Conrad Joseph Karain – wspomn

background image

CONRAD JOSEPH

KARAIN - WSPOMNIENIE

background image

Adolfowi P. Kriegerowi

na pami

ą

tk

ę

dawnych dni.

I

Znali

ś

my go w owych czasach pełnych swobody, kiedy wystarczało

nam to,

ż

e byli

ś

my panami swego

ż

ycia i maj

ą

tku. Obecnie chyba nikt z nas

maj

ą

tku nie posiada, niektórzy za

ś

podobno utracili lekkomy

ś

lnie i

ż

ycie; ale

jestem pewien,

ż

e ci nieliczni, którzy pozostaj

ą

jeszcze przy

ż

yciu, zachowali

wzrok do

ść

bystry, aby przy czytaniu dzienników o w

ą

tpliwej reputacji nie

przeoczy

ć

wzmianek o przeró

ż

nych powstaniach krajowców na Wschodnim

Archipelagu. Blask sło

ń

ca bije spo

ś

ród wierszy tych krótkich notatek - blask

sło

ń

ca i l

ś

nienie morza. Obcobrzmi

ą

ca nazwa budzi wspomnienie; drukowane

słowa czu

ć

z lekka dymem naszej atmosfery, lecz bije od nich zarazem

subtelny i przenikliwy zapach przybrze

ż

nej bryzy, ci

ą

gn

ą

cej pod gwia

ź

dzistym

niebem dawno minionych nocy; ognisko-sygnał błyszczy jak klejnot na

wyniosłym czole ciemnej skały; wielkie drzewa - niby wysuni

ę

te naprzód

placówki olbrzymich lasów - stoj

ą

czujnie i cicho nad sennymi rozlewiskami

szerokich wód; biały przypływ grzmi o pusty brzeg, pieni si

ę

płytka woda

mi

ę

dzy skałami, a zielone wysepki le

żą

o cichej, południowej godzinie,

rozsypane po morskiej gładzi jak gar

ść

szmaragdów rzucona na stalow

ą

tarcz

ę

.

Majacz

ą

si

ę

i twarze - ciemne, srogie, u

ś

miechni

ę

te; szczere,

ś

miałe

twarze ludzi bosych, zbrojnych i cichych. Zapełniali w

ą

ski a długi pokład

naszego szkunera barbarzy

ń

skim, strojnym tłumem, który mienił si

ę

pstrymi

barwami kraciastych sarongów, czerwonych zawojów, białych kaftanów,

haftów - rozsiewał błyski pochew, złotych pier

ś

cieni, amuletów,

naramienników, lanc i r

ę

koje

ś

ci sadzonych drogimi kamieniami. Ludzie ci

zachowywali si

ę

swobodnie a pow

ś

ci

ą

gliwie, z oczu patrzyła im stanowczo

ść

;

i - zda si

ę

- słyszymy jeszcze łagodne głosy, które mówi

ą

o bitwach,

podró

ż

ach, ucieczkach; przechwalaj

ą

si

ę

statecznie,

ż

artuj

ą

ze spokojem;

niekiedy sławi

ą

z umiarem i bez hałasu własn

ą

odwag

ę

lub nasz

ą

hojno

ść

albo z lojalnym zapałem wynosz

ą

pod niebiosa cnoty swojego władcy.

Pami

ę

tamy twarze, oczy, głosy, widzimy znów połysk jedwabiu i metalu,

patrzymy na szemrz

ą

ce rozkołysanie tej ci

ż

by - wspaniałej,

ś

wi

ą

tecznej,

wojowniczej; czujemy, zda si

ę

, dotkni

ę

cie przyjaznych, brunatnych r

ą

k, które -

background image

po krótkim u

ś

cisku - kład

ą

si

ę

z powrotem na cyzelowanej r

ę

koje

ś

ci.

Byli to ludzie Karaina - wierni mu i oddani. Łowili swoje ruchy na jego

ustach; czytali swoje my

ś

li w jego oczach; gdy mrukn

ą

ł do nich niedbale o

ż

yciu i

ś

mierci, przyjmowali jego słowa w pokorze jak wyroki przeznaczenia.

Wszyscy byli lud

ź

mi wolnymi, a zwracali si

ę

do niego, mówi

ą

c: „twój

niewolnik”. Z nadej

ś

ciem władcy uciszały si

ę

głosy, jak gdyby go strzegło

milczenie; korne poszepty szły za nim. Zwali go swoim wodzem. Był panem

trzech osad poło

ż

onych w w

ą

skiej dolinie, władc

ą

nieznacznego skrawka

ziemi - zdobytego skrawka ziemi - który na kształt ksi

ęż

ycowego sierpa le

ż

zapomniany mi

ę

dzy pasmem wzgórz a morzem.

Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego w

ś

rodku zatoki, Karain

wyci

ą

gał rami

ę

ku poszarpanym zarysom wzgórz, obejmuj

ą

c teatralnym

ruchem cał

ą

sw

ą

dziedzin

ę

. Ten szeroki ruch zdawał si

ę

odsuwa

ć

wstecz

granice jego władztwa, powi

ę

kszaj

ą

c je naraz do olbrzymich i nieokre

ś

lonych.

rozmiarów; zdawało si

ę

nam przez chwil

ę

,

ż

e tylko niebo stanowi jego

granice. I rzeczywi

ś

cie: patrz

ą

c na to miejsce zamkni

ę

te skałami ze strony

morza i odgrodzone od l

ą

du stromymi zboczami gór, trudno było uwierzy

ć

w

istnienie jakiegokolwiek s

ą

siedztwa. Był to zak

ą

tek cichy, stanowi

ą

cy cało

ść

sam w sobie, nieznany i pełen

ż

ycia, które t

ę

tniło potajemnie, sprawiaj

ą

c

niepokoj

ą

ce wra

ż

enie samotni; które w niewytłumaczony sposób zdawało si

ę

pozbawione wszystkiego, co mogłoby pobudzi

ć

my

ś

l, wzruszy

ć

serce,

przypomnie

ć

złowró

ż

bne nast

ę

pstwo dni. Ten zak

ą

tek wydawał si

ę

nam

krajem bez wspomnie

ń

,

ż

alów i nadziei; krajem, gdzie nic nie mogło

przetrwa

ć

nadej

ś

cia nocy i gdzie ka

ż

dy wschód sło

ń

ca - niby oddzielny,

ol

ś

niewaj

ą

cy akt stworzenia - był oderwany i od. wczoraj, i od jutra.

Karain zatoczył r

ę

k

ą

łuk w kierunku swego pa

ń

stwa: „Wszystko to

moje!” Stukn

ą

ł w pokład dług

ą

lask

ą

; złota jej gałka zabłysła jak spadaj

ą

ca

gwiazda; stoj

ą

cy tu

ż

za nim stary Malaj w bogato haftowanym, czarnym

kaftanie, jeden jedyny z całej

ś

wity nie powiódł oczami za władczym gestem.

Nie podniósł nawet powiek. Stał nieruchomo za swym panem z głow

ą

spuszczon

ą

, trzymaj

ą

c na prawym ramieniu dług

ą

kling

ę

w srebrnej pochwie.

Pełnił słu

ż

b

ę

, oboj

ę

tny na wszystko. Zdawało si

ę

,

ż

e co

ś

mu ci

ąż

y - ale nie

brzemi

ę

wieku;

ż

e ugina si

ę

raczej pod ci

ęż

arem tajemnicy

ż

ycia. Karain,

oci

ęż

ały i pełen wspaniało

ś

ci, stał w pozie wyniosłej i oddychał spokojnie.

background image

Była to nasza pierwsza wizyta; rozgl

ą

dali

ś

my si

ę

z ciekawo

ś

ci

ą

.

Zatoka wygl

ą

dała jak bezdenna jama, pełna jaskrawego

ś

wiatła.

Okr

ą

gły płat wodny odbijał

ś

wietliste niebo, a zamykaj

ą

ce go brzegi tworzyły

matowy pier

ś

cie

ń

z ziemi, zawieszony w przejrzystej pustce bł

ę

kitu. Ła

ń

cuch

wzgórz, fioletowych i nagich, odrzynał si

ę

ci

ęż

ko od nieba; szczyty zdawały

si

ę

rozpływa

ć

w barwnym drganiu, jakby wst

ę

puj

ą

ce w gór

ę

opary; u stóp

stromych zboczy, podkre

ś

lonych zieleni

ą

w

ą

skich rozpadlin, le

ż

ały pola

ry

ż

owe, k

ę

py bananowców,

ż

ółte piaski. Strumie

ń

wił si

ę

jak upuszczona

nitka. Grupy drzew owocowych wskazywały miejsca wiosek; smukłe palmy

ł

ą

czyły głowy nad niskimi chatami; dachy z suchych li

ś

ci palmowych ja

ś

niały z

dala, za ciemn

ą

kolumnad

ą

pni, niby dachy ze złota; barwne postacie

przesuwały si

ę

, szybko znikaj

ą

c; dym z ognisk tkwił prostopadle nad

g

ą

szczami kwitn

ą

cych krzewów; połyskiwały bambusowe, płoty, biegn

ą

c

łaman

ą

lini

ą

mi

ę

dzy polami. Nagły okrzyk na wybrze

ż

u d

ź

wi

ę

czał

ż

ało

ś

nie w

oddali i urywał si

ę

niby zduszony ulew

ą

ś

wiatła; lekki podmuch znaczył si

ę

błyskawic

ą

ciemno

ś

ci na gładkiej wodzie, owiewał nasze twarze i przepadał.

Nic si

ę

nie poruszało. Ol

ś

niewaj

ą

cy blask spływał w

ś

wietlist

ą

kotlin

ę

, pełn

ą

barw i ciszy.

Tak wygl

ą

dała scena, po której st

ą

pał Karain, przybrany wspaniale dla

odegrania swej roli, pełen niezrównanego dostoje

ń

stwa, wywy

ż

szony przez

szczególn

ą

, wrodzon

ą

mu sił

ę

, która wzbudziła w ludziach bezsensowne

oczekiwanie,

ż

e stanie si

ę

co

ś

bohaterskiego i buchnie czynem lub pie

ś

ni

ą

na

wibruj

ą

ce tło cudownego sło

ń

ca. Uderzaj

ą

cy był - i zagadkowy; nie umieli

ś

my

bowiem sobie wyobrazi

ć

, jak

ą

te wymy

ś

lne pozory straszliw

ą

kry

ć

mog

ą

otchła

ń

. Nie nosił maski - za wiele było w nim

ż

ycia, a maska jest rzecz

ą

bezduszn

ą

- lecz wyst

ę

pował zasadniczo jak aktor, jak ludzka istota utajona

za wyzywaj

ą

cym przebraniem. Najdrobniejsze, jego czyny były obmy

ś

lone i

zaskakuj

ą

ce, przemowy powa

ż

ne, a zdania - pełne złowró

ż

bnych aluzyj i

zawiłe jak arabeski. Traktowano go z uroczyst

ą

czci

ą

, któr

ą

bezceremonialny

zachód obdarza monarchów tylko na scenie, a przyjmował te gł

ę

bokie hołdy z

niezachwianym dostoje

ń

stwem, jakie widuje si

ę

jedynie w

ś

wietle kinkietów -

w skondensowanej i fałszywej atmosferze jaskrawego tragizmu. Zapominało

si

ę

niemal, kim on jest rzeczywi

ś

cie: naczelnikiem drobnego plemienia w

zatraconym k

ą

cie Mindanao, gdzie mogli

ś

my ze wzgl

ę

dnym

background image

bezpiecze

ń

stwem łama

ć

prawo, zabraniaj

ą

ce dostarczania krajowcom broni

palnej i amunicji. Co by nast

ą

piło, gdyby która

ś

z obumarłych hiszpa

ń

skich

kanonierek, tkni

ę

ta pr

ą

dem galwanicznym, wstała nagle do czynnego

ż

ycia,

ta kwestia przestawała nas obchodzi

ć

z chwil

ą

, gdy znale

ź

li

ś

my si

ę

wewn

ą

trz

zatoki - tak dalece pa

ń

stwo Karaina zdawało si

ę

le

ż

e

ć

poza obr

ę

bem

w

ś

cibskiego

ś

wiata; a przy tym mieli

ś

my w owych czasach do

ść

ż

yw

ą

wyobra

ź

ni

ę

i zapatrywali

ś

my si

ę

z pewnego rodzaju wesoł

ą

oboj

ę

tno

ś

ci

ą

na

perspektyw

ę

,

ż

e powiesz

ą

nas gdzie

ś

chyłkiem, nie nara

ż

aj

ą

c si

ę

na

dyplomatyczne interwencje. Co si

ę

za

ś

tyczy Karaina, mogło go spotka

ć

tylko

to, co spotyka nas wszystkich - przegrana i

ś

mier

ć

; odznaczał si

ę

jednak

pewn

ą

szczególn

ą

wła

ś

ciwo

ś

ci

ą

: otaczała go zawsze złuda niezawodnego

powodzenia. Wydawał si

ę

zbyt wspaniały, zbyt potrzebny - stanowił zanadto

niezb

ę

dny warunek istnienia swego kraju i ludu, aby mogło go co

ś

unicestwi

ć

- chyba tylko trz

ę

sienia ziemi. Był wcieleniem swej rasy, swego kraju,

ż

ywiołu

nami

ę

tnego

ż

ycia i tropikalnej przyrody. Posiadał jej bujn

ą

sił

ę

, jej czar i -

podobnie jak ona - krył w sobie zaród niebezpiecze

ń

stwa.

Po wielu kolejnych odwiedzinach poznali

ś

my dokładnie scen

ę

, na

której wyst

ę

pował: fioletowe zakole wzgórz, smukłe drzewa pochylone nad

chatami,

ż

ółte piaski, płynn

ą

ziele

ń

w

ą

wozów. Wszystko to miało surowy i

ol

ś

niewaj

ą

cy koloryt malowanej dekoracji, jej celowo

ść

prawie przesadn

ą

i

podejrzan

ą

nieruchomo

ść

; a scena ta stanowiła tak idealne tło dla

zdumiewaj

ą

cej gry aktorskiej Karaina,

ż

e reszta

ś

wiata zdawała si

ę

wył

ą

czona na zawsze ze wspaniałego przedstawienia. Nic nie mogło istnie

ć

poza tym. Odnosiło si

ę

wra

ż

enie,

ż

e ziemia odsuwa si

ę

, wiruj

ą

c, coraz dalej,

rzuciwszy w przestrze

ń

t

ę

kruszyn

ę

swojej powierzchni. Karain wydawał si

ę

odci

ę

ty od wszystkiego - prócz sło

ń

ca - a nawet i sło

ń

ce było jakby tylko dla

niego stworzone. Gdy raz zapytałem, co si

ę

znajduje po drugiej stronie

wzgórz, odrzekł ze znacz

ą

cym u

ś

miechem: „Przyjaciele i wrogowie - liczni

wrogowie; inaczej dlaczegó

ż

bym kupował wasze strzelby i wasz proch?” Taki

był zawsze - odmierzał słowa zgodnie ze sw

ą

wol

ą

, stosuj

ą

c si

ę

wiernie do

pewników i tajemnic swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie” - nic poza tym.

Poj

ę

cie nieuchwytne i szerokie. Ziemia toczyła si

ę

zaiste coraz dalej,

usun

ą

wszy si

ę

spod jego kraju, i oto pozostał z gar

ś

ci

ą

swojego ludu,

otoczony bezgło

ś

nym zam

ę

tem - jak gdyby jego pa

ń

stewko było oaz

ą

w

background image

ś

wiecie swarliwych cieni. I rzeczywi

ś

cie,

ż

aden d

ź

wi

ę

k z zewn

ą

trz nie

przedostawał si

ę

na ła

ń

cuch wzgórz. „Przyjaciele i wrogowie!” Mógł był

doda

ć

: „i wspomnienia” - przynajmniej o ile chodziło o niego samego - lecz nie

uczynił tego wówczas. Dowiedzieli

ś

my si

ę

o tym pó

ź

niej, ale ju

ż

po

uko

ń

czeniu codziennego przedstawienia - za kulisami,

ż

e si

ę

tak wyra

żę

, i po

zgaszeniu

ś

wiateł. A tymczasem roztaczał na scenie swój barbarzy

ń

ski

majestat.

Przed jakimi dziesi

ę

ciu laty Karain poprowadził na zdobycie zatoki swój

lud, gar

ść

zebranych przygodnie w

ę

drownych Bugisów, a teraz pod jego

dostojn

ą

piecz

ą

poddani zapomnieli o przeszło

ś

ci i zbyli si

ę

wszelkiej troski o

przyszło

ść

. Obdarzał ich m

ą

dro

ś

ci

ą

, rad

ą

, nagrod

ą

, kar

ą

,

ż

yciem lub

ś

mierci

ą

, zachowuj

ą

c zawsze niezachwian

ą

pogod

ę

w mowie i wygl

ą

dzie.

Znał si

ę

na nawadnianiu pól i sztuce wojennej, na broni i budowaniu statków.

Umiał zatai

ć

uczucia; miał wi

ę

cej wytrwało

ś

ci ni

ż

którykolwiek z jego

poddanych, potrafił pływa

ć

dłu

ż

ej i lepiej sterowa

ć

łodzi

ą

, a strzelał celniej i

prowadził układy bardziej zawile od wszystkich ludzi z jego rasy, jakich

zdarzyło mi si

ę

spotka

ć

. Był to morski awanturnik, wygnaniec, władca - i mój

serdeczny przyjaciel.

Ż

ycz

ę

mu szybkiej

ś

mierci w

ś

ród walki,

ś

mierci w blasku

słonecznym, albowiem zakosztował władzy i wyrzutów sumienia, a

ż

aden

człowiek nie mo

ż

e wi

ę

cej wymaga

ć

od

ż

ycia. Dzie

ń

po dniu zjawiał si

ę

przed

nami, niezachwianie wierny scenicznej perspektywie, a o zachodzie nagle

pochłaniała go noc jak spuszczona kurtyna. Porysowane wzgórza zamieniały

si

ę

w czarne cienie, stercz

ą

ce wysoko na czystym niebie; nad nimi błyszcz

ą

cy

bezład gwiazd podobny był do obł

ą

kanego zam

ę

tu, uciszonego jednym

gestem; wszelkie d

ź

wi

ę

ki milkły, ludzie usypiali, kształty si

ę

rozpływały i

pozostawała tylko istota wszech

ś

wiata - przedziwna otchła

ń

mroku i

ś

wietlistych migotów.

II

Dopiero noc

ą

mówił z nami otwarcie, zapominaj

ą

c o wymaganiach

scenicznej etykiety. Za dnia rozprawiali

ś

my uroczy

ś

cie o interesach. Na

pocz

ą

tku naszej znajomo

ś

ci dzieliła go ode mnie jego wspaniało

ść

, moje

nikczemne podejrzenia i sceniczny krajobraz, który wdzierał si

ę

do realnego

ż

ycia i przesłaniał je nieruchom

ą

fantazj

ą

barw i kształtów. Liczna

ś

wita

tłoczyła si

ę

wkoło Karaina; nad jego głow

ą

szerokie ostrza włóczni tworzyły

background image

naje

ż

on

ą

aureol

ę

z

ż

elaza; odgradzał si

ę

od ludzi połysk broni, l

ś

nienie

jedwabi, podniecony i korny gwar zapalczywych głosów. Przed zachodem

sło

ń

ca

ż

egnał nas ceremonialnie i odje

ż

d

ż

ał pod czarnym parasolem,

otoczony orszakiem dwudziestu łodzi. Wszystkie wiosła błyskały

jednocze

ś

nie, zanurzaj

ą

c si

ę

pot

ęż

nym pluskiem, który rozbrzmiewał gło

ś

nym

echem we wspaniałym amfiteatrze wzgórz. Szeroki strumie

ń

ol

ś

niewaj

ą

cej

piany

ś

cielił si

ę

za flotyll

ą

. Łodzie wydawały si

ę

bardzo czarne w

ś

ród białego

syku wody; głowy w zawojach chyliły si

ę

w tył i naprzód; mnóstwo ramion w

czerwonych i

ż

ółtych r

ę

kawach wznosiło si

ę

i opadało jednym ruchem;

włócznicy stoj

ą

cy w tyle łodzi mieli barwne sarongi i ramiona błyszcz

ą

ce jak u

br

ą

zowych pos

ą

gów; strofy pie

ś

ni, skandowanych półgłosem przez wio

ś

larzy,

ko

ń

czyły si

ę

w miarowych odst

ę

pach

ż

ałosnym krzykiem Orszak malał w

oddali, urywała si

ę

pie

śń

; wysypywali si

ę

na brzeg w

ś

ród długich cieni

padaj

ą

cych od zachodnich wzgórz. Promienie sło

ń

ca oci

ą

gały si

ę

jeszcze,

lgn

ą

c do purpurowych szczytów; widzieli

ś

my wyra

ź

nie Karaina, wiod

ą

cego

orszak ku cz

ę

stokołowi. Szedł z goł

ą

głow

ą

, wielki i oci

ęż

ały, wyprzedzaj

ą

c o

dobry kawał lu

ź

no rozsypan

ą

ś

wit

ę

, i kołysał rytmicznie hebanow

ą

lask

ą

,

si

ę

gaj

ą

c

ą

mu wy

ż

ej głowy. Mrok g

ę

stniał szybko; pochodnie błyskały od

czasu do czasu za krzakami; kilka razy rozlegały si

ę

przeci

ą

głe nawoływania

w wieczornej ciszy i wreszcie noc zaci

ą

gała gładk

ą

zasłon

ę

na wybrze

ż

e,

ś

wiatła i głosy.

Potem, gdy zabierali

ś

my si

ę

ju

ż

do spoczynku, wartownik szkunera

okrzykiwał daleki plusk wioseł w gwia

ź

dzistym mroku zatoki. Jaki

ś

głos

odpowiadał mu ostro

ż

nie, a nasz serang, wtykaj

ą

c głow

ę

przez otwarty luk,

oznajmiał bez zdziwienia: „To rad

ż

a przyj

ść

. On ju

ż

tu by

ć

”. Karain ukazywał

si

ę

bez szmeru na progu małej kajuty. Wydawał si

ę

wówczas uosobieniem

prostoty - odziany w biel, z zawojem na głowie; za cał

ą

bro

ń

miał tylko krys o

zwyczajnej rogowej r

ę

koje

ś

ci, przy czym zasłaniał go uprzejmie fałd

ą

saronga, nim próg przest

ą

pił. Za jego plecami widniała zawsze zniszczona i

ponura twarz starego Malaja nosz

ą

cego miecz - twarz pokryta tak g

ę

stymi

zmarszczkami,

ż

e zdawała si

ę

patrze

ć

skro

ś

oczek cienkiej, ciemnej siatki.

Karain nie ruszał si

ę

nigdzie bez tego zausznika, który stał tu

ż

za nim albo

przysiadał na pi

ę

tach. Rad

ż

a nie lubił czu

ć

za sob

ą

otwartej przestrzeni. A

nawet wi

ę

cej, ni

ż

nie lubił: zdawało si

ę

po prostu,

ż

e si

ę

l

ę

ka,

ż

e niepokoi go

background image

to, co si

ę

dzieje tam, gdzie wzrok jego nie si

ę

ga. Nie mogli

ś

my tego

zrozumie

ć

wobec jawnej i zapami

ę

tałej wierno

ś

ci, jaka go otaczała Znajdował

si

ę

przecie

ż

sam w

ś

ród oddanych mu ludzi; nie czyhały na niego ani

s

ą

siedzkie zasadzki, ani braterskie ambicje, a jednak niejeden z naszych

go

ś

ci zapewniał,

ż

e władca nie znosi samotno

ś

ci. Mówili nam: „Nawet kiedy

je albo

ś

pi, jest przy nim zawsze na stra

ż

y człowiek, który posiada bro

ń

i sił

ę

”.

I rzeczywi

ś

cie zawsze mu kto

ś

towarzyszył, ale nasi informatorzy nie mieli

wyobra

ż

enia ani o broni, ani o sile tego stra

ż

nika, które były zaiste ciemne i

straszliwe, Przekonali

ś

my si

ę

o tym, ale dopiero pó

ź

niej, słuchaj

ą

c pewnego

opowiadania.

Zauwa

ż

yli

ś

my tymczasem,

ż

e nawet podczas najwa

ż

niejszych rozmów

Karain wzdrygał si

ę

cz

ę

sto i przerywaj

ą

c swoje wywody si

ę

gał w tył nagłym

ruchem, aby si

ę

przekona

ć

, czy stary Malaj jest za nim. A stary Malaj,

tajemniczy i znu

ż

ony, był zawsze na stanowisku. Dzielił po

ż

ywienie władcy;

jego spoczynek, jego my

ś

li; znał jego plany, strzegł jego tajemnic i -

niewzruszony wobec wzburzenia swego pana, nie drgn

ą

wszy nawet, szeptał

mu koj

ą

co nad głow

ą

jakie

ś

nieuchwytne słowa.

Dopiero gdy Karain znalazł si

ę

na szkunerze, otoczony białymi

twarzami, w

ś

ród nie znanych sobie d

ź

wi

ę

ków i przedmiotów, zdawał si

ę

zapomina

ć

o dziwnym niepokoju, który wił si

ę

jak czarna ni

ć

przez

wspaniało

ść

i pomp

ę

jego publicznego

ż

ycia. Noc

ą

zachowywali

ś

my si

ę

wobec władcy w sposób swobodny i niewymuszony, nie posuwaj

ą

c si

ę

jednak

a

ż

do klepania go po plecach, istniej

ą

bowiem poufało

ś

ci, których nale

ż

y si

ę

wystrzega

ć

w stosunku do Malaja. O

ś

wiadczył nam,

ż

e podczas tych wizyt

jest nie tylko człowiekiem prywatnym, który przybywa w odwiedziny do ludzi

równych sobie urodzeniem. Zdaje si

ę

,

ż

e miał nas a

ż

do ko

ń

ca za tajnych

wysłanników rz

ą

du, popieraj

ą

cych za pomoc

ą

nielegalnego handlu jaki

ś

plan

wysoce dyplomatyczny. Nasze zaprzeczenia i protesty były bezskuteczne.

U

ś

miechał si

ę

tylko uprzejmie a dyskretnie i zapytywał o królow

ą

. Ka

ż

da

wizyta rozpoczynała si

ę

od tego pytania;

żą

dny był wszelkich szczegółów o

niej: czarował go urok władczym, której berło rzucało cie

ń

si

ę

gaj

ą

cy z

zachodu przez ziemie i morza - a

ż

hen daleko poza pi

ę

d

ź

ziemi zdobyt

ą

przez Karaina. Wymy

ś

lał coraz to nowe pytania; nigdy nie był syty

wiadomo

ś

ci tycz

ą

cych si

ę

monarchini, a mówił o niej z podziwem i rycersk

ą

background image

czci

ą

, z pewnym rodzajem tkliwo

ś

ci i grozy! Dowiedzieli

ś

my si

ę

ź

niej,

ż

e był

synem kobiety, która przed wielu laty rz

ą

dziła małym pa

ń

stwem bugiskim, i

wpadli

ś

my na domysł,

ż

e wida

ć

pami

ęć

o matce - a wspominał j

ą

zawsze z

zachwytem - stapiała si

ę

niejako w jego umy

ś

le z wyobra

ż

eniem, które

usiłował sobie wytworzy

ć

o dalekiej królowej, zwanej przez niego Wielk

ą

,

Niezwyci

ęż

on

ą

, Pobo

ż

n

ą

i Szcz

ęś

liw

ą

. Musieli

ś

my w ko

ń

cu wymy

ś

la

ć

ż

ne

szczegóły, aby nasyci

ć

jego zachłann

ą

ciekawo

ść

; nale

ż

y nam wybaczy

ć

to

uchybienie lojalno

ś

ci, gdy

ż

usiłowali

ś

my dostroi

ć

informacje do wzniosłego i

wspaniałego ideału, jaki sobie Karain wytworzył. Rozmawiali

ś

my bez ko

ń

ca.

Noc przesuwała si

ę

nad nami, nad cichym szkunerem, nad

ś

pi

ą

cym l

ą

dem. i

nad bezsennym morzem, które grzmiało w

ś

ród skał na zewn

ą

trz zatoki.

Wio

ś

larze Karaina - dwaj zaufani ludzie - spali w łodzi u stóp okr

ę

towej

drabiny. Stary zausznik, zwolniony ze swego obowi

ą

zku, drzemał na pi

ę

tach,

oparłszy si

ę

plecami o odrzwia; a Karain siedział rozparty w drewnianym

fotelu pod z lekka rozkołysan

ą

lamp

ą

, z cygarem w ciemnych palcach, przed

szklank

ą

pełn

ą

lemoniady. Bawił go syk ulatniaj

ą

cego si

ę

gazu, ale

poci

ą

gn

ą

wszy jeden lub dwa łyki, czekał, a

ż

si

ę

napój wyszumi, po czym

dwornym ruchem r

ę

ki prosił o

ś

wie

żą

butelk

ę

. Dziesi

ą

tkował nasz skromny

zapas, lecz go

ś

cili

ś

my go ch

ę

tnie, bo rozgadawszy si

ę

opowiada! bardzo

interesuj

ą

co. Musiał by

ć

ongi wielkim bugiskim dandysem, gdy

ż

nawet w

owym czasie (a kiedy

ś

my go znali, nie był ju

ż

młody) nieskazitelna czysto

ść

cechowała zawsze wspaniały jego strój, a włosy barwił na kolor

jasnobr

ą

zowy. Spokojne dostoje

ń

stwo jego obej

ś

cia zamieniało

ź

le

o

ś

wietlon

ą

kajut

ę

na sal

ę

posłucha

ń

. Mówił o sprawach polityki na

archipelagu z bystro

ś

ci

ą

pełn

ą

ironii i melancholii. Napodró

ż

ował si

ę

wiele,

niemało przeszedł, spiskował, walczył. Znał tuziemcze dwory, osady

europejskie, lasy, morze i - jak si

ę

sam wyra

ż

ał - rozmawiał swego czasu z

wielu sławnymi lud

ź

mi. Lubił ze mn

ą

gaw

ę

dzi

ć

, poniewa

ż

znałem niejednego

z owych potentatów; zdawał si

ę

s

ą

dzi

ć

,

ż

e ja zdolny jestem go zrozumie

ć

, i ze

wspaniał

ą

pewno

ś

ci

ą

siebie wnioskował,

ż

e umiem przynajmniej oceni

ć

, o ile

on sam stoi wy

ż

ej od innych znakomito

ś

ci. Ale ch

ę

tniej jeszcze rozmawiał o

swoim kraju rodzinnym - małym pa

ń

stewku bugiskim, le

żą

cym na wyspie

Celebes. Poniewa

ż

byłem tam niedawno, rozpytywał mnie usilnie o nowiny.

Gdy podczas rozmowy wypływały imiona ro

ż

nych ludzi, mówił o tym lub

background image

owym: „Pływałem z nim w zawody, gdy byli

ś

my chłopcami”. Albo:

„Polowali

ś

my razem - władał p

ę

tl

ą

i włóczni

ą

równie dobrze jak ja”. Niekiedy

toczył niespokojnie wielkimi, zamy

ś

lonymi oczami, marszczył brwi albo

u

ś

miechał si

ę

, albo zamy

ś

lał i, patrz

ą

c przed siebie w milczeniu, kiwał z lekka

głow

ą

ku jakiej

ś

nieod

ż

ałowanej wizji z lat minionych.

Matka jego rz

ą

dziła ongi niewielkim, na wpół niezale

ż

nym

pa

ń

stewkiem na wybrze

ż

u zatoki Boni. Opowiadał o niej z dum

ą

. Była to

kobieta pełna zdecydowania w sprawach pa

ń

stwa, tudzie

ż

własnego serca.

Po

ś

mierci pierwszego m

ęż

a, nie zastraszona hała

ś

liw

ą

opozycj

ą

swych

wodzów, po

ś

lubiła bogatego kupca z plemienia Korinchi, człowieka o niskim

pochodzeniu. Karain był jej synem z tego drugiego mał

ż

e

ń

stwa, lecz

niefortunna ta okoliczno

ść

nie miała snad

ź

nic wspólnego z jego wygnaniem.

Przyczyn tego wygnania wcale nam nie wyjawił, cho

ć

raz wymkn

ę

ło mu si

ę

z

westchnieniem: „Ha! kraj mój nie poczuje ju

ż

nigdy ci

ęż

aru moich kroków”.

Ale opowiadał ch

ę

tnie dzieje swych w

ę

drówek i opisał nam szczegółowo

zdobycie zatoki. Napomkn

ą

wszy o plemieniu mieszkaj

ą

cym za pasmem

wzgórz, rzekł raz cicho i łagodnie, z niedbałym ruchem r

ę

ki: „Przyszli kiedy

ś

przez góry, aby walczy

ć

z nami; ale ci, którzy uciekli, nie powrócili ju

ż

nigdy”.

Zamy

ś

lił si

ę

na chwil

ę

, u

ś

miechaj

ą

c si

ę

do siebie. „Bardzo niewielu uciekło” -

dodał z pogodn

ą

dum

ą

. Kochał wspomnienia swych powodze

ń

;

ż

ywił radosny

zapał do czynu; gdy opowiadał, wygl

ą

d jego był wojowniczy, rycerski i

wzniosły. Nic dziwnego,

ż

e lud go wielbił. Widzieli

ś

my raz, jak szedł w blasku

dnia mi

ę

dzy chatami osady. Gromadki kobiet stoj

ą

cych we drzwiach ogl

ą

dały

si

ę

za nim z cichym szczebiotem błyszcz

ą

cymi oczami; zbrojni ludzie

ust

ę

powali mu z drogi „ prostuj

ą

c si

ę

w postawach pełnych czci; inni

podchodzili z boku, zginaj

ą

c karki, aby przemówi

ć

do

ń

pokornie; stara

kobieta, stoj

ą

ca w ciemnej framudze drzwi, wyci

ą

gn

ę

ła chude rami

ę

i

zawołała: „Błogosławiona twoja głowa!” Jaki

ś

człowiek o ognistych oczach

wychylił przez niskie ogrodzenie bananowego gaju mokr

ą

od potu twarz i

pier

ś

przeoran

ą

dwiema bliznami. Krzykn

ą

ł zdyszanym głosem w

ś

lad za nim:

„Bo

ż

e, daj zwyci

ę

stwo naszemu władcy!” Karain szedł pr

ę

dko, stawiaj

ą

c

długie, pewne kroki, i odpowiadał na sypi

ą

ce si

ę

zewsz

ą

d powitania szybkimi,

przenikliwymi spojrzeniami. Dzieci biegły naprzód w

ś

ród chat i wygl

ą

dały

l

ę

kliwie zza w

ę

głów, młodzi chłopcy trzymali si

ę

na jednej linii z władc

ą

,

background image

przemykaj

ą

c si

ę

mi

ę

dzy krzewami, a oczy ich błyszczały w

ś

ród ciemnych li

ś

ci.

Stary zausznik, dzier

żą

c srebrn

ą

pochw

ę

na ramieniu, sun

ą

ł pr

ę

dko tu

ż

za

Karainem z głow

ą

spuszczon

ą

i oczami wbitymi w ziemi

ę

. Przechodzili

szybko, skupieni, w

ś

ród ogólnego poruszenia, niby dwaj ludzie d

ążą

cy

spiesznie przez pustkowie.

W sali narad wojennych otaczali Karaina powa

ż

ni zbrojni dowódcy,

starzy za

ś

wojownicy w bawełnianych szatach przysiadali na pi

ę

tach w dwóch

długich rz

ę

dach, z r

ę

kami zwisaj

ą

cymi bezczynnie z kolan. Pod strzech

ą

wspart

ą

na gładkich kolumnach - z których ka

ż

da kosztowała

ż

ycie smukł

ą

,

młod

ą

palm

ę

- wo

ń

kwitn

ą

cych

ż

ywopłotów przepływała ciepł

ą

fal

ą

. Sło

ń

ce

zni

ż

ało si

ę

. Na otwarty dziedziniec wchodzili suplikanci, wznosz

ą

c ju

ż

z oddali

ą

czone r

ę

ce ponad schylone głowy i gn

ą

c si

ę

nisko w jasnym potoku

ś

wiatła. Młode dziewcz

ę

ta z kwiatami na kolanach siedziały pod wielkim

drzewem, w cieniu szeroko rozpostartych konarów. Niebieski dym ci

ą

gn

ą

ł od

ognisk i powlekał przejrzyst

ą

mgł

ą

spadziste dachy chat o połyskliwych

ś

cianach plecionych z trzciny; wokół nich biegły słupy z grubo ciosanych pni,

podpieraj

ą

ce pochyły okap. Karain sprawował s

ą

dy w cieniu drzew; tronuj

ą

c

na wysokim siedzisku, wydawał rozkazy, udzielał rad lub napomnie

ń

. Gwar

pochlebnych głosów wzmagał si

ę

od czasu do czasu, a bezczynni włócznicy -

którzy stali wsparci niedbale o słupy, przypatruj

ą

c si

ę

dziewcz

ę

tom -

odwracali z wolna głowy.

Ż

aden m

ąż

nie

ż

ył pod osłon

ą

takiej czci, zaufania i

grozy. A jednak pochylał si

ę

chwilami i nasłuchiwał - niby dalekiego echa

jakiej

ś

zwady; czekał - zda si

ę

-

ż

e usłyszy czyj

ś

cichy głos lub szelest lekkich

kroków; czasem na wpół porywał si

ę

z krzesła, jak gdyby kto

ś

poufale dotkn

ą

ł

jego ramiona. Rzucał w tył trwo

ż

ne spojrzenie; stary zausznik szeptał mu do

ucha nieuchwytne słowa, a wodzowie odwracali oczy - bo oto stary czarownik,

człowiek rozkazuj

ą

cy widmom i zsyłaj

ą

cy złe duchy na nieprzyjaciół,

przemawiał do władcy. W kr

ą

g ciszy zalegaj

ą

cej na krótko dziedziniec

szumiały z lekka drzewa; cichy

ś

miech dziewcz

ą

t bawi

ą

cych si

ę

kwiatami

tryskał kaskad

ą

radosnych d

ź

wi

ę

ków. Na szczytach wysokich drzew długie

p

ę

ki barwionego ko

ń

skiego włosia mieniły si

ę

w podmuchach wiatru

przejrzyst

ą

purpur

ą

, a strumie

ń

o kryształowej, bystrej wodzie, płyn

ą

cy za

jaskrawym kwieciem

ż

ywopłotów, toczył si

ę

niewidzialny i gło

ś

ny pod

zwisaj

ą

c

ą

traw

ą

brzegu, szemrz

ą

c co

ś

nami

ę

tnie i łagodnie.

background image

Po zachodzie sło

ń

ca wida

ć

było z dala - poprzez pola i zatok

ę

- p

ę

ki

pochodni gorej

ą

cych pod wysokim dachem szopy przeznaczonej na narady.

Dymi

ą

ce czerwone płomienie chwiały si

ę

na wysokich

ż

erdziach; ognisty

blask przebiegał po twarzach, lgn

ą

ł do gładkich pni palm, krzesał jasne iskry z

metalowych półmisków, stoj

ą

cych na cienkich matach. Ten nieznany

awanturnik ucztował jak król. Małe grupki ludzi obsiadały ciasnym kołem

drewniane misy, brunatne r

ę

ce kr

ąż

yły nad

ś

nie

ż

nymi kopczykami ry

ż

u.

Karain, siedz

ą

c troch

ę

na uboczu na prostej ławie, wspierał spuszczon

ą

głow

ę

na dłoni, a obok niego jaki

ś

młodzieniec improwizował rapsod sławi

ą

cy

jego m

ą

dro

ść

i odwag

ę

. Pie

ś

niarz kiwał si

ę

rytmicznie, tocz

ą

c rozgorzałym

wzrokiem; stare kobiety dreptały w koło z półmiskami, a biesiadnicy siedz

ą

cy

na pi

ę

tach podnosili głowy i wsłuchiwali si

ę

z powag

ą

, nie zaprzestaj

ą

c

jedzenia. Pie

śń

triumfu rozbrzmiewała w nocnym powietrzu; strofy płyn

ę

ły

ponure i ogniste jak my

ś

li pustelnika. Uciszył je gestem: „Dosy

ć

!” W oddali

chichotał puszczyk, rozkoszuj

ą

cy si

ę

ę

bokim mrokiem w g

ą

szczu listowia;

nad głowami biegały po dachu z palmowych li

ś

ci jaszczurki, nawołuj

ą

c si

ę

łagodnie; suche li

ś

cie w strzesze szele

ś

ciły; gwar zmieszanych głosów

pot

ę

gował si

ę

nagle. Karain, powiódłszy w kr

ą

g trwo

ż

nym spojrzeniem, jak

człowiek zbudzony nagłym poczuciem niebezpiecze

ń

stwa, rzucał si

ę

w tył i

pod wzrokiem starego czarownika uspokajał si

ę

stopniowo, podejmuj

ą

c z

szeroko rozwartymi oczami w

ą

ą

ni

ć

swoich marze

ń

. Wszyscy wokoło

ś

ledzili

zmian

ę

w usposobieniu pana; gwar o

ż

ywionej rozmowy przycichał jak fala na

płytkim brzegu. Władca jest zamy

ś

lony! I ponad szmer zni

ż

onych głosów

wybijał si

ę

tylko lekki szcz

ę

k broni, jakie

ś

pojedyncze, gło

ś

niejsze słowo,

wyra

ź

ne i samotne, lub te

ż

powa

ż

ne brz

ę

kni

ę

cie wielkiej miedzianej tacy.

III

Odwiedzali

ś

my go przez dwa lata w krótkich odst

ę

pach czasu.

Polubili

ś

my go, nabrali

ś

my do niego zaufania, podziwiali

ś

my go prawie.

Spiskował i przygotowywał wojn

ę

, wykazuj

ą

c tyle cierpliwo

ś

ci i przezorno

ś

ci,

tak

ą

ś

wiadomo

ść

celu i wytrwało

ść

, o jakie nie pos

ą

dziłbym go nigdy,

zwa

ż

ywszy na jego ras

ę

. Wydawał si

ę

nieustraszony wobec jutra i zdradzał w

planach bystro

ść

, ograniczon

ą

jedynie przez gł

ę

bok

ą

ignorancj

ę

w stosunku

do pozostałego

ś

wiata. Starali

ś

my si

ę

go o

ś

wieci

ć

; ale na pró

ż

no; nie był w

stanie poj

ąć

, jak nieodparte s

ą

siły, którym si

ę

przeciwstawiał; nic nie mogło

background image

ostudzi

ć

zapału, z jakim gotował si

ę

do walki o swoje prymitywne ideały. Nie

rozumiał nas i odpowiadał argumentami, które doprowadzały do rozpaczy

dziecinn

ą

sw

ą

przebiegło

ś

ci

ą

. Ciasnota jego poj

ęć

była nieuleczalna. Czasem

błyskała w nim mroczna,

ż

arz

ą

ca si

ę

w

ś

ciekło

ść

- ponure a niejasne poczucie

doznanej krzywdy - i skupiona

żą

dza gwałtu, niebezpieczna u Malaja.

Szale

ń

stwo porywało go jak natchnienie. Pewnego razu, gdy rozmawiali

ś

my

długo w noc w kampongu, skoczył nagle na równe nogi. Wielkie, jasne

ognisko paliło si

ę

w gaju;

ś

wiatła i cienie ta

ń

czyły mi

ę

dzy drzewami; w

ś

ród

cichej nocy migały nietoperze, przelatuj

ą

c pod gał

ę

ziami jak roztrzepotane

płatki zg

ę

szczonego mroku. Karain porwał miecz z r

ą

k starego zausznika,

wyci

ą

gn

ą

ł z pochwy, a

ż

ś

wisn

ę

ło W powietrzu, i wbił ostrze w ziemi

ę

. Nad

cienk

ą

, prost

ą

kling

ą

srebrna r

ę

koje

ść

, oswobodzona z uwi

ę

zi, słaniała si

ę

przed Karainem jak co

ś

ż

ywego. Cofn

ą

ł si

ę

o krok i głuchym głosem

przemówił dziko do wibruj

ą

cej stali:

- Je

ś

li jest cnota w ogniu, w

ż

elazie, w r

ę

ce, która ci

ę

wykuła, w

słowach nad tob

ą

wyrzeczonych, w pragnieniu mego serca i w m

ą

dro

ś

ci

twoich twórców - odniesiemy razem zwyci

ę

stwo!

Wyci

ą

gn

ą

ł miecz z ziemi i popatrzył wzdłu

ż

ostrza.

- Bierz! - rzekł przez rami

ę

do starego zausznika.

A ów, siedz

ą

c bez ruchu na pi

ę

tach, obtarł ostrze brzegiem saronga,

wetkn

ą

ł z powrotem bro

ń

do pochwy i w dalszym ci

ą

gu piastował j

ą

na

kolanach, nie spojrzawszy w gór

ę

ani razu. Karain uspokoił si

ę

nagle i zasiadł

na powrót z godno

ś

ci

ą

. Od tej chwili dali

ś

my pokój perswazjom,

pozostawiaj

ą

c go na drodze wiod

ą

cej ku chwalebnej pora

ż

ce. Wszystko, co

mo

ż

na było dla niego zrobi

ć

, polegało tylko na jednym: pilnowali

ś

my, aby

proch był dobry i strzelby zdatne do u

ż

ytku, cho

ć

stare.

Ale gra stała si

ę

w ko

ń

cu zbyt ryzykowna i chocia

ż

my sami,

prowadz

ą

c j

ą

tak cz

ę

sto, niewiele robili

ś

my sobie z niebezpiecze

ń

stwa, pewni

wielce szanowni ludzie, siedz

ą

cy zacisznie po biurach, rozstrzygn

ę

li za nas,

ż

e ryzyko jest zbyt wielkie i

ż

e odb

ę

dziemy ju

ż

tylko jedn

ą

jedyn

ą

wypraw

ę

.

Rozpu

ś

ciwszy, jak zwykle, wiele mylnych pogłosek co do celu naszej

podró

ż

y, wymkn

ę

li

ś

my si

ę

spokojnie i po krótkiej przeprawie wpłyn

ę

li

ś

my do

zatoki. Był wczesny ranek i zanim jeszcze kotwica si

ę

gn

ę

ła dna, szkuner

został otoczony przez łódki.

background image

Pierwsz

ą

rzecz

ą

, któr

ą

usłyszeli

ś

my, była wiadomo

ść

,

ż

e tajemniczy

zausznik Karaina umarł przed kilku dniami. Nie przypisywali

ś

my tej nowinie

wielkiego znaczenia. Zapewne, trudno było sobie wyobrazi

ć

Karaina bez

nieodst

ę

pnego towarzysza, ale człowiek ów był stary, nigdy do

ż

adnego z nas

słowa nie przemówił - nie słyszeli

ś

my chyba wcale d

ź

wi

ę

ku jego głosu i

przyzwyczaili

ś

my si

ę

patrze

ć

na

ń

jak na co

ś

pozbawionego

ż

ycia, jak na

cz

ęść

przepychu, w

ś

ród którego

ż

ył nasz przyjaciel, jak na miecz, który za

nim noszono, lub czerwony parasol z fr

ę

dzlami, pojawiaj

ą

cy si

ę

w czasie

uroczystych objazdów. Karain nie odwiedził nas po południu, jak to czynił

zazwyczaj. Przed zachodem sło

ń

ca przesłał nam pozdrowienie i dar zło

ż

ony z

owoców i jarzyn. Nasz przyjaciel płacił nam jak bankier, a go

ś

cił nas jak król.

Oczekiwali

ś

my go do północy. Na rufie pod płóciennym dachem brodaty

Jackson brzd

ą

kał na starej gitarze i

ś

piewał ohydnym akcentem stare

romanse hiszpa

ń

skie, a młody Hollis i ja, rozci

ą

gni

ę

ci na pokładzie, grali

ś

my

w szachy przy

ś

wietle latarni. Karain nie pojawił si

ę

jednak. Nast

ę

pnego dnia

byli

ś

my zaj

ę

ci wyładowaniem towaru i dowiedzieli

ś

my si

ę

,

ż

e rad

ż

a jest

niezdrów. Oczekiwane przez nas zaproszenie nie nadeszło. Przesłali

ś

my

przyjazne pozdrowienia, lecz boj

ą

c si

ę

przeszkodzi

ć

jakim

ś

tajemnym

obradom, nie opu

ś

cili

ś

my statku. Na trzeci dzie

ń

wczesnym rankiem

wyładowali

ś

my ju

ż

wszystek proch i karabiny, a tak

ż

e i sze

ś

ciofuntow

ą

mosi

ęż

n

ą

armatk

ę

z lawet

ą

, któr

ą

zakupili

ś

my i wspólnie na dar dla naszego

przyjaciela.

Po południu uczyniło si

ę

parno. Strz

ę

piaste brzegi czarnych chmur

wygl

ą

dały zza pagórków; niewidzialne burze kr

ąż

yły naokół, warcz

ą

c jak

dzikie bestie. Przygotowali

ś

my szkuner do odjazdu, aby odpłyn

ąć

nast

ę

pnego

ranka o

ś

wicie. Dzie

ń

cały pra

ż

yło zatok

ę

bezlitosne sło

ń

ce, okrutne i blade,

roz

ż

arzone do biało

ś

ci. Na l

ą

dzie panowała martwota. Wybrze

ż

e było puste,

osady zdawały si

ę

wyludnione, dalekie drzewa stały w nieruchomych k

ę

pach

jak namalowane; biały dym z niewidzialnych ognisk snuł si

ę

nisko u brzegu,

niby opadaj

ą

ca mgła. Nad wieczorem trzech zaufanych ludzi Karaina,

przybranych w najpi

ę

kniejsze stroje i uzbrojonych od stóp do głów, przybyło w

czółnie, wioz

ą

c skrzynk

ę

z dolarami. Pos

ę

pni byli i przybici; mówili nam,

ż

e

przez pi

ęć

dni nie widzieli swojego rad

ż

y. Nikt go nie widział! Uregulowali

ś

my

wszystkie rachunki, po czym wysłannicy Karaina, podawszy nam kolejno r

ę

ce

background image

w gł

ę

bokim milczeniu, zeszli jeden po drugim do łodzi i ruszyli ku brzegowi.

Siedzieli blisko siebie w jaskrawych strojach, zwiesiwszy głowy; złote hafty

kaftanów błyszczały ol

ś

niewaj

ą

co, gdy si

ę

oddalali, sun

ą

c po gładkiej wodzie;

ż

aden z nich nie obejrzał si

ę

ani razu. Przed zachodem warcz

ą

ce chmury

zdobyły szturmem pasmo wzgórza i zsun

ę

ły si

ę

, kotłuj

ą

c; po wewn

ę

trznych

zboczach. Wszystko znikn

ę

ło: czarna, wiruj

ą

ca kurzawa wypełniła zatok

ę

, a

W

ś

rodku niej szkuner kołysał si

ę

tam i sam w zmiennych podmuchach

wiatru. Pojedynczy wystrzał piorunu zagrzmiał z sił

ą

, która - zdało si

ę

-

rozniesie w kawałki pier

ś

cie

ń

wysokich wzgórz; ciepły potop spłyn

ą

ł na

ziemi

ę

. Wiatr zamarł. Sapali

ś

my z gor

ą

ca w dusznej kabinie; z twarzy lał si

ę

nam pot; zatoka syczała jak gotuj

ą

ca si

ę

woda; ulewny deszcz zlatywał w

prostopadłych kolumnach ci

ęż

kich jak ołów; chlustał o pokład, lał si

ę

z rej,

bulgotał, szlochał, pluskał, szemrał w

ś

lepym mroku. Lampka paliła si

ę

ciemno. Hollis, obna

ż

ony do pasa, le

ż

ał na skrzyni bez ruchu, z zamkni

ę

tymi

oczami, niby obdarty trup; u jego głowy Jackson brzd

ą

kał na gitarze i

pod

ś

piewywał w

ś

ród westchnie

ń

ponur

ą

dumk

ę

o beznadziejnej miło

ś

ci i

oczach jak gwiazdy.

Wtem usłyszeli

ś

my na pokładzie przera

ż

one głosy, krzycz

ą

ce w

ś

ród

deszczu, spieszne kroki rozległy si

ę

nad naszymi głowami i Karain uka

żą

si

ę

nagle we drzwiach kabiny. Nagie jego piersi i twarz połyskiwały w

ś

wietle;

przemoczony sarong oblepiał mu nogi; w lewej r

ę

ce trzymał krys w pochwie, a

kosmyki mokrych włosów, wymykaj

ą

c si

ę

Spod czerwonego turbanu, zwisały

mu na oczy i policzki. Przesadził próg jednym susem, ogl

ą

daj

ą

c si

ę

przez

rami

ę

jak człowiek

ś

cigany. Hollis odwrócił si

ę

pr

ę

dko na bok i otworzył oczy.

Jackson przycisn

ą

ł wielk

ą

dło

ń

do wibruj

ą

cych strun i brz

ę

k zamarł. Wstałem

z krzesła.

- Nie słyszeli

ś

my okrzykni

ę

cia waszej łodzi! - i zawołałem.

- Łodzi?... Ale

ż

ten człowiek dostał si

ę

tu wpław - wycedził Hollis na

swojej skrzyni. - Spójrzcie na niego!

Patrzyli

ś

my w milczeniu na Karaina, a on stał z obł

ą

kanymi oczami,

dysz

ą

c ci

ęż

ko. Woda ciekła z niego, zbierała si

ę

w ciemn

ą

kału

żę

i biegła

uko

ś

nie przez podłog

ę

kabiny. Usłyszeli

ś

my na pokładzie głos Jacksona,

który wyszedł, aby sp

ę

dzi

ć

naszych malajskich majtków ze schodków

wiod

ą

cych do kabiny; kl

ą

ł i groził w

ś

ród gło

ś

nego plusku ulewy. Wielkie

background image

wzburzenie panowało na pokładzie; wartownicy oszaleli ze strachu na widok

ciemnej postaci wskakuj

ą

cej przez burt

ę

- jakby wprost z morskiej otchłani - i

zaalarmowali cał

ą

załog

ę

.

Wreszcie Jackson wrócił z pokładu gniewny i obsypany kroplami

deszczu, błyszcz

ą

cymi na brodzie i włosach, a Hollis, jako najmłodszy z nas

przybrał poz

ę

pełn

ą

niedbałej wy

ż

szo

ś

ci i rzekł, nie poruszaj

ą

c si

ę

wcale:

- Dajcie mu suchy sarong... ten mój... wisi tam w łazience.

Karain poło

ż

ył na stole krys, r

ę

koje

ś

ci

ą

ku sobie i wykrztusił kilka słów

zduszonym głosem.

- Co takiego? - spytał Hollis, który nic nie usłyszał.

- Usprawiedliwia si

ę

,

ż

e wszedł z broni

ą

w r

ę

ku - rzekłem oszołomiony.

- Có

ż

to za ceremonie... Powiedz,

ż

e wybaczamy to naszemu

przyjacielowi... w tak

ą

noc - cedził Hollis. - Co si

ę

stało?

Karain wsun

ą

ł przez głow

ę

suchy sarong, mokry opu

ś

cił na ziemi

ę

i

wyst

ą

pił z niego. Wskazałem mu drewniany fotel - jego fotel. Usiadł na nim

wyprostowany. - Ha! - wyrzekł silnym głosem; krótki dreszcz przebiegł

szerokie jego barki. Spojrzał niespokojnie przez rami

ę

, zwrócił si

ę

do nas niby

chc

ą

c co

ś

powiedzie

ć

, ale wytrzeszczył tylko dziwne, jakby o

ś

lepłe oczy i

obejrzał si

ę

znów Jackson wrzasn

ą

ł:

- Hej tam, baczno

ść

na pokładzie!

Usłyszał słaby odzew i wyci

ą

gni

ę

t

ą

nog

ą

zatrzasn

ą

ł drzwi kabiny.

- Teraz ju

ż

wszystko w porz

ą

dku - o

ś

wiadczył;

Wargi Karaina drgn

ę

ły z lekka. Od jaskrawej błyskawicy zapaliły si

ę

nagle na wprost niego dwa okr

ą

głe okienka i błysn

ę

ły jak para okrutnych,

fosforyzuj

ą

cych oczu. Wydało si

ę

nam przez chwil

ę

,

ż

e płomie

ń

lampy

rozsypał si

ę

w brutalny proch, za

ś

lustro nad kredensem wyskoczyło zza

pleców Karaina niby gładki płat silnego

ś

wiatła. Huk piorunu zbli

ż

ył si

ę

i zawisł

nad nami; szkuner dr

ż

ał cały, a wielki głos miotał wci

ąż

straszne gro

ź

by,

oddalaj

ą

c si

ę

w przestwór. Przez krótk

ą

chwil

ę

w

ś

ciekły deszcz siekł o

pokład. Karain powiódł z wolna wzrokiem od twarzy do twarzy i cisza Stała si

ę

tak gł

ę

boka,

ż

e usłyszeli

ś

my wyra

ź

nie oba chronometry, tykaj

ą

ce w mojej

kabinie - jeden za drugim - z nie słabn

ą

cym po

ś

piechem.

Wszyscy trzej, dziwnie wytr

ą

ceni z równowagi nie byli

ś

my w stanie

zdj

ąć

oczu z Karaina. Stał si

ę

zagadkowy, wzruszył nas swoj

ą

tajemnic

ą

,

background image

która wygnała go w noc i burz

ę

i zmusiła do szukania ucieczki w kajucie

szkunera. Nikt z nas nie w

ą

tpił,

ż

e patrzymy na zbiega, mimo całej

dziwaczno

ś

ci takiego przypuszczenia. Miał twarz wyn

ę

dzniał

ą

, jakby nie spał

całymi tygodniami; schudł, jakby od wielu dni nic nie jadł. Policzki jego

zapadły si

ę

oczy wgł

ę

biły; muskały piersi i ramion drgały z lekka, jak po

wyczerpuj

ą

cej walce. Prawda,

ż

e ci

ęż

k

ą

miał przepraw

ę

a

ż

do szkunera, ale z

jego twarzy wyzierało znu

ż

enie innego rodzaju, gniewna i trwo

ż

na udr

ę

ka jak

po zmaganiu si

ę

z my

ś

l

ą

, z poj

ę

ciem, z czym

ś

nieuchwytnym, nie daj

ą

cym

ani chwili wytchnienia, z niczym, z cieniem - niezwyci

ęż

onym i

nie

ś

miertelnym, który

ż

eruje na

ż

yciu. Znali

ś

my owo co

ś

równie dobrze, jakby

krzykn

ą

ł nam jego nazw

ę

. Pier

ś

Karaina rozszerzała si

ę

raz po raz; zdawało

si

ę

,

ż

e nie mo

ż

e opanowa

ć

uderze

ń

serca. Miał przez chwil

ę

władz

ę

wła

ś

ciw

ą

op

ę

tanym - władz

ę

budzenia ciekawo

ś

ci, bólu, politowania i przera

ż

aj

ą

cego

bliskiego odczucia rzeczy niewidzialnych, rzeczy mrocznych i niemych, które

otaczaj

ą

ludzk

ą

samotno

ść

. Oczy jego bł

ą

dziły czas jaki

ś

bez celu i

zatrzymały si

ę

wreszcie. Rzekł z wysiłkiem:

- Uciekłem!... - Przeskoczyłem cz

ę

stokół jak zbieg po kl

ę

sce! Biegłem

w ciemno

ś

ciach. Woda była czarna. Zostawiłem go wołaj

ą

cego na brzegu

czarnej wody... Zostawiłem go stoj

ą

cego samotnie na brzegu. Płyn

ą

łem...

wołał za mn

ą

... płyn

ą

łem...

Dr

ż

ał od stóp do głów, siedz

ą

c bardzo prosto i patrz

ą

c przed siebie.

Kogo zostawił? Kto go wołał? Nic nie wiedzieli

ś

my. Nie mogli

ś

my zrozumie

ć

,

o co chodzi. Powiedziałem na chybił trafił:

- Opanuj si

ę

!

D

ź

wi

ę

k mego głosu zdawał si

ę

go krzepi

ć

; zesztywniał nagle, nie

zwracaj

ą

c na mnie zreszt

ą

uwagi. Przez chwil

ę

nasłuchiwał, jakby czekał na

co

ś

, potem znów mówił dalej:

- On tu przyj

ść

nie mo

ż

e... dlatego uciekłem do was. Do was, ludzi o

białych twarzach, którzy gardzicie niewidzialnymi głosami. On nie mo

ż

e mie

ść

waszej niewiary i waszej siły.

Zamilkł. Po chwili usłyszeli

ś

my cichy okrzyk!

- Ach! Jak

ż

e silni s

ą

ludzie bez wiary!

- Nie ma tu nikogo prócz ciebie, rad

ż

o, i nas trzech - rzekł spokojnie

Hollis, który le

ż

ał wci

ąż

nieruchomo z głow

ą

wspart

ą

na łokciu.

background image

- Wiem - rzekł Karain. - Nie gonił tu za mn

ą

nigdy. Przecie

ż

m

ą

dry

człowiek zawsze mi towarzyszył. Ale odk

ą

d zmarł stary m

ę

drzec, który znał

moj

ą

niedol

ę

, słyszałem tamten głos ka

ż

dej nocy. Zamkn

ą

łem si

ę

na wiele

dni w ciemno

ś

ciach Dochodziły mnie strapione szepty kobiet, szum wiatru i

bie

żą

cej wody, szcz

ę

k broni w r

ę

ku wiernych m

ęż

ów, ich kroki - i jego głos!...

Blisko.. tu

ż

przy uchu! Poczułem go dzi

ś

koło siebie... oddech jego owion

ą

ł mi

szyj

ę

. Wyskoczyłem na dwór bez krzyku. Wszyscy naokoło spali spokojnie.

Pobiegłem ku morzu. Leciał u mego boku bez najl

ż

ejszego szmeru,

szepcz

ą

c, szepcz

ą

c dawne słowa - szepcz

ą

c mi do ucha dawnym głosem.

Wbiegłem w morze; popłyn

ą

łem ku wam z krysem w z

ę

bach. Ja, zbrojny m

ąż

,

uciekłem przed tchnieniem do was. We

ź

cie mnie do waszego kraju! Stary

m

ę

drzec umarł, a z nim przepadła moc jego słów i zakl

ęć

. I nikomu nie mog

ę

nic powiedzie

ć

. Nikomu. Nie ma tu nikogo, kto by był na to do

ść

wiemy i do

ść

m

ą

dry - na to, aby wiedzie

ć

! Tylko przy was, niewiernych, nieszcz

ęś

cie moje

rozpływa ci

ę

jak mgła pod okiem dnia.

Zwrócił si

ę

ku mnie.

- Pójd

ę

za tob

ą

! - krzykn

ą

ł hamuj

ą

c głos. - Za tob

ą

, który znasz tylu

spomi

ę

dzy nas. Chc

ę

rzuci

ć

ten kraj... mój lud... i jego... tam!

Wyci

ą

gn

ą

ł dr

żą

cy palec, wskazuj

ą

c na chybił trafił gdzie

ś

poza siebie.

Ci

ęż

ko nam było znie

ść

widok tej zatajonej niedoli. Hollis patrzył w niego z

uwag

ą

. Zapytałem łagodnie:

- Gdzie jest niebezpiecze

ń

stwo?

- Wsz

ę

dzie poza tym miejscem - odrzekł ponuro. - Gdziekolwiek tylko

si

ę

znajd

ę

. On czeka na mnie na

ś

cie

ż

kach, pod drzewami, przy ło

ż

u, gdy

kład

ę

si

ę

na spoczynek, wsz

ę

dzie, tylko nie tutaj.

Powiódł wzrokiem po małej kajucie - po malowanych belkach i

przybrudzonej politurze grodzi; obejrzał wszystko naokoło, jakby odwołuj

ą

c

si

ę

do obco

ś

ci i lichoty tego otoczenia, do nieporz

ą

dnej zbieraniny

nieznanych przedmiotów, co nale

żą

do zagadkowego

ż

ycia pełnego wysiłku,

zabiegów, niewiary - do pot

ęż

nego

ż

ycia białych ludzi, które toczy si

ę

twardo i

nieodparcie po kraw

ę

dzi zewn

ę

trznego mroku. Wyci

ą

gn

ą

ł ramiona, jakby

chciał obj

ąć

to

ż

ycie wraz z nami. Czekali

ś

my. Wiatr i deszcz ustały; cisza

nocna wokół szkunera była tak głucha, jakby nas otacza! martwy

ś

wiat,

zło

ż

ony w grobie z chmur na wieczny spoczynek. Spodziewali

ś

my si

ę

,

ż

e

background image

Karain zacznie mówi

ć

. Od ch

ę

ci zwierzenia si

ę

drgały mu wargi. S

ą

ludzie,

którzy twierdz

ą

,

ż

e Malaj nie odezwie si

ę

szczerze do białego człowieka. To

ą

d.

Ż

aden człowiek nie przemówi do swego pana; lecz do w

ę

drowca i

przyjaciela, który nie przybywa, aby poucza

ć

lub rz

ą

dzi

ć

, który niczego nie

wymaga i zgadza si

ę

na wszystko - wobec takiego przyjaciela padaj

ą

szczerze słowa u ognisk obozowych, we wspólnej samotno

ś

ci morza, w

pobrze

ż

nych osadach, na postojach w

ś

ród lasów, słowa nie zwa

ż

aj

ą

ce na

ras

ę

czy kolor skóry. Jedno serce mówi - drugie serce słucha, a ziemia,

morze, niebo, przelotny wiatr lub li

ść

chwiej

ą

cy si

ę

na gał

ę

zi słuchaj

ą

tak

ż

e

błahej opowie

ś

ci o brzmieniu

ż

ycia.

Przemówił wreszcie. Niepodobna odda

ć

wra

ż

enia, jakie wywarły na

nas jego dzieje. Jest to wra

ż

enie niezniszczalne, cho

ć

ż

yje tylko we.

wspomnieniu, a gł

ę

bia jego i wyrazisto

ść

nie mo

ż

e by

ć

objawiona tym, co go

nie zaznali, tak jak niepodobna podzieli

ć

si

ę

z nikim wzruszeniem prze

ż

ytym

w

ś

nie, Trzeba było widzie

ć

wrodzon

ą

wspaniało

ść

Karaina, trzeba było zna

ć

go przedtem - i patrze

ć

na niego w owej chwili. Chwiejny półcie

ń

małej kajuty;

na zewn

ą

trz głucha cisza, skro

ś

któr

ą

dochodziło tylko pluskanie wody o boki

szkunera; blada twarz Hollisa o spokojnych, ciemnych oczach; energiczna

głowa Jacksona, uj

ę

ta w dwie wielkie dłonie, i długa,

ż

ółta jego broda

spływaj

ą

ca na struny gitary poło

ż

onej na stole; wyprostowana i nieruchoma

poza Karaina, jego głos - wszystko to wywierało wra

ż

enie, którego zapomnie

ć

niepodobna. Siedział naprzeciw nas po drugiej stronie stołu. Ciemna głowa i

br

ą

zowy tors widniały nad matow

ą

tafl

ą

drzewa, l

ś

ni

ą

ce i nieruchome, jak

odlane z metalu. Tylko usta poruszały si

ę

, a oczy

ż

arzyły, gasły, ja

ś

niały znów

lub patrzyły ponuro w przestrze

ń

. Słowa jego płyn

ę

ły wprost z udr

ę

czonego

serca. Snuły si

ę

cicho, niby smutny szmer bie

żą

cej wody; czasem brzmiały

rozgło

ś

nie, jak łoskot wojennego gongu, albo wlokły si

ę

powoli jak znu

ż

eni

w

ę

drowcy, albo gnały naprzód zdj

ę

te trwog

ą

.

IV

Oto mniej wi

ę

cej, co nam opowiedział:

- Było to po owych wielkich zaburzeniach, kiedy przymierze czterech

pa

ń

stw Wajo zostało zerwane. Walczyli

ś

my mi

ę

dzy sob

ą

, a Holendrzy

ś

ledzili

nas z daleka, czekaj

ą

c, a

ż

nasze siły si

ę

wyczerpi

ą

. Potem ujrzeli

ś

my dym ich

statków wojennych przy uj

ś

ciu naszych rzek, a wielcy ich m

ęż

owie przybyli w

background image

łodziach pełnych

ż

ołnierzy, aby mówi

ć

nam o opiece i pokoju.

Odpowiedzieli

ś

my ostro

ż

nie i m

ą

drze, gdy

ż

wioski nasze były spalone,

cz

ę

stokoły słabe, lud wyczerpany, a bro

ń

st

ę

piona. Przybyli i odjechali; wiele

było gadaniny, ale po ich odje

ź

dzie wszystko wygl

ą

dało jak dawniej;

widzieli

ś

my tylko obce statki kr

ążą

ce u naszych wybrze

ż

y i kupcy holenderscy

zjawili si

ę

niebawem pod gwarancj

ą

bezpiecze

ń

stwa. Mój brat był władc

ą

i

jednym z tych, którzy dali ow

ą

gwarancj

ę

. Byłem wówczas młody, walczyłem

podczas zaburze

ń

, a Pata Matara walczył u mego boku. Dzielili

ś

my głód,

niebezpiecze

ń

stwo, zm

ę

czenie i triumfy. Oczy jego szybko chwytały gro

żą

ce

mi ciosy, a moje rami

ę

dwukrotnie ocaliło mu

ż

ycie. Tak chciało jego

przeznaczenie. Był moim przyjacielem. A słyn

ą

ł po

ś

ród nas i nale

ż

ał do tych,

którzy otaczali mego brata-władc

ę

. Przemawiał podczas obrad; odwaga jego

była wielka; podlegało mu wiele osad le

żą

cych wokoło rozległego jeziora,

które znajduje si

ę

w

ś

rodku naszego kraju, jak serce znajduje si

ę

w

ś

rodku

ludzkiego ciała. Gdy wnoszono do kampongu miecz zwiastuj

ą

cy jego

przybycie, w gaju owocowym szeptały rozciekawione dziewcz

ę

ta, bogaci

m

ęż

owie naradzali si

ę

w cieniu i przygotowywano uczt

ę

w

ś

ród

ś

piewów i

rozradowania. Cieszył si

ę

łask

ą

władcy i miło

ś

ci

ą

ubogich. Kochał wojn

ę

,

polowanie, czar kobiet. Posiadał klejnoty, szcz

ęś

liw

ą

bro

ń

i ludzkie

przywi

ą

zanie. Był to m

ąż

srogi; i nie miałem przyjaciela poza nim.

Dowodziłem wówczas stra

żą

czuwaj

ą

c

ą

u cz

ę

stokołu zbudowanego

przy uj

ś

ciu rzeki i w imieniu mego brata pobierałem myto od przeje

ż

d

ż

aj

ą

cych

czółen. Pewnego dnia zobaczyłem holenderskiego kupca kieruj

ą

cego si

ę

w

gór

ę

rzeki. Miał z sob

ą

trzy łodzie; nie

żą

dałem od niego myta, poniewa

ż

dym

holenderskich statków unosił si

ę

nad horyzontem i byli

ś

my jeszcze za słabi,

aby zapomnie

ć

o traktatach. Pojechał w gór

ę

rzeki pod gwarancj

ą

bezpiecze

ń

stwa, a brat mój udzielił mu opieki. Holender o

ś

wiadczył,

ż

e

przybywa,

ż

eby z nami handlowa

ć

. Słuchał naszych głosów, gdy

ż

jeste

ś

my

lud

ź

mi, którzy przemawiaj

ą

otwarcie i bez strachu; liczył nasze włócznie,

ogl

ą

dał drzewa, bie

żą

ce wody, traw

ę

nadbrze

ż

n

ą

, stoki naszych wzgórz. Udał

si

ę

do kraju Matary i tam pozwolono mu wybudowa

ć

dom. Handlował i sadził

ro

ś

liny. Lekcewa

ż

ył nasze rado

ś

ci, nasze my

ś

li i nasze troski. Twarz jego była

czerwona, włosy jak ogie

ń

, oczy blade jak nadrzeczna mgła; ruchy miał

ci

ęż

kie i mówił grubym głosem;

ś

miał si

ę

gło

ś

no jak głupiec i dwornie

background image

przemawia

ć

nie umiał. Był to wielki, szyderczy m

ęż

czyzna, który patrzał w

twarze kobiet i kładł r

ę

k

ę

na ramieniu wolnych ludzi, Jak wysoko urodzony

władca. Znosili

ś

my go cierpliwie. Czas mijał.

A potem siostra Pata Matary uciekła z kampongu i zamieszkała w

domu Holendra. Była to pani wielka i samowolna; widziałem raz, jak

niewolnicy nie

ś

li j

ą

na plecach wysoko ponad tłumem. Twarz miała odkryt

ą

;

słyszałem, jak wszyscy m

ęż

czy

ź

ni mówili,

ż

e pi

ę

kna jest niezmiernie,

ż

e na jej

widok milknie rozum, a zachwyt porywa serce. Ucieczka jej przeraziła

wszystkich. Twarz Matary poczerniała od ha

ń

by, gdy

ż

wiedział,

ż

e obiecano

jego siostr

ę

innemu m

ęż

czy

ź

nie, Matara poszedł do domu Holendra i rzekł:

„Wydaj mi j

ą

na

ś

mier

ć

- to córka wielkiego rodu”. Biały człowiek odmówił i

zamkn

ą

ł si

ę

w domu, a słu

ż

ba jego wartowała dniem i noc

ą

z nabitymi

strzelbami. Matara pienił si

ę

z w

ś

ciekło

ś

ci. Brat mój zwołał narad

ę

. Ale

holenderskie statki kr

ąż

yły w pobli

ż

u i warowały chciwie u naszych wybrze

ż

y.

Wi

ę

c brat mój rzekł: „Je

ś

li on teraz zginie, kraj za t

ę

krew zapłaci.

Poniechajmy go, póki nie staniemy si

ę

silniejsi i póki statki nie odpłyn

ą

”.

Matara był m

ą

dry, wi

ę

c czekał i

ś

ledził Holendra. Lecz biały l

ę

kał si

ę

o jej

ż

ycie i odjechał.

Zostawił swój dom, swoje plantacje ł swój dobytek! Odjechał, zbrojny i

gro

ź

ny, i rzucił wszystko - dla niej! Porwała jego serce. Zza cz

ę

stokołu

widziałem, jak pu

ś

cił si

ę

na morze w wielkiej łodzi. Z pomostu dla wojowników

obaj z Matara patrzyli

ś

my na jego odjazd. Siedział na rufie ze skrzy

ż

owanymi

nogami i trzymał obur

ą

cz strzelb

ę

, a lufa błyszczała uko

ś

nie przed jego

wielk

ą

, czerwon

ą

twarz

ą

. Szeroka rzeka stała si

ę

pod nim - równa, gładka,

połyskliwa, jak srebrzysta równina; statek za

ś

, wydaj

ą

cy si

ę

z brzegu bardzo

krótki i bardzo czarny, sun

ą

ł po srebrnej równi w dal, ku bł

ę

kitowi morza.

Matara, stoj

ą

c u mego boku, po trzykro

ć

krzykn

ą

ł jej imi

ę

w

ś

ród bólu i

złorzecze

ń

. Wzruszył moje serce. Imi

ę

zabrzmiało trzy razy; i trzy razy

ujrzałem oczyma duszy zamkni

ę

t

ą

pod pokładem kobiet

ę

z rozpuszczonym

włosem, odchodz

ą

c

ą

od swego kraju i swego plemienia. Gniew czułem - i

smutek. Dlaczego? I wnet zacz

ą

łem krzycze

ć

zniewagi i przekle

ń

stwa. Matara

rzekł: „Teraz, kiedy opu

ś

cili nasz kraj,

ż

ycie ich do mnie nale

ż

y. Pójd

ę

za nimi

i uderz

ę

, i cen

ę

krwi spłac

ę

sam”. Wielki wiatr wiał ku zachodz

ą

cemu sło

ń

cu

przez pust

ą

rzek

ę

. Krzykn

ą

łem: „Pójd

ę

u twego boku!” Pochylił głow

ę

na znak

background image

zgody. Tak chciało jego przeznaczenie. Sło

ń

ce zaszło, a drzewa nad naszymi

głowami poruszały gał

ęź

mi z wielkim szumem.

Trzeciego dnia opu

ś

cili

ś

my kraj na prao handlowym.

Naprzeciw wyszło nam morze - szerokie, bezdro

ż

ne i nieme. Płyn

ą

cy

statek

ś

ladu nie zostawia. Skierowali

ś

my si

ę

ku południowi. Był ksi

ęż

yc w

pełni; i patrzyli

ś

my na niego mówi

ą

c: „Gdy zabły

ś

nie nast

ę

pny ksi

ęż

yc,

o

ś

wietli nam drog

ę

powrotn

ą

; a oni b

ę

d

ą

ju

ż

martwi”. Od tego czasu upłyn

ę

ło

lat pi

ę

tna

ś

cie. Wiele ksi

ęż

yców dojrzało i zwi

ę

dło, a ja kraju mego ju

ż

nie

zobaczyłem. Wzi

ę

li

ś

my kurs na południe; dop

ę

dzili

ś

my wiele statków;'

zbadali

ś

my brzegi i zatoki; ujrzeli

ś

my kraniec naszego wybrze

ż

a i naszej

wyspy - stromy przyl

ą

dek nad niespokojn

ą

cie

ś

nin

ą

, k

ę

dy snuj

ą

si

ę

cienie

rozbitych okr

ę

tów i topielcy krzycz

ą

po nocach. Teraz ju

ż

szerokie morze

otaczało nas zewsz

ą

d. Ujrzeli

ś

my wielk

ą

gór

ę

pal

ą

c

ą

si

ę

po

ś

ród wody;

ujrzeli

ś

my tysi

ą

ce wysepek rozsypanych jak okruchy

ż

elaza wystrzelone z

wielkiej armaty; ujrzeli

ś

my wielkie wybrze

ż

e, naje

ż

one górami i przyl

ą

dkami,

rozci

ą

gni

ę

te szeroko w sło

ń

cu z zachodu na wschód. To była Jawa.

Powiedzieli

ś

my sobie: „Oni s

ą

tam; czas ich nadchodzi i powrócimy wnet albo

umrzemy wolni od ha

ń

by”.

Wyl

ą

dowali

ś

my. Czy

ż

jest w tym kraju co dobrego?

Ś

cie

ż

ki biegn

ą

proste i twarde, i pokryte kurzem. Kamienne kampongi, pełne białych twarzy,

otoczone s

ą

urodzajnymi, polami, lecz ka

ż

dy człowiek, którego napotkasz,

jest niewolnikiem. Rad

ż

owie

ż

yj

ą

pod ostrzem cudzoziemskiego miecza.

Wst

ę

powali

ś

my na góry, przebywali

ś

my doliny; o zachodzie wchodzili

ś

my do

wsi. Pytali

ś

my ka

ż

dego: „Widzieli

ś

cie białego człowieka?” Niektórzy

wytrzeszczali, oczy, inni

ś

mieli si

ę

; kobiety dawały nam czasem posiłek z

trwog

ą

i szacunkiem, jak gdyby

ś

my byli szale

ń

cami z- bo

ż

ego dopustu; ale

niektórzy nie rozumieli naszego j

ę

zyka, inni kl

ę

li nas albo ziewaj

ą

c pytali z

pogard

ą

o przyczyny naszych poszukiwa

ń

. Raz, gdy ruszali

ś

my w dalsz

ą

drog

ę

, jaki

ś

starzec krzykn

ą

ł za nami: „Dajcie temu spokój!”

W

ę

drowali

ś

my dalej. Kryj

ą

c bro

ń

, ust

ę

powali

ś

my pokornie z drogi

je

ź

d

ź

com; zginali

ś

my si

ę

nisko na dziedzi

ń

cach władców, którzy nie byli

niczym wi

ę

cej jak niewolnikami. Bł

ą

dzili

ś

my nieraz polem i d

ż

ungl

ą

. Pewnej

nocy w lesie sp

ę

tanym lianami trafili

ś

my na miejsce, gdzie stare mury le

ż

ały

zwalone w

ś

ród drzew, a dziwne kamienne bóstwa - rze

ź

bione wizerunki

background image

diabłów o wielu r

ę

kach i nogach, o ciałach, oplecionych w

ęż

ami, o głowach

dwudziestu, bóstwa dzier

żą

ce tysi

ą

c mieczów - zdawały si

ę

budzi

ć

do

ż

ycia i

grozi

ć

nam w

ś

wietle ogniska. Nic nas nie przera

ż

ało. A w

ę

druj

ą

c drogami, i u

ka

ż

dego ogniska, i na ka

ż

dym noclegu, mówili

ś

my zawsze o niej i o nim.

Czas ich nadchodził. Nie mówili

ś

my o niczym innym. Nie mówili

ś

my o głodzie,

pragnieniu, znu

ż

eniu i upadaj

ą

cych sercach. Mówili

ś

my o niej i o nim! Nie!

Tylko o niej. I my

ś

leli

ś

my o nich - o niej! Matara zapami

ę

tywał si

ę

ponuro przy

ognisku. A ja siedziałem i my

ś

lałem... a

ż

nagle stawała mi znów przed

oczyma posta

ć

kobiety pi

ę

knej i młodej, i wspaniałej, i dumnej, i tkliwej, która

rzuciła swój kraj i swoje plemi

ę

. Matara mówił: „Kiedy ich odnajdziemy,

zabijemy j

ą

najpierw, aby zmy

ć

ha

ń

b

ę

, a potem m

ęż

czyzna zgin

ąć

musi”.

Odpowiadałem: „Tak by

ć

powinno. To twoja zemsta Patrzył we mnie długo

wielkimi, zapadłymi oczami.

Wrócili

ś

my na wybrze

ż

e. Nogi nasze krwawiły, ciała wychudły.

Sypiali

ś

my w łachmanach, w cieniu kamiennych ogrodze

ń

; brudni i

wyn

ę

dzniali, czaili

ś

my si

ę

przy bramach wiod

ą

cych na dziedzi

ń

ce białych

ludzi. Włochate psy ujadały na nas, a słudzy krzyczeli z daleka: „Precz st

ą

d!”

Nisko urodzeni n

ę

dznicy, którzy pilnuj

ą

ulic w

ś

ród kamiennych kampongów,

pytali nas, kim jeste

ś

my Kłamali

ś

my, płaszczyli

ś

my si

ę

z u

ś

miechem, z

nienawi

ś

ci

ą

w sercu i snuli

ś

my si

ę

wci

ąż

to tu, to tam, wypatruj

ą

c ich obojga -

jego, białego m

ęż

czyzny z włosami jak płomienie, i jej, kobiety, która złamała

wiar

ę

i za to umrze

ć

musi. Szukali

ś

my ci

ą

gle. W ko

ń

cu zdawało mi si

ę

,

ż

e

widz

ę

jej twarz w twarzy ka

ż

dej napotkanej kobiety. Biegli

ś

my szybko. Nie!

Czasem Matara szeptał: „Widz

ę

go tam!” - i czekali

ś

my zaczajeni. M

ęż

czyzna

zbli

ż

ał si

ę

... To nie był on - ci Holendrzy wszyscy s

ą

do siebie podobni.

Cierpieli

ś

my m

ę

k

ę

zawodu. We

ś

nie widywałem jej twarz i radowałem si

ę

, i

smuciłem... Dlaczego?... Zdawało mi si

ę

cz

ę

sto,

ż

e słysz

ę

jaki

ś

bliski szept.

Odwracałem si

ę

szybko. Nie było jej! I gdy wlekli

ś

my si

ę

mozolnie od

kamiennego miasta do kamiennego miasta, wydawało mi si

ę

nieraz,

ż

e słysz

ę

obok siebie lekkie kroki. Przyszedł czas, gdy słyszałem je zawsze - i byłem

szcz

ęś

liwy. I my

ś

lałem, oszołomiony i wyczerpany, chodz

ą

c po słonecznym

ż

arze twardymi

ś

cie

ż

kami białych ludzi - my

ś

lałem: ona jest z nami! Matara

stał si

ę

ponury. Bywali

ś

my cz

ę

sto głodni.

Sprzedali

ś

my rze

ź

bione pochwy naszych krysów - pochwy z ko

ś

ci

background image

słoniowej, o złotych brzegach. Sprzedali

ś

my r

ę

koje

ś

ci zdobne drogimi

kamieniami. Lecz zatrzymali

ś

my ostrza - na nich. Ostrza, które zadaj

ą

ciosy

tylko

ś

miertelne - zatrzymali

ś

my ostrza na ni

ą

... Dlaczego? Była przecie

ż

zawsze u mego boku... Cierpieli

ś

my głód. Zebrali

ś

my. Wreszcie opu

ś

cili

ś

my

Jaw

ę

.

Udali

ś

my si

ę

na zachód, udali

ś

my si

ę

na wschód. Widzieli

ś

my wiele

krajów, tłumy obcych twarzy; ludzi, którzy mieszkaj

ą

na drzewach, i ludzi,

którzy zbadaj

ą

swoich starców. Wycinali

ś

my rotan w lesie za gar

ść

ry

ż

u;

zarabiali

ś

my na

ż

ycie, zamiataj

ą

c pokłady na wielkich kretach i słuchaj

ą

c

przekle

ń

stw rzucanych na nasze głowy. Zapracowywali

ś

my si

ę

po wsiach;

w

ę

drowali

ś

my morzami z plemieniem Bajów, które ojczyzny nie posiada,

Walczyli

ś

my za pieni

ą

dze; pracowali

ś

my dla ludzi z plemienia Goram, którzy

nas oszukali; i na rozkaz gburowatych białych twarzy nurkowali

ś

my, szukaj

ą

c

pereł w jałowych zatokach, usianych czarnymi skałami, na piaszczystym

bezludnym wybrze

ż

u. A wsz

ę

dzie czatowali

ś

my, słuchali

ś

my, wypytywali

ś

my

si

ę

. Pytali

ś

my kupców, rozbójników, białych ludzi. Słyszeli

ś

my kpiny,

szyderstwo, pogró

ż

ki, słowa pełne ciekawo

ś

ci i słowa pełne pogardy. Nie

znali

ś

my spoczynku; nie my

ś

leli

ś

my nigdy o domu, bo nasze dzieło nie było

dokonane. Min

ą

ł rok, potem drugi. Przestałem liczy

ć

noce, miesi

ą

ce, lata.

Czuwałem na Matar

ą

. Ostatnia gar

ść

ry

ż

u była zawsze dla niego; je

ś

li

zabrakło wody, on wypijał ostatek; przykrywałem go, kiedy dr

ż

ał z zimna, a

gdy gor

ą

ca niemoc na niego przyszła, przesiedziałem bezsennie wiele nocy,

wachluj

ą

c mu twarz. Był to m

ąż

srogi i mój przyjaciel. Mówił o niej z

w

ś

ciekło

ś

ci

ą

za dnia, ze smutkiem w nocy: wspominał j

ą

w zdrowiu i

chorobie. Nie mówiłem mu nic; ale widziałem j

ą

ka

ż

dego dnia - zawsze! Z

pocz

ą

tku widziałem tylko jej głow

ę

, niby głow

ę

kobiety id

ą

cej wybrze

ż

em w

niskiej mgle nadbrze

ż

nej. Potem siadywała przy naszym ognisku. Widziałem

j

ą

! Patrzyłem na ni

ą

! Miała tkliwe oczy i czarowne oblicze. Szeptałem do niej

w ciemno

ś

ciach. Matara odzywał si

ę

czasem sennie: „Do kogo mówisz? Kto

tam jest?” Odpowiadałem szybko: „Nikt...” To było kłamstwo! Nie opuszczała

mnie nigdy. Dzieliła ciepło naszego ogniska, siedziała na moim posłaniu z

li

ś

ci, płyn

ę

ła za mn

ą

morzem... Widziałem j

ą

!... Mówi

ę

wam,

ż

e widziałem

długie, czarne włosy rozsypane po fali srebrzonej miesi

ę

cznym

ś

wiatłem!

Widziałem, jak zagarniała wod

ę

nagimi ramionami, płyn

ą

c obok szybkiego

background image

prao. Była pi

ę

kna, była wierna i w

ś

ród ciszy obcych krajów mówiła do mnie

szeptem w j

ę

zyku mego plemienia. Nikt jej nie widział: nikt jej nie słyszał: była

tylko moja! W

ś

wietle dziennym szła przede mn

ą

mozolnymi

ś

cie

ż

kami,

kołysz

ą

c si

ę

z lekka; posta

ć

jej była prosta i gibka jak pie

ń

smukłego drzewa;

pi

ę

ty jej były obłe i gładkie jak skorupki jaj; wabiła mnie kr

ą

głym ramieniem.

Noc

ą

patrzyła mi w twarz. I była smutna! Jej oczy spogl

ą

dały czule i trwo

ż

nie;

głos brzmiał mi

ę

kko i błagalnie. Szepn

ą

łem raz: „Nie umrzesz!” - U

ś

miechn

ę

ła

si

ę

... i odt

ą

d u

ś

miechała si

ę

zawsze!... Widok jej dawał mi odwag

ę

do

zniesienia trudów i znoju; były to czasy ci

ęż

kie, lecz ona koiła moj

ą

trosk

ę

.

W

ę

drowali

ś

my cierpliwie, wci

ąż

szukaj

ą

c. Poznali

ś

my rozczarowania i

zwodne nadzieje; poznali

ś

my niewol

ę

, chorob

ę

, pragnienie, n

ę

dz

ę

, rozpacz...

Do

ść

! Znale

ź

li

ś

my ich!

Wykrzykn

ą

ł ostatnie słowa i urwał. Twarz jego była niewzruszona, tak

jak i cała posta

ć

; wygl

ą

dał na człowieka pogr

ąż

onego w transie. Hollis usiadł

nagle i oparł si

ę

łokciami o stół. Jackson poruszył si

ę

, tr

ą

caj

ą

c gitar

ę

.

Ż

ałosny

brz

ę

k napełnił kabin

ę

zm

ą

conym drganiem i zamarł powoli. A Karain zacz

ą

ł

znów mówi

ć

. Hamowana dziko

ść

jego tonu zdawała si

ę

wzbiera

ć

jak głos

przenikaj

ą

cy z zewn

ą

trz, jak d

ź

wi

ę

k nie wymówiony, cho

ć

słyszany; ten

d

ź

wi

ę

k przepełnił kajut

ę

i ogarn

ą

ł głuchym szmerem nieruchom

ą

posta

ć

siedz

ą

c

ą

w fotelu.

- Wyruszyli

ś

my do Atjeh, gdzie toczyła si

ę

wojna, lecz statek osiadł na

mieli

ź

nie i musieli

ś

my wyl

ą

dowa

ć

w Delii. Zarobili

ś

my przedtem troch

ę

pieni

ę

dzy i kupili

ś

my strzelb

ę

od kupców z Selangory, jedn

ą

jedyn

ą

strzelb

ę

,

która dawała ognia od iskry skrzesanej przez kamie

ń

. Niósł j

ą

Matara.

Wyl

ą

dowali

ś

my. Mieszkało tam wielu białych ludzi, którzy uprawiali tyto

ń

na

zdobytych równinach - a Matara... Ale mniejsza z tym. Zobaczył go!... Tego

Holendra... nareszcie!... Podpełzli

ś

my i zacz

ę

li

ś

my go

ś

ledzi

ć

.

Ś

ledzili

ś

my go

dwie noce i jeden dzie

ń

. Miał dom - du

ż

y dom na polance w po

ś

rodku swoich

pól; kwiaty i krzewy rosły naokoło; w

ą

skie

ś

cie

ż

ki z

ż

ółtej ziemi biegły w

ś

ród

strzy

ż

onej trawy, a g

ę

ste

ż

ywopłoty nie dawały ludziom przyst

ę

pu. Trzeciej

nocy przyszli

ś

my uzbrojeni i legli

ś

my za

ż

ywopłotem.

Bujna rosa zdawała si

ę

wsi

ą

ka

ć

w nasze ciała i mroziła nam szpik w

ko

ś

ciach. Trawa, gał

ę

zie, li

ś

cie pokryte kroplami wody szare były w

ś

wietle

ksi

ęż

yca.. Matara, zwini

ę

ty w kł

ę

bek, dr

ż

ał przez sen. Z

ę

by szcz

ę

kały mi tak

background image

gło

ś

no,

ż

e bałem si

ę

, aby ten hałas nie zbudził całej okolicy. Gdzie

ś

daleko

stró

ż

e pilnuj

ą

cy domów białych ludzi kołatali drewnianymi kołatkami i hukali w

ciemno

ś

ciach. I - jak ka

ż

dej nocy - ujrzałem j

ą

u swego boku. Ju

ż

si

ę

nie

u

ś

miechała!... Ogie

ń

m

ę

ki palił si

ę

w mych piersiach, a ona szeptała ze

współczuciem i lito

ś

ci

ą

, i słodycz

ą

- jak to kobiety potrafi

ą

. Koiła ból mojej

duszy; nachyliła nade mn

ą

twarz - twarz kobiety, która porywa serca

m

ęż

czyzn i pozbawia ich rozumu. Była tylko moja i nikt jej nie mógł widzie

ć

-

nikt z

ż

yj

ą

cych. Gwiazdy prze

ś

wiecały przez jej łono, przez rozpuszczone

włosy. Zmógł mnie

ż

al i tkliwo

ść

i smutek. Matara spał... Czy i ja spałem?...

Matara potrz

ą

sał moim ramieniem, a ogie

ń

sło

ń

ca suszył traw

ę

, li

ś

cie,

zaro

ś

la. Był dzie

ń

. Strz

ę

py białej mgły wisiały w

ś

ród gał

ę

zi.

Czy to była noc, czy te

ż

dzie

ń

? Znowu nic nie widziałem; a

ż

wreszcie

Matara zacz

ą

ł szybko dysze

ć

, le

żą

c w trawie - i wtedy j

ą

zobaczyłem.

Zobaczyłem ich oboje. Wyszli przed dom. Usiadła na ławce pod murem, a

gał

ę

zie ci

ęż

kie od kwiatów pi

ę

ły si

ę

wysoko nad jej głow

ą

, zwisały nad

włosami. Trzymała na kolanach szkatułk

ę

i liczyła; ile jej pereł przybyło.

Holender stał tu

ż

obok i spogl

ą

dał na ni

ą

. U

ś

miechn

ą

ł si

ę

do niej: białe jego

z

ę

by błysn

ę

ły; włosy nad wargami wygl

ą

dały jak dwa skr

ę

cone płomienie. Był

wielki i tłusty, i wesoły, i nieul

ę

kły. Matara wzi

ą

ł szczypt

ę

ś

wie

ż

ego prochu z

zagł

ę

bienia dłoni, zdrapał panewk

ę

paznokciem wielkiego palca i oddał mi

strzelb

ę

. Mnie! Wzi

ą

łem j

ą

... O losie!

Szepn

ą

ł mi, le

żą

c na brzuchu: „Podpełzn

ę

blisko i rzuc

ę

si

ę

na ni

ą

...

musi umrze

ć

z mojej r

ę

ki. Ty we

ź

miesz na cel tego tłustego wieprza. Niech

zobaczy, jak zmywam swoj

ą

ha

ń

b

ę

z oblicza ziemi; a potem... ty

ś

mój

przyjaciel - zabij pewnym strzałem”. Nie rzekłem nic. Nie było powietrza w mej

piersi - nie było powietrza na

ś

wiecie. Matara znikł nagle. Zakołysała si

ę

trawa; potem krzak zaszele

ś

cił. Podniosła głow

ę

. Ujrzałem j

ą

! Pocieszycielk

ę

bezsennych nocy i dni mozolnych; towarzyszk

ę

niespokojnych lat! Ujrzałem

j

ą

... Patrzyła wprost na miejsce, gdzie le

ż

ałem skulony. Była tak

ą

, jakem j

ą

latami widywał: wiern

ą

towarzyszk

ą

u mego boku. Patrzyła smutnymi oczyma

i miała u

ś

miech na wargach. Patrzyła na mnie... u

ś

miechała si

ę

! Ach, gdybym

jej nie był obiecał,

ż

e nie umrze!

Cho

ć

znajdowała si

ę

daleko, czułem j

ą

obok siebie. R

ę

ce jej pie

ś

ciły

mnie, a głos szeptał nade mn

ą

, wkoło mnie; „Kto b

ę

dzie twoj

ą

towarzyszk

ą

?

background image

Kto ci

ę

pocieszy, je

ś

li umr

ę

?” Spostrzegłem,

ż

e kwitn

ą

cy g

ą

szcz na lewo od

niej drgn

ą

ł z lekka... Matara był gotów... Krzykn

ą

łem gło

ś

no: „Wracaj!”

Zerwała si

ę

; kasetka spadła; perły rozlały si

ę

strumieniem u jej stóp.

Wielki Holender toczył gro

ź

nymi oczami w blasku słonecznym. Strzelba

podniosła si

ę

do mego ramienia. Kl

ę

czałem i czułem si

ę

niezłomny -

niezłomniejszy od drzew, skał, gór. Ale przed dług

ą

, nieruchom

ą

luf

ą

pola,

dom, ziemia i niebo chwiały si

ę

tam i sam - jak cienie w lesie w wietrzny

dzie

ń

. Matara wypadł z g

ą

szczu; płatki poszarpanych kwiatów wzbiły si

ę

przed nim wysoko, jak p

ę

dzone burz

ą

. Posłyszałem krzyk kobiety; ujrzałem,

jak rzuca si

ę

rozpostartymi ramionami przed białego człowieka. Była kobiet

ą

mego plemienia i krwi szlachetnej. One s

ą

takie! Posłyszałem jej krzyk pełen

niepokoju, trwogi - i wszystko naraz stan

ę

ło jak wryte. Pola, dom, ziemia,

niebo stan

ę

ły, a Matara skoczył na ni

ą

z podniesion

ą

r

ę

k

ą

. Poci

ą

gn

ą

łem na

cyngiel, ujrzałem iskr

ę

, wystrzału nie usłyszałem; dym owiał mi twarz i

zobaczyłem Matar

ę

padaj

ą

cego głow

ą

naprzód. Legł z rozkrzy

ż

owanymi

ramionami u jej nóg. Ha! Pewny strzał! Blask sło

ń

ca zaci

ąż

ył mi na plecach

zimnem dotkliwszym od chłodu

ź

ródlanej wody. Pewny strzał... Rzuciłem

strzelb

ę

. Tych dwoje stało nad martwym człowiekiem, jak gdyby ich co

ś

urzekło. Krzykn

ą

łem do niej: „

Ż

yj i pami

ę

taj!” Potem bł

ą

dziłem czas jaki

ś

w

zimnym mroku.

Usłyszałem za sob

ą

gło

ś

ne krzyki, tupot wielu nóg; obcy ludzie mnie

otoczyli, krzyczeli mi w twarz bezładne słowa, popychali mnie, ci

ą

gn

ę

li,

podtrzymywali... Stan

ą

łem przed wielkim Holendrem; patrzył we mnie jak

wyzbyty rozumu. Chciał zrozumie

ć

, co si

ę

stało, mówił pr

ę

dko, wspominał o

wdzi

ę

czno

ś

ci, ofiarowywał mi jedzenie, przytułek, złoto - zadawał wiele pyta

ń

.

Roze

ś

miałem mu si

ę

w twarz i rzekłem: „Jestem podró

ż

nym z plemienia

Korinchi; id

ę

tamt

ą

drog

ą

z Peraku i nie wiem nic o zabitym. Przechodz

ą

c

t

ę

dy, usłyszałem strzał, a wy, ludzie bez głowy, wypadli

ś

cie i wci

ą

gn

ę

li

ś

cie

mnie tutaj”. Holender podniósł w gór

ę

ramiona, dziwił si

ę

, nie chciał wierzy

ć

,

nie mógł zrozumie

ć

, wykrzykiwał co

ś

w swoim j

ę

zyku! A ona obj

ę

ła go za

szyj

ę

i przez rami

ę

patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami. U

ś

miechałem si

ę

i patrzyłem na ni

ą

; u

ś

miechałem si

ę

i czekałem, aby usłysze

ć

d

ź

wi

ę

k jej

głosu. Biały zapytał nagle: „Czy go znasz?” Słuchałem -

ż

ycie moje było w

mych uszach! Popatrzyła na mnie długo, popatrzyła na mnie nieugi

ę

tym

background image

wzrokiem i rzekła gło

ś

no: „Nie! nigdy go przedtem nie widziałam”. Co? Nigdy

przedtem? Ju

ż

zapomniała? Czy to mo

ż

liwe?! Zapomniała ju

ż

- po tylu

latach... tylu latach w

ę

drówek, obcowania, trosk, czułych słów... Ju

ż

zapomniała!... Wyrwałem si

ę

z r

ą

k, które mnie chciały zatrzyma

ć

, i odszedłem

bez słowa... Pozwolili mi odej

ść

.

Zm

ę

czony byłem. Czy spałem? Nie wiem. Pami

ę

tam,

ż

e szedłem

szerok

ą

ś

cie

ż

k

ą

pod jasnym

ś

wiatłem gwiazd; a ten obcy kraj wydał mi si

ę

taki wielki, pola ry

ż

owe takie rozległe,

ż

e gdy spojrzałem wokoło zakr

ę

ciło mi

si

ę

w głowie od tego ogromu. Potem zobaczyłem las. Zaci

ąż

yło mi radosne

ś

wiatło gwiazd. Skr

ę

ciłem w bok ze

ś

cie

ż

ki i wszedłem do lasu, który był

bardzo ciemny i bardzo smutny.

V

Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby si

ę

od nas oddalał, a

ż

wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyra

ź

nie, niby krzykni

ę

te

w pogodny dzie

ń

z bardzo wielkiej odległo

ś

ci. Nie poruszał si

ę

wcale. Utkwił

wzrok w

ś

cianie za głow

ą

Hollisa, który siedział naprzeciwko niego, równie jak

i on nieruchomy. Jackson odwrócił si

ę

bokiem i oparł łokie

ć

o stół, ocieniaj

ą

c

r

ę

k

ą

oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego

człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchni

ę

tego

przez złud

ę

; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierz

ą

cych; ratunku -

przed my

ś

l

ą

. Zapadło gł

ę

bokie milczenie, pełne, zda si

ę

, bezszelestnych

widziadeł, rzeczy

ż

ałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecno

ść

sprawiła,

ż

e ulg

ą

i opiek

ą

wydało mi si

ę

gło

ś

ne, t

ę

tni

ą

ce tykanie dwóch

okr

ę

towych chronometrów, znacz

ą

cych sekundy czasu w Greenwich. Karain

patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spogl

ą

dałem na jego sztywn

ą

posta

ć

i my

ś

lałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej odysei zemsty, o

wszystkich ludziach, którzy bł

ą

dz

ą

w

ś

ród złudze

ń

, o złudzeniach równie

niespokojnych jak i ludzie, o złudzeniach wierno

ś

ci i złudzeniach

wiarołomstwa, o złudzeniach, które daj

ą

rado

ść

, daj

ą

smutek, daj

ą

ból, daj

ą

spokój, o nieodpartych złudzeniach oblekaj

ą

cych

ż

ycie i

ś

mier

ć

w pogod

ę

,

wzniosło

ść

, m

ę

k

ę

lub ohyd

ę

.

Rozległ si

ę

cichy szept; szept, który, wypływał jakby z zewn

ą

trz, z

u

ś

pionego

ś

wiata, i przenikał do kabiny w kr

ą

g

ś

wiatła rzucony przez, lamp

ę

.

To Karain mówił dalej.

background image

- Mieszkałem w lesie. Ona ju

ż

nie przyszła; Nigdy! Ani razu. Byłem

sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie

potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczon

ą

chat

ę

na polance. Nikt tam

nie zagl

ą

dał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi id

ą

cych

ś

cie

ż

k

ą

.

Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ry

ż

, woda w strumieniu - i spokój! Co

noc siedziałem samotnie przed chat

ą

u niewielkiego ogniska. Wiele nocy

przeszło nad moj

ą

głow

ą

.

A

ż

jednego wieczoru, gdy posiliłem si

ę

i siedziałem przy ognisku,

patrz

ą

c w ziemi

ę

, zacz

ą

łem wspomina

ć

swoje w

ę

drówki. Nagle podniosłem

głow

ę

. Nie słyszałem

ż

adnego d

ź

wi

ę

ku, szelestu ni kroków - a jednak

podniosłem głow

ę

. Jaki

ś

człowiek szedł ku mnie przez polank

ę

. Czekałem.

Zbli

ż

ył si

ę

bez pozdrowienia i przykucn

ą

ł w

ś

wietle ogniska. Potem zwrócił si

ę

do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkimi, zapadłymi oczami.

Noc była zimna; ciepło zamarło nagle w ognisku, a Matara wci

ąż

we mnie

patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiaj

ą

c go u ognia, w którym ciepło

zamarło.

Szedłem cał

ą

noc, cały dzie

ń

, a wieczorem rozpaliłem wielki ogie

ń

i

usiadłem, aby czeka

ć

na niego. Nie przyszedł w kr

ą

g

ś

wiatła. Słyszałem, jak

kr

ąż

ył w

ś

ród krzaków, to tu, to tam - i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie

jego słowa - słyszałem je ju

ż

przedtem: „Ty

ś

mój przyjaciel. Zabij pewnym

strzałem”.

Znosiłem to, póki mogłem wytrzyma

ć

, wreszcie rzuciłem si

ę

do ucieczki

- tak jak i dzi

ś

w nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłyn

ą

łem do was.

Biegłem i biegłem, jak dziecko porzucone samotnie z dala od chat. A on leciał

bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał - niewidzialny i obecny.

Szukałem teraz ludzi - pragn

ą

łem mie

ć

ludzi dokoła siebie! Ludzi, którzy nie

umarli! I znów w

ę

drowali

ś

my we dwóch. Szukałem niebezpiecze

ń

stw, walk i

ś

mierci. Walczyłem w Atjeh, a m

ęż

ny lud dziwił si

ę

odwadze cudzoziemca.

Ale było nas dwóch; on odpierał ciosy... Dlaczego? Pragn

ą

łem spokoju, a nie

ż

ycia. I nikt go nie widział; nikt o niczym nie wiedział - nie

ś

miałem powiedzie

ć

nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale nie na długo; powracał i szeptał znów

albo wpatrywał si

ę

we mnie. Dziwna trwoga szarpała mi serce, lecz umrze

ć

nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka.

Znali

ś

cie go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem albo

background image

sług

ą

nosz

ą

cym za mn

ą

miecz. Ale on był dla mnie ojcem, matk

ą

, opiek

ą

,

ratunkiem i spokojem... Kiedym go spotkał po raz pierwszy, wracał z

pielgrzymki i usłyszałem, jak

ś

piewał modlitw

ę

o zachodzie. Udał si

ę

do

ś

wi

ę

tego miejsca z synem,

ż

on

ą

syna i jego malutkim dzieci

ą

tkiem, a w

drodze powrotnej z łaski Najwy

ż

szego umarli wszyscy troje; m

ąż

w sile wieku,

młoda matka, dzieci

ą

tko - wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju

sam. Był to pielgrzym pogodny i nabo

ż

ny, bardzo m

ą

dry i bardzo samotny.

Powiedziałem wszystko. Przebywali

ś

my razem czas jaki

ś

. Mówił nade mn

ą

słowa współczucia, m

ą

dro

ś

ci, modlitwy. Strzegł mnie przed cieniem

umarłego. Błagałem go o jaki

ś

amulet, który by mnie przed

niebezpiecze

ń

stwem osłonił. Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z

u

ś

miechem i westchnieniem. Miał wida

ć

władz

ę

nad duchem silniejszym ni

ż

duch mego zmarłego przyjaciela i odzyskałem znów spokój, ale odt

ą

d nie

mogłem usiedzie

ć

w miejscu, pokochałem zam

ę

t i niebezpiecze

ń

stwo.

Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podró

ż

owali

ś

my razem. Wielcy m

ęż

owie

witali nas rado

ś

nie; jego m

ą

dro

ść

i moja odwaga wspominane s

ą

dotychczas

tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Słu

ż

yli

ś

my sułtanowi

Sulu. Walczyli

ś

my przeciwko Hiszpanom. Zaznali

ś

my zwyci

ę

stw, nadziei,

pora

ż

ek, smutku, krwi, łez kobiecych... I po co to wszystko?... Uciekli

ś

my.

Zebrali

ś

my w

ę

drowców nale

żą

cych do wojennej rasy i przybyli

ś

my tu, aby

znów walczy

ć

. Reszt

ę

ju

ż

wiecie. Jestem władc

ą

zdobytego kraju,

kochankiem wojny i niebezpiecze

ń

stw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz

starzec nie

ż

yje i zmarły wzi

ą

ł mnie znowu w niewol

ę

. Nie masz tego, który

odp

ę

dzał

ż

ałosne i m

ś

ciwe widziadło - który ucisza martwy głos! Moc jego

czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwog

ę

; i znów słysz

ę

szept:

„Zabij! Zabij! Zabij!...” Czy nie dosy

ć

ju

ż

zabijałem?

Pierwszy raz w ci

ą

gu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle

szale

ń

stwem i w

ś

ciekło

ś

ci

ą

. Chwiejne jego spojrzenia bł

ą

dziły tu i tam, jak

zal

ę

knione ptaki podczas burzy. Zerwał si

ę

i krzykn

ą

ł:

- Na duchy, które pij

ą

krew; na duchy, które

ż

al

ą

si

ę

noc

ą

; na wszystkie

duchy w

ś

ciekło

ś

ci, nieszcz

ęś

cia i zagłady, przysi

ę

gam - przyjdzie dzie

ń

, kiedy

uderz

ę

w serce ka

ż

dego, kogo napotkam!...

Wygl

ą

dał tak niebezpiecznie,

ż

e zerwali

ś

my si

ę

wszyscy trzej na równe

nogi, a Hollis pchn

ą

ł r

ę

k

ą

krys, który zleciał ze stołu. Zdaje mi si

ę

,

ż

e

background image

krzykn

ę

li

ś

my jednocze

ś

nie. Przestrach trwał krótko; w nast

ę

pnej chwili Karain

siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej Europejczycy stali nad nim z do

ść

głupimi minami. Było nam troch

ę

wstyd. Jackson podniósł krys i, rzuciwszy na

mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał bro

ń

z

wyniosłym skinieniem głowy i wetkn

ą

ł za sarong, przy czym z drobiazgow

ą

staranno

ś

ci

ą

nadał krysowi

ś

ci

ś

le pokojowe poło

ż

enie. Spojrzał ku nam w

gór

ę

z gorzkim u

ś

miechem. Byli

ś

my zmieszani i pogn

ę

bieni. Hollis siadł

bokiem na stole, obj

ą

ł dłoni

ą

podbródek i w milcz

ą

cej zadumie spogl

ą

dał

badawczo na Karaina. Odezwałem si

ę

wreszcie:

- Musisz pozosta

ć

ze swoim ludem. Jeste

ś

mu niezb

ę

dny. I przecie

ż

istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestaj

ą

z czasem mówi

ć

.

- Czy jestem kobiet

ą

, która zapomina o długich latach, zanim powieka

zd

ąż

y dwa razy si

ę

opu

ś

ci

ć

?! - wykrzykn

ą

ł z gorzk

ą

uraz

ą

.

Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewaj

ą

ce. Jego

ż

ycie

- ten okrutny mira

ż

miło

ś

ci i spokoju - wydawało mu si

ę

tak realne i

niezaprzeczone jak ka

ż

demu z nas -

ś

wi

ę

temu, filozofowi czy te

ż

półgłówkowi

- wydaje si

ę

realne i niezaprzeczone jego własne

ż

ycie. Hollis mrukn

ą

ł:

- Nie uspokoicie go waszymi komunałami. Karain zwrócił si

ę

do mnie:

- Znasz nas, tuanie.

Ż

yłe

ś

z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale

rozumiesz nasze smutki i nasze my

ś

li.

Ż

yłe

ś

z moim ludem i rozumiesz nasze

pragnienia i nasze obawy. Pójd

ę

z tob

ą

. Do twego kraju, do twego ludu. Do

twego ludu, który

ż

yje w niewierze; dla którego dzie

ń

jest dniem, a noc noc

ą

i

niczym wi

ę

cej - poniewa

ż

rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a

wszystkim innym pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie

przemawiaj

ą

, gdzie ka

ż

dy człowiek jest m

ą

dry i swobodny, i spokojny.

-

Ś

wietnie powiedziane - mrukn

ą

ł Hollis z przebłyskiem u

ś

miechu.

Karain zwiesił głow

ę

:

- Umiem pracowa

ć

i walczy

ć

... i by

ć

wierny - szepn

ą

ł znu

ż

onym głosem

- ale nie potrafi

ę

wróci

ć

do niego, który czeka na mnie tam na wybrze

ż

u. Nie

potrafi

ę

! We

ź

cie mnie z sob

ą

... Albo te

ż

dajcie mi wasz

ą

sił

ę

, wasz

ą

niewiar

ę

... Zadajcie mi jaki

ś

czar!

Wydawał si

ę

znu

ż

ony do ostateczno

ś

ci.

- Tak, zabra

ć

go do kraju - rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby

odpowiadał samemu sobie. - To byłby dobry sposób. Po salonach te

ż

chodz

ą

background image

duchy, rozprawiaj

ą

c uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby na pewno

nagim ludzkim stworzeniem, takim jak nasz ksi

ążę

cy przyjaciel... Nagim...

Obdartym! - nale

ż

ałoby wła

ś

ciwie powiedzie

ć

.

Ż

al mi go. Naturalnie,

ż

e

niepodobna go zabra

ć

. A koniec tego wszystkiego b

ę

dzie taki - ci

ą

gn

ą

ł,

patrz

ą

c na nas - koniec b

ę

dzie taki,

ż

e pewnego pi

ę

knego dnia Karain

oszaleje w

ś

ród swych wiernych poddanych i wy

ś

le, ilu si

ę

da, ad patres , nim

zdob

ę

d

ą

si

ę

na wiarołomstwo i zdecyduj

ą

si

ę

go zabi

ć

.

Skin

ą

łem głow

ą

. Uwa

ż

ałem za wi

ę

cej ni

ż

prawdopodobne,

ż

e taki

koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, i

ż

dr

ę

cz

ą

ce my

ś

li doprowadziły go do

ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymało

ś

ci i niewiele ju

ż

brakowało, aby

wpadł w specjalny rodzaj szale

ń

stwa wła

ś

ciwy jego rasie. Wytchnienie, jakie

miał za

ż

ycia starego pielgrzyma, sprawiło,

ż

e powrotu m

ę

czarni znie

ść

ju

ż

nie mógł. To było jasne. Podniósł nagle głow

ę

; wydawało si

ę

nam. przez

chwil

ę

,

ż

e si

ę

był zdrzemn

ą

ł.

- Dajcie mi opiek

ę

... albo dajcie mi wasz

ą

sił

ę

! - zawołał. - Jaki

ś

czar...

jak

ąś

bro

ń

!

I znów broda mu opadła na piersi. Popatrzyli

ś

my na niego, potem

spojrzeli

ś

my po sobie z podejrzliwo

ś

ci

ą

i l

ę

kiem, jak ludzie, którzy natkn

ę

li si

ę

niespodzianie na jakie

ś

tajemnicze nieszcz

ęś

cie. Oddał si

ę

w nasze r

ę

ce;

powierzył nam swoje bł

ę

dy i swoj

ą

m

ę

k

ę

, swoje

ż

ycie i swój spokój; i nie

wiedzieli

ś

my, co pocz

ąć

z tym zagadnieniem, które wyłoniło si

ę

z mroku. My -

trzej biali ludzie patrz

ą

cy na tego Malaja - nie umieli

ś

my znale

źć

ani jednego

odpowiedniego słowa, je

ś

li istniało słowo mog

ą

ce rozwi

ą

za

ć

t

ę

sytuacj

ę

.

Zatopili

ś

my si

ę

w my

ś

lach, a serca w nas upadły. Wydało si

ę

nam,

ż

e

wszyscy trzej zostali

ś

my wezwani do wrót piekielnego pa

ń

stwa, aby

zawyrokowa

ć

o losie w

ę

drowca, który opu

ś

cił nagle

ś

wiat pełen sło

ń

ca i

złudze

ń

.

- Daj

ę

słowo, niezłe ma wyobra

ż

enie o naszej pot

ę

dze - szepn

ą

ł

beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza m

ą

cona słabym pluskiem wody i

nieustannym tykaniem chronometrów. Jackson skrzy

ż

ował nagie ramiona i

oparł si

ę

plecami o grod

ź

kabiny. Stał z głow

ą

nieco schylon

ą

pod belk

ą

podtrzymuj

ą

c

ą

sufit; jasna broda rozpo

ś

cierała si

ę

wspaniale na jego piersi;

wygl

ą

dał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury

nastrój; powietrze nasi

ą

kało z wolna okrutnym. chłodem bezsilno

ś

ci i

background image

gniewliwym, bezlitosnym egoizmem; zaczynali

ś

my si

ę

buntowa

ć

przeciw

niezrozumiałej formie cierpienia, które si

ę

nam narzucało. Nie wiadomo było,

co pocz

ąć

; zacz

ę

li

ś

my gorzko odczuwa

ć

konieczno

ść

pozbycia si

ę

Karaina.

Hollis my

ś

lał i my

ś

lał, wreszcie roze

ś

miał si

ę

i mrukn

ą

ł: „Siła... opieka...

czary”. Zsun

ą

ł si

ę

ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy.

Wygl

ą

dało to na podł

ą

dezercj

ę

. Zamienili

ś

my z Jacksonem oburzone

spojrzenia. Słyszeli

ś

my, jak Hollis przetrz

ą

sa rzeczy w swojej kajucie, nie

wi

ę

kszej od goł

ę

biego gniazda. Czy

ż

by ten smyk naprawd

ę

kładł si

ę

ju

ż

do

łó

ż

ka? Karain westchn

ą

ł. Sytuacja była nie do zniesienia!

Lecz Hollis pojawił si

ę

znów, trzymaj

ą

c obur

ą

cz mał

ą

, skórzan

ą

szkatułk

ę

. Postawił j

ą

ostro

ż

nie na stole, spojrzał na nas i odetchn

ą

ł przy tym

w dziwny sposób, jakby na chwil

ę

zaniemówił albo jakby miał moralne

w

ą

tpliwo

ś

ci, czy wolno mu ow

ą

szkatułk

ę

pokaza

ć

. Ale bezczelna i

niezawodna m

ą

dro

ść

młodo

ś

ci dała mu w mig potrzebn

ą

odwag

ę

. Rzekł,

otwieraj

ą

c szkatułk

ę

malutkim kluczykiem:

- No, chłopcy, zróbcie miny jak najbardziej uroczyste.

Prawdopodobnie wygl

ą

dali

ś

my tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo

spojrzał przez rami

ę

i rzekł gniewnie:

- To nie s

ą

ż

arty! Chc

ę

co

ś

zrobi

ć

dla niego. Wygl

ą

dajcie

ż

powa

ż

nie.

ż

, u licha!... Czy nie sta

ć

was na troch

ę

kłamstwa... dla dobra przyjaciela?!

Karain zdawał si

ę

nie zwraca

ć

na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł

wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej - tak jak i nasze. Purpurowy atłas,

którym była wysłana, rozgorzał jaskraw

ą

, barwn

ą

plam

ą

w ponurej

atmosferze; zjawił si

ę

wyra

ź

ny cel dla wzroku, przyci

ą

gaj

ą

cy oczy.

VI

Hollis patrzył z u

ś

miechem w gł

ą

b szkatułki. Odbył niedawno

wycieczk

ę

do kraju przez Kanał Angielski. Nie było go sze

ść

miesi

ę

cy i zjawił

si

ę

w sam czas, aby wyruszy

ć

z nami na t

ę

ostatni

ą

wypraw

ę

. Nigdy

przedtem nie widzieli

ś

my tej szkatułki. Hollis trzymał nad ni

ą

r

ę

ce i mówił do

nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała si

ę

powa

ż

na, jak gdyby wymawiał

pot

ęż

ne zakl

ę

cie nad przedmiotami le

żą

cymi w szkatułce.

- Ka

ż

dego z nas - mówił, urywaj

ą

c co chwila, przy czym pauzy

dotkliwsze były od słów - ka

ż

dego z nas - zgodzicie si

ę

z tym chyba -

prze

ś

ladowało wspomnienie o jakiej

ś

kobiecie... A co si

ę

tyczy przyjaciół...

background image

przyjaciół porzuconych mimochodem... ech! spytajcie sami siebie...

Urwał. Karain patrzył z nat

ęż

eniem w szkatułk

ę

. Gło

ś

ny hałas rozległ

si

ę

na górze na pokładzie. Jackson rzekł z powag

ą

:

- Nie b

ą

d

źż

e takim, podłym cynikiem.

- Ach, ty poczciwino! - rzekł pos

ę

pnie Hollis. - Dowiesz si

ę

zaraz...

Przecie

ż

ten Malaj był naszym przyjacielem...

Powtórzył kilka razy w zamy

ś

leniu: - Malaj... przyjacielem. Malaj,

przyjacielem - jak gdyby przeciwstawiał te słowa i wa

ż

ył, po czym ci

ą

gn

ą

ł ju

ż

pr

ę

dzej:

- Porz

ą

dny chłop, d

ż

entelmen w swoim rodzaju. Nie mo

ż

emy,

ż

e tak

powiem, odwróci

ć

si

ę

plecami do jego zwierze

ń

i ufno

ś

ci, jak

ą

w nas pokłada.

Ci Malaje poddaj

ą

si

ę

łatwo wra

ż

eniom; szalenie s

ą

nerwowi, jak wiecie - a

wi

ę

c...

Zwrócił si

ę

raptem do mnie:

- Ty go znasz najlepiej - odezwał si

ę

rzeczowym tonem. - Czy

uwa

ż

asz,

ż

e jest fanatykiem? To znaczy... czy bardzo

ś

ci

ś

le trzyma si

ę

swoich wierze

ń

?

- Nie zdaje mi si

ę

- wyj

ą

kałem.

- Rzecz w tym,

ż

e tu chodzi o wizerunek... wyryty portret - mrukn

ą

ł

zagadkowo i zwrócił si

ę

znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi

Karaina rozchyliły si

ę

, a oczy błyszczały; Patrzyli

ś

my w gł

ą

b szkatułki.

Było tam par

ę

zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej

wst

ąż

ki granatowego koloru, gabinetowa fotografia, na któr

ą

Hollis spojrzał

ukradkiem, nim j

ą

- odwrócon

ą

- poło

ż

ył na stole. Zd

ąż

yłem spostrzec,

ż

e

była to fotografia młodej panny. W

ś

ród mnóstwa ró

ż

nych drobiazgów le

ż

tam p

ę

k kwiatów, w

ą

ska biała r

ę

kawiczka o wielu guzikach, cienka paczka

listów starannie zwi

ą

zanych. Amulety białych ludzi! Czary i talizmany! Czary,

które krzepi

ą

ducha, które mia

ż

d

żą

go bez lito

ś

ci; czary, których moc wyrywa

westchnienie z piersi młodzie

ń

ca, a na twarz starca sprowadza u

ś

miech.

Pot

ęż

ne amulety, co przyci

ą

gaj

ą

radosne marzenia i my

ś

li pełne

ż

alu; co

krusz

ą

twarde serca, a mi

ę

kkie hartuj

ą

na niezłomn

ą

stal; Dary niebios -

rzeczy ziemskie...

Hollis szperał w szkatułce.

I wydało mi si

ę

przez t

ę

chwil

ę

oczekiwania,

Ż

e kabina szkunera

background image

zapełnia si

ę

niewidzialnym

ż

yj

ą

cym t

ę

tnem lekkich oddechów. Wszystkie

duchy wygnane z niewiernego Zachodu przez ludzi, którzy twierdz

ą

,

ż

e

posiedli m

ą

dro

ść

i swobod

ę

, i spokój - wszystkie bezdomne duchy

niewiernego

ś

wiata pojawiły si

ę

nagle wokół Hollisa, schylonego nad

szkatułk

ą

; wszystkie wygnane i czarowne duchy kochanych ongi kobiet;

wszystkie pi

ę

kne i tkliwe duchy ideałów - zachowanych w pami

ę

ci,

zapomnianych, umiłowanych, znienawidzonych, wszystkie odepchni

ę

te i

pełne wyrzutu duchy przyjaciół - podziwianych, uwielbianych, darzonych

ufno

ś

ci

ą

, spotwarzonych, zdradzonych, zabranych przez

ś

mier

ć

- wszystkie te

duchy przybyły z niego

ś

cinnych okolic ziemi, aby stłoczy

ć

si

ę

w mrocznej

kajucie, jak gdyby ta kajuta była jedyn

ą

ich ostoj

ą

na szerokim

ś

wiecie,

opanowanym przez zw

ą

tpienie, jedynym

ź

ródłem wiary i zado

ść

uczynienia...

Min

ę

ła sekunda - i wszystko znikło. Tylko Hollis stał naprzeciw nas, a w jego

palcach błyszczał jaki

ś

drobny przedmiot. Wygl

ą

dało to na pieni

ąż

ek.

- Znalazłem nareszcie - rzekł.

Podniósł przedmiot do góry. Była to pensowa moneta z roku

jubileuszowego - pozłacana, z dziurk

ą

przebit

ą

u brzegu. Hollis spojrzał na

Karaina.

Oto amulet dla naszego przyjaciela - rzekł do nas. - Rzecz sama przez

si

ę

niezmiernie pot

ęż

na, jak wiecie - pieni

ą

dz - a wyobra

ź

nia Karaina ju

ż

pracuje. Ten włócz

ę

ga pełen jest lojalno

ś

ci. Oby tylko jego purytanizm nie

spłoszył si

ę

wizerunkiem...

Nie odrzekli

ś

my nic. Nie wiedzieli

ś

my, czy to ma nas zgorszy

ć

, czy

roz

ś

mieszy

ć

, czy przynie

ść

nam ulg

ę

. Hollis, zbli

ż

ywszy si

ę

do Karaina - który

wstał jak gdyby strwo

ż

ony - podniósł monet

ę

i przemówił po malajsku.

- Oto wizerunek wielkiej królowej i najpot

ęż

niejsza ze wszystkich rzeczy

znanych białym ludziom - rzekł uroczy

ś

cie.

Karain zakrył dłoni

ą

r

ę

koje

ść

krysa na znak czci i utkwił wzrok w głowie

ozdobionej koron

ą

.

- Niezwyci

ęż

ona. Pobo

ż

na - szepn

ą

ł.

- Pot

ęż

niejsza jest ni

ż

Sulejman M

ę

drzec, który, jak wiesz, rozkazywał

duchom - ci

ą

gn

ą

ł Hollis powa

ż

nie. - Ja ci to daj

ę

.

Trzymał monet

ę

na wyci

ą

gni

ę

tej dłoni i, patrz

ą

c na nas w zamy

ś

leniu,

odezwał si

ę

po angielsku:

background image

- Ona tak

ż

e rozkazuje duchowi swego narodu: pot

ęż

ny ten demon,

sumienny, bezwzgl

ę

dny, nieposkromiony... czyni wiele dobrego - niechc

ą

cy...

wiele dobrego... od czasu do czasu... i nie

ś

cierpiałby

ż

adnych awantur -

cho

ć

by ze strony najzacniejszego ducha - o tak

ą

drobnostk

ę

jak strzał

naszego przyjaciela. No, otrz

ąś

nijcie si

ę

, wygl

ą

dacie, jakby was piorun raził.

Pomó

ż

cie mi wzbudzi

ć

w nim wiar

ę

- od tego wszystko zale

ż

y.

- Ludzie jego b

ę

d

ą

si

ę

gorszy

ć

- mrukn

ą

łem. Hollis spojrzał przeci

ą

gle

na Karaina, który zamarł w najwy

ż

szym podnieceniu. Stał sztywno z głow

ą

odrzucon

ą

w tył; toczył dziko błyszcz

ą

cymi oczyma, rozd

ę

te jego nozdrza

drgały.

- A niech tam! - rzekł wreszcie Hollis. - To zacny chłop. Dam mu co

ś

,

czego b

ę

d

ę

naprawd

ę

ż

ałował.

Wyj

ą

ł wst

ąż

k

ę

ze szkatułki, u

ś

miechn

ą

ł si

ę

na jej widok wzgardliwie i

wyci

ą

ł no

ż

yczkami kawałek skóry z dłoni r

ę

kawiczki.

- Zrobi

ę

mu co

ś

takiego, wiecie, co to chłopi nosz

ą

we Włoszech.

Zaszył pieni

ą

dz w delikatn

ą

skór

ę

, przymocował do wst

ąż

ki i zwi

ą

zał jej

ko

ń

ce. Robił to z wielkim po

ś

piechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.

- No wi

ę

c - rzekł Hollis i przyst

ą

pił do Karaina. Patrzyli sobie z bliska w

oczy. Wyt

ęż

ony wzrok Karaina zagubił si

ę

w spojrzeniu Hollisa, który

spogl

ą

dał władczo i rozkazuj

ą

co pociemniałymi nagle oczami. Stanowili

jaskrawy kontrast; jeden nieruchomy i jak z br

ą

zu, drugi - ol

ś

niewaj

ą

co biały -

wznosił powoli ramiona, których pot

ęż

ne muskuły grały lekko pod skór

ą

błyszcz

ą

c

ą

jak atłas. Jackson przysun

ą

ł si

ę

bli

ż

ej z min

ą

człowieka, który

staje przy koledze w ci

ęż

kim poło

ż

eniu. Rzekłem z naciskiem, wskazuj

ą

c na

Hollisa:

- Młody jest, ale m

ą

dry. Wierz mu!

Karain pochylił głow

ę

. Hollis zarzucił mu lekko na szyj

ę

granatow

ą

wst

ąż

k

ę

i odst

ą

pił w tył.

- Zapomnij i

ż

yj w pokoju! - zawołałem. Karain zdawał si

ę

budzi

ć

ze

snu. „Ha!” - wymówił i otrz

ą

sn

ą

ł si

ę

, jakby zrzucaj

ą

c jaki

ś

ci

ęż

ar.. Rozejrzał

si

ę

pewnym wzrokiem. Na pokładzie kto

ś

ś

ci

ą

gn

ą

ł z luku zasłon

ę

i fala

ś

wiatła

wpadła do kajuty. Był ju

ż

ranek.

- Czas na pokład - rzekł Jackson.

Hollis wci

ą

gn

ą

ł kurtk

ę

i ruszyli

ś

my, prowadzeni przez Karaina.

background image

Sło

ń

ce wzeszło ju

ż

za wzgórzami i długie ich cienie kładły si

ę

na

zatok

ę

w

ś

ród perłowego

ś

wiatła. Powietrze było przezroczyste i chłodne.

Wskazałem na kr

ę

t

ą

lini

ę

ż

ółtych piasków.

- Nie ma go tam - rzekłem dobitnie do Karaina. - Ju

ż

nie czeka.

Odszedł na zawsze.

Pocisk jasnych, gor

ą

cych promieni wpadł do zatoki przez szpar

ę

mi

ę

dzy dwoma szczytami i woda - jak zaczarowana - zaja

ś

niała nagl

ą

skrz

ą

cym si

ę

blaskiem.

- Nie! Nie czeka - rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. - Nie

słysz

ę

go - ci

ą

gn

ą

ł powoli. - Nie!

Zwrócił si

ę

do nas:

- Znów odszedł - na zawsze! - zawołał.

Przytakiwali

ś

my energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów.

Chodziło przede wszystkim o to, aby wywrze

ć

na nim pot

ęż

ne wra

ż

enie, aby

odczuł zupełne bezpiecze

ń

stwo - koniec udr

ę

ki. Robili

ś

my, co było w naszej

mocy, i mam nadziej

ę

,

ż

e ujawnili

ś

my do

ść

silnie nasz

ą

wiar

ę

i pot

ę

g

ę

Hollisowego czaru, aby usun

ąć

cie

ń

wszelkiej w

ą

tpliwo

ś

ci. W ciszy głosy

nasze brzmiały rado

ś

nie naokoło Karaina, a nad jego głow

ą

niebo, przejrzyste

i niepokalane, rozpi

ę

ło delikatny bł

ę

kit od brzegu do brzegu i dalej ponad

zatok

ą

, jakby chciało otoczy

ć

pieszczot

ą

swego blasku wod

ę

, ziemi

ę

i tego

człowieka.

Kotwica była podniesiona,

ż

agle wisiały nieruchomo i pół tuzina

wielkich łodzi d

ąż

yło w nasz

ą

stron

ę

, aby nas wyholowa

ć

z zatoki. Wio

ś

larze

w pierwszej łodzi, która podpłyn

ę

ła pod szkuner, podnie

ś

li głowy i zobaczyli

swego władc

ę

stoj

ą

cego mi

ę

dzy nami. Rozległ si

ę

cichy szmer zdumienia -

potem okrzyk powitalny.

Karain opu

ś

cił nas i znalazł si

ę

jak gdyby od razu w

ś

ród wspaniałego

przepychu swojej sceny, spowity w złud

ę

niezawodnego powodzenia. Stał

przez chwil

ę

wyprostowany z nog

ą

na kładce, z dłoni

ą

na r

ę

koje

ś

ci krysa, w

pozie wojennej, i uwolniony od l

ę

ku przed zewn

ę

trznym mrokiem, podniósł

głow

ę

wysoko, ogarniaj

ą

c pogodnym spojrzeniem zdobyt

ą

przez siebie pi

ę

d

ź

ziemi. Oddalone łodzie podj

ę

ły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła si

ę

po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucaj

ą

c z powrotem

ż

yczenia długich lat

ż

ycia i zwyci

ę

stw.

background image

Zst

ą

pił do czółna skoro tylko odbił od szkunera, uczcili

ś

my go trzema

okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem

wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie było nas sta

ć

na nic innego.

Karain stan

ą

ł w lodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet.

Wznie

ś

li

ś

my ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli zdumieni, niezmiernie

zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie my

ś

leli. Co Karain

my

ś

lał... co my

ś

li czytelnik?

Holowano nas powoli. Widzieli

ś

my, jak Karain wysiadł i patrzył z

brzegu za nami. Jaka

ś

posta

ć

zbli

ż

yła si

ę

do niego pokornie, lecz jawnie - i

nie była to roz

ż

alona zjawa. Zobaczyli

ś

my te

ż

innych ludzi biegn

ą

cych ku

niemu. Mo

ż

e spostrze

ż

ono jego nieobecno

ść

? W ka

ż

dym razie, poruszenie

było wielkie. Koło Karaina zebrała si

ę

szybko gromada ludzi, a on kroczył

wzdłu

ż

piaszczystego wybrze

ż

a, w otoczeniu rosn

ą

cej wci

ąż

ś

wity, trzymaj

ą

c

si

ę

prawie na jednej, linii ze szkunerem. Mogli

ś

my przez szkła dojrze

ć

granatow

ą

wst

ąż

k

ę

u jego szyi i biał

ą

plamk

ę

na br

ą

zowych piersiach. Zatoka

si

ę

budziła. Dym z ognisk porannych unosił si

ę

w lekkich skr

ę

tach nad

szczytami palm; ludzie kr

ąż

yli mi

ę

dzy chatami; stado bawołów galopowało

ci

ęż

ko po zielonym zboczu; smukłe postacie chłopców wywijaj

ą

cych kijami

ukazały si

ę

w wysokiej trawie, czarne i skacz

ą

ce; barwny szereg kobiet z

bambusowymi naczyniami na głowie sun

ą

ł gi

ę

tko na tle rzadkiego gaju drzew

owocowych. Karain zatrzymał si

ę

wpo

ś

ród swych ludzi i skin

ą

ł ku nam r

ę

k

ą

;

potem odł

ą

czył si

ę

od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i

skin

ą

ł ku nam powtórnie. Szkuner wydostał si

ę

na pełne morze,

przesun

ą

wszy si

ę

mi

ę

dzy dwoma stromymi przyl

ą

dkami zamykaj

ą

cymi zatok

ę

- i w tej

ż

e chwili Karain znikn

ą

ł z naszego

ż

ycia na zawsze.

Lecz pami

ęć

o nim nie zagin

ę

ła. W kilka lat pó

ź

niej spotkałem na

Strandzie Jacksona. Wspaniały był jak zawsze. Górował wysoko nad tłumem.

Broda jego była złota, twarz czerwona, oczy niebieskie; na głowie miał

szerokoskrzydły kapelusz ale brakowało mu kołnierzyka i kamizelki; wygl

ą

dał

porywaj

ą

co! Wrócił dopiero co do kraju - wysiadł na l

ą

d tego samego dnia!

Nasze spotkanie utworzyło wir w ludzkiej rzece. Spiesz

ą

cy si

ę

przechodnie

wpadali na nas, potem obchodzili nas wkoło i wreszcie odwracali si

ę

raz

jeszcze, aby spojrze

ć

na tego olbrzyma. Usiłowali

ś

my wtłoczy

ć

siedem lat

ż

ycia w siedem wykrzykników, po czym, nagle zaspokojeni, ruszyli

ś

my

background image

statecznie jeden obok drugiego, udzielaj

ą

c sobie naj

ś

wie

ż

szych nowin.

Jackson rozejrzał si

ę

jak człowiek szukaj

ą

cy znaków orientacyjnych na morzu

i stan

ą

ł przed wystaw

ą

Blanda. Miał zawsze nami

ę

tno

ść

do broni palnej,

zatrzymał si

ę

wi

ę

c i przygl

ą

dał rz

ę

dowi sztucerów, doskonałych i srogich,

wyci

ą

gni

ę

tych w szereg za tafl

ą

tkwi

ą

c

ą

w czarnej ramie. Stałem obok niego.

Zapytał nagle:

- Czy pami

ę

tasz Karaina?

Skin

ą

łem głow

ą

.

- Przypomniało mi go to wszystko - ci

ą

gn

ą

c twarz

ą

tu

ż

przy szkle... i

widziałem, jak drugi Jackson, pot

ęż

ny i brodaty, patrzy w niego z nat

ęż

eniem

spomi

ę

dzy ciemnych, gładkich rur, która umiej

ą

leczy

ć

tyle złudze

ń

. - Tak, to

mi go przypomniało - ci

ą

gn

ą

ł powoli. - Czytałem dzi

ś

rano dzienniki, walcz

ą

tam znowu. Karain tkwi w tym na pewno. Ju

ż

on potrafi dopiec tym

caballeros. No, szcz

ęść

mu Bo

ż

e, biedakowi! Był doprawdy nadzwyczajny.

Szli

ś

my dalej.

- Ciekaw jestem, czy te

ż

amulet okazał si

ę

skuteczny... pami

ę

tasz,

naturalnie, amulet Hollisa. Je

ś

li był skuteczny, to nie wydano nigdy sze

ś

ciu

pensów z lepszym skutkiem. Biedak! Czy te

ż

pozbył si

ę

na dobre tego

swojego przyjaciela? Mam nadziej

ę

,

ż

e tak... Czy wiesz, zdaje mi si

ę

czasem,

ż

e...

Stan

ą

łem i popatrzyłem na niego.

- Widzisz... Chodzi mi o to, czy... ta historia... rozumiesz? Czy to mu

si

ę

naprawd

ę

wydarzyło?... Jak my

ś

lisz?...

- Mój drogi - zawołałem - byłe

ś

za długo poza krajem! Có

ż

za pytanie!

Spójrz tylko na to wszystko.

Wodnisty blask zaja

ś

niał na zachodzie i zgasł mi

ę

dzy dwoma rz

ę

dami

murów; zbiorowisko łamanych dachów, kominy, złote litery rozpełzło po

frontach domów i ciemny połysk okien - wszystko trwało zrezygnowane i

ponure pod zst

ę

puj

ą

cym mrokiem. Cała długa ulica, gł

ę

boka jak studnia i

w

ą

ska jak korytarz, pełna była pos

ę

pnego, nieustannego ruchu. Do uszu bił

gwałtowny szelest i tupot szybkich kroków przy wtórze rozległego szmeru o

słabym t

ę

tnie, zło

ż

onego jak gdyby z gor

ą

czkowych oddechów, bij

ą

cych serc,

zdyszanych głosów. Niezliczone oczy spogl

ą

dały przed siebie, nogi poruszały

si

ę

spiesznie, płyn

ę

ły pozbawione wyrazu twarzy, kołysały si

ę

ramiona. A

background image

ponad tym wszystkim w

ą

ski, poszarpany pasek nieba przesłoni

ę

tego dymem

rozci

ą

gał si

ę

kreto i nieruchomo mi

ę

dzy wysokimi dachami jak zbrukany

sztandar powiewaj

ą

cy nad zbiegowiskiem motłochu.

- Ta-a-a-k - rzekł Jackson w zamy

ś

leniu. Wielkie szprychy

dwukołowych doro

ż

ek obracały si

ę

z wolna u skraju chodników; bladolicy

młodzian wlókł si

ę

znu

ż

ony obok swej laski, a poły jego płaszcza trzepotały

si

ę

niemrawo w pobli

ż

u pi

ę

t; konie st

ą

pały chwiejnie po

ś

liskim bruku,

podrzucaj

ą

c łbami; dwie młode panienki o błyszcz

ą

cych oczach przeszły,

ż

ywo rozmawiaj

ą

c; pi

ę

kny, stary pan o czerwonej twarzy kroczył miarowo i

głaskał białego w

ą

sa; sznur wysokich

ż

ółtych reklam z niebieskimi literami

zbli

ż

ał si

ę

chwiejnie i powoli, niby dziwaczne szcz

ą

tki rozbitego okr

ę

tu

płyn

ą

ce po rzece z kapeluszy.

- Ta-a-a-k - powtórzył Jackson. Jego niebieskie oczy spogl

ą

dały na

wszystkie strony, pogardliwe, rozbawione i nieczułe jak oczy chłopca.

Niezgrabny sznur czerwonych,

ż

ółtych i zielonych omnibusów toczył si

ę

kołysz

ą

c, potworny i jaskrawy; dwoje obszarpanych dzieci przebiegło drog

ę

;

grupka brudnych m

ęż

czyzn z czerwonymi chustkami na gołych szyjach

czyhała z boku, rozgadana plugawie; stary człowiek w łachmanach stał w

błocie z twarz

ą

pełn

ą

rozpaczy, wrzeszcz

ą

c przera

ź

liwie tytuł jakiego

ś

dziennika; a w oddali w

ś

ród ruchliwych ko

ń

skich łbów, matowego połysku

uprz

ęż

y i tłoku l

ś

ni

ą

cych karet widniał ciemny policjant w hełmie, wyci

ą

gaj

ą

cy

sztywne rami

ę

u skrzy

ż

owania ulic.

- Tak, widz

ę

to wszystko - rzekł powoli Jackson - Mam to przed oczami;

słysz

ę

, jak dyszy, biegnie, toczy si

ę

; pot

ęż

ne jest i

ż

ywe; zmia

ż

d

ż

yłoby ci

ę

,

gdyby

ś

si

ę

nie pilnował; a jednak... niech mnie powiesz

ą

, je

ś

li to dla mnie jest

równie realne jak... jak tamto drugie... to znaczy historia Karaina.

My

ś

l

ę

,

ż

e Jackson stanowczo za długo był poza krajem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conrad Joseph Karain – wspomnienie
Conrad Joseph Karain Wspomn
Conrad Joseph Karain Wspomnienie
Conrad Joseph Falk Wspomnie
Conrad Joseph Falk wspomnie
Conrad Joseph Ze wspomnień
Conrad Joseph Ze wspomnien (SCAN dal 947)
Conrad Joseph Falk wspomnie
Conrad Joseph Ze wspomnień
Conrad Joseph Falk Wspomnienie
Conrad Joseph Karain
Conrad Joseph Falk wspomnienie
Conrad Joseph Ze wspomnień
Conrad Joseph Ze wspomnień
Joseph Conrad Karain Wspomnienie
Conrad Joseph Siostry
Conrad Joseph Freja z siedmiu wysp
Conrad Joseph Sześć opowieści

więcej podobnych podstron