Pamela Bauer
Pan Podrywalski
Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień
Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie.
Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce.
Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu,
napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny
wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej
Panem Podrywalskim.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Równo wycięte czerwone serca. Były wszędzie. Ściany, sufit, okna, kaloryfery i
meble, na wszystkim tym czyjaś dłoń zawiesiła odwieczne symbole miłości.
Duże, małe, błyszczące, matowe...
Tristan Talbot leżał na dentystycznym fotelu i czuł się dokładnie tak, jak
wszyscy inni w jego sytuacji. Widział nad sobą białą sylwetkę doktora Bakera,
który trzymał w ręku wiertarkę.
— Doris wykonała kawał świetnej roboty, nie sądzisz?
— zauważył dentysta swoim landrynkowatym głosem i uśmiechnął się z taką
aprobatą jakby to on sam był świętym Walentym.
Tristan kiwnął głową.
— Robota wzorowa — mruknął, lecz wypchane ligniną usta wydały z siebie
dźwięki układające się w całkiem odmienne słowa: „zaraza morowa”
I w zasadzie to oddawało najtrafniej jego samopoczucie. Nienawidził tych
wizyt, borowania, a nawet samego zapachu gabinetu dentystycznego.
Doris, asystentka Bakera, rozkładała właśnie na tacy narzędzia. Gdy ustał ich
niesamowity brzęk, wybrała coś do złudzenia przypominającego haczyk na duże
ryby i wręczyła to lekarzowi. Tristan poczuł, że się poci.
— Walentynki to taki uroczy dzień — powiedziała, patrząc gdzieś w przestrzeń,
co świadczyło, że mówi nie tyle do pacjenta, co do samej siebie.
Tristan miał ochotę powiedzieć, że urok tego dnia jest z pewnością
porównywalny do przyjemności chodzenia boso po śniegu, lecz zaoszczędził
sobie wysiłku bełkotania przez knebel z ligniny.
— Styczeń to taki długi i mroźny miesiąc, chciałam więc jakoś ożywić ten
gabinet, wiesz, czymś, co byłoby bliskie każdemu — kontynuowała Doris. —
Ostatecznie, miłość jest osią tego świata.
— Jako ktoś, kto ma za sobą trzydzieści pięć lat małżeństwa, na wszelki
wypadek przyznam ci rację — oświadczył doktor Baker, zabierając się do
swoich „rzeźnickich”
— Tristanowi inne określenie nie przychodziło do głowy — czynności.
Doris zachichotała.
— Och, doktorze, nie tak łatwo mnie nabrać. Wiem, że w głębi serca jesteś
romantykiem.
Dentysta włożył obleczone gumową rękawiczką palce do jamy ustnej Tristana.
— Nie jestem pewien, czy moja żona zgodziłaby się
z taką oceną. Tristan wszystko wie lub powinien wiedzieć o miłości. Jest
przecież kawalerem, a nie jakimś tam podstarzałym pantoflarzem.
Tristan przywykł już do faktu, że ludzie stawiali znak równości pomiędzy
stanem kawalerskim, a nieprzerwanym ciągiem erotycznych przygód.
Zastanowił się, co „rzeźnik” i jego pomocnica pomyśleliby sobie, gdyby
powiedział lin, że chce wyłowić swoją Walentynkę przy pomocy ogłoszenia
matrymonialnego. INajprawdopoaolMlleJ nie uwierzyliby mu.
Zreszta sam nie mógł w to uwierzyć. Ale egzemplarz „Daily Tribune” z
poprzedniego tygodnia stanowił dowód, którego w żaden sposób nie dawało się
obalić. Widniało tam czarno na białym to, co zaniósł niedawno do biura
ogłoszeń.
Od chwili, gdy opłacił należność, wpadł w chroniczny niepokój. Nie powinien
był przystępować do tej gry. Na czternastego lutego nie chciał przypadkowej
partnerki. Ale tak właśnie kończyły się wszystkie spotkania z Nicholasem i
Alekiem: jakimś mniej lub bardziej głupawym pomysłem, z którego później nie
sposób było się wywikłać.
A jednak nie mógł zrzucać na nich całej winy. Miał w sobie żyłkę hazardzisty i
oni dobrze wiedzieli, że przyjmie wyzwanie.
Bo właśnie do tego sprowadzał się ów zbliżający się dzień świętego Walentego
— do wyzwania i hazardu. Tristan wstąpił na ścieżkę, którą nie tyle chciał
kroczyć, co był zmuszony kroczyć. Bądź co bądź, nazywano go niegdyś panem
Podrywalskim. Nosił przezwisko, na które uczciwie zapracował sobie w
college”u.
Jego kumpie, oczywiście, nie mieli zielonego pojęcia, że wcale nie zamierzał bić
żadnych rekordów co do liczby randek w tygodniu czy miesiącu, lecz tylko
próbował nadrobić stracony czas.
Zazdroszczono mu w coilege”u, zazdroszczono mu i teraz. Kawaler. Człowiek
wolny. Wolny od przymusu rodzinnego rytuału. Wolny w doborze osób, z
którymi chce się spotkać. Wolny w porywach serca.
Kiedy był młodszy, wszystko szło mu jak po maśle
— studia architektoniczne, sprawy osobiste, praca. Ostatnio jednak zaczął się
zastanawiać, czy czasami nie popełnił błędu, nie zakładając rodziny jeszcze
przed trzydziestką. Znużony był już kobietami, które potrafiły przez cały
wieczór przekonywać go, że właściwie mogą obyć
się bez mężczyzny.
Dlatego nie miał większych złudzeń, że walentynkowa parnterka z ogłoszenia, o
ile w ogóle się pojawi, będzie odbiegać od tego zasmucającego standardu. Czyż
jednak było jakieś inne wyjście? Nie mógł przecież skompromitować się w
oczach przyjaciół.
— Hej, Tristan, nie zamykaj ust! Muszę mieć dostęp do tej twojej szóstki.
Tristana bólały już szczęki, posłusznie jednak zastosował się do polecenia.
Wiertło tonęło w miazdze zębowej, a świsty i zgrzyty przenikały mózg na wylot.
Mimo
to Tristan zamknął oczy i próbował skupić myśli na projekcie kompleksu
budynków mieszkalnych, nad którym właśnie pracował. Nagle Doris
powiedziała coś, co przy-
kuło jego uwagę.
— Jeżeli chcesz, doktorku, żeby najbliższe Walentynki okazały się dla ciebie i
twojej Florence niezapomnianym dniem, zwróć się o radę do Allison Parker,
specjalistki
od tych Spraw.
Baker zarechotał.
— Sądzisz, że potrafi przemienić starego konia w narowistego, ognistego
źrebca?
Doris cmoknęła.
— Jeszcze nie jesteś starym koniem, a poza tym zawsze warto skorzystać z
czyjejś wiedzy. Delikatna sfera uczuć wymaga pielęgnacji, odpowiedniego
nastroju, oprawy, symboliki. Jeżeli ktoś jest w tym dobry, dlaczego mamy
żałować kilku dolarów?
Tristan wydał z siebie szereg dźwięków, który w jego intencji miał być
pytaniem, na czym polega wiedza specjalistki od Spraw miłosnych, jednak
wyszedł z tego bełkot nieszczęśliwca, któremu obcięto język.
A przecież stał się cud. Przywykłe do tego rodzaju karykaturalnych
zniekształceń ucho Doris wychwyciło sens.
— Agencja nosi nazwę „Wyjątkowe Chwile” i cieszy się sporą popularnokją
wśród małżeństw i par, które po prostu nie mają czasu, żeby zaplanować sobie
udany wieczór czy wyjazd.
Tristan, który nagminnie korzystał z usług innych ludzi przy sprzątaniu domu,
praniu bielizny i organizowaniu jedzenia, natychmiast uznał za rzecz naturalną
zwrócenie się do takiej agencji z prośbą, by ułożyła mu w najdrobniejszych
szczegółach walentynkową randkę.
Ostatecznie ta Parker musi znać się na rzeczy, skoro żyje z udzielania tego typu
porad. Może więc mu w poważnym stopniu ułatwić wygraną.
Pół godziny później, opuszczając gabinet dentystyczny, Tristan uśmiechnął się
do siebie. Kto wie, czy najbliższa przyszłość nie przyniesie jakichś zasadniczych
zmian w jego życiu?
— Alli, znalazłam go. Idealnego dla ciebie faceta. Allison Parker obróciła się na
krześle i spojrzała na swoją koleżankę. Zajmowały w pracy sąsiednie biurka i
łączyła je przyjaźń.
— Jazz, nie szukam nikogo takiego.
Jazz, pulchna, kipiąca energią blondyneczka, poderwała się z krzesła i szybkim
krokiem podeszła do Allison.
— Wiem. I dlatego wzięłam to na siebie.
Allison westchnęła. Odkąd Jazz Connors zaręczyła się, opętała ją idea
znalezienia męża również i dla niej. Jak na razie jednak jedynym rezultatem
tych poszukiwań były zszarpane nerwy samej zainteresowanej. Nawiasem
mówiąc, aktywność Jazz wzrastała w miarę zbliżania się Dnia Zakochanych.
— Ma trzydzieści trzy lata i żadnych żon, z którymi by się rozwiódł, ani dzieci,
które by porzucił. — Wbiła w przyjaciółkę swój płonący wzrok, oczekując jej
reakcji.
Allison spojrzała na fotografię i skrzywiła się.
— Stokrotne dzięki. Jak na mój gust, zbyt atletycznie zbudowany.
— Większość kobiet lubi, gdy mężczyzna ma klatę — odparła Jazz, biorąc się
pod boki.
Allison wzruszyła ramionami.
— Cóż, właśnie uświadomiłaś mi, że nie zaliczam się do tej większości.
Jazz machnęła ręką.
— Gdybym nie mała cię tak dobrze, pomyślałabym, że masz zamiar spędzić
Walentynki, stawiając sobie pasjansa.
— W każdym razie nie mam ochoty na randkę. Allison zebrała część leżących
na biurku papierów i włożyła je do brunatnej koperty, którą z kolei schowała do
szuflady.
— Dlaczego?
— Ponieważ do Walentynek nie przykładam większej wagi. Nie traktuję tego
dnia jako jedynej szansy w roku.
— Jak to? Organizujesz innym wszystkie te romantyczne spotkania, a nie chcesz
żadnego dla siebie?
Faktycznie, była w tym jakaś ironia. Allison kojarzyła ze sobą pary i była dobra
w tej robocie, lecz jeszcze nigdy nie wykorzystała swych zawodowych
umiejętności dla siebie.
— Chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? — Jazz nie czekała na
odpowiedź. — Myślę, że jesteś jak ta pracownica z fabryki czekolady, której już
żaden łakoć nie będzie smakował. Żaden mężczyzna nie wywrze na tobie
wrażenia.
— Mylisz się. — Allison kontynuowała sprzątanie biurka.
— Czyżby? Zrobiłaś się zbyt wybredna i grymaśna, Aul. Czekasz na rycerza na
białym koniu, który cię porwie, zanim zdążysz pomyśleć, czy istotnie zasługuje
na to, żebyś zamieniła z nim dwa zdania.
— Trudno rozmawiać, trzęsąc się na grzbiecie szkapy.
Jazz groźnie zmarszczyła czoło.
— Bądź poważna, Aul!
— Nie mogę. Przynajmniej nie wtedy, gdy mowa mężczyznach, Temat jest zbyt
przygnębiający.
— Wiem, że ostatnio nie odnosisz jakichś oszałamiających sukcesów, ale...
— Oszałamiających? — Allison uniosła wzrok ku górze. — Bądźmy szczere,
nie odnoszę żadnych sukcesów!
— Bo nie szukasz mężczyzny i nie jesteś otwarta na spotkanie. Odkąd zerwałaś
ze Steye”em, zamknęłaś się w sobie zupełnie, — Jest zasadniczy powód, Jazz.
Mam grubo ponad trzydziestkę, czyli, żeby nie owijać rzeczy w bawełnę,
minimalne szanse na spotkanie tego „wymarzonegO”, „idealnego” lub choćby
tylko „odpowiedniego” partnera.
— Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te wszystkie statystyki i absurdalne
wykresy szans na zamążpójście?
— Jasne, że chciałabym skwitować je wzruszeniem ramion, ale nawet ty musisz
przyznać, że elementu czasu nie da się pominąć, a w powiedzeniu „spóźniła się
na ostatni pociąg” kryje się gorzka prawda.
— Tym bardziej powinnaś odpowiedzieć na ogłoszenie tego faceta — upierała
się Jazz. — Przynajmniej sprawdź, czy jest w twoim typie.
— Nawet jeżeli będzie miał ochotę umówić się ze mną, to jeszcze wcale nie
znaczy, że zechce się ze mną ożenić
— odpowiedziała Allison z cynicznym uśmieszkiem.
— Alli, zaczynasz działać mi na nerwy. Gdzie się podział twój optymizm?
Czyżbyś już nie wierzyła, że ludzie są z góry sobie przeznaczeni i jedyny
problem tkwi w odszukaniu tej drugiej osoby, z którą spędzi się resztę
życia?
— Przyznaję, że trochę zbyt długo patrzyłam na świat przez różowe okulary.
— Po prostu żaden z tych facetów, z którymi miałaś dotąd do czynienia, nie był
tym przeznaczonym tobie.
— Wątpię, żeby tym razem zanosiło się na coś innego.
— I tu nie masz racji. Przemawia przez ciebie gorycz. Tymczasem musisz wyjść
z tej skorupy, w której się schroniłaś, i rozejrzeć się wokół siebie.
— Wolałabym, żeby to on mnie znalazł — powiedziała
Allison z miną upartej dziewczynki.
— Gdzie twoja wyobraźnia? Czy pomyślałaś już, co powiedzą twoi klienci,
kiedy jakimś sposobem dowiedzą się, że ich mistrzyni od spraw erotycznych
spędziła Walcntynki w kapciach, w szlafroku i przed telewizorem?
— Powiedz że zmęczona staraniami, żeby inni spędzili ten dzień możliwie
najprzyjemniej i najowocniej, została w domu, żeby odpocząć.
Jazz aż sapnęła ze złości.
— Jesteś niemożliwa. Za każdym razem, kiedy pcham
cię w kierunku jakiegoś mężczyzny, wynajdujesz tysiące argumentów,
usprawiedliwiających twoją bierność. — Spojrzała na zegarek. — Muszę
pędzić. Umówiłam się z Tobym w chińskiej restauracji. Zjesz z nami?
Allison podziękowała. Wzięła z domu kanapki i nie chciała, by się zmarnowały.
A poza tym nie miała najmniejszej ochoty na gapienie się, jak Jazz i jej
narzeczony będą robić do siebie słodkie oczy nad potrawką z kurczaka.
— To przynajmniej obiecaj mi, że dokładnie przemyślisz to ogłoszenie —
nalegała Jazz.
Allison niechętnie kiwnęła głow kiedy zaś została sama, ponownie rzuciła
okiem na mężczyznę na zdjęciu. Facet był naprawdę świetnie zbudowany. Nie
mówiąc już o jego zaraźliwym uśmiechu i oczach pełnych zmysłowego blasku.
Lecz przecież Steye”owi też nie można było niczego zarzucić, a jednak okazał
się niewypałem. Westchnęła i odłożyła zdjęcie.
Jazz niech się zachwyca mięśniami, ona woli u mężczyzny rozum i inteligencję.
Przykładała też ogromną wagę do szczerości, bezpośredniości i spontaniczności
zachowania. Brzydziła się udawaniem. Unikała też mężczyzn, którzy w
kontakcie z kobiet która odniosła zawodowy sukces, tracą poczucie humoru.
Oczywiście natychmiast pojawiało się pytanie, czy ktoś taki w ogóle istnieje?
Westchnęła. Być może Jazz ma rację. Być może ona, Allison, rozgiąda się za
nieosiągalnym ideałem?
Tak czy owak, nie trafiła jeszcze wśród swoich klientów na takiego mężczyznę.
Zresztą większość z nich to ludzie żonaci. A poza tym, czy ktoś taki zwracałby
się do niej o pomoc? Cóż ona mogłaby radzić komuś, kto sam zgłębił tajniki
flirtu i uwodzenia?
Znieczulenie nie przestało jeszcze działać i Tristan wciąż miał poczucie, iż
pozbawiono go lewej połowy twarzy. Ponadto doktor Baker sugerował mu, by
powstrzymał się od jedzenia przez najbliższe dwie godziny, zrezygnował więc z
lunchu i pojechał prosto do centrum miasta.
Tutaj, kierując się zasłyszanymi od Bakera i Doris informacjami, bez trudu
odnalazł biurowiec, w którym mieściła się agencja „Wyjątkowe Chwile”.
Wjechał windą na siódme piętro i pchnął szerokie, mahoniowe drzwi z mosiężną
tabliczką.
Znalazł się w niewielkim, ale przytulnie i ze smakiem urządzonym pokoju.
Osoba siedząca za jednym z dwóch biurek uniosła ku niemu wzrok.
Tristan spodziewał się zobaczyć kobietę doświadczon z długoletnią praktyką,
wiekiem zbliżoną do pięćdziesięcioletniej Doris oraz — w jakimś sensie było to
również istotne — ubraną w nienagannie skrojony, granatowy kostium.
Tymczasem osoba, na którą patrzył, jaskrawo kontrastowała z jego
wyobrażeniem. Wyglądała młodo, miała na sobie czerwony, obcisły sweterek i
trzymała w lewej dłoni jabłko. Jej nieskazitelnie biała cera stanowiła doskonałe
tło dla błękitnych oczu, a rude, bujne, niesforne włosy walczyły z jarzmem
gumek i grzebieni.
Uśmiechnęła się życzliwie.
— Czym mogę panu służyć?
— Agencja „Wyjątkowe Chwile”, chyba dobrze trafiłem?
— zapytał.
Tak. — Włożyła nadgryzione jabłko do papierowej torebki, którą schowała do
szuflady biurka. — Przyłapał mnie pan na jedzeniu lunchu.
Tristan nie mógł oderwać od niej oczu. I nie dlatego, że była bardzo atrakcyjna,
ale ponieważ miał wrażenie, że już ją kiedyś spotkał.
— Proszę wybaczyć mi, że wchodzę bez pukania.
— Ależ nic nie szkodzi. Po prostu oczekiwałam pana dopiero o trzynastej —
powiedziała, biorąc pomiędzy dwa pałce jakiś okruch i rzucając go do kosza.
— Nie byłem umówiony.
To nie rozmawiam z panem Michaelsem?
— Przykro mi. Nazywam się Tristan Talbot.
się gestu wskazującego mu drzwi, lecz ona z uśmiechem wyciągnęła rękę.
— Allison Parker.
Uścisnęli sobie ręce. Przez sekundę trzymał w swojej delikatną dłoń.
— Jeśli przyszedłem nie w porę, proszę tylko o wyznaczenie mi terminu wizyty.
— Nie mógł pozbyć się wrażenia, że swoim niespodziewanym wtargnięciem
zakłócił jej porządek dnia.
- Nie szkodzi. W czym mogę panu pomóc, panie Tal-
bot?
Nagle poczuł, że wyrasta w nim i ogromnieje jakaś przeszkoda. W gardle
zaczęło mu coś uwierać, jak gdyby utkwił tam kłębek włóczki lub pokaźny
zwitek dentysty-
cznej ligniny. Autentycznie przerażała go perspektywa wywnętrzania się przed
tą urodziwą kobietą ze swoich sercowych problemów.
— A więc? — Allison czekała.
Miał ochotę wycofać się pod pierwszym lepszym pretekstem, kiedy przyszli mu
na myśl Alec i Nicholas. Zwycięstwo z nimi warte było zszargania opinii.
— Chciałbym skorzystać z pani usług.
— Chętnie je panu wyświadczę. — Uśmiechnęła się, opadła na oparcie krzesła i
otworzyła notes. — Proszę usiąść i powiedzieć mi, o jaką uroczystość chodzi.
Rocznica? Urodziny? — Pozostałe pytania zamknęła w jasnym spojrzeniu.
— Dzień Zakochanych — odparł, siadając na obitym skórą krześle. — Chcę,
żeby okazał się najbardziej romantycznym dniem w życiu kobiety, z którą go
spędzę.
— W takim razie trafił pan do właściwej osoby. Specjalizuję się w romansach,
by tak rzec.
Zauważył, że kobieta ma szczupłe i wypielęgnowane dłonie. Musiała być
pedantką, gdyż na jej biurku panował wzorowy, posunięty aż do przesady
porządek. Na przykład równo poukładane ołówki zwrócone były ostrzarni w
jednym kierunku.
- Czy zapoznał się pan już z zakresem i charakterem naszych usług?
— Przyznaję, że nie miałem okazji.
— W takim razie ta broszura zorientuje pana w naszej ofercie. — Podała mu
całkiem pokaźną książeczkę.
Prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty na czytanie długiego tekstu.
Wolał patrzeć na jej delikatną twarz, włosy o miedzianym połysku i duże
błękitne oczy. Wciąż nurtowało go pytanie, dlaczego Allison Parker wydaje mu
się znajoma. Owszem, mogli już gdzieś się spotkać, chociaż problem tkwił w
tym, że chyba nie mógłby zapomnieć o spotkaniu tak atrakcyjnej kobiety.
— Pan zajmie się lekturą naszego informatora, a ja tymczasem przygotuję kawę.
Wstała zza biurka i skierowała się ku kuchennemu kącikowi. Miała na sobie
krótk obcisłą spódniczkę z rozcięciem z tyłu. Spódniczka uwydatniała doskonałe
pro-
porcje jej figury, szczególnie zaś nogi, długie i smukłe, szczupłe w kostkach i
bardzo młodzieńcze. Tristan, wzorem wszystkich mężczyzn, zawiesił wzrok w
miejscu,
gdzie ginęły uda.
Skąd znał tę błękitnooką i rudą czarodziejkę? Bo już niemal był pewien, że ich
drogi gdzieś, kiedyś się zeszły.
Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę aparatu stojącego na drugim biurku.
— Agencja „Wyjątkowe Chwile”. W czym mogę panu pomóc?
I po chwili:
— Nie, Jasmine wyszła na lunch. Tu Allison. Czy mam jej coś przekazać?
Allison! W końcu dotarło do niego to imię, ciemności rozproszyły się. Allison
Parker, najpopularniejsza dziewczyna w liceum.
Wszyscy wówczas zgadzali się co do jednego. Atlison sądzona jest kariera
gwiazdy filmowej i telewizyjnej; Hollywood i Nowy Jork będą z niej dumne.
Więc jak to się stało, że spotyka ją za biurkiem w roli konsultantki od spraw
sercowych?
Czegoś tu w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Bo przecież była to ta sama
Aflison, która prawie nie wytykała nosa z pracowni fizycznej, głucha na
serenady chłopaków proponujących jej randki. Ta sama Allison, która wrzuciła
podarowany jej przez niego na Dzień Zakochanych różowy goździk do kosza na
śmieci. Ta sama Allison, która spoliczkowała swojego chłopca, bo ośmielił się
ukraść jej pocałunek.
— Czy już zapoznał się pan z naszą broszurką? — spytała, stawiając przed nim
filiżankę z kawą.
Tristan poczuł się jak detektyw na chwilę przed roz
wiązaniem zagadki kryminalnej.
— Czy kończyła pani liceum Kennedy”ego?
Na jej bladych policzkach osiadła jak gdyby różowa mgła.
Zgadza się. Pan też?
Udaje, że nie przypomina mnie sobie, pomyślał z odrobiną cynizmu. Postawiłby
wszystkie swoje oszczędności, że poznała go w pierwszej sekundzie, mogłaby
więc darować sobie tę całą komedię.
— Chodziłem tylko do klasy maturalnej. Przenieśliśmy się z Kalifornii.
- Tristan Talbot - powiedziała, spoglądając w głąb studni zwanej pamięcią lub
tylko udając, że to robi. — Oczywiście! Teraz przypominam sobie. —
Wykrzywiła wargi w uśmiechu tak autentycznym jak trzydolarowy banknot.
— Cały czas wydawało mi się, że skądś pana znam.
Swobodny ton jej głosu nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. Była napięta i
niespokojna.
Tristan rozsiadł się wygodniej na krześle. Czuł się jak kot, który złapał myszkę i
teraz ma ochotę trochę się z nią pobawić.
— No, no, no... — Lustrował ją wzrokiem, jakby był selekcjonerem, ona zaś
kandydatką na modelkę.
— Co znaczą te wszystkie „no”?
— Zmieniłaś się. Musiałem długo grzebać w pamięci, zanim cię rozponałem.
Odetchnęła, i to chyba z ulgą. Widocznie obawiała się, że zacznie od
przypominania jej, z jaką okrutną obojętnością wtedy go traktowała.
— Oboje zmieniliśmy się. Upłynęło tyle lat. Nie widziałam cię na zjeździe
koleżeńskim.
— Cóż, zbyt krótko chodziłem do tego liceum i nie zdążyłem poczuć się częścią
klasy.
— Ktoś mi mówił, że wróciłeś do Kalifornii.
— Zaraz po obronie pracy dyplomowej. Tutaj jestem od kilku miesięcy. Pracuję
w firmie architektonicznej.
— Miło słyszeć, że jesteś architektem.
Bawiła się ołówkiem, a sposób, w jaki to robiła, zdradzał, że mimo
zewnętrznego opanowania wciąż drąży ją niepokój.
Zauważył, że Allison nie ma na palcu obrączki.
— Lubię swój zawód. A co u ciebie?
— Ja też nie narzekam na pracę. — Przysiadła na blacie biurka, obciągając
spódniczkę.
— A na czym ona właściwie polega? Bo muszę przyznać, że niewiele
wyczytałem z tego informatora.
Westchnęła z uśmiechem.
- Służę pomocą i radą w tym wszystkim, co wykracza poza dzień powszedni
wraz z jego rytmem pracy i odpoczynku, i co jest właśnie najdosłowniej
wyjątkową chwilą. Zatem będą nią urodziny, rocznice, awanse, oficjalne wizyty,
chrzciny, komunie, wesela, podróże poślubne... — W przelocie dotknęła
opuszkiem wskazującego palca dolnej wargi. — A także, oczywiście, miłosne
spotkania, czyli to, co w tej chwili obchodzi cię najbardziej. Bo chyba dobrze
zrozumiałam? Chcesz, żebym pomogła ci spędzić dzień z kobietą w sposób
wyjątkowo atrakcyjny, a nawet romantyczny.
Słuchając jej czuł, jak coraz szybciej i szybciej bije mu serce, Wróciły dawne
czasy. Okazało się, że jej władza nad nim nigdy nie minęła.
Milczał, co sprowokowało ją do pytania:
- A może zmieniłeś zamiar?
Miał wrażenie, że chciała, żeby się wycofał. I właściwie powinien był to
uczynić. Kiedyś ślubował sobie, że będzie unikał jej jak ognia, i było to
rozsądne ślubowanie.
Teraz jednak wewnętrzny głos podpowiadał mu, że nadszedł czas odpłaty.
Uśmiechnął się.
— Myślę, że jesteś osob której szukam.
ROZDZIAŁ DRUGI
— A więc zaplanować mam dla ciebie romantyczny
- Tak.
Allison zamyśliła się.
- W porządku - odparła po dłuższej chwili.
A jednak nic tu nie było proste i uporządkowane. Gubiła się w
przypuszczeniach. Miała kłopoty z przeprowadzeniem znaku równości
pomiędzy tym wysokin pewnym siebie mężczyzną, a tamtym chudym jak
szczapa, natrętnym i nieznośnym wyrostkiem, który włóczył się za nią po
korytarzach szkoły. Przez te minione lata zmężniał i rozrósł się w barach, ale
jego włosy pozostały takie same, ciemne i kręcone, tyle że zamiast opadać mu
niesfornym wiechciem na czoło, były teraz modnie obcięte. Był żab która
przemieniła się w księcia.
— Więc od czego zaczynamy?
— Zawsze dostosowuję się do życzeń klientów. — Starała się zachować pozory
rzeczowej, profesjonalnej rozmowy, lecz w głębi duszy bała się jego
przenikliwego
wieczór?
wzroku. — Z praktyki wiem, że każdy przypadek jest inny
i nie sposób stosować tu wspólnej miary. Oczekiwania
i pragnienia ludzi są funkcją ich indywidualności.
— Cieszę się, że tak mówisz, gdyż mój przypadek jest na pewno nietypowy.
Uraczyła go pełnym zrozumienia uśmiechem.
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale przede wszystkim musisz
zdecydować, ile pieniędzy przeznaczysz na tę imprezę.
Rozłożył ręce.
— Żadnych ograniczeń. Po prostu tyle, ile okaże się konieczne. Rzecz tkwi w
czym innym — w zorganizowaniu takich Walentynek, o jakich kobieta zamarzy.
I znów ten sam profesjonalnie wszystkowiedzący
uśmiech na jej twarzy.
— Rozumiem. Porozmawiajmy jednak raczej nie o kobiecie w ogólności, tylko
o tej konkretnej. Muszę wiedzieć o niej możliwie najwięcej. Czy jest to twoja
żona?
— Nie jestem żonaty.
— Narzeczona?
Potrząsnął głową.
— Nie mam też narzeczonej. Chodzi o zwykłą randkę.
Przystojny i... wolny. Allison usłyszała dzwonek alarmowy. Zazwyczaj ufała
własnej intuicji.
— Powiedz mi w takim razie coś o kobiecie, z którą planujesz to spotkanie. Na
przykład, czy lubi niespodzianki?
— Nie mam pojęcia.
— Dobrze. Co wobec tego wiesz o jej gustach kulinarnych? Woli kuchnię
francuska,, włoską czy chinską.
— Obawiam się, że na to pytanie też nie otrzymasz odpowiedzi.
— A jej zainteresowania i namiętności? Co robi w wolnym czasie?
— Tu także możesz wpisać znak zapytania.
Pióro Allison zawisło nad formularzem. Brzęczenie dzwonka alarmowego
osiągnęło maksimum natężenia. Czyżby Tristan zaliczał się do tych, którym w
głowie tylko własna przyjemność?
— Przyznasz, że uzyskałam o tej kobiecie niewiele informacji. Jak więc mogę
zorganizować wieczór, który okazać się ma dla niej niezapomnianą chwilą?
— Przykro mi, ale na każde twoje pytanie odpowiedziałem zgodnie ze swoją
najlepszą wiedzą.
— Jak mam to rozumieć?
— Zwyczajnie. Nie znam jeszcze tej kobiety.
— A więc randka z nieznajomą — powiedziała z nutką kpiny w głosie.
Tristan wzruszył ramionami.
— Faktycznie, nie znam jej jeszcze, ale wiem, że się pojawi. Na razie chcę
podjąć pewne przygotowawcze kroki, i dlatego właśnie widzisz mnie przed
sobą.
Allison odłożyła pióro.
— Czyżbyś oczekiwał, że znajdę ci partnerkę na Dzień Zakochanych?
Tristan stuknął palcem w okładkę informatora.
— Tu jest napisane, że waszą ambicją jest spełniać wszystkie życzenia klientów,
— I jest to prawda, ale w zakresie naszych usług nie mieści się kojarzenie par —
odparła z oburzeniem.
— Myślę, że wyciągnęłaś błędne wnioski.
— Naprawdę?
Kiwnął głową.
— Nie oczekuję, że znajdziesz mi partnerkę. Chcę, żebyś pomogła mi w
wyborze kandydatki z całej masy zgłoszeń.
Jazz ostrzegła ją przy jakiejś okazji, że nadejdzie dzień, kiedy spotka kogoś, kto
zagra z nią w zakryte karty. Oczywiście przyjaciółka nie mogła wiedzieć, że tym
kimś będzie kolega z ławy szkolnej.
— Przyjmujesz podania kandydatek gotowych spędzić z tobą Walentynki? —
zapytała z gryzącą ironią.
— Ciepło, ciepło, ale wciąż daleko od prawdy. — Tristan sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki, a wyjąwszy stamtąd złożony kawałek gazety,
podał go Allison.
— Rzuć na to okiem.
Utkwiła wzrok w zakreślonym czerwoną obwódką ogłoszeniu.
Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień
Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Tęskni więc za tą, która
rozgrzeje mu serce. Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą
wagę romansu, napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie
najbardziej upojny wieczór w roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem
Podrywa]skim.
— Ten pan Podrywalski to ty? — spytała Allison. Tristan uniósł kąciki ust w
autoironicznie zarozumiałym uśmieszku.
To przezwisko, które wyniosłem razem z dyplomem z college”u.
Pokiwała głową z pobłażliwą miną. Jasne, że nikt go by tak nie nazwał w
liceum. Była wówczas bodaj jedyną dziewczyną którą próbował poderwać.
Oboje wiedzieli,
z jakim skutkiem.
— A więc dałeś to ogłoszenie w nadziei, że tym sposobem znajdziesz partnerkę
na Walentynki.
Powiedziała to bardziej do siebie niż do mężczyzny siedzącego po drugiej
stronie biurka. Dręczył ją niepokój. Zresztą zawsze pomiędzy ni a Tristanem
panowało jakieś dziwne napięcie. Nigdy nie czuła się w jego obecności
swobodna i odprężona.
Pamiętała ten dzień, kiedy pojawił się w ich klasie po raz pierwszy, ubrany w
coś, co na nim wisiało, jakby zostało wygrzebane z szafy ojca. Była właśnie
lekcja angielskiego, a on usiadł przy niej i od razu się pochwalił, że czytał już
„Romea i Julię” Szekspira. A kiedy zapytała go, czy nie wolałby raczej przysiąść
się do któregoś z chłopców, odpowiedział, że sprawia mu przyjemność siedzenie
przy dziewczynie o włosach koloru Wielkiego Kanionu. Być może pomyślane to
zostało jako komplement, lecz z niej wyparowała nawet ta odrobina sympatii,
którą poczuła w pierwszej chwili do „nowego” z Kalifornii.
Odtąd konsekwentnie ignorowała go, mimo że włóczył się za nią jak cień.
Pewnego razu nauczyciel angielskiego polecił im dwojgu przeczytać przed klasą
na głos pewne partie z „Romea i Julii”. Była w tym szansa co najmniej na
przyjaźń, lecz ona, Allison, nie mogła przezwyciężyć niechęci wobec Tristana.
Nabrała przekonania, że zna go na wylot. Pojawił się dopiero w klasie
maturalnej, ale miała wrażenie, jakby przeżył z nimi wszystkie lata liceum.
A teraz siedzi tutaj i oczekuje od niej konkretnych, choć wciąż mało
sprecyzowanych usług. Nie wyglądał na mężczyznę, który musi uciekać się do
umieszczania ogłoszeń w rubrykach towarzyskich. Wręcz przeciwnie. Zaliczał
się do typów wywierających na kobiety wpływ magnetyczny.
— Nie spodziewałem się, że otrzymam aż tyle zgłoszeń — oświadczył z
rozbrajającą szczerością.
— Naprawdę. jest tego tak dużo?
— Wiem tylko, że nie przebrnę przez wszystkie. Zwyczajny brak czasu. I
dlatego liczę na twoją pomoc.
Spojrzenie, które na nią skierował, miało w sobie coś takiego, że odczuła pokusę
sprawdzenia w lusterku, czy czasami nie wyskoczył jej jakiś pryszcz na policzku
lub czole. O ile pamiętała, zawsze tak na nią patrzył. Inni chłopcy rzucali jej
łakome i skryte spojrzenia, natomiast Tristan patrzył uparcie i zuchwale, wręcz
wlepiał w nią oczy. Odczuwała to jako irytującą dokuczliwość, lecz obe
cnie w jego spojrzeniu było dużo ciepła. Zwilżyła wargi.
Więc kogo mam wybrać z tego legionu, z tej zainteresowanej panem
Podrywalskim rzeszy? Jakie cechy i przymioty musi posiadać ta kobieta?
— Ostateczny wybór biorę na siebie — odparł z uśmiechem, który, okazało się,
miał właściwość wywoływania miłych dreszczy. — Chodzi o to, żebyś dokonała
wstępnej selekcji zgłoszeń i odrzuciła te, które z tych czy innych powodów
uznasz za nie do przyjęcia. W tym również skłamane i fikcyjne.
— Liczysz się więc i z takimi?
— Mówimy o ogłoszeniu w gazecie, która wychodzi w okręgu zamieszkałym
przez kilka milionów ludzi, a ludzie są różni.
Zmarszczyła czoło i próbowała zebrać myśli. Pozwól, że uporządkuję to, co do
tej pory powiedziałeś. Mam dokonać selekcji nadesłanych ofert, po czym
przekazać ci te, które moim zdaniem są najbardziej atrakcyjne, a kiedy
wybierzesz z nich jedną, pomóc ci zaplanować dzień z tą osobą.
— Właśnie. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia?
- Nie.
— Nie?
— Powtarzam, nie zajmujemy się szukaniem osób i kojarzeniem par.
Ograniczamy się tylko do aranżowania uroczystości i wyjątkowych spotkań, w
tym oczywiście spotkań romantycznych.
— Zapłacę podwójnie.
Miała już na końcu języka, że pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli, gdy nagle
pomyślała sobie, że byłoby niewybaczalną głupotą spławiać Tristana tylko
dlatego, że zaliczał się do tych reliktów odległej przeszłości, z którymi nie
wiązała najlepszych wspomnień.
Tristan tymczasem opadł na oparcie krzesła i nonszalancko założył ręce.
Zdumiewasz. mnie, Allison.
— Dlaczego?
— Bez wątpienia jesteś osobą twórczą i pomysłową. Dla kogoś takiego nie
powinno być żadnym probiernem spełnienie trochę niekónwencjonakej prośby
klienta.
— Rzecz w tym, że nie odpowiada mi sam pomysł. To nie jest sfera, w której
czułabym się pewnie pod względem zawodowym.
— Mam pomysł. Przeczytaj na próbę kilka listów i dopiero potem podejmij
decyzję.
Nagle przestała ją nurtować kwestią czy podjąć się tego zadania, a w jej miejsce
pojawiła się inna — czy mu podola. Przede wszystkim bowiem bała się
zachować głupio, nie wiedziała zaś, co byłoby głupsze — odrzucić
proponowane pieniądze, czy też pomóc Tristanowi w znalezieniu odpowiedniej
partnerki.
— Więc jak? Mogę przynieść te listy? Zostawiłem je w samochodzie. —
Wskazał głową drzwi.
Ailison przypomniała sobie, że o trzynastej ma spotkanie. Znalazła tym samym
pretekst do odwleczenia decyzji.
— Za chwilę zjawi się tu klient. Pozwól więc, że przemyślę całą sprawę i
niebawem dam ci znać, co postanowiłam — powiedziała, rozkoszując się falą
ulgi, jaka ją zalała. ją
- Wspaniale.
Wstał i podał jej rękę. Nie miała wyboru, jak tylko przyjąć.
Nie puszczał jednak jej dłoni. Nachylił się i rzeki do niej głosem zbliżonym do
szeptu:
— Kiedy wszystkie słowniki zostały skradzione, bibliotekarce zabrakło słów.
Spojrzała na niego ze zdumieniem w oczach.
- To tylko taki żarcik językowy - wyjaśnił, po czym zrobił do niej perskie oko i
wyszedł.
Ajiison Parker obiecała się odezwać, lecz Tristan wątpił w szczerość tego
zapewnienia. Stąd też, kiedy nazajutrz zadzwoniła do jego biura, był mile
zaskoczony.
— Podejmę się tego — oświadczyła.
— Cudowna wiadomość. Kiedy mogę podrzucić ci te listy?
— Jutro o każdej porze. Lecz korzystając z okazji, rozmawiamy, chciałabym
zadać ci kilka pytań.
Choćby i tysiąc. Zamieniam się w słuch. Allison odchrząknęła.
- Wspomniałeś w ogłoszeniu o śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Czy
ewentualnie mogłoby to oznaczać, że lubisz ruch na świeżym powietrzu i sporty
zimowe?
Wybuchnął głośnym śmiechem.
— Nie mam nic przeciwko sportom zimowym, ale nie znoszę zimna. Wolę
słuchać trzasku plonących polan na kominku, niż wycia lodowatego wichru na
szczycie góry.
— Wyciągam stąd wniosek, że Dzień Zakochanych wolałbyś spędzić w jakimś
przytulnym wnętrzu. A co byłbyś gotów zrobić, żeby ten dzień ókazał się
udany?
— Wszystko. Ale udany nie wystarczy. Ma być wypelniony po brzegi
romantyzmem.
— To bardzo dobrze — powiedziała, lecz jej słowom zaprzeczał jakby naganny
ton głosu.
— Kiedy mogę spodziewać się pierwszych konkretnych propozycji?
— Wszystko to wymaga starannego zaplanowania, wy-. obraźni i energii —
odparła.
Czyli, jej zdaniem, akurat tych zalet, których mi brakuje, pomyślał Tristan, po
czym rzekł:
— Dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie.
Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach nie zriązanych z Walentynkami i
rozłączyli się.
Allison dość szybko zorientowała się, że sama nie zdoła przebrnąć przez
dostarczoną jej przez Tristana korespondencję. W sobotę rano zwróciła się więc
z prośbą o pomoc do Jazz i bez problemu dobiły targu. W rewanżu Allison miała
pójść razem z nią na mecz baseballowy, organizowany w ramach
karnawałowego fe-
stynu.
— Wiesz, to naprawdę zdumiewające, jeśli nie zabawne — zauważyła Jazz, gdy
już rozsiadły się na dywanie w mieszkaniu Allison wokół całkiem pokaźnej
kupki listów. — Nie miałam pojęcia, że rubryki towarzyskie posiadają taką ilość
wiernych czytelniczek.
— Ja w każdym razie nie zaliczam się do nich — odparła Allison, otwierając już
nie list, tylko paczuszkę, w której znalazła kilkanaście ciasteczek domowego
wypieku, cokolwiek pokruszonych. — Oto przedstawicielka naszej płci, która
wyznaje pogląd, że do serca mężczyzny można trafić wyłącznie przez żołądek.
— A jeśli w przypadku Talbota to prawda?
— Właściwie nie mogę tego wykluczyć.
— Powiedziałaś, że chodziłaś z tym facetem do jednej klasy...
— Tak, i dlatego teraz znajduję się w sytuacji dość kłopotliwej.
— Czy w tamtych czasach chodziłaś z nim lub coś w tym rodzaju?
— Coś w tym rodzaju.
Jazz pisnęła i chwyciła ją za ramię.
— Mów! Tylko szczerze! Co było między wami?
— Nic. Podkochiwał się we mnie.
— Jeśli mam wierzyć twojej siostrze Heidi, nie było chłopaka, któremu nie
zawróciłabyś w głowie.
Atlison chrząknęła.
— Heidi lubi czasami przesadzać. Kiedy mówi na przy-
kład o dorodnych śliwkach, porównuje je do melonów.
— Więc między tobą a Tristanem było coś szczególnego. Zabij mnie, ale muszę
wiedzieć, czym było to „coś”.
— Pokażę ci pewną pamiątkę. — Allison wstała z dywanu, podeszła do komody
z wiśniowego drewna i wyjęła z jednej z szuflad oprawiony w półskórek
szkolny pamiętnik. Wróciła na swoje miejsce. — Spójrz, oto on we własnej
osobie — powiedziała, wskazując palcem na jedno z wklejonych zdjęć.
Jazz gwizdnęła przez stulone wargi.
— Nie widzę twarzy. Kudły spadają mu aż na nos.
— Zauważ, jak jest ubrany. Spodnie z zaprasowanym kantem, sztywny
kołnierzyk koszuli i krawat! Nikt poza nim nie nosił krawata.
Jasne. Wszyscy nosili dzwony i różne wzorzyste koszulki. Chryste, patrz! Buty
na grubej podeszwie! Ale była wtedy moda, co? Tristan w gruncie rzeczy
wygiąda całkiem normalnie.
— Tak, normalnie jak prezes klubu szachowego.
— Myślałam, że lubisz szachy.
— Dziś tak, ale wtedy do klubu szachowego należały tylko świry. Zdaje się, że
Tristan grał w szachy, brał nawet udział w rozgrywkach międzyszkolnych, no i,
pamiętam, obsługiwał projektor, kiedy jakiś nauczyciel zaserwował nam film na
lekcji.
Teraz już nie ma projektorów — zauważyła Jazz z nostalgią w głosie. —
Niepodzielnie króluje wideo.
- Umarł król, niech żyje król.
— Więc ten chłopak w krawacie i z włosami jak gniazdo bocianie, który grał w
szachy i znał się na projektorach, uganiał się za tobą?
— Mam nadzieję, że o tym ostatnim zapomniał.
Była to jednak nadzieja zbudowana na bardzo wątłych podstawach. Biorąc pod
uwagę sposób, w jaki na nią patrzył podczas swojej pierwszej wizyty, Allison
skłaniała się raczej ku przypuszczeniu, że pamięta wszystko w najdrobniejszych
szczegółach, włącznie z pocałunkiem, który bezczelnie skradł jej pewnego dnia
przy wchodzeniu do klasy.
— A jak wygląda dzisiaj? Jest wysoki? Niski? Roztył się? Wyłysiał?
Allison wzruszyła ramionami.
— Taki sobie przeciętny facet, bez wyraźnych plusów i minusów.
Nie powiedziała prawdy. żadna kobieta nie nazwałaby Tristana Talbota
przeciętnym facetem. Odwrotnie. Jego niezwykła uroda wręcz rzucała się w
oczy. Niewyklu
czone, że był najprzystojniejszym klientem, jaki kiedykolwiek przekroczył próg
jej agencji.
— Muszę wiedzieć o nim coś więcej, skoro już mam razem z tobą bawić się w
swatkę.
— Nie bawię się w swatkę — zaprzeczyła Allison. — Po prostu wykonuję dla
niego określone zlecenie.
— Nazywaj to, jak chcesz. Tak czy inaczej, jeśli ta selekcja listów ma mieć jakiś
sens, muszę przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten nasz przyszły
walentynkowicz.
— Cóż, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, naturalnie kręcone włosy i... dość
na tym. Wyraźnie przecież pocikreślił,, że kryterium wyglądu zewnętrznego nie
powinno odgrywać w wyborze kandydatki najmniejszej roli.
— Jeśli powiedział to szczerze, to jest chyba jedynym tego typu mężczyzną pod
słońcem.
Dokładnie tak samo myślała Allison. Trudno jej było zrozumieć, czym
powodował się Tristan, rzucając się w przygodę, której wedle wszelkich oznak
wcale gorąco nie pragnął, i która na pewno będzie kosztowała go sporo
pieniędzy.
— Myślę, że tę ofertę musimy przedstawić mu do wyboru. — Jazz podała
przyjaciółce list z dołączonym zdjęciem. — Co o niej sądzisz?
Allison rzuciła okiem na twarz i sylwetkę.
— Chyba żartujesz sobie. Ta kobieta wygiąda na osobę, której szczytem
intelektualnych możliwości jest zasuwanie i rozsuwanie błyskawicznego zamka.
— Dobra, twarzy nie ma zbyt inteligentnej, ale przeczytaj list. Pisze w nim, że
chciałaby czternastego lutego zjeść spokojną kolację we dwoje, a potem pójść
na spacer do parku w południowej części miasta, który jest zarazem galerią
rzeźb. Naszemu panu Podrywalskiemu powinno to odpowiadać, gdyż bądź co
bądź jest architektem.
— Czy jesteś pewna, że autorka listu i dziewczyna ze
zdjęcia to ta sama osoba? — Allison nie chciało pomieścić się w głowie, by
dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę i szorty, siedząca okrakiem na harleyu
dayidsonie, marzyła o kontemplowaniu rzeźb w świetle księżyca.
— Myślę, że wybrała sobie ten kostium i motocykl jako rekwizyt, żeby pokazać,
jak kształtne i długie ma nogi.
— Uważam, że naszych decyzji nie powinnyśmy opierać na zdjęciach.
— Chyba masz rację. Gdyby Tristan przykładał jakąś wagę do wyglądu
zewnętrznego tych kobiet, wtedy w ogłoszeniu zaznaczyłby, że zależy mu na
zdjęciach.
— Niektóre jednak załączają je z własnej inicjatywy. Spójrz na to. Ta kobieta
wygiąda, jakby za całodzienny posiłek wystarczała jej łyżka płatków owsianych
z kroplą mleka, Prawdopodobnie nie doceni wytwornej kolacji i dlatego mam
zamiar ją odrzucić.
— A może po prostu spala nadmiar kalorii dzięki szybszej przemianie materii.
— W głosie Jazz zabrzmiała zazdrość. — Radziłabym dołączyć ją jednak do
listy. Kto wie, może pan Podrywalski lubi szczapy.
Allison wpisała nazwisko do notesu.
— Dobrze, jak dotąd mamy sześć... nie, siedem. Masz jeszcze jakieś
kandydatki?
— A co powiesz o tym? — Jazz wręczyła Aflison seledynową kartkę listowego
papieru. — Ta kobieta opisuje swój ideał randki, Z jej słów wynika, że
najchętniej niczego by nie planowała, a po prostu zdała się na okoliczności.
— Gdyby Tristan chciał czegoś takiego, nie zwracałby się do mnie o pomoc.
Allison wrzuciła list do kosza.
Patrz. Ta aż zadała sobie trud nagrania i przesłania taśmy wideo. Obejrzymy?
— Dlaczego by nie?
Allison włożyła kasetę do magnetowidu i nacisnęła odpowiedni klawisz.
Gdy na ekranie pojawił się obraz, Jazz zareagowała przeciągłym gwizdem. Na
łóżku w kształcie serca leżała w kuszącej pozie platynowa blondynka, ubrana w
kostium kąpielowy w tygrysie prążki.
— Cześć — powiedziała, mrużąc oczy i rozchylając karminowe wargi. — Mam
na imię Donna, Wybierz mnie, a twoje marzenia zostaną spełnione.
Allison zerknęła na Jazz.
— To chyba jakaś gwiazda filmowa.
— Patrz, tam w głowach łóżka leży pejcz. Jak sądzisz, do czego może go
używać?
— Och, nie będziemy zawracały sobie tym głowy. — Allison wyłączyła
magnetowid.
— Moim zdaniem, powinnaś wciągnąć ją na listę.
— Wiele bym dała, żeby zobaczyć minę Tristana na tę scenkę — powiedziała
Allison.
Kilka godzin później przyjaciółki miały już za sobą dziesiątki przejrzanych
listów, dwa dzbanki wypitej kawy i sześć drożdżówek z pobliskiej cukierni.
Obejrzały do-
datkowe dwie kasety wideo i wysłuchały trzech nagrań na taśmach
magnetofonowych. Listy pisane były na różnych gatunkach i rodzajach papieru,
od kartki wyrwanej ze szkolnego zeszytu po czerpane papiery ze znakami
wodnymi. Nadawczynie najwyraźniej wolały pisać piórem, tylko co czwarta
korzystała z maszyny. Wszystkie jednak równie intensywnie marzyły o
spędzeniu Dnia Zakochanych z panem Podrywalskim.
— Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że tak
wiele kobiet odpowiada na Jazz wzruszyła ramionami.
Szukasz Jazz wzruszyła ramionami.
Szukasz
ogłoszenia — zauważyła Allison, wpatrując się w kosz pełen odrzuconych
listów.
Jazz raz jeszcze przeczytała ofertę Tristana, tym razem uważniej.
— Wiesz, sama bym chętnie stanęła do rywalizacji o ten dzień i tego faceta.
— Jazz, jak możesz! Przecież jesteś zaręczona i wychodzisz za mąż.
— Nie wiem tylko, czy Toby to sobie uświadamia.
— Coś nie tak?
— Z Tobym nigdy nic nie wiadomo. Nawet nie wiem, kiedy powinnam się
martwić, a kiedy cieszyć. Zresztą, znasz go.
Tak, Allison znała Toby”ego bardzo dobrze. Znała też Jazz i dlatego do ich
małżeńskich planów miała stosunek pełen rezerwy. W jednej minucie zdawali
się być upojeni szczęściem, by już w następnej skakać sobie do gradła.
— Sama nie wiem. Może jakaś przygoda na boku mogłaby uzdrowić nasz
związek. — Jazz w zamyśleniu wpatrywała się w kolumnę towarzyską.
Allison wyrwała jej z rąk gazetę.
— Nie polecałabym ci tego rodzaju przygód. odtrutki, a możesz znaleźć
truciznę.
— Chyba masz rację. — Jazz sięgnęła po jedną z ostatnich paczuszek. Po chwili
trzymała w palcach czerwone bikini. — Wprost nie do wiary, że kobieta może
wpaść na pomysł przesłania nieznajomemu facetowi czegoś takiego.
Allison pokręciła głową z rozbawieniem.
— Mieliśmy już ciasteczka, prezerwatywy, słodycze i świece, mogą więc być i
skąpe majteczki wraz z równie skąpym biustonoszem. One chyba wierzą w
jakąś magiczną moc tych upominków.
— Cóż się im dziwić? Tristan przedstawił się jako skostniały z zimna rycerz,
chcą więc go rozgrzać na różne sposoby.
Allison zamknęła notes z nazwiskami, a listy i paczki wybranych kandydatek
włożyła do tekturowego pudełka.
— Nasza robota skończona. Teraz od niego zależy, z którą z tych kobiet spędzi
Walentyuki.
— W takim razie czas zapomnieć o panu Podrywalskim i pooddychać mroźnym
powietrzem naszego miasta.
Allison jęknęła.
- Czyżbyś więc nie miała zamiaru zwolnić mnie z obietnicy?
— W żadnym wypadku. Ubieraj się i chodźmy. Za godzinę Toby zaczyna
miażdżyć przeciwników.
Był styczeń, środek zimy, i Tristan czuł się jak borsuk zagrzebany w ciepłej
norze, oczekujący wiosennych roztopów. W dni wolne od pracy przesiadywał
przed kominkiem, najczęściej z książką w ręku, od czasu do czasu rzucając
okiem za okno, gdzie szalały zadymki i zawieje lub skrzył się śnieg na dachach
w lodowatym słońcu.
Urodzony w Kalifornii, wśród winorośli i drzew pomarańczowych, nienawidził
mrozu i śniegu i wolał z bezpiecznej odległości obserwować, jak inni
mieszkańcy północnego stanu Minnesota, ryzykując grypy i katary, jeśli nie
wręcz odmrożenia, korzystają na różne sposoby z tak zwanych uroków zimy.
Tej soboty jednak miał przerwać swój sen zimowy.
St. Paul zostało opanowane szaleństwem karnawału, urządzano
najprzeróżniejsze imprezy, każdy chciał się bawić i zmuszał innych do zabawy.
Otóż flnna, w której Tristan pracował, skupiająca czołowych architektów z
całego okręgu, tradycyjnie o tej porze roku wystawiała baseballową drużynę
przeciwko reprezentacji sieci Benny”s Bar and Grill. Tristana zaproszono do
udziału w meczu. Niewiele namyślając się i kompletnie nieświadomy faktu, iż
ze względu na warunki pogodowe oraz miejsce spotkania mecz ten będzie
bardziej przypominał hokej niż basebaU, Tristan wyraził zgodę.
Istotnie, zawodnicy stawili się na podmiejskim zamarzniętym jeziorze, które na
jakiś czas miało przemienić się w boisko, ubrani jak hokeiści. Ich
wielowarstwowe kostiumy, zimowe buty i narciarskie czapki nadawały im
wygląd trochę pozaziemskich istot. Tristan w swoich buciorach czuł się jak
kosmonauta na Księżycu. Jego kolega, Gary Redmund, podał mu zwój
specjalnej taśmy, której przeznaczeniem było poprawiać przyczepność
podeszew.
— Masz. Oklej tym spody, to nie będziesz się tak ślizgał.
— Hej, Talbot, stajesz na pozycji odbijającego — po- wiedział Brian, szef finny,
tutaj zaś z powołania i chęci trener drużyny.
Gracze obu zespołów zajęli wyznaczone stanowiska. Tristan przebiegł
wzrokiem po twarzach przeciwników. Uwagę jego przykuł na dłużej mężczyzna
we flanelowej koszuli w czerwono-czarną kratę, z podwiniętymi po łokcie
rękawami. Dwie kokieteryjnie obszarpane dziury w dżinsach odsłaniały
czerwoną skórę jego kolan. Jedyną
oznaką, że facet ma zamiar grać w baseballa, była sportowa rękawica na jego
prawej dłoni.
— Co się dzieje z tym chłopem? — zapytał Tristan Gary”ego, szczękając
zębami na sam widok nagusa, kąsanego kilkunastostopniowym mrozem. — Czy
on myśli, że jest w Australii i poluje na kangury?
— To Toby LaMott. Myślę, że ubrał się tak, żeby uzyskać nad nami
psychologiczną przewagę.
Tristan przyjął te słowa niczym wyzwanie. Podniósł swój drewniany kij i, siekąc
powietrze, machnął nim kilka razy w obie strony. Nie wyszło to najlepiej.
Puchowa, gruba bluza tamowała swobodę ruchów.
Spojrzał w kierunku widowni. Na pewno nie można było nazwać jej
imponującą. Składała się z niewielkiej grupki osób, przeważnie kobiet i dzieci.
Wszyscy oni przyszli popatrzeć na swoich mężów, przyjaciół, sympatie i ojców
i dodać im ducha. Najgłośniejszą i najbardziej żywiołową osobą w tej grupie
była jasna blondynka
w narciarskiej kurtce, która z dłońmi przyłożonrmi do ust na kształt tuby
zagrzewała krzykiem do walki zawodników z reprezentacji sieci barów.
Ale prawdziwą niespodzianką była osoba, która towarzyszyła tej rozkrzyczanej
entuzjastce baseballu. Allison Parker miała na głowie białe nauszniki, które
cudownie kontrastowały z jej włosami koloru miedzi, a na sobie długie futro.
Siedziała sztywno na rozkładanym krzesełku, jak gdyby z powodu panującego
zimna bała się poruszyć. Uśmiechnął się do niej, lecz ona chyba za- marzła,
gdyż nie odwzajemniła pozdrowienia.
Rozległ się gwizdek sędziego i mecz się rozpoczął.
W kierunku Tristana ze świstem poszybowała piłka.
Rzut, precyzyjny i piekielnie silny, okazał się nie do przyjęcia. Sędzia ogłosił
punkt dla przeciwników.
Niebawem sytuacja się powtórzyła. Facet w kraciastej koszuli i z dziurami na
kolanach wziął zamach i posłał piłkę wprost na ciało Tristana. O przyjęciu jej w
ogóle nie było mowy.
— Tylko tak dalej, Toby! — rozkrzyczała się blondynka. — Jeszcze jedna taka
bomba, a wykasujesz gościa.
W odróżnieniu od swojej towarzyszki, Allison Parker zdawała się w ogóle nie
brać duchowego udziału w grze. Trzymała w dłoniach okrytych rękawiczkami
plastikowy kubek z parującą kawą czy herbatą i patrzyła na boisko- lodowisko
nieobecnym wzrokiem.
Toby tymczasem szykował się do zadania zabójczego ciosu, co oznaczało, że
Tristan znalazł się w sytuacji kogoś, kto walczy o życie. Ugiął nogi, pochylił się
do przodu i czekał. Wszystkie mięśnie miał napięte niczym postronki. Z tamtej
strony piłka już wyleciała. Tristan zamachnął się, rzuciło nim w lewo, nogi
uciekły gdzieś do tyłu, upadł na twarz i zarył nosem w śniegu. Usłyszał jeszcze
nad sobą wyrok sędziego:
— Przewaga trzech i pauzujemy.
Bardziej upokorzony niż obolały, Tristan dźwignął się na nogi i powędrował ku
ławce rezerwowej. Wzrok trzymał utkwiony w czubku oszronionego drzewa,
żeby tytko nie patrzeć na Allison Parker. Nagle jednak postawa ta wydała mu się
śmieszna i dziecinna. Spojrzał w jej kierunku. Uśmiechnęła się i pomachała mu
ręką. Pokonanym nie wolno ignorować tak ciepłych oznak sympatii.
— Cześć — powiedział podchodząc. — Jak się bawisz?
— Nie narzekam.
— Poślizgnąłem się.
— Zauważyłam.
— Nikt nie dorówna Toby”emu — wtrąciła siedząca obok blondynka, która
nawet nie starała się ukryć lekceważącego uśmieszku. — A już na pewno nie
pan, panie z czternastym numerem.
— Jeszcze zobaczymy — odparł niczym bokser, który mimo zmasakrowanej
twarzy rwie się na ring. - Nazywam się Talbot, Tristan Talbot.
- Pan Podrywalski! - wykrzyknęła entuzjastka nagusa, szeroko otwierając oczy.
Widząc mimikę jej twarzy, Tristan mógł się tytko nie bez obaw domyślać, jaki to
portret jego osoby naszkicowała przed blondynką Allison Parker. Zapewne
wizerunek ciemięgi, która przez cały rok nie potrafiła poderwać dziewczyny.
— Powiedziałaś mi, że to przeciętniak — szepnęła Jazz do ucha Allison. —
Całkowicie nie zgadzam się z tobą. Wygiąda przebojowo, choć na pewno nie
jest przebojowym graczem.
Atlison zaczerwieniła się.
— Ja i Jazz razem pracujemy — powiedziała w formie wyjaśnienia, zarazem
przedstawiając przyjaciółkę.
— A ja myślałem, że jesteś barmanką w jakimś lokalu, skoro tak gorąco
popierasz tamtych — rzekł, puszczając oko do blondynki.
— Lubię kibicować zwycięzcom — odpowiedziała z powabnym uśmiechem.
— Zwycięstwo jest dzisiaj nam pisane.
— Tak sądzisz, panie Podrywalski? — zapytała Jazz z ironicznym uśmiechem.
— Jestem tego pewien.
— Zaskoczyła mnie twoja obecność — rzuciła tymczasem Allison. — Nie
pamiętam, żebyś jakoś szczególnie udzielał się sportowo w szkole.
— Może nie jestem sportowym zapaleńcem, ale jako dzieciak trochę otarłem się
o baseballa.
— Również na lodzie?
— Po lodzie nawet jeszcze dotąd nie chodziłem — odparł zgodnie z prawdą.
— Mnóstwo chłopców przewraca się — powiedziała Jazz jakby w zamiarze
dodania Tristanowi otuchy. Jej oczy patrzyły z życzliwą kokieterią. — Życzę
szczęścia w dalszych partiach.
— Powiedziałaś to tak, jakbym faktycznie go potrze bował.
— Zgadza się. Drużyna, której kibicuję, wygrywała te spotkania przez trzy lata
z rzędu. Wygra i po raz czwarty. Ale żeby tak się stało, mój Toby nie może
umrzeć z pragnienia. Pójdę i zapytam, czy nie napiłby się czegoś.
— Czy też masz hopla na punkcie baseballu na lodzie, jak twoja koleżanka z
pracy? — zapytał Tristan Allison, gdy Jazz odeszła.
— Skąd. W gruncie rzeczy to żadna przyjemność siedzieć bez ruchu na
mroźnym wietrze.
— Więc dlaczego tu przyszłaś?
Wypada pokibicować przyjaciołom — odparła, a Tristan natychmiast zadał
sobie pytanie, których to w szczególności zawodników ma na myśli.
W tym samym momencie zobaczył, że macha na niego trener.
— Obowiązek wzywa.
— Połam nogi — powiedziała Allison z uśmiechem.
— Obiecuję, że tym razem dam im do wiwatu. Będziesz świadkiem całkiem
dobrego widowiska,
Obietnicy tej miał pożałować. Gra na lodzie wymagała dużo większych
umiejętności, niż to sobie wyobrażał. Boisko było czymś w rodzaju
szachownicy. Miejscami zalegał kopny śnieg, miejscami zaś odsłonięty i
wyślizgany lód zmuszał do karkołomnych i najczęściej nieudanych wysiłków
utrzymania pozycji pio
nowej.
Na szczęście zawodnicy z jego drużyny nie byli żółtodziobami. Rzucili się do
walki i powoli zaczęli odrabiać straty z początku gry. Gdy Tristan znów stanął
na stanowisku gracza odbijającego piłki, było trzy do dwóch dla przeciwników.
Zaczęła się ostatnia część meczu.
Był przemarznięty, zmęczony, zniechęcony. Gdyby nie duch rywalizacji, już
dawno powiedziałby trenerowi, że pięknie dziękuje i wraca do domu. Znaczną
rolę odgrywała też duma. Allison Parker była świadkiem jego poślizgnięcia się i
upadku.
Postanowił zrehabilitować się w jej oczach. Przedtem chciał się wykazać i
wyszedł na fajtłapę. Teraz miał ostatnią szansę zmazania tej kompromitacji.
Spojrzał w kierunku, gdzie siedziała. Dzieliła ich spora odległość, więc musiała
chyba bardziej wyczuć niż dostrzec jego spojrzenie, tak czy inaczej dla dodania
mu otuchy uniosła kciuk do góry.
Ku zaskoczeniu wszystkich kij Tristana odbił pod cudownym kątem piłkę
rzuconą przez Toby”ego, która minęła gracza na drugiej bazie i poszybowała na
środek pola. Tristan rozpoczął bieg. W połowie drogi poślizgnął się znowu i
zwalił jak długi na lód.
Dobiegły do niego pełne zachęty okrzyki kolegów. Poderwał się i obiegł
wszystkie bazy. Wrócił na swoje stanowisko w momencie, gdy łapacz z drużyny
przeciwnika wyciągał rękę po piłkę.
— Zaliczony! — ogłosił sędzia.
Allison skoczyła na równe nogi i jęła klaskać co sił w dłoniach, podczas gdy
Jazz zamknęła oczy i jęknęła. Toby ponurym wzrokiem wpatrywał się w kupkę
śniegu pod stopami. Tristan zaś, który ni stąd, ni zowąd wyszedł na bohatera,
znoszony był na rękach z boiska przez rozradowanych kolegów.
— Rany! Toby ma minę, jakby rozbił dopiero co kupiony samochód — zawołała
Jazz. — Lepiej natychmiast wiejmy stąd. Dokąd nie pogodzi się z myślą o
przegranej, wolę być od niego z daleka. — Złożyła swoje krzesełko i ruszyła w
stronę samochodu.
Allison zawahała się. Nie wypadało odchodzić tak bez słowa i nie pogratulować
Tristanowi. A jednak ostateczną decyzję wymusiła na niej Jazz, która szybko
wróciła i prawie ze łzami w oczach szepnęła:
— Błagam, szybko. Jeśli w przeciągu najbliższych minut nie znajdę się w
toalecie, będzie nieszczęście.
Allison rzuciła jeszcze okiem na zbitą grupę zawodników. W końcu udało się jej
w tej gęstwie odszukać Tristana. Był bez swoj ej czapki narciarskiej i jego
ciemnymi włosami bawił się w tej chwili mroźny wiatr.
Jazz miała rację. To był cudowny facet. Prawdę mówiąc, zawsze bił innych na
głowę urodą i prezencją.
I jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie pocałunek
Tristana z czasów szkolnych i stwierdziła, że jak na kogoś, kto w tamtych
czasach raczej nie miewał randek, Tristan całował po mistrzowsku.
ROZDZIAŁ TRZECI
Allison wróciła do domu, marząc o ciepłym posiłku i spędzeniu reszty dnia w
łóżku z dobrą książką w ręku.
Zdążyła jednak tylko wziąć kapiel i ubrać się w grubą, flanelową piżamę, gdy
pojawiła się Jazz.
— Wyglądasz jak pięcioletnia dziewczynka, która dopiero co obejrzała
dobranockę — powiedziała, siadając na obitej wzorzystym perkalem kanapie.
— Kobieto, jest sobotni wieczór.
— Tak, ale nie każdy ma w sobotę randkę.
— Nie żartuj! Toby nie wydobył się jeszcze z psychicznego dołka, więc
poradziłam mu, by wypożyczył sobie kasety z Flipem i Rapem.
— Wciąż gryzie się tą przegraną?
Jazz kiwnęła głową.
— Ale musi sam sobie z tym poradzić. Ja nie nadaję się do roli opiekunki i
pocieszycielki. Wyskakuj z piżamy. Idziemy do miasta.
Allison zupełnie nie uśmiechała się perspektywa wyjścia w mroźny, zimowy
wieczór. A jednak na twarzy Jazz malowała się taka tęsknota za jakąś rozrywk
że zapytała:
— To znaczy gdzie?
— Na uliczne karnawałowe tańce.
Allison jęknęła.
— Tylko nie to. Dopiero co odtajałam i nie planuję powrotu na Grenlandię.
— Spokojna głowa. Organizatorzy pomys”leli o ogrzewanym namiocie. Mówię
ci, zapowiada się kwietna zabawa.
Allison zawsze była na bakier z taicami. Uważała się za antytalent w tej
dziedzinie i w towarzystwie zawsze tak lawirowała, by nie zrobić z siebie
pośmiewiska.
— Wiesz, że nie tańczę.
— Nie musisz. Posłuchamy po prostu różnych zespołów muzycznych,
fundniemy sobie kiełbaski z rożna i popijemy je grzanym piwem. — Jazz
przybrała teatralną pozę. — Och, nie skazuj mnie na samotność — wykrzyknęła
z manierą aktorki dramatycznej.
— Dobra. Pojadę na ten twój głupi ubaw, ale jeżeli zmarznę, uciekam do domu,
choćbyś błagała mnie na kolanach.
Gdy dojechały na miejsce, stwierdziły z prawdziwą satysfakcją, że ogrzewany
namiot i kiełbaski z rożna to nie mit, tylko rzeczywistość. Gdyby jeszcze nie
było tu takiego ścisku, a gitary i inne instrumenty muzyczne wytwarzały mniej
decybeli, byłoby całkiem fajnie. ALlison w gruncie rzeczy wdzięczna była Jazz,
że wyciągnęła ją z penatów.
Tristan wraz z kolegami przepychał się przez tłum. Przyjechali tu, by uczcić
zwycięstwo, i już trochę szumiało im w głowach. Byli na luzie i w szampańskim
nastroju. Mimo wszystko Tristan rozważał właśnie decyzję o pożegnaniu się,
wiedząc, jak łatwo jest wypić o jeden kieliszek za dużo. Nagle wśród morza
głów dostrzegł plamę koloru miedzi. To mogły być tylko włosy Allison Parker. I
faktycznie, coś jadła i wydawała się być sama.
A potem zobaczył Jazz, jej zabawną i mimo wszystko sympatyczną
przyjaciółkę. Upewniwszy się jeszcze, czy czasami nie towarzyszą im jacyś
panowie, pod błahym pretekstem odłączył się od grupy kolegów i podszedł do
dwóch kobiet.
Aflison na jego widok szeroko otworzyła oczy i szybko przełknęła przeżuwany
właśnie kęs.
— Cześć — odwzajemniła mu pozdrowienie.
Uśmiechnął się.
— No to się pomyliłaś.
- Z czym?
— Że tamci wygrają.
— To Jazz zabawiała się w odgadywanie przyszłości.
— Chcesz powiedzieć, że wynik cię nie zaskoczył?
Wzruszyła ramionami.
— Na lodzie każdy wynik jest możliwy. Gdyby Pete nie stracił piłki na
zewnętrznym polu, byłbyś wyeliminowany.
— I cieszyłabyś się z tego powodu?
— Na pewno cieszyłaby się Jazz. Toby jest jej flarzeczonym.
— A gdzie jest twój narzeczony? Czy przypadkiem nie było go w drużynie
naszych przeciwników?
— Nie. Ja nie mam narzeczonego. — Skończyła kićłbaskę i cisnęła papierową
tackę do kosza.
— W takim razie możemy chyba zatańczyć. Wyciągnął ku niej rękę, lecz ona
gwałtownie potrząsnęła głową.
— Ja tak nie uważam.
— Nie?
— Nie. — Zapanowała krępująca cisza. — Mimo to cieszę się, że cię tu
spotkałam.
— Naprawdę? — Tristan odzyskał nadzieję.
— Tak. Po meczu, niestety, nie mogłam z tobą porozmawiać, lecz teraz
informuję cię, że lista, o którą prosiłeś, jest już gotowa.
Nadzieja znów opuściła Tristana. Allison żyła tylko swoją pracą. Poza nią nie
widziała świata.
— No to szybko uwinęłaś się z tą robotą. A może jednak zatańczysz? Twój
klient poczułby się zaszczycony.
— Przykro mi, ale nie tańczę z klientami — oświadczyła chłodno.
— Ale ja tańczę — powiedziała Jazz, której wreszcie udało się uwolnić od
zanudzającej ją starszej pani z kotem na ręku.
I zanim Tristan zorientował się, co robi, już wirował przy muzyce country na
zbitym z desek parkiecie. Jazz dwoiła się i troiła, by zrobić na nim jak najlepsze
wrażenie, lecz on myślał o kobiecie, z którą tak bardzo chciał zatańczyć, lecz
która uraczyła go odmową.
W poniedziałek Allison zadzwoniła do Tristana i umówiła się z nim na spotkanie
w czasie, kiedy nie będzie Jazz. Nie miało to nic wspólnego z zazdrością. Po
prostu nie mogłaby znieść widoku przyjaciółki robiącej słodkie miny do klienta.
W sobotę w drodze powrotnej do domu Jazz paplała tylko o Tristanie. Wynosiła
go pod niebiosa. Jej zdaniem, był najbardziej czarującym mężczyzną, z jakim
tańczyła na przestrzeni kilku ostatnich lat. Później, już w domu, posypały się
dalsze „naj”. By ich nie słyszeć, Allison nastawiła radio.
Kiedy jednak pojawił się w agencji, musiała w duchu przyznać, że Jazz w
gruncie rzeczy tak bardzo nie przesadziła.
— Odzie twoja przyjaciółka i wspólniczka? — zapytał, siadając.
— Wyszła gdzieś z narzeczonym — odparła tonem, który miał być rzeczowy, a
okazał się oschły.
Tristan wyjął z teczki kolejną porcję listów i położył ją na biurku.
— W drodze do ciebie wpadłem do biura ogłoszeń i przekazano mi tam resztę
korespondencji.
Skrzywiła się.
— Myślałam, że mamy to już za sobą.
— Ja też tak myślałem. Ale widocznie bywają ogłoszenia, które wywołują
prawdziwe trzęsienia ziemi. Potrząsnął głową z rozbawieniem.
— Bez wątpienia ograniczyłbyś liczbę respondentek, gdybyś podał swój wiek. A
tak odpowiadają na apel samotnego mężczyzny zarówno panie
osiemdziesięcioletnie, jak i szesnastolatki.
Osiemdziesięcioletnie? Chyba żartujesz? Allison przeszła nad tym pytaniem do
porządku i spojrzała z paniką w oczach na pietrzącą się przed nią stertę kopert.
— Tego musi być przynajmniej setka — westchnęła.
— Mam jeszcze paczuszkę.
Wzięła podany jej pakunek. Poczuła, że jest miękki.
— Mam wrażenie, że w środku jest coś z ubrania. Zresztą, po co mamy
zgadywać. Najlepiej rozerwij papier i sam się przekonaj.
Tristan uczynił to i po chwili trzymał w ręku białe, męskie gatki, usiane
czerwonymi serduszkami.
— Prezent — rzekł z miną człowieka, który wszystkiego by się spodziewał,
tylko nie tego.
— Do rozporka jest przypięta kartka — zauważyła Allison.
— „Jeśli nie są na ciebie za duże, to jesteś mężczyzną w sam raz dla mnie” —
przeczytał.
— Chyba są trochę za duże — mruknęła złośliwie.
— Tak sądzisz?
Na moment zaschło jej w gardle, gdyż spojrzał na nią tak, jakby ją rozbierał
wzrokiem.
— A co do prezentów, to jest ich więcej — powiedziała, sięgając po tekturowe
pudełko. — Są tu nawet dwie taśmy wideo.
— Oglądałaś je” Zarumieniła się mimo woli.
— Tylko początek jednej. Resztę niech ogląda osoba, do której są adresowane,
czyli ty. Masz też do przeczytania kilkanaście z ponad dwóch setek listów
pierwszej partii.
— Chwileczkę — przerwał jej. — Przeczytałaś ponad dwieście listów?
— Dokładnie dwieście piętnaście. Ale pomogła mi w tym Jazz.
Następnie Allison zaczęła rozwodzić się nad tym, jakimi to kryteriami wyboru
się kierowała. Tristan kiwał ze zrozumieniem głową, lecz faktycznie niczego nie
rozumiał i w ogóle prawie jej nie słuchał. Spoglądał na jej smukłą szyję, muskał
wzrokiem jej dopasowaną bluzkę i był w tej chwili jak najdalszy od
interesowania się kwestią, z jaką to osobą spędzi Walentynki.
Allison jednak, jakby na przekór temu, podała mu przez biurko pudełko z
listami i paczkami od wybranych kandydatek.
— Proszę. Reszta należy do ciebie.
— A jeśli żadna mi się nie spodoba?
— Wtedy będę musiała zająć się tymi listami. — Sldnęła głową ku kupce
leżącej na biurku, zaś wyraz jej twarzy jednoznacznie wskazywał, że nie jest tą
perspe
ktywą zachwycona.
Zadzwonił telefon. Allison .sięgnęła po słuchawkę.
Chcąc nie chcąc, musiał się czymś zająć i zaczął przeglądać listy od kobiet, z
których każda chciała zostać jego wybranką. Równocześnie słuchał uważnie
wszystkiego, co Allison mówiła do tamtej osoby.
— A więc są jeszcze wolne miejsca?... Wspaniale. Weźmiemy pierwsze wolne...
Co powinnyśmy przynieść?... Tak, mamy odznaki, o których pan mówi... Moja
partnerka nazywa się Jasmine Connors... A więc w so-. botę w Centrum
Biurowym... Będziemy na pewno. Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę.
Przepraszam za ten telefon. A więc jak? Masz jakieś pytania?
Pytania! Tristan chciałby zapytać ją o tysiąc rzeczy,
lecz żadne nie dotyczyłoby sprawy, w związku z którą tu przyszedł. Przede
wszystkim chciałby dowiedzieć się, jak zamierza spędzić Walentynki. I co w
ogóle lubi robić, gdy akurat nie planuje dla innych wyjątkowych, miłych,
szczęśliwych chwil?
Allison nerwowo zastukała piórem w blat biurka i nagle Tristan uświadomił
sobie, że przecież czeka na jego odpowiedź. Ostatecznie zjawił się tutaj w
konkretnej sprawie, a nie dla własnej przyjemności. „Iymczasem patrzenie na
Allison i rozmawianie z nią sprawiało mu ogromną przyjemność, nawet jeżeli
Allison nie odczuwała niczego podobnego i uważała go za dopust Boży.
— Przejrzę te listy i zadzwonię do ciebie — powiedział, przenosząc zawartość
pudełka do teczki.
Na dole w kiosku kupił gazetę. Szybko znalazł blok ogłoszeń, a w nim listę
planowanych karnawałowych imprez.
Organizatorzy starali się różnicować atrakcje. Parada starych sań, golfowy
turniej na śniegu, a wreszcie największy na świecie konkurs w układaniu puzzli
w tutejszym Centrum Biurowym. Wstęp kosztował dziesięć dolarów, plus opłata
za specjalny znaczek, stanowiący pamiątkę tego karnawału.
Tristan uśmiechnął się do swych myśli. Nigdy by nie odgadi, że A]lison lubi
układanki. Ciekaw był teraz, o czym marzy.
Urodzona w St. Paul, Allison uwielbiała panującą tu podczas kama.yału
atmosferę zabawy. Jako mała dziewczynka dzielnie wystawiała swoje piegowate
policzki na siarczysty mróz, byleby tylko nie uronić niczego z karnawałowego
pochodu płynącego głównymi arteriami miasta lub z wyścigu sań.
Ostatnio, zawalona pracą, a i też mniej spragniona rozrywek, ograniczyła swój
udział w licznie organizowanych przez rajców miejskich imprezach do
zwiedzania wystawy rzeźb wykutych w bryłach lodu oraz kibicowania
chłopcom grającym w baseballa. Prawdziwie jednak przeżywała jedynie swoje
czynne uczestnictwo w konkursie układania puzzli, organizowanym w Centrum
Biurowym.
Była w tej dziedzinie prawdziwą mistrzyni choć jeszcze nigdy nie udało się jej
wygrać. Cóż, w konkursie rywalizują ze sobą sami mistrzowie i wygrana w
dużym stopniu zależy od lutu szczęścia oraz współpracy z partnerem.
Jej stałą partnerką była do tej pory Jazz. Umówiły się w głównym holu przy
fontannie, lecz Jazz się spóźniała. Po dwudziestu minutach nerwowego
oczekiwania Allison zaczęła się niepokoić. Co chwila spoglądała na zegarek i
rzucała wzrokiem w kierunku drzwi. Kiedy postanowiła pobiec do telefonu,
usłyszała swoje imię i odwróciła się. Przed nią stał uśmiechnięty Tristan.
— Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? — rozpoczął rozmowę od
retorycznego pytania.
Allison nie bardzo wierzyła w tego rodzaju przypadki i właściwie miała ochotę
zapytać go, czy czasami jej nie śledził, w porę jednak się pohamowała.
— Co cię tu przyniosło?
— Czy na kogoś czekasz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Tak, Jazz spóźnia się już około pół godziny — wyjaśniła, po raz setny
spoglądając na zegarek.
— Bierzecie udział w konkursie?
— Taki przynajmniej miałyśmy zamiar, ale chyba nic z tego nie będzie.
W tym momencie głośniki ożyły i spiker poinformował publiczność, iż wszyscy
chętni mają potwierdzić swoje uczestnictwo w przeciągu pięciu minut.
Allison i Tristan podeszli do stołu, na którym widniała tabliczka z napisem
„Rejestracja”
— Nazywam się Allison Parker. Czy moja partnerka, Jasmine Connors,
zostawiła tu może jakąś wiadomość?
Siwowłosa kobieta w okularach sięgnęła po leżącą z boku różową kartkę
papieru.
— Owszem. Dziesięć minut temu osoba o tym nazwisku zadzwoniła do nas z
informacj że zepsuł się akumulator w jej samochodzie i jest zmuszona czekać na
pomoc drogową.
Allison bezradnie opuściła ramiona.
— A więc jesteśmy zdyskwalifikowane?
Kobieta uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, ale jej słowa zabrzmiały
niczym wyrok:
— Niestety, przepisy są bezwględne. Zabraniają nam dopuszczać zawodników
do udziału w konkursie po określonym czasie. Ma pani jednak szansę
znalezienia sobie zastępcy.
— Szaleję na punkcie układanek — rzekł Tristan szonym głosem, zbliżając usta
do ucha Allison.
Poczuła zapach jego wody kolońskiej.
— Czy mam rozumieć, że chcesz być moim partnerem?
— Jestem do dyspozycji. Decyzja należy do ciebie. — Uśmiechnął się. — O ile
oczywiście twoja etyka zawodowa pozwala ci wchodzić w tego rodzaju stosunki
z klientem.
— Nie chciałabym zabierać ci czasu... — zaczęła z niepewną miną.
— Mam go mnóstwo.
— Ale przecież mówiłeś, że nie możesz zająć się listami właśnie z powodu
nawału zajęć.
— Czytanie listów od nieznajomych kobiet to jedna sprawa, układanie z tobą
puzzli to druga. Nie można tych dwóch rzeczy ze sobą porównywać.
— Proszę państwa — wtrąciła się urzędniczka — czas mija. Kończymy
rejestrację, musicie więc w tej chwili podjąć decyzję.
Tristan sięgnął po portfel, wyjął zeń banknot dwudziestodolarowy i położył na
stole. Następnie pokazał przypięty do klapy marynarki karnawałowy znaczek.
— Pana godność? — zapytała kobieta.
- Tristan Talbot.
— Tristan — powtórzyła z jakąś szczególną przyjemnością. — To samo imię
nosił jeden z rycerzy na dworze króla Artura.
— Moja matka zawsze była wielką miłośniczką opery.
— Ja też nią jestem — przyznała siwowłosa pani, a jej oczy za szkłami
okularów jarzyły się młodzieńczym blaskiem — a „Tństan i Izolda” Ryszarda
Wagnera to jedna z moich ulubionych oper.
Westchnęła, po czym opieczętowała prawe dłonie Tristana i Allison,
wyczarowując na nich błękitne płatki śniegu.
— To wasz symboliczny znak uczestnictwa w konkursie. Zadaniem państwa
będzie ułożyć w jak najkrótszym czasie obraz przedstawiający pałac zimowy,
ten sam, który wzniesiono z bloków lodu na wyspie Harriet. Odszukajcie więc
jak najszybciej numer siedemdziesiąt dziewięć i... powodzenia.
Wskazała ręką ku długim stołom, za którymi, oddzieleni przegródkami, siedzieli
już zawodnicy, i pożegnała ich uśmiechem.
Allison i Tristan bez trudu odnaleźli swoje miejsca i dołączyli do reszty. Po
prawej mieli za sąsiadów i rywali dwóch wyrostków ubranych w dżinsy i
flanelowe koszule, po lewej zaś kobietę i mężczyznę w średnim wieku, którzy
wyglądali na małżeństwo.
— Wszyscy zawodnicy proszeni są o zajęcie miejsc
— rozległ się głos spikera. — Za chwilę zaczynamy.
Tristan przysunął się ze swoim krzesłem bliżej Alflson.
— Co ty wyprawiasz? — spytała.
— Przecież mamy współpracować.
— Współpracować, owszem, ale nie przeszkadzać sobie. Jeżeli się nie
odsuniesz, będziemy trącali się łokciami.
Potulnie spelnił jej życzenie.
Spoza stołu sędziowskiego podniósł się główny arbiter zawodów i zbliżywszy
mikrofon do ust zapoznał wszy-
stkich z regulaminem konkursu. Następnie rozległo się przejmujące solo na
trąbce, będące sygnałem startu. Z setek nerwowo otwieranych pudełek posypały
się kawałki
układanki.
Allison poczuła przyspieszony bicie serca. Opanowała ją gorączka
współzawodnictwa. Przywykła do kierowania Jazz, wydała komendę
Tristanowi:
— Ja przewracam elementy na prawą stronę, ty bierzesz się do układania
brzegów.
— Wolałbym zająć się białymi — powiedział. — Ułożenie ramki jest proste.
— Ale białe to dominujący kolor.
— Właśnie. Kiedy ułożymy białe płaszczyzny, będziemy w domu.
I posłał jej uśmiech tchnący takim optymizmem, że poczuła niemal wyrzuty
sumienia z powodu swych wątpliwości.
Skupiła się na swojej części układanki, gdzie z kolei dominowały różne szarości
i brązy, lecz od czasu do czasu zerkała na szczupłe i długie palce Tristana, które
śmigały w jakimś szczególnym balecie ponad blatem stołu. Za którymś tam
razem uchwycił jej spojrzenie. Oblała się rumieńcem.
— Czy coś nie tak? — zapytał.
— Nie, wszystko dobrze.
Przy różnych okazjach ich dłonie spotykały się i za każdym razem odczuwała
coś w rodzaju miłego podniecenia.
Tristan dwoił się i troił. Kiedy ona zajmowała się układaniem nieba, wykonywał
swoją część zadania i podsuwał jej równocześnie kawałki szarego błękitu. Był
dobry i wiedział o tym. Wyraz jego twarzy, na której malowała się skupiona
pewność siebie, mówił sam za siebie.
Pracowali w milczeniu, porozumiewając się wyłącznie oczami. Oboje wierzyli
w zwycięstwo i jedno podtrzymywało drugie w tej wierze. Kiedy do końca
konkursu pozostał zaledwie kwadrans, wyglądało na to, że lada chwila skończą.
Nagle rozległ się dzwonek, oznajmiający, iż którejś z par zawodników udało się
ułożyć całość, a zaraz po nim dało się słyszeć zbiorowe westchnienie — wyraz
zawiedzionych nadziei. Wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku.
Zwycięzcy, dwóch mężczyzn w podeszłym wieku, nie kryli swojej radości.
- Przegraliśmy - oświadczył grobowym głosem Tristan.
— Ale niewiele nam brakowało. nIylko dziesięć minut.
— Allison była zaskoczona rozczarowaniem malującym się na jego twarzy. —
Głowa do góry. Nagroda wynosi tylko sto dolarów.
— Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że przegraliśmy.
— Rozumiem, ale popatrz, jaki piękny jest ten pałac.
— Pogładziła opuszkami palców spękaną powierzchnię układanki.
Nagle rozległ się głos spikera:
— Jeśli komuś z państwa brakuje do ukończenia całości mniej niż dwadzieścia
pięć elementów, proszę podnieść rękę.
— Może mamy szansę na drugie miejsce. — W oczach Tristana zablysła
nadzieja, kiedy podnosił rękę do góry.
Okazało się, że aż trzy pary spełniały podany przez spikera warunek. Allison i
Tristan zajęli czwarte miejsce. Sędzia pogratulował im i wręczył Allison długą
białą kopertę.
— Co wygraliśmy? — zapytał Tristan.
Allison wyjęła ze środka koperty podłużny karteluszek i przebiegła wzrokiem
wydrukowane na nim słowa.
— To zaproszenie na kolację do „Heartthrob Cafe”. Na dwie osoby
— „Heartthrob Cafe”? — Tristan ściągnął brwi. — To chyba odpowiedni lokal,
żebyś się tam mogła pokazać ze swoim klientem, prawda?
— Ty to weź — powiedziała, kładąc zaproszenie po jego stronie stołu. — W
końcu zapłaciłeś za wstęp.
Tristan przesunął kartonik po blacie stołu w jej stronę.
— To nie fair. Oboje zapracowaliśmy na tę kolację.
— Ty bierzesz zaproszenie, a ja biorę układankę. W ten sposób będziemy kwita.
— Skorzystam z tego zaproszenia wyłącznie pod warunkiem, że wybierzemy się
tam razem — powiedział stanowczo.
— Dobrze, niech będzie — zgodziła się z bijącym sercem. — Tak czy owak,
będzie to dobra okazja, żeby porozmawiać o Walentynkach.
— W takim razie chodźmy już dzisiaj. Chyba że masz inne plany na ten
wieczór?
Mogła wykręcić się od tej kolacji, tyle że nie chciała.
— Czy już wybrałeś walentynkową partnerkę?
— Tak, ale wolałbym nie rozmawiać o tym w tej chwili. Po prostu myślę tylko o
tej kolacji.
— Tylko nie pomyl jej z randką.
— A to dlaczego?
Zawahała się.
— Nie umawiam się na randki z moimi klientami.
Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.
— A nie mogłabyś choć raz zrobić wyjątku? Dla faceta, który niegdyś śnił po
nocach o tym, żebyś została jego dziewczyną?
Allison wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, tymczasem usłyszała swoje
słowa:
— Dobrze. Ze względu na stare, dobre czasy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zjawił się kelner z zamówionymi potrawami, błyskawicznie rozstawił je na stole
i ulotnił się na swoich łyżworolkach. Cała obsługa w „Heartthrob Cafe”
poruszała się zresztą w ten sposób: jeżdżąc w rytm puszczanych z grającej szafy
dawnych przebojów rock-and-rollowych. W rezultacie lokal przypominał
bardziej dyskotekę niż miejsce dla spotkań we dwoje.
Tristan lustrował otoczenie spojrzeniem, w którym najwyraźniej dominował
krytyczny dystans. A.llison nie mogła tego nie zauważyć.
— Jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — zapytała, przysuwając swój talerz do
siebie.
— Tak, i chyba raczej będę unikał tego miejsca, skoro
pobyt w nim łączy się z ryzykiem, że w każdej chwili któryś z tych
baletmistrzów może się potknąć i na twoim ubraniu wyląduje zawartość
sosjerki, talerza czy salaterki.
Przyznaję, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Ciszy i prywatności, a nie
gagów z niemych komedii.
— Wszystko zależy od gustu. Zaproponowałam raz ten lokal pewnemu
małżeństwu dla uczczenia trzydziestej rocznicy ich ślubu i wyobraź sobie, że
odnaleźli tu atmosferę tamtych lat, kiedy byli nastolatkami i poznali się.
— Przeszłość zawsze traktujemy z nostalgią.
— A poza tym miłość ma dar upiększania i dlatego para, o której ci
wspomniałam, odnalazła tu atmosferę romantyzmu.
Skomentował jej słowa uniesieniem brwi.
— Uważam, że każdy ma inne wyobrażenie tego, co jest, a co nie jest
romantyczne — dodała.
— A jakie jest to twoje wyobrażenie, Allison? Przyćmione światła, bezszelestnie
poruszający się kelnerzy, słodka melodia płynąca z przemyślnie ukrytych
głośników? Czy to właśnie lubisz?
— Owszem, lubię. Ale wszystko zależy od okoliczności.
— Chcesz powiedzieć, że zależy od tego, czy twoim partnerem jest akurat
kapitan drużyny futbolowej, czy też mistrz szachowy?
Uwielbiał jej rumieńce. Ożywiały jej bladą twarz, rozjaśniały spojrzenie,
nasycały ciepłem całą jej osobowość.
— Może w młodości było to mi obojętne, ale teraz jestem bardziej wybredna —
odparła dziwnie oschłym głosem.
Zapraszając Aliison na tę kolację, a właściwie wymuszając ją na niej, Tristan
miał nadzieję, że wreszcie raz na zawsze otrząśnie się z dawnego zauroczenia
Allison Parker i że teraz okaże się ona całkiem przeciętną kobietą. Jak dotąd,
fascynacja jednak nie mijała.
— Powiedz mi, jak to się stało, że zostałaś konsultantką od spraw sercowych?
— zapytał, zmieniając temat, by dać jej chwilę oddechu.
Ubarwiała właśnie pieczyste ketchupem i musztardą i czynność ta zdawała się
całkiem ją pochłaniać.
— Cóż, byłam już trochę zmęczona wspinaniem się po drabinie kariery, której
szczeble zbyt często się łamały.
— A czym konkretnie się zajmowałaś?
— Badaniem rynku dla potrzeb tutejszych przedsiębiorstw. Jazz robiła to samo i
tak się poznałyśmy.
— Masz dyplom z tej dziedziny?
— Dziwi cię to?
Tak. Był tym wszystkim raczej zaskoczony.
— Pamiętam, że w swoim czasie obiło mi się o uszy, że Allison ParkeT wybiera
się do szkoły modelek.
Serdecznie się roześmiała.
— Głodówki z myślą o zachowaniu linii nigdy mnie nie pociągały. Poza tym
jestem zbyt niska jak na modelkę, no i te włosy...
— Czego znowu chcesz od swoich włosów?
— Nie ten odcień. Modelka musi mieć uniwersalną kolorystykę, a moje włosy
są prawie czerwone.
— Mają barwę Wielkiego Kanionu.
I znów na jej policzkach pojawiły się rumieńce.
— Och, przestań.
— To już mężczyzna nie może powiedzieć kobiecie komplementu? Wielki
Kanion jest jednym z cudów świata. Jego widok zapiera dećh w piersiach.
— Czego na pewno nie można powiedzieć o moichwłosach.
Była zakłopotana, lecz on ani myślał wybawiać jej z tej opresji.
— Kiedyś były dłuższe.
Zamknęła się w sobie i skupiła na jedzeniu.
— Wiesz, znam tylko dwie osoby, które używają równocześnie ketchupu i
musztardy. Ty jesteś tą drugą, a pierwszą jestem ja.
Po chwili i na jego talerzu pojawił się czerwono-żółty wzór.
Allison wciąż milczała.
— Więc jak dokonałaś tego skoku od ekonomicznej analizy rynku do spraw,
którymi się obecnie zajmujesz?
Wytarła usta serwetką.
— Pewnego razu, w chwili wielkiej chandry, ja i Jazz zaczęłyśmy zastanawiać
się nad tym, co by tu zrobić, żeby uzyskać finansową niezależność. W końcu
wpadłyśmy na wspaniały pomysł. Ludzie żyją nie tylko towarami, zarabianiem i
wydawaniem pieniędzy. Jest jeszcze cały bogaty świat duchowy, świat
stosunków międzyludzkich oraz rytuałów i form z nim związanych.
— Rozumiem, że pomysł wypalił?
— Nie możemy narzekać. Powodzi się nam lepiej, niż oczekiwałyśmy.
Pokręcił głową z rozbawieniem.
— Gdyby ktoś w szkole powiedział mi, że założysz kiedyś swój własny interes,
nie uwierzyłbym mu.
— A czy można wiedzieć, jak wyobrażałeś sobie moją przyszłość?
Wzruszył ramionami.
— Widziałem cię na ganku białego domu z dziećmi i mężem, i z psem leżącym
u twoich stóp.
Dolał do swojej szklanki wody mineralnej.
— Chciałabym mieć psa.
— A męża i dzieci?
Tym razem to ona wzruszyła ramionami.
— Myślę, że mogłabym być matką.
— A co z tym mężem?
— Jak dotąd, nie spotkałam się z kuszącą propozycją.
Odkrył w tym ślad wyzwania. W ogóle im dłużej obcował z Allison Parker, tym
bardziej intrygowała go jej osobowość.
— Czy nie uważasz, że na świecie żyje mnóstwo mężczyzn spragnionych
romantycznej miłości?
— Być może, lecz prawdziwie romantyczną duszę posiada co najwyżej dwóch
czy trzech na tysiąc.
Opadł na oparcie krzesła i utkwił wzrok w kobiecie, w której niegdy kochał się
na zabój.
— Czegoś tu nie pojmuję. Bo skoro tak uważasz, to jak mogłaś zbudować swoją
karierę na założeniu, że w każdym mężczyźnie tkwi romantyk?
— Odwrotnie, zawsze twierdziłam, że to kobiety są romantyczne i spragnione
uczuć — odparła z pewnym siebie uśmiechem, dzielnie wytrzymując jego
badawczy wzrok.
— Naprawdę?
— Naprawdę. — Odłożyła sztućce i ciągnęła rzeczowym tonem: — Dobrze
pamiętam, że nie chciałeś, żeby ten obiad stał się okazją do poruszania spraw
konkretnych, lecz skoro już dotknęliśmy pewnego tematu...
Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej sporych rozmiarów brązowy notes. Tristan
pomyślał, że oto obcuje z osobą wyśmienicie zorganizowaną, jedną z tych, które
o czwartej trzynaście umawiają się na towarzyską pogawędkę, by już o czwartej
pięćdziesiąt dziewięć zasiąść w fotelu przed kamerą telewizyjną w celu
udzielenia wywiadu.
— Chciałabym podzielić się z tobą kilkoma projektami, które opracowałam.
Oczywiście, którą z tych moich propozycji wybierzesz, będzie zależało w
poważnym stopniu od tego, która z kandydatek będzie ostatecznie twoją
walentynkową sympatią.
Podała Tristanowi rozłożony notes. Gdy zapoznał się z treścią kilku gęsto
zapisanych kartek, wiedział przynajmniej tyle, że Allison Parker rzetelnie
podchodziła do swoj ej pracy. Opracowała na jego użytek aż sześć wariantów.
Różniły się wyobrażeniem stylu, nastroju i symbolicznych detali dnia we dwoje.
Kolacja w polinezyjskiej restauracji i podróż pociągiem przez góry w zimowej
scenerii, wieczór w teatrze i intymne sam na sam przed płonącym kominkiem, a
wszystko to dokładnie skalkulowane i wyliczone co do centa.
— Biorę na siebie wszystkie niezbędne rezerwacje, na tobie zaś spoczywa
wyłącznie obowiązek stawienia się z partnerką w wyznaczonych miejscach.
Usłyszał w jej głosie nutkę sceptycyzmu. Najpewniej wątpiła, czy faktycznie
kieruje się romantycznymi motywanii. Intuicja nie myliła jej. W pierwszym
odruchu
chciał odsłonić przed nią kulisy całej sprawy, lecz w porę się powstrzymał. Z
pewnością fakt, że chodzi tu tylko o wygranie zakładu z kolegami, nie
poprawiłby jego opinn w jej oczach.
— Który z tych wariantów jest twoim zdaniem najbardziej romantyczny? —
zapytał.
— Sądzę, że powinieneś to sam osądzić — odparła chłodnym tonem.
Tristan odniósł wrażenie, że Allison traktuje go z pewną wyższością. Poczuł się,
jakby znów miał siedemnaście lat.
— Dobrze, ale teraz po prostu jestem ciekaw, jak ty chciałabyś spędzić ten
dzień, gdybyś stanęła przed takim wyborem — powiedział z nutką irytacji w
głosie.
Uśmiechnęła się przepraszająco.
— Chciałabym słuchać trzasku płonących polan, czuć miłe ciepło na twarzy i od
czasu do czasu spoglądać w okno, za którym jest wiatr i mróz.
Nagle uświadomiła sobie, że swoją odpowiedzią wprowadziła do rozmowy z
Tristanem nutkę serdeczności i zwierzeń. Z tą chwilą przestawali być osobami, z
których jedna świadczy, a druga zamawia usługi, i zmieniali się w ludzi sobie
bliskich.
Zdecydowała, że czas na zmianę tematu.
— Naprawdę lubisz układanki?
— Czy inaczej chciałbym zostać twoim partnerem? A poza tym, podobnie jak ty,
nie cierpię zimna. — Uniósł kieliszek w geście toastu. — Okazuje się, że łączy
nas coś więcej niż tylko świadectwa tej samej szkoły średniej.
W jego oczach zabłysly uwodzicielskie ogniki i Allison poczuła wokół serca
ciepło.
— Ciekaw jestem, co by powiedzieli nasi kumpie z klasy, gdyby nas teraz
zobaczyli. Oto ten przybłęda i odmieniec Tristan Talbot siedzi przy jednym
stoliku
z najpopularniejszą i zarazem najzimniejszą w szkole dziewczyną, Aiiison
Parker.
— Nie byłeś przybłędą i odmieńcem — zaprzeczyła przez grzeczność.
— Byłem, Allison, i oboje o tym wiemy. — Zamilkł, spoglądając w przeszłość.
— To dlatego byłaś taka zła, kiedy cię wtedy pocałowałem.
— Pasowałoby tu bardziej słowo „oburzona”. Przecież mieliśmy tylko czytać
„Romea i Julię”, a nie wcielać się w parę kochanków.
— Więc pamiętasz?
Utkwiła wzrok w talerzu.
— Cała szkoła paplała o tym co najmniej przez tydzień.
Faktycznie, incydent stał się głośny i szeroko komentowany, ale ona zapamiętała
go z jednego tylko powodu
— Tristan całował jak prawdziwy Romeo.
— O pocałunku, czy też o tym, że ten twój hokeista podbił mi oko z zazdrości?
— John był piłkarzem, a nie hokeistą.
— Obojętnie. Był kimś z paczki, był swoim chłopakiem, czego na pewno o
mnie nie można było powiedzieć.
Allison dobrze wiedziała, co ma na myśli Tristan, rozgraniczając pomiędzy
sobą, a resztą. Chłopakowi z paczki uchodziły pewne rzeczy, przybyszowi nie.
Tristan do końca pozostał w jakimś sensie obcy, i dlatego jego pocałunek okazał
się tak wielką sensacją.
— Przykro mi z powodu tamtego sińca pod okiem. I że nie byłam wtedy milsza
dla ciebie. Ale wtedy nie byłam dla nikogo miła.
— Więc nie byłem jedyny, który otrzymał od ciebie prztyczka w nos?
Sięgnęła po torebkę. Stanowczo nie miała ochoty na tego typu zwierzenia.
— Robi się późno i na mnie już czas.
Pochylił się ponad stolikiem i dotknął dłonią jej ramienia.
— Posiedź ze mną jeszcze trochę. Obiecuję, że już więcej nie będę pytał o
osobiste rzeczy.
Była nieugięta.
— Wracam do domu — odparła, wstając i odsuwając krzesło.
Opuściła restaurację, zanim zdążył załatwić z kelnerem wszystkie formalności.
Dogonił ją dopiero przy windzie na parking.
Wsiedli.
— Allison, daj się udobruchać. Wiem, że nie powinienem był wyciągać tych
wszystkich dawnych spraw. Przepraszam.
Obserwowała ze skupioną uwagą płynnie zmieniającą się numerację pięter.
Wiały od niej chłód i obcość.
— Mówiłem o szkolnych czasach głównie dlatego, że rzucają one cień na nasz
obecny układ. Myślę, że jesteśmy skrępowani z powodu tego, co się stało przed
kilkunastu laty.
— Nic się wtedy nie stało — powiedziała.
Uśmiechnął się.
— Właściwie masz rację. Raczej było tak, że to ja chciałem, żeby coś się stało.
Ty nie.
Drzwi windy rozsunęły się. Znajdowali się ńa kondygnacji, gdzie mieścił się
parking.
— Byłeś inny niż reszta chłopców — oznajmiła, idąc w stronę zaparkowanego
samochodu.
— Chciałem być inny. Zależało mi na tym. Zreszt nadal chcę się różnić od
reszty. Tylko że teraz nie podkreślam już swej indywidualności
niekonwencjonalnym
strojem, lecz wyrażam ją za pomocą architektonicznych projektów.
— Jazz jest tobą zachwycona — rzuciła, pragnąc zakończyć ten wieczór jakimś
miłym akcentem.
— Niestety, Jazz nie jest akurat tą osobą, którą chciałbym wprawić w zachwyt.
Pochylił głowę i spojrzał na Allison, jak gdyby zamierzał ją pocałować. W
zasadzie nie miałaby nic przeciwko temu. Warto przecież byłoby sprawdzić, jak
zareaguje tym razem. Czy również na podobieństwo księżniczki z kawałkiem
lodu zamiast serca? A gdyby jej reakcja była wręcz przeciwna?
Przestraszyła się i szybko usadowiła za kierownicą swojego jeepa.
— Zadzwoń, gdy się zdecydujesz na wybór swojej Walentynki.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg i odjechała.
Przez całą drogę powrotną do domu Tristan wyrzucał sobie, jak mógł tak
spartaczyć wspólny wieczór z Allison. Zamiast pozwolić się jej odprężyć,
sprawił przez własną głupotę, że rozstała się z nim napięta, czujna i nieufna.
A wszystko to dzięki temu, że powtórzyła się jakby bez zmian sytuacja z czasów
szkolnych. AJlison wciąż fascynowała go i wciąż wykazywała zadziwiaj ąco
dużą odporność na jego miłe słówka. On zaś chciał przetrzeć sobie do niej drogę
i zniwelować dzielący ich dystans. Nadał czepiał się jej, jak wówczas w klasie
maturalnej, gdy włóczył się za nią jak cień i w jakimś sensie prześladował.
zbliżyć się do niej, by lepiej ją poznać, lecz na tym nie kończyły się jego
pragnienia. Chciał również dotknąć jej włosów w kolorze Wielkiego Kanionu i
dotykać ustami jej miękkich warg. Chciał, by to ona została jego Walentynką.
Z drugiej jednak strony przegrałby zakład, gdyby jego koledzy dowiedzieli się,
że Dzień Zakochanych spędził z kobietą, która nie miała nic wspólnego z
ogłoszeniem
w prasie.
Zresztą nie miał żadnych gwarancji, czy Allison przyjęłaby jego propozycję. Był
nawet pewien jej odmowy. Ostatecznie widziała w nim jedynie samą
antyromantyczną przeciętność.
Będzie więc musiał udowodnić jej, że fałszywie go oceniła.
— Wybrał Shannon, tę tancerkę kabaret6wą — powiadomiła Allison swoją
przyjaciółkę w poniedziałek rano.
— Tę, która również kręci laseczką i fika nogami przed meczami na stadionach?
— Tę samą. Nie mogę uwierzyć, że ją wybrał.
— O ile dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że też rozgrzewałaś kibiców w czasach
szkolnych.
— Jest zasadnicza różnica pomiędzy fikającą dziewczyną a fikającą dojrzałą
kobietą.
— Shannon przekroczyła już trzydziestkę. Mógł ostatecznie wybrać coś bardziej
zielonego.
Jazz wyrzucała Tristanowi obojętność na młodość, lecz akurat w tej kwestii
Allison ze zrozumiałych względów nie mogła się z nią zgodzić.
— Umieściłyśmy na tej liście wiele kobiet z mózgiem. Dlaczego jego wybór nie
padł na jedną z nich?
— Skąd pewność, że Shannon nie może pochwalić się dyplomem
uniwersyteckim? — Jazz wbiła w przyjaciółkę badawcze spojrzenie. — I w
ogóle dlaczego podchodzisz do tej sprawy tak osobiście?
— Traktuję ją czysto zawodowo. — Allison zamknęła notes, jakby od włożonej
w to siły zależało jej życie.
— Po prostu staram się najlepiej wykonywać swoją pracę. Intuicja
podpowiadała Jazz coś całkiem innego.
W tygodniu poprzedzającym Dzień Zakochanych Allison była zbyt zajęta, by
myśleć o czymkolwiek prócz pracy. Między innymi zaangażowała całą swoją
pomysłowość i doświadczenie, by walentynkowa randka Tristana z Shannon
okazała się wydarzeniem udanym i pamiętnym dla obu stron. Wszystko
wskazywało na to, że Shannon była kobietą wymagającą i pełną fantazji, toteż
kolacja w starej gospodzie za miastem oraz szalona sanna przez ośnieżone pola
w świetle księżyca powinny chyba ją zadowolić.
Dzień czternastego lutego Allison zaczęła od wydawania telefonicznych
dyspozycji dotyczących wysyłania kwiatów i słodyczy pod wskazane adresy.
Zajęciu temu przez cały czas towarzyszyła myśl, że nie ma nikogo, kto mógłby
jej przysłać róże lub czekoladki, ale starała się spychać ją gdzieś w
podświadomość. W południe zadzwoniła do matki z życzeniami miłego dnia, po
czym zamknęła biuro i udała się na drugi koniec miasta do schroniska dla
porzuconych zwierząt.
Odwiedzała to miejsce już od siedmiu lat, i to zawsze tego szczególnego dnia w
roku. Postanowiła bowiem, że dokąd nie spotka kogoś, komu odda swe serce,
będzie spędzała ten dzień ze stworzeniami, które już kochała.
Walentynki w schronisku łączyły się z szeroko reklamowaną w prasie i telewizji
aukcją czworonożnych, dwunożnych, a nawet beznożnych lokatorów, którzy
tego dnia znajdowali nowych właścicieli. W klatkach na ten moment czekały
psy, koty, króliki, ptaki oraz trzy węże.
Przez schronisko po południu przewinęły się tłumy. Setki zwierząt zostało
przekazanych w nowe ręce. Najbardziej wzruszał widok dzieci, które z
uszczęśliwionymi minami wyprowadzały wybranego psa lub kotka.
Gdy zegar wybił szóstą, Ailison pomyślała o Tristanie. Oto w tej chwili wysłana
po Shannon limuzyna dojeżdża z nią do lotniska, gdzie już czeka Tristan i skąd
mają oboje przenieść się helikopterem do gospody w lasach okalających St. Paul
od północy. Tam, w intymnej atmosferze...
Allison potrząsnęła głow pragnąc zatrzeć plastyczny obraz bombowej.
blondynki uwodzonej z wdziękiem przez pana Podrywalskiego. Ona — jasne
złoto, on — heban i węgiel.
Nie było sensu zaprzeczać, Tristan podobał się jej i z wielką chęcią zamieniłaby
się z Shannon rolami.
Ale była tutaj, w pustej sali wypełnionej klatkami, i tak chyba musiało być.
Klatki były puste z wyjątkiem jednej. Błyszczały w niej brązowe ślepka małego
pieska. Jego rasy nie sposób było ustalić. Prawdopodobnie był to kundel, ale
mordka zwierzęcia i jego spojrzenie posiadały tyle szlachetności, jakby jego
przodkowie wylegiwali się pod królewskimi stołami.
Rozdarła kopertę i wyjęła z niej okolicznościową kartkę. Na dole widniał napis:
„,Zostaniesz moją Walentynką? Tristan.”
— Nikt cię nie chciał, piesku — zwróciła się do niego Allison — a ja, choć
pragnę tego całą duszą, nie mogę cię wziąć ze sobą.
Pies cicho zaskomlał, jakby w pełni pojmując swoją i jej sytuację, Allison zaś
mimochodem zauważyła, że sierść zwierzęcia, jednorocznej suczki, jest takiej
samej barwy jak jej włosy — barwy Wielkiego Kanionu.
Pogłaskała przez pręty bezpańskiego kundia, pieszczotliwie wytargała go za
uszy i ze ściśniętym sercem wróciła do swojego biurka, przy którym zbierała
datki od odwiedzających schronisko ludzi.
Usiadła i od razu zauważyła kopertę z jej nazwiskiem. Pewnie w tej formie
personel schroniska dziękuje jej za okazaną pomoc.
Poczuła miłe ciepło w okolicy serca i odruchowo rozejrzała się po sali. W
pobliżu drzwi, oparty o stół, stał Tristan i mierzył ją niezgłębionym, choć
pozornie tylko ubawionym spojrzeniem.
Ubrany był w ciemne dżinsy, czerwony sweter i zieloną zamszową marynarkę.
Szyję okalał mu rozpięty kołnierzyk białej koszuli.
— Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha.
— Co tu robisz? Przecież miałeś być na lotnisku?
— Shannon odwołała spotkanie w ostatniej chwili — rzekł spokojnym głosem,
który kontrastował z jej wzburzeniem.
— Och, nie! Przepadło tyle pieniędzy!
Wzruszył ramionami.
— Pieniądze są najmniej ważne.
Była szansa odzyskania choć części.
— Szkoda, że nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej.
— Dzwoniłem do biura i Jazz przysłała mnie tutaj. —
Wyciągnął na całą długość prawą rękę, która dotąd była schowana plecami.
Trzymał w niej różowy goździk. — To dla ciebie.
— Z jakiej okazji?
— Przecież mamy dziś Walentynki. Czy już zapomniałaś, co różowe goździki
znaczyły w szkole?
Czyż mogła zapomnieć? Czerwone, białe i różowe goździki królowały
czternastego lutego. Innych kwiatów prawie nie widywało się na korytarzach i w
klasach szkoły. Czerwone oznaczały miłość, białe — przyjaźń, różowe zaś
zdawały się mówić: „Pragnę poznać cię bliżej”. W klasie maturalnej Allison
otrzymała trzy goździki:
czerwony od swojego chłopaka, biały od przyjaciółki Gretchen i różowy od
Tristana.
— Dziękuję.
— Mam nadzieję, że nie wrzucisz go do kosza.
Raz przynajmniej udało się jej nie zaczerwienić.
— Nie. Tym razem nie dostałam czerwonego.
Rozległo się psie skomlenie. Spojrzeli w kierunku klatki, po czym, jakby
posłuszni wewnętrznemu nakazoV wi, zgodnie podeszli do niej.
— Jego sierść jest tego samego koloru co twoje włosy
— zauważył Tristan, podczas gdy Allison obsypywała psa pieszczotami.
— Jej sierść — sprostowała. — Kupiono dziś tyle psów, a jej urody jakoś nikt
nie zdołał docenić.
Tristana ujęła czułość, jaką okazywała zwierzęciu.
— Czy chcesz wziąć ją do siebie?
— Nie mogę. Właściciel domu, w którym mieszkam, zabrania lokatorom
trzymania psów. — Uniosła wzrok na Tristana. — Nie przypuszczam, żebyś
szukał towarzyszki?
— Owszem, szukam, ale interesują mnie bardziej te dwunożne — odparł z
błyskiem w oczach.
— Pies sprawia mniej kłopotu. Spójrz. Już cię polubiła.
I faktycznie, mimo że Tristan nie kiwnął dotąd palcem, by zostać pokochanym,
suczka patrzyła na niego z oddaniem i miłością.
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Nie patrz tak na mnie — zwrócił się do pieska. — Nie byłbym dobrym
panem. Mam trudny charakter.
— Jeden z tutejszych pracowników powiedział mi, że pozostawiono ją na
schodach szpitala dla zwierząt. Będzie posłuszna i wierna każdemu, kto się nią
zaopiekuje.
— Za wyjątkiem weekendów, bywam w domu praktycznie tylko wieczorami —
rzekł tonem usprawiedliwienia, po czym pogładził psa, co w tej sytuacji było
prawdziwym błędem.
Została przebadana przez weterynarza. Nie doszukał się żadnych chorób.
Tristan nie odpowiedział. Pozwalał, by piesek lizał mu dłoń.
Tymczasem Allison nie ustawała w zachwalaniu bezpańskiego kundia.
— Jest mała i żywienie jej nie zrujnuje twojego budżetu. Poza tym z pewnością
nie będziesz musiał się martwić, że pogryzie ci buty.
Tristan wciąż milczał.
— Spójrz, jakie ma rozumne oczy. Jeżeli nocą z twojej kuchenki zacznie
ulatniać się gaz, ona cię na pewno obudzi.
Na twarzy Tristana odbiła się wewnętrzna walka.
Allison sięgnęła po ostateczny argument.
— Zostanie uśpiona, jeśli nie znajdzie właściciela powiedziała drżącym głosem.
Ich oczy spotkały się. Tristan poczuł się zwyciężony. Był sam przeciwko dwóm
istotom płci żeńskiej.
— Jak się wabi?
— Arizona. Dziwię się, że nikt się nią nie zainteresował. Bądź co bądź, są
Walentynki i jej sierść ma odcień czerwieni, czyli miłości.
Tristan pomyślał to samo, tyle że o Allison. I gotów był wszystko zrobić,
włącznie z kupieniem psa, byleby tylko na ten wieczór została jego Walentynką.
— Obawiam się, że nie bardzo wiem, jak zaopiekować się czymś takim —
powiedział, patrząc na wilgotny nosek Arizony.
— Dostaniesz tutaj wszelkie niezbędne infonnace.
Tristan od ukończenia studiów zawsze mieszkał sam i cenił sobie swobodę. Z
drugiej jednak strony nie chciał rozczarować Allison.
— Być może nadszedł czas, żeby w moim życiu po- jawiła się wreszcie jakaś
kobieta. — Z namysłem potarł ręką kark. — Jeżeli, jak mówisz, dostanę tu
czarno na bialym, jak zostać tatusiem tego rodzaju stworzonka, to chyba ją
wezmę.
— Naprawdę?! — zawołała z rozpromienioną twarzą.
— Lecz pod warunkiem, że pojedziesz z nami i pomożesz nam się urządzić.
Allison nie była z tych, co się cofają, gdy zwycięstwo jest o krok. Chwyciła za
pióro i zaczęła wypełniać konieczne formularze. Po kilku minutach wstała i
oświadczyła głosem pracowniczki urzędu stanu cywilnego:
— Pan, panie Talbot, staje się z tą chwilą prawnym właścicielem obecnej tu —
wskazała patetycznym gestem w stronę klatki — Arizony. A teraz proszę przejść
z tym dokumentem do kasy i uiścić należną opłatę.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Allison pojechała do domu Tristana wyłącznie z powodu psa. Gdy jednak się
tam znalazła, uświadomiła sobie, że jest tu właściwie dlatego, iż nie doszła do
skutku jego zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach randka.
Tak czy owak, ona, Allison, po raz kolejny z rzędu nie będzie miała swoich
Walentynek. Wieczór ten, chociaż nietypowy, nie zapowiadał się romantycznie.
Już zresztą pierwsze słowa Tristana, gdy wysiadł z samochodu, ona zaś podeszła
do niego od strony zaparkowanego trochę dalej jeepa, świadczyły o tym
dobitnie:
— Mówiłaś, że jest przyuczona do załatwiania się na dworze.
— Owszem.
— No bo właśnie obsikała mi przednie siedzenie.
Allison zajrzała do wnętrza luksusowego samochodu.
— Dlaczego wyjąłeś ją z klatki?
— Piszczała.
Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że Arizona jest
przestraszona.
— Krzyczałeś na nią? — Allison rzuciła na Tristana podejrzliwe spojrzenie.
— Nie. Powiedziałem jej tylko, że pochlebia mi, że
czuje się w moim samochodzie tak swobodnie — odparł z nie skrywanym
sarkazmem.
Allison wzięła suczkę na ręce, doczepiła do jej obroży smycz i postawiła na
śniegu.
Arizona natychmiast zaczęła się trząść jak liść osiki.
— Co z nią? — spytał zaniepokojony Tristan. — Powiedziałaś, że jest zdrowa.
— I powiedziałam prawdę. Tylko że ona nie ma futra, które chroniłoby ją przed
siarczystym mrozem. Lepiej szybko chodźmy do domu.
Tristan wskazał ręką w kierunku parterowego budynku ze spadzistym dachem i
po chwili stali już w oświetlonym rzęsiście holu.
Arizona z miejsca zabrała się do obwąchiwania obcego otoczenia. Tristan śledził
jej wyprawę w głąb mieszkania z dużym zainteresowaniem.
— Czy już miałeś kiedyś psa? — zapytała Allison.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Moja matka nie tolerowała w domu żadnych zwierząt. Nawet rybek.
— A kiedy wyprowadziłeś się od rodziców?
— Wtedy zacząłem życie koczownika i ani mi w głowie było obarczać się
jakimś zwierzęciem.
— Więc naprawdę nie wiesz, jak się opiekować psem?
— Nie, ale przeczucie mi mówi, że szybko się nauczę.
I faktycznie. Po godzinie Tristan recytował jak z nut wyuczoną lekcję, zaś
Arizona poczuła się równie swobodnie, jak gdyby tutaj jej matka wydała ją na
świat.
— Być może powinniśmy wyjść z nią na spacer — zasugerowała Allison, gdy
Arizona nagle uznała, że salon, jadalnia i kuchnia mogą być wspaniałym torem
wyścigowym. — Rozpiera ją energia.
— Powiedziałbym raczej, że jest podekscytowana moim towarzystwem. Tak
działam na kobiety. Wstępuje w nie demon.
Allison zachichotała.
— W ciebie też wstąpiłby demon, gdybyś był zamknięty w klatce przez kilka
dni. Podobno kiedy się opuszcza więzienie, ma się przede wszystkim ochotę na
bieganie.
Tristan kiwnął ze zrozumieniem głowa po czym dołożył drew do ognia.
— A co byś powiedziała na wspólną kolację? — zapytał, wstając z klęczek. —
Bądź co bądź, masz u mnie dług wdzięczności za wykład o psach.
Tak, to był kolejny dowód, że mimo trzaskającego w kominku ognia i miękkich
foteli, jego i ją łączyły wyłącznie zobowiązania.
— Tego pierwszego dnia raczej nie powinieneś zostawiać Arizony samej.
— No to zostańmy w domu i zróbmy sobie coś do zjedzenia.
— Gotów jesteś stanąć przy kuchni?
— A cóż w tym osobliwego? — Zbliżył się do niej i naturalnym gestem ujął ją
za ręce.
— Zapomniałeś, jaki dziś mamy dzień? — Czuła ciepło jego dłoni, które
rozchodziło się falami po jej ciele.
Śmiejące się oczy Tristana rzucały na nią czar.
— Dzień Zakochanych. Tym bardziej żadne z nas nie powinno jeść w
samotności.
Uwolniła swoje dłonie w nadziei, że odzyska jasność myślenia.
Gdy wciąż milczała, zapytał:
— Więc jak? Zjesz ze mną kolację czy też mam rywala, który obiecał ci wieczór
pełen romantycznych wrażeń?
Głęboko westchnęła.
— Daj spokój. Od dawna nie wierzę w romantyczne zawroty głowy.
— Wstydź się, Allison. Każda kobieta powinna mieć w swoim życiu choć
chwilę szczęścia. — Delikatnie pogładził ją po policzku, po czym wziął za
ramiona i posadził na fotelu. — Grzej się tu przed kominkiem, a ja tymczasem
ruszam do boju.
— Ale przecież twoje Walentynki miały być niezapomnianą chwilą w życiu —
powiedziała z żalem.
— Nie martw się, jeszcze będą — odparł, po czym zniknął w kuchni.
Allison została sama, lecz na krótko. Zaraz bowiem, jak gdyby wyczuwając jej
samotność, dołączyła do niej Arizona. Położyła łeb na jej udzie i zamknęła oczy.
Allison rozejrzała się po salonie. Nie było tu żadnych ekstrawagancji. Przede
wszystkim uderzał widok masy książek. Stały na półkach, gzymsach, meblach.
Jedną z półek zajmowały powieści detektywistyczne, Allison uśmiechnęła się.
Ona je także lubiła.
Wszedł Tristan, niosąc tacę z dwiema wysokimi szklankami i dzbankiem
napełnionym jakimś rubinowym płynem. Rozlał go, po czym wzniósł toast za
pomyślność
i szczęście.
Allison nie zdążyła odpowiedzieć. Nie zdążyła nawet skosztować rubinowego
napoju, bo nagle znalazła się w jego ramionach i poczuła, że ją całuje.
— Chyba tym razem nikt nie podbije mi za to oka?
Roześmiała się.
— Nikogo takiego nie widziałam. — Upiła łyk. — Co to za cudo?
— Poncz egzotyczny. — Gwałtownie pomachał ręką. — „1”1ko nie pytaj o
przepis.
Wziął tacę i znów zniknął w kuchni. Przez następne pięć minut pojawiał się i
znikał kilka razy, aż stół został zastawiony. AJlison zachodziła w głowę, jakim
cudem wyczarował tak szybko wszystkie te wspaniałości. Były sałatki, owoce,
bulion z grzankami, trzy rodzaje pieczywa, smażona ryba..
Nim zasiedli do stołu, włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i pokój
wypełniła hawajska muzyka.
Allison smakowało wszystko i czuła się wspaniale. Kojąca, falująca, a zarazem
przesycona erotyzmem muzyka. Soczyste, wonne ananasy i chrupkie tortiile.
Ciepło bijące od kominka. Ciche, półsenne skomlenie Arizony. I ten mężczyzna
siedzący naprzeciwko, niby podobny do innych mężczyzn, a przecież jakże od
nich inny.
Sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Tristan już wtedy podkreślał swoją
odmienność. Nie obawiał się być sobą, nie upodabniał się do innych, nie
wkładał barw ochronnych. Wiedziała już, że tego wieczoiu nigdy nie zapomni.
Po deserze Tristan spytał:
— Zatańczymy czy zagramy w grę komputerową? Dla Allison, która we
własnym przekonaniu miała dwie lewe nogi, wybór był oczywisty.
Położyli się więc na dywanie i zapatrzeni w ekran jęli oblegać zamki, mierzyć
się ze sobą na turniejach, roznosić w puch bandy zbójców, brać udział w
wyprawach krzyżowych, walczyć ze smokami.
Gdy rycerz Allison zdobył królewski skarb przed rycerzem Tristana, zawołała:
— Udało się! Wygrałam!
— Znasz tę grę, prawda?
— Nie, przysięgam — odparła, wachlując dłonią rozpalone policzki. —
Używam komputera tylko do pracy. Ale to się zmieni. Teraz wiem, jaką frajdę
może sprawić taka gra. Co za fajna zabawa!
— To ty jesteś fajna — powiedział cicho.
— Uff, ależ tu gorąco! — Spojrzała na zegarek. — Rany! Ależ późno! Muszę
uciekać.
— Może odwiozę cię? Masz w sobie dużo ponczu.
— A ty co? Nie byłeś wcale gorszy.
Położył dłoń na piersi w geście przyznania się do winy.
— Woec tego zostań na noc.
— Jednak chyba pójdę. — Usiłowała podnieść się z dywanu, lecz coś jej w tym
przeszkadzało. — Co było w tym ponczu?
— Powiedziałem ci, żebyś nie pytała o przepis.
— Przepis truciciela. Rozumiem. To dlatego nie mogę się ruszyć. — Spojrzała
na niego z wyrzutem.
— Przykro mi.
W jej oczach pojawiła się nieufność.
- Wątpię.
— Nie mógłbym cię okłamać, AJlison.
Chciała mu wierzyć, lecz równocześnie zalęgło się w niej podejrzenie, że sobie
to wszystko ukartował. Upił ją, by została i spędziła z nim noc.
— Możesz zająć mój pokój. Ja prześpię się tutaj. Ta kanapa jest rozkładana.
— Nie podoba mi się ten pomysł. — Nie ufała nie tyle jemu, co sobie. —
Zresztą nie mam rzeczy na zmianę
— dodała.
— Mogę pożyczyć ci moją koszulę do spania. Nie mam szczotki do zębów.
— Mam zapasową. — W jego oczach i uśmiechu pojawiła się czułość. — Na
dworze jest okropnie. Zostań. Sprawisz tym przyjemność również Arizonie.
Odruchowo spojrzała w kierunku psa. Spał sobie smacznie, złożywszy łeb na
wyciągniętych łapach.
— Muszę być w pracy o dziewiątej.
— Wstaję codziennie o wpół do siódmej. Obudzę cię.
— Mogłabym wezwać taksówkę, a po samochód przyjechać jutro. — Jej
protesty były coraz mniej przekonujące.
Nie chciała wychodzić i Tristan dobrze o tym wiedział.
Wziął ją za rękę i zaprowadził do swojej sypialni. Pokój utrzymany był w
dwóch kolorach: złocie i czerni. Wszystko tu wydawało się duże — łóżko, szafa,
lustro.
Wyjął z szafy bawełnianą koszulkę.
— To do spania. — Wskazał drzwi obite złocistą materi — A łazienka jest tam.
A potem znów ją pocałował, tym razem delikatnie i czule.
Allison doznała czegoś w rodzaju zawodu, że pocałunek tak szybko się
skończył.
— Tristan? — powiedziała, widząc, że chce opuścić sypialnię.
- Tak?
— Jesteś naprawdę romantyczny.
W jej miękkim głosie zabrzmiało przyzwolenie. Musiał zmobilizować całą
swoją wolę, by pozostać w miejscu, gdzie stał. Uczciwość nakazywała mu nie
korzystać z okazji. Poza tym uświadomił sobie, że przyrządził poncz dużo
mocniejszy, niż zamierzał.
Dzisiejsza noc nie skończy się więc spełnieniem, lecz drzwi zostały otwarte.
Zrozumiał, że Allison nie tylko czarowała go i nęciła. Chyba zakochał się w
niej. Tak, na pewno zakochał się w niej, a miłość potrafi być cierpliwa.
— Dobranoc, Wielki Kanionie — rzekł i wyszedł na korytarz.
A]lison zbudziło nieprzyjemne tarcie metalu o beton. Wyskoczyła z łóżka i
uchyliła żaluzję. Ujrzała Tristana odgarniającego łopatą śnieg. Sypało tej nocy i
na ziemi leżała półmetrowa warstwa oślepiającego puchu. Jej Samochód,
podobnie jak inne, miał na dachu grubą, baranią czapę. W pobliżu Tristana
wesoło hasała Arizona, to zapadając się w zaspach, to wyłaniając się z nich
niczym z morskiej piany.
Uwagę Allison przykuła woń świeżo parzonej kawy.
Znalazła w kuchni nie tylko kawę w dzbanku, lecz także złociste, słodkie
bułeczki z malinami.
Pokusa była zbyt wielka. Kończyła właśnie drugą bułeczkę, kiedy wszedł
Tristan, wpuszczając do środka mroźny powiew zimy.
— Jak ci się spało? — zapytał na dzień dobry.
— Dobrze — odparła, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że ma na
sobie tylko kusą koszulkę.
— Widzę, że znalazłaś śniadanie.
Odłożyła kawałek bułki na talerzyk.
— Robisz wspaniałą kawę.
— Mam dziś rano spotkanie, inaczej zaprosiłbym cię na śniadanie z
prawdziwego zdarzenia. — Zdjął kurtkę, nie odrywając oczu od Allison.
— To mi zupełnie wystarczy. Rano zazwyczaj jem nawet mniej. Gdzie jest
Arizona?
Tristan zaniepokoił się, poszedł ku drzwiom i gwizdnął. Pies wpadł do środka i
energicznie otrząsnął się ze śniegu.
— Tak jej się tam podobało, że nie chciała wracać — powiedział z uśmiechem.
— Jest przemoczona do suchej nitki! — zawołała Allison. — Lepiej czymś ją
wytrzyj.
Zniknął, po czym wrócił z żółtym, puchatym ręcznikiem i zaczął wycierać
suczkę. Kiedy wziął ją na ręce, okazało się, że na jej brzuchu wiszą sopelki lodu.
— Chyba potrzebujemy suszarki do włosów — powiedziała Allison. — Inaczej
gotowa nam zamarznąć.
Poszli do łazienki przy sypialni Tristana, a po skończonym zabiegu Arizona
znowu zaczęła biegać po całym mieszkaniu.
— Kup jej sweter — poradziła Allison, wyciągając wtyczkę suszarki z kontaktu.
Nagle poczuła, że w łazience zrobiło się ciasno. W lustrze napotkała wzrok
Tristana.
— Jesteś cała mokra — powiedział nieswoim głosem.
— Ty też — odparła, spoglądając na jego mokrą koszulę i krawat. — Nie
możesz tak iść do pracy.
-Ani ty.
Spojrzała na siebie i poczuła się naga. -
Tymczasem Tristan spoglądał na nią jak za dawnych czasów — z podziwem i
uwielbieniem, jak gdyby była najpiękniejszą dziewczyną w szkole, jak gdyby
pragnął ją tulić i pieścić, jakby przysięgał jej miłość po wieczne czasy.
— Chyba się przebiorę.
Odwróciła się i weszła do sypialni Tristana, która przez jedną noc należała do
niej. On wszedł tam za nią.
— Zabiorę swoje rzeczy, to będziesz się mógł tu przebrać — powiedziała i
pospiesznie zgarnęła swoją garderobę, po czym ruszyła ku drzwiom.
- Zapomniałaś o czymś.
Zatrzymała się i powoli odwróciła. Ujrzała w jego ręku swój czarny, koronkowy
stanik.
Nie chciał jej denerwować, lecz czuł, że czerń tych koronek, błękit jej oczu i
czysta miedź tych wspaniałych włosów kruszą jego wolę. Odkąd pojawiła się
znów wje- go życiu, myślał wyłącznie o niej. Zadurzenie z czasów szkolnych
okazało się wyjątkowo trwałe.
Ona zaś tęskniła za mężczyzną, który troszczyłby się o ni i niepokoił, gdyby
długo nie wracała do domu, który wybudowałby dla niej dom otoczony
parkanem z niziutkich sztachet, pomalowanych na biało, który dzieliłby jej
zainteresowania i pasje. Za kimś takim jak Tristan.
Kiedy powoli zawróciła w jego stronę, by wziąć stanik, Tristan powiedział:
— Allison? Chyba tak naprawdę nie chcesz się przebierać? Powiedz.
— Spóźnimy się do pracy — zaprotestowała, lecz w jej głosie zabrzmiało
przyzwolenie.
— Nieważne — szepnął i przytulił ją do siebie.
— Przecież masz spotkanie. — Broniła się coraz słabiej.
- Nieważne - powtórzył i pocałował ją.
Pachniała malinami i kawą. On pachniał jodłą rosnącą przed domem i mrozem.
Rzuciła ubranie na podłogę. Przywarła do Tristana i zarzuciła mu ręce na szyję,
całując go jak w transie.
— Czekałem na to osiemnaście lat — wyszeptał.
— I warto było?
Pozwoliła wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Czekała, aż Tristan się rozbierze.
A kiedy położył się przy niej, przypomniała sobie o swojej koszuli. Uklękła, by
ją zdjąć, lecz zatrzymał jej dłonie. Wolał to zrobić sam.
A kiedy dokonał dzieła, musiał stwierdzić, że trzydzieści sześć lat to dla kobiety
wcale nie jest za dużo. Ciało Allison było nadal jędrne, młode i świeże, a
równocześnie dojrzałe i przez to podwójnie pociągające.
Kochali się z wielką czułością i prostotą, jak ludzie, którzy doświadczyli już w
życiu seksualnych rozkoszy, i to niekoniecznie ze szczęśliwie dobranymi
partnerami,
i teraz mają nadzieję, że wreszcie wyjdą z ciemnego lasu na jasną polanę.
A potem leżeli obok siebie i w bezruchu raz jeszcze przeżywali to, co przed
chwilą między nimi zaszło.
Allison pierwsza przerwała ciszę.
— Coś się stało — wyszeptała. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak...
Jak mogła mu wyznać, że czuła się kochana, skoro on nie wspomniał dotąd ani
jednym słowem o miłości?
Przytulił ją i pogładził po włosach.
— Gdybym wiedział to, co wiem teraz, nie czekałbym osiemnastu lat.
Musnęła jego usta wciąż nabrzmiałymi wargami.
— Nie sądzę, żebym była na to gotowa przed osiemnastu laty. — Westchnęła.
— Nie jestem nawet pewna, czy i dziś nie jest za wcześnie. Albo za późno.
Dźwignął się na łokciu i spojrzał jej w oczy.
— Nie musimy się spieszyć. Mamy czas.
Zadzwonił telefon.
Tristan zamknął oczy i opadł na poduszkę.
— A już myślałem, że świat o nas zapomniał. Lecz on dobija się, żebyśmy
czasami nie zostali tu przez cały dzień.
Poczuła lekki chłód i naciągnęła na siebie kołdrę.
— Nie odbierzesz?
Jęknął i niechętnie sięgnął po słuchawkę. Nim jednak zdążył ją podnieść,
włączyła się sekretarka.
— Tristan, tu Ginger. Dzwonię na prośbę Ralpha. Przypomina ci o tym
spotkaniu z przedstawicielami firmy Hobson. Budynek gubernatora, pokój
numer 306. Jeżeli nie wybyłeś jeszcze z domu, zadzwoń. Zaszły pewne zmiany
w porządku dziennym, lecz o nich już na miejscu.
Tristan wycisnął na czole Allison mocny pocałunek.
— Patrz, co narobiłaś. Gdyby nie Ralph, facet, który zawsze trzyma rękę na
pulsie, zapomniałbym o tym spotkaniu.
— Przykro mi, że mogłeś przeze mnie narazić się na nieprzyjemności.
Obrysował palcem kontury jej twarzy.
— Och, Wielki Kanionie. Twoje czerwonawe brązy zdolne są człowiekowi
wynagrodzić wszystko.
Wstał i szybko się ubrał. Od tej pory zdawał się już być pochłonięty czekającym
go spotkaniem i Allison zaczęła mieć wątpliwości, czy czasami nie popełniła
błędu, pozwalając, by w przeciągu tak krótkiego czasu ten mężczyzna stał się
dla niej tak ważny.
Odprowadził ją do samochodu, wydawało się, tylko przez grzeczność. Gdy już
zapięła pas, pochylił się ku niej i powiedział:
— Przepraszam za to odrzutowe rozstanie. Niech diabli porwą firmę Hobson i
jej przedstawicieli. Zobaczymy się wieczorem?
— Jeżeli masz ochotę.
— Mam, Allison — odparł tak ciepłym głosem, że w jednej chwili zniknęły
wszystkie jej wątpliwości i obawy.
— Spóźniłaś się. Odebrałam z tuzin telefonów do ciebie, w tym trzy od Tristana
Talbota — powiedziała Jazz do przyjaciółki, gdy ta zjawiła się w biurze.
Allison poczuła, że się czerwieni, i tym mocniej się zaczerwieniła. Umknęła
spojrzeniem w bok.
— Gdzie cię wczoraj poniosło? — dopytywała się Jazz, jak zawsze ciekawska.
— Ostatni raz dzwoniłam tuż przed północą, a ciebie wciąż nie było w domu.
— Stary przyjaciel zaprosił mnie na kolację — odparła Allison, zmieniając botki
na wygodne pantofle. — O ile pamiętam, wczorajszy wieczór miałaś spędzić z
Tobym.
Jazz prychnęła.
— Tak było w planach, ale okazało się, że mam najmniej romantycznego
narzeczonego w stanie Minnesota. Wiesz, gdzie ten facet mnie zaciągnął? Do
kręgielni! Gdzie zresztą mnie zostawił dla tych swoich słupków i kul.
Mogłabym go ukatrupić!
— Myślałam, że do kręgielni chodzi tylko w poniedziałki.
Tak, ale oni weszli w fazę decydujących rozgrywek i jeden z chłopaków
poprosił Toby”ego, żeby go zastąpił. Czy możesz uwierzyć? Ciskał tymi głupimi
kulami w te beznadziejne słupki tylko dlatego, żeby jego kuinpel spędził po
ludzku Walentynki ze swoją dziewczyną!
— Ale chyba po tej wizycie w kręgielni zostało wam jeszcze mnóstwo czasu na
milsze doznania?
Jazz wsparła się pod boki.
— Nie mam zamiaru być spychana do roli deseru po zasadniczym posiłku.
Najpierw kule, piłka, oglądanie koszykówki, a dopiero potem wierna i potulna
Jazz. Powinnam była posłuchać się ciebie. Jeżeli mężczyzna w naszym wieku
jest wciąż kawalerem, to chyba coś jest nie tak z jego dojrzałością. Toby to
wyrośnięty ponad miarę chłopak. Poza sportem nie widzi świata.
Allison chciała powiedzieć coś o Tristanie, ale Jazz nie dała jej dojść do słowa.
Rozgadała się na dobre. Była autentycznie wzburzona i rozgoryczona.
— Właściwie powinnam zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Bo czy mam
zawsze być tą drugą? Po tych jego sportowych romansach? Nie wiem nawet,
dlaczego mi się oświadczył. Nie jestem mu wcale potrzebna. Może spać sobie z
owalną bądź okrągłą piłką. Dołączam do ciebie, Alli. Będziemy razem spędzać
sobotnie wieczory
i będzie nam przyjemniej niz z tymi wrednymi, opętanymi facetami.
Allison zrobiło się nieprzyjemnie. Znalazła się wobec Jazz w dość niezręcznej
sytuacji.
Dlatego kiedy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę jak po pomocną dłoń.
Nadarzała się okazja zajęcia się pracą.
Myliła się. Rozpoznała głos Tristana.
-. Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że tak wspaniałych chwil, jak te wczorajsze i
dzisiejsze, jeszcze nie przeżyłem.
— Cieszę się, że dobrze się bawiłeś.
— „Bawić się” to nie jest odpowiednie słowo, Allison. Użyłbym stu innych,
tylko nie tego.
— To miłe z twojej strony — powiedziała, świadoma, że Jazz słyszy wszystko,
włączme z najsubtelniejszymi odcieniami intonacji.
— Czy nie zapomniałaś o naszym spotkaniu?
Oczywiście, że nie. Na którą się umawiamy?
— Przyjedź zaraz po pracy. m razem wybierzemy się do restauracji z
prawdziwego zdarzenia.
— W takim razie będę o wpół do siódmej.
Wspaniale. Do zobaczenia, Wielki Kanionie.
— Kto to był? — zapytała Jazz, gdy Allison odłożyła słuchawkę. —
Kimkolwiek zresztą był ten ktoś, wyczarował wspaniałe rumieńce na twoich
policzkach.
Allison brzydziła się kłamstwem. Zresztą przed Jazz i tak nic nie mogło się
ukryć.
— Rozmawiałam z Tristanem.
— I jak? Udało mu się z tą fikającą Shannon?
— Sęk w tym, że wcale się z nią nie spotkał. Wycofała się prawie że w ostatniej
chwili — odparła AJlison, udając, że szuka czegoś w szufladzie biurka.
— Poczekaj! Czy czasami ten stary przyjaciel, z którym byłaś wczoraj na
kolacji, to nie Talbot? — Jazz nie kryła podniecenia, jak gdyby była
detektywem, który wpadł na trop mordercy.
— Ściślej mówiąc, zjedliśmy kolację u niego w domu. Zjawił się w schronisku
dla zwierząt tuż przed zamknięciem, ale zdążył jeszcze kupić psa. Poprosił
mnie, żebym wprowadziła go w arkana opiekowania się czworonożnym
przyjacielem.
— Ach, tak. Teraz zaczynam coś rozumieć.
— Powiedziałam ci prawdę.
— Zaczynam rozumieć, skąd ten twój rozmarzony wyraz twarzy. Jesteś dziś
całkiem odmieniona.
Allison podeszła do kopiarki i zrobiła duplikat dokumentu, który akurat leżał na
jej biurku, lecz który miał być wyrzucony do kosza. Zajmując się czymkolwiek,
chciała ukryć zmieszanie.
— A zatem Tristan był wczoraj twoim zziębniętym rycerzem. Mam nadzieję, że
go rozgrzałaś?
— Na miłość boską, Jazz! Rozgrzewał nas ogień płonący na kominku.
Bawiliśmy się z psem, graliśmy w grę komputerow coś tam zjedliśmy. To
wszystko.
— Wiem, że przyrzekłaś sobie już nigdy więcej nie zakochać się w żadnym
przystojniaku, ale chyba uczyniłaś wyjątek?
— Nie zakochałam się — zaprzeczyła Allison, lecz bez przekonania. — Po
prostu mamy ze sobą wiele wspólnego.
— Jasne, miłe szkolne wspomnienia.
— Zostawmy ten temat, Jazz, i zajmijmy się wreszcie pracą.
Jazz, posłuszna prośbie przyjaciółki, nie wymieniła już tego dnia imienia
Tristana. Nie musiała tego robić. Allison wciąż o nim myślała i bodaj ze sto razy
dochodziła do wniosku, że pan Podrywalski chyba ją poderwał.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kiedy Ailison przekroczyła próg domu Tristana, ciepło i serdecznie powitała ją
Arizona, skacząc z radości i liżąc jej nogi i dłonie.
— Cieszę się, że widzę ją wciąż przy życiu — powiedziała A]lison, prostując się
i spoglądając na Tristana z ironicznym uśmieszkiem.
— Na razie oboje jakoś się trzymamy. — Odebrał od niej płaszcz i powiesił go
w szafie. — Cieszę się, że przyszłaś.
— Ja też.
— Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu rzeczach, ale może najpierw coś
zjemy.
— Naprawdę jesteś głodny?
— Yhm — zamruczał i pociągnął ją za sobą do sypialni.
Kiedy skończyli i leżąc bez ruchu uspokoili trochę swoje serca, Tristan
westchnął:
— Przeleżałbym tu z tobą całą zimę, aż do wiosny.
— Ja też. — Jej głos przypominał mruczenie kotki.
— Niestety, Arizona najwyraźniej żali się na coś, zapewne na samotność.
Słyszysz?
Tristan zrobił minę skazańca prowadzonego na szafot.
— Poczekajmy chwilę, może przestanie. Skomlenie jednak nie ustawało i trzeba
było jakoś temu zaradzić.
- Nie mogę pozwoli4 żeby w moim domu ktoś cierpiał
- przemówił Tristan głosem pełnym teatralnego patosu.
— Ja zostaję, więc wrócisz do ciepłego łóżka — powiedziała, ocierając się o
niego bezwstydnie.
Mimo tej pokusy wstał i włożył spodnie.
— Może jednak powinnaś się ubrać. Chciałem cię zabrać na kolację.
— Raczej pozwól mi przyrządzić coś w twojej kuchni.
— Obawiam się, że mam pustą lodówkę.
— Zobaczę. Jeśli uznam, że istotnie nic się nie da zrobić, wtedy wyjdziemy.
Pochylił się i pocałował ją.
— Szlafrok znajdziesz w szafie. Zaraz wracam.
Gdy zamknął za sobą drzwi, Allison wstała z łóżka i otworzyła szafę. W jej
wnętrzu pachniało lawendą, pizmem i miętą. Tak samo pachniał jedwabny
bordowy szla-
frok, którym się okryła.
Zadzwonił telefon. Przez chwilę wahała się, czy go odebrać. I jak wówczas
Tristana, tak i ją teraz wybawiła z kłopotu podjęcia decyzji automatyczna
sekretarka.
— Cześć, Tris, tu Alec — usłyszała z głośnika telefonu.
— Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy dopisało ci szczęście z Walentynką. Daj
znać, czy masz prawo do noszenia swojego przezwiska.
Allison poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.
Boże, więc to wszystko było udawaniem i grą! To dlatego, Tristan nie
wykazywał większego zainteresowania wyborem kandydatki. W tym zakładzie
nie liczyła się osoba
lecz efekt. A kiedy Sharinon w ostatniej chwili wycofała się, trzeba było jak
najszybciej znaleźć dublerkę. I wybór padł na nią!
Rozczarowanie, ból i upokorzenie zalały AHison gwałtowną falą. Miała ochotę
rzucić się na łóżko i wybuchnąć płaczem. Nagle jednak ogarnęła ją złość.
Zrzuciła szlafrok i ubrała się w rekordowym tempie, mało zważając, czy
wszystkie guziki trafiły do odpowiednich dziurek lub czy wszystkie części
garderoby włożone zostały na prawą stronę. Przede wszystkim chciała jak
najszybciej stąd uciec.
Wybiegła z sypialni, jakby wybuchł w niej pożar, i po chwili była już na dworze.
Dopiero teraz Tristan ją zauważył. Stał przy garażu i czekał na Arizonę.
— Allison! Co ty wyprawiasz? Co się stało?
— Jadę do domu, a ty możesz pochwalić się przed kumplami swoim wyczynem.
Jeśli masz drański charakter, to może nawet wymienisz moje nazwisko. —
Miała trudności z trafieniem kluczykiem do stacyjki.
— Zaczekaj. O czym ty w ógóle mówisz?
— Dobrze wiesz, o czym mówię, a dla pewności przesłuchaj automatyczną
sekretarkę.
Zamknęła mu drzwi przed nosem i nie zważając na jego dalsze gesty i słowa,
ruszyła z piskiem opon.
Tristan dzwonił do agencji kilkanaście razy i Jazz niezmiennie informowała go,
że Allison jest chwilowo nieosiągalna, lecz że na pewno zadzwoni.
Nie doczekał się jednak telefonu. Wiedział zresztą,że naiwnością byłoby liczyć
na to. Uczynił więc jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji: pojechał do jej biura.
Na szczęście zastał ją. Siedziała za biurkiem i wyglądała równie pięknie, jak
podczas jego pierwszej wizyty.I podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy
spotkali po osiemnastu latach, spoglądała na niego jak obcego człowieka.
— Chciałbym z tobą porozmawiać — rzekł, zerkając na Jazz, która zajęta była
pisaniem.
— Za chwilę mam klienta — odparła głosem zimnym jak głaz.
— Więc wpisz mnie na listę wizyt.
— Nie mam już wolnych miejsc.
— To może pójdziesz ze mną na lunch?
- Nie.
Na kolację?
- Nie.
Westchnął.
— Daj spokój, Allison. To nie jest szkoła. Nie będziesz chowała się przede mną
w damskiej toalecie.
— Alli, ja na chwilę wychodzę a wy powspominajcie sobie dawne czasy —
powiedziała Jazz i taktownie Zostawiła ich samych.
— Lepiej już sobie idź — powiedziała Allison.
— Muszę ci wyjaśnić, o co chodziło.
— A co tu wyjaśniać? Że dwóch czy pięciu dorosłych facetów umawia się, że
ten, któremu uda się spędzić Walentyuki w łóżku z nowo poznaną kobietą,
wygrywa ileś tam dolców?
— To nie było tak.
— Nie? To co, nie dałeś ogłoszenia w związku z tym
zakładem?
- Tak, ale...
— I nie wcinąłeś mnie do całej tej gry, żebym ułatwiła ci zwycięstwo?
- Tak, ale...
Drzwi otworzyły się i wszedł starszy, elegancko ubrany mężczyzna z laską.
— Niestety, muszę cię pożegnać. Mam klienta.
— Nie wyjdę stąd, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię
— powiedział Tristan z miną upartego chłopca.
— Czy ten młody człowiek naprzykrza się pani? — zapytał nowo przybyły
jegomość, najwidoczniej czując się w obowiązku stanięcia w jej obronie.
— Ależ skąd, panie Watkins. Ten pan już wychodzi. Tristan nie miał zamiaru
ryzykować, że starszy pan zacznie okładać go laską.
Zanim jednak opuścił biuro, powiedział dobitnie:
— Jeszcze się zobaczymy, Allison.
— Wyjeżdżasz gdzieś? — Jazz wskazała ruchem głowy na walizkę stojącą przy
biurku Allison.
— Do Heidi.
— A czy czasami za tą twoją nagłą tęskuotą za siostrą nie kryje się chęć ucieczki
przed Tristanem Talbotem?
— Tristan nie ma tu nic do rzeczy — skłamała Allison.
— Więc co mam mu powiedzieć, kiedy zadzwoni?
— To samo, co innym. Że chwilowo nie ma mnie w mieście.
— Lecz przecież wrócisz. I wtedy on zapuka do tych drzwi.
— Być może.
— Żadne „być może”. Pamiętam, jak ostatnio patrzył na ciebie. Łatwo się go nie
pozbędziesz.
— Jeszcze zobaczymy.
— Na miłość boską! Co ten biedaczysko ci zrobił? Raz na dźwięk jego imienia
wydajesz się wniebowzięta, a już po godzinie pałasz żądzą wykrajania mu serca
i rzucenia go psom na pożarcie.
— Ten biedaczysko, jak ty go nazywasz, posłużył się mną w celu wygrania
zakładu. Nie jest lepszy od innych zimnych drani, z którymi zły los zetknął mnie
w ostatnich latach. — Allison była bliska łez.
- O czym ty w ogóle mówisz?
Allison pokrótce opowiedziała przyjaciółce całą historię.
— Do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. A przecież powinnam była
usłyszeć jakiś dzwonek alarmowy. Był taki bez skazy, zbyt idealny, jak na faceta
z krwi i kości. W takich wypadkach zawsze należy sprawdzić, czy czasami nie
mamy do czynienia z aktorem.
— Nie wpadaj tylko w manię prześladowczą. Bo czy wszystkiego możesz być
pewna? A jeśli wyrobiłaś sobie błędne pojęcie o tym zakładzie? Pozwól mu,
niech ci wszystko wyjaśni.
— To zbędne. Powiedział mi przecież, po co korzystał z moich usług. A kiedy
randka z Shannon nie wypaliła, pomyślał o kimś w rodzaju dublerki i wtedy
przyszedł do ninie. Przecież chciał wygrać zakład.
Kiedy zaś Jazz nadal nie wydawała się do końca przekonana, Allison
wybuchnęła:
— I w ogóle dlaczego próbujesz go bronić? Nie dalej” jak wczoraj, w związku z
Tobym i jego sportowymi wyczynami, przeklinałaś wszystkich mężczyzn.
— Tak, tylko że wczoraj Toby w jakimś sensie zrehabilitował się, grzebiąc przez
dwie godziny na mrozie przy hamulcach w moim samochodzie. Co wcale nie
znaczy, że przestałam być na niego wściekła.
— Ale w końcu przestaniesz być wściekła i znów wrócicie do swoich słodkich
gruchań, a ja Tristanowi nigdy nie wybaczę — powiedziała Allison z zapiekłą
determinacją w głosie. — Dlatego jeśli chcesz założyć razem z nim towarzystwo
wzajemnej adoracji, wolna droga.
Kiedy Allison wsiadła do samochodu i odjechała, Jazz natychmiast wykręciła
numer telefonu Tristana Talbota.
— Cześć. Tu Jasmine Connors, wiesz, przyjaciółka Allison. Czy nie zjadłbyś
dziś ze mną lunchu?
To było straszne. Tristan musiał przyznać w duchu, że wpadł w nielichą kabałę.
Stracił kobietę w sposób najgłupszy z możliwych. I nie jakąś tam kobietę, tylko
kobietę swych marzeń.
W chwili gdy ją spotkał; powinien był natychmiast zadzwonić do kolegów i
wycofać się z zakładu. Powinien był skupić się wyłącznie na niej. A gdy
nadeszły Walentynki, powinien był obsypać ją słodyczami i kwiatami. Słowem,
powinien był potraktować ją jako dar losu i wybrankę serca, nie zaś wciąż
widzieć w niej dziewczynę, która nim kiedyś wzgardziła.
Lecz on bał się powtórzenia sytuacji sprzed osiemnastu laty, a strach nie jest
dobrym doradcą. Jasne, że drugą I
przegraną przyjąłby jako dotkliwy cios, szansa jednak kryła się w podjęciu
ryzyka. Zamiast więc bawić się w podchody i chłodną dyplomację, powinien był
rzucić się w ten romans, jak to mówią, głową w dół, nogami do góry.
Zrobił coś wręcz przeciwnego. Do końca roztaczał przed Allison fikcję randki z
Shannon, tą puszystą tancerk mimo że nawet nie skontaktował się z nią i
pieniądze wyrzucił w błoto. Nic więc dziwnego, że Aflison wbiła sobie do
głowy, iż użyta została w roli dub
lerki.
— Wyglądasz coś nietęgo, panie numerze czternasty
— oświadczyła Jazz, siadając po drugiej stronie stolika
w narożnym barze.
— Bo zgrałem się do nitki.
— Być może szczęście jeszcze się do ciebie uśmiechnie. Tymczasem wiedz, że
Alli już od kilku godzin nie ma w mieście.
— Wyjechała?
Jazz kiwnęła głową.
— Nigdy jej jeszcze nie widziałam w takim stanie. Chyba się zakochała.
Twarz Tristana rozpogodziła się, lecz zaraz znów zachmurzyła.
— Tyle że nigdy mi tego nie powie.
— Jeżeli będziesz tu tak dumał i nie kiwniesz palcem, to rzeczywiście nigdy.
— Więc co mam zrobić?
— To zależy.
— Od czego?
— Od tego, kim ona jest dla ciebie. Dawną szkolną ko1eżank konsultantką od
spraw sercowych czy może..
— Kocham ją, Jazz. I to prawdopodobnie od momentu, gdy po raz pierwszy ją
zobaczyłem. A więc całe osiemnaście lat temu.
— Czy powiedziałeś jej to?
- Nie miałem kiedy. Sama widziałaś, jak nmie potraktowała. A teraz wyjechała,
Jazz kiwała ze zrozumieniem głową. Przez chwilę badawczo przypatrywała się
Tristanowi, po czym wyjęła kartę wizytową i coś na niej szybko skreśliła.
— Tu masz adres.
— Jest w lowa?
— Tak, u swojej siostry Heidi. Zawsze do niej ucieka po różnych
niepowodzeniach z mężczyznami. Uważa Heidi za jedyną istotę na świecie,
która ją rozumie.
— Wracaj do domu.
Allison nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swoją drobną, jasnowłosą
siostrę i niczego nie pojmowała. Jak Heidi może wystąpić z taką radą po tym
wszystkim, co od niej usłyszała? Do tej pory zawsze znakomicie jej doradzała,
co więc się stało, że tym razem zawiodła ją siostrzana intuicja?
- Chyba mnie nie słuchałaś. Czy mam powtarzać wszystko od początku? —
zapytała z rozpaczą w głosie.
— To zbędne. Słuchałam cię bardzo uważnie i dlatego mówię: wracaj do domu.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo on tam jest. Chodzi za mną krok w krok. Wydzwania kilkadziesiąt razy na
dzień. Wręcz prześladuje mnie. I tak jakoś... patrzy.
— Zakochani mężczyźni tak się czasami zachowują. I niektóre kobiety to lubią
— powiedziała Heidi sucho.
— Ale nie takie kobiety jak ty czy ja. My jesteśmy niezależne.
— Takie kobiety, jak widać, ukrywają się w domach swoich sióstr — odparła
Heidi z ironią.
— Nigdzie się nie ukryłam. Przyjechałam do ciebie poradę.
— I otrzymałaś ją. Wracaj do domu. Architekci sporo zarabiaj ale ten Talbot
straci cały majątek, jeżeli będzie wydzwaniał tu co godzinę, żeby w zamian
usłyszeć, że,
niestety, nie możesz podejść do telefonu.
Allison nerwowo bawiła się zegarkiem.
— Daj mi jeszcze trochę czasu do namysłu. Minęły dopiero dwa dni, odkąd tu
jestem.
Dwa dni wydłużyły się w trzy, trzy stały się czterema. Dopiero piątego dnia
wydarzyły się dwie rzeczy, które skłoniły Allison do podjęcia decyzji o
wyjeździe.
Około południa zjawił się wysoki i chudy mężczyzna, który obsypał Heidi
pocałunkami i zostawił bagaże w jej sypialni z taką naturalności jakby to była
jego stała kwatera. Geoff Sanders, jak Allison się dowiedziała, miał niebawem
zostać jej szwagrem.
Drugim wydarzeniem był list adresowany na jej nazwisko. Nie zawierał wielu
słów. Leżąc na kanapie, Allison przeczytała:
„To nie pulchna tancerka o imieniu Shannon, lecz pan Podrywalski zrezygnował
z randki. Powód: nie wyobrażał sobie lepszej partnerki na ten dzień od swojej
konsultantki od spraw sercowych.”
Allison bezzwłocznie spakowała walizkę.
Było już dobrze po północy, kiedy ujrzała światła St. Paul. Heidi nakłaniała ją
wprawdzie do przesunięcia wyjazdu na ranne godziny, lecz gdy Allison
podejmowała jakąś decyzję, przystępowała natychmiast do jej wykonania.
Jak najszybciej musiała zobaczyć się z Tristanem, aby powiedzieć mu, jak
bardzo go kocha.
Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciła w prawo i nacisnęła pedał gazu.
Roznosiła ją niecierpliwość, a ulice miasta zapraszały wręcz o tej porze do
szybkiej, ryzykownej jazdy. Na szczęście obyło się bez spotkania z wozem
policyjnym.
Gdy zajechała przed swój dom, dostrzegła kątem oka, że na obrzeżu parkingu
bieleje jakiś kształt. Kształt ten z jakiegoś powodu zaintrygował ją. Wysiadła i
poszła w kierunku tego czegoś. W pewnym momencie wydała stłumiony
okrzyk. W świetle latami rozpoznała bryłę nimowego pałacu, odtworzoną w
śniegu według wzu widniejącego na układankach. Jego twórcą mógł być tylko
Tristan.
Allison odruchowo rozejrzała się wokół.
Dostrzegła samochód Tristana, ale był pusty.
Obeszła pałac dookoła i stwierdziła, że tylna ściana nie jest jeszcze skończona.
W środku, ubrany w gruby, wojskowy płaszcz, spał Tristan.
— Panie Podrywalski, czy spędzając tu noc, nie ryzykuje pan przeziębienia?
— Czekałem na ciebie — powiedział zdrętwiałymi od zimna wargami, lecz z
uśmiechem w oczach. — Heidi powiedziała mi przez telefon, że wracasz
dopiero jutro.
— A więc mam sobie iść?
Z trudem stanął na nogi i zesztywniałym z zimna ramieniem usiłował ją objąć.
— Myślałem, że po Walentynkach już ode mnie nie uciekniesz.
— Przepraszam. Bałam się. Ciebie. I siebie.
— A teraz?
— A teraz cię kocham. Czy zrobiłeś ten pałac dla mnie?
— Pomyślałem, że jakiś skromny dowód miłości nie zawadzi. Bo ja cię kocham,
Atlison.
— Chodźmy, nocny rycerzu. Czas, żebym roztarła twoje stopy i dłonie.
— A co z tym pałacem?
— Przysuniemy łóżko do okna i będziemy na niego patrzeć.
Pogładził ją po włosach.
— Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
POSCRIPTUM
— Dostaliśmy przesyłkę od Allison — powiedziała Doris, przyglądając się z
ciekawością trzymanej w ręku miniaturowej paczuszce.
— Nie widziałem jej od stycznia. Była wtedy na okresowym przeglądzie —
oświadczył doktor Baker.
— Czy mogę ją rozpakować?
Dentysta kiwnął głową.
Po chwili kluskowate palce Doris uporały się z ozdobnym papierem.
— To pudełko — stwierdziła Doris niewątpliwą oczywistość, po czym
przeczytała widoczny na wieczku napis, ułożony ze złotych liter: — „Allison i
Tristan wstępują w związek małżeński”.
— Niech Bóg im błogosławi. — Doktor Baker, nie wiedzieć czemu, poczuł się
wzruszony.
Doris wiedziała, że każde pudełko posiada jakieś wnętrze, nie omieszkała zatem
podnieść wieczka. W środku znajdował się pergaminowy zwój, przewiązany
złocistą wstążką. Doris zsunęła wstążkę i rozwinęła pergamin.
— Doktorku, miła niespodzianka! — Pomachała pergaminem, jakby to był czek
na milion dolarów. — Zapraszają nas na ślub, a potem na wesele. W kościele św.
Andrzeja, dziewiętnastego lipca, o siedemnastej.