1061396
Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
1061396
1061396
Andrzej Stasiuk
Nie ma ekspresów
przy żółtych drogach
1061396
1061396
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by DENNIS STOCK / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Projekt typograficzny robert oleś
Copyright © by ANDRZEJ STASIUK, 2013
Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA
Korekta Agata Czerwińska / d2d.pl
małgorzata poździk / d2d.pl,
Redakcja techniczna i skład pismem Warnock Pro robert oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-7536-667-9
Cena 24,90 zł
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego
inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi narusze-
nie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
1061396
1061396
5
* * *
Zabajkale. Krasnokamieńsk
Piach, stary beton, zielsko. Nie chcą nas w hotelu z sza-
rej cegły. Nerwowo się naradzają. Same kobiety. Pachnie
z kuchni. Ale w końcu się godzą, tylko proszą, żeby nikomu
nie mówić, że tu mieszkamy. Gdzieś z głębi wychodzi kilku
chińskich kolejarzy. Idą do wyjścia, a my do pokoju, który
jest tak niski, że dotykam dłonią sufitu. Okno też jest niskie
i wychodzi na zielska.
Następnego dnia jedziemy na wschód. Zaczyna się step.
Po prawej jeszcze kilkanaście drzew, wśród nich konie szu-
kają cienia, potem nie ma już nic. Po horyzont tylko trawa.
Szutrowa droga wspina się na kolejne grzbiety, ale znowu
jest tylko zieleń. Nieskończoność zieleni pod błękitnym
niebem. Zawsze chciałem to zobaczyć, wyobrażałem sobie,
ale nie podejrzewałem, że jest aż takie. Tak ogromne, tak
proste i piękne. Że przypomina coś w rodzaju religii.
Jechaliśmy do Krasnokamieńska. Musieliśmy mieć jakiś
cel, jakiś punkt w tym bezkresie. Tam się wydobywało najwię-
cej uranu w Rosji. Dziewięćdziesiąt procent. Dla elektrowni,
dla okrętów podwodnych, dla rakiet i bomb. Jakaś groza się
od tego rozpościerała nad stepem. Promieniowała. Miasto
było melancholijne. Szare betonowe bloki i tyle. Topole, kurz,
wiatr i zielsko. Jak na producenta potęgi światowego mocar-
stwa wyglądało smętnie. Ale cały ten wschód był taki: o nic
nie dbał poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzy-
mywaniem się na powierzchni. Reszta nie miała znaczenia.
1061396
1061396
6
Stara droga Gródek – Jabłonna Lacka
Tędy zmarli wędrowali na cmentarz, który znajdował się
na drugim kilometrze za wsią. Trumny całą drogę nieśli na
ramionach krewni. Mężczyźni zmieniali się co jakiś czas,
dobierając wzrostem. Tak pokonała tę drogę moja babka,
tak pokonał ją dziadek. Po obu stronach rosły drzewa,
więc szło się w cieniu. W każdym razie latem. Zimą od pól
ciął ostry wiatr. Najpiękniej było jesienią. Krajobraz miał
w sobie coś akwarelowego. Mgła lekko rozmywała kolory.
Czerwienie, żółcie, siności, błękity i resztki zieleni. Lekko
to falowało, smużyło, przepadało w odległości. Pejzaż koń-
czył się, ale poza nim było coś, co nieodparcie pociągało
wyobraźnię. Nic konkretnego, nic wyrazistego. To była
raczej próżnia, pustka wypełniona mlecznym światłem
jesieni. Ilekroć jestem w tamtych stronach, zatrzymuję się
na cmentarzu i wypatruję. Czasami tamto powraca w ja-
kiejś postaci. Ten blask wydobywający się z nieznanego.
Może z miejsca, dokąd odeszli zmarli. A może tylko z głębi
naszego umysłu.
Droga numer 993. Łysa Góra, potem
krzyżówka na Folusz. Zmierzch
Najlepiej, gdy jedzie się od Dukli, bo widok trwa wtedy dłu-
żej, nie trzeba się zatrzymywać ani odwracać wzroku. No
i musi być dość pogodnie. W każdym razie musi być widać
Liwocz: ogromną, szeroką, rozsiadłą górę, za którą zaraz
stoczy się słońce. Zamyka krajobraz od północnego za-
chodu. A tego krajobrazu jest niezwykła ilość. Jakby ziemia
tutaj specjalnie się zapadła i utworzyła ogromny amfiteatr.
Kilkadziesiąt kilometrów pejzażu. Domy, wsie, wieże kościo-
łów, drzewa, zagajniki, faliste, długie linie wzgórz, miedze,
1061396
1061396
7
pionowe kreseczki topól, wszystko zatopione w czerwono-
złotym blasku.
Potem zjeżdża się w dół, zaraz jest Żmigród, skręt w pra-
wo, Rynek, zjazd i zaraz w lewo, i przez most nad Wisło-
ką. Po dziesięciu kilometrach zjawia się ten sam widok, ale
już pod innym kątem i zoom nieco go powiększa i przybli-
ża. Zmierzch zgęstniał, ale mgliste powietrze przechowuje
resztki blasku. Można zjechać z głównej w prawo, w boczną
do Dębowca i stanąć. To, co jest w dole, przypomina obraz.
Liwocz jest bliżej i nie dominuje nad krajobrazem, ale go
ochrania. Zasłania od północnych wiatrów. U jego podnóża
znowu domy, wsie, kościoły, miedze, drogi, pierwsze świat-
ła w oknach jak dalekie iskry, zwierzęta wracają z pastwisk,
słychać owadzi bzyk motocykla, jesienią i wiosną snują się
wstążki dymu z ognisk, zimą z kominów pionowo do nieba
ciągną szarobłękitne nitki. Znowu poziome, falujące linie
krajobrazu spotykają się z pionowymi konturami topól ros-
nących wzdłuż dróg i ostrym stożkiem wieży kościelnej
w Cieklinie. Ilekroć myślę, jak powinien wyglądać kraj, do
którego się tęskni, widzę ten pejzaż. Idealny i nieosiągalny
zarazem. Przychodzi mi do głowy, że człowiek powinien się
rodzić w takim krajobrazie, spędzać w nim dzieciństwo i po-
tem go opuszczać, by wiedzieć, co znaczy utracona miłość.
Brack. Lotnisko
Lecieliśmy z Moskwy do Irkucka. Robiło się już jasno.
W dole w szarym świetle poranka pojawiło się tylko o ton
ciemniejsze lustro wody. „Eto Bajkał”, powiedział ni to do
siebie, ni to do mnie młody Rosjanin obok. Powiedział to
z podziwem i uszanowaniem należnym temu śródlądowe-
mu morzu. Ale to nie był Bajkał. To był Zbiornik Bracki.
1061396
1061396
8
Sztuczne jezioro długości sześciuset kilometrów i miejsca-
mi szerokie na dwadzieścia pięć. Po chwili wylądowaliśmy
w Bracku. Nie wiadomo dlaczego. Irkuck leżał trzysta pięć-
dziesiąt kilometrów na południe. Padał deszcz. Podjechał
lotniskowy autobus – ciężarówka z dorobioną kabiną, coś
w rodzaju osinobusu. Zszedłem po schodkach na płytę i zo-
baczyłem, że wszystko jest tutaj stare i znękane. Spękany
beton, zielsko w szparach, plamy oleju, ten pojazd, do któ-
rego mieliśmy się załadować. Pierwszy raz byłem w Rosji
i od razu tak daleko. Zawieźli nas do hali. Przypominała
prowincjonalny dworzec autobusowy, tyle że wielki. Był
ranek. Ludzie szli z tobołami. Brudne szyby, deski, nędza
i smutek baru z kawą bez zapachu i chińskimi zupkami. Jed-
nak już po chwili wiedziałem, że nie będę mógł się oderwać
od tego kraju, że nie będę mógł go zapomnieć. Ponieważ
odnalazłem tutaj ślady eksperymentu na globalną skalę. Ko-
munizm nie był rewolucją materialistyczną. On był w swej
istocie antymaterialistyczny. Próbował unieważnić materię,
zanegować jej przydatność, jej konieczność. Wszystko o tym
świadczyło. Ten spękany beton, to zielsko, cała ta rozpacz
i brzydota wyzierająca z rzeczy. Koślawość i zarazem ogrom.
Tropiłem to, nie mogłem oderwać wzroku. Od Bracka o szó-
stej rano w deszczu.
Ułan Bator, Mandalgowʹ, Dalandzadgad,
Manlaj, Mandal, Sajnszand, Dzamyn Üüd
Dziesięć dni na Gobi. Tysiąc sześćset, tysiąc osiemset kilo-
metrów. Bez mycia. Nie było wody. Po prostu. Tyle co do
picia i gotowania. Pustynia jest żółta, jest szara, złocista
i zielona. Dziesięć dni przy ognisku z wielbłądziego nawozu.
Czasami trafialiśmy na zarośla saksaułowe i wtedy mieliśmy
1061396
1061396
9
trochę drewna. Gdy rozbijaliśmy wieczorne obozy, wokół
zalegała absolutna cisza. Po horyzont. Chyba że zrywał
się wiatr. Dziesięć dni w kucki, w namiocie, na kolanach.
Zwijanie, rozwijanie. Trzeba było uważać na skorpiony. Go-
bijskie są zielonkawe i niepozorne. Dwa razy widziałem
mokasyna dalekowschodniego. Wstawałem o szóstej rano
i szedłem przed siebie. Prędzej czy później natykałem się na
ślady wielbłądów. Czasami stawaliśmy w jurtach. Pasterze
przyjmowali nas bez zdziwienia. Przyglądali się dyskret-
nie. Częstowali mleczną herbatą i suszonym serem. Potem
odjeżdżaliśmy. Patrzyli długo w ślad za nami, w ślad za
obcymi, których nie mieli już więcej spotkać. Jurta od jur-
ty o dziesiątki kilometrów. Spotkaliśmy jeźdźca. Siedział
w cieniu swojego konia i na coś czekał. Wokół po widnokrąg
nie było nic, tylko słońce i nieruchome powietrze. Poprosił
naszego kierowcę o wodę. Wypił całą butelkę. Półtora litra.
Odjechaliśmy. Został sam w krótkim końskim cieniu. Ten
kraj jest hipnotyczny. Nie ma lepszego kraju do podróżowa-
nia. Jedzie się w głąb pejzażu, a jednocześnie w głąb czasu.
Bo prawie wszystko jest tutaj takie samo jak było dawniej.
Niemal się nie zmieniło. Trzeba żyć w kucki, przy ogniu.
Nasłuchując nocą.
Suczawa. Pamięć
To, co minęło, powraca. Wchodzi jak czuła igła w serce.
Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila. Do-
strzegasz coś kątem oka i minione powraca z niespodzie-
waną siłą. Dzieciństwo. Zawsze jednak dzieciństwo i nie
sposób dostrzec, gdzie przebiega jego granica. Dziesięć,
dwanaście lat? Jakby późniejszy czas nie miał już tej mocy.
Suczawa dawno temu, ranek, kilkoro dzieci bawi się pod
1061396
1061396
ścianą obskurnego bloku. Szary kolor cegieł i piachu sprawia,
że cofam się o czterdzieści lat i na kilka sekund znika teraź-
niejszość, by zrobić miejsce letniemu porankowi u dziadków
na wsi. To jest oślepiające jak delikatna magnezja. Dzieci,
szary piasek, szary mur. Tak działa pamięć. Nie sposób
odgadnąć jej praw. Trwało chwilę. Taksówka wiozła nas
na dworzec. Jakby śmierć się oddaliła, jakby na ten ułamek
czasu utraciła swoją władzę. Tak.
1061396
1061396
11
Czytelnik
Miał specjalnie skonstruowane łóżko. Zabierał je nawet
w zagraniczne podróże, bo nie mógł znieść miękkich, zapa-
dających się posłań. Woził też specjalny podest, który moż-
na było ustawić nad sedesem, ponieważ nie znosił siadać;
musiał kucać. Ale łóżko było najważniejsze. Niewykluczone,
że więcej czasu spędzał w pozycji horyzontalnej niż wer-
tykalnej. Trawił i czytał. Już w młodości sformułował myśl
o największym szczęściu: „Codziennie doskonale jadam,
dogadzając swojemu brzuchowi, i dbam o zdrowie. Mogę
również czytać takie książki, na jakie mam tylko ochotę.
To naprawdę wspaniałe”, pisał do przyjaciela. Później, gdy
zdobył nieograniczoną władzę, w nieograniczonej również
liczbie kazał sprowadzać do swojego specjalnego łóżka ko-
biety. Jego osobisty lekarz twierdził, że czasem było ich
jednocześnie cztery albo pięć. Wszystkie młode, odurzone
jego obecnością. Nigdy się nie mył, nigdy nie czyścił zębów.
Usta płukał herbatą, swoje tłuste ciało kazał wycierać go-
rącym ręcznikiem.
Łóżko skonstruowane było tak, by mogły się na nim
zmieścić stosy książek. Wylegiwał się i czytał. Jak więk-
szość tyranów był kimś w rodzaju niespełnionego artysty.
Projektował fikcje, a potem je realizował. Bo czymże innym,
jeśli nie zawrotną fikcją, był pomysł wytępienia wszystkich
wróbli w państwie, ponieważ ptaki niszczą plony? I rzeczy-
wiście – cały kraj, kilkaset milionów ludzi, dniem i nocą
podnosiło zgiełk, wymachiwało kijami, rzucało kamieniami,
1061396
1061396
12
tłukło w garnki tak, by szare złodziejaszki ani na moment
nie zaznały spokoju, by ani na chwilę nie mogły przysiąść.
Ptaki umierały w locie z wyczerpania. Całe Chiny zaścielone
były ptasimi ciałkami, ale umierający z głodu chłopi mieli
przynajmniej co jeść.
Tyrani biorą się z lektur. Ci najwięksi czytali bezustannie.
Przerywali tylko po to, by fikcję zamienić w rzeczywistość.
Nasz bohater zabijał miliony, a potem zaszywał się w swoim
barłogu, by kopulować i czytać. Nie lubił przemawiać, źle
mówił po mandaryńsku, nie miał nikogo bliskiego, leżał
i czytał. Lekturę mieszał z wymysłem, a następnie wzywał
swoich poddanych, którzy zasiadali na wytartych krzesłach
w nogach łóżka, i rozkazywał: „Zmieńcie Chiny w krai-
nę świń, dzięki temu będzie dużo łajna oraz aż za dużo
mięsa, które trzeba będzie wyeksportować w zamian za
żelazo i stal”. Albo ogłaszał, że kraj przystępuje do pojedyn-
ku z Wielką Brytanią w hutnictwie i za kilkanaście lat ma
w tej dziedzinie zwyciężyć. Chłopi porzucali pracę w polu
i budowali we wsiach prymitywne dymarki. Z braku rudy
przetapiali garnki, łyżki, klamki, cały nędzny metal, który
znaleźli w swych lepiankach. Gdy kraj znalazł się na skraju
samozagłady, gdy ofiary Wielkiego Skoku zaczęto liczyć
w dziesiątkach milionów, Wielki Sternik wycofał się na swo-
je posłanie, by czytać o dokonaniach dawnych cesarzy. Na
przykład o tym, jak Qin Shi Huang, który zjednoczył Cesar-
stwo, kazał spalić wszystkie księgi, wymordować uczonych
i wszystko zacząć od początku. Taka była zresztą idea „rewo-
lucji kulturalnej”, którą Mao proklamował. Tyle że ksiąg do
spalenia nazbierało się znacznie więcej, a zamordowanych
„uczonych” były kolejne miliony.
Dlatego w końcu pojechałem go obejrzeć. Kolejka wiła
się wokół mauzoleum. Setki, może tysiące ludzi. Plecaki
1061396
1061396
musieliśmy oddać na przechowanie. Policjanci gonili nas
jak bydło do załadunku. Po schodach, do pierwszej sali
z jasnym posągiem, pod którym składało się kwiaty, i zaraz
do drugiej, gdzie leżał pod szkłem. Różowy, wzdęty, okryty
chińską flagą. Ledwo się dało musnąć wzrokiem, bo już go-
nili dalej. Policjant w białych rękawiczkach w absurdalnym
geście kładł palec na ustach, że niby cicho, bo się zbudzi.
Sekunda, dwie widoku tłustego, napompowanego trupa.
O zmierzchu Tiananmen pustoszeje. Wojsko i policja
spędzają wszystkich z tego największego placu świata. Żeby
miał spokój. Może czyta w tym swoim akwarium. Na bramie
Zakazanego Miasta wisi jego gigantyczny portret. Tłusta
twarz bez wyrazu z brodawką na brodzie. Patrzy wprost
na miejsce własnego pochówku.
1061396
1061396
14
Kucając
Rodzą się, gdy jest zimno. W lutym albo na początku marca.
Jest w tym pewien rodzaj obojętnego okrucieństwa. Na
zewnątrz gwiaździsty mróz, a tam wśród czterech drewnia-
nych i wcale nie najcieplejszych ścian przychodzi na świat
coś tak kruchego. W dotyku jest zimne, bo pokryte błonami
płodowymi, wydzielinami, resztkami tego poprzedniego
życia, które było na poły życiem wodnym, a tutaj ten mróz
i trochę strach, że zaraz zamarznie. Trzeba więc wziąć wie-
cheć siana, wytrzeć to, rozmasować, aż stanie się jako tako
suche. Mimo że nie zawsze jest się na miejscu, dają sobie
jakoś radę. Zwłaszcza te tak zwane prymitywne rasy, pra-
dawne, niezepsute hodowlą, zmieniającą dzikie zwierzę
w wyrafinowany produkt, który bez człowieka już sobie
nie poradzi.
No ale ten lutowy mróz zawsze sprowadzał coś w rodzaju
obawy i współczucia. Dopóki nie pojechałem do Mongolii
i nie zobaczyłem owczych zimowisk gdzieś na skraju Altan
els – tej najdalej na północ wysuniętej pustyni na Ziemi. To
nawet nie były budynki, tylko zagrody z kamienia ukryte
w zagłębieniach terenu, by chronić od północnych wiatrów
ciągnących znad Syberii. I zimowymi temperaturami oscy-
lującymi w okolicy minus trzydziestu pięciu stopni.
Więc teraz już się tak nie przejmuję. Wycieram tym
wiechciem i sprawdzam, czy stają na nogi. A nogi mają
największe, nieproporcjonalnie długie, na zapas, bo przecież
to będzie jedyna broń tych stworzeń, dość bezbronnych.
1061396
1061396
15
Czasem z tym wstawaniem się ociągają, bo słabe, bo ciut
za wcześnie, bo życie się jeszcze nie rozpaliło i trzeba po-
magać: przede wszystkim pokazać drogę do maminego
cycka. Podstawić cycek pod nos, wetknąć do pyszczka,
przytrzymać. Bo cycek rzecz najważniejsza. Właściwie jak
się zastanowić, to reszty matki mogłoby nie być. Tylko ten
obrzmiały, gorący cyc, pełen mleka. W porównaniu z taką
na przykład kozą owca ma go mniej, ale jest za to tłustsze,
gęstsze, słodsze i w istocie nie przypomina w smaku mleka,
tylko jakiś wyrafinowany deser. Może przypomina samo
życie, jego esencję? I gdy już ta ciepła maszyneria ruszy, gdy
to spłaszczone jak ryba, długonogie i – na pierwszy rzut
oka – całkiem nieudane jagnię dopadnie źródła, to raczej
możemy być spokojni: będzie żyło.
I to jak! Coraz bardziej. Z dnia na dzień coraz mocniej.
Zaraz spęcznieje, zaokrągli się, nabierze masywnej cielesno-
ści. Żeby ssać, będzie bodło bezlitośnie cyca w tym swoim
jagnięcym przyklęku i merdając na boki wpółbezwładnym,
zwisającym jagnięcym ogonkiem. Pięć merdnięć i z byka
w wymię, pięć merdnięć i znowu brutalny masaż, żeby lepiej
płynęło do pyszczka. To ciało tak wątłe na początku, takie
jakieś ledwo spojone, rozlazłe, po dwóch, trzech tygodniach
zamienia się w cielesną kulę. W mięsny pocisk. Toczy się,
turla, rwie do przodu, pokryte młodą, delikatną wełną, odbi-
ja się tylnymi nogami, wykonuje piruety i salta na przednich.
W chwilach absolutnego owczego szczęścia w idiotycznie
komiczny sposób wybija się ze wszystkich czterech i niczym
na sprężynach podąża w baranią dal. Wystarczy pogodny
dzień i trochę słońca. Ponieważ owce są w tym względzie
całkiem jak ludzie.
Tej zimy przybyły trzy i wszystkie są czarne. Zachodzę
do nich częściej, niż nakazywałby owczarski obowiązek,
1061396
1061396
i po prostu patrzę. Emil Cioran napisał kiedyś, że zamiast
wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, „powinniśmy
zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt”, albo jakoś po-
dobnie. Czytam wyrafinowanych filozofów, ale potrafię ich
nauki przyjąć jedynie prostodusznie i bezpośrednio. Idę więc
i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki,
ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nie-
ufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz
ja wciągam w nozdrza ich woń. W ciepłe, suche dni jest ostra,
wyrazista i odurza. Jest w niej coś dalekiego i archaicznego.
Jeśli to mieliśmy, to utraciliśmy dawno i na zawsze.
Kiedyś zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciągu paru chwil
zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę
kilo metrów. Nie było ani iskry, ani światełka – nic. Szedłem
przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej
zwiniemy się w kłębek i doczekamy świtu. Ale wąchałem
ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwie-
rząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych, ale
nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach
dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze
pomogli nam dojść do naszej furgonetki i namiotów.
Tak więc kucam pogodny, rezygnując jednak z zawszenia,
i wącham moje ministado. Pachnie jak tamto gobijskie. Pięk-
nie, mocno i odurzająco. Człowiek – mówię to, starając się
oczywiście naśladować ton Ciorana – powinien mieć owce.
Nie ocalą, nie uwolnią z samotności, ale mogą wskazać
drogę w mroku. Niekoniecznie tym, w który zmierzamy,
ale w tym, z którego przyszliśmy.
Jedna nie jest całkiem czarna. Ma białą gwiazdkę na
głowie.
1061396
1061396
17
Gamba
O część pieniędzy poprosił na początku. „Muszę coś zosta-
wić dzieciom”, powiedział. Podjechaliśmy na osiedle dzie-
sięciopiętrowych bloków. Były rozpaczliwe jak większość
murowanych domów w tym mieście. Graffiti przy wejściach
na klatki schodowe miało formę ozdobnych swastyk. Po
chwili wrócił i wyruszyliśmy.
Był drobny i kruchy. Jak ptak albo dziecko. Ale miał dobrze
po sześćdziesiątce i niedawno umarła mu żona. Nosił staro-
modne wielkie okulary z przyciemnianymi szkłami, ale i tak
w jego oczach można było dostrzec smutek. Auto też było
melancholijne. Szare, przynajmniej dwudziestoletnie i so-
wieckie. W środku pachniało niskooktanową benzyną i spa-
linami. Ale gdy się już rozpędziliśmy i przez otwarte okna
wpadał wiatr, zapachy znikały. Wielka kierownica z czarnego
ebonitu czyniła jego postać jeszcze drobniejszą. Przypo-
minał chłopca, który wykradł auto dorosłym i wyruszył na
nielegalną przejażdżkę. Prowadził w błękitnych gumowych
klapkach i zastanawiałem się, w jaki sposób sięga do pedałów.
Ułan Bator jest straszne. Codziennie sprawdzam w necie,
jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus
dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia
pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie,
jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciem-
nościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę re-
klam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko
1061396
1061396
18
z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje
się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy.
Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węg-
lem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się
o nim mówi.
Dlatego wyjazd z Ułan Bator ma w sobie coś z podró-
ży mistycznej: jakbyśmy przeszli na drugą stronę lustra,
jakbyśmy opuścili fatalność człowieczej kondycji z jej roz-
paczliwym imperatywem rozwoju oraz modernizacji. Oto
raptem wszystko się kończy. Nie ma właściwie przedmieść,
bo przecież całe Ułan wygląda jak przedmieście. Zjawia się
step i niebo bez śladu zrasta się z ziemią. Droga znika na
horyzoncie. Wkrótce znika też asfalt i przez trawiastą wy-
żynę wiodą splątane szlaki. Krzyżują się, splatają, rozplatają
w poszukiwaniu najdogodniejszych przejazdów. Jedzie się
cały dzień pod niezmąconym nieboskłonem, po którym
szybują orły i sępy. Wzrok znajduje ukojenie, jakiego ni-
gdy wcześniej nie zaznał. Przed zmierzchem trzeba zna-
leźć miejsce na obóz. Dziesiątki kilometrów, setki miejsc,
absolutna swoboda: tam, pod skałą. Nie, w tamtym zakolu
rzeki. Może tam, za tym grzbietem, żeby nie wiało. A może
na wzgórzu, żeby można było patrzeć i patrzeć. Zazwyczaj
kończyło się nad rzeką, żeby były woda i trochę drewna na
ogień. Nie ma drzew, więc trzeba się zdać na łaskę nurtu,
który czasem coś przyniesie i wyrzuci na brzeg.
Lubiłem mu się przyglądać, gdy stawaliśmy na noc. Wysiadał
z auta i odchodził w step. Po prostu szedł przed siebie na-
przeciw tej przestrzeni, naprzeciw nieskończoności, z której
niegdyś wynurzali się konni wojownicy, by podbić pół świata.
Wspinał się w swoich niebieskich klapkach na wzgórze albo
wydmę i jego postać zmieniała się w czarną sylwetkę na tle
1061396
1061396
czerwonego nieba. Wracał szczęśliwy. Wyciągał się na gołej
ziemi na wznak i rozpościerał ramiona. Patrzył w ogień,
uśmiechał się. Kiedy napotykał wzrok któregoś z nas, bia-
łych przybłędów, uśmiechał się jeszcze bardziej. Znał dwa-
dzieścia rosyjskich słów. Po trzech dniach okazało się, że
to wystarczy, by przejechać razem dwa tysiące kilometrów
przez step i pustynię. Wiekowy UAZ psuł się przynajmniej
raz dziennie. Miałem kiedyś UAZ-a, więc z podwójną radoś-
cią pomagałem rozbierać gaźnik i pompę paliwową w po-
szukiwaniu tajemniczej usterki, która odbierała autu moc.
Składaliśmy wszystko z powrotem i – jak zwykle w tym
modelu – silnik powracał do formy. Po niebie krążyły sępy
i cień ich skrzydeł był jedynym cieniem jak sięgnąć okiem.
Któregoś wieczoru na Gobi westchnął i za pomocą tych
dwudziestu słów powiedział, że gdyby udało się nam trafić
na skamieniałe jajo dinozaura, to nareszcie mógłby kupić
nowsze auto.
Rozstaliśmy się na chińskiej granicy. Uściskaliśmy się.
Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki
i kruchy jak ptak.
Dzisiaj, gdy kończę pisać ten tekst, w Ułan Bator w nocy
ma być minus trzydzieści cztery. Dlatego o nim myślę.
O tym, jak podchodzi do okna w ponurym bloku i patrzy
ponad brudnymi światłami miasta, ponad betonowym obo-
zowiskiem w dal i nieskończoność swojego kraju, w prze-
strzeń, która zrodziła konnych wojowników władających
niegdyś połową świata.
Aha, mówiliśmy o nim „pan Gamba” – chociaż nie do
końca było wiadomo, czy to nazwisko, czy imię i czy w ogóle
poprawnie wymawiamy.
1061396
1061396
20
Marzec
I znowu jest marzec. Znowu spływają śniegi, wieje mokry
wiatr, duszę wypełnia poczucie daremności. Spod białego
i okrągłego wyłazi bure i zgniłe, a wokół tylko monotonny
horror przyrody, z którego nie płynie żadna nauka prócz
tej, że ze swoją linearną i progresywną wizją egzystencji nie
jesteśmy żadną koroną stworzenia, tylko smutną aberracją.
W takie dni kilka tysięcy lat tradycji judeochrześcijańskiej
ledwo może sprostać lekturze magazynu „Cosmopolitan”,
a Gary Glitter w słowackim radio Rebeka sprawia, że arka-
dia dzieciństwa jawi się jako krótkotrwały, humorystyczny
epizod. To jest bezmierna melancholia strefy umiarkowanej.
To jest środkowoeuropejski spleen czterech pór roku, gdy
zimne bez przerwy zamienia się w ciepłe, mokre w suche,
a jasne w zachmurzone, a potem odwrotnie i tak do samej
śmierci, bez żadnej nadziei na odmianę. To jest smutek
Słowiańszczyzny, gdzie gdy coś się zaczyna, to zaraz się
kończy albo zmienia we własne przeciwieństwo i żadna
ostateczność nie jest ostateczna.
Przed warsztatami samochodowymi stoją kolejki aut,
bo wszyscy zmieniają zimowe opony na letnie. Po dwóch
dniach słońce znika, przychodzą mrozy i śnieżyce, a ci, co
się pospieszyli, lądują w rowach, na skrzyżowaniach wjeż-
dżają sobie w tyłki albo na latarnie i przeklinają, przeklinają
ten tak zwany klimat umiarkowany, który jest w istocie
klimatem nieobliczalnym, klimatem schizofrenicznym
1061396
1061396
21
i przeklętym. Właściwie wszystkie klęski tej części konty-
nentu można by zwalić na klimat.
Piękne kobiety zbyt wcześnie pozbywają się ciężkich palt,
ciepłych pończoch, szalików, czapek, tych wszystkich upo-
karzających kobiecość elementów stroju, i zaziębiają się,
i potem umierają na zapalenie płuc. Mężczyźni pozostają
ze swoją żałobą i piją, piją na umór czystą wódkę, by nie
załamać się psychicznie i nie zamarznąć na śmierć.
Albo też całkowicie odwrotnie: wychodzimy z domów
okutani jak w drodze na Syberię, a tymczasem w środku dnia
nadchodzą upały, leje się z nas pot i opuszczają nas siły. Ba,
opuszcza nas ochota do pracy. Rozbieramy się, siadamy albo
układamy gdzie bądź w promieniach słońca i zastygamy jak
koty. My, środkowi Europejczycy, ofiary klimatu umiarko-
wanego. I leżąc w tym słońcu, dostajemy jakichś paskudnych
chorób, bo przecież słońce jest owszem-owszem, ale ziemia
jeszcze zamarznięta na metr w głąb.
Tak. Środek marca w środkowej Europie to jest potencja
bez formy, prąd bez przewodnika i wikt bez opierunku. Rze-
kami spływa to, co powinno leżeć na brzegu, woda stoi tam,
gdzie powinien trwać suchy ląd. W lokalnej knajpie U Basi
siedzą chłopy i tylko palą, ponieważ całkiem opuściło ich
pragnienie. Kury grzebią w śniegu. Nie trzeba nic prać, bo
i tak bez przerwy się brudzi. Gdzie stąpnąć, ziemia usuwa
się spod stopy, gdzie spojrzeć, mgła zasłania wzrok, czego
dotknąć, to się wymyka, bo śliskie.
Trzy dni temu było plus piętnaście stopni, a dzisiaj
jest minus siedem. Powinniśmy być traktowani jak tro-
chę niepełno sprawni, powinniśmy być częściowo zwol-
nieni od jakichś podatków albo ktoś powinien fundować
nam sanatoria. Jakie pojęcie o naszym życiu może mieć
Włoch, nad którego ojczyzną słońce nigdy nie zachodzi?
1061396
1061396
Albo Brytyjczyk, który od dnia urodzin aż po grób spo-
kojnie moknie? Albo Szwed na wieki wieków uwięziony
w swoich śniegach i lodach? Cóż mogą wiedzieć o waha-
niach ciśnienia i wahaniach nastroju? Kładąc się spać, wie-
dzą, jaka pogoda ich obudzi. My tymczasem żyjemy jak na
wulkanie. Zwłaszcza teraz, w marcu, gdy jesteśmy u kresu
sił fizycznych oraz umysłowych. Wszyscy na wschód od
Łaby powinni dostawać prozac. Nigdy nie byliśmy chrześ-
cijanami ani monoteistami, ani nawet agnostykami. Do tej
pory jesteśmy czcicielami słońca, jesteśmy poganami i jeśli
coś naprawdę nami rządzi, to właśnie zmiany pogody. Wyże
i niże baryczne.
Żeby w ogóle przetrwać, powinniśmy porzucić nasze
strony i udać się na poszukiwanie meteorologicznej zie-
mi obiecanej. Niestety, wszystkie przyzwoite krainy są już
zajęte. Dlatego zostaniemy na miejscu i będziemy działać
na nerwy bardziej zrównoważonym sąsiadom. Słowiańska
histeria, węgierska depresja i rumuńska paranoja to nasze
specjalności, to nasze znaki rozpoznawcze i powinniśmy
je opatentować. Ba, powinniśmy te stany eksportować do
jakichś zrównoważonych i znudzonych krajów, tak jak eks-
portuje się kokainę, heroinę i amfetaminę.
Jest późny wieczór. Otwieram okno i w dole słyszę szum
rzeki. Schodzą śniegi i woda bardzo się podniosła. Tak jest
każdej wiosny. Biały pejzaż, do którego przyzwyczaiłem
się przez zimowe miesiące, zsuwa się z powierzchni ziemi
jak rękawiczka. I nigdy nie mam pewności, czy tego roku
będzie jeszcze coś pod spodem.
1061396
1061396
23
W Srostkach
Oglądam filmy w sposób obsesyjny. Są to najczęściej fil-
my stare. Nowe oglądam raz i odkładam, by się zestarzały.
Czas zadecyduje, czy do nich wrócę. Czas decyduje bo-
wiem o wszystkim. Mam tych starych, oglądanych w kółko
kilka naście. Niektóre widziałem kilkadziesiąt razy. Jednym
z nich jest Kalina czerwona Szukszyna z 1974 roku. Wasilij
Szukszyn napisał scenariusz, wyreżyserował i zagrał główną
rolę. Rok czy dwa po ukończeniu filmu umarł. Był bodajże
chory na serce. W 1975 roku miałem piętnaście lat i zgod-
nie z duchem tamtych czasów pogardzałem wszystkim, co
radzieckie. Czytałem już wprawdzie Dostojewskiego, ale
pochodził on przecież z całkiem innego kraju. Zaczynałem
słuchać jazzu i moją duchową ojczyzną była Ameryka.
Kalinę obejrzałem pierwszy raz cztery lata temu i potem
już nie mogłem jej porzucić. Od pierwszych chwil padam
ofiarą dziwnej obsesji. Od tego długiego ujęcia, gdy Jegor
Prokudin wychodzi z więzienia na wyspie i drewnianym
pomostem, w wysokich butach, w hipnotycznym rytmie
schodzi na ląd, by zmierzyć się ze swoim losem. Dla jas-
ności, nie ma tu żadnej politycznej aluzji. Jest zwykłym
kryminalistą, urką, błatnym. W cyklu niezwykłej urody
obrazów przemierza sowiecką rzeczywistość, która wydaje
się naiw na, bajkowa i oczywiście skłamana. Kryminalni
kumple oczekujący go na wolności przypominają jakiś so-
wiecki gang Olsena, są trochę jak z Niziurskiego, a zarazem
jak z moralitetu. Dzieje się to w ZSRR, a zarazem wszędzie
1061396
1061396
24
i nigdzie. Piękne pejzaże północnej Rosji gdzieś w okolicach
Białoozierska wyglądają na nietknięte komunizmem. Rozle-
wiska wód, jeziora, zielone niziny przywodzą na myśl kraj-
obrazy mityczne. Raz, gdy Jegor podróżuje wodolotem, na
moment zjawia się obraz porzuconej, zalanej wodą cerkwi,
ale wygląda to, jakby świątynia powracała w głąb żywiołów,
z których kiedyś ją dobyto. W ogóle światło Kaliny ma w so-
bie coś nadprzyrodzonego. Gęste, złociste, ciężkie światło
Północy. Światło krótkiego lata. Światło ikon pisanych nie-
gdyś w tutejszych monastyrach. No więc może ten blask
jest tak zniewalający? Nie wiem. Ale pewnie właśnie tak
należało „zaświecić” film, by go wyrwać z nędzy i otchłani
tamtego czasu. Żeby było trochę jak w niebie i żeby biedny
urka Jegor odzyskał choć trochę niewinności. I rzeczywiście
odzyskuje, i wcale nas to nie dziwi.
Dwa lata temu jechaliśmy słynnym Traktem Czujskim
wiodącym z mongolskiej granicy przez Republikę Ałtaju,
przez Kraj Ałtajski na zachód. Noc spędziliśmy w Ongu-
daju, w podupadłej turbazie na peryferiach miasteczka.
Rano wsiedliśmy do autobusu. Mieliśmy przed sobą jakieś
trzysta kilometrów powolnej jazdy. Na następnym przy-
stanku, po drugiej stronie rozciągniętej osady wsiadł chło-
pak. Miał może piętnaście, szesnaście lat. Śniady, obdarty,
w gaciach do kolan i niebieskich klapkach z plastiku. Miał
mętny wzrok. Trochę się chwiał. Znalazł sobie miejsce. Ze
szmacianej torby na ramieniu wydobył dwulitrową, nadpitą
flaszkę piwa. Pociągnął długi łyk, schował, położył się na
boku i zwinął w kłębek. Biedny, bury, znękany wróbel.
Za Tuektą mieliśmy postój. Na ziemistym placyku stało
kilka bud z wódką, piwem i barwnym badziewiem. Można
było zapalić, poszukać jakichś krzaków. Zaraz wypatrzyłem
1061396
1061396
25
tych dwóch. Gdy się raz, nawet dawno, siedziało w więzie-
niu, nawet polskim, to nabyty instynkt i wiedza nigdy cię
już nie opuszczą. Lata zamknięcia mieli wypisane, wyryte
na twarzach. Było widać, że to zawodowcy siedzenia: niby
obojętna, a jednak wyzywająca pewność siebie, teatralne
ruchy, ale zarazem zwierzęcość, małpiość postawy. Os-
tentacja i czujność jednocześnie. Przekomarzali się z jakąś
dziewczyną. Mieli w plastikowej torbie parę flaszek wódki.
Wsiedliśmy, autobus ruszył, usadowili się na samym tyle.
Szare pisklę w klapkach obudziło się i wiedzione zapachem
pobratymców nastawiło ucha, odwróciło się i już zaspane,
wpółpijane, ale uśmiechnięte szło w ich stronę, obijając się
o fotele. Jechaliśmy, pejzaż łagodniał, doliny się wypłasz-
czały, a oni stawali się coraz głośniejsi tam z tyłu. Pierwszy
raz w życiu słyszałem mat
ʹ
– można powiedzieć – z pierw-
szej ręki. To było mięsne, bulgotliwe i gardłowe. Z trudem
rozróżniałem pojedyncze rosyjskie słowa, a oni nie prze-
stawali ani na moment. Przerywali chyba tylko po to, by się
napić. Wkrótce po podłodze autobusu potoczyła się pusta
flaszka. Brzęczała, turlała się w tę i we w tę. Pierwszy raz
w życiu słyszałem, jak powinna brzmieć fraza „na chuj!”.
Akcent wyraźnie padał na pierwszą sylabę i nie było żad-
nej przerwy, było jedno słowo. Zdaje się, że miało zdolność
zastępowania prawie wszystkich innych. Po godzinie od-
nieśli psychiczne zwycięstwo. Autobus milczał. Wszyscy się
wsłuchiwali. Kierowca próbował sformułować jakąś groźbę,
ale nie zaszczycili go nawet sekundą ciszy. Oni, w każdym
razie ci dwaj starsi, dokonali gwałtu na nas, na pasażerach.
Pięćdziesięcioletnia kobieta wstała i przemówiła do nich
stanowczym głosem. Przycichli na chwilę, ale gdy usiad-
ła, znów podniosło się to ni to ludzkie, ni to bydlęce, pełne
krwi i biologii dudnienie. Nie mieliśmy szans. Pokonał ich
1061396
1061396
dopiero alkohol. Po zapiaszczonym gumoleum pojecha-
ła jeszcze jedna butelka. Głosy cichły, oddalały się od sie-
bie i na koniec zamarły. Leżeli bezwładnie, rozciągnięci na
wznak. Tylko dzieciak wiedziony odruchem znów zwinął
się w kłębek. Pod siedzeniami było mokro. Za Gornoałtaj-
skiem tamtych dwóch chrapało z rozdziawionymi ustami.
Spali i cuchnęli w najlepsze, gdy stanęliśmy w Srostkach.
W Srostkach urodził się Wasilij Szukszyn.
1061396
1061396
27
Wykopywanie
Będziemy wykopywać stare zwłoki. Po wielekroć udręczo-
ne. Najpierw, tuż przed upadkiem, ścięła je przedśmiertna
trwoga. Potem zostały rozerwane, spalone i rozrzucone na
nieznanej, zimnej ziemi. Potem przyszli obcy i zbierali je do
worków, by w ciemności i chłodzie pojazdów przetransporto-
wać kilkaset kilometrów na wschód. Na wschód, gdzie zawsze
mieszkała groza. Potem znowu obcy umieszczali ciała i ka-
wałki ciał na kamiennych stołach, by dopasowywać, pobierać
włókna i skrawki i fotografować w lodowatym blasku fleszy.
Otwierano je (jakby nie dość było ran) za pomocą skalpeli
i obejrzawszy wnętrza, zaszywano na powrót za pomocą igieł.
Potem zamknięto ciała i kawałki ciał w lodowatym mroku
chłodni, w schludnym porządku i podpisane. Potem jeszcze
raz wyjmowano, by ubrać w stroje – kobiece w kobiece, a mę-
skie w męskie. I kawałki też, wsuwając je – miejmy nadzieję
delikatnie – w rękawy i nogawki strojów. Potem umieszczano
ich wszystkich w metalowych, hermetycznych skrzyniach,
a te metalowe skrzynie umieszczano nareszcie w drewnia-
nych trumnach i wtedy wydawało się, że wkrótce spoczną
w spokoju. Jeszcze tylko droga na lotnisko, załadunek, półto-
rej godziny lotu i będą wśród swoich. Jeszcze tylko lądowanie,
powitanie, rozwożenie po kościołach, cmentarzach i w końcu
ostateczny chłód mogiły. I tylko już „wieczny odpoczynek
racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci”.
Jednak ich niepokoimy. Wykopujemy i będziemy wy-
kopywać następnych. I wcale nie w cichości cmentarza,
1061396
1061396
28
w intymności śmierci, ale na oczach całego narodu. Pod
transparentami. Żebyśmy wszyscy widzieli, jak wydoby-
wa się dwuipółroczne zwłoki. W gumowych rękawicach,
w maskach na twarzy, by je ponownie rozłożyć na kamien-
nych stołach. Żeby lud mógł się dowiedzieć, co pozostaje
po ponad dwóch latach z ciała zamkniętego w metalowej
skrzyni. To jest nasz obrzęd i powinniśmy w nim brać
udział. Nikt nie wymyślił dotąd niczego o podobnej sile.
Czym w porównaniu z odkopywaniem jest msza, gdy do-
stajemy kawałek ciała Boga, który pozbawiony smaku i za-
pachu rozpływa się w ustach bez śladu? Czym jest opowieść
o zmartwychwstaniu w porównaniu z tym, że możemy
przebywać ze swoimi zmarłymi aż do naszej śmierci? Tak
jak nasi potomni będą przebywali w bliskości z naszymi
trupami. Wprowadzając naszych umarłych do naszego
życia, dajemy im nieśmiertelność potwierdzaną cyklicznym
obrzędem wykopywania.
Powinniśmy wszyscy „zamknąć drzwi od kaplicy i stanąć
dookoła truny, żadnej lampy, żadnej świecy, i w oknach za-
wiesić całuny”. A potem, warstwa po warstwie, wydobywać
kolejne pokłady naszej przeszłości, wynosić na powierzch-
nię, grzebać ponownie i znowu ekshumować, by mieć na-
macalny dowód, że trwamy z pokolenia na pokolenie, nie
tracąc nic z naszej substancji ani tożsamości. Schodzić co-
raz głębiej w maskach, w gumowych rękawicach. Aż na
samo dno naszych dziejów, do bezludnych warstw gleby.
Nie wierzymy przecież w zmartwychwstanie, więc zostaje
nam przeszłość jako nasza wieczność. W odróżnieniu od
tej obiecywanej możemy jej dotknąć. Możemy ją wydobyć
na powierzchnię, na światło i potem znów na jakiś czas po-
grzebać, żeby powietrze i światło jej nie zaszkodziły. I tak
w nieskończoność, póki żyjemy.
1061396
1061396
To wszystko warte jest wielkiego dramatu na wielkiej na-
rodowej scenie. Nie kpię. Po prostu widzę postacie wstające
spod ziemi i żywych wyciągających do nich ręce. Widzę, jak
się splatają w uścisku: jedni, by jeszcze trochę pożyć, drudzy,
by jeszcze nie umrzeć, wszyscy razem, by jako lud, wspólno-
ta nie przepaść w otchłani świata, który ani ich potrzebuje,
ani rozumie. Ale żeby dramat był wielki, musi żywić się
tragedią, więc ślepy los czy też przypadek wkraczają do akcji.
Oto ciała się mieszają, zdezorientowane, niepewne poszu-
kują swoich bliskich, a bliscy ich nie rozpoznają. Odtrąceni
martwi, oszukani żywi błądzą w mglistym podziemiu. Czy
będą w stanie pokonać samotność i zapłakać nad zagubio-
nymi szczątkami bez względu na ich przynależność, czy
też pozostaną uwięzieni w plemiennej samotności, po kres
dziejów błąkając się w poszukiwaniu swoich?
1061396
1061396
30
Nagi kraj
Teraz najlepiej widać ten kraj. Zaczyna się wiosna. Dni zro-
biły się długie i jasne. Nie ma jeszcze liści na drzewach,
więc nic nie zasłania widoku. Nagi kraj. Wczesną wiosną
widać jego heroizm i dramat. Zmienia się, zrzuca skórę.
Chwilami jest brzydki jak odarty szkielet. Te wszystkie re-
klamy przy drogach, te billboardy, wielkie, barwne tablice
zachwalające tandetne towary, monstrualne fotografie mię-
sa: „łopatka 9,90”, „kiełbasa wiejska 16,90”, „filety kurze…”.
Liszaj ostrych barw pokrywa ściany, zasłania drzewa, niebo,
krajobraz. Te wszystkie zachęty – niezależnie, czy dotyczą
mięsa, ubrań, telefonów, czy nauki języków – wyglądają tak
samo pornograficznie, tak samo natarczywie. Mają nas od-
grodzić od naszej przeszłości, której się wstydzimy, o któ-
rej pragniemy zapomnieć. Ponieważ byliśmy wtedy biedni
i nie mieliśmy prawie nic. Często nie ma w tym żadnej me-
tafory, tylko konkret. Płachty kolorowego plastiku wiszą na
rozpadających się budynkach, na wiejskich drewnianych
chałupach, które niebawem przestaną istnieć. Wystarczy
zjechać z głównej drogi trochę w bok, trochę w głąb, by
zobaczyć, jak domy, krajobrazy, całe miejscowości odcho-
dzą w przeszłość. To, co jeszcze dwadzieścia lat temu było
żywe i stanowiło prawdziwą, najprawdziwszą postać tego
kraju, po prostu zamiera. Ze wsi znikają zwierzęta. Jedziesz
i nie widzisz już krów, koni ani kur. Czasem widać jeszcze
psa. Coraz częściej jest to husky na spacerze ze swoim pa-
nem. Drewniane domy, które potrafiły ocalić swoją prostą
1061396
1061396
31
i piękną formę przez stulecia, zapadają się pod własnym
ciężarem. Na ich miejsce powstają budynki jak ze snu, jak
z filmu o dalekiej podróży. Trochę niemieckie, trochę au-
striackie, trochę włoskie i trochę amerykańskie. W zależno-
ści od tego, gdzie, w jakim kraju właściciel pracował w polu,
na budowie czy w restauracji. Te ni to domy, ni to karyka-
tury rezydencji stoją wśród dziwacznie przystrzyżonych
krzewów, wśród ogródków jak miniaturowe Wersale. Tam,
gdzie jeszcze niedawno pasło się bydło i ryły świnie, teraz
są trawniki wypielęgnowane na angielską modłę. Właści-
ciele nie uprawiają już zbóż ani ziemniaków, tylko regu-
larnie tydzień w tydzień pchają w pocie czoła elektryczne
i spalinowe kosiarki. Można by powiedzieć, że to wszyst-
ko razem jest brzydkie, wykorzenione, pozbawione sensu.
I pewnie jest. Ale jednocześnie w tym groteskowo postmo-
dernistycznym krajobrazie widać pewien rodzaj wielkości.
Oto mentalnie wydziedziczeni z uporem poszukują nowej
tożsamości. Budują ją z tego, co mogą znaleźć wokół, z tego,
co oferuje im cywilizacja ersatzu, falsyfikatu i kopii. Bio-
rą to i wolni od wątpliwości, wolni od rozterek uznają za
swoje. Niewykluczone, że są bardzo dobrze przygotowani
do tego, co ma nadejść, i po prostu nigdy nie doświadczą
czegoś w rodzaju duchowej bezdomności. Ten świat nale-
ży do nich. Tak, wystarczy trochę zjechać w bok i patrzeć,
jak kraj zmienia skórę. Robiłem to minionej niedzieli. Na
południowym wschodzie, w dolinie rzeki Wisłok pomiędzy
Brzozowem a Sanokiem. Było słońce. W każdej większej wsi
chłopcy w sportowych strojach grali w piłkę na zazielenio-
nych już boiskach. Klęli na całe gardło, byli dzicy i szczęś-
liwi. Na koszulkach mieli nazwy swoich wiejskich klubów:
Tajfun, Huragan, Płomień, Naprzód! Wokół murawy stały
ich auta: dziesięcioletnie, piętnastoletnie volkswageny i ople
1061396
1061396
sprowadzone z Niemiec. Cierpliwie czekały na swoich pa-
nów, by o zmierzchu odjechać z piszczącymi dziewczyna-
mi na tylnym siedzeniu i w dymie palonych opon. Z góry,
z oddali te obrazy przypominały współczesnego Bruegla.
Były trochę fałszywe, trochę podrabiane, skądś skradzione,
ale wypełniało je nieposkromione życie.
A potem ruszyłem w stronę rzeki. Płynęła w dole, w roz-
ległej dolinie. Było już jednak ciemno i nie widziałem wody.
Miejscowi starym, barbarzyńskim zwyczajem wypalali su-
che trawy. Dolinę wypełniały czerwonozłote płomienie.
Pachniał dym. Ten obraz i zapach były jak znaki wysyłane
gdzieś z głębi czasu, gdzieś z najdalszego stepu.
1061396
1061396
33
Wysoko. Pusto. Słono
Z Kirgistanu wyjeżdża się na Czerwoną Przełęcz, czyli Ki-
zilart, i tam jest posterunek tadżyckich pograniczników.
Siedzą na wysokości czterech tysięcy metrów w blaszanych
kontenerach bez wody i prądu. W jednym stało biurko, krze-
sło, a zaraz za krzesłem dwie piętrowe prycze, na których
leżeli półnadzy mężczyźni. To był urząd celny. Brodaty facet
za biurkiem podał mi rękę i przyjacielsko zagadywał, prze-
pisując dane z paszportów do zeszytu w kratkę.
Nad tym obozowiskiem z blachy wieje zimny wiatr. Woj-
sko chodzi w plastikowych klapkach i cywilnych dresach.
Tylko na głowach mają wdzięczne wełniane czapeczki w ka-
muflujący deseń.
Po drugiej stronie z gór spełza cała zieleń. Robią się syp-
kie i żółtawe. Przez dziesiątki kilometrów jesteśmy sami na
żwirowej drodze. Tylko ta droga i płot z lewej sprawiają, że
krajobraz staje się nieco człowieczy. Bez nich jest całkiem
przedwieczny. Z czasów, gdy Stwórca dopiero rozmyślał nad
ideą roślinności czy w ogóle przyrody ożywionej.
Natomiast płot był fragmentem najdłuższej na świecie
konstrukcji wybudowanej ludzką ręką. W czasach swej
świetności ciągnął się nieprzerwanie od Bałtyku po Pacyfik.
Tutaj, w ultrasuchym Pamirze, mógł przetrwać jeszcze dzie-
sięciolecia. Nie mogłem od niego oderwać oczu. Chwilami
biegł prosto jak legendarna stalinowska linia wyrysowana
na mapie, którą w istocie przecież był. Góry piętrzyły się,
falowały, ustępowały, ale płot niczym produkt geometrii
1061396
1061396
34
wykreślnej nic sobie z tego nie robił. Był jak czysta idea
tnąca wskroś chaos natury. Składał się z kilkunastu pozio-
mych drutów kolczastych rozpiętych na dwuipółmetrowych
drewnianych słupkach. Im bliżej ziemi, tym odstępy między
drutami były mniejsze. Dla pewności na metr od poziomu
gruntu dodano jeszcze po dwa druty ukośne wzmocnione
niższym słupkiem. Na górze do poprzeczek nadających wyż-
szym słupkom kształt litery „T” przymocowano dodatkowe
druty na podobieństwo platformy czy też ciągnącego się nad
właściwym płotem daszka. Same słupki zaś wykonane były
z surowych okrąglaków z wyraźnie zaznaczonymi sękami.
W każdym razie było widać, że to z drzewa iglastego.
Opisuję to tak dokładnie, ponieważ ważny jest kontrast
między pierwotnością pamirskiego krajobrazu a bezlitos-
ną regularnością konstrukcji: słupek za słupkiem, przęsło
za przęsłem, linia za linią, gwóźdź za gwoździem, splot za
splotem… Jechaliśmy wzdłuż tej zmaterializowanej abstrak-
cji przez jakieś dwieście kilometrów. Tam, po lewej, wciąż
niebezpiecznie blisko były Chiny. Potem płot umknął głębiej
w góry i to był znak, że Chiny też się nieco oddaliły.
Opisuję go tak dokładnie, ponieważ nie znalazłem ni-
gdzie tak doskonałego wcielenia idei. Linia wyrysowana
ręką dyktatora na mapie stawała się linią fizyczną krojącą
krajobraz i w przenośni, i jak najbardziej dosłownie. Nie
tylko ludzie, ale i zwierzęta tych dzikich stron nie mogli
przemieszczać się w górach Pamiru. Ani argali, czyli owce
Marco Polo, ani irbisy, czyli pantery śnieżne. Teraz już tro-
chę mogły, bo od upadku ZSRR nikt o „sistiemę” nie dbał.
Co parę kilometrów w drutach była jakaś dziura.
Coraz lichsze były dzieła, które pozostawiali po sobie
władcy i tyrani. Wielki Mur podobno widać z kosmosu.
1061396
1061396
Po Czyngis-chanie zostało wspomnienie ruchomego pań-
stwa, którego płynne granice bardziej przypominały żywioł
niż owoc polityki. Tamerlan usypywał wieże z ludzkich cza-
szek, ale oszczędzał tłumy majstrów, rzemieślników, kamie-
niarzy, murarzy, budowniczych, malarzy, by miasta, które
przyszło im zbudować, przypominały sny albo fatamorgany
drgające nad Kara-kum.
A tutaj tylko zbite na krzyż patyki, trochę gwoździ i ciąg-
nący się po horyzont zardzewiały drut. Peryferyjny parkan,
zagroda dla bydła pomnożona, zwielokrotniona jak szy-
dercza odmiana nieskończoności. Od Bałtyku po Pacyfik.
Imperium ogrodzone wiejskim płotem. Nie dało się ode-
rwać od tego wzroku. Biegło wśród czerwonych, żelazistych
piasków i poprzez zielonkawe osypiska zawierające jakieś
związki miedzi. Jakbyś ogrodził Marsa, jakbyś zaraził pa-
ranoją kosmos.
Potem dojechaliśmy do jeziora Karokul. Leżało na wyso-
kości czterech tysięcy metrów. Było duże i słone. I nieskoń-
czenie piękne. Z turkusowej wody podnosiły się śnieżne
góry. We wsi o tej samej nazwie żyło kilkuset ludzi. Nie było
ani jednej łodzi. W jeziorze nie było ryb. Dwóch mężczyzn
moczyło w wodzie skóry jaka, żeby uszyć z nich uprząż.
Z ziemi, spomiędzy suchych traw występowała sól. Nie było
krzewów ani drzew. Można powiedzieć, że w Karokul nie
było nic. Tylko ten płot, który trochę usunął się na wschód,
robiąc miejsce dla strażnicy pograniczników. Schodził z niej
żołnierz z brudnym aluminiowym kotłem i żółtym kani-
strem z plastiku. Drugi niósł ręczną piłę. Pojechaliśmy dalej.
1061396
1061396
36
Wyobrażając sobie Kalabrię
Siedzę w swoim pokoju i wyobrażam sobie południowe
Włochy. Patrzę na zieloną dolinę, na cieniste świerkowo-
-bukowe lasy, na falujące trawy, na drewniane domy w mojej
wsi i wyobrażam sobie południowe Włochy, wyobrażam
sobie Kalabrię i Basilicatę. Nigdy tam nie byłem. Za dwa
tygodnie wsiądę w Warszawie w samolot i przez Rzym po-
lecę do Brindisi. Z Brindisi popłynę promem do Durrës
w Albanii, by spędzić tydzień na północy tego kraju, blisko
granicy z Kosowem. Ale gdy będę wracał, spędzę również
tydzień w Kalabrii.
Ilekroć chciałem pojechać do Włoch, zawsze myślałem
o najdalszej części półwyspu. Nigdy o Rzymie, Wenecji,
Florencji czy Mediolanie. Nawet Neapol leżał zbyt blisko.
Zawsze wyobrażałem sobie południe, ponieważ tam koń-
czy się kontynent, tam kończy się Europa. Wyobrażałem
sobie, jak morska woda i słoneczny żar nadgryzają ziemię
i odbierają ją ludziom. Półwysep Apeniński na mapach wy-
gląda jak archaiczna kość, jak fragment szkieletu jakiegoś
przedwiecznego zwierzęcia. I pewnie dlatego to południe
wyobrażałem sobie zawsze jako coś niezwykle starego, ar-
chaicznego i udręczonego upływem czasu. Białe kamienie,
bezlitosne światło i cienie czarne jak sadza – tak to widzę.
I jeszcze nieruchomy wzrok starych kobiet siedzących przed
swoimi domami. One wyglądają tak, jakby widziały całą
przeszłość i znały przyszłość. Mężczyźni mogą się różnić,
ale stare kobiety są wszędzie takie same. Tutaj w Polsce,
1061396
1061396
37
na Słowacji, na Węgrzech, na Bałkanach. Siedzą w swoich
wdowich czarnych sukniach i chustkach i patrzą wskroś
czasu. Tak samo musi być gdzieś w okolicach, powiedzmy,
Savelli albo Longobucco. Jestem tego pewien, ale pojadę, by
zobaczyć to na własne oczy. Pojadę sprawdzić, czy kalabryj-
skie babki przypominają babki ze wsi, w której mieszkam.
Pojadę z niewielkim bagażem i jak ognia będę unikał
nadmorskich kurortów. Plaże latem przypominają średnio-
wieczne wizje piekła. Nauczę się pięćdziesięciu włoskich
słów i sprawdzę, jak się podróżuje w tamtych stronach auto-
stopem. Zabiorę lekki śpiwór i oszczędzając na hotelach, tu
i ówdzie prześpię się pod gołym niebem. Oczywiście będę
się bał tarantuli, ale wino pozwoli ukoić ten lęk. W mia-
steczkach i wsiach będę szukał cienia. Wiem, że na rynku
zapadłej mieściny można spędzić cały dzień, przesuwając
się razem ze słońcem, i to jest czasami większe i ważniejsze
niż wszystkie muzea Rzymu i Florencji. Po godzinie, dwu
ludzie przyzwyczajają się do obecności obcego i wchodzi
się w ich życie niemal tak delikatnie, jakby się było nie-
widzialnym. Trochę cię widzą, ale jednocześnie starają się
żyć tak jak zwykle, ponieważ duma nie pozwala im zmieniać
czegokolwiek na widok przybłędy. Tak, siedzieć na rynku
nieznanego miasteczka albo wsi w obcym kraju to jest jak
czytać piękną książkę. Trochę się rozumie, ale resztę trzeba
sobie wyobrażać. Ludzie wykonują gesty takie jak w twoich
stronach, ale ich znaczenie nie jest do końca znane. Tylko
zwierzęta, koty i psy, zachowują się tak jak wszędzie i reagu-
ją raczej na zapach ciała i ciepło głosu niż na wygląd i słowa.
Taki jest mój naiwny plan. Patrzę na mapę Europy i widzę
jedynie jej granice, miejsca, z których można tylko wracać.
Tak, powinienem myśleć „Paryż”, ale myślę „Lizbona”. Po-
winienem myśleć „Wenecja”, ale myślę „delta Dunaju”. To
1061396
1061396
właśnie tam któregoś lata poczułem, jak kontynent pogrą-
ża się w morzu i daje za wygraną, tam, w mieście Sulina,
ostatniej mieścinie w Europie, poczułem smutek pomie-
szany z radością, że oto dotarłem do końca, na sam skraj
tej historyczno-geograficzno-ideologicznej abstrakcji, która
tutaj jest jak najbardziej realna: rdzewiejące barki i statki za-
ryte w środku piaszczystych wydm, cmentarz z nazwiskami
marynarzy z całego świata sprzed wieku, smutne wojsko
i czarne kratownice radarów wyglądające jakiejś inwazji,
bezdomne psy i bagna ciągnące się przez dziesiątki tysięcy
hektarów. Wyobrażacie sobie europejskie miasto, do które-
go można dotrzeć tylko wodą? Miasto leżące u ujścia jednej
z największych naszych rzek? Osiemdziesiąt kilometrów
łodzią, promem, wodolotem, bo inaczej nie można.
Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają
mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się co-
raz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić.
Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie
szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki
da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczes-
ności: te same nazwy hotelowych sieci, te same reklamy, te
same bankomaty, marki piwa, takie same parkometry, ten
sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach.
Myślę, że już niebawem będziemy podróżować na peryfe-
rie, na granice kontynentu, do krain, gdzie wysiadują stare
kobiety w chustkach. Oczywiście i na szczęście nie wszyscy.
Podróżować będą jedynie ci, których interesuje przeszłość
nie jako anachronizm i zabobon, ale jako miejsce własnego
pochodzenia.
1061396
1061396
39
816
Ilekroć słyszę biadolenie o braku polskiej powieści na mia-
rę czasów oraz możliwości, przychodzi mi do głowy dro-
ga numer 816. Licząc od południa, zaczyna się w Zosinie,
a kończy w Terespolu. Uważam, że to jedna z piękniejszych
dróg w naszym kraju. Jedzie się i kilometrami nie spotyka
żadnego auta. Pola, zagajniki, można zobaczyć pasące się
sarny. Czasami pojawia się zrujnowana cerkiew. Po pra-
wej towarzyszy nam Bug. To dalej, to bliżej, ale zawsze jest
gdzieś za linią drzew, w sitowiach toczy swoje zielonkawe
wody. To Polska B, a może nawet C. Bez ostentacji, bez fa-
jerwerków postnowoczesności. Wicepowiatowa. Miejscami
wciąż drewniana i słomiana. Jednak i droga, i okolica są
symboliczne dla ogólnoświatowej narracji, za którą tak tęsk-
nimy w dziedzinie prozy. Jadąc od południa (i w myślach
nieco przedłużając drogę 816 na północ), mijamy po lewej
kolejno Bełżec, Sobibór i Treblinkę. Po prawej zaś mamy
dawną granicę Związku Radzieckiego.
I fabryki śmierci, i komunizm bezsprzecznie były czymś
na skalę planetarną. Palenie ludzkich ciał w piecach i próba
hodowli nowego typu człowieka jednak ledwo co nas obe-
szły. Ani jeden, ani drugi eksperyment nie był nasz. Przyszły
do nas z zewnątrz. Byliśmy raczej świadkami niż uczestni-
kami. To oczywiście lepiej dla nas, ale niekoniecznie dla
narracji. Droga 816 ze swoją malowniczością, oddaleniem
i słomiano-drewnianą urodą w jakiś sposób symbolizu-
je mój kraj. Droga 816 jest jak szczelina między płytami
1061396
1061396
40
tektonicznymi historii. Nie bierzemy udziału, a jedynie
nasłuchujemy. Wokół dzieją się rzeczy wielkie i straszne,
ale żadna z nich nie jest naszym udziałem. Bo przecież Ży-
dzi nie byli „nasi”, „Ruscy” ze swoim komunizmem też nie.
Wydawało się nam, że zachowamy niewinność. I pewnie
jakoś zachowaliśmy – ale nie było to całkiem zależne od nas.
Szkocki pisarz Daniel Kalder po dziesięciu latach spę-
dzonych w Rosji wyjechał do Ameryki, do Teksasu. Zapy-
tałem go, dlaczego akurat tam. Odpowiedział: „Wiesz, jak
się żyło tyle lat w Rosji, to w grę wchodzą już tylko kraje
apokaliptyczne”. I ja go doskonale rozumiem, jadąc drogą
816, która moim zdaniem jest jedną z najpiękniejszych dróg
w kraju. Mając po jednej stronie pola człowieczych popio-
łów, po drugiej wspomnienie ludzkiego eksperymentu na
skalę niemal kosmiczną. Kto wie – może wielka narracja
i wielka proza są dziećmi apokalipsy? Ale w takim razie
nawoływanie, by oto się stały, zmaterializowały, wydaje się
nieco ryzykowne, a może i nieodpowiedzialne.
Jednak – tego jestem niemal pewien – nie biorą się z po-
czucia niewinności. Że to inni, że to nie my, że nas wrobili.
Nie, Żydzi z lewej i komunizm z prawej są tak samo nasi jak
nasza niewinna na wieki polskość. To jest warunek uczest-
nictwa w wielkiej narracji. Innego wyjścia nie ma.
Albo wiosną, albo jesienią jechałem pierwszy raz drogą 816.
Na drzewach nie było liści. Krajobraz smużył się szarobłękit-
nie i te sarny naprawdę pasły się obok szosy. Ledwo podnio-
sły głowy na widok auta. I rzeczywiście, między Horodłem
a Dorohuskiem prawie nikogo nie było. Przez jakiś bezczas
jechałem. Przez zapomnienie. Przez jakąś bukoliczność
z pelargoniami w oknach, z gęsiami na wygonach. A jedno-
cześnie wiedziałem, że tam, z lewej, zwożono cały naród,
1061396
1061396
wagon za wagonem, by go po prostu spalić. A w takim Bełż-
cu to nawet nie zapisywali nazwisk, tylko liczbę. I ocalało
dwóch. I jednego z nich zabili po wojnie Polacy. A po prawej
ten bezkres eksperymentu, ta ziemia aż po oceany, po Chiny,
prawie nieskończoność, gdzie w szczerym polu, na stepie,
w jakiejś przedwieczności próbowali zbudować przyszłość
z pominięciem teraźniejszości…
No więc zawrót głowy się od tego robi. Od tej jazdy
polsko-prowincjonalnej, która się okazuje jazdą wskroś
rzeczy i zdarzeń najważniejszych. Drogą 816 z gęsimi wy-
gonami, drewnem i słomą, i przez apokalipsę.
1061396
1061396
42
Maj
Niedawno w rozmowie ktoś mi uświadomił, że żyjemy
w kraju, który nie doświadcza przyrodniczej nudy. „Po-
mieszkałbyś w tropikach”, powiedział. Pół roku z nieba leje
się woda. Przez drugie pół monotonny, obojętny skwar.
Wyobraziłem sobie to więzienie aury i teraz tym chętniej
chwalę ojczyznę za jej zmienność, nieprzewidywalność i na-
stępstwo pór, które zawsze przychodzą zbyt wolno albo
zbyt długo trwają, ale w porównaniu z tropikiem jest ich
wielka rozmaitość.
No więc chwalę ojczyznę i tym bardziej, tym mocniej
chwalę nadejście maja. Tego nagłego cudu, który przyob-
leka pozimową, pośmiertną nagość ziemi. Przyodziewa
ten szkielet z błota, badyli i zeszłorocznych resztek. Jak
łaska przenajświętsza spływa z niebios złotawy pył, mgła
zielonkawa i godzina za godziną, dzień za dniem tężeje
w listowie, skrapla się i krystalizuje w ruń, przenika w głąb
ziemi i niczym nadprzyrodzony katalizator uwalnia z niej
ciepłe zapachy. Mógłbym siedzieć godzinami przed domem
i patrzeć, wąchać oraz nasłuchiwać, jak najpiękniejsza z pór
nabiera sił. Lecz to się prawie nigdy nie udaje, bo trzeba
wciąż gdzieś jechać, wyruszać, przemierzać. Taki los. Ale
nie narzekam. Bo z drogi, z przemieszczania się, z chwi-
lowej perspektywy wygląda to jeszcze piękniej. Jakby się
płynęło wraz z nurtem zielonej krwi wewnątrz ojczystego
ciała. Jakby się tę leżącą na wznak i gorącą Polskę prze-
mierzało arteriami, żyłami, tętnicami, które pulsują od
1061396
1061396
43
nadmiaru, od gotowości, od potencjalności. Żyjemy we-
wnątrz, w środku, ale trzeba maja, żeby uświadomić sobie
urodę tych wnętrzności.
Zaczyna się sobotni zmierzch. Zielone cienie kładą się
w poprzek szosy. Stajesz przy Delikatesach Centrum w Cięż-
kowicach, żeby sobie kupić colę i red bulla na drogę. Chłop-
cy zajeżdżają z muzyką. Mają obcisłe białe podkoszulki,
srebrne łańcuchy i dalekowschodnie tatuaże. Dudnią basy.
Dziewczyny jakimś cudem są już opalone. Wnętrze sklepu
jest wielkie, jasne i kolorowe jak z filmu albo snu. I ta sobota,
i ten maj mieszają się w świąteczny, ekstatyczny koktajl. Od
chłopców i od dziewcząt pachnie perfumami. Wyglądają jak
szczęśliwe i onieśmielone młode małżeństwa, gdy tak ładują
do wózków piwo, kiełbasę, musztardę, chleb, węgiel drzew-
ny i podpałkę. Chłopcy są w szortach i sportowych butach.
Dziewczyny mają oczy podkreślone czarną kreską. Kobiety
trochę starsze biorą piętnaście deko tego, dziesięć tamtego
i znowu piętnaście owego. I wszystko pokrojone w plastry.
Zawsze mnie wkurza ta ślamazarność i wielkopański ka-
prys, że „pokroić proszę”, jakby jedna z drugą w domu nie
miały noża. Ale nie teraz, bo dziś to wygląda jak przygo-
towanie do wesela, do przyjęcia, do uczty, do wystawności.
Trzy rodzaje szynki, salceson po dwadzieścia złotych za
kilo, rzodkiewka, sałata, pomarańczowe dwulitrowe gazo-
wane do picia i na wierzch wzdęte poduchy czipsów w czte-
rech smakach. Przed półką z winami stoją starsi państwo
w moim wieku. Ich pamięć sięga czasów, gdy wino to było
po prostu wino. Krajowe i bułgarskie. Słodkie i wytrawne.
Białe, czerwone i wermut. A tutaj półka do sufitu. Stoją i po-
szeptują sobie na ucho. Dyskretnie to tu, to tam pokazują
palcem. Zagubieni jak dzieci w bajkowym wnętrzu Deli-
katesów Centrum, otoczeni sobotnią i majową aurą, która
1061396
1061396
ma w sobie coś z dyspensy, coś z licencji na lekkie szaleń-
stwo ze starymi przyjaciółmi przy butelce tokaju furmint.
Na zewnątrz cienie zrobiły się jeszcze dłuższe i jesz-
cze zieleńsze. Przy kapliczkach zbierały się kobiety. Babki
i wnuczki. Nie było matek. Starość przekazuje swoją tajem-
ną wiedzę oraz najprawdopodobniej niewzruszoną wia-
rę tym, które są gotowe na ich przyjęcie. Ten sam obraz
w całym kraju: babki i wnuczki na drewnianych ławeczkach
u stóp figur umajonych plastikowym kwieciem. Za mojej
pamięci kwiaty były z łąk i z krepiny. Z tych drugich pierw-
szy deszcz zmywał barwy. Dziewczynki siedzą w dostojnych
i ciężkich pozach, bezwiednie naśladując babki. Nie słyszę
słów litanii, ale przecież znam je na pamięć.
To tu, to tam pojawiają się białe figurki pierwszokomu-
nistów. Gdzieś z bocznych dróg, ze ścieżek wędrują w stro-
nę kościołów. Zbyt białe, zbyt nierealne w tym drżącym
od gorącego światła krajobrazie. Naprawdę w jakiś sposób
anielskie w tym pogańskim, zmysłowym maju. Czyste i nie-
rzeczywiste bez śladu tej zielonej krwi, która toczy się przez
ciało leżącego na wznak kraju. Krwi, której lepki nurt niesie
mnie niczym szczęśliwego rozbitka albo listek.
1061396
1061396
45
Licheń. Zesłanie
dla księdza Adama Bonieckiego
Od ostatniego razu kopuła nieco oblazła ze złota. Było
późne popołudnie i ludzie już się rozjeżdżali. Na trawia-
stym parkingu sześćdziesięcioletni mężczyzna nie mógł
się zdecydować co do ceny i w końcu z rezygnacją w głosie
powiedział: „Daj pan dwójkę”. U podnóża Golgoty kilku
ciemnoskórych rozmawiało w nieznanym języku. Mogli być
z Indii. Pielgrzymi ludek zerkał na nich ciekawie. Z baru
pachniało jedzeniem. Na tablicach były przedstawione
wzory przyzwoitego przyodziewku, o dziwo nie tylko dla
niewiast, ale i dla facetów: żeby nie chodzili tutaj w szor-
tach. Ale chodzili. W tych porciętach do kolan z wielkimi
kieszeniami po bokach. Dziewczyny też nie zasłaniały ra-
mion. Nie było czuć kadzidła, tylko perfumy i dezodoranty.
Dlatego tu zajeżdżałem, ilekroć byłem w pobliżu. Tak jak
dzisiaj w te świetliste Zielone Świątki. Od wschodu, od
Warszawy, pustymi niedzielnymi drogami, w szpalerach
drzew. Nawet w Koninie nie było ścisku. Z dala wypatry-
wałem złocistego kształtu, który w swym ogromie przy-
pominał raczej dzieło natury niż rąk ludzkich. A może po
prostu dzieło stworzenia przypominał? Coś, co już zasta-
liśmy? Takie się ma myśli, skręcając z drogi wojewódzkiej
numer 266 w lewo, na północ, a świętość przy szosie jakby
się skupia i gęstnieje, bo zjawiają się i kaplice, i drogowskazy,
i znaki, że już blisko.
No ale złocistość nieco oblazła od ostatniego razu. Jed-
nak wcale mi to nie przeszkadzało. Bo nie tylko dzieła rąk
1061396
1061396
46
ludzkich, ale i samego Stwórcy ulegają przecież czasowi, ero-
zji i meteorologii. Więc Licheń, licheńska świątynia, zyski-
wała dzięki temu wiarygodność. Bo przecież była obrazem
raju wykonanym ludzką ręką. Tak wyglądała w nadprzy-
rodzonym świetle Zielonych Świąt. Wiatr gnał niskie, ale
przejrzyste chmury i blask to się wzmagał, to przygasał, ale
nie znikał. Było jak w niebie, było jak we wnętrzu ikony.
Cienie ludzi i rzeczy były wprawdzie widzialne, ale zara-
zem wydawały się całkiem przejrzyste. Były ledwo cieniami
cieni, więc samo zbawienie, sam świat, z którego wygnano
ostatecznie śmierć, wydawały się istnieć na wyciągnięcie
ręki. Cóż z tego, że złoto obłaziło? Przecież ta nieśmiertel-
ność miała być ludzka i zarazem polska, więc może i trochę
oblazła? Znaczy się bardziej wiarygodna. Tak więc mury
i kopuły mogły sobie trochę już linieć, ale piękno ogrodu
było nieodparte. Z każdym rokiem rozrastał się, piął i gęst-
niał. Zarastał Golgotę, pochłaniał pomnik Sybiraków, za-
garniał pomnik Żołnierzy Represjonowanych Politycznie,
brał w cieniste objęcia pomnik Emigrantów i tulił do wilgot-
nej piersi pomnik AK. Rajski ogród dawał schronienie na-
szej ojczyźnie z całą jej historią, z ogromem krwawej udręki,
z otchłanią cierpienia i obiecywał, że już nigdy więcej. W do-
datku ten licheński Eden nie czynił różnicy i obiecywał uko-
jenie wszystkim: na Ścianie Pamięci Narodowej obok siebie
uwiecznione są miejsca, w których walczyli i polegli żoł-
nierze Narodowych Sił Zbrojnych i Armii Ludowej, Armii
Krajowej i Gwardii Ludowej. Można powiedzieć, że ramię
w ramię oczekują w tym rajskim przedsionku, aż wypełni
się ostatecznie boski plan.
Dlatego tu wstępuję, ilekroć przejeżdżam w pobliżu. Dla
woni niezbyt drogich perfum, którymi skrapia się onieśmie-
lony, uroczysty pielgrzymkowy lud. Ten zapach osobistej,
1061396
1061396
skromnej odświętności, która spaceruje ścieżkami rajskiego
ogrodu, robi większe wrażenie niż klęczący w kadzidlanym
dymie, rozmodlony tłum. I jeszcze dla tej prostej – a dla
wielu niedostępnej – mądrości przyjeżdżam: by Panu zo-
stawić ostateczny sąd.
Jest jakieś proste i święte piękno w tym, że lud budu-
je sobie świątynię, a potem przyjeżdża do niej, spaceruje,
trzymając się za ręce albo podtrzymując pod łokcie starców,
którzy sobie zażyczyli ten cud przed śmiercią zobaczyć.
I coś ludzkiego jest w zakazach, na które przymyka się oko.
Tak jak z tymi nagimi dziewczęcymi ramionami. I zapa-
chem tytoniu (zabronionego), snującym się w zakamarkach
ogrodu. Ponieważ ziemski, licheński Eden jest zapowiedzią
Edenu ostatecznego, w którym wszystko, co ludzkie, utraci
znaczenie i odzyskamy prawdziwą wolność. Nie potrafimy
sobie tego nawet wyobrazić, więc być może Pan skłania
nas do ćwiczeń duchowych i zleca budowę makiety czy też
parku tematycznego pod tytułem Koniec dziejów albo Raj.
Żebyśmy mogli potrenować. A że przedsięwzięcie jest – jak
się to ostatnio elegancko mówi – „dedykowane” narodowi
polskiemu, to ważne, by baranek z NSZ spoczywał obok
lwa z AL. (Bądź zoologicznie odwrotnie). I jeśli ktoś potrafi
to duchowo przetrenować, to najprawdopodobniej jednak
zostanie zbawiony.
Po to jeździ się do Lichenia w dzień, w którym zesłano
Ducha Świętego. Amen.
1061396
1061396
48
Podole
Mój przyjaciel, ukraiński pisarz Taras Prochaśko w swo-
jej ostatniej książce sformułował dość ryzykowną tezę.
Napisał, że gdyby Niemcy wygrały ostatnią wojnę, Ukra-
ina znalazłaby się w kręgu kultury europejskiej. Ten sąd
początkowo wzbudził mój głęboki sprzeciw. Co prawda
pozornie różne były losy Polski i Ukrainy w czasie dru-
giej wojny. Hitler w pewien sposób kokietował Ukraiń-
ców, mamiąc ich czymś w rodzaju szczątkowej autonomii
(w każdym razie tak się Ukraińcom wydawało), formował
ukraińskie jednostki SS, przeróżne formacje pomocni-
cze i policyjne. Polska tymczasem była po prostu krwa-
wo okupowana, a w hitlerowskim planie Polacy mieli być
zamienieni w niewolników. W końcu to w Polsce Niem-
cy wybudowali fabryki śmierci, ponieważ uważali, że ta
ziemia nie zasługuje na nic lepszego i pochłonie każdą
ilość ludzkich ciał i popiołów. Polska wydała im się do-
brym miejscem, by wykopać jeden z największych grobów
w dziejach ludzkości.
Oczywiście mój ukraiński przyjaciel i wybitny pisarz
doskonale o tym wie. Jednak historia i miejsce, w którym
jej doświadczamy, kształtują nas w sposób nieodwołalny.
Tak się złożyło, że czytałem książkę Prochaśki, jadąc przez
Ukrainę. Przez dziesięć dni lał deszcz, trudno było rozbić
namiot, więc spałem w prowincjonalnych hotelikach. Je-
chałem na południowy wschód, trzymając się doliny Dnie-
stru, aż do Chocimia, gdzie przed trzystu laty przebiegała
1061396
1061396
49
polsko-turecka granica. Dziesięć dni jechałem przez kraj
niebywale piękny.
Pofalowaną wyżynę przecinały głębokie jary rzek. Nie-
gdysiejszy step zamieniony w pola uprawne wciąż miał w so-
bie potęgę i rozległość. Horyzont był jak namagnetyzowany
i nie można było od niego oderwać spojrzenia. Wąwozy
rzek: Dniestru, Prutu, Seretu odsłaniały kolejne warstwy
geologiczne sprzed setek tysięcy lat, sprzed milionów. Na
wzgórzach i w dolinach kryły się senne wsie. Chaty o bia-
łych ścianach i niebieskich okiennicach stały w wiśniowych
i jabłoniowych sadach. Wegetacja była tak bujna, że nawet
powietrze wydawało się zielone. Dolina Dniestru to podob-
no najurodzajniejszy region Europy.
Ale wystarczyło opuścić wieś, wyjechać z tego niemal
bukolicznego krajobrazu, by dostrzec ślady apokalipsy. Wy-
starczyło wjechać do jakiegokolwiek miasta, by poczuć, że
odbywał się tutaj eksperyment cywilizacyjny na nieznaną
gdzie indziej skalę. Materialnymi symbolami upadłego ko-
munizmu jest pokruszony beton, rdzewiejące żelazo i chwa-
sty, zielsko wyrastające ze szczelin spękanego betonu. Od
Warszawy po Ułan Bator. Przestrzeń, wielkie przestrzenie,
place, arterie, industrialne kwartały – wszystko zalane sza-
rym betonem. Tak miała wyglądać nowa cywilizacja: beton
w jednej chwili, w jednym gigantycznym modernizacyjnym
wysiłku miał pogrzebać wszystko, co stare, minione i zbęd-
ne. W przypadku Ukrainy oprócz betonu narzędziem był
jeszcze głód, za pomocą którego Stalin wygubił kilka milio-
nów zbędnych w jego planach chłopów. Szkielety bez okien
trwają w krajobrazie, wielkie place w małych miasteczkach
stoją niemal bezludne, gigantyczne ronda i skrzyżowania
w szczerym polu czekają na przemarsze nieistniejących
armii. Wygląda to jak krajobraz po zagładzie, bo zagłada
1061396
1061396
rzeczywiście nastąpiła. Stare zostało zniszczone, ale żad-
ne nowe nie nadeszło. Szczątki, resztki, ochłapy utopii za-
krywają teraźniejszość. Chwilami wydaje się, że ten stan
swoistego letargu będzie trwał wiecznie. Ukraina wygląda
na pogrążoną w ciężkim śnie pełnym majaczeń. Dlatego
nie podzielam zdania mojego przyjaciela, ale rozumiem
jego rozpacz i desperację. Po prostu są kraje, nad którymi
ciąży przekleństwo. Są igraszką losu, historii, szaleństwa
ideologów. Dostają w spadku pokruszony beton, zielsko,
żelazny złom i pamięć o tym, że ludzie z głodu zjadali innych
ludzi. Wtedy rzeczywiście może się wydawać, że nawet pakt
z diab łem zawarty w odpowiednim czasie byłby lepszy.
1061396
1061396
51
Dzień na wschodzie Polski
Ależ to był długi dzień. Czwartek, 16 czerwca. Wstałem
o szóstej rano, wypiłem kawę, wsiadłem do auta i poje-
chałem jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód do
więzienia w miejscowości Uherce blisko ukraińskiej gra-
nicy. Jeżdżę tam co jakiś czas, by rozmawiać z więźniami
zamkniętymi na specjalnym oddziale dla uzależnionych
od alkoholu i narkotyków. Terapeuci twierdzą, że wizy-
ty ludzi z zewnątrz pomagają. No więc jeżdżę tak raz na
kilka miesięcy i po prostu z nimi rozmawiam. Sam kie-
dyś, bardzo dawno, siedziałem w więzieniu i to mi ułatwia
sprawę, gdy staję naprzeciwko trzydziestu ponurych, wy-
tatuowanych facetów, których podstawową cechą jest brak
zaufania. Staję i po prostu mówię o życiu, o tym, jak sam
byłem więźniem, o swoich przygodach z alkoholem, o tych
wszystkich rzeczach, które mogą im być bliskie. Czasami
włączam projektor i pokazuję im zdjęcia ze swoich podróży.
Wybieram miejsca piękne i puste: Mongolia, Syberia, Daleki
Wschód. Patrzą w półmroku na ekran, na nieskończoność
stepu, na bezmiar Ałtaju i wyobrażam sobie, że ich dusze
doznają czegoś na kształt oczyszczenia, czegoś na podo-
bieństwo tęsknoty i na tę krótką chwilę opuszczają ciasną,
gorącą i nieco smrodliwą salę. Pamiętam dobrze, że gdy
sam byłem w więzieniu, to moim największym skarbem
była widokówka z jesiennymi górami. Mogłem się w nią
wpatrywać godzinami. Była jak okno. Jesienne góry były
tymi samymi górami, które i dziś otaczają więzienie, do
1061396
1061396
52
którego przyjeżdżam. Takie ironiczne przygody gotuje
nam los.
Dwie godziny później pojechałem dwieście kilometrów
na północ. W miasteczku Krasnystaw miałem rozma-
wiać z kolegą o Stanisławie Bojarczuku. Bojarczuk żył lat
osiemdziesiąt sześć i nigdy nie opuścił swojej rodzinnej wsi.
W dzieciństwie zaledwie przez kilka miesięcy chodził do
szkoły. Nauczył się czytać i pisać, ale nie do końca przyswoił
sobie znajomość poprawnej ortografii i gramatyki. Poza
tym wiódł życie biednego rolnika. Można nawet rzec, że
jego bieda częstokroć przypominała nędzę. Zostawił po
sobie około tysiąca sonetów. Tak: klasycznych w formie,
niezwykle wysublimowanych, poetycko kunsztownych, jak
tylko sonet być może. Spisanych częstokroć na skrawkach
papieru, na marginesach gazet, na czymkolwiek. Ten wiejski
samouk użył do opisu swojego świata tej najtrudniejszej
poetycko formy. Czytał w przekładzie Dantego i Petrarkę.
Pasąc swoje dwie chude krowy, często doświadczając gło-
du, wchodził w dialog z dziedzictwem europejskiej kultury.
Książki pożyczała mu miejscowa elita. Pod koniec życia, już
za czasów komunizmu, korzystał z biblioteki. O tym rozma-
wialiśmy z kolegą do mikrofonu w miasteczku Krasnystaw,
do którego Bojarczuk chadzał ze swojej wsi na niedzielne
msze święte. A ja sam miałem w pamięci swoje chłopskie
pochodzenie oraz fragmentaryczną edukację.
A potem, o zmierzchu, pojechałem jakieś czterdzieści
kilometrów na zachód do wsi Gardzienice, gdzie Włodzi-
mierz Staniewski prowadzi swój teatr. Na zapadłej prowincji,
pośród łąk i pastwisk, Staniewski próbuje tchnąć nowe ży-
cie w Eurypidesa. Tego wieczoru pokazywali akurat Ifige-
nię w Taurydzie. Półgodzinny spektakl był esencją teatral nej
energii. Ruch, taniec, dźwięk, śpiew i słowo stapiały się
1061396
1061396
w materię elementarną, w pierwotną siłę, która porywała
ciała i aktorów, i siedzących w kręgu widzów. Jakby jednych
i drugich pochłaniał płomień rodzący się gdzieś w głębi
ciał, w głębi biologii. Gdy już się skończyło i wszyscy poszli,
nie miałem sił, by się podnieść. Po tym jednym dniu, który
o szóstej rano zaczął się od zwykłej kawy.
1061396
1061396
54
Lewiatan z ojczyzny
Teraz, o 7.30 rano, to nawet trudno zgadnąć, w jakim jesteś
kraju. Śpiewają ptaki, szeleszczą zraszacze na trawnikach,
od cieni rzucanych przez drzewa i krzewy ciągnie rozkosz-
nym chłodem. Słońce bardziej pieści, niż pali. Samotni,
pojedynczy biegacze bezszelestnie przemierzają chodnik.
Aut prawie nie ma. Jak utopia miejskiego poranka to wy-
gląda. Chciałoby się nawet te rozrzedzone spaliny wciąg-
nąć do płuc. Tak jest pięknie. Jak na Monecie, Manecie
albo Mehofferze. Klomby, kwiaty, rododendrony. Światło
przesiane przez powietrze i listowie. Tu i ówdzie tabliczki:
„Prosimy nie dokarmiać dzików”. Bo przecież i zwierzęta
muszą mieć udział w tej rajskiej rzeczywistości, gdzie ła-
godna cywilizacja harmonijnie zmierza w stronę natury
i odwrotnie. Za chwilę zapachnie kawa, bo zaraz obok jest
„Mount Blanc – top Belgian chocolates”. W oddali, za wy-
dmami, słychać regularny i przedwieczny odgłos fal niczym
tykanie zegara wieczności.
Nie napiszę, gdzie tak jest, ponieważ przebywam tu tylko
dwa dni, reklama jest zakazana, w dodatku trzeba wstać
naprawdę rano, by tego wszystkiego doświadczyć.
Bo w oddali już słychać pomruk i pogłos, który wkrótce
zagłuszy tykanie zegara wieczności. Ba, zagłuszy i przesłoni
wszystko. Lewiatan wypoczynku. O drugiej po południu jego
tatuowane cielsko wypełni najodleglejsze zakamarki pro-
menady. Cielsko opalone, natarte oliwą oraz orientalnymi
1061396
1061396
55
aromatami, a tatuaże będą chińskie, japońskie oraz fanta-
styczne, ponieważ mają wyrażać tęsknotę za nieznanym. Bę-
dzie się miarowo (Lewiatan) przelewał i przechadzał w tych
swoich klapkach i gaciach do kolan, i szortach, i z kolczyka-
mi w uchu, w nosie, na czole i w tyłku, i będzie przemawiał
językami: „Te! Byś, kurwa, szła wolniej”, i będzie węszył za
rozkoszami świata: za rybą, za kebabem, za pizzą. A potem
się pochyli nad stolikiem i z napięciem i namaszczeniem
będzie używał noża i widelca, a złoty łańcuch unurza mu
się w keczupie. Przybyły z głębi mej ojczyzny, zgłodniały
pokarmu mięsnego oraz słońca. Ale i duchowego pokarmu,
więc Indianie w pióropuszach (z Ameryki Północnej) tańczą
i grają na bambusowych fletach kawałki (z Ameryki Połu-
dniowej) o kondorze i brązowe, wygrzane lewiatanie cielsko
zaczyna słodko się przeginać i skręcać w rytm nieśmiertel-
nych nut. Za pięć złotych może sobie nałożyć ten pióropusz
i się uwiecznić. Można również, zaraz obok, wziąć udział
w konkursie stania na głowie na dywaniku, smagany zachętą
półnagich, długowłosych dziewcząt, które również się prze-
ginając, przez tysiącwatowe kolumny ogłaszają wszechświa-
tu: dziesięć! dwanaście! piźćdziesiąt! – znaczy się sekundy,
przez które Lewiatanowi udało się użyć głowy. Lecz oto
ciemność nadciąga z północy i żeby nie pobłądził, trzeba mu
świecić, więc się odpala świetlisty karuzel, tryliard żarówek
i diod, i ta mgła świetlna miesza się z mgłą mięsną snującą
się z rusztów, i jeszcze z mgłą dźwięczną: kołysaj się, hej!
hotel kalifornia! majteczki w kropeczki! ave marija! Żeby
nie pobłądził, żeby trafił, żeby się naodpoczywał.
Pokornie idę w jego wnętrzu. Sam jak jakaś wnętrzność
ocieram się o inne wnętrzności. Sam chciałem kupić sobie
dywanik, który migał setką światełek, gdy się zaklaskało.
Ale nie mogłem się dopchać. Podobnie z rybą z rusztu. Jak
1061396
1061396
zamówić rybę, gdy tysiąc innych też ją zamawia? Pokor-
nie chciałem brać udział w komunii, jednocześnie będąc
obrzydzony koniecznością wspólnoty. Jak jakiś ropiejący
wyrostek robaczkowy w tym wielkim ojczystym organizmie
lazłem. Jak jakiś nowotwór. Bo zarazem chciałem i zarazem
się bałem. Wchodziłem i wychodziłem zaraz w jakąś boczną
uliczkę, żeby było cicho i ciemno. Ale zaraz mnie ten blask
lucyferyczny wabił na powrót. Nie to, żebym od razu chciał
przymierzać pióropusz za pięć złotych. Ale nie mogłem
oderwać wzroku od biologicznej, komórkowej potrzeby
wspólnoty. Bo przecież nikt tutaj z nikim nie rozmawiał.
Najwyżej po dwoje za rękę, po czworo w rodzinie, a jedno-
cześnie trwali (trwaliśmy?) w chorobliwej bliskości. Właśnie
jak komórki, jak wnętrzności bydlęcia wydzielające nie-
świadomie jakieś enzymy, które utrzymywały nas w kupie.
Szedłem tak i rozmyślałem na temat ojczyzny, a zwłaszcza
narodu. Czując się nim i zarazem nie czując. Chcąc i nie
chcąc jednocześnie. Węchem, słuchem i smakiem szukając
tego enzymu, który komórki i tkanki spaja w ciało. A niech-
by i lewiatanie.
Trochę mi tylko przeszkadzało, że co jakiś czas spomiędzy
ojczyźnianej, tłumnej ględźby dobiegała mnie niemiecka
mowa. Trochę mi to psuło czystość narodowej refleksji,
nieco ją uniwersalizując w zamian.
1061396
1061396
57
Ślady
Okolica, w której mieszkam, jest piękna i pusta. Przy odro-
binie szczęścia można wędrować cały dzień i nie spotkać
człowieka. Natomiast nie sposób przejść dwóch, trzech
kilo metrów, by nie natknąć się na ślady dawnego życia.
Kiedyś były tu wsie zamieszkałe przez Łemków. W latach
czterdziestych minionego wieku polscy komuniści wy-
siedlili ich do Związku Sowieckiego i na zachód Polski,
na ziemie, z których wysiedlono wcześniej Niemców. Kil-
kadziesiąt wsi po prostu przestało istnieć. Ich drewnia-
na zabudowa w ciągu kilku lat popadła w ruinę. Domy
spalono, zburzono albo rozebrano, by pozyskać materiał.
Razem z domami przepadły piękne drewniane unickie
i prawosławne cerkwie. Owoc kunsztu ludowych budow-
niczych i artystów. Te świątynie w niespotykany sposób
godziły wpływy katolickiego baroku i Bizancjum. Po tym
wszystkim nie został nawet ślad. Częściowo ocalało tylko
to, co wykonano z kamienia. Wędrując przez zdziczałe łąki,
można natknąć się na wyrzeźbione w nietrwałym szarym
piaskowcu figury Ukrzyżowanego. Deszcze, śniegi i mrozy
powoli zacierają kształty i rysy postaci. Czasami w środku
młodego lasu można zobaczyć przedstawienie Świętej Ro-
dziny albo figurę Matki Boskiej o rysach i kształtach wiej-
skiej, udręczonej pracą kobiety. Na śródleśnych polanach
stoją kamienne nagrobki. Napisy są cyrylicą. Ryli je wiejscy
majstrowie, więc litery są niewprawne jak pismo dziecka.
Późną jesienią albo wczesną wiosną, gdy drzewa i krzewy
1061396
1061396
58
są bezlistne, wprawne oko dostrzeże resztki piwnicznych
sklepień układanych z płaskiego łupka, ślady podmurówek
i zapadliska w miejscach, gdzie były studnie. Wiosną kwit-
ną zdziczałe jabłonie i śliwy. Jesienią, w Święto Zmarłych,
na opuszczonych cmentarzach palą się nagrobne lampki,
bo jednak pamięć trwa i ludzie przyjeżdżają nawet z da-
leka, by wspominać bliskich. O zmierzchu w opustosza-
łych dolinach te światła wyglądają pięknie, melancholijnie
i niesamowicie.
Bo tak naprawdę te moje strony, ten mój Beskid Niski, naj-
skromniejsze, najniższe pasmo w całym głównym grzbiecie
Karpat, to kraina duchów, królestwo minionego i kosmo-
polityczna republika cmentarzy.
Celestin Padevilla, Albino Bazzanella, Quido Nicolai, Ma-
rio Menotti, Francesco Nardelli, Alexandro Luigi Berti…
To też są imiona i nazwiska z cmentarzy w mojej okolicy.
Ci mężczyźni byli żołnierzami. Polegli wiosną 1915 roku,
broniąc karpackich przełęczy przed Rosjanami, którzy wy-
bierali się tędy na Budapeszt i Wiedeń. Włochy walczyły
wprawdzie po stronie ententy, ale ci żołnierze pochodzili
z Tyrolu i zostali wcieleni do Tiroler Kaiserjäger Regiment.
Razem z nimi zginęło kilkanaście tysięcy innych. I leżą
teraz w moich górach, na kilkudziesięciu cmentarzach.
Niektóre z tych wojennych nekropolii popadły w ruinę,
ponieważ zbudowano je na niedostępnych szczytach, wy-
korzystując do pracy rosyjskich i włoskich jeńców. Rosjanie
wykonywali prace ciesielskie, a Włosi kamieniarskie. Nie-
które, zwłaszcza te bliżej wsi i dróg, są w całkiem dobrym
stanie, na bieżąco się je odnawia i remontuje. Ktoś je rów-
nież odwiedza. Czasami znajduję na żołnierskich krzyżach
zawiązane szarfy w węgierskich albo austriackich barwach
1061396
1061396
59
narodowych. Nawet na zupełnych pustkowiach. Nawet na
wysokich przełęczach.
Na tym moim końcu świata, gdzie kończą się drogi i nie
działają telefony komórkowe, leży pół Europy. Oprócz Wło-
chów leżą Węgrzy, Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Żydzi, Rosja-
nie, Bośniacy o islamskich i słowiańskich imionach, Niemcy,
Austriacy i Polacy.
Umarłe wsie, pogrzebani mieszkańcy, martwi żołnierze
nieistniejących armii – to wszystko w zasięgu półgodzin-
nego spaceru. A jednocześnie pustka gór, zieleń, upał, cisza
i drapieżne ptaki stojące nieruchomo w rozgrzanym powie-
trzu nad dolinami. Świat przypomina wtedy wielki, spokoj-
ny cmentarz całkowicie pozbawiony grozy śmierci. Wtedy
prawie czuć pod stopami kolejne warstwy historii, ruin
i kości. Bardzo jednak możliwe, że to specyfika tych stron,
tego dziwnego rozdroża między Wschodem, który obcuje
ze śmiercią jeszcze intensywniej, a Zachodem, który stara
się w śmierć nie wierzyć.
Nie wiem, dlaczego akurat takie myśli przychodzą mi do
głowy w środku lata, niemal w samo południe, gdy powie-
trze drży i faluje od upału, a wokół panuje absolutna cisza.
Niewykluczone, że ma to związek z dzieciństwem i waka-
cjami, które często spędzałem w domu dziadków na wsi
na wschodzie Polski. Od tamtej pory wakacje nie kojarzyły
mi się z odpoczynkiem, ale z czymś w rodzaju tajemniczej
inicjacji w zaświaty, w śmierć: moja babka wierzyła w duchy,
tak jak się wierzy w codzienność. Spotykała je i rozmawiała
z nimi. Czasami się ich bała, ale częściej dowiadywała się od
nich różnych rzeczy. Spotykała je tak, jak spotyka się znajo-
mego na drodze. Zdarzało się jej to w biały dzień, właśnie
w południe, na ścieżce wiodącej przez opustoszałe pola
1061396
1061396
i łąki. Opowiadała o tym w najnaturalniejszy sposób, bez
śladu egzaltacji. Jako kilkunastoletni chłopak byłem przy jej
śmierci. Wydawało mi się, że umierając, po prostu odchodzi
do wnętrza własnej opowieści.
No i teraz sam mieszkam w krainie duchów.
1061396
1061396
61
Koczownicy
I znowu pakowanie. Jutro o świcie jedziemy na Bałkany.
Spędzimy dwa tygodnie w aucie i przejedziemy osiem albo
dziewięć krajów. No więc składam ubrania, kompletuję
mapy, a jednocześnie piszę ten tekst. Próbuję sobie wyob-
razić świat z czasów osiadłych. Z czasów, gdy wyjeżdżało
się najwyżej na targ do pobliskiego miasteczka. Mężczyź-
ni wyruszali raz w życiu w długą podróż – do wojska. Tutaj,
w mojej wsi, mieszkają starzy ludzie, którzy nie oddalili się
od miejsca urodzenia dalej niż na trzydzieści kilo metrów.
Ich wnuki wyruszają do Anglii i po pół roku wracają samo-
chodami z kierownicą po prawej stronie. Wszystko wska-
zuje na to, że osiadłość była jedynie epizodem w naszych
dziejach. Teraz powracamy do wędrownego trybu życia.
Znowu stajemy się koczownikami. Niczego nie mamy na
miejscu. Po wszystko musimy wyruszać: po pieniądze, po
pracę, po odpoczynek, po bezpieczeństwo, po wrażenia,
w ucieczce przed nudą. Coraz wygodniejsze auta, coraz
większe samoloty, coraz szybsze pociągi. Żeby opanować
chaos, żeby w ogóle jakoś sterować tą człowieczą masą, za-
myka się bądź otwiera granice. W mojej jutrzejszej podróży
o paszport zapytają mnie dopiero Chorwaci. Tymczasem
na wschodzie, na granicy Unii i Ukrainy kierowcy ciężaró-
wek wjeżdżający z tamtej strony stoją w kolejkach po trzy,
cztery dni. Stoją w szczerym polu bez toalet, bez możliwości
umycia się, na lodowatym wietrze. Jeżeli coś otwieramy, to
jednocześnie coś musimy zamknąć, od czegoś musimy się
1061396
1061396
62
odgrodzić. Parę dni temu jeden z oczekujących kierowców
umarł w kolejce. Po prostu zawał. Wczoraj przeczytałem, że
inny na tej samej granicy spłonął we śnie w kabinie włas-
nego auta. Te śmierci są symboliczne: umiera się w ocze-
kiwaniu, aż cię wpuszczą, na pograniczu, na ziemi niczyjej.
Koczownicy grzebali swoich zmarłych i wyruszali dalej.
Dzisiaj przemysłem, który ma przed sobą przyszłość, jest
przesyłanie ludzkich zwłok na duże odległości. Chyba że
grzebanie zmarłych jak większość życia przeniesie się do
rzeczywistości wirtualnej, do sieci. W każdym razie coraz
rzadziej nasze groby będziemy znajdować w miejscowoś-
ciach, w których się urodziliśmy.
Przyglądam się mapie wiszącej na ścianie. Wschodnia
granica Unii przypomina rzekę łączącą Morze Bałtyckie
z Morzem Czarnym. Przebiega u nasady naszego kontynen-
tu, który w istocie jest maleńkim półwyspem na euroazja-
tyckim lądzie. Na cienką, krętą linię napiera cały ogromny
Wschód. Napiera Rosja z Syberią, Azja Centralna, napiera-
ją Chiny, Indie oraz Indochiny. Wszyscy pożądają europej-
skich bogactw, europejskiego komfortu, europejskiego luk-
susu. Nie ma się co oszukiwać – pożądają tego wszystkiego
nawet ascetyczni i fundamentalistyczni mahometanie. Set-
ki milionów ludzi chcą wybrać się w podróż. Dziesiątki wy-
bierają się i stają u bram naszej krainy obfitości. Jakiś czas
temu blisko mojej wsi z pogranicznego lasu wyszło kilku
Nepalczyków. Niewysocy, smagli i przemarznięci pytali ze
śmiesznym akcentem: „Warszawa? Warszawa?”. Po półgo-
dzinie zabrała ich straż graniczna. Przyglądam się granicy
na mapie i widzę, jak jest krucha. Krucha i nie do utrzyma-
nia. Żyjemy na naszym półwyspie jak w oblężonej twierdzy.
Czasami wydaje mi się, że wszystko, co robimy, podyktowa-
ne jest strachem. „Stara” Unia przyjęła nowe kraje, żeby nie
1061396
1061396
czuć na karku oddechu Wschodu, żeby Wschód zjawił się
jednak trochę później. Od południa jest na szczęście mo-
rze i Argonauci afrykańskiego głodu i przemocy toną albo
umierają z pragnienia. Ze Wschodem łączy nas jednak stały
ląd. Tym lądem przybyli zresztą nasi europejscy przodkowie.
W Warszawie, w miejscu, gdzie zbudowano nowy stadion,
znajdował się największy bazar Europy. Na dziesiątkach
hektarów pod gołym niebem handlowało się dosłownie
wszystkim. Tysiące Wietnamczyków, Koreańczyków, Chiń-
czyków, Mongołów, Kazachów mówiło w swoich językach
i ten babiloński ruch i zgiełk były chyba najciekawszą rze-
czą, jaką można było zobaczyć w mojej stolicy. Pod mgli-
stym i niskim zimowym niebem snuły się zapachy Orientu,
bo każda nacja sprowadziła tutaj również swoich kucha-
rzy. Ilekroć tam byłem, miałem poczucie, że oglądam jakąś
wstępną wersję przyszłości. Wczesnym popołudniem kramy
i stragany się zwijały. Współcześni nomadzi gdzieś przepa-
dali. Zostawała po nich zdeptana, błotnista ziemia i puste
kartony. Z naszego świata zabierali tylko utarg i zysk. Za-
wsze tak było. Do niczego innego nie jesteśmy im potrzebni.
1061396
1061396
64
Shqipëria po ndryshon
Na przejściu w Muriqan stało kilka samochodów. Była
połowa czerwca i ruch miał się dopiero zacząć. Dwa lata
temu jechałem tędy w sierpniu i stałem ponad godzinę.
Cała europejska Albania dokądś się wybierała. Na greckich
numerach, na włoskich, na brytyjskich, szwajcarskich, nie-
mieckich i kosowskich. Jechali nad morze, do ojczyzny, do
Czarnogóry albo wracali. Ale teraz było pusto i znudzeni
strażnicy pozwalali sobie nawet na coś w rodzaju uśmie-
chu. Nigdzie nie zajrzeli, wbili pieczątki i machnęli, żeby
jechać.
A po drugiej stronie od razu zaczął się ruch, jakiego
wcześniej ani w Bośni, ani w Czarnogórze nie było: skutery,
rowery, konne wozy, wszyscy dokądś szli, coś wieźli, nieśli,
jakaś taka komunikacyjna i transportowa energia wypeł-
niała szosę wiodącą do Szkodry. Na przedmieściach u stóp
fortecy wciąż trwał cygański slums. Przed wąskim i dziu-
rawym mostem na drugą stronę trzeba było zwolnić i wte-
dy do okien dopadały ustawione na swoich strategicznych
posterunkach śniade dzieciaki. Mechanicznie poklepywały
karoserię, wsuwały dłonie do środka i przemawiały mono-
tonnie niczym dziesięcio-, dwunastoletni zawodowcy. Nie
było w tym obrazie niczego niezwykłego. W górze wzno-
siła się monumentalna forteca pamiętająca czasy iliryjskiej
królowej-korsarki o imieniu Teuta. Teuta miała swą sto-
licę w Szkodrze i była postrachem morza Adriatyckiego
i Jońskiego, i dopiero wyprawa dwustu rzymskich okrętów
1061396
1061396
65
położyła kres jej panowaniu. Można było sobie wyobrazić,
że żebractwo w cieniu zamku Rozafa trwa nieprzerwanie
od dwóch i pół tysiąca lat.
W mieście zaczynało się corso. Zamknięto dla samochodów
główną ulicę i na trotuary, na jezdnię, do kawiarnianych
ogródków wyległ tłum. Przyszli chyba wszyscy mieszkańcy,
starcy, dzieci, z najdalszych peryferii, może nawet powstali
z grobów. Kłębiło się, przechadzało, pozdrawiało, jadło,
piło, poklepywało, obejmowało, promenowało, błyszczało,
paradowało, pyszniło się, no po prostu śródziemnomorska
Saturday night fever, chociaż był wtorek. Pomyślałem sobie
o bezbrzeżnym okrucieństwie albańskiego komunizmu:
oto zmuszono ten ekstrawertyczny, towarzyski, rozgadany,
spragniony kontaktu i otwartości naród do milczenia. Nie
mogli się spotykać, nie mogli szczerze rozmawiać, nie było
corsa, kawiarni, nie było śmiechu ani muzyki, nie było ni-
czego poza ponurą, zimną, ciemną, beznadziejnie nudną
codziennością. Strach i cisza. Nie potrafiłem sobie tego
wyobrazić, patrząc na wieczorną Szkodrę.
Wszystko się tutaj zmieniło. Kilka lat temu wieczorem
wszędzie było słychać warkot agregatów prądotwórczych.
To tu, to tam połyskiwały słabe pojedyncze światła. Bra-
kowało prądu. Po zmierzchu na ulicach żyło się w blasku
samochodowych reflektorów. No więc nasłuchiwałem, ale
też wąchałem powietrze: zniknął smród płonących śmieci.
Wcześniej w zaułkach i na ulicach tliły się hałdy odpadków:
kartony, plastik, zwierzęce wnętrzności. Teraz czułem je-
dynie zapach spalin i tytoniowego dymu. Prawie wszyscy
palili. Wszędzie, bez ograniczeń. „Wolny kraj”, pomyślałem.
Sam rzuciłem palenie parę lat temu, ale teraz czułem praw-
dziwą przyjemność obcowania z namiętnymi palaczami.
1061396
1061396
66
Usiedliśmy pod parasolem, żeby się czegoś napić. Młody
kelner mówił tylko po albańsku, natychmiast wyłowił jed-
nak z tłumu jakiegoś poliglotę, tamten następnego i następ-
nego, i teraz wokół naszego stolika stała grupka chłopaków
mówiących do nas w czterech czy pięciu europejskich ję-
zykach. Gdy dowiedzieli się, skąd jesteśmy, jeden z nich
przypomniał sobie kilka polskich słów, a potem, sumitując
się, przeszedł na serbski, żeby zrobić nam, Słowianom, jakąś
przyjemność.
I taka ta Szkodra była czerwcowego wieczoru: rozgadana,
zakochana w sobie, spragniona kontaktu i gościnna. Gdy
późnym wieczorem wracaliśmy wśród tłumów do hotelu,
gdzieś na peryferiach usłyszeliśmy dwa dalekie strzały. Nikt
jednak się tym nie przejął. Niewykluczone, że szkodrzanie
strzelali specjalnie dla nas, tak jak specjalnie dla nas mówili
po serbsku.
Cały kraj żył już wyborami parlamentarnymi. Ze wszystkich
stron, z barów, z domów, z przejeżdżających samochodów
dobiegał wyborczy hymn Partii Demokratycznej Shqipëria
po ndryshon – co można przetłumaczyć jako Albania mówi
zmianom „tak” czy też „Tak” dla zmian w Albanii. W każdym
razie ten popowy ni to hymn, ni to pieśń bojowa nie milkł
nawet na chwilę. Sali Berisha i jego partia mieli druzgocącą
przewagę w eterze, na ziemi i w powietrzu. Co rządząca
partia, to rządząca partia. Zewsząd spoglądała ciężka, grubo
ciosana i z lekka niesamowita twarz kardiochirurga i górala
z dzikiej północy. Patrzył z plakatów, z wielo metrowych
wizerunków rozwieszonych na ścianach bloków, z ulotek
przyklejonych do szyb samochodów. Było widać, że to twar-
dy gość. Parę lat temu byłem w jego rodzinnych stronach,
w Tropojë tuż przy kosowskiej granicy. Pokazali mi jego
1061396
1061396
67
dom. Wyglądał jak większość domów w tej okolicy: mała
kamienna forteca z oknami, z których łatwiej się ostrzeli-
wać, niż przez nie wyglądać. Stał na uboczu i zapewne jego
mieszkańcy byli gotowi na wszystko. Jak sto, jak dwieście lat
temu. Tak samo na przyjęcie gości, jak na odparcie wroga.
To taka ogólna właściwość północnoalbańskich gór.
Tym razem dotarliśmy na sam ich skraj do stóp trzy-
tysięcznika Jezercë. Spaliśmy w namiocie obok baru we wsi
Valbona. Na śniadanie były ogromne ilości sałaty z miej-
scowymi odmianami sera. Do późnej nocy leciało tureckie
disco z wielkich kolumn. Dziwnie i niepokojąco brzmiało na
tym kamienistym pustkowiu. Drewniany bar przyozdobiony
był niebieskimi flagami Partii Demokratycznej, a klientelę
stanowił żelazny elektorat Saliego. Rifat miał trzydzieści lat,
metr osiemdziesiąt wzrostu, składał się z samych ścięgien
i świetnie mówił po francusku. Opowiadał o zmianach jako
o osobistych zasługach Berishy. Berisha buduje asfaltową
drogę do Valbony, Berisha ukrócił bandytyzm na północy,
Berisha dał pięć tysięcy euro nagrody za informacje na te-
mat legendarnego już zaginięcia trójki czeskich turystów
w tutejszych górach dziesięć lat temu… Berisha… Berisha…
Berisha… Władza musiała mieć twarz – najlepiej znajomą
i męską. W Albanii, gdzie wszystko opiera się na układach
klanowych, rodzinnych czy też plemiennych, przywódca
przede wszystkim musi być kimś, postacią, osobowością,
a jego poglądy, przekonania polityczne pozostają sprawą
drugorzędną.
Rifat przeprowadził nas starożytnym szlakiem przez
przełęcz Valbona do wsi Theth po drugiej stronie masywu.
Od stuleci górale przeprawiali się tędy, by dotrzeć do Szkod-
ry w jeden dzień. Okrężna droga – samochodem, potem
siedemdziesiąt kilometrów promem wodami sztucznego
1061396
1061396
jeziora Komanit i znowu samochodem – zajmowała trzy
razy więcej czasu. Tyle że górale pokonywali górską trasę
w cztery godziny, a my w osiem. Po drugiej stronie, w Theth,
wsi uznawanej w Albanii za synonim końca świata, spotka-
liśmy oczywiście niemieckich turystów. Była ich czwórka.
No ale była też trójka młodych ludzi z Polski. Poczułem, że
Albania już nigdy nie będzie taka jak kiedyś.
Potem gdzieś koło Rrëshen jechaliśmy nowiutką ekspre-
sówką. Asfalt był czarny jak noc. Prawie nic nie jechało. Na
poboczu leżały zwłoki osła. Były rozdęte od upału, a cztery
nogi sterczały dramatycznie w niebo. Chwilę później trafili-
śmy na policyjną blokadę. Kazali nam zjechać na bok i sta-
nąć wśród innych zatrzymanych aut. Zaczęliśmy wypytywać
kierowców… Berisha, oczywiście Berisha! Po paru minutach
dostrzegliśmy konwój. Pustą, szeroką, nową szosą gnały
czarne bmw i mercedesy. Każdy miał niebieskiego koguta
na dachu, a niektóre miały też czerwone. Za osobówkami je-
chały terenówki. Też czarne, ale już amerykańskie. Bodajże
cadillaki escalade albo lincolny navigatory. Później już sama
drobnica, nawet golfy się trafiały, za to udekorowane flaga-
mi Albanii, Stanów Zjednoczonych, NATO i Partii Demo-
kratycznej. Z megafonów leciało nieśmiertelne Shqipëria
po ndryshon. Stawkę zamykał kremowy ambulans. Berisha
jechał na północ, by spotkać się z wyborcami. Pędził ame-
rykańskim navigatorem, gnał po asfalcie, który sam położył,
mijał wzdęte zwłoki osła i pod czerwoną flagą z czarnym
dwugłowym orłem prowadził swój kraj w przyszłość.
1061396
1061396
69
Marubi
Pietro Marubi był malarzem i Włochem. Został fotografem
i Albańczykiem. Zaangażowany w powstanie Garibaldiego,
po jego upadku w ucieczce przed represjami przeprawił się
przez Adriatyk i osiadł w Szkodrze. Zmienił nazwisko na
Pjetër Marubi i założył kto wie, czy nie najsłynniejszą dyna-
stię fotografików na Bałkanach. Adoptował Kela Kodhelego,
który przyjął jego nazwisko i kontynuował dzieło Pjetëra.
A potem robił zdjęcia jeszcze syn Kela Gegë. Pozostawili po
sobie sto pięćdziesiąt tysięcy fotografii wykonanych w la-
tach 1858–1950.
Piszę o tym, ponieważ przed dwoma tygodniami by-
łem w Szkodrze i odnalazłem muzeum Marubich. Mieści
się w starym domu w centrum, ale trudno je znaleźć, bo
zasłaniają je komunistyczne bloki, i dobrze jest zapytać tak-
sówkarzy, którzy nieopodal mają postój. Wewnątrz z owych
stu pięćdziesięciu tysięcy pokazane jest nie więcej niż trzy-
dzieści. Obsługa była wyraźnie niezadowolona z naszego
przybycia. Kobieta powtarzała w kółko „Duo euro” i za nic
nie chciała albańskich pieniędzy. Potem stała za naszymi
plecami, jakbyśmy byli złodziejami.
Wieczorem w jednym ze szkoderskich antykwariatów
udało nam się kupić dwa albumy ze zdjęciami włoskiego
Albańczyka.
Marubi był artystą i wizjonerem. Przybył do kraju, w któ-
rym nikt nie robił zdjęć. Do kraju, o którym wówczas w ogó-
le niewiele wiedziano. Albania żyła zanurzona w przeszłości,
1061396
1061396
70
w swoim plemiennym, a zarazem osmańskim średniowie-
czu. Przybywając z Włoch, musiał mieć poczucie, że przybył
z odległej przyszłości, w dodatku wyposażony w najnow-
szą technologię. Potem wystarczyło ustawić nowoczesność
naprzeciw starożytności i precyzyjnie obliczyć parametry
światła i czasu. Na pokrytych związkami srebra szklanych
płytach zjawiły się postacie, dla których właściwe byłoby
raczej malarstwo, jakaś jego renesansowa odmiana. Ale
w Albanii nie było renesansowego malarstwa i zjawił się
dopiero Marubi.
Cóż za piękne postacie z końca XIX wieku! Mężczyźni
w tradycyjnych strojach wyszywanych srebrem i złotem,
obładowani bronią, za monstrualnymi pasami zatknięte
mają osiemnastowieczne pistolety skałkowe, archaiczne
kapiszonowe rewolwery wysadzane macicą perłową, kin-
dżały, ładownice z amunicją do strzelb o jakimś potężnym
kalibrze. To wszystko jest nieskończenie męskie, pełne wo-
jowniczej dumy, ba, niech będzie – szowinistycznej pychy,
a jednocześnie wystylizowane, dandysowskie, metrosek-
sualne. Jakby ci górale, zanim stanęli przed obiektywem,
spędzili długie godziny przed lustrem w garderobie. Bo
oprócz strzelb, sztyletów, oprócz całego wojennego żela-
stwa mają na sobie białe, plisowane, wielowarstwowe, fal-
baniaste spódnice do pół łydki – tradycyjny element stroju.
Wyglądają w nich jak wąsate baletnice. Albańskie kobiety
tamtego czasu mają mniej wdzięku. Owszem, są obwieszo-
ne biżuterią, złotymi i srebrnymi monetami, łańcuszkami,
mężowie nie skąpią pierścieni, bransolet i kolczyków, nie
skąpią na adamaszek i safian, ale cały ten przepych ma za
zadanie raczej wyeksponować zamożność fundatora, a nie
kobiecą urodę. Kobiecość jest ukryta, okutana, opatulona,
uwięziona. Kobiety przypominają ozdobne, pozbawione płci
1061396
1061396
pakunki. Natomiast mężczyźni – chociaż niby surowi, tro-
chę dzicy, wojowniczy – sprawiają wrażenie wręcz zalotne.
Na zdjęciach Marubiego widać, jak rodzi się rzeczy wistość
medialna. Fotografie tkwią jeszcze w świecie malarstwa,
ale zapowiadają już nową epokę. Postacie są upozowane,
poważne, świadome wyjątkowej sytuacji, jaką jest sporzą-
dzanie wizerunku. W tych czasach przecież tylko najmoż-
niejsi mogli sobie na to pozwolić. Z drugiej strony widać
już wyraźną grę z widzem. Wielu z tych uzbrojonych po
zęby, ubranych z orientalnym przepychem „dzikich gó-
rali” to po prostu młodzi chłopcy z miasta, którzy przebrali
się w kostiumy. Na co dzień noszą europejskie garnitury,
uczęszczają do szkół w Szkodrze i uczą się francuskiego.
Świadczą o tym ich delikatne twarze i dłonie. Ci z kolei,
którzy naprawdę zeszli z gór, by się pierwszy raz w życiu dać
sfotografować razem ze swoimi zabytkowymi strzelbami
i bogato ozdobionymi żonami, umieszczeni zostali w sztucz-
nej scenerii atelier. Wąsaci, o twarzach przypominających
minerały – tak są wytrawione wiatrem i słońcem – siedzą
na tle malowanych gór wśród porządnie ułożonych kamieni
i przyciętych konarów.
Tak więc Garibaldi musiał umknąć przez Tanger aż do
Ameryki, by Pietro Marubi mógł znaleźć się w Albanii i po-
stawić najnowocześniejszy europejski wynalazek naprzeciw
tego, co w Europie najstarsze.
Muzeum znajduje się przy ulicy Muhamet Gjollesha. Py-
tać taksówkarzy.
1061396
1061396
72
Herta Müller
Któregoś lata pojechaliśmy do Niţchidorf. W tej wsi nie-
daleko Timişoary urodziła się i wychowała Herta Müller.
Poświęciła jej swoją debiutancką książkę Niziny. Chcieliśmy
zobaczyć te okolice, ponieważ dobrze jest znać miejsce,
którego dotyka myśl pisarza.
Wieś leżała na bezdrzewnej równinie. Domy stały wzdłuż
kilku krzyżujących się pod kątem prostym ulic. Zaraz za za-
budowaniami ulice zamieniały się w błotniste drogi wiodące
w głąb bezkresnych pól. Ginęły na horyzoncie. W środku
wsi stał kościół z barokową wieżą. Wyglądał na zaniedbany.
Mieszkańcy patrzyli na nas nieufnie. Kto wie, kiedy wi-
dziano tutaj obcego przybysza? To nie był turystyczny re-
gion. Okolica sprawiała wrażenie nędznej i zapomnianej.
Habsburgowie w XVIII wieku sprowadzali tutaj niemieckich
osadników, Szwabów, by zagospodarowywali żyzne ziemie
Banatu. W okolicy całe wsie od setek lat były niemieckie.
Podczas drugiej wojny światowej mężczyźni służyli w SS
i w Wehrmachcie. Ojciec Herty był w SS. Pisarka w wy-
wiadach wspomina, że gdy się upił, śpiewał esesmańskie
wojenne piosenki. Zresztą prawie wszyscy mężczyźni wie-
czorami po pijanemu wyśpiewywali ten repertuar. Po pro-
stu wieś i podczas wojny, i potem była hitlerowska. Tak jak
i cała Rumunia walcząca do ostatnich dni wojny u boku
Trzeciej Rzeszy. Potem nadszedł komunizm i mężczyźni
już tylko po pijanemu i we własnym gronie śpiewali dawne
pieśni. Przeszli z jednego totalitaryzmu w drugi. Tyle że ten
1061396
1061396
73
drugi był podwójnie nienawistny, bo nie dość że komuni-
styczny, to jeszcze obcy – rumuński. A banaccy Niemcy
od zawsze czuli nad Rumunami cywilizacyjną i kulturową
wyższość. Jeśli nie wręcz pogardę. I musieli z tym żyć, śpie-
wając w czterech ścianach swoje dawne bohaterskie pieśni.
„Jasne było dla mnie, że urodziłam się po stronie tych, któ-
rzy byli odpowiedzialni za zbrodnie nazizmu. Nic wpraw-
dzie na to nie mogłam poradzić, ale wciąż kołatała mi się po
głowie myśl, że mój ojciec najpierw to wszystko zobaczył,
a potem mnie spłodził. Wrócił przecież z niewoli i dopiero
wtedy ożenił się z matką, a więc miał w sobie tę całą wojnę”.
Tak powiedziała Herta Müller w wywiadzie udzielonym
swojej polskiej tłumaczce w 2008 roku.
To są dziwne i przejmujące słowa. Pisarka nie wspomina
o dziedziczeniu winy. Jej światopogląd jest aż nadto racjo-
nalny: odpowiadamy tylko za własne czyny. Jeśli nasi rodzi-
ce postępowali źle, mamy prawo to ocenić i nie jesteśmy im
nic winni. Jednocześnie wizja ojca esesmana, który wrócił
z wojny nasycony, przesiąknięty jej okropnościami i całą
tę grozę przekazuje córce w akcie poczęcia, jest przecież
tyleż nieracjonalna, ileż wstrząsająca. Dorastająca dziew-
czyna czyta Paula Celana i wieczorami słucha nazistowskich
śpiewek. Poznaje historię i żyje w cieniu ojca, którego życie
przesiąknięte jest odorem gnijących i płonących trupów.
Matka, która ją urodziła, każdej nocy kładzie się spać obok
tego człowieka, a rano przygotowuje mu i składa na krześle
czyste ubrania. Jest krwią z ich krwi i kością z ich kości. Żyje
w dusznej atmosferze wsi, w której niemal każdy dom ma
swoją głuchą wojenną tajemnicę, swoje lękliwe milczenie
i pijackie śpiewki. Nikt nie żałuje tutaj własnych czynów,
a jedynie przegranej wojny. Czasami tylko ten czy ów wspo-
mni, że Niemcy robili to samo, co Rosjanie.
1061396
1061396
74
Musieliśmy pojechać do Niţchidorf, żeby cokolwiek pojąć.
Wyobrażałem sobie dziewczynkę, która zaczyna wszystko
rozumieć, ale nie ma do kogo pójść, żeby o tym opowie-
dzieć. Wokół jest tylko milcząca rodzina, milcząca wieś,
a dalej pola po horyzont. Zimą białe i zamarznięte, jesienią
i wczesną wiosną czarne i grząskie. Gdzieś za horyzontem
żyją Rumuni, którymi się pogardza we wsi i których języka
dziewczynka nauczy się dopiero w szkole. Niţchidorf był jak
wyspa albo jak zagubiony okręt, na którym pijani mężczyźni
wyśpiewywali dawne pieśni. Nie dało się uciec, nie można
było przyłączyć się do śpiewu.
Niziny pełne są ciemnych, prawie nieruchomych obra-
zów codzienności. Dziecko, które je opowiada, ani przez
chwilę nie czuje radości. W świecie dorosłych nie ma dla
niego miejsca. Wydaje się, że w tym świecie w ogóle nie ma
miejsca na dzieciństwo. Są owłosione i ciężkie ciała doro-
słych, jest mięso i krew zabijanych zwierząt, jest codzienne
pijaństwo i śpiew. I cisza, absolutna cisza, która zamknęła
się nad przeszłością. Gdy się czyta, gdy się wchodzi pomię-
dzy te obrazy, nie można oprzeć się wrażeniu, że wszystko
rozgrywa się w półmroku, w piwnicy albo po śmierci.
Ale po opuszczeniu wsi, po ucieczce w świat wcale nie
jest lepiej. Świat to Rumunia Ceauşescu. W Europie poza
albańskim właśnie rumuński komunizm był najokrutniejszy
i zarazem najbardziej szalony. Gdy inne „dyktatury prole-
tariatu” z biegiem lat łagodniały, traciły zęby, szły na kom-
promisy i zastępowały ideologię pragmatyką, w Rumunii
było odwrotnie. Działo się tak dlatego, że Ceauşescu był
prawdziwym dyktatorem i prawdziwym szaleńcem. Jego
paranoja i mania wielkości z biegiem czasu pogłębiały się
i lata osiemdziesiąte to apogeum. Gdy w Europie komu-
nizm zaczyna się chwiać, Rumunia podąża w stronę utopii.
1061396
1061396
75
Dracula z Bukaresztu wyburza całe dzielnice i buduje so-
bie marmurowy, pozłacany pałac, drugi co do wielkości
po Pentagonie budynek na świecie. Każdego dnia zmienia
garnitur, a stary każe palić. W swoich jedwabnych szatach,
z czarnym labradorem, dla którego samolot przywozi je-
dzenie z Londynu, planuje wielką przebudowę kraju. Chce
usunąć z powierzchni ziemi kilka tysięcy rumuńskich wsi.
Zapewne po to, by zapomnieć o swoim Scorniceşti – smęt-
nej dziurze na wołoskiej równinie, gdzie przyszedł na świat.
Geniusz, który nie zdołał ukończyć nawet praktyki u szewca,
chce przenieść wszystkich wieśniaków do paropiętrowych
betonowych bloków. Tak sobie wyobraża postęp. W kraju
panuje głód, nie ma prądu, w zimnych i ciemnych szpitalach
umierają noworodki, a jednocześnie wprowadza się zalece-
nie, by kobiety rodziły przynajmniej piątkę dzieci. Ponieważ
Rumunia ma być wielka i silna. Nie na darmo według dyk-
tatora i jego mędrców jest spadkobierczynią starożytnego
Rzymu. W biurach i fabrykach przeprowadza się kontrole
ginekologiczne na okoliczność nielegalnych aborcji. Polscy
handlarze szmuglują biseptol. Rumuńskie kobiety używają
go dopochwowo jako środka antykoncepcyjnego. W kraju
rządzi tajna policja. Wszyscy są inwigilowani. Szczere roz-
mowy prowadzi się tylko w najbliższym gronie i szeptem.
Müller dowie się po latach, już po wyjeździe, że donosiła
na nią jej najlepsza przyjaciółka. Jej przyjaciel wiesza się,
ponieważ nie wytrzymuje psychicznie przesłuchań. Ona
sama odmawia współpracy z tajną policją. Securitate inwi-
giluje ją, przesłuchuje, znęca się psychicznie, grozi śmiercią.
W jednym z wywiadów Herta Müller opowiada o tym, jak
któregoś dnia wkłada do kieszeni płaszcza kilka dużych
kamieni i idzie na brzeg rzeki. Rezygnuje z samobójstwa,
ale twierdzi, że „śmierć ma już przećwiczoną”.
1061396
1061396
76
Nie ma ucieczki z tego świata. Można co najwyżej zamie-
nić opresję esesmańskiej przeszłości na policyjną torturę
teraźniejszości. Trudno sobie wyobrazić tę rzeczywistość.
Przypomina okrutną, wyrafinowaną fabułę. Trudno sobie
wyobrazić, że tak wyglądało życie. Trudno sobie wyobrazić,
że tak bardzo mogło przypominać coś w rodzaju śmierci,
czy też pochówku za życia.
Pisarka dostaje zakaz pracy i publikacji. Jednak
w 1987 roku pozwalają jej opuścić Rumunię. Kaprys tyra-
na, przeoczenie albo kalkulacja. Wyjeżdża do Berlina, do
wolnego świata. Powinna narodzić się na nowo. Rzeczywi-
ście, pisze i publikuje książkę za książką. Niemal wszystkie
dotyczą jednego: życia w totalitarnym państwie. Są tak
samo mistrzowskie i tak samo bezlitosne i mroczne. Cza-
sami (w każdym razie w Polsce) słychać głosy, że już dość,
że to nieznośne, że trudno wytrzymać taką opowieść. Ja
też chwilami myślę, że w jakimś sensie Ceauşescu odniósł
nad nią pośmiertne, wampiryczne zwycięstwo. Ukąsił ją
i naznaczył na całe życie.
Pisarstwo Müller jest anachroniczne. Z uporem trzy-
ma się minionego i potwornego. Mogłaby o wszystkim
zapomnieć. Napisać wspomnienia, udzielić paru marty-
rologicznych wywiadów i zająć się migotliwą, fascynującą
ponowoczesnością, o której tak bardzo chcemy słuchać.
Albo proroctwami, wieszczeniem schyłku, na co zawsze
jest popyt. Tymczasem pisarka opowiada nam o minionym
strachu, o koszmarze bycia ofiarą, o odległym królestwie
wampira. Jednym słowem, mogłaby się narodzić na nowo
w czasach, gdy ponowne narodziny są tak modne. W końcu
każdego dnia świat przedstawia nam ofertę nowych wcieleń.
Możemy dowolnie konstruować swoją osobowość, niedługo
w ramach poprawy samooceny będziemy modyfikować
1061396
1061396
własną pamięć. Będziemy z niej usuwać rzeczy bolesne,
a wzmacniać te przyjemne. Dlatego anachroniczne i ok-
rutne pisarstwo Herty Müller jest tak ważne. Świat nade
wszystko pragnie amnezji. Dzięki niej może wierzyć w swoją
niewinność.
Któregoś jesiennego dnia jechaliśmy z Hertą na wschód
Polski, gdzie miała spotkać się z czytelnikami. Wiedziałem,
co znaczy dla niej przeszłość i Rumunia. Jednak włożyłem
do odtwarzacza jedną ze swoich płyt z rumuńską muzyką
ludową. Przestaliśmy rozmawiać. Wnętrze auta wypełnił
chropawy głos starego Cygana. Po chwili, cicho nucąc, do-
łączyła do niego. Pamiętała słowa całej piosenki.
1061396
1061396
78
Południca
Niebo jest bezchmurne i słońce stoi wysoko. Wydaje się
wtedy, że panuje zupełna cisza. Ale to złudzenie, ponieważ
ogłuchliśmy. Powietrze drży i wibruje od miliarda twardych
dźwięków. Podnoszą się z wysokich traw kłujące i niewi-
dzialne. Najpierw je słychać, a potem znieczulają niczym
dźwięczna novocaina. Ile jest owadów w trawie? Więcej niż
gwiazd na nocnym niebie. To pewne. Ale do nocy jeszcze
daleko i stoi nieruchomy upał, w którym odgłosy rezonują
podwójnie i potrójnie, i gdy zatrzymać się na chwilę i wsłu-
chać, to zaczyna się halucynacja.
Jako dziecko oczywiście bałem się duchów, nieboszczy-
ków i Borisa Karloffa. Ale najbardziej bałem się południc.
W nocy – porze duchów i wampirów – zazwyczaj leżałem
w łóżku, pod kołdrą, bezpieczny. Natomiast możliwość, że
nadprzyrodzone zastąpi mi drogę w środku dnia, napełnia-
ła mnie rzeczywistym lękiem. Lęk miał słodki smak. Działo
się to najczęściej podczas wiejskich wakacji. Dom dziadków
stał w pewnym oddaleniu. Mówiło się na to „kolonia”. Su-
che i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że
to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze sło-
necznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie aż mine-
ralne. Połyskiwało w świetle jak ceramika i można go było
dotknąć. Szedłem miedzami zupełnie sam. Kolory chabrów,
kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czar-
ne. Nic się nie poruszało, nie było nikogo prócz mnie. Ale
wydawało mi się, że pejzaż wstrzymuje oddech. Tak jak ja
1061396
1061396
79
wstrzymywałem w oczekiwaniu na dziwne, niejasne i strasz-
ne, które miało nadejść. Wyglądałem południc. Czekałem,
aż się pojawią, gorące i zarazem martwe. Piękne i trupie. Ale
najbardziej przerażała mnie pustka południa wokół. Bałem
się, że nie będzie nikogo, tylko one i ja. Wdychałem pylistą
woń dojrzewającego żyta i czekałem. Może nawet przysta-
wałem, kusząc los. Ale nigdy nie nadeszły. Zostawiałem za
sobą opustoszały do granic pejzaż i wchodziłem w chłód
obejścia, w cień wysokich topól.
Trochę mniej boję się południc, ale nieruchome od upa-
łu dni wciąż napełniają moje serce lekką trwogą. Jakby na-
pięta powierzchnia miała pęknąć i obnażyć wnętrze świata.
Akurat koszę łąki i prócz żaru w powietrzu wisi woń ziół
i traw. Mąci się od tego rozum. Nie na żarty. Światło, gorą-
co i zapachy sięgają jakiegoś zenitu, jakiegoś kresu możliwo-
ści. Strach myśleć, co może być potem, po drugiej stronie.
Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, oby-
watele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy
jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to
jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo
i symfonia. Proszę sobie przypomnieć uporczywą nudę
długiej zimy z jej bielą, szarością i czernią i zamarzniętym
przez tygodnie słupkiem rtęci. To prawie jak śmierć wcie-
lona w krajobraz. Traci się nadzieję, że świat kiedykolwiek
odtaje. Ale jak zwykle cud następuje i zaczyna się meteoro-
logiczne crescendo. Narastają zjawiska. Błoci się, odwilża,
tapla, wieje, dżdży, burzy, kaprysi nieprzewidywalnie, tylko
z grubsza stosując się do kalendarza. Lecz jest w tym żywot-
ność, niespożytość sił, biologia jakaś nieokiełznana, która
doprowadza nas do rozpaczy. Zwłaszcza gdy wykupimy so-
bie wczasy nad naszym morzem. Ale w końcu nadchodzi
ten dzień, to południe, gdy pogoda sięga szczytu. Staje się
1061396
1061396
tak doskonała, że jeszcze krok, a zmieni się w nadpogodę
i przejdzie w inny wymiar. Wtedy południce zjawią się na
miedzach, wyjdą z wysokich łanów, z oślepiającego blasku
i spełni się sen dwunastoletniego chłopca.
Za parę dni święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi
Panny. Zawsze jednak bardziej przemawiała do mnie nazwa
„Matki Boskiej Zielnej”. Pewnie z racji zmysłowości tej dru-
giej nazwy. Ta „zielność” późnego lata niosła bowiem w so-
bie to wszystko, o czym próbowałem właśnie opowiedzieć.
Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po
ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schył-
ku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym
jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, ileż
i na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka
Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. „Zielna”, odkąd
ją usłyszałem z ust wiejskiej babki, wywoływała w mojej
dziecięcej wyobraźni chrzęszczący odgłos suszonych ziół.
Jakby szła, depcząc wiązki, wianki i bukiety, które ktoś – lud?
wierni? – rzucił do jej stóp. I gdy tak szła, krok za krokiem,
chrzęst za chrzęstem, to z tych ziół i spod jej stóp podno-
siła się narkotyczna woń skoszonych łąk. Niewykluczone,
że wówczas, w drodze do dziadkowego domu, gdy cienie
są najkrótsze, Zielna stawała się w chłopackiej wyobraźni
kimś w rodzaju południcy. Bądź odwrotnie.
1061396
1061396
81
Terzani
Tiziano Terzani umarł latem 2004 roku. Niedawno wyszła
po polsku jego ostatnia, pośmiertna książka Koniec jest
moim początkiem. To ponad pięciusetstronicowy zapis roz-
mów z synem Folco. Zaczęli rozmawiać wiosną w wiejskim
domu w Orsignii i trwało to do ostatnich dni reportera.
Terzani po prostu opowiada o swoim życiu. Dzieciństwo,
młodość, pierwsze teksty, pierwsze podróże. Potem wielka
przygoda: Azja. Wietnam, Japonia, Wyspy Kurylskie, Sacha-
lin, Indie, ale nade wszystko Chiny. Miłość życia. Półleżąc,
okryty pledem, wpatrzony w górski krajobraz, odtwarza
swoje życie. Bardzo słaby, bardzo chory, ze świadomością,
że już niedługo umrze, powraca do minionych dni z taką ra-
dością, jakby te dni dopiero go czekały. Gdy czytałem inne
jego książki, na przykład W Azji czy Powiedział mi wróż-
bita, nie znajdowałem w nich tej siły, tego ognia. Być może
dlatego, że składały się głównie z tekstów pisanych dla ga-
zet. Teraz, miesiąc, dwa przed śmiercią, snuł opowieść peł-
ną pasji i szczerości. Mówił o swojej lewicowości, o swojej
fascynacji komunistycznymi Chinami. Mówił o utracie tej
wiary, o rozczarowaniu rewolucją. Opowiadał o wstręcie
do świata władzy, do polityków, o paleniu opium, o hazar-
dzie, o azjatyckich burdelach, o własnych załamaniach ner-
wowych, o niechęci do japońskiego społeczeństwa, które
wydawało mu się po prostu nieludzkie. W jego opowieści
chińska rewolucja kulturalna zajmowała miejsce tak samo
ważne jak chiński zwyczaj hodowli świerszczy: Chińczycy
1061396
1061396
82
hodowali je zimą, by słuchać ich śpiewu. Świerszcze żyły
w maleńkich porcelanowych domkach, które ich właścicie-
le nosili w kieszeniach.
Potem, gdy sam sobie zadaje pytanie, dlaczego był w tych
wszystkich miejscach, dlaczego poświęcił im życie, dlaczego
robił to wszystko, rezygnując z własnego domu, dlacze-
go opisywał to wszystko, nie potrafi znaleźć innej odpo-
wiedzi niż: „Ponieważ mi się to podobało”.
Piękna i prosta odpowiedź. Być może nasze istnienie nie
ma innego sensu. Wędrujemy przez świat, by o nim opowia-
dać. Wcale nie po to, by go podbijać, zmieniać, poznawać
i rozumieć, ale jedynie po to, by opisywać jego piękno. Pięk-
no, którego często nie jesteśmy w stanie pojąć, lecz czuje-
my, że nas przeszywa z siłą pierwszej miłości. Opuchnięty,
bezsilny, prowadzony pod ramiona przez własne dzieci,
Terzani opowiada nam o tym, że gdy nadejdzie koniec, bę-
dziemy mieli tylko to, co przeżyliśmy. Umierając, utracimy
to wszystko. Ale kto wie, czy właśnie na tym nie polega
heroizm ludzkiego losu. Im życie było bogatsze, intensyw-
niejsze, mocniejsze, tym więcej oddajemy śmierci. Możemy
nasze dni przesiedzieć w kącie, nieruchomo, pozwalając,
by omijała nas uroda świata, ponieważ być może umrzemy
z mniejszym żalem. Wybór należy do nas. Ale z Terzanim
jest jeszcze inaczej: przeżył bardzo wiele i bardzo pięknie,
a umiera bez żalu. Wydaje się, że jest zadowolony z tego, że
jego życie spełniło się w losie, który został mu dany. Treść
wypełniła formę, tak jak woda wypełnia naczynie.
W dzisiejszych czasach, które jak ognia boją się śmierci,
świadectwo Terzaniego ma wyjątkową wagę. W jego opo-
wieści minione, żywe i fascynujące raz po raz splata się
z aktualnym, z odejściem, z umieraniem. Mądrość repor-
tera splata osnowę życia i wątek śmierci w mocną, jednolitą
1061396
1061396
i piękną tkaninę. „Od jednej świecy zapala się następna”,
mówi w którymś momencie. Można by to uznać za banal-
ne pocieszenie. Jednak wypowiada te słowa człowiek, któ-
ry wie, że za chwilę zgaśnie, człowiek świadom cielesnej
nędzy śmierci. Syn, pomagając mu usiąść, któregoś dnia
mówi: „Brzydko pachniesz”. Zapach Indii, odurzająca woń
Dalekiego Wschodu i wspomnień mieszają się z trupim
odorem teraźniejszości.
Jednocześnie śmierć Terzaniego wydaje się śmiercią
niemal idealną. Dokonuje się w domu, wśród najbliższych,
w pięknym pejzażu. Jest to śmierć na przekór współczesne-
mu umieraniu, ponieważ dokonuje się otwarcie, przy wie-
lu świadkach, i jednocześnie szuka własnego sensu. Mam
wrażenie, że unikając raf i mielizn wszelkich ortodoksji,
w końcu go znajduje.
1061396
1061396
84
Fabryka
Niedawno miałem sen. Śniła mi się Fabryka Samochodów
Osobowych, w której przez czterdzieści parę lat pracował
mój ojciec. To była pierwsza po drugiej wojnie i długo jedy-
na w Polsce fabryka produkująca auta osobowe. Zbudowali
ją w 1951 roku. Pierwszym autem, które tam produkowano,
była polska wersja rosyjskiego GAZ-a M20 zwanego pobie-
dą, czyli zwycięstwem. Fabryka zajmowała wielki kwar-
tał na peryferiach Warszawy i była bodajże największym
pracodawcą w mieście i jednym z największych w kraju.
Z zapadłych wsi zjeżdżali synowie i wnukowie chłopów,
by zamienić się w robotników. Z wieśniaków zmieniali
się w mieszkańców miasta. Tak jak mój ojciec. Czasami
czekaliśmy na niego z matką pod bramą fabryki. Wycho-
dził o drugiej po południu z tłumem innych. Był młody,
opalony, w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Dziesiątki, setki młodych mężczyzn wyglądało podobnie.
Pamiętam, że ich twarze wyrażały coś w rodzaju spokoj-
nej dumy. A może to sobie tylko wyobrażam. W zielonym,
drewnianym kiosku ojciec zamawiał sobie piwo, a nam
lemoniadę. Piło się, stojąc. Patrzyłem w górę, pod słońce,
i widziałem jego ciemną postać. Miałem sześć lat, lecz do
dziś pamiętam tę mieszaninę zapachów: pot, zmęczenie,
piwo, ciemny tytoń i jeszcze fabryka, czyli rozgrzany do
czerwoności metal, smary, benzyna i powietrze zjonizo-
wane elektrycznym łukiem spawarek. Tak pachniał świat
mężczyzn. Wychodzili każdego dnia o świcie, zanurzali
1061396
1061396
85
się w nim, przesiąkali jego industrialną aurą i po połu-
dniu wracali. Raz w miesiącu ojciec przynosił pieniądze.
Rozkładał je przed matką na stole. Banknoty stuzłotowe
miały na odwrocie wizerunek huty albo koksowni, może
po prostu fabryki idealnej. Czerwona, proletariacka po-
świata zasnuwała dymiące kominy, tory kolejowe i czarną
lokomotywę. Przez pewien czas byłem pewien, że fabryka
płaci ojcu swoimi wizerunkami, i bardzo podobała mi się ta
wizja. Pozostawała w zgodzie ze spokojem tamtych czasów,
z porannym wstawaniem, powrotem o tej samej godzinie
i comiesięcznym plikiem banknotów na kuchennym stole.
Byłem dumny, że ojciec produkuje prawdziwe samochody.
Kopie sowieckiej pobiedy były przestronne w środku, lekko
pachniały benzyną, tylne siedzenie było wielkie jak kanapa,
a deska rozdzielcza przypominała fragment eleganckiego
mebla. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zaczęto pro-
dukować na włoskiej licencji fiata 125p. W porównaniu z po-
przedniczką był smukły, wytworny i światowy. W pogodne
wiosenne dni setki robotników po pracy wylegało na brzeg
Wisły. Pili piwo, grali w karty, wchodzili do wody, zasypiali
w słońcu, odwlekając powrót do ciasnych mieszkań. Nie
mieli swojego proletariackiego Bruegla, który by uwiecznił
ich życie. Wtedy wydawało się, że będzie trwało wiecznie,
że pokolenie za pokoleniem będą wędrować do fabryki na
szóstą rano, wychodzić o drugiej po południu i co miesiąc
dostawać pliki czerwonych banknotów.
W połowie lat siedemdziesiątych poszedłem do fabrycz-
nej szkoły. Miałem powtórzyć los ojca. To było dla niego
oczywiste. Po trzech latach porzuciłem szkołę i dom, wy-
jechałem daleko, by już nigdy nie powrócić.
Wraz z końcem komunizmu fabryka zaczęła podupa-
dać. Przechodziła kolejno w ręce koreańskie, ukraińskie,
1061396
1061396
amerykańskie. Ostatnio nie produkuje już samochodów.
Wyburza się kolejne hale, wyprzedaje grunty.
W moim niedawnym śnie wędrowałem wśród ruin fabry-
ki. Prawie nic nie pozostało po zabudowaniach. Resztki
zarastały zielenią. Tu i ówdzie zjawiała się woda, której
wcześniej nie było. Natura odzyskiwała to, co jej wcześniej
zabrano. Na równinie wyrosły wzgórza i otworzyły się da-
lekie, zamglone perspektywy. Czułem melancholię schyłku
epoki. We śnie smuciłem się z powodu ostatecznego upad-
ku komunizmu. Niszczał, rozpadał się i tracił wartość jak
czerwony banknot z fabryką. Znamienne jednak, że łaska-
wość snu i wspomnienia oddawały go w posiadanie natu-
rze, zaroślom, pnączom i jeziorom. Zupełnie tak, jakbym
bezwiednie chciał go ocalić przed bezwzględnością histo-
rii, przed nieubłaganym jego wrogiem, czyli wszechświa-
towym kapitalizmem nadchodzącym z Korei albo – o iro-
nio – z czerwonych Chin.
Ale widać taka jest natura naszych umysłów i serc: nawet
gdy śnimy, próbują w jakiś sposób ocalić od zagłady to, co
przeżyliśmy.
1061396
1061396
87
Palenie
Przestałem palić siedem lat temu. Teraz mogę już tylko
wspominać i robię to niemal z taką samą przyjemnością,
z jaką paliłem. Dwadzieścia osiem lat wspomnień, ale tak
naprawdę więcej, bo zanim sam zacząłem palić, patrzyłem,
jak robią to dorośli: mój ojciec, wujowie, ciotki. Wydaje mi
się, że w tamtych latach, w latach sześćdziesiątych, palili
wszyscy. Wszędzie było czuć ostrą woń ciemnego tytoniu.
Jasny, wirginijski, pojawił się chyba później i występował
tylko w najdroższych papierosach. Wszyscy palili ciemny.
Wszędzie było czuć jego zapach. W domach, na ulicy, w po-
ciągach. Kierowcy wsiadali do autobusów, włączali silniki
i natychmiast zapalali papierosa. Ruszało się w drogę, a nad
głową kierowcy snuł się szary obłok i płynął w głąb pojazdu.
Tak, dzieciństwo spowijał tytoniowy dym. Jeszcze dziś
mógłbym wymienić kilkanaście marek, które dawno prze-
padły na wieki. Mógłbym dokładnie opisać wygląd paczek
i pudełek. Pamiętam, które były bez filtra, które z filtrem,
a które z archaicznym munsztukiem, czyli ustnikiem z kar-
tonowej rurki. Pamiętam, gdy wśród zgrzebnych wytworów
komunizmu w połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się
czerwone opakowania marlboro i niebieskie masywne paczki
gauloisów. W wersji hard gauloisy nie miały filtra i były gru-
be jak mały palec. Czekając na poranny autobus, który miał
zawieźć mnie do szkoły, wypalałem ukradkiem jednego i gdy
pojazd nadjeżdżał, z trudem trafiałem w otwarte drzwi
i natychmiast musiałem usiąść albo chwycić się poręczy.
1061396
1061396
88
Ale moim najlepszym towarzyszem w słodkich począt-
kach nałogu były papierosy Arberia. Miały okropny smak
i strasznie cuchnęły. Do dziś nie wiem, dlaczego je paliłem.
Wcale nie były tanie. Produkowano je w Albanii. Poza nimi
nie można było w Polsce kupić nic albańskiego. Nie sądzę
jednak, by albańska egzotyka była powodem mojego przy-
wiązania do jadowitego aromatu.
Świat dorosłych przesiąknięty był dymem. Połowa wago-
nów w pociągach przeznaczona była dla palących. Ro-
botnicy dojeżdżający do pracy zajmowali cztery miejsca,
układali na kolanach teczkę i rozpoczynali partię jakiejś
nieskomplikowanej karcianej gry. Nad ich głowami spla-
tały się szare wstążki dymu. Papieros stwarzał natychmia-
stową iluzję domu albo knajpy. Jechali wprawdzie do pracy,
ale do samego końca trwali w swoim prywatnym świecie.
W autobusach było trochę gorzej. Palenie było zabronione.
Ale podczas ostatnich wieczornych kursów na tylnych sie-
dzeniach w ciemności pojawiały się czerwone ogniki. Nie-
wykluczone jednak, że w czasach, których nie sięga moja
pamięć, palenie w autobusach było jednak dozwolone, bo
zachowały się popielniczki przy siedzeniach.
Jednak najwyższym wyróżnieniem, jakie mogło spotkać
autobusowego palacza, była znajomość z kierowcą. Taki
szczęściarz po prostu przysiadał obok, gawędził i palił pra-
wie oficjalnie, palił niemal legalnie, dołączając swoje kłęby
do obłoków kierowcy.
Próbuję sobie przypomnieć, co w tamtych czasach nie pach-
niało dymem. Na pewno świeże powietrze. Może wnętrza
ośrodków zdrowia i szpitali? Ale w tej oczyszczonej atmo-
sferze tym wyraźniejsza była woń rozsiewana przez palących
1061396
1061396
89
lekarzy. Ciemny tytoń wnikał głęboko w ich ubrania i ciała
i smuga zapachu ciągnęła się za nimi przez gabinety i kory-
tarze. Mogę się jednak mylić, bo wszędzie, ale to wszędzie,
w urzędach, biurach, właśnie w szpitalach, we wszystkich
publicznych instytucjach stały popielniczki: z chromowa-
nej blachy, na wysokiej, cienkiej nodze i z ciężką podstawą.
Zdaje się, że identyczne w całym kraju. Takie same w jed-
nostkach wojskowych i w ministerstwach. Bo palenie było
w tamtych czasach znakiem egalitaryzmu. Nikomu nie
przychodziło do głowy, by odczuwać wyższość z powodu
niepalenia. Żaden palacz nie czuł się gorszy ani dyskrymi-
nowany. Poza tym tylko z wielkim trudem mogę sobie przy-
pomnieć osoby w tamtych czasach niepalące. Mógłbym je
policzyć na palcach jednej ręki. Prześladowania i nikoty-
nowe rozwarstwienie społeczne przyszły znacznie później.
Zanim zaczęliśmy palić – mówię o sobie i swoich rówieś-
nikach – uprawialiśmy coś w rodzaju tytoniowego kultu:
zbieraliśmy opakowania po papierosach, ale tylko po zagra-
nicznych. Zdaje się, że te pudełka budziły w nas tęsknotę
za odległymi, niedostępnymi światami. Oczywiście domi-
nował zachód, te wszystkie odmiany philipów morrisów,
marlboro, chesterfieldów, cameli, pall malli, ale mieliśmy
w kolekcjach również egzotyczne okazy z Egiptu, Wietna-
mu czy Turcji. Najśmielsi z nas wypuszczali się na między-
narodowe lotnisko leżące po drugiej stronie miasta i tam
zdobywali bezcenne łupy, często po prostu zagadując cudzo-
ziemców. Te wszystkie pudełka i miękkie paczki działały
na naszą wyobraźnię z siłą znacznie większą niż zbierane
wcześniej znaczki pocztowe. Pokazywały nam daleką, nie-
mal bajkową rzeczywistość, a jednocześnie były obrazem
zmysłowego, niemal grzesznego świata dorosłych, za któ-
rym tęskniliśmy.
1061396
1061396
Nie palę już siedem lat. Paliłem dwadzieścia osiem lat
z wielkim smakiem. Pod koniec dochodziłem do trzech
paczek papierosów bez filtra dziennie. Mam dłuższy od-
dech i przyzwyczaiłem się do porannej kawy bez papie-
rosa. Prawdopodobnie umrę trochę zdrowszy. Jednak ze
smutkiem patrzę na odchodzący świat tytoniowego dymu.
I wciąż sobie obiecuję, że za, powiedzmy, piętnaście lat,
jeśli dożyję, powrócę do nałogu. Bo w głębi serca jestem
szczęśliwy, że moje dzieciństwo i moją młodość spowijał
papierosowy dym.
1061396
1061396
91
Letnia podróż z córką
do krainy dzieciństwa
Raz, dwa razy do roku muszę tam pojechać. Do wsi ro-
dzinnej mojego ojca. To jest na wschodzie Polski, blisko
białoruskiej granicy. W domu na odludziu żyje tam jeszcze
moja ciotka, siostra ojca. Jest wdową i żyje samotnie. Ma
dwóch synów i każdy z nich chętnie by ją zabrał do siebie
do miasta. Ale ciotka nie chce. Woli żyć samotnie w domu
na odludziu, w swoim gospodarstwie z widokiem na sos-
nowe zagajniki, opuszczone, popadające w ruinę zagrody
i drugi brzeg Bugu. Gospodarstwo ciotki składa się z kilku
budynków ułożonych w czworobok. W dawnych czasach,
które pamiętam coraz lepiej i wyraźniej, na piaszczystym
dziedzińcu kipiało wiejskie życie. Rude krowy wychodziły
z obory na pastwisko, kury grzebały w ziemi, świnie zażywa-
ły słonecznych kąpieli, koń, cieszący się specjalnymi przy-
wilejami i wolnością, przechadzał się statecznie i przysypiał
na stojąco w cieniu wysokich topól. Do obejścia przylegały
pasieka i ogród, z którego najlepiej zapamiętałem zagon
tytoniu. Spędzałem całe dnie, obserwując zmienne konste-
lacje zwierząt i cieni przez nie rzucanych. Kury, psy, owce,
koty siedzące w słonecznych plamach. Zapach rozgrzanego
piasku, siana i stajni. Byłem dzieckiem miasta, ale właśnie
te obrazy i wonie naznaczyły mnie stokroć silniej niż war-
szawskie pejzaże. Dlatego wracam tam, ilekroć tylko mogę.
Podwórko porosła trawa. Nie ma już żadnych zwierząt poza
jednym psem i kilkoma kurami. Synowie i wnuki ciotki
przywożą z miasta sadzonki kwiatów i sadzą we wszystkich
1061396
1061396
92
wolnych miejscach. Obejście przypomina ogród, ale nie
ma w nim już życia. Nie ma zapachu zwierząt. Wszystko
jest nieruchome. Nad całą okolicą zalega absolutna cisza.
Piaszczystą drogą przez cały dzień nic nie przejechało.
Byłem tam na początku sierpnia w dzień Przemienienia
Pańskiego, bo wtedy jest święto miejscowej parafii, czyli
odpust. Największe wiejskie święto w roku. Zawsze było
tak samo: uroczysta msza, potem jarmark przed kościołem,
stragany z barwnym śmieciem, strzelnice, gdzie można było
wygrać kwiaty z barwionych piór, loterie fantowe, kramy
ze słodyczami i lodami, raj dla dzieciarni i jarmark cudów.
Po prostu plebejskie święto, podczas którego religia mie-
szała się z magią i komercją w odpowiednich proporcjach.
A wieczorem zabawa w remizie: grała muzyka, młodzi tań-
czyli, a pod ścianami siedziały stare kobiety w chustkach
i miały baczenie, by wszystko odbywało się zgodnie z oby-
czajem. Siedziały, komentowały i napominały, niczym chór
z greckiej tragedii. Chłopcy od czasu do czasu wychodzili
w ciemność, żeby zakosztować dziewczęcego ciała, alkoholu
albo po prostu walczyć na pięści.
Tym razem nie było żadnych strzelnic ani loterii. Kilka
straganów sprzedawało chińską plastikową tandetę: nie-
mieckie MP, amerykańskie ingramy, włoskie franchi SPAS-y.
Właściwie nie było kupujących. Nasza córka, której tyle opo-
wiadałem o tym dziwnym święcie i o prywatnej mito logii
dzieciństwa, natychmiast wypatrzyła w trawie tak zwane-
go deal packa, czyli foliową torebkę po amfetaminie. W jas-
ne południe pod samym kościołem zobaczyliśmy nagiego
do pasa, zakrwawionego chłopaka. Biegł po kolegów. Za
chwilę przybyli z odsieczą we czterech w starym samocho-
dzie. Ogoleni na łyso, umięśnieni, o twarzach, na których
mieszała się wioskowa dobroduszność i chemicznie czysta
1061396
1061396
nienawiść. Zaparkowali między drzewami, blisko rzeki, i zo-
stawiając otwarte drzwi, poszli się mścić.
Przed kościołem kilku starszych mężczyzn naradzało
się, nerwowo i niepewnie, próbując podjąć jakąś decyzję,
ale wszystko, co mogli zrobić, to zatelefonować na policję.
Nie było starych kobiet w czarnych chustkach, siedzących
pod ścianami, i chłopcy nie kryli się w mroku. Próbowałem
to wszystko wytłumaczyć córce, opowiedzieć, że kiedyś
naprawdę było inaczej i że mówię prawdę, opowiadając
o dawnych czasach. Ale Antonina powtarzała tylko: „Tato,
chodźmy już stąd”. Więc wróciliśmy do obejścia ciotki, gdzie
kwitły przywiezione z miasta czerwone, żółte i błękitne
kwiaty.
1061396
1061396
94
Rokendrol
Miałem piętnaście lat, gdy pierwszy raz uciekłem z domu na
koncert. Mieszkaliśmy na peryferiach Warszawy i w naszym
robotniczym domu słuchało się co najwyżej popularnych
piosenek. Mieliśmy gramofon Bambino – szarą skrzynkę
z dwuwatowym bodajże głośnikiem – i kilka płyt ze szla-
gierami. Niewielkie radio grało jeszcze ciszej, ale długo
w noc z uchem przy głośniku mogłem nasłuchiwać kilku
stacji nadających coś innego niż piosenki i klasykę. Ale żeby
pójść na pierwszy koncert rockowy, musiałem uciec z domu.
Przejechać z peryferyjnej dzielnicy autobusem i tramwajem
do centrum miasta, gdzie w namiocie cyrkowym miał za-
grać holenderski Livin’ Blues. Nie miałem grosza przy duszy.
Już zaczęli i słyszałem to mocne, basowe brzmienie, które
właściwie bardziej się czuje, niż słyszy. Tak więc czułem
je pierwszy raz w życiu i ogradzała mnie od niego tylko
tkanina namiotu. Nie miałem jednak grosza przy duszy. Po
prostu przykucnąłem i wślizgnąłem się pod sztywny i zimny
brezent. Nikt mnie nie zauważył. Był wieczór i czułem, że
trawa jest wilgotna od rosy. Potem zobaczyłem nad sobą
dziesiątki ludzkich nóg. Cyrkowe ławki schodziły amfitea-
tralnie ku okrągłej arenie. Był 1975 rok. Do domu dotarłem
po północy. Ojciec był wściekły.
Czytałem książki i słuchałem muzyki. Książki to była sa-
motność. Słodka alienacja, rojenia na jawie. Muzyki słuchało
się wspólnie, o muzyce się rozmawiało, muzyką się dzieliło.
Na przykład fetyszami płyt z Zachodu, które w komunizmie
1061396
1061396
95
były niemal nieosiągalne. A w każdym razie ich czarnoryn-
kowe ceny były dziesięciokrotnie wyższe niż ceny płyt do-
stępnych w warszawskich sklepach. Do dziś czuję dreszcz,
gdy słyszę pierwsze takty Hey Joe Hendrixa. To była pierw-
sza płyta, którą kupiliśmy wspólnie z kilkoma przyjaciółmi.
Krążyła wśród nas latami, aż stała się tak gładka, że gramo-
fonowa igła ślizgała się po niej jak po czarnym szkle.
Nie było koncertów, nie było płyt, radio racjonowało
i cenzurowało muzykę rockową. Żyliśmy więc wyobraźnią.
Z okruchów, fragmentów, urywków budowaliśmy alter-
natywny świat, w którym mogliśmy zamieszkać. Dzięki
niemu mogliśmy opuścić świat naszych rodziców, niema-
jących pojęcia o Hey Joe, o Hendrixie, o Dylanie, o tych
wszystkich rzeczach, które dla nas były bardziej wyraziste,
bardziej rzeczywiste niż codzienne życie. Wkrótce zresztą
stały się po prostu naszym codziennym życiem. Cofam się
myślami w tamte czasy i wyraźnie widzę, jak zdradzamy
naszych rodziców, jak opuszczamy ich życie, by już nigdy
do niego nie powrócić. Jak zostawiamy naszych ojców
bezradnie wsłuchujących się w pierwsze takty Hey Joe,
w Dylanowską harmonijkę, w zachrypnięty głos Joplin. Nie
byli w stanie pojąć, co się z nami stało. A my ich po prostu
zdradziliśmy, wybierając złudzenie zamiast prawdziwego
życia, w którym oni byli zanurzeni i które było zarazem
ich dziełem i ich dumą.
Literatura i muzyka rockowa mnie wykoleiły. Po prostu
któregoś dnia okazało się, że są na świecie rzeczy ważniej-
sze niż szkoła, niż dom rodzinny, niż rozsądek i dbałość
o własną przyszłość. Silniejsze nawet od instynktu samo-
zachowawczego. Miałem przyjaciela, z którym okradaliśmy
nocą sklepy. Tak, po prostu włamywaliśmy się i zabierali-
śmy resztki gotówki, które pozostawały w kasach. Czasami
1061396
1061396
96
zabieraliśmy też parę butelek alkoholu. Czuliśmy się trochę
jak piraci albo szlachetni rozbójnicy, bo w końcu sklepy były
własnością komunistycznego państwa, więc przeprowadza-
liśmy coś na kształt ekspropriacji. Pieniądze wydawaliśmy
na nieprzyzwoicie drogie płyty z Zachodu. Płyt słuchaliśmy,
popijając kradziony alkohol. Imagine Lennona już na zawsze
będzie miało dla mnie smak mołdawskiej brandy Biełyj Aist.
W tamtych czasach muzyka rockowa była rzeczywiście
znakiem rebelii. A my – umysły naiwne i prowincjonal-
ne – traktowaliśmy to dosłownie. Mój przyjaciel któregoś
dnia stwierdził, że nie może słuchać tak dobrej muzyki na
tak nędznym sprzęcie: miał jakiś monofoniczny gramofon
i jakość dźwięku była niewiele lepsza niż w słuchawce tele-
fonicznej. Wybrał się nocą, samotnie, do centrum miasta,
by najzwyczajniej w świecie okraść sklep ze sprzętem elek-
tronicznym i zdobyć porządny zestaw stereo. Złapała go
milicja i spędził w więzieniu dwa lata. Wyszedł zupełnie
odmieniony. W każdym razie nasza przyjaźń się urwała.
Kilka lat później sam znalazłem się w więzieniu. Na po-
czątku 1981 roku zdezerterowałem z wojska. Pozornie nie
miało to nic wspólnego z muzyką rockową. Ale tylko pozor-
nie. Służba wojskowa była wówczas obowiązkowa i trwała
dwa lata. Nie chciałem (nikt nie chciał) iść do wojska. No-
siłem długie włosy, słuchałem Dylana i czytałem samizda-
towe wydania Ginsberga. W wieku szesnastu lat przestałem
chodzić do szkoły i wiodłem swobodne życie społeczne-
go wyrzutka. Podróżowałem autostopem, piłem, czytałem
i słuchałem muzyki. Stworzyłem sobie z tego coś w rodzaju
prywatnej, naiwnej religii. W tym wyznaniu wiary muzy-
ka zajmowała miejsce najważniejsze. Czasami czułem się
jak jedna z epickich postaci Dylana. W ciągu roku potra-
fiłem przejechać czterdzieści tysięcy kilometrów. Polska
1061396
1061396
okazywała się całkiem dużym krajem. Przesiadałem się
z ciężarówki do osobowego, z osobowego do furgonetki.
Zimą jeździłem pociągami bez biletu. Like a Rolling Stone.
W pogoni za cudowną, migotliwą, hipnotyzującą materią
świata. Pokolenie wcześniej czułbym się pewnie jak postać
wymyślona przez Rimbauda, ale urodziłem się mniej więcej
wtedy, gdy Dylan zaczynał śpiewać.
Przez siedem miesięcy w armii czułem się jak zdrajca. Je-
dynym aktem sprzeciwu było parodniowe spóźnienie. A po-
tem, w mundurze, z sowieckim kałasznikowem, na poligonie
czułem, że zdradzam własne życie. Czułem, że zdradziłem
wszystkie książki, które przeczytałem, że zdradziłem wszyst-
kie płyty, że zdradziłem przyjaciół, z którymi słuchałem
muzyki i z którymi w tę muzykę wierzyłem. Któregoś dnia
po prostu wyszedłem z koszar i nie wróciłem. Żandarmeria
wojskowa złapała mnie po dwu miesiącach. Gdy wchodzi-
łem do więzienia, bałem się, ale czułem się znowu wolny.
Pogwizdywałem lękliwie, ale jednocześnie byłem pewien,
że oni wszyscy, ci w mundurach, z pasami z karabinami, na
wieżach strażniczych mogą pocałować mnie gdzieś.
My tu, na Wschodzie, jesteśmy naiwni, prostoduszni i ła-
twowierni. Przychodzą do nas idee i wierzymy w nie jak
w prawdę. Wierzyliśmy w komunizm i szliśmy za niego do
więzień. Potem wierzyliśmy w antykomunizm i w jego imię
dawaliśmy się więzić setkami i tysiącami. Ja dałem się za-
mknąć za muzykę rockową i lubię wracać myślami do tam-
tych dni. Gdy czuję się zmęczony i w miejsce wyobraźni
zjawia się rozsądek, po prostu dodaje mi to sił.
1061396
1061396
98
Dzikie
Było późne popołudnie i miałem już nie jechać, ale się zmo-
bilizowałem. Dopompowałem tylne koło i ruszyłem. Jak
zwykle w dół do drogi, w lewo na koniec wsi, do pierwsze-
go brodu. I potem z biegiem Zawoi. Przeprowadziłem ro-
wer po kamieniach. Dawno nie padało i było płytko. Ostatni
dom został z tyłu i teraz miałem przed sobą tylko opusto-
szałą dolinę. Rozpędziłem się na płaskim, prostym odcinku,
ale zaraz zwolniłem, bo po lewej, za rzeką, usłyszałem psy:
wysokie, skowytliwe ujadanie. Tak szczekają, gdy chwyta-
ją trop zwierzyny albo ją osaczają. To były psy Janka. Janek
ma kilkadziesiąt sztuk bydła, które pasie się na rozległych
łąkach graniczących z lasem, więc te psy muszą być. Rzu-
ciłem rower, przeszedłem przez rzekę i odnalazłem je na
niskiej, bagiennej łące wśród wierzb. Stały w trójkącie i za-
nosiły się tym ni to szczekiem, ni to skowytem. Rwały do
przodu na przykulonych łapach, ale jednocześnie trzymał
je jakiś niewidzialny postronek, niematerialna obroża. Albo
powstrzymywało sprężyste powietrze. Trzy czarne podpa-
lane kundle trochę mniejsze od owczarków niemieckich.
W trójkącie o bokach długości pięciu, może sześciu me-
trów. Rwały się ku środkowi tej geometrii i zarazem cofały.
Przyczajone, wyszczerzone, drżące.
Pomiędzy nimi stał on. Ciemnorudy, cętkowany i nieru-
chomy. Wyższy od nich o kilkanaście centymetrów. Smukły
i królewski. Ryś. Chwilami poruszał się lekko, tak by mieć je
wszystkie na oku, co było trudne, bo przecież trzeci zawsze
1061396
1061396
99
pozostawał gdzieś z tyłu, w martwym polu. Ale widać tego
trzeciego wyczuwał instynktownie, bo cały czas zajmował
pozycję w centrum trójkąta, nie zbliżając się zanadto do żad-
nego z psich wrogów. Stałem oddalony o dziesięć metrów,
może bliżej. Oczywiście dostrzegł mnie, ale nie wykonał
żadnego lękliwego, pochopnego ruchu. On, drapieżnik, któ-
ry być może pierwszy raz widział człowieka, nie okazywał
ani lęku, ani zaskoczenia. Był piękny. Niskie słońce wydo-
bywało każdy szczegół sylwetki. Miał wielkie marzycielskie
oczy osadzone w stosunkowo niewielkiej czaszce. Tułów
wydawał się drobny, niemal kruchy. Ale łapy za to potężne.
Chwilami postępował pół kroku w stronę tego lub tamtego,
jakby badał ich determinację, sprawdzał odwagę albo pro-
wokował do nierozważnego gestu. Ale to były właśnie pół-
kroki, półgesty. Psy piekliły się, szalały, zawodziły, rzucały
w przód i odbijały od niewidzialnej szyby. On przy nich wy-
glądał na niewzruszonego mistrza energetycznej kalkulacji.
Jakby miał wyliczoną każdą kalorię, każdy ułamek sekundy
i każdy centymetr. Rysie są słabymi biegaczami. Szybko się
męczą. Psy, sfora psów, tak jak wilki polują w biegu, zabija-
ją z marszu. Gdyby zaczął uciekać, prawdopodobnie by zgi-
nął. Skąd o tym wiedział? Nie wiem. Ale wyglądał tak, jakby
wiedział wszystko. Złocisty w tym późnym słońcu, świetli-
sty niczym zjawa wśród szarzejącej zieleni kończącego się
lata. Gdy kundle chwilami milkły, gdy traciły głos, słychać
było niski, monotonny pomruk. Zjawa była jednak z ciała,
z naprężonego do granic mięsa.
W końcu któryś pies zaatakował. Stało się to niewiarygod-
nie szybko. Właściwie nawet tego nie zauważyłem. Ułamek
sekundy później ryś leżał na grzbiecie, przednimi pazura-
mi przyciągał psa do siebie, a tylnymi próbował rozpruć
mu brzuch. Ale te dwa następne też zaatakowały i wśród
1061396
1061396
łopianów turlał się czarno-rudy kłąb. Po paru sekundach
drapieżnik stał znowu nieruchomo, a odrzucone na boki psy
przyczaiły się z brzuchami przy ziemi. Dyszały z wywalo-
nymi jęzorami. Po nim nie było nic widać. Znowu obliczał
odległości, siły i ułamki sekund. Jak piękna, ciepła, żywa
maszyna. Stałem o parę kroków i kompletnie nie liczyłem
się w rozgrywce. Przez długie minuty mogłem patrzeć na
wolne, dzikie zwierzę w, można by rzec, kulminacji jego
wolności i dzikości.
W końcu zaczął pojmować, że jednak wygrywa. Nie-
spiesznie odwrócił się i lekkim truchtem ruszył w zarośla.
Psy jednak skoczyły za nim i próbowały go dopaść w mar-
twej odnodze strumienia. Znów znieruchomiał i czekał na
atak. Na chwilę straciłem zwierzęta z oczu. Usłyszałem od-
głosy kotłowaniny, znowu ten niski, mięsny pomruk, ponad
zaroślami błysnęły srebrne rozbryzgi wody, któryś pies za-
skomlał i wszystko ucichło. Ruszyłem w tamtą stronę. Ryś
wyszedł już z wody i wspinał się bez pośpiechu na przeciw-
legły brzeg. Złocista zjawa zniknęła wśród łopianów i mięty.
Psy były ledwo żywe. Brodziły w martwej odnodze po
brzuchy i chłeptały zielonkawą wodę. Miały niewyraźne
miny. Jeden był zakrwawiony. Krew płynęła z rozdartego
ucha. Drugiemu krew sączyła się z tylnej łapy.
Ile to mogło trwać? Pięć minut? Siedem? Było jak sen.
Piękny i okrutny. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak dzi-
kie tak blisko spotyka się z udomowionym. Zmęczone psy
patrzyły na mnie zrezygnowanym, ludzkim wzrokiem. A ja
patrzyłem w ślad za złotym płomieniem rysiego ciała, który
zgasł wśród zieleni.
1061396
1061396
101
Wrzesień
Zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się
już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty
stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu
właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnud-
niejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą
burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej
zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś
w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię,
dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi
wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na
chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy pora-
nek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika
szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.
No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu
słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo
cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo.
Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje
się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw
widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu
odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale
przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to,
co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.
Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód.
Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę
mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność
nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny
1061396
1061396
102
kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze
zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. W tym miejscu,
u wylotu doliny, noc smuży się jak dym. W górze, niemal
w zenicie, wisi strużyna księżyca w ostatniej kwadrze. Zaraz
obok, po lewej, bardziej na wschód jaśnieje Wenus. Dwa-
kroć, trzykroć jaśniejsza od satelity. Zupełnie tak, jakby nie
składała się z minerałów, ale była jedynie miejscem, pęknię-
ciem w czerni nocy, przez które przenika jakaś przedwiecz-
na, nadprzyrodzona jasność. Jakby tam było coś, o czym
nie mamy za dnia pojęcia, i trzeba chłodu wrześniowego
świtu, by na ułamek czasu to dostrzec. Rzeczywiście jest
zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen,
ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać
od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się
wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą
jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni
to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda
marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej
grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym
już nigdy nie powtórzy.
Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świa-
ta, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać.
Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów
i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oran-
żów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku,
który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć
oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, zła-
mania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.
No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju,
w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto
z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po
sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim,
1061396
1061396
otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostat-
nich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je
mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia
lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie
przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale
jesieni. Tak sobie myślę w śpiworze, w środku kraju, z czar-
nym Uhercem zamykającym dolinę.
Nasłuchuję, jak ryczą byki. Jeden, drugi, trzeci, piąty.
Tego roku wcześnie zaczęło się rykowisko. Nie zaczekały
do pierwszych przymrozków. Ten dźwięk jest tak potężny,
jakby dobywał się gdzieś z głębi ziem i wód. Niemal wie-
lorybi jakiś. Są tak zaślepione, że można podejść na kilka-
dziesiąt kroków. Robiłem to w księżycowe noce. Szły jak
na zatracenie, niemal ślepe, w poszukiwaniu rywali i sa-
mic. Było słychać trzask gałęzi, łomot, dudnienie ziemi, gdy
spieszyły, by zdążyć ze wszystkim, nim skończy się jesień.
1061396
1061396
104
Utopia
W 1956 roku Paweł Jasienica pojechał do Chin. Opisał swo-
ją sześciotygodniową podróż w książce Kraj nad Jangcy.
Wznowienie ukazało się w 2008 roku i o ile mnie pamięć nie
myli, przeszło bez specjalnego echa. A szkoda, bo rzecz jest
ciekawa i z biegiem czasu nabrała mocy i nowych sensów
jej przybyło.
Wyzwolony z historii Jasienica okazuje się wybornym
prozaikiem. Materia świata, krajobraz, smaki rzeczywistości,
po prostu życie wyzwalają u niego polszczyznę najlepsze-
go gatunku. To się czyta, jakby się oglądało. Chiny obu-
dziły jakąś niezwykłą zmysłowość języka. Wędruje przez
nie, wieziony i wiedziony przez chińskiego anioła stróża
i przewodnika, lecz mamy przecież wrażenie, że podróżuje
samotnie i widzi wszystko to, co chce zobaczyć. Jest koniec
roku 1956, Mao wprowadza właśnie drastyczną politykę rol-
ną, drakoński system obowiązkowych dostaw. Eksportem
żywności chce sfinansować budowę atomowego mocar-
stwa, które w przyszłości zostanie światowym hegemonem.
Tymczasem u naszego pisarza na dwustu pięćdziesięciu
stronach nie pada ani razu słowo „komunizm”, nie zostaje
wymienione ani razu imię Przewodniczącego. W ogóle trud-
no się zorientować, w jakim systemie przebywamy. Gdzieś
po drodze pada określenie „ekskapitalista” i „eksziemianin”.
Poza tym odbywamy podróż po fascynującej utopii. Potę-
ga chińskiej historii splata się z gigantycznym wysiłkiem
przemiany. Jasienica nie może oderwać oczu od pejzażu,
1061396
1061396
105
od materialnego świadectwa dziejów, w przesuwających
się obrazach odczytuje i przeszłość, i przyszłość kraju. Jak
najlepszy prozaik wdaje się w szczegół, w rys, okruch, chwi-
lową pogodę. Gdzieś dopada go niespodziewany w grudniu
upał i to jest okazja, by podpatrzeć, z ilu warstw składa się
ubranie rybaka, któremu raptem zrobiło się gorąco, a to
prowadzi do rozmyślań nad chińskim systemem ogrzewania
wiejskich domów, do jego opisu, a potem jeszcze do ogól-
nej refleksji nad hartem i spartańskimi cechami chińskie-
go ludu w ogóle. Nurza się Jasienica w Chinach z rozkoszą
i znajduje dla tej rozkoszy język, który nam z kolei sprawia
fizyczną przyjemność.
No dobrze. Ale co z tym komunizmem? Dlaczego właś-
ciwie go nie ma? Przecież pisarz przyjechał znad Wisły,
sami komuniści go wysłali i swoje wie. Więc skąd ta po-
wściągliwość w realiach politycznych? I żeby imię Mao nie
wystąpiło ani razu, chociaż występowało wówczas zawsze
i wszędzie? Gdzieś tam przez sekundę drobna aluzja, że
wizerunki przywódców są tandetne i kiczowate, a przecież
sztuka chińska z jej wielkością… Byłażby to aż tak sprytna
propaganda? Żeby chwalić, nie nazywając? Przekonywać,
nie drażniąc? Uwodzić, usypiając czujność?
Bo cokolwiek by mówić, obraz Chin Jasienicy jest uwo-
dzicielski. Jest utopijny, ale zarazem przesycony konkretem.
Rzecz dzieje się trochę na innej planecie, ale jest w tym mię-
so opowieści: te wiejskie pejzaże, ta udręka ludzi i bydląt
wprzęgniętych w kieraty i archaiczne urządzenia nawadnia-
jące, zgięte grzbiety, półnagie ciała, nędza, wysiłek, absurdal-
ny heroizm w zniszczonych, pustynnych krajobrazach pod
obojętnym niebem Wschodu. Obraz małego, szarego osła
z zawiązanymi oczami obracającego wodny kierat stojący
w tym miejscu od setek lat zmienia propagandę w opowieść.
1061396
1061396
Bo łatwiej jest uwierzyć w utopię budowaną w dalekim,
pięknym kraju. Nawet (a może zwłaszcza…) gdy doświad-
czaliśmy tej utopii u siebie. Łatwiej jest uwierzyć, że inni so-
bie poradzą, ponieważ mają siły, możliwości i bardziej utopii
potrzebują. Są dla niej po prostu stworzeni. W podróży, na
obcej ziemi, nasz umysł pracuje inaczej. Nasza wyobraźnia
godzi się na więcej. „A może im się uda?” Wszak to jest
„gdzie indziej” i nasze miary nie mają tam zastosowania. Bo
czym w końcu była nasza utopia, jeśli nie jakimś smętnym
naśladownictwem, dalekim odbiciem, ledwo podróbką lek-
ką i bezdźwięczną jak fałszywa moneta? Nie ta skala, nie
te możliwości, nie ten kosmiczny zamysł. Ale gdy się widzi
osła z zawiązanymi oczami, wydeptującego biegnącą w krąg
tysiąc letnią ścieżkę, to przecież łatwiej uwierzyć i się zgodzić.
Wiem, o czym mówię. Byłem w Chinach. Przez tydzień
przyglądałem się, jak komunizm zmienia się w kapitalizm.
Mao patrzył zewsząd. Ze ścian, z banknotów, z podkoszulek.
Jednocześnie Pekin wokół wyglądał jak Manhattan, tylko
jeszcze bardziej. Jak Manhattan, który będzie większy i wyż-
szy. I potem, gdy jechałem na północ przez stepy, widziałem,
jak rozstępuje się ziemia i w środku nicości powstają gotowe
milionowe miasta. Patrzyłem i mówiłem: „Tak. Niech oni to
zrobią. Niech odmienią świat nie do poznania, skoro mają
taką siłę i taką wolę”. I żałowałem, że tego nie dożyję i mogę
to sobie tylko wyobrażać.
Bo z dala od domu łatwiej godzimy się na koniec świata
w nadziei, że nie dotrze w nasze strony. Chyba że jako pod-
róbka, która jak zwykle rozejdzie się po kościach.
1061396
1061396
107
9,99
Bohaterowie Krzyżaków Sienkiewicza mówili po góralsku.
Pisarz widać podzielał opinię swoich współczesnych, że gó-
rale są etnicznie najczystszymi Polakami. W swojej gwarze
i kulturze przechowali coś w rodzaju prapolskości w stanie
nienaruszonym. To, że przynajmniej częściowo są potomka-
mi wędrownych pasterzy z Bałkanów, z rumuńskich Karpat,
nikomu nie przeszkadzało. Niewykluczone, że ta wiedza
była wówczas ogółowi niedostępna. O samych góralach
nawet nie wspominając. Wprawdzie te wszystkie „kierdle”,
„żentyce”, „puciory” i „redyki” pochodziły raczej z rumuń-
skiego, czy może nawet wołoskiego, ale nikt o tym głośno
nie wspominał. Spróbujcie zresztą powiedzieć góralowi, że
jest Rumunem…
Sami górale – plemię przecież wysoce przedsiębiorcze
i nie w ciemię bite – natychmiast odpowiedzieli na owo
mito logiczne zapotrzebowanie. Stali się w dwójnasób góral-
scy, arcypolscy, i dodali sobie malowniczości, by jak najlepiej
wypaść w oczach spragnionych silnych wrażeń mieszczu-
chów. Wrażeń tak narodowych, jak etnograficznych. Moż-
na rzec, że górale, czując koniunkturę, stworzyli jedyną
w swoim rodzaju markę. Niepowtarzalny brand. Zrobili to
wprawdzie według zewnętrznego projektu, niemniej wy-
korzystali sporo elementów rodzimego pochodzenia, czyli
te wszystkie ciupagi, parzenice, zbójnickie i sabałowe ba-
jania. Nie ma w naszym kraju drugiej grupy, która byłaby
tak doskonałym pomieszaniem bytu realnego z projektem
1061396
1061396
108
mitologicznym i estetycznym. Górale są w pewien sposób
fikcją, która stała się silniejsza od rzeczywistości. Dostali
swoją szansę pod koniec XIX wieku i wykorzystali ją po
mistrzowsku. Talenty jednak się dziedziczy.
To się zaczyna wiele kilometrów wcześniej. Coś robi
się nie tak z krajobrazem. Polska jest bezwzględna, przy-
musiła nas do wielu rzeczy i do wielu przyzwyczaiła, ale
gdzieś między Szaflarami a Białym Dunajcem ma się po-
czucie, że się wjeżdża do jeszcze bardziej Polski, do Polski
podwójnej, trzykrotnej, Polski hard. Stopień wizualnego
obesrania poboczy drogi numer 47 przywodzi na myśl
zaplanowaną, celową i precyzyjnie odbytą zbrodnię na
pejzażu, mord na cudzie świata, który nam podarowano.
Jeśli jest pogoda, to w oddali widać góry, te kilka czy kilka-
naście prawdziwie skalistych szczytów, które dostaliśmy
od losu czy historii, by móc je podziwiać, by chronić się
w cieniu ich piękna. Lecz musimy na nie patrzeć poprzez
obskurny majak, przez ten syf nieopisany poustawiany po
jednej i po drugiej stronie drogi. Tak sobie wyobraziliśmy
wielki świat i tak go zbudowaliśmy: z drutów, ceowników,
folii, dykty, farby, blachy i plastiku. I teraz jedziemy przez
jakąś poronioną Dolinę Jozafata i krwawią nam źrenice od
tej ględźby obleśnej, od tej zachwalanki namolnej, że apar-
tamenta, że koliby, że zbójnickie, że salceson po 6,50, że
tam tylko po 5, że pajntbol i srajtpul, że gacie, że ogrodzenia,
że jaskinia solna, że jama z gówna, że taki, śmaki, owaki,
metr po metrze, płachta za płachtą, sztrajfa za sztrajfą,
mamidło za mamidłem, baner, taka jego mać, za banerem,
w otchłań dostępności, w bezmiar oferty, w nieskończoność
satysfakcji oraz spełnienia.
A potem wjeżdżamy do miasta, do którego niegdyś piel-
grzymowały najlepsze umysły epoki (które zresztą to miasto
1061396
1061396
poniekąd wymyśliły), zostawiamy gdzieś auto i udajemy się
na główną ulicę. Ale tam nie ma żadnej ulicy. Jest tylko dal-
szy ciąg drogi numer 47, tyle że bez samochodów. Barwnego
badziewia jest więcej, bo się stłoczyło, skropliło się i ścieka
po ścianach, po szybach, po drzewach, dachach, schodach,
płotach, po wszystkim. Nic spod tego trądu już nie widać.
Spod „kurczak po 5,60” i spod „muzyka od 20.00 do 22.00”
i spod „trzecie coś tam gratis”.
Bo talent nie przepada. Talent się dziedziczy i dostoso-
wuje do zapotrzebowania. Sto parę lat temu było zapotrze-
bowanie na tożsamość narodową podlaną etnograficzną
egzotyką. Teraz chcemy, by spełniały się wszystkie nasze
marzenia – zwłaszcza po 7,50 albo po 9,99, ponieważ tak
jest na całym świecie, dobrze o tym wiemy, i nareszcie do
tego świata przynależymy. Zwłaszcza u stóp najpiękniej-
szych gór w najbrzydszym mieście w kraju i wśród jego naj-
bardziej przedsiębiorczych na świecie mieszkańców.
1061396
1061396
110
Jadąc w literacką trasę
przez Niemcy (i Austrię)
Bo Niemcy to jednak życie w drodze i nigdy nigdzie dłu-
żej niż dwa dni w jednym miejscu. Lunapark. Rollercoa-
ster. Wciąż jakieś automatycznie rozsuwane drzwi. Wciąż
dyskretny pneumatyczny odgłos. Na dworcu, w pociągu,
w autobusie, wciąż przesiadki i odliczanie minut na bia-
łych kolejowych zegarach albo oczekiwanie, aż na wielkiej
czarnej tablicy Departures zapalą się zielone lampki obok
twojego lotu do wszystkich pisarskich diabłów. Tak było
ostatnio we Frankfurcie, gdy wracałem do domu. Wyjście
B52 zrobili w kazamatach, na samym dole, i tam się czeka-
ło na Kraków. Obok Rumuni czekali na swój Kluż. W ta-
kiej samej piwnicy. Miałem dwie godziny i nie dałem się
tam zamknąć. Poszedłem na górę. Frankfurckie lotnisko
jest OK. Prawdziwy Babilon. Słychać szmer przemieszcza-
jącego się tłumu i co sekundę, dwie odzywa się pipczenie
elektronicznych czytników. Co sekundę, dwie ktoś coś ku-
puje w tych wielkich, otwartych na wszystkie strony duty-
free. Co sekundę, dwie Japończyk kupował butelkę wina za
pięćdziesiąt euro, południowy Koreańczyk torebkę dla żony
za dwa tysiące, a Chińczycy zielonego walkera bodajże za
trzydzieści parę. Tak, co sekundę ktoś coś kupował, pako-
wał do toreb i biegł do swojego jumbo albo airbusa do Tokio,
Tianmen albo innego Kapsztadu. Do Bombaju, do Dubaju,
do Tierra del Fuego, wszędzie, i tylko na Antarktydę nic nie
leciało tego dnia. Co sekundę pipczenie, torba z plastiku
i bieg, żeby zdążyć, kręcąc po drodze kamerą i pstrykając
1061396
1061396
111
telefonem dokumentację międzykontynentalnych przygód.
I te samoloty: gigantyczne, z delfinimi łbami, z wielkimi na-
pisami na kadłubach w tureckim, chińskim, w sanskrycie,
po eskimosku, po kameruńsku i papuasku, ociężale kołu-
jące w stronę pasów startowych jak obżarte bydlęta z bla-
skiem ostatnich promieni słońca na krągłych grzbietach,
jakby wracały z jakichś high-tech pastwisk. I potem z rykiem
wznosiły się w powietrze, by przepaść w niebie i wylądować
w stronach, gdzie pije się wina z duty-free i ogląda tysiące
cyfrowych fotografii przedstawiających wnętrza terminali
Frankfurt Flughafen. Takie miałem piękne refleksje. Dwie
godziny przerwy.
Parę lat temu rzuciłem palenie, więc zostawała tylko ob-
serwacja. Tego dnia nie mogłem się też napić jima beama,
ponieważ wieczorem miałem prowadzić. Wypatrywałem
Ruskich i Chińczyków. Nasłuchiwałem Polaków. Jednemu
plątały się nogi i mówił do siebie w alkoholowej ekstazie:
„Ale się nawaliłem!”. Ale reszta, stu dwudziestu innych Po-
laków w ciągu dwóch godzin, reszta była po europejsku
wstrzemięźliwa. Żółci w europejskich garniturach wyglądali
jednak nieco komicznie. Jak przebrane dzieci. Nosili te gar-
nitury jak mundury. Może wydawało się im, że za pomocą
garnituru rozpływają się w europejskim tłumie? Zgoda: ta
opowieść jest pełna uprzedzeń. Uważam, że żółci powinni
przybywać do Europy w swoich własnych strojach. Tak jak
piękne kobiety z Indii. Jak piękne kobiety z Afryki. Tym-
czasem wbijają się w szare garniaki i wyglądają jak armia
robotów. Japończycy powinni wyglądać jak samuraje, Japon-
ki jak gejsze. Chińczycy powinni wyglądać jak Chińczycy
i tyle. Ortodoksyjni muzułmanie mają jednak więcej klasy.
Tak samo jak Rosjanie. Wysiadają z wielkiego tupolewa,
paszporty sprawdzają im już przy samych drzwiach, ale
1061396
1061396
112
oni się nie przejmują, ryczą na cały głos w języku Puszki-
na i Tołstoja i od razu widać, że te ciuchy od Armaniego
i Prady włożyli tylko dla jaj, dla zmyłki, żeby zdezoriento-
wać europejskie straże w drodze do kasyn Monte Carlo,
by puścić tam część dochodu narodowego ojczyzny, i na
Wyspy Brytyjskie w celu zakupu Manchesteru United oraz
Liverpoolu za gotówkę przewożoną w trzech walizkach.
A inni wyglądają tak, jakby uciekli gdzieś z upadłych koł-
chozów. Grubi i obdarci. Palą i stoją w tych smoking areas
z tymi odkurzaczami, co wciągają dym. Palą i patrzą na
Babilon jak na przyszły łup. Bo przecież nie są stąd, a jednak
chcieliby to wszystko mieć, te flaszki koniaku po trzysta
euro, majtki po pięćset i czapki po tysiąc. Jasne, każdy by
chciał, ale oni, zdaje się, myślą, że im się po prostu należy.
No ale, jak powiedziałem, ta opowieść jest pełna uprzedzeń
i nie zamierzam wcale tego ukrywać. Jak człowiek spędza
na frankfurckim lotnisku tyle czasu, to jednak musi wejść
w dyskusję z resztą świata i pytać o miejsce i przeznaczenie
ludów, narodów oraz cywilizacji.
Wracałem wtedy z Grazu. W Grazu była słoneczna jesień.
Wyszedłem rano na spacer. Spacerowałem może dwie go-
dziny i spotkałem z piętnastu żebraków. Niektórzy wyglą-
dali na miejscowych spryciarzy, niewolników taniego wina
albo heroiny. Ci żebrali w marszu. Podchodzili i mówili,
że potrzebują euro albo dwa na telefon. Albo próbowali
zgadnąć, skąd jestem, i popisywali się fragmentaryczną
znajomością paru europejskich języków, by zakończyć frazę
prośbą o wsparcie w celu nabycia biletu powrotnego do
domu. Czułem się nieco zdemaskowany, nieco obnażony, bo
raczej nie brali mnie za Austriaka. Żeby nie komplikować
sprawy, mówiłem im, że jestem z Rosji, i wspomagałem
1061396
1061396
113
drobną kwotą. Ten sam numer co na całym świecie: zabrak-
ło pieniędzy na bilet, a bardzo chcą wrócić do domu. Trzy
lata temu w chorwackim Rovinju przynadpity koleś ze sło-
wiańskim dramatyzmem upiększał opowieść o pragnieniu
powrotu do domu historią, że przed dwoma minutami
właśnie go okradziono. Ale oprócz tych aktywnych że-
braków austriackich byli też pasywni, siedzący, tacy bar-
dziej tradycyjni. Na moje oko napływowi: Słowiańszczyzna,
Bałkany, czarne chustki na głowach, gesty stare jak świat,
proszalne, kiwanie się, mistrzowsko wyciągnięte i zastygłe
dłonie o rysunku zupełnie Dürerowskim. I te przedwieczne
postacie siedziały na stopniach kościołów. Lecz kościoły
były zamknięte. Zamknięty na głucho był Stadtpfarrkir-
che przy Herrengasse. To zapamiętałem. Nawet kamienne
stopnie głównego i bocznego wejścia wyglądały na rzadko
używane. Ale siedzieli. Trzech. Przed martwym kościołem,
a sami wyglądali tak, jakby przybyli prosto z najlepszych
czasów miłosierdzia i jałmużny. Siedzieli też przed katedrą,
która była otwarta, ale do środka wchodzili głównie japoń-
scy turyści, bo mieli na bilet. Niewykluczone, że tokijscy
globtroterzy dawali bośniackim wdowom i ukraińskim le-
niom większe datki niż austriaccy chrześcijanie. Tak, dawne
austro-węgierskie cesarstwo upominało się tutaj o swoje.
Wszystkie nacje powinny tutaj żebrać. Polacy też, jak naj-
bardziej, ci z Galicji i Słowacy, i Czesi, i Rumuni, i Słoweń-
cy, i Chorwaci, i Włosi z Tyrolu oraz z Triestu. Wszyscy
cesarsko-królewscy poddani, nie wyłączając oczywiście
Cyganów, powinni żebrać, ale nie pod kościołami. Powinni
żebrać pod austriackim bankiem narodowym i tyle. I po-
winni dostawać.
Takiego byłem zdania, gdy po dwóch godzinach wraca-
łem do hotelu zaopatrzony w johnniego walkera, bo jakoś
1061396
1061396
114
nigdzie nie mieli jima beama. Otworzyłem szeroko okno,
skopałem buty, nalałem sobie szklankę i położyłem się na
łóżku, żeby rozmyślać o germańskim fenomenie. Zawsze tak
robiłem w tych hotelach, które mi fundowali: otwierałem
butelkę i rozmyślałem o germańskim fenomenie. Nie chcia-
łem być niewdzięczny i nie chciałem w typowo słowiański
sposób przepierdalać – było nie było – germańskiego cza-
su. I wtedy tam, w Grazu, zrobiło się południe i zaczęły
bić dzwony. Słuchałem i wspominałem dźwięki wszystkich
niemieckich dzwonów, jakie tylko mogłem sobie przypo-
mnieć, wszystkie dźwięki dzwonów z tych wszystkich stu
osiemdziesięciu germańskich miast i wsi, w których byłem.
Przypominałem sobie wszystkie sto osiemdziesiąt germań-
skich pokojów, w których popijałem beama albo walkera
i słuchałem dzwonów. Romańskich, gotyckich, renesanso-
wych i barokowych. Niewątpliwie część z nich na skutek
działalności aliantów była replikami, ale ja i tak słuchałem,
jak słucha się prawdziwych. Słuchałem, jak przemawiają do
mnie z głębi wieków. Słuchałem, jak ich pojedyncze dźwięki
składają się w symfonię chrześcijaństwa. Tak było na przy-
kład w Akwizgranie, gdzie opłakiwałem relikwie Karola
Wielkiego złożone w prezbiterium katedry. Opłakiwałem
je w hotelu Hesse Am Marschiertor położonym kilometr
na południe od świątyni i dość blisko dworca. Tak sobie to
wymyśliłem: hołd dla pierwszego z Karolingów, bez których
Europa mówiłaby po eskimosku albo libijsku i wyznawałaby
totemizm. Specjalnie po to tu przyjechałem i wszedłem na
pierwsze piętro hotelu przy Friedlandstrasse 20. Nalałem
sobie szklankę beama, położyłem się na łóżku i opłakiwałem
niegdysiejszą wielkość. Trudno, żebym się mazał, pałętając
się po Hühnermarkt. Wciąż miałem w pamięci ostrzeżenia
przyjaciół, że w Niemczech za publiczny płacz aresztują
1061396
1061396
i wysyłają na leczenie. I tak było wszędzie. Opłakiwałem
wielką niemiecką przeszłość za zamkniętymi drzwiami.
W Augsburgu na przykład robiłem to w Dom Hotel przy
Frauentorstrasse 8. Dom – to znaczy katedra. Było czysto
i schludnie oraz po protestancku surowo, chociaż to środek
Bawarii. Nawet minibaru w pokoju. I w dodatku niedziela.
Na głównej ulicy wszystko było pozamykane niczym w or-
todoksyjnej wizji święcenia dnia świętego. Nawet latarnie
mieli przygaszone. W przyjemnym sklepie z winami ktoś
się krzątał. Na wystawie wypatrzyłem butelkę z Burgenlan-
du. Ale ten w środku tylko sprzątał i na nieśmiałą prośbę
zesztywniał i powiedział:
– Jest niedziela i jesteśmy w Bawarii.
1061396
1061396
116
Wujek
Mój wujek umarł w środę.
Mieszkał we wsi na wschodzie Polski. W dzieciństwie
i wczesnej młodości spędzałem tam każde wakacje. Byłem
wprawdzie miejskim dzieckiem, ale czułem się u nich jak
w domu. Jakbym się tam urodził. Stamtąd pochodził mój
ojciec. Wieś leżała na wysokim brzegu. W dole płynął zie-
lony, kapryśny Bug. Latem woda opadała i ukazywały się
mielizny. Razem z wiejskimi chłopakami przechodziliśmy
na drugą stronę albo rozbijaliśmy obozy na piaszczystych
wyspach. Tą samą rzeką mój ojciec w dzieciństwie wę-
drował do szkoły w sąsiedniej wsi: zimą, gdy zamarzała,
przypinał łyżwy i mknął kilka kilometrów w górę biegu.
Podczas drugiej wojny światowej właśnie na Bugu była
granica między strefami okupacyjnymi: niemiecką i sowiec-
ką. Mój wuj był wówczas przemytnikiem. Nocą łodziami
szmuglowało się na sowiecką stronę wyroby przemysło-
we i powracało ze spirytusem. W gospodarstwie mojego
dziadka stacjonowali Niemcy. Ukrywali wojskowy sprzęt
w sadzie poprzykrywany wielkimi siatkami maskującymi.
Legenda rodzinna głosi, że zachowywali się bardzo przy-
zwoicie. Wymieniali swoje racje wojskowe na świeże mleko
i jajka. 22 czerwca 1941 o świcie zniknęli. We wsi chyba
nawet trochę żałowano, że odeszli. W czasach mojego
dzieciństwa te wspomnienia i legendy były jak najbardziej
żywe. Mieszały się z teraźniejszością. I z magią.
1061396
1061396
117
Tak więc mój wujek umarł w środę. Pogrzeb był w ponie-
działek. Prószył śnieg.
Msza żałobna odprawiała się w małym drewnianym koś-
ciele. Ten kościół sto lat temu był greckokatolicką cerkwią.
Wujek miał osiemdziesiąt jeden lat, od roku ciężko chorował
i śmierć nie była zaskoczeniem. Przez całe dorosłe życie
był w rodzinie ważną osobą. Jego drobna ruchliwa postać
zawsze znajdowała się w centrum wydarzeń. Jego spokoj-
na mądrość i dyskretne, autoironiczne poczucie humoru
sprawiały, że ludzie doń lgnęli. Podczas pogrzebu i później
ta siła przyciągania objawiła się raz jeszcze. Oto zjechała
się rodzina z dalekich zakątków kraju, ludzie, którzy nie
widzieli się czasem od lat, od dziesięcioleci. Już po pogrze-
bie, gdy zasiedliśmy do długich stołów, ta, wydawałoby się,
smutna uroczystość zamieniła się w spokojne rodzinne
święto. Nawet wdowa, moja ciotka, nie rozpaczała i wy-
glądała na pogodzoną. Tak samo dwaj siwiejący synowie,
tak samo wnuki i reszta rozgałęzionej rodziny. Żałobnicy
jedli, popijali owocowe nalewki i po prostu cieszyli się swoją
obecnością. Za ciemnymi oknami padał wczesny śnieg. Nie-
których krewnych poznawałem raczej instynktownie. Tak
się zmienili i postarzeli. Wspominaliśmy i uśmiechaliśmy się
do siebie. Drobna i krucha postać wuja pojawiała się w tych
wspomnieniach całkiem naturalnie, pozbawiona patosu,
oczyszczona z żalu i rozpaczy. Przypominałem sobie, jak
rok temu słabnący już wuj narzekał, że wszyscy jego daw-
ni koledzy odeszli. Wtedy ciotka z całkowitym spokojem
powiedziała: „Nie bój się. Czekają na ciebie” i wymownie
spojrzała w sufit.
Piszę ten, wydawałoby się, bardzo prywatny nekrolog
nie dla kaprysu. Po prostu chcę powiedzieć, że śmierć cza-
sami objawia nam swój sens. Sprawia, że spotykamy się
1061396
1061396
i cieszymy swoją obecnością w sposób, który bez owej śmier-
ci nie byłby możliwy. I tam, w tej dalekiej wsi mojego wuja,
który przemycał przez rzekę sowiecki spirytus, pojąłem, że
śmierć jednak bardzo przydaje się nam w życiu.
1061396
1061396
119
Targowisko
Mój sąsiad, odkąd pamiętam, zawsze we wtorek zapala
swoje stare auto i jedzie do odległego o dwadzieścia pięć
kilo metrów miasta. Miasto jest niewielkie, liczy około trzy-
dziestu tysięcy mieszkańców, leży u podnóża Karpat i za-
wsze stanowiło centrum handlowe i administracyjne dla
okolicznych wsi. We wtorki na wielkim placu nad rzeką
odbywa się targ. Tak było dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt
i sto lat temu. Tam właśnie wybiera się mój sąsiad. Tak samo
jak wybierał się jego ojciec i zapewne dziad.
Pamiętam, że jeszcze kilkanaście lat temu na targu można
było kupić zwierzęta. We wtorek zwożono prosięta, cielęta,
kury i kaczki. W workach stało zboże i pasza. Handlowało
się końskimi uprzężami, prostymi narzędziami rolniczy-
mi oraz przedmiotami codziennego użytku potrzebnymi
w każdym gospodarstwie, grabiami, wiadrami, widłami, sie-
kierami i tak dalej. Nad tym miejscem w środku miasta raz
w tygodniu unosił się zapach wsi.
Teraz nic z niego nie pozostało. Targowisko pachnie chiń-
skimi wyrobami tekstylnymi. W słońcu wydziela woń gumy
i plastiku. Klientela – jak mój sąsiad – pozostała ta sama,
ale nie ma tutaj już prawie nic, co by służyło rolnictwu.
Ze zwierząt można co najwyżej nabyć szczeniaka jakiejś
wyrafinowanej rasy, który wyrośnie potem na najpospolit-
szego kundla. Na straganach leżą natomiast nieprzebrane
ilości ubrań i obuwia. Setki fasonów i kolorów. Garnitury,
sukienki, dżinsy, suknie ślubne, płaszcze, bielizna, jednym
1061396
1061396
120
słowem wszystko, co człowiekowi potrzebne jest do ubrania
na każdą okazję od chrztu aż po pogrzeb. I wszystko jest
tanie. Nigdy wcześniej nie było towarów tak tanich, tak
rozmaitych i oczywiście tak tandetnych. Pięćdziesiąt cen-
tów za parę skarpet to przecież cena zbliżająca się do zera.
Buty za trzy euro. Garnitur za trzydzieści. A klientami są ci,
którzy wciąż pamiętają czasy, gdy zakup ubrania czy butów
stanowił bardzo poważny wysiłek finansowy. Ba, pamiętają
czasy, gdy latem po prostu chodziło się boso.
Tak więc po zwierzętach nie ma już śladu. Niewiele
też pozostało towarów związanych z pracą, z produkcją,
z wytwarzaniem. Za to jest stoisko z przyprawami z całe-
go świata. I stragan, gdzie po dwa euro sprzedaje się perfu-
my o nazwach dziwnie przypominających znane światowe
marki. Albo stragan z replikami broni palnej. Liczne stra-
gany z biżuterią ze złocistych i srebrzystych blaszek oraz
kolorowych szkiełek – zapewne takie świecidełka zabierali
dawni podróżnicy wybierający się na dalekie, niezbadane
lądy. Albo stragany z muzyką z pogranicza ludowej i disco.
Pośród tego niezmierzonego bogactwa kolorów i form prze-
chadzają się tłumy ludzi, którzy jeszcze do niedawna żyli
w świecie permanentnego niedoboru. I teraz, raptem, bez
uprzedzenia wrzucono ich w świat, gdzie głównym proble-
mem jest wybór pomiędzy jednym towarem a drugim. Ich
rodzice, albo wręcz oni sami, pamiętają jeszcze czasy, gdy
głód był doświadczeniem powszechnym i codziennym. Te-
raz muszą się zmierzyć z doświadczeniem nadmiaru i do-
świadczeniem powszechnej dostępności wszystkiego.
Gdy tak się przechadzam po tym moim targowisku, nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że naprawdę zmierzamy w stronę
epoki, gdy rzeczy będziemy otrzymywać za darmo. W ja-
kiś perwersyjny i postkapitalistyczny sposób zrealizuje się
1061396
1061396
komunistyczna utopia. Wyklęty lud ziemi zostanie naresz-
cie przyodziany, nakarmiony i wprowadzony do krainy ob-
fitości, gdzie króluje chińska tandeta, syntetyczne tkaniny
i biżuteria z plastiku.
Lubię moje targowisko nad rzeką. To doskonałe miejsce
do medytacji nad przemianami świata. Jeszcze kilkana-
ście lat temu symbolizowało lokalność, samowystarczal-
ność, może nawet autarkię. Dzisiaj, niczym latający dywan,
przenosi tłumy ludzi prosto w postnowoczesność. Wiejskie,
masywne kobiety przymierzają złociste pantofelki na dzie-
sięciocentymetrowych obcasach. Ogoleni na łyso chłopcy
mówiący lokalną gwarą biorą do ręki podróbki izraelskiego
uzi i powtarzają gesty podpatrzone w kinie. Nad całym tar-
gowiskiem unosi się woń podrabianych perfum i egzotycz-
nych przypraw. Jak nad resztą targowisk świata.
1061396
1061396
122
Drapieżne
Wciąż pamiętam tamten wieczór. Byli u nas znajomi i do
późna siedzieliśmy za stołem. Dobrze po północy poszed-
łem na łąkę, by zgonić zwierzęta. Część przypędziłem
wcześniej i zostały tylko barany przypięte na łańcuchach.
Dwa leżały spokojnie, obżarte, i przeżuwały. Widziałem je
wyraźnie w świetle latarki. Trzeci leżał nieco dalej, ale ja-
koś płasko i nieruchomo. Podszedłem bliżej, by się przeko-
nać, że to tylko pół barana, ściślej mówiąc – jego przednia
część na rozciągniętym i napiętym łańcuchu. Był jeszcze
ciepły. Włożyłem dłoń do środka. Wnętrzności ocalały. Nie
były nawet rozszarpane. Wielki, ciężki żołądek wypełnio-
ny treścią pozostał nienaruszony. Dziwnie tak było dotykać
jeszcze ciepłego, a już znieruchomiałego. Zniknęło tylko
mięso. Dwie szynki zostały obrane ze skóry i pozostały tyl-
ko kości z resztkami ścięgien. Jeżeli był to wilk samotnik,
to musiał pożreć kilkanaście kilogramów. Więc może jed-
nak było ich więcej. Dotykałem stygnących resztek i roz-
glądałem się wokół, ale widziałem tylko noc. Może tam
były gdzieś w ciemności, przyczajone za strumieniem, któ-
ry cicho szemrał i przez ten dźwięk ciemność wydawała się
jeszcze bardziej nieprzenikniona. Mogły tam być i czekać
cierpliwie, aż odejdę i będą mogły wrócić i dokończyć. Ale
najdziwniejsza w tym wszystkim nie była krew, ciemność
i podejrzenie, że one albo on patrzą na mnie. Najdziwniej-
sze były te dwa pozostałe barany. Leżały i przeżuwały. Bez
trudu mogły zerwać łańcuchy, wyrwać kołki z ziemi. Robiły
1061396
1061396
123
to często wcześniej z wielekroć błahszych powodów. Tym-
czasem leżały. Jeden biały, drugi czarno nakrapiany. Pięt-
naście metrów dalej drapieżniki rozszarpały ich towarzysza
z tego samego stada, z tego samego gatunku, czy nawet ro-
dziny, a one leżały pogrążone w swej baraniej samotności,
w swej obojętności. One – zwierzęta tak lękliwe. Czyżby
więc gdy nadchodzi drapieżne, gdy nadchodzi bestia, bez-
bronne staje się jeszcze bardziej bezbronne? A natura jest
panią samej siebie i dawno i na zawsze opuściliśmy jej kró-
lestwo, chociaż wciąż tęsknimy?
To wydarzyło się wiele lat temu, gdy żyliśmy na pustko-
wiu. Teraz mieszkamy we wsi i znowu mamy małe stadko
owiec. Wieś jest mała, kończy się w niej droga i dalej ciągną
się lasy. Janek mówi, że słyszał, jak wyły pod Uhercem. Mi-
chał, który do mrozów i śniegów trzyma swoje kilkadziesiąt
owiec w zagrodzie pod gołym niebem, każdego wieczoru
wystrzeliwuje dla postrachu racę. To ten, to ów widział, jak
gdzieś przemknęły, pojawiły się na skraju i zaraz przepadły
w zaroślach. W lesie można znaleźć resztki z udanych polo-
wań: kości i strzępy sarniego albo jeleniego futra. W mgliste
i ciemne noce zostawiam światło na podwórku, gdy nie
zamykam moich czterech sztuk. Pilnuję, by jeden pies był
na zewnątrz. Podwórko jest ogrodzone, ale cóż to dla wilka
porwać jedną i przeskoczyć półtorametrowy płot. Albo
tak jak tamtego lata zahipnotyzować resztę. Cała nadzieja
w tym, że pies raczej nie ulegnie hipnozie.
W domu jest jasno, komputer cichutko szumi, w każ-
dej chwili mogę połączyć się ze światem i dowiedzieć się
na przykład, ile może naraz zjeść wilk. Może dziesięć kilo,
a jego przełyk jest niezwykle rozciągliwy. Tymczasem gdzieś
na granicy naszego światła i tamtej, nie naszej ciemności
porusza się drapieżne. Równym, wytrwałym truchtem bada
1061396
1061396
przejścia i wygląda łupu. Zjawia się, gdy już zapomnimy. Ale
w gruncie rzeczy cały czas się spodziewamy, że drapieżne
nadejdzie, że bestia się zjawi. Jeśli nie z lasu, nie z ciemnoś-
ci, to przecież zjawi się z głębi nas, z naszych wnętrzności,
by zadać ból i w końcu śmierć. Dlatego wciąż przywołuję
obraz tamtych dwóch zwierząt leżących tak spokojnie, gdy
zabijano jedno spośród nich. I przypominam sobie dotyk
ciepłego wnętrza, z którego uszło już życie. Nie był ani taki,
ani taki. W każdym razie zabrałem wówczas tego martwe-
go razem z żywymi i rano zakopałem resztki. Jakbym jed-
nak stchórzył.
1061396
1061396
125
Dziady
Jakiś czas temu gościłem w pewnej polskiej parafii na Syberii.
To był sam skraj Rosji, zaraz zaczynał się Ałtaj i potem już
Mongolia. Spędziłem u księdza, powiedzmy Marka, trzy dni.
Ani razu nie widziałem go w sutannie. Chodził „po cywil-
nemu”, a właściwie „na roboczo”. Budował skromny kośció-
łek. Kipiał energią. Pilnował robotników, zwoził materiały,
mierzył, liczył, sam brał się do roboty, cały czas w ruchu,
w kombinezonie uwalanym wapnem. Przysiadał dopiero wie-
czorem i wtedy mogliśmy porozmawiać. Opowiadał, że poza
żywymi parafianami ma jeszcze swoich martwych: groby
zesłańców rozsiane po okolicy, którymi się opiekuje. „Oko-
lica” w tamtych stronach to dziesiątki albo i setki kilometrów
w jedną stronę. Wypytywałem o Rosję, ale nie był jej ciekaw.
Mówił wprawdzie po rosyjsku, ale tylko o tyle, o ile było mu
to potrzebne do kontaktów z urzędnikami. Przypominał
trochę mieszkańca polskiej wyspy. Rosja to był ocean. Więził
go, oddzielał i skazywał na samotność. Zbliżała się jesień.
W ogrodzie koreańskie zakonnice zbierały ogórki, by je po-
tem zakisić. W swoich habitach wyglądały jak szare motyle.
Jaki był sens doglądania starych grobów na odludziach
Wschodu? Czemu służył upór i coś w rodzaju heroizmu w do-
glądaniu kości nieodwołalnie zmienionych w minerał? To
chodzenie po ziemi, gdy oni tam, pod spodem, dawno zgnili,
zwietrzeli, spłynęli w głąb albo weszli w łodygi roślin? To mi
nie dawało spokoju, gdy podróżowałem po Wschodzie. Był
ogromny. Niewyobrażalnie wielki i pusty zarazem. Polskie
1061396
1061396
126
zwłoki rozrzucone tu i tam przepadały w nicości. Jak poje-
dyncze ziarnka piasku na pustyni. Nic nie znaczyły. Wschód
je tylko unicestwiał. Można było palić heroiczne ognie, ale to
były znaki klęski. Trupia straż w bezmiernej obcości.
Chyba u Ossendowskiego jest opowieść o chińskich zmar-
łych w Urdze – tak nazywało się przed rewolucją Ułan Ba-
tor. Chińczycy mieli w niej swoją dzielnicę. Nazywała się
Majmaczen, czyli po prostu „miasto handlowe”. Chińczycy
mieszkali za murem, handlowali, wyprawiali i sprowadzali
towary i, siłą rzeczy, umierali. Obyczaj nakazywał, by cho-
wani byli w ojczystej ziemi. Trudno jednak było przez pu-
stynię Gobi transportować pojedynczych nieboszczyków.
Wkładano ich więc do drewnianych skrzyń, skrzynie skła-
dano w stosy i czekano, aż zbierze się wystarczająca liczba,
by uformować karawanę. Trudno powiedzieć, ile było tych
skrzyń. Dziesiątki? Setki? W każdym razie kondukt wielbłą-
dów kroczących majestatycznie przez piaski i kamieniste
bezludzia musiał pozostawiać niezatarte wrażenie.
Czasami wydaje mi się, że już dawno powinniśmy byli
sprowadzić do Polski wszystkich naszych zmarłych ze
Wschodu. Odnaleźć, odkopać, wydobyć. Delikatnie, pie-
czołowicie, włożyć do jakichś pojemników, trumienek, urn
i przywieźć do ojczyzny. Myślę, że potrafilibyśmy to zrobić.
Mamy wprawę w odkopywaniu, zakopywaniu, ekshumacji.
Nie wiem tylko, jaki środek transportu należałoby wybrać.
Samolot? Pomalowanego na czarno amerykańskiego herku-
lesa? Żałobną rosyjską bielugę? Trochę to nie pasuje do tak
bardzo narodowej misji. Pozostaje więc pociąg. Okryty kirem
transsyberyjski skład: długi, nieskończony, jak wszystkie klę-
ski mojego narodu. I żałobny bajkalsko-amurski, prowadzący
setki wagonów pełnych prochów, popiołów i kości. A na każ-
dej stacji, we Władywostoku, Komsomolsku, Birobidżanie,
1061396
1061396
Tyndzie, Czycie, Bracku, Ułan Ude, Krasnojarsku, Nowo-
sybirsku, Omsku, Jekaterynburgu, Kazaniu i tak dalej, i tak
dalej, czekałyby transporty szczątków zwiezione z północy
i południa samochodami, wozami, wodą, czekałyby, aż za-
bierze je ten skład cały w cmentarnych wieńcach, w czarnych
sztandarach, funeralnych pióropuszach, w kłębach krwa-
wej pary, pędzący w stronę kraju, by scalić to, co rozszarpa-
ne, odzyskać porwane i przywrócić ostateczną łączność ży-
wych i umarłych. Zjednoczyć ojczyznę. Żeby nie butwiała
w tej dzikiej, nieludzkiej przestrzeni. Żeby nie gniła na od-
ludziu. Żeby ją wybawić z szatańskiej mocy Wschodu, gdzie
przepadali i ludzie, i narody, i przepadnie kontynent. Tak to
widzę. Że trzeba ich wszystkich sprowadzić, bo jak powró-
cą, to prawie tak, jakby zmartwychwstali, ponieważ wejdą
w nasze życie. Będą się grzali w jego cieple i raz do roku, je-
sienią, przyjdą na wezwanie i usiądą z nami w mroku przy
stole. Ale muszą być na miejscu, blisko, pod stopami, żeby
mogli przyjść. Tylko trzeba ich wyrwać, wykopać z wiecznej
zmarzliny, z bezwodnych piasków. Muszą być z nami. Gdzieś
na równinie koło Kutna, żeby wszyscy jesienią mieli tak samo
blisko do palenia ogni, do wzywania na strawę.
Trzeba ich przywieźć. Chociażby po to, by tam nie latać
i nie ginąć, bo to się nigdy nie skończy. Ich przecież nikt tam
nie chce, nie potrzebuje. Zajmują tylko miejsce. Wschód
ma dosyć własnych. Uważam, że jak jest po wszystkim, to
swoich powinno się zabierać, a nie zostawiać obcym, którzy
nie bardzo wiedzą, co z nimi zrobić. To trochę jak szantaż.
No więc trzeba ich zabrać chociażby po to, by ksiądz Marek
miał więcej czasu dla żywych. I ułożyć blisko siebie gdzieś
na zielonych łąkach pod Kutnem. Amen.
1061396
1061396
128
Stary dom
Nikt już w nim nie zamieszka. Rozpada się z roku na rok
coraz prędzej. Część starego sadu została wycięta i dopiero
teraz widać, jaki był w rzeczywistości niepozorny i kruchy.
Otwarta przestrzeń pochłania go jak nicość. Teraz widać
go już z dala, ze starej zapuszczonej drogi, którą nikt nie
jeździ. Nic go już nie chroni. Tylko od zachodu zostało kilka
starych drzew.
Kiedyś jabłonie otaczały go z trzech stron. Jedynie od
południa, od strony podwórka docierało słońce. Reszta to-
nęła w cieniu. Teraz muszę sobie to wszystko przypominać,
wymyślać od nowa, wyobrażać sobie rzeczy, które już kiedyś
się zdarzyły. Od tego wyobrażania się zmieniają i stają się
coraz wyraźniejsze.
Mam mapę tamtych okolic w skali 1 : 60 000. Wśród
zielonych plam lasów i błękitnych nitek wodnych cieków
widzę maleńki kwadracik oznaczający dom mojego dziad-
ka. Mapa jest tak dokładna, że dostrzegam na niej polną
drogę biegnącą przez zarośnięty cmentarz choleryczny.
Serce zamierało mi tam ze strachu nawet w środku jas-
nego dnia. Teraz oglądam to z góry, z niebotycznej odle-
głości, i widzę swoją dziecięcą postać buszującą z duszą
na ramieniu wśród kolczastych zarośli w poszukiwaniu
jakiegokolwiek śladu po cholerykach. Szukałem kamien-
nych płyt, usypanych nagrobków, spróchniałych krzyży,
czegokolwiek, jakiejś materii chroniącej ludzką śmierć
przed zapomnieniem. Ale nic tam nie było poza dusznym,
1061396
1061396
129
upajającym zapachem strachu. Wychodził z ziemi i uderzał
do głowy.
Teraz patrzę sobie na to wszystko z góry i jest jesień. Te
osiem domów rozrzuconych luźno poza obrębem wsi roz-
pada się i próchnieje. Prawie wszyscy umarli. Po niektórych
obejściach nie ma już śladu. Stodoła mojego dziadka też się
rozpadła i teraz z podwórka otwiera się widok na południe,
widok, jakiego nigdy tutaj nie było. Jakby ktoś raptem zrobił
okno w przestrzeni albo rozdarł powłokę świata. Parę miesięcy
temu stałem oniemiały i nie mogłem oderwać wzroku od tego
cudu. Patrzyłem poprzez czas, patrzyłem wskroś zdarzeń, na
przestrzał tego wszystkiego, co było. Gapiłem się przez własne
życie jak przez szybę i widziałem nieznany pejzaż.
Spędziłem w niej dziesiątki godzin. To była szkieletowa
konstrukcja obita deskami i kryta strzechą. Przez pionowe
szczeliny wpadały ukośne świetlne smugi. Wirował w nich
kurz. Szło się, a one pękały od dotyku i za plecami scalały się
na powrót. Byłem sam. Pachniało ziemią, wilgocią i stęchli-
zną, ale silniejsza była woń kurzu i suchego zboża piętrzące-
go się w snopach pod sam słomiany dach. To było trochę jak
stary nieużywany teatr z zanurzoną w półmroku scenografią,
z porośniętymi pajęczyną maszynami, sieczkarnią, wialnią,
dziesiętną wagą i hołoblowym wozem na gumowych kołach.
No więc metal, drewno i rośliny, a z obcych woni jedynie
zapach smaru w przekładniach sieczkarni. I całe dnie w sa-
motności. To pewnie były tylko godziny, ale pęczniały jak
wieczność w szarym półmroku stodoły. Wychodziło się na
zewnątrz jak spod ziemi, albo raczej z głębi wód.
Obejście składało się z pięciu budynków i muszę to opisać,
ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę zaznać spokoju. Zresz-
tą niedługo rozpadną się ostatecznie i opis stanie się opowieś-
cią, która przetrwa tylko dzięki czyjejś wierze. Na samym
1061396
1061396
130
środku była studnia z cementową cembrowiną. Ostatni kręg,
ten wystający nad ziemię, miał na krawędzi wklęsłe wyżłobie-
nie w miejscu, gdzie przez dziesiątki lat opierało się wiadro.
Tak samo wycierają się progi i stopnie schodów. W każdym
razie od południa stała stodoła, od północy dom, od zacho-
du murowaniec, a od wschodu stajnia i chlew – wszystko
w regularnym czworoboku i cieniu kilku wysokich topól.
W tamtych okolicach stojące na uboczu zagrody poznawa-
ło się właśnie po starych ogromnych drzewach.
Właściwie większość życia toczyła się w cieniu. Wyjście
na światło, w blask dnia to była pewna niecodzienność. Cień
drzew i brąz drewnianych, wytrawionych pogodą ścian
domu stapiały się ze sobą i tworzyły coś w rodzaju osobnej
pory dnia, oddzielnej aury, a może i dodatkowej pory roku.
Słoneczny blask padał na środek podwórza i na studnię.
W tej jaskrawej plamie światłości zjawiały się czasem zwie-
rzęta: przechodził kot, przechadzał się kogut, dreptały kury.
Wyglądały nierealnie. Były zbyt wyraziste, zbyt jaskrawe,
a ich ruchy przypominały martwą staranność marionetek.
W zaroślach za murowańcem znajdowało się coś w ro-
dzaju śmietnika. Leżały tam głównie dziurawe garnki. Na
nic nie mogły się już przydać, nie dało się z nich nic zrobić.
Wśród tych bezużytecznych, przepalonych kuchennym ża-
rem skorup, wśród burych żeliwnych czerepów i rdzewie-
jących rondli z resztkami emalii trafiały się stare budziki.
Znalazłem ich pięć albo sześć i nigdy nie zapytałem, skąd
się tam wzięły. Czy były tak tandetne, że zużywały się w ja-
kimś absurdalnie szybkim czasie? Że jeden wystarczał na
rok, dwa i coś w nim pękało, wykruszało się i zamierał? Już
nigdy się tego nie dowiem. Ich wnętrzności były błyszczące
i rdza dobierała się do nich z trudem. Najszybciej zjadała
obudowę i cyferblat.
1061396
1061396
To są moje wspomnienia, to jest mój kraj. Nad rzeką leżały
stosy pustych muszli. Ludzie karmili świnie skorupiakami.
Nigdy nie widziałem, jak wydobywają je ze skorup. Setki,
tysiące zielonkawych łupin wielkości dziecięcej dłoni zale-
gało brzeg. Puste wnętrza połyskiwały perłowo. Nigdy też
nie widziałem, jak świnie pożywiają się ich bladym i zimnym
mięsem. Musiałem to sobie wyobrażać. Rzeka miała ten sam
kolor, co muszle. Nawet pod błękitnym niebem pozostawa-
ła zielonkawa. Któregoś lata nadeszła susza i w studniach
brakowało wody. Ludzie napełniali beczki w rzece i wozili
furmankami do zagród, żeby napoić bydło.
No więc nikt już nie zamieszka w tym domu. Podłogi
zapadają się od stąpnięć. Z więźby dachowej sypie się żółty
pył. Poszycie tu i ówdzie przecieka. Ktoś oderwał okiennice.
Fundamenty rozsadzają korzenie czarnego bzu i młodych
jesionów. Ceglany komin kruszeje od deszczy i mrozów.
Nie ma kto tutaj zamieszkać. Poza domem i murowańcem
została tylko studnia. Reszty nie ma. Zastąpiły ją nieznane
wcześniej widoki otwierające się na południe i na zachód.
Stamtąd nadciąga przestrzeń i wieją wiatry. Któregoś dnia
albo nocy porwą i uniosą dom do nieba. Powietrzny wir
rozerwie go i zetrze na pył, który będzie krążył wokół świata
aż po ostatnie dni.
Takie rzeczy sobie wyobrażam, gdy tak stoję i patrzę na jego
upadek. Żeby siebie rozgrzeszyć, żeby nadać temu upadkowi
jakiś sens. Nie potrafię tu wrócić. Potrafię tylko przyjeżdżać
i patrzeć, jak pleśń wchodzi w drzewo, a rdza w gwoździe.
Okolica zamiera dom po domu i to jest tak, jakby zmniej-
szało się moje życie. Bo co się z nami stanie, gdy przepad-
ną wszystkie miejsca, w których przebywaliśmy? Będziemy
musieli je wymyśleć od nowa i nasze dawne życie też zmieni
się w wymysł, w igraszkę pamięci, w nic więcej.
1061396
1061396
132
Badziew z betonu
A jednak lubię brzydotę mojego kraju. Jest niepowtarzal-
na. Nigdzie nie ma takiej drugiej. Może tylko w słowackim
Martinie na wylotówce w stronę Bratysławy jest równie
paskudnie. Ale musi być listopad i musi padać, i trzeba
jechać czterdzieści na godzinę, zderzak w zderzak, i pa-
trzeć na ten idiotyczny indiański totem po prawej rekla-
mujący Harley Davidson Steak Pub. Poza tym nigdzie nie
ma tak jak u nas. Rozmawiam z kolegami i zazwyczaj bro-
nię tej optycznej nędzy, tego kociokwiku, tej histerii czło-
wieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej
z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy pol-
skiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i po-
dziw.
Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjo-
nistami totalnymi. Podstawową materią komunizmu była
szarość. Tak to wszyscy pamiętają. Nawet ci, którzy nie
pamiętają nic. Komunizm był szary – truizm, który zatruł
umysły. Więc gdy się bohatersko wyzwoliliśmy, pierwszym
odruchem była wizyta w sklepie z farbami. I tak teraz wy-
gląda moja ojczyzna: jakby małpa bawiła się pędzlem. Mnie
jednak to imponuje. Ta sobiepańskość, to warcholstwo, ta
wolność od reguł, od estetycznej poprawności, od napo-
mnień znawców, czasami wręcz od rozumu: bo jak na przy-
kład nazwać świetlne reklamy przy jednej z głównych szos
w kraju, które nocą migają to na zielono, to na czerwono
niczym znerwicowana sygnalizacja? No jak?
1061396
1061396
133
W jakimś sensie jestem fanem tej dzikości serca. Fanem
tych seledynowo-żółtych fasad, zamków przydrożnych,
drewnianych gospód wielkości krążowników przykrytych
hektarami słomy, różowych sex-shopów w szczerym polu,
warsztatów samochodowych z korynckimi pilastrami na
trzy piętra (tak, tak, przy wjeździe do Rzeszowa od zacho-
du). Odurzają mnie składy krasnali, w których pospołu sto-
ją lwy, orły, wielbłądy, bociany i Matki Boskie, hipnotyzuje
mnie ta przestrzeń, gdzie feudalne miesza się z globalnym,
a babcine wioski giną w płomieniach postmoderny. Narko-
tyzuje mnie ta otchłań, te zaświaty pełne wieśniaków o cięż-
kim chodzie i spracowanych dłoniach, wędrujących przez
labirynty wypełnione chińszczyzną w tysięcznych kształ-
tach i kolorach, by ją w końcu zanieść do domów i stroić te
domy na podobieństwo domów w reszcie świata. W złoty
plastik stroić, w srebrny, w oszukany kryształ, w chemicz-
ną tęczę.
Mnie się to podoba, że się nie oglądamy na nic poza za-
spokojeniem własnego pragnienia, że się nie dajemy ogłupić
wymyślonym, obcym regułom. Że jesteśmy jak Cyganie
z mołdawskiego miasta Soroki, którzy gdy zapragnęli za-
mieszkać w teatrze Bolszoj, to go sobie zbudowali, a konie
do kwadrygi na frontonie uprowadzili z karuzeli. Zbudowali
też sobie chińską pagodę i wiktoriański dwór i pozłocili
wszystkie dachy, które lśnią teraz tak, że widać je i w Ki-
szyniowie, i w Kijowie. I za to samo kocham mój kraj. Że
ma odwagę i gest, i siłę stawiać na swoim. Że mu żaden
architekt nie będzie mówił, jak ma wyglądać jego, znaczy
mojego kraju, życie.
Byłem kiedyś w Ameryce. Bardzo mi się podoba-
ła. Wszystko jak w kinie, tylko jeszcze bardziej. Manhat-
tan, Brooklyn, chicagowskie uptown, chicagowska kolejka
1061396
1061396
naziemna, o której przęsła masakrują się, warstwa po war-
stwie, policyjne radiowozy z Blues Brothers. To mnie cie-
szyło. Ale najbardziej cieszyła mnie amerykańska tandeta.
Te bezkresne areały jedno-, dwu-, najwyżej trzypiętrówek,
ciągnące się po horyzont. I każda inna, każda wedle gustu,
a to rokoko, a to baroko, gzymsiki, fryziki, wykusze, nad-
stawki, wieżyczki, pilasterki, pyloniki, balkoniki, filareczki,
tympanony, plafony, galeryjki, cała historia architektury
oraz encyklopedia upodobań inwestorów. Wszystko z dykty,
z paździerza, z tubajforków, gipsu, tektury, z podróbki i ma-
midła. Cegła, kamień, beton z jakiegoś pumeksu, styropia-
nu, lica ledwo na milimetr, a pod spodem nicość. Po co tak?
A, żeby buldożerom było łatwo. Bo przecież to tylko obóz,
przystanek, chwilowa przerwa, pieriedyszka. Zaraz trzeba
to będzie porzucić i ruszyć dalej w głąb kontynentu, w bez-
miar amerykańskiej przestrzeni i gdzieś tam na pustyni, na
równinie, na prerii wybudować następne schronienie. Jak
namiot, a raczej szałas, który się porzuca, bo namiot jed-
nak bierzemy ze sobą. Od pierwszego wejrzenia pokocha-
łem ten kraj. Za to, że się nie przejmuje, że w gruncie rzeczy
jest czystą energią, która ma gdzieś formę. No, za barbarię
pokochałem Amerykę. I za to samo kocham Polskę. Że ma
gdzieś, żeby być ładna. Że jest cudnym Proteuszem strefy
umiarkowanej i szuka odpowiedniego wcielenia, ale go nie
znajduje, więc porzuca kolejne jak wąż wylinkę. I pewnie
nie odnajdzie swej ostatecznej postaci nigdy. I buduje swo-
ją tandetę niczym piękna, wielka i dzika Ameryka. Tyle że
buduje ją nie z paździerza, ale z prawdziwego muru. Ponie-
waż Polska nie ma dokąd pójść. Nie porzuci swych budowli.
Zostanie z nimi do końca.
1061396
1061396
135
Oberek
Mój kolega Andrzej Bieńkowski ma osobliwą pasję: od trzy-
dziestu lat filmuje i nagrywa ostatnich wiejskich muzyków
z Polski centralnej. Zebrał już kilka tysięcy godzin doku-
mentacji i musi się spieszyć. Wiejscy muzykanci po prostu
umierają. Nikt już nie kontynuuje ich dzieła.
We wsiach Polski centralnej tańczyło się w zasadzie jeden
taniec: oberek. Najwięcej tańczyło się na weselach. Weselna
kapela składała się ze skrzypiec, czterostrunowych basów –
instrumentu wielkości mniej więcej wiolonczeli – i małego
bębenka z jednostronnym skórzanym naciągiem. Ten trzy-
osobowy zespół musiał grać kilkanaście godzin non stop
z krótkimi przerwami na pospieszny posiłek. Potem kilka
godzin snu i od rana znowu muzyka. Oberek jest bardzo
szybkim tańcem w trójdzielnym metrum. Kiedy słucham
nagrań starych muzyków, zawsze sobie wyobrażam atmo-
sferę tradycyjnych wiejskich wesel. Nie muszę się nawet
specjalnie wysilać, bo po prostu pamiętam kilka takich wesel
ze swojego dzieciństwa. Najczęściej odbywały się w niewiel-
kich drewnianych chatach. W latach sześćdziesiątych minio-
nego wieku wsie nie były do końca zelektryfikowane, więc
wieczorem paliły się tylko lampy naftowe. Było nieznośnie
gorąco, duszno i ciasno. Czuć było pot i kurz podnoszący
się z podłogi. Ludzkie ciała wypełniały szczelnie przestrzeń.
Oberek jest tańcem obsesyjnym. Jego kolista, powta-
rzalna struktura pogrąża umysły tańczących i grających
w hipnozie. Żeby grać kilkanaście godzin, skrzypek musi
1061396
1061396
136
dysponować właściwie nieskończoną liczbą wariantów pod-
stawowej melodii, musi nieustannie improwizować. Oglą-
dając filmy, fotografie i słuchając nagrań tych ludowych
artystów, miałem często wrażenie, że gra wyzwala ich z do-
czesnej, ziemskiej rzeczywistości. Nawet gdy byli już starzy,
gdy nikt nie chciał ich słuchać i grali tylko do mikrofonu
ustawionego przez kolekcjonera i etnografa Andrzeja Bień-
kowskiego, gdy ich artretyczne palce nie nadążały za zapa-
miętanymi melodiami, to i tak ich muzyka miała w sobie coś
szamańskiego. Grając, po prostu wpadali w trans. W cał-
kiem dosłownym tego słowa znaczeniu.
Polska jest krajem chłopskim. Przeważająca część spo-
łeczeństwa ma chłopskie, wiejskie korzenie. Do połowy
XIX wieku chłopi w Polsce byli właściwie niewolnikami.
Stanowili po prostu własność tego czy innego pana, wywo-
dzącego się z nielicznej warstwy szlachty czy arystokracji.
Owszem, mieli swoje nędzne gospodarstwa, ale musieli pięć,
sześć dni w tygodniu pracować w gospodarstwach swoich
właścicieli. Ci mogli ich sprzedawać, przegrywać w karty
albo dawać w prezencie.
Myślę, że wynalazek oberka, najbardziej polskiego z pol-
skich tańców, był podświadomą reakcją ludu na niewolniczą
opresję. Kolista, spiralna, obsesyjna nuta tego tańca miała
nieść wyzwolenie i zapomnienie. Oberek był czymś w ro-
dzaju polskiego bluesa. Jednak w porównaniu z bluesem
był znacznie bardziej histeryczny i wyrażał raczej sprzeciw
wobec losu niż jego akceptację.
Wciąż wyobrażam sobie wiejskie wesela. Te dwa, trzy dni
ukradzione losowi, dwa, trzy dni ukradzione znojowi, po-
gardzie i zwierzęcej pracy. Dwa, trzy dni wolności, swobody,
ekspresji, dionizyjskiego pijaństwa, spełnianego jednak za
pomocą wódki, wyzwolenia społecznego, obyczajowego
1061396
1061396
i ekstazy. Wszystko w ciasnych izbach i przy wtórze za-
ledwie trzech instrumentów. Muzycy nie znali nut, a ich
muzyczne wykształcenie sprowadzało się do podsłuchiwa-
nia starszych mistrzów. Jednocześnie w ich grze – nawet
dzisiaj, u schyłku życia – słychać nieposkromioną odwagę,
czuć po prostu wolność.
Ostatni z muzyków, siedemdziesięcioletni, osiemdziesię-
cioletni, umrą w zapomnieniu. Od dawna nikt ich już nie
chce słuchać. Żyją na uboczu. Muzyk na polskiej wsi był
uwielbiany, gdy grał, gdy trwało święto, ale gdy kończyła się
zabawa, jego status był niewiele wyższy niż status wiejskie-
go głupka, dziwaka, odmieńca. W jakimś sensie ci wielcy
artyści do końca pozostawali artystami niezrozumianymi
i odrzuconymi. Bycie artystą na wsi oznaczało bycie artystą
przeklętym.
Tak, obsesyjny, wirtuozowski i szamański oberek grany
przez dziwaka mieszkającego na skraju wsi to najbardziej
polski ze wszystkich polskich tańców.
1061396
1061396
138
Najsłynniejsi Łemkowie świata
Małe narody muszą mieć więcej legend. Pojawiły się nie-
postrzeżenie, nikt ich nadejścia nie zauważył, nikt też nie
widział, skąd przybyły. Gdy już wkroczyły na arenę dzie-
jów, to zazwyczaj obcy wymyślali ich przeszłość, miejsce
pochodzenia i trasę wędrówki. Dlatego powinny mieć jak
najwięcej własnych legend. Żeby zrównoważyć niedostatek
własnej historii.
Co do mnie, zawsze lubiłem sobie wyobrażać Łemków
jako lud wędrowny. Zamykałem oczy i odtwarzałem ich wę-
drówkę w przestrzeni i czasie. Pod powiekami wyświetlał mi
się łańcuch Karpat, który przy odrobinie wyobraźni może
przypominać coś w rodzaju ludzkiego szkieletu. Widziałem,
jak idą przez stulecia z Bałkanów, pędząc swoje stada. Może
aż gdzieś z Rodopów, a może aż z Albanii. Kto to może
wiedzieć? W końcu albańskie bjeshkë, czyli „góra”, bardzo
przypomina nasze „Beskidy”… Ciepłe miesiące spędzali na
wysokogórskich łąkach, zimy w dolinach, w schronieniach
na tyle prymitywnych, by wiosną można było je bez żalu
porzucić. Tak sobie ich wyobrażam, jako lud wędrowny,
swobodny i może nawet półdziki. Bez ojczyzny o wyrazi-
stych granicach, ale nadzwyczaj zadomowiony w karpac kim
pejzażu. Gdy się patrzy na świat z góry, z grzbietu, z przełę-
czy, granice tracą znaczenie. Po prostu patrzy się na pofa-
lowaną linię horyzontu i to ona jest ważniejsza. Zwłaszcza
w tamtych czasach, gdy granice były niejasne, zmienne
i strzeżone z umiarkowaną skutecznością. Nie wiemy nawet,
1061396
1061396
139
ile zajęła im droga. Zjawili się w tutejszych okolicach, po-
wiedzmy, w XIV wieku. Po drodze przyciągali do siebie
okruchy innych ludów, tak jak magnes przyciąga drobinki
metalu. Pewnie dlatego, że wędrowcy, Cyganie, korsarze,
przemytnicy zawsze budzili podszytą lękiem tęsknotę lu-
dów, które wiodły osiadłe i nudne życie. Kogóż tam nie
było w tym marszu przez stulecia: Ilirowie, Arumuni, Wo-
łosi, okruchy greckie, dodatki madziarskie, Rusini i na ko-
niec nasze tutejsze ingrediencje. Lubię sobie wyobrażać tę
wędrówkę półkoczowniczych ludów, wędrówkę mało znaną,
słabo opisaną, bo jej szlak biegł wśród odludnych górskich
masywów i znaczony był raczej miejscami wypasów i zi-
mowisk niż miejscami bitew.
Wyobrażam to sobie po to, by mieć pojęcie, jakaż to pula
genów zebrała się w tych dwóch drobnych, niepozornych
ciałach: Warhola i Nikifora. Zapewne dwóch największych,
jakich wydała łemkowszczyzna. Wprawdzie Warhola wyda-
ła niejako transoceanicznie, ale jednak. Nie ma co do tego
wątpliwości, tak jak nie ma wątpliwości co do ich osobliwe-
go pokrewieństwa. Żeby się o tym przekonać, wystarczy od-
wiedzić dwa muzea leżące od siebie w odległości stu trzech
kilometrów. Nikiforowskie w Krynicy przypomina rozsiad-
ły wiejski dom albo skromny dworek. Wchodzi się z gwar-
nego jarmarcznego deptaku wprost w ciszę przeszłości, we
wspomnienie dzieciństwa, gdy jeździło się do dziadków na
wieś. Muzeum Warhola w Medzilaborcach (w niedalekiej
wsi Miková urodzili się jego rodzice i spędzili pierwszą,
czechosłowacką część życia) wygląda wyzywająco i sur-
realistycznie. Na wzgórzu góruje unicka cerkiew. Główną
i właściwie jedyną ulicą – rzecz jasna Andy’ego Warhola –
niczym ciemne perły turla się cygańska dzieciarnia. Czuć, że
1061396
1061396
140
to pogranicze. Po drugiej stronie asfaltu, równie absurdalna
jak betonowe, kanciaste muzeum, tkwi jaskrawa bryła Te-
sco. Pod Warholem rdzewieją puszki z zupą Campbella. Są
wysokości człowieka. Byłem w tym muzeum może z dzie-
sięć razy. Prawie nigdy nikogo nie spotkałem.
Dwa muzea, dwa życia, dwa losy. Nowy Jork i krynicki
deptak. Factory, serigrafie, blichtr, a tutaj drewniane pu-
dełko z farbami wodnymi i żebracza kartka napisana cudzą
ręką, że prosi o wsparcie albo o zakup obrazu, cena pięćset
złotych. Dlatego tak kusi powiązanie tych losów z innych
planet. Tak samo jak kusiło wyobrażenie sobie wędrówki
przodków obu artystów.
Bo jednak przypominają dziwnych braci. W medzilabor-
skim muzeum w szklanej gablocie wisi Warholowska mary-
narka z wężowej skóry. Stanąłem przed nią jak wryty: więc
był aż tak mały, tak drobny, jak dziecko? Tak kruchy i niepo-
zorny, że Epifaniusz Drowniak bez trudu mógłby się zmieścić
w ten ekstrawagancki i perwersyjny strój? Mógłby mu oddać
swoją postrzępioną kapotę? Swój kapelusik? Mogliby się po
prostu zamieniać ubraniami? Czemu nie. W krynickim mu-
zeum jest fotografia młodego Nikifora z lat trzydziestych.
Zapewne jedna z niewielu, które się zachowały albo w ogó-
le były zrobione. Przedstawia uśmiechniętego mężczyznę
z zaczesanymi do góry włosami. Włosy są jasnoblond, być
może na skutek oświetlenia. Młody Nikifor w tajemniczy,
a zarazem nieodparty sposób przypomina młodego Warhola
ze zdjęć wykonywanych w latach pięćdziesiątych. Ten sam
uśmiech, podobna delikatność spojrzenia i rozbrajająca za-
wadiackość fryzur. Można by ich wziąć za braci.
No dobrze. Ale o co mi chodzi z tą grą w podobień-
stwa? Że chciałbym, przynajmniej w imaginacji, odmiany
losu dla jednego z nich? Dla tego biedniejszego, niemego,
1061396
1061396
141
zamkniętego w kręgu samotności? Że to on via jakiś inny
Pittsburgh w innym czasie powinien był znaleźć się na Man-
hattanie? Może i tak, ponieważ czasami wydaje się nam, że
wiemy, jak powinna wyglądać sprawiedliwość świata.
Albo ich matki. Na fotografiach wyglądają jak mieszkanki
tej samej wsi. Obie w chustkach, w jakichś lejbikach, siedzące
sztywno przed obiektywem. Ich twarze przypominają mi-
nerały. W muzeum medzilaborskim i w muzeum krynickim.
Matka Warhola zachowała ów strój do końca życia. Podob-
nie jak do końca życia praktycznie nie mówiła po angielsku.
Znajomi malarza wspominają dziwny język, którym poro-
zumiewali się w jego nowojorskim mieszkaniu – on i dziw-
na postać w chustce i długiej spódnicy. „Pochodzę znikąd”,
mówił o sobie Warhol. Matka nie mogła zrozumieć jego słów.
Z perspektywy Manhattanu ta część świata mogła się wyda-
wać nicością. Niewykluczone, że to poczucie wykorzenienia,
poczucie, że przeszłość właściwie nie istnieje, zdecydowało
o sensie jego malarstwa. Nicość deptała mu po piętach, szła
jego śladem, więc postanowił nadać jej formę? Tak było? Pa-
trzył na mapę i słuchał matczynych opowieści o karpackich
wioskach zagubionych wśród lasów? Z tamtych stron mógł
się wywodzić co najwyżej jakiś lokalny, słowiański Dracula,
ale przecież nie artysta, który na zawsze odmienił oblicze
sztuki. Dracula, Drella… Za dużo tych tropów…
Jego starszy brat pozostał na miejscu. Trudno o artystę,
który w swoim dziele bardziej był „stąd”, który bardziej nie
„byłby znikąd”. Jego obrazy to nieskończoność wariacji na
temat widzialnego. Domy, góry, kościoły i pociągi promie-
niują z rzeczywistości coraz piękniejsze, coraz doskonalsze
i zmierzają ku jakiejś nieskończoności istnienia. Nikifor
tworzy, odtwarza, by nie zaginęło, by trwało, by świata nie
zagarnęła nicość. Jest jak Bóg, który każdego ranka gasi
1061396
1061396
142
ciemność i uruchamia kolejny dzień – z domami, górami,
kościołami i pociągami, żebyśmy mieli się gdzie podziać.
Trzydzieści tysięcy obrazów na temat stworzenia świata
i w jego obronie. Albo dla jego zbawienia, bo przecież w tych
pejzażach jest tak pięknie, tak nieruchomo i tak świetliście
jak na ikonach. Pochylony nad tekturą, głuchy na zgiełk
deptaku odgadywał, jak powinien wyglądać świat.
Trzydzieści tysięcy obrazów. Tak jakby malował nieustan-
nie. Zapewne tak było. Nie mógł sobie pozwolić na chwile
odpoczynku, bo przecież świat by przepadł. Trzydzieści
tysięcy. To prawie jak Warhol w swojej fabryce, powielający
w nieskończoność: Jagger za Jaggerem, Monroe za Monroe,
Mao za Mao. Postacie rzeczywiste i nierzeczywiste zarazem.
Bo przecież odbite setki razy wizerunki kompletnie traciły
wyrazistość, odrywały się od swoich pierwowzorów. W koń-
cu bardziej je oddalały, niż przybliżały, by w końcu zamienić
się w nicość. Może o to mu chodziło, przybyszowi „znikąd”,
by jakoś zadomowić się w nicości, zapraszając do zabawy
innych, Manhattan, Amerykę, przewodniczącego Mao, zupę,
płatki mydlane, krzesło elektryczne i samego siebie.
Właśnie. W krynickim muzeum jest wystawiony pry-
watny album Nikifora. Kolejne strony wypełnione są jego
portretami. To zwykłe, robione u fotografa zdjęcia w for-
macie legitymacyjnym. Artysta patrzy w obiektyw i pozwala
się uwiecznić w poważnej, urzędowej pozie. Jakby zbierał
dowody na to, że jest. Aparat go potwierdzał. Wyzwalał ze
znikomości, z żywota okaleczonego. „Oto jestem”, zdawał
się przemawiać z tych dumnych przedstawień trzy na cztery
centymetry. Chciał się oglądać. Strzegł swoich wizerunków.
Utykał je w albumie. Miał siebie na pamiątkę.
Jakże podobnie i jakże inaczej niż jego młodszy brat, który
dorzucał własne portrety do wszechświatowej produkcji
1061396
1061396
143
jednorazowego śmiecia. Do tej hiperinflacji i samozagłady
obrazów, które by istnieć choć przez ułamek sekundy, mu-
szą się namnażać jak bakterie, jak wirusy, samopowielać
i natychmiast rozkładać, by stać się nawozem, pożywką
dla następnych. Więc on też to robił. Powielał. Zatrudniał
do powielania. Otworzył Fabrykę. Chodził z polaroidem,
z magnetofonem. Zwielokrotniał rzeczy, dopóki nie uległy
zagładzie.
Podobieństwa… No bo jest coś niezwykle pociągające-
go w myśli, by ich dwu jakoś ze sobą połączyć, pożenić ich
losy, scalić postacie, stopić w jedno te życia tak odległe, tak
niepodobne, a jednocześnie jakoś się uzupełniające. Do-
pasować sztuczność jednego i naturalność drugiego. Fik-
cję manhattańskiego bytu i ciężką, cielesną rzeczywistość
upośledzenia. Telewizyjną potoczystość chwytliwych pa-
radoksów i bełkot w ciemnym kącie pod schodami. Srebr-
ną perukę i przyrośnięty język. Tak. Kusi, by z nich dwu
stworzyć jednego, wielkiego, uniwersalnego artystę, który
zaznaje zarazem i wywyższenia, i poniżenia, wzlotu i upad-
ku, błogosławionego i przeklętego zarazem. Artystę po-
chodzącego z tajemniczego, wędrownego ludu, którego
przeszłość gubi się gdzieś wśród lesistych gór, legend i za-
pomnianych plemion i który nagle, bez uprzedzenia ob-
jawia się w centrum świata, w świetle jupiterów niczym
dziwne, chude bóstwo.
Nikifor miał swoją książeczkę do nabożeństwa. Zamiast
modlitw, litanii i pieśni wypełniały ją rysunki. Sceny pod-
niesienia, procesji, kazania. Rysunkowy modlitewnik, ko-
miksowy mszał. Julia, matka Warhola, wyszywała i dziergała
sukienki, którymi można było przyozdabiać święte obrazki.
Dalekie echo złotych i srebrnych szat, w które strojono naj-
cudowniejsze, najświętsze obrazy. Można sobie wyobrazić
1061396
1061396
małego Andy’ego w unickiej cerkwi (musieli tam, w Pitts-
burghu, mieć przecież jakąś cerkiew, prawdopodobnie taką
jak w Łowcy jeleni, w którym zresztą Christopher Walken
jest niepokojąco podobny do artysty…), jak trochę znudzo-
ny długim obrządkiem błądzi wzrokiem po wnętrzu świąty-
ni: Pantokrator, Hodegetria, Eleusa, patriarchowie i prorocy
w półmroku, w ciemnozłotym blasku stają się wyraziści
i żywi, ponieważ ikona nie przedstawia złudzenia, ale praw-
dę prawdziwszą od niepewnego świadectwa zmysłów. Czy
są wyrazistsze obrazy od tych zapamiętanych z dzieciństwa?
Nie wiem. Ale między bizantyjską ikoną a Warholowską
serigrafią zachodzi jakiś tajny związek. I w formie, i w tre-
ści. Gdy złożymy obok siebie te wszystkie postacie, gdy je
oprawimy w ramy telewizyjnych ekranów, gdy oświetlimy
elektronicznym blaskiem, to ni mniej, ni więcej staje przed
nami nasz współczesny ikonostas. Mao, Jagger, Monroe.
Lubię sobie ich wyobrażać, jak spacerują ramię w ramię.
Drobni, chudzi, samotni i zagubieni w tłumie. Na krynic-
kim deptaku albo gdzieś między 5th Ave i Broadwayem.
Albo w mieście, które sami wymyślili, w którym Manhattan
przenika się i miesza z galicyjskimi pałacami, kościołami
i dworcami, a Broadway zamiast przepaść na końcu skali-
stej wyspy, zamienia się w drogę wijącą się wśród zielonych
wzgórz. Ten naiwny obraz sprawia mi przyjemność. Dodaję
w wyobraźni dwie samotności, żeby było im raźniej.
1061396
1061396
145
Świąteczna podróż na wschodnią granicę
Dzień przed świętami jechałem wzdłuż wschodniej granicy
Polski. Bardzo lubię tamte strony. Od czasu do czasu wi-
dać graniczną rzekę Bug. Ruch jest niewielki. Czasami po-
jawia się stary samochód. Przez dziesiątki kilometrów nie
ma stacji benzynowych. Z szosy widać pasące się sarny. Nie
boją się. Podnoszą głowy, patrzą przez chwilę i powracają
do swojego świata. We wsiach stoją cerkwie. To jest daw-
ne polsko-ukraińskie pogranicze. Tutaj kończył się Zachód
i zaczynał Wschód. Tutaj katolicyzm ustępował prawosła-
wiu. Poza cerkwiami i kościołami nie ma tu nic starego.
Okolica była wiejska, drewniana i po przeszłości nie zostało
zbyt wiele śladów. Dominuje postkomunistyczna sześcien-
na, prymitywna zabudowa.
Tuż przed ukraińską granicą leży miejscowość Bełżec.
Ni to miasteczko, ni to rozległa wieś. Międzynarodowa
szosa, stacja kolejowa, trochę domów nie wyższych niż
jedno piętro. Kilka sklepów. Wokół lasy. Nic więcej. Tutaj
w listopadzie 1941 roku Niemcy wybudowali obóz. Trans-
porty przyjeżdżały głównie ze wschodniej i zachodniej
Galicji. Z małych i średnich miast, w których Żydzi cza-
sami stanowili większość mieszkańców. Przywożono ich
z okolic ukraińskiej Kołomyi, gdzie narodził się chasy-
dyzm, który swoją radosną i plebejską świętością promie-
niował na cały żydowski i nieżydowski świat. Przywożono
ich z moich stron, z dzisiejszej Polski, z Dukli, ze Żmigro-
du, z Gorlic. Nie zachowały się żadne dokumenty. Bardzo
1061396
1061396
146
możliwe, że ich nie było. W miejscach załadunku pisano
kredą na wagonach liczbę ludzi. Po przybyciu do Bełżca
sprawdzano, czy się zgadza. Potem wąskim przejściem
ogrodzonym drutem kolczastym wagon za wagonem pę-
dzono do drewnianego budynku. Nad wejściem wisiała
gwiazda Dawida i był napis, że łaźnia i inhalatoria. Takie
niemieckie poczucie humoru. Na tyłach budynku w od-
dzielnej szopie pracował silnik z radzieckiego czołgu T-34
i tłoczył spaliny. Był wyposażony w filtry, które sprawia-
ły, że dym był całkowicie bezwonny. W pomieszczeniach
komory gazowej z sufitu zwisały atrapy pryszniców. Po
dwudziestu minutach otwierano drzwi i żydowskie Son-
derkommando wywlekało nagie trupy, którym wyrywano
srebrne i złote zęby oraz sprawdzano odbytnice w poszu-
kiwaniu kosztowności. Potem grzebano zwłoki w wielkich
dołach zaraz obok komory gazowej. Później jednak anality-
cy zagłady postanowili usunąć wszelkie ślady. Zwłoki wyko-
pano i spalono na świeżym powietrzu. Na rusztach z szyn
kolejowych: warstwa ciał, warstwa drewna, warstwa ciał,
warstwa drewna i jakiś łatwopalny płyn, olej, ropa naftowa.
Niespalone kości mielono w specjalnym młynie i rozsie-
wano z wiatrem. Wszystko w odległości trzystu, cztery-
stu metrów od domów, w których żyli ludzie. W relacjach
pojawia się stwierdzenie, że mieszkańcy Bełżca tygodnia-
mi usuwali z szyb osadzający się ludzki tłuszcz. Tłuszcz
z pięciuset tysięcy Żydów.
Z tych pięciuset tysięcy ocalało dwóch. Jeden z nich –
Chaim Hirszman – został po wojnie funkcjonariuszem
komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa. W 1946 roku za-
strzeliło go w jego własnym mieszkaniu antykomunistyczne
podziemie. Dzisiaj trudno ustalić, czy zabili go jako Żyda,
czy jako komunistę.
1061396
1061396
Padał deszcz i topniał śnieg. Cały teren obozu pokryto
żużlem, kamieniami, głazami, resztkami z pieców hutni-
czych, szlaką. W miejscu, gdzie wiodła droga do komo-
ry, wyryto w ziemi szczelinę. Schodzi się głębiej, głębiej
i głębiej, aż niebo w górze niemal znika. Na granitowych
ścianach wyryto setki imion. Nazwiska nie ocalały, więc
wyryto imiona: Genia, Genndla, Haskiel, Hedda, Hudesa,
Icchak, Icek, Ichel, Juda, Jude, Judel, Judes… Kilkanaście
hektarów popiołów oraz imion bez nazwisk. W 1943 roku
w czerwcu Niemcy zlikwidowali obóz i zatarli wszystkie
ślady. Tylko miejscowi wiedzieli, co naprawdę się tam działo.
Po wojnie, gdy Niemców już nie było, ryli w ziemi, szukając
złota i brylantów.
Padał deszcz i oprócz mnie w obozie była tylko para
z Meksyku z polskim przewodnikiem. Próbowali coś zro-
zumieć, ale mogli tylko trzymać się za rękę i bezradnie roz-
glądać. Zaraz za ogrodzeniem zaczynał się las i ciągnął aż
do granicy. Do granicy Unii Europejskiej. Oprócz Bełżca
Niemcy zbudowali w tym przygranicznym pasie jeszcze
dwa obozy służące wyłącznie zabijaniu Żydów. W Treblince
i w Sobiborze. Obydwa w lasach i po obydwu nie został
żaden materialny ślad. Wszystkie trzy na pograniczu „euro-
pejskiej cywilizacji”, czyli tam, gdzie według nich zaczynała
się barbaria i nicość.
1061396
1061396
148
Cyganie
Na Słowacji często mieszkają w osiedlach, które sami zbu-
dowali. Materiały, z których wykonano domy, wyglądają na
znalezione przypadkiem, przez kogoś porzucone: kawałki
blachy, strzępy plastiku, kamienie, surowe, nieokorowane
drewno prosto z lasu. Osady leżą zazwyczaj na peryferiach
miasteczek albo większych wsi. Panuje w nich nieustanny
ruch, jakby wciąż coś przynosili, dokładali, dobudowywali,
podpierali, jakby wciąż próbowali utrwalić chwiejną, tym-
czasową formę domostw. Ale one i tak wyglądają, jakby mieli
je zaraz opuścić, tak jak opuszcza się obozowisko. Czasami
żyją w betonowych komunalnych slumsach przypomina-
jących więzienia, jednak beznadziejny smutek architektu-
ry przepada, przesłonięty materią życia: tłumy dzieciarni,
grupki facetów siedzących w rozgestykulowanych kręgach,
kolorowe stroje kobiet, wybebeszone wraki samochodów,
rupieciarnia, porozwieszane pranie, ogniska – jakby właśnie
samo życie za nic nie mogło się pomieścić w czterech ścia-
nach i nieprzerwanym strumieniem wydobywało się na świat.
W Transylwanii można ich spotkać we wsiach, które
w ostatnich latach opuścili Niemcy mieszkający tutaj nie-
przerwanie od XIII wieku. Żyją w cieniu gotyckich warow-
nych kościołów, lecz nic nie wskazuje na to, by poświęcali im
więcej uwagi niż reszcie świata. Korzystają z tego, co zastali,
lecz chyba nie pragną pozostawić po sobie czegokolwiek,
co przypominałoby trwałość. Ich czas biegnie obok nasze-
go, ich przestrzeń styka się z naszą tylko od przypadku do
1061396
1061396
149
przypadku. Kiedyś w rumuńskiej wsi Iacobeni próbowałem
rozmawiać z kilkoma dzieciakami. Były otwarte, spragnio-
ne kontaktu, mówiły jedno przez drugie i używały słów
pochodzących przynajmniej z trzech, może czterech ję-
zyków. Wśród nich słyszałem kilka polskich. Zacząłem się
dopytywać i w końcu usłyszałem: „Warszawa Centralna!
Warszawa Centralna!”. Dziesięcioletni na oko chłopak za-
czął z zapałem opowiadać o tym warszawskim dworcu, ale
nie mogłem zrozumieć, czy się tam urodził, czy po prostu
spędził sporo czasu. Ten dzieciak wiedział o moim świecie
wielekroć więcej niż ja, czterdziestoletni wtedy facet, o jego.
Próbowałem sobie wyobrazić, jaką przestrzeń obejmuje
jego umysł, jego dziecięca wyobraźnia, ale nie potrafiłem,
ponieważ myślałem w kategoriach granic, fragmentów geo-
grafii i części świata, gdy tymczasem dla niego Warszawa
Centralna i wieś Iacobeni należały do tego samego porządku.
Ilekroć podróżuję po mojej części Europy, zawsze się
za nimi rozglądam. W północnych Węgrzech widuję ich
wśród płonących hałd śmieci, jak pracowicie sortują plastik,
szkło i metal, by to potem sprzedać ze śmiesznym zyskiem.
W Oltenii oglądam ich szalone wielopiętrowe pałace, które
są kpiną z dobrego smaku i hołdem złożonym własnej wyob-
raźni. Czasami widuję ich, jak stoją obok szosy przy merce-
desach z otwartą maską i dramatycznie machają, wzywając
pomocy – wszystko po to, by jakiejś zbłąkanej dobrej duszy
sprzedać coś za więcej, niż jest warte. Albo stoją samotnie,
trzymając w dłoniach szklanki ze złotym wzorkiem. Albo
leżą w cieniu drzew przy drodze z koszykami pełnymi jagód
i grzybów i czekają na kupca. Albo zjawiają się na zakręcie
górskiej serpentyny w Maramureszu kawalkadą rozpacz-
liwie zdezelowanych konnych wozów powiewających po-
dartymi budami i strzępami folii i cieszą się, i machają na
1061396
1061396
widok auta, które o włos uniknęło kraksy. Albo na przejściu
granicznym Tornyosnémeti w środku mroźnej zimy grają
smutną piosenkę, nie bacząc na pękające struny, i mówią
w łamanym ogólnosłowiańskim: „Panie, recesja, panie, Bu-
dapeszt daleko…”.
Według wszystkich znaków na niebie i ziemi i zgodnie ze
zdrowym rozsądkiem już dawno powinno ich nie być, powin-
ni byli przepaść, rozpłynąć się w masie europejskich ludów,
krain i języków. Nigdy nie mieli ziemi ani pisma, które służy
do zapisywania własnej historii. Bez spisanych i uporząd-
kowanych dziejów nie mamy przecież prawa do istnienia,
bo niby w czyim imieniu mielibyśmy się upomnieć o prze-
trwanie? Tymczasem oni radzą sobie bez przeszłości, chroni
ich co najwyżej coś w rodzaju legendy albo baśni, opowieści,
która dla nas jest w najlepszym wypadku fikcją poetycką.
Siedemset lat w nieprzychylnym i często nienawistnym śro-
dowisku to jest imponujący wynik. Siedemset lat bez zna-
czących kompromisów i ustępstw to jest coś, co musi budzić
podziw. Dlatego zawsze ich wypatruję, ilekroć podróżuję
po mojej części Europy. Są dla mnie znakiem jakiejś stało-
ści, równowagi. Przynajmniej w takim znaczeniu, w jakim
pytanie nadaje sens odpowiedzi. Ich obecność stanowi wy-
zwanie dla bezkrytycznie odmienianej przez wszystkie przy-
padki europejskości. Oni, żyjąc w jej środku, żyją zupełnie
obok i w dodatku chyba kompletnie nam jej nie zazdroszczą.
W słowackim miasteczku Spiskie Podgrodzie kwartał,
w którym mieszkają, to już właściwie przedmieście. Od
centrum oddziela go rzeka. Kilkanaście parterowych dom-
ków mieści się w przestrzeni, której końce wyznaczają z jed-
nej strony ruiny mykwy, a z drugiej zamknięta na głucho
synagoga.
1061396
1061396
151
Melancholia przejść
Moje przejście graniczne na Słowację obumarło. Śnieg za-
wiewa przełęcz. Opustoszałe budynki toną w zaspach. Po
zmroku to wszystko jest ciemne, groźne i nierzeczywiste.
Na myśl przychodzi jakiś karpacki nawiedzony zamek ze
słowiańskim Draculą błąkającym się w lodowatych komna-
tach. Trochę światła jest po słowackiej stronie. To dwa małe
sklepiki z alkoholem trwają heroicznie wśród śnieżyc i wia-
trów. Ale już niemal nikt ich nie odwiedza. Ubrane w swetry
i kożuchy sprzedawczynie umierają z nudów wśród butelek
piwa, likierów, brandy i wódki. Ziewają, zeskrobują szron
z szyb i wypatrują klientów. Ale prawie nikt się nie zatrzy-
muje. Przez lata alkohol na Słowacji był tańszy niż w Pol-
sce i sklepiki od rana do zmierzchu wypełniał gwar. Latem
trzeba było stać w długich kolejkach. A teraz przyjeżdżam
chyba tylko ja, by kupić kilka butelek słowac kiej frankovki –
czerwonego, lekkiego wina o cierpkim posmaku. Potem nie
mogę się powstrzymać i błądzę po zakamarkach przejścia,
do których wcześniej nie było dostępu. Węszę tam, gdzie
przedtem mieli wstęp tylko strażnicy i celnicy. Jest coś nie-
samowitego w miejscach, które opuściła władza. Natych-
miast stają się zupełnie nieprzydatne i osierocone. Cały ten
kompleks miał panować nad pograniczem, był demonstra-
cją siły państwa, a teraz hula tutaj wiatr i nawiewa śnieżne
wydmy w miejscu, gdzie parkowały land rovery pogranicz-
ników. Właściwie zamiast Draculi można sobie wyobrazić
pokutujące dusze bezrobotnych sierżantów i poruczników,
1061396
1061396
152
snujące się w zimowej mgle wśród szklanych płaszczyzn.
Zdaje się, że władza, kiedy odchodzi, pozostawia po so-
bie tylko nicość. Miejsca, które zajmowała, natychmiast
stają się martwe. Gdy granica była rzeczywista i szczel-
na, życie tutaj tętniło. Przenikały się interesy tych, którzy
pilnowali, i tych, którzy próbowali się wymknąć kontroli.
Celnicy i przemytnicy. Psy szukające semteksu i narkoty-
ków. Gmeranie w bagażach. To drżenie serca: znajdą nad-
liczbowe butelki wina z Węgier czy nie znajdą? Ciekawość:
czy tym razem będą sympatyczni, czy też opryskliwi? I to
nieustanne napięcie między mundurami dążącymi do po-
rządku i selekcji a cywilnymi ubraniami, które uosabiały
dążenie do anarchii i do niewyraźnych, nieprzejrzystych
granic. Można powiedzieć, że życie tutaj miało wyższą tem-
peraturę i wyższe ciśnienie właśnie dlatego, że próbowano
je ograniczyć, uformować i okroić. Kipiało jak woda w zbyt
szczelnie przykrytym garnku.
Tak więc moja Konieczna jest prawie martwa. Palą się
tylko słabe żarówki w sklepikach z alkoholem, którego już
nikt nie kupuje. Tak samo jest w Barwinku kilkadziesiąt kilo-
metrów na wschód. Tamto przejście jest ogromne i przez
to jego opuszczenie może przyprawić o atak melancholii.
Całe hektary betonu, blachy, asfaltu i zakurzonego szkła.
W labiryncie parkingów, przejazdów, bram i hangarów hula
pustka. Tu i tam dogorywają jakieś resztki – sklepik, jakieś
biuro w stanie likwidacji, bezruch. Wokół rozciąga się las
porastający najniższą przełęcz w Karpatach – Przełęcz Du-
kielską. Tutaj podczas obu światowych wojen ścierały się
wielkie armie i ludzie wciąż wykopują kości i zardzewiałą
broń. Jednak z każdym rokiem te pozostałości coraz głę-
biej zapadają się w ziemię i coraz starszy i gęstszy pora-
sta je las. Wydaje mi się, że taki powinien być również los
1061396
1061396
dawnych przejść granicznych. Powinna je wziąć w posia-
danie natura. Powinny zarosnąć lasem, ptaki powinny uwić
tam gniazda, a lisy wygrzebać sobie nory. Pejzaż powinien
zrosnąć się jak rana, pozostawiając jedynie wstążkę drogi.
Ta wizja jest oczywiście skrajnie utopijna oraz estetyzująca,
ale towarzyszy jej obawa, że któregoś dnia strażnicy mogą
wrócić. Zawsze o tym myślę, ilekroć znajduję się w tych ob-
umarłych, ziejących pustką miejscach. Stworzone do nad-
zoru i kontroli nie nadają się do niczego innego. Bardzo
możliwe, że ich trwanie, ich ciągła obecność w krajobrazie
mają znaczenie symboliczne: dają nam znak, abyśmy nie-
zbyt ufali przyszłości. Przyszłość, której się spodziewamy
i której pragniemy, może się po prostu rozmyślić i zawró-
cić, by znów się rozgościć w zimnych budynkach Koniecz-
nej i Barwinka.
1061396
1061396
154
Hibernatus
księdzu Wojciechowi Lemańskiemu
Próbuję sobie przypomnieć Kościół z dzieciństwa, ale
zawsze jest to kościół przez małe „k”. To jest niedzielna
wspólnota w ciasnej neogotyckiej budowli na piaszczystym
wzgórzu. Bardziej przypominała kaplicę niż pełnowymiaro-
wą świątynię. Potem, w połowie lat siedemdziesiątych, pa-
rafia odzyskała przedwojenny majątek, czyli budynek kina
Ustronie. Teraz msze odprawiano w betonowym, zimnym
pomieszczeniu ogołoconym z foteli, projektorów i ekra-
nu. Teraz do kina trzeba było jechać siedem autobusowych
przystanków i było to ponure kino Chemik przy tarchomiń-
skiej Polfie. Nigdy się z tym nie pogodziłem, bo w Ustro-
niu widziałem pierwszy film w życiu i był to Winnetou
część III. Niewykluczone, że właśnie wtedy poczułem, że
Kościół to nie tylko niedzielna wspólnota, ale też nieczuła,
bezosobowa siła, która zabiera mi kino, w którym płaka-
łem, gdy umierał Winnetou.
Dość długo nie miałem pojęcia o istnieniu biskupów. Do
bierzmowania przystąpiłem z rocznym albo i dwuletnim
opóźnieniem i byłem już tak zbuntowany, czy też wyeman-
cypowany, by w udzielającej sakramentu postaci widzieć
pewną operetkowość. Jeśli nawet całowałem pierścień, to
skutecznie ten gest wyparłem z pamięci. Czy hierarchia
w ogóle istniała w mojej czy choćby potocznej świadomo-
ści? Pamiętam czarno-białe, staroświeckie, wydrukowane
na twardym kartonie zdjęcie prymasa Wyszyńskiego. Stało
1061396
1061396
155
u nas w domu na jakimś niezbyt eksponowanym miejscu.
Paweł VI też pewnie miał gdzieś swoje miejsce. Może
w książeczce do nabożeństwa? Jednak obecność całej tej
biskupio-prymasowsko-urzędniczej nadbudowy nie była
wyrazista. Nie przesłaniała codziennej religijności. Chodzi-
liśmy do kościoła. Chodziliśmy na religię, która odbywała
się w cienistej salce katechetycznej, nawet nie przy kościele,
który stał zbyt daleko, ale w prywatnym domu na skraju
lasu. Dzięki temu lekcje miały w sobie coś z bajkowości
i tajemnego obrzędu. Jedno jest pewne: w tamtych czasach
nie doświadczało się ani pychy, ani arogancji możnych
Kościoła.
Czasy średniego komunizmu dla kościoła – tego z małej
litery, codziennego – były czasami najlepszymi. Umiarko-
wanie prześladowany, dyskretnie tolerowany, był tak samo
znakiem sprzeciwu, jak i kompromisu. Ani ostentacyjnie
bogaty, ani przesadnie biedny towarzyszył zwykłym lu-
dziom w ich zwykłym życiu. Mój proboszcz i katecheta jeź-
dził wprawdzie volkswagenem garbusem, ale był to raczej
wyraz jego temperamentu niż luxurii, superbii czy avari-
tii. Poza tym chętnie się tym ówczesnym luksusem dzielił
i ładował nas do auta po siedmiu i dziesięciu, i rozwoził
do domów.
Kto wie, czy właśnie wówczas polski Kościół nie był
w swojej historii najbliższy czasom ewangelicznym? Prze-
cież nie ma nic gorszego niż Kościół tryumfujący, Kościół
sięgający po władzę, idący na przymierze z tronem, ba, się-
gający po tron. Przecież Kościół powinien być prześladowa-
ny, tak jak prześladowani byli ci, do których posłany został
Pan. Jeśli się mylę, proszę mnie poprawić.
W czerwcu 1979 roku leżałem całą noc na rozgrzanym
bruku Starego Miasta i czekałem z innymi, aż rano zjawi
1061396
1061396
156
się papież i będziemy mogli go powitać. Byłem wtedy dość
daleko od Kościoła, ale dzieliłem radość i nadzieję tłumu.
Nie miałem pojęcia, że długi pontyfikat Jana Pawła II za-
hibernuje polski Kościół i wepchnie go w duchowe opłot-
ki. Świat zaczął się radykalnie zmieniać, ale my mieliśmy
Jana Pawła. Upadł komunizm, pilnie trzeba było zbudować
coś w rodzaju nowej rzeczywistości – mieliśmy papieża.
Kapitalizm, globalizm sprawiają, że życie wymaga od nas
nieznanych wcześniej cnót – mamy papieża. Setki tysięcy
zagubionych, pytających o sens świata – mamy papieża. Bio-
technologiczna dobra nowina głosi, że za chwilę człowiek
(bogaty) uszczknie Bogu kawałek nieśmiertelności – mamy
polskiego papieża. Inni bogowie stają się tak samo realni jak
nasz Bóg – nasz papież nas obroni. Miał rację były ksiądz:
zostaliśmy ze złotym plemiennym cielcem, zadowoleni i śle-
pi na świat. W mojej okolicy jego koszmarne figury stoją po
ogródkach i podwórkach niczym krasnale. Radio z Torunia
puszcza jego głos niemal w charakterze dżingla. Teraz, gdy
już zostanie tym świętym, będzie jednocześnie znakiem
kościelnej i narodowej pychy.
Tak. Uważam, że za komuny Kościół był lepszy. W każ-
dym razie bardziej chrześcijański. Jego pokora była wy-
muszona, ale na pewno bliższa temu, który go zakładał.
Biskupów nie było w radiu, w gazetach, w telewizji. Żyli
sobie własnym życiem i oglądało się ich tylko podczas bierz-
mowania. Proboszcz był ludzki jak zwykły człowiek, ponie-
waż musiał palić zarówno świeczkę, jak i ogarek. Uważam
również, że przed papieżem Kościół był lepszy. Był jednym
z wielu Kościołów na tym świecie. Ani lepszym, ani gorszym.
Tym bardziej że głównym pożytkiem z polskiego papie-
stwa są koszmary z betonu, gipsu i epoksydu stawiane jak
kraj długi i szeroki. Poza tym trudno się dopatrzyć jakichś
1061396
1061396
wielkich zmian, które na skutek ingerencji Ducha Świętego
dotknęłyby tej ziemi. Gdzie indziej bez Jego ingerencji jest
podobnie, albo i nawet lepiej.
Nie było biskupów w telewizji za mej młodości. Nie było
ich w gazetach. Kościół miał twarz proboszcza i wikarego.
Oni – księża, i my – wierni, byliśmy delikatnie i dyskretnie
prześladowani. To sprawiało, że czuliśmy się wspólnotą.
Nie miałbym nic przeciwko, by tamte czasy – w religijnym
sensie – powróciły.
1061396
1061396
158
Ptaki
O świcie przylatują sikorki. Dom jest drewniany, więc wy-
raźnie słychać, jak na werandzie dziobią zmarzniętą słoninę
i wieprzowe żeberka. Te drugie wieszam po to, by obser-
wować, jak powoli znika mięso i pojawiają się nagie kości.
Kilogram starcza na mniej więcej miesiąc.
Im mróz jest silniejszy, tym głośniejsze są uderzenia
dziobów. Lekkie i kruche ptaki wyrywają okruchy zamar-
zniętego mięsa z drapieżną energią. Po długiej nocy są wy-
głodniałe. Podfruwają, stroszą się, odpędzają nawzajem.
Przylatuje ich kilkanaście. Bogatki, modre, mniszki. Gdy
wieje ze wschodu, muszą walczyć, by utrzymać się na roz-
kołysanych kawałkach mięsa.
Wywabiłem je z ich dzikości i teraz muszę pilnować, by
nie zabrakło im pokarmu. Przychodzi bury kot i patrzy nie-
ruchomym wzrokiem. Właściwie są dla niego nieosiągalne,
ale czasami któraś robi błąd i zniża lot albo na moment
próbuje przysiąść na podłodze werandy. Parę dni temu zna-
lazłem jedną martwą. Wśród piór dało się jeszcze wyczuć
resztki ciepła. Buras zabił ją, ale nawet nie nadgryzł. Po-
czekałem, aż ostygnie, i włożyłem do pieca. Był rozpalony,
więc natychmiast spłonęła i uleciała z dymem.
Trzeba uważać z tym pomaganiem.
Ale nie robię tego z jakiegoś altruizmu. Lubię na nie pa-
trzeć. Krajobraz za oknem jest wielki, biały i całkowicie
nieruchomy. Przez całe dnie nic się nie dzieje. Tylko one
wirują, podfruwają, odlatują, by zaraz powrócić po kolejny
1061396
1061396
159
ptasi kęs. Czasami wydaje mi się, że je rozpoznaję, że po-
trafię odróżniać jedną czy drugą bogatkę od innych. Ale to
złudzenie. Są szybkie i ani na sekundę nie pozostają w bez-
ruchu. Co zjedzą, natychmiast spalają. Gdy czasami tempe-
ratura spada i robi się minus piętnaście, minus dwadzieścia,
wyobrażam sobie ich noce. Siedzą na jakiejś gałązce, w za-
kamarku, gdzie nie dociera wiatr, stroszą piórka i puchowe
podbicie, by zachować jak najwięcej ciepła. Aż po krańce
świata rozpościera się stężały od mrozu mrok, a one próbują
przeżyć, wsłuchane w znikomy stukot sikorzych serduszek.
A potem przychodzi świt i obierają do białego świńskie ko-
ści. To trochę perwersyjny widok: po wiórku, po skrawku,
po ociupinie, strużynie znika zwierzęce ciało. Trochę tak,
jakby parowało, jakby rozpuszczało się w powietrzu. Cza-
sami podchodzę i oglądam setki śladów, setki maleńkich
ptasich ukłuć. Za miesiąc zostaną tylko patyki żeber i su-
che włókna pomiędzy nimi. Ciekawi mnie to znikanie, za-
miana mięsa w kalorie, w furkot, w życie.
O poranku zlatują się chyba wszystkie. Jest ich tyle, że
przypominają rój wielkich owadów. Furkliwy obłok zakrywa
i żeberka, i słoninę.
Czasami zjawia się samotny kowalik. Szarobłękitny z żół-
tawym brzuszkiem, kolorystycznie daleki krewny bogatek.
Najpiękniejszy jest jego makijaż: egipska kreska ciągnąca
się od oka aż gdzieś na ramię, gdzieś pod skrzydło. Długi
dziób stanowi wytworne przedłużenie tej linii. Kowalik
wybiera jednak karmnik, do którego wsypuję czasami parę
garści słonecznika. Zanim tam zajrzy, przysiada na balu-
stradzie i czujnie się rozgląda. Śmiesznie zadziera łepek. En
face nie jest tak elegancki jak z profilu. W końcu podfruwa,
chwyta w dziób dwa albo trzy nasiona i odlatuje. Nie znam
się na ptakach i nie wiem, czy po prostu połyka, czy siada
1061396
1061396
w spokojnym miejscu, by wyłuskać tłustą zawartość z czar-
nej łupiny. Ale kowalik to rzadki gość. Na co dzień mam
sikorczy tłum. Gawiedź, która pstrzy werandę i stół białymi
odchodami. Na wiosnę trzeba to szorować. Ale na swój
sposób fascynująca jest ta wędrówka materii: ubywanie
jedzenia, przybywanie gówna. Bierze się z tego ptasi ruch.
Siedzę trzy metry od tego, oddzielony szybą. Czasem któ-
reś ptaszę porzuca dziobanie i przysiada na zewnętrznym
parapecie okna, na jakimś duperelu, który tam stoi. Przysia-
da i patrzy na mnie. Przekrzywia głowę i patrzy. Patrzymy
na siebie. Wyglądamy ze swoich światów.
Ale widać nie jestem dla nich ciekawy i zaraz odlatują
do przerwanego posiłku. Małe pierzaste kulki z ciepłem
w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu.
Potem odlatują dalej. W głąb pejzażu bez końca, w głąb tej
bezlitosnej bieli i mrozu, który ścina wodę, ziemię i krew
w organizmach. A przecież nie ma delikatniejszej krwi niż
krew ptasia.
1061396
1061396
161
Z daleka
Mówię do was z bardzo daleka. Mówię do was z głębi włas-
nego życia. Moje słowa są przesiąknięte tym wszystkim, co
było. Przeszłość i doświadczenie nadają im sens. Gdybym
przemawiał tymi słowami przed, powiedzmy, dziesięciu
laty, znaczyłyby coś zupełnie innego. Opowiadałyby inną
historię. Byłyby młodsze. A gdyby to były słowa sprzed lat
trzydziestu, to niewykluczone, że brzmiałyby tak, jakby ni-
gdy nie miały zamilknąć. Jakby głos miał nigdy nie ucichnąć.
Zawsze przemawiamy z przeszłości własnego życia, które
jest ciemne i nieznane innym. Jest ono ciemne i nieznane
dla mnie samego, bo przecież słowa ledwo mogą dotknąć
tego, co przeżyłem. Czasami wydaje się, że pamięć ocala to
wszystko, co się złożyło na nasze istnienie. Ale to niepraw-
da. Ocala zaledwie część opowieści. Część, którą jesteśmy
w stanie udźwignąć.
Mówię teraz do was z głębi własnego życia. Czy mnie
rozumiecie? Skoro nawet słowo „życie” znaczy dla każdego
z nas co innego. Bo przecież „życie” to dla każdego z nas
przede wszystkim życie własne. Więc kiedy do was mówię
z głębi własnego życia, w obcym języku, jako mieszkaniec
obcych, nieznanych stron, co możecie zrozumieć? To, co
jest prawdą? To, co rozumiem ja? Czy to, co potrzebne jest
wam, waszej pamięci, waszemu życiu? Nie wiem i wy za-
pewne też nie wiecie. Co więcej, ani wy, ani ja nie będziemy
się nad tym zbyt długo zastanawiać, ponieważ chcemy, by
nasze umysły pozostawały w stanie równowagi. Nie chcemy
1061396
1061396
162
doznawać wstrząsu, jakim jest odkrycie, że język bardziej
nas od siebie oddala, niż do siebie przybliża.
Po prostu mówimy. Opowiadamy historie. Wśród zgiełku,
jakiego nigdy wcześniej na świecie nie było. Bo teraz wszy-
scy, niemal wszyscy możemy przemówić i żyć nadzieją, że
inni nas wysłuchają. Codziennie możemy wysyłać w prze-
strzeń nasze słowa, nasze uformowane myśli. Pijemy poran-
ną kawę i naciskamy klawisze. Kiedyś się modliliśmy. Teraz
wysyłamy fantomy istnienia w otchłań sieci: oto jestem, oto
istnieję, nie chcę umierać zapomniany, niedostrzeżony, nie-
my, niewidzialny. Taka jest modlitwa dnia dzisiejszego. Mó-
wić, dawać znaki, rozpalać ognie na bezludnych wyspach
naszego istnienia. Opowiadamy o sobie, mnożymy swoje
wizerunki, ponieważ pustka i cisza nie dają nam spać. Mó-
wimy, podnosząc zgiełk, wsłuchani we własne słowa. Nie
czekamy na odpowiedź, ponieważ ona nie nadejdzie. Po-
nieważ nie ma żadnej odpowiedzi i możemy tylko mówić.
Ponieważ gdy podnosimy zgiełk, wydaje się nam, że żyje-
my. Ponieważ zgiełkiem odganiamy śmierć.
Jestem pisarzem i opowiadam historie. Staram się w nich
zawierać jak najwięcej życia. Nie w banalnym sensie fabuły,
ruchu, zmiany, obserwacji społecznych czy psychologicz-
nych, ale w sensie osobistego doświadczenia. Życiem jest
dla mnie spotkanie umysłu, zmysłów, wrażliwości, pamię-
ci ze światem. Spotkanie tożsamości z rzeczywistością. Po
prostu doświadczenie. Zawsze chciałem, by doświadcze-
nie przenikało moją opowieść. Cud doświadczenia. Piękny
i tragiczny cud zarazem, ponieważ drugiej szansy raczej
nie będzie. Nie będzie innego świata. Patrząc, pisząc i ży-
jąc, miałem wstrząsające, okrutne, a zarazem heroiczne po-
czucie, że wszystko zdarza się tylko raz, trwa tyle, ile trwa,
i na zawsze odchodzi. Na zawsze. Każda sekunda, każde
1061396
1061396
163
mgnienie, każdy gest, każdy obraz. Moim refrenem, moim
memento było „już nigdy”. Dlatego każdy dzień, każde zwy-
cięstwo, każdą klęskę chciałem przeżywać w dwójnasób.
Niewykluczone, że właśnie dlatego zostałem pisarzem. Pi-
sanie daje po prostu szansę powrotu, daje złudne przecież,
ale jakże odurzające poczucie, że w jakiś sposób panuje się
nad czasem. Że można powrócić do obrazów, zapachów,
dźwięków i uczuć. Że istnieje możliwość powtórzenia mi-
nionego i minione dotyka nas podwójnie, bo nie jest już
oczywistą teraźniejszością, ale czymś, do czego tęsknimy,
i oto tęsknota się spełnia. To w swoim pisaniu zawsze chcia-
łem robić: oddalać śmierć ludzi, zdarzeń i rzeczy, wiedząc,
że nadejdzie. Oddalać śmierć świata. Wsuwać swoje histo-
rie niczym przezrocza pomiędzy to, co było, a to, co będzie.
Albo jak zestawy soczewek, które jedno przybliżają, a dru-
gie oddalają. Nigdy nie chciałem oszukać śmierci. Chciałem
tylko, by życie zyskiwało na intensywności. Żeby było po-
dwójne, potrójne, zwielokrotnione dzięki opowieści. Śmierć
jest Wielką Panią. Tylko dzięki niej ożyją w nas pragnienia.
Gdyby jej nie było, odczuwalibyśmy tylko obojętność, po-
nieważ w wieczności i tak prędzej czy później natknęliby-
śmy się na wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Na
nasz świat natykalibyśmy się bez końca i zdarzenia byłyby
tyle warte, ile rumuńskie tysiąc lei przed denominacją –
nie chciały ich brać nawet cygańskie dzieci. Dlatego piszę
o życiu, czujnie i z szacunkiem zerkając w stronę śmierci.
Gdyby nie ona, milczałbym i zajął się pomnażaniem rzeczy
i zdarzeń zamiast pomnażaniem opowieści. Albo zgoła ni-
czym, co wydaje się dobrym zajęciem w obliczu wieczności.
Jednak opowiadam. Robię światłoczułe odbitki minione-
go. Nawet gdy opisuję „teraźniejsze”, przesycone jest ono
wszystkim, co było, co się wydarzyło, co istniało. Bo dzień
1061396
1061396
164
dzisiejszy jest sumą dni minionych, ponieważ to nasz dzień
i patrzymy na niego oczami, w których odbiły się dni mi-
nione; odbiły i pozostały.
A potem przyjeżdżam na spotkanie gdziekolwiek w Polsce,
w Niemczech czy gdzie indziej. Przychodzą moi czytelnicy –
przynajmniej w jakiejś części. Coś czytam, potem rozma-
wiamy. Próbujemy sobie nawzajem opowiedzieć, czym jest
świat. Ja za pomocą pisania, oni za pomocą lektury. Czasami
trwa to dłużej, czasami krócej i się rozchodzimy. Ja do hotelu,
oni do domów. Nie wiem jak oni, ale ja zazwyczaj odchodzę,
a w każdym razie odchodziłem, z poczuciem klęski. Klę-
ski, z którą jestem coraz bardziej pogodzony. Ale czytałem,
rozmawiałem, podpisywałem egzemplarze i odchodziłem
w ciemność jakiegoś polskiego, niemieckiego czy po prostu
europejskiego miasta, i czułem, że przegrywam. Że oto nie
udało mi się opowiedzieć nic albo prawie nic. Że z opowieści,
w którą włożyłem pamięć, uczucia, strach przed zachłannoś-
cią nicości, w którą włożyłem miłość do tego, co zastaliśmy
i czego już nigdy nie będzie, że z tego wszystkiego zostaje
szczegół, epizod, cień, okruch. Że ktoś po prostu pyta: Dla-
czego pana książki są takie smutne? Dlaczego w nich tyle
pesymizmu? Dlaczego pana bohaterowie są nieszczęśliwi?
Dlaczego pana świat jest taki ponury?
Tak. Mówię do was z bardzo daleka. Mówię z głębi włas-
nego świata, którego nie jesteście w stanie pojąć. Proszę
nie odczytywać tego jako zarzutu. Tak samo ja nie mam
dostępu do waszych światów. Mogę próbować, ale nigdy
nie znajdę się w ich wnętrzu. Nie znajdę się we wnętrzu
waszej opowieści. Mój wzrok, moja ciekawość ześlizną się
po powierzchni. Uniosę tylko tyle, ile będę potrzebował do
potwierdzenia własnych przeczuć, tyle, ile będę potrzebo-
wał do własnej opowieści. Tylko tyle? Aż tyle? Nie wiem.
1061396
1061396
165
Jednak ludzie spotykają się, by się nawzajem słuchać. Biorą
ze swoich opowieści to, co jest im potrzebne. Wcale nieko-
niecznie to, co ten drugi chciał podarować. Ale tak pewnie
musi pozostać. Jesteśmy ludźmi i posiedliśmy cud języka,
cud opowiadania, cud chwilowego ocalenia przed śmiercią
zdarzeń, których już nie ma. Może innego cudu nie będzie.
Jednak język tyleż nas zbliża, ileż oddala. Na początku wie-
rzymy, że słowa są wyraziste, że znaczą to, co znaczą. Że
„nasza mowa jest: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złe-
go pochodzi”. Jednak z biegiem czasu ta wiara nas opuszcza.
Zwłaszcza gdy ktoś inny słucha naszej opowieści. Nasz ję-
zyk nas zdradza. Wszystko jest w porządku, gdy mówimy do
siebie: słowo przylega do życia jak skóra do ciała. „Nie” jest
zawsze „nie”, a „tak” jest „tak”, ponieważ życie i opowieść
stapiają się w jedno. Lecz gdy mówimy do kogoś, pewność
nas opuszcza. I może tak jest, że gdy chcemy komuś opowie-
dzieć naszą najgłębszą, niepowtarzalną prawdę, miesza się
do tego Zły? I nie pozwala? Nie pozwala przekazać tego, co
najważniejsze, nie pozwala, by cud wspólnego, człowiecze-
go języka się spełnił? Bo rolą Złego jest siać niezgodę, róż-
nić, dzielić i fałszować opowieści? Żeby skruszyć wspólnotę?
Lecz wspólnota trwa. Spotykamy się, by wysłuchiwać
swoich niedoskonałych, ułomnych opowieści. Nie mamy
innych. Wsłuchujemy się, szukając w cudzej mowie okru-
chów własnego życia, będąc jednocześnie pewni, że go nie
znajdziemy, że to utopia, że naiwność. Że jesteśmy jak ślep-
cy snujący opowieść o kolorach. Lecz nie można inaczej.
I nie możemy też zamilknąć.
Mam pięćdziesiąt dwa lata i mówię do was z głębi własne-
go życia. Jest wczesne majowe popołudnie i pada deszcz.
Z okna, przy którym siedzę, widzę zielone góry i białe mgły
1061396
1061396
166
wstające nad żlebami potoków. Zieleń jest żywa, świeża,
kilku dniowa. Jesiony są jeszcze bezlistne. Przed chwilą
w strugach deszczu myszołów z trudem podniósł się z łąki
do lotu. Wśród monotonnego szumu kropel słychać gło-
sy ptaków. Nawołują się, nie cichną, słyszę je nawet przez
drewniane ściany, wśród których siedzę. Poza tym panuje
zupełna cisza i zupełny spokój. Kwitnie na biało tarnina.
Wysoko w lesie kwitną, też na biało, dzikie czereśnie. Jakby
to tu, to tam spadło trochę śniegu albo zebrał się nocny
szron. Czarne kosy z żółtymi dziobami polatują wśród mo-
krej trawy. Pół godziny temu z zarośli wyszedł kozioł. Był
jak brązowy, ciepły cień. Zatrzymał się na skraju otwartej
przestrzeni i po dłuższej chwili cofnął. Miejsce, w którym
stał, wypełnił na powrót deszcz, a jego jakby nigdy nie było.
Widzę to wszystko z dwu okien, nie wstając od biurka. Są
chwile i obrazy, co do których mamy pewność, że nie można
w nich nic zmienić, nic poprawić. Chcemy, by trwały wiecz-
nie, ale one przepadną. Jeśli mamy szczęście, to zginą, bę-
dziemy musieli je porzucić, odejść do dalszego życia, zanim
nas znużą, zanim zapragniemy czegoś innego, czegoś mniej
lub więcej. Jeśli tak się nie stanie, zostaną z nami na zawsze.
Będziemy do nich wracać, by odzyskać siły, a może i wiarę.
Mam pięćdziesiąt dwa lata i mówię do was z daleka. Ten
obraz opisałem specjalnie dla was. Nie zrobiłbym tego, gdy-
bym nie wiedział, że za parę dni będę tutaj z wami.
Jednak gdy patrzę na ten otwierający się na południowy
wschód pejzaż, widzę znacznie więcej, niż mogę i potrafię
opisać. Nie muszę zamykać oczu, żeby gdzieś w głębi doliny,
gdzieś za łagodnym stożkiem Uherca dostrzec całe swoje ży-
cie. Dostrzec swoje dzieciństwo, młodość i dorosłość, które
zaprowadziły mnie w to miejsce, które pozwoliły mi sycić
się tym widokiem. Patrzę na południowy wschód, na zieloną
1061396
1061396
górę i wiem, że krajobraz złożony jest również ze wszyst-
kich uczuć, których doświadczałem, ze wszystkich zdarzeń,
których byłem uczestnikiem, ze wszystkich obrazów, któ-
rych dotknął mój wzrok. Patrzę wskroś góry Uherec i widzę
wszystkich ludzi, których napotkałem, i słyszę ich słowa. Tak
działa życie i dlatego nie można go opisać, nie można go
komuś opowiedzieć. Dlatego chociaż mówimy i słuchamy,
to jesteśmy jak ślepcy i jak głusi. Z opowieści innych poj-
mujemy tylko skrawki, oderwane dźwięki, resztki znaczeń.
Ale nawet one, te okruchy, w jakiś sposób wpływają na nasze
życie. Włączają się w jego nurt i rozpuszczają niczym kropla
krwi w bezmiarze wód. Tak jak – mam nadzieję – zostanie
z wami widok z mojego okna w deszczowe popołudnie.
Wkrótce o nim zapomnicie, zniknie wśród innych chwil
waszego życia, ale pozostanie z wami do końca. Tak jak ten
dzień w starym opactwie zostanie ze mną. Niewykluczone,
że o nim zapomnę, lecz to nie znaczy, że go utracę.
1061396
1061396
168
Ciągnie
Ciągnie mnie. Robi się ciepło, dzień się wydłuża i zaraz mnie
ciągnie. Na wschód. Nic nie poradzę. Odkąd pamiętam.
Wszystko zaczyna się w dzieciństwie. Maj niepostrzeżenie
zamieniał się w czerwiec, upał gęstniał razem z czasem
ostatnich szkolnych dni. I ten czas – tak nieznośny, klaustro-
fobiczny – nagle eksplodował, rozprężał się, przybierając
postać wakacji, które przypominały przecież wieczność albo
nieskończoność. Poprawcie mnie, jeśli było inaczej.
Wtedy wiedziałem, że wyjadę na wschód. Spakuję swój
tobołek z letnimi ubraniami, dopchnę pokątnie jakiś fetysz,
nóż, latarkę, skórzany pas i ostatniej nocy nie będę mógł
spać. Rano ojciec odwiezie mnie na dworzec Warszawa Sta-
dion i przypilnuje, bym nie przepadł w zbitej, wielo głowej,
stunogiej kolejce, która już na godzinę przed odjazdem
autobusu była ciasna, jednolita jak jedno ciało. Ściskałem
swój tobołek i chwilami traciłem oddech wśród tych wszyst-
kich woni, które wydzielał człowieczy stwór podróżujący
na wschód. Czarny tytoń, piwo, kwiatowe perfumy, pot,
wygarbowana skóra, naftalina, drób i ser z opróżnionych
już handlarskich koszy – wszystko mocne i splecione, bo
ludzie żyli bliżej niż dziś. I jeszcze ciemny, oleisty zapach
diesla, który zawsze oznacza podróż.
Potem autobus ruszał. Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn,
Grębków, Węgrów, Sokołów Podlaski, Jabłonna Lacka…
Więc jak była „Lacka”, to gdzieś wokół musiało istnieć
1061396
1061396
169
„ruskie”. Czyli wschód. Wymieniałem te wszystkie nazwy
w myślach z takim przejęciem, jakby to były stacje karawa-
ny, jakby szlak wiódł w głąb najdalszych ziem. Tymczasem
jechałem do krainy dziadków, prababek, ciotek, wujów. Je-
chałem w przeszłość, z której nadeszła teraźniejszość, do
miejsc, gdzie biło źródło mojej krwi.
No i gdy dzień się robi długi, ciągnie mnie jak kiedyś.
Tylko nikt mnie już nie odprowadza. Sam składam cias-
ny tobołek i przemycam do niego nóż. Podklejam mapy
skoczem, żeby ich nie potargał wschodni wiatr. Biorę jak
najmniej, bo to daleko i nigdy do końca nie wiadomo, jak
tam jest, a lekki bagaż to więcej szans. Pięć, siedem tysięcy
kilometrów. Nocą w dole leży bezkresna ciemność i tylko
czasem widać, jak na czerwono płonie tajga. O świcie w ni-
skich, ukośnych promieniach słońca step ma rudą barwę.
Cień samolotu przypomina cień ryby w rzece. Pięć, siedem
tysięcy kilometrów to daleko. Cała noc pod prąd czasu. Ale
z wiekiem po prostu nasz wzrok sięga nieco dalej. Horyzont
się odsunął. Lecz dla mnie to jest wciąż tak, jakbym wyru-
szał niebieskim jelczem z dworca Warszawa Stadion. Wciąż
w tobołku mam latarkę. Poza tym trochę różnych lekarstw
i opaskę wzmacniającą staw kolanowy na wypadek, gdyby
trzeba było wejść na wysoką górę. Poza tym powtarzam
w myślach litanię nazw, które mają siłę pustynnej fatamor-
gany: Ułan Ude, Ułan Bator, Pekin, Jining, Eren Chot, Sajn-
szand… To wciąż przypomina ten dziecinny dreszcz, gdy
wychodziło się rano z domu z postanowieniem, że oto dotrę
dziś „za las” albo na drugą stronę horyzontu. Bo nic nie
budzi większej ciekawości niż pytanie: z czego zrobiony jest
najstarszy świat, ten, w którym jeszcze nas nie było? Taki
jest step, taka jest pustynia i takie są góry, w które prawie
nikt nie chodzi. Takie są nawet Chiny ze swoją wielkością
1061396
1061396
i starością – przyprawiają o zawrót głowy niczym geologia
pomieszana z tektoniką.
W połowie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku siadałem
z wiejskimi chłopakami na wysokim brzegu Bugu. Popijali-
śmy krajowe wino i popalaliśmy najtańsze papierosy. Drugi
brzeg był niski, płaski i rozległy niczym preria w naszej wy-
obraźni. Pasły się stada krów i pojedyncze konie. W którymś
momencie jeden z nas powiedział cicho i tęsknie: „Tam jest
białostockie”.
Ukłucie tej tęsknoty sięgnęło mego serca i czuję je do
dziś. „Tam jest białostockie” w istocie oznaczało „Tam jest
świat”. Potem całe życie szukamy miejsc, w których mamy
nadzieję poczuć to ukłucie.
Ella Maillart napisała w przedmowie do swojej Wysłan-
niczki specjalnej do Mandżurii: „W 1932, jadąc z Moskwy,
dotarłam do położonej na wysokości pięciu tysięcy me-
trów przełęczy, którą pokonałam pieszo, by zatrzymać
się na wschodniej granicy rosyjskiego Turkiestanu. Tam,
ze szczytów Gór Niebiańskich, wreszcie dostrzegłam na
wschodzie, na odległej równinie, mieniącą się żółto pustynię
Takla Makan…”.
Cóż, są chwile, gdy nawet Ella Maillart, wielka szwaj-
carska podróżniczka, przemawia jak podrostek znad Bugu.
I to wystarczy za ukłucie. Jestem spakowany, pojutrze lecę
do Biszkeku.
1061396
1061396
Felietony Cyganie, Dzień na wschodzie Polski, Fabryka, Herta Müller,
Jadąc w literacką trasę przez Niemcy (i Austrię), Koczownicy, Letnia
podróż z córką do krainy dzieciństwa, Marubi, Marzec, Melancholia
przejść, Nagi kraj, Oberek, Podole, Shqipëria po ndryshon, Ślady,
Świąteczna podróż na wschodnią granicę, Targowisko, Terzani,
Wujek, Wyobrażając sobie Kalabrię zostały po raz pierwszy
opublikowane w „L’Espresso”.
816, Czytelnik, Drapieżne, Dziady, Dzikie, Gamba, Palenie, Ptaki,
W Srostkach, Wrzesień, Wykopywanie ukazały się w wydawanym
przez Narodowy Instytut Audiowizualny czasopiśmie internetowym
Dwutygodnik.com w cyklu Z drogi.
9,99, Badziew z betonu, Ciągnie, Hibernatus, Kucając, Licheń.
Zesłanie, Maj, Południca, Utopia, Wysoko. Pusto. Słono, Lewiatan
z ojczyzny – w cyklu Kroniki beskidzkie i światowe w „Tygodniku
Powszechnym”.
Najsłynniejsi Łemkowie świata – w katalogu do wystawy Void
(BWA w Nowym Sączu, w cyklu Galicja. Topografie mitu, kurator:
Anda Rottenberg).
Notatki z podróży [* * * ] opublikowało pismo „Art & Business”,
a Rokendrol „Neue Zürcher Zeitung”.
Z daleka otwierało Festiwal Muzyczno-Literacki „Wege
durch das Land – Paths through the Region” w opactwie Corvay
w Nadrenii Północej-Westfalii.
1061396
1061396
Spis treści
* * *
5
Czytelnik 11
Kucając 14
Gamba 17
Marzec 20
W Srostkach 23
Wykopywanie 27
Nagi kraj 30
Wysoko. Pusto. Słono 33
Wyobrażając sobie Kalabrię 36
816 39
Maj 42
Licheń. Zesłanie 45
Podole 48
Dzień na wschodzie Polski 51
Lewiatan z ojczyzny 54
Ślady 57
Koczownicy 61
Shqipëria po ndryshon 64
Marubi 69
Herta Müller 72
Południca 78
Terzani 81
Fabryka 84
Palenie 87
Letnia podróż z córką do krainy dzieciństwa 91
1061396
1061396
Rokendrol 94
Dzikie 98
Wrzesień 101
Utopia 104
9,99 107
Jadąc w literacką trasę
przez Niemcy (i Austrię) 110
Wujek 116
Targowisko 119
Drapieżne 122
Dziady 125
Stary dom 128
Badziew z betonu 132
Oberek 135
Najsłynniejsi Łemkowie świata 138
Świąteczna podróż na wschodnią granicę 145
Cyganie 148
Melancholia przejść 151
Hibernatus 154
Ptaki 158
Z daleka 161
Ciągnie 168
1061396
1061396
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38 -300 Gorlice
tel./fax +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e -mail: mateusz@czarne.com.pl,
tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,
honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38 -307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e -mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00 -159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e -mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl,
dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl
tel. 504 564 092, 605 955 550
agnieszka.wilczak@czarne.com.pl
Skład: d2d.pl
ul. Morsztynowska 4/7, 31 -029 Kraków,
tel. +48 12 432 08 52, e -mail: info@d2d.pl
Wołowiec 2013
Wydanie I
Ark. wyd. 6,3
1061396