Karol Wojtyła
Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga
Wstęp
Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. Niemniej
pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia przebiega pasmo dla historii niedostępne.
W ogóle bowiem człowiek ma to do siebie, że niepodobna go wyczerpać historycznie.
Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leży u źródeł jego człowieczeństwa. Próba
zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem do tych źródeł. Przypuszczam, że to
sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym uwolnieniem od szczegółów historycznych, pozostawi
niejedno do życzenia. Zawsze bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa
- i to konkretnego człowieczeństwa; założyliśmy, że taki fakt nie jest już wyłącznie
historyczny. W tym fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z troskliwą
wnikliwością. Może jednak mimo tego się myli? - Bardzo możliwe. Wychodząc bowiem z
powyżej wskazanych założeń, nie spodziewa się, aby dotarło dalej niż do pewnej postaci
prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy
poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To zaś
zależy od natężenia i uczciwości poszukiwań. W tym też właśnie miejscu znajdujemy się w
bezpośredniej bliskości naszego bohatera. Postać jego opiera się w świadomości każdego z
nas o bogate tło, w pełni nasycone wieloraką rzeczywistością. Tej to właśnie kręgiem
rzeczywistości łączy się ona z nami, przez nią staje się nam bliski i potrzebny. To też
nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego człowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten
szczególny błysk na ciemnym tle tej rzeczywistości, przez którą łączy się on z nami. O ile
zdołamy odsłonić ten błysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? -
Sądzę, że o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której
on uczestniczył - i w sposób do niego zbliżony. I. Pracownia przeznaczeń W dalszym ciągu
okaże się położenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się przesuną, stanowią
mimo wszystko zespół zapamiętany z historii. Najważniejsze jednak są ich przeznaczenia.
Rozwój ich przeznaczeń. Ci dwaj, którzy w tej chwili prowadzą rozmowę, utrzymują się
ciągle raczej w bliższej i lepiej oświetlonej części pracowni. Maks. Dzienniki piszą już o
twojej wystawie, Stanisław. Właśnie, widziałem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć.
- Spodziewam się... - Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie można. - Czy zastanawiałeś
się kiedy, Maks, że to, co my przeobrażamy poza sobą, jest znikome, jest śmiesznie małe.
Właściwie tylko staramy się uchwycić, czy też raczej podchwycić (no, rozumiesz) i
przerzucić poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobrażanego powoli i
z nagła świadomego swoich przeobrażeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się dziełem
sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi zmienić swą skórę, jak
kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyjść poza siebie. Kosztuje ich to
zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie
pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, że mnie byłoby dość trudno zdobyć się na coś
podobnego. - Chcesz może zapytać, na co w ogóle tworzę. No, w każdym razie nie dla
widzów. - Nie odważyłbym się aż tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko
pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posłannictwo społeczne. - To rozpuść na palecie,
pociągnij olejem i zalep plastrem. Może jeszcze słówko o odpowiedzialności... - A myślę - że
owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie
odpowiem, Maks. Sądzę, że to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie
myślę stroić przed tobą żadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem.
Tak jest. Jestem przekonany o posłannictwie sztuki. - I cóż za posłannictwo? Od oczu do
pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale
nie trzeba przesadzać. Warta tyle, że mnie pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się
skłania moje właściwe "ja". A dzięki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze można z niego
wydobyć. Przecież to jest w końcu wściekle ciekawe, jak to własne czyjeś "ja" przebiega,
narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. Czegóż chcesz więcej? I to już ma swoje
wystarczające znaczenie. Wokół mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w
rzeczywistości wokół ciebie wyrasta powoli coś, narasta, rozszerza się. Oczywiście ty,
chociaż masz w tym swój udział, nie jesteś jednak wyłącznym sprawcą tej tajemnicy. To
jasne. - Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliższym sąsiedztwie twojej sztuki. Czy
sądzisz, że wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg błędnych i sprzecznych skojarzeń? - Nie
mówimy oczywiście o kokieterii. - Ależ nie mówimy o kokieterii, nie mówimy o snobach.
Mówimy o najuczciwszym w świecie widzu, słuchaczu... Czy sądzisz, że ten obywatel ze
Szewskiej lub Nadwiślańskiej, który warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w
foliałach z XIII wieku - że on zdoła odtworzyć w sobie całą prawdę twoich skojarzeń, twego
widzenia, twoich napięć? - Niezależnie od tego. - Co - niezależnie od tego? Jeśli już
niezależnie, to tamto wszystko nie wchodzi w grę. - Ależ, czepiasz się wyrazów. - Do
pewnego stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego
dowodu. Stanisław, (chce przerwać) Czekaj. Niech skończę. Otóż widzisz: jest sobie
zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atomów, które krążą, każdy w swojej płaszczyźnie i w
swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi się, że zmarniałbym, gdyby się
przyszło wśród tego zawrotnego ruchu mego "ja" wciąż liczyć z oddziaływaniem, z
wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A prócz
tego niejaka część naszego "ja" domaga się poklasku. - Który równocześnie lekceważysz? - O
tak. W każdym z nas tkwi człowiek wymienny jak pieniądz i człowiek niewymienny,
najgłębszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A cóż robisz z owym wymiennym? Przecież nie
zbijasz mu fortuny? - Oczywiście. Niemniej nie zamierzam z nim walczyć. Wystarczy mi
prosta świadomość tamtego, który jest niewymienny, i pewna przegroda między jednym a
drugim, którą w sobie noszę. Inaczej życie stałoby się poziome i głupie. - A gdybyś jednak
walczył z tamtym wymiennym? - To byłoby nieznośne. Wystarczy posiadać go przez
ś
wiadomość. I przez świadomość oddzielać go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi cię to,
Maks, gdy powiem ci, że od tej rozmowy stajesz się dla mnie dużo mniej tajemniczy? -
Bynajmniej. Przez uchylone w głębi drzwi pracowni weszła już od chwili Pani Helena z
Mężem. Bardzo cicho przesuwali się, nie zauważeni, od obrazu do obrazu, chwilami
przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. Widać, że w pracowni tej nie czują się
obco. Równocześnie rozmowa skupiła Maksa wraz ze Stanisławem w przeciwległym,
najbliższym rogu pracowni, tak że zupełnie na razie nie zauważyli gości. Pracownia przy tym
jest dość głęboka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili dała się już
wciągnąć w rozmowę. Ciągle jednak niezauważona. Niespodziewanie:) - Myślę jednak, że
pan się myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzień dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzień
dobry. Państwo tutaj? (Nie ma przywitań) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj
wieczorem z Monachium na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową) Mąż pani Heleny. A,
to pańska wystawa. Widziałem już dziś rano w dziennikach. Stanisław. (ponowny ukłon
głową) Maks. (opanowując niejasne położenie) Jak państwo widzicie lub raczej słyszycie -
Stach przywiózł z sobą w serduszku ogromnie wiele ideału, a tymczasem ja, stary wyga i
zaprzeniec, zawziąłem się, aby wyrwać to z niego z korzeniami. Ale może państwo nie
słyszeliście naszej rozmowy?... - I owszem, słyszałam. I myślę, że pan się myli, Maks. - Pani,
w takim wypadku nie wolno mi kruszyć kopii. Mam do czynienia z osobą uprzywilejowaną,
nietykalną. Od razu ogłaszam swą porażkę. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest
tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia. - To, co pan
wyznaje, co pan głosi, to raczej oznacza oddalanie się od sztuki. Stanowczo. - A choćby
nawet. Czyż nie mam prawa do takich doświadczeń? - Oczywiście. Ale trudno już
przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia nie dopełniło się dotąd. - Wolno pani tak sądzić.
- O tak. Jestem o tym przekonana jak najgłębiej. Pan może nie zdaje sobie z tego sprawy,
Maks. A tutaj w grę wchodzi naprawdę jakaś tajemna wymiana, jakieś wzajemne
uczestnictwo. Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od razu przytoczyć, co sądzi o tak zwanej
wymianie, a może lepiej: o człowieku wymiennym. Maks. Ośmielę się dorzucić, że wchodzi
w grę ponadto jeszcze pewna odpowiedzialność! Pani Helena. Pan żartuje. - Ależ nie. W linii
rozumowania pani musi właśnie tak być. - A zatem nie była to złośliwość. Dziękuję panu.
Podziwiam, jak bardzo umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan
równocześnie przeczy temu uczestnictwu, do którego dopuszcza pan innych przez swą
twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich życie. - I ja - i ja równocześnie przeczę
temu wpływowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak świetnie
umie włączać się i uczestniczyć w sposobie myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością...
- Prosta technika obcowania. A prócz tego musi pani wiedzieć, że czyni to człowiek
wymienny. Ten zaś nie jest ani najgłębszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest człowiek
niewymienny. Stanisław. (przerywa) Otóż i wykład gotowy. Mówiłem państwu. (Drzwi
otwarto pośpiesznie. Wchodzą Lucjan i Jerzy:) - Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie
zastaliśmy Adama? Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama. Maks. Adama w
samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wróci? Maks. Na dobrą sprawę powinien tu
być już od godziny. Ja również czekam na niego. Ponieważ jednak jestem z zawodu
nierobem, dlatego wykorzystuję ten czas oczekiwania na bezpłodne rozstrząsania o człowieku
wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... Mąż
pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my może wstąpimy tu za
jakąś gadzinę. Pani Helena. Uważam, że słusznie. Spodziewam się, że pan Adam zjawi się w
ciągu tego czasu, a panowie będą mieli sposobność odróżnić ostatecznie człowieka (nie)
wymiennego od podmiotu żywiołowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone.
I owszem, sam ów podmiot zjawi się zapewne lada chwila w stanie bezwzględnej
niewymienności, nieprzystępny żywiołom. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowiązując
oczekiwać państwa. Mąż pani Heleny. Dziękuję. (Wychodzą) Lucjan. Panowie w końcu
ż
artujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywiście dość trudno odnaleźć Adama.
Stanisław. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. Jestem głęboko przekonany. Jerzy.
Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To coś innego. Pojęcie "talent" nie wyraża tego,
o co chodzi u Adama. Stanisław. Więc co? Lucjan. Określiłbym to w taki sposób: Adam
ogromnie wiele spraw przetwarza sobą, a potem skutki tego zaznacza na płótnie. Uważacie,
panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumieć tę różnicę.
Każdy z was właściwie doszukuje się na płótnie różnych możliwych i kolejnych rozwiązań
swego życia; wasze życie rozgrywa się, toczy się na płótnie. I dlatego wy nie możecie
pojmować życia inaczej; wy jesteście związani z płótnem, uzależnieni od palety. - Adam
inaczej. U niego potrzeba płótna i farb wlecze się z daleka za jego najgłębszym żywiołem.
Zwraca się do nich niemal z niechęcią, niemal z lekceważeniem, bo mimo wszystko pojmuje
je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemiosła jest
daleko luźniejszy. Jest daleko bardziej niezależny. Zasadniczo żyje w sobie, rozwija się i
kurczy w sobie, nie na płótnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz. Jerzy. Ciekawe...
Stanisław. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz
centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodajże poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek
bądź, wszyscy godzimy się na to, że ostatnimi czasy bardzo a bardzo się zmienił. Maks.
Opowiem wam zdarzenie. Było to może tydzień temu. Przyszedł tutaj Lubacki, no wiecie, ten
gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodziło o portret. Adam zaczął mu wykładać swoje
nowe teorie o wzajemnej odpowiedzialności. Jednym słowem, otworzył wszystkie grube
sakwy naszego bogacza i starał się przekonać go, że wszyscy nędzarze ze Zwierzyńca i z
Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać żartem, potem
uprzejmością, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam był nieubłagany. Oczywiście to
wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali się w usposobieniu
wzajemnej wyrozumiałości. Stanisław. Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety
Chmielowskiego mogło spłynąć pełnowartościowe podobieństwo bogacza... Jerzy. Chyba
jakiegoś bogacza z ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna odległość. Maks. Sądzisz zatem -
lepiej dla niego, że nie został odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam...
(Pukanie do drzwi) Maks. Wejść! Woźny z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana
Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej
sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziału opieki społecznej. - Aha, dobrze.
Wręczę panu Chmielowskiemu, skoro tylko powróci. Tymczasem mogę pana poufnie
zapewnić, że opieka społeczna napytała sobie groźnego inkwizytora. - Co to znaczy:
inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, który będzie jej chodził mocno po piętach. - Nie
wydaje mi się znowu tak łatwą rzeczą chodzić po piętach panu naczelnikowi wydziału opieki
społecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - Sądzi pan? No zobaczymy, o ile trafny był
pański sąd. Tymczasem do widzenia. (Woźny po przepisowym ukłonie wydala się, zamykając
za sobą drzwi) Lucjan. Domyślam się przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie,
jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzięty. No rozumiecie - posiadło go. Maks. O
tak, i to mocno. Lucjan. Tuszę, że znam początek tego ciągu. Bo uważacie, to jest ciąg, to
narasta z pewnym przyśpieszeniem. Otóż, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na
przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzieś na
Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać, zerwał się przy tym wiatr i wnet
sypnęło nam w oczy gęstą, wilgotną kurzawą. Ktoś powiedział, że trzeba przeczekać.
Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zaczął
myszkować koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się
w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmrocza, kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i
drugiej naftowej lampy wiszącej u stropa, zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno
samo leżało w mroku. Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden drugi
krok... wszedł w tę mroczną przestrzeń. Staliśmy wszyscy przy drzwiach. Słyszałem na
posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli
i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po
prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu przycupnęli ludzie.
Siedzieli, leżeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, złożeni jak kadłub raka; palili
papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce.
Byli mężczyźni i niewiasty. W tym wszystkim najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp
Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł, szedł, od
jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem
już prawie nie było widać jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku
ogrzewalni, jakby spadał z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi
oczyma, to z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zabłąkany, kto po raz pierwszy
szuka schronienia w tej norze. Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle
kaganka twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone. Broda i włosy,
zmoczone, dopełniły wyrazu. Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz ustał, możemy
pójść. Wyszedł z nami bez słowa. Nikt nie odważył się powrócić rozmową do wspaniałego
wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli tę przepaść... Stanisław. A cóż Adam?
Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca Grodzkiej. Pożegnaliśmy się również bez słowa.
To w jego stylu. Ale teraz wziął na warsztat. To też w jego stylu. Stanisław. Wziął na
warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sobą. Stanisław. Cóż z tego wyniknie? Jakiś nowy okres
twórczości?... Lucjan. Nie wiem. Powiedziałem wam, co sądzę o twórczości Adama.
Powiedziałem wam, co sądzę o Adamie. Maks. To pewne, że odtąd przestał należeć do siebie,
przestał należeć do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pięciu
minutach rzuca pędzel i patrzy bezmyślnie na Wisłę. Jest wyraźnie roztrzęsiony. Usiłuję
odnaleźć w nim to wszystko, co było dawniej, za czasów monachijskich, kiedy ten chłopak
był dla mnie tak jasny, wręcz bez tajemnic, bez tych wszystkich wewnętrznych załamań, na
których gromadzi się cień. I wiecie - nie mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam
na tyle wyczucia, aby stwierdzić, że znajduje się w nim coś nowego, coś obcego, jakiś
pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Proszę. (Wchodzą Teolog
i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien
nadejść lada chwila. Tymczasem gotów jestem służyć w jego zastępstwie. Teolog. A więc
mógłby nam pan pozwolić obejrzeć płótna pana Chmielowskiego? Moja matka przyjechała
właśnie ze wsi, chciałbym pokazać jej jeden z ciekawych przejawów współczesnego
malarstwa religijnego. Maks. Oczywiście, nie widzę żadnych przeszkód. Wiem, że Adam.
miał zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego była dostępna dla wszystkich. Natomiast nie lubi
wystaw. Teolog. Dziękuję panom. (Cofa się z matką w głąb i tam rozpoczynają oglądać
obrazy, zamieniając czasami kilka słów szeptem. Z przodu rozmowa toczy się dalej) Maks.
Więc powtarzam - pierwiastek nowy, niedostępny dla mej wnikliwości. Jerzy. Czy
rzeczywiście nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie
dość wyrazisty, i dlatego nie stwarzał dla pana właściwego oporu. Mógł pan po prostu
przenikać człowieka tak złożonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie
przechodzić przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w nim nie
ujawnione, jakby zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz wyrosło nagle, czy też
inaczej - rozlało się jak cień planety w księżycu. Stanisław. I dla twojego oka, Maks, dla
twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - stało się nagle zaćmieniem. Maks. ...
być może... Jerzy. (powraca do swych wywodów) Ale niech pan nie wyobraża sobie znów
jakiegoś przewrotu we wszechświecie. Nie, nie. To już dawno musiało w nim tkwić.
Wszystko tkwi w człowieku. Trzeba tylko sił, które uwolnią coś dotąd nie znanego. Maks.
Skąd są te siły? Jerzy. Nie wiem. Długo badałem podobne przejawy, długo szukałem w
różnych ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa się na chwilę w tym ognisku. Panowie
częścią popadają w zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. I jedni, i drudzy
ś
ledzą zupełnie niepotrzebnie i bez głębszej uwagi najbliższe z płócien, rozstawionych po
pracowni. To samo czynią po drugiej stronie Teolog wraz z ową Starszą Panią. Ci ostatni
przysunęli się teraz nieco bliżej, tak że można usłyszeć pewne uwagi, którymi dzielą się ze
sobą:) Starsza Pani. Nie znajduję tutaj tego dziecięcego, naiwnego prawie dojścia do Boga,
jak u prerafaelitów, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakieś męczące okrążanie.
Teolog. No tak, ale musi mama przyjąć, że dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pięć wieków
historii, ale również potężne wahnienie myśli. Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to
się jakoś dziwnie kończy w nim. Można dobrze dostrzec, że coś go przenosi, przewyższa, ale
już dużo trudniej ustalić, co to jest. Czy jakaś li tylko melancholia, czy rzeczywiście coś
nadprzyrodzonego? Teolog. O, proszę spojrzeć, na przykład ten Chrystus... Oczywiście jest
ostrożny, ale czy mama nie myśli, że jest to pod wielu względami daleko cenniejsze? Otwiera
bowiem przed nami to ogromne napięcie w głębi artysty. To zaś ma swoją moc. Starsza Pani.
Oczywiście, mój Kaziu. Zaraz poznać, żeś jezuita. Ale i tamci przecież nie są łatwizną.
Teolog. O, z całą pewnością dostęp mieli dużo łatwiejszy. Dziś, niech mama pomyśli, przez
ile przeszkód musi się przedzierać ktoś, kto szuka tak, jak on. Dlatego właśnie mówię że
prócz kilku wieków historii trzeba tu wciągnąć w porównanie i to potężne wahnienie
umysłowości. Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko było przedmiotowe i oczywiste. Tu
zaś - jak by ci to powiedzieć... bo nie chodzi o to, że wszystko nabiera niejako wartości od
osobistego przeżycia artysty, ale że daleko bardziej obrazuje samo jego przeżycie niż rzecz.
(W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych padło jednak kilka zdawkowych
uwag:) Jerzy. No, jakże się zapowiada wystawa? Stanisław. Przypuszczam, że mnie zetną.
Maks obiecuje mi to z całą ścisłą stanowczością. Maks. Tak. Lucjan. Niech się pan nie
przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy ścinałem Adama, który równocześnie jest moim
serdecznym przyjacielem. Bez tego życie stałoby się nudne. Stanisław: Oczywiście. (Drzwi
otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze przez drzwi do kogoś z drugiej strony:) - A więc
to tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. Numer domu. Piętro. Drzwi. Możecie przyjść dziś
wieczór. Będzie można się przespać. Maks. (do otaczających) Te historie stają się coraz
częstsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz więcej przytułku dla żebraków. Adam.
Zamyka drzwi powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym kącie pokoju. Teolog
wraz ze Starszą Panią przesunęli się równocześnie tak daleko w przeciwnym kierunku, że
mógł ich nie zauważyć lub nie odróżnić. Teolog czyni zrazu lekki ukłon głową w kierunku
Adama, ale nie zauważony, powraca do oglądania obrazów, pozwalając Adamowi zająć się
wyłącznie przyjaciółmi z prawej. Teolog. O, jest pan Chmielowski... Starsza Pani. A... to
może... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilkę. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień
dobry. (Jest nieco oszołomiony) Maks. Nie rozpoznajesz nowych gości. Adam. A
rzeczywiście. Stanisław. Było do przewidzenia, że zjawisz się w tych dniach. (Dość
obojętnie) - A co w Monachium? Stanisław. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam.
Wspomina mnie jeszcze... A tak. (Rozmowa raczej się rwie.) Adam. (rozpoczyna znów z
dużo większym ożywieniem) Czy nie było tu do mnie kogoś? Maks. Kogo? Adam. No,
powinieneś znać... A nie, rzeczywiście. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie było mężczyzny
w wieku około 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była
pani Helena z mężem. Adam. A tak? Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny
z rady miejskiej. Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa
kopertę, czyta). - Prócz tego (Maks uderza się w czoło) - masz w pracowni gości, którzy
przyszli podziwiać twoją twórczość. Teolog. (teraz kłania się głową bardzo wyraźnie. Toż
samo czyni jego matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, że pozwoliliśmy sobie
wtargnąć do pańskiej pracowni pod jego nieobecność. Ale moja matka bardzo pragnęła
poznać pańskie malarstwo. Adam. (czuć, że został oderwany od listu jak od czegoś bardzo
ważnego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka kroków) Witam państwa. Jestem pani ogromnie
wdzięczny za zajęcie się moją skromną twórczością, która nigdy doprawdy nie mogła się
zdobyć na żaden wysiłek pełniejszy, na żaden całkowity wyraz. - Proszę nie ujmować tego
inaczej, jak próby. Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze. Adam. Dziękuję. Starsza Pani. Ale
bodaj że przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan dokończyć naszych oględzin? Adam.
Ależ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z
wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to wygląda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnują
się lub raczej domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki ludzi. Mówię: coraz to
nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. Tubylcy stanowią sam rdzeń.
Tych jest niewielu. I ci bezwzględnie opanowali już położenie. Wszyscy inni, którzy tam
pojawiają się z dnia na dzień, otrzymują od nich odpowiedni zastrzyk dokształcający; i tak
wychodzą w świat. Co się z nimi dzieje? Gdzie się rozłazi, rozpływa ta rzesza
wydziedziczonych? Oczywiście, tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, że
ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto może w tej chwili uczynić - - A ja wiem, że ta rzesza
rozsadzi... Przecież po wyjściu z ogrzewalni nie stają się ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. Cóż
na to pan poradzi? Adam. (ciągnie swoje) Społeczeństwo nie wie, co w sobie nosi.
Społeczeństwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka różnica, że chory organizm
szybko musi się wydać, musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy społeczeństwo długo może
w sobie kryć chorobę. Raczej: może kryć się przed chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na
małe wysepki zbytku, tzw. stosunków towarzyskich, tzw. układu społecznego, czując się w
tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczeństwo jest wielkim
kłamstwem, jest złudzeniem. To bezpieczeństwo wiąże nam oczy i zatyka uszy. Ale to
wszystko musi wreszcie prysnąć. Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to dłużej niż
trwa życie kogokolwiek z nas. A zresztą - powtarzam - cóż pan może na to zrobić? Adam.
(wciąż jakby nie słyszał) Każdy z nas idzie swoją drogą. Każdy lepi swoje gniazdko.
Tymczasem dla tylu ludzi drogi stały się za ciasne. Nie ma gdzie postawić stopy. Nie ma
skrawka ziemi, który by można nazwać swoim. Nie ma kromki chleba, na którą by mogli
zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli wydać na świat z tym przeświadczeniem, że nie
będzie zawalidrogą. A my w tym wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś
powszechnego układu, który każe przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić usprawiedliwiony
wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czegoś brak. Nie wiem jeszcze, czego, Męczę się, aby
odgadnąć. Ale wiem, że brak - i wiem, że to rozsadzi. (Wchodzą Pani Helena z Mężem) Pani
Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóż? Czy panowie przyszliście w końcu
do jakiegoś ostatecznego wniosku na temat człowieka niewymiennego? Maks. Najzupełniej
nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili usiłuje przerazić nas swymi wywodami na
temat ludzkości zagrożonej od dołu, zżeranej od korzenia. Adam. Państwo zechcą chyba
usiąść. (Szybko zwraca się do Maksa) To nieprawda, Maks. Ludzkość nie jest bynajmniej
zżerana od korzenia. Jest raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie będziesz
przecież twierdził, że rozkład nędzy odpowiada rozkładowi kary. Słusznej kary. Maks.
Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafię tworzyć życia i losu drugiego człowieka.
Adam. To znaczy: będę sobie szedł swoją drogą, będę wił swoje gniazdko, korzystając z
bezpiecznego na pozór układu społeczeństwa. A jeśli ten układ runie, jeśli ja przypadkowo
znajdę się na dole - to cóż wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim
ujęciu tworzy się ono ciągłością przewrotów i przemian. Jednostka zaś doskakuje do
społeczeństwa jako cząsteczka przemieniana, przewracana i dźwigana. Nie godzę się na to.
Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do społeczeństwa. Zadanie jej jest przede
wszystkim jednostkowe. Posłannictwo przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialność
jednostkowa. Społeczeństwo zależy od tego, czy jednostka to swoje zadanie, posłannictwo i
odpowiedzialność zdoła postawić, czy też je położy. Jeśli postawi, społeczeństwo składać się
będzie z większej liczby jednostek wartościowych - i samo będzie raczej wartościowe. Jeśli
natomiast położy, coraz więcej będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są
oczywiście zjawiskami przeciwspołecznymi. Są ośrodkiem przyciągającym wykolejeńców i
nierobów. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilość prawdy. Nad jedną
tylko rzeczą przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobić ty, mam zrobić ja, ma zrobić
Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują. Maks. Ależ to właśnie już powiedziałem. Ma
spełnić swoje zadanie, ma stworzyć wartość. Stworzyć wartość z tych zasobów, które w życiu
znajduje. A dlatego, że znajduje je przede wszystkim w sobie, musi się w sobie szczelnie
zamknąć. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to byłaby właśnie postawa
przeciwspołeczna. Adam. Ja myślałem tak samo bardzo długi czas. Myślałem jeszcze dwa
miesiące temu. Od dwóch miesięcy widzę, że to nie wystarcza. Nie możemy dopuścić, aby
poza nami cała masa ludzka kłębiła się po ogrzewalniach, wiodła życie nieomal zwierzęce,
wyłączając z niego powoli wszelką inną świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie!
Jerzy. Ale cóż pan może na to poradzić? - Panowie, czy nie uważacie, że rozmowa schodzi na
tory, na których mógłby przydać się nam teolog? Proszę ojca, czy państwo nie mogliby
przyłączyć się do naszych roztrząsań? Położenie jest dość kłopotliwe. Adam stoi przed
drzwiami, które są szczelnie zamknięte. Zatrzaśnięte. Co gorsza: każda próba ich otwarcia
napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do wnętrza. Robi
to z uporem, który jest mu właściwy. Upór na razie zastępuje mu potrzebne siły. Ale upór
może się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o Adama. - Z drugiej strony nie mogę całkowicie
zgodzić się z Maksem... Maks. Właśnie. W ten sposób, jak ty, myśli i postępuje ogromna
większość ludzi. Można by przyjąć, że ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo znajdują się
po ogrzewalniach. I właśnie dzięki temu ten przewrót, który Adam czuje tuż, tuż - nie
następuje. I nie następuje już od stuleci, chociaż na dobrą sprawę od stuleci powinien już
nastąpić. I cóż? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy
prawo tak patrzeć na świat. Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu.
Na szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, służą przy całej swej osobistej
szlachetności do wywoływania przewrotów. A przewroty są zjawiskiem raczej
przeciwspołecznym. Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. Przyznaję, że dzięki
temu ludzkość poszła w przód, nie poszła wszerz. Rozwlokła się jak wojsko w odwrocie,
równocześnie skurczyła. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej,
ż
e różnica, która obu panów dzieli, w istocie jest niewielka i wymaga wnikliwości, jeśli się
chce ją dokładnie uchwycić. Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy.
Chodzi o to, że on jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o słuszności swej
postawy. A ja... a ja od jakiegoś czasu... nie mogę wybrnąć. (Pukanie do drzwi) Adam.
Proszę. A, to pan. Pytałem już o pana. (Człowiek Nieznajomy Nikomu) Proszę, to moi
towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (kłania się z daleka głową)
Pozwoli pan, że oglądnę pańskie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracając do przerwanej
rozmowy) - Nie mogę wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko przeświadczony, że to
wszystko razem to nic innego, jak ciągła ucieczka. Stanisław. Ucieczka?... Adam. Tak.
Ucieczka. Stanisław. Przed kim? Adam. W pewnym znaczeniu przed sobą samym. Ale nie.
(snuje) Przecież Maks także jest sobą, Maks także żyje w tym samym świecie, co ja, co każdy
z nas.. A Maks nie musi uciekać, nie ma poczucia, że jest ścigany... A zatem to nie jest...
ucieczka przed sobą samym. Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością.
Tak? Ciekaw jestem, w jaki sposób ja mogę być odpowiedzialny za obywatela, który
zmarnował swoje życie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, że układ ludzkiej
nędzy odpowiada układowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed
odpowiedzialnością. To jest ucieczka przed czymś, a może raczej przed kimś w sobie i przed
kimś w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kimś w sobie i w nich? Adam. Tak.
Ta ucieczka jest mocno męcząca. Wszystko, co dotychczas usiłowałem uczynić, było to
jedynie osłanianie się. I dlatego ucieczka jest męcząca. Ciągle otwiera się we mnie jeszcze
coś, co dotąd było zamknięte, czego dotąd strzegłem, o czym nie wiedziałem... Od pewnej
chwili to staje się jasne - i pędzi. A ja ciągle uciekam. Nie bronię się. Nie wiem, jak się
bronić. Czuję, że należałoby przejść do natarcia. Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić...
Teolog. A więc jest to stopniowe rozjaśnianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak -
można by w ten sposób powiedzieć. Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za
każdym razem boli głębiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię
prawa do widzenia świata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna
większość ludzi. Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za złotówkę tam - prawa do
spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrotów, tych wszystkich napięć. Do
oddzielenia się od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za złotówkę tu... za złotówkę
tam... do zamykania wszystkich przewrotów świata w swoim oku, w swoim malarskim
widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba uciekać. I
znów... i znów. Rozjaśnianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę,
Kaziu. To dość widoczne w jego obrazach. Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do Adama)
To może być powołanie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym ciągu
wytrwale uciekać. Adam. Tak? (po chwili, jakby się budził) Nie. Darujcie. Jakże można w
taki sposób roztkliwiać sobą drugich? Nie. To stanowczo nadużycie. A, o czymśmy to
rozmawiali... No więc tak... Maks, masz bezwzględnie sporo słuszności. Ale, widzisz, nie
każdy może tak jak ty. Maks. Uważam, że powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś
sobie zadawać gwałt. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty! Maks. A ty
co?... Myślisz może, że się od niej uwolnisz? Myślisz, że to całe żebracze przedsięwzięcie
skończy się inaczej niż kilku nowymi płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe,
które zrobią wielkie wrażenie i rozpoczną nowy okres twórczości?... Ot, i wszystko. Pani
Helena. I wtedy okaże się, jak owocną była cała ta męczarnia, która pana toczy od miesięcy,
panie Adamie. Lucjan. Obawiam się, że pani się myli - Adam. Ja również... Pani Helena. A ja
jestem pewna, że nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pełną wartość. Z
kolei te przeżycie przenosi się w nasze posłannictwo. W końcu udzielamy tego innym,
zanurzamy ich, jeśli tak wolno powiedzieć, głębiej w strumieniu piękności... Jerzy. ...który
przepływa przez nas... Czyż mam dokończyć zdania poety? Pani Helena. Poeta się mylił. Ja
ś
wiadczę przeciwko niemu. Całym życiem świadczę, całą twórczością. Adam. Jedno i drugie
ma cenę ogromną. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mało. Pani Helena.
Małe... w jakim znaczeniu? Adam. No tak, mało. To znaczy... widzi pani - tym nie można
wypłacić wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę
mi powiedzieć, ile panią kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie
kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe życie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny
wykup. Za każdym razem płacę pełną cenę i za każdym razem płacę ponownie. Adam. Tak,
to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) Otóż, widzi pani, ja za tę cenę nie mogę się wykupić
- Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem sam. (Przerwa. Wszyscy milkną, jakby
skupieni w ostatnim słowie) Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, że
zabraliśmy mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabierałem. Starsza Pani. Tymczasem musimy
pożegnać. śyczymy panu jak najpełniejszych osiągnięć. Adam. Dziękuję. Po stokroć
dziękuję. (Starsza, Pani i Teolog wychodzą) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzić, Adam, że
stajesz się sławny. Coraz więcej ludzi odwiedza twoją pracownię. Maks. Jeśli wliczyć do tego
domokrążców i żebraków, sława urośnie w nieskończoność. Pani Helena. Muszę panu
powiedzieć, Adamie, że szczerze podziwiamy to pańskie oddanie dla najuboższych. Maks.
Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaż nie przychodzi mi to łatwo. Ale - nie można
służyć równocześnie dwom podziwom. Odkąd Adam - jak pani powiada - oddał się
najuboższym, co skądinąd jest godne podziwu, odtąd płótna stanęły. Czyżby przestały być
wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sądzę, że nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku
tego widzenia. Adam. Ma pani słuszność. Czasem jedno widzenie najzupełniej wystarczy...
(Przerwa) Pani Helena. Dlaczego nie dokończył pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo
zdania tego nic już nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam: nie można służyć równocześnie
dwu podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastają, dopełniają się w jakiejś
nadrzędnej całości? No cóż, panowie? Spotykamy się na wystawie pana Stanisława.
Stanisław. Oczekuję. (Pani Helena wychodzi z Mężem) Stanisław. Wiesz już chyba, Adam,
ż
e umarł Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanisław. Trudno było inaczej.
Andrzeja musiały dobić te dawne powstańcze suchoty. Adam. Pamiętam tę przeprawę przez
Pilicę - byle tylko dopaść skraju lasu... Wtedy strzaskali mi nogę. Lucjan. Swoją drogą,
Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uważać na siebie. Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością
nie masz już dawnego żołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg
wie gdzie, też ci go na pewno nie przysporzą. Elżbieta bardzo martwi się o ciebie. Adam. O,
dziękuję. Zawsze wasz dom był mi poniekąd rodzinnym. Lucjan. Może zajdziesz kiedyś w
tych dniach? Nie pokazujesz się od tak dawna. Moglibyście przyjść razem ze Stanisławem.
No, a teraz to my już chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie pan, aby jeszcze załatwić tę
sprawę w Związku. Możemy wstąpić od razu. Stanisław. O, chętnie. - Adam, do zobaczenia
jutro. (Wychodzą) (Chwila milczenia. - Pozostał ów Człowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie
nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie. Przesuwał się z wolna od obrazu do obrazu, z
wyrazem znawcy) Nieznajomy. No, więc teraz byłyby do omówienia nasze sprawy. Adam.
Daruje pan, że musiał czekać tak długo. Nieznajomy. Było mi to najzupełniej na rękę.
Pomogło do wykończenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, że nawiążę
do poprzedniej rozmowy, której byłem tutaj świadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt
wytwornie podsłuchiwać rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje życiowe
zadanie w dużej mierze opieram na podsłuchu. Pan również. Adam. Nie przypuszczam.
Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak ja. Mimo tego pan żyje z
jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mógł
pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc równocześnie życie tak roztargnione. Stanowi pan dla
mnie poważną zagadkę - muszę panu powiedzieć na wstępie. Adam. Zupełnie nie rozumiem,
o co panu chodzi. Najpierw: podsłuch. Więc przyjmijmy, że pan podsłuchuje rozmowy.
Wiem o jednej, którą pan podsłuchał. Dość trudno zresztą było postąpić inaczej, skoro
rozmówcy nie zechcieli ściszyć nieco swych głosów, zważając na pańską obecność. Sami
przez to wydali się na łup owego podsłuchu. Przypuszczam zresztą, że bez większych
zastrzeżeń. Czy nie zna pan nikogo wśród nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to
ludzie sławni. Osobiście nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach... - Zatem
sami, są sobie winni. - A teraz pozwoli pan, że wydam pewien sąd. Wobec pana będę mówił
to, co myślę. Zrzekam się prawa do ukrywania moich myśli. Nie czynię tego z sentymentu,
ale po prostu dlatego, że tak wynika z moich założeń względem pana. - To znaczy?... - Będzie
dość zabawnym określić, o ile wszyscy ci rozmówcy mylą się co do pana. Powtarzam,
wchodzimy bezpośrednio w krąg moich założeń. Muszę wiedzieć, gdzie inni błądzą, aby
uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która mocno przerasta ich wspólny niepokój. (Przerwa)
Nie wiem, czym niepokoił się w panu ten ksiądz; sądzę, że jego omyłka w odniesieniu do
pana była dość bezosobista - - Pozostali z pańskich przyjaciół chcą za wszelką cenę
sprowadzić jego gniew do wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o pański
gniew. Ten gniew jest wartością, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest pańskim
podsłuchem, jest intuicją, wczuciem się w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie.
Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrzeżny gniew. Na razie ciągle jeszcze czai się on,
zawisa na trzeszczących przęsłach dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie
może potrwać. Taki jest mój sąd, owoc długotrwałych i uciążliwych podsłuchów.
Powiedziałem panu wszak, że z tego żyję. Znam doki portowe, korytarze kopalń i
niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest słuszny. Chodzi o to, aby ostatecznie
zerwał się, aby jakaś powszechna, niemal nadludzka siła wyrwała go z trawersów, z mocno
nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa. (Przerwa) Ta siła narasta również. Czego ma
dokonać? Ale czego bezpośrednio? Panie, ja cenię niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej
ś
wiadomości, który dojrzewa. Ten akt trzeba wykończyć. Ten akt trzeba przyśpieszyć. Ten
akt jest wizją daleko wspanialszą niż - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie.
(Przerwa) A zatem trzeba przyśpieszyć akt zbiorowej świadomości. Pan rozumie, co to
znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje się twórczość. Na to potrzeba gniewu. I na to
potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba podsłuchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie.
Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa
się na poszczególne słowa) Nie wiem... czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi
się, że bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywiście, jest to pierwszy, nieunikniony
opór. To jest próg, który trzeba przekroczyć. Pan sam nie zdobył jeszcze dostatecznej
ś
wiadomości własnego gniewu. (Śmiejąc się) Prostaczek Boży, który nie wie nic o swoim
geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagają się natchnień. Dialektyka historii,
rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak. To pierwszy opór do przełamania. Adam. I pan
spodziewa się przełamać go? Nieznajomy. Chcę ukształtować w panu ten wspaniały
surowiec. Czuję się do tego zobowiązanym. Tak wynika z moich założeń. Adam. Ha, zmaga
się we mnie już tyle sił. Możesz i pan próbować. Nieznajomy. Naprzód karcę pana za jego
obrazy. To nie jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyrażenia tego
gniewu, który pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia sił. Pan rozprasza je na
sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku przeżyciom,
ku zakątkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest wartością przedmiotową. Nie wolno go
rozpraszać. Pan jest odpowiedzialny za każdą cząsteczkę zbiorowej świadomości, za to, czy
ona dojrzeje wcześniej, czy później... Adam. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej oceny...
Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sięgnął do głębi. Nikt nie był zdolny do takiego wglądu i
takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wejść. (Wchodzi kilku łachmaniarzy) - A, to wy.
Dobrze, dobrze. Idźcie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedliście co? - Nie.
Dobrze. Zaraz wam przyniosę. (Skoro już wprowadził ich obok, powraca. Chwila)
Nieznajomy. Karcę pana i za to. To jest również rozpraszanie sił. To mogło wystarczyć na
niższych stopniach zbiorowej świadomości. Więcej: źle powiedziałem - to służyło do
kiełznania tej świadomości, nie pozwalając jej dojrzeć wcześniej i wybuchnąć. Adam. (cicho
wtrąca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa dojrzała
gniewem, rozprawi się również z tamtym. Adam. A jeśli tamto jest prawdą. Nieznajomy.
Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą, to na pewno zostało skrzywione.
Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mieć
będziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zresztą, cóż z tego, cóż z tego?
Aha, miłosierdzie. Złotówka tu, złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w
bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach... bo ja wiem, w
czym jeszcze. Oto są życiowe owoce tej zasady. Za złotówkę tu, za złotówkę tam. Dokładnie
odmierzoną, wyliczoną. A przy tym zwierzęca harówka przez 10, 12, 16 godzin za lichy
grosz, za mniej niż prawo do życia, za nadzieję wątpliwej pociechy tam - która niczego nie
zmienia, która tylko od wieków wiąże potężny, wspaniały wybuch ludzkiego gniewu -
ludzkiego, twórczego gniewu. Adam. (wziął głowę w obie dłonie) Czyżbyś pan miał jednak
tyle słuszności... (Zatacza się na ławę) "...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..." To
wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Przełamują się tedy w
Adamie myśli rozbieżne zewsząd. Prześwietlają go twarze spotkane, wywierając na nim ucisk
zasłyszanych słów. Niejednako, ale ciągle przetwarzają Adama. Chwilami doprawdy wprost
się narzuca, że one go tworzą. Ale oto przychodzą takie przebłyski - i wtedy z nagła
dowiadujemy się z niezbitą pewnością, że to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle tworzy.
Chodzi mu przecież o wyrównanie ogromnych wstrząsów, nadludzkich dosłownie drgań.
Dlatego trud Adama będzie wielki. I wszystko, co się teraz będzie działo, chociaż wokół
niego się rozegra, staje się jednak w nim. Posuwamy się wciąż po krawędzi, wzdłuż której
bujne tętno rozchwianych twarzy i myśli, i słów łączy się z duszą Adama, krzepnąc w nim
nowym odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, przeobrażeniem. Nowy Adam wyłania się
stopniowo, ukazuje się wśród drżenia i lęku starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a
jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi główną cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś
napięcie dwu przeciwległych przedmiotów, ale pełne napięcie w obrębie jednego jedynego.
W każdej bowiem chwili stary Adam wymienia się jakąś cząstką na nowego. Tkwi w tej
wymianie i zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest żywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i
przedmioty łączą się w nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą siłą, bądź przyjmowane,
bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A wśród nich wszystkich
on sam objawia się sobie ciągłym zdumieniem nad własnym losem. Musi tak być, bo dzięki
temu zdumieniu odsłania w sobie tę Miłość, która przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni
dzieje się ten rozdział sprawy Adama. Nie szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych
jego ustępów. Wszystkie one stają się bądź treścią przypomnienia, bądź wyobraźni, bądź
myślenia lub miłowania, nie związane żadną jednością miejsca przestrzennego, li tylko
jednością przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej można nie myśleć w ogóle,
można o niej zupełnie niczego nie wiedzieć. Ale kto ją poznał tak jak Adam, ten bez trudu
może odtworzyć sobie, co w niej się dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy tęgim,
mrozie. A tak odtwarzając, będzie nie tylko wydany na pastwę pamięci lub wyobraźni, ale
będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi coraz głębiej wiąże się jego los. Nic nie
szkodzi, że teraz idzie ulicą opodal. Myśli jego są z nimi. Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze
raz; czuje jednak, że musi. Odległość między nimi a nim zmniejsza się gwałtownie. Bodajże
starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez trudu, przecież zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci
ludzie staną mu się bezpośrednio obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów: -
Jeśli rada miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające mrozy - pójdziemy
powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki społecznej! - Właśnie. Niech
spróbują, co to znaczy zębami szczękać - - i mówić, że ogrzewalnia! (Jakiś głos
zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie się zaraz kilku szklarzy, którzy zaszklą. (Głos
zawzięty:) - To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj
się! Zeszedłeś na dziady - to umiej być dziadem przynajmniej. - I zresztą - czego chcesz!
(Wyraźnie kpi:) Masz tu życie wygodne, bez obowiązków, bez odpowiedzialności. Możesz
ż
yć jak filozof, nosząc cały majątek w wytartej kieszeni i rozmyślając nad marnością
wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny głos zawodzi:) - A żeby choć poprawili przydziały tej
zupy. Woda to i parę gruli. Trudno wystać w taki mróz. - Bo się i stać opłaci! (Znów tamten
głos kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O cóż wam chodzi - wstajecie o dziewiątej, wypoczęci,
wywczasowani. Potem naciągasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zasłużony,
postać parę godzin na jednej z głównych ulic, aby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się
tobą do woli. Ty zaś ze swej strony możesz wtedy podglądać innych ludzi. Spieszą oni jak
opętańcy w tę i tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz zupki.
Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem możesz poczytać gazetki, jeśli lampa nie kopci.
Czegóż chcesz? - żyjesz jak filozof. (Z innej strony ktoś głosem bardzo smutnym zwierza się
sąsiadowi:) - Na żaden sposób nie mogę znaleźć pracy. Byłem już tu i tam. I co wieczór
wracaj do ogrzewalni. Mnie już gardłem wyłazi ta wygoda. Odniesiesz czasem jakiś pakunek,
ż
eby nóg nie wyciągnąć z głodu. I to jeszcze musisz się strzec, bo są zawodowi, co tylko
patrzą, aby cię przegnać. (Skądinąd ktoś zaczyna mu doradzać:) - Mógłbyś spróbować z nami.
Robota jest krótka, odpowiedzialna, tyle że nieco denerwująca. Idzie dobrze - to możesz na
parę ładnych miesiączków emigrować z ogrzewalni i zamieszkać choćby w Europejskim. A,
potem, jeśli okoliczności znów się inaczej złożą, wracasz do ogrzewalni, jeśli jeszcze nie
gdzie indziej. Czegóż chcesz? śycie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je tylko umieć sobie
urządzić. (Kto inny:) - Nie, nie. Niech on lepiej z nami nie próbuje. Jest za głupi do takiej
roboty. - On jeszcze ciągle chce zapracować. To jeden z tych, co się zarobi jak wół.
Tymczasem trzeba inaczej - - Czyż ktoś z nas jest winien niesprawiedliwego podziału dóbr -
(Skądinąd:) - Przyłóżcież do pieca! Przecież sama słoma nikomu kości nie wygrzeje. - I cóż
będę przykładał? Ten węgiel, co go nie ma? - A draństwo, panie. Inni nie wiedzą, co z
węglem robić! (Inaczej:) - Grunt to kalkulacja, panowie. Grunt to obliczenie. Wewaliliście
wszystek węgiel przedtem, to teraz szczękajcie ząbkami! (Inny:) - Znikąd nie ma rozgrzewki.
Ani z zewnątrz, ani od wnętrza. Chyba na kpiny nazwali to ogrzewalnią. - A ty byś od
wnętrza wolał! - A ty nie? (Po chwili) Zawszeć to godniejsze człowieka, co od wnętrza.
Jedna, druga kropelka... - Aaa, proszę, co za zachcianki. Adam. Właściwie nie to jest
najważniejsze, że wszedł. Był wśród nich już od chwili. Nic się nie działo wśród nich, co by
nie działo się w nim. Ale teraz drzwi ustąpiły (bez trudu - w taki mróz!) i Adam uzyskał w
oczach ten obraz, którym uporczywie żyła dotąd pamięć i wyobraźnia. Obraz wewnętrzny
Adama - i wnętrze ogrzewalni. W tej chwili Adam jest porządnie ubrany, czarno. Szeroki
kapelusz malarski, ciemny krawat. W ręce wlecze za sobą jakieś worki czy torby. Podszedł do
najbliższej grupy. Odtąd przestrzeń wewnętrzna Adama, otwarta tamtym ludziom, wzbiera
nimi. Rzeczywistość. - Przepraszam. Może mnie sobie przypominacie... Opatrzność zrządziła,
iż pewnego razu deszcz i wichura zagnały mnie do waszego schroniska... Bracia, odtąd jakaś
siła nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogłem nie powrócić tutaj. Na każdym kroku szła za mną
wasza nędza, bezdomność, wasz głód - (Milczenie najzupełniej obojętne) Adam. Nie
wiedziałem, jak wrócić. Szukałem dróg. Szukałem środków. Dziś po raz pierwszy... (Ktoś z
tych, co najbliżej byli:) - Czego chcesz? Nie masz gdzie kości położyć na tę noc - to już, tu
jest miejsce. Nikt nikogo nie wygania, bo niczyje. Miejskie. Tylko się spiesz, bo mogą
nadejść inni. W taki mróz nikt się nie szwenda. (Inny:) - A możeś ty, braciszku, z lekka
podwiany, bo gadasz jakby od rzeczy. Adam. Nie zrozumieliście moich zamiarów. Nie
przyszedłem mieszkać do ogrzewalni. - No to się wynoś gdzie indziej. Nie przyszedłeś
mieszkać tutaj, to czego od nas chcesz? - Adam. Ależ nie. Ależ nie. Przyniosłem wam coś
niecoś z jedzenia i z odzieży. To od dobrych ludzi. - A - dobrodzieje. I ty też dobrodziej. A -
to co innego. (Adam zaczyna wypróżniać torby i worki. Wyrzuca ich zawartość na legowisko
pierwsze z brzegu) (Tamten - patrzy z ukosa:) - No i co z tym? Adam. To dla was. - Dla
kogo? "Dla was". Łby sobie pourywają. (Stąd i stamtąd:) - Dla mnie! - Tutaj płaszcz! -
Chleba. Nie jadłem nic od rana! - Coś bym przetrącił! - A! jest i rozgrzewka! (Skądinąd:) -
Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! (wyraźny zgrzyt) (Z kąta:) - Co tam za hałasy? - Trzymaj gębę.
Tu przynieśli żarcia i szmat. - Kto przyniósł? - A jakiś! Wygląda na trąconego. - Od kogo? -
Od dobrodziejów. - Nie potrzeba! - To ci, którym chciałeś wybijać szyby. - Chciałem i chcę.
Inny się obeżre, wysiedzi w cieple, a potem, jak już powydziera i z dziesięć razy odłata - nuże
ż
ebrakowi. Dobrodzieje!... (Tymczasem młody człowiek do Adama:) - Panie, nie wiedziałby
pan o jakiej pracy? Adam. Poszukamy. Nie zechce pan przyjść do mnie jutro? - - Gdzie? -
Basztowa 1. - Przyjdę z rana. - Dobrze. (Z kąta: - z naciskiem:) - He, ty! Słuchaj no,
dobrodzieju od dobroczyńców, zabieraj się z tym wszystkim! (W sąsiedztwie bezpośrednim
Adama - z cicha:) - Swoją drogą, panie, tu w oczy kole każdy porządnie ubrany, każdy
niegłodny. (Inny:) - Mógłby o nas magistrat lepiej dbać! (Inny:) - A może zechciałby pan
jakiś drobiażdżek z biżuterii? (Inny:) - Odwal! (Z kąta - uporczywie:) - No, słyszysz, zabieraj
się, mówię, bo wstanę. Zabieraj się, pókim dobry. (W pobliżu:) - Panie, mnie by potrzeba
jakiego palta. Adam. Postaram się następnym razem. - Czekaj tatka latka! (Inny:) - Będzie na
drugą zimę, jak wyciągniesz kikuty. (Ten z kąta wstał:) - Mówię ostatni raz. A wy
rozumiecie, hołoto?! Jak wam kto w gębę napluje, to też weźmiecie. Siedzi to draństwo po
pałacach, wygrzewa się, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu likierem; a jak im od
czasu do czasu wyobraźnia taka przyjdzie, to ci rzucą ochłap. Szmatę znoszoną albo
spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami i całuj ręce. A to jest wszystko jedna
niesprawiedliwość i krzywda. Rozumiecie? Za co tamten chodzi w garniturze i pod krawatem
- a ja nie mam czym grzbietu zasłonić? Dość, dość. Niech lepiej znika z oczu. (Z kąta
pomruk) (Adam spuścił oczy, milczy jak smagany. Wszystko odnosi do siebie) (Tamten:) -
Lepiej odpluńcie im tym samym, czym splunęli na was. (Ludzie porozbierali już przyniesione
przedmioty. Przymierzają) (Tamten z kąta - przeskoczył teraz, tak jak stał, na środkową
pryczę:) - śebyś się nie tknął żaden! No rozumiecie! Bo pozabijam! (Już jest wokół niego
kilku innych jak mur) No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech wszystko
pozabiera z powrotem. Więcej to warta niż pierwszy lepszy strzęp. (Stąd i stamtąd:) -
Trzymaj gębę. Nie oddajemy. (Wtedy on zaczyna walić na lewo i na prawo jakąś lagą) - A
hołoto żebracka! Ścierwo! (Uginają się wokół niego. Któryś usiłuje go zepchnąć z ławy.
Ułapili go za golenie -) - E, bo i my potrafimy! (Teraz ktoś uchwycił za koniec lagi.
Zaczynają się szamotać) Adam. (patrzy przerażony. Usiłuje coś powiedzieć. Opadają mu
ręce) Bracia, bracia. Źleście mnie zrozumieli. (Głośniej:) - Źleście mnie zrozumieli! (Krzyk
znad głowy:) - Won, won! (Adam odsuwa się, zostawiwszy wszystko w nieładzie. Teraz jest
sam, tylko w sobie nosi pełny obraz tego szamotania i zgiełk. Słyszy, jak tętna biją, wyczuwa
tępy ucisk ciemienia. Ból rozdarcia pogłębił się poczuciem bezradności - -) 2. - - W tym
czasie światło latarni znajdującej się opodal rozdzieliło wyraziście jego cień od samej jego
postaci. Adam odczuwa to jako uobecnienie kogoś obcego. Odczuwa, że nie jest sam.
Pomiędzy nim, a "uobecnionym" nawiązuje się taka rozmowa (która cała przebiega w
atmosferze napiętego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym sobą, czy
rzeczywiście z kimś odrębnym. "Tamten". Nie jest rzeczą zbyt łatwą odróżnić myśli własne
od tych, co przychodzą z zewnątrz. "Adam". To znaczy - - To znaczy, że w pewnym
położeniu należy uznać za własne pewne odruchy, a nie doszukiwać się ich przyczyny poza
sobą. - Czy ktoś drugi może tak szczelnie przykładać swoje myśli do naszego mózgu, aby nie
wydał się odstęp między naszym umysłem a myślą podsuniętą. Odstęp lub przerwa... -
Zapewniam cię, że nie. Rozumowanie twoje jest najsłuszniejsze w świecie. - A do czego
prowadzi? - - Do nieprzeceniania sił. - Do czego? - Do odsunięcia szaleńczych przedsięwzięć!
- I do czego jeszcze? - - Do odwrotu! - - Widzisz, to wszystko ma sens o tyle, o ile. Cóż
poradzisz na złą wolę, na upór? Zostaną tym, czym chcą pozostać. Nie będzie w tym twojej
winy. - Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w świecie - - Widzę, że mam do czynienia
z człowiekiem rozsądnym, który nie porywa się na nadludzkie... - Dzięki rozumowaniom tak
poprawnym, jak twoje, idziemy coraz głębiej na dno. Ale zaraz: "jak twoje" - doprawdy nie
wiem: "twoje czy moje". Ale jeśli "twoje", to czyje? Przecież nie ma tutaj nikogo - (Tylko na
dalszym planie jakiś człowiek oparty bezwładnie o latarnię) - No oczywiście. Nie zaprzątaj
się tym. Myśl tak: przecież ja nie jestem kariatydą świata. Jestem inteligencją, której całym
zadaniem - wydobyć właściwy obraz świata, o resztę nie troszcząc się zupełnie. Myśl tak! Ty
również jesteś inteligencją. Zatem podlegasz prawom inteligencji. Wystarczy, jeśli
zatrzymujesz obraz świata w twojej myśli. Nie masz żadnego obowiązku podkładać pod jego
ociężały kadłub twoich bark. Są zbyt znużone. - Doprawdy nie wiem, czy myśli te są moją
własnością, czy też podpowiada mi je ktoś - - Nie chcę Ci ciążyć. - Zostań sobą. Dokończ
rozpoczętych płócien. Potem - zrób wystawę. Cóż możesz uczynić innego? - Owszem, radzę
ci - nie powracaj nigdy do ogrzewalni, jeśli nie chcesz zaszkodzić!... - Komu? - Wyzwoleniu
tych ludzi. Trzeba poczekać. To się musi dokonać powoli, od wewnątrz. Z pośrodka nich
musi wypłynąć samorzutnie i dojrzeć. Tymczasem ty chciałbyś tam zapewne przenosić
szczegóły, które są im obce. - Na przykład? - Na przykład, kazałbyś im modlić się - prawda?
Pracować - dźwigać tzw. krzyż? - - No? - Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im dać dojrzałość
ludzką. - Ależ posiadasz umiejętność wytryskiwać myślą tuż obok mojej. Znów nic nie mogę
rozróżnić... No więc... dojrzałość ludzką - to znaczy? - To znaczy - tę, która jest podyktowana
warunkami ludzkiego bytowania. - Usiłujesz jednak wciąż omijać pewne punkty. Zaczyna
mnie to dziwić. - Bo jesteś szaleńcem, a ja muszę za ciebie mieć rozsądek i umiar. - Znówem
gotów pomyśleć, że jesteś mną. - Ależ oczywiście. - Byłżebym rozbity na ciebie i tego, który
ciągle we mnie się dźwiga i ciągle domaga się więcej - - Bynajmniej. Ja stanowię tylko
czynnik równowagi twojego "ja"... (Mijają człowieka opartego bezwładnie o latarnię) ... tego,
który teraz żąda ode mnie, aby zapytać tego człowieka (Pyta głośno:) Czemu tu stoisz? - Ależ
cicho! Nie przerywaj mu snu - - Snu? Jest wyraźnie wycieńczony i z wycieńczenia... - (nie
kończy). A przy tym jest w nim coś więcej niż żebrak oparty o latarnię. - Czyżby? Nic o tym
nie wiem. - A właśnie. W nim jest obraz. - Ach tak, dla ciebie wszystko ma wartość obrazu.
Jesteś malarz. - Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu oku, a który trawi od dawna
moją duszę. - Nie poddawaj się. Odstąp. Zapomnij. Adam. (jakby nie dosłyszał) Obraz i
podobieństwo. - Podobieństwo? Czyje? - Nie wiesz! Więc jednak jest sfera w mojej myśli,
której u ciebie brak. Więc ty jednak nie wyrastasz z mojego umysłu jak własna moja myśl.
Ha, odkryłem cię. Odkryłem cię tym obrazem i podobieństwem, którego nie chcesz znać, o
którym nie chcesz wiedzieć... choć wiesz - - A, czekaj - obraz i podobieństwo. Widzisz - on
jest dzieckiem, on jest synem. Ja tak samo. Ty ... - Ja nie. Nigdy. - Nie? - A zatem wielkie
zwierciadło świata w tobie świeci pustką, matową pustką twojego bytu, której nie rozświetla
nic. - Powiedziałem ci, że jestem inteligencją. To mi wystarcza. Tobie również. - Usiłujesz
wmówić we mnie. Jednak fakty przeczą. O, widzisz tego człowieka opartego na słupie
latarni? - Nie przyciąga mojej inteligencji. Przestał stanowić dla mnie zagadnienie. Mogę go
ominąć. - O, ileż w tobie brak, ileż w tobie brak! (Teraz już po drugiej stronie Adama
rozpościera się równy i nieprzerwany mrok ulicy. Minął światło latarni od tej strony, po której
wydobywało z niego cień. Nie ma "tamtego". Adam dźwiga włóczęgę ramieniem. Wlecze go,
utykając tym silniej na prawą nogę. - No chodź, przyjacielu. Nie mówisz nic? Ręce... ho,
zmarzłeś... Nie możesz iść... No, chodź! Prawie go wlecze na plecach. - No, chodź.
Uratowałeś mnie. 3. Adam z obrazem człowieka. Człowieka-Chrystusa. "Ecce Homo". Czy
właśnie ten obraz musiał narosnąć w jego duszy od widzenia ludzi opuszczonych? Los obrazu
i los człowieka. Adam jest malarzem. Przybory leżą na ziemi. Rzecz dzieje się znowu w nim.
- Ty jesteś ciągle głębszy od mego widzenia. I ciągle dalszy. Nie mogę Cię wydobyć z mego
wzroku. To znaczy - zaraz - to znaczy - Czyżby się nie godziło już z Tobą to, co noszę w
moim widzeniu, i to, co ogarniam duszą? Milczy widzenie. - - Za co? Za co? Powiedz, co
jeszcze więcej mogę uczynić dla Ciebie w nich? - - Jak można pytać o to ciebie, który nie
znałeś miar! A ja, a ja - ciągle szukam linii tego, co obejmuję bez żadnych konturów, i
szukam odcisku tego, co noszę w sobie bez ciężaru. I tak ciężar, który odciskam, i kontur,
który kreślę - nie jest Twoim zarysem ani Twojej odciskiem piękności. Oni są!! O ileż tutaj
chodzi przeświadczeń, o ileż odmiany w widzeniu! - Odmień mój wzrok! Ja nie mogę już
więcej. Ja nie mogę. Prócz tego jestem im niepotrzebny. Najwyraźniej. Powiedz, jak wybrnąć
z tego - - - Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziłem to. Przekonałem się o tym. Dlaczego
nie mogę przekonać Ciebie? Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki będzie ze mnie pożytek,
jeżeli Ty odrzucisz mój obraz, a oni odrzucą mnie? - - - - A, a, a. Znów jesteś ponad moją
myślą. Przemawiasz wśród niej - cisza, cyt... Jest to chwila groźna i cudowna. Cisza - cyt cyt -
cyt. Tylu ludzi na świecie żyło tym, że nie mogło sprostać tej chwili; jej urok przytłoczył ich
słabość. Czy ja sprostam? - A więc: tak, tak... Ja będę wartał tym wydziedziczeniem, będę
wartał tyle, ile utracę. Ile zagubię. Ile pozbędę. Tak, tak. - Tak, tak. Ale powiedz - czy możesz
tego żądać od człowieka? Czy możesz tego żądać ode mnie? Jak mam przestać być tym, kim
jestem? - - (Adam znów pracuje z pasją, z żarem. Trwa to przez chwilę. Podczas tego dają się
dosłyszeć takie słowa:) Ty musisz przybrać dla mnie ten kształt. Ten kształt, który obejmuję
duszą, i te plamy barwi na płótnie - i Ty w tylu ludziach - to jedno - (Z wysiłkiem:) - To
jedno! (Odstępuje na krok:) Przecież tak Cię utrwalę w tylu, tylu ludziach. (Odstępuje jeszcze
na krok:) - Cóż w tym jest złego? - Czy może się to sprzeciwiać Tobie? - (Odstępuje jeszcze
dalej:) - Nie. Nie. (Przesilenie:) - Tylko to nie jesteś Ty. Jesteś obcy. Jesteś daleki. Coraz
bardziej obcy temu, którego znam. - - - Utraca Cię mój wzrok - - a równocześnie widzę Cię
coraz przenikliwiej. - Jak to może być? (Wpatruje się w obraz ponownie:) - Ale to nie Ty
jesteś - Więc to nieprawda, że utrwalam Cię w tylu ludziach. W tylu duszach. (Odkłada
paletę, pędzle. Podchodzi ku oknu. Patrzy na Wisłę) (Ktoś wszedł) - Znów patrzysz. Nie
malujesz - (Adam nie odwraca głowy:) - Czy to ty, Maks? 4. Spowiedź Adama. Twarz
spowiednika jest przesłoniona dłońmi. Zaledwie można się domyślać miejsce, gdzie w cieniu
błyszczą oczy, A może są teraz przymknięte. Prócz tego obie postacie zaledwie odcinają się w
mroku zapadającego dnia. Tworzy to dziwną całość z szeptem słów ich obu. - Cóż więcej
jeszcze masz do wyznania, mój synu? Adam. (milczy) - Może dręczą cię jakieś pokusy lub
niepokoje? - Tak. Największą moją pokusą jest ta myśl, że jednak można miłować
inteligencją. Samą inteligencją. śe to wystarczy. - Jakże to rozumiesz? - Widzę w tym jedyne
możliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, którymi zaprzątałem ojca tak długo. - Zaraz,
mój bracie. Chwileczkę. W tym, co powiedziałeś teraz, zbyt wiele jest rezygnacji.
Zgodziłbym się na to, gdyby nie to poczucie, że tkwi w tym jeszcze więcej niepokoju. -
Jakżeż, mój ojcze? Przecież wiem, że jestem dla nich niepotrzebny, a równocześnie Bogu nie
jest potrzebna moja sztuka. - Mylisz się, mój bracie. I tym im jesteś potrzebny, i Pan Bóg po
ojcowsku patrzy na twoją twórczość. Przecież ona do Niego przybliża. Przecież usiłujesz
szukać w niej Jego chwały. - Otóż właśnie. Niech ojciec powie, jak to może być! - Ma się
głębokie przeświadczenie, że tak, że najzupełniej tak - a równocześnie coś od spodu, coś od
dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz - Cóż wtedy pozostaje z nas? Cóż wtedy
zostaje z nas przed Bogiem? - Samo chyba odrzucenie? - - Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje
nic. Wtedy z nas samych nie zostaje nic. Ale wtedy, właśnie wtedy - to, co zostaje w nas - to
tylko łaska Jego. - Czyż łaska Jego nie wiąże się z poczuciem synostwa? Czyż może trwać w
nas jako świadomość wydziedziczenia? - Tak. Zdawałoby się to rzeczywiście
nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden fakt. Ty wiesz, mój bracie: "Ojcze mój, Ojcze, czemuś
mnie opuścił?" - "Ojcze, jeśli może być, niech odejdzie ten kielich..." - A przecież On był
Synem nie tylko przybranym. (Chwila milczenia. Jakby szukał odpowiedniego słowa) Ale
było to właśnie w chwili, kiedy na nowo przybierał synów odrzuconych. To była właśnie taka
chwila. - Ale ja nie mogę. Ja nie zdołam. Jeśli oni w ogóle nie potrzebują mnie, jeśli nie mam
wśród nich żadnej racji bytu... Jeśli po prostu nie mogę się ostać wśród nich jako ja... to jakże,
jakże jako narzędzie ich przybrania za synów?... - Te rzeczy całkiem nie wynikają wzajemnie
ze siebie. Kto wie, czy najwięcej nie znaczy właśnie twoje odrzucenie wśród nich - - Ale w
takim razie oni odbiorą mi prawo do mojej sztuki, do mojej twórczości. - Niezupełnie. - No
więc zrozum, mój ojcze. Przecież nie mogę miłować równocześnie, bo nie mogę miłować po
połowie. Są to dla mnie dwie otchłanie, które ciągną. Nie można pozostawać ciągle w
połowie drogi między jedną a drugą. - Dlaczego patrzysz na to w ten sposób? Wszystkim
można miłować Boga - - Wszyscy też twierdzą to samo. Dlaczego więc dla mnie ta prawda
ogólnie przyjęta nie staje się prawdą? - Nie wiem. Są jeszcze różne kierunki w duszach, różny
przebieg oczyszczeń. - A tak. Właśnie. Zacząłem znajdować brud w tym, co dawniej było
ideałem. - Być może. Oczyszczenia są dla posłannictw. - Cóż mi powiesz na to, mój ojcze? -
Daj się kształtować miłości. - Jak? - Nie wiem. Twoja miłość jest twoją własnością, jest
dobrem tobie udzielonym. Ja nie mogę sądzić twej miłości aż do najmniejszych jej drgnień - -
Gdybyś jednak zechciał przeważyć. Nakazać coś lub zakazać, odrzucić lub uznać - - To są
zbyt wielkie sprawy i zbyt ważne. Takich spraw nie nakazuje się miłości. Przemyśl. Nasz Pan
dokonuje przez nią tylu dóbr, tylu ogromnych dóbr. Ona mas łączy z Nim bardziej niż
cokolwiek innego. Bo w niej odmienia się wszystko. (Znów milczy przez chwilę, jakby nie
mógł dobrać wyrazu. Wreszcie znalazł. Dorzuca bardzo cicho:) - Daj się kształtować miłości.
Adam, zaledwie podniósł się z klęczek i odchylił dłonie od twarzy, zaczyna iść przed siebie
krokiem zrazu niepewnym, potem stanowczym. Mija zapewne wiele ulic, przechodzi wiele
progów przyczajonych poniżej stóp. Idzie. 5. Drzwi otwierają się i otacza go znów znajomy
tłum mieszkańców ogrzewalni. Można wyczuć, że wyłonili się wokół Adama jako dotykalna
rzeczywistość, długo przedtem sprawdzana wyobraźnią przepracowana pamięcią. Teraz nagle
wyrośli żywi spoza zrębów długotrwałego sprzeciwu serca i uporu woli. Są tedy ci sami i
podobnie rozrzuceni w mrocznej przestrzeni. Skoro tylko ktoś z nich zauważył Adama,
zawiadamia swego sąsiada. - A, to on. - Jeszcze mu się nie znudziło? - Powinno mu było
wystarczyć... Adam. (jest to ostatnia myśl, streszczająca wątek poprzednich) Tak, mnie
wystarczyło. Nie wystarczyło Jemu. (Ale myśl ta jest ostatnia. Teraz mają przyjść słowa. A
słowa zaczynają się pozornie w innym punkcie niż przebrzmiała ostatnia myśl. I Adam
odzywa się głośno:) - Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dziś? Udało mi się znów zebrać coś
dla was. (Głosy:) - A owszem, owszem - - A dla mnie to palto pan masz? - A tę drobnostkę,
pamięta pan? - Dziś może pan bezpiecznie robić swoje, bo nie ma tego Wiktora. To jego
sprawka ta cała awantura. Inni nie odważyliby się bez niego. A do niego już się zabrała
policja... (Zbliżają się jeszcze inni:) - A dla tego Stefka toś pan widocznie coś znalazł. Już nie
przychodzi do ogrzewalni. Adam. A tak, rzeczywiście. - My nie mamy nic przeciw temu,
ż
ebyś pan przychodził, panie ten.... My rozumiemy, że społeczeństwo musi się opiekować
nami. - Jasna rzecz. - Zawsze to wygodniej brać gotowe niż łazić po żebranym. Ale - żeby to
było tego dość. I tak się musisz zwlec i stanąć tu i tam na rogu. (Rozwijają przyniesione przez
Adama worki i torby. Zaczyna się jazgot wokół zdobyczy:) - Ten kożuch to dla mnie - - Ale,
gołymi kośćmi człowiek świeci - - Czegóż chcesz? Masz płaszcz po starym Pawalcu - (Inni:)
- A tu jakieś inne strzępy - - O ludzie! to już co najgorsze - - Ten Wiktor miał dużo
słuszności. (Któryś - do Adama:) - Rozumie pan, oni tak mówią "słuszność", bo Wiktor
nakrzyczał wiele o zdartych łachach, które ten i ów rzuci nędzarzowi. Ale prawdę mówiąc, to
jemu o dużo więcej chodziło. Rozumiesz pan? Adam. Rozumiem i uznaję. (Ten sam:) No i
co, panie? - No i co? Przecież nie zwalę wszystkiego, co jest. - A miałbyś pan po temu chęć? -
Już mnie i inni o to pytali - - A pan co? - (Wokół przedmiotów:) - Te koszule to jak z worka. -
Chcielibyście z jedwabiu. - Nie chciałby kto - - Jedzenia to dziś niewiele przyniósł. - Co się
wam nie podoba; brać co jest; nie przebierać! - Gorzej, bo nie ma przebierać w czym. (Tenże
sam nalega na Adama:) - A pan co? Adam. Nie wiem. Bogaci po to są, aby z dóbr wydzielać
ubogim. - Ale to, panie, już gardłem wyłazi - ubogi - ubogi - (Wokół przedmiotów
przebieranych) - Bo się już, widzicie, państwu znudziła ta dobroczynność. - Nie wiem, czy i
jego tu uświadczymy kiedy jeszcze. (Tenże do Adama:) - Nie wiem, czyś pan obrał dobrą
drogę. Dziś powiedzieć: "ubogi", "żebrak" takiemu jak Wiktor albo ja, to jakbyś w gębę
napluł. My nie jesteśmy, panie, żebracy z zawodu. My jesteśmy ofiarami porządku, ustroju -
jak pan chcesz. (Rozbierający dary:) - Słuchaj no pan, - E, bo my bardzo dziękujemy, że o
nas... - Tak, my nic nie mamy przeciw... - Ale jakbyś pan tak zechciał powiedzieć
dobroczyńcom, żeby niektóre łachy schowali dla siebie. śe już dziad to nie znaczy, że musi w
strzępach chodzić. (Ten, co mówił z Adamem:) - Bo i po co jeden z drugim mówisz: dziad?
(Ktoś:)- No, a co powiedzieć? - To jakbyś pod gardło ścisnął. (Ktoś:) - A czemuż by nie
nazwać rzeczy po imieniu? (Inny:) - Kiedyś taki bogacz, to się zabieraj. (Inny:) - Jak Wiktor.
(Tenże:) Głupiście! Mocnoście głupi. (Jakiś:) Widzicie mądralę. (Tenże:) - No pewnie.
Przyuczyliście się dziadowskich zwyczajów, to się dziadami głosicie. (Któryś:) - A ty co?
(Tamten:) - A ja nie! A ja się będę prawował! (Inny:) - To cię wykwitują jak Wiktora.
(Tenże:) - Wiktor był zbój. Mieli prawo. (Któryś:) - A tyś nie jest zbój? - i prawo znajdą.
Adam: (patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami) (Tenże:) - Ja już tego pana starałem się
przekonać. (Ktoś:) - Cóż on ci poradzi? On tylko przyniesie, co mu dadzą. Sam nie jest
bogacz. (Jakiś:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał. - Ale! na nocowanie bierze? - A
jakże, bierze pierwszego lepszego obdartusa. - Cie, cie... Co on? (Ktoś:) - Bo i zgadniecie? -
Urzędnik jaki albo profesor. (Ktoś:) - Gdzie tam . Zgadnijcie. - Malarz. (Rozmowa się rwie)
(Tenże sam do Adama:) - Powiedz nam pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, że
jeden, drugi raz przyniesiesz różnych łachów, to jeszcze... (Inny:) - Tu znów mówią, żeś pan
malarz - (Chwila oczekiwania; lekkie napięcie) Adam. Czego wy właściwie ode mnie
chcecie? (Jakiś:) - E, bo nie uważaj pan. To takie niewyparzone gęby i brzuchy nienażarte.
Pokaż im palec, to całą by rękę zaraz ugryźli. Adam. Tak, ale wy chcecie wyraźnie czegoś
więcej. To widoczne. - No, jakbyś pan tak coś więcej do jedzenia i jakichś jeszcze lepszych
szmat. Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie coś więcej. On czegoś więcej chce (wskazuje palcem
na głównego swego rozmówcę) - i on i on... Ja już wiem. Tak, tego, co wy chcecie - to jest
słuszne, najsłuszniejsze. Właśnie o to chodzi. Właśnie o to chodzi, abyście tego chcieli. Nie
mieć się za wyrzutków, wydobyć się z tego trzęsawiska. Tak, to jest słuszne... najsłuszniejsze.
(Jakiś niespodziewany wybuch) Ale dlaczego domagacie się tych rzeczy ode mnie?
Oczywiście, to byłoby jedyne rozwiązanie. Jedyne ludzkie załatwianie sprawy - Ale dlaczego
ode mnie?! To za wiele. To za wiele. (Jakaś kobieta:) - Co pan? przecież nie chcemy od pana
nic nowego. Przynieś, co możesz, co dadzą... starczy. Adam. Nie... to znaczy, rzeczywiście,
wy już więcej nie chcecie, ale On... wystarczyło jedno słowo. Ktoś z was wypowiedział jedno
słowo, jedno zdanie... i wystarczyło... Wiem, że On chce... (Inna:) - Co się panu przewiduje?
Jaki on? Adam. Bo ja - to prawda - ja chciałem się wykupić... tu jakieś palto, tam jakiś bochen
chleba, tu ktoś na nocleg... A to wszystko nic nie znaczy... bo tak zostają ciągle dziady,
łachmaniarze, ulicznicy... (Tenże sam:) - A to już gardłem wyłazi! Adam. Tak. To już
gardłem wyłazi. (Tenże:) - Widzę, że mnie pan pojąłeś. (Inni:) - E, co tam, byle więcej szmat
- - i bielszy chleb - - i coś na rozgrzewkę. Adam. (nagłe wykończenie myśli. Odkrycie:) - A
mają powstać bracia! (Tenże sam:) - Tak pan myślisz? Ha. Ale co z tego? Dość już nagadali
podobnych słów. Adam. (jeszcze więcej siły w głosie) A mają być bracia! (Inni:) - E, co tam;
byle od czasu do czasu jaki łach - - i byle cały - - i mięsa na przynętę - - i wódki - Adam. Nie,
nie! Dość! (Tenże sam:) - Trzymajcież gęby! Trzymajcie dziadowski jazgot! Adam. Bo tu
chodzi o człowieka - takiego jak ja - a który stał się synem... - (nagle wychodzi) (Ludzie -
wołają, za nim:) - A nie zapomnij pan drugim razem - - Hej, a dla mnie koszulę - - A dla
mnie... - Cicho, nie widzisz, że poszedł - - A! - Hej, panie! - (Tenże sam:) Trzymajcie gęby...
- bo tu chodzi o człowieka... (po chwili) Trzymajcie gęby!... Nie widzicie, co się z nim stało -
(Wielu:) - Co? - 6. Kiedy Adam szybko przechodzi obok tej samej latarni, cień jego postaci
gwałtownie zostaje oderwany i rzucony na bladą ścianę najbliższego budynku. Chwila staje
się niesamowita. Adam zwalnia kroku i zatrzymuje się, zamyślony. Znowu myśli jego
układają się w dialog. Ale kogóż to mamy oczekiwać spoza krawędzi uporczywych myśli
Adama? Czy będzie to tylko jakieś rozdrażnione "atterego", gniewnie wplątane w ich bieg?
Czy tylko ono samo stanowi ów całkowity odzew ich równania w górę, ich uniesienia? -
Jesteś jednak uparty. - Ktoś mówi oprócz mnie. - Jesteś jednak uparty; rozbijesz się o twój
upór. Zobaczysz. Adam. (nie odwraca głowy, wiedziony jednak jakimś podświadomym
odczuciem, prowadzi całą rozmowę jakby poza siebie:) - Aj, najgorsze jest to, że znów nie
mogę odróżnić siebie od tego, który mówi. - No oczywiście, bo wzmogła się inteligencja... -
O nie, mylisz się - - Źle się wyraziłeś. Nie mów: mylisz się, ale po prostu: mylę się. - ...A
więc: mylę się... (nagle błysk:) O, nie, zeszłym razem udało ci się sprowadzić sprawę do
granic poznawania. Dziś nie powtórzy się ten błąd - Ciągle się mylisz w osobie. - Dziś nie
narzucisz mi tego błędu. - A to, na przykład, dlaczego? - Bo nie zdołasz sprowadzić
wszystkiego do granic inteligencji. - Ho, ho... bo cóż? - Bo ja się daję kształtować miłości. -
Otóż właśnie. Otóż właśnie. To zresztą zaraz widoczne. Nie ma niczego, co by tak szkodziło
poznaniu... Rozumiesz. Wy to nazywacie miłością. A dla mnie jest to tylko ciężar nieznośny,
obciążenie nieznośne poznania, zburzenie poznania, rozcieńczenie poznania, wypaczenie
poznania, zwichnięcie poznania - Rozumiesz, to jest przekreślenie poznania. I dlatego wy -
nie możecie dzielić mojego poznania, boście je spaprali, zbezcześcili, zbrukali. O widzisz, i to
wy nazywacie miłością. To wy nazywacie miłością. - - (Od tej chwili jawi się mętny obraz,
nieścisły, nierzeczywisty, nie odpowiadający prawdzie) - I, oczywiście, nie możesz wybrnąć!
- Aj, ugodziłeś blisko. - Wyczuwasz? I to wy nazywacie miłością - to skłócenie obrazu,
zmylenie obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu... Spalenie obrazu! - Czy to mam
uważać za pokusę? - (Nie wiem, o ile jest prawdą, że Adam popalił niektóre ze swych
płócien, aby stać się wolnym, wolniejszym dla Chrystusa w nędzarzach -) - Kusisz już od
dawna siebie samego i cały zespół sił, które cię przewyższają. - Znam zwłaszcza jedną taką
Siłę, która mnie przewyższa. Przerasta mnie nieskończenie miłością. Nie mogę wytrzymać
tego napięcia. To mnie zawstydza, upokarza mnie to, ale równocześnie prowadzi mnie,
pozwala mi się rozwijać... - O człowiecze nieszczęśliwy, jakże daleko odszedłeś od
przejrzystości myślenia! Adam. (śmieje się głośno i dość długo) - Czemu się śmiejesz? Adam.
(śmieje się dalej. Jest to teraz śmiech zupełnie jasny i szczery, tak jak u młodego chłopca.
Podobnie nie śmiał się Adam już od dawna. Od strony cienia jego postaci daje się wyczuć
sprzeciw. Stamtąd też wywodzi się cały niesamowity pogłos tego szczerego śmiechu Adama)
- No, czemu się śmiejesz jak jeden z tych idiotów, z którymi uwziąłeś się obcować?! Similis
simili!... - Przypuśćmy... W tej chwili raduję się tylko tak szczerze na myśl, że ktoś tak
nieporadny jak ja, tak niezdarny, kuternoga, może jednak uwolnić się od niezaprzeczalnej
inteligencji - może wejść w posiadanie czegoś, co ją wymija - czegoś, co ją odkrywa -
demaskuje - zdradza - - Powtarzam: wyszedłeś z kręgu idiotów! - Niech będzie. Uwolniłem
się też za tę cenę od tyranii inteligencji. - Pozbawiłeś się prawdziwego obrazu świata. -
Znalazłem obraz, o którym ty nie wiesz. - No i co?! - No i nie będziesz mógł już udawać, że
jesteś mną, że jesteś tym samym. Różnisz się, różnisz bezgranicznie. 7. Po tym wszystkim
Adam jest jednakże znużony. Całymi dniami nie pracuje, nie wychodzi. W wysokim fotelu
znajdziesz go pełnym zmęczenia. Nie dziw się, skoro przeważyła w nim ta dziwna śmierć,
która jest początkiem życia. Nie dziw się ani ty, Maryniu - Marynia to jest siostra Adama,
która właśnie przyjechała ze wsi, zaniepokojona jego stanem - nie dziwcie się ani wy
wszyscy, którzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwożeni jego pozornym dziwactwem. I
dlatego Marynia często pozostaje w pracowni sama ze swym bratem. Wtedy usiłuje dojść, co
mu dolega, i po kobiecemu wynajduje najbliższe środki zaradcze. - Myślę, Adasiu, że
mógłbyś u nas wypocząć. - Od czego? - Od obrazów, od nadmiaru obrazów. - Moi przyjaciele
twierdzą, że nic nie tworzę. A zresztą - może... Maks tak twierdzi... Może zdołałbym
wypocząć. - W rzeczy samej, Adasiu, te nasze pola podolskie zrobiłyby ci świetnie... Potem
nagle pole się urywa, pole najbujniejszej pszenicy... i otwiera się jar. Dołem rzeka. Woda w
niej jest przeźroczysta i jasna. Lud prosty - - Tak, można by... - Mógłbyś odżyć, oderwać się.
- Można by... i tamtym ludziom... - ale tu większa nędza. - Adasiu, właśnie chcę ci dopomóc.
Pisano mi już, że zapadasz... - To zależy (Wchodzi Wuj Józef) - A, Adamie... - Wuju...
Marynia. Doskonale, że wuj przyszedł. Usiłuję nakłonić Adasia, aby jakiś czas zechciał
spędzić u nas w Kudryńcach. Wuj Józef. To świetnie, Adamie, to świetnie. Zobaczyłbyś mój
sierociniec. Adam. Tak? Wuj Józef. No właśnie. Chłopskie dzieci. Sieroty. Poniekąd w tym
objawił mi się cel mego życia. Zresztą nie mogło być inaczej. Wszystko mnie zawiodło.
Tymczasem te dzieci przywiązały się do mnie jak do ojca. Widzisz, Adasiu, musimy schodzić
w dół. Najwyższy czas na to zrównanie. Takie ciążą na nas przewiny... takie zaniedbania...
Adam. Rzeczywiście, chociaż mam nieco inne ujęcie... Wuj Józef. No oczywiście, Adasiu.
Wiem, że jesteś malarzem. Adam. Niezależnie od tego... Bo na przykład, co wuj sądzi o celu
takich przedsięwzięć? Wuj Józef. Czegóż chcesz? Czyni się dobrze. Biedactwa zadowolone -
i ja... Człowiek się uwalnia spod brzemienia, spod uciążliwego brzemienia jakiejś
odpowiedzialności. To wszystko dawno pozaciągali, pozawlekali. Dzisiaj ciebie dręczą
wyrzuty... Adam. To bardzo prawdziwe. - A jednak, gdyby nie owe wyrzuty - (Adam
niespodziewanie stał się cierpki. Wuj wyczuł to) Wuj Józef. Czegóż chcesz? To jest całkiem
teoretyczne gadanie, mój drogi. Te wyrzuty są koniecznością historyczną... Adam. (tym
samym cierpkim tonem) Ejże. Aż tak? - Wuj Józef. ...społeczną. Adam. Proszę... Wuj Józef.
Czemuż kpisz, mój chłopcze? Myślisz, że twoje obrazy wystarczą za wszystko? Poza nimi nie
widzisz świata. I myślisz... Adam. Myślę coś wręcz przeciwnego. Niemniej takie myślenie na
nic się nie przyda... (niespodziewanie zwraca się do siostry) Czy to prawda, Maryniu, że w
Kudryńcach ludzie wierzą jeszcze w miłosierdzie? Marynia. Cóż za dziwne pytanie? Wuj
Józef. Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć? Adam. śe są to jeszcze ludzie o bardzo
pierwotnej prostocie obyczajów. Wuj Józef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te słowa były nieco
groźne) Adam. Nic już, nic. Wuj ma bardzo dobre serce. Zresztą, pewnie, trudno, abyś się
bratał z dziadami... Wuj Józef. Z jakimi znów dziadami? Adam. A prawda, zapomniałem; są
to w samej rzeczy dzieci. Sieroty. Marynia. Jesteś straszliwie roztargniony, Adasiu. Wuj
Józef. No właśnie - Więc co? Przyjedziesz do Kudryniec? Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na
pewno. Adam. Jeszcze nic nie wiem. Wuj i Marynia wychodzą. Nie żegnają się nawet z
Adamem. Widocznie mają coś do załatwienia w pobliżu. - - Adam pozostał sam. Dłuższą
chwilę siedzi nieporuszony w swoim krześle. Potem przeciera czoło, podgarnia w górę włosy.
Niespodziewanie wstaje. Idzie bardzo wolno ku stalugom. Wiele z nich mija obojętnie.
Wreszcie "Ecce Homo". Czyż nie jest on bardziej od innych obrazem Adama? Staje przed
nim i mimo woli pochyla się, jakby uginał się pod ciężarem tego tematu. Teraz podnosi wzrok
i przez chwilę zatrzymuje go na obrazie. Potem mówi bardzo wolno: - Jesteś jednakże
straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś - Natrudziłeś się w każdym z nich. Zmęczyłeś
się śmiertelnie. Wyniszczyli Cię - To się nazywa Miłosierdzie. - - Przy tym pozostałeś piękny.
Najpiękniejszy z synów ludzkich. Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później - O,
jakież trudne piękno, jak trudne, Takie piękno nazywa się Miłosierdzie. - - (Teraz odwraca się
z wolna i błądzi wzrokiem przez chwilę po pozostałych płótnach. Nagle na wargi jego
wystąpił uśmiech. I Adam mówi z tym uśmiechem na wargach:) - Dziwna rzecz; chyba żaden
z moich przyjaciół w Monachium nie sprawdzał dokładności swego malarskiego widzenia w
legowisku nędzarzy... Ani żaden chyba na świecie malarz... A może jednak - Bardzo dziwna
rzecz. 8. Kwestarz. Ulica głęboka od mroku. Z głębi też dochodzi odgłos stóp uderzających o
chodnik. Są to uderzenia miarowe i odczekane należycie za każdym razem. Twarzy osoby nie
widać, przeszkadza cień drzewa, spadający jej do stóp jakby delikatna zasłona. W tej chwili
wysunął się nieco z mroku dla spotkania kogoś, kto nadchodzi z przeciwnej strony. -
Przepraszam - O co chodzi... - Czy pan nie zechciałby... jakiegoś datku na ubogich z miejskiej
ogrzewalni. (Przechodzień mierzy go wzrokiem:) - Nie. - Przepraszam. (Odsuwa się) (Tamten
postępuje kilka kroków za nim:) - Powiedziałem panu już szereg miesięcy temu, że to nie jest
właściwa droga. (Kwestarz dopiero teraz podnosi wzrok:) - A, to pan... - śe to nie jest
właściwa droga! To nie nasila olbrzymiego zbiorowego gniewu, ale go rozładowuje,
rozszczepia jego ostrze. Tłumaczyłem to panu, pan sobie przypomina. - Doskonale.
Właściwie nigdy nie odszedłem od tamtej rozmowy. - I cóż? Wszystko w niej jest słuszne i
uzasadniane. - O nie, mój przyjacielu, o nie... - Taka odpowiedź dowodzi mi jedynie tego, żeś
pozostał sobą. Nie wybrnąłeś ze swoich nastrojów czy kompleksów, nie dojrzałeś do tego,
aby przemienić się w rzecznika - Rozumiesz, nie przejąłeś na siebie ich dążeń, ich wysiłków,
ich gniewu, nie utożsamiłeś się z nimi, nie zatraciłeś się w nich. Rozumiesz. Zostałeś sobą.
Patronem żebraków ulicznych i dziadów spod kościoła. Nie przeszedłeś siebie. Nie dojrzałeś
do ideału ludzi wolnych. (Chwila milczenia) Zawiodłem się na tobie. Liczyłem, że dojdziesz.
Liczyłem na pańską inteligencję. Człowiek inteligentny i uczciwy nie może tych rzeczy
ujmować inaczej jak ja. Adam. To prawda. Przyrzekłeś pan zająć się kształtowaniem we mnie
owego surowca. - Tymczasem przeważyły w panu sentymenty. Prawda. Zaniedbałem tej
sprawy. - Ktoś inny nie zaniedbał. - Nędzne wyniki. - Nigdy nic nie wiadomo. Ale raczej -
tak. - Przestań pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpiętniczym schylaniem głowy.
Mam tego dość. Oni również. Rozumiesz pan? (Adam milczy) - Idę dalej, bo czuję, że
wzbiera we mnie gniew. Mówiłem ci już o tej odpowiedzialności, jaką zaciągasz wobec
rewolucji. Zwodzisz ludzi, służysz rozkładowej sił ludu. A czynisz to z całą świadomością. -
Tak jest. Tego możesz być pewny, Czynię to z całą świadomością. Z przeświadczeniem, że
taka jest jedyna droga. - To tylko powiększa twoją winę. - Przyjmuję - - Mnie zaś o nic
innego nie chodzi; chcę tylko udowodnić ci, że się mylisz. Tak jest. Udowodnię ci zaraz.
Chcesz pan? - Tak jest. Godzę się na to z góry. W jakiż sposób zechce pan tego dokonać? - W
sposób bardzo prosty. - Gdzie znajduje się owa ogrzewalnia? - Nad Wisłą. Ulica Wykręt 7. -
Dobrze. Otóż widzi pan. Natychmiast, pójdziemy tam obaj. Teraz wieczór. Ludzie wszyscy
będą już na miejscu. Przemówię do nich znanym im językiem - - Tak. - Będę mówił do nich o
tym, co pańskie czułostkowe zabiegi przesłoniły w nich i zatamowały. Zobaczy pan, że z tych
ludzi podwójnie zdeprawowanych... podwójnie - bo raz nędzą, a dwa - miłosierdziem (to
sprawka pana) - że z tych podwójnie zdeprawowanych ludzi ja wydobędę od razu ich ludzki
poziom, właściwą warstwę ich człowieczeństwa i cały ten słuszny gniew. - Przyjmuję
warunki. - Idziemy zatem. - Zechce pan chwilę poczekać. Nadchodzi jakieś większe
towarzystwo. To dla mnie sposobność zbyt cenna. No, rozumie pan przecież?... - Idę naprzód.
(Po chwili znika w mroku) (Adam wychodzi naprzeciw nadchodzących:) - Państwo darują.
Jestem kwestarzem miejskiej ogrzewalni. Państwo zechcą jakąś ofiarę dla najbiedniejszych...
(Ktoś z towarzystwa:) - Kto to jest? (Inny:) - Kwestarz miejskiej ogrzewalni - (Ten sam:) -
Ale głos dziwnie znajomy - Maks. Adam, to ty? Adam. Maks - (Chwila wyczekującego
milczenia. Zakłopotanie wśród towarzystwa) Stanisław. Bo my właśnie, Adasiu,
odprowadzamy panią Helenę po premierze. Adam. (milczy) Jerzy. Po ogromnym tryumfie.
Takiej Ofelii nie widziała jeszcze Europa. (Znów milczenie) Lucjan. Jak dziwnie jednak
zabrzmiał twój głos, Jerzy, w tej pustce. Stanisław. Jest tu doprawdy jakaś dziwna pustka.
Maks. Jakieś otamowanie - Jerzy. Jakiś zastój, nie uważacie - Maks. Gdzie? Jerzy. Chyba w
nas wszystkich. - (Przerwa) Lucjan. Ciekawe. Już dawno nie spotkaliśmy się w takim
składzie. Ostatni raz - pamiętasz, Adam - w twojej pracowni. Był wtedy również ten jezuita,
pamiętacie, ze swoją matką. Przychodził woźny z rady miejskiej. Potem zjawił się ten jakiś
nieznajomy, który z nikim nie zamienił ani słowa, a po naszym odejściu pozostał z Adamem
sam na sam - Jerzy. Pamiętam. Potem Adam znikł mi z oczu na szereg miesięcy. Maks. O nie.
Wiem, że malował. "Ecce Homo" zapowiadał się niezmiernie ciekawie; jakieś nowe
możliwości techniczne. Ale to nie najważniejsze. Coś się w tym obrazie gięło, coś nie
dociągało i coś przerastało. Tyle ja wiedziałem odtąd o Adamie. Ale nie przypuszczałem, że...
Adam. (po chwili) Ty w rzeczywistości nigdy nie wierzyłeś w sztukę, Maks. Maks. Ja? Jak
to? Nie dawno twierdziłeś coś wręcz przeciwnego. Adam. A jednak... Nie wierzysz, że obraz
jest zdolen rozłożyć człowieka... przetworzyć człowieka - Maks. "Ecce Homo"? Adam.
(milczy) Lucjan. Może jednak, Adasiu, zechcesz podejść z nami kilka kroków. Adam. Nie
mogę. Mam bardzo ważne spotkanie. Lucjan. Tak? Adam. Zależy od niego właściwie wynik
wszystkiego... Lucjan. Nie mam najzupełniej pojęcia, o co może tutaj chodzić. Wyrzucam
sobie tylko, że straciłem z tobą bliższą łączność przez ten okres, a nie śmiem zapytać wprost...
Adam. Chodzi o to, mój drogi, że jestem, jak widzicie, kwestarzem miejskiej ogrzewalni...
Lucjan. No więc co? Adam. A może się zdarzyć, że pójdziemy dalej... To właśnie zależy w
dużej mierze od wspomnianego spotkania. Lucjan. A zatem... nie będziemy przeszkadzać.
Jerzy. Dobranoc panu. Adam. Dobranoc. A nie zapominajcie, że jestem kwestarzem. (Pani
Helena z Mężem. Zbliżają się) (Zdejmuje rękawiczki) (Wrzuca do puszki kwestarskiej
pierścienie zsunięte z palców) (Bez słowa) Adam. Bóg zapłać. Głosy: Dobranoc. 9. Zaraz po
tym rozstaniu wyłoniła się ogrzewalnia. W jednolitej przestrzeni świadomości zajmuje ona
nie mniej miejsca niż wszystkie poprzednie zdarzenia. Adam słyszy, jak uderzają w
przyspieszeniu tętna w jego skroniach. Zbyt szybko przeszedł, prawie przebiegł tę odległość
do ulicy Wykręt 7. Światło jednej lampy u powały jest bodaj słabsze niż zwykle. Ludzie
siedzą lub na wpół leżą na swoich pryczach, szczególniej zgęszczeni wokół mówcy, który
stanął w pośrodku. - ...Chodzi o to, że wy macie prawa ludzkie, powiedzmy inaczej: że wy
macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego wam zaprzeczono. (Jakiś głos:) - Kto
zaprzeczył? - Kto? - Niepodobna wskazać jednego sprawcę. Trzeba po kolei demaskować
całe zespoły ludzi, cały splot bezprawia i krzywdy... Oczywiście nikt nie przyszedł tutaj, nie
pokazał palcem na ciebie lub na ciebie i nie powiedział: ty tracisz prawa, ty nie masz praw.
Tego nikt nie zrobił. Ale uczynił to samo zbijając miliony, piętrząc akcje, zasypując świat
mrowiem papierków, których pokryciem jest twoja praca lub twoja nędza. Wszystko jedno.
Praca płodzi nędzę, a nędza służy pracy. Jedno i drugie pomaga im gromadzić i porastać.
Gromadzić i porastać! Rozumiecie - Bo to wszystko z pominięciem ciebie, ciebie, ciebie, was.
To wszystko przez wyłączenie, przez zaciskanie obręczy. Pewnie - nie dźwigną ciebie, bo
wówczas pęknąłby ten czarodziejski pierścień, którym ścisnęli każdego i wszystkich, prócz
siebie. Tą obręczą oddziela się ich nieokiełznana wolność od waszej niewoli. Z was żaden nie
posiada niczego. Nie jest twoją nawet ta prycz z desek, nawet ta wiązka słomy, na której
trudno ci przeleżeć do rana - a musisz. - Ale zrozumcie; Jeszcze nie to jest najgorsze.
Najgorsze jest to, o czym chcą was przy tym przekonać: że to wszystko, a raczej to nic, które
macie, że to wszystko wam się nie należy, że to wszystko z łaski, z miłosierdzia. I słuchajcie.
To samo wciąż wrzeszczą w uszy robotnikom po fabrykach, górnikom po kopalniach,
najemnikom po majątkach. Tyś jest stworzony do tego, by nie mieć niczego, oni - aby
posiadać wszystko. Przyszedłem tu obudzić to, co w was drzemie. Wiem, że wszyscy
myślicie to, co ja w tej chwili. Wszyscy to myślicie, ale nikt nie odważy się tego powiedzieć
głośno. Dlaczego? Dlaczego nie wydobędziecie tej siły, która w was jest? Dlaczego
pozwalacie się przygnębić nędzy i tamujecie w sobie słuszny bunt? Dlaczego milczy w was
gniew? Nie lękajcie się! Dostarczcie tylko gniewu, a znajdą się siły, które zdołają ująć go,
wykorzystać i poprowadzić! - - (Wśród zebranych na razie żadnego odzewu) (Adam jest już
od dłuższej chwili. Słucha z przejęciem) - Nie oczekujcie miłosierdzia! Miłosierdzie was
poniża. Wy go nie potrzebujecie. Zrozumcież, że wam się po prostu należy to wszystko. Nic z
łaski. Miłosierdzie jest ponurym cieniem, w którym tajemniczy, niepojęty bogacz usiłuje
ukryć właściwe swe oblicze - ale w tym samym cieniu chce równocześnie, pogrążyć
wszystkich was - waszą sprawę, waszą słuszność, wasz gniew. Strzeżcie się apostołów
miłosierdzia! Są waszymi wrogami! (Jakiś głos:) - O kim on mówi? - Wyraźnie chodzi mu o
kogoś - (Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi) (Inny głos:) - Ale co z tego, panie, co
mówisz - jak człowiekowi głód skręca kiszki, a grzbietu nie ma czym okryć. (Inny:) - Głupi!
Jemu nie o to chodziło. (Tamten:) - A o co? (Ginie w gwarze innych głosów) (Ktoś:) - Ale
powiedz pan, co cię tu sprowadziło? (Inny:) - Właśnie. Mówca. Chciałem wam udowodnić, że
się o was myśli. O wasze prawa walczy. Potrzeba tylko waszego gniewu. (Ktoś:) - E, panie! Z
tym gniewem, z tym gniewem! Szarpże się, to cię zamkną, gdzie trzeba - i tyle. (Inny:) - Albo
ci kaganiec nałożą. Mają sposoby. Mówca. Właśnie o to rzecz, aby się wydobyć. (Ktoś:) - Ale
jak? Którędy? Mówca. Dajcie tylko wasz gniew! (Ktoś:) - Tegoć nigdy nie zabraknie. (Inny:)
- I cóż nam z tego? Mówca: - Bo tchórzycie, gdy przyjdzie do czego - (Wielu:) - E! - Łatwo ci
gadać, gdy masz do czego zęby wbić - - I niezłe palto na grzbiecie - - Tak, tak! - Ale pobądź
no jednym z nas! - Właśnie! - Poszczękaj no czasem zębami! ... zębami - - I ocygań żołądek
przez parę wieczorów! ... wieczorów... Właśnie. Ocygań brzuch! (bardzo mocno) - To ci mina
zrzednie! (Całkiem na boku Adam. Słowa ledwo dosłyszalne przez mrok:) - Pobądź jednym z
nas! Pobądź jednym z nas! (Trzęsie głową. Drży na całym ciele) (Teraz mówca usiłuje
opanować zachwiane położenie:) - Nie zrozumieliście ani słowa. Przecież wam mówię, że się
o was myśli - a ja przyszedłem wam tylko uświadomić, jaką siłę nosicie w sobie. (Ktoś w
tłumie zaśmiał się:) - Jaką tam znowu siłę? (Śmiech powszechny) (Ktoś inny zabiera głos z
wielkim przekonaniem:) - To, coś pan mówił, niechby się spełniło. Nie byłoby źle. Tylko, żeś
pan to mówił, a nic się nie spełnia... W tym cała rzecz... - W tym cała rzecz... Mówca.
Właśnie przyszedłem was przygotować na to, że się może spełnić. śe się spełni. I to już
niedługo. - Niechby! - A ty skąd o tym wiesz? - A właśnie? Skąd wiesz? (Tu i tam podnoszą
się głosy:) - Nas tu już przeróżni nawiedzali. (Ktoś:) - Był taki - pamiętacie - co się zapierał,
ż
e już, już. A gadał jakby wróżył z kart. Ale co? Potem poszedł, a my zostali. Zostali tym,
czym byli przedtem. Ot i wszystko. (Inny:) - A ty, co zamierzasz zrobić? Zostaniesz tym,
czym byłeś. Prawda? Mówca. Ależ musicie zrozumieć, że wchodzą tutaj w grę olbrzymie
rzesze. Nie jesteście wy jedni. Myśli się o milionach. (Ktoś:) - To i pójdziesz, a my
pozostaniem. Mówca. Nie zrozumieliście niczego, ni słowa. (Któryś:) - Daleko od nas do
ciebie, daleko od ciebie ku nam. (Inny:) - Widzisz, u nas głowa tępa. Jedno wiemy: ten o nas
wszystko wie, kto tu żyje wśród nas. Inni nie wiedzą nic. (Powszechnie zaczynają się
odsuwać od niego do swoich prycz. Powoli wyciągają się na lichych posłaniach ze stomy.
Dochodzą ostatnie odgłosy tego zdarzenia, w którym co dopiero wszyscy uczestniczyli:) -
Poszedł - - Jeszcze jeden dobrodziej - - Każdy by się tobą posłużył - - Ale... (Mówca pozostał
sam. Nie zauważli nawet, kiedy cofnął się o kilka kroków wstecz, tak że znajduje się teraz
bliżej wyjścia i bliżej Adama, który trwa nieporuszony w swoim mroku. Mówca szepcze
przez zaciśnięte zęby:) - Tego właśnie się boję. To plewa rewolucji. (Adam odpowiada mu
niespodziewanie ze swego miejsca:) - Tak, tak. Są ludzie, którzy jeszcze nie dojrzeli do
rewolucji, o której pan... (Przerywa w pół zdania) (W głębi nędzarze na swoich wiązkach
słomy ciągle jeszcze dzielą się swymi uwagami. Słowa łamane przez połowę i zdania nie
pokończone:) - Gadał, ale żeby tak co przyniósł - - Co chcesz jeszcze - - Miałeś wartkie słowa
- - Płoty grodzić - Adam. ...do rewolucji, o którą panu chodzi. - Niewielu. - Myślę, że
większość. Ogromna. Prawie wszyscy. - Ejże. Myli się pan. Musiałbyś pan zobaczyć
robotników. To ulicznicy: Nic ich nie kosztuje życie, więc stronią od walki. A cały ich gniew
nie wytrzymuje niczego na dalszą metę. I nie na wiele się przyda. - W każdym razie sporo
jeszcze jest takich, których potrzeba dźwigać. - Woda na pański młyn. śycie w aureoli
ż
ebractwa. Adam. (z niespodziewaną siłą przekonania:) Tak. Jestem gotów. Jestem gotów.
Myślę, że mało jest takich, co by zdołali się dźwignąć sami, o sile swego gniewu - ... o sile
swego własnego gniewu, no... rozgoryczenia, swej krzywdy - rozumiesz pan? ... ale żeby
zdołali się dźwignąć. Naprawdę dźwignąć. - Co pan chcesz przez to powiedzieć? Na
legowiskach nędzarzy jest już teraz zupełnie cicho. Lampa słabiutko oświetla śpiących lub
zasypiających. Dziwna rzecz - chociaż Adam i jego nieznany towarzysz dość daleko stoją od
zasięgu jej światła, to jednak zarysy ich postaci zdają się więcej korzystać z jego słabych
promieni. Jest to może jakieś przeniesienie wrażeń słuchowych do innej kategorii. Zapewne
głosy obu rozmawiających przerzucają swój wrażeniowy rezonans w dziedzinę widzialności.
Chyba dlatego właśnie Adam i nieznajomy jego towarzysz, chociaż dalej od źródła światła,
większą połać biorą świetlistości. Świetlistości zresztą cichej i mdłej. I Adam przez chwilę
milczy skupiony, jakby szukał słów dla odpowiedzi, tak że towarzysz jego czuje się
zmuszony powtórzyć: - Co pan chce przez to powiedzieć? Adam. (milczy jeszcze przez
chwilę, potem odpowiada z trudem i bardzo powoli:) - ... że jestem panu bardzo wdzięczny. -
Za co? - Za objawienie. - Objawienie?! - Tak... Oczywiście nie jest ono zupełnie jednolite dla
nas obu. Rozszczepia się wyraźnie od pewnego punktu i podąża rozbieżnie. Niemniej gdzieś u
spodu łączy się. - Dlaczego się rozszczepia? - Bo z tego samego punktu prowadzą dwie drogi.
- Moją znam. Pańska się nie liczy. Nie jest ona drogą gniewu. A tutaj chodzi tylko o gniew. O
wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew. - Czy rzeczywiście? Czyż nic pana nie nauczyło to
zdarzenie tutaj przed chwilą? Panie, to zdarzenie jest symbolem: rzesza, która chce mieć,
która chce po prostu wziąć! I cóż pan uczyni, jeśli chce mieć? - Postawmy na ową siłę
gniewu. Załóżmy, że o sile własnego gniewu dźwiga się do wielu dóbr - - Do wszystkich
dóbr! - Nie. Do wszystkich - to wykluczone. Nędza człowieka jest głębsza niż zasób
wszystkich dóbr. - To twierdzenie jest szaleństwem. - Być może. Niemniej to twierdzenie jest
prawdą. Nędza człowieka jest głębsza niż zasób tych wszystkich dóbr, o których pan mówi.
Tych wszystkich, do których może on się dźwignąć o sile własnego gniewu. - Podejrzewam, o
co panu chodzi - i... nie wierzę. - W tym cała rzecz. A widzi pan, w tym właśnie cała rzecz. Ja
zaś wierzę i wiem. Panie, panie, przecież nie chodzi o to, aby człowiek pozostał nędzarzem
wobec drugiego człowieka. - Według pana musi pozostać. - Nieprawda. Natomiast pewien
jestem i w to wierzę, i wiem, że ma się dźwignąć do wszystkich dóbr. Do wszystkich. I do
największych. Ale tu już zawodzi gniew, tu konieczne jest Miłosierdzie. - Nie masz pan
pojęcia, jak wśród tego narasta twoja odpowiedzialność za zmarnowaną siłę gniewu. Za
zmarnowaną świadomie. - Świadomie ja chcę jedynie wychować ten gniew. Co innego
przecież znaczy wychować słuszny gniew, sprawić, ażeby dojrzał i objawiał się jako siła
twórcza - a co innego wyzyskać ten gniew, posłużyć się nim jako surowcem, nadużyć go. -
Tak, tak, będzie go pan wychowywał po to, ażeby znów stłumić całą jego moc. Tym razem
nie uda się to już. Nazbyt wezbrał. - Panie, panie, czyż pan nigdy nie usiłował się wczuć w
cały ogrom tych dóbr, do których powołany jest człowiek? A ta rzesza pochylona i łaknąca
przemawia do pana tylko siłą swego gniewu? - Nie wolno myśleć tylko jednym odłamem
prawdy, trzeba myśleć całą prawdą. - Już pan najmniej masz prawo mówić w ten sposób. (Jest
wyraźnie rozgoryczony, chociaż jakby z lekkim odcieniem pobłażania:) - Pan jesteś typowym
artystą. Zachodzi dziwna niezbieżność między tym, co pan mówi, a tym, co pan myśli. - A
jednak nie kłamię. Przyzna mi to pan. - Rzeczywiście... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi
bokiem wobec kłamstwa i wobec prawdy. Pan jesteś prawdziwym artystą. - Być może. Wielu
ludzi już tak twierdziło. - I co? - I nic. Jestem panu ogromnie wdzięczny. Dopomógł mi pan
wyzwolić się od brzemienia tamtych twierdzeń. - Skądże. Przecież nie poszedłeś pan za mną.
- No oczywiście. (Wskazuje głową na uśpionych nędzarzy:) - Oni też za panem nie poszli. -
Oni?... Tak, ale oni nie są winni w tym stopniu, co pan. Nie są winni, że nie zaraz uwierzyli.
A prócz tego... ich rewolucja wchłonie. Pan co innego. Bo pan masz całą świadomość. - O
nie... chociaż mam tej świadomości więcej od pana. - Być może. - A jednak oni za panem nie
poszli. - A za panem pójdą, myśli pan? Będziesz ich pan mógł zapewne nawlekać na sznurek?
- Nie. Ja pójdę za nimi. - Szkoda czasu dla pustych słów. - No nie. Chodzi o bardzo różne
rzeczy. - Tak. Przypuśćmy... - Ale najwyższy czas. Czy wychodzisz pan ze mną? - Nie. Ja
bym pozostał. - Gdzież będziesz pan spał w tej norze? - Właściwie - oni mnie już trochę
uważają za swego. Zostanę. - Ostatecznie - jest to nawet w pańskim stylu. - Właśnie. W
końcu udało mi się wypracować sobie ten styl. Szło to wprawdzie uciążliwie. No, ale... myślę,
ż
e będzie to wreszcie mój styl... (Chwila zastanowienia) Nie, nie jest moim. Zawdzięczam go.
(Adam pozostał sam.) Iii. Dzień Brata Oddzielmy się długim szeregiem lat od tamtych dni,
narosłych niedocieczonym przebiegiem. Sama dogłębna sprawa stawania się pozostaje w nich
zawsze ukryta poza układem wydarzeń. Ujawniły nam ją napięcia, jakby sfałdowania samego
surowca życia, który dzięki nim stał się dotykalny i odtwarzalny. Kiedy napięcia owe ustaliły
się już w trwałym fakcie, wówczas owa dogłębna postać wystąpiła jako codzienna treść życia
przekształconego. Fakt zaś trwał latami. W miarę lat łagodniały dawne napięcia, stając się
mniej wyraziste, opadały w fałdy życia. śadne z nich tam nie przepadło, nie zostało
unicestwione, stały się jednak mniej wyraziste. Opadły tedy poniżej krawędzi dramatu,
stawania się, ustaliły się natomiast jako tętno życia równomiernie bijące w przebiegu każdego
dnia. Wśród wszystkich owych dni znalazł się jednak i taki, w którym poprzedzające napięcia
odezwały się szczególnym echem. Sam ów dzień nie był już żadnym nowym dramatem, nie
wniósł żadnych nowych napięć, przedziwnie jednak odtworzył układ i treść poprzednich.
Dlatego też miał w sobie coś dramatycznego. Nie rozwiązał mimo to dramatu, nie przywalił
bohatera na sposób klasyczny nadludzką jakąś katastrofą, grzebiąc w jej gruzach jego miłość i
myśl. O nie, jego miłość i myśl już dawno zostały zabezpieczone od zniszczenia, taka bowiem
jest sama ich natura, że uchylając się od bezwzględnej katastrofy, chociaż dźwigają na sobie
brzemiona wielu katastrof, gojąc w swym wnętrzu ich ślady. Niemniej sam dzień był
znamienny: jakby pogłos dawnych zmagań, nie tyle zamknie nam dramat, ile raz jeszcze
narysuje samą dogłębną jego postać uciszoną pod przebiegiem zdarzeń. Był to jeden dzień w
ż
yciu Adama. Jeden z tylu dni - i jeden z ostatnich. Od dawna już stara ogrzewalnia
przemieniona została w schronisko. Kiedy dzisiaj wejdzie ktoś do niej, ujrzy tę samą izbę,
długą i przestronną. W głąb biegną drewniane słupy podpierające strop. Tego dawniej nie
było. Po lewej i prawej stronie, poza rzędami tych podpór, ciągną się szeregi prycz, podobnie
jak dawniej, tylko porządniej. Są drewniane, ogromnie ubogie i proste, ale schludne.
Ś
rodkiem długi stół. W głębi duży krucyfiks z ciemnego drzewa. W tej chwili cały cień
skupia się i rozkłada spokojnie po lewej stronie. Po prawej jacyś bracia w bardzo biednych
szarych habitach sprzątają. (Rozmowa braci jest taka:) - Czy wrócił już brat starszy? - Nie.
Widziałem go ostatni raz dziś rano. Wyjeżdżał na swoim wózku do miasta. - Zatem wróci
niezadługo. Te wyprawy kończą się zwykle koło jedenastej. (Po chwili ten sam brat dodaje:) -
Co wy myślicie, Sebastianie - jak długo możemy wytrzymać w ten sposób? Sebastian. Jak to?
O co wam chodzi. - No cóż - to żebractwo jest dobre do czasu, ale w końcu gotowe się
znudzić. - To nie nasza rzecz. Przecieżeś ślubował. - Tylu na świecie ślubowało. - Nie,
bracie... niedobre te wasze myśli. Brońcie się. Będę się modlił za was. - Ale słuchaj. W końcu
każdy ma swój rozum... To nie może potrwać. - Widać - trzeba, aby nasz rozum milczał,
skoro trwa. - Ale ludzi pcha się coraz więcej. Opuchlaki, znajdy, włóczęgi, nałogowce.
Wszystko, co gdzie po ulicach nazbiera, wszystko, co skąd bądź nadejdzie - zaraz ma prawo. I
jakże, sam przecież z rynsztoków wydobywa zgnilców przepitych i przywłóczy na starym
grzbiecie. - No więc o co wam chodzi, Antoni? Po tośmy przecież ślubowali. A zresztą nie
nasza głowa. On myśli. Antoni. Można by mu podsunąć to i owo. Przecież, gdyby tak zerwać
z tym całym żebractwem, znajdą się środki dla większej liczby. Sprawa tylko zyska na tym.
Sebastian. Starszemu ubóstwo droższe od wszystkiego. Antoni. No właśnie. A zdaje się, że
niesłusznie. Czy chodzi o to, by pomagać ludziom, czy też o to, by żebrać za wszelką cenę?
Sebastian. Wyszło wam może już gardłem? Antoni. Nie to, ale po prostu nie pojmuję, po co -
Sebastian. Ślubowałem, ślubowaliście i wy. Teraz dźwigajcie. Juści, nie nastaliśmy tutaj po
wygody. Zresztą - wszystko mamy mu do zawdzięczenia. Zrobił z nas ludzi. (Inni bracia
wyciągają jakieś wory) - A tego będzie prawie na dziś. Więcej brat starszy nie pozwala.
Antoni. Albo i te sposoby... Sebastian. Mówię wam, Antoni, odpędzajcie te myśli. (Nadszedł
teraz brat przepasany białym fartuchem. Kucharz) - A to już wodę do kotła moglibyście
zacząć nosić, braciszkowie. - Do tego nowego kotła też? - A też, też. Z pewnością dzisiaj
będzie jeszcze większy tłok. - No to idziemy, Janie. (Tamci bracia wychodzą, drzwiami od
tyłu) Sebastian. Jakże tam, bracie Szczepanie. My tu już z grubsza po robocie. Szczepan. A
mnie nie wypada zabierać. A niegdyś, musicie wiedzieć, byłem straszny leń. Nasz brat starszy
znalazł mnie razu pewnego na żebrach. śebrałem oczywiście na wódkę. Powiedział do mnie
tylko: chodźcie ze mną. Poszedłem. To była najdziwniejsza rzecz w moim życiu. Bo mówię
wam - byłem straszny leń. I pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym odmienił tamte czasy.
Chętnie bym nawrócił. Cóż - lat nie wrócisz. Staram się nadrobić, ile mogę. Antoni. Jakże to
nadrabiacie, bracie kucharzu? Szczepan. E, cóż - nie tak znów trudno. Panu Bogu można się
spodobać byle czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład warzeniem polewki... Ale to
wszystko mam od niego. Tak, tak. A najdziwniejsze to - że wtedy poszedłem za nim.
Sebastian. O tak, niejeden ma mu sporo do zawdzięczenia. Antoni. (jak echo) Niejeden -
(Wychodzi) Szczepan. Cóż on? Sebastian. E, nic. Tak trochę waży. Ciężko mu. Ale to
przejdzie. Szczepan. Pewnikiem, nie przyszliśmy na wygody. A pokutować też za co jest.
Dobrze, że się taki znalazł, co nam o tym powiedział. Sebastian. Cóż, kiedy nie każdy umie.
(Przychodzi jakiś brat:) - Brat starszy wnet tu powinien nadejść? - Sebastian. O tak. Jak tylko
usłyszysz dudnienie kół po kamieniach, a potem głuchy łoskot drewnianej kuli na podłodze...
Szczepan. Dobrzeście to podsłuchali, Sebastianie. Tak to w samej rzeczy jest, tak się
powtarza dzień w dzień o tej samej godzinie. (Słychać dudnienie kół. Potem łoskot kuli)
Bracia. A właśnie... Brat Starszy. (z wysiłkiem mija próg, dźwigając drewnianą nogę) Nie
było tu kogoś do mnie, braciszkowie? Szczepan. Nie było nikogo, bracie starszy. - Zabierzcie
wszystko z wózka. Starczy dla wszystkich naszych gości. No i co, powiecie, czy to nie
pięknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, gotujecie już wodę, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie
do niej wsypać. Aż tu zajeżdża mały wózek - a woda już się właśnie zagotowała. Wystarczy
wsypać to, co przywieziono na wózku. Za godzinę wszyscy siadają do mis. Za dwie - misy
pomyte. Czy nie tak? (Bracia potaknęli w milczeniu -) - Już nic to, że nie potrzebujemy
spichrzów ni spiżarni, ale to, bracia moi, że codziennie karmi nas i okrywa ubogich nasz
Ojciec... Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest. Brat Starszy. A komu to masz do
zawdzięczenia, żeś nie związany, żeś nie oblężony komorami, spichrzami, skrzyniami,
sakwami, zmartwieniami, strachami, złodziejami?... (Śmieje się serdecznie, kończąc wyliczać
ten długi szereg. Bracia podzielają jego radość) - No komu? komu? Szczepan. Pewnikiem
wam, bracie. Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - też wymyślił. Szczepan. Przecież wam. Brat
Starszy. Nie i nie! (Chwilę jeszcze zdaje się czekać na trafną odpowiedź) (Po chwili:) -
Ś
lubom. (Bracia zgadzają się. Potakiwanie głowami). Sebastian. Było się przedtem żebrakiem
ulicznym. Brat Starszy. A teraz żebrakiem poślubionym. Wszystko się odmieniło przez to
samo. Ślub wszystko odmienił. Pokochałeś się z biedą, ot i cała rzecz. Szczepan. A dawniej
nienawidziliśmy się mocno. Brat Starszy. A teraz ją pokochałeś i poślubiłeś. Ot i cała rzecz.
Widzisz, nie szkoda to było tylu swarów? (Wszyscy bracia śmieją się serdecznie.) Sebastian.
(z nagła przestał się śmiać. Mówi do siebie): Chociaż niektórym to ciąży... (Po tym ogólnym
rozweseleniu, następuje jakby chwila przerwy. Nikt nic nowego nie dopowiedział. Milczą i
dumają. Po chwili wchodzi brat-odźwierny; zwraca się do przełożonego:) - Bracie starszy,
jakiś młody człowiek prosi was o rozmowę. - Brat wprowadzi go tutaj! (Odźwierny
wychodzi. Po chwili wsuwa się ów młody człowiek:) - Chcę rozmawiać z wami, bracie. Brat
Starszy. Do usług. Młody Człowiek. Powiem od razu wszystko, o co mi chodzi. Spodobało
mi się takie życie jak tu u was. Proszę, abyście mnie zechcieli przyjąć do waszego bractwa,
bracie starszy. Albert. (milczy) Młody Człowiek. Bracie, ja długo o tym myślałem. Będzie to
jedyny środek do uratowania mojej zachwianej wiary. Ten punkt, na którym wiara kołysze się
jak łódka pod uderzeniami wiatru, tkwi gdzieś w rozumie. Może jest to po prostu pycha
umysłu... Pod łódką rozpościera się zatoka. I do niej sięga niepokój łódki. Ja wiem, że sama
zatoka jest rozsadzana od dna - Brat Starszy. Co znaczą te słowa? Młody Człowiek. Jakże
inaczej określić to przedziwne rozszerzanie się w człowieku czegoś... bardzo wewnętrznego...
bardzo ludzkiego. Chociaż nie... W każdym razie - przebiega to burzliwie. O właśnie - jakby
zatokę rozsadzał ktoś od dna. Brat Starszy. Zaczynam już coś pojmować. Ale czego
spodziewa się pan dla siebie od nas? Młody Człowiek. Widzi brat - to jest mniej więcej tak -
muzykę sprawdza się głębokim wewnętrznym milczeniem wszystkich nie umuzykalnianych
odbiorników naszej świadomości - przy równoczesnym nasileniu wrażliwych ośrodków. -
Wiarę, która się chwieje, trzeba ocalać podobnie. Trzeba szukać odnośnych ośrodków.
Wrażliwych, tętniących jej siłą. Brat Starszy. I to pana sprowadziło do nas? Młody Człowiek.
Tak. Brat Starszy. Jak panu na imię? Młody Człowiek. Hubert. Brat Starszy. Więc dobrze,
Hubercie. Pozostanie pan wśród nas przez czas jakiś. Potem wybierze pan. Hubert. Już
wybrałem. Brat Starszy. Nie koniec na tym. Niech pan nie zapomina, że nie my wybieramy.
My tylko zostajemy wybrani - Hubert. Tak. Brat Starszy. I tego jest pan również pewny?
Hubert. No właśnie. Czy tego można być zupełnie pewnym? Tu można tylko szukać, trafiać...
Brat Starszy. Zdaje mi się, że jest pan bardzo zmęczony, Hubercie. Hubert. O tak. Brat
Starszy. Musi pan odpocząć. Hubert. (milczy) Brat Starszy. Pan zajmował się wiele muzyką,
prawda? Hubert. Tak, dawniej. Skąd brat o tym wie? Brat Starszy. Nietrudno rozpoznać. Pan
myśli i ocenia z punktu widzenia muzyki. Hubert. Tak. Szukałem przejść dla siebie od tamtej
strony. Na próżno. Brat Starszy. Zapewne. Dostęp bywa trudny. Hubert. Brat twierdzi w ten
sposób. Oczywiście. Brat starszy zna te sprawy lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego właśnie
przyszedłem tutaj - Brat Starszy. No - Hubert. Była przecież taka chwila w życiu brata, kiedy
znajdował się wobec konieczności podobnych rozstrzygnięć. (Chwila milczenia. Hubert z
napięciem oczekuje odpowiedzi) Brat Starszy. (mówi bardzo powoli, znać wysiłek) Niczego
niepodobna wnosić z tej pozornej analogii. Hubert. Brat starszy mówi: pozornej - czyż raczej
nie: uderzającej? Brat Starszy. Nie! Hubert. Nie? Brat Starszy. Nie wolno sądzić po
zjawiskach. Pamiętasz, jak starszy Izaak pomylił się, źle wybrał między Jakubem a Ezawem.
Nie wolno sądzić po tych pokrowcach, w które przyodziewa się czyjeś życie. Tu chodzi o to,
czy pan jesteś wybrany... Hubert. Jakże się o tym przekonać? Brat Starszy. Naprzód trzeba
mieć całkiem nowe widzenie świata. Pan go nie ma. Bo to różnica, mój drogi panie, to jest
różnica. Co innego sądzić świat wedle tych miar, którymi zbiegają się i rozchodzą tonacje -
jest to ogromnie ciekawe, ogromnie piękne i wzniosłe - ale co innego widzieć świat w
wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to wiedzieć dokładnie, gdzie z tym wszystkim
spotyka się Bóg, jaka nędza Go do ludzi przybliża, a jaka od nich oddziela. Hubert. Zdaje się,
ż
e umiałbym ocenić. Brat Starszy. Czym? Zawiedzionym widzeniem muzycznym? Czy pan
przynajmniej wie, jaka jest ta najprawdziwsza nędza człowieka przed Bogiem? (Chwila
milczenia) Tej nędzy nie wolno szukać na krańcach człowieka, na jego peryferiach. Znajduje
się ona u niego w tym dokładnie miejscu, skąd rozpoczynać się powinno najwyższe jego
wyniesienie. Hubert. Tak. Przeczuwam, o co bratu chodzi. Wymowa przeciwieństw. Brat
Starszy. Stąd to pochodzi, że my zwyczajnie źle oceniamy... Miłosierdzie i krzywda mają w
rzeczywistości inne znaczenie i gdzie indziej się zaczynają niż się na ogół przypuszcza... Ale
na to potrzebne jest właśnie to widzenie. Jeśli go brak, będzie się ciągle popełniać głupstwa. -
Pan go szuka, nieprawda? Hubert. Sądzę, że tak. Dziwna rzecz: to rozbija moje życie i to je
równocześnie scala. Brat Starszy. (milczy przez chwilę. Potem zupełnie niespodziewanie:) No
a co będzie z twórczością? Hubert. A jak brat myśli - Brat Starszy. Bo widzi pan - tu jest
całkiem inna twórczość. Jakżeby to panu wytłumaczyć - widzi pan - całkiem inaczej
rozkładają się współczynniki surowca, talentu i trudu. Hubert. Nic nie wiem, nic nie wiem.
Jestem w mroku. Brat Starszy. To by jeszcze samo przez się nic nie szkodziło. Hubert. Proszę
mi dopomóc. Brat Starszy. Biedny chłopcze, zdaje mi się, że szukasz rozwiązań zbyt
ś
miałych. Nie wolno się tak przerzucać, trzeba pozwolić, aby to narastało powoli. Trzeba
cierpliwości. - Bo ja nie wierzę, oczywiście, aby groziła panu naprawdę utrata wiary.
Niemniej szuka pan mocnych podniet. I to - nie w sferze uczuciowej, ale w sferze
rzeczywistości. To bardzo dobrze. Hubert. Tak? Brat starszy chce mnie uspokoić. Brat
Starszy. Widzisz, sprawa twoja nie jest łatwa. Wiele rzeczy jeszcze nie dojrzało. Właściwie
raczej jesteś jeszcze po tamtej stronie. Coś jednak cię wyrywa... Hubert. Brat to dobrze
określił. Brat Starszy. Wiem, wiem. Ciągle jednak nie jestem pewny. Hubert. Czego? Brat
Starszy. Twego widzenia. Hubert. Jakiego widzenia? Brat starszy ciągle wspomina o jakimś
widzeniu. Brat Starszy. A tak. Bywa przecież, że długo chodzi się w mroku. Hubert. Właśnie
tutaj przyszedłem po światło. Brat Starszy. Tak, tak. Boję się jednak, byś pan nie oślepł... Bo
tu jest całkiem inna twórczość, całkiem inna. Skoro więc tamtej nie stanie, a ta nie dojrzeje -
będzie ogromnie ciemno. Nie wiem, jak długo to może trwać. Hubert. Ależ co? Brat chyba
sądzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwilę nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie starszy,
jeżeli brat mi nie pomoże, to któż? Brat Starszy. Właśnie ja chcę panu pomóc. Hubert.
Dziękuję. Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobraża, że to znaczy: zostań na stałe wśród
nas. Hubert. Nie? A co to znaczy? Brat Starszy. To znaczy raczej: szukaj w dalszym ciągu.
Hubert. Dlaczego? Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie potrafię odpowiedzieć panu w całej
pełni, a jednak - tak. Hubert. Szukaj w dalszym ciągu. Ale czego? Szukałem chyba dość.
Szukałem wśród tylu prawd. Przecież te rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten sposób.
Filozofia... sztuka... Prawdą jest to, co ostatecznie wypływa na wierzch jak oliwa w wodzie.
W ten sposób życie odsłania nam ją - powoli, częściowo, lecz ciągle. Prócz tego jest ona w
nas, w każdym człowieku. Tam właśnie zaczyna przylegać do życia. Nosimy ją w sobie, jest
mocniejsza od naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. Co to
jest prawda, gdzie się znajduje? śycie składa się z ludzi, którymi szeroko upływa, jednocząc
się u swego ujścia nowym poziomem światła w rozwartych źrenicach. Tak, tak... istnieją po
prostu ludzie zjednoczeni z Prawdą, którzy nie wychylają się z jej orbit, ale wewnętrzną
równowagą trwają w jej objęciach. Brat Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:)
No właśnie. Powinien pan tego szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno
skracać drogi - ani - Hubert. Ani? Brat Starszy. - ani zbyt jej ułatwiać. Hubert. Więc
odmawiacie mi, bracie starszy - Brat Starszy. Odradzam. Skądże ja mogę wiedzieć, czy
dojrzeje w panu to samo, co we mnie? Dotąd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku.
Hubert: Przecież w ten sposób skazujecie mnie na dalszą poniewierkę. Brat Starszy. To nic
nie szkodzi. Trzeba zresztą, abyś zubożał. Hubert. Jak to? Skoro już tyle straciłem - Brat
Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - trudno pomyśleć, ażeby
dwóch ludzi miało iść tak blisko siebie tą samą drogą. Czy to by godziło się z Jego
bogactwem? Pan Bóg bogaty jest w swoich drogach. Hubert. Czy to już cały powód? Brat
Starszy. Nie wiem. Powodu właściwie nie ma. Ale wiem, że powinien pan stąd odejść.
Wzywają cię dokądinąd. Hubert. Dokąd? Brat Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku
do wypadku. Czasem w ciągu godziny. (Przerwa. Chwila milczenią) Hubert. Od dłuższej
chwili narzuca mi się pewna myśl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Proszę powiedzieć... Hubert.
Przyszedłem do was, bracie starszy, pewny, że nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudności,
jak wy. Przecież przebiegają tak blisko waszego życia. Brat Starszy. To o niczym nie
ś
wiadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, co chce
powiedzieć. Wreszcie mówi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy, chcecie we mnie
przekreślić całe wasze życie? (Albert opuszcza głowę, przez chwilę sposępniał. Potem znów
podnosi oczy i patrzy na młodego bardzo przenikliwie, a przy tym bardzo łagodnie) Brat
Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie
opuścił wzroku. Zdaje się jednak, że nie jest zupełnie przekonany, bo powtarza z całą
stanowczością, chociaż głosem mocno przyciszony:) - Czyżbyście wy po prostu, bracie
starszy, chcieli przekreślić we mnie to, czym było cała wasze życie? - Niepodobna!
Niepodobna! (Rozstali się bez słowa) (Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie
zaszło. Któryś z braci podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedź:) - A dobrze,
dobrze. - (Brat oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miałbym słówko do was,
bracie starszy. Albert. Może później zdarzy się chwila stosowna. Antoni. Wolę zaraz. Sprawa
moja jest prosta. Mam dosyć tej żebraniny. Albert. Nie wy pierwsi. Antoni. Myślę, że
moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego, zrywając z waszym uporem. Albert. Ależ,
bracie, wszystko dobro dzieje się tu przez ubóstwo. Antoni. Przez żebry, przez łażenie z
torbami? - Albert. A jakże myślicie, uwierzy nam który z naszych opuchlaków, bezdomnych,
jeśli ujrzy u nas co innego niż sam wlecze na swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy.
Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to wiem. Dziś się tylko żąda. Albert. śadną miarą.
Najważniejsze jest, aby uwierzył. Antoni. Sądzicie, że ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem
z takich, ja to wiem. Nie myśli się. Myśl musiałaby położyć kres żądaniom. Wystarczy
dawać. Albert. Nieprawda. Trzeba wyrywać z takiej bezmyślności. Antoni. Po co? Albert.
Aby go nauczyć żądać jeszcze więcej. Czyście tego jeszcze nie pojęli wśród nas? śądać
jeszcze więcej. Szukać jeszcze więcej. A przy tym mylicie się. On nad tym myśli. Jeśli w
ogóle nad czymś, to właśnie nad tym jednym. O Antoni, Antoni. Czyście tego jeszcze nie
zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy tego pojąć, o co ci
chodziło, Albercie. A myślę, że nie ja tylko. Albert. Przecież nigdy nie taiłem tego przed
wami. Właśnie chodziło mi o to, abyście to wiedzieli. Wszyscy. Antoni. A jednak, cóż
możesz zaradzić na to, że ktoś ciebie nie pojął? To nie tylko ja. Takich jest więcej. Chociaż
tylko ja mam odwagę mówić wam o tym, bracie starszy. Albert: Dziękuję ci za to, Antoni.
Antoni. Oni również was nie pojmują, chociaż zgadzają się z wami. Tak najłatwiej. śyją na
wasz koszt. Zdali się na wasze myślenie. Nie myślą sami. Dlatego pytam was jeszcze raz,
bracie starszy: co to jest, czego nam udzielasz? Dlaczego każesz nam biedować i żebrać?
Pytam was o to wobec nich wszystkich. Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła
się zapełniać braćmi. Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na
swoich miejscach i milczą. Niemniej właśnie owo milczenie nadaje całemu zdarzeniu
niezwykły wyraz. Wygląda ono po prostu tak jak jakiś milczący sąd nad Albertem. Brat
starszy orientuje się w tym położeniu. Czyżby nagle stanął wobec pustki tam, gdzie chciał
przelać całe swe bogactwo? Może rzeczywiście mylił się systematycznie co do nich - co do
ludzi, których sądził, że nawraca. Sądzą go oto mimo woli. Albert wie, że słowa Antoniego
oskarżają go teraz w nich wszystkich. Dlatego też Albert potoczył wzrokiem po
zgromadzonych, szukając już wyroku w ich twarzach. Nie znalazł. Zaczyna tedy mówić z
cicha i bardzo miękko. - Bracia moi, odebrałem wam wszystko, zażądałem od was
wszystkiego. Nie łudziłem was żadną obietnicą. Czy miałem do tego prawo? Prócz tego
włożyłem na was jarzmo. Ale szukałem dla niego oparcia głęboko w każdym z was. Tam,
gdzie nienawiść przeklętego brzemienia miała się przekształcić w jego ukochanie - -
(Przerwał, milczy dłuższą chwilę) Zauważyliście już zapewne, że ja mówię o krzyżu. O
naszym wspólnym krzyżu, który jest przekształceniem upadku człowieka w dobro, a jego
niewoli w wolność. (Od skupionej w milczeniu jakby zamarłej grupy szarych braci odłącza
się jedna postać. Starzec czyni kilka kroków w kierunku Alberta, potem wykonuje ręką taki
ruch, jakby chciał go pogładzić po ramieniu) - Bracie, bracie starszy, Albercie - (Te słowa
zaskrzypiały w pustce jak ramię dźwigu. Albert odczuł ich obecność, ale opiera się na nich
bardzo ostrożnie, jakby badał całą ich wytrzymałość) - Czy miałem prawo do tego? Bo
przecież nawet nędza była waszą własną - (W tej chwili Albert odczuwa jakby przypływ
nieznanej mocy. Oczy błyszczą mu bardzo dziwnie. Mówi:) - To była gra. Przecież
wiedziałem, że nie jestem sam. W każdym pośród was wiedziałem o nędzy i - o Nim. Długo
przebywali z dala od siebie. Ze wszystkich sił starałem się ich przybliżyć. Bo przedtem byłeś
ty - nędzarz, a nad twoją nędzą wiało pustką. Odkąd zbliżyłeś się do Niego, upadek twój
przemienił się w krzyż, a niewola twa w wolność. (Brat Sebastian, podnosi wysoko ręce do
skroni, wyżej nie zdoła. Już nie idzie dalej za Albertem, ale w pośrodku izby mówi przez łzy:)
- Niewola w wolność... upadek w krzyż... O tak, Albercie, o tak... Albert. Syn Boży jest całą
wolnością. Bez śladu niewoli. Antoni. (który stał dotąd bez słowa) Ale cóż stąd? Cóż stąd, że
On jest całą wolnością? - On był niegdyś. Albert. On ciągle jest. Antoni. Jest. Wierzę. Kazałeś
nam w Niego wierzyć, modlić się do Niego, naśladować. Dobrze. Mówiłeś: bądźcie
biedakami, bo On nie miał gdzie głowy położyć. Dobrze. Słuchaliśmy cię chętnie, boś ty sam
tak uczynił. Nie było w tobie żadnego kłamstwa. A przecież... (Antoni nie znalazł słowa.
Milczenie od razu stało się uciążliwym. Albert po chwili dopiero podejmuje poprzednie
zdanie. Wypowiada je bardzo cicho, ale bardzo stanowczo, prawie z jakimś odcieniem uporu)
Albert. On jest ciągle. On ciągle dociera do dusz. I odtwarza w nich... Siebie! (To ostatnie
słowo Albert wypowiedział dziwnie dźwięcznie. Teraz zamyśla się ponownie) Widocznie nie
dotarł dość głęboko... Widocznie... (Nie, wiadomo, o kim to zostało powiedziane) (Nagle
Albert odwraca się i zaczyna iść ku krzyżowi, który ciemnieje w głębi izby. Wszystkie głowy
zwracają się w tamtą stronę. Brat starszy nie oparł czoła o krzyż. Stanął. Antoni posunął się za
nim, jakby urzeczony. Teraz Albert mówi:) - Ktoś zawinił. Było nas trzech. (Podnosi wzrok
ku Ukrzyżowanemu) On - nie. (Teraz powoli zwraca się połową ciała ku Antoniemu - zdaje
się jakby przychodziło mu to z większym trudem niż zwykle) Ty - nie. (Chwila przerwy)
Może - ja... (zamyśla się) (Ale potem szybko podszedł ku ławom) Dzwonili już na południe.
(Bracia wszyscy zatapiają się w modlitwie. Niektóre miejsca są puste) (Antoni jest
oszołomiony. Zdaje się, że przez chwilę walczy z sobą. Potem idzie na swoje miejsce.
Zakrywa dłońmi twarz) (W tej chwili daje się słyszeć łoskot kroków w sieni. Potem słychać
lżejsze odgłosy, tak jakby ustawiano tam narzędzia, łopaty, kilofy) (Drzwi otwarły się i
wsuwa się do izby kilku braci. Bez słowa idą ku swoim miejscom i rozpoczynają modlitwę.
Teraz wszystkie ławy są zajęte) (Za chwilę skończyli modlitwę. Siadają) Brat Starszy.
(zwraca się ku przybyłym) No, a co tam u was? (Jeden z przybyłych braci:) - Zwolniono nas z
pracy wcześniej. Brat Starszy. Dlaczegóż tak? Ten sam Brat. W mieście coś się zaczyna
dziać. Inny. Stanęły tramwaje i samochody. Poprzedni. Mówią też, że wyłączono
elektryczność i gaz. Robotnicy porzucili pracę i poszli przyłączyć się do pochodów, które w
wielu miejscach przeciągają wśród okrzyków. Brat Starszy. Widziałem już z rana jakiś
niezwykły ruch. - Tak, tak. ...śe jednak tak gwałtownie zdołało wybuchnąć - ...Ano, widać,
były zgromadzone prochy. Starczyło iskry... (Jeszcze jeden przybysz w drzwiach) Albert. A
brat skąd? Tamten. Wracam z kwesty. W mieście wszędzie zamykają jadłodajnie i sklepy.
Poza tym jest niespokojnie. Wszędzie pełno policji. Brat Starszy. No to niech brat siada z
nami. (Nagle przy końcu stołu podniósł się któryś z braci. Antoni) - No widzicie, na wiele
wam teraz wyjdzie żebranina! Albert. (zwraca się z uśmiechem w tamtą stronę) Prawda -
bracie Antoni? Antoni. A ja mówiłem, mówiłem - (Stropił się jednak tym uśmiechem brata
starszego) Albert. (zamyśla się. Potem mówi bardzo powoli, zdając się ważyć każde słowo)
Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść. Kwestarz. Wiedzieliście od dawna, bracie
starszy? O czym wiedzieliście? Albert. (patrzy w tę stronę przenikliwie, ale przy tym jakby
przez mgłę) O gniewie. O wielkim gniewie. - Słusznym. (Tamten dorzuca:) - I co? Albert. A
cóż? Przecież wiecie, że gniew musi wybuchnąć. Zwłaszcza jak jest wielki. (Przerwał) I
potrwa, bo jest słuszny. (Zamyśla się jeszcze głębiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby
dla siebie, chociaż wszyscy słuchają w skupieniu:) Wiem jednak na pewno, że wybrałem
większą wolność. (Był to jeden z ostatnich dni w życiu brata starszego) (1945-1950 )
1 / 1