MARGIT SANDEMO
SAMOTNY WILK
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Młody mężczyzna stal jak skamieniały, bezradnie prześlizgując się wzrokiem po
niewielkiej mrocznej izbie. W jego oczach czaiła się rozpacz. Znikąd pomocy. We
wszechogarniającej ciszy świtu nawet morze jakby zamarło, a mewy umilkły.
Już trzeci dzień stary rybak leżał nieruchomo w łóżku. Nie podnosił powiek, wydawał
się zimny i obcy.
Młodzieniec nie raz już zetknął się ze śmiercią. Widział martwe ryby i ptaki. Ale to
nie to samo! Staruszek przecież stanowił dla niego jedyną podporę, nie powinien był więc
umierać!
Teraz pozostawało jedynie zapewnić mu godny pochówek.
Zwykle kiedy starzec wypływał łodzią do miasta, żeby wymienić suszone ryby na
ż
ywność i rzeczy potrzebne na odludziu, zakładał odświętne ubrania. Nigdy jednak nie
zabierał ze sobą swego młodego podopiecznego. Dawał mu jedynie do zrozumienia, że w
mieście żyją ludzie i nie można im się pokazać w byle jakich łachach.
Młodzieniec przeszukał komodę. W słabym świetle budzącego się dnia, wdzierającego
się przez uchylone drzwi, z trudem rozróżniał przedmioty. Znalazł spraną koszulę i chustkę,
którą rybak od święta zawiązywał na szyi.
Idąc w stronę łóżka, zatrzymał się z wahaniem przy stole. Tuż przed śmiercią
staruszek wskazał palcem na zawiniątko i skinięciem głowy dał znak wychowankowi, że to
dla niego.
Chłopak wziął do ręki pakunek i popatrzył nań ze zdziwieniem, a gdy obrócił go w
dłoniach, szmata rozwinęła się i odsłoniła pięknie rzeźbioną szkatułkę, na której wyryto sześć
tajemniczych znaków. Nie miał pojęcia, co one oznaczają, nie potrafił czytać. Jednak dziwny
przedmiot obudził na moment drzemiące gdzieś głęboko w pamięci nikłe wspomnienie.
Niezdarnie owinął z powrotem szkatułkę i ukrył za połami koszuli
Jeszcze raz omiótł spojrzeniem izbę i nagle jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
Podszedł do ściany, na której wisiał osobliwy obrazek, i szorstkimi od ciężkiej pracy dłońmi
pogładził delikatnie papier. Rysunek, wykonany dziecięcą ręką, ale z dużym talentem,
przedstawiał samotnego wilka wyjącego do księżyca. Oczy zwierzęcia, utkwione nieruchomo
w mistycznej bladej tarczy na niebie, wyrażały niemal ludzką rozpacz.
Młodzieniec zdjął ze ściany rysunek i zwinąwszy go w rulon, wetknął za pazuchę.
Potem przebrał starca i ostrożnie przeniósł jego kruche ciało do łodzi. W kilka chwil później
odbił od brzegu i mocno uderzając wiosłami, pośpiesznie oddalił się od wyspy.
Słońce stało wysoko na niebie, kiedy łódź przybiła do przystani w miasteczku.
Przenikliwy odór smoły i ryb uderzał w nozdrza. Chłopak z trudem łapał oddech. Zewsząd
otaczały go ludzkie głosy.
A więc tak ludzie rozmawiają ze sobą!
Gromada mężczyzn ze zdumieniem przyglądała się wysokiemu, prostemu jak struna
młodzieńcowi, który podszedł do nich niepewnym krokiem. Ktoś rzucił kpiącą uwagę, ale
gdy obcy przybysz podniósł na niego niewinny wzrok, zawstydzony żartowniś spuścił oczy.
Kiedy zgromadzeni na kei rybacy przyjrzeli się dokładniej, kogo nieznajomy niesie na rękach,
rozległy się okrzyki:
- Ależ to stary Angus!
- Nie żyje!
- Co to za Angus? - zapytał obcy w tych stronach mężczyzna.
- Eee... To dziwak. Głuchoniemy. Mieszkał sam na niewielkiej wyspie z dala od ludzi.
Stary rybak, odmieniec...
Młodzieniec patrzył to na jednego, to na drugiego. Rozumiał ich, rozmawiali w taki
sam sposób, w jaki on myślał.
Wiedział, że ma głos. Ale nie potrzebował go używać, przebywając ze staruszkiem.
Tylko czasem, gdy nieoczekiwanie nachodziła go niepojęta tęsknota, stawał na brzegu morza
i wykrzykiwał w stronę horyzontu swą bezsilność.
Własny krzyk - to był jedyny głos, który słyszał.
Rybacy z największą ostrożnością wzięli od młodzieńca ciało staruszka. Chłopak
pokiwał głową uspokojony.
- Biedny stary - powiedział któryś z miejscowych. - Musimy się chyba zatroszczyć o
jego pochówek. Był przecież zupełnie sam.
- Ciekawe, czy miał pieniądze? - mruknął inny.
- E, skąd! Całe życie klepał biedę.
- Nieprawda! Pamiętacie? Wiele lat temu Angus szastał na prawo i lewo srebrnymi
monetami.
- Te pieniądze dawno się rozpłynęły - zażartował stary rybak.
- Kim jest ten młodzik, który przywiózł ciało? Trzeba go zapytać!
Odwrócili się, ale nieznajomy zniknął. Rybacy wzruszyli obojętnie ramionami, po
czym udali się do miasteczka, by przygotować wszystko do ostatniej drogi Angusa.
„Sandra wszystko potrafi! Sandra poradzi sobie w każdej sytuacji! Nigdy nie traci
zimnej krwi!” - mawiali zwykle przyjaciele dziewczyny.
Teraz jednak sprawy przybrały fatalny obrót.
Ojciec Sandry na wieść o bankructwie popełnił samobójstwo i dziewczyna musiała
stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonymi wierzycielami, którzy zażądali spłaty długów. Jej
rodzinny dom, piękna ogromna posiadłość, poszedł pod młotek wraz z meblami i innymi
przedmiotami, do których dziewczyna była tak bardzo przywiązana. Cały majątek skurczył
się i zniknął. Zniknęli też przyjaciele.
Sandra nie wiedziała, co sądzą o jej nowej sytuacji, po strasznej tragedii bowiem nie
spotkała żadnego z nich. Najbardziej obawiała się reakcji Stephena.
Przybył do dworu już po licytacji. Spacerował po pustych pokojach ograbionych bez
najmniejszych skrupułów przez ostatniego wierzyciela, po którego wyjeździe Sandrze ostało
się niewiele ponad suknię, w którą była ubrana.
Dziewczyna starała się zapanować nad sobą, by nie pokazać, jak bardzo jest jej ciężko.
Dobrze wiedziała, po co przyjechał Stephen. Czuła się upokorzona i przygnębiona, ale
mimo to dumnie trzymała głowę. Zauważyła, że Stephen jest spocony ze zdenerwowania, ale
nie zamierzała mu niczego ułatwiać.
- Jak przypuszczam, pragniesz odwołać nasze zaręczyny? - zapytała jednak bez
ogródek.
Wzdrygnął się, a na jego urodziwej twarzy pojawiła się irytacja. Sandra zepsuła mu
starannie przygotowane przemówienie.
- Skądże - zaprzeczył pośpiesznie. - Sądzisz, że opuściłbym cię w takiej sytuacji?
Zastanawiałem się jedynie, czy nie moglibyśmy przesunąć nieco terminu ślubu. Nie ma to
ż
adnego związku z twoimi kłopotami, po prostu jestem obecnie bardzo zajęty.
Właściwie prawie mu współczuła. Choć bardzo marzyła o miłości, dobrze wiedziała,
ż
e Stephen nigdy tak naprawdę jej nie kochał i zaręczył się z nią jedynie dla majątku.
Niejeden raz podczas przyjęć i balów słyszała za plecami szepty: „Ta Sandra Winter jest
zimna niczym nazwisko, które nosi... a przy tym nie grzeszy urodą. Co ten Stephen w niej
widzi? Na pewno chodzi mu tylko o posag!”
To prawda, że nie była zdolna do uczuciowych burz. Jej ojciec, niegdyś oficer,
wcześnie obarczony odpowiedzialnością za córkę, wychowywał ją bardzo surowo.
Nieustannie upominał ją, by pamiętała, jakie zachowanie przystoi pannie z dobrego domu.
Postępowała więc zgodnie z jego oczekiwaniami. Podstawiała Stephenowi do
pocałunku policzek i tłumaczyła się bólem głowy, ilekroć narzeczony pragnął zostać z nią
sam na sam. Nic dziwnego, że nie zdobyła jego serca.
Rozmowa z narzeczonym zaczynała jej ciążyć. Czuła się zażenowana. Niezbyt
wylewny w okazywaniu swych uczuć Stephen teraz bardziej niż kiedykolwiek wydawał się
nieszczery. W końcu pożegnali się bez scen. Na twarzy Stephena odmalowała się taka ulga,
ż
e dziewczyna z trudem skryła pełen goryczy uśmiech.
Pogrążona w zadumie podeszła do lustra.
Pomyślała z żalem, że nie jest zbyt urodziwa.
Wysoka i szczupła, zawsze wyprostowana jak struna, wszelkie uczucia skrywała pod
maską chłodu i opanowania.
Miała miedzianorude, gładko uczesane włosy, zielone oczy, lekko ukośne brwi i
niewielki kształtny nos. Lekko wystające kości policzkowe i zaciśnięte usta nadawały jej
twarzy surowy wyraz.
Kołatanie u drzwi wejściowych odbiło się głuchym echem o puste ściany domu.
- O, nie - wyszeptała, przymykając oczy. - Dość już na dzisiaj gości!
W chwilę później w salonie pojawił się wysoki ciemnowłosy mężczyzna o poważnym,
nieco zgorzkniałym wyrazie twarzy. Witając się, podał swe nazwisko: Colin Hall. Przyjrzała
mu się z uwagą. Zaintrygowały ją jego ciemne oczy i badawcze spojrzenie, w
przeciwieństwie do sprawy, z którą przyszedł.
Okazało się, że ojciec Sandry był mu winien tyle pieniędzy, iż dziewczyna,
usłyszawszy sumę, poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Dopiero co przejrzała księgi
rachunkowe i wyliczyła, że dochód ze sprzedaży dworu wraz z całym majątkiem z trudem
pokryje długi ojca. Teraz jednak sytuacja była beznadziejna.
- Oczywiście postaram się zwrócić pieniądze, które się panu należą - powiedziała
zrezygnowana - chwilowo jednak nie widzę możliwości...
Gość rozejrzał się po pustym salonie.
- Jak widzę, wszystko zostało już zabrane - stwierdził.
- Tak. Wszystko poszło na spłatę długów mojego ojca. Pragnę wypełnić wszelkie jego
zobowiązania. Nie miałam pojęcia, że ojciec i panu zalegał z płatnościami.
- Byłem za granicą. Czy stajnie także opróżniono?
- Tak, konie zostały sprzedane wraz z całym dworem. Najpóźniej jutro muszę się stąd
wyprowadzić.
- W takim razie w jaki sposób zamierza pani mnie spłacie?
- Nie wiem jeszcze, ale na pewno jakoś zdołam to uczynić.
W ciemnych oczach nieznajomego pojawił się błysk sympatii.
- Samobójstwo to najprostsze rozwiązanie, pozwala uciec od odpowiedzialności. Tyle
tylko, że cierpią na tym najbliżsi.
- Mój ojciec zawsze troszczył się o mnie najlepiej, jak potrafił - wybuchnęła
dziewczyna z gniewem w głosie. - Nie wierzę, by w pełni był świadom tego, co robi, w chwili
gdy targnął się na życie.
Gość pokiwał bez przekonania głową, nie spuszczając z niej wzroku. W tym samym
momencie Sandra uzmysłowiła sobie, że rozmawia z lordem Colinem Hallem, właścicielem
Elms of Goram, największej posiadłości w okolicy.
Dreszcze przeszły dziewczynie po plecach, gdy przypomniała sobie okropne plotki,
które krążyły o Elms of Goram. Ten dwór dotknęła straszna tragedia: z licznej rodziny ostało
się tylko troje jej członków: lord Colin Hall, jego niezamężna siostra i ich macocha. Sandra
słyszała, że lord Colin był żonaty, ale jego żona uciekła z kochankiem. Przed dwudziestu laty
wybuchł w okolicy wielki pożar. Chyba właśnie wtedy zginęli w płomieniach członkowie
rodziny lorda. Jego młodszy brat, wówczas jeszcze dziecko, był z guwernantką w mieście.
Pobiegł im na ratunek ojciec Colina, ale żadne z tej trójki nie ocalało. Ogień dosięgnął także
Elms of Goram. Co prawda pałac uratowano, ale sąsiedni budynek spłonął doszczętnie.
Zginęli w nim wdowa po stryju Colina i jej dziecko.
Odtąd w wielkim pałacu mieszkało troje samotnych ludzi...
- Co zamierza pani teraz uczynić? - przerwał jej rozmyślania głos gościa.
- Nie wiem.
- Dokąd się pani przeniesie? Ma pani rodzinę, przyjaciół?
- Nie mam krewnych, a moi przyjaciele nagle zniknęli.
- Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, ale proszę obiecać, że się pani nie obrazi, w
razie gdyby... - zaczął z wahaniem.
Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, i popatrzyła na niego wyczekująco.
- Moja macocha, która notabene jest siostrą zmarłej matki, ma już swoje lata i nie ze
wszystkim sobie radzi. Pomaga jej moja siostra Moira, ale to raczej nie najszczęśliwsze
rozwiązanie. Moira robi to niechętnie i nawet nie próbuje ukryć niezadowolenia. Zresztą
siostra w ogóle odznacza się dość trudnym charakterem i dlatego też nie udaje nam się przez
dłuższy czas utrzymać służby.
Sandra słuchała lorda z rosnącą niechęcią.
- Czy zgodziłaby się pani zamieszkać u nas i zaopiekować moją macochą? Przydzielę
pani osobne pomieszczenia, a pensję, którą powinienem pani wypłacać, potraktujemy jako
spłatę długu.
Wszystko w dziewczynie protestowało.
Nie mogę! myślała. Nie wyobrażam sobie, bym mogła pracować dla kogoś. Przez całe
ż
ycie na każdym kroku mi usługiwano. Jak więc bym zniosła polecenia wydawane mi przez
innych? Nawet gdybym bardzo się starała, to przecież nie jestem w stanie w tak krótkim
czasie zmienić swej mentalności i nawyków.
Poza tym Sandra wiele słyszała na temat Colina Halla. Odkąd uciekła od niego żona,
krążyły plotki o jego licznych podbojach wśród panien z wyższych sfer. Rzeczywiście był
niezwykle przystojny, musiała sama to przyznać, ale właśnie także z tego powodu nie miała
ochoty zamieszkać z nim pod jednym dachem.
Nie potrafiła rozszyfrować nieprzeniknionego spojrzenia, jakim ją obrzucił.
Ponieważ milczała, mówił dalej przyjaznym tonem:
- Doskonale rozumiem, że musi się pani trochę zastanowić nad moją propozycją. Nie
oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Pragnę jedynie zapewnić, że drzwi do mojego domu
zawsze stoją otworem. Może pani podjąć u mnie pracę. Proszę to przemyśleć, panno Winter.
Nie wiem, co innego może uczynić młoda kobieta pozbawiona krewnych, przyjaciół i domu.
Co prawda w mieście znajduje się przytułek dla samotnych niewiast, ale nie sądzę...
Sandra w zamyśleniu zagryzła wargi.
- Mój ojciec uważał, że zapewnił mi znakomite wychowanie - odrzekła po chwili. -
Wiem wszystko o etykiecie obowiązującej w wyższych sferach. Mówię po francusku, potrafię
tańczyć, haftować, grać na szpinecie i tym podobne. Z woli ojca dorastałam pod kloszem, nie
mam więc pojęcia o prawdziwym świecie. Bardzo jestem wdzięczna za pańską propozycję,
lordzie Hall, muszę ją jednak dokładnie rozważyć. Poza tym spróbuję wykorzystać inne
możliwości. Mam nadzieję, że mnie pan zrozumie.
- Oczywiście. Proszę jednak zachować ostrożność. Młoda niedoświadczona kobieta
może łatwo napytać sobie biedy.
Sandra, odprowadzając wzrokiem lorda Halla, postanowiła w duchu, że musi sobie
poradzić. Ten człowiek chciał ją tylko nastraszyć! Po prostu potrzebuje kogoś do usługiwania
staruszce, ponieważ służba nie zagrzewa długo miejsca u niego w pałacu. Inne powody, jakie
przedstawił, to czysty wymysł. Za żadne skarby nie skończy jako służąca w Elms of Goram!
Sandra z ciężkim sercem opuszczała rodzinny dwór, który teraz stał się własnością
zupełnie obcych ludzi. Ani razu nie obejrzała się za siebie.
Jesień rozpłomieniła się czerwienią i złotem, tuż przy drodze pasło się stado saren.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Jak zwykle na widok zwierząt jej twarz złagodniała. Takiej
Sandry nie znali jej tak zwani przyjaciele, którzy uważali dziewczynę za osobę chłodną,
zachowującą dystans wobec otoczenia. Ona sama zaś nigdy nie starała się nawet przekonać
ich, że nie mają racji.
Cały dobytek Sandry pomieścił się w jednej walizce, która jednak w miarę
pokonywania kilometrów stawała się coraz cięższa. Dziewczyna postanowiła zatrzymać się
na jakiś czas w miasteczku, by otrząsnąć się po tragicznych zdarzeniach i zorientować lepiej
w sytuacji. Nie kusiła jej zbytnio propozycja pracy we dworze Elms of Goram. Na samą myśl
o tym, jak bardzo zmieniłoby się jej życie, czuła się nieprzyjemnie poruszona. Ona służącą!
Niedoczekanie!
W swej naiwności nie przypuszczała nawet, jakie napotka przeszkody. Jak można
wynająć pokój czy jakiekolwiek inne pomieszczenie, jeśli się nie ma pieniędzy? Sandrze
zawsze wydawało się czymś najbardziej naturalnym na świecie, że jej życzenia są
natychmiast spełniane i nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że należy za to płacić.
Nie spodziewała się też, że w mieście spotka ją takie przykre powitanie. Wszak
Sandrę Winter zawsze wszyscy traktowali z wielką uprzejmością, wręcz uniżenie. Szybko się
jednak przekonała, że powinna wymknąć się z domu nocą, by pod osłoną ciemności odejść
jak najdalej od rodzinnych stron.
Zatrzaskiwano jej drzwi przed nosem. Ludzie przyglądali się jej bezczelnie lub też
odwracali się z niemą pogardą. Z początku ją to złościło, ale wnet gniew przemienił się w
głęboki niepokój.
Jednak największy szok przeżyła, mijając dom na rogatkach miasteczka, przed którym
stało kilka kobiet. Jedna z nich zawołała:
- Patrzcie no! Kogo widzą moje oczy? Jej Wysokość! Jak się czujesz, będąc jedną z
nas?
Sandra zatrzymała się i głęboko wstrząśnięta odwróciła za siebie.
Zachęcona szyderczym śmiechem swych towarzyszek chuda, wynędzniała kobieta
podeszła do Sandry i wysyczała przez zęby:
- Przeklęta paniusia w rękawiczkach! Pewnie teraz skończą się wreszcie twoje
przejażdżki konne przez miasto? Zadzierałaś nosa, nigdy nawet na nas nie spojrzałaś! Masz,
na co zasłużyłaś!
- Kłaniałyście się mi zawsze nisko - wykrztusiła wreszcie Sandra, ochłonąwszy nieco.
- Ale to pewnie tylko z powodu moich pieniędzy?
Pod wpływem zdecydowanego wzroku Sandry zbita z tropu kobieta uciekła
spojrzeniem. Tymczasem nadeszło dwóch mężczyzn.
- Zawsze miałem chęć sprawdzić, jak się przytula taką elegancką lalunię - odezwał się
szyderczo jeden z nich. - Chodź tu bliżej, panienko, dostaniesz całusa, którego nie zapomnisz
do końca życia!
Ręka, która dawno nie miała kontaktu z mydłem i wodą, objęła Sandrę.
Dziewczyna aż zadrżała z obrzydzenia. Wyrwała się i ruszyła pędem przed siebie,
słysząc za plecami prostacki śmiech. Kątem oka spostrzegła, że mężczyźni ruszają za nią w
pogoń.
Przerażona, biegła drogą, zostawiając za plecami miasteczko. Ciężka walizka uderzała
ją o łydki. Zdawała sobie sprawę, że powinna ją zostawić, ale nie miała odwagi. Uświadomiła
sobie bowiem nagle z całą jaskrawością, że jest to cały majątek, jaki posiada.
Skręciła z drogi na wąską leśną ścieżkę. Ścigający ją mężczyźni zaśmiali się z
nadzieją w głosie. Bawili się z nią w kotka i myszkę. Kiedy na moment dziewczyna straciła
ich z oczu, cisnęła walizkę w krzaki. Teraz mogła poruszać się znacznie szybciej. Głosy za
nią trochę przycichły.
Ś
cieżka przez cały czas pięła się pod górę. Sandra zatrzymała się na chwilę zasapana i
rozejrzała się wokół badawczo. Gdzie jestem? pomyślała. Często jeździła konno przez las,
znała więc okolicę, jednak, uciekając w popłochu, straciła całkiem orientację w terenie.
Ucichło. Może mężczyźni zrezygnowali z pościgu?
Otaczał ją gęsty las. Co robić? Wąska ścieżka prowadzi chyba w stronę pokrytej
wrzosem łąki rozciągającej się pomiędzy wzniesieniami i dalej do...
Przypomniały jej się na pół zapomniane urywki rozmów, zasłyszane pogłoski,
ś
ciszone szepty o tym okropnym, tajemniczym miejscu. Zdaje się, że ten osobliwy azyl miał
za patrona świętego Krzysztofa. Mury średniowiecznego klasztoru ofiarowały schronienie
różnym społecznym wyrzutkom: umysłowo chorym, kalekom, a także niebezpiecznym
przestępcom. Przyprowadzano tu wszystkich, których z różnych powodów trzeba było ukryć
przed światem. A w pobliżu klasztoru, w skleconych z niczego chatach, osiadali ludzie,
którzy sami skazywali się na życie poza społeczeństwem: nieudacznicy, słabeusze, wreszcie
tacy, którzy kryli się przed stróżami prawa. Ta mieszanina losów czyniła z klasztoru świętego
Krzysztofa przerażające miejsce, nad którym ciążyła zła sława.
Sandra słyszała także o dziwnym duchownym, który poświęcił swe życie, by służyć
wszystkim tym ludziom. Nazywał się ojciec Andrzej. Czyż mógł wiele zdziałać? Starał się
wybierać najlepszych i obdzielać ich swoistym życiowym posłannictwem. O „niewidzialnych
pomocnikach” z klasztoru wiedzieli wszyscy. Nocami wspierali oni biedaków z parafii:
wieśniaków, którzy sami nie dawali rady ze zwózką siana do stodoły, wdowy, które nie były
w stanie zapewnić bytu swym dzieciom, i wszystkich tych, którzy potrzebowali pomocy.
Ci cisi, niewidzialni pomocnicy nie chcieli zapłaty, choć sami nie mieli grosza przy
duszy. Ich wsparcie przyjmowano z wdzięcznością pomieszaną ze strachem, ale nikt nigdy
nie został odprawiony z kwitkiem, kiedy szukał ratunku u ojca Andrzeja.
- Nie wolno ci jeździć konno w pobliżu klasztoru świętego Krzysztofa - ostrzegał ją
zawsze ojciec. - Tam na wzgórzu ulokowała się największa hołota. Trzymaj się z daleka od
tego miejsca!
Nagle znów usłyszała za plecami męskie głosy. Co robić? pomyślała w panice. Nie
mogę przecież iść ścieżką, która prowadzi do klasztoru!
Weszła w gęstwinę i zaczęła się przedzierać przez zarośla. W podartej sukience, z
twarzą i dłońmi podrapanymi do krwi, parła desperacko do przodu. W pewnej chwili, kiedy
obejrzała się za siebie, nieoczekiwanie straciła grunt pod nogami i runęła w przepaść.
Usiłowała się czegoś przytrzymać, ale ręce natrafiły na próżnię i potoczyła się w dół. Zaraz
potem otoczył ją zbawienny mrok.
ROZDZIAŁ II
Sandra odzyskała przytomność, zachłysnąwszy się wodą, którą ktoś wlewał jej do ust.
Kiedy otworzyła oczy, w bladej poświacie księżyca ujrzała nad sobą twarz okoloną jasną
aureolą włosów. Nieznajomy podtrzymywał ją, a jego uśmiech wydawał się taki łagodny i
pełen czułości, że Sandra zapomniała o lęku.
Na nagim ramieniu poczuła dotyk szorstkiej tkaniny. Spod przymrużonych powiek
przyjrzała się dokładniej swemu wybawcy. Był to młody mężczyzna o czystych klasycznych
rysach i niewinnym spojrzeniu dziecka.
Gdy spróbowała się podnieść, potrząsnął ostrzegawczo głową, a w jego oczach
pojawiło się zatroskanie.
Sandra nie była w stanie powstrzymać cichego jęku, jaki wydobył się jej z ust. Bolało
ją całe ciało, poobijane na skutek upadku ze skarpy. Najbardziej dokuczał jej stłuczony
łokieć. Zauważyła, że jest owinięty mchem i liśćmi.
Nieznany opiekun pogładził dziewczynę po włosach, niezdarnie, jakby do tego nie
przywykł, a potem podrapał ją za uchem.
- Kim jesteś? - zapytała.
Uśmiechnął się promiennie, ale nic nie odpowiedział.
Nie potrafi mówić, uświadomiła sobie i nagle ją olśniło.
- Jesteś z klasztoru świętego Krzysztofa?
Pokiwał energicznie głową, ale z jego ust nie wydobyło się żadne słowo.
Słyszy, ale nie mówi, pomyślała z rosnącym niepokojem. To dziwne. Może to jakiś
złoczyńca, któremu za karę obcięto język?
Zaraz jednak porzuciła tę obawę. Prosty habit, jaki miał na sobie nieznajomy,
wskazywał raczej na coś innego.
- Jesteś jednym spośród „niewidzialnych pomocników” od ojca Andrzeja, prawda?
Uśmiechnął się znowu i dał jej znak, by spróbowała wstać. Dźwignęła się, ale tylko
przez moment zdołała utrzymać równowagę. Młodzieniec, widząc, jak się zachwiała,
pośpiesznie przyszedł jej z pomocą. Nagle cofnął się jak oparzony. Nim zdążyła pojąć, o co
mu chodzi, ponownie zaskoczył ją swym zachowaniem.
Dotknął dłonią jej piersi i odsunął się gwałtownie o parę kroków. Jego twarz,
oświetlona bladym światłem księżyca, wyrażała głęboką trwogę. Patrzył na nią zdumionym,
nie pojmującym niczego spojrzeniem, ale jednocześnie chłonął zafascynowany każdy
szczegół jej ciała.
Poczuła się tak zażenowana, że na moment zapomniała o bólu.
- Przestań się na mnie gapić! - wybuchnęła zirytowana..
Młodzieniec, boleśnie dotknięty, odwrócił wzrok.
Nagle Sandra przypomniała sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Ona, radosna,
ruchliwa dziewczynka, biega za rękę ze służącym, a w uszach dźwięczą jej karcące słowa
ojca:
- Sandra! Natychmiast do mnie!
Dostała lanie, a za karę zamknięto ją w pokoju.
Wraz z upływem lat coraz mniej było w niej prawdziwej radości. Pod sztucznym
uśmiechem przylepionym do twarzy skrywała strach.
A teraz oto stoję w ponurym lesie razem z obcym mężczyzną o smutnych oczach,
młodzieńcem wywodzącym się ze świata, którego nie znam, pomyślała z goryczą.
- Chyba muszę już iść... - zaczęła, a głos na moment jej się załamał. - Wybacz mi,
proszę, że zapomniałam ci podziękować za pomoc. To miło z twojej strony.
Zerkał na nią z ukosa, zawstydzony. Sandra domyśliła się, że miotają nim
przeciwstawne uczucia: chęć pomocy i strach, że uczyni coś nie tak i narazi się na jej gniew.
- Trudno mi utrzymać równowagę - odezwała się z wymuszonym uśmiechem. - Czy
mógłbyś mi pomóc?
Jego oczy na nowo rozbłysły. Z niezwykłą ostrożnością ujął ją za rękę i wskazał
kierunek.
- Do klasztoru świętego Krzysztofa? Nigdy! - zaprotestowała.
Popatrzył ze zdumieniem na dziewczynę.
- A zresztą - westchnęła. - Szczerze mówiąc, nie mam dokąd pójść. Nie wiem, kto
mógłby mi pomóc.
Uśmiechnął się znów, jakby chciał dodać jej otuchy i zapewnić, że przy nim nie ma
się czego bać. Ustąpiła więc i z drżącym sercem pozwoliła się poprowadzić w stronę
klasztoru.
Myślała, że śni. Czuła się tak, jakby leżała w swoim łóżku w rodzinnym domu
dręczona koszmarem: oto nieznany człowiek w habicie prowadzi ją nocą do budzącego grozę
miejsca. Przeżycia ostatniej doby wydawały się Sandrze tak bardzo oderwane od
rzeczywistości, że nie chciała wierzyć, by mogły być realne.
Dziwiła się tylko, że nie boi się bardziej. Zerkała ukradkiem na swego dziwnego
towarzysza. Był bosy, najwyraźniej zresztą do tego przywykł. Mocne, zwinne stopy zapewne
nigdy nie były krępowane butami Spod przykrótkiego habitu, przewiązanego w pasie
sznurem, wystawały sięgające do pół łydki nogawki płóciennych portek. Już bardziej licho
nie można było być odzianym. Jednak Sandra nie odczuwała zwykłej pogardy dla ubóstwa,
przeciwnie - naszła ją przemożna ochota, by uścisnąć mocniej dłoń młodzieńca i przytulić się
do niego. Stłumiła jednak w sobie tę chęć.
Nie przypuszczała, że znajdują się tak blisko klasztoru. Zaledwie po kilku minutach,
gdy wyszli z lasu, zza wyłaniających się z mroku wzniesień dobiegły ich stłumione krzyki i
ż
ałosne wołania. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie, ale nieznajomy objął ją ramieniem i
przygarnął do siebie. Na policzku poczuła szorstkie płótno. Nie opierała się, wyczuwała, że
młodzieniec, choć sam jest przerażony, stara się ją chronić. Poklepał ją leciutko po głowie,
tak samo jak uczynił już wcześniej.
Zdecydowanym ruchem uwolniła się z jego objęć i kiwnęła głową na znak, że jest
gotowa do dalszej drogi.
W kilka minut później oczom idących ukazała się niewielka dolina, w której wznosiła
się stara, na wpół zrujnowana budowla, otoczona wysokim murem. To właśnie stamtąd
dochodził żałosny chór ludzkich głosów.
Sandra nigdy nie zastanawiała się nad losem ubogich, a tym bardziej nie zaprzątała
sobie głowy żebrakami i kalekami. W przypływie wielkoduszności co najwyżej kazała
czasem słudze rzucić trochę grosza biedakowi, sama jednak nawet nie spoglądała w jego
stronę.
Widok, który ukazał się jej oczom, sprawił, że poczuła ucisk w gardle. Stała jak wryta
i z przerażeniem patrzyła na nędzne szałasy sklecone pod klasztornymi murami.
Młodzieniec pociągnął ją w bok od ścieżki prowadzącej do klasztoru. Popatrzył na
dziewczynę i pokręcił głową. Zrozumiała, że przestrzega, by tamtędy nigdy nie chodziła.
Palcem wskazał zaś na cel ich wędrówki: kawałek dalej na wzgórzu, wokół
niewielkiej kaplicy, stały niskie domki.
Sandra dopiero teraz uświadomiła sobie w pełni powagę swego położenia. Zaledwie
kilkanaście godzin temu opuściła bezpieczny dom i wyruszyła w świat, przed którym zawsze
przestrzegał ją ojciec. I od razu poniosła całkowitą klęskę. A sądziła, że sobie poradzi. W
przypływie samokrytycyzmu przyznała sama przed sobą, że zupełnie brakuje jej
doświadczenia. Jakże naiwna była, sądząc, że w miasteczku zostanie przyjęta z otwartymi
rękami! Dopiero teraz pojęła, jaki jest stosunek prostych ludzi do uprzywilejowanej klasy.
Rozumiała ich złośliwą satysfakcję i radość z jej nieszczęścia. Ona - która zawsze wyobrażała
sobie, że jest obiektem podziwu i zazdrości pospólstwa - doznała doprawdy brutalnego
przebudzenia.
Na domiar wszystkiego znalazła się w tym strasznym klasztorze!
Kolejny raz zdumiała ją własna reakcja: właściwie nie odczuwała lęku. Ciepła dłoń,
trzymająca jej własną, działała na nią uspokajająco. Nie bała się tego dziwnego
nieznajomego. Chyba przez ten jego uśmiech i jasne szczere spojrzenie...
Co prawda przemknęło jej przez myśl, że może chłopak jest upośledzony albo
opóźniony w rozwoju, ale intuicyjnie wyczuwała w nim prostotę i dobroć. Księżyc oświetlał
jego twarz, a dziewczynie wydawało się, że w oczach młodzieńca czai się głęboka troska. Nie
krył swego zachwytu dla niej. Wyraźnie też uważał się za jej obrońcę i opiekuna. Raz po raz z
klasztoru, który teraz mieli za plecami, dolatywały ich przeraźliwe krzyki, a wówczas chłopak
przyciskał ją mocniej. Uratował ją i czuł się za nią odpowiedzialny.
Minęli pole, na którym rosło zboże, potem ogródek z ziołami i sad. Mieszkańcy doliny
byli samowystarczalni. Między chatami stojącymi wokół kapliczki znajdowała się też stodoła
i stajnia. Stanęli przed drzwiami niskiego budynku mieszkalnego. Opiekun Sandry zapukał, a
po chwili otworzył im niewysoki siwy mężczyzna w habicie.
- Ależ, mój drogi - szeptem odezwał się do towarzysza Sandry. - Co ty wyprawiasz?
Przecież wiesz, że nie wolno tu nikogo przyprowadzać, a szczególnie...
- Przepraszam - przerwała dziewczyna zakonnikowi, widząc nieszczęśliwą minę
swego wybawcy. - Proszę pozwolić mi wszystko wyjaśnić!
I w kilku słowach przedstawiła swoją historię.
- Sandra Winter! - zawołał poruszony mnich. - Z tego dużego majątku? Muszę
przyznać, że nie słyszałem o tragedii dziedzica! Wejdź do środka, moje dziecko. Spróbuję cię
jakoś przemycić do mojej celi. Tylko po cichu! Jestem ojciec Andrzej.
Kiedy w swym skromnym pomieszczeniu zakonnik przygotowywał posiłek, Sandra
poczuła nagle dojmujący głód. Drżała na całym ciele, nie mogąc się uspokoić. Zapewne
dopiero teraz nastąpiła reakcja na przykre przeżycia minionego dnia. Nie wolno mi się
załamać, pomyślała i wyciągnęła bezradnie rękę do swego wybawcy. Chłopak ścisnął jej
dłoń, aż zabolało. Ból jednak pomógł jej wziąć się w garść. Wyprostowała się dumnie, tak jak
zawsze uczył ją ojciec, i cofnęła rękę, zawstydzona, że szuka wsparcia u nędzarza.
- To nie było potrzebne, panno Sandro - powiedział łagodnie ojciec Andrzej, który
obserwował tę scenkę. - Nasz młody przyjaciel nie wyznaje się na konwenansach i różnicach
społecznych. Chyba nie chce go pani urazić?
Odwróciła się do chłopaka, który stał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- Wybacz mi - poprosiła Sandra, a kiedy podniósł głowę, popatrzyła mu prosto w
oczy. - Bardzo mi przykro. Ale rozumiesz... Niełatwo z dnia na dzień się zmienić. Przez całe
ż
ycie wychowywano mnie w pogardzie dla ludzi niższych stanem. Teraz się całkiem w tym
wszystkim pogubiłam.
Choć tak naprawdę kierowała swoje słowa do zakonnika, przez cały czas spoglądała
na młodzieńca. Mimo że wszystko w niej protestowało, zmusiła się, by podać mu rękę.
Siedzieli obok siebie na ławie zbitej z nie heblowanych desek. Chłopak niepewnie położył
swoją dłoń na jej dłoni, a wtedy Sandra po raz pierwszy od bardzo długiego czasu poczuła
odprężenie i ulgę. Nareszcie zrozumiała, że znalazła się wśród ludzi, kierujących się innymi
zasadami niż przedstawiciele wyższych sfer, w których towarzystwie dotąd się obracała.
Dostali po kubku herbaty ziołowej i po kromce razowego chleba. Młodzieniec nie
spuszczał oka z dziewczyny, pilnując, by niczego jej nie brakło. Chciał jej nawet przytrzymać
kubek.
Kiedy skończyli posiłek, zakonnik zwrócił się do chłopaka:
- Idź, doglądnij zwierząt! Tymczasem ja się zajmę panienką Sandrą!
Gdy tylko za dziwnym młodzieńcem zamknęły się drzwi, dziewczyna zapytała:
- Kim on jest?
- Hmm... Gdybym to ja wiedział! - westchnął zakonnik. - Przybył tu przed kilkoma
miesiącami w opłakanym stanie. Nawet ja, który widziałem w życiu niejedno, doznałem
wstrząsu. Ale to dobry chłopak, bardzo gorliwie wykonuje swoją pracę. Powiedz mi,
panienko... czy zachował się wobec ciebie nieprzystojnie tam w lesie?
- Nieprzystojnie? - Sandra nie pojmowała, o co chodzi zakonnikowi. - Nie,
przeciwnie.
Ale gdy nagle uświadomiła sobie, co ojciec Andrzej miał na myśli, targnęła nią złość i
uczucie wstydu.
Jak można pytać o takie sprawy, żachnęła się w duchu, w dodatku duchowny?
Stary zakonnik zdawał się nie zauważać jej zakłopotania.
- Chłopak jest bardzo wrażliwy na los bezdomnych psów i w ogóle na krzywdę
zwierząt. Bez przerwy opiekuje się jakimś stworzeniem.
Sandra popatrzyła ze zdumieniem, a potem roześmiała się rozbawiona.
- Rzeczywiście, poklepywał mnie po głowie. Trochę mnie to zdziwiło. Wie ojciec,
przypomniało mi się, że drapał mnie za uchem.
- Tak przypuszczałem - zakonnik także się uśmiechnął. - Zdaje się, że potraktował
panienkę jak bezdomnego psa albo kota. Istotę, którą mógłby obdarzyć troskliwością i
miłością.
- To znaczy, że jest podobny do mnie - zamyśliła się Sandra. - Moi znajomi zawsze mi
wyrzucali tę słabość charakteru, ale nic na to nie poradzę, że jestem wrażliwa na krzywdę
zwierząt.
- Nie nazwałbym tego słabością - mruknął ojciec Andrzej.
- Czy on sam przyszedł do klasztoru?
- Nie, przyprowadził go tu Colin Hall z majątku Elms of Goram.
Colin Hall! Znowu on!
- Jak to przyprowadził?
- Tego młodzieńca, pobitego, na wpół utopionego w studni, znaleziono na terenie
posiadłości Halla. Niewątpliwie szukał we dworze schronienia przed uliczną hołotą, a
uciekając, w popłochu wpadł do studni. Colin Hall z matką obmyli i opatrzyli mu rany, po
czym go odprawili. Tymczasem jeszcze tej samej nocy chłopak wrócił i śmiertelnie
przestraszył starszą panią, która ujrzała go siedzącego na gzymsie niczym jakiegoś ducha.
- O mój Boże! - wymamrotała Sandra.
- Colin Hall uznał, że chłopak jest upośledzony, więc przyprowadził go tutaj. Być
może uczynił to dlatego, że wybierał się za granicę i nie chciał więcej narażać swej matki na
takie przykre przeżycia.
- Macochy - poprawiła zakonnika Sandra. - Co właściwie dolega temu chłopakowi?
Rozumiem, że jest niemy, zachowuje się jak dziecko, ale...
- Nie jest niemy. Potrafi mówić, w każdym razie trochę, tylko że nie chce.
- Nie chce?
- A może nie ma odwagi? Często modlimy się w kaplicy. Kilka dni temu znalazłem go
tam klęczącego i wypowiadającego pod nosem słowa modlitwy, którą słyszał od nas. Mówił z
wysiłkiem, tak jakby nie przywykł do artykułowania słów. Przyprowadziłem go potem tu, do
swej celi, i poprosiłem, by powiedział kilka prostych wyrazów. Wyglądało tak, jakby bardzo
chciał spróbować, ale ukrył twarz w dłoniach, niby zawstydzone dziecko.
- Sądzi więc ojciec, że on nie przywykł do mówienia?
- Właśnie!
- Biedak! I jest całkiem nieszkodliwy?
- Zupełnie. Nigdy jeszcze nie spotkałem tak poczciwej duszy.
- Ale skąd on pochodzi?
- Nie mam pojęcia. Śmiertelnie bał się ludzi, tutaj odnalazł spokój.
- Nie ma żadnego imienia?
- Moi podopieczni nazywają go Świętym Krzysztofem, wierzą bowiem, że sam święty
powrócił w jego osobie na ziemię. Są dość naiwni. Ja natomiast nazywam go Duncan.
- Dlaczego właśnie Duncan?
- Chłopak miał przy sobie dwie rzeczy, które jak przypuszczam, mają związek z jego
przeszłością Jedna to niewielka, dość oryginalna szkatułka, rzeźbiona w kości słoniowej, z grą
literową. Możliwe, że znalazł ją albo ukradł. Na szkatułce jest wygrawerowane imię
„Duncan”.
- A ta druga pamiątka?
- To rysunek, pożyczyłem go nawet od niego, ponieważ bardzo mnie zaintrygował.
Leży w szufladzie. Niech panienka popatrzy! Czyż nie jest fantastyczny?
Rysunek przedstawiał samotnego wilka wyjącego do okrągłej tarczy księżyca.
Sandrze dreszcze przeszły po plecach.
- Zupełnie jak żywy! - wyrwało się jej. - I jaki straszny!
- Narysował go właśnie Duncan.
- Skąd ojciec może to wiedzieć?
Uśmiechnął się.
- To nie jedyne jego dzieło. Gdyby panienka zobaczyła przydzieloną mu celę!
Niestety, nie mogę tam panienki zaprowadzić, bo tuż obok znajduje się sypialnia męska, o ile
można użyć takiego określenia na wielką salę przeznaczoną do nocnego wypoczynku.
Duncan wyrzeźbił wiele różnych pięknych przedmiotów, zarówno w drewnie, jak i z innego
surowca. Nie ulega wątpliwości, że ten młodzieniec jest artystycznie uzdolniony.
- Powiedz, ojcze... - zaczęła niepewnie. - Czy on jest opóźniony w rozwoju?
- Trudno powiedzieć - odrzekł z ociąganiem zakonnik - Wydaje mi się, że nic mu nie
dolega, tyle tylko że nie dane mu było dorastać w normalnych warunkach.
Pokiwała głową zamyślona i po chwili milczenia powiedziała:
- Tam w lesie stało się coś dziwnego.
- To znaczy?
- Wydaje mi się, że ten chłopak nigdy dotąd nie widział kobiety, choć brzmi to dość
niedorzecznie.
- Dziwne, ale też o tym pomyślałem - odpowiedział zakonnik. - Tutaj w klasztorze
przebywają wyłącznie mężczyźni. Ale moi pomocnicy rozmawiają często o kobietach,
fantazjują, niektórzy, niestety, wyrażają się o nich w dość grubiański sposób. Duncan
przysłuchuje się im z otwartymi ustami i wygląda tak, jakby nie pojmował, o czym oni
mówią. Nie wiem, czy...
Zakonnik umilkł, bo drzwi do celi otworzyły się i pojawił się w nich młodzieniec. W
pomieszczeniu tymczasem zrobiło się jaśniej. Przez jedyne okno wpadały pierwsze promienie
budzącego się dnia. Sandra zobaczyła wyraźniej twarz swojego wybawcy. Znów uderzyło ją
szczere spojrzenie jego niebieskich oczu, czyste szlachetne rysy i dziecięca wprost
niewinność. Odszukał dziewczynę wzrokiem. Stary zakonnik podszedł do niego i położywszy
mu dłoń na ramieniu, zapytał łagodnie:
- Domyśliłeś się, że panienka Sandra jest kobietą?
Duncan pokiwał głową, rozchylając usta w uśmiechu, a jego wzrok prześliznął się z
czułością po ciele Sandry. A kiedy ujrzał w jej dłoni rysunek, skwapliwie pokazał, by sobie
go zatrzymała.
- Ależ nie mogę... - zaczęła, ale ojciec Andrzej jej przerwał.
- Proszę przyjąć. To najcenniejsza rzecz, jaką posiada ów młodzieniec, nie wolno więc
panience odmówić, bo bardzo by go to zraniło.
- Dziękuję, Duncanie - uśmiechnęła się. - Powieszę ten rysunek na... na ścianie.
Zająknęła się, uświadomiwszy sobie, że przecież nie ma gdzie mieszkać.
- Wyprowadzę stąd panienkę Sandrę - zwrócił się do młodzieńca zakonnik. - O, nie,
mój przyjacielu, ona nie może tutaj zostać. Musisz to zrozumieć. Przecież nie obronisz jej
przed wszystkimi tutejszymi mężczyznami! Tak, wiem, że ci przykro z tego powodu, musicie
się jednak teraz rozstać.
Dolna warga młodzieńca zaczęła niebezpiecznie drgać. Patrzył bezradnie i błagalnie
na zakonnika, obejmując Sandrę ramieniem.
- Nie, teraz ją puść! - przemówił ojciec Andrzej łagodnie. - Ja ją odprowadzę.
Wprawdzie jesteś, mój chłopcze, niewinny jak baranek, ale droga do miasteczka jest długa i
nigdy nie wiadomo... Mam nadzieję, że panienka mnie rozumie?
Skinęła głową, a jej policzki spłonęły ognistym rumieńcem, choć nie do końca
pojmowała, co miał na myśli stary, mądry zakonnik.
- W takim razie idziemy!
- W lesie w zaroślach ukryłam moją walizkę.
- Mam nadzieję, że uda nam się ją odnaleźć.
Sandra odwróciła się, by pożegnać Duncana, który z oczami pełnymi łez w błagalnym
geście wyciągnął ku niej ręce, a potem szybkim krokiem ruszyła za ojcem Andrzejem.
Zdążyli odejść kawałek ścieżką prowadzącą w dół w stronę lasu, gdy zakonnik zatrzymał się
nagle i zapytał:
- A tak właściwie... Czy panienka w ogóle wie, dokąd się wybiera?
Sandra obejrzała się za siebie w stronę budzącego grozę klasztoru. Przypomniała sobie
radujących się z jej nieszczęścia ludzi, którzy wygnali ją z miasteczka. Na górze obok
kapliczki mignęła jej sylwetka Duncana. Wytrzymała pytające spojrzenie duchownego.
- Tak, wiem - odpowiedziała zdecydowanie. - Do dworu Elms of Goram.
ROZDZIAŁ III
Niedaleko miasteczka ojciec Andrzej pożegnał się z Sandrą. Widać już było wieżyczki
Elms of Goram, więc wiedziała, że sobie poradzi. Gorąco podziękowała za pomoc i z
wahaniem dodała:
- Bardzo bym chciała coś podarować Duncanowi. Niestety, niewiele mi pozostało. Jak
ojciec sądzi, czy to go ucieszy?
Poszperała w torbie i wyjęła komplet akwareli, pędzle i papier.
- Kiedyś zdawało mi się, że mam talent - uśmiechnęła się. - Niestety, szybko mi się
znudziło malowanie. Mam nadzieję, że Duncanowi farby sprawią więcej radości.
- Nic by go bardziej nie mogło uradować - zapewnił zakonnik. - Z przyjemnością mu
to przekażę.
- Chciałabym napisać parę słów, czy mogę? To znaczy, czy mi wypada?
- Może panienka. Duncan jest cudownie nieskomplikowaną istotą, z pewnością doceni
ten szczery gest.
Sandra wyjęła kartkę papieru i napisała: „Dla Duncana najgorętsze podziękowania
wraz z życzeniami pogodnej przyszłości. Przyjaciółka Sandra”.
Włożyła kartkę do pudełka i podała zakonnikowi. Pokiwała na pożegnanie i samotnie
ruszyła do miasta.
Minęła ciasne, brudne uliczki, noszące ciągle jeszcze ślady pożaru sprzed dwudziestu
lat. Sandra była zbyt młoda, by pamiętać to straszne wydarzenie, ale wiele o nim słyszała.
Podobno największa tragedia dosięgnęła mieszkańców domów stojących blisko rynku. Zostali
uwięzieni w płomieniach i nie było dla nich ratunku.
Elms of Goram leżało w najbardziej ekskluzywnej części miasta nad samym morzem.
Z daleka widać było cztery okrągłe wieżyczki górujące nad zabudowaniami.
Obdarte dzieciaki rozdziawiały usta na widok nieznajomej, kobiety lekkich obyczajów
stały w bramach, żebracy, cuchnący potem i chorobą, leżeli na ulicach.
Sandra ze zgrozą, uświadomiła sobie, że nędza i głód mogłyby dotknąć także ją,
gdyby Colin Hall wspaniałomyślnie nie zaoferował jej pracy.
Przestronny pałac stał przy wytwornej ulicy. Wraz z upływem lat miasteczko rozrosło
się i podpełzło bliżej dworu. W sąsiedztwie straszyły zwęglone resztki budowli. Sandra
przypominała sobie, że mieszkał tam kiedyś brat starego lorda Halla. Jego dom spłonął
podczas wielkiego pożaru. Sandra zauważyła, że i pałac trochę ucierpiał od płomieni.
Narożnik sąsiadujący z ruinami pozostał osmalony.
Tuż przy bramie od strony morza rosły stare wiązy, od których wziął swą nazwę
dwór
1
. Nie były jednak na tyle stare, by - jak sugerował drugi człon nazwy - mogły zostać
posadzone w piątym wieku, w czasach panowania legendarnego władcy szkockiego Gorama.
Sandra niepewnie minęła otwartą bramę wejściową i weszła na przepiękny
dziedziniec, ozdobiony rzeźbami. Na środku znajdowała się studnia. To pewnie w niej
Duncan omal nie utonął, pomyślała dziewczyna, omiatając spojrzeniem plac.
Przy głównym wejściu zobaczyła czarny powóz zaprzężony w karego konia. Chudy
woźnica, ubrany od stóp do głów na czarno, odwrócił głowę w jej stronę.
Blada, nieruchoma twarz z długimi bokobrodami sprawiała wrażenie martwej maski,
ale Sandrze wydawało się, że na jej widok w ciemnych oczach błysnął chłodny triumf. W tej
samej chwili z budynku wyszedł Colin Hall i skierował się wprost do powozu. Wsiadając,
dostrzegł Sandrę.
Na jego widok dziewczyna poczuła, że serce zabiło jej radośniej. Ile on właściwie ma
lat? zastanowiła się. Na oko koło czterdziestki. Patrzyła na ciepły uśmiech na jego twarzy i
myślała, że mało która kobieta zdoła się oprzeć urokowi osobistemu właściciela Elms of
Goram. Na niej w każdym razie zrobił duże wrażenie.
- Witam, panno Winter. Odważyła się pani tu przyjść, mimo wszystko?
Sandra uśmiechnęła się z przymusem.
- Tak, przekonałam się, że świat za bramą jest bardziej okrutny, niż się spodziewałam.
Jeśli więc pańska propozycja nadal jest aktualna...
- Oczywiście - przerwał jej. - Niestety, tak się składa, że właśnie wyjeżdżam.
Wybieram się wraz z lady Cynthią z ważną wizytą. Wrócimy późno. Ale rozmawiałem o pani
zarówno z macochą, jak i z siostrą. Obie wierzyły gorąco, że pani się u nas pojawi. Moira
zajmie się panią do czasu, póki nie wrócę. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Tak mi
przykro, że nie mogę przyjąć pani osobiście, ale moja macocha potrzebuje opieki.
Sandra skinęła głową ze zrozumieniem. Colin Hall wsiadł tymczasem do powozu,
który natychmiast ruszył. Kiedy zakręcał przy bramie, Sandra dostrzegła w okienku ubraną na
czarno damę.
Znów została sama na dziedzińcu. Jej wzrok przyciągnęły stare kamienne ściany
porośnięte dzikim winem, którego liście przybrały barwę purpury. To był naprawdę
przepiękny zakątek, unosił się nad nim duch przeszłości. Sandra miała wrażenie, że znalazła
1
Elm (ang.) - wiąz.
się w innym świecie. Rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła najmniejszego znaku życia.
Tylko suche liście tańczyły wokół studni poderwane podmuchem chłodnego jesiennego
wiatru. Z lekkim wahaniem dziewczyna podeszła do ciężkich odrzwi i zastukała kołatką.
Upłynęła zaledwie chwila, gdy usłyszała odgłos kroków, po czym drzwi otworzyła
drobna spłoszona służąca. Sandra przedstawiła się i została wprowadzona do przestronnego
holu, który wydał jej się dość ponury. Służąca zniknęła, pozostawiając na moment
dziewczynę samą, zaraz jednak szerokimi schodami zeszła na dół szczupła, wręcz koścista
kobieta. Gdyby nie malujące się na jej twarzy rozgoryczenie, byłaby piękna. Elegancko
ubrana, z misternie ułożoną fryzurą, prezentowała się efektownie, jednak jej oczy o ciepłej
brązowej barwie patrzyły zaskakująco chłodno.
- Pani sobie życzy?
Sandra przedstawiła się po raz kolejny, choć intuicyjnie wyczuwała, że dla tej kobiety
nie było tajemnicą, kim jest i w jakiej przybywa sprawie.
- Ach, Sandra Winter! Tak, słyszałam... Jakie to uczucie spaść z piedestału na samo
dno?
- Nie miałam jeszcze czasu, by oswoić się z tą nową dla mnie sytuacją - odpowiedziała
Sandra z wymuszonym uśmiechem.
- O, im prędzej do tego przywykniesz, tym lepiej, zapewniam cię - stwierdziła dama. -
Po pierwsze, tutaj są schody kuchenne, z których będziesz korzystać. Nie sądź, że w związku
z twoim pochodzeniem przysługiwać ci będą jakieś specjalne prawa.
- Wcale tego nie oczekuję - odrzekła Sandra, starając się zapanować nad wzbierającym
w niej gniewem.
- Jest jeszcze parę spraw, które możemy ustalić od razu - ciągnęła niesympatyczna
kobieta. - Przede wszystkim chcę cię uprzedzić, że jeśli żywisz jakieś nadzieje względem
mojego brata, to najlepiej od razu je porzuć. Colin nie zamierza się żenić, nie po tym
wszystkim, co zgotowała mu ta dziwka Elaine. Poza tym chyba rozumiesz, że postawiłaś
Colina w bardzo niezręcznej sytuacji. Żeby odpracować cały dług, musiałabyś pozostać na
służbie kilkaset lat. Colin ulitował się nad tobą, tylko jemu zawdzięczasz swoją obecność w
tym domu.
Sandra milczała. Bała się otworzyć usta, by nie wypłynęły z nich ostre słowa. Nie
miała dokąd pójść. Posada w Elms of Goram stanowiła dla niej ostatnią deskę ratunku.
Dziewczyna wiedziała dobrze, że jeśli chce tu pozostać, musi znieść wszelkie zniewagi.
- Chyba domyśliłaś się, że jestem Moira Hall? - nie przestawała mówić władczym
tonem siostra Colina, a wskazując palcem na walizkę Sandry, pogardliwie zapytała: - To cały
twój bagaż?
- Tak, to cały mój majątek.
- Ach, tak. Chodź za mną, zobaczysz przydzielone ci pomieszczenia. Colin
zadecydował, że jeśli przyjmiesz jego propozycję, zamieszkasz w pokojach nad głównym
wejściem. Lady Cynthia, nasza macocha, była temu przeciwna, ja także uważam, że powinnaś
mieszkać razem ze służbą, jednak Colin bardzo się upierał. Tędy.
Sandra podążała krętymi korytarzami za szczupłą, wyprostowaną kobietą. Zatrzymały
się przed ciężkimi bukowymi drzwiami.
- Tu znajdowała się kiedyś pracownia mojego dziadka - oznajmiła Moira. - Dziadek,
ku utrapieniu najbliższych, trwonił swój czas na artystyczne fanaberie. Po jego śmierci nikt
nie korzystał z tych pomieszczeń.
W pokoju panował zaduch i unosił się zapach stęchlizny. Kiedy Moira odsłoniła okna,
z ciemnych aksamitnych zasłon wzbił się obłok kurzu.
- Sama tu sobie uprzątniesz - oznajmiła kategorycznie. - Służba nie będzie tracić na to
czasu. Drewno do kominka znajdziesz w piwnicy, a po pościel zgłoś się do pokojówek.
Doprawdy nie pojmuję, dlaczego Colin postanowił oddać ci te pomieszczenia, ale pewnie
miał swe powody.
- Są... są bardzo ładne - zająknęła się Sandra i z niechęcią rozejrzała się wokół. Ściany,
pokryte złoconą tapetą, zapewne niegdyś bardzo wytworną, podniszczyły się wraz z upływem
czasu, za to nieliczne stojące w pokoju meble wydały się Sandrze niezwykle piękne, choć
leżała na nich gruba warstwa kurzu. W rogu pokoju stały sztalugi i stolik z zaschniętymi
farbami w tubach.
- Czy pani dziadek był dobrym malarzem?
- Beznadziejnym! Dla świętego spokoju jednak rodzina tolerowała jego bohomazy
porozwieszane w salonach. Kiedy umarł, mniej więcej przed trzydziestoma laty, pozbyliśmy
się tego całego bałaganu.
Sandra zastanawiała się, w jakim wieku może być Moira. Z pewnością była starsza od
Colina, prawdopodobnie liczyła sobie około czterdziestu pięciu lat.
Mniejsze pomieszczenie, w którym urządzono sypialnię, znajdowało się dokładnie nad
głównym wejściem do pałacu. Odsunąwszy zasłony, Sandra zobaczyła dziedziniec, a także
wschodnie skrzydło budowli, które załamywało się ostro tuż przed oknem. W eleganckim
salonie widać było meble przykryte białymi pokrowcami.
- Wschodnie skrzydło stoi nie używane - poinformowała Moira. - Wymaga
gruntownego remontu, pożar poczynił w nim znaczne spustoszenia. Zamierzamy w
przyszłości odrestaurować tę część pałacu, ale to kosztowne przedsięwzięcie. Jak tylko się
rozpakujesz, zejdź do kuchni. Trzeba wyczyścić srebra! Pokojówka sama nie poradzi sobie ze
wszystkim. Jest młoda i strasznie głupia! Cóż, w dzisiejszych czasach tak trudno o służbę.
Trzeba się zadowolić tym, co się ma.
Ostatnie zdanie było najwyraźniej kamyczkiem do ogródka Sandry.
Mam czyścić srebra? Duma Sandry znów dała o sobie znać. Ale cóż, musi się
nauczyć, jak tłumić w sobie takie uczucie.
Pokojówka, młodziutka dziewczyna, która rumieniła się, gdy tylko ktoś na nią
spojrzał, wobec Sandry zachowywała się z wyższością i próbowała ją nawet pouczać.
Zubożała arystokratka tymczasem usiadła przy stole w przygotowalni, niechętnym
wzrokiem obrzuciła stertę srebra i zabrała się do pracy.
W godzinę później z całych sił nienawidziła unoszącego się zapachu pasty do
czyszczenia, od której czerniały dłonie. Sterta okropnego srebra zdawała się nie maleć.
Kilkakrotnie zaglądała do nich kucharka, co prawda nie odezwała się słowem, ale zerkała na
Sandrę z wyraźną niechęcią. Sandra od razu wiedziała, że nigdy nie zdoła się z nią
porozumieć, zresztą w gruncie rzeczy wcale nie miała na to ochoty.
Moira zjawiła się po kilku godzinach.
- Jeszcze tu siedzisz? - wybuchnęła. - Ależ jesteś powolna! - A potem zwróciła się do
pokojówki: - Dokończ to sama, Mary, bo inaczej nie uporamy się z tym dzisiaj. A ty, Winter,
idź na górę i napal w kominku w salonie zielonym. Chcemy wypić tam herbatę.
Sandra, choć z trudem stłumiła złość, posłusznie wzięła do ręki kosz, który jej podano.
Drewno było wilgotne i nie chciało się palić. Sandra przyklękła przed kominkiem w
salonie, w którym zielone jedwabne tapety kontrastowały z białymi meblami, i dmuchała w
liche płomyki. Płatki sadzy padały jej na suknię. Poczerniałą dłonią dziewczyna otarła pot z
czoła, brudząc sobie przy tym twarz.
- A cóż to, na miłość boską? - rozległ się nagle głos od strony drzwi. - Moira! Coś ty
wymyśliła?
Sandra podniosła wzrok w momencie, gdy Colin i jego macocha przekraczali próg
salonu. Niemal jednocześnie nadeszła Moira. Colin powiedział ostro:
- Panna Winter nie jest naszą służącą. Zostało postanowione, że będzie dotrzymywać
towarzystwa lady Cynthii.
- Dama do towarzystwa! - prychnęła Moira. - Ty i te twoje pomysły! Albo będzie
pracowała jak inni w tym domu, albo... wcale. Takie nie wiadomo co, stanie się nieznośne dla
wszystkich. Jak ty to sobie wyobrażasz? Może mam mówić: „Panno Winter, wprawdzie
wiem, że dorównuje mi pani urodzeniem, proszę jednak uniżenie, by odprowadziła pani moją
macochę do jej pokoju?”
- Przesadzasz, droga Moiro! - wtrąciła cichym głosem lady Cynthia. - Podobnie jak ty
ż
ywię pewne obawy co do tego, jak ułożą się stosunki między nami, ale to nie powód, by
upokarzać pannę Winter, która i bez tego ma dość kłopotów.
Sandra posłała pełen wdzięczności uśmiech starszej pani, która od razu podbiła jej
serce, i powoli wstała.
Właściwie trudno było określić, w jakim wieku jest macocha Colina i Moiry. Z
pewnością jednak była młodsza, niż dziewczynie się zdawało na pierwszy rzut oka. Zapewne
miała koło sześćdziesiątki. Sądząc po bladej cerze, nieczęsto wychodziła na świeże powietrze.
- Lady Hall, proszę wybaczyć mi mój wygląd. Zaraz pójdę do siebie i doprowadzę się
do porządku...
- Niestety, los sprawił, że nie dane mi było zostać lady Hall - przerwała jej starsza pani
i uśmiechnęła się ze smutkiem. - Nazywaj mnie, moje dziecko, lady Cynthia.
Sandra oblała się rumieńcem, zrozumiawszy, że popełniła duże faux pas. W myślach
usiłowała poskładać pojedyncze plotki o posiadłości Elms of Goram, które w ciągu wielu lat
dochodziły do jej uszu.
Kiedy lady Hall umarła w połogu, wydając na świat młodszego brata Colina i Moiry,
pogrążonemu w żałobie wdowcowi pospieszyła z pomocą siostra zmarłej, lady Cynthia, i
zajęła się nim oraz trójką dzieci. Kilka lat później wdowiec zamierzał ożenić się ze swą
szwagierką, ale nie zdążył. Zginął wraz z najmłodszym synkiem w wielkim pożarze. Ta
tragedia tak bardzo dotknęła Cynthię, że właściwie nigdy nie zdjęła żałoby.
- Czy pani coś jadła? - spytał Colin, przerywając Sandrze rozmyślania.
- Dopilnuję, by wystawiono coś w kuchni - powiedziała Moira.
- W kuchni? - uniósł się ponownie Colin. - Nie, tego już za wiele! Panna Winter
oczywiście wypije herbatę razem z nami. To jej pierwszy dzień w tym domu i doprawdy,
Moiro, mogłabyś się zdobyć na bardziej przyjazne powitanie.
Kiedy nieco później tego samego dnia Sandra robiła porządki w przydzielonych jej
pomieszczeniach, usłyszała pukanie do drzwi. Weszła Moira z czystymi ręcznikami i
mydłem.
- Colin prosił mnie, bym to przyniosła - rzekła z wyraźną niechęcią w głosie.
- Serdecznie dziękuję, to bardzo miło z twojej strony, nie musiałaś jednak...
- Wypraszam sobie taką poufałość, proszę nie zwracać się do mnie po imieniu.
- Przepraszam.
Moira zatrzymała się przy wyjściu i nerwowo gniotąc fałdę swej sukni, najwyraźniej
szukała właściwych słów. Minęła krótka chwila, nim zaczęła mówić:
- Colin ma tylko mnie. To ja się nim zajmowałam od śmierci matki.
Sandra patrzyła na nią zdumiona. Skąd to nagłe wyznanie? O co w tym wszystkim
chodzi?
- Sądziłam, że lady Cynthia...
- Macocha zajmowała się głównie naszym najmłodszym bratem, w pewnym sensie był
jej dzieckiem. Przecież opiekowała się nim od urodzenia. Śmierć chłopca oraz naszego ojca
zupełnie ją załamała. Nie, Colin i ja zawsze byliśmy pozostawieni samym sobie. Bardzo
byliśmy do siebie przywiązani, zawsze mógł na mnie liczyć.
- Rozumiem.
- Uprzedzałam go, że popełnia straszny błąd, dając się omotać tej Elaine, a potem
ż
eniąc się z nią. Miałam rację. Kiedy go rzuciła, tylko we mnie miał wsparcie.
Sandra poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach. Jeśli Elaine zgotowano takie
samo przyjęcie jak mnie, pomyślała, to nic dziwnego, że stąd uciekła.
- Zresztą Colin nie interesuje się kobietami - ciągnęła Moira niemal triumfalnie. -
Bawi się nimi przez jakiś czas, ale one nic dla niego nie znaczą. Każda pragnie tylko jednego:
zostać panią na Elms of Goram. Mogłyby sobie oszczędzić tych wysiłków, bo Colin nigdy się
nie ożeni.
Sandra miała dość. Odwróciwszy się z wściekłością w stronę Moiry, krzyknęła:
- Ja również nie zamierzam wychodzić za mąż! I proszę, by to dotarło do wszystkich!
Wcale nie chcę zawrócić Colinowi Hallowi w głowie. Dopiero co przeżyłam upokarzającą
historię miłosną. Poza tym straciłam ojca, straciłam dom i wszystko, co kochałam.
Rozpaczliwie usiłuję utrzymać się na powierzchni. Musi pani posypywać solą moje świeże
rany?
Moira popatrzyła na nią zdumiona, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła.
Sandra osunęła się na łóżko i drżącymi palcami zaczęła rozpinać suknię, by się
przebrać.
W miarę upływu kolejnych dni Sandra przekonywała się ze zdziwieniem, że to krótkie
spięcie zmieniło nieco zachowanie siostry Colina. Moira unikała jej, na ile to było możliwe,
ale kiedy już musiała się odezwać, mówiła wprawdzie krótko, lecz uprzejmie.
Sandra zaczynała powoli odzyskiwać spokój i przyzwyczajała się do rytmu życia w
Elms of Goram. Dotrzymywanie towarzystwa lady Cynthii nie było szczególnie męczące,
choć nie ulegało wątpliwości, że niedoszła macocha rodzeństwa Hall potrzebowała jej
pomocy. Była słaba, poruszała się o lasce, ale od Sandry wymagała jedynie, by zjawiała się o
poranku i pomagała jej ubrać się i uczesać. Poza tym dziewczyna czytała trochę starszej pani,
wychodziła z nią na krótkie spacery, grała w karty i różne gry towarzyskie.
W głębi ducha Sandra musiała przyznać, że tak do końca nie była szczera wobec
Moiry, Colin bowiem zrobił na niej wielkie wrażenie. Był wobec niej bardzo przyjazny,
najczęściej jednak chodził pogrążony w posępnych rozmyślaniach, zamknięty w sobie,
nieszczęśliwy. Sandra chętnie by z nim porozmawiała, pragnęła go trochę rozweselić, ale nie
chciała się narzucać. Ograniczała się zatem do wykonywania swoich obowiązków i starała się
być dla wszystkich miła.
Dość szybko poznała otoczenie. Pałac zwiedziła niemal w całości, z wyjątkiem
wschodniego skrzydła, do którego drzwi były zamknięte na klucz. Pokojówka powiedziała, że
tego klucza nie ma w całym domu. Po wielkim pożarze przejście do wschodniego skrzydła
zostało zamknięte i od tamtej pory nikt nie postawił tam stopy.
Największy kłopot sprawiało Sandrze ułożenie stosunków ze służbą zatrudnioną w
pałacu. Nie czuła się pokojówką, ale nie należała również do państwa. Traktowała wszystkich
grzecznie, zachowując jednakże pewien dystans. Kucharce bardzo się to nie podobało, ale
pokojówka Mary traktowała Sandrę jak koleżankę i chętnie zwierzała się jej ze swoich
sercowych kłopotów.
Natomiast stosunki Sandry z Emersonem, woźnicą, były znacznie łatwiejsze do
określenia. Wysoki milczek, ubrany zawsze na czarno, napawał ją lękiem. Bała się jego
szyderczego uśmiechu i choć Emerson z całej służby najdłużej pracował w pałacu, Sandra nie
odważyłaby się nigdy zapytać go ani o historię rodu Hallów, ani o dzieje ich siedziby.
Właściwie była wdzięczna, że panuje między nimi lodowate milczenie.
Czwartej nocy w Elms of Goram Sandra nabrała podejrzeń, że wielki pałac kryje jakąś
straszną tajemnicę.
Miała kłopoty z zaśnięciem, wciąż wracały wspomnienia szczęśliwego życia w domu
ojca. Wstała i bezradnie zaczęła krążyć po niewielkim pomieszczeniu, wreszcie zatrzymała
się przy oknie.
Była północ, cały dom spał pogrążony w ciemnościach.
Sandra popatrzyła na dziedziniec, na oświetloną księżycowym blaskiem studnię, i
myśli jej powędrowały ku Duncanowi. Szybko jednak porzuciła marzenia, bo oto nagle w
opuszczonej części pałacu mignęło coś nieokreślonego.
Serce jej zamarło. Przecież tam od dwudziestu lat nikt nie chodził!
Przetarła oczy i jeszcze raz popatrzyła. Nie, to nie było światło, to jakaś postać. Twarz
okolona jasnymi włosami. Wprost bała się oddychać, ale przysunęła się bliżej do szyby, żeby
dokładniej widzieć.
Tajemnicza postać podeszła do okna tak samo jak ona i popatrzyła... prosto na nią.
Dziewczyna instynktownie cofnęła się o kilka kroków. Nie wiedziała, kto to był.
Najpewniej szyba zniekształcała obraz, ale Sandrze zdawało się, że w twarzy, którą ujrzała,
lśniły zalęknione, bezradne oczy;
W tej samej chwili księżyc skrył się za chmurami i dziewczyna skłonna była
przypuszczać, że dała się zwieść złudzeniu, gdyż okno naprzeciwko było ciemne i puste.
Wróciła do łóżka i usiadła na jego krawędzi, zastanawiając się, co powinna zrobić.
Dziwne, ale nie czuła specjalnego lęku. Nigdy nie wierzyła w duchy.
Zresztą... oczy, błagające o pomoc, zwrócone były jakby ku niej.
Szybko zarzuciła coś na siebie, żeby nie kręcić się po korytarzu w nocnej koszuli,
wzięła do ręki świecznik i wyślizgnęła się ze swego pokoju.
Najciszej jak potrafiła, przemknęła obok pomieszczeń dla służby i doszła do centralnej
części pałacu. Przez cały czas znajdowała się na piętrze. Zerkała z obawą na drzwi
prowadzące do sypialni Moiry i Colina, ale na szczęście nikt jej nie usłyszał. Lady Cynthia
zajmowała pokoje na parterze, więc dziewczyna nie musiała się lękać, że ją obudzi. Wreszcie
minęła drzwi prowadzące do bocznego holu i znalazła się przed wejściem do wschodniego
skrzydła pałacu.
Serce waliło jej jak młotem i trochę pożałowała, że coś ją podkusiło, by tu przyjść.
Położyła jednak ostrożnie dłoń na mosiężnej klamce.
Nieprzyjemny zgrzyt uświadomił dziewczynie, że od ostatniego razu, gdy ktoś
naciskał klamkę, upłynęło wiele czasu.
Drzwi były zamknięte.
ROZDZIAŁ IV
Sandra obudziła się z uczuciem, że jest już poranek, mimo że w sypialni panował
gęsty mrok. Przypomniała sobie jednak, że przecież w nocy pozaciągała aksamitne kotary.
Wstała, odsłoniła okna i zmrużyła oczy porażona światłem, które wpadło przez szyby.
Czuła się zmęczona. Po emocjach, jakie przeżyła koło północy, jeszcze przez kilka godzin nie
mogła zasnąć. Dopiero nad ranem zdołała się nieco uspokoić, tłumacząc sobie, że uległa
złudzeniu. Prawdopodobnie przyklejona do szyby twarz, na której malowała się rozpacz i
błaganie, była tworem jej wyobraźni, a tak naprawdę to tylko światło księżyca odbite w
szybie podpowiedziało jej taki obraz.
Sandra odwróciła się od okna i zaskoczona zauważyła na podłodze białą kartkę, którą
ktoś musiał wsunąć przez szparę pod drzwiami.
Podniosła papier i na widok pejzażu wykonanego akwarelą ściągnęła brwi ze
zdumienia. Poznała ten motyw: szare klasztorne mury wznoszące się wśród łagodnych
zielonych wzgórz, poznała też papier i farby, które podarowała Duncanowi.
Sandra poczuła wzruszenie, od razu też pomyślała o troskliwości, wręcz czułości, jaką
okazał jej ten dziwny chłopak.
Obrazek był znakomity, wspaniale ukazywał niepowtarzalne piękno krajobrazu.
Tylko jak się znalazł w jej pokoju? Przecież pałac na pewno zamykano na noc.
Jasne włosy, bezradne spłoszone oczy... To nagłe przypomnienie przyprawiło ją o
dreszcz. Czy to możliwe, że w nocy we wschodnim skrzydle widziała Duncana? Czyżby
pojawił się w pałacu po raz trzeci?
Nie zdziwiłoby Sandry może tak bardzo, gdyby wszedł do pomieszczeń, które jej
przydzielono. Jak jednak dostał się do zamkniętego na cztery spusty wschodniego skrzydła,
on, zupełnie nie obeznany z topografią pałacu? Zresztą... nie, to niedorzeczne. Przecież nie
mógł także wiedzieć, gdzie ją ulokowano.
Zagadka wydała się Sandrze nie do rozwiązania, uznała więc, że nie ma co łamać
sobie nią głowy, i zabrała się do swoich codziennych obowiązków.
W porze południowej lady Cynthia zwykle udawała się na odpoczynek i wówczas
Sandra miała wolne.
Przeglądała właśnie książki na półkach w bibliotece w nadziei, że znajdzie jakąś
ciekawą lekturę, kiedy wszedł Colin Hall.
- Znalazła pani coś dla siebie, panno Winter? - zapytał.
Sandra oblała się rumieńcem, obecność Colina bowiem jak zwykle wprawiła ją w
zakłopotanie. Rozzłościła się w duchu na samą siebie i mruknęła w odpowiedzi coś
niezrozumiałego.
- Jest pani bardzo blada - ciągnął Colin przyjaźnie, nie zrażony jej zachowaniem. - Za
wiele czasu spędza pani w murach. Właśnie wybieram się na przejażdżkę konną, nie
zechciałaby pani mi towarzyszyć?
- Och, dziękuję, z przyjemnością, lordzie Hall - odparła uradowana.
- Może porzucimy te tytuły? - zaproponował z uśmiechem.
- Ale co na to powie panna Moira? - spytała Sandra spontanicznie.
- Moira? - powtórzył, unosząc ze zdumieniem brwi. - A jakież to ma znaczenie?
- Może rzeczywiście niewielkie - odpowiedziała z wahaniem.
W kwadrans później cwałowali w stronę lasu. Był ciepły jesienny dzień. Sandra czuła
się wspaniale, tak dobrze było znów dosiąść wierzchowca!
Zatrzymali się na wzgórzu i popatrzyli na pałac Elms of Goram, górujący nad innymi
budynkami w okolicy.
Sandra, siedząc w siodle, przestała, o dziwo, odczuwać zakłopotanie.
Przywykła do towarzystwa ludzi z wyższych sfer, umiała prowadzić konwersację,
znała konwenanse. Nie obchodziło jej, że lord jest najlepszą partią w promieniu wielu mil.
Wyczuwała w nim pokrewną duszę, w porównaniu z nim Stephen wydawał jej się teraz
ż
ałosnym sztubakiem.
- Imponująca posiadłość - odezwała się, pragnąc za wszelką cenę przegonić
zdradzieckie myśli.
- Gmach pałacu w obecnej postaci liczy sobie około kilkuset lat. Jednak samo miejsce
jest bardzo stare. Pod pałacem znajdują się fragmenty murów sprzed wielu wieków.
- W takim razie zadomowiły się tu też pewnie duchy - rzuciła Sandra pozornie lekkim
tonem.
- Tak - zaśmiał się. - Jeden czy dwa może krążą po nocy, choć żaden z obecnych
mieszkańców pałacu do tej pory nie zauważył niczego podejrzanego.
- A to nie zamieszkane skrzydło wschodnie... - zaczęła Sandra, czując, że głos jej drży.
- Takie miejsce jest chyba dla nich wymarzone.
- Nic o tym nie słyszałem.
Rozmowa urwała się. Konie stały obok siebie i Sandrze nie udało się cofnąć kolana,
którym dotykała nogi Colina, a kiedy ten na dodatek położył rękę na jej dłoni, wprost
zesztywniała. Stało się to tak nieoczekiwanie, że zupełnie zapomniała, jak powinna
zareagować dama w takiej sytuacji.
- Czy mógłbym odwiedzić cię dziś wieczór, Sandro?
- Od... odwiedzić mnie? - wyjąkała.
- Nie kryguj się - przerwał jej zniecierpliwiony. - Chyba nie jesteś na tyle głupia, by
nie pojąć moich intencji. Zapewniłem ci pokoje na uboczu, zaoferowałem dom i pracę, którą
w gruncie rzeczy trudno nazwać pracą. Coś ty sobie właściwie wyobrażała?
- Spodziewałam się, że pracą spłacę długi mego ojca - odrzekła, uwalniając
gwałtownym szarpnięciem dłoń.
- Taką pracą nigdy nie zdołasz spłacić długów. Zdawało mi się, że zrozumiałaś, iż
możesz uczynić to w inny sposób. Czy ty kompletnie nie masz pojęcia o życiu?
Bez słowa próbowała zawrócić swego konia, ale Colin trzymał go mocno za uzdę.
- Minęło wiele lat, odkąd opuściła mnie żona - ciągnął z goryczą. - Nie ożeniłem się
ponownie, bo nie mam zamiaru powtórzyć tego samego błędu. Ale przecież nie muszę wieść
ż
ycia pustelnika przez resztę moich dni. Nie udawaj! Wyraźnie zauważyłem, że wzbudziłem
twoje zainteresowanie. Co za nierealne marzenia snujesz o życiu? Czas zstąpić na ziemię!
Przecież nic nie posiadasz, jesteś nikim, a uważasz się za zbyt dumną, by poślubić mężczyznę
z niższych sfer. Dobrze więc przemyśl moją propozycję!
- Już zdecydowałam - odpowiedziała chłodno. - Jeszcze dziś wieczorem opuszczę
pałac.
Popędziła swego konia, tak że Colin musiał wypuścić jego uzdę, po czym
pocwałowała w stronę pałacu.
Pakowała właśnie swe rzeczy, gdy ktoś zapukał do drzwi. Ujrzawszy Colina,
odwróciła głowę, dając mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na rozmowę. On jednak
podszedł ku niej bliżej i zaczął z wahaniem:
- Nie masz pojęcia, jak bardzo żałuję swego zachowania Proszę, zapomnij o całym
zdarzeniu! Moja macocha bardzo cię potrzebuje.
Milczała, nie przestając układać w walizce swojego dobytku.
- Przyznaję, że źle cię oceniłem - mówił dalej. - Sprawiasz wrażenie osoby pewnej
siebie, wyzwolonej, poza tym byłaś przecież zaręczona ze Stephenem Milsem, który znany
jest z tego, że nie żyje w celibacie, sądziłem więc...
Skuliła się, jakby ją uderzył.
- Przepraszam - ciągnął już mniej pewnie. - Zdaje się ze jeszcze pogorszyłem sprawę.
Po prostu wydawało mi się, że zawiązała się między nami nić porozumienia.
Sandra nadal nie odpowiadała, ale przestała się pakować.
- Wydajesz się taka doświadczona, Sandro. Teraz jednak, kiedy dokładnie ci się
przyjrzałem, zastanawiam się, czy nie pomyliłem się co do twego wieku. Ile właściwie masz
lat?
- Dziewiętnaście.
- Ależ, moja droga, byłem pewien, że masz przynajmniej dwadzieścia pięć!
- Doprawdy osobliwy komplement - odpowiedziała, nie mogąc powstrzymać
uśmiechu.
- Boże drogi! Dziewiętnaście lat! Teraz rozumiem! Nic dziwnego, że tak cię
przeraziłem. Błagam, Sandro, zostań! Nie tylko ze względu na macochę, ale również ze
względu na mnie. Tak przyjemnie spotykać cię w salonie, gawędzić, dyskutować, żartować.
Twoja obecność podziałała na nas wszystkich jak ożywcza bryza. Odkąd pozostaliśmy w
pałacu tylko we troje, Moira, macocha i ja, bardzo tu posmutniało. Obiecuję, że nigdy więcej
nie złożę ci takiej propozycji jak dziś. Proszę cię Sandro, zostańmy przyjaciółmi!
Oczy dziewczyny złagodniały. Po chwili wahania skinęła głową.
- Cieszę się - odetchnął Colin z wyraźną ulgą. - Usiądźmy teraz i porozmawiajmy!
Opowiedz trochę o sobie!
Sandra, usadowiwszy się wygodnie w fotelu, zaczęła wspominać beztroskie lata w
rodzinnym majątku, mówiła o balach, przyjaciołach, spotkaniach.
- Naprawdę nie miałaś żadnych kłopotów? - zapytał cicho. - Byłaś szczęśliwa?
Poruszyła się trochę niespokojnie.
- Chyba tak Nie znałam innego życia. Dopiero teraz zrozumiałam, że żyłam pod
kloszem. Ojciec wpoił mi surowe zasady, którymi kieruję się w życiu. Chyba nie potrafię się
zmienić.
Popatrzył na nią sceptycznie.
Sandra jednak mówiła dalej - o wstrząsie, który przeżyła tamtego ranka, gdy znalazła
martwego ojca, o koszmarze, jaki się później rozegrał. Wspomniała też o Stephenie, który, jak
się przekonała, nigdy jej nie kochał, a chodziło mu tylko o jej pieniądze.
- Zresztą ja także właściwie nic do niego nie czułam. Z niechęcią myślę o tym, jaka
byłam kiedyś powierzchowna, pusta. Bujałam w obłokach.
Nie wspomniała jednak, kiedy nastąpił przełom w jej świadomości. Opuściła ją
odwaga, gdy doszła do nieoczekiwanego spotkania z Duncanem niedaleko klasztoru, ominęła
więc ów epizod.
Kiedy zamilkła, Colin stwierdził:
- Posiadasz w sobie potężną siłę.
- Musiałam nauczyć się samodyscypliny, czasem zastanawiam się, czy w ogóle
zachowałam jeszcze jakieś ludzkie odczucia.
- Na pewno! Tylko że rzadko pozwalasz sobie na to, by je okazać.
- Czy teraz w rewanżu opowiesz mi o Elaine? - zapytała.
Jego twarz wykrzywiła się z bólu.
- Nie, nie mogę.
- Kochałeś ją, prawda?
- Tak, niestety. To była wspaniała istota. Bardzo do siebie pasowaliśmy. Dlatego tak
strasznie przeżyłem jej odejście. Uciekła bez słowa wyjaśnienia z jednym z mych przyjaciół,
który wybierał się do Indii. Chyba pojechali tam razem. Pewnego dnia po prostu zniknęła. -
Milczał przez chwilę, a potem dodał zamyślony: - Często usiłowałem dociec przyczyny.
Najbardziej prawdopodobne, że Elaine po prostu zakochała się w nim, chociaż nic na to nie
wskazywało. Być może skrzętnie to przede mną ukrywali. Ale gdzieś w głębi serca wydaje mi
się, że prawdziwym powodem było to, że nie mogę mieć dzieci.
- Och - szepnęła Sandra poruszona.
- W dzieciństwie poważnie chorowałem i przeszedłem wiele operacji. O tym, że
jestem bezpłodny, dowiedziałem się jednak dopiero po ślubie. Wiedzieliśmy o tym tylko my
dwoje, teraz wiesz jeszcze i ty. To także jedna z przyczyn, dla których nie chcę się ponownie
ż
enić. Od kiedy Elaine wyjechała, miałem kilka przelotnych romansów, nie tyle jednak, ile
przypisują mi plotki. Szczerze mówiąc, Sandro... ogromnie mi wstyd za moje zachowanie w
lesie.
- Nie myśl już o tym. Właściwie dzięki temu zostaliśmy przyjaciółmi.
- Chyba masz rację - uśmiechnął się. - Dawno już nie spotkałem nikogo, komu
mógłbym się zwierzyć. Ale czy nie czas już na ciebie? Macocha pewnie czeka.
- Oczywiście - poderwała się Sandra.
- Zrobimy zestawienie i wyliczymy dokładnie, ile twój ojciec jest mi winien - rzekł
Colin, także wstając z miejsca. - Za każdy miesiąc twego pobytu w pałacu dług zmniejszać się
będzie o ustaloną przez nas sumę.
- Bardzo ci dziękuję, Colin - wyszeptała.
Kiedy następnego dnia Sandra zeszła do kuchni, zastała tam sympatyczną starszą
panią, która przedstawiła się jako pani Fields. Była to osoba otwarta i szczera, tak że po
chwili rozmowy dziewczynie zdawało się, że zna ją od zawsze.
Okazało się, że pani Fields przed wielu laty pracowała w pałacu. Teraz przypadkiem
bawiła w miasteczku i nie mogła sobie odmówić przyjemności odwiedzenia starych kątów.
Kucharka jednak, jak zwykle naburmuszona, potraktowała ją nieprzyjaźnie. Sandra
zaproponowała więc gościowi, by porozmawiały w przygotowalni.
Pani Fields była osobą bardzo pogodną, chętnie opowiadała o dawnych czasach.
- Żeby tylko panna Howard mnie nie zobaczyła - szepnęła dziewczynie na ucho.
- Panna Howard?
- Zdaje się, że teraz każe się nazywać lady Cynthia. Nie chce wspominać szczęśliwych
lat w Elms of Goram i wielkiej tragedii, która wydarzyła się, kiedy wybuchł pożar. Właśnie
wtedy zostałam zwolniona razem z całą służbą. Nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o
ukochanym lordzie Hallu i małym George’u. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak
rozpaczał. Zresztą to poniekąd zrozumiałe, stracić narzeczonego na kilka tygodni przed
ustaloną datą ślubu.
- George... czy to najmłodsze dziecko? - zapytała Sandra.
- Tak, lady Cynthia traktowała go jak własnego syna. Bardzo go rozpieszczała. Tego
łobuziaka wszędzie było pełno. Syn Wiliama Halla, brata starego lorda Halla, uwielbiał go i
bezgranicznie podziwiał.
- Wiem - pokiwała Sandra. - Podobno zginął wraz z matką, wówczas już wdową, w
płomieniach.
- Och, panno Winter, co to była za tragedia! Pamiętam wszystko, jak gdyby wydarzyło
się wczoraj. Tamtego dnia wiał ciepły wiatr z południowego zachodu. W jednej chwili całe
miasto stanęło w morzu ognia. Miałam wolne, ale gdy zorientowałam się, co się dzieje,
przybiegłam natychmiast do pałacu, Dom, w którym mieszkałam, znajdował się po drugiej
stronie miasta, więc pożar mu nie zagrażał...
Nagle umilkła i odchyliła się od okna.
- Uff! Idzie ten obrzydliwy Emerson, nigdy nie mogłam go znieść. Truposz! Tak go
zawsze nazywam w myślach. Boże drogi, jak on się zestarzał.
- To on także tu pracował w tamtym czasie?
- Tak, tylko on jeden ostał się z całej służby. Służył jeszcze w rodzinnym domu sióstr
Howard, znały go od zawsze.
Sandra popatrzyła na panią Fields, zastanawiając się w duchu, o co jeszcze może ją
zapytać.
- Znała pani prawdziwą panią Hall, siostrę lady Cynthii?
- Oczywiście. Możesz mi wierzyć, moje dziecko, że była to prawdziwa piękność,
szkoda, że tak słabego zdrowia. Miała włosy czarne jak noc. Lord Hall zaś przypominał
trochę wikinga: ot, rubaszny mężczyzna o jasnych włosach i niebieskich oczach. Tak... -
urwała nagle, a na jej okrągłej twarzy odmalowało się przerażenie. - Słyszę głos panny Moiry,
zaraz będzie awantura.
Zamilkły, nasłuchując rozmowy siostry Colina z kucharką. Pani Fields odprężyła się
dopiero wtedy, gdy głosy ucichły.
- Niebezpieczeństwo zostało zażegnane - uśmiechnęła się. - Ale chyba lepiej będzie,
jeśli sobie już pójdę.
Sandra poczuła zawód, bo nie zdążyła zapytać pani Fields o to, co najbardziej leżało
jej na sercu: o małżeństwo Colina i Elaine. Choć niechętnie przyznawała to przed samą sobą,
Colin nadal bardzo ją interesował. Jego nieprzystojna propozycja zaszokowała ją wprawdzie,
równocześnie jednak obudziła w niej osobliwe uczucia. Oczywiście nigdy nie zgodziłaby się
na tak upokarzający układ, nie dało się jednak zaprzeczyć, że patrzyła teraz na Colina innym
okiem. Wyobraziła sobie, że mógłby ich łączyć miłosny związek - oczywiście przyzwoity i
uczciwy, jednak...
Och, głupia jesteś, Sandro! zganiła się w duchu. Uczciwy związek jest równoznaczny
z małżeństwem, tymczasem Colin wyraził się jasno, że nie zamierza się ponownie ożenić.
Odsunęła od siebie natrętne myśli i uśmiechnąwszy się przyjaźnie do pani Fields,
powiedziała:
- Było mi bardzo miło panią poznać. Z przyjemnością pogawędziłabym sobie jeszcze
kiedyś z panią. Mieszka pani gdzieś w pobliżu?
- Mieszkam w małej osadzie oddalonej stąd o kilka kilometrów, ale wzdłuż plaży
prowadzi droga na skróty. Proszę mnie odwiedzić, zapraszam! - I wytłumaczyła, jak trafić do
jej domu.
Sandra odprowadziła sympatycznego gościa do wyjścia. Pani Fields zatrzymała się
przy drzwiach i zadarłszy głowę, popatrzyła na pokryty miedzianą blachą dach nad
pomieszczeniami zajmowanymi przez Sandrę, a na jej ustach błąkał się sentymentalny
uśmiech.
- Panno Winter, widzi pani ten gzyms na samej górze? Niesforny George miał w
zwyczaju sadowić się tam ku przerażeniu wszystkich i machać nogami. Znał każdy kąt, każdą
najmniejszą szparę w pałacu. Jeśli uparł się, że wyjdzie na dwór, w żaden sposób nie dało się
temu zapobiec. Miał w sobie wiele wdzięku, ale trudno doprawdy było z nim wytrzymać.
Kiedy pani Fields wyszła, Sandra pogrążyła się w zadumie. Nic dziwnego, że lady
Cynthia przeżyła szok, kiedy przed kilkoma miesiącami zobaczyła na dachu „ducha”.
- Nie, ojcze Andrzeju - szepnęła sama do siebie. - Obawiam się, że się mylisz. Twój
gość niemowa nie nazywa się Duncan, nazywa się George. George Hall!
ROZDZIAŁ V
Po odejściu gadatliwej pani Fields Sandra zamyśliła się głęboko. Czy to możliwe,
ż
eby młody mężczyzna, którego ojciec Andrzej nazywał Duncanem, w rzeczywistości był
Georgem, który, jak przypuszczano, przed wielu laty zginął w płomieniach?
Co powinna w takim razie uczynić? Oznajmić mieszkańcom pałacu, że pupilek lady
Cynthii żyje. Ale jeśli mimo wszystko okaże się, że to nieprawda? Po co niepotrzebnie
rozbudzać w nich nadzieję?
Może najpierw powinna porozmawiać z Duncanem, to znaczy z Georgem. Tyle że ten
chłopak nie przywykł do mówienia. Poza tym naprawdę nie miała ochoty odwiedzać
ponownie klasztoru świętego Krzysztofa.
Może więc Colin mógłby pomóc? Gdyby tak umiejętnie skłoniła go do wspomnień,
może dowiedziałaby się czegoś bliższego o wydarzeniach owego feralnego dnia i poznała
nowe okoliczności śmierci George’a. Póki co wiadomo jej jedynie, że chłopiec był wtedy z
guwernantką w mieście. Na wieść o pożarze jego ojciec, lord Hall, wyruszył do ogarniętego
płomieniami miasteczka na poszukiwanie syna.
Do kogo właściwie poszła guwernantka z chłopcem?
Zrobiło się już późno i Sandra, nie wymyśliwszy niczego, położyła się spać.
Była jednak coraz bardziej przekonana o tym, że Duncan to cudem uratowany z
płomieni George Hall. Zjawiał się przecież w Elms of Goram kilkakrotnie, wyraźnie
orientował się w topografii pałacu. Potrafił nawet w niewyjaśniony dla Sandry sposób dotrzeć
do wyłączonego z użytku wschodniego skrzydła. Im dłużej nad tym rozmyślała, tym bardziej
upewniała się w przekonaniu, że twarz, którą dostrzegła nocą w oknie, nie była złudzeniem.
Poza tym któż inny wsunąłby do jej pokoju przez szparę w drzwiach tę piękną akwarelę?
Młodzieniec najwyraźniej odziedziczył talent po swym dziadku.
Obudził ją jakiś hałas. Zdezorientowana usiadła na łóżku. Wydawało jej się, że
słyszała stłumiony krzyk i szybkie kroki, ale nie była pewna, czy te odgłosy pochodziły z jej
snu, czy też coś naprawdę zakłóciło nocną ciszę. Nasłuchiwała przez chwilę, ale w pałacu nie
rozległ się nawet najlżejszy szmer. Noc była bezksiężycowa, za oknem panowały egipskie
ciemności.
Pewnie mi się coś śniło, pomyślała, kładąc z powrotem głowę na poduszkę.
Nie minęło jednak kilka minut, gdy Sandra znów się poderwała. Tym razem nie miała
ż
adnych wątpliwości: z korytarza dochodził pośpieszny tupot. Ktoś zatrzymał się pod jej
drzwiami i zaskrobał cicho w drzwi.
Szybko wyskoczyła z łóżka i zapaliła lampę. Ciepłe światło wypełniło pokój złotą
poświatą, dodając dziewczynie odwagi. Otuliła się szlafrokiem i przeszła z sypialni do
saloniku, po drodze uzbroiwszy się w pogrzebacz z kominka.
- Kto tam? - zapytała z duszą na ramieniu, starając się, by jej głos zabrzmiał groźnie.
Nikt nie odpowiedział, ale ponownie dało się słyszeć drapanie w drzwi i cichy żałosny
jęk.
- O mój Boże - wyszeptała Sandra przerażona. Odłożyła na bok pogrzebacz i
przekręciwszy klucz w zamku, otworzyła drzwi.
Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła Duncana opierającego się ciężko o futrynę. Z jednej
jego ręki na posadzkę kapała krew.
- Ależ mój drogi! - krzyknęła. - Co ci się stało?
Zdążyła tylko dostrzec wykrzywioną z bólu twarz i chłopak osunął się nieprzytomny u
jej stóp.
Przez moment wpatrywała się w Duncana osłupiałym wzrokiem, ale szybko ocknęła
się i wciągnąwszy go do pokoju, pośpiesznie zamknęła drzwi.
Uklęknęła obok rannego, usiłując go odwrócić, ale nie miała na to dość siły.
Przyniosła z sypialni lampę i postawiła w saloniku na stole, żeby dokładnie obejrzeć, co się
właściwie stało. Zauważyła podarty na plecach habit i lekkie draśnięcie na skórze.
Niemożliwe, żeby taka rana tak mocno krwawiła, pomyślała Sandra. Widząc, że
Duncan lekko się poruszył, pochyliła się nad nim.
- Duncan, słyszysz mnie? - wyszeptała. - Muszę zdjąć ci habit, zęby opatrzyć ranę,
postaraj się mi trochę pomóc.
Ranny westchnął głęboko i obrócił się na wznak. Przez chwilę patrzył na nią, jakby
nic nie rozumiejąc, ale zaraz jego twarz rozjaśniła się w ciepłym uśmiechu. Podniósł zdrową
rękę i delikatnie pogłaskał dziewczynę po policzku.
Sandra! Wyczytała swe imię z ruchu warg rannego, bo nie wydobył z siebie głosu.
Ś
cisnęło ją w gardle. Prawie zapomniała, jak bardzo działała na nią jego bliskość. Miał
taką piękną twarz, dobrą i niewinną.
- Strasznie krwawisz, Duncanie, spróbuję zdjąć ci habit - powiedziała cicho i
rozsupłała węzeł przewiązanego w pasie sznura.
Poszło łatwiej niż przypuszczała.
Dla Sandry, która nigdy nie widziała obnażonego mężczyzny, było to zupełnie nowe
doświadczenie. Dotykając koniuszkami palców śniadego torsu, dostrzegała drżenie mięśni. W
duchu wdzięczna była losowi, że chłopak jest taki dziecinny. Pomogło jej to powstrzymać
napływającą falę osobliwych uczuć i skoncentrować się na ranie. Wyglądała okropnie.
Powierzchowne draśnięcie na plecach kończyło się głęboką raną kłutą na barku.
- O mój Boże! - zawołała zatroskana. - Jesteś w stanie przez chwilę siedzieć o
własnych siłach? Muszę obmyć ranę.
Posłuchał od razu. Sandra przyniosła wodę i mokrym ręcznikiem zaczęła ostrożnie
zmywać krew. Duncana musiało bardzo boleć, bo patrzył na nią z wyrzutem, a usta
wykrzywiło mu cierpienie.
Miękka skóra chłopca i bijące od niego ciepło wywołały rumieniec na twarzy Sandry.
Musiała mocno wziąć się w garść, by jej głos zabrzmiał naturalnie:
- Na szczęście nie jest tak źle, jak się wydawało. Rana jest płytsza, niż sądziłam.
Opatrzywszy go starannie, oznajmiła:
- No, gotowe! Wstań teraz, pomogę ci założyć habit.
Podniósł się z trudem, blady jak kreda, i zachwiał się niebezpiecznie. Na szczęście
Sandra podtrzymała go w porę i choć nie bez wysiłku, zdołała jakoś podprowadzić do
sypialni. Duncan westchnął z ulgą, gdy znów znalazł się w pozycji leżącej. Sandra patrzyła z
niepokojem na jego bladą twarz, przymknięte oczy i sine usta. Musiał odpocząć, nic więcej
nie mogła dla niego zrobić. Zostawiła go więc i wyszła na korytarz ze szmatą, żeby zetrzeć z
podłogi ślady krwi. Potem zabrała się do usuwania czerwonych plam z posadzki w saloniku.
Zużyła prawie całą wodę z dzbanka, by doprowadzić wszystko do ładu.
Kiedy wróciła do sypialni, zobaczyła, że Duncan patrzy na nią przytomnym
wzrokiem. Wydawał się zmęczony, a jednocześnie trochę zażenowany. Sandra usiadła na
brzegu łóżka i uścisnęła zdrową rękę młodzieńca. Niepewny, lekko zawstydzony uśmiech
rozjaśnił jego oblicze. Odpowiedziała mu równie ciepłym uśmiechem.
- Posłuchaj, Duncanie - odezwała się doń jak do dziecka. - Wiem, że potrafisz mówić.
Opowiedz mi co się wydarzyło dziś w nocy. Kto cię zranił?
Przez jego twarz przemknął cień. Potrząsnął głową.
- Nie wiesz?
Znów potrząsnął głową.
- Ale gdzie to się stało? - dociekała dalej. - W pałacu czy na dziedzińcu? A może na
ulicy?
Otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale zaraz ukrył twarz w dłoni. Delikatnie
odsunęła jego rękę, spostrzegłszy jednak, jak bardzo jest nieszczęśliwy, postanowiła nie
wywierać na niego presji.
Zamiast zadać kolejne pytanie, powiedziała:
- Nie nazywasz się Duncan, jesteś George.
Popatrzył na nią zdumiony, a jego wargi poruszyły się, jakby wymawiały wymienione
przez dziewczynę imię. Pokręcił głową.
- Ależ tak. Masz na imię George, tylko że o tym zapomniałeś. Zresztą nic dziwnego.
Gdy zaginąłeś, nie miałeś więcej niż pięć lat. Pojęcia nie mam, gdzie się podziewałeś przez
taki długi czas.
Ale on jej nie słuchał. Leżał, powtarzając bezgłośnie: „George”. Z początku ze
zdziwieniem w oczach, a potem ze smutkiem, tak jakby to imię kojarzyło mu się z kimś, ale
dokładnie nie wiedział z kim.
- I jak, George? - uśmiechnęła się.
Pokręcił głową.
- Jak chcesz - westchnęła. - Jeśli to się nie mieści w twojej łepetynie... och,
przepraszam, nie chciałam cię urazić.
Popatrzył na nią, nic nie rozumiejąc.
- Wybacz, klepię coś bez sensu. Nie zwracaj na to uwagi.
Przez dłuższy czas wpatrywała się w niego zamyślona.
- Omal nie utonąłeś w studni... - mruknęła. - A teraz ktoś zranił cię nożem lub innym
ostrym narzędziem. O co w tym wszystkim chodzi, Duncan?
Nagle w oczach chłopaka pojawił się lęk, teraz jego spojrzenie przywodziło na myśl
ś
cigane zwierzę. Sandra, próbując go uspokoić, pogłaskała lekko jego włosy. Wtedy ścisnął
mocno jej dłoń, a potem usiadł i drżąc na całym ciele, wtulił się w ramiona dziewczyny.
Sandra opanowała zaskoczenie i zaczęła głaskać go po plecach.
- Kochany dzieciaku... - szeptała. - Duncanie, najdroższy...
W chwilę później po raz pierwszy usłyszała jego głos. Był to zaledwie szept,
nieśmiały i niewyraźny.
- Sandro, odeszłaś ode mnie, a ja chcę być z tobą. Bardzo się boję, ty mnie też
potrzebujesz.
Rozumiała, co miał na myśli. Bał się tego wszystkiego, co się wokół niego działo, a
jednak chciał ją chronić. Instynkt podpowiadał mu, że ona jest istotą słabszą od niego.
- Kochany... - zaczęła, zrzucając sztuczną maskę obojętności. - Kochany przyjacielu,
nawet nie wiesz, jak jesteś mi bliski.
Nigdy nie pozwoliłaby sobie na równie szczere wyznanie wobec Stephena, nigdy też
nie odważyłaby się mówić tak otwarcie do Colina, ale Duncanowi mogła wyjawić uczucia
ukryte na samym dnie skutego lodem serca. Nieoczekiwanie poczuła się cudownie wolna.
Tuliła młodzieńca mocno, głaskała jego kark i całowała jego szyję. Po raz pierwszy od
ś
mierci ojca wstrząsnął nią gwałtowny szloch.
Duncan znieruchomiał, wyczuwając, że role nagle się odwróciły. Intuicja mu
podpowiedziała, że w duszy Sandry nastąpił przełom, że ta chwila coś w niej zmieniła. Uniósł
delikatnie twarz dziewczyny i napotkał jej spojrzenie.
- Sandro - wyszeptał. - Gołąbeczko moja, nie płacz! Jestem przy tobie.
Przylgnęła mocniej do niego, wtulając policzek w jego pierś. Rozkoszowała się
uściskiem mocnych ramion.
Nagle na korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Sandra i Duncan zadrżeli z trwogi.
Dziewczyna pośpiesznie zgasiła lampę, ale nie puściła dłoni młodzieńca. Rozpoznała ten
chód, niepewne utykanie, rytmiczne stukanie laski.
- To lady Cynthia - wyszeptała. - Cicho.
Kroki na korytarzu umilkły i ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
- Kto tam? - odezwała się Sandra zaspanym głosem.
- To ja, lady Cynthia. Czy wszystko u ciebie w porządku, moja droga?
- Tak, a o co chodzi?
- Nic takiego, troszkę się tylko wystraszyłam. Obudził mnie Emerson, twierdząc, że
ktoś chyłkiem wśliznął się do pałacu. Podobno rabuś zniknął mu z oczu gdzieś na piętrze.
Sandra słyszała, jak Duncan przełyka ślinę zdenerwowany.
- Nic nie słyszałam ani nie widziałam! - zawołała. - Spałam jak kamień, zresztą
zawsze dokładnie zamykam drzwi.
- To dobrze. Wybacz, że cię obudziłam
- Nic nie szkodzi! Lady Cynthio, czy mam odprowadzić panią do sypialni?
- Nie, dziękuję. Emerson jest ze mną. Dobranoc.
- Dobranoc.
Sandra i Duncan odetchnęli z ulgą, gdy kroki się oddaliły. Sandra zapaliła lampkę i
zauważyła, że jej nocny gość położył się na łóżku i dotykał opuszkami palców stylizowanych
ptaków na atlasowej tapecie.
- Schody... - wyszeptał.
- O co ci chodzi? - spytała, nic nie rozumiejąc.
Duncan odwrócił się do dziewczyny i popatrzył pustym wzrokiem, jakby jej nie
rozpoznawał.
- Duncan, musisz już iść! Tutaj nie jesteś bezpieczny. Może spotkamy się gdzieś poza
pałacem, żeby porozmawiać? Na przykład któregoś wieczoru w lesie? Jutro nie, bo w pałacu
odbędzie się przyjęcie. Powiedzmy pojutrze, zgoda?
- Zgoda - przytaknął żarliwie, po czym podniósł się z łóżka i wymknął bezszelestnie
na korytarz. Sandra stała w oknie i tak długo odprowadzała wzrokiem ciemną sylwetkę, póki
nie skryły jej rosnące rzędem wiązy.
Następnego ranka Sandra wróciła do swych codziennych zajęć. Nie wyglądała jednak
tak jak zwykle. Włosy, zazwyczaj ciasno związane, opadały teraz kaskadą rudych loków na
kark. Brązową suknię ożywił jasny kołnierzyk. W kącikach ust dziewczyny błąkał się
zagadkowy uśmiech, a oczy promieniały.
Lady Cynthia zauważyła tę odmianę już przy porannej toalecie i nie omieszkała jej
skomentować.
- Mam nadzieję, że nie ma pani zastrzeżeń do mojej pracy - odpowiedziała na to
Sandra, ale uśmiech zastygł na moment na jej ustach.
- Ależ oczywiście, że nie - starsza pani uśmiechnęła się, uchwyciwszy w lustrze
spojrzenie dziewczyny. - Uważam, że do twarzy ci w tym nowym uczesaniu. Można by
przypuszczać, że jesteś zakochana!
Sandra zarumieniła się na samą myśl, że lady Cynthia mogłaby odkryć jej słabość do
Colina.
W głębi serca radowała się, że znów go zobaczy. Była ciekawa, czy zauważy, że
wystroiła się dla niego. Była głęboko wdzięczna Duncanowi, który w pewnym sensie ją
uzdrowił. To on sprawił, że już nie bała się własnych, tak starannie dotąd tłumionych uczuć.
Duncan! To osobliwe, dorosłe dziecko. Miała nadzieję, że poradzi sobie w życiu.
Kiedy już zostanie panią Elms of Goram, zatroszczy się o to...
Upuściła grzebień, przerażona swoimi myślami. Zarumieniona schyliła się, by go
podnieść. Co też jej się tłucze po głowie? Przecież nigdy nie zostanie panią w tym wielkim
pałacu! Colin nie zamierza się żenić, zresztą i ona zadeklarowała głęboką niechęć do
zamążpójścia.
Grzebień drżał jej w rękach, gdy czesała cienkie siwe włosy lady Cynthii, a w duchu
znów roztrząsała dręczące ją wątpliwości. Jak powinna postąpić w sprawie Duncana, który na
pewno jest Georgem? Wydarzenia ostatniej nocy sprawiły, że zaczęła się lękać o
bezpieczeństwo swego przyjaciela i wybawcy. Postanowiła, że póki nie zbierze więcej
informacji, nie zaprezentuje w Elms of Goram cudem odnalezionego George’a.
- Czy ujęto nocnego złodzieja? - spytała, udając obojętność.
- Nie, zapewne uciekł w sposób równie tajemniczy, jak wszedł. Zupełnie tego nie
pojmuję. Pałac był zamknięty na wszystkie spusty, a mimo to udało mu się dostać do środka.
Sandra mruknęła coś niezrozumiale. Kiedy podniosła wzrok, napotkała w lustrze
spojrzenie starych, mądrych oczu lady Cynthii.
- Mam nadzieję, dziecko, że jest ci u nas dobrze.
- Tak, dziękuję. Bardzo jestem wdzięczna, że mogłam się tu zatrzymać.
- Świetnie sobie radzisz! - Lady Cynthia poklepała dziewczynę po ramieniu swą
delikatną dłonią. - Nigdy bym nie przypuszczała, że ten układ tak dobrze będzie
funkcjonował.
- Szczerze mówiąc, ja też nie - roześmiała się Sandra.
- Colin i Moira także są zadowoleni. Ufam, że wybaczysz Moirze jej zachowanie. Jej
ś
wiat jest, niestety, trochę ograniczony. Poświęciła całe swoje życie dla Colina. Czasami
przypomina mi matkę, która chorobliwie czepia się jedynego syna.
Starsza pani uśmiechnęła się, jakby przepraszając za swą otwartość, ale Sandra tylko
pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Teraz nagle Moira odkryła, że życie jej umknęło - westchnęła lady Cynthia. - Colin
też powinien przestać rozpaczać po Elaine i ożenić się z kimś równym sobie wiekiem i
pochodzeniem. Najlepiej z jakąś zamożną panną. Wprawdzie rodzinny majątek jest dosyć
pokaźny, utrzymanie pałacu jednak pochłania spore sumy, a interesy Colina w ostatnim czasie
nie szły najlepiej.
Sandra poczuła się dotknięta aluzją zawartą w tych słowach, ale lady Cynthia nie
zwróciła wcale uwagi na jej zakłopotanie i ciągnęła niewzruszona:
- W gruncie rzeczy zarówno Moira, jak i Colin to dobrzy ludzie. Z pozoru co prawda
można odnieść wrażenie, że są trochę twardzi, ale nie należy zapominać, że mieli ciężkie
ż
ycie.
- Pani też nie było łatwo, lady.
- Colin i Moira zachowali się wobec mnie naprawdę wspaniałomyślnie. Nigdy nie dali
mi odczuć, że jestem w pałacu gościem.
W nagłym olśnieniu Sandra uświadomiła sobie, że status lady Cynthii w tym domu
jest dość nieokreślony. Na dobrą sprawę była tu obca.
- Na pewno zawsze uważali panią za prawowitą dziedziczkę - rzekła.
Lady Cynthia pokiwała głową.
- Ja sama zawsze też się tak czułam. Straciłam wprawdzie narzeczonego, ale nie
zmieniło to powszechnie znanego faktu, że mieliśmy być sobie poślubieni.
- Wiem, że zastąpiła pani matkę swoim siostrzeńcom.
- Może, poświęcając się George’owi, trochę zaniedbałam starsze rodzeństwo, teraz
jednak dziękuję Opatrzności, że przelewałam na niego tyle miłości. Musiałam podświadomie
wyczuwać, że nie dane mu będzie długo żyć.
Sandra skinęła głową zakłopotana, ale nic nie rzekła. Cóż bowiem można było
powiedzieć? Doskonale pojmowała, że ta rodzina przeszła ciężkie chwile, ale uważała mimo
wszystko, że jej członkowie stanowczo zbyt wiele czasu poświęcają przeszłości.
W pałacu czas stanął w dniu tragedii przed dwudziestoma laty. Trudno się było oprzeć
wrażeniu, że żałoba mieszkańców Elms of Goram nigdy się nie skończy.
ROZDZIAŁ VI
Był to wyjątkowo pracowity dzień. Na obiad zaproszono wielu gości, więc Sandra
musiała pomóc w przygotowaniach. Moira krążyła naburmuszona, nie szczędząc jej
uszczypliwych uwag. Radość malująca się na twarzy dziewczyny wytrącała ją z równowagi.
Wiedziała, że Colin wybrał się z Sandrą na przejażdżkę konną, a potem odwiedził ją w jej
salonie. Przy byle okazji więc przygadywała dziewczynie złośliwie.
Kucharka rządziła niepodzielnie w kuchni, a Mary, pokojówka, biegała to tu, to tam,
wysyłana równocześnie w kilka miejsc.
Kiedy Sandra składała serwetki, do przygotowalni wszedł niedbałym krokiem
Emerson. Obrzucił dziewczynę badawczym spojrzeniem, ale nie odezwał się ani słowem.
Sandra usiłowała sobie wyobrazić go z nożem w ręku, zadającego cios Duncanowi, i
bynajmniej nie wydało jej się to całkiem niemożliwe.
Colina tego przedpołudnia nie widziała, gdyż wyjechał do miasteczka do swego biura.
Późnym popołudniem Moira złożyła Sandrze zaskakującą propozycję.
- Winter! - zawołała, kiedy dziewczyna wychodziła właśnie z przyozdobionej na
przyjęcie jadalni.
Sandra zadrżała. Nienawidziła, gdy Moira się w ten sposób do niej zwracała, a jeszcze
bardziej denerwował ją jej ton. Odwróciła głowę i zdumiała się, dostrzegłszy przepraszający
uśmiech na wąskich ustach Moiry.
- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe mojego podenerwowania. Zbyt wiele
obowiązków spoczywa na mych barkach z powodu ciągłych kłopotów ze służbą. Czasami
bardzo mi to ciąży.
Sama jesteś sobie winna, pomyślała Sandra. W innych majątkach nie brakuje służby,
ale tego pałacu ludzie unikają jak zarazy. Zresztą doskonale ich rozumiem.
- Byłaś mi dziś wielką pomocą - nie przestawała mówić Moira, nie zrażona
milczeniem Sandry. - Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Przyjmij, proszę, zaproszenie na
przyjęcie! Przecież wiem, że przywykłaś do towarzystwa ludzi z wyższych sfer.
Sandra słuchała Moiry z mieszanymi uczuciami.
- Dziękuję za uprzejmość - odrzekła w końcu. - Nie jestem jednak pewna, czy
powinnam. Co powie lady Cynthia? Jak przyjmie to lord Hall?
- Na pewno nie pożałują ci tej odrobiny przyjemności - zapewniła pośpiesznie Moira.
Ponieważ Moira tak rzadko bywała miła, Sandra, uśmiechając się z rezerwą, przyjęła
zaproszenie, po czym niespokojna poszła do siebie.
Okazało się, że przeczucie jej nie myliło, choć nie od razu przejrzała zamiary Moiry.
Podczas obiadu przeżyła prawdziwy koszmar. Nie przypuszczała, że spotka swych
dawnych przyjaciół, którzy teraz albo całkowicie ją ignorowali, albo udawali fałszywe
zdumienie na wiadomość, że jest w pałacu damą do towarzystwa. Colin także posłał jej
kilkakrotnie chłodne spojrzenie, po czym oddał się eleganckiej konwersacji z młodziutkimi
arystokratkami. Sandra domyśliła się, że Moira nie uprzedziła go o zaproszeniu.
Siedzący obok niej kawaler poklepał ją poufale po plecach i ze złośliwym uśmiechem
zagadnął:
- A więc, pani, jesteś tu teraz damą do towarzystwa? Doskonale wiem, co się za tym
kryje, bo przed kilkoma laty przyjęła tę posadę w Elms of Goram moja kuzynka. Teraz
wyszła uczciwie za mąż i udaje świętą. Proszę popatrzeć, jak wszystkich poucza! Nikt by się
nie domyślił, że kiedyś baraszkowała pod pierzyną z lordem Hallem.
Sandra poczuła mdłości. Podążywszy za spojrzeniem swego sąsiada, z niesmakiem
zatrzymała wzrok na przysadzistej blondynie obwieszonej klejnotami.
Kiedy obiad wreszcie dobiegł końca i wszyscy podnieśli się z krzeseł, by przejść do
salonu, Sandra wycofała się dyskretnie na bok, nerwowo szukając w myślach wymówki, jaką
mogłaby się posłużyć, opuszczając gości.
Kiedy tak stała, z trudem hamując złość, zauważyła nagle, że przy oknie na półpiętrze
ktoś do niej kiwa. Mignął jej szeroki rękaw mnisiego habitu.
Rozejrzała się wokół przerażona, ale na szczęście nikogo nie było w pobliżu.
Co za głupiec, przecież zabroniłam mu przychodzić dziś wieczorem! pomyślała.
Odnalazła lady Cynthię i skarżąc się na ból głowy, zapytała, czy może wyjść, na co
starsza pani łaskawie przyzwoliła.
Sandra pośpiesznie wbiegła po schodach i pociągnęła Duncana w bezpieczny kąt za
balustradą.
- Oszalałeś? - wyszeptała wzburzona. - Emerson węszy tu wszędzie. Może...
Ale Duncan, nie zważając na jej wyrzuty, uśmiechał się, wprost promieniejąc
szczęściem.
- Musiałem cię zobaczyć, Sandro.
Daremnie usiłowała stłumić radość ze spotkania. Nie pojmowała, dlaczego ten
wysoki, nieporadny młodzieniec czyni ją taką szczęśliwą.
- Nie możemy tutaj zostać - wyszeptała nerwowo. - Boję się też wprowadzić cię na
moje pokoje, bo Emerson mnie podejrzewa. Wczoraj wieczorem widział, jak zniknąłeś mu w
korytarzu na piętrze.
- Chodź! - Duncan wziął ją za rękę i poprowadził na górę tą samą drogą, którą już
kiedyś sama szła. Zachowywał się tak swobodnie, jakby nie był mu obcy żaden zakamarek w
tym pałacu. Szybko stanęli przed podwójnymi drzwiami prowadzącymi do wschodniego
skrzydła.
Sandra bez słowa podążała za Duncanem. Nie zdziwiła się nawet, kiedy ze szpary za
deskami wyjął klucz, po czym najzwyczajniej na świecie włożył go do dziurki i przekręcił.
Naciśnięta klamka zazgrzytała. Weszli do środka i zamknęli za sobą starannie drzwi. Klucz
Duncan ukrył pod habitem.
Powoli spacerowali wzdłuż korytarza, zaglądając do kolejnych pomieszczeń. Sandra
wytężała wzrok, pragnąc dostrzec w mroku wszystkie szczegóły, zaś Duncan nie odrywał od
niej oczu.
W osmalonych pokojach stały przykryte białymi pokrowcami meble. W powietrzu
unosił się zaduch charakterystyczny dla starych zamkniętych pomieszczeń. Weszli do salonu,
który przylegał do głównej części pałacu. Sandra pogładziła ścianę i wyczuła, że ułożono na
niej nowe deski. Z remontu całego zniszczonego przez pożar skrzydła jednak najwyraźniej
zrezygnowano.
Duncan i Sandra usiedli na podłodze i oparli się plecami o ścianę, na której były
umieszczone okna. Młodzieniec popatrzył na dziewczynę, po czym ujął ją za rękę.
- Potrafię mówić - rzekł z dumą. - Dziś długo rozmawiałem z ojcem Andrzejem.
Dziękuję ci za to, Sandro.
- Naprawdę ci pomogłam? - zapytała z radością w głosie. - Cieszę się, ale wiedz, że i
ty mi bardzo pomogłeś.
- Jak to?
- Poczułam się przy tobie wolna, a teraz nawet w obecności innych tak się czuję. To
dla mnie coś całkiem nowego. Przez całe życie bowiem tłumiłam w sobie emocje, ukrywałam
własne myśli i sądy.
Duncan milczał, Sandra zaś nie przestawała mówić drżącym głosem:
- Och, Duncanie, nawet sobie nie wyobrażasz, co ja przeżyłam na tym przyjęciu! Jak
strasznie zostałam upokorzona. Och, przytul mnie, przyjacielu! Tak bardzo pragnę poczuć, że
jest ktoś, kto mną nie gardzi.
W jego objęciach było ciepło i bezpiecznie.
- Teraz mi dobrze - mruknęła uspokojona Sandra.
- Czy to tak wiele dla ciebie znaczy... być jedną z nich? - zapytał nieoczekiwanie
Duncan.
Zdumiona uniosła głowę. Rzeczywiście, cóż znaczy przynależność do tak zwanych
wyższych sfer? Czy naprawdę jest o co zabiegać?
- Nie - zaczęła niepewnie. - Właściwie teraz już nie. Ale nikt nie lubi być poniżany.
Przyciągnął ją do siebie, a ona przytuliła się mocno.
- Wczoraj polizałaś mnie w szyję - powiedział. - To było takie przyjemne, czy nie
mogłabyś uczynić tego raz jeszcze?
- Nie polizałam, lecz pocałowałam - roześmiała się dziewczyna. - Wydaje mi się, że
nie powinniśmy tego powtarzać. Lepiej mi wytłumacz, skąd wiedziałeś, gdzie leży klucz od
tej części pałacu?
- Nie pojmuję - wymamrotał bezradnie. - Po prostu wiedziałem.
- A dlaczego usiadłeś na gzymsie?
- Bo to strasznie zabawne. Zawsze miałem ochotę tego spróbować.
- Ale w jaki sposób wchodzisz nie zauważony przez nikogo do pałacu?
- Znam wiele przejść, zarówno takich, które prowadzą do środka, jak i takich, którymi
można wydostać się na zewnątrz.
- To znaczy, że znasz Elms of Goram! Musiałeś kiedyś już być w pałacu!
- Nie wiem. Po prostu tu przyszedłem. Dlaczego nie chcesz tego zrobić jeszcze raz?
- Czego?
- Pocałować mnie.
- Ponieważ może to prowadzić do czegoś innego.
- Do czego?
- Duncan! - wybuchnęła z desperacją w głosie. - Nie potrafię o tym mówić.
- Nie rozumiem. Przecież umiesz mówić! Dlaczego nie chcesz mnie nauczyć tego
wszystkiego, czego nie potrafię?
- Ależ, Duncanie... - zaczęła wzburzona, ale zaraz uświadomiła sobie sens jego słów. -
Chcesz, żebym cię nauczyła czytać, pisać i tym podobne?
- Tak - pokiwał głową z zapałem. - Nie potrafię dobrze mówić, nic nie umiem, nic nie
wiem. Możesz mnie tego nauczyć. Bardzo bym chciał stać się prawdziwym człowiekiem.
Sandra popatrzyła zamyślona na jego czysty profil odcinający się na tle ściany, a
potem z czułością odgarnęła mu włosy z czoła.
- Chyba nie jestem właściwą osobą, Duncanie. Wiesz... Boję się, że mogłabym
nadużyć twego zaufania. Jesteś niczym bryła gliny, którą można formować w dowolny
sposób. To bardzo kuszące, ale i niebezpieczne.
Popatrzył na nią błagalnie.
- Proszę cię! Tak bardzo pragnę być podobny do innych. Mam tylko ciebie.
- Dobrze - zgodziła się w końcu z ciężkim westchnieniem. - W miarę możliwości
pomogę ci poznać i zrozumieć skomplikowane prawa rządzące światem ludzi.
W jej oczach czaił się smutek, kiedy gładziła Duncana delikatnie po karku.
- Pomyśleć tylko - mruknęła pod nosem. - Będę uczyć pozbawionego fałszu,
wspaniałego i pełnego dobroci człowieka, jak stać się obłudnikiem. I to po to, by uczynić go
normalnym!
Wziął do ręki jej dłoń i przyłożył do swego policzka, a ona pogłaskała go lekko.
Nigdy dotąd nie doświadczyła takich pieszczot, nigdy zresztą nie była tak blisko z drugim
człowiekiem. Dotykając jego cieplej skóry doznawała niezwykłej błogości. Przy nim nie
musiała niczego udawać, mogła być sobą bez obawy, że ją wyszydzi.
- Znalazłaś mój rysunek? - zapytał.
- Tak, dziękuję, jest piękny.
- Tak bardzo się ucieszyłem z farb i papieru - rzekł. - Dlatego, że ty mi je
podarowałaś, moja Sandro.
Zawstydzona spuściła głowę, ale zaraz popatrzyła mu w oczy i zapytała:
- Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata? Skąd pochodzisz?
Wyobraziła sobie raczej, niż ujrzała, że zacisnął powieki, jakby intensywnie myślał.
- Byłem u starca.
- Starca?
- Tak, na wyspie na morzu daleko od brzegu. Starzec był głuchy, nie potrafił też
mówić, ale okazał mi wiele dobroci. Bardzo za nim tęsknię - wyszeptał drżącym głosem. -
Zostałem sam, zupełnie sam... Przyszedłem wówczas tu, a oni mnie pobili. Potem trafiłem do
ojca Andrzeja. To dobry i miły człowiek. Pomaga innym. Później znalazłem ciebie. Nie
pojmuję dlaczego, ale czynisz mnie takim szczęśliwym, że ból niemal rozsadza mi piersi.
- To wspaniale, Duncanie, że potrafisz doznawać tak głębokich uczuć. Ja jestem zimna
jak głaz, nic nie czuję.
- Jak to? Ty, najsłodsza istota pod słońcem?
- Nie zrozumiałeś mnie - westchnęła. - Życie nie jest takie proste, ludzie nie dzielą się
jedynie na miłych i niemiłych. Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. Mnie teraz
też nie jest lekko.
- Pomogę ci.
- Już mi pomogłeś - uśmiechnęła się z goryczą. - Ale to tylko pogorszyło sprawę.
Wpatrywał się w nią z uwagą.
- Miałam poślubić pewnego mężczyznę - odezwała się po długiej chwili milczenia.
- Poślubić?
- Tak, być z nim razem przez całe życie, mieć z nim dzieci... to właśnie znaczy
poślubić.
- Ale nie zrobiłaś tego?
- Nie. Kiedy straciłam wszystkie pieniądze, cały majątek, nie chciał mnie.
- Bardzo dobrze! - zawołał Duncan.
Jego spontaniczna reakcja rozbawiła Sandrę.
- Kiedy zamieszkałam tu, w pałacu, zrozumiałam, że bardzo, ale to bardzo kocham
Colina Halla.
- Colina Halla? Tego ciemnowłosego poważnego mężczyznę, który mnie odprowadził
do klasztoru? Nie jest już taki młody!
- Nie uważam, by był szczególnie stary, zresztą potrzebuję kogoś dojrzałego, kogoś,
kto otoczyłby mnie opieką i byłby dla mnie jak ojciec. Wydawało mi się, że Colin też mnie
lubi, ale przeżyłam niemiłe zaskoczenie, kiedy zaproponował mi, żebym została jego
kochanką.
- Kochanką? - powtórzył niepewnie Duncan. - A co to takiego?
- Och, Duncanie! Musisz się czepiać każdego słowa? To znaczy... nie, nie mogę ci
tego wyjaśnić.
- Musisz!
- To znaczy... to tak, jak wtedy, gdy cię całowałam, tyle że o wiele więcej. Dwoje
ludzi jest o wiele bliżej siebie.
Cóż za nieudolne wyjaśnienie! Nic jednak nie mogła poradzić na to, że nie przywykła
rozmawiać swobodnie na takie tematy.
- Chyba wiem, co masz na myśli - odezwał się po chwili Duncan. - Słyszałem, jak
rozmawiali o tym mężczyźni w klasztorze. Tylko nie rozumiem dokładnie... W jaki sposób?
- Nie! - niemal krzyknęła. - Nic ci więcej nie powiem! Nie potrafię. Nigdy nie
sądziłam, że będę z kimś mówić o takich sprawach. Jesteś wyjątkiem, ale są granice!
- To znaczy, że nie chciałaś zostać jego kochanką? - pytał dalej.
- Nie! Nie takiej miłości pragnę. Nie chcę być aż tak blisko z Colinem. Chętnie jednak
wspierałabym go, chciałabym żyć razem z nim w szczęśliwym, pełnym ciepła związku, tu w
Elms of Goram. Chciałabym z nim rozmawiać, dyskutować, być mu przyjacielem,
towarzyszką życia. Ale przecież nie mieliśmy rozmawiać o mnie, lecz o tobie. Powiedz, czy
pamiętasz swoją matkę?
Znów zacisnął powieki, a na jego twarzy odmalowało się zamyślenie.
- Samotny wilk... - wymamrotał. - Wilk... śpi...
Czekała chwilę, ale Duncan nie powiedział już nic więcej. Odsunęła się więc od
młodzieńca i rzekła:
- Nie możemy tutaj tak siedzieć. Muszę wstać wcześnie rano, ty zaś zapewne będziesz
w nocy pomagał ojcu Andrzejowi. Przecież jego pomocnicy zawsze działają nocą.
Wstali i popatrzyli przez okno na gości tańczących w sali balowej.
- Przyglądamy im się ukryci w mroku, a oni sobie nawet nie zdają z tego sprawy.
Dziwne uczucie... Ale to nieładnie. Lepiej wymknijmy się stąd, póki droga wolna. Chodź!
Odwróciła się i zamierzała iść dalej, ale Duncan chwycił ją i przyciągnął do siebie.
Dłonie przesunęły się badawczo po jej ciele, jedna dotknęła piersi. Sandra znieruchomiała.
Wydawało jej się, że to wszystko nie dzieje się na jawie. Dokonywały się rzeczy zakazane,
któż by jednak się tym przejmował, skoro pochodziły wprost z krainy snu? Nie lękała się
Duncana, przy nim nie czuła wstydu. Był taki prostoduszny, taki szczery. Mogła mu zaufać.
- Jak wygląda kobieta? - wyszeptał, a w jego głosie Sandra wyczuła drżenie.
Coś się z nią działo... Jestem wolna! zapragnęła krzyknąć na cały głos.
- Chcesz dotknąć?
Odpięła stanik sukni. Z bijącym sercem chwyciła dłoń Duncana i położyła na swej
piersi. Gładził palcami jej skórę, jakby chciał poznać każdy najmniejszy jej skrawek, a jego
oddech stawał się coraz cięższy. W ciele dziewczyny pulsowała krew, a skóra pod opuszkami
jego palców zdawała się płonąć.
Kiedy ciałem Sandry wstrząsnął gwałtowny dreszcz, wyrwała się z objęć Duncana.
- Chodźmy - wyszeptała. - Błagam cię, idźmy już!
- Tak - jęknął przerażony. - Chodźmy!
Kiedy tak szli, trzymając się za ręce, przez długi korytarz wschodniego skrzydła,
Sandra pomyślała: Nie jestem martwa ani oziębła, żyję i potrafię odczuwać jak prawdziwa
kobieta. Dziękuję ci, Duncan. Teraz już wiem, że potrafiłabym pokochać mężczyznę całą
sobą. Może Colina...
Gdy doszli do drzwi, Duncan zatrzymał się.
- Nie mogę się spotkać z tobą jutro - rzekł. - Dlatego przyszedłem dziś wieczór.
- Nie możesz przyjść? - zapytała zawiedziona.
- Nie. Wyjeżdżam daleko stąd. Na długo. Ojciec Andrzej życzy sobie, żebym pomógł
komuś przy budowie domu. Uważa, że najlepiej będzie, jeśli wyjadę.
- Być może - odrzekła zakłopotana. - To znaczy, może dobrze, byśmy się przez jakiś
czas nie spotykali.
- Nie! Muszę cię jeszcze zobaczyć, nim odjadę.
- Dobrze, tylko że nie nocą ani wieczorem, lecz za dnia. Czy możemy się spotkać w
lesie, w tym samym miejscu, w którym umówiliśmy się na jutro? Ale w samo południe.
Spontanicznie przytuliła się do niego, a on mocno objął ją ramionami.
- Przyjdę, przyjdę na pewno - powtarzał. - Kiedy samotnie mieszkałem na wyspie,
wciąż tęskniłem za czymś, czego nie pojmowałem. Teraz już wiem, tęskniłem za tobą.
Zrozumiała, że za moment znów da się pochłonąć uczuciom, odsunęła go więc
łagodnie, lecz zdecydowanie.
Westchnął ciężko, otworzył drzwi i ukradkiem wymknęli się z bocznego skrzydła
pałacu.
Potem przez okno na półpiętrze patrzyła, jak znika w mroku nocy wśród rosnących
przed pałacem wysokich wiązów.
ROZDZIAŁ VII
Odprowadziwszy Duncana spojrzeniem i upewniwszy się, że wymknął się
niezauważony, Sandra wróciła do swego pokoju i zamknęła za sobą drzwi na klucz.
Och, to straszne! uświadomiła sobie. Nie zapytałam w końcu, co go łączy z Elms of
Goram. Przecież tego przede wszystkim powinnam się dowiedzieć, zamiast dawać ponosić się
nieznanym pragnieniom, nad którymi zupełnie nie potrafimy zapanować.
Na wspomnienie pieszczot Duncana dłonie dziewczyny same przesunęły się wzdłuż
ciała, a policzki się zapłoniły.
Poczuła się trochę niezręcznie, gdy uświadomiła sobie, jak intymne doznania łączą ją
z młodszym bratem Colina. Duncan - wolała go tak nazywać, choć dobrze wiedziała, że
naprawdę ma na imię George - był dzieckiem natury, młodzieńcem prostolinijnym i
nieskomplikowanym wewnętrznie. Aż dziw, że jest bliskim krewnym poważnego i trochę
skrytego Colina.
Przypomniała sobie dwa obrazki, które dostała od Duncana. Chociaż było już późno,
Sandra przyczepiła na ścianie niewielki rysunek przedstawiający wilka wyjącego do księżyca.
Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą, nabierając coraz bardziej pewności, że stanowi
odzwierciedlenie ukrytych pragnień Duncana. Żyjący w izolacji chłopiec porównywał się do
samotnego wilka, który tak samo jak on tęskni do nieznanej rzeczywistości.
Następnego ranka Sandra była w doskonałym nastroju, co lady Cynthia skwitowała
stwierdzeniem, że dziewczyna kwitnie i z dnia na dzień staje się piękniejsza.
Kiedy wychodziła z pokoju starszej pani, natknęła się w holu na Colina, który
wyglądał na bardzo zmęczonego. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, jak też skończyło się
wczorajsze przyjęcie z udziałem tylu pięknych młodych dam.
Popatrzyła na stojący w kącie zegar, dochodziła dziesiąta. Za dwie godziny miała się
spotkać w lesie z Duncanem. Nagle te dwie godziny wydały jej się wiecznością.
- Jesteś dziś taka radosna, jakby odmieniona - zauważył Colin. - I to zdecydowanie na
korzyść.
Podszedł bliżej i podniósł do ust dłoń Sandry. Zaskoczona, odruchowo poruszyła się,
jakby chciała cofnąć rękę.
- Nadal jesteś taka nieśmiała? - droczył się z nią Colin.
Przypomniało jej się, co czuła, gdy Duncan położył gorącą dłoń na jej piersi, i po
pensjonarsku spiekła raka.
- Droga Sandro - rzekł łagodnie Colin. - Czy wiesz, że obudziłaś we mnie całkiem
nowe, nie znane mi uczucia? Niektóre kobiety mnie odtrącały, przekonane, że dzięki temu
będę ich mocniej pożądał, ale na mnie nie działają takie sztuczki. Z tobą jest inaczej. Przy
tobie jest mi po prostu dobrze i nie chodzi mi bynajmniej o przeżywanie wielkiej namiętności.
Mam nadzieję, że uznasz to za komplement.
- Oczywiście - uśmiechnęła się dziewczyna. - Ale muszę ci wyznać, że i ja się
zmieniłam. Spadłam z obłoków na ziemię.
- Spadłaś, ale nie upadłaś - zażartował. - Ciągle pragniesz trwać w cnocie?
- Owszem - odpowiedziała równie lekkim tonem i dygnęła.
Obrzucił ją badawczym spojrzeniem, ale Sandra pośpiesznie zmieniła temat.
- Czy to portret Moiry i twój? - zapytała, wskazując na płótno przedstawiające dwoje
dzieci w uroczystych pozach.
- Tak - roześmiał się. - Do dziś pamiętam, jak okropnie nienawidziłem tej koszuli z
koronkami. Zdawało mi się, że wyglądam w niej jak dziewczyna.
Mały Colin na obrazie miał około siedmiu lat, Moira była cztery, a może pięć lat
starsza od niego.
- Czy nie było was troje rodzeństwa?
- Owszem, ale kiedy został namalowany ten portret, George’a jeszcze nie było na
ś
wiecie. Berbeć pozował osobno, gdy skończył osiem lat.
- Czy ten portret został zniszczony w czasie pożaru?
- Nie, wisi w pokoju Moiry. Miałabyś ochotę obejrzeć największego łobuziaka w
naszej rodzinie?
- Bardzo chętnie.
Z trudem hamowała swój zapał i niecierpliwość. Za chwilę zyska ostateczną pewność,
ż
e Duncan tak naprawdę jest zaginionym Georgem. Ucieszyłaby się, gdyby mogła przekazać
tę radosną wiadomość Colinowi.
- W takim razie chodźmy!
Weszli na piętro i udali się do tej części pałacu, w którym rezydowała Moira. Colin
poprowadził Sandrę do niewielkiego salonu, którego ściany wyłożone były błękitną tapetą.
- Zobacz, oto on! Łobuz i pełen uroku osobistego skrzat, George - Colin wskazał ręką
na wiszący nad sofą portret.
- Ale... on ma przecież ciemne włosy - wyjąkała Sandra, wstrzymując oddech. - No i
piwne oczy!
- Tak, George był z nas najciemniejszy, miał włosy czarne jak węgiel i iskrzące
brązowe ślepia. Śliczny chłopiec, prawda?
Pokiwała głową.
- Dlaczego tak cię zaskoczyło, że Mały był ciemnowłosy? - zapytał.
- Och, nie wiem. Wyobrażałam sobie, że był podobny do ojca.
- Nie. Całe nasze rodzeństwo odziedziczyło ciemną karnację i czarne włosy po mamie.
Zresztą podobno zawsze ciemny barwnik dominuje.
- Tak, słyszałam - mruknęła Sandra, kiedy wychodzili z salonu. - Powiedz, ile lat miał
George, kiedy zginął?
- Dziesięć.
Dziesięć lat przed dwudziestu laty. Dzisiaj miałby więc trzydzieści. Coś się nie
zgadza, Duncan jest młodszy. Z żalem musiała przyznać, że tym razem się pomyliła.
Nad wzgórzami otaczającymi miasteczko świeciło słońce. Sandra już z daleka
dostrzegła Duncana i pokiwała mu z zapałem. Rozradowany biegł jej na spotkanie, aż habit
trzepotał mu na wietrze. Z bliska jednak wcale nie wyglądał chłopięco. Po raz pierwszy
ujrzała go w świetle dnia i odkryła nowe rysy w jego twarzy. Oczy miały barwę niezabudek,
ale linie wokół ust zdradzały, że doświadczył niejednej biedy i poniżenia. Życie z pewnością
go nie rozpieszczało. Ze zdumieniem odkryła, że Duncan jest przynajmniej o pięć lat od niej
starszy, a kto wie, czy nie więcej.
Ujął ją za ręce i popatrzył na nią z miłością.
- Sprawdziłam, jednak nie jesteś Georgem - powiedziała Sandra. - Właściwie cieszę
się z tego powodu.
- Oczywiście, że nie mam na imię George - uśmiechnął się, nie pytając, dlaczego tak
ją to uradowało. - Chodź! Pokażę ci ładne miejsce.
Pociągnął ją za rękę. Weszła za nim do lasu.
- Przypuszczam, że to Emerson dźgnął cię nożem - zagadnęła Sandra. - Wiesz... ten
woźnica o wyglądzie trupa, który wszędzie węszy.
- Nie, to nie on. Widziałem go tamtego wieczoru, jak pilnował bramy.
- Jesteś pewien?
- Tak, to nie mógł być on.
- Wszystkie moje teorie rozpadają się jak domki z kart - westchnęła. - Chwilami
wydaje mi się, że duszę się w tym domu. Przez cały czas muszę się pilnować, by nie popełnić
jakiejś gafy, nie powiedzieć czegoś niestosownego. Teraz, kiedy poznałam ciebie i wiem, że
akceptujesz mnie taką, jaka jestem, jeszcze gorzej znoszę tę atmosferę.
Weszli na niewielką polanę otoczoną gęstym lasem. Duncan odwrócił się do
dziewczyny i dotknął jej pośladków.
- Jesteś wspaniała, moja Sandro - wyszeptał rozpromieniony. - Taka piękna...
Znów porwała ją ta niezwykła beztroska i radość życia, którą mógł jej dać tylko on.
Zarzuciła Duncanowi ręce na szyję i przytuliła się do niego. Jego dłonie przesunęły się w
stronę piersi. Widząc, jak niezdarnie rozwiązuje wstążki, Sandra pomogła mu poluzować
wiązania w staniku sukni. Kiedy dotknął jej nagiej skóry, przymknęła oczy i westchnęła
cicho.
Zwróciła twarz ku słońcu i z uśmiechem chłonęła muśnięcie jego drżących dłoni,
delikatnie sunących pod tkaniną i zaciskających się na jej plecach.
Utkwiwszy w dziewczynie zalękniony wzrok, Duncan z niezwykłą ostrożnością
pociągnął ją za sobą na ziemię.
Sandra, odurzona, niczym na lekkim rauszu, pocałowała go w szyję. Nagle wyzbyła
się wszelkich obaw, całkowicie ulegając nastrojowi tej niezwykłej chwili i pozwalając swym
ustom szukać jego warg. Duncan, dygocząc na całym ciele, wstrzymał oddech, pojmował
jednak intencje dziewczyny.
Ten ich pierwszy pocałunek zdawał się trwać niemal całą wieczność, zaraz jednak
opanowała ich niecierpliwość. Pośpiesznie zdejmowali ubrania, Duncan pomagał Sandrze
poluzować wiązania sukni. Słońce świeciło za jego plecami, a dziewczynie zdawało się, że on
sam jest słońcem. Oszołomiona, zanurzyła się w jego złotym gorącym blasku. Chłopak nie
wiedział nic poza tym, co podpowiadał mu instynkt, Sandrze także brakowało doświadczenia.
A jednak to właśnie ona musiała mu pomóc, mimo ze sama potrzebowała pociechy i
zrozumienia. Duncan od razu to odgadł i szeptem poprosił o wybaczenie.
Gdy potem ze łzami w oczach patrzył na dziewczynę, na jego twarzy malowały się
czułość i miłość. Ona zaś śmiała się i płakała na przemian, szepcząc:
- Duncan, najdroższy. Kocham cię, kocham...
- Ojciec Andrzej zabronił mi pokazywać się w Elms of Goram, nigdy więcej nie
wolno mi tam przyjść - rzekł Duncan, głaszcząc dziewczynę po włosach. - Ale nie można
zatrzymać morza wdzierającego się w głąb lądu.
Uśmiechnęła się, słysząc to porównanie, ale zaraz spoważniała.
- Wrócisz niebawem, prawda?
- Jak szybko zdołam.
- Będzie mi się dłużyło bez ciebie.
- Mnie też, Sandro, nie zapominaj nigdy, że należymy do siebie, ty i ja.
Pocałował ją znowu. Niechętnie oderwała usta od jego gorących warg, było jednak już
późno i musiała wracać. Odwróciła się jeszcze raz i popatrzyła na Duncana. Chwycił ją taki
ż
al, że zapragnęła go zatrzymać. Nie mogła wszak tego uczynić. Cóż więc innego jej
pozostało, jak pomachać na pożegnanie i pośpieszyć do Elms of Goram.
W kilka dni później Sandra zamyślona wyglądała przez okno swego pokoju na
dziedziniec. Tyle spraw zaprzątało jej głowę. Nie mogła pozbyć się uczucia, że w pałacu
dzieje się coś niedobrego, że jakieś zło zawisło nad tym domostwem, nie potrafiła jednak
wskazać nic konkretnego. Uporczywie powracała jedna myśl: Dlaczego Duncan czuje się w
pałacu jak u siebie? Przypomniała sobie, że pani Fields, która kiedyś była w Elms of Goram
kucharką, wspomniała coś na ten temat podczas rozmowy, tyle że nie zapamiętała dokładnie
jej słów.
Colin spędzał z Sandrą coraz więcej czasu. Dziewczyna bardzo lubiła z nim
rozmawiać, był wszak bardzo inteligentny i wrażliwy. Miał jednak jedną wadę: nie był
Duncanem. Uważała co prawda, że jest bardzo pociągający, ale miłość do tajemniczego
młodzieńca, który dał jej tyle szczęścia, całkiem przyćmiła wcześniejsze zauroczenie.
Tęsknota za Duncanem przyprawiała ją niemal o fizyczny ból. Nigdy dotąd nie
przypuszczała, że można tak bardzo tęsknić za innym człowiekiem.
Jej spojrzenie powędrowało mimowolnie w stronę wschodniego skrzydła pałacu. Przy
oknie na piętrze w pomieszczeniu sąsiadującym z głównym budynkiem siedzieli z Duncanem
tamtego wieczoru podczas przyjęcia. Sandra przypomniała sobie ścianę salonu obitą nowymi
deskami i nagle doznała olśnienia. Przecież między jej sypialnią a oknami tamtego salonu
znajdują się dwa okna! To znaczy, że istnieje jeszcze jedno pomieszczenie, pokój narożny!
Wszak od strony wschodniego skrzydła nie było żadnych drzwi, które mogłyby doń
prowadzić. Czyli?
Gobelin!
Na ścianie w sypialni wisiał duży barwny gobelin przedstawiający scenę polowania.
Sandra szarpnęła za brzeg tkaniny, jednak ta była przytwierdzona do ściany gęsto wbitymi
gwoździami. Kiedy dokładnie pomacała tkaninę, nagle pod palcami wyczula kontury drzwi.
Pełna zapału chwyciła nożyce i z uporem zaczęła wyjmować ze ściany gwóźdź po
gwoździu. Szło jej to dość opornie, denerwowała się, bo miała już mało czasu. Wreszcie
jednak szczelina była na tyle duża, że Sandra mogła się przez nią przecisnąć. Za zakurzonym
gobelinem znajdowały się zabite deskami drzwi.
Rozległ się trzask, gdy dziewczyna, używając całej siły, wyrwała pierwszą deskę. Za
grubą tkaniną było ciemno, ale Sandra, nie zważając na to, pracowicie odrywała kolejne
deski.
Wreszcie zdołała uchylić drzwi i przez wąską szparę przecisnęła się do dosyć sporego
pomieszczenia. Ależ to ruina! Języki płomieni, które sięgnęły aż po sufit, zostawiły w
atłasowej tapecie czarne wypalone dziury. Dostrzegła także ślad po schodkach, które
najprawdopodobniej prowadziły do wschodniej wieżyczki. Chyba próbowano naprawić
szkody, ale wyraźnie zaniechano remontu. Dwa okna pozbawione zasłon pokryte były
pajęczynami. Całe umeblowanie tego pomieszczenia stanowiły zniszczony stół i szafa.
Wszystko inne zostało usunięte. Podłoga wydawała się w dobrym stanie, ale Sandra mimo
wszystko obawiała się po niej stąpać.
Zamknięte pomieszczenie. Po prostu odizolowano je ze względu na zniszczenia
dokonane przez pożar i zagrożenia, które tu czyhały.
Czego właściwie oczekiwała? Ukrytego skarbu, którego spadkobiercą okazałby się
Duncan? Ale przecież Duncan nie jest Georgem Hallem. Duncan jest zagadką. Dlaczego
rodzina Hallów starała się go pozbyć za wszelką cenę?
Usłyszała bicie zegara. Musiała się spieszyć. Nie miała czasu, by doprowadzić
wszystko do wcześniejszego stanu, wsunęła więc tylko gwoździe i deski za gobelin, a potem
szybko umyła ręce i poprawiła włosy. Pięć minut później poszła podać lady Cynthii
popołudniową kawę.
Kilka dni później Sandrę odwiedził ojciec Andrzej. Pełna złych przeczuć wprowadziła
go do swego saloniku i posadziła w najlepszym fotelu. Poprosiła Mary, by przyniosła herbatę,
po czym spojrzała wyczekująco na gościa.
Zakonnik od razu przeszedł do rzeczy.
- Wiesz, panienko, że wysłałem Duncana, by pomógł przy budowie domu, prawda?
- Tak.
- Z pałacu dochodziły mnie skargi, że ciągle się tu kręci.
Sandra zagryzła wargi, ale nic nie powiedziała.
- Ale nie był to jedyny powód - ciągnął ojciec Andrzej. - Wiem, że spotkaliście się
dwukrotnie, i chciałem położyć temu kres.
- Dlaczego? - zapytała wzburzona.
- Duncan całkiem oszalał na punkcie panienki Dla niego to jeszcze za wcześnie.
Proszę go zostawić w spokoju! Powinien poznać innych ludzi. Panienka jest pierwszą kobietą,
którą widział. Celowo wysłałem go do miejsca, gdzie spotka inne młode kobiety. Nie
uczyniłem tego, by sprawić wam ból, dobrze panience życzę, ale Duncan nie może zostać w
klasztorze. Musi mieć szansę odnalezienia swego miejsca w życiu. Czy nie uważa panienka,
ż
e mam rację?
Do pokoju weszła Mary z herbatą, więc Sandra szczęśliwie uniknęła odpowiedzi.
Kiedy znów zostali sami, zakonnik rzeki:
- Wiem, że on panienki teraz bardzo potrzebuje...
- A ja jego! - wykrzyknęła spontanicznie.
- Ale wy nie pasujecie do siebie! On taki pełen prostoty i ty skażona konwenansami...
- Już nie. Zmieniłam się.
- Ale niewystarczająco, panno Sandro. Dla ciebie Duncan jest tylko ekscytującą
przygodą. Proszę, zostaw go w spokoju, zanim sprawy zajdą za daleko.
- Już zaszły za daleko - odezwała się cicho. - Dałam mu to, o co prosił, bez
zastanowienia, lecz z całą moją miłością. I nie żałuję.
- Tym gorzej. W takim razie należy działać szybko. Przekażę Duncanowi wiadomość,
ż
e nie chcesz go więcej widzieć.
- Ależ ojcze! Nie powinieneś! - zawołała z rozpaczą. - Może i ma ojciec rację, że
Duncan powinien mieć możliwość wyboru. Ale pozwól mi powiedzieć o tym podczas
rozmowy w cztery oczy.
- Może to wcale nie będzie konieczne? Doszły mnie słuchy, że Duncan świetnie się
czuje w nowych warunkach. Nie powinna panienka być zdziwiona, gdy się już tu więcej nie
pokaże. Tak zresztą byłoby najprościej. Dostał od panienki to, czego chciał, może więc
przestała go panienka interesować.
Westchnął.
- Ta rozmowa sprawiła mi przykrość - rzekł w chwilę później. - Nigdy bym nie
przypuszczał, że panienka tak się zachowa. Drogie dziecko, jakże teraz z czystym sumieniem
będziesz mogła stanąć na ślubnym kobiercu?
Po wyjściu ojca Andrzeja Sandra siedziała na krześle nieporuszona. Na samą myśl, że
już nigdy więcej nie zobaczy Duncana, poczuła przejmujący ból.
Dni mijały. Sandra pracowała ciężko, pragnąc zagłuszyć swój smutek. Podejmowała
się stale nowych zajęć, byleby tylko nie rozmyślać za wiele. Któregoś dnia wpadła na dość
szalony pomysł. Postanowiła zaprosić na herbatę do swego saloniku lady Cynthię oraz
rodzeństwo Hall. Ku jej zdumieniu zgodzili się, choć propozycja trochę ich zaskoczyła i nieco
rozbawiła.
Tego wieczoru miały miejsce trzy zdarzenia, które na długo zapadły jej w pamięć.
Zaraz po przyjściu gości, gdy Sandra weszła na moment do sypialni, usłyszała jakiś
szelest z salonu, a kiedy wróciła, zdawało się jej, że w pomieszczeniu czegoś brakuje. Ale nie
zorientowała się, czego. Rozmowa toczyła się gładko jakby nigdy nic.
Drugie zdarzenie miało miejsce za sprawą Moiry. Colin drażnił się żartobliwie z
Sandrą, a w końcu ujął ją pojednawczo za rękę. Czy to się stało przypadkowo, czy też Moira
uczyniła to z premedytacją, Sandra nie była pewna. W każdym razie potrącona przez
zazdrosną siostrę filiżanka przewróciła się i gorąca herbata wylała się prosto na ich dłonie.
Moira bardzo przepraszała, ale Sandra wiedziała swoje.
Najbardziej jednak poruszyły dziewczynę wspomnienia lady Cynthii, która,
opowiadając różne epizody z dzieciństwa Moiry i Colina, napomknęła coś o sankach.
- Tak, pamiętam - przerwała jej Moira. - Co się z nimi stało? Zdaje się, że dostał je
Duncan, ale...
Sandra, która podchodziła właśnie do stolika, na którym stał imbryk z herbatą,
odwróciła się gwałtownie.
- Duncan?
Wszyscy troje popatrzyli na nią zdumieni i w tym momencie dziewczyna uświadomiła
sobie, że popełniła poważny błąd.
- Miałam młodszego brata, który miał na imię Duncan - rzuciła gorączkowo. - Umarł
w wieku zaledwie kilku lat, dlatego tak zareagowałam na to imię.
- Rozumiem - pokiwał głową Colin. - Nie, zdaje mi się, że sanki nie przetrwały.
Rozpadły się na kawałki, kiedy nasz Maluch pożyczył je od tego biednego chłopca.
- Szkoda - rzekła Moira. - Aha, Colin, musisz porozmawiać z Mary, ona...
Okazja przepadła, teraz już Sandra nie mogła zapytać, kim był Duncan, nie
wzbudzając przy tym podejrzeń.
Po wyjściu gości osunęła się na fotel, uświadamiając sobie w pełni, jak bardzo była
zdenerwowana podczas ich wizyty. Na szczęście wszystko poszło właściwie gładko,
atmosfera była nie najgorsza...
Nagle Sandra utkwiła wzrok w ścianie, w miejscu gdzie umieściła rysunki od
Duncana. Teraz wisiała tam tylko akwarelka przedstawiająca klasztor na wzgórzu.
Wilk wyjący do księżyca zniknął.
Nagle przypomniała sobie szelest dartego papieru, który dobiegł ją z salonu, gdy przez
moment przebywała w sypialni. Które z trojga gości zerwało rysunek ze ściany? I dlaczego?
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie spadł sam, na ścianie pozostały białe rogi
arkusza.
Sandra zdenerwowała się nie na żarty. Jakim prawem to uczyniono? Przecież to był jej
rysunek, dostała go od Duncana. Bez wielkiej nadziei zaczęła go szukać. Na czworakach
zaglądała pod meble, nawet pod obrus.
I znalazła! Zauważyła go za szafą, ale ponieważ nie mogła tam wsunąć dłoni, pomogła
sobie grzebieniem. Nie powiesiła obrazka z powrotem na ścianie, lecz starannie ukryła. Nikt
jej go już nie zabierze.
W myślach odtworzyła sobie raz jeszcze rozmowę przy stole. A więc istniał jakiś
Duncan!
„George pożyczył sanki od tego biednego chłopca i zepsuł je...”
Myśli przebiegały jej w głowie jak błyskawice
Och, ależ jestem niemądra. Przypomniało jej się, jak Duncan powiedział, że zawsze
miał ochotę usiąść na gzymsie i pomachać nogami. Łobuziak George był na pewno
bezgranicznie podziwiany przez osieroconego synka Wiliama Halla.
Pożar pochłonął pięć ofiar lorda Halla, George’a, guwernantkę oraz tych dwoje,
wdowę po Wiliamie Hallu i jej dziecko, którzy spłonęli w sąsiadującym z pałacem budynku.
Czy ten chłopiec, zapewne młodszy od swego kuzyna George’a, to mógł być Duncan?
Sandra musiała się co do tego upewnić. Ale nie mogła zapytać nikogo z domowników,
nikomu już nie ufała.
Nagle doznała olśnienia. Pani Fields! Tak, tylko ona mogła jej pomóc!
Sandra postanowiła poprosić następnego dnia o wolne popołudnie i odwiedzić w tym
czasie gadatliwą panią Fields.
ROZDZIAŁ VIII
Sandra kierowała się wzdłuż plaży w stronę niewielkiej osady, w której mieszkała
pani Fields. Obłoki mgły znad morza przesuwały się ku lądowi, fale miękko uderzały o
piasek. Tu i ówdzie ścieżka wiodła przez wydmy.
Mniej więcej w połowie drogi dziewczyna zorientowała się, że ktoś ją śledzi. Z tyłu
kilkakrotnie mignęła jej wynurzająca się z oparów mgły szczupła ciemna postać. Osobnik ów
przez cały czas utrzymywał ten sam odstęp, by nie zostać rozpoznany. Sandra, zaniepokojona,
przyspieszyła kroku, w końcu zaczęła biec i dopiero na widok pierwszych chat rybackich
odetchnęła z ulgą.
Dotarłszy do przytulnego domku pani Fields, była przekonana, że zgubiła swego
prześladowcę. Sympatyczna kobieta przyjęła ją z radością. Uwielbiała pogawędki, a już ze
szczególnym sentymentem wspominała lata, kiedy była kucharką w Elms of Goram.
Przy herbatce i domowych ciasteczkach Sandra musiała jednak najpierw wysłuchać
szczegółowej relacji gospodyni o nękającym ją reumatyzmie, a także wymienić uwagi na
temat rodziny królewskiej. Dyplomatycznie kierowała rozmowę na inne tory, by wydobyć od
pani domu to, co interesowało ją najbardziej.
- Ma pani taką świetną pamięć, pani Fields, na pewno mogłaby mi pani pomóc. W
Elms of Goram, dzieje się coś niedobrego, nie wiem dokładnie co, ale wyczuwam, że ma to
związek z przeszłością. Człowiek, którego bardzo cenię, znajduje się w niebezpieczeństwie.
Oczy pani Fields zaokrągliły się ze zdumienia.
- Czy możliwe, że któraś z pięciu osób uznanych za ofiary wielkiego pożaru mimo
wszystko zdołała ujść z życiem? - mówiła dalej Sandra. - Mam mianowicie wszelkie powody,
by przypuszczać, że tak się stało.
- Hmm, nie wiem - wymamrotała kucharka - Na pewno nie George ani guwernantka,
bo ich ciała zidentyfikowano.
- A co z innymi?
- Lord Hall, który pobiegł szukać syna, dostał się w rejon największego zagrożenia i
zginął w płomieniach bez szans na ratunek. Ginny zaś, wdowa po Wiliamie, wraz z dzieckiem
spłonęła w swym domu. Z budynku ostały się tylko zgliszcza.
- Dziecko Ginny? Czy to był chłopiec?
- Tak, bardzo urodziwy chłopczyk ale odrobinę nieporadny. Trochę było mi go żal, bo
George, wyjątkowo inteligentny i bystry malec, często stroił sobie z niego żarty. Nazywałam
ich Aniołkiem i Diabełkiem.
- Jak miał na imię syn Ginny?
- Duncan. Moim zdaniem był ładniejszy od George’a. Miał złociste włosy i błękitne
oczy, a przy tym takie dobre serce... Nie spotkałam nigdy kogoś tak poczciwego.
Sandra poczuła, jak ściska ją w gardle.
- Nie zmienił się wcale, pani Fields. Udało mu się przeżyć, to bez wątpienia on.
- Ale to niemożliwe! Gdzie się podziewał przez te wszystkie lata?
- Nie mam co do tego całkowitej pewności. Z tego co mówi, domyślam się, że
mieszkał na jakiejś wyspie razem ze starym głuchoniemym rybakiem.
- O mój Boże! - wyrwało się pani Fields.
- Czy Wiliam Hall był najstarszy z braci? - zapytała Sandra.
- Nie, najstarszy był lord Hall, ojciec Colina, to on odziedziczył tytuł i majątek.
Kolejna teoria Sandry nie sprawdziła się. Duncan nie był spadkobiercą, którego ktoś
chciał usunąć, by utorować sobie drogę do majątku.
- Mój Boże - powtórzyła ekskucharka głosem zdradzającym wzruszenie. - Mały
Duncan żyje.
- Pani Fields, czy kiedy następnego dnia po pożarze zjawiła się pani w pałacu,
zauważyła pani duże straty?
- Podobno pożar w Elms of Goram wybuchł, kiedy w miasteczku gaszono już ostatnie
płomienie. Dom Wiliama Halla jednak spłonął doszczętnie.
- Dobrze, że udało się chociaż uratować ten piękny pałac!
- Tak - pokiwała głową pani Fields. - Pałac jest zbudowany z kamienia, więc mocno
nie ucierpiał, natomiast dom Wiliama był drewniany. Zresztą wiatr wiał od morza.
- Nurtuje mnie jeszcze jedno, pani Fields - z lekkim ociąganiem rzekła Sandra. - Kiedy
uciekła żona Colina Halla? Zdaję sobie sprawę, że od tamtych wydarzeń minęło wiele lat,
gdyby jednak mogła pani sobie przynajmniej przypomnieć, czy to było przed, czy po
pożarze?
Pani Fields z wrażenia upuściła łyżeczkę od herbaty i szybko pochyliła się, by ją
podnieść. Jej odpowiedź zabrzmiała trochę niepewnie:
- Wydaje mi się, że w tym samym czasie. Chyba tak... Panno Winter, jeszcze panience
nie pokazywałam serwetki, którą właśnie haftuję. Koniecznie musi panienka zobaczyć...
Ale Sandra nie zamierzała dać za wygraną.
- Dlaczego właściwie Elaine Hall uciekła?
- Panno Winter, nie mogę - odpowiedziała pani Fields.
- Czego pani nie może?
W pokoju zapanowała całkowita cisza.
- Co wiem, to wiem - odparła po chwili ekskucharka i zacisnęła usta.
- Bardzo bym chciała to usłyszeć.
- Przyznaję, że lubię poplotkować o dawnych czasach, uważam też, że panienka jest
bardzo mila, ale... o lady Elaine nie chcę rozmawiać. Przyrzekłam jej to kiedyś i słowa
dotrzymam.
- Szanuję to, oczywiście. Proszę wybaczyć mi ciekawość, miałam jednak szczególny
powód, by o to zapytać. Nie będę już pani dłużej męczyć. Jeszcze tylko na koniec
chciałabym, by rzuciła pani okiem na wykonany przez Duncana rysunek. Wydaje mi się, że
on coś znaczy. Proszę popatrzeć!
Pani Fields pobladła jak ściana, krew odpłynęła jej z okrągłych policzków. Wypuściła
z rąk kartkę z narysowanym wilkiem na tle tarczy księżyca, jakby się sparzyła.
- Naprawdę narysował to Duncan? Nie, nigdy w to nie uwierzę.
- Dlaczego?
- Bo to niemożliwe! Duncana nie było jeszcze na świecie, kiedy to się stało.
- Co się stało?
- Wszystko zostało zniszczone.
- W pożarze?
- Nie, dużo wcześniej. To chyba jakieś moce nieczyste, nie chcę mieć z tym nic
wspólnego.
Nerwowo ściskała krzyżyk ze srebra, który miała zawieszony na szyi.
Rozmowa zakończyła się frazesami na temat robótek ręcznych i pogody.
Sandra pożegnała się i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy opuściła osadę i wyszła na
ś
cieżkę wśród skał, w gęstniejącej mgle ujrzała jakąś postać, przyczajoną nieopodal.
Odwróciła się po chwili za siebie, a wówczas mignął jej szczupły człowiek ubrany na czarno.
Domyśliła się, że to Emerson.
Jest stary, próbowała się uspokoić Sandra. W razie czego zdążę mu uciec. Nie wierzę,
by chciał mi zrobić coś złego, po prostu mnie szpieguje.
Ostrożnie odwróciła głowę, ciemna postać podeszła bliżej. Sandra przyspieszyła kroku
i po chwili gdzieś z przodu usłyszała głosy. Drogą do miasta podążały dwie kobiety z
kilkorgiem dzieci. Z wielką ulgą Sandra przyłączyła się do nich i szła w grupie, póki nie
zauważyła majaczących we mgle wieżyczek pałacu Elms of Goram.
Wieczorem tego samego dnia Sandra grała z lady Cynthią w karty i trochę się u niej
zasiedziała. Wracała do siebie jak zwykle przejściem dla służby. Nie chciało jej się szukać
ś
wiecznika, znała wszak doskonale wąskie kamienne schodki obok kuchni, bo korzystała z
nich kilkakrotnie w ciągu każdego dnia Co prawda schody nie miały poręczy, ale Sandra
przeważnie przytrzymywała się ściany.
Doszła do ostatniego stopnia, gdy nagle pośliznęła się i upadła. Rozpaczliwie
wymachując rękoma, próbowała się czegoś złapać, ale natrafiwszy na pustkę, poturlała się w
dół. Poobijana, jęknęła z bólu i z trudem się podniosła. Wczołgując się powoli na górę,
poczuła intensywny zapach, a gdy dotknęła ostatniego stopnia, wyczuła na nim grubą
warstwę ługu.
Bezmyślna Mary! pomyślała zagniewana. Pewnie szorowała schody i zapomniała
dokończyć.
Chwyciła szmatę i starła maź, a potem, pojękując cicho, pokuśtykała do swego
pokoju.
Długo nie mogła zasnąć. Bolało ją kolano. Ale nie to ją martwiło najbardziej. Od kilku
już dni jej myśli krążyły bez przerwy wokół jednego: odbierała niepokojące sygnały wysyłane
przez swoje ciało. Piersi nabrzmiały i były bardzo wrażliwe. Poza tym całkiem straciła apetyt.
Duncan, ukochany, dlaczego nie wracasz? pomyślała z rozpaczą.
Policzyła dni od ich ostatniego spotkania i wyszło jej, że minął już trzeci tydzień. Co
zrobię, jeśli on nie wróci? zamartwiała się.
Odwróciła się do ściany i zasnęła na mokrej od łez poduszce.
Następnego wieczoru rodzina Hallów pojechała na przyjęcie i Sandra została w pałacu
sama. W jadalni wystawiono dla niej kolację, ale dziewczyna nie była głodna. Mdliło ją, gdy
tylko spojrzała na jedzenie.
Och, Duncanie, co myśmy najlepszego zrobili? Jak wybrniemy z tego kłopotu?
Równocześnie jednak wbrew wszystkiemu odczuwała cichą radość, mimo że pewnie
inna dziewczyna w podobnej sytuacji by się załamała.
Wmusiła w siebie odrobinę ryby i jarzyn, kierując się raczej zdrowym rozsądkiem niż
apetytem, jednak na widok salaterki z puddingiem migdałowym zemdliło ją. Niechętnie
nabrała budyniu na łyżeczkę, trochę zjadła, ale zaczął rosnąć jej w ustach. Pośpiesznie więc
wyniosła tacę do kuchni, a resztkę puddingu wyrzuciła do śmieci.
Wróciła do swego pokoju spocona jak mysz, do tego kręciło jej się w głowie i ledwie
poradziła sobie ze zdjęciem ubrania. Kiedy wreszcie położyła się do łóżka, poczuła potworny
ból żołądka. Skuliwszy się pod kołdrą, mocno zacisnęła zęby, by nie krzyczeć. W
otumanionym mózgu dziewczyny roiły się wizje, wydawało jej się, że jakaś ręka dosypuje
czegoś do miski z puddingiem, jednak wyobraźnia nie podpowiedziała jej, czyja to mogła być
ręka.
Czuła, że ściany wokół niej wirują. Wiedziała, że powinna zawiadomić Mary o swojej
chorobie, ale ściany nagle stawały się podłogą, po której czołgała się, zaciskając zęby.
Panicznie obawiała się, że nie wytrzyma i zacznie krzyczeć z bólu i ze strachu.
Ś
wiat Sandry zasnuł się nierzeczywistą mgłą, dni i noce zlały się w jedno.
Dziewczyna słyszała jednak jakieś szepty i dostrzegała nad sobą coraz to nowe twarze. Jedna
z nich, z brodą, była całkiem obca, ale wydała jej się przyjazna.
- ... na pewno jakieś zatrucie. Proszę podawać chorej te krople kilka razy dziennie.
Dziewczyna z wysiłkiem przemówiła:
- Doktorze, proszę mnie stąd zabrać... grozi mi niebezpieczeństwo... proszę mnie
obronić.
- Majaczy - rozległ się ostry glos Moiry. - Dopilnuję, żeby przyjmowała krople.
- Czy je straciłam? Proszę mi powiedzieć, że wszystko w porządku! - Sandra wlepiła
w doktora oczy, które w bladej wychudzonej twarzy zdawały się większe niż zwykle.
Poklepał ją uspokajająco po ramieniu, nie pojmując wcale, o czym dziewczyna mówi.
W następne dni Sandrze przyświecała tylko jedna jasna myśl: Nie wolno mi wziąć
niczego do ust, cokolwiek by mi podawano. Ani jedzenia, ani płynów!
Jedynie od lekarstw nie udało jej się wykręcić, ale krople zdawały się łagodzić boleści.
Mimo że dręczyło ją okropne pragnienie i język przyklejał się do podniebienia, nie
tknęła żadnego napoju, jaki jej podawano.
Wreszcie poczuła się lepiej. Przez pierwsze dni, całkiem wycieńczona, z trudem
utrzymywała się na nogach, ale już mogła sama przygotować sobie w kuchni coś do jedzenia.
Regularne odżywianie szybko pomogło jej odzyskać formę i oczy nie wydawały się już tak
nienaturalnie duże. Wróciła do swych obowiązków, choć nadal była bardzo blada i przy
większym wysiłku mdlała.
Colin spędził wiele godzin przy łóżku chorej Sandry, trzymając ją za rękę. Któregoś
dnia, kiedy byli sami na parterze, zawołał dziewczynę do salonu.
- Gdybyś wiedziała, jak bardzo się cieszę, widząc cię zdrową, Sandro - zaczął, gdy
usiadła naprzeciw niego. - Nie przypuszczałem, że czyjeś życie może tak wiele dla mnie
znaczyć. Poddaję się, nie mam siły dłużej bronić się przed własnymi uczuciami. Czy
wyjdziesz za mnie?
Popatrzyła na Colina w największym zdumieniu.
- Mam wyjść za ciebie? Ależ Colin, sądziłam...
- Ja też - uśmiechnął się. - Ale zmieniłem zdanie. Dlatego właśnie pytam, czy
zostaniesz moją żoną.
- Jeszcze niedawno przyjęłabym z radością twoje oświadczyny - odrzekła dziewczyna.
- Ale dziś już nie. Za późno.
- O co ci chodzi? Czy... Nie, niemożliwe, byś poznała jakiegoś mężczyznę.
- Jednak to prawda, Colin - odpowiedziała, spuściwszy głowę. - Niedługo będę
musiała wyjechać z Elms of Goram.
- Dlaczego? - zapytał, marszcząc brwi.
Milczała przez chwilę, ale wreszcie zebrała wszystką odwagę i popatrzyła mu w oczy.
- Sądzę, że będę miała dziecko.
- Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? - patrzył na nią z niedowierzaniem. - Chyba to
jakiś kiepski żart. Nie wierzę, Sandro, że ty, uosobienie cnoty...
- Nie żartuję - przerwała mu. - Mówię zupełnie poważnie.
- Co za łotr się tego dopuścił?
- To nie jego wina - przerwała. - Moja też nie. To, co się stało, było nieuniknione.
Na długą chwilę zapadła cisza.
- Czy on się z tobą ożeni?
- Wydaje mi się, że już nigdy go nie zobaczę - wyszeptała.
Colin wstał i podszedł do okna. Cisza zawisła ciężko w pokoju.
- To niesłychane - mruknął w końcu Colin, nie mogąc się powstrzymać od ironicznego
uśmiechu. - To ja tu przez cały czas obchodzę się z tobą jak z jajkiem, mając na uwadze twą
płochość i surowe wychowanie, a ty tymczasem zachodzisz w ciążę z innym mężczyzną! Kto
to jest? - Odwrócił się gwałtownie. - Tu w pałacu oprócz mnie i Emersona nie ma innych
mężczyzn, a starego woźnicy nie podejrzewam. Jak to się stało, u diabła? I z kim?
Nie odpowiedziała, więc znów zapatrzył się w widok za oknem.
- Od kiedy?
- Od miesiąca.
- Jesteś pewna?
- Niestety tak.
- Dziwne, ale nie wydajesz się specjalnie zrozpaczona.
- Nie jest mi lekko - rzekła z wysiłkiem. - Boję się nawet myśleć, co będzie, jeśli on
mnie zawiedzie.
- Czy to prawy człowiek? To znaczy... Czy ma dobry charakter? Jest inteligentny? Czy
nie odstrasza wyglądem?
- O jego inteligencji nie mogę jeszcze zbyt wiele powiedzieć - odpowiedziała Sandra z
ociąganiem. - Ale mogę zapewnić, że to człowiek wyjątkowo szczery, prostolinijny i ma złote
serce. Jest też bardzo przystojny. Wysoki, szczupły...
- Podtrzymuję moją propozycję - przerwał jej. - Czy chcesz mnie poślubić?
- O czym ty mówisz? Oszalałeś? Prosisz mnie o rękę po tym wszystkim, co ci
wyznałam?
- Właśnie. Posłuchaj, przecież to dopiero miesiąc! Uznam dziecko za swoje. Moim
największym zmartwieniem jest brak dziedzica. Najmilsza Sandro... Tylko ty i ja wiemy, że
nie mogę mieć dzieci. Tak cię proszę, zgódź się!
Wstała, nie mogąc oderwać oczu od Colina, w głowie zaś tłukły jej się niespokojne
myśli.
Ojciec jej dziecka... Uniknie wstydu... Elms of Goram... Pani tego pięknego pałacu,
Colin...
Wspomnienie Duncana wywołało w niej jednak prawdziwą burzę uczuć. Pod
powiekami zapiekły ją łzy.
- Ojciec dziecka ma jasne włosy i niebieskie oczy - wyszeptała.
- Mój ojciec także był blondynem i miał niebieskie oczy.
- To dobrze, ale...
Nagle Colin popatrzył na nią badawczo i rzekł powoli:
- Niebieskooki blondyn, powiadasz? Nie, to niemożliwe, żebyś go spotkała.
Przeciągnął dłonią po czole, jakby się nad czymś mocno zastanawiał, a potem wziął
dziewczynę za rękę.
- A więc, Sandro, co powiesz na moją propozycję?
- Czy pozostawisz mi trochę czasu do namysłu? To dla mnie trudna decyzja.
Rozumiesz chyba, że całym sercem kocham ojca swego dziecka.
- Ale przecież cię zostawił.
- Tak wygląda, może jednak wróci. Może...
- Nie należy czekać zbyt długo. Powiedzmy, że masz tydzień do namysłu. Wystarczy?
- Niech tak będzie. Dziękuję ci, Colin.
Przytulił ją mocno. Podniosła głowę i napotkała jego wzrok. Nie opierała się, kiedy ją
pocałował. Ale jej ciało nie zareagowało.
ROZDZIAŁ IX
Tego wieczoru Sandra długo nie mogła zasnąć. Oświadczyny Colina bardzo ją
zaskoczyły, ale musiała przyznać sama przed sobą, że poślubienie go byłoby najprostszym
sposobem na rozwiązanie wszystkich jej problemów. Nie kochała lorda Halla, na małżeństwo
gotowa była zgodzić się jedynie przez wzgląd na dziecko.
Od Duncana nie miała żadnych wieści. Colin dał jej tydzień do namysłu, nie odpowie
mu jednak nic konkretnego, póki nie rozmówi się z Duncanem. Tylko w jaki sposób ma się z
nim skontaktować? Przecież nawet nie wie, dokąd wyjechał. Ojciec Andrzej pewnie mógłby
jej pomóc, ale żeby się o tym przekonać, musiałaby pójść do klasztoru. Nie czuła się jednak
na siłach, by pokonać długą drogę przez las.
Zasnęła, nic nie wymyśliwszy. Obudziły ją odgłosy kroków na korytarzu. Gdy
usłyszała pukanie do drzwi, zerwała się gwałtownie.
- Otwórz, Sandro!
Zadrżała, bo od razu poznała ten głos. Wyskoczyła z łóżka i w jednej chwili znalazła
się przy drzwiach. Była tak zdenerwowana, że nie mogła przekręcić klucza w zamku.
Wreszcie jednak znalazła się w bezpiecznych objęciach Duncana.
- Och, Duncanie - wyszeptała. - Wróciłeś! A już myślałam, że całkiem o mnie
zapomniałeś!
- Próbowali mnie utrzymać z dala od ciebie - odpowiedział z gniewem. - Gdy
zbudowaliśmy dom, nadeszła wiadomość od ojca Andrzeja, żebyśmy zbudowali jeszcze
jeden, a potem jeszcze jeden. W końcu stamtąd uciekłem. Sandro, kocham cię!
- Naprawdę? Naprawdę mnie kochasz? Ojciec Andrzej, odwiedziwszy mnie w czasie
twojej nieobecności, nie krył, że wysłał cię daleko od klasztoru, żebyś miał możliwość
poznania innych młodych dziewcząt. Tak bardzo mnie przestraszył.
- Zyskałem wielu przyjaciół, spotkałem też niejedną pannę, ale cóż mi po nich? Przez
cały czas myślałem tylko o tobie.
Wypuścił Sandrę z objęć i popatrzył na nią badawczo.
- Jesteś taka blada... Zeszczuplałaś. Byłaś chora?
- Tak, byłam ciężko chora. Ja...
- Chodź! - Na rękach zaniósł ukochaną do sypialni i delikatnie położył na łóżku.
Potem zdjął habit i wsunął się pod kołdrę obok niej. Oparłszy głowę na ramieniu Duncana,
Sandra głaskała leciutko jego twarz, jakby chciała zanotować w pamięci każdy jej fragment.
- Opowiedz mi teraz, co się stało - poprosił.
Zaczęła od tego, że ustaliła wreszcie jego tożsamość. Wspomniała potem, że spadła ze
ś
liskich schodów i że ktoś chciał ją otruć puddingiem migdałowym.
Duncan przycisnął Sandrę mocniej do siebie, złorzecząc pod nosem, co dziewczynie
uświadomiło, że nauczył się niejednego przez ten czas, gdy się nie widzieli.
- Muszę ci coś jeszcze opowiedzieć - dodała po chwili milczenia. - Spodziewam się
dziecka.
Uniósł się na łokciach i w mroku odszukał jej spojrzenie.
- Dziecka? - powtórzył. - Masz na myśli nasze dziecko?
- Tak.
Położył się z powrotem i długo milczał.
- Dowiedziałem się wszystkiego od kolegów, z którymi stawiałem domy - rzekł
wreszcie.
Sandra poczuła gorące łzy kapiące z jego oczu na jej policzek. Objęła go za szyję i
przytuliła mocno.
- Czy to może być prawda? - szeptał. - Chyba nie istnieje większe szczęście.
- Tak, to szczęście. Dziecko jest zapewne bardzo silne, skoro przetrzymało mój
niebezpieczny upadek ze schodów i zatrucie. Ale co my zrobimy?
- Nie obawiaj się, moja gołąbeczko. Duncan jest przy tobie i nigdy więcej cię nie
zostawi samej. Zatroszczę się o was oboje.
Z lękiem pomyślała, co na to wszystko powie ojciec Andrzej. Łudziła się jednak, że
zakonnik ugnie się pod wpływem okoliczności. Nie wspomniała Duncanowi o oświadczynach
Colina, których w tej sytuacji i tak nie zamierzała przyjąć. Uznała, że najlepiej dla wszystkich
będzie wyrzucić z pamięci ten epizod.
Leżeli przytuleni, szepcząc sobie do ucha miłosne wyznania, ale nie zdołali
powstrzymać ogarniającej ich gorączki. Duncan przyciągnął Sandrę mocniej do siebie, jego
usta niecierpliwie szukały jej warg. Odpowiedziała mu pocałunkiem, w który włożyła całą
swoją miłość. Kiedy poczuła błądzące po jej ciele dłonie, nagle wszystkie kłopoty przestały
istnieć.
Zaczynało dopiero świtać, krople deszczu monotonnie uderzały o szyby. Sandra leżała
w łóżku wsłuchana w spokojny oddech Duncana.
Wspólnie zadecydowali, że w trosce o dobro dziecka opuszczą Elms of Goram,
porzucając na zawsze dwór i jego mroczne tajemnice.
Ich wspólna przyszłość napełniała Sandrę pewnymi obawami. Duncan nie chciał
nawet słuchać o tym, że ma prawo ubiegać się o spuściznę po swym ojcu, Wiliamie Hallu.
Uznał, że lepiej nie wracać do przeszłości, nie miał zamiaru powstać z martwych. Pragnął
jedynie zabrać Sandrę i odjechać jak najdalej od tego miejsca. Był młody i silny. Wierzył, że
w ten czy inny sposób zdoła zapewnić byt swym najbliższym.
Sandra w zamyśleniu wodziła palcem po wzorzystej tapecie. Przypomniało jej się, że
Duncan czynił podobnie, kiedy odwiedził ją po raz pierwszy. Co on wówczas powiedział? To
były jedne z pierwszych słów, jakie usłyszała z jego ust.
„Schody”. Powiedział „schody” i popatrzył ze zdumieniem w górę.
Sandra zmarszczyła czoło, a w jej głowie zalągł się zupełnie szaleńczy pomysł.
Schody... i atłasowa tapeta w stylizowane wzory ptaków.
- Duncanie, obudź się! - lekko potrząsnęła śpiącym, który wymamrotał coś pod nosem
niewyraźnie i przytulił się mocniej do niej. Sandra jednak nie rezygnowała.
- Duncanie! Obudź się, wstawaj, natychmiast! Mam coś ważnego!
- Już na nas czas? - spytał zaspanym głosem.
- Nie, jeszcze nie. Powiedz mi jednak... Co pamiętasz z dzieciństwa?
- Niewiele. Dlaczego pytasz?
- Czy byłeś już kiedyś w tym pomieszczeniu... to znaczy czy byłeś tu jako dziecko?
- Chyba tak. Poznałem wzór na tapecie, tyle że...
- W tym pomieszczeniu były schody, prawda?
- Właśnie.
Sandra wygramoliła się na podłogę.
- Ubieraj się, Duncan. Wpadłam na pewien pomysł.
Wstał i założył habit. Zegar wybił godzinę czwartą. Sandra odsłoniła okna, by wpuścić
do sypialni blade światło budzącego się dnia.
- Chodź, zobaczysz coś! - Podeszła do wielkiego gobelinu i odchyliwszy róg, pokazała
Duncanowi ukryte drzwi.
- Co to?
- To drzwi do pokoju narożnego. Chodź! Pochyleni weszli pod gobelin i
przecisnąwszy się przez wąską szparę w drzwiach, stanęli na progu pomieszczenia.
- A niech mnie! - wyjąkał Duncan. - Tu się paliło!
- Wiesz, coś mi się nie zgadza. Pani Fields wspomniała, że tamtego feralnego dnia
wiał wiatr od morza. Powiedziała także, że Elms of Goram i sąsiedni dom zostały dopiero na
końcu zaatakowane przez płomienie, ale to chyba niemożliwe.
- Miasteczko leży na wschód od dworu - zaczął z namysłem Duncan.
- I dom twojego ojca także. A tymczasem pałac zaczął się palić pierwszy. To dziwne.
- Tak, nie rozumiem tego, ale może pani Fields nie pamięta już dokładnie.
Sandra ostrożnie przeszła kilka kroków.
- Zwróciłeś uwagę na tapetę?
- Tak, takie same ptaki.
- Właśnie, i spójrz tam, ślady schodów.
Oboje przesunęli wzrokiem po odcinającym się na ścianie jaśniejszym zygzaku,
biegnącym aż pod sufit. W miejscu, gdzie się kończył, przybite były solidne deski.
- Tam jest na pewno wejście do pokoiku na wieży.
Duncan nagle chwycił mocniej ramię Sandry i wczepił się w nie paznokciami, z
przestrachem wpatrując się w sufit. W szarej poświacie brzasku wydawał się trupio blady.
- Wolałbyś tam nie wchodzić? - domyśliła się.
Nic nie odpowiedział.
- Jeżeli pomożesz mi przynieść tu stół i ustawić coś na nim, to dalej już sobie poradzę
- przekonywała.
Duncan pokiwał głową nieobecny duchem.
- Bierzmy się do pracy!
Przeciągnęli stół i ustawili w miejscu, nad którym w suficie przybite były deski.
Duncan przyniósł krzesło i postawił je na stole, a Sandra w tym czasie rozejrzała się za
narzędziami.
Kiedy już wdrapała się na stół, Duncan ocknął się.
- Zejdź! Ja to zrobię! - powiedział, po czym wspiął się na ustawioną konstrukcję i
zabrał się do usuwania solidnych desek.
Deszcz nadal uderzał o szyby, ale za oknem wstawał świt i w pomieszczeniu robiło się
coraz jaśniej.
Kiedy mniej więcej po godzinie Duncan uporał się z robotą, ich oczom ukazał się
właz, niestety także zabity deskami. Duncan pracował z coraz większym zapałem, gwóźdź po
gwoździu spadał na podłogę.
- Teraz moja kolej - powiedziała Sandra, kiedy skończył. Widziała bowiem, że coś
powstrzymuje tego silnego mężczyznę przed otwarciem wejścia do pokoju na wieży.
Zamienili się więc miejscami. Dziewczyna pchnęła pokrywę włazu, która po chwili
ustąpiła. Kurz i śmieci posypały się z góry na jej głowę.
- Przynieś z mojej sypialni świecę - poprosiła Sandra. - Tu jest zupełnie ciemno.
Czekając na Duncana, wsłuchiwała się w odgłosy deszczu uderzającego o dach.
Duncan wrócił ze świecznikiem i podał go Sandrze. Dziewczyna nie bez strachu,
mimo że była asekurowana, wdrapała się na oparcie krzesła. Teraz już mogła swobodnie
rozejrzeć się po pomieszczeniu na górze.
- Och, jak tu wspaniale! - zawołała, zadzierając głowę.
- Tak, tam jest pięknie. - Głos Duncana dochodził do niej jakby z innego świata.
- Wiesz co, Duncan? Tutaj ukryty jest prawdziwy skarb, obrazy namalowane przez
twojego dziadka! Ha, więc to tutaj wszystko pochowali.
Obróciła się ostrożnie, żeby obejrzeć drugą część pomieszczenia. Poczuła mocniejszy
uścisk Duncana na swych kostkach.
- O, jeszcze więcej obrazów, całe mnóstwo... I... wiesz, przede mną...
Zamilkła gwałtownie.
- Co się stało? - zapytał zaniepokojony.
Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami, a potem zaczęła krzyczeć jak opętana.
Krzesło zachwiało się. Duncan ledwie zdążył złapać Sandrę, cudem nie spadła na ziemię.
Ś
wiecznik potoczył się w kąt, ale na szczęście płomień zgasł.
Sandra wyrwała się Duncanowi i pobiegła do swej sypialni. Kiedy pośpieszył za nią,
znalazł dziewczynę na łóżku, zwiniętą w kłębek, drżącą niczym w gorączce. Próbował ją
uspokoić, ale ona tylko potrząsnęła głową.
- Zamknij! - jęknęła. - Zamknij ten straszny pokój. Zamknij, słyszysz!
Szybko zamknął drzwi i spuścił gobelin. Potem wziął dziewczynę w ramiona.
- Jesteś taka blada. Coś ci dolega?
Pokręciła głową i mocniej przywarła do niego.
- Och, Duncanie! Mój kochany - zaszlochała. - Co oni tobie zrobili?
Wiedziała, że do końca życia nie zapomni tego, co ujrzała w pokoiku na wieży.
Na podłodze obok wielkiego obrazu przedstawiającego samotnego wilka wyjącego do
księżyca leżały szczątki dwojga ludzi.
Sandra i Duncan, trzymając się za ręce, szli wąskimi uliczkami miasteczka. Siąpił
deszcz. Sandra wystawiła twarz, pozwalając kroplom obmywać ją z łez. Sprawiało jej to ulgę.
Kierowali się w stronę posterunku policji. Sandra bywała tam już wcześniej w
związku z samobójczą śmiercią ojca i kłopotami finansowymi, które po sobie pozostawił.
Nieliczni przechodnie, których mijali, patrzyli ze zdumieniem na osobliwą parę:
przystojnego młodzieńca w przykrótkim habicie i młodą kobietę z wyższych sfer, której z
twarzy ściekały krople deszczu.
- Zmarłych nie powinno się pochować - odezwał się Duncan znienacka. - Powinno się
ich ułożyć do snu w pięknej komnacie.
- Pamiętasz? - zapytała.
- I tak, i nie...
- Teraz dopiero rozumiem, dlaczego mieszkańcy Elms of Goram chcieli się ciebie
pozbyć. Na pewno cię rozpoznali. A kiedy zobaczyli w moim pokoju rysunek wilka,
domyślili się, że się spotkaliśmy.
Zagryzła wargi w zamyśleniu, a po chwili dodała:
- Nie wydaje mi się, by wszyscy troje byli wprowadzeni w całą sprawę. Rysunek ze
ś
ciany w moim pokoju zerwała Moira albo Colin, albo lady Cynthia. Ten, kto to uczynił,
działał powodowany strachem, że obrazek zobaczy dwoje pozostałych członków rodziny.
Pani Fields także rozpoznała motyw. Kiedy pokazałam jej twój obrazek, zachowywała się tak,
jakby ujrzała ducha. Sądziła, że płótna namalowane przez twojego dziadka zostały zniszczone
na wiele lat przed twoim urodzeniem.
Duncan nic nie odpowiedział, szli więc w milczeniu.
Komisarz Wright przywitał Sandrę uprzejmie:
- Dzień dobry, panno Winter. Zapraszam do środka. Jest pani całkiem przemoczona.
No cóż, ostatni raz widzieliśmy się w niezbyt miłych okolicznościach. Może dziś sprowadzają
panią do nas mniej ponure sprawy?
- Niestety nie - pozbawiła go złudzeń Sandra.
W kilka godzin później Elms of Goram wypełniło się obcymi ludźmi, którzy starannie
zbadali zamknięte od lat pomieszczenie na górze.
Komisarz Wright zwołał do zielonego salonu całą rodzinę: lady Cynthię, najwyraźniej
przytłoczoną nadmiarem trosk, Colina i Moirę, a także Emersona, jedynego spośród
służących, który pracował w pałacu przed dwudziestu laty. Sandra weszła razem z Duncanem.
Zebrani zerkali na zmianę to na niego, to na komisarza.
Colin, ujrzawszy jasne włosy i błękitne oczy Duncana, popatrzył pytająco na Sandrę.
Nic nie mówiąc, skinęła lekko głową. Colin zacisnął usta, ale nie wyglądał na zagniewanego.
Na jego twarzy malowało się raczej zmęczenie.
- Co tu robi ten zakonnik? - zapytała Moira ostro.
- To jeden z pomocników ojca Andrzeja - wyjaśnił komisarz. - Zresztą państwo na
pewno go znają, sami się przecież zatroszczyliście, by trafił na wzgórze do klasztoru świętego
Krzysztofa.
- Tak, przypominam sobie - odezwał się Colin. - Nie rozumiem jednak, jaki jest
powód jego obecności w moim pałacu, nie pojmuję, dlaczego wciąż się tutaj zjawia.
- Nie rozpoznaje więc pan swego kuzyna?
- Kuzyna? - wybuchnęła Moira. - Mieliśmy tylko jednego kuzyna, nazywał się... O
Boże, chyba nie chce pan powiedzieć, że to jest Duncan?
Colin poderwał się, tylko lady Cynthia siedziała cicho, potrząsając głową.
- Niemożliwe, Duncan spłonął w swym domu - odezwała się wreszcie.
- On nie zginął w płomieniach - przerwał jej ostro komisarz. - Ktoś spośród tu
zebranych kłamie, a na dodatek starał się zabić Duncana: ugodził go nożem w ramię, innym
razem zaś omal nie utopił w studni. A wszystko po to, by zamknąć mu usta. Ktoś za wszelką
cenę próbował nie dopuścić do wyjawienia okropnej tajemnicy, którą skrywa pokoik na
wieży.
Sandra popatrzyła zamyślona na Emersona, który, jak zwykle odziany na czarno, w
milczeniu stał oparty o kominek. Nie miała cienia wątpliwości, że to właśnie on prześladował
ostatnio Duncana, ale też wiedziała, że nie robił tego z własnej inicjatywy. Kogo chronił?
Lady Cynthię, której służył jeszcze w jej rodzinnym domu? Czy Moirę, której
wstawiennictwo u Colina pomogło mu zachować posadę, mimo że zwolniono całą służbę? A
może Colina, którego podziwiał i obdarzał prawdziwym respektem jako służący? A może całą
trójkę?
- Tak mi przykro - odezwała się Sandra cicho do lady Cynthii. - Tak bardzo
pragnęłabym, by zostało to pani oszczędzone. By nie musiała pani przez to wszystko
przechodzić.
- Moje dziecko, zrozumiałe, że musiałaś to zgłosić na policji - odpowiedziała starsza
pani, machając niecierpliwie ręką. - Nie pojmuję jedynie, jak coś takiego mogło się zdarzyć w
moim domu.
Colin siedział blady i zgnębiony, z oczu Moiry wyzierał strach, zaś lady Cynthia
odezwała się surowo do policjanta:
- Ależ to szaleństwo, panie komisarzu! Skąd może pan wiedzieć, że to jest Duncan?
Skąd by się tu nagle wziął? Gdzie był przez wszystkie te lata, jeżeli rzeczywiście udało mu się
ujść cało z pożaru? To musi być jakiś oszust, który chce podstępem uzyskać prawo do
spadku.
Duncan nerwowo szukał czegoś za pazuchą, wreszcie wyjął szkatułkę, którą położył
na stole. Colin i Moira podeszli bliżej.
- To gra literowa Duncana - stwierdził Colin, podnosząc szkatułkę z kości słoniowej. -
Pamiętasz, Cynthio? Obaj chłopcy dostali takie gry w prezencie od podróżnika, który
przyjechał z Afryki. Gra George’a zachowała się, leży gdzieś pośród jego rzeczy, ale
Duncana zniknęła.
Lady Cynthia wytarła oczy chusteczką z szydełkową koronką, a potem zwróciła się do
Wrighta z pytaniem:
- Czy udało się panu zidentyfikować odnalezione zwłoki?
- Jeszcze nie. Wiemy tylko, że to mężczyzna i kobieta i że oboje zostali zastrzeleni. Na
razie nie potrafimy powiedzieć nic więcej. - Komisarz odwrócił się do Colina z pytaniem: -
Kiedy pańska żona wyjechała do Indii, lordzie Hall?
Colin pobladł jeszcze bardziej, a Moira głośno jęknęła.
- Nie... Tego nie pamiętam - wyjąkał.
- Przed czy po pożarze?
- Po! - wtrąciła pośpiesznie Moira.
- Nie, mylisz się - zaprotestowała lady Cynthia. - To było jeszcze przed pożarem,
może kilka miesięcy wcześniej.
Moira najwyraźniej usiłowała ratować brata z opresji. Jednak nie udało jej się.
- Właśnie otrzymałem interesującą wiadomość - rzekł komisarz. - Cedric Armstrong,
mężczyzna, z którym uciekła pańska żona, także zaginął bez śladu. Po wyjeździe od państwa,
z tego miasteczka, nie dał rodzinie znaku życia. Jak się domyślam, pan także nie otrzymał
ż
adnej wiadomości od żony?
- Nie - mruknął Colin.
- Jeszcze nie ustaliliśmy, dokąd się udali, o ile w ogóle stąd wyjechali...
- Nic nie zrobiłem! - Colin podniósł glos. - Mój Boże... Jak pan może w ogóle tak
myśleć? Ja... kochałem Elaine.
- Może właśnie dlatego.
Sandra podeszła do Colina i wzięła go za rękę.
- Wiem, że kochałeś Elaine - powiedziała cicho. - I nadal ją kochasz, prawda?
Próbował się uśmiechnąć, ale na jego twarzy pojawił się jedynie grymas. Potem
obrócił się zdecydowanie w stronę Duncana i ściskając go za ramiona, rzekł:
- Nie powitaliśmy cię zbyt serdecznie, ale uwierz mi, że naprawdę bardzo się cieszę,
widząc cię wśród żywych. I obiecaj mi, że będziesz dobry dla Sandry. Zasłużyła na to.
- Żona mojego brata obeszła się z nim bardzo źle - odezwała się nagle Moira ostro. -
Miał wszelkie powody, by ją znienawidzić. Ale żeby z tego powodu miał ją zamordować...
nie, nie była tego warta.
- Moira! - zawołał Colin.
- Może lepiej będzie trzymać się faktów - przerwał jej komisarz. - Wiemy, że młody
Duncan czegoś się wówczas dowiedział. Na pewno nie był świadkiem morderstwa, bo ono
mogło mieć miejsce wcześniej. Ale kiedy wybuchł pożar w mieście, najprawdopodobniej
wszedł po istniejących jeszcze wówczas schodach do pokoju w wieży i zaskoczył winowajcę
w chwili, gdy ten zacierał ślady zbrodni. Zauważył też dwa ciała leżące obok wielkiego
malowidła przedstawiającego wilka w blasku księżyca i oczywiście strasznie się przeraził.
Uciekł, a wtedy przestępca zamknął właz do pokoju w wieży i podpalił pokój narożny. Nasi
specjaliści są pewni, że właśnie tam podłożono ogień. W tym samym czasie w mieście
najgorsze już minęło. Podpalacz nie zdążył jednak sprawdzić, czy pożar rozprzestrzenił się w
pożądanym kierunku, musiał przecież podążyć za chłopcem. Nie wziął pod uwagę silnego
wiatru. Pożar przeniósł się na sąsiedni dom, który spłonął do cna, gdy tymczasem w pokoju
narożnym i pracowni pod kopułą nie wyrządził większych szkód. Matka Duncana stała się
kolejną ofiarą tego mordercy.
Sandra ścisnęła Duncana za rękę.
- Ale co się stało z chłopcem? - zapytała lady Cynthia.
- Pobiegł znaną mu drogą do portu, nad morze. Dziś trudno dokładnie ustalić, co się
tam wydarzyło. Jeden ze starych rybaków pamięta jednak, że po pożarze głuchoniemy rybak
Angus nieoczekiwanie bardzo się wzbogacił. Angus niedawno umarł i, jak powiadają rybacy,
jego zwłoki przyniósł do miasta młody jasnowłosy mężczyzna, który nie potrafił mówić.
Według mojej teorii winowajca, nie będąc w stanie zdobyć się na zabicie dziecka, przekupił
rybaka Angusa, by je zabrał na swoją wyspę. Został za to sowicie nagrodzony, ale musiał
obiecać, że nigdy nie pokaże chłopca innym ludziom. Oczywiście są to tylko przypuszczenia,
bo Duncan nie potrafi ani potwierdzić tego, ani temu zaprzeczyć. Niewiele pamięta, jednak
epizod w pokoju na wieży musiał wywrzeć na nim niezwykle silne wrażenie, bo jeszcze jako
dziecko narysował z pamięci wilka w blasku księżyca, motyw malowidła, które wraz z
wieloma innymi zostało schowane po śmierci dziadka w jego pracowni.
Godzinę później z pałacu Elms of Goram wyprowadzono Colina, podejrzanego o
dokonanie morderstwa na swej żonie Elaine i jej kochanku Cedricu Armstrongu.
ROZDZIAŁ X
Colin, zanim jeszcze opuścił z komisarzem Elms of Goram, zatroszczył się o Duncana
i Sandrę, którzy zdecydowanie odmówili pozostania w pałacu. Skierował ich do dobrego
zajazdu, a przede wszystkim przekazał im niezwykłą wiadomość: spadek po Wiliamie i Ginny
Hall w całości został umieszczony na koncie w banku.
Colin przyznał, że parę razy kusiło go, by skorzystać z tych pieniędzy, ale ponieważ
sytuacja finansowa go do tego nie zmuszała, dotąd nie uruchomił konta rezerwowego, jak je
nazwał, i bardzo się teraz z tego cieszył.
Sandra tylko jęknęła, kiedy Colin poinformował ją o wartości spadku.
- W takim razie będziemy mogli spłacić dług, jaki masz wobec Colina - odezwał się
Duncan bez wahania.
- Ależ... przecież nie możesz... - przerwała mu Sandra, ale Colin jej wszedł w słowo.
- Pozwól mu na ten gest! Mnie bardzo przydadzą się te pieniądze, a Duncanowi aż tak
wiele nie ubędzie.
- Kamień spadł mi z serca - westchnęła Sandra. - Colinie, byłeś dla mnie doprawdy
wspaniałomyślny. Spróbuję ci się jakoś za to wszystko odwdzięczyć.
- W jaki sposób? - zapytał zrezygnowany.
- Porozmawiam z kimś, kto ma wieści o Elaine.
- Kto to taki?
- Pani Fields. Swego czasu dała słowo, że nikomu o tym nie powie, ale sądzę, że w tej
sytuacji będzie zmuszona złamać przysięgę.
- Pani Fields? - popatrzył Colin zdziwiony. - Znasz ją? A cóż takiego może wiedzieć
pani Fields, co mogłoby mi pomóc? I kto wymógł na niej, by milczała? Może Emerson?
Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że pani Fields, zamiast mi pomóc, pragnie raczej
zacisnąć mi pętlę na szyi.
Sandra uświadomiła sobie w tej samej chwili, że jeśli sąd udowodni, iż Colin jest
mordercą, zgodnie z prawem zostanie powieszony. To straszne!
Popatrzyła z uwagą na dwóch spokrewnionych z sobą mężczyzn. Jasnowłosy Duncan,
mimo że młodszy od Colina, wydawał się znacznie silniejszy, zarówno fizycznie, jak i
psychicznie. Colin tak naprawdę zawsze był trochę nieśmiały. Pod maską zarozumiałego
lorda ukrywał własną niepewność. Czy inaczej dałby się tak bardzo zdominować Moirze?
Poza tym dlaczego nie odprawił Emersona wraz z resztą służby zwolnionej po
pożarze?
Do serca Sandry zakradły się wątpliwości Czy rzeczywiście Colin był całkowicie
niewinny, jak pragnęła wierzyć?
Rozprawa przeciwko Colinowi miała się odbyć za dwa dni, Sandrze więc nie zostało
dużo czasu.
Razem z Duncanem zamieszkali w zajeździe, w osobnych pokojach, jak nakazywała
przyzwoitość. Duncan udał się na wzgórze do klasztoru świętego Krzysztofa, żeby
porozmawiać z ojcem Andrzejem, a Sandra w tym czasie podążyła wzdłuż plaży w kolejne
odwiedziny do pani Fields.
Po deszczu powietrze było krystalicznie czyste. Fale uderzały o brzeg, usiłując
pochwycić stopy dziewczyny.
Była zupełnie sama, szła ścieżką wzdłuż brzegu, tuż przy krawędzi wznoszących się
niemal pionowo urwistych wydm.
Nagle stoczyło się z góry kilka kamieni i upadło na piasek tuż przed nią. Sandra
instynktownie cofnęła się o kilka kroków i przywarła całym ciałem do wydmy. W kilka
sekund później na miejsce, w którym przed chwilą stała, runął wielki głaz.
Bez chwili namysłu ruszyła biegiem w stronę osady. Kolana pod nią drżały, ale nie
przestawała biec, rozglądając się z lękiem dokoła. Nie zauważyła jednak żywej duszy.
Czyżby ktoś próbował pozbawić ją życia? Dlaczego? Teraz, kiedy wyjaśniła się
sprawa rysunku przedstawiającego wilka, nie stanowiła przecież dla nikogo zagrożenia!
Zrozumiała wszystko lepiej, dopiero gdy poznała fakty utrzymywane przez panią
Fields w tajemnicy. Korpulentna starsza pani w milczeniu wysłuchała długiej opowieści
Sandry o tym, co zostało znalezione w zamkniętej od wielu lat pracowni. Kiedy dziewczyna
umilkła, pokiwała z powagą głową.
- A więc tak się sprawy mają? W takim razie jestem zmuszona złamać przyrzeczenie i
wszystko wyjawić.
Niewielka sala rozpraw pękała w szwach. Duncan i Sandra siedzieli w pierwszej
ławce. Sandra zerknęła na lady Cynthię, która wydawała się blada i osłabiona, ale siedziała
wyprostowana jak struna. Moira wyglądała tak, jakby od aresztowania Colina nie zmrużyła
oka, ale jak zwykle spokojna i opanowana, zachowywała się nienagannie.
Nie tak dawno byłam do niej podobna, pomyślała Sandra. Zanim spotkałam Duncana i
zanim on mi pomógł odnaleźć samą siebie.
Przypomniano wszystkie okoliczności sprawy. Nazwisko Sandry i Duncana pojawiało
się w protokołach wielokrotnie. Na stole sędziowskim leżały różne dowody rzeczowe, między
innymi wykonany przez Duncana rysunek wilka.
Colin, blady jak kreda, siedział na ławie oskarżonych, ale zapytany przez sąd nie
przyznał się do winy. Kazano mu więc złożyć dokładne wyjaśnienia, co robił w dniu pożaru.
- Po dwudziestu latach trudno pamiętać wszystkie szczegóły - przemówił Colin. -
Pamiętam jedynie, że krążyłem między płonącym miasteczkiem a zachodnią przystanią,
dokąd ewakuowaliśmy ludzi. Nie miałem pojęcia, że mój własny ojciec i brat znajdują się w
mieście. Kiedy wydawało się, że najgorsze minęło, dostrzegłem, jak staje w płomieniach dom
mojego stryja. Pognałem ile sił w nogach w tamtą stronę, ale nie było już co ratować.
Mogliśmy jedynie ugasić wschodnie skrzydło Elms of Goram. Wtedy właśnie dowiedziałem
się, że George i ojciec, a także wielu innych zginęło w pożarze.
- Czy podczas gaszenia pożaru był pan w narożnym salonie na piętrze?
- Oczywiście, że tak. Przecież tam paliło się najmocniej.
- Pamięta pan, czy wejście na strych było otwarte?
- Bardzo dokładnie pamiętam, że było zamknięte, płomienie tylko lekko liznęły właz,
natomiast schody paliły się całe i musieliśmy je porąbać. Ktoś nawet rzucił uwagę, że to
wyjątkowe szczęście, iż ogień nie dostał się do pracowni.
- Powiada pan, że schody paliły się najbardziej intensywnie? Czy to możliwe, że
właśnie tam podłożono ogień?
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
Colinowi pozwolono wrócić na miejsce i na świadka wezwano Moirę.
- Tego dnia byłam w domu - wyjaśniała siostra Colina. - Leżałam chora na grypę w
swoim pokoju. Nagle usłyszałam okropny hałas, a gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam
purpurowe niebo. Pamiętam, że wołałam i dzwoniłam, ale nikt się nie zjawiał. Służba miała
tego dnia wychodne. Wstałam więc i z trudem zeszłam na dół, ale i tam nikogo nie spotkałam.
Ź
le się czułam, dlatego też wróciłam do łóżka. Nie mam nic więcej do dodania.
- Czy leżała pani w łóżku także wówczas, gdy Elms of Goram zaczęło się palić?
- Kiedy w pałacu wybuchł pożar, część służby zdążyła wrócić i zniesiono mnie na dół.
- Czy widziała pani tego dnia Duncana Halla?
- Nikogo nie widziałam.
Jako następna zeznania miała złożyć lady Cynthia. Wsparta na ramieniu urzędnika,
podeszła bliżej stołu.
- Siedzieliśmy z lordem Hallem w salonie i planowaliśmy nasz ślub, kiedy
dowiedzieliśmy się, że w miasteczku wybuchł pożar - opowiadała. - Natychmiast
pomyśleliśmy o George’u, który tego dnia wybrał się z guwernantką do miasteczka odwiedzić
swego kolegę. Lord Hall wybiegi natychmiast, usiłowałam go przestrzec, ale go nie
powstrzymywałam, bo sama drżałam z niepokoju i nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
Krążyłam wokół pałacu, podeszłam nawet kawałek drogą w stronę miasteczka i zobaczyłam z
daleka to piekło. A mój ukochany nigdy stamtąd nie wrócił.
Starsza pani zamilkła i dopiero po dłuższej chwili pozbierała się na tyle, by mówić
dalej.
- Zwłoki George’a i guwernantki znaleziono w domu przyjaciela chłopca. Wszyscy w
nim zginęli. Jednak ciała lorda Halla nie odnaleziono. Nigdy więcej już nie ujrzałam
najdroższego mi człowieka.
- Czy przebywając poza pałacem widziała pani Colina Halla?
- Nie. Dopiero znacznie później, wtedy gdy ogień buchnął w salonie narożnym.
Pomagał w gaszeniu.
- Tak więc wszyscy troje przebywaliście w różnych miejscach i nie widzieliście się
wzajemnie?
- Zgadza się.
Wezwano na świadka Emersona. Jego zeznania jednak nie wniosły do sprawy niczego
nowego. Feralnego dnia miał wolne, a kiedy wrócił do pałacu, z sąsiedniego budynku
pozostały zgliszcza.
Sędzia zamierzał ustalić wszystkie szczegóły dotyczące pożaru i dopiero wówczas
przejść do następnej sprawy. Pozostał ostatni świadek - Duncan.
Wyglądał niezwykle młodo i sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego, kiedy stanął
przed stołem sędziowskim. Sandrze krwawiło serce, gdy patrzyła na niego. Posłała mu
uśmiech, pragnąc podnieść go na duchu, i wtedy jakby się trochę odprężył. Sędzia poprosił
go, by opowiedział wszystko, co pamięta.
Zachrypniętym głosem Duncan zaczął mówić o tym, co zachowało się w jego pamięci.
Niejasne wspomnienie malowidła, śpiący ludzie.
- Dlaczego poszedłeś do narożnego salonu na górze? Przecież nie mieszkałeś w tym
domu.
Dziwne, pomyślała Sandra, wszyscy zwracają się do Duncana per ty. Ale nie wynika
to z chęci upokorzenia go, raczej przeciwnie.
- Może... Chyba coś usłyszałem - wyjąkał. - Nie wiem... A może kogoś szukałem.
- Kuzyna George’a?
- Możliwe.
- Tak więc wszedłeś do salonu narożnego, a potem do pokoiku w wieży. Co tam
zobaczyłeś?
Wszyscy obecni na sali wstrzymali oddech. Duncan bezradnie pokręcił głową.
- O mój Boże - wymamrotała Sandra. - To dla niego zbyt trudne. Czy oni nie pojmują,
ż
e ten silny mężczyzna boi się jak dziecko?
Duncan wyprostował się, próbując się opanować. Sandra zauważyła, że ma czoło
mokre od potu.
- Obraz - rzekł z ociąganiem. - I dwoje śpiących ludzi. Bolało.
- Co bolało?
Duncan nie był w stanie odpowiedzieć, zaszlochał tylko. Sędzia nie powtórzył pytania.
- Czy znałeś Elaine? - spytał oskarżyciel, a Colin poderwał się z miejsca.
- Elaine? - powtórzył Duncan, nie rozumiejąc.
Sędzia zwrócił się do pozostałych członków rodziny.
- Czy ktoś z państwa mógłby opowiedzieć, jakie stosunki panowały między Elaine i
Duncanem?
- Duncan ją uwielbiał - powiedziała lady Cynthia ze smutkiem. - Elaine zawsze
znajdowała czas, by się z nim pobawić. Jej śmierć na pewno bardzo by go zabolała. Tak, on
ubóstwiał Elaine.
Moira prychnęła z irytacją.
Sieć zaciska się wokół Colina, pomyślała Sandra i dreszcz przebiegł jej po plecach.
- Czy widziałeś jeszcze kogoś w pracowni? - zapytał ostrożnie prokurator. - Widziałeś
kogoś, kto nie spał?
Duncan ukrył twarz w dłoniach i długo milczał. W końcu podniósł głowę i rzekł:
- Tak, widziałem kobietę.
W sali rozległy się szepty, ale Sandra nie była zaskoczona. Nie wierzyła, że Colin
mógłby być mordercą. Oczywiście, że rozpaczał i stał się zgorzkniały, kiedy żona
postanowiła go opuścić dla innego mężczyzny, ale przecież nie przestał jej kochać. Nie
można zemścić się w tak okrutny sposób na kimś, kogo się kocha.
Ale to znaczy, że ktoś inny spośród mieszkańców pałacu pałał żądzą zemsty.
Może ta, która rozpieszczała swego brata i zastępowała mu matkę, Moira? Postępek
Elaine dotknął ją osobiście. Od początku nie znosiła swej bratowej, zresztą nie darzyła
sympatią nikogo, kto zbytnio zbliżył się do Colina.
Sandra ocknęła się i rozejrzała wokół. Wśród obecnych na sali zapanowało napięcie.
- Zobaczyłeś kobietę? - przerwał mu oskarżyciel. - Jesteś tego pewien?
Duncan znowu zaczął się wahać.
- Nie. Nie jestem pewien, ale mignęła mi długa spódnica. Mimo to nie ma pewności,
ż
e...
- Nie, nie ma - przerwał mu sędzia. - To mógł być mężczyzna trzymający w dłoniach
odzież zamordowanej. Albo mężczyzna w przebraniu. Nie sądzę, że powinniśmy dalej iść tym
tropem.
Ten człowiek dobrze zna swoje obowiązki. Ma za zadanie wydać wyrok na Colina i
nie ulega wątpliwości, że uczyni to w majestacie prawa, pomyślała Sandra i zerknęła na
Moirę. Jej twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu, ale wymuszone ruchy zdradzały, że jest
bardzo zdenerwowana.
Nie ulegało wątpliwości, że Moira się boi. Tylko o kogo? O Colina czy o siebie?
Kolejne pytania skierował do Duncana obrońca Colina.
- Powiedz, Duncan, czy usłyszałeś z salonu narożnego jakieś odgłosy, które sprawiły,
ż
e tam poszedłeś? Czy był to może trzask płomieni?
- Nie. Wtedy się tam jeszcze nie paliło.
- Może krzyk?
- Beznadziejne pytanie - wtrąciła się lady Cynthia. - Przecież morderstwo zostało
popełnione kilka miesięcy wcześniej.
Ona jest przekonana, że to Colin zamordował żonę, pomyślała Sandra. Nic dziwnego,
ż
e jest taka przygnębiona. Jej cały świat legł w gruzach. Dzieci, którymi zaopiekowała się po
ś
mierci siostry, spotkał okrutny los. Jedno zginęło w pożarze, drugie jest mordercą.
- Ależ lady Cynthio - wyszeptała Moira zesztywniałymi wargami. - Przecież Colin jest
niewinny. Jak ktoś w ogóle może myśleć, że...?
Starsza pani posłała jej smutne spojrzenie.
- Proszę o spokój na sali! - zawołała sędzia. - Duncanie, mów dalej!
- Nie, to nie był krzyk, ale jakiś dziwny dźwięk. Pamiętam, jak wybiegłem z mojego
domu. Nie miałem pewności, skąd dobiegł ten odgłos... Chyba kogoś szukałem. Może
George’a? Nie, nie sądzę. Nie pamiętam...
Znów ukrył twarz w dłoniach i długo się nie odzywał. Nagle uniósł głowę i
powiedział:
- Usłyszałem strzał.
W zatłoczonej sali zapadła całkowita cisza. Oczy wszystkich zebranych skierowały się
na jasnowłosego świadka. Obrońca, kręcąc się nerwowo, zapytał:
- Czy jesteś pewien, że opowiadasz o dniu pożaru?
Sandra widziała, że Duncan patrzy dokoła rozbieganym wzrokiem.
- Jak mogę pamiętać coś takiego? - zawołał. - Niech pan sam spróbuje przypomnieć
sobie coś, co wydarzyło się choćby cztery czy pięć lat temu.
- Rozumiem - rzekł spokojnie obrońca. - To jest dla ciebie bardzo trudne zadanie.
Możesz usiąść na swoim miejscu. Dziękuję.
Nastrój na sali osiągnął punkt krytyczny. Colin siedział blady i zgnębiony, nie mógł
udawać, że nie słyszy oskarżycielskich szeptów rozlegających się za jego plecami. Sprawiało
mu to ból. Moira nie wytrzymała napięcia. Zemdlała i trzeba ją było wynieść z sali. Wróciła
po chwili blada jak ściana i spięta do granic wytrzymałości.
Na świadka powołano mężczyznę, który brał udział w akcji gaszenia pożaru w Elms
of Goram. Zeznał, że zdziwiło go, dlaczego drewniane schody do pracowni tak się mocno
paliły. Wyjaśnił również, że Colin z wielkim zapałem pomagał je rąbać.
Potem zeznawała kobieta, która opowiedziała o Cedricu Armstrongu i jego
domniemanym związku z Elaine Hall. Przydługą historię przerwała pani Fields, która,
poderwawszy się z miejsca, zawołała:
- Nie mogę już dłużej milczeć. Nie chcę marnować cennego czasu wysokiego sądu!
Sędzia zastukał młotkiem w stół, ale pani Fields wcale nie zamierzała umilknąć.
- A cóż takiego chce nam pani wyjawić, pani Fields? - zdumiał się obrońca. -
Domyślam się, że coś ważnego?
- Jak najbardziej! W samą porę doszłam do głosu. Zdenerwowałam się, przysłuchując
się tej gadaninie. Jestem jedyną osobą, która wie coś naprawdę. Przyrzekłam milczeć i zwykle
dotrzymuję słowa. Ale kiedy panna Winter przyszła do mnie i opowiedziała, jak się wszystko
zagmatwało, zdecydowałam się wyjawić, co wiem.
- Do rzeczy, pani Fields!
- Tak, nie mogłam jednak niczego uczynić, nim nie porozumiałam się z pewną osobą.
Poprosiłam, by zwolniła mnie z danego słowa i pozwoliła zeznawać. Przyprowadziłam tu tę
osobę, ale na salę rozpraw weszłam sama. Moja przyjaciółka czeka w holu. Nie mogę...
- Pani Fields, proszę w końcu przejść do rzeczy - powtórzył zniecierpliwiony adwokat.
- Przecież mówię! - zdenerwowała się pani Fields. - Powinien mnie pan pierwszą
powołać na świadka, powiedziałam to już woźnemu, ale nie chciał mnie słuchać...
- Pani Fields! - odezwał się surowo sędzia. - Proszę mówić na temat!
- Tak, więc... och, nie... Byłoby mi łatwiej mówić, gdyby na salę weszła moja
przyjaciółka.
Sędzia przymknął oczy i westchnął zrezygnowany. Woźnemu nakazał wezwać do
ś
rodka przyjaciółkę świadka.
Oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom, w których pojawiła się szczupła dama po
czterdziestce. Z całą pewnością była kiedyś prawdziwą pięknością, teraz jednak w jej oczach
gościł smutek. Widać było, że wiele wycierpiała.
Colin zerwał się na równe nogi, a lady Cynthia ledwie zdołała stłumić okrzyk. Moira
kolejny raz zemdlała.
Colin zachwiał się, nie spuszczał jednak oka z przybyłej.
- Elaine - wyszeptał. - To nie może być prawda. Przecież to jest Elaine!
ROZDZIAŁ XI
Po sali rozpraw przeszedł szmer zdziwienia. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się
w stronę niepozornej kobiety, która oznajmiła, że nazywa się Elaine Hall. Podniecone szepty
wypełniły pomieszczenie. Sędzia kilkakrotnie uderzył młotkiem w stół, by uciszyć
zgromadzenie, po czym zażądał od osób postronnych opuszczenia sali rozpraw. Pozostali z
wdzięcznością przyjęli jego decyzję.
Colin zerwał się, chcąc natychmiast podbiec do swej żony, ale go powstrzymano.
Elaine została powołana na świadka. Moira, ocknąwszy się z oszołomienia, zapytała, czy
może wrócić do domu, ale sąd nie wyraził na to zgody. Lady Cynthia, ocierając oczy
chusteczką, siedziała skulona, jakby przytłoczona biegiem wypadków. W żałobnych szatach
wydawała się dużo starsza.
Elaine opowiedziała swoją historię.
- Prawdą jest, że udałam się do Indii z Cedrikiem Armstrongiem, ale nie łączyło nas
nic poza zwykłą przyjaźnią. Nie byłam jego kochanką, jak plotkowano, nawet nie byliśmy w
sobie zakochani, po prostu obawiałam się sama jechać w taką podróż. Po przybyciu do celu
rozstaliśmy się i odtąd nawet o nim nie słyszałam. Wiem natomiast, że w rejonie, do którego
Cedric zamierzał dotrzeć, w tym czasie szalała epidemia czarnej ospy. Przebywałam w
Indiach przez kilka lat, ale nie mogłam się przyzwyczaić do tamtejszych warunków. W końcu
wróciłam, mimo że przyrzekłam, iż będę się trzymać z daleka od Elms of Goram.
- Przyrzekłaś? - przerwał jej Colin. - Komu...?
Sędzia stuknął młotkiem w stół.
- Proszę nie przeszkadzać świadkowi. Lady Hall, proszę kontynuować.
Elaine zerknęła na Colina, a potem ciągnęła dalej:
- Po powrocie w rodzinne strony przypadkowo spotkałam panią Fields. Zawsze
ż
yłyśmy ze sobą w przyjaźni, więc i teraz nawiązała się między nami szczera rozmowa.
Dowiedziałam się, że mój mąż nigdy się ponownie nie ożenił. Zdziwiło mnie to, ponieważ...
Zamilkła i opuściła głowę.
- Co pani chce przez to powiedzieć?
- To nie ma znaczenia w sprawie.
- W tej sprawie wszystko jest ważne. Proszę mówić.
Elaine westchnęła.
- Wówczas, przed dwudziestoma laty, usłyszałam, że jestem Colinowi przeszkodą, że
stoję na drodze jego szczęściu.
- Co ty opowiadasz? - poderwał się Colin.
- Lordzie Hall, proszę usiąść! - nakazał sędzia.
Elaine długo milczała, najwyraźniej niechętnie o tym mówiła.
- Dowiedziałam się, że mój mąż zakochał się w innej kobiecie, ale nie chce rozwodu
w obawie przed skandalem. Zasugerowano mi, że jeśli go naprawdę kocham, powinnam mu
zwrócić wolność, najlepiej wyjeżdżając z kraju.
Podczas gdy Elaine składała zeznania, na twarzy Colina odmalowała się cała gama
uczuć: zdumienie, nadzieja, wreszcie wściekłość. Siłą woli powstrzymywał się, by nie
poderwać się z miejsca. Ale Sandra wykazała mniejsze opanowanie.
- To nieprawda, Elaine! - wykrzyknęła. - Colin nigdy nie kochał innej kobiety prócz
ciebie. Wiem to na pewno!
Elaine popatrzyła na nią ze smutkiem.
- Domyślam się, kto ci opowiadał takie rzeczy - ciągnęła Sandra ze złością. - Moira,
prawda, że się nie mylę?
Elaine pokiwała głową.
- Moira? - powtórzył Colin. - Czy to możliwe?
Wstał obrońca Colina.
- Wysoki sądzie, wnoszę o ogłoszenie kilkuminutowej przerwy. Dobrze byłoby
najpierw dokładnie wyjaśnić nieporozumienia rodzinne. Potem będziemy kontynuować
rozprawę.
- Sąd ogłasza przerwę.
- Moira! - odezwał się Colin tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Jego siostra zagryzła wargi, a po chwili zaczęła mówić:
- Spróbuj mnie zrozumieć, Colin! Przez tyle lat ci matkowałam, wiem, co dla ciebie
najlepsze. Elaine nie pasowała do ciebie, chciała tobą rządzić, dominować. Nie pozwalała,
ż
ebym wyręczała cię w załatwianiu niektórych spraw. We własnym domu nie miałam nic do
powiedzenia. Czy nie byłam zawsze dla ciebie dobrą siostrą, Colinie?
- Dwadzieścia lat - wyszeptał z rozpaczą oskarżony. - Ukradłaś Elaine i mnie
dwadzieścia lat.
Odwrócił się do niej plecami.
- Colin! - zawołała Moira błagalnie, wstając z miejsca.
Zbył ją milczeniem, a zwracając się do sędziego, rzekł:
- Zabierzcie ją stąd! Nie mogę znieść jej widoku.
- Nie możemy - odparł sędzia. - Najpierw musimy wyjaśnić motyw morderstwa.
- Rozumiem - odpowiedział Colin. - W takim razie proszę mi pozwolić przynajmniej
przez parę minut porozmawiać z żoną na osobności.
Sędzia pokiwał głową na znak, że się zgadza, i Colin, nie spojrzawszy nawet na
Moirę, wyszedł do pokoju sąsiadującego z salą rozpraw.
- Nie rozumiem... - odezwał się niepewnie obrońca. - Jeżeli to nie były ciała Elaine i
jej kochanka, Cedrica.... to w takim razie czyje?
- Rozprawa zostanie wznowiona za kilka minut - rzekł sędzia zmęczonym głosem.
Sandra podeszła do lady Cynthii i pochyliła się nad nią.
- Jak się pani czuje? Tyle przykrych zdarzeń to chyba za wiele naraz.
Lady Cynthia podniosła głowę i położyła swą dłoń na dłoni Sandry.
- Jest mi niewymownie smutno - wyszeptała. - Wszystko to jest okropne. Dręczy mnie
niepewność i strach. Biedny Colin, pytają go o tak osobiste sprawy, i Moira... Jak ona mogła
postąpić w taki sposób wobec Colina i Elaine? Nie pojmuję.
- Szczerze mówiąc, ja także nie - odparła Sandra. - Może zapytam, czy nie pozwolono
by pani wrócić do pałacu?
- Och, tak... Gdyby to tylko było możliwe. Tak bardzo bym pragnęła o wszystkim
zapomnieć. Biedni ci moi siostrzeńcy. Moira jest taka niezrównoważona emocjonalnie.
Sądzisz, że to ona..?
Nie dokończyła, patrząc na Sandrę rozszerzonymi oczyma.
- Na pewno nie! - Dziewczyna usiłowała się uśmiechnąć. - Morderstwa musiał
dokonać ktoś inny. Zresztą nie wiadomo, czyje zwłoki zostały odnalezione, może to ciała
jakichś obcych ludzi?
- Tak - westchnęła starsza pani. - Pewnie masz rację.
Trzymając się za ręce, Colin i Elaine weszli do sali. Ich oczy promieniały.
- Możemy kontynuować - rzekł Colin.
- Właściwie sprawę można uznać za zakończoną - oznajmił sędzia. - Colin Hall został
oczyszczony z wszelkich podejrzeń o zabójstwo żony, Elaine Hall, i jej przyjaciela Cedrica
Armstronga. Tajemnica jednak nie została wyjaśniona. Proponuję, byśmy wspólnie podjęli
próbę rozwikłania tej zagadki.
Wszyscy z wyjątkiem Emersona przytaknęli z aprobatą. Stary sługa siedział milczący,
nieruchomy niczym czarny cień. Sandra była pewna, że właśnie on miałby coś do
powiedzenia na ten temat. Tylko jak zmusić go do wyjawienia prawdy?
Nagle poczuła przemożny apetyt na coś słonego. Powiedziała o tym Duncanowi, na co
ten szepnął:
- Ja również jestem głodny jak wilk.
Słowo „wilk” wywołało w dziewczynie nagłe skojarzenie. „Uśpiony wilk...”
Zbladła i przez moment siedziała niczym skamieniała. Później wolnym krokiem
podeszła do adwokata Colina, przez chwilę rozmawiali szeptem, a potem adwokat wstał i
zbliżył się do sędziego.
- Wysoki sądzie, zaistniały nowe okoliczności w sprawie. Chciałbym złożyć wniosek,
by Duncan Hall na chwilę opuścił salę.
- Dlaczego? - zdenerwował się Duncan.
- Mógłbyś w tym czasie przynieść coś do jedzenia - poprosiła go Sandra. - Dla mnie
najlepiej coś ostrego.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Sandra wstała i zaczęła mówić:
- Wydaje mi się, że wiem, kim była jedna z zabitych osób. Dlatego właśnie sądziłam,
ż
e lepiej będzie, jeśli Duncan tego nie usłyszy.
- Proszę wyrażać się jaśniej - upomniał ją sędzia.
- Tak jest. Na ślad naprowadziły mnie dwa zdarzenia. Duncan powiedział, że owego
feralnego dnia kogoś szukał. Kogo może szukać pięcioletnie dziecko? To jedno pytanie.
Drugie będzie mi chyba nieco trudniej sformułować. Jakiś miesiąc temu, zanim jeszcze
dowiedziałam się, kim Duncan jest, zapytałam go, czy nie pamięta matki. Jego odpowiedź
wydała mi się dziwna. Myślał długo i intensywnie, by w końcu rzec: „Wilk... wilk... śpi!” Na
początku sądziłam, że mówił o śpiącym wilku. Ale może on miał na myśli obraz z wilkiem i
dwoje leżących przed nim ludzi? Proszę pamiętać, że pytałam o matkę.
- Rzeczywiście, to nie jest wykluczone - rzekł z namysłem sędzia.
- Poza tym Duncan wyraźnie się wzbraniał przed wejściem do pokoiku w wieży -
ciągnęła z zapałem Sandra. - Chociaż nie potrafił wyjaśnić powodu. - Zwróciwszy się w
stronę rodziny Hallów, spytała: - Czy ktoś mógłby opisać matkę Duncana?
- Mogę to zrobić - odezwał się Colin. - Ginny była czarującą kobietą. Pełna ciepła,
radosna, przyjazna. Może nie wyróżniała się urodą, ale miała w sobie dużo wdzięku. A przy
tym była bardzo mądra i wyrozumiała.
- Ile miała lat?
- Około trzydziestu, tak mi się zdaje.
Sandra usiadła, westchnąwszy ciężko:
- Proszę, żeby ktoś mnie wyręczył.
- Wyręczył? W czym? - zdziwiła się Moira.
- Przypomnę to, o czym wszyscy zdają się nie pamiętać - powiedziała pani Fields. -
Panna Winter nie jest głupia, teraz zaczynam rozumieć, co się naprawdę wydarzyło przed
dwudziestu laty.
Dawna kucharka podeszła kilka kroków bliżej, a sędzia skinął głową, jakby chciał jej
dodać otuchy.
- Pamiętam, że w Elms of Goram trwały przygotowania do ślubu i wesela - wyjaśniała
pani Fields. - Ślubu ówczesnego lorda Halla i panny Howard, którą teraz wszyscy nazywają
lady Cynthią, mimo że przecież nie wyszła nigdy za mąż. Pamiętam doskonale, że wchodząc
do salonu, nie raz wyczuwałam napiętą atmosferę. Dlaczego? Ano dlatego, że lord Hall
faktycznie częściej przebywał w sąsiednim budynku niż we własnym domu. Pamiętam
jeszcze coś! Dzień przed pożarem doszło do okropnej kłótni między lordem Hallem a panną
Howard. Dotąd nie przywiązywałam do tego większej wagi, dopiero teraz zrozumiałam.
- A cóż to za niewiarygodne plotki próbuje pani sprzedać? - przerwała jej lady Cynthia
ostrym tonem. - Emerson może zaświadczyć, jak naprawdę było. Emersonie, czy słyszałeś
kiedykolwiek jakieś sprzeczki między mym ukochanym lordem Hallem a mną?
- Nie, lady Cynthio, nigdy.
- Kiedy tak rozmawiamy o tamtych czasach, mnie także coś się przypomina. - Colin
wstał i podszedł do swej niedoszłej macochy. - Pamiętam pewną rozmowę z ojcem.
Powiedział: „Mój chłopcze, mężczyzna popełnia czasem straszny błąd. Ale jeszcze nie jest za
późno, by go naprawić. Wkrótce usłyszysz zaskakującą wiadomość, ale uwierz, że ta zamiana
wyjdzie mi na dobre. Zresztą tobie i twojemu rodzeństwu także”. Tak mniej więcej się
wyraził. Wtedy nie rozumiałem, o czym mówi, dopiero teraz mnie olśniło. Podczas tego
procesu przez cały czas usiłowałaś doprowadzić do tego, bym został skazany za morderstwo.
Bałaś się, że wyjdzie na jaw prawda. Zabiłaś matkę Duncana, Ginny, i mojego ojca za to, że
się pokochali i chcieli się pobrać, bo nie chciałaś zostać odrzucona.
Ciemne oczy lady Cynthii zapłonęły nienawiścią. Kobieta bezwiednie przysunęła się
do Emersona.
- Emerson zaświadczy, że to nieprawda - powiedziała zdumiewająco spokojnie.
- Emerson? - powtórzył Colin szyderczo. - On przecież sam siedzi w tym po uszy!
Zawsze był twym najwierniejszym sługą, gotowym na każde skinienie. Pamiętam, że kiedy
byliśmy dziećmi, Moira i ja nazywaliśmy go ukochanym cioci Cynthii. Zdaje się, że to
właśnie on pomagał ci pozbyć się Duncana i Sandry.
Lady Cynthia spojrzała błagalnie na sędziego.
- Jak pan może, panie sędzio, na to pozwolić? - wyszeptała. - Jestem starą kobietą,
chyba należy się jakiś szacunek dla moich siwych włosów.
- Kiedy się to zdarzyło, miałaś niewiele ponad czterdzieści lat! - zawołał bezlitośnie
Colin. - Zniszczyłaś Duncanowi całe dzieciństwo i młodość.
- Wydaje mi się, że kiedy Duncan mieszkał na wyspie ze starym rybakiem, nie działa
mu się krzywda - wtrąciła się Sandra. - Ale tego oczywiście lady Cynthia nie mogła wiedzieć.
Starsza pani w milczeniu posyłała wszystkim wrogie spojrzenia. W tej samej chwili
wszedł do sali Duncan, niosąc z dumą słoik kiszonych ogórków. Staruszka popatrzyła na
niego i wycedziła z nienawiścią:
- Ty głupcze! Po co wróciłeś? Czemu nie pozwoliłam ci zginąć, kiedy uciekając mi,
wpadłeś do wody? Byłam sentymentalna, oddałam cię w ręce rybaka, darowałam ci życie!
Przez wszystkie te lata lękałam się, że kiedyś wrócisz.
Teraz Sandra pojęła wszystko. Nagle zrozumiała, dlaczego rana na ramieniu Duncana
nie była głęboka - po prostu zadała ją kobieca ręka. Dziewczynie nietrudno było się też teraz
domyślić, czyja dłoń dosypała trucizny do puddingu migdałowego. Inne próby
unieszkodliwienia niewygodnych osób podjął z pewnością Emerson, wierny i oddany swej
pani jak pies.
Niepozorna dama w czerni stała wyprostowana, wspierając się drżącą ręką na lasce.
Ale kobieca dłoń, która przed dwudziestu laty nacisnęła spust, na pewno nawet nie zadrżała.
Widząc zło wyzierające z ciemnych oczu lady Cynthii, Sandra nie miała co do tego żadnych
wątpliwości.
Duncan patrzył zdziwiony, kiedy z sali wyprowadzono lady Cynthię i Emersona.
- Co się stało? - zapytał.
- Wszystko ci później wytłumaczę - powiedziała Sandra, czując, jak ją ściska w dołku.
- I proszę cię, odstaw na bok te ogórki!
Moira wymknęła się z sali rozpraw, świadoma, że oto zakończył się w jej życiu
pewien etap, że musi wszystko rozpocząć od nowa, i to na zupełnie nowych warunkach.
- Czy kiedykolwiek zdołam ci się odwdzięczyć? - spytał Colin, podchodząc wraz z
Elaine do Sandry.
Ta, uśmiechnąwszy się, zażartowała:
- Uczyń mi tę przysługę i uświadom swemu niecywilizowanemu kuzynowi, że skoro
wpędził dziewczynę w kłopoty, powinien poprosić ją o rękę.
- Czyżby ten łobuziak jeszcze tego nie uczynił? - zaśmiał się Colin.
- Duncan nie wyznaje się na konwenansach - wyjaśniła Sandra z błyszczącymi
oczami. - A sytuacja zaczyna być krytyczna! Sama, szczerze mówiąc, nie mam odwagi go o
to zapytać.
- Ogórki kiszone - pokiwała głową Elaine. - Wszystko rozumiem...
- Sandro, uważaj na to, czym się odżywiasz - żartował Colin. - Nie zapominaj, że
karmisz dziedzica sporej fortuny!
- W tym całym zamieszaniu całkiem o tym zapomniałam - roześmiała się Sandra.
Cóż za ironia losu! Colin zaproponował jej małżeństwo, żeby w ten sposób uczynić
dziecko spadkobiercą majątku, nie przypuszczając nawet, że jako potomek Duncana ma ono
już do niego prawo.
- Nie wiem, czy... - urwała Sandra, ale Colin w mig zrozumiał, o czym myślała.
- Odnowimy pałac i urządzimy go na nowo, nim nadejdzie czas. Pozbędziemy się
wszystkiego, co mogłoby nam przypominać upiory sprzed lat.
Potem Colin wziął Elaine pod rękę i razem podeszli do Duncana. Colin szeptał z
kuzynem o czymś przez chwilę. Duncan, najpierw wyraźnie zdumiony, wreszcie się
rozpromienił i zawołał na cały głos:
- Sandro, wyjdziesz za mnie? Sądzę, że powinnaś się zgodzić, skoro oczekujesz
naszego dziecka!
Ruszył ku niej, a ona jak na skrzydłach wybiegła mu na spotkanie. Nie zważając na
nikogo, zarzuciła ukochanemu ręce na szyję i radośnie zawołała:
- Tak, Duncanie, z wielką radością cię poślubię!
W dwa tygodnie po zakończeniu procesu Sandra i Duncan, trzymając się za ręce,
podążali ścieżką prowadzącą ku dolinie pomiędzy wzgórzami. W wieczornym blasku
księżyca Sandra ujrzała znów stary klasztor świętego Krzysztofa i jak kiedyś doszły ją
stamtąd żałosne jęki i pełne lęku wołania.
Odbyli z ojcem Andrzejem długą rozmowę. Zaczynało już świtać, a oni wciąż
siedzieli i zastanawiali się, jak pomóc odrzuconym przez społeczeństwo nieszczęśnikom,
ż
yjącym u stóp klasztoru. Duncan i Sandra postanowili przeznaczyć połowę majątku na
budowę domu, w którym chorzy, kalecy i opuszczeni mogliby żyć w nie uwłaczających
ludzkiej godności warunkach.
Łagodne oczy ojca Andrzeja promieniały radością, kiedy patrzył na Sandrę.
- Czy mogłabyś zapomnieć o wszystkim, co ci powiedziałem? - zapytał cicho. - Nigdy
nie przypuszczałem, że mogę tak mylnie ocenić bliźniego.
- Wcale mnie to nie dziwi, ojcze - uśmiechnęła się Sandra. - Kiedy się spotkaliśmy po
raz pierwszy, byłam zupełnie innym człowiekiem. Dopiero dzięki Duncanowi zmieniłam
całkowicie stosunek do życia.
Odwróciwszy się, popatrzyła na męża z miłością.
Duncan także się zmienił. Przestał wreszcie przypominać samotnego wilka, który w
prymitywnym strachu wyje do księżyca. Stał się na nowo człowiekiem wśród ludzi.