Pamela Bauer
Pan Podrywalski
Walentynki 1996
SPIS TREŚCI:
PROLOG Pamela Bauer
01 ZEW TWEGO SERCA Elise Title
02 PAN PODRYWALSKI Pamela Bauer
03 BEZSENNY W ST. LOUIS Tiffany White
PROLOG, Pamela Bauer
Noc sylwestrowa, Boston.
— Zaliczam się do tych ciekawskich, chłopcy, a ciekawscy nie szczędzą innym pytań. Więc
dlaczego wy trzej siedzicie tutaj na tych taboretach, zamiast szaleć tam na parkiecie? — Fred,
tęgi barman o rumianych policzkach, wskazał ręką w głąb sali, gdzie sylwestrowe towarzystwo
bawiło się w najlepsze. — Może ty mi odpowiesz — zwrócił się do ciemnowłosego mężczyzny
po trzydziestce, siedzącego na wprost.
— Winę za to ponoszą kobiety i jeszcze raz kobiety — odparł Tristan Talbot, a jego dwaj
przyjaciele z collegu na znak pełnej aprobaty odstawili gestem abstynentów smukłe kieliszki z
szampanem.
Chyba nie zamierzasz mi wmówić, że trzech takich przystojniaków jak wy nie mogło poderwać
sobie na tę noc trzech fajnych dziewczyn? Nigdy w to nie uwierzę.
— Ale taka jest prawda. Trzech całkiem dorzecznych facetów zostało na tę noc z pustymi rękami
— potwierdził Tristan z samokrytycznym uśmiechem. — Och, te kobiety. Na swoje
wytłumaczenie mam jedynie to, że nie jestem z Bostonu.
— Ja również jestem nietutejszy. Byłem umówiony, niestety, nie wypaliło — powiedział tonem
usprawiedliwienia Alec McCord, wysoki blondyn o atletycznej sylwetce, charakterystycznej dla
baseballisty.
— Innymi słowy, ona nie zjawiła się o określonej porze w określonym miejscu — uściślił
Nicholas Santiago, ostatni z trójki przyjaciół, po czym przeczesał palcami swoje gęste
jasnobrązowe włosy.
— W rezultacie zamiast miłosnych przygód mamy siebie, chłopcy — podsumował Tristan, nie
kryjąc ironii.
Alec przywdział teatralną minę nieszczęśliwca, która uwydatniła dołki na jego policzkach.
— Wciąż do mnie nie dociera, że spędzam sylwestra na stołku przy barze z dwoma facetami.
Czyż można niżej upaść?
— Jedyna pociecha, że nie jest to najgorszy z barów — zauważył Fred nie bez pewnej dozy
zawodowej dumy i napełnił musującym winem puste kieliszki klientów.
Mężczyźni unieśli je jak na komendę.
— Za nadchodzący rok! — Alec wzniósł toast. — Obyśmy na naszej drodze spotykali tylko
samotne kobiety, spragnione bliższych kontaktów z przystojniakami, za jakich uważa nas niejaki
Fred, barman z Bostonu.
Kieliszki stuknęły o siebie z krystalicznym brzękiem.
— Za kobiety spragnione miłości — dorzucił Tristan.
— Powinniśmy raczej powiedzieć: „Za kobiety, których wyobrażenie o miłości pokrywa się z
naszym” — dodał swoje trzy grosze Nick.
Głowy jego przyjaciół opadły do przodu. Było to coś w rodzaju potwierdzającego kiwnięcia.
— W każdej sytuacji odzywa się w nim pedantyczny prawnik — skomentował Alec.
— Powiem wam prawdę — powiedział Fred i podniósł palec niczym biblijny prorok. — Świat
jest czymś w rodzaju parkietu, a baby nam mówi że już nie prowadzimy w tym tańcu. — W jego
słowach przebijała pewność siebie człowieka, który przez trzydzieści pięć lat przyglądał się
ludziom zza barowego kontuaru.
Tristan zrobił skwaszoną minę.
— Co tu mówić o prowadzeniu! One, podejrzewam, nawet nas nie chcą widzieć na tym
parkiecie.
— Czasy zmieniają się, to pewne — oświadczył Nick filozoficznie. — Gdy któryś z nas umawia
się z dziewczyną i ona nie przychodzi, to bardzo zły znak dla całej reszty rodzaju męskiego.
— E, tam. Nie ma czego żałować — powiedział Alec. — Mam już dość kobiet, które tylko
dlatego lgną do mnie, że coś znaczę w baseballu.
— A ja z kolei mam dość tych, które przychodzą na randkę tylko po to, by udowodnić własną
wyższość nad mężczyzną — rzekł Tristan. — Chociaż, istnieją może i inne kobiety, którym
zależy bardziej na uczuciach, niż na rozgniataniu partnerów czubkiem zamszowego pantofelka.
— Problem tylko jak je znaleźć — zauważył Nick.
— Zawsze można dać ogłoszenie — rzucił Fred od niechcenia. — Wiecie, w rubryce
matrymonialnej...
— Nie miewasz lepszych pomysłów?
— Ja miałbym zniżyć się do czegoś takiego?
Jedynie Alec nie zlekceważył pomysłu Freda.
— Rzecz, nad którą warto się zastanowić — powiedział, cedząc sylaby.
Słysząc takie bluźnierstwo, Tristan i Nicholas głucho jęknęli.
— Przypominam, że college mamy już za sobą — odezwał się Tristan. — Nie będziemy chwytać
się takich rozpaczliwych sposobów.
— A co złego widzisz w niewinnym prasowym ogłoszeniu? — zapytał Alec.
— Jeden ze stałych bywalców tego lokalu — wtrącił Fred — trafił tą metodą w dziesiątkę. Dał
anons, spotkał się z szałową babką, by na drugi dzień nazwać to spotkanie najbardziej
fantastyczną randką swojego życia.
Alec bawił się swoim kieliszkiem.
— Upojna noc w zamian za dwie linijki w gazecie petitem.
— To dobre dla studenterii — powtórzył Tristan ze wzgardliwą miną.
— A i to niekoniecznie. Pomyślcie, gdybyśmy robili to przedtem w collegu, który z nas
skończyłby na jednej fantastycznej randce? — zapytał Nick.
— Pan Podrywalski, czyli ja, na pewno by nie skończył — oświadczył Tristan tonem zadufanego
w sobie podrywacza. Najwidoczniej wypity szampan robił swoje.
Alec i Nick wybuchli śmiechem.
— Pan Podrywalski! To było dobre w bostońskim collegu, ale teraz? — powiedział Alec. —
Nadal uważasz, że erotyczne podboje kosztują mniej wysiłku niż wypicie coca-coli?
Tristan zachichotał.
— Tak czy inaczej, nie piszę się na to ogłoszenie.
— A ja myślę, że powinniśmy dać sobie tę szansę — powiedział Alec. — Niebawem
Walentynki. Niech każdy z nas zamieści anons odpowiedniej treści i zobaczymy, któremu
dopisze szczęście. Chyba że Pan Podrywalski boi się tego rodzaju nowych wyzwań?
— Czy kiedykolwiek przyłapałeś mnie na tchórzostwie?
— W porządku, wchodzisz do gry. Pozostaje nam tylko ustalić szczegóły.
— Chwileczkę, jeszcze nie wyraziłem swej zgody — zaoponował Nick.
— Nie wygłupiaj się. Tris i ja zrobiliśmy szmat drogi, by spędzić z tobą tę noc sylwestrową. Nie
możesz wystawić nas do wiatru.
— Kiwnij łbem, chłopie, i będzie wszystko jak dawniej — dodał Tristan, dając znak barmanowi,
by otwierał kolejną butelkę szampana.
— Mam przeczucie, że gorzko będę tego żałował — rzekł Nick, rozkładając ręce.
Tristan wzniósł kieliszek.
— A teraz najważniejszy toast. Za kawalerów świętego Walentego! Niech czternastego lutego
ruszą do boju i niech — tu dramatycznie zawiesił głos — wygra najlepszy.
„Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień Zakochanych w
śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.
Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce. Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego
rzeczywistą wagę romansu, napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie
najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem Podrywalskim.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Równo wycięte czerwone serca. Były wszędzie. Ściany, sufit, okna, kaloryfery i meble, na
wszystkim tym czyjaś dłoń zawiesiła odwieczne symbole miłości. Duże, małe, błyszczące,
matowe...
Tristan Talbot leżał na dentystycznym fotelu i czuł się dokładnie tak, jak wszyscy inni w jego
sytuacji. Widział nad sobą białą sylwetkę doktora Bakera, który trzymał w ręku wiertarkę.
— Doris wykonała kawał świetnej roboty, nie sądzisz? — zauważył dentysta swoim
landrynkowatym głosem i uśmiechnął się z taką aprobatą jakby to on sam był świętym
Walentym.
Tristan kiwnął głową.
— Robota wzorowa — mruknął, lecz wypchane ligniną usta wydały z siebie dźwięki układające
się w całkiem odmienne słowa: „zaraza morowa”
I w zasadzie to oddawało najtrafniej jego samopoczucie. Nienawidził tych wizyt, borowania, a
nawet samego zapachu gabinetu dentystycznego.
Doris, asystentka Bakera, rozkładała właśnie na tacy narzędzia. Gdy ustał ich niesamowity brzęk,
wybrała coś do złudzenia przypominającego haczyk na duże ryby i wręczyła to lekarzowi.
Tristan poczuł, że się poci.
— Walentynki to taki uroczy dzień — powiedziała, patrząc gdzieś w przestrzeń, co świadczyło,
że mówi nie tyle do pacjenta, co do samej siebie.
Tristan miał ochotę powiedzieć, że urok tego dnia jest z pewnością porównywalny do
przyjemności chodzenia boso po śniegu, lecz zaoszczędził sobie wysiłku bełkotania przez knebel
z ligniny.
— Styczeń to taki długi i mroźny miesiąc, chciałam więc jakoś ożywić ten gabinet, wiesz, czymś,
co byłoby bliskie każdemu — kontynuowała Doris. — Ostatecznie, miłość jest osią tego świata.
— Jako ktoś, kto ma za sobą trzydzieści pięć lat małżeństwa, na wszelki wypadek przyznam ci
rację — oświadczył doktor Baker, zabierając się do swoich „rzeźnickich” — Tristanowi inne
określenie nie przychodziło do głowy — czynności.
Doris zachichotała.
— Och, doktorze, nie tak łatwo mnie nabrać. Wiem, że w głębi serca jesteś romantykiem.
Dentysta włożył obleczone gumową rękawiczką palce do jamy ustnej Tristana.
— Nie jestem pewien, czy moja żona zgodziłaby się
z taką oceną. Tristan wszystko wie lub powinien wiedzieć o miłości. Jest przecież kawalerem, a
nie jakimś tam podstarzałym pantoflarzem.
Tristan przywykł już do faktu, że ludzie stawiali znak równości pomiędzy stanem kawalerskim, a
nieprzerwanym ciągiem erotycznych przygód. Zastanowił się, co „rzeźnik” i jego pomocnica
pomyśleliby sobie, gdyby powiedział im, że chce wyłowić swoją Walentynkę przy pomocy
ogłoszenia matrymonialnego. Najprawdopodobniej nie uwierzyliby mu.
Zresztą sam nie mógł w to uwierzyć. Ale egzemplarz „Daily Tribune” z poprzedniego tygodnia
stanowił dowód, którego w żaden sposób nie dawało się obalić. Widniało tam czarno na białym
to, co zaniósł niedawno do biura ogłoszeń.
Od chwili, gdy opłacił należność, wpadł w chroniczny niepokój. Nie powinien był przystępować
do tej gry. Na czternastego lutego nie chciał przypadkowej partnerki. Ale tak właśnie kończyły
się wszystkie spotkania z Nicholasem i Alekiem: jakimś mniej lub bardziej głupawym pomysłem,
z którego później nie sposób było się wywikłać.
A jednak nie mógł zrzucać na nich całej winy. Miał w sobie żyłkę hazardzisty i oni dobrze
wiedzieli, że przyjmie wyzwanie.
Bo właśnie do tego sprowadzał się ów zbliżający się dzień świętego Walentego — do wyzwania i
hazardu. Tristan wstąpił na ścieżkę, którą nie tyle chciał kroczyć, co był zmuszony kroczyć. Bądź
co bądź, nazywano go niegdyś Panem Podrywalskim. Nosił przezwisko, na które uczciwie
zapracował sobie w collegu.
Jego kumple, oczywiście, nie mieli zielonego pojęcia, że wcale nie zamierzał bić żadnych
rekordów co do liczby randek w tygodniu czy miesiącu, lecz tylko próbował nadrobić stracony
czas.
Zazdroszczono mu w collegu, zazdroszczono mu i teraz. Kawaler. Człowiek wolny. Wolny od
przymusu rodzinnego rytuału. Wolny w doborze osób, z którymi chce się spotkać. Wolny w
porywach serca.
Kiedy był młodszy, wszystko szło mu jak po maśle — studia architektoniczne, sprawy osobiste,
praca. Ostatnio jednak zaczął się zastanawiać, czy czasami nie popełnił błędu, nie zakładając
rodziny jeszcze przed trzydziestką. Znużony był już kobietami, które potrafiły przez cały wieczór
przekonywać go, że właściwie mogą obyć się bez mężczyzny.
Dlatego nie miał większych złudzeń, że walentynkowa partnerka z ogłoszenia, o ile w ogóle się
pojawi, będzie odbiegać od tego zasmucającego standardu. Czyż jednak było jakieś inne wyjście?
Nie mógł przecież skompromitować się w oczach przyjaciół.
— Hej, Tristan, nie zamykaj ust! Muszę mieć dostęp do tej twojej szóstki.
Tristana bolały już szczęki, posłusznie jednak zastosował się do polecenia. Wiertło tonęło w
miazdze zębowej, a świsty i zgrzyty przenikały mózg na wylot. Mimo to Tristan zamknął oczy i
próbował skupić myśli na projekcie kompleksu budynków mieszkalnych, nad którym właśnie
pracował. Nagle Doris powiedziała coś, co przykuło jego uwagę.
— Jeżeli chcesz, doktorku, żeby najbliższe Walentynki okazały się dla ciebie i twojej Florence
niezapomnianym dniem, zwróć się o radę do Allison Parker, specjalistki od tych spraw.
Baker zarechotał.
— Sądzisz, że potrafi przemienić starego konia w narowistego, ognistego źrebca?
Doris cmoknęła.
— Jeszcze nie jesteś starym koniem, a poza tym zawsze warto skorzystać z czyjejś wiedzy.
Delikatna sfera uczuć wymaga pielęgnacji, odpowiedniego nastroju, oprawy, symboliki. Jeżeli
ktoś jest w tym dobry, dlaczego mamy żałować kilku dolarów?
Tristan wydał z siebie szereg dźwięków, który w jego intencji miał być pytaniem, na czym
polega wiedza specjalistki od Spraw miłosnych, jednak wyszedł z tego bełkot nieszczęśliwca,
któremu obcięto język.
A przecież stał się cud. Przywykłe do tego rodzaju karykaturalnych zniekształceń ucho Doris
wychwyciło sens.
— Agencja nosi nazwę „Wyjątkowe Chwile” i cieszy się sporą popularnością wśród małżeństw i
par, które po prostu nie mają czasu, żeby zaplanować sobie udany wieczór czy wyjazd.
Tristan, który nagminnie korzystał z usług innych ludzi przy sprzątaniu domu, praniu bielizny i
organizowaniu jedzenia, natychmiast uznał za rzecz naturalną zwrócenie się do takiej agencji z
prośbą, by ułożyła mu w najdrobniejszych szczegółach walentynkową randkę.
Ostatecznie ta Parker musi znać się na rzeczy, skoro żyje z udzielania tego typu porad. Może
więc mu w poważnym stopniu ułatwić wygraną.
Pół godziny później, opuszczając gabinet dentystyczny, Tristan uśmiechnął się do siebie. Kto
wie, czy najbliższa przyszłość nie przyniesie jakichś zasadniczych zmian w jego życiu?
— Alli, znalazłam go. Idealnego dla ciebie faceta. Allison Parker obróciła się na krześle i
spojrzała na swoją koleżankę. Zajmowały w pracy sąsiednie biurka i łączyła je przyjaźń.
— Jazz, nie szukam nikogo takiego.
Jazz, pulchna, kipiąca energią blondyneczka, poderwała się z krzesła i szybkim krokiem podeszła
do Allison.
— Wiem. I dlatego wzięłam to na siebie.
Allison westchnęła. Odkąd Jazz Connors zaręczyła się, opętała ją idea znalezienia męża również i
dla niej. Jak na razie jednak jedynym rezultatem tych poszukiwań były zszarpane nerwy samej
zainteresowanej. Nawiasem mówiąc, aktywność Jazz wzrastała w miarę zbliżania się Dnia
Zakochanych.
— Ma trzydzieści trzy lata i żadnych żon, z którymi by się rozwiódł, ani dzieci, które by porzucił.
— Wbiła w przyjaciółkę swój płonący wzrok, oczekując jej reakcji.
Allison spojrzała na fotografię i skrzywiła się.
— Stokrotne dzięki. Jak na mój gust, zbyt atletycznie zbudowany.
— Większość kobiet lubi, gdy mężczyzna ma klatę — odparła Jazz, biorąc się pod boki.
Allison wzruszyła ramionami.
— Cóż, właśnie uświadomiłaś mi, że nie zaliczam się do tej większości.
Jazz machnęła ręką.
— Gdybym nie mała cię tak dobrze, pomyślałabym, że masz zamiar spędzić Walentynki,
stawiając sobie pasjansa.
— W każdym razie nie mam ochoty na randkę. Allison zebrała część leżących na biurku
papierów i włożyła je do brunatnej koperty, którą z kolei schowała do szuflady.
— Dlaczego?
— Ponieważ do Walentynek nie przykładam większej wagi. Nie traktuję tego dnia jako jedynej
szansy w roku.
— Jak to? Organizujesz innym wszystkie te romantyczne spotkania, a nie chcesz żadnego dla
siebie?
Faktycznie, była w tym jakaś ironia. Allison kojarzyła ze sobą pary i była dobra w tej robocie,
lecz jeszcze nigdy nie wykorzystała swych zawodowych umiejętności dla siebie.
— Chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? — Jazz nie czekała na odpowiedź. — Myślę, że
jesteś jak ta pracownica z fabryki czekolady, której już żaden łakoć nie będzie smakował. Żaden
mężczyzna nie wywrze na tobie wrażenia.
— Mylisz się. — Allison kontynuowała sprzątanie biurka.
— Czyżby? Zrobiłaś się zbyt wybredna i grymaśna, All. Czekasz na rycerza na białym koniu,
który cię porwie, zanim zdążysz pomyśleć, czy istotnie zasługuje na to, żebyś zamieniła z nim
dwa zdania.
— Trudno rozmawiać, trzęsąc się na grzbiecie szkapy.
Jazz groźnie zmarszczyła czoło.
— Bądź poważna, All!
— Nie mogę. Przynajmniej nie wtedy, gdy mowa mężczyznach, Temat jest zbyt przygnębiający.
— Wiem, że ostatnio nie odnosisz jakichś oszałamiających sukcesów, ale...
— Oszałamiających? — Allison uniosła wzrok ku górze. — Bądźmy szczere, nie odnoszę
żadnych sukcesów!
— Bo nie szukasz mężczyzny i nie jesteś otwarta na spotkanie. Odkąd zerwałaś ze Stevem,
zamknęłaś się w sobie zupełnie.
— Jest zasadniczy powód, Jazz. Mam grubo ponad trzydziestkę, czyli, żeby nie owijać rzeczy w
bawełnę, minimalne szanse na spotkanie tego „wymarzonego”, „idealnego” lub choćby tylko
„odpowiedniego” partnera.
— Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te wszystkie statystyki i absurdalne wykresy szans na
zamążpójście?
— Jasne, że chciałabym skwitować je wzruszeniem ramion, ale nawet ty musisz przyznać, że
elementu czasu nie da się pominąć, a w powiedzeniu „spóźniła się na ostatni pociąg” kryje się
gorzka prawda.
— Tym bardziej powinnaś odpowiedzieć na ogłoszenie tego faceta — upierała się Jazz. —
Przynajmniej sprawdź, czy jest w twoim typie.
— Nawet jeżeli będzie miał ochotę umówić się ze mną, to jeszcze wcale nie znaczy, że zechce
się ze mną ożenić — odpowiedziała Allison z cynicznym uśmieszkiem.
— Alli, zaczynasz działać mi na nerwy. Gdzie się podział twój optymizm? Czyżbyś już nie
wierzyła, że ludzie są z góry sobie przeznaczeni i jedyny problem tkwi w odszukaniu tej drugiej
osoby, z którą spędzi się resztę życia?
— Przyznaję, że trochę zbyt długo patrzyłam na świat przez różowe okulary.
— Po prostu żaden z tych facetów, z którymi miałaś dotąd do czynienia, nie był tym
przeznaczonym tobie.
— Wątpię, żeby tym razem zanosiło się na coś innego.
— I tu nie masz racji. Przemawia przez ciebie gorycz. Tymczasem musisz wyjść z tej skorupy, w
której się schroniłaś, i rozejrzeć się wokół siebie.
— Wolałabym, żeby to on mnie znalazł — powiedziała Allison z miną upartej dziewczynki.
— Gdzie twoja wyobraźnia? Czy pomyślałaś już, co powiedzą twoi klienci, kiedy jakimś
sposobem dowiedzą się, że ich mistrzyni od spraw erotycznych spędziła Walentynki w kapciach,
w szlafroku i przed telewizorem?
— Powiedz że zmęczona staraniami, żeby inni spędzili ten dzień możliwie najprzyjemniej i
najowocniej, została w domu, żeby odpocząć.
Jazz aż sapnęła ze złości.
— Jesteś niemożliwa. Za każdym razem, kiedy pcham
cię w kierunku jakiegoś mężczyzny, wynajdujesz tysiące argumentów, usprawiedliwiających
twoją bierność. — Spojrzała na zegarek. — Muszę pędzić. Umówiłam się z Tobym w chińskiej
restauracji. Zjesz z nami?
Allison podziękowała. Wzięła z domu kanapki i nie chciała, by się zmarnowały. A poza tym nie
miała najmniejszej ochoty na gapienie się, jak Jazz i jej narzeczony będą robić do siebie słodkie
oczy nad potrawką z kurczaka.
— To przynajmniej obiecaj mi, że dokładnie przemyślisz to ogłoszenie — nalegała Jazz.
Allison niechętnie kiwnęła głową kiedy zaś została sama, ponownie rzuciła okiem na mężczyznę
na zdjęciu. Facet był naprawdę świetnie zbudowany. Nie mówiąc już o jego zaraźliwym
uśmiechu i oczach pełnych zmysłowego blasku. Lecz przecież Stevowi też nie można było
niczego zarzucić, a jednak okazał się niewypałem. Westchnęła i odłożyła zdjęcie.
Jazz niech się zachwyca mięśniami, ona woli u mężczyzny rozum i inteligencję. Przykładała też
ogromną wagę do szczerości, bezpośredniości i spontaniczności zachowania. Brzydziła się
udawaniem. Unikała też mężczyzn, którzy w kontakcie z kobiet która odniosła zawodowy
sukces, tracą poczucie humoru.
Oczywiście natychmiast pojawiało się pytanie, czy ktoś taki w ogóle istnieje?
Westchnęła. Być może Jazz ma rację. Być może ona, Allison, rozgląda się za nieosiągalnym
ideałem?
Tak czy owak, nie trafiła jeszcze wśród swoich klientów na takiego mężczyznę. Zresztą
większość z nich to ludzie żonaci. A poza tym, czy ktoś taki zwracałby się do niej o pomoc? Cóż
ona mogłaby radzić komuś, kto sam zgłębił tajniki flirtu i uwodzenia?
Znieczulenie nie przestało jeszcze działać i Tristan wciąż miał poczucie, iż pozbawiono go lewej
połowy twarzy. Ponadto doktor Baker sugerował mu, by powstrzymał się od jedzenia przez
najbliższe dwie godziny, zrezygnował więc z lunchu i pojechał prosto do centrum miasta.
Tutaj, kierując się zasłyszanymi od Bakera i Doris informacjami, bez trudu odnalazł biurowiec, w
którym mieściła się agencja „Wyjątkowe Chwile”. Wjechał windą na siódme piętro i pchnął
szerokie, mahoniowe drzwi z mosiężną tabliczką.
Znalazł się w niewielkim, ale przytulnie i ze smakiem urządzonym pokoju. Osoba siedząca za
jednym z dwóch biurek uniosła ku niemu wzrok.
Tristan spodziewał się zobaczyć kobietę doświadczoną z długoletnią praktyką, wiekiem zbliżoną
do pięćdziesięcioletniej Doris oraz — w jakimś sensie było to również istotne — ubraną w
nienagannie skrojony, granatowy kostium. Tymczasem osoba, na którą patrzył, jaskrawo
kontrastowała z jego wyobrażeniem. Wyglądała młodo, miała na sobie czerwony, obcisły
sweterek i trzymała w lewej dłoni jabłko. Jej nieskazitelnie biała cera stanowiła doskonałe tło dla
błękitnych oczu, a rude, bujne, niesforne włosy walczyły z jarzmem gumek i grzebieni.
Uśmiechnęła się życzliwie.
— Czym mogę panu służyć?
— Agencja „Wyjątkowe Chwile”, chyba dobrze trafiłem? — zapytał.
— Tak. — Włożyła nadgryzione jabłko do papierowej torebki, którą schowała do szuflady
biurka. — Przyłapał mnie pan na jedzeniu lunchu.
Tristan nie mógł oderwać od niej oczu. I nie dlatego, że była bardzo atrakcyjna, ale ponieważ
miał wrażenie, że już ją kiedyś spotkał.
— Proszę wybaczyć mi, że wchodzę bez pukania.
— Ależ nic nie szkodzi. Po prostu oczekiwałam pana dopiero o trzynastej — powiedziała, biorąc
pomiędzy dwa pałce jakiś okruch i rzucając go do kosza.
— Nie byłem umówiony.
To nie rozmawiam z panem Michaelsem?
— Przykro mi. Nazywam się Tristan Talbot.
Spodziewał się gestu wskazującego mu drzwi, lecz ona z uśmiechem wyciągnęła rękę.
— Allison Parker.
Uścisnęli sobie ręce. Przez sekundę trzymał w swojej delikatną dłoń.
— Jeśli przyszedłem nie w porę, proszę tylko o wyznaczenie mi terminu wizyty. — Nie mógł
pozbyć się wrażenia, że swoim niespodziewanym wtargnięciem zakłócił jej porządek dnia.
- Nie szkodzi. W czym mogę panu pomóc, panie Talbot?
Nagle poczuł, że wyrasta w nim i ogromnieje jakaś przeszkoda. W gardle zaczęło mu coś
uwierać, jak gdyby utkwił tam kłębek włóczki lub pokaźny zwitek dentystycznej ligniny.
Autentycznie przerażała go perspektywa wywnętrzania się przed tą urodziwą kobietą ze swoich
sercowych problemów.
— A więc? — Allison czekała.
Miał ochotę wycofać się pod pierwszym lepszym pretekstem, kiedy przyszli mu na myśl Alec i
Nicholas. Zwycięstwo z nimi warte było zszargania opinii.
— Chciałbym skorzystać z pani usług.
— Chętnie je panu wyświadczę. — Uśmiechnęła się, opadła na oparcie krzesła i otworzyła notes.
— Proszę usiąść i powiedzieć mi, o jaką uroczystość chodzi. Rocznica? Urodziny? — Pozostałe
pytania zamknęła w jasnym spojrzeniu.
— Dzień Zakochanych — odparł, siadając na obitym skórą krześle. — Chcę, żeby okazał się
najbardziej romantycznym dniem w życiu kobiety, z którą go spędzę.
— W takim razie trafił pan do właściwej osoby. Specjalizuję się w romansach, by tak rzec.
Zauważył, że kobieta ma szczupłe i wypielęgnowane dłonie. Musiała być pedantką, gdyż na jej
biurku panował wzorowy, posunięty aż do przesady porządek. Na przykład równo poukładane
ołówki zwrócone były ostrzarni w jednym kierunku.
— Czy zapoznał się pan już z zakresem i charakterem naszych usług?
— Przyznaję, że nie miałem okazji.
— W takim razie ta broszura zorientuje pana w naszej ofercie. — Podała mu całkiem pokaźną
książeczkę.
Prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty na czytanie długiego tekstu. Wolał patrzeć na jej
delikatną twarz, włosy o miedzianym połysku i duże błękitne oczy. Wciąż nurtowało go pytanie,
dlaczego Allison Parker wydaje mu się znajoma. Owszem, mogli już gdzieś się spotkać, chociaż
problem tkwił w tym, że chyba nie mógłby zapomnieć o spotkaniu tak atrakcyjnej kobiety.
— Pan zajmie się lekturą naszego informatora, a ja tymczasem przygotuję kawę.
Wstała zza biurka i skierowała się ku kuchennemu kącikowi. Miała na sobie krótką obcisłą
spódniczkę z rozcięciem z tyłu. Spódniczka uwydatniała doskonałe proporcje jej figury,
szczególnie zaś nogi, długie i smukłe, szczupłe w kostkach i bardzo młodzieńcze. Tristan,
wzorem wszystkich mężczyzn, zawiesił wzrok w miejscu, gdzie ginęły uda.
Skąd znał tę błękitnooką i rudą czarodziejkę? Bo już niemal był pewien, że ich drogi gdzieś,
kiedyś się zeszły.
Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę aparatu stojącego na drugim biurku.
— Agencja „Wyjątkowe Chwile”. W czym mogę panu pomóc?
I po chwili:
— Nie, Jasmine wyszła na lunch. Tu Allison. Czy mam jej coś przekazać?
Allison! W końcu dotarło do niego to imię, ciemności rozproszyły się. Allison Parker,
najpopularniejsza dziewczyna w liceum. Wszyscy wówczas zgadzali się co do jednego. Allison
sądzona jest kariera gwiazdy filmowej i telewizyjnej: Hollywood i Nowy Jork będą z niej dumne.
Więc jak to się stało, że spotyka ją za biurkiem w roli konsultantki od spraw sercowych?
Czegoś tu w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Bo przecież była to ta sama Allison, która prawie
nie wytykała nosa z pracowni fizycznej, głucha na serenady chłopaków proponujących jej randki.
Ta sama Allison, która wrzuciła podarowany jej przez niego na Dzień Zakochanych różowy
goździk do kosza na śmieci. Ta sama Allison, która spoliczkowała swojego chłopca, bo ośmielił
się ukraść jej pocałunek.
— Czy już zapoznał się pan z naszą broszurką? — spytała, stawiając przed nim filiżankę z kawą.
Tristan poczuł się jak detektyw na chwilę przed rozwiązaniem zagadki kryminalnej.
— Czy kończyła pani liceum Kennedy’ego?
Na jej bladych policzkach osiadła jak gdyby różowa mgła.
— Zgadza się. Pan też?
Udaje, że nie przypomina mnie sobie, pomyślał z odrobiną cynizmu. Postawiłby wszystkie swoje
oszczędności, że poznała go w pierwszej sekundzie, mogłaby więc darować sobie tę całą
komedię.
— Chodziłem tylko do klasy maturalnej. Przenieśliśmy się z Kalifornii.
— Tristan Talbot — powiedziała, spoglądając w głąb studni zwanej pamięcią lub tylko udając, że
to robi. — Oczywiście! Teraz przypominam sobie. — Wykrzywiła wargi w uśmiechu tak
autentycznym jak trzydolarowy banknot.
— Cały czas wydawało mi się, że skądś pana znam.
Swobodny ton jej głosu nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. Była napięta i niespokojna.
Tristan rozsiadł się wygodniej na krześle. Czuł się jak kot, który złapał myszkę i teraz ma ochotę
trochę się z nią pobawić.
— No, no, no... — Lustrował ją wzrokiem, jakby był selekcjonerem, ona zaś kandydatką na
modelkę.
— Co znaczą te wszystkie „no”?
— Zmieniłaś się. Musiałem długo grzebać w pamięci, zanim cię rozpoznałem.
Odetchnęła, i to chyba z ulgą. Widocznie obawiała się, że zacznie od przypominania jej, z jaką
okrutną obojętnością wtedy go traktowała.
— Oboje zmieniliśmy się. Upłynęło tyle lat. Nie widziałam cię na zjeździe koleżeńskim.
— Cóż, zbyt krótko chodziłem do tego liceum i nie zdążyłem poczuć się częścią klasy.
— Ktoś mi mówił, że wróciłeś do Kalifornii.
— Zaraz po obronie pracy dyplomowej. Tutaj jestem od kilku miesięcy. Pracuję w firmie
architektonicznej.
— Miło słyszeć, że jesteś architektem.
Bawiła się ołówkiem, a sposób, w jaki to robiła, zdradzał, że mimo zewnętrznego opanowania
wciąż drąży ją niepokój.
Zauważył, że Allison nie ma na palcu obrączki.
— Lubię swój zawód. A co u ciebie?
— Ja też nie narzekam na pracę. — Przysiadła na blacie biurka, obciągając spódniczkę.
— A na czym ona właściwie polega? Bo muszę przyznać, że niewiele wyczytałem z tego
informatora.
Westchnęła z uśmiechem.
— Służę pomocą i radą w tym wszystkim, co wykracza poza dzień powszedni wraz z jego
rytmem pracy i odpoczynku, i co jest właśnie najdosłowniej wyjątkową chwilą. Zatem będą nią
urodziny, rocznice, awanse, oficjalne wizyty, chrzciny, komunie, wesela, podróże poślubne ... —
W przelocie dotknęła opuszkiem wskazującego palca dolnej wargi. — A także, oczywiście,
miłosne spotkania, czyli to, co w tej chwili obchodzi cię najbardziej. Bo chyba dobrze
zrozumiałam? Chcesz, żebym pomogła ci spędzić dzień z kobietą w sposób wyjątkowo
atrakcyjny, a nawet romantyczny.
Słuchając jej czuł, jak coraz szybciej i szybciej bije mu serce, Wróciły dawne czasy. Okazało się,
że jej władza nad nim nigdy nie minęła.
Milczał, co sprowokowało ją do pytania:
— A może zmieniłeś zamiar?
Miał wrażenie, że chciała, żeby się wycofał. I właściwie powinien był to uczynić. Kiedyś
ślubował sobie, że będzie unikał jej jak ognia, i było to rozsądne ślubowanie.
Teraz jednak wewnętrzny głos podpowiadał mu, że nadszedł czas odpłaty.
Uśmiechnął się.
— Myślę, że jesteś osobą której szukam.
ROZDZIAŁ DRUGI
— A więc zaplanować mam dla ciebie romantyczny wieczór?
— Tak.
Allison zamyśliła się.
— W porządku — odparła po dłuższej chwili.
A jednak nic tu nie było proste i uporządkowane. Gubiła się w przypuszczeniach. Miała kłopoty z
przeprowadzeniem znaku równości pomiędzy tym wysokim pewnym siebie mężczyzną, a
tamtym chudym jak szczapa, natrętnym i nieznośnym wyrostkiem, który włóczył się za nią po
korytarzach szkoły. Przez te minione lata zmężniał i rozrósł się w barach, ale jego włosy
pozostały takie same, ciemne i kręcone, tyle że zamiast opadać mu niesfornym wiechciem na
czoło, były teraz modnie obcięte. Był żab która przemieniła się w księcia.
— Więc od czego zaczynamy?
— Zawsze dostosowuję się do życzeń klientów. — Starała się zachować pozory rzeczowej,
profesjonalnej rozmowy, lecz w głębi duszy bała się jego przenikliwego wzroku. — Z praktyki
wiem, że każdy przypadek jest inny i nie sposób stosować tu wspólnej miary. Oczekiwania
i pragnienia ludzi są funkcją ich indywidualności.
— Cieszę się, że tak mówisz, gdyż mój przypadek jest na pewno nietypowy.
Uraczyła go pełnym zrozumienia uśmiechem.
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale przede wszystkim musisz zdecydować, ile
pieniędzy przeznaczysz na tę imprezę.
Rozłożył ręce.
— Żadnych ograniczeń. Po prostu tyle, ile okaże się konieczne. Rzecz tkwi w czym innym — w
zorganizowaniu takich Walentynek, o jakich kobieta zamarzy.
I znów ten sam profesjonalnie wszystkowiedzący uśmiech na jej twarzy.
— Rozumiem. Porozmawiajmy jednak raczej nie o kobiecie w ogólności, tylko o tej konkretnej.
Muszę wiedzieć o niej możliwie najwięcej. Czy jest to twoja żona?
— Nie jestem żonaty.
— Narzeczona?
Potrząsnął głową.
— Nie mam też narzeczonej. Chodzi o zwykłą randkę.
Przystojny i... wolny. Allison usłyszała dzwonek alarmowy. Zazwyczaj ufała własnej intuicji.
— Powiedz mi w takim razie coś o kobiecie, z którą planujesz to spotkanie. Na przykład, czy lubi
niespodzianki?
— Nie mam pojęcia.
— Dobrze. Co wobec tego wiesz o jej gustach kulinarnych? Woli kuchnię francuska, włoską czy
chińską.
— Obawiam się, że na to pytanie też nie otrzymasz odpowiedzi.
— A jej zainteresowania i namiętności? Co robi w wolnym czasie?
— Tu także możesz wpisać znak zapytania.
Pióro Allison zawisło nad formularzem. Brzęczenie dzwonka alarmowego osiągnęło maksimum
natężenia. Czyżby Tristan zaliczał się do tych, którym w głowie tylko własna przyjemność?
— Przyznasz, że uzyskałam o tej kobiecie niewiele informacji. Jak więc mogę zorganizować
wieczór, który okazać się ma dla niej niezapomnianą chwilą?
— Przykro mi, ale na każde twoje pytanie odpowiedziałem zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą.
— Jak mam to rozumieć?
— Zwyczajnie. Nie znam jeszcze tej kobiety.
— A więc randka z nieznajomą — powiedziała z nutką kpiny w głosie.
Tristan wzruszył ramionami.
— Faktycznie, nie znam jej jeszcze, ale wiem, że się pojawi. Na razie chcę podjąć pewne
przygotowawcze kroki, i dlatego właśnie widzisz mnie przed sobą.
Allison odłożyła pióro.
— Czyżbyś oczekiwał, że znajdę ci partnerkę na Dzień Zakochanych?
Tristan stuknął palcem w okładkę informatora.
— Tu jest napisane, że waszą ambicją jest spełniać wszystkie życzenia klientów.
— I jest to prawda, ale w zakresie naszych usług nie mieści się kojarzenie par — odparła z
oburzeniem.
— Myślę, że wyciągnęłaś błędne wnioski.
— Naprawdę?
Kiwnął głową.
— Nie oczekuję, że znajdziesz mi partnerkę. Chcę, żebyś pomogła mi w wyborze kandydatki z
całej masy zgłoszeń.
Jazz ostrzegła ją przy jakiejś okazji, że nadejdzie dzień, kiedy spotka kogoś, kto zagra z nią w
zakryte karty. Oczywiście przyjaciółka nie mogła wiedzieć, że tym kimś będzie kolega z ławy
szkolnej.
— Przyjmujesz podania kandydatek gotowych spędzić z tobą Walentynki? — zapytała z gryzącą
ironią.
— Ciepło, ciepło, ale wciąż daleko od prawdy. — Tristan sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki, a wyjąwszy stamtąd złożony kawałek gazety, podał go Allison.
— Rzuć na to okiem.
Utkwiła wzrok w zakreślonym czerwoną obwódką ogłoszeniu.
Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień Zakochanych w
śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce. Ty, która
wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu, napisz w skreślonym od serca
liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej
Panem Podrywalskim.
— Ten Pan Podrywalski to ty? — spytała Allison. Tristan uniósł kąciki ust w autoironicznie
zarozumiałym uśmieszku.
— To przezwisko, które wyniosłem razem z dyplomem z collegu.
Pokiwała głową z pobłażliwą miną. Jasne, że nikt go by tak nie nazwał w liceum. Była wówczas
bodaj jedyną dziewczyną którą próbował poderwać. Oboje wiedzieli, z jakim skutkiem.
— A więc dałeś to ogłoszenie w nadziei, że tym sposobem znajdziesz partnerkę na Walentynki.
Powiedziała to bardziej do siebie niż do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie biurka. Dręczył
ją niepokój. Zresztą zawsze pomiędzy nią Tristanem panowało jakieś dziwne napięcie. Nigdy nie
czuła się w jego obecności swobodna i odprężona.
Pamiętała ten dzień, kiedy pojawił się w ich klasie po raz pierwszy, ubrany w coś, co na nim
wisiało, jakby zostało wygrzebane z szafy ojca. Była właśnie lekcja angielskiego, a on usiadł
przy niej i od razu się pochwalił, że czytał już „Romea i Julię” Szekspira. A kiedy zapytała go,
czy nie wolałby raczej przysiąść się do któregoś z chłopców, odpowiedział, że sprawia mu
przyjemność siedzenie przy dziewczynie o włosach koloru Wielkiego Kanionu. Być może
pomyślane to zostało jako komplement, lecz z niej wyparowała nawet ta odrobina sympatii, którą
poczuła w pierwszej chwili do „nowego” z Kalifornii.
Odtąd konsekwentnie ignorowała go, mimo że włóczył się za nią jak cień. Pewnego razu
nauczyciel angielskiego polecił im dwojgu przeczytać przed klasą na głos pewne partie z „Romea
i Julii”. Była w tym szansa co najmniej na przyjaźń, lecz ona, Allison, nie mogła przezwyciężyć
niechęci wobec Tristana.
Nabrała przekonania, że zna go na wylot. Pojawił się dopiero w klasie maturalnej, ale miała
wrażenie, jakby przeżył z nimi wszystkie lata liceum.
A teraz siedzi tutaj i oczekuje od niej konkretnych, choć wciąż mało sprecyzowanych usług. Nie
wyglądał na mężczyznę, który musi uciekać się do umieszczania ogłoszeń w rubrykach
towarzyskich. Wręcz przeciwnie. Zaliczał się do typów wywierających na kobiety wpływ
magnetyczny.
— Nie spodziewałem się, że otrzymam aż tyle zgłoszeń — oświadczył z rozbrajającą
szczerością.
— Naprawdę. jest tego tak dużo?
— Wiem tylko, że nie przebrnę przez wszystkie. Zwyczajny brak czasu. I dlatego liczę na twoją
pomoc.
Spojrzenie, które na nią skierował, miało w sobie coś takiego, że odczuła pokusę sprawdzenia w
lusterku, czy czasami nie wyskoczył jej jakiś pryszcz na policzku lub czole. O ile pamiętała,
zawsze tak na nią patrzył. Inni chłopcy rzucali jej łakome i skryte spojrzenia, natomiast Tristan
patrzył uparcie i zuchwale, wręcz wlepiał w nią oczy. Odczuwała to jako irytującą dokuczliwość,
lecz obecnie w jego spojrzeniu było dużo ciepła. Zwilżyła wargi.
— Więc kogo mam wybrać z tego legionu, z tej zainteresowanej Panem Podrywalskim rzeszy?
Jakie cechy i przymioty musi posiadać ta kobieta?
— Ostateczny wybór biorę na siebie — odparł z uśmiechem, który, okazało się, miał właściwość
wywoływania miłych dreszczy. — Chodzi o to, żebyś dokonała wstępnej selekcji zgłoszeń i
odrzuciła te, które z tych czy innych powodów uznasz za nie do przyjęcia. W tym również
skłamane i fikcyjne.
— Liczysz się więc i z takimi?
— Mówimy o ogłoszeniu w gazecie, która wychodzi w okręgu zamieszkałym przez kilka
milionów ludzi, a ludzie są różni.
Zmarszczyła czoło i próbowała zebrać myśli. Pozwól, że uporządkuję to, co do tej pory
powiedziałeś. Mam dokonać selekcji nadesłanych ofert, po czym przekazać ci te, które moim
zdaniem są najbardziej atrakcyjne, a kiedy wybierzesz z nich jedną, pomóc ci zaplanować dzień z
tą osobą.
— Właśnie. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia?
— Nie.
— Nie?
— Powtarzam, nie zajmujemy się szukaniem osób i kojarzeniem par. Ograniczamy się tylko do
aranżowania uroczystości i wyjątkowych spotkań, w tym oczywiście spotkań romantycznych.
— Zapłacę podwójnie.
Miała już na końcu języka, że pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli, gdy nagle pomyślała sobie,
że byłoby niewybaczalną głupotą spławiać Tristana tylko dlatego, że zaliczał się do tych reliktów
odległej przeszłości, z którymi nie wiązała najlepszych wspomnień.
Tristan tymczasem opadł na oparcie krzesła i nonszalancko założył ręce.
Zdumiewasz mnie, Allison.
— Dlaczego?
— Bez wątpienia jesteś osobą twórczą i pomysłową. Dla kogoś takiego nie powinno być żadnym
problemem spełnienie trochę niekonwencjonalnej prośby klienta.
— Rzecz w tym, że nie odpowiada mi sam pomysł. To nie jest sfera, w której czułabym się
pewnie pod względem zawodowym.
— Mam pomysł. Przeczytaj na próbę kilka listów i dopiero potem podejmij decyzję.
Nagle przestała ją nurtować kwestia czy podjąć się tego zadania, a w jej miejsce pojawiła się inna
— czy mu podoła. Przede wszystkim bowiem bała się zachować głupio, nie wiedziała zaś, co
byłoby głupsze — odrzucić proponowane pieniądze, czy też pomóc Tristanowi w znalezieniu
odpowiedniej partnerki.
— Więc jak? Mogę przynieść te listy? Zostawiłem je w samochodzie. — Wskazał głową drzwi.
Allison przypomniała sobie, że o trzynastej ma spotkanie. Znalazła tym samym pretekst do
odwleczenia decyzji.
— Za chwilę zjawi się tu klient. Pozwól więc, że przemyślę całą sprawę i niebawem dam ci znać,
co postanowiłam — powiedziała, rozkoszując się falą ulgi, jaka ją zalała.
— Wspaniale.
Wstał i podał jej rękę. Nie miała wyboru, jak tylko przyjąć.
Nie puszczał jednak jej dłoni. Nachylił się i rzekł do niej głosem zbliżonym do szeptu:
— Kiedy wszystkie słowniki zostały skradzione, bibliotekarce zabrakło słów.
Spojrzała na niego ze zdumieniem w oczach.
— To tylko taki żarcik językowy - wyjaśnił, po czym zrobił do niej perskie oko i wyszedł.
Allison Parker obiecała się odezwać, lecz Tristan wątpił w szczerość tego zapewnienia. Stąd też,
kiedy nazajutrz zadzwoniła do jego biura, był mile zaskoczony.
— Podejmę się tego — oświadczyła.
— Cudowna wiadomość. Kiedy mogę podrzucić ci te listy?
— Jutro o każdej porze. Lecz korzystając z okazji, że rozmawiamy, chciałabym zadać ci kilka
pytań.
— Choćby i tysiąc. Zamieniam się w słuch.
Allison odchrząknęła.
— Wspomniałeś w ogłoszeniu o śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Czy ewentualnie mogłoby
to oznaczać, że lubisz ruch na świeżym powietrzu i sporty zimowe?
Wybuchnął głośnym śmiechem.
— Nie mam nic przeciwko sportom zimowym, ale nie znoszę zimna. Wolę słuchać trzasku
płonących polan na kominku, niż wycia lodowatego wichru na szczycie góry.
— Wyciągam stąd wniosek, że Dzień Zakochanych wolałbyś spędzić w jakimś przytulnym
wnętrzu. A co byłbyś gotów zrobić, żeby ten dzień okazał się udany?
— Wszystko. Ale udany nie wystarczy. Ma być wypełniony po brzegi romantyzmem.
— To bardzo dobrze — powiedziała, lecz jej słowom zaprzeczał jakby naganny ton głosu.
— Kiedy mogę spodziewać się pierwszych konkretnych propozycji?
— Wszystko to wymaga starannego zaplanowania, wyobraźni i energii — odparła.
Czyli, jej zdaniem, akurat tych zalet, których mi brakuje, pomyślał Tristan, po czym rzekł:
— Dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie.
Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach nie związanych z Walentynkami i rozłączyli się.
Allison dość szybko zorientowała się, że sama nie zdoła przebrnąć przez dostarczoną jej przez
Tristana korespondencję. W sobotę rano zwróciła się więc z prośbą o pomoc do Jazz i bez
problemu dobiły targu. W rewanżu Allison miała pójść razem z nią na mecz baseballowy,
organizowany w ramach karnawałowego festynu.
— Wiesz, to naprawdę zdumiewające, jeśli nie zabawne — zauważyła Jazz, gdy już rozsiadły się
na dywanie w mieszkaniu Allison wokół całkiem pokaźnej kupki listów. — Nie miałam pojęcia,
że rubryki towarzyskie posiadają taką ilość wiernych czytelniczek.
— Ja w każdym razie nie zaliczam się do nich — odparła Allison, otwierając już nie list, tylko
paczuszkę, w której znalazła kilkanaście ciasteczek domowego wypieku, cokolwiek
pokruszonych. — Oto przedstawicielka naszej płci, która wyznaje pogląd, że do serca mężczyzny
można trafić wyłącznie przez żołądek.
— A jeśli w przypadku Talbota to prawda?
— Właściwie nie mogę tego wykluczyć.
— Powiedziałaś, że chodziłaś z tym facetem do jednej klasy...
— Tak, i dlatego teraz znajduję się w sytuacji dość kłopotliwej.
— Czy w tamtych czasach chodziłaś z nim lub coś w tym rodzaju?
— Coś w tym rodzaju.
Jazz pisnęła i chwyciła ją za ramię.
— Mów! Tylko szczerze! Co było między wami?
— Nic. Podkochiwał się we mnie.
— Jeśli mam wierzyć twojej siostrze Heidi, nie było chłopaka, któremu nie zawróciłabyś w
głowie.
Allison chrząknęła.
— Heidi lubi czasami przesadzać. Kiedy mówi na przykład o dorodnych śliwkach, porównuje je
do melonów.
— Więc między tobą a Tristanem było coś szczególnego. Zabij mnie, ale muszę wiedzieć, czym
było to „coś”.
— Pokażę ci pewną pamiątkę. — Allison wstała z dywanu, podeszła do komody z wiśniowego
drewna i wyjęła z jednej z szuflad oprawiony w półskórek szkolny pamiętnik. Wróciła na swoje
miejsce. — Spójrz, oto on we własnej osobie — powiedziała, wskazując palcem na jedno z
wklejonych zdjęć.
Jazz gwizdnęła przez stulone wargi.
— Nie widzę twarzy. Kudły spadają mu aż na nos.
— Zauważ, jak jest ubrany. Spodnie z zaprasowanym kantem, sztywny kołnierzyk koszuli i
krawat! Nikt poza nim nie nosił krawata.
— Jasne.
— Wszyscy nosili dzwony i różne wzorzyste koszulki. Chryste, patrz! Buty na grubej podeszwie!
—Ale była wtedy moda, co? Tristan w gruncie rzeczy wygląda całkiem normalnie.
— Tak, normalnie jak prezes klubu szachowego.
— Myślałam, że lubisz szachy.
— Dziś tak, ale wtedy do klubu szachowego należały tylko świry. Zdaje się, że Tristan grał w
szachy, brał nawet udział w rozgrywkach międzyszkolnych, no i, pamiętam, obsługiwał
projektor, kiedy jakiś nauczyciel zaserwował nam film na lekcji.
— Teraz już nie ma projektorów — zauważyła Jazz z nostalgią w głosie. — Niepodzielnie
króluje wideo.
— Umarł król, niech żyje król.
— Więc ten chłopak w krawacie i z włosami jak gniazdo bocianie, który grał w szachy i znał się
na projektorach, uganiał się za tobą?
— Mam nadzieję, że o tym ostatnim zapomniał.
Była to jednak nadzieja zbudowana na bardzo wątłych podstawach. Biorąc pod uwagę sposób, w
jaki na nią patrzył podczas swojej pierwszej wizyty, Allison skłaniała się raczej ku
przypuszczeniu, że pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z pocałunkiem,
który bezczelnie skradł jej pewnego dnia przy wchodzeniu do klasy.
— A jak wygląda dzisiaj? Jest wysoki? Niski? Roztył się? Wyłysiał?
Allison wzruszyła ramionami.
— Taki sobie przeciętny facet, bez wyraźnych plusów i minusów.
Nie powiedziała prawdy. Żadna kobieta nie nazwałaby Tristana Talbota przeciętnym facetem.
Odwrotnie. Jego niezwykła uroda wręcz rzucała się w oczy. Niewykluczone, że był
najprzystojniejszym klientem, jaki kiedykolwiek przekroczył próg jej agencji.
— Muszę wiedzieć o nim coś więcej, skoro już mam razem z tobą bawić się w swatkę.
— Nie bawię się w swatkę — zaprzeczyła Allison. — Po prostu wykonuję dla niego określone
zlecenie.
— Nazywaj to, jak chcesz. Tak czy inaczej, jeśli ta selekcja listów ma mieć jakiś sens, muszę
przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten nasz przyszły walentynkowicz.
— Cóż, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, naturalnie kręcone włosy i... dość na tym.
Wyraźnie przecież podkreślił, że kryterium wyglądu zewnętrznego nie powinno odgrywać w
wyborze kandydatki najmniejszej roli.
— Jeśli powiedział to szczerze, to jest chyba jedynym tego typu mężczyzną pod słońcem.
Dokładnie tak samo myślała Allison. Trudno jej było zrozumieć, czym powodował się Tristan,
rzucając się w przygodę, której wedle wszelkich oznak wcale gorąco nie pragnął, i która na
pewno będzie kosztowała go sporo pieniędzy.
— Myślę, że tę ofertę musimy przedstawić mu do wyboru. — Jazz podała przyjaciółce list z
dołączonym zdjęciem. — Co o niej sądzisz?
Allison rzuciła okiem na twarz i sylwetkę.
— Chyba żartujesz sobie. Ta kobieta wygląda na osobę, której szczytem intelektualnych
możliwości jest zasuwanie i rozsuwanie błyskawicznego zamka.
— Dobra, twarzy nie ma zbyt inteligentnej, ale przeczytaj list. Pisze w nim, że chciałaby
czternastego lutego zjeść spokojną kolację we dwoje, a potem pójść na spacer do parku w
południowej części miasta, który jest zarazem galerią rzeźb. Naszemu Panu Podrywalskiemu
powinno to odpowiadać, gdyż bądź co bądź jest architektem.
— Czy jesteś pewna, że autorka listu i dziewczyna ze zdjęcia to ta sama osoba? — Allison nie
chciało pomieścić się w głowie, by dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę i szorty, siedząca
okrakiem na harleyu davidsonie, marzyła o kontemplowaniu rzeźb w świetle księżyca.
— Myślę, że wybrała sobie ten kostium i motocykl jako rekwizyt, żeby pokazać, jak kształtne i
długie ma nogi.
— Uważam, że naszych decyzji nie powinnyśmy opierać na zdjęciach.
— Chyba masz rację. Gdyby Tristan przykładał jakąś wagę do wyglądu zewnętrznego tych
kobiet, wtedy w ogłoszeniu zaznaczyłby, że zależy mu na zdjęciach.
— Niektóre jednak załączają je z własnej inicjatywy. Spójrz na to. Ta kobieta wygląda, jakby za
całodzienny posiłek wystarczała jej łyżka płatków owsianych z kroplą mleka, Prawdopodobnie
nie doceni wytwornej kolacji i dlatego mam zamiar ją odrzucić.
— A może po prostu spala nadmiar kalorii dzięki szybszej przemianie materii. — W głosie Jazz
zabrzmiała zazdrość. — Radziłabym dołączyć ją jednak do listy. Kto wie, może Pan Podrywalski
lubi szczapy.
Allison wpisała nazwisko do notesu.
— Dobrze, jak dotąd mamy sześć... nie, siedem. Masz jeszcze jakieś kandydatki?
— A co powiesz o tym? — Jazz wręczyła Allison seledynową kartkę listowego papieru. — Ta
kobieta opisuje swój ideał randki, Z jej słów wynika, że najchętniej niczego by nie planowała, a
po prostu zdała się na okoliczności.
— Gdyby Tristan chciał czegoś takiego, nie zwracałby się do mnie o pomoc.
Allison wrzuciła list do kosza.
— Patrz. Ta aż zadała sobie trud nagrania i przesłania taśmy wideo. Obejrzymy?
— Dlaczego by nie?
Allison włożyła kasetę do magnetowidu i nacisnęła odpowiedni klawisz.
Gdy na ekranie pojawił się obraz, Jazz zareagowała przeciągłym gwizdem. Na łóżku w kształcie
serca leżała w kuszącej pozie platynowa blondynka, ubrana w kostium kąpielowy w tygrysie
prążki.
— Cześć — powiedziała, mrużąc oczy i rozchylając karminowe wargi. — Mam na imię Donna,
Wybierz mnie, a twoje marzenia zostaną spełnione.
Allison zerknęła na Jazz.
— To chyba jakaś gwiazda filmowa.
— Patrz, tam w głowach łóżka leży pejcz. Jak sądzisz, do czego może go używać?
— Och, nie będziemy zawracały sobie tym głowy. — Allison wyłączyła magnetowid.
— Moim zdaniem, powinnaś wciągnąć ją na listę.
— Wiele bym dała, żeby zobaczyć minę Tristana na tę scenkę — powiedziała Allison.
Kilka godzin później przyjaciółki miały już za sobą dziesiątki przejrzanych listów, dwa dzbanki
wypitej kawy i sześć drożdżówek z pobliskiej cukierni. Obejrzały dodatkowe dwie kasety wideo i
wysłuchały trzech nagrań na taśmach magnetofonowych. Listy pisane były na różnych gatunkach
i rodzajach papieru, od kartki wyrwanej ze szkolnego zeszytu po czerpane papiery ze znakami
wodnymi. Nadawczynie najwyraźniej wolały pisać piórem, tylko co czwarta korzystała z
maszyny. Wszystkie jednak równie intensywnie marzyły o spędzeniu Dnia Zakochanych z
Panem Podrywalskim.
— Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że tak wiele kobiet
odpowiada na ogłoszenia — zauważyła Allison, wpatrując się w kosz pełen odrzuconych listów.
Jazz raz jeszcze przeczytała ofertę Tristana, tym razem uważniej.
— Wiesz, sama bym chętnie stanęła do rywalizacji o ten dzień i tego faceta.
— Jazz, jak możesz! Przecież jesteś zaręczona i wychodzisz za mąż.
— Nie wiem tylko, czy Toby to sobie uświadamia.
— Coś nie tak?
— Z Tobym nigdy nic nie wiadomo. Nawet nie wiem, kiedy powinnam się martwić, a kiedy
cieszyć. Zresztą, znasz go.
Tak, Allison znała Toby’ego bardzo dobrze. Znała też Jazz i dlatego do ich małżeńskich planów
miała stosunek pełen rezerwy. W jednej minucie zdawali się być upojeni szczęściem, by już w
następnej skakać sobie do gardła.
— Sama nie wiem. Może jakaś przygoda na boku mogłaby uzdrowić nasz związek. — Jazz w
zamyśleniu wpatrywała się w kolumnę towarzyską.
Allison wyrwała jej z rąk gazetę.
— Nie polecałabym ci tego rodzaju przygód. Odtrutki, a możesz znaleźć truciznę.
— Chyba masz rację. — Jazz sięgnęła po jedną z ostatnich paczuszek. Po chwili trzymała w
palcach czerwone bikini. — Wprost nie do wiary, że kobieta może wpaść na pomysł przesłania
nieznajomemu facetowi czegoś takiego.
Allison pokręciła głową z rozbawieniem.
— Mieliśmy już ciasteczka, prezerwatywy, słodycze i świece, mogą więc być i skąpe majteczki
wraz z równie skąpym biustonoszem. One chyba wierzą w jakąś magiczną moc tych upominków.
— Cóż się im dziwić? Tristan przedstawił się jako skostniały z zimna rycerz, chcą więc go
rozgrzać na różne sposoby.
Allison zamknęła notes z nazwiskami, a listy i paczki wybranych kandydatek włożyła do
tekturowego pudełka.
— Nasza robota skończona. Teraz od niego zależy, z którą z tych kobiet spędzi Walentynki.
— W takim razie czas zapomnieć o Panu Podrywalskim i pooddychać mroźnym powietrzem
naszego miasta.
Allison jęknęła.
— Czyżbyś więc nie miała zamiaru zwolnić mnie z obietnicy?
— W żadnym wypadku. Ubieraj się i chodźmy. Za godzinę Toby zaczyna miażdżyć
przeciwników.
Był styczeń, środek zimy, i Tristan czuł się jak borsuk zagrzebany w ciepłej norze, oczekujący
wiosennych roztopów. W dni wolne od pracy przesiadywał przed kominkiem, najczęściej z
książką w ręku, od czasu do czasu rzucając okiem za okno, gdzie szalały zadymki i zawieje lub
skrzył się śnieg na dachach w lodowatym słońcu.
Urodzony w Kalifornii, wśród winorośli i drzew pomarańczowych, nienawidził mrozu i śniegu i
wolał z bezpiecznej odległości obserwować, jak inni mieszkańcy północnego stanu Minnesota,
ryzykując grypy i katary, jeśli nie wręcz odmrożenia, korzystają na różne sposoby z tak zwanych
uroków zimy.
Tej soboty jednak miał przerwać swój sen zimowy.
St. Paul zostało opanowane szaleństwem karnawału, urządzano najprzeróżniejsze imprezy, każdy
chciał się bawić i zmuszał innych do zabawy. Otóż firma, w której Tristan pracował, skupiająca
czołowych architektów z całego okręgu, tradycyjnie o tej porze roku wystawiała baseballową
drużynę przeciwko reprezentacji sieci Benny’s Bar and Grill. Tristana zaproszono do udziału w
meczu. Niewiele namyślając się i kompletnie nieświadomy faktu, iż ze względu na warunki
pogodowe oraz miejsce spotkania mecz ten będzie bardziej przypominał hokej niż baseball,
Tristan wyraził zgodę.
Istotnie, zawodnicy stawili się na podmiejskim zamarzniętym jeziorze, które na jakiś czas miało
przemienić się w boisko, ubrani jak hokeiści. Ich wielowarstwowe kostiumy, zimowe buty i
narciarskie czapki nadawały im wygląd trochę pozaziemskich istot. Tristan w swoich buciorach
czuł się jak kosmonauta na Księżycu. Jego kolega, Gary Redmund, podał mu zwój specjalnej
taśmy, której przeznaczeniem było poprawiać przyczepność podeszew.
— Masz. Oklej tym spody, to nie będziesz się tak ślizgał.
— Hej, Talbot, stajesz na pozycji odbijającego — powiedział Brian, szef firmy, tutaj zaś z
powołania i chęci trener drużyny.
Gracze obu zespołów zajęli wyznaczone stanowiska. Tristan przebiegł wzrokiem po twarzach
przeciwników. Uwagę jego przykuł na dłużej mężczyzna we flanelowej koszuli w czerwono-
czarną kratę, z podwiniętymi po łokcie rękawami. Dwie kokieteryjnie obszarpane dziury w
dżinsach odsłaniały czerwoną skórę jego kolan. Jedyną
oznaką, że facet ma zamiar grać w baseball, była sportowa rękawica na jego prawej dłoni.
— Co się dzieje z tym chłopem? — zapytał Tristan Gary’ego, szczękając zębami na sam widok
nagusa, kąsanego kilkunastostopniowym mrozem. — Czy on myśli, że jest w Australii i poluje na
kangury?
— To Toby LaMott. Myślę, że ubrał się tak, żeby uzyskać nad nami psychologiczną przewagę.
Tristan przyjął te słowa niczym wyzwanie. Podniósł swój drewniany kij i, siekąc powietrze,
machnął nim kilka razy w obie strony. Nie wyszło to najlepiej. Puchowa, gruba bluza tamowała
swobodę ruchów.
Spojrzał w kierunku widowni. Na pewno nie można było nazwać jej imponującą. Składała się z
niewielkiej grupki osób, przeważnie kobiet i dzieci. Wszyscy oni przyszli popatrzeć na swoich
mężów, przyjaciół, sympatie i ojców i dodać im ducha. Najgłośniejszą i najbardziej żywiołową
osobą w tej grupie była jasna blondynka w narciarskiej kurtce, która z dłońmi przyłożonymi do
ust na kształt tuby zagrzewała krzykiem do walki zawodników z reprezentacji sieci barów.
Ale prawdziwą niespodzianką była osoba, która towarzyszyła tej rozkrzyczanej entuzjastce
baseballu. Allison Parker miała na głowie białe nauszniki, które cudownie kontrastowały z jej
włosami koloru miedzi, a na sobie długie futro. Siedziała sztywno na rozkładanym krzesełku, jak
gdyby z powodu panującego zimna bała się poruszyć. Uśmiechnął się do niej, lecz ona chyba
zamarzła, gdyż nie odwzajemniła pozdrowienia.
Rozległ się gwizdek sędziego i mecz się rozpoczął. W kierunku Tristana ze świstem poszybowała
piłka.
Rzut, precyzyjny i piekielnie silny, okazał się nie do przyjęcia. Sędzia ogłosił punkt dla
przeciwników.
Niebawem sytuacja się powtórzyła. Facet w kraciastej koszuli i z dziurami na kolanach wziął
zamach i posłał piłkę wprost na ciało Tristana. O przyjęciu jej w ogóle nie było mowy.
— Tylko tak dalej, Toby! — rozkrzyczała się blondynka. — Jeszcze jedna taka bomba, a
wykasujesz gościa.
W odróżnieniu od swojej towarzyszki, Allison Parker zdawała się w ogóle nie brać duchowego
udziału w grze. Trzymała w dłoniach okrytych rękawiczkami plastikowy kubek z parującą kawą
czy herbatą i patrzyła na boisko- lodowisko nieobecnym wzrokiem.
Toby tymczasem szykował się do zadania zabójczego ciosu, co oznaczało, że Tristan znalazł się
w sytuacji kogoś, kto walczy o życie. Ugiął nogi, pochylił się do przodu i czekał. Wszystkie
mięśnie miał napięte niczym postronki. Z tamtej strony piłka już wyleciała. Tristan zamachnął
się, rzuciło nim w lewo, nogi uciekły gdzieś do tyłu, upadł na twarz i zarył nosem w śniegu.
Usłyszał jeszcze nad sobą wyrok sędziego:
— Przewaga trzech i pauzujemy.
Bardziej upokorzony niż obolały, Tristan dźwignął się na nogi i powędrował ku ławce
rezerwowej. Wzrok trzymał utkwiony w czubku oszronionego drzewa, żeby tytko nie patrzeć na
Allison Parker. Nagle jednak postawa ta wydała mu się śmieszna i dziecinna. Spojrzał w jej
kierunku. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Pokonanym nie wolno ignorować tak ciepłych
oznak sympatii.
— Cześć — powiedział podchodząc. — Jak się bawisz?
— Nie narzekam.
— Poślizgnąłem się.
— Zauważyłam.
— Nikt nie dorówna Toby’emu — wtrąciła siedząca obok blondynka, która nawet nie starała się
ukryć lekceważącego uśmieszku. — A już na pewno nie pan, panie z czternastym numerem.
— Jeszcze zobaczymy — odparł niczym bokser, który mimo zmasakrowanej twarzy rwie się na
ring. — Nazywam się Talbot, Tristan Talbot.
— Pan Podrywalski! - wykrzyknęła entuzjastka nagusa, szeroko otwierając oczy.
Widząc mimikę jej twarzy, Tristan mógł się tytko nie bez obaw domyślać, jaki to portret jego
osoby naszkicowała przed blondynką Allison Parker. Zapewne wizerunek ciemięgi, która przez
cały rok nie potrafiła poderwać dziewczyny.
— Powiedziałaś mi, że to przeciętniak — szepnęła Jazz do ucha Allison. — Całkowicie nie
zgadzam się z tobą. Wygląda przebojowo, choć na pewno nie jest przebojowym graczem.
Allison zaczerwieniła się.
— Ja i Jazz razem pracujemy — powiedziała w formie wyjaśnienia, zarazem przedstawiając
przyjaciółkę.
— A ja myślałem, że jesteś barmanką w jakimś lokalu, skoro tak gorąco popierasz tamtych —
rzekł, puszczając oko do blondynki.
— Lubię kibicować zwycięzcom — odpowiedziała z powabnym uśmiechem.
— Zwycięstwo jest dzisiaj nam pisane.
— Tak sądzisz, Panie Podrywalski? — zapytała Jazz z ironicznym uśmiechem.
— Jestem tego pewien.
— Zaskoczyła mnie twoja obecność — rzuciła tymczasem Allison. — Nie pamiętam, żebyś jakoś
szczególnie udzielał się sportowo w szkole.
— Może nie jestem sportowym zapaleńcem, ale jako dzieciak trochę otarłem się o baseball.
— Również na lodzie?
— Po lodzie nawet jeszcze dotąd nie chodziłem — odparł zgodnie z prawdą.
— Mnóstwo chłopców przewraca się — powiedziała Jazz jakby w zamiarze dodania Tristanowi
otuchy. Jej oczy patrzyły z życzliwą kokieterią. — Życzę szczęścia w dalszych partiach.
— Powiedziałaś to tak, jakbym faktycznie go potrzebował.
— Zgadza się. Drużyna, której kibicuję, wygrywała te spotkania przez trzy lata z rzędu. Wygra i
po raz czwarty. Ale żeby tak się stało, mój Toby nie może umrzeć z pragnienia. Pójdę i zapytam,
czy nie napiłby się czegoś.
— Czy też masz hopla na punkcie baseballu na lodzie, jak twoja koleżanka z pracy? — zapytał
Tristan Allison, gdy Jazz odeszła.
— Skąd. W gruncie rzeczy to żadna przyjemność siedzieć bez ruchu na mroźnym wietrze.
— Więc dlaczego tu przyszłaś?
— Wypada pokibicować przyjaciołom — odparła, a Tristan natychmiast zadał sobie pytanie,
których to w szczególności zawodników ma na myśli.
W tym samym momencie zobaczył, że macha na niego trener.
— Obowiązek wzywa.
— Połam nogi — powiedziała Allison z uśmiechem.
— Obiecuję, że tym razem dam im do wiwatu. Będziesz świadkiem całkiem dobrego widowiska,
Obietnicy tej miał pożałować. Gra na lodzie wymagała dużo większych umiejętności, niż to sobie
wyobrażał. Boisko było czymś w rodzaju szachownicy. Miejscami zalegał kopny śnieg,
miejscami zaś odsłonięty i wyślizgany lód zmuszał do karkołomnych i najczęściej nieudanych
wysiłków utrzymania pozycji pionowej.
Na szczęście zawodnicy z jego drużyny nie byli żółtodziobami. Rzucili się do walki i powoli
zaczęli odrabiać straty z początku gry. Gdy Tristan znów stanął na stanowisku gracza
odbijającego piłki, było trzy do dwóch dla przeciwników. Zaczęła się ostatnia część meczu.
Był przemarznięty, zmęczony, zniechęcony. Gdyby nie duch rywalizacji, już dawno
powiedziałby trenerowi, że pięknie dziękuje i wraca do domu. Znaczną rolę odgrywała też duma.
Allison Parker była świadkiem jego poślizgnięcia się i upadku.
Postanowił zrehabilitować się w jej oczach. Przedtem chciał się wykazać i wyszedł na fajtłapę.
Teraz miał ostatnią szansę zmazania tej kompromitacji.
Spojrzał w kierunku, gdzie siedziała. Dzieliła ich spora odległość, więc musiała chyba bardziej
wyczuć niż dostrzec jego spojrzenie, tak czy inaczej dla dodania mu otuchy uniosła kciuk do
góry. Ku zaskoczeniu wszystkich kij Tristana odbił pod cudownym kątem piłkę rzuconą przez
Toby’ego, która minęła gracza na drugiej bazie i poszybowała na środek pola. Tristan rozpoczął
bieg. W połowie drogi poślizgnął się znowu i zwalił jak długi na lód.
Dobiegły do niego pełne zachęty okrzyki kolegów. Poderwał się i obiegł wszystkie bazy. Wrócił
na swoje stanowisko w momencie, gdy łapacz z drużyny przeciwnika wyciągał rękę po piłkę.
— Zaliczony! — ogłosił sędzia.
Allison skoczyła na równe nogi i jęła klaskać co sił w dłoniach, podczas gdy Jazz zamknęła oczy
i jęknęła. Toby ponurym wzrokiem wpatrywał się w kupkę śniegu pod stopami. Tristan zaś, który
ni stąd, ni zowąd wyszedł na bohatera, znoszony był na rękach z boiska przez rozradowanych
kolegów.
— Rany! Toby ma minę, jakby rozbił dopiero co kupiony samochód — zawołała Jazz. — Lepiej
natychmiast wiejmy stąd. Dokąd nie pogodzi się z myślą o przegranej, wolę być od niego z
daleka. — Złożyła swoje krzesełko i ruszyła w stronę samochodu.
Allison zawahała się. Nie wypadało odchodzić tak bez słowa i nie pogratulować Tristanowi. A
jednak ostateczną decyzję wymusiła na niej Jazz, która szybko wróciła i prawie ze łzami w
oczach szepnęła:
— Błagam, szybko. Jeśli w przeciągu najbliższych minut nie znajdę się w toalecie, będzie
nieszczęście.
Allison rzuciła jeszcze okiem na zbitą grupę zawodników. W końcu udało się jej w tej gęstwie
odszukać Tristana. Był bez swojej czapki narciarskiej i jego ciemnymi włosami bawił się w tej
chwili mroźny wiatr.
Jazz miała rację. To był cudowny facet. Prawdę mówiąc, zawsze bił innych na głowę urodą i
prezencją.
I jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie pocałunek Tristana z czasów
szkolnych i stwierdziła, że jak na kogoś, kto w tamtych czasach raczej nie miewał randek, Tristan
całował po mistrzowsku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Allison wróciła do domu, marząc o ciepłym posiłku i spędzeniu reszty dnia w łóżku z dobrą
książką w ręku.
Zdążyła jednak tylko wziąć kąpiel i ubrać się w grubą, flanelową piżamę, gdy pojawiła się Jazz.
— Wyglądasz jak pięcioletnia dziewczynka, która dopiero co obejrzała dobranockę —
powiedziała, siadając na obitej wzorzystym perkalem kanapie. — Kobieto, jest sobotni wieczór.
— Tak, ale nie każdy ma w sobotę randkę.
— Nie żartuj! Toby nie wydobył się jeszcze z psychicznego dołka, więc poradziłam mu, by
wypożyczył sobie kasety z Flipem i Rapem.
— Wciąż gryzie się tą przegraną?
Jazz kiwnęła głową.
— Ale musi sam sobie z tym poradzić. Ja nie nadaję się do roli opiekunki i pocieszycielki.
Wyskakuj z piżamy. Idziemy do miasta.
Allison zupełnie nie uśmiechała się perspektywa wyjścia w mroźny, zimowy wieczór. A jednak
na twarzy Jazz malowała się taka tęsknota za jakąś rozrywką, że zapytała:
— To znaczy gdzie?
— Na uliczne karnawałowe tańce.
Allison jęknęła.
— Tylko nie to. Dopiero co odtajałam i nie planuję powrotu na Grenlandię.
— Spokojna głowa. Organizatorzy pomyśleli o ogrzewanym namiocie. Mówię ci, zapowiada się
kwietna zabawa.
Allison zawsze była na bakier z tańcami. Uważała się za antytalent w tej dziedzinie i w
towarzystwie zawsze tak lawirowała, by nie zrobić z siebie pośmiewiska.
— Wiesz, że nie tańczę.
— Nie musisz. Posłuchamy po prostu różnych zespołów muzycznych, fundniemy sobie kiełbaski
z rożna i popijemy je grzanym piwem. — Jazz przybrała teatralną pozę. — Och, nie skazuj mnie
na samotność — wykrzyknęła z manierą aktorki dramatycznej.
— Dobra. Pojadę na ten twój głupi ubaw, ale jeżeli zmarznę, uciekam do domu, choćbyś błagała
mnie na kolanach.
Gdy dojechały na miejsce, stwierdziły z prawdziwą satysfakcją, że ogrzewany namiot i kiełbaski
z rożna to nie mit, tylko rzeczywistość. Gdyby jeszcze nie było tu takiego ścisku, a gitary i inne
instrumenty muzyczne wytwarzały mniej decybeli, byłoby całkiem fajnie. Allison w gruncie
rzeczy wdzięczna była Jazz, że wyciągnęła ją z penatów.
Tristan wraz z kolegami przepychał się przez tłum. Przyjechali tu, by uczcić zwycięstwo, i już
trochę szumiało im w głowach. Byli na luzie i w szampańskim nastroju. Mimo wszystko Tristan
rozważał właśnie decyzję o pożegnaniu się, wiedząc, jak łatwo jest wypić o jeden kieliszek za
dużo. Nagle wśród morza głów dostrzegł plamę koloru miedzi. To mogły być tylko włosy
Allison Parker. I faktycznie, coś jadła i wydawała się być sama.
A potem zobaczył Jazz, jej zabawną i mimo wszystko sympatyczną przyjaciółkę. Upewniwszy
się jeszcze, czy czasami nie towarzyszą im jacyś panowie, pod błahym pretekstem odłączył się
od grupy kolegów i podszedł do dwóch kobiet.
Allison na jego widok szeroko otworzyła oczy i szybko przełknęła przeżuwany właśnie kęs.
— Cześć — odwzajemniła mu pozdrowienie.
Uśmiechnął się.
— No to się pomyliłaś.
— Z czym?
— Że tamci wygrają.
— To Jazz zabawiała się w odgadywanie przyszłości.
— Chcesz powiedzieć, że wynik cię nie zaskoczył?
Wzruszyła ramionami.
— Na lodzie każdy wynik jest możliwy. Gdyby Pete nie stracił piłki na zewnętrznym polu,
byłbyś wyeliminowany.
— I cieszyłabyś się z tego powodu?
— Na pewno cieszyłaby się Jazz. Toby jest jej narzeczonym.
— A gdzie jest twój narzeczony? Czy przypadkiem nie było go w drużynie naszych
przeciwników?
— Nie. Ja nie mam narzeczonego. — Skończyła kiełbaskę i cisnęła papierową tackę do kosza.
— W takim razie możemy chyba zatańczyć. Wyciągnął ku niej rękę, lecz ona gwałtownie
potrząsnęła głową.
— Ja tak nie uważam.
— Nie?
— Nie. — Zapanowała krępująca cisza. — Mimo to cieszę się, że cię tu spotkałam.
— Naprawdę? — Tristan odzyskał nadzieję.
— Tak. Po meczu, niestety, nie mogłam z tobą porozmawiać, lecz teraz informuję cię, że lista, o
którą prosiłeś, jest już gotowa.
Nadzieja znów opuściła Tristana. Allison żyła tylko swoją pracą. Poza nią nie widziała świata.
— No to szybko uwinęłaś się z tą robotą. A może jednak zatańczysz? Twój klient poczułby się
zaszczycony.
— Przykro mi, ale nie tańczę z klientami — oświadczyła chłodno.
— Ale ja tańczę — powiedziała Jazz, której wreszcie udało się uwolnić od zanudzającej ją
starszej pani z kotem na ręku.
I zanim Tristan zorientował się, co robi, już wirował przy muzyce country na zbitym z desek
parkiecie. Jazz dwoiła się i troiła, by zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, lecz on myślał o
kobiecie, z którą tak bardzo chciał zatańczyć, lecz która uraczyła go odmową.
W poniedziałek Allison zadzwoniła do Tristana i umówiła się z nim na spotkanie w czasie, kiedy
nie będzie Jazz. Nie miało to nic wspólnego z zazdrością. Po prostu nie mogłaby znieść widoku
przyjaciółki robiącej słodkie miny do klienta.
W sobotę w drodze powrotnej do domu Jazz paplała tylko o Tristanie. Wynosiła go pod niebiosa.
Jej zdaniem, był najbardziej czarującym mężczyzną, z jakim tańczyła na przestrzeni kilku
ostatnich lat. Później, już w domu, posypały się dalsze „naj”. By ich nie słyszeć, Allison
nastawiła radio.
Kiedy jednak pojawił się w agencji, musiała w duchu przyznać, że Jazz w gruncie rzeczy tak
bardzo nie przesadziła.
— Gdzie twoja przyjaciółka i wspólniczka? — zapytał, siadając.
— Wyszła gdzieś z narzeczonym — odparła tonem, który miał być rzeczowy, a okazał się
oschły.
Tristan wyjął z teczki kolejną porcję listów i położył ją na biurku.
— W drodze do ciebie wpadłem do biura ogłoszeń i przekazano mi tam resztę korespondencji.
Skrzywiła się.
— Myślałam, że mamy to już za sobą.
— Ja też tak myślałem. Ale widocznie bywają ogłoszenia, które wywołują prawdziwe trzęsienia
ziemi. Potrząsnął głową z rozbawieniem.
— Bez wątpienia ograniczyłbyś liczbę respondentek, gdybyś podał swój wiek. A tak
odpowiadają na apel samotnego mężczyzny zarówno panie osiemdziesięcioletnie, jak i
szesnastolatki.
— Osiemdziesięcioletnie? Chyba żartujesz?
Allison przeszła nad tym pytaniem do porządku i spojrzała z paniką w oczach na piętrzącą się
przed nią stertę kopert.
— Tego musi być przynajmniej setka — westchnęła.
— Mam jeszcze paczuszkę.
Wzięła podany jej pakunek. Poczuła, że jest miękki.
— Mam wrażenie, że w środku jest coś z ubrania. Zresztą, po co mamy zgadywać. Najlepiej
rozerwij papier i sam się przekonaj.
Tristan uczynił to i po chwili trzymał w ręku białe, męskie gatki, usiane czerwonymi
serduszkami.
— Prezent — rzekł z miną człowieka, który wszystkiego by się spodziewał, tylko nie tego.
— Do rozporka jest przypięta kartka — zauważyła Allison.
— „Jeśli nie są na ciebie za duże, to jesteś mężczyzną w sam raz dla mnie” — przeczytał.
— Chyba są trochę za duże — mruknęła złośliwie.
— Tak sądzisz?
Na moment zaschło jej w gardle, gdyż spojrzał na nią tak, jakby ją rozbierał wzrokiem.
— A co do prezentów, to jest ich więcej — powiedziała, sięgając po tekturowe pudełko. — Są tu
nawet dwie taśmy wideo.
— Oglądałaś je.
Zarumieniła się mimo woli.
— Tylko początek jednej. Resztę niech ogląda osoba, do której są adresowane, czyli ty. Masz też
do przeczytania kilkanaście z ponad dwóch setek listów pierwszej partii.
— Chwileczkę — przerwał jej. — Przeczytałaś ponad dwieście listów?
— Dokładnie dwieście piętnaście. Ale pomogła mi w tym Jazz.
Następnie Allison zaczęła rozwodzić się nad tym, jakimi to kryteriami wyboru się kierowała.
Tristan kiwał ze zrozumieniem głową, lecz faktycznie niczego nie rozumiał i w ogóle prawie jej
nie słuchał. Spoglądał na jej smukłą szyję, muskał wzrokiem jej dopasowaną bluzkę i był w tej
chwili jak najdalszy od interesowania się kwestią, z jaką to osobą spędzi Walentynki.
Allison jednak, jakby na przekór temu, podała mu przez biurko pudełko z listami i paczkami od
wybranych kandydatek.
— Proszę. Reszta należy do ciebie.
— A jeśli żadna mi się nie spodoba?
— Wtedy będę musiała zająć się tymi listami. — Skinęła głową ku kupce leżącej na biurku, zaś
wyraz jej twarzy jednoznacznie wskazywał, że nie jest tą perspektywą zachwycona.
Zadzwonił telefon. Allison sięgnęła po słuchawkę.
Chcąc nie chcąc, musiał się czymś zająć i zaczął przeglądać listy od kobiet, z których każda
chciała zostać jego wybranką. Równocześnie słuchał uważnie wszystkiego, co Allison mówiła do
tamtej osoby.
— A więc są jeszcze wolne miejsca?... Wspaniale. Weźmiemy pierwsze wolne... Co powinnyśmy
przynieść?... Tak, mamy odznaki, o których pan mówi... Moja partnerka nazywa się Jasmine
Connors... A więc w sobotę w Centrum Biurowym... Będziemy na pewno. Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę.
Przepraszam za ten telefon. A więc jak? Masz jakieś pytania?
Pytania! Tristan chciałby zapytać ją o tysiąc rzeczy, lecz żadne nie dotyczyłoby sprawy, w
związku z którą tu przyszedł. Przede wszystkim chciałby dowiedzieć się, jak zamierza spędzić
Walentynki. I co w ogóle lubi robić, gdy akurat nie planuje dla innych wyjątkowych, miłych,
szczęśliwych chwil?
Allison nerwowo zastukała piórem w blat biurka i nagle Tristan uświadomił sobie, że przecież
czeka na jego odpowiedź. Ostatecznie zjawił się tutaj w konkretnej sprawie, a nie dla własnej
przyjemności. Tymczasem patrzenie na Allison i rozmawianie z nią sprawiało mu ogromną
przyjemność, nawet jeżeli Allison nie odczuwała niczego podobnego i uważała go za dopust
Boży.
— Przejrzę te listy i zadzwonię do ciebie — powiedział, przenosząc zawartość pudełka do teczki.
Na dole w kiosku kupił gazetę. Szybko znalazł blok ogłoszeń, a w nim listę planowanych
karnawałowych imprez.
Organizatorzy starali się różnicować atrakcje. Parada starych sań, golfowy turniej na śniegu, a
wreszcie największy na świecie konkurs w układaniu puzzli w tutejszym Centrum Biurowym.
Wstęp kosztował dziesięć dolarów, plus opłata za specjalny znaczek, stanowiący pamiątkę tego
karnawału.
Tristan uśmiechnął się do swych myśli. Nigdy by nie odgadł, że Allison lubi układanki. Ciekaw
był teraz, o czym marzy.
Urodzona w St. Paul, Allison uwielbiała panującą tu podczas karnawału atmosferę zabawy. Jako
mała dziewczynka dzielnie wystawiała swoje piegowate policzki na siarczysty mróz, byleby
tylko nie uronić niczego z karnawałowego pochodu płynącego głównymi arteriami miasta lub z
wyścigu sań.
Ostatnio, zawalona pracą, a i też mniej spragniona rozrywek, ograniczyła swój udział w licznie
organizowanych przez rajców miejskich imprezach do zwiedzania wystawy rzeźb wykutych w
bryłach lodu oraz kibicowania chłopcom grającym w baseball. Prawdziwie jednak przeżywała
jedynie swoje czynne uczestnictwo w konkursie układania puzzli, organizowanym w Centrum
Biurowym.
Była w tej dziedzinie prawdziwą mistrzyni choć jeszcze nigdy nie udało się jej wygrać. Cóż, w
konkursie rywalizują ze sobą sami mistrzowie i wygrana w dużym stopniu zależy od lutu
szczęścia oraz współpracy z partnerem.
Jej stałą partnerką była do tej pory Jazz. Umówiły się w głównym holu przy fontannie, lecz Jazz
się spóźniała. Po dwudziestu minutach nerwowego oczekiwania Allison zaczęła się niepokoić.
Co chwila spoglądała na zegarek i rzucała wzrokiem w kierunku drzwi. Kiedy postanowiła
pobiec do telefonu, usłyszała swoje imię i odwróciła się. Przed nią stał uśmiechnięty Tristan.
— Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? — rozpoczął rozmowę od retorycznego pytania.
Allison nie bardzo wierzyła w tego rodzaju przypadki i właściwie miała ochotę zapytać go, czy
czasami jej nie śledził, w porę jednak się pohamowała.
— Co cię tu przyniosło?
— Czy na kogoś czekasz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Tak, Jazz spóźnia się już około pół godziny — wyjaśniła, po raz setny spoglądając na zegarek.
— Bierzecie udział w konkursie?
— Taki przynajmniej miałyśmy zamiar, ale chyba nic z tego nie będzie.
W tym momencie głośniki ożyły i spiker poinformował publiczność, iż wszyscy chętni mają
potwierdzić swoje uczestnictwo w przeciągu pięciu minut.
Allison i Tristan podeszli do stołu, na którym widniała tabliczka z napisem „Rejestracja”
— Nazywam się Allison Parker. Czy moja partnerka, Jasmine Connors, zostawiła tu może jakąś
wiadomość?
Siwowłosa kobieta w okularach sięgnęła po leżącą z boku różową kartkę papieru.
— Owszem. Dziesięć minut temu osoba o tym nazwisku zadzwoniła do nas z informacją, że
zepsuł się akumulator w jej samochodzie i jest zmuszona czekać na pomoc drogową.
Allison bezradnie opuściła ramiona.
— A więc jesteśmy zdyskwalifikowane?
Kobieta uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, ale jej słowa zabrzmiały niczym wyrok.
— Niestety, przepisy są bezwzględne. Zabraniają nam dopuszczać zawodników do udziału w
konkursie po określonym czasie. Ma pani jednak szansę znalezienia sobie zastępcy.
— Szaleję na punkcie układanek — rzekł Tristan ściszonym głosem, zbliżając usta do ucha
Allison.
Poczuła zapach jego wody kolońskiej.
— Czy mam rozumieć, że chcesz być moim partnerem?
— Jestem do dyspozycji. Decyzja należy do ciebie. — Uśmiechnął się. — O ile oczywiście twoja
etyka zawodowa pozwala ci wchodzić w tego rodzaju stosunki z klientem.
— Nie chciałabym zabierać ci czasu... — zaczęła z niepewną miną.
— Mam go mnóstwo.
— Ale przecież mówiłeś, że nie możesz zająć się listami właśnie z powodu nawału zajęć.
— Czytanie listów od nieznajomych kobiet to jedna sprawa, układanie z tobą puzzli to druga. Nie
można tych dwóch rzeczy ze sobą porównywać.
— Proszę państwa — wtrąciła się urzędniczka — czas mija. Kończymy rejestrację, musicie więc
w tej chwili podjąć decyzję.
Tristan sięgnął po portfel, wyjął zeń banknot dwudziestodolarowy i położył na stole. Następnie
pokazał przypięty do klapy marynarki karnawałowy znaczek.
— Pana godność? — zapytała kobieta.
— Tristan Talbot.
— Tristan — powtórzyła z jakąś szczególną przyjemnością. — To samo imię nosił jeden z
rycerzy na dworze króla Artura.
— Moja matka zawsze była wielką miłośniczką opery.
— Ja też nią jestem — przyznała siwowłosa pani, a jej oczy za szkłami okularów jarzyły się
młodzieńczym blaskiem — a „Tristan i Izolda” Ryszarda Wagnera to jedna z moich ulubionych
oper.
Westchnęła, po czym opieczętowała prawe dłonie Tristana i Allison, wyczarowując na nich
błękitne płatki śniegu.
— To wasz symboliczny znak uczestnictwa w konkursie. Zadaniem państwa będzie ułożyć w jak
najkrótszym czasie obraz przedstawiający pałac zimowy, ten sam, który wzniesiono z bloków
lodu na wyspie Harriet. Odszukajcie więc jak najszybciej numer siedemdziesiąt dziewięć i...
powodzenia.
Wskazała ręką ku długim stołom, za którymi, oddzieleni przegródkami, siedzieli już zawodnicy, i
pożegnała ich uśmiechem.
Allison i Tristan bez trudu odnaleźli swoje miejsca i dołączyli do reszty. Po prawej mieli za
sąsiadów i rywali dwóch wyrostków ubranych w dżinsy i flanelowe koszule, po lewej zaś kobietę
i mężczyznę w średnim wieku, którzy wyglądali na małżeństwo.
— Wszyscy zawodnicy proszeni są o zajęcie miejsc — rozległ się głos spikera. — Za chwilę
zaczynamy.
Tristan przysunął się ze swoim krzesłem bliżej Allison.
— Co ty wyprawiasz? — spytała.
— Przecież mamy współpracować.
— Współpracować, owszem, ale nie przeszkadzać sobie. Jeżeli się nie odsuniesz, będziemy
trącali się łokciami.
Potulnie spełnił jej życzenie. Spoza stołu sędziowskiego podniósł się główny arbiter zawodów i
zbliżywszy mikrofon do ust zapoznał wszystkich z regulaminem konkursu. Następnie rozległo
się przejmujące solo na trąbce, będące sygnałem startu. Z setek nerwowo otwieranych pudełek
posypały się kawałki układanki.
Allison poczuła przyspieszony bicie serca. Opanowała ją gorączka współzawodnictwa.
Przywykła do kierowania Jazz, wydała komendę Tristanowi.
— Ja przewracam elementy na prawą stronę, ty bierzesz się do układania brzegów.
— Wolałbym zająć się białymi — powiedział. — Ułożenie ramki jest proste.
— Ale białe to dominujący kolor.
— Właśnie. Kiedy ułożymy białe płaszczyzny, będziemy w domu.
I posłał jej uśmiech tchnący takim optymizmem, że poczuła niemal wyrzuty sumienia z powodu
swych wątpliwości.
Skupiła się na swojej części układanki, gdzie z kolei dominowały różne szarości i brązy, lecz od
czasu do czasu zerkała na szczupłe i długie palce Tristana, które śmigały w jakimś szczególnym
balecie ponad blatem stołu. Za którymś tam razem uchwycił jej spojrzenie. Oblała się
rumieńcem.
— Czy coś nie tak? — zapytał.
— Nie, wszystko dobrze.
Przy różnych okazjach ich dłonie spotykały się i za każdym razem odczuwała coś w rodzaju
miłego podniecenia.
Tristan dwoił się i troił. Kiedy ona zajmowała się układaniem nieba, wykonywał swoją część
zadania i podsuwał jej równocześnie kawałki szarego błękitu. Był dobry i wiedział o tym. Wyraz
jego twarzy, na której malowała się skupiona pewność siebie, mówił sam za siebie.
Pracowali w milczeniu, porozumiewając się wyłącznie oczami. Oboje wierzyli w zwycięstwo i
jedno podtrzymywało drugie w tej wierze. Kiedy do końca konkursu pozostał zaledwie
kwadrans, wyglądało na to, że lada chwila skończą.
Nagle rozległ się dzwonek, oznajmiający, iż którejś z par zawodników udało się ułożyć całość, a
zaraz po nim dało się słyszeć zbiorowe westchnienie — wyraz zawiedzionych nadziei. Wszystkie
głowy zwróciły się w jednym kierunku. Zwycięzcy, dwóch mężczyzn w podeszłym wieku, nie
kryli swojej radości.
— Przegraliśmy — oświadczył grobowym głosem Tristan.
— Ale niewiele nam brakowało. Tylko dziesięć minut. — Allison była zaskoczona
rozczarowaniem malującym się na jego twarzy. — Głowa do góry. Nagroda wynosi tylko sto
dolarów.
— Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że przegraliśmy.
— Rozumiem, ale popatrz, jaki piękny jest ten pałac.
— Pogładziła opuszkami palców spękaną powierzchnię układanki.
Nagle rozległ się głos spikera.
— Jeśli komuś z państwa brakuje do ukończenia całości mniej niż dwadzieścia pięć elementów,
proszę podnieść rękę.
— Może mamy szansę na drugie miejsce. — W oczach Tristana zabłysła nadzieja, kiedy
podnosił rękę do góry.
Okazało się, że aż trzy pary spełniały podany przez spikera warunek. Allison i Tristan zajęli
czwarte miejsce. Sędzia pogratulował im i wręczył Allison długą białą kopertę.
— Co wygraliśmy? — zapytał Tristan.
Allison wyjęła ze środka koperty podłużny karteluszek i przebiegła wzrokiem wydrukowane na
nim słowa.
— To zaproszenie na kolację do „Heartthrob Cafe”. Na dwie osoby.
— „Heartthrob Cafe”? — Tristan ściągnął brwi. — To chyba odpowiedni lokal, żebyś się tam
mogła pokazać ze swoim klientem, prawda?
— Ty to weź — powiedziała, kładąc zaproszenie po jego stronie stołu. — W końcu zapłaciłeś za
wstęp.
Tristan przesunął kartonik po blacie stołu w jej stronę.
— To nie fair. Oboje zapracowaliśmy na tę kolację.
— Ty bierzesz zaproszenie, a ja biorę układankę. W ten sposób będziemy kwita.
— Skorzystam z tego zaproszenia wyłącznie pod warunkiem, że wybierzemy się tam razem —
powiedział stanowczo.
— Dobrze, niech będzie — zgodziła się z bijącym sercem. — Tak czy owak, będzie to dobra
okazja, żeby porozmawiać o Walentynkach.
— W takim razie chodźmy już dzisiaj. Chyba że masz inne plany na ten wieczór?
Mogła wykręcić się od tej kolacji, tyle że nie chciała.
— Czy już wybrałeś walentynkową partnerkę?
— Tak, ale wolałbym nie rozmawiać o tym w tej chwili. Po prostu myślę tylko o tej kolacji.
— Tylko nie pomyl jej z randką.
— A to dlaczego?
Zawahała się.
— Nie umawiam się na randki z moimi klientami.
Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.
— A nie mogłabyś choć raz zrobić wyjątku? Dla faceta, który niegdyś śnił po nocach o tym,
żebyś została jego dziewczyną?
Allison wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, tymczasem usłyszała swoje słowa.
— Dobrze. Ze względu na stare, dobre czasy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zjawił się kelner z zamówionymi potrawami, błyskawicznie rozstawił je na stole i ulotnił się na
swoich łyżworolkach. Cała obsługa w „Heartthrob Cafe” poruszała się zresztą w ten sposób:
jeżdżąc w rytm puszczanych z grającej szafy dawnych przebojów rock – and - rollowych. W
rezultacie lokal przypominał bardziej dyskotekę niż miejsce dla spotkań we dwoje.
Tristan lustrował otoczenie spojrzeniem, w którym najwyraźniej dominował krytyczny dystans.
Allison nie mogła tego nie zauważyć.
— Jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — zapytała, przysuwając swój talerz do siebie.
— Tak, i chyba raczej będę unikał tego miejsca, skoro pobyt w nim łączy się z ryzykiem, że w
każdej chwili któryś z tych baletmistrzów może się potknąć i na twoim ubraniu wyląduje
zawartość sosjerki, talerza czy salaterki. Przyznaję, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego.
Ciszy i prywatności, a nie gagów z niemych komedii.
— Wszystko zależy od gustu. Zaproponowałam raz ten lokal pewnemu małżeństwu dla
uczczenia trzydziestej rocznicy ich ślubu i wyobraź sobie, że odnaleźli tu atmosferę tamtych lat,
kiedy byli nastolatkami i poznali się.
— Przeszłość zawsze traktujemy z nostalgią.
— A poza tym miłość ma dar upiększania i dlatego para, o której ci wspomniałam, odnalazła tu
atmosferę romantyzmu.
Skomentował jej słowa uniesieniem brwi.
— Uważam, że każdy ma inne wyobrażenie tego, co jest, a co nie jest romantyczne — dodała.
— A jakie jest to twoje wyobrażenie, Allison? Przyćmione światła, bezszelestnie poruszający się
kelnerzy, słodka melodia płynąca z przemyślnie ukrytych głośników? Czy to właśnie lubisz?
— Owszem, lubię. Ale wszystko zależy od okoliczności.
— Chcesz powiedzieć, że zależy od tego, czy twoim partnerem jest akurat kapitan drużyny
futbolowej, czy też mistrz szachowy?
Uwielbiał jej rumieńce. Ożywiały jej bladą twarz, rozjaśniały spojrzenie, nasycały ciepłem całą
jej osobowość.
— Może w młodości było to mi obojętne, ale teraz jestem bardziej wybredna — odparła dziwnie
oschłym głosem.
Zapraszając Allison na tę kolację, a właściwie wymuszając ją na niej, Tristan miał nadzieję, że
wreszcie raz na zawsze otrząśnie się z dawnego zauroczenia Allison Parker i że teraz okaże się
ona całkiem przeciętną kobietą. Jak dotąd, fascynacja jednak nie mijała.
— Powiedz mi, jak to się stało, że zostałaś konsultantką od spraw sercowych? — zapytał,
zmieniając temat, by dać jej chwilę oddechu.
Ubarwiała właśnie pieczyste ketchupem i musztardą i czynność ta zdawała się całkiem ją
pochłaniać.
— Cóż, byłam już trochę zmęczona wspinaniem się po drabinie kariery, której szczeble zbyt
często się łamały.
— A czym konkretnie się zajmowałaś?
— Badaniem rynku dla potrzeb tutejszych przedsiębiorstw. Jazz robiła to samo i tak się
poznałyśmy.
— Masz dyplom z tej dziedziny?
— Dziwi cię to?
Tak. Był tym wszystkim raczej zaskoczony.
— Pamiętam, że w swoim czasie obiło mi się o uszy, że Allison Parker wybiera się do szkoły
modelek.
Serdecznie się roześmiała.
— Głodówki z myślą o zachowaniu linii nigdy mnie nie pociągały. Poza tym jestem zbyt niska
jak na modelkę, no i te włosy...
— Czego znowu chcesz od swoich włosów?
— Nie ten odcień. Modelka musi mieć uniwersalną kolorystykę, a moje włosy są prawie
czerwone.
— Mają barwę Wielkiego Kanionu.
I znów na jej policzkach pojawiły się rumieńce.
— Och, przestań.
— To już mężczyzna nie może powiedzieć kobiecie komplementu? Wielki Kanion jest jednym z
cudów świata. Jego widok zapiera dech w piersiach.
— Czego na pewno nie można powiedzieć o moich włosach.
Była zakłopotana, lecz on ani myślał wybawiać jej z tej opresji.
— Kiedyś były dłuższe.
Zamknęła się w sobie i skupiła na jedzeniu.
— Wiesz, znam tylko dwie osoby, które używają równocześnie ketchupu i musztardy. Ty jesteś
tą drugą, a pierwszą jestem ja.
Po chwili i na jego talerzu pojawił się czerwono-żółty wzór.
Allison wciąż milczała.
— Więc jak dokonałaś tego skoku od ekonomicznej analizy rynku do spraw, którymi się obecnie
zajmujesz?
Wytarła usta serwetką.
— Pewnego razu, w chwili wielkiej chandry, ja i Jazz zaczęłyśmy zastanawiać się nad tym, co by
tu zrobić, żeby uzyskać finansową niezależność. W końcu wpadłyśmy na wspaniały pomysł.
Ludzie żyją nie tylko towarami, zarabianiem i wydawaniem pieniędzy. Jest jeszcze cały bogaty
świat duchowy, świat stosunków międzyludzkich oraz rytuałów i form z nim związanych.
— Rozumiem, że pomysł wypalił?
— Nie możemy narzekać. Powodzi się nam lepiej, niż oczekiwałyśmy.
Pokręcił głową z rozbawieniem.
— Gdyby ktoś w szkole powiedział mi, że założysz kiedyś swój własny interes, nie uwierzyłbym
mu.
— A czy można wiedzieć, jak wyobrażałeś sobie moją przyszłość?
Wzruszył ramionami.
— Widziałem cię na ganku białego domu z dziećmi i mężem, i z psem leżącym u twoich stóp.
Dolał do swojej szklanki wody mineralnej.
— Chciałabym mieć psa.
— A męża i dzieci?
Tym razem to ona wzruszyła ramionami.
— Myślę, że mogłabym być matką.
— A co z tym mężem?
— Jak dotąd, nie spotkałam się z kuszącą propozycją.
Odkrył w tym ślad wyzwania. W ogóle im dłużej obcował z Allison Parker, tym bardziej
intrygowała go jej osobowość.
— Czy nie uważasz, że na świecie żyje mnóstwo mężczyzn spragnionych romantycznej miłości?
— Być może, lecz prawdziwie romantyczną duszę posiada co najwyżej dwóch czy trzech na
tysiąc.
Opadł na oparcie krzesła i utkwił wzrok w kobiecie, w której niegdyś kochał się na zabój.
— Czegoś tu nie pojmuję. Bo skoro tak uważasz, to jak mogłaś zbudować swoją karierę na
założeniu, że w każdym mężczyźnie tkwi romantyk?
— Odwrotnie, zawsze twierdziłam, że to kobiety są romantyczne i spragnione uczuć — odparła z
pewnym siebie uśmiechem, dzielnie wytrzymując jego badawczy wzrok.
— Naprawdę?
— Naprawdę. — Odłożyła sztućce i ciągnęła rzeczowym tonem — Dobrze pamiętam, że nie
chciałeś, żeby ten obiad stał się okazją do poruszania spraw konkretnych, lecz skoro już
dotknęliśmy pewnego tematu...
Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej sporych rozmiarów brązowy notes. Tristan pomyślał, że oto
obcuje z osobą wyśmienicie zorganizowaną, jedną z tych, które o czwartej trzynaście umawiają
się na towarzyską pogawędkę, by już o czwartej pięćdziesiąt dziewięć zasiąść w fotelu przed
kamerą telewizyjną w celu udzielenia wywiadu.
— Chciałabym podzielić się z tobą kilkoma projektami, które opracowałam. Oczywiście, którą z
tych moich propozycji wybierzesz, będzie zależało w poważnym stopniu od tego, która z
kandydatek będzie ostatecznie twoją walentynkową sympatią.
Podała Tristanowi rozłożony notes. Gdy zapoznał się z treścią kilku gęsto zapisanych kartek,
wiedział przynajmniej tyle, że Allison Parker rzetelnie podchodziła do swojej pracy. Opracowała
na jego użytek aż sześć wariantów. Różniły się wyobrażeniem stylu, nastroju i symbolicznych
detali dnia we dwoje. Kolacja w polinezyjskiej restauracji i podróż pociągiem przez góry w
zimowej scenerii, wieczór w teatrze i intymne sam na sam przed płonącym kominkiem, a
wszystko to dokładnie skalkulowane i wyliczone co do centa.
— Biorę na siebie wszystkie niezbędne rezerwacje, na tobie zaś spoczywa wyłącznie obowiązek
stawienia się z partnerką w wyznaczonych miejscach.
Usłyszał w jej głosie nutkę sceptycyzmu. Najpewniej wątpiła, czy faktycznie kieruje się
romantycznymi motywami. Intuicja nie myliła jej. W pierwszym odruchu
chciał odsłonić przed nią kulisy całej sprawy, lecz w porę się powstrzymał. Z pewnością fakt, że
chodzi tu tylko o wygranie zakładu z kolegami, nie poprawiłby jego opinii w jej oczach.
— Który z tych wariantów jest twoim zdaniem najbardziej romantyczny? — zapytał.
— Sądzę, że powinieneś to sam osądzić — odparła chłodnym tonem.
Tristan odniósł wrażenie, że Allison traktuje go z pewną wyższością. Poczuł się, jakby znów miał
siedemnaście lat.
— Dobrze, ale teraz po prostu jestem ciekaw, jak ty chciałabyś spędzić ten dzień, gdybyś stanęła
przed takim wyborem — powiedział z nutką irytacji w głosie.
Uśmiechnęła się przepraszająco.
— Chciałabym słuchać trzasku płonących polan, czuć miłe ciepło na twarzy i od czasu do czasu
spoglądać w okno, za którym jest wiatr i mróz.
Nagle uświadomiła sobie, że swoją odpowiedzią wprowadziła do rozmowy z Tristanem nutkę
serdeczności i zwierzeń. Z tą chwilą przestawali być osobami, z których jedna świadczy, a druga
zamawia usługi, i zmieniali się w ludzi sobie bliskich.
Zdecydowała, że czas na zmianę tematu.
— Naprawdę lubisz układanki?
— Czy inaczej chciałbym zostać twoim partnerem? A poza tym, podobnie jak ty, nie cierpię
zimna. — Uniósł kieliszek w geście toastu. — Okazuje się, że łączy nas coś więcej niż tylko
świadectwa tej samej szkoły średniej.
W jego oczach zabłysły uwodzicielskie ogniki i Allison poczuła wokół serca ciepło.
— Ciekaw jestem, co by powiedzieli nasi kumple z klasy, gdyby nas teraz zobaczyli. Oto ten
przybłęda i odmieniec Tristan Talbot siedzi przy jednym stoliku z najpopularniejszą i zarazem
najzimniejszą w szkole dziewczyną, Allison Parker.
— Nie byłeś przybłędą i odmieńcem — zaprzeczyła przez grzeczność.
— Byłem, Allison, i oboje o tym wiemy. — Zamilkł, spoglądając w przeszłość. — To dlatego
byłaś taka zła, kiedy cię wtedy pocałowałem.
— Pasowałoby tu bardziej słowo „oburzona”. Przecież mieliśmy tylko czytać „Romea i Julię”, a
nie wcielać się w parę kochanków.
— Więc pamiętasz?
Utkwiła wzrok w talerzu.
— Cała szkoła paplała o tym co najmniej przez tydzień.
Faktycznie, incydent stał się głośny i szeroko komentowany, ale ona zapamiętała go z jednego
tylko powodu — Tristan całował jak prawdziwy Romeo.
— O pocałunku, czy też o tym, że ten twój hokeista podbił mi oko z zazdrości?
— John był piłkarzem, a nie hokeistą.
— Obojętnie. Był kimś z paczki, był swoim chłopakiem, czego na pewno o mnie nie można było
powiedzieć.
Allison dobrze wiedziała, co ma na myśli Tristan, rozgraniczając pomiędzy sobą, a resztą.
Chłopakowi z paczki uchodziły pewne rzeczy, przybyszowi nie. Tristan do końca pozostał w
jakimś sensie obcy, i dlatego jego pocałunek okazał się tak wielką sensacją.
— Przykro mi z powodu tamtego sińca pod okiem. I że nie byłam wtedy milsza dla ciebie. Ale
wtedy nie byłam dla nikogo miła.
— Więc nie byłem jedyny, który otrzymał od ciebie prztyczka w nos?
Sięgnęła po torebkę. Stanowczo nie miała ochoty na tego typu zwierzenia.
— Robi się późno i na mnie już czas.
Pochylił się ponad stolikiem i dotknął dłonią jej ramienia.
— Posiedź ze mną jeszcze trochę. Obiecuję, że już więcej nie będę pytał o osobiste rzeczy.
Była nieugięta.
— Wracam do domu — odparła, wstając i odsuwając krzesło.
Opuściła restaurację, zanim zdążył załatwić z kelnerem wszystkie formalności. Dogonił ją
dopiero przy windzie na parking. Wsiedli.
— Allison, daj się udobruchać. Wiem, że nie powinienem był wyciągać tych wszystkich
dawnych spraw. Przepraszam.
Obserwowała ze skupioną uwagą płynnie zmieniającą się numerację pięter. Wiały od niej chłód i
obcość.
— Mówiłem o szkolnych czasach głównie dlatego, że rzucają one cień na nasz obecny układ.
Myślę, że jesteśmy skrępowani z powodu tego, co się stało przed kilkunastu laty.
— Nic się wtedy nie stało — powiedziała.
Uśmiechnął się.
— Właściwie masz rację. Raczej było tak, że to ja chciałem, żeby coś się stało. Ty nie.
Drzwi windy rozsunęły się. Znajdowali się na kondygnacji, gdzie mieścił się parking.
— Byłeś inny niż reszta chłopców — oznajmiła, idąc w stronę zaparkowanego samochodu.
— Chciałem być inny. Zależało mi na tym. Zresztą nadal chcę się różnić od reszty. Tylko że
teraz nie podkreślam już swej indywidualności niekonwencjonalnym strojem, lecz wyrażam ją za
pomocą architektonicznych projektów.
— Jazz jest tobą zachwycona — rzuciła, pragnąc zakończyć ten wieczór jakimś miłym akcentem.
— Niestety, Jazz nie jest akurat tą osobą, którą chciałbym wprawić w zachwyt.
Pochylił głowę i spojrzał na Allison, jak gdyby zamierzał ją pocałować. W zasadzie nie miałaby
nic przeciwko temu. Warto przecież byłoby sprawdzić, jak zareaguje tym razem. Czy również na
podobieństwo księżniczki z kawałkiem lodu zamiast serca? A gdyby jej reakcja była wręcz
przeciwna?
Przestraszyła się i szybko usadowiła za kierownicą swojego jeepa.
— Zadzwoń, gdy się zdecydujesz na wybór swojej Walentynki.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg i odjechała.
Przez całą drogę powrotną do domu Tristan wyrzucał sobie, jak mógł tak spartaczyć wspólny
wieczór z Allison. Zamiast pozwolić się jej odprężyć, sprawił przez własną głupotę, że rozstała
się z nim napięta, czujna i nieufna.
A wszystko to dzięki temu, że powtórzyła się jakby bez zmian sytuacja z czasów szkolnych.
Allison wciąż fascynowała go i wciąż wykazywała zadziwiająco dużą odporność na jego miłe
słówka. On zaś chciał przetrzeć sobie do niej drogę i zniwelować dzielący ich dystans. Nadal
czepiał się jej, jak wówczas w klasie maturalnej, gdy włóczył się za nią jak cień i w jakimś sensie
prześladował. Chciał zbliżyć się do niej, by lepiej ją poznać, lecz na tym nie kończyły się jego
pragnienia. Chciał również dotknąć jej włosów w kolorze Wielkiego Kanionu i dotykać ustami
jej miękkich warg. Chciał, by to ona została jego Walentynką.
Z drugiej jednak strony przegrałby zakład, gdyby jego koledzy dowiedzieli się, że Dzień
Zakochanych spędził z kobietą, która nie miała nic wspólnego z ogłoszeniem
w prasie.
Zresztą nie miał żadnych gwarancji, czy Allison przyjęłaby jego propozycję. Był nawet pewien
jej odmowy. Ostatecznie widziała w nim jedynie samą antyromantyczną przeciętność.
Będzie więc musiał udowodnić jej, że fałszywie go oceniła.
— Wybrał Shannon, tę tancerkę kabaretową — powiadomiła Allison swoją przyjaciółkę w
poniedziałek rano.
— Tę, która również kręci laseczką i fika nogami przed meczami na stadionach?
— Tę samą. Nie mogę uwierzyć, że ją wybrał.
— O ile dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że też rozgrzewałaś kibiców w czasach szkolnych.
— Jest zasadnicza różnica pomiędzy fikającą dziewczyną a fikającą dojrzałą kobietą.
— Shannon przekroczyła już trzydziestkę. Mógł ostatecznie wybrać coś bardziej zielonego.
Jazz wyrzucała Tristanowi obojętność na młodość, lecz akurat w tej kwestii Allison ze
zrozumiałych względów nie mogła się z nią zgodzić.
— Umieściłyśmy na tej liście wiele kobiet z mózgiem. Dlaczego jego wybór nie padł na jedną z
nich?
— Skąd pewność, że Shannon nie może pochwalić się dyplomem uniwersyteckim? — Jazz wbiła
w przyjaciółkę badawcze spojrzenie. — I w ogóle dlaczego podchodzisz do tej sprawy tak
osobiście?
— Traktuję ją czysto zawodowo. — Allison zamknęła notes, jakby od włożonej w to siły
zależało jej życie.
— Po prostu staram się najlepiej wykonywać swoją pracę. Intuicja podpowiadała Jazz coś
całkiem innego.
W tygodniu poprzedzającym Dzień Zakochanych Allison była zbyt zajęta, by myśleć o
czymkolwiek prócz pracy. Między innymi zaangażowała całą swoją pomysłowość i
doświadczenie, by walentynkowa randka Tristana z Shannon okazała się wydarzeniem udanym i
pamiętnym dla obu stron. Wszystko wskazywało na to, że Shannon była kobietą wymagającą i
pełną fantazji, toteż kolacja w starej gospodzie za miastem oraz szalona sanna przez ośnieżone
pola w świetle księżyca powinny chyba ją zadowolić.
Dzień czternastego lutego Allison zaczęła od wydawania telefonicznych dyspozycji dotyczących
wysyłania kwiatów i słodyczy pod wskazane adresy. Zajęciu temu przez cały czas towarzyszyła
myśl, że nie ma nikogo, kto mógłby jej przysłać róże lub czekoladki, ale starała się spychać ją
gdzieś w podświadomość. W południe zadzwoniła do matki z życzeniami miłego dnia, po czym
zamknęła biuro i udała się na drugi koniec miasta do schroniska dla porzuconych zwierząt.
Odwiedzała to miejsce już od siedmiu lat, i to zawsze tego szczególnego dnia w roku.
Postanowiła bowiem, że dokąd nie spotka kogoś, komu odda swe serce, będzie spędzała ten dzień
ze stworzeniami, które już kochała.
Walentynki w schronisku łączyły się z szeroko reklamowaną w prasie i telewizji aukcją
czworonożnych, dwunożnych, a nawet beznożnych lokatorów, którzy tego dnia znajdowali
nowych właścicieli. W klatkach na ten moment czekały psy, koty, króliki, ptaki oraz trzy węże.
Przez schronisko po południu przewinęły się tłumy. Setki zwierząt zostało przekazanych w nowe
ręce. Najbardziej wzruszał widok dzieci, które z uszczęśliwionymi minami wyprowadzały
wybranego psa lub kotka.
Gdy zegar wybił szóstą, Allison pomyślała o Tristanie. Oto w tej chwili wysłana po Shannon
limuzyna dojeżdża z nią do lotniska, gdzie już czeka Tristan i skąd mają oboje przenieść się
helikopterem do gospody w lasach okalających St. Paul od północy. Tam, w intymnej
atmosferze...
Allison potrząsnęła głową pragnąc zatrzeć plastyczny obraz bombowej. blondynki uwodzonej z
wdziękiem przez Pana Podrywalskiego. Ona — jasne złoto, on — heban i węgiel.
Nie było sensu zaprzeczać, Tristan podobał się jej i z wielką chęcią zamieniłaby się z Shannon
rolami.
Ale była tutaj, w pustej sali wypełnionej klatkami, i tak chyba musiało być. Klatki były puste z
wyjątkiem jednej. Błyszczały w niej brązowe ślepka małego pieska. Jego rasy nie sposób było
ustalić. Prawdopodobnie był to kundel, ale mordka zwierzęcia i jego spojrzenie posiadały tyle
szlachetności, jakby jego przodkowie wylegiwali się pod królewskimi stołami.
— Nikt cię nie chciał, piesku — zwróciła się do niego Allison — a ja, choć pragnę tego całą
duszą, nie mogę cię wziąć ze sobą.
Pies cicho zaskomlał, jakby w pełni pojmując swoją i jej sytuację, Allison zaś mimochodem
zauważyła, że sierść zwierzęcia, jednorocznej suczki, jest takiej samej barwy jak jej włosy —
barwy Wielkiego Kanionu.
Pogłaskała przez pręty bezpańskiego kundla, pieszczotliwie wytargała go za uszy i ze ściśniętym
sercem wróciła do swojego biurka, przy którym zbierała datki od odwiedzających schronisko
ludzi.
Usiadła i od razu zauważyła kopertę z jej nazwiskiem. Pewnie w tej formie personel schroniska
dziękuje jej za okazaną pomoc. Rozdarła kopertę i wyjęła z niej okolicznościową kartkę. Na dole
widniał napis: „Zostaniesz moją Walentynką? Tristan.”
Poczuła miłe ciepło w okolicy serca i odruchowo rozejrzała się po sali. W pobliżu drzwi, oparty o
stół, stał Tristan i mierzył ją niezgłębionym, choć pozornie tylko ubawionym spojrzeniem.
Ubrany był w ciemne dżinsy, czerwony sweter i zieloną zamszową marynarkę. Szyję okalał mu
rozpięty kołnierzyk białej koszuli.
— Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha.
— Co tu robisz? Przecież miałeś być na lotnisku?
— Shannon odwołała spotkanie w ostatniej chwili — rzekł spokojnym głosem, który
kontrastował z jej wzburzeniem.
— Och, nie! Przepadło tyle pieniędzy!
Wzruszył ramionami.
— Pieniądze są najmniej ważne.
Była szansa odzyskania choć części.
— Szkoda, że nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej.
— Dzwoniłem do biura i Jazz przysłała mnie tutaj. — Wyciągnął na całą długość prawą rękę,
która dotąd była schowana plecami. Trzymał w niej różowy goździk. — To dla ciebie.
— Z jakiej okazji?
— Przecież mamy dziś Walentynki. Czy już zapomniałaś, co różowe goździki znaczyły w
szkole?
Czyż mogła zapomnieć? Czerwone, białe i różowe goździki królowały czternastego lutego.
Innych kwiatów prawie nie widywało się na korytarzach i w klasach szkoły. Czerwone oznaczały
miłość, białe — przyjaźń, różowe zaś zdawały się mówić: „Pragnę poznać cię bliżej”. W klasie
maturalnej Allison otrzymała trzy goździki: czerwony od swojego chłopaka, biały od przyjaciółki
Gretchen i różowy od Tristana.
— Dziękuję.
— Mam nadzieję, że nie wrzucisz go do kosza.
Raz przynajmniej udało się jej nie zaczerwienić.
— Nie. Tym razem nie dostałam czerwonego.
Rozległo się psie skomlenie. Spojrzeli w kierunku klatki, po czym, jakby posłuszni
wewnętrznemu nakazowi, zgodnie podeszli do niej.
— Jego sierść jest tego samego koloru co twoje włosy — zauważył Tristan, podczas gdy Allison
obsypywała psa pieszczotami.
— Jej sierść — sprostowała. — Kupiono dziś tyle psów, a jej urody jakoś nikt nie zdołał docenić.
Tristana ujęła czułość, jaką okazywała zwierzęciu.
— Czy chcesz wziąć ją do siebie?
— Nie mogę. Właściciel domu, w którym mieszkam, zabrania lokatorom trzymania psów. —
Uniosła wzrok na Tristana. — Nie przypuszczam, żebyś szukał towarzyszki?
— Owszem, szukam, ale interesują mnie bardziej te dwunożne — odparł z błyskiem w oczach.
— Pies sprawia mniej kłopotu. Spójrz. Już cię polubiła.
I faktycznie, mimo że Tristan nie kiwnął dotąd palcem, by zostać pokochanym, suczka patrzyła
na niego z oddaniem i miłością.
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Nie patrz tak na mnie — zwrócił się do pieska. — Nie byłbym dobrym panem. Mam trudny
charakter.
— Jeden z tutejszych pracowników powiedział mi, że pozostawiono ją na schodach szpitala dla
zwierząt. Będzie posłuszna i wierna każdemu, kto się nią zaopiekuje.
— Za wyjątkiem weekendów, bywam w domu praktycznie tylko wieczorami — rzekł tonem
usprawiedliwienia, po czym pogładził psa, co w tej sytuacji było prawdziwym błędem.
— Została przebadana przez weterynarza. Nie doszukał się żadnych chorób.
Tristan nie odpowiedział. Pozwalał, by piesek lizał mu dłoń.
Tymczasem Allison nie ustawała w zachwalaniu bezpańskiego kundla.
— Jest mała i żywienie jej nie zrujnuje twojego budżetu. Poza tym z pewnością nie będziesz
musiał się martwić, że pogryzie ci buty.
Tristan wciąż milczał.
— Spójrz, jakie ma rozumne oczy. Jeżeli nocą z twojej kuchenki zacznie ulatniać się gaz, ona cię
na pewno obudzi.
Na twarzy Tristana odbiła się wewnętrzna walka.
Allison sięgnęła po ostateczny argument.
— Zostanie uśpiona, jeśli nie znajdzie właściciela powiedziała drżącym głosem.
Ich oczy spotkały się. Tristan poczuł się zwyciężony. Był sam przeciwko dwóm istotom płci
żeńskiej.
— Jak się wabi?
— Arizona. Dziwię się, że nikt się nią nie zainteresował. Bądź co bądź, są Walentynki i jej sierść
ma odcień czerwieni, czyli miłości.
Tristan pomyślał to samo, tyle że o Allison. I gotów był wszystko zrobić, włącznie z kupieniem
psa, byleby tylko na ten wieczór została jego Walentynką.
— Obawiam się, że nie bardzo wiem, jak zaopiekować się czymś takim — powiedział, patrząc na
wilgotny nosek Arizony.
— Dostaniesz tutaj wszelkie niezbędne informacje.
Tristan od ukończenia studiów zawsze mieszkał sam i cenił sobie swobodę. Z drugiej jednak
strony nie chciał rozczarować Allison.
— Być może nadszedł czas, żeby w moim życiu pojawiła się wreszcie jakaś kobieta. — Z
namysłem potarł ręką kark. — Jeżeli, jak mówisz, dostanę tu czarno na białym, jak zostać
tatusiem tego rodzaju stworzonka, to chyba ją wezmę.
— Naprawdę?! — zawołała z rozpromienioną twarzą.
— Lecz pod warunkiem, że pojedziesz z nami i pomożesz nam się urządzić.
Allison nie była z tych, co się cofają, gdy zwycięstwo jest o krok. Chwyciła za pióro i zaczęła
wypełniać konieczne formularze. Po kilku minutach wstała i oświadczyła głosem pracowniczki
urzędu stanu cywilnego.
— Pan, panie Talbot, staje się z tą chwilą prawnym właścicielem obecnej tu — wskazała
patetycznym gestem w stronę klatki — Arizony. A teraz proszę przejść z tym dokumentem do
kasy i uiścić należną opłatę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Allison pojechała do domu Tristana wyłącznie z powodu psa. Gdy jednak się tam znalazła,
uświadomiła sobie, że jest tu właściwie dlatego, iż nie doszła do skutku jego zaplanowana w
najdrobniejszych szczegółach randka.
Tak czy owak, ona, Allison, po raz kolejny z rzędu nie będzie miała swoich Walentynek.
Wieczór ten, chociaż nietypowy, nie zapowiadał się romantycznie. Już zresztą pierwsze słowa
Tristana, gdy wysiadł z samochodu, ona zaś podeszła do niego od strony zaparkowanego trochę
dalej jeepa, świadczyły o tym dobitnie.
— Mówiłaś, że jest przyuczona do załatwiania się na dworze.
— Owszem.
— No bo właśnie obsikała mi przednie siedzenie.
Allison zajrzała do wnętrza luksusowego samochodu.
— Dlaczego wyjąłeś ją z klatki?
— Piszczała.
Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że Arizona jest przestraszona.
— Krzyczałeś na nią? — Allison rzuciła na Tristana podejrzliwe spojrzenie.
— Nie. Powiedziałem jej tylko, że pochlebia mi, że czuje się w moim samochodzie tak
swobodnie — odparł z nie skrywanym sarkazmem.
Allison wzięła suczkę na ręce, doczepiła do jej obroży smycz i postawiła na śniegu.
Arizona natychmiast zaczęła się trząść jak liść osiki.
— Co z nią? — spytał zaniepokojony Tristan. — Powiedziałaś, że jest zdrowa.
— I powiedziałam prawdę. Tylko, że ona nie ma futra, które chroniłoby ją przed siarczystym
mrozem. Lepiej szybko chodźmy do domu.
Tristan wskazał ręką w kierunku parterowego budynku ze spadzistym dachem i po chwili stali
już w oświetlonym rzęsiście holu.
Arizona z miejsca zabrała się do obwąchiwania obcego otoczenia. Tristan śledził jej wyprawę w
głąb mieszkania z dużym zainteresowaniem.
— Czy już miałeś kiedyś psa? — zapytała Allison.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Moja matka nie tolerowała w domu żadnych zwierząt. Nawet rybek.
— A kiedy wyprowadziłeś się od rodziców?
— Wtedy zacząłem życie koczownika i ani mi w głowie było obarczać się jakimś zwierzęciem.
— Więc naprawdę nie wiesz, jak się opiekować psem?
— Nie, ale przeczucie mi mówi, że szybko się nauczę.
I faktycznie. Po godzinie Tristan recytował jak z nut wyuczoną lekcję, zaś Arizona poczuła się
równie swobodnie, jak gdyby tutaj jej matka wydała ją na świat.
— Być może powinniśmy wyjść z nią na spacer — zasugerowała Allison, gdy Arizona nagle
uznała, że salon, jadalnia i kuchnia mogą być wspaniałym torem wyścigowym. — Rozpiera ją
energia.
— Powiedziałbym raczej, że jest podekscytowana moim towarzystwem. Tak działam na kobiety.
Wstępuje w nie demon.
Allison zachichotała.
— W ciebie też wstąpiłby demon, gdybyś był zamknięty w klatce przez kilka dni. Podobno kiedy
się opuszcza więzienie, ma się przede wszystkim ochotę na bieganie.
Tristan kiwnął ze zrozumieniem głowa po czym dołożył drew do ognia.
— A co byś powiedziała na wspólną kolację? — zapytał, wstając z klęczek. — Bądź co bądź,
masz u mnie dług wdzięczności za wykład o psach.
Tak, to był kolejny dowód, że mimo trzaskającego w kominku ognia i miękkich foteli, jego i ją
łączyły wyłącznie zobowiązania.
— Tego pierwszego dnia raczej nie powinieneś zostawiać Arizony samej.
— No to zostańmy w domu i zróbmy sobie coś do zjedzenia.
— Gotów jesteś stanąć przy kuchni?
— A cóż w tym osobliwego? — Zbliżył się do niej i naturalnym gestem ujął ją za ręce.
— Zapomniałeś, jaki dziś mamy dzień? — Czuła ciepło jego dłoni, które rozchodziło się falami
po jej ciele.
Śmiejące się oczy Tristana rzucały na nią czar.
— Dzień Zakochanych. Tym bardziej żadne z nas nie powinno jeść w samotności.
Uwolniła swoje dłonie w nadziei, że odzyska jasność myślenia.
Gdy wciąż milczała, zapytał:
— Więc jak? Zjesz ze mną kolację czy też mam rywala, który obiecał ci wieczór pełen
romantycznych wrażeń?
Głęboko westchnęła.
— Daj spokój. Od dawna nie wierzę w romantyczne zawroty głowy.
— Wstydź się, Allison. Każda kobieta powinna mieć w swoim życiu choć chwilę szczęścia. —
Delikatnie pogładził ją po policzku, po czym wziął za ramiona i posadził na fotelu. — Grzej się
tu przed kominkiem, a ja tymczasem ruszam do boju.
— Ale przecież twoje Walentynki miały być niezapomnianą chwilą w życiu — powiedziała z
żalem.
— Nie martw się, jeszcze będą — odparł, po czym zniknął w kuchni.
Allison została sama, lecz na krótko. Zaraz bowiem, jak gdyby wyczuwając jej samotność,
dołączyła do niej Arizona. Położyła łeb na jej udzie i zamknęła oczy.
Allison rozejrzała się po salonie. Nie było tu żadnych ekstrawagancji. Przede wszystkim uderzał
widok masy książek. Stały na półkach, gzymsach, meblach. Jedną z półek zajmowały powieści
detektywistyczne, Allison uśmiechnęła się. Ona je także lubiła.
Wszedł Tristan, niosąc tacę z dwiema wysokimi szklankami i dzbankiem napełnionym jakimś
rubinowym płynem. Rozlał go, po czym wzniósł toast za pomyślność i szczęście.
Allison nie zdążyła odpowiedzieć. Nie zdążyła nawet skosztować rubinowego napoju, bo nagle
znalazła się w jego ramionach i poczuła, że ją całuje.
— Chyba tym razem nikt nie podbije mi za to oka?
Roześmiała się.
— Nikogo takiego nie widziałam. — Upiła łyk. — Co to za cudo?
— Poncz egzotyczny. — Gwałtownie pomachał ręką. — Tylko nie pytaj o przepis.
Wziął tacę i znów zniknął w kuchni. Przez następne pięć minut pojawiał się i znikał kilka razy, aż
stół został zastawiony. Allison zachodziła w głowę, jakim cudem wyczarował tak szybko
wszystkie te wspaniałości. Były sałatki, owoce, bulion z grzankami, trzy rodzaje pieczywa,
smażona ryba.
Nim zasiedli do stołu, włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i pokój wypełniła hawajska
muzyka.
Allison smakowało wszystko i czuła się wspaniale. Kojąca, falująca, a zarazem przesycona
erotyzmem muzyka. Soczyste, wonne ananasy i chrupkie tortille. Ciepło bijące od kominka.
Ciche, półsenne skomlenie Arizony. I ten mężczyzna siedzący naprzeciwko, niby podobny do
innych mężczyzn, a przecież jakże od nich inny.
Sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Tristan już wtedy podkreślał swoją odmienność. Nie
obawiał się być sobą, nie upodabniał się do innych, nie wkładał barw ochronnych. Wiedziała już,
że tego wieczoru nigdy nie zapomni.
Po deserze Tristan spytał:
— Zatańczymy czy zagramy w grę komputerową? Dla Allison, która we własnym przekonaniu
miała dwie lewe nogi, wybór był oczywisty.
Położyli się więc na dywanie i zapatrzeni w ekran jęli oblegać zamki, mierzyć się ze sobą na
turniejach, roznosić w puch bandy zbójców, brać udział w wyprawach krzyżowych, walczyć ze
smokami.
Gdy rycerz Allison zdobył królewski skarb przed rycerzem Tristana, zawołała:
— Udało się! Wygrałam!
— Znasz tę grę, prawda?
— Nie, przysięgam — odparła, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Używam komputera
tylko do pracy. Ale to się zmieni. Teraz wiem, jaką frajdę może sprawić taka gra. Co za fajna
zabawa!
— To ty jesteś fajna — powiedział cicho.
— Uff, ależ tu gorąco! — Spojrzała na zegarek. — Rany! Ależ późno! Muszę uciekać.
— Może odwiozę cię? Masz w sobie dużo ponczu.
— A ty co? Nie byłeś wcale gorszy.
Położył dłoń na piersi w geście przyznania się do winy.
— Wobec tego zostań na noc.
— Jednak chyba pójdę. — Usiłowała podnieść się z dywanu, lecz coś jej w tym przeszkadzało.
— Co było w tym ponczu?
— Powiedziałem ci, żebyś nie pytała o przepis.
— Przepis truciciela. Rozumiem. To dlatego nie mogę się ruszyć. — Spojrzała na niego z
wyrzutem.
— Przykro mi.
W jej oczach pojawiła się nieufność.
— Wątpię.
— Nie mógłbym cię okłamać, Allison.
Chciała mu wierzyć, lecz równocześnie zalęgło się w niej podejrzenie, że sobie to wszystko
ukartował. Upił ją, by została i spędziła z nim noc.
— Możesz zająć mój pokój. Ja prześpię się tutaj. Ta kanapa jest rozkładana.
— Nie podoba mi się ten pomysł. — Nie ufała nie tyle jemu, co sobie. — Zresztą nie mam
rzeczy na zmianę — dodała.
— Mogę pożyczyć ci moją koszulę do spania.
— Nie mam szczotki do zębów.
— Mam zapasową. — W jego oczach i uśmiechu pojawiła się czułość. — Na dworze jest
okropnie. Zostań. Sprawisz tym przyjemność również Arizonie.
Odruchowo spojrzała w kierunku psa. Spał sobie smacznie, złożywszy łeb na wyciągniętych
łapach.
— Muszę być w pracy o dziewiątej.
— Wstaję codziennie o wpół do siódmej. Obudzę cię.
— Mogłabym wezwać taksówkę, a po samochód przyjechać jutro. — Jej protesty były coraz
mniej przekonujące.
Nie chciała wychodzić i Tristan dobrze o tym wiedział.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do swojej sypialni. Pokój utrzymany był w dwóch kolorach: złocie
i czerni. Wszystko tu wydawało się duże — łóżko, szafa, lustro.
Wyjął z szafy bawełnianą koszulkę.
— To do spania. — Wskazał drzwi obite złocistą materią — A łazienka jest tam.
A potem znów ją pocałował, tym razem delikatnie i czule.
Allison doznała czegoś w rodzaju zawodu, że pocałunek tak szybko się skończył.
— Tristan? — powiedziała, widząc, że chce opuścić sypialnię.
— Tak?
— Jesteś naprawdę romantyczny.
W jej miękkim głosie zabrzmiało przyzwolenie. Musiał zmobilizować całą swoją wolę, by
pozostać w miejscu, gdzie stał. Uczciwość nakazywała mu nie korzystać z okazji. Poza tym
uświadomił sobie, że przyrządził poncz dużo mocniejszy, niż zamierzał.
Dzisiejsza noc nie skończy się więc spełnieniem, lecz drzwi zostały otwarte. Zrozumiał, że
Allison nie tylko czarowała go i nęciła. Chyba zakochał się w niej. Tak, na pewno zakochał się w
niej, a miłość potrafi być cierpliwa.
— Dobranoc, Wielki Kanionie — rzekł i wyszedł na korytarz.
Allison zbudziło nieprzyjemne tarcie metalu o beton. Wyskoczyła z łóżka i uchyliła żaluzję.
Ujrzała Tristana odgarniającego łopatą śnieg. Sypało tej nocy i na ziemi leżała półmetrowa
warstwa oślepiającego puchu. Jej samochód, podobnie jak inne, miał na dachu grubą, baranią
czapę. W pobliżu Tristana wesoło hasała Arizona, to zapadając się w zaspach, to wyłaniając się z
nich niczym z morskiej piany.
Uwagę Allison przykuła woń świeżo parzonej kawy.
Znalazła w kuchni nie tylko kawę w dzbanku, lecz także złociste, słodkie bułeczki z malinami.
Pokusa była zbyt wielka. Kończyła właśnie drugą bułeczkę, kiedy wszedł Tristan, wpuszczając
do środka mroźny powiew zimy.
— Jak ci się spało? — zapytał na dzień dobry.
— Dobrze — odparła, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że ma na sobie tylko kusą
koszulkę.
— Widzę, że znalazłaś śniadanie.
Odłożyła kawałek bułki na talerzyk.
— Robisz wspaniałą kawę.
— Mam dziś rano spotkanie, inaczej zaprosiłbym cię na śniadanie z prawdziwego zdarzenia. —
Zdjął kurtkę, nie odrywając oczu od Allison.
— To mi zupełnie wystarczy. Rano zazwyczaj jem nawet mniej. Gdzie jest Arizona?
Tristan zaniepokoił się, poszedł ku drzwiom i gwizdnął. Pies wpadł do środka i energicznie
otrząsnął się ze śniegu.
— Tak jej się tam podobało, że nie chciała wracać — powiedział z uśmiechem.
— Jest przemoczona do suchej nitki! — zawołała Allison. — Lepiej czymś ją wytrzyj.
Zniknął, po czym wrócił z żółtym, puchatym ręcznikiem i zaczął wycierać suczkę. Kiedy wziął ją
na ręce, okazało się, że na jej brzuchu wiszą sopelki lodu.
— Chyba potrzebujemy suszarki do włosów — powiedziała Allison. — Inaczej gotowa nam
zamarznąć.
Poszli do łazienki przy sypialni Tristana, a po skończonym zabiegu Arizona znowu zaczęła
biegać po całym mieszkaniu.
— Kup jej sweter — poradziła Allison, wyciągając wtyczkę suszarki z kontaktu.
Nagle poczuła, że w łazience zrobiło się ciasno. W lustrze napotkała wzrok Tristana.
— Jesteś cała mokra — powiedział nieswoim głosem.
— Ty też — odparła, spoglądając na jego mokrą koszulę i krawat. — Nie możesz tak iść do
pracy.
— Ani ty.
Spojrzała na siebie i poczuła się naga.
Tymczasem Tristan spoglądał na nią jak za dawnych czasów — z podziwem i uwielbieniem, jak
gdyby była najpiękniejszą dziewczyną w szkole, jak gdyby pragnął ją tulić i pieścić, jakby
przysięgał jej miłość po wieczne czasy.
— Chyba się przebiorę.
Odwróciła się i weszła do sypialni Tristana, która przez jedną noc należała do niej. On wszedł
tam za nią.
— Zabiorę swoje rzeczy, to będziesz się mógł tu przebrać — powiedziała i pospiesznie zgarnęła
swoją garderobę, po czym ruszyła ku drzwiom.
— Zapomniałaś o czymś.
Zatrzymała się i powoli odwróciła. Ujrzała w jego ręku swój czarny, koronkowy stanik.
Nie chciał jej denerwować, lecz czuł, że czerń tych koronek, błękit jej oczu i czysta miedź tych
wspaniałych włosów kruszą jego wolę. Odkąd pojawiła się znów w jego życiu, myślał wyłącznie
o niej. Zadurzenie z czasów szkolnych okazało się wyjątkowo trwałe.
Ona zaś tęskniła za mężczyzną, który troszczyłby się o nią i niepokoił, gdyby długo nie wracała
do domu, który wybudowałby dla niej dom otoczony parkanem z niziutkich sztachet,
pomalowanych na biało, który dzieliłby jej zainteresowania i pasje. Za kimś takim jak Tristan.
Kiedy powoli zawróciła w jego stronę, by wziąć stanik, Tristan powiedział:
— Allison? Chyba tak naprawdę nie chcesz się przebierać? Powiedz.
— Spóźnimy się do pracy — zaprotestowała, lecz w jej głosie zabrzmiało przyzwolenie.
— Nieważne — szepnął i przytulił ją do siebie.
— Przecież masz spotkanie. — Broniła się coraz słabiej.
— Nieważne — powtórzył i pocałował ją.
Pachniała malinami i kawą. On pachniał jodłą rosnącą przed domem i mrozem.
Rzuciła ubranie na podłogę. Przywarła do Tristana i zarzuciła mu ręce na szyję, całując go jak w
transie.
— Czekałem na to osiemnaście lat — wyszeptał.
— I warto było?
Pozwoliła wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Czekała, aż Tristan się rozbierze. A kiedy położył
się przy niej, przypomniała sobie o swojej koszuli. Uklękła, by ją zdjąć, lecz zatrzymał jej dłonie.
Wolał to zrobić sam.
A kiedy dokonał dzieła, musiał stwierdzić, że trzydzieści sześć lat to dla kobiety wcale nie jest za
dużo. Ciało Allison było nadal jędrne, młode i świeże, a równocześnie dojrzałe i przez to
podwójnie pociągające.
Kochali się z wielką czułością i prostotą, jak ludzie, którzy doświadczyli już w życiu seksualnych
rozkoszy, i to niekoniecznie ze szczęśliwie dobranymi partnerami, i teraz mają nadzieję, że
wreszcie wyjdą z ciemnego lasu na jasną polanę.
A potem leżeli obok siebie i w bezruchu raz jeszcze przeżywali to, co przed chwilą między nimi
zaszło.
Allison pierwsza przerwała ciszę.
— Coś się stało — wyszeptała. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak...
Jak mogła mu wyznać, że czuła się kochana, skoro on nie wspomniał dotąd ani jednym słowem o
miłości?
Przytulił ją i pogładził po włosach.
— Gdybym wiedział to, co wiem teraz, nie czekałbym osiemnastu lat.
Musnęła jego usta wciąż nabrzmiałymi wargami.
— Nie sądzę, żebym była na to gotowa przed osiemnastu laty. — Westchnęła. — Nie jestem
nawet pewna, czy i dziś nie jest za wcześnie. Albo za późno.
Dźwignął się na łokciu i spojrzał jej w oczy.
— Nie musimy się spieszyć. Mamy czas.
Zadzwonił telefon.
Tristan zamknął oczy i opadł na poduszkę.
— A już myślałem, że świat o nas zapomniał. Lecz on dobija się, żebyśmy czasami nie zostali tu
przez cały dzień.
Poczuła lekki chłód i naciągnęła na siebie kołdrę.
— Nie odbierzesz?
Jęknął i niechętnie sięgnął po słuchawkę. Nim jednak zdążył ją podnieść, włączyła się sekretarka.
— Tristan, tu Ginger. Dzwonię na prośbę Ralpha. Przypomina ci o tym spotkaniu z
przedstawicielami firmy Hobson. Budynek gubernatora, pokój numer 306. Jeżeli nie wybyłeś
jeszcze z domu, zadzwoń. Zaszły pewne zmiany w porządku dziennym, lecz o nich już na
miejscu.
Tristan wycisnął na czole Allison mocny pocałunek.
— Patrz, co narobiłaś. Gdyby nie Ralph, facet, który zawsze trzyma rękę na pulsie,
zapomniałbym o tym spotkaniu.
— Przykro mi, że mogłeś przeze mnie narazić się na nieprzyjemności.
Obrysował palcem kontury jej twarzy.
— Och, Wielki Kanionie. Twoje czerwonawe brązy zdolne są człowiekowi wynagrodzić
wszystko.
Wstał i szybko się ubrał. Od tej pory zdawał się już być pochłonięty czekającym go spotkaniem i
Allison zaczęła mieć wątpliwości, czy czasami nie popełniła błędu, pozwalając, by w przeciągu
tak krótkiego czasu ten mężczyzna stał się dla niej tak ważny.
Odprowadził ją do samochodu, wydawało się, tylko przez grzeczność. Gdy już zapięła pas,
pochylił się ku niej i powiedział:
— Przepraszam za to odrzutowe rozstanie. Niech diabli porwą firmę Hobson i jej przedstawicieli.
Zobaczymy się wieczorem?
— Jeżeli masz ochotę.
— Mam, Allison — odparł tak ciepłym głosem, że w jednej chwili zniknęły wszystkie jej
wątpliwości i obawy.
— Spóźniłaś się. Odebrałam z tuzin telefonów do ciebie, w tym trzy od Tristana Talbota —
powiedziała Jazz do przyjaciółki, gdy ta zjawiła się w biurze.
Allison poczuła, że się czerwieni, i tym mocniej się zaczerwieniła. Umknęła spojrzeniem w bok.
— Gdzie cię wczoraj poniosło? — dopytywała się Jazz, jak zawsze ciekawska. — Ostatni raz
dzwoniłam tuż przed północą, a ciebie wciąż nie było w domu.
— Stary przyjaciel zaprosił mnie na kolację — odparła Allison, zmieniając botki na wygodne
pantofle. — O ile pamiętam, wczorajszy wieczór miałaś spędzić z Tobym.
Jazz prychnęła.
— Tak było w planach, ale okazało się, że mam najmniej romantycznego narzeczonego w stanie
Minnesota. Wiesz, gdzie ten facet mnie zaciągnął? Do kręgielni! Gdzie zresztą mnie zostawił dla
tych swoich słupków i kul. Mogłabym go ukatrupić!
— Myślałam, że do kręgielni chodzi tylko w poniedziałki.
— Tak, ale oni weszli w fazę decydujących rozgrywek i jeden z chłopaków poprosił Toby’ego,
żeby go zastąpił. Czy możesz uwierzyć? Ciskał tymi głupimi kulami w te beznadziejne słupki
tylko dlatego, żeby jego kumpel spędził po ludzku Walentynki ze swoją dziewczyną!
— Ale chyba po tej wizycie w kręgielni zostało wam jeszcze mnóstwo czasu na milsze doznania?
Jazz wsparła się pod boki.
— Nie mam zamiaru być spychana do roli deseru po zasadniczym posiłku. Najpierw kule, piłka,
oglądanie koszykówki, a dopiero potem wierna i potulna Jazz. Powinnam była posłuchać się
ciebie. Jeżeli mężczyzna w naszym wieku jest wciąż kawalerem, to chyba coś jest nie tak z jego
dojrzałością. Toby to wyrośnięty ponad miarę chłopak. Poza sportem nie widzi świata.
Allison chciała powiedzieć coś o Tristanie, ale Jazz nie dała jej dojść do słowa. Rozgadała się na
dobre. Była autentycznie wzburzona i rozgoryczona.
— Właściwie powinnam zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Bo czy mam zawsze być tą
drugą? Po tych jego sportowych romansach? Nie wiem nawet, dlaczego mi się oświadczył. Nie
jestem mu wcale potrzebna. Może spać sobie z owalną bądź okrągłą piłką. Dołączam do ciebie,
Alli. Będziemy razem spędzać sobotnie wieczory i będzie nam przyjemniej niż z tymi wrednymi,
opętanymi facetami.
Allison zrobiło się nieprzyjemnie. Znalazła się wobec Jazz w dość niezręcznej sytuacji.
Dlatego kiedy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę jak po pomocną dłoń. Nadarzała się
okazja zajęcia się pracą.
Myliła się. Rozpoznała głos Tristana.
— Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że tak wspaniałych chwil, jak te wczorajsze i dzisiejsze, jeszcze
nie przeżyłem.
— Cieszę się, że dobrze się bawiłeś.
— „Bawić się” to nie jest odpowiednie słowo, Allison. Użyłbym stu innych, tylko nie tego.
— To miłe z twojej strony — powiedziała, świadoma, że Jazz słyszy wszystko, włącznie z
najsubtelniejszymi odcieniami intonacji.
— Czy nie zapomniałaś o naszym spotkaniu?
— Oczywiście, że nie. Na którą się umawiamy?
— Przyjedź zaraz po pracy tym razem wybierzemy się do restauracji z prawdziwego zdarzenia.
— W takim razie będę o wpół do siódmej.
— Wspaniale. Do zobaczenia, Wielki Kanionie.
— Kto to był? — zapytała Jazz, gdy Allison odłożyła słuchawkę. — Kimkolwiek zresztą był ten
ktoś, wyczarował wspaniałe rumieńce na twoich policzkach.
Allison brzydziła się kłamstwem. Zresztą przed Jazz i tak nic nie mogło się ukryć.
— Rozmawiałam z Tristanem.
— I jak? Udało mu się z tą fikającą Shannon?
— Sęk w tym, że wcale się z nią nie spotkał. Wycofała się prawie że w ostatniej chwili —
odparła Allison, udając, że szuka czegoś w szufladzie biurka.
— Poczekaj! Czy czasami ten stary przyjaciel, z którym byłaś wczoraj na kolacji, to nie Talbot?
— Jazz nie kryła podniecenia, jak gdyby była detektywem, który wpadł na trop mordercy.
— Ściślej mówiąc, zjedliśmy kolację u niego w domu. Zjawił się w schronisku dla zwierząt tuż
przed zamknięciem, ale zdążył jeszcze kupić psa. Poprosił mnie, żebym wprowadziła go w
arkana opiekowania się czworonożnym przyjacielem.
— Ach, tak. Teraz zaczynam coś rozumieć.
— Powiedziałam ci prawdę.
— Zaczynam rozumieć, skąd ten twój rozmarzony wyraz twarzy. Jesteś dziś całkiem
odmieniona.
Allison podeszła do kopiarki i zrobiła duplikat dokumentu, który akurat leżał na jej biurku, lecz
który miał być wyrzucony do kosza. Zajmując się czymkolwiek, chciała ukryć zmieszanie.
— A zatem Tristan był wczoraj twoim zziębniętym rycerzem. Mam nadzieję, że go rozgrzałaś?
— Na miłość boską, Jazz! Rozgrzewał nas ogień płonący na kominku. Bawiliśmy się z psem,
graliśmy w grę komputerowe, coś tam zjedliśmy. To wszystko.
— Wiem, że przyrzekłaś sobie już nigdy więcej nie zakochać się w żadnym przystojniaku, ale
chyba uczyniłaś wyjątek?
— Nie zakochałam się — zaprzeczyła Allison, lecz bez przekonania. — Po prostu mamy ze sobą
wiele wspólnego.
— Jasne, miłe szkolne wspomnienia.
— Zostawmy ten temat, Jazz, i zajmijmy się wreszcie pracą.
Jazz, posłuszna prośbie przyjaciółki, nie wymieniła już tego dnia imienia Tristana. Nie musiała
tego robić. Allison wciąż o nim myślała i bodaj ze sto razy dochodziła do wniosku, że Pan
Podrywalski chyba ją poderwał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy Allison przekroczyła próg domu Tristana, ciepło i serdecznie powitała ją Arizona, skacząc
z radości i liżąc jej nogi i dłonie.
— Cieszę się, że widzę ją wciąż przy życiu — powiedziała Allison, prostując się i spoglądając na
Tristana z ironicznym uśmieszkiem.
— Na razie oboje jakoś się trzymamy. — Odebrał od niej płaszcz i powiesił go w szafie. —
Cieszę się, że przyszłaś.
— Ja też.
— Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu rzeczach, ale może najpierw coś zjemy.
— Naprawdę jesteś głodny?
— Yhm — zamruczał i pociągnął ją za sobą do sypialni.
Kiedy skończyli i leżąc bez ruchu uspokoili trochę swoje serca, Tristan westchnął:
— Przeleżałbym tu z tobą całą zimę, aż do wiosny.
— Ja też. — Jej głos przypominał mruczenie kotki.
— Niestety, Arizona najwyraźniej żali się na coś, zapewne na samotność. Słyszysz?
Tristan zrobił minę skazańca prowadzonego na szafot.
— Poczekajmy chwilę, może przestanie. Skomlenie jednak nie ustawało i trzeba było jakoś temu
zaradzić.
— Nie mogę pozwolić żeby w moim domu ktoś cierpiał — przemówił Tristan głosem pełnym
teatralnego patosu.
— Ja zostaję, więc wrócisz do ciepłego łóżka — powiedziała, ocierając się o niego bezwstydnie.
Mimo tej pokusy wstał i włożył spodnie.
— Może jednak powinnaś się ubrać. Chciałem cię zabrać na kolację.
— Raczej pozwól mi przyrządzić coś w twojej kuchni.
— Obawiam się, że mam pustą lodówkę.
— Zobaczę. Jeśli uznam, że istotnie nic się nie da zrobić, wtedy wyjdziemy.
Pochylił się i pocałował ją.
— Szlafrok znajdziesz w szafie. Zaraz wracam.
Gdy zamknął za sobą drzwi, Allison wstała z łóżka i otworzyła szafę. W jej wnętrzu pachniało
lawendą, piżmem i miętą. Tak samo pachniał jedwabny bordowy szlafrok, którym się okryła.
Zadzwonił telefon. Przez chwilę wahała się, czy go odebrać. I jak wówczas Tristana, tak i ją teraz
wybawiła z kłopotu podjęcia decyzji automatyczna sekretarka.
— Cześć, Tris, tu Alec — usłyszała z głośnika telefonu. — Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy
dopisało ci szczęście z Walentynką. Daj znać, czy masz prawo do noszenia swojego przezwiska.
Allison poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
Boże, więc to wszystko było udawaniem i grą! To dlatego, Tristan nie wykazywał większego
zainteresowania wyborem kandydatki. W tym zakładzie nie liczyła się osoba lecz efekt. A kiedy
Shannon w ostatniej chwili wycofała się, trzeba było jak najszybciej znaleźć dublerkę. I wybór
padł na nią!
Rozczarowanie, ból i upokorzenie zalały Allison gwałtowną falą. Miała ochotę rzucić się na
łóżko i wybuchnąć płaczem. Nagle jednak ogarnęła ją złość. Zrzuciła szlafrok i ubrała się w
rekordowym tempie, mało zważając, czy wszystkie guziki trafiły do odpowiednich dziurek lub
czy wszystkie części garderoby włożone zostały na prawą stronę. Przede wszystkim chciała jak
najszybciej stąd uciec.
Wybiegła z sypialni, jakby wybuchł w niej pożar, i po chwili była już na dworze. Dopiero teraz
Tristan ją zauważył. Stał przy garażu i czekał na Arizonę.
— Allison! Co ty wyprawiasz? Co się stało?
— Jadę do domu, a ty możesz pochwalić się przed kumplami swoim wyczynem. Jeśli masz
drański charakter, to może nawet wymienisz moje nazwisko. — Miała trudności z trafieniem
kluczykiem do stacyjki.
— Zaczekaj. O czym ty w ogóle mówisz?
— Dobrze wiesz, o czym mówię, a dla pewności przesłuchaj automatyczną sekretarkę.
Zamknęła mu drzwi przed nosem i nie zważając na jego dalsze gesty i słowa, ruszyła z piskiem
opon.
Tristan dzwonił do agencji kilkanaście razy i Jazz niezmiennie informowała go, że Allison jest
chwilowo nieosiągalna, lecz, że na pewno zadzwoni.
Nie doczekał się jednak telefonu. Wiedział zresztą, że naiwnością byłoby liczyć na to. Uczynił
więc jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji: pojechał do jej biura.
Na szczęście zastał ją. Siedziała za biurkiem i wyglądała równie pięknie, jak podczas jego
pierwszej wizyty. I podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy spotkali po osiemnastu latach,
spoglądała na niego jak obcego człowieka.
— Chciałbym z tobą porozmawiać — rzekł, zerkając na Jazz, która zajęta była pisaniem.
— Za chwilę mam klienta — odparła głosem zimnym jak głaz.
— Więc wpisz mnie na listę wizyt.
— Nie mam już wolnych miejsc.
— To może pójdziesz ze mną na lunch?
— Nie.
— Na kolację?
— Nie.
Westchnął.
— Daj spokój, Allison. To nie jest szkoła. Nie będziesz chowała się przede mną w damskiej
toalecie.
— Alli, ja na chwilę wychodzę a wy powspominajcie sobie dawne czasy — powiedziała Jazz i
taktownie zostawiła ich samych.
— Lepiej już sobie idź — powiedziała Allison.
— Muszę ci wyjaśnić, o co chodziło.
— A co tu wyjaśniać? Że dwóch czy pięciu dorosłych facetów umawia się, że ten, któremu uda
się spędzić Walentynki w łóżku z nowo poznaną kobietą, wygrywa ileś tam dolców?
— To nie było tak.
— Nie? To co, nie dałeś ogłoszenia w związku z tym zakładem?
— Tak, ale...
— I nie wciągnąłeś mnie do całej tej gry, żebym ułatwiła ci zwycięstwo?
— Tak, ale...
Drzwi otworzyły się i wszedł starszy, elegancko ubrany mężczyzna z laską.
— Niestety, muszę cię pożegnać. Mam klienta.
— Nie wyjdę stąd, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię — powiedział Tristan z miną upartego
chłopca.
— Czy ten młody człowiek naprzykrza się pani? — zapytał nowo przybyły jegomość,
najwidoczniej czując się w obowiązku stanięcia w jej obronie.
— Ależ skąd, panie Watkins. Ten pan już wychodzi. Tristan nie miał zamiaru ryzykować, że
starszy pan zacznie okładać go laską.
Zanim jednak opuścił biuro, powiedział dobitnie:
— Jeszcze się zobaczymy, Allison.
— Wyjeżdżasz gdzieś? — Jazz wskazała ruchem głowy na walizkę stojącą przy biurku Allison.
— Do Heidi.
— A czy czasami za tą twoją nagłą tęsknotą za siostrą nie kryje się chęć ucieczki przed
Tristanem Talbotem?
— Tristan nie ma tu nic do rzeczy — skłamała Allison.
— Więc co mam mu powiedzieć, kiedy zadzwoni?
— To samo, co innym. Że chwilowo nie ma mnie w mieście.
— Lecz przecież wrócisz. I wtedy on zapuka do tych drzwi.
— Być może.
— Żadne „być może”. Pamiętam, jak ostatnio patrzył na ciebie. Łatwo się go nie pozbędziesz.
— Jeszcze zobaczymy.
— Na miłość boską! Co ten biedaczysko ci zrobił? Raz na dźwięk jego imienia wydajesz się
wniebowzięta, a już po godzinie pałasz żądzą wykrajania mu serca i rzucenia go psom na
pożarcie.
— Ten biedaczysko, jak ty go nazywasz, posłużył się mną w celu wygrania zakładu. Nie jest
lepszy od innych zimnych drani, z którymi zły los zetknął mnie w ostatnich latach. — Allison
była bliska łez.
— O czym ty w ogóle mówisz?
Allison pokrótce opowiedziała przyjaciółce całą historię.
— Do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. A przecież powinnam była usłyszeć jakiś
dzwonek alarmowy. Był taki bez skazy, zbyt idealny, jak na faceta z krwi i kości. W takich
wypadkach zawsze należy sprawdzić, czy czasami nie mamy do czynienia z aktorem.
— Nie wpadaj tylko w manię prześladowczą. Bo czy wszystkiego możesz być pewna? A jeśli
wyrobiłaś sobie błędne pojęcie o tym zakładzie? Pozwól mu, niech ci wszystko wyjaśni.
— To zbędne. Powiedział mi przecież, po co korzystał z moich usług. A kiedy randka z Shannon
nie wypaliła, pomyślał o kimś w rodzaju dublerki i wtedy przyszedł do mnie. Przecież chciał
wygrać zakład.
Kiedy zaś Jazz nadal nie wydawała się do końca przekonana, Allison wybuchnęła:
— I w ogóle dlaczego próbujesz go bronić? Nie dalej jak wczoraj, w związku z Tobym i jego
sportowymi wyczynami, przeklinałaś wszystkich mężczyzn.
— Tak, tylko że wczoraj Toby w jakimś sensie zrehabilitował się, grzebiąc przez dwie godziny
na mrozie przy hamulcach w moim samochodzie. Co wcale nie znaczy, że przestałam być na
niego wściekła.
— Ale w końcu przestaniesz być wściekła i znów wrócicie do swoich słodkich gruchań, a ja
Tristanowi nigdy nie wybaczę — powiedziała Allison z zapiekłą determinacją w głosie. —
Dlatego jeśli chcesz założyć razem z nim towarzystwo wzajemnej adoracji, wolna droga.
Kiedy Allison wsiadła do samochodu i odjechała, Jazz natychmiast wykręciła numer telefonu
Tristana Talbota.
— Cześć. Tu Jasmine Connors, wiesz, przyjaciółka Allison. Czy nie zjadłbyś dziś ze mną
lunchu?
To było straszne. Tristan musiał przyznać w duchu, że wpadł w nielichą kabałę. Stracił kobietę w
sposób najgłupszy z możliwych. I nie jakąś tam kobietę, tylko kobietę swych marzeń.
W chwili gdy ją spotkał powinien był natychmiast zadzwonić do kolegów i wycofać się z
zakładu. Powinien był skupić się wyłącznie na niej. A gdy nadeszły Walentynki, powinien był
obsypać ją słodyczami i kwiatami. Słowem, powinien był potraktować ją jako dar losu i
wybrankę serca, nie zaś wciąż widzieć w niej dziewczynę, która nim kiedyś wzgardziła.
Lecz on bał się powtórzenia sytuacji sprzed osiemnastu laty, a strach nie jest dobrym doradcą.
I przegraną przyjąłby jako dotkliwy cios, szansa jednak kryła się w podjęciu ryzyka. Zamiast
więc bawić się w podchody i chłodną dyplomację, powinien był rzucić się w ten romans, jak to
mówią, głową w dół, nogami do góry.
Zrobił coś wręcz przeciwnego. Do końca roztaczał przed Allison fikcję randki z Shannon, tą
puszystą tancerką mimo, że nawet nie skontaktował się z nią i pieniądze wyrzucił w błoto. Nic
więc dziwnego, że Allison wbiła sobie do głowy, iż użyta została w roli dublerki.
— Wyglądasz coś nietęgo, panie numerze czternasty — oświadczyła Jazz, siadając po drugiej
stronie stolika w narożnym barze.
— Bo zgrałem się do nitki.
— Być może szczęście jeszcze się do ciebie uśmiechnie. Tymczasem wiedz, że Alli już od kilku
godzin nie ma w mieście.
— Wyjechała?
Jazz kiwnęła głową.
— Nigdy jej jeszcze nie widziałam w takim stanie. Chyba się zakochała.
Twarz Tristana rozpogodziła się, lecz zaraz znów zachmurzyła.
— Tyle że nigdy mi tego nie powie.
— Jeżeli będziesz tu tak dumał i nie kiwniesz palcem, to rzeczywiście nigdy.
— Więc co mam zrobić?
— To zależy.
— Od czego?
— Od tego, kim ona jest dla ciebie. Dawną szkolną koleżanką, konsultantką od spraw sercowych
czy może..
— Kocham ją, Jazz. I to prawdopodobnie od momentu, gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem. A
więc całe osiemnaście lat temu.
— Czy powiedziałeś jej to?
— Nie miałem kiedy. Sama widziałaś, jak mnie potraktowała. A teraz wyjechała.
Jazz kiwała ze zrozumieniem głową. Przez chwilę badawczo przypatrywała się Tristanowi, po
czym wyjęła kartę wizytową i coś na niej szybko skreśliła.
— Tu masz adres.
— Jest w Iowa?
— Tak, u swojej siostry Heidi. Zawsze do niej ucieka po różnych niepowodzeniach z
mężczyznami. Uważa Heidi za jedyną istotę na świecie, która ją rozumie.
— Wracaj do domu.
Allison nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swoją drobną, jasnowłosą siostrę i niczego nie
pojmowała. Jak Heidi może wystąpić z taką radą po tym wszystkim, co od niej usłyszała? Do tej
pory zawsze znakomicie jej doradzała, co więc się stało, że tym razem zawiodła ją siostrzana
intuicja?
— Chyba mnie nie słuchałaś. Czy mam powtarzać wszystko od początku? — zapytała z rozpaczą
w głosie.
— To zbędne. Słuchałam cię bardzo uważnie i dlatego mówię: wracaj do domu.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo on tam jest. Chodzi za mną krok w krok. Wydzwania kilkadziesiąt razy na dzień. Wręcz
prześladuje mnie. I tak jakoś... patrzy.
— Zakochani mężczyźni tak się czasami zachowują. I niektóre kobiety to lubią — powiedziała
Heidi sucho.
— Ale nie takie kobiety jak ty czy ja. My jesteśmy niezależne.
— Takie kobiety, jak widać, ukrywają się w domach swoich sióstr — odparła Heidi z ironią.
— Nigdzie się nie ukryłam. Przyjechałam do ciebie po poradę.
— I otrzymałaś ją. Wracaj do domu. Architekci sporo zarabiają, ale ten Talbot straci cały
majątek, jeżeli będzie wydzwaniał tu co godzinę, żeby w zamian usłyszeć, że,
niestety, nie możesz podejść do telefonu.
Allison nerwowo bawiła się zegarkiem.
— Daj mi jeszcze trochę czasu do namysłu. Minęły dopiero dwa dni, odkąd tu jestem.
Dwa dni wydłużyły się w trzy, trzy stały się czterema. Dopiero piątego dnia wydarzyły się dwie
rzeczy, które skłoniły Allison do podjęcia decyzji o wyjeździe.
Około południa zjawił się wysoki i chudy mężczyzna, który obsypał Heidi pocałunkami i
zostawił bagaże w jej sypialni z taką naturalności jakby to była jego stała kwatera. Geoff Sanders,
jak Allison się dowiedziała, miał niebawem zostać jej szwagrem.
Drugim wydarzeniem był list adresowany na jej nazwisko. Nie zawierał wielu słów. Leżąc na
kanapie, Allison przeczytała:
„To nie pulchna tancerka o imieniu Shannon, lecz Pan Podrywalski zrezygnował z randki.
Powód: nie wyobrażał sobie lepszej partnerki na ten dzień od swojej konsultantki od spraw
sercowych.”
Allison bezzwłocznie spakowała walizkę. Było już dobrze po północy, kiedy ujrzała światła St.
Paul. Heidi nakłaniała ją wprawdzie do przesunięcia wyjazdu na ranne godziny, lecz gdy Allison
podejmowała jakąś decyzję, przystępowała natychmiast do jej wykonania.
Jak najszybciej musiała zobaczyć się z Tristanem, aby powiedzieć mu, jak bardzo go kocha.
Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciła w prawo i nacisnęła pedał gazu. Roznosiła ją
niecierpliwość, a ulice miasta zapraszały wręcz o tej porze do szybkiej, ryzykownej jazdy. Na
szczęście obyło się bez spotkania z wozem policyjnym. Gdy zajechała przed swój dom,
dostrzegła kątem oka, że na obrzeżu parkingu bieleje jakiś kształt. Kształt ten z jakiegoś powodu
zaintrygował ją. Wysiadła i poszła w kierunku tego czegoś. W pewnym momencie wydała
stłumiony okrzyk. W świetle latami rozpoznała bryłę zimowego pałacu, odtworzoną w śniegu
według wzoru widniejącego na układankach. Jego twórcą mógł być tylko Tristan.
Allison odruchowo rozejrzała się wokół. Dostrzegła samochód Tristana, ale był pusty.
Obeszła pałac dookoła i stwierdziła, że tylna ściana nie jest jeszcze skończona. W środku, ubrany
w gruby, wojskowy płaszcz, spał Tristan.
— Panie Podrywalski, czy spędzając tu noc, nie ryzykuje pan przeziębienia?
— Czekałem na ciebie — powiedział zdrętwiałymi od zimna wargami, lecz z uśmiechem w
oczach. — Heidi powiedziała mi przez telefon, że wracasz dopiero jutro.
— A więc mam sobie iść?
Z trudem stanął na nogi i zesztywniałym z zimna ramieniem usiłował ją objąć.
— Myślałem, że po Walentynkach już ode mnie nie uciekniesz.
— Przepraszam. Bałam się. Ciebie. I siebie.
— A teraz?
— A teraz cię kocham. Czy zrobiłeś ten pałac dla mnie?
— Pomyślałem, że jakiś skromny dowód miłości nie zawadzi. Bo ja cię kocham, Allison.
— Chodźmy, nocny rycerzu. Czas, żebym roztarła twoje stopy i dłonie.
— A co z tym pałacem?
— Przysuniemy łóżko do okna i będziemy na niego patrzeć.
Pogładził ją po włosach.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
POSCRIPTUM
— Dostaliśmy przesyłkę od Allison — powiedziała Doris, przyglądając się z ciekawością
trzymanej w ręku miniaturowej paczuszce.
— Nie widziałem jej od stycznia. Była wtedy na okresowym przeglądzie — oświadczył doktor
Baker.
— Czy mogę ją rozpakować?
Dentysta kiwnął głową.
Po chwili kluskowate palce Doris uporały się z ozdobnym papierem.
— To pudełko — stwierdziła Doris niewątpliwą oczywistość, po czym przeczytała widoczny na
wieczku napis, ułożony ze złotych liter: — „Allison i Tristan wstępują w związek małżeński”.
— Niech Bóg im błogosławi. — Doktor Baker, nie wiedzieć czemu, poczuł się wzruszony.
Doris wiedziała, że każde pudełko posiada jakieś wnętrze, nie omieszkała zatem podnieść
wieczka. W środku znajdował się pergaminowy zwój, przewiązany złocistą wstążką. Doris
zsunęła wstążkę i rozwinęła pergamin.
— Doktorku, miła niespodzianka! — Pomachała pergaminem, jakby to był czek na milion
dolarów. — Zapraszają nas na ślub, a potem na wesele. W kościele św. Andrzeja,
dziewiętnastego lipca, o siedemnastej.
EPILOG
Noc sylwestrowa, Boston.
Przy barze usiadło trzech mężczyzn, każdy w nienagannie skrojonym smokingu.
— Czym mogę panom służyć? — zwrócił się do nich barman z uprzejmym uśmiechem.
— Zdaje się, że już nas obsłużyłeś — powiedział Nicholas głosem, jakim zazwyczaj
prokuratorzy domagają się kary śmierci.
Tristan i Alec odgrywali w tej farsie rolę oskarżycieli posiłkowych, o czym przede wszystkim
świadczyły ich potępiające spojrzenia.
Fred poruszył się niespokojnie.
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Sprzedałeś nam najlepszego szampana — odpowiedział zamiast Nicholasa Alec.
Na twarzy Freda pojawił się wyraz ulgi.
— Jeśli serwuję komuś najlepszego szampana, to zawsze jest to dowód faworyzowania danego
gościa.
— Zależy to jeszcze od tego, czy wraz z szampanem serwujesz jakieś rady — zauważył Tristan.
— Rady? Nigdy nie udzielam rad — zapewnił ich barman.
Alec obrzucił przyjaciół krótkim spojrzeniem.
— Chyba musimy odświeżyć mu pamięć.
— Było to dokładnie rok temu — zaczął Nicholas, rozsiadając się wygodniej na stołku, jakby
przystępował do opowiadania jakiejś dłuższej historii, — Trzech dorodnych kawalerów spotkało
się w tym lokalu, by spędzić sylwestrową noc.
Fred badawczo przypatrywał się twarzom mężczyzn, drapiąc się po policzku.
— Alec był wówczas w wisielczym humorze, gdyż pewna dama, z którą się umówił, wystawiła
go do wiatru — Tristan przejął wątek narracji.
— A ty i Nicholas nawet nie mieliście widoków na randkę — zrewanżował się Alec.
— Nieważne. Jak by na to nie patrzeć, byliśmy trzema facetami bez kobiet — podsumował
Nicholas.
— Teraz już sobie przypominam — ożywił się Fred, zaś obawa, że zostanie zaatakowany przez
trzech wariatów, całkowicie znikła z jego okrągłego oblicza. — Dręczyliście się czarnymi
wizjami przyszłości.
— I wówczas ty wystąpiłeś z radą, żebyśmy chwycili się pewnego sposobu. Polegałby on na
umieszczeniu w rubryce towarzyskiej odpowiednio zredagowanego ogłoszenia, a przepiękne
kobiety same będą waliły oknami i drzwiami — powiedział Tristan sarkastycznym tonem, od
którego jednak cierpła krew w żyłach.
— Naprawdę tak wam poradziłem? — zapytał gruby Fred głosem niewiniątka.
— Naprawdę.
— I zdecydowaliście się na to?
— A jakże!
Brwi Freda zbliżyły się do siebie, co nadało jego poczciwemu obliczu wyraz ciekawskiego
oczekiwania.
— Tkwiło w tym pewne ryzyko, no nie?
— Nie bardzo wiem, czy to ryzyko odnosisz do ogłoszeń czy do słuchania się rad barmana —
powiedział Tristan.
Wydatny brzuch Freda zatrząsł się od tłumionego śmiechu.
— Sądząc z waszych mm, chłopcy, można mieć niemal pewność, że ogłoszenia nie przyniosły
spodziewanych rezultatów. — Sięgnął po butelkę szampana i z hukiem postawił ją na blacie. —
Tym razem ja stawiam.
— Ależ to nie jest konieczne — zaprotestował Nicholas.
— Owszem, jest. Bo jeśli rezultatem stosowania się do moich rad była inwazja na was, chłopcy,
tabuna napalonych bab... — Zręczne dłonie Freda wyzwoliły z butelki szampana miłe dla ucha
puknięcie.
— Stosowanie się do twoich rad zaprowadziło każdego z nas na ślubny kobierzec — sprostował
Nicholas.
Fred wlepił w nich zdumione spojrzenie.
— Co takiego? Ożeniliście się, chłopaki?
— Trochę więcej spostrzegawczości, a od razu byś to odgadł — oświadczył Alec z dumną miną.
— Więc dlaczego siedzicie tutaj, zamiast szaleć na parkiecie ze swoimi żonkami? — Barman
wskazał ręką w głąb sali.
— Ponieważ nasze żony udały się do toalety — padła odpowiedź.
— I prawdopodobnie zostaną tam przez jakiś czas. No wiesz, żona Aleca odczuwa sensacje
związane ze zbliżającym się macierzyństwem — wyjaśnił Tristan.
— A poza tym chcieliśmy bez świadków podziękować facetowi, który pchnął nas na drogę, na
której spotkaliśmy trzy cudowne kobiety — dodał Nicholas.
Fred wręczył każdemu napełniony musującym płynem kieliszek,
— Naprawdę znaleźliście żony z tych ogłoszeń? — zapytał, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— Powiedzmy raczej, z powodu tych ogłoszeń — uściślił Tristan, obrzucając przyjaciół
znaczącym uśmiechem.
Alec wzniósł swój kieliszek.
— Wypijmy zatem za Freda, najlepszego barmana w Bostonie.
— Za Freda! — Nicholas i Tristan dołączyli się do toastu. Fred podziękował im szerokim
uśmiechem, po czym zapytał:
— Więc czy w końcu powiecie mi, kto wygrał zakład? Nicholas opróżnił swój kieliszek jednym
haustem.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Nie ma wśród nas przegranego. Wygraliśmy wszyscy.
Koniec książki.