Nie ma ekspresow przy zoltych drogach

background image

1061396

Nie ma ekspresów przy żółtych drogach

1061396

background image

1061396

Andrzej Stasiuk

Nie ma ekspresów

przy żółtych drogach

1061396

background image

1061396

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by DENNIS STOCK / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Projekt typograficzny robert oleś

Copyright © by ANDRZEJ STASIUK, 2013

Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA
Korekta Agata Czerwińska / d2d.pl
małgorzata poździk / d2d.pl,
Redakcja techniczna i skład pismem Warnock Pro robert oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-7536-667-9

Cena 24,90 zł

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego

inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi narusze-

nie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

1061396

background image

1061396

5

* * *

Zabajkale. Krasnokamieńsk

Piach, stary beton, zielsko. Nie chcą nas w hotelu z sza-

rej cegły. Nerwowo się naradzają. Same kobiety. Pachnie

z kuchni. Ale w końcu się godzą, tylko proszą, żeby nikomu

nie mówić, że tu mieszkamy. Gdzieś z głębi wychodzi kilku

chińskich kolejarzy. Idą do wyjścia, a my do pokoju, który

jest tak niski, że dotykam dłonią sufitu. Okno też jest niskie

i wychodzi na zielska.

Następnego dnia jedziemy na wschód. Zaczyna się step.

Po prawej jeszcze kilkanaście drzew, wśród nich konie szu-

kają cienia, potem nie ma już nic. Po horyzont tylko trawa.

Szutrowa droga wspina się na kolejne grzbiety, ale znowu

jest tylko zieleń. Nieskończoność zieleni pod błękitnym

niebem. Zawsze chciałem to zobaczyć, wyobrażałem sobie,

ale nie podejrzewałem, że jest aż takie. Tak ogromne, tak

proste i piękne. Że przypomina coś w rodzaju religii.

Jechaliśmy do Krasnokamieńska. Musieliśmy mieć jakiś

cel, jakiś punkt w tym bezkresie. Tam się wydobywało najwię-

cej uranu w Rosji. Dziewięćdziesiąt procent. Dla elektrowni,

dla okrętów podwodnych, dla rakiet i bomb. Jakaś groza się

od tego rozpościerała nad stepem. Promieniowała. Miasto

było melancholijne. Szare betonowe bloki i tyle. Topole, kurz,

wiatr i zielsko. Jak na producenta potęgi światowego mocar-

stwa wyglądało smętnie. Ale cały ten wschód był taki: o nic

nie dbał poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzy-

mywaniem się na powierzchni. Reszta nie miała znaczenia.

1061396

background image

1061396

6

Stara droga Gródek – Jabłonna Lacka

Tędy zmarli wędrowali na cmentarz, który znajdował się

na drugim kilometrze za wsią. Trumny całą drogę nieśli na

ramionach krewni. Mężczyźni zmieniali się co jakiś czas,

dobierając wzrostem. Tak pokonała tę drogę moja babka,

tak pokonał ją dziadek. Po obu stronach rosły drzewa,

więc szło się w cieniu. W każdym razie latem. Zimą od pól

ciął ostry wiatr. Najpiękniej było jesienią. Krajobraz miał

w sobie coś akwarelowego. Mgła lekko rozmywała kolory.

Czerwienie, żółcie, siności, błękity i resztki zieleni. Lekko

to falowało, smużyło, przepadało w odległości. Pejzaż koń-

czył się, ale poza nim było coś, co nieodparcie pociągało

wyobraźnię. Nic konkretnego, nic wyrazistego. To była

raczej próżnia, pustka wypełniona mlecznym światłem

jesieni. Ilekroć jestem w tamtych stronach, zatrzymuję się

na cmentarzu i wypatruję. Czasami tamto powraca w ja-

kiejś postaci. Ten blask wydobywający się z  nieznanego.

Może z miejsca, dokąd odeszli zmarli. A może tylko z głębi

naszego umysłu.

Droga numer 993. Łysa Góra, potem

krzyżówka na Folusz. Zmierzch

Najlepiej, gdy jedzie się od Dukli, bo widok trwa wtedy dłu-

żej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. No

i musi być dość pogodnie. W każdym razie musi być widać

Liwocz: ogromną, szeroką, rozsiadłą górę, za którą zaraz

stoczy się słońce. Zamyka krajobraz od północnego za-

chodu. A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia

tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr.

Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościo-

łów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze,

1061396

background image

1061396

7

pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwono-

złotym blasku.

Potem zjeżdża się w dół, zaraz jest Żmigród, skręt w pra-

wo, Rynek, zjazd i zaraz w lewo, i przez most nad Wisło-

ką. Po dziesięciu kilometrach zjawia się ten sam widok, ale

już pod innym kątem i zoom nieco go powiększa i przybli-

ża. Zmierzch zgęstniał, ale mgliste powietrze przechowuje

resztki blasku. Można zjechać z głównej w prawo, w boczną

do Dębowca i stanąć. To, co jest w dole, przypomina obraz.

Liwocz jest bliżej i nie dominuje nad krajobrazem, ale go

ochrania. Zasłania od północnych wiatrów. U jego podnóża

znowu domy, wsie, kościoły, miedze, drogi, pierwsze świat-

ła w oknach jak dalekie iskry, zwierzęta wracają z pastwisk,

słychać owadzi bzyk motocykla, jesienią i wiosną snują się

wstążki dymu z ognisk, zimą z kominów pionowo do nieba

ciągną szarobłękitne nitki. Znowu poziome, falujące linie

krajobrazu spotykają się z pionowymi konturami topól ros-

nących wzdłuż dróg i ostrym stożkiem wieży kościelnej

w Cieklinie. Ilekroć myślę, jak powinien wyglądać kraj, do

którego się tęskni, widzę ten pejzaż. Idealny i nieosiągalny

zarazem. Przychodzi mi do głowy, że człowiek powinien się

rodzić w takim krajobrazie, spędzać w nim dzieciństwo i po-

tem go opuszczać, by wiedzieć, co znaczy utracona miłość.

Brack. Lotnisko

Lecieliśmy z  Moskwy do Irkucka. Robiło się już jasno.

W dole w szarym świetle poranka pojawiło się tylko o ton

ciemniejsze lustro wody. „Eto Bajkał”, powiedział ni to do

siebie, ni to do mnie młody Rosjanin obok. Powiedział to

z podziwem i uszanowaniem należnym temu śródlądowe-

mu morzu. Ale to nie był Bajkał. To był Zbiornik Bracki.

1061396

background image

1061396

8

Sztuczne jezioro długości sześciuset kilometrów i miejsca-

mi szerokie na dwadzieścia pięć. Po chwili wylądowaliśmy

w Bracku. Nie wiadomo dlaczego. Irkuck leżał trzysta pięć-

dziesiąt kilometrów na południe. Padał deszcz. Podjechał

lotniskowy autobus – ciężarówka z dorobioną kabiną, coś

w rodzaju osinobusu. Zszedłem po schodkach na płytę i zo-

baczyłem, że wszystko jest tutaj stare i znękane. Spękany

beton, zielsko w szparach, plamy oleju, ten pojazd, do któ-

rego mieliśmy się załadować. Pierwszy raz byłem w Rosji

i od razu tak daleko. Zawieźli nas do hali. Przypominała

prowincjonalny dworzec autobusowy, tyle że wielki. Był

ranek. Ludzie szli z tobołami. Brudne szyby, deski, nędza

i smutek baru z kawą bez zapachu i chińskimi zupkami. Jed-

nak już po chwili wiedziałem, że nie będę mógł się oderwać

od tego kraju, że nie będę mógł go zapomnieć. Ponieważ

odnalazłem tutaj ślady eksperymentu na globalną skalę. Ko-

munizm nie był rewolucją materialistyczną. On był w swej

istocie antymaterialistyczny. Próbował unieważnić materię,

zanegować jej przydatność, jej konieczność. Wszystko o tym

świadczyło. Ten spękany beton, to zielsko, cała ta rozpacz

i brzydota wyzierająca z rzeczy. Koślawość i zarazem ogrom.

Tropiłem to, nie mogłem oderwać wzroku. Od Bracka o szó-

stej rano w deszczu.

Ułan Bator, Mandalgowʹ, Dalandzadgad,
Manlaj, Mandal, Sajnszand, Dzamyn Üüd

Dziesięć dni na Gobi. Tysiąc sześćset, tysiąc osiemset kilo-

metrów. Bez mycia. Nie było wody. Po prostu. Tyle co do

picia i gotowania. Pustynia jest żółta, jest szara, złocista

i zielona. Dziesięć dni przy ognisku z wielbłądziego nawozu.

Czasami trafialiśmy na zarośla saksaułowe i wtedy mieliśmy

1061396

background image

1061396

9

trochę drewna. Gdy rozbijaliśmy wieczorne obozy, wokół

zalegała absolutna cisza. Po horyzont. Chyba że zrywał

się wiatr. Dziesięć dni w kucki, w namiocie, na kolanach.

Zwijanie, rozwijanie. Trzeba było uważać na skorpiony. Go-

bijskie są zielonkawe i niepozorne. Dwa razy widziałem

mokasyna dalekowschodniego. Wstawałem o szóstej rano

i szedłem przed siebie. Prędzej czy później natykałem się na

ślady wielbłądów. Czasami stawaliśmy w jurtach. Pasterze

przyjmowali nas bez zdziwienia. Przyglądali się dyskret-

nie. Częstowali mleczną herbatą i suszonym serem. Potem

odjeżdżaliśmy. Patrzyli długo w ślad za nami, w ślad za

obcymi, których nie mieli już więcej spotkać. Jurta od jur-

ty o dziesiątki kilometrów. Spotkaliśmy jeźdźca. Siedział

w cieniu swojego konia i na coś czekał. Wokół po widnokrąg

nie było nic, tylko słońce i nieruchome powietrze. Poprosił

naszego kierowcę o wodę. Wypił całą butelkę. Półtora litra.

Odjechaliśmy. Został sam w krótkim końskim cieniu. Ten

kraj jest hipnotyczny. Nie ma lepszego kraju do podróżowa-

nia. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu.

Bo prawie wszystko jest tutaj takie samo jak było dawniej.

Niemal się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu.

Nasłuchując nocą.

Suczawa. Pamięć

To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce.

Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Do-

strzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodzie-

waną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie

sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć,

dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy.

Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod

1061396

background image

1061396

ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia,

że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraź-

niejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków

na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci,

szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób

odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas

na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek

czasu utraciła swoją władzę. Tak.

1061396

background image

1061396

11

Czytelnik

Miał specjalnie skonstruowane łóżko. Zabierał je nawet

w zagraniczne podróże, bo nie mógł znieść miękkich, zapa-

dających się posłań. Woził też specjalny podest, który moż-

na było ustawić nad sedesem, ponieważ nie znosił siadać;

musiał kucać. Ale łóżko było najważniejsze. Niewykluczone,

że więcej czasu spędzał w pozycji horyzontalnej niż wer-

tykalnej. Trawił i czytał. Już w młodości sformułował myśl

o największym szczęściu: „Codziennie doskonale jadam,

dogadzając swojemu brzuchowi, i dbam o zdrowie. Mogę

również czytać takie książki, na jakie mam tylko ochotę.

To naprawdę wspaniałe”, pisał do przyjaciela. Później, gdy

zdobył nieograniczoną władzę, w nieograniczonej również

liczbie kazał sprowadzać do swojego specjalnego łóżka ko-

biety. Jego osobisty lekarz twierdził, że czasem było ich

jednocześnie cztery albo pięć. Wszystkie młode, odurzone

jego obecnością. Nigdy się nie mył, nigdy nie czyścił zębów.

Usta płukał herbatą, swoje tłuste ciało kazał wycierać go-

rącym ręcznikiem.

Łóżko skonstruowane było tak, by mogły się na nim

zmieścić stosy książek. Wylegiwał się i czytał. Jak więk-

szość tyranów był kimś w rodzaju niespełnionego artysty.

Projektował fikcje, a potem je realizował. Bo czymże innym,

jeśli nie zawrotną fikcją, był pomysł wytępienia wszystkich

wróbli w państwie, ponieważ ptaki niszczą plony? I rzeczy-

wiście – cały kraj, kilkaset milionów ludzi, dniem i nocą

podnosiło zgiełk, wymachiwało kijami, rzucało kamieniami,

1061396

background image

1061396

12

tłukło w garnki tak, by szare złodziejaszki ani na moment

nie zaznały spokoju, by ani na chwilę nie mogły przysiąść.

Ptaki umierały w locie z wyczerpania. Całe Chiny zaścielone

były ptasimi ciałkami, ale umierający z głodu chłopi mieli

przynajmniej co jeść.

Tyrani biorą się z lektur. Ci najwięksi czytali bezustannie.

Przerywali tylko po to, by fikcję zamienić w rzeczywistość.

Nasz bohater zabijał miliony, a potem zaszywał się w swoim

barłogu, by kopulować i czytać. Nie lubił przemawiać, źle

mówił po mandaryńsku, nie miał nikogo bliskiego, leżał

i czytał. Lekturę mieszał z wymysłem, a następnie wzywał

swoich poddanych, którzy zasiadali na wytartych krzesłach

w nogach łóżka, i rozkazywał: „Zmieńcie Chiny w krai-

nę świń, dzięki temu będzie dużo łajna oraz aż za dużo

mięsa, które trzeba będzie wyeksportować w zamian za

żelazo i stal”. Albo ogłaszał, że kraj przystępuje do pojedyn-

ku z Wielką Brytanią w hutnictwie i za kilkanaście lat ma

w tej dziedzinie zwyciężyć. Chłopi porzucali pracę w polu

i budowali we wsiach prymitywne dymarki. Z braku rudy

przetapiali garnki, łyżki, klamki, cały nędzny metal, który

znaleźli w swych lepiankach. Gdy kraj znalazł się na skraju

samozagłady, gdy ofiary Wielkiego Skoku zaczęto liczyć

w dziesiątkach milionów, Wielki Sternik wycofał się na swo-

je posłanie, by czytać o dokonaniach dawnych cesarzy. Na

przykład o tym, jak Qin Shi Huang, który zjednoczył Cesar-

stwo, kazał spalić wszystkie księgi, wymordować uczonych

i wszystko zacząć od początku. Taka była zresztą idea „rewo-

lucji kulturalnej”, którą Mao proklamował. Tyle że ksiąg do

spalenia nazbierało się znacznie więcej, a zamordowanych

„uczonych” były kolejne miliony.

Dlatego w końcu pojechałem go obejrzeć. Kolejka wiła

się wokół mauzoleum. Setki, może tysiące ludzi. Plecaki

1061396

background image

1061396

musieliśmy oddać na przechowanie. Policjanci gonili nas

jak bydło do załadunku. Po schodach, do pierwszej sali

z jasnym posągiem, pod którym składało się kwiaty, i zaraz

do drugiej, gdzie leżał pod szkłem. Różowy, wzdęty, okryty

chińską flagą. Ledwo się dało musnąć wzrokiem, bo już go-

nili dalej. Policjant w białych rękawiczkach w absurdalnym

geście kładł palec na ustach, że niby cicho, bo się zbudzi.

Sekunda, dwie widoku tłustego, napompowanego trupa.

O zmierzchu Tiananmen pustoszeje. Wojsko i policja

spędzają wszystkich z tego największego placu świata. Żeby

miał spokój. Może czyta w tym swoim akwarium. Na bramie

Zakazanego Miasta wisi jego gigantyczny portret. Tłusta

twarz bez wyrazu z brodawką na brodzie. Patrzy wprost

na miejsce własnego pochówku.

1061396

background image

1061396

14

Kucając

Rodzą się, gdy jest zimno. W lutym albo na początku marca.

Jest w tym pewien rodzaj obojętnego okrucieństwa. Na

zewnątrz gwiaździsty mróz, a tam wśród czterech drewnia-

nych i wcale nie najcieplejszych ścian przychodzi na świat

coś tak kruchego. W dotyku jest zimne, bo pokryte błonami

płodowymi, wydzielinami, resztkami tego poprzedniego

życia, które było na poły życiem wodnym, a tutaj ten mróz

i trochę strach, że zaraz zamarznie. Trzeba więc wziąć wie-

cheć siana, wytrzeć to, rozmasować, aż stanie się jako tako

suche. Mimo że nie zawsze jest się na miejscu, dają sobie

jakoś radę. Zwłaszcza te tak zwane prymitywne rasy, pra-

dawne, niezepsute hodowlą, zmieniającą dzikie zwierzę

w wyrafinowany produkt, który bez człowieka już sobie

nie poradzi.

No ale ten lutowy mróz zawsze sprowadzał coś w rodzaju

obawy i współczucia. Dopóki nie pojechałem do Mongolii

i nie zobaczyłem owczych zimowisk gdzieś na skraju Altan

els – tej najdalej na północ wysuniętej pustyni na Ziemi. To

nawet nie były budynki, tylko zagrody z kamienia ukryte

w zagłębieniach terenu, by chronić od północnych wiatrów

ciągnących znad Syberii. I zimowymi temperaturami oscy-

lującymi w okolicy minus trzydziestu pięciu stopni.

Więc teraz już się tak nie przejmuję. Wycieram tym

wiechciem i sprawdzam, czy stają na nogi. A nogi mają

największe, nieproporcjonalnie długie, na zapas, bo przecież

to będzie jedyna broń tych stworzeń, dość bezbronnych.

1061396

background image

1061396

15

Czasem z tym wstawaniem się ociągają, bo słabe, bo ciut

za wcześnie, bo życie się jeszcze nie rozpaliło i trzeba po-

magać: przede wszystkim pokazać drogę do maminego

cycka. Podstawić cycek pod nos, wetknąć do pyszczka,

przytrzymać. Bo cycek rzecz najważniejsza. Właściwie jak

się zastanowić, to reszty matki mogłoby nie być. Tylko ten

obrzmiały, gorący cyc, pełen mleka. W porównaniu z taką

na przykład kozą owca ma go mniej, ale jest za to tłustsze,

gęstsze, słodsze i w istocie nie przypomina w smaku mleka,

tylko jakiś wyrafinowany deser. Może przypomina samo

życie, jego esencję? I gdy już ta ciepła maszyneria ruszy, gdy

to spłaszczone jak ryba, długonogie i – na pierwszy rzut

oka – całkiem nieudane jagnię dopadnie źródła, to raczej

możemy być spokojni: będzie żyło.

I to jak! Coraz bardziej. Z dnia na dzień coraz mocniej.

Zaraz spęcznieje, zaokrągli się, nabierze masywnej cielesno-

ści. Żeby ssać, będzie bodło bezlitośnie cyca w tym swoim

jagnięcym przyklęku i merdając na boki wpółbezwładnym,

zwisającym jagnięcym ogonkiem. Pięć merdnięć i z byka

w wymię, pięć merdnięć i znowu brutalny masaż, żeby lepiej

płynęło do pyszczka. To ciało tak wątłe na początku, takie

jakieś ledwo spojone, rozlazłe, po dwóch, trzech tygodniach

zamienia się w cielesną kulę. W mięsny pocisk. Toczy się,

turla, rwie do przodu, pokryte młodą, delikatną wełną, odbi-

ja się tylnymi nogami, wykonuje piruety i salta na przednich.

W chwilach absolutnego owczego szczęścia w idiotycznie

komiczny sposób wybija się ze wszystkich czterech i niczym

na sprężynach podąża w baranią dal. Wystarczy pogodny

dzień i trochę słońca. Ponieważ owce są w tym względzie

całkiem jak ludzie.

Tej zimy przybyły trzy i wszystkie są czarne. Zachodzę

do nich częściej, niż nakazywałby owczarski obowiązek,

1061396

background image

1061396

i po prostu patrzę. Emil Cioran napisał kiedyś, że zamiast

wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, „powinniśmy

zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt”, albo jakoś po-

dobnie. Czytam wyrafinowanych filozofów, ale potrafię ich

nauki przyjąć jedynie prostodusznie i bezpośrednio. Idę więc

i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki,

ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nie-

ufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz

ja wciągam w nozdrza ich woń. W ciepłe, suche dni jest ostra,

wyrazista i odurza. Jest w niej coś dalekiego i archaicznego.

Jeśli to mieliśmy, to utraciliśmy dawno i na zawsze.

Kiedyś zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciągu paru chwil

zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę

kilo metrów. Nie było ani iskry, ani światełka – nic. Szedłem

przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej

zwiniemy się w kłębek i doczekamy świtu. Ale wąchałem

ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwie-

rząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych, ale

nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach

dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze

pomogli nam dojść do naszej furgonetki i namiotów.

Tak więc kucam pogodny, rezygnując jednak z zawszenia,

i wącham moje ministado. Pachnie jak tamto gobijskie. Pięk-

nie, mocno i odurzająco. Człowiek – mówię to, starając się

oczywiście naśladować ton Ciorana – powinien mieć owce.

Nie ocalą, nie uwolnią z samotności, ale mogą wskazać

drogę w mroku. Niekoniecznie tym, w który zmierzamy,

ale w tym, z którego przyszliśmy.

Jedna nie jest całkiem czarna. Ma białą gwiazdkę na

głowie.

1061396

background image

1061396

17

Gamba

O część pieniędzy poprosił na początku. „Muszę coś zosta-

wić dzieciom”, powiedział. Podjechaliśmy na osiedle dzie-

sięciopiętrowych bloków. Były rozpaczliwe jak większość

murowanych domów w tym mieście. Graffiti przy wejściach

na klatki schodowe miało formę ozdobnych swastyk. Po

chwili wrócił i wyruszyliśmy.

Był drobny i kruchy. Jak ptak albo dziecko. Ale miał dobrze

po sześćdziesiątce i niedawno umarła mu żona. Nosił staro-

modne wielkie okulary z przyciemnianymi szkłami, ale i tak

w jego oczach można było dostrzec smutek. Auto też było

melancholijne. Szare, przynajmniej dwudziestoletnie i so-

wieckie. W środku pachniało niskooktanową benzyną i spa-

linami. Ale gdy się już rozpędziliśmy i przez otwarte okna

wpadał wiatr, zapachy znikały. Wielka kierownica z czarnego

ebonitu czyniła jego postać jeszcze drobniejszą. Przypo-

minał chłopca, który wykradł auto dorosłym i wyruszył na

nielegalną przejażdżkę. Prowadził w błękitnych gumowych

klapkach i zastanawiałem się, w jaki sposób sięga do pedałów.

Ułan Bator jest straszne. Codziennie sprawdzam w necie,

jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus

dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia

pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie,

jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciem-

nościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę re-

klam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko

1061396

background image

1061396

18

z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje

się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy.

Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węg-

lem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się

o nim mówi.

Dlatego wyjazd z Ułan Bator ma w sobie coś z podró-

ży mistycznej: jakbyśmy przeszli na drugą stronę lustra,

jakbyśmy opuścili fatalność człowieczej kondycji z jej roz-

paczliwym imperatywem rozwoju oraz modernizacji. Oto

raptem wszystko się kończy. Nie ma właściwie przedmieść,

bo przecież całe Ułan wygląda jak przedmieście. Zjawia się

step i niebo bez śladu zrasta się z ziemią. Droga znika na

horyzoncie. Wkrótce znika też asfalt i przez trawiastą wy-

żynę wiodą splątane szlaki. Krzyżują się, splatają, rozplatają

w poszukiwaniu najdogodniejszych przejazdów. Jedzie się

cały dzień pod niezmąconym nieboskłonem, po którym

szybują orły i sępy. Wzrok znajduje ukojenie, jakiego ni-

gdy wcześniej nie zaznał. Przed zmierzchem trzeba zna-

leźć miejsce na obóz. Dziesiątki kilometrów, setki miejsc,

absolutna swoboda: tam, pod skałą. Nie, w tamtym zakolu

rzeki. Może tam, za tym grzbietem, żeby nie wiało. A może

na wzgórzu, żeby można było patrzeć i patrzeć. Zazwyczaj

kończyło się nad rzeką, żeby były woda i trochę drewna na

ogień. Nie ma drzew, więc trzeba się zdać na łaskę nurtu,

który czasem coś przyniesie i wyrzuci na brzeg.

Lubiłem mu się przyglądać, gdy stawaliśmy na noc. Wysiadał

z auta i odchodził w step. Po prostu szedł przed siebie na-

przeciw tej przestrzeni, naprzeciw nieskończoności, z której

niegdyś wynurzali się konni wojownicy, by podbić pół świata.

Wspinał się w swoich niebieskich klapkach na wzgórze albo

wydmę i jego postać zmieniała się w czarną sylwetkę na tle

1061396

background image

1061396

czerwonego nieba. Wracał szczęśliwy. Wyciągał się na gołej

ziemi na wznak i rozpościerał ramiona. Patrzył w ogień,

uśmiechał się. Kiedy napotykał wzrok któregoś z nas, bia-

łych przybłędów, uśmiechał się jeszcze bardziej. Znał dwa-

dzieścia rosyjskich słów. Po trzech dniach okazało się, że

to wystarczy, by przejechać razem dwa tysiące kilometrów

przez step i pustynię. Wiekowy UAZ psuł się przynajmniej

raz dziennie. Miałem kiedyś UAZ-a, więc z podwójną radoś-

cią pomagałem rozbierać gaźnik i pompę paliwową w po-

szukiwaniu tajemniczej usterki, która odbierała autu moc.

Składaliśmy wszystko z powrotem i – jak zwykle w tym

modelu – silnik powracał do formy. Po niebie krążyły sępy

i cień ich skrzydeł był jedynym cieniem jak sięgnąć okiem.

Któregoś wieczoru na Gobi westchnął i za pomocą tych

dwudziestu słów powiedział, że gdyby udało się nam trafić

na skamieniałe jajo dinozaura, to nareszcie mógłby kupić

nowsze auto.

Rozstaliśmy się na chińskiej granicy. Uściskaliśmy się.

Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki

i kruchy jak ptak.

Dzisiaj, gdy kończę pisać ten tekst, w Ułan Bator w nocy

ma być minus trzydzieści cztery. Dlatego o nim myślę.

O tym, jak podchodzi do okna w ponurym bloku i patrzy

ponad brudnymi światłami miasta, ponad betonowym obo-

zowiskiem w dal i nieskończoność swojego kraju, w prze-

strzeń, która zrodziła konnych wojowników władających

niegdyś połową świata.

Aha, mówiliśmy o nim „pan Gamba” – chociaż nie do

końca było wiadomo, czy to nazwisko, czy imię i czy w ogóle

poprawnie wymawiamy.

1061396

background image

1061396

20

Marzec

I znowu jest marzec. Znowu spływają śniegi, wieje mokry

wiatr, duszę wypełnia poczucie daremności. Spod białego

i okrągłego wyłazi bure i zgniłe, a wokół tylko monotonny

horror przyrody, z którego nie płynie żadna nauka prócz

tej, że ze swoją linearną i progresywną wizją egzystencji nie

jesteśmy żadną koroną stworzenia, tylko smutną aberracją.

W takie dni kilka tysięcy lat tradycji judeochrześcijańskiej

ledwo może sprostać lekturze magazynu „Cosmopolitan”,

a Gary Glitter w słowackim radio Rebeka sprawia, że arka-

dia dzieciństwa jawi się jako krótkotrwały, humorystyczny

epizod. To jest bezmierna melancholia strefy umiarkowanej.

To jest środkowoeuropejski spleen czterech pór roku, gdy

zimne bez przerwy zamienia się w ciepłe, mokre w suche,

a jasne w zachmurzone, a potem odwrotnie i tak do samej

śmierci, bez żadnej nadziei na odmianę. To jest smutek

Słowiańszczyzny, gdzie gdy coś się zaczyna, to zaraz się

kończy albo zmienia we własne przeciwieństwo i żadna

ostateczność nie jest ostateczna.

Przed warsztatami samochodowymi stoją kolejki aut,

bo wszyscy zmieniają zimowe opony na letnie. Po dwóch

dniach słońce znika, przychodzą mrozy i śnieżyce, a ci, co

się pospieszyli, lądują w rowach, na skrzyżowaniach wjeż-

dżają sobie w tyłki albo na latarnie i przeklinają, przeklinają

ten tak zwany klimat umiarkowany, który jest w istocie

klimatem nieobliczalnym, klimatem schizofrenicznym

1061396

background image

1061396

21

i przeklętym. Właściwie wszystkie klęski tej części konty-

nentu można by zwalić na klimat.

Piękne kobiety zbyt wcześnie pozbywają się ciężkich palt,

ciepłych pończoch, szalików, czapek, tych wszystkich upo-

karzających kobiecość elementów stroju, i zaziębiają się,

i potem umierają na zapalenie płuc. Mężczyźni pozostają

ze swoją żałobą i piją, piją na umór czystą wódkę, by nie

załamać się psychicznie i nie zamarznąć na śmierć.

Albo też całkowicie odwrotnie: wychodzimy z domów

okutani jak w drodze na Syberię, a tymczasem w środku dnia

nadchodzą upały, leje się z nas pot i opuszczają nas siły. Ba,

opuszcza nas ochota do pracy. Rozbieramy się, siadamy albo

układamy gdzie bądź w promieniach słońca i zastygamy jak

koty. My, środkowi Europejczycy, ofiary klimatu umiarko-

wanego. I leżąc w tym słońcu, dostajemy jakichś paskudnych

chorób, bo przecież słońce jest owszem-owszem, ale ziemia

jeszcze zamarznięta na metr w głąb.

Tak. Środek marca w środkowej Europie to jest potencja

bez formy, prąd bez przewodnika i wikt bez opierunku. Rze-

kami spływa to, co powinno leżeć na brzegu, woda stoi tam,

gdzie powinien trwać suchy ląd. W lokalnej knajpie U Basi

siedzą chłopy i tylko palą, ponieważ całkiem opuściło ich

pragnienie. Kury grzebią w śniegu. Nie trzeba nic prać, bo

i tak bez przerwy się brudzi. Gdzie stąpnąć, ziemia usuwa

się spod stopy, gdzie spojrzeć, mgła zasłania wzrok, czego

dotknąć, to się wymyka, bo śliskie.

Trzy dni temu było plus piętnaście stopni, a  dzisiaj

jest minus siedem. Powinniśmy być traktowani jak tro-

chę niepełno sprawni, powinniśmy być częściowo zwol-

nieni od jakichś podatków albo ktoś powinien fundować

nam sanatoria. Jakie pojęcie o naszym życiu może mieć

Włoch, nad którego ojczyzną słońce nigdy nie zachodzi?

1061396

background image

1061396

Albo Brytyjczyk, który od dnia urodzin aż po grób spo-

kojnie moknie? Albo Szwed na wieki wieków uwięziony

w swoich śniegach i lodach? Cóż mogą wiedzieć o waha-

niach ciśnienia i wahaniach nastroju? Kładąc się spać, wie-

dzą, jaka pogoda ich obudzi. My tymczasem żyjemy jak na

wulkanie. Zwłaszcza teraz, w marcu, gdy jesteśmy u kresu

sił fizycznych oraz umysłowych. Wszyscy na wschód od

Łaby powinni dostawać prozac. Nigdy nie byliśmy chrześ-

cijanami ani monoteistami, ani nawet agnostykami. Do tej

pory jesteśmy czcicielami słońca, jesteśmy poganami i jeśli

coś naprawdę nami rządzi, to właśnie zmiany pogody. Wyże

i niże baryczne.

Żeby w ogóle przetrwać, powinniśmy porzucić nasze

strony i udać się na poszukiwanie meteorologicznej zie-

mi obiecanej. Niestety, wszystkie przyzwoite krainy są już

zajęte. Dlatego zostaniemy na miejscu i będziemy działać

na nerwy bardziej zrównoważonym sąsiadom. Słowiańska

histeria, węgierska depresja i rumuńska paranoja to nasze

specjalności, to nasze znaki rozpoznawcze i powinniśmy

je opatentować. Ba, powinniśmy te stany eksportować do

jakichś zrównoważonych i znudzonych krajów, tak jak eks-

portuje się kokainę, heroinę i amfetaminę.

Jest późny wieczór. Otwieram okno i w dole słyszę szum

rzeki. Schodzą śniegi i woda bardzo się podniosła. Tak jest

każdej wiosny. Biały pejzaż, do którego przyzwyczaiłem

się przez zimowe miesiące, zsuwa się z powierzchni ziemi

jak rękawiczka. I nigdy nie mam pewności, czy tego roku

będzie jeszcze coś pod spodem.

1061396

background image

1061396

23

W Srostkach

Oglądam filmy w sposób obsesyjny. Są to najczęściej fil-

my stare. Nowe oglądam raz i odkładam, by się zestarzały.

Czas zadecyduje, czy do nich wrócę. Czas decyduje bo-

wiem o wszystkim. Mam tych starych, oglądanych w kółko

kilka naście. Niektóre widziałem kilkadziesiąt razy. Jednym

z nich jest Kalina czerwona Szukszyna z 1974 roku. Wasilij

Szukszyn napisał scenariusz, wyreżyserował i zagrał główną

rolę. Rok czy dwa po ukończeniu filmu umarł. Był bodajże

chory na serce. W 1975 roku miałem piętnaście lat i zgod-

nie z duchem tamtych czasów pogardzałem wszystkim, co

radzieckie. Czytałem już wprawdzie Dostojewskiego, ale

pochodził on przecież z całkiem innego kraju. Zaczynałem

słuchać jazzu i moją duchową ojczyzną była Ameryka.

Kalinę obejrzałem pierwszy raz cztery lata temu i potem

już nie mogłem jej porzucić. Od pierwszych chwil padam

ofiarą dziwnej obsesji. Od tego długiego ujęcia, gdy Jegor

Prokudin wychodzi z więzienia na wyspie i drewnianym

pomostem, w wysokich butach, w hipnotycznym rytmie

schodzi na ląd, by zmierzyć się ze swoim losem. Dla jas-

ności, nie ma tu żadnej politycznej aluzji. Jest zwykłym

kryminalistą, urką, błatnym. W cyklu niezwykłej urody

obrazów przemierza sowiecką rzeczywistość, która wydaje

się naiw na, bajkowa i oczywiście skłamana. Kryminalni

kumple oczekujący go na wolności przypominają jakiś so-

wiecki gang Olsena, są trochę jak z Niziurskiego, a zarazem

jak z moralitetu. Dzieje się to w ZSRR, a zarazem wszędzie

1061396

background image

1061396

24

i nigdzie. Piękne pejzaże północnej Rosji gdzieś w okolicach

Białoozierska wyglądają na nietknięte komunizmem. Rozle-

wiska wód, jeziora, zielone niziny przywodzą na myśl kraj-

obrazy mityczne. Raz, gdy Jegor podróżuje wodolotem, na

moment zjawia się obraz porzuconej, zalanej wodą cerkwi,

ale wygląda to, jakby świątynia powracała w głąb żywiołów,

z których kiedyś ją dobyto. W ogóle światło Kaliny ma w so-

bie coś nadprzyrodzonego. Gęste, złociste, ciężkie światło

Północy. Światło krótkiego lata. Światło ikon pisanych nie-

gdyś w tutejszych monastyrach. No więc może ten blask

jest tak zniewalający? Nie wiem. Ale pewnie właśnie tak

należało „zaświecić” film, by go wyrwać z nędzy i otchłani

tamtego czasu. Żeby było trochę jak w niebie i żeby biedny

urka Jegor odzyskał choć trochę niewinności. I rzeczywiście

odzyskuje, i wcale nas to nie dziwi.

Dwa lata temu jechaliśmy słynnym Traktem Czujskim

wiodącym z mongolskiej granicy przez Republikę Ałtaju,

przez Kraj Ałtajski na zachód. Noc spędziliśmy w Ongu-

daju, w podupadłej turbazie na peryferiach miasteczka.

Rano wsiedliśmy do autobusu. Mieliśmy przed sobą jakieś

trzysta kilometrów powolnej jazdy. Na następnym przy-

stanku, po drugiej stronie rozciągniętej osady wsiadł chło-

pak. Miał może piętnaście, szesnaście lat. Śniady, obdarty,

w gaciach do kolan i niebieskich klapkach z plastiku. Miał

mętny wzrok. Trochę się chwiał. Znalazł sobie miejsce. Ze

szmacianej torby na ramieniu wydobył dwulitrową, nadpitą

flaszkę piwa. Pociągnął długi łyk, schował, położył się na

boku i zwinął w kłębek. Biedny, bury, znękany wróbel.

Za Tuektą mieliśmy postój. Na ziemistym placyku stało

kilka bud z wódką, piwem i barwnym badziewiem. Można

było zapalić, poszukać jakichś krzaków. Zaraz wypatrzyłem

1061396

background image

1061396

25

tych dwóch. Gdy się raz, nawet dawno, siedziało w więzie-

niu, nawet polskim, to nabyty instynkt i wiedza nigdy cię

już nie opuszczą. Lata zamknięcia mieli wypisane, wyryte

na twarzach. Było widać, że to zawodowcy siedzenia: niby

obojętna, a jednak wyzywająca pewność siebie, teatralne

ruchy, ale zarazem zwierzęcość, małpiość postawy. Os-

tentacja i czujność jednocześnie. Przekomarzali się z jakąś

dziewczyną. Mieli w plastikowej torbie parę flaszek wódki.

Wsiedliśmy, autobus ruszył, usadowili się na samym tyle.

Szare pisklę w klapkach obudziło się i wiedzione zapachem

pobratymców nastawiło ucha, odwróciło się i już zaspane,

wpółpijane, ale uśmiechnięte szło w ich stronę, obijając się

o fotele. Jechaliśmy, pejzaż łagodniał, doliny się wypłasz-

czały, a oni stawali się coraz głośniejsi tam z tyłu. Pierwszy

raz w życiu słyszałem mat

ʹ

 – można powiedzieć – z pierw-

szej ręki. To było mięsne, bulgotliwe i gardłowe. Z trudem

rozróżniałem pojedyncze rosyjskie słowa, a oni nie prze-

stawali ani na moment. Przerywali chyba tylko po to, by się

napić. Wkrótce po podłodze autobusu potoczyła się pusta

flaszka. Brzęczała, turlała się w tę i we w tę. Pierwszy raz

w życiu słyszałem, jak powinna brzmieć fraza „na chuj!”.

Akcent wyraźnie padał na pierwszą sylabę i nie było żad-

nej przerwy, było jedno słowo. Zdaje się, że miało zdolność

zastępowania prawie wszystkich innych. Po godzinie od-

nieśli psychiczne zwycięstwo. Autobus milczał. Wszyscy się

wsłuchiwali. Kierowca próbował sformułować jakąś groźbę,

ale nie zaszczycili go nawet sekundą ciszy. Oni, w każdym

razie ci dwaj starsi, dokonali gwałtu na nas, na pasażerach.

Pięćdziesięcioletnia kobieta wstała i przemówiła do nich

stanowczym głosem. Przycichli na chwilę, ale gdy usiad-

ła, znów podniosło się to ni to ludzkie, ni to bydlęce, pełne

krwi i biologii dudnienie. Nie mieliśmy szans. Pokonał ich

1061396

background image

1061396

dopiero alkohol. Po zapiaszczonym gumoleum pojecha-

ła jeszcze jedna butelka. Głosy cichły, oddalały się od sie-

bie i na koniec zamarły. Leżeli bezwładnie, rozciągnięci na

wznak. Tylko dzieciak wiedziony odruchem znów zwinął

się w kłębek. Pod siedzeniami było mokro. Za Gornoałtaj-

skiem tamtych dwóch chrapało z rozdziawionymi ustami.

Spali i cuchnęli w najlepsze, gdy stanęliśmy w Srostkach.

W Srostkach urodził się Wasilij Szukszyn.

1061396

background image

1061396

27

Wykopywanie

Będziemy wykopywać stare zwłoki. Po wielekroć udręczo-

ne. Najpierw, tuż przed upadkiem, ścięła je przedśmiertna

trwoga. Potem zostały rozerwane, spalone i rozrzucone na

nieznanej, zimnej ziemi. Potem przyszli obcy i zbierali je do

worków, by w ciemności i chłodzie pojazdów przetransporto-

wać kilkaset kilometrów na wschód. Na wschód, gdzie zawsze

mieszkała groza. Potem znowu obcy umieszczali ciała i ka-

wałki ciał na kamiennych stołach, by dopasowywać, pobierać

włókna i skrawki i fotografować w lodowatym blasku fleszy.

Otwierano je (jakby nie dość było ran) za pomocą skalpeli

i obejrzawszy wnętrza, zaszywano na powrót za pomocą igieł.

Potem zamknięto ciała i kawałki ciał w lodowatym mroku

chłodni, w schludnym porządku i podpisane. Potem jeszcze

raz wyjmowano, by ubrać w stroje – kobiece w kobiece, a mę-

skie w męskie. I kawałki też, wsuwając je – miejmy nadzieję

delikatnie – w rękawy i nogawki strojów. Potem umieszczano

ich wszystkich w metalowych, hermetycznych skrzyniach,

a te metalowe skrzynie umieszczano nareszcie w drewnia-

nych trumnach i wtedy wydawało się, że wkrótce spoczną

w spokoju. Jeszcze tylko droga na lotnisko, załadunek, półto-

rej godziny lotu i będą wśród swoich. Jeszcze tylko lądowanie,

powitanie, rozwożenie po kościołach, cmentarzach i w końcu

ostateczny chłód mogiły. I tylko już „wieczny odpoczynek

racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci”.

Jednak ich niepokoimy. Wykopujemy i  będziemy wy-

kopywać następnych. I  wcale nie w  cichości cmentarza,

1061396

background image

1061396

28

w intymności śmierci, ale na oczach całego narodu. Pod

transparentami. Żebyśmy wszyscy widzieli, jak wydoby-

wa się dwuipółroczne zwłoki. W gumowych rękawicach,

w maskach na twarzy, by je ponownie rozłożyć na kamien-

nych stołach. Żeby lud mógł się dowiedzieć, co pozostaje

po ponad dwóch latach z ciała zamkniętego w metalowej

skrzyni. To jest nasz obrzęd i  powinniśmy w  nim brać

udział. Nikt nie wymyślił dotąd niczego o podobnej sile.

Czym w porównaniu z odkopywaniem jest msza, gdy do-

stajemy kawałek ciała Boga, który pozbawiony smaku i za-

pachu rozpływa się w ustach bez śladu? Czym jest opowieść

o  zmartwychwstaniu w  porównaniu z  tym, że możemy

przebywać ze swoimi zmarłymi aż do naszej śmierci? Tak

jak nasi potomni będą przebywali w bliskości z naszymi

trupami. Wprowadzając naszych umarłych do naszego

życia, dajemy im nieśmiertelność potwierdzaną cyklicznym

obrzędem wykopywania.

Powinniśmy wszyscy „zamknąć drzwi od kaplicy i stanąć

dookoła truny, żadnej lampy, żadnej świecy, i w oknach za-

wiesić całuny”. A potem, warstwa po warstwie, wydobywać

kolejne pokłady naszej przeszłości, wynosić na powierzch-

nię, grzebać ponownie i znowu ekshumować, by mieć na-

macalny dowód, że trwamy z pokolenia na pokolenie, nie

tracąc nic z naszej substancji ani tożsamości. Schodzić co-

raz głębiej w maskach, w gumowych rękawicach. Aż na

samo dno naszych dziejów, do bezludnych warstw gleby.

Nie wierzymy przecież w zmartwychwstanie, więc zostaje

nam przeszłość jako nasza wieczność. W odróżnieniu od

tej obiecywanej możemy jej dotknąć. Możemy ją wydobyć

na powierzchnię, na światło i potem znów na jakiś czas po-

grzebać, żeby powietrze i światło jej nie zaszkodziły. I tak

w nieskończoność, póki żyjemy.

1061396

background image

1061396

To wszystko warte jest wielkiego dramatu na wielkiej na-

rodowej scenie. Nie kpię. Po prostu widzę postacie wstające

spod ziemi i żywych wyciągających do nich ręce. Widzę, jak

się splatają w uścisku: jedni, by jeszcze trochę pożyć, drudzy,

by jeszcze nie umrzeć, wszyscy razem, by jako lud, wspólno-

ta nie przepaść w otchłani świata, który ani ich potrzebuje,

ani rozumie. Ale żeby dramat był wielki, musi żywić się

tragedią, więc ślepy los czy też przypadek wkraczają do akcji.

Oto ciała się mieszają, zdezorientowane, niepewne poszu-

kują swoich bliskich, a bliscy ich nie rozpoznają. Odtrąceni

martwi, oszukani żywi błądzą w mglistym podziemiu. Czy

będą w stanie pokonać samotność i zapłakać nad zagubio-

nymi szczątkami bez względu na ich przynależność, czy

też pozostaną uwięzieni w plemiennej samotności, po kres

dziejów błąkając się w poszukiwaniu swoich?

1061396

background image

1061396

30

Nagi kraj

Teraz najlepiej widać ten kraj. Zaczyna się wiosna. Dni zro-

biły się długie i jasne. Nie ma jeszcze liści na drzewach,

więc nic nie zasłania widoku. Nagi kraj. Wczesną wiosną

widać jego heroizm i dramat. Zmienia się, zrzuca skórę.

Chwilami jest brzydki jak odarty szkielet. Te wszystkie re-

klamy przy drogach, te billboardy, wielkie, barwne tablice

zachwalające tandetne towary, monstrualne fotografie mię-

sa: „łopatka 9,90”, „kiełbasa wiejska 16,90”, „filety kurze…”.

Liszaj ostrych barw pokrywa ściany, zasłania drzewa, niebo,

krajobraz. Te wszystkie zachęty – niezależnie, czy dotyczą

mięsa, ubrań, telefonów, czy nauki języków – wyglądają tak

samo pornograficznie, tak samo natarczywie. Mają nas od-

grodzić od naszej przeszłości, której się wstydzimy, o któ-

rej pragniemy zapomnieć. Ponieważ byliśmy wtedy biedni

i nie mieliśmy prawie nic. Często nie ma w tym żadnej me-

tafory, tylko konkret. Płachty kolorowego plastiku wiszą na

rozpadających się budynkach, na wiejskich drewnianych

chałupach, które niebawem przestaną istnieć. Wystarczy

zjechać z głównej drogi trochę w bok, trochę w głąb, by

zobaczyć, jak domy, krajobrazy, całe miejscowości odcho-

dzą w przeszłość. To, co jeszcze dwadzieścia lat temu było

żywe i stanowiło prawdziwą, najprawdziwszą postać tego

kraju, po prostu zamiera. Ze wsi znikają zwierzęta. Jedziesz

i nie widzisz już krów, koni ani kur. Czasem widać jeszcze

psa. Coraz częściej jest to husky na spacerze ze swoim pa-

nem. Drewniane domy, które potrafiły ocalić swoją prostą

1061396

background image

1061396

31

i piękną formę przez stulecia, zapadają się pod własnym

ciężarem. Na ich miejsce powstają budynki jak ze snu, jak

z filmu o dalekiej podróży. Trochę niemieckie, trochę au-

striackie, trochę włoskie i trochę amerykańskie. W zależno-

ści od tego, gdzie, w jakim kraju właściciel pracował w polu,

na budowie czy w restauracji. Te ni to domy, ni to karyka-

tury rezydencji stoją wśród dziwacznie przystrzyżonych

krzewów, wśród ogródków jak miniaturowe Wersale. Tam,

gdzie jeszcze niedawno pasło się bydło i ryły świnie, teraz

są trawniki wypielęgnowane na angielską modłę. Właści-

ciele nie uprawiają już zbóż ani ziemniaków, tylko regu-

larnie tydzień w tydzień pchają w pocie czoła elektryczne

i spalinowe kosiarki. Można by powiedzieć, że to wszyst-

ko razem jest brzydkie, wykorzenione, pozbawione sensu.

I pewnie jest. Ale jednocześnie w tym groteskowo postmo-

dernistycznym krajobrazie widać pewien rodzaj wielkości.

Oto mentalnie wydziedziczeni z uporem poszukują nowej

tożsamości. Budują ją z tego, co mogą znaleźć wokół, z tego,

co oferuje im cywilizacja ersatzu, falsyfikatu i kopii. Bio-

rą to i wolni od wątpliwości, wolni od rozterek uznają za

swoje. Niewykluczone, że są bardzo dobrze przygotowani

do tego, co ma nadejść, i po prostu nigdy nie doświadczą

czegoś w rodzaju duchowej bezdomności. Ten świat nale-

ży do nich. Tak, wystarczy trochę zjechać w bok i patrzeć,

jak kraj zmienia skórę. Robiłem to minionej niedzieli. Na

południowym wschodzie, w dolinie rzeki Wisłok pomiędzy

Brzozowem a Sanokiem. Było słońce. W każdej większej wsi

chłopcy w sportowych strojach grali w piłkę na zazielenio-

nych już boiskach. Klęli na całe gardło, byli dzicy i szczęś-

liwi. Na koszulkach mieli nazwy swoich wiejskich klubów:

Tajfun, Huragan, Płomień, Naprzód! Wokół murawy stały

ich auta: dziesięcioletnie, piętnastoletnie volkswageny i ople

1061396

background image

1061396

sprowadzone z Niemiec. Cierpliwie czekały na swoich pa-

nów, by o zmierzchu odjechać z piszczącymi dziewczyna-

mi na tylnym siedzeniu i w dymie palonych opon. Z góry,

z oddali te obrazy przypominały współczesnego Bruegla.

Były trochę fałszywe, trochę podrabiane, skądś skradzione,

ale wypełniało je nieposkromione życie.

A potem ruszyłem w stronę rzeki. Płynęła w dole, w roz-

ległej dolinie. Było już jednak ciemno i nie widziałem wody.

Miejscowi starym, barbarzyńskim zwyczajem wypalali su-

che trawy. Dolinę wypełniały czerwonozłote płomienie.

Pachniał dym. Ten obraz i zapach były jak znaki wysyłane

gdzieś z głębi czasu, gdzieś z najdalszego stepu.

1061396

background image

1061396

33

Wysoko. Pusto. Słono

Z Kirgistanu wyjeżdża się na Czerwoną Przełęcz, czyli Ki-

zilart, i tam jest posterunek tadżyckich pograniczników.

Siedzą na wysokości czterech tysięcy metrów w blaszanych

kontenerach bez wody i prądu. W jednym stało biurko, krze-

sło, a zaraz za krzesłem dwie piętrowe prycze, na których

leżeli półnadzy mężczyźni. To był urząd celny. Brodaty facet

za biurkiem podał mi rękę i przyjacielsko zagadywał, prze-

pisując dane z paszportów do zeszytu w kratkę.

Nad tym obozowiskiem z blachy wieje zimny wiatr. Woj-

sko chodzi w plastikowych klapkach i cywilnych dresach.

Tylko na głowach mają wdzięczne wełniane czapeczki w ka-

muflujący deseń.

Po drugiej stronie z gór spełza cała zieleń. Robią się syp-

kie i żółtawe. Przez dziesiątki kilometrów jesteśmy sami na

żwirowej drodze. Tylko ta droga i płot z lewej sprawiają, że

krajobraz staje się nieco człowieczy. Bez nich jest całkiem

przedwieczny. Z czasów, gdy Stwórca dopiero rozmyślał nad

ideą roślinności czy w ogóle przyrody ożywionej.

Natomiast płot był fragmentem najdłuższej na świecie

konstrukcji wybudowanej ludzką ręką. W czasach swej

świetności ciągnął się nieprzerwanie od Bałtyku po Pacyfik.

Tutaj, w ultrasuchym Pamirze, mógł przetrwać jeszcze dzie-

sięciolecia. Nie mogłem od niego oderwać oczu. Chwilami

biegł prosto jak legendarna stalinowska linia wyrysowana

na mapie, którą w istocie przecież był. Góry piętrzyły się,

falowały, ustępowały, ale płot niczym produkt geometrii

1061396

background image

1061396

34

wykreślnej nic sobie z tego nie robił. Był jak czysta idea

tnąca wskroś chaos natury. Składał się z kilkunastu pozio-

mych drutów kolczastych rozpiętych na dwuipółmetrowych

drewnianych słupkach. Im bliżej ziemi, tym odstępy między

drutami były mniejsze. Dla pewności na metr od poziomu

gruntu dodano jeszcze po dwa druty ukośne wzmocnione

niższym słupkiem. Na górze do poprzeczek nadających wyż-

szym słupkom kształt litery „T” przymocowano dodatkowe

druty na podobieństwo platformy czy też ciągnącego się nad

właściwym płotem daszka. Same słupki zaś wykonane były

z surowych okrąglaków z wyraźnie zaznaczonymi sękami.

W każdym razie było widać, że to z drzewa iglastego.

Opisuję to tak dokładnie, ponieważ ważny jest kontrast

między pierwotnością pamirskiego krajobrazu a bezlitos-

ną regularnością konstrukcji: słupek za słupkiem, przęsło

za przęsłem, linia za linią, gwóźdź za gwoździem, splot za

splotem… Jechaliśmy wzdłuż tej zmaterializowanej abstrak-

cji przez jakieś dwieście kilometrów. Tam, po lewej, wciąż

niebezpiecznie blisko były Chiny. Potem płot umknął głębiej

w góry i to był znak, że Chiny też się nieco oddaliły.

Opisuję go tak dokładnie, ponieważ nie znalazłem ni-

gdzie tak doskonałego wcielenia idei. Linia wyrysowana

ręką dyktatora na mapie stawała się linią fizyczną krojącą

krajobraz i w przenośni, i jak najbardziej dosłownie. Nie

tylko ludzie, ale i zwierzęta tych dzikich stron nie mogli

przemieszczać się w górach Pamiru. Ani argali, czyli owce

Marco Polo, ani irbisy, czyli pantery śnieżne. Teraz już tro-

chę mogły, bo od upadku ZSRR nikt o „sistiemę” nie dbał.

Co parę kilometrów w drutach była jakaś dziura.

Coraz lichsze były dzieła, które pozostawiali po sobie

władcy i tyrani. Wielki Mur podobno widać z kosmosu.

1061396

background image

1061396

Po Czyngis-chanie zostało wspomnienie ruchomego pań-

stwa, którego płynne granice bardziej przypominały żywioł

niż owoc polityki. Tamerlan usypywał wieże z ludzkich cza-

szek, ale oszczędzał tłumy majstrów, rzemieślników, kamie-

niarzy, murarzy, budowniczych, malarzy, by miasta, które

przyszło im zbudować, przypominały sny albo fatamorgany

drgające nad Kara-kum.

A tutaj tylko zbite na krzyż patyki, trochę gwoździ i ciąg-

nący się po horyzont zardzewiały drut. Peryferyjny parkan,

zagroda dla bydła pomnożona, zwielokrotniona jak szy-

dercza odmiana nieskończoności. Od Bałtyku po Pacyfik.

Imperium ogrodzone wiejskim płotem. Nie dało się ode-

rwać od tego wzroku. Biegło wśród czerwonych, żelazistych

piasków i poprzez zielonkawe osypiska zawierające jakieś

związki miedzi. Jakbyś ogrodził Marsa, jakbyś zaraził pa-

ranoją kosmos.

Potem dojechaliśmy do jeziora Karokul. Leżało na wyso-

kości czterech tysięcy metrów. Było duże i słone. I nieskoń-

czenie piękne. Z turkusowej wody podnosiły się śnieżne

góry. We wsi o tej samej nazwie żyło kilkuset ludzi. Nie było

ani jednej łodzi. W jeziorze nie było ryb. Dwóch mężczyzn

moczyło w wodzie skóry jaka, żeby uszyć z nich uprząż.

Z ziemi, spomiędzy suchych traw występowała sól. Nie było

krzewów ani drzew. Można powiedzieć, że w Karokul nie

było nic. Tylko ten płot, który trochę usunął się na wschód,

robiąc miejsce dla strażnicy pograniczników. Schodził z niej

żołnierz z brudnym aluminiowym kotłem i żółtym kani-

strem z plastiku. Drugi niósł ręczną piłę. Pojechaliśmy dalej.

1061396

background image

1061396

36

Wyobrażając sobie Kalabrię

Siedzę w swoim pokoju i wyobrażam sobie południowe

Włochy. Patrzę na zieloną dolinę, na cieniste świerkowo-

-bukowe lasy, na falujące trawy, na drewniane domy w mojej

wsi i wyobrażam sobie południowe Włochy, wyobrażam

sobie Kalabrię i Basilicatę. Nigdy tam nie byłem. Za dwa

tygodnie wsiądę w Warszawie w samolot i przez Rzym po-

lecę do Brindisi. Z Brindisi popłynę promem do Durrës

w Albanii, by spędzić tydzień na północy tego kraju, blisko

granicy z Kosowem. Ale gdy będę wracał, spędzę również

tydzień w Kalabrii.

Ilekroć chciałem pojechać do Włoch, zawsze myślałem

o najdalszej części półwyspu. Nigdy o Rzymie, Wenecji,

Florencji czy Mediolanie. Nawet Neapol leżał zbyt blisko.

Zawsze wyobrażałem sobie południe, ponieważ tam koń-

czy się kontynent, tam kończy się Europa. Wyobrażałem

sobie, jak morska woda i słoneczny żar nadgryzają ziemię

i odbierają ją ludziom. Półwysep Apeniński na mapach wy-

gląda jak archaiczna kość, jak fragment szkieletu jakiegoś

przedwiecznego zwierzęcia. I pewnie dlatego to południe

wyobrażałem sobie zawsze jako coś niezwykle starego, ar-

chaicznego i udręczonego upływem czasu. Białe kamienie,

bezlitosne światło i cienie czarne jak sadza – tak to widzę.

I jeszcze nieruchomy wzrok starych kobiet siedzących przed

swoimi domami. One wyglądają tak, jakby widziały całą

przeszłość i znały przyszłość. Mężczyźni mogą się różnić,

ale stare kobiety są wszędzie takie same. Tutaj w Polsce,

1061396

background image

1061396

37

na Słowacji, na Węgrzech, na Bałkanach. Siedzą w swoich

wdowich czarnych sukniach i chustkach i patrzą wskroś

czasu. Tak samo musi być gdzieś w okolicach, powiedzmy,

Savelli albo Longobucco. Jestem tego pewien, ale pojadę, by

zobaczyć to na własne oczy. Pojadę sprawdzić, czy kalabryj-

skie babki przypominają babki ze wsi, w której mieszkam.

Pojadę z niewielkim bagażem i jak ognia będę unikał

nadmorskich kurortów. Plaże latem przypominają średnio-

wieczne wizje piekła. Nauczę się pięćdziesięciu włoskich

słów i sprawdzę, jak się podróżuje w tamtych stronach auto-

stopem. Zabiorę lekki śpiwór i oszczędzając na hotelach, tu

i ówdzie prześpię się pod gołym niebem. Oczywiście będę

się bał tarantuli, ale wino pozwoli ukoić ten lęk. W mia-

steczkach i wsiach będę szukał cienia. Wiem, że na rynku

zapadłej mieściny można spędzić cały dzień, przesuwając

się razem ze słońcem, i to jest czasami większe i ważniejsze

niż wszystkie muzea Rzymu i Florencji. Po godzinie, dwu

ludzie przyzwyczajają się do obecności obcego i wchodzi

się w ich życie niemal tak delikatnie, jakby się było nie-

widzialnym. Trochę cię widzą, ale jednocześnie starają się

żyć tak jak zwykle, ponieważ duma nie pozwala im zmieniać

czegokolwiek na widok przybłędy. Tak, siedzieć na rynku

nieznanego miasteczka albo wsi w obcym kraju to jest jak

czytać piękną książkę. Trochę się rozumie, ale resztę trzeba

sobie wyobrażać. Ludzie wykonują gesty takie jak w twoich

stronach, ale ich znaczenie nie jest do końca znane. Tylko

zwierzęta, koty i psy, zachowują się tak jak wszędzie i reagu-

ją raczej na zapach ciała i ciepło głosu niż na wygląd i słowa.

Taki jest mój naiwny plan. Patrzę na mapę Europy i widzę

jedynie jej granice, miejsca, z których można tylko wracać.

Tak, powinienem myśleć „Paryż”, ale myślę „Lizbona”. Po-

winienem myśleć „Wenecja”, ale myślę „delta Dunaju”. To

1061396

background image

1061396

właśnie tam któregoś lata poczułem, jak kontynent pogrą-

ża się w morzu i daje za wygraną, tam, w mieście Sulina,

ostatniej mieścinie w Europie, poczułem smutek pomie-

szany z radością, że oto dotarłem do końca, na sam skraj

tej historyczno-geograficzno-ideologicznej abstrakcji, która

tutaj jest jak najbardziej realna: rdzewiejące barki i statki za-

ryte w środku piaszczystych wydm, cmentarz z nazwiskami

marynarzy z całego świata sprzed wieku, smutne wojsko

i czarne kratownice radarów wyglądające jakiejś inwazji,

bezdomne psy i bagna ciągnące się przez dziesiątki tysięcy

hektarów. Wyobrażacie sobie europejskie miasto, do które-

go można dotrzeć tylko wodą? Miasto leżące u ujścia jednej

z największych naszych rzek? Osiemdziesiąt kilometrów

łodzią, promem, wodolotem, bo inaczej nie można.

Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają

mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się co-

raz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić.

Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie

szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki

da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczes-

ności: te same nazwy hotelowych sieci, te same reklamy, te

same bankomaty, marki piwa, takie same parkometry, ten

sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach.

Myślę, że już niebawem będziemy podróżować na peryfe-

rie, na granice kontynentu, do krain, gdzie wysiadują stare

kobiety w chustkach. Oczywiście i na szczęście nie wszyscy.

Podróżować będą jedynie ci, których interesuje przeszłość

nie jako anachronizm i zabobon, ale jako miejsce własnego

pochodzenia.

1061396

background image

1061396

39

816

Ilekroć słyszę biadolenie o braku polskiej powieści na mia-

rę czasów oraz możliwości, przychodzi mi do głowy dro-

ga numer 816. Licząc od południa, zaczyna się w Zosinie,

a kończy w Terespolu. Uważam, że to jedna z piękniejszych

dróg w naszym kraju. Jedzie się i kilometrami nie spotyka

żadnego auta. Pola, zagajniki, można zobaczyć pasące się

sarny. Czasami pojawia się zrujnowana cerkiew. Po pra-

wej towarzyszy nam Bug. To dalej, to bliżej, ale zawsze jest

gdzieś za linią drzew, w sitowiach toczy swoje zielonkawe

wody. To Polska B, a może nawet C. Bez ostentacji, bez fa-

jerwerków postnowoczesności. Wicepowiatowa. Miejscami

wciąż drewniana i słomiana. Jednak i droga, i okolica są

symboliczne dla ogólnoświatowej narracji, za którą tak tęsk-

nimy w dziedzinie prozy. Jadąc od południa (i w myślach

nieco przedłużając drogę 816 na północ), mijamy po lewej

kolejno Bełżec, Sobibór i Treblinkę. Po prawej zaś mamy

dawną granicę Związku Radzieckiego.

I fabryki śmierci, i komunizm bezsprzecznie były czymś

na skalę planetarną. Palenie ludzkich ciał w piecach i próba

hodowli nowego typu człowieka jednak ledwo co nas obe-

szły. Ani jeden, ani drugi eksperyment nie był nasz. Przyszły

do nas z zewnątrz. Byliśmy raczej świadkami niż uczestni-

kami. To oczywiście lepiej dla nas, ale niekoniecznie dla

narracji. Droga 816 ze swoją malowniczością, oddaleniem

i słomiano-drewnianą urodą w jakiś sposób symbolizu-

je mój kraj. Droga 816 jest jak szczelina między płytami

1061396

background image

1061396

40

tektonicznymi historii. Nie bierzemy udziału, a jedynie

nasłuchujemy. Wokół dzieją się rzeczy wielkie i straszne,

ale żadna z nich nie jest naszym udziałem. Bo przecież Ży-

dzi nie byli „nasi”, „Ruscy” ze swoim komunizmem też nie.

Wydawało się nam, że zachowamy niewinność. I pewnie

jakoś zachowaliśmy – ale nie było to całkiem zależne od nas.

Szkocki pisarz Daniel Kalder po dziesięciu latach spę-

dzonych w Rosji wyjechał do Ameryki, do Teksasu. Zapy-

tałem go, dlaczego akurat tam. Odpowiedział: „Wiesz, jak

się żyło tyle lat w Rosji, to w grę wchodzą już tylko kraje

apokaliptyczne”. I ja go doskonale rozumiem, jadąc drogą

816, która moim zdaniem jest jedną z najpiękniejszych dróg

w kraju. Mając po jednej stronie pola człowieczych popio-

łów, po drugiej wspomnienie ludzkiego eksperymentu na

skalę niemal kosmiczną. Kto wie – może wielka narracja

i wielka proza są dziećmi apokalipsy? Ale w takim razie

nawoływanie, by oto się stały, zmaterializowały, wydaje się

nieco ryzykowne, a może i nieodpowiedzialne.

Jednak – tego jestem niemal pewien – nie biorą się z po-

czucia niewinności. Że to inni, że to nie my, że nas wrobili.

Nie, Żydzi z lewej i komunizm z prawej są tak samo nasi jak

nasza niewinna na wieki polskość. To jest warunek uczest-

nictwa w wielkiej narracji. Innego wyjścia nie ma.

Albo wiosną, albo jesienią jechałem pierwszy raz drogą 816.

Na drzewach nie było liści. Krajobraz smużył się szarobłękit-

nie i te sarny naprawdę pasły się obok szosy. Ledwo podnio-

sły głowy na widok auta. I rzeczywiście, między Horodłem

a Dorohuskiem prawie nikogo nie było. Przez jakiś bezczas

jechałem. Przez zapomnienie. Przez jakąś bukoliczność

z pelargoniami w oknach, z gęsiami na wygonach. A jedno-

cześnie wiedziałem, że tam, z lewej, zwożono cały naród,

1061396

background image

1061396

wagon za wagonem, by go po prostu spalić. A w takim Bełż-

cu to nawet nie zapisywali nazwisk, tylko liczbę. I ocalało

dwóch. I jednego z nich zabili po wojnie Polacy. A po prawej

ten bezkres eksperymentu, ta ziemia aż po oceany, po Chiny,

prawie nieskończoność, gdzie w szczerym polu, na stepie,

w jakiejś przedwieczności próbowali zbudować przyszłość

z pominięciem teraźniejszości…

No więc zawrót głowy się od tego robi. Od tej jazdy

polsko-prowincjonalnej, która się okazuje jazdą wskroś

rzeczy i zdarzeń najważniejszych. Drogą 816 z gęsimi wy-

gonami, drewnem i słomą, i przez apokalipsę.

1061396

background image

1061396

42

Maj

Niedawno w rozmowie ktoś mi uświadomił, że żyjemy

w kraju, który nie doświadcza przyrodniczej nudy. „Po-

mieszkałbyś w tropikach”, powiedział. Pół roku z nieba leje

się woda. Przez drugie pół monotonny, obojętny skwar.

Wyobraziłem sobie to więzienie aury i teraz tym chętniej

chwalę ojczyznę za jej zmienność, nieprzewidywalność i na-

stępstwo pór, które zawsze przychodzą zbyt wolno albo

zbyt długo trwają, ale w porównaniu z tropikiem jest ich

wielka rozmaitość.

No więc chwalę ojczyznę i tym bardziej, tym mocniej

chwalę nadejście maja. Tego nagłego cudu, który przyob-

leka pozimową, pośmiertną nagość ziemi. Przyodziewa

ten szkielet z błota, badyli i zeszłorocznych resztek. Jak

łaska przenajświętsza spływa z niebios złotawy pył, mgła

zielonkawa i godzina za godziną, dzień za dniem tężeje

w listowie, skrapla się i krystalizuje w ruń, przenika w głąb

ziemi i niczym nadprzyrodzony katalizator uwalnia z niej

ciepłe zapachy. Mógłbym siedzieć godzinami przed domem

i patrzeć, wąchać oraz nasłuchiwać, jak najpiękniejsza z pór

nabiera sił. Lecz to się prawie nigdy nie udaje, bo trzeba

wciąż gdzieś jechać, wyruszać, przemierzać. Taki los. Ale

nie narzekam. Bo z drogi, z przemieszczania się, z chwi-

lowej perspektywy wygląda to jeszcze piękniej. Jakby się

płynęło wraz z nurtem zielonej krwi wewnątrz ojczystego

ciała. Jakby się tę leżącą na wznak i gorącą Polskę prze-

mierzało arteriami, żyłami, tętnicami, które pulsują od

1061396

background image

1061396

43

nadmiaru, od gotowości, od potencjalności. Żyjemy we-

wnątrz, w środku, ale trzeba maja, żeby uświadomić sobie

urodę tych wnętrzności.

Zaczyna się sobotni zmierzch. Zielone cienie kładą się

w poprzek szosy. Stajesz przy Delikatesach Centrum w Cięż-

kowicach, żeby sobie kupić colę i red bulla na drogę. Chłop-

cy zajeżdżają z muzyką. Mają obcisłe białe podkoszulki,

srebrne łańcuchy i dalekowschodnie tatuaże. Dudnią basy.

Dziewczyny jakimś cudem są już opalone. Wnętrze sklepu

jest wielkie, jasne i kolorowe jak z filmu albo snu. I ta sobota,

i ten maj mieszają się w świąteczny, ekstatyczny koktajl. Od

chłopców i od dziewcząt pachnie perfumami. Wyglądają jak

szczęśliwe i onieśmielone młode małżeństwa, gdy tak ładują

do wózków piwo, kiełbasę, musztardę, chleb, węgiel drzew-

ny i podpałkę. Chłopcy są w szortach i sportowych butach.

Dziewczyny mają oczy podkreślone czarną kreską. Kobiety

trochę starsze biorą piętnaście deko tego, dziesięć tamtego

i znowu piętnaście owego. I wszystko pokrojone w plastry.

Zawsze mnie wkurza ta ślamazarność i wielkopański ka-

prys, że „pokroić proszę”, jakby jedna z drugą w domu nie

miały noża. Ale nie teraz, bo dziś to wygląda jak przygo-

towanie do wesela, do przyjęcia, do uczty, do wystawności.

Trzy rodzaje szynki, salceson po dwadzieścia złotych za

kilo, rzodkiewka, sałata, pomarańczowe dwulitrowe gazo-

wane do picia i na wierzch wzdęte poduchy czipsów w czte-

rech smakach. Przed półką z winami stoją starsi państwo

w moim wieku. Ich pamięć sięga czasów, gdy wino to było

po prostu wino. Krajowe i bułgarskie. Słodkie i wytrawne.

Białe, czerwone i wermut. A tutaj półka do sufitu. Stoją i po-

szeptują sobie na ucho. Dyskretnie to tu, to tam pokazują

palcem. Zagubieni jak dzieci w bajkowym wnętrzu Deli-

katesów Centrum, otoczeni sobotnią i majową aurą, która

1061396

background image

1061396

ma w sobie coś z dyspensy, coś z licencji na lekkie szaleń-

stwo ze starymi przyjaciółmi przy butelce tokaju furmint.

Na zewnątrz cienie zrobiły się jeszcze dłuższe i jesz-

cze zieleńsze. Przy kapliczkach zbierały się kobiety. Babki

i wnuczki. Nie było matek. Starość przekazuje swoją tajem-

ną wiedzę oraz najprawdopodobniej niewzruszoną wia-

rę tym, które są gotowe na ich przyjęcie. Ten sam obraz

w całym kraju: babki i wnuczki na drewnianych ławeczkach

u stóp figur umajonych plastikowym kwieciem. Za mojej

pamięci kwiaty były z łąk i z krepiny. Z tych drugich pierw-

szy deszcz zmywał barwy. Dziewczynki siedzą w dostojnych

i ciężkich pozach, bezwiednie naśladując babki. Nie słyszę

słów litanii, ale przecież znam je na pamięć.

To tu, to tam pojawiają się białe figurki pierwszokomu-

nistów. Gdzieś z bocznych dróg, ze ścieżek wędrują w stro-

nę kościołów. Zbyt białe, zbyt nierealne w tym drżącym

od gorącego światła krajobrazie. Naprawdę w jakiś sposób

anielskie w tym pogańskim, zmysłowym maju. Czyste i nie-

rzeczywiste bez śladu tej zielonej krwi, która toczy się przez

ciało leżącego na wznak kraju. Krwi, której lepki nurt niesie

mnie niczym szczęśliwego rozbitka albo listek.

1061396

background image

1061396

45

Licheń. Zesłanie

dla księdza Adama Bonieckiego

Od ostatniego razu kopuła nieco oblazła ze złota. Było

późne popołudnie i ludzie już się rozjeżdżali. Na trawia-

stym parkingu sześćdziesięcioletni mężczyzna nie mógł

się zdecydować co do ceny i w końcu z rezygnacją w głosie

powiedział: „Daj pan dwójkę”. U podnóża Golgoty kilku

ciemnoskórych rozmawiało w nieznanym języku. Mogli być

z Indii. Pielgrzymi ludek zerkał na nich ciekawie. Z baru

pachniało jedzeniem. Na tablicach były przedstawione

wzory przyzwoitego przyodziewku, o dziwo nie tylko dla

niewiast, ale i dla facetów: żeby nie chodzili tutaj w szor-

tach. Ale chodzili. W tych porciętach do kolan z wielkimi

kieszeniami po bokach. Dziewczyny też nie zasłaniały ra-

mion. Nie było czuć kadzidła, tylko perfumy i dezodoranty.

Dlatego tu zajeżdżałem, ilekroć byłem w pobliżu. Tak jak

dzisiaj w te świetliste Zielone Świątki. Od wschodu, od

Warszawy, pustymi niedzielnymi drogami, w szpalerach

drzew. Nawet w Koninie nie było ścisku. Z dala wypatry-

wałem złocistego kształtu, który w swym ogromie przy-

pominał raczej dzieło natury niż rąk ludzkich. A może po

prostu dzieło stworzenia przypominał? Coś, co już zasta-

liśmy? Takie się ma myśli, skręcając z drogi wojewódzkiej

numer 266 w lewo, na północ, a świętość przy szosie jakby

się skupia i gęstnieje, bo zjawiają się i kaplice, i drogowskazy,

i znaki, że już blisko.

No ale złocistość nieco oblazła od ostatniego razu. Jed-

nak wcale mi to nie przeszkadzało. Bo nie tylko dzieła rąk

1061396

background image

1061396

46

ludzkich, ale i samego Stwórcy ulegają przecież czasowi, ero-

zji i meteorologii. Więc Licheń, licheńska świątynia, zyski-

wała dzięki temu wiarygodność. Bo przecież była obrazem

raju wykonanym ludzką ręką. Tak wyglądała w nadprzy-

rodzonym świetle Zielonych Świąt. Wiatr gnał niskie, ale

przejrzyste chmury i blask to się wzmagał, to przygasał, ale

nie znikał. Było jak w niebie, było jak we wnętrzu ikony.

Cienie ludzi i rzeczy były wprawdzie widzialne, ale zara-

zem wydawały się całkiem przejrzyste. Były ledwo cieniami

cieni, więc samo zbawienie, sam świat, z którego wygnano

ostatecznie śmierć, wydawały się istnieć na wyciągnięcie

ręki. Cóż z tego, że złoto obłaziło? Przecież ta nieśmiertel-

ność miała być ludzka i zarazem polska, więc może i trochę

oblazła? Znaczy się bardziej wiarygodna. Tak więc mury

i kopuły mogły sobie trochę już linieć, ale piękno ogrodu

było nieodparte. Z każdym rokiem rozrastał się, piął i gęst-

niał. Zarastał Golgotę, pochłaniał pomnik Sybiraków, za-

garniał pomnik Żołnierzy Represjonowanych Politycznie,

brał w cieniste objęcia pomnik Emigrantów i tulił do wilgot-

nej piersi pomnik AK. Rajski ogród dawał schronienie na-

szej ojczyźnie z całą jej historią, z ogromem krwawej udręki,

z otchłanią cierpienia i obiecywał, że już nigdy więcej. W do-

datku ten licheński Eden nie czynił różnicy i obiecywał uko-

jenie wszystkim: na Ścianie Pamięci Narodowej obok siebie

uwiecznione są miejsca, w których walczyli i polegli żoł-

nierze Narodowych Sił Zbrojnych i Armii Ludowej, Armii

Krajowej i Gwardii Ludowej. Można powiedzieć, że ramię

w ramię oczekują w tym rajskim przedsionku, aż wypełni

się ostatecznie boski plan.

Dlatego tu wstępuję, ilekroć przejeżdżam w pobliżu. Dla

woni niezbyt drogich perfum, którymi skrapia się onieśmie-

lony, uroczysty pielgrzymkowy lud. Ten zapach osobistej,

1061396

background image

1061396

skromnej odświętności, która spaceruje ścieżkami rajskiego

ogrodu, robi większe wrażenie niż klęczący w kadzidlanym

dymie, rozmodlony tłum. I jeszcze dla tej prostej – a dla

wielu niedostępnej – mądrości przyjeżdżam: by Panu zo-

stawić ostateczny sąd.

Jest jakieś proste i święte piękno w tym, że lud budu-

je sobie świątynię, a potem przyjeżdża do niej, spaceruje,

trzymając się za ręce albo podtrzymując pod łokcie starców,

którzy sobie zażyczyli ten cud przed śmiercią zobaczyć.

I coś ludzkiego jest w zakazach, na które przymyka się oko.

Tak jak z tymi nagimi dziewczęcymi ramionami. I zapa-

chem tytoniu (zabronionego), snującym się w zakamarkach

ogrodu. Ponieważ ziemski, licheński Eden jest zapowiedzią

Edenu ostatecznego, w którym wszystko, co ludzkie, utraci

znaczenie i odzyskamy prawdziwą wolność. Nie potrafimy

sobie tego nawet wyobrazić, więc być może Pan skłania

nas do ćwiczeń duchowych i zleca budowę makiety czy też

parku tematycznego pod tytułem Koniec dziejów albo Raj.

Żebyśmy mogli potrenować. A że przedsięwzięcie jest – jak

się to ostatnio elegancko mówi – „dedykowane” narodowi

polskiemu, to ważne, by baranek z NSZ spoczywał obok

lwa z AL. (Bądź zoologicznie odwrotnie). I jeśli ktoś potrafi

to duchowo przetrenować, to najprawdopodobniej jednak

zostanie zbawiony.

Po to jeździ się do Lichenia w dzień, w którym zesłano

Ducha Świętego. Amen.

1061396

background image

1061396

48

Podole

Mój przyjaciel, ukraiński pisarz Taras Prochaśko w swo-

jej ostatniej książce sformułował dość ryzykowną tezę.

Napisał, że gdyby Niemcy wygrały ostatnią wojnę, Ukra-

ina znalazłaby się w kręgu kultury europejskiej. Ten sąd

początkowo wzbudził mój głęboki sprzeciw. Co prawda

pozornie różne były losy Polski i Ukrainy w czasie dru-

giej wojny. Hitler w pewien sposób kokietował Ukraiń-

ców, mamiąc ich czymś w rodzaju szczątkowej autonomii

(w każdym razie tak się Ukraińcom wydawało), formował

ukraińskie jednostki SS, przeróżne formacje pomocni-

cze i policyjne. Polska tymczasem była po prostu krwa-

wo okupowana, a w hitlerowskim planie Polacy mieli być

zamienieni w niewolników. W końcu to w Polsce Niem-

cy wybudowali fabryki śmierci, ponieważ uważali, że ta

ziemia nie zasługuje na nic lepszego i pochłonie każdą

ilość ludzkich ciał i popiołów. Polska wydała im się do-

brym miejscem, by wykopać jeden z największych grobów

w dziejach ludzkości.

Oczywiście mój ukraiński przyjaciel i wybitny pisarz

doskonale o tym wie. Jednak historia i miejsce, w którym

jej doświadczamy, kształtują nas w sposób nieodwołalny.

Tak się złożyło, że czytałem książkę Prochaśki, jadąc przez

Ukrainę. Przez dziesięć dni lał deszcz, trudno było rozbić

namiot, więc spałem w prowincjonalnych hotelikach. Je-

chałem na południowy wschód, trzymając się doliny Dnie-

stru, aż do Chocimia, gdzie przed trzystu laty przebiegała

1061396

background image

1061396

49

polsko-turecka granica. Dziesięć dni jechałem przez kraj

niebywale piękny.

Pofalowaną wyżynę przecinały głębokie jary rzek. Nie-

gdysiejszy step zamieniony w pola uprawne wciąż miał w so-

bie potęgę i rozległość. Horyzont był jak namagnetyzowany

i nie można było od niego oderwać spojrzenia. Wąwozy

rzek: Dniestru, Prutu, Seretu odsłaniały kolejne warstwy

geologiczne sprzed setek tysięcy lat, sprzed milionów. Na

wzgórzach i w dolinach kryły się senne wsie. Chaty o bia-

łych ścianach i niebieskich okiennicach stały w wiśniowych

i jabłoniowych sadach. Wegetacja była tak bujna, że nawet

powietrze wydawało się zielone. Dolina Dniestru to podob-

no najurodzajniejszy region Europy.

Ale wystarczyło opuścić wieś, wyjechać z tego niemal

bukolicznego krajobrazu, by dostrzec ślady apokalipsy. Wy-

starczyło wjechać do jakiegokolwiek miasta, by poczuć, że

odbywał się tutaj eksperyment cywilizacyjny na nieznaną

gdzie indziej skalę. Materialnymi symbolami upadłego ko-

munizmu jest pokruszony beton, rdzewiejące żelazo i chwa-

sty, zielsko wyrastające ze szczelin spękanego betonu. Od

Warszawy po Ułan Bator. Przestrzeń, wielkie przestrzenie,

place, arterie, industrialne kwartały – wszystko zalane sza-

rym betonem. Tak miała wyglądać nowa cywilizacja: beton

w jednej chwili, w jednym gigantycznym modernizacyjnym

wysiłku miał pogrzebać wszystko, co stare, minione i zbęd-

ne. W przypadku Ukrainy oprócz betonu narzędziem był

jeszcze głód, za pomocą którego Stalin wygubił kilka milio-

nów zbędnych w jego planach chłopów. Szkielety bez okien

trwają w krajobrazie, wielkie place w małych miasteczkach

stoją niemal bezludne, gigantyczne ronda i skrzyżowania

w szczerym polu czekają na przemarsze nieistniejących

armii. Wygląda to jak krajobraz po zagładzie, bo zagłada

1061396

background image

1061396

rzeczywiście nastąpiła. Stare zostało zniszczone, ale żad-

ne nowe nie nadeszło. Szczątki, resztki, ochłapy utopii za-

krywają teraźniejszość. Chwilami wydaje się, że ten stan

swoistego letargu będzie trwał wiecznie. Ukraina wygląda

na pogrążoną w ciężkim śnie pełnym majaczeń. Dlatego

nie podzielam zdania mojego przyjaciela, ale rozumiem

jego rozpacz i desperację. Po prostu są kraje, nad którymi

ciąży przekleństwo. Są igraszką losu, historii, szaleństwa

ideologów. Dostają w spadku pokruszony beton, zielsko,

żelazny złom i pamięć o tym, że ludzie z głodu zjadali innych

ludzi. Wtedy rzeczywiście może się wydawać, że nawet pakt

z diab łem zawarty w odpowiednim czasie byłby lepszy.

1061396

background image

1061396

51

Dzień na wschodzie Polski

Ależ to był długi dzień. Czwartek, 16 czerwca. Wstałem

o szóstej rano, wypiłem kawę, wsiadłem do auta i poje-

chałem jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód do

więzienia w miejscowości Uherce blisko ukraińskiej gra-

nicy. Jeżdżę tam co jakiś czas, by rozmawiać z więźniami

zamkniętymi na specjalnym oddziale dla uzależnionych

od alkoholu i narkotyków. Terapeuci twierdzą, że wizy-

ty ludzi z zewnątrz pomagają. No więc jeżdżę tak raz na

kilka miesięcy i po prostu z nimi rozmawiam. Sam kie-

dyś, bardzo dawno, siedziałem w więzieniu i to mi ułatwia

sprawę, gdy staję naprzeciwko trzydziestu ponurych, wy-

tatuowanych facetów, których podstawową cechą jest brak

zaufania. Staję i po prostu mówię o życiu, o tym, jak sam

byłem więźniem, o swoich przygodach z alkoholem, o tych

wszystkich rzeczach, które mogą im być bliskie. Czasami

włączam projektor i pokazuję im zdjęcia ze swoich podróży.

Wybieram miejsca piękne i puste: Mongolia, Syberia, Daleki

Wschód. Patrzą w półmroku na ekran, na nieskończoność

stepu, na bezmiar Ałtaju i wyobrażam sobie, że ich dusze

doznają czegoś na kształt oczyszczenia, czegoś na podo-

bieństwo tęsknoty i na tę krótką chwilę opuszczają ciasną,

gorącą i nieco smrodliwą salę. Pamiętam dobrze, że gdy

sam byłem w więzieniu, to moim największym skarbem

była widokówka z jesiennymi górami. Mogłem się w nią

wpatrywać godzinami. Była jak okno. Jesienne góry były

tymi samymi górami, które i dziś otaczają więzienie, do

1061396

background image

1061396

52

którego przyjeżdżam. Takie ironiczne przygody gotuje

nam los.

Dwie godziny później pojechałem dwieście kilometrów

na północ. W  miasteczku Krasnystaw miałem rozma-

wiać z kolegą o Stanisławie Bojarczuku. Bojarczuk żył lat

osiemdziesiąt sześć i nigdy nie opuścił swojej rodzinnej wsi.

W dzieciństwie zaledwie przez kilka miesięcy chodził do

szkoły. Nauczył się czytać i pisać, ale nie do końca przyswoił

sobie znajomość poprawnej ortografii i gramatyki. Poza

tym wiódł życie biednego rolnika. Można nawet rzec, że

jego bieda częstokroć przypominała nędzę. Zostawił po

sobie około tysiąca sonetów. Tak: klasycznych w formie,

niezwykle wysublimowanych, poetycko kunsztownych, jak

tylko sonet być może. Spisanych częstokroć na skrawkach

papieru, na marginesach gazet, na czymkolwiek. Ten wiejski

samouk użył do opisu swojego świata tej najtrudniejszej

poetycko formy. Czytał w przekładzie Dantego i Petrarkę.

Pasąc swoje dwie chude krowy, często doświadczając gło-

du, wchodził w dialog z dziedzictwem europejskiej kultury.

Książki pożyczała mu miejscowa elita. Pod koniec życia, już

za czasów komunizmu, korzystał z biblioteki. O tym rozma-

wialiśmy z kolegą do mikrofonu w miasteczku Krasnystaw,

do którego Bojarczuk chadzał ze swojej wsi na niedzielne

msze święte. A ja sam miałem w pamięci swoje chłopskie

pochodzenie oraz fragmentaryczną edukację.

A potem, o zmierzchu, pojechałem jakieś czterdzieści

kilometrów na zachód do wsi Gardzienice, gdzie Włodzi-

mierz Staniewski prowadzi swój teatr. Na zapadłej prowincji,

pośród łąk i pastwisk, Staniewski próbuje tchnąć nowe ży-

cie w Eurypidesa. Tego wieczoru pokazywali akurat Ifige-

nię w Taurydzie. Półgodzinny spektakl był esencją teatral nej

energii. Ruch, taniec, dźwięk, śpiew i słowo stapiały się

1061396

background image

1061396

w materię elementarną, w pierwotną siłę, która porywała

ciała i aktorów, i siedzących w kręgu widzów. Jakby jednych

i drugich pochłaniał płomień rodzący się gdzieś w głębi

ciał, w głębi biologii. Gdy już się skończyło i wszyscy poszli,

nie miałem sił, by się podnieść. Po tym jednym dniu, który

o szóstej rano zaczął się od zwykłej kawy.

1061396

background image

1061396

54

Lewiatan z ojczyzny

Teraz, o 7.30 rano, to nawet trudno zgadnąć, w jakim jesteś

kraju. Śpiewają ptaki, szeleszczą zraszacze na trawnikach,

od cieni rzucanych przez drzewa i krzewy ciągnie rozkosz-

nym chłodem. Słońce bardziej pieści, niż pali. Samotni,

pojedynczy biegacze bezszelestnie przemierzają chodnik.

Aut prawie nie ma. Jak utopia miejskiego poranka to wy-

gląda. Chciałoby się nawet te rozrzedzone spaliny wciąg-

nąć do płuc. Tak jest pięknie. Jak na Monecie, Manecie

albo Mehofferze. Klomby, kwiaty, rododendrony. Światło

przesiane przez powietrze i listowie. Tu i ówdzie tabliczki:

„Prosimy nie dokarmiać dzików”. Bo przecież i zwierzęta

muszą mieć udział w tej rajskiej rzeczywistości, gdzie ła-

godna cywilizacja harmonijnie zmierza w stronę natury

i odwrotnie. Za chwilę zapachnie kawa, bo zaraz obok jest

„Mount Blanc – top Belgian chocolates”. W oddali, za wy-

dmami, słychać regularny i przedwieczny odgłos fal niczym

tykanie zegara wieczności.

Nie napiszę, gdzie tak jest, ponieważ przebywam tu tylko

dwa dni, reklama jest zakazana, w dodatku trzeba wstać

naprawdę rano, by tego wszystkiego doświadczyć.

Bo w oddali już słychać pomruk i pogłos, który wkrótce

zagłuszy tykanie zegara wieczności. Ba, zagłuszy i przesłoni

wszystko. Lewiatan wypoczynku. O drugiej po południu jego

tatuowane cielsko wypełni najodleglejsze zakamarki pro-

menady. Cielsko opalone, natarte oliwą oraz orientalnymi

1061396

background image

1061396

55

aromatami, a tatuaże będą chińskie, japońskie oraz fanta-

styczne, ponieważ mają wyrażać tęsknotę za nieznanym. Bę-

dzie się miarowo (Lewiatan) przelewał i przechadzał w tych

swoich klapkach i gaciach do kolan, i szortach, i z kolczyka-

mi w uchu, w nosie, na czole i w tyłku, i będzie przemawiał

językami: „Te! Byś, kurwa, szła wolniej”, i będzie węszył za

rozkoszami świata: za rybą, za kebabem, za pizzą. A potem

się pochyli nad stolikiem i z napięciem i namaszczeniem

będzie używał noża i widelca, a złoty łańcuch unurza mu

się w keczupie. Przybyły z głębi mej ojczyzny, zgłodniały

pokarmu mięsnego oraz słońca. Ale i duchowego pokarmu,

więc Indianie w pióropuszach (z Ameryki Północnej) tańczą

i grają na bambusowych fletach kawałki (z Ameryki Połu-

dniowej) o kondorze i brązowe, wygrzane lewiatanie cielsko

zaczyna słodko się przeginać i skręcać w rytm nieśmiertel-

nych nut. Za pięć złotych może sobie nałożyć ten pióropusz

i się uwiecznić. Można również, zaraz obok, wziąć udział

w konkursie stania na głowie na dywaniku, smagany zachętą

półnagich, długowłosych dziewcząt, które również się prze-

ginając, przez tysiącwatowe kolumny ogłaszają wszechświa-

tu: dziesięć! dwanaście! piźćdziesiąt! – znaczy się sekundy,

przez które Lewiatanowi udało się użyć głowy. Lecz oto

ciemność nadciąga z północy i żeby nie pobłądził, trzeba mu

świecić, więc się odpala świetlisty karuzel, tryliard żarówek

i diod, i ta mgła świetlna miesza się z mgłą mięsną snującą

się z rusztów, i jeszcze z mgłą dźwięczną: kołysaj się, hej!

hotel kalifornia! majteczki w kropeczki! ave marija! Żeby

nie pobłądził, żeby trafił, żeby się naodpoczywał.

Pokornie idę w jego wnętrzu. Sam jak jakaś wnętrzność

ocieram się o inne wnętrzności. Sam chciałem kupić sobie

dywanik, który migał setką światełek, gdy się zaklaskało.

Ale nie mogłem się dopchać. Podobnie z rybą z rusztu. Jak

1061396

background image

1061396

zamówić rybę, gdy tysiąc innych też ją zamawia? Pokor-

nie chciałem brać udział w komunii, jednocześnie będąc

obrzydzony koniecznością wspólnoty. Jak jakiś ropiejący

wyrostek robaczkowy w tym wielkim ojczystym organizmie

lazłem. Jak jakiś nowotwór. Bo zarazem chciałem i zarazem

się bałem. Wchodziłem i wychodziłem zaraz w jakąś boczną

uliczkę, żeby było cicho i ciemno. Ale zaraz mnie ten blask

lucyferyczny wabił na powrót. Nie to, żebym od razu chciał

przymierzać pióropusz za pięć złotych. Ale nie mogłem

oderwać wzroku od biologicznej, komórkowej potrzeby

wspólnoty. Bo przecież nikt tutaj z nikim nie rozmawiał.

Najwyżej po dwoje za rękę, po czworo w rodzinie, a jedno-

cześnie trwali (trwaliśmy?) w chorobliwej bliskości. Właśnie

jak komórki, jak wnętrzności bydlęcia wydzielające nie-

świadomie jakieś enzymy, które utrzymywały nas w kupie.

Szedłem tak i rozmyślałem na temat ojczyzny, a zwłaszcza

narodu. Czując się nim i zarazem nie czując. Chcąc i nie

chcąc jednocześnie. Węchem, słuchem i smakiem szukając

tego enzymu, który komórki i tkanki spaja w ciało. A niech-

by i lewiatanie.

Trochę mi tylko przeszkadzało, że co jakiś czas spomiędzy

ojczyźnianej, tłumnej ględźby dobiegała mnie niemiecka

mowa. Trochę mi to psuło czystość narodowej refleksji,

nieco ją uniwersalizując w zamian.

1061396

background image

1061396

57

Ślady

Okolica, w której mieszkam, jest piękna i pusta. Przy odro-

binie szczęścia można wędrować cały dzień i nie spotkać

człowieka. Natomiast nie sposób przejść dwóch, trzech

kilo metrów, by nie natknąć się na ślady dawnego życia.

Kiedyś były tu wsie zamieszkałe przez Łemków. W latach

czterdziestych minionego wieku polscy komuniści wy-

siedlili ich do Związku Sowieckiego i na zachód Polski,

na ziemie, z których wysiedlono wcześniej Niemców. Kil-

kadziesiąt wsi po prostu przestało istnieć. Ich drewnia-

na zabudowa w ciągu kilku lat popadła w ruinę. Domy

spalono, zburzono albo rozebrano, by pozyskać materiał.

Razem z domami przepadły piękne drewniane unickie

i prawosławne cerkwie. Owoc kunsztu ludowych budow-

niczych i artystów. Te świątynie w niespotykany sposób

godziły wpływy katolickiego baroku i Bizancjum. Po tym

wszystkim nie został nawet ślad. Częściowo ocalało tylko

to, co wykonano z kamienia. Wędrując przez zdziczałe łąki,

można natknąć się na wyrzeźbione w nietrwałym szarym

piaskowcu figury Ukrzyżowanego. Deszcze, śniegi i mrozy

powoli zacierają kształty i rysy postaci. Czasami w środku

młodego lasu można zobaczyć przedstawienie Świętej Ro-

dziny albo figurę Matki Boskiej o rysach i kształtach wiej-

skiej, udręczonej pracą kobiety. Na śródleśnych polanach

stoją kamienne nagrobki. Napisy są cyrylicą. Ryli je wiejscy

majstrowie, więc litery są niewprawne jak pismo dziecka.

Późną jesienią albo wczesną wiosną, gdy drzewa i krzewy

1061396

background image

1061396

58

są bezlistne, wprawne oko dostrzeże resztki piwnicznych

sklepień układanych z płaskiego łupka, ślady podmurówek

i zapadliska w miejscach, gdzie były studnie. Wiosną kwit-

ną zdziczałe jabłonie i śliwy. Jesienią, w Święto Zmarłych,

na opuszczonych cmentarzach palą się nagrobne lampki,

bo jednak pamięć trwa i ludzie przyjeżdżają nawet z da-

leka, by wspominać bliskich. O zmierzchu w opustosza-

łych dolinach te światła wyglądają pięknie, melancholijnie

i niesamowicie.

Bo tak naprawdę te moje strony, ten mój Beskid Niski, naj-

skromniejsze, najniższe pasmo w całym głównym grzbiecie

Karpat, to kraina duchów, królestwo minionego i kosmo-

polityczna republika cmentarzy.

Celestin Padevilla, Albino Bazzanella, Quido Nicolai, Ma-

rio Menotti, Francesco Nardelli, Alexandro Luigi Berti…

To też są imiona i nazwiska z cmentarzy w mojej okolicy.

Ci mężczyźni byli żołnierzami. Polegli wiosną 1915 roku,

broniąc karpackich przełęczy przed Rosjanami, którzy wy-

bierali się tędy na Budapeszt i Wiedeń. Włochy walczyły

wprawdzie po stronie ententy, ale ci żołnierze pochodzili

z Tyrolu i zostali wcieleni do Tiroler Kaiserjäger Regiment.

Razem z nimi zginęło kilkanaście tysięcy innych. I leżą

teraz w moich górach, na kilkudziesięciu cmentarzach.

Niektóre z tych wojennych nekropolii popadły w ruinę,

ponieważ zbudowano je na niedostępnych szczytach, wy-

korzystując do pracy rosyjskich i włoskich jeńców. Rosjanie

wykonywali prace ciesielskie, a Włosi kamieniarskie. Nie-

które, zwłaszcza te bliżej wsi i dróg, są w całkiem dobrym

stanie, na bieżąco się je odnawia i remontuje. Ktoś je rów-

nież odwiedza. Czasami znajduję na żołnierskich krzyżach

zawiązane szarfy w węgierskich albo austriackich barwach

1061396

background image

1061396

59

narodowych. Nawet na zupełnych pustkowiach. Nawet na

wysokich przełęczach.

Na tym moim końcu świata, gdzie kończą się drogi i nie

działają telefony komórkowe, leży pół Europy. Oprócz Wło-

chów leżą Węgrzy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Żydzi, Rosja-

nie, Bośniacy o islamskich i słowiańskich imionach, Niemcy,

Austriacy i Polacy.

Umarłe wsie, pogrzebani mieszkańcy, martwi żołnierze

nieistniejących armii – to wszystko w zasięgu półgodzin-

nego spaceru. A jednocześnie pustka gór, zieleń, upał, cisza

i drapieżne ptaki stojące nieruchomo w rozgrzanym powie-

trzu nad dolinami. Świat przypomina wtedy wielki, spokoj-

ny cmentarz całkowicie pozbawiony grozy śmierci. Wtedy

prawie czuć pod stopami kolejne warstwy historii, ruin

i kości. Bardzo jednak możliwe, że to specyfika tych stron,

tego dziwnego rozdroża między Wschodem, który obcuje

ze śmiercią jeszcze intensywniej, a Zachodem, który stara

się w śmierć nie wierzyć.

Nie wiem, dlaczego akurat takie myśli przychodzą mi do

głowy w środku lata, niemal w samo południe, gdy powie-

trze drży i faluje od upału, a wokół panuje absolutna cisza.

Niewykluczone, że ma to związek z dzieciństwem i waka-

cjami, które często spędzałem w domu dziadków na wsi

na wschodzie Polski. Od tamtej pory wakacje nie kojarzyły

mi się z odpoczynkiem, ale z czymś w rodzaju tajemniczej

inicjacji w zaświaty, w śmierć: moja babka wierzyła w duchy,

tak jak się wierzy w codzienność. Spotykała je i rozmawiała

z nimi. Czasami się ich bała, ale częściej dowiadywała się od

nich różnych rzeczy. Spotykała je tak, jak spotyka się znajo-

mego na drodze. Zdarzało się jej to w biały dzień, właśnie

w południe, na ścieżce wiodącej przez opustoszałe pola

1061396

background image

1061396

i łąki. Opowiadała o tym w najnaturalniejszy sposób, bez

śladu egzaltacji. Jako kilkunastoletni chłopak byłem przy jej

śmierci. Wydawało mi się, że umierając, po prostu odchodzi

do wnętrza własnej opowieści.

No i teraz sam mieszkam w krainie duchów.

1061396

background image

1061396

61

Koczownicy

I znowu pakowanie. Jutro o świcie jedziemy na Bałkany.

Spędzimy dwa tygodnie w aucie i przejedziemy osiem albo

dziewięć krajów. No więc składam ubrania, kompletuję

mapy, a jednocześnie piszę ten tekst. Próbuję sobie wyob-

razić świat z czasów osiadłych. Z czasów, gdy wyjeżdżało

się najwyżej na targ do pobliskiego miasteczka. Mężczyź-

ni wyruszali raz w życiu w długą podróż – do wojska. Tutaj,

w mojej wsi, mieszkają starzy ludzie, którzy nie oddalili się

od miejsca urodzenia dalej niż na trzydzieści kilo metrów.

Ich wnuki wyruszają do Anglii i po pół roku wracają samo-

chodami z kierownicą po prawej stronie. Wszystko wska-

zuje na to, że osiadłość była jedynie epizodem w naszych

dziejach. Teraz powracamy do wędrownego trybu życia.

Znowu stajemy się koczownikami. Niczego nie mamy na

miejscu. Po wszystko musimy wyruszać: po pieniądze, po

pracę, po odpoczynek, po bezpieczeństwo, po wrażenia,

w ucieczce przed nudą. Coraz wygodniejsze auta, coraz

większe samoloty, coraz szybsze pociągi. Żeby opanować

chaos, żeby w ogóle jakoś sterować tą człowieczą masą, za-

myka się bądź otwiera granice. W mojej jutrzejszej podróży

o paszport zapytają mnie dopiero Chorwaci. Tymczasem

na wschodzie, na granicy Unii i Ukrainy kierowcy ciężaró-

wek wjeżdżający z tamtej strony stoją w kolejkach po trzy,

cztery dni. Stoją w szczerym polu bez toalet, bez możliwości

umycia się, na lodowatym wietrze. Jeżeli coś otwieramy, to

jednocześnie coś musimy zamknąć, od czegoś musimy się

1061396

background image

1061396

62

odgrodzić. Parę dni temu jeden z oczekujących kierowców

umarł w kolejce. Po prostu zawał. Wczoraj przeczytałem, że

inny na tej samej granicy spłonął we śnie w kabinie włas-

nego auta. Te śmierci są symboliczne: umiera się w ocze-

kiwaniu, aż cię wpuszczą, na pograniczu, na ziemi niczyjej.

Koczownicy grzebali swoich zmarłych i wyruszali dalej.

Dzisiaj przemysłem, który ma przed sobą przyszłość, jest

przesyłanie ludzkich zwłok na duże odległości. Chyba że

grzebanie zmarłych jak większość życia przeniesie się do

rzeczywistości wirtualnej, do sieci. W każdym razie coraz

rzadziej nasze groby będziemy znajdować w miejscowoś-

ciach, w których się urodziliśmy.

Przyglądam się mapie wiszącej na ścianie. Wschodnia

granica Unii przypomina rzekę łączącą Morze Bałtyckie

z Morzem Czarnym. Przebiega u nasady naszego kontynen-

tu, który w istocie jest maleńkim półwyspem na euroazja-

tyckim lądzie. Na cienką, krętą linię napiera cały ogromny

Wschód. Napiera Rosja z Syberią, Azja Centralna, napiera-

ją Chiny, Indie oraz Indochiny. Wszyscy pożądają europej-

skich bogactw, europejskiego komfortu, europejskiego luk-

susu. Nie ma się co oszukiwać – pożądają tego wszystkiego

nawet ascetyczni i fundamentalistyczni mahometanie. Set-

ki milionów ludzi chcą wybrać się w podróż. Dziesiątki wy-

bierają się i stają u bram naszej krainy obfitości. Jakiś czas

temu blisko mojej wsi z pogranicznego lasu wyszło kilku

Nepalczyków. Niewysocy, smagli i przemarznięci pytali ze

śmiesznym akcentem: „Warszawa? Warszawa?”. Po półgo-

dzinie zabrała ich straż graniczna. Przyglądam się granicy

na mapie i widzę, jak jest krucha. Krucha i nie do utrzyma-

nia. Żyjemy na naszym półwyspie jak w oblężonej twierdzy.

Czasami wydaje mi się, że wszystko, co robimy, podyktowa-

ne jest strachem. „Stara” Unia przyjęła nowe kraje, żeby nie

1061396

background image

1061396

czuć na karku oddechu Wschodu, żeby Wschód zjawił się

jednak trochę później. Od południa jest na szczęście mo-

rze i Argonauci afrykańskiego głodu i przemocy toną albo

umierają z pragnienia. Ze Wschodem łączy nas jednak stały

ląd. Tym lądem przybyli zresztą nasi europejscy przodkowie.

W Warszawie, w miejscu, gdzie zbudowano nowy stadion,

znajdował się największy bazar Europy. Na dziesiątkach

hektarów pod gołym niebem handlowało się dosłownie

wszystkim. Tysiące Wietnamczyków, Koreańczyków, Chiń-

czyków, Mongołów, Kazachów mówiło w swoich językach

i ten babiloński ruch i zgiełk były chyba najciekawszą rze-

czą, jaką można było zobaczyć w mojej stolicy. Pod mgli-

stym i niskim zimowym niebem snuły się zapachy Orientu,

bo każda nacja sprowadziła tutaj również swoich kucha-

rzy. Ilekroć tam byłem, miałem poczucie, że oglądam jakąś

wstępną wersję przyszłości. Wczesnym popołudniem kramy

i stragany się zwijały. Współcześni nomadzi gdzieś przepa-

dali. Zostawała po nich zdeptana, błotnista ziemia i puste

kartony. Z naszego świata zabierali tylko utarg i zysk. Za-

wsze tak było. Do niczego innego nie jesteśmy im potrzebni.

1061396

background image

1061396

64

Shqipëria po ndryshon

Na przejściu w Muriqan stało kilka samochodów. Była

połowa czerwca i ruch miał się dopiero zacząć. Dwa lata

temu jechałem tędy w sierpniu i stałem ponad godzinę.

Cała europejska Albania dokądś się wybierała. Na greckich

numerach, na włoskich, na brytyjskich, szwajcarskich, nie-

mieckich i kosowskich. Jechali nad morze, do ojczyzny, do

Czarnogóry albo wracali. Ale teraz było pusto i znudzeni

strażnicy pozwalali sobie nawet na coś w rodzaju uśmie-

chu. Nigdzie nie zajrzeli, wbili pieczątki i machnęli, żeby

jechać.

A po drugiej stronie od razu zaczął się ruch, jakiego

wcześniej ani w Bośni, ani w Czarnogórze nie było: skutery,

rowery, konne wozy, wszyscy dokądś szli, coś wieźli, nieśli,

jakaś taka komunikacyjna i transportowa energia wypeł-

niała szosę wiodącą do Szkodry. Na przedmieściach u stóp

fortecy wciąż trwał cygański slums. Przed wąskim i dziu-

rawym mostem na drugą stronę trzeba było zwolnić i wte-

dy do okien dopadały ustawione na swoich strategicznych

posterunkach śniade dzieciaki. Mechanicznie poklepywały

karoserię, wsuwały dłonie do środka i przemawiały mono-

tonnie niczym dziesięcio-, dwunastoletni zawodowcy. Nie

było w tym obrazie niczego niezwykłego. W górze wzno-

siła się monumentalna forteca pamiętająca czasy iliryjskiej

królowej-korsarki o imieniu Teuta. Teuta miała swą sto-

licę w Szkodrze i była postrachem morza Adriatyckiego

i Jońskiego, i dopiero wyprawa dwustu rzymskich okrętów

1061396

background image

1061396

65

położyła kres jej panowaniu. Można było sobie wyobrazić,

że żebractwo w cieniu zamku Rozafa trwa nieprzerwanie

od dwóch i pół tysiąca lat.

W mieście zaczynało się corso. Zamknięto dla samochodów

główną ulicę i na trotuary, na jezdnię, do kawiarnianych

ogródków wyległ tłum. Przyszli chyba wszyscy mieszkańcy,

starcy, dzieci, z najdalszych peryferii, może nawet powstali

z grobów. Kłębiło się, przechadzało, pozdrawiało, jadło,

piło, poklepywało, obejmowało, promenowało, błyszczało,

paradowało, pyszniło się, no po prostu śródziemnomorska

Saturday night fever, chociaż był wtorek. Pomyślałem sobie

o bezbrzeżnym okrucieństwie albańskiego komunizmu:

oto zmuszono ten ekstrawertyczny, towarzyski, rozgadany,

spragniony kontaktu i otwartości naród do milczenia. Nie

mogli się spotykać, nie mogli szczerze rozmawiać, nie było

corsa, kawiarni, nie było śmiechu ani muzyki, nie było ni-

czego poza ponurą, zimną, ciemną, beznadziejnie nudną

codziennością. Strach i cisza. Nie potrafiłem sobie tego

wyobrazić, patrząc na wieczorną Szkodrę.

Wszystko się tutaj zmieniło. Kilka lat temu wieczorem

wszędzie było słychać warkot agregatów prądotwórczych.

To tu, to tam połyskiwały słabe pojedyncze światła. Bra-

kowało prądu. Po zmierzchu na ulicach żyło się w blasku

samochodowych reflektorów. No więc nasłuchiwałem, ale

też wąchałem powietrze: zniknął smród płonących śmieci.

Wcześniej w zaułkach i na ulicach tliły się hałdy odpadków:

kartony, plastik, zwierzęce wnętrzności. Teraz czułem je-

dynie zapach spalin i tytoniowego dymu. Prawie wszyscy

palili. Wszędzie, bez ograniczeń. „Wolny kraj”, pomyślałem.

Sam rzuciłem palenie parę lat temu, ale teraz czułem praw-

dziwą przyjemność obcowania z namiętnymi palaczami.

1061396

background image

1061396

66

Usiedliśmy pod parasolem, żeby się czegoś napić. Młody

kelner mówił tylko po albańsku, natychmiast wyłowił jed-

nak z tłumu jakiegoś poliglotę, tamten następnego i następ-

nego, i teraz wokół naszego stolika stała grupka chłopaków

mówiących do nas w czterech czy pięciu europejskich ję-

zykach. Gdy dowiedzieli się, skąd jesteśmy, jeden z nich

przypomniał sobie kilka polskich słów, a potem, sumitując

się, przeszedł na serbski, żeby zrobić nam, Słowianom, jakąś

przyjemność.

I taka ta Szkodra była czerwcowego wieczoru: rozgadana,

zakochana w sobie, spragniona kontaktu i gościnna. Gdy

późnym wieczorem wracaliśmy wśród tłumów do hotelu,

gdzieś na peryferiach usłyszeliśmy dwa dalekie strzały. Nikt

jednak się tym nie przejął. Niewykluczone, że szkodrzanie

strzelali specjalnie dla nas, tak jak specjalnie dla nas mówili

po serbsku.

Cały kraj żył już wyborami parlamentarnymi. Ze wszystkich

stron, z barów, z domów, z przejeżdżających samochodów

dobiegał wyborczy hymn Partii Demokratycznej Shqipëria

po ndryshon – co można przetłumaczyć jako Albania mówi

zmianom „tak” czy też „Tak” dla zmian w Albanii. W każdym

razie ten popowy ni to hymn, ni to pieśń bojowa nie milkł

nawet na chwilę. Sali Berisha i jego partia mieli druzgocącą

przewagę w eterze, na ziemi i w powietrzu. Co rządząca

partia, to rządząca partia. Zewsząd spoglądała ciężka, grubo

ciosana i z lekka niesamowita twarz kardiochirurga i górala

z dzikiej północy. Patrzył z plakatów, z wielo metrowych

wizerunków rozwieszonych na ścianach bloków, z ulotek

przyklejonych do szyb samochodów. Było widać, że to twar-

dy gość. Parę lat temu byłem w jego rodzinnych stronach,

w Tropojë tuż przy kosowskiej granicy. Pokazali mi jego

1061396

background image

1061396

67

dom. Wyglądał jak większość domów w tej okolicy: mała

kamienna forteca z oknami, z których łatwiej się ostrzeli-

wać, niż przez nie wyglądać. Stał na uboczu i zapewne jego

mieszkańcy byli gotowi na wszystko. Jak sto, jak dwieście lat

temu. Tak samo na przyjęcie gości, jak na odparcie wroga.

To taka ogólna właściwość północnoalbańskich gór.

Tym razem dotarliśmy na sam ich skraj do stóp trzy-

tysięcznika Jezercë. Spaliśmy w namiocie obok baru we wsi

Valbona. Na śniadanie były ogromne ilości sałaty z miej-

scowymi odmianami sera. Do późnej nocy leciało tureckie

disco z wielkich kolumn. Dziwnie i niepokojąco brzmiało na

tym kamienistym pustkowiu. Drewniany bar przyozdobiony

był niebieskimi flagami Partii Demokratycznej, a klientelę

stanowił żelazny elektorat Saliego. Rifat miał trzydzieści lat,

metr osiemdziesiąt wzrostu, składał się z samych ścięgien

i świetnie mówił po francusku. Opowiadał o zmianach jako

o osobistych zasługach Berishy. Berisha buduje asfaltową

drogę do Valbony, Berisha ukrócił bandytyzm na północy,

Berisha dał pięć tysięcy euro nagrody za informacje na te-

mat legendarnego już zaginięcia trójki czeskich turystów

w tutejszych górach dziesięć lat temu… Berisha… Berisha…

Berisha… Władza musiała mieć twarz – najlepiej znajomą

i męską. W Albanii, gdzie wszystko opiera się na układach

klanowych, rodzinnych czy też plemiennych, przywódca

przede wszystkim musi być kimś, postacią, osobowością,

a jego poglądy, przekonania polityczne pozostają sprawą

drugorzędną.

Rifat przeprowadził nas starożytnym szlakiem przez

przełęcz Valbona do wsi Theth po drugiej stronie masywu.

Od stuleci górale przeprawiali się tędy, by dotrzeć do Szkod-

ry w jeden dzień. Okrężna droga – samochodem, potem

siedemdziesiąt kilometrów promem wodami sztucznego

1061396

background image

1061396

jeziora Komanit i znowu samochodem – zajmowała trzy

razy więcej czasu. Tyle że górale pokonywali górską trasę

w cztery godziny, a my w osiem. Po drugiej stronie, w Theth,

wsi uznawanej w Albanii za synonim końca świata, spotka-

liśmy oczywiście niemieckich turystów. Była ich czwórka.

No ale była też trójka młodych ludzi z Polski. Poczułem, że

Albania już nigdy nie będzie taka jak kiedyś.

Potem gdzieś koło Rrëshen jechaliśmy nowiutką ekspre-

sówką. Asfalt był czarny jak noc. Prawie nic nie jechało. Na

poboczu leżały zwłoki osła. Były rozdęte od upału, a cztery

nogi sterczały dramatycznie w niebo. Chwilę później trafili-

śmy na policyjną blokadę. Kazali nam zjechać na bok i sta-

nąć wśród innych zatrzymanych aut. Zaczęliśmy wypytywać

kierowców… Berisha, oczywiście Berisha! Po paru minutach

dostrzegliśmy konwój. Pustą, szeroką, nową szosą gnały

czarne bmw i mercedesy. Każdy miał niebieskiego koguta

na dachu, a niektóre miały też czerwone. Za osobówkami je-

chały terenówki. Też czarne, ale już amerykańskie. Bodajże

cadillaki escalade albo lincolny navigatory. Później już sama

drobnica, nawet golfy się trafiały, za to udekorowane flaga-

mi Albanii, Stanów Zjednoczonych, NATO i Partii Demo-

kratycznej. Z megafonów leciało nieśmiertelne Shqipëria

po ndryshon. Stawkę zamykał kremowy ambulans. Berisha

jechał na północ, by spotkać się z wyborcami. Pędził ame-

rykańskim navigatorem, gnał po asfalcie, który sam położył,

mijał wzdęte zwłoki osła i pod czerwoną flagą z czarnym

dwugłowym orłem prowadził swój kraj w przyszłość.

1061396

background image

1061396

69

Marubi

Pietro Marubi był malarzem i Włochem. Został fotografem

i Albańczykiem. Zaangażowany w powstanie Garibaldiego,

po jego upadku w ucieczce przed represjami przeprawił się

przez Adriatyk i osiadł w Szkodrze. Zmienił nazwisko na

Pjetër Marubi i założył kto wie, czy nie najsłynniejszą dyna-

stię fotografików na Bałkanach. Adoptował Kela Kodhelego,

który przyjął jego nazwisko i kontynuował dzieło Pjetëra.

A potem robił zdjęcia jeszcze syn Kela Gegë. Pozostawili po

sobie sto pięćdziesiąt tysięcy fotografii wykonanych w la-

tach 1858–1950.

Piszę o tym, ponieważ przed dwoma tygodniami by-

łem w Szkodrze i odnalazłem muzeum Marubich. Mieści

się w starym domu w centrum, ale trudno je znaleźć, bo

zasłaniają je komunistyczne bloki, i dobrze jest zapytać tak-

sówkarzy, którzy nieopodal mają postój. Wewnątrz z owych

stu pięćdziesięciu tysięcy pokazane jest nie więcej niż trzy-

dzieści. Obsługa była wyraźnie niezadowolona z naszego

przybycia. Kobieta powtarzała w kółko „Duo euro” i za nic

nie chciała albańskich pieniędzy. Potem stała za naszymi

plecami, jakbyśmy byli złodziejami.

Wieczorem w jednym ze szkoderskich antykwariatów

udało nam się kupić dwa albumy ze zdjęciami włoskiego

Albańczyka.

Marubi był artystą i wizjonerem. Przybył do kraju, w któ-

rym nikt nie robił zdjęć. Do kraju, o którym wówczas w ogó-

le niewiele wiedziano. Albania żyła zanurzona w przeszłości,

1061396

background image

1061396

70

w swoim plemiennym, a zarazem osmańskim średniowie-

czu. Przybywając z Włoch, musiał mieć poczucie, że przybył

z odległej przyszłości, w dodatku wyposażony w najnow-

szą technologię. Potem wystarczyło ustawić nowoczesność

naprzeciw starożytności i precyzyjnie obliczyć parametry

światła i czasu. Na pokrytych związkami srebra szklanych

płytach zjawiły się postacie, dla których właściwe byłoby

raczej malarstwo, jakaś jego renesansowa odmiana. Ale

w Albanii nie było renesansowego malarstwa i zjawił się

dopiero Marubi.

Cóż za piękne postacie z końca XIX wieku! Mężczyźni

w tradycyjnych strojach wyszywanych srebrem i złotem,

obładowani bronią, za monstrualnymi pasami zatknięte

mają osiemnastowieczne pistolety skałkowe, archaiczne

kapiszonowe rewolwery wysadzane macicą perłową, kin-

dżały, ładownice z amunicją do strzelb o jakimś potężnym

kalibrze. To wszystko jest nieskończenie męskie, pełne wo-

jowniczej dumy, ba, niech będzie – szowinistycznej pychy,

a jednocześnie wystylizowane, dandysowskie, metrosek-

sualne. Jakby ci górale, zanim stanęli przed obiektywem,

spędzili długie godziny przed lustrem w garderobie. Bo

oprócz strzelb, sztyletów, oprócz całego wojennego żela-

stwa mają na sobie białe, plisowane, wielowarstwowe, fal-

baniaste spódnice do pół łydki – tradycyjny element stroju.

Wyglądają w nich jak wąsate baletnice. Albańskie kobiety

tamtego czasu mają mniej wdzięku. Owszem, są obwieszo-

ne biżuterią, złotymi i srebrnymi monetami, łańcuszkami,

mężowie nie skąpią pierścieni, bransolet i kolczyków, nie

skąpią na adamaszek i safian, ale cały ten przepych ma za

zadanie raczej wyeksponować zamożność fundatora, a nie

kobiecą urodę. Kobiecość jest ukryta, okutana, opatulona,

uwięziona. Kobiety przypominają ozdobne, pozbawione płci

1061396

background image

1061396

pakunki. Natomiast mężczyźni – chociaż niby surowi, tro-

chę dzicy, wojowniczy – sprawiają wrażenie wręcz zalotne.

Na zdjęciach Marubiego widać, jak rodzi się rzeczy wistość

medialna. Fotografie tkwią jeszcze w świecie malarstwa,

ale zapowiadają już nową epokę. Postacie są upozowane,

poważne, świadome wyjątkowej sytuacji, jaką jest sporzą-

dzanie wizerunku. W tych czasach przecież tylko najmoż-

niejsi mogli sobie na to pozwolić. Z drugiej strony widać

już wyraźną grę z widzem. Wielu z tych uzbrojonych po

zęby, ubranych z orientalnym przepychem „dzikich gó-

rali” to po prostu młodzi chłopcy z miasta, którzy przebrali

się w kostiumy. Na co dzień noszą europejskie garnitury,

uczęszczają do szkół w Szkodrze i uczą się francuskiego.

Świadczą o tym ich delikatne twarze i dłonie. Ci z kolei,

którzy naprawdę zeszli z gór, by się pierwszy raz w życiu dać

sfotografować razem ze swoimi zabytkowymi strzelbami

i bogato ozdobionymi żonami, umieszczeni zostali w sztucz-

nej scenerii atelier. Wąsaci, o twarzach przypominających

minerały – tak są wytrawione wiatrem i słońcem – siedzą

na tle malowanych gór wśród porządnie ułożonych kamieni

i przyciętych konarów.

Tak więc Garibaldi musiał umknąć przez Tanger aż do

Ameryki, by Pietro Marubi mógł znaleźć się w Albanii i po-

stawić najnowocześniejszy europejski wynalazek naprzeciw

tego, co w Europie najstarsze.

Muzeum znajduje się przy ulicy Muhamet Gjollesha. Py-

tać taksówkarzy.

1061396

background image

1061396

72

Herta Müller

Któregoś lata pojechaliśmy do Niţchidorf. W tej wsi nie-

daleko Timişoary urodziła się i wychowała Herta Müller.

Poświęciła jej swoją debiutancką książkę Niziny. Chcieliśmy

zobaczyć te okolice, ponieważ dobrze jest znać miejsce,

którego dotyka myśl pisarza.

Wieś leżała na bezdrzewnej równinie. Domy stały wzdłuż

kilku krzyżujących się pod kątem prostym ulic. Zaraz za za-

budowaniami ulice zamieniały się w błotniste drogi wiodące

w głąb bezkresnych pól. Ginęły na horyzoncie. W środku

wsi stał kościół z barokową wieżą. Wyglądał na zaniedbany.

Mieszkańcy patrzyli na nas nieufnie. Kto wie, kiedy wi-

dziano tutaj obcego przybysza? To nie był turystyczny re-

gion. Okolica sprawiała wrażenie nędznej i zapomnianej.

Habsburgowie w XVIII wieku sprowadzali tutaj niemieckich

osadników, Szwabów, by zagospodarowywali żyzne ziemie

Banatu. W okolicy całe wsie od setek lat były niemieckie.

Podczas drugiej wojny światowej mężczyźni służyli w SS

i w Wehrmachcie. Ojciec Herty był w SS. Pisarka w wy-

wiadach wspomina, że gdy się upił, śpiewał esesmańskie

wojenne piosenki. Zresztą prawie wszyscy mężczyźni wie-

czorami po pijanemu wyśpiewywali ten repertuar. Po pro-

stu wieś i podczas wojny, i potem była hitlerowska. Tak jak

i cała Rumunia walcząca do ostatnich dni wojny u boku

Trzeciej Rzeszy. Potem nadszedł komunizm i mężczyźni

już tylko po pijanemu i we własnym gronie śpiewali dawne

pieśni. Przeszli z jednego totalitaryzmu w drugi. Tyle że ten

1061396

background image

1061396

73

drugi był podwójnie nienawistny, bo nie dość że komuni-

styczny, to jeszcze obcy – rumuński. A banaccy Niemcy

od zawsze czuli nad Rumunami cywilizacyjną i kulturową

wyższość. Jeśli nie wręcz pogardę. I musieli z tym żyć, śpie-

wając w czterech ścianach swoje dawne bohaterskie pieśni.

„Jasne było dla mnie, że urodziłam się po stronie tych, któ-

rzy byli odpowiedzialni za zbrodnie nazizmu. Nic wpraw-

dzie na to nie mogłam poradzić, ale wciąż kołatała mi się po

głowie myśl, że mój ojciec najpierw to wszystko zobaczył,

a potem mnie spłodził. Wrócił przecież z niewoli i dopiero

wtedy ożenił się z matką, a więc miał w sobie tę całą wojnę”.

Tak powiedziała Herta Müller w wywiadzie udzielonym

swojej polskiej tłumaczce w 2008 roku.

To są dziwne i przejmujące słowa. Pisarka nie wspomina

o dziedziczeniu winy. Jej światopogląd jest aż nadto racjo-

nalny: odpowiadamy tylko za własne czyny. Jeśli nasi rodzi-

ce postępowali źle, mamy prawo to ocenić i nie jesteśmy im

nic winni. Jednocześnie wizja ojca esesmana, który wrócił

z wojny nasycony, przesiąknięty jej okropnościami i całą

tę grozę przekazuje córce w akcie poczęcia, jest przecież

tyleż nieracjonalna, ileż wstrząsająca. Dorastająca dziew-

czyna czyta Paula Celana i wieczorami słucha nazistowskich

śpiewek. Poznaje historię i żyje w cieniu ojca, którego życie

przesiąknięte jest odorem gnijących i płonących trupów.

Matka, która ją urodziła, każdej nocy kładzie się spać obok

tego człowieka, a rano przygotowuje mu i składa na krześle

czyste ubrania. Jest krwią z ich krwi i kością z ich kości. Żyje

w dusznej atmosferze wsi, w której niemal każdy dom ma

swoją głuchą wojenną tajemnicę, swoje lękliwe milczenie

i pijackie śpiewki. Nikt nie żałuje tutaj własnych czynów,

a jedynie przegranej wojny. Czasami tylko ten czy ów wspo-

mni, że Niemcy robili to samo, co Rosjanie.

1061396

background image

1061396

74

Musieliśmy pojechać do Niţchidorf, żeby cokolwiek pojąć.

Wyobrażałem sobie dziewczynkę, która zaczyna wszystko

rozumieć, ale nie ma do kogo pójść, żeby o tym opowie-

dzieć. Wokół jest tylko milcząca rodzina, milcząca wieś,

a dalej pola po horyzont. Zimą białe i zamarznięte, jesienią

i wczesną wiosną czarne i grząskie. Gdzieś za horyzontem

żyją Rumuni, którymi się pogardza we wsi i których języka

dziewczynka nauczy się dopiero w szkole. Niţchidorf był jak

wyspa albo jak zagubiony okręt, na którym pijani mężczyźni

wyśpiewywali dawne pieśni. Nie dało się uciec, nie można

było przyłączyć się do śpiewu.

Niziny pełne są ciemnych, prawie nieruchomych obra-

zów codzienności. Dziecko, które je opowiada, ani przez

chwilę nie czuje radości. W świecie dorosłych nie ma dla

niego miejsca. Wydaje się, że w tym świecie w ogóle nie ma

miejsca na dzieciństwo. Są owłosione i ciężkie ciała doro-

słych, jest mięso i krew zabijanych zwierząt, jest codzienne

pijaństwo i śpiew. I cisza, absolutna cisza, która zamknęła

się nad przeszłością. Gdy się czyta, gdy się wchodzi pomię-

dzy te obrazy, nie można oprzeć się wrażeniu, że wszystko

rozgrywa się w półmroku, w piwnicy albo po śmierci.

Ale po opuszczeniu wsi, po ucieczce w świat wcale nie

jest lepiej. Świat to Rumunia Ceauşescu. W Europie poza

albańskim właśnie rumuński komunizm był najokrutniejszy

i zarazem najbardziej szalony. Gdy inne „dyktatury prole-

tariatu” z biegiem lat łagodniały, traciły zęby, szły na kom-

promisy i zastępowały ideologię pragmatyką, w Rumunii

było odwrotnie. Działo się tak dlatego, że Ceauşescu był

prawdziwym dyktatorem i prawdziwym szaleńcem. Jego

paranoja i mania wielkości z biegiem czasu pogłębiały się

i lata osiemdziesiąte to apogeum. Gdy w Europie komu-

nizm zaczyna się chwiać, Rumunia podąża w stronę utopii.

1061396

background image

1061396

75

Dracula z Bukaresztu wyburza całe dzielnice i buduje so-

bie marmurowy, pozłacany pałac, drugi co do wielkości

po Pentagonie budynek na świecie. Każdego dnia zmienia

garnitur, a stary każe palić. W swoich jedwabnych szatach,

z czarnym labradorem, dla którego samolot przywozi je-

dzenie z Londynu, planuje wielką przebudowę kraju. Chce

usunąć z powierzchni ziemi kilka tysięcy rumuńskich wsi.

Zapewne po to, by zapomnieć o swoim Scorniceşti – smęt-

nej dziurze na wołoskiej równinie, gdzie przyszedł na świat.

Geniusz, który nie zdołał ukończyć nawet praktyki u szewca,

chce przenieść wszystkich wieśniaków do paropiętrowych

betonowych bloków. Tak sobie wyobraża postęp. W kraju

panuje głód, nie ma prądu, w zimnych i ciemnych szpitalach

umierają noworodki, a jednocześnie wprowadza się zalece-

nie, by kobiety rodziły przynajmniej piątkę dzieci. Ponieważ

Rumunia ma być wielka i silna. Nie na darmo według dyk-

tatora i jego mędrców jest spadkobierczynią starożytnego

Rzymu. W biurach i fabrykach przeprowadza się kontrole

ginekologiczne na okoliczność nielegalnych aborcji. Polscy

handlarze szmuglują biseptol. Rumuńskie kobiety używają

go dopochwowo jako środka antykoncepcyjnego. W kraju

rządzi tajna policja. Wszyscy są inwigilowani. Szczere roz-

mowy prowadzi się tylko w najbliższym gronie i szeptem.

Müller dowie się po latach, już po wyjeździe, że donosiła

na nią jej najlepsza przyjaciółka. Jej przyjaciel wiesza się,

ponieważ nie wytrzymuje psychicznie przesłuchań. Ona

sama odmawia współpracy z tajną policją. Securitate inwi-

giluje ją, przesłuchuje, znęca się psychicznie, grozi śmiercią.

W jednym z wywiadów Herta Müller opowiada o tym, jak

któregoś dnia wkłada do kieszeni płaszcza kilka dużych

kamieni i idzie na brzeg rzeki. Rezygnuje z samobójstwa,

ale twierdzi, że „śmierć ma już przećwiczoną”.

1061396

background image

1061396

76

Nie ma ucieczki z tego świata. Można co najwyżej zamie-

nić opresję esesmańskiej przeszłości na policyjną torturę

teraźniejszości. Trudno sobie wyobrazić tę rzeczywistość.

Przypomina okrutną, wyrafinowaną fabułę. Trudno sobie

wyobrazić, że tak wyglądało życie. Trudno sobie wyobrazić,

że tak bardzo mogło przypominać coś w rodzaju śmierci,

czy też pochówku za życia.

Pisarka dostaje zakaz pracy i  publikacji. Jednak

w 1987 roku pozwalają jej opuścić Rumunię. Kaprys tyra-

na, przeoczenie albo kalkulacja. Wyjeżdża do Berlina, do

wolnego świata. Powinna narodzić się na nowo. Rzeczywi-

ście, pisze i publikuje książkę za książką. Niemal wszystkie

dotyczą jednego: życia w  totalitarnym państwie. Są tak

samo mistrzowskie i tak samo bezlitosne i mroczne. Cza-

sami (w każdym razie w Polsce) słychać głosy, że już dość,

że to nieznośne, że trudno wytrzymać taką opowieść. Ja

też chwilami myślę, że w jakimś sensie Ceauşescu odniósł

nad nią pośmiertne, wampiryczne zwycięstwo. Ukąsił ją

i naznaczył na całe życie.

Pisarstwo Müller jest anachroniczne. Z uporem trzy-

ma się minionego i potwornego. Mogłaby o wszystkim

zapomnieć. Napisać wspomnienia, udzielić paru marty-

rologicznych wywiadów i zająć się migotliwą, fascynującą

ponowoczesnością, o której tak bardzo chcemy słuchać.

Albo proroctwami, wieszczeniem schyłku, na co zawsze

jest popyt. Tymczasem pisarka opowiada nam o minionym

strachu, o koszmarze bycia ofiarą, o odległym królestwie

wampira. Jednym słowem, mogłaby się narodzić na nowo

w czasach, gdy ponowne narodziny są tak modne. W końcu

każdego dnia świat przedstawia nam ofertę nowych wcieleń.

Możemy dowolnie konstruować swoją osobowość, niedługo

w ramach poprawy samooceny będziemy modyfikować

1061396

background image

1061396

własną pamięć. Będziemy z niej usuwać rzeczy bolesne,

a wzmacniać te przyjemne. Dlatego anachroniczne i ok-

rutne pisarstwo Herty Müller jest tak ważne. Świat nade

wszystko pragnie amnezji. Dzięki niej może wierzyć w swoją

niewinność.

Któregoś jesiennego dnia jechaliśmy z Hertą na wschód

Polski, gdzie miała spotkać się z czytelnikami. Wiedziałem,

co znaczy dla niej przeszłość i Rumunia. Jednak włożyłem

do odtwarzacza jedną ze swoich płyt z rumuńską muzyką

ludową. Przestaliśmy rozmawiać. Wnętrze auta wypełnił

chropawy głos starego Cygana. Po chwili, cicho nucąc, do-

łączyła do niego. Pamiętała słowa całej piosenki.

1061396

background image

1061396

78

Południca

Niebo jest bezchmurne i słońce stoi wysoko. Wydaje się

wtedy, że panuje zupełna cisza. Ale to złudzenie, ponieważ

ogłuchliśmy. Powietrze drży i wibruje od miliarda twardych

dźwięków. Podnoszą się z wysokich traw kłujące i niewi-

dzialne. Najpierw je słychać, a potem znieczulają niczym

dźwięczna novocaina. Ile jest owadów w trawie? Więcej niż

gwiazd na nocnym niebie. To pewne. Ale do nocy jeszcze

daleko i stoi nieruchomy upał, w którym odgłosy rezonują

podwójnie i potrójnie, i gdy zatrzymać się na chwilę i wsłu-

chać, to zaczyna się halucynacja.

Jako dziecko oczywiście bałem się duchów, nieboszczy-

ków i Borisa Karloffa. Ale najbardziej bałem się południc.

W nocy – porze duchów i wampirów – zazwyczaj leżałem

w łóżku, pod kołdrą, bezpieczny. Natomiast możliwość, że

nadprzyrodzone zastąpi mi drogę w środku dnia, napełnia-

ła mnie rzeczywistym lękiem. Lęk miał słodki smak. Działo

się to najczęściej podczas wiejskich wakacji. Dom dziadków

stał w pewnym oddaleniu. Mówiło się na to „kolonia”. Su-

che i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że

to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze sło-

necznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie aż mine-

ralne. Połyskiwało w świetle jak ceramika i można go było

dotknąć. Szedłem miedzami zupełnie sam. Kolory chabrów,

kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czar-

ne. Nic się nie poruszało, nie było nikogo prócz mnie. Ale

wydawało mi się, że pejzaż wstrzymuje oddech. Tak jak ja

1061396

background image

1061396

79

wstrzymywałem w oczekiwaniu na dziwne, niejasne i strasz-

ne, które miało nadejść. Wyglądałem południc. Czekałem,

aż się pojawią, gorące i zarazem martwe. Piękne i trupie. Ale

najbardziej przerażała mnie pustka południa wokół. Bałem

się, że nie będzie nikogo, tylko one i ja. Wdychałem pylistą

woń dojrzewającego żyta i czekałem. Może nawet przysta-

wałem, kusząc los. Ale nigdy nie nadeszły. Zostawiałem za

sobą opustoszały do granic pejzaż i wchodziłem w chłód

obejścia, w cień wysokich topól.

Trochę mniej boję się południc, ale nieruchome od upa-

łu dni wciąż napełniają moje serce lekką trwogą. Jakby na-

pięta powierzchnia miała pęknąć i obnażyć wnętrze świata.

Akurat koszę łąki i prócz żaru w powietrzu wisi woń ziół

i traw. Mąci się od tego rozum. Nie na żarty. Światło, gorą-

co i zapachy sięgają jakiegoś zenitu, jakiegoś kresu możliwo-

ści. Strach myśleć, co może być potem, po drugiej stronie.

Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, oby-

watele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy

jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to

jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo

i symfonia. Proszę sobie przypomnieć uporczywą nudę

długiej zimy z jej bielą, szarością i czernią i zamarzniętym

przez tygodnie słupkiem rtęci. To prawie jak śmierć wcie-

lona w krajobraz. Traci się nadzieję, że świat kiedykolwiek

odtaje. Ale jak zwykle cud następuje i zaczyna się meteoro-

logiczne crescendo. Narastają zjawiska. Błoci się, odwilża,

tapla, wieje, dżdży, burzy, kaprysi nieprzewidywalnie, tylko

z grubsza stosując się do kalendarza. Lecz jest w tym żywot-

ność, niespożytość sił, biologia jakaś nieokiełznana, która

doprowadza nas do rozpaczy. Zwłaszcza gdy wykupimy so-

bie wczasy nad naszym morzem. Ale w końcu nadchodzi

ten dzień, to południe, gdy pogoda sięga szczytu. Staje się

1061396

background image

1061396

tak doskonała, że jeszcze krok, a zmieni się w nadpogodę

i przejdzie w inny wymiar. Wtedy południce zjawią się na

miedzach, wyjdą z wysokich łanów, z oślepiającego blasku

i spełni się sen dwunastoletniego chłopca.

Za parę dni święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi

Panny. Zawsze jednak bardziej przemawiała do mnie nazwa

„Matki Boskiej Zielnej”. Pewnie z racji zmysłowości tej dru-

giej nazwy. Ta „zielność” późnego lata niosła bowiem w so-

bie to wszystko, o czym próbowałem właśnie opowiedzieć.

Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po

ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schył-

ku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym

jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, ileż

i na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka

Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. „Zielna”, odkąd

ją usłyszałem z ust wiejskiej babki, wywoływała w mojej

dziecięcej wyobraźni chrzęszczący odgłos suszonych ziół.

Jakby szła, depcząc wiązki, wianki i bukiety, które ktoś – lud?

wierni? – rzucił do jej stóp. I gdy tak szła, krok za krokiem,

chrzęst za chrzęstem, to z tych ziół i spod jej stóp podno-

siła się narkotyczna woń skoszonych łąk. Niewykluczone,

że wówczas, w drodze do dziadkowego domu, gdy cienie

są najkrótsze, Zielna stawała się w chłopackiej wyobraźni

kimś w rodzaju południcy. Bądź odwrotnie.

1061396

background image

1061396

81

Terzani

Tiziano Terzani umarł latem 2004 roku. Niedawno wyszła

po polsku jego ostatnia, pośmiertna książka Koniec jest

moim początkiem. To ponad pięciusetstronicowy zapis roz-

mów z synem Folco. Zaczęli rozmawiać wiosną w wiejskim

domu w Orsignii i trwało to do ostatnich dni reportera.

Terzani po prostu opowiada o swoim życiu. Dzieciństwo,

młodość, pierwsze teksty, pierwsze podróże. Potem wielka

przygoda: Azja. Wietnam, Japonia, Wyspy Kurylskie, Sacha-

lin, Indie, ale nade wszystko Chiny. Miłość życia. Półleżąc,

okryty pledem, wpatrzony w górski krajobraz, odtwarza

swoje życie. Bardzo słaby, bardzo chory, ze świadomością,

że już niedługo umrze, powraca do minionych dni z taką ra-

dością, jakby te dni dopiero go czekały. Gdy czytałem inne

jego książki, na przykład W Azji czy Powiedział mi wróż-

bita, nie znajdowałem w nich tej siły, tego ognia. Być może

dlatego, że składały się głównie z tekstów pisanych dla ga-

zet. Teraz, miesiąc, dwa przed śmiercią, snuł opowieść peł-

ną pasji i szczerości. Mówił o swojej lewicowości, o swojej

fascynacji komunistycznymi Chinami. Mówił o utracie tej

wiary, o rozczarowaniu rewolucją. Opowiadał o wstręcie

do świata władzy, do polityków, o paleniu opium, o hazar-

dzie, o azjatyckich burdelach, o własnych załamaniach ner-

wowych, o niechęci do japońskiego społeczeństwa, które

wydawało mu się po prostu nieludzkie. W jego opowieści

chińska rewolucja kulturalna zajmowała miejsce tak samo

ważne jak chiński zwyczaj hodowli świerszczy: Chińczycy

1061396

background image

1061396

82

hodowali je zimą, by słuchać ich śpiewu. Świerszcze żyły

w maleńkich porcelanowych domkach, które ich właścicie-

le nosili w kieszeniach.

Potem, gdy sam sobie zadaje pytanie, dlaczego był w tych

wszystkich miejscach, dlaczego poświęcił im życie, dlaczego

robił to wszystko, rezygnując z własnego domu, dlacze-

go opisywał to wszystko, nie potrafi znaleźć innej odpo-

wiedzi niż: „Ponieważ mi się to podobało”.

Piękna i prosta odpowiedź. Być może nasze istnienie nie

ma innego sensu. Wędrujemy przez świat, by o nim opowia-

dać. Wcale nie po to, by go podbijać, zmieniać, poznawać

i rozumieć, ale jedynie po to, by opisywać jego piękno. Pięk-

no, którego często nie jesteśmy w stanie pojąć, lecz czuje-

my, że nas przeszywa z siłą pierwszej miłości. Opuchnięty,

bezsilny, prowadzony pod ramiona przez własne dzieci,

Terzani opowiada nam o tym, że gdy nadejdzie koniec, bę-

dziemy mieli tylko to, co przeżyliśmy. Umierając, utracimy

to wszystko. Ale kto wie, czy właśnie na tym nie polega

heroizm ludzkiego losu. Im życie było bogatsze, intensyw-

niejsze, mocniejsze, tym więcej oddajemy śmierci. Możemy

nasze dni przesiedzieć w kącie, nieruchomo, pozwalając,

by omijała nas uroda świata, ponieważ być może umrzemy

z mniejszym żalem. Wybór należy do nas. Ale z Terzanim

jest jeszcze inaczej: przeżył bardzo wiele i bardzo pięknie,

a umiera bez żalu. Wydaje się, że jest zadowolony z tego, że

jego życie spełniło się w losie, który został mu dany. Treść

wypełniła formę, tak jak woda wypełnia naczynie.

W dzisiejszych czasach, które jak ognia boją się śmierci,

świadectwo Terzaniego ma wyjątkową wagę. W jego opo-

wieści minione, żywe i fascynujące raz po raz splata się

z aktualnym, z odejściem, z umieraniem. Mądrość repor-

tera splata osnowę życia i wątek śmierci w mocną, jednolitą

1061396

background image

1061396

i piękną tkaninę. „Od jednej świecy zapala się następna”,

mówi w którymś momencie. Można by to uznać za banal-

ne pocieszenie. Jednak wypowiada te słowa człowiek, któ-

ry wie, że za chwilę zgaśnie, człowiek świadom cielesnej

nędzy śmierci. Syn, pomagając mu usiąść, któregoś dnia

mówi: „Brzydko pachniesz”. Zapach Indii, odurzająca woń

Dalekiego Wschodu i wspomnień mieszają się z trupim

odorem teraźniejszości.

Jednocześnie śmierć Terzaniego wydaje się śmiercią

niemal idealną. Dokonuje się w domu, wśród najbliższych,

w pięknym pejzażu. Jest to śmierć na przekór współczesne-

mu umieraniu, ponieważ dokonuje się otwarcie, przy wie-

lu świadkach, i jednocześnie szuka własnego sensu. Mam

wrażenie, że unikając raf i mielizn wszelkich ortodoksji,

w końcu go znajduje.

1061396

background image

1061396

84

Fabryka

Niedawno miałem sen. Śniła mi się Fabryka Samochodów

Osobowych, w której przez czterdzieści parę lat pracował

mój ojciec. To była pierwsza po drugiej wojnie i długo jedy-

na w Polsce fabryka produkująca auta osobowe. Zbudowali

ją w 1951 roku. Pierwszym autem, które tam produkowano,

była polska wersja rosyjskiego GAZ-a M20 zwanego pobie-

dą, czyli zwycięstwem. Fabryka zajmowała wielki kwar-

tał na peryferiach Warszawy i była bodajże największym

pracodawcą w mieście i jednym z największych w kraju.

Z zapadłych wsi zjeżdżali synowie i wnukowie chłopów,

by zamienić się w robotników. Z wieśniaków zmieniali

się w mieszkańców miasta. Tak jak mój ojciec. Czasami

czekaliśmy na niego z matką pod bramą fabryki. Wycho-

dził o drugiej po południu z tłumem innych. Był młody,

opalony, w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami.

Dziesiątki, setki młodych mężczyzn wyglądało podobnie.

Pamiętam, że ich twarze wyrażały coś w rodzaju spokoj-

nej dumy. A może to sobie tylko wyobrażam. W zielonym,

drewnianym kiosku ojciec zamawiał sobie piwo, a nam

lemoniadę. Piło się, stojąc. Patrzyłem w górę, pod słońce,

i widziałem jego ciemną postać. Miałem sześć lat, lecz do

dziś pamiętam tę mieszaninę zapachów: pot, zmęczenie,

piwo, ciemny tytoń i jeszcze fabryka, czyli rozgrzany do

czerwoności metal, smary, benzyna i powietrze zjonizo-

wane elektrycznym łukiem spawarek. Tak pachniał świat

mężczyzn. Wychodzili każdego dnia o świcie, zanurzali

1061396

background image

1061396

85

się w nim, przesiąkali jego industrialną aurą i po połu-

dniu wracali. Raz w miesiącu ojciec przynosił pieniądze.

Rozkładał je przed matką na stole. Banknoty stuzłotowe

miały na odwrocie wizerunek huty albo koksowni, może

po prostu fabryki idealnej. Czerwona, proletariacka po-

świata zasnuwała dymiące kominy, tory kolejowe i czarną

lokomotywę. Przez pewien czas byłem pewien, że fabryka

płaci ojcu swoimi wizerunkami, i bardzo podobała mi się ta

wizja. Pozostawała w zgodzie ze spokojem tamtych czasów,

z porannym wstawaniem, powrotem o tej samej godzinie

i comiesięcznym plikiem banknotów na kuchennym stole.

Byłem dumny, że ojciec produkuje prawdziwe samochody.

Kopie sowieckiej pobiedy były przestronne w środku, lekko

pachniały benzyną, tylne siedzenie było wielkie jak kanapa,

a deska rozdzielcza przypominała fragment eleganckiego

mebla. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zaczęto pro-

dukować na włoskiej licencji fiata 125p. W porównaniu z po-

przedniczką był smukły, wytworny i światowy. W pogodne

wiosenne dni setki robotników po pracy wylegało na brzeg

Wisły. Pili piwo, grali w karty, wchodzili do wody, zasypiali

w słońcu, odwlekając powrót do ciasnych mieszkań. Nie

mieli swojego proletariackiego Bruegla, który by uwiecznił

ich życie. Wtedy wydawało się, że będzie trwało wiecznie,

że pokolenie za pokoleniem będą wędrować do fabryki na

szóstą rano, wychodzić o drugiej po południu i co miesiąc

dostawać pliki czerwonych banknotów.

W połowie lat siedemdziesiątych poszedłem do fabrycz-

nej szkoły. Miałem powtórzyć los ojca. To było dla niego

oczywiste. Po trzech latach porzuciłem szkołę i dom, wy-

jechałem daleko, by już nigdy nie powrócić.

Wraz z końcem komunizmu fabryka zaczęła podupa-

dać. Przechodziła kolejno w ręce koreańskie, ukraińskie,

1061396

background image

1061396

amerykańskie. Ostatnio nie produkuje już samochodów.

Wyburza się kolejne hale, wyprzedaje grunty.

W moim niedawnym śnie wędrowałem wśród ruin fabry-

ki. Prawie nic nie pozostało po zabudowaniach. Resztki

zarastały zielenią. Tu i ówdzie zjawiała się woda, której

wcześniej nie było. Natura odzyskiwała to, co jej wcześniej

zabrano. Na równinie wyrosły wzgórza i otworzyły się da-

lekie, zamglone perspektywy. Czułem melancholię schyłku

epoki. We śnie smuciłem się z powodu ostatecznego upad-

ku komunizmu. Niszczał, rozpadał się i tracił wartość jak

czerwony banknot z fabryką. Znamienne jednak, że łaska-

wość snu i wspomnienia oddawały go w posiadanie natu-

rze, zaroślom, pnączom i jeziorom. Zupełnie tak, jakbym

bezwiednie chciał go ocalić przed bezwzględnością histo-

rii, przed nieubłaganym jego wrogiem, czyli wszechświa-

towym kapitalizmem nadchodzącym z Korei albo – o iro-

nio – z czerwonych Chin.

Ale widać taka jest natura naszych umysłów i serc: nawet

gdy śnimy, próbują w jakiś sposób ocalić od zagłady to, co

przeżyliśmy.

1061396

background image

1061396

87

Palenie

Przestałem palić siedem lat temu. Teraz mogę już tylko

wspominać i robię to niemal z taką samą przyjemnością,

z jaką paliłem. Dwadzieścia osiem lat wspomnień, ale tak

naprawdę więcej, bo zanim sam zacząłem palić, patrzyłem,

jak robią to dorośli: mój ojciec, wujowie, ciotki. Wydaje mi

się, że w tamtych latach, w latach sześćdziesiątych, palili

wszyscy. Wszędzie było czuć ostrą woń ciemnego tytoniu.

Jasny, wirginijski, pojawił się chyba później i występował

tylko w najdroższych papierosach. Wszyscy palili ciemny.

Wszędzie było czuć jego zapach. W domach, na ulicy, w po-

ciągach. Kierowcy wsiadali do autobusów, włączali silniki

i natychmiast zapalali papierosa. Ruszało się w drogę, a nad

głową kierowcy snuł się szary obłok i płynął w głąb pojazdu.

Tak, dzieciństwo spowijał tytoniowy dym. Jeszcze dziś

mógłbym wymienić kilkanaście marek, które dawno prze-

padły na wieki. Mógłbym dokładnie opisać wygląd paczek

i pudełek. Pamiętam, które były bez filtra, które z filtrem,

a które z archaicznym munsztukiem, czyli ustnikiem z kar-

tonowej rurki. Pamiętam, gdy wśród zgrzebnych wytworów

komunizmu w połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się

czerwone opakowania marlboro i niebieskie masywne paczki

gauloisów. W wersji hard gauloisy nie miały filtra i były gru-

be jak mały palec. Czekając na poranny autobus, który miał

zawieźć mnie do szkoły, wypalałem ukradkiem jednego i gdy

pojazd nadjeżdżał, z trudem trafiałem w otwarte drzwi

i natychmiast musiałem usiąść albo chwycić się poręczy.

1061396

background image

1061396

88

Ale moim najlepszym towarzyszem w słodkich począt-

kach nałogu były papierosy Arberia. Miały okropny smak

i strasznie cuchnęły. Do dziś nie wiem, dlaczego je paliłem.

Wcale nie były tanie. Produkowano je w Albanii. Poza nimi

nie można było w Polsce kupić nic albańskiego. Nie sądzę

jednak, by albańska egzotyka była powodem mojego przy-

wiązania do jadowitego aromatu.

Świat dorosłych przesiąknięty był dymem. Połowa wago-

nów w pociągach przeznaczona była dla palących. Ro-

botnicy dojeżdżający do pracy zajmowali cztery miejsca,

układali na kolanach teczkę i rozpoczynali partię jakiejś

nieskomplikowanej karcianej gry. Nad ich głowami spla-

tały się szare wstążki dymu. Papieros stwarzał natychmia-

stową iluzję domu albo knajpy. Jechali wprawdzie do pracy,

ale do samego końca trwali w swoim prywatnym świecie.

W autobusach było trochę gorzej. Palenie było zabronione.

Ale podczas ostatnich wieczornych kursów na tylnych sie-

dzeniach w ciemności pojawiały się czerwone ogniki. Nie-

wykluczone jednak, że w czasach, których nie sięga moja

pamięć, palenie w autobusach było jednak dozwolone, bo

zachowały się popielniczki przy siedzeniach.

Jednak najwyższym wyróżnieniem, jakie mogło spotkać

autobusowego palacza, była znajomość z kierowcą. Taki

szczęściarz po prostu przysiadał obok, gawędził i palił pra-

wie oficjalnie, palił niemal legalnie, dołączając swoje kłęby

do obłoków kierowcy.

Próbuję sobie przypomnieć, co w tamtych czasach nie pach-

niało dymem. Na pewno świeże powietrze. Może wnętrza

ośrodków zdrowia i szpitali? Ale w tej oczyszczonej atmo-

sferze tym wyraźniejsza była woń rozsiewana przez palących

1061396

background image

1061396

89

lekarzy. Ciemny tytoń wnikał głęboko w ich ubrania i ciała

i smuga zapachu ciągnęła się za nimi przez gabinety i kory-

tarze. Mogę się jednak mylić, bo wszędzie, ale to wszędzie,

w urzędach, biurach, właśnie w szpitalach, we wszystkich

publicznych instytucjach stały popielniczki: z chromowa-

nej blachy, na wysokiej, cienkiej nodze i z ciężką podstawą.

Zdaje się, że identyczne w całym kraju. Takie same w jed-

nostkach wojskowych i w ministerstwach. Bo palenie było

w tamtych czasach znakiem egalitaryzmu. Nikomu nie

przychodziło do głowy, by odczuwać wyższość z powodu

niepalenia. Żaden palacz nie czuł się gorszy ani dyskrymi-

nowany. Poza tym tylko z wielkim trudem mogę sobie przy-

pomnieć osoby w tamtych czasach niepalące. Mógłbym je

policzyć na palcach jednej ręki. Prześladowania i nikoty-

nowe rozwarstwienie społeczne przyszły znacznie później.

Zanim zaczęliśmy palić – mówię o sobie i swoich rówieś-

nikach – uprawialiśmy coś w rodzaju tytoniowego kultu:

zbieraliśmy opakowania po papierosach, ale tylko po zagra-

nicznych. Zdaje się, że te pudełka budziły w nas tęsknotę

za odległymi, niedostępnymi światami. Oczywiście domi-

nował zachód, te wszystkie odmiany philipów morrisów,

marlboro, chesterfieldów, cameli, pall malli, ale mieliśmy

w kolekcjach również egzotyczne okazy z Egiptu, Wietna-

mu czy Turcji. Najśmielsi z nas wypuszczali się na między-

narodowe lotnisko leżące po drugiej stronie miasta i tam

zdobywali bezcenne łupy, często po prostu zagadując cudzo-

ziemców. Te wszystkie pudełka i miękkie paczki działały

na naszą wyobraźnię z siłą znacznie większą niż zbierane

wcześniej znaczki pocztowe. Pokazywały nam daleką, nie-

mal bajkową rzeczywistość, a jednocześnie były obrazem

zmysłowego, niemal grzesznego świata dorosłych, za któ-

rym tęskniliśmy.

1061396

background image

1061396

Nie palę już siedem lat. Paliłem dwadzieścia osiem lat

z wielkim smakiem. Pod koniec dochodziłem do trzech

paczek papierosów bez filtra dziennie. Mam dłuższy od-

dech i przyzwyczaiłem się do porannej kawy bez papie-

rosa. Prawdopodobnie umrę trochę zdrowszy. Jednak ze

smutkiem patrzę na odchodzący świat tytoniowego dymu.

I wciąż sobie obiecuję, że za, powiedzmy, piętnaście lat,

jeśli dożyję, powrócę do nałogu. Bo w głębi serca jestem

szczęśliwy, że moje dzieciństwo i moją młodość spowijał

papierosowy dym.

1061396

background image

1061396

91

Letnia podróż z córką

do krainy dzieciństwa

Raz, dwa razy do roku muszę tam pojechać. Do wsi ro-

dzinnej mojego ojca. To jest na wschodzie Polski, blisko

białoruskiej granicy. W domu na odludziu żyje tam jeszcze

moja ciotka, siostra ojca. Jest wdową i żyje samotnie. Ma

dwóch synów i każdy z nich chętnie by ją zabrał do siebie

do miasta. Ale ciotka nie chce. Woli żyć samotnie w domu

na odludziu, w swoim gospodarstwie z widokiem na sos-

nowe zagajniki, opuszczone, popadające w ruinę zagrody

i drugi brzeg Bugu. Gospodarstwo ciotki składa się z kilku

budynków ułożonych w czworobok. W dawnych czasach,

które pamiętam coraz lepiej i wyraźniej, na piaszczystym

dziedzińcu kipiało wiejskie życie. Rude krowy wychodziły

z obory na pastwisko, kury grzebały w ziemi, świnie zażywa-

ły słonecznych kąpieli, koń, cieszący się specjalnymi przy-

wilejami i wolnością, przechadzał się statecznie i przysypiał

na stojąco w cieniu wysokich topól. Do obejścia przylegały

pasieka i ogród, z którego najlepiej zapamiętałem zagon

tytoniu. Spędzałem całe dnie, obserwując zmienne konste-

lacje zwierząt i cieni przez nie rzucanych. Kury, psy, owce,

koty siedzące w słonecznych plamach. Zapach rozgrzanego

piasku, siana i stajni. Byłem dzieckiem miasta, ale właśnie

te obrazy i wonie naznaczyły mnie stokroć silniej niż war-

szawskie pejzaże. Dlatego wracam tam, ilekroć tylko mogę.

Podwórko porosła trawa. Nie ma już żadnych zwierząt poza

jednym psem i kilkoma kurami. Synowie i wnuki ciotki

przywożą z miasta sadzonki kwiatów i sadzą we wszystkich

1061396

background image

1061396

92

wolnych miejscach. Obejście przypomina ogród, ale nie

ma w nim już życia. Nie ma zapachu zwierząt. Wszystko

jest nieruchome. Nad całą okolicą zalega absolutna cisza.

Piaszczystą drogą przez cały dzień nic nie przejechało.

Byłem tam na początku sierpnia w dzień Przemienienia

Pańskiego, bo wtedy jest święto miejscowej parafii, czyli

odpust. Największe wiejskie święto w roku. Zawsze było

tak samo: uroczysta msza, potem jarmark przed kościołem,

stragany z barwnym śmieciem, strzelnice, gdzie można było

wygrać kwiaty z barwionych piór, loterie fantowe, kramy

ze słodyczami i lodami, raj dla dzieciarni i jarmark cudów.

Po prostu plebejskie święto, podczas którego religia mie-

szała się z magią i komercją w odpowiednich proporcjach.

A wieczorem zabawa w remizie: grała muzyka, młodzi tań-

czyli, a pod ścianami siedziały stare kobiety w chustkach

i miały baczenie, by wszystko odbywało się zgodnie z oby-

czajem. Siedziały, komentowały i napominały, niczym chór

z greckiej tragedii. Chłopcy od czasu do czasu wychodzili

w ciemność, żeby zakosztować dziewczęcego ciała, alkoholu

albo po prostu walczyć na pięści.

Tym razem nie było żadnych strzelnic ani loterii. Kilka

straganów sprzedawało chińską plastikową tandetę: nie-

mieckie MP, amerykańskie ingramy, włoskie franchi SPAS-y.

Właściwie nie było kupujących. Nasza córka, której tyle opo-

wiadałem o tym dziwnym święcie i o prywatnej mito logii

dzieciństwa, natychmiast wypatrzyła w trawie tak zwane-

go deal packa, czyli foliową torebkę po amfetaminie. W jas-

ne południe pod samym kościołem zobaczyliśmy nagiego

do pasa, zakrwawionego chłopaka. Biegł po kolegów. Za

chwilę przybyli z odsieczą we czterech w starym samocho-

dzie. Ogoleni na łyso, umięśnieni, o twarzach, na których

mieszała się wioskowa dobroduszność i chemicznie czysta

1061396

background image

1061396

nienawiść. Zaparkowali między drzewami, blisko rzeki, i zo-

stawiając otwarte drzwi, poszli się mścić.

Przed kościołem kilku starszych mężczyzn naradzało

się, nerwowo i niepewnie, próbując podjąć jakąś decyzję,

ale wszystko, co mogli zrobić, to zatelefonować na policję.

Nie było starych kobiet w czarnych chustkach, siedzących

pod ścianami, i chłopcy nie kryli się w mroku. Próbowałem

to wszystko wytłumaczyć córce, opowiedzieć, że kiedyś

naprawdę było inaczej i że mówię prawdę, opowiadając

o dawnych czasach. Ale Antonina powtarzała tylko: „Tato,

chodźmy już stąd”. Więc wróciliśmy do obejścia ciotki, gdzie

kwitły przywiezione z miasta czerwone, żółte i błękitne

kwiaty.

1061396

background image

1061396

94

Rokendrol

Miałem piętnaście lat, gdy pierwszy raz uciekłem z domu na

koncert. Mieszkaliśmy na peryferiach Warszawy i w naszym

robotniczym domu słuchało się co najwyżej popularnych

piosenek. Mieliśmy gramofon Bambino – szarą skrzynkę

z dwuwatowym bodajże głośnikiem – i kilka płyt ze szla-

gierami. Niewielkie radio grało jeszcze ciszej, ale długo

w noc z uchem przy głośniku mogłem nasłuchiwać kilku

stacji nadających coś innego niż piosenki i klasykę. Ale żeby

pójść na pierwszy koncert rockowy, musiałem uciec z domu.

Przejechać z peryferyjnej dzielnicy autobusem i tramwajem

do centrum miasta, gdzie w namiocie cyrkowym miał za-

grać holenderski Livin’ Blues. Nie miałem grosza przy duszy.

Już zaczęli i słyszałem to mocne, basowe brzmienie, które

właściwie bardziej się czuje, niż słyszy. Tak więc czułem

je pierwszy raz w życiu i ogradzała mnie od niego tylko

tkanina namiotu. Nie miałem jednak grosza przy duszy. Po

prostu przykucnąłem i wślizgnąłem się pod sztywny i zimny

brezent. Nikt mnie nie zauważył. Był wieczór i czułem, że

trawa jest wilgotna od rosy. Potem zobaczyłem nad sobą

dziesiątki ludzkich nóg. Cyrkowe ławki schodziły amfitea-

tralnie ku okrągłej arenie. Był 1975 rok. Do domu dotarłem

po północy. Ojciec był wściekły.

Czytałem książki i słuchałem muzyki. Książki to była sa-

motność. Słodka alienacja, rojenia na jawie. Muzyki słuchało

się wspólnie, o muzyce się rozmawiało, muzyką się dzieliło.

Na przykład fetyszami płyt z Zachodu, które w komunizmie

1061396

background image

1061396

95

były niemal nieosiągalne. A w każdym razie ich czarnoryn-

kowe ceny były dziesięciokrotnie wyższe niż ceny płyt do-

stępnych w warszawskich sklepach. Do dziś czuję dreszcz,

gdy słyszę pierwsze takty Hey Joe Hendrixa. To była pierw-

sza płyta, którą kupiliśmy wspólnie z kilkoma przyjaciółmi.

Krążyła wśród nas latami, aż stała się tak gładka, że gramo-

fonowa igła ślizgała się po niej jak po czarnym szkle.

Nie było koncertów, nie było płyt, radio racjonowało

i cenzurowało muzykę rockową. Żyliśmy więc wyobraźnią.

Z  okruchów, fragmentów, urywków budowaliśmy alter-

natywny świat, w  którym mogliśmy zamieszkać. Dzięki

niemu mogliśmy opuścić świat naszych rodziców, niema-

jących pojęcia o Hey Joe, o Hendrixie, o Dylanie, o tych

wszystkich rzeczach, które dla nas były bardziej wyraziste,

bardziej rzeczywiste niż codzienne życie. Wkrótce zresztą

stały się po prostu naszym codziennym życiem. Cofam się

myślami w tamte czasy i wyraźnie widzę, jak zdradzamy

naszych rodziców, jak opuszczamy ich życie, by już nigdy

do niego nie powrócić. Jak zostawiamy naszych ojców

bezradnie wsłuchujących się w  pierwsze takty Hey Joe,

w Dylanowską harmonijkę, w zachrypnięty głos Joplin. Nie

byli w stanie pojąć, co się z nami stało. A my ich po prostu

zdradziliśmy, wybierając złudzenie zamiast prawdziwego

życia, w którym oni byli zanurzeni i które było zarazem

ich dziełem i ich dumą.

Literatura i muzyka rockowa mnie wykoleiły. Po prostu

któregoś dnia okazało się, że są na świecie rzeczy ważniej-

sze niż szkoła, niż dom rodzinny, niż rozsądek i dbałość

o własną przyszłość. Silniejsze nawet od instynktu samo-

zachowawczego. Miałem przyjaciela, z którym okradaliśmy

nocą sklepy. Tak, po prostu włamywaliśmy się i zabierali-

śmy resztki gotówki, które pozostawały w kasach. Czasami

1061396

background image

1061396

96

zabieraliśmy też parę butelek alkoholu. Czuliśmy się trochę

jak piraci albo szlachetni rozbójnicy, bo w końcu sklepy były

własnością komunistycznego państwa, więc przeprowadza-

liśmy coś na kształt ekspropriacji. Pieniądze wydawaliśmy

na nieprzyzwoicie drogie płyty z Zachodu. Płyt słuchaliśmy,

popijając kradziony alkohol. Imagine Lennona już na zawsze

będzie miało dla mnie smak mołdawskiej brandy Biełyj Aist.

W tamtych czasach muzyka rockowa była rzeczywiście

znakiem rebelii. A my – umysły naiwne i prowincjonal-

ne – traktowaliśmy to dosłownie. Mój przyjaciel któregoś

dnia stwierdził, że nie może słuchać tak dobrej muzyki na

tak nędznym sprzęcie: miał jakiś monofoniczny gramofon

i jakość dźwięku była niewiele lepsza niż w słuchawce tele-

fonicznej. Wybrał się nocą, samotnie, do centrum miasta,

by najzwyczajniej w świecie okraść sklep ze sprzętem elek-

tronicznym i zdobyć porządny zestaw stereo. Złapała go

milicja i spędził w więzieniu dwa lata. Wyszedł zupełnie

odmieniony. W każdym razie nasza przyjaźń się urwała.

Kilka lat później sam znalazłem się w więzieniu. Na po-

czątku 1981 roku zdezerterowałem z wojska. Pozornie nie

miało to nic wspólnego z muzyką rockową. Ale tylko pozor-

nie. Służba wojskowa była wówczas obowiązkowa i trwała

dwa lata. Nie chciałem (nikt nie chciał) iść do wojska. No-

siłem długie włosy, słuchałem Dylana i czytałem samizda-

towe wydania Ginsberga. W wieku szesnastu lat przestałem

chodzić do szkoły i wiodłem swobodne życie społeczne-

go wyrzutka. Podróżowałem autostopem, piłem, czytałem

i słuchałem muzyki. Stworzyłem sobie z tego coś w rodzaju

prywatnej, naiwnej religii. W tym wyznaniu wiary muzy-

ka zajmowała miejsce najważniejsze. Czasami czułem się

jak jedna z epickich postaci Dylana. W ciągu roku potra-

fiłem przejechać czterdzieści tysięcy kilometrów. Polska

1061396

background image

1061396

okazywała się całkiem dużym krajem. Przesiadałem się

z ciężarówki do osobowego, z osobowego do furgonetki.

Zimą jeździłem pociągami bez biletu. Like a Rolling Stone.

W pogoni za cudowną, migotliwą, hipnotyzującą materią

świata. Pokolenie wcześniej czułbym się pewnie jak postać

wymyślona przez Rimbauda, ale urodziłem się mniej więcej

wtedy, gdy Dylan zaczynał śpiewać.

Przez siedem miesięcy w armii czułem się jak zdrajca. Je-

dynym aktem sprzeciwu było parodniowe spóźnienie. A po-

tem, w mundurze, z sowieckim kałasznikowem, na poligonie

czułem, że zdradzam własne życie. Czułem, że zdradziłem

wszystkie książki, które przeczytałem, że zdradziłem wszyst-

kie płyty, że zdradziłem przyjaciół, z którymi słuchałem

muzyki i z którymi w tę muzykę wierzyłem. Któregoś dnia

po prostu wyszedłem z koszar i nie wróciłem. Żandarmeria

wojskowa złapała mnie po dwu miesiącach. Gdy wchodzi-

łem do więzienia, bałem się, ale czułem się znowu wolny.

Pogwizdywałem lękliwie, ale jednocześnie byłem pewien,

że oni wszyscy, ci w mundurach, z pasami z karabinami, na

wieżach strażniczych mogą pocałować mnie gdzieś.

My tu, na Wschodzie, jesteśmy naiwni, prostoduszni i ła-

twowierni. Przychodzą do nas idee i wierzymy w nie jak

w prawdę. Wierzyliśmy w komunizm i szliśmy za niego do

więzień. Potem wierzyliśmy w antykomunizm i w jego imię

dawaliśmy się więzić setkami i tysiącami. Ja dałem się za-

mknąć za muzykę rockową i lubię wracać myślami do tam-

tych dni. Gdy czuję się zmęczony i w miejsce wyobraźni

zjawia się rozsądek, po prostu dodaje mi to sił.

1061396

background image

1061396

98

Dzikie

Było późne popołudnie i miałem już nie jechać, ale się zmo-

bilizowałem. Dopompowałem tylne koło i ruszyłem. Jak

zwykle w dół do drogi, w lewo na koniec wsi, do pierwsze-

go brodu. I potem z biegiem Zawoi. Przeprowadziłem ro-

wer po kamieniach. Dawno nie padało i było płytko. Ostatni

dom został z tyłu i teraz miałem przed sobą tylko opusto-

szałą dolinę. Rozpędziłem się na płaskim, prostym odcinku,

ale zaraz zwolniłem, bo po lewej, za rzeką, usłyszałem psy:

wysokie, skowytliwe ujadanie. Tak szczekają, gdy chwyta-

ją trop zwierzyny albo ją osaczają. To były psy Janka. Janek

ma kilkadziesiąt sztuk bydła, które pasie się na rozległych

łąkach graniczących z lasem, więc te psy muszą być. Rzu-

ciłem rower, przeszedłem przez rzekę i odnalazłem je na

niskiej, bagiennej łące wśród wierzb. Stały w trójkącie i za-

nosiły się tym ni to szczekiem, ni to skowytem. Rwały do

przodu na przykulonych łapach, ale jednocześnie trzymał

je jakiś niewidzialny postronek, niematerialna obroża. Albo

powstrzymywało sprężyste powietrze. Trzy czarne podpa-

lane kundle trochę mniejsze od owczarków niemieckich.

W trójkącie o bokach długości pięciu, może sześciu me-

trów. Rwały się ku środkowi tej geometrii i zarazem cofały.

Przyczajone, wyszczerzone, drżące.

Pomiędzy nimi stał on. Ciemnorudy, cętkowany i nieru-

chomy. Wyższy od nich o kilkanaście centymetrów. Smukły

i królewski. Ryś. Chwilami poruszał się lekko, tak by mieć je

wszystkie na oku, co było trudne, bo przecież trzeci zawsze

1061396

background image

1061396

99

pozostawał gdzieś z tyłu, w martwym polu. Ale widać tego

trzeciego wyczuwał instynktownie, bo cały czas zajmował

pozycję w centrum trójkąta, nie zbliżając się zanadto do żad-

nego z psich wrogów. Stałem oddalony o dziesięć metrów,

może bliżej. Oczywiście dostrzegł mnie, ale nie wykonał

żadnego lękliwego, pochopnego ruchu. On, drapieżnik, któ-

ry być może pierwszy raz widział człowieka, nie okazywał

ani lęku, ani zaskoczenia. Był piękny. Niskie słońce wydo-

bywało każdy szczegół sylwetki. Miał wielkie marzycielskie

oczy osadzone w stosunkowo niewielkiej czaszce. Tułów

wydawał się drobny, niemal kruchy. Ale łapy za to potężne.

Chwilami postępował pół kroku w stronę tego lub tamtego,

jakby badał ich determinację, sprawdzał odwagę albo pro-

wokował do nierozważnego gestu. Ale to były właśnie pół-

kroki, półgesty. Psy piekliły się, szalały, zawodziły, rzucały

w przód i odbijały od niewidzialnej szyby. On przy nich wy-

glądał na niewzruszonego mistrza energetycznej kalkulacji.

Jakby miał wyliczoną każdą kalorię, każdy ułamek sekundy

i każdy centymetr. Rysie są słabymi biegaczami. Szybko się

męczą. Psy, sfora psów, tak jak wilki polują w biegu, zabija-

ją z marszu. Gdyby zaczął uciekać, prawdopodobnie by zgi-

nął. Skąd o tym wiedział? Nie wiem. Ale wyglądał tak, jakby

wiedział wszystko. Złocisty w tym późnym słońcu, świetli-

sty niczym zjawa wśród szarzejącej zieleni kończącego się

lata. Gdy kundle chwilami milkły, gdy traciły głos, słychać

było niski, monotonny pomruk. Zjawa była jednak z ciała,

z naprężonego do granic mięsa.

W końcu któryś pies zaatakował. Stało się to niewiarygod-

nie szybko. Właściwie nawet tego nie zauważyłem. Ułamek

sekundy później ryś leżał na grzbiecie, przednimi pazura-

mi przyciągał psa do siebie, a tylnymi próbował rozpruć

mu brzuch. Ale te dwa następne też zaatakowały i wśród

1061396

background image

1061396

łopianów turlał się czarno-rudy kłąb. Po paru sekundach

drapieżnik stał znowu nieruchomo, a odrzucone na boki psy

przyczaiły się z brzuchami przy ziemi. Dyszały z wywalo-

nymi jęzorami. Po nim nie było nic widać. Znowu obliczał

odległości, siły i ułamki sekund. Jak piękna, ciepła, żywa

maszyna. Stałem o parę kroków i kompletnie nie liczyłem

się w rozgrywce. Przez długie minuty mogłem patrzeć na

wolne, dzikie zwierzę w, można by rzec, kulminacji jego

wolności i dzikości.

W końcu zaczął pojmować, że jednak wygrywa. Nie-

spiesznie odwrócił się i lekkim truchtem ruszył w zarośla.

Psy jednak skoczyły za nim i próbowały go dopaść w mar-

twej odnodze strumienia. Znów znieruchomiał i czekał na

atak. Na chwilę straciłem zwierzęta z oczu. Usłyszałem od-

głosy kotłowaniny, znowu ten niski, mięsny pomruk, ponad

zaroślami błysnęły srebrne rozbryzgi wody, któryś pies za-

skomlał i wszystko ucichło. Ruszyłem w tamtą stronę. Ryś

wyszedł już z wody i wspinał się bez pośpiechu na przeciw-

legły brzeg. Złocista zjawa zniknęła wśród łopianów i mięty.

Psy były ledwo żywe. Brodziły w martwej odnodze po

brzuchy i chłeptały zielonkawą wodę. Miały niewyraźne

miny. Jeden był zakrwawiony. Krew płynęła z rozdartego

ucha. Drugiemu krew sączyła się z tylnej łapy.

Ile to mogło trwać? Pięć minut? Siedem? Było jak sen.

Piękny i okrutny. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak dzi-

kie tak blisko spotyka się z udomowionym. Zmęczone psy

patrzyły na mnie zrezygnowanym, ludzkim wzrokiem. A ja

patrzyłem w ślad za złotym płomieniem rysiego ciała, który

zgasł wśród zieleni.

1061396

background image

1061396

101

Wrzesień

Zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się

już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty

stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu

właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnud-

niejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą

burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej

zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś

w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię,

dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi

wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na

chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy pora-

nek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika

szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu

słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo

cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo.

Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje

się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw

widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu

odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale

przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to,

co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód.

Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę

mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność

nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny

1061396

background image

1061396

102

kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze

zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. W tym miejscu,

u wylotu doliny, noc smuży się jak dym. W górze, niemal

w zenicie, wisi strużyna księżyca w ostatniej kwadrze. Zaraz

obok, po lewej, bardziej na wschód jaśnieje Wenus. Dwa-

kroć, trzykroć jaśniejsza od satelity. Zupełnie tak, jakby nie

składała się z minerałów, ale była jedynie miejscem, pęknię-

ciem w czerni nocy, przez które przenika jakaś przedwiecz-

na, nadprzyrodzona jasność. Jakby tam było coś, o czym

nie mamy za dnia pojęcia, i trzeba chłodu wrześniowego

świtu, by na ułamek czasu to dostrzec. Rzeczywiście jest

zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen,

ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać

od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się

wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą

jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni

to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda

marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej

grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym

już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świa-

ta, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać.

Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów

i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oran-

żów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku,

który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć

oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, zła-

mania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju,

w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto

z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po

sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim,

1061396

background image

1061396

otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostat-

nich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je

mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia

lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie

przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale

jesieni. Tak sobie myślę w śpiworze, w środku kraju, z czar-

nym Uhercem zamykającym dolinę.

Nasłuchuję, jak ryczą byki. Jeden, drugi, trzeci, piąty.

Tego roku wcześnie zaczęło się rykowisko. Nie zaczekały

do pierwszych przymrozków. Ten dźwięk jest tak potężny,

jakby dobywał się gdzieś z głębi ziem i wód. Niemal wie-

lorybi jakiś. Są tak zaślepione, że można podejść na kilka-

dziesiąt kroków. Robiłem to w księżycowe noce. Szły jak

na zatracenie, niemal ślepe, w poszukiwaniu rywali i sa-

mic. Było słychać trzask gałęzi, łomot, dudnienie ziemi, gdy

spieszyły, by zdążyć ze wszystkim, nim skończy się jesień.

1061396

background image

1061396

104

Utopia

W 1956 roku Paweł Jasienica pojechał do Chin. Opisał swo-

ją sześciotygodniową podróż w książce Kraj nad Jangcy.

Wznowienie ukazało się w 2008 roku i o ile mnie pamięć nie

myli, przeszło bez specjalnego echa. A szkoda, bo rzecz jest

ciekawa i z biegiem czasu nabrała mocy i nowych sensów

jej przybyło.

Wyzwolony z historii Jasienica okazuje się wybornym

prozaikiem. Materia świata, krajobraz, smaki rzeczywistości,

po prostu życie wyzwalają u niego polszczyznę najlepsze-

go gatunku. To się czyta, jakby się oglądało. Chiny obu-

dziły jakąś niezwykłą zmysłowość języka. Wędruje przez

nie, wieziony i wiedziony przez chińskiego anioła stróża

i przewodnika, lecz mamy przecież wrażenie, że podróżuje

samotnie i widzi wszystko to, co chce zobaczyć. Jest koniec

roku 1956, Mao wprowadza właśnie drastyczną politykę rol-

ną, drakoński system obowiązkowych dostaw. Eksportem

żywności chce sfinansować budowę atomowego mocar-

stwa, które w przyszłości zostanie światowym hegemonem.

Tymczasem u naszego pisarza na dwustu pięćdziesięciu

stronach nie pada ani razu słowo „komunizm”, nie zostaje

wymienione ani razu imię Przewodniczącego. W ogóle trud-

no się zorientować, w jakim systemie przebywamy. Gdzieś

po drodze pada określenie „ekskapitalista” i „eksziemianin”.

Poza tym odbywamy podróż po fascynującej utopii. Potę-

ga chińskiej historii splata się z gigantycznym wysiłkiem

przemiany. Jasienica nie może oderwać oczu od pejzażu,

1061396

background image

1061396

105

od materialnego świadectwa dziejów, w przesuwających

się obrazach odczytuje i przeszłość, i przyszłość kraju. Jak

najlepszy prozaik wdaje się w szczegół, w rys, okruch, chwi-

lową pogodę. Gdzieś dopada go niespodziewany w grudniu

upał i to jest okazja, by podpatrzeć, z ilu warstw składa się

ubranie rybaka, któremu raptem zrobiło się gorąco, a to

prowadzi do rozmyślań nad chińskim systemem ogrzewania

wiejskich domów, do jego opisu, a potem jeszcze do ogól-

nej refleksji nad hartem i spartańskimi cechami chińskie-

go ludu w ogóle. Nurza się Jasienica w Chinach z rozkoszą

i znajduje dla tej rozkoszy język, który nam z kolei sprawia

fizyczną przyjemność.

No dobrze. Ale co z tym komunizmem? Dlaczego właś-

ciwie go nie ma? Przecież pisarz przyjechał znad Wisły,

sami komuniści go wysłali i swoje wie. Więc skąd ta po-

wściągliwość w realiach politycznych? I żeby imię Mao nie

wystąpiło ani razu, chociaż występowało wówczas zawsze

i wszędzie? Gdzieś tam przez sekundę drobna aluzja, że

wizerunki przywódców są tandetne i kiczowate, a przecież

sztuka chińska z jej wielkością… Byłażby to aż tak sprytna

propaganda? Żeby chwalić, nie nazywając? Przekonywać,

nie drażniąc? Uwodzić, usypiając czujność?

Bo cokolwiek by mówić, obraz Chin Jasienicy jest uwo-

dzicielski. Jest utopijny, ale zarazem przesycony konkretem.

Rzecz dzieje się trochę na innej planecie, ale jest w tym mię-

so opowieści: te wiejskie pejzaże, ta udręka ludzi i bydląt

wprzęgniętych w kieraty i archaiczne urządzenia nawadnia-

jące, zgięte grzbiety, półnagie ciała, nędza, wysiłek, absurdal-

ny heroizm w zniszczonych, pustynnych krajobrazach pod

obojętnym niebem Wschodu. Obraz małego, szarego osła

z zawiązanymi oczami obracającego wodny kierat stojący

w tym miejscu od setek lat zmienia propagandę w opowieść.

1061396

background image

1061396

Bo łatwiej jest uwierzyć w utopię budowaną w dalekim,

pięknym kraju. Nawet (a może zwłaszcza…) gdy doświad-

czaliśmy tej utopii u siebie. Łatwiej jest uwierzyć, że inni so-

bie poradzą, ponieważ mają siły, możliwości i bardziej utopii

potrzebują. Są dla niej po prostu stworzeni. W podróży, na

obcej ziemi, nasz umysł pracuje inaczej. Nasza wyobraźnia

godzi się na więcej. „A może im się uda?” Wszak to jest

„gdzie indziej” i nasze miary nie mają tam zastosowania. Bo

czym w końcu była nasza utopia, jeśli nie jakimś smętnym

naśladownictwem, dalekim odbiciem, ledwo podróbką lek-

ką i bezdźwięczną jak fałszywa moneta? Nie ta skala, nie

te możliwości, nie ten kosmiczny zamysł. Ale gdy się widzi

osła z zawiązanymi oczami, wydeptującego biegnącą w krąg

tysiąc letnią ścieżkę, to przecież łatwiej uwierzyć i się zgodzić.

Wiem, o czym mówię. Byłem w Chinach. Przez tydzień

przyglądałem się, jak komunizm zmienia się w kapitalizm.

Mao patrzył zewsząd. Ze ścian, z banknotów, z podkoszulek.

Jednocześnie Pekin wokół wyglądał jak Manhattan, tylko

jeszcze bardziej. Jak Manhattan, który będzie większy i wyż-

szy. I potem, gdy jechałem na północ przez stepy, widziałem,

jak rozstępuje się ziemia i w środku nicości powstają gotowe

milionowe miasta. Patrzyłem i mówiłem: „Tak. Niech oni to

zrobią. Niech odmienią świat nie do poznania, skoro mają

taką siłę i taką wolę”. I żałowałem, że tego nie dożyję i mogę

to sobie tylko wyobrażać.

Bo z dala od domu łatwiej godzimy się na koniec świata

w nadziei, że nie dotrze w nasze strony. Chyba że jako pod-

róbka, która jak zwykle rozejdzie się po kościach.

1061396

background image

1061396

107

9,99

Bohaterowie Krzyżaków Sienkiewicza mówili po góralsku.

Pisarz widać podzielał opinię swoich współczesnych, że gó-

rale są etnicznie najczystszymi Polakami. W swojej gwarze

i kulturze przechowali coś w rodzaju prapolskości w stanie

nienaruszonym. To, że przynajmniej częściowo są potomka-

mi wędrownych pasterzy z Bałkanów, z rumuńskich Karpat,

nikomu nie przeszkadzało. Niewykluczone, że ta wiedza

była wówczas ogółowi niedostępna. O samych góralach

nawet nie wspominając. Wprawdzie te wszystkie „kierdle”,

„żentyce”, „puciory” i „redyki” pochodziły raczej z rumuń-

skiego, czy może nawet wołoskiego, ale nikt o tym głośno

nie wspominał. Spróbujcie zresztą powiedzieć góralowi, że

jest Rumunem…

Sami górale – plemię przecież wysoce przedsiębiorcze

i nie w ciemię bite – natychmiast odpowiedzieli na owo

mito logiczne zapotrzebowanie. Stali się w dwójnasób góral-

scy, arcypolscy, i dodali sobie malowniczości, by jak najlepiej

wypaść w oczach spragnionych silnych wrażeń mieszczu-

chów. Wrażeń tak narodowych, jak etnograficznych. Moż-

na rzec, że górale, czując koniunkturę, stworzyli jedyną

w swoim rodzaju markę. Niepowtarzalny brand. Zrobili to

wprawdzie według zewnętrznego projektu, niemniej wy-

korzystali sporo elementów rodzimego pochodzenia, czyli

te wszystkie ciupagi, parzenice, zbójnickie i sabałowe ba-

jania. Nie ma w naszym kraju drugiej grupy, która byłaby

tak doskonałym pomieszaniem bytu realnego z projektem

1061396

background image

1061396

108

mitologicznym i estetycznym. Górale są w pewien sposób

fikcją, która stała się silniejsza od rzeczywistości. Dostali

swoją szansę pod koniec XIX wieku i wykorzystali ją po

mistrzowsku. Talenty jednak się dziedziczy.

To się zaczyna wiele kilometrów wcześniej. Coś robi

się nie tak z krajobrazem. Polska jest bezwzględna, przy-

musiła nas do wielu rzeczy i do wielu przyzwyczaiła, ale

gdzieś między Szaflarami a Białym Dunajcem ma się po-

czucie, że się wjeżdża do jeszcze bardziej Polski, do Polski

podwójnej, trzykrotnej, Polski hard. Stopień wizualnego

obesrania poboczy drogi numer 47 przywodzi na myśl

zaplanowaną, celową i  precyzyjnie odbytą zbrodnię na

pejzażu, mord na cudzie świata, który nam podarowano.

Jeśli jest pogoda, to w oddali widać góry, te kilka czy kilka-

naście prawdziwie skalistych szczytów, które dostaliśmy

od losu czy historii, by móc je podziwiać, by chronić się

w cieniu ich piękna. Lecz musimy na nie patrzeć poprzez

obskurny majak, przez ten syf nieopisany poustawiany po

jednej i po drugiej stronie drogi. Tak sobie wyobraziliśmy

wielki świat i tak go zbudowaliśmy: z drutów, ceowników,

folii, dykty, farby, blachy i plastiku. I teraz jedziemy przez

jakąś poronioną Dolinę Jozafata i krwawią nam źrenice od

tej ględźby obleśnej, od tej zachwalanki namolnej, że apar-

tamenta, że koliby, że zbójnickie, że salceson po 6,50, że

tam tylko po 5, że pajntbol i srajtpul, że gacie, że ogrodzenia,

że jaskinia solna, że jama z gówna, że taki, śmaki, owaki,

metr po metrze, płachta za płachtą, sztrajfa za sztrajfą,

mamidło za mamidłem, baner, taka jego mać, za banerem,

w otchłań dostępności, w bezmiar oferty, w nieskończoność

satysfakcji oraz spełnienia.

A potem wjeżdżamy do miasta, do którego niegdyś piel-

grzymowały najlepsze umysły epoki (które zresztą to miasto

1061396

background image

1061396

poniekąd wymyśliły), zostawiamy gdzieś auto i udajemy się

na główną ulicę. Ale tam nie ma żadnej ulicy. Jest tylko dal-

szy ciąg drogi numer 47, tyle że bez samochodów. Barwnego

badziewia jest więcej, bo się stłoczyło, skropliło się i ścieka

po ścianach, po szybach, po drzewach, dachach, schodach,

płotach, po wszystkim. Nic spod tego trądu już nie widać.

Spod „kurczak po 5,60” i spod „muzyka od 20.00 do 22.00”

i spod „trzecie coś tam gratis”.

Bo talent nie przepada. Talent się dziedziczy i dostoso-

wuje do zapotrzebowania. Sto parę lat temu było zapotrze-

bowanie na tożsamość narodową podlaną etnograficzną

egzotyką. Teraz chcemy, by spełniały się wszystkie nasze

marzenia – zwłaszcza po 7,50 albo po 9,99, ponieważ tak

jest na całym świecie, dobrze o tym wiemy, i nareszcie do

tego świata przynależymy. Zwłaszcza u stóp najpiękniej-

szych gór w najbrzydszym mieście w kraju i wśród jego naj-

bardziej przedsiębiorczych na świecie mieszkańców.

1061396

background image

1061396

110

Jadąc w literacką trasę

przez Niemcy (i Austrię)

Bo Niemcy to jednak życie w drodze i nigdy nigdzie dłu-

żej niż dwa dni w jednym miejscu. Lunapark. Rollercoa-

ster. Wciąż jakieś automatycznie rozsuwane drzwi. Wciąż

dyskretny pneumatyczny odgłos. Na dworcu, w pociągu,

w autobusie, wciąż przesiadki i odliczanie minut na bia-

łych kolejowych zegarach albo oczekiwanie, aż na wielkiej

czarnej tablicy Departures zapalą się zielone lampki obok

twojego lotu do wszystkich pisarskich diabłów. Tak było

ostatnio we Frankfurcie, gdy wracałem do domu. Wyjście

B52 zrobili w kazamatach, na samym dole, i tam się czeka-

ło na Kraków. Obok Rumuni czekali na swój Kluż. W ta-

kiej samej piwnicy. Miałem dwie godziny i nie dałem się

tam zamknąć. Poszedłem na górę. Frankfurckie lotnisko

jest OK. Prawdziwy Babilon. Słychać szmer przemieszcza-

jącego się tłumu i co sekundę, dwie odzywa się pipczenie

elektronicznych czytników. Co sekundę, dwie ktoś coś ku-

puje w tych wielkich, otwartych na wszystkie strony duty-

free. Co sekundę, dwie Japończyk kupował butelkę wina za

pięćdziesiąt euro, południowy Koreańczyk torebkę dla żony

za dwa tysiące, a Chińczycy zielonego walkera bodajże za

trzydzieści parę. Tak, co sekundę ktoś coś kupował, pako-

wał do toreb i biegł do swojego jumbo albo airbusa do Tokio,

Tianmen albo innego Kapsztadu. Do Bombaju, do Dubaju,

do Tierra del Fuego, wszędzie, i tylko na Antarktydę nic nie

leciało tego dnia. Co sekundę pipczenie, torba z plastiku

i bieg, żeby zdążyć, kręcąc po drodze kamerą i pstrykając

1061396

background image

1061396

111

telefonem dokumentację międzykontynentalnych przygód.

I te samoloty: gigantyczne, z delfinimi łbami, z wielkimi na-

pisami na kadłubach w tureckim, chińskim, w sanskrycie,

po eskimosku, po kameruńsku i papuasku, ociężale kołu-

jące w stronę pasów startowych jak obżarte bydlęta z bla-

skiem ostatnich promieni słońca na krągłych grzbietach,

jakby wracały z jakichś high-tech pastwisk. I potem z rykiem

wznosiły się w powietrze, by przepaść w niebie i wylądować

w stronach, gdzie pije się wina z duty-free i ogląda tysiące

cyfrowych fotografii przedstawiających wnętrza terminali

Frankfurt Flughafen. Takie miałem piękne refleksje. Dwie

godziny przerwy.

Parę lat temu rzuciłem palenie, więc zostawała tylko ob-

serwacja. Tego dnia nie mogłem się też napić jima beama,

ponieważ wieczorem miałem prowadzić. Wypatrywałem

Ruskich i Chińczyków. Nasłuchiwałem Polaków. Jednemu

plątały się nogi i mówił do siebie w alkoholowej ekstazie:

„Ale się nawaliłem!”. Ale reszta, stu dwudziestu innych Po-

laków w ciągu dwóch godzin, reszta była po europejsku

wstrzemięźliwa. Żółci w europejskich garniturach wyglądali

jednak nieco komicznie. Jak przebrane dzieci. Nosili te gar-

nitury jak mundury. Może wydawało się im, że za pomocą

garnituru rozpływają się w europejskim tłumie? Zgoda: ta

opowieść jest pełna uprzedzeń. Uważam, że żółci powinni

przybywać do Europy w swoich własnych strojach. Tak jak

piękne kobiety z Indii. Jak piękne kobiety z Afryki. Tym-

czasem wbijają się w szare garniaki i wyglądają jak armia

robotów. Japończycy powinni wyglądać jak samuraje, Japon-

ki jak gejsze. Chińczycy powinni wyglądać jak Chińczycy

i tyle. Ortodoksyjni muzułmanie mają jednak więcej klasy.

Tak samo jak Rosjanie. Wysiadają z wielkiego tupolewa,

paszporty sprawdzają im już przy samych drzwiach, ale

1061396

background image

1061396

112

oni się nie przejmują, ryczą na cały głos w języku Puszki-

na i Tołstoja i od razu widać, że te ciuchy od Armaniego

i Prady włożyli tylko dla jaj, dla zmyłki, żeby zdezoriento-

wać europejskie straże w drodze do kasyn Monte Carlo,

by puścić tam część dochodu narodowego ojczyzny, i na

Wyspy Brytyjskie w celu zakupu Manchesteru United oraz

Liverpoolu za gotówkę przewożoną w trzech walizkach.

A inni wyglądają tak, jakby uciekli gdzieś z upadłych koł-

chozów. Grubi i obdarci. Palą i stoją w tych smoking areas

z tymi odkurzaczami, co wciągają dym. Palą i patrzą na

Babilon jak na przyszły łup. Bo przecież nie są stąd, a jednak

chcieliby to wszystko mieć, te flaszki koniaku po trzysta

euro, majtki po pięćset i czapki po tysiąc. Jasne, każdy by

chciał, ale oni, zdaje się, myślą, że im się po prostu należy.

No ale, jak powiedziałem, ta opowieść jest pełna uprzedzeń

i nie zamierzam wcale tego ukrywać. Jak człowiek spędza

na frankfurckim lotnisku tyle czasu, to jednak musi wejść

w dyskusję z resztą świata i pytać o miejsce i przeznaczenie

ludów, narodów oraz cywilizacji.

Wracałem wtedy z Grazu. W Grazu była słoneczna jesień.

Wyszedłem rano na spacer. Spacerowałem może dwie go-

dziny i spotkałem z piętnastu żebraków. Niektórzy wyglą-

dali na miejscowych spryciarzy, niewolników taniego wina

albo heroiny. Ci żebrali w marszu. Podchodzili i mówili,

że potrzebują euro albo dwa na telefon. Albo próbowali

zgadnąć, skąd jestem, i popisywali się fragmentaryczną

znajomością paru europejskich języków, by zakończyć frazę

prośbą o wsparcie w celu nabycia biletu powrotnego do

domu. Czułem się nieco zdemaskowany, nieco obnażony, bo

raczej nie brali mnie za Austriaka. Żeby nie komplikować

sprawy, mówiłem im, że jestem z Rosji, i wspomagałem

1061396

background image

1061396

113

drobną kwotą. Ten sam numer co na całym świecie: zabrak-

ło pieniędzy na bilet, a bardzo chcą wrócić do domu. Trzy

lata temu w chorwackim Rovinju przynadpity koleś ze sło-

wiańskim dramatyzmem upiększał opowieść o pragnieniu

powrotu do domu historią, że przed dwoma minutami

właśnie go okradziono. Ale oprócz tych aktywnych że-

braków austriackich byli też pasywni, siedzący, tacy bar-

dziej tradycyjni. Na moje oko napływowi: Słowiańszczyzna,

Bałkany, czarne chustki na głowach, gesty stare jak świat,

proszalne, kiwanie się, mistrzowsko wyciągnięte i zastygłe

dłonie o rysunku zupełnie Dürerowskim. I te przedwieczne

postacie siedziały na stopniach kościołów. Lecz kościoły

były zamknięte. Zamknięty na głucho był Stadtpfarrkir-

che przy Herrengasse. To zapamiętałem. Nawet kamienne

stopnie głównego i bocznego wejścia wyglądały na rzadko

używane. Ale siedzieli. Trzech. Przed martwym kościołem,

a sami wyglądali tak, jakby przybyli prosto z najlepszych

czasów miłosierdzia i jałmużny. Siedzieli też przed katedrą,

która była otwarta, ale do środka wchodzili głównie japoń-

scy turyści, bo mieli na bilet. Niewykluczone, że tokijscy

globtroterzy dawali bośniackim wdowom i ukraińskim le-

niom większe datki niż austriaccy chrześcijanie. Tak, dawne

austro-węgierskie cesarstwo upominało się tutaj o swoje.

Wszystkie nacje powinny tutaj żebrać. Polacy też, jak naj-

bardziej, ci z Galicji i Słowacy, i Czesi, i Rumuni, i Słoweń-

cy, i Chorwaci, i Włosi z Tyrolu oraz z Triestu. Wszyscy

cesarsko-królewscy poddani, nie wyłączając oczywiście

Cyganów, powinni żebrać, ale nie pod kościołami. Powinni

żebrać pod austriackim bankiem narodowym i tyle. I po-

winni dostawać.

Takiego byłem zdania, gdy po dwóch godzinach wraca-

łem do hotelu zaopatrzony w johnniego walkera, bo jakoś

1061396

background image

1061396

114

nigdzie nie mieli jima beama. Otworzyłem szeroko okno,

skopałem buty, nalałem sobie szklankę i położyłem się na

łóżku, żeby rozmyślać o germańskim fenomenie. Zawsze tak

robiłem w tych hotelach, które mi fundowali: otwierałem

butelkę i rozmyślałem o germańskim fenomenie. Nie chcia-

łem być niewdzięczny i nie chciałem w typowo słowiański

sposób przepierdalać – było nie było – germańskiego cza-

su. I wtedy tam, w Grazu, zrobiło się południe i zaczęły

bić dzwony. Słuchałem i wspominałem dźwięki wszystkich

niemieckich dzwonów, jakie tylko mogłem sobie przypo-

mnieć, wszystkie dźwięki dzwonów z tych wszystkich stu

osiemdziesięciu germańskich miast i wsi, w których byłem.

Przypominałem sobie wszystkie sto osiemdziesiąt germań-

skich pokojów, w których popijałem beama albo walkera

i słuchałem dzwonów. Romańskich, gotyckich, renesanso-

wych i barokowych. Niewątpliwie część z nich na skutek

działalności aliantów była replikami, ale ja i tak słuchałem,

jak słucha się prawdziwych. Słuchałem, jak przemawiają do

mnie z głębi wieków. Słuchałem, jak ich pojedyncze dźwięki

składają się w symfonię chrześcijaństwa. Tak było na przy-

kład w Akwizgranie, gdzie opłakiwałem relikwie Karola

Wielkiego złożone w prezbiterium katedry. Opłakiwałem

je w hotelu Hesse Am Marschiertor położonym kilometr

na południe od świątyni i dość blisko dworca. Tak sobie to

wymyśliłem: hołd dla pierwszego z Karolingów, bez których

Europa mówiłaby po eskimosku albo libijsku i wyznawałaby

totemizm. Specjalnie po to tu przyjechałem i wszedłem na

pierwsze piętro hotelu przy Friedlandstrasse 20. Nalałem

sobie szklankę beama, położyłem się na łóżku i opłakiwałem

niegdysiejszą wielkość. Trudno, żebym się mazał, pałętając

się po Hühnermarkt. Wciąż miałem w pamięci ostrzeżenia

przyjaciół, że w Niemczech za publiczny płacz aresztują

1061396

background image

1061396

i wysyłają na leczenie. I tak było wszędzie. Opłakiwałem

wielką niemiecką przeszłość za zamkniętymi drzwiami.

W Augsburgu na przykład robiłem to w Dom Hotel przy

Frauentorstrasse 8. Dom – to znaczy katedra. Było czysto

i schludnie oraz po protestancku surowo, chociaż to środek

Bawarii. Nawet minibaru w pokoju. I w dodatku niedziela.

Na głównej ulicy wszystko było pozamykane niczym w or-

todoksyjnej wizji święcenia dnia świętego. Nawet latarnie

mieli przygaszone. W przyjemnym sklepie z winami ktoś

się krzątał. Na wystawie wypatrzyłem butelkę z Burgenlan-

du. Ale ten w środku tylko sprzątał i na nieśmiałą prośbę

zesztywniał i powiedział:

– Jest niedziela i jesteśmy w Bawarii.

1061396

background image

1061396

116

Wujek

Mój wujek umarł w środę.

Mieszkał we wsi na wschodzie Polski. W dzieciństwie

i wczesnej młodości spędzałem tam każde wakacje. Byłem

wprawdzie miejskim dzieckiem, ale czułem się u nich jak

w domu. Jakbym się tam urodził. Stamtąd pochodził mój

ojciec. Wieś leżała na wysokim brzegu. W dole płynął zie-

lony, kapryśny Bug. Latem woda opadała i ukazywały się

mielizny. Razem z wiejskimi chłopakami przechodziliśmy

na drugą stronę albo rozbijaliśmy obozy na piaszczystych

wyspach. Tą samą rzeką mój ojciec w  dzieciństwie wę-

drował do szkoły w  sąsiedniej wsi: zimą, gdy zamarzała,

przypinał łyżwy i  mknął kilka kilometrów w  górę biegu.

Podczas drugiej wojny światowej właśnie na Bugu była

granica między strefami okupacyjnymi: niemiecką i sowiec-

ką. Mój wuj był wówczas przemytnikiem. Nocą łodziami

szmuglowało się na sowiecką stronę wyroby przemysło-

we i powracało ze spirytusem. W gospodarstwie mojego

dziadka stacjonowali Niemcy. Ukrywali wojskowy sprzęt

w sadzie poprzykrywany wielkimi siatkami maskującymi.

Legenda rodzinna głosi, że zachowywali się bardzo przy-

zwoicie. Wymieniali swoje racje wojskowe na świeże mleko

i jajka. 22 czerwca 1941 o świcie zniknęli. We wsi chyba

nawet trochę żałowano, że odeszli. W  czasach mojego

dzieciństwa te wspomnienia i legendy były jak najbardziej

żywe. Mieszały się z teraźniejszością. I z magią.

1061396

background image

1061396

117

Tak więc mój wujek umarł w środę. Pogrzeb był w ponie-

działek. Prószył śnieg.

Msza żałobna odprawiała się w małym drewnianym koś-

ciele. Ten kościół sto lat temu był greckokatolicką cerkwią.

Wujek miał osiemdziesiąt jeden lat, od roku ciężko chorował

i śmierć nie była zaskoczeniem. Przez całe dorosłe życie

był w rodzinie ważną osobą. Jego drobna ruchliwa postać

zawsze znajdowała się w centrum wydarzeń. Jego spokoj-

na mądrość i dyskretne, autoironiczne poczucie humoru

sprawiały, że ludzie doń lgnęli. Podczas pogrzebu i później

ta siła przyciągania objawiła się raz jeszcze. Oto zjechała

się rodzina z dalekich zakątków kraju, ludzie, którzy nie

widzieli się czasem od lat, od dziesięcioleci. Już po pogrze-

bie, gdy zasiedliśmy do długich stołów, ta, wydawałoby się,

smutna uroczystość zamieniła się w spokojne rodzinne

święto. Nawet wdowa, moja ciotka, nie rozpaczała i wy-

glądała na pogodzoną. Tak samo dwaj siwiejący synowie,

tak samo wnuki i reszta rozgałęzionej rodziny. Żałobnicy

jedli, popijali owocowe nalewki i po prostu cieszyli się swoją

obecnością. Za ciemnymi oknami padał wczesny śnieg. Nie-

których krewnych poznawałem raczej instynktownie. Tak

się zmienili i postarzeli. Wspominaliśmy i uśmiechaliśmy się

do siebie. Drobna i krucha postać wuja pojawiała się w tych

wspomnieniach całkiem naturalnie, pozbawiona patosu,

oczyszczona z żalu i rozpaczy. Przypominałem sobie, jak

rok temu słabnący już wuj narzekał, że wszyscy jego daw-

ni koledzy odeszli. Wtedy ciotka z całkowitym spokojem

powiedziała: „Nie bój się. Czekają na ciebie” i wymownie

spojrzała w sufit.

Piszę ten, wydawałoby się, bardzo prywatny nekrolog

nie dla kaprysu. Po prostu chcę powiedzieć, że śmierć cza-

sami objawia nam swój sens. Sprawia, że spotykamy się

1061396

background image

1061396

i cieszymy swoją obecnością w sposób, który bez owej śmier-

ci nie byłby możliwy. I tam, w tej dalekiej wsi mojego wuja,

który przemycał przez rzekę sowiecki spirytus, pojąłem, że

śmierć jednak bardzo przydaje się nam w życiu.

1061396

background image

1061396

119

Targowisko

Mój sąsiad, odkąd pamiętam, zawsze we wtorek zapala

swoje stare auto i jedzie do odległego o dwadzieścia pięć

kilo metrów miasta. Miasto jest niewielkie, liczy około trzy-

dziestu tysięcy mieszkańców, leży u podnóża Karpat i za-

wsze stanowiło centrum handlowe i administracyjne dla

okolicznych wsi. We wtorki na wielkim placu nad rzeką

odbywa się targ. Tak było dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt

i sto lat temu. Tam właśnie wybiera się mój sąsiad. Tak samo

jak wybierał się jego ojciec i zapewne dziad.

Pamiętam, że jeszcze kilkanaście lat temu na targu można

było kupić zwierzęta. We wtorek zwożono prosięta, cielęta,

kury i kaczki. W workach stało zboże i pasza. Handlowało

się końskimi uprzężami, prostymi narzędziami rolniczy-

mi oraz przedmiotami codziennego użytku potrzebnymi

w każdym gospodarstwie, grabiami, wiadrami, widłami, sie-

kierami i tak dalej. Nad tym miejscem w środku miasta raz

w tygodniu unosił się zapach wsi.

Teraz nic z niego nie pozostało. Targowisko pachnie chiń-

skimi wyrobami tekstylnymi. W słońcu wydziela woń gumy

i plastiku. Klientela – jak mój sąsiad – pozostała ta sama,

ale nie ma tutaj już prawie nic, co by służyło rolnictwu.

Ze zwierząt można co najwyżej nabyć szczeniaka jakiejś

wyrafinowanej rasy, który wyrośnie potem na najpospolit-

szego kundla. Na straganach leżą natomiast nieprzebrane

ilości ubrań i obuwia. Setki fasonów i kolorów. Garnitury,

sukienki, dżinsy, suknie ślubne, płaszcze, bielizna, jednym

1061396

background image

1061396

120

słowem wszystko, co człowiekowi potrzebne jest do ubrania

na każdą okazję od chrztu aż po pogrzeb. I wszystko jest

tanie. Nigdy wcześniej nie było towarów tak tanich, tak

rozmaitych i oczywiście tak tandetnych. Pięćdziesiąt cen-

tów za parę skarpet to przecież cena zbliżająca się do zera.

Buty za trzy euro. Garnitur za trzydzieści. A klientami są ci,

którzy wciąż pamiętają czasy, gdy zakup ubrania czy butów

stanowił bardzo poważny wysiłek finansowy. Ba, pamiętają

czasy, gdy latem po prostu chodziło się boso.

Tak więc po zwierzętach nie ma już śladu. Niewiele

też pozostało towarów związanych z pracą, z produkcją,

z wytwarzaniem. Za to jest stoisko z przyprawami z całe-

go świata. I stragan, gdzie po dwa euro sprzedaje się perfu-

my o nazwach dziwnie przypominających znane światowe

marki. Albo stragan z replikami broni palnej. Liczne stra-

gany z biżuterią ze złocistych i srebrzystych blaszek oraz

kolorowych szkiełek – zapewne takie świecidełka zabierali

dawni podróżnicy wybierający się na dalekie, niezbadane

lądy. Albo stragany z muzyką z pogranicza ludowej i disco.

Pośród tego niezmierzonego bogactwa kolorów i form prze-

chadzają się tłumy ludzi, którzy jeszcze do niedawna żyli

w świecie permanentnego niedoboru. I teraz, raptem, bez

uprzedzenia wrzucono ich w świat, gdzie głównym proble-

mem jest wybór pomiędzy jednym towarem a drugim. Ich

rodzice, albo wręcz oni sami, pamiętają jeszcze czasy, gdy

głód był doświadczeniem powszechnym i codziennym. Te-

raz muszą się zmierzyć z doświadczeniem nadmiaru i do-

świadczeniem powszechnej dostępności wszystkiego.

Gdy tak się przechadzam po tym moim targowisku, nie

mogę oprzeć się wrażeniu, że naprawdę zmierzamy w stronę

epoki, gdy rzeczy będziemy otrzymywać za darmo. W ja-

kiś perwersyjny i postkapitalistyczny sposób zrealizuje się

1061396

background image

1061396

komunistyczna utopia. Wyklęty lud ziemi zostanie naresz-

cie przyodziany, nakarmiony i wprowadzony do krainy ob-

fitości, gdzie króluje chińska tandeta, syntetyczne tkaniny

i biżuteria z plastiku.

Lubię moje targowisko nad rzeką. To doskonałe miejsce

do medytacji nad przemianami świata. Jeszcze kilkana-

ście lat temu symbolizowało lokalność, samowystarczal-

ność, może nawet autarkię. Dzisiaj, niczym latający dywan,

przenosi tłumy ludzi prosto w postnowoczesność. Wiejskie,

masywne kobiety przymierzają złociste pantofelki na dzie-

sięciocentymetrowych obcasach. Ogoleni na łyso chłopcy

mówiący lokalną gwarą biorą do ręki podróbki izraelskiego

uzi i powtarzają gesty podpatrzone w kinie. Nad całym tar-

gowiskiem unosi się woń podrabianych perfum i egzotycz-

nych przypraw. Jak nad resztą targowisk świata.

1061396

background image

1061396

122

Drapieżne

Wciąż pamiętam tamten wieczór. Byli u nas znajomi i do

późna siedzieliśmy za stołem. Dobrze po północy poszed-

łem na łąkę, by zgonić zwierzęta. Część przypędziłem

wcześniej i zostały tylko barany przypięte na łańcuchach.

Dwa leżały spokojnie, obżarte, i przeżuwały. Widziałem je

wyraźnie w świetle latarki. Trzeci leżał nieco dalej, ale ja-

koś płasko i nieruchomo. Podszedłem bliżej, by się przeko-

nać, że to tylko pół barana, ściślej mówiąc – jego przednia

część na rozciągniętym i napiętym łańcuchu. Był jeszcze

ciepły. Włożyłem dłoń do środka. Wnętrzności ocalały. Nie

były nawet rozszarpane. Wielki, ciężki żołądek wypełnio-

ny treścią pozostał nienaruszony. Dziwnie tak było dotykać

jeszcze ciepłego, a już znieruchomiałego. Zniknęło tylko

mięso. Dwie szynki zostały obrane ze skóry i pozostały tyl-

ko kości z resztkami ścięgien. Jeżeli był to wilk samotnik,

to musiał pożreć kilkanaście kilogramów. Więc może jed-

nak było ich więcej. Dotykałem stygnących resztek i roz-

glądałem się wokół, ale widziałem tylko noc. Może tam

były gdzieś w ciemności, przyczajone za strumieniem, któ-

ry cicho szemrał i przez ten dźwięk ciemność wydawała się

jeszcze bardziej nieprzenikniona. Mogły tam być i czekać

cierpliwie, aż odejdę i będą mogły wrócić i dokończyć. Ale

najdziwniejsza w tym wszystkim nie była krew, ciemność

i podejrzenie, że one albo on patrzą na mnie. Najdziwniej-

sze były te dwa pozostałe barany. Leżały i przeżuwały. Bez

trudu mogły zerwać łańcuchy, wyrwać kołki z ziemi. Robiły

1061396

background image

1061396

123

to często wcześniej z wielekroć błahszych powodów. Tym-

czasem leżały. Jeden biały, drugi czarno nakrapiany. Pięt-

naście metrów dalej drapieżniki rozszarpały ich towarzysza

z tego samego stada, z tego samego gatunku, czy nawet ro-

dziny, a one leżały pogrążone w swej baraniej samotności,

w swej obojętności. One – zwierzęta tak lękliwe. Czyżby

więc gdy nadchodzi drapieżne, gdy nadchodzi bestia, bez-

bronne staje się jeszcze bardziej bezbronne? A natura jest

panią samej siebie i dawno i na zawsze opuściliśmy jej kró-

lestwo, chociaż wciąż tęsknimy?

To wydarzyło się wiele lat temu, gdy żyliśmy na pustko-

wiu. Teraz mieszkamy we wsi i znowu mamy małe stadko

owiec. Wieś jest mała, kończy się w niej droga i dalej ciągną

się lasy. Janek mówi, że słyszał, jak wyły pod Uhercem. Mi-

chał, który do mrozów i śniegów trzyma swoje kilkadziesiąt

owiec w zagrodzie pod gołym niebem, każdego wieczoru

wystrzeliwuje dla postrachu racę. To ten, to ów widział, jak

gdzieś przemknęły, pojawiły się na skraju i zaraz przepadły

w zaroślach. W lesie można znaleźć resztki z udanych polo-

wań: kości i strzępy sarniego albo jeleniego futra. W mgliste

i ciemne noce zostawiam światło na podwórku, gdy nie

zamykam moich czterech sztuk. Pilnuję, by jeden pies był

na zewnątrz. Podwórko jest ogrodzone, ale cóż to dla wilka

porwać jedną i przeskoczyć półtorametrowy płot. Albo

tak jak tamtego lata zahipnotyzować resztę. Cała nadzieja

w tym, że pies raczej nie ulegnie hipnozie.

W domu jest jasno, komputer cichutko szumi, w każ-

dej chwili mogę połączyć się ze światem i dowiedzieć się

na przykład, ile może naraz zjeść wilk. Może dziesięć kilo,

a jego przełyk jest niezwykle rozciągliwy. Tymczasem gdzieś

na granicy naszego światła i tamtej, nie naszej ciemności

porusza się drapieżne. Równym, wytrwałym truchtem bada

1061396

background image

1061396

przejścia i wygląda łupu. Zjawia się, gdy już zapomnimy. Ale

w gruncie rzeczy cały czas się spodziewamy, że drapieżne

nadejdzie, że bestia się zjawi. Jeśli nie z lasu, nie z ciemnoś-

ci, to przecież zjawi się z głębi nas, z naszych wnętrzności,

by zadać ból i w końcu śmierć. Dlatego wciąż przywołuję

obraz tamtych dwóch zwierząt leżących tak spokojnie, gdy

zabijano jedno spośród nich. I przypominam sobie dotyk

ciepłego wnętrza, z którego uszło już życie. Nie był ani taki,

ani taki. W każdym razie zabrałem wówczas tego martwe-

go razem z żywymi i rano zakopałem resztki. Jakbym jed-

nak stchórzył.

1061396

background image

1061396

125

Dziady

Jakiś czas temu gościłem w pewnej polskiej parafii na Syberii.

To był sam skraj Rosji, zaraz zaczynał się Ałtaj i potem już

Mongolia. Spędziłem u księdza, powiedzmy Marka, trzy dni.

Ani razu nie widziałem go w sutannie. Chodził „po cywil-

nemu”, a właściwie „na roboczo”. Budował skromny kośció-

łek. Kipiał energią. Pilnował robotników, zwoził materiały,

mierzył, liczył, sam brał się do roboty, cały czas w ruchu,

w kombinezonie uwalanym wapnem. Przysiadał dopiero wie-

czorem i wtedy mogliśmy porozmawiać. Opowiadał, że poza

żywymi parafianami ma jeszcze swoich martwych: groby

zesłańców rozsiane po okolicy, którymi się opiekuje. „Oko-

lica” w tamtych stronach to dziesiątki albo i setki kilometrów

w jedną stronę. Wypytywałem o Rosję, ale nie był jej ciekaw.

Mówił wprawdzie po rosyjsku, ale tylko o tyle, o ile było mu

to potrzebne do kontaktów z urzędnikami. Przypominał

trochę mieszkańca polskiej wyspy. Rosja to był ocean. Więził

go, oddzielał i skazywał na samotność. Zbliżała się jesień.

W ogrodzie koreańskie zakonnice zbierały ogórki, by je po-

tem zakisić. W swoich habitach wyglądały jak szare motyle.

Jaki był sens doglądania starych grobów na odludziach

Wschodu? Czemu służył upór i coś w rodzaju heroizmu w do-

glądaniu kości nieodwołalnie zmienionych w minerał? To

chodzenie po ziemi, gdy oni tam, pod spodem, dawno zgnili,

zwietrzeli, spłynęli w głąb albo weszli w łodygi roślin? To mi

nie dawało spokoju, gdy podróżowałem po Wschodzie. Był

ogromny. Niewyobrażalnie wielki i pusty zarazem. Polskie

1061396

background image

1061396

126

zwłoki rozrzucone tu i tam przepadały w nicości. Jak poje-

dyncze ziarnka piasku na pustyni. Nic nie znaczyły. Wschód

je tylko unicestwiał. Można było palić heroiczne ognie, ale to

były znaki klęski. Trupia straż w bezmiernej obcości.

Chyba u Ossendowskiego jest opowieść o chińskich zmar-

łych w Urdze – tak nazywało się przed rewolucją Ułan Ba-

tor. Chińczycy mieli w niej swoją dzielnicę. Nazywała się

Majmaczen, czyli po prostu „miasto handlowe”. Chińczycy

mieszkali za murem, handlowali, wyprawiali i sprowadzali

towary i, siłą rzeczy, umierali. Obyczaj nakazywał, by cho-

wani byli w ojczystej ziemi. Trudno jednak było przez pu-

stynię Gobi transportować pojedynczych nieboszczyków.

Wkładano ich więc do drewnianych skrzyń, skrzynie skła-

dano w stosy i czekano, aż zbierze się wystarczająca liczba,

by uformować karawanę. Trudno powiedzieć, ile było tych

skrzyń. Dziesiątki? Setki? W każdym razie kondukt wielbłą-

dów kroczących majestatycznie przez piaski i kamieniste

bezludzia musiał pozostawiać niezatarte wrażenie.

Czasami wydaje mi się, że już dawno powinniśmy byli

sprowadzić do Polski wszystkich naszych zmarłych ze

Wschodu. Odnaleźć, odkopać, wydobyć. Delikatnie, pie-

czołowicie, włożyć do jakichś pojemników, trumienek, urn

i przywieźć do ojczyzny. Myślę, że potrafilibyśmy to zrobić.

Mamy wprawę w odkopywaniu, zakopywaniu, ekshumacji.

Nie wiem tylko, jaki środek transportu należałoby wybrać.

Samolot? Pomalowanego na czarno amerykańskiego herku-

lesa? Żałobną rosyjską bielugę? Trochę to nie pasuje do tak

bardzo narodowej misji. Pozostaje więc pociąg. Okryty kirem

transsyberyjski skład: długi, nieskończony, jak wszystkie klę-

ski mojego narodu. I żałobny bajkalsko-amurski, prowadzący

setki wagonów pełnych prochów, popiołów i kości. A na każ-

dej stacji, we Władywostoku, Komsomolsku, Birobidżanie,

1061396

background image

1061396

Tyndzie, Czycie, Bracku, Ułan Ude, Krasnojarsku, Nowo-

sybirsku, Omsku, Jekaterynburgu, Kazaniu i tak dalej, i tak

dalej, czekałyby transporty szczątków zwiezione z północy

i południa samochodami, wozami, wodą, czekałyby, aż za-

bierze je ten skład cały w cmentarnych wieńcach, w czarnych

sztandarach, funeralnych pióropuszach, w kłębach krwa-

wej pary, pędzący w stronę kraju, by scalić to, co rozszarpa-

ne, odzyskać porwane i przywrócić ostateczną łączność ży-

wych i umarłych. Zjednoczyć ojczyznę. Żeby nie butwiała

w tej dzikiej, nieludzkiej przestrzeni. Żeby nie gniła na od-

ludziu. Żeby ją wybawić z szatańskiej mocy Wschodu, gdzie

przepadali i ludzie, i narody, i przepadnie kontynent. Tak to

widzę. Że trzeba ich wszystkich sprowadzić, bo jak powró-

cą, to prawie tak, jakby zmartwychwstali, ponieważ wejdą

w nasze życie. Będą się grzali w jego cieple i raz do roku, je-

sienią, przyjdą na wezwanie i usiądą z nami w mroku przy

stole. Ale muszą być na miejscu, blisko, pod stopami, żeby

mogli przyjść. Tylko trzeba ich wyrwać, wykopać z wiecznej

zmarzliny, z bezwodnych piasków. Muszą być z nami. Gdzieś

na równinie koło Kutna, żeby wszyscy jesienią mieli tak samo

blisko do palenia ogni, do wzywania na strawę.

Trzeba ich przywieźć. Chociażby po to, by tam nie latać

i nie ginąć, bo to się nigdy nie skończy. Ich przecież nikt tam

nie chce, nie potrzebuje. Zajmują tylko miejsce. Wschód

ma dosyć własnych. Uważam, że jak jest po wszystkim, to

swoich powinno się zabierać, a nie zostawiać obcym, którzy

nie bardzo wiedzą, co z nimi zrobić. To trochę jak szantaż.

No więc trzeba ich zabrać chociażby po to, by ksiądz Marek

miał więcej czasu dla żywych. I ułożyć blisko siebie gdzieś

na zielonych łąkach pod Kutnem. Amen.

1061396

background image

1061396

128

Stary dom

Nikt już w nim nie zamieszka. Rozpada się z roku na rok

coraz prędzej. Część starego sadu została wycięta i dopiero

teraz widać, jaki był w rzeczywistości niepozorny i kruchy.

Otwarta przestrzeń pochłania go jak nicość. Teraz widać

go już z dala, ze starej zapuszczonej drogi, którą nikt nie

jeździ. Nic go już nie chroni. Tylko od zachodu zostało kilka

starych drzew.

Kiedyś jabłonie otaczały go z trzech stron. Jedynie od

południa, od strony podwórka docierało słońce. Reszta to-

nęła w cieniu. Teraz muszę sobie to wszystko przypominać,

wymyślać od nowa, wyobrażać sobie rzeczy, które już kiedyś

się zdarzyły. Od tego wyobrażania się zmieniają i stają się

coraz wyraźniejsze.

Mam mapę tamtych okolic w  skali 1 : 60 000. Wśród

zielonych plam lasów i błękitnych nitek wodnych cieków

widzę maleńki kwadracik oznaczający dom mojego dziad-

ka. Mapa jest tak dokładna, że dostrzegam na niej polną

drogę biegnącą przez zarośnięty cmentarz choleryczny.

Serce zamierało mi tam ze strachu nawet w środku jas-

nego dnia. Teraz oglądam to z góry, z niebotycznej odle-

głości, i widzę swoją dziecięcą postać buszującą z duszą

na ramieniu wśród kolczastych zarośli w  poszukiwaniu

jakiegokolwiek śladu po cholerykach. Szukałem kamien-

nych płyt, usypanych nagrobków, spróchniałych krzyży,

czegokolwiek, jakiejś materii chroniącej ludzką śmierć

przed zapomnieniem. Ale nic tam nie było poza dusznym,

1061396

background image

1061396

129

upajającym zapachem strachu. Wychodził z ziemi i uderzał

do głowy.

Teraz patrzę sobie na to wszystko z góry i jest jesień. Te

osiem domów rozrzuconych luźno poza obrębem wsi roz-

pada się i próchnieje. Prawie wszyscy umarli. Po niektórych

obejściach nie ma już śladu. Stodoła mojego dziadka też się

rozpadła i teraz z podwórka otwiera się widok na południe,

widok, jakiego nigdy tutaj nie było. Jakby ktoś raptem zrobił

okno w przestrzeni albo rozdarł powłokę świata. Parę miesięcy

temu stałem oniemiały i nie mogłem oderwać wzroku od tego

cudu. Patrzyłem poprzez czas, patrzyłem wskroś zdarzeń, na

przestrzał tego wszystkiego, co było. Gapiłem się przez własne

życie jak przez szybę i widziałem nieznany pejzaż.

Spędziłem w niej dziesiątki godzin. To była szkieletowa

konstrukcja obita deskami i kryta strzechą. Przez pionowe

szczeliny wpadały ukośne świetlne smugi. Wirował w nich

kurz. Szło się, a one pękały od dotyku i za plecami scalały się

na powrót. Byłem sam. Pachniało ziemią, wilgocią i stęchli-

zną, ale silniejsza była woń kurzu i suchego zboża piętrzące-

go się w snopach pod sam słomiany dach. To było trochę jak

stary nieużywany teatr z zanurzoną w półmroku scenografią,

z porośniętymi pajęczyną maszynami, sieczkarnią, wialnią,

dziesiętną wagą i hołoblowym wozem na gumowych kołach.

No więc metal, drewno i rośliny, a z obcych woni jedynie

zapach smaru w przekładniach sieczkarni. I całe dnie w sa-

motności. To pewnie były tylko godziny, ale pęczniały jak

wieczność w szarym półmroku stodoły. Wychodziło się na

zewnątrz jak spod ziemi, albo raczej z głębi wód.

Obejście składało się z pięciu budynków i muszę to opisać,

ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę zaznać spokoju. Zresz-

tą niedługo rozpadną się ostatecznie i opis stanie się opowieś-

cią, która przetrwa tylko dzięki czyjejś wierze. Na samym

1061396

background image

1061396

130

środku była studnia z cementową cembrowiną. Ostatni kręg,

ten wystający nad ziemię, miał na krawędzi wklęsłe wyżłobie-

nie w miejscu, gdzie przez dziesiątki lat opierało się wiadro.

Tak samo wycierają się progi i stopnie schodów. W każdym

razie od południa stała stodoła, od północy dom, od zacho-

du murowaniec, a od wschodu stajnia i chlew – wszystko

w regularnym czworoboku i cieniu kilku wysokich topól.

W tamtych okolicach stojące na uboczu zagrody poznawa-

ło się właśnie po starych ogromnych drzewach.

Właściwie większość życia toczyła się w cieniu. Wyjście

na światło, w blask dnia to była pewna niecodzienność. Cień

drzew i brąz drewnianych, wytrawionych pogodą ścian

domu stapiały się ze sobą i tworzyły coś w rodzaju osobnej

pory dnia, oddzielnej aury, a może i dodatkowej pory roku.

Słoneczny blask padał na środek podwórza i na studnię.

W tej jaskrawej plamie światłości zjawiały się czasem zwie-

rzęta: przechodził kot, przechadzał się kogut, dreptały kury.

Wyglądały nierealnie. Były zbyt wyraziste, zbyt jaskrawe,

a ich ruchy przypominały martwą staranność marionetek.

W zaroślach za murowańcem znajdowało się coś w ro-

dzaju śmietnika. Leżały tam głównie dziurawe garnki. Na

nic nie mogły się już przydać, nie dało się z nich nic zrobić.

Wśród tych bezużytecznych, przepalonych kuchennym ża-

rem skorup, wśród burych żeliwnych czerepów i rdzewie-

jących rondli z resztkami emalii trafiały się stare budziki.

Znalazłem ich pięć albo sześć i nigdy nie zapytałem, skąd

się tam wzięły. Czy były tak tandetne, że zużywały się w ja-

kimś absurdalnie szybkim czasie? Że jeden wystarczał na

rok, dwa i coś w nim pękało, wykruszało się i zamierał? Już

nigdy się tego nie dowiem. Ich wnętrzności były błyszczące

i rdza dobierała się do nich z trudem. Najszybciej zjadała

obudowę i cyferblat.

1061396

background image

1061396

To są moje wspomnienia, to jest mój kraj. Nad rzeką leżały

stosy pustych muszli. Ludzie karmili świnie skorupiakami.

Nigdy nie widziałem, jak wydobywają je ze skorup. Setki,

tysiące zielonkawych łupin wielkości dziecięcej dłoni zale-

gało brzeg. Puste wnętrza połyskiwały perłowo. Nigdy też

nie widziałem, jak świnie pożywiają się ich bladym i zimnym

mięsem. Musiałem to sobie wyobrażać. Rzeka miała ten sam

kolor, co muszle. Nawet pod błękitnym niebem pozostawa-

ła zielonkawa. Któregoś lata nadeszła susza i w studniach

brakowało wody. Ludzie napełniali beczki w rzece i wozili

furmankami do zagród, żeby napoić bydło.

No więc nikt już nie zamieszka w tym domu. Podłogi

zapadają się od stąpnięć. Z więźby dachowej sypie się żółty

pył. Poszycie tu i ówdzie przecieka. Ktoś oderwał okiennice.

Fundamenty rozsadzają korzenie czarnego bzu i młodych

jesionów. Ceglany komin kruszeje od deszczy i mrozów.

Nie ma kto tutaj zamieszkać. Poza domem i murowańcem

została tylko studnia. Reszty nie ma. Zastąpiły ją nieznane

wcześniej widoki otwierające się na południe i na zachód.

Stamtąd nadciąga przestrzeń i wieją wiatry. Któregoś dnia

albo nocy porwą i uniosą dom do nieba. Powietrzny wir

rozerwie go i zetrze na pył, który będzie krążył wokół świata

aż po ostatnie dni.

Takie rzeczy sobie wyobrażam, gdy tak stoję i patrzę na jego

upadek. Żeby siebie rozgrzeszyć, żeby nadać temu upadkowi

jakiś sens. Nie potrafię tu wrócić. Potrafię tylko przyjeżdżać

i patrzeć, jak pleśń wchodzi w drzewo, a rdza w gwoździe.

Okolica zamiera dom po domu i to jest tak, jakby zmniej-

szało się moje życie. Bo co się z nami stanie, gdy przepad-

ną wszystkie miejsca, w których przebywaliśmy? Będziemy

musieli je wymyśleć od nowa i nasze dawne życie też zmieni

się w wymysł, w igraszkę pamięci, w nic więcej.

1061396

background image

1061396

132

Badziew z betonu

A jednak lubię brzydotę mojego kraju. Jest niepowtarzal-

na. Nigdzie nie ma takiej drugiej. Może tylko w słowackim

Martinie na wylotówce w stronę Bratysławy jest równie

paskudnie. Ale musi być listopad i musi padać, i trzeba

jechać czterdzieści na godzinę, zderzak w zderzak, i pa-

trzeć na ten idiotyczny indiański totem po prawej rekla-

mujący Harley Davidson Steak Pub. Poza tym nigdzie nie

ma tak jak u nas. Rozmawiam z kolegami i zazwyczaj bro-

nię tej optycznej nędzy, tego kociokwiku, tej histerii czło-

wieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej

z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy pol-

skiej,  kreatywności,  która mnie wprawia w osłupienie i po-

dziw.

Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjo-

nistami totalnymi. Podstawową materią komunizmu była

szarość. Tak to wszyscy pamiętają. Nawet ci, którzy nie

pamiętają nic. Komunizm był szary – truizm, który zatruł

umysły. Więc gdy się bohatersko wyzwoliliśmy, pierwszym

odruchem była wizyta w sklepie z farbami. I tak teraz wy-

gląda moja ojczyzna: jakby małpa bawiła się pędzlem. Mnie

jednak to imponuje. Ta sobiepańskość, to warcholstwo, ta

wolność od reguł, od estetycznej poprawności, od napo-

mnień znawców, czasami wręcz od rozumu: bo jak na przy-

kład nazwać świetlne reklamy przy jednej z głównych szos

w kraju, które nocą migają to na zielono, to na czerwono

niczym znerwicowana sygnalizacja? No jak?

1061396

background image

1061396

133

W jakimś sensie jestem fanem tej dzikości serca. Fanem

tych seledynowo-żółtych fasad, zamków przydrożnych,

drewnianych gospód wielkości krążowników przykrytych

hektarami słomy, różowych sex-shopów w szczerym polu,

warsztatów samochodowych z korynckimi pilastrami na

trzy piętra (tak, tak, przy wjeździe do Rzeszowa od zacho-

du). Odurzają mnie składy krasnali, w których pospołu sto-

ją lwy, orły, wielbłądy, bociany i Matki Boskie, hipnotyzuje

mnie ta przestrzeń, gdzie feudalne miesza się z globalnym,

a babcine wioski giną w płomieniach postmoderny. Narko-

tyzuje mnie ta otchłań, te zaświaty pełne wieśniaków o cięż-

kim chodzie i spracowanych dłoniach, wędrujących przez

labirynty wypełnione chińszczyzną w tysięcznych kształ-

tach i kolorach, by ją w końcu zanieść do domów i stroić te

domy na podobieństwo domów w reszcie świata. W złoty

plastik stroić, w srebrny, w oszukany kryształ, w chemicz-

ną tęczę.

Mnie się to podoba, że się nie oglądamy na nic poza za-

spokojeniem własnego pragnienia, że się nie dajemy ogłupić

wymyślonym, obcym regułom. Że jesteśmy jak Cyganie

z mołdawskiego miasta Soroki, którzy gdy zapragnęli za-

mieszkać w teatrze Bolszoj, to go sobie zbudowali, a konie

do kwadrygi na frontonie uprowadzili z karuzeli. Zbudowali

też sobie chińską pagodę i wiktoriański dwór i pozłocili

wszystkie dachy, które lśnią teraz tak, że widać je i w Ki-

szyniowie, i w Kijowie. I za to samo kocham mój kraj. Że

ma odwagę i gest, i siłę stawiać na swoim. Że mu żaden

architekt nie będzie mówił, jak ma wyglądać jego, znaczy

mojego kraju, życie.

Byłem kiedyś w  Ameryce. Bardzo mi się podoba-

ła. Wszystko jak w kinie, tylko jeszcze bardziej. Manhat-

tan, Brooklyn, chicagowskie uptown, chicagowska kolejka

1061396

background image

1061396

naziemna, o której przęsła masakrują się, warstwa po war-

stwie, policyjne radiowozy z Blues Brothers. To mnie cie-

szyło. Ale najbardziej cieszyła mnie amerykańska tandeta.

Te bezkresne areały jedno-, dwu-, najwyżej trzypiętrówek,

ciągnące się po horyzont. I każda inna, każda wedle gustu,

a to rokoko, a to baroko, gzymsiki, fryziki, wykusze, nad-

stawki, wieżyczki, pilasterki, pyloniki, balkoniki, filareczki,

tympanony, plafony, galeryjki, cała historia architektury

oraz encyklopedia upodobań inwestorów. Wszystko z dykty,

z paździerza, z tubajforków, gipsu, tektury, z podróbki i ma-

midła. Cegła, kamień, beton z jakiegoś pumeksu, styropia-

nu, lica ledwo na milimetr, a pod spodem nicość. Po co tak?

A, żeby buldożerom było łatwo. Bo przecież to tylko obóz,

przystanek, chwilowa przerwa, pieriedyszka. Zaraz trzeba

to będzie porzucić i ruszyć dalej w głąb kontynentu, w bez-

miar amerykańskiej przestrzeni i gdzieś tam na pustyni, na

równinie, na prerii wybudować następne schronienie. Jak

namiot, a raczej szałas, który się porzuca, bo namiot jed-

nak bierzemy ze sobą. Od pierwszego wejrzenia pokocha-

łem ten kraj. Za to, że się nie przejmuje, że w gruncie rzeczy

jest czystą energią, która ma gdzieś formę. No, za barbarię

pokochałem Amerykę. I za to samo kocham Polskę. Że ma

gdzieś, żeby być ładna. Że jest cudnym Proteuszem strefy

umiarkowanej i szuka odpowiedniego wcielenia, ale go nie

znajduje, więc porzuca kolejne jak wąż wylinkę. I pewnie

nie odnajdzie swej ostatecznej postaci nigdy. I buduje swo-

ją tandetę niczym piękna, wielka i dzika Ameryka. Tyle że

buduje ją nie z paździerza, ale z prawdziwego muru. Ponie-

waż Polska nie ma dokąd pójść. Nie porzuci swych budowli.

Zostanie z nimi do końca.

1061396

background image

1061396

135

Oberek

Mój kolega Andrzej Bieńkowski ma osobliwą pasję: od trzy-

dziestu lat filmuje i nagrywa ostatnich wiejskich muzyków

z Polski centralnej. Zebrał już kilka tysięcy godzin doku-

mentacji i musi się spieszyć. Wiejscy muzykanci po prostu

umierają. Nikt już nie kontynuuje ich dzieła.

We wsiach Polski centralnej tańczyło się w zasadzie jeden

taniec: oberek. Najwięcej tańczyło się na weselach. Weselna

kapela składała się ze skrzypiec, czterostrunowych basów –

instrumentu wielkości mniej więcej wiolonczeli – i małego

bębenka z jednostronnym skórzanym naciągiem. Ten trzy-

osobowy zespół musiał grać kilkanaście godzin non stop

z krótkimi przerwami na pospieszny posiłek. Potem kilka

godzin snu i od rana znowu muzyka. Oberek jest bardzo

szybkim tańcem w trójdzielnym metrum. Kiedy słucham

nagrań starych muzyków, zawsze sobie wyobrażam atmo-

sferę tradycyjnych wiejskich wesel. Nie muszę się nawet

specjalnie wysilać, bo po prostu pamiętam kilka takich wesel

ze swojego dzieciństwa. Najczęściej odbywały się w niewiel-

kich drewnianych chatach. W latach sześćdziesiątych minio-

nego wieku wsie nie były do końca zelektryfikowane, więc

wieczorem paliły się tylko lampy naftowe. Było nieznośnie

gorąco, duszno i ciasno. Czuć było pot i kurz podnoszący

się z podłogi. Ludzkie ciała wypełniały szczelnie przestrzeń.

Oberek jest tańcem obsesyjnym. Jego kolista, powta-

rzalna struktura pogrąża umysły tańczących i grających

w hipnozie. Żeby grać kilkanaście godzin, skrzypek musi

1061396

background image

1061396

136

dysponować właściwie nieskończoną liczbą wariantów pod-

stawowej melodii, musi nieustannie improwizować. Oglą-

dając filmy, fotografie i słuchając nagrań tych ludowych

artystów, miałem często wrażenie, że gra wyzwala ich z do-

czesnej, ziemskiej rzeczywistości. Nawet gdy byli już starzy,

gdy nikt nie chciał ich słuchać i grali tylko do mikrofonu

ustawionego przez kolekcjonera i etnografa Andrzeja Bień-

kowskiego, gdy ich artretyczne palce nie nadążały za zapa-

miętanymi melodiami, to i tak ich muzyka miała w sobie coś

szamańskiego. Grając, po prostu wpadali w trans. W cał-

kiem dosłownym tego słowa znaczeniu.

Polska jest krajem chłopskim. Przeważająca część spo-

łeczeństwa ma chłopskie, wiejskie korzenie. Do połowy

XIX wieku chłopi w Polsce byli właściwie niewolnikami.

Stanowili po prostu własność tego czy innego pana, wywo-

dzącego się z nielicznej warstwy szlachty czy arystokracji.

Owszem, mieli swoje nędzne gospodarstwa, ale musieli pięć,

sześć dni w tygodniu pracować w gospodarstwach swoich

właścicieli. Ci mogli ich sprzedawać, przegrywać w karty

albo dawać w prezencie.

Myślę, że wynalazek oberka, najbardziej polskiego z pol-

skich tańców, był podświadomą reakcją ludu na niewolniczą

opresję. Kolista, spiralna, obsesyjna nuta tego tańca miała

nieść wyzwolenie i zapomnienie. Oberek był czymś w ro-

dzaju polskiego bluesa. Jednak w porównaniu z bluesem

był znacznie bardziej histeryczny i wyrażał raczej sprzeciw

wobec losu niż jego akceptację.

Wciąż wyobrażam sobie wiejskie wesela. Te dwa, trzy dni

ukradzione losowi, dwa, trzy dni ukradzione znojowi, po-

gardzie i zwierzęcej pracy. Dwa, trzy dni wolności, swobody,

ekspresji, dionizyjskiego pijaństwa, spełnianego jednak za

pomocą wódki, wyzwolenia społecznego, obyczajowego

1061396

background image

1061396

i ekstazy. Wszystko w ciasnych izbach i przy wtórze za-

ledwie trzech instrumentów. Muzycy nie znali nut, a ich

muzyczne wykształcenie sprowadzało się do podsłuchiwa-

nia starszych mistrzów. Jednocześnie w ich grze – nawet

dzisiaj, u schyłku życia – słychać nieposkromioną odwagę,

czuć po prostu wolność.

Ostatni z muzyków, siedemdziesięcioletni, osiemdziesię-

cioletni, umrą w zapomnieniu. Od dawna nikt ich już nie

chce słuchać. Żyją na uboczu. Muzyk na polskiej wsi był

uwielbiany, gdy grał, gdy trwało święto, ale gdy kończyła się

zabawa, jego status był niewiele wyższy niż status wiejskie-

go głupka, dziwaka, odmieńca. W jakimś sensie ci wielcy

artyści do końca pozostawali artystami niezrozumianymi

i odrzuconymi. Bycie artystą na wsi oznaczało bycie artystą

przeklętym.

Tak, obsesyjny, wirtuozowski i szamański oberek grany

przez dziwaka mieszkającego na skraju wsi to najbardziej

polski ze wszystkich polskich tańców.

1061396

background image

1061396

138

Najsłynniejsi Łemkowie świata

Małe narody muszą mieć więcej legend. Pojawiły się nie-

postrzeżenie, nikt ich nadejścia nie zauważył, nikt też nie

widział, skąd przybyły. Gdy już wkroczyły na arenę dzie-

jów, to zazwyczaj obcy wymyślali ich przeszłość, miejsce

pochodzenia i trasę wędrówki. Dlatego powinny mieć jak

najwięcej własnych legend. Żeby zrównoważyć niedostatek

własnej historii.

Co do mnie, zawsze lubiłem sobie wyobrażać Łemków

jako lud wędrowny. Zamykałem oczy i odtwarzałem ich wę-

drówkę w przestrzeni i czasie. Pod powiekami wyświetlał mi

się łańcuch Karpat, który przy odrobinie wyobraźni może

przypominać coś w rodzaju ludzkiego szkieletu. Widziałem,

jak idą przez stulecia z Bałkanów, pędząc swoje stada. Może

aż gdzieś z Rodopów, a może aż z Albanii. Kto to może

wiedzieć? W końcu albańskie bjeshkë, czyli „góra”, bardzo

przypomina nasze „Beskidy”… Ciepłe miesiące spędzali na

wysokogórskich łąkach, zimy w dolinach, w schronieniach

na tyle prymitywnych, by wiosną można było je bez żalu

porzucić. Tak sobie ich wyobrażam, jako lud wędrowny,

swobodny i może nawet półdziki. Bez ojczyzny o wyrazi-

stych granicach, ale nadzwyczaj zadomowiony w karpac kim

pejzażu. Gdy się patrzy na świat z góry, z grzbietu, z przełę-

czy, granice tracą znaczenie. Po prostu patrzy się na pofa-

lowaną linię horyzontu i to ona jest ważniejsza. Zwłaszcza

w tamtych czasach, gdy granice były niejasne, zmienne

i strzeżone z umiarkowaną skutecznością. Nie wiemy nawet,

1061396

background image

1061396

139

ile zajęła im droga. Zjawili się w tutejszych okolicach, po-

wiedzmy, w XIV wieku. Po drodze przyciągali do siebie

okruchy innych ludów, tak jak magnes przyciąga drobinki

metalu. Pewnie dlatego, że wędrowcy, Cyganie, korsarze,

przemytnicy zawsze budzili podszytą lękiem tęsknotę lu-

dów, które wiodły osiadłe i nudne życie. Kogóż tam nie

było w tym marszu przez stulecia: Ilirowie, Arumuni, Wo-

łosi, okruchy greckie, dodatki madziarskie, Rusini i na ko-

niec nasze tutejsze ingrediencje. Lubię sobie wyobrażać tę

wędrówkę półkoczowniczych ludów, wędrówkę mało znaną,

słabo opisaną, bo jej szlak biegł wśród odludnych górskich

masywów i znaczony był raczej miejscami wypasów i zi-

mowisk niż miejscami bitew.

Wyobrażam to sobie po to, by mieć pojęcie, jakaż to pula

genów zebrała się w tych dwóch drobnych, niepozornych

ciałach: Warhola i Nikifora. Zapewne dwóch największych,

jakich wydała łemkowszczyzna. Wprawdzie Warhola wyda-

ła niejako transoceanicznie, ale jednak. Nie ma co do tego

wątpliwości, tak jak nie ma wątpliwości co do ich osobliwe-

go pokrewieństwa. Żeby się o tym przekonać, wystarczy od-

wiedzić dwa muzea leżące od siebie w odległości stu trzech

kilometrów. Nikiforowskie w Krynicy przypomina rozsiad-

ły wiejski dom albo skromny dworek. Wchodzi się z gwar-

nego jarmarcznego deptaku wprost w ciszę przeszłości, we

wspomnienie dzieciństwa, gdy jeździło się do dziadków na

wieś. Muzeum Warhola w Medzilaborcach (w niedalekiej

wsi Miková urodzili się jego rodzice i spędzili pierwszą,

czechosłowacką część życia) wygląda wyzywająco i sur-

realistycznie. Na wzgórzu góruje unicka cerkiew. Główną

i właściwie jedyną ulicą – rzecz jasna Andy’ego Warhola –

niczym ciemne perły turla się cygańska dzieciarnia. Czuć, że

1061396

background image

1061396

140

to pogranicze. Po drugiej stronie asfaltu, równie absurdalna

jak betonowe, kanciaste muzeum, tkwi jaskrawa bryła Te-

sco. Pod Warholem rdzewieją puszki z zupą Campbella. Są

wysokości człowieka. Byłem w tym muzeum może z dzie-

sięć razy. Prawie nigdy nikogo nie spotkałem.

Dwa muzea, dwa życia, dwa losy. Nowy Jork i krynicki

deptak. Factory, serigrafie, blichtr, a tutaj drewniane pu-

dełko z farbami wodnymi i żebracza kartka napisana cudzą

ręką, że prosi o wsparcie albo o zakup obrazu, cena pięćset

złotych. Dlatego tak kusi powiązanie tych losów z innych

planet. Tak samo jak kusiło wyobrażenie sobie wędrówki

przodków obu artystów.

Bo jednak przypominają dziwnych braci. W medzilabor-

skim muzeum w szklanej gablocie wisi Warholowska mary-

narka z wężowej skóry. Stanąłem przed nią jak wryty: więc

był aż tak mały, tak drobny, jak dziecko? Tak kruchy i niepo-

zorny, że Epifaniusz Drowniak bez trudu mógłby się zmieścić

w ten ekstrawagancki i perwersyjny strój? Mógłby mu oddać

swoją postrzępioną kapotę? Swój kapelusik? Mogliby się po

prostu zamieniać ubraniami? Czemu nie. W krynickim mu-

zeum jest fotografia młodego Nikifora z lat trzydziestych.

Zapewne jedna z niewielu, które się zachowały albo w ogó-

le były zrobione. Przedstawia uśmiechniętego mężczyznę

z zaczesanymi do góry włosami. Włosy są jasnoblond, być

może na skutek oświetlenia. Młody Nikifor w tajemniczy,

a zarazem nieodparty sposób przypomina młodego Warhola

ze zdjęć wykonywanych w latach pięćdziesiątych. Ten sam

uśmiech, podobna delikatność spojrzenia i rozbrajająca za-

wadiackość fryzur. Można by ich wziąć za braci.

No dobrze. Ale o co mi chodzi z tą grą w podobień-

stwa? Że chciałbym, przynajmniej w imaginacji, odmiany

losu dla jednego z nich? Dla tego biedniejszego, niemego,

1061396

background image

1061396

141

zamkniętego w kręgu samotności? Że to on via jakiś inny

Pittsburgh w innym czasie powinien był znaleźć się na Man-

hattanie? Może i tak, ponieważ czasami wydaje się nam, że

wiemy, jak powinna wyglądać sprawiedliwość świata.

Albo ich matki. Na fotografiach wyglądają jak mieszkanki

tej samej wsi. Obie w chustkach, w jakichś lejbikach, siedzące

sztywno przed obiektywem. Ich twarze przypominają mi-

nerały. W muzeum medzilaborskim i w muzeum krynickim.

Matka Warhola zachowała ów strój do końca życia. Podob-

nie jak do końca życia praktycznie nie mówiła po angielsku.

Znajomi malarza wspominają dziwny język, którym poro-

zumiewali się w jego nowojorskim mieszkaniu – on i dziw-

na postać w chustce i długiej spódnicy. „Pochodzę znikąd”,

mówił o sobie Warhol. Matka nie mogła zrozumieć jego słów.

Z perspektywy Manhattanu ta część świata mogła się wyda-

wać nicością. Niewykluczone, że to poczucie wykorzenienia,

poczucie, że przeszłość właściwie nie istnieje, zdecydowało

o sensie jego malarstwa. Nicość deptała mu po piętach, szła

jego śladem, więc postanowił nadać jej formę? Tak było? Pa-

trzył na mapę i słuchał matczynych opowieści o karpackich

wioskach zagubionych wśród lasów? Z tamtych stron mógł

się wywodzić co najwyżej jakiś lokalny, słowiański Dracula,

ale przecież nie artysta, który na zawsze odmienił oblicze

sztuki. Dracula, Drella… Za dużo tych tropów…

Jego starszy brat pozostał na miejscu. Trudno o artystę,

który w swoim dziele bardziej był „stąd”, który bardziej nie

„byłby znikąd”. Jego obrazy to nieskończoność wariacji na

temat widzialnego. Domy, góry, kościoły i pociągi promie-

niują z rzeczywistości coraz piękniejsze, coraz doskonalsze

i zmierzają ku jakiejś nieskończoności istnienia. Nikifor

tworzy, odtwarza, by nie zaginęło, by trwało, by świata nie

zagarnęła nicość. Jest jak Bóg, który każdego ranka gasi

1061396

background image

1061396

142

ciemność i uruchamia kolejny dzień – z domami, górami,

kościołami i pociągami, żebyśmy mieli się gdzie podziać.

Trzydzieści tysięcy obrazów na temat stworzenia świata

i w jego obronie. Albo dla jego zbawienia, bo przecież w tych

pejzażach jest tak pięknie, tak nieruchomo i tak świetliście

jak na ikonach. Pochylony nad tekturą, głuchy na zgiełk

deptaku odgadywał, jak powinien wyglądać świat.

Trzydzieści tysięcy obrazów. Tak jakby malował nieustan-

nie. Zapewne tak było. Nie mógł sobie pozwolić na chwile

odpoczynku, bo przecież świat by przepadł. Trzydzieści

tysięcy. To prawie jak Warhol w swojej fabryce, powielający

w nieskończoność: Jagger za Jaggerem, Monroe za Monroe,

Mao za Mao. Postacie rzeczywiste i nierzeczywiste zarazem.

Bo przecież odbite setki razy wizerunki kompletnie traciły

wyrazistość, odrywały się od swoich pierwowzorów. W koń-

cu bardziej je oddalały, niż przybliżały, by w końcu zamienić

się w nicość. Może o to mu chodziło, przybyszowi „znikąd”,

by jakoś zadomowić się w nicości, zapraszając do zabawy

innych, Manhattan, Amerykę, przewodniczącego Mao, zupę,

płatki mydlane, krzesło elektryczne i samego siebie.

Właśnie. W krynickim muzeum jest wystawiony pry-

watny album Nikifora. Kolejne strony wypełnione są jego

portretami. To zwykłe, robione u fotografa zdjęcia w for-

macie legitymacyjnym. Artysta patrzy w obiektyw i pozwala

się uwiecznić w poważnej, urzędowej pozie. Jakby zbierał

dowody na to, że jest. Aparat go potwierdzał. Wyzwalał ze

znikomości, z żywota okaleczonego. „Oto jestem”, zdawał

się przemawiać z tych dumnych przedstawień trzy na cztery

centymetry. Chciał się oglądać. Strzegł swoich wizerunków.

Utykał je w albumie. Miał siebie na pamiątkę.

Jakże podobnie i jakże inaczej niż jego młodszy brat, który

dorzucał własne portrety do wszechświatowej produkcji

1061396

background image

1061396

143

jednorazowego śmiecia. Do tej hiperinflacji i samozagłady

obrazów, które by istnieć choć przez ułamek sekundy, mu-

szą się namnażać jak bakterie, jak wirusy, samopowielać

i natychmiast rozkładać, by stać się nawozem, pożywką

dla następnych. Więc on też to robił. Powielał. Zatrudniał

do powielania. Otworzył Fabrykę. Chodził z polaroidem,

z magnetofonem. Zwielokrotniał rzeczy, dopóki nie uległy

zagładzie.

Podobieństwa… No bo jest coś niezwykle pociągające-

go w myśli, by ich dwu jakoś ze sobą połączyć, pożenić ich

losy, scalić postacie, stopić w jedno te życia tak odległe, tak

niepodobne, a jednocześnie jakoś się uzupełniające. Do-

pasować sztuczność jednego i naturalność drugiego. Fik-

cję manhattańskiego bytu i ciężką, cielesną rzeczywistość

upośledzenia. Telewizyjną potoczystość chwytliwych pa-

radoksów i bełkot w ciemnym kącie pod schodami. Srebr-

ną perukę i przyrośnięty język. Tak. Kusi, by z nich dwu

stworzyć jednego, wielkiego, uniwersalnego artystę, który

zaznaje zarazem i wywyższenia, i poniżenia, wzlotu i upad-

ku, błogosławionego i przeklętego zarazem. Artystę po-

chodzącego z tajemniczego, wędrownego ludu, którego

przeszłość gubi się gdzieś wśród lesistych gór, legend i za-

pomnianych plemion i który nagle, bez uprzedzenia ob-

jawia się w centrum świata, w świetle jupiterów niczym

dziwne, chude bóstwo.

Nikifor miał swoją książeczkę do nabożeństwa. Zamiast

modlitw, litanii i pieśni wypełniały ją rysunki. Sceny pod-

niesienia, procesji, kazania. Rysunkowy modlitewnik, ko-

miksowy mszał. Julia, matka Warhola, wyszywała i dziergała

sukienki, którymi można było przyozdabiać święte obrazki.

Dalekie echo złotych i srebrnych szat, w które strojono naj-

cudowniejsze, najświętsze obrazy. Można sobie wyobrazić

1061396

background image

1061396

małego Andy’ego w unickiej cerkwi (musieli tam, w Pitts-

burghu, mieć przecież jakąś cerkiew, prawdopodobnie taką

jak w Łowcy jeleni, w którym zresztą Christopher Walken

jest niepokojąco podobny do artysty…), jak trochę znudzo-

ny długim obrządkiem błądzi wzrokiem po wnętrzu świąty-

ni: Pantokrator, Hodegetria, Eleusa, patriarchowie i prorocy

w półmroku, w ciemnozłotym blasku stają się wyraziści

i żywi, ponieważ ikona nie przedstawia złudzenia, ale praw-

dę prawdziwszą od niepewnego świadectwa zmysłów. Czy

są wyrazistsze obrazy od tych zapamiętanych z dzieciństwa?

Nie wiem. Ale między bizantyjską ikoną a Warholowską

serigrafią zachodzi jakiś tajny związek. I w formie, i w tre-

ści. Gdy złożymy obok siebie te wszystkie postacie, gdy je

oprawimy w ramy telewizyjnych ekranów, gdy oświetlimy

elektronicznym blaskiem, to ni mniej, ni więcej staje przed

nami nasz współczesny ikonostas. Mao, Jagger, Monroe.

Lubię sobie ich wyobrażać, jak spacerują ramię w ramię.

Drobni, chudzi, samotni i zagubieni w tłumie. Na krynic-

kim deptaku albo gdzieś między 5th Ave i Broadwayem.

Albo w mieście, które sami wymyślili, w którym Manhattan

przenika się i miesza z galicyjskimi pałacami, kościołami

i dworcami, a Broadway zamiast przepaść na końcu skali-

stej wyspy, zamienia się w drogę wijącą się wśród zielonych

wzgórz. Ten naiwny obraz sprawia mi przyjemność. Dodaję

w wyobraźni dwie samotności, żeby było im raźniej.

1061396

background image

1061396

145

Świąteczna podróż na wschodnią granicę

Dzień przed świętami jechałem wzdłuż wschodniej granicy

Polski. Bardzo lubię tamte strony. Od czasu do czasu wi-

dać graniczną rzekę Bug. Ruch jest niewielki. Czasami po-

jawia się stary samochód. Przez dziesiątki kilometrów nie

ma stacji benzynowych. Z szosy widać pasące się sarny. Nie

boją się. Podnoszą głowy, patrzą przez chwilę i powracają

do swojego świata. We wsiach stoją cerkwie. To jest daw-

ne polsko-ukraińskie pogranicze. Tutaj kończył się Zachód

i zaczynał Wschód. Tutaj katolicyzm ustępował prawosła-

wiu. Poza cerkwiami i kościołami nie ma tu nic starego.

Okolica była wiejska, drewniana i po przeszłości nie zostało

zbyt wiele śladów. Dominuje postkomunistyczna sześcien-

na, prymitywna zabudowa.

Tuż przed ukraińską granicą leży miejscowość Bełżec.

Ni to miasteczko, ni to rozległa wieś. Międzynarodowa

szosa, stacja kolejowa, trochę domów nie wyższych niż

jedno piętro. Kilka sklepów. Wokół lasy. Nic więcej. Tutaj

w listopadzie 1941 roku Niemcy wybudowali obóz. Trans-

porty przyjeżdżały głównie ze wschodniej i  zachodniej

Galicji. Z małych i średnich miast, w których Żydzi cza-

sami stanowili większość mieszkańców. Przywożono ich

z  okolic ukraińskiej Kołomyi, gdzie narodził się chasy-

dyzm, który swoją radosną i plebejską świętością promie-

niował na cały żydowski i nieżydowski świat. Przywożono

ich z moich stron, z dzisiejszej Polski, z Dukli, ze Żmigro-

du, z  Gorlic. Nie zachowały się żadne dokumenty. Bardzo

1061396

background image

1061396

146

możliwe, że ich nie było. W miejscach załadunku pisano

kredą na wagonach liczbę ludzi. Po przybyciu do Bełżca

sprawdzano, czy się zgadza. Potem wąskim przejściem

ogrodzonym drutem kolczastym wagon za wagonem pę-

dzono do drewnianego budynku. Nad wejściem wisiała

gwiazda Dawida i był napis, że łaźnia i inhalatoria. Takie

niemieckie poczucie humoru. Na tyłach budynku w  od-

dzielnej szopie pracował silnik z radzieckiego czołgu T-34

i tłoczył spaliny. Był wyposażony w filtry, które sprawia-

ły, że dym był całkowicie bezwonny. W pomieszczeniach

komory gazowej z  sufitu zwisały atrapy pryszniców. Po

dwudziestu minutach otwierano drzwi i żydowskie Son-

derkommando wywlekało nagie trupy, którym wyrywano

srebrne i złote zęby oraz sprawdzano odbytnice w poszu-

kiwaniu kosztowności. Potem grzebano zwłoki w wielkich

dołach zaraz obok komory gazowej. Później jednak anality-

cy zagłady postanowili usunąć wszelkie ślady. Zwłoki wyko-

pano i spalono na świeżym powietrzu. Na rusztach z szyn

kolejowych: warstwa ciał, warstwa drewna, warstwa ciał,

warstwa drewna i jakiś łatwopalny płyn, olej, ropa naftowa.

Niespalone kości mielono w  specjalnym młynie i  rozsie-

wano z  wiatrem. Wszystko w  odległości trzystu, cztery-

stu metrów od domów, w których żyli ludzie. W relacjach

pojawia się stwierdzenie, że mieszkańcy Bełżca tygodnia-

mi usuwali z szyb osadzający się ludzki tłuszcz. Tłuszcz

z pięciuset tysięcy Żydów.

Z tych pięciuset tysięcy ocalało dwóch. Jeden z nich –

Chaim Hirszman – został po wojnie funkcjonariuszem

komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa. W 1946 roku za-

strzeliło go w jego własnym mieszkaniu antykomunistyczne

podziemie. Dzisiaj trudno ustalić, czy zabili go jako Żyda,

czy jako komunistę.

1061396

background image

1061396

Padał deszcz i topniał śnieg. Cały teren obozu pokryto

żużlem, kamieniami, głazami, resztkami z pieców hutni-

czych, szlaką. W miejscu, gdzie wiodła droga do komo-

ry, wyryto w ziemi szczelinę. Schodzi się głębiej, głębiej

i głębiej, aż niebo w górze niemal znika. Na granitowych

ścianach wyryto setki imion. Nazwiska nie ocalały, więc

wyryto imiona: Genia, Genndla, Haskiel, Hedda, Hudesa,

Icchak, Icek, Ichel, Juda, Jude, Judel, Judes… Kilkanaście

hektarów popiołów oraz imion bez nazwisk. W 1943 roku

w czerwcu Niemcy zlikwidowali obóz i zatarli wszystkie

ślady. Tylko miejscowi wiedzieli, co naprawdę się tam działo.

Po wojnie, gdy Niemców już nie było, ryli w ziemi, szukając

złota i brylantów.

Padał deszcz i oprócz mnie w obozie była tylko para

z Meksyku z polskim przewodnikiem. Próbowali coś zro-

zumieć, ale mogli tylko trzymać się za rękę i bezradnie roz-

glądać. Zaraz za ogrodzeniem zaczynał się las i ciągnął aż

do granicy. Do granicy Unii Europejskiej. Oprócz Bełżca

Niemcy zbudowali w tym przygranicznym pasie jeszcze

dwa obozy służące wyłącznie zabijaniu Żydów. W Treblince

i w Sobiborze. Obydwa w lasach i po obydwu nie został

żaden materialny ślad. Wszystkie trzy na pograniczu „euro-

pejskiej cywilizacji”, czyli tam, gdzie według nich zaczynała

się barbaria i nicość.

1061396

background image

1061396

148

Cyganie

Na Słowacji często mieszkają w osiedlach, które sami zbu-

dowali. Materiały, z których wykonano domy, wyglądają na

znalezione przypadkiem, przez kogoś porzucone: kawałki

blachy, strzępy plastiku, kamienie, surowe, nieokorowane

drewno prosto z lasu. Osady leżą zazwyczaj na peryferiach

miasteczek albo większych wsi. Panuje w nich nieustanny

ruch, jakby wciąż coś przynosili, dokładali, dobudowywali,

podpierali, jakby wciąż próbowali utrwalić chwiejną, tym-

czasową formę domostw. Ale one i tak wyglądają, jakby mieli

je zaraz opuścić, tak jak opuszcza się obozowisko. Czasami

żyją w betonowych komunalnych slumsach przypomina-

jących więzienia, jednak beznadziejny smutek architektu-

ry przepada, przesłonięty materią życia: tłumy dzieciarni,

grupki facetów siedzących w rozgestykulowanych kręgach,

kolorowe stroje kobiet, wybebeszone wraki samochodów,

rupieciarnia, porozwieszane pranie, ogniska – jakby właśnie

samo życie za nic nie mogło się pomieścić w czterech ścia-

nach i nieprzerwanym strumieniem wydobywało się na świat.

W Transylwanii można ich spotkać we wsiach, które

w ostatnich latach opuścili Niemcy mieszkający tutaj nie-

przerwanie od XIII wieku. Żyją w cieniu gotyckich warow-

nych kościołów, lecz nic nie wskazuje na to, by poświęcali im

więcej uwagi niż reszcie świata. Korzystają z tego, co zastali,

lecz chyba nie pragną pozostawić po sobie czegokolwiek,

co przypominałoby trwałość. Ich czas biegnie obok nasze-

go, ich przestrzeń styka się z naszą tylko od przypadku do

1061396

background image

1061396

149

przypadku. Kiedyś w rumuńskiej wsi Iacobeni próbowałem

rozmawiać z kilkoma dzieciakami. Były otwarte, spragnio-

ne kontaktu, mówiły jedno przez drugie i używały słów

pochodzących przynajmniej z trzech, może czterech ję-

zyków. Wśród nich słyszałem kilka polskich. Zacząłem się

dopytywać i w końcu usłyszałem: „Warszawa Centralna!

Warszawa Centralna!”. Dziesięcioletni na oko chłopak za-

czął z zapałem opowiadać o tym warszawskim dworcu, ale

nie mogłem zrozumieć, czy się tam urodził, czy po prostu

spędził sporo czasu. Ten dzieciak wiedział o moim świecie

wielekroć więcej niż ja, czterdziestoletni wtedy facet, o jego.

Próbowałem sobie wyobrazić, jaką przestrzeń obejmuje

jego umysł, jego dziecięca wyobraźnia, ale nie potrafiłem,

ponieważ myślałem w kategoriach granic, fragmentów geo-

grafii i części świata, gdy tymczasem dla niego Warszawa

Centralna i wieś Iacobeni należały do tego samego porządku.

Ilekroć podróżuję po mojej części Europy, zawsze się

za nimi rozglądam. W północnych Węgrzech widuję ich

wśród płonących hałd śmieci, jak pracowicie sortują plastik,

szkło i metal, by to potem sprzedać ze śmiesznym zyskiem.

W Oltenii oglądam ich szalone wielopiętrowe pałace, które

są kpiną z dobrego smaku i hołdem złożonym własnej wyob-

raźni. Czasami widuję ich, jak stoją obok szosy przy merce-

desach z otwartą maską i dramatycznie machają, wzywając

pomocy – wszystko po to, by jakiejś zbłąkanej dobrej duszy

sprzedać coś za więcej, niż jest warte. Albo stoją samotnie,

trzymając w dłoniach szklanki ze złotym wzorkiem. Albo

leżą w cieniu drzew przy drodze z koszykami pełnymi jagód

i grzybów i czekają na kupca. Albo zjawiają się na zakręcie

górskiej serpentyny w Maramureszu kawalkadą rozpacz-

liwie zdezelowanych konnych wozów powiewających po-

dartymi budami i strzępami folii i cieszą się, i machają na

1061396

background image

1061396

widok auta, które o włos uniknęło kraksy. Albo na przejściu

granicznym Tornyosnémeti w środku mroźnej zimy grają

smutną piosenkę, nie bacząc na pękające struny, i mówią

w łamanym ogólnosłowiańskim: „Panie, recesja, panie, Bu-

dapeszt daleko…”.

Według wszystkich znaków na niebie i ziemi i zgodnie ze

zdrowym rozsądkiem już dawno powinno ich nie być, powin-

ni byli przepaść, rozpłynąć się w masie europejskich ludów,

krain i języków. Nigdy nie mieli ziemi ani pisma, które służy

do zapisywania własnej historii. Bez spisanych i uporząd-

kowanych dziejów nie mamy przecież prawa do istnienia,

bo niby w czyim imieniu mielibyśmy się upomnieć o prze-

trwanie? Tymczasem oni radzą sobie bez przeszłości, chroni

ich co najwyżej coś w rodzaju legendy albo baśni, opowieści,

która dla nas jest w najlepszym wypadku fikcją poetycką.

Siedemset lat w nieprzychylnym i często nienawistnym śro-

dowisku to jest imponujący wynik. Siedemset lat bez zna-

czących kompromisów i ustępstw to jest coś, co musi budzić

podziw. Dlatego zawsze ich wypatruję, ilekroć podróżuję

po mojej części Europy. Są dla mnie znakiem jakiejś stało-

ści, równowagi. Przynajmniej w takim znaczeniu, w jakim

pytanie nadaje sens odpowiedzi. Ich obecność stanowi wy-

zwanie dla bezkrytycznie odmienianej przez wszystkie przy-

padki europejskości. Oni, żyjąc w jej środku, żyją zupełnie

obok i w dodatku chyba kompletnie nam jej nie zazdroszczą.

W słowackim miasteczku Spiskie Podgrodzie kwartał,

w którym mieszkają, to już właściwie przedmieście. Od

centrum oddziela go rzeka. Kilkanaście parterowych dom-

ków mieści się w przestrzeni, której końce wyznaczają z jed-

nej strony ruiny mykwy, a z drugiej zamknięta na głucho

synagoga.

1061396

background image

1061396

151

Melancholia przejść

Moje przejście graniczne na Słowację obumarło. Śnieg za-

wiewa przełęcz. Opustoszałe budynki toną w zaspach. Po

zmroku to wszystko jest ciemne, groźne i nierzeczywiste.

Na myśl przychodzi jakiś karpacki nawiedzony zamek ze

słowiańskim Draculą błąkającym się w lodowatych komna-

tach. Trochę światła jest po słowackiej stronie. To dwa małe

sklepiki z alkoholem trwają heroicznie wśród śnieżyc i wia-

trów. Ale już niemal nikt ich nie odwiedza. Ubrane w swetry

i kożuchy sprzedawczynie umierają z nudów wśród butelek

piwa, likierów, brandy i wódki. Ziewają, zeskrobują szron

z szyb i wypatrują klientów. Ale prawie nikt się nie zatrzy-

muje. Przez lata alkohol na Słowacji był tańszy niż w Pol-

sce i sklepiki od rana do zmierzchu wypełniał gwar. Latem

trzeba było stać w długich kolejkach. A teraz przyjeżdżam

chyba tylko ja, by kupić kilka butelek słowac kiej frankovki –

czerwonego, lekkiego wina o cierpkim posmaku. Potem nie

mogę się powstrzymać i błądzę po zakamarkach przejścia,

do których wcześniej nie było dostępu. Węszę tam, gdzie

przedtem mieli wstęp tylko strażnicy i celnicy. Jest coś nie-

samowitego w miejscach, które opuściła władza. Natych-

miast stają się zupełnie nieprzydatne i osierocone. Cały ten

kompleks miał panować nad pograniczem, był demonstra-

cją siły państwa, a teraz hula tutaj wiatr i nawiewa śnieżne

wydmy w miejscu, gdzie parkowały land rovery pogranicz-

ników. Właściwie zamiast Draculi można sobie wyobrazić

pokutujące dusze bezrobotnych sierżantów i poruczników,

1061396

background image

1061396

152

snujące się w zimowej mgle wśród szklanych płaszczyzn.

Zdaje się, że władza, kiedy odchodzi, pozostawia po so-

bie tylko nicość. Miejsca, które zajmowała, natychmiast

stają się martwe. Gdy granica była rzeczywista i szczel-

na, życie tutaj tętniło. Przenikały się interesy tych, którzy

pilnowali, i tych, którzy próbowali się wymknąć kontroli.

Celnicy i przemytnicy. Psy szukające semteksu i narkoty-

ków. Gmeranie w bagażach. To drżenie serca: znajdą nad-

liczbowe butelki wina z Węgier czy nie znajdą? Ciekawość:

czy tym razem będą sympatyczni, czy też opryskliwi? I to

nieustanne napięcie między mundurami dążącymi do po-

rządku i selekcji a cywilnymi ubraniami, które uosabiały

dążenie do anarchii i do niewyraźnych, nieprzejrzystych

granic. Można powiedzieć, że życie tutaj miało wyższą tem-

peraturę i wyższe ciśnienie właśnie dlatego, że próbowano

je ograniczyć, uformować i okroić. Kipiało jak woda w zbyt

szczelnie przykrytym garnku.

Tak więc moja Konieczna jest prawie martwa. Palą się

tylko słabe żarówki w sklepikach z alkoholem, którego już

nikt nie kupuje. Tak samo jest w Barwinku kilkadziesiąt kilo-

metrów na wschód. Tamto przejście jest ogromne i przez

to jego opuszczenie może przyprawić o atak melancholii.

Całe hektary betonu, blachy, asfaltu i zakurzonego szkła.

W labiryncie parkingów, przejazdów, bram i hangarów hula

pustka. Tu i tam dogorywają jakieś resztki – sklepik, jakieś

biuro w stanie likwidacji, bezruch. Wokół rozciąga się las

porastający najniższą przełęcz w Karpatach – Przełęcz Du-

kielską. Tutaj podczas obu światowych wojen ścierały się

wielkie armie i ludzie wciąż wykopują kości i zardzewiałą

broń. Jednak z każdym rokiem te pozostałości coraz głę-

biej zapadają się w ziemię i coraz starszy i gęstszy pora-

sta je las. Wydaje mi się, że taki powinien być również los

1061396

background image

1061396

dawnych przejść granicznych. Powinna je wziąć w posia-

danie natura. Powinny zarosnąć lasem, ptaki powinny uwić

tam gniazda, a lisy wygrzebać sobie nory. Pejzaż powinien

zrosnąć się jak rana, pozostawiając jedynie wstążkę drogi.

Ta wizja jest oczywiście skrajnie utopijna oraz estetyzująca,

ale towarzyszy jej obawa, że któregoś dnia strażnicy mogą

wrócić. Zawsze o tym myślę, ilekroć znajduję się w tych ob-

umarłych, ziejących pustką miejscach. Stworzone do nad-

zoru i kontroli nie nadają się do niczego innego. Bardzo

możliwe, że ich trwanie, ich ciągła obecność w krajobrazie

mają znaczenie symboliczne: dają nam znak, abyśmy nie-

zbyt ufali przyszłości. Przyszłość, której się spodziewamy

i której pragniemy, może się po prostu rozmyślić i zawró-

cić, by znów się rozgościć w zimnych budynkach Koniecz-

nej i Barwinka.

1061396

background image

1061396

154

Hibernatus

księdzu Wojciechowi Lemańskiemu

Próbuję sobie przypomnieć Kościół z  dzieciństwa, ale

zawsze jest to kościół przez małe „k”. To jest niedzielna

wspólnota w ciasnej neogotyckiej budowli na piaszczystym

wzgórzu. Bardziej przypominała kaplicę niż pełnowymiaro-

wą świątynię. Potem, w połowie lat siedemdziesiątych, pa-

rafia odzyskała przedwojenny majątek, czyli budynek kina

Ustronie. Teraz msze odprawiano w betonowym, zimnym

pomieszczeniu ogołoconym z foteli, projektorów i ekra-

nu. Teraz do kina trzeba było jechać siedem autobusowych

przystanków i było to ponure kino Chemik przy tarchomiń-

skiej Polfie. Nigdy się z tym nie pogodziłem, bo w Ustro-

niu widziałem pierwszy film w życiu i był to Winnetou

część III. Niewykluczone, że właśnie wtedy poczułem, że

Kościół to nie tylko niedzielna wspólnota, ale też nieczuła,

bezosobowa siła, która zabiera mi kino, w którym płaka-

łem, gdy umierał Winnetou.

Dość długo nie miałem pojęcia o istnieniu biskupów. Do

bierzmowania przystąpiłem z rocznym albo i dwuletnim

opóźnieniem i byłem już tak zbuntowany, czy też wyeman-

cypowany, by w udzielającej sakramentu postaci widzieć

pewną operetkowość. Jeśli nawet całowałem pierścień, to

skutecznie ten gest wyparłem z pamięci. Czy hierarchia

w ogóle istniała w mojej czy choćby potocznej świadomo-

ści? Pamiętam czarno-białe, staroświeckie, wydrukowane

na twardym kartonie zdjęcie prymasa Wyszyńskiego. Stało

1061396

background image

1061396

155

u nas w domu na jakimś niezbyt eksponowanym miejscu.

Paweł VI też pewnie miał gdzieś swoje miejsce. Może

w książeczce do nabożeństwa? Jednak obecność całej tej

biskupio-prymasowsko-urzędniczej nadbudowy nie była

wyrazista. Nie przesłaniała codziennej religijności. Chodzi-

liśmy do kościoła. Chodziliśmy na religię, która odbywała

się w cienistej salce katechetycznej, nawet nie przy kościele,

który stał zbyt daleko, ale w prywatnym domu na skraju

lasu. Dzięki temu lekcje miały w sobie coś z bajkowości

i tajemnego obrzędu. Jedno jest pewne: w tamtych czasach

nie doświadczało się ani pychy, ani arogancji możnych

Kościoła.

Czasy średniego komunizmu dla kościoła – tego z małej

litery, codziennego – były czasami najlepszymi. Umiarko-

wanie prześladowany, dyskretnie tolerowany, był tak samo

znakiem sprzeciwu, jak i kompromisu. Ani ostentacyjnie

bogaty, ani przesadnie biedny towarzyszył zwykłym lu-

dziom w ich zwykłym życiu. Mój proboszcz i katecheta jeź-

dził wprawdzie volkswagenem garbusem, ale był to raczej

wyraz jego temperamentu niż luxurii, superbii czy avari-

tii. Poza tym chętnie się tym ówczesnym luksusem dzielił

i ładował nas do auta po siedmiu i dziesięciu, i rozwoził

do domów.

Kto wie, czy właśnie wówczas polski Kościół nie był

w swojej historii najbliższy czasom ewangelicznym? Prze-

cież nie ma nic gorszego niż Kościół tryumfujący, Kościół

sięgający po władzę, idący na przymierze z tronem, ba, się-

gający po tron. Przecież Kościół powinien być prześladowa-

ny, tak jak prześladowani byli ci, do których posłany został

Pan. Jeśli się mylę, proszę mnie poprawić.

W czerwcu 1979 roku leżałem całą noc na rozgrzanym

bruku Starego Miasta i czekałem z innymi, aż rano zjawi

1061396

background image

1061396

156

się papież i będziemy mogli go powitać. Byłem wtedy dość

daleko od Kościoła, ale dzieliłem radość i nadzieję tłumu.

Nie miałem pojęcia, że długi pontyfikat Jana Pawła II za-

hibernuje polski Kościół i wepchnie go w duchowe opłot-

ki. Świat zaczął się radykalnie zmieniać, ale my mieliśmy

Jana Pawła. Upadł komunizm, pilnie trzeba było zbudować

coś w rodzaju nowej rzeczywistości – mieliśmy papieża.

Kapitalizm, globalizm sprawiają, że życie wymaga od nas

nieznanych wcześniej cnót – mamy papieża. Setki tysięcy

zagubionych, pytających o sens świata – mamy papieża. Bio-

technologiczna dobra nowina głosi, że za chwilę człowiek

(bogaty) uszczknie Bogu kawałek nieśmiertelności – mamy

polskiego papieża. Inni bogowie stają się tak samo realni jak

nasz Bóg – nasz papież nas obroni. Miał rację były ksiądz:

zostaliśmy ze złotym plemiennym cielcem, zadowoleni i śle-

pi na świat. W mojej okolicy jego koszmarne figury stoją po

ogródkach i podwórkach niczym krasnale. Radio z Torunia

puszcza jego głos niemal w charakterze dżingla. Teraz, gdy

już zostanie tym świętym, będzie jednocześnie znakiem

kościelnej i narodowej pychy.

Tak. Uważam, że za komuny Kościół był lepszy. W każ-

dym razie bardziej chrześcijański. Jego pokora była wy-

muszona, ale na pewno bliższa temu, który go zakładał.

Biskupów nie było w radiu, w gazetach, w telewizji. Żyli

sobie własnym życiem i oglądało się ich tylko podczas bierz-

mowania. Proboszcz był ludzki jak zwykły człowiek, ponie-

waż musiał palić zarówno świeczkę, jak i ogarek. Uważam

również, że przed papieżem Kościół był lepszy. Był jednym

z wielu Kościołów na tym świecie. Ani lepszym, ani gorszym.

Tym bardziej że głównym pożytkiem z polskiego papie-

stwa są koszmary z betonu, gipsu i epoksydu stawiane jak

kraj długi i szeroki. Poza tym trudno się dopatrzyć jakichś

1061396

background image

1061396

wielkich zmian, które na skutek ingerencji Ducha Świętego

dotknęłyby tej ziemi. Gdzie indziej bez Jego ingerencji jest

podobnie, albo i nawet lepiej.

Nie było biskupów w telewizji za mej młodości. Nie było

ich w gazetach. Kościół miał twarz proboszcza i wikarego.

Oni – księża, i my – wierni, byliśmy delikatnie i dyskretnie

prześladowani. To sprawiało, że czuliśmy się wspólnotą.

Nie miałbym nic przeciwko, by tamte czasy – w religijnym

sensie – powróciły.

1061396

background image

1061396

158

Ptaki

O świcie przylatują sikorki. Dom jest drewniany, więc wy-

raźnie słychać, jak na werandzie dziobią zmarzniętą słoninę

i wieprzowe żeberka. Te drugie wieszam po to, by obser-

wować, jak powoli znika mięso i pojawiają się nagie kości.

Kilogram starcza na mniej więcej miesiąc.

Im mróz jest silniejszy, tym głośniejsze są uderzenia

dziobów. Lekkie i kruche ptaki wyrywają okruchy zamar-

zniętego mięsa z drapieżną energią. Po długiej nocy są wy-

głodniałe. Podfruwają, stroszą się, odpędzają nawzajem.

Przylatuje ich kilkanaście. Bogatki, modre, mniszki. Gdy

wieje ze wschodu, muszą walczyć, by utrzymać się na roz-

kołysanych kawałkach mięsa.

Wywabiłem je z ich dzikości i teraz muszę pilnować, by

nie zabrakło im pokarmu. Przychodzi bury kot i patrzy nie-

ruchomym wzrokiem. Właściwie są dla niego nieosiągalne,

ale czasami któraś robi błąd i zniża lot albo na moment

próbuje przysiąść na podłodze werandy. Parę dni temu zna-

lazłem jedną martwą. Wśród piór dało się jeszcze wyczuć

resztki ciepła. Buras zabił ją, ale nawet nie nadgryzł. Po-

czekałem, aż ostygnie, i włożyłem do pieca. Był rozpalony,

więc natychmiast spłonęła i uleciała z dymem.

Trzeba uważać z tym pomaganiem.

Ale nie robię tego z jakiegoś altruizmu. Lubię na nie pa-

trzeć. Krajobraz za oknem jest wielki, biały i całkowicie

nieruchomy. Przez całe dnie nic się nie dzieje. Tylko one

wirują, podfruwają, odlatują, by zaraz powrócić po kolejny

1061396

background image

1061396

159

ptasi kęs. Czasami wydaje mi się, że je rozpoznaję, że po-

trafię odróżniać jedną czy drugą bogatkę od innych. Ale to

złudzenie. Są szybkie i ani na sekundę nie pozostają w bez-

ruchu. Co zjedzą, natychmiast spalają. Gdy czasami tempe-

ratura spada i robi się minus piętnaście, minus dwadzieścia,

wyobrażam sobie ich noce. Siedzą na jakiejś gałązce, w za-

kamarku, gdzie nie dociera wiatr, stroszą piórka i puchowe

podbicie, by zachować jak najwięcej ciepła. Aż po krańce

świata rozpościera się stężały od mrozu mrok, a one próbują

przeżyć, wsłuchane w znikomy stukot sikorzych serduszek.

A potem przychodzi świt i obierają do białego świńskie ko-

ści. To trochę perwersyjny widok: po wiórku, po skrawku,

po ociupinie, strużynie znika zwierzęce ciało. Trochę tak,

jakby parowało, jakby rozpuszczało się w powietrzu. Cza-

sami podchodzę i oglądam setki śladów, setki maleńkich

ptasich ukłuć. Za miesiąc zostaną tylko patyki żeber i su-

che włókna pomiędzy nimi. Ciekawi mnie to znikanie, za-

miana mięsa w kalorie, w furkot, w życie.

O poranku zlatują się chyba wszystkie. Jest ich tyle, że

przypominają rój wielkich owadów. Furkliwy obłok zakrywa

i żeberka, i słoninę.

Czasami zjawia się samotny kowalik. Szarobłękitny z żół-

tawym brzuszkiem, kolorystycznie daleki krewny bogatek.

Najpiękniejszy jest jego makijaż: egipska kreska ciągnąca

się od oka aż gdzieś na ramię, gdzieś pod skrzydło. Długi

dziób stanowi wytworne przedłużenie tej linii. Kowalik

wybiera jednak karmnik, do którego wsypuję czasami parę

garści słonecznika. Zanim tam zajrzy, przysiada na balu-

stradzie i czujnie się rozgląda. Śmiesznie zadziera łepek. En

face nie jest tak elegancki jak z profilu. W końcu podfruwa,

chwyta w dziób dwa albo trzy nasiona i odlatuje. Nie znam

się na ptakach i nie wiem, czy po prostu połyka, czy siada

1061396

background image

1061396

w spokojnym miejscu, by wyłuskać tłustą zawartość z czar-

nej łupiny. Ale kowalik to rzadki gość. Na co dzień mam

sikorczy tłum. Gawiedź, która pstrzy werandę i stół białymi

odchodami. Na wiosnę trzeba to szorować. Ale na swój

sposób fascynująca jest ta wędrówka materii: ubywanie

jedzenia, przybywanie gówna. Bierze się z tego ptasi ruch.

Siedzę trzy metry od tego, oddzielony szybą. Czasem któ-

reś ptaszę porzuca dziobanie i przysiada na zewnętrznym

parapecie okna, na jakimś duperelu, który tam stoi. Przysia-

da i patrzy na mnie. Przekrzywia głowę i patrzy. Patrzymy

na siebie. Wyglądamy ze swoich światów.

Ale widać nie jestem dla nich ciekawy i zaraz odlatują

do przerwanego posiłku. Małe pierzaste kulki z ciepłem

w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu.

Potem odlatują dalej. W głąb pejzażu bez końca, w głąb tej

bezlitosnej bieli i mrozu, który ścina wodę, ziemię i krew

w organizmach. A przecież nie ma delikatniejszej krwi niż

krew ptasia.

1061396

background image

1061396

161

Z daleka

Mówię do was z bardzo daleka. Mówię do was z głębi włas-

nego życia. Moje słowa są przesiąknięte tym wszystkim, co

było. Przeszłość i doświadczenie nadają im sens. Gdybym

przemawiał tymi słowami przed, powiedzmy, dziesięciu

laty, znaczyłyby coś zupełnie innego. Opowiadałyby inną

historię. Byłyby młodsze. A gdyby to były słowa sprzed lat

trzydziestu, to niewykluczone, że brzmiałyby tak, jakby ni-

gdy nie miały zamilknąć. Jakby głos miał nigdy nie ucichnąć.

Zawsze przemawiamy z przeszłości własnego życia, które

jest ciemne i nieznane innym. Jest ono ciemne i nieznane

dla mnie samego, bo przecież słowa ledwo mogą dotknąć

tego, co przeżyłem. Czasami wydaje się, że pamięć ocala to

wszystko, co się złożyło na nasze istnienie. Ale to niepraw-

da. Ocala zaledwie część opowieści. Część, którą jesteśmy

w stanie udźwignąć.

Mówię teraz do was z głębi własnego życia. Czy mnie

rozumiecie? Skoro nawet słowo „życie” znaczy dla każdego

z nas co innego. Bo przecież „życie” to dla każdego z nas

przede wszystkim życie własne. Więc kiedy do was mówię

z głębi własnego życia, w obcym języku, jako mieszkaniec

obcych, nieznanych stron, co możecie zrozumieć? To, co

jest prawdą? To, co rozumiem ja? Czy to, co potrzebne jest

wam, waszej pamięci, waszemu życiu? Nie wiem i wy za-

pewne też nie wiecie. Co więcej, ani wy, ani ja nie będziemy

się nad tym zbyt długo zastanawiać, ponieważ chcemy, by

nasze umysły pozostawały w stanie równowagi. Nie chcemy

1061396

background image

1061396

162

doznawać wstrząsu, jakim jest odkrycie, że język bardziej

nas od siebie oddala, niż do siebie przybliża.

Po prostu mówimy. Opowiadamy historie. Wśród zgiełku,

jakiego nigdy wcześniej na świecie nie było. Bo teraz wszy-

scy, niemal wszyscy możemy przemówić i żyć nadzieją, że

inni nas wysłuchają. Codziennie możemy wysyłać w prze-

strzeń nasze słowa, nasze uformowane myśli. Pijemy poran-

ną kawę i naciskamy klawisze. Kiedyś się modliliśmy. Teraz

wysyłamy fantomy istnienia w otchłań sieci: oto jestem, oto

istnieję, nie chcę umierać zapomniany, niedostrzeżony, nie-

my, niewidzialny. Taka jest modlitwa dnia dzisiejszego. Mó-

wić, dawać znaki, rozpalać ognie na bezludnych wyspach

naszego istnienia. Opowiadamy o sobie, mnożymy swoje

wizerunki, ponieważ pustka i cisza nie dają nam spać. Mó-

wimy, podnosząc zgiełk, wsłuchani we własne słowa. Nie

czekamy na odpowiedź, ponieważ ona nie nadejdzie. Po-

nieważ nie ma żadnej odpowiedzi i możemy tylko mówić.

Ponieważ gdy podnosimy zgiełk, wydaje się nam, że żyje-

my. Ponieważ zgiełkiem odganiamy śmierć.

Jestem pisarzem i opowiadam historie. Staram się w nich

zawierać jak najwięcej życia. Nie w banalnym sensie fabuły,

ruchu, zmiany, obserwacji społecznych czy psychologicz-

nych, ale w sensie osobistego doświadczenia. Życiem jest

dla mnie spotkanie umysłu, zmysłów, wrażliwości, pamię-

ci ze światem. Spotkanie tożsamości z rzeczywistością. Po

prostu doświadczenie. Zawsze chciałem, by doświadcze-

nie przenikało moją opowieść. Cud doświadczenia. Piękny

i tragiczny cud zarazem, ponieważ drugiej szansy raczej

nie będzie. Nie będzie innego świata. Patrząc, pisząc i ży-

jąc, miałem wstrząsające, okrutne, a zarazem heroiczne po-

czucie, że wszystko zdarza się tylko raz, trwa tyle, ile trwa,

i na zawsze odchodzi. Na zawsze. Każda sekunda, każde

1061396

background image

1061396

163

mgnienie, każdy gest, każdy obraz. Moim refrenem, moim

memento było „już nigdy”. Dlatego każdy dzień, każde zwy-

cięstwo, każdą klęskę chciałem przeżywać w dwójnasób.

Niewykluczone, że właśnie dlatego zostałem pisarzem. Pi-

sanie daje po prostu szansę powrotu, daje złudne przecież,

ale jakże odurzające poczucie, że w jakiś sposób panuje się

nad czasem. Że można powrócić do obrazów, zapachów,

dźwięków i uczuć. Że istnieje możliwość powtórzenia mi-

nionego i minione dotyka nas podwójnie, bo nie jest już

oczywistą teraźniejszością, ale czymś, do czego tęsknimy,

i oto tęsknota się spełnia. To w swoim pisaniu zawsze chcia-

łem robić: oddalać śmierć ludzi, zdarzeń i rzeczy, wiedząc,

że nadejdzie. Oddalać śmierć świata. Wsuwać swoje histo-

rie niczym przezrocza pomiędzy to, co było, a to, co będzie.

Albo jak zestawy soczewek, które jedno przybliżają, a dru-

gie oddalają. Nigdy nie chciałem oszukać śmierci. Chciałem

tylko, by życie zyskiwało na intensywności. Żeby było po-

dwójne, potrójne, zwielokrotnione dzięki opowieści. Śmierć

jest Wielką Panią. Tylko dzięki niej ożyją w nas pragnienia.

Gdyby jej nie było, odczuwalibyśmy tylko obojętność, po-

nieważ w wieczności i tak prędzej czy później natknęliby-

śmy się na wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Na

nasz świat natykalibyśmy się bez końca i zdarzenia byłyby

tyle warte, ile rumuńskie tysiąc lei przed denominacją –

nie chciały ich brać nawet cygańskie dzieci. Dlatego piszę

o życiu, czujnie i z szacunkiem zerkając w stronę śmierci.

Gdyby nie ona, milczałbym i zajął się pomnażaniem rzeczy

i zdarzeń zamiast pomnażaniem opowieści. Albo zgoła ni-

czym, co wydaje się dobrym zajęciem w obliczu wieczności.

Jednak opowiadam. Robię światłoczułe odbitki minione-

go. Nawet gdy opisuję „teraźniejsze”, przesycone jest ono

wszystkim, co było, co się wydarzyło, co istniało. Bo dzień

1061396

background image

1061396

164

dzisiejszy jest sumą dni minionych, ponieważ to nasz dzień

i patrzymy na niego oczami, w których odbiły się dni mi-

nione; odbiły i pozostały.

A potem przyjeżdżam na spotkanie gdziekolwiek w Polsce,

w Niemczech czy gdzie indziej. Przychodzą moi czytelnicy –

przynajmniej w jakiejś części. Coś czytam, potem rozma-

wiamy. Próbujemy sobie nawzajem opowiedzieć, czym jest

świat. Ja za pomocą pisania, oni za pomocą lektury. Czasami

trwa to dłużej, czasami krócej i się rozchodzimy. Ja do hotelu,

oni do domów. Nie wiem jak oni, ale ja zazwyczaj odchodzę,

a w każdym razie odchodziłem, z poczuciem klęski. Klę-

ski, z którą jestem coraz bardziej pogodzony. Ale czytałem,

rozmawiałem, podpisywałem egzemplarze i odchodziłem

w ciemność jakiegoś polskiego, niemieckiego czy po prostu

europejskiego miasta, i czułem, że przegrywam. Że oto nie

udało mi się opowiedzieć nic albo prawie nic. Że z opowieści,

w którą włożyłem pamięć, uczucia, strach przed zachłannoś-

cią nicości, w którą włożyłem miłość do tego, co zastaliśmy

i czego już nigdy nie będzie, że z tego wszystkiego zostaje

szczegół, epizod, cień, okruch. Że ktoś po prostu pyta: Dla-

czego pana książki są takie smutne? Dlaczego w nich tyle

pesymizmu? Dlaczego pana bohaterowie są nieszczęśliwi?

Dlaczego pana świat jest taki ponury?

Tak. Mówię do was z bardzo daleka. Mówię z głębi włas-

nego świata, którego nie jesteście w stanie pojąć. Proszę

nie odczytywać tego jako zarzutu. Tak samo ja nie mam

dostępu do waszych światów. Mogę próbować, ale nigdy

nie znajdę się w ich wnętrzu. Nie znajdę się we wnętrzu

waszej opowieści. Mój wzrok, moja ciekawość ześlizną się

po powierzchni. Uniosę tylko tyle, ile będę potrzebował do

potwierdzenia własnych przeczuć, tyle, ile będę potrzebo-

wał do własnej opowieści. Tylko tyle? Aż tyle? Nie wiem.

1061396

background image

1061396

165

Jednak ludzie spotykają się, by się nawzajem słuchać. Biorą

ze swoich opowieści to, co jest im potrzebne. Wcale nieko-

niecznie to, co ten drugi chciał podarować. Ale tak pewnie

musi pozostać. Jesteśmy ludźmi i posiedliśmy cud języka,

cud opowiadania, cud chwilowego ocalenia przed śmiercią

zdarzeń, których już nie ma. Może innego cudu nie będzie.

Jednak język tyleż nas zbliża, ileż oddala. Na początku wie-

rzymy, że słowa są wyraziste, że znaczą to, co znaczą. Że

„nasza mowa jest: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złe-

go pochodzi”. Jednak z biegiem czasu ta wiara nas opuszcza.

Zwłaszcza gdy ktoś inny słucha naszej opowieści. Nasz ję-

zyk nas zdradza. Wszystko jest w porządku, gdy mówimy do

siebie: słowo przylega do życia jak skóra do ciała. „Nie” jest

zawsze „nie”, a „tak” jest „tak”, ponieważ życie i opowieść

stapiają się w jedno. Lecz gdy mówimy do kogoś, pewność

nas opuszcza. I może tak jest, że gdy chcemy komuś opowie-

dzieć naszą najgłębszą, niepowtarzalną prawdę, miesza się

do tego Zły? I nie pozwala? Nie pozwala przekazać tego, co

najważniejsze, nie pozwala, by cud wspólnego, człowiecze-

go języka się spełnił? Bo rolą Złego jest siać niezgodę, róż-

nić, dzielić i fałszować opowieści? Żeby skruszyć wspólnotę?

Lecz wspólnota trwa. Spotykamy się, by wysłuchiwać

swoich niedoskonałych, ułomnych opowieści. Nie mamy

innych. Wsłuchujemy się, szukając w cudzej mowie okru-

chów własnego życia, będąc jednocześnie pewni, że go nie

znajdziemy, że to utopia, że naiwność. Że jesteśmy jak ślep-

cy snujący opowieść o kolorach. Lecz nie można inaczej.

I nie możemy też zamilknąć.

Mam pięćdziesiąt dwa lata i mówię do was z głębi własne-

go życia. Jest wczesne majowe popołudnie i pada deszcz.

Z okna, przy którym siedzę, widzę zielone góry i białe mgły

1061396

background image

1061396

166

wstające nad żlebami potoków. Zieleń jest żywa, świeża,

kilku dniowa. Jesiony są jeszcze bezlistne. Przed chwilą

w strugach deszczu myszołów z trudem podniósł się z łąki

do lotu. Wśród monotonnego szumu kropel słychać gło-

sy ptaków. Nawołują się, nie cichną, słyszę je nawet przez

drewniane ściany, wśród których siedzę. Poza tym panuje

zupełna cisza i zupełny spokój. Kwitnie na biało tarnina.

Wysoko w lesie kwitną, też na biało, dzikie czereśnie. Jakby

to tu, to tam spadło trochę śniegu albo zebrał się nocny

szron. Czarne kosy z żółtymi dziobami polatują wśród mo-

krej trawy. Pół godziny temu z zarośli wyszedł kozioł. Był

jak brązowy, ciepły cień. Zatrzymał się na skraju otwartej

przestrzeni i po dłuższej chwili cofnął. Miejsce, w którym

stał, wypełnił na powrót deszcz, a jego jakby nigdy nie było.

Widzę to wszystko z dwu okien, nie wstając od biurka. Są

chwile i obrazy, co do których mamy pewność, że nie można

w nich nic zmienić, nic poprawić. Chcemy, by trwały wiecz-

nie, ale one przepadną. Jeśli mamy szczęście, to zginą, bę-

dziemy musieli je porzucić, odejść do dalszego życia, zanim

nas znużą, zanim zapragniemy czegoś innego, czegoś mniej

lub więcej. Jeśli tak się nie stanie, zostaną z nami na zawsze.

Będziemy do nich wracać, by odzyskać siły, a może i wiarę.

Mam pięćdziesiąt dwa lata i mówię do was z daleka. Ten

obraz opisałem specjalnie dla was. Nie zrobiłbym tego, gdy-

bym nie wiedział, że za parę dni będę tutaj z wami.

Jednak gdy patrzę na ten otwierający się na południowy

wschód pejzaż, widzę znacznie więcej, niż mogę i potrafię

opisać. Nie muszę zamykać oczu, żeby gdzieś w głębi doliny,

gdzieś za łagodnym stożkiem Uherca dostrzec całe swoje ży-

cie. Dostrzec swoje dzieciństwo, młodość i dorosłość, które

zaprowadziły mnie w to miejsce, które pozwoliły mi sycić

się tym widokiem. Patrzę na południowy wschód, na zieloną

1061396

background image

1061396

górę i wiem, że krajobraz złożony jest również ze wszyst-

kich uczuć, których doświadczałem, ze wszystkich zdarzeń,

których byłem uczestnikiem, ze wszystkich obrazów, któ-

rych dotknął mój wzrok. Patrzę wskroś góry Uherec i widzę

wszystkich ludzi, których napotkałem, i słyszę ich słowa. Tak

działa życie i dlatego nie można go opisać, nie można go

komuś opowiedzieć. Dlatego chociaż mówimy i słuchamy,

to jesteśmy jak ślepcy i jak głusi. Z opowieści innych poj-

mujemy tylko skrawki, oderwane dźwięki, resztki znaczeń.

Ale nawet one, te okruchy, w jakiś sposób wpływają na nasze

życie. Włączają się w jego nurt i rozpuszczają niczym kropla

krwi w bezmiarze wód. Tak jak – mam nadzieję – zostanie

z wami widok z mojego okna w deszczowe popołudnie.

Wkrótce o nim zapomnicie, zniknie wśród innych chwil

waszego życia, ale pozostanie z wami do końca. Tak jak ten

dzień w starym opactwie zostanie ze mną. Niewykluczone,

że o nim zapomnę, lecz to nie znaczy, że go utracę.

1061396

background image

1061396

168

Ciągnie

Ciągnie mnie. Robi się ciepło, dzień się wydłuża i zaraz mnie

ciągnie. Na wschód. Nic nie poradzę. Odkąd pamiętam.

Wszystko zaczyna się w dzieciństwie. Maj niepostrzeżenie

zamieniał się w czerwiec, upał gęstniał razem z czasem

ostatnich szkolnych dni. I ten czas – tak nieznośny, klaustro-

fobiczny – nagle eksplodował, rozprężał się, przybierając

postać wakacji, które przypominały przecież wieczność albo

nieskończoność. Poprawcie mnie, jeśli było inaczej.

Wtedy wiedziałem, że wyjadę na wschód. Spakuję swój

tobołek z letnimi ubraniami, dopchnę pokątnie jakiś fetysz,

nóż, latarkę, skórzany pas i ostatniej nocy nie będę mógł

spać. Rano ojciec odwiezie mnie na dworzec Warszawa Sta-

dion i przypilnuje, bym nie przepadł w zbitej, wielo głowej,

stunogiej kolejce, która już na godzinę przed odjazdem

autobusu była ciasna, jednolita jak jedno ciało. Ściskałem

swój tobołek i chwilami traciłem oddech wśród tych wszyst-

kich woni, które wydzielał człowieczy stwór podróżujący

na wschód. Czarny tytoń, piwo, kwiatowe perfumy, pot,

wygarbowana skóra, naftalina, drób i ser z opróżnionych

już handlarskich koszy – wszystko mocne i splecione, bo

ludzie żyli bliżej niż dziś. I jeszcze ciemny, oleisty zapach

diesla, który zawsze oznacza podróż.

Potem autobus ruszał. Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn,

Grębków, Węgrów, Sokołów Podlaski, Jabłonna Lacka…

Więc jak była „Lacka”, to gdzieś wokół musiało istnieć

1061396

background image

1061396

169

„ruskie”. Czyli wschód. Wymieniałem te wszystkie nazwy

w myślach z takim przejęciem, jakby to były stacje karawa-

ny, jakby szlak wiódł w głąb najdalszych ziem. Tymczasem

jechałem do krainy dziadków, prababek, ciotek, wujów. Je-

chałem w przeszłość, z której nadeszła teraźniejszość, do

miejsc, gdzie biło źródło mojej krwi.

No i gdy dzień się robi długi, ciągnie mnie jak kiedyś.

Tylko nikt mnie już nie odprowadza. Sam składam cias-

ny tobołek i przemycam do niego nóż. Podklejam mapy

skoczem, żeby ich nie potargał wschodni wiatr. Biorę jak

najmniej, bo to daleko i nigdy do końca nie wiadomo, jak

tam jest, a lekki bagaż to więcej szans. Pięć, siedem tysięcy

kilometrów. Nocą w dole leży bezkresna ciemność i tylko

czasem widać, jak na czerwono płonie tajga. O świcie w ni-

skich, ukośnych promieniach słońca step ma rudą barwę.

Cień samolotu przypomina cień ryby w rzece. Pięć, siedem

tysięcy kilometrów to daleko. Cała noc pod prąd czasu. Ale

z wiekiem po prostu nasz wzrok sięga nieco dalej. Horyzont

się odsunął. Lecz dla mnie to jest wciąż tak, jakbym wyru-

szał niebieskim jelczem z dworca Warszawa Stadion. Wciąż

w tobołku mam latarkę. Poza tym trochę różnych lekarstw

i opaskę wzmacniającą staw kolanowy na wypadek, gdyby

trzeba było wejść na wysoką górę. Poza tym powtarzam

w myślach litanię nazw, które mają siłę pustynnej fatamor-

gany: Ułan Ude, Ułan Bator, Pekin, Jining, Eren Chot, Sajn-

szand… To wciąż przypomina ten dziecinny dreszcz, gdy

wychodziło się rano z domu z postanowieniem, że oto dotrę

dziś „za las” albo na drugą stronę horyzontu. Bo nic nie

budzi większej ciekawości niż pytanie: z czego zrobiony jest

najstarszy świat, ten, w którym jeszcze nas nie było? Taki

jest step, taka jest pustynia i takie są góry, w które prawie

nikt nie chodzi. Takie są nawet Chiny ze swoją wielkością

1061396

background image

1061396

i starością – przyprawiają o zawrót głowy niczym geologia

pomieszana z tektoniką.

W połowie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku siadałem

z wiejskimi chłopakami na wysokim brzegu Bugu. Popijali-

śmy krajowe wino i popalaliśmy najtańsze papierosy. Drugi

brzeg był niski, płaski i rozległy niczym preria w naszej wy-

obraźni. Pasły się stada krów i pojedyncze konie. W którymś

momencie jeden z nas powiedział cicho i tęsknie: „Tam jest

białostockie”.

Ukłucie tej tęsknoty sięgnęło mego serca i czuję je do

dziś. „Tam jest białostockie” w istocie oznaczało „Tam jest

świat”. Potem całe życie szukamy miejsc, w których mamy

nadzieję poczuć to ukłucie.

Ella Maillart napisała w przedmowie do swojej Wysłan-

niczki specjalnej do Mandżurii: „W 1932, jadąc z Moskwy,

dotarłam do położonej na wysokości pięciu tysięcy me-

trów przełęczy, którą pokonałam pieszo, by zatrzymać

się na wschodniej granicy rosyjskiego Turkiestanu. Tam,

ze szczytów Gór Niebiańskich, wreszcie dostrzegłam na

wschodzie, na odległej równinie, mieniącą się żółto pustynię

Takla Makan…”.

Cóż, są chwile, gdy nawet Ella Maillart, wielka szwaj-

carska podróżniczka, przemawia jak podrostek znad Bugu.

I to wystarczy za ukłucie. Jestem spakowany, pojutrze lecę

do Biszkeku.

1061396

background image

1061396

Felietony Cyganie, Dzień na wschodzie Polski, Fabryka, Herta Müller,

Jadąc w literacką trasę przez Niemcy (i Austrię), Koczownicy, Letnia

podróż z córką do krainy dzieciństwa, Marubi, Marzec, Melancholia

przejść, Nagi kraj, Oberek, Podole, Shqipëria po ndryshon, Ślady,

Świąteczna podróż na wschodnią granicę, Targowisko, Terzani,

Wujek, Wyobrażając sobie Kalabrię zostały po raz pierwszy

opublikowane w „L’Espresso”.

816, Czytelnik, Drapieżne, Dziady, Dzikie, Gamba, Palenie, Ptaki,

W Srostkach, Wrzesień, Wykopywanie ukazały się w wydawanym

przez Narodowy Instytut Audiowizualny czasopiśmie internetowym

Dwutygodnik.com w cyklu Z drogi.

9,99, Badziew z betonu, Ciągnie, Hibernatus, Kucając, Licheń.

Zesłanie, Maj, Południca, Utopia, Wysoko. Pusto. Słono, Lewiatan

z ojczyzny – w cyklu Kroniki beskidzkie i światowe w „Tygodniku

Powszechnym”.

Najsłynniejsi Łemkowie świata – w katalogu do wystawy Void

(BWA w Nowym Sączu, w cyklu Galicja. Topografie mitu, kurator:

Anda Rottenberg).

Notatki z podróży [* * * ] opublikowało pismo „Art & Business”,

Rokendrol „Neue Zürcher Zeitung”.

Z daleka otwierało Festiwal Muzyczno-Literacki „Wege

durch das Land – Paths through the Region” w opactwie Corvay

w Nadrenii Północej-Westfalii.

1061396

background image

1061396

Spis treści

* * *

5

Czytelnik 11
Kucając 14
Gamba 17
Marzec 20
W Srostkach 23
Wykopywanie 27
Nagi kraj 30
Wysoko. Pusto. Słono 33
Wyobrażając sobie Kalabrię 36
816 39
Maj 42
Licheń. Zesłanie 45
Podole 48
Dzień na wschodzie Polski 51
Lewiatan z ojczyzny 54
Ślady 57
Koczownicy 61
Shqipëria po ndryshon 64
Marubi 69
Herta Müller 72
Południca 78
Terzani 81
Fabryka 84
Palenie 87
Letnia podróż z córką do krainy dzieciństwa 91

1061396

background image

1061396

Rokendrol 94
Dzikie 98
Wrzesień 101
Utopia 104
9,99 107
Jadąc w literacką trasę
przez Niemcy (i Austrię) 110
Wujek 116
Targowisko 119
Drapieżne 122
Dziady 125
Stary dom 128
Badziew z betonu 132
Oberek 135
Najsłynniejsi Łemkowie świata 138
Świąteczna podróż na wschodnią granicę 145
Cyganie 148
Melancholia przejść 151
Hibernatus 154
Ptaki 158
Z daleka 161
Ciągnie 168

1061396

background image

1061396

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38 -300 Gorlice
tel./fax +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e -mail: mateusz@czarne.com.pl,
tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,
honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38 -307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e -mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00 -159 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48
e -mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl,
dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl
tel. 504 564 092, 605 955 550
agnieszka.wilczak@czarne.com.pl
Skład: d2d.pl
ul. Morsztynowska 4/7, 31 -029 Kraków,
tel. +48 12 432 08 52, e -mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2013
Wydanie I
Ark. wyd. 6,3

1061396


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Łódź odbudowa willi przy Zgierskiej nie ma sensu (06 07 2011)
Nie ma możliwości spłaty długu
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
Antypolonizm Nie ma takiego zwierzęcia
Nie ma mocnych, scenariusze, inscenizacje ekologiczne
Takich już nie ma, POLSKIE TEKSTY PIOSENEK ŚPIEWNIKI
19 12 nie ma wykładów ani ćw z matematyki
nie ma w zadnym
#33 Nie ma chorób nieuleczalnych
Bo nikt nie ma z Nas, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Dlaczego w nowej podstawie programowej nie ma [cie ek edukacyjnych Gra yna Skirmuntt
Nie ma rzeczy niemozliwych, Rozwój osobisty
Nie ma dzieci
tu nic nie ma
Rzeczy których nie ma u piegusa wykład chemia( 02 2014
Nie Ma Takich Gór Maciek Starnawski

więcej podobnych podstron