że prawie w ogóle nie zwracaliśmy na niego
uwagi. Obraził się na nas, potem jednak mu przeszło i rok później
został świadkiem na naszym ślubie.
River oparł łokcie na kolanach.
- Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak by się potoczyły wasze
losy, gdyby Graham przybył punktualnie na randkę? Myślisz, że on
się nad tym zastanawia?
Joe potrząsnął przecząco głową.
- Wątpię. Czasem sobie żartuje, że złamaliśmy mu serce. Kiedy
indziej mi wytyka, że dopiero kiedy poznałem Meredith, zacząłem
odnosić sukcesy w interesach, więc gdyby to on ją poślubił, może on,
nie ja, byłby teraz właścicielem Colton Enterprises. Ale to tylko żarty.
Przecież nie mówi tego serio.
- Oczywiście, że nie - poparł go River, po czym zmienił temat. -
Powiedz mi, Joe, jak udało ci się przekonać Meredith, że ją kochasz?
- Hm... - Starszy mężczyzna potarł z namysłem kark. - Nie mam
pojęcia. Po prostu od początku coś między nami zaskoczyło. Co nie
znaczy, że się nie kłóciliśmy. Zdarzały nam się sprzeczki i
nieporozumienia, ale zawsze wiedzieliśmy, że możemy na sobie
polegać. Że bez względu na to, co się stanie, nasza miłość przetrwa.
Staram się o tym pamiętać, Riv. Powtarzam sobie, że nie wolno mi się
poddać.
Po wyjściu Joego River sprzątnął ze stolika puste butelki po piwie
oraz filiżanki po kawie i ruszył do łazienki. Zamierzał wejść pod
prysznic, odkręcić potężny strumień gorącej wody, spłukać z siebie
brud, oczyścić głowę z ponurych myśli.
Rozebrał się do slipek, kiedy nagle coś spostrzegł. Znikła biała
plastikowa torebka z testami ciążowymi, które kupił w aptece i za
które Sophie go ofukała, mówiąc, żeby się nie wtrącał. Był pewien, że
położył torebkę na półce. Zerknął do szafki pod umywalką, potem do
szafki na ręczniki. Przeszukał całe mieszkanie; sprawdził szafki
kuchenne, nawet zajrzał do pojemnika na śmieci, który stał na dole
przy schodach. Torebki nigdzie nie było. Wyparowała.
Wczoraj rano, kiedy Sophie wyrzuciła go z jego własnego łóżka,
na pewno korzystała z łazienki. Czyżby to ona wzięła torebkę? Po co,
skoro wcześniej jej nie chciała? Zamknąwszy oczy, potarł ręką kark.
Czy to dobry znak, czy zły? Jeżeli okaże się, że Sophie nie jest w
ciąży, czy łatwiej mu będzie ją przekonać o swojej miłości? Jeśli
jednak okaże się, że jest w ciąży, wtedy... wtedy nigdy mu nie
uwierzy, że ją kocha i pragnie poślubić.
- Z seksem nie ma żartów - mruknął pod nosem, ściągając slipki.
Po chwili puścił strumień wody. - Trzeba się zabezpieczać. A w ciążę
zachodzić w sposób świadomy.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Sophie wędrowała ścieżką w stronę stajni, powtarzając w myślach
wszystkie powody, dlaczego Rivera Jamesa należałoby przywiązać do
słupa i porządnie wychłostać. Po pierwsze, sześć dni temu wrócił na
ranczo, zostawiając ją samą w Prosperino. Owszem, sama kazała mu
wracać, ale przecież mógł zlekceważyć jej polecenie.
Po drugie, nie odzywał się do niej, odkąd niepotrzebnie nagadała
mu do słuchu. Może część jej pretensji i zarzutów była słuszna, ale
oboje dobrze wiedzieli, że chodzi o coś całkiem innego, że przystąpiła
do ataku po to, aby sprawić mu ból.
Po trzecie, i to ją najbardziej złościło, nie pozwolił, by go
przeprosiła. We wtorek rano wyjechał na jakiś pokaz ujeżdżania i
wrócił dopiero w czwartek wieczorem. W czwartek wystroiła się na
kolację. Czekała z niecierpliwością, a on się nie pojawił. Ani razu nie
zajrzał do domu, odkąd wrócił z pokazu.
Co za bezczelny typ! Wcale nie chciała iść do niego do stajni.
Zmusił ją. Wiedział, że będzie miała wyrzuty sumienia i w końcu nie
wytrzyma. Po czwarte... nie mogła sobie przypomnieć. Ale musiał być
czwarty powód. I dziewiąty, dwunasty oraz czterdziesty siódmy.
Miała dziesiątki powodów, żeby być na niego wściekła.
I setki powodów, żeby być zła na siebie. Wolała jednak o nich nie
myśleć. Gdyby zaczęła się zastanawiać, straciłaby odwagę i zawróciła
pędem do domu, a tam zamknęła się w sypialni, przykryła głowę
poduszką i głośno rozpłakała.
- Cześć, Drake - powiedziała do brata, który maszerował ścieżką
w przeciwną stronę niż ona. - Byłeś w stajni? Jest tam River?
Drake pokręcił głową.
- Nie, Soph. Chyba wybrał się do domu.
- Tam go na pewno nie ma - oznajmiła stanowczo. - Właśnie
stamtąd idę...
- Tak? No i co? Jak ci się podoba? Trochę mniejsza wersja naszej
hacjendy, nie? Ale tak to River zaplanował. Skromną jednopiętrową
budowlę, do której kiedyś w przyszłości będzie można dobudować
skrzydła.
Sophie wybałuszyła oczy.
- Na miłość boską, o czym ty mówisz? - spytała zdziwiona.
- O domu Rivera - odparł Drake. Nagle uświadomiwszy sobie, że
Sophie nie ma o niczym pojęcia, uśmiechnął się łobuzersko. - Mój
Boże, ty nic nie wiesz!
Pokręciła przecząco głową; nie była w stanie wydobyć głosu.
- Ciekawe, dlaczego słowem się nie... Zresztą to nie moja sprawa,
no nie? Ależ z niego tajemniczy gość...
Po chwili opowiedział siostrze o ziemi, którą River kupił od
Joego, o domu, jaki budował, o stajni, która była już skończona, o
hodowli koni, jaką zamierzał założyć za miesiąc lub dwa.
- Naprawdę nic ci o tym nie wspomniał?
- Nic a nic. - Sophie przełknęła łzy. - Może to miała być
niespodzianka? Diabli wiedzą. Ale dzięki za informacje, Drake.
Nienawidzę niespodzianek.
Minęła brata, kierując się w stronę stajni.
- Dokąd to, Soph?! - zawołał za nią. - Przecież mówiłem, że
Rivera tam nie ma.
- Na przejażdżkę - odparła, w tym momencie podejmując decyzję.
- Mój terapeuta powiedział, że mogę, więc... - Wzruszyła ramionami.
- Jesteś pewna?
- Jasne. - Pomachawszy bratu na pożegnanie, ruszyła przed siebie.
- Absolutnie pewna.
Po czwarte: nie musiała wynajdywać kolejnych powodów. Krew
ją zalewała na samą myśl o Riverze Jamesie!
Chociaż siedziała w ulubionym fotelu, sprawiała wrażenie, jakby
znajdowała się nad krawędzią przepaści. Stopami wpijała się w
ziemię, kolana miała złączone, ręce zaciśnięte na oparciu. Oddychała
szybko i nerwowo.
- Louise, uspokój się - powiedziała doktor Wilkes, siadając na
składanym krzesełku naprzeciwko swojej pacjentki. - Nie poddam cię
zbyt głębokiej hipnozie. Obiecuję.
- Wiem. - Louise popatrzyła smętnie na fontannę. - A jeśli nagle
obudzi się moja wredna połowa? A jeśli nie będzie chciała z
powrotem zniknąć?
Doktor Martha Wilkes pokiwała głową, jakby spodziewała się
takiego pytania, po czym starannie dobierając słowa, odparła:
- Zrozum, kochanie, wcale nie jesteśmy pewne, czy cierpisz na
rozszczepienie osobowości. Niektóre objawy się zgadzają, ale nie
wszystkie. Stąd pomysł poddania cię hipnozie. Może po prostu masz
amnezję? Zdarza się, że podczas wypadku albo jakiegoś
traumatycznego przeżycia człowiek traci pamięć.
- Już to mówiłaś. Ale... amnezja? Zawsze sądziłam, że to coś, co
przytrafia się bohaterom filmów i książek.
- Zgadzam się, że jest to rzadka dolegliwość, równie rzadka jak
rozszczepienie osobowości, ale nikt jej sobie nie wyssał z palca. Ona
naprawdę istnieje. Posłuchaj, Louise. Od lat staram się ci pomóc,
zyskać twoje zaufanie. Próbowałyśmy już wszystkiego. Owszem,
czynimy postępy, ale w sumie niewielkie. Bo z jednej strony szukasz
u mnie pomocy, a z drugiej wzbraniasz się, kiedy chcę ci ją ofiarować.
Znalazłyśmy się w impasie i sama o tym wiesz. Pozostała nam tylko
hipnoza. Zanim do niej przystąpimy, muszę zadać ci jedno pytanie.
Czy ufasz mi, Louise?
Koniuszkiem języka Louise oblizała wargi.
- Przecież wiesz, że tak. - Na jej ustach pojawił się wymuszony
uśmiech. - No dobrze, spróbujmy. Włącz fontannę. Od tygodnia nie
mam odwagi się do niej zbliżyć...
Martha Wilkes wcisnęła przycisk, starając się zachować neutralny
wyraz twarzy, kiedy Louise zesztywniała na widok i dźwięk
spływającej kaskadą wody.
- W porządku, kochanie. Spójrz na wodę. Słyszysz jej kojący
szum? Prawda, jak ładnie szemrze?
- Tak. Bardzo ładnie - przyznała Louise, rozluźniając ręce
zaciśnięte na poręczy fotela. Po chwili położyła je na kolanach.
- No właśnie - ciągnęła lekarka. - Ładnie i kojąco. Stajesz się
coraz bardziej odprężona. Czujesz, jak napięcie cię opuszcza. Znikają
wszystkie twoje troski i zmartwienia. Odpływają daleko. Słyszysz
tylko cichutki szum. Łagodny jak plusk deszczu w wiosenny poranek,
kiedy leżysz senna w łóżku. Czy jesteś senna, Louise? Powieki ci
opadają, są takie ciężkie. Zamknij oczy, Louise. O tak, dobrze.
Zamknij oczy i wsłuchuj się w szum wody. W szum wody i w mój
głos. Niczego więcej nie słyszysz. Tylko woda i mój głos...
Louise zamrugała powiekami i posłusznie zamknęła oczy. Doktor
Martha Wilkes również. Na moment przyłożyła palce do powiek,
usiłując się skupić, zebrać myśli. Od tygodnia ćwiczyła z Louise
techniki relaksacyjne, więc nawet się nie zdziwiła, że tak łatwo udało
się jej wprowadzić ją w trans.
- No dobrze, Louise - podjęła po chwili monolog. - A teraz
cofniemy się. Do tamtego ogrodu i tamtej fontanny. Widzisz je?
Tamten ogród i fontannę?
Louise skinęła głową.
- Tak - odparła szeptem. - Widzę.
- Jesteś tam, Louise? Czy jesteś w tamtym ogrodzie? Czy widzisz
samą siebie?
- Tak.
- Doskonale. Powiedz mi: co robisz, Louise? Co robisz w tym
ogrodzie?
- Śpiewam. - Wargi jej zadrżały. - Obie śpiewamy. - Oczy wciąż
miała zamknięte, lecz szeroki uśmiech opromieniał jej twarz. - „Stary
niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi..."
- Ślicznie, Louise. A kto obok ciebie stoi? Jakieś dziecko?
Louise zmarszczyła czoło i jeszcze mocniej zacisnęła powieki.
- Tak. Dziewczynka. Ojej, jaka podobna do mnie... - Głos się jej
załamał, a na twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego smutku. -
Wygląda zupełnie jak ja.
- Ale nie jest tobą, prawda, Louise? Jest małą dziewczynką. Jak
ma na imię? Możesz ją spytać?
Louise przechyliła głowę na bok, jakby się w coś wsłuchiwała.
- Nie słyszę, co mówi... Ona wciąż śpiewa: „My się go boimy, na
palcach chodzimy. Jak się zbudzi, to nas zje! Jak się zbudzi, to nas
zje!" Obie strasznie chichoczemy...
Przez kilka sekund lekarka w milczeniu obserwowała błogi
uśmiech rozjaśniający oblicze pacjentki.
- Louise, czy dziewczynka już skończyła? Czy skończyła
śpiewać?
- Powiedz, maleńka, jak ci na imię? - spytała Louise, zwracając
się do dziecka, które widziała oczami wyobraźni. - Dlaczego jesteś
taka podobna do mnie? Dlaczego wspólnie śpiewamy piosenkę o
starym niedźwiedziu?
Pacjentka przejęła inicjatywę; sama zadawała pytania. Martha
Wilkes wstrzymała oddech. Nie chciała jej przeszkadzać, wiedząc, że
to może wszystko zepsuć. Czekała.
Louise ponownie skinęła głową.
- Jakie ładne imię. Moja babcia miała identyczne.
Doktor Wilkes uniosła brwi. No proszę! Louise poznała nie tylko
imię dziecka, ale skojarzyła je z imieniem swojej babki. To spory
postęp. Można bezpiecznie zlecić jej kolejne zadanie.
- Louise, czy mogłabyś spytać dziewczynkę, kim jest? Co robi w
ogrodzie? Dlaczego razem śpiewacie?
Louise zesztywniała, a lekarka natychmiast zrozumiała swój błąd.
Za szybko! Zbyt wiele chciała osiągnąć naraz. Dlaczego się tak
niecierpliwiła?
- Nie, Louise! Lepiej nie. O nic nie pytaj. Po prostu bądź w
ogrodzie, śpiewaj z dziewczynką. Dobrze? Wróć do ogrodu, ciesz się
słońcem...
Louise otworzyła oczy. Wyzierał z nich strach.
- Co się stało? Gdzie się podziała dziewczynka? Co ty tu robisz?
To nie twój ogród! To mój ogród. Idź sobie! Nie chcę, żebyś tu była.
- Louise! - oznajmiła głośno lekarka, usiłując zapanować nad
pacjentką. - Pora wrócić. Pora opuścić ogród.
- Mama mówiła, żebym z nikim o tobie nie rozmawiała -
kontynuowała Louise, zagubiona we własnym świecie. - Mówiła, że
jesteś chora, że nie możemy się z tobą widzieć. Że najlepiej, byśmy o
tobie zapomnieli. Nie chciałam, ale wytłumaczono mi, że tak trzeba.
Że takie jest twoje życzenie. Zamierzałam mu powiedzieć, lecz jakoś
nigdy nie było okazji. A teraz jest już za późno. Nie żyjesz. Mam list z
tego zakładu, do którego cię wysłano. Tak w nim napisali. I tak mi
powiedzieli. Że nie żyjesz. Boże, dlaczego jesteśmy jak dwie krople
wody? Nienawidzę naszego podobieństwa! Odezwij się, Patsy. Nie
stój jak niemowa. Powiedz, Patsy, co robisz w moim ogrodzie?!
- Louise! Louise! - Martha Wilkes wyłączyła fontannę. -
Wystarczy! Skup się! Słyszysz tylko mój głos. Powoli zaczynasz się
budzić, wracać do rzeczywistości...
Lekarka zapanowała nad sytuacją. Przemawiając kojąco do
pacjentki, mówiąc jej, by się odprężyła, obiecując, że kiedy się
obudzi, będzie się czuła spokojna i wypoczęta, ostrożnie
wyprowadziła ją z transu. Odetchnęła z ulgą, kiedy Louise otworzyła
oczy i spytała:
- Co się stało? Powiedziałam coś?
- Niewiele - odparła Martha Wilkes, uznając, że kiedy indziej
omówi z pacjentką to, co wydarzyło się podczas hipnozy. - Byłaś w
ogrodzie. Nie możemy się spieszyć, Louise. Musimy posuwać się
wolno, krok po kroku.
Skinąwszy ze zrozumieniem głową, Louise podniosła się z fotela i
podeszła do stołu, na którym stał dzban lemoniady.
- Louise, jak miała na imię twoja babka? - Z tonu lekarki można
by sądzić, że pyta o pogodę: czy do wieczora się przejaśni, czy
bardziej zachmurzy?
Louise przechyliła dzban nad szklanką.
- Moja babka? Sophie. Dlaczego pytasz?
- Bez powodu - odparła Martha.
Czekała.
Długo nie musiała czekać. Louise poderwała głowę. Szklanka
przewróciła się; lemoniada wylała się na stół, zaczęła skapywać na
ziemię.
Louise wbiła oczy w lekarkę.
- Martho! Skąd ja to wiem? Wcześniej tego nie pamiętałam. Nic
nie byłam w stanie powiedzieć o mojej rodzinie.
Doktor Wilkes wzruszyła ramionami.
- Zdarza się, że czasem po sesji człowiek nagle sobie coś
przypomina. Jakiś nieistotny szczegół. Pomyślałam, że warto
spróbować. Ale nie przejmuj się. Potrzebujesz pomocy?
Pomocy? Louise zmarszczyła czoło, po czym widząc skierowane
na stół spojrzenie, opuściła wzrok.
- Ojej! Nawet nie zauważyłam! Przyniosę papierowe ręczniki.
Martha Wilkes pokiwała głową. Sama nie ruszyła się z miejsca.
Usiłowała przetrawić to, co usłyszała. Sophie. Dziewczynka w
ogrodzie miała na imię Sophie. A nazwisko? Po raz kolejny
przewinęła się też postać jakiegoś mężczyzny. „Zamierzałam mu
powiedzieć". Mężczyzny, który musiał wiele dla Louise znaczyć,
który odegrał dużą rolę w jej życiu. Kim był?
No i najważniejsza rzecz: skąd się Patsy wzięła w ogrodzie? W
dodatku - jeśli ona, Martha, dobrze zinterpretowała słowa Louise -
dorosła Patsy. Patsy - tak miała na imię Louise. Patsy to Louise.
Dorosła Patsy, kobieta bliźniaczo podobna do Louise, to właśnie
Louise. Tyle że nie powinna przebywać w ogrodzie. Według Louise,
Patsy umarła. Stwierdziła wręcz, że dostała list - skąd? z St. James? -
w którym informowano ją o śmierci Patsy. Ale czy na pewno o
śmierci czy może o odejściu? Co takiego Louise otrzymała?
Świadectwo zdrowia czy akt zgonu?
Lekarka wsparła brodę na łokciu i pogrążyła się w zadumie. Kogo
Louise zobaczyła w ogrodzie? Siebie? Tę drugą, okrutną Louise, o
której starała się zapomnieć? Czy to była amnezja czy rozszczepienie
osobowości? Doktor Wilkes bardziej była skłonna przychylić się do
amnezji, ale nie miała stuprocentowej pewności. Tak czy inaczej coś
wreszcie drgnęło. Wkrótce poznają odpowiedź. Bez względu na to,
kogo lub co Louise ujrzała, powoli zbliżały się do kresu.
Po latach terapii koniec był w zasięgu wzroku. Dawno temu
Martha Wilkes obiecała zarówno sobie, jak i Louise, że nie podda się,
dopóki nie rozwikła wszystkich wątpliwości.
River chodził od jednego pokoju do drugiego, nie dowierzając
własnym oczom. Postęp był niesamowity. Nie zaglądał tu od dwóch
tygodni, bo nie wiedział, co go czeka. Sophie dawała mu nieźle w
kość. Nie potrafił podjąć decyzji, czy powiedzieć jej o domu, czy nie.
Czy wiadomość ją uraduje, czy doprowadzi do jeszcze większej furii.
Źle to sobie wszystko wykalkulował. Dlaczego tak długo
zwlekał? Gdyby w zeszłym roku pogadał z Joem, poprosił go o
pożyczkę, po czym zakręcił się wokół Sophie, może byliby już
małżeństwem? Może nawet jakieś maleństwo byłoby w drodze?
Zamiast tego Sophie zaręczyła się z Chetem, została napadnięta w
ciemnej alejce i o mało nie straciła życia. Zaręczyny zerwała. Potem w
jego, Rivera, ramionach szukała pocieszenia. Niewykluczone, że po
rozkoszach wspólnie spędzonej nocy zaszła w ciążę. I teraz go
nienawidzi.
Pokonując po dwa stopnie naraz, zmierzał ku małżeńskiej
sypialni. Małżeńskiej? W każdym razie sypialni, w dodatku
największej z trzech, jakie znajdowały się na piętrze, a do tego jedynej
z własną łazienką. Wannę i prysznic wstawiono przed paroma
tygodniami, teraz jednak wszystko już było gotowe: białe kafelki,
biała terakota, dwie sąsiadujące ze sobą umywalki połączone
jasnozielonym blatem, białe szafki, błyszczące mosiężne krany.
Wszystko nowe, lśniące, czekające na użytkowników.
Wyglądało to nieźle, lepiej niż się spodziewał. Z początku nie był
pewien ręcznie malowanych kafelków nad wanną, które miały się
układać w bukiet polnych kwiatów, ale glazurnik go przekonał.
Kobiety to uwielbiają, powtarzał.
Oczami wyobraźni River zobaczył Sophie kąpiącą się w owalnej
wannie. Zanurzona w pianie, opowiada mu coś ze śmiechem, podczas
gdy on stoi przed lustrem, goląc całodzienny zarost. Miała tak miękką,
tak delikatną skórę, że nie chciał jej podrapać.
Potrząsnął głową, usiłując wyrwać się z zadumy. Po chwili wrócił
na dół. W przyszłym tygodniu ściany zostaną pomalowane, drewniane
podłogi polakierowane. Kuchnia jest już gotowa. No, prawie. Jeszcze
nie dotarł zamówiony przed tygodniem piec.
Wkrótce mógłby się wyprowadzić ze swojego małego mieszkanka
nad stajnią i tu zamieszkać. Zwiększyłby odległość między sobą a
Sophie o jakieś trzy, cztery kilometry; już by nie przylatywała do
niego w środku nocy, żeby zrobić mu awanturę, wypłakać mu się na
ramieniu, ogrzać jego puste łóżko lub uradować jego stęsknione serce.
- Podoba mi się.
Podskoczył gwałtownie, upuszczając klucz, który wyjmował z
zamka.
- Sophie?
Odwrócił się. Stała w cieniu, na szerokiej werandzie, wsparta o
jeden z filarów podtrzymujących dach.
- Skąd... Jakim cudem...?
- Wystarczyło zapytać - odparła. - Wbrew temu, co sądzisz, żyją
na tym świecie otwarci, prawdomówni ludzie, którzy nie czynią ze
wszystkiego tajemnicy.
- Już wiem! Drake! Cholera, jak na faceta, który uczestniczy w
tajnych misjach i zna sprawy, o jakich reszta społeczeństwa nie jest
informowana, twój kochany braciszek ma wyjątkowo długi język.
Sophie spoważniała.
- Masz szczęście, że po drodze złość ze mnie wyparowała.
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, że budujesz dom? W ogóle nie
zamierzałeś?
W milczeniu schylił się po klucz i otworzył drzwi.
- Oprowadzić cię?
- Pewnie. Stajnię już obejrzałam. Zresztą w jednym z boksów
zostawiłam konia. Nie jest tak duża jak ta na ranczu, ale w zupełności
wystarczy. Całkiem mi się podoba.
- To miło.
Miał wrażenie, że rozmawiają z sobą jak para znajomych, których
niewiele łączy - uprzejmie, lecz chłodno i obojętnie. A przecież...
- Przyjechałaś konno? - zdumiał się nagle. - Kto ci pozwolił
dosiadać konia?
Minąwszy go, weszła do środka.
- Mój terapeuta. Po środowych zajęciach. O czym byś wiedział,
gdybyś pojawił się na lunchu czy kolacji. Prawdopodobnie za dwa
tygodnie w ogóle pożegnam się z ośrodkiem. Mamy w domu
automatyczną bieżnię, mogę dalej sama ćwiczyć. Żeby to uczcić, w
czwartek Inez upiekła moje ulubione ciasto bananowe. Ale tego dnia
też nie raczyłeś pojawić się na kolacji.
- To już wszystkie pretensje czy jeszcze masz jakieś? - spytał
River, wędrując za Sophie od salonu przez jadalnię do dużej kuchni
urządzonej w stylu rustykalnym. - Przepraszam, że ominęły mnie
twoje sukcesy.
- W porządku - mruknęła Sophie i wyjrzała przez okno nad
zlewem. - W moim mieszkaniu w San Francisco też mam okno nad
zlewem, tyle że z widokiem na mur. Wścieka mnie to, ilekroć myję
naczynia. Hm, ładna podłoga. - Potarła o nią czubkiem buta. -
Prawdziwa cegła?
- Niezupełnie. Jest to coś, nazwy nie pamiętam, co z wyglądu
przypomina cegłę, ale jest od niej bardziej trwałe, bardziej odporne na
zarysowania i łatwiejsze do utrzymania w czystości. Co stanowi
niewątpliwą zaletę, zważywszy na ilości brudu, jakie zawsze wnoszę
na butach. Żadne wycieraczki nie pomagają.
- No tak, a prawdziwy kowboj w skarpetach czy kapciach nie
chodzi. - Przesunęła palcem po kranie, po blacie, po drzwiach
lodówki. Kiedy wreszcie zabrakło powierzchni do dotykania,
odwróciła się i oparła plecami o szafkę. Spojrzała na Rivera, po czym
zwilżyła wargi i wbiła wzrok w podłogę. - A co jest na górze?
- Ty, Sophie - odparł cicho. - Tylko ty. Szkoda że jedynie w mojej
wyobraźni.
Zamknęła oczy i westchnęła głęboko.
- No tak. Górę zwiedzę innym razem. Obiecałam Rebece i Emily,
że... że wybiorę się z nimi do kina. Więc… sam rozumiesz. -
Uśmiechnęła się promiennie, ale nie był to naturalny uśmiech.
Kiedy postąpiła krok naprzód, River ujął ją za łokieć.
- Powinniśmy porozmawiać, Soph. Nie możemy tkwić w takim
zawieszeniu.
Pochyliła głowę; unikała jego spojrzenia.
- Tak. Ale najpierw chcę wiedzieć, na czym stoję.
- Robiłaś sobie test?
- Nie, nie robiłam żadnych testów! - Spojrzała w sufit. - Tylko
dlatego, że okres mi się...
- Że okres ci się spóźnia? To chciałaś powiedzieć?
Szarpnęła rękę, oswobadzając się z jego uścisku.
- Takie opóźnienie o niczym nie świadczy! Napadnięto mnie,
przeżyłam silny wstrząs psychiczny. W ciągu ostatnich kilku tygodni
w moim życiu zaszły ogromne zmiany. Zerwane zaręczyny, tamta noc
z tobą, incydent z mamą... W stresowych sytuacjach trudno wymagać,
aby organizm funkcjonował sprawnie.
Starał się zachować rozsądek.
- To prawda, ale równie dobrze możesz być w ciąży.
- Nie, nie mogę!
- Możesz, Sophie. Nie zaprzeczaj, tylko zrób sobie test. Wtedy
będziemy mieli jasność...
Zarumieniła się po czubki uszu.
- Jaką jasność, Riv? O jakiej jasności mówisz? Gdyby faktycznie
okazało się, że jestem w ciąży, skąd mogłabym wiedzieć, czy ty... Czy
naprawdę... Do diabła z tym wszystkim! Zostaw mnie, River! Daj mi
święty spokój!
- Wyjdź za mnie, Sophie. Nie odmawiaj. Wyjdź za mnie. Proszę
cię. Nie rób żadnych testów. Co ma być, to będzie. Razem będziemy
czekać, razem się niecierpliwić, cieszyć lub smucić...
Potrząsnęła głową i cofnęła się o krok.
- Nie mogę, Riv. Nie mogę.
Odwróciła się, a on pozwolił jej odejść. Znów pozwolił jej odejść.
Ale wiedział, że nie będzie to długie rozstanie; wkrótce ją zdobędzie.
Tak, tym razem wszystko rozegra inaczej.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Obserwując przygotowania czynione w Hacienda del Alegria,
ktoś mógłby pomyśleć, że rodzina Coltonów szykuje się do wesela.
Cały jeden pokój na parterze przeznaczony był na upominki. Wzdłuż
ścian stały stoły, na których układano nadchodzące od paru dni
prezenty.
Nie były to jednak prezenty, jakie zwykle otrzymują nowożeńcy -
tostery, czajniki, noże elektryczne. Nie, wśród wyeksponowanych na
stole podarków znajdowały się rzeczy odpowiednie dla senatora
Josepha Coltona: srebrna taca, zegar z wahadłem, elegancki zestaw
składający się ze złotego pióra i pozłacanego ołówka. Przechodząc
obok przykrytych obrusami stołów, Sophie rzuciła okiem na srebrną
łyżkę do butów z wygrawerowanym monogramem solenizanta.
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Ależ ludzie miewają pomysły!
Siodło, które dostarczono wczoraj od pracowników należącej do
Coltonów stacji radiowo-telewizyjnej w Teksasie, sprawiło Joemu
ogromną przyjemność. „Z życzeniami, by pan przecierał coraz to
nowsze szlaki" widniał napis na doczepionej do siodła białej
karteczce. Sophie uśmiechnęła się na wspomnienie ojca, który
przeczytał kartkę, po czym odłożył ją na bok z udanym oburzeniem
„Boże kochany, co oni myślą? Ja wcale nie przechodzę na emeryturę!
Po prostu kończę sześćdziesiąt lat. Co bynajmniej nie napawa mnie
radością".
Sophie przejęła na siebie obowiązek rozpakowywania upominków
i ustawiania ich tak, by jak najpiękniej się prezentowały. W
specjalnym zeszyciku starannie zapisywała, kto co przysłał, aby po
przyjęciu ojciec mógł wysłać listy z podziękowaniami. Bawiło ją to
zajęcie. Pochłonięta upominkami, fizykoterapią, na którą trzy razy w
tygodniu jeździła do Prosperino, i ćwiczeniami, które sumiennie, rano
i wieczorem, wykonywała w domu, nie miała czasu biegać do stajni.
River nie narzucał się jej i była mu za to wdzięczna. Nie narzucał
się, ale i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Codziennie przysyłał jej
jakiś drobiazg. A to bukiet kwiatów związanych ładną niebieską
wstążką, a to pachnące mydełka w małym wiklinowym koszyczku.
Raz była to książka o kulturze Indian zamieszkujących kontynent
amerykański, innym razem lizak zapakowany do brązowej torby z
nazwą sklepu mieszczącego się między ranczem a Prosperino, sklepu,
do którego jeździli całymi latami właśnie po te lizaki.
Prezenciki zawsze znajdowała w swoim pokoju na łóżku.
Usiłowała przyłapać Rivera na tym, jak je wnosi, ale ani razu się jej
nie udało; widocznie robił to o różnych porach dnia. Może czekał, aż
ona zmięknie i przyjdzie do niego? Chociaż nie. Raczej podejrzewała,
że sam do niej przyjdzie. W swoim czasie, gdy uzna, że jest gotów.
Nie była pewna, jak zareaguje, zwłaszcza odkąd wiedziała.
Tamtego dnia, kiedy poprosił ją o rękę, zrobiła wreszcie test ciążowy.
Następnego dnia zrobiła drugi. Potem trzeci i czwarty. I tak
codziennie, dopóki wszystkich nie zużyła.
Podeszła do stołu przy drzwiach, na którym stały dostarczone
rano i wciąż nie rozpakowane przesyłki. Jedna z nich - przekonała się,
biorąc ją do ręki i lekko potrząsając - była w wielu drobnych
kawałkach. Ją pierwszą Sophie rozpakowała. I rzeczywiście. Z trudem
domyśliła się, że potłuczone szkło tworzyło kiedyś kryształową
karafkę. W jednym kawałku przetrwał tylko korek. Wsunęła pudło
pod stół i zasłoniła obrusem. Później się tym zajmie.
Otworzyła następne cztery pakunki. Z pierwszego wyjęła kolejną
srebrną tacę; z drugiego oprawione i podpisane zdjęcie Joego
Montany, który należał do ulubionych sportowców jej ojca; z
trzeciego ładny komplet kieliszków do wina o różnokolorowych
nóżkach i podstawkach; z czwartego zaś złoty zegarek kieszonkowy,
który miał taką masę tarcz i wskazówek, że oprócz faz księżyca
zapewne pokazywał również czas na Marsie.
Cztery
wspaniałe,
starannie
dobrane
prezenty.
Sophie
uśmiechnęła się. Jej ojciec był powszechnie lubianym i szanowanym
człowiekiem. Może te materialne oznaki sympatii od przyjaciół i
współpracowników
zdołają
choćby
w
minimalnym
stopniu
wynagrodzić mu smutki i kłopoty, jakie towarzyszą mu na co dzień.
Szósty pakunek był mały, lecz stosunkowo ciężki. Na widok
znajomego charakteru pisma Sophie nie potrafiła ukryć zdziwienia.
- Chet przysłał ojcu prezent?
Z wahaniem otworzyła pudełko. Jej oczom ukazał się szklany
przycisk z zatopioną w środku złotą dwudziestodolarową monetą
wybitą w roku narodzin Joego. Ładne i pomysłowe, pomyślała, lecz w
stylu Cheta: na pokaz. Na dnie pudełka leżała kartka: „Sto lat,
senatorze! Żałuję, że nie mogę osobiście złożyć panu życzeń, ale
jestem pewien, że pańskie przyjęcie urodzinowe okaże się
wydarzeniem roku!" Podpisał kartkę imieniem i nazwiskiem. Wyżej
widniała nazwa firmy: Wallace Enterprises.
- Jeszcze nie wysechł atrament na czeku, który mu wystawiłam -
mruknęła Sophie, ustawiając przycisk na jednym z udekorowanych
stołów - a on już kupuje prezenty na koszt firmy.
Skarciła się w myślach za swoją podejrzliwość. Ale w głębi duszy
wiedziała, że ma rację. Chet jak kot zawsze spadał na cztery łapy.
Skończywszy układać prezenty, wsunęła pudła jedno w drugie, a
wstążki i opakowania wepchnęła do plastikowej torby. Teraz należy
wziąć wszystko pod pachę i zanieść do pojemników na śmieci. Potem
może się skupić na codziennej porcji ćwiczeń.
Ponieważ najkrótsza trasa wiodła przez patio, Sophie skierowała
się w stronę drzwi balkonowych. Wyszedłszy na zewnątrz, postawiła
pudła na ziemi i obróciła się, aby zamknąć za sobą balkon. Nagle
usłyszała głosy. Ktoś wszedł do pokoju, który przed chwilą opuściła.
Pokój należał do najbardziej nasłonecznionych w całym domu. Żeby
się za bardzo nie nagrzewał, Meredith zarządziła, aby w oknach
zawieszono żaluzje. Żaluzje były zaciągnięte, toteż Sophie nic nie
widziała. I nikt jej nie widział.
To dobrze. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, a już zwłaszcza
z matką. Zmienne nastroje matki, która w ciągu dosłownie paru
sekund z euforii potrafiła popaść w skrajną rozpacz, działały na nią
przygnębiająco. Zamierzała zamknąć cicho drzwi, tak by nikt się nie
zorientował, że za nimi stoi, i wycofać się pośpiesznie na taras, ale
nagle, słysząc głos stryja Grahama, zamarła z ręką na klamce.
- Zrozum, jeżeli prawda kiedykolwiek wyjdzie na jaw, on nas
zabije. Dobrze o tym wiesz.
- Co mam zrobić? Rozciąć sobie żyłę i własną krwią podpisać
oświadczenie? - spytała gniewnie Meredith. - Mówię ci, że Joe
niczego się nie dowie. Przynajmniej nie ode mnie. To ty nie potrafisz
trzymać języka za zębami.
- W porządku, może faktycznie za bardzo się denerwuję. Ale
znów zaczął przychodzić do firmy, przejawiać zainteresowanie pracą.
Wolę, jak tkwi pogrążony w apatii. Wtedy robię, co chcę, a on do
niczego się nie wtrąca.
- Za brak apatii możesz winić jego ukochaną córunię - oznajmiła
Meredith, podchodząc do okna.
Z obawy, by matka jej nie zobaczyła, Sophie szybko cofnęła się w
kąt.
- Uparła się, żeby wracać do domu sama na piechotę. Nic
dziwnego, że ją napadnięto. A w Joego wstąpiła furia. Jeździł do San
Francisco, nie odstępował Sophie na krok, jakby jego obecność mogła
cokolwiek zmienić. Po prostu otrząsnął się z letargu. I teraz znów go
wszystko interesuje. Dzieci, praca...
- No właśnie. Jest zupełnie innym człowiekiem. Nie byłem
pewien, co spowodowało tę zmianę, ale twoje wyjaśnienie brzmi
sensownie. Po śmierci Michaela Joe oszalał z rozpaczy. Winił się za
śmierć syna, wycofał z interesów, popadł w przygnębienie. To były
najszczęśliwsze lata mojego życia. Problemy Sophie sprawiły, że
jakoś się ocknął, nabrał chęci do działania. Wcale mi się to nie
podoba. Nie chcę, żeby patrzył mi przez ramię, kontrolował wszystkie
moje poczynania. Ale nie tego się boję. Przeraża mnie myśl, co
będzie, jeżeli kiedykolwiek odkryje...
- Boże, Graham, przestań krakać! - przerwała mu Meredith i
westchnęła głośno. - W drodze do Prosperino stoi przy szosie
podwójna tablica reklamowa. Wielka, oświetlona, doskonale
widoczna. Skoro cię język świerzbi, wynajmij ją sobie, po jednej
stronie daj napis „Ja to zrobiłem!", a po drugiej wyjaśnienie, co
dokładnie zrobiłeś. Niech się świat dowie.
- Już dobrze, nie złość się na mnie. - Na moment Graham Colton
zamilkł. - Zmieńmy temat, co? - Po paru sekundach ponownie się
odezwał: - Tylko spójrz na te stoły! Aż się uginają! Psiakrew, każdy
chce być najlepszy, ofiarować najpiękniejszy prezent. Co za lizusy!
No cóż, będę musiał wydać fortunę, żeby przebić jego kochanych
przyjaciół.
- Oj, Graham, ależ ty jesteś naiwny! Joego tak łatwo można
zadowolić. - Głos Meredith ociekał sarkazmem. - Po prostu prześlij
czek do Hopechest Ranch. Znasz swojego brata. Wiesz, jak przejmuje
się losem tych wszystkich bękartów i wykolejeńców. Wzruszy się do
łez.
- Świetny pomysł - ucieszył się Graham. - W dodatku suma nie
gra roli, prawda? Bo tego typu instytucje nie udzielają informacji o
wsparciu, jakie otrzymują od prywatnych ludzi?
Meredith parsknęła śmiechem.
- Nie byłabym tego taka pewna, mój drogi. Raczej nastaw się na
pięć tysięcy minimum. Aha, i spóźniasz się z czekiem dla mnie.
Człowiek, który boi się wykrycia, powinien punktualnie opłacać
swoje rachunki.
Głosy oddalały się, stawały coraz bardziej ciche. Kiedy Sophie
wychyliła głowę zza drzwi i zerknęła do pokoju, zobaczyła, jak jej
stryj wręcza matce podłużny kawałek papieru.
- Słyszałeś to stare powiedzenie, Graham? - spytała Meredith,
chowając czek do kieszeni. - Tajemnica znana dwóm osobom jest
bezpieczna tylko wtedy, gdy jedna z tych osób nie żyje.
- Myślałem o tym, ale postanowiłem cię nie ukatrupiać.
Meredith odrzuciła głowę do tyłu i ryknęła histerycznym
śmiechem.
- Oj, Graham, Graham. Nie miałbyś odwagi. Tobie zawsze
brakowało jaj.
Po chwili wyszli do holu, zamykając za sobą drzwi.
Sophie wróciła do pokoju i usiadła na najbliższym krześle. Nogi
miała jak z waty. Potrząsnęła głową. Ta wstrętna, chciwa, przebiegła
kobieta jest jej matką? A towarzyszący jej mężczyzna stryjem
Grahamem? O co chodziło? O czym rozmawiali? Jakąż to mają
tajemnicę? Za co stryj płacił matce? Co, do diabła, się dzieje?
Nerwowo zastanawiała się, co zrobić. Pójść do ojca? Nie, bez
sensu. Najwyżej mogłaby mu powtórzyć to, co słyszała. A rozmowa
matki ze stryjem nie trzymała się kupy. Pójść do Rivera? Też bez
sensu. Po pierwsze, River i tak nie przepada za Grahamem, a po
drugie, nie chciała mu znów opowiadać o dziwnym zachowaniu
matki. A zatem? Ma puścić wszystko w niepamięć? Udawać, że nic
się nie stało?
- Nie. Tak też niedobrze - szepnęła, podnosząc się z krzesła.
Wyszła na zewnątrz, gdzie zostawiła puste opakowania po prezentach.
Podniósłszy je, skierowała się do pojemników na śmieci. - Po
przyjęciu. To tylko kilka dni. Po przyjęciu naradzę się z Riverem,
może z Randem i Drakiem. Porozmawiamy z ojcem; może zdołamy
go przekonać, że mama musi się leczyć. Że potrzebuje fachowej
pomocy...
River siedział na ławce przed stajnią, wpatrzony w swoje ręce.
Był tak skoncentrowany na tym, co robił, że nie słyszał zbliżających
się kroków. Podniósł głowę dopiero, kiedy Rand się odezwał.
- To łabędź? Rzeźbisz łabędzia? - spytał najstarszy syn Coltonów,
wskazując na kostkę mydła, którą River strugał nożem. -
Niesamowite. Masz talent, braciszku.
- Dzięki.
River ostrożnie przeciągnął nożem po delikatnie wygiętej szyi
ptaka, po czym odłożył kostkę na bok. Wolał nie ryzykować. Szyja
była najtrudniejszym elementem, wymagała maksimum skupienia.
Miał nadzieję, że Rand nie wpadł na dłuższą pogawędkę, chciał
bowiem skończyć rzeźbę przed kolacją i zostawić ją Sophie na
poduszce.
- Często ostatnio bywasz w domu. Od poprzedniej wizyty minęło
zaledwie parę tygodni...
- Wiem, niby siedzibę mam w Waszyngtonie, ale większość
interesów załatwiam w Kalifornii. Najpierw pomagałem ojcu, potem
dostałem zlecenie od klienta z Los Angeles. Ledwo skończyłem,
wezwał mnie drugi klient z Sacramento. Wczoraj ze wszystkim się
uporałem i od dziś jestem wolnym człowiekiem. Uznałem, że nie
warto tracić czasu na przelot do Waszyngtonu, skoro urodziny ojca
obchodzimy hucznie już za parę dni. A co u ciebie? Jak posuwa się
budowa?
- Świetnie. - River wstał. Zamknąwszy scyzoryk, schował go do
kieszeni dżinsów. - Wybierasz się na przejażdżkę?
Pytanie było o tyle uzasadnione, że Rand miał na sobie sprane
dżinsy, flanelową koszulę i znoszone buty kowbojskie.
- A co? Bo jestem odpowiednio ubrany? - Randa ogarnęła
wesołość. - Nie, stary. Sprzątałem biuro, które wynajmuję w
Prosperino, a potem pomyślałem, że nie ma sensu się przebierać,
skoro wybieram się na ranczo. Niby korzystam z usług
profesjonalnych sprzątaczek, ale mówię ci, nic tak nie zbiera kurzu jak
książki prawnicze. A panie sprzątaczki myją podłogi, lecz książek nie
ruszają.
River wyszczerzył w uśmiechu zęby.
- Dobrze nas wychowano, no nie, Rand? Żeby sprzątać po sobie i
nie wymagać od innych czegoś, co sami możemy zrobić.
- To prawda. - Rand wzruszył ramionami.
Był silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną liczącym ponad metr
osiemdziesiąt pięć wzrostu, o czarnych włosach i niebieskich oczach,
bardzo podobnym do Joego sprzed trzydziestu lat. Może właśnie to
podobieństwo sprawiło, że River czuł do niego instynktowną
sympatię. Cieszył się, że są nie tylko braćmi, ale i przyjaciółmi.
- Chociaż szkoda - dodał po chwili Rand. - Z tym niewymaganiem
od innych...
- Tak? - River skierował się w stronę niewielkiej lodówki stojącej
tuż za drzwiami stajni. - Chciałeś wymóc coś na mnie?
- Owszem. - Rand uśmiechnął się lekko zażenowany. - Żebyś
powiedział Sophie, że ją kochasz. Ten łabądek jest dla niej, prawda?
A wcześniej były kwiatki, książka, lizak. Inez, stary, nie potrafi
trzymać języka za zębami. Zwierza się córce, Maya zwierza się
Drake'owi i sam rozumiesz... Mamy w tym domu doskonały system
wczesnego ostrzegania. Wieści wędrują z prędkością światła. Gdybym
poleciał teraz do Waszyngtonu, pewnie zastałbym stos faksów od
Drake'a. To co, powiesz Sophie?
- Że ją kocham? - River wyjął z lodówki dwie butelki wody
mineralnej. Jedną podał swemu przybranemu bratu, drugą zatrzymał
dla siebie. - Ona wie, ale mi nie wierzy. Chcę jej dać czas, żeby
oswoiła się z tą myślą. Przez całe lata odtrącałem ją od siebie. O mało
jej nie straciłem, kiedy zaręczyła się z Chetem.
- Nie straciłeś. Ona go nigdy nie kochała. Wiem, co mówię, bo
specjalnie przyleciała do Waszyngtonu, żeby ze mną pogadać. Z
Chetem to był układ czysto zawodowy. Może poprzez zaręczyny
chciała ci coś przekazać, zmusić cię, abyś wreszcie przejrzał na oczy.
Nie wiem. Podejrzewam, że Sophie też nie do końca to wie. W
każdym razie gotowa była zerwać z Chetem, rzucić pracę w agencji i
wrócić do domu. Oczywiście fakt, że ty tu mieszkasz, miał niewielkie
znaczenie. Może w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach
wpływał na jej decyzję.
River potarł ręką szyję, po czym pchnął kapelusz głębiej na oczy.
- Tak myślisz?
- Nie myślę, lecz wiem - odparł ze śmiechem Rand. - Hej, ty
jesteś River czy jego sobowtór? Bo River, z którym się
wychowywałem, już dawno przemówiłby Sophie do rozumu.
Zabrałby ją na spacer i tak długo tłumaczył, że powinni być razem, aż
by mu przyznała rację. A ty jej rzeźbisz łabędzie? Trzeba być
brutalem, nie romantykiem.
- Największy playboy na świecie udziela mi rad? Dzięki,
przyjacielu. Nie potrzebuję pomocy.
Rand uniósł ręce w geście rezygnacji.
- W porządku, stary, przepraszam. Ale nie mogłem się
powstrzymać. To moja siostra. Muszę dokuczać jej absztyfikantom.
To mój braterski obowiązek.
- Daj spokój, twoja uparta siostra świetnie sobie radzi bez ciebie.
Ale wkrótce ulegnie mojemu czarowi. Nawet powiem ci, kiedy to
nastąpi. Zanim wzniesiemy kieliszki, aby życzyć Joemu sto lat, będzie
po wszystkim. Do tego czasu zgodzi się zostać moją żoną.
- Świetnie. Wasze zdrowie. - Rand podniósł butelkę do ust, zanim
jednak pociągnął łyk, kątem oka spostrzegł skręcające w podjazd auto.
- Co on tu robi?
River spojrzał na samochód, po czym przeniósł wzrok na Randa,
który stał blady jak trup, zaciskając gniewnie usta.
- Emmett Fallon? Nie mam pojęcia. Może przyjechał omówić z
Joem jakieś sprawy zawodowe? A co?
- Nic. Wiesz, niby nie mam powodu, żeby mu nie ufać. Na
żadnych kłamstwach czy oszustwach go nie przyłapałem, a jednak nie
lubię tego faceta. Im dłużej go znam i im częściej widuję, tym mniej
mu ufam. Zazdrości ojcu, uważa, że powinien mieć większy udział w
zyskach. Jest niesamowicie pazerny. Gdyby mógł, obdarłby ojca ze
skóry.
- Czyli Emmett nie należy do twoich faworytów... - Wiedząc, że
Rand zamierza wyjechać tuż po przyjęciu urodzinowym Joego, River
postanowił nie tracić czasu.
- Nie, ani ten stary podrywacz, ani jego żonka. Jak ona ma na
imię? Jeannie? Nie. Sarah? Nie. Beth Ann? Nie. Już wiem! Doris!
Chyba Doris, prawda?
- O to chodzi? Że ty uwodzisz, ale się nie żenisz, a on poślubia
każdą kobietę, z którą idzie do łóżka? - River przytknął do ust butelkę
i pociągnął łyk wody. - Nie wierzę. Musiał ci się jeszcze czymś
narazić.
- Niczym konkretnym, stary. Ale znam się na ludziach. Emmett
Fallon podlizuje się ojcu, prawi mu komplementy, udaje lojalnego
przyjaciela i współpracownika, a w głębi duszy zieje do niego
nienawiścią. Podobnie jak stryj Graham. W dzieciństwie ojciec przez
pewien czas mieszkał w Waszyngtonie. Postanowiłem zabawić się w
detektywa. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, zadawałem pytania.
Dowiedziałem się co nieco o jego rodzicach i naszym kochanym
Grahamku.
- Serio? - River usiadł z powrotem na ławce i nadstawił uszu.
Ciekaw był wszystkiego, co Rand ma do powiedzenia zarówno na
temat Fallona, jak i Grahama Coltona.
- Tak, serio - odparł z uśmiechem Rand. - To co, mówić dalej?
- Jak chcesz. - River wzruszył ramionami.
- Dobra, ale nie będę się wdawał w szczegóły. Ojciec Joego,
Teddy Colton, był prawnikiem w Waszyngtonie. Wcale nie
najlepszym, ale uwielbiał życie towarzyskie, więc miał mnóstwo
przyjaciół. Ożenił się z kobietą o imieniu Kay, która pochodziła z
rodziny bogatej, choć stojącej znacznie niżej w hierarchii społecznej.
To dziadkowi nie przeszkadzało. Chciał mieć pieniądze, żeby móc żyć
tak, jak - jego zdaniem - na to zasługiwał.
- Każdy by tak chciał.
- No pewnie. W każdym razie Teddy'emu i Kay urodził się syn
Joe, a pięć lat później drugi syn Graham. Powinni byli poprzestać na
jednym, ale... Któregoś dnia Teddy, który lubił sobie wypić, zabrał
Kay, która również lubiła wypić, na przyjęcie. W drodze powrotnej
rozbili się na drzewie. Osieroceni chłopcy trafili do domu swoich
bogatych dziadków, rodziców zmarłej mamusi. Ale dziadkowie nie
chcieli, żeby Joe z nimi mieszkał, bo z wyglądu za bardzo
przypominał im zięcia, który po pijanemu wjechał na drzewo i zabił
ich córkę. Więc zostawili sobie młodszego Grahama, a Joego odesłali
do Kalifornii. Do kumpla Teddy'ego z wojska, Jacka McGratha.
River uniósł rękę, przerywając Randowi monolog.
- Tę część historii znam. Joe poczuł się odrzucony, lecz pobyt u
McGrathów okazał się najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotkała.
Jack i Maureen przyjęli go pod swój dach i otoczyli opieką, mimo że
mieli gromadkę własnych dzieci, a do bogatych nie należeli. Dzięki
nim wyrósł na porządnego człowieka. A ja dzięki nim trafiłem do
waszej rodziny. Bo Joe postanowił odwdzięczyć się za ich dobroć,
ofiarując dom innym sierotom. Nie znam jednak historii Grahama.
Rand wypił do końca wodę, zgniótł butelkę i cisnął do kosza.
- Biedny Graham. I biedni jego dziadkowie. Wzięli nie tego
wnuka, co trzeba. Graham był rzeczywiście podobny do ich córki, ale
charakterek miał swojego ojca. To po pierwsze, a po drugie, po paru
latach staruszkowie stracili majątek, zostali bez grosza. Co wtedy
zrobił ich kochany wnuk? Porzucił ich. Przypomniał sobie o starszym
bracie, z którym wcześniej nie utrzymywał kontaktu, a który właśnie
zaczął świetnie prosperować.
- I Joe przyjął go z otwartymi ramionami - dokończył River. - W
myśl zasady: co moje, to i twoje. Zgadłem?
- Zgadłeś. - Rand wykrzywił się z niesmakiem. - Podobnie sprawa
wygląda z Emmettem Fallonem. Kiedyś przed laty współpracowali
przy wydobywaniu ropy. Teraz Emmett uważa, że należy mu się
udział we wszystkich spółkach wchodzących w skład Colton
Enterprises. W kopalniach, w mediach, we wszystkim. Nasz ojciec
Riv, ma jedną podstawową wadę. Jest zbyt porządnym, zbyt dobrym i
stanowczo zbyt ufnym człowiekiem.
- Staram się mieć go na oku - powiedział River, również rzucając
pustą butelkę do kosza na śmieci. - Wszyscy tu pilnujemy, aby nie
stała mu się żadna krzywda.
- Wiem, przyjacielu. - Rand objął brata ramieniem i uściskał
serdecznie. - Dlatego chciałem z tobą pogadać i dlatego trzymam
kciuki, aby Sophie przyjęła twoje oświadczyny. Nie poddawaj się,
słyszysz?
- Nie mam zamiaru - odparł River, siadając z powrotem na ławce.
Po chwili podniósł łabędzia, który wymagał kilku drobnych
poprawek. Rand pożegnał się, mówiąc, że musi zajrzeć do Joego,
sprawdzić, czy Emmett przypadkiem nie usiłuje czegoś od niego
wyłudzić. River skinął głową: tak, ostrożność nie zawadzi. Wyjął z
kieszeni scyzoryk, wyciągnął ostrze i zaczął skrobać cienkie mydlane
wiórki. Wiedział, że łabędź będzie piękny, że Sophie ucieszy się, tak
jak z innych podarków.
A potem, już niedługo, nadejdzie wielki dzień. Dzień, w którym
zjadą się goście zaproszeni na przyjęcie z okazji sześćdziesiątych
urodzin Joego. Dzień, w którym on i Sophie rozpoczną nowe
szczęśliwe życie. Dzień, który na zawsze pozostanie w ich pamięci.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Od rana świeciło słońce, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, choć
prawdę mówiąc, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że w dniu
urodzin Joego Coltona mógłby padać deszcz. Po pierwsze, w
Kalifornii w ogóle rzadko pada, a po drugie, było nie do pomyślenia,
żeby przyjęcie odbywało się w strugach deszczu!
Inez i jej pomocnica Nora Hickman pracowały bez chwili
wytchnienia. Owszem, przyrządzały posiłki dla domowników, ale od
kilku dni przeganiały z kuchni każdego, kto odważył się tam zajrzeć.
Na dziecińcu i w ogrodzie ustawiono trzy wielkie namioty. Fontanna
lśniła, migotały zawieszone na drzewach światełka, w powietrzu
unosił się zapach kwiatów. W ogromnym salonie wzniesiono
specjalne podwyższenie dla orkiestry; drugie podwyższenie - dla
drugiej orkiestry oraz dla mówców, którzy będą chcieli wygłosić
przemówienie do jubilata - zbudowano na dziedzińcu.
Poprzedniego dnia przyleciała z Paryża ciotka Joego, cudownie
ekscentryczna, osiemdziesięcioośmioletnia Sybil, która natychmiast
zażądała, aby w całym domu rozstawiono popielniczki. Albo rodzina
pozwoli jej palić, albo wsiada w następny samolot i wraca do Francji.
- Gdyby nie seks i papierosy, nie miałabym w życiu żadnych
przyjemności - oznajmiła staruszka, mrugając porozumiewawczo do
Sophie.
Sophie znalazła kilka popielniczek. Potem odszukała ogrodnika
Marca i poprosiła go, żeby do wszystkich pokoi dostarczył wazony z
kwiatami; Meredith bowiem zarządziła, by kwiaty stały wyłącznie w
jej pokoju. W końcu ustaliła z Inez, aby przygotowano poczęstunek
dla dziennikarzy i fotografików obsługujących przyjęcie - pamiętała
ze wstydem, że poprzednim razem Meredith po macoszemu
potraktowała przedstawicieli mediów.
Wreszcie wszystko było gotowe. Inez upiekła gigantyczny tort na
trzysta osób, ludzie z firmy cateringowej krążyli po domu i ogrodzie,
rozstawiając stoły i krzesła. Solenizant narzekał, że musi włożyć
smoking, a żona solenizanta od trzech godzin siedziała zamknięta w
swoim pokoju z fryzjerem oraz przywiezioną przez niego wizażystką.
Jeszcze dwie godziny i zjadą się wszyscy zaproszeni goście. Po
sześciu lub siedmiu godzinach zaczną się żegnać i rozjeżdżać do
domów. Tyle pracy, tyle przygotowań, kilka godzin zabawy, a
potem...
No właśnie, co potem? Rand wróci do Waszyngtonu, Drake
wyjedzie gdzieś z jakąś tajemniczą misją. Amber już ogłosiła, że
nazajutrz rano wybiera się z przyjaciółmi w tygodniową podróż.
Emily oczywiście zostanie, Rebeka będzie od czasu do czasu wpadać
z wizytą. A przybrane rodzeństwo? Chance, który zajmował się
sprzedażą sprzętu rolniczego, znów ruszy w objazd stanu. Tripp,
wzięty pediatra, podejmie na nowo praktykę. Wyatt razem z Randem
poleci do Waszyngtonu - obaj pracowali w tej samej firmie
prawniczej. A syn Emmetta, Blake Fallon, który przed wieloma laty
uciekł z domu i zamieszkał na ranczu Coltonów, pewnie będzie
zaglądał raz na tydzień, nie częściej, bo prowadzenie sierocińca w
Hopechest wypełniało mu każdą wolną chwilę.
Czyli poza rodzicami i Emily w Hacienda del Alegria zostanie
tylko River James. Może wkrótce przeprowadzi się do własnego
domu, ale ten dom znajdował się zaledwie o rzut kamieniem od
siedziby Coltonów i od niej, Sophie, która też nigdzie nie wyjeżdża.
Chociaż... mogłaby skorzystać z zaproszenia ciotki Sybil i przez kilka
miesięcy pomieszkać w Paryżu. Była to kusząca propozycja.
Zamierzała napisać książkę poświęconą Hopechest; może we Francji,
z dala od rodziny, łatwiej byłoby jej zacząć?
Ciekawe, jak by się River zachował? Czy próbowałby ją
powstrzymać? Czy prosiłby, by została? Przedtem nigdy nie
protestował, gdy znikała z jego życia.
- Kwiaty, Sophie - rzekła Maya Ramirez, wchodząc do pokoju.
Była prawie niewidoczna za ogromnym bukietem składającym się co
najmniej z trzech tuzinów długich czerwonych róż.
- O rany! - zawołała Sophie, biorąc od Mayi ciężki wazon. - Jakie
piękne! Twój ojciec je wyhodował?
W ciemnych oczach Mayi rozbłysły wesołe iskierki.
- Bez przesady. Tata zna się na kwiatach, ale aż tak dobry to nie
jest. Poza tym, gdyby wyhodował tak wspaniałe róże, nikomu nie
pozwoliłby ich ściąć. Gdzieś tu jest karteczka... - Wskazała małą białą
kopertę ukrytą między pąkami. - Muszę lecieć. Mama przeżywa
załamanie nerwowe, co znaczy, że wszystko jest zapięte na ostatni
guzik i nie ma czym się zająć. Nie zapomnij, Soph, że o szóstej, zanim
przybędzie reszta gości, przewidziana jest uroczysta kolacja dla
najbliższych. Przyjechał już senator Howard; razem z jubilatem
właśnie napoczęli pudełko cygar od kongresmana Blakely'ego. Mama
oczywiście narzeka, że zasmrodzą cały dom...
Sophie postawiła wazon na toaletce i sięgnęła po biały kartonik.
Na kopercie widniało tylko jej imię; w środku na podłużnym
kartoniku niewiele więcej: „Pytałaś, co jest na górze. Przyjdź i
zobacz".
- Dziś? - spytała na głos. - Krąży jak widmo, zasypując mnie
prezentami, i nagle wyskakuje z zaproszeniem?
Kąciki warg jej zadrżały, po chwili rozciągnęła usta w szerokim
uśmiechu. Czemu nie? Zdąży obrócić. Kolano miała na tyle sprawne,
że mogła normalnie prowadzić samochód. Prysznic już wzięła, musi
się tylko ubrać. Inez nie potrzebuje jej pomocy. Hmm. Korciło ją...
- Szlag by cię trafił, River!
Wciągnęła przez głowę prostą czarną sukienkę, po czym
poprawiła ręką fryzurę, usiłując nadać jej poprzedni kształt. Następnie
pociągnęła usta szminką i krytycznym okiem przyjrzała się bliźnie na
lewym policzku. Należy ją starannie przypudrować...
- E tam! - mruknęła, uśmiechając się do swojego odbicia. - Kto by
się przejmował? Nie ja! - I rzeczywiście; było jej zupełnie wszystko
jedno, czy blizna jest widoczna czy nie. - Jak się komuś nie podoba, to
niech nie patrzy.
- Sophie! - zawołała Emily, zauważywszy, jak siostra biegnie
przez salon. - Ciocia Sybil mówi, że brakuje na zewnątrz
popielniczek. Co mam zrobić?
- Powiedz, żeby zaczęła żuć tytoń! Wtedy wystarczy splunąć byle
gdzie! - rzuciła przez ramię Sophie. Z haczyka przy drzwiach
chwyciła kluczyki samochodowe.
- Splunąć...? Ależ...
Emily obejrzała się za siebie, lecz Sophie już nie było. Wytężyła
słuch. Przez moment słyszała odgłos kroków na żwirowym
podjeździe, a potem charakterystyczny pisk opon.
- Stoimy w miejscu, prawda, Martho? - spytała Louise Smith. -
Wiemy, że moja babka miała na imię Sophie. Wiemy, że widziałam
siebie w ogrodzie. A właściwie, że widziałam dwie Louise. Od
pewnego czasu nie posunęłyśmy się naprzód... Dlaczego chcesz
zrezygnować z hipnozy?
Martha Wilkes odłożyła notes, w którym zapisywała swoje
spostrzeżenia, i popatrzyła Louise prosto w oczy.
- Dobrze wiesz dlaczego - odparła. - Z powodu bólów głowy.
Tych strasznych migren, na które cierpisz.
- Bóle głowy dawniej też miewałam.
- Codziennie? Chyba nie. Posłuchaj, Louise. Dobrze, że internista
przepisał ci coś, co skutkuje, ale to są bardzo silne leki. Nie chcę,
żebyś się nimi truła. Jesteś coraz chudsza, śnią ci się w nocy
koszmary. To naprawdę nie ma sensu. Hipnoza za bardzo cię stresuje.
Jako psycholog i jako twoja przyjaciółka uważam, że trzeba
przystopować. Przynajmniej dopóki migreny nie ustaną.
Louise z trudem powstrzymała łzy.
- Tak bardzo chciałam znów zobaczyć tę dziewczynkę, ale Patsy...
ona mnie odpycha, przysłania mi obraz. To dziwne uczucie. Mam
wrażenie, jakbym siedziała w kinie i oglądała siebie na ekranie.
Jakbym jednocześnie była aktorem i widzem. - Potrząsnęła głową. -
Boże, jak strasznie tęsknię za tą małą.
Z okna sypialni River dojrzał nadjeżdżający samochód. Wolnym
krokiem ruszył na dół po schodach, wmawiając sobie, że wcale się nie
denerwuje, że serce mu nie łomocze, a pot nie spływa po plecach.
Podniósł rękę do czarnej jedwabnej muszki, z którą męczył się przez
dwadzieścia minut, zanim udało mu się ją prosto zawiązać.
Ostatni raz występował w smokingu, kiedy towarzyszył Sophie na
balu maturalnym. W pożyczonym smokingu, pożyczonej krawatce
pod szyją i pożyczonych skórzanych butach, które skrzypiały przy
każdym kroku.
Teraz był właścicielem smokingu, właścicielem czarnych
onyksowych spinek i właścicielem lśniących skórzanych butów, które
- zważywszy na cenę - nie miały prawa skrzypieć. Całkiem
nieskromnie uważał, że śnieżnobiała koszula niezgorzej się prezentuje
na tle jego opalonej skóry. Przez moment wahał się, co zrobić z
włosami; po namyśle związał je cienkim czarnym rzemykiem.
Choć elegancko ubrany, w niczym nie przypominał Cheta
Wallace'a. Zresztą, ku jego zdziwieniu, strój wcale mu tak bardzo nie
przeszkadzał; zresztą trudno, aby codziennie, niezależnie od okazji,
paradował w spranych dżinsach i zakurzonych kowbojskich butach.
Usłyszał, jak samochód zatrzymuje się przed domem.
Policzywszy w myślach do dziesięciu, otworzył drzwi, akurat gdy
Sophie zbliżała się do werandy.
- Wyglądasz przepięknie - rzekł, patrząc, jak ostrożnie podciąga
suknię, aby jej nie przydeptać.
- Wyglądam tak, jakbym wystroiła się w dwie minuty. I mniej
więcej tyle mi to zajęło. - Podniosła wzrok; na jej twarzy pojawił się
wyraz oszołomienia. - Boże... - szepnęła. - Nie wierzę... nie wierzę
własnym oczom.
- Co? Aż tak źle?
Potrząsnęła głową, po czym z trudem przełknęła ślinę.
- Przeciwnie, wyglądasz bosko, jakbyś miał zamiar zdeprawować
połowę żeńskiej populacji. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wiesz,
najbardziej podobał mi się łabędź. Może dlatego, że sam go
wyrzeźbiłeś.
Wyciągnął do niej rękę.
- Chodź, Sophie. Chodź ze mną na górę.
- Bałam się, że nigdy mnie nie zaprosisz - powiedziała cicho i
mijając go, weszła do środka.
Meredith przekręciła głowę w lewo, w prawo, potem w lusterku,
które Frank trzymał, obejrzała misternie upięty kok pełen
fantazyjnych pukli i loków.
- Idealnie. Po prostu idealnie, Frank - pochwaliła mistrza
grzebienia. - Jesteś geniuszem.
- Nie bez znaczenia jest osoba, którą czeszę - rzekł fryzjer,
chowając lusterko do bocznej kieszeni płóciennej torby. - O loki może
się pani nie martwić. Ten lakier jest świetny. Mocno trzyma, ale nie
skleja włosów. Zresztą zostawię go pani. - Postawił pojemnik na
toaletce. - Przekona się pani, jakie to cudo.
- Dziękuję, Frank.
Meredith wstała z fotela i zsunęła jedwabną pelerynę w lamparcie
wzory, którą Frank na czas pracy okrył jej ramiona. Pod spodem miała
na sobie różową suknię w jaskrawozielone pasy sięgającą ziemi,
rozciętą od dołu do połowy uda, a od góry niemal po pępek. Długie
rękawy jakby jeszcze bardziej podkreślały głębokość dekoltu.
Podniosła z toaletki złoty naszyjnik wysadzany brylantami, który
Joe podarował żonie z okazji dwudziestej rocznicy ślubu, i bez słowa
podała go Frankowi, nastawiając szyję. Następnie wsunęła do uszu
jednokaratowe brylantowe kolczyki.
- Jak wyglądam? - Obróciła się wokół własnej osi.
Frank pociągnął długi, luźno skręcony lok opadający wzdłuż jej
policzka.
- Jak marzenie. Nic dodać, nic ująć.
- A ja bym dodała. Po kolejnym karaciku! - oznajmiła ze
śmiechem Meredith, po czym wyjęła z szuflady kilka studolarowych
banknotów. Ocierając się o Franka, wsunęła mu pieniądze do kieszeni
koszuli. - A teraz zmykaj. Muszę wypić kilka martini, bo inaczej nie
wysiedzę przy stole.
Tak jak tego po nim oczekiwano, Frank błysnął zębami w
uśmiechu i zaczął pośpiesznie zbierać grzebienie. Po chwili,
skinąwszy głową na wizażystkę, która nie mając nic do roboty,
piłowała sobie paznokcie, ruszył w stronę drzwi.
Meredith została sama. Nareszcie! Ponownie wyciągnęła szufladę.
Tym razem wydobyła cienką szklaną fiolkę. W środku był
przezroczysty płyn.
- Cholerna sukienka - mruknęła, poklepując się po biodrach. -
Gdzie ja, do diabła, mam to wsadzić? - Popatrzyła na swoje odbicie w
lustrze. - Nie tam, gdzie zazwyczaj chowa się drobiazgi, bo tego, w co
się je chowa, nie mam na sobie.
Marzyła o drinku, ale wiedziała, że najpierw - na trzeźwo! - musi
rozwiązać problem fiolki.
- Do torebki? Bez sensu - ciągnęła monolog. - We własnym
domu, na własnym przyjęciu, gospodyni nie chadza z torebką w ręku.
Zostawić w szufladzie? Zbyt ryzykowne. Mogę nie mieć czasu, żeby
zajrzeć tu przed toastem. Psiakość!
Nagle utkwiła spojrzenie w pojemniku z lakierem do włosów.
Hm, może się uda! Frank powiedział, że nic nie zburzy jej fryzury, ani
prawdziwych loków, ani tych doczepionych. Usiadłszy przed lustrem,
sięgnęła po leżące na toaletce spinki. Uniosła skręcony kosmyk,
owinęła nim fiolkę, po czym zabezpieczyła ją trzema prawie
niewidocznymi spinkami.
Ponownie spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Doskonale, ale
ostrożności nigdy nie za wiele. Na wszelki wypadek spryskała włosy
lakierem, odczekała chwilę i potrząsnęła głową.
- Masz rację, Frank. Ten lakier rzeczywiście jest świetny.
- Naprawdę sam to wszystko zrobiłeś? - spytała Sophie,
rozglądając się dookoła.
Leżała na środku ogromnego łóżka. River leżał obok, wsparty na
łokciu, i też rozglądał się po pokoju. Drewniane podłogi, seledynowa
tapeta na ścianach, w oknach białe muślinowe zasłony. No i meble:
dziewiętnastowieczna toaletka z drewna wiśniowego, którą wypatrzył
w Prosperino, komoda, którą sam zbudował, sekretarzyk z
miedzianymi okuciami, który - jak podejrzewał - przypadnie Sophie
do gustu, i oczywiście wielkie małżeńskie łoże z białą narzutą w polne
kwiaty.
- Podoba ci się?
- Co, takie ohydztwo? - spytała, trącając go żartobliwie w bok. -
Nie bądź śmieszny! Jestem oczarowana. A nie przyszło ci do głowy,
że tylko dlatego się z tobą kochałam? Bo tak bardzo zachwycił mnie
ten pokój?
- E tam! Nie dałabyś się przekupić. - Pogładził ją czule po
ramieniu. - Zresztą przyjechałaś tu nie z powodu pokoju, ale dlatego,
że wzruszył cię łabądek.
- To prawda. - Przekręciwszy się na bok, ujęła go za rękę. -
Powiedz: kochasz mnie?
- Kochasz mnie? - powtórzył i bojąc się, że go zaatakuje, szybko
przygniótł ją swoim ciałem. - Kochasz mnie, a ja kocham ciebie. I
będę kochał przez następny milion lat.
Pogłaskała go po policzku.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Tyle straconego czasu...
- Przez ciebie, złotko. - Pocałował ją w czubek nosa. - Bo ja
jestem... jak to powiedziałaś? Najwspanialszy?
- Och, bez przesady. Tak mi się tylko wypsnęło. - Uśmiechnęła
się. - Ale wiem, do czego zmierzasz. Chcesz, żebyśmy przeszłość
puścili w niepamięć i skoncentrowali się na przyszłości. Zgadłam?
- Nie chcę nic puszczać w niepamięć, Sophie - szepnął. -
Oczywiście, że wolę pamiętać rzeczy dobre niż złe, ale wszystko
złożyło się na to, że jesteśmy tu teraz razem. I radości, i smutki.
- Jesteś niesamowity, wiesz?
- Znów ci się wypsnęło?
Parsknęła śmiechem; po chwili spoważniała.
- Nie spytasz, River?
- O co? - Delikatnie kąsał ją w szyję.
Zamknęła oczy, rozkoszując się dotykiem jego warg.
- O test. Czy sobie zrobiłam. Nie jesteś ciekaw?
- Nie. - Podniósł głowę. - A wiesz dlaczego? Bo wynik nie ma
znaczenia. Kocham cię i pragnę cię poślubić. Jutro, dziś, jak
najszybciej. Dziecko nie wpłynie na moją decyzję. Liczysz się tylko
ty.
- Och, Riv. - Zamrugała oczami, usiłując pozbyć się łez. - Ja też
cię kocham. I dlatego ci powiem. Zrobiłam test i wyszło, że...
Przyłożył palec do jej ust.
- Później - szepnął.
Dopiero kiedy skinęła głową, cofnął dłoń, a na miejsce palca
przytknął wargi. Nie dotarli na zaplanowaną przed przyjęciem
uroczystą kolację dla rodziny. Najpierw znów się kochali, potem
przez kwadrans chodzili na czworakach, szukając onyksowych spinek
do mankietów.
- Spóźniliście się - powiedział Rand, kiedy w końcu dojrzał
Rivera przy barze w ogrodzie. - Założyłem się z Drakiem o pięć
dolców, że ogłosicie dziś z Sophie swoje zaręczyny. I co, wygram?
- Trzeba było założyć się o dziesięć - odparł River, uśmiechając
się od ucha do ucha.
W jednej ręce trzymał szklankę piwa, w drugiej szklankę
oranżady - nie liczył, że w barze znajdzie mleko. Zresztą Sophie
nikomu nie chciała na razie mówić o ciąży. Obiecał jej, że zachowa tę
radosną nowinę w tajemnicy, podejrzewał jednak, że długo nie
podoła, bo rozpierało go szczęście. On, którego wszyscy uważali za
samotnika, przestanie nim być. Wkrótce będzie miał rodzinę...
- Poczekamy, aż skończą się toasty i dopiero wtedy ogłosimy, że
zamierzamy się pobrać.
- Świetnie, stary. - Rand silnie klepnął Rivera w plecy. -
Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Gratulacje.
Sophie stała koło syna Grahama, Jacksona, i obserwowała
krzątaninę przed ustawioną w ogrodzie sceną. Gwiazdy lśniły na
niebie, powietrze pachniało kwiatami, a po dziedzińcu krążyli
elegancko ubrani goście.
- W tym jaskrawym stroju wyróżnia się pośród tłumu, prawda? -
Jackson wskazał kieliszkiem w stronę Meredith.
- Zdecydowanie - przyznała Sophie.
Nagle zauważyła, jak matka nerwowym ruchem podnosi rękę do
czoła i przygładza loki. Czyżby rozbolała ją głowa? Może powinna do
niej podejść, spytać, czy wszystko w porządku? Ale zanim wykonała
krok, zobaczyła przy swoim boku Cheyenne James.
- Mój braciszek wygląda dziś wyjątkowo urodziwie - oznajmiła
Cheyenne, mrugając do Jacksona. - I promienieje radością. Trochę jak
Sophie. Nie sądzisz, Jackson?
Jackson zmarszczył zdezorientowany czoło.
- Czyżby mnie coś ominęło? - spytał.
Obie kobiety wybuchnęły śmiechem. Po chwili dołączył do nich
River.
- Cześć, siostrzyczko - powiedział, cmokając Cheyenne w
policzek. - Co was tak cieszy?
- Ty - odparła Cheyenne. - I niech ci się nie zdaje, że coś przede
mną ukryjesz, bo czytam w twoich myślach. - Przeniosła spojrzenie na
Jacksona. - Kotku, może byśmy się czegoś napili, co? O, jest Rebeka!
Muszę z nią pogadać. Jackson, bądź tak miły i skombinuj mi coś
zimnego. Będę tam, z Rebeką.
- Dlaczego pozwalam, żeby one wodziły mnie za nos? - spytał
Jackson,
odprowadzając
Cheyenne
wzrokiem.
Jej
długie,
kruczoczarne włosy kołysały się zmysłowo przy każdym kroku. -
Sympatyczna dziewczyna. Dlaczego nikt mi jej wcześniej nie
przedstawił?
- Dlatego, że pracujesz dwadzieścia sześć godzin na dobę, dbając
o interesy Coltonów - odparła Sophie. - A Cheyenne potrafi czytać w
myślach, prawda, Riv?
- Prawda. Ma duże zdolności telepatyczne.
Jackson obejrzał się przez ramię, ale Cheyenne zniknęła w tłumie.
- Jeśli jest, jak twierdzicie, będzie wiedziała, że poszedłem spełnić
jej życzenie. Chyba lepiej, żebym skorzystał z barku w gabinecie
Joego? Bo tu w ogrodzie trudno będzie dopchać się do lady, a zaraz
zaczną się przemówienia...
River wziął Sophie za rękę i podeszli bliżej sceny.
- Twoja mama wygląda rewelacyjnie.
Sophie wspięła się na palce, usiłując dojrzeć matkę, ale ni stąd, ni
zowąd widok zasłonił jej Emmett Fallon.
- Przepraszam, nie zauważyłem cię, Soph. Muszę napełnić
kieliszek. Zaraz zaczną się toasty...
Oddalił się pośpiesznie w stronę drzwi, za którymi zniknął
Jackson.
- Kretyn - mruknął pod nosem River. - Jak się czujesz, mamuśku?
- Dobrze - odparła Sophie. - Ale jak jeszcze raz nazwiesz mnie
mamuśką, to pożałujesz. - Cmoknęła go w policzek. - Boże, istny dom
wariatów. Mama zaprosiła... Spójrz, Riv! Tata wchodzi na scenę.
Razem z mamą. Myślisz, że będzie przemawiał?
- Chyba tak. Meredith trzyma dwa kieliszki szampana. Podejdźmy
bliżej.
Meredith,
oświetlona
blaskiem
reflektorów,
wyglądała
przepięknie. W pewnej chwili podała mężowi kieliszek złocistego
płynu, potem podniosła rękę do włosów i przygładziła je, uśmiechając
się promiennie.
- Czekamy, solenizancie! - zawołał ktoś z tłumu.
Wszyscy zaczęli klaskać.
- Starczy, kochani, starczy - uciszył zebranych Joe.
Sophie słuchała ojca ze wzruszeniem. A to zażartował, a to
zadrwił z samego siebie, to znów mówił poważnie. Na koniec
podziękował gościom za przybycie.
- Kto wie, może w tej sytuacji dożyję sześćdziesiątych piątych
urodzin?
- Sto sześćdziesiątych piątych!
Sophie odwróciła się. Rand puścił do niej oko.
- Słyszysz, tato? Sto sześćdziesiątych piątych!
Joe wybuchnął śmiechem i wzniósł toast.
- W porządku. Niech i tak będzie.
Sophie przysunęła szklankę do ust i popatrzyła na Rivera, kiedy
nagle powietrzem wstrząsnął huk. Odruchowo spojrzała na scenę i
zobaczyła, jak Joe osuwa się na ziemię, jedną ręką obejmując
Meredith.
- Tato! - wrzasnęła Sophie i trzymając Rivera za rękę, przeciskała
się przez zdezorientowany tłum. - Tatusiu!
W małej, ciemnej sypialni w Missisipi Louise Smith poderwała
się na łóżku, przycisnęła ręce do policzków i zaczęła rozdzierająco
krzyczeć.
Jej krzyk niósł się echem po całym domu.