'' Lekcje tolerancji '' , czyli co tam słychać w polskiej szkole

background image

www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=99136

2009-04-05

"Lekcje tolerancji", czyli co tam słychać w polskiej szkole

Leszek Żebrowski

Wraz z upadkiem komunizmu skończyła się nachalna propaganda "jedynie słusznej" ideologii. Dziś mało kto

pamięta, że istniały specjalne placówki "naukowe" i inne, które zajmowały się krzewieniem

marksizmu-leninizmu oraz "walki klas", często pod ukrytą postacią, aby jad nienawiści sączyć do serc

Polaków bardziej skutecznie. Zajmowały się tym "akademie" (na przykład Akademia Nauk Społecznych przy

KC PZPR czy Wojskowa Akademia Polityczna), instytuty (na przykład Instytut Podstawowych Problemów

Marksizmu Leninizmu) i szereg innych placówek. Skala prowadzonej indoktrynacji była ogromna.

Czasy się zmieniły, Polska odwróciła sojusze, miał być szybki powrót do normalności i Europy. Okazało się,

że nie dla wszystkich te pojęcia znaczą to samo. Nadal mamy indoktrynację i krzewienie ideologii, tym razem

pod nowymi, "europejskimi" nazwami. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje tolerancja. Tak jak przedtem

mieliśmy szczególną ochronę praw mniejszości (komunistycznej), która sprawowała nad społeczeństwem

dyktaturę, tak obecnie widać wyraźnie ciągoty, aby to mniejszość (dowolnie rozumiana: kulturowa,

obyczajowa itd.) wyraźnie panowała nad większością, narzucając jej swoje pojęcia i cele.

Filipa (Fiszela) Białowicza lekcje polskiej historii

W sensie dosłownym tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie tego, czego nie akceptujemy, co nawet może

nam sprawiać przykrość. To pojęcie zostało jednak znacznie rozciągnięte i dziś posługują się nim wszyscy ci,

którzy chcą narzucić innym swe przekonania, nie stroniąc od werbalnej i moralnej przemocy.

Przypatrzmy się, jak to działa na poziomie edukacyjnym. Na pierwszy rzut oka cel jest szczytny - chodzi

przecież o "zwalczanie uprzedzeń", czemu mają służyć "warsztaty o tolerancji".

W ubiegłym roku ukazała się książka Philipa Bialowitza "Bunt w Sobiborze. Opowieść o przetrwaniu w

Polsce okupowanej przez Niemców" (Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2008). Jej autorem (a

właściwie autorem opowieści) jest jeden z ocalonych uczestników buntu więźniów w Sobiborze w 1943 roku.

Cel wydaje się więc jak najbardziej szczytny, a los osoby, która przeżyła holokaust - interesujący. Jeśli

oczywiście opowieść jest choćby z grubsza wiarygodna. I tu zaczyna się problem, ponieważ książkę ktoś

wprawdzie jako tako opracował, zamieszczając przypisy (kilka nawet lekko korygujących), ale pominięte

www.radiomaryja.pl

Strona 1/9

background image

zostało wszystko to, co zasługuje na bardzo krytyczne uwagi. Co więcej, w powyższej pracy są informacje i

opisy, które już na pierwszy rzut oka nie mają nic wspólnego z prawdą. Na stronie

http://www.buntwsobiborze.pl/ zamieszczone są jednak konkretne scenariusze "lekcji historii" dla uczniów

szkół ponadgimnazjalnych, które w oparciu o powyższą książkę mają nam pokazać "losy ludności żydowskiej

w czasie II wojny i w okresie powojennym". Mamy więc generalizowanie na przykładzie indywidualnych

losów jednego człowieka. Jeśli były one typowe, to można to zrozumieć. Ale jeśli nie?

Zajmijmy się zatem opowieściami Filipa (Fiszela) Białowicza z Izbicy na Lubelszczyźnie. Czego można się o

nim dowiedzieć na podstawie książki?

Straszne lata przedwojenne

Przede wszystkim nie bardzo wiadomo, kiedy autor się urodził, a jest to, jak się później okaże, bardzo istotne.

Pierwsza wiadomość, jaka się na ten temat pojawia, to wspomnienie ze szkoły z lat międzywojennych:

"miałem trzynaście lat" (s. 25). Nawet jeśli przyjąć, że dotyczy to 1939 r., to datą urodzenia autora powinien

być rok 1926. Ale z innych źródeł wiemy, że urodził się w roku 1927 lub w 1929. W chwili wybuchu wojny

mógł mieć więc 12, a może nawet ledwie 10 lat... Szkoła w Izbicy, do której uczęszczał, stosowała jakoby

segregację religijną: "Dzieci katolickie i żydowskie uczyły się tych samych przedmiotów, ale w różnych

salach lekcyjnych" (s. 25). I tu powinna nastąpić zdecydowana interwencja osoby opracowującej książkę

"naukowo", ponieważ w przedwojennych szkołach polskich nic takiego nie miało miejsca!

Izbica liczyła, według Białowicza, "około pięciu tysięcy mieszkańców", ale "tylko kilkuset mieszkańców było

Polakami" (s. 26-27). Z przypisu na końcu książki wynika, że "przed wojną Żydzi stanowili 90 procent

populacji Izbicy, liczącej ok. 5 tysięcy mieszkańców" (s. 237). Polacy, jak widać, byli tam w znikomej

mniejszości. Ale, jak twierdzi dalej autor, "ja i pozostali polscy Żydzi nie mieliśmy takich samych praw jak

Polacy. Moi rodzice płacili o wiele większe podatki niż ich polscy sąsiedzi" (s. 27). Jest to prawdą o tyle, że

jego rodzina była po prostu bogata, a polscy sąsiedzi należeli do biedoty. Skądinąd wiemy, że obrotni

przedsiębiorcy żydowscy byli w stanie "załatwić" sobie bardzo niskie stawki podatkowe, stosując po prostu

przekupstwo. Piszą o tym inni autorzy żydowscy, wspominając tamte czasy: "Mój ojciec czerpał znaczne

zyski z prowadzenia sklepów przyzakładowych - ceny dla robotników były wysokie, ale nie musieli się

fatygować po zakupy do miasta. Tak więc zarabiał on dosłownie na wszystkim. Płacił także bardzo małe

podatki. Warunkiem były odpowiednie dojścia do właściwych polskich urzędników, którzy - odpowiednio

przekupieni - opiekowali się 'dobrodziejem'" (Jack Sutin, Rochelle Sutin "Jack and Rochelle: A Holocaust

Story of Love and Resistance", Saint Paul, Minnesota: Glaywolf Press, 1995, s. 7).

Także ciągłe akty przemocy dzieci polskich wobec ich żydowskich rówieśników w Izbicy (mające miejsce na

ogół po lekcjach religii!) wydają się mało wiarygodne wobec takich proporcji narodowościowych. Mamy

www.radiomaryja.pl

Strona 2/9

background image

zresztą inne świadectwa z przedwojennej Izbicy, które całkowicie przeczą opowieściom Białowicza: "Z

sąsiadami-katolikami żyliśmy w zgodzie. Co prawda od czasu do czasu na budynku poczty pojawiały się

hasła: 'Żydzi do Palestyny' czy 'Nie kupujcie u Żydów', ale nikt nie traktował tego poważnie. Dzieci w

szkołach trzymały się razem. Nie było widocznych antagonizmów pomiędzy dziećmi z rodzin żydowskich i

katolickich. Chociaż miasto było w 95 procentach zamieszkane przez Żydów, to tylko połowę uczniów w

szkole stanowiły dzieci żydowskie. Drugą połowę stanowiły dzieci katolickie z okolicznych wiosek" (T.T.

Blatt "Z popiołów Sobiboru", Włodawa 2002). Połowa dzieci żydowskich chodziła do prywatnych szkół

wyznaniowych (tam polskich dzieci nie było). W szkołach publicznych proporcje były więc wyrównane, ale

to dzieci polskie czuły się w Izbicy obco, pochodziły bowiem z okolicy, nie były miejscowe.

W opowieści Białowicza nie ma miejsca na opis tego, co działo się po wkroczeniu Sowietów po 17 września

1939 r. i udziale miejscowych Żydów w sowieckiej milicji. To zresztą stała tendencja "czyszczenia pamięci"

ze wszystkiego, co dziś jest niewygodne. Mamy jednak do czynienia z fałszowaniem historii. Jest praktycznie

tylko jedno zdanie o sytuacji po ustąpieniu Sowietów (te tereny zostały oddane, na zasadzie porozumienia,

Niemcom): "Niektórzy Polacy mścili się na Żydach, ponieważ wielu z nich pomagało Rosjanom w okresie,

kiedy okupowali miasto" (s. 53). Tyle i tylko tyle - żadnych szczegółów.

Po ucieczce z Sobiboru

W 1943 r. Białowicz był więźniem obozu w Sobiborze. 14 października 1943 r. wybuchł tam bunt i około 300

Żydów uciekło, wśród nich autor. Opis tego, co działo się z nim później, to - jeśli wszystko przyjąć za prawdę

- po prostu horror. Ale nie wszystko z tego okresu jego dziejów wydaje się prawdziwe. Dlaczego?

"Po trzech godzinach marszu spotkaliśmy grupę dziesięciu polskich partyzantów, w tym dwie kobiety.

Oddział był dobrze uzbrojony, mieli broń i amunicję. Zorientowaliśmy się, że jesteśmy w bardzo delikatnej

sytuacji. Mogli nam pomóc przetrwać, ale też mogli nas zabić za to, że jesteśmy Żydami lub z powodu

posiadanych przez nas pieniędzy i innych wartościowych rzeczy" (s. 211). Tu również istotna była rola

wydawnictwa i osoby odpowiedzialnej za opracowanie wspomnień. Czy polska partyzantka kierowała się

ideologią nazistowską, o czym świadczą kategoryczne stwierdzenia autora, że "mogli nas zabić za to, że

jesteśmy Żydami"? Aż prosi się o ustalenie, jakie polskie oddziały partyzanckie działały w tej okolicy w

październiku 1943 r., dobrze uzbrojone i mające w swych składach kobiety (co było przecież niezwykłą

rzadkością).

To jednak nie koniec bardzo ponurych rozważań Białowicza: "Porozmawiali ze sobą i zaproponowali, abyśmy

się do nich przyłączyli. Kto jednak wie, czego naprawdę chcieli? Może potrzebowali trochę więcej czasu, by

zdecydować, jak bez użycia broni nas obrabować i zabić, tak aby nie zwracać niczyjej uwagi" (s. 211). Tak się

jednak nie stało, "polscy naziści" mieli widocznie jeszcze jakieś skrupuły. Zamiast tego "nauczyli nas

www.radiomaryja.pl

Strona 3/9

background image

strzelania i zakładania min. Wkrótce sami staliśmy się żołnierzami. Nasze pierwsze zadania polegały na

zakładaniu min przy szlakach kolejowych" (s. 212). Widocznie to takie proste jak na hollywoodzkich filmach

- wystarczyło założyć "minę" i niemieckie pociągi co chwila wylatywały w powietrze. Aż dziw, że przy takim

natężeniu kolejowej dywersji jakikolwiek niemiecki transport docierał na front wschodni...

Polacy jednak nie byliby sobą, aby - mimo wysługiwania się Białowiczem i grupką jego towarzyszy oraz ich

niewątpliwej przydatności w oddziale - nie wrócili do początkowych pomysłów zamordowania "swoich"

Żydów: "Kilka tygodni minęło bez większych problemów. [...] W nocy wysłali nas na tory kolejowe, żebyśmy

założyli miny. [...] Kiedy szliśmy w stronę torów, zaczęli do nas strzelać. Uciekliśmy, ratując życie" (s.

212-213). Zatrzymajmy się nad tym fragmentem opowieści. Białowicz miał wówczas 16, może nawet tylko

14 lat (co jest bardziej prawdopodobne). Dostał (tak jak jego koledzy) broń i amunicję, niezwykle łatwo

opanował sztukę wysadzania pociągów (ciekawe, po co Polacy szkolili w Wielkiej Brytanii cichociemnych i

zrzucali ich do kraju w celu dokonywania dywersji, skoro w okupowanej Polsce nie brakowało takich

zdolnych Białowiczów?). Przez kilka tygodni był pełnoprawnym, a nawet szczególnie wyróżnianym

partyzantem. I nagle Polacy z tego oddziału zechcieli jednak pozbawić ich życia, ale w sposób praktycznie

niewykonalny - po ich udaniu się na kolejną akcję, strzelając do nich z daleka... Bardzo to wszystko

skomplikowane, jak cała opowieść. Kto chce, niech wierzy.

Późniejsze losy Białowicza to ukrywanie się u różnych polskich gospodarzy. Autor nie zaniedbuje żadnej

okazji, aby wszędzie dodać jakieś akcenty propolskie: "sąsiedzi lub Niemcy mogli ich wszystkich zabić" (s.

216). Przecież nikt nie zakwestionuje, że mogli, prawda? A chcieć, to móc. I ciekawa jest kolejność: sąsiedzi

(czyli Polacy) lub Niemcy. "Szybko odkryliśmy, że starsi synowie pana Mazurka [u którego ukrywał się

Białowicz - przyp. L.Ż.], Józef i Stanisław, należą do lokalnego oddziału Armii Krajowej. Nabraliśmy obaw,

czy nas nie zdradzą. Słyszeliśmy, że mimo posiadania wspólnego wroga - Niemców - niektórzy Żydzi zostali

zabici przez członków AK, czy to z powodu antysemityzmu, czy w wyniku podejrzeń o sympatie

prosowieckie" (s. 217). Uznał jednak dobrodusznie, że "synowie nie będą narażać rodziców, co miałoby

miejsce, gdyby wydali nas Niemcom lub sąsiadom" (s. 217). Po prostu urocze rozważania, prawda? Tylko

ewentualna krzywda ich rodziców powstrzymała tak krwiożercze instynkty synów.

Prześladowany funkcjonariusz UB

Jeśli ktoś myśli, że po wejściu Armii Czerwonej wszystko się uspokoiło, jest w wielkim błędzie. Białowicz

wraz z innymi ocalonymi Żydami udał się do Zamościa. Tam "szybko się dowiedzieliśmy, że około

dwudziestu pięciu Żydów mieszka razem w budynku byłej szkoły, zwanym Domem Pereca [...]. Pewnej nocy

do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, ktoś, rozbijając szybę, wrzucił jakiś przedmiot. Słysząc brzęk

tłuczonego szkła, spojrzałem i zobaczyłem, że po podłodze, jakieś siedem metrów ode mnie, coś się toczy.

www.radiomaryja.pl

Strona 4/9

background image

Wszyscy krzyknęliśmy: 'Granat' i jak najszybciej wypadliśmy z domu na podwórko. Szczęśliwie granat nie

wybuchł, inaczej wszyscy zostalibyśmy zabici lub ranni" (s. 225-226).

Opowieść przerażająca, jeśli taki fakt miał w rzeczywistości miejsce. Co do wiarygodności tej opowieści

można mieć jednak duże wątpliwości, ponieważ Białowicz zapomniał o jednym niezwykle istotnym

szczególe, który on uznał widocznie za niezbyt istotny i całkowicie go pominął. Cóż to za fakt? Otóż był on

wówczas funkcjonariuszem... Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Zamościu. Czy to

doprawdy nic nie zmienia?

Przytoczmy jeszcze dwie opowieści autora z okresu powojennego. Pierwsza to jego wizyta w rodzinnej

Izbicy: "Kiedy zbliżyłem się do wzgórza dróżką wiodącą do otwartej bramy, zauważyłem, że w moją stronę

biegnie jeden z dawnych szkolnych kolegów. W prawej ręce trzymał rewolwer. Był katolikiem, którego nie

znałem zbyt dobrze. Teraz wyglądał jak oszalały. Zacząłem jak najszybciej biec w kierunku posterunku

policji, znajdującego się pół kilometra dalej. Spodziewałem się, że teraz będzie to siedziba rosyjskich władz

wojskowych. Chłopak rzucił się w pościg, ale ja byłem od niego szybszy". Znowu opowieść jak z Hollywood.

Napastnik był kolegą ze szkoły, dał się rozpoznać, gonił autora z bronią w ręku. Ale jej nie użył... W tamtym

czasie za samo posiadanie broni groziła kara śmierci i była wykonywana! Nie wiemy, co się stało z

napastnikiem, i dlaczego tak się na Białowicza uwziął. Może ten przyjechał w mundurze UB?

Opowieść druga dotyczy akcji polskiego podziemia, którą autor przeżył tylko cudem: "Do Lublina

pojechaliśmy autobusem. Tuż przed przyjazdem na miejsce nasz autobus został zatrzymany przez jakiś

nieregularny polski oddział. Autobusy jadące przed nami także zatrzymano. Wychylając się przez okno,

zobaczyłem, że z pojazdów są wyprowadzani ludzie, którzy wyglądali na Żydów. Zastrzelono ich. Nie

wiadomo dlaczego, nikt nie podszedł do naszego pojazdu i po około dziesięciominutowym oczekiwaniu

pozwolono nam jechać dalej" (s. 233).

I na koniec coś specjalnego - po wyjeździe z Polski Białowicz przez jakiś czas przebywał na terenie

okupowanych Niemiec: "Warunki panujące w tych obozach nie były idealne - niektóre ulokowano w

miejscach byłych nazistowskich obozów Dachau i Bergen-Belsen - ale przynajmniej nie zdarzały się tam

antysemickie akty przemocy, powtarzające się w Polsce i innych miejscach" (s. 239). Lepiej było w dawnym

obozie koncentracyjnym niż w Polsce? Taka Polska nie miała zatem prawa przetrwać, oddanie jej w pacht w

celu reedukacji Stalinowi i sowieckim komunistom było więc i tak niezwykle humanitarnym rozwiązaniem.

Co polski uczeń wiedzieć powinien?

Na podstawie opowieści Białowicza polscy uczniowie muszą odpowiedzieć na różne pytania, co ma dać im

"wiedzę" o okresie okupacji. Oto przykłady.

"Cele sformułowane w języku ucznia:

www.radiomaryja.pl

Strona 5/9

background image

1) Na przykładzie losów Philipa 'Fiszela' Bialowitza dowiem się, jakie postawy wobec Żydów prezentowali

sprawcy i świadkowie Zagłady. 2) Na podstawie relacji poznam, jak wyglądało życie codzienne Żyda na

terenie okupowanej Polski. 3) Będę potrafiła/potrafił wyjaśnić przyczyny emigracji Żydów w czasie wojny i

po wojnie".

Życie po Sobiborze

- Jak zmieniła się sytuacja bohatera po ucieczce z obozu? - Jak, w stosunku do okresu przed pobytem w

obozie, wyglądały stosunki z nie-Żydami? - Kim były spotkane przez ocalałych z obozu osoby?".

Takie (i podobne) programy, nazywające się "krzewieniem tolerancji", przerabia się obecnie w polskich

szkołach. Co ma być celem takich lekcji? Tu każdy Czytelnik, szczególnie rodzic dzieci w wieku szkolnym,

powinien sam sobie odpowiedzieć. Trudno przecież nazwać to lekcją historii, jeśli nie ma żadnej krytycznej

konfrontacji takich opowieści z powszechnie znanymi faktami. Ale kto ma to konfrontować i pilnować, aby

uczono przede wszystkim prawdy, aby ideologia - choć inaczej nazwana niż onegdaj - nie dominowała

szkolnych programów? Wpływ rodziców na szkołę jest obecnie tak naprawdę minimalny. Tam, gdzie są

protesty, rodzice są piętnowani. Można o tym poczytać choćby w "Gazecie Wyborczej" (z 11 grudnia 2008 r.).

Artykuł "Krzewią tolerancję wśród gimnazjalistów" pokazuje, jak działa jeden z takich programów:

"- Do naszego gimnazjum uczęszczają dzieci różnych narodowości, wyznań, o różnym kolorze skóry czy z

małżeństw mieszanych narodowo. Inność budzi zaciekawienie - tłumaczy Małgorzata Brzózka,

wychowawczyni dwóch klas biorących udział w warsztatach z gimnazjum nr 47 przy ul. Grenady 16 na Woli.

Żeby młodzież z gimnazjum mogła uczęszczać na zajęcia, potrzebna była zgoda rodziców. - W moich klasach

zgodzili się wszyscy, ale wiem, że w innej 10 rodziców zgody nie wydało. Nie wszyscy są otwarci, dlatego

takie programy są potrzebne - mówi Małgorzata Brzózka.

[...] Na zajęciach młodzież odgrywa scenki, podczas których musi zareagować na różne objawy nietolerancji

lub wcielić się w osobę szkalowaną lub piętnowaną. - Dzięki temu młodzież może przełożyć wiedzę szkolną

na praktyczną. Czasami widownia podpowiada, jak rozwiązać sytuację - opisuje Anna Ciszewska, jedna z

edukatorek. Efekty pracy na zajęciach plastycznych i fotograficznych zostaną zaprezentowane na wystawie".

Wybijanie nietolerancji z uczniowskich głów

Od wojny i okupacji minęło kilkadziesiąt lat. Świadków tych wydarzeń już prawie nie ma w polskich domach.

Rodzice - zabiegani i zajęci coraz bardziej tylko sobą - zostawiają edukację swych dzieci szkole.

Uzupełnieniem są telewizja, internet i gry komputerowe. Nawet jeśli któryś z uczniów zdołałby się przebić

przez gmatwaninę opowieści Białowicza i skonfrontować je krytycznie z dostępnymi źródłami, nie ma szans

www.radiomaryja.pl

Strona 6/9

background image

w bezpośrednim starciu z nauczycielem oraz "edukatorem/edukatorką". To edukator realizuje przecież

program szkolny i stawia określone wymagania uczniom, wynikające z narzuconych odgórnie programów. I to

on stawia oceny. Po co więc ryzykować? Po co się narażać? Tym bardziej że zbyt dociekliwy uczeń, który

zacznie stawiać trudne pytania, nie uzyska znikąd pomocy. Pozostaje więc sam, bezradny i pozbawiony

łatwego dostępu do wartościowych, ale innych źródeł na ten temat. Nie pomoże mu dom, w którym coraz

mniej jest książek, nie dotrze do bezpośrednich świadków historii, którzy mogliby mu coś więcej powiedzieć.

Nie ma w Polsce społeczeństwa obywatelskiego, różnorodnego i mogącego wyciągnąć pomocną dłoń,

udostępniającego alternatywne podręczniki i źródła historyczne, wolne od obciążeń, wykazanych powyżej.

A szkoła cały czas robi swoje: "Już dzieci w szkole uczą się nietolerancji. Później stereotypy te tylko się

utrwalają. Aby je zwalczać, trzeba rozpocząć pracę wychowawczą wśród najmłodszych" - poucza w "GW" (z

5 marca br.) Władysław Bartoszewski (zwany tam "profesorem"). Mówił to podczas promocji materiałów

edukacyjnych, które przygotowano "przy współpracy Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka

OBWE oraz Dom Anny Frank w Amsterdamie. [...]

Pakiety wydano w kilku wersjach językowych, a przygotowali je eksperci z siedmiu krajów. Pierwszy z

zeszytów poświęcony jest historii antysemityzmu w Europie, drugi ciągłym zmaganiom z antysemityzmem,

trzeci dotyczy problemu uprzedzeń i stereotypów".

Czy ten trzeci dotyczy czegoś innego niż antysemityzm? Pewnie też nie. A czy to są jedyne przypadki

uprzedzeń i stereotypów, z którymi spotyka się (lub spotka się) młody Polak we współczesnym świecie?

Opowieści Białowicza co najwyżej nauczą go nienawiści do własnego kraju i własnych przodków. Co zrobi,

jak trafi na inne tego typu opowieści wynikające z... uprzedzeń i stereotypów dotyczących polskiego

społeczeństwa? Nic, bo będzie już do tego odpowiednio przygotowany w szkole. A jaka jest siła szkolnej

(anty)edukacji, możemy zaobserwować na przykładzie żywotności seriali "Stawka większa niż życie" czy

"Czterech pancernych i psa". Dla wielu ówczesnych uczniów (z lat 60. XX w.) był to podstawowy, a może i

jedyny kontakt z polską historią i taki wśród nich pokutuje do dziś.

Nie tylko Białowicz...

Opowieści Białowicza, tak usilnie promowane w szkolnych programach "edukacyjnych", to nie jedyne tego

typu historie przesiąknięte fałszywymi stereotypami i uprzedzeniami, pozbawione szerszego kontekstu,

niekonfrontowane z innymi, dostępnymi źródłami, o znacznie większej wiarygodności. Tym, którym

opowieści Białowicza nie wystarczą, polecam na przykład książkę dr. Tobiasza Cytrona "Dzieje zbrojnego

powstania w Getcie Białostockim" (Tel Awiw, 1996). Ten autor promuje historię polsko-żydowską tamtych

lat w podobnym duchu:

"Oddział 'Białe Kożuchy' założony został przez grupę krzepkich, śmiałych i nie znających strachu chłopców z

www.radiomaryja.pl

Strona 7/9

background image

Białegostoku. [...] Trudno było zaliczyć ich do ludzi wyjątkowo moralnych i uczciwych, nie zawsze byli w

zgodzie z obowiązującym w przedwojennej Polsce kodeksie karnym. Nie przeszkadzało im to jednak być

dobrymi Żydami i jednym z ich haseł było: pomoc Żydom - zawsze i wszędzie. [...] prowadzili samodzielną,

niezależną politykę i nigdy nikogo się nie radzili. Prowadzili nawet tajne pertraktacje z miejscowym, raczej

niezbyt przychylnym Żydom oddziałem AK, od którego dostali broń. 'Białe Kożuchy' dowiedziały się jednak

przypadkiem, że ów oddział AK zamierza ich zlikwidować. [...] wystarczyło to, by po oddziale AK nie

pozostał nawet ślad. Żyda należy szanować - powiedzieli, bez dalszych komentarzy". Mamy tu niewątpliwy

opis zbrodni na ludziach, którzy przyszli im z pomocą, dając to, co wówczas było najcenniejsze, czyli broń.

Wystarczyło jednak bezpodstawne podejrzenie, aby darczyńców po prostu zamordować. I czym tu się

chwalić?

Nie mniej ciekawych rzeczy dowiadujemy się od Cytrona o powstaniu w getcie białostockim: "Dzięki pomocy

Niemców powstańcy w getcie i partyzanci dostawali broń, fałszywe dokumenty, kennkarty, a niejednokrotnie

również miejsce schronienia w czasie łapanki. Wspomniani Niemcy udzielali również moralnego wsparcia

partyzantom [żydowskim - przyp. L.Ż.] w lasach. Powstańcy i partyzanci popadali niejednokrotnie w trudne

sytuacje, z których wyjść mogli tylko dzięki pomocy owych Niemców" (s. 71). Skoro Niemcy dawali broń i

udzielali Żydom wszelkiego wsparcia, a we wrogim, czyli polskim otoczeniu popadali Żydzi w "trudne

sytuacje", to czas na wyciągnięcie wniosków. Powinny być one tym mocniejsze, im więcej z tej książki

zdołamy skorzystać. Na temat tego, co się działo w Polsce po wojnie, Cytron ma podobne wizje, jak

wspomniany wyżej Białowicz: "Setki Żydów - kobiety, mężczyźni i dzieci - zginęły już pod koniec wojny.

AK-owcy szaleli wszędzie, na drogach, w pociągach. Zatrzymywali jadące pociągi, wyprowadzali z nich

Żydów i strzelali do nich. Zdarzało się, że wdzierali się do żydowskich mieszkań i zabijali na miejscu

wszystkich mieszkańców" (s. 79).

Taką literaturą zachodni czytelnicy karmieni są od kilkudziesięciu lat, zatem osławione "polskie obozy

zagłady" to przy tym po prostu drobiazg. Teraz jednak ta literatura jest masowo wydawana w Polsce (co

potwierdza niedawna dyskusja nad dziejami grupy braci Bielskich w Puszczy Nalibockiej). Co więcej, na ogół

takie pozycje są dotowane przez polskie instytucje państwowe, wychodzą więc w znacznej części za nasze

pieniądze. Na książki bardziej poważne i rzetelne tych środków nie starcza, zresztą, po co robić zamęt i na ten

sam temat wydawać rozbieżne rzeczy? Wystarczy jednomyślność, bo przecież tylko ta służy krzewieniu

tolerancji...

Straszne dzieje po 1989 roku

W jakim kraju żyjemy po 1989 roku? Co się w nim zmieniło i czy były to zmiany korzystne? Na ten temat

Polacy toczą spór od dwóch dziesięcioleci. Niepotrzebnie, znalazłem bowiem ciekawą i bardzo oryginalną

www.radiomaryja.pl

Strona 8/9

background image

wykładnię tych zmian zamieszczoną w poważnej książce, wydanej przez poważną instytucję, w dodatku

dotowanej z budżetu państwa:

"Po zmianie ustroju w 1989 r. w Polsce popadłem ponownie w lęki i rozdwojenie jaźni. [...] Żyję jak niektórzy

Żydzi w czasie okupacji na aryjskich papierach. Boję się swego otoczenia. Nie ujawniam swego pochodzenia.

Przyczyną jest legalizacja partii skrajnie nacjonalistycznych, głoszących oficjalnie antysemityzm. Uznano za

bohaterów narodowych żydobójców spod znaku NSZ. Brak odpowiedniej reakcji ze strony władz

państwowych, mediów oraz światłej części ludzi nauki i kultury polskiej jak i władz kościelnych. [...]

Obecnie coraz częściej odczuwam lęk przed zwycięstwem prawicy nacjonalistycznej. [...]

W ogóle czuję się dziś tak, jak w punkcie wyjścia niniejszych wspomnień, kiedy to chłoptasie z Hitlerjugend,

SS i różnych Sonderkommando, zaczynali swoje dzieło wprowadzania w okupowanej Polsce nowego ładu w

Europie" (Izydor Landersdorfer "Na liście Schindlera", w: "Losy żydowskie. Świadectwo żywych", pod red.

Mariana Turskiego, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej,

Warszawa 1999, s. 202).

A więc mamy teraz w Polsce to, co stało się we wrześniu 1939 r. - z tą tylko różnicą, że "chłoptasie z

Hitlerjugend, SS i różnych Sonderkommando" zastąpieni zostali członkami obecnie działających partii

politycznych. Po co więc nam jakaś powolna edukacja w zakresie krzewienia tolerancji? Czy będzie

skuteczna? Ironicznie można powiedzieć, że tu potrzebna jest zdecydowana, jednoznaczna międzynarodowa

akcja, polegająca na przymusowej i brutalnej denazyfikacji polskiego społeczeństwa, bo jak widać, 45-letnia

lekcja, dawana nam przez postępowych i tolerancyjnych komunistów sowieckich i ich agentury - jeszcze nie

przyniosła oczekiwanych wyników.

www.radiomaryja.pl

Strona 9/9


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Co słychać Polskie Towarzystwo Tatrzańskie Zarzd Główny compressed(1)
Koncepcja pracy licencjackiej - czyli co ma tam byc, Studia
Scenariusz imprezy ekologicznej Co tam zimą w lesie słychać, Przyroda i ekologia
Tomasz Lisowski, Ideografizacja polskiego pisma a interpretacja historycznojęzykowa, czyli co wiemy
SZCZĘŚLIWY TEN CO UKOCHAŁ, WYPRACOWANIA J.POLSKI
Obiad z 27 dań, czyli co jadali papieże i święci
Jak zostać wziętym trenerem, czyli jak zarabiać na prowadzeniu szkoleń
Co tam jest, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
SEX czyli co nakręca facetów, smieszne teksty
Camel milk czyli co mleko wielbłąda robi dobrego dla mojej skóry
J. Bor - Formy wypowiedzi w programie języka polskiego szkole podstawowej i średniej, Dydaktyka
Ukryty program, "Ukryty program" to wszystko, czego uczniowie uczą się, co poznają i czego
Co to są i o co walczą Legiony Polskie ulotka
ftp czyli co i jak ppt
FMS laborki itd czyli co na laborkach, Automatyka i Robotyka, Semestr 5, ZMiSW, kolos lab
egzamin W stronę kompetencji. Zadania języka polskiego w szkole podstawowej, metodyka nauczania języ

więcej podobnych podstron