JOSEPH CONRAD
FALK - WSPOMNIENIE
Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie, nie
dalej ni
ż
trzydzie
ś
ci mil od Londynu i mniej ni
ż
dwadzie
ś
cia od tej płytkiej i
niebezpiecznej kału
ż
y, której ludzie z naszej przybrze
ż
nej
ż
eglugi nadaj
ą
wspaniałe miano Oceanu Niemieckiego. Wszyscy byli
ś
my mniej lub wi
ę
cej
zwi
ą
zani z morzem. Za szerokimi oknami roztaczał si
ę
widok na Tamiz
ę
,
rozległy widok wzdłu
ż
Lower Hope Reach. Ale obiad był ohydny i tylko oczy
ucztowały.
Rozmow
ę
nasz
ą
zaprawiał smak słonej wody, która dla tak wielu z nas
była prawdziw
ą
wod
ą
ż
ywota. Ten, kto zaznał goryczy oceanu, zachowa jej
smak w ustach na zawsze. Lecz paru ludzi z naszej kompanii,
rozpieszczonych przez
ż
ycie na l
ą
dzie, uskar
ż
ało si
ę
na głód.
Nie dało si
ę
nic przełkn
ąć
z tego jedzenia. I naprawd
ę
, wszystko tu
miało cech
ę
dziwnej zmurszało
ś
ci. Drewniana jadalnia sterczała nad
błotnistym brzegiem jak nawodne domostwo; deski w podłodze wydawały si
ę
zbutwiałe; zgrzybiały kelner dreptał
ż
ało
ś
nie tam i z powrotem przed
stoczonym przez robaki, przedpotopowym bufetem; poszczerbione talerze
wygl
ą
dały, jakby je wygrzebano z jakiego
ś
przedhistorycznego kopca w
pobli
ż
u jeziora, a kotlety przypominały przeszło
ść
jeszcze bardziej
zamierzchł
ą
. Przywodziły nieodparcie na my
ś
l mroki pradawnych wieków, gdy
pierwotny człowiek, wyłaniaj
ą
c ze swej m
ę
tnej
ś
wiadomo
ś
ci podstawy sztuki
kucharskiej, przypalał kawałki mi
ę
sa na ogniu z chrustu w towarzystwie swych
zacnych kompanów; potem za
ś
, nasycony i szcz
ęś
liwy, zasiadał w
ś
ród
obgryzionych ko
ś
ci, aby snu
ć
niewyszukane opowie
ś
ci o ró
ż
nych
prze
ż
yciach: o głodzie, o polowaniu, a mo
ż
e i o kobietach!
Ale na szcz
ęś
cie wino okazało si
ę
równie stare jak kelner. Tedy
rozsiedli
ś
my si
ę
wygodnie - nieco głodni, lecz wcale zadowoleni - i
rozpocz
ę
li
ś
my nasze niewyszukane opowie
ś
ci. Mówili
ś
my o morzu i wszelkich
jego sprawach. Morze nie zmienia si
ę
nigdy, a jego sprawy - wbrew ludzkim
opowiadaniom - spowite s
ą
w tajemniczo
ść
. Ale zgadzali
ś
my si
ę
wszyscy,
ż
e
czasy si
ę
zmieniły. I mówili
ś
my o dawnych okr
ę
tach, o wypadkach na morzu,
o zatoni
ę
ciach statków, o utracie masztów, a tak
ż
e i o człowieku, który
przeprowadził cało swój okr
ę
t z rzeki Platte do Liverpoolu, posługuj
ą
c si
ę
sterem awaryjnym. Mówili
ś
my o wrakach, o zmniejszonych racjach
marynarskich i o bohaterstwie -a przynajmniej o tym, co dzienniki nazwałyby
bohaterstwem na morzu - o przejawach cnót ró
ż
ni
ą
cych si
ę
zupełnie od
bohaterstwa czasów pierwotnych. A niekiedy zapadało w
ś
ród nas milczenie i
wszyscy razem wpatrywali
ś
my si
ę
w rzek
ę
.
Przepłyn
ą
ł statek z linii P. & O., kieruj
ą
c si
ę
w dół ku morzu. „Pyszne
obiady jada si
ę
na tych okr
ę
tach”, zauwa
ż
ył który
ś
z naszej kompanii. Kto
ś
inny o bystrym wzroku wyczytał nazw
ę
na rufie: „Arkadia”. „Có
ż
to za pi
ę
kny
okaz statku!”, szepn
ę
ło kilku z nas. Za okr
ę
tem szedł mały parowiec
towarowy; jego bandera wskazywała,
ż
e jest to statek norweski. Parowiec
wypu
ś
cił mnóstwo dymu, a nim wiatr zwiał go zupełnie, pojawił si
ę
przed
oknami krótki, drewniany bark o wysokich burtach, pod balastem, ci
ą
gni
ę
ty
przez holownik. Wszyscy marynarze byli zaj
ę
ci na dziobie przy podnoszeniu
przednich
ż
agli, a na rufie kobieta w czerwonym kapturze, sam na sam z
człowiekiem u steru, przechadzała si
ę
miarowo wzdłu
ż
rufówki tam i z
powrotem, robi
ą
c na drutach co
ś
z popielatej wełny.
Który
ś
z naszej gromadki mrukn
ą
ł: „To pewnie Niemcy”. „Kapitan ma
ż
on
ę
na pokładzie”, zauwa
ż
ył kto
ś
inny; a szkarłatny zachód, rozgorzały za
dymem londy
ń
skim, rzucił blask bengalskich ogni na maszty barku i znikn
ą
ł
znad Hope Reach.
Wówczas jeden z nas, milcz
ą
cy dotychczas człowiek po
pi
ęć
dziesi
ą
tce, który dowodził statkami przez
ć
wier
ć
wieku, rzekł, patrz
ą
c na
bark sun
ą
cy teraz w dal, cały czarny w
ś
ród blasku rzeki:
- To przypomina mi pewne absurdalne zdarzenie, które przytrafiło mi
si
ę
przed wielu laty, kiedy zostałem pierwszy raz dowódc
ą
ż
elaznego barku,
przyjmuj
ą
cego ładunek w pewnymwschodnim porcie morskim. Ów port był
zarazem stolic
ą
wschodniego królestwa le
żą
cego nieco w gór
ę
od uj
ś
cia
rzeki, tak jak nie przymierzaj
ą
c Londyn le
ż
y nad nasz
ą
star
ą
Tamiz
ą
.
Nie ma co si
ę
nad ow
ą
miejscowo
ś
ci
ą
rozwodzi
ć
; tego rodzaju
przygoda mogła wydarzy
ć
si
ę
wsz
ę
dzie, gdzie si
ę
znajduj
ą
okr
ę
ty, ich
dowódcy, holowniki i bratanice-sieroty o nieopisanej krasie, a absurdalno
ść
zdarzenia dotyczy tylko mnie, mojego wroga Falka i mojego przyjaciela
Hermanna.
Słowa „mojego przyjaciela Hermanna” były wypowiedziane jakby ze
specjalnym naciskiem, który skłonił którego
ś
z nas (mówili
ś
my wła
ś
nie o
bohaterstwie na morzu) do leniwego i niedbałego pytania:
- A czy ten Hermann był bohaterem?
- Wcale nie - odparł nasz siwy przyjaciel. - Bynajmniej. Był to Schiff-
führer: kierownik okr
ę
tu. Tak nazywaj
ą
w Niemczech kapitana statku. Wol
ę
nasz
ą
nomenklatur
ę
. Brzmi dobrze i jest w niej co
ś
, co daje nam jako cało
ś
ci
poczucie wspólnoty: praktykant, oficer, kapitan w prastarym i zaszczytnym
morskim zawodzie. Co si
ę
tyczy mego przyjaciela Hermanna, mo
ż
e i był
sko
ń
czonym mistrzem w tym zaszczytnym kunszcie, lecz zwano go oficjalnie
Schiff-führerem, a wygl
ą
d jego, pusty i oci
ęż
ały jak wygl
ą
d zamo
ż
nego
farmera, był zarazem nacechowany dobrodusznym sprytem drobnego
sklepikarza. Jego wygolony podbródek, zaokr
ą
glone członki i oci
ęż
ałe powieki
nie przypominały bynajmniej pracownika morza, jeszcze za
ś
mniej miło
ś
nika
morskich przygód. Jednak
ż
e po swojemu pracował znojnie na morzach jak
sklepikarz za lad
ą
. A okr
ę
t był
ź
ródłem utrzymania dla jego rosn
ą
cej rodziny.
Statek Hermanna była to ci
ęż
ka, silna, t
ę
podzioba machina,
przywodz
ą
ca na my
ś
l prymitywn
ą
solidno
ść
, podobnie jak drewniany pług
naszych praojców. I z innych wzgl
ę
dów machina ta sprawiała wra
ż
enie
swojskie i sielskie. Wystaj
ą
ce w dziwaczny sposób drewniane
ś
ciany
nadbudówki, których nie widziałem nigdy na
ż
adnym innym statku, sprawiały,
ż
e ta
ś
ci
ę
ta rufa okr
ę
tu była podobna do tylnej cz
ęś
ci młynarskiego wozu. Ale
cztery okna salonu, ka
ż
de zaopatrzone w sze
ść
zielonawych szybek i uj
ę
te w
drewniane okienne ramy pomalowane na br
ą
zowo, mogły by
ć
równie dobrze
okienkami wiejskiej chaty. Malutkie białe firaneczki i ziele
ń
doniczek z
kwiatami dopełniały podobie
ń
stwa. Raz czy dwa, gdy wypadło mi przepłyn
ąć
pod ruf
ą
statku, dostrzegłem z łodzi okr
ą
głe rami
ę
nachylaj
ą
ce polewaczk
ę
i
zgi
ę
t
ą
, gładk
ą
głow
ę
dziewczyny, któr
ą
b
ę
d
ę
zawsze nazywał bratanic
ą
Hermanna, bo naprawd
ę
nie słyszałem nigdy jej imienia, pomimo mojej
za
ż
yło
ś
ci z cał
ą
rodzin
ą
.
Ale ta za
ż
yło
ść
rozwin
ę
ła si
ę
pó
ź
niej. Tymczasem za
ś
, na równi z cał
ą
braci
ą
ż
eglarsk
ą
tego wschodniego portu, nie mogłem
ż
ywi
ć
ż
adnych
w
ą
tpliwo
ś
ci co do wyobra
ż
e
ń
Hermanna o higienie w zakresie odzie
ż
y. Był
najwidoczniej zwolennikiem noszenia na ciele porz
ą
dnej, grubej flaneli.
Prawie co dnia ogl
ą
dało si
ę
małe sukienki i fartuszki schn
ą
ce na olinowaniu
bezanmasztu lub rz
ą
d drobnych skarpeteczek powiewaj
ą
cych na
sygnałowych linkach; ale raz na dwa tygodnie cała rodzinna bielizna była
obowi
ą
zkowo wystawiona na pokaz. Zapełniała calute
ń
k
ą
ruf
ę
. Popołudniowa
bryza pobudzała do dziwacznej, flakowatej ruchliwo
ś
ci t
ę
stłoczon
ą
ci
ż
b
ę
bielizny, nasuwaj
ą
c
ą
jak
ąś
niejasn
ą
analogi
ę
z utopion
ą
, okaleczała i
spłaszczon
ą
ludzko
ś
ci
ą
. Bezgłowe ciała kiwały na człowieka ramionami
pozbawionymi r
ą
k; nogi bez stóp kopały fantastycznie powietrze z oklapłym
rozmachem; były tam równie
ż
długie, białe szaty, które chłon
ę
ły wiatr przez
obszyty koronk
ą
otwór u szyi, wydymaj
ą
c si
ę
przez chwil
ę
gwałtownie, jakby
wskutek przesuwania si
ę
jakich
ś
otyłych, niewidzialnych kadłubów. W owe dni
mo
ż
na było rozpozna
ć
statek na wielk
ą
odległo
ść
z powodu ró
ż
nobarwnego,
dziwacznego rozruchu panuj
ą
cego na rufie, za bezanmasztem.
Statek Hermanna miał swoje miejsce postoju tu
ż
przede mn
ą
, a
nazywał si
ę
„Diana” - nie z Efezu, tylko z Bremy. Oznajmiały to białe litery
długie na stop
ę
, rozmieszczone w wielkich odst
ę
pach w poprzek rufy (co
ś
w
rodzaju napisu na szyldzie) pod wiejskimi okienkami. Ta
ś
miesznie
nieodpowiednia nazwa uderzała sw
ą
impertynencj
ą
wobec pami
ę
ci
najczarowniejszej z bogi
ń
, bo pomijaj
ą
c fakt,
ż
e stary statek był fizycznie
niezdolny do wzi
ę
cia udziału w jakichkolwiek łowach, mieszkała na nim
gromadka czworga dzieci. Wygl
ą
dały znad burty, przypatruj
ą
c si
ę
przepływaj
ą
cym łodziom i niekiedy upuszczały w nie ró
ż
ne przedmioty. I tak,
w czasach kiedy jeszcze nie znali
ś
my si
ę
z Hermannem na tyle, aby z sob
ą
rozmawia
ć
, dostałem kiedy
ś
w kapelusz ohydn
ą
lalk
ą
z gałganów, nale
żą
c
ą
do najstarszej córeczki Hermanna. Ale na ogół dzieciaki zachowywały si
ę
grzecznie. Miały jasne główki, okr
ą
głe oczy, małe okr
ą
głe noski jak kartofelki i
były bardzo podobne do ojca.
Ta „Diana” z Bremy była najniewinniejszym ze starych okr
ę
tów i
zdawała si
ę
nic nie wiedzie
ć
o złym morzu, tak jak i na l
ą
dzie bywaj
ą
rodziny,
które nie wiedz
ą
nic a nic o zepsutym
ś
wiecie. A uczucia, które budziła, były
zwyczajne i nale
ż
ały przewa
ż
nie do kategorii uczu
ć
domowych. „Diana” była
rodzinnym ogniskiem. Wszystkie te kochane dzieciaki nauczyły si
ę
chodzi
ć
na
jej obszernym pokładzie rufowym. W rozwa
ż
aniu takich faktów jest co
ś
ładnego, a nawet wzruszaj
ą
cego. Wyobra
ż
am sobie,
ż
e te b
ą
ki gryzły ko
ń
ce
olinowania, kiedy im si
ę
wyrzynały z
ę
by. Obserwowałem wiele razy
najmłodszego Hermanna (Nicholasa), jak gryzł opask
ę
brasu fokbramrei.
Najbardziej lubił przebywa
ć
pod kołkownic
ą
grotmasztu. Z chwil
ą
gdy go
puszczono luzem, czołgał si
ę
tam natychmiast i pierwszy z brzegu marynarz,
który si
ę
pokazał, przynosił malca z powrotem do drzwi kajuty, trzymaj
ą
c go
troskliwie i podnosz
ą
c wysoko w r
ę
kach powalanych smoł
ą
. Przypuszczam,
ż
e działo si
ę
to wskutek stale obowi
ą
zuj
ą
cego rozporz
ą
dzenia. W czasie
takich przenosin dzieciak, który był jedyn
ą
gwałtown
ą
osob
ą
na statku,
usiłował bi
ć
po twarzy tych rosłych młodych marynarzy niemieckich.
Pani Hermann, miła, za
ż
ywna gosposia, nosiła na pokładzie
workowate niebieskie suknie w białe groszki. Gdy si
ę
zdarzyło raz czy dwa,
ż
e
zastałem j
ą
przy ładnej małej balijce, tr
ą
c
ą
energicznie białe kołnierzyki,
dziecinne skarpetki i letnie krawaty Hermanna, oblewała si
ę
rumie
ń
cem jak
młoda dziewczyna i podniósłszy mokre r
ę
ce, witała si
ę
z daleka, kiwaj
ą
c
ż
yczliwie głow
ą
raz po raz. R
ę
kawy jej były zakasane a
ż
po łokcie, a złota
obr
ą
czka na palcu połyskiwała w
ś
ród mydlin. Miała miły głos, pogodne czoło,
gładkie pasma bardzo jasnych włosów i wesoły wyraz oczu. Była
macierzy
ń
ska i w miar
ę
rozmowna. Przy u
ś
miechu tej prostodusznej matrony
młodzie
ń
cze dołeczki ukazywały si
ę
na
ś
wie
ż
ych, szerokich policzkach.
Natomiast nie widziałem nigdy, by małomówna bratanica Hermanna, sierota,
próbowała si
ę
kiedy u
ś
miechn
ąć
. Nie była to jednak u niej pos
ę
pno
ść
, lecz
pow
ś
ci
ą
gliwo
ść
młodocianej powagi.
Wozili jaz sob
ą
wsz
ę
dzie przez ostatnie trzy lata,
ż
eby była wyr
ę
k
ą
przy dzieciach i towarzystwem dla pani Hermann, jak mi jej m
ąż
kiedy
ś
nadmienił. Bardzo im si
ę
bratanica przydawała, póki dzieci nie podrosły,
dodał ze strapion
ą
min
ą
. Jej to rami
ę
wła
ś
nie i gładka główka mign
ę
ły mi
pewnego rana w okienkach kajuty na rufie, nad doniczkami z fuksj
ą
i rezed
ą
;
ale kiedy pierwszy raz ujrzałem j
ą
w całej postaci, poddałem si
ę
urokowi jej
kształtów.
Uwieczniły mi t
ę
dziewczyn
ę
w pami
ę
ci, tak jak wielka pi
ę
kno
ść
, wielka
inteligencja, bystry umysł lub dobro
ć
serca mogły były mi upami
ę
tni
ć
w
równym stopniu jak
ąś
inn
ą
kobiet
ę
.
W niej za
ś
dominowała harmonia proporcji i wzrostu. Majestatyczny
czar tkwił w fizycznej osobowo
ś
ci. Mo
ż
e była tak
ż
e wyj
ą
tkowo dowcipna,
inteligentna i dobra. Nie wiem i nie o to tu chodzi. Wiem tylko,
ż
e była
wspaniale zbudowana. Zbudowana - to jest jedyne wła
ś
ciwe słowo. Była
zbudowana, była niejako wzniesiona z królewsk
ą
hojno
ś
ci
ą
. Zapierało dech
na widok beztroskiej rozrzutno
ś
ci materiału zu
ż
ytego na to dziewcz
ą
tko. Była
młodzie
ń
cza, a zarazem na wskro
ś
dojrzała, jakby nale
ż
ała do szcz
ęś
liwego
grona nie
ś
miertelnych. Musiała by
ć
tak
ż
e i ci
ęż
ka, ale to nic nie szkodzi.
Powi
ę
kszało to jeszcze wra
ż
enie trwało
ś
ci. Miała zaledwie dziewi
ę
tna
ś
cie lat.
Ale co za barki! Co za okr
ą
głe ramiona! Co za rozp
ę
d pot
ęż
nych członków,
gdy w trzech długich susach rzucała si
ę
na przewróconego Nicholasa; tego
si
ę
po prostu nie da opisa
ć
. Robiła wra
ż
enie dobrej, spokojnej dziewczyny -
czujnej na potrzeby
Leny, upadki Gustava, stan noska kochanego Karla; dziewczyny
sumiennej, ci
ęż
ko pracuj
ą
cej, i tak dalej. Ale jakie wspaniałe miała włosy!
Bujne, długie, g
ę
ste, płowe. Mieniły si
ę
połyskiem drogocennego metalu.
Nosiła je splecione ciasno w warkocz zwisaj
ą
cy dziewcz
ę
co na plecy; koniec
jego si
ę
gał pasa. Zdumiewała masywno
ść
tego warkocza. Słowo daj
ę
,
przypominał maczug
ę
. Twarz dziewczyny była du
ż
a, urodziwa, o
niezam
ą
conym wyrazie. Cer
ę
miała ładn
ą
, a jej niebieskie oczy były tak
blade,
ż
e zdawały si
ę
patrze
ć
na
ś
wiat z pust
ą
, biał
ą
otwarto
ś
ci
ą
pos
ą
gu. Nie
mo
ż
na było jej nazwa
ć
przystojn
ą
. Jej uroda wywierała daleko gł
ę
bsze
wra
ż
enie. Prosty ubiór, bujno
ść
kształtów, imponuj
ą
ca postawa i niezwykle
silna
ż
ywotno
ść
, która zdawała si
ę
z niej bi
ć
jak wo
ń
z kwiatu, wszystko to
nadawało jej urodzie cech
ę
sielsk
ą
i olimpijsk
ą
. Gdy si
ę
patrzyło, jak si
ę
gała
ku linie z susz
ą
c
ą
si
ę
bielizn
ą
oboma ramionami wzniesionymi wysoko nad
głow
ą
, zaduma pełna jakiej
ś
poga
ń
skiej czci ogarniała człowieka. Workowate,
bawełniane stroje zacnej pani Hermann miały u szyi i u dołu co
ś
w rodzaju
prymitywnej falbanki, ale perkalowe suknie dziewczyny nie miały nawet
zmarszczki, tylko jej spódnice układały si
ę
w par
ę
prostych fałd spływaj
ą
cych
do ziemi, a kiedy stała bez ruchu, fałdy te nabierały jakiego
ś
surowego i
pos
ą
gowego charakteru. Miała w sobie wrodzony spokój, czy przyszło jej
siedzie
ć
, czy sta
ć
. Ale nie chc
ę
przez to powiedzie
ć
, aby była pos
ą
gowa. Za
bujne w niej było
ż
ycie; mogła jednak mimo to słu
ż
y
ć
za wzór do
alegorycznego pos
ą
gu Ziemi. Nie my
ś
l
ę
o tej zu
ż
ytej ziemi, jaka jest w
naszym władaniu, ale o Ziemi młodzie
ń
czej, o dziewiczej planecie nie
napastowanej przez wizje przyszło
ś
ci roj
ą
ce si
ę
od potwornych kształtów
ż
ycia, pełne zgiełku okrutnych walk, głodu i my
ś
li.
Sam zacny Hermann nie był szczególnie zajmuj
ą
cy, cho
ć
mówił po
angielsku zupełnie zrozumiale. Nie mogłem natomiast zrozumie
ć
pani
Hermann, która za ka
ż
d
ą
wizyt
ą
zwracała si
ę
do mnie co najmniej z jedn
ą
przemow
ą
, wypowiedzian
ą
go
ś
cinnym, serdecznym tonem prawdopodobnie
w plattdeutsch.
Co si
ę
tyczy ich bratanicy, miło było na ni
ą
patrze
ć
(przy czym ogarniał
jako
ś
człowieka optymizm co do przyszło
ś
ci ludzkiego rodu), ale
zachowywała si
ę
nie
ś
miało i milcz
ą
co, zaj
ę
ta najcz
ęś
ciej szyciem; niekiedy
tylko, jak zauwa
ż
yłem, zapadała nad robot
ą
w dziewcz
ę
c
ą
zadum
ę
. Ciotka
siedziała naprzeciwko niej, tak
ż
e co
ś
szyj
ą
c, z nogami opartymi na
drewnianym stołeczku. Po drugiej stronie pokładu Hermann i ja ustawiali
ś
my
par
ę
krzeseł z kajuty i zasiadali
ś
my, aby pali
ć
i zamienia
ć
z rzadka kilka
spokojnych słów. Przychodziłem prawie co wieczór. Zastawałem Hermanna w
koszuli. Z chwil
ą
gdy wracał z brzegu na pokład swego statku, zdejmował
natychmiast marynark
ę
, po czym kładł na głow
ę
haftowan
ą
okr
ą
gł
ą
czapeczk
ę
z kutasem i zamieniał trzewiki na par
ę
sukiennych pantofli.
Nast
ę
pnie za
ś
palił u drzwi kajuty, przypatruj
ą
c si
ę
dzieciom z min
ą
pełn
ą
obywatelskiej cnoty, póki ich nie powyłapywano jednego po drugim i nie
zaniesiono do koi rozmieszczonych w ró
ż
nych kabinach. Wreszcie
wypijali
ś
my troch
ę
piwa w mesie, gdzie stał drewniany stół na skrzy
ż
owanych
nogach i czarne krzesła o prostym oparciu, co przypominało raczej wiejsk
ą
kuchni
ę
ni
ż
salonik na statku. Miało si
ę
wra
ż
enie,
ż
e morze i wszystkie jego
sprawy zostały odsuni
ę
te gdzie
ś
bardzo daleko od go
ś
cinno
ś
ci tej wzorowej
rodziny.
A mnie si
ę
to podobało, poniewa
ż
miałem do
ść
du
ż
o kłopotów na
własnym statku. Urz
ę
dowe pismo, wydane przez konsula brytyjskiego,
powierzyło mi dowództwo tego okr
ę
tu po człowieku, który zmarł nagle,
zostawiaj
ą
c jako wytyczne dla swego nast
ę
pcy kilka nie pokwitowanych
rachunków - co wygl
ą
dało podejrzanie - par
ę
kosztorysów z suchego doku
zalatuj
ą
cych przekupstwem i mnóstwo dokumentów stwierdzaj
ą
cych trzyletni
ą
rozrzutn
ą
gospodark
ę
; wszystko to le
ż
ało jak groch z kapust
ą
w zakurzonym
starym pudle od skrzypiec, wysłanym rubinowym aksamitem. Poza tym
znalazłem du
żą
ksi
ąż
k
ę
rachunkow
ą
, ale kiedy j
ą
otworzyłem, pełen nadziei,
okazało si
ę
ku mojemu niesłychanemu przygn
ę
bieniu,
ż
e pełna jest wierszy -
stronica za stronic
ą
- jowialnych i nieprzyzwoitych wierszydeł, napisanych
drobniutkim pismem, najporz
ą
dniejszym, jakie kiedykolwiek widziałem. W tym
samym pudle była i fotografia mego poprzednika, robiona ostatnio w
Sajgonie, przedstawiaj
ą
ca go na tle ogrodu, w towarzystwie kobiety
przybranej w dziwaczne draperie; ukazywała starszego, kr
ę
pego człowieka o
surowej powierzchowno
ś
ci i ponurym wyrazie twarzy, odzianego w
niezgrabne ubranie z czarnego sukna; włosy nad skroniami zaczesane miał
ku przodowi w sposób przypominaj
ą
cy kły ody
ń
ca. Jedynym
ś
ladem po
skrzypcach było to pudło, niby pozostała po nich łupina; natomiast po dwóch
frachtach, które okr
ę
t z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
niedawno zarobił, nie zostało nawet
łupiny. Niepodobna było odgadn
ąć
, gdzie si
ę
podziały te wszystkie pieni
ą
dze.
Na statku ich nie było. Nie zostały równie
ż
wysłane do kraju, gdy
ż
znalazłem
w jakim
ś
biurku list od wła
ś
cicieli - zachowany wida
ć
tylko przez czysty
przypadek - z do
ść
łagodnymi wyrzutami,
ż
e kapitan nie zaszczycił ich ani
słowem ju
ż
od osiemnastu miesi
ę
cy.
Zapasów nie znalazłem na statku prawie
ż
adnych, ani cala liny, ani
łokcia
ż
aglowego płótna.
Statek był ze wszystkiego ogołocony i przewidywałem trudno
ś
ci bez
ko
ń
ca, zanim go wyszykuj
ę
do drogi.
Poniewa
ż
byłem wówczas młody - nie miałem jeszcze trzydziestu lat -
brałem bardzo powa
ż
nie i siebie, i swoje kłopoty. Stary pierwszy oficer, który
odegrał rol
ę
głównego
ż
ałobnika na pogrzebie kapitana, nie był wcale
zachwycony moim przybyciem. Ale on sam nie miał wła
ś
ciwie kwalifikacji
potrzebnych do sprawowania dowództwa, konsul za
ś
był obowi
ą
zany w miar
ę
mo
ż
no
ś
ci da
ć
statkowi kapitana z odpowiednim dyplomem. Co si
ę
tyczy
drugiego oficera, nic o nim nie mog
ę
powiedzie
ć
poza tym,
ż
e nazywał si
ę
Tottersen czy co
ś
w tym rodzaju. Miał zwyczaj noszenia na głowie (w tym
podzwrotnikowym klimacie) wyleniałej futrzanej czapki. Był to bez kwestii
najgłupszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem na statku. I wygl
ą
dał na
to. Wygl
ą
dał tak beznadziejnie głupio,
ż
e si
ę
zawsze dziwiłem, kiedy
odpowiadał na zawołanie.
Towarzystwo ich - w najlepszym razie - nie było dla mnie wielk
ą
pociech
ą
i gn
ę
biła mnie perspektywa odbycia z tymi osobnikami długiej
podró
ż
y. A tak
ż
e i inne moje samotne rozwa
ż
ania nie przedstawiały si
ę
rozkosznie. Załoga była schorowana, ładunek nadchodził bardzo wolno;
przewidywałem,
ż
e b
ę
d
ę
miał mnóstwo kłopotów z czarteruj
ą
cymi, i w
ą
tpiłem,
czy wypłac
ą
mi do
ść
pieni
ę
dzy na wydatki zwi
ą
zane z okr
ę
tem. Ich postawa
w stosunku do mnie była nieprzyjazna. Szło mi jak z kamienia. Odkrywałem o
ró
ż
nych dziwacznych porach (przewa
ż
nie około północy),
ż
e brak mi zupełnie
do
ś
wiadczenia,
ż
e nie mam poj
ę
cia o prowadzeniu interesów,
ż
e jestem
beznadziejnie nieodpowiedni na dowódc
ę
jakiegokolwiek okr
ę
tu; a gdy
jeszcze przyszło mi odda
ć
do szpitala stewarda z objawami cholery, uczułem
si
ę
pozbawiony jedynej przyzwoitej osoby na rufie. Była wszelka nadzieja,
ż
e
wyzdrowieje, ale na razie musiał go zast
ą
pi
ć
jaki
ś
inny słu
żą
cy. Z polecenia
niejakiego Schomberga, wła
ś
ciciela mniejszego z dwóch hoteli znajduj
ą
cych
si
ę
w mie
ś
cie, zgodziłem Chi
ń
czyka. Schomberg, krzepki, włochaty Alzatczyk
i straszny plotkarz, zapewniał mnie,
ż
e wszystko b
ę
dzie w porz
ą
dku. „Ten boy
jest pierwsza klasa. Przybył ze
ś
wit
ą
jego ekscelencji namiestnika Tsenga,
wie pan. Jego ekscelencja Tseng mieszkał tu u mnie przez trzy tygodnie”.
Cedził z wielkim namaszczeniem imi
ę
chi
ń
skiej ekscelencji, ale mimo
to członek „
ś
wity” nie wydał mi si
ę
bardzo obiecuj
ą
cy. Wówczas jeszcze nie
wiedziałem jednak, jakim Schomberg jest nieodpowiedzialnym blagierem. Boy
mógł mie
ć
lat ze czterdzie
ś
ci albo i sto czterdzie
ś
ci, s
ą
dz
ą
c z jego wygl
ą
du;
jego twarz nale
ż
ała do chi
ń
skiego typu „trupiej czaszki” i była absolutnie
nieprzenikniona. Zanim upłyn
ę
ły trzy dni, okazał si
ę
zdecydowanym palaczem
opium, karciarzem, niesłychanie zuchwałym złodziejem i pierwszorz
ę
dnym
szybkobiegaczem. Gdy uciekł, rozwin
ą
wszy najwi
ę
ksz
ą
sw
ą
szybko
ść
, i
zabrał trzydzie
ś
ci dwa suwereny moich własnych ci
ęż
ko zarobionych
pieni
ę
dzy, była to ju
ż
ostatnia kropla. Chowałem je na wypadek, gdyby
trudno
ś
ci doszły do zenitu. Teraz, kiedy ta rezerwa przepadła, czułem si
ę
równie biedny i nagi jak fakir. Nie porzucałem statku, mimo wszelkich udr
ę
k,
jakie mi sprawiał, ale czego nie mogłem wytrzyma
ć
, to długich, samotnych
wieczorów w saloniku, którego powietrze, nasycone zapachem ciekn
ą
cej
lampy, dr
ż
ało od chrapania pierwszego oficera.
Ów człowiek zamykał si
ę
w swej dusznej kabinie punktualnie o ósmej i
wydawał grube, odra
ż
aj
ą
ce odgłosy jak nalana wod
ą
tr
ą
ba. To było doprawdy
okropne,
ż
e nie mogłem si
ę
nawet martwi
ć
w spokoju na własnym okr
ę
cie.
„Wszystko na tym
ś
wiecie -rozmy
ś
lałem - nawet dowództwo ładnego małego
barku mo
ż
e si
ę
okaza
ć
ułud
ą
i pułapk
ą
dla nieogl
ę
dnej ludzkiej pychy”.
Miło mi było ucieka
ć
od takich rozmy
ś
la
ń
na pokład breme
ń
skiej
„Diany”. Zdawało si
ę
,
ż
e
ż
adne podszepty o niegodziwo
ś
ci tego
ś
wiata nigdy
jej nie dosi
ę
gły. A jednak
ż
yła na szerokim morzu; a tragiczne i
ś
mieszne
morze, morze ze swoj
ą
ohyd
ą
i osobliwymi skandalami, morze, po którym
pływaj
ą
ludzie, rz
ą
dzone przez
ż
elazn
ą
konieczno
ść
, jest niew
ą
tpliwie cz
ęś
ci
ą
ś
wiata. Ale nic z tego nie docierało do tej patriarchalnej starej balii, niby do
jakiego
ś
ś
wi
ę
tego zak
ą
tka. Była
ś
wiatoodporna. Widocznie jej czcigodna
niewinno
ść
okiełznała rycz
ą
ce
żą
dze morza. A jednak zbyt długo znałem
morze, aby wierzy
ć
w jego szacunek dla zacno
ś
ci.
Ż
ywiołowa moc jest
bezlito
ś
nie szczera. Mo
ż
e był to skutek marynarskiej sprawno
ś
ci Hermanna,
ale ja miałem wra
ż
enie, jak gdyby zjednoczone oceany same si
ę
powstrzymywały od zmia
ż
d
ż
enia wysokiego nadburcia, wyrwania ci
ęż
kiego
steru, przej
ę
cia zgroz
ą
dzieci i w ogóle otwarcia oczu całej rodzinie - po
prostu przez pow
ś
ci
ą
gliwo
ść
. To wygl
ą
dało jak pow
ś
ci
ą
gliwo
ść
. Bezwzgl
ę
dne
wyjawienie prawdy przypadło w ko
ń
cu człowiekowi; człowiekowi do
ść
na to
silnemu i
ż
ywiołowemu, którego pchn
ę
ła do odsłoni
ę
cia niektórych tajemnic
morza pot
ę
ga prostego i
ż
ywiołowego pragnienia.
Stało si
ę
to jednak znacznie pó
ź
niej, a tymczasem chroniłem si
ę
prawie co wieczór na ten pogodny stary okr
ę
t. Jedyn
ą
osob
ą
spo
ś
ród jego
mieszka
ń
ców, która robiła wra
ż
enie zatroskanej, była mała Lena i niebawem
zauwa
ż
yłem,
ż
e zdrowie lalki z gałganków jest wi
ę
cej ni
ż
delikatne. Ów obiekt
do
ż
ywał niejako ostatka swych dni - w drewnianym pudełku ustawionym przy
pachołkach na prawej burcie - dozorowany i piel
ę
gnowany z najwi
ę
kszym
współczuciem i troskliwo
ś
ci
ą
przez wszystkie dzieci, którym przybieranie
smutnego wyrazu twarzy i chodzenie na palcach sprawiało wielk
ą
rado
ść
.
Tylko najmłodsze bobo, Nicholas, rzucało na lalk
ę
z ukosa spojrzenia zimne i
brutalne, jakby nale
ż
ało do zupełnie innego plemienia. Lena wci
ąż
si
ę
martwiła nad swoim pudełkiem, a i cała dzieciarnia brała to bardzo powa
ż
nie.
Cudowne było, jak te dzieci wywoływały u siebie współczucie dla tego
utytłanego przedmiotu, którego bym nie dotkn
ą
ł nawet szczypcami; s
ą
dz
ę
,
ż
e
ć
wiczyły i rozwijały na owej kukle wła
ś
ciwy swojemu narodowi
sentymentalizm. Ta wi
ą
zka gałganów była tak bardzo, tak podejrzanie
brudna,
ż
e nie mogłem wyj
ść
z podziwu, i
ż
pani Hermann pozwala Lenie
piel
ę
gnowa
ć
j
ą
i tuli
ć
z takim oddaniem. A pani Hermann podnosiła znad
roboty swe pi
ę
kne, bardzo kobiece oczy i przypatrywała si
ę
dzieciom z
ż
artobliwym współczuciem, nie dostrzegaj
ą
c jako
ś
,
ż
e przedmiot ich miło
ś
ci
rzuca cie
ń
na nieskazitelno
ść
statku. Nieskazitelno
ść
, nie czysto
ść
, jest tu
wła
ś
ciwym słowem. Posuni
ę
ta była tak daleko,
ż
e i w tym zdawałem si
ę
odkrywa
ć
sentymentaln
ą
przesad
ę
, jak gdyby usuwanie brudu ze statku
wypływało z samej miło
ś
ci.
Niepodobna da
ć
wyobra
ż
enia o schludno
ś
ci tak drobiazgowej.
Zdawałoby si
ę
,
ż
e ka
ż
dego ranka czyszczono pracowicie ten okr
ę
t za
pomoc
ą
... za pomoc
ą
szczoteczek do z
ę
bów. Nawet toalet
ą
bukszprytu
zajmowano si
ę
trzy razy na tydzie
ń
, szoruj
ą
c go mydłem i kawałkiem mi
ę
kkiej
flaneli. Statek był przystrojony bez pretensji, musz
ę
powiedzie
ć
przystrojony,
w dwa kolory: drewniane cz
ęś
ci w ol
ś
niewaj
ą
c
ą
biał
ą
farb
ę
, a
ż
elazne w
ciemnozielon
ą
; prostoduszne rozmieszczenie tych barw przywodziło na my
ś
l
obrazy niewinnego spokoju arkadyjskiej szcz
ęś
liwo
ś
ci, a dziecinna komedia
choroby i smutku uderzała mnie czasem jak wstr
ę
tnie rzeczywista plama na
tym idealnym stanie rzeczy.
Bardzo si
ę
nim rozkoszowałem i ze swej strony wprowadziłem do
atmosfery troch
ę
łagodnego podniecenia. Nasza za
ż
yło
ść
rozpocz
ę
ła si
ę
od
ś
cigania owego złodzieja. Działo si
ę
to wieczorem i Hermann, który wbrew
swym przyzwyczajeniom długo bawił tego dnia na l
ą
dzie, gramolił si
ę
wła
ś
nie
tyłem z małej łodzi u brzegu rzeki, kiedy po
ś
cig go mijał. Hermann połapał si
ę
szybko w poło
ż
eniu, jakby miał oczy na łopatkach, dopadł nas jednym
skokiem i wysforował si
ę
naprzód. Chi
ń
czyk leciał bezgło
ś
nie jak r
ą
czy cie
ń
po kurzu niezmiernie wschodniej drogi. Biegłem za nim. Daleko z tyłu mój
pierwszy oficer pohukiwał jak dzikus.
Młody ksi
ęż
yc rzucał nie
ś
miałe
ś
wiatło na równin
ę
podobn
ą
do
potwornie wielkiego ugoru; w oddali architektoniczna masa buddyjskiej
ś
wi
ą
tyni rysowała si
ę
na niebie głuch
ą
czerni
ą
.
Złodziej uszedł nam, naturalnie, ale mimo i
ż
doznałem zawodu,
musiałem podziwia
ć
przytomno
ść
umysłu Hermanna. Szybko
ść
, na jak
ą
ten
oci
ęż
ały m
ęż
czyzna si
ę
zdobył w interesie zupełnie obcego człowieka,
wzbudziła moj
ą
gor
ą
c
ą
wdzi
ę
czno
ść
; w jego wysiłku było co
ś
szczerze
ż
yczliwego.
Zdawał si
ę
równie zawiedziony jak ja,
ż
e nie udało nam si
ę
schwyta
ć
złodzieja, i nie słuchał prawie mych podzi
ę
kowa
ń
. Odrzekł,
ż
e to
„drobnostek”, i z miejsca zaprosił mnie, abym przyszedł do niego na pokład i
wypił kufel piwa. Przez chwil
ę
przetrz
ą
sali
ś
my jeszcze sceptycznie krzaki,
zajrzeli
ś
my bez przekonania do paru rowów. Nic si
ę
tam nie ruszało; płaty
szlamu przebłyskiwały niewyra
ź
nie w
ś
ród trzciny. Gdy
ś
my si
ę
wlekli oci
ęż
ale
z powrotem, schyleni pod cienkim sierpem ksi
ęż
yca, posłyszałem, jak
Hermann mruczy pod nosem: Himmel!
Zwei und dreissig Pfund! Był pod wra
ż
eniem rozmiarów mojej straty.
Ju
ż
od dłu
ż
szego czasu przestały nas dochodzi
ć
pohukiwania i wrzaski
pierwszego oficera.
- Ka
ż
dy ma swoje kłopoty - rzekł do mnie Hermann i gdy
ś
my szli dalej,
zauwa
ż
ył,
ż
e nigdy by si
ę
nie dowiedział o moich, gdyby go jakim
ś
niezwykłym zbiegiem okoliczno
ś
ci kapitan Falk nie przetrzymał na brzegu.
Dodał z westchnieniem,
ż
e siedzie
ć
długo na l
ą
dzie nie lubi. Cie
ń
smutku w
jego głosie przypisałem oczywi
ś
cie współczuciu dla mojej niedoli.
Na pokładzie „Diany” pi
ę
kne oczy pani Hermann wyra
ż
ały du
ż
e
zainteresowanie i współczucie. Zastali
ś
my obie kobiety szyj
ą
ce naprzeciwko
siebie pod otwartym lukiem
ś
wietlnym w silnym blasku lampy. Hermann
wszedł pierwszy, zaczynaj
ą
c ju
ż
we drzwiach
ś
ci
ą
ga
ć
marynark
ę
i
zapraszaj
ą
c mnie gło
ś
nymi, go
ś
cinnymi wykrzyknikami: „Niech pan wejdzie!
T
ę
dy!
Niech pan wejdzie, kapitanie!” Z marynark
ą
w r
ę
ku zacz
ą
ł natychmiast
wszystko opowiada
ć
ż
onie. Pani Hermann zło
ż
yła pulchne dłonie; ja si
ę
kłaniałem, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
z ci
ęż
kim sercem; bratanica wstała od szycia, aby
przynie
ść
pantofle Hermanna i jego haftowan
ą
czapeczk
ę
, któr
ą
wło
ż
ył
pontyfikalnie, rozprawiaj
ą
c cały czas (o mnie). Fale białego materiału le
ż
ały
mi
ę
dzy krzesłami na podłodze kajuty; uchwyciłem słowa: „Zwei und dreissig
Pfund”, powtórzone po kilka razy, i wkrótce przyniesiono piwo, które piłem z
rozkosz
ą
, gdy
ż
zaschło mi w gardle od biegu i wzrusze
ń
po
ś
cigu.
Wyszedłem od nich dopiero dobrze po północy, długo po udaniu si
ę
kobiet na spoczynek.
Hermann uprawiał
ż
eglug
ę
na Wschodzie przez trzy lata lub wi
ę
cej,
wo
żą
c głównie ładunki ry
ż
u i budulca. „Diana”, znana dobrze we wszystkich
portach od Władywostoku do Singapuru, była jego własno
ś
ci
ą
. Dochody
przynosiła umiarkowane, lecz wystarczało to na potrzeby rodziny, póki dzieci
były jeszcze małe. Za rok mniej wi
ę
cej Hermann spodziewał si
ę
sprzeda
ć
star
ą
„Dian
ę
” za porz
ą
dn
ą
cen
ę
firmie japo
ń
skiej. Zamierzał wróci
ć
do kraju,
do Bremy, parowcem, drug
ą
klas
ą
, z
ż
on
ą
i dzie
ć
mi. Mówił to wszystko
flegmatycznie, pykaj
ą
c z wolna z fajki. Zmartwiłem si
ę
, kiedy wytrz
ą
sn
ą
ł tyto
ń
i zacz
ą
ł sobie przeciera
ć
oczy. Byłbym siedział z nim do samego rana. Po co
si
ę
miałem spieszy
ć
na pokład swojego statku? Aby zobaczy
ć
w kajucie
wyłaman
ą
, ograbion
ą
szuflad
ę
? Brr! Na sam
ą
my
ś
l o tym słabo mi si
ę
robiło.
Stałem si
ę
codziennym ich go
ś
ciem, jak ju
ż
wiecie. Zdaje mi si
ę
,
ż
e
Hermannowa uwa
ż
ała mnie od samego pocz
ą
tku za człowieka
romantycznego. Oczywi
ś
cie nie wyrywałem sobie włosów z głowy coram
populo nad swoj
ą
strat
ą
, a ona to brała za wielkopa
ń
sk
ą
oboj
ę
tno
ść
.
Opowiedziałem im pó
ź
niej niektóre z moich przygód, jakie tam miałem
do opowiedzenia, i dziwowali si
ę
wielce mojemu rozległemu do
ś
wiadczeniu.
Hermann tłumaczył ust
ę
py, które uwa
ż
ał za najbardziej uderzaj
ą
ce. Wstawał
z krzesła i jakby wygłaszaj
ą
c odczyt o jakim
ś
fenomenie, zwracał si
ę
,
gestykuluj
ą
c, do obu kobiet, które powoli opuszczały robot
ę
na kolana.
A ja tymczasem siedziałem nad kuflem piwa, usiłuj
ą
c przybra
ć
skromn
ą
min
ę
. Pani Hermann spogl
ą
dała na mnie przelotnie od czasu do
czasu, wykrzykuj
ą
c z lekka: „Ach!” Dziewczyna nie odzywała si
ę
nigdy. Nigdy!
Ale i ona wznosiła czasem blade oczy, aby spojrze
ć
na mnie łagodnym, jakby
niewidz
ą
cym spojrzeniem. Jej wzrok nie był wcale głupi, promieniał mi
ę
kko i
rozlewnie jak ksi
ęż
yc
ś
wiec
ą
cy nad krajobrazem, zupełnie inaczej ni
ż
badawcze,
ś
ledz
ą
ce nas gwiazdy. Człowiek ton
ą
ł w tych oczach i miał
wra
ż
enie,
ż
e jego kontury si
ę
rozpływaj
ą
.
A jednak ten sam wzrok, skierowany na Christiana Falka, musiał
działa
ć
równie silnie jak reflektor okr
ę
tu wojennego.
Falk był drugim go
ś
ciem odwiedzaj
ą
cym pilnie statek, ale z jego
zachowania mo
ż
na było wnioskowa
ć
,
ż
e przychodzi z wizyt
ą
do kabestanu na
rufie. Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci, i
ż
wpatrywał si
ę
w niego cz
ę
sto, dotrzymuj
ą
c
nam towarzystwa przed drzwiami kajuty. Muskularne rami
ę
Falka było
przerzucone przez por
ę
cz krzesła; drugie, kształtne nogi w bardzo ciasnych
białych spodniach wyci
ą
gał daleko przed siebie, a obuty był w czarne trzewiki
obszerne jak łódki. Znalazłszy si
ę
na pokładzie, Falk potrz
ą
sał, mrucz
ą
c, r
ę
k
ą
Hermanna, kłaniał si
ę
kobietom i zasiadał przy nas ze zwykł
ą
sobie niedbał
ą
min
ą
odludka. Odchodził za
ś
, raptownie zrywaj
ą
c si
ę
z krzesła, i dopełniał
jakby w popłochu ceremonii mrukni
ęć
, u
ś
cisków r
ę
ki, ukłonów. Niekiedy
podchodził do kobiet z pewnego rodzaju dyskretnym a konwulsyjnym
wysiłkiem i zamieniał z nimi kilka cichych słów, najwy
ż
ej z jakie pół tuzina. W
takich razach zwykłe spojrzenie Hermanna stawało si
ę
szkliste, a na pełn
ą
dobroci twarz Hermannowej wybijał si
ę
rumieniec. Dziewczyna nigdy nawet
nie drgn
ę
ła.
Falk był Du
ń
czykiem, a mo
ż
e Norwegiem, tego ju
ż
sobie nie
przypominam. W ka
ż
dym razie pochodził ze Skandynawii, poza tym był
nad
ę
tym monopolist
ą
. Mo
ż
e nie znał tego słowa, ale o samej rzeczy miał
jasne wyobra
ż
enie. Jego taryfa cen, pobieranych za holowanie statków w
gór
ę
i w dół rzeki, stanowiła najbardziej brutalnie bezwzgl
ę
dny dokument tego
rodzaju, jaki kiedykolwiek widziałem. Był dowódc
ą
i wła
ś
cicielem jedynego
holownika w tym porcie, bardzo schludnego białego statku o wyporno
ś
ci stu
pi
ęć
dziesi
ę
ciu ton lub wi
ę
cej, wymuskanego jak jacht, z okr
ą
gł
ą
sterówk
ą
wznosz
ą
c
ą
si
ę
niby oszklona wie
ż
yczka wysoko nad spiczastym dziobem,
gdzie stał jeden jedyny smukły maszt powleczony pokostem. Przypuszczam,
ż
e jest jeszcze kilku dowódców na morzu, pami
ę
taj
ą
cych bardzo dobrze
Falka i jego holownik. Wydzierał swoje półtora funta mi
ę
sa nam wszystkim,
kapitanom statków, z pewnego rodzaju nieugi
ę
t
ą
oboj
ę
tno
ś
ci
ą
, za któr
ą
go
nie cierpiano, a nawet bano si
ę
. Schomberg rzucał cz
ę
sto uwag
ę
: „Nie b
ę
d
ę
mówił o tym człowieku. Przez rok okr
ą
gły nie wypije pewnie i sze
ś
ciu szklanek
w moim zakładzie. Ale radz
ę
wam, panowie, nie zadawajcie si
ę
z nim, bro
ń
Bo
ż
e, je
ś
li tylko mo
ż
ecie”.
Ta rada - pomin
ą
wszy nieuniknione stosunki z Falkiem z powodu
interesów - łatwa była do wykonania, poniewa
ż
nie narzucał si
ę
nikomu.
Porównanie szypra holowniczego statku do centaura wydaje si
ę
absurdem, a
jednak Falk przypominał mi rycin
ę
przedstawiaj
ą
c
ą
centaury nad strumieniem
z małej ksi
ąż
eczki, któr
ą
miałem, b
ę
d
ą
c chłopcem; otó
ż
był tam jeden centaur
na pierwszym planie, wspinaj
ą
cy si
ę
na tylne kopyta, z łukiem i strzałami w
r
ę
ku, o regularnych surowych rysach i olbrzymiej, kr
ę
conej, falistej brodzie
spływaj
ą
cej na piersi.
Twarz Falka przypominała mi owego centaura. W dodatku Falk robił
wra
ż
enie istoty zło
ż
onej. Nie był człowiekiem-koniem, to prawda, ale był
człowiekiem-statkiem. Mieszkał na swoim holowniku, który p
ę
dził wiecznie w
gór
ę
albo w dół rzeki, od wczesnego ranka a
ż
do rosistego wieczoru. W
ostatnich promieniach zachodz
ą
cego sło
ń
ca mo
ż
na było dostrzec daleko w
dole rzeki jego brod
ę
powiewaj
ą
c
ą
wysoko na białej budowli, sun
ą
cej pod
pr
ą
d w
ś
ród spienionej wody, aby rzuci
ć
na noc kotwic
ę
. Na mostku wida
ć
było tors biało ubranego m
ęż
czyzny i ciepł
ą
plam
ę
br
ą
zowej brody, ale od
pasa ów m
ęż
czyzna był ukryty za poprzecznymi białymi liniami brezentów na
barierkach mostkowych, które prowadziły oko do spiczastych, białych zarysów
dziobu pruj
ą
cego błotnist
ą
wod
ę
rzeki. Rozł
ą
czony ze swoim statkiem, Falk
robił wra
ż
enie, przynajmniej na mnie, czego
ś
niekompletnego. A i holownik
bez głowy i torsu swego dowódcy na mostku wygl
ą
dał jak okaleczały. Ale Falk
opuszczał go bardzo rzadko.
Przez cały czas mego pobytu w porcie widziałem Falka tylko dwa razy
na brzegu. Pierwszy raz spotkałem go u czarteruj
ą
cych mój statek; wszedł z
min
ą
mizantropa, aby odebra
ć
nale
ż
no
ść
za holowanie francuskiego barku w
dniu poprzednim. Za drugim razem ledwie mogłem uwierzy
ć
własnym oczom,
bo zobaczyłem go w bilardowym pokoju Schomberga, siedz
ą
cego na
trzcinowym krze
ś
le, z brod
ą
wspart
ą
na łokciu.
Bardzo było zabawnie patrze
ć
, jak wyra
ź
nie Schomberg ignoruje
Falka. Sztuczno
ść
tego ignorowania odbijała jaskrawo od naturalnej
oboj
ę
tno
ś
ci Skandynawa. Okazały Alzatczyk rozmawiał gło
ś
no ze swymi
go
ść
mi, chodz
ą
c od stolika do stolika, tylko obok krzesła Falka przechodził z
oczami utkwionymi prosto przed siebie. Falk siedział z nie tkni
ę
t
ą
szklank
ą
u
łokcia. Musiał zna
ć
z widzenia i nazwiska ka
ż
dego z białych znajduj
ą
cych si
ę
w pokoju, ale nie odzywał si
ę
absolutnie do nikogo. Zareagował na moj
ą
obecno
ść
opuszczeniem powiek, i to było wszystko. Siedział na krze
ś
le,
wyci
ą
gn
ą
wszy nogi przed siebie i niekiedy przesuwał r
ę
koma po twarzy z góry
na dół, wzdrygaj
ą
c si
ę
przy tym z lekka, prawie niedostrzegalnym ruchem.
Takie miał przyzwyczajenie i znałem je oczywi
ś
cie doskonale,
poniewa
ż
nie mo
ż
na było sp
ę
dzi
ć
godziny w towarzystwie Falka, nie dziwi
ą
c
si
ę
temu gestowi, przerywaj
ą
cemu cz
ę
sto długi okres bezruchu. Był to gest
nami
ę
tny i niewytłumaczalny. Zjawiał si
ę
w najró
ż
niejszych okoliczno
ś
ciach,
na przykład po wysłuchaniu przez Falka szczebiotu małej Leny o cierpi
ą
cej
lalce. Dzieciarnia oblegała zawsze szczelnie jego nogi, cho
ć
si
ę
troch
ę
przed
ni
ą
cofał w łagodny sposób. Odnosiło si
ę
jednak wra
ż
enie,
ż
e Falk bardzo
jest przywi
ą
zany do całej rodziny. Szczególniej do samego Hermanna.
Ubiegał si
ę
o jego towarzystwo. Na przykład w wypadku, o którym mówi
ę
,
musiał wła
ś
nie czeka
ć
na Hermanna, bo z chwil
ą
gdy ten si
ę
pokazał, wstał
spiesznie i obaj wyszli razem. Po ich odej
ś
ciu Schomberg wykładał w mojej
obecno
ś
ci trzem czy czterem go
ś
ciom swoj
ą
teori
ę
o Falku; zapewniał,
ż
e
Falk kocha si
ę
w bratanicy kapitana Hermanna, i twierdził z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
,
ż
e nic z tego nie b
ę
dzie. Zupełnie to samo było zeszłego roku, kiedy kapitan
Hermann przyjechał tu po ładunek.
Nie wierzyłem oczywi
ś
cie Schombergowi, ale przyznaj
ę
,
ż
e przez
pewien czas obserwowałem pilnie, co si
ę
dzieje. Nie spostrzegłem nic poza
pewnym zniecierpliwieniem Hermanna. Na widok Falka wchodz
ą
cego po
trapie zacny ten człowiek zaczynał mrucze
ć
pod nosem i
ż
u
ć
w z
ę
bach co
ś
,
co wygl
ą
dało na niemieckie przekle
ń
stwa. Ale jak ju
ż
zaznaczyłem, nie znam
tego j
ę
zyka, a z łagodnej, okr
ą
głookiej fizjonomii Hermanna nic si
ę
nie dało
wyczyta
ć
.
Patrz
ą
c t
ę
po przed siebie, witał Falka słowami: „Wie geht's”, albo
angielskim: ,How are you?”, wypowiadanym gardłowym tonem. Dziewczyna
podnosiła na chwil
ę
oczy, poruszaj
ą
c z lekka wargami; pani Hermann
opuszczała r
ę
ce na kolana i mówiła płynnie do Falka przez jak
ą
minut
ę
lub
dwie swym miłym głosem, zanim znów si
ę
wzi
ę
ła do szycia. Falk rzucał si
ę
na
krzesło, wyci
ą
gał długie nogi i zwykle przesuwał nami
ę
tnie r
ę
kami w dół po
twarzy. W stosunku do mnie nie był wyra
ź
nie impertynencki, wygl
ą
dało to
raczej,
ż
e si
ę
nie mo
ż
e zaprz
ą
ta
ć
takimi drobnostkami jak moja. egzystencja;
w gruncie rzeczy za
ś
, maj
ą
c w r
ę
ku monopol, nie potrzebował wysila
ć
si
ę
na
uprzejmo
ść
. Był i tak pewien,
ż
e otrzyma wymuszon
ą
przez siebie opłat
ę
za
holowanie - czy b
ę
dzie si
ę
krzywił, czy u
ś
miechał.
Ś
ci
ś
le mówi
ą
c, nie robił ani
jednego, ani drugiego; ale wkrótce zdołał porz
ą
dnie zadziwi
ć
i roztrajkota
ć
bardziej ni
ż
kiedykolwiek Schomberga.
Stało si
ę
to w sposób nast
ę
puj
ą
cy. Przy uj
ś
ciu rzeki znajdowała si
ę
płytka mielizna, któr
ą
nale
ż
ało usun
ąć
; tymczasem władze pa
ń
stwa były
pobo
ż
nie zaj
ę
te złoceniem na nowo wielkiej buddyjskiej pagody i nie miały
pieni
ę
dzy na pogł
ę
bianie rzeki. Nie wiem, jak to tam teraz wygl
ą
da, ale w
czasach, o których mówi
ę
, mielizna ta była wielk
ą
przeszkod
ą
dla
ż
eglugi.
Wynikało st
ą
d mi
ę
dzy innymi,
ż
e statki o pewnym zanurzeniu, jak na
przykład statek Hermanna i mój, nie mogły przyj
ąć
całego towaru na miejscu.
Zabrawszy ze sob
ą
ładunku, ile si
ę
tylko dało, musiały opuszcza
ć
rzek
ę
, aby
ładowanie doprowadzi
ć
do ko
ń
ca. Cała ta procedura była niesko
ń
czenie
uci
ąż
liwa. Kiedy si
ę
uznało,
ż
e na statku jest ju
ż
tyle towaru, ile mo
ż
na
przewie
źć
bezpiecznie przez mielizn
ę
, szło si
ę
i zawiadamiało swoich
agentów. Ci z kolei zawiadamiali Falka,
ż
e taki a taki gotów jest do wyj
ś
cia.
Wówczas Falk (który uzale
ż
niał holowanie niby to od ogólnego rozkładu swej
pracy, ale Bogiem a prawd
ą
post
ę
pował dowolnie według własnego
widzimisi
ę
), upewniwszy si
ę
w biurze dokładnie,
ż
e maj
ą
dosy
ć
pieni
ę
dzy na
uregulowanie rachunku, podpływał niech
ę
tnie, wpatruj
ą
c si
ę
z mostka w
człowieka
ż
ółtymi oczami, po czym wyholowawszy statek z nieczułym
po
ś
piechem, jakby na egzekucj
ę
, zostawiał go z popl
ą
tanymi linami i
pokładem w nieładzie. W dodatku zmuszał nas do u
ż
ycia jego własnej
stalowej liny holowniczej, za któr
ą
naznaczona była oczywi
ś
cie specjalna
dopłata. Kiedy si
ę
wykrzykiwało, protestuj
ą
c przeciw temu wymuszeniu, ten
wielki tułów z r
ę
k
ą
na telegrafie do maszynowni potrz
ą
sał tylko brodat
ą
głow
ą
ponad pluskiem, hałasem i kł
ę
bami dymu. Holownik za
ś
, cofaj
ą
c si
ę
na swoje
miejsce w
ś
ród wodnego pyłu wznieconego przez obracaj
ą
ce si
ę
koła
łopatkowe, zachowywał si
ę
jak dzikie i niecierpliwe stworzenie.
Załoga jego składała si
ę
z bandy najbezczelniejszych krajowców,
jakich kiedykolwiek widziałem, a Falk pozwalał im krzycze
ć
impertynencko na
swoich klientów. Po umocowaniu liny porywał statek z miejsca, jakby mu było
oboj
ę
tne, co si
ę
na pokładzie potrzaska. Trzeba było wlec si
ę
za nim
osiemna
ś
cie mil w dół rzeki, a potem jeszcze trzy wzdłu
ż
wybrze
ż
a, do
miejsca, gdzie grupa nie zamieszkanych, skalistych wysepek otaczała
zaciszne kotwicowisko.
Okr
ę
t stał tam na kotwicy, z nagimi rejami zwróconymi w stron
ę
bardzo
bł
ę
kitnego morza, usianego jałowymi fragmentami l
ą
du. Nic tam zreszt
ą
nie
było do ogl
ą
dania prócz gołego wybrze
ż
a, błotnistego skraju brunatnej
równiny z wij
ą
c
ą
si
ę
po niej ciemnozielon
ą
rzek
ą
, któr
ą
si
ę
dopiero co
opu
ś
ciło, i Wielk
ą
Pagod
ą
, wznosz
ą
c
ą
si
ę
samotnie i masywnie, połyskuj
ą
c
ą
na falistych wygi
ę
ciach oraz szczytach jak wspaniały, kamienny wykwit
podzwrotnikowych skał. Nie miało si
ę
tam nic do roboty, tylko trzeba było
czeka
ć
z irytacj
ą
na doko
ń
czenie ładunku, który nadsyłano rzek
ą
najnieregularniej w
ś
wiecie. I wolno było człowiekowi pociesza
ć
si
ę
my
ś
l
ą
,
ż
e
ostatecznie ten kłopotliwy okres zwiastuje, i
ż
opuszczenie tych brzegów
naprawd
ę
wreszcie si
ę
zbli
ż
a.
Obaj z Hermannem musieli
ś
my przej
ść
przez t
ę
faz
ę
i było mi
ę
dzy
nami pewnego rodzaju ciche współzawodnictwo co do tego, czyj okr
ę
t b
ę
dzie
pierwszy gotów. Trzymali
ś
my si
ę
na jednej linii prawie a
ż
do ko
ń
ca, gdy
wygrałem ostatecznie wy
ś
cig, id
ą
c osobi
ś
cie do biura przed południem, aby
zawiadomi
ć
,
ż
e jestem gotów; tymczasem Hermami, który z trudem si
ę
decydował na odwiedzenie l
ą
du, dotarł do biura swoich agentów dopiero pod
wieczór. Powiedziano mu,
ż
e mój statek jest pierwszy z kolei i wyrusza
nazajutrz rano; odparł - o ile pami
ę
tam -
ż
e mu si
ę
nie
ś
pieszy. Dogadzało mu
wyruszy
ć
dzie
ń
pó
ź
niej.
Tego wieczoru siedział na pokładzie „Diany”, rozstawiwszy szeroko
grube kolana, wpatruj
ą
c si
ę
przed siebie i pykaj
ą
c z wygi
ę
tego ustnika fajki.
Niebawem odezwał si
ę
do bratanicy z pewn
ą
niecierpliwo
ś
ci
ą
,
ż
e czas ju
ż
,
aby dzieci szły spa
ć
. Pani Hermami, która mówiła wła
ś
nie do Falka,
zatrzymała si
ę
nagle i spojrzała niespokojnie na m
ęż
a, ale dziewczyna wstała
natychmiast i zap
ę
dziła dzieci do kajuty. Po krótkiej chwili Hermannowa
musiała nas opu
ś
ci
ć
, bo s
ą
dz
ą
c po odgłosach dochodz
ą
cych z kajuty,
wybuchn
ą
ł tam niebezpieczny rokosz, który nale
ż
ało poskromi
ć
. Na to
Hermann zamruczał co
ś
pod nosem. Jeszcze przez jakie
ś
pół godziny Falk,
zostawiony z nami sam na sam, kr
ę
cił si
ę
na krze
ś
le, wzdychał lekko,
wreszcie, przesun
ą
wszy r
ę
kami w dół po twarzy, wstał i jakby porzuciwszy
nadziej
ę
,
ż
e potrafi si
ę
wypowiedzie
ć
(nie otworzył ust ani razu), rzekł po
angielsku: „No wi
ę
c... dobranoc, panie kapitanie Hermann”. Zatrzymał si
ę
chwil
ę
przed moim krzesłem i spojrzał na mnie przeci
ą
gle, mog
ę
powiedzie
ć
,
ż
e utkwił we mnie wzrok i nawet wydobył z siebie gł
ę
boki, gardłowy pomruk.
Było w tym wszystkim co
ś
tak znacz
ą
cego,
ż
e po raz pierwszy w ci
ą
gu naszej
znajomo
ś
ci, ograniczonej do kiwania głow
ą
i pomruków, wzbudził we mnie
co
ś
w rodzaju zaciekawienia. Ale rozczarował mnie natychmiast, bo odszedł
spiesznie wielkim krokiem, nie kiwn
ą
wszy mi nawet głow
ą
.
Obej
ś
cie jego było zazwyczaj dziwaczne i nie zwracałem na nie
oczywi
ś
cie wielkiej uwagi, ale tym razem zastanowiło mnie w nim to co
ś
szczególnego, co niby ukryty zamysł zdawało si
ę
zawsze czyha
ć
w gł
ę
bi jego
nonszalancji jak ostro
ż
ny stary karp w stawie; otó
ż
to co
ś
jeszcze nigdy nie
znalazło si
ę
tak blisko powierzchni. Wyra
ź
nie zacz
ą
łem si
ę
po nim czego
ś
spodziewa
ć
. Nie byłbym w stanie powiedzie
ć
, czego, ale w
ż
adnym razie nie
spodziewałem si
ę
idiotycznych wypadków, które spadły na mnie ju
ż
nazajutrz
o samym
ś
wicie.
Pami
ę
tam tylko, i
ż
owego wieczoru zachowanie Falka było tak
znacz
ą
ce,
ż
e po jego ucieczce wyraziłem gło
ś
no ciekawo
ść
, o co wła
ś
ciwie
mu chodzi. Na to Hermann odrzekł, zakładaj
ą
c z rozmachem nog
ę
na nog
ę
,
przy czym ze zło
ś
ci
ą
odwrócił si
ę
ode mnie na krze
ś
le:
- Ten facet sam nie wie, o co mu chodzi. Powy
ż
sza uwaga nie była
pozbawiona wnikliwo
ś
ci. Nie odpowiedziałem nic, a on dodał, wci
ąż
odwrócony:
- Taki sam był i zeszłego roku, kiedy tu stali
ś
my. Kł
ą
b tytoniowego
dymu owion
ą
ł mu głow
ę
, jak gdyby jego zniecierpliwienie wybuchło na kształt
prochu.
Przez chwil
ę
chciałem zapyta
ć
go prosto z mostu, czy nie wie
przynajmniej, dlaczego Falk, znany odludek, odwiedza tak pilnie jego statek.
Przyszło mi nagle na my
ś
l,
ż
e to jest jednak rzecz niezmiernie dziwna.
Ciekaw jestem, co by Hermann był wówczas odpowiedział. Tymczasem stało
si
ę
tak,
ż
e nie dopu
ś
cił do tego pytania. Zapominaj
ą
c jakby o Falku, zacz
ą
ł
monologowa
ć
o swoich planach na przyszło
ść
: o sprzeda
ż
y okr
ę
tu, o
powrocie do kraju, i wpadaj
ą
c w nastrój pełen rozwagi i przezorno
ś
ci, mruczał
przez z
ę
by o kosztach, miarowo wypuszczaj
ą
c kł
ę
by dymu. Konieczno
ść
wydatku na podró
ż
całego plemienia zdawała si
ę
go nurtowa
ć
w sposób tym
bardziej uderzaj
ą
cy,
ż
e sk
ą
din
ą
d
ż
adnych przejawów sk
ą
pstwa nie zdradzał.
A jednak rozwodził si
ę
markotnie nad perspektyw
ą
tej podró
ż
y parowcem do
kraju jak nieruchawy kupiec korzenny, który postanowił wyruszy
ć
na
zwiedzenie
ś
wiata. Przypuszczam,
ż
e był z natury oszcz
ę
dny, jak wi
ę
kszo
ść
jego współziomków, i zapewne stanowiło to dla niego zupełn
ą
nowo
ść
,
ż
e
musiał płaci
ć
za podró
ż
, która była normalnym trybem
ż
ycia dla jego rodziny,
a dla wi
ę
kszo
ś
ci jej członków nawet od samej kolebki. Widziałem,
ż
e
ż
ałował
ju
ż
z góry ka
ż
dego szylinga, który b
ę
dzie musiał wyda
ć
w tak idiotyczny
sposób. Było to dosy
ć
zabawne. Rozwodził si
ę
nad tym
ż
ało
ś
nie, a potem
znowu wzdychał z irytacj
ą
i wyra
ż
ał przypuszczenie,
ż
e nie ma na to
ż
adnej
rady; b
ę
dzie musiał wzi
ąć
trzy bilety drugiej klasy - a tu jeszcze i za czworo
dzieci przyjdzie zapłaci
ć
. Taki wielki jednorazowy wydatek. Kupa pieni
ę
dzy.
Siedziałem z nim, przysłuchuj
ą
c si
ę
(nie po raz pierwszy) tym
zwierzeniom, póki nie ogarn
ę
ła mnie senno
ść
; wówczas po
ż
egnałem go i
wróciłem na pokład mojego statku. O
ś
wicie obudził mnie jazgot wrzaskliwych
głosów, któremu towarzyszył wielki ruch na wodzie i krótkie, nagl
ą
ce
ś
wisty
parowego gwizdka. Falk zjawił si
ę
po nas na holowniku.
Zacz
ą
łem si
ę
ubiera
ć
. Zastanowiło mnie,
ż
e hała
ś
liwy odzew na moim
statku i tupot nóg nad głow
ą
nagle ustały. Posłyszałem natomiast oddalone,
gardłowe głosy, które zdawały si
ę
wyra
ż
a
ć
zdumienie i rozdra
ż
nienie. Potem
doszedł mnie głos mego pierwszego oficera, wyj
ą
cy na odległo
ść
jakie
ś
wymówki. Przył
ą
czyły si
ę
do niego inne głosy, najwidoczniej oburzone;
odpowiedział chór zło
ż
ony jakby z wymy
ś
la
ń
. Od czasu do czasu rozlegał si
ę
skrzek parowego gwizdka.
Ten niepotrzebny zgiełk był na ogół m
ę
cz
ą
cy, ale tam na dole, w
kajucie, brałem go spokojnie. Za chwil
ę
, mówiłem sobie, b
ę
d
ę
płyn
ą
ł w dół po
tej n
ę
dznej rzece, a najdalej za tydzie
ń
porzuc
ę
na dobre to wstr
ę
tne miejsce
i wszystkich tych wstr
ę
tnych ludzi.
Pokrzepiony wielce t
ą
my
ś
l
ą
chwyciłem szczotki do włosów i patrz
ą
c w
lustro, zacz
ą
łem si
ę
czesa
ć
. Nagła cisza zapadła po zgiełku i usłyszałem
(iluminatory mojej kajuty były otwarte), usłyszałem - ale nie na pokładzie
mojego statku - gł
ę
boki, spokojny głos wołaj
ą
cy stanowczym tonem po
angielsku, z mocnym cudzoziemskim akcentem: „Naprzód!”
Mo
ż
e i zdarzaj
ą
si
ę
w ludzkich sprawach przypływy, które, je
ś
li je w
odpowiedniej chwili wykorzysta
ć
... i tak dalej. Ja osobi
ś
cie wygl
ą
dam wci
ąż
takiego wa
ż
nego zwrotu. Ale obawiam si
ę
,
ż
e wi
ę
kszo
ść
z nas jest skazana
na wieczne miotanie si
ę
w martwej wodzie stawu, którego brzegi s
ą
zaiste
jałowe. Natomiast wiem,
ż
e przychodz
ą
cz
ę
sto na człowieka niespodziane, a
nawet irracjonalne chwile dziwnej przenikliwo
ś
ci, kiedy d
ź
wi
ę
k nic nie
znacz
ą
cy sk
ą
din
ą
d, a mo
ż
e tylko jaki
ś
na wskro
ś
pospolity gest, wystarcza do
odsłoni
ę
cia nam całej głupoty, całej zarozumiałej głupoty naszego
zadowolenia. Słowo „naprzód” nie jest szczególnie uderzaj
ą
ce, nawet je
ś
li je
wymówi
ć
z cudzoziemska, a jednak obróciło mnie w kamie
ń
, i to w chwili gdy
u
ś
miechałem si
ę
do siebie w lustrze. Nie chc
ą
c wierzy
ć
własnym uszom, ale
kipi
ą
c ju
ż
z oburzenia, wypadłem z kabiny i pobiegłem w gór
ę
na pokład.
Było to niewiarogodne, lecz prawdziwe. Najzupełniej prawdziwe. Oczy
moje nie widziały nic prócz „Diany”. To j
ą
zabierał holownik. Opu
ś
ciła ju
ż
swoje miejsce postoju i p
ę
dziła w poprzek rzeki.
- Jak ten wariat szarpn
ą
ł statkiem! To dla nas ostrze
ż
enie - powiedział
tu
ż
nad moim uchem przera
ż
ony głos pierwszego oficera.
- Hej tam! halo! Falk! Hermami! Có
ż
to za podły kawał? - wrzeszczałem
w furii.
Nikt mnie nie słyszał. Falk na pewno nie mógł mnie słysze
ć
. Holownik
zawracał całym p
ę
dem u drugiego brzegu. Stalowa lina holownicza mi
ę
dzy
nim a „Dian
ą
”, naci
ą
gni
ę
ta jak struna, drgała niepokoj
ą
co.
Wysoki czarny statek przechylił si
ę
przy tym strasznym wysiłku. Gło
ś
ny
trzask rozległ si
ę
na jego pokładzie, po czym nast
ą
piło p
ę
kanie i rozpadanie
si
ę
drewna.
- Masz tobie! - powiedział przera
ż
ony głos prosto w moje ucho. -
Oderwał im przewlok
ę
dziobow
ą
. - I mój pierwszy oficer ci
ą
gn
ą
ł dalej z
zapałem: - O, niech pan patrzy, panie kapitanie! Widzi pan, o tam, na
dziobówce, jak te Germany zmykaj
ą
. Mam w Bogu nadziej
ę
,
ż
e poprzetr
ą
ca
im kilka kulasów, nim si
ę
ta heca sko
ń
czy!
Darmo wrzeszczałem, protestuj
ą
c. Promienie wschodz
ą
cego sło
ń
ca,
p
ę
dz
ą
c poziomo nad równin
ą
, grzały mi plecy, ale i tak gotowało si
ę
we mnie
z w
ś
ciekło
ś
ci. Nie byłbym nigdy uwierzył,
ż
e zwykły manewr holowniczy mo
ż
e
przypomina
ć
tak wyra
ź
nie uprowadzenie sił
ą
, gwałt. Falk po prostu uciekał z
„Dian
ą
”.
Biały holownik gnał ku
ś
rodkowi rzeki. Czerwone łopatki kół kr
ę
ciły si
ę
z obł
ą
kan
ą
szybko
ś
ci
ą
, przemieniaj
ą
c w pian
ę
cał
ą
wodn
ą
przestrze
ń
.
„Diana”, znalazłszy si
ę
w
ś
rodku rzeki, obróciła si
ę
jak w walcu z wdzi
ę
kiem
starej stodoły i pop
ę
dziła za swoim gwałtownikiem.
Poprzez poszarpan
ą
mgł
ę
dymu p
ę
dz
ą
c
ą
po rzece mign
ę
ły
kwadratowe, nieruchome ramiona
Falka pod białym kapeluszem wielkim jak koło od wozu, jego czerwona
twarz,
ż
ółte wyt
ęż
one oczy, wielka broda. Zamiast uwa
ż
a
ć
, co si
ę
dzieje
przed nim, odwrócił si
ę
umy
ś
lnie plecami do rzeki, aby wpatrywa
ć
si
ę
w
holowan
ą
przez siebie „Dian
ę
”. Wysoki, ci
ęż
ki statek, z którym si
ę
nigdy
jeszcze nikt tak nie obszedł, wygl
ą
dał, jakby stracił zmysły; zboczył z drogi,
niby szalony, wbrew swemu sterowi, i przez chwil
ę
leciał wprost na nas,
gro
ź
ny i niezgrabny jak zbiegła góra. Gnał przed sob
ą
pi
ę
trz
ą
c
ą
si
ę
, sycz
ą
c
ą
,
kipi
ą
c
ą
fal
ę
, która si
ę
gała do połowy t
ę
pej dziobnicy; moja załoga zawyła
jednym wielkim głosem i wstrzymali
ś
my oddech w piersiach. O mało na nas
nie wpadł. Ale Falk trzymał „Dian
ę
”! Miał j
ą
w swych szponach. Zdawało mi
si
ę
,
ż
e słysz
ę
d
ź
wi
ę
czenie stalowej liny holowniczej, przesuwaj
ą
cej si
ę
w
poprzek dziobówki „Diany” w
ś
ród majtków uciekaj
ą
cych przed ni
ą
we
wszystkich kierunkach. O mało na nas nie wpadł. Hermann ze zwichrzonymi
włosami, w tabaczkowej flanelowej koszuli i spodniach koloru musztardy,
rzucił si
ę
z pomoc
ą
do koła sterowego. Widziałem jego okr
ą
gł
ą
twarz pełn
ą
zgrozy; widziałem nawet z
ę
by, odsłoni
ę
te w okropnym, nieruchomym
grymasie; i w
ś
ród pot
ęż
nego zgiełku wody wytryskuj
ą
cej mi
ę
dzy obu statkami
„Diana” przesun
ę
ła si
ę
tak blisko,
ż
e byłbym mógł rzuci
ć
szczotk
ą
w głow
ę
Hermanna, bo zdaje mi si
ę
,
ż
e przez cały czas trzymałem obie szczotki w
r
ę
kach. Jednocze
ś
nie za
ś
pani Hermann siedziała spokojnie na luku
ś
wietlnym z wełnianym szalem na plecach. Zacna kobieta w odpowiedzi na
moje gesty pełne oburzenia powiała ku mnie chustk
ą
, kiwaj
ą
c głow
ą
i
u
ś
miechaj
ą
c si
ę
w najuprzejmiejszy sposób. Chłopcy, na wpół ubrani, skakali
po rufówce w niezmiernym rozradowaniu, pokazuj
ą
c jaskrawe szelki; a Lena
w krótkiej, szkarłatnej haleczce nia
ń
czyła z oddaniem lalk
ę
z gałganów, tul
ą
c
j
ą
cienkimi, gołymi ramionkami o spiczastych łokciach. Cała rodzina
przesun
ę
ła si
ę
przede mn
ą
, jakby wleczona przez scen
ę
niezwykłej
przemocy. Na ostatku zobaczyłem bratanic
ę
Hermanna, stoj
ą
c
ą
oddzielnie z
najmłodszym Hermanni
ą
tkiem na r
ę
ku. Wygl
ą
dała wspaniale w obcisłej sukni
w rzucik, a z jawnej doskonało
ś
ci jej kształtów biło co
ś
tak władczego,
ż
e
sło
ń
ce zdawało si
ę
wstawa
ć
wył
ą
cznie dla niej. Potok
ś
wiatła uwydatniał i
otaczał chwał
ą
bujno
ść
i młodzie
ń
cz
ą
sił
ę
postaci. Przesun
ę
ła si
ę
w zupełnym
bezruchu, jakby pogr
ąż
ona w zamy
ś
leniu, tylko kraj sukni kołysał si
ę
w
powiewie; promienie sło
ń
ca załamywały si
ę
na gładkich, płowych włosach; a
ten łysogłowy brutal, Nicholas, bił j
ą
po karku. Widziałem jego drobne, tłuste
ramionko wznosz
ą
ce si
ę
i opadaj
ą
ce ruchem robotnika przy pracy. Potem za
ś
cztery wiejskie okienka „Diany” ukazały si
ę
, sun
ą
c szybko w dół rzeki. Ramy
okienne były podniesione i jedna z białych perkalowych firanek powiewała
poziomo jak proporzec nad skł
ę
bion
ą
wod
ą
ś
ladu torowego statku.
Ż
eby kogo
ś
tak nabra
ć
i złama
ć
prawo kolejno
ś
ci, to był wypadek
niesłychany. W biurze mojego agenta, dok
ą
d poszedłem natychmiast, aby si
ę
poskar
ż
y
ć
, zapewnili mnie, w
ś
ród przeprosin,
ż
e nie mog
ą
zrozumie
ć
, jakim
sposobem taka pomyłka mogła si
ę
wydarzy
ć
; ale Schomberg, kiedy wpadłem
pó
ź
niej do restauracji, aby przełkn
ąć
co
ś
na
ś
niadanie, chocia
ż
zdziwił si
ę
na
mój widok, wyja
ś
nienie miał zaraz gotowe. Zastałem go siedz
ą
cego przy
ko
ń
cu długiego, w
ą
skiego stołu naprzeciwko
ż
ony, wychudzonej kobieciny o
długich lokach i niebieskim z
ę
bie, u
ś
miechaj
ą
cej si
ę
idiotycznie w przestrze
ń
;
robiła zawsze przestraszon
ą
min
ę
, kiedy kto
ś
si
ę
do niej odezwał. Mi
ę
dzy
nimi rozkołysane punkah wachlowało dwadzie
ś
cia pustych trzcinowych
krzeseł i dwa rz
ę
dy błyszcz
ą
cych talerzy. Trzech Chi
ń
czyków w białych
kurtkach wał
ę
sało si
ę
z serwetami w r
ę
ku naokoło pustego stołu. Ukochany
table d'hóte Schomberga nie miał tego wieczoru wielkiego powodzenia.
Schomberg opychał si
ę
zapami
ę
tale i wygl
ą
dał na przepełnionego gorycz
ą
.
Rozkazał brutalnym głosem,
ż
eby mi przyniesiono kotlety, po czym
rzekł odwracaj
ą
c si
ę
na krze
ś
le:
- Powiedzieli panu,
ż
e to pomyłka? Nic podobnego! Niech pan nie
wierzy w to ani na chwil
ę
, panie kapitanie! Falk to nie jest taki człowiek,
ż
eby
si
ę
myli
ć
, chyba
ż
e pomyli si
ę
naumy
ś
lnie. - Miał nieugi
ę
te przekonanie,
ż
e
ten Falk przez cały czas usiłował wkra
ść
si
ę
tanim kosztem w łaski
Hermanna. - Tanim kosztem, niech pan to zapami
ę
ta! Nie zapłaci ani centa
za wyrz
ą
dzenie panu tej zniewagi, a kapitan Hermann wyprzedzi o dzie
ń
pa
ń
ski statek.
Czas to pieni
ą
dz! Co? Zdaje mi si
ę
,
ż
e pan jest na bardzo dobrej
stopie z kapitanem Hermannem, ale có
ż
z tego, człowiek musi si
ę
cieszy
ć
z
ka
ż
dej drobnej korzy
ś
ci, jak
ą
mo
ż
e uzyska
ć
.
Kapitan Hermann zna si
ę
na interesie, a w interesach przyja
źń
nie
istnieje. Czy nie mam racji?
-Pochylił si
ę
naprzód i jak zwykle zacz
ą
ł zerka
ć
ukradkiem. -Ale Falk
jest i był zawsze n
ę
dznikiem. Ja bym nim pogardzał.
Mrukn
ą
łem kwa
ś
no,
ż
e nie mam szczególnego szacunku dla Falka.
- Ja bym nim pogardzał - powtórzył z naciskiem, jakby niespokojnie, co
byłoby mnie ubawiło, gdybym nie był tak szczodrze zgryziony. Ka
ż
dy młody
człowiek, dosy
ć
sumienny i tak pełen dobrej woli, jak to si
ę
zdarza tylko u
młodych, bierze zwykłe przeciwno
ś
ci
ż
ycia za szczególne okrucie
ń
stwo.
Młodo
ść
, która jest do
ść
mało do
ś
wiadczona, by wierzy
ć
w win
ę
, w
niewinno
ść
i w siebie, gotowa jest zawsze przypuszcza
ć
,
ż
e zasłu
ż
yła mo
ż
e
na swój los. Walczyłem z kotletem, chmurny i pozbawiony apetytu; pani
Schomberg siedziała ze swoim wiecznym głupim grymasem na ustach, a stek
głupstw wypowiadanych przez Schomberga rósł z ka
ż
d
ą
chwil
ą
.
- Co
ś
panu powiem. Tu chodzi o t
ę
dziewczyn
ę
. Nie wiem, na co
kapitan Hermann czeka, ale gdyby si
ę
mnie zapytał, mógłbym mu co
ś
nieco
ś
o Falku powiedzie
ć
. To kutwa. I zupełny niewolnik. Tak go wła
ś
nie nazywam.
Niewolnik. Zeszłego roku zacz
ą
łem prowadzi
ć
ten table d'hóte i porozsyłałem
zawiadomienia, jak pan wie. My
ś
li pan,
ż
e cho
ć
raz przyszedł tu co
ś
zje
ść
?
Ż
e cho
ć
raz spróbował? Nic podobnego. Wynalazł sobie teraz kucharza z
Madrasu, sko
ń
czonego oszuka
ń
ca, którego wygnałem z kuchni trzcin
ą
. Nie
nadaje si
ę
na kucharza dla białych. Nawet i nie dla psów białych ludzi; ale,
uwa
ż
a pan, panu Falkowi wystarczy byle jaki parszywy krajowiec, który potrafi
ugotowa
ć
garnek ry
ż
u. Falk kupuje sobie za par
ę
centów ry
ż
u i kawałek ryby
na łodzi rybackiej w porcie i to jest jego po
ż
ywienie. Trudno temu uwierzy
ć
,
prawda?
Ż
eby biały człowiek tak post
ę
pował...
Obtarł usta, wywieraj
ą
c swój gniew na serwecie i spogl
ą
daj
ą
c na mnie.
Mimo zgn
ę
bienia, przyszło mi na my
ś
l,
ż
e je
ś
li wszystko mi
ę
so w mie
ś
cie
podobne jest do tych kotletów, to Falk wła
ś
ciwie ma słuszno
ść
. Miałem to ju
ż
na ko
ń
cu j
ę
zyka, ale wzrok Schomberga był onie
ś
mielaj
ą
cy. Mrukn
ą
łem wi
ę
c
zamiast tego:
- Mo
ż
e on jest wegetarianinem?
- On jest sk
ą
pcem. N
ę
dznym sk
ą
pcem - twierdził hotelarz z wielk
ą
sił
ą
.
- Naturalnie,
ż
e mi
ę
so nie jest tu takie dobre jak w kraju. I drogie w dodatku.
Ale przecie
ż
pan widzi. Bior
ę
tylko dolara za obiad, a dolara pi
ęć
dziesi
ą
t
centów za kolacj
ę
. Niech mi pan poka
ż
e, gdzie jest taniej. A dlaczego ja to
robi
ę
? Korzy
ś
ci z tej zabawy mam mało. Falk nie chciałby nawet spojrze
ć
na
taki zarobek. A ja to robi
ę
dla tutejszej białej młodzie
ż
y, która nie miałaby
gdzie zje
ść
porz
ą
dnego posiłku w przyzwoitym, szanuj
ą
cym si
ę
towarzystwie.
Przy moim stole jest zawsze pierwszorz
ę
dne towarzystwo.
Ogarn
ą
ł puste krzesła tak pewnym spojrzeniem,
ż
e si
ę
poczułem, jak
gdybym wtargn
ą
ł do towarzystwa obiaduj
ą
cych duchów znakomito
ś
ci.
- Biały powinien je
ść
, jak białemu przystoi, do stu diabłów - wybuchn
ą
ł
gwałtownie. -
Powinien je
ść
mi
ę
so, musi je
ść
mi
ę
so. Ja umiem zdobywa
ć
mi
ę
so dla
moich klientów przez cały rok. Mo
ż
e nie? U mnie si
ę
nie pitrasi dla bandy
n
ę
dznych kulisów; mo
ż
e jeszcze kotlet, panie kapitanie?... Nie? Ej, kelner
zabra
ć
to!
Oparł si
ę
gwałtownym ruchem o tyln
ą
por
ę
cz krzesła i czekał pos
ę
pnie
na curry.
Na wpół zamkni
ę
te
ż
aluzje przyciemniały pokój przesi
ą
kni
ę
ty
zapachem
ś
wie
ż
ej farby; rój much brz
ę
czał i opadał kolejno, a u
ś
miech
biednej pani Schomberg zdawał si
ę
ogniskowa
ć
głupot
ę
wszystkich durniów,
jacy tylko w tych gołych
ś
cianach zabierali głos, oddychali i byli karmieni
wstr
ę
tnym bawolim mi
ę
sem. Schomberg zamilkł i otworzył usta dopiero po to,
aby w nie wsun
ąć
ły
ż
k
ę
tłustego ry
ż
u. Przewrócił
ś
miesznie oczyma przy
połykaniu gor
ą
cego pokarmu i zacz
ą
ł mówi
ć
na nowo.
- To jest wprost poni
ż
aj
ą
ce. Zanosz
ą
mu do sterówki tac
ę
z półmiskiem
i nakryciem, a on zamyka jedne i drugie drzwi, zanim si
ę
we
ź
mie do jedzenia.
Naprawd
ę
! Musi si
ę
sam siebie wstydzi
ć
. Niech pan zapyta mechanika. Nie
mo
ż
e si
ę
obej
ść
bez mechanika - rozumie pan - a poniewa
ż
od
ż
adnego
szanuj
ą
cego si
ę
człowieka nie mo
ż
na oczekiwa
ć
, by si
ę
zgodził na taki wikt,
Falk dodaje im na strawne jeszcze pi
ę
tna
ś
cie dolarów miesi
ę
cznie. R
ę
cz
ę
panu,
ż
e to prawda! Niech pan tylko zapyta pana Ferdinanda da Costa. Tak
si
ę
nazywa mechanik, którego Falk ma teraz na statku. Musiał go pan widzie
ć
w moim zakładzie; delikatny, ciemnowłosy młodzieniec o bardzo pi
ę
knych
oczach i małym w
ą
siku. Przybył tu przed rokiem z Kalkuty. Mówi
ą
c mi
ę
dzy
nami, domy
ś
lam si
ę
,
ż
e tamtejsi lichwiarze musieli go przycisn
ąć
.
Chwyta ka
ż
d
ą
okazj
ę
,
ż
eby wpa
ść
do mnie na obiad czy
ś
niadanie, bo
niech
ż
e mi pan powie, có
ż
to za przyjemno
ść
dla wykształconego młodzie
ń
ca
jada
ć
samotnie w swojej kajucie -jak dzika bestia? Falk sobie wyobra
ż
a,
ż
e
jego mechanicy b
ę
d
ą
znosili takie rzeczy za pi
ę
tna
ś
cie dolarów pensji ekstra.
A te krzyki na statku za ka
ż
dym razem, gdy jaki
ś
zapaszek kuchenny
rozejdzie si
ę
po pokładzie! Nie uwierzyłby pan! Którego
ś
dnia da Costa
namówił kucharza,
ż
eby mu usma
ż
ył kotlet, i to kotlet z
ż
ółwia, wcale nie
wołowy, no i tłuszcz si
ę
przypalił czy co
ś
w tym rodzaju. Młody da Costa sam
mi to opowiadał tu, w tym pokoju. „Panie Schomberg - mówi do mnie - gdyby
pokrywa od cylindra wyleciała przez luk
ś
wietlny z powodu mojego
niedbalstwa, kapitan Falk nie byłby mógł bardziej si
ę
w
ś
cieka
ć
. Tak kucharza
nastraszył,
ż
e ten ju
ż
nic nie chce dla mnie gotowa
ć
”. Biedny da Costa miał
łzy w oczach. Niech
ż
e pan spróbuje postawi
ć
si
ę
na jego miejscu, panie
kapitanie; to taki wra
ż
liwy i dobrze wychowany chłopiec. Czy ma je
ść
wszystko na surowo? Ale to wła
ś
nie cały Falk. Niech si
ę
pan zapyta, kogo
pan tylko chce. Przypuszczam,
ż
e te pi
ę
tna
ś
cie dolarów ekstra, które musi
wyło
ż
y
ć
, gryz
ą
go, o tutaj.
I Schomberg uderzył si
ę
w m
ę
sk
ą
pier
ś
. Siedziałem na wpół ogłuszony
jego niedorzeczn
ą
paplanin
ą
. Nagle wzi
ą
ł mnie ostro
ż
nie za rami
ę
w
znacz
ą
cy sposób, jakby naprawd
ę
chciał mnie wprowadzi
ć
do jakiej
ś
jaskini
zwierze
ń
.
- Wszystko to nic innego, tylko zawi
ść
- powiedział zni
ż
onym tonem,
który podniecił mój zm
ę
czony słuch. - Nie zdaje mi si
ę
,
ż
eby w tym całym
mie
ś
cie była jedna jedyna osoba, o któr
ą
by nie był zazdrosny. Mówi
ę
panu,
ż
e on jest gro
ź
ny. Nawet ja przed nim nie jestem bezpieczny. Wiem z
pewno
ś
ci
ą
,
ż
e usiłował otru
ć
...
- Eh, co
ś
takiego - wykrzykn
ą
łem z oburzeniem.
- Ale
ż
ja wiem to na pewno. Sami ci ludzie przyszli i opowiedzieli mi o
tym. Chodził wsz
ę
dzie i rozpowiadał,
ż
e jestem dla tego miasta gorsz
ą
zaraz
ą
ni
ż
cholera. Wygaduje na mnie od samego pocz
ą
tku, od chwili kiedy
otworzyłem ten hotel. Kapitana Hermanna tak
ż
e jak najgorzej do mnie
nastawił. Poprzednim razem, kiedy „Diana” przyjmowała tu ładunek, kapitan
Hermann przychodził dzie
ń
w dzie
ń
,
ż
eby co
ś
wypi
ć
albo wypali
ć
cygaro. A
teraz nie przychodzi nawet dwa razy na tydzie
ń
. Jak mi to pan wytłumaczy?
Ś
ciskał mi rami
ę
, a
ż
wydusił ze mnie co
ś
w rodzaju pomruku.
- Zarabia dziesi
ęć
razy wi
ę
cej ode mnie. Jest tu jeszcze drugi hotel, z
którym musz
ę
walczy
ć
, a drugiego holownika na rzece nie ma. Przecie
ż
mu
nie wchodz
ę
w drog
ę
, prawda? Nie umiałby prowadzi
ć
hotelu, gdyby si
ę
do
tego wzi
ą
ł. Ale taka ju
ż
jego natura. Nie mo
ż
e znie
ść
my
ś
li,
ż
e zarabiam na
ż
ycie. Mam tylko nadziej
ę
,
ż
e mu to porz
ą
dnie dopieka. I taki jest pod ka
ż
dym
wzgl
ę
dem. Ch
ę
tnie by si
ę
porz
ą
dnie najadał. Ale nie robi tego dla
zaoszcz
ę
dzenia kilku centów. Nie mo
ż
e si
ę
na to zdoby
ć
. To przechodzi jego
siły. Ja to nazywam niewolnictwem. A taki jest niegodziwy,
ż
e zaraz robi
skandal, kiedy mu co
ś
połaskocze powonienie.
Rozumie pan? To go
ś
wietnie maluje. Sk
ą
py i zawistny. Nie mo
ż
na
sobie tego w inny sposób wytłumaczy
ć
. Czy nieprawda? Obserwowałem go
pilnie przez ostatnie trzy lata.
Chciał koniecznie,
ż
ebym si
ę
zgodził na jego teori
ę
. I rzeczywi
ś
cie,
kiedy si
ę
zastanowiłem, wygl
ą
dało mi to do
ść
prawdopodobnie, tylko
ż
e w
paplaninie Schomberga czuło si
ę
zawsze zasadniczy fałsz i brak
odpowiedzialno
ś
ci. Nie byłem jednak usposobiony do zgł
ę
biania psychologii
Falka. W owej chwili jadłem z rozpacz
ą
kawałek wyschłego holenderskiego
sera, a byłem taki zw
ą
tpiały,
ż
e nie obchodziło mnie nawet, co sam łykałem,
tym bardziej wi
ę
c nie mogłem sobie zaprz
ą
ta
ć
głowy stosunkiem Falka do
gastronomii. Nie miałem nadziei,
ż
e studiuj
ą
c ów stosunek, znajd
ę
klucz do
post
ę
powania Falka w interesach, które nie miało według mnie nic wspólnego
z moralno
ś
ci
ą
czy nawet najpospolitszym gatunkiem przyzwoito
ś
ci. Jak
ż
e ja
musz
ę
wygl
ą
da
ć
mamie i nic nie znacz
ą
co, je
ś
li ten człowiek o
ś
miela si
ę
mnie w taki sposób traktowa
ć
- rozmy
ś
lałem, skr
ę
caj
ą
c si
ę
w duchu z niemej
udr
ę
ki. I tak gorliwie posyłałem w my
ś
li do wszystkich diabłów Falka i jego
dziwactwa,
ż
e zapomniałem o egzystencji Schomberga, póki mnie nie chwycił
nagl
ą
co za rami
ę
.
- No, panie kapitanie, mo
ż
e pan my
ś
le
ć
i my
ś
le
ć
, a
ż
wszystkie włosy z
głowy panu wypadn
ą
, ale w
ż
aden inny sposób pan tego nie wytłumaczy.
Dla
ś
wi
ę
tego spokoju i ciszy zgodziłem si
ę
z nim spiesznie, w nadziei
ż
e mnie ju
ż
teraz zostawi w spokoju. Ale moje słowa odniosły tylko ten
skutek,
ż
e wilgotna twarz Schomberga rozja
ś
niła si
ę
przebiegł
ą
dum
ą
. Cofn
ą
ł
na chwil
ę
r
ę
k
ę
, aby sp
ę
dzi
ć
czarn
ą
mas
ę
much z cukiernicy, i znów chwycił
mnie za rami
ę
.
- Z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
. Wszyscy wiedz
ą
,
ż
e Falk chciałby si
ę
o
ż
eni
ć
. Ale
nie mo
ż
e. Przytocz
ę
panu jeden przykład. Otó
ż
dwa lata temu niejaka panna
Vanlo, bardzo dystyngowana młoda osoba, przyjechała tu,
ż
eby prowadzi
ć
dom swemu bratu, Fredowi, który miał na wybrze
ż
u warsztat dla mniejszych
reperacji. Nagle Falk zaczyna chodzi
ć
po obiedzie do ich willi i siadywa
ć
godzinami na werandzie, nic nie mówi
ą
c. Biedna dziewczyna nie miała
poj
ę
cia, co z takim człowiekiem robi
ć
, wi
ę
c wci
ąż
grała na fortepianie i
ś
piewała mu co wieczór, ledwie nie padła ze zm
ę
czenia. A przy tym zdaje si
ę
,
ż
e wcale nie była silna. Miała ju
ż
trzydziestk
ę
, a klimat porz
ą
dnie dał si
ę
jej
we znaki. No i, uwa
ż
a pan, Fred musiał siadywa
ć
z nimi dla przyzwoito
ś
ci;
przez całe tygodnie nie mógł si
ę
ani razu przed dwunast
ą
poło
ż
y
ć
do łó
ż
ka.
To chyba nie nale
ż
y do przyjemno
ś
ci, je
ś
li człowiek jest zm
ę
czony, no nie? W
dodatku Fred miał wtedy wielkie kłopoty, bo przepuszczał szybko pieni
ą
dze, a
warsztat dochodów nie dawał.
Marzył o tym,
ż
eby si
ę
st
ą
d wydosta
ć
i spróbowa
ć
szcz
ęś
cia gdzie
indziej, ale ze wzgl
ę
du na siostr
ę
zwlekał i zwlekał, póki nie wp
ę
dził si
ę
w
długi powy
ż
ej uszu - mówi
ę
panu. Ja sam mógłbym pokaza
ć
u siebie w
szufladzie gar
ść
rachunków Freda za jedzenie i picie w moim hotelu. Ale
nigdy nie mogłem wybada
ć
, sk
ą
d wytrzasn
ą
ł przed wyjazdem te wszystkie
pieni
ą
dze. Nic innego, tylko musiał naci
ą
gn
ąć
tego swojego brata, kupca
w
ę
glowego w Port Saldzie. W ka
ż
dym razie spłacił wszystkich przed
wyjazdem, ale dziewczynie mało serce nie p
ę
kło. Nic dziwnego, taki zawód, i
to jeszcze w jej wieku, rozumie pan... Moja
ż
ona była dla niej bardzo dobra;
mogłaby panu wszystko to opowiedzie
ć
. Okropna rozpacz. Dziewczyna
mdlała. Skandal w całym tego słowa znaczeniu. Do tego stopnia,
ż
e stary
Siegers - nie ten, co teraz czarteruje pa
ń
ski statek, ale ojciec Siegers - stary
pan, który wycofał si
ę
z interesów, zrobiwszy maj
ą
tek, i został pochowany w
morzu w drodze powrotnej do kraju - otó
ż
stary Siegers musiał wzi
ąć
Falka na
rozmow
ę
do własnego gabinetu. To był człowiek, który umiał serdecznie
wygarn
ąć
, a w dodatku firma Siegers dopomogła kiedy
ś
Falkowi, daj
ą
c mu na
pocz
ą
tek ładny kawał grosza. Po prawdzie to mo
ż
na powiedzie
ć
,
ż
e go
postawili na nogi. Tak si
ę
zło
ż
yło,
ż
e w tym samym czasie, kiedy Falk tu si
ę
zjawił, firma Siegers czarterowała co rok mnóstwo
ż
aglowców i le
ż
ało w ich
interesie,
ż
eby na rzece łatwo było o holowanie. Rozumie pan?... No wi
ę
c,
wracaj
ą
c do rozmowy Falka z Siegersem, zawsze si
ę
znajdzie jakie
ś
ucho
przy dziurce od klucza, no nie? I rzeczywi
ś
cie - zni
ż
ył ton poufnie - w tym
wypadku ucho nale
ż
ało do mojego dobrego znajomego; mo
ż
e go pan tu
spotka
ć
ka
ż
dego wieczoru, tylko
ż
e niestety rozmawiali do
ść
cicho. W
ka
ż
dym razie mój przyjaciel jest pewien,
ż
e Falk usiłował si
ę
tłumaczy
ć
na
wszelkie sposoby, a stary Siegers bardzo kaszlał. A przecie
ż
Falk przez cały
ten czas chciał si
ę
o
ż
eni
ć
. Jak
ż
e! Wszyscy wiedz
ą
,
ż
e ten człowiek od lat
t
ę
skni do zało
ż
enia rodziny. Ale nie chce si
ę
narazi
ć
na wydatki i kiedy
przyjdzie wło
ż
y
ć
r
ę
k
ę
do kieszeni, po prostu go odrzuca. To jest
najprawdziwsza prawda. Zawsze to mówiłem, a dzisiaj ka
ż
dy ze mn
ą
si
ę
zgodzi. Co pan o tym my
ś
li, no?
Odwoływał si
ę
do mego oburzenia, ale miałem ochot
ę
mu dokuczy
ć
i
zauwa
ż
yłem,
ż
e „wydaje mi si
ę
to bardzo
ż
ałosne, je
ż
eli tak jest naprawd
ę
”.
Skoczył na krze
ś
le, jak gdybym wbił w niego szpilk
ę
. Nie wiem, co
byłby mi odpowiedział, ale w tej chwili usłyszeli
ś
my przez na wpół otwarte
drzwi pokoju bilardowego kroki dwóch ludzi wchodz
ą
cych z werandy, gwar
dwóch głosów; rozległo si
ę
ostre stukanie monet
ą
w stolik i Schombergowa z
niezdecydowaniem na wpół podniosła si
ę
z krzesła. „Sied
ź
spokojnie”, sykn
ą
ł
m
ąż
, po czym krzykn
ą
ł dono
ś
nie go
ś
cinnym, jowialnym tonem, pozostaj
ą
cym
w jaskrawej sprzeczno
ś
ci z gniewnym spojrzeniem, po którym jego
ż
ona
znów opadła na krzesło.
- Prosz
ę
, jeszcze podajemy obiady.
Nie było na to odpowiedzi, ale głosy nagle ucichły. Główny kelner,
Chi
ń
czyk, wyszedł do pokoju bilardowego. Usłyszeli
ś
my, jak lód uderzył o
szklanki, potem kto
ś
nalewał wod
ę
; rozległo si
ę
szurganie nogami i zgrzyt
krzeseł. Schomberg, wyraziwszy cichym szeptem zdziwienie, kto, u diabła,
mógł przyle
źć
o tej porze, wstał z serwet
ą
w r
ę
ku, aby zajrze
ć
ostro
ż
nie przez
drzwi. Cofn
ą
ł si
ę
szybko na palcach i szepcz
ą
c z ustami osłoni
ę
tymi r
ę
k
ą
,
powiadomił mnie,
ż
e to jest Falk. Falk we własnej osobie jest tam i, co wi
ę
cej,
w towarzystwie kapitana Hermanna.
Powrót Falka z redy zewn
ę
trznej był nieoczekiwany, ale mo
ż
liwy, bo
Falk zabrał „Dian
ę
” o wpół do pi
ą
tej, a teraz była ju
ż
druga. Schomberg
zwrócił moj
ą
uwag
ę
,
ż
e
ż
aden z tych ludzi nie chce wyda
ć
dolara na obiad,
cho
ć
musz
ą
przecie
ż
by
ć
głodni. Ale nim si
ę
zebrałem do odej
ś
cia, Falk
wyszedł. Słyszałem jego wielkie buty, oddalaj
ą
ce si
ę
po deskach werandy.
Hermann siedział samotnie w obszernym, drewnianym pokoju, gdzie
stały dwa bezduszne bilardy spowite w pasiaste pokrowce, i wycierał pilnie
pot z twarzy. Miał na sobie najlepsze ubranie, które nosił podczas l
ą
dowych
wycieczek: sztywny kołnierzyk, czarny surdut, obszern
ą
biał
ą
kamizelk
ę
,
popielate spodnie. Biały bawełniany parasol z trzcinow
ą
r
ą
czk
ą
spoczywał
mi
ę
dzy jego nogami, bokobrody były zaczesane starannie, podbródek
ś
wie
ż
o
wygolony; bardzo odległe przypominał rozczochranego, przera
ż
onego
człowieka w nocnej koszuli powalanej tabak
ą
i ohydnych starych spodniach,
którego widziałem z rana, jak szamotał si
ę
u koła „Diany”.
Drgn
ą
ł na mój widok i zwrócił si
ę
do mnie natychmiast z pewnym
zmieszaniem, ale jednocze
ś
nie ze szczer
ą
skwapliwo
ś
ci
ą
. Pragn
ą
ł mi
wyja
ś
ni
ć
,
ż
e nie ma nic wspólnego z tym, co nazwał „ta pseklenta historia”,
która miała miejsce dzi
ś
rano. Było mu to bardzo nie na r
ę
k
ę
.
Spodziewał si
ę
,
ż
e sp
ę
dzi jeszcze jeden dzie
ń
w mie
ś
cie, aby
uregulowa
ć
rachunki i podpisa
ć
pewne papiery. Miało jeszcze nadej
ść
troch
ę
zapasów oraz kilka sztuk „mojego
ż
elastwa”, jak si
ę
dziwnie wyraził, które
znajdowało si
ę
na brzegu dla naprawy i tam zostało. Teraz jest zmuszony
wynaj
ąć
krajow
ą
łód
ź
,
ż
eby przewie
źć
to wszystko na statek. B
ę
dzie to
kosztowało z pi
ęć
albo sze
ść
dolarów. Falk nie uprzedził go o niczym. Nie
powiedział mu ani słowa...
Uderzył w stół swoj
ą
krótk
ą
, grub
ą
pi
ęś
ci
ą
... Der verfluchte Kerl zjawił
si
ę
rano jak „jaki spój pseklenty” z wielkim hałasem i zabrał ich. Pierwszy
oficer nie był gotów, statek był mocno zacumowany, to haniebne tak
człowieka napastowa
ć
. Haniebne! Ale Falk stanowił na rzece tak
ą
pot
ę
g
ę
,
ż
e
kiedy powiedziałem lodowatym tonem, i
ż
Hermann mógł si
ę
przecie
ż
nie
zgodzi
ć
na ruszenie swego statku z miejsca, poczciwiec przestraszył si
ę
po
prostu tej my
ś
li.
Nigdy przedtem nie zdałem sobie tak jasno sprawy z tego,
ż
e
ż
yjemy w
wieku pary. Wył
ą
czne posiadanie kotła parowego na okr
ę
cie dało Pałkowi
władz
ę
nad nami wszystkimi. Hermann, przyszedłszy do siebie, tłumaczył mi
błagalnie,
ż
e wiem bardzo dobrze, jak niebezpiecznie jest sprzeciwia
ć
si
ę
temu drabowi. Na to si
ę
tylko chłodno u
ś
miechn
ą
łem.
- Der Kerl! - krzykn
ą
ł. Przykro mu teraz,
ż
e nie odmówił. Bardzo
przykro. Co za szkody!
Co za szkody! I po co te wszystkie szkody! Nie było
ż
adnego powodu
do szkód. Czy wiem, jakie mu szkody wyrz
ą
dził? Odrzekłem z pewn
ą
przyjemno
ś
ci
ą
,
ż
e słyszałem, jak cała jego stara buda, mijaj
ą
c nas,
trzeszczała na baku i rufie.
- Przeszli
ś
cie koło nas wcale blisko - dodałem znacz
ą
co. Na to
wspomnienie podniósł obie r
ę
ce do nieba. W jednej z nich trzymał przez
ś
rodek biały parasol, i dziwnie był podobny do karykatury obywatela
kupieckiego stanu z jego rodzimych niemieckich pism humorystycznych.
- Ach! To było niebezpieczne - zawołał. Ubawiło mnie to. Ale
natychmiast dodał niby to z prostot
ą
: - Burta waszego
ż
elaznego statku
byłaby zgnieciona jak... jak to pudełko zapałek.
- Doprawdy? - burkn
ą
łem ze znacznie mniejszym humorem, ale zanim
si
ę
zorientowałem,
ż
e to nie miał by
ć
docinek, Hermann wybuchł wielkim
rozgoryczeniem na Falka. Co za niewygoda, co za szkody, co za wydatek!
„Gottverdammt! Niech go diabli wezm
ą
”. Za lad
ą
baru Schomberg z cygarem
w z
ę
bach udawał, i
ż
pisze co
ś
ołówkiem na du
ż
ym arkuszu papieru; a w
miar
ę
jak podniecenie Hermanna wci
ąż
rosło, poczucie własnego spokoju i
wy
ż
szo
ś
ci działało na mnie pokrzepiaj
ą
co. Ale kiedy słuchałem jego
wymy
ś
la
ń
, przyszło mi nagle na my
ś
l,
ż
e jednak poczciwiec przypłyn
ą
ł na
holowniku. Pod tym wzgl
ę
dem nie miał wolnego wyboru, poniewa
ż
musiał by
ć
w mie
ś
cie. Ale przecie
ż
pili co
ś
razem z Falkiem, zaprosił go lub te
ż
został
zaproszony. Osadziłem go tedy na miejscu, mówi
ą
c wynio
ś
le,
ż
e spodziewam
si
ę
, i
ż
ka
ż
e Pałkowi zapłaci
ć
koszta naprawy a
ż
do ostatniego pensa.
- Otó
ż
to! Otó
ż
to wła
ś
nie! We
ź
cie si
ę
do niego! - zawołał Schomberg
od baru, rzucaj
ą
c ołówek i zacieraj
ą
c r
ę
ce.
Udali
ś
my,
ż
e go nie słyszymy. Lecz podniecenie Hermanna nagle
opadło jak kipi
ą
ca woda w garnku odsuni
ę
tym z ognia. Zacz
ą
łem mu
przekłada
ć
,
ż
e sko
ń
czył ju
ż
teraz z Falkiem i jego przekl
ę
tym holownikiem.
Przecie
ż
on, Hermann, nie pojawi si
ę
mo
ż
e całymi latami w tej cz
ęś
ci
ś
wiata,
poniewa
ż
zamierza sprzeda
ć
„Dian
ę
” przy ko
ń
cu tej podró
ż
y. („Wrócimy do
domu parowcem jako pasa
ż
erowie”, mrukn
ą
ł machinalnie). Był zatem
zabezpieczony przed zło
ś
liwo
ś
ci
ą
Falka. Pozostaje mu tylko pop
ę
dzi
ć
do
swoich agentów i wstrzyma
ć
zapłat
ę
rachunku za holowanie, póki jeszcze
Falk nie miał czasu tam pój
ść
i podj
ąć
pieni
ę
dzy.
Zaduma, z jak
ą
Hermann zabrał si
ę
do ustawiania swego parasola,
opieraj
ą
c si
ę
o brzeg stołu, była kra
ń
cowo sprzeczna z duchem tej mojej rady.
Gdy
ś
ledziłem ze zdziwieniem jego skupione wysiłki, rzucił na mnie
jedno czy dwa zakłopotane, na wpół nie
ś
miałe spojrzenia. Potem usiadł.
Wszystko to bardzo pi
ę
knie - powiedział z namysłem. Nie ulegało
w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e wyholowanie Hermanna z portu wbrew jego woli wyprowadziło
go z równowagi. Jego flegma została gł
ę
boko wstrz
ąś
ni
ę
ta, bo inaczej nie
byłby si
ę
nigdy zdecydował spyta
ć
mnie nagle, czy nie zauwa
ż
yłem,
ż
e Falk
zerka na jego siostrzenic
ę
.
- Nie wi
ę
cej ode mnie - odpowiedziałem ze
ś
cisł
ą
prawd
ą
. Dziewczyna
miała powierzchowno
ść
tego rodzaju,
ż
e w pewnym sensie musiało si
ę
na ni
ą
spogl
ą
da
ć
. Nie mówiła nic, ale wypełniała w sposób jak najprzyjemniejszy dla
oka dobry kawał przestrzeni.
- Ale pan, panie kapitanie, nie jest człowiekiem tego samego pokroju -
zauwa
ż
ył Hermann.
Stwierdzam z przyjemno
ś
ci
ą
,
ż
e nie potrzebowałem temu przeczy
ć
.
Nie mogłem si
ę
jednak powstrzyma
ć
od zapytania:
- No, a có
ż
ona na to? - Hermann spojrzał na mnie przeci
ą
gle z
powag
ą
, jak gdyby chciał zmieni
ć
temat. Nagle zacz
ą
ł nieoczekiwanie co
ś
mrucze
ć
o swoich dzieciach, które wkrótce ju
ż
tak wyrosn
ą
,
ż
e trzeba je
b
ę
dzie posyła
ć
do szkoły. B
ę
dzie musiał zostawi
ć
je z babk
ą
na l
ą
dzie, gdy
obejmie to nowe dowództwo, które spodziewa si
ę
dosta
ć
w Niemczech.
Zabawnie brzmiały te jego ci
ą
głe nawroty do spraw domowych. Wida
ć
musiał to by
ć
dla niego jakby zasadniczy przełom w
ż
yciu. Nowa epoka. Przy
tym miał rozsta
ć
si
ę
z „Dian
ą
”!
Słu
ż
ył na niej od lat. Dostał j
ą
w spadku. Po jakim
ś
wuju, je
ś
li dobrze
pami
ę
tam. A teraz przyszło
ść
majaczyła przed nim, wyolbrzymiona,
zaprz
ą
taj
ą
c wszystkie jego my
ś
li, rozwa
ż
ał ró
ż
ne mo
ż
liwo
ś
ci, jak w
przeddzie
ń
jakiego
ś
ryzykownego przedsi
ę
wzi
ę
cia. Siedział zmarszczony,
gryz
ą
c warg
ę
i nagle zacz
ą
ł si
ę
irytowa
ć
i zrz
ę
dzi
ć
.
Zabawiło mnie na chwil
ę
odkrycie: oto Hermann zdawał si
ę
sobie
wyobra
ż
a
ć
,
ż
e mogłem czy powinienem był doprowadzi
ć
w jaki
ś
sposób Falka
do tego, aby si
ę
wypowiedział. Taka nadzieja była niezrozumiała, lecz
zabawna. Zniecierpliwiło mnie zetkni
ę
cie si
ę
z cał
ą
t
ą
głupot
ą
. Powiedziałem
kwa
ś
no,
ż
e nie zauwa
ż
yłem w Falku
ż
adnych oznak zakochania, a je
ś
li jakie
były, skoro on, Hermann, tak twierdzi - to tym gorzej. Dalej mówiłem,
ż
e nie
rozumiem, co za przyjemno
ść
Falk znajduje w takim nabieraniu ludzi, ale
ż
e
moim naj
ś
wi
ę
tszym obowi
ą
zkiem jest przestrzec Hermanna. I powiedziałem
mu,
ż
e doszło do mojej wiadomo
ś
ci, jakoby istniał człowiek, który niedawno
temu został nabrany wła
ś
nie w taki sam sposób.
Wszystko to było mówione półgłosem i w tej wła
ś
nie chwili Schomberg,
rozj
ą
trzony nasz
ą
tajemniczo
ś
ci
ą
, wyszedł z pokoju, zatrzaskuj
ą
c drzwi z
hukiem, na który poderwali
ś
my si
ę
z krzeseł. Mo
ż
e to podziałało na
Hermanna, a mo
ż
e moje słowa, do
ść
,
ż
e si
ę
obraził. Wskazuj
ą
c pogardliwie
na drzwi, które chwiały si
ę
jeszcze, wyraził przypuszczenie,
ż
e słyszałem
któr
ąś
z idiotycznych bzdur tego człowieka. To wygl
ą
dało naprawd
ę
, jakby go
kto
ś
do Schomberga uprzedził.
- Te jego opowiadania to s
ą
... to s
ą
- powtarzał, szukaj
ą
c słowa -
ś
miecie. - Powtórzył jeszcze raz,
ż
e to s
ą
ś
miecie i
ż
e w dodatku ja, b
ę
d
ą
c
jeszcze młody...
Ta okropna potwarz (
ż
ałuj
ę
,
ż
e nie jestem ju
ż
dzi
ś
nara
ż
ony na tego
rodzaju zniewag
ę
) obraziła mnie tak
ż
e. Poczułem w sobie gotowo
ść
do
poparcia ka
ż
dego twierdzenia Schomberga na jakikolwiek temat. W jednej
chwili. Bóg wie dlaczego, Hermann i ja zacz
ę
li
ś
my na siebie spogl
ą
da
ć
jak
najbardziej wrogo. On, niewiele my
ś
l
ą
c, schwycił kapelusz, a ja zrobiłem
sobie t
ę
przyjemno
ść
,
ż
e krzykn
ą
łem w
ś
lad za nim:
- Niech pan posłucha mojej rady i zmusi Falka,
ż
eby zapłacił za
uszkodzenie pa
ń
skiego statku. Nie zdaje mi si
ę
, aby pan mógł z niego
jeszcze co innego wyd
ę
bi
ć
.
Kiedy znalazłem si
ę
pó
ź
niej na swoim okr
ę
cie, pierwszy oficer,
staruszek, który był bardzo przej
ę
ty rannymi wypadkami, zauwa
ż
ył:
- Widziałem, jak holownik wracał z redy zewn
ę
trznej akurat przed
drug
ą
p.m. (Nie u
ż
ywał nigdy, w
ż
adnym wypadku słów: rano albo po
południu. Mówił zawsze p.m. albo a.m., stylem dziennika okr
ę
towego). -
Szybka robota. Człowiek ci
ą
gle musi si
ę
ś
pieszy
ć
. Có
ż
to za ordynarny
wykidajło, prawda, panie kapitanie? Znam ja w Londynie na East Endzie par
ę
szynków, gdzie taki jak on akurat by si
ę
przydał za lad
ą
. -Zachichotał ze
swego
ż
artu. -
Sko
ń
czony cham. Teraz, kiedy wykopał tego Szwaba, przypuszczam,
ż
e nasza kolej jutro rano.
O
ś
wicie byli
ś
my wszyscy na pokładzie (wyczołgali si
ę
nawet chorzy,
nieboraki), gotowi odrzuci
ć
cumy w mgnieniu oka. Nie pokazał si
ę
ż
aden
statek. Falk si
ę
nie pokazał. Wreszcie kiedy zacz
ą
łem my
ś
le
ć
,
ż
e ma pewnie
jak
ąś
awari
ę
maszynowni, spostrzegli
ś
my holownik płyn
ą
cy pełn
ą
par
ą
w dół
rzeki, jak gdyby
ś
my w ogóle nie istnieli. Przez chwil
ę
ż
ywiłem szalon
ą
nadziej
ę
,
ż
e zawróci za nast
ę
pnym zakr
ę
tem. Potem
ś
ledziłem dym
ukazuj
ą
cy si
ę
nad równin
ą
to tu, to tam, zgodnie z zakr
ę
tami rzeki. Znikł.
Wówczas bez słowa zszedłem na dół na
ś
niadanie. Po prostu zszedłem na
dół na
ś
niadanie.
Ż
aden z nas nie odezwał si
ę
ani słowem, a
ż
wreszcie pierwszy oficer,
który sko
ń
czył wchłania
ć
nast
ę
pn
ą
fili
ż
ank
ę
herbaty, wessawszy j
ą
ze
spodka, wykrzykn
ą
ł:
- Gdzie
ż
go, u diabła, poniosło?
- W konkury! - krzykn
ą
łem z tak szata
ń
skim
ś
miechem,
ż
e staruszek
nie o
ś
mielił si
ę
ju
ż
wi
ę
cej ust otworzy
ć
.
Ruszyłem do biura z zupełnym spokojem. Ze spokojem nadmiernej
w
ś
ciekło
ś
ci. Tam widocznie ju
ż
wszystko wiedzieli i przyj
ę
li mnie z
konsternacj
ą
. Dyrektor, otyły, st
ą
paj
ą
cy cicho człowiek o krótkim oddechu,
wstał i podszedł, aby si
ę
ze mn
ą
przywita
ć
, a młodzi urz
ę
dnicy siedz
ą
cy
naokoło pokoju, pochyłem nad robot
ą
, spojrzeli ku mnie w gór
ę
znad swoich
papierów. Tłu
ś
cioch nie czekał na moj
ą
skarg
ę
i, sapi
ą
c ci
ęż
ko, udzielił mi
wiadomo
ś
ci takim tonem, jakby sam nie chciał temu wierzy
ć
,
ż
e Falk...
kapitan Falk... o
ś
wiadczył... o
ś
wiadczył stanowczo,
ż
e nie b
ę
dzie holował
mojego statku...
ż
e nie chce mie
ć
nic do czynienia z moim statkiem... ani dzi
ś
,
ani jakiegokolwiek innego dnia. Nigdy!
Ze wszystkich sił starałem si
ę
zachowa
ć
zimn
ą
krew, ale musiało by
ć
jednak widoczne, jak bardzo jestem zaskoczony. Rozmawiali
ś
my na
ś
rodku
pokoju. Nagle za moimi plecami jaki
ś
osioł wytarł nos z wielkim hałasem, a
jednocze
ś
nie inny gryzipiórek zerwał si
ę
i wyszedł po
ś
piesznie na schody.
Przyszło mi na my
ś
l,
ż
e musz
ę
mie
ć
bardzo głupi
ą
min
ę
. Za
żą
dałem gniewnie
widzenia si
ę
z pryncypałem w jego własnym gabinecie.
Skóra na głowie pana Siegersa prze
ś
witywała trupi
ą
biało
ś
ci
ą
mi
ę
dzy
stalowosiwymi pasmami włosów, zaczesanymi gładko na krzy
ż
na wierzchu
czaszki od ucha do ucha, na kształt banda
ż
a. Jego w
ą
ska, zapadła twarz była
jednostajnego trwałego koloru terakoty, jak naczynie z gliny. Był chorowity,
chudy i mały, a przeguby r
ą
k miał jak dziesi
ę
cioletni chłopiec. Ale z tego
słabego ciała wydobywał si
ę
gniewny głos, niesłychanie dono
ś
ny, szorstki i
d
ź
wi
ę
cz
ą
cy, głos o wielkim rezonansie, jakby wydawany przez jaki
ś
pot
ęż
ny
mechanizm w rodzaju rogu. Nie wiem, co robił z tym głosem w prywatnym,
domowym
ż
yciu, ale w szerszym zakresie interesów ów głos miał t
ę
zalet
ę
,
ż
e
umo
ż
liwiał odpieranie argumentów bez najl
ż
ejszego umysłowego wysiłku, po
prostu sam
ą
sił
ą
d
ź
wi
ę
ku. Mieli
ś
my z sob
ą
kilka utarczek. Robiłem zawsze,
co mogłem,
ż
eby obroni
ć
interesy moich wła
ś
cicieli, których notabene nie
widziałem nigdy na oczy, gdy tymczasem Siegers (który poznał ich przed kilku
laty, podró
ż
uj
ą
c w interesach po Australii) udawał,
ż
e zna najtajniejsze ich
my
ś
li, i ci
ą
gle
ś
wiecił mi w oczy znajomo
ś
ci
ą
z nimi jako jego „bardzo bliskimi
przyjaciółmi”.
Spojrzał na mnie krzywym okiem (nie przepadali
ś
my za sob
ą
) i
o
ś
wiadczył od razu,
ż
e to jest dziwne, bardzo dziwne. Jego wymowa
angielska była tak cudaczna,
ż
e nie b
ę
d
ę
nawet usiłował jej odtworzy
ć
. Mówił
na przykład „parco cifne”, co sprawiało, w poł
ą
czeniu z rycz
ą
cym głosem,
ż
e
j
ę
zyk dzieci
ń
stwa brzmiał dziwacznie i zastraszaj
ą
co, a nawet je
ś
li si
ę
brało
mow
ę
Siegersa po prostu za rodzaj hałasu bez
ż
adnej tre
ś
ci, przejmowała z
pocz
ą
tku zdumieniem.
- Znamy si
ę
z kapitanem Falkiem - ci
ą
gn
ą
ł -ju
ż
od bardzo dawna i nie
miałem nigdy powodu...
- Wła
ś
nie dlatego przychodz
ę
do pana - przerwałem. -Mam prawo si
ę
dowiedzie
ć
, jaka jest przyczyna tego diabelnego idiotyzmu. - W półcieniu
pokoju, zielonawym od wierzchołków drzew zasłaniaj
ą
cych okno,
zobaczyłem,
ż
e Siegers wzrusza chudymi ramionami. Przyszło mi do głowy -
takie oderwane my
ś
li błyskaj
ą
człowiekowi w najprzeró
ż
niejszych chwilach -
ż
e to jest najprawdopodobniej ten sam pokój, w którym, je
ś
li wierzy
ć
opowiadaniom, Falk dostał nauczk
ę
od Siegersa ojca. Przytłaczaj
ą
cy głos
pana Siegersa (syna), grzmi
ą
c mosi
ęż
nymi tonami, jakby dyrektor usiłował
mówi
ć
przez trombon, otó
ż
głos ów wyra
ż
ał ubolewanie nad obej
ś
ciem,
nacechowanym bardzo wielkim brakiem delikatno
ś
ci... Jako
ż
ywo, i mnie
tak
ż
e dawano nauczk
ę
! Trudno było zrozumie
ć
ogłuszaj
ą
cy szwargot
Siegersa, ale doprawdy, to moje obej
ś
cie... moje! o
ś
mielał si
ę
... Do cholery!
Tego ju
ż
znie
ść
nie mogłem.
- O co panu chodzi, do diabła? - zapytałem z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
. Wsadziłem
kapelusz na głow
ę
(Siegers nigdy nikomu nie wskazywał krzesła) i w chwili
gdy zdawało si
ę
,
ż
e oniemiał na widok tego braku uszanowania, odwróciłem
si
ę
na pi
ę
cie i wyszedłem. Jego narz
ą
d głosowy zagrzmiał za mn
ą
, rzucaj
ą
c
pogró
ż
ki,
ż
e
ś
ci
ą
gnie z okr
ę
tu opłat
ę
za przetrzymanie barek odwo
żą
cych
towar oraz na wszystkie inne wydatki wynikaj
ą
ce ze zwłoki, której powodem
jest moja lekkomy
ś
lno
ść
.
Kiedy znalazłem si
ę
na dworze, w sło
ń
cu, zakr
ę
ciło mi si
ę
w głowie. Tu
nie chodziło ju
ż
tylko o zwłok
ę
. Poczułem si
ę
w matni beznadziejnych i
poni
ż
aj
ą
cych absurdów, które prowadziły do czego
ś
, co przypominało kl
ę
sk
ę
.
„Spokojnie, spokojnie”, mrukn
ą
łem do siebie i pobiegłem w cie
ń
padaj
ą
cy od
popstrzonej plamami
ś
ciany. Z tej krótkiej bocznej ulicy wida
ć
było szeroki
główny trakt, zniszczony i wesoły, biegn
ą
cy daleko, daleko, w
ś
ród
rozpadaj
ą
cych si
ę
murów, bambusowych płotów, rz
ę
dów arkad z cegieł i
tynku, lepianek z krokwi i błota, wyniosłych
ś
wi
ą
tynnych bram rze
ź
bionych w
drzewie, szop skleconych ze zgniłych mat - niezmiernie szeroki trakt,
zapełniony lu
ź
no jak okiem si
ę
gn
ąć
grupami bosych i brunatnych ludzi,
brodz
ą
cych w kurzu po kostki. Przez chwil
ę
czułem,
ż
e trac
ę
głow
ę
z
niepokoju i rozpaczy.
Trzeba mie
ć
troch
ę
pobła
ż
ania dla uczu
ć
młodego człowieka
nieprzywykłego do odpowiedzialno
ś
ci. My
ś
lałem o mojej załodze. Połowa
marynarzy była chora i zaczynałem naprawd
ę
my
ś
le
ć
,
ż
e kilku z nich umrze
na statku, je
ś
li nie da si
ę
ich pr
ę
dko wywie
źć
na morze. Oczywi
ś
cie b
ę
d
ę
musiał przeprowadzi
ć
statek w dół rzeki albo posługuj
ą
c si
ę
ż
aglami, albo
u
ż
ywaj
ą
c manewru zwanego wleczeniem kotwicy, które to sposoby, podobnie
jak wielu innych współczesnych marynarzy, znałem tylko teoretycznie. I
wzdragałem si
ę
prawie przed podj
ę
ciem ich bez dostatecznej liczby załogi i
bez lokalnej znajomo
ś
ci koryta rzeki, która jest taka potrzebna do ufnego
kierowania okr
ę
tem. Nie było ani pilotów, ani znaków nawigacyjnych na
rzece, ani jakichkolwiek boi; był tam natomiast diabelski zaiste pr
ą
d, co ka
ż
dy
mógł z łatwo
ś
ci
ą
zobaczy
ć
, mnóstwo płycizn i co najmniej dwa wybitnie
trudne zakr
ę
ty mi
ę
dzy mn
ą
i morzem. Ale poj
ę
cia nie miałem, na ile te
zakr
ę
ty s
ą
niebezpieczne. Nie wiedziałem nawet, do czego mój okr
ę
t jest
zdolny! Nigdy jeszcze nie miałem z nim do czynienia. Nieporozumienie
mi
ę
dzy człowiekiem a jego statkiem na trudnej rzece, gdzie nie ma miejsca,
ż
eby bł
ą
d naprawi
ć
, musi si
ę
sko
ń
czy
ć
ź
le dla człowieka. Z drugiej strony
nale
ż
y przyzna
ć
,
ż
e nie miałem powodu liczy
ć
na pomy
ś
lne losy. A gdyby
mnie spotkało nieszcz
ęś
cie, gdybym wp
ę
dził statek na jak
ąś
obrzydł
ą
mielizn
ę
? To poło
ż
yłoby kres podró
ż
y. Było jasne,
ż
e je
ś
li Falk odmówił
holowania mojego statku, nie chciałby równie
ż
ś
ci
ą
gn
ąć
mnie z mielizny. A co
by to oznaczało? W najlepszym razie jeden stracony dzie
ń
, ale daleko
prawdopodobniej całe dwa tygodnie pra
ż
enia si
ę
na jakiej
ś
zapowietrzonej,
błotnistej mieli
ź
nie; dwa tygodnie rozpaczliwej pracy wyładowywania towaru; z
pewno
ś
ci
ą
oznaczałoby to równie
ż
po
ż
yczanie pieni
ę
dzy na lichwiarski
procent, i to w dodatku od sitwy Siegersów. Byli w porcie pot
ę
g
ą
. A ten mój
starszawy marynarz, Gambril, wygl
ą
dał okropnie, kiedy poszedłem na dziób,
aby da
ć
mu proszek chininy. Z pewno
ś
ci
ą
umrze, nie mówi
ą
c ju
ż
o dwóch czy
trzech innych, którzy wygl
ą
dali na niemal równie ci
ęż
ko chorych, i o reszcie
załogi, która gotowa była złapa
ć
pierwsz
ą
lepsz
ą
podzwrotnikow
ą
chorob
ę
.
Zgroza, ruina, wieczne wyrzuty sumienia. I
ż
adnej pomocy. Znik
ą
d. Dostałem
si
ę
mi
ę
dzy nieprzyjaznych wariatów!
W ka
ż
dym razie, je
ś
li czekało mnie przeprowadzenie okr
ę
tu o
własnych siłach, moim obowi
ą
zkiem było w miar
ę
mo
ż
no
ś
ci zapewni
ć
sobie
troch
ę
lokalnych informacji. Ale to nie było łatwe. Jedyn
ą
osob
ą
odpowiedni
ą
do tego rodzaju usług był niejaki Johnson, dawniej kapitan tubylczego statku,
teraz
ż
yj
ą
cy w stadle z miejscow
ą
kobiet
ą
, który zszedł zupełnie na psy.
Słyszałem o nim,
ż
e
ż
yje ukryty w
ś
ród dwustu tysi
ę
cy krajowców i wyłania si
ę
na
ś
wiatło dzienne tylko po to, aby wynale
źć
troch
ę
alkoholu. Wyobra
ż
ałem
sobie,
ż
e gdybym mógł go złapa
ć
, wytrze
ź
wiłbym go na statku i miałbym
pilota. Byłoby to lepsze ni
ż
nic. Marynarz jest zawsze marynarzem, a on znał
t
ę
rzek
ę
od lat. Ale w naszym konsulacie (dok
ą
d przyszedłem ociekaj
ą
cy
potem od szybkiego chodu) nic mi nie umieli powiedzie
ć
. Urz
ę
duj
ą
cy tam
zacni młodzie
ń
cy, cho
ć
pragn
ę
li mi dopomóc, nale
ż
eli do takich sfer białej
kolonii, dla których ludzie w rodzaju Johnsona wcale nie istniej
ą
. Podsuni
ę
to
mi my
ś
l, abym go sam wyszukał przy pomocy policjanta konsulatu, byłego
sier
ż
anta huzarów.
Zwykłe obowi
ą
zki owego człowieka polegały najwidoczniej na
siedzeniu za stolikiem w jednym z pierwszych pokoi biur konsularnych. Gdy
mu polecono, aby mi pomógł w wyszukaniu Johnsona, wykazał mnóstwo
energii i niesłychany zasób swego rodzaju lokalnej wiedzy. Nie ukrywał
jednak pełnej sceptycyzmu, niezmiernej wzgardy dla tej całej historii.
Zwiedzili
ś
my razem owego wieczoru niesko
ń
czon
ą
ilo
ść
podłych
szynków z grogiem, szulerskich nor, spelunek do palenia opium. Szli
ś
my w
gór
ę
w
ą
skimi uliczkami, gdzie nasz wózek - małe pudło na kołach, ci
ą
gni
ę
te
przez narowistego burma
ń
skiego kucyka - nie mógłby w
ż
aden sposób
przejecha
ć
. Policjant był wida
ć
w stosunkach pogardliwej za
ż
yło
ś
ci z
Malta
ń
czykami, Eurazjatami, Chi
ń
czykami, Klingami i zamiataczami
obsługuj
ą
cymi
ś
wi
ą
tyni
ę
, z którymi rozmawiał przy bramie. Zagadn
ę
li
ś
my
tak
ż
e przez krat
ę
w
ś
cianie muru, zamykaj
ą
cej
ś
lep
ą
uliczk
ę
, niezmiernie
otyłego Włocha, który według uwagi rzuconej mimochodem przez byłego
sier
ż
anta - zabił znów człowieka w zeszłym roku. Co powiedziawszy, sier
ż
ant
zwrócił si
ę
do tego
ż
Włocha, nazywaj
ą
c go „Antonim” i „Starym Kozłem”, cho
ć
to nad
ę
te
ś
cierwo na oko zapełniaj
ą
ce wi
ę
cej ni
ż
połow
ę
pomieszczenia w
rodzaju celi, przypominało raczej tłust
ą
ś
wini
ę
w chlewie. Poufały i
majestatyczny sier
ż
ant wzi
ą
ł pod brod
ę
, dosłownie wzi
ą
ł pod brod
ę
, ohydnie
pooran
ą
zmarszczkami i pokurczon
ą
star
ą
wied
ź
m
ę
wspart
ą
na kiju, która
ofiarowała si
ę
z jak
ąś
informacj
ą
; i z równie nieporuszon
ą
twarz
ą
wiódł
o
ż
ywion
ą
rozmow
ę
z grupami spowitych w tkaniny brunatnych kobiet, które
siedziały, pal
ą
c cygara, na progach przed drzwiami glinianych lepianek
stoj
ą
cych długim rz
ę
dem. Wysiadali
ś
my z wózka i wspinali
ś
my si
ę
do
mieszka
ń
przewiewnych niby skrzynie do pakowania albo schodzili
ś
my do izb
ponurych jak piwnice. Wsiadali
ś
my do wózka, jechali
ś
my dalej, wysiadali
ś
my
znów, w jednym jedynym celu, jak si
ę
zdawało, aby zajrze
ć
za kup
ę
rumowisk. Sło
ń
ce zni
ż
yło si
ę
, mój towarzysz dawał mi krótkie i szydercze
odpowiedzi, ale wynikało z nich,
ż
e si
ę
wci
ąż
z Johnsonem rozmijamy.
Wreszcie nasz wehikuł stan
ą
ł raz jeszcze z szarpni
ę
ciem, wo
ź
nica zeskoczył
z kozła i otworzył drzwiczki.
Czarne bajoro przegradzało dró
ż
k
ę
. Kopiec odpadków ze zdechłym
psem na wierzchu bynajmniej nas nie odstr
ę
czył. Pusta puszka po
australijskich konserwach z wołowego mi
ę
sa podskoczyła wesoło przed moim
butem. Potem przecisn
ę
li
ś
my si
ę
przez szpar
ę
w ciernistym płocie...
Znale
ź
li
ś
my si
ę
na bardzo czystym podwórzu krajowców, a wielka
kobieta z tamtejszej rasy, o gołych brunatnych nogach, grubych jak u słonia,
czołgała si
ę
za srebrnym dolarem, który si
ę
sk
ą
d
ś
wytoczył. Była to pani
Johnson we własnej osobie.
- Twój chłop jest w domu - powiedział były sier
ż
ant i usun
ą
ł si
ę
na bok,
zaznaczaj
ą
c ostentacyjnie zupełn
ą
oboj
ę
tno
ść
w stosunku do wszystkiego, co
mogło nast
ą
pi
ć
. Johnson stał tyłem do chaty o
ś
cianach z mat, zbudowanej
na palach. W lewej r
ę
ce trzymał banana. Praw
ą
rzucił w przestrze
ń
drugiego
dolara. Tym razem kobieta złapała go w lot i od razu opu
ś
ciła si
ę
ci
ęż
ko na
ziemi
ę
, aby si
ę
nam przypatrywa
ć
w wygodniejszej pozycji.
„Mój chłop” miał blad
ą
, nie ogolon
ą
twarz, siwe włosy, a łokcie i plecy
zabłocone; przez rozła
żą
ce si
ę
szwy szewiotowego surduta wida
ć
było jego
biał
ą
nago
ść
. Na szyi miał resztki papierowego kołnierzyka. Spojrzał na nas z
powag
ą
i zdumieniem, chwiej
ą
c si
ę
na nogach.
„Sk
ą
d jeste
ś
cie?” -zapytał. Upadłem na duchu. Jak
ż
e mogłem by
ć
taki
głupi,
ż
eby dla czego
ś
podobnego traci
ć
czas i energi
ę
!
Ale zabrn
ą
wszy ju
ż
tak daleko, podszedłem do Johnson i wyło
ż
yłem
mu cel mojej wizyty.
Chodzi mi o to, aby zabrał si
ę
ze mn
ą
od razu, sp
ę
dził noc u mnie na
statku i jutro z pocz
ą
tkiem odpływu pomógł mi przeprowadzi
ć
statek przez
rzek
ę
bez u
ż
ycia pary. Mój bark ma sze
ść
set ton pojemno
ś
ci i
dziewi
ę
ciostopowe zanurzenie ruf
ą
. Zaproponowałem Johnsonowi
osiemna
ś
cie dolarów za jego znajomo
ść
miejsca; przez cały ten czas były
marynarz przypatrywał si
ę
uwa
ż
nie ze wszystkich stron bananowi, podnosz
ą
c
go do oczu to z jednej, to z drugiej strony.
- Pan zapomniał mnie przeprosi
ć
- powiedział wreszcie bardzo
wyra
ź
nie. - Nie b
ę
d
ą
c sam d
ż
entelmenem, nie czuje pan prawdopodobnie,
kiedy si
ę
pan d
ż
entelmenowi narzuca. Ja jestem d
ż
entelmenem.
Ż
ycz
ę
sobie,
aby pan zrozumiał,
ż
e kiedy jestem przy forsie, to nie pracuj
ę
, a teraz...
Byłbym go uznał za zupełnie trze
ź
wego, gdyby si
ę
nie zatrzymał i nie
usiłował zetrze
ć
z wielkim przej
ę
ciem dziury w spodniach na kolanie.
- Mam pieni
ą
dze - i przyjaciół. Tak jak ka
ż
dy d
ż
entelmen. Mo
ż
e by pan
chciał pozna
ć
mojego przyjaciela? Nazywa si
ę
Falk. Mógłby pan po
ż
yczy
ć
troch
ę
pieni
ę
dzy. Niech si
ę
pan stara zapami
ę
ta
ć
: F-A-L-K. Falk. - Zmienił
nagle ton. - Szlachetna dusza - rzekł z roztargnieniem.
- Wi
ę
c Falk dał panu pieni
ą
dze? - spytałem, przera
ż
ony drobiazgowym
wyko
ń
czeniem tego ciemnego spisku.
- Po
ż
yczył mi, mój poczciwcze, a nie dał mi - poprawił ze słodycz
ą
. -
Spotkał mnie na przechadzce wczoraj wieczór, a
ż
e chciał by
ć
, jak zwykle,
usłu
ż
ny... Czyby pan tak nie poszedł sobie do diabła z mojego podwórza?
Co rzekłszy, bez
ż
adnego ostrze
ż
enia cisn
ą
ł banan, który przeleciał
koło mojej głowy i trafił policjanta akurat pod lewym okiem. Ten rzucił si
ę
na
n
ę
dznego Johnsona, bełkocz
ą
c z w
ś
ciekło
ś
ci. Upadli obaj... Ale po co si
ę
rozwodzi
ć
nad niedol
ą
, poni
ż
eniem, bezsensem tamtych chwil, nad
zm
ę
czeniem i brakiem tchu, i
ś
mieszno
ś
ci
ą
, i upokorzeniem, i - i kroplistym
potem. Odci
ą
gn
ą
łem byłego huzara. Zachowywał si
ę
jak dzikie zwierz
ę
. Zdaje
si
ę
,
ż
e utrata wolnego popołudnia bardzo mu była nie na r
ę
k
ę
, bo ogród, który
miał przy domku, wymagał jego osobistego dozoru. Lekkie uderzenie
bananem rozp
ę
tało. w nim besti
ę
. Gdy
ś
my odchodzili, Johnson le
ż
ał na
wznak, wci
ąż
jeszcze siny na twarzy, ale z lekka zaczynał kopa
ć
nogami.
Podczas tego wszystkiego gruba kobieta siedziała wci
ąż
na ziemi, widocznie
obezwładniona okropnym strachem.
Przez pół godziny trz
ęś
li
ś
my si
ę
w sun
ą
cym pudle, milcz
ą
c głucho.
Były sier
ż
ant tamował krew płyn
ą
c
ą
z długiej kresy na policzku. - Mam
nadziej
ę
,
ż
e pan jest zadowolony - powiedział nagle. - Ładny koniec tej
błaze
ń
skiej historii! Gdyby pan si
ę
nie pokłócił z kapitanem holownika o jak
ąś
tam dziewczyn
ę
, nigdy by do tego wszystkiego nie doszło.
- Tak pan słyszał - powiedziałem.
- Pewnie,
ż
e słyszałem. I dziwiłbym si
ę
, gdyby to nie doszło do samego
generalnego konsula. Jak ja si
ę
przed nim jutro stawi
ę
z t
ą
krech
ą
na twarzy?
To panu si
ę
nale
ż
ało!
Potem zacz
ą
ł równym głosem sypa
ć
przekle
ń
stwa - okropne, soczyste,
ż
ołnierskie, wobec których najgorsze marynarskie kl
ą
twy brzmiałyby jak
dzieci
ę
cy szczebiot; wreszcie wózek si
ę
zatrzymał i były sier
ż
ant wyskoczył
bez po
ż
egnania. Mnie za
ś
ledwo sił starczyło na dopełzni
ę
cie do kawiarni
Schomberga, gdzie napisałem przy małym stoliku kartk
ę
do pierwszego
oficera, zawiadamiaj
ą
c go,
ż
eby miał wszystko w pogotowiu, bo nazajutrz
rano ruszamy.
Nie mogłem znie
ść
widoku swojego statku. No, no! Ładnego ma
nieborak kapitana, nie ma co mówi
ć
! Có
ż
to za okropna historia! Obj
ą
łem
r
ę
koma głow
ę
. Chwilami doprowadzała mnie do rozpaczy oczywisto
ść
własnej niewinno
ś
ci. Có
ż
ja takiego zrobiłem? Gdybym popełnił co
ś
, z czego
by to wszystko wynikało, byłbym si
ę
przynajmniej nauczył drugi raz tego nie
robi
ć
!
Ale czułem si
ę
niewinny jak idiota. Kawiarnia była jeszcze pusta, tylko
Schomberg kr
ąż
ył koło mnie, wybałuszaj
ą
c oczy z pewnego rodzaju l
ę
kliw
ą
ciekawo
ś
ci
ą
i szacunkiem. Nie w
ą
tpiłem,
ż
e to on rozpu
ś
cił ow
ą
histori
ę
, ale
miał dobre serce i jestem doprawdy przekonany,
ż
e dzielił wszystkie moje
troski. Krz
ą
tał si
ę
koło mnie, jak tylko mógł. Usun
ą
ł na bok ci
ęż
kie pudło z
zapałkami, ustawił prosto krzesło, popchn
ą
ł z lekka nog
ą
spluwaczk
ę
, jak to
si
ę
daje drobne dowody współczucia przyjacielowi, którego dotkn
ą
ł ci
ęż
ki
smutek, wreszcie westchn
ą
ł i powiedział, niezdolny utrzyma
ć
dłu
ż
ej j
ę
zyka za
z
ę
bami.
- No! Ostrzegałem pana, panie kapitanie. Ma pan za swoje,
ż
e si
ę
pan
porwał na Falka.
Facet jest zdolny do wszystkiego.
Siedziałem bez ruchu; Schomberg obrzucił mnie wzrokiem,
wyra
ż
aj
ą
cym co
ś
w rodzaju współczucia, i wybuchn
ą
ł zachrypłym szeptem:
- Ale pyszny bo pyszny k
ą
sek z tej dziewczyny. - Mlasn
ą
ł gło
ś
no
grubymi wargami. -
Najpyszniejszy k
ą
sek, jaki kiedykolwiek... - ci
ą
gn
ą
ł z wielkim
namaszczeniem, lecz urwał nie wiadomo dlaczego. Wyobraziłem sobie w
duchu,
ż
e rzucam mu czym
ś
w głow
ę
. - Ja pana nie pot
ę
piam, panie
kapitanie. Nie pot
ę
piam,
ż
ebym tak zdrów był - powtórzył protekcjonalnym
tonem.
- Dzi
ę
kuj
ę
panu - powiedziałem z rezygnacj
ą
. Nie warto było walczy
ć
przeciw tej fałszywej opinii. Nie wiem nawet, czy sam byłem pewien, gdzie si
ę
prawda zaczyna. Kolejne wstrz
ą
sy, którym uległo moje poczucie
bezpiecze
ń
stwa, wpoiły mi przekonanie,
ż
e to wszystko sko
ń
czy si
ę
katastrof
ą
. Zacz
ą
łem przypisywa
ć
nadzwyczajn
ą
pot
ę
g
ę
czynnikom nie
maj
ą
cym w gruncie rzeczy
ż
adnego znaczenia. Zdawało mi si
ę
,
ż
e w
bezpodstawnych plotkach Schomberga tkwi jaka
ś
moc, która przemienia je w
rzeczywisto
ść
, albo
ż
e wrogo
ść
Falka sama przez si
ę
mogłaby wp
ę
dzi
ć
mój
statek na mielizn
ę
.
Wyja
ś
niłem ju
ż
, jak dalece taki wypadek byłby fatalny. To, co teraz
nast
ą
pi, kład
ę
na karb mojej młodo
ś
ci, niedo
ś
wiadczenia i bardzo realnego
niepokoju o zdrowie załogi. Post
ę
pek mój był na wskro
ś
impulsywny. A został
wywołany po prostu przez ukazanie si
ę
Falka w drzwiach kawiarni.
W pokoju pełnym ju
ż
go
ś
ci panował gwar. Wszyscy spogl
ą
dali na mnie
z ciekawo
ś
ci
ą
, ale jak
ż
e mam opisa
ć
sensacj
ę
wywołan
ą
przez ukazanie si
ę
Falka we własnej osobie; zatarasował drzwi swoj
ą
postaci
ą
. Nat
ęż
one
oczekiwanie obecnych mo
ż
na było zmierzy
ć
gł
ę
boko
ś
ci
ą
ciszy, która
pochłon
ę
ła nawet d
ź
wi
ę
k kuł bilardowych. Je
ś
li chodzi o Schomberga,
wygl
ą
dał na niezmiernie wystraszonego; nienawidził
ś
miertelnie wszelkiego
rodzaju kłótni (nazywał je burdami) w swoim zakładzie. Twierdził,
ż
e burda
jest rzecz
ą
szkodliw
ą
dla interesów,. ale w gruncie rzeczy ten okaz t
ę
giego
m
ęż
czyzny w
ś
rednim wieku był z usposobienia boja
ź
liwy.
Nie wiem, czego si
ę
wszyscy spodziewali po sytuacji wytworzonej
przez moj
ą
obecno
ść
w kawiarni. Mo
ż
e czego
ś
w rodzaju walki rogaczy. Albo
przypuszczali,
ż
e Falk przybywa, aby mnie zupełnie unicestwi
ć
. W
rzeczywisto
ś
ci za
ś
przyszedł na pro
ś
b
ę
Hermanna,
ż
eby zapyta
ć
o
drogocenny biały, bawełniany parasol; w
ś
ród trosk i niepokojów poprzedniego
dnia Hermann zapomniał go na stole, przy którym toczyła si
ę
nasza krótka
rozmowa.
To wła
ś
nie nasun
ę
ło mi okazj
ę
. Nie s
ą
dz
ę
,
ż
ebym si
ę
był wybrał na
poszukiwanie Falka.
Nie. Nie s
ą
dz
ę
. Wszystko ma jednak pewne granice. Ale trafiła mi si
ę
okazja i chwyciłem j
ą
- starałem si
ę
ju
ż
wyja
ś
ni
ć
, dlaczego. Teraz chc
ę
tylko
stwierdzi
ć
,
ż
e według mnie kapitanowi wolno uciec si
ę
do wszystkiego i
wszystko powinno mu si
ę
wybaczy
ć
prócz zbrodni, je
ś
li jego celem jest
wywiezienie chorej załogi na morskie powietrze i zapewnienie statkowi
szybkiego odpłyni
ę
cia. W takim wypadku kapitan powinien schowa
ć
do
kieszeni swoj
ą
dum
ę
; mo
ż
e przyjmowa
ć
zwierzenia; musi usprawiedliwia
ć
si
ę
ze swej niewinno
ś
ci, jak gdyby to był grzech; ma prawo wykorzysta
ć
cudze
mylne poj
ę
cia, pragnienia, słabo
ś
ci; powinien ukry
ć
swój wstr
ę
t i inne uczucia,
a je
ś
li los ludzkiej istoty - cho
ć
by to była wspaniała, młoda dziewczyna - jest
dziwnie w t
ę
spraw
ę
wpl
ą
tany, tedy powinien patrze
ć
na ów los bez drgnienia
powiek, nie bacz
ą
c na to, jakim by mu si
ę
wydawał. Uciekłem si
ę
do tych
wszystkich sposobów perswazji, wysłuchiwania zwierze
ń
, udawania - a
ż
do
oboj
ę
tno
ś
ci wł
ą
cznie -i nikt, nie wył
ą
czaj
ą
c nawet bratanicy Hermanna, nie
powinien rzuci
ć
we mnie kamieniem, a Schomberg w
ż
adnym razie, poniewa
ż
od pocz
ą
tku a
ż
do ko
ń
ca nie było na szcz
ęś
cie najmniejszej burdy.
Opanowawszy nerwowy skurcz tchawicy, zdołałem wykrzykn
ąć
: „Panie
kapitanie!”
Drgn
ą
ł, szczerze zdumiony, lecz potem ani si
ę
u
ś
miechn
ą
ł, ani
zmarszczył. Czekał po prostu.
Wreszcie kiedy powiedziałem: „Musz
ę
z panem pomówi
ć
”, i wskazałem
mu krzesło przy moim stoliku, podszedł do mnie, ale nie usiadł. Tymczasem
Schomberg, z wysok
ą
szklank
ą
w r
ę
ku, kierował si
ę
ostro
ż
nie w nasz
ą
stron
ę
i wówczas to odkryłem w Falku jedyn
ą
oznak
ę
słabo
ś
ci. Miał do Schomberga
odraz
ę
przypominaj
ą
c
ą
tego rodzaju fizyczny l
ę
k, jakiego do
ś
wiadczaj
ą
niektórzy na widok ropuchy. Mo
ż
e dla człowieka tak zasadniczo skupionego i
tak milcz
ą
cego (cho
ć
umiał do
ść
dobrze mówi
ć
, jak si
ę
wkrótce miałem
przekona
ć
) niepohamowana gadatliwo
ść
Schomberga, nie przepuszczaj
ą
ca
nic
ż
adnemu ludzkiemu stworzeniu, które si
ę
znalazło w zasi
ę
gu jego j
ę
zyka,
mogła si
ę
wydawa
ć
przeciwna naturze, odra
ż
aj
ą
ca i potworna. Otó
ż
Falk
zdradził nagle oznaki narowisto
ś
ci, zupełnie jak ko
ń
, który gotów jest
wierzga
ć
; szepn
ą
ł gor
ą
czkowo, jakby w
ś
ród wielkiego bólu: Nie. Nie mog
ę
znie
ść
tego faceta -i zdawało si
ę
,
ż
e lada chwila ucieknie. Ta jego słaba
strona dała mi nad nim przewag
ę
od samego pocz
ą
tku. - Chod
ź
my na
werand
ę
- zaproponowałem, jakby chc
ą
c mu odda
ć
przysług
ę
, i
wyprowadziłem go pod rami
ę
. Potkn
ę
li
ś
my si
ę
o kilka krzeseł; poczuli
ś
my
przed sob
ą
otwart
ą
przestrze
ń
i
ś
wie
ż
y oddech rzeki;
ś
wie
ż
y, ale zaka
ż
ony.
Chi
ń
skie teatry za wod
ą
znaczyły si
ę
ja
ś
niej
ą
cymi o
ś
rodkami blasku i
odległego wyj
ą
cego zgiełku w
ś
ród g
ę
stych mroków, usianych z rzadka
migotliwymi
ś
wiatłami, co jest charakterystyczne dla wschodnich miast w
nocy. Poczułem,
ż
e Falk staje si
ę
znowu powolny jak zwierz
ę
, jak
dobroduszny ko
ń
, po usuni
ę
ciu przedmiotu, którego si
ę
stracha. Tak. Czułem
tam w ciemno
ś
ciach, do jakiego stopnia Falk stał si
ę
powolny, cho
ć
moje
przekonanie o jego nieugi
ę
to
ś
ci, a mo
ż
e raczej zawzi
ę
to
ś
ci, bynajmniej si
ę
nie zachwiało. Nawet jego rami
ę
, poddaj
ą
ce si
ę
chwytowi mych palców, było
twarde jak marmur, jak rami
ę
z
ż
elaza. Wtem usłyszałem wewn
ą
trz kawiarni
hała
ś
liwe szurganie nogami. Siedz
ą
cy tam beznadziejni idioci tłoczyli si
ę
przy
oknach i za spuszczonymi roletami włazili jeden drugiemu na plecy, nie
wypuszczaj
ą
c z r
ę
ki kijów bilardowych. Kto
ś
stłukł szyb
ę
i jednocze
ś
nie z
d
ź
wi
ę
kiem padaj
ą
cego szkła, przypominaj
ą
cym zamieszki i spustoszenie,
Schomberg wytoczył si
ę
za nami w takim strachu,
ż
e si
ę
nie rozstał ze swym
koniakiem i wod
ą
sodow
ą
. Musiał si
ę
trz
ąść
jak li
ść
osiki. Kawałek lodu w
wysokiej szklance, któr
ą
trzymał w r
ę
ku, d
ź
wi
ę
czał jak szcz
ę
kaj
ą
ce z
ę
by.
- Ja panów prosz
ę
- upominał nas, bełkocz
ą
c niewyra
ź
nie -niech
ż
e
panowie... No, no!
Doprawdy, ja musz
ę
nalega
ć
... Jak
ż
e jestem dumny ze swojej
przytomno
ś
ci umysłu!
- Halo - powiedziałem natychmiast gło
ś
nym i naiwnym tonem - kto
ś
tłucze pa
ń
skie okna, panie Schomberg. Mo
ż
e pan powie któremu z kelnerów,
ż
eby tu przyniósł tali
ę
kart i
ś
wiece. I dwie whisky z wod
ą
sodow
ą
. Dobrze?
Usłyszawszy zamówienie, Schomberg natychmiast si
ę
uspokoił. To
wchodziło w zakres jego zawodu.
- Prosz
ę
bardzo - odpowiedział tonem niezmiernej ulgi. Noc była
d
ż
d
ż
ysta, chwilami zrywał si
ę
silny wiatr i gdy
ś
my tak czekali na
ś
wiece, Falk
powiedział, jakby chc
ą
c usprawiedliwi
ć
swój popłoch:
- Nie wtr
ą
cam si
ę
do niczyich spraw. Nie daj
ę
nigdy okazji do plotek.
Jestem porz
ą
dnym człowiekiem. Ale ten drab wietrzy wsz
ę
dzie co
ś
złego i nie
mo
ż
e si
ę
uspokoi
ć
, póki nie znajdzie kogo
ś
, kto by mu uwierzył.
Była to pierwsza rzecz, której si
ę
dowiedziałem o Falku. Jego
pragnienie szacunku, upodobnienia si
ę
do wszystkich innych ludzi, było
jedynym dowodem uznania, którego udzielał zorganizowanej ludzko
ś
ci. Poza
tym mógł by
ć
równie dobrze członkiem stada jak społecze
ń
stwa. Chodziło mu
wył
ą
cznie o samoobron
ę
. Nie był to egoizm, ale po prostu instynkt
samozachowawczy. Samolubstwo zakłada
ś
wiadomo
ść
, wybór i obecno
ść
innych ludzi; tymczasem jego instynkt działał, jakby Falk był ostatnim
człowiekiem i przechowywał prawo do zachowania własnego
ż
ycia niby
jedyn
ą
iskr
ę
ś
wi
ę
tego ognia. Nie chc
ę
przez to powiedzie
ć
,
ż
e zadowoliłby si
ę
mieszkaniem nago w jaskini. Był najoczywi
ś
ciej wytworem warunków, w
ś
ród
których si
ę
urodził. Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e zachowanie własnego
ż
ycia
oznaczało tak
ż
e zachowanie owych warunków. Jednak zasadniczo było
jednoznaczne z czym
ś
daleko prostszym, naturalniejszym i bardziej
pot
ęż
nym. Jak by to wyrazi
ć
? Oznaczało - powiedzmy - zachowanie jego
pi
ę
ciu zmysłów, bior
ą
c to i w najw
ęż
szym, i w najszerszym znaczeniu. My
ś
l
ę
,
ż
e przyznacie mi wkrótce słuszno
ść
. Ale kiedy
ś
my tam stali razem na ciemnej
werandzie, nie wyrobiłem sobie jeszcze o Falku
ż
adnego zdania - i nie
miałem wcale ochoty go s
ą
dzi
ć
- co jest i tak zaj
ę
ciem jałowym. Prawda
docierała do mnie bardzo wolno.
- Naturalnie nie chodzi mi wła
ś
ciwie o to,
ż
eby gra
ć
z panem w karty -
powiedziałem porozumiewawczym tonem.
Zobaczyłem,
ż
e Falk przesun
ą
ł r
ę
ce po twarzy (podchwyciłem ten
niewyra
ź
ny ruch, nami
ę
tny i pozbawiony znaczenia), a potem czekał, milcz
ą
c
cierpliwie. Otworzył usta dopiero, kiedy przyniesiono
ś
wiatła. Jego mrukni
ę
cie
miało oznacza
ć
,
ż
e „nie umie wcale gra
ć
w karty”.
- To tylko taki sposób,
ż
eby Schomberg i tamci dumie trzymali si
ę
z
daleka - powiedziałem, otwieraj
ą
c tali
ę
. - Czy pan słyszał,
ż
e wszyscy nas
pos
ą
dzaj
ą
, jakoby
ś
my si
ę
kłócili o dziewczyn
ę
? Pan wie naturalnie, o kogo.
Wstyd mi doprawdy pana pyta
ć
, ale czy to mo
ż
liwe,
ż
eby pan mi robił ten
zaszczyt i uwa
ż
ał mnie za niebezpiecznego?
Mówi
ą
c to, czułem si
ę
bardzo głupio, a jednocze
ś
nie pochlebiało mi to
przypuszczenie, bo istotnie có
ż
by innego mogło oznacza
ć
jego zachowanie?
Odpowied
ź
Falka, wypowiedziana jak zwykle półgłosem i beznami
ę
tnie,
wyja
ś
niła,
ż
e si
ę
nie myl
ę
, ale niekoniecznie jest to dla mnie takie pochlebne,
jak przypuszczam. Otó
ż
uwa
ż
ał mnie za niebezpiecznego nie tyle ze wzgl
ę
du
na dziewczyn
ę
, ile na Hermanna; co si
ę
za
ś
tyczy przypuszczalnej kłótni
mi
ę
dzy nami, zobaczyłem od razu, jakie to słowo jest nieodpowiednie. Nie
było mi
ę
dzy nami
ż
adnej kłótni. Siły przyrody nie s
ą
kłótliwe. Nie mo
ż
na si
ę
kłóci
ć
z wiatrem, który spłatał człowiekowi figla i okrył go
ś
mieszno
ś
ci
ą
,
zdmuchuj
ą
c mu z głowy kapelusz na ulicy pełnej ludzi.
Falk nie kłócił si
ę
ze mn
ą
. Kamie
ń
spadaj
ą
cy mi na głow
ę
tak
ż
e by si
ę
ze mn
ą
nie kłócił. Falk porwał si
ę
na mnie zgodnie z prawem, które nim
rz
ą
dziło - nie prawem ci
ąż
enia, lecz prawem instynktu samozachowawczego.
Ta interpretacja jest oczywi
ś
cie do
ść
lu
ź
na.
Ś
ci
ś
le bior
ą
c, Falk istniał i mógł w
dalszym ci
ą
gu istnie
ć
, nie
ż
eni
ą
c si
ę
wcale. Ale powiedział mi,
ż
e coraz
trudniej mu
ż
y
ć
w samotno
ś
ci. Tak. Po upływie pół godziny take
ś
my si
ę
pokumali,
ż
e powiedział mi to swym cichym, oboj
ę
tnym głosem.
Tyle czasu mniej wi
ę
cej potrzebowałem, aby go przekona
ć
,
ż
e nie
mign
ę
ło mi nawet przez my
ś
l
ż
eni
ć
si
ę
z bratanic
ą
Hermanna. Czy mo
ż
na
sobie wyobrazi
ć
dziwaczniejsze poło
ż
enie?
A trudno mi przyszło Falka przekona
ć
, bo był tak zakochany,
ż
e nie
umiał sobie wcale wyobrazi
ć
, aby ktokolwiek mógł pozosta
ć
oboj
ę
tny dla jego
ideału. Zdawał si
ę
my
ś
le
ć
,
ż
e ka
ż
dy m
ęż
czyzna maj
ą
cy oczy ku patrzeniu
musi po
żą
da
ć
tej wspaniałej obfito
ś
ci ciała. Ta jego niezachwiana wiara
przebijała ze sposobu, w jaki mi si
ę
przysłuchiwał, siedz
ą
c bokiem do stołu i
bawi
ą
c si
ę
z roztargnieniem kilku kartami, które mu dałem na chybił trafił. A
im gł
ę
biej w niego wgl
ą
dałem, tym dokładniej go widziałem. Wiatr chwiał
płomieniami
ś
wiec, a twarz Falka spalona przez sło
ń
ce, zaro
ś
ni
ę
ta a
ż
po
oczy, zdawała si
ę
kolejno rozpala
ć
szkarłatem i gasn
ąć
. Widziałem niezwykł
ą
szeroko
ść
jego wysokich ko
ś
ci policzkowych, jego prostopadłe rysy, masywne
czoło strome jak skała, wyłysiało u góry, o szeroko odkrytych skroniach. Nie
widziałem go nigdy przedtem bez kapelusza, a teraz wła
ś
nie, jakby rozgrzany
moim ferworem, zdj
ą
ł go i poło
ż
ył ostro
ż
nie na podłodze. Co
ś
szczególnego
w kształcie i osadzeniu
ż
ółtych oczu nadawało im t
ę
wyzywaj
ą
c
ą
głuch
ą
sił
ę
,
która cechowała jego spojrzenie. Ale twarz była szczupła, poorana
zmarszczkami, zniszczona; odkryłem to poprzez g
ą
szcz włosów, jak si
ę
odnajduje s
ę
katy kształt pnia zagubiony w g
ę
stym podszyciu. Zaro
ś
ni
ę
te
policzki były zapadłe. To ko
ś
cista głowa pustelnika o kapucy
ń
skiej brodzie
tkwiła na ciele Herkulesa. Ale nie na ciele atlety. Herkules według mnie nie
był atlet
ą
, tylko człowiekiem silnym, wra
ż
liwym na wdzi
ę
ki kobiece i nie
l
ę
kaj
ą
cym si
ę
znoju. I to samo mo
ż
na powiedzie
ć
o Falku, który był silnym
człowiekiem. Niezmiernie był silny, tak jak dziewczyna (skoro musz
ę
ł
ą
czy
ć
ich w my
ś
li) była nieodparcie poci
ą
gaj
ą
ca przez pot
ęż
ny czar ciała i krwi
tkwi
ą
cy w jej budowie, obj
ę
to
ś
ci, postawie -poci
ą
gaj
ą
ca przez bezpo
ś
redni
apel do zmysłów.
Otó
ż
Falk, któremu zale
ż
ało na ludzkim uznaniu, tchórzył wobec j
ę
zyka
Schomberga i wydawał si
ę
zupełnie niedost
ę
pny dla moich argumentów;
tote
ż
posun
ą
łem si
ę
a
ż
do zapewnienia go,
ż
e pr
ę
dzej pomy
ś
lałbym o
o
ż
enieniu si
ę
z wiern
ą
kuchark
ą
mojej matki (kochanej staruszki) ni
ż
z
bratanic
ą
Hermanna. Pr
ę
dzej - zapewniałem z rozpacz
ą
- daleko pr
ę
dzej, ale
jako
ś
nie wygl
ą
dało na to, aby Falk widział co
ś
ubli
ż
aj
ą
cego w takim
twierdzeniu; trwaj
ą
c w sceptycznym bezruchu, zdawał si
ę
hołubi
ć
w gł
ę
bi
ducha argument,
ż
e w ka
ż
dym razie kucharka jest bardzo, bardzo daleko.
Musz
ę
doda
ć
,
ż
e chwil
ę
przedtem zrobiłem fałszywy krok, powołuj
ą
c si
ę
na
swoje zachowanie podczas odwiedzin na pokładzie „Diany”. Przecie
ż
nie
usiłowałem nigdy zbli
ż
y
ć
si
ę
do dziewczyny ani mówi
ć
do niej, ani nawet
patrze
ć
na ni
ą
w znacz
ą
cy sposób. To jasne jak sło
ń
ce! Ale poniewa
ż
wyobra
ż
enie Falka o, powiedzmy, zalotach zdawało si
ę
polega
ć
wła
ś
nie na
milcz
ą
cym przesiadywaniu godzinami w blisko
ś
ci ukochanego obiektu, wi
ę
c
te
ż
mój argument wzbudził w nim nieufno
ść
. Patrz
ą
c w dół na swoje
wyci
ą
gni
ę
te nogi, chrz
ą
kn
ą
ł, jakby chciał powiedzie
ć
: „Wszystko to pi
ę
kne,
ale mnie pan oczu nie zamydli”. Doprowadzony do ostateczno
ś
ci, zapytałem
go wreszcie:
- Dlaczego pan nie porozmawia z Hermannem,
ż
eby spraw
ę
wyja
ś
ni
ć
?
- i dodałem z ironi
ą
: - Chyba si
ę
pan nie spodziewa,
ż
e wyst
ą
pi
ę
w pana
imieniu?
Na to powiedział, jak na niego, bardzo gło
ś
no:
- A zrobiłby pan to?
I pierwszy raz podniósł głow
ę
, aby spojrze
ć
na mnie z ciekawo
ś
ci
ą
i
niedowierzaniem.
Podniósł głow
ę
tak gwałtownie,
ż
e nie mogłem si
ę
myli
ć
. Dotkn
ą
łem w
nim jakiej
ś
struny.
Oceniłem nale
ż
ycie t
ę
pomy
ś
ln
ą
dla siebie okoliczno
ść
, nie
ś
mia
ć
prawie w ni
ą
uwierzy
ć
.
- Ach tak! Pomówi
ć
z... No, oczywi
ś
cie - ci
ą
gn
ą
łem bardzo wolno,
ś
ledz
ą
c go bacznie, bo, słowo daj
ę
, obawiałem si
ę
,
ż
e
ż
artuje. - Mo
ż
e nie z
sam
ą
pann
ą
. Pan wie, ja nie mówi
ę
po niemiecku. Ale...
Przerwał mi solennym zapewnieniem,
ż
e Hermann ma o mnie jak
najlepsz
ą
opini
ę
, i poczułem od razu,
ż
e w tym wypadku trzeba post
ę
powa
ć
z
mo
ż
liwie najwi
ę
ksz
ą
dyplomacj
ą
.
Tedy dro
ż
yłem si
ę
w sam
ą
miar
ę
, aby go poci
ą
gn
ąć
za j
ę
zyk. Falk
wyprostował si
ę
na krze
ś
le, ale jego twarz była niezdolna do wyra
ż
ania
wzrusze
ń
, tylko
ź
renice rozszerzyły mu si
ę
bardzo widocznie, do tego stopnia,
ż
e t
ę
czówki wygl
ą
dały jak dwa w
ą
skie,
ż
ółte pier
ś
cienie.
- O tak! Hermann ma doprawdy jak najwi
ę
kszy...
- Niech pan we
ź
mie karty do r
ę
ki, Schomberg podgl
ą
da nas zza rolety!
- powiedziałem.
Zrobili
ś
my kilka ruchów, które mogły uchodzi
ć
za parti
ę
ecarte.
Wkrótce niemo
ż
liwy plotkarz wycofał si
ę
, prawdopodobnie, aby tamtym
z bilardowego pokoju udzieli
ć
wiadomo
ś
ci,
ż
e obaj gramy na werandzie jak
szaleni.
Nie była to wprawdzie gra w karty, ale jednak była to gra; i w trakcie jej
czułem,
ż
e trzymam w r
ę
ku atuty. Stawk
ą
było w gruncie rzeczy powodzenie
podró
ż
y - dla mnie; a co do niego, uwa
ż
ałem,
ż
e nie miał nic do przegrania.
Nasza za
ż
yło
ść
dojrzewała szybko i ju
ż
na pocz
ą
tku rozmowy zrozumiałem,
ż
e zacny Hermann u
ż
ył mnie za narz
ę
dzie. Zdaje si
ę
,
ż
e ten prostoduszny i
przebiegły Germanin wygrywał mnie przeciw Falkowi, przedstawiaj
ą
c mnie w
ś
wietle rywala. Byłem do
ść
młody,
ż
eby zgorszy
ć
si
ę
takim fałszem.
- Czy mówił to panu wyra
ź
nie? - spytałem z oburzeniem.
Nie mówił tego wyra
ź
nie. Dawał mu to jednak do zrozumienia i
oczywi
ś
cie niewiele było potrzeba,
ż
eby Falka zaniepokoi
ć
; ale zamiast si
ę
o
ś
wiadczy
ć
, przedsi
ę
wzi
ą
ł kroki, aby usun
ąć
rodzin
ę
spod mojego wpływu.
Był najzupełniej otwarty, tak otwarty jak dachówka spadaj
ą
ca komu
ś
na
głow
ę
. Nie było fałszu w tym człowieku, a kiedy mu winszowałem
skuteczno
ś
ci jego poczyna
ń
- a
ż
do przekupienia nieszcz
ę
snego Johnsona
wł
ą
cznie - szczerze przeciw temu zaprotestował. Nikogo nie przekupywał.
Wiedział,
ż
e tamten nie we
ź
mie si
ę
do pracy, póki b
ę
dzie miał w kieszeni
kilka centów,
ż
eby si
ę
upi
ć
, i naturalnie (powiedział „n a t u r a l n i e”) dał mu
par
ę
dolarów. Dalej mówił,
ż
e sam jest marynarzem i przewidywał z góry, jak
si
ę
inny marynarz, taki jak ja, zachowa w tym wypadku. Z drugiej za
ś
strony
nie w
ą
tpił,
ż
e byłoby si
ę
to dla mnie
ź
le sko
ń
czyło. Nie na pró
ż
no tłukł si
ę
w
gór
ę
i w dół po tej rzece przez ostatnich siedem lat. Nie okryłoby mnie to
wstydem, ale - twierdził z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
- byłbym wp
ę
dził bardzo
niefortunnie swój statek na mielizn
ę
, dwie mile poni
ż
ej Wielkiej Pagody.
A z tym wszystkim nie czuł wrogo
ś
ci. To było wyra
ź
ne. W tej
decyduj
ą
cej chwili jedynym jego celem było zyska
ć
na czasie - tak s
ą
dz
ę
.
Wspomniał nast
ę
pnie,
ż
e pisał do Hongkongu,
ż
eby mu przysłano troch
ę
bi
ż
uterii, prawdziwie ładnej bi
ż
uterii. Odbierze j
ą
za dzie
ń
lub dwa.
- No wi
ę
c - rzekłem wesoło - wszystko w porz
ą
dku. Nie pozostaje panu
nic innego, tylko ofiarowa
ć
pannie klejnoty razem z sercem i
ż
y
ć
potem w
wiecznej szcz
ęś
liwo
ś
ci.
Miałem wra
ż
enie,
ż
e Falk zgadza si
ę
na ogół z moim pogl
ą
dem, co si
ę
tyczy dziewczyny, ale nagle spu
ś
cił powieki. Jeszcze co
ś
stoi na
przeszkodzie. Przede wszystkim to,
ż
e Hermann tak bardzo go nie lubi. Co
si
ę
mnie tyczy, przeciwnie, nie mo
ż
e si
ę
mnie dosy
ć
nachwali
ć
.
Tak samo i pani Hermann. Falk nie wie, dlaczego oboje go tak nie
lubi
ą
. To ogromnie wszystko utrudnia.
Słuchałem z oboj
ę
tn
ą
min
ą
, czuj
ą
c si
ę
coraz bardziej i bardziej
dyplomat
ą
. Jego słowa nie były przejrzyste. Nale
ż
ał do tych ludzi, którzy zdaj
ą
si
ę
ż
y
ć
, czu
ć
, cierpie
ć
w pewnego rodzaju duchowym półmroku. Ale jedno
było jasne jak sło
ń
ce:
ż
e uległ czarowi dziewczyny i
ż
e owładn
ę
ła nim ch
ęć
zało
ż
enia z ni
ą
domu. Poniewa
ż
rzecz była takiej doniosło
ś
ci, l
ę
kał si
ę
j
ą
wystawi
ć
na niebezpieczn
ą
prób
ę
o
ś
wiadczyn. Przy tym wchodziło tu w gr
ę
jeszcze co
ś
innego. A
ż
e Hermann taki jest na niego zawzi
ę
ty...
- Rozumiem - powiedziałem w zamy
ś
leniu, a tak byłem podniecony
sw
ą
własn
ą
dyplomacj
ą
,
ż
e czułem, jak serce mi wali. - Nie mam nic przeciw
wybadaniu Hermanna. Nawet gotów jestem wszystko dla pana zrobi
ć
w tym
wzgl
ę
dzie,
ż
eby dowie
ść
, jak dalece pan si
ę
mylił.
Lekkie westchnienie wymkn
ę
ło mu si
ę
z piersi. Przesun
ą
ł r
ę
ce w dół po
twarzy, odsłaniaj
ą
c ko
ś
ciste, nie zmienione oblicze, jakby o skamieniałych
tkankach. Cała nami
ę
tno
ść
była w tych wielkich, brunatnych r
ę
kach.
O
ś
wiadczył,
ż
e jest zadowolony. Ale wchodzi w gr
ę
jeszcze ta druga sprawa.
Otó
ż
ze wszystkich ludzi na
ś
wiecie ja jeden mógłbym nakłoni
ć
Hermanna,
aby odniósł si
ę
do tego rozs
ą
dnie! Znam
ś
wiat i mam mnóstwo
do
ś
wiadczenia. Sam Hermann to przyznaje. A przy tym jestem marynarzem.
Falk uwa
ż
ał,
ż
e marynarz potrafi najlepiej zrozumie
ć
niektóre rzeczy...
Mówił to, jakby Hermannowie sp
ę
dzili całe
ż
ycie w sielskiej wiosce i
jakbym ja jeden, dzi
ę
ki memu do
ś
wiadczeniu, umiał si
ę
odnie
ść
wyrozumiale i
pobła
ż
liwie do pewnych faktów. Taki był skutek mojej dyplomacji. Zacz
ę
ło mi
si
ę
to nagle nie podoba
ć
.
- Słuchaj no pan - zapytałem wr
ę
cz ostrym tonem - mo
ż
e pan ma ju
ż
gdzie
ś
jak
ąś
ż
on
ę
w ukryciu?
Ból i wstr
ę
t, z jakim zaprzeczył, był bardzo uderzaj
ą
cy. Czy
ż
nie mog
ę
tego zrozumie
ć
,
ż
e on jest równie godny szacunku jak ka
ż
dy z tutejszych
białych, zarabiaj
ą
cych uczciwie na
ż
ycie? Wida
ć
cierpiał nad moim
podejrzeniem, a niski półton głosu nadawał jego zapewnieniom co
ś
bardzo
przejmuj
ą
cego. Zawstydził mnie na chwil
ę
, ale wbrew mojej dyplomacji
zaczynało si
ę
we mnie budzi
ć
sumienie, jak gdyby pomy
ś
lny wynik tego
matrymonialnego przedsi
ę
wzi
ę
cia doprawdy ode mnie zale
ż
ał. Udaj
ą
c co
ś
dosy
ć
gorliwie, mo
ż
na doj
ść
do tego,
ż
e si
ę
we wszystko uwierzy, byleby to
było co
ś
dla nas pochlebnego. A ja udawałem bardzo gorliwie, poniewa
ż
wci
ąż
d
ąż
yłem do tego, aby mi Falk bezpiecznie wyholował statek. Ale przez
sumienno
ść
czy te
ż
głupot
ę
nie mogłem si
ę
powstrzyma
ć
od napomkni
ę
cia o
sprawie Vanlo.
- Pan do
ść
nieładnie wtedy post
ą
pił. Mo
ż
e nie? - o
ś
mieliłem si
ę
powiedzie
ć
, albowiem logika naszego post
ę
powania jest zawsze na łasce
ciemnych i nieprzewidzianych pop
ę
dów.
Rozszerzone
ź
renice Falka zsun
ę
ły si
ę
z mojej twarzy, spogl
ą
daj
ą
c ku
oknu z pewnego rodzaju w
ś
ciekło
ś
ci
ą
pomieszan
ą
z l
ę
kiem. Słyszeli
ś
my zza
rolet powtarzaj
ą
cy si
ę
ci
ą
gle d
ź
wi
ę
k ko
ś
ci słoniowej, wesoły gwar wielu
głosów i gł
ę
boki, m
ę
ski
ś
miech Schomberga.
- Wi
ę
c ta stara pleciuga, ten przekl
ę
ty hotelarz nigdy ju
ż
nie zostawi
mnie w spokoju! - wykrzykn
ą
ł Falk. No wi
ę
c tak! To si
ę
stało przed dwoma
laty. Okazało si
ę
,
ż
e kiedy przyszło co do czego, Falk nie mógł si
ę
zdoby
ć
na
to, aby zaufa
ć
Fredowi Vanlo, który nie był marynarzem, a przy tym robił
wra
ż
enie troch
ę
głupawego. Nie mógł mu zaufa
ć
, ale
ż
eby zatka
ć
mu g
ę
b
ę
,
po
ż
yczył Fredowi na zapłacenie wszystkich długów przed wyjazdem. Bardzo
mnie to zdumiało. Wi
ę
c mimo wszystko Falk nie mógł by
ć
takim sk
ą
pcem.
Tym lepiej dla dziewczyny. Siedział przez chwil
ę
, milcz
ą
c, potem wzi
ą
ł do r
ę
ki
kart
ę
i rzekł, patrz
ą
c na ni
ą
:
- Niech pan nic złego o mnie nie my
ś
li. To był wypadek. Spotkało mnie
raz nieszcz
ęś
cie.
- Wi
ę
c, na miło
ść
bosk
ą
, niech pan nic o tym nie mówi. Kiedy mi si
ę
te
słowa wymkn
ę
ły z ust, wydało mi si
ę
natychmiast,
ż
e powiedziałem co
ś
niemoralnego. Falk potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
On to musi powiedzie
ć
. Wypada, aby krewni panny o tym wiedzieli. A
mnie przyszło na my
ś
l,
ż
e gdyby panna Vanlo nie miała trzydziestki i gdyby
klimat nie podkopał jej zdrowia, Falk byłby uznał, i
ż
mo
ż
e si
ę
zwierzy
ć
przed
Fredem Vanlo. Posta
ć
bratanicy Hermanna stan
ę
ła mi w oczach, wspaniale
młodzie
ń
cza, tryskaj
ą
ca hojn
ą
sił
ą
i bogactwem bujnych kształtów. Ta
dziewcz
ę
ca posta
ć
o pot
ęż
nej i nieskalanej
ż
ywotno
ś
ci musiała krzycze
ć
gło
ś
no o
ż
yciu do tego m
ęż
czyzny, podczas gdy biedna panna Vanlo umiała
tylko
ś
piewa
ć
sentymentalne piosenki, brzd
ą
kaj
ą
c na fortepianie.
- A ten Hermann nienawidzi mnie, wiem o tym! - zawołał półgłosem w
nagłym przypływie niepokoju. - Musz
ę
im to powiedzie
ć
. Wypada,
ż
eby
wiedzieli. Pan by mi sam to poradził.
Potem zacz
ą
ł szepta
ć
, napomykaj
ą
c tajemniczo o konieczno
ś
ci
pewnych specjalnych domowych urz
ą
dze
ń
. Cho
ć
pobudził moj
ą
ciekawo
ść
,
nie miałem ju
ż
ochoty wysłuchiwa
ć
ż
adnych jego zwierze
ń
. Bałem si
ę
, aby mi
nie opowiedział czego
ś
takiego, co by mi mogło zohydzi
ć
przybran
ą
rol
ę
swata, mimo jej całej nierealno
ś
ci. Zdawałem sobie spraw
ę
,
ż
e Hermannowie
daliby mu dziewczyn
ę
z pocałowaniem r
ę
ki, i powstrzymuj
ą
c si
ę
od
parskni
ę
cia mu
ś
miechem w twarz, o
ś
wiadczyłem,
ż
e potrafi
ę
bezwzgl
ę
dnie
wyperswadowa
ć
Hermannowi antypati
ę
do niego, Falka.
- Jestem pewien,
ż
e mi si
ę
to uda - powiedziałem. Falk wygl
ą
dał na
bardzo zadowolonego.
Wstali
ś
my; ani jedno słowo nie padło w sprawie holowania! Ani jedno!
Stawka była wygrana i honor ocalony. O błogosławiony biały, bawełniany
parasolu! Podali
ś
my sobie r
ę
ce i wła
ś
nie powstrzymywałem si
ę
z trudno
ś
ci
ą
od puszczenia si
ę
w taniec rado
ś
ci, gdy Falk zawrócił, przeszedł wielkimi
krokami przez cał
ą
długo
ść
werandy i powiedział podejrzliwie:
- Ale, panie kapitanie, mam pa
ń
skie słowo? Pan... pan... mnie nie
zawiedzie?
O nieba! Jak
ż
e on mnie nastraszył. W jego podejrzliwym tonie było co
ś
rozpaczliwego i gro
ź
nego. Zadurzony osioł. Ale stałem na wysoko
ś
ci zadania.
- Kochany panie - powiedziałem, zaczynaj
ą
c kłama
ć
tak gładko i z tak
ą
czelno
ś
ci
ą
,
ż
e zdziwiło mnie to nawet w owej chwili - zwierzenie za
zwierzenie. (Wcale mi si
ę
nie zwierzał). Musz
ę
panu powiedzie
ć
,
ż
e jestem
ju
ż
zar
ę
czony z niezmiernie urocz
ą
pann
ą
w kraju, wi
ę
c rozumie pan...
Chwycił moj
ą
r
ę
k
ę
i zgniótł j
ą
w mia
ż
d
żą
cym u
ś
cisku.
- Niech mi pan wybaczy. Czuj
ę
,
ż
e z ka
ż
dym dniem trudniej mi
ż
y
ć
samotnie...
- Rybami i ry
ż
em - przerwałem zr
ę
cznie, chichocz
ą
c ze zdenerwowania
jak po unikni
ę
ciu niebezpiecze
ń
stwa.
Pu
ś
cił moj
ą
r
ę
k
ę
, jakby rozpaliła si
ę
nagle do czerwono
ś
ci. Nastała
chwila gł
ę
bokiego milczenia; rzekłby
ś
,
ż
e stało si
ę
co
ś
nadzwyczajnego.
- Obiecuj
ę
panu uzyska
ć
zgod
ę
Hermanna - wybełkotałem nareszcie i
wydało mi si
ę
niepodobie
ń
stwem, aby nie przejrzał na wylot tej oszuka
ń
czej
obietnicy. - Je
ś
li co
ś
jeszcze stanie na przeszkodzie, b
ę
d
ę
si
ę
starał panu
dopomóc - ust
ę
powałem w dalszym ci
ą
gu, czuj
ą
c si
ę
jakby pokonany i
pogn
ę
biony -ale i pan ze swej strony musi zrobi
ć
wszystko, co si
ę
tylko da.
- Spotkało mnie raz nieszcz
ęś
cie - mrukn
ą
ł beznami
ę
tnie i
odwróciwszy si
ę
, odszedł, st
ą
paj
ą
c powoli i ci
ęż
ko po podłodze z desek,
jakby miał nogi podkute
ż
elazem.
Jednak
ż
e nast
ę
pnego ranka poczynał sobie do
ść
ochoczo jako
człowiek-statek, istota zło
ż
ona, na któr
ą
składały si
ę
pluski i krzyki, krz
ą
tanina
bezczelnych marynarzy na pokładzie i spokojne, dumne spojrzenie
milcz
ą
cego popiersia u góry. Przypłyn
ą
ł po nas najniepotrzebniej w
ś
wiecie o
niemo
ż
liwej godzinie, a była ju
ż
prawie jedenasta rano, kiedy nas przyholował
na odległo
ść
kabla od statku Hermanna. W dodatku zrobił to bardzo
ź
le,
ś
piesz
ą
c si
ę
, i o włos byłby min
ą
ł obszar dobrego gruntu kotwicznego, a to
wszystko z powodu,
ż
e spostrzegł na rufie bratanic
ę
Hermanna. Ja j
ą
tak
ż
e
spostrzegłem i prawdopodobnie w tej samej chwili. Ujrzałem skromn
ą
, gładk
ą
wspaniało
ść
płowej główki, kr
ą
głe kształty obleczone w popielat
ą
dziewcz
ę
c
ą
sukni
ę
w rzucik, któr
ą
wypełniała tak idealnie, tak zadowalaj
ą
co, czaruj
ą
c
niezawodnie wypukłym zarysem swych kształtów, istna nimfa Diany
Łowczyni. A „Diana” - okr
ę
t o wysokich burtach, solidny jak jaka instytucja,
le
ż
ał na gładkiej powierzchni wody, najmniej interesuj
ą
cy i najszanowniejszy
statek pod sło
ń
cem, po
ż
yteczny i brzydki, miejsce piel
ę
gnowania domowych
cnót, jak pierwszy lepszy sklep kolonialny na l
ą
dzie. Falk odpłyn
ą
ł
natychmiast, bo czekała na niego jaka
ś
robota. Miał wróci
ć
wieczorem.
Przepłyn
ą
ł tu
ż
obok nas, bardzo wolno, bez okrzykni
ę
cia si
ę
. Bełkot
kół, odbijaj
ą
cy si
ę
od kamiennych wysepek jak od rozwalonych
ś
cian rozległej
areny, napełniał kotwicowisko chaotycznym klekotem, na kształt pot
ęż
nych,
wolnych oklasków. Zrównawszy si
ę
ze statkiem Hermanna, Falk zatrzymał
maszyny; gł
ę
bokie milczenie panowało nad skałami, wybrze
ż
em i morzem,
kiedy zdj
ą
ł kapelusz przed nimf
ą
w szarej perkalowej sukni. Porwałem za
lornetk
ę
i mog
ę
zar
ę
czy
ć
,
ż
e dziewczyna nie poruszyła si
ę
wcale, gdy stała
tam u por
ę
czy, kształtna i wyprostowana, trzymaj
ą
c jedn
ą
r
ę
k
ą
lin
ę
na
poziomie swej głowy; a holownik sun
ą
ł przed ni
ą
z wolna wraz z gł
ę
bokim
hołdem m
ęż
czyzny. Ta scena miała dla mnie olbrzymie znaczenie; poczułem,
ż
e jestem
ś
wiadkiem uroczystych o
ś
wiadczyn. Ko
ś
ci były rzucone. Po takiej
manifestacji Falk ju
ż
si
ę
nie mógł wycofa
ć
. I pomy
ś
lałem,
ż
e teraz jest mi ju
ż
wszystko jedno.
Nagle komin wyrzucił kł
ę
by czarnego dymu, szalony wir kół wybuchn
ą
ł
dziwacznym, po
ś
piesznym klekotem i holownik wypadł z pustej areny.
Skaliste wysepki le
ż
ały na morzu jak stosy jakich
ś
cyklopicznych ruin na
równinie; stonogi i skorpiony czaiły si
ę
pod kamieniami; nigdzie nie było wida
ć
ani
ź
d
ź
bła trawy, ani jednej jedynej jaszczurki wygrzewaj
ą
cej si
ę
w sło
ń
cu na
głazie nadbrze
ż
nym. Gdy spojrzałem znów na statek Hermanna, dziewczyny
nie było ju
ż
na pokładzie. Nie mogłem odkry
ć
najdrobniejszej c
ę
tki ptaka na
olbrzymim niebie, a płasko
ść
l
ą
du zlewała si
ę
z płasko
ś
ci
ą
morza a
ż
po nag
ą
lini
ę
horyzontu.
To tło zł
ą
czyło si
ę
dla mnie na zawsze z my
ś
l
ą
o nieszcz
ęś
ciu Falka.
Znalazłem si
ę
tam na skutek dyplomatycznych zabiegów, a teraz miałem
tylko czeka
ć
sposobnej chwili, aby obj
ąć
rol
ę
ambasadora. Dyplomacja dała
dobre wyniki; mój okr
ę
t był zabezpieczony; stary Gambril prawdopodobnie
wy
ż
yje; słaby odgłos uderze
ń
młotka dochodził od czasu do czasu z pokładu
„Diany”. W czasie popołudnia spogl
ą
dałem niekiedy na stary, przytulny okr
ę
t,
wiern
ą
piastunk
ę
Hermannowego potomstwa, lub te
ż
ziewałem w kierunku
odległej
ś
wi
ą
tyni Buddy wygl
ą
daj
ą
cej jak samotny pagórek na równinie, gdzie
wygoleni kapłani rozkoszuj
ą
si
ę
my
ś
l
ą
o tym Unicestwieniu, które jest godn
ą
nagrod
ą
nas wszystkich. Nieszcz
ęś
cie! Spotkało go raz nieszcz
ęś
cie. No, w
stosunku do całego
ż
ycia nie jest to jeszcze tak
ź
le. I jaki
ż
, u diabła, mógł by
ć
rodzaj tego nieszcz
ęś
cia? Przypomniało mi si
ę
, i
ż
znałem ju
ż
raz człowieka,
który o
ś
wiadczył mi,
ż
e przed laty padł ofiar
ą
nieszcz
ęś
cia; ale to
nieszcz
ęś
cie, którego skutki zdawały si
ę
nieodwołalne (wygl
ą
dał, jakby nie
miał grosza przy duszy), otó
ż
nieszcz
ęś
cie to nie ró
ż
niło si
ę
niczym od
nadu
ż
ycia zaufania, kiedy je było bezstronnie rozpatrzy
ć
. Czy
ż
by to mogło
by
ć
co
ś
w tym rodzaju? Ale wydawało mi si
ę
wr
ę
cz niemo
ż
liwe, aby Falk
chciał mówi
ć
o czym
ś
podobnym nawet ze swym przyszłym powinowatym, a
przy tym miałem dziwne uczucie,
ż
e wygl
ą
d Falka nie harmonizuje z tego
rodzaju przewinieniem. Podobnie jak w bratanicy Hermanna uderzał gł
ę
boki,
fizyczny czar kobieco
ś
ci, wielka posta
ć
jej wielbiciela uosabiała w moim
poj
ę
ciu tward
ą
, prost
ą
m
ę
sko
ść
; czuło si
ę
,
ż
e mógłby zabi
ć
, ale nigdy zni
ż
y
ć
si
ę
do oszustwa. To si
ę
rzucało w oczy. Mógłbym z równ
ą
słuszno
ś
ci
ą
podejrzewa
ć
dziewczyn
ę
o krzywy kr
ę
gosłup. Spostrzegłem si
ę
,
ż
e sło
ń
ce
zachodzi.
Dym z holownika unosił si
ę
hen daleko u uj
ś
cia rzeki. Trzeba ju
ż
było
wej
ść
w rol
ę
ambasadora; przypuszczałem,
ż
e układy nie b
ę
d
ą
trudne, byłem
tylko nie dał nic pozna
ć
po sobie.
Wszystko to wygl
ą
dało zbyt dziwacznie i bezsensownie, os
ą
dziłem
wi
ę
c,
ż
e b
ę
dzie najlepiej, je
ż
eli przybior
ę
ton pełen powagi.
Ć
wiczyłem si
ę
w
nim ju
ż
po drodze, płyn
ą
c łodzi
ą
, ale z chwil
ą
gdy si
ę
znalazłem na pokładzie
„Diany”, ogarn
ę
ła mnie nie
ś
miało
ść
wprost niepoj
ę
ta.
Natychmiast po przywitaniu Hermann zapytał skwapliwie, czy aby Falk
nie wspominał o znalezieniu białego parasola.
- Sam go panu zaraz przyniesie - powiedziałem bardzo uroczy
ś
cie. - A
tymczasem poruczył mi po
ś
rednictwo w wa
ż
nej sprawie i prosi o przychylne
jej rozpatrzenie. Jest zakochany w pa
ń
skiej bratanicy...
- Ach so! - sykn
ą
ł z gniewu, który zmienił moj
ą
udan
ą
powag
ę
w
najszczerszy niepokój.
Co znaczył ten ton? Mówiłem spiesznie dalej:
- Pragnie, oczywi
ś
cie za pa
ń
skim zezwoleniem, prosi
ć
j
ą
, aby została
jego
ż
on
ą
zaraz, to znaczy zanim pa
ń
stwo st
ą
d odpłyniecie. Pomówiłby o tym
z konsulem.
Hermann usiadł i zacz
ą
ł gwałtownie pali
ć
. Strawił z pi
ęć
minut na tych
rozmy
ś
laniach, pełnych w
ś
ciekło
ś
ci, a
ż
wreszcie, wyj
ą
wszy z ust dług
ą
fajk
ę
,
wybuchn
ą
ł gor
ą
c
ą
filipik
ą
przeciwko Falkowi: przeciw jego chciwo
ś
ci, głupocie
(„człowiek, który ledwie potrafi odpowiedzie
ć
tak albo nie na najzwyklejsze
pytania”), przeciw jego oburzaj
ą
cemu traktowaniu wszystkich okr
ę
tów w
porcie (poniewa
ż
wie,
ż
e s
ą
zdane na jego łask
ę
i niełask
ę
) i przeciw jego
sposobowi chodzenia, który to sposób (według Hermanna) wykazuje wprost
niezno
ś
n
ą
zarozumiało
ść
. O szkodach wyrz
ą
dzonych „Dianie” oczywi
ś
cie te
ż
nie zapomniał i w ogóle wszystko, co Falk mówił czy robił (a
ż
do pocz
ę
stunku
w hotelu wł
ą
cznie), zdawało si
ę
by
ć
kamieniem obrazy. „O
ś
mielił si
ę
”
wci
ą
gn
ąć
jego (Hermanna) do tej kawiarni; jakby jakikolwiek pocz
ę
stunek
mógł powetowa
ć
strat
ę
czterdziestu siedmiu dolarów i pi
ęć
dziesi
ę
ciu centów
wydanych na samo drewno, nie licz
ą
c dwóch dni pracy cie
ś
li. Hermann nie
b
ę
dzie naturalnie dziewczynie przeszkadzał. Wraca z rodzin
ą
do Niemiec,
gdzie si
ę
roi od ubogich dziewcz
ą
t.
- On jest bardzo zakochany - oto wszystko, co znalazłem do
powiedzenia.
- Tak! - zawołał. - Doprawdy, czas najwy
ż
szy; wszyscy na wybrze
ż
u
gadali o nas, ju
ż
kiedy byłem tu poprzednim razem, a tak
ż
e i teraz.
Przychodził na statek co wieczór, zawracał dziewczynie głow
ę
i nic nie mówił.
Có
ż
to jest za post
ę
powanie?
Siedem tysi
ę
cy dolarów, które ten drab miał zawsze na j
ę
zyku, nie
usprawiedliwiały w opinii Hermanna podobnego zachowania. Co wi
ę
cej, nikt
owych dolarów nigdy nie widział.
On sam (Hermann) w
ą
tpi powa
ż
nie, czy tam jest siedem tysi
ę
cy
centów, a holownik z pewno
ś
ci
ą
zadłu
ż
ony jest w firmie Siegersa a
ż
do
szczytu komina. Ale niech tam. Nie b
ę
dzie dziewczynie przeszkadzał. Falk tak
jej głow
ę
zawrócił,
ż
e w ostatnich czasach zrobiła si
ę
do niczego. Bez pomocy
ciotki nie potrafi nawet dzieci do łó
ż
ka poło
ż
y
ć
. Bardzo to
ź
le dla dzieci;
zrobiły si
ę
nieposłuszne, a wczoraj trzeba było da
ć
Gustavowi w skór
ę
.
Widocznie i za to czynił Fałka odpowiedzialnym. I patrz
ą
c na oci
ęż
ał
ą
,
nalan
ą
, dobroduszn
ą
twarz mojego Hermanna, wiedziałem, i
ż
musiał si
ę
zdoby
ć
na ten wysiłek dopiero pod wpływem wielkiego rozj
ą
trzenia i st
ą
d
zapewne bił bardzo mocno, a b
ę
d
ą
c tłusty, był zły,
ż
e musi to zrobi
ć
. Jakim
sposobem Falk zdołał zawróci
ć
dziewczynie głow
ę
, to było trudniejsze do
zrozumienia. Prawdopodobnie Hermann b
ę
dzie to wiedział. A czy
ż
przedtem
nie było to samo z pann
ą
Vanlo? Nie wchodziły tu w gr
ę
aksamitne słówka
Falka lub subtelny zwodniczy urok jego obej
ś
cia; tego, co nazywamy
„manierami”, nie miał wi
ę
cej od zwierz
ę
cia, które jednak sk
ą
din
ą
d nigdy nie
jest i nie mo
ż
e by
ć
ordynarne. Wi
ę
c nale
ż
ało to przypisa
ć
jego wygl
ą
dowi,
który uderzał nadmiarem m
ę
sko
ś
ci, tak jak jego broda uderzała nadmiern
ą
bujno
ś
ci
ą
: m
ę
sko
ść
ta była podobna do stałej bezwzgl
ę
dno
ś
ci. Przebijała
nawet z jego sposobu wyci
ą
gania si
ę
na krze
ś
le. Nie chciał nikogo urazi
ć
, ale
jego obej
ś
cie było nacechowane czym
ś
w rodzaju otwartego lekcewa
ż
enia w
stosunku do cudzej dra
ż
liwo
ś
ci; człowiek wysoki, obracaj
ą
cy si
ę
w
ś
wiecie
karłów, zachowywałby si
ę
tak samo z cał
ą
prostot
ą
, nie chc
ą
c wcale by
ć
nieuprzejmy. Ale w
ś
ród ludzi mniej wi
ę
cej wzrostu Falka to jego otwarte
korzystanie ze swojej przewagi - w takich sprawach na przykład jak okropne
rachunki za holowanie - było cz
ę
sto powodem bezsilnego zgrzytania z
ę
bami.
Przy gł
ę
bszym zastanowieniu bezwzgl
ę
dno
ść
Falka wydawała si
ę
niekiedy
przera
ż
aj
ą
ca. Był dziwn
ą
besti
ą
. Ale mo
ż
e kobiety to lubi
ą
.
Warto było doprawdy go oswoi
ć
i s
ą
dz
ę
,
ż
e ka
ż
da kobieta w gł
ę
bi
serca uwa
ż
a si
ę
za poskromicielk
ę
dziwnych bestii.
Hermann wstał porywczo, aby zanie
ść
nowin
ę
ż
onie. Ledwie zd
ąż
yłem
go chwyci
ć
za spodnie, w chwili gdy szedł ku drzwiom kabiny. Prosiłem,
ż
eby
poczekał, a
ż
Falk pomówi z nim osobi
ś
cie. O ile zrozumiałem, pozostała do
omówienia jeszcze jaka
ś
drobna sprawa.
Usiadł natychmiast z powrotem, pełen podejrze
ń
. - Có
ż
to za sprawa? -
powiedział kwa
ś
no. - Do
ść
mam ju
ż
jego głupstw. Nie pozostało nic do
omówienia i on to wie bardzo dobrze; dziewczyna nie ma złamanego szel
ą
ga.
Przyjechała do nas w jednej jedynej sukienczynie po
ś
mierci mego brata, a ja
mam małe dzieci.
- To nie mo
ż
e by
ć
nic w tym rodzaju - zawyrokowałem. - On jest
rozkochany na umór w pa
ń
skiej bratanicy. Nie wiem, dlaczego przedtem si
ę
nie o
ś
wiadczył. Słowo daj
ę
, chyba si
ę
bał utraci
ć
szcz
ęś
cie siadywania blisko
niej na pa
ń
skiej rufie.
Dałem Hermannowi do zrozumienia,
ż
e moim zdaniem miło
ść
Falka
jest tak wielka, i
ż
staje si
ę
w pewnym znaczeniu tchórzliwa. Wielka
nami
ę
tno
ść
ma skutki nieobliczalne. Wiadomo,
ż
e mo
ż
e m
ęż
czyzn
ę
onie
ś
mieli
ć
. Ale Hermann patrzył na mnie, jak gdybym bredził bez sensu, a
zmierzch szybko g
ę
stniał.
- Pan nie wierzy w pot
ę
g
ę
nami
ę
tno
ś
ci, co, kapitanie? -powiedziałem
wesoło. - Pot
ęż
ny strach daje odwag
ę
nawet przypartemu do muru szczurowi.
Falk jest przyparty do muru.
We
ź
mie j
ą
z waszych r
ą
k w jednej sukienczynie, tak jak do was
przyszła. A po dziesi
ę
ciu latach słu
ż
by to wcale niezły interes - dodałem.
Daleki od obrazy, przybrał z powrotem min
ę
pełn
ą
obywatelskiej cnoty.
Noc spadła na niego nagle, w chwili gdy patrz
ą
c flegmatycznie wzdłu
ż
pokładu, przytykał do grubych warg wygi
ę
ty ustnik cybucha i odejmował go,
wypu
ś
ciwszy kł
ą
b dymu. Noc spadła na niego i zakryła z po
ś
piechem
bokobrody, okr
ą
głe oczy, nalan
ą
blad
ą
twarz, tłuste kolana i obszerne,
płaskie pantofle na patriarchalnych nogach. Tylko krótkie ramiona w
porz
ą
dnych białych r
ę
kawach od koszuli pozostały bardzo widoczne; opierał
si
ę
na nich jak le
żą
ca na brzegu foka na płetwach.
- Falk nie chciał si
ę
ze mn
ą
porozumie
ć
co do naprawy uszkodze
ń
.
Powiedział,
ż
eby si
ę
naprzód przekona
ć
, ile drewna b
ę
dzie potrzeba, a potem
si
ę
zobaczy - rzekł Hermann; splun
ą
ł spokojnie w ciemno
ść
i zaraz potem
posłyszeli
ś
my łoskot kół holownika. W
ś
ród spokojnej nocy nic nie maluje
lepiej dzikiego i
ś
lepego po
ś
piechu ni
ż
szybki odgłos wydawany przez koła
parowca, który młóci wod
ę
, płyn
ą
c przez spokojne morze; i zdawało si
ę
,
ż
e
Falk d
ąż
y ku swojemu losowi, naglony przez niecierpliwe, nami
ę
tne
pragnienie. Maszyny były wida
ć
doprowadzone do najwy
ż
szych obrotów.
Posłyszeli
ś
my,
ż
e zwolniły wreszcie i biały kadłub holownika ukazał si
ę
, sun
ą
c
na tle czarnych wysepek, a jednocze
ś
nie rozległo si
ę
ze wszystkich stron
jakby powolne i rytmiczne klaskanie tysi
ę
cy r
ą
k. Ustało nagle, chwil
ę
przedtem, zanim Falk zatrzymał statek. Po jednorazowym, nagłym plusku
nast
ą
pił przeci
ą
gły grzechot
ż
elaznych ogniw biegn
ą
cych przez kluz
ę
. Potem
uroczysta cisza zaległa red
ę
.
- Falk zaraz tu b
ę
dzie - mrukn
ą
łem i czekali
ś
my na niego bez słowa.
Tymczasem podniosłem oczy, wpatruj
ą
c si
ę
w blask wyniosłego nieba nad
szczytem masztów „Diany”. Mnóstwo gwiazd zebranych w k
ę
pki, rz
ę
dy, linie,
masy, grupy błyszczało zgodnie razem, a nieliczne gwiazdy samotne,
ś
wiec
ą
c
oddzielnie po
ś
rodku czarnych plam, zdawały si
ę
nale
ż
e
ć
do jakiego
ś
wy
ż
szego gatunku i błyszcze
ć
z niewygasł
ą
moc
ą
. Wielkie, spieszne kroki
rozległy si
ę
wzdłu
ż
pokładu; wysokie nadburcia „Diany” znaczyły si
ę
gł
ę
bsz
ą
ciemno
ś
ci
ą
. Wstali
ś
my szybko z krzeseł, a Falk ukazał si
ę
cały w bieli i stan
ą
ł
bez słowa.
Nikt si
ę
z pocz
ą
tku nie odzywał, jakby nas ogarn
ę
ło zmieszanie.
Przybycie Falka pełne było ognia, ale jego biała posta
ć
o niewyra
ź
nym
kształcie i bez twarzy majaczyła przed nami niby człowiek ze
ś
niegu.
- Kapitan powiedział mi wła
ś
nie... - zacz
ą
ł Hermann naturalnym,
przyjaznym tonem, na co Falk za
ś
miał si
ę
cicho i nerwowo. Mówił swoim
zwykłym, równym, zni
ż
onym głosem, chłodno i niedbale, lecz pot
ęż
ne
wzruszenie sprawiało,
ż
e mówił bez zwi
ą
zku. Pragn
ą
ł zawsze domowego
ogniska. Trudno
ż
y
ć
samemu, chocia
ż
on nie był odpowiedzialny. Jest
domatorem, miał ró
ż
ne trudno
ś
ci; ale odk
ą
d zobaczył bratanic
ę
Hermanna,
przekonał si
ę
,
ż
e samotne
ż
ycie stało si
ę
dla niego niemo
ż
liwe.
- Powtarzam... niemo
ż
liwe - powiedział bez nacisku, tylko z bardzo
nieznaczn
ą
pauz
ą
mi
ę
dzy tymi wyrazami; jego słowa zapadły we mnie z sił
ą
jakiej
ś
nowej my
ś
li.
- Nic jej jeszcze nie mówiłem - zauwa
ż
ył spokojnie Hermann. Falk
odpowiedział:
- To dobrze. Naturalnie. Tak wypada. - Zupełna szczero
ść
jest
konieczna, zwłaszcza gdy człowiek si
ę
ż
eni. Hermann zdawał si
ę
słucha
ć
uwa
ż
nie, ale schwycił pierwsz
ą
lepsz
ą
sposobno
ść
, aby poprosi
ć
nas do
kabiny.
- Ale, ale, panie kapitanie - powiedział do Falka niewinnie, kiedy
ś
my
wchodzili - koszt drewna wyniesie nie mniej ni
ż
czterdzie
ś
ci siedem dolarów i
pi
ęć
dziesi
ą
t centów.
Falk, zdejmuj
ą
c czapk
ę
, zatrzymał si
ę
w drzwiach.
- Innym razem - powiedział, a Hermann tr
ą
cił mnie gniewnie łokciem,
nie wiem, dlaczego. Dziewczyna siedziała sama w kajucie, w pewnej
odległo
ś
ci od stołu, i szyła. Falk stan
ą
ł u wej
ś
cia jak wryty. Bez słowa, bez
gestu, bez najl
ż
ejszego pochylenia ko
ś
cistej głowy, jedynie sił
ą
niemej
wyrazisto
ś
ci swych oczu, zdawał si
ę
kła
ść
do jej stóp swoj
ą
herkulesow
ą
posta
ć
.
R
ę
ce dziewczyny opadły z wolna na kolana; podniósłszy jasne oczy,
ogarn
ę
ła go od stóp do głów łagodnym, promiennym spojrzeniem niby leniw
ą
,
blad
ą
pieszczot
ą
. Usiadł, bardzo rozgor
ą
czkowany; dziewczyna szyła dalej ze
spuszczon
ą
głow
ą
; jej szyja była bardzo biała w
ś
wietle lampy. Falk ukrył
twarz w dłoniach i wzdrygn
ą
ł si
ę
z lekka. Zsun
ą
ł r
ę
ce po policzkach a
ż
do
brody, a jego odsłoni
ę
te oczy zadziwiały mnie nat
ęż
onym i bł
ę
dnym wyrazem;
wygl
ą
dał, jakby wła
ś
nie połkn
ą
ł porz
ą
dny łyk alkoholu. Wyraz ten min
ą
ł z
chwil
ą
, gdy Falk zacz
ą
ł mówi
ć
, zobowi
ą
zuj
ą
c nas do dyskrecji. Wła
ś
ciwie to
wszystko mu było jedno, tylko nie lubił, aby go brano na j
ę
zyki. A ja
przypatrywałem si
ę
włosom dziewczyny, tym cudnym, wspaniałym,
królewskim włosom, splecionym ciasno w jeden zdumiewaj
ą
cy, dziewcz
ę
cy
warkocz.
Gdy odwracała kształtn
ą
głow
ę
, poruszał si
ę
sztywno na jej plecach
tam i z powrotem. Cienki perkalowy r
ę
kaw przylegał niby skóra do
nieskazitelnej kr
ą
gło
ś
ci ramienia, a suknia obci
ą
gaj
ą
ca piersi zdawała si
ę
pulsowa
ć
jak
ż
ywa tkanka od bij
ą
cej z ciała
ż
ywotnej siły. Jak
ż
e pi
ę
kna była
jej cera i mi
ę
kki zarys policzka, i drobna, zaokr
ą
glona koncha ró
ż
owego ucha!
Poci
ą
gała igł
ę
, podnosz
ą
c mały palec; wydało mi si
ę
to trwonieniem sił,
ż
e ta dziewczyna szyje - wiecznie szyje - podnosz
ą
c r
ę
k
ę
tym pracowitym,
dokładnym ruchem, powtarzaj
ą
cym si
ę
wiecznie na wszystkich oceanach,
pod ka
ż
dym niebem w niezliczonych portach. I nagle usłyszałem głos Falka
o
ś
wiadczaj
ą
cego,
ż
e nie mógłby po
ś
lubi
ć
kobiety, która by nie wiedziała o
pewnym fakcie z jego
ż
ycia, fakcie, który si
ę
wydarzył przed dziesi
ę
ciu laty.
Był to wypadek. Nieszcz
ęś
liwy wypadek, który wywrze pewien wpływ na ich
ż
ycie domowe, ale gdy zostanie raz wyjawiony, b
ę
dzie mo
ż
na ju
ż
nigdy o nim
nie wspomina
ć
, a
ż
do ko
ń
ca wspólnego
ż
ycia.
- Chciałbym,
ż
eby moja
ż
ona mnie rozumiała - powiedział Falk. - Ten
wypadek mnie unieszcz
ęś
liwił.
I jak
ż
eby mógł to przemilcze
ć
, mówił dalej, mo
ż
e przez długie lata
współ
ż
ycia? Jakie
ż
by to było współ
ż
ycie? Przemy
ś
lał to wszystko
gruntownie.
Ż
ona musi o tym wiedzie
ć
. Wi
ę
c dlaczego nie od razu? Liczy na
dobro
ć
Hermanna, na to,
ż
e Hermann przedstawi t
ę
spraw
ę
w
najkorzystniejszym
ś
wietle. A twarz Hermanna, z pocz
ą
tku zaciekawiona,
nabrała kwa
ś
nego wyrazu. Rzucił mi ukradkiem pytaj
ą
ce spojrzenie.
Potrz
ą
sn
ą
łem głow
ą
na znak,
ż
e nic nie rozumiem. Niektórzy my
ś
l
ą
, mówił
Falk,
ż
e takie przej
ś
cie zmienia człowieka na reszt
ę
ż
ycia.
On tego nie uwa
ż
a. To było ci
ęż
kie, okropne, niepodobna o tym
zapomnie
ć
, ale Falk nie s
ą
dzi,
ż
eby był gorszym człowiekiem ni
ż
przedtem.
Tylko zdaje mu si
ę
,
ż
e mówi teraz cz
ę
sto przez sen... Zacz
ą
łem wreszcie
my
ś
le
ć
,
ż
e zabił kogo
ś
wypadkiem; mo
ż
e przyjaciela - mo
ż
e własnego ojca; a
Falk ci
ą
gn
ą
ł dalej, i
ż
wiemy prawdopodobnie,
ż
e nigdy nie jada mi
ę
sa. Mówił
wci
ąż
po angielsku, oczywi
ś
cie ze wzgl
ę
du na mnie.
Pochylił si
ę
ci
ęż
ko naprzód.
Dziewczyna nawlekała igł
ę
, podniósłszy r
ę
ce do bladych oczu. Spojrzał
na ni
ą
; jego pot
ęż
ny tors rzucił cie
ń
na stół, zbli
ż
aj
ą
c ku nam szerokie barki,
gruby kark i t
ę
nieodpowiedni
ą
do jego postaci twarz pustelnika spalonego na
puszczy, zapadł
ą
i chud
ą
, jakby od nadmiernego czuwania i postów,
imponuj
ą
ca broda spływała mu na piersi i gin
ę
ła mi
ę
dzy dwojgiem brunatnych
r
ą
k
ś
ciskaj
ą
cych kraw
ę
d
ź
stołu, a uporczywe spojrzenie, pociemniałe od
rozszerzonych
ź
renic, było przykuwaj
ą
ce.
- Wyobra
ź
cie sobie pa
ń
stwo - powiedział zwykłym głosem -
ż
e jadłem
ludzkie mi
ę
so.
Zdołałem tylko wykrzykn
ąć
z cicha: „Aha!”, bo wszystko mi si
ę
wyja
ś
niło. Ale Hermann, ogłuszony zbyt silnym wstrz
ą
sem, mrukn
ą
ł:
- Himmel! Dlaczego?
- To było dla mnie straszne nieszcz
ęś
cie - powiedział Falk miarowo,
półgłosem. Dziewczyna, nie
ś
wiadoma naszej rozmowy, szyła dalej. Pani
Herrmann nie było, siedziała w innej kajucie przy Lenie, która miała gor
ą
czk
ę
,
ale Hermann podniósł gwałtownie obie r
ę
ce. Haftowana czapeczka spadła
mu z głowy; w mgnieniu oka potargał sobie włosy w najdziwaczniejszy
sposób. Usiłował co
ś
powiedzie
ć
; zdawało si
ę
,
ż
e z ka
ż
d
ą
chwil
ą
oczy wyła
żą
mu bardziej z orbit; głowa wygl
ą
dała jak wieche
ć
. Zabrakło mu tchu, zacz
ą
ł
chwyta
ć
ustami powietrze, przełkn
ą
ł
ś
lin
ę
i zdołał wykrzykn
ąć
tylko jedno
słowo:
- Zwierz
ę
!
Od tego momentu a
ż
do chwili, kiedy Falk wyszedł z kajuty,
dziewczyna nie odrywała od niego wzroku, zło
ż
ywszy r
ę
ce na kolanach na
swojej robocie. Oczy za
ś
lepionego miło
ś
ci
ą
Falka miotały si
ę
po kabinie,
staraj
ą
c si
ę
tylko omin
ąć
widok szalej
ą
cego Hermanna. Zachowanie kapitana
„Diany” było
ś
mieszne, a stawało si
ę
prawie straszne wskutek milczenia
wszystkich obecnych. Było godne pogardy, a zdawało si
ę
przera
ż
aj
ą
ce
wskutek nieprzepartego wstr
ę
tu Hermanna do owego okropnego zwierzenia,
które go nagle spotkało, przynosz
ą
c wiadomo
ść
o fakcie tego rodzaju.
Chodził wielkimi krokami po kajucie i dyszał ci
ęż
ko. Jak
ż
e Falk
ś
miał przyj
ść
do niego z czym
ś
podobnym? Czy wyobra
ż
a sobie,
ż
e godzien jest
przebywa
ć
w tej samej kajucie, gdzie mieszkaj
ą
jego, Hermanna,
ż
ona i
dzieci? Powiedzie
ć
bratanicy! Falk spodziewa si
ę
,
ż
e on, Hermann, powie to
swojej bratanicy! Córce własnego brata!
To bezwstydne! Czy słyszałem kiedy o podobnej bezczelno
ś
ci, zwrócił
si
ę
do mnie.
- Ten człowiek powinien był zej
ść
ludziom z oczu, zamiast...
- Przecie
ż
to jest dla mnie wielkie nieszcz
ęś
cie! Przecie
ż
to jest dla
mnie wielkie nieszcz
ęś
cie! - wykrzykiwał Falk od czasu do czasu.
Ale Hermann biegał wci
ąż
, obijaj
ą
c si
ę
cz
ę
sto o rogi stołu. W ko
ń
cu
zgubił pantofel; skrzy
ż
owawszy ramiona na piersiach, podszedł z jedn
ą
nog
ą
w po
ń
czosze bardzo blisko do Falka i zapytał, czy sobie wyobra
ż
a,
ż
e jest
gdziekolwiek na ziemi kobieta do
ść
na to opuszczona, aby wi
ą
za
ć
si
ę
z
podobnym potworem. Mo
ż
e tak? Mo
ż
e tak? Mo
ż
e tak? Starałem si
ę
go
powstrzyma
ć
. Wyrwał mi si
ę
z r
ą
k; znalazł swój pantofel i usiłuj
ą
c go wło
ż
y
ć
,
piorunował dalej, stoj
ą
c na jednej nodze -a Falk siedział z twarz
ą
nieporuszon
ą
i odwróconymi oczami, trzymaj
ą
c sw
ą
pot
ęż
n
ą
brod
ę
w
obszernej dłoni.
- Wi
ę
c powinienem był umrze
ć
? - powiedział w zadumie. Poło
ż
yłem
mu r
ę
k
ę
na ramieniu.
- Odejd
ź
pan - szepn
ą
łem rozkazuj
ą
co, bez
ż
adnej wyra
ź
nej
przyczyny, prócz tej,
ż
e chciałem poło
ż
y
ć
koniec wstr
ę
tnym wrzaskom
Hermanna. - Odejd
ź
pan.
Patrzył przez chwil
ę
badawczo na Hermanna, nim ruszył si
ę
z miejsca.
Wyszedłem za nim z kajuty,
ż
eby go odprowadzi
ć
. Ale zatrzymał si
ę
na rufie.
- To jest moje nieszcz
ęś
cie - powiedział spokojnym głosem.
- Post
ą
pił pan idiotycznie, wyje
ż
d
ż
aj
ą
c z tym w podobny sposób.
Przecie
ż
co dzie
ń
si
ę
takich zwierze
ń
nie słyszy.
- O co temu człowiekowi chodzi? - rozwa
ż
ał
ś
ciszonym basem. - Kto
ś
musiał umrze
ć
, ale dlaczego ja?
Stał przez chwil
ę
nieruchomo w ciemno
ś
ciach, milcz
ą
cy, prawie
niewidzialny. Nagle przycisn
ą
ł mi łokcie do boków. Czułem si
ę
zupełnie
bezsilny w jego u
ś
cisku. Drgaj
ą
cy głos szeptał mi do ucha.
- To gorsze od głodu. Kapitanie, czy pan wie, co to znaczy? A ja
wówczas mogłem zabi
ć
albo zosta
ć
zabitym. Szkoda,
ż
e ten łom nie
zmia
ż
d
ż
ył mi czaszki przed dziesi
ę
ciu laty. A teraz musz
ę
ż
y
ć
. Bez niej. Czy
pan to rozumie? Mo
ż
e przez wiele lat. Ale jak? Co mam pocz
ąć
? Gdybym był
sobie pozwolił spojrze
ć
na ni
ą
raz jeden, byłbym j
ą
porwał w oczach tego
człowieka - o tak.
Poczułem,
ż
e mnie uniósł z pokładu, potem pu
ś
cił nagle; zatoczyłem
si
ę
w tył, oszołomiony i obolały. Có
ż
to za człowiek! Zapanowała cisza; Falk
odszedł. Posłyszałem głos Hermanna, rozprawiaj
ą
cego w kajucie, i wszedłem
do
ś
rodka.
Z pocz
ą
tku nie mogłem zrozumie
ć
ani jednego słowa, ale zobaczyłem,
ż
e pani Hermann - która usłyszała hałas i weszła do kajuty ze zdziwieniem i
łagodnym niezadowoleniem maluj
ą
cym si
ę
wyra
ź
nie na twarzy - ujawnia teraz
gł
ę
bokie, bezradne wzburzenie. M
ąż
przywitał j
ą
potokiem gardłowych słów;
oparła si
ę
natychmiast r
ę
k
ą
o
ś
ciank
ę
grodziow
ą
,
ż
eby nie upa
ść
, drug
ą
za
ś
chwyciła si
ę
za lu
ź
n
ą
sukni
ę
na piersi. Hermann przemawiał do obu kobiet z
niezwykł
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
; kawał koszuli zwieszał mu si
ę
zza pasa; tupał,
zwracaj
ą
c si
ę
od jednej do drugiej; czasem wyrzucał w gór
ę
ramiona, wprost
nad potargan
ą
głow
ą
, i trzymał je w tej pozycji, wygłaszaj
ą
c ust
ę
p swego
oskar
ż
enia; to znów krzy
ż
ował gwałtownie r
ę
ce na piersiach albo te
ż
syczał z
gniewu, garbi
ą
c si
ę
i wysuwaj
ą
c głow
ę
naprzód. Dziewczyna płakała.
Nie zmieniła pozy. Z jej spokojnych oczu, które utkwiła bacznie we
drzwiach, odprowadziwszy wychodz
ą
cego Falka, płyn
ę
ły szybkie, g
ę
ste łzy na
jej r
ę
ce, na robot
ę
le
żą
c
ą
na kolanach, ciepłe i łagodne jak deszcz wiosenny.
Płakała, nie krzywi
ą
c si
ę
wcale, bezgło
ś
nie - bardzo wzruszaj
ą
ca, bardzo
spokojna, z lito
ś
ci
ą
raczej ni
ż
bólem na twarzy, jak si
ę
płacze ze współczucia,
nie ze zmartwienia, a przed ni
ą
Hermann perorował. Pochwyciłem kilka razy
słowo Mensch, człowiek, a tak
ż
e fressen, który to wyraz wyszukałem potem w
słowniku. To znaczy „
ż
re
ć
”. Hermann zdawał si
ę
prosi
ć
dziewczyn
ę
o jak
ąś
odpowied
ź
; chwiał si
ę
na nogach. Siedziała, milcz
ą
c, bez ruchu, wreszcie
jego wzburzenie i j
ą
ogarn
ę
ło; zło
ż
yła dłonie, jej wydatne wargi rozchyliły si
ę
,
ale
ż
aden d
ź
wi
ę
k z nich nie wyszedł. Hermann zacz
ą
ł jej piskliwie wymy
ś
la
ć
,
jego ramiona chodziły jak skrzydła wiatraka; nagle pogroził jej grub
ą
pi
ęś
ci
ą
.
Wy buchn
ę
ła gło
ś
nym łkaniem. Hermann jak gdyby osłupiał.
Pani Hermann podbiegła ku nim, paplaj
ą
c pr
ę
dko. Obie kobiety rzuciły
si
ę
sobie na szyj
ę
; starsza obj
ę
ła wpół dziewczyn
ę
, aby j
ą
wyprowadzi
ć
z
kajuty. Z oczu pani Hermann łzy ciekły po prostu strumieniem, zalewaj
ą
c cał
ą
twarz. Odwróciła ku mnie głow
ę
i potrz
ą
sn
ę
ła ni
ą
przecz
ą
co, do dzi
ś
dnia nie
wiem, dlaczego. Głowa dziewczyny opadła ci
ęż
ko na rami
ę
pani Hermami.
Znikły razem w drzwiach.
Hermann usiadł i wpatrzył si
ę
w podłog
ę
.
- Nie wiemy, w
ś
ród jakich okoliczno
ś
ci to si
ę
stało - o
ś
mieliłem si
ę
przerwa
ć
milczenie.
Odparł mi cierpko,
ż
e wcale ich nie chce zna
ć
. Według jego
zapatrywa
ń
ż
adne okoliczno
ś
ci nie mog
ą
usprawiedliwi
ć
zbrodni... i to takiej
zbrodni. To s
ą
ogólnie ustalone poj
ę
cia. Obowi
ą
zkiem ludzkiej istoty jest
umrze
ć
z głodu. I dlatego Falk jest besti
ą
, zwierz
ę
ciem; nikczemnym, lichym,
podłym, godnym pogardy, bezwstydnym i podst
ę
pnym. Oszukiwał go ju
ż
od
zeszłego roku. Jednak on, Hermann, skłonny jest my
ś
le
ć
,
ż
e Falk musiał
dosta
ć
nagle bzika, bo
ż
aden człowiek przy zdrowych zmysłach nie
przyznałby si
ę
bez potrzeby, bez
ż
adnej zrozumiałej przyczyny, bez
najmniejszego wzgl
ę
du na godno
ść
i spokój ducha innych; nie przyznałby si
ę
do tego,
ż
e po
ż
erał ludzkie mi
ę
so. - I po co było to mówi
ć
? - krzykn
ą
ł. - Kto go
si
ę
o to pytał? - To jest dowód brutalno
ś
ci Falka, który w gruncie rzeczy
post
ą
pił egoistycznie, sprawiaj
ą
c jemu (Hermannowi) wiele zmartwienia.
Hermann byłby wolał nie wiedzie
ć
,
ż
e takie nieczyste stworzenie pie
ś
ciło
cz
ę
sto jego dzieci. Dalej wyraził nadziej
ę
,
ż
e nic o tym wszystkim nie powiem
na l
ą
dzie. Nie byłoby mu przyjemnie, gdyby si
ę
rozeszło,
ż
e pozostawał w
za
ż
yłych stosunkach ze zjadaczem ludzkiego mi
ę
sa, zwykłym ludo
ż
erc
ą
. Co
si
ę
tyczy sceny, któr
ą
zrobił Pałkowi (a któr
ą
uwa
ż
ałem za zupełnie
niepotrzebn
ą
), ani my
ś
lał zadawa
ć
sobie gwałt i pow
ś
ci
ą
ga
ć
si
ę
dla
człowieka, który bierze si
ę
do asystowania i zawracania głowy dziewcz
ę
tom,
wiedz
ą
c doskonale,
ż
e
ż
adna przyzwoita, gospodarna dziewczyna nie
mogłaby nawet pomy
ś
le
ć
o wyj
ś
ciu za niego. Przynajmniej on (Hermann) nie
mógłby tego zrozumie
ć
. - Lena, co
ś
takiego!... Nie, to niemo
ż
liwe. Co za my
ś
li
przychodziłyby im do głowy za ka
ż
dym razem, gdyby siadali do stołu!
Ohydne! Ohydne!
- Pan jest przeczulony - powiedziałem. Wygl
ą
dało na to,
ż
e Hermann
uwa
ż
a przeczulenie za wysoce odpowiednie, je
ś
li ten wyraz ma oznacza
ć
wstr
ę
t do zachowania si
ę
Falka.
Przewróciwszy sentymentalnie oczami, zwrócił mi uwag
ę
na straszliwy
los ofiar, ofiar tego Falka. Powiedziałem,
ż
e nic o nich nie wiem. Wydał si
ę
tym zaskoczony. Przecie
ż
, nie wiedz
ą
c, mo
ż
na sobie co
ś
wyobrazi
ć
. Na
przykład on, Hermann, z przyjemno
ś
ci
ą
pom
ś
ciłby te ofiary. A je
ż
eli,
odrzekłem mu,
ż
adnych ofiar nie było? Ci ludzie mogli umrze
ć
ś
mierci
ą
niejako naturaln
ą
, z głodu. Wstrz
ą
sn
ą
ł si
ę
. Ale zosta
ć
zjedzonym... po
ś
mierci! Zosta
ć
po
ż
artym!
Znowu si
ę
wzdrygn
ą
ł gwałtownie i nagle zapytał:
- Czy pan my
ś
li,
ż
e to prawda?
Oburzenie Hermanna w poł
ą
czeniu z jego wygl
ą
dem mogło poda
ć
w
w
ą
tpliwo
ść
fakt najbardziej oczywisty. Spojrzawszy na niego, zacz
ą
łem w
ą
tpi
ć
o tej całej historii; ale wspomnienie słów Falka, jego spojrze
ń
, gestów,
nadawało temu wszystkiemu nie tylko cech
ę
czego
ś
rzeczywistego, lecz
bezwzgl
ę
dn
ą
prawd
ę
nieokiełznanej nami
ę
tno
ś
ci.
- Prawda o tyle, o ile pan w to mo
ż
e uwierzy
ć
; i wygl
ą
da wła
ś
nie tak,
jak si
ę
panu spodoba na ni
ą
zapatrywa
ć
. Co do mnie, kiedy pana słysz
ę
wykrzykuj
ą
cego o tym wszystkim, nie wierz
ę
wcale, aby to była prawda.
Zostawiłem go zamy
ś
lonego. Marynarze w moim gigu, tkwi
ą
cym u
trapu „Diany”, powiedzieli mi,
ż
e kapitan holownika odpłyn
ą
ł swoj
ą
łodzi
ą
ju
ż
chwil
ę
przedtem.
Pozwoliłem moim chłopcom wiosłowa
ć
do
ść
wolno. Z powodu obfitej
rosy jasny migot gwiazd zdawał si
ę
spływa
ć
zimnem i wilgoci
ą
. Czułem gdzie
ś
w gł
ę
bi duszy czaj
ą
c
ą
si
ę
straszn
ą
zgroz
ę
, pomieszan
ą
z wyra
ź
nymi,
groteskowymi obrazami. Winna była temu gastronomiczna pogaw
ę
dka
Schomberga i miałem poniek
ą
d nadziej
ę
,
ż
e nigdy ju
ż
Falka nie zobacz
ę
.
Lecz marynarz z wachty kotwicznej na moim statku powiedział mi od razu,
ż
e
jest kapitan holownika. Odesłał swoj
ą
łód
ź
i czeka na mnie w saloniku.
Le
ż
ał wyci
ą
gni
ę
ty na kanapce w tyle kabiny, z głow
ą
zagrzeban
ą
w
poduszkach. Spodziewałem si
ę
,
ż
e twarz jego b
ę
dzie zmieniona,
wykrzywiona rozpacz
ą
. Nic podobnego; była taka sama, jak
ą
dwadzie
ś
cia
razy widziałem, spokojna i patrz
ą
ca szeroko rozwartymi oczyma z mostka na
holowniku. Wida
ć
zastygła w bezruchu, zgłodniała, opanowana przez jeden
jedyny instynkt, tak jak cała istota tego człowieka.
Pragn
ą
ł
ż
y
ć
. Zawsze pragn
ą
ł
ż
y
ć
. My wszyscy tak
ż
e pragniemy
ż
y
ć
,
tylko
ż
e w nas ten instynkt jest narz
ę
dziem ogólniejszej idei, a w nim istniał
sam jeden. W takiej prostocie psychiki kryje si
ę
olbrzymia siła, podobnie
wzruszaj
ą
ca jak naiwne, nieopanowane pragnienie dziecka. Falk pragn
ą
ł tej
dziewczyny, i co najwy
ż
ej mo
ż
na o nim powiedzie
ć
,
ż
e pragn
ą
ł wył
ą
cznie jej
jednej. Zdaje mi si
ę
,
ż
e dojrzałem wówczas niejasny zacz
ą
tek, nasienie
kiełkuj
ą
ce w glebie nie
ś
wiadomej potrzeby, pierwszy p
ę
d tego drzewa
wydaj
ą
cego obecnie dla dojrzałej ludzko
ś
ci kwiaty i owoce, niesko
ń
czon
ą
gam
ę
odcieni i smaków naszej wybrednej miło
ś
ci.
Falk był dzieckiem. Był równie
ż
szczery jak dziecko. Łakn
ą
ł tej
dziewczyny, łakn
ą
ł jej strasznie, tak jak wówczas na statku łakn
ą
ł strasznie
po
ż
ywienia.
Nie gorszcie si
ę
, je
ś
li o
ś
wiadcz
ę
,
ż
e w moim poj
ę
ciu była to taka sama
potrzeba, takie samo cierpienie, taka sama tortura. W Falku dane mi było
ogl
ą
da
ć
podstaw
ę
wszystkich wzrusze
ń
; t
ę
zasadnicz
ą
rado
ść
wypływaj
ą
c
ą
z
tego,
ż
e si
ę
istnieje, i ten zasadniczy smutek, tkwi
ą
cy u korzenia
nieprzeliczonych meczami. Wida
ć
to było wyra
ź
nie ze sposobu, w jaki Falk
mówił. Nie cierpiał tak jeszcze nigdy. To go
ż
arło, to go piekło jak ogniem; w
tym miejscu, o, w taki sposób! i przyło
ż
ywszy r
ę
ce poni
ż
ej mostka
piersiowego, pokr
ę
cił nimi gwałtownie. A zapewniam was,
ż
e gdy patrzyłem
na to własnymi oczyma, nie wygl
ą
dało to bynajmniej
ś
miesznie. Wkrótce
potem miał mi powiedzie
ć
(wspominaj
ą
c pocz
ą
tek owej nieszcz
ęś
liwej
podró
ż
y, kiedy trzeba było wyrzuci
ć
pewn
ą
ilo
ść
zepsutego mi
ę
sa),
ż
e
przyszedł czas, kiedy go serce bolało (u
ż
ył wła
ś
nie tego wyra
ż
enia) i kiedy
gotów był sobie włosy z głowy wyrywa
ć
na my
ś
l o zgniłej wołowinie
wyrzuconej za burt
ę
. Wysłuchałem tego wszystkiego; patrzyłem, jak wił si
ę
w
torturach, i słyszałem głos prawdziwego bólu. Byłem przez cały ten czas
cierpliwym
ś
wiadkiem, bo kiedy wszedłem do saloniku, wezwał mnie na
pomoc - i zdaje si
ę
,
ż
e mu j
ą
dyplomatycznie przyrzekłem.
Jego rozpacz robiła przejmuj
ą
ce, niesamowite wra
ż
enie w tej małej
kajucie, niby miotanie si
ę
wielkiego wieloryba zap
ę
dzonego do płytkiej
zatoczki. Zrywał si
ę
, rzucał w dół na o
ś
lep, usiłował drze
ć
z
ę
bami poduszk
ę
;
to znów przyciskał j
ą
gwałtownie do twarzy i osuwał si
ę
na kanap
ę
. Zdawało
si
ę
,
ż
e cały okr
ę
t odczuwa wstrz
ą
sy jego rozpaczy, a ja obserwowałem ze
zdumieniem wyniosłe czoło, szlachetne dotkni
ę
cie czasu na odsłoni
ę
tych
skroniach, niezmienny, zgłodniały wyraz twarzy, tak dziwnie ascetycznej i tak
niezdolnej do wyra
ż
ania wzrusze
ń
.
Co on ma pocz
ąć
?
Ż
ył jej blisko
ś
ci
ą
.
Siadywał - wieczorami - czy wiem? - całe swoje
ż
ycie! Szyła. Głow
ę
miała schylon
ą
, o tak. Jej głowa... o, w taki sposób, i jej ramiona. Ach! Czy
widziałem? O, w taki sposób.
Opadł na krzesło, zgi
ą
ł pot
ęż
n
ą
szyj
ę
o czerwonym karku i kłuł r
ę
kami
powietrze,
ś
mieszny, wznio
ś
le niedorzeczny i zrozumiały.
A teraz miałby j
ą
utraci
ć
? Nie! To ponad jego siły. I jeszcze kiedy
pomy
ś
li,
ż
e... Có
ż
on takiego zrobił? Jak ja mu radz
ę
post
ą
pi
ć
? Wzi
ąć
j
ą
sił
ą
?
Nie? Nie wolno? A któ
ż
by mu mógł zabroni
ć
? Zobaczyłem pierwszy raz,
ż
e
jeden z jego rysów si
ę
poruszył: drapie
ż
ny skurcz wargi odsłonił z
ę
by...
„Chyba nie Hermann”. Pogr
ąż
ył si
ę
w zamy
ś
leniu tak gł
ę
bokim, jakby stracił
kontakt ze
ś
wiatem.
Zaznaczam,
ż
e my
ś
l o samobójstwie najwidoczniej nawet nie postała
mu w głowie. Przyszło mi na my
ś
l zapyta
ć
:
- Gdzie si
ę
rozbił ten wasz okr
ę
t? Drgn
ą
ł i powiedział z roztargnieniem:
- Daleko na południu.
- Tu pan nie jest na dalekim południu - powiedziałem. -Gwałt panu nic
nie pomo
ż
e.
Odebraliby j
ą
panu natychmiast. A jak si
ę
ten okr
ę
t nazywał?
- „Borgmester Dahl” - odrzekł. - Ale to nie było rozbicie. Zdawał si
ę
budzi
ć
z transu; budził si
ę
uspokojony.
- Wi
ę
c nie rozbicie? A có
ż
to było?
- Uszkodzenie
ś
ruby - odrzekł, z ka
ż
d
ą
chwil
ą
przychodz
ą
c bardziej do
siebie. St
ą
d si
ę
dopiero dowiedziałem,
ż
e to si
ę
działo na parowcu.
Przypuszczałem do owej chwili,
ż
e marli głodem w łodziach czy te
ż
na tratwie,
a mo
ż
e i na jakiej jałowej skale.
- Wi
ę
c nie zaton
ą
ł? - spytałem ze zdziwieniem. Skin
ą
ł potakuj
ą
co
głow
ą
.
- Widzieli
ś
my ju
ż
południowe lodowe pola - o
ś
wiadczył sennie.
- I pan jeden z tego wyszedł? Falk usiadł.
- Tak. To było dla mnie straszne nieszcz
ęś
cie. Wszystko poszło
ź
le.
Wszyscy ludzie przepadli. A ja wy
ż
yłem.
Maj
ą
c w pami
ę
ci to, co czytałem o podobnych wypadkach, z trudem
zdałem sobie spraw
ę
z wła
ś
ciwego znaczenia jego odpowiedzi. Powinienem
był zrozumie
ć
od razu, ale nie zrozumiałem; tak trudno jest naszym umysłom
- pami
ę
taj
ą
cym tak wiele, tak bardzo wykształconym, wiedz
ą
cym o tylu
rzeczach - nawi
ą
za
ć
kontakt z
ż
yw
ą
rzeczywisto
ś
ci
ą
, o któr
ą
si
ę
ocieramy.
Maj
ą
c głow
ę
pełn
ą
narzuconych z góry wyobra
ż
e
ń
, jak nale
ż
y post
ę
powa
ć
w
sprawie „Ludo
ż
erstwa w
ś
ród rozbitków na morzu”, zapytałem:
- Wi
ę
c pan miał takie szcz
ęś
cie przy ci
ą
gnieniu losów?
- Losów? - powiedział. - Jakich losów? Pan my
ś
li,
ż
e byłbym pozwolił,
aby puszczono moje
ż
ycie na losowanie?
Zrozumiałem,
ż
e oparłby si
ę
temu bezwzgl
ę
dnie, cho
ć
by kosztem
cudzego
ż
ycia.
- To było wielkie nieszcz
ęś
cie. Straszne. Okropne - powiedział. - Wielu
ludzi straciło zmysły, ale najlepsi przetrwali.
- Najtwardsi, chciał pan powiedzie
ć
rzekłem. Zamy
ś
lił si
ę
nad tym
słowem. Mo
ż
e go nie znał, chocia
ż
mówił tak dobrze po angielsku.
- Tak - potwierdził wreszcie. - Najlepsi. Przy ko
ń
cu ka
ż
dy polegał na
sobie, a okr
ę
t był dost
ę
pny dla wszystkich.
I tak od pytania do pytania wydobyłem z niego cał
ą
histori
ę
. Zdaje mi
si
ę
,
ż
e tylko w ten sposób mogłem mu pomóc tej nocy. Na pozór przynajmniej
przyszedł zupełnie do siebie; pierwsz
ą
tego oznak
ą
był powrót dziwacznego
gestu, polegaj
ą
cego na przeci
ą
ganiu r
ę
kami po twarzy; ów gest nabrał teraz
dla mnie znaczenia w poł
ą
czeniu z lekkim wstrz
ą
sem całego ciała i
nami
ę
tnym niepokojem tych r
ą
k, odsłaniaj
ą
cych głodn
ą
, nieporuszon
ą
twarz i
rozszerzone
ź
renice spragnionych, niemych, przykuwaj
ą
cych oczu.
Działo si
ę
to na
ż
elaznym parowcu bardzo solidnego pochodzenia.
Zbudował go burmistrz miasta, gdzie si
ę
Falk urodził. Był to pierwszy
wypadek,
ż
e spuszczono tam parowiec na morze. Ochrzciła go córka
burmistrza. Wie
ś
niacy okoliczni przebyli w wózkach całe mile, aby go
obejrze
ć
. Falk opowiedział mi to wszystko. Przyj
ę
to go w charakterze, jak si
ę
u nas mówi, pierwszego oficera. Zdaje si
ę
, i
ż
uwa
ż
ał to za wyró
ż
nienie; a
trzeba doda
ć
,
ż
e w swojej rodzinnej okolicy ten miło
ś
nik
ż
ycia był dobrze
skoligacony.
Burmistrz miał post
ę
powe poj
ę
cia o zawodzie armatora. W owych
czasach nie ka
ż
dy posiadał do
ść
wiadomo
ś
ci, aby wysła
ć
parowiec z
ładunkiem na Ocean Spokojny. Naładowano statek balami smołowej sosny i
popłyn
ą
ł na poszukiwanie szcz
ęś
cia. Zdaje si
ę
,
ż
e Wellington był pierwszym
portem, do którego mieli zawin
ąć
. Zreszt
ą
, to nie ma znaczenia, poniewa
ż
na
czterdziestym czwartym stopniu szeroko
ś
ci południowej, gdzie
ś
wpół drogi
mi
ę
dzy Przyl
ą
dkiem Dobrej Nadziei i Now
ą
, Zelandi
ą
, p
ę
kł wał
ś
rubowy i
ś
ruba odpadła.
Płyn
ę
li wówczas w silnym sztormie od rufy pod wszystkimi
ż
aglami,
ż
eby pomóc maszynom. Ale sama siła p
ę
dna
ż
agli nie wystarczała do
utrzymania sterownej szybko
ś
ci. Kiedy
ś
ruba si
ę
urwała, statek wykr
ę
cił nagle
burt
ą
do wiatru i fali, a maszty zmiotło z pokładu.
Utrata masztów miała t
ę
zł
ą
stron
ę
,
ż
e nie było na czym wywiesi
ć
sygnałów flagowych, aby da
ć
si
ę
widzie
ć
na odległo
ść
. W ci
ą
gu paru
pierwszych dni kilka okr
ę
tów nie dostrzegło „Borgmestra Dahla”, a sztorm
znosił statek z ucz
ę
szczanego szlaku. Od pierwszej chwili podró
ż
nie
zapowiadała si
ę
ani bardzo pomy
ś
lnie, ani bardzo harmonijnie. Kłótnie
wybuchały na pokładzie. Kapitan, człowiek zdolny, był melancholikiem i nie
miał wielkiej władzy nad załog
ą
. Okr
ę
t został obficie zaopatrzony w
ż
ywno
ść
,
ale tak si
ę
jako
ś
stało,
ż
e kilka beczek mi
ę
sa zepsuło si
ę
i wkrótce po
opuszczeniu kraju trzeba je było wyrzuci
ć
za burt
ę
ze wzgl
ę
dów zdrowotnych.
Załoga „Borgmestra Dahla” my
ś
lała potem o tej zgniłej padlinie ze łzami
ż
alu,
po
żą
dania i rozpaczy.
Statek dryfował na południe. Z pocz
ą
tku zachowywano pozory pewnej
organizacji, ale wkrótce wi
ę
zy karno
ś
ci si
ę
rozlu
ź
niły. Wszystkich ogarn
ę
ło
ponure lenistwo. Patrzyli na widnokr
ą
g pos
ę
pnymi oczami. Sztormy były
coraz cz
ę
stsze, statek le
ż
ał w dolinie fali; grzywacze przewalały si
ę
wci
ąż
po
pokładzie. Pewnej przera
ż
aj
ą
cej nocy, kiedy si
ę
spodziewano,
ż
e kadłub
wywróci si
ę
lada chwila, olbrzymi grzywacz wdarł si
ę
na pokład, zalał
pomieszczenia z zapasami i zepsuł wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
pozostałej
ż
ywno
ś
ci. Zdaje
si
ę
,
ż
e luk nie był dostatecznie zabezpieczony. Ten przykład zaniedbania jest
typowy dla ostatecznego upadku ducha. Falk usiłował natchn
ąć
pewn
ą
energi
ą
kapitana, lecz to mu si
ę
nie udało. Od owej chwili zamkn
ą
ł si
ę
bardziej w sobie, staraj
ą
c si
ę
zawsze robi
ć
wszystko, co mógł w danej
sytuacji. Poło
ż
enie si
ę
pogarszało. Sztorm nast
ę
pował po sztormie, czarne
góry wody waliły si
ę
na „Borgmestra Dahla”. Niektórzy z marynarzy nie
opuszczali wcale koi; wielu z nich opanowała kłótliwo
ść
.
Pierwszy mechanik, człowiek stary, nie chciał z nikim w ogóle mówi
ć
.
Inni zamykali si
ę
w swych kabinach i płakali. W spokojne dni bezwładny
parowiec przewalał si
ę
po ołowianym morzu pod chmurnym niebem lub
ukazywał w sło
ń
cu niechlujstwo morskich włócz
ę
gów, zaschni
ę
t
ą
biał
ą
sól,
rdz
ę
, poharatane miejsca na pokładzie. Potem znów przyszły sztormy.
Zmniejszone racje ledwie utrzymywały załog
ę
przy
ż
yciu. Raz fregata
angielska, p
ę
dz
ą
c w gwałtownym wichrze, starała si
ę
ich ratowa
ć
, odwa
ż
nie
ustawiwszy si
ę
dziobem na wiatr po ich stronie podwietrznej. Fale zamiatały
jej pokład; ludzie w nieprzemakalnych płaszczach, uczepieni want, patrzyli na
nich, a oni dawali im rozpaczliwe znaki znad potrzaskanego nadburcia. Wtem
w
ś
ród straszliwego szkwału oderwał si
ę
na angielskim statku grotmarsel wraz
z rej
ą
; pod masztami bez
ż
agli musiał odpa
ść
od wiatru i znikn
ą
ł.
Kilka fregat obwoływało ju
ż
poprzednio „Borgmestra Dahla”, ale z
pocz
ą
tku załoga nie chciała opuszcza
ć
statku, spodziewaj
ą
c si
ę
pomocy od
jakiego
ś
parowca. Na tej szeroko
ś
ci było wówczas niewiele parowców, a
kiedy ju
ż
postanowili opu
ś
ci
ć
martwy, miotany falami zewłok,
ż
adna fregata
si
ę
nie ukazała. Zdryfowało ich na południe, poza ucz
ę
szczane szlaki.
Nie udało im si
ę
zwróci
ć
uwagi samotnego statku wielorybniczego;
niebawem zr
ą
b podbiegunowego lodowego pola wyrósł z morza i zamkn
ą
ł
południowy horyzont jak mur. Pewnego ranka ogarn
ą
ł ich l
ę
k, gdy spostrzegli,
ż
e płyn
ą
w
ś
ród brył lodu. Ale strach przed zatoni
ę
ciem min
ą
ł jak siły tych
ludzi, jak ich nadzieje; uderzenia kry obijaj
ą
cej si
ę
o burty okr
ę
tu nie mogły ich
zbudzi
ć
z apatii; a tymczasem „Borgmester Danl” wypłyn
ą
ł cało spo
ś
ród kry
na wolne morze. Ledwie t
ę
zmian
ę
zauwa
ż
yli.
Podczas którego
ś
z gwałtownych przechyłów poszedł za burt
ę
komin; z
trzech łodzi dwie znikły, zmyte z pokładu przez sztorm, a nie przymocowane
ż
urawiki kołysały si
ę
tam i sam, miotaj
ą
c przetartymi ko
ń
cami lin, które
chwiały si
ę
w takt kołysania statku. Nikt nic nie robił na okr
ę
cie i Falk
przysłuchiwał si
ę
cz
ę
sto pluskaniu wody w ciemnej maszynowni, gdzie
maszyny, znieruchomiałe na zawsze, niszczały z wolna, zamieniaj
ą
c si
ę
w
rdzaw
ą
mas
ę
, jak uciszone serce niszczeje w martwym ciele. Na samym
pocz
ą
tku, kiedy statek utracił zdolno
ść
poruszania si
ę
, sterownica została
porz
ą
dnie umocowana za pomoc
ą
lin. Ale te z biegiem czasu zbutwiały,
poprzecierały si
ę
, zardzewiały, p
ę
kaj
ą
c jedna po drugiej; uwolniony ster stukał
ci
ęż
ko dniem i noc
ą
, wymierzaj
ą
c t
ę
pe uderzenia, od których cały statek si
ę
wstrz
ą
sał. To było niebezpieczne. Nikogo to nie obchodziło,
ż
aden z
marynarzy palcem nie kiwn
ą
ł. Falk mówił mi,
ż
e nawet jeszcze teraz, kiedy si
ę
budzi w nocy, zdaje mu si
ę
,
ż
e słyszy t
ę
pe, drgaj
ą
ce, głuche ciosy. Wreszcie
zawiasy pu
ś
ciły i ster odleciał.
Ostateczny cios spadł na nich, kiedy wysłali jedyn
ą
pozostał
ą
łód
ź
.
Falkowi udało si
ę
zachowa
ć
j
ą
nietkni
ę
t
ą
i postanowiono,
ż
e kilku ludzi
popłynie ku okr
ę
towemu szlakowi, aby sprowadzi
ć
pomoc. Zaopatrzono łód
ź
we wszystkie zapasy, jakie tylko mo
ż
na było po
ś
wi
ę
ci
ć
dla tych sze
ś
ciu,
którzy mieli odpłyn
ąć
. Czekano pogodnego dnia. Nie przychodził długo.
Wreszcie pewnego ranka spuszczono łód
ź
na morze.
Natychmiast wybuchły zamieszki w zdemoralizowanym tłumie
marynarzy. Pod pozorem odczepienia talii skoczyło do łodzi dwóch ludzi nie
maj
ą
cych tam nic do roboty, a jednocze
ś
nie powstała sprzeczka na pokładzie
w
ś
ród wycie
ń
czonych, słaniaj
ą
cych si
ę
widm, z których si
ę
składała załoga.
Do bariery podszedł kapitan, który ju
ż
od wielu dni nie dawał do siebie
przyst
ę
pu i mieszkał w kabinie nawigacyjnej w zupełnym odosobnieniu.
Rozkazał owym dwóm ludziom, aby wrócili na pokład, i zagroził im
rewolwerem. Udali,
ż
e go słuchaj
ą
, lecz nagle przeci
ę
li fale
ń
, odepchn
ę
li łód
ź
od burty i gotowali si
ę
do postawienia
ż
agla.
- Niech pan strzela, panie kapitanie! Niech pan strzela! -krzykn
ą
ł Falk -
a ja skocz
ę
do wody,
ż
eby dogoni
ć
łód
ź
. - Ale kapitan, wzi
ą
wszy ich na cel
niepewn
ą
dłoni
ą
, odwrócił si
ę
nagle.
Rozległo si
ę
wycie w
ś
ciekło
ś
ci. Falk rzucił si
ę
do kajuty po swój
rewolwer. Kiedy wrócił, ju
ż
było za pó
ź
no. Jeszcze dwóch ludzi skoczyło do
morza, ale ci w łodzi odepchn
ę
li ich wiosłami, podnie
ś
li
ż
agiel i odpłyn
ę
li.
Nigdy wi
ę
cej o nich nie słyszano.
Przera
ż
enie i rozpacz ogarn
ę
ły pozostał
ą
załog
ę
, póki apatia i
ostateczna beznadziejno
ść
nie powróciły do głosu. Tego
ż
dnia jeden z
palaczy targn
ą
ł si
ę
na swoje
ż
ycie i wybiegł na pokład z gardłem
poder
ż
ni
ę
tym od ucha do ucha, ku zgrozie wszystkich obecnych. Wyrzucono
go za burt
ę
. Kapitan zamkn
ą
ł si
ę
znów w kabinie nawigacyjnej, a Falk, który
dobijał si
ę
do niego na pró
ż
no, słyszał go powtarzaj
ą
cego w kółko imiona
ż
ony i dzieci; nie wzywał ich jednak, nie polecał Bogu, tylko powtarzał ich
imiona machinalnym głosem, jakby
ć
wicz
ą
c pami
ęć
. Nast
ę
pnego dnia otwarte
drzwi kabiny kołysały si
ę
w rytm porusze
ń
statku, a kapitana nie było. Pewnie
w nocy skoczył do morza. Falk zamkn
ą
ł oboje drzwi i zatrzymał klucze przy
sobie.
Sko
ń
czyło si
ę
zorganizowane
ż
ycie okr
ę
tu. Solidarno
ść
ludzi
przepadła. Stali si
ę
dla siebie oboj
ę
tni. Podział resztek
ż
ywno
ś
ci wzi
ą
ł Falk na
siebie. Niekiedy szepty nienawi
ś
ci dawały si
ę
słysze
ć
w
ś
ród tych
wycie
ń
czonych szkieletów, pływaj
ą
cych bez ko
ń
ca na trupie okr
ę
tu tam i z
powrotem, na północ i na południe, na wschód i zachód.
I w tym le
ż
y dziwaczna groza owej ponurej historii. Gdy to najgorsze z
nieszcz
ęść
gro
żą
cych marynarzom spadnie na mał
ą
łód
ź
albo na w
ą
tły
statek, wydaje si
ę
l
ż
ejsze do zniesienia wskutek bezpo
ś
redniego
niebezpiecze
ń
stwa, którym gro
żą
fale. Ograniczona przestrze
ń
, bliski kontakt
mi
ę
dzy lud
ź
mi, nieuchronna gro
ź
ba fal zdaj
ą
si
ę
wszystkich jednoczy
ć
na
przekór obł
ę
dowi, cierpieniom i rozpaczy. Ale oto był okr
ę
t bezpieczny,
wygodny, obszerny; okr
ę
t zaopatrzony w łó
ż
ka, po
ś
ciel, no
ż
e, widelce,
wygodne kabiny, szkło i porcelan
ę
oraz kuchni
ę
z wszelkimi naczyniami; okr
ę
t
nawiedzony, owładni
ę
ty i rz
ą
dzony przez bezlitosnego upiora głodu. Olej z
lamp został wypity, knoty pokrojone na pokarm,
ś
wiece zjedzone. Noc
ą
ciemno
ść
panowała na statku we wszystkich zakamarkach i pełno tam było
strachu. Pewnego dnia Falk natkn
ą
ł si
ę
na człowieka
ż
uj
ą
cego sosnow
ą
drzazg
ę
. Nagle odrzucił drewno, podszedł chwiejnie do bariery i wpadł do
morza. Falk, który nie zd
ąż
ył temu zapobiec, widział, jak ów rozpaczliwie
czepiał si
ę
burty przed pój
ś
ciem na dno. Nast
ę
pnego dnia drugi zrobił to
samo, wybuchn
ą
wszy strasznymi przekle
ń
stwami. Ale zdołał si
ę
jako
ś
chwyci
ć
porozrywanych sterowych ła
ń
cuchów i wisiał tak, milcz
ą
c. Falk zabrał
si
ę
do ratowania go i przez cały ten czas człowiek ów, trzymaj
ą
c si
ę
obur
ą
cz
ła
ń
cuchów, patrzył na niego z niepokojem, zapadłymi oczyma. Potem,
wła
ś
nie w chwili gdy Falk miał go dosi
ę
gn
ąć
, pu
ś
cił ła
ń
cuchy i zapadł si
ę
w
wod
ę
jak kamie
ń
. Falk rozmy
ś
lał o wszystkich tych rzeczach. Serce
buntowało si
ę
w nim przeciw grozie
ś
mierci i powiedział sobie,
ż
e b
ę
dzie
walczył o ka
ż
d
ą
cenn
ą
minut
ę
ż
ycia.
Pewnego popołudnia - kiedy ludzie, którzy jeszcze ocaleli, porozkładali
si
ę
na rufie - cie
ś
la, wysoki m
ęż
czyzna o czarnej brodzie, zacz
ą
ł mówi
ć
o
ostatniej ofierze. Ju
ż
nic jadalnego nie było na statku. Nikt na to słowa nie
odrzekł, ale towarzystwo rozeszło si
ę
szybko; te oboj
ę
tne, słabe widma
wymykały si
ę
jedno po drugim ze strachu przed sob
ą
. Falk i cie
ś
la pozostali
razem na pokładzie. Falk lubił tego rosłego chłopa. Był to najdzielniejszy
człowiek z całej załogi, zaradny, gotów zawsze do pracy, póki było co
ś
do
roboty; zachował te
ż
najdłu
ż
ej nadziej
ę
oraz pewn
ą
sił
ę
i zdolno
ść
decyzji.
Nic z sob
ą
nie mówili. Odt
ą
d nie słyszano ju
ż
ż
adnych głosów
rozmawiaj
ą
cych pos
ę
pnie na tym statku. Po pewnym czasie cie
ś
la skierował
si
ę
chwiejnym krokiem ku przodowi; ale nieco pó
ź
niej, kiedy Falk szedł do
pompy ze słodk
ą
wod
ą
, aby si
ę
napi
ć
, tkn
ę
ło go co
ś
, tak
ż
e si
ę
odwrócił.
Cie
ś
la skradał si
ę
za nim i zebrawszy wszystkie siły, zamierzał si
ę
łomem,
celuj
ą
c w jego czaszk
ę
.
Uchyliwszy si
ę
w por
ę
, Falk uciekł i schronił si
ę
do swojej kabiny.
Podczas gdy nabijał rewolwer, doszły go odgłosy ci
ęż
kich uderze
ń
na mostku.
Słabe zamki kabiny nawigacyjnej pu
ś
ciły i cie
ś
la, zawładn
ą
wszy rewolwerem
kapitana, strzelił wyzywaj
ą
co w powietrze.
Falk chciał wyj
ść
na pokład i rozprawi
ć
si
ę
z nim od razu, kiedy
spostrzegł,
ż
e jeden z iluminatorów jego kajuty znajduje si
ę
przy pompie ze
słodk
ą
wod
ą
. Zamiast wyj
ść
, pozostał w kajucie i umocnił drzwi.
„Najdzielniejszy człowiek powinien wy
ż
y
ć
”, powiedział sobie; rozumował,
ż
e
tamten musi pr
ę
dzej czy pó
ź
niej przej
ść
t
ę
dy po wod
ę
. Ci wygłodzeni ludzie
pili cz
ę
sto, aby oszuka
ć
głód. Jednak cie
ś
la musiał te
ż
zauwa
ż
y
ć
poło
ż
enie
iluminatora. Obaj byli najdzielniejszymi lud
ź
mi na statku i rozgrywka musiała
odby
ć
si
ę
mi
ę
dzy nimi. Przez reszt
ę
dnia Falk nie widział nikogo i nie słyszał
ż
adnego odgłosu. Noc
ą
wyt
ęż
ał oczy. Panowała ciemno
ść
, posłyszał raz
szmer, ale był pewien,
ż
e nikt nie mógł podej
ść
do pompy.
Znajdowała si
ę
po lewej stronie iluminatora; dostrzegłby na pewno
człowieka, bo noc była jasna i gwia
ź
dzista. Nie zobaczył nic; nad ranem drugi
słaby szmer obudził jego podejrzenia.
Powoli i spokojnie odsun
ą
ł zasuwk
ę
u drzwi. Nie spał ani przez chwil
ę
i
nie ugi
ą
ł si
ę
pod groz
ą
poło
ż
enia. Chciał
ż
y
ć
.
Ale w ci
ą
gu nocy cie
ś
la, nie usiłuj
ą
c wcale zbli
ż
y
ć
si
ę
do pompy, zdołał
przeczołga
ć
si
ę
nieznacznie wzdłu
ż
prawostronnego nadburcia i przykucn
ą
ł
wprost pod iluminatorem Falka.
Kiedy si
ę
rozwidniło, wstał nagle, zajrzał do kajuty i wsun
ą
wszy r
ę
k
ę
przez okr
ą
gły otwór o mosi
ęż
nej ramie, strzelił do Falka z odległo
ś
ci stopy.
Chybił, a Falk, zamiast pochwyci
ć
r
ę
k
ę
trzymaj
ą
c
ą
bro
ń
, otworzył drzwi
znienacka i zastrzelił go, dotykaj
ą
c prawie jego boku dług
ą
luf
ą
rewolweru.
Najlepszy człowiek wy
ż
ył. Obaj od pocz
ą
tku zaledwie mieli do
ść
siły,
aby si
ę
utrzyma
ć
na nogach, i obaj rozwin
ę
li bezlitosn
ą
stanowczo
ść
,
wytrzymało
ść
, chytro
ść
i odwag
ę
- wszystkie cechy klasycznego bohaterstwa.
Falk wyrzucił od razu za burt
ę
rewolwer kapitana. Był urodzonym
monopolist
ą
. Kiedy przebrzmiały odgłosy dwóch strzałów, po których zapadła
głucha cisza, w zimny, okrutny blask antarktycznej strefy na pokład
ogołoconego trupa okr
ę
tu, który unosił si
ę
na szarym morzu rz
ą
dzonym przez
ż
elazn
ą
konieczno
ść
, przez serce z lodu, wypełzły z ró
ż
nych kryjówek
szkielety; wypełzły na jaw cał
ą
zgraj
ą
, jeden za drugim, sine, o
wytrzeszczonych oczach, ostro
ż
ne, powolne, po
żą
dliwe, nieczyste i głodne.
Wła
ś
ciciel jedynej broni palnej na statku stał naprzeciwko nich, a drugi
najlepszy człowiek, cie
ś
la, le
ż
ał martwy mi
ę
dzy Falkiem a tamtymi.
- Oczywi
ś
cie został zjedzony - powiedziałem. Skłonił powoli głow
ę
,
wstrz
ą
sn
ą
ł si
ę
z lekka, przeci
ą
gaj
ą
c r
ę
ce po twarzy, i powiedział:
- Nie miałem nigdy
ż
adnej sprzeczki z tym człowiekiem. Ale mi
ę
dzy nim
a mn
ą
było jego i moje
ż
ycie.
I po có
ż
ci
ą
gn
ąć
dalej histori
ę
tego okr
ę
tu, histori
ę
o pompie ze słodk
ą
wod
ą
- tym
ź
ródłem
ś
mierci - o uzbrojonym człowieku, o morzu rz
ą
dzonym
przez
ż
elazn
ą
konieczno
ść
, o widmowej zgrai miotanej przez groz
ę
i nadziej
ę
,
o niemych i głuchych niebiosach? Bajka o
Lataj
ą
cym Holendrze z jej konwencjonaln
ą
zbrodni
ą
i sentymentaln
ą
odpłat
ą
blednie wobec tej historii jak wdzi
ę
czna girlanda, jak smuga białej
mgły. Có
ż
by tu mo
ż
na powiedzie
ć
, czego by ka
ż
dy z nas sam nie mógł
odgadn
ąć
? S
ą
dz
ę
,
ż
e Falk zacz
ą
ł od tego, i
ż
obszedł cały okr
ę
t z
rewolwerem w r
ę
ku, aby odebra
ć
wszystkie zapałki. Ci umieraj
ą
cy z głodu
n
ę
dzarze mieli w bród zapałek! Falk nie chciał, aby mu podpalono okr
ę
t pod
nogami z nienawi
ś
ci albo rozpaczy. Mieszkał pod gołym niebem na mostku,
sk
ą
d ogarniał wzrokiem cały tylny pokład i jedyny dost
ę
p do pompy.
Ż
ył!
Niektórzy z tamtych
ż
yli tak
ż
e, ukryci, niespokojni; wychodzili ze swych
kryjówek, jeden za drugim na kusz
ą
cy odgłos wystrzału. A Falk nie był
samolubny. Dzielił si
ę
z nimi, ale trzech tylko pozostało przy
ż
yciu, kiedy
statek wielorybniczy, wracaj
ą
c ze swoich łowisk, uderzył prawie o
przesi
ą
kni
ę
ty wod
ą
kadłub „Borgmestra Dahla”.
Jak si
ę
zdaje, statek zacz
ą
ł w ko
ń
cu przecieka
ć
i woda przybierała w
obu ładowniach, ale
ż
e był naładowany deskami, wi
ę
c nie mógł zaton
ąć
.
- Umarli wszyscy - powiedział Falk. - Tamci trzej tak
ż
e, pó
ź
niej. Ale ja
nie chciałem umrze
ć
. Wszyscy umarli, wszyscy! Przez to straszliwe
nieszcz
ęś
cie. Ale czy ja miałem te
ż
zmarnowa
ć
swoje
ż
ycie? Czy mogłem
zmarnowa
ć
swoje
ż
ycie? Niech mi pan odpowie, kapitanie. Byłem wówczas
sam, zupełnie sam, tak jak i wszyscy inni. Ka
ż
dy z nas był sam. Czy miałem
odda
ć
swój rewolwer? Komu? Albo czy miałem rzuci
ć
go w morze? Có
ż
by
st
ą
d wynikło dobrego? Tylko najlepszy człowiek miał wy
ż
y
ć
. To było wielkie,
straszliwe, okrutne nieszcz
ęś
cie.
Wy
ż
ył! Widziałem go przed sob
ą
, jakby go zachowano, aby
ś
wiadczył
o pot
ęż
nej prawdzie nieomylnej i wiecznej zasady. Wielkie krople potu
wyst
ą
piły mu na czoło. I nagle grzmotn
ą
ł głow
ą
o stół, padaj
ą
c na
ń
z
wyci
ą
gni
ę
tymi r
ę
kami.
- A to jest gorsze! - krzykn
ą
ł. - To gorszy ból! To jeszcze straszniejsze.
Serce zakołatało we mnie, gdy poczułem, jak gł
ę
bokie przekonanie
brzmi w tym okrzyku.
A kiedy Falk ju
ż
odszedł, wywołałem w my
ś
li obraz dziewczyny
płacz
ą
cej cicho, obficie, cierpliwie i jakby nieodparcie. My
ś
lałem o jej płowych
włosach. My
ś
lałem,
ż
e gdyby je rozple
ść
, zakryłyby j
ą
a
ż
do bioder jak włosy
syreny. Rzuciła na niego urok. Wyobra
ź
cie sobie człowieka, który strzegł
swojego
ż
ycia nieugi
ę
cie, z bezlitosn
ą
niewzruszalno
ś
ci
ą
losu, i któremu
przyszło w ko
ń
cu rozpacza
ć
nad tym,
ż
e łom chybił kiedy
ś
jego czaszk
ę
.
Syreny
ś
piewaj
ą
i wabi
ą
ku
ś
mierci, ale ta oto płakała cicho, jakby o
zlitowanie nad jego
ż
yciem. Była tkliw
ą
i niem
ą
syren
ą
tego przera
ż
aj
ą
cego
ż
eglarza. A Falk chciał wida
ć
prze
ż
y
ć
wszystko, co si
ę
mie
ś
ciło w jego
koncepcji
ż
ycia. Ani o jot
ę
mniej. I ona te
ż
słu
ż
yła temu
ż
yciu, które otoczone
ś
mierci
ą
woła gło
ś
no do naszych zmysłów. Była dla Falka idealnym
wcieleniem kobieco
ś
ci. A bogactwem zmysłowego czaru zdawała si
ę
tak
ż
e
stwierdza
ć
na swój sposób wieczyst
ą
prawd
ę
nieomylnej zasady.
Nie wiem jednak, jakiego rodzaju zasad
ę
stwierdzał Hermann, kiedy
zjawił si
ę
u mnie wcze
ś
nie na statku z niezmiernie zakłopotan
ą
min
ą
.
Przyszło mi na my
ś
l,
ż
e i on tak
ż
e zrobiłby wszystko, co by si
ę
dało, aby si
ę
tylko utrzyma
ć
przy
ż
yciu. Wydał mi si
ę
zupełnie uspokojony co do Falka, ale
wci
ąż
bardzo nim przej
ę
ty.
- Jak to pan o mnie powiedział wczoraj wieczorem? Pami
ę
ta pan? -
zapytał po paru wst
ę
pnych zdaniach. -
Ż
e ja jestem... nie przypominam sobie.
Bardzo zabawne słowo.
- Przeczulony? - poddałem.
- Tak. Co to znaczy?
-
Ż
e pan sobie ró
ż
ne rzeczy wyolbrzymia. Bez zbadania, i tak dalej.
Zdawał si
ę
prze
ż
uwa
ć
moje słowa. Rozmawiali
ś
my w dalszym ci
ą
gu.
Ten Falk jest plag
ą
jego
ż
ycia.
Ż
eby wszystkich tak z równowagi wytr
ą
ci
ć
!
Ż
ona jego nie czuje si
ę
dzisiaj dobrze. Bratanica wci
ąż
płacze. Nie ma komu
pilnowa
ć
dzieci. Stukn
ą
ł parasolem w pokład. I tak b
ę
dzie z dziewczyn
ą
przez
całe miesi
ą
ce. Prosz
ę
sobie wyobrazi
ć
, .jak to przyjemnie wie
źć
z sob
ą
do
kraju drug
ą
klas
ą
zupełnie bezu
ż
yteczn
ą
dziewczyn
ę
, która wci
ąż
płacze. Dla
Leny to tak
ż
e nie jest dobrze, zauwa
ż
ył, ale nie mogłem odgadn
ąć
, dlaczego.
Mo
ż
e ze wzgl
ę
du na zły przykład. Dziecko i tak ju
ż
do
ść
si
ę
martwiło i płakało
nad lalk
ą
z gałganów. Nicholas był wła
ś
ciwie najmniej sentymentaln
ą
osob
ą
z
całej rodziny.
- Dlaczego ona płacze? - zapytałem.
- Z lito
ś
ci! - krzykn
ą
ł Hermami.
Kobiet nie mo
ż
na rozgry
źć
. Jego
ż
ona jest jedyn
ą
, do której rozumienia
ro
ś
ci sobie pretensje. Jest bardzo zdenerwowana i pełna w
ą
tpliwo
ś
ci.
- W
ą
tpliwo
ś
ci? A dlaczego? - zapytałem.
Odwrócił oczy i nic na to nie odpowiedział. Kobiet nie da si
ę
rozgry
źć
.
Na przykład bratanica płacze z powodu Falka. Otó
ż
on (Hermann) z
przyjemno
ś
ci
ą
skr
ę
ciłby kark temu Falkowi, tylko
ż
e... s
ą
dzi, i
ż
ma na to za
czułe serce.
- Co pan w gruncie rzeczy my
ś
li o tym, co
ś
my wczoraj słyszeli? -
zapytał wreszcie.
- We wszystkich takich opowiadaniach - zauwa
ż
yłem - jest zawsze
du
ż
o przesady.
I nie daj
ą
c mu przyj
ść
do siebie ze zdziwienia, zapewniłem go,
ż
e
znam wszystkie szczegóły tej historii. Prosił, abym ich nie powtarzał. On ma
za tkliwe serce. Zrobiłoby mu si
ę
niedobrze. Potem powiedział bardzo wolno,
spogl
ą
daj
ą
c na swoje nogi,
ż
e prawdopodobnie nie b
ę
dzie potrzebował
widywa
ć
cz
ę
sto tej pary, kiedy si
ę
ju
ż
raz pobior
ą
. Bo naprawd
ę
nie mo
ż
e
znie
ść
widoku Falka. Z drugiej za
ś
strony byłoby
ś
mieszne zabiera
ć
do kraju
dziewczyn
ę
, która ma przewrócone w głowie. Cały czas płacze i nie jest
ż
adn
ą
wyr
ę
k
ą
dla swojej ciotki.
- Teraz b
ę
dzie pan mógł wzi
ąć
tylko jedn
ą
kajut
ę
w powrotnej drodze -
powiedziałem.
- Tak, my
ś
lałem ju
ż
o tym - potwierdził prawie wesoło. -Tak! Ja, moja
ż
ona, czworo dzieci... wystarczyłaby jedna kajuta. A gdyby i ona jechała...
- A co mówi na to pa
ń
ska
ż
ona? - zapytałem.
Ż
ona jego nie uwa
ż
a,
aby człowiek tego rodzaju mógł da
ć
szcz
ęś
cie dziewczynie; rozczarowała si
ę
bardzo do kapitana Falka. Czuła si
ę
bardzo zdenerwowana dzi
ś
w nocy.
Ci dobrzy ludzie nie byli w stanie pozosta
ć
pod jednym wra
ż
eniem
przez całe dwadzie
ś
cia cztery godziny. Zar
ę
czyłem Hermannowi, i
ż
Falk
posiada wszystkie zalety, które mog
ą
zapewni
ć
bratanicy szcz
ęś
liw
ą
przyszło
ść
. Odpowiedział,
ż
e mu bardzo miło to słysze
ć
i
ż
e powtórzy to
ż
onie. Cel jego wizyty wyja
ś
nił si
ę
w ko
ń
cu. Chciał, abym mu pomógł
nawi
ą
za
ć
stosunki z Falkiem. Bratanica jego wyraziła nadziej
ę
,
ż
e nie
odmówi
ę
im tej uprzejmo
ś
ci.
Bardzo tego widocznie pragn
ą
ł, bo chocia
ż
wygl
ą
dało na to,
ż
e
zapomniał o dziewi
ę
ciu dziesi
ą
tych z tego, co mówił poprzedniego wieczoru, i
o całym swym oburzeniu, ale bał si
ę
najwyra
ź
niej, aby go Falk nie posłał do
wszystkich diabłów.
- Pan mi mówił,
ż
e on jest taki zakochany - zako
ń
czył chytrze i rzucił mi
bokiem co
ś
w rodzaju lirycznego spojrzenia.
Z chwil
ą
gdy opu
ś
cił mój okr
ę
t, wezwałem sygnałem Falka, bo
holownik stał jeszcze wci
ąż
na kotwicy. Wysłuchał tej nowiny ze spokojem i
powag
ą
, jak gdyby przez cały czas spodziewał si
ę
,
ż
e gwiazdy b
ę
d
ą
si
ę
nim
opiekowa
ć
w swym biegu.
Widziałem ich wszystkich jeszcze raz, jeden jedyny, na rufowym
pokładzie „Diany”.
Hermann siedział i palił, a jego łokie
ć
w r
ę
kawie koszuli sterczał na
oparciu krzesła. Pani Hermann szyła samotnie. Kiedy Falk ukazał si
ę
na
trapie, bratanica Hermanna przesun
ę
ła si
ę
koło mnie z lekkim szelestem
sukni i przyja
ź
nie skin
ę
ła mi głow
ą
.
Spotkali si
ę
w sło
ń
cu przy grotmaszcie. Falk trzymał jej r
ę
ce i patrzył
na nie spuszczonymi oczami, a ona spogl
ą
dała ku niemu w gór
ę
swym
czystym, niewidz
ą
cym spojrzeniem. Zdawało si
ę
,
ż
e si
ę
zeszli jakby
poci
ą
gni
ę
ci ku sobie, jakby kierowani i prowadzeni przez jaki
ś
tajemniczy
wpływ. Dopełniali si
ę
idealnie. Ta dziewczyna o bujnych kształtach, odziana w
szar
ą
sukni
ę
, t
ę
tni
ą
ca
ż
yciem, olimpijska i pełna prostoty, była zaiste syren
ą
zdoln
ą
oczarowa
ć
owego pos
ę
pnego marynarza, bezwzgl
ę
dnego miło
ś
nika
pi
ę
ciu zmysłów. Miałem wra
ż
enie,
ż
e czuj
ę
z daleka m
ę
sk
ą
sił
ę
, z jak
ą
chwycił te r
ę
ce, które wyci
ą
gn
ę
ła ku niemu z kobiec
ą
gotowo
ś
ci
ą
. Lena,
troch
ę
jeszcze blada, pobiegła ku swojemu wielkiemu przyjacielowi,
przyciskaj
ą
c do piersi ukochan
ą
lalk
ę
z brudnych gałganów; i wówczas to w
sennej ciszy dobrego, starego statku rozległ si
ę
głos Hermannowej, taki
zmieniony,
ż
e obróciłem si
ę
na krze
ś
le, aby zobaczy
ć
, co si
ę
tam dzieje.
- Leno, chod
ź
tutaj! - krzykn
ę
ła. I zacna kobieta rzuciła mi niepewne
spojrzenie, mroczne i pełne l
ę
kliwej nieufno
ś
ci. Zdziwione dziecko przybiegło
z powrotem do jej kolan. Ale tych dwoje, stoj
ą
cych w sło
ń
cu naprzeciw siebie
ze splecionymi r
ę
kami, nie widziało nic, nie słyszało nic i nikogo.
O trzy stopy od nich, w cieniu, siedział na drzewcu zapasowym
marynarz pochłoni
ę
ty splataniem dwóch ko
ń
ców stropu i maczał palce w
puszce ze smoł
ą
, jakby wcale sobie nie zdawał sprawy z istnienia tej pary.
Kiedy wróciłem tam jako kapitan innego statku, w jakie
ś
pi
ęć
lat-
pó
ź
niej, pa
ń
stwa Falk ju
ż
nie było. Nie dziwiłbym si
ę
, gdyby to j
ę
zyk
Schomberga zdołał wreszcie wypłoszy
ć
Falka; i rzeczywi
ś
cie po mie
ś
cie
chodziła wci
ąż
jeszcze gadka o wła
ś
cicielu holownika, niejakim Falku, który
wygrał
ż
on
ę
w karty od kapitana angielskiego statku.