Carolyn Zane
Szafiry dla narzeczonej
Elizabeth
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na dziedzińcu zbudowanego w hiszpańskim stylu kolonialnym
kościoła trwały przygotowania do mającego się odbyć ślubu. Ostatni
goście tłoczyli się w drzwiach świątyni, a kilku drużbów ze śmiechem
majstrowało przy ogromnej czarnej limuzynie.
Elizabeth Mansfield Sonderland, wsparta na ramieniu ubranego
we frak mistrza ceremonii, szła środkiem głównej nawy. Z uprzejmym
skinieniem głowy mężczyzna wskazał jej środkowe miejsce w drugiej
ławce po stronie zarezerwowanej dla gości panny młodej.
Elizabeth miała nadzieję, że młody człowiek uznał grymas, jakim
go obdarzyła, za uśmiech podziękowania. Najwyraźniej ten przystojny
młodzieniec nie zauważył, że była w szóstym miesiącu ciąży. Co za
brak wyobraźni! Za nią stał już tłum ludzi, więc przedstawienie, jakie
się szykowało, dostarczy im rozrywki podczas czekania na
rozpoczęcie uroczystości.
Przyciskając wydatny brzuch dłonią, zdołała jakoś się przecisnąć
na miejsce i usiadła obok godnie wyglądającej matrony, która
natychmiast zauważyła brak obrączki na palcu nowej sąsiadki. I
chociaż twarz owej damy zachowała uprzejmy wyraz, Elizabeth
wiedziała, że zastanawia się, gdzie jest ojciec dziecka. „Nie
przyjdzie”, chciała powiedzieć, „bo brzydzi się małżeństwem i
dziećmi”, lecz uznała, że to nie miejsce i nie czas na zwierzenia.
Uśmiechnęła się tylko uprzejmie i wpatrzyła w ołtarz. Jej
ukochana przyjaciółka szkolna, z którą dzieliła pokój w internacie,
Savannah Hamilton, miała stanąć na ślubnym kobiercu razem z
szaleńczo przystojnym i bogatym Harrisonem Coltonem. Ślub
cywilny odbył się dwa tygodnie wcześniej w Reno, a dzisiejsza
uroczystość miała charakter ściśle prywatny, z udziałem jedynie
rodziny i najbliższych przyjaciół.
Chociaż Elizabeth cieszyła się szczęściem przyjaciółki, do samej
instytucji małżeństwa odnosiła się z rezerwą. Przysięga, nawet
złożona dwukrotnie, nie jest gwarancją szczęścia, myślała. Z drugiej
strony to, że jej małżeństwo skończyło się fiaskiem, nie oznacza, że
małżeństwo Savannah również nie będzie udane. Elizabeth skarciła się
w duchu za te ponure myśli w tak radosnej chwili. Do końca życia ma
czas lizać rany, a dziś przyszła się cieszyć.
Tymczasem mistrz ceremonii wprowadził matkę i babkę
Harry'ego i usadził je w pierwszej ławce. Następnie pan młody w
towarzystwie brata i drużbów podszedł do ołtarza i stanął zwrócony
twarzą do tłumu gości. Mała dziewczynka, sypiąc kwiatki, przeszła
przez nawę, zręcznie manewrując między gośćmi. Za nią szedł
chłopczyk niosący na tacy obrączki, a za nim orszak druhen. Gdyby
Elizabeth nie była w ciąży, szłaby teraz ubrana w piękną
ciemnofioletową suknię razem z nimi.
Muzyka ucichła. Zebrani wstrzymali oddech. Nagle odezwały się
organy zapowiadające wejście panny młodej. Teraz wszyscy wstali na
powitanie Savannah prowadzonej do ślubu przez wuja. Gdy od ołtarza
zabrzmiały odwieczne słowa: „Najmilsi, zebraliśmy się tutaj, aby
połączyć świętym węzłem małżeńskim...”, Elizabeth poczuła ucisk w
gardle i łzy wzruszenia napłynęły jej do oczu.
A kiedy spostrzegła, jakim wzrokiem Harrison spojrzał na
narzeczoną, wzruszyła się jeszcze bardziej. Zbyt późno spostrzegła, że
zapomniała chusteczek. W panice zaczęła szukać czegoś, w co
mogłaby wytrzeć nos. Już miała sięgnąć po leżący przed nią program
uroczystości, kiedy starsza pani podała jej swą koronkową chusteczkę.
Elizabeth posłała jej wdzięczne spojrzenie i zaczęła łkać jak dziecko.
Hormony. No bo cóż innego, tłumaczyła sobie w duchu. Przecież
z natury nie jest sentymentalna. Całą siłą woli starała się opanować,
lecz bezskutecznie. Kiedy toczyła ze sobą wewnętrzną walkę, drużba
pana młodego spostrzegł ją i uśmiechnął się. Odpowiedziała mu
słabym uśmiechem przez łzy, a on mrugnął do niej konfidencjonalnie.
W ułamku sekundy nawiązało się między nimi porozumienie,
duchowa więź, mimo że się prawie nie znali. Skinął nieznacznie
głową, a Elizabeth pomyślała, że nadal prowadzą rozmowę bez słów o
kruchej istocie miłości i nowym początku. W owej chwili byli po
prostu parą ludzi najżyczliwiej nastawionych do bliźnich i do całego
świata.
Boże, jaki on jest przystojny, pomyślała.
Jason Colton. Tyle o nim wiedziała. Brat pana młodego. Elizabeth
spotkała go kiedyś w przelocie, lecz Savannah wielokrotnie w samych
superlatywach rozwodziła się na temat przyszłego szwagra,
opowiadała o jego prawym charakterze i dobrym sercu. Rzeczywiście
robi bardzo sympatyczne wrażenie, pomyślała, starając się zwalczyć
nowy atak szlochu.
Pociągnęła nosem i próbowała otrzeć oczy koronkową chusteczką
bardziej przeznaczoną do ozdoby niż do praktycznych celów. Ze
swojego miejsca w drugim rzędzie mogła dostrzec, że Jason Colton
też był wzruszony. Jego wzrok, kiedy patrzył na Savannah i brata, był
pełen miłości.
A może tęsknoty i najskrytszych pragnień?
Elizabeth oczu nie mogła od niego oderwać. Savannah lubiła
mawiać o przyszłym szwagrze, że należy do tej rzadkiej kategorii
ludzi, którzy mają tak samo piękny charakter, jak aparycję. Wyznała
też Elizabeth, że nie jest z nikim związany, i była zdziwiona, że do tej
pory żadna kobieta go nie usidliła.
Elizabeth westchnęła. Jason ładnie wyglądał przy ołtarzu. Szkoda,
że cztery lata temu nie wyszła za niego zamiast za Mike'a
Sonderlanda, który miał wyłącznie prezencję, a nie miał wnętrza. Nie,
nie... przecież to niemądre, upomniała się w myślach. Co za głupoty
marzyć o Jasonie. Czyżby zapomniała o mrocznej historii dzielącej jej
rodzinę od Coltonów?
Zanim Elizabeth otrząsnęła się ze swoich myśli, Savannah i
Harrison zostali zaślubieni. Szli teraz środkiem nawy ku nowemu
wspólnemu życiu. Za nimi kroczyli drużba pana młodego ze
starościną wesela. Mijając ławkę, w której siedziała Elizabeth, Jason
odwrócił głowę i wyraźnie uśmiechnął się do niej. Elizabeth poczuła,
że się rumieni.
Kiedy chciała zwrócić wilgotną chusteczkę swojej uczynnej
sąsiadce z ławki, starsza dama poklepała ją po ramieniu i powiedziała:
- Zatrzymaj ją, moje dziecko. Czuję, że będzie ci jeszcze
potrzebna.
Elizabeth podziękowała. Postanowiła, że nie będzie się teraz
zastanawiać, czy w tych słowach nie kryje się jakiś znaczący podtekst.
W kruchcie kościoła goście już zdążyli ustawić się w długiej kolejce
do składania życzeń, zanim Elizabeth niesiona tłumem tam dotarła.
Stanęła na końcu i cierpliwie czekała.
- Elizabeth! - zawołała Savannah, gdy spostrzegła przyjaciółkę. -
Tak się cieszę, że mogłaś tu być, dzielić moje szczęście.
- Nic na świecie nie powstrzymałoby mnie od przyjścia. Tak się
cieszę. Piękny ślub.
- Prawda? Wciąż nie wierzę, że udało się nam wszystko
zorganizować w dwa tygodnie. Ale cieszę się, że mamy to już za
sobą! - dodała Savannah ze śmiechem, a jej nowo poślubiony mąż
objął Elizabeth.
- Jak się masz, ślicznotko! - powitał ją.
- Zawsze wiesz, co powiedzieć kobiecie - wtrąciła Savannah. -
Ale uważaj... - dodała niby serio i lekko poklepała go po policzku.
- Smutne, ale prawdziwe. - Harrison mrugnął do żony. - Teraz
Savannah jest moją lepszą połową, ale nie podoba mi się, że taka
kobieta jak ty jest bez przydziału. A może pewnego pięknego dnia
zostaniesz moją bratową? - zażartował i kciukiem wskazał Jasona,
którego właśnie pocałowała sąsiadka Elizabeth z ławki, zostawiając
mu na policzku ślad szminki. - Mój brat jest do wzięcia. I uwielbia
dzieci. Prawda, braciszku?
- Oraz ich mamy - wtrącił szarmancko Jason.
- Cóż, jedno z drugim się wiąże. - Elizabeth starała się
dostosować do lekkiego tonu rozmowy, ale czuła się skrępowana.
Flirtowanie z młodymi nieżonatymi mężczyznami nie leżało w jej
charakterze. A szczególnie teraz, kiedy była w błogosławionym
stanie.
- Chyba jeszcze nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni -
rzekł Jason, biorąc Elizabeth za rękę. - Ja jestem starszym bratem
Harrisona, a pani przyjaciółką ze szkolnych lat mojej drogiej
bratowej, prawda?
- Tak. Elizabeth Sonderland. Wiele o panu słyszałam.
- Mam nadzieję, że same superlatywy, ale niech pani w to
wszystko nie wierzy - powiedział Jason i uśmiechnął się czarująco.
Cały czas trzymał jej dłoń i nie miał zamiaru puścić. W innej
sytuacji Elizabeth poczułaby się zażenowana, ale nie teraz. Przecież
nie ma w tym nic osobistego, pomyślała, tylko uprzejmość wobec
przyjaciółki Savannah. Uścisk dłoni tego mężczyzny, takiej ciepłej i
takiej silnej, tchnął w nią otuchę. I dodał pewności siebie.
Chciała zapamiętać tę chwilę na zawsze. To był jeden z tych
momentów, kiedy wszystko wydaje się takie harmonijne.
Czarodziejskie. Promienie popołudniowego słońca wpadające przez
wysoko umieszczone okno oświetlały wszystko złotą poświatą, a
delikatne dźwięki harfy wibrowały w powietrzu. Na zewnątrz
ćwierkały ptaki, a dookoła ludzie uśmiechali się do siebie i ściskali z
radości.
- Kiedy termin? - Pytanie Jasona wyrwało ją z zadumy.
- Pod koniec lipca.
- Świetnie pani wygląda.
- Dziękuję.
- Kto jest pani lekarzem prowadzącym?
- Doktor Mhan.
- Znakomity specjalista.
- Pan go zna?
- Odbywaliśmy razem staż w szpitalu tutaj, w Prosperino jakieś
pięć lat temu.
- Pan też jest położnikiem? - spytała Elizabeth. Nie chciałaby go
spotkać podczas następnej wizyty kontrolnej.
- Nie, jestem lekarzem rodzinnym. Ale podczas praktyki
asystowałem przy porodach.
- Tak?
- Uhm. Uważam te przeżycia za najszczęśliwsze chwile w życiu.
Prawie takie jak dzisiejszy dzien. - Jego uśmiech był taki naturalny,
taki ujmujący, taki uwodzicielski, że całkiem serio pomyślała, że
spotkanie z nią też uważa za szczęśliwy moment swojego życia. - Jak
się pani czuje?
- Znakomicie. Wiem, że dużo kobiet nie znosi tego stanu, ale
przyznam się, że nigdy nie czułam się lepiej.
- Czyli należy pani do grona tych, którym się szczęści.
- Chyba tak.
- Zażywa pani dużo ruchu?
- Chodzę na wodny aerobik i z grupką towarzyszek niedoli
pluskamy się w basenie. Udajemy, że ćwiczymy. - Spojrzała na
Jasona pytająco. - Uważa pan, że jestem za gruba? - zaniepokoiła się.
Poczuła wyrzuty sumienia, że na śniadanie zjadła kawałek ciasta
czekoladowego z orzechami.
- Nie, nie. Wygląda pani wspaniale. Po prostu byłem ciekawy, jak
pani to robi.
- Przepraszam, że przerywam ci konsultację z pacjentką - wtrącił
Harrison - ale jest tutaj kilka osób aż z Europy, które chciałyby
zamienić z tobą słówko na powitanie.
Elizabeth posmutniała.... Czas odejść. Z żalem, prawdziwym albo
udawanym, Jason puścił jej rękę.
- Proszę na siebie uważać - powiedział miękko i ciepło.
- Dobrze - obiecała tonem równie ciepłym. - Dziękuję i do
zobaczenia - dodała już odrobinę bardziej oficjalnie.
- Jason! Podejdź, chłopcze! Nie każ mi dłużej czekać! - rozległ się
teraz stentorowy głos. - Niech cię uściskam.
- Babcia Sybil! - wykrzyknął ucieszony Jason.
- No to kiedy, synku, pójdziesz w ślady brata? - obcesowo
dopytywała się starsza pani. - Nie każ mi czekać zbyt długo. Miej
wzgląd na mój wiek - żartowała.
Jason zrobił minę męczennika i spojrzał porozumiewawczo na
Elizabeth. Ona zaś odpowiedziała mu uśmiechem i podeszła do
kuzynki Savannah, Brendy, która została druhną zamiast niej.
Kiedy wszyscy już mieli okazję wyściskać państwa młodych,
poproszono gości o przejście do ogrodu położonego na tyłach
kościoła, gdzie przygotowano weselny poczęstunek. W ogromnym
białym namiocie ustawiono bufet, a wśród drzew, fontann i posągów
porozmieszczano stoły. Orkiestra grała walca, czekając, aż młoda para
tradycyjnie zatańczy pierwszy taniec.
Przyciskając chusteczkę do oczu, Elizabeth przyglądała się
przyjaciółce, która w objęciach męża wirowała po kamiennym
parkiecie. Gdy ojciec Savannah poprosił córkę do tańca, Harrison
zwrócił się do swojej matki, a po chwili dołączył do tańczących
pierwszy drużba ze starościną wesela.
Jakie to uczucie, zastanawiała się Elizabeth, tańczyć w ramionach
Jasona? Może podobne do unoszenia się na wodzie? Spojrzała z żalem
na swój wydatny brzuch. Nie, lepiej nie. Chyba jednak poszuka
jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby usiąść. Od rana dokuczała jej kolka i
trochę się tym niepokoiła.
Nagle poczuła głód, skierowała się więc w stronę bufetu. Kiedy
nie wiesz, co zrobić, podjedz sobie, stało się ostatnio jej życiową
maksymą. Napełniła więc talerz rozmaitymi smakołykami i usiadła
przy stole wśród około tuzina Coltonów w różnym wieku, przybyłych,
jak się okazało, ze wszystkich zakątków świata.
Jedząc, cały czas kątem oka śledziła Jasona i zauważyła, że on też
szukał jej wzrokiem. Pewnie z lekarskiego obowiązku, tłumaczyła
sobie, niemniej sprawiało jej to przyjemność.
Pierwszy drużba był dosłownie rozrywany. Kobiety ustawiały się
niemal w kolejce, by z nimi zatańczył, on jednak nad wszystkie młode
i piękne panny wolał swoją kruchą babkę Sybil. Savannah ma rację,
pomyślała Elizabeth, on naprawdę jest bardzo miły. Po skończonym
tańcu Jason odprowadził starszą damę na miejsce, nie wrócił jednak
na parkiet. W pierwszej chwili Elizabeth sądziła, że kieruje się do
bufetu za jej plecami, lecz nagłe spostrzegła, że idzie prosto do niej.
Ale po co?
- Czy miałaby pani ochotę zatańczyć? - spytał.
Co? Oczywiście! Zaraz, zaraz... Tańczyć? Tutaj? W jej stanie?
Spojrzała na swoją granatową ciążową sukienkę z plamą z majonezu
na przodzie. Orkiestra zaczęła grac. Musi mu coś odpowiedzieć.
Mobilizując całą odwagę, podniosła głowę i napotkała spojrzenie
najpiękniejszych brązowych oczu na świecie.
- Z przyjemnością - usłyszała własny głos.
Lekko i swobodnie prowadził ją po parkiecie, a Elizabeth
zrozumiała, dlaczego w jego ramionach krucha Sybil z aparatem
słuchowym odmłodniała o sześćdziesiąt lat.
- Czy zawsze tańczysz z kobietami podpierającymi ściany? -
spytała, rezygnując ze zwracania się do niego oficjalnie.
- Nie, ale zawsze tańczę ze wszystkimi interesującymi kobietami.
- Jestem interesująca?
- A nie jesteś? - Jason chętnie podchwycił okazję przejścia na
„ty”.
- Savannah miała rację... - W ostatnich miesiącach Elizabeth
nabrała wprawy w takich słownych unikach.
- Tak? Co mówiła?
- Że masz dobre serce.
- To dobrze, że nie widziała jeszcze limuzyny.
- A co zrobiłeś?
- Nic specjalnego. Trochę pasty do butów i kremu do golenia.
Kilka puszek, trochę serpentyn. Nadmuchiwane nagie lalki, na
lusterkach usta namalowane szminką, na antenie koronkowa
bielizna... - wyliczał Jason. - No wiesz, to wszystko, co zwykle przy
takich okazjach.
- Nagie lalki należą do kompletu przy takich okazjach? - zdziwiła
się Elizabeth.
- Biorę odwet za te wszystkie okazje, kiedy jako dzieciak
braciszek dawał mi w kość.
- Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę jego minę.
- Już niedługo. Za dwie godziny mają samolot, więc zaraz będzie
rzucanie bukietu i podwiązki i całe huczne pożegnanie.
Elizabeth śmiała się jak za dawnych beztroskich czasów, kiedy
jeszcze z nadzieją patrzyła w przyszłość. Przy Jasonie zapomniała o
nieudanym małżeństwie zakończonym rozwodem i o ciąży. Przy nim
na nowo nabrała ochoty do życia.
Ostry ból w żołądku był nie do zniesienia. Stojąc u szczytu
schodów prowadzących z kościoła na ulicę, zgięta wpół, gorączkowo
rozglądała się za jakimś miejscem, na którym mogłaby przysiąść. Ten
ból niepokoił ją. Zbyt wcześnie. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej
w gardle.
Savannah i Harrison stali tuż przy masywnych ogromnych
drzwiach świątyni. U stóp schodów zebrały się panny w oczekiwaniu
na moment rzucenia bukietu. Wśród pisku i krzyku wiązankę
chwyciła młodziutka dziewczynka, zbyt młoda na randki, a co dopiero
na małżeństwo. Obrzucani deszczem ryżu państwo młodzi wsiedli do
udekorowanej limuzyny i odjechali.
Ukryta za machającymi na pożegnanie gośćmi Elizabeth stała,
trzymając się balustrady schodów. Czując nowy atak bólu, osunęła się
na kolana. Dziecko, pomyślała. Stracę je. Łzy przerażenia napłynęły
jej do oczu. Gorączkowo zaczęła szukać w kieszeni pożyczonej
chusteczki.
- Elizabeth?
Uspokajający głos Jasona docierał do niej jakby z oddali.
- Elizabeth? Nic ci nie jest?
- Dziecko - załkała i uczepiła się jego reki. - Boje się, że stracę
dziecko.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ignorując ciekawskie spojrzenia przyjaciół i rodziny, Jason wziął
Elizabeth na ręce, stopa otworzył ciężkie mahoniowe drzwi i wniósł ją
do kościoła. Oparła głowę na jego ramieniu, jej jedwabiste brązowe
włosy muskały mu szyję i policzek. W nozdrzach poczuł zapach
wiosennych kwiatów. Cały czas cicho pojękiwała i nie był pewny, czy
z bólu, czy ze strachu. A może z obu tych powodów?
Bardzo ostrożnie posadził ją na jednej z najbliżej stojących ławek
i sam usiadł obok. Otoczył ją ramieniem, a drugą ręką ujął jej przegub
i sprawdził puls. Oprócz nich i kilkorga dzieci, z chichotem
bawiących się w berka w kruchcie, w kościele nie było nikogo.
- Gdzie jest twój mąż? - Jason starał się mówić opanowanym
głosem, chociaż był bardzo zdenerwowany.
W tej kobiecie było coś wyjątkowego. Bezbronność, którą bez
powodzenia starała się ukryć, budziła w nim uczucia opiekuńcze.
- Odszedł w siną dal.
- Aha.
Teraz zrozumiał, dlaczego Savannah i Harrison dowcipkowali, że
zostanie ich bratową i szwagierką. Sądził wtedy, że to tylko niewinny
żart, by rozładować atmosferę i aby wszyscy lepiej się poznali, więc
starał się dostosować do sytuacji. Lecz teraz okazuje się, że naprawdę
jest sama z dzieckiem. Przyjrzał się jej dłoni i zauważył brak obrączki.
Zacisnął zęby, tłumiąc ogarniający go gniew. Starał się teraz
skoncentrować uwagę na sekundniku, mierząc puls Elizabeth. Mocny.
Odrobinę przyspieszony. Opuszkami palców dotknął jej czoła,
wierzchem dłoni policzków.
- Nie chciał dzieci. - Elizabeth uniosła słabą dłoń do ust, dzielnie
walcząc z łzami. - A teraz pewnie spełni się jego życzenie.
- Niekoniecznie. Spróbuj się odprężyć.
- Nie mogę - westchnęła. - Strasznie się boję, że stracę dziecko.
- Wiem. - Zdawał sobie sprawę, że Elizabeth jest świadoma
komplikacji związanych z urodzeniem wcześniaka. - Gdzie czujesz
bóle?
- Tu. - Przyłożyła dłoń do boku. - I tu.
- Ostre czy tępe? - Badał teraz jej brzuch, starając się określić
ułożenie płodu.
- Ostre. Nie tyle skurcze, ale bardziej... Takie rozdzierające, nie
wiem, jak to określić.
- Tu?
- Tak.
- Uhm. - Dotknął miejsca, które mu pokazała. Ucisnął. - Boli?
- Nie bardzo.
- Uhm.
- To źle? - zaniepokoiła się.
- Po prostu „uhm”. Bez żadnych fachowych podtekstów. Czujesz
mdłości?
- Nie.
- Uhm. Jest ci słabo?
- Teraz już nie.
- Czy przyjmujesz jakieś leki?
- Tylko witaminy dla kobiet w ciąży.
- Miałaś plamienia albo krwawienia?
- Chyba nie - odpowiedziała, blednąc.
- To świetnie. Gdzie twoja torebka?
- Torebka? - Elizabeth rozejrzała się wokół siebie. - Chyba została
na schodach.
- Zaczekaj tu. Znajdę torebkę, a potem podjadę samochodem i
będziemy mogli się zbierać.
- Dokąd?
- Do szpitala.
- Do szpitala? - W oczach Elizabeth pojawiło się przerażenie. -
Ale z dzieckiem wszystko będzie dobrze, prawda? - niepokoiła się.
Jason ujął jej szczupłą dłoń i z trudem przybierając pełen
pewności zawodowy ton lekarza, kiwnął potakująco głową.
- Ostrożności nigdy za wiele. Chcemy przecież, żeby maleństwo
jeszcze przez jakiś czas pomieszkało tam, gdzie teraz, prawda?
Spróbuj się nie denerwować. Będziesz w dobrych rękach. Istnieje
duża szansa, że dziecku nic nie jest.
- Dobrze. - Wsparła się na jego ramieniu i kiwnęła potakująco
głową. Przez łzy spojrzała na rozświetloną promieniami słońca postać
Jezusa w oknie witrażowym umieszczonym wysoko nad głównym
ołtarzem i szepnęła: - Oby dobry Bóg usłyszał twoje słowa.
- Co powiedzieli?
Na widok Jasona wchodzącego do szpitalnego pokoju z jej kartą
w ręce, Elizabeth podciągnęła się na łokciach i usiadła. Starała się
ukrywać niepokój, lecz przychodziło jej to z coraz większym trudem.
W ciągu niecałej godziny, jaka minęła od chwili przyjazdu do szpitala
w Prosperino, zbadał ją chyba cały personel oddziału patologii ciąży.
Mocny jednostajny sygnał dochodzący z monitora płodowego był
jedynym kojącym dźwiękiem towarzyszącym jej w oczekiwaniu na
kogoś, kto poda jej wyniki wszystkich badań i konsultacji.
Jason pewnym krokiem podszedł do łóżka. Miał szerokie ramiona
i tors i wydawał się Elizabeth opoką. Zdjął smoking i podwinął
rękawy eleganckiej koszuli. Pod cienką tkaniną wyraźnie rysowały się
mocne mięśnie.
- Doktor Mhan chciałby zatrzymać cię tu na noc.
- Dlaczego? - Przestraszona zacisnęła dłonie na krawędziach
łóżka.
- Dla większej pewności. To wszystko. - Postukał palcem w kartę
i uśmiechnął się. - Jego zdaniem w tej chwili nic nie wskazuje na to,
że to poronienie.
- Bogu dzięki! - wykrzyknęła Elizabeth i z uczuciem ulgi opadła
na poduszki. - To wspaniała nowina!
Jason delikatnie przesunął jej nogi i przysiadł na brzegu materaca.
- Należy to uczcić. Może zamówię dużą porcję galaretki
owocowej? - zaproponował.
- Galaretki owocowej? - Mina jej zrzedła. - Myślałam raczej o
hamburgerze z frytkami i koktajlu mlecznym.
Jason wybuchnął głośnym śmiechem i nacisnął dzwonek
wzywający pielęgniarkę.
- Widzę, że naprawdę czujesz się lepiej.
- Kamień spadł mi z serca. Co to właściwie było?
- Cóż, zapewne Junior chciał zrobić sobie trochę więcej miejsca i
rozpychał się silniej, niż byłaś na to przygotowana. Stąd bóle. A
ponieważ to twoja pierwsza ciąża, mięśnie macicy masz jeszcze mało
rozciągnięte. Jesteś drobnej budowy, a Junior należy do sporych.
- Aha. - Elizabeth oparła łokcie na kolanach i z zagadkowym
uśmiechem popatrzyła na Jasona. - Dlaczego nazywasz moje dziecko
Juniorem?
- Nie znasz płci dziecka?
- Więc to chłopiec?
- A chciałabyś wiedzieć na pewno?
Elizabeth westchnęła.
- Chyba tak. Chociaż miałam nadzieję, że będzie dziewczynka.
Wydawało mi się, że łatwiej jest wychować dziewczynkę bez ojca.
Rozumiesz, co mam na myśli.
Nie wiedziała, dlaczego chce mu się zwierzać ze swoich
osobistych spraw. Czasami łatwiej jest rozmawiać z kimś obcym niż z
bliską osobą. A szczególnie jeśli ten ktoś obcy jest lekarzem o tak
rozumiejących oczach.
- Tak. - Jason kiwnął głową. - Ale brak ojca może okazać się
takim samym ciężkim brzemieniem dla dziewczynki.
- To prawda. Sama bardzo ciężko to przeżywałam.
- Przepraszam, nie wiedziałem. - Jason ujął jej dłoń i zajrzał w
oczy.
Elizabeth nagle ogarnął spokój. Miała dziwne wrażenie, że zna
tego człowieka od zawsze.
- Nic się nie stało. Ojciec zmarł wiele lat temu, kiedy byłam
bardzo mała.
- Pamiętasz go?
- Trochę. Chociaż sądzę, że moje wspomnienia o nim przeplatają
się z opowiadaniami matki. Według niej, ojciec był wcieleniem
wszelkich cnót i podporą społeczności Prosperino. Niestety, po jego
śmierci sytuacja naszej rodziny znacznie się pogorszyła.
- To przykre.
- Tak. Mama musiała podejmować dodatkowe prace, żeby mnie
posłać do szkoły z internatem, tej, w której poznałam Savannah.
Pamiętam, że zawsze bardzo się o nią martwiłam. - Nie chciałabym...
- bezwiednie dotknęła brzucha - żeby moje dziecko miało podobne
zmartwienia.
Podniosła wzrok na Jasona, a widząc jego współczującą minę,
dodała:
- Więc kiedy Mike, przyjaciel rodziny, oświadczył mi się, mama
była rada, że ktoś zdejmie odpowiedzialność za mnie z jej barków. Ja
nie byłam szaleńczo zakochana w Mike'u, ale mama tak się cieszyła,
że jako dobra córka zgodziłam się wyjść za mąż.
- Wyszłaś za niego bardziej dla matki niż dla siebie?
- Niestety. - Z głośnym westchnieniem Elizabeth opadła na
poduszkę. - Ale nie mówmy już o mnie i moich głupich decyzjach.
Nie wiem, dlaczego zanudzam cię swoimi sprawami. Zazwyczaj
jestem bardziej powściągliwa. Słowo.
- Mnie to twoje nudzenie wcale nie nudzi - zaprotestował Jason, a
w jego oczach zabłysły figlarne iskierki. - Wiesz - uśmiechnął się i
poklepał ją po dłoni - chłopcy może nie są tak wdzięcznym obiektem
do strojenia, ale potrafią sprawić wiele radości.
Na widok jego przekornego uśmiechu Elizabeth ogarnęła radość.
Jaka szkoda, że z Mikiem nigdy nie rozmawiali w tak beztroski
sposób. Mike zawsze był taki sztywny i opanowany. Zawsze, to
znaczy wtedy, kiedy był w domu.
- Wobec tego - powiedziała - rozumiem, że to będzie chłopiec.
Przytaknął skinieniem głowy.
- USG pokazuje, że jest duży i zdrowy. Wiadomo, że takie
badania bywają omylne, niemniej na twoim miejscu nie malowałbym
pokoju dziecinnego na różowo. W każdym razie Junior jeszcze przez
jakiś czas musi pomieszkać w maminym brzuszku.
- Sądzisz, że zechce?
- Wszystko wskazuje na to, że wrócisz tu dopiero za trzy
miesiące.
- To wspaniale.
- Tak. A teraz powiedz, do kogo chciałabyś, żebym zadzwonił?
Zawiadomił, gdzie jesteś i czego ci potrzeba.
Elizabeth wydęła wargi i zaczęła się zastanawiać.
- Na pewno jest ktoś... Zaraz, zaraz... Chwileczkę... Niech tylko
pomyślę... Rodzice Mike'a oczywiście nie wchodzą w rachubę. Ojciec
zostawił ich, kiedy Mike był malutki.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni - mruknął Jason.
- Jego matka mieszka na Florydzie i jest zbyt zajęta swoimi
znajomymi z wielkiego świata, żeby zawracać jej głowę. A poza tym
wcale się nie cieszy, że zostanie babcią.
- Rozumiem, że Mike tym bardziej nie wchodzi w rachubę? -
upewnił się Jason.
- Absolutnie nie. Rozwiedliśmy się dwa miesiące temu i on zrzekł
się praw rodzicielskich. Jasno postawił sprawę, że już nigdy nie chce
mieć z nami do czynienia.
Gdy Jason potrząsnął z niedowierzaniem głową, Elizabeth
uśmiechnęła się z rezygnacją.
- No cóż, nawet nie ma go w Kalifornii. Słyszałam, że wyjechał
do
Europy
i
szuka
miłości
we
wszystkich
najbardziej
nieodpowiednich miejscach, jakie tam można znaleźć.
- A twoja rodzina? - zasugerował.
- Matka mieszka obecnie na Alasce z moją siostrą i szwagrem.
Prowadzą tam naprawdę przyjemny pensjonat dla wędkarzy.
Zadzwoniłabym do nich, ale nie chcę ich niepotrzebnie niepokoić,
przecież z takiej odległości nic nie mogą dla mnie zrobić. Poza tym
planują przyjazd w lipcu, żeby mi pomóc, a to będzie ich sporo
kosztowało, zważywszy, że lipiec to pełnia sezonu.
- Przyjaciele?
- Dwójka moich najlepszych przyjaciół bierze udział w rejsie dla
samotnych do Meksyku, więc odpadają. Mam naprawdę miłą
sąsiadkę, ale ona ma trójkę dzieci i nieduży samochód. Savannah jest
zajęta...
Jason uniósł brwi i spojrzał na nią porozumiewawczo.
- Ale wiesz, że ona należy do tych osób, które rzucą wszystko i
przybiegną, jeśli tylko dowiedzą się, że masz kłopoty - powiedział i
sięgnął do telefonu.
Elizabeth klepnęła go w rękę.
- Nie waż się dzwonić do nich w noc poślubną!
Z udawanym rozczarowaniem Jason odłożył słuchawkę na
widełki.
- Zepsułaś mi całą zabawę.
- Uważam, że już i tak dobrze sobie na nich użyłeś.
- Nie przesadzaj. Widziałem, że się śmiałaś, kiedy wznosiłem
toast za państwa młodych.
- Tak. Przyznaję, że wyliczanie dawnych miłości Harrisona było
zabawne. Szczególnie ta historyjka o dziewczynie, która pozowała do
reklamy ciasteczek w kształcie goryli. Część tego wszystkiego
musiałeś zmyślić...
- Dziewięćdziesiąt procent. Harrison lubił zaszaleć, ale nie aż do
tego stopnia. Pewnie mnie zabije, kiedy wrócą.
Miła młoda pielęgniarka weszła do pokoju, właśnie kiedy kończył
to zdanie.
- Dobry wieczór, doktorze. - Uśmiechając się ciepło, podeszła do
łóżka. - Pan mnie wzywał? - spytała i położyła rękę na ramieniu
Jasona.
Elizabeth zaczęła się zastanawiać, jak blisko się znają, ale
natychmiast zawstydziła się tych myśli.
- Tak, Sherry. Nasza pacjentka ma ochotę na obiad. Obawiam się
jednak, że nie wyczarujesz hamburgera i frytek?
- Ach, to dobry znak - ucieszyła się pielęgniarka. - Ale - spojrzała
na zegarek - nie sądzę, żeby o tej porze w barku chcieli smażyć
hamburgery. A może kanapka klubowa z indykiem?
- Z frytkami i koktajlem mlecznym?
- Dla pana doktora wszystko. - Poklepała i pogładziła Jasona po
ramieniu, po czym zniknęła.
- Sherry jest żoną onkologa z kliniki po drugiej stronie ulicy.
Znakomity golfista. Przynajmniej raz w miesiącu staramy się pograć.
Elizabeth odetchnęła z ulgą, ale nie dała tego po sobie poznać.
- Grasz w golfa?
- Nałogowo.
- Ja też! Ale jestem beznadziejna.
- Wyobrażam sobie, że Junior nie pozwala ci się dobrze
zamachnąć.
- Tak. To znaczy nie. Zawsze byłam beznadziejna. Ale uwielbiam
grać! Kiedy tylko mogę, gram z koleżankami. One wszystkie grają
marnie, ale mnie to nie przeszkadza.
- Któregoś dnia będziemy musieli się wybrać razem. Przyjrzę się
twojemu zamachowi.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zgodziła się z entuzjazmem
i natychmiast uświadomiła sobie, że przystała na randkę z
najprzystojniejszym lekarzem w mieście.
Przecież to absurd. Nie może pójść grac z nim w golfa. Za kilka
miesięcy będzie miała dziecko, będzie się borykać z pieluchami i
wszelkimi kłopotami, z jakimi borykają się wszyscy rodzice samotnie
wychowujący potomstwo. On wcale nie chciał się z nią umówić.
Zaproponował, bo jest miły i to wszystko.
Na szczęście rozmowa zeszła na inne sporty, potem na audycje
sportowe w telewizji, potem na telewizję w ogóle, film, książki,
bieżące wydarzenia, a jeszcze później, kiedy Sherry przyniosła
kanapki, na restauracje. Gdy skończyli się posilać, Elizabeth została
poddana kolejnej rundzie rutynowych badań. Zrobiło się późno.
- Na pewno musisz już wracać do siebie - zauważyła, w duchu
żywiąc nadzieję, że to nieprawda.
Jason spojrzał na zegarek.
- Dopiero ósma - stwierdził. - Savannah głowę by mi urwała,
gdybym o tak wczesnej porze zostawił ciebie i Juniora samych. Poza
tym w domu czeka na mnie tylko lodówka pełna gotowych dań i stos
papierów do przejrzenia.
- Widzę, że prowadzisz życie podobne do mojego.
- Wszystko zależy od ciebie. Kiedy poczujesz się zmęczona,
wyrzucisz mnie. Ale mogę zostać jeszcze jakiś czas i... i możemy
zagrać w karty. Co ty na to?
- Nigdy nie jestem zbyt zmęczona na grę w karty. - Była
uszczęśliwiona. W towarzystwie Jasona zapomni o kłopotach.
- To świetnie. - Wstał i podszedł do drzwi. - Wiem, że
pielęgniarki zawsze mają w dyżurce kilka zapasowych talii. Możemy
razem ułożyć pasjansa albo zagrać w coś innego.
- A więc jesteś nauczycielką.
- Aha, chociaż niekiedy czuję się bardziej wychowawczynią.
- Które klasy uczysz?
- Pierwsza gimnazjalna.
- Masochistka.
Elizabeth roześmiała się. Z dziewczęcym rumieńcem na
policzkach wyglądała urzekająco. Jason nie przypominał sobie, kiedy
ostatnio tak dobrze się czuł w towarzystwie kobiety. Jej eks-małżonek
musiał być pierwszorzędnym idiotą, żeby porzucić taki klejnot. Cały
wieczór grali w karty. Zaczęli od bezika i remika, a skończyli na
pokerze. Trudno byłoby powiedzieć, kto wygrał, kto przegrał, bo gra
była jedynie pretekstem do rozmowy.
Kiedy wydawało mu się, że Elizabeth nie widzi, Jason przyglądał
się jej, podziwiając jej egzotyczną urodę. Miała duże oczy w kształcie
migdałów, jasne, niemal szmaragdowe, i tak wyraziste jak upalny
dzień na południowym Pacyfiku. Błyszczały i iskrzyły się słonecznym
ciepłem, chociaż chwilami ciemniały, jak gdyby zasnuwały je
burzowe chmury.
Jej jedwabiste sięgające ramion włosy, proste, lekko tylko
podwinięte na końcach, miały kolor tekowego drewna ze złotymi
refleksami. Już wiedział, że były tak miękkie jak wyglądały, i
pachniały świeżą łąką. Ukradkiem spojrzał na jej usta i szybko
przeniósł wzrok na karty, które położyła na obrotowym szpitalnym
stoliku nasuniętym na kolana.
Jej rozchylone wargi odsłaniały perłowobiałe zęby i Jason
pomyślał, że jej uśmiech promienistością dorównuje słońcu. Elizabeth
pociągała go tak silnie jak jeszcze żadna pacjentka, a w swojej
karierze zawodowej spotkał wiele prawdziwych piękności. Elizabeth
jednak była inna.
Teraz podciągnęła się na łóżku, z ożywieniem opowiadając o
swojej pracy.
- Młodsze nastolatki to nie lada wyzwanie. Kocham moich
uczniów i nienawidzę jednocześnie.
Jason oparł się o tył łóżka, milczeniem zachęcając ją do
mówienia.
- Czasami doprowadzają mnie do rozpaczy. - Wzruszyła
ramionami. - A czasami potrafią być tacy zabawni. Dziewczyny mają
umalowane usta i wąsy z mleka na górnej wardze.
- To dopiero musi być widok.
Roześmiała się zaraźliwie.
- Wszystkie bardzo interesują się moim stanem i uwielbiają
częstować mnie straszliwymi historiami o porodach, które bez
wątpienia usłyszały od swoich mam i cioć.
- Nie bierz tych opowieści zbyt serio. Jesteś zdrowa, dziecko jest
zdrowe, poród będzie dla ciebie cudownym przeżyciem. Ktoś bliski
będzie ci towarzyszył?
- A musi?
- Nie zawadzi mieć przy sobie kogoś, kogo nie będziesz się
wahała prosić o to czy tamto.
- No tak - westchnęła i spojrzała w bok, jak gdyby temat ją
krępował. - Chyba będę musiała ustąpić i zwrócić się do kogoś. Nie
chcę prosić mamy, bo ona jest taka wrażliwa. Siostra z kolei ma na
głowie pensjonat, a nie chciałabym fatygować Savannah. Jest tuż po
ślubie i w ogóle. Nie wiem. Kolejna sprawa do przemyślenia. Kolejny
kłopot.
- Jesteś zmęczona - wtrącił Jason i spojrzał na zegar. - I nic
dziwnego. Ale czas nam prędko zleciał! Zrobiła się prawie północ. -
Zebrał karty. - Możemy pograć później. Teraz jeszcze zmierzę ci
ciśnienie i temperaturę i posłucham tętna dziecka. A potem, młoda
damo, spać. Dobrze?
- Dobrze - zgodziła się i stłumiła ziewnięcie.
Jason sięgnął po aparat do mierzenia ciśnienia wiszący na ścianie
koło łóżka, odsunął rękaw koszuli Elizabeth i owinął jej przedramię
mankietem. Potem założył słuchawki. Kiedy kładł jej rękę na swoich
kolanach i pompował mankiet, poczuła, że serce zabiło jej szybciej.
Ciśnienie miała prawidłowe. Pielęgniarka zostawiła termometr
cyfrowy, więc zmierzył jej temperaturę w uchu i odczyt wpisał do
karty.
Potem posłuchał bicia serca dziecka i z zadowoleniem stwierdził,
że tętno płodu wróciło do normy. Gdyby miał ponownie wybierać
specjalizację, zdecydowałby się na położnictwo. Ciężarne kobiety
emanowały szczególnym pięknem i nie było bardziej magicznej i
szczęśliwszej chwili niż poród.
- Wszystko znakomicie - oznajmił i zdjął słuchawki.
- Cieszę się. - Elizabeth opadła na poduszki. To był wyczerpujący
dzień.
- A czujesz już skurcze macicy?
- No wiesz... - Elizabeth ziewnęła szeroko i Jason zapragnął
położyć się obok niej, objąć ją i przytulić do siebie i szeptać jej do
ucha wszystkie te sekretne słówka, które są zbyt czułe, aby je
wypowiedzieć na głos.
Przyznawał się w duchu, że zapragnął przyśpieszyć tempo i
przeskoczyć kilka etapów znajomości. Chciałby dowiedzieć się o tej
kobiecie wszystkiego. Teraz. Zaraz.
- Słyszałam o nich - odezwała się po chwili, a jemu serce
podskoczyło do gardła. - Wytłumacz mi, na czym to polega?
Jason z powrotem przysiadł na brzegu łóżka i przybrał swą
poważną minę doktora Coltona przystępującego do wykładu.
- A więc, u każdej kobiety wygląda to inaczej, ale ogólnie rzecz
biorąc, jest to skurcz macicy promieniujący od pleców do mniej
więcej tego miejsca, o tu. - Położył dłoń na brzuchu Elizabeth. -
Skurcz obejmuje dziecko, a matka czuje, że jej brzuch na minutę lub
dwie robi się twardy jak piłka do koszykówki. Potem następuje
odprężenie. Można powiedzieć, że to trening przed wielkim
wydarzeniem. Co prawda u ciebie jeszcze trochę za wcześnie na takie
skurcze.
Elizabeth przewróciła się na bok i spoglądając spod
wpółprzymkniętych powiek na Jasona spytała:
- Pamiętasz to wszystko ze studiów?
- Po prostu interesuję się tym. Zawsze lubiłem dzieci - dodał i
uśmiechnął się. - Oraz ich mamy.
- Aha. - Jej uśmiech był tak ciepły i uwodzicielski jak światło
poranka. - To... to bardzo miło z twojej strony.
Otulił ją kołdrą, a ona ponownie stłumiła ziewniecie. Rzęsy
opadły na jej porcelanowe policzki, a jej oddech prawie natychmiast
stał się głęboki i miarowy.
- Odpocznij - szepnął, lecz go już nie usłyszała.
Obudził ją ucisk mankietu ciśnieniomierza na przedramieniu. W
półmroku rozpoznała pogodną twarz Sherry.
- Nie chciałam cię budzić. - Głos Sherry był niski i przyjemny. -
Jak się czujesz? - spytała, nie przerywając rutynowych czynności.
Starannie wpisywała wyniki do karty.
- Bardzo dobrze. Dziękuję - odparła Elizabeth.
Rzeczywiście czuła się wyśmienicie. Samopoczucie psuła jej
jedynie świadomość, że zasnęła przy księciu z bajki, który teraz na
pewno jest już u siebie w domu i zapomniał o niej. Uczucie pustki w
jej sercu pogłębiło się.
- Nic dziwnego. Kiedy ma się przy sobie tak przystojnego anioła
stróża, trudno czuć się źle - powiedziała Sherry i uśmiechnęła się
znacząco. Ruchem głowy wskazała za siebie.
Elizabeth wyciągnęła szyję i spróbowała spojrzeć w tym samym
kierunku co pielęgniarka. Na widok Jasona wyciągniętego w fotelu
koło okna serce podskoczyło jej do gardła. Spał lekko pochrapując,
jedna ręka zsunęła mu się z oparcia. Ktoś, prawdopodobnie sama
Sherry, nakrył go w nocy pledem.
O tej porze w szpitalu panowała jeszcze zupełna cisza. Tak
głęboka, że przez dźwiękoszczelne okna słychać było ćwierkanie
ptaków. Chłodne promienie poranka przesączały się przez szary świt i
padały na twarz Jasona. Na jego podbródku ciemniał cień zarostu, a
opadające na czoło włosy sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej
pociągająco. Elizabeth pomyślała, że chciałaby oglądać taki widok
każdego ranka.
- Jeszcze tu jest? - spytała z niedowierzaniem.
Sherry najpierw skończyła wypełniać kartę, a dopiero potem
odpowiedziała:
- Spędził tu całą noc.
- Noc? Która jest teraz godzina?
- Dochodzi piąta. Za półtorej godziny kończę dyżur. - Teraz
pielęgniarka włożyła słuchawki i osłuchiwała brzuch Elizabeth. -
Starałam się go przekonać, że nie zapomnę o tobie - ciągnęła - ale nie
ustępował. Bał się, że bratowa go zamorduje, jeśli nie będzie się tobą
dobrze opiekował. - Sherry zaśmiała się. - Wydaje mi się, że bardzo
przejmuje się rolą szwagra.
- Savannah ma o nim bardzo wysokie mniemanie.
- Jak każdy.
- Nie rozumiem, dlaczego do tej pory się nie ożenił.
Sherry zdjęła słuchawki i zaczęła wypełniać kolejną rubrykę w
karcie.
- Miał narzeczoną - rzuciła jakby mimochodem.
- I co się stało?
Pielęgniarka obejrzała się przez ramię.
- Chyba nie będzie się gniewał, jeśli ci powiem. To nie tajemnica,
wszyscy naokoło wiedzą, że... - Urwała i znowu pochyliła się nad
kartą. Pisała z takim zapałem, że Elizabeth bała się, że nie dokończy
zdania. - Wszystko w normie, to wspaniale - oświadczyła. - Będziesz
musiała przez kilka dni uważać na siebie i obserwować wszystkie
nietypowe bóle. Żadnego dźwigania, żadnych forsownych ćwiczeń,
żadnego kick boxingu i tych rzeczy, rozumiesz, co mam na myśli... -
zażartowała z uśmiechem.
Elizabeth odpowiedziała również uśmiechem, wolałaby jednak,
żeby Sherry nie zbaczała z tematu.
- Jeśli będziesz miała jakieś pytania, nie krepuj się, tylko dzwoń.
Elizabeth kiwnęła głową. Dobrze, dobrze, dobrze.
- Wiem, że doktor Colton nie miałby nic przeciwko temu, żebyś w
takich chwilach zadzwoniła do niego. Uwielbia dzieci. To dlatego
jego małżeństwo nie doszło do skutku.
No, nareszcie wróciła do tematu.
- Naprawdę? - Elizabeth starała się, żeby pytanie zabrzmiało w
miarę naturalnie. Była wdzięczna, że w tym świetle nie widać było
rumieńców na jej policzkach.
- Tak. - Sherry zniżyła głos. - Mimo tak absorbującej pracy,
świetnego rodowodu i zabójczego wyglądu, Jason to w głębi serca
człowiek bardzo rodzinny.
- Wydaje się mocno przywiązany do brata.
- To prawda. Coltonowie zawsze trzymają się razem. - Sherry
oparła się o tył łóżka, szykując się do dłuższej opowieści. - W zeszłym
roku zakochał się w pielęgniarce z kardiologii. Nazywała się Angelica
Maldonado. Angie udawała przed nim, że tak samo jak on pragnie
mieć dzieci. Ale na kilka dni przed ślubem rozpętało się istne piekło,
kiedy odkrył, że narzeczona wcale nie ma zamiaru psuć sobie figury
ciążami i chce się za niego wydać tylko po to, żeby dorwać się do jego
pieniędzy.
- Ależ to okropne! - wykrzyknęła Elizabeth oburzona.
- Och, co tu się działo! Zaproszenia, suknie, wszystko.
Wczorajsza uroczystość musiała być dla niego ciężkim przeżyciem.
- Uhm - przytaknęła Elizabeth.
Nie tylko dla niego, pomyślała, dla mnie też. Nic dziwnego, że
perspektywa powrotu do domu pełnego przykrych wspomnień nie
pociągała go. Wolał spędzić wieczór, grając w karty z ciężarną
kobietą. Czy było bezpieczniejsze zajęcie?
- Taak. - Sherry wstała, podeszła do Jasona, poprawiła koc.
Uśmiechnęła się, kiedy zachrapał i przekręcił się na bok. - Pieniądze
to często przekleństwo. Wiesz, ich rodzina ma tony pieniędzy, ale
szczęścia niewiele.
- Słyszałam. - Elizabeth dużo wiedziała o Coltonach. Szczególnie
o tym, jak bardzo nie lubią rodziny Mansfieldów.
- Wcale nie musi pracować zarobkowo, ale mnie się wydaje, że
praca daje mu poczucie rzeczywistości. I służby ludziom. Jason to
swój człowiek.
- Wyjątkowy. - Zbyt wyjątkowy dla mnie, pomyślała i ciężko
zrobiło się jej na sercu. Lepiej wybić go sobie z głowy. Dzieli ich zbyt
dużo przeszkód nie do pokonania. Nie ma co marzyc o bliższej
znajomości.
Sherry poklepała Elizabeth po kolanie i skierowała się w stronę
drzwi.
- Wypiszą cię, zanim zacznę następny dyżur, więc gdybyśmy
miały się już nie zobaczyć, życzę tobie i dziecku wiele szczęścia.
- Dzięki.
Elizabeth umościła się na łóżku i przyglądając się Jasonowi,
zaczęła marzyć, że wczorajsza uroczystość to był ślub jej i jego.
Przymknęła powieki i sen na jawie przerodził się w prawdziwy sen.
Sen o tym, jak razem z Jasonem oczekują narodzin ich wspólnego
dziecka, poczętego z wzajemnego oddania i co najważniejsze, z
miłości.
Ja, Jason, biorę ciebie, Elizabeth, za małżonkę i ślubuję ci miłość,
wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do...
Och, co za cudowny sen. Tak ciepły, tak szczęśliwy, tak prawdziwy.
Tak prawdziwy, że przysięgłaby, że słyszy zmysłowy baryton
szepczący jej imię i czuje jego wargi na swojej skroni. Na uchu. Na
policzku.
Elizabeth, Elizabeth.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Elizabeth.
Ciepła silna dłoń zaciskała się na jej dłoni.
- Elizabeth?
- Tak? - Z trudem budziła się ze snu.
Pochylała się nad nią przystojna twarz Jasona. Był tuż-tuż, muskał
jej twarz oddechem. Elizabeth wciągnęła głęboko powietrze i
uśmiechnęła się błogo. To nie sen. On jest tu. Och, czuła się jak w
raju. Przeciągnęła się niczym kot budzący się z drzemki na
nasłonecznionym parapecie. To wszystko działo się naprawdę i było
przecudowne. A oczy Jasona błyszczały odbiciem blasku jej oczu, nie
miała co do tego wątpliwości.
- Hej, śpiochu! Pora wstawać i do dzieła.
- Hmm? - zamruczała.
- Dziewiąta. Za niecałą godzinę musimy się wymeldować i
opuścić ten lokal. Zdążysz wziąć prysznic i zrobić się na bóstwo?
- Co? - Natychmiast usiadła prosto, brutalnie przywołana do
rzeczywistości.
Rozejrzała się wokół i nagle przypomniała sobie wypadki
wczorajszego dnia. Skuliła się, podciągnęła kolana, ukryła twarz w
dłoniach i jęknęła. Nawet nie chciała wiedzieć, jak wygląda. Co sobie
Jason pomyśli? Chociaż dlaczego tak jej zależało na tym, co Jason
pomyśli, pozostawało tajemnicą. Przecież wczoraj nie przez cały czas
wyglądała, jak gdyby właśnie wyszła z salonu piękności. A ten
rozmazany tusz na rzęsach, błyszczący czerwony nos...
Niemniej każda dziewczyna - nawet jeśli jest w szóstym miesiącu
ciąży i ma rozmazany makijaż oraz czerwony nos - ma też swoją
dumę. A on? Stoi przed nią rześki i świeży, w czystych dżinsach i
bawełnianej koszulce, i wygląda jak z reklamy. Nicpoń zdążył nawet
się ogolić i natrzeć podbródek czymś o zapachu lekko uderzającym do
głowy. Musiał pojechać do domu, wziąć prysznic i wrócić.
Elizabeth naciągnęła prześcieradło na głowę.
- Cześć - wymamrotała.
- Dobrze się czujesz?
Kiwnęła głową, nie chcąc pokazać mu twarzy.
- Na pewno?
Ponownie kiwnęła głową.
- Chciałabyś, żebym sobie poszedł? - spytał, a w jego głosie
pobrzmiewała lekka kpina.
- Nie! - Słysząc jego serdeczny zaraźliwy śmiech, wyjrzała spod
prześcieradła. Wyglądała jeszcze gorzej, jej naelektryzowane włosy
sterczały na wszystkie strony. - Uczciwie ostrzegam, że teraz, kiedy
mnie już zobaczyłeś w tym stanie, będę musiała cię zabić.
- Posłuchaj, dziecino - Jason przybrał ton łagodnej perswazji -
widywałem pacjentów, którzy wyglądali tak jak ty przez cały okrągły
rok. Uważam, że wyglądasz świetnie. Może trochę nieświeżo, ale nie
umniejsza to twojej urody. Poza tym nie możesz mnie zabić.
Ewentualnie dopiero po tym, jak zmierzę ci ciśnienie.
Elizabeth prychnęła.
- Na pewno jest niedobre.
- Pozwól, że sam osądzę.
Po przeprowadzeniu wszystkich porannych badan wziął kartę
zawieszoną na ramie łóżka i zaczął studiować wykresy dokonane
przez Sherry.
- W porządku... - Zawahał się, spojrzał na Elizabeth, potem z
powrotem na kartę. - Mansfield? Zaraz, zaraz. Sądziłem, że nazywasz
się Sonderland.
- Nazywałam. - Czekała na jakiś znak niechęci z jego strony, ale
nie dostrzegła żadnej takiej reakcji.
- Rozumiem, wróciłaś do nazwiska panieńskiego.
- Tak.
Zacisnęła mocno powieki i czekała, co będzie dalej. Po chwili
otworzyła powoli oczy i spojrzała na spokojną twarz Jasona. Co się z
nim dzieje? Czy nie wie, że powinien jej nienawidzić? Może jest zbyt
zajęty jej kartą gorączkową, żeby zauważyć, że ma przed sobą
przedstawicielkę wrogiego rodu?
- A więc dobrze. Zajrzę do kilku moich pacjentów, a ty
tymczasem weź prysznic. Potem poproszę doktora Mhana, żeby cię
formalnie wypisał, i odwiozę cię do domu.
- Nie trzeba. Wezmę taksówkę. Żadna sprawa.
- Nie bądź śmieszna. - Wyglądał na urażonego. - No, wskakuj pod
prysznic, bo się spóźnimy na naleśniki w tej małej kafejce
naprzeciwko szpitala.
- Naleśniki?
- Chyba nie sądzisz, że odwiozę cię do domu o pustym żołądku.
Elizabeth roześmiała się na widok jego oburzonej miny.
- Zgoda, pod warunkiem, że ja funduję.
- Jesteś okropna.
- Tak twierdzą moi uczniowie. A teraz jest pan wolny, sir. Ta
szpitalna koszulka nie całkiem zasłania to co trzeba.
- I to w nich lubię - zażartował i roześmiał się przekornie, widząc
jej oburzoną minę. - Przyjdę po ciebie dokładnie za godzinę - dodał.
Elizabeth już się nie mogła go doczekać.
Trochę ponad godzinę później siedzieli naprzeciwko siebie w
boksie tradycyjnej jadłodajni U Cioci Rose. Kiedy Jason patrzył na
swoją towarzyszkę pochyloną nad talerzem naleśniczków, w głębi
serca czuł, że w tej chwili nie chciałby być w żadnym innym miejscu
na ziemi. A biorąc pod uwagę jego nazwisko i pozycję społeczną,
miejsca, które poczytywałyby sobie za zaszczyt, gdyby doktor Colton
zaszczycił je swoją obecnością w porze niedzielnego śniadania były
liczne i wytworne.
Ale Jasona nigdy nie pociągał styl życia bogatych, choć może nie
tak sławnych. Był człowiekiem prostolinijnym i znajdował
przyjemność w zwykłych rzeczach. Pragnął mieć rodzinę. Gromadkę
dzieci. Kilka psów. Może jeszcze kota i żółwia. I niewielki domek z
ogrodem na tyle dużym, żeby pomieścił niewielki batut, drabinki i
domek do zabawy na drzewie, betonowy podjazd i garaż, tak, żeby
mógł z chłopcami grać w obręcze i w koszykówkę.
Jedyne, co mu psuło nastrój tej chwili - a przez ostatnie kilka lat
szczerze wierzył, że na tym etapie życia będzie jadł śniadanie przy
wspólnym stole z kobietą w ciąży – to to, że tą kobietą powinna być
Angie, a dziecko powinno być jego. Było, minęło, pomyślał po raz
pierwszy bez owego ukłucia w sercu, które zawsze towarzyszyło jego
wspomnieniom o Angelice. Uhm. Podobno czas leczy rany. Może to
rzeczywiście prawda?
Bo rzeczywiście już czuł się związany z Elizabeth w sposób, w
jaki nigdy nie czuł się związany z byłą narzeczoną, a przecież znali się
zaledwie dzień. Stało się dla niego jasne, że będąc w związku z Angie,
lubił być zakochany. Zaczynał teraz podejrzewać, że związawszy się z
Elizabeth, mógłby polubić życie. Na nowo.
Tak, ta kobieta wywarła na nim głębokie wrażenie. Dotąd nie
mógł uwierzyć, że kiedy dziś rano przyszedł ją obudzić, musnął
wargami jej policzek i poczuł słodki zapach jej skroni. I gdyby nie
interweniował rozsądek w postaci siostry Effie, w szpitalu
przezywanej żandarmem, wśliznąłby się do łóżka Elizabeth i całował
jej twarz centymetr po centymetrze w dół aż do krtani, a potem
rozpoczął wędrówkę w górę, aż dotarłby do ust...
A tak musiał udawać, że przy zasłoniętych oknach niedowidzi,
żeby usprawiedliwić, dlaczego tak nisko pochylił się nad pacjentką.
Wstrętne babsko nie dało się nabrać na takie sztuczki i na pewno do
wieczoru wszystkie pielęgniarki będą plotkować o jego nieślubnym
dziecku. Lekki uśmieszek zaigrał na jego wargach. Ta perspektywa
wcale nie była taka straszna. Zawsze chciał mieć syna.
Przeczesał palcami włosy, starając się opędzić od tych wszystkich
absurdalnych myśli. Całkiem tracił głowę. Ukradkiem spojrzał na
Elizabeth i kroplę syropu klonowego spływającą po jej dolnej wardze.
Czy należało mu się dziwić? Naprzeciw niego przy stoliku siedział
anioł prosto z nieba.
Wydarzenia wczorajszego dnia nie popsuły apetytu Elizabeth,
która pałaszowała naleśniki, aż jej się uszy trzęsły. Jason uśmiechnął
się do siebie. Lubił kobiety odznaczające się zdrowym apetytem.
- Ciekawe, co teraz robią Savannah i Harrison - zagadnęła
Elizabeth, przerywając na chwilę jedzenie, żeby obetrzeć usta i napić
się koktajlu mlecznego.
- Wiem, co ja bym robił na ich miejscu.
Wpatrywała się w niego przez chwilę, a potem wybuchnęła
śmiechem.
- Okay. W porządku. Zastanawiam się, co robią poza tym.
- A co pozostaje?
- Widzę, że myślisz tylko o jednym.
- Nie zawsze. Potrafię prowadzić kulturalną rozmowę... A więc...
Wczorajszy ślub był naprawdę wspaniały, nie sądzisz? Pomijając
twoje zasłabnięcie.
- To prawda. Ta przygoda popsuła mi trochę przyjemność. Ale nie
żałuję, bo dzięki temu dziś nie muszę jeść śniadania w samotności.
- Ani ja. - Serce mu się ścisnęło, kiedy usłyszał to szczere
wyznanie.
- Oni są jakby dla siebie stworzeni.
- Savannah i Harrison?
- Tak - powiedziała z lekka nuta sarkazmu w głosie. - Cztery lata
temu też sądziłam, że Mike i ja jesteśmy dla siebie stworzeni. Nie
mogłam się bardziej pomylić.
- Długo ze sobą chodziliście?
- Długo. Powiesz pewnie, że miałam czas go dobrze poznać?
- Czas nie zawsze decyduje o tym, czy dwoje ludzi stworzy
dobraną parę. Wiem coś o tym. Spotykałem się z pewną dziewczyną,
miała na imię Angie...
- Słyszałam - przerwała mu Elizabeth. - Sherry mi wszystko
opowiedziała.
Jason wzniósł oczy do nieba.
- Zawsze mogę liczyć na pielęgniarską pomoc. Ale zaraz... O
czym to ja mówiłem?
- Spotykałeś się z Angie?
- No tak. Jak pewnie wiesz, chodziliśmy ze sobą rok. Znajomi
nieraz próbowali otworzyć mi oczy, ale ja nie chciałem ich słuchać.
- Nawet jeśli wiesz, że coś się nie układa, ciężko jest odejść. -
Elizabeth współczuła mu. - Wychowywano mnie w wierze, że
małżeństwo zawiera się na całe życie. I nadal chcę ufać, że tak
właśnie jest.
- Ja też.
- Długo nosiłam się z myślą o zerwaniu z Mikiem, ale jakoś nie
potrafiłam spakować rzeczy i odejść. Wciąż się łudziłam, że kiedyś
pokocham go na tyle mocno, że się poprawi. Nasze małżeństwo
trwało trzy lata, ostatnie dwa były piekłem.
- To bardzo przykre.
- Cóż... - Elizabeth z filozoficzną miną rozłożyła ręce. - Mike miał
wiele problemów. Trudne dzieciństwo... . Ja nie potrafiłam mu pomóc
uporać się z nimi. W sercu nosił ogromną pustkę, pustkę, której na
imię ojciec. Zawsze poszukiwał idealnej miłości. Z początku sądził, że
znalazł ją we mnie. Ale ja nie zdołałam uleczyć wszystkich jego
urazów.
Jason oparł skrzyżowane ręce na blacie stolika, pochylił się do
przodu i słuchał uważnie. Przeżycia Elizabeth bardzo przypominały
jego własne. Problemy Angie też miały swoje źródło w braku
poczucia własnej wartości i doskonale wiedział, co to znaczy darzyć
kogoś miłością niewspółmierną do jego potrzeb.
Ciężkie przeciągłe westchnienie wyrwało się z piersi Elizabeth.
- W październiku zeszłego roku Mike skruszony zjawił się w
domu po kolejnym weekendzie spędzonym nie wiadomo gdzie i nie
wiadomo z kim. Błagał o wybaczenie. I ja, jak widzisz, wybaczyłam.
Ale minął tydzień i wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
A kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży, miał dość. I, jak teraz
to widzę, bardzo dobrze się stało. Oszczędził mi konieczności
wyrzucenia go z domu. Mike nie nadaje się na ojca. Nigdy nie chciał
nim być, więc po co narażać bezbronne dziecko na obcowanie z
człowiekiem pozbawionym wszelkich zasad moralnych.
- Widzę, że już całkiem dobrze pozbierałaś się po rozwodzie.
- Po kilku latach cierpienia chyba nie odczuwam już bólu.
Dziecko bardzo mi w tym pomaga. Daje nadzieję.
- Masz szczęście.
- Ty też zaczynasz się otrząsać.
- Wiesz, chyba tak. - Podniósł swój kubek z mlecznym koktajlem.
Stuknęli się. - No to wypijmy za lepszy wybór w przyszłości.
- I umiejętność odróżniania, co jest dobre, a co złe.
Jason kiwnął potakująco głową. Nie bardzo wiedział, co
powiedzieć. Minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny, a on już
chyba wiedział, że dokonuje słusznego wyboru.
Samochód Elizabeth został przed kościołem, więc Jason zawiózł
ją najpierw tam, a potem koniecznie uparł się eskortować ją dalej.
Jadąc do swojego małego domku na skraju miasta, Elizabeth od czasu
do czasu zerkała w lusterko wsteczne. I za każdym razem widok
znajomego jaguara dodawał jej otuchy.
Od pierwszej chwili Jason zachowywał się w sposób
zdumiewający. Jako lekarz robił więcej, niż wymagała etyka
zawodowa. Musi pomyśleć, jak okazać mu swoją wdzięczność. Musi
to być coś specjalnego, ale z drugiej strony niezobowiązującego, żeby
nie nabrał błędnego przekonania o jej intencjach.
A raczej nie domyślił się prawdziwego motywu.
Ponownie spojrzała w lusterko. Bezskutecznie przywoływała na
pomoc rozsądek. Przystojny lekarz przyprawił ją o zawrót głowy, a
teraz zauroczenie przybierało na sile. Jeśli nie przestanie myśleć o nim
jak o swoim rycerzu i omdlewać za każdym razem, kiedy się do niej
uśmiechnie, facet się przestraszy i ucieknie.
Jason Colton nie uporządkuje jej życia. Po prostu interesuje się jej
zdrowiem z czysto lekarskiego punktu widzenia. Na pewno są inne
kobiety dorównujące mu pozycją, czekające w kolejce, żeby go
pokochać, wyjść za niego za mąż i urodzić mu synów. Jego synów.
Ona jest tylko przyjaciółką rodziny.
A pamiętając o pradawnej waśni dzielącej rodziny Coltonów i
Mansfieldów, nie była pewna, czy jeszcze może się za kogoś takiego
uważać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jason zaparkował swojego jaguara za toyotą Elizabeth na
żwirowanym podjeździe z boku małego białego domku z czarnymi
okiennicami.
A więc tutaj mieszkała. Natychmiast polubił ten domek i nie
zdziwiłby się, gdyby drzwi otworzyły się nagle i siedmiu
krasnoludków wybiegło im na powitanie. Dokładnie taki domek jak z
bajki, emanujący ciepłem i miłością wymarzył sobie dla żony i dzieci.
Ganek od frontu oplatała najbujniejsza, najbardziej pachnąca róża,
jaką w życiu widział, a na grządkach po obu stronach schodków
kwitły wiosenne kwiaty. Sztachetowy płotek, tak banalny, jak gdyby
wzięty prosto z obrazka, otaczał trawnik wielkości chusteczki do nosa,
a ścieżka wyłożona kamiennymi płytami prowadziła od furtki do
wejścia.
W chłodnych surowych wnętrzach ogromnej rodzinnej rezydencji,
mimo jej swoistego wielkopańskiego uroku, Jason nigdy nie czuł się
jak w prawdziwym domu. Nie lepiej czuł się w swoim pustym
apartamencie. Była to zresztą jego własna wina, ponieważ nie
przejawiał zainteresowania urządzeniem mieszkania i nie zadbał o
stworzenie domowej atmosfery.
Elizabeth zauważyła jego zdziwienie.
- Skromny, ale własny - powiedziała, jak gdyby chciała się
usprawiedliwić.
- Cudowny. - Jason położył dłoń na jej ramieniu. - Naprawdę
uroczy. Rozumiem, dlaczego jesteś tutaj szczęśliwa.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- To zapraszam do środka.
Promieniejąc z dumy, pchnęła drzwi i wprowadziła gościa do
zaskakująco dużego pokoju utrzymanego w pastelowej tonacji,
umeblowanego prostymi amiszowskimi meblami. Znajdowała się tu
także wygodna kanapa zarzucona poduszkami, mnóstwo książek, a
także kominek, w którym w miejscu paleniska stał wazon ze świeżymi
kwiatami.
Salonik łączył się z przyjemną kuchnią z aneksem jadalnym. Dom
był słoneczny, bo przez liczne okna wpadało do wnętrza dużo światła.
Korytarzem prowadzącym na tyły domu przeszli do sypialni
Elizabeth, która wydała się Jasonowi oazą spokoju. Tu gospodyni
powiedziała:
- Zobacz ogródek i resztę domu, a ja tymczasem się przebiorę.
Czuj się jak u siebie.
Jason skorzystał z zaproszenia i najpierw zajrzał do sporej
łazienki ze staroświecką wanną na nóżkach i umywalką na
postumencie. Przez okno zobaczył patio i ogródek wystarczająco
duży, aby pomieścić batut i drabinki, i domek do zabawy na drzewie,
a dla psa wybieg. Na ścianie wolno stojącego garażu można by
zawiesić kosz do gry w koszykówkę.
Poddał się marzeniom. Śniąc na jawie, słyszał śmiech małego
chłopca i własny głos udzielający wskazówek, jak poprawnie brać
zamach kijem golfowym. Po chwili uświadomił sobie, że zbyt długo
przebywa w łazience, przeszedł więc do drugiej sypialni, gdzie
spodziewał się zobaczyć przygotowany na przyjęcie nowego lokatora
pokój dziecinny.
Mylił się. Ku jego zaskoczeniu w pokoju nie było żadnego
sprzętu, ani żadnego drobiazgu sugerującego, że będzie to pokój
Juniora. Stały tam tylko nie rozpakowane pudła z książkami,
pamiątkowymi fotografiami i różnorodnymi szpargałami, ale nic nie
wskazywało, że wkrótce zamieszka tutaj niemowlę.
Oparty o framugę drzwi, Jason wpatrywał się w te stosy
kartonów. Dziecko urodzi się już wkrótce, a ona jeszcze nie zaczęła
się przygotowywać. Nie, nie, nie winił jej. Przecież ma życie
wypełnione zajęciami. Ale jednak niemowlakowi potrzebna jest
kołyska do spania i bujania i kojec do zabawy, i...
W zamyśleniu nie usłyszał, kiedy Elizabeth stanęła za nim,
wsunęła głowę pod jego ramię i z tej nowej perspektywy spojrzała na
całe to pobojowisko. Machnęła ręką i zaczęła się tłumaczyć:
- Naprawdę miałam zamiar kupić jakąś ładną tapetę i pochodzić
po kiermaszach rzeczy używanych i wyprzedażach, żeby kupić coś dla
dziecka, ale ciągle brakuje mi czasu.
- Przecież nie powinnaś chodzić po wyprzedażach i tapetować
ścian - powiedział i przyjrzał się jej. Przebrała się w dżinsy i obszerną
bawełnianą bluzę maskującą brzuch. Wyglądała jak uśmiech losu. -
Nie w twoim stanie - dodał.
- Ciąża to nie choroba.
- Zgoda, ale to czas, kiedy możesz sobie pozwolić na odrobinę
luksusu i przyjąć ofertę pomocy.
- Miałam mnóstwo takich ofert, ale perspektywa wpuszczenia
tutaj tabunu gimnazjalistów wymachujących pędzlami nie bardzo
mnie pociągała.
- A gdybym ja ci pomógł? Nie jestem gimnazjalistą, co prawda
nie jestem też Picassem, ale potrafię posługiwać się pędzlem.
Elizabeth spojrzała na niego i szybko spuściła wzrok, jak gdyby
porażona.
- To bardzo miło z twojej strony, ale na pewno masz ciekawsze
zajęcia - powiedziała.
Nie, nie miał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co by chętniej
robił niż pomaganie Elizabeth w doprowadzeniu tego pokoju do
porządku.
- O której kończysz pracę w piątek? - spytał.
- Zgodnie z umową powinnam tam siedzieć do wpół do czwartej,
ale zazwyczaj zostaję do około piątej, przygotowuję lekcje,
poprawiam klasówki. Dlaczego pytasz?
- Bo jedziemy na zakupy.
- My?
- Tak. I nie chcę słyszeć żadnych ale. - Z tymi słowami pochylił
się, ucałował jej skroń i skierował się ku drzwiom frontowym. -
Przyjadę po ciebie kwadrans po piątej. W ten piątek. Bądź gotowa.
Z lekkim uśmiechem w kącikach ust Elizabeth odprowadziła go
wzrokiem. Koniuszkami palców dotknęła skroni i nagle przypomniała
sobie dzisiejszy sen.
Z kubkiem gorącej ziołowej herbaty Elizabeth zasiadła pośrodku
przyszłego pokoju dziecinnego i zaczęła przeglądać pudła, których
rozpakowanie odkładała w nieskończoność od chwili przeprowadzki
cztery miesiące temu. Czas rozpocząć wyprzedaż od własnego
podwórka, pomyślała i ciężko westchnęła. Wątpiła, czy ślubny album
pełen zdjęć pokazujących uśmiechnięte twarze, a teraz tylko
przypominający złamane obietnice, znalazłby nabywcę.
Odłożyła album na bok i zaczęła przeglądać rozmaite kroniki
szkolne z czasów, kiedy sama była uczennicą i późniejsze, kiedy była
wychowawczynią kolejnych roczników gimnazjalnych. Wspomnienia.
Nareszcie znalazła to, czego szukała i czego się jednocześnie
obawiała. Genealogię Mansfieldów i historię rodziny.
Księga napisana przez babkę ojca ponad pięćdziesiąt lat temu była
bardziej zbiorem zapisków i tablic genealogicznych niż zdjęć, chociaż
zawierała kilka dagerotypów przedstawiających niemowlęta i
dorosłych z poważnymi obliczami. Na przewiązanej czarnym sznurem
okładce z popękanej skóry wytłoczono literę M. Herb Mansfieldów
wklejono wewnątrz okładki, lecz klej wysechł i pożółkły papier spadł
na kolana Elizabeth.
Przyglądała mu się przez chwilę, a następnie przeniosła wzrok na
pierwszy wpis do dziennika dokonany ręką prababki. Czytając jej
ozdobne kaligraficzne pismo, przeniosła się nagle w przeszłość do
początków burzliwych stosunków rodzin Coltonów i Mansfieldów. A
wszystko zaczęło się w 1750 roku w Surrey, w Anglii.
Podczas gdy Elizabeth śledziła zawiłą historię skojarzonego
małżeństwa Katherine Mansfield i Williama Coltona, herbata w kubku
zupełnie wystygła. Słońce chyliło się ku zachodowi. Czując
zmęczenie w oczach, Elizabeth wstała, żeby rozprostować nogi
zdrętwiałe od długiego siedzenia w jednej pozycji.
Biedna Katherine, myślała, masując plecy i ziewając. Chociaż
naszkicowany przez prababkę portret niezłomnej Katherine nie był
zbyt pochlebny, to jednak wycofanie się oblubieńca z danego słowa w
przeddzień ślubu musiało zaboleć. Szczególnie, że powodem owej
dramatycznej decyzji był niezadowalajacy go blask klejnotów
naszyjnika, który zawiesił na dekolcie narzeczonej.
Jak to możliwe, żeby kolia wysadzana diamentami i szafirami
przygasła, zamiast rozbłysnąć, zastanawiała się Elizabeth. Jakaś
przepowiednia? Elizabeth parsknęła śmiechem i potrząsnęła głową.
Nie wierzyła w takie rzeczy. William Colton zwyczajnie postanowił
zabrać naszyjnik i odejść w siną dal i każdy pretekst był dobry.
Biedna Katherine. Dla kobiety przyglądać się, jak mężczyzna, z
którym zamierzała spędzić resztę życia, odchodzi w siną dal i nawet
się za siebie nie obejrzy, nigdy nie jest łatwe, nawet jeśli ten
mężczyzna nie nadaje się na męża. Elizabeth ostrożnie rozłożyła i
wygładziła dłonią kartkę z drzewem genealogicznym swojej rodziny i
zobaczyła, że brat Katherine, Harold Mansfield, ścigał Williama
Coltona i jego nową wybrankę, Molly Warner Colton, aż do Ameryki,
żeby pomścić hańbę siostry.
Wyobraziła sobie nagle, że jej szwagier ściga Mike'a, żeby
pomścić jej honor, i rozśmieszyło ją to. W czasach Katherine sprawy
honoru pojmowano odrobinę inaczej. Wodząc palcem po wykresie,
śledziła dalej losy Harolda. Wyglądało na to, że chociaż trwał w
szlachetnym zamiarze bronienia honoru siostry, zakochał się i
poślubiwszy amerykańską piękność, po której Elizabeth otrzymała
imię, założył własną rodzinę.
Harold i Elizabeth mieli wielu synów, i wszyscy oni angażowali
się w waśń z klanem Coltonów z Nowej Anglii, chociaż z czasem o
prawdziwej przyczynie nienawiści zapomniano. Ostatecznie konflikt
przeniósł się na drugą stronę kontynentu. Żądza zemsty, rywalizacja,
kto pierwszy dorobi się w Kalifornii, stanowiła siłę napędową w
wędrówce na Zachód. W końcu obie zwaśnione rodziny osiedliły się
w Prosperino.
Niczym Monteków i Kapuletów z „Romeo i Julii”, Coltonów i
Mansfieldów łączyła zazdrość, rywalizacja, a zdarzała się też jawna
nienawiść. Tak było jeszcze mniej więcej pięćdziesiąt lat temu, kiedy
prababka Elizabeth nagle zmarła. I tu kronika się urywa.
Elizabeth zamknęła pamiętnik i zaczęła się zastanawiać nad
dalszym ciągiem rodzinnej historii. Dorastając z dala od domu, w
szkole z internatem, nie słyszała o żadnych konfliktach, chociaż z
drugiej strony nikt z Mansfieldów ani Coltonów nie zwierzałby się jej
ze swoich problemów. O ile wiedziała, jej ojciec był ostatnim
potomkiem gałęzi rodziny Mansfieldów osiedlonej w Prosperino.
Chyba żeby liczyć ją i jej siostrę.
Złożyła kartę i ostrożnie umieściła pod okładką pamiętnika.
Rodzinne legendy mają swoją siłę oddziaływania, westchnęła. Nawet
tak stare i na wpół zapomniane - na przykład przez Jasona Coltona.
Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie, jak zareagował na widok jej
nazwiska. Ciekawe, ile on wie o historii obu zwaśnionych rodzin i jak
duża wagę przywiązuje do tradycji.
Niemniej Elizabeth była przekonana, że prędzej czy później
tradycja położy się cieniem na ich znajomości. Jason osobiście może
nie dbać o stare dzieje, ale na pewno znajda się tacy członkowie jego
bogatej i zajmującej wysoka pozycję społeczną rodziny, którym nie
spodoba się, że zadaje się z przedstawicielką znienawidzonego rodu
Mansfieldów. Savannah najwyraźniej jeszcze nic nie powiedziała
Harrisonowi. A jaki to będzie miało wpływ na ich przyjaźń?
Zamknęła oczy. Intuicja podpowiadała jej, że znajomość z
Jasonem może przerodzić się w coś wyjątkowego, rozsądek jednak
wskazywał, że z różnych względów będzie to bardzo trudne. Ale co ją
obchodzi, że z punktu widzenia Coltonów Jason nie powinien
zadawać się z kobietą noszącą nazwisko Mansfield? Ona nie może
sobie pozwolić na to, żeby go stracić. Zbyt go teraz potrzebuje.
Chociażby tylko w tym trudnym momencie życia, kiedy zwykła
instrukcja, jak złożyć kołyskę czy rowerek to dla niej abrakadabra.
Kiedy już urodzi, kiedy wszystkie kłopoty związane z ciążą,
kompletowaniem wyprawki i urządzaniem pokoju dziecinnego się
skończą, będzie zbyt zajęta synkiem, żeby zwracać się do
kogokolwiek o pomoc.
A czy teraz potrzebuje czyjejkolwiek pomocy? No cóż,
westchnęła, będzie musiała przez to przejść. Była pewna, że między
nią a Jasonem nigdy nie dojdzie do czegoś poważniejszego. I nie tylko
dlatego, że ona jest rozwódką w ciąży. Ale dlatego, że jego rodzina
nigdy nie zaakceptuje przedstawicielki Mansfieldów w swoich
szeregach, obojętnie jak dawna jest waśń dzieląca oba rody.
W następny piątek po południu, punktualnie dziesięć po piątej
Jason zaparkował jaguara przed domkiem Elizabeth. Przyjechał za
wcześnie, ale nie mógł się doczekać spotkania.
Od chwili rozstania się z nią w niedzielę z niecierpliwością myślał
o dzisiejszej wyprawie. Już tego samego dnia wieczorem przejrzał
dokładnie gazety, poszukując reklam specjalnych promocji i
najlepszych miejsc, gdzie mogliby kupić wszystko, czego Junior
będzie potrzebował, kiedy tylko przyjdzie na świat.
W pewnym momencie, koło północy, Jason przerwał czytanie
ogłoszeń i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie stracił głowy
dla Elizabeth. Czy ich znajomość już nie przekroczyła granic
przyjaźni. Po namyśle doszedł do wniosku, że nie i z nowym zapałem
wrócił do poprzedniego zajęcia. Przecież ona potrzebuje pomocy. A
on ma sporo wolnego czasu.
Żadna sprawa. Ot, dwoje ludzi, którzy starają się dojść do siebie
po przejściach, liże rany. To ich łączy... ale właściwie nie tylko to,
wszystko. Spodobała mu się i miał wrażenie, że on również się jej
spodobał.
A teraz, pięć długich dni później, jedenaście minut po piątej po
południu, jednym susem wskoczył na stopnie przed wejściem,
poklepał się po kieszeni marynarki wypchanej drukami reklamowymi
i zadzwonił. Odrobił zadanie domowe, ale czy był przygotowany na
to, że stanie oko w oko z pięknością, która otworzyła mu drzwi?
Niemal gwizdnął z wrażenia. Obszerny różowy sweter maskował
ciążę, w wąskich dżinsach i tenisówkach, z włosami zawiązanymi w
koński ogon Elizabeth wyglądała na nastolatkę. Wiedział, że jest
piękna, nawet wtedy kiedy szlocha albo śpi, ale nie wiedział, że kiedy
jest wypoczęta i w dobrej formie, jej uroda zapiera dech w piersiach.
Ponownie pomyślał o jej byłym mężu. Co za idiota, żeni się z
boginią, a kiedy ma mu urodzić syna, porzuca ją.
- Cześć, cześć - przywitała go wesoło i odwróciła się, żeby wziąć
torebkę ze stolika. - Kazałeś, żebym była gotowa, więc jestem -
dodała.
- Świetnie. Wyglądasz fantastycznie.
- Aha.
- Naprawdę. Jesteś... - przerwał, szukając odpowiednich słów -
jesteś piękna.
Rumieniec oblał szyję i policzki Elizabeth.
- Dobrze, już dobrze. Widzę, że przyłączyłeś się do tajnego spisku
mającego na celu podnoszenie nas, biednych brzuchatych przyszłych
mam, na duchu. I daję ci dokładnie trzy godziny, żebyś się poprawił.
Jason roześmiał się.
- Przyniosłem mnóstwo broszur reklamowych - powiedział, kiedy
szli do samochodu.
- Naprawdę? To wspaniale. Ja też mam trochę. - Pokazała
wypchaną torebkę. - To gdzie jedziemy? - spytała, kiedy Jason
włączył silnik.
- Jadłaś już obiad?
- Nie.
- A jesteś głodna?
- Nie bardzo.
- To dobrze. Najpierw pojedziemy do sklepu, a dopiero potem coś
zjemy.
- Zgoda, ale ja funduję.
- Hola, hola - zaprotestował Jason. - Moja kolej.
- Ale ty prowadzisz.
- Lubisz rządzić.
- Przygotowuję się do roli mamy.
- Elizabeth? - szepnął Jason. Stał za nią, lekko dotykając piersią
jej pleców. Miała wrażenie, że od czasu do czasu ogląda się za siebie,
jak gdyby sprawdzał, czy natrętna sprzedawczyni, która szła za nimi
krok w krok od momentu, kiedy przekroczyli próg hipermarketu Świat
Dziecka, nie podsłuchuje. - A to? Co to jest?
- Wydaje mi się, że to się nazywa stolik do przewijania niemowląt
- również szeptem wyjaśniła Elizabeth. - Przynajmniej tak jest
napisane na wywieszce. - Boże! - wykrzyknęła na widok ceny i
przetarła oczy. - Wiesz, ile to kosztuje?
- Nie martw się. Są jeszcze inne sklepy.
- Teraz rozumiesz, dlaczego wciąż zwlekałam z zakupami. -
Elizabeth rozejrzała się po otaczającym ich zewsząd świecie dziecka. -
Zostały mi jeszcze tylko trzy miesiące, ale dopiero teraz widzę, że
potrzebuję znacznie więcej rzeczy, niż sadziłam. A poza tym nie mam
za dużo pieniędzy.
- Spójrz na to z innej strony. Ludzie z twoim portfelem jakoś
sobie radzą. To jest do zrobienia. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Widząc ich wahanie, żółtowłosa sprzedawczyni skorzystała z
okazji, żeby nareszcie przystąpić do frontalnego ataku. Zdecydowanie
wkroczyła między nich, odsłaniając w uśmiechu zęby ze śladami
czerwonej szminki.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? - powiedziała, wyciągając
do Jasona rękę. Zapach czosnku towarzyszył każdemu jej słowu.
Jason uścisnął podana dłoń i skłonił się nieznacznie.
- Dziękujemy. Rozglądamy się tylko.
- Gdyby państwo mieli jakieś pytania, proszę zwracać się do
mnie. Mam na imię Tamara i jestem dziś państwa przewodniczką po
Świecie Dziecka. - Przy tej dłuższej przemowie zapach czosnku
zintensyfikował się. - Widziałam, że podziwiają państwo nasz
fantastyczny stolik do przewijania niemowląt Dynamo Plus...
Elizabeth i Jason wymienili rozbawione spojrzenia, ale nie
wyprowadzili Tamary z błędu. Najwyraźniej brała ich za małżeństwo.
Jason przyciągnął Elizabeth mocniej do siebie, zasłaniając się nią niby
tarczą.
- Tak, bardzo nam się spodobał.
- Przepiękne wzornictwo! A jaki funkcjonalny! - Tamara zapalała
się coraz bardziej.
- To samo mówiliśmy, prawda, kochanie? - powiedział Jason tuż
nad głową Elizabeth. Otoczył ją ramionami.
Jak to dobrze, że Jason jest lekarzem, pomyślała, czując, jak
nieregularnie zaczyna bić jej serce. Dreszcz przeszył jej ciało od
czubków palców u nóg do wierzchołka głowy, a na policzki wystąpiły
rumieńce.
- Masz rację, kochanie, dokładnie tak samo.
Uchwyciła się jego rąk. Pod skórą poczuła silne stalowe mięśnie.
Doznała lekkiego zawrotu głowy. Stało się. Strzała Kupidyna trafiła ją
prosto w serce. Elizabeth odchyliła się do tyłu i przywarła plecami do
piersi Jasona.
Ich ciała doskonale pasowały do siebie. Wypukłości trafiały we
wklęsłości. Jason był wyższy, tak że jego policzek dotykał skroni
Elizabeth, a jej łopatki mieściły się w zagłębieniu poniżej jego
mostka. Zapach jego ciała był znajomy i uwodzicielski. Elizabeth
pragnęła, żeby ta chwila trwała wiecznie.
Pragnęła nawet czegoś więcej. Żeby to była prawda, żeby byli
małżeństwem, a oczekiwane dziecko jego synem.
- I jaki trwały! - Głośny, doprawiony czosnkiem śmiech Tamary
wyrwał Elizabeth z zadumy. - Ten model cieszy się największą
popularnością wśród naszych klientów - ciągnęła Tamara. - Solidny,
wykonany z najlepszych materiałów. Biały lub orzech. Gdyby jednak
państwo życzyli sobie wiśnię albo mahoń, zamówimy żądaną wersję
specjalnie dla państwa. A materacyk znajda państwo w dziale...
Elizabeth przytuliła twarz do rękawa koszuli Jasona, wciągnęła w
nozdrza świeży zapach proszku do prania.
- Dziękujemy pani - Jason przerwał gorliwej sprzedawczyni i
odprowadził Elizabeth na bezpieczną odległość. Kiedy stracili Tamarę
z oczu, westchnęli i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -
Musiałem wyrwać cię z jej szponów. Toksyczne powietrze mogłoby
zaszkodzić dziecku.
Elizabeth roześmiała się serdecznie.
- Co ona jadła?
- Cokolwiek to było, ja dziękuję - powiedział Jason i też się
roześmiał.
Wziął Elizabeth za rękę, splótł palce z jej palcami i zaprowadził
do kolejnego działu. A po drodze żartował:
- Pieluszki jednorazowe czy frotowe? Smoczki? Butelki?
Śpioszki? Śpiworki, co jeszcze szanowna pani sobie życzy?
Nagle Elizabeth chwyciła go za rękę i pociągnęła w bok.
- Może mam obsesję, ale wydaje mi się, że nadchodzi Tamara -
powiedziała i zachichotała. - Poczekaj, zobaczymy.
- Zapomniałaś, że ja potrafię wyczuć ją węchem na odległość? -
szepnął Jason. - Uciekajmy stąd! Przez wzgląd na dziecko.
- Przestań! - zachichotała Elizabeth. - Zrobimy jej przykrość.
- To co? Zwiewajmy, zanim serca nam zmiękną na jej widok.
Elizabeth stłumiła śmiech i dała się odciągnąć.
- Poczekaj. Nie tędy, bo zajdzie nam drogę przy wysokich
krzesełkach. Widzisz? Idzie! Szybko! Tędy! - ponaglała, a Jason
znowu pociągnął ją w inną alejkę.
- Zastanawiam się, dlaczego tak usilnie stara się coś nam
sprzedać?
- Prowizja od tamtego stolika do przewijania niemowląt
wystarczy pewnie na aparat ortodontyczny dla jednego z jej dzieci.
- Nigdy jej nie uciekniemy. Wie, że w moim stanie nie mogę
szybko biegać.
Jason stanął i wziął Elizabeth w ramiona.
- Może to ją zniechęci - szepnął, udając, że namiętnie całuje swoją
towarzyszkę.
- Nadal tu jest? - spytała Elizabeth po chwili.
- Nie. Poskutkowało. Na razie. Chodźmy dalej.
Przez następną godzinę przechadzali się po różnych działach,
szturchali się łokciami, dowcipkowali, przekomarzali się, szeptali, i
starali się odgadnąć przeznaczenie najrozmaitszych urządzeń i odkryć
różnice pomiędzy modelami. Już więcej nie spotkali Tamary. A w
końcu zmęczeni zrezygnowali z dalszych zakupów.
- Umierałam z głodu.
- Ja też. - Jason wyjął ostatni kawałek pizzy z pudełka i podał
Elizabeth. - Chcesz?
- Nie. Dzięki. Pęknę.
- Cóż, w takim razie poświęcę się i sam go zjem.
- Jesteś bardzo szarmancki.
- Uhm.
Siedzieli obok siebie na podłodze saloniku Elizabeth, kończąc
dostarczoną do domu pizzę z kiełbaskami pepperoni. Elizabeth
przekręciła się na bok, ramię oparła na poduszce kanapy i w tej
pozycji przyglądała się Jasonowi. Był tak wzruszający, kiedy wsparty
plecami o jej kanapę, z nogami wyciągniętymi i skrzyżowanymi w
kostkach, pałaszował pizzę. Zachowywał się przy tym tak swobodnie,
jak gdyby znali się od zawsze.
Ona też miała wrażenie, że znają się od bardzo dawna. Co za
dziwne uczucie, pomyślała. Podnieceniu wywołanemu pojawieniem
się w jej życiu nowego mężczyzny towarzyszyła radość z odnalezienia
bratniej duszy. Wzajemne zauroczenie sobą było wręcz namacalne od
samego początku. W chwili, kiedy mrugnął do niej od ołtarza, więź
między nimi została zadzierzgnięta.
Elizabeth odetchnęła głęboko. Wiedziała, że nie powinna myśleć
w ten sposób o żadnym mężczyźnie, a co dopiero o przedstawicielu
klanu Coltonów, miała jednak cień podejrzenia, że nie jest w takich
uczuciach odosobniona. Poza tym Jason jest dorosły. Sam zadecyduje,
czy związać się z jakąś kobietą, nawet z kobietą o nazwisku
Mansfield.
Uśmiechał się do niej teraz, powieki miał półprzymknięte, wargi
rozchylone w bardzo pociągający sposób. Nie byłoby trudno pochylić
się i zbliżyć usta do jego ust. Przekonać się, czy jego wargi są
naprawdę tak miękkie i uwodzicielskie, na jakie wyglądają.
Nagle Junior potężnym kopnięciem dał jej znać, że wzmożony
poziom adrenaliny we krwi wywołany tego rodzaju myślami pobudził
go do harców.
- Ooo! - Elizabeth poklepała się po brzuchu. - Spokój tam.
- Kopie? - zaciekawił się Jason. Uniósł się na łokciach i przysunął
bliżej. - Gdzie? Tu? - dopytywał się, kładąc dłoń pod sercem
Elizabeth.
- Skąd wiesz?
- Junior jest ułożony główką do dołu, więc nóżki są tu... albo tu.
Znajomy dotyk Jasona przyprawił Elizabeth o zawrót głowy, a
przyspieszone bicie serca ponownie ożywiło Juniora.
- Aaa! - wykrzyknął Jason uradowany. - Poczułem! - Pochylił się
nad brzuchem Elizabeth. - Zrób to jeszcze raz, kochany, no zrób...
- Jeśli cię posłucha, to będzie epokowe wydarzenie. Mnie nigdy
nie udało się zmusić go, żeby coś zrobił na rozkaz.
Nie zwracając uwagi na jej słowa, Jason nacisnął nóżkę Juniora, a
maleństwo
odpowiedziało
kopnięciem.
Elizabeth
patrzyła
uszczęśliwiona, jak Jason przetacza się na plecy i śmieje do sufitu.
- Spryciarz z niego. Będziesz miała za swoje - ostrzegł. Uniósł się
na łokciu i zwracając się do brzucha Elizabeth powiedział: -
Cierpliwości, maleńki. Zostań jeszcze kilka miesięcy tam gdzie jesteś,
a jak już będziesz na tym świecie, wypróbujemy te kije golfowe, które
dzisiaj dla ciebie kupiłem.
Łzy radości napłynęły do oczu Elizabeth, kiedy Jason mówił dalej
o przyszłości, o jej synku i o tym, że nie może się już doczekać, kiedy
się zobaczą. Cały czas, jakby tego nie zauważając, opiekuńczym
gestem trzymał dłoń na jej brzuchu, a ona czuła się przy nim taka
bezpieczna.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dwa tygodnie później, w niedzielę, Elizabeth i Jason stali
pośrodku przyszłego pokoju dziecinnego na pokrytej płachtą malarską
podłodze. Właśnie pomalowali jedną z czterech ścian i pochlapani
jasnożółtą farbą podziwiali rezultaty swoich wysiłków.
- Spodoba mu się - orzekł Jason.
- Tak sądzisz?
- Tak. Ten odcień jest ciepły i wesoły, ale nie dziewczyński. Sam
bym chciał mieszkać w takim pokoju.
- Nogi by ci wystawały poza kołyskę.
Jason objął ją i pogładził po żółtej plamie na policzku.
- Zawsze musisz być taka praktyczna? - spytał.
Wesoły śmiech wypełnił pokój, a kiedy Elizabeth objęła go w
pasie, Jason poczuł, że jego serce ściska uczucie, którego jeszcze nie
potrafił nazwać. Elizabeth pokiwała głową.
- Mnie też się podoba ten kolor. A teraz proponuję, żebyśmy
pomalowali pozostałe trzy ściany.
- Chcesz powiedzieć, że jeszcze tego nie zrobiliśmy? - zażartował
Jason.
Elizabeth poklepała go po policzku.
- Pamiętaj, że musimy jeszcze przykleić szlaczek i złożyć
kołyskę. Nie zawiedź mnie teraz.
Jason cofnął się. Zrobił to niechętnie, bo chciał już przycisnąć
wargi do jej skroni, a gdyby nie protestowała, do żółtej smugi na
policzku, potem do powiek, potem do warg... No, do roboty, rozkazał
sobie w duchu. Wziął do ręki wałek i zanurzył w farbie.
W ciągu ostatnich ośmiu dni nieraz musiał stoczyć ze sobą
podobną wewnętrzną walkę. Spędzali razem każde popołudnie,
chodząc po supermarketach specjalizujących się w sprzęcie
domowym, giełdach mebli używanych, sklepach z wyprawkami dla
niemowląt, wszystko pod pretekstem przygotowań na przyjęcie
dziecka.
Jason wiedział jednak, że przynajmniej z jego strony,
prawdziwym motywem było narastające zainteresowanie matką
Juniora. Dla niego ich związek był tak naturalny, tak intensywny, tak
doskonały, jak gdyby sięgał korzeniami wiele pokoleń wstecz.
- Jason? - Elizabeth przerwała przyklejanie ozdobnego szlaczka
wokół okna i podniosła głowę.
- Tak?
- Czy zgodziłbyś się przyjść do mojej szkoły w przyszłym
tygodniu i poprowadzić lekcję wychowawczą z przygotowania do
wyboru zawodu? Omawiamy różne zawody i wiem, że moje dzieciaki
bardzo ucieszyłby się ze spotkania z lekarzem.
Jason uśmiechnął się w duchu z owego określenia „moje
dzieciaki”.
- Oczywiście - zgodził się bez namysłu. - Rok temu miałem
pogadankę w liceum. Przyniosłem Morty'ego, to znaczy mój szkielet.
To dopiero był hit!
- Och, to cudownie! Mogłyby jeszcze posłuchać serca za pomocą
słuchawek, zmierzyć sobie temperaturę i ciśnienie, wiesz, takie
rzeczy.
- Nie ma sprawy. Aha, jak tylko skończymy, chciałbym osłuchać
Juniora. Upewnić się, że wszystko u niego w porządku.
Elizabeth westchnęła i poklepała się po brzuchu.
- Ma się świetnie. Jestem pewna, że jak dorośnie, zostanie
sportowcem. Traktuje mój pęcherz jak worek treningowy, a dziś rano
mnie ugryzł. Przysięgam.
Jason oparł się o ścianę i roześmiał.
- Mój chłopak - powiedział z dumą, lecz natychmiast się zmieszał.
Spojrzał na Elizabeth, bał się, że ją obraził.
Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Elizabeth nie dostrzegł
urazy, lecz tęsknotę równą jego pragnieniom. Dawno zapomniana
radość wypełniła jego serce, lecz natychmiast ogarnęły go
wątpliwości. Doświadczenie z Angie nauczyło go wiele. Zastanawiał
się, czy Elizabeth chodzi o niego i rodzące się między nimi uczucie.
A może znajomość z nim to tylko szansa uniknięcia losu samotnej
matki? Już raz zakochał się w kobiecie, która traktowała go
instrumentalnie. Czy nie popełnia drugi raz tego samego błędu? Z
ogniem w oczach szukał w jej twarzy prawdy.
Była taka piękna. Taka bezbronna, a jednak emanowała z niej siła,
która go do niej przyciągała. Nie mógł zaprzeczyć, że coś między nimi
zaistniało. Ale co mógłby zrobić z tą wiedzą, pozostawało tajemnicą.
Po pierwsze, była w ciąży z innym mężczyzną. Dla niego to nie było
ważne, ale dla niej? Po drugie, znali się bardzo krótko. Po trzecie,
było coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił określić.
Elizabeth nosiła w sobie jakąś tajemnicę. Ilekroć rozmowa
schodziła na historię jej rodziny, w jej zielonych jak ocean oczach
dostrzegał czający się cień. Robiła uniki, żeby nie mówić o pewnych
zdarzeniach z przeszłości i nie spieszyła się poznawać jego krewnych.
Niepokoiło go to.
Nieraz widywał podobny strach w oczach Angie. I chociaż
Elizabeth i Angie były tak całkowicie od siebie różne, podejrzenie, że
nie jest z nim szczera, nie dawało mu spokoju. Miał nadzieję, że
Elizabeth nabierze do niego zaufania i zwierzy mu się z tego, co ją
nęka, zanim on zaangażuje się zbyt głęboko. Bo czuł wzrastające
między nimi napięcie, jak chmury zbierające się przed burzą. A
przecież to los postawił ją na jego drodze.
Później tego samego dnia, już w łóżku, Elizabeth posługując się
prawą półkulą mózgu, poprawiała dyktanda, a posługując się lewą,
rozmawiała przez telefon z Savannah.
- Fantastycznie! To brzmi jak niezapomniany miesiąc miodowy.
Ale teraz po powrocie do nudnego Prosperino, jak się czujesz jako
mężatka? - spytała Elizabeth i jednocześnie podkreśliła błędnie
napisane słowo. - Już jesteś w ciąży?
- Daj mi trochę czasu - powiedziała Savannah - minęły dopiero
dwa tygodnie.
- To mnóstwo czasu. Możesz mi wierzyć.
- A co do ciąży, to słyszałam, że zasłabłaś na naszym ślubie?
Podobno Jason na rękach wniósł cię do kościoła. Brzmi bardzo
romantycznie.
- I tak było. Miałaś rację co do niego. Jest taaaki przystojny...
- Czyżbyś straciła dla niego głowę?
- Serce też. Ale jeżeli powiesz choć słówko Harrisonowi,
wszystkie włosy z głowy ci powyrywam.
Savannah aż pisnęła z podniecenia.
- Mówisz poważnie? Ty i Jason? Coś między wami jest?
Opowiedz mi wszystko po kolei.
- Po pierwsze, niczego między nami nie ma. Po prostu ziściły się
moje marzenia. I lepiej nic mu nie mów.
- Ale to takie romantyczne! Spotykacie się?
- Trudno nazwać to spotykaniem. Przede wszystkim odwiózł mnie
do szpitala. Potem został, żeby się dowiedzieć, czy wszystko ze mną
w porządku. Rano zawiózł mnie do domu. A potem pomógł mi
urządzić pokój dziecinny. Dziś trochę ze mną poflirtował, żeby mnie
rozerwać. I tyle.
- Wiedziałam, że tak będzie! - ucieszyła się Savannah. - Szkoda,
że nie pomyślałam o tym wcześniej! Jesteście jak gdyby dla siebie
stworzeni! Założę się, że się w sobie zakochacie i pobierzecie.
- Zaraz, zaraz. O czymś zapomniałaś.
- Elizabeth, dziecko nie stanowi problemu. Jason uwielbia dzieci.
Będzie wspaniałym ojcem.
- Nie chodzi mi o dziecko.
- To o co?
- Przecież ja pochodzę z Mansfieldów.
- No tak - powiedziała Savannah po chwili. - Zapomniałam o tym
- dodała. - Pewnie teraz, kiedy sama noszę nazwisko Colton, nie
powinnam z tobą rozmawiać - zażartowała.
- Mówię poważnie. W przeszłości ta sprawa miała dla obu rodzin
ogromne znaczenie. Jestem przekonana, że krewni Harrisona inaczej
by się do ciebie odnieśli, gdybyś nazywała się Mansfield.
- Nie bądź niemądra. Teściowie to zawsze teściowie. Nigdy cię
nie polubią.
- Nie żartuj.
- A mogę być starościną na twoim weselu?
Elizabeth westchnęła.
- Możesz - zgodziła się.
A potem jak gdyby znowu miały po dziesięć lat, obie przyjaciółki
zaczęły chichotać i spędziły kolejną godzinę na ustalaniu, jaki
dokładnie kolor oczu mają Harrison i Jason.
W następny poniedziałek Jason - w towarzystwie Morty'ego -
odwiedził klasę Elizabeth i odniósł piorunujący sukces. Siedząc z tyłu,
mogła obserwować jego sztuczki i uczyć się razem z wychowankami.
A kiedy nie chłonęła wiedzy, myślała o miłości. Cudownie umiał
porozumieć się z dziećmi. Po prostu posiadał taki wrodzony dar.
Poczuła, że łzy wzruszenia palą ją w gardle, a oczy pieką. Jaki
będzie z niego czuły i wyrozumiały ojciec. Gdyby tylko mogła,
poruszyłaby niebo i ziemię, żeby zamiast Mike'a poślubić Jasona. I
żeby dziecko w jej łonie było jego dzieckiem. Ależ ta Angie musiała
być głupia.
Wszystkie wolne popołudnia także tego tygodnia spędzili razem,
buszując po wyprzedażach i szukając mebli dla dziecka w przystępnej
dla Elizabeth cenie. Z ogłoszenia kupili fotel bujany w bardzo dobrym
stanie, który Elizabeth zamierzała obić czymś trwałym. Na kiermaszu
zorganizowanym przez Armię Zbawienia znaleźli bardzo podobną
toaletkę i komodę, które tylko trzeba było na nowo pomalować i
zaopatrzyć w nowe uchwyty.
Natomiast sąsiadka z tej samej ulicy zaproponowała jej stolik do
przewijania niemowląt i wyjaśniła, jakie inne funkcje ten zagadkowy
mebel może jeszcze pełnić. I chociaż był trochę podrapany i bez
materacyka, po odmalowaniu doskonale pasował do całego pokoju.
Od czasu do czasu Jason znajdował coś dla siebie. Wymusił na
Elizabeth obietnicę, że kiedy skończą urządzać pokój Juniora, zajmą
się jego mieszkaniem. Elizabeth z dreszczykiem emocji myślała o
tym, bo to oznaczało, że będą spędzali ze sobą jeszcze więcej czasu.
Któregoś dnia, kiedy taszczyli stary wiklinowy fotel, który Jason
kupił na pchlim targu niedaleko swojego domu, Elizabeth miała
okazję zobaczyć, jak mieszka. Przyznała w duchu, że przydałaby się
tam kobieca ręka.
- Od jak dawna tu mieszkasz? - spytała, kiedy znaleźli się w
ogromnym apartamencie z widokiem na ocean.
Jason wszedł za nią, postawił fotel przed kominkiem. Razem z
banalną kanapą stanowił jedyne umeblowanie salonu.
Jason wzruszył ramionami.
- Chyba ponad rok - odpowiedział.
- Ponad rok? - zdziwiła się.
- Tak. Dlaczego się dziwisz?
- Wygląda tu tak, jak gdybyś nigdy nie skończył się wprowadzać.
- Wiem. Umówiliśmy się, że po ślubie Angie zajmie się
urządzeniem mieszkania. Ale po naszym zerwaniu nie mogłem się
zdecydować, czy tu zostanę, czy nie i... - Jason bezradnym gestem
rozłożył ręce - i...
- I ani się do końca nie wprowadziłeś, ani się nie wyprowadziłeś -
dokończyła za niego Elizabeth.
- Tak. - Jason westchnął.
- To piękne mieszkanie.
- Nie tak piękne jak twoje.
- Żartujesz.
Elizabeth odwróciła się ku panoramicznym oknom i zaczęła
podziwiać niezwykły widok Oceanu Spokojnego. Tuż za domem
rozciągała się plaża, a o tej porze dnia, kiedy słońce chyliło się ku
zachodowi, fale przybrzeżne migotały złotym blaskiem. W oddali
jakiś pies uganiał się za krążkiem frisbee, a gromadka dzieci usiłowała
puścić w powietrze latawiec.
Apartament
Jasona
z
białymi
ścianami,
podłogami
z
czereśniowego drewna i wysokim sufitem robił wrażenie. A wziąwszy
pod uwagę lokalizację, musiał być niezwykle drogi.
- Nie żartuję - upierał się Jason. - Bardzo lubię twój dom. Jest
pełen ciepła, przytulny. Odzwierciedla twoją osobowość. A to miejsce
jest... jest... nie wiem, jak to wyrazić. Brak tu czegoś.
- Mebli - stwierdziła Elizabeth rzeczowo.
Jason roześmiał się, a echo rozniosło jego śmiech po całym
wnętrzu.
- Chodź. - Jason wziął ją za rękę i zaprowadził do
ultranowoczesnej kuchni, z szafkami z czereśniowego drewna i
wyposażeniem z nierdzewnej stali. - Oto kuchnia, w której nigdy nie
gotuję - powiedział.
- Szkoda - mruknęła Elizabeth. - Marnuje się.
Stojąca pośrodku wyspa z marmurowym blatem i wbudowanym
grillem najnowszej generacji czekała na wytrawnego kucharza, a
zwrócony ku oknom rząd czarnych krzeseł na stalowych nogach
czekał na gości.
- Wiesz co? Jeśli pomożesz mi zebrać trochę garnków i tych
wszystkich wichajstrów, które nie wiadomo do czego służą,
przygotuję ucztę, jakiej nie zapomnisz do końca życia.
- Podobno zatrucia ptomainami się nie zapomina - zażartowała.
- Pamiętaj, że jestem lekarzem.
Elizabeth chciała dać mu kuksańca w bok, ale Jason chwycił ją za
rękę i pociągnął do jadalni.
- A oto jadalnia, w której nigdy nie jadam.
- Oczywiście. Nie masz stołu.
- To jeden z powodów. Przypomnij mi, żebym zamówił stół,
zanim zaproszę cię na obiad.
- Krzesła też?
- Też.
Elizabeth ucieszyła się. Zauważyła, że ostatnio w różnych swoich
przedsięwzięciach Jason zakładał jej udział. Trudne do określenia
uczucie szczęścia wypełniało jej serce, kiedy myślała o wspólnym
urządzaniu kuchni. Od bardzo dawna nikt jej nie włączał w swoje
plany. Nie potrzebował. Nie pragnął. Od nadmiaru wrażeń zakręciło
jej się w głowie.
Z jadalni przeszli do gabinetu.
- Oto gabinet, w którym nigdy nie pracuję - zakomunikował
Jason.
- Dlaczego? - zdziwiła się Elizabeth.
- Tu jest zbyt cicho. Nie mogę zebrać myśli. Piszę w klinice.
Następnie Jason pokazał Elizabeth prywatną część apartamentu.
- Tu jest łazienka dla gości i sypialnia, których jeszcze żaden gość
nie używał. - A widząc, w jaki sposób Elizabeth mu się przygląda,
dodał: - Tak, tak, wiem. Brak łóżka. Ale nie potrafię sobie jeszcze
wyobrazić przyjmowania gości z nocowaniem.
- Rozumiem.
Teraz Jason wziął Elizabeth za ramiona i skierował do swojej
sypialni. Wielkie łoże ginęło w ogromnej przestrzeni. Nie było tu
żadnych obrazów, żadnych roślin, żadnych pamiątek. Elizabeth
westchnęła. A mogłoby tu być tak pięknie. W nocy zaś, szum oceanu
kołysze do snu...
Jason podszedł do okna. Po chwili odwrócił się i powiedział:
- To jedyny pokój w całym mieszkaniu, którego używam.
- Czyli tu jest centrum rozrywki - powiedziała Elizabeth i słysząc
własne słowa, oblała się rumieńcem.
Nie mogła uwierzyć, że palnęła taką gafę. Jak gdyby dopytywała
się o jego prywatne życie. Albo jak gdyby była zazdrosna. Albo
jeszcze gorzej, jak gdyby miała ochotę na flirt. Starała się być
dowcipna, seksowna, a wyszła na kompletna idiotkę. Kobieta w jej
stanie pozwalająca sobie na tego typu uwagę w stosunku do
mężczyzny takiego jak Jason! Pragnęła zapaść się pod ziemię.
Jason uśmiechnął się słabo i odrzekł:
- No, brakuje telewizora i sprzętu hi-fi...
- No cóż... - przybierając minę kobiety światowej, Elizabeth
posłała mu promienny uśmiech i zaczęła się wycofywać. Źle
wymierzyła i zamiast w drzwi trafiła w ścianę. - Masz rację -
zaszczebiotała i zniknęła w holu.
W pokoju Juniora zostało jeszcze wiele do zrobienia i Jason i
Elizabeth spędzili kolejne dwa weekendy, malując dziecinne mebelki
różnymi odcieniami kremowego i żółtego. Nareszcie, kilka tygodni od
rozpoczęcia, byli na finiszu. Pokój, cały w kaczuszkach i króliczkach,
pełen zabawek, wyglądał znakomicie i czekał na przyjęcie małego
lokatora.
Teraz, zmęczeni niczym psy gończe, zjedli na patio obiad
składający się ze steków z grilla z sałatą. Kiedy Elizabeth weszła do
salonu, zastała Jasona wyciągniętego na kanapie. Uśmiechając się,
podeszła do półki z wideo.
- Świetnie, że przyrządziłeś popcorn. Pachnie cudownie -
powiedziała.
- Częstuj się - zaprosił, podrzucając ziarna w powietrze i łapiąc je
ustami. - Popcorn to moja specjalność. I naleśniki z jagodami.
- Będziesz mi je musiał kiedyś usmażyć.
- Nie mogłem się doczekać, kiedy o to poprosisz - zaczął
żartować. - A może usmażę ci je jutro na śniadanie? A ty, dla nabrania
apetytu, pohuśtasz się dziś na żyrandolu.
- Przestań, bo od śmiechu brzuch mnie rozboli - prosiła, i
rumieniąc się zmieniła temat. - Na miłość boska, co ty wypożyczyłeś?
Cud narodzin? Czy to właściwa rozrywka na sobotni wieczór?
- Zobaczysz, spodoba ci się - zapewnił ją Jason. - Każdy, kto
oglądał ten film, był zauroczony. Ale będą nam potrzebne chusteczki.
Co najmniej pudełko. To prawdziwy wyciskacz łez. Ogląda się ten
film ze ściśniętym gardłem.
- Pewnie dlatego, że widzisz, jak to okropnie boli, a na dodatek
wiesz, że to dopiero początek męki. Wiesz, ile dziś kosztuje dobra
szkoła wyższa? - Cały czas narzekając, Elizabeth nastawiła wideo.
- To Junior pójdzie do pracy, albo postara się o stypendium. Nie
martw się na zapas. Do tego jeszcze dużo czasu - uspokajał Jason.
Zapraszającym gestem poklepał poduszki obok siebie. - Chodź,
mamusiu. Odpocznij. Naharowałaś się dzisiaj.
- Ale wygląda ładnie, prawda? - spytała, mając na myśli pokój
dziecinny.
Stała koło telewizora, wahając się.
- Super. To wszystko dzięki moim umiejętnościom malarskim.
- Tak, tak - zaczęła się z nim droczyć. - Przykleiłbyś się do ściany
na stałe, gdybym od czasu do czasu nie polewała cię wężem, żebyś się
odkleił.
Jason roześmiał się.
- No chodź już, chodź.
Elizabeth wciąż się ociągała. W jej stanie emocjonalnej
pobudliwości bała się usiąść obok Jasona, jeść popcorn z jednej miski.
Już chciało jej się płakać, jeszcze zanim ten cholerny film się zaczął.
Jason jest taki kochany, że stara się jej pomóc w ten sposób.
Prawdziwy przyjaciel w potrzebie.
Kilkakrotnie w ciągu tego popołudnia chciała zacząć rozmowę na
temat rodowej waśni dzielącej Mansfieldów i Coltonów. Chciała
oczyścić atmosferę i przekazać mu wiedzę, której rodzina mu
poskąpiła, kiedy dorastał. Ale bała się zepsuć ten fantastyczny nastrój.
Przez cały czas śmiali się, przekomarzali, bawili, robili wszystko to,
czego Elizabeth nigdy nie robiła z Mikiem.
Ze smutkiem spojrzała na małą oprawioną w ramkę fotografię ich
obojga, wciąż stojącą na regale. Zdjęcie pochodziło ze szczęśliwszego
okresu ich życia, ale nie tak szczęśliwego, jak dzisiejszy dzień. Ze
smutkiem pomyślała, że gdyby nie to zdjęcie, zapomniałaby już, jak
Mike wygląda. Opuścił ją zaledwie siedem miesięcy temu, ale tak
naprawdę odszedł od niej dwa lata wcześniej. Ona po prostu uparcie
nie chciała się do tego przyznać.
- Chodź, chodź - ponaglał Jason, moszcząc miejsce na kanapie
obok siebie. - Już się zaczyna. Przygotowałem dla ciebie chusteczki. -
Wyciągnął garść chusteczek z pudełka i pomachał nimi.
Nie mogąc się oprzeć takiemu zaproszeniu, Elizabeth usiadła na
kanapie, pozwoliła się przytulić i nakarmić popcornem. Przez
następną godzinę siedziała jak zauroczona, oglądając cud narodzin -
od poczęcia do porodu - rozgrywający się na ekranie telewizora.
Kiedy nadszedł punkt kulminacyjny i kamera zaczęła na przemian
pokazywać trzy kobiety na sali porodowej, Elizabeth ścisnęła Jasona
za rękę i zalała się łzami.
Rodzenie dziecka było tak piękne i tak naturalne. I nie tak
przerażające, jak jej się wydawało. Patrzyła ze ściśniętym gardłem i
po raz pierwszy od czasu, kiedy odkryła, że jest w ciąży, pomyślała,
że wyjdzie ze szpitala z nowym członkiem rodziny w ramionach. Że
będzie czyjąś mamą.
Kątem oka widziała, jak Jason też trze oczy. Co za niewiarygodny
mężczyzna. Taki kochany. Taki dobry. Taki opiekuńczy. Z każdą
minutą Elizabeth coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że
pragnie przeżyć z nim coś więcej niż tylko przyjaźń i że to pragnienie
zrodziło się, kiedy go po raz pierwszy ujrzała. Gdyby miała być
absolutnie uczciwa, musiałaby przyznać, że już obsadziła go w roli
przyszłego ojca swojego dziecka i przyszłego męża.
Nagle zamarła. A jeśli on traktuje ją tylko jak dobrego kumpla?
Albo jeszcze gorzej, jak siostrę? Kogoś, z kim miło spędza się czas,
czekając na pojawienie się tej jednej jedynej? Jason był wysoki,
ciemnowłosy, przystojny i bogaty. Mógłby mieć kobiet na pęczki.
Bogatych, pięknych, odnoszących sukcesy, szczupłych, z doskonałą
figurą. Dlaczego więc spędza tyle czasu z nią?
Wytarła nos i oczy.
Na pewno nie dlatego, że uważa ją za atrakcyjną. Spojrzała na
swój brzuch. Przecież znają się kilka tygodni, i ku jej wielkiemu
zaskoczeniu, odnosi się do niej z takim szacunkiem, jakby był
zakonnikiem, który ślubował czystość. Czy mogła go za to winić? Ma
spuchnięte nogi, cierpi na niestrawność, chodzi w bezkształtnych
ciuchach, nie ma w sobie nic seksownego, rozczulała się nad sobą w
duszy.
To prawda, przyjemnie mija im czas i zgadzają we wszystkim.
Ale co on z tego ma? Niczego nie zyskuje, spędzając wolne chwile
właśnie z nią. Chyba że... Elizabeth przypomniały się słowa
pielęgniarki Sherry. Jego była narzeczona nie chciała urodzić mu
dzieci i dlatego z nią zerwał. Więc może zaprzyjaźnił się z nią z
powodu dziecka, a nie dla niej samej?
Film skończył się. Na ekranie pojawił się śnieg i taśma
automatycznie zaczęła się przewijać do przodu.
- Jason?
- Tak?
Serce zaczęło jej bić szybciej, dłonie zwilgotniały. Nie. Nie może
zapytać go o to, czy chce mieć własne dziecko. Mogłoby to obudzić
bolesne wspomnienia. Przecież nie chce psuć tak przyjemnego
nastroju. A jednak bardzo pragnęłaby dowiedzieć się, co dzieje się w
jego sercu.
- Dziękuję, że jesteś tu ze mną ze względu na Juniora - szepnęła,
spuszczając wzrok.
Jason łagodnie ujął ją pod brodę i zajrzał jej głęboko w oczy.
Okay. To nie było spojrzenie zakonnika. Ani dobrego kumpla. Ani
przyjaciela. Ani brata. Czyżby dostrzegła w jego oczach pożądanie?
- Junior jest tak samo dobrym pretekstem jak inne, żeby być tu z
tobą - rzekł Jason, ujmując jej twarz w dłonie. W jego głosie słychać
było wzruszenie.
Czułość, z jaką na nią patrzył, rozwiała wszelkie jej obawy.
Zanim zdążyła odetchnąć z ulgą, Jason pochylił się i pocałował ją
powoli, słodko, zmysłowo, znacząco. Tym pocałunkiem udowodnił,
dlaczego z nią jest. Był to pocałunek, który zaprzecza prawom fizyki,
który zmienia dwie poszukujące istoty w jeden pełny organizm.
Takiego pocałunku nigdy nie przeżyła z Mikiem.
Objęła Jasona za szyję, chciała się do niego przytulić, ale
Juniorowi się to nie spodobało. Zaprotestował mocnym kopnięciem.
- Odpycha mnie - roześmiał się Jason.
Elizabeth zawtórowała mu.
- Czuje.
- Jest zazdrosny. Nie mam do niego pretensji, bo chcę mieć cię
wyłącznie dla siebie.
- Chcesz?
- Bardzo - rzekł Jason i znów ja pocałował.
Tym pocałunkiem zawładnął jej ciałem i duszą i teraz już
wiedziała, że zainteresowanie nią i Juniorem, to dwie różne rzeczy.
Nagle Jason wypuścił ją z objęć i opadł na oparcie kanapy.
- Muszę już iść - powiedział zmienionym głosem.
- Dobrze. Rozumiem.
Nie chce gotowej rodziny. Albo to, albo całowanie się z ciężarną
kobieta nie jest przyjemnością, pomyślała.
- Nie. Nie rozumiesz - powiedział Jason i pocałował ją jeszcze
raz. - Nie rozumiesz - powtórzył. - Muszę iść, bo jeżeli teraz nie
pójdę, to zostanę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Co masz na sobie? - spytała filuternie Elizabeth, przytrzymując
słuchawkę między ramieniem i policzkiem.
- To ja dzwonię! Ty pierwsza.
Elizabeth spojrzała na swój ogromny podkoszulek ze śmieszną
kaczką na piersiach i napisem: Kwa, kwa, kwa! oraz ciepłe skarpety z
dziurą na palcu i wzdrygnęła się.
- Zgoda. Mam na sobie skąpe body, kabaretki i szpilki. Twoja
kolej.
Jason wybuchnął śmiechem i oświadczył:
- Przyjeżdżam natychmiast.
- Lepiej nie - zaprotestowała. - Już i tak trudno mi było rozstać się
z tobą. - Nie mogła uwierzyć, że się do tego otwarcie przyznała, ale
było za późno. Poza tym Jason doskonale sam o tym wiedział.
Stali na ganku przez dobre pół godziny, objęci, szepcąc czułe
słówka, dziękując sobie nawzajem i życząc dobrej nocy. Na koniec
Jason pocałował ją i odjechał. Ale chyba jeszcze zanim wyjechał z jej
podjazdu na ulicę, już wystukał numer do niej.
I teraz, dwie godziny później, wciąż rozmawiali. Elizabeth leżała
już zwinięta pod kołdrą, a ciepły głos Jasona kołysał ją do snu.
- Słyszałeś to? - spytała wpół śpiąc.
- Tak.
- Co to było?
- Sygnał rozmowy oczekującej.
- Nie chcesz dowiedzieć się, kto to?
- Nie. Nie przejmuj się.
- A jeśli to pilne?
- Zadzwonią jeszcze raz.
- Jason! - Wiedziała, że się z nią droczy, ale jednak...
Odpowiedziało jej ciężkie westchnienie. Sygnał rozmowy
oczekującej rozległ się ponownie.
- Okay, okay! - Zniecierpliwienie w głosie Jasona sprawiło
Elizabeth satysfakcję.
- Czy takim tonem mówi się do pacjenta? - upomniała go
żartobliwie.
- Dobrze, dobrze. Poczekaj, pokażę ci, jakim tonem mówi się do
pacjenta. Nie odkładaj słuchawki, dobrze?
- Dobrze.
- Poczekasz przy telefonie?
- Oczywiście.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. Pospiesz się. Ktoś się niecierpliwi.
Elizabeth skorzystała teraz z okazji i przekręciła się na drugi bok,
co z każdym tygodniem stawało się coraz trudniejsze i wymagało
coraz bardziej skomplikowanych zabiegów oraz podkładania
poduszek pod brzuch, pod plecy, pod nogi.
Co za wspaniały sposób na spędzenie wieczoru, pomyślała.
Chociaż wolałaby, żeby Jason był tu obok niej. Wspólna przyszłość
wciąż jeszcze była jednak tylko marzeniem i Elizabeth surowo
zakazała sobie dzielić skórę na niedźwiedziu.
Po chwili usłyszała jakieś klikanie w słuchawce i głos Jasona:
- Elizabeth?
- Tak?
- Zadzwonię za chwilę, dobrze?
- Oczywiście. Czy to coś pilnego?
- Można tak powiedzieć. Dzwoni moja babka, Sybil. Pamiętasz ją
ze ślubu?
- Oczywiście. To ta, która podeszła do nas, kiedy tańczyliśmy.
- Tak. Dzwoni z Europy. - Jason westchnął. - Nie należy do osób,
które można zbyć. Zadzwonię, jak tylko skończę z nią rozmawiać.
- W porządku. - Odkładając słuchawkę na widełki, Elizabeth już
nie mogła się doczekać, kiedy telefon zadzwoni ponownie.
- Słucham, babciu.
Jason oparł się wygodniej o zagłówek łóżka i zawiązał pasek
szlafroka. To potrwa. Rozmowy z Sybil zawsze trwają długo.
- Nareszcie! Osobom w moim wieku nie należy kazać zbyt długo
czekać. Może mnie już nie być wśród żywych, kiedy raczysz podejść
do telefonu.
- Co ty mówisz, babciu! Jesteś zdrowa jak koń. Szczególnie teraz,
kiedy rzuciłaś palenie. Bo rzuciłaś, prawda?
- Nie twój interes, smarkaczu. Lekarze! Phi!
Jason wzniósł oczy do nieba. W tle słychać było teraz kilkakrotnie
pstryknięcie zapalniczki.
- O co chodzi, babciu? Dlaczego dzwonisz?
Sybil zaciągnęła się głęboko papierosem i dopiero potem
odpowiedziała:
- Nie podlizuj się. Już figurujesz w moim testamencie.
Jason spojrzał na zegarek. Robiło się późno. Bał się, że Elizabeth
zaśnie.
- Która godzina w Paryżu? - spytał.
- Tu jest ranek, a ja trawię go, próbując uzyskać odpowiedź na
proste pytanie, ale każdy cholerny Colton w Prosperino włączył
cholerną sekretarkę! Nie cierpię mówić do maszyny.
- Wnioskuję więc, że nie byłem pierwszy na twojej liście...
- Oczywiście, że nie! A po co miałabym do ciebie dzwonić?
Chyba żebym się dowiedziała, że się żenisz. - Przerwała na chwilę, a
Jason usłyszał, jak zanosi się kaszlem.
- Kiedy ostatni raz byłaś u lekarza? - spytał.
- Pójdę do lekarza, kiedy ty się zaręczysz - oświadczyła starsza
pani.
- To wyjdź za mnie - zażartował Jason.
- Nie bądź taki dowcipny. Wiesz, że mam na myśli jakąś miłą
pannę z dobrej rodziny.
Jason trochę się spodziewał, że rozmowa przybierze taki obrót,
lecz zamiast zmienić temat, jak miał w zwyczaju, szczególnie odkąd
zerwał z Angie, odczekał chwilę i powiedział:
- Niewykluczone, że będziesz musiała zamówić wizytę wcześniej
niż myślisz, babciu.
- Dlatego, że ja umieram, czy dlatego, że ty się żenisz?
- Jesteś zbyt żywotna, żeby tak od razu umierać, za to ja może się
ożenię. Kiedyś.
- Żenisz się?!
- Tego nie powiedziałem. Jeszcze nie jestem całkiem pewny.
Poznałem kogoś naprawdę miłego, ale nie będę się spieszył z decyzją.
- Byleś się zbyt długo nie namyślał, synku. Latek nam nie ubywa.
- Będę miał to na uwadze. Ale dlaczego dzwonisz? Nie wystawiaj
mojej ciekawości na zbyt ciężką próbę.
- Stara sztuczka. Kiedy mowa o ożenku, zmieniasz temat, co?
Typowe. No dobrze, chciałam się dowiedzieć, czy rozmawiałeś może
z Grahamem?
- Z Grahamem? - Jason nie był w zbyt dobrych stosunkach ze
swoim stryjem Grahamem. Ostatni raz widzieli się na ślubie
Harrisona, ale zamienili ze sobą tylko kilka zdawkowych słów. -
Dlaczego pytasz?
- Martwię się o Meredith. Na ślubie Graham wspomniał, że nadal
zachowuje się bardzo dziwnie...
Meredith była szwagierką Grahama i żoną bratanka Sybil, Joego
Coltona. W dzieciństwie Jason spędzał wiele czasu w ich domu.
Zapamiętał Meredith jako uroczą i kochającą osobę, rozdającą
dzieciom lody i pozwalającą jeździć na kucach. Była jego ulubioną
ciotką. Teraz jednak stała się inną osobą, podenerwowaną, kąśliwą.
Zmiany w jej osobowości zaczęły się około dziesięciu lat temu i
następowały zbyt gwałtownie, żeby tłumaczyć je menopauzą czy
naturalnym procesem starzenia. Niemniej na odległość Jason nie
potrafił postawić diagnozy.
- Nie wiem. Słyszałem, że zachowuje się dziwnie, ale...
- Dziwnie? Synku, ta kobieta postradała zmysły. Tamten wypadek
zmienił ją w jakiegoś szatana! I jest coraz gorzej...
Słuchając Sybil, Jason pochylił się do przodu i ukrył twarz w
dłoniach. Tematowi zmian w osobowości ciotki Meredith poświęcono
chyba więcej czasu niż dyskusjom o rozbiciu atomu.
- Uważam, że powinieneś wziąć ją do siebie i przeprowadzić
kompleksowe badania. Nie dziwiłabym się, gdyby na prześwietleniu
mózgu wyszło, że gnieżdżą się w jej głowie jacyś przybysze z
kosmosu!
Jason nie potrafił odmówić niczego babci Sybil. Kochał i
szanował tę drobną kobietę, dla której rodzina była najważniejszą
rzeczą na świecie. A Sybil, jak wszyscy doskonale wiedzieli,
uwielbiała wnuka.
- Dobrze. Wyślę jej zawiadomienie, że powinna stawić się na
badania okresowe i wtedy zobaczę, co się da zrobić.
- Kochany jesteś. Kocham cię najbardziej z moich wnuków, tylko
nie mów o tym Harrisonowi.
Jason wiedział, że Sybil to samo powtarza jego bratu.
- A jeśli oświadczysz się tej dziewczynie, chcę o tym wiedzieć
pierwsza. Zadzwoń natychmiast - rozkazała i odwiesiła słuchawkę.
Jason z jękiem opadł na poduszki.
Następnego ranka, po nabożeństwie, Jason i Elizabeth poszli na
śniadanie, a potem odwiedzili kilka sklepów z antykami w najstarszej
części Prosperino. Ta historyczna dzielnica była mekką turystów i
tego majowego dnia ludzie tłumnie wylegli na ulice.
- Co się kupuje osobie, która ma już wszystko? - spytał Jason w
jednym ze sklepów, do którego weszli.
- A kto ma wszystko? - zaciekawiła się Elizabeth.
- Mój wuj Joe. W przyszłym miesiącu obchodzi sześćdziesiąte
urodziny i moja ciotka, Meredith, urządza galę, jakiej Prosperino
długo nie zapomni.
- Cóż... - zawahała się Elizabeth. Mężczyznom zawsze trudno
kupić prezent. - A co lubi? Czym się interesuje? Ma jakieś hobby?
Umierała z ciekawości, żeby się dowiedzieć jak najwięcej o
rodzinie Jasona, ale bała się zadawać pytania w obawie, że w
rozmowie wyjdzie na jaw kwestia tej głupiej waśni dzielącej oba rody.
- Hobby? Robienie pieniędzy. Adoptowanie dzieci.
- Uhm. Bardzo szlachetne zajęcie, ale dziecko trudno ofiarować
jako prezent urodzinowy.
- Widzisz. Mówiłem, że wujowi nie można niczego kupić.
- Nie panikuj. Opowiedz mi o jego życiu i zaraz przyjdzie nam do
głowy jakiś pomysł. Zobaczysz.
- W takim razie wstąpmy gdzieś napić się kawy.
- Masz ochotę na ten kawałek mojego ciastka? - spytała Elizabeth,
patrząc z żalem na swój talerzyk. - Nie powinnam jeść tyle słodyczy.
- Z chęcią - powiedział Jason.
Siedzieli na tarasie francuskiej cukierni w bok od głównej ulicy
starego miasta. Zielony parasol osłaniał ich od słońca, a od strony
oceanu wiał łagodny wiaterek. Z filiżanką bezkofeinowej kawy w
dłoniach Elizabeth zafascynowana słuchała dziejów klanu Coltonów.
Dzięki opowieści Jasona poznawała drugą stronę tragicznej waśni.
- Na czym skończyłem? - spytał Jason, przeżuwając ostatni kęs
ciastka, którym Elizabeth się z nim podzieliła.
- Na babce.
- Sybil. Macie coś ze sobą wspólnego.
- Tak? - zdziwiła się Elizabeth, starając się ukryć sceptycyzm.
- Uhm. Obie jesteście samotnymi matkami. I obie macie synów.
- Sybil była samotną matką?
- Między innymi. - Jason oparł się wygodniej o tył krzesła i rzucił
zgniecioną serwetkę na talerzyk. - Sybil zawsze chodziła własnymi
drogami. Urodziła się tu, w Ameryce, ale wolała Europę. Studiowała
na Bryn Marr i została dziennikarką. Kocha opowiadać, jak
odwiedzała salony i kawiarnie Londynu, Paryża, Madrytu i Rzymu i
ocierała się o znane osobistości tamtej epoki.
- Jak kto na przykład?
Jason przymknął oczy i zastanawiał się chwilę.
- Sybil uwielbia ozdabiać swoje opowieści znanymi nazwiskami,
ale ona tych wszystkich ludzi rzeczywiście poznała, Hemingwaya,
Fitzgeralda, Gertrude Stein i Virginię Woolf.
- Nie mów.
- Tak, tak. Fantastyczna babka. Zna biegle kilka języków.
Utrzymywała siebie i dziecko, pracując jako tłumaczka i reporterka.
- Musi być fascynującą kobietą - powiedziała Elizabeth na głos, a
w duchu dodała, że również wzbudzającą strach.
- I jest. Ale należy do tych osób, które naprawdę trzeba poznać,
żeby zrozumieć. Ma niewyparzony język i kilkakrotnie poniosła tego
konsekwencje. Tak było na przykład z jej bratem Teddym. Nie
powtarzaj nikomu, ale sądzę, że wybuchowy charakter sprawił, że
nigdy nie wyszła za mojego dziadka.
- Urodziła nieślubne dziecko?
Elizabeth przypomniała sobie energiczną damę o królewskiej
posturze, która poznała na ślubie Savannah, i nie mogła uwierzyć w te
rewelacje.
- Tak. Chociaż nie lubi o tym opowiadać - ciągnął Jason. -
Zamieszkała z Frankiem, moim ojcem, w małym miasteczku koło
Paryża. Potem posłała go do college'u tutaj, w Stanach. Tam poznał
moją matkę, Shirley. Harrison i ja urodziliśmy się, kiedy rodzice byli
jeszcze bardzo młodzi. Stworzyli Colton Media Holding, na którego
czele obecnie stoi Harrison. Chyba odziedziczył po wujku Joem talent
do robienia pieniędzy.
- Wujek Joe. Patriarcha rodziny. Potentat naftowy i człowiek,
który ma wszystko - wyrecytowała Elizabeth.
- Świetnie - pochwalił ją Jason wyraźnie zadowolony. - Widać, że
słuchałaś uważnie.
Elizabeth posłała mu zuchwałe spojrzenie i mówiła dalej:
- Brat Sybil, Teddy, jest ojcem twojego wuja Joego.
- Zgadza się. Joe jest starszy, Graham młodszy. Ale nie
wychowywali się razem. Wyrośli w rodzinach zastępczych.
- Dlaczego?
- Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym.
- To straszne.
- Tak, to smutna historia. - Jason zamyślił się, wpatrzony w
odległy punkt, gdzie ocean stykał się z kalifornijskim niebem.
Po chwili, jakby przypominając sobie, o czym rozmawiali,
ciągnął:
- Ale mimo że dorastał bez swojego biologicznego ojca, wiedział,
że jest bardzo kochany przez przybranych rodziców. Wiesz... - zaczął,
a jego spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek spoważniało -
wiesz, nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie, czy człowiek, który
wychowuje dziecko, jest jego biologicznym ojcem, czy nie. Ważne
jest, że kocha je jak rodzone.
Gdy mówił te słowa, Elizabeth nie spuszczała wzroku z jego
warg. Miała dziwne wrażenie, że Jason mówi o swoich uczuciach do
jej synka.
- Naprawdę tak myślisz? - szepnęła.
- Tak. Mój wuj Joe jest najlepszym dowodem na to, że poprzez
miłość można wychować chłopca na wspaniałego mężczyznę. Jego
przybrany ojciec kochał go całym sercem i Joe wiedział o tym. I
dzięki tej miłości on sam tyle robi dla innych potrzebujących dzieci.
Stworzył fundację Nadzieja i sam adoptował kilkoro sierot. Co
dowodzi, że miłość naprawdę wiele przezwycięża.
- Prawda - westchnęła Elizabeth, zastanawiając się, czy miłość,
jaką czuła do Jasona, przezwycięży przeszłość.
- Polubiłabyś mojego wuja Joego - powiedział Jason. - Jego
życiorys to budujący przykład historii człowieka, który do
wszystkiego doszedł sam. Teraz kieruje kilkoma znaczącymi
korporacjami i ma trochę do czynienia z przemysłem naftowym. -
Ujął ją za rękę. - Powinnaś pójść ze mną na to przyjęcie.
- To by dopiero była sensacja. Ty razem z dziewczyną z
brzuchem.
Jason wybuchnął śmiechem.
- Cudownie! Nareszcie ludzie mieliby nowy temat do rozmowy.
Bo tak, to ciągle plotkują o mojej stukniętej ciotce Meredith.
- Stukniętej ciotce Meredith? - zdziwiła się Elizabeth.
- To kolejna smutna historia.
Elizabeth zaczęła bawić się serwetką.
- Czy wiesz, skąd pochodzi twoja rodzina? - spytała po chwili.
Jason wzruszył ramionami.
- Niewiele wiem o dalszych przodkach. Moja wiedza kończy się
na Sybil i wujku Joem. Ale Sybil będzie wiedziała. Jest ekspertem od
rodzinnych koneksji. Wprowadzi cię we wszystkie tajniki, jeśli
będziesz chciała. Przyjedzie na urodziny wuja Joego.
- Och! - Elizabeth uśmiechnęła się słabo. - To... to miło - dodała.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ostry dzwonek telefonu wyrwał Elizabeth z lekkiej drzemki,
której się oddawała, wpółleżąc w nowym fotelu Jasona. Było
piątkowe popołudnie. Minął kolejny tydzień. Dokuczały jej
opuchnięte nogi i stopy, wiec Jason zaprosił ja na obiad, który
zamierzał ugotować w nowo urządzonej i wyposażonej kuchni.
Telefon zadzwonił ponownie.
- Jason? - powiedziała.
Przetarła oczy. Cisza.
- Jason? - powtórzyła.
Telefon zadzwonił po raz trzeci. Dziwne. Dopiero teraz
spostrzegła kartkę leżącą na stoliku obok fotela.
Musiałem pobiec do sklepu po ser ricotta i sos sałatkowy.
Przyniosę lody czekoladowe dla JUNIORA. J.
Uśmiechnęła się do siebie, czytając. Miała ogromną ochotę na
lody, co było o tyle niezwykłe, że podczas całej ciąży lody mogły dla
niej nie istnieć. Podciągnęła kolana. Odpychając się od podnóżka,
usiłowała podnieść się z fotela. Jednak teraz coraz trudniej było jej
nawet usiąść.
Telefon zadzwonił kolejny raz.
- Już idę! - zawołała.
Wreszcie udało jej się wstać, ale zanim dobiegła do kuchni i
podniosła słuchawkę, włączyła się automatyczna sekretarka.
- Jason? To ja. Gdzie ty się do diabła podziewasz? Dlaczego
nikogo z was nie ma w domu, kiedy ja dzwonię? Jeśli tam jesteś,
odpowiedz natychmiast. - Elizabeth rozpoznała głos Sybil i
postanowiła nie ujawniać się. - Nie mam czasu czekać, aż skończysz,
cokolwiek tam robisz, synku. Jason?
Nastąpiła przerwa w monologu i Sybil głęboko zaciągnęła się
papierosem. Elizabeth prawie poczuła dym.
- Zaczynam podejrzewać, że ludzie unikają mnie. Mniejsza z tym.
Dzwonię, żeby dać ci kilka rad odnośnie Meredith. Czytałam ostatnio
sporo artykułów i dobrze by było, gdybyś zbadał, czy nie ma
biedaczka guza mózgu. Wszystkie symptomy się zgadzają i wynika,
że ma klasyczne objawy. Zrób jej prześwietlenie, a potem mi powiesz,
czy miałam rację.
Starsza pani zrobiła przerwę i ponownie zaciągnęła się
papierosem. Potem, wydychając dym prosto w słuchawkę, ciągnęła
już na inny temat:
- I ciągle czekam na jakieś informacje o tej pannie, z którą się
spotykasz.
Elizabeth zamarła. Jason spotyka się z kimś? Serce zatrzepotało
jej w piersi.
- Do tej pory wiem tylko, że ma na imię Elizabeth. Przyznasz, że
to niewiele.
Czyżby Jason powiedział babce o niej? Ogarnął ją lęk i
jednocześnie radość. Pochyliła się nad aparatem, żeby lepiej słyszeć.
- Błagam o jakieś szczegóły, chłopcze. Tylko nie mów mi, że
znalazłeś kolejną zbłąkaną owieczkę, która miała do szkoły pod górkę,
słyszysz. Kiedy zobaczyłam tę Angie, od razu wiedziałam, że to
kobieta nie dla ciebie.
Elizabeth spojrzała na swój brzuch, potem przyłożyła dłonie do
skroni.
- Więc co to za rodzina? - W głosie Sybil słychać było
nieprzyjemną nutę przyprawiającą Elizabeth o gęsią skórkę.
Elizabeth westchnęła w duchu.
- Skąd pochodzą? Co robili? Jeśli zamierzasz uczynić z niej
członka klanu Coltonów, muszę wiedzieć coś więcej.
Członka klanu Coltonów! Czyżby Jason zwierzał się babce ze
swoich planów matrymonialnych?
- A zresztą mniejsza z tym. Mam dość rozmawiania z tą maszyną.
Nienawidzę automatycznych sekretarek! Zadzwoń, kiedy wrócisz,
gdziekolwiek jesteś. Aha, mam jeszcze jedno pytanie. Chodzi o
Emily.
Emily? Kim jest Emily?
- Koniecznie chcę wiedzieć, czy nadal męczą ją koszmary senne o
tym wypadku, jaki miały z Meredith. Podobno śni jej się, że się budzi
i widzi dwie Meredith! Jedna jest aniołem, a druga diabłem
wcielonym! - Sybil zachichotała. - To prawda! Widziałam film o
kobiecie, która jest jak dwie różne osoby. Ta zła robi piekło, potem
wkracza ta dobra i wszystko łagodzi. Jasonie, wskrześ tę dobrą
Meredith, zanim opanują ją demony.
W aparacie rozległ się lekki sygnał, prawdopodobnie
zawiadomienie o rozmowie oczekującej.
- Jason? Halo? Halo? Głupia maszyna! - zdenerwowała się Sybil i
rzuciła słuchawkę na widełki.
Elizabeth wpatrywała się w mrugające czerwone światełko w
aparacie. Ładna rodzinka, nie ma co, pomyślała. Sybil Colton raczej
nie należy do osób współczujących zbłąkanym owieczkom. Poklepała
się po brzuchu i usiadła na jednym ze stalowych stołków, żeby nie
upaść. Jason opowiedział babce o niej, ale najwidoczniej nie
poinformował Sybil, że jego wybranka nazywa się właśnie Mansfield.
- Hej, kochanie! Wróciłem! - zawołał Jason od progu i
kopnięciem zamknął drzwi.
Zastał Elizabeth w kuchni, siedzącą przy wyspie i wpatrzoną w
aparat telefoniczny. Rzucił zakupy na blat, stanął za ukochaną i oparł
brodę o jej ramię.
- Spałaś tak mocno, że nie chciałem cię budzić.
- Obudził mnie telefon.
Coś w głosie Elizabeth zaniepokoiło Jasona. Zdenerwowanie.
Napięcie. Może się czymś martwi?
- Telefon?
Elizabeth ruchem głowy wskazała aparat.
- Twoja babka - poinformowała.
- Sybil dzwoniła? - zdziwił się Jason. - W jakiej sprawie? - Coś
mówiło mu, że niekoniecznie chciałby się tego dowiedzieć.
- Nagrała się.
Jason nacisnął przycisk i słuchał. Uśmiechnął się kwaśno, słysząc,
jak Sybil wyciąga kolejne szkielety z rodzinnej szafy. No cóż, wkrótce
Elizabeth sama się dowie, że jego rodzina daleka jest od ideału.
Wyciągnął rękę i ujął dłoń Elizabeth w swoją. Dlaczego jest taka
spięta, zastanawiał się z niepokojem. Pieścił jej palce i robił miny,
starając się wyrwać ją z zadumy. Sybil zmieniła temat.
- I ciągle czekam na jakieś informacje o tej pannie, z którą się
spotykasz.
Jason zamarł.
- Do tej pory wiem tylko, że ma na imię Elizabeth. Przyznasz, że
to niewiele... Jeśli zamierzasz uczynić z niej członka klanu Coltonów,
muszę wiedzieć coś więcej!
Spojrzał ukradkiem na Elizabeth, żeby sprawdzić jej reakcję i
dostrzegł, że się mocno zarumieniła. Serce podskoczyło mu do gardła.
Cholera. A więc Elizabeth wie, że rozmawiał o niej ze swoją rodziną.
Że poinformował ich, że się spotykają. Że jego zainteresowanie jej
osobą wykroczyło poza uprzejmość wobec koleżanki bratowej i
przerodziło się w poważne rozważania, czy wprowadzić ją do klanu
Coltonów.
Sybil rzuciła słuchawkę. W pokoju zaległa niezręczna cisza. Jason
poklepał dłoń Elizabeth i wstał. Schował ogromny pojemnik lodów
czekoladowych do zamrażarki. Zastanawiał się, co powinien
powiedzieć teraz, kiedy jego zamiary zostały ujawnione. Wziął
głęboki oddech. Podrapał się po nosie.
- Przykro mi, jeśli słowa Sybil wprawiły cię w zakłopotanie -
zaczął. - Naprawdę nie chciałem, żebyś w ten sposób dowiadywała się
o moich uczuciach do ciebie.
Elizabeth przełknęła i spytała słabym głosikiem:
- A jakie są twoje uczucia?
Jason stanął obok niej.
- Ja... - Głębokie westchnienie zagłuszyło jego słowa. Wyciągnął
rękę i dotknął policzka Elizabeth. Kciukiem pogładził jej skroń. -
Zakochałem się w tobie.
- Zakochałeś? - Odwróciła się do niego. Objęła go w pasie,
zamknęła oczy i oparła czoło o jego pierś.
- Uhm. Na ślubie Harrisona myślałem, że przepadłem z kretesem.
Kiedy tylko cię zobaczyłem, spoconą i czerwoną na twarzy z gorąca,
usiłującą wytrzeć nos zaproszeniem, pomyślałem, że oto kobieta, z
którą chciałbym spędzić resztę życia. Kobieta, która dzieli moje
uczucia na temat miłości, małżeństwa i rodziny. Kiedy spostrzegłem,
że jesteś w ciąży, zrozumiałem, że już ktoś sprzątnął mi cię sprzed
nosa i poczułem... - Jason westchnął, wsunął dłoń pod jej podbródek,
uniósł jej twarz i zajrzał w oczy - poczułem się oszukany. Ograbiony.
- Ja czułam dokładnie to samo.
- Wiem - szepnął i dotknął ustami jej warg.
Kiedy ich języki zetknęły się, doznał cudownego olśnienia,
odsłoniła się przed nim wielka tajemnica życia. Nagle zyskał
pewność, że to właśnie tej kobiety szukał całe życie. I nie było ważne,
że miała już jedno małżeństwo za sobą. Ani to, że w łonie nosiła
dziecko innego mężczyzny. Takie jest życie. On też miał za sobą kilka
miłostek... i kilka rozczarowań.
Przeszłość. Była, minęła. I nie trzeba się nad nią rozwodzić.
Oboje przekonali się, czego nie chcą od partnera. Od życia. I oboje
wiedzieli, że chcą miłości, małżeństwa, rodziny. Obojętnie, jak ta
rodzina powstała. Odkąd pamiętał, wuj Joe dawał mu przykład, że nie
ma znaczenia, w jaki sposób mężczyzna stał się ojcem. Ważne jest,
jak kocha i jak dba o dziecko.
Jason już uważał dziecko Elizabeth za swoje. Czuł z nim więź
opartą nie na biologii, lecz na miłości. I wiedział, odgadywał ze
sposobu, w jaki Elizabeth oddawała mu pocałunek, że ona czuła to
samo.
- Jason? - Elizabeth oderwała wargi od jego warg i obiema rękami
oparła się o jego pierś. Oddychała z trudem, a policzek miała
zaróżowiony od łaskotania jego zarostu. - Muszę ci coś powiedzieć.
- Uhm - mruknął i zaczął pieścić jej szyję, całować podbródek,
szukać ust. - Mów, mów... - szepnął, przywierając do jej warg.
Elizabeth miała takie słodkie, miękkie, kobiece ciało... takie,
jakiego pragnął. Jason przesunął dłonie na jej kark i wplótł palce w jej
gęste, jedwabiste włosy.
Elizabeth ponownie wyswobodziła się z jego objęć.
- Przestań - powiedziała.
- Dlaczego?
- Dlatego. Mam ci coś ważnego do powiedzenia o... - Urwała i
odwróciła wzrok. Była bliska płaczu. - Widzisz, ja...
Jason poczuł, że żar wypala mu wnętrzności. To, o czym
Elizabeth chce mówić, to poważna sprawa. Domyślał się, że chodzi o
tę tajemnicę, która ją dręczyła od początku ich znajomości. Zamknął
oczy, przygotowując się na najgorszy cios.
Wciąż kocha Mike'a.
Albo Mike przyjeżdża po dziecko.
Albo Mike poszedł po rozum do głowy i nagle pojął, że był idiotą,
że porzucił taką wspaniałą kobietę.
Kiedy patrzył na wykrzywioną bólem twarz Elizabeth, obrazy
zapłakanej Angie czyniącej swoje wyznanie podczas ich ostatniej
dramatycznej rozmowy przesunęły się przed jego oczami. Elizabeth
cofnęła się i odgarnęła włosy z czoła.
- Poczekaj - szepnął i położył jej palec na ustach. - Wydaje mi się,
że taką rozmowę lepiej przeprowadzić na siedząco.
Kiwnęła potakująco głową.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do nowej kanapy, którą razem
wybierali zaledwie tydzień temu. Posadził Elizabeth, ale zanim sam
zdążył usiąść, zabrzęczał jego pager.
- Cholera - mruknął i sięgnął do kieszeni. - To ze szpitala -
powiedział, sprawdzając numer. - Zadzwonię i zapytam, o co chodzi.
- Oczywiście - szepnęła.
- Posłuchaj - powiedział, wsuwając jej rękę pod brodę i patrząc jej
w oczy. - Cokolwiek masz mi do powiedzenia, ja... - urwał i przełknął
ślinę - ja to zniosę. Jestem dorosły. Przeżyję.
Elizabeth milczała.
Jason był przerażony. W swojej karierze zawodowej wielokrotnie
miał do czynienia z ludźmi, których życie wisiało na włosku, ale
nigdy nie bał się tak jak teraz. To, co miała mu do powiedzenia,
zagrażało ich przyszłości.
Podszedł do telefonu, wystukał numer szpitala. Czekając na
połączenie z izbą przyjęć, przyglądał się Elizabeth. Znowu
przypomniała mu się Angie i jej strach, kiedy odkrył, że poddała się
sterylizacji. Prawdopodobnie zamierzała mu o tym powiedzieć
dopiero po ślubie. Angie jeszcze jako nastolatka postanowiła nie mieć
dzieci. Kiedy dorosła, dopiero w innym stanie znalazła lekarza, który
zgodził się przeprowadzić zabieg u tak młodej kobiety.
Znając sytuację rodzinną Angie, Jason potrafił zrozumieć jej
niechęć do posiadania własnych dzieci. Nie potrafił jednak zrozumieć
całej piramidy kłamstw o licznym potomstwie, jakim chce go
obdarzyć po ślubie. Gdyby przypadkiem nie podsłuchał rozmowy
Angie z pielęgniarką z oddziału położniczego, trwałby w
przeświadczeniu, że któregoś dnia zostanie ojcem.
Ale Angie nie chciała rodziny. Pragnęła prestiżu, pieniędzy,
władzy i gwarancji bezpieczeństwa. Tego wszystkiego, czego nie dali
jej rodzice narkomani.
Zacisnął mocno dłoń na słuchawce. Boże, oby się nie okazało, że
znowu zakochałem się w niewłaściwej kobiecie, modlił się w duchu.
- Karen? Mówi doktor Colton. Co się tam u was dzieje? Słuchając
sprawozdania, nie spuszczał oczu z Elizabeth. - Dobrze. Powiedz, że
już jadę... Za pięć minut. Dziękuję.
Powoli odłożył słuchawkę. Przełknął ślinę i powiedział:
- Jedna z moich pacjentek w starszym wieku miała groźny
upadek. Doznała licznych obrażeń i złamała kość biodrową. Muszę
jechać, ale wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł - obiecał. - A jak
wrócę, dokończę gotowanie i będziemy mogli porozmawiać. Dobrze?
Elizabeth kiwnęła głową. Jason podszedł do niej i pocałował ją.
Objęła go mocno za szyję.
- Zaczekasz na mnie tutaj? - upewnił się.
- Zaczekam - obiecała.
- Będę za godzinę. Wtedy porozmawiamy. Dobrze?
- Dobrze - odpowiedziała i uśmiechnęła się przez łzy.
Elizabeth stała przy kuchennym blacie i szykowała lasagne dla
Jasona. Pomyślała, że się nie obrazi, a kiedy wróci, obiad będzie
gotowy. Minęła prawie godzina, odkąd poszedł do szpitala, a ona
sama czuła się już trochę głodna. Nie mogła się już go doczekać. Im
szybciej wyjaśnią sprawę tej głupiej rodzinnej waśni, która tkwi jak
klin między nimi, tym lepiej. Będą się mogli zająć przyszłością.
Kiedy wkładała brudną miskę do zlewu, zadzwonił telefon. To
prawdopodobnie Jason, pomyślała, patrząc na zegar. Dzwoni, żeby mi
powiedzieć, kiedy mogę się go spodziewać w domu. Wytarła więc
ręce w ścierkę zaczepioną na uchwycie lodówki i podniosła
słuchawkę.
- Halo? - powiedziała zdyszana.
Radość, że zaraz usłyszy Jasona, przepełniała jej serce.
- Kto przy telefonie? - spytał jakby znajomy głos.
- Tu Elizabeth.
- Elizabeth? A nazwisko?
- Elizabeth Mansfield - przedstawiła się i dopiero wówczas
zorientowała się, że rozmawia z Sybil Colton.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sybil nie odzywała się dłuższą chwilę. Elizabeth zaczynała się
zastanawiać, czy starsza pani jeszcze tam jest po drugiej stronie.
- Halo? - zaryzykowała i odezwała się pierwsza.
- Mansfield? A więc pani nazywa się Mansfield? Było już za
późno przedstawiać się nazwiskiem męża. A poza tym, prędzej czy
później Sybil i tak dowiedziałaby się prawdy.
- Tak. Nazywam się Elizabeth Mansfield.
W słuchawce słychać było teraz kilkakrotne kliknięcie zapalniczki
i ciężkie westchnienie świadczące o głębokiej frustracji.
- No tak - powiedziała Sybil. Teraz słychać było, jak zaciąga się
dymem. - Ta sama Elizabeth, z którą Jason się spotyka?
- Chyba tak można...
- Wiedziałam! - wykrzyknęła Sybil tak głośno, że Elizabeth aż
podskoczyła. - Wiedziałam, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe!
Raz w życiu uparciuch robi to, co chcę, żeby zrobił, i od razu musi
wszystko zepsuć! Dlaczego wybrał sobie akurat dziewczynę o
nazwisku Mansfield! Nie mogę w to wprost uwierzyć! Nie, nie, nie
zgadzam się!
Na trzęsących się nogach Elizabeth zdołała jakoś dotrzeć do
najbliższego krzesła. Serce biło jej jak oszalałe.
- Co on sobie w ogóle myśli? - ciągnęła Sybil, nerwowo paląc
papierosa. - Mam ochotę wsiąść w samolot i wbić mu trochę rozumu
do głowy. Ale on mnie nigdy nie słuchał. Nigdy. Mówiłam mu, żeby
nie tracił czasu na medycynę. Ma smykałkę do interesów, jak ojciec i
wuj. Ale czy on mnie kiedykolwiek słuchał? Nie! On musi zbawiać
świat. Ale, ale, sama wiesz, jaki jest uparty.
- Wiem - mruknęła Elizabeth.
- Oszaleć można z takim człowiekiem. W pewnym sensie jest
podobny do mnie. Ja też się buntowałam - ciągnęła swój monolog
Sybil, jak gdyby zapominając, że rozmawia z wrogiem. - Nie
cierpiałam
całego
tego
mieszczańskiego
konserwatywnego
wychowania. W czasie wojny żyłam za granicą jak wolny ptak i
skłóciłam się z moim bratem Teddym. Poza tym nie podobało mu się,
że jestem zatwardziałą feministką. - W głosie Sybil zabrzmiała nuta
nostalgii za przeszłością. - To były stare dobre czasy. Przypuszczam,
że Jason wspomniał ci już o mojej znajomości z Virginią Woolf i całą
tą paczką. Jeśli nie, poproś go, żeby ci opowiedział. To były dobre,
bardzo dobre czasy, wierz mi.
Elizabeth z niedowierzaniem wpatrywała się w słuchawkę. Do
czego ta kobieta zmierza, zastanawiała się.
- Przepraszam panią, ale... - zaczęła.
- Jaka tam pani, dla ciebie Sybil! - wykrzyknęła Sybil i z wysiłku
aż zaniosła się kaszlem.
- Czy chcesz, żebym coś powtórzyła Jasonowi?
- Dziękuję, moja droga. Powiedz temu smarkaczowi, że
zabraniam mu spotykać się z jakąkolwiek dziewczyną z tamtej
rodziny!
Jason w kilku susach zbiegł ze schodków rezydencji rodziców i
sprężystym krokiem podszedł do swojego jaguara. Po drodze ze
szpitala wstąpił tutaj, żeby porozmawiać z matką i ojcem. Chciał im
powiedzieć o Elizabeth, zanim Sybil zacznie rozpuszczać plotki.
Wsiadł do samochodu i zanim ruszył, jeszcze raz zajrzał do etui,
które otrzymał od rodziców. Kolia z szafirów i brylantów była tak
samo piękna, jak ją zapamiętał. Matka twierdziła, że klejnot był
własnością rodziny od ponad trzystu lat. Oryginalny naszyjnik miał
około sześćdziesięciu centymetrów długości, ale ostatnio przerobiony
został na dwa. Savannah otrzymała jeden, a teraz drugi...
Myśl o całej tej historii wbijającej się klinem między niego i
Elizabeth ściskała go za gardło. Pogładził chłodne kamienie. Po raz
pierwszy trzymał ten naszyjnik w rękach.
Elizabeth będzie nim zachwycona, pomyślał. Nie mógł się
doczekać, kiedy ofiaruje jej ten symbol swoich uczuć. Z jakiegoś
dziwnego powodu nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby podarować
go Angie. A teraz, kiedy przyglądał się, jak klejnoty błyszczą,
odbijając światło słońca zachodzącego na kalifornijskim niebie,
wydawało mu się, że tylko na szyi Elizabeth zalśnią pełnym blaskiem.
Cokolwiek ją trapi, razem przezwyciężą wszystko. Jest warta
wszelkich udręk, przez jakie będzie musiał przejść podczas
zapowiedzianej rozmowy. Elizabeth czeka na niego, tak jak obiecała.
Jason wiedział, że w przeciwieństwie do Angie, jej może wierzyć.
Wsunął etui z kolią do kieszeni marynarki i przekręcił kluczyk w
stacyjce.
Po kilku minutach jazdy ze schowka na rękawiczki wyjął telefon
komórkowy i zadzwonił na swój domowy numer. Przy piątym
dzwonku zaczął się poważnie niepokoić. Do tej pory Elizabeth
powinna odebrać telefon. Nawet jeśli zasnęła, obudziłaby się.
Odezwała się automatyczna sekretarka. Wysłuchał nagranego
powitania i po długim sygnale zaczął mówić:
- Elizabeth?
Żadnej odpowiedzi.
- Elizabeth, kochanie, jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę - prosił.
- Elizabeth?
Znowu cisza. Szalone myśli zaczęły przychodzić mu do głowy.
Zaczęła rodzić.
Upadła.
Upadła i zaczęła rodzić.
- Elizabeth? - powtórzył. - Jeśli mnie słyszysz, nie martw się. Już
do ciebie jadę. - Przejechał skrzyżowanie na zielonym świetle, ściął
zakręt. - Będę w domu za kilka minut. Trzymaj się, najdroższa.
Obojętne, co się stało, poradzimy sobie.
Zmęczona łkaniem Elizabeth leżała wsparta na poduszkach we
własnej sypialni. Była tak zrozpaczona, że zwątpiła w sens życia.
Oczywiście ze względu na dziecko będzie żyła, ale co to za życie bez
Jasona... Widać nie było jej to pisane. Boże, Boże, dlaczego?
Sybil oczywiście miała rację. Co ona sobie wyobrażała? Powinna
była wiedzieć, że rodzina Jasona nigdy jej nie zaakceptuje. Zbyt wiele
złej krwi dzieliło Mansfieldów i Coltonów od ponad trzystu lat. A jeśli
nie historia, to ciąża zrazi każdą rodzinę. Wizja, że w jej stanie
radośnie wkroczy w szeregi Coltonów była absurdalna.
- Ale nie martw się, kochanie - klepiąc się lekko po brzuchu,
powiedziała do Juniora. - Nie ma w tym żadnej twojej winy - dodała
przez łzy. - Mamy tylko siebie nawzajem. A przeciwko nam cały zły
świat.
Jason wbiegł do mieszkania przygotowany na najgorsze.
- Elizabeth! - zawołał, zaglądając wpierw do salonu, potem do
sypialni, a na końcu do kuchni.
Piecyk był zgaszony, ostudzone jedzenie wstawione do lodówki,
suszarka opróżniona, zmywarka pełna. Dziwne.
- Elizabeth? - powtórzył.
Żadnej odpowiedzi. Rzucił się do jadalni, potem do holu, wrócił
do salonu, cały czas nawołując:
- Elizabeth! Odezwij się! Gdzie jesteś? Dobrze się czujesz?
Cisza. Zaczął obawiać się najgorszego. Zaczęła rodzić i jakimś
cudem sama dostała się do szpitala. Z telefonu komórkowego
zadzwonił na oddział położniczy.
Elizabeth nie było w szpitalu. W pogotowiu też nie odnotowano
wezwań do żadnego wypadku ani nagłego porodu. Savannah również
nie miała żadnych informacji.
Powoli Jasona zaczęło ogarniać przerażenie. Elizabeth zniknęła,
ale nie z powodu dziecka. W głębi duszy wiedział, że odeszła z
powodu tajemnicy, która tak długo skrywała. Zatrzaskując za sobą
drzwi, wskoczył do jaguara i z piskiem opon skręcił z podjazdu w
ulicę. Najwyższy czas, postanowił, dotrzeć do sedna sprawy. A kiedy
już sobie wszystko wyjaśnią, wybaczą i zapomną, zaczną życie od
nowa.
Jason znalazł Elizabeth skuloną na łóżku. Policzki jeszcze miała
mokre od łez, oczy zapuchnięte. Zmęczona płaczem, usnęła. Ostrożnie
przysiadł na brzegu łóżka i delikatnym ruchem odgarnął włosy z czoła
ukochanej. Była taka niewinna. Przysiągł sobie, że obojętnie, jak
strasznych rzeczy się dowie, wytrzyma. Serce przepełniała mu miłość.
Nie potrafił już żyć bez tej kobiety i jej dziecka.
Nagle Elizabeth otworzyła oczy. Z okrzykiem:
- Och! Jason! - rzuciła się w jego ramiona.
- Tak się o ciebie martwiłem - szeptał jej do ucha. - Dlaczego nie
czekałaś?
- Zlękłam się.
- Czego?
- Bałam się, jak zareagujesz.
- Zareaguję na co?
- Jak się dowiesz, że nazywam się Mansfield.
- Przecież już o tym wiem, kochanie. - Pogładził ją po ramieniu,
wziął za rękę, splótł palce z jej palcami, pocałował.
- Boję się, bo pochodzę z tej rodziny. Sybil się bardzo
zdenerwowała. Wiedziałam, że tak będzie. Wszyscy zaprotestują,
kiedy się dowiedzą. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Och! Tak żałuję, że
ci wcześniej nie powiedziałam. Ale zakochałam się i nie chciałam
mącić szczęścia czymś, co, miałam nadzieję, po tylu latach jest już
bez znaczenia.
- Co jest bez znaczenia? - Jason całkiem pogubił się w tych
tłumaczeniach.
- Ale to ma znaczenie, rozumiesz?
- Nie rozumiem!
- Właśnie tego się bałam. - Wargi jej drżały, kiedy kończyła. -
Wybacz mi - załkała.
- Wybaczam, ale wytłumacz mi, co nazwisko Mansfield ma
wspólnego z nami.
- Waśń! Katherine? William?
Jason nie miał pojęcia, o czym ona mówi.
- Trzysta lat temu William Colton porzucił Katherine Mansfield...
- I co z tego?
Elizabeth chwyciła go za ramię i mocno nim potrząsnęła.
- Musiałeś słyszeć o waśni dzielącej rodziny Coltonów i
Mansfieldów!
- Coś niecoś. Ale nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z
nami.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Słaby uśmiech pojawił się na ustach Elizabeth i po chwili
wybuchnęła serdecznym śmiechem.
-
Powiedziałem
jakiś
dowcip?
-
spytał
kompletnie
zdezorientowany.
- Och, Jason, to taka długa historia...
- A możesz mi podać skróconą wersję?
- Spróbuję.
Elizabeth w kilku zdaniach streściła Jasonowi burzliwe dzieje obu
rodzin.
- A dzisiaj, kiedy pojechałeś do szpitala, zadzwoniła Sybil i
zostawiła dla ciebie wiadomość.
- Jaką?
- Że zabrania ci zadawać się z jakąkolwiek dziewczyną o
nazwisku Mansfield i że wsiada w samolot, żeby osobiście wybić ci tę
znajomość z głowy. - Elizabeth znowu posmutniała. - Ona ma rację.
Twoja rodzina nigdy mnie nie zaakceptuje.
Jason ujął jej twarz w dłonie i powiedział:
- Myślisz, że zrezygnuję z ciebie i Juniora, bo moja babka ma
bzika na punkcie jakiejś pradawnej waśni dzielącej nasze rodziny?
Och, Elizabeth, kogo to obchodzi, co stało się trzysta lat temu
pomiędzy dwoma zwaśnionymi rodami, żywiącymi do siebie jakieś
idiotyczne pretensje. Posłuchaj. Wiem, że nikt poza Sybil nie
przywiązuje już do tego żadnej wagi.
- Ale skąd to wiesz?
- Wiem, właśnie poinformowałem mojego ojca i matkę, że mam
zamiar poprosić pewną dziewczynę o nazwisku Mansfield w bardzo
zaawansowanej ciąży o rękę.
- I co? - Patrzyła na niego w napięciu. - Co powiedzieli?
- Powiedzieli, żebym dał ci to. - Pocałował ją w oba policzki. -
Pokochają cię, Sybil też, za to, jaka jesteś. Tak jak ja cię kocham.
- Kochasz mnie?
- Całym sercem. I pragnę, żebyśmy ty, ja i Junior byli rodziną. I
żeby ten Mansfield - zdecydowanym ruchem położył dłoń na brzuchu
Elizabeth - urodził się jako Colton.
Świeże łzy, łzy szczęścia, napłynęły jej do oczu. Jason pogładził
Elizabeth po policzku.
- Chcę, żeby wszystko odbyło się jak należy. - Sięgnął do kieszeni
i wydobył elegancką kasetkę.
- Co to? - szeptem spytała Elizabeth.
Z wyłożonego aksamitem etui Jason wyjął olśniewającą kolię z
szafirów i brylantów.
Elizabeth z zapartym tchem podziwiała piękny klejnot. Nagle
przypomniała sobie, że zna go z opisu. Jason zsunął się z brzegu
łóżka, ukląkł i wziął Elizabeth za rękę.
- Mój pra-pra-pra-pra-pra-pra... - Urwał i zaczął liczyć na palcach.
- Było siedem razy? Nie, sześć. Dobrze, pradziadek podarował ten
naszyjnik mojej pra-razy-siedem babce.
- Wiem - szepnęła Elizabeth i chwyciła go za ręce.
- Wiesz?
- Tak! Bo to jest dokładnie ten sam naszyjnik, który dał mojej pra-
pra-pra-pra-pra-pra-prababce Katherine Mansfield trzysta lat temu! -
Widząc jego zdumione spojrzenie, ciągnęła: - Moja prababka opisała
to wszystko w pamiętniku, który prowadziła. Według przekazywanej
z pokolenia na pokolenie relacji, w przeddzień ślubu William Colton
zawiesił na szyi Katherine ten naszyjnik i wówczas blask szafirów
zgasł. Uznał to za zły znak i odwołał ślub.
- I zrezygnował z życia z olśniewającą Katherine Mansfield? Co
za głupek.
- Cóż, może nie był aż taki głupi. Z tego, co wiem, Katherine nie
była bardzo sympatyczną osóbką.
- Aha. I rozumiem, że gdyby doszło do ślubu, nie byłoby mnie
tutaj.
- A to byłoby bardzo, bardzo smutne.
Jason chwycił ją za ręce.
- Elizabeth, powiedz, że wyjdziesz za mnie i tym samym
zakończymy tę odwieczną waśń.
- Hm... - Udając, że się zastanawia, zaczęła się z nim droczyć. -
Wyjdę za ciebie pod warunkiem, że pomyślnie przejdę próbę
ogniową.
- Sybil pokocha cię, kiedy tylko cię pozna - zapewnił ją.
- Nie chodzi mi o nią. Naszyjnik. Pomóż mi go włożyć.
Drżącymi rękami Jason zapiął kolię na szyi Elizabeth.
- Błyszczą? - spytała szeptem, przez chwilę bojąc się, że klątwa
zachowała swą moc.
Jason wciągnął powietrze głęboko w płuca, a oczy mu się
zaśmiały.
- Oślepiającym blaskiem - zapewnił ją. - Ale nie takim, jak twoje
szmaragdowe oczy. Wyjdziesz za mnie?
Elizabeth ze śmiechem padła mu w ramiona.
- Tak. Wyjdę. Ale będziesz musiał powiedzieć babce nie tylko o
tym, że twoja narzeczona nazywa się Mansfield, ale i o tym, że jest w
ciąży. Jak to usłyszy, przyleci na skrzydłach.
- Nie martw się. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Kiedy się
dowie, że zostanie prababką, pokocha cię. Prawie tak samo mocno jak
ja.