Asz Szalom Czarodziejka z Kastylii i inne opowiadania

background image
background image

Szalom Asz

Czarodziejka z Kastylii i inne

opowiadania

Przełożył Michał Friedman

background image


Czarodziejka z Kastylii

background image


Rozdział pierwszy Ukryte skarby

Po Placu Żydowskim w rzymskim getcie przechodzą! się malarz signor Pastilo.
Piazza di Judea zbudowano z polecenia papieża Juliusza II: wybrukowany był

równymi, gładzonymi kamieniami, zdobiła go wspaniała studnia w renesansowym
stylu. Pastilo, młodzieniec lat około dwudziestu, miał pociągłą twarz i bardzo smutne
oczy. Nierówno przycięte loki spadały mu na ramiona: widocznie nie przywiązywał

zbyt wielkiej wagi do swego wyglądu. Włosy rosły więc sobie, jak chciały, a i broda
na policzkach, zaniedbana ponad miarę, wyglądała zupełnie jak żydowskie pejsy.

Może to właśnie przydawało wyrazowi jego twarzy szczególnego rodzaju
melancholii. Przechadzał się bez określonego celu. Do getta trafił przypadkowo:
włócząc się po brudnych uliczkach wiodących do Tybru, w dzielnicy zamieszkanej od

wieków przez złodziei i ladacznice, po prostu zgubił drogę i nagle znalazł się w
getcie. Urzekły go ciasne, wąskie uliczki, wzdłuż których unosiły się, jakby

zawieszone w powietrzu, wysokie kamienice z wykuszami. Wszystko tu było obce,
nie znane i zarazem interesujące. Uwagę przyciągali Żydzi ubrani w żółte tuniki, z

tegoż koloru znakami w kształcie litery samech noszonymi na piersiach. Kobiety
miały twarze zasłonięte woalami, które przecinały dwa niebieskie prążki, świadczące
o żydowskim pochodzeniu. W ich włosach lśniły brylanty oraz inne cenne kamienie.

Niektórzy mężczyźni nosili długie, aksamitne płaszcze, znak bogactwa i wysokiej
pozycji społecznej posiadaczy, przejęty, być może, od weneckich dożów. Pomiędzy

dorosłymi kręciły się dzieci. Na żółtych tunikach nosiły małe tałesy ozdobione złotym
i niebieskim haftem, kołysane wiatrem cicit muskały dziecięce twarzyczki. Wszędzie
panował niezwykły ruch. Kwitł handel, targowano się zawzięcie, wymieniano

pieniądze, towary krążyły od kramu do kramu. Tu i ówdzie poły
skiwały w słońcu cenne tkaniny: jedwabie i aksamity. Wszystko to przyciągało uwagę

malarza, urzekając oryginalnym kolorytem. Odmienność, a nawet wyraźna obcość
scenerii porywała młodzieńca bez reszty. Miał wrażenie, że przez przypadek znalazł
się w jakimś orientalnym mieście, na bazarze w dalekiej Arabii, w państwie sułtana, o

którym tyle nasłuchał się opowieści marynarzy i kupców odwiedzających kraje
Lewantu, skąd przywozili towary do Wenecji. W pewnej chwili jego wzrok

przyciągnęła postać siedząca na progu domu. Był to szczupły Żyd z pociągłą twarzą
okoloną bujną, zwężającą się ku dołowi brodą. Twarz ta, z niezwykle wysokim
czołem pod spiczastą czapką żydowską, miała w sobie coś ze świętych z

bizantyjskich ikon zdobiących liczne stare kościoły Italii. Zaskoczony Pastilo ruszył w
stronę siedzącego mężczyzny. Im bardziej zbliżał się do niego, tym pewniej człowiek

ów wydawał mu się podobny do świętych na ikonach. Pod łukowatymi brwiami
osadzone były niebieskie oczy sprawiające wrażenie zastygłych w bezruchu. Nie

siedział wcale na progu, lecz na dolnej części rozkładanych drzwi kramu,
przypominającej raczej ladę. Pośród rozłożonych na niej bel sukna zasiadał wy-
godnie ów kupiec, który wzbudził zainteresowanie malarza. Za nim piętrzyły się w

nieładzie różne gotowe szaty, stare i nowe, kolorowe tuniki i mieniące się barwą krwi
jedwabie. Niektóre tkaniny lśniły w promieniach słońca, a przy najbliższym

poruszeniu wydawało się, jakby zrzucały z siebie łuski ryb lub motyle skrzydełka.
Kiedy Żyd dostrzegł nadchodzącego młodzieńca, prędko zgarnął towar z lady,
starając się go ukryć pod szerokimi połami swego płaszcza.

— Bądź pozdrowiony, szlachetny panie! — powitał nadchodzącego, nim ów

zdążył zatrzymać się przed kramem.

— Bądź pozdrowiony, panie Żydzie — odpowiedział Pastilo. — Nie chowaj swoich

jedwabi. Nie jestem poborcą podatkowym w służbie papieża ani nadzorcą z ramienia
Świętego Kościoła. Nie przyszedłem tutaj, aby

background image

przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem malarzem, obywatelem Republiki

Weneckiej. Pełnię urząd u jego eminencji kardynała Wenecji. Do waszego getta
przyszedłem, by kupić jedwabna materię. Odzieję w nią modele pozujące mi do

fresków w kaplicy klasztornej. Pokaż mi, proszę, twoje materiały. Zapłacę za nie
dobrymi, złotymi dukatami — potrząsnął skórzanym, pękatym mieszkiem
zawieszonym u pasa.

Kiedy kupiec usłyszał słowo Wenecja, natychmiast poczuł sympatię do

przybysza. Wenecja bowiem w owym czasie była ratunkiem dla wszystkich

marranów i Żydów jęczących pod papieskim jarzmem. Mimo to nie opuścił go lęk,
bowiem surowe prawo zabraniało Żydom handlować z chrześcijanami:

— Szlachetny panie, wybacz moje słowa! Wielmożny pan zapewne doskonale wie

o tym, że Ojciec Święty Paweł IV, oby Bóg dał mu długie życie i użyczył zwycięstwa
nad wszystkimi jego wrogami, zabronił nam sprzedawać towary chrześcijanom.

Dlaczego więc wystawiasz na próbę biednego Żyda? Każde pieniądze są pokusą, a
cóż dopiero prawdziwe, złote dukaty weneckie, przyjmowane we wszystkich krajach

sułtana. Przypuszczam bowiem, że właśnie takie zawiera twoja sakiewka? — zapytał
podstępnie, cickawy jaką monetą płaci malarz.

— Zgadłeś, prawdziwe wewneckic dukaty — powiedział Pastilo potrząsając

mieszkiem. — Pieniądze honorowane w krajach rządzonych przez sułtana. Nic są to
te na pół ołowiane monety bite przez papieża, które jego poddani muszą przyjmować

i uznawać za szczerozłote — zaśmiał się. — Nie bój się, możesz śmiało sprzedać mi
swoje towary. Są przeznaczone dla kardynała Wenecji. Wcnecjanie — mrugnął
znacząco — umieją dochować tajemnicy. A ponadto, jak ci wiadomo, Ojciec Święty

zabronił tylko prostemu ludowi handlować z Żydami. Własnej osoby i kardynałów nie
miał wcale na myśli. Dla siebie samego nie ustanawia się praw.

— A więc to dla kardynała Wenecji! Któż by śmiał ukryć swoje skarby przed jego

eminencją? Niech szlachetny pan wejdzie do środka. Posiadam tkaniny godne
zdobić pałac sułtana — z tymi słowy kramarz podniósł się ze swego miejsca przy

oknie i po chwili ukazał się w otworze małych, ukrytych drzwi, którymi wpuścił ma-
larza do środka.

Pastilo przecisnął się przez wąskie wejście. Był zaintrygowany. W sklepie

panowała ciemność, dostrzegł tylko niską belkę zwisającą mu nad głową. Ścian nie
widział, rozpływały się jakby w mroku. Tylko tu i ówdzie wyłaniał się jakiś kąt

oświetlony nikłym płomykiem lampki oliwnej. W jej blasku materie mieniły się różnymi
kolorami. Oto błysnął ogniem kawał czerwonego aksamitu. Wzięty do ręki, marszczył

się tworząc fałdy, w których ukrywała się właściwa mu barwa. Obok skrzył się i
błyszczał jakiś inny, nie znany materiał. W sklepie pełno było najrozmaitszych

towarów. Tymczasem Żyd przytaszczył skądś ciężki kufer, a kiedy go otworzył,
zdumionym oczom malarza ukazały się skarby: tkane we wzory i haftowane, włoskie
i wschodnie jedwabie, aksamity, brokaty mieszały się niezwykłą tęczą barw. Żyd

dobywał z kufra jedną sztukę jedwabiu za drugą i podchodził z nimi do małego,
zakratowanego okienka, przez które wpadało do wnętrza skąpe światło, aby Pastilo

mógł lepiej obejrzeć towar.

Wenecki malarz, przyzwyczajony do barw jedwabiu używanych w rodzinnym

mieście, nie mógł oderwać wzroku od cudów żydowskiego kupca. Oszałamiające

piękno tkanin zniewoliło jego oczy. Upijał się kolorami niczym starym, znakomitym
winem. Podziwiał perskie jedwabie, połyskujące jak węże wijące się przed atakiem,

błyszczące, jakby wysadzane diamentami. Były też inne, mające w sobie coś z
tajemniczego czaru perły. I aksamity koloru czerni głębokiej jak noc, jak odmęty
oceanu obok aksamitów barwy bursztynu. A kiedy Żyd unosił je do światła,

background image

malarzowi wydawało się, że to promienie słoneczne zastygły w gładkiej tkaninie i
spływały z rąk Żyda złocistą kaskadą.

background image

Skąpe światło padało również na białą brodę i blade czoło stojącego przy okienku

kupca. Pastilo był zachwycony rysami tej twarzy: w mdłym oświetleniu nabrała
nieziemskich znamion świętości. Malarz zapomniał zupełnie o celu swojej wizyty.

Piękna fizjonomia Żyda podniecała jego artystyczną wrażliwość. Aby zyskać na cza-
sie i móc obserwować go dłużej, prosił o pokazanie coraz to nowych tkanin. Miał
zamiar wykorzystać te rysy przy malowaniu postaci jednego ze świętych. Wnet jed-

nak zdał sobie sprawę, że ta niezwykła twarz należy do niewiernego. Jako pobożny
chrześcijanin szybko porzucił swój zamiar, poza tym zainteresowało go jeszcze coś

niecodziennego.

Od chwili wejścia do sklepu słyszał jakiś głos. Zdawało mu się, że dochodzi z

daleka, przenika przez mury... Był to głos kobiety. Przypominał trochę śpiew, trochę

rozmodlenie. I chociaż niewyraźny i daleki, to młody człowiek odróżniał w nim obce,
niezrozumiałe słowa. Nie pojmował ich znaczenia, ale uchwycił czułą miękkość i

tkliwość głosu. Jeszcze wcześniej spostrzegł w jednej z bocznych ścian sklepu małe
wewnętrzne okienko, w którym migotało światło. Zrozumiał, że w głębi znajdują się

pokoje mieszkalne i stamtąd właśnie dochodzi śpiewny głos kobiecy. Kusiło go, by
przekonać się, co jest po drugiej stronie. Nie znalazł jednak pretekstu, aby spojrzeć
przez okienko. Żyd zatrzymywał go w tym samym miejscu i pokazywał bez przerwy

swoje tkaniny. Pastilo jednak nic zdradzał już żadnego zainteresowania towarem.
Zajęty był nasłuchiwaniem głosu dobiegającego zza ściany. Wsłuchiwał się w

brzmienie frazy, starał się pochwycić ton słów. To nic. że ich nie rozumiał. Nieważne,
źe także melodia była obca. Słyszał przecież w tym głosie jakieś dziwne drżenie, ale
także spokojną głębię, wzniosłą szlachetność i delikatność. Wreszcie nadarzyła się

okazja, aby zliżyć się do okienka. Kupiec rozpakowywał właśnie kolejną skrzynię,
zajmował się odbijaniem zapieczętowanych klamer. Pastilo szybko podszedł do

wewnętrznego okna, zajrzał przez nie i nie
mógł już oderwać wzroku. W świetle srebrnej lampy oliwnej ujrzał siwego jak gołąb
starca, owiniętego chustą. U jego stóp siedziała na ławeczce dziewczyna i śpiewnym

głosem czytała mu książkę. Starzec był chyba niewidomy. Oczy miał zamknięte,
twarz pooraną zmarszczkami. Pojedyncze pasemka białej brody lekko falowały.

Twarzy dziewczyny malarz początkowo nie dostrzegł. Była pochylona nad książką
opartą na kolanach. Widział tylko fałdy niebieskiego aksamitu, który okrywał jej
krągłe ramiona.

W świetle oliwnej lampy, umocowanej na grubej belce u pułapu, jej włosy mieniły

się tymi samymi kolorami, co aksamit sukni. Pastilo odniósł wrażenie, źe na dziew-

czynę opadła perłowa rosa poranka. W pewnej chwili czytająca odwróciła głowę,
jakby wyczuła, źe ktoś ją obserwuje. Ogarnięta niepokojem, rozejrzała się wokoło,

szukając intruza. Nie zdążyła jeszcze zauważyć w okienku malarza, za to on na
mgnienie oka zobaczył jej twarz.

Niezwykła tkliwość ścisnęła mu serce. Łzy zaćmiły wzrok. Uczuł, źe ogarnia go

nieomal ekstatyczne uczucie wdzięczności dla Boga. Miał przed sobą zjawisko praw-
dziwie cudowne. Wpatrywały się w niego oczy pełne rezygnacji i pokory. Nigdy

jeszcze nie widział oczu równie smutnych smutkiem nie z tego świata, nie mającym
źródła w ludzkiej boleści. Podłużnym kształtem przypominały oczy egipskich
chłopców, z długimi, drżącymi rzęsami, na starożytnych malowidłach. Wyraz oczu

dziewczęcia przywodził na myśl wzrok schwytanego gołębia, budzący litość
graniczącą z bólem. Jej czoło było wypukłe, okrągłe i wysokie jak czoło świętej Anny

Leonarda da Vinci. Wyraźnie odziedziczyła je po dziadku. Szczupłe policzki czyniły
tę twarz delikatną i szlachetną. Ze szczególnym wdziękiem wykrojone usta miały w
swym idealnym rysunku linię niewysłowionego bólu, niepojętego smutku. Bardzo

background image

drobne wargi robiły wrażenie kiedyś zrośniętych, a później rozciętych po to, aby
otworzyć usta. Ten, kto dokonał owego cięcia, zrobił to z wielką tkliwością i miłością,

tak jak potrafi tylko ręka

background image


mistrza. Podobnie otwierają się płatki młodych, ledwo rozwiniętych czerwonych

pąków. Usta dziewczyny zamykały się także na wzór kwiatu stulającego się przed
nocą, kiedy czuje chłód wieczoru. Kiedy spoglądała dokoła, malarzowi zdawało się,

że więcej widzi ustami niż oczyma. Pastilo czuł, źe do jego serca sączy się łagodna
melancholia i dziwna radość. Pomyślał, źe to nie jawa, ale senne marzenie.
Wszystko razem: światło lampy oliwnej, migotliwy blask szlachetnych tkanin, cienie

sunące po ścianach sklepu upoiły go i zawładnęły bez reszty wyobraźnią
młodzieńca.

Dziewczyna, ujrzawszy twarz obcego człowieka w okienku, nie zdawała się

odczuwać strachu ani zdziwienia. Podniosła się tylko ze swego miejsca. Ciężki
aksamit otulał jej postać. Rozległ się cichy dźwięk poruszonych klejnotów. Włosy

zwinięte w loki opadły na ramiona i stopiły się z ciemnym aksamitem sukni. Podeszła
do starca, obejmując go długimi, pięknymi, toczonymi rękoma. Nagle cała scena

zniknęła, rozwiała się jak miraż. Przed oczyma malarza błysnęły złoto i błękit. Kupiec
zasłonił okienko następną sztuką jedwabiu. Wnętrze domu było niewidoczne.

— Prawdziwy adamaszek florentyński — powiedział Żyd wskazując na tkaninę —

przetykany złotem i purpurą.
Rozdział drugi Święte milczenie

Pastilo szukał sposobności, aby ponownie spotkać się z dziewczyną, którą ujrzał
przez okienko w sklepie. Taka okazja jednak się nie nadarzyła. Za każdym razem,

gdy zjawiał się w getcie, zastawał dom na Piazza di Judea zamknięty. Kramu już w
tym miejscu nie było, i nawet ślad nie pozostał po rozkładanych drzwiach. Dom
zdawał się martwy. Małe górne okienka były z zewnątrz gęsto okratowane, a od

środka zasłonięte firankami. Nie można było dociec, czy w ogóle ktoś tu mieszka.

Na małym, targanym wiatrem proporcu, umieszczonym na żelaznym drągu,

malarz dojrzał godła Kastylii. Znak był zatarty. Sąsiedzi niczego nie wiedzieli. Żydzi
bali się obcego i zbywali jego pytania. Udało mu się tylko tyle dowiedzieć, źe Żyda z
owego domu zwano kupcem z Kastylii. Był to ponoć człowiek bogaty, przedstawiciel

wielkiej firmy należącej do donny Gracji Men- dozy, marranki i matki marranów, która
osiadła w Konstantynopolu, skąd prowadziła handel z wieloma krajami.

Pewnego dnia Pastilo znów znalazł się na Placu Żydowskim w getcie. Była to

chyba sobota, plac był bowiem wyludniony. Domy pozamykano, w ciasnych uli-
czkach z rzadka mignęła jakaś postać, nawet okna ziały pustką. Nagle ciszę

dzielnicy zakłóciły rozpaczliwe krzyki. Pastilo rozejrzał się dookoła i zobaczył, że
strażnicy papiescy i żołnierze w służbie Kościoła wywlekają z domów dziewczęta i

chłopców i uprowadzają ze sobą. Rodzice żegnali porywanych płaczem i
zawodzeniem, krzyczeli coś do nich w niezrozumiałym dla malarza języku. Wtem

Pastilo wzdrygnął się. Drzwi kramu w domu kupca kastylijskiego. dotychczas na
głucho zamknięte, nagle się otworzyły. Po chwili ukazała się w nich kobieca postać.

W pierwszej chwili malarz nie wierzył własnym oczom. Była to ta sama

dziewczyna, którą widział przez okienko w sklepie kupca. Wiodło ją dwóch żołnierzy

background image


z oddziałów Kościoła. Pastilo nie mógł dostrzec twarzy uprowadzanej, gdyż kryła ja

zielona chusta, długa aż do stóp, charakterystyczny element stroju Żydówek. W pew-
nym momencie, pochylając się ku ziemi, odsłoniła welon. Zdążył zauważyć jej

kształtny głowę podobną do świeżego, pięknego jabłka. Za dziewczyna stąpał
kupiec, również z pochylonym czołem. Minął malarza, nie obdarzywszy go nawet
spojrzeniem.

Pastilo ruszył w ślad za nimi. Pochód zmierzał w stronę kościoła San Angelo, nad

którego wejściem, podobnie jak na bramie getta, widniał pod krzyżem napis wzięty z

Księgi proroka Izajasza: „Codziennie wyciągam ręce do upartego narodu". Świątynię
tę zbudowano specjalnie na obrzeżach getta, ponieważ dawny nakaz papieski zo-
bowiązywał Żydów do odwiedzania kościoła w każdą sobotę po południu i słuchania

kazań chrześcijańskich duszpasterzy. Żydzi jednak nigdy tego nie przestrzegali,
omijając nakaz za pomocą łapówek, poza tym znaleźli dziesięciu batlanów, którzy

wypełniali za nich ten niezgodny z sumieniem obowiązek. Cała dziesiątka co sobotę
przychodziła do kościoła i wysłuchiwała kazań księży. Bogiem a prawdą, wielu z nich

cierpiało na głuchotę, pozostali zawczasu zatykali sobie uszy, aby nic słyszeć
kazania. Podczas pontyfikatu Klemensa IV, gdy w Rzymie przebywał Szlorno
Molcho, cieszący się wielkimi względami w pałacu watykańskim, nakaz ten został

uchylony i kościół w getcie zamknięto. Co więcej, papież zaniechał prześladowania
marranów. Jednak za czasów Pawła IV, zwanego przez Żydów papieżem Hamanem,

powrócono do dawnych praktyk. Papież mianował proboszczem u San Angelo
przechrztę Józefa Maro. Potrafił on zadbać o to, aby wszyscy Żydzi zamieszkali w
getcie stawiali się w każdą sobotę w kościele. Ludzie bali się przede wszystkim o

dzieci, bo Józef Maro słynął z kra- somówstwa, a także z niezwykłego daru
przekonywania. Uchodził za jednego z najlepszych kaznodziejów we Włoszech. Z

tego właśnie powodu każdej soboty, kiedy nie wystarczali batlani, dorośli Żydzi
ukrywali dzieci
i sami stawiali się w kościele. Byli pewni, że nie ulegną żadnym wpływom. Józef

Maro chciał jednak mieć za słuchaczy właśnie młodzież, pragnął niewinnych i czys-
tych serc. Posyłał więc żołnierzy pozostających w służbie Kościoła do domów

żydowskich, aby siłą doprowadzali ukryte dzieci.

Kiedy Pastilo w ślad za kupcem i dziewczyną wszedł do świątyni, zastał tam tłum

ludzi. Kościół przypominał synagogę: wokół roiło się od hebrajskich napisów. Prze-

ważały cytaty i wersety z Księgi Proroków, zawierające aluzje do religii
chrześcijańskiej. Pośrodku wschodniej ściany wznosiła się bogato zdobiona Arka

Przymierza. Nad nią umieszczono wielki srebrny krzyż. Ogromne świece w
żydowskiej menorze płonęły przed świętym obrazem... Józef Maro w tałesie stał na

bimie przed Arką. W jednej ręce trzymał zwój Tory, w drugiej krzyż. Przemawiał do
Żydów.

Mówił w ich języku, w dialekcie kastylijskim. Cytował wersety z Biblii, Talmudu i

midraszy. Przytaczał argumenty nawet z ksiąg kabalistycznych. Straszył piekłem i
obiecywał raj. Barwnie opisywał męki i cierpienia piekielne oraz rozkosze raju.

Wskazywał na mizerię położenia Żydów, mówił, że są przedmiotem upokorzeń, a ich
religia jest wyśmiewana.

— A gdzież on jest, wasz Bóg? — wołał z przejęciem. — A gdzież jest ten wasz

Mesjasz? Dlaczego nie odzywa się? Dlaczego nie daje znaku? Czym jesteście gorsi
od gojów? Dlaczego uczynił z was przedmiot drwin i pogardy?

Wyciągnął ku słuchaczom zwój Tory, krzyż, i prosił: Chodźcie, podejdźcie,

schrońcie się pod ich opieką!

background image

A jego głos był głęboki i ciężki niczym metal. A oczy jego płonęły. A twarz jego

była blada i zasmucona. Na słuchaczy padł strach, ogarnęła ich trwoga.

Obok kaznodziei zasiadał notariusz papieski z gęsim piórem w ręku. Przed sobą

ułożył stos pergaminowych kart. I gdy którykolwiek Żyd zbliżył się do podium i po-

chylił głowę pod strumień wody święconej, natychmiast

background image


otrzymywał świadectwo nadające mu prawa obywatelskie miasta Rzymu. Na ich

mocy stawał się wyłącznym spadkobiercą całego mienia swego ojca, które na rozkaz
papieża zostało niegdyś skonfiskowane Żydom mieszkającym poza murami getta.

W pierwszej ławce, na wprost księdza, siedziała dziesiątka batlanów. Wśród nich

Chaim Adoni i Mordechaj Alfi, trefnisie getta. Występowali na weselach i innych
uroczystościach w „tańcu śmierci", a tej soboty Właśnie spadł na nich obowiązek

reprezentowania gminy żydowskiej w kościele.

Chaim Adoni, człowiek całkiem jeszcze młody, udawał, że boli go ząb, więc

owinął spuchnięty rzekomo policzek wełnianą płachtą tak wielką, że wystarczyłaby
na uszycie całego ubrania. Naturalnie zakrywała także uszy, więc głos księdza nie
dochodził do świadomości Chaima. Pewnie nawet grzmot armatni nie przebiłby się

przez tę chustę.

Natomiast Mordechaj Alfi omotał skronie białym ręcznikiem, przytrzymującym

plasterki cytryny. Niby to głowa go bolała. Również jego uszy nie miały szczęścia
usłyszeć nawet ułamka homilii księdza. Józef Maro spur- purowiał. Zstąpił z bitny:

Podetknął żartownisiom pod nos krzyż i pięścią zmusił ich, aby nań spojrzeli. Po
czym zerwawszy płachtę i ręcznik nakazał obu ucałowanie krzyża. Podnieśli lament
udając, że cierpią niewymownie. W rezultacie wyrzucono ich z kościoła.

Ksiądz podniósł głos. Jego twardy ton przeraził dzieci:
— Litości! Miejcie zmiłowanie nad waszym potomstwem. Nie narażajcie na wstyd i

hańbę. Nie wystawiajcie na pogardę i prześladowanie całego świata. Dajcie im
schronienie pod ramionami krzyża!

Dzieci tuliły się do rodziców. Tłum pomrukiwał. Ojciec synowi, matka córce

powtarzali szeptem jedno zdanie: „Szma Israel!" I stało się, że słowa te nabrały mocy
czarodziejskiej. Zadrżały serca w piersiach. W uszach odezwał się głos odwieczny,

przekazywany z pokolenia na pokolenie. Przed oczyma pojawiły się płonące stosy,
ludzkie ciała zamieniające się w popiół... Ujrzeli oczy ofiar, wielkie, rozszerzone
źrenice. Dobiegały z płomieni ostatnie słowa ginących: „Szma Israel!"

I trwali tak wszyscy: młodzi, starzy, dzieci z głowami pochylonymi ku ziemi. Z ich

warg dobywał się ledwo słyszalny szept — „Szma Israel!"

Józef Maro poczuł lęk i oniemiał. Drżał. Krew zaszumiała w jego żyłach, usłyszał

swój własny szept: „Szma Israel!"

W rogu kościoła stał Pastilo, przerażony tym, co usłyszał i zobaczył. Zdumiewał

go widok pochylonych dzieci, zamarłych w bezruchu. Żadna dłoń nie drgnęła, żadne
spojrzenie nie padło na wyciągnięty ku tłumowi krzyż. A przecież znak ten miał im

przynieść ratunek na tym i na tamtym świecie. Proboszcz w San Angelo nie rozu-
miał, dlaczego nic chcą przyjąć wiary chrześcijańskiej, co oznaczałoby kres

wszelkich kłopotów i cierpień synów Izraela, wiary, która jest, poza tym,
najsłuszniejsza i najprawdziwsza. Dlaczego? Dlaczego?!

Młody malarz nic odrywał wzroku od kupca i jego towarzyszki. Serce biło mu

mocno. Przez chwilę wydawało się, że dziewczyna wyciągnie ręce ku krzyżowi. Nic
takiego jednak się nie zdarzyło. Skłoniła głowę ku ziemi, podobnie jak uczynili

wszyscy zebrani w kościele. Wargi jej poruszały się.

— A przecież jest lak bardzo chrześcijańska, taka szlachetna i pobożna —

pomyślał. — Czyż nie wygląda zupełnie jak nasza Madonna? Jak Święta Dziewica,

do której Bóg przychodzi, by się z nią zespolić?

Dostrzegł na twarzy dziewczyny wielki żal. Bezbrzeżny ból, ponadludzki ból

wyrażały drobne usta. Cierpienie świata malowało się w smutnych oczach. Jej
wysokie, wypukłe czoło zdawało się naznaczone boskim znamieniem. Zapragnął
paść na kolana przed nią, wznieść ku niej ręce i modlić się: „Święta Maryjo, niewinna

background image

i czysta. Ty, która czuwasz nad czystością dusz. Ty, która dźwigasz ból całego
świata, miej litość, okaż miłosierdzie!"

background image

|0d pierwszego spotkania nie opuszczała go myśl, aby

I namalować dziewczynę jako Święta Marię, Matkę Bożą. Wyglądała zaiste niczym
matka Boga. Ta, której Bóg się objawił, miała zapewne równie smutne oczy.

Podobny wyraz bólu musiał się rysować wokół jej ust. Z twarzy Madonny można było
wyczytać nieskończone miłosierdzie i litość dla naszych cierpień.

Przed takim obliczem ludzie będą padali na kolana. Będą [wznosili ręce w

modlitwie. Z oczu Madonny spłynie w serca ludzkie szlachetność zrodzona z
cierpienia i bólu, cicha, czysta miłość do wszystkich i wszystkiego, serdeczna goto-

wość do bezgranicznego przebaczania i wszechogarniające miłosierdzie. Dokładnie
takich uczuć doznawał młody malarz, napotkawszy spojrzenie dziewczęcia.

Pastilo był prawdziwym wenecjaninem. Nienawidził Rzymu, owego Rzymu z

triumfującym, sytym, pańskim obliczem. Nienawidził jego sztuki, a przede wszystkim
ubóstwianego Rafaela, który podbił chrześcijański świat pięknem swych ciał

kobiecych.

Ach, Wenecjo, miasto znane żaglowcom wszystkich mórz! Ach, Wenecjo,

podobna do boskiego snu, zaklętego w białym marmurze. Wenecjo, twoje kościoły i
pałace zdają się mieć skrzydła, unoszące je w niebo i pozwalające szybować na
błękicie.

Lecz bardziej jeszcze ubóstwiał malarzy weneckich. Jego nauczycielami byli

Tintoretto, Giovanni Bellini, choć wiele zawdzięczał staremu Fra Angelico; obrazy

Matki Bożej pędzla tego „anielskiego" zakonnika podziwiał we Florencji. Dla Pastila
był to pierwszy artysta, który sprowadził na ziemię niebiańskie postacie i przyodział
je w bezbronność dzieci.

Rzym jednak został podbity przez Rafaela. Całe Miasto, cały świat chrześcijański

klęczał i modlił się przed jego Madonnami, choć.wiadomo było, że pozowała artyście

ówczesna ukochana — córka piekarza. Przykuł Rafael do swego pędzla wszystkich
malarzy, którzy przyszli po nim. Każda Madonna musiała być podobna do piekarzów-
ny z Rzymu. Jeśli było inaczej, twórca umierał z głodu.

Pastilo, jak i wielu innych młodych artystów, buntował się już od dawna przeciw

„jedynowładztwu" Rafaela. Doszedł do wniosku, że kobieta, którą Bóg wybrał, aby

łagodziła ból świata, powinna była uosabiać nie tylko doskonałą ludzką piękność i
bezgraniczną miłość macierzyńską. Nie, po stokroć nie! Musiała odznaczać się
przede wszystkim głębią duchową. Umieć poświęcić miłość matki dla wyższego celu,

dla bezbrzeżnej miłości do całego świata. Mieć twarz promieniującą owym mi-
stycznym ciepłem, które uwalnia patrzącego z więzów ziemskich uczuć, ludzkiego

poczucia piękna i przenosi go w świat wartości ponad miarę człowieczą, wartości
niepojętych.

Wszystko to wyrażały rysy żydowskiej dziewczyny mieszkającej w domu kupca

kastylijskiego. W jej twarzy Pastilo dostrzegł właśnie owo niepojęte piękno, które
odkrywa przed nami niezgłębione tajemnice świata. Przed tym obliczem ludzie będą

doznawać chwil uniesienia, a w ich czystych sercach nie będzie miejsca dla
drobnych zachcianek, błagań o szczęście doczesne. Bo

0 takie właśnie szczęście modlą się tłumy przed Madonnami Rafaela. A to trzeba
inaczej, całkiem inaczej! Twarz jego Madonny ma nakłonić ludzi do uwolnienia się od
osobistych pragnień, skłonić do próśb o szczęście wyższego rodzaju, o zbawienie.

Ale jak to zrobić? Jak on, dobry chrześcijanin, może namalować Matkę Boga na
podobieństwo córki niewiernego? Jak dobrzy chrześcijanie będą mogli klękać przed

obrazem żydówki?

Wnet jednak przypomniał sobie dzieje Chrystusa. Czyż sam Bóg nie wybrał córki

tego narodu? Czy nie Ona właśnie, uosobienie wiecznej czystości, Matka Boga,

background image

należała do owego ludu? W tym przecież zawiera się tajemnica narodu, który wybrał
Bóg, aby z niego przyszło zbawienie świata. Wśród córek tego ludu znalazł właśnie

owo tak długo poszukiwane uniwersalne piękno.

Malarz stanął w drzwiach kościoła i czekał na kupca

1 dziewczynę. Kiedy pojawili się, padł przed nią na kolana:

background image

— Och, madonno, ty, która masz twarz promieniejącą pobożnością i

szlachetnością, ty, która napełniasz serca samą wzniosłością, nie masz prawa
ukrywać jej przed światem! Bóg cfją dał, abyś uczniła ludzi piękniejszymi i

szlachetniejszymi. Chcę cię namalować. Chcę, by obraz Bożej Rodzicielki w kaplicy
przyklasztornej miał twoje oczy, czoło, usta... Ludzie będą patrzeć w twoją twarz. Z
czystymi sercami będą wznosić modły. Pozwól mi stworzyć dzieło ku chwale Imienia

Pana.

Dziewczyna milczała. Nisko pochyliła głowę, jak w kościele podczas kazania

księdza. Wysłuchała artysty z lękiem i szacunkiem. Po czym lekkim krokiem podą-
żyła za opiekunem. Wciąż pochylała głowę. Pastilo wciąż klęczał.
Rozdział trzeci Klątwa

W maju 1556 roku na mocy rozporządzenia papieża, namiestnika Jezusa Chrystusa,
na stosach inkwizycji spłonęło dwudziestu sześciu marranów. Tych zaś, którzy

opowiedzieli się za pozostaniem przy wierze chrześcijańskiej, zakuto w kajdany i
zesłano na Maltę i inne wyspy. Ognie płonące w Ankonie wzburzyły Żydów na całym

świecie. Najbardziej przejęci byli żyjący w diasporze we Włoszech.

Od wielu, wielu lat marrani z Hiszpanii i Portugalii, uciekając przed krwawymi

prześladowaniami, szukali schronienia w miłujących pokój państwach Italii, w których

panował wówczas duch renesansu i humanizmu. Papieże Klemens VII, Paweł III i
Juliusz III zezwolili przybyłym marranom powrócić na łono wiary żydowskiej. Mogli

zatem przyjąć znów dawne imiona i prowadzić żywot zgodny ze swoimi zwyczajami.
W wolnej Republice Weneckiej powitano ich z otwartymi ramionami. Osiadli w
Wenecji, nawiązali stosunki handlowe ze współwyznawcami w krajach rządzonych

przez sułtana i znacznie przyczynili się do wzbogacenia Republiki. Księstwa Ferrara i
Urbino pozazdrościły Wenecji i aby zachęcić Żydów do osiedlenia się na swoich

terytoriach, zapewniły im dodatkowe przywileje, m.in. zezwoliły na budowę synagog i
założenie żydowskich drukami. W owym czasie było to przejawem najwyższej
tolerancji.

W Ferrarze, tym małym raju ziemskim, gdzie książęta zgromadzili wokół siebie

poetów i malarzy, a na dworze dyskutowano częściej o poezji Wergiliusza i Dantego

aniżeli o sprawach państwowych, marrani odgrywali nader ważną rolę. Byli
ministrami handlu i skarbu, zajmowali też wysokie stanowiska w życiu społecznym.

W roku 1553 papież Juliusz III na podstawie donosu przechrzty Józefa Maro i z

poduszczenia kardynała Ca- raffy nakazał spalić publicznie w Rzymie wszystkie księ

background image


gi żydowskie z wyjątkiem Zoharu. Wówczas Żydzi z Wiecznego Miasta oraz innych

miast włoskich przewieźli je po kryjomu do Ferrary i Urbino, by przechować u
marranów. W ten sposób ocalono część ksiąg od zagłady.

Potem zasiadł na tronie papieskim Paweł IV i wszystko zmieniło się. Na

podstawie tajnego rozkazu marrani mieszkający w papieskim porcie Ankona
osadzeni zostali w lochach inkwizycji, gdzie poddano ioh torturom. Wielu z nich było

obywatelami tureckimi, przebywającymi akurat w tym czasie w Ankonie w sprawach
handlowych. Niektórzy w ostatniej chwili zdołali znaleźć ratunek w sąsiednich

księstwach, gdzie władza papieża nie sięgała. Większość jednak została zamęczona
przez inkwizycję.

Był to chyba pierwszy stos wzniecony przez inkwizycję na terenie Italii. Blady

strach padł na żydów, również marranów.

W domu reb Josefa Pinsi, tak bowiem nazywał się kupiec z Kastylii, zbierali się

po kryjomu marrani, aby odprawiać modły i szukać dróg ratunku. Przychodzili
również Żydzi. Wprawdzie nic było jeszcze wyraźnych prześladowań, jednak prawie

wszystkie synagogi, poza jedną, zamknięto. Sięgnęli więc Żydzi i marrani po stary,
wypróbowany w Hiszpanii i Portugalii sposób. Zbierali się w największej tajemnicy i
wspólnie modlili się i radzili.

Josef Pinsi był w Rzymie przedstawicielem donny Gracji Mendozy, która zdołała

wraz ze swoim zięciem Josefem Nassi i pięciuset marranami i żydami wyrwać się z

rąk inkwizycji i uciec z częścią majątku z Ferrary do Konstantynopola. Resztę jej
kosztowności zagarnęli jako „pożyczki" król Francji, papież oraz niektórzy książęta.
Donna Gracja umknąwszy prześladowcom prowadziła dalej, rzecz jasna w utajeniu,

interesy z portowymi miastami Italii. Posyłała do nich z Konstantynopola statki
załadowane towarami, a we wszystkich włoskich portach miała swoich

przedstawicieli handlowych; byli oni jednocześnie „ambasadorami" marranów.
Ludzie ci dostar
czali donnie Gracji wiadomości o losie jej współwyznawców i pomagali

prześladowanym w ucieczkach do krajów rządzonych przez sułtana.

W głębokiej piwnicy domu kupca Josefa Pinsi zebrali się Żydzi rzymscy. Był

wieczór po upalnym dniu. Miasto nad brzegami Tybru już spało. Kręte, szare uliczki
getta tonęły w ciemnościach. Nieme kamienice przypominały olbrzymie cienie. U
wylotu ulic i w zaułkach można było dojrzeć samotne sylwetki, znikające raptownie w

okolicy tajnego wejścia do piwnicy Josefa Pinsi.

Wnętrze piwnicy było oświetlone — zapewne był to jedyny jasny punkt w całym

getcie. W dużych, srebrnych menorach płonęły świece. Pod ścianami piwnicy stali
lub siedzieli starsi i. młodsi mężczyźni. Szeptem wymieniali uwagi, naradzali się. Ich

czarne stroje i nakrycia głów rzucały na ściany dziwne, przejmujące trwogą cienie.
Nagle rozmowy ucichły. Obecni zbili się w gromadę.

Otwarły się drzwi. Do piwnicy wszedł znany już nam, stary, ślepy Żyd. I chociaż

jego oczy były martwe, to jednak bił z nich blask, dziwna jasność, jakby dostrzegał
tylko wielkie rzeczy tego świata. Jakby już widział ostateczny triumf ziemskiej

sprawiedliwości. Wiodła go za rękę owa anielsko piękna dziewczyna. Nazywała się
Jełta. Była wnuczką starego ślepca, którego zwano Jaków Medigo, a który nosił
nazwisko znanego rodu Abarbanel. Marrani i żydzi w Rzymie uważali go za swego

przywódcę. Jego rodzina prawie doszczętnie wyginęła — syn i synowa na stosie, a
wielu krewnych, tułających się po świecie, padło ofiarą piratów i zostało sprzedanych

na targach niewolników. Dzieci siłą ochrzczono i ślad po nich zaginął. Z całej rodziny
pozostali tylko ślepiec i jego wnuczka. Byli na utrzymaniu Josefa Pinsi, powiernika
donny Mendozy.

background image

Wraz ze starcem weszli do piwnicy dwaj posłańcy do Żydów rzymskich. Jeden z

nich przybył z Ankony, drugi pochodził z Konstantynopola i oficjalnie był posłem suł-

tana Sulcjmana do papieża. Miał interweniować w sprawie poddanych tureckich.
Donna Mendoza skorzystała z tej okazji i zleciła mu dodatkową, poufną misję.

background image

Zapanowała absolutna cisza. Słychać było syczenie gorejących świec. Nawet

cienie na ścianach zastygły. Staizec Jaków usiadł w głębokim fotelu. Zgodnie ze
zwyczajem Żydów hiszpańskich, zebrani podchodzili kolejno do swego przywódcy i

całowali go w rękę. Starzec kładł dłonie na ich głowy i cichym szeptem błogosławił.
Josef Pinsi zastukał w umówione miejsce ściany od ulicy. Na zewnątrz, na rogach
zaułków czuwały straże — młodzi marrani, którzy mieli ostrzec zebranych przed

ewentualnym nadejściem sług inkwizycji. Odpowiedzieli umówionym znakiem. Wte-
Idy rozsunęła się niewidoczna dotychczas zasłona i oczom [zebranych ukazała się

Arka Przymierza — Aron Hakodesz. Odmówiono wieczorną modlitwę Maariw.

Modlono się milcząco, w duchu. Tylko chazan wymawiał głośno tekst, a pozostali

powtarzali bezgłośnie każde słowo. Po Szmone Esrej starzec podniósł rękę; znak, by

zaległa cisza. Wysłannik z Ankony podniósł się z ławki, stanął przed Aron Hakodesz i
począł w dialekcie kastylij- skim opowiadać o tym, co zdarzyło się w porcie. Oto w

pewien sobotni wieczór do wszystkich bóżnic Ankony nagle wpadli żołdacy
inkwizycji. Wywlekali marranów, ich kobiety, dzieci i wtrącali do lochów. Więźniów

poddano torturom, łamano kołem. Wielu zamęczono na śmierć. Ci, którzy nie mogli
znieść cierpień, potwierdzali przyjęcie wiary chrześcijańskiej. Zakutych w kajdany,
odesłano potem na Maltę. Tylko dwudziestu sześciu, wśród których była stara donna

Majora, trzymało się twardo wiary swoich ojców. Zaprowadzono ich przy wtórze
pieśni, pod kościelnymi sztandarami, na rynek. Tam czekały przygotowane

zawczasu stosy. Stara donna Majora podtrzymywała na duchu swoich towarzyszy.
Umacniała ich w wierze wołaniem „Szma Israel''. I wszyscy zostali spaleni.

Piwnica milczała. Ludzie stali ze spuszczonymi na piersi głowami. Każdy myślał o

tym, by być gotowym, gdy przyjdzie czas na niego...

Nagle stary reb Jaków podniósł się z krzesła, wyciągnął swoje wychudłe ręce i,

jakby nagle kogoś ujrzawszy, drżącym głosem zawołał:

— Święci męczennicy za Boga! Święci dla Boga! Święci!
I zebrani odpowiedzieli: — Święci!

I z dziesiątków ust wyrwały się słowa Kadyszu: Itga- dal weitkadasz!
A wszyscy powtórzyli:

— Itgadal weitkadasz!
Kiedy ucichły słowa modlitwy, wstał wysłannik z Konstantynopola:
— O uwięzionych marranach, zesłanych na Maltę i inne wyspy, mogę wam

donieść, że znajdują się pod opieką jego majestatu, wielkiego, miłosiernego sułtana
Sulejma- na. Służą jawnie jedynemu, żywemu Bogu i nikt im w tym nie przeszkadza.

— Jakże to? Jakim cudem? — padały pytania ze wszystkich stron.
— Szlachetna kobieta donna Gracja Mendoza, duma i ozdoba naszego narodu,

oraz jej zięć, szlachetny don Josef Nassi, udali się do sułtana i rzuciwszy się przed
nim na kolana poprosili o łaskę i wstawiennictwo dla swoich braci. I sułtan łaskawie
wysłuchał ich prośby, i przejął się ich łzami. Wysłał swoje okręty na Maltę. Zabrały

one marranów także z innych wysp i przewiozły do stolicy wielkiego królestwa.

— Niech będzie pochwalone Imię Pańskie na wieki! — wypowiadając to

błogosławieństwo starzec wzniósł ręce, a zgromadzeni wyszeptali: — Amen.

— Ja zaś zostałem wysłany do was przez szlachetną donnę Grację i księcia don

Josefa Nassi po to, aby przekazać jej polecenie. Nikt z was nie powinien cumować w

porcie Ankona. Nie należy tam wozić i sprzedawać towarów. Między księciem
Urbino, który jest wrogiem papieża i przyjacielem marranów, a Żydami z krajów

sułtana został zawarty wieczysty pakt tej oto treści: Od dnia dzisiejszego począwszy,
wszystkie statki płynące ze Wschodu mają omijać port Ankonę i zawijać do Urbino.
Port Pesaro ma być głównym ośrodkiem handlu żydowskiego. Tam mają bielić się

background image

żagle Orientu, a w ich cieniu żyć i zażywać pokoju marrani.

background image


L

Stary reb Jaków wyciągnął ręce ku zebranym:
— Synowie Izraela, umęczeni i uszlachetnieni cierpieniem! Słuchajcie Boga!

Waszego Boga! W imieniu świętych męczenników, w imieniu przelanej krwi żydow-
skiej, w imieniu spalonych kości obkładam płomienną klątwą Ankonę, miasto
naszego okrutnego wroga. Niechaj przeklęty będzie ten, którego statek zawinie do

nieczystego portu. Niechaj przeklęty będzie ten, kto poda chleb naszemu wrogowi,
kto będzie go wspierał handlem, kto będzie wzbogacał jego kraj. Niechaj Ankona

scze- źnie, niech zostanie starta z powierzchni ziemi. Klątwa na Ankonę! Klątwa!

I głośny szept przeszedł tłum:
— Klątwa! Klątwa!

— Nie śpi opiekun Izraela — starzec wzniósł ręce ku niebu. — Bóg okazuje

miłosierdzie dzieciom Izraela. Zesłał nam zbawcę i obrońcę w osobie sułtana

Sulejmana. Niech Bóg wzmocni jego siły w walce z wrogami. Już nigdy więcej nic
poleje się nadaremnie krew żydowska w Italii. Już nigdy więcej Żydzi nie będą płonęli

na stosach. Bóg nie pozbawi nas swojej łaski ani w dzień, ani w nocy. W każdym
pokoleniu zsyła nam zbawcę. Oddajmy hołd Bogu za Jego łaskę. Pobłogosławmy
Go.

Nikt nie wiedział, co ma na myśli reb Jaków. Poczuli tylko, że stało się coś

ważnego. Podnieśli więc ręce ku niebu i dziękowali Bogu.

Nazajutrz rano Żydzi, wraz z pozostałymi mieszkańcami Rzymu, ze zdumieniem

słuchali nowin, które obiegły miasto lotem błyskawicy. Oto sułtan Sulejman wyprawił
do papieża posła, który w jego imieniu uznał wszystkich marranów za poddanych

tureckich. Za każdego mar- rana, który będzie torturowany w lochach inkwizycji,
sułtan polecił brać na męki chrześcijanina. Za każdego spalonego w Italii marrana

zginie na stosie chrześcijanin w królestwie tureckim.

I rozwarły się bramy lochów inkwizycji. I wszyscy marrani, poddani tureccy, ku

wielkiemu niezadowoleniu papieża zostali uwolnieni.

Rozdział czwarty W ogniu i w wodzie
Na tronie Piotrowym w Rzymie zasiadał osiemdziesięcioletni tyran Giovanni Piętro

Carraffa, który przybrał imię Pawła IV. Jako kardynał za pontyfikatu Juliusza III
nakazał spalić w Rzymie żydowskie księgi. Osadzony został na tronie papieskim
dlatego, by mógł jadem swego fanatyzmu i za pomocą tortur inkwizycji utrzymać wła-

dzę papiestwa, która zaczęła chwiać się pod naciskiem stale rosnącego wpływu
kacerzy: Lutra w Niemczech i Kalwina w Genewie. Paweł IV był zbyt słaby i miał za

krótkie ręce, aby poskromić ruch protestancki, toteż gniew swój wyładował na
niewiernych we własnym państwie — Żydach, Maurach i marranach.

Na górnym piętrze pałacu watykańskiego, w izbie urządzonej na wzór klasztornej

celi jezuickiego ascety, siedział na prostej ławce papież, pogrążony w melancholii.
Jego poorana zmarszczkami twarz przypominała wzburzone morze. Jednak spośród

fałd i bruzd wyzierały njf- bieskie oczy dziecka. Były nieruchome, wygasłe jak dwa
diamenty, które straciły swój ognisty blask.

— Od kiedy to tronem Piotrowym rządzi pogański sułtan? — zadał pytanie

niskiemu kardynałowi Aleksandrowi Farnese, który zajmował się polityką
zagraniczną Watykanu.

— Żyd Josef Nassi zyskał wielkie wpływy na dworze sułtana. Jest jego doradcą.

My zaś musimy zdobyć przyjaźń tureckiego władcy. Ogień zapalony w Ankonie kosz-

tował nas wiele. Nie handlujemy już ze Wschodem — wyjaśnienie kardynała brzmiało
spokojnie i rzeczowo.

background image

— Czyżby sułtan — powiedział papież — miał dyktować namiestnikowi Chrystusa,

jak ma obchodzić się z kacerzami i wrogami chrześcijaństwa?

— Rzym jest nie tylko stolicą Kościoła. Jest również stolicą państwa rzymskiego.

Pozostałe kraje Italii wzbogaciły się dzięki Żydom na handlu ze Wschodem. We-

background image


nccja, Ferrara, Urbino pozyskały sobie przyjaźń żydowskich doradców sułtana.

Nawet Hiszpania, najzagorzalsza przeciwniczka Żydów, zabiega o życzliwość Josefa
Nassi. Jej ambasador w Konstantynopolu zamierza zawrzeć z nim układ. Takie

wieści doszły mnie z Porty.

Papieża ogarnęła wściekłość. W jednej chwili jego twarz oblały rumieńce, oczy

straciły zwykłą łagodność. Nienawidził Żydów i marranów, ale bardziej jeszcze Hi-

szpanów, z którymi toczył wojnę.

— Już ja — wykrzyknął zrywając się z ławki — pokażę temu sułtanowi muzułmanów,

przyjacielowi Żydów i wszelkich innych kacerzy, źe w Rzymie zasiada namiestnik
Chrystusa. Idź i zawołaj gubernatora Rzymu.

Wieczorem kardynał Farnese zjawił się na kolacji u słynnej hiszpańskiej

kurtyzany Imperii. Jej afrykańska papuga nauczyła się właśnie deklamować strofę z
Wer- giliusza. Z tej okazji w willi nad Tybrem przyjęcie uświetniły popisy młodych,

nagich tancerek i tancerzy. Zabawa trwała w najlepsze, gdy pojawił się
zamaskowany mężczyzna. Pragnął zamienić kilka słów z kardynałem. Na zdziwione

pytanie eminencji tajemniczy przybysz nachylił się do jego ucha i szepnął:

— Papież wydał tajny rozkaz gubernatorowi Rzymu, aby podpalił getto w czterech

miejscach jednocześnie i dopilnował, aby żaden Żyd nie uszedł cało.

Kardynał pobladł:
— Skąd o tym wiesz?

— Należę do dworu kardynała Wenecji.
Purpurat więcej już nie pytał. Wiedział, źe kardynał Wenecji jest najlepiej

poinformowanym człowiekiem w Rzymie. Nie był przedstawicielem wyłącznie

Kościoła, lecz przede wszystkim Republiki Weneckiej. Ponadto szpiedzy weneccy w
służbie kardynała dowiadywali się o tym, co dzieje się na dworze papieskim znacznie

wcześniej od watykańskich dostojników.

— Młodzieńcze, nie wiem, kim jesteś, ale wielce zasłużyłeś się Kościołowi

przyszedłszy do mnie. Dziękuję ci.

— Przysługa za usługę — odparł zamaskowany mężczyzna. — Chcę, abyś w

rewanżu powiedział mi, jakie nieszczęścia grożą rzymskiemu gettu ze strony

Watykanu.
Czyżbyś był przyjacielem Żydów?

— Nie. Jestem przyjacielem Kościoła.

Młodzieniec zdjął maskę.
— Pastilo, malarz z Wenecji! — eminencja nie ukrywał zdumienia. — Co masz

wspólnego z gettem?

— Zgubiłem tam moje serce.

— Tak, oko czuwa zawsze tam, gdzie serce odpoczywa — powiedział kardynał z

uśmiechem.

Na nic zdały się zabiegi Imperii, która starała się zatrzymać dostojnego gościa.

Jej szafirowe oczy, nie mające sobie równych w całych Włoszech, próbowały skusić
go nie lada atrakcją: za chwilę miano wnieść złtyą klatkę z papugą: eminencja uczyni

jej zaszczyt, jeśli posłucha deklamacji ptaka. Lecz kardynał cenił bardziej życie
dziesiątków tysięcy istnień ludzkich. Nie zrobił jednak tego dla niewinnych ludzi ani
przez wzgląd na dobro i sławę wiary chrześcijańskiej. Chodziło mu wyłącznie o

interes Kościoła.

Pół godziny potem leżał u stóp papieża w jego sypialni. Błagał:

Sil

-

Qj'

cze

Święty! Kościół jest w niebezpieczeństwie. Dochodzą nas wieści, że

heretyckie poglądy kacerza Lutra znajdują coraz szersze kręgi zwolenników w
Niemczech. Rozprzestrzeniają się niczym zaraza. Również Anglia odchodzi od

background image

Kościoła. We Francji zyskują sobie posłuch idee antykatolickie. W miastach palą
publicznie bulle papieskie. Tron Piotrowy chwieje się. Reformatorzy zdobywają coraz

większy posłuch. Jeśli na dodatek świat dowie się, że dopuściłeś do spalenia tysięcy
ludzi, obróci się to na niekorzyść Kościoła. Żydzi bowiem mają wszędzie swoich

emisariuszy. Na wszystkich dworach lekarzami i bankierami są Żydzi. Zacznie się
kampania przeciwko Kościołowi. Dostarczy ona pretekstów kacerzom i reformatorom
w ich atakach na Kościół, w wyniku których wiele narodów i krajów odsunie się od

tronu papieskiego.

background image

Źrenice papieża zwęziły się. Powoli przymknął oczy. Zdawało się, że usnął.

Z boku, przy drzwiach, stał gubernator Rzymu. W ręku trzymał pismo. Czekał na

zatwierdzenie przez Ojca Świętego rozkazu.

— Ile Żydzi zapłacili ci za to? — zapytał wreszcie papież kardynała.
Eminencja przez chwilę milczał. Podniósł się z klęczek, przeżegnał i

odpowiedział:

— Bóg mi świadkiem, iż czynię to wyłącznie dla dobra Kościoła. Wymyśl, jakie

chcesz, cierpienia dla Żydów, ale zrób to tak, aby nikt nie domyślił się, że inspi-

Irowane są przez Święty Kościół. Żydzi są potęgą na dworze sułtana. Królowie i
książęta zabiegają o ich przyjaźń. Są rozproszeni po całym świecie i mogą stać się
pomocą dla naszych wrogów.

— Królowie i książęta mogą zabiegać o przyjaźń Żyda na dworze sułtana, ale nie

uczyni tego głowa Kościoła. Z wrogiem Chrystusa nie chcę mieć nic wspólnego.

— Ojcze Święty, jeśli nie możesz skazać ich na śmierć w ogniu, to skaż ich na

śmierć w wodzie — odezwał się gubernator Rzymu.

— Co masz na myśli?
Gubernator spojrzał na kardynała. Papież skinął ręką i eminencja opuścił

komnatę.

— Tyber co roku występuje ze swoich brzegów i zalewa getto — powiedział

gubernator. — Kiedy nakazałeś Żydom podwyższyć mury ich dzielnicy, chytrze to wy-

korzystali. Umocnili przy tej sposobności brzegi Tybru i zbudowali tamy, aby wody
rzeki nie przedarły się do getta. We wrześniu spodziewany jest wylew Tybru. Wydaj
przeto rozkaz, a my ukradkiem usuniemy tamy. Wówczas woda zaleje getto i zatopi

piwnice wraz ze wszystkimi, którzy tam się znajdą — ostatnie słowa gubernator
wypowiedział szeptem.

— Ty zaś — powiedział papież —* wystawisz warty moich szwajcarskich i

niemieckich żołnierzy. W ciągu
doby od chwili zalania getta nie będzie wolno im wypuścić stamtąd żadnej żywej

istoty.
— Wedle rozkazu, Wasza Świątobliwość!

— A teraz możesz zawołać tego judasza, kardynała.
Kiedy kardynał Farnese wszedł do sypialni papieża,
następca Piotra wzniósł oczy do nieba i łagodnym głosem powiedział:

Nie z miłości do niewiernych odwołaliśmy rozkaz spalenia ich domów, ani dla

korzyści materialnych, ziemskich, lecz dla dobra Świętego Kościoła, który nakazuje

nam miłować naszych wrogów.
Ojciec Święty wziął z rąk gubernatora pismo z przygotowanym rozkazem i wrzucił je

do płonącego kominka.
A wówczas kardynał zauważył, że w błękitnych oczach papieża odbił się błysk ognia.

background image


Rozdział piąty Powódź

Piętnastego września Rzym poruszony został wiadomością, źe w nocy wody Tybru
zalały getto. Rzymski plcbs, znany ze swojej skłonności do uciech i zabaw, porzucił

zwykłe zajęcia i pospieszył ku murom dzielnicy żydowskiej. Z nieopanowaną żądzą
sensacji i w wielkim podnieceniu tłumy czekały na rozwój wypadków. Miały być
świadkiem zmagali ludzi ze śmiercią.

Wąskie i kręte uliczki wokół getta od samego rana pełne były gawiedzi:

mężczyzn, kobiet i dzieci. Jedni juź stamtąd wracali, inni dopiero tam podążali. Mieli

jednakowo rozpalone, spocone twarze, błyszczące oczy. Z ust do ust przekazywano
sobie ostatnią nowinę: papież zabronił otworzenia bram dzielnicy żydowskiej.

— Dopóki wody Tybru nie przeleją się ponad murami na Plac Żydowski...

— Wyjątek uczyni tylko dla tych, którzy wyciągną ręce ku krzyżowi i skłonni będą

schronić się pod skrzydła Kościoła.

Ku uciesze plebsu posuwały się w stronę getta także lektyki patrycjuszy

rzymskich, gorliwych chrześcijan odzianych w niebieskie, aksamitne płaszcze, które

narzucili na barwne szaty. Towarzyszyli im liczni słudzy niosący poduszki, kobierce i
baldachimy, mające uczynić wygodnym i zacienionym graniczny mur. Inni dźwigali
kosze pełne owoców, wina i słodyczy dla pokrzepienia ciała podczas oglądania

zapowiadającego się ciekawie widowiska. Szli najmici, niosąc na plecach dzieci, na
pół nadzy, bosi. Byli wychudzeni i wygłodzeni, ale ich oczy płonęły żądzą zabawy,

podniety, uciechy. Szli landskne- chci, żołnierze szwajcarscy z armii papieskiej w
fantazyjnych mundurach. Nogawki ich spodni mieniły się każda innym kolorem. Szli
mnisi najrozmaitszych zakonów, najtłumniej franciszkanie, dominikanie w białych

habitach i kapturach, bosi karmelici. Szły czarne mniszki.
a wszyscy jak w procesji: pod chorągwiami, ze śpiewem na ustach. Niesiono także

lektyki ladacznic, pięknych, słynnych szeroko kurtyzan rzymskich, nałożnic arysto-
kratów. Słudzy nieśli przed nimi złote klatki z papugami — symbolem profesji.
Paradowały z godnością, każda otoczona rojem bogato wystrojonych, młodych

mężczyzn z rzymskiej elity. Byli ofiarami urody i wdzięku ladacznic, jeńcami w
niewoli ich powabów, żniwem zwycięstwa zmysłów. Im większy tłum wielbicieli

otaczał kurtyzanę, tym dumniej spoglądała z lektyki. I tak niczym rzeka mieniąca się
wszelkimi kolorami w porze zachodu słońca, wszyscy podążali do murów
okalających getto.

A mury obwieszone juź były ludźmi z różnych warstw, płci i wieku. Toteż słudzy

musieli toczyć ostre boje o zajęcie dla swoich panów lepszych miejsc. Jedni zbijali

naprędce drabinki dla wygody szlachetnie urodzonych, drudzy rozkładali dla nich
cenne, jaskrawe kobierce i kolorowe poduszki na szerokich murach, gdzie zasiadali

signorowie i signory, władcy życia i śmierci sług. Wkrótce mury zaiste tonęły w
barwach aksamitów, jedwabi i brokatów. Tego dnia arystokracja zjawiła się nieomal
w komplecie, aby uświetnić swoją obecnością niecodzienne widowisko. Ognistymi

kolorami pałały w słońcu wzory na rozpostartych kilimach. Igrały barwami tęczy
owoce i zwierzęta wyobrażone na wschodnich dywanach. Wśród tłumu plebejuszy

wzbierał pomruk, coraz głośniejszy i niósł się jak spienione wody burzliwej, nie ujętej
w karby rzeki. Raz po raz wybuchały salwy śmiechu, rozlegały się okrzyki
rozbawienia i zachwytu. Przed oczami widzów toczyła się porywająca akcja,

wspaniałe widowisko: ludzie walczyli o życie.

Taniec śmierci za murami getta rozpoczął się w nocy. Mieszkańcy suteren

usłyszeli nagle straszliwy łomot w ściany. Taki sposób dobijania się może
zwiastować tylko wroga. Wielu Żydów gnieździło się w pomieszczeniach
piwnicznych, ponieważ papież nie pozwolił na rozbudowę ich dzielnicy. Coraz

background image

głębiej, jak robaki, mieszkańcy getta zakopywali się w ziemię, budowali tam izby

background image


i korytarze. Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, co oznaczał łomot w ściany ich

domostw. Odgadli, kto jest wrogiem napierającym na drzwi ich siedlisk. Zerwali się
więc z łóżek, pochwycili dzieci, zbudzili starców, unieśli chorych, porwali, co mieli

pod ręką i przenosili się do sąsiadów mieszkających wyżej. Kołataniem w ściany da-
wali znać innym o nadciągającym niebezpieczeństwie: „Woda idzie na nas!", niosło
się z jednego domu do drugiego, niecąc trwogę. Wyrwani ze snu mieszkańcy getta,

poczęli szukać dróg ratunku. Woda jednak wyprzedzała ich strach i działania,
atakowała znienacka szybciej niż pożar. Przedostawała się przez podłogi, zalewając

mieszkania. W jednej chwili ludzie tonęli wraz z dobytkiem w lepkiej mazi. Grunt był
grząski, zdawał się znikać pod nogami, które zapadały się w nim coraz głębiej i
głębiej. Oto go widać jeszcze, ale wystarczy stąpnąć, by stopa zanurzyła się

niebezpiecznie. Woda podnosi się w oka mgnieniu. Nie strzela w górę jak ogień, ale
jakby wciąga w głąb, i coraz głębsza, coraz straszniejsza...

Kiedy Żydzi spostrzegli, że żywioł wciąż przybiera, że nie da się ujarzmić, zaczęli

wzywać pomocy. Z dziećmi na plecach, starcami na rękach, z pozbieranym w poś-

piechu dobytkiem ruszyli ku bramom getta. Daremnie jednak kołatali we wrota. Nikt
im nie odpowiedział. Słychać było tylko kroki wartowników po drugiej stronie murów.
Uzbrojeni w halabardy, patrolowali mury.

— W imię Boga, otwórzcie bramy! Toniemy! — wołali Żydzi.
— Nic mamy rozkazu — odpowiadali wartownicy. I znowu rozlegały się tylko

odgłosy ich stąpnięć.

Starcy szukali schronienia na górnych kondygnacjach domów, czekali na cud.

Młodsi zaś, jak to młodzi; w ich żyłach płynęła gorąca krew, chcieli żyć. Szukali

ocalenia. Rozważali, dokąd mogliby uciec. Wielu z nich wdarło się na mury i
niektórzy zdołali się w ten sposób uratować. Wartownicy jednak szybko zorientowali

się i następnych strącali z powrotem do getta, siekąc halabarda
mi po rękach uczepionych szczytu murów. Odpędzeni musieli więc wraz ze starcami
chronić się na dachach domów i też czekać na cud.

Kiedy mieszkańcy Rzymu obsiedli mury, ujrzeli getto zalane. Wszystko z

wyjątkiem studni zniknęło już z powierzchni Placu Żydowskiego. Plac Świątyni

również zalała woda. Widać było, jak fale obmywają grube ściany domów
zamkniętych na wszystkie spusty, szukając szczeliny bądź otworu, aby się wedrzeć
do wnętrza. Z okienek na najwyższych piętrach, z nisz i wnęk, z mostków łączących

poszczególne domy wyglądali przerażeni ludzie. Wyciągali ręce w niemym błaganiu.
Przepychali się, odpychali. Tu i ówdzie pokazywała się czyjaś głowa, starając się

wznieść ponad inne. Twarze, a ponad nimi wyciągnięte ramiona... Wzywano
pomocy. Matki podnosiły dzieci, błagając rozsiadłych na murach rzymian o ratunek

dla nich. Młodzi mężczyźni odstępowali miejsca przy oknach starcom wyciągającym
ręce rozpaczliwym gestem. Ale ta żałosna bezradność, płacz matek i paniczny lęk w
oczach dzieci wzbudziły jeszcze większą wesołość, wzmogły podniecenie tłumu.

Wywołały lawinę zjadliwych drwin i głośniejsze śmiechy.

— Pokaż im krzyż! Niech padną na ziemię! Niech całują krzyż!

Tu i ówdzie franciszkanie i dominikanie siedzący na murze podnieśli krzyże w

stronę Żydów. Grupa mniszek ustawiła obraz Jezusa. Wskazywały go głowom w ok-
nach, co znaczyło, że tylko On może pomóc.

Wszakże Żydzi zobaczywszy krzyże, święte obrazy i chorągwie kościelne,

pochylili głowy, zacisnęli powieki i zasłonili twarze rękoma. Matki zakryły dzieciom

oczy chustami, aby nie oglądały cudzych bogów. Jakiś mnich zawołał:

— Uparty naród! Widzicie, jak odwracają się od znaku bożego? Dotknięci są

ślepotą. Tak mówi Pismo Święte. To szatan nie pozwala im patrzeć w oblicze Boga.

background image

Od chwili, gdy zamęczyli Syna Bożego, są w mocy złego ducha. I kiedy dostrzegą
wizerunek Pana naszego, szatan

background image


w nich płacze. Święta Maryja przeklęła ich, kiedy Syna jej umiłowanego zdjęto z

krzyża, kiedy ujrzała rany po gwoździach na jego rękach. Aby nie mogli spojrzeć bez
wstydu w Jego oblicze, które oślepia ich jak słońce. Trzeba ich wrzucić do wody.

Utopić jak szczury!

— Jak szczury, jak szczury! — zawył w niebogłosy plebs, żądając coraz

silniejszych wrażeń, jeszcze lepszej zabawy. Mało im było przerażonych twarzy na

dachach i w okienkach kamienic. Chcieli zobaczyć, jak Żydzi walczą ze śmiercią.
Monotonny, powolny przybór wody nużył tłuszczę. Jeszcze nie widziano topielca.

— Strącić ich z dachów! Z dachów! Jak szczury! Jak szczury!
Żądza krwi została wkrótce zaspokojona. Z otwartych piwnic woda wypłukiwała

sprzęty. Niosła stoły, ławki, skrzynie z towarami, szaty, książki, pergaminowe karty.

Wypłynęły martwe kury i ścierwa domowych zwierząt. Tłum czekał w podnieceniu.
Każdy strzęp, naczynie, szmata, pojawiające się na powierzchni, wywoływały coraz

żywsze reakcje, donośniejsze okrzyki. Wnet woda wyrzuciła ludzkie zwłoki: drobne
ciałka dzieci, trupy starców. Z muru okalającego getto dobiegały okrzyki entuzjazmu,

jak na powitanie bohatera, wyzwoliciela...

— Morze faraona! Bóg doświadczył Żydów morzem faraona!
— Dzień zemsty Boga nad jego wrogiem! Wiwat Ojciec Święty Paweł IV, wierny

sługa Boga, który ujął się za krzywdę Jezusa!

— Krew Boga pomszczona!

Tu i ówdzie mnisi klękali na murze. Wznieśli krzyże nad przepływającymi

zwłokami. Zwracali oczy ku niebu i odprawiali modły za dusze zmarłych. Prosili
Boga, aby okazał miłosierdzie i przyjął je do Królestwa Niebieskiego.

Z daleka dobiegł głos dzwonu kościelnego. Pobożni rzymianie pochylili się ku

ziemi. Postacie w habitach padły na kolana, intonując nabożne pieśni.

Na murze pojawił się Ojciec Święty. Odziany w szkarłaty, zasiadał w lektyce.

Towarzyszyła mu świta kar
dynałów i innych dostojników Kościoła. Rankiem ustawiono dla nich specjalne

podium zdobione brokatem i innymi cennymi materiałami. Z owego podwyższenia
mieli doskonały widok na wszystko, co się działo w getcie. W chwili, gdy ukazał się

papież, tłum zamilkł. Z zapartym oddechem, drżąc z ciekawości, ludzie trwali w ocze-
kiwaniu tego, co miało się stać.

Ujrzawszy Ojca Świętego, Żydzi wybuchnęli lamentem. Wystawili przez okna

rodały. Matki unosząc dzieci błagały:

— W imię Boga, ratuj nas! Ratuj nas! Giniemy! Otwórzcie bramy! Toniemy!

Wszyscy zwrócili oczy na papieża. Ale szara twarz Namiestnika Piotrowego była

nieprzenikniona. Nie wyrażała żadnych uczuć. Głębokie zmarszczki przywodziły na

myśl wzburzone morze, a senne oczy zdawały się obojętne, nieobecne,
niewidzące...

background image


Rozdział szósty Cud

I oto rzymski plcbs otrzymał to, czego pragnął. Czy zmusiła ich woda, czy też
nadzieja, że obecność Ojca Świętego przyspieszy ratunek, Żydzi porzucili domy.

Niektórzy skakali z wysokich okien wprost do wody, inni wychodzili trzymając dzieci i
starców w górze, razem brnęli ku podium papieża. Woda była głęboka. Jednym
sięgała do pasa, drugim aż po szyję. Nie bacząc na to, parli do przodu. Matki

dźwigały nad głowami dzieci, ojcowie wzięli większe na ramiona. Mężczyźni nieśli
zwoje świętych ksiąg, inni starców na barkach. Gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie

siedział Paweł IV, wyciągnęli ku niemu święte księgi, dzieci i błagali:

— Kaź otworzyć bramy getta, toniemy!
— W imię Boga, ratuj nas!

— Jesteśmy obywatelami Rzymu. Zwierzchnicy Kościoła brali nas zawsze pod

swoją opiekę!

Papież słuchał i nie unosząc się z fotela skinął na gubernatora Rzymu palcem

ozdobionym pierścieniem, -żądając, aby uspokoił Żydów.

Gubernator powstał ze swego miejsca:
— Jego Świątobliwość nie mógł pozostać obojętny, usłyszawszy o nieszczęściu,

które dosięgło żydowskie getto. Przybył tu po to, aby wam pomóc. Nic dlatego

jednak, że na to zasłużyliście, lecz że Bóg nakazał miłować naszych nieprzyjaciół.

Słysząc te słowa Żydzi uradowali się:

— Wiedzieliśmy, że Ojciec Święty ulituje się nad nami!
— Bram getta — ciągnął gubernator — nie możemy otworzyć, gdyż wówczas woda

zaleje sąsiednie ulice. Może też poczynić szkody w kościele San Angelo.

— Co zatem? Ojcze Święty, miej litość nad naszymi dziećmi. Przecież utoniemy!
— Nie utoniecie. Nie utoniecie! — gubernator kpił z nieszczęśników ku uciesze

rzymskiego motłochu, który wył z radości. — Ojciec Święty wydał odpowiednie po-
lecenie. Pięciuset żołnierzy chrześcijańskich już pracuje dla was, przeklętych Żydów.
Wzmacniają uszkodzone tamy. Spodziewamy się, że za kilka godzin woda zacznie

spadać.

— Do tego czasu wszyscy potoniemy! — lamentowali Żydzi.

— Nic utoniecie — gubernator ponownie próbował przedrzeźniać zanurzonych w

wodzie. I znowu plcbs zawtórował mu głośnym śmiechem.

Żołnierze watykańscy odpędzali Żydów od muru długimi halabardami.

Wtedy nieszczęśnicy zwrócili wzrok ku niebu. Nie wiedzieli, co począć.

Mężczyźni i kobiety w różnym wieku, często na pół nadzy, w strzępach ubrań i

sukien. Widać było obrośnięte piersi, zgarbione plecy, zgięte karki i oczy, w których
nie było nic prócz strachu przed śmiercią. Brodate oblicza wychylające się z wody

wzbudzały śmiech. Tłuszcza syciła żądzę uciech widokiem zrozpaczonych,
karykaturalnie wykrzywionych płaczem twarzy. Wielu słabszych nie mogło się już
utrzymać na wodzie, która porywała ich i unosiła niczym łupinki orzechów. Prąd

zrywał z nich resztki koszul, odsłaniając nagość, obwisłe piersi kobiet,
zniekształcone, naznaczone niejednym cierpieniem ciała starców. Obrazy te wywo-

ływały drwinę i kpiny rzymskiego plebsu. Bezradność nagich ludzi miast litości
budziła śmiech i pogardę. Narastała atmosfera wręcz chorobliwej histerii. Tłum za-
tracił wszelkie ludzkie uczucia. Nic dostrzegano już w nieszczęśliwcach istot

rozumnych. Widziano tylko kłębiące się w wodzie śmieszne, przerażone ciała, roz-
paczliwie walczące o życic. Zabawne! Wyglądające jak tonące psy, koty czy szczury!

1 drwiący śmiech ogarnął bogatych i biednych, plebs i arystokrację, kardynała i
rzemieślnika, zakonnika i żołnierza, mniszkę i ladacznicę. Szał zabawy porwał
rzymian, dosłownie wszytskich,

background image


od Ojca Świętego do ostatniego landsknechta. Mieli uciechę, bawił ich ten taniec

śmierci. Na policzki wystąpiły gorączkowe wypieki. Oczy płonęły. Z warg nie schodził
uśmiech. Dłonie same klaskały. Damy powiewały szalami, kawalerowie chustami,

zakonnicy pochylali chorągwie, landsknechci wywijali halabardami. Zapanowała po-
wszechna wesołość.

yg- Popatrzcie no na tego rudego! O tam, na tego z brodą! Zobaczcie, jaką

owłosioną ma pierś. A tamten przewraca się jak pijak! Upił się wodą. Dosyć się jej
dziś nażłopał.

— Wenero! Moja piękna bogini! Powinnaś poprosić papieża, aby ci go podarował.

Ustawisz go jako Pana w twoim ogrodzie rozkoszy. Będziesz jedyną miłośnicą
posiadającą tak rudego Pana. Bogowie będą ci go zazdrościć — zwrócił się kardynał

Farnese do pięknej kurtyzany Imperii, która w otoczeniu wielbicieli i przyjaciółek
zajmowała jedno z najwygodniejszych miejsc na murze.

iż-*-; Pozazdrościłbym Żydowi tego szczęścia. Stojąc w ogrodzie Wenery, mógłby
przecież widzieć, jak bogini co rano zażywa kąpieli w źródle miłości. Zamieniłbym się

z nim bez dwóch zdaii — rzekł młody ambasador Florencji. Piękna kurtyzana w
nagrodę pozwoliła młodzieńcowi musnąć ustami swój paluszek.

— Popatrzcie no na tego z wielkim brzuchem. Ależ się kołysze! Jeszcze chwila, a

jego goła pała zniknie pod wodą. Łysy jak księżyc — ktoś pokazywał kolejną ofiarę
rechocząc do rozpuku.

— Szkoda, że takie tłuste cielsko przepadnie.
— A co z niego za korzyść?
— Zastąpiłby robaki przy łowieniu ryb.

Salwa śmiechu odbiła się echem od murów i rozniosła nad wodą.
— Popatrzcie no, popatrzcie! Tam ktoś płynie. Kto

to?
— Co to?
— Kto to jest?

Stopniowo śmiech zamierał. Jego miejsce zajął — o dziwo lęk. Działo się coś

niepojętego. Zgromadzeni na murze ujrzeli widok tak niezwykły, że oniemieli z wra-

żenia.

Z zaułka wypłynęła ni to deska, ni to strzaskany stół. Na tej „tratwie" stała młoda

kobieta. U jej stóp spoczywał stary, siwy człowiek. Dziewczyna była prawie naga.

Żółta szata okrywająca jej ciało zsunęła się z ramion, odsłaniając okrągłe, idealnie
zarysowane plecy, delikatną, szlachetną linią opadające w dół. Skóra lśniła w słońcu,

a pod nią grały pięknie ukształtowane mięśnie. Długie, czarne, połyskliwe włosy
przysłaniały jędrne, rozkwitłe, młode piersi. Dziewczyna nie błagała, nie wyciągała

rąk. Nie prosiła o ratunek. Jakby zawstydzona swą nagością, skłoniła głowę, uklękła
obok starca i patrzyła na niego z czułością i żalem. Cała postać dziewczęcia
wyrażała tak ogromne współczucie, tak głęboki ból, że plebs naraz zawstydził się.

Powoli milkły okrzyki, urywały się śmiechy, mur oniemiał.

Lud rzymski, nawykły od wieków do utożsamiania piękna z boskością, zobaczył w

tej kobiecie istotę niebiańską. Wielu było przekonanych, źe gdzieś już widzieli tę
twarz. Inni uznali dziewczynę za zjawisko pozaziemskie: oto ktoś z krainy cudów
pojawił się przed ich oczyma.

Bezbronna nagość gibkiego ciała, z jawnym piętnem cnoty i skromności, pełne

żalu spojrzenie napawały ludzi poczuciem skruchy. Nic wyszukiwali juź oczyma to-

nących Żydów. Nie drwili z nagich kobiet. Przeciwnie, sylwetki Żydów ze świętymi
księgami na rękach, ich płacz, błagania — cały obraz tej tragedii nabrał teraz zgoła

background image

innych barw. Powódź przypominała sceny biblijne: oto wybrani przechodzą przez
morze. Wiedzie ich Matka Przenajświętsza, Mater Dolorosa.

Tu i ówdzie pośród tłumu na murze rozległy się wołania i niosły się niby powiew

wiatru:

— Ratować!
—- Ludzie toną!
— Wstyd przed Bogiem!

background image

— To grzech! Grzech!

Wtem z bocznej ulicy wyłonił się człowiek wysokiego wzrostu zanurzony w

wodzie po szyję i wolno zbliżał do „tratwy". Gdy dotarł do niej, wyciągnął spod wody

długi, żelazny krzyż z przybitą doń figurą Chrystusa i podniósł ponad głowami
dziewczyny i starca.

Strach ogarnął tłum. Tu i ówdzie zakonnicy padli na kolana. Ktoś zaintonował

kościelne śpiewy: szerokim echem niosły się ponad murami, ponad wodą, ponad
gettem, nad Rzymem.

— Święta Madonna płynie! Matka Litościwa!
— Ludu chrześcijański, patrz! Zobacz! Zobacz! Matka Boga płynie!
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku podestowi Ojca Świętego. Paweł IV zasłonił

twarz czerwonym płaszczem. Nie chciał patrzeć. Nie pragnął widzieć.

I nagle rozpętała się burza. Zewsząd wyciągnęły się ku papieżowi pięści.

Wzbierał groźny pomruk:

— Ratować Żydów!

— Otworzyć bramy getta!
— Ratować! Ratować!

Pewien zakonnik wskazując krzyżem papieża wykrzyknął:

— Grzesznik!

Antychryst! — zawył tłum. — Szatan usadowił się na tronie papieskim!

— Antychryst!
Szwajcarscy gwardziści starali się zaprowadzić porządek swoimi halabardami.

Usiłowali zrobić przejście dla papieża. Odpychali napierający wzburzony tłum. Paweł

IV wraz ze swoim orszakiem opuścił mury getta. Jedni po drugich zniknęli też
kardynałowie, kurtyzany, mon- signorowie, kościelni i świeccy władcy Rzymu. Na

murach pozostały ich dywany i kilimy, wciąż mieniące się barwami w promieniach
słońca.

Rozwarły się bramy getta. Wartkim prądem wypłynęły nimi wody z dzielnicy

żydowskiej. I zdawało się, że runęły na Rzym, aby zatopić to miasto.
Rozdział siódmy Legenda

W Rzymie opowiadano, że Matka Przenajświętsza zstąpiła na ziemię i podobno
przebywa wśród Żydów. Z niewiadomych powodów, w nieodgadnionym celu
uratowała niewinnych od zagłady. Do getta poczęli przybywać mnisi z różnych

zakonów, zakonnice i pobożni chrześcijanie. Ukradkiem spoglądali w okna sklepów i
zamkniętych domów. A nuż ujrzą tę, do której się modlą, tę, w której rękach znajdują

się klucze do tamtego świata, której spodobało się być córką wyklętego narodu, do
którego teraz wróciła?

Na nic zdały się wysiłki kardynałów i biskupów, którzy nakazali księżom objawić z

ambon wiernym, że to tylko czarownica posługująca się sztuczkami szatana przy-
brała postać Matki Świętej, aby wprowadzić w błąd i oszukać dobrych chrześcijan.

Wnet znaleźli się nawet świadkowie, którzy zgromadzonym w kościołach

przysięgali, że na własne oczy widzieli, jak spod sukni kobiety płynącej na desce wy-

zierały kozie racice. Mówiono też, że z pewnego domu w getcie wyszła kobieta, z
której głowy wyrastały rogi. Rzymianie byli jednak pod silnym wrażeniem tego, co
ujrzeli podczas powodzi w getcie, i opowieść o Matce Przenajświętszej znajdowała

wiarę w coraz szerszych kręgach.

Plebs rzymski zawsze uważał, że w getcie przebywają czarownice. Panowało

przekonanie, iż Żydówki zawarły pakt z szatanem, który zdradził im sekret za-
chowania wiecznej młodości, jędrnych ciał i pięknych twarzy. Posiadły też tajemnicę
farbowania włosów na wszelkie możliwe kolory oraz przyrządzania trunków

background image

wzbudzających miłość w sercach mężczyzn. Kroniki napomykają o najpiękniejszych
kurtyzanach Rzymu, które uczyły się od kobiet żydowskich wszystkich tych

diabelskich sztuczek.

background image


A

Plebs jednak wierzył, źe szatan ma władzę wyłącznie nad człowiekiem: może

wpływać na jego los, zdobyć dla niego władzę. Ale nie sięga spraw boskich. Tak

więc bezowocne okazały się wysiłki Kościoła, który starał się wmówić ludowi, że to
szatan uratował Żydów. Ponieważ postać Świętej Matki ukazała się w getcie w
obecności tłumu, tenże tłum był pewny, wbrew kazaniom księży, iż właśnie Ona

ocaliła Żydów od zagłady. Mówiono coraz śmielej o przebywaniu Panny Maryi wśród
Żydów rzymskich.

Zobaczyła, powiadał lud, że męczą się jej krewni, więc przyszła, aby ująć się za

nimi. Nawet święta istota może ulec słabościom zwykłego człowieka.

— Nic dziwnego, krew nie woda. Nawet ta, która płynie w żyłach Świętej Maryi.

Ciągnie do swoich.

— Każdego ciągnie do swoich.

— A ja powiadam, że trzeba być ostrożnym z tymi Żydami. Bo aczkolwiek

przeklęci i odepchnięci, przecież mają w niebie mocne oparcie. A sam Ukrzyżowany,

choć syn Boga, to jednak przede wszystkim jest Żydem. I jakby się tej nacji nie
wypierał, to na widok ich męki serce mu się ściska.

— A Ona — dodała jakaś kobieta — jest przecież Żydówką. I mimo że Żydzi

ukrzyżowali jej Syna, nie może ich porzucić.

Kościół widział w tych pogłoskach i nastrojach niebezpieczeństwo. Należało

odnaleźć za wszelką cenę ową czarodziejkę, która uratowała Żydów rzymskich i
spalić na stosie.

Inkwizycja tylko na to czekała. Jej strażnicy wpadali co wieczór do getta.

Wyciągali z domów kobiety i dziewczęta. Poddawali je torturom, aby zmusić do przy-
znania się, że są w kontakcie z szatanem. Zdążyli spalić publicznie w Rzymie kilka

„czarownic", ale tej właściwej nie udało im się pojmać. Legenda o Matce Boskiej w
getcie żydowskim pozostała w umysłach i nie schodziła z ust ludu.

Młody wenecki malarz Pastilo, rzeczywisty sprawca ocalenia Żydów, w

zamieszaniu wyprowadził starca oraz jego urodziwą wnuczkę z getta i ukrył ich w
pustej kaplicy klasztornej, gdzie malował freski przedstawiające sceny ze Starego i

Nowego Testamentu.

Klasztor wznosił się przy bocznej, prawie nie zamieszkanej ulicy, pośrodku parku

otoczonego wysokim murem. Do kaplicy, w której pracował Pastilo, prowadziło tajne

wejście. Klucze miał malarz. Tam ukrył swój skarb.

Josef Pinsi, ziomek ślepca reb Jakowa, powrócił do getta, które przestało być

własnym, pewnym miejscem na ziemi. Żydzi, dla których życie w Rzymie za ponty-
fikatu Pawła IV stało się nieznośne, szukali sposobów, aby przedostać się do Urbino.

Tamtejszy książę, na złość papieżowi, zezwolił im na osiedlanie się w granicach
swego państewka.

Pastilo przyrzekł wiekowemu ślepcowi i jego wnuczce, że ich sprowadzi do

Wenecji. Zanim rozstali się z Jo- sefem Pinsi, którego uważali za krewnego,
uzgodnili, że spotkają się z nim w Ankonie, skąd specjalny statek zabierze ich do

Wenecji. Mieli nadzieję, że stamtąd uda im się odpłynąć do Turcji jakimś galeonem
kupieckim należącym do Żydów i kursującym między Konstantynopolem a Wenecją.

W państwie sułtana Żydzi i marrani żyli w dostatku i cieszyli się szacunkiem.

Josef Pinsi, zarządca i przedstawiciel domu Mendozy w Rzymie, miał pod swoja pie-
czą ogromny majątek złożony z jedwabnych tkanin, drogocennych kamieni i złota.

Powinien był przewieźć to z Rzymu do Wenecji. W owym czasie towary transpor-
towano wodą albo na grzbiecie osła. Ten drugi sposób wymagał eskorty konnej,
bowiem na drogach czyhały rozmaite niebezpieczeństwa. Dla Żydów przewożących

background image

różne cenne ładunki taka podróż mogła skończyć się śmiercią. Pinsi jednak musiał
dostarczyć majątek donny

background image


Gracji na jucznych osłach do Ankony. A tam dopiero groziło mu największe

niebezpieczeństwo. Mógł zostać rozpoznany przez szpiegów inkwizycji i zginąć na
stosie. Cały majątek zostałby wtedy skonfiskowany. Żydzi musieli podróżować

bardzo ostrożnie, pod przybranym nazwiskiem, udając kupców weneckich.

Pastilo obiecał wszystkim trojgu dostarczyć weneckie ubrania i dokumenty

stwierdzające, że pozostają pod opieką Republiki. Właściwie pobudki troskliwości i

starań Pastila były dla Josefa i Jakowa niejasne. Dlaczego narażał życie? Dlaczego
im tak pomagał? I chociaż przypadki utrzymywania bliskich stosunków przez

poszczególnych chrześcijan z Żydami nic należały wtedy do rzadkości, to jednak
stary reb Jaków, którego jedynym celem w życiu było uchronienie od śmierci córki
ukochanego syna Josefa, męczennika za wiarę, spalonego na stosie w Lizbonie,

czegoś się lękał. W obecności Pastila starzec zwykł trzymać drobną dłoń dziewczyny
w swojej ręce. Drugą opierał na jej ramieniu. Bał się. Ale niewątpliwa szczerość

intencji malarza, jego serdeczna opieka, a nade wszystko okoliczności, w których
ryzykując życie ocalił ich podczas powodzi, przemogły jego wewnętrzne opory.

Starzec nabrał zaufania do młodego wc- necjanina.

Zresztą nie było wyboru. Należało przyjąć pomoc ofiarowaną przez Pastila.

Inkwizycja organizowała nieustające polowania w getcie. Co wieczór napadano na

domy żydowskie i wywlekano z nich młode kobiety i dziewczęta o pobożnych
twarzach i cnotliwym spojrzeniu, które choćby w najmniejszej mierze przypominały

ową tajemniczą postać na tratwie. Wtrącano je do lochów i torturami zmuszano, by
przyznawały, że swoją urodę zawdzięczają szatanowi i czarom. Po czym palono
ofiary na placach Rzymu.

Rozdział ósmy Podwójne serce
Światło zachodu leniwie sączyło się złotem i błękitem przez witraże kaplicy, gdzie

Pastilo tworzył swoje freski. Wpadające do środka słoneczne promienie wzbijały się
ku górze niczym obłok kolorowego pyłu. Ze źrenic świętych postaci tryskały świetlne
błyski. Lśniące barwne plamy wypełniały wnętrze, oświetlając dziwnie i niesamowicie

postacie patriarchów, proroków, apostołów i innych świętych stworzonych pędzlem
Pastila.

W rogu nieprzytulnej kaplicy, w otoczeniu świętych, którzy w przesuwających się

refleksach światła jakby ożyli i poruszali się, spoczywał niewidomy reb Jaków.

Wypadki w getcie wstrząsnęły nim głęboko. Nie bardzo wiedział, gdzie się

znajduje. Leżał nieruchomo i tylko wargi drgały mu w cichym szepcie. Obok siedziała
Jcfta. Wysoko na rusztowaniu pracował Pastilo. Co pewien czas spoglądał na starca

i jego wnuczkę. Widział jedwabiste, delikatne loki dziewczyny, pieszczotliwie
opadające na biały kark. Widział delikatną skórę, smutek uśmiechu i uwodzicielską

skromność prawdziwej cnoty wyzierającej z oczu.

Tu, w kościelnej ciszy, pośród pyłu mieniącego się barwami w strugach światła, w

cieniu białych kolumn, w otoczeniu świętych spozierających ze ścian, ta żydowska

dziewczyna jeszcze bardziej niż zwykle wyglądała na uosobienie nieziemskiego
uduchowienia.

Dwoje ludzi w kącie kaplicy: stary, ślepy Żyd z rzadką brodą i bezwłosą czaszką,

łagodny, dziecięco bezradny i obok niego dumna, smutna dziewczyna, przypominali
fragmenty obrazów jego pędzla zdobiących ściany świątyni. Zdawało się, źe zstąpili

z malowideł.

Tak musiała wyglądać Maria Panna owej nocy, w drodze do Betlejem, kiedy

schroniła się w szałasie pasterzy, aby powić dziecię. Tak musiała wyglądać podczas
ucieczki do Egiptu. Ale przede wszystkim w chwili, gdy

background image


świat doznał łaski, bo Bóg spojrzał na nią i wybrał na Pocieszenie ludzkości.

Pastilo należał do malarzy, u których zachwycenie Najświętszą Panną stanowiło

mieszaninę niebiańskiej i ziemskiej miłości. Szczerze pobożny, odczuwał wobec Niej

ów prawdziwy szacunek, który właściwy jest tylko głęboko wierzącym w chwilach
szczerego uniesienia. Ale bywało, że owym wzmożonym uczuciom religijnym
towarzyszyła świadomość grzechu. Krew krążyła szybciej, słyszał jej zew, poznawał

szelest tkanej przez szatana pajęczyny, napływającą żądzę. Wpatrując się w oblicze
Madonny, wyciągając ku Niej ręce, padając na kolana, błagał, aby go uwolniła od

wszelkich ludzkich słabości i zabrała do niebiańskich przybytków czystego Dobra.
Bywało, źe przenosił się tam wyobraźnią i czuł natychmiast Jej bliskość. Nie wiedział
już, czy takie zespolenie z Matką Bożą to grzech, zdrada, czy może nagroda albo

stan specjalnej łaski. Nocami miewał koszmarne omamy, nękały go niedobre sny.
Widział siebie w zbliżeniu cielesnym z Panną Najczystszą. Odczuwał skruchę i

wyrzuty sumienia. A także tęsknotę.

W Jefcie, żydowskiej dziewczynie z getta, dostrzegł ucieleśnienie Najświętszej

Maryi. Wierzył, jak wielu innych, że boski pierwiastek zstępuje czasem na ziemię i
przybiera ludzką postać.

Był pewien, że Matka Boga raczyła, z sobie tylko wiadomych powodów, objawić

się w postaci Jcfty. Umocnił go w tym przekonaniu cud, który zdarzył się na oczach
rzymskiego plebsu podczas powodzi w getcie. Wtedy wszyscy uwierzyli, źe widzą

świętą w osobie Żydówki. Nic miał wątpliwości, że Duch Boży czuwa nad tą
dziewczyną. Ubóstwiał ją, była bowiem nad wyraz podobna do Najświętszej Panny
na obrazie, który nosił w sercu; dla niego obraz oblekł się ciałem, poruszał i mówił.

Ale pociągało go ku dziewczynie także nie spełnione pragnienie, napełniało żyły
Pastila rozpalonym ołowiem. Płonął od żądzy poskramianej jedynie mocą wiary.

Swoje uczucia i nie zaspokojoną tęsknotę wyraził w obrazie, który namalował skrycie
dla zakonnic z klasztoru.
Rozdział dziewiąty Obraz

Zaczął od szkicowania głowy, twarzy, notował rysunkiem każdy gest, ruch Jefty.
Pilnie obserwował każde drgnienie jej ciała. W czasie godzin spędzanych w kaplicy

mógł dokładnie przyjrzeć się dziewczęciu.

Wysoko na rusztowaniu Pastilo urządził swoją pracownię. To była jego świątynia,

gdzie codziennie, z uniesieniem niczym podczas nabożeństwa, malował portret

Żydówki z getta, wyobrażający Madonnę. Tą pracą modlił się, wyznawał ubogą
człowieczą miłość i ograniczone, ludzkie pojmowanie Nieskończonego. Był to rów-

nież własny dar malarza składany Bogu. Nigdy nie mógł sobie wyobrazić
Najświętszej Panny, a także dziewczyny z getta, jako matki, z dzieckiem na ręku;

uważał Ją za wcielenie odwiecznego macierzyństwa. Była dlań matką już w dniu
swoich narodzin. Coraz lepiej pojmował religijne malarstwo bizantyjskie, które
przedstawiało Matkę Boską najczęściej samą, a jeśli już z dzieckiem, to zwykle

mającym twarz dorosłego mężczyzny, czasem brodatego. Ta Madonna Wschodu nie
piastowała swego Syna, lecz dziecię świata, syna człowieczego. Dlatego obraz

Pastila nie powstawał w zgodzie z przyjętymi wówczas wzorami: z Dzieciątkiem na
ręku lub jako Matki Bole- ściwej, opłakującej Ukrzyżowanego.

Pastilo zamyślił namalować Niepokalane Poczęcie. Ten sposób przedstawienia

Madonny zaczynał być wtedy popularny wśród młodych artystów.

Z obłoku dymu spowijającego glob ziemski wyłania się postać dziewczęcia. Jej

zwiewne ciało wznosi się ku niebu. Błękitny aksamitny płaszcz skrajem dotyka Ziemi:
za chwilę spadnie z ramion niewiasty jako ostatnia rzecz wiążąca ją ze światem.
Odsłania się w blasku słońca młode, niemal dziecięce, rozkwitające dopiero ciało.

background image

Tylko przez mgnienie oka jest zupełnie nagie, wnet bowiem okrywa się kaskadą
włosów. Przez ich pasma przeziera

background image


I gdzieniegdzie błyszcząca, perłowa skóra. Jest naga: bos- kość przecież nic zna

szal. Ale ta cielesność jest dziecięca. Tak malował Ją Michał Anioł, którego Pastilo
uwielbiał. Malował ciało skrywające namiętność cnoty, które niczego nic chce, o

niczym nic wic. Składa tylko siebie w ofierze Bogu, całą, do ostatniej kropli krwi.
Poświęca się dla Niego. Wznosi się ku Niemu jako oblubienica. Pulsują żyły.
Wzbudzona krew wzbiera pod cienką skórą. Leci do nieba ze spojrzeniem na

zawsze przykutym do Ziemi. Pochyliła głowę i spogląda w dół. Na Ziemię, z która
zespoliła się poprzez krew. Za to przypadło Jej w udziale dźwiganie brzemienia

okrulnego losu, i bólu, z którego poczęło się miłosierdzie.

Dziewczęca Madonna na obrazie Pastila postrzegała lo, co niewidzialne,

zasłonięte i ukryte, widziała los sądzony każdemu, cień podążający naszymi

śladami. Rozumiała ludzką mękę, cierpienie i bezradność; meandry naszych szarych
dni i walkę ponad ludzkie siły. I smuciło ją to. W kącikach warg wyraźnie rysuje się jej

strapienie. Ileż bólu, żalu i litości potrafił malarz zmieścić w subtelnym wycięciu jej
warg. Boski smutek i ludzką żałość. Bezradność, którą Michał Anioł wpisał w grymas

ust swojej Mater Dolorosa, niclcdwic dziewczęcia jeszcze, trzymającej na rękach
swego ukrzyżowanego Syna niczym dziecko. Taką samą boleścią tchnęła twarz
żydowskiej dziewczyny z rzymskiego getta. Ale Paśli lo nic wyraził jej w sposób

równie dojrzały jak Michał Anioł. Na wargach sportrclowanej Żydówki ból skrywał się
za zagadkowym uśmiechem, jakby znała tajemnicę naszego zbawienia, sekret dni

ostatecznych, słyszała wieczystą ciszę po owych dniach, po naszym błądzeniu bez
echa... Ona zna drogę. W niej pokój i opoka. Cel i kres ostateczny. Tego, który za nią
podąża, zabiera do przybytku niebieskiego, przenosi do wieczności, która jest przed

nami i po nas...
Zapadła noc. W kaplicy ciężko snuły się cienie, od jednej kolumny do drugiej.

Wysoko w górze siedział na swoim rusztowaniu malarz i oglądał przy świetle
grubych, woskowych świec
namalowany przez siebie obraz. I stała się rzecz dziwna. Zapomniał, że jest twórcą

tego dzieła. Nie spostrzegł nawet, że pędzle, którymi się posługiwał, są jeszcze wil-
gotne. Zdawało mu się, że to nic on stworzył obraz, ale obraz stworzył jego, malarza

Pastila. I tak już było do końca. I nikt nie wie, jak było w istocie. Zdawało mu się też,
że jakaś zjawa z nie poznanych sfer objawiła się na jego płótnie. Przyszła, aby nieść
ludziom pociechę. Z młodego, dziewczęcego ciała promieniowała szczęśliwość,

która ogarniała każdego, kto nań patrzył. Wiedział, że pocicszyciclka należy do
niego, właśnie do niego; przecież pojawiła się z jego powodu. Połączony wieczystym

związkiem, za chwilę uleci wraz z nią z tego świata w niebiańskie przestworza... W
drgającym świetle z obrazu spoglądały na malarza przenikliwe oczy znające całe

jego życie, los, wszystkie głupie słabostki. Nad nim litowały się, nad nim smuciły. I
uśmiechały się do niego, obiecując wiele, bardzo wiele, wszystko. Szczęście nie-
biańskie i szczęśliwość ziemską bez miary, bez granic.

Malarz osunął się na kolana:
— Och, szczęście niebiańskie! Ty, która w swojej nieskończonej łaskawości

umiesz obdarzyć nas bogactwem niebios! Bądź błogosławiona za to, że przyszłaś!
Pozwól mi umrzeć na Twoich piersiach. Przenieś mnie do Twojej rajskiej krainy...

Schodząc ze swego rusztowania malarz oświetlił twarz żydowskiej dziewczyny,

śpiącej obok ślepca u stóp kolumny w rogu kaplicy. Błękitny aksamitny płaszcz, zrzu-
cony przez Madonnę w niebiańskim locie, teraz okrywał jej ciało; tylko bose

dziecięce stopy i twarz w koronie włosów były odsłonięte. Przez chwilę Pastilo
pomyślał, że Postać z obrazu powróciła na ziemię i teraz leży niczym postrzelony
ptak u jego stóp. Trwało to jednak moment. Dziewczyna z obrazu była wybraną córą

background image

rodu ludzkiego. A tu spoczywa uboga, prześladowana Żydówka, która ukrywa się
przed szpiegami inkwizycji. Juź zamierzał odejść, gdy blask świecy znowu rozjaśnił

twarz śpiącej. Pastilo musiał stwierdzić, że jest niesłychanie

background image


■podobna do oblicza, przed którym właśnie modlił się

0 dary nieba. Różnica polegała głównie na tym, że wargi uśpionej wyrażały

jedynie ziemską bezsilność. Za zamkniętymi powiekami kryły się oczy

prześladowanego gołębia. A długie rzęsy zdawały się zapowiedzią gotowości do
zwykłej ludzkiej miłości, od której jego Madonna była wolna.

Malarza ogarnęła niepohamowana pokusa, aby ujrzeć tętniące życiem ciało z

obrazu. Z bijącym sercem ujął niebieski aksamitny płaszcz i ściągnął go delikatnym
ruchem. Ciało Jefty było tak samo dziewczęce, ledwo dojrzałe. Takie, jak to

zapożyczone od Michała Anioła. Ale to tutaj było po prostu ludzkie i może przez to
bardziej uświęcone... W jej łonie skrywało się pożądanie i zbawienie zarazem.
Człowiecza wola, człowiecze pragnienie. I przyszło na myśl malarzowi, że to żyjące

ciało mieści więcej zbawienia, bardziej uwypukla cel naszego żywota. Bardziej niż
tamto na obrazie.

Uklęknął przed dziewczyną. Jego wargi nie szeptały modlitwy. Namiętnie całował

skraj błękitnego płaszcza przesyconego ciepłem jej ciała.

1 znowu wspiął się na rusztowanie, aby obdarzyć obraz niebiańskim

bogactwem, które noszą w sobie córki człowiecze.
Rozdział dziesiąty Gdy biją dzwony

Już od rana rozśpiewały się rzymskie dzwony. Ze wszystkich siedmiu wzgórz, z
placów i ulic Wiecznego Miasta dobiegał ich głos. Te, które wydawały dźwięki niskie,

poważne i jakby groźne, przejmowały trwogą. Inne brzmiały błagalnie, tkliwie,
przywodząc na myśl łagodne wołanie młodych dziewcząt. Były również dzwony
wyróżniające się własnym, indywidualnym tonem. A wszystkie wzywały wiernych

tylko do siebie, tylko do swojego Boga. Każdy dzwon starał się oczywiście zagłuszyć
konkurentów, wyprzedzić o sekundę, o pół...

I tak nad głowami mieszkańców rozpętała się symfonia różnych dźwięków. Mogło

się zdawać, że ponad miastem unoszą się jakieś niewidzialne bestie, które z prze-
raźliwym jękiem raz po raz zbliżają się ku ziemi i za chwilę runą na ludzi folgując

swemu gniewowi. Jednocześnie ucho wyłapywało coś jakby skamlanie o litość.

Ulicami Rzymu przeciągały procesje. Ze wszystkich kościołów wylewały się tłumy

niosące święte obrazy. Powiewały chorągwie kościelne. Szeregi zakonników
eskortowały baldachimy. Woskowe świece w dłoniach roztaczały wokół blask
świętości. Rozlegała się cicha muzyka srebrnych dzwonków, którymi potrząsali mini-

stranci, młodzi chłopcy, dzieci niemal. Na czele procesji stąpali kardynałowie w
czerwonych kapeluszach. W rękach dzierżyli pastorały. Dymy kadzideł wzlatywały ku

niebu, spowijały niesione wysoko gipsowe figury świętych. Były wśród nich postaci
mężczyzn zamęczonych na krzyżu, sieczonych mieczami, ociekających krwią.

Niektóre rzeźby miały twarze wykrzywione bólem lub zniekształcone łkaniem.
Straszliwe rany, ręce przebite gwoździami przyciągały spojrzenia tłumu. Za figurami
szła rzesza zakapturzonych zakonników w czarnych habitach. Nosili maski

wyobrażające śmierć. Przez wycięte otwory wyzierały złe, przejmujące zgrozą oczy.
Nieśli

background image


wielkie, żółte woskowe świece. Wydawało się, że to zmarli powstali z grobów i suną

ulicami miasta.

Już o poranku słychać było śpiew sunących w procesji. Nie był to jednak zwykły

chór, ale raczej złowrogi syk śmierci. Ulice Rzymu zadrżały w lęku przed czymś
nieznanym, a jednak nieuniknionym.

Wszystkie procesje dotarły do bram klasztoru na wzgórzu. Zdjcto z ramion

chorągwie, obrazy święte, gipsowe figury i wniesiono do kaplicy, która Pastilo ozdobił
freskami. Ustawiono je przed ołtarzem Matki Przenajświętszej, na którym miał być

odsłonięty za pomocą przemyślnego mechanizmu nowy obraz.

I oto kaplicę wypełniają kardynałowie, biskupi, księża, zakonnicy i mniszki.

Klęczą. Oczekują uroczystej chwili, w której przed ich oczyma ukaże się obraz Świę-

tej Dziewicy. Odzywają się organy, śpiewa chór. Napięcie wzrasta. Rzymski lud
pragnie dostać się do wnętrza. Mężczyźni, kobiety i dzieci tłoczą się przed wejściem.

Kaplica jest już jednak wypełniona po brzegi i rzesza ludzka rozlewa się niczym
woda z wezbranej rzeki na porośniętym trawą placu. Ludzie kłębiąc się lam widzą

tylko palące się pod stropem świece. Smukłe świeczniki wyglądają jak płonące
kolumny, zawisłe nad głowami księży w białych komżach, nad głowami zakonników z
trupimi maskami na twarzach. Do uszu zebranych na placu ludzi dobiega śpiew

chóru kościelnego. Wszyscy zastygają w milczeniu. Powaga chwili wymaga ciszy.

Rozlega się srebrny dźwięk dzwonka zwiastujący chrześcijanom obecność

Świętego Sakramentu. Zgromadzeni padają krzyżem, przyciskając twarze do
podłogi. Nad ich głowami unoszą się kadzidlane opary. I oto wyłania się z nich
postać dziewczęcia. Unosi się, szybuje w powietrzu, by wreszcie zatrzymać się

wśród świętych obrazów i figur, na wolnym miejscu, na ołtarzu Najświętszej Panny.

Biskup bazyliki Świętego Marka, który przywiódł procesję, pierwszy dźwignął

siwą, łysiejącą głowę i spojrzał na postać Matki Bożej, która pojawiła się przed
zgronia-
dzonymi. Nowy, nic znany mu dotychczas wizerunek Rodzicielki przejął go

zdumieniem. Był przyzwyczajony do zupełnie innych obrazów. Miał przed sobą nagą
dziewczynę bardziej podobną do Żydówki z getta aniżeli do powszechnie znanych

wyobrażeń Matki Boskiej. Za plecami biskupa rozległy się szepty. Nastąpiła
chwilowa przerwa w uroczystościach. Nikt nie wiedział, co będzie dalej. Księża,
zakonnice i mnisi nie mogli w dziewczynie na obrazie rozpoznać Matki Bożej.

Wydała im się obca. Z niepokojem spoglądali na siebie. Wtem jakiś kleryk, bacznie
wpatrujący się w obraz, dostrzegł przejmujące, pełne żalu spojrzenie smutnych oczu

Madonny i zrozumiał, źe patrzy właśnie na niego. Ulegając temu wrażeniu poczuł w
sercu nagły przypływ szczególnie szlachetnych uczuć: osobliwej tęsknoty,

modlitewnego uniesienia... Był pewny, że jest z tą właśnie Panią Nieba związany na
wieki, zespolony na zawsze. I w żarliwym zachwyceniu wyciągnął chude ręce ku
promiennej twarzy, wołając wielkim głosem:

— Avc Maria! Matko Święta! Niepokalana Dziewico! Źródło Przenajświętsze! Jam

Twój! Jam Twój!

Jego krzyk podziałał na wszystkich niczym urok rzucony przez czarnoksiężnika.

Kardynałowie, biskupi, księża oraz zakonnicy wnikliwie wpatrywali się w obraz i
każdemu zdawało się, że tylko do niego uśmiecha się Dziewica, ku niemu kieruje

spojrzenie. Początkowo wrażenie takie odnieśli młodsi, następnie także starsi. Wszy-
scy byli przekonani, że łączą się w jakiś sposób z wzniosłą czystością i

szlachetnością emanującymi z pięknego, nagiego ciała. Pojmowano bolesny smutek
jej oczu. uśmiech pełen duchowego uroku. Każdy na miarę swych możliwości poczuł,
źe jest to zjawisko jednoczące ziemskie i niebiańskie szczęście. Obnażone ciało

background image

nęciło i kusiło niczym świeże, piękne jabłko, zaś uduchowiona twarz, zatroskane
spojrzenie i uśmiech zamieniły ziemską pokusę w niebiańską rozkosz. I zdawało się,

źe obraz przyciąga do siebie ludzi i tym, co jest ziemskie, i tym, co niebiańskie;
przykuwa zarówno ciała, jak i dusze. Więc

background image


poddali się jego urokowi ciałem i duszą. I wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu.

Kościste, umęczone ręce zmarniałych od postów mnichów. Owłosione, tłuste dłonie
kosztujących życia doczesnego biskupów. Młode, dziewczęce ramiona zakonnic i

usychające ręce starych mniszek. Twarze promieniały, rozjaśnione blaskiem nieba,
ziemskiej rozkoszy i szczęścia. I wszyscy naraz głośno zawołali:

— Ave Maria!

Zgromadzony na placu lud posłyszał wołanie. Słyszał także dochodzące z kaplicy

pienia. Te odgłosy poruszyły ciżbę, rozpaliły ją. Uniesienie zebranych wewnątrz

przeniosło się na plac, do parku, udzieliło ludowi. I jakby porwany potężną falą, plebs
począł wdzierać się do środka. Kaplica była przepełniona. Silniejsi usiłowali
powstrzymać napierających, a wtedy tłum podniósł krzyk:

— Pokażcie nam święty obraz!
— Stał się cud! Prawdziwy cud!

v— Dajcie nam ujrzeć cud! Chcemy zobaczyć cud!
Masa ludzka kipiała niczym wzburzone morze. Nie było sposobu, by je uspokoić.

Księża wzięli więc na ramiona obraz przedstawiający żydowską dziewczynę z getta i
ruszyli ku wyjściu. Rozpoczął się pochód. Otwierały go poczty z feretronami i
świętymi obrazami. Portret dziewczyny niesiono w majestacie pod aksamitnym

czerwonym baldachimem, wykończonym frędzlami. Za nim postępowali świeccy
dostojnicy Rzymu oraz kardynałowie, biskupi, niższy kler. f kiedy lud zobaczył nagą,

wznoszącą się do nieba postać dziewczyny, jej zniewalający uśmiech i wszystko
pojmujące spojrzenie ciemnych oczu, stało się, że każdy bez wyjątku wiedział, że ten
uśmiech i troska w oczach są właśnie i tylko dla niego. I ludzie odwrócili się od

świętych na obrazach. Nie chcieli więcej oglądać wykrzywionych bólem, brzydkich
twarzy męczenników. Ani patrzeć na ciała przeszyte włóczniami. Nie pragnęli widoku

krwi spływającej z ran. Wbili wzrok w młode ciało żydowskiej dziewczyny z getta. Do
niej podniosły się ręce. Przed nią padali na
kolana i do niej modlili się o łaskę Nieba i o ziemskie szczęście:

— Ave Maria! Wieczne Piękno!
Żądający wciąż uciech rzymski plebs jakby zaspokoił swoje pragnienia, patrząc z

uwielbieniem na czyste, nagie ciało, natchnioną twarz z obrazu promieniującą szczę-
ściem zarówno doczesnym, jak i wiecznym...

Podczas procesji Żydzi zamknęli się w murach swego getta. Zawsze bowiem przy

takich okazjach rzymski mot- łoch dokonywał pogromów. Żydom nie wolno było
opuszczać ich dzielnicy w dni świąt kościelnych. Docierał tu jednak dźwięk dzwonów

i to wystarczyło, by przejmować strachem starych i młodych. Metaliczne głosy
spadały na getto niczym drapieżne ptaki, siejąc grozę. Nieraz wyławiali Żydzi z

melodii dzwonów słowa „Szma Israel!", ostatnie, przedśmiertne słowa swoich
bliskich. Dzwony bowiem biły również wtedy, gdy Żydów palono na stosie, stąd
niejednemu dźwięki płynące z kościelnych wież przypominały ognie Świętej

Inkwizycji. Zwykle wtedy zamykali się w izbach, ryglowali za sobą drzwi,
zatrzaskiwali okiennice. Kryli się w głąb ziemi. Kopali piwnice, schowki i schrony,

dokąd nie dochodziło bicie dzwonów chłoszczące ich niczym bicz oprawcy. Tego
dnia również zebrali się w ukrytych pod ziemią bóżnicach, aby odmawiać psalmy i
prosić Boga o pomoc i obronę.

Było w tych skrycie odprawianych modłach coś z przekory albo ironii losu. Modlili

się przecież do swojego wiecznego i żywego Pana w tym samym czasie, kiedy goje

w paradzie obnosili figury własnego Boga i świętych po ulicach Rzymu. Ale tego dnia
Żydzi bali się bardziej niż zwykle. Nic wiedzieli, z jakiej okazji rozdzwoniły się od rana
wszystkie dzwony miasta. Dzień był powszedni, żadne święto. Więc może palą

background image

Żydów? Albo księgi Izraela? Odmawiano więc psalmy w mrocznej piwnicy Josefa
Pinsi. Suche wargi recytowały wersety Pisma| a serca przepełniał ból. Modlono się

za dusze męczenników palonych na stosie.

background image

Wśród modlących się był również wiekowy ślepiec z rodu Abarbanel, uchodźca z

Kastylii, reb Jaków i jego wnuczka Jefta. Właśnie wrócili z kaplicy przy klasztorze na
wzgórzu, gdzie znaleźli czasowe schronienie. Teraz, gdy niebezpieczeństwo

grożące ze strony inkwizycji zmalało, a kaplica została już ozdobiona freskami,
wrócili do getta. Oni także nie wiedzieli, z jakiego powodu biją dzwony. Jefta
odczuwała lęk na równi z innymi. Jak wszyscy, błagała Boga o pomoc i obronę. Nie

miała pojęcia o tym, że dzisiejsze święLo kościelne odbywa się z jej powodu, że to
dla niej grają te straszne dzwony. Nie zdawała sobie sprawy, iż najpotężniejsi ludzie

Rzymu klęczą dziś przed nią, a plebs Wiecznego Miasta składa właśnie hołd jej
dziewczęcemu ciału.
Rozdział jedenasty Perły Madonny

Sława obrazu rozeszła się po całym Rzymie. Potem przekroczyła granice miasta i
obiegła Italię. Na temat dzieła krążyły wśród ludu różne opowieści. Ludzie wierzyli

głęboko, że na płótnie, pod farbą skrywa się żywe ciało, włosy i oczy. Mniszki
opowiadały, źe w nocy obraz płacze, a łzy z oczu Madonny padają na ziemię. Wy-

haftowały więc jedwabne chusteczki, aby każdego ranka wytrzeć oczy Matki Boskiej.
Pokazywały miejsca jedwabiu, noszące ślady łez.

Lud jednak chciał nie pogrążonej w smutku, lecz czułej, promiennej, w rozkwicie

młodości. Nadano jej imię Madonna Miłości. Wierzono, źe wróciła na Ziemię, aby na
nowo wzbudzić w sercach ludzi to dawno zapomniane uczucie, wskrzeszać

wystygłe... Przypisywano moc przywracania młodości, nawet życia. Nieprzebrane
tłumy usiłowały zjednać Madonnę wotami, ofiarami, na które nie żałowano pieniędzy.

Przybywali zmęczeni i sterani życiem mężczyźni. Pojawiały się kobiety

spragnione ciepła, pełne tęknoL Stare panny, zakochani młodzieńcy, dziewczęta
czekające na miłość. Obwieszano obraz najdroższymi klejnotami z rodzinnych

szkatuł. Przynoszono brokaty, adamaszki, bezcenne jedwabie. Każdą sztukę materii
składano na ołtarzu z największą miłością. Nieraz mniszki z klasztoru znajdowały
pod obrazem puzderka zawierające puder, bar- widła do ust, wonne olejki i inne

środki do pielęgnowania urody. Najcenniejsze przynosiły kurtyzany Rzymu tylko po
to, aby Madonna mogła odświeżać mokrą od łez twarz. Bowiem nocami wciąż

płakała.

Jednak głównymi admiratorami obrazu byli mężczyźni, zarówno biedni, jak i

bogaci, bez względu na pochodzenie, stanowisko i pozycję społeczną. Uznali

Madonnę Miłości za swoją opiekunkę. Spowiadali się przed nią, powierzali
najgłębsze tajemnice i... łakomymi oczyma

background image


wpatrywali się w perłową skórę, pod którą — zdawało się — pulsuje krew. Kopie

wizerunku rozprowadzano po całej Italii w znacznie większych ilościach niż ja-
kikolwiek inny obrazek dotychczas. Mężczyźni nosili go na piersi zamiast krzyżyka i

w nocy przyciskali do serca. Kardynałowie, biskupi i inni duchowni oprawiali
miniatury według obrazu w cenne kamienie i umieszczali w krucyfiksach. A kiedy
całowali krzyż, całowali dzieło pędzla młodego weneckiego malarza.

Wśród najbogatszych mężczyzn Rzymu i całej Italii trwała rywalizacja o łaski

Madonny Miłości. Przypominało to zupełnie walkę o względy którejś ze sławnych

kurtyzan. Prześcigano się nawzajem w pozyskiwaniu łaski Madonny. Nie żałowano
drogich prezentów sypanych hojną dłonią.

Ulubioną biżuterią Madonny, według zakonnic z klasztoru, były perły. Jasne jak

łzy spływające nocą po jej pięknych policzkach. Więc mężczyźni Rzymu zdobywali
perły dla Pani Miłości. W tajemnicy zapuszczano się do getta i wykupywano u Żydów

najdroższe okazy. Bywało też, że mężowie zabierali perły własnym żonom. Zako-
chani nic dotrzymywali słowa i obiecane kochankom klejnoty zanosili do kaplicy,

zdobiąc nimi obraz. Wkrótce nagie ciało pokryte było perłami połyskującymi niczym
zastygłe łzy. I przypominało różę pokrytą kroplami rosy.

Zazdrość ogarnęła żony i kurtyzany, kochanki i narzeczone. Piekielna zazdrość,

jakby chodziło o żywą istotę, która odebrała im miłość mężów i ukochanych. Kobiety
rzymskie nadały jej miano świętej ladacznicy. I bywało, że damy rzymskie wpadały

do kaplicy i zaciśniętą pięścią groziły Madonnie:

— Ty ladacznico boska! Wydrapię ci oczy! Wyrwę ci włosy z głowy za to, że

uwodzisz mego kochanka! Nie wystarczy ci twój niebiański kochanek? Chcesz jesz-

cze uwieść naszych mężów?

W tym samym czasie papież Paweł IV rozkazał rzymskim Żydom, aby czyniąc

Bogu dzięki za cudowne ocalenie z powodzi, dostarczyli trzy sznury pereł po trzysta
sztuk każdy i aby wszystkie perły były wielkości oka Madonny. Ponadto każda
powinna być doskonale krągła i mienić się kolorami tęczy. Tej tęczy, która ukazała

się Noemu, kiedy Pan Bóg ocalił go z potopu. Sznury pereł Żydzi mają zanieść w
darze Madonnie Miłości. Zgodnie bowiem z przekonaniem ludu, pojawiła się ona po

raz pierwszy w getcie, ratując Żydów od śmierci.

Rozkaz papieski wywołał zamieszanie. Żydzi nie wiedzieli, co począć. Nic

chodziło wcale o perły, lecz o coś znacznie ważniejszego. Należało rozstrzygnąć

kwestie, czy ofiarowanie wotów Madonnie oznacza przejście na służbę obcego
Boga. Czy nic słuszniej byłoby ponieść śmierć męczeńską w imię wiary i Pana. W

Rzymie nic było świętych ksiąg żydowskich, które mogłyby udzielić odpowiedzi na
dręczące pytanie. Za pontyfikatu Pawła IV zabroniono ich posiadania. Nie było więc

ani jednej Ge- mary, ani jednego dzieła Majmonidesa. Tylko księga Zohar miała
akceptację papieską, albowiem księża-neofici przekonali głowę Kościoła, źe jest to
dzieło chrześcijańskie, gdyż wspomina o jedności Boga w Trójcy Świętej.

Reb Jaków zaprosił na naradę do piwnicy Josefa Pinsi uchodźców z Kastylii, a

także przedstawicieli innych gmin osiadłych w Rzymie. Trzeba było zdecydować, co

uczynić w sprawie rozkazu papieża. W noc Hoszana Raba odbyła się wielka narada
przełożonych gmin żydowskich w Rzymie. W piwnicy zapalono świece. Przybyli tu
tylko wybrani z wybranych, przełożeni i starsi gmin, Żydzi z wysokimi czołami,

naznaczonymi piętnem wygnania. Z oczami pałającymi płomieniem wiary silniejszej
od śmierci. Z brodami, które w wyniku przeżytych cierpień stały się ponad śnieg

bielsze. Ubrani byli w długie, jedwabne, aksamitne lub atłasowe kaftany przepasane
sze

background image


rokimi złotymi, haftowanymi szarfami. Na głowach nosili czarne, sztywne kapelusze.

Pochodzili z różnych krajów. Byli wśród nich uchodźcy z Kastylii, jak reb Jaków, reb
Josef i inni zacni mężowie. Byli wielcy uczeni z Francji. Lekarze o sławnych

nazwiskach, uczniowie słynnego doktora Amatusa Lusitanusa. Studenci
uniwersytetu w Padwie. Znaleźli się też Żydzi z Niemiec, także miłośnicy nauk. Na
zewnątrz kamienicy zaufani młodzieńcy czuwali nad bezpieczeństwem

zgromadzonych w piwnicy.

Pierwszy przemówił niewidomy sędziwy reb Jaków:

— Ukarani za winy, zostaliśmy bez światła Tory. Nie wiemy, jak postąpić.

Jesteśmy jak stado bez pasterza. Kto nam przekaże słowo Boże? Kto nas pouczy,
jak i co mamy czynić w czas próby?

— Poślijmy naszych przedstawicieli do rabiego Josefa Ottolenghiego z Kremony.

Zdołał zebrać tam tułaczy Izraela i otworzyć jeszybot. Dzięki niemu słowo Boże nie

zniknęło z terenu Italii. Jego spytajmy, co należy zrobić.

— Zbyt długo trzeba będzie czekać! Drogi są dzisiaj niepewne dla Żydów. Nim

posłannicy dotrą na miejsce i zanim powrócą, termin minie. Nim nastanie u chrze-
ścijan karnawał, musimy dostarczyć perły.

— Czyżby Mądrość Boska nas poniechała? Azali zabrakło w gminie rzymskiej

ludzi obdarzonych rozumem? Czyż nie ma nikogo, kto by potrafił nas przeprowadzić
przez ciemności?

— Słowo Boże opuściło nas. Juź od dawna nie widzieliśmy księgi świętej. W

ważnych sprawach nic można ufać pamięci, zwłaszcza gdy nasze życie jest wysta-
wione na niebezpieczeństwo.

— Majmonides daje dokładne wskazówki postępowania w podobnej sytuacji.

Mam je w pamięci, ale nie chcę się zdać tylko na nią — rzekł siwobrody starzec.

— Błogosławiony Majmonides! Nasze dzieci uczyły się z jego ksiąg od swoich

najwcześniejszych lat. I jego pisma spalono w Rzymie. Oświetlano nimi miasto —
dodał ktoś inny, a słowom jego towarzyszyły westchnienia.

— I nikt nie ma żadnego z jego dzieł?
— I w całym Rzymie nie znajdziemy księgi żydowskiej? Czy to możliwe?,

Reb Jaków szepnął coś na ucho Josefowi Pinsi. Ów zaś po chwili namysłu

odwołał na stronę kilku starszych. Jego słowa wywarły snadź wielkie wrażenie, bo
wnet przywołali innych mężów i po cichu poczęli się z nimi naradzać. Wreszcie

wybrali najbardziej uczonych w Piśmie. Josef Pinsi powiódł ich tajemnym, krętym
korytarzem przypominającym do złudzenia wąską jaskinię. Oświetlali sobie drogę

lampą oliwną i woskowymi świecami. W pewnej chwili zatrzymali się przed ścianą.
Nikt nie zauważył, aby były w niej jakieś drzwi lub otwór. A jednak jak za dotknięciem

różdżki czarodziejskiej, jakby pod wpływem magicznych słów otworzyło się sekretne
przejście. W murze było urządzenie, które po naciśnięciu odpowiedniego kamienia
otwierało wejście do ukrytego pomieszczenia. Komnata była wypełniona żelaznymi

skrzyniami, przymocowanymi grubymi łańcuchami do poszarzałych murów. Niektóre
kufry zawierały złoto i drogie kamienie, w innych złożono księgi.

Była to tajna biblioteka Josefa Pinsi. Zawierała rękopiśmienne i drukowane księgi

judajskie, pierwsze wydania pism Majmonidesa, modlitewniki, Gemary i Megiły
spisane na pergaminie i inne rzadkie, cenne zbiory przepisów prawnych, kodeksy

dotyczące zwyczajów i norm religijnych. Zgromadzono tu również kroniki zawierające
opisy prześladowań Żydów w różnych krajach: zwoje pergaminowe, na których

udokumentowano dzieje wygnania z Hiszpanii, utwory poetyckie opiewające
męczeństwo spalonych na stosach. Bibliotekę zgromadziło wiele pokoleń uczonych,
którzy przechowywali ją z poświęceniem. Przenieśli ją do Włoch wygnańcy z Kastylii.

background image

Kiedy dwaj ostatni papieże nakazali spalić księgi żydowskie, najcenniejsze zbiory
ukryto w piwnicy domu Josefa Pinsi.

Uczeni w Piśmie mogli dzięki temu znaleźć u Majmonidesa wyjaśnienie

interesującej ich kwestii. Powrócili do starszyzny i wydali wyrok:

background image

— Perły można przekazać papieżowi jako podatek, jako grzywnę, jako okup za

darowanie życia, jeśli tego zapragnie. Może z nimi uczynić, co chce. W żadnym
jednak wypadku klejnoty nie mogą być darem dziękczynnym dla chrześcijańskiej

Maryi Panny za ocalenie nas z powodzi. To równałoby się uznaniu obcego Boga.
Tak rzecze Majmonides. Według niego należy raczej zginąć śmiercią męczeńską
aniżeli porzucić wiarę ojców.

Zgromadzeni wysłuchali tego w skupieniu. Głucha cisza zapanowała w piwnicy.

Wreszcie któryś przerwał milczenie:

— Nie powiemy nic. Przekażemy perły bez słowa.
— A jeśli zapytają?
— To ich oszukamy. Przecież nie wiedzą, co czynią. Postępują jak dzieci.

— A skąd weźmiemy takie duże perły?
Reb Jaków podniósł się z fotela, przywołał swoją wnuczkę i powiedział do niej:

— Wyjmij, moja Jefto, twoje perły i oddaj je naszej gminie. Nie wypada Żydówce

nosić pereł w czasie, gdy goje ozdabiają nimi swoje bożki.

I Jefta wyjęła z żelaznej szkatuły rodzinne perły i oddała je Madonnie z kaplicy, w

której niedawno się ukrywała.

A gdy Madonnę Miłości przystrojono w sznury wielkich pereł, przyćmiły wszystkie

inne jej klejnoty. Nie miały równych sobie wśród darów ofiarowanych przez
adorujących obraz.

Rozdział dwunasty Karnawał w Rzymie
Nadszedł karnawał. Ulice Rzymu mieniły się dziesiątkami odcieni nie tylko
przeróżnych maskaradowych kostiumów tłumu, który wyległ z domów. Budowle,

pomniki, kolumny i studnie na placach obwieszono rozmaitymi ozdobami. Ściany
domów pokryły wschodnie kobierce barwne jak motyle grające w słońcu światłem ni-

czym brylanty w palcach szlifierzy. Kilimy zdawały się wysadzane cennymi
kamieniami. Okna i drzwi, balkony i tarasy udekorowano girlandami zieleni. Ulice,
którymi miał przeciągać karnawałowy korowód, wysadzone były palmami i mirtem.

Rzym przeistoczył się w ogród jakiegoś wschodniego władcy. Mieszkańcy nie
poznawali własnego miasta. Wiele kamienic „przebrano" za żaglowce. Sprawiały

wrażenie zaczarowanych statków błądzących po fantastycznym, kolorowym morzu.
Kościoły zamieniono w świątynie pogańskich bogów: Apollina i Wencry.
Chrześcijańskie pomniki i studnie na placach przywłaszczyły sobie fauny i Bachusy

spijające wino z przepastnych czar. Wokół nich tańczyły nagie amorki z kiściami
winogron i dzbanami w rękach. Kolumny pokrywały liście i płomiennoczerwone róże.

Osoby grające role świętych odziano w rzymskie tuniki, na głowy włożono wieńce
laurowe i kazano powozić rydwanami ciągnionymi przez dwie pary ognistych koni.

Przemieszały się epoki. Rzym pozbył się jarzma, które nałożył na barki Wiecznego
Miasta Żyd z Nazaretu. Rzym wyzwolił się z okowów etyki i nakazów
chrześcijaństwa. Na nowo stał się tym, czym zawsze był w głębi serca — sługą

starego bożka Pana; był znowu pogański.

Tę daninę Kościół składał corocznie dawnemu Rzymowi w czasie karnawału. Tak

protestowali rzymianie przeciwko narzuconemu im, obcemu Bogu. Miasto tęskniło za
starymi bóstwami przodków, za dawnymi, dobrymi czasami, które podczas
karnawału zmartwych-

background image


wstawały. Obmyte z pyłu, powracały z zapomnianych świątyń do kościołów Rzymu i

zajmowały miejsce smutnego, okrytego krwawymi ranami Żyda z Nazaretu. Brały w
posiadanie jego tron. 1 ponownie człowiek służył własnemu, żywemu bogu,

jedynemu, którego znał, to znaczy sobie samemu.

Całymi tygodniami przygotowywano się do świętowania karnawału. Wyciągano

maskaradowe stroje. Mężczyźni wkładali togi starożytnych i jako Cezarowie wę-

drowali od szynku do szynku, pijąc na urnór. Persowie i Turcy ciągnęli wozy pełne
towarów. Widywano też ludzi przebranych za dzikusów z dalekich krajów, szcze-

gólnie z Indii Zachodnich, które odkrył Kolumb podczas swojej wyprawy. Pomalowani
na czerwono, z pióropuszami na głowie, Indianie mieli w ustach długie cybuchy
nabite tytoniem. Zwyczaj palenia tytoniu przywieziony z Ameryki stawał się coraz

bardziej popularny. Tak wiec Indianie przemieszani z senatorami rzymskimi
maszerowali zgodnie w jednym korowodzie.

Kobiety ubrane w greckie pcpla udawały westalki ze świątyń ognia albo Sybille

odsłaniające przyszłość. Szły pod ramię z pijanymi Bachusami, których czoła wień-

czyły splecione róże. Przebrani za satyrów młodzieńcy porywali w zaułkach młode
dziewczęta w strojach służebnic świątynnych do domów schadzek i publicznych
łaźni. Swawolili chłopcy z obnażonymi ramionami i gołymi nogami, odziani tylko w

krótkie jedwabne tuniki, towarzysząc swoim podstarzałym adoratorom, greckim
filozofom z łysymi czaszkami i ułożonymi w loki brodami, którzy wiedli rozważania na

temat Erosa.

W nocy Rzym oświetlały race. Fantastyczne, wielobarwne, tęczowe światła

oblewały udekorowane ulice. Słudzy nosili pochodnie przyświecając zamaskowanym

panom. Odblask płomieni padał na postacie przebierańców, sprawiając wrażenie, że
to strumienie czerwonego wina leją się na nich z kielichów. Wesołe grupy oświetlały

sobie drogę lampionami sporządzonymi z pergaminu. W ich świetle uczestnicy
maskarady zmieniali
się w tajemnicze, pozaziemskie zjawy, jak cienie sunące w tańcu po ulicach, aby

rozpłynąć się gdzieś w zaułkach. Pozostawały po nich echa namiętnych pieśni,
podniecająca woń perfum i żywicznego dymu pochodni. Z winiarni padały na ulice

smugi świateł, dochodziły wulgarne pijackie śpiewy, ostre zapachy jadła i kwaśnego
wina. Łączyły się z wonią pachnideł i światłami weneckich latarni, z czerwonym
świetlnym znakiem domów schadzek. Ludzie błądzili w tanecznym korowodzie,

przemieszało się życie ze śmiercią. Morze zastygłe w mlecznej mgle...
* * *

Tylko jedna dzielnica Rzymu tonęła w ciemnościach: getto spowijał mrok. W

oknach żydowskich domów nie paliły się światła. Zaszyci w kątach izb mężowie, nie-

wiasty i dzieci nasłuchiwali szumu i gwaru dochodzącego z odległych ulic miasta. Od
czasu do czasu ciemności getta rozdzierały race miotane przez rozbawionych
Rzymian. Wtedy na chwilę z mroku wyłaniały się domy, a serca mieszkańców ściskał

lęk. Z przerażeniem w oczach spoglądali po sobie i bezgłośnie odmawiali modlitwę:

— Boże, zlituj się nad nami i chroń nas w karnawale. Rzym dzisiaj nic ma Boga.

Tylko w piwnicy Josefa Pinsi paliła się lampa oliwna. W wigilię karnawału zebrali

się tu przedstawiciele rzymskiego żydostwa. Oni również czynili „karnawałowe" przy-
gotowania.

Stół zastawiony był złotymi talerzami, srebrną i złotą biżuterią, dziełem

warsztatów jubilerskich w wielu krajach świata. Żydzi zebrali je i przynieśli do

piwnicy. Na kamiennej podłodze piętrzyły się drogie jedwabie, sztuki adamaszku,
wyszywane podwójnym haftem wschodnie kobierce, aksamity. Były to wyciągnięte z
kufrów prezenty otrzymane kiedyś przez nowożeńców albo dobra odziedziczone po

background image

przodkach. Pochodziły ze wszystkich

background image


żydowskich domów. Należało nimi opłacić podatek karnawałowy. Za to, że Judasz

sprzedał Chrystusa za trzydzieści srebrników. Żydzi rzymscy musieli co roku wy-
liczyć papieżowi tysiąc sto trzydzieści florenów w złocie i kosztownościach. Daninę tę

zwano judaszowymi pieniędzmi. Prócz tego kobiety żydowskie miały obowiązek
przystrojenia łuku triumfalnego Tytusa cennymi dywanami, jedwabiem i aksamitem.
Pod tak ozdobionym gromadzili się rabini i starszyzna żydowska Rzymu, z rodałami

w rękach oczekujący papieża, który pojawiał się w lektyce na czele procesji
karnawałowej.

W przeddzień tego hańbiącego aktu poniżenia składali w milczeniu, w żalu

zebrane floreny i podawali wartość kosztowności mających stanowić podatek
karnawałowy. Wygładzali dywany i jedwabie, które ich żony miały nazajutrz upiąć na

łuku Tytusa, owego rzymskiego bohatera, który zniszczył ich kraj, pozbawił wolności i
zburzył Świątynię Pańską. Nie padło ani jedno słowo. Słychać było tylko brzęk sztuk

złota i klejnotów oświetlanych mdłym blaskiem lampy oliwnej. Od czasu do czasu
docierały do piwnicy wrzaski pijanych, chwilami za oknami błyskało światło rac

wyrzucanych w stronę spowitego mrokiem getta.

Wtedy twarze zgromadzonych w piwnicy bladły; wymieniali między sobą

spojrzenia, które znaczyły jedno:

— Rzym jest bez Boga.
W rogu piwnicy siedzieli biegacze. Przed jutrzejszym karnawałowym wyścigiem

nacierali woskiem mięśnie nóg. Byli to Chaim Adoni i Mordcchaj Alfi, znani już
trefnisie getta, których gmina co roku wynajmowała do organizowanego przez
Rzymian przymusowego wyścigu Żydów. Ten bieg należał do głównych atrakcji

karnawału.
* * *

Przez via Appia ku forum przeciągał pochód otwierający dzień karnawałowych

uciech. Z daleka wyglądało
to jak burzliwa, czerwona rzeka, która wylała się na ulicę. Ponad głowami ludzi snuł

się kolorowy dym po ustawicznych wybuchach rac, które zataczały na niebie
tęczowe kręgi, sypiąc iskrami. U czoła pochodu wyłonił się z dymów i pyłu rzymski

rydwan zaprzęgnięty w cztery ogniste rumaki przystrojone aksamitem i
pióropuszami. Na rydwanie stało czterech heroldów, zwróconych w cztery strony
świata. Sygnałem trąbek obwieścili rozpoczęcie wielkiego pochodu, po czym zagrali

marsza karnawałowego. Pochód miał się poruszać według porządku ustalonego
przez astrologa, który z układu gwiazd wnioskował

0 korzystnych sposobach postępowania papieża.

Wyruszano od sceny symbolizującej glob ziemski

1 cztery jej podstawy uosobione przez żywych ludzi unoszących się w powietrzu za
pomocą pomysłowej maszynerii. Potem szły grupy wyobrażające sceny ze Starego
Testamentu. Oczywiście sceny specjalnie wybrane. tchnące radością i żądzą życia.

Oto na przykład Abigail prowadzi do króla Dawida wielbłąda objuczonego
bogactwami Wschodu. Oto Lot ze swoimi córkami. Następne grupy demonstrowały

wątki z mitologii greckiej. Tu Parys i trzy Gracje, tam Helena z Troi,
0 którą bili się królowie i walczyły państwa. Dalej sceny z Odysei i Iliady, potem
Olimp z jego bogami i boginiami. Niektóre alegorie dotyczyły niebezpieczeństwa

grożącego wierze katolickiej ze strony Porty. Inne wyszydzały protestantów,
przedstawiając na przykład Lutra z siedmioma głowami bestii albo smażenie się

kacerzy w piekle. Były również anioły, diabły, czarodziejki
1 wieszczki — greckie kapłanki wyroczni. Wszyscy tańczyli i śpiewali, posuwając się
w pstrym pochodzie strojów i masek.

background image

Ponad głowami tłumu, ponad morzem barw, wznosiła się bogata lektyka, w której

zasiadał w szkarłatach papież Paweł IV. Wodnistymi oczyma spoglądał na tłum.

Otaczała go świta kardynałów i dostojników Kościoła. Zakonnicy w białych habitach
nieśli złote kandelabry i czerwone świece woskowe, by oświetlić drogę Jego

background image


Świątobliwości i przydać blasku Namiestnikowi Chrystusa na Ziemi.

Przy wejściu do getta, obok łuku triumfalnego Tytusa, czekali przedstawiciele

Żydów. Łuk pogromcy Izraela ozdobiony był najwspanialszymi materiami zabranymi

z domów żydowskich. Odziani w białe stroje, z tałesami na ramionach, zgromadzili
się tu najstarsi i najdostojniejsi mieszkańcy getta. Ślepy sędziwy reb Jaków niósł ro-
dały. Co roku, podczas karnawału prezentowano je papieżowi. Wokół starca stali

najszacowniejsi mężowie gminy żydowskiej. Na stole pokrytym cennym obrusem
przygotowano tysiąc sto trzydzieści florenów w jedwabnych sakiewkach. „Judaszowe

pieniądze". Nieopodal stały dziewczęta żydowskie ze sztukami jedwabiu i kwiatami.
Miały nimi wyścielić drogę, którą papież zbliżał się do delegacji żydowskiej.

I wtedy orszak stanął. Lektyka papieska dotarła do łuku triumfalnego Tytusa.

Osiągnięto cel pochodu. Papież podejrzliwie spojrzał z lektyki na delegację.
Zauważył rodały i stół nakryty sakiewkami. Odwrócił głowę od starych Żydów.

Zdawało się, że nie chce ich oglądać. Kiedy jednak dziewczęta żydowskie
rozpostarły drogie jedwabie przed lektyką, niosący ją tragarze i dworacy, zgodnie z

rytuałem, podeszli bliżej. Reb Jaków wyciągnął ku papieżowi rodały i sędziwi rabini
odmówili stosowne błogosławieństwo.

Wtedy, jak nakazywał obyczaj, papież wysunął z lektyki obutą w aksamit stopę,

postawił ją na głowie ślepego reb Jakowa i wyrzekł dobrze znaną formułę:

— Nie kochamy was, ale tolerujemy, albowiem Bóg nakazał nam znosić naszych

nieprzyjaciół.

Tak zakończyła się ceremonia przekazania „pieniędzy judaszowych".
Potem pochód karnawałowy rozsypał się. Sceny się przemieszały. Różne

kostiumy, najrozmaitsze maski kłębiły się w bezładzie. Fantastycznie odziani
gwardziści papiescy zepchnęli na boki tłum z via Appia, aby oczyścić drogę dla

wyścigu żydowskiego, ostatniej atrakcji
karnawałowych uciech. Na szkarłatnym tronie usytuowanym naprzeciw łuku Tytusa
zasiadł papież, a wokół ustawiła się jego świta. Stąd zaczynał się bieg karnawałowy.

Najpierw pobiegli chłopcy rzymscy. Podobnie jak w czasach Imperium Rzymskiego,
tak i dziś, nie zważając na obecność przedstawicieli Kościoła, byli na pół nadzy.

Nosili krótkie, jedwabne tuniki i wieńce na głowie. Biegli po zwycięstwo. Widzowie
dopingowali ich okrzykami. Byli podnieceni, oczy ich błyszczały, twarze płonęły.
Wspinano się na palce, aby lepiej widzieć wyścig. Kobiety z przystrojonych

balkonów, z okien ozdobionych kwiatami powiewały haftowanymi chusteczkami,
woalami i wachlarzami. Zakładano się, kto zwycięży. Stawiano majątki, a nawet

osobistą niezależność na swoich faworytów. Gdy zwycięzca osiągnął metę, rozlegały
się okrzyki, wiwaty i oklaski. Triumfator przebiegał jeszcze rundę honorową, tak jak

ongiś, w czasie igrzysk olimpijskich. Biegł zwycięski po ulicach Rzymu. Skronie jego
wieńczył laur. Kurtyzany rzucały mu ze swoich lektyk kwiaty. Kobiety słały liściki, a
bywało, że i klucze od sypialni...

Bieg chłopców wzbudzał emocje. Po nim wzrosły apetyty widzów żądnych

kolejnych podniet. Potem był więc wyścig uliczny dzieci, następnie małp, a na koniec

— główna zabawa karnawałowa chrześcijan Rzymu
— bieg Żydów.

Zgodnie ze starym zwyczajem, Żydzi musieli wystawić biegaczy do tego wyścigu.

Nie miało to nic wspólnego z rywalizacją, chodziło wyłącznie o okazję do kpin, do
szyderstw. Wybierano grubych, wiekowych już mężczyzn z krzywymi nogami i

nieskładnymi ruchami. Takie komiczne postacie dostarczały żądnemu rozrywki pleb-
sowi największych uciech.

background image

Gmina żydowska w Rzymie zawczasu wyznaczyła dwu biegaczy

wyspecjalizowanych dostatecznie w grze bawiącej gojów. Chaim Adoni i Mordechaj

Alfi brali na siebie każde brzemię. Zawinąwszy uszy w szmaty, błazny żydowskiej
dzielnicy wysłuchiwali przymusowych kazań w kościele. Rzymianie mieli swoich

trefnisiów do

background image


rozrywki, Żydzi zaś własnych błaznów do zabawiania gości na weselach i innych

uroczystościach. W domach bogaczy popisywali sie różnymi sztuczkami, „tańcem
śmierci" i groteskowymi scenkami. Za udział w biegu karnawałowym otrzymywali od

gminy żydowskiej wynagrodzenie. Adoni i Alfi tak przejęli sic swoja rola, że poczęli
traktować bieg poważnie. Każdy z nich chciał za wszelką cenę zwyciężyć.
Przygotowywali się starannie do wyścigu, a zwycięzca mógł czuć się jak prawdziwy

bohater.

Rzym zwykle czekał niecierpliwie na ich pojawienie się. Ledwo pokazali się na via

Appia, ledwo mignęły ich krzywe nogi, juź następowały salwy śmiechu. Zapanowała
wesołość. Rozległy się okrzyki.

— Hej, szybciej Żydzie! Podciągaj swoje kulasy!

— Popatrz no, jak się kołysze! A trzęsie się jak w febrze!
— A ten ma ogon! Ciągnie się za nim! Sam widziałem; Jak u prawdziwego diabła!

Spójrz na ten owłosiony ogon! Zupełnie jak u mego kundla. Cha, cha, cha!

— Stawiam na niego. Zakładam się o mój ogród, że prześcignie lego rudego.

Skacze jak małpa! Widzicie?

— Żydzie, jeśli przegrasz, wypatroszę twoją brzemienną babę ze wszystkich jej

bebechów. Wsadzę jej do brzucha kota. Postawiłem na ciebie mego najlepszego

konia!

Takimi okrzykami zachęcano biegaczy, smagano ich śmiechem, popędzano

przekleństwami i grożono pięściami.

Tym razem jednak tłuszcza rzymska nic zadowoliła się biegaczami wystawionymi

przez gminę żydowską. Podnieceni igrzyskami pijacy podeszli do starych, sza-

cownych Żydów, przedstawicieli getta, którzy z obowiązku musieli uczestniczyć w
tym widowisku i przypatrywać się, jak wyznaczeni przez gminę, żałośni w swej

pokraczności, trcfnisic zabawiają tłum. Zc wstydu zwiesili głowy, pragnęli zapaść się
pod ziemię i aby nie widzieć hańbiącego widowiska zakryli, mimo zakazu, oczy
rękoma. Wnet jednak otoczyła ich zgraja szyderców. Posypały się kpiny i krzyki:

— No Żydzi, stawać do biegu! Biegiem!
Na pobożnych rzymskich synów Izraela padł strach. Przerażonymi oczyma

wodzili dokoła; nie rozumieli, czego od nich żądają. Zc wszystkich stron podniosły się
groźnie pięści. Twarze prześladowców płonęły. Nabiegłe krwią oczy wyrażały
nienawiść. W rękach pojawiły się bicze. Zaczęto chłostać Żydów po nogach.

— No, biegiem! Biegiem!
Niektórzy, nieświadomi, czego od nich chcą, instynktownie zaczęli uciekać, ale

zaplątawszy się w tałesy padali na ziemię. Inni zakryli twarze rękami i pozwalali się
bić. Starzy, bezsilni, nie wiedzieli, co począć. Widok zrozpaczonych, zaplątanych w

tałesy Żydów, wywołał nowy wybuch pijackich okrzyków.

Tłuszcza rozszalała się jak burza na morzu. Zewsząd rozlegały się coraz

głośniejsze, ponaglające okrzyki. Coraz częściej wznosiły się pięści. Motłoch wył:

— Żydzi! Biegiem! Biegiem!
Pośrodku zbitej gromady przedstawicieli getta stał sędziwy reb Jaków i bezradnie

szukał rękoma jakiegoś oparcia. Jego twarz nic wyrażała strachu, była spokojna i
zasmucona, jak zawsze, tylko niżej skłonił głowę, tak źe brodą sięgał niemal pasa.
Dostrzegłszy go rozbawieni prześladowcy ruszyli, aby zabawić się kosztem niewido-

mego. Nagle jakaś dziewczyna w woalu zakrywającym twarz przerwała kordon
Szwajcarów z gwardii papieskiej. Podbiegła do Żydów i wzięła ślepca za rękę. Sta-

rzec drgnął. Poczuł dłoń swojej wnuczki. Przylgnął do niej i oboje szybko poczęli
oddalać się od tłumu.

background image

Z początku prześladowcy byli zaskoczeni. Niezdecydowanie spoglądali jeden na

drugiego. Wnet jednak kilku z nich ruszyło w pościg. Próbowali oderwać dziewczynę

od starego człowieka, ale on jeszcze bardziej wczepił się w jej ramię i nie pozwalał
się odciągnąć. Rozległy się okrzyki:

— Zerwij z niej zasłonę! Zobacz, czy warta zabawy!

background image

Jeden z zamaskowanych prześladowców zerwał z twarzy dziewczyny woal. I

stało sic coś, czego nikt nic był w stanie pojąć: dręczyciel runął na kolana i począł
żegnać się znakiem krzyża.

Nikt nie wiedział, co zaszło. Na widok klęczącego mężczyzny wszystkie

spojrzenia skierowały się na dziewczynę. Stała obok niewidomego z błąkającym się
na wargach uśmiechem. Spoglądała z żalem i litością wielkimi, smutnymi oczami na

rozjuszony Lłum.

— Patrzcie, kto tam stoi! To przecież nasza Madonna. Madonna Miłości!

Popatrzcie!

— Madonna z kaplicy!
— Tak, ona we własnej osobie!

— Matko Przenajświętsza! Zlituj się!
I stało się, że łęk przed Bogiem zagościł we wszystkich sercach. Niczym

spienione morze, bojaźń Boża objęła tłum. Tu i ówdzie rzymianie zrywali swoje
szpetne maski, zrzucali bluźniercze przebrania. Spod masek poczęły wyłaniać się

twarze ludzkie. Tu i tam padano na kolana, wznoszono ręce do zjawiska, które
zstąpiło w roz- pasany tłum. Z odleglejszych ulic, dokąd nie dotarła jeszcze nowina,
nadal dochodziły odgłosy śpiewu i śmiechów, ale tutaj ludzie klękali, pochylali głowy i

śpiewali Ave Maria.

Żydówka z getta ujęła swego niewidomego dziadka za rękę i przeszła z nim

wśród klęczącego mrowia. I obezwładniający strach padł na ludzi, którzy leżeli
twarzą do ziemi bez ruchu niczym cicha, niezmącona woda. Po chwili oboje zniknęli
za murami dzielnicy żydowskiej. A ludzie, którzy nie byli świadkami zdarzenia, wciąż

zadawali pytanie:

— Co się stało? Co tu się wydarzyło?

Rozdział trzynasty Bóg w niewoli
Siedząc na twardej ławce w swojej ascetycznie urządzonej komnacie na piętrze
pałacu watykańskiego, papież wpatrywał się w zniekształcone bólem oblicze Jezusa,

którego figura stała przed nim na prostym, pustym stole. Szeroka twarz Pawła IV
była w tej chwili jeszcze bardziej ponura niż zwykle. W fałdach głębokich zmarszczek

ginęły oczy — ledwo było je widać. Dwie grube, mięsiste bruzdy po obu stronach
szerokich ust nadawały fizjonomii papieża wyraz posępnej melancholii. Ponury też
był jego nastrój i posępne myśli.

Zniekształconymi palcami ujął krucyfiks i patrzył nań uważnie.
— Kim są ci, od których się wywodzisz? Czy wciąż jesteś z nimi związany ciałem i

krwią? Czy nie masz władzy nad ludem, który z uporem Tobie przeczy? Czy Bóg
Ojciec posłał Cię tylko do nas, Twoich sług, a synów Izraela wziął pod własną

opiekę? Czy może z pomocą tajemnej siły uprowadzili Ciebie i Matkę Prze-
najświętszą do niewoli i znęcają się nad Wami w bóżnicach?

Papież odstawił krzyż z trzaskiem i ciężko podniósł się z ławki. Nerwowo

przemierzał komnatę. Jego kroki dudniły niczym uderzenia ciężkiego młota.

W wyobraźni widział Matkę Bożą w niewoli żydowskiej, o czym opowiadał z

przekonaniem lud rzymski, święcie wierzący, iż Żydzi za pomocą magii i swoich
bluźnierczych ksiąg zaprzysięgli Przenajświętszą, aby pozostała w getcie i ratowała
ich od wszelkich bied. Fantazja podsuwała mu obraz Najświętszej Panny przykutej

łańcuchem do drzwi synagogi, wystawionej na drwiny i szyderstwo. Tylko kiedy gettu
grozi niebezpieczeństwo, wypuszczają ją przebraną za Żydówkę, żeby ocaliła synów

Izraela. Potem zabierają ją znowu do bóżnicy i zakuwają w kajdany albo wtrącają do
lochu.

background image

Papież przeciągnął palcami po siwych włosach. Zmarszczki na twarzy drgnęły,

przebiegł po niej skurcz. Był przesądny jak wszyscy rzymianie.

— Dlaczegóż by nie miało być prawdą — myślał — źe Żydzi zakradają się do

naszych kościołów, zabierają z ołtarza święty chleb i wino, ciało i krew Chrystusa, i
bezczeszczą, używając do macy, a w noc Pesach jedzą serce naszego Pana i
upijają się jego krwią?

I następca Piotra Apostoła użalił się nad biednym Jezusem, dręczonym przez

Żydów. Podszedł do krucyfiksu. Chciał opaść na kolana, ale nic był w stanie. Żywił

teraz do Ukrzyżowanego tylko jedno, ale za to potężne uczucie: litość bez granic. Za
to, że tyle wycierpiał. Za to, że został zabity. Ża to, że wbijali Mu gwoździe w dłonie i
stopy. Za to, że Żydzi sączą z Boskiego serca krew w święto Pesach. I papież zaczął

pocieszać Chrystusa. Wodził palcami po umęczonym ciele. Uspokajał. Przemawiał
łagodnie. Łkał:

— Będziemy się mścili za Ciebie. Odpłacimy za wszystkie Twoje cierpienia ogniem

i mieczem. Pomścimy...

Ale modlić się do Jezusa nic potrafił...
Czuł się w tej chwili potężniejszy od Boga, Mógł Go pomścić. Zdawało mu się, że

on, Paweł IV, papież wszystkich katolików, namiestnik Chrystusa na Ziemi, sam jest

Bogiem. W jego rękach spoczywa władza nad światem. Bez niczyjej pomocy potrafi
ukarać nieprzyjaciół Boga. Ten Bóg na krucyfiksie jest zamęczonym dzieckiem, które

Żydzi uwięzili i znęcają się nad nim. On zaś, bóg Paweł IV weźmie za to odwet.

1 nagle zapragnął paść na kolana przed samym sobą i modlić się do siebie

samego, służyć samemu sobie, albowiem innego Boga nie miał.

Zadzwonił na sługi i rozkazał wezwać kardynała Mi- chela Ghisleri, wielkiego

inkwizytora.

Kiedy książę Kościoła zjawił w szkarłatnym płaszczu z kapturem na głowie,

papież zapytał go:

— Przyznali się?

Inkwizytor przez chwilę milczał, po czym odpowiedział:
— Do tej pory nic.

— Coś z nimi zrobił?

Starych łamałem trzykrotnie kołem. Medycy oświadczyli, że czwartej próby nic

przeżyją.

— Uważaj, by nie umarli — ostrzegł papież.

Kościół nie zabija skrycie w lochach. Kościół pali publicznie na stosach.

— A co z młodszymi?

Dwóch postawiłem pod „wodospadem". Jeden postradał zmysły. Drugi wciąż

się męczy.

I nikt się nic przyznał? I nikt nie wykazał zamiaru nawrócenia się?

— Są bardzo uparci.

Musimy któregoś z nich pozyskać. Kościół musi odnieść jakieś zwycięstwo. A

z nią coście uczynili?

To, co rozkazałeś, Ojcze Święty. Nie mamy odwagi jej tknąć. Podobieństwem

do Matki Bożej napędza nam niemało strachu. Nasi ludzie, bracia zakonni, boją się
zbliżyć do niej.

— Jest pod obserwacją?

Przebywa ciągle przy swoim ślepym dziadku. Wspólnie śpiewają psalmy w

swoim przeklętym języku.
— Czy próbowano ich rozdzielić?

background image

Spróbowaliśmy, ale kiedy mnisi w maskach weszli do celi i chcieli wyprowadzić

ślepca, zasłoniła go sobą i spojrzała na braci. Rozpoznali w jej twarzy oblicze Prze-

najświętszej i żegnając się znakiem krzyża upadli przed nią na kolana.

Czy żaden nie znalazł w sobie dość odwagi, aby wykonać rozkaz papieża?

Lud wierzy, źe ona jest Matką Bożą, którą Żydzi urzekli za pomocą

czarnoksięskich ksiąg i skłonili do zamieszkania wśród nich w getcie i ratowania.
Papież przez dłuższą chwilę mierzył inkwizytora wzrokiem, po czym zapytał:

— A ty też wierzysz, że jest Matką Bożą?

background image

Kardynał milczał.

— Dlaczego nie odpowiadasz?
— Jest rzeczywiście bardzo podobna do Przenajświętszej Pani, Błogosławionej

Matki Jezusa Chrystusa.

— I Żydzi zniewolili ją?
— Żydzi potrafią zniewolić za pomocą swoich pogańskich ksiąg. Uczynili to

zresztą z kardynałem Madruz- zim, którego wbrew twemu zakazowi namówili na dru-
kowanie ksiąg hebrajskich.

— Czy kardynał Madruzzi naprawdę drukuje księgi żydowskie?
— W mieście Riva otworzył dla nich drukarnię, a przeklętą Misznę, którą nakazałeś

spalić, dwukrotnie tam tłoczono.

— Spalić! Do ostatniej sztuki! Nie ma w Italii miejsca dla ksiąg żydowskich!

Kardynała wpisać na listę wyklętych! Zaprowadź mnie do niej! Jeśli faktycznie jest

Matką Boską, jeśli w istocie jest naszą Błogosławioną Panią, a przebywa w niewoli
żydowskiej za sprawą ich przeklętych ksiąg, to chrześcijanin powinien ją wyzwolić.

■— Ty, Ojcze Święty, zejdziesz do lochów inkwizycji? Do celi tortur?
— Skoro wy nie macic odwagi zbliżyć się do niej, to ja sam pójdę i wyzwolę naszą

Panią z pogańskich rąk. Jestem Namiestnikiem Boga na Ziemi.

I wraz z kardynałem ruszył papież do lochów inkwizycji. Zdecydowany był ocalić

Matkę Przenajświętszą z rąk Żydów.

Rozdział czternasty W lochach inkwizycji
Z przepastnych lochów zamku Świętego Anioła wydobywały się nocami jęki i krzyki
torturowanych. Odbijały się od grubych murów głośnym cchem, potem cichły, by

wreszcie zupełnie zamilknąć. W czeluściach rozległego labiryntu krętych korytarzy
znajdowały się pozbawione światła cele. W jednej z nich, skuleni przy ścianie, wili się

w bólu więźniowie. Pełzali niczym robaki i nurzali we własnej krwi. W sąsiedniej na
żelaznych hakach wisieli głowami w dół żywi jeszcze ludzie. Resztkami sił bronili się
przed płomieniami liżącymi ich włosy. Z piekielnych maszyn do łamania kości

wystawały głowy torturowanych. Mnisi w czarnych kapturach, szczelnie za-
maskowani, wyrywali ofiarom paznokcie rozżarzonymi obcęgami. Z różnych

zakątków lochów słychać było okrzyki męczonych. Wyli z bólu niczym zarzynane
zwierzęta. Lochy inkwizycji przypominały jatkę. Tu i ówdzie poniewierały się ludzkie
szczątki. Ściany, podobnie jak kamienna posadzka, zachlapane były krwią.

Większość więźniów znalazła się tu wskutek donosów. Jedni dlatego, bo ktoś
podpatrzył, jak w wigilię soboty marrani wdziewali czyste koszule. Inni, bo służąca

zeznała, źe jej gospodarze — marrani regularnie co piątek obmywają ciało w kąpieli.
Natychmiast wleczono ofiary do lochów inkwizycji i torturami zmuszano do

przyznania się. źe choć są chrześcijanami, skrycie hołdują wierze Mojżeszowej.

Żydów więziono w oddzielnych celach. Nie łączono ich razem z chrześcijanami.

Chodziło o to, aby wyznawcy Chrystusa nie widzieli uporu ludu Izraela, aby nie byli

świadkami ich głębokiego przywiązania do religii przodków, ani hartu, z jakim znosili
nieludzkie cierpienia za wiarę. Ich przykład mógłby być zaraźliwy. Z lochów, gdzie

torturowano Żydów, krzyki dochodziły rzadziej, natomiast częściej dobywał się z nich
śpiew. I było to

background image


jedyne więzienie w całym Rzymie, skąd rozlegały się modlitwy i hymny na cześć

Boga...

Inkwizycja posługiwała się torturami tak wyrafinowanymi, że mogły zostać

wymyślone tylko w nieodgadnio- nych mrokach ludzkiej wyobraźni, gdzie podłość
idzie
0 lepsze z nikczcmnością. W owym czasie oskarżono gminę żydowską w Rzymie, że

rabini czarnoksięskimi zaklęciami i z pomocą sekretnych pism zniewolili Przenaj-
świętszą Matkę Jezusa, Żydówkę z pochodzenia, aby zstąpiła do nich, do getta.

Ukryta w bóżnicy, skuta łańcuchami, wypuszczana bywa tylko, gdy Żydom grozi nie-
bezpieczeństwo ze strony chrześcijan. I kiedy Kościół zażądał od gminy, aby
uwolniła Matkę Przenajświętszą, rabini w pierwszej chwili sądzili, źe papież i jego

kardynałowie postradali zmysły. Wnet jednak pojęli, źe chodzi tylko o pretekst, by
wtrącić ich do lochów i poddać torturom. Odpowiedzieli więc, że odrzucają

oskarżenie, bo nie może im udzielać ratunku niewiasta, zwłaszcza zmarła przed
wiekami, lecz jedynie Bóg prawdziwy.

Inkwizycja dopatrzyła się w odpowiedzi bluźnierstwa

1 wtrąciła do lochów dziesięciu cieszących się szacunkiem starszych gminy.

Niewidomy reb Jaków wraz z wnuczką Jeftą sam oddał się w ręce

prześladowców. Sądził, że w ten sposób spowoduje zwolnienie starszyzny i obalenie
oszczerstwa rzuconego na Żydów. Kościół bowiem przekona się, że Jefta nie jest

Matką Bożą. lecz zwykłą żydowską dziewczyną z getta. Jak wszystkie Żydówki,
ukrywa się przed chrześcijanami, a szczególnie przed szpiegami Kościoła.

Starzec, a tym bardziej dziewczyna, byli zdumieni, że potraktowano ich jak istoty

nadprzyrodzone. Ludzie pozostający w służbie Kościoła i inkwizycji bali się zbliżyć
do Jefly. Ilekroć wchodzili do celi, padali na twarz przed obojgiem, żegnali się i

szeptali modlitwy. Niejednokrotnie zakapturzeni mnisi usiłowali wyprowadzić starca z
celi. Wystarczyło jednak, aby Jefta spojrzała na nich, a natychmiast wycofywali się.

Tymczasem w sąsiednich celach torturowano rabinów i starszyznę żydowską

Rzymu, aby wymusić na nich oświadczenie, że rzucili czary na Matkę Boską. Dwóch
postawiono pod „wodospadem". Była to okrutna tortura. Więźniów rozbierano do

naga i przywiązywano za ręce i nogi do żelaznego słupa. Nad nim wieszano dwa
cebry z zimną wodą, która ściekała kropla po kropli na ogolone czaszki. Po pewnym
czasie krople padające bez ustanku na to samo miejsce wywoływały straszliwy ból.

Ciałami ofiar wstrząsały konwulsje. I tak trwała ta męka dzień i noc bez przerwy, bez
odpoczynku. Jeden z rabinów oszalał. Jego towarzysz raz po raz tracił przytomność,

ale natychmiast cuciła go nowa kropla. Wtedy wybuchał opętańczym śmiechem.
Oczy wychodziły mu z orbit, a w szeroko otwartych ustach bielały wyszczerzone

zęby. Był silny, niezwykle zacięty. Podkurczył nogi mimo pętających je sznurów,
zamknął oczy i na ułamek chwili zasypiał; kolejna kropla trzeźwiła go hucząc w jego
mózgu niczym młot.

Dogorywający więźniowie leżeli na słomie jak rzucone w bezładzie szmaty.

Dawali jeszcze słabe oznaki życia. Co pewien czas dorzucano do nich zwinięte w

kłębek ciała, dopiero co torturowane w machinie do gruchotania kości. Na kamiennej
podłodze krzepły kałuże krwi. W piekielnych trybach męczyły się jeszcze dwie osoby.
Nikt z poddanych torturom, nawet jeżeli je przeżył, nie był w stanic posługiwać się

rękoma i nogami. Zostawał kaleką do końca swych dni.

Zniesienie tych męczarni zdawało się rzeczą niemożliwą, a jednak Żydzi je

wytrzymywali. Ciche westchnienia ofiar zdawały się raczej świadectwem podłości
oprawców aniżeli skargą.

background image

W chwili, gdy piekielna machina zaciskała swoje szczęki na członkach ofiary,

zakapturzony mnich w czerni podsuwał torturowanemu Żydowi krzyż do ucałowania.

Dotknięcie wargami krzyża oznaczało, że więzień oddaje się pod opiekę Kościoła,
szukając schronienia pod skrzydłami wiary chrześcijańskiej. Ale towarzysząca

owemu

background image


aktowi odstępstwa woń kadzidła zwykle cuciła nieprzytomną ofiarę. W rozwartych

szeroko oczach pojawiało się przerażenie. Resztkami sił Żydzi odwracali usta od
krzyża.

Człowiek zdjęty z machiny łamiącej kości czołgał się do współplemieńców, a ci,

umęczeni prawie na śmierć, próbowali mu pomóc, ale ich ręce były pogruchotane,
zmiażdżone. Nie odczuwali już bólu. Zdawało im się, że zostali uwolnieni z ciężaru

swoich rąk, nóg, z brzemienia ciał. Wszelkie członki stały się im niepotrzebne,
bowiem utracili ciała. I spoglądając po sobie poznali, źe są złączeni jednym losem.

Czuli swoją bliskość. W pełzającym dostrzegali brata. Widzieli, jak zrasza krwią
kamienie i patrzy na nich. I tak serca ich zespoliły się i stawali się wspólnotą.

— Skieruj gniew Twój na ludy, które Ciebie nie znają, i na królestwa, które nie

wzywają Twego imienia — tymi słowy modlili się więźniowie inkwizycji, patrząc na
swego zakrwawionego brata, który czołgał się ku nim, ale nie mógł zbliżyć się ani o

krok.

— Boże Zemsty, ukaż się! Objaw się! — szeptał pełzający Żyd, przed chwilą

wrzucony do celi. Nic dotarł do swoich braci. Wyczerpany do cna, zamarł na pod-
łodze.

I nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Udręczeni Żydzi poczuli, jakby wróciło

im zdrowie i urosły skrzydła, dzięki którym wzbiją się w powietrze, ponad głowy ka-
tów. Zewsząd, z izb tortur, gdzie łamano kołem, i z tych, gdzie stawiano pod

„wodospadem", i z tamtych, gdzie wyrywano paznokcie, i z jeszcze innych, gdzie
wieszano głową w dół nad płonącym stosem, zc wszystkich tych miejsc dobiegał
śpiew:

Nie nam, nie nam, Boże, jeno sobie oddaj cześć za Twoją Łaskę, za Twoja Prawdę!

Czemuż mają inne ludy mówić, gdzie jest ich Bóg?

A nasz Bóg w niebie uczynił wszystko, co chciał.
Ich posągi to złoto i srebro, to dzieła rąk ludzkich.

Mają usta, a nie mówią.

Mają oczy, a nie widzą.
Mają uszy, a nie słyszą.

Mają nozdrza, a nie czują.
Mają ręce, a nie dotykają.
Mają nogi, a nie chodzą.

Mają krtań, a nie potrafią wydobyć głosu.
Takimi też będą wszyscy, którzy im zaufali.

Izrael ufa Bogu, a On jest pomocą i tarczą.
Była to pieśń zwycięstwa, pieśń — wyzwanie. Mówiła o Bogu, o mizerii ludzkiej

władzy, o życiu. Żydzi litowali się nad swoimi oprawcami, służącymi fałszywym
bożkom, bijącymi pokłony przed tworami z drewna i kamieni. Wyśmiewali ich.
Mnisi w maskach stanęli jak wryci. Narzędzia tortur trzymane w rękach upodobniały

ich do szatanów czyniących zło w czeluściach piekła. Przestraszyli się Żydów
śpiewających psalmy. Przerwali na chwilę swoje katowskie zajęcia. Słuchali ze

zgrozą, jak ich ofiary śpiewają Bogu pieśń pochwalną.

background image


Rozdział piętnasty Triumf wiary

Kiedy papież i wielki inkwizytor przestąpili próg lochów, doleciał ich śpiew. Wśród
płaczu i krzyków chrześcijan płynęła pieśń żydów. Przejmowała bojaźnią księży i

oprawców inkwizycji. Byli zbici z tropu, nie wiedzieli, co począć. Papież zatrzymał się
przed celą tortur. Żelazne drzwi były zamknięte. Paweł IV stał i słuchał śpiewu.
Milcząc spoglądał ponuro na wielkiego inkwizytora, na kardynałów i biskupów.

Nasłuchiwał.

— Ci przeklęci Żydzi wyśpiewują w swoim pogańskim języku diabelskie zaklęcia.

Czarodziejskie zaklęcia, które chronią ich przed cierpieniem i pozwalają znosić
najcięższe tortury — powiedział usprawiedliwiająco wielki inkwizytor.

Papież spojrzał na niego ciężkim wzrokiem. Na pół przymknięte pod fałdami

skóry oczy zwęziły się jeszcze bardziej. Poczuł pod sercem skurcz lęku przed
zwycięską potęgą tej wrogiej wiary, która nagle odsłoniła się przed nim w pełni.

Przez moment zwątpił w swoje siły. Z ust okolonych zmarszczkami dobył się szept:

— Nie. To psalmy.

Nikt mu nie odpowiedział. Papież skinął dłonią i wrota otworzyły się.
Pod kamiennym murem drgały zakrwawione strzępy ludzkie. W kałużach krwi

leżały bezkształtne postacie. Synowie człowieczy tkwili w żelaznych skrzyniach, roz-

żarzonych klatkach, machinach gruchoczących kości. Śpiewali. Żaden nie spojrzał
na papieża.

Zmieszali się oprawcy czyniący swoje powinności. Na widok najwyższego

dostojnika kościelnego przerwali brudne zajęcie i padli na kolana. Ale męczeni
śpiewali dalej hymn na chwałę Pana. Ani jednym spojrzeniem nie zaszczycili tego, w

którego rękach spoczywał ich los. A przecież jedno jego słowo wystarczyło, aby
ujrzeli światło dzienne. Lecz w tym stadium cierpienia było to

już obojętne: czy będą męczeni dalej, czy wyzwoleni. Tu, w ponurych lochach
znajdowały się tylko torturowane ciała. Duchem ulecieli ku Bogu. Czekali
niecierpliwie, z utęsknieniem na ową chwilę, kiedy przyjdzie im ujrzeć oblicze Pana.

Modlili się:

Jak łania tęskni do źródeł krynicznych,

Tak dusza moja tęskni do Ciebie, Boże.
Spragniona jest Ciebie moja dusza.
Ciebie, Boga żywego.

Kiedyż wreszcie ujrzę oblicze Pana?
Namiestnik Chrystusa na Ziemi, jego świątobliwość papież Paweł IV poczuł

ogarniający go cień zwątpienia. Zwątpił w Boga chrześcijan, choć trzymał w ręku
Jego figurę odlaną w srebrze. Patrząc na śpiewających Żydów pytał sam siebie:

— Jaka siła im pomaga? Kto jest ich obrońcą? Czyj obraz widzą w ostatnich

chwilach życia? Kto użycza im mocy pozwalającej gardzić śmiercią i znosić
cierpienia? Skąd czerpią siły, aby śpiewać psalmy na cześć Boga? Nie, z pewnością

nie moc szatana obdarzyła ich spokojem ducha i ufnością... Boża to moc sprawiła...

Wydawało mu się, że Bóg ukrzyżowany ongiś przez praojców tych ludzi,

zawieszony teraz na papieskiej piersi, przybity do krzyża, nie ma władzy nad nimi.
Jak ongiś Żydzi zabili Jego ciało, tak obecnie pokonali Boską moc. Nie może się
przed nimi bronić!

I papieża ogarnęła wściekłość, gdy uświadomił sobie własną niemoc.
— Mam jednak dość sił — pomyślał — aby zadręczyć ich tak, jak oni to uczynili z

Nim. Jestem przecież Jego zastępcą na Ziemi. To mnie przecież męczyli, torturowali
w każdym pokoleniu. Pogardzają mną, ale ja potrafię im za to odpłacić. Mam władzę.
Jest nią żelazna ręka potężnego Kościoła, a ja, Paweł IV, jestem tego Kościoła

background image

głową.

background image

Przycisnął do serca krucyfiks. Była w tym uścisku i miłość, i litość — uczucia, jakie

okazuje się cierpiącym, bezbronnym dzieciom. Wargi papieża musnęły krzyż.
Podniósł go w górę nad oprawcami w czarnych habitach i gromkim głosem zawołał:

— Słudzy Kościoła, w imię wiary, ku chwale Kościoła, czyńcie swoją powinność! I

błogosławił ich.
* * *

W osobnej celi przeznaczonej dla szczególnie niebezpiecznych przestępców

zamknięty był wraz ze swoją wnuczką niewidomy reb Jaków. Starzec przez całe

życie marzył o śmierci męczennika. Taką śmierć kabaliści z kręgu Szlomy Molcho,
którego zwolennikiem był reb Jaków, uważali za szczególną łaskę Boga.

Szlomo Molcho wówczas juź nie żył, ale jego stronnicy wierzyli święcie, źe

zmartwychwstał. Od czasu, gdy w mieście Safed w Galilei pojawił się reb Josef Karo,
który wywarł ogromny wpływ na poglądy kabalistów, dziadek Jefty z ufnością

wyczekiwał dnia, kiedy Bóg pozwoli mu zginąć za wiarę. Od chwili uwięzienia w lo-
chu inkwizycji przygotowywał się do tej uroczystej chwili. Dbał o czystość ciała, nie

jadł. Pił tylko wodę, bo nie mógł przecież umrzeć śmiercią samobójcy, która była
uważana przez Żydów za wielki grzech. Dla samobójców drzwi nieba były zamknięte.
Reb Jaków śpiewał też razem z wnuczką wersety z psalmów albo uciekał w me-

dytację. Rozmyślał o Bogu. Jego podniosłe myśli mąciła jedynie troska o Jeftę.
Obawiał się, że rzymianie uczynią z niej bożka, obiekt kultu i pozostawią przy życiu.

Często rozmawiał z dziewczyną na ten temat.

— Twoi praojcowie — mówił — którzy zginęli śmiercią męczeńską za wiarę

żydowską, odczuwaliby w niebie wstyd wobec świętych cadyków. Nie zaznaliby

spokoju.

Ona zaś wpatrywała się w niego oczyma pełnymi łez i całowała ręce starca. Nic

nie mówiła, lecz reb Jaków doskonale ją rozumiał:

— Przodkowie nasi w raju niebieskim są z ciebie dumni.
I zaintonował kolejny werset Dawidowy:

A choćbym zszedł w ciemną dolinę śmierci,
Nie będę lękać się złego,

Albowiem Ty jesteś ze mną.
Kiedy oświadczono ślepcowi, że Ojciec Święty przyszedł, aby go wysłuchać, nie

przerwał śpiewu. Trzymając się za ręce dziadek i wnuczka sprawiali wrażenie zajętej

tańcem pary weselników. Reb Jaków wyszedł z celi wiedziony przez Jeftę. Mieli
stanąć przed papieżem. Wciąż powtarzali słowa pieśni. Jeszcze donośniej zabrzmiał

psalm:

Pan jest światło moje

i zbawienie moje.
Kogo mam się lękać?
Bóg jest twierdzą mego życia.

Kogo mam się bać?
W sali trybunału inkwizycji zasiadł na szkarłatnym tronie Paweł IV. Odziany był w

aksamitna szatę, nosił tiarę. Wokół tronu płonęły w złotych lichtarzach czerwone
świece. Obok zgromadzili się kardynałowie, biskupi oraz inkwizytorzy. U stóp tronu
stał wielki inkwizytor, kardynał Michel Ghisleri, owinięty płaszczem z jaskra-

woczcrwonego aksamitu, w kapeluszu kardynalskim. Dwa szeregi duchownych i
mnichów inkwizycji w czarnych habitach, kapturach i maskach utworzyły szpaler do

tronu. Trzymali zapalone świece. Wielu z nich miało na płaszczach wymalowane
białą farbą ludzkie szkielety. Przypominali powstałych z grobu. Między nimi szli spo-
kojnie, z godnością ślepy reb Jaków i jego wnuczka. Jef-

background image


Choćby wojska przeciwko mnie rozłożyły się obozem, Nie zlęknie się moje serce.

Choćby dosięgła mnie wojna, I wtedy będę bezpieczny.

I ujrzeli mnisi i księża tę, którą dobrze znali z obrazu — Madonnę Miłości, przed

którą klękali, do której kierowali modły. Jej podobiznę nosili na piersiach, całowali
codziennie przed udaniem się na spoczynek i rano. Oto teraz kroczy przed nimi.
Widzą jej ogromne oczy. Ileż w nich bólu i miłości! Wyraz cierpienia zastygł na

wargach, a mimo to twarz jej jest pogodna. Ma na sobie sięgającą ziemi niebieską
suknię. Jest bosa. Gęste delikatne włosy spadają w nieładzie na ramiona. Małą, białą

dłonią prowadzi niewidomego Żyda
0 wysokim, szlachetnym czole, z długą, bujną brodą. Czyż nie wygląda jak Matka
Boleściwa prowadząca za rękę, drogą do wieczności, uosobienie cierpień tego

świata?

W tej scenerii, przy świetle czerwonych świec, wśród czarnych mnichów, stąpając

lekko niby w tańcu, przypominała Przenajświętszą jeszcze bardziej niż na obrazie.
1 bojaźń ogarnęła zakonników, kler, zadrżały serca dostojników Kościoła. Kroplisty

pot ukazał się na ich czołach. Uginały się kolana, kiedy przechodziła obok nich. W
jednej ręce trzymali świecę, a drugą żegnali się nabożnie. A papież, widząc pobladłe
twarze kardynałów, podniósł zawieszony na piersi krzyż wysoko, jakby chciał

wszystkich wyzwolić od lęku.

Jefta nie patrzyła na nich. Szła tym swoim lekkim, ale majestatycznym krokiem i

śpiewała. Wtórowała niewidomemu dziadkowi. Kiedy oboje zbliżyli się do tronu
papieskiego, zaległa cisza. Paweł IV zapytał:

— Starcze, kim jesteś i jak się nazywasz?

ta nie rozglądała się, nie widziała ani habitów, ani świec. Oboje zachowywali się,
jakby byli sami w wielkiej sali, śpiewali głośno i wyraźnie:

— Nazywam się Jaków Medigo. Pochodzę z rodu Abar- banel, wypędzonego

wraz ze wszystkimi Żydami z kraju ich ojców — Hiszpanii. Mieszkaliśmy w Kastylii.
Potem rozproszyliśmy się po całym świecie.

W sali słychać było tylko syczenie płonących świec i zgrzyt gęsich piór na

pergaminie. Protokolanci Świętej Inkwizycji spisywali zeznanie Żyda.

— A kim jest donna, która ci towarzyszy?
Starzec ujął Jeftę za rękę:
Jpi To moja wnuczka Jefta, córka mego syna Josefa Medigo, który z łaski Boga i

ku chwale naszej prawdziwej wiary w jednego jedynego Boga na Niebie i Ziemi
zginął męczeńsko, spalony żywcem na stosie w Lizbonie.

Słysząc te słowa kardynałowie z niepokojem wymienili spojrzenia. Ale papież

patrzył tylko na stojących przed nim więźniów:

— Starcze! Święta Inkwizycja oskarża cię o to, że pospołu z rabinami, za pomocą

tajemnych zaklęć, wziętych z waszych magicznych ksiąg, znanych tylko tobie i
rabinom, zmusiłeś naszą Pannę Przenajświętszą, Matkę Jezusa Chrystusa, aby w

swojej własnej, świętej osobie zstąpiła z tronu niebieskiego do getta. Trzymacie ją w
bóżnicy. Mocą twego czarnoksięskiego imienia zmusiłeś naszą Błogosławioną

Panią, aby cię wyratowała z powodzi i wybawiła z rąk chrześcijan podczas
karnawału. I nawet teraz przymuszasz ją, aby czuwała przy tobie i ochraniała cię.
Czy przyznajesz się do winy?

Reb Jaków milczał. Wybałuszył martwe oczy, jakby usiłował coś zobaczyć. Jak

biblijny Samson, modlił się w duchu: „Oby Pan użyczył choć jeszcze jeden raz siły

moim oczom, abym mógł spojrzeć w twarz ojcu wszystkich chrześcijan". Źrenice jego
jednak nadal pozostały niewidzące. Przed oczyma duszy widział niebieskie światło i
płomień prawdy gorejącej w sercu. Miał pewność, że trwa przy wielkiej i słusznej

background image

sprawie. I modlił się do Boga, do swego jedynego, prawdziwego Boga, dla którego
gotów był poświęcić życie:

background image

Pan jest światło moje i zbawienie moje,

Bóg jest twierdzą mego życia.
Kogóż mam się bać?

— Nie odpowiadasz na moje pytanie, Żydzie. Święty trybunał czeka na twoją

odpowiedź!

— Czy na tym polega nasza wina, czy dlatego katujesz pobożnych cadyków w

lochach inkwizycji? >— Sędziwy ślepiec podniósł głos: |jj| Biada wam! Komu
służycie? Bogu, którego można omamić magicznymi sztuczkami? Oszukać słowami?

Narzucić swoją wolę? Otwórzcie oczy, a zobaczycie jedynego, prawdziwego Boga,
Pana na Ziemi i w Niebiosach! A to dziewczę? Nie! Ona nie jest waszą Matką Bożą.
To nieszczęśliwa, prześladowana Żydówka. Dręczona za wiarę ojców, jak my

wszyscy.

Przez salę przebiegł lekki szmer. Zakołysały się za- kapturzone postacie. Twarze

purpuratów przybrały kredowy odcień. Papież powstał z tronu i ujął krzyż:

^ Juź dwukrotnie bluźniłeś przeciwko Kościołowi w obecności wysokiego

trybunału. Kościół jednak jest miłosierny i cierpliwy jak matka, która otwiera szeroko
ramiona, aby przygarnąć swoje zabłąkane dzieci. Posłuchaj wezwania naszej matki.
Kościoła świętego.

Z tymi słowy zstąpił z tronu i przytknął krucyfiks do twarzy wzburzonego starca:
— Przed twymi wygasłymi oczyma trzymam teraz światło tego świata, blask

naszego Boga. Otwórz serce. Klęknij przed Nim, aby twoja grzeszna dusza, która
bluź- niła przeciwko Niemu, zyskała odpuszczenie i przyjęta została do Królestwa
Niebieskiego.

Ale Żyd odsunął krzyż i zawołał:
— Przed kim mam klękać? Do kogo mam się modlić? Do kawałka srebra, które

odlał złotnik, aby je sprzedać za pieniądze? Do tworu ręki ludzkiej, który można
oddać w zastaw?

— Człowieku, opamiętaj się! Klęknij przed tym symbolem. Ugnij kolana przed

cierpieniami, które On poniósł za ciebie, za mnie, za grzechy całego świata — i
papież ponownie zbliżył krzyż do twarzy ślepca.

— Mam modlić się do człowieka, którego ukrzyżowano? Którego zamęczono?

Mogę żywić dla niego jedynie litość i współczucie. Mogę tylko ubolewać nad jego
losem. Ale służyć mu?

Twarz papieża poczerwieniała. Stracił ojcowską cierpliwość, którą wprawił

inkwizytorów w zdumienie. Groźba zabrzmiała w jego głosie:

— Żydzie! Ręce Kościoła sięgają daleko. Są jak obcęgi rozżarzone w ogniu.

Zmiażdżą cię.

I znowu przybliżył krzyż do twarzy starca.
— O, tak mów ty, którego zwą ojcem świętym. To jest twój prawdziwy język.

Powiedz wprost, źe mamy służyć tobie! Przed tobą klękać, do ciebie modlić się. Ty

jesteś bogiem katolików. Posiadasz większą władzę od twego Boga. Ty możesz
karać nieposłusznych i krnąbrnych. Maltretować ich w lochach i spalić na stosie. Tyś

to potężny, a nie On. Tyś silniejszy od Niego. Tak, o tak!

Zadrżał krzyż w dłoni papieża. Jego zmarszczone, okryte rumieńcami policzki

nadęły się. Żyd wykrzyczał to, co świątobliwość skrywał w głębi serca, o czym lękał

się nawet myśleć... Nie zdzierżył i uderzył krzyżem w twarz sędziwego ślepca, aby
zagłuszyć jego słowa. Krew trysnęła z ust więźnia i splamiła srebrny krucyfiks w ręku

papieża. Kilka jej kropel padło na figurę przybitego do krzyża Jezusa.

Starzec zachwiał się, ale utrzymał się na nogach. I jakby mówiąc sam do siebie,

powtórzył werset psalmu:

background image

Bo dla Ciebie znosiłem urąganie,
Wstyd okiył warz moją.

A kiedy na znak wielkiego inkwizytora oprawcy zabierali reb Jakowa do celi tortur,

śpiewał:

Pan jest światło moje i zbawienie moje.
Kogo mam się lękać?
Bóg jest twierdzą mego życia.

Kogo mam się bać?

background image

Jefta rzuciła się ku dziadkowi, bezradnie wyciągnęła ręce w jego stronę.

Odprowadziła go oczyma pełnymi łez i miłości. Papież zagrodził jej drogę. Podetknął
dziewczynie zakrwawiony krzyż i zawołał:

— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, powiedz, kim jesteś!
Jefta obróciła ku niemu twarz, na której nie było śladu lęku. Z jej oczu spłynęły

dwie łzy i jak perły zawisły na długich rzęsach.

Papież nie zdołał wytrzymać śmiałego spojrzenia. Ból malujący się na twarzy

dziewczęcia targnął jego sercem. Zasłonił się krzyżem i zwołał:

— Jesteś naszą Błogosławioną Niewiastą. Jesteś Matką Bożego Syna. Padnij na

kolana przed Nim. Oddaj pokłon Jego cierpieniom. Jeśli tego nie uczynisz, będzie to
znak, żeś za pomocą czarów ukradła twarz naszej Pannie Przenajświętszej.

Posiadłaś ją mocą siły nieczystej, aby zwodzić dobrych chrześcijan.

Dwie perłowe łzy ześliznęły się z rzęs i potoczyły po policzkach zatrzymując się

na różowych wargach, a zakrwawiony krzyż wciąż drżał w rękach papieża. Paweł IV
poczuł się bezradny i słaby. Nie mógł wytrzymać wzroku dziewczyny.

— Niechaj ogień zaświadczy, kim jesteś! Jeśli w istocie naszą Bogarodziciclką, to

żywioł nie będzie miał władzy nad twoim świętym ciałem. W przeciwnym razie
upewnimy się, że za pomocą czarów przyjęłaś twarz Matki Przenajświętszej.

Na ustach Jefty pojawił się uśmiech. Nikt nie zgadł, co mógł oznaczać.

* * ♦

W kościołach Rzymu odprawiono nabożeństwa dziękczynne. Rozesłano po

świecie katolickim list pasterski, ogłaszając dzień świętego Pawła wielkim świętem
Kościoła. Nakazano tego dnia odprawić dodatkowe modły podług rzymskich zaleceń.

Na place przykościelne wyniesiono chorągwie i obrazy święte, urządzano procesje.
Klasztorni skryptorzy uwiecznili w kronikach wielki cud — zwycięstwo papieża Pawła

IV w walce z Szatanem, który przybrał postać Matki Boskiej. W zażartym boju
świątobliwy mąż pokonał złe moce krwią ukrzyżowanego Jezusa: wystąpiła ona na
trzymanym w ręku papieża krucyfiksie.

background image


Rozdział szesnasty Akt wiary

Już kilka tygodni wcześniej heroldowie dmąc w srebrne trąby obwieścili na placach
Rzymu, że w dniach Zielonych Świątek odbędzie się na Campo di Fiori festyn. Od

wielu lat w miejscu tym palono Żydów i ich księgi. Tym razem także zapowiadano
auto-da-fć.

Marranka z Kastylii, która za pomocą magii zdołała przybrać oblicze Matki

Boskiej, Madonny Miłości z klasztornej kaplicy, będzie publicznic spalona. Próba
ognia rozstrzygnie, czy w istocie jest Matką Bożą, za jaką poczytuje ją lud, czy też

czarownicą, o co oskarża ją inkwizycja.

W zapowiadanym dniu słońce nad Tybrem wzeszło czerwone jak ogień.

Przypominało płonącą kulę smoły. Od rana z nieba lał się żar, nie było czym

oddychać. Zdawało się, że wnet wypali się powietrze w mieście i ludzie uduszą się.
Rozdzwoniły się dzwony. Niektórzy mieli wrażenie, że wzywają słońce, aby wysyłało

na ziemię coraz bardziej palące promienie. Że podsycają ogień buchający wc
wnętrzu dziennej gwiazdy i zachęcają do spalenia Rzymu. A dzwony najpierw grały

cicho, spokojnie, rzewną modlitewną skargą, żałosnym łkaniem... Potem jednak ich
dźwięk przybrał na sile. I biły coraz głośniej, coraz straszniej. Jakby zapowiadały
wielkie, nadciągające na Rzym nieszczęście.

Ulice i place w mieście zapełniły się ludźmi, końmi, mułami i innymi stworzeniami,

na których przybyli ludzie z bliska i z daleka, zewsząd, dokąd dotarła wieść o

kastylijskiej czarodziejce z obliczem Matki Boskiej. Chcieli na własne oczy zobaczyć,
jak czarodziejka wyjdzie bez szwanku z próby ognia. Ciągnęli wszystkimi drogami
wiodącymi do Rzymu z dalekiej Ferrary i Florencji. Marynarze z Ankony przypłynęli

Tybrem na udekorowanych łodziach. Rzym nie był w stanie pomieścić wszystkich
pielgrzymów. Nie każdy znalazł dach nad

głową. Koczowano więc na ulicach wraz ze zwierzętami. Przybysze rozbijali
kolorowe namioty na placach i promenadach. Rozkładali się obozami na białych
marmurowych schodach pałaców. Zalegali plac przed Bazyliką Świętego Piotra wraz

z żonami i dziećmi, osłami i wielbłądami.

W Rzymie zrobiło się naraz ciasno i brudno. W powietrzu unosiła się woń

spoconych, niedomytych ciał plebejuszy. Bogacze i wielkie kurtyzany opuszczali
miasto, nie mogąc znieść tego odoru.

Na Campo di Fiori, placu, na którym miało się odbyć auto-da-fć, od kilku dni

dochodziło wśród plebsu do bójek o dogodniejsze miejsca. Plac był zatłoczony do
granic możliwości. Mnisi w służbie inkwizycji z trudem przeciskali się przez ciżbę do

stosu przygotowanego dla czarodziejki. Ustawiano obok dwie loże pod baldachimami
z czerwonego aksamitu: jedną dla papieża i jego orszaku, drugą dla wielkiego

inkwizytora i przedstawicieli świętego trybunału. Nikt nie chciał ustąpić miejsca
zdobytego kilka dni wcześniej, zresztą pilnowano ich w dzień i w nocy. Zakonnicy
musieli użyć biczów, aby zrobić przejście dla papieża i dostojników. Plac przemienił

się w jarmark. Przybysze musieli przecież jeść i pić, a zatem zjawili się przekupnie.
Wyrosły kramy oraz improwizowane winiarnie. Działali też znachorzy i cudotwórcy.

Wokół unosił się gęsty, czamy dym z ognisk, na których gotowano strawę.

Cudotwórcy i medycy, astrologowie odziani w szpiczaste wysokie kapelusze oraz

długie płaszcze, malowane w gwiazdy i komety, wdrapawszy się na wózki polecali

swoje umiejętności rymowanymi tekstami. Chełpili się, iż potrafią za pomocą
czarodziejskich eliksirów przywrócić jędrność zwiędłej skórze starszych niewiast,

nadać cerze świeży i zdrowy odcień. Cudowna mikstura może sprawić, że ciało
odzyska młodzieńczą sprawność, a kruczoczarne włosy przemieni w złote. Inni
oferowali wyrywanie chorych zębów, leki na bóle żołądka lub puszczanie krwi z żył, a

background image

także odczynianie uroków. Wozy

background image


szarlatanów oblegały szczególnie kobiety. Jasne włosy były wówczas modne, więc

wiele brunetek pragnęło stać się blondynkami. Nie zabrakło wśród nich ladacznic.
Rozbiły na placu kolorowe namioty przybrane różami, a u wejścia zawiesiły obrazy

świętej Magdaleny, na których piękna twarz okolona była złotymi lokami. Od naj-
dawniejszych czasów uważano ja za patronkę ulicznic.

Pośrodku napierającego ze wszystkich stron tłumu, cuchnącego potem

rozgrzanych ciał, pieprznym jedzeniem i kwaśnym winem, odorem zmieszanym z
wonią tanich pachnidcł ulicznic i płatków kwiatów, ogrodzono czworokątny placyk, na

którym ustawiono stos. Obok zbudowano wspomniane już dwie loże.

Miejsca tego broniły przed tłumem szeregi mnichów w czarnych habitach

inkwizycji. Stos wzniesiono w kształcie piramidy, a tworzyły go wyłącznie drukowane

i spisane ręcznie księgi żydowskie, zrabowane z synagog, szkół i domów. Nierzadko
stanowiły biblioteki rodzinne, stanowiące dziedzictwo wiciu pokoleń, dla których

przedstawiały wartość przewyższającą wszelkie dobra tego świata. Żydzi dbali o swe
księgi bardziej niż o własne dzieci. Ocalili je przed ogniem w Hiszpanii i Portugalii i

przynieśli z tamtych i innych diaspor do prowincji włoskich, słynących wówczas z
tolcrancji. Pomnażali te księgozbiory zakładając własne drukarnie w Ferrarze i
Mantui, z których wyszło pierwsze wydanie Pięcioksięgu i Talmudu. A teraz miały

spłonąć na stosie czarodziejki z Kastylii. Nieraz już palono w Rzymie księgi
żydowskie, lecz nigdy w tak wielkiej ilości.

Wśród spiętrzonych woluminów znajdowały się prawdziwe skarby. W Rzymie

Żydzi przechowywali niezwykle rzadkie rękopisy, bezcenne unikaty. Na stos trafiły
dzieła spisane na papirusie, egzemplarze pochodzące ze sławnej jeszywy w

Pumpadicji, foliały Pięcioksięgu kopiowane przez soferim dla starszych diaspory w
Babilonie. Autografy Majmonidesa sąsiadowały z utworami największych poetów

hebrajskich Hiszpanii, traktaty żydowskich filozofów drukowane w Mantui i Ferrarze,
w jed
nej z pierwszych drukarń na świecie, założonej przez chrześcijańskiego uczonego de

Rasse, ze wspaniałymi wydaniami dzieł naukowych, które wyszły z tłoczni należącej
do rodziny Sansino w Rimini. Rzucono tu luksusowe edycje Gemary i modlitewników

ze znanej chrześcijańskiej oficyny Daniela Bombcrga w Wenecji. Pysznie zdobione
księgi wydane dla Żydów za zezwoleniem uczonego kardynała Atalenhi w Riva. Listy
słane przez zwierzchników diaspory w Babilonie do synów Izraela w krajach

słowiańskich i tureckich. Elegie, treny i pieśni znad Renu ułożone podczas wypraw
krzyżowych i zebrane w starannych edycjach. Poza tym trafiły na stos prace

naukowe z matematyki, astronomii, medycyny, etyki oraz teksty kabalistów. Dzieła te
powstały w okresie świetności kultury żydowskiej na ziemi hiszpańskiej, w czasie jej

podboju przez Arabów.

Getto rzymskie zamknięto tego dnia od zewnątrz i od wewnątrz. Ulice dzielnicy

żydowskiej opustoszały. Za zatrzaśniętymi na głucho drzwiami i okiennicami

rozlegały się skargi i biadania. Jęki i krzyki Żydów wzbijały się do nieba. Nie
rozpaczano z powodu skazania Jefty, lecz z żalu nad losem świętych ksiąg, które

miały przepaść w ogniu.

Dokładnie o porze wyznaczonej pizez nadwornego papieskiego astrologa ruszył z

zamku Świętego Anioła orszak inkwizycji, kierujący się na Campo di Fiori. W nim

zdążała ku swemu przeznaczeniu czarodziejka z Kastylii. Kościół objawiał światu
swą potęgę i pychę. W świetle dnia obnosił swój triumf, zwycięstwo jednej wiary.

Pochód otwierali kaci odziani w czerń. Posiadali wyłączny przywilej dostarczania

drewna na stosy inkwizy- cyjne. Nieśli zapalone pochodnie do podłożenia ognia. Za
nimi ciągnęli dominikanie niosąc zebrane z różnych kościołów obrazy świętych.

background image

Każdy z nich miał własnych czcicieli. Był więc święty patronujący handlarzom wina.
Był święty czuwający nad farbiarzami wełny. Był patron piekarzy i wielu orędowników

innych profesji. Kiedy ktoś z tłumu dostrzegał patrona swojego zawodu, padał na
kolana i wołał: — Chwała, chwała!

background image

Potem szli pokutnicy we włosiennicach, marrani i chrześcijanie oskarżeni o

praktykowanie żydowskich rytuałów religijnych. Nie wytrzymali tortur inkwizycji i
przyznali się do zarzucanych im win. Kościół ukarał ich surowo. Przez długie lata

przebywali w wilgotnych lochach, trzymani jedynie o chlebie i wodzie, samotnie.
Całymi tygodniami zadawali sobie męki, umartwiając ciała. Ilekroć w Rzymie
odbywały się publiczne uroczystości, wypuszczano ich z ciemnych lochów i

pokazywano tłumom jako dowód wielkiego zwycięstwa Kościoła. Wiciu, którym
piekielne machiny inkwizycji połamały nogi, mnisi wieźli na taczkach lub nieśli na

noszach.

Straszny był to pochód. Cienie ludzkie z twarzami skrzywionymi bólem,

noszącymi ślady przeżytych cierpieli. Pokutnicy w burych włosiennicach przypominali

raczej potępieńców niż ludzi. Na piersiach nieśli tabliczki z wypisanymi grzechami
oraz wymalowanymi postaciami biesów i czarowników, bo ponoć mieli z nimi kon-

szachty. W rękach ściskali płonące świece. Ci, którzy na skutek tortur doznali
pomieszania zmysłów, zakuci byli w kajdany i głupkowato uśmiechali się do

zgromadzonego tłumu z jakąś obłąkańczą dobrodusznością w oczach. Inni, odziani
w wymalowane fantastycznie koszule, wybiegali z pochodu i rzucali się pod stopy
ciżby, aby deptano po ich plecach i karkach. Mieli się bowiem za grzesznych, więc

plebs sobie nie żałował. Tak działo się zawsze podczas procesji inkwizycyjnych.
Tratowano ich. Kobiety pluły w twarz maltretowanym, którzy dziękowali za zadawane

cierpienia. Byli wśród nich także zupełnie zobojętniali: wyprostowani, z zimnymi
wygasłymi oczyma przypominali bose posągi o zakrwawionych stopach.

Dalej postępowali mnisi w czarnych habitach. Nieśli na barkach trumny z na pół

umarłymi kolejnymi pokutnikami. Wyzierające z otwartych trumien twarze powlekała
trupia bladość. Prawdziwe truchła z ogarkami w rękach. Zatrwożyli się rzymianie,

padli na kolana i żegnając się. żarliwie wzywali Boga, aby uchronił ich od grzechów
wiary żydowskiej.

Kondukt pokutników był przedmiotem szczególnej dumy hierarchii kościelnej.

Stanowił widomy znak zwycięstwa chrześcijaństwa. Gorejące świece śmierci
nadawały upiorny blask sprawiedliwości i prawdzie głoszonej przez Kościół.

Na końcu szła Jefta. Przed nią mniszki z klasztoru niosły obraz Madonny Miłości.

Czarodziejka z Kastylii stąpała krokiem pełnym godności. Była bosa. Rozpuszczone
włosy padały na ramiona okryte niebieskim płaszczem z aksamitu. I nie wiadomo

było, która jest prawdziwą Madonną Miłości: ta z obrazu czy ta żywa. Były do siebie
podobne jak dwie krople wody, jak dwa promienie świetlne. Ale Madonna na obrazie

unosiła się ponad globem, a jej nagie ciało wyłaniało się spod fałd płaszcza niby
słońce spośród chmur. Natomiast dziewczyna krocząca w pochodzie była owinięta

szczelnie płaszczem, który odsłaniał tylko bose stopy. I chyba jej lekki chód sprawiał,
że zdawała się płynąć w powietrzu.

Plcbs rzymski uczuł większy lęk i respekt przed otuloną w płaszcz... Nie mógł

patrzeć jej w twarz, najbardziej nieziemską w otoczeniu świętych obrazów niesionych
w pochodzie. Nic mógł znieść spojrzenia Jefty, patrzącej na wyległy tłum oczyma

pełnymi miłosierdzia. Zdawało się, że obejmuje wzrokiem wszystkich, tuli ich do
serca i lituje się nad nimi. Widzi, co każdemu pisane, jakie jego przeznaczenie;
płacze nad tym losem... Niektórzy rzucali się na kolana, kłonili twarze ku ziemi,

żegnali się i odmawiali pacierze.

Powiadano później, że ten, kto odważył się spojrzeć w jej oblicze, nie mógł do

końca życia uwolnić się od działania czarów. Kiedy odmawiał modlitwy, zawsze miał
przed oczyma tylko jej obraz. I w niej tylko szukał pokrzepienia.

background image

Kiedy procesja dotarła na Campo di Fiori, papież i wielki inkwizytor w otoczeniu

swoich świt zasiadali już w lożach pod czerwonymi baldachimami. Rzesza na placu

znieruchomiała w oczekiwaniu. Dominikanie niosący święte obrazy ustawili się wokół
lóż. Mniszki z obrażeni

background image


Madonny Miłości zbliżyły się do stosu. Podniosły malowidło do góry, aby lud mógł

ujrzeć postać tej, której zostanie ofiarowany człowiek. Ale tłum wpatrywał się tylko w
najdrobniejszy gest bliskiej i uwielbianej osoby.

Uznano za cud, że żywa kobieta postępuje za swoim martwym przecież obrazem,

porusza się, oddycha jak wszyscy ludzie.

— Spójrzcie! Zobaczcie, jak ona idzie. Płynie. Nie dotyka stopami ziemi!

— To czary!
—Łka. Popatrzcie! Ma łzy w oczach.

— Nie, uśmiecha się. To łzy radości.
— Zdaje się, że porusza ustami. Na obrazie też widać, jak drgają wargi Panny

Przenajświętszej.

— Spójrz dobrze, a ujrzysz, że oczy Matki Świętej z obrazu płaczą, a wargi

uśmiechają się! I ta żywa też się tak uśmiecha przez łzy...

— Nie patrzcie na jej twarz! Usidli was czarami!
— Ciepło się robi na sercu, gdy widzisz tę dziewczynę. I ona ma spłonąć? Za co?

— Ta twarz, te włosy! Czemu chcą ją spalić?
— Daliście się zwieść czarom! Usidliła was, boście zbyt długo patrzyli w jej oczy!
•— Ona wszystko potrafi zaczarować. Nawet płomienie.

— A może jest w istocie istotą niebiańską?
— O tym przekona nas ogień! Jeśli jest święta, to nic jej nie uczyni.

Tymczasem Jefta wstąpiła na stos ułożony z ksiąg. Stanęła na szczycie piramidy.

Podniosła głowę ku niebu, jeszcze bardziej podobna do postaci z obrazu. Patrzący
na nią sądzili, że nie widzi tego, co się wokół niej dzieje, nie zwraca uwagi na tłum.

Ze za chwilę wyciągnie ramiona, rozewrze je i wzniesie się ku obłokom, a błękitny
płaszcz zsunie się z jej pleców, zupełnie jak na obrazie. Lęk padł na zgromadzonych.

Coraz liczniej wyciągały się ręce, ale nie do obrazu, lecz ku prawdziwej, żywej
postaci stojącej na stosie świętych ksiąg i obejmującej
miłosiernym spojrzeniem cały świat. Przez mgnienie oka zdawało się, że wzburzony

tłum przerwie kordon i ocali swoją Madonnę od stosu.

Ale tysięczna rzesza uspokoiła się wkrótce i zaległa cisza, pośród której słychać

było jedynie ciężkie oddechy ludzkie, przypominające dyszenie rozjuszonej bestii.
Wielki inkwizytor podniósł się ze swego miejsca i podszedł do tronu papieskiego.
Stanąwszy u jego stóp, rozpoczął odczytywanie oskarżenia i wyroku wydanego na

czarodziejkę z Kastylii przez trybunał inkwizycyjny.

Podniesionym głosem zwrócił się do Jefty:

— Śmiertelna ludzka istoto! Trybunał święty oskarża cię, że za pomocą czarów

wziętych z nieczystych ksiąg żydowskich, które dziś zostaną spalone wraz z tobą dla

chwały Boga i Jego Kościoła, przywłaszczyłaś sobie twarz naszej Panny
Przenajświętszej z obrazu Madonny Miłości znajdującego się w klasztornej kaplicy.
Święty Trybunał oskaiża cię, żeś uczyniła to, aby sprowadzić na manowce wierny lud

chrześcijański, i to dwukrotnie: pierwszy raz w dzień powodzi, zaś drugi w dzień
karnawału. Postąpiłaś tak dla wybawienia twoich wrogich jedynej wierze braci z rąk

słusznie wzburzonego prawowiernego ludu. I nawet teraz, w ostatniej chwili twego
życia przybrałaś twarz Panny Świętej, aby zaszczepić zwątpienie w sercach
pobożnych chrześcijan i nie dopuścić do wykonania sprawiedliwego wyroku. Dlatego

trybunał skazał cię na spalenie, abyś mogła w ogniu udowodnić swoją niewinność.
Jeśli jest w tobie moc boska, okaż to. Odsuń od siebie płomienie tak, jak to uczynili

niegdyś święci Kościoła.

Kardynał zamilkł. Tłum w pomieszaniu i bojaźni patrzył na Jeftę stojącą na stosie.

Wielu miało wrażenie, że nie stoi, lecz unosi się nad piramidą ksiąg i wcale nie

background image

dostrzega tego, co się wokół niej dzieje. Jej cień znajduje się jeszcze na Ziemi, ale
sama odchodzi już do innych, dalekich światów.

Mniszki postąpiły jeszcze o krok, trzymając w górze obraz Madonny. Ukazywały

ją ludowi.

background image

Michel Ghisleri, wielki inkwizytor, począł prosić Jeftę jękliwym tonem:

'iNMGrzeszna istoto, zwróć naszej Pani, naszej Matce Świętej — wskazał na obraz w
rękach mniszek — jej oblicze. Ukradłaś je za pomocą czarów, aby ozdobić własną

nieczystą twarz. Zobacz, jak cierpi Madonna. Popatrz, łzy płyną z jej oczu. Boleje,
ponieważ przywłaszczywszy sobie jej twarz, omotałaś wiernych siecią grzechów. Nie
męcz Jej. Uwolnij święte rysy. Pozwól im powrócić do nieba, do umiłowanego syna

Jezusa Chrystusa. Nie dopuść, by spłonęły wraz z twoim nieczystym ciałem. Miej
litość i zwróć naszej Pani jej oblicze!

Mniszki ocierały rękawami oczy, a potem chusteczkami przeciągały po licach

Madonny.

Większość ludzi poczuła nagły przypływ wzruszenia; pragnęli rzucić się na stos,

aby siłą zedrzeć z czarodziejki boską twarz. Wielu z drżącymi sercami oczekiwało,
że pod wpływem słów wielkiego inkwizytora obwiniona sama uwolni oblicze Matki

Świętej. Wtedy ukazałaby się prawdziwa twarz oszustki, zapewne szpetna, z rogami
i jednym okiem na czole.

Wszakże Jefta trwała nieporuszona na szczycie stosu. Podobnie jak inni

męczennicy żydowscy, stała z wysoko podniesionym czołem, pełna dumy i godności.
Zgodnie z nakazem swojej wiary zamknęła oczy, aby w chwili śmierci nie patrzeć w

twarz złoczyńcom. Tak postępowali wszyscy, którzy przed nią szli na śmierć
męczeńską, kidusz haszem.

Plebs czekał. I oto dźwignął się ze swego miejsca papież. Oparty o ramiona

kardynałów zstąpił po stopniach tronu. Dwaj czarni mnisi podali mu smolne, płonące
żagwie. Papież wziąwszy je w dłonie zbliżył się z pomocą kardynałów do piramidy

ksiąg. A kiedy podłożył ogień do stosu Jefty, rozległ się okrzyk tłumu:

— Płonie!

Wielogłowe morze ludzkie zakołysało się. Przerażeni ludzie wlepiali wzrok w

płonący stos. Czekano. Ogień pochłaniał księgi powoli. Mimo smoły i dziegciu, który
mi nasycono stos, płomienie leniwie lizały pergamin i papier. Gdy wreszcie zajęły się

karty, oprawy z żelaznymi okuciami wciąż pozostawały nietknięte. Po pewnym czasie
języki ognia wystrzeliły śmielej, płomień coraz łapczywiej pożerał świadectwo starej

cywilizacji: zgłodniała bestia rzuciła się na łup. Rozszalały żywioł począł sięgać
stojącej na szczycie stosu dziewczyny. Zwątpienie ogarnęło serca tłumu. I nagle
nieoczekiwany podmuch wiatru odpędził płomienie. Jakby czyjaś niewidzialna dłoń

zatrzymała ogień i zepchnęła go w dół.

Dreszcz trwogi poraził widzów kaźni. W oczach pojawił się strach. Przeraziły się

mniszki, zlękli kardynałowie. Tu i tam rozległy się pełne nadziei okrzyki gawiedzi:
<'>r- Cud! Prawdziwy cud!

Raptem ogień wystrzelił w górę. Trzask gorejących opraw brzmiał jak okrzyk

triumfalny. Płomień liznął wpierw pożądliwie bose stopy i pewny zwycięstwa po-
wędrował wyżej. Objął teraz dziewczynę obsypując iskrami aksamitny płaszcz.

Strawił go wnet i spopielone strzępy opadły z ramion ofiary. Przed oczami tłumu
odsłoniło się ciało Jefty w całej swej krasie. Na chwilę ogień przygasł, jakby i on

chciał podziwiać piękne, młode kształty, nim je ostatecznie pochłonie. Tłum wydał na
ten widok niesamowity okrzyk. Ogarnięta syczącymi płomieniami Jefta pochwyciła
dłonią strzępy płonącego płaszcza chcąc osłonić swą nagość. Ze szczytu stosu

dobiegło jej wołanie:
jg Szma Israel! Adonaj elohenu, adonaj echad!

Ktoś z tłumu odpowiedział:
— Szma Israel! Adonaj elohenu, adonaj echad!

background image

Lecz nikt tego nie słyszał. Ludzi zupełnie zafascynował widok, który mieli przed

oczyma. Z podnieceniem śledzono taniec żółtych płomieni.

A ogień igrał ze swoją ofiarą. Widać żal mu było strawić w jednej chwili młode

ciało. Upajał się przeto każdą jego cząstką. Zapalił włosy Jefty. Wiatr pochwycił

płonące kosmyki i zdawało się, że ogniste słońce

background image


roztoczyło promienie wokół jej głowy. Skóra dziewczyny pokryła się ognistą

czerwienią. Przypominała jakąś fantastyczną postać, która zstąpiła z nieba. A kiedy z
otwartych żył trysnęła fontanna krwi, tłum oszalał. Mieniąca się w ogniu krew

rozpaliła zwierzęce instynkty. Przepychano się do stosu. Ogień trzaskał coraz
donośniej, a tłum wtórował okrzykami zachwytu. Nagle pozazdroszczono płomieniom
zwycięstwa. Ludzie zapragnęli uczestniczyć w tym okrutnym weselisku. Rzucili się

do stosu i poczęli zeń wyciągać skrawki tląccgo się płaszcza, płonące pasma
włosów, okrwawione szczątki. Nie pomogły nahajki straży inkwizycji a nawet miecze.

Tłuszcza rzymska była pijana krwią i ogniem.

Nadaremno mniszki wznosiły ponad głowami portret Jefty. Nadaremnie

intonowały hymny i śpiewy dziękczynne. Na nic zdały się ich wysiłki. Tłum oddał się

chwale innego boga. Nie chciał służyć dłużej martwym postaciom z malowideł. Ożył
prawieczny bóg Moloch i jemu teraz rzymianie oddawali cześć. Cieszono się i tań-

czono nad jego ofiarą. Wydzierano sobie wyciągnięte z płomieni szczątki. Radowała
każda kropla krwi, każde pasemko skwierczącej w płomieniach skóry.

Samotne stały na boku zakonnice z obrazem Madonny Miłości. Naraz przez

gęsty tłum przedarł się młodzieniec owinięty w czamy płaszcz. Miał bladą, zaciętą
twarz i dzikie, złe spojrzenie. Dopadł obrazu, wyciągnął spod płaszcza sztylet i wbił

go w serce Madonny.

Okrzyk przerażenia wydarł się z ust zakonnic, mnichów i księży. Osłupieli,

porażeni świętokradztwem. Rozjuszony tłum oprzytomniał. Pobladły mężczyzna ści-
skając jeszcze w ręku sztylet zakrzyknął nieludzkim głosem:

— Ludu Rzymu! Namalowałem ją w grzechu nieczystości! Stworzyłem ją w

grzesznej żądzy. Ona nieczysta! Prawdziwa święta spłonęła na stosie!
* * *

Świadkowie wydarzenia, obecni na Campo di Fiori zeznali pod przysięgą, iż na

własne oczy widzieli, jak w chwili, gdy oszalały malarz Pastilo przebił sztyletem
święty obraz, z malowidła wytrysnęła krew. Kronikarze zapisali to w swoich

annałach.

Do dnia dzisiejszego zakonnice pokazują zwiedzającym kaplicę klasztorną dwie

zastygłe krople krwi na piersi Madonny Miłości. I lud rzymski nadal uważa ją za
patronkę zakochanych.

background image


Ludzie i Bogowie

background image


Rybaczka Gołda mieszkała przez sień z Antosią Jach- towną w małym domku,

chylącym się ku ruinie. Rudera ta stała po drugiej stronie rzeczki, w której miejscowe
kobiety zwykle prały bieliznę. Obie sąsiadki dawno owdowiały. Dzieci również je

opuściły: rozjechały się po bożym świecie.

Starszy syn Gołdy, kamasznik Chaim, wrócił pewnego dnia przed świętami z

Łodzi, gdzie pracował sezonowo. I zaczął poszeptywać z synem Antosi, Antkiem,

stolarzem z zawodu. Minęły święta, a młody Chaim nie zdradzał chęci powrotu do
Łodzi, do swego majstra. Nie pracował, nie ruszał się z domu. Zaczęły się niesnaski

z matką, która chowała chleb w skrzyni pod kluczem i wydzielała darmozjadowi.
Pewnej nocy obaj młodzieńcy, Chaim i Antek, zniknęli. Szukano ich wszędzie, ale
przepadli jak kamfora i szukaj wiatru w polu. Żydówka ma pretensje do gojki. Gojka

czyni wyrzuty Żydówce. Jedna rzecze: twój syn namówił mojego. Druga odpowiada:
to twój mego namówił. I tak trwało to do pewnego pięknego poranka, kiedy akurat

Gołda i Antosia podbijały barszcze ćwiartką mąki, stojąc u drzwi przed chatą. Nie
wiadomo dokładnie, która pierwsza otworzyła serce przed sąsiadką:

— Gdzie oni teraz mogą być?
— Zapewne utonęli w morzu.
— Haruj na dzieci po to, żeby je rekiny pożarty.

— A może żyją? — Gołda podtrzymuje na duchu Antosię i siebie.
— A może im się poszczęściło?

— A może mają już własne pola i własne domy?
— Może jeszcze matkom na starość pomogą?

121

background image


_ |Wtem nadchodzi Chanełe, listonoszka:

Gołde, Gołdełc, oby to były dobre wieści! Mam dla ciebie list!

— Skąd?

List był z okręcikiem na znaczku. Zza morza. Dla gojki był także list. Szybko
otworzyły koperty i jednocześnie wyciągnęły dwie fotografie, a na nich: jaśnie
panowie w kapeluszach. W jednej ręce laseczka, drugą witają się.

Sąsiadki oglądają zdjęcia uważnie. Czy to rzeczywiście oni, czy nie oni? Zdają się
jacyś inni. Jakby przebrani...

— Mój Chaim — zanosi się łzami Żydówka.

Kość z mojej kości, krew z mojej krwi — płacze gojka.

Gdy pierwsze wrażenie minęło, zabrały się na nowo do oglądania zdjęć swoich

dzicci.
— Mój Chaim nic się nic zmienił — powiada Gołda.

— Mój Antek też nic.

Popatrz na ten łańcuszek przy kamizelce, na te rękawiczki. Wygląda na

bogacza.

A widzisz, jak mój nosi cylinder? Zupełnie jak hrabia Potocki.

Ech, ty Żydówko! Do złego namówił mój twojego?!

Gdyby nie Chaim, twój nie dałby sobie rady — odparowuje zaczepiona.

Jeszcze nie wiem, co za szczęście go spotkało. Stroi się w złote łańcuszki, a o

starej matce zapomniał.

Trzeba pójść do Mojszego-nauczyciela. Niech przeczyta nam te listy.

Obydwie kobiety zawinęły się w chusty i poszły. Moj- sze-nauczycicl przeczytał im

listy. Dowiedziały się, źe „dzieci czują się dobrze, są zdrowe, czego życzą kochanym
mamom". Piszą też, źe nie zapomnieli o swoich starych matkach. Nałykali się biedy,

nim do czegoś doszli. Obydwaj pracują w jednym i tym samym warsztacie. Zarabiają
po 15 dolarów na tydzień. Nie zawsze jednak
jest praca. Matkom przysyłają teraz po 1 dolarze. W przyszłości też będą o nich

pamiętali. Kończą list oświadczeniem, że piszą go przez całą noc, a nafty w lampie
za chwilę zabraknie. Tylko z tego powodu muszą kończyć pisanie.

W kopertach leżały dwa niebieskie papierki, za które Lejbuś-komiwojażer wypłacił

im po 1 rublu i 50 kopiejek.

Jeszcze tego samego dnia kobiety udały się na cmentarz oznajmić mężom, że

dzieci odnalazły się i o starych matkach nic zapomniały.
* * *

Tak sobie żyły obie niewiasty w bliskim sąsiedztwie przez wiele lat przed śmiercią

swoich mężów i przez wiele lat po ich śmierci. Zawsze w tej zrujnowanej chatce po

drugiej stronie rzeczki, w której kobiety z miasteczka prały bieliznę. Mała chatka była
wspólną własnością Żyda i goja. Jak doszło do tej spółki, tylko jeden Pan Bóg wie.
Powiadają, że należała do jakiegoś księdza, który pozostawił po sobie sześć „dusz".

Gdy „dusze" dokonały podziału spuścizny, akurat jeden spadkobierca winien był
Żydowi pewną sumę. Zgodzili się, że zamiast gotówki wierzyciel otrzyma część

spadku od dłużnika. Słowem, wyszło tak, że połowa domku przeszła w ręce Żyda.
Chatka powinna była mieć ścianę oporową, albowiem woda deszczowa, która
spływała z dachu spichlerza Fajersztaj- na, lała się prosto na gonty domku. Pod

wpływem wody cienkie ściany pochyliły się. Goj stale twierdził, źe Żyd powinien
kupić materiał, a on sam wzmocni chylące się mury. Żyd jednak jakoś nigdy nie miał

pod ręką pieniędzy.

Tak to się ciągnęło i odwlekało przez lata całe. Połowa należąca do Żyda zdążyła

już wypłacić posag dwóm jego córkom, z których jedna wyjechała wkrótce z mężem

background image

do Afryki, a druga aż do Kanady. A chatka nadal stała bez ściany oporowej.

background image

Goj jednak wykorzystywał każda nadarzającą się okazję i kiedy tylko znalazł

lcżącą na ulicy cegłę, natychmiast taszczył do domu. W taki sposób zebrał ich sporo
i przystąpił do obmurowywania swojej części domu. Przy okazji nagiął i skierował

rynnę z dachu spichlerza Fajer- sztajna na część dachu pokrywającą izbę Żyda. Na
skutek tego, kiedy padał deszcz, ściany w chatce Żyda chwiały się, a dach tak
przeciekał, że trzeba było ustawiać na łóżkach, stole i na szafie talerze i miski, które

zbierały lejącą się wodę.

Mimo to Żyd z gojem żyli w zgodzie i pokoju. Nawet w kłótni zachowywali umiar.

Pokłócili się, poobrażali nawzajem, ale szybko się godzili.

W zgodzie i pokoju żyły też gojka z Żydówką. Gdy gojka szła do pracy, a

pozostawiony w kołysce mały Antek darł się wniebogłosy, Żydówka natychmiast do

niego przybiegała. W tym właśnie czasie karmiła piersią swego Chaimka, więc
przystawiała do drugiej piersi małego zgłodniałego Antka. Chaimka, siedzącego na

drugiej ręce matki, ogarniała wtedy zazdrość. Maluchy zaczynały mierzyć się
wzrokiem... Jedno patrzyło na drugie i całkiem możliwe, że już wówczas dogadali się

w sprawie przyszłej podróży do Ameryki.

Kiedy przed świętami Pesach Gołda-rybaczka wyprowadzała się z domu na

podwórze, żeby zrobić wielkie porządki, a dzieci pałętały się, jak te indyki pośród balii

i naczyń, zanosząc się od płaczu i krzyku, wówczas gojka-sąsiadka przygarniała
któreś i dzieliła się z nim obiadem. Żydówka zwykła była po takim poczęstunku

szorować usta dziecku. Pucowała je i koszerowała gorącymi kamyczkami, a malec
darł się na całe gardło.

Jeśli jednej zachorowało dziecko, druga je doglądała, pędziła do felczera,

przynosiła lekarstwo. W potrzebie pożyczały sobie nawzajem pieniądze, czy to
bochenek chleba, czy trochę mleka. Tylko Bogowie sąsiadek nie mogli żyć w

zgodzie. To Oni wzniecali poważne konflikty między kobietami.

Gdy zbliżało się święto jednego z Bogów, drugi nie mógł tego znieść spokojnie.

W ciągu całego roku wszystko było w porządku. Obie rodziny żyły w zgodzie i

harmonii. Wystarczyło jednak, że u gojki było święto Bożego Narodzenia i z jej
mieszkania zaczęły rozchodzić się zapachy dwunastu potraw, aby Żydówka zaczęła

kręcić nosem. Kiedy na Wielkanoc zjawiał się ksiądz ze święconą wodą, Żydówka
zamykała dzieci na klucz i nie wypuszczała ich z domu. A gdy jeszcze zobaczyła
upieczone prosię z cytryną w ryjku, robiło się jej niedobrze i zbierało na wymioty.

Przez cały dzień spluwała.

— No i to jest święto u nich! A niech to! — nie przestawała zrzędzić i przez cały

świąteczny czas nie pokazywała się gojce na oczy.

Gdy zaś nadchodziło żydowskie święto i Żydówka gotowała rybę, gojka zamykała

szczelnie drzwi:

— Parszywe żydowskie święta! Cała sień cuchnie...
A już kiedy przyniesiono macę, gojka zamykała na

klucz swoje dzieci.

W sobotę wieczorem Żydówka stawiała ugotowaną rybę na stół, szabasowe

świece płonęły w świecznikach, jej mąż Boruch śpiewał zmires, a ona wychylała
głowę przez okno i patrzyła na Boży świat. Gdy spostrzegła goja, który okutany w
szmaty ciągnął akurat taczkę z piaskiem, odzywała się do męża:

— Coś tam u nich soboty nie widać. Co za naród!

* * *

Upłynęło sporo lat. Sąsiadki się zestarzały. Ich dzieci w świecie. Chaim i Antek

znowu gdzieś przepadli. Przestali pisać i fotografii więcej nie przysyłali. Ustał więc
dopływ „papierków**, za które komiwojażer wypłacał po 1 rublu i 50 kopiejek. Kobiety

background image

znowu zaczęły sobie robić wyrzuty: „twój** namówił „mego" i na odwrót.

background image

Przez ten czas część domu Żydówki pod rynną spichlerza należącego do

Fajersztajna całkiem się pochyliła ku ziemi. Dach opadł na ściany, które chwiały się i
kiwały, gotowe przy lada podmuchu runąć. Komin zupełnie rozleciał się. Dym z pieca

napełniał całą izbę. Za pół rubla, które wypłaca jej tytułem udziału w dochodach
wspólnik a zarazem powinowaty reb Matitjahu Charon (taki to już zwyczaj u rybaków,
że wdowie wypłaca się część zarobku, mimo że sama do interesu pieniędzy nie

włożyła), ledwie wiąże koniec z końcem. Wystarczy to zaledwie na chleb i mleko raz
na tydzień, a w sobotę na kawałek ryby. Z tego też wpłacała Chanie t— sklepikarce

po 20 groszy tygodniowo za płótno na całun, w którym po stu dwudziestu latach
życia (oby!) będzie pochowana.

Latem jej połowa domku mogła jeszcze uchodzić za mieszkalną. Toteż siedziała

w nim, jak długo się dało. Kiedy jednak przychodziła zima i nastawały mrozy, my-
ślała:

— A może przenieść się do wspólnika i powinowatego reb Matitjahu Charona?

Sprawić satysfakcje Blumie, kobiecie 80-letniej, by mogła używać sobie na mnie?

Nie. Raczej przezimować u gojki w kąciku izby. Chociaż to gojka, ale „dobra

sąsiadka jest o niebo lepsza od dalekiego krewnego" — mówi mądre przysłowie.

Gojka przyjmowała ją z największymi honorami. Oddała do jej dyspozycji kącik

przy samym piecu. Nie miała Gołda kłopotów z przenoszeniem rzeczy: jedna kołdra
zimowa, dwa lichtarzyki szabasowe, szał turecki i skrzynka.

Mieszkała więc sobie w kąciku przy piecu. W drugim kącie przy oknie, nad

łóżkiem gojki wisiał święty obraz. Pod nim płonęła lampka oliwna. Żydówka bała się
patrzeć w stronę tamtego kąta. Grzeszyć oczyma... za to można oślepnąć... a głowa

Chrystusa otoczona wieńcem z drutu kolczastego... Zdawało się jej, źe czuje te kolce
z daleka... Stary modlitewnik świąteczny, spadek po matce, zawinęła w swój turecki

szal. Nie chciała, żeby gojka go widziała. Nadchodziła noc. Należało odmówić Krias
Szma. Stawiała wtedy w swoim kącie przy piecu skrzynkę, która miała stanowić
przegrodę między nią a kątem gojki. Święty obraz nie powinien słyszeć jej modlitwy...

Z gojką rzecz się miała tak samo. Gdy zapadł mrok i miała odmówić wieczorny

pacierz, czekała aż Żydówka zaśnie. Zasłaniała też swój kąt mieszkalny, aby

przygarnięta ze swoim modlitewnikiem świątecznym, zawiniętym w szal turecki w
skrzynce, nie usłyszała, broń Boże, ani jednego słowa.

Był piątek wieczór, wigilia szabesu. Żydówka w swoim kąciku szykowała się do

błogosławienia świec. Okryła swoją skrzynkę obrusikiem. Postawiła na niej dwa lich-
tarzyki. Wetknęła świece, włożyła na siebie świąteczny szal i zaczęła się modlić.

Zabolało gojkę, że u niej w domu odprawia się żydowskie nabożeństwo. Nie dała jed-
nak tego po sobie poznać. Widząc jednak, jak głęboko zatopiła się Gołda w

modlitwie do swego Boga, uklękła przed obrazem Ukrzyżowanego i zaczęła się
modlić do swego. Żarliwie biła się w piersi.

Żydówka nie mogła tego znieść. Tamta musi to robić akurat, gdy ona błogosławi

świece! Skończywszy, położyła na stoliku chałkę i talerzyk z rybami, które regularnie
co sobotę otrzymywała od jakiejś dalszej sąsiadki.

Kiedy gojka wstała z klęczek, Gołda zaprosiła ją „do siebie", poczęstowała rybką.

Usiadły i razem podjadały, gawędząc o różnych sprawach.

W izbie było dość ciepło. Antosia solidnie podłożyła do pieca z okazji sobotniego

święta Żydówki. Świece paliły się. W drugim kącie lampka przed świętym obrazem
migotała w półcieniu.

Kobiety siedziały i powoli posilały się rybą. Baczyły, aby nie udławić się ością. I

trajkotały. Oplotkowały wszystkie sąsiadki. Gadu, gadu i doszły do swoich dzieci,

background image

przebywających gdzieś daleko, daleko... Razem zastanawiały się nad ich losem —
dobrym czy złym?

— Gdzie też mogą teraz być? j§I gojka zadaje niespokojnie pytanie.
— Chyba utonęli w morzu — odpowiada Żydówka.

background image

— I hoduj tu dzieci rybom na pożarcie — płacze Antosia.

— A może żyją — Gołda próbuje pocieszyć obie.
— A może żyją... — wtóruje gojka.

— I może im się poszczęściło? — Żydówka nie chce tracić nadziei.
— Może dorobili się już własnych domów? — gojka posuwa się dalej w optymizmie.
— Bóg im pomoże — zapewnia Żydówka.

— Bóg ich nie opuści — potwierdza gojka.
I w jednej chwili obydwie zapominają o różnicy między Bogami. Który z Nich ma

pomóc? Czy Ten przy świecach szabasowych, czy Ten w zacienionym kąciku? I
zasypiają obydwie z imieniem Boga na wargach i z ufnością w sercu, na małej
skrzyni obsypanej ośćmi po rybach i okruszkami chałki.

W tej małej izbie jeszcze przed chwilą dwaj Bogowie spierali się. Teraz świeczki

sobotnie stojące na skrzyni i mała lampka przed świętym obrazem cichutko, cichutko

się dopalają. Wszystko zapada w sen w tę ciemną i po- cieplałą noc z piątku na
sobotę.

Pierwsza rzecz

background image


Zdarzyło się to dawno, dawno. Byłem jeszcze dzieckiem. Ręce miałem czyste i

duszę nieskalaną, a serce moje nie zaznało smaku goryczy. Ojca nie miałem, matka
wyruszyła była w daleki i obcy świat. Zapragnąłem wtedy poznać Boga, mego

Stwórcę. Poszedłem na pole, usiadłem nad rzeką i czekałem do samej nocy.

I minął dzień, i nadeszła noc. Z nieba spadła chmura i przykryła świat od krańca

do krańca. Z wody podniósł się rosisty opar i kładł się na pola. Wtedy skierowałem

wzrok ku nieskończoności, a serce moje zaszeptało modlitewnie: „Boże świata,
Ojcze wszystkiego co żyje i umarło, Stwórco wszystkiego co jest i czego nie ma.

Wszystko jest w Tobie, a Ty jesteś we wszystkim. Odsłoń swoje oblicze. Chcę je
zobaczyć. Jestem samotny i opuszczony. Nie mam nikogo. Mam tylko Ciebie, mój
Stwórco! Z Ciebie wyszedłem, do Ciebie wracam. Mój okręt odpłynął daleko na

morze, a ja zostałem sam na brzegu. Nic mi nie pozostało oprócz Twego Nieba,
które mnie przykrywa, i Twojej Ziemi, która mnie utrzymuje. A jam jeszcze młody i

potrzebuje ojca, który by mnie prowadził za rękę. Potrzebuję matki, która by otarła
łzy z moich policzków".

To wszystko powiedziałem w duchu. Wargi moje nie poruszały się. Tajemnice

nocy owinęły się wokół mnie i pewnie, z ufnością położyłem głowę na ziemi. I było mi
tak dobrze, jakbym położył ją na piersi matki i usnął.

Leżałem tak i marzyłem, gdy nagle usłyszałem głos. Brzmiał jak pieśń harfy

śpiewającej o falach rzeki. Albo jak melodia wysnuta z zapachu aksamitnych róż,

kwitnących w głębi lasu:

— Lituje się nad tobą, lituje nad tobą, moje dziecko!

background image

Było mi dobrze. Miałem wrażenie, źe matka głaszcze mnie po włosach, że siostra

śpiewa dla mnie pieśń spamiętana z rodzinnego domu.

I stało się, że gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem stojącą przede mną niewiastę.

Była naga i bosa. Pełne piersi skryła pod kłosami dojrzałego zboża. Głowę zdobiły
owoce i warzywa, a łono przykrywał liść figowca.

W rękach trzymała wiatry świata, a cała postać podobna była do drzewa

wrośniętego w ziemię. Rozwiane na wietrze włosy przypominały pokryte listkami
gałęzie wierzby. A gdy puściła w ruch ręce, zdawało się, źe to drgające w wodzie

liście. Była ślepa, zasnuta cieniami nocy.

I stało się, że gdy podeszła bliżej, ukryłem twarz w ziemi i zapytałem:
— Kim jesteś?

Odpowiedziała:
— Jam Bóg, którego wzywałeś. Jam Matka Stworzenia. Jam obfitość, która rodzi

od nieskończoności do nieskończoności. Nikt nie ustanowił dla mnie praw, kiedy się
pojawiłam. Nikt nie zakreślił granicy, za którą zniknę. Nikt nie wie, kiedy nastąpi kres

mego istnienia. To ja stworzyłam wszystko, co żyje. Moje imię brzmi „Istnic- nie".
Usłyszałam twoją modlitwę i przyszłam. Wzywałeś mnie.

I stało się tak, źe kiedy mówiła, powiał wiatr. A był w nim smak wiosny. I była w

tym wietrze przyjemna wilgoć i niezwykła czułość. I spadł na mnie obłok rosy, polnej
rosy, która wynurza się z wody, nim słońce wschodzi. 1 pachniała ta rosa jak majowy

poranek w lesie, jak woda tryskająca ze skały, jak pocałunek narzeczonej w noc
zaślubin. I poczułem się tak, jakby nowa krew popłynęła w moich żyłach, a ciało
nabrało mocarnej siły. I zobaczyłem światło. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, źe

cała Ziemia rozciąga się na długość i szerokość Nieba. Zobaczyłem korzenie tkwiące
w jej głębinach, i patrzyłem, jak każdy kwiatek, trawka i każda łodyżka, i wszystko, co

rośnie i kwitnie, wyciąga niezbędne dla siebie soki z Ziemi. 1 przyleciały z całego
kraju ptaki i zespoliły się
z kwiatami Ziemi. I jedno żyło dzięki drugiemu. A niewiasta rzekła do mnie:

— Zwróciliście się do innych bogów, a mnie, waszego Stwórcy nie chcieliście

znać. A czymże jest człowiek, jeśli nie jednym z moich tworów, który czerpie z Ziemi

życiodajną siłę? Z niej żyje, z niej powstaje i do niej po latach życia powraca. Czyż
nie jest człowiek bratem drzewa? I czyż nic jest podobny do trawy w polu, która tkwi
korzeniami w Ziemi? A wy zwracaliście się do Niebios. Do gwiazd skierowaliście

wasz wzrok. Do tego, co jest w górze, do tego, co na wysokościach, do tego, co jest
nad wami, do tego, co jest wam obce. Wasze oczy wabił blask nieba, a serce

tęskniło za tym, co jest nad wami. Tak rzecze Bóg: Niebo jest dla Boga, a Ziemia dla
ludzi. Ludziom oddałem Ziemię. A wy zaprowadziliście na Ziemi inny porządek.

Rządziliście nią za pomocą niewłaściwej prawdy. Obcej prawdy. Albowiem
sprawiedliwość niebiańska nie może zastąpić sprawiedliwości ziemskiej. Prawda
Niebios nie może być prawdą dla mieszkańców Ziemi. Zwróciliście się do obcego

Boga. Do Boga Niebios. Do Boga, który was nie znał i nie słuchał waszych modlitw. I
stało się tak, źe gdy potrzebowaliście deszczu. On zsyłał wam wiatr. Dobremu

człowiekowi wyrządzał Zło, a złemu czynił Dobro. Albowiem Dobro Niebios nie jest
tym samym, co Dobro Ziemi, a Zło Niebios nie jest Złem Ziemi. Wyście prorokowali w
imieniu bogów Niebios i wasze proroctwa nie spełniły się, albowiem obce były Bogu

Ziemi i ludziom Ziemi. Więc ciebie namaszczam na proroka dla Boga Ziemi.

Usłyszawszy to, powiedziałem:

— Jestem jeszcze młody i nikt mnie nie zna. Nikt nie słyszał mego imienia. Toteż

kiedy przyjdę do braci mego kraju i przemówię do nich w imieniu Boga, o którym
dotychczas nie słyszeli, gotowi są powiedzieć: „Kłamstwo, kłamstwo jest w ustach

background image

tego młodzieńca... A jeśli to prawda, że Bóg mu się objawił, niech da znak, żebyśmy
mogli dostrzec i uwierzyć w Niego, tak jak uwierzyliśmy w proroków".

background image

I znowu rozległ się głos kobiety. I brzmiał ten głos dźwiękiem płynącej wody i

pachniał wonią róż.

— Twoim Bogiem Ziemi nie jest Bóg Niebios. Prorok Boga Ziemi nie jest taki jak

prorocy Bogów Niebios. To, że słońce zajdzie w połowie dnia, nie jest znakiem two-
jego Boga. Znakiem twego Boga jest pospolitość i zwyczajność. Nie migdały
wyrastające na lasce w ręku człowieka są znakiem twego Boga, ale migdały rosnące

na gałęziach drzewa, którego korzenie głęboko tkwią w Ziemi. Nie to, że słońce
zachodzi w połowie dnia jest znakiem twego Boga, ale to, że słońce świeci latem, a

zimą pada śnieg. Albowiem wszystko, co Bóg stworzył, uczynił dla dobra Ziemi.
Moim znakiem jest Istnienie!

I stało się, że gdy Bóg, mój Stwórca powiedział to i gdy z pól podniosła się rosa i

okryła wszystko, co rosło i kwitło, Bóg, mój Bóg, skrył się w chmurze z rosy, która
spoczywała na krańcach mego kraju.

I wzeszło słońce, aby opromienić świat blaskiem światła i Ziemia obudziła się, i

wstała do pracy.

Narodziny Szatana

background image


Kiedy Bóg stworzył był już wszystko, usiadł na osi tego bezmiernego obszaru, po

którym krążyły gwiazdy, mknęły płonące komety. Widział, jak obracają się wokół
siebie z ogromną szybkością, żeby uniemożliwić wylanie się swych mórz i oceanów.

Patrzył, jak rzucają światło albo cień na inne ciała niebieskie. Wszystko jest w ruchu.
Obraca się wokół siebie, krąży po orbitach i tak będzie przez dziesiątki, a może setki
milionów lat. I jedno nie zderza się z drugim, i żadne nawet nie dotyka innego.

Wszystko odbywa się w czasie określonym co do ułamka sekundy, dokładnie w
swoim miejscu, na wyznaczonej drodze. Zgodnie z planem tworzenia. I widzącego to

Boga przepełnia uczucie dumy z własnego dzieła. Siedzi więc sobie na tronie
wiszącym nad tą całą ruchomą przestrzenią i odbiera hołdy od aniołów, którzy
dziękują Mu za to, co stworzył. Aniołowie przyszli z muzyką. Grali na harfach i

śpiewali. Było ich bardzo wielu: setki, może tysiące. Całe rzesze aniołów płonących i
wygaszonych. Jedni w czarnych szatach, inni w białych. Niektórzy mieli skrzydła, a w

dłoniach lilie i harfy, inni dzierżyli miecze. I wszyscy padli przed Bogiem na kolana,
wznosząc pieśń chwały.

Bóg znowu objął wzrokiem całą stworzoną przestrzeń: w ogromnym morzu

ciemności ruchliwe, drgające światła, obracające się z ogromną szybkością, mijające
inne, docierały do wyznaczonego przez Niego punktu. Ta pedantyczna dokładność

trochę Go rozzłościła, choć jako sprawiedliwy Stwórca zdawał sobie sprawę, że Jego
twory nie mogły wiedzieć o istnieniu wolnej woli. Won nie miały ani księżyce, ani

gwiazdy, ani komety. Nie mieli jej też aniołowie, albowiem oni również byli stwo-

background image


rzeni i ukształtowani w absolutnym posłuszeństwie i mogli wykonywać tylko to, co

zostało im polecone.

Tak więc przybyli sławić i chwalić Boga, ponieważ Stwórca do tego ich właśnie

przeznaczył. Robili to, co uważali, że muszą. Znudził się Bóg słuchając tych śpiewów
i postanowił przejść się po swoim przestworzu. Zobaczył krążące światła i z pogardą
odwrócił od nich wzrok: — To nie są dzieła godne prawdziwego Geniuszu —

powiedział do siebie. — W tym, co stworzyłem, nie ma woli.

I smutek ogarniał Boga coraz głębszy i głębszy... Aż pewnego dnia przyfrunął

przed Tron wzburzony archanioł Gabriel i zawołał:

— Stwórco nasz! Coś niezwykłego wydarzyło się w niebiosach! Jeden z aniołów,

królowa Liłit, nie chciał śpiewać hymnu pochwalnego na Twoją cześć. Wszystkie

anioły zjawiły się w komplecie przed tronem, tylko ona jedna nie przybyła. Nie wiemy,
co to ma znaczyć.

Wielka radość ogarnęła Stwórcę. Poczuł wolę niezależnego stworzenia!

Poruszony do głębi, zawołał:

— Gdzie jest Liłit? Chcę ją natychmiast zobaczyć!
— Zesłaliśmy ją na kraniec Twego obszaru stworzenia, albowiem uznaliśmy jej

zachowanie za niewłaściwe i niestosowne.

Bóg owinął się czerwonym płaszczem z chmur i sam, bez asysty, poszedł po

niebie rozciągniętym nad całą stworzoną przestrzenią. Przekroczywszy jej granicę,

znalazł się po drugiej stronie swego świata. A tam, na skraju bezkresnych,
mrocznych mórz i otchłani siedziała kobieta i splatała warkocze.

— Czy ty jesteś tą Lilit, która nie chciała mnie chwalić?

— Tak, to ja — odpowiedziała, nie odwracając oczu od głębi nocy i nie patrząc w

twarz Boga.

— Czy nie wiesz, źe jestem Panem przestworzy, po których krążą miliony słońc,

komet i światów?

— I co z tego? — zapytała Lilit, a jej głos ginął w otchłani. — Stworzyłeś je przecież

wyłącznie z nu
dów. Dla zabicia czasu. I tylko po to, żeby wypełniały Twoje rozkazy. Przypatrz się

jednak, jak one to robią. Nie mają pojęcia, że są w ruchu. W tym działaniu nie ma ich
własnej woli. Będą się tak obracały rok po roku, przez miliony lat. I znudzi Ci się
patrzeć na to nieustanne, wieczne krążenie. Znudzi Ci się, jeżeli już Ci nie obrzydło.

— A ty kim jesteś?
— Ja jestem bogiem sama dla siebie. Sama siebie stworzyłam. Wzięłam sobie to,

czego mi nie dałeś.

— Cóż takiego wzięłaś sobie?

— Wolną wolę. Odlałeś mnie — tak jak miliony innych aniołów — z kawałka światła

w Twojej wzorcowej anielskiej formie. I miałam kroczyć drogą przez Ciebie
wyznaczoną, i czynić to, co Ty czynić każesz. Aniołowie opiewają Twoją chwałę, bo

nie nauczyłeś ich niczego innego. Ale co masz z tego, źe nie przypuszczają nawet,
że mogłyby nie śpiewać hymnów na Twoją cześć? Albo w ogóle nie śpiewać? Co Ci

z tego, źe stworzyłeś tysiące światów? Obracają się, biorąc światło jeden od
drugiego. Ja zaś mam coś takiego, czego mi nie dałeś. Sama obdarzyłam się
ważnym elementem boskości, czyli wolą. I nie chcę chwalić Ciebie.

— Daj mi twoją wolę.
— Weź ją sam, jeśli potrafisz.

I spróbował Bóg wyciągnąć rękę, a kiólowa-anioł zaczęła płonąć.
— Odbierasz tylko ogień, który mi dałeś. Blask, który włożyłeś do mojej formy. Ale

nie jesteś w stanie zabrać mojej woli.

background image

I Bóg ugasił ogień. A Lilit stanęła przed Nim dumna i anielsko piękna. Wtedy rzekł

Bóg do niej:

— Pragnę twojej woli. Ona mnie ciekawi i intryguje.
Od tej chwili Bóg nie mógł już więcej słuchać śpiewu

aniołów. Nie mógł patrzeć ze

a

spokojem na swój świat. Czym bowiem są te

wszystkie' Boskie twory i anielskie pienia wobec jednej woli? I co noc wymykał się
trzymającym straż aniołom, żeby odwiedzać Lilit. Patrzył

background image


i patrzył na nią, a jej wola coraz bardziej Go pociągała. Nic jednak nie mógł uczynić.

Wreszcie pewnego dnia zaproponował:

— Chodź, stwórzmy człowieka w światach, które krążą w moich przestworzach.

Przekażę mu moją boską moc, a ty dasz mu siłę twojej woli. Obrzydły mi hymny
pochwalne aniołów, którzy nie potrafią robić nic innego. Chcę posłuchać głosu
człowieka, który będzie miał prawo wolnego wyboru. Będzie mógł mnie wysławiać, a

— jeśli zechce — złorzeczyć mi. Chcę mieć człowieka z wolą.

Na to Li lit odparła:

— Chętnie przystąpię z Tobą do stworzenia człowieka, który będzie miał własną

wolę, ale boję się, że kiedy zostanie sam, pozbawiony obrońcy, łatwo go zmożesz.
Przerazisz go piorunami, wystraszysz błyskawicami, wylejesz na niego wody z

brzegów mórz. Wyciem Twoich wichrów zatrwożysz jego serce. Pokonasz go. Pod-
porządkujesz sobie. A tak nie można, Boże. Ty chcesz stworzyć tylko człowieka, a ja

chcę mieć syna obdarzonego wolną wolą, który pomagałby mi ochraniać to, co
ludzkie. Sama bowiem jestem zbyt słaba, żeby strzec woli człowieka. Ty zaś jesteś

Bogiem i masz potężną władzę. Już twoimi częstymi odwiedzinami o mało nie
skruszyłeś mojej woli. Co będzie, kiedy doprowadzisz do tego, że wola znowu
zniknie z wszechświata?

— Masz rację — powiedział Bóg — chcę mieć z tobą istotę obdarzoną wolą, żeby

mogła obronić i uchronić to, co w człowieku ludzkie. Zgadzasz się?

— Jeżeli będziesz z nim dzielił władzę nad światem i innymi ludźmi, to urodzę Ci

syna.

— Będę dzielił z nim władzę. Zrobię go panem świata, panem własnego serca i

umysłu. A on nakłoni kiedyś ludzi do wystąpienia przeciwko mnie. Namówi innych do
bluźnierstwa. Z jego ust chcę usłyszeć wolę ludzkości. Jego rękami chcę zawładnąć

sercami wszystkich. Jednak wbrew sobie i mimo swej władzy ma przyjść do mnie. A
ja złamię jego wolę. Polecę twojemu synowi, żeby zniszczył tkwiące w ludziach zło. Z
ruin ludzkości wy-

dobędę serce człowieka, żeby zawładnąć nim niepodzielnie.

— A gdyby do Ciebie nie przyszedł? — zapytała Lilit. I sama odpowiedziała: —

Wtedy nie będzie nawet ruin. Nie będzie ciemności, bo bez ciemności nie ma
światła. I nie będzie życia w bytowaniu ludzi. I nie będzie chęci w ich działaniu. Będą
żyli martwi. Ich dni przeminą jak cień. Bez pożytku dla siebie i dla innych. Śpiewy po-

chwalne i modlitwy nie dotrą do Twoich uszu. A jeżeli nawet, to nie sprawią Ci
radości, albowiem w ich głosach nic będzie chęci, zabrzmią pusto jak wymłócone

kłosy, które rozwiewa wiatr razem z pyłem ziemi. Ale przedtem, zanim przyjdzie do
Ciebie, tam, gdzie się pojawi, będzie panowała wolna wola. I ludzie spędzą dni

swego żywota w nieustającej rozkoszy. Będą się upijali życiem. Stworzą sobie
wieczność z kruchych momentów, które im wydzieliłeś skąpą ręką. Nie będą się
przejmowali czekającym ich końcem. Tą nieubłaganą śmiercią, którą będziesz ich

straszył, żeby złamać wolę ludzką. Mój syn, król wolnej woli, zagłuszy hałaśliwą
muzyką tykanie zegara ziemskiego czasu. Na krawędzi niebytu, na brzegu ciemnej

otchłani śmierci posadzi różane krzewy, żeby nie widzieli przepaści. I upojonych
szczęściem posiadania woli, poprowadzi bezboleśnie drogą wiodącą do krawędzi
niebytu.

Bóg był z Lilit tej nocy. I miał z nią syna. Nazwał go Szatan-król woli. I od tego

czasu trwa nieprzerwanie wojna między Bogiem i królem woli o to, który z nich ma

panować nad ludzkością. Jak niezłomny rycerz w zbroi stoi król woli-Szatan przy
każdym z nas i czuwa nad sercem człowieka.

background image


Żebyście nic posadzili mnie, że trzymam stronę Abrahama, rzecz poprzedzę małym

wstępem.

Jest napisane: „Człowiek nic dotknie nawet swojego palca, jeśli tam na górze nic

zostało to nakazane". Cokolwiek człowiek czyni, wypełnia tyłko wolę Boga. Patrzę i
widzę: oto lata ptaszek. Nic innego tylko wypełnia polecenie Boga, który kazał mu
latać. Toż samo wół, który ryczy, albo pies, który szczeka. Wszyscy po swojemu

chwalą Pana l własnym głosem śpiewają Mu hymny. Nawet złoczyńca, który
popełnia grzech, w jakiś sposób spełnia wolę Boga, bo jakżeby Inaczej? Czy

myślicie, że odczuwa przyjemność z czynienia zła? Nic ulega kwestii, że prędzej czy
później odczuje skruchę. Jak to wytłumaczyć? Nic inaczej, jak tylko tym, że wypełnia
wolę Nieba. A sam Instynkt Zła? Za każdym razem, kiedy ma namówić żyda do

grzechu, płacze i wzdycha: „Biada mi, źe mam wykonać takie zadanie". I odkłada je
z dnia na dzień, aż aniołowie zagłady popchną go i zmusza do działania. Za każdym

razem, kiedy grzesznicy staja przed Bogiem, Wszechmogący powiada: „Dobrze jest
królowi, któremu poddani wiernie służą..."

Zanim wydarzyła się rzecz, o której mowa, nazywano go rob Abrahamem. Potem

jednak przesiano używać imienia l mówiono o nim po prostu Grzesznik.

Reb Abraham był przedtem bardzo ważnym człowiekiem w mieście, bogobojnym,

przez wszystkich lubianym i szanowanym. Niejedna kobieta życzyła sobie mieć
takiego syna jak reb Abraham.

Całymi dniami przesiadywał w bejt-hamldraszu. wielkim co prawda uczonym nic

był, ale z pewnością człowiekiem pobożnym, porządnym i uczciwym. Jego życio-
145

background image


JL

wa droga była prosta i prawa. Nie miał w sobie ani wyniosłości, ani pychy. Podczas
modłów zajmował w bóżnicy miejsce przy drzwiach, gdzie zwykle gromadzili się

biedacy. Modlił się po cichu, spokojnie, bez oznak żarliwości. Nie kiwał się. Oczy
miał przymknięte, tylko wargi szeptały modlitwę płynącą powoli, jak woda w leniwej
rzece, pełną słodyczy, oddania i ciepła. Była jak łza tocząca się po policzku dziecka.

I z tej modlitwy reb Abrahama, która doszła do Nieba, gdzie otworzyła wszystkie
zamknięte bramy, zanim dotarła do niebiańskiego tronu, powstał nie drogocenny,

olśniewający blaskiem diament, ale mała perła, nieopisanego wdzięku. A perły, jak
wiadomo, nie skrzą się i nie błyszczą, jeno lśnią delikatnie, skromnie, miłosiernie i
łaskawie.

Dlaczego więc, spytacie, nazwano go Grzesznikiem? Ano, z powodu

następujących zdarzeń.

Powinniście wiedzieć, co do tego nikt nie ma wątpliwości, zwłaszcza ci, co go

prześladowali, że reb Abraham był wielkim miłośnikiem narodu Izraela. I ta miłość

stała się głównym powodem jego upadku. Reb Abraham kochał przede wszystkim
prostego Żyda. Zwykłego, szarego Żyda. Zwykł był mawiać, że na przykład furman,
który cały tydzień ma do czynienia z koniem i wozem i przez sześć dni pogrążony

jest po uszy w przyziemnych sprawach, a modlitwę odmawia na chybcika, w sobotę,
kiedy zasiada do stołu w izbie, gdzie jest schludnie, świece się palą, i kiedy razem z

żoną i dziećmi śpiewa pieśni, a potem zasypia nad modlitewnikiem zapomniawszy
odmówić błogosławieństwa, to musicie mi wierzyć, że szechina gości wtedy w jego
domu, cieszy się i powiada: „Jakże to dobrze, żem wybrała sobie taki naród!" Ten

furman przestrzega szabatu i wypoczywa tak jak jego koń, który też przestrzega
przykazania. Stoi sobie w stajni i dobrze czuje, że jest święto. Kiedy zaś Żyd budzi

się ze snu, wyprowadza konia ze stajni, żeby napoić go przy studni. Potem wychodzi
z nim na spacer po łące. Taki spacer jest Bogu milszy od modlitwy Błogosław mojej
duszy.

Możliwe, że wszystko wzięło się z tego, że reb Abraham wywodził się z niskiego

rodu. Do trzynastego roku życia mieszkał w domu ojca, który był pachciarzem w ja-

kiejś odległej od miasta wsi, gdzie nie mogło być mowy nawet o poznaniu alfabetu.
Ojciec sprowadził więc do wsi młodzieńca, który miał uczyć jego syna. Reb Abraham
nie chciał jednak w latach chłopięcych zaglądać do książek. Całymi dniami uganiał

się za krowami i wołami.

Lubił też wylegiwać się na łące, zaszyty wśród wysokich traw, kiedy konie pasły

się opodal. Leżał wtedy i wpatrywał się w dal, w pustkę, która nie miała granic, albo
w niebo nad głową. Rozciągało się, szerokie, dobre... Kłębiły się na nim obłoczki. I

wydawało się chłopcu, że okryta zielenią ziemia podchodzi do nieba i z dumą
powiada: „Popatrzże, niebo, staram się z radością spełniać wolę Boga, żeby
zazieleniać świat..." A w odpowiedzi niebo chwaliło się przed ziemią: „Spójrz ziemio!

Zgodnie z nakazem Boga rozpościeram się jak najszerzej i jak najdalej". I nieliczne
drzewa, rosnące tu i ówdzie na łące, były świadkami tej rozmowy.

Mały Abramek też ją słyszał leżąc w trawie a duszę napełniała mu Boża jasność.

I serce pęczniało radością, jaką dają dzieła Stwórcy... Nagle otwarła się przed nim
tajemnica nieba. Zerwał się i pobiegł do domu, żeby zapytać młodego nauczyciela,

jakie błogosławieństwo odmawia się nad odczuwaną szczęśliwością świata. A za-
pytany młodzieniec odparł:

— Prostaku! Błogosławieństwo odmawia się nad chlebem, wodą, ale nie nad

światem! Niesłychane!!!

background image

Zdziwił się Abramek. Świat jest piękny, niebiosa miłosierne, a ziemia słodka i

ciepła. Nad wszystkim unoszą się łaska i dobroć, i na to nie ma błogosławieństwa...?

Kiedy minęło mu trzynaście lat, opuścił wieś i udał się do miasta. Wstąpiwszy do

bejt-hamidraszu, zobaczył przełożonego jesziwy, który wykładał mądrości Pisma

siedzącym przy stole młodzieńcom. Uczniowie czytali tekst i odpowiadali na pytania
z takim uczuciem, że serce Abramka ścisnęło się ze wzruszenia. I rozpłakał się
chłop-

background image


czyna. Usłyszawszy płacz, przełożony jesziwy rozejrzał się dokoła: ujrzał wyrostka w

podartej czapce. Przez dziury wymykały się kosmyki włosów. Na ramionach wisiały
buty z cholewami, jak u prawdziwego chłopa, który dopiero co przyszedł do miasta.

Uczniowie parsknęli śmiechem na jego widok, a przełożony jesziwy podszedłszy
bliżej zapytał, czego sobie życzy.

Chcę się uczyć — odpowiedział chłopiec cichym, niepewnym głosem.

Pobożny przełożony ulitował się i przyjął go w poczet swoich uczniów. Abram

zabrał się gorliwie do nauki. Po krótkim czasie opanował sztukę czytania i potrafił

poradzić sobie z każdym tekstem. Zasmakował też w modlitwie. Przyjemnie było
patrzeć na niego, kiedy się modlił. Robił to prościej niż inni. Po prostu rozmawiał z
Bogiem jak z człowiekiem: powoli, serdecznie, jakoś zwyczajnie i spokojnie.

Pewnego dnia przełożony jesziwy powiedział uczniom na widok modlącego się

Abramka:

^ Pod względem wiedzy stoję wyżej od niego, ale jeśli chodzi o modlitwę, nie

dorastam mu do pięt.

Tak minęło Abramowi kilka lat na nauce w jesziwie.
Kiedy dorósł, ożenił się z córką prostego krawca i sam nauczył się krawiectwa.

Jego zręczne palce zarabiały odtąd na utrzymanie rodziny. W dzień szył, mając

zawsze przed sobą otwarty modlitewnik, by móc zerkać do psalmów. W nocy zaś po
kryjomu wymykał się do bejt-hamidraszu, nie chciał bowiem, żeby ktoś wiedział, że

studiuje tam do rana święte księgi.

Pewnego razu przybyli do miasta Żydzi z innej miejscowości i postanowili

przenocować właśnie w domu nauki przy piecu. Już zdążyli się ułożyć do snu, kiedy

usłyszeli delikatnie brzmiący głos. Płynął jak słodka melodia z bóżnicy. Zerwali się na
równe nogi, ciekawi kto tak śpiewa i ujrzeli Abrahama kiwającego się nad księgami.

Blade światło małej, wiszącej na sznurku lampy naftowej padało na jego pochyloną
nad pulpitem postać. Był całkowicie pogrążony w nauce. Chłonął tekst księgi
z zapałem, z jakimś wewnętrznym ogniem. Kołysał się przy tym łagodnie, a razem z

nim poruszał się na ścianie jego cień. Studiował Gemarę. Najpierw czytał cichym
głosem z odpowiednim zaśpiewem fragment tekstu, a potem rozwijając melodię,

podnosił głos coraz wyżej. I jego twarz rozpromieniała się i oczy również zaczynały
płonąć. Widać było wyraźnie, źe uczy się całą duszą, że szechina unosi się wokół, a
on się łączy z nią i splata.

Nagle zerwał się z miejsca, wszedł na bimę i drżącym głosem wyszeptał:

„Władco świata! Panie świata!" Za chwilę głos jego znów stał się spokojny..., cichy...

aż umilkł. Reb Abraham wyglądał, jakby zasnął na stojąco, zatopiony w wielkiej
słodyczy.

Światło lampy przygasało, a on wciąż trwał w bezruchu. Wielki strach padł na

patrzących. Z ust wyrwał im się okrzyk. Ocknął się Abraham z półsnu i podszedł do
nich. Z jego twarzy bił taki blask świętości, że musieli zamknąć oczy. Stanąwszy

przed strwożonymi zapytał:

— Dlaczego krzyczycie? Czy jest wam zimno? — i zdjąwszy kapotę, okrył nią

przybyszów z innego miasta.

Nazajutrz przyjezdni opowiadali na prawo i lewo o tym, co zaszło w nocy.

Powiedzieli też i to, że jak tylko przykrył ich kapotą, natychmiast zasnęli i spali snem

tak głębokim, źe już niczego więcej nie słyszeli i nie widzieli.

Na wieść o tym mieszkańcy miasta zaczęli Abrahamowi tak jak cadykowi-

cudotwórcy składać karteczki z życzeniami, które miał im wymodlić. A on się tylko
uśmiechał i mówił:

background image

— Uwierzcie mi, że zwykły chłopak, który odmawia błogosławieństwo nad

kawałkiem chleba, potrafi wam pomóc skuteczniej niż dwudziestu takich jak ja.

Nic to jednak nie pomogło. Ludzie walili drzwiami i oknami. Przynosili życzenia

zapisane na tzw. kwitkach. A on wciąż im powtarzał:

— Chcecie, żebym ja, zwykły śmiertelnik, był waszym obrońcą u Boga? Żebym

wstawiał się za wami? Do czego to podobne? Dam wam przykład. Jest światło
słońca i światło lampki. Ze światła słońca możecie czerpać po

background image


żytek i radość, ile tylko dusza zapragnie. Nikt wam nic potrafi tego odebrać.

Najbiedniejszy człowiek cieszy się słońcem. Do syta napawa nim oczy. Nawet Żyd,
który, broił Panic Boże, siedzi w więzieniu, chłonie z przyjemnością promienie światła

wpadające ukradkiem przez zabite i zakratowane okna. Ze światłem lampy jest
jednak inaczej. Bogaty człowiek kupuje sobie dużo lamp i jasno oświetla nimi
mieszkanie. Zaś biedny siedzi w ciemnościach.

Bóg, oby był błogosławiony, jest tym wielkim światłem, które świeci nad całym

światem, które oświeca wszystko, co jest na ziemi. Cały świat wypełniony jest Jego

łaska i wszystkie stworzenia ogarnia Jego miłosierdzie. Możecie więc mi wierzyć, że
nic potrzebujecie mego wstawiennictwa. Bóg jest waszym ojcem, a wy Jego dziećmi.
Czy dziecko potrzebuje pośrednika, który by się za nim wstawiał u własnego ojca?

Zamożni mieszkańcy słuchali go w milczeniu, ale prosty lud, nasi bracia, poczuli

się urażeni. Prawdę mówiąc, byłem pierwszym, który opowiedział o tym rabiemu, oby

żył długo. Rabi polecił go sprowadzić do siebie. Namawialiśmy Abrahama, żeby był
posłuszny i przekonywaliśmy go tak długo, aż się zgodził.

Nasza podróż trwała cztery doby. Doskonale ją pamiętam. Była noc, księżyc

błądził po granatowym bezkresnym przestworzu. Po chwili chmura zakryła złoty
krążek, a kiedy spod niej wyjrzał, ogarnął nas światłem pełnym życzliwości i dobroci.

Zdawało się, że prosi o wskazanie drogi, którą powinien się posuwać. Na prawo czy
na lewo? I za chwilę przykryła go nowa chmura. Księżyc zaczął się od niej uwalniać i

udało mu się, bo wypłynął w całej swej okazałości i z wysoka uśmiechnął się do nas
wdzięcznie.

Wiał łagodny wietrzyk i delikatnie głaskał nas po twarzy. Rozejrzeliśmy się

dookoła i odnieśliśmy wrażenie, że cały świat jest otulony w lałcs z czystego miło*
sierdzia. Ogarnął nas smutek. Taki cichy, słodki i miły jak na przykład w szabat

wieczorem po trzech ucztach.

Nagle odezwał się Abraham:
— Żydzi, czy uświęciliśmy już księżyc?

I zaraz zatrzymaliśmy się. Zdjęliśmy z pleców tobołki, umyliśmy się w rzece i

odmówiliśmy modlitwę błogosławiącą księżyc.

Abraham stał ze wzrokiem utkwionym w niebo. Ledwo poruszając wargami,

wyszeptał:

— Szotem aleje hem! Pokój wam! — i było to tylko do mnie.

Głos jego drgał jak struna skrzypiec. A w oczach miał gotowość do niesienia

zgody, pokoju i jedności. Po raz pierwszy ogarnął mnie strach o Abrahama, ale

ustąpił, gdy odmówiliśmy ostatni werset modlitwy. Byliśmy gotowi do dalszej drogi.
On jednak nic ruszał się z miejsca. Patrząc w niebo, westchnął:

— Jaki piękny jest świat, który stworzyłeś Panie w swej łasce i miłosierdziu.

Objąłeś nimi wszystko, co żyje, co czuje i splata się z Tobą w jedność... I wszech-
świat wypełniony jest Twoją czystością i Twoją miłością!

A ja spojrzałem na księżyc i odniosłem wrażenie, że i on spogląda na mnie

pytająco:

— Błądzę... Powiedz mi, w którą stronę się skierować?

* * #

W piątek po południu dotarliśmy na miejsce. Pozostało nam trochę czasu na

kąpiel w mykwie przed złożeniem wizyty rabinowi. Rabi, oby żył długo, siedział przy
stoliku w izbie, gdzie zwykłe przyjmował gości. Oczy miał przymknięte. Lewą ręką

opierał się o stolik, prawą witał kolejno do niego podchodzących. Każdemu uścisnął
dłoń, ale z nikim nie zamienił słowa. Abrahama przywitał pozornie tak samo, ale
widać było, jak bardzo zmienił się wyraz jego twarzy. Podniósłszy oczy, przez

background image

dłuższą chwilę milcząc wpatrywał się w Abrahama, który

background image


również patrzył bez słowa w oczy rabiemu. Chasydzi byli oburzeni jego bezczelnym

zachowaniem.

Pod wieczór udaliśmy się na modlitwę do bejt-hami- draszu. Niebo było rozdarte

na dwie części. Po zachodniej stronie słońce jeszcze złociło ziemię. Ostatnie jego
promienie padały na niskie domki, odbijały się w szybach, za którymi paliły się już
szabatowe świece. Wreszcie słońce zaszło, niebo wdziało na siebie szary tałes i od

razu widać było smutek i biedę unoszące się nad miasteczkiem. A przed chwilą
zaledwie w bladych już promieniach słońca bejt-hamidrasz jaśniał szabatowo. I jakiś

wstydliwy rumieniec rozciągnął się króciutko nad światem, jakby słońce zakłopotało
się, że Bóg ustanawiając świętość soboty, uczynił to od zachodu słońca.

Czas więc, żeby Żydzi zebrali się w bóżnicy przywitać sobotę. Przyszli wszyscy.

Tłum był ogromny. Tylko przed Arką Przymierza zostało trochę wolnego miejsca w
kształcie półkola, gdzie modlił się rabi.

Abraham stał przy drzwiach, wśród biednych, przybyłych tak jak i on z innych

miejscowości i modlił się po swojemu. Pojawiła się także rabinowa z córkami i sy-

nowymi. Złoto, szlachetne kamienie i perły dodawały blasku ich odświętnym strojom.

-TT- Do Kiduszu! — zawołał szames.
I rabi rozpoczął modlitwę. Pochylił się trochę, siwa broda sięgała piersi, a powieki

lekko opadły. Głośno odmawia Kidusz. Każde słowo wypowiada z zaśpiewem.
Każda litera ma inny kształt...

— Do stołu! — zawołał szames.
Na pierwszym miejscu usiadł rabin. Po jego prawej stronie synowie i zięciowie.

Po lewej krewni, dalej starsi gminy, potem co znakomitsi Żydzi. Za nimi bogacze. A

dookoła siedzących stoi tłum zwykłych wyznawców Mojżesza. Rabi je i zostawia
resztki, którymi obdziela najpierw synów, potem zięciów, a potem pozostałych.

Po chwili robi się cicho. Rabi zaczyna czytać Torę. Właśnie przyszła kolej na

rozdział z czwartej Księgi Mojżeszowej, w którym Aron otrzymuje polecenie od Moj
żesza: „Kiedy zapalisz światło, niechaj tych siedem kolumienek świeci z przodu

świecznika". I rabi tłumaczy: kiedy dusza człowieka znajduje się na dnie, uchowaj
Bóg, w nieczystości, a iskra duszy chce się podnieść i rozniecić, sama tego dokonać

nie potrafi. Wtedy jest Bożym nakazem okazać jej pomoc. Ten obowiązek spoczywa
na kapłanie. On musi pomóc duszy. To wyjaśnia sens słów o świeceniu „z przodu
świecznika". Chodzi tu oczywiście

0 światło Tory. Kapłan ma przybliżyć serce żyda do Tory
1 w ten sposób uwznioślić jego duszę. A któż jest kapłanem? Przede wszystkim

cadycy, ludzie świątobliwi i prawi we wszystkim, co robią, albowiem od chwili
zburzenia Świątyni cadyk musi pełnić rolę kapłana. Tak postanowiono w niebie...

— Abraham! Abraham! — zawołał nagle. — Podejdź do mnie!
I Abraham podszedł do rabiego.
— Zrozumiałeś mnie, Abrahamie? Pojąłeś sens moich słów?

Abraham milczał.
| H^ Skoro milczysz, to znaczy, że muszę cię dźwignąć i uwznioślić. Nawet wbrew

mojej woli. I nawet wbrew twojej.

Ludzie w bóżnicy zamilkli. Zapadła martwa cisza. Wszyscy czekali na rozwój

wypadków.

— Milczysz... — głos rabiego zabrzmiał wrogo.
— Rabi chce mnie podnieść? Czy rabi przywłaszczył sobie moc Boga? Myślisz, że

przy twoim pośrednictwie człowiek potrafi zbliżyć się do Stwórcy? Czy to, że pia-
stujesz urząd, oznacza, iż inni Żydzi są niczym dla Pana?! Łaska Boga jest
wszędzie. Gdzie się nie obrócisz, wyczuwasz Jego bliskość. Boga należy szukać we

background image

własnym sercu, albowiem tam umieścił On szechinę. Człowiek może w każdej chwili
sam zbliżyć się do swego Stwórcy, bez pomocy, bez pośrednika...

Tak odpowiedział głowic gminy Abraham. Ludzie byli oburzeni i gdyby nie

wstawiennictwo rabiego, rozszarpaliby go na kawałki.

background image


— Zostawcie go w spokoju — zawołał.

Do Abrahama zaś rzekł:
— Zgrzeszyłeś!

I od tego czasu nazywano go Grzesznikiem. Został odtrącony. Wyłączony ze
społeczności. Prześladowano go. Nie pozwolono modlić się w bóżnicy.
A ja wam powiadam: grzesznik, który popełnia zły uczynek, również wykonuje wolę

Boga. I być może coś więcej, kto wie...
A może obaj S i rabi, i Abraham — mieli swoją rację?

background image


W morzu zielonej trawy pokrytej rosą, z dala od spojrzeń ludzkich, pasie owce.

Owieczki powierzone mu przez ojca. Zwą go Jasiek. Jak się nazywa po żydowsku,
tego nikt, nawet on sam, nie wie — nigdy go jeszcze nie wzywano od odczytywania

rodziału Pisma.

Wszyscy wiedzą, że z niego prawdziwy gamoń. Nieokrzesany i niepiśmienny.

Jego ojciec, Icchok Mleczarz, machnął już na niego ręką. Wyzbył się całkowicie złu-

dzeń co do syna. Po śmierci rodziców nie będzie w stanie nawet odmówić Kadiszu.
Tylko z rodzicielskiego obowiązku sprowadził mu mełameda z miasta. Mełamed wy-

pruwa sobie przy nim żyły. Wkuwa z nim po sto razy to samo słowo, a on, jakby nie o
niego chodziło. Nic. Ani w ząb.

f® No i zrób tu coś z tym oślim łbem — powiada z goryczą mełamed i nie przestaje

kręcić głową.

Matka patrzy na syna i tylko wzdycha. Nikt od niego nie wymaga, żeby miał

modlitewnik. Miałby się modlić? On, Jasiek, będzie się modlił? Skąd jemu do Boga?
Dla Wszechmogącego jego modlitwa byłaby ujmą!

A mimo to Jasiek pojmuje Boga na swój sposób. Czuje Go w sercu. I widzi

wszędzie. Wszędzie, gdzie tylko rzuci okiem. Widzi Boga tam, gdzie cicho szemrze
ruczaj, opowiadając swoje sekrety górze milczącej i zielonej od traw. A gdy z daleka

nadciąga obłok i szybuje po niebie, chłopca ogarnia mroczny smutek, odczuwa
jakieś niewysłowione pragnienie, jakąś tęsknotę za czymś nieokreślonym...

Kiedy nadciąga wielka chmura i uderza piorun, gdy niebo rozdzierają błyskawice i

leje się deszcz albo gdy ciężkie nieszczęście spada na wieś, jak to było owego

background image


dnia, kiedy wyciągnięto z trybów kosiarki zakrwawionego starego Maćka i ludzie

przeżywali żałobę, wtedy także Jasiek odczuwał obecność Pana. Wie, że jest. I wie,
że nie mieszka w niebie. I nie w górę trzeba podnosić głowę, aby Go ujrzeć. Nie,

chłopcu się zdaje, że Bóg mieszka gdzieś daleko, w wielkim mieście. Tam, gdzie
najwyższa władza wsi i inni wielcy panowie. A oni, ci sprawujący władzę, to nie kto
inny, tylko parobcy Boga. Tacy sami jak Stach i Wojtek u dziedzica.

Ale on? Skąd on do Boga? Nic dorósł nawet do tego, aby być pastuchem u

Niego. Pastuch u Pana Boga, myśli sobie Jasiek, powinien też być wielkim panem,

wielkim dziedzicem. A kto wie, czy dziedzic z ich wsi jest przynajmniej furmanem u
Pana Boga? To cóż dopiero Jasiek? Czy takiego jak on dopuszczą do Pana Boga?

Czasami jednak roztacza się przed nim taki widok: niebo jest jasne i czyste, a on,

Jasiek odpoczywa i marzy, ułożywszy się na zmarszczonym, płynącym welonie.
Trawa na dole kwitnie sobie beztrosko, głęboko zakorzeniona w ziemi i spokojnie

wpatruje się w błękit nieba. Nieopodal rozciąga się stary las, zielony dziadek wsi, a
za nim wśród zielsk wije się droga, po której jedzie furmanka i pieszo w dal sinawą

kroczy Żyd... Niebo na górze również wędruje. Coraz niżej i niżej, aż całkiem się
zbliża do ziemi... Jasiek siedzi na progu stodoły i patrzy... Wydaje mu się wówczas,
że Bóg wymknął się z miasta i przyszedł tu sam na pole. Rozłożył się, leży i czeka...

I wtedy Jasiek chce wyrazić swoją wdzięczność za wszystko, co widzi dokoła.

Pragnie pochwalić Boga.

A znów czasami chce mu się iść. Iść tak długo, aż dojdzie do owego wielkiego

miasta, w którym Bóg mieszka we wspaniałym pałacu. Podejdzie do Niego i pocałuje
Go w rękę! Tak sobie myśli Jasiek.

Zaraz jednak wzdycha: czy aby dopuszczą mnie do Niego? Może mi się i uda

dotrzeć do pałacu Boga, ale tam w bramie stoją przecież lokaje. Tacy wysocy, z nie-

bieskimi szarfami na czerwonych frakach, w żółtych, wy-
glancowanych butach. Tacy, jakich widział u panów, którzy przyjeżdżali do dziedzica
na bal. Ci go na pewno przepędzą...

A czasem wydaje mu się, że w ogóle nie trzeba iść do miasta. Pan Bóg jest w

szczerym polu. Lokaje stizegą pustego pałacu. Pałacu bez Boga!

„Bóg jest królem wiekuistym" — czyta Jaśkowi rebe z modlitewnika i zdanie to

brzmi jak zaklęcie, na którego dźwięk służba powinna go jednak wpuścić do pałacu...

Chłopiec ma jednak własną, inną modlitwę błagalną. Modlitwę bez słów.

Modlitwę, która rośnie i potężnieje w sercu. Przepełnia je ponad miarę i wyrywa się z
piersi gwizdem.

Zatem kiedy Jasiek chce się modlić, wkłada dwa palce do ust, odpowiednio

wydyma wargi i dmucha. I jego modlitwa rozlega się po całym lesie. A Bóg rozumie

go. Doskonale rozumie tę modlitwę. Chłopiec zaś modli się tylko wtedy, gdy chce coś
Panu powiedzieć, gdy czuje, że należy, że trzeba zagwizdać.

I wydaje mu się, że Bóg leżący sobie gdzieś daleko, daleko w szczerym,

pachnącym polu słucha, jak on gwiżdże. I ten gwizd sprawia Bogu przyjemność...
Pan się nim cieszy.

Jasiek wie, że nie tylko on sam gwiżdże. Wie, że wszyscy to robią po swojemu.

Wsiowy pies Nosik patrząc w niebo zaczyna nagle machać ogonem i ujadać. Wtedy
Jasiek powiada: „Nosik modli się". A kiedy kra- sula wraca wieczorem z pola,

wystawia jęzor i zanosi się długim, żałosnym myczeniem, chłopiec wie, że kra- sula
się modli... I Bułan też, tylko na swój sposób: zaczyna brykać, staje na tylne nogi,

pochyla głowę i rży.

Wszystkie stworzenia modlą się. Nawet żaby w wodzie. Jedna z drugą rechoczą

kum, kum, kum...

background image


* * *

Jasiek ma już trzynaście lat. Ciągle jednak nie umie się modlić. A tu zbliża się

Rosz Haszana. Więc rebe jeszcze gorliwiej wkuwa z chłopcem, żeby na tegoroczne

święto nauczył się odmawiać przynajmniej Szma Israel. Wtedy można go będzie
zabrać do bóżnicy.

Z okazji święta sprawiono Jaśkowi nowe cajgowe ubranie, wysokie buty i czapkę.

Żeby choć Szma Israel odmówił.
* * ^e

_ |Bóżnica jest przepełniona. Wszyscy: starzy i młodzi
ubrani w białe szaty, owinięci w tałesy kiwają się w modlitwie. Modlą się coraz
głośniej i głośniej.

Przy pulpicie, na którym płonie siedem dużych woskowych świec, stoi kantor z

chórzystami. Rozlega się śpiew, słychać zdławione płaczem słowa modlitwy: „Komu

przeznaczone życie, a komu śmierć..."

I nagle wielki płacz wybucha w babiricu — kobiecej części bóżnicy. A Jasiek w

cajgowym ubraniu stoi nie- poruszony. Jasne włosy wymykają mu się spod czapki
założonej na bakier. Wtem, nieoczekiwanie przeciska się do przodu, staje naprzeciw
kantora. Modlitewnik wciśnięty przez ojca, aby ludzie myśleli, że umie się modlić,

wyśliznął mu się z rąk. Stoi z szeroko otwartymi oczami przed Arką i patrzy.

Kilku wyrostków zauważyło Jaśka. Mrugają do siebie znacząco i podśmiewają z

niego po cichu. Jeden podchodzi do chłopca i daje mu prztyczka w nos, ale chłopiec
nie czuje zaczepki. Stoi z wybałuszonymi oczami i patrzy to na kantora, to na
płaczących Żydów. Ale przede wszystkim na białą zasłonę Arki, z haftowanymi

złotymi literami.

— Zapewne Bóg jest teraz tam... tam, za kotarą... — myśli Jasiek.

Z babińca na górze patrzy na niego matka. Widzi, jak stoi z wytrzeszczonymi

oczami, a modlitewnik wypad! mu z rąk. Kobieta wzdycha i myśli: „Wsiowy chłop,
prawdziwy goj..."

Ojciec rzuca na niego spojrzenie spod tałesu i również wzdycha: „Boże jedyny,

miej i jego w swojej opiece!" Wszyscy płaczą, wszyscy modlą się, wszyscy zanoszą

do Boga błagania.

Jasiek również chciałby się zwrócić do Boga, zanieść Mu swoją modlitwę.

Strasznie tego pragnie. Jednak bez łez. Bez głośnych zawodzeń. On chce

podziękować Bogu, chce Go pochwalić. Za wszystko. Podnosi więc modlitewnik. Ma
tam podkreślone słowa modlitwy Szma Israel: „El mełech neeman..." Nie, to nie jest

modlitwa, która przepełnia jego serce. To tylko takie sobie słowa, których nie
rozumie. Suche, pozbawione uczucia. A Jasiek chce Bogu podziękować i pochwalić

go uczciwie, szczerze, z głębi serca...

Trochę boi się... Czuje lęk przed tą wielką ciżbą dokoła, która modli się inaczej.

Wewnętrzny głos jest jednak silniejszy od strachu, a Bóg jest najważniejszy. Chło-

piec czuje, źe teraz, w tej chwili musi zanieść swoją modlitwę. Wkłada więc palce do
ust i... ostry gwizd przeszywa płaczącą bóżnicę.

Tłum ogarnia przerażenie. Kto to? Co to? Kto się ośmiela gwizdać w miejscu

świętym?! Ojciec usiłuje schwycić syna za ramię, by go natychmiast sprać. Tłum
także domaga się kary.

Nagle świątobliwy cadyk z miasta, który modli się przy wschodniej ścianie,

odwraca się ku wzburzonej ciżbie i pyta:

— Gdzie jest ten cadyk, który oddalił srogi wyrok? Gdzie jest ten, który przebił

ołowiane chmury i przeprowadził nasze modlitwy do niebios?

Cadyka jednak już nie było. Wymknął się z bóżnicy.

background image

Zarzucił na ramiona buty i wracał do swojej wsi.

background image





Gasnące gwiazdy











background image







Przebywałem owej zimy u stóp Tatr, w małej wiosce Kuźnice, zamieszkanej przez
nieliczne góralskie rodziny. Wiele z nich gnieździło się w kurnych chatach, pozba-

wionych kominów, zupełnie jak w początkach średniowiecza. Kuźnice leżą w kotlinie
otoczonej wysokimi górami. Wąska droga przecinająca wieś zmienia się w ścieżkę i

wije między potężnymi wodospadami, które przy trzydziestostopniowych mrozach
zamarzły i utworzyły dwie bardzo wysokie ściany lodowe, nazywane przez tutejszych

Bramą Kraszewskiego. O tej porze słońce nie zaglądało do tej wsi, toteż nawet
podczas trzech, czterech godzin blisko południa trzeba było oświetlać izby za
pomocą lamp naftowych lub łuczywa. Bywało, acz rzadko, że blask słońca które

biwakowało wysoko na śnieżnych szczytach, odbijał się w jakimś, do połowy zatka-
nym szmatami, okienku. I ta pojedyncza plama świetlna wysłana ze słońca na chwilę

ożywiała wioskę wiecznie pogrążoną w cieniu, czyniąc ją niemal przytulną i swojską.

Pewnego dnia, gdzieś na początku jesieni, gaździe, u którego mieszkałem,

zaginął syn. Poszedł w góry i nie wrócił. Gazda był święcie przekonany, że duchy gór

zwabiły go do swojej jaskini. Wierzył, że syn żyje tam z dia- blicą, zapomniawszy o
całym bożym świecie. Kiedy w górach szalała wichura, wyrywając drzewa z

korzeniami i miotała je w dół, cała rodzina gospodarza zaszywała się w kąt izby,
padała na kolana, żegnała się znakiem krzyża, drżąc ze strachu, żeby zaginiony nie
zjawił się ze swoją diablicą i nie zniszczył dobytku.

Przejąłem się tak bardzo życiem górali, że powoli zacząłem wierzyć w ich

przesądy, tajemne znaki, legendy

background image


li mity. I gdy szalał huragan, razem z mieszkańcami charty kurczyłem się ze strachu

w kącie izby i modliłem się, aby syn gazdy nie powrócił.

Któregoś z bardzo mroźnych dni spotkałem ją. W odległym krańcu kotliny, wśród

śniegów i lodów stał trzypiętrowy budynek sanatorium dla chorych na gruźlicę. Z
wysokiego komina sterczącego nad budynkiem trzy razy dziennie rozlegał się
chrypliwy gwizd, jak jedno wspólne westchnienie chorych przebywających tam na

leczeniu. Miejscowi górale z lękiem spoglądali w tamtą stronę — budynek przywodził
myśl o śmierci... Panowało ogólne przekonanie, że kto przekroczył jego próg, ten

nigdy już nie wracał do świata.

W sanatorium zazwyczaj bywało wesoło. Bawiono się, wymyślano różne gry, od

czasu do czasu organizowano przedstawienia teatralne siłami samych chorych.

Każdego jednak dnia przy śniadaniu kogoś z pacjentów brakowało. W nocy
potajemnie wynoszono trumny ze zmarłymi przez zamaskowane w ścianach schody.

Ona też była pacjentką tego sanatorium. Od czasu do czasu wykradała się

stamtąd na samotne spacery po głębokim śniegu. Lekarze, którzy nie mieli cienia

nadziei na wyzdrowienie dziewczyny, przymykali oczy na to łamanie regulaminu i nie
sprzeciwiali się niczemu, czego pragnęła. Była bardzo młoda. Mogła mieć
osiemnaście lub dziewiętnaście lat. Spod wełnianej czapki wymykały się jasne,

długie, miękkie włosy. W niebieskich oczach chowała się wstydliwie powaga śmierci,
ale świeże wargi uśmiechały się niefrasobliwie... Porównywałem ją do wysokiej,

kwitnącej, podciętej tuberozy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy zdawała sobie
sprawę, że dni ma policzone. Była wesoła, pełna życia. W białym góralskim serdaku,
z ciupagą w ręku, wspinała się po zboczach, jakby szukała swego zagubionego

gdzieś tam szczęścia...

Natknęliśmy się na siebie wysoko, przy zamarzniętym stawie. I jakbyśmy od lat

czekali na to spotkanie, wzięliśmy się za ręce i powędrowaliśmy w stronę Giewontu.
Słońce oblewało jaskrawym światłem jego wierzchołek.

Zdawało się, że rozciąga się nad nim morze jasności, rozlewające się szeroko, aż po
Czerwone Wierchy.

W otaczającym nas śnieżnym świecie nic było śladu człowieka ani dzieła ręki

ludzkiej. Wydawało się, że dotarliśmy do granicy tamtej strony... gdzie jedno skrzydło
śniegu leży na drugim i za chwilę wszystkie uniosą górę, żeby zasypać śniegiem cały

świat.

Wracając spotkaliśmy małe górskie źródełko. Woda wypływająca na skrzące się

zaśnieżone skałki robiła wrażenie czarnej. Zachwycona dziewczyna wyciągnęła ku
niebu młode, szczupłe ręce i wykrzyknęła:

— Boże, jakże piękny jest ten świat!
I potem długo milczała.
Od tego dnia spotykaliśmy się od czasu do czasu i razem „zdobywaliśmy" góry.

Zawsze była taka sama: wesoła, naturalna. Czułem jednak, że coś ukrywa. Jakąś
tajemnicę dotyczącą nas dwojga, albo tego co po nas... Nigdy ani słowem nie

wspominała świata, do którego wybierała się wkrótce. Tylko kiedy w górach robiło się
jej zimno, przytulała się do mnie. Miękko i tkliwie jak dziecko. Głowę chowała na
mojej piersi, jakby chciała się we mnie ukryć.

Pewnego wieczoru zjawiła się na progu chaty, w której mieszkałem. Wyglądała

jakoś inaczej, rzekłbym, anielsko.

— Chodź — powiedziała i pociągnęła mnie za sobą.
Włożyłem futro i wyszedłem. Noc była jasna. Półksiężyc usadowił się na

pozbawionym najmniejszej zmarszczki czole Giewontu. Góra wyglądała jak dostojnik

background image

odziany w świeżo wyprany surdut, jak strażnik strzegący głębokiej tajemnicy.
Powietrze było tak przejrzyste, że prawie widziało się przejmujący mróz. Gwiazdy

tkwiły mocno i wyraźnie w aksamicie czarnej nocy. Zdawało się, źe jedna ociera się o
drugą. Moja Jasnowłosa była w bardzo dobrym nastroju. Nie odzywała się ani

słowem, ale czule ściskała moją dłoń. Tej przejrzystej nocy wędrowaliśmy długo,
śnieg pod stopami skrzypiał, a otaczający nas świat, niemy i biały, w skupieniu
przysłuchiwał się

background image


krokom dwu młodych zabłąkanych dusz... W chatach dawno pogaszono łuczywa.

Cienie kładły się plamami obok domostw i drzew. Wokół trwała cisza, tylko zdawało
mi się, że ktoś chodzi za nami i liczy nasze kroki.

Od czasu do czasu z wysokiego nieba spadała gwiazda i w jednej sekundzie
odbywała rejs dookoła świata, a potem gasła. Dziewczyna bacznie śledziła lot
gasnących gwiazd, mocno trzymając mnie za rękę. W pewnej chwili głęboko patrząc

mi w oczy powiedziała tonem, w którym nie było smutku:

Czy to prawda, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę na niebie i kiedy ona

spada, to jego życie gaśnie?

Tak twierdzą małe dzieci — powiedziałem.

Zatrzymała się raptownie:

Małe dzieci mówią prawdę. Czyż nie tak? — zapytała z wdzięczną miną małego

dziecka.

— Moja matka zawsze tak twierdziła...
— A gdzie się podziewają gasnące gwiazdy?

— Tam, gdzie dusze zmarłych.

Po śmierci nagie dusze kąpią się w zimnej wodzie, zanim staną przed

Najwyższym Trybunałem...

Zapewne kąpią się tani również gwiazdy, które spadły.

Milczeliśmy przytuleni, patrząc w niebo.

Popatrz tam, spada gwiazda!^ zawołała Dziewczyna.

||r Przeleciała nad nami — dodałem przejęty.

Może to moja? Poczekaj, poczekaj! — machnęła ręką i rzuciła się w pogoń za

spadającą gwiazdą.
Zostałem sam w tę jasną noc, między gwiazdami i śniegiem.

Już nigdy więcej nie spotkałem Dziewczyny.
Mojżesz
Opowieść biblijna

background image


Obozami tworzącymi wielki okrąg rozłożyły się plemiona izraelskie. Jak daleko

sięgnąć okiem, czarno-białe namioty z grubo tkanego płótna ciągnęły się wzdłuż i
wszerz nieogarnionej piaszczystej pustyni. Zewsząd rozlegało się niespokojne

porykiwanie wielbłądów i osłów.

Było południe. Panujący upał rozgrzał piasek pustynny do tego stopnia, że parzył

kopyta osłów podskakujących co chwila z bólu. Zwierzęta skupione dookoła

namiotów wznosiły kopytami tumany kurzu, który zaćmił blask słońca jak nisko
wisząca chmura. W tym zamgleniu, które można było porównać też do kłębów pary

nad olbrzymim kotłem, wirowali ludzie i ich dobytek. W samym środku obozowiska
rozciągał się spory plac, gdzie nie dochodziły już głosy zwierząt, nie mających tu
zresztą dostępu. Rozbite w tym miejscu namioty, obszerniejsze od innych, stały

według ustalonego porządku: jeden za drugim. Tu powietrze było czystsze i bardziej
rześkie, obłoki kurzu nie przesłaniały błękitu pustynnego nieba. Tu znajdował się

Ohel moed oraz namioty Mojżesza, Arona i naczelników plemion.

Wokół namiotu sakralnego panowała cisza. Żadnego ruchu, żadnego głosu. Kilku

lewitów w białych kitłach, którzy towarzyszyli Arce w czasie pochodu, siedziało teraz
przed namiotem, kryjącym drewniany wóz. Nawet przed wejściem do namiotu
Mojżesza, gdzie w godzinach rannych i wieczornych zwykle roiło się od tłumu, teraz

nie było nikogo, jeśli nie liczyć dwu synów proroków powołanych do wysłuchiwania
petentów przed dopuszczeniem ich przed oblicze Mojżesza. Obaj drzemali znużeni

upałem. Tylko przed sąsiednim namiotem arcykapłana Arona dwóch młodzieńców
kawałkami blachy

background image


I zgarniało piasek. Trzeci, rosły, z czarną bródką i takimiż, płomiennymi oczami

spoglądającymi spod białego okrycia głowy, przelewał oliwę z dzbana do naczynia,
jednocześnie poprawiając przechylony wełniany knot. Był to Pinchas syn Eliezera,

najmłodszy wnuk Arona, wykonujący swój rytualny obowiązek.

Nagle ukazał się wielbłąd pędzący wielkimi susami ku placykowi pogrążonemu w

ciszy. Galopował po rozgrzanym piasku pustyni, boleśnie ponaglany bambusowym

kijem przez jeźdźca. Widok ten wywołał zdumienie u drzemiących kapłanów i
lewitów. W obawie, by jeździec przez zapomnienie nie wjechał do chronionej przed

zwierzętami strefy obozu (byłoby to profanacją świętego miejsca, na którym mieściła
się Arka), zerwali się i wybiegli naprzeciw, aby go zatrzymać. Okazało się jednak, że
jeździec wiedział, jak uszanować święte miejsce, bowiem zanim przekroczył

zastrzeżone granice, zeskoczył ze zmęczonego wielbłąda i zakasawszy poły swego
kitł, które plątały mu się między nogami, podbiegł do kapłanów. Przyniósł

najważniejszą nowinę. Oto powrócili mężczyźni wysłani do ziemi Kanaan dla
poznania tego kraju i wnet zjawią się przed obliczem Mojżesza i Arona.

I wieść ta dotarła do wszystkich tak szybko, jakby ją rozniosły po całej pustyni

słoneczne promienie. Obiegła le setki obozów rozbitych na ogromnej przestrzeni. Ze-
wsząd zaczęły nadciągać tłumy. Istny potok ludzki wypłynął z namiotów i z

wszystkich kierunków. Ci, którzy przycwałowali na osłach lub na wielbłądach,
zatrzymali swoje zwierzęta, gdzie należało. Ale większość przybyła tu na piechotę,

podnosząc poły swoich długich szat. Starców oraz ślepców prowadziły za ręce ich
dzieci. Młodzież niecierpliwiła się. Wielki plac przed świętym namiotem w mig
wypełnił się tłumem. Zakurzyło się i zakotłowało. Powstał wrzask. Okrzyki

wzburzenia mieszały się z wyzwiskami, którymi ludzie obrzucali się nawzajem.

Ze świętego namiotu lewici wytoczyli wóz. Był wykonany z białego drewna. Koła

również były drewniane.
Na wozie stała skrzynia skryta przed spojrzeniami ludzkimi grubą niebieską tkaniną,
spod której wystawały cztery drągi. Przed wozem zgromadzili się kapłani i lewici w

uroczystych białych szatach, dzierżąc naczynia rytualne. Niektórzy trzymali srebrne
patery; odbijały się od nich promienie słońca i unosił się wonny dym Uących się ziół.

Inni nieśli złote dzbany. Najmłodsi dmuchali w czarne, długie, kręcone rogi jelenie i
baranie. Niektórzy lewici dęli w srebrne rury, a wszystkie te dźwięki ginęły w
pustynnej dali. Koczujący lud czekał, aż Mojżesz i Aron wyjdą ze swoich namiotów.

I wkrótce ukazał się Aron. Był to starzec wysokiego wzrostu z białą długą brodą.

Na czole nosił opaskę ze złotej blachy, niczym koronę, a imię Jehowy wysadzane

było na niej drogimi kamieniami. Na białej szacie wyszyto również szlachetnymi
kamieniami litery oznaczające nazwy każdego z plemion.

Nagle tłum zagrzmiał potężnym wiwatem. Biała pustynia zadrżała i rozkołysała

się, jak rażona piorunem: u wejścia namiotu pojawił się Mojżesz. Był niższy od brata i
starszy, ubrany jak wszyscy w biały kitł, szatę okrywającą bose stopy i równie białą

chustę na głowie, wplecioną sznurkiem we włosy, spadającą na ramiona. Ta chusta
właśnie wyróżniała swą nieskazitelną, rzucającą się w oczy bielą strój Mojżesza od

noszonych przez lud. Wyzierała spod niej twarz obramowana siwą krótką bródką,
unoszącą się i opadającą przy każdym oddechu. Na wysokie czoło opadały cienkie
pasemka białych włosów. Opaloną, starczą twarz rzeźbiła smutna, żałobna

zmarszczka dookoła miękkich, dziecięcych warg. Tylko oczy były młode. Dwa
czarne, błyszczące punkciki źrenic i wypukłe, żyłkami pocięte białka. Wyglądały,

jakby kąpały się stałe w mokrych, łzawych rzeczułkach wypływających ze
zwisających pod powiekami torebek. Śmiałym wzrokiem patrzał przed siebie, a jego
otwarte spojrzenie onieśmielało każdego, kto ważył się podnieść oczy na jego święte

background image

oblicze. Szedł pewnym i szybkim krokiem, a tłum rozstępował się.

background image


■Robili mu przejście uważając tylko, aby nie zaczepić |o jego suknię. Smutek

malował się na twarzy Mojżesza. W milczeniu stanął obok Arona. Tłum natychmiast
uspokoił się, umilkły szepty. Przejęci świętą ciszą, wpatrywali się w śnieżnobiałą

chustę i czekali na to, co miało się wydarzyć.

Nagle ujrzeli, jak daleko podnosi się kurz wzniecony nogami piechurów. Tuman

piasku wyprzedzający maszerujących raptem rozpadł się na pojedyncze bryły pyłu, a

z nich wyłoniło się dwunastu młodych, krzepkich, zakurzonych od stóp do głów
mężów. Szli gęsiego. Pierwszy — wysoki, lat dwudziestu kilku. Opaloną twarz okalała

gęsta czarna broda, ogromne oczy pełne były ognia. |Niósł na ramieniu jakiś
nieznany owoc w kształcie nienaturalnie wyrosłego daktyla. Za nim postępowało
dwóch młodzieńców z równie czarnymi brodami i płonącymi oczyma. Na barkach

dźwigali gruby kij, z którego zwisała kiść winogron niezwykłych rozmiarów. Pod jej
ciężarem uginały się silnie umięśnione ciała niosących. W taki sposób dwunastu

mężów obnosiło różne owoce przed zgromadzonym tłumem, który ścieśniał się coraz
bardziej: ogromne morze głów. Wszyscy stali w skupieniu i ciszy, i z podziwem

oglądali te duże i niezwykłe płody ziemi. W oczach zgromadzonych była powaga,
która zamknęła im usta. Byli świadkami najprawdziwszego cudu.

Pokazawszy te dziwa ludowi, mężowie podeszli do Mojżesza. Złożyli je u jego

stóp i najstarszy z owej dwunastki, około czterdziestoletni, przemówił. A jego głos
odbił się niczym piorun potężnym echem i rozszedł się ponad głowami zebranego

ludu.

— Mojżeszu, panie mój. Oto są owoce z kraju Kanaan, do którego wysłałeś nas na

rozpoznanie.

Mojżesz lekko schylił głowę i popatrzył na Arona:
— Połóż te owoce przed Arką Boga.

Aron ledwie musnął spojrzeniem swoich młodych kapłanów, a ci natychmiast

podnieśli owoce w takiej samej kolejności, w jakiej je przyniesiono. Aron szedł na
czele orszaku. I zanieśli owoce przed Arkę, a stanąwszy przed

V

nią arcykapłan odmówił cichą modlitwę. Lud stał nadal nieporuszony, z pochylonymi

ku ziemi głowami, pogrążony w pobożnym milczeniu.

A gdy Aron powrócił, Mojżesz zapytał owych dwunastu wysłańców, którzy wciąż

stali przy nim:

— Czy widzieliście również mężów kraju Kanaan? Jak wyglądają?
— Tak jak ich owoce, tacy są mężowie w kraju Kanaan. To olbrzymi.

Morze głów zaszumiało. Ale ten szum sprawiły tylko podnoszone głowy

zgromadzonych ludzi, tak jak szumią fale, które podnosi wiatr. Bo lud milczał z

zapartym oddechem.

— Nasz Bóg jest mocarny, a słowa jego bardziej prawdziwe niż prawa natury. I

spełni obietnicę daną Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi. A jeśli ziemię Kanaan

zamieszkują olbrzymi, to wobec woli Jehowy będą jak słoma wobec ognia. I tak jak
morze walczyło za nas z Egipcjanami, tak wiatr burzliwy będzie za nas walczył z

Kanaanejczykami. Jeśli Bóg zechce — powiedział Mojżesz.

— Jak mole wobec słoni, tak wyglądaliśmy wobec tamtych mężów. Nie sięgaliśmy

im do kolan — odezwał się cichym głosem Pałti syn Rafoa, wysłany przez plemię

Benjamina.

— Amalekici siedzą w warownych miastach, zaś Che- tyci i Amorejczycy

rozlokowali się w wysokich górach. Za nimi dopiero znajduje się ziemia Kanaan.
Rozciąga się od brzegów Jordanu aż po morze. Tam nikt nie może dotrzeć — dodał
Igael syn Józefa, wysłannik plemienia Issachar.

background image

— Kto ośmieli się toczyć wojnę z Kanaanejczykami? — mówili inni wysłannicy.
Morze ludzkich głów znów zaszumiało, jeszcze cicho, jak przed burzą. Ale już tu i

ówdzie ponad pochylonymi głowami wyrastały postacie, które z ożywieniem i pasją
wyrzucały z siebie jakieś słowa, wymachując rękami. Zniknęła święta cisza pobożnej

powagi, która owładnęła

background image


Iludźmi w momencie wyjścia Mojżesza z namiotu. Zwarte |i uporządkowane szeregi

zmieszały sic, przybliżając do wysłanników. Tu i ówdzie potworzyły się grupy ludzi z
rozgorączkowanymi twarzami, płonącymi oczyma, czarnymi rozwianymi brodami.

Obnażone ramiona unosiły się niczym skrzydła nad głowami zgromadzonego tłumu.
Zewsząd rozlegał się szept podobny do śpiewu fal kołysanych przez wiatr, nim
wyleją się na brzeg...

Mojżesz trwał w milczeniu. Przeniósł wzrok z wysłanników na tłum. Widział, jak

zaczyna się poruszać. Zadumał się.

Nagle dwaj młodzieńcy, którzy przynieśli na barkach kiść winogron z krainy

Kanaan, podeszli do Mojżesza. Byli to Kclew syn Jefuny i młodszy od niego Jozue
syn Nuna. Obydwaj należeli do nobliwych rodów Jehudy i Efraima. Byli bardzo

młodzi. Kelew zbladł słuchając słów swoich współtowarzyszy wyprawy do Kanaan.
Podszedł do Mojżesza. Spojrzał na zwiadowców i rzekł:

— Panie mój! Ci ludzie nie mówią prawdy. Ludzie Kanaanu nie są wcale

olbrzymami. Są tacy sami jak my. Kiedy usłyszeli, że jesteśmy dziećmi Izraela, które

Bóg wyprowadził z Egiptu, ogarnął ich strach i wpadli w popłoch.

— Sława Boga kroczy przed nami niczym słup ognisty i przejmuje przerażeniem

inne ludy. Ich serca drżą na nasz widok — dodał Jozue syn Nuna. — Prowadź nas

Mojżeszu przeciwko mieszkańcom ziemi Kanaan. Czują bojaźń przed naszym
Bogiem i to nam ułatwi zwycięstwo.

Mojżesz jednak milczał. Zdawał się nie słyszeć słów obu młodzieńców. Ogarnął

wzrokiem cały tłum, który skupił się na placu. Dochodził do niego pomruk zgroma-
dzonych. Doskonale wiedział, co oznacza. Znał swój naród i zdawał sobie sprawę,

że słowa wysłanników przeraziły tych od niedawna wyzwolonych niewolników. Wie-
dział, źe nie dochodzą do nich słowa Kelewa syna Jefuny i Jozuego syna Nuna.

Pomruki stawały się z każdą chwilą coraz głośniejsze. Ludzie zupełnie zapomnieli,
że Arka jest przed nimi i Mojżesz wśród nich...

Przez chwilę zdawało się, że chce coś powiedzieć i stojący bliżej zamilkli, ale nie

wyrzekł słowa. Patrzył przed siebie ze smutkiem, a długa biała broda falowała
gwałtownie na jego piersi. Lud jeszcze czekał na słowa Mojżesza, ale on nagle

odwrócił się i w milczeniu, nie obdarzywszy spojrzeniem zwiadowców, szybkim i zde-
cydowanym krokiem, z głową pochyloną ku ziemi, wrócił do swego namiotu.

Tłum stał jak przykuty do swego miejsca i śledził go wzrokiem.

* * *

Gdy Mojżesz zniknął w namiocie, przez zgromadzonych przebiegł dreszcz

niepokoju. Zwiadowcy opowiadali szczegółowo o krainie, z której wrócili, i wśród ludu
zaczęty wnet krążyć rozmaite legendy wysnute z ich słów. W jednej grupie

opowiadano, że przyniesione owoce nie są dla ludzi, jako zatrute, i nieszkodliwe
tylko dla olbrzymów. W innej rozprawiano o straszliwych gigantach, mieszkających w
Górach Moabu, głową sięgających chmur i jednym krokiem pokonujących milę. Są

oni w stanie zatrzymać w ramionach wiatr, a z łuków ze- strzeliwują gwiazdy. Te
nierozumne opowieści podsycały strach wśród ludu. A strach, tak jak zaraza, dotyka

wszystkich.

W pewnym momencie rozległ się głos wysokiego mężczyzny, który oskarżał

Mojżesza, że niepotrzebnie wyprowadził Żydów z Egiptu. Nie było na świecie nigdy

żadnego Abrahama ani Izaaka, ani Jakuba. Wszystko to wymyślił Mojżesz...

Na próżno biegali od grupy do grupy Kelew syn Jefuny i Jozue syn Nuna starając

się uspokoić lud. Opowiadali o urodzajnej krainie, o jej rzekach i o lęku, jaki ogarnął
plemiona zamieszkujące tę ziemię na wieść o cudach czynionych przez Boga Izraela
i o wielkiej sile

background image


Mojżesza. Ludzie jednak nie chcieli słuchać prawdy. Odpędzali od siebie obu

młodzieńców ze słowami: „Posłuchajcie no, oni chcą nas wysłać przeciw olbrzymom.
A jaką zapłatę obiecał wam za to Mojżesz? Na czele jakiego plemienia was

postawi?"

Gniewne podniecenie tłumu rosło z minuty na minutę. Nikt nie wracał do swego

namiotu. Rozsiedli się lub leżeli pokotem na pustynnej ziemi. Dookoła mieli tylko

dziką pustkę. Żadnej zieleni i żadnej nadziei. W mig utracili wiarę w Boga i ufność
pokładaną w Mojżeszu. Poczuli się zawiedzeni. Oto wyprowadzono ich na wrogą

pustynię, aby tu wraz z żonami i dziećmi zginęli z głodu i pragnienia. I nagle w jakimś
miejscu rozległ się płacz i wkrótce zamienił się w ogólny lament. Tu i tam rozległy się
okrzyki:

— Chodźmy do Mojżesza! Chodźmy do Mojżesza! Niech nas zaprowadzi z

powrotem do Egiptu. Po co nas stamtąd wywiódł?

Przy ogrodzeniu oddzielającym miejsce święte stali najsilniejsi kapłani, lewici i

synowie Jehudy. Bambusowymi kijami odpędzali rozgoryczonych Żydów, którzy siłą

chcieli wedrzeć się do namiotu Mojżesza.

Zapadła noc. Ogromne gwiazdy wisiały nisko na błękitnym i czystym niebie

pustyni. Mojżesz wyszedł ze swego namiotu i wpatrywał się w rozgwieżdżony firma-

ment. Z daleka niósł się ledwo uchwytny gwar ludzkich głosów. Zapalone w różnych
stronach ogniska mówiły, że lud nie wrócił do swoich obozów, że czuwa, że szykuje

się do czegoś. Poczuł na wargach smak rosy pustynnej, którą przyniósł wiatr od
morza i która jest zdolna zaspokoić głód. Bóg nie odjął jeszcze swojej łaski, skoro
zsyła żywność — pomyślał i napełniło go to pociechą. Smutek jednak nie ustępował.

Przygnębiał go. Mojżesz wpatrywał się w gwiazdy, jakby od nich oczekiwał wska-
zówek, rady...

Wiatr wzmógł się chyba, bo doszedł go płacz — skarga narodu. Rozróżniał nawet

pojedyncze głosy płaczących; ich bezbronność na pustyni napawała lękiem. Była
świadectwem rodzącej się w sercach rozpaczy. Mojżesz posmutniał jeszcze

bardziej. Powoli zaczął pojmować, źe z tym pokoleniem Izraela nie odzyska ziemi
Kanaan, kraju ojców: Abrahama, Izaaka i Jakuba. Po raz pierwszy nawiedziła go

myśl, że Żydzi zbyt długo żyli jako niewolnicy w Egipcie. I nic nie mogło im odmienić
sposobu myślenia, nawet te wielkie zdarzenia, których byli świadkami. Ani to, że
uwolnił ich spod mocy faraona, ani źe niemal gwałtem przeprowadził przez morze,

ani że wśród huku piorunów i w świetle błyskawic dał im Torę, źródło poznania,
prawa i porządku. Daremny trud. Niewolnik nie przestał być niewolnikiem. I gdy tak

stoją na skraju pustyni, niemal u wrót Ziemi Obiecanej, którą mogą zdobyć tylko siłą,
budzi się w nich uśpiony niewolniczy lęk przed panem, rodzi się tęsknota za

nędznym, spodlonym bytowaniem w Egipcie. Nie pomogło poczucie swobody
podczas łagodnych nocy spędzonych na pustyni. Owych nocy, kiedy opowiadał im o
praojcach wolnych i niezależnych. Niczego nie pojęli. Tuż przed spełnieniem marzeń

o wolności, pielęgnowanych przez setki lat w bólach i mękach, znowu zapragnęli
wrócić do niewolniczego stanu. Zamiast wolą i mieczem odzyskać ziemię i wolność,

chcą wrócić pod jarzmo niewoli.

Po raz pierwszy zwątpił w naród, który wyzwolił. Nie zwątpił, kiedy zaczęli

oddawać cześć boską złotemu cielcowi czy wielbić węża z miedzi. Zrozumiał ich

słabość. Nie był wtedy wśród nich. Pozostawieni sami sobie na pustyni, bali się po
prostu żyć bez Boga i bez przywódcy. Zrobili więc sami Boga. Stworzyli sobie wiarę.

Chcieli za wszelką cenę mieć coś, co podtrzymuje nadzieję na rychłe osiągnięcie
wolności. Wtedy ich rozumiał, ba, kochał. Narażał dla nich życie. Całą winę wziął na
siebie i dalej wierzył w swój lud, i dalej mu ufał. Ale teraz, gdy na własne oczy

background image

zobaczyli owoce kraju obiecanego: winogrona, figi, daktyle, migdały, owoce, których
nigdy przedtem nie widzieli, teraz nie mógł ich zrozumieć. Widzą, że istnieje ziemia,

do której dążyli. Widzą, że ich nie oszukał, źe prowadził słuszną drogą. Pozostaje im

background image


tylko wkroczyć orężnie. Ludy Kanaan poddadzą się narodowi, który przychodzi z

pustyni, aby odebrać ziemię swoich ojców. I oto u kresu drogi, gdy trzeba wykonać
ten ostatni krok, zdobyć się na czyn, wykazać się męską odwagą, stają się znowu

niewolnikami. Ładują na grzbiety wielbłądów dobytek i przygotowują się do powrotu
do Egiptu. Tam, gdzie jako niewolnicy faraonów budowali miasta Pitom i Ramses.
Oprawcy egipscy wmurowywali w ściany tych miast dzieci żydowskie. We krwi córek

Izraela kąpali się faraonowie. I do tego Egiptu chcą wrócić. Chcą znowu zostać
niewolnikami. Na wieki. Bez nadziei na Mojżesza. Bez nadziei na wyzwolenie.

A może tak uciec od nich? W nocy opuści pustynię. Zabierze ze sobą tablice z

przykazaniami, zabierze przepisy prawa, które nadał, i samotnie puści się w drogę.
Uda się do swego teścia Jetrona. Będzie pilnował jego owiec. Dzieci swoje nauczy

postępowania według praw nadanych przez Boga narodowi, który na to nie zasłużył.
I niech te dzieci wychowują swoje dzieci w duchu tych zasad prawnych. W taki

sposób narodzi się nowy naród. A niewolników, których wyprowadził z Egiptu,
pozostawi na pustyni. Oczyma wyobraźni widział, jak nazajutrz budzą się ze snu i

mówią: „Nie ma Mojżesza. Mojżesz opuścił nas! Nie ma Arki, nie ma tablic, nie ma
wodza". Stają się zależni i poddani. Każda grupa wybiera sobie starszego. Starsi
kłócą się między sobą. Jedni ciągną do Egiptu, inni wolą pozostać na pustyni.

Kończą się zapasy żywności. Wielbłądy zdychają. Dzieci umierają. Powoli i
stopniowo plemiona rozdzielają się, topnieją. Każde w innej części pustyni. Błąkają

się i nie znajdują drogi. Nie wiedzą, co począć. I coraz częściej na piaskach pustyni
bieleją wyschnięte szkielety ludzi, osłów i wielbłądów. Wieje wiatr i piasek zasypuje
ostatnie ślady, i nikt już nie wie, że na pustyni pochowany został cały naród. Tylko od

czasu do czasu, jakiś wielbłąd przemierzający ten szlak wykopie przypadkowo
wysuszone kości...

Bolesny grymas wykrzywił usta Mojżesza. Ręce mu drżały. Broda podnosiła się i

opadała w krótkim oddechu.
Wyprostował się i wbił znowu wzrok w niebo. Zdawało mu się, że obejmuje je całe,

ogromne. Szukał odpowiedzi dla siebie wśród gwiazd. Nie! Wszystko, tylko nie to.
Jeśli umrzeć na pustyni, to razem z ludem Izraela. Jeśli poniewierać się na

nieprzyjaznej, ogromnej, gołej ziemi, to razem z tymi wątpiącymi. Dla siebie samego
nie będzie szukał wygodnego wyjścia. Nie ma prawa nikogo opuścić. Pozostanie z
nimi na pustyni do końca. Aż wszyscy wymrą. A może poszczęści mu się i sam

umrze przed nimi? Nie będzie oglądał żalu narodu po straconych nadziejach.
Zaoszczędzony mu będzie widok przejmującego bólu w ich oczach. Czy tak jednak

musi być? Czy w taki sposób ma się zakończyć ucieczka z niewoli egipskiej? Czy nie
ma innego wyjścia? Dlaczego tak źle myślał o człowieku? Dlaczego siedzi przed

swoim namiotem, gdy stamtąd dochodzą go krzyki i płacz rozpaczy? Dlaczego nie
pójdzie tam, nie pogada i nie podniesie na duchu? Dlaczego zwątpił? Czy tak postę-
puje wódz, który wziął na swoje barki los narodu niewolników? Czy po to ich

przeprowadził przez pustynię, aby zginęli?

Zerwał się z miejsca i szybkim krokiem zmierzał ku płonącym ogniskom.

Postanowił: pójdzie do ludu i zaniesie słowa pocieszenia. Będzie przemawiał w
imieniu Boga. Przypomni wszystkie cuda, które uczynił. Przypomni Morze Sitowia,
górę Synaj. Pokrzepi wiarę w zwycięstwo i natychmiast, skoro świt, poprowadzi do

walki o Ziemię Obiecaną. Ale słysząc pomruki niesione z wiatrem pomyślał zaraz: co
będzie, jeśli nawet uda mu się wzmocnić na duchu ludzi i porwać do bitwy, jeżeli

stanąwszy oko w oko z nieprzyjacielem przestraszą się? A nuż owa dusza
niewolnicza sprawi, że uciekną z powrotem na pustynię, a może do Egiptu? Albo
poddadzą się jak chore psy i błagać będą nowych panów, żeby pozostawili ich przy

background image

życiu jako niewolników? I tak jak służyli w swoim czasie Egipcjanom, tak będą służyli
Kanaanej- czykom? A imię Boże wystawione zostanie na pohańbienie i

pośmiewisko. I okaże się. że on, Mojżesz, wy-

background image

innym panom.

Zatrzymał się w połowic drogi, rozejrzał dookoła. Z daleka wciąż dochodził głuchy
gwar rozmów, płacz, jęk. Widać było płomienie ognisk rozpalonych przed namiotami.

Znów podniósł wzrok ku gwiazdom i szukał w nich drogi, wskazówki postępowania.
Wspomniał lata młodości, gdy pewnej nocy, pasąc owce Jetrona, zobaczył płonący
krzak ciernisty. Zrozumiał wtedy owo powołanie do wielkiej sprawy, owo zadanie,

które miał wykonać. I teraz jest noc, i te same gwiazdy świecą na niebie. Naród już
zgromadził. Jest na jego czele, ale nie zna drogi. Cel nie jest mu jasny. Przeniknął go

wielki ból. Nie z troski o naród. Ból nad własnym losem, nad własnym życiem. Powoli
wracał do namiotu z głową nisko pochyloną.

Stanął przed wejściem. W ciemnym, dużym wnętrzu płonął znicz. Jego skąpy

płomień przypominał, źe tam w skrzyni leżą kamienne tablice z wyrytymi
przykazaniami Boga. Uczą, jak należy żyć. Potrzeba narodu, który by te przykazania

wcielał w życie. I nie tylko sam żył według prawa Bożego, lecz krzewił je i
przekazywał z pokolenia na pokolenie, całemu światu, żeby ludzkość służyła

słusznej sprawie. I właśnie dzięki tym tablicom powstał wyzwolony naród. A teraz,
gdy ten naród zginie na pustyni, kto poniesie kamienne tablice? Kto przekaże
dzieciom i wnukom, i wnukom wnuków? Tak jak ten naród wsiąkną tablice w

pustynny piasek, a ludzie będą się błąkali po świecie jak dzikie zwierzęta. I przez
wszystkie swoje lata nie będą wiedzieli, po co żyją. A grzech i niesprawiedliwość

panoszyć się będą na ziemi tak długo, jak długo będzie żył człowiek. W piaskach
pustyni pochowany będzie jego ratunek, jego tablice i nikt nie będzie o tym wiedział.

Mojżesz położył się na piasku przed namiotem Arki. Twarz ukrył w dłoniach i

modlił się. Nie do Arki. Nie do tablic. Ponad nimi, równie bezradnymi jak on sam.
Podniósł oczy i ręce do nieba. Tam szukał ratunku.

Leżał tak długo, sam nie wiedział, jak długo. Nie słyszał, kiedy ktoś podkradł się

cichuteńko ku niemu, usiadł i czekał. Wreszcie odezwał się cicho:

— Mojżeszu! Panie mój!

Wtedy ocknął się i rozejrzał. Chciał zobaczyć tego, który go zawołał. Przy świetle

gwiazd dostrzegł czarnobrodego młodzieńca.

— Panic mój! Rozkaż, a zabiję tych zwiadowców. Wydaj polecenie, a ja

poprowadzę naród do walki przeciwko Kanaanejczykom.

Mojżesz zajrzał mu w twarz. Oczy młodego człowieka płonęły niczym znicz w

namiocie sakralnym. Biała chusta na głowie podkreślała blask jego oczu. Poznał go.
To był Jozue syn Nuna.

— Skąd przychodzisz?
— Przychodzę od nich — ręką wskazał płonące ogniska. — Płaczą. Niewolnicy

Egiptu.

— A ty?
— Jam Jozue syn Nuna. Razem z Kelewem synem Jefuny zebraliśmy tysiąc

młodych ludzi. Każdy z nich potrafi udźwignąć miecz. Rozkaż, panic mój, a natych-
miast pójdziemy tam do nich, do zgromadzonego na pustyni ludu i zadepczemy

przywódców spisku, kłamliwych zwiadowców. Rózgami popędzę ich przeciw Ka-
naanowi.

Mojżesz milczał, znów podniósłszy oczy ku niebu. Coś obudziło się w jego sercu i

głowic. Cichym głosem odpowiedział:

— Ta ręka, która wyryła przykazania, nie wyciągnie miecza.

— Ależ panie mój, naród chce powrócić do Egiptu. Ludzie mówią: wybierzmy

starszego i wracajmy!

Mojżesz milczał.

background image

— Panie mój, do Egiptu nie powrócimy — Jozue powiedział to w sposób twardy i

gwałtowny. — Raczej zginąć na pustyni aniżeli znowu oddać się w niewolę.

Przekonam moich ludzi, żeby zabili każdego, który ośmieli się wejść na drogę
prowadzącą z powrotem do Egiptu.

background image


wrotem do Egiptu? Co wtedy? — zapytał Mojżesz.

— Mój miecz zagrodzi ci drogę.
— Podniesiesz rękę na Mojżesza, na twego nauczyciela?

— Na każdego, który wstąpi na drogę prowadzącą do Egiptu.
W oczach Mojżesza pojawił się błysk. Twarz zajaśniała radością. Serce doznało

ukojenia. Złapał młodzieńca za głowę, przechylił ją i oczy obu skierowały się ku

gwiazdom.

— Kim jesteś?

— Jozue syn Nuna z plemienia Efraim, mówiłem ci, panie.
— Czy w twoim plemieniu znajdzie się więcej podobnych do ciebie?
— Wszyscy młodzi. Pokolenie wyrosłe na twoich naukach, które głosiłeś od

momentu przybycia do Egiptu, aby wyzwolić nas. To pokolenie myśli i czuje tak jak
ja.

— Jozue, wracaj do ludu! Zaraz i ja będę przed Przybytkiem.
Mojżesz podniósł się ze swego miejsca i szybkim krokiem poszedł do namiotu

Arona. Zaświtała mu w głowie pewna myśl: drugie, następne pokolenie! To
pokolenie, które rosło wraz z nadzieją na wyzwolenie. Ono musi stanowić naród,
który wiódł przez pustynię. Ludzie tej generacji będą w stanie odebrać Kanaan i

zająć je dla siebie. A niewolnicy muszą wymrzeć na pustyni. Będzie musiał
prowadzić ich po tych piaskach tak długo, aż nie pozostanie ślad po starym

pokoleniu. Ci, którzy własnymi rękami dźwigali kamienie na budowę Pitom i Ramses,
muszą wymrzeć na pustyni, gdyby to nawet miało trwać lat kilkadziesiąt.

Zatrzymał się. Przypomniał sobie, źe sam jest stary. I ogarnęła go litość nad

samym sobą. Co z nim będzie? Czyż nie żywił przez całe życie nadziei, źe
wprowadzi Żydów do Żiemi Obiecanej? Czyż nie marzył o tym, aby na tej właśnie

Ziemi dożyć swoich lat? Czyż nie chciał
9
być pochowany w tej Ziemi, w grobowcu Abrahama, Izaaka i Jakuba? Czyż nie było

to jego wyśnione marzenie? Pasja całego życia? Przecież już kiedy wypasał stada
Jetrona, widział siebie na czele wyzwolonego narodu w Ziemi Obiecanej. A teraz

wie, że będzie leżał pocho-

%

wany w piaskach pustyni pospołu z tą częścią synów Izraela, których dusze nie
umiały stać się wolne, że inny przywódca wprowadzi nowe pokolenie do wyśnionego

^Mll

kraju.

|1

Trwało jednak sekundę i litowanie się nad samym sobą minęło. Przypomniał

sobie tablice leżące w Arce. Potrzebne są narodowi. I tablicom potrzebny jest naród,

który będzie przestrzegał przykazań i przekazywał je 7-hHi
z pokolenia na pokolenie. To było celem i najwyższym zadaniem. Przyspieszył kroku.
Podszedł do namiotu Aro- na i zawołał:

— Wyjdź do narodu!
— Co chcesz zrobić, Mojżeszu?

— Usłyszysz moje słowa.
Natychmiast lewici zatrąbili w srebrne trąby i rogi. Kapłani wystąpili ze swoimi

naczyniami rytualnymi. Wyniesiono Arkę. Ze wszystkich stron schodzili się ludzie, by

usłyszeć, co Mojżesz ma im do powiedzenia. Na skraju nieba zaróżowiła się
jutrzenka i oblała promieniami • piaski pustyni. Co chwila rozjaśniały się kolejne

obszary nieba i przestrzenie pustynne. Wyraźnie już rysowały się namioty, wielbłądy,
pagórki i doliny. I mrowie ludzkie płynące potokiem ze wszystkich stron.

background image

Kiedy plac dookoła wybranych namiotów wypełnił się po brzegi, wyszedł Mojżesz.

Oczy mu płonęły i głos miał mocny. Zwrócił się do tych, którym brzemię lat pochyliło

ramiona i plecy:

— Wstąpcie wraz ze mną na górę. Pokażę wam kraj, który Bóg przyobiecał

Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi!

Z szeregów wystąpili najstarsi z wszystkich rodów. Mojżesz szedł z przodu. Za

nim Aron, a dalej wiekowi członkowie plemion. Dopiero potem lud. W jednej chwili

biel długich kitł pokryła górę.

background image


zielonego, dobrze uprawianego kraju. Rozciągał się na wzgórzach i dolinach. Wśród

łąk i pól wiła się i snuła jak sen woda. Gołym okiem widać było urodzajne ziemie
okryte kwitnącymi drzewami.

Patrzcie! To jest kraj Kanaan, który Bóg dał waszym przodkom: Abrahamowi,

Izaakowi i Jakubowi. Pięć dni marszu i staniemy u jego granic.

Ludzie patrzyli na niego ze zdumieniem.

— My jednak tam nie pójdziemy — powiedział Mojżesz. — Wy wszyscy,- którzy

służyliście faraonowi, nie wejdziecie do tego kraju. Również do Egiptu nie powró-

cicie. Nie przez wzgląd na was, ale na Boga, bo jego imię oraz przykazania, które
nam dał, wystawione byłyby na pośmiewisko. Oświadczam, że każdego, kto ośmieli
się ruszyć z powrotem do Egiptu, spotka śmierć. W pustyni pozostaniecie przez

czterdzieści lat, aż do chwili, gdy umrze ostatni niewolnik, gdy nie zostanie żaden
ślad po budowniczych miast faraona. Dopiero wasze dzieci wejdą do Ziemi

Obiecanej. One będą toczyć wojnę o Kanaan.

Zaległa śmiertelna cisza. Wszyscy tkwili na swoich miejscach bez ruchu, z

głowami nisko pochylonymi. W skupieniu słuchali karzących słów prawodawcy. Tylko
Aron odezwał się szeptem:

Mojżeszu, a co będzie z nami?

B

—^ Umrzemy tak jak oni, na pustyni. Należymy do

tego samego pokolenia. Jozue syn Nuna zaprowadzi młodych do kraju obfitości.

I Aron również opuścił głowę, i zamilkł w głębokiej zadumie.
Wnet jednak rozległ się płacz. Starzy ludzie podchodzili i rzucali się do stóp

przywódcy. Wyciągali ręce i wyznawali:

— Mojżeszu, zgrzeszyliśmy, Mojżeszu!
Płacz wstrząsał całym zgromadzonym tłumem. Ze wszystkich stron dochodził

krzyk:

— Mojżeszu, Mojżeszu, zgrzeszyliśmy. Prowadź nas do walki przeciwko ludom

Kanaan. Zwyciężymy!

— Niewolnicy nie mogą zwyciężyć. Niewolników nie prowadzi się do walki.

Gotowi jesteście uciec z pola bitwy. Musimy zaczekać na młode pokolenie. Jozue

synu Numa! Kelew synu Jefuny!

Obaj wyskoczyli z tłumu jak dwa młode lwy. Stanęli przed obliczem Mojżesza w

postawie pełnej posłuszeństwa:

— Panie nasz, Mojżeszu! Jesteśmy gotowi.
— Zaprowadźcie lud w głąb pustyni! — Mojżesz wydał rozkaz z całą siłą i mocą.

Natychmiast z gęstwy wystąpiło tysiąc młodzieńców z mieczami i bambusowymi

pałkami w ręku. Spędzili lud z góry na pustynię.

Z daleka dochodziły metaliczne dźwięki srebrnych rur i rogów. Arka, skrzynia

kryjąca tablice, ruszyła z miejsca.

Tęsknym wzrokiem wpatrywali się synowie Izraela w skraj nieba, pod którym

zieleń lądu obiecanego podobna była do wód na brzegu morza.

background image











m*m





i








Chrystus w getcie

background image


Ulicami Warszawy posuwała się szybkim krokiem grupa Żydów okrytych podartymi

tałesami, gnana przez Niemców. Gestapowcy wygarnęli ich właśnie z jednego z
pizepeł- nionych domów w getcie, w którym z okazji święta Rosz Haszana urządzono

bóżnicę. Wtargnęli barbarzyńsko podczas modłów i zabrali wszystkich, jak stali,
owiniętych w stare, wystrzępione tałesy.

Żydzi nie mieli pojęcia, dokąd ich prowadzą. Może na roboty, a może tam, skąd

nie ma powrotu? Wycierpieli już tyle, że było im to obojętne. Jednak choć przygoto-
wani na najgorsze, zdumieli się i przerazili, kiedy gestapowcy zapędzili ich do

kościoła Wszystkich Świętych stojącego przy placu Grzybowskim, na terenie getta.

Śmiertelny strach, głęboko zakodowany w komórkach pamięci, strach-

dzicdzictwo po setkach pokoleń męczonych za wiarę, spotęgował niepokój całej

grupy. I chociaż gotowi byli zginąć, to nie czuli się przygotowani do czekającej ich,
najcięższej chyba, próby. Bali się, że jeśli Niemcy obiecają im życie w zamian za

wyrzeczenie się własnej religii, nie znajdą w sobie dość siły, by tę propozycję
odrzucić. Nie mieli wiele czasu do zastanawiania się. Nim postawili pierwszy krok na

progu kościoła, spadł na ich plecy grad ciosów kolbami. Błysk bagnetów osadzonych
na karabinach i ochrypłe głosy gestapowców wywołały panikę wśród bitych i
popychanych.

Niemal w biegu wpadli do wnętrza kościoła. Po raz pierwszy w życiu znaleźli się

w obcej atmosferze katolickiej świątyni.

Żydzi, stanowiący przed niemiecką okupacją znaczną większość mieszkańców

tej dzielnicy Warszawy, znali dobrze ów kościół. Rzecz jasna, tylko z zewnątrz. Po-

background image


bożni Żydzi starali się nie patrzeć w jego stronę. Kiedy już musieli przechodzić obok,

zazwyczaj spuszczali oczy. Nieraz bowiem dochodziło tu do napaści na Żydów.
Szczególnie podczas świąt Paschy nad żydowską dzielnicą w pobliżu kościoła

Wszystkich Świętych wisiał w powietrzu lęk. Ale i każdej niedzieli, kiedy młodzież
chrześcijańska wysypywała się po nabożeństwach. Żydom było tu niebezpiecznie.
Przechodzień ubrany po żydowsku mógł dostać po głowie. Teraz, kiedy Niemcy

utworzyli getto i ludność chrześcijańska znalazła się po drugiej stronic muru, kościół
świecił pustką.

Wielka świątynia nie wyróżniała się ani pięknem, ani oryginalnością architektury.

Podobnie było z wystrojem wnętrza. Wielka figura Jezusa nie uderzała rzeźbiarskim
kunsztem; była typowa. Została widocznie wykonana na zamówienie władzy

kościelnej, według przyjętego ogólnie tradycyjnego wzorca. Rozpięty na krzyżu
Jezus z głową zwisającą na piersi zajmował pół ściany. Twarz okolona krótką jasną

brodą wyrażała cierpienie. Chudość ciała, częściowo przykrytego chustą, podkreślały
wyraziste kości żeber. Światło dzienne wnikające przez uszkodzony pociskami dach,

zmieszane z unoszącym się w powietrzu kurzem, pozbawiało realności figurę Syna
Bożego i pogłębiało tragizm postaci na krzyżu. Padające bez przeszkody deszcze
zmyły z niej barwy i przywróciły drewnu naturalny, wzruszający wygląd. Tak właśnie

wyglądają figury Chrystusa ustawiane przy polnych drogach. Odłamek pocisku
oderwał figurze jedno ramię. Ale o dziwo, ręka ła, z przedziurawioną dłonią, nic

spadła, lecz wisiała na niewidzialnej nici w powietrzu. I to wiszące w powietrzu ramię
ożywiało figurę. Wyglądało to, jakby człowiek przybity do krzyża chciał się z niego
uwolnić. Postanowił dokądś pójść... Odłamki pocisku albo odpryski cegły wyżłobiły

rysy i dziurki w wymodelowanych na gładko policzkach, nadając twarzy wyraz
głębokiego heroicznego tragizmu, właściwego wyobrażeniom ukrzyżowanego

Zbawiciela. Wojna, jak widać, poprawiła efekt dłuta rzeźbiarza.

Rzecz oczywista. Żydzi starali się ominąć wzrokiem figurę. Siedzieli w ławkach z

pochylonymi głowami i drżeli. Niektórzy złożyli ręce na piersi, jak w pokutnej

modlitwie, ale z ust nie padało ani jedno modlitewne słowo. Ze ściśniętym sercem, z
zapartym tchem czekali na to, co miało się zdarzyć. Czuli grożące nowe

niebezpieczeństwo, co kazało im zapomnieć o wszystkich okrucieństwach
doznanych dotychczas od Niemców. Zapomnieli o nich, z bojaźnią czekając na
grożące im tu, teraz. Rozglądając się ostrożnie, zerkali na wielkie, świecące nad

głową Jezusa litery. Zerkali i natychmiast zamykali oczy, żeby nie oślepnąć. A skoro
je zamykali, nie mogli zauważyć, źe to Ukrzyżowany patrzył na nich. Bo drewniana

rzeźba, jedną ręką wisząca na krzyżu, uniosła opuszczoną głowę i skierowała nagle
ożyłe oczy na pogrążonych w trwodze Żydów. Wyżłobione przez deszcze dwie

koleiny na twarzy Syna Bożego sprawiały wrażenie bruzd, którymi spływały łzy.
Uwolniona od krzyża ręka wskazywała ranę w boku.

Niemcy nie pozwolili Żydom długo trwać w oszołomieniu. Po chwili pojawił się

przed nimi mały, gruby i łysy gestapowiec, z trudem łapiący powietrze. Ciemne
wypieki na twarzy czyniły ją podobną do gąbki. Wszedłszy na stopnie ołtarza spojrzał

na siedzących i zduszonym głosem zawołał:

— Żydzi, kto z was jest tu wo... Żydzi, kto z was jest... — nie dokończył,

połapawszy się, że słowo „wódz" nie pasuje do przedstawicieli tego narodu i

poprawił się:

— Kto z was jest starszym?

Odpowiedziało mu milczenie.

background image

— Nie słyszeliście? — ryknął gestapowiec stojący z boku. Był to młody człowiek z

błyszczącymi gorliwością oczami i czarnym wąsikiem. Wyciągnął z kabury pistolet i

wycelował w przerażoną gromadę. Wtedy z tylnych rzędów rozległ się głos:

— U nas nie ma starszych. Wszyscy jesteśmy starsi.

— Kto to powiedział?



background image

— Ja. — Człowiek, który wyszedł z ławki, miał na sobie tałes.

— Skoroś się odezwał, ty będziesz starszym. No, chodź tu, Jude!
Żyd podszedł bliżej.

— Nazwisko!
— Judei Zylberszlag.
— Zrzuć ten brudny worek z głowy!

Żyd zawahał się... Gestapowiec zerwał mu z głowy tałes wraz z jarmułką.

Mężczyzna stał przed nim bezradny jak kura pod nożem rzeźnika. Krótkonogi,

brzuchaty gestapowiec dyszał gniewem. Gdyby ten mały, nędzny człowieczek
spojrzał na wiszącą na krzyżu rzeźbę, zauważyłby jej ogromne podobieństwo do
stojącego przed nim Zyda. Ten sam wysoki wzrost, to samo chude ciało, ta sama

twarz pobruźdźona bólem. A najbardziej podobne były ich oczy spoglądające bez
gniewu i goryczy, lecz z litością na człowieka, który upadł tak nisko. Ale gruby

gestapowiec nie spojrzał na krzyż, tylko znowu ryknął:

— Zawód!

— Rabin.
— Rabin? A więc jednak starszy!
— Jaki tam starszy — uśmiechnął się Judei Zylberszlag. — U nas nie ma starszych,

mówiłem już.

— Starszy, nie starszy, wszystko jedno. W każdym razie jesteś

najodpowiedniejszym człowiekiem do wykonania rozkazu. Właśnie takiego jak ty
potrzebuję. Widzisz tę figurę? — wyciągnął palec w stronę krzyża. — To wasz wróg,
prawda? On jest też naszym wrogiem. Możecie z nim zrobić, co tylko zechcecie.

W ławkach zaszumiało. Jakby powiał wiatr. Zako- łysały się głowy, poruszyły

ramiona, zatrzęsły się brody i rozległy westchnienia. Niektórzy załamywali ręce. W

oczach pojawiły się błyski strachu. Z zaciśniętych warg popłynęła ledwo słyszalna
skarga:

— Oj, biada nam! Ojcze w niebie, uchroń nas od tego!

Niemiec zachęcał:
— Nie bójcie się. Nic wam się nie stanie. Nikt was nie ukarze. My, Niemcy, nie

wyznajemy już wiary chrześcijańskiej.

— I dlatego, źe nas nie ukarzecie, mamy kalać inne wyznanie? Uchowaj Bóg!

Nasz zakon tego zabrania

— powiedział rabin z powagą. Kiwał się przy tym jak przy modlitwie.

— Bardzo ładnie, ale czy to nie wy zabiliście Chrystusa? — i dodał ironicznie

mrużąc oczy: — Skąd się u was wzięła tak nagle jednomyślność z chrześcijanami?

— Myśmy nie zabili Jeszuy. Wrogowie nam to zarzucają, czyniąc krzywdę ludowi

Izraela. Co my możemy wiedzieć o tym, co się kiedyś zdarzyło? — i rabin bezradnie
się uśmiecha. A w tym uśmiechu jest trochę strachu i trochę godności. Powieki mu
drżą, ale Niemiec zdaje się czekać, więc mówi dalej:

— Jakże możemy w złych zamiarach dotknąć tej figury? — pokazuje ręką, ale nic

patrzy w tamtą stronę.

— Dzisiaj wierzą w Chrystusa miliony ludzi, a wśród nich nasi sąsiedzi zza muru. Jak
możemy, szanowny panie, zrobić coś takiego? Nasza wiara nakazuje nam szanować
religię każdego człowieka. To byłoby niegodziwe. Za nic w świecie tego nie zrobimy.

— Piękne słowa, a jakie szlachetne! — cmoknął grubas. — Wasza wiara, mówisz,

zabrania wam tego? Od kiedyż to? Czy od dwóch tysięcy lat Chrystus nie jest

waszym wrogiem? Czy nic z jego powodu zostaliście wyklęci? Skąd ta nagła
przyjaźń z chrześcijanami? To braterstwo w religii? Powiedz, Jude, Jezus był dotych-
czas waszym wrogiem, czyż nie?

background image

— Żydzi mają wielu wrogów — wzruszył ramionami rabin i była w tym geście

głęboka pogarda dla Niemca.

— Nie rozumiem cię. Powiedz wreszcie, czy chrześcijanie nie prześladowali was?

Czy nie wdeptali was w błoto?

— Jeśli to robili, On za to winy nie ponosi. Widocznie nie przestrzegali Jego

przykazań. Gdyby żyli w zgodzie z Jego nauką, nie prześladowaliby nas. A czy ci,
którzy

background image


I w Niego nie wierzą, obchodzą się z nami lepiej? — w głosie rabina brzmi

determinacja; widać jest gotów na wszystko.

— Dosyć gadania, Żydzie. Twoi współwyznawcy okażą się pobożniejsi od ciebie —

i zwracając się do siedzących w ławkach powiadaj— Policja niemiecka przejęła ten
kościół na dom dla Żydów. Ale przedtem musicie z niego usunąć wszystkie śmieci —
wskazuje na figurę Chrystusa, obrazy, ołtarze. —m Macie na to dwie godziny. Kto

pierwszy zamelduje gotowość do wykonania zadania, zostanie zwolniony z
przymusowych robót i otrzyma dodatkową kartkę na kartofle i chleb. Zanim

zabierzecie się do pracy, włożycie porządne ubrania. Mam na myśli szaty kościelne.
Musicie wyglądać jak prawdziwi księża. Zrozumiano? I przy robocie gwizdać,
śpiewać, przeklinać. Daję wam okazję wyładowania całej, przez wieki nagro-

madzonej nienawiści z powodu doznanych krzywd od wiary Chrystusowej. A więc do
roboty! Żydzi! Szybciej! Wymieść śmieci! Chcemy się zabawić!

I zaraz wyskoczyło z zakrystii kilku gestapowców z naręczami szat liturgicznych.

Przemocą włożyli je na tałesy okrywające ramiona Żydów.

— Ruszać się, Żydzi! Do roboty!
— Nie! — zawołał rabin. — Uchowaj Boże! Raczej oddamy życie, niż sprofanujemy

chrześcijańską religię. Żydzi, nadeszła godzina próby! Godzina męczeńskiej śmierci

dla uświęcenia Imienia Pana...

Nie zdążył dokończyć. Kula gestapowca trafiła go w serce. Upadł u stóp krzyża.

Mały, dyszący ciężko gestapowiec ryknął ochryple:
— Czego stoicie, Żydzi? Do roboty! Szybko, szybko!
Nikt nie ruszył się z miejsca. Nie pomógł grad ciosów

spadających na głowy. Ani przystawione do głów i piersi lufy pistoletów. Ani bagnety
gotowe zakłuć na śmierć. Żydzi zapomnieli o strachu. Siedzieli w ławkach, ska-

mienieli, w komżach, stułach i ornatach. Część nadal w ta- łesach. Oczy wszystkich
skierowane były ku ciału zabitego rabina. Leżało u stóp krzyża. Nie patrzyli na krzyż
i nie zauważyli, źe figura Ukrzyżowanego skurczyła się z bólu. tak jak leżący u jego

stóp człowiek. Widzieli tylko swego rabina, wnuka sławnego rabiego z Przy suchy,
znakomitego uczonego w Piśmie, autora znanego dzieła Szeerit Israel. Znali go jako

męża sprawiedliwego, który dzielił się z ubogimi ostatnim kęsem chleba i ostatnią
koszulą. Teraz stał się męczennikiem; poniósł śmierć za wiarę. Wpatrzeni w
skurczone, nieruchome ciało nie mogli zauważyć, jak drewniana, obmywana

deszczem, popękana od wiatru twarz wiszącego na krzyżu Męża nabrała rumieńców
życia. Rozchyliły się Jego wargi, jakby chciał coś powiedzieć. Oderwana ręka

wskazująca krew płynącą z rany w boku odwróciła się w stronę rany w sercu
zastrzelonego.

Niemcy wrzeszcząc wciąż poganiali kolbami i bagnetami opornych. Nie odniosło

to jednak skutku. Ponieśli klęskę. Nie wiadomo, dlaczego nie wystrzelali wszystkich
zgromadzonych w kościele, lecz zdecydowali się wypędzić ich na ulicę. Od ukłuć

bagnetów i ciosów kolb tałesy, w które owinięci byli Żydzi, nasiąkły krwią. Ciało
rabina pozostało pod krzyżem.

* * *

Gestapowcy szczelnie zamknęli drzwi i puste wnętrze kościoła znowu zaległa

cisza. Na ławkach walały się pomieszane zakrwawione tałesy i szaty liturgiczne. Były

teraz jedynie świadectwem tragedii, która przed chwilą tu się rozegrała. Zdawało się,
źe całe wydarzenie zostało pochłonięte jpizez grube mury kościoła poświęconego

Wszystkim Świętym. Cisza, niczym spragnione zwierzę, wypiła każdy szmer i każde
westchnienie, które jeszcze mogło unosić się pod sklepieniem. A przecież jakiś sze-
lest tak cichy, jakby go wcale nie było, jakby słyszalny był tylko w myślach, dochodził

background image

od strony krzyża, na który przez dziurawy dach padało teraz słoneczne światło

background image


i opromieniało dwie postacie: wiszącego na krzyżu i leżącego u jego stóp.

W tej pustce i ciszy ożywała figura rozpiętego na krzyżu. Drewno zmieniało się w

ludzkie ciało. Namalowane czerwoną farbą plamy na boku, dłoniach i stopach

ociekały żywą krwią. Mąż na krzyżu uwolnił drugą rękę i nogi i powoli zsunął się na
ziemię. Krzyż pozostał pusty z wbitymi weń gwoźdźmi i skrótem łacińskiego napisu,
który po hebrajsku brzmiał: Jeszua melech Jehudim.

Żywy Jeszua stanął przy zabitym rabinie. Zdjął z niego ubranie i powoli zaczął je

wkładać na siebie. Najpierw podartą atłasową świąteczną kapotę, która pasowała

świetnie, jakby skrojona dla Niego. Potem pantofle rabina i jego jarmułkę leżącą
obok, na kamiennej podłodze. Nie zapomniał również o włożeniu na rękaw
obowiązkowej opaski z gwiazdą Dawida. Na koniec podniósł zakrwawiony tałes i

jednym ruchem strząsnął z niego krew. I tałes stał się bielutki jak dopiero co spadły
śnieg. Włożył go sobie na głowę i po cichu, jak to czynią Żydzi, odmówił

błogosławieństwo. Twarz Jezusa była teraz kropla w kroplę podobna do twarzy
rabina. Te same na wpół otwarte usta, te same czarne, błyszczące, tchnące wiarą

oczy, widzące dalekie światy. Ta sama szyja z nabrzmiałymi, niebieskimi żyłami,
schodzącymi ku płaskiej klatce piersiowej, w której biło serce przepełnione bólem i
miłością. I Jezus z twarzą rabina kieruje się ku drzwiom kościoła. Powolnym krokiem

przechodzi wzdłuż długich rzędów pustych ławek aż do masywnych drzwi. Otwiera je
i wychodzi na ulicę.

* * *

Z tałesem na głowie przemierza rabi Jeszua ulice żydowskiego getta. Wszyscy

widzieli, jak wyszedł z kościoła. Pierwszymi napotkanymi ludźmi byli chrześcijanie.

Już słyszeli, że Żydzi podobno wdarli się do kościoła na
placu Grzybowskim, ubrali się w liturgiczne szaty, zhańbili krzyż i naigrawając się z

katolickiej religii rozdeptali hostię. Na tę wieść rozhisteryzowane kobiety skłoniły
mężczyzn do porachowania się z Żydami. Od razu znaleźli się świadkowie, którzy
sami, na własne oczy, widzieli, jak Żydzi wytaszczyli z kościoła ławki i przenieśli je do

pobliskiej bóżnicy. Inni dobrze poinformowani opowiadali, że Niemcy przekazali
kościół Żydom. A ci, jak niosła fama, zniszczyli figurę Zbawiciela, usunęli krzyże i

wstawili do kościoła swoją Arkę Przymierza. Polacy ruszyli więc do getta. Bramy były
otwarte. Niemieckie straże, o dziwo, zniknęły. Masa ludzi wtargnęła do ogrodzonej
murem dzielnicy. Wśród tłumu pojawiły się męty z kijami. W rękach niektórych

połyskiwały noże. Na czele tłumu szły przejęte świętokradztwem kobiety i jacyś nie
znani w tej okolicy miasta mężczyźni, mówiący po polsku z obcym akcentem. Wdarli

się z dwu stron: od placu Za Żelazną Bramą i od ulicy Królewskiej. W jednej chwili
rabi z Nazaretu został otoczony przez wzburzonych, podnieconych gniewem ludzi.

Nad jego głową podniosły się pięści. Wśród tłumu uwijał się ten sam gruby, niski,
ciężko dyszący gestapowiec, który w kościele zastrzelił rabina. Zlany potem,
wskazując palcem rabiego, podjudzał tłum. Krzyczał, jak poprzednio w kościele, po

polsku, z wyraźnym niemieckim akcentem.

— Popatrzcie na niego! To jeden z tych Żydów! W ta- łesach wdarli się do

kościoła, aby go zamienić w bóżnicę. Zrabowali kościelne szaty, sprofanowali
chrześcijańskie świętości i chcieli zniszczyć krzyż z wiszącym na nim Chrystusem.
Na szczęście policja niemiecka zapobiegła temu i przepędziła Żydów z kościoła. Czy

puścicie im to płazem? Chrześcijanie! Żydzi zhańbili naszą wiarę! Po raz drugi chcieli
ukrzyżować Chrystusa?

I zaraz, jak spod ziemi, pojawili się osobnicy, którzy zaczęli rozdawać

podnieconym ludziom kije, noże, żelazne pręty i siekiery. Kto chciał i kto nie chciał,
dostawał narzędzie mordu. Tych, którzy wzbraniali się, uspokajano:

background image

— Nic wam się nie stanie. Niemiecka władza potrafi uszanować uczucia religijne.

Nie ujmą się za Żydami. Zaręczam wam, że nikomu z was włos z głowy nie spadnie!

Gruby, spotniały Niemiec z gąbczastą czerwoną twarzą zawoła!:

— Święta prawda! Nic wam się nie stanie! Czyż Żydzi nie okradali was? Czy nie

ograbiali? Czy nie byliście w rękach żydowskich bankierów, handlarzy, lekarzy i ad-
wokatów, którzy zdzierali z was skórę? A co oni uczynili z chłopami? Rozpijali ich po

karczmach. Za lichwiarskie procenty zagarniali ziemię i bydło! A zdradzieccy pano-
wie, którzy rządzili państwem, pozwalali na to! Czy za Piłsudskiego Żydzi nie rządzili

krajem? Ale teraz, kiedy rządzi nami FUhrer, koniec z tym! On wie, jak obchodzić się
z Żydami. Od zdradzieckiego rządu szlacheckich panów już was uwolnił...

Rozległ się głos jednego z gestapowskich agentów:

— Wiemy teraz, kto naszym przyjacielem! Polacy, pomóżmy Hitlerowi! Śmierć

Żydom!

Owinięty tałesem rabi stał w samym środku wzburzonego tłumu. Rozszerzonymi

oczami wpatrywał się w masę ludzką, ale jednocześnie w twarz pojedynczego czło-

wieka. Jego spojrzenie jakby podzieliło się na setki i spotykało osobno z oczami
każdego patrzącego, odczuwającego je jako tylko dla niego przeznaczone.

Z oczu rabiego, ze źródła miłosierdzia, popłynęły łzy błagalnej modlitwy i ufnego

oczekiwania. Zdawały się płynąć z otwartych ran. Z na pół rozchylonych warg
dochodził szept modlitwy. Można było usłyszeć, i nawet zobaczyć, jak bije jego

serce: kapota z tałesem okrywające pierś poruszały się rytmicznie. Milczał, lecz nikt
nie wątpił w to, co mówiły oczy Chrystusa:

— Wytrwajcie przy mnie! Nie dajcie się zwieść złu! Ja jestem za was

odpowiedzialny, a wy jesteście moim świadectwem. Nie opuszczajcie mnie w
godzinie próby. Nie zawstydzajcie mnie przed Ojcem w niebiosach! Nie wystawiajcie

na pośmiewisko Nieba i Ziemi! Na waszej
ufności zbudowałem mój dom. Nie zburzcie go! Żydzi byli świadkami Mojżesza, wy
bądźcie moją opoką!

To wystarczyło. Niepotrzebne były słowa. Boża myśl i uczucia dotarły do serc

ludzkich. Spojrzenie ciemnych, błyszczących oczu zawierało wszystkie cierpienia,

jakich doznał przez wieki od złych i grzesznych ludzi. Był w nim ból zadany przez
swoich i obcych, także ból krzyżowania. Jednocześnie były w tym spojrzeniu
wszystkie źródła światła, miłości i miłosierdzia.

Milcząca prośba, nieme błaganie trafiły do serc zgromadzonych na placu i

wydobyły — często ostatnie — ludzkie odruchy. Obudziło się poczucie zwykłej, czło-

wieczej sprawiedliwości, drzemiące przecież i w duszy lumpa. W tej wiecznej wojnie
między Dobrem a Złem, między Bogiem a szatanem, znowu zwyciężył Bóg. Spoj-

rzenie rabiego z Nazaretu, niczym woda z rajskiego źródła, ugasiło ogień piekła. Tu i
tam widać było, jak ludzie rzucają na ziemię kije, noże, siekiery i inne narzędzia
mordu. Tu i ówdzie rozległy się głosy:

— Ludzie! Chrześcijanie! Opamiętajcie się! Nie róbcie tego!
— Żydzi to nasi bracia we wspólnej biedzie. Jesteśmy w rękach tego samego

zbrodniarza!

— Wiemy, kto nas judził, kto pchał do śmiertelnego grzechu!
I złość tłumu zmieniła się we współczucie. Ludzie nagle poczuli się czystsi,

szlachetniejsi. Ktoś krzyknął:

— Mało krzywd wyrządzają im Niemcy? Czy my też mamy ich krzywdzić? Czy my

również mamy grzeszyć przeciwko Bogu?

— Nie! Nigdy! Przenigdy Polak nie splami swoich rąk mordem!
— Polacy! Bracia! Nie zapominajcie, źe jesteśmy chrześcijanami!

background image

I powoli tłum zaczął się rozchodzić. Gruby Niemiec z trudem łapa! powietrze.

Dopiero teraz spostrzegł stojącego niedaleko rabiego w tałesie. Zrobił w jego kie-

runku kilka kroków. Dotychczas stał w tłumie i dyry

background image


gował agentami gestapo. Był bliski osiągnięcia zamierzonego celu. Ludzie trzymali

już w rekach narzędzia gwałtu. Zaplanowana rzeź Żydów wisiała w powietrzu. I oto
nagle wszyscy porzucili kije, noże i wycofują się. Co to jest? Popatrzył na twarz

rabiego i od razu pojął. To on zgasił ogień gniewu. To przez niego cały wysiłek zro-
bienia z Polaków pomocników hitlerowców poszedł na marne. Wszystkiemu winien
jest ten Żyd, który musiał później opuścić kościół. Podszedł więc bliżej, wyciągnął

pistolet i ochrypłym głosem ryknął:

— Przeklęty Żydzie! Wyszedłeś teraz z kościoła, w którym splugawiłeś

chrześcijańskie...

Nie zdołał dokończyć zdania. Poraziło go spojrzenie rabiego. W pewnej chwili coś

sobie przypomniał:

— Przecież to ten sam, którego niedawno zastrzeliłem w kościele...
Przed oczami stanęła mu postać człowieka, który z kulą w sercu zwalił się u stóp

wiszącego na krzyżu Jezusa. Teraz ten sam Żyd stał przed nim żywy i patrzył mu w
oczy. A może ożył Ten, który wisiał na krzyżu? Gestapowiec przeraził się, krew

zastygła mu w żyłach. Sfatygowane serce daremnie usiłowało złapać rytm. Po chwili
stanęło. Twarz zsiniała. Padł na ziemię zwiotczały jak balon, z którego wypuszczono
powietrze. Tłuste ręce i krótkie nogi drgały przez moment, wreszcie łysa głowa

spoczęła u stóp rabiego.

A on stał nieporuszony. Tłum usunął się i wokół samotnej, wyprostowanej postaci

utworzyła się wolna przestrzeń. Pod ludźmi, którzy byli świadkami tej sceny, ugięły
się kolana. Oczy rabiego świeciły blaskiem najczystszej radości. Na wargach wykwitł
uśmiech bezbrzeżnej miłości. Łzy wzruszenia popłynęły z oczu zgromadzonych.

Obmyły się w nich wszystkie serca.

Trwało to kilka minut. Na placu panowała niezwykła cisza. I oto rabi wyciągnął

spod tałesu rękę i zrobił znak nad głowami ludzi. Z zapartym oddechem wpatrywali
się w ten gest, nie wiedząc, co oznacza, gdy jakiś stary człowiek krzyknął:

— Popatrzcie na dłoń, na tę dłoń, jest na niej rana!

I wszyscy jak jeden mąż padli na kolana. Rabi zaś przeszedł między tłumem

klęczących. Nikt nie ośmielił się za Nim podążyć. Nikt nie odważył się obejrzeć za

Nim. A Mąż z tałesem na ramionach przeciął rozległy plac Grzybowski, po czym
skręcił w boczną uliczkę getta i wstąpił do pierwszego z brzegu domu. Wszedłszy do
mieszkania, przywitał domowników słowami, jakimi pozdrowił swoich uczniów po

tym, jak zmartwychwstał: Szalom alejchem!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
Steinbeck John Kasztanek i inne opowiadania
Czarny Koktail I Inne Opowiadania(1)
Himilsbach Jan Łzy sołtysa i inne opowiadania

więcej podobnych podstron