TRUCIZNA DUSZY
B
ARBARA
U
ZNAŃSKA
Pomór spadł na miasto jak grom z jasnego nieba. Straszna wieść szybko dotarła nie tylko do
wszystkich zakątków Hrabstwa, ale i do ościennych krajów. To było naprawdę coś niesamowitego.
Oczywiście zielony kolor aury opisano już prawie dwieście lat temu, jednak dlaczego dysponujący nim
potężny mag miałby zrobić coś takiego? Poza tym ludzie ze Zdolnościami na wysokim poziomie szybko
stawali się osobami publicznymi, tymczasem nikt nie potrafił wskazać ewentualnego sprawcy tragedii.
Agnus Daphoe z powagą popatrzył na zebranych.
— Zaufanie przepowiedniom srebrnych nie jest sprawą wiary. To kolor jak inne. A co do
własnych Zdolności nie zgłaszamy chyba wątpliwości?
Najlepsi magowie Gildii nie mogli zrobić nic innego, niż niechętnie przytaknąć.
— Srebrne dziecko, które pozyskałem w Zirrconium, mówi wyraźnie: rodzaj ludzki
rozwija się niewiarygodnie szybko. Niebawem to, co my potrafimy, może okazać się
niczym.
Nawet gdyby Daphoe nie był telepatą, mógłby teraz z łatwością odgadnąć ich myśli.
Obawialiście się tego, ale woleliście chować głowy w piasek, pomyślał i uśmiechnął się
pod nosem.
— Ile lat ma ta wieszczka?
— Siedem. — Wzruszył ramionami. — Ale to nie powód żeby lekceważyć jej słowa.
Musimy przygotować się na zmiany. Wkrótce pojawią się magowie z nowymi
Zdolnościami.
— Czy to nam zagraża?
— Zapewne. — Zakpił. — A teraz, skoro przekonaliście się, że miałem rację,
posłuchajcie mojego planu. Sądzę, że okoliczności nie pozostawiają nam wielkiego
wyboru.
• • •
Pomór spadł na miasto jak grom z jasnego nieba. Straszna wieść szybko dotarła nie tylko
do wszystkich zakątków Hrabstwa, ale i do ościennych krajów. To było naprawdę coś
niesamowitego. Oczywiście zielony kolor aury opisano już prawie dwieście lat temu,
jednak dlaczego dysponujący nim potężny mag miałby zrobić coś takiego? Poza tym
ludzie ze Zdolnościami na wysokim poziomie szybko stawali się osobami publicznymi,
tymczasem nikt nie potrafił wskazać ewentualnego sprawcy tragedii.
Ivnebrall rozmyślał nad tą zagadką, gnając co koń wyskoczy do Zirrconium. Mijało już
dwanaście godzin od zdarzenia i wkrótce odczytanie śladów graniczyłoby z cudem. Miał
nadzieję, że któryś zespół znajdował się bliżej; że ktoś zdąży.
I wtedy wierzchowiec okulał. Tropiciel mógł go wymienić na następnej poczcie, ale
znajdował się — cóż za zbieg okoliczności — akurat w połowie drogi między dwoma
punktami. Kiedy dotarł do wsi, w której spodziewał się dostać nowego pocztowca,
okazało się, że jedyny koń, którego akurat nie używał żaden goniec, czymś się zatruł. Z
gospodarzami nie poszło lepiej: wszyscy jak nie pożyczyli to pogubili wierzchowce, a
może po prostu kłamali. Wymachiwanie medalionem Gildii nie zdało się na nic. Jedynym
rozsądnym wyjściem wydawało się przeczekanie w gospodzie. Ostatecznie Ivnebrall
dotarł w pobliże Zirrconium dwadzieścia dwie godziny po pomorze, nie mając większych
nadziei na znalezienie czegokolwiek. Już dawno zapadła głęboka noc, ale nawet o tej
porze gościniec nie powinien być tak całkowicie pusty, ...wymarły.
Znajdował się już niecałe pół kilometra od bram, kiedy po raz pierwszy usłyszał w głowie
obcy głos...
Zatrzymaj się! Miasto jest skażone. Czy jesteś tropicielem?
— Pokaż się! — Zawołał, bezskutecznie próbując cokolwiek dojrzeć i jednocześnie
walcząc ze zdezorientowanym koniem.
JESTEŚ tropicielem. Gildia cię tu przysłała.
— To chyba naturalne, że zajmujemy się tą sprawą. Hrabia prosił nas o zbadanie...
Usłyszał wybuch śmiechu. Kobieta. Kilka metrów od traktu. Zeskoczył, ale natychmiast
go powstrzymała.
Zostań, gdzie jesteś. Gdybym chciała, żebyś mnie zobaczył, nie chowałabym się w
krzakach. Dobrze. A teraz porozmawiajmy. Nie masz po co tak się spieszyć do miasta,
chyba że po śmierć.
Wdrapał się z powrotem na koński grzbiet i ruszył przed siebie.
Stój!
— Dość tych żartów. Mam zadanie. Jeśli będziesz przeszkadzać... Chyba nie należysz do
Gildii? Masz ochotę się z nią zapoznać? Odczytałem już twój wzór i rozpoznam cię
wszędzie.
Nie strasz mnie. Poza tym mówię ci, że jedziesz tam na własną zgubę.
— Cholera jasna, nie pouczaj mnie! Jeśli nie ma tam już maga, to nie ma też aury, co
zatem miałoby mnie zabić? Sugeruję przestudiować choć jedną księgę, zanim zaczniesz
się bawić Zdolnościami!
Popędził wierzchowca, który nieoczekiwanie stanął dęba. Zaskoczony Ivnebrall wypadł z
siodła. Przez kilka sekund, po spotkaniu z ziemią, bał się poruszyć. Jeśli coś sobie złamał,
to nie chciał się o tym dowiedzieć. Usłyszał szelest, potem kroki.
— No, dalej. Nic ci nie jest. Wstań.
Poczuł narastającą wściekłość. Ignorując ból, zerwał się na nogi i zacisnął dłonie w pięści.
Naprawdę miał ochotę komuś przyłożyć. Widok przeciwnika w sekundę go rozbroił.
Telepatka była drobna, znacznie niższa od niego i najwyraźniej sama. Oblicze ukrywała
pod kapturem.
— Czego ty chcesz, kobieto?
— Wytrop go dla mnie.
Uzdolniona wariatka. Zapewne w szoku — zdecydował. Bardzo starając się zachować
spokój, przejechał dłonią po twarzy, co nie okazało się dobrym pomysłem. Umazana
błotem rękawica zostawiła smugi brudu.
— Pozwól. — Z kieszeni płaszcza wydobyła chusteczkę.
Odtrącił jej rękę.
— Przeklęte zwierzę. — Mruknął, szukając wzrokiem konia. Słabe światło gwiazd
niewiele pomagało. Otrzepując ubranie, zaczął iść w stronę miasta. — Wracaj do domu,
panienko. Jeśli tylko przestaniesz mi przeszkadzać, zrobię wszystko, żeby znaleźć...
— Posłuchaj mnie nareszcie, idioto! Gildia posłała cię na śmierć. Nie można się jeszcze
zbliżać do Zirrconium. Zresztą nie tam powinieneś szukać, ale w starej warowni na
wzgórzu. Przebywał tam przez kilka dni mag fioletu...
— Twój kolega?
— ...razem z zielonym. Uważam, że sprawca pomoru został do tego zmuszony.
Syknął i złapał ją za ramiona, celowo troszkę zbyt mocno.
— No, teraz ty posłuchaj. Wygadujesz bzdury. Daj mi spokój, albo naprawdę źle się to dla
ciebie skończy. Idę do miasta. Tam nic groźnego się już nie dzieje, za to z każdą minutą
zacierają się ślady. Muszę się spieszyć, a ty musisz się leczyć. Dobranoc.
Narzucił dobre tempo i stawiał długie kroki, ale to jej nie zniechęciło. Trzymała się z tyłu
i milczała, jednak uparcie szła za nim. Kilka razy musiał walczyć z chęcią odwrócenia się.
Nie potrafił stwierdzić, czy próbowała go w ten sposób zatrzymać. Nie miał wielkiego
doświadczenia z fioletowymi. W pewnym momencie stwierdził, że został sam i wkrótce
natknął się na strażników. Medalion wymownie zalśnił w świetle pochodni.
— Taak... Dobrze by było, żeby Gildia dorwała tego sukinsyna. — Warknął oficer.
— Czy ktoś już przybył?
— Owszem, jedna tropicielka. Z tego co wiem, rozłożyła ją ta sama choroba, co całą
resztę. Ci, którzy jeszcze żyją, są w lecznicy, piętnaście kilometrów na zachód.
— Na pewno ta sama choroba? — Ivnebrall przypomniał sobie ostrzeżenia nieznajomej i
nagle poczuł się dość niepewnie.
Strażnik wzruszył ramionami.
— Pan też nieszczególnie wygląda. — Zauważył złośliwie.
— Koń mnie zrzucił. Gdybyście go zobaczyli...
— Jasne. — Zapewnił z entuzjazmem świadczącym, że nie pofatygowałby się, żeby
złapać zwierzę, nawet gdyby samo próbowało mu wcisnąć lejce w dłonie.
— Nie macie tu wielu ludzi.
— Jeśli jest jakaś korzyść z całej sprawy, to taka, że wytruła się większość szabrowników.
— Zarechotał. — Tak po prawdzie, to hrabia bardziej nas potrzebuje w stolicy. Nie
wyobraża pan sobie, co tam się teraz wyprawia.
Tropiciel ruszył ku bramom miasta. Niesamowita cisza aż grała w uszach.
Mijał właśnie ruiny jakiegoś dawno spalonego budynku, kiedy zza jedynej pozostałej
ściany wyszła fioletowa magini.
— W porządku. Z tej odległości powinieneś już coś zobaczyć. — Powiedziała stanowczo.
Ogarnęło go dziwne, bardzo nieprzyjemne uczucie. Nagle stwierdził, że po prostu musi
posłuchać. Nie zamierzał robić trudności, przecież po to przyjechał. Usiadł na środku
drogi i zamknął oczy.
Z ciemności powoli zaczęły wyłaniać się niewyraźne szare kształty, niepodobne do
migotliwych, srebrnych reprezentacji żywych istot. Miasto zamieszkiwały teraz gasnące
widma. Było ich nieprawdopodobnie wiele. Do Ivnebralla w końcu dotarło, że miał przed
sobą obraz śmierci całego wielkiego Zirrconium. Najdziwniejsze, że ludzie ci
najwyraźniej umierali w różnym czasie. Obok cieni właśnie odchodzących w nicość,
migotały całkiem jeszcze wyraźne. Skoncentrował się, szukając jakiegoś wspólnego
wzoru. Śmiercionośna moc, która dotknęła mieszkańców, pozostawiła po sobie skazę
wpisaną w ich widma. Coś się jednak nie zgadzało. Piętno na starszych reprezentacjach
było nieco inne, ale one już się dopalały i wkrótce całkiem rozwiały. Czy to zresztą takie
istotne? Zadaniem tropiciela było odczytanie pozwalającego na identyfikację wzoru, a ten
— mimo drobnych różnic — niewątpliwie w każdym przypadku należał do tej samej
osoby.
Wymarłe miasto rozbłysło nagle złotymi iskrami.
...
— Co?... — Zaczął zdumiony mężczyzna, ale wizja natychmiast przepadła. Przez chwilę
siedział z głupią miną, mrugając oczami.
— Rusz się, musimy stąd znikać.
Zupełnie o niej zapomniał. Gdyby zawołał straże...
— Nieładnie. — Mruknęła. — Wolałabym tego uniknąć.
Stanęła tuż obok. Z łatwością mógłby ją złapać i osobiście donieść na posterunek.
Niestety, ogarnęła go niewytłumaczalna apatia. Nie miał siły nawet podnieść głowy.
— Przydałby się koń. — Powiedziała w przestrzeń, a potem kucnęła i — obróciwszy ku
sobie jego twarz — spojrzała w zamykające się oczy. — Bądź rozsądny. Sam słyszałeś,
co przytrafiło się twojej koleżance po fachu. Ratuję ci skórę.
— Skąd taka troska? — Zdobył się na ironię, mimo że zaczynało mu się kręcić w głowie.
— W ogóle mnie nie słuchasz. Niewiarygodne. Przecież mówiłam, że chcę, żebyś go
znalazł. Tyle, że nie tu powinieneś zacząć poszukiwania.
Ivnebrall dostał ataku mdłości, skronie pulsowały tępym bólem. Magini chyba
zorientowała się, że przesadziła, bo wrażenie nieznośnego ciężaru nieco zelżało. Tropiciel
skupił myśli i zdołał się rozejrzeć, chociaż przez chwilę widział tylko mozaikę ciemnych i
jasnych plam. Kobieta wypatrywała czegoś w ciemnościach, ale wiedział, że jednocześnie
bacznie go pilnuje, co nie było zbędną ostrożnością. Gdyby ocenił, że ma jakąkolwiek
szansę ją zaskoczyć, spróbowałby ją ogłuszyć. Przeciągnęła strunę i zdawała sobie z tego
sprawę.
Tymczasem na trakcie zastukały kopyta.
Pięknie, to bydlę jest z nią w zmowie — pomyślał zgnębiony Ivnebrall.
Kolejne kilkadziesiąt minut przeżył jak we śnie. Owszem, kazano mu wsiąść na konia,
potem pomóc magini. Nie wywołało w nim to jednak żadnego buntu. Stał się obojętnym
obserwatorem. Nie interesowało go zupełnie, w jakim kierunku się udali. Zapomniał o
strażnikach, których z pewnością musieli mijać. Gdyby nie wyraźne polecenie, to nie
chciałoby mu się zsiąść, kiedy dotarli na miejsce. Może dlatego, że dla niego twierdza w
ogóle nie zaistniała. Chyba rzeczywiście wjeżdżali na jakąś górę i widział ciemne mury,
ale jakoś nie doszedł do wniosku, że to warownia.
Niespodziewanie, w jednej sekundzie, odzyskał trzeźwość umysłu. Stwierdził, że siedzi
— całe szczęście — na ziemi. Świat zawirował jak oszalały. Tropiciel dość długo borykał
się z absurdalnym, ale okropnym uczuciem, że jego czaszka nagle stała się zbyt ciasna.
Przez moment jego serce usiłowało wyrwać się z piersi. Zwinął się w kłębek, a potem
bezsilnie leżał, skupiając się na kontroli oddechu. Kiedy w końcu spróbował ponownie
usiąść, przyszło mu to z nienaturalnym wysiłkiem.
Kobieta czekała cierpliwie, aż się pozbiera. Obserwowała efekty swoich działań z
zaciekawieniem, ale także z zakłopotaniem.
— Strasznie źle to znosisz. Bardzo mi przykro. Zwykle nie spotykam się z tak
gwałtownymi reakcjami.
— Ja też. — Wychrypiał ze złością, ze zwieszoną głową ciężko opierając się na rękach.
— Nie chcę cię dręczyć, ale zrozum... Potrzebuję twoich usług.
— W takiej sytuacji normalni ludzie uciekają się do prośby. Nie wykręcają innych na
drugą stronę.
— Starałam się być miła. Gdybyś po prostu od początku mi uwierzył, nie doszłoby do
tego.
Skrzywił się, masując skronie.
— Nie jestem na wycieczce, tylko w pracy. Nie mam czasu na pogaduszki z okoliczną
ludnością, szczególnie opowiadającą bajki. Nie spodziewałaś się chyba, że potraktuję
twoje rewelacje poważnie.
Skwitowała to milczeniem. Podniósł wzrok.
Zaczynało już świtać. Coraz wyraźniej widział jej rysy, tym bardziej, że odrzuciła kaptur
na plecy. Miała lekko skośne, złotobrązowe oczy; twarz drobną i jakby trochę
zmizerniałą. Wyglądała na kruchą, na dodatek dość zmęczoną istotę. Ocenił jej wiek na
jakieś dziewiętnaście lat. Tym większa moja porażka — zakpił sam z siebie mężczyzna —
że nie jestem dla niej żadnym przeciwnikiem.
— Co teraz? — Zapytał, rozglądając się. Koń z ekwipunkiem stał nieopodal, szczypiąc
trawę. — Wcześniej nie chciałaś się pokazać. Teraz cię widzę. Zrobisz mi z mózgu
sieczkę, czy z lenistwa zwyczajnie zabijesz?
— Zaczynasz mnie denerwować. Wyglądasz na inteligentnego faceta, a jednak jakoś nie
potrafisz zrozumieć, co do ciebie mówię. Skup się. Jesteśmy pod twierdzą, w której
przebywał mag fioletu. To on pokierował sprawcą pomoru. Niestety, nie wiem, gdzie go
szukać. Czułam, że w Zirrconium zrobi się niebezpiecznie, dlatego oddaliłam się... i
zanim wróciłam, ich już nie było.
— Dlaczego mam wrażenie, że obserwowałaś ich od dłuższego czasu? — Zapytał. Jeśli
przeciągnąłby rozmowę, być może odzyskałby siły na tyle, żeby zadziałać. Na razie nie
był w stanie utrzymać się na nogach.
— Przede wszystkim zielonego. Gildia traktuje go jak zwierzątko do eksperymentów. Jest
bezwolnym narzędziem. Tak samo jak ty niedawno.
— Chyba przestałem lubić fioletowych.
— W ogóle chyba nie lubisz kobiet.
— Słucham?
— Kobiet, które potrafią cię do czegoś zmusić... Nieważne. Pospieszmy się. W warowni
są ludzie. Tu zagłada nie doszła. Nie chcę, żeby zaczęli się nami interesować. Do dzieła.
— Prędzej szlag mnie trafi.
Przez chwilę nie potrafiła wydobyć głosu.
— Możemy załatwić to inaczej. Jak wolisz. — Powiedziała w końcu z nieskrywaną
groźbą. Niewidzialna obręcz zaczęła zaciskać się na głowie tropiciela.
— Próbuj sobie na zdrowie. Ja ci nie pomogę.
— Jeszcze się nie przekonałeś...
— Jak zamierzasz mnie zmusić do skorzystania z daru, którego nie rozumiesz?
Świadomie już tego nie zrobię. Ty zaś nie umiesz kierować moimi Zdolnościami.
Poczuł się fatalnie. Nawet nie słyszał własnego jęku. Osunął się na ziemię.
— Nie zmienisz zdania?
Znów odetchnął swobodnie, ale nie miał siły otworzyć oczu.
— Teraz to i tak bez znaczenia... Mam dość...
Dostrzegła swój błąd i zaklęła. Ivnebrall chciał się uśmiechnąć, ale potrafił już tylko
zasnąć.
Carys patrzyła bezradnie, jak mężczyzna traci świadomość i nie mogła darować sobie
głupoty. Przecież widziała, jak go to niesamowicie męczyło. Nawet, gdyby się poddał, nie
wiadomo, czy zdołałby użyć Zdolności. Doprowadziła go do stanu kompletnej
nieprzydatności. Zaklinała los, by opóźnił przybycie choć jednego tropiciela na tak długo,
żeby zdążyła go zatrzymać, zanim pojedzie prościutko w objęcia śmierci. Udało się, a ona
co zrobiła? Najpierw wyszła na obłąkaną, potem zraziła go na tyle, że zdecydował się
zaatakować przy pierwszej okazji. Na koniec prawie swego niedoszłego sojusznika zabiła.
Błędnie założyła, że mężczyzna po części udaje. Sądziła, że próbuje w ten sposób
przekonać ją, by dała mu więcej swobody, osłabiła czujność. Jednak naprawdę nigdy nie
słyszała, żeby ktoś tak reagował. Przecież nie kazała mu, na Wieczne, wymordować
rodziny! Skąd aż taki bunt? Jego umysł odrzucał manipulację tak gwałtownie, że zaczynał
sam się niszczyć. I jeszcze objawy somatyczne!
Najgorsze, że miał słuszność. Wobec jego nadwrażliwości dyskretne sterowanie nie
wchodziło w grę. Bezpośrednie przejęcie kontroli nad Zdolnościami, których samemu się
nie posiada było niemożliwe. Może udałoby się go zwyczajnie zastraszyć? Tyle że wpadła
na ten pomysł troszkę zbyt późno, wpędziwszy go wcześniej w okropny stan. Poza tym
nawet, gdyby zdołała ocucić tropiciela, nie wiedziała, czym go zaszantażować.
— Na razie jedyne, co zyskałam, to wroga. — Szepnęła i skrzywiła się.
Nie tak to planowała... Och, właściwie chyba niczego nie przemyślała, skoro wszystko
wzięło w łeb! Co z tego, że wyjawiła mu prawdę? Dlaczego nie dopuściła możliwości, że
on po prostu nie uwierzy? Liczyła, że gdy tylko przyjrzy się śladom w warowni... Bez
sensu. Wszystko przez pośpiech. Stchórzyła. Za daleko wyjechała, a sprawy potoczyły się
zbyt szybko.
Nagle zrobiło jej się zimno. Nie czas na nerwy. Uspokój się. Uspokój...
Po godzinie Ivnebrall obudził się ze straszliwym bólem głowy. Zanim otworzył oczy,
zdążył zapytać samego siebie, ile wypił. Potem zobaczył siedzącą obok kobietę i wróciły
wspomnienia.
Carys wzrokiem badała mury warowni. Cienie pod oczami świadczyły o znacznym
zmęczeniu.
Wypatruje straży. Czyżby przez cały czas ukrywała przed nimi naszą obecność? —
Mężczyzna dostrzegł cień szansy. — Wkrótce zabraknie jej sił i zniknie magini fioletu.
Zostanie tylko bezbronna, słaba, wyczerpana dziewczyna. Z tym powinienem dać sobie
radę.
Mocno drgnęła, usłyszawszy, że się poruszył. Wielkie, bursztynowe oczy popatrzyły z...
obawą?
— Proszę cię, poszukaj tropu. Resztę wyjaśnimy sobie później, w spokojnym miejscu.
Przez chwilę milczał osłupiały. Potem wybuchnął dzikim, złośliwym śmiechem.
— Przestań.
...
— Czy wiesz, jak to zabrzmiało? Po tym wszystkim?
— Chcesz mi dać do zrozumienia, że popełniłam kilka błędów? Sama już do tego
doszłam.
— Kilka? — Warknął. — Cóż za wygodny eufemizm. Wszystko, co zrobiłaś było jedną
wielką pomyłką.
Wstał gwałtownie, narażając się na łupnięcie bólu, ale wściekłość wzięła górę.
— Trzeba płacić za swoje błędy, panienko.
Zerwała się z ziemi.
— Poczekaj... — Chciała coś tłumaczyć.
— Milcz. Jeśli natychmiast nie zamilkniesz, zacznę robić rzeczy nierozsądne.
Znieruchomiała zrezygnowana. Ivnebrall podszedł do konia. Schował się za nim i na
chwilę ukradkiem zamknął oczy. Potem, sprawdziwszy popręgi, wskoczył na pocztowca.
— Wsiadaj. — Wyciągnął rękę.
— Po co?
— Już! — Syknął.
— Aj... — Wyrwało się dziewczynie, bo między ich dłońmi przeskoczyła iskra.
— Radzę mocno się trzymać.
Pognał jak opętany. Po części wyładowując gniew, ale także dlatego, że nie mógł
pozwolić jej na odzyskanie sił.
— Co ty wyprawiasz? Dlaczego nawet nie spojrzałeś na ślady w warowni?! Dokąd
jedziemy? — Krzyczała mu do ucha, nie doczekała się jednak odpowiedzi. Zachowała
dość mocy, by wyczuć nastrój tropiciela i to ostatecznie zamknęło jej usta. Teraz on miał
przewagę; musiała uważać.
W szalonym pędzie okrążyli miasto, zachowując bezpieczną odległość.
— Wierzysz mi?! — Zawołała ze zdumieniem, ale ponownie została zignorowana.
Przezwyciężając narastające znużenie, koncentrowała się na utrzymaniu równowagi.
Przywarła do pleców Ivnebralla, nie zwracając żadnej uwagi na pokrywający jego ubranie
brud.
Kiedy dotarli na miejsce, było już zupełnie jasno. Carys zauważyła drogowskazy, więc
domyśliła się, o co chodziło tropicielowi. Nie przewidziała jednak, że kilkaset metrów
przed celem skręci do małego lasku otaczającego uzdrowisko i postanowi przywiązać ją
do drzewa. Zatrzęsła się z oburzenia.
— To bardzo kiepski żart!
— Stój spokojnie. — Przycisnął ją do pnia.
— Równie dobrze możemy jechać razem.
— Nie. Zamknij się wreszcie. — Poprosił słabym głosem.
— A jeśli ktoś mnie napadnie?
— Cóż. Może wykaże się większym zdecydowaniem niż ja i da ci nauczkę na całe życie.
— Syknął nienawistnie.
Popatrzyli sobie w oczy. Kobieta zrozumiała, że apatia Ivnebralla jest ciszą przed burzą.
Wyczerpany, obolały i upokorzony mężczyzna z najwyższym trudem powstrzymywał się
przed wybuchem.
— Mówiłam prawdę.
— Mam nadzieję. — Powiedział poważnie.
W milczeniu obserwowała, jak wraca na trakt. Wkrótce zniknął za drzewami.
Wrócił po dwóch długich godzinach: czysty, w zmienionym ubraniu, ale nadal widocznie
zmęczony. Kiedy odwijał sznury, Carys łzy stanęły w oczach. Uciśnięte liną miejsca
paliły żywym ogniem, ból usztywnił jej plecy. Ostrożnie usiadła na ziemi. Uklęknął obok.
— Posłuchaj, dziewczyno. — Zaczął spokojnie. — Nie chcę o nic pytać. Najwyraźniej
prowadzisz niebezpieczną i niezrozumiałą dla mnie grę. Radzę ci zastanowić się, czy to
na pewno rozsądne. Generalnie zalecałbym więcej myślenia na przyszłość. A najlepiej
odpuść sobie. Widziałem tropicielkę. Chyba rzeczywiście Zirrconium zostało jakoś
skażone. Tylko dlatego zostawię cię w spokoju, zamiast ciągnąć na proces. Co do reszty...
W warowni oczywiście nie było już żadnych śladów. Te starsze — w mieście —
rozpłynęły się na moich oczach, a przecież tropy w twierdzy musiałyby pochodzić jeszcze
sprzed pomoru. Nie masz jednak dowodów, że kiedykolwiek w ogóle powstały. Aha, nie
mam pojęcia, co to oznacza, ale... Wizje szarych faktycznie są szare lub srebrne na
czarnym tle nicości. W Zirrconium przez krótką chwilę widziałem złoto.
— Niemożliwe! Ty nie mogłeś... Nie masz... — Urwała.
— Czego? Ach, rozumiem. Fioletu. Racja, nie posiadam tego koloru. Nie słyszałem też,
żeby ktokolwiek miał złoty. I zaraz zapomnę, czego się właśnie domyśliłem. Tropiciele
nie są od odkrywania nowych barw aury. Jeśli nie chcą mieć kłopotów, pozostawiają to
innym.
— Jakim cudem zobaczyłeś złoto?! A może... Pozwól mi.
— Jeśli potrafisz... Nikomu z Gildii nie chciałoby się oceniać takich słabych aur jak moja.
— Zgadzasz się?
— I tak niczego ciekawego nie zobaczysz. Śmiało.
Wkrótce na jej twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
— Masz dwa... albo trzy kolory, ale... bardzo dziwne.
— Trzy? — Teraz to Ivnebrall był zaskoczony. — Niemożliwe, pomyliłaś się.
— W każdym razie nie dysponujesz fioletem. Chyba jestem zbyt zmęczona, żeby dłużej
patrzeć...
— W porządku. Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy. Więcej — przyjmijmy, że
wcale się nie znamy. Teraz odjadę i zapomnę.
— Co to za choroba?
Ivnebrall przymknął oczy i westchnął.
— Uzdrowiciele nie wiedzą. Są wykończeni, ale ich starania idą na marne. Ofiary nie
mogą jeść, ciągle wymiotują. Wielu ma straszną biegunkę. Niektórzy umierają w
drgawkach, z gorączką. Ale najgorsze ma dopiero nadejść. W aury chorych wpisano już
wyrok. Większość nie przetrwa miesiąca. Uzdrowisko jest teraz domem śmierci.
Ruszył w stronę traktu.
— Naprawdę chcesz przejść nad tym do porządku dziennego?! — Krzyknęła za nim. —
Gildia pogrzebała całe miasto, ciebie o mało nie spotkało to samo. Jakiś potężny mag
fioletu posłużył się kimś, kto posiada nowy kolor... Twoi przełożeni udają, że pomagają
Tsudmondtowi, podczas gdy to oni sami sprowadzili pomór na Zirrconium. A ciebie to
nic nie obchodzi? Zupełnie nic? Co z ciebie za człowiek?!
Zatrzymał się, zacisnął pięści. Obejrzał się.
— Rzucasz mnóstwo oskarżeń, ale nie pokazałaś mi ani jednego dowodu. To puste
gadanie. Należę do Gildii. Napadłaś na mnie, utrudniałaś pracę, namieszałaś mi w głowie.
Zastanów się. Zapomnę o tobie. To jedyne, co mogę zrobić. Jedyne, co chcę zrobić.
Potem odszedł. Bolesne pulsowanie w skroniach świadczyło, że fioletowa magini choć
raz postanowiła pójść mu na rękę.
• • •
— Najwyższy czas. — Mruknęła Varia Ever — Zaraz się zacznie.
Młody ciemnowłosy mężczyzna stanął obok, chowając za plecami długi, okuty żelazem
kij. Zmrużył oczy i patrząc gdzieś w przestrzeń, syknął:
— Mam nadzieję, że efekt ci odpowiada.
— W tej fryzurze przynajmniej nie przynosisz mi wstydu.
Ivnebrall tylko zgrzytnął zębami. Przy tej kobiecie przechodził, doprawdy, solidną szkołę
cierpliwości i opanowania.
Egzekutorka dała mu spokój, zaczęła za to po raz setny poprawiać własny wygląd.
Dotknęła złocistych włosów, musnęła delikatny materiał bluzki, sprawdziła wiązania
skórzanej kamizelki. Tropiciel przyglądał się tym zabiegom z miną medyka
obserwującego ewidentne objawy choroby. Varia złowiła jego niechętne spojrzenie i
uśmiechnęła się wyniośle.
Zebrani na rynku ożywili się, dostrzegłszy dostojników wychodzących przed ratusz.
Hrabia Górskich Rubieży wyglądał jak swój własny cień. Pomór w Zirrconium był dla
niego poważnym ciosem. Centrum handlowe hrabstwa zmieniło się w miasto duchów.
Podobno wśród ofiar znalazło się kilku krewnych i przyjaciół Dertona Tsudmondta.
— W czerni zupełnie mu nie do twarzy.
— Tylko ciebie stać na taką spostrzegawczość. — Ivnebrall miał ochotę splunąć.
Dwaj sekretarze, przysłani z sąsiednich państw, pozdrowili tłum i z lubością słuchali
okrzyków poparcia. Kilka mieszczanek rzucało kwiatami.
Klakierzy, przyjacielu. To zwykłe przedstawienie.
— Coś zauważyłeś? — Varia spostrzegła nerwowe drgnięcie towarzysza.
Tropiciel spróbował się rozluźnić.
— Nie.
Już wiedział. Stała po drugiej stronie placu.
Herold wszedł na przygotowane wcześniej podwyższenie.
— Porozumienie zostało podpisane! Od dzisiejszego dnia w Hrabstwie Górskich Rubieży
Tsudmondt,...
Hrabia Derton skrzywił się.
Zgadza się, by zadowolić rozwścieczonych podwładnych. Rozsądek i intuicja
podpowiadają mu, że robi błąd.
— ...Wielkim Zjednoczonym Królestwie Archipelagu...
Ivnebrall uśmiechnął się pod nosem. Zjednoczone? Bardziej skłócony kraj trudno sobie
wyobrazić. Kiedy wszyscy wysoko urodzeni są spokrewnieni i na każdej wysepce siedzi
książę z pretensjami do tronu...
...
Aż dziw bierze, że obecny król, cokolwiek przypadkowo wyniesiony, jeszcze się utrzymuje
— wtrąciła telepatka.
Może szkoda im truć czteroletnie dziecko? Co tu robisz?
— ...oraz Księstwie Syldeńskim jedynie członkowie Gildii mają prawo korzystać ze
Zdolności!
Tłum zawył z aprobatą.
— Koniec dzikiej magii! — Krzyczał herold. Ivnebrall nie był przekonany, czy tak
powinno wyglądać oficjalne przemówienie. — Dość Uzdolnionych szaleńców! Tylko
Gildia potrafi zapewnić ład i bezpieczeństwo!
Ludzie zaczęli powtarzać slogany.
Herold spokojnie odczekał, aż wrzawa przycichnie, po czym ryknął:
— Jutro o zmierzchu ujrzycie człowieka chorego psychicznie, którego nikt nie oddał pod
opiekę Gildii, o którym nikt do niedawna nie słyszał. Oby był to ostatni taki przypadek w
historii! Od dziś wszyscy Uzdolnieni podlegać będą rejestracji. Nieposłusznych spotka
straszna kara! Jutro o zachodzie słońca... odbędzie się egzekucja mordercy z
Zirrconium!!!
— Wiedziałaś o tym?!
— Widocznie znalazł się lepszy tropiciel. — Wycedziła Varia.
Hrabia odwrócił się na pięcie i zniknął we wrotach ratusza.
A sądziłam, że prawo nie może działać wstecz. Choć nawet i bez tego nowego edyktu
morderca z Zirrconium zasłużył na śmierć... Nie sądzisz?
Jak każdy morderca. Pytałem, co tu robisz.
Tymczasem tłum ogarnęło szaleństwo.
Jesteś mi coś winien, pamiętasz?
Zostawiłem cię w spokoju i prosiłem jedynie o to samo z twojej strony. Naiwnie łudziłem
się, że dotarło do ciebie, iż nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Wymazałaś wszak z mojej
pamięci wspomnienie swojego wyglądu. Teraz wracasz; po co?
Czasem życie wikła nas w sytuacje, których sobie nie życzymy. Wtedy trzeba po prostu
zachować się właściwie.
To nie los, tylko ty próbujesz w coś mnie wciągnąć. Za co? Dlaczego ja?
Ciebie zesłało mi przeznaczenie.
Tropiciel jęknął. Varia rzuciła mu drapieżne spojrzenie.
— Coś ci się nie podoba, Ivnebrall?
— Po co tu sterczymy? Zdaje się, że już po wszystkim.
— Nie. Teraz Gildia musi przemówić do motłochu.
To groteskowe stworzenie obok, to twoja szefowa? Nic dziwnego, że uprzedziłeś się do
kobiecych rządów.
Tropiciel prychnął. Egzekutorka zinterpretowała to po swojemu.
— Też uważam, że to zbytek łaski, ale trzeba dbać o wizerunek organizacji. —
Powiedziała, po czym wyszczerzyła zęby, jakby za tym stwierdzeniem kryło się coś
jeszcze. Mężczyzna przyjrzał się wyrazowi twarzy Varii i mimowolnie się odsunął.
Niejasne podejrzenie zakiełkowało w jego podświadomości. Jej mina, kiedy wrócił z
Zirrconium... Jakby nie spodziewała się...
To możliwe. Tak, przyjacielu.
Chcesz mnie wpędzić w paranoję!
Jeśli należy do Gildii, to wszystko jest możliwe. Przyjmij do wiadomości, że Gildia stała
się organizacją przestępczą! Na dodatek bezczelnie próbuje wszystkich niezależnych
magów uczynić banitami!!!
Na Wieczne, odpieprz się wreszcie ode mnie!
Hm, widzę, że nie jesteś w nastroju do rozmowy, ale mamy mało czasu.
Jacy my, dziewczyno?! Jacy my?
Jeszcze się dziś spotkamy, tylko wymknij się swojej pani. A tymczasem posłuchaj, co powie
przedstawiciel Gildii i wyciągnij wnioski.
• • •
Speluna była tak podła, że dawała poczucie bezpieczeństwa. Po prostu nikt liczący się by
tu nie zajrzał. Co do zarośniętych, pokrytych bliznami typów... Tropiciel miał nadzieję, że
ważniejsze sprawy odwrócą ich uwagę od sposobności obicia gęby obcemu. Zamówił
pieczeń i wszedł na piętro. Odszukał właściwy pokój.
Klitka wyglądała jak wylęgarnia pluskiew. Dziewczyna siedziała przy meblu zbitym
naprędce przez pijanego stolarza. Mężczyzna zamknął drzwi i ciężko opadł na krzesło.
— Jak ci się udało przeżyć w takim miejscu? — burknął.
— Tamci panowie wolą chłopców.
Ivnebrall wyszczerzył zęby.
— Jednak przyszedłeś. Nie spodobała ci się proponowana przez Gildię wersja wydarzeń?
— Wszystko jedno, ponieważ nadal nie widzę, w jaki żywy sposób moglibyśmy wpłynąć
na bieg spraw.
— Myślę, że czas, by hrabia poznał prawdę.
— O, chcesz mu sprzedać tę bajkę, co mnie wtedy? Sądzisz, że ci uwierzy? W takim razie
idź do niego od razu.
— Muszę mieć pewność. Trzeba odczytać piętno pozostawione przez fioletowego, który
sterował sprawcą pomoru... Ktoś idzie.
Karczmarz, prawie wyważywszy drzwi, wtoczył się do pokoiku, bez słowa ustawił na
stole miskę z posiłkiem, dzbanek piwa i dwa kubki.
— Napij się. — Zachęcił Ivnebrall, czekając aż tamten odejdzie. — Moja szefowa pilnuje
więzienia. Mógłbym tam wejść, popatrzeć. Może nawet udałoby ci się pozyskać wzór z
mojej pamięci. Czemu nie? I co dalej?
— Musimy udowodnić winę fioletowego. Pomóż mi.
— Co będę z tego miał?
— Hrabia dyszy żądzą zemsty. To on nas wynagrodzi.
— Wątpliwe.
Odetchnęła głęboko.
— Posłuchaj, wystarczy, że wykradniemy jakiś dowód. Fioletowy mag jest w mieście.
Podejrzewam, że Gildia boi się, żeby zielony nagle czegoś nie zmalował. Nawet do tego
człowieka, który — jak mniemam — w wyniku ciągłych zabaw jego umysłem stał się
narkomanem i szaleńcem, może dotrzeć, że chcą go zabić. Nie życzymy tu sobie drugiego
Zirrconium, prawda?
— Stanowczo nie życzymy sobie.
— A kto zna tego biedaka lepiej niż ten, który doprowadził go do takiego stanu? Jeśli
masz wątpliwości, przekonaj się sam, masz okazję. Porównaj piętno we wzorze zielonego
z aurą fioletowego.
— Nie wiem nic o żadnym...
— Mój drogi. Z nas dwojga ty chyba powinieneś lepiej się orientować, gdzie zatrzymują
się członkowie Gildii. Twierdzę, że jest okazja, żeby spróbować pomieszać draniom
szyki. A może chcesz stać się ich niewolnikiem? Już zapomniałeś, że posłali cię na
śmierć? Bardzo nieprzyjemną śmierć. Nie zastanawia cię, jakim cudem odnaleźli
zielonego, skoro ty ostatni oglądałeś ślady?
Tropiciel odsunął pustą miskę.
— Jeśli nam się powiedzie, nie będzie Gildii w Hrabstwie Tsudmondt. — Dobitnie
powiedziała kobieta, patrząc mu w oczy.
Mężczyzna oparł łokcie na stole i ciężko westchnął.
— Moje nieszczęście polega na tym, że przynajmniej w jedno wierzę na pewno.
Kilkakrotnie przyjeżdżałem do lecznicy. Widziałem straszne rzeczy. Uratowałaś mi
życie...
Zwiesił głowę. Po chwili milczenia wyprostował się jednak i wyciągnął rękę.
— Galvay Ivnebrall.
Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą.
— Carys Abigail.
• • •
— Chyba go tam nie ma...
— Mnie się też tak wydaje.
— Powodzenia.
— Pomyślnych łowów, Cara.
Energicznym krokiem Ivnebrall ruszył przez rynek w kierunku bramy ratusza. Mimo
późnej godziny po placu kręciło się kilkadziesiąt osób. W gospodach po obu stronach
rynku tętniło nocne życie. Zapobiegliwi sklepikarze i mieszkańcy kamienic przy świetle
pochodni zabijali deskami ostatnie okna na parterze.
Spodziewają się jutro niezłej rozróby.
Carys zachichotała nerwowo, podsłuchawszy tę myśl. Tymczasem tropiciel ze
zdumieniem spostrzegł, że niektórzy najwyraźniej przygotowują się do spędzenia nocy
pod gołym niebem.
Są aż tak ciekawscy? Zamierzają przez całą dobę męczyć się na tych poduszkach, żeby
tylko zobaczyć, jak wieszają jednego człowieka?
Wielu robi to z zemsty — odparła ponuro telepatka.
— Zemsty... — Mruknął mężczyzna, obserwując roześmiane twarze dzieciaków
podekscytowanych niezwykłością sytuacji. Ich największe zaciekawienie budziła
oczywiście szubienica. Niestety postawiono przy niej straż.
Ivnebrall dotarł do celu. Dla formalności wyciągnął medalion. Jeden ze strażników skinął
głową i bez problemów wpuszczono go do środka. Minąwszy kolejnych wartowników,
pilnujących wejść do oficyn, przemierzył wewnętrzny dziedziniec. Niedźwiedź przy
stalowych drzwiach aresztu okazał się bardziej podejrzliwy.
— Czego tu? — Zapytał uprzejmie.
— Do szefowej.
— Tej... hm... — Mlasnął drab, wyraźnie rozmarzony.
— Właśnie tej. — Westchnął tropiciel.
— Dobra.
...
Galvay był zachwycony przebiegiem konwersacji. Varia najwidoczniej zaczęła gustować
w osiłkach porozumiewających się monosylabami; co za ulga.
Licho oświetlone kamienne schody wyprowadziły go prosto na stanowisko straży,
obecnie okupowane przez blondynkę rozpartą w fotelu ewidentnie nie pasującym do tego
miejsca. Stała załoga aresztu skakała wokół niej, robiąc wszystko, by z pięknej twarzy
zniknął wyraz głębokiej dezaprobaty.
— Ivnebrall! — Ucieszyła się pomarańczowa magini. — Dobrze, że jesteś! Ci ludzie nie
potrafią porządnie zaparzyć kawy. Przydasz się.
Co powiedziawszy, ostentacyjnie wylała zawartość kubka na podłogę.
Jestem zaszczycony — pomyślał z dobrze ukrywaną wściekłością.
— Do usług. — Odparł spokojnie.
— A tak właściwie to po co przyszedłeś? — Zmieniła ton.
— Chcę go zobaczyć z bliska. Jeśli nie masz nic przeciwko.
Uniosła brew.
— Zaskoczyłeś mnie, Ivnebrall. Na diabła ci to?
— Pamiętasz, że byłem tam na miejscu? — Uśmiechnął się sztucznie. — Ciekawi mnie,
jak ten gość wygląda. Ty go sobie nie obejrzałaś? No, Varia, chyba niczym nie
ryzykujesz.
— Nie bądź śmieszny. — Prychnęła. — Wydawało mi się tylko, że akurat tobie obce są
tak niskie pobudki jak zwykła ciekawość. — Zakpiła.
Tropiciel posłał jej ciężkie spojrzenie. Zadowolona egzekutorka przyglądała mu się przez
chwilę, bawiąc się włosami.
— No idź, idź, co tak stoisz? — Znudziła się w końcu.
— Dzięki, szefowo.
Suka.
Trzymali go w zwykłej celi, dobrze widocznej z posterunku. Skulony w kącie,
sponiewierany zielony mag wyglądał jak wrak człowieka. W jego oczach pustka walczyła
o lepsze z obłędem. Nie zwrócił na Galvaya uwagi. Nie zwracał uwagi na nic.
Ivnebrall wyzbył się ostatnich wątpliwości. Zamknął oczy i ukazał mu się utkany ze
srebrnych rozbłysków obraz. Pasował.
Zirrconium... Uzdrowisko. Sale pełne umierających... Otwarte, nie gojące się rany.
Pamięć przywołała niechciane wspomnienia. Po co mi to było?... Tropiciel cofnął się
nerwowo. Co za dziwne uczucie... Odetchnął głęboko i wokół jego ust utworzył się
obłoczek pary. Ponownie zbliżył się do krat. Kiedy wyciągnął rękę, między palcami a
metalem przeskoczyła błękitna iskierka. Musiał dobrze zapamiętać wzór. Żadnych
pomyłek. Zacisnął powieki.
• • •
Carys spacerowała wokół placu, nasłuchując głosów z oberży. W radosny gwar zaczęły
wdzierać się pojedyncze gniewne okrzyki. W gospodach nagle przycichło. Telepatka
ściągnęła brwi. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Wszyscy tego przecież chcecie.
Należy mu się. Załatwcie to. Skończcie sprawę. Zawrzało. Rozsierdzeni, pijani ludzie
wysypali się na rynek. Patrzyli na siebie, jeszcze w miarę rozsądnie oceniając szanse
powodzenia. Carys nie przestawała sączyć w gorące głowy nienawistnych myśli. Tłum
ruszył.
• • •
— O co chodzi? Sprawdzić!
Okrzyk Varii wyrwał Galvaya z zamyślenia. Odwrócił się i zobaczył, jak jeden ze
strażników pędem po stopniach rzuca się na górę.
— Co to za hałasy? Ivnebrall! Podejdź no tu.
Tropiciel nie spieszył się. Egzekutorka wstała. Zaczęła nerwowo krążyć.
— Zauważyłeś na zewnątrz coś podejrzanego?! Na litość, odezwij się wreszcie. Mówię do
ciebie!
— Nie.
— Jesteś kompletnie bezużyteczny. — Machnęła ręką. — Gdzie ten dureń?
Wysłannik wrócił niezwykle szybko. Nieomal przewrócił się na schodach.
Podekscytowany, jeszcze w biegu zaczął krzyczeć.
— Mieszkańcy szturmują ratusz!... Szereg słaby... Są wściekli... Żądają krwi...
Zanim Varia miała okazję przywołać go do porządku i uzyskać jaśniejszy meldunek, w
wejściu do aresztu pojawił się potężnej postury mężczyzna w barwach Tsudmondta.
— Egzekutorka z Gildii?! — Zawołał.
— Jestem. — Zadarła głowę kobieta.
— Zostawić tu jednego człowieka, reszta do bramy! Odpowiada pani za odparcie tłumu.
— Hola, potrzebuję wsparcia!
— Hrabia go pani nie udzieli. Egzekucja była pomysłem Gildii. To wasza sprawa.
— Proszę bardzo, lecz uprzedzam, że padną trupy.
— Pani ma chronić obywateli, a nie ich zabijać. Inaczej zapłaci pani głową.
— Ale ja władam ogniem!...
— Skończyłem. — Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Varia zaklęła szpetnie, a potem wydarła się na strażników. W mgnieniu oka na miejscu
pozostała tylko ona, Galvay i przywołany osiłek sprzed drzwi. Oraz, oczywiście, zielony
mag.
— Pieprzony Tsudmondt! — Krzyczała kobieta, narażając się na ścięcie bez procesu. —
Czego rżysz, idioto? — Wrzasnęła na chichoczącego tropiciela.
— Czyżbyście nie przewidzieli żadnego zabezpieczenia?
— Zamknij się! Jeśli będę musiała, puszczę z dymem całe to wszawe miasto!
— O, bezsilność maskowana pogróżkami.
Varia zawyła ze złości i trzasnęła go w twarz.
— Milcz, gnoju! Co ty tu jeszcze robisz?! Do bramy! Gdzie masz broń, niedojdo? Weź
coś ze ściany i spieprzaj!
— A może mógłbym bardziej ci się przydać? — Zapytał bardzo spokojnym tonem,
trzymając się za policzek. — Może chcesz wezwać pomoc? Nie wierzę, że Gildia nie ma
w mieście nikogo... bardziej kompetentnego.
Egzekutorka zatrzęsła się, ponownie uniosła rękę, ale zamarła w tej pozycji i w końcu
wysyczała:
— Dobra. Słuchaj...
• • •
Carys Abigail wpatrywała się w gwiazdy. Czy mogły udzielić jakiejś odpowiedzi? Skąd
to dziwne przeczucie? Rozwrzeszczany tłum na chwilę przestał istnieć... Ogarniała ją
świadomość, że stanie się coś istotnego. Pewność. Tropicielowi musi się udać.
Prowadzi nas...
Niebo milczało.
To chyba coś we mnie.
• • •
Zwalisty strażnik pospiesznie zamknął za Ivnebrallem drzwi i korytarzami popędził z
powrotem do aresztu. Galvay przez moment czuł się zdezorientowany. Najwyraźniej
znalazł się gdzieś na tyłach ratusza... A raczej sąsiedniego zabudowania? Ruszył biegiem.
Potrzebował dorożki, która wywiozłaby go z centrum... Znalezienie transportu okazało się
niezwykle trudne i w końcu, ulica za ulicą, zziajany mężczyzna dotarł do celu pieszo.
Odnalazł bramę w obrośniętym bluszczem murze. Ukryty w ogrodzie budynek nie
zwracał uwagi, nie budził zainteresowania. Ostatecznie nawet on, tropiciel służący Gildii
od trzech lat, dowiedział się o tym miejscu dopiero dzisiaj.
Szeroko otwarte niebieskozielone oczy obserwowały każdy ruch przybysza. Rudowłosa
dwunastolatka przycisnęła nosek do szyby. Oddychała głęboko. Poznawała go. Patrzyła,
jak Ivnebrall popycha nie stawiającą oporu furtkę. Wyciągnął medalion, który zalśnił w
świetle wiszących przy drzwiach lamp. Potem zniknął z jej pola widzenia.
Dziewczynka zeskoczyła z parapetu. Uśmiechnęła się szeroko. Muszą go wpuścić.
Sięgnęła pod poduszkę i spojrzała na mały przedmiot, którego strzegła od wczoraj.
Zacisnęła pięść, po czym irracjonalnie rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś widział. Ale
w małym pokoiku na poddaszu była tylko ona. Oraz narzędzie jej dziecięcej zemsty. Nie
powinniście zabierać mnie z domu. Od pięciu lat nie widziałam mamy... I już... Już nie
zobaczę. To wasza wina. Bo mnie potrzebujecie. Mojego srebra. Mojego wieszczenia.
Niedobrze, gdy w tym wieku nie potrafi się już płakać.
Galvay rzeczywiście wszedł bez problemu, ale zaraz za progiem spotkał wyjątkowo
ruchliwego małego człowieczka — właściciela domu... A może raczej pracownika hotelu?
Czym to miejsce było w istocie i na jakich warunkach funkcjonowało? W każdym razie
tropiciel spodziewał się kłopotów. Ostatecznie zadano sobie pewien trud, by zataić fakt
przebywania tu niektórych osób.
— Czym mogę służyć? Proszę wybaczyć, ale nie pamiętam pana twarzy. Może gdyby
zechciał pan wyjawić swą godność... — Gospodarz gadał jak nakręcony, jednocześnie
własnym ciałem odcinając drogę na schody. Ivnebrall musiał się zatrzymać.
— Jestem tylko wysłannikiem pani Varii Ever, egzekutorki Gildii. To pilna, lecz poufna
sprawa. — Powiedział konspiracyjnym szeptem, zezując na dwóch mężczyzn w czarnych
strojach, podpierających ściany. — Proszę to przekazać panu Daphoe.
Człowieczek skinął głową, błyskając łysiną.
— Proszę zaczekać.
Wrócił dość szybko.
...
— Drzwi numer cztery. Jest pan oczekiwany.
Galvay pobiegł. Owszem, zaczynał się niepokoić, czy Carys zdoła panować nad sytuacją
przez tyle czasu, ale przede wszystkim chciał wyglądać na przejętego i wyczerpanego.
Tak naprawdę nie musiał wcale za bardzo udawać.
• • •
Varia Ever szalała z wściekłości. Ten drań Tsudmondt najwyraźniej zamierzał się tylko
przyglądać. Nie wątpiła, że stoi w oknie i zaciera ręce z uciechy. Hrabia nie chciał
podpisywać dokumentu. Uczynił to, by zadowolić lud. Egzekutorka odnosiła wrażenie, że
wcale by się nie zmartwił jakąś małą kompromitacją Gildii.
— Wynoście się!! — Wrzasnęła zza pleców strażników. — Natychmiast rozejść się, albo
poczujecie gniew egzekutora!
Jej słowa spotkały się z kompletnym brakiem zrozumienia.
— Oddać go nam!
— Sami mu zrobimy egzekucję!
— Racja! Dawać go!
— Wracać do domów, albo!... — Zaczęła ponownie Varia.
— Zamknij się, suko!
Egzekutorka oblizała wargi. Powietrze zafalowało od gorąca.
— Duszno wam, rybeńki? — Mruknęła pod nosem.
Po drugiej stronie placu Carys Abigail przetarła spocone czoło. Ta to umie rozgrzać
towarzystwo.
• • •
Szczupły, siwiejący mężczyzna z wyraźną niechęcią otworzył drzwi.
— Niech pan wchodzi i nie robi widowiska. Cóż takiego się wydarzyło, że pani Ever
wyjawiła postronnej osobie jedną z tajemnic naszej organizacji?
— Postronnej?
— Jest pan, zdaje się, zwykłym tropicielem.
Galvay wyczuł okazję, by wytargować czas potrzebny na obejrzenie wzoru. Pochylił
głowę.
— Nie ma zbyt wielu... szarych. Jesteśmy dość... przydatni. — Dyszał z udawanym
oburzeniem, grzbietem dłoni trąc czoło i zamknięte powieki. — Biegłem przez... całe
miasto. Mamy kłopot na rynku... — Oparł się o ścianę. — Chodzi o skazańca — Spojrzał
spode łba na Daphoe’a.
Ty sukinsynu. Carys miała rację...
— Zobaczmy.
Wirująca podłoga, nagły, pulsujący ból skroni i szum w uszach. Galvay przeraził się, ale
zdołał przytomnie zareagować. Tłum, więzienie, Varia, tylne wyjście, bieg. Szybko!
Przeklęty fioletowy! Zamroczony tropiciel osunął się na kolana. Tłum, więzienie! —
krzyczał w myślach. Varia, wyjście, bieg. Szybko!! Próbował udawać, że to tylko
zmęczenie. Tłum, więzienie — powtarzał. Szybko!!!
— Tak, chyba rzeczywiście muszę interweniować. Idziemy!
— Ja już... nie mogę. Biegłem... — Położył się na plecach. — Proszę wybaczyć. Nie
mogę. — Oddychał z trudem.
— Przyślę tu kogoś.
Sufit też się kręcił, więc Ivnebrall zamknął oczy. Zimny pot spływał mu po skórze.
Zadrżał. Na Wieczne, nie wyczytał chyba... Nie zdradziłem mu...
Cichy dźwięk. A potem nerwowy szept.
— Musisz wstać.
Mężczyzna zamrugał oczami i zobaczył bose stopy. Uniósł wzrok. W drzwiach stała
rudowłosa dziewczynka ubrana w różową koszulę nocną. Chyba tracę zmysły — pomyślał
Galvay, wpatrując się w haft przedstawiający białego króliczka.
— Wstań. — Powtórzyła z przejęciem mała. — Gospodarz zaraz przyjdzie.
• • •
— Dziwka!!
— Brać ją!
Rozwścieczona tłuszcza z nową energią zaczęła napierać na szpaler coraz mniej pewnych
swego strażników.
— Z drogi, psy!
W stronę broniących aresztu poleciały kamienie.
Wyczerpana, choć uszczęśliwiona Carys usiadła na ziemi. Udało jej się nie dopuścić do
paniki, kiedy Varia użyła swoich słynnych Zdolności, a nawet zorganizować ludzi na tyle,
by wynieśli tych, którzy zasłabli od żaru. Więcej, telepatka sprawiła, że akcja egzekutorki
podsyciła jeszcze gniew zebranych. Teraz był to już dość regularny szturm.
Galvay...
• • •
Gdy tylko mag zniknął w ciemnościach nocy, łysy człowieczek posłusznie wdrapał się na
schody. Drzwi do pokoju numer cztery znalazł otwarte. Bez zastanowienia przestąpiwszy
próg, gospodarz zatrzymał się zdumiony. Nie zobaczył bowiem wysokiego bruneta, tylko
znajomą rudą smarkulę stojącą boso w głębi pokoju swego opiekuna.
— Co tu robisz, panienko? Nie wolno ci wychodzić.
Dziewczynka patrzyła na niego w milczeniu. Cóż, często się zastanawiał, czy z nią aby na
pewno wszystko jest w porządku. Zawsze dziwnie się zachowywała. Kiedy Daphoe
zostawił ją na kilka dni w domu pod jego opieką... Ech, lepiej nie mówić.
— Wracaj do siebie, albo wszystko powiem wujkowi.
Brak odpowiedzi. Mężczyzna westchnął i z nieszczęśliwą miną ruszył w jej kierunku.
Żeby tylko nie zaczęła ryczeć — pomyślał i na tym skończyły się jego troski. Ivnebrall
wyszedł zza drzwi i zamachnął się brązową figurką. Uderzony w potylicę gospodarz
upadł na podłogę. Z nosa i uszu pociekła mu krew.
— Chyba przesadziłem. — Wystraszył się tropiciel. — On...
...nie żyje?
— To, czego szukasz, znajduje się w metalowej szkatule w tej skrzyni. — Powiedziało
poważnie dziecko, w ogóle nie zwracając uwagi na trupa.
— Co?... — Zareagował dopiero po chwili. Rozejrzał się z roztargnieniem. — Ach.
Świetnie. Po prostu wspaniale — Galvay skrzywił się, bo mebel wyglądał solidnie.
— A tu... — Dziewczynka nieśmiało wyciągnęła dłoń, na której leżało kółko z kilkoma
kluczami.
— Kim ty właściwie jesteś? — Zapytał ostrym tonem, mrużąc czarne oczy. — Skąd
wiesz, czego chcę?
— Nie zabijaj mnie. — Wyszeptała prawie bez tchu.
Ivnebrall nie wierzył własnym uszom. Przez chwilę stał jak wmurowany. Powoli odstawił
posążek na miejsce, a potem delikatnie odebrał cenne klucze. Przykucnął przy kufrze.
Otwieranie obu skrytek poszło sprawnie.
— Co to? — Wyciągnął jakąś książeczkę.
— Jego zapiski. Musisz już iść.
— Kim jesteś? — Spytał tym razem łagodnie.
— Shania. — Powiedziała i uciekła.
— Zacze...
Nie miał czasu. Opanował się jeszcze na tyle, żeby zachować spokój, mijając ochroniarzy
na dole. Na szczęście nie pytali o nic. Znalazłszy się na ulicy, zaczął biec, lecz od razu
dostał zadyszki. Kłuło go w boku. Był wyczerpany psychicznie i fizycznie. Spodziewał
się pościgu, ale stracił siły do działania. Zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się.
• • •
Carys wyczuwała pod maską gniewu narastającą panikę Varii. Lada moment egzekutorka
mogła zrobić jakieś głupstwo. A wtedy padną trupy.
Czemu tak długo? Idzie pieszo? Dziewczyna wystraszyła się. Całkiem możliwe. Tylu ludzi
kręci się po mieście, że pewnie trudno o wolną dorożkę... Żeby tylko...
• • •
Ivnebrall kołysał się w rytm uderzeń kopyt. Siedział z zamkniętymi oczami, oddychając z
wysiłkiem. Przez chwilę nie myślał o niczym. Poczuł się trochę lepiej.
Na zakręcie podparł się ręką, ale zaraz oderwał ją od siedzenia. Zdumiony zbadał palcami
resztę wnętrza dorożki. Lód?! Przycisnął chłodne dłonie do czoła. Niemożliwe... Pochylił
się. Raczej szron — pomyślał, kreśląc wzory w białym nalocie. Różowy, fioletowy —
zaczął wyliczać. Szary, czerwony, pomarańczowy, żółty, srebrny. Zielony. Nie ma czegoś
takiego. To nie ma prawa się dziać. Energię można tylko oddać lub zmienić. Nigdy
zabrać. Czwarty dogmat Gildii. Jednak to nie zdarzyło się po raz pierwszy, a Galvay nie
należał do ludzi, którzy zaprzeczają faktom. Wyciągnął rękę ku drzwiczkom i już bez
większego zdziwienia popatrzył na błękitną iskierkę przeskakującą na klamkę.
• • •
Derton Tsudmondt uważał się za dość dobrego człowieka. Jednak od pomoru Zirrconium
złowróżbne, jakby obce myśli przemykały przez umysł zdruzgotanego hrabiego. Jakiś
wewnętrzny głos szydził z banalnej przyczyny kryjącej się za rozpaczą mężczyzny.
Gorzki smak miała ta ironia podszyta szaleństwem; gorzki i cierpki. Nikt... prawie nikt
nawet nie domyślał się, jak bardzo tragedia miasta wstrząsnęła hrabią. Miał żonę, dwoje
legalnych dzieci. Ale jego serce należało do innej kobiety, która niczego dla siebie nie
żądała... i do małego chłopca, lubiącego konie i szachy. Zupełnie jak jego ojciec...
...
Zacisnął szczęki, oburącz oparł się o framugę wielkiego okna. Stojąc samotnie w ciemnej
komnacie ratusza mógłby pozwolić sobie na łzy, których bardzo potrzebował. Ale bał
się... Bał się, że potem ich nie powstrzyma. Patrzył na rozwrzeszczany tłum i podzielał
jego żądzę krwi. Niestety, nie umiał rozumować tak prosto jak oni. Nawet gdyby
osobiście rozszarpał maga zieleni, nie znalazłby odpowiedzi na pytanie, dlaczego to
wszystko w ogóle się wydarzyło. Sprawca pomoru był nikim. Wariatem. Nie działał sam.
Kto tak naprawdę rozdawał karty? Sylden? Archipelag? Gildia? Tsudmondtowi nigdy się
nie podobało, że panoszyła się w jego kraju, a teraz wręcz skręcał się z wściekłości.
Tysiąc przypuszczeń i oskarżeń, ale żadnego punktu zaczepienia.
• • •
Varia znalazła się między młotem a kowadłem i coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę ze
swego trudnego położenia. Gdzie ten Ivnebrall? I — co ważniejsze — gdzie Daphoe?
Czemu to tak długo trwa?
Poczuła, że opada z sił. Musiała podjąć decyzję. Efektowne uśmiercenie paru osób
mogłoby otrzeźwić resztę. Egzekutorka już dawno pokazałaby, na co ją stać, gdyby nie
obawa przed zemstą Tsudmondta. Dalsze cackanie się tylko wyczerpie ostatnie rezerwy
aury i zapewne nie przyniesie żadnych rezultatów. Naprawdę nie wiedziała, co czynić.
Hrabia najwyraźniej oszalał, skoro do tego doprowadził. Wystarczyłoby, żeby wydał
rozkaz straży miejskiej!...
Miała ochotę rozpłakać się ze złości.
Tymczasem tłum przycichł. Na twarzach malowało się zaskoczenie, jakby przez wiele
głów równocześnie przemknęła myśl: co ja tu robię. Zbici z tropu ludzie rozstępowali się
przed Daphoem.
Carys ruszyła w stronę narożnej kamieniczki. Ivnebralla nie było.
Spokojnie. To oczywiste, że zjawi się trochę później — pomyślała, ale bała się bardzo.
Upływające minuty dłużyły się niemiłosiernie.
• • •
Zwinięta na łóżku Shania mocno zaciskała kciuki, powtarzając w myślach modlitwę-
życzenie. Nie miała wcale pewności, czy się uda. Nie rozumiała, czemu jej wizje ukazały
zwykłego tropiciela jako osobę, która odegra znaczącą rolę w całym przedsięwzięciu.
Czasem nawet srebrni mają problemy z zaufaniem swym Zdolnościom.
Jedno nie ulegało wątpliwości — wujek nie będzie szczęśliwy, kiedy zajrzy do swego
pokoju. Dziewczynka zachichotała nerwowo.
• • •
— Cara! — Wołanie gdzieś z mroków uliczki.
— Jestem! — Dziewczyna ruszyła truchtem w stronę źródła dźwięku.
— Szybciej, za mną! — Tropiciel odwrócił się i pobiegł przed siebie, narzucając tempo,
któremu z trudnością mogła sprostać.
— Masz?... Znalazłeś? — Krzyczała.
— Cicho, na Wieczne! — Dotarłszy do skrzyżowania, wyhamował nagle i złapał jej rękę,
zmuszając do zmiany kierunku.
Po niedługim czasie znaleźli się naprzeciwko drzwi osadzonych w ścianie nieco odrapanej
kamienicy.
— Tędy wyszedłem... — Mruknął Galvay.
— Nie ma klamki.
— Zauważyłem. Szkoda, że dopiero teraz.
Carys rzuciła mu wymowne spojrzenie.
— Możemy zapukać.
Ivnebrall bezradnie pokiwał głową. Sklejone potem kosmyki włosów właziły mu do oczu.
— W porządku. — Odetchnęła. — Nie musimy robić tego dzisiaj. Bezpieczniej będzie...
— Nie.
— Padamy z nóg. — Argumentowała, jednocześnie zadając sobie pytanie, jakim cudem
on miał jeszcze dość energii, by tak gnać.— Główne wejście do ratusza jest... hm...
zablokowane. Tędy nie przejdziemy. Powinniśmy zniknąć.
— Nie! Inaczej wykręcą się z tego. Coś wymyślą i nasz dowód straci wartość. Jedyną
szansą jest zaskoczenie. Kiedy Daphoe wróci i zobaczy... — Zamilkł i skrzywił się.
— Co?
— Zdaje się, że sam włożyłem mu broń do ręki. Oskarży mnie... Nie możemy im dać ani
chwili czasu.
— Dobrze. Więc co zamierzasz?
Galvay przygryzł dolną wargę i utkwił spojrzenie w drzwiach. Carys głośno westchnęła.
— Są solidne. Nie mamy narzędzi. Poza tym nie umiem...
— Ja też nie. Ale... Przypomniałem sobie. Już kiedyś coś podobnego zrobiłem...
Zostawione na mrozie przedmioty stają się kruche, czyż nie?
— Nie wiem. Zwrócimy na siebie uwagę. Proszę cię...
— To jedyna droga. Odsuń się. — Popchnął ją lekko.
Niespodziewany powiew zimna sprawił, że zadrżała. Szron pokrył bruk wokół tropiciela,
który ustawił się bokiem i nagle z całej siły kopnął. Deski trzasnęły, rozpadły się na bryły,
które upadając rozbijały się znowu, zupełnie jakby miejsce drewna zajęło nagle szkło lub
lód. Dziewczyna oniemiała.
— Nie stój tak. — Usłyszała nagle tuż przy uchu. — Nie dotknij tego czasem.
Przeskoczyli szczątki drzwi, a korytarz szybko zawiódł ich do wyjścia na niewielkie
podwórko. Przebiegli przez jedyną bramę i znaleźli się na głównym dziedzińcu ratusza. W
pędzie minęli areszt.
— Cara. Straż.
— Przeprowadzę nas...
Nikt nie zwrócił na nich uwagi.
• • •
Egzekutorka wyprostowała się, oparła ręce na biodrach i z miną zwycięzcy obserwowała
rozchodzących się mieszczan. Nagle, zdawszy sobie sprawę, na co się poważyli, usiłowali
czym prędzej zniknąć. Ach! Gdyby miała pod komendą choć część straży miejskiej,
urządziłaby temu miastu taką pokazówkę...
Jak na zawołanie pojawili się ludzie Tsudmondta. Większość zajęła się rozpędzaniem
ostatnich niepokornych, ale dziesiątka skierowała się wprost ku magom.
— Prosimy z nami. Hrabia czeka.
— Nie widzicie, że jesteśmy odrobinę zajęci? — Warknęła kobieta.
— Obawiamy się, że to rozkaz. — Nie ustąpili.
Varii nie spodobało się, że Daphoe nagle zbladł.
• • •
— Gdzie ten drugi? — Huknął Derton Tsudmondt, kiedy przyprowadzono egzekutorkę.
— Uprzedzaliśmy! — Zawołała oskarżycielsko Carys.
— Szukać go! Przetrząsnąć miasto! Czy na pewno nie zna pan nazwy tej ulicy?
Varia z niedowierzaniem zorientowała się, że hrabia zwraca się do jej tropiciela.
— Ivnebrall? — Wysyczała. — O co tu chodzi?
— Mogę spróbować wskazać...
— Puśćcie mnie! Co to znaczy? Wasza Miłość! Proszę im kazać...
— Zróbcie tak — Tsudmondt odesłał Galvaya i w końcu spojrzał na szamoczącą się
kobietę. — Ty milcz. Jeszcze będziesz miała okazję mówić. Spodziewam się, że opowiesz
moim katom fascynujące historie.
Egzekutorka zrozumiała.
— Nie! Nigdzie nie pojedziesz! — Wrzasnęła do mijającego ją właśnie tropiciela.
Powietrze między nimi zadrżało i fala żaru pomknęła prosto ku Ivnebrallowi, który
odruchowo zasłonił się ręką.
Ubranie i włosy Galvaya stanęły w płomieniach, a on sam krzyknął przeraźliwie, po czym
— na swoje szczęście — zemdlał. Na Varię spadł deszcz ciosów. Zamroczona zawisła
bezwładnie na podtrzymujących ją strażnikach. Salę wypełnił smród palonego mięsa.
Ktoś podbiegł z jakąś płachtą i ugasił ogień. Tropiciel leżał bez ruchu.
• • •
Mimo nalegań, Carys nie pozwolono wejść do pokoju Galvay’a. W zamian uzdrowiciel
poprosił ją do swojego gabinetu. Dziewczyna rozkleiła się.
— To była tylko chwila. — Płakała.
— Tak, ale proszę zrozumieć. Uderzenie pomarańczowej aury powoduje powstanie
gorąca nie tylko powierzchownie, ale także w głębszych warstwach. Teoretycznie
możliwe jest ugotowanie narządów wewnętrznych bez uszkodzenia skóry.
— Nie chcę tego słuchać!
Zamilkł na chwilę.
— Proszę mi wierzyć, że robimy wszystko. Nie tylko z uwagi na zainteresowanie
hrabiego. Znamy Ivnebralla. Po pomorze kilka razy specjalnie przyjeżdżał tu, do naszej
lecznicy, tylko po to, żeby wykonywać najgorsze prace... Rozumie pani, to był ciężki
okres.
— Nie... podejrzewałabym... — To ją kompletnie zaskoczyło. Mężczyzna potwierdził
skinieniem głowy.
— Naprawdę chcemy mu pomóc. — Powiedział dobitnie.
...
— To dlaczego mówią mi, że nie odzyskuje przytomności?! Coś jest nie tak!
— Nie pozwalamy mu na dobre się obudzić. Tylko do karmienia... Będzie lepiej, jeśli...
— Uzdrowiciel odchrząknął. — Takie oparzenia źle wyglądają. Musimy dwa razy
dziennie zmieniać opatrunki. Wycinamy martwe tkanki. Maści i płyny, których używamy,
wywołują pieczenie i ból. Po co go na to narażać? I tak...
— I tak przeżyje wstrząs? Boję się o tym myśleć.
— Bardzo mi przykro. Nauczyliśmy się hamować bliznowacenie i wymuszać regenerację
prawdziwej skóry. Może z drobnymi niedociągnięciami. Ale ciągle za mało wiemy,
żeby...
• • •
— Na Wieczne, minął już tydzień. Wiem, że nie śpi!
— Niech najpierw sam przywyknie. Zachowuje się spokojnie, ale wyczuwam, że toczy
wewnętrzną walkę. Nie potrzeba mu nowych stresów.
— Zajmuje się pan też psychologią? — Zirytowała się Carys.
Mężczyzna popatrzył na nią w milczeniu, ale jego łagodna twarz nie wyrażała nagany.
— Przepraszam. — Powiedziała po chwili, czując, że się rumieni.
— Odpowiem na pani pytanie. Owszem, w mojej aurze błyszczy odrobina różu i po trosze
jestem empatą.
• • •
— Pani Abigail.
Dziewczyna obejrzała się. Znajomy uzdrowiciel skłonił się i smutno uśmiechnął.
— Widzę, że panią powiadomiono.
— Nareszcie. — Przytaknęła.
— Chciałbym prosić o chwilę rozmowy. Zanim pani tam pójdzie.
Carys skrzywiła się, ale nie zaprotestowała i pozwoliła poprowadzić się do gabinetu.
— To prawda, przedwczoraj odwiedził go hrabia i nie wiem, czy dobrze się stało. Chcę
panią ostrzec.
— Przed czym? — Zdumiała się.
— Jedną z ważnych cech lekarza jest dyskrecja. Nie mam prawa wnikać w motywy,
jakimi kierują się moi pacjenci. Uważam jednak, że ponieważ to pani dotyczy... Ivnebrall
nie poradził sobie ze swoim gniewem. Nie uzewnętrznił go. Nadal pozornie jest spokojny
i to mnie martwi. Czuję, że hoduje w sobie nienawiść, być może jeszcze zastanawiając
się, przeciw komu ją skierować. Ten wypadek go zmienił, choć zrazu może pani tego nie
dostrzec. Właśnie o tym chciałem panią uprzedzić.
— Nie rozumiem, co właściwie pan mi zakomunikował. — Potrząsnęła głową.
Mężczyzna odczekał chwilę.
— To znany fakt, że okaleczeni ludzie mają pretensje do zdrowych o to, że są sprawni...
— Powiedział cicho i zamilkł na dłuższy czas.
— Pójdę już. — Szepnęła niepewnie Carys.
— Słyszałem o nowym dekrecie. — Powstrzymał ją. — I widzę pierścień na pani palcu.
Nam też takie rozdano. On dostał taki sam... i przyjął. Ostatnio wiele serc w tym kraju
zatruła chęć zemsty. Dosięgła także tych, od których wiele zależy.
Mówi o Tsudmondcie!
— Jeśli ma pani jakikolwiek wpływ na bieg spraw... Obawiam się, że będzie więcej
krzywd. Człowiek, który stracił coś ważnego, może stać się zbyt bezwzględny.
Nie wiedziała, jak zareagować.
— To chyba wszystko. — Westchnął uzdrowiciel.
• • •
Pierścienie...
Carys przystanęła przed izolatką i przyjrzała się prezentowi od hrabiego. Srebro,
półszlachetne kamienie. Niezbyt ładny, ale bardzo charakterystyczny. Cztery pola.
Fioletowy ametyst i błyszczący hematyt — barwy rodu Tsudmondt. Czarny kwarc dymny
i nazwany czerwonym, a tak naprawdę rudy agat karneol — kolory niepodległego
Hrabstwa.
Władca znaczy swoich przyjaciół. A co z tymi, którzy...
Zmarszczyła brwi i zapukała.
— Można! — Dobiegło zza drzwi.
Nacisnęła klamkę, koncentrując się. Panować nad twarzą...
Siedział na łóżku, na kocu leżało jakieś pismo.
— Witaj. — Uśmiechnęła się blado.
Raczej dziwne niż straszne — pomyślała. Skóra lewego przedramienia Ivnebralla była
mleczna; podobnie na ramieniu, chociaż tutaj jasne obszary przeplatały się z normalnymi.
Postrzępiona granica wyglądała jak wymyślny tatuaż.
Mężczyzna podniósł głowę.
— Carys. Jednak zdecydowałaś się mnie odwiedzić. — Powiedział powoli.
Niezwykłe wzory wspinały się przez szyję, by na połowie twarzy utworzyć jednolitą
plamę, zasłoniętą teraz przez białe kosmyki, najwyraźniej celowo tak zaczesane. Jednak
większość włosów nadal była czarna. Uzdrowiciele przyspieszyli ich odrastanie, żeby jak
najprędzej przywrócić wygląd zbliżony do poprzedniego.
— Próbowałam wcześniej, ale...
— Dobrze, że cię nie wpuścili.
Znieruchomiała z rozchylonymi ustami.
— Usiądź, zapraszam. — Wskazał krzesło. — Chciałbym o coś zapytać.
— Oczywiście. — Wydusiła. Zachowuję się jak idiotka.
— Nurtuje mnie pytanie, dlaczego zaangażowałaś się w tę sprawę. Właściwie dziwię się,
że nie dowiedziałem się tego wcześniej. Rozumiem, że uważałaś, że masz rację i tak
dalej... Ale dlaczego byłaś gotowa podjąć ryzyko?
Jego rzeczowy ton uspokajał. Dziewczyna odetchnęła.
— To skomplikowane. Niedawno wyjechałam z Syldenu. Moim jedynym kapitałem są
Zdolności. Nie chciałam, żeby Gildia odebrała mi prawo do korzystania z nich.
Szczególnie, że próbowali osiągnąć to w taki sposób.
— Dlaczego nie powiesz mi całej prawdy? Ty wiesz o mnie więcej, niż powinnaś.
— Chodzi ci o...
— Chodzi mi o twoją upartą wiarę w przeznaczenie. O głupie zbiegi okoliczności.
— Masz rację. Przepraszam. To chyba tłumaczy moje opory przed kontaktami z Gildią.
Nie raz pokazywali, co robią z takimi jak my. W trosce o publiczne bezpieczeństwo. Nie
wiem nawet, jaki mam kolor. Nie poproszę przecież, żeby ktoś obejrzał sobie moją aurę.
— No cóż, w tym państwie teoretycznie nie musisz już obawiać się Gildii. Wszyscy jej
członkowie zostali objęci banicją. Mimo to mogą próbować się mścić. Na szafce obok
ciebie leży mój medalion. Weź go sobie. Podobno te wisiorki są nie do podrobienia, choć
nie wiem, na czym to polega. Powinnaś się temu przyjrzeć. W każdym razie ten jest
autentyczny i może ci się kiedyś przydać.
— Dziękuję. — Zdziwiona Carys schowała podarunek do torebki. — Naprawdę uważasz,
że coś mi grozi?
— Ostatecznie pokonałaś ich. Zniweczyłaś wielkie plany. Wygrałaś. — Jak na pochwałę
słowa tropiciela zabrzmiały dziwnie ironicznie.
— My wygraliśmy.
Zacisnął szczęki i na chwilę zamilkł.
— Czy znasz rudowłosą dziewczynkę o jasnych oczach? Ma na imię Shania. Jest tego
wzrostu. — Wyciągnął rękę.
— Na Wieczne! Skąd o niej wiesz? Widziałam takie dziecko!
— Coś takiego. Może wreszcie raczysz mi o niej opowiedzieć?
— Kiedy byłam w Zirrconium, podbiegła do mnie i powiedziała coś dziwnego... Nie
pamiętam dobrze. W każdym razie zwróciłam uwagę na jej opiekuna i jeszcze jednego
mężczyznę, który siedział w czekającym na nich powozie.
— Niech zgadnę. Daphoe i zielony.
— Tak! Tak, ale skąd...
Zamilkła, widząc jego wykrzywioną złością twarz.
— W takim razie tak naprawdę wygrała ta smarkula. Posłużyła się tobą. Ty zaś posłużyłaś
się mną. Potrafisz wpłynąć na los, tak? Najwyraźniej przede wszystkim na własny.
Odgarnął włosy z twarzy i Carys popatrzyła prosto w jego ślepe, pokryte bielmem lewe
oko.
— Galvay...
— Wynoś się!
Przerażona dziewczyna wypadła na korytarz i zaniosła się płaczem.
Tymczasem Ivnebrall spokojnie wstał, zamknął drzwi i wrócił na miejsce. Jeszcze raz
spojrzał na projekt edyktu, który zostawił mu Tsudmondt. Wygnanie. Wyrok na
wszystkich Uzdolnionych, poza garstką wybrańców noszących pierścienie.
Odnaleźć, udowodnić winę, przegnać lub zabić. Wymarzona robota.
— Czy się zgadzam? Jeszcze jak się zgadzam, panie hrabio. Chociaż nie mam pojęcia,
czym to się różni od pomysłu Gildii — Mruknął i zaśmiał się.
• • •
Egzekutorka leżała wyciągnięta na brudnej, kamiennej podłodze lochu. Usłyszawszy
kroki, z wysiłkiem podparła się i usiadła.
— Ivnebrall?
— Trudno poznać, prawda? Ty też się zmieniłaś.
Próbowała skupić na nim rozbiegane spojrzenie. Jej ciało pokrywały liczne rany i sińce w
niemal wszystkich kolorach tęczy. Przesłuchania trwały już od dwóch tygodni.
— Chyba złamali ci nos, Varia.
— Pieprz się.
— Och, nadal kąsasz? Już niedługo. Ale najpierw odpowiedz, czy coś takiego robi się po
trzech latach wspólnej pracy... i nie tylko, że się tak wyrażę. Hm? Nie potrafiłaś przegrać?
— Pieprz się.
— Rozumiem. W takim razie będziesz zdychać po kawałeczku... Ale najpierw oddaj mi tę
błyskotkę. Zostawili ci go na pamiątkę? Bardzo zabawne. Ja swój... zgubiłem. Pozwolisz?
— Pieprz się.
Galvay roześmiał się.
— Na Wieczne, z prawdziwą przyjemnością poćwiczę sobie na tobie moją nową
Zdolność.
• • •
Minął kolejny tydzień.
Carys Abigail stała w oknie wieży starej przygranicznej warowni. Oparła się plecami o
zimną ścianę i podziwiała piętrzące się przed nią góry.
Północny kraniec cywilizowanego świata. Może to lepiej, że nie muszę patrzeć na to, co
wyprawia się w reszcie Hrabstwa.
Westchnęła.
— Jeśli ma pani jakikolwiek wpływ na bieg spraw... — Powtórzyła na głos słowa
uzdrowiciela i ukryła twarz w dłoniach. — Ja? Jestem tchórzem i nie wiem, co robić.
Ponownie zwróciła się ku wyniosłym szczytom.
— Spróbuję dopilnować chociaż tego jednego. — Powiedziała w przestrzeń. — Boję się
zgadywać, o czym myślał Tsudmondt oszczędzając zielonego i powierzając go mnie.
Wolałabym nigdy nie dowiedzieć się, jakiej przysługi zażąda od niego, jeśli uda mi
naprawić szkody poczynione przez Daphoe’a. Ale będę na miejscu, kiedy do tego dojdzie
i powstrzymam ich. Obiecuję, doktorze.
Zeszła na dół i udała się do swojego pokoju. Był dość skromnie wyposażony, ale czego
mogła oczekiwać w takim miejscu? Nie przyjechała tu na wakacje. Rzuciła okiem na
niewielki przedmiot leżący na stole i uśmiechnęła się ze smutkiem. Zamknęła powieki.
Medalion świecił złotym blaskiem. To, co nigdy nie żyło, nie posiada aury. Pierwszy
dogmat Gildii. Ostatnio podstawy naszej wiedzy drżą w posadach. Otworzyła oczy i
wzięła wisiorek. Pogładziła go pieszczotliwie.
— Nosisz w sobie śmierć. Czy dlatego mi cię dał? Dlaczego więc mnie ostrzegł, że mam
ci się przyjrzeć? Nie, nie zdołasz mnie zabić, skoro członkowie Gildii noszą twoich braci i
są zdrowi.
Przez chwilę obracała metalową blaszkę w dłoniach.
— Dobrze, Galvayu. Zapytam go o to, jak tylko będzie w stanie odpowiedzieć. Ja też
jestem ciekawa.
26 listopada 2004