NORA
ROBERTS
Szczypta
magii
ZAUROCZONY
Dla moich cudownych przyjaciół w tym życiu
i wszystkich innych
PROLOG
Miłości, moja miłości. Wpuść mnie w swoje sny. Otwórz serce, wysłuchaj mego
wołania. Całinie, tak bardzo cię potrzebuję. Nie odwracaj się teraz ode mnie, bo
wszystko będzie stracone. Ja będę stracona. Miłości, moja miłości!
Calin niespokojnie przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. Wy
czuwał ją obok siebie: miękka i wilgotna skóra, delikatne, przynoszące uko
jenie dłonie. I znowu we śnie powędrował po osnutych chłodnymi i cichymi
mgłami zielonych wzgórzach, które ciągnęły się po horyzont. I czuł ów czaro
dziejski zapach kobiety.
Zamek wznosił się na szczycie srebrnego klifu, którego ostra grań wymie
rzona była w niebo, a podstawę okrywały kłęby mgły płynącej niczym rzeka.
Uprząż zadźwięczała ostro, gdy zostawiwszy za sobą zielone wzgórza, Calin
jechał w górę po zboczu. Na zachodzie nad otwartym morzem zadudnił
grzmot i odbił się echem w sercu wojownika.
Czy czekała na niego?
Jego oczy, szare jak kamienie, z których zbudowano zamek, obserwowały
czujnie skały i mgłę w poszukiwaniu kryjówki, gdzie mógł czaić się wróg. Po
pędzając wierzchowca nierówną ścieżką przecinającą klif, świadom był, że
niesie ze sobą odór wojny i śmierci, który wcisnął się w jego skórę, tak samo
jak wspomnienia wciskały się w jego myśli.
Ani ciała, ani umysłu nigdy nie da się z nich oczyścić.
Miecz trzymał w pogotowiu. W takich miejscach trzeba stale mieć się na
baczności. Tutaj magia unosi się w powietrzu, może czule objąć lub zagrozić.
Tutaj wróżki knują intrygi lub tańczą na skałach, a czarownice rzucają dobre
lub złe zaklęcia.
Zamek stał na szczycie samotnego klifu, górował nad wzburzonym mo
rzem, zazdrośnie strzegąc swoich sekretów. Każdy, kto tędy przejeżdżał, sły
szał szepty starych i nowych duchów.
Czy na niego czekała?
Kopyta konia stukały melodyjnie o kamienie, aż wreszcie dotarli na rów
ny grunt Calin zeskoczył z siodła przy stołpie w tej samej chwili, gdy czarne
niebo rozdarła oślepiająco biała błyskawica.
Była tam, wlaśnie tam, wyczarowana z miotanego wichrem powietrza.
Włosy jak płomienie spadały na pełlerynę barwy gołębich piór, alabastrową
8
• Szczypta magii
skórę ożywiał lekki rumieniec, pełne usta uśmiechały się na powitanie. Nie
bieskie oczy błyszczały jak gwiazdy i były tak samo pełne mocy.
Serce zabiło mu mocniej, krew zawrzała z miłości, pożądania, tęsknoty.
Zbliżyła się ku niemu przez mgłę, a jej piękność go oszołomiła. Ze wzro
kiem utkwionym w jej oczach odwrócił się, pragnąc wziąć w ramiona kobie
tę, która była czarownicą i kochanką.
- Caelanie z Farrell, tak daleko jechałeś w tę mroczną noc. Czego ode
mnie chcesz?
- Bryno Mądra, witaj. - Jego twarde wyraziste usta rozjaśnił uśmiech. -
Pragnę wszystkiego.
- Tylko wszystkiego? - Roześmiała się cicho, gardłowo. - To wystarczy.
Czekałam na ciebie.
I już zarzuciła mu ramiona na szyję, uniosła usta ku jego wargom. Przy
ciągnął ją bliżej, złakniony jej ciała, gwałtownie pragnąc przyjąć wszystko,
co mu da, i jeszcze więcej.
- Czekałam na ciebie - powtórzyła łamiącym się głosem, przytulając
twarz do jego ramienia. - I tym razem trwało to niemal za długo. Jego moc
rośnie, podczas gdy moja maleje. Nie potrafię walczyć z nim sama. Alasdair
jest zbyt potężny, jego mroczna siła staje się nazbyt zachłanna. Och, mój ko
chany. Mój kochany, dlaczego wyrzuciłeś mnie ze swego umysłu i serca?
Odsunął ją od siebie. Zamek zniknął, pozostały tylko opustoszałe ruiny,
straszące śladami po bitwie. Stali w cieniu tego, co było, przed małym dom
kiem, wokół którego bujnie rozkwitały kwiaty. Ich odurzający aromat unosił
się w powietrzu. Burza była blisko. Calin wciąż trzymał w ramionach kobietę.
- Mało mamy czasu - powiedziała. - Musisz przyjść. Calinie, musisz do
mnie przyjść. Nie można sprzeciwiać się przeznaczeniu, nie da się złamać za
klęcia. Jeśli nie będziesz przy mnie, on zwycięży.
Pokręcił głową, zaczął coś mówić, lecz uniosła dłoń ku jego twarzy. Dłoń
przeszła przez niego, jakby był duchem. Albo jakby ona była zjawą.
- Kocham cię od początku czasu. - Cofnęła się, a wokół jej nóg wirowała
mgła. - Na zawsze jestem z tobą związana.
Wyciągnęła ręce ku niebu i zamknęła oczy. Wiatr ryczał jak lew wypusz
czony z klatki, rozwiewał jej ogniste włosy, szarpał peleryną.
- Niewiele mi pozostało - zawołała ponad gwałtownym szumem wichru -
wciąż jednak umiem przywołać wiatr! Wciąż umiem trafić do twojego serca.
Nie zamykaj go przede mną, Calinie. Przyjdź do mnie szybko. Znajdź mnie,
bo inaczej będę stracona.
A potem już jej nie było. Zniknęła. Ziemia zadrżała pod jego stopami,
niebo zadudniło. Zapadła cisza, wszystko wokół znieruchomiało.
Obudził się, z trudem łapiąc powietrze. I szukając jej koło siebie.
1
Calinie Farrell, potrzeba ci urlopu.
Cal napił się kawy i dalej w zadumie patrzył przez kuchenne okno. Nie
wiedział właściwie, dlaczego tu przyjechał, by słuchać, jak zatroskana mat
ka zrzędzi, a ojciec, siedząc przy stole, pogwizduje, starannie wiążąc sztucz
ne muchy. Ogarnęła go jednak gwałtowna i głęboka chęć odwiedzenia domu
dzieciństwa, spędzenia godziny lub dwóch w tej schludnej kuchni w Brook
lyn Heights. Zobaczenia rodziców.
- Może. Zastanawiam się nad tym.
- Za ciężko pracujesz - stwierdził ojciec, krytycznie przyglądając się swo
jemu dziełu. - Może pojedziesz z nami do Montany na kilka tygodni? Najlep
sze w świecie miejsce do łowienia na muchę. Weź aparat. - John Farrell pod
niósł głowę i uśmiechnął się. - Potraktuj to jak urlop naukowy.
Propozycja była kusząca. Calin nigdy nie entuzjazmował się łowieniem
ryb tak bardzo jak ojciec, ale Montana to piękny stan. I ogromny. Cal pomy
ślał, że mógłby się tam zagubić. Pozbyć niepokoju. I snów.
- Parę tygodni w czystym powietrzu dobrze ci zrobi. - Sylvia Farrell
przyjrzała się synowi przez zmrużone powieki. - Jesteś blady i wyglądasz na
zmęczonego, Calinie. Musisz na jakiś czas wyjechać z tego miasta.
Chociaż całe życie spędziła w Brooklynie, o Manhattanie zawsze mówiła
„to miasto" - z lekką pogardą i irytacją w głosie.
- Myślałem, żeby gdzieś się wybrać.
- To dobrze. - Matka zabrała się do szorowania blatów. Następnego dnia
wyjeżdżali, a Sylvia Farrell nie zamierzała zostawić po sobie ani okrucha, ani
pyłka. - Za ciężko pracujesz, Calinie. Co nie znaczy, że nie jesteśmy z ciebie
dumni. Po twojej ostatniej wystawie w zeszłym miesiącu ojciec tak się prze
chwalał, że sąsiedzi chowali się na jego widok.
- Nie co dzień człowiek widzi fotografie swojego syna w muzeum. Najbar
dziej podobały mi się akty - dodał John, mrugając znacząco.
- Ty stary głupcze - fuknęła Sylvia na męża, choć usta jej drgały. - Pa
miętasz, Calinie, miałeś osiem lat, kiedy pod choinkę podarowaliśmy ci tam-
ten mały aparat. Kto by pomyślał, że dwadzieścia dwa lata później będziesz
bogaty i sławny? Ale bogactwo i sława zawsze mają swoją cenę. - Ujęła
twarz syna w dłonie i przyjrzała mu się bacznie, po matczynemu. Pod ocza
mi miał cienie, policzki wychudzone Martwiła się o mężczyznę, którego
10 * Szczypta magii
wychowała, i o chłopca, który zawsze wydawał się... jakiś inny, niezwykły. -
I ty ją płacisz.
- Nic mi nie jest. - W jej wzroku wyczytał troskę, więc się uśmiechnął. -
Tylko niezbyt dobrze sypiam.
Sylvia pamiętała tamten okres w przeszłości, kiedy jej syn chodził blady,
z zapadniętymi oczami, bo cierpiał na bezsenność. Ponad jego ramieniem
wymieniła pośpieszne spojrzenie z mężem.
- A byłeś u lekarza?
- Mamo, nic mi nie jest. - Zorientował się, że w jego zbyt ostrym głosie
zabrzmiała obronna nuta. Z wysiłkiem postarał się mówić lżejszym tonem. -
Czuję się doskonale.
- Nie dokuczaj chłopcu, Syl. - Lecz John również przyglądał się uważnie
synowi, bo tak jak żona pamiętał chłopca, który rozmawiał z cieniami, luna-
tykował i śnił o czarownicach, krwi oraz bitwach.
- Nie dokuczam. To tylko troska matki. - Sylvia zmusiła się do uśmiechu.
- N i e chcę, żebyście się martwili. Jestem tylko trochę zmęczony, to
wszystko.
To wszystko, pomyślał z determinacją. Nie jest inny, nie jest dziwny. Czyż
batalion lekarzy, do których w dzieciństwie prowadzali go rodzice, nie
stwierdził jedynie wybujałej wyobraźni? I czy w końcu nie znalazła ona uj
ścia w fotografii?
Teraz już nie widywał nieistniejących rzeczy.
Sylvia pokiwała głową, tłumacząc sobie, że musi zaakceptować słowa syna.
- Nic dziwnego, przez ostatnich pięć lat pracujesz bez wytchnienia. Po
trzebujesz odpoczynku i spokoju. I kogoś, kto by cię rozpieszczał.
- Montana - powtórzył John. - Kilka tygodni łowienia ryb, świeżego po
wietrza i żadnych trosk.
- Jadę do Irlandii. - Wypowiedział te słowa, nim sobie uświadomił, że ta
ki pomysł zagościł mu w głowie.
- Do Irlandii? - Sylvia zacisnęła usta. - Chyba nie będziesz tam pracował,
Calinie.
- Nie, chcę... ją zobaczyć - odrzekł po chwili. - Po prostu ją zobaczyć.
Kiwnęła głową zadowolona. Więc to będą wakacje, jednak wakacje.
- Chyba miło spędzisz czas. Mówią, że to spokojny kraj. Zawsze chcieli-
śmy tam pojechać, prawda, John?
Mąż mruknął potwierdzająco.
- Będziesz szukał przodków, Cal?
- Niewykluczone. - Decyzja został podjęta. Cal znowu wypił łyk kawy
i uświadomił sobie, że jedzie czegoś szukać. Albo kogoś.
Padało, kiedy wylądowali na lotnisku Shannon. Zimny późnowiosenny
deszcz pasował do nastroju Cala. Całą prawie podróż przez Atlantyk prze
spał, dręczony ścigającymi go snami. Przeszedł przez odprawę celną, wyna
jął samochód, wymienił pieniądze. Wszystko to robił z mechaniczną wprawą
doświadczonego podróżnika. Skończywszy załatwiać formalności, starał się
nie martwić , odsuną/ć od siebie myśl, że dopadł go jakiś, kryzys,
Zauroczony
• 11
Zajął miejsce za kierownicą wynajętego auta i siedział w mroku, zasta
nawiając się, co robić, dokąd jechać. Miał trzydzieści lat, był uznanym foto
grafikiem, który sam dyktował ceny i ustalał tematykę zdjęć. Wciąż uważał
za niebywałe szczęście, że swoją pasją może zarabiać na życie. Chwytał to,
co dostrzegał w krajobrazie, twarzy, świetle, cieniu i fakturze, i przenosił na
kliszę.
To prawda, że przez ostatnich kilka lat pogrążył się w pracy i prawie
w ogóle nie odpoczywał. Nawet teraz bagażnik wynajętego volva załadowany
był sprzętem, a ulubiony nikon spoczywał w futerale na siedzeniu pasażera.
Nie mógłby się go pozbyć - nie chciał zostawiać tego, co kocha.
Nagle przeszedł go dziwny chłodny dreszcz i przez ułamek sekundy wy
dawało mu się, że słyszy kobiecy płacz.
To tylko deszcz, powiedział sobie, przecierając dłońmi po twarzy. Miał
przystojną, pociągłą i wąską twarz, z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policz
kowymi odziedziczonymi po celtyckich przodkach. Noś prosty, usta zdecydo
wane i zgrabnie wykrojone. Często się uśmiechały - do niedawna.
Oczy były szare - głęboką czystą szarością bez śladu zieleni czy błękitu,
a ciemne brwi często marszczyły się w zamyśleniu. Czarne, gęste włosy opa
dały na kołnierz. Artystyczny wygląd, który pociągał wiele kobiet.
I znowu - do niedawna. Calin zamyślił się nad faktem, że od miesięcy nie
miał żadnej kobiety - od miesięcy żadnej nie pragnął. To też z powodu prze
pracowania? Skutek uboczny stresu? Dlaczego zresztą miałby przeżywać
stres, skoro jego kariera błyskawicznie posuwała się naprzód? Był też zdro
wy. Kilka tygodni temu poddał się kompleksowym badaniom lekarskim.
Ale nie powiedziałeś lekarzowi o swoich snach, prawda?, pomyślał. Tych
snach, których nie mógł sobie dokładnie przypomnieć po przebudzeniu.
Snach, które - musiał to przyznać - kazały mu przebyć tysiące kilometrów na
drugi brzeg oceanu.
Nie, cholera jasna, nie powiedział o nich lekarzowi. Nie zamierzał prze
chodzić tego wszystkiego od początku. Aż nadto miał psychiatrów, którzy
w młodości grzebali i szperali mu w psychice, sprawiając, że czuł się obnażo
ny, bezradny, niemądry. Teraz był dojrzałym mężczyzną i sam mógł sobie po
radzić ze snami.
Jeśli nawet przeżywał załamanie, to jest ono całkiem niegroźne i da się
je wyleczyć odpoczynkiem, relaksem, zmianą otoczenia.
Po to właśnie przyjechał do Irlandii. Tylko po to.
Przekręcił kluczyk i ruszył przed siebie bez celu.
Już wcześniej miał takie sny, kiedy był chłopcem. Też były wyraziste, aż
nazbyt realne. Zamki, czarownice i kobieta z wijącymi się płomiennymi wło
sami. Przemawiała do niego z tym śpiewnym irlandzkim akcentem. A czasa
mi używała języka, którego nie znał, lecz i tak rozumiał.
W snach była młodą dziewczyną: ta sama kaskada włosów, te same błękit
ne oczy. Śmiali się i bawili w niewinne dziecięce zabawy. Pamiętał, że rodzice
reagowali rozbawieniem, kiedy opowiadał o swojej przyjaciółce. Puszczali to
mimo uszu, uważając jego historię za naturalny wytwór wyobraźni towarzys-
kiego jedynaka.
12
• Szczypta magii
Niepokoili się jednak, kiedy wszystko wskazywało na to, że znał i widywał
różne rzeczy albo opowiadał o miejscach i ludziach, o których w żadnym razie
nie mógł nic wiedzieć. Martwili się, gdy co noc rzucał się niespokojnie, a po
tem wstawał, zaczynał chodzić po domu i mówić, pogrążony w głębokim śnie.
Tak więc po owej procesji lekarzy i terapeutów, niekończących się se
sjach i badawczych spojrzeniach, których zdaniem dorosłych dzieci nie
potrafią zinterpretować, Calin przestał opowiadać o swoich snach.
On dorastał i dziewczyna także. Wysoka, szczupła i śliczna, miała młode
jędrne piersi, wąską talię, długie nogi. Zaczęła w nim budzić uczucia i prag
nienia, które nie były już całkiem niewinne.
To go przeraziło, a jednocześnie rozgniewało. Aż wreszcie odciął się od ła
godnego głosu, wołającego go nocami, od obrazu nawiedzającego jego sny.
I wówczas się skończyły. Wtedy też w umyśle Cala ucichł ów szept, który
wskazywał mu, gdzie są zgubione klucze, albo kazał sięgać po telefon na uła
mek sekundy przed dzwonkiem.
Powiedział sobie, że dobrze się czuje w takiej rzeczywistości. Sam ją wy
brał. I teraz też tak zrobi. Przyjechał tutaj tylko po to, żeby sobie udowodnić,
że jest normalnym człowiekiem cierpiącym na skutek przepracowania. Za
nurzy się w atmosferze Irlandii, zrobi zdjęcia, które sprawią mu przyjem
ność. A jeśli zajdzie taka konieczność, będzie brał tabletki na spokojny sen,
zapisane przez lekarza.
Jechał wzdłuż wzburzonego morza, gdzie wiatr huczał nad falami i mroź
nym oddechem powstrzymywał nadchodzące lato.
Deszcz bębnił o szyby, mgła snuła się nad ziemią. Trudno to nazwać ser
decznym powitaniem, lecz Cal czuł się tu jak w domu. Jakby wiedział, że ktoś
lub coś już czeka, żeby wyprowadzić go z burzy. Zmusił się do śmiechu. Tłu
maczył sobie, że to tylko radość z przebywania w nowym miejscu, oczekiwa
nie na obrazy, które będzie mógł uchwycić na filmie.
Poczuł ochotę na kawę i jedzenie, ale bez trudu ją stłumił, zaabsorbo
wany otaczającymi go widokami. Później, pomyślał. Zatrzyma się później
w jakimś pubie albo zajeździe, a teraz będzie dalej podziwiał pełen uroku
krajobraz. Dziki, piękny, odwieczny.
A to, że w pewien sposób znajomy, można wytłumaczyć zakodowaną pa
mięcią genetyczną. W końcu jego przodkowie przemierzali te spiczaste klify,
te ciągnące się po horyzont zielone wzgórza. Byli wojownikami. Malowali
twarze na niebiesko i groźnymi okrzykami odstraszali wroga. Wkładali zbro
je, przypinali do pasa miecze, brali do ręki dzidy i walczyli w obronie swego
kraju i wolności.
Obraz, który stanął mu przed oczyma, był przeraźliwie wyraźny. Błysk
uderzającego miecza, tumult bitwy. Stające dęba konie z oszalałym wzro
kiem, krew tryskająca z odciętej ręki i straszliwy krzyk upadającego na zie
mię człowieka. Piekący ból w miejscu, gdzie stal przecięła ciało.
Hol stawał się coraz mocniejszy. Cul spojrzał w dół i zobaczył krew na udzie.
Czarnowrony krążyły cicho, cierpliwie. Ze stosu, na klórym płonęły ciała
zabitychi, dochodził odór spalenizny. Zewsząd rozlegały się okropne, ciche ję
ki konających, klórzy czekali wyzwolenia przez śmierć
Zauroczony
• 13
Cal uświadomił sobie, że volvo stoi na poboczu, a on sam wysiadł i stoi
w siekącym deszczu, wciągając w płuca powietrze. Stracił przytomność? Wa
riuje? Drżącą dłonią przesunął po dżinsach. Nie było żadnej rany, a mimo to
czuł ból starej blizny, o której wiedział, że nie istnieje.
Znowu się zaczyna. Przez całe jego ciało przepłynęła fala strachu, parali
żując go i ścinając mu krew w żyłach. Zmusił się do spokoju, do racjonalne
go myślenia. To skutek długiego lotu przez Atlantyk, pomyślał. Zmiana cza
su i stres, to wszystko. Ile czasu minęło, odkąd wyjechał z Shannon? Dwie go
dziny? Trzy? Czas poszukać noclegu i coś zjeść. Znajdzie sobie jakiś cichy
pensjonat na uboczu. Miejsce, gdzie będzie mógł odpocząć i uspokoić myśli.
A kiedy burza minie, pójdzie z aparatem na długi spacer. Może zostać na kil
ka tygodni lub wyjechać zaraz rano, jest przecież wolnym człowiekiem. I to
będzie zdrowe, normalne.
Wsiadł do samochodu i ruszył krętą nadmorską drogą.
Ruiny zamku pojawiły się przed nim, gdy wyjechał zza zakrętu. Stołp (w
każdym razie Cal sądził, że to się nazywa stołp) był niemal nietknięty, za to
zburzone mury przywodziły na myśl starodawnych wojowników z bliznami po
wielu bitwach. Usadowiony na skalistej grani zamek emanował mocą i siłą,
mimo że pozostał z niego stos kamieni.
Granatowe niebo rozdarła błyskawica, eksplodowała światłem i napełni
ła powietrze zapachem ozonu.
Calowi serce zabiło szybciej, poczuł ból podniecenia seksualnego. Palce
same zacisnęły mu się na kierownicy. Skręcił w wąską, pełną kolein polną
drogę, która prowadziła w górę. Musi zrobić zdjęcie tego zamku. Kilka ujęć
pod różnymi kątami. To potrwa krótko, kwadrans, może dwadzieścia minut,
potem pojedzie dalej.
Chociaż Irlandia usiana była ruinami starych zamków, jemu zależało aku
rat na tym.
Od dołu budowlę opływała mgła niczym rzeka. Cal tak był skupiony na
grze światła i cieni na kamieniach, na fakturze chwastów i polnych kwiatów,
które przedzierały się przez szczeliny, że zobaczył tę niepozorną chatkę do
piero wtedy, kiedy znalazł się tuż obok niej.
Uśmiechnął się, choć nie uświadamiał sobie tego. Co za uroczy i nieocze
kiwany kontrast w zestawieniu z tymi starożytnymi ruinami. Zapraszająca,
miła, zdawała się na wzór otaczających ją kwiatów wyrastać ze skały, jakby
posadziła ją tu kochająca ręka.
Ściany miała białe, okiennice jasnoniebieskie. Z kamiennego komina
unosiła się strużka dymu, na małej werandzie obok fotela na biegunach drze
mał kot o połyskliwej czarnej sierści.
Ktoś tu mieszka, pomyślał Cal, dba o ten domek.
Wiedział, że światło jest niedobre, musiał jednak sfotografować to miej
sce, uchwycić na kliszy owo wrażenie. Zapyta osobę, która tu mieszka, czy bę
dzie mógł wrócić jutro,
Kiedy tuk stal w deszczu, kot leniwie się, przeciągnął, a potem usiadł.
Przypatrywał się przybyszowi zadziwiająco niebieskimi oczyma.
14
• Szczypta magii
I wtedy Calin zobaczył ją. Chociaż nie słyszał kroków, była już w połowie
drogi między ruinami starego zamku a chatką. Dłoń trzymała na sercu i od
dychała ciężko, jak po biegu.
Mokre włosy spadały płomiennorudymi kędziorami na ramiona i otacza
ły twarz, która wyglądała, jakby z kości słoniowej wyrzeźbił ją mistrz. W błę
kitnych oczach szalały uczucia potężne jak burza.
- Wiedziałam, że przyjdziesz. - Podbiegła ku niemu w rozwianej pelery
nie. - Czekałam na ciebie - powiedziała ze śpiewnym irlandzkim akcentem
i pocałowała go mocno w usta.
2
To była chwila oślepiającej, przeszywającej na wskroś radości. Po niej przy
szło mroczne, pierwotne pożądanie.
Smak jej ust, ostry i mocny, zaatakował jego ciało, tak jak deszcz wsączył
się w skórę. Calin nie mógł zrobić nic innego, tylko go przyjąć. Oplotła mu
szyję ramionami, szczupłym, pełnym krągłości ciałem przytuliła się do niego.
Czuł jej ciepło przez mokrą koszulę.
Jej wargi były jak dudniące grzmotami niebo.
Wszystko to wydawało się przerażająco znajome.
Położył jej ręce na ramionach, przez chwilę niepewny, czy ją przytulić,
czy odepchnąć. W końcu cofnął się powoli.
Była piękna. Była podniecona. I nie znał jej - z całą pewnością. Przechy
lił głowę, zdecydowany poradzić sobie z tą sytuacją.
- Ha, to rzeczywiście przyjazny kraj.
W jej oczach dostrzegł błysk rozczarowania i frustracji. Nie mógł jednak
wiedzieć, jak głęboko ten gniew i frustracja przeszyły jej serce.
Jest tutaj, mówiła sobie. Przybył. To teraz najważniejsze.
- Tak, to prawda. - Uśmiechnęła się i jeszcze przez sekundę pozwoliła
swym palcom dotykać jego włosów, a potem opuściła ręce. - Witaj w Irlan
dii, w Zamku Tajemnic!
Cal popatrzył na ruiny.
- Tak się nazywa to miejsce?
- Taką nazwę nosi teraz. - Musiała walczyć ze sobą, by nie pożerać go
wzrokiem, nie chłonąć jego twarzy. Zamiast tego wyciągnęła rękę powital
nym gestem, jak do każdego zabłąkanego wędrowca.
- Masz za sobą długą podróż. Wejdź, usiądź przy kominku - zaproponowa
ła z uśmiechem. - Poczęstuję cię herbatą z whiskey.
- Nie znasz mnie. - Cal dołożył starań, by zabrzmiało to raczej jak stwier
dzenie, nie pytanie. Musiał tak zrobić.
W odpowiedzi spojrzała w niebo.
- Przemokłeś - odrzekła - a wiatr dzisiaj jest zimny. To wystarczy, abym
zaproponowała ci miejsce przy kominku. - Odwróciła się od niego i weszła
na ganek, a kot zaczai się łasić jej do nóg. - Długą drogę przebyłeś. - Znowu
spojrzała mu prosto w oczy. - Czy wejdziesz do mojego domu, Calinie Farrell,
.aby się ogrzać?
16
• Szczypta magii
Odgarnął mokre włosy z twarzy, czując drżenie w całym ciele.
- Skąd znasz moje nazwisko?
- Ty też wiedziałeś, jak tu dotrzeć. - Wzięła na ręce kota, pogładziła po
jedwabistym łebku. I ona, i zwierzę obserwowali go cierpliwymi niebieskimi
oczami. - Rano upiekłam bułeczki. Na pewno jesteś głodny. - Po tych sło
wach zniknęła za drzwiami, pozostawiając mu decyzję, czy podążyć za nią,
czy odejść.
Wbrew chęci, by wrócić do samochodu, odjechać i udawać, że nigdy nie
widział jej i tego miejsca, Calin wszedł na ganek i pchnął drzwi. Musiał po
znać odpowiedzi na swoje pytania, a wszystko wskazywało na to, że ona zna
przynajmniej niektóre.
Od progu uderzyło go panujące w środku ciepło. W powietrzu unosił się
aromat świeżo upieczonego chleba, torfu żarzącego się w piecu i niedawno
zerwanych kwiatów.
- Rozgość się. - Postawiła kota na podłodze. - Zaparzę herbatę.
Cal wszedł do maleńkiego saloniku i zbliżył się do ognia. Kwiaty z płat
kami wciąż wilgotnymi od deszczu wypełniały wazony na kamiennym gzym
sie kominka i dzbany na stole pod oknem.
Koło kominka stał wiklinowy fotel, ale Cal nie usiadł, bystrym okiem ar
tysty studiując pokój.
Spokojne kolory, pomyślał. Nie blade, lecz kojące dzięki zestawieniu głę
bokiego różu i zieleni mchu. Plecione chodniki na starannie wypastowanej,
błyszczącej jak lustro drewnianej podłodze, która pachniała lekko pszczelim
woskiem. Wszędzie były ustawione świece różnej wielkości w szklanych,
srebrnych i kamiennych lichtarzach.
Jego uwagę przyciągnął kołowrotek. Na pewno bardzo stary, przemknęło
mu przez głowę, gdy podchodził bliżej, by dokładniej mu się przyjrzeć. Ciem
ne drewno połyskiwało, a tuż obok, w słomianym koszyku leżały kłębki pięk
nie farbowanej wełny.
Gdyby nie lampy elektryczne z abażurami z kolorowych szkiełek, podob
nych do drogich kamieni, i mała wieża stereo upchnięta pomiędzy książkami
na półce, Cal byłby przekonany, że cofnął się w czasie kilka stuleci.
Z roztargnieniem pochylił się, by pogłaskać kota, który uwodzicielsko
ocierał mu się o nogi. Futerko miał ciepłe i wilgotne. Prawdziwe. Cal upew
nił się, że to jednak nie inne stulecie ani sen. Miał zamiar zadać swojej go
spodyni kilka bardzo jednoznacznych pytań. I nie ruszać się stąd, dopóki
odpowiedzi go nie zadowolą.
Kiedy szła z tacą, wyrzucała sobie, że gwałtowne uczucia wzięły górę nad
rozsądkiem, że nazbyt się pośpieszyła, powiedziała za dużo. I za wiele ocze
kiwała.
On jej nie poznał. Och, to ukłuło ją prosto w serce. Była jednak niemą
dra, spodziewając się czegoś innego, skoro na ponad piętnaście lat zamknął
się przed jej myślami i pragnieniami.
Bez wiedzy Calina nadal wkradała się w jego sny, obserwowała, jak
z chłopca wyrasta na mężczyznę. Ona też z, dziewczynki zmieniła się w kobieo-
tę W końcu jednak duma, uraza i miłość powstrzymały ją od tych odwiedzin,
Zauroczony 17
nie było innego wyboru.
Wiedziała, że przyjechał do jej ojczyzny. I serce zakołatało jej w piersi.
Czy to było złe i głupie przygotować się na jego wizytę? Napełnić dom kwia
tami, a kuchnię aromatem pieczonego ciasta? Wykąpać się w olejkach, któ
re sama zrobiła, a które pieściły jej ciało ulotnym aromatem, jakby była ob
lubienicą w noc poślubną?
Nie. W progu wzięła głęboki oddech. Musiała przygotować się dla niego.
Teraz trzeba znaleźć właściwy sposób, by jego przygotować dla siebie - i na
to, czemu wkrótce będą musieli razem stawić czoło.
Jest taki piękny, pomyślała, patrząc, jak Calin pieszczotami doprowadzał
kota do ekstazy. Ileż to nocy rzucała się niespokojnie we śnie, pragnąc czuć
dotyk tych długich wąskich dłoni na swoim ciele?
Och, choć raz poczuć na sobie jego dłonie!
Ileż to razy płonęła z pragnienia, by wchodził w nią, nie odrywając od jej
twarzy oczu szarych jak burzowe chmury?
Och, choć raz połączyć się z nim, napełnić mrok nocy łagodnymi, sekret
nymi westchnieniami.
Ich przeznaczeniem było zostać kochankami. Wierzyła, że Cal to zaakcep
tuje. Mężczyzna ma bowiem swoje potrzeby, a ten mężczyzna już kiedyś po
łączył się z nią fizycznie - i bez znaczenia, że nie chciał tego pamiętać.
Jeśli jednak w akcie płciowym nie ma miłości, nie będzie w nim też szczę
ścia. Ani nadziei.
Zebrała się w sobie i weszła do pokoju.
- Jak widzę, zaprzyjaźniłeś się z Hekate. - Dłonie zadrżały jej lekko, gdy
na nią spojrzał. Moc, którą jeszcze miała, była niczym w porównaniu z jego
jednym przeciągłym spojrzeniem. - Zachowuje się bezwstydnie wobec przy
stojnych mężczyzn. - Postawiła tacę na stole. - Calinie, usiądź, proszę, i na
pij się herbaty.
- Skąd wiesz, kim jestem?
- Wyjaśnię ci tyle, ile będę mogła. - Oczy jej pociemniały od burzliwych
emocji; przyjrzała mu się uważnie. - Nie pamiętasz mnie? Naprawdę mnie
nie pamiętasz?
Gęste sploty rudych włosów lśniących niczym wilgotny ogień, ciało poru
szające się w doskonałej harmonii z jego ciałem, śmiech głęboki jak noc.
- Nie znam cię - odparł Calin ostro, niechętnie. - Nie wiem, jak się nazy
wasz.
Jej oczy pozostały ciemne, lecz uniosła twarz. Wciąż były w niej duma
i moc.
- Jestem Bryna Torrence, potomkini Bryny Mądrej i strażniczka tego
miejsca. Witaj w moim domu, Calinie Farrell. Możesz tu pozostać tak długo,
jak zechcesz.
Z wdziękiem pochyliła się nad tacą. Ubrana była w długą suknię barwy
mgieł wirujących za oknem, która okrywała jej ciało, sięgając kostek.
W uszach miała długie kolczyki z rzeźbionego srebra.
Dlaczego? - Polożył dłoń na jej ramieniu, gdy podawała mu filiżankę. -
Dlaczego mogę pozostać w twoim domu?
Az
18
• Szczypta magii
- Może dlatego, że jestem samotna. - Jej usta wygięły się w tęsknym
uśmiechu. - Jestem samotna i cieszę się z twojego towarzystwa. - Usiadła, za
praszając gestem, by zrobił to samo. - Musisz coś zjeść, Calinie, trochę odpo
cząć. Mogę ci ofiarować gościnę.
- Przede wszystkim potrzebuję wyjaśnień. - Mimo to usiadł, a ponieważ
gorący napój w filiżance pachniał zachęcająco, upił łyk. - Wiedziałaś, że
przyjadę, znałaś moje nazwisko. Chcę wiedzieć, jak to możliwe.
Nie wolno jej było go okłamywać, szczerość stanowiła część przysięgi.
Bryna nie musiała jednak mówić wszystkiego.
- Rozpoznałam twoją twarz. Jesteś sławny, Calinie, odniosłeś wielki sukces.
Twoja sztuka trafiła nawet do mojego zakątka świata. Masz ogromny talent.
Masz wizję. - Ułożyła bułeczki na talerzyku i podała mu. - Jest w tobie moc.
Uniósł brwi. Były kobiety gotowe zrobić wszystko dla sławnego mężczy
zny. Pokręcił głową.
- Nie jesteś taka, Bryno. Nie otworzyłaś przede mną drzwi, żeby zaliczyć
szybki numerek ze znanym nazwiskiem.
- Ale inne tak robiły.
W jej głosie zabrzmiała nutka zazdrości. Nie miał pojęcia, skąd się wzię
ła ta zazdrość, ale w tych okolicznościach wydała mu się zabawna.
- I dlatego wiem, że nie o to ci chodzi. W każdym razie nie miałaś dość
czasu, żeby rozpoznać moją twarz z jakiejś fotografii albo talk-show. Światło
jest złe, leje jak z cebra.
Zmarszczył z namysłem brwi. To niemożliwe, że znowu śni albo ma halu
cynacje. Czuł w dłoni ciepło filiżanki, a w ustach smak zaprawionej whiskey
herbaty.
- Cholera, czekałaś na mnie, a ja nie rozumiem dlaczego.
- Czekałam na ciebie przez całe życie - odparła cicho, odstawiając her
batę, której nawet nie tknęła. -I wcześniej przez całe milenium. - Położyła
mu ręce na policzkach -Twoją twarz znałam najpierw, jeszcze przed twarzą
matki. Dotyk twoich dłoni nawiedza mnie każdej nocy przez cale życie.
- To jakieś bzdury. - Ujął ją za nadgarstek.
- Nie mogę cię okłamywać. To nie w mojej mocy. Cokolwiek ci powiem,
będzie prawdą, cokolwiek we mnie zobaczysz, będzie rzeczywiste. - Spróbo
wała dotknąć tej części jego umysłu lub serca, które wciąż stały przed nią
otworem, lecz jej się nie udało. I serce, i umysł były zamknięte na głucho, pil
nie strzeżone. Nabrała głęboko w płuca powietrza i pogodziła się z tym. Na
razie. - Nie jesteś jeszcze gotów, by wiedzieć, by usłyszeć, by uwierzyć. -
Oczy jej złagodniały, opuszkami palców pogładziła go po skroniach. - Cali
nie, jesteś zmęczony i zdezorientowany. Teraz potrzebujesz odpoczynku. Mo
gę ci w tym pomóc.
Poszarzało mu przed oczyma, pokój się zakołysał. Nie widział nic prócz jej
ciemnoniebieskich oczu. Jej zapach oszołomił go jak narkotyk.
- Przestań.
- Odpoczywaj, mój kochany. Moja miłości.
Poczuł jeszcze muśnięcie jej ust, a potem zapadł się w rozkoszną ciem-
ność.
Zauroczony • 19
Kiedy się obudził, panowała cisza. Myśli przez chwilę krążyły jak ptak
szukający miejsca, na którym mógłby przysiąść. Coś było w herbacie, pomy
ślał. Boże, ta kobieta podała mu jakiś narkotyk! Ogarnęła go panika,
w uszach zabrzmiał motyw przewodni z „Misery" Stephena Kinga.
Fanatyczna wielbicielka. Porwała go.
Usiadł gwałtownie i z przerażeniem dotknął swoich stóp. Były na miejscu.
Czarny kot, który leżał zwinięty na brzegu łóżka, przeciągnął się leniwie i za
mruczał.
- Tak, bardzo zabawne - mruknął Cal. Odetchnął głęboko i zmusił się do
uśmiechu. Znowu pozwalasz szaleć swojej wyobraźni, powiedział do siebie, to
zawsze było twoim złym nawykiem.
Nakazał sobie spokój. Trzeba zastanowić się nad sytuacją. I wtedy uświa
domił sobie, że jest nagi.
Nie wiedział, czy bardziej czuje się zaskoczony czy zakłopotany, gdy wy
obrażał sobie, jak Bryna rozbiera go tymi miękkimi dłońmi, którymi podawa
ła herbatę. I prowadzi do łóżka. Do diabła, jak tej kobiecie udało się prze
nieść go do sypialni?
Bo właśnie w sypialni się znajdował. Był to mały uroczy pokój z niewiel
kim kamiennym kominkiem, błyszczącym sekretarzykiem i regałem na
książki, wypełniającym niszę. Tu też wszędzie znajdowały się kwiaty i świe
ce; mały jak dla lalki fotel stał pod oknem ozdobionym białymi koronkowy
mi firankami, przez które wpadały promienie słoneczne, tworząc skompliko
wane wzory na ciemnej drewnianej podłodze.
Na starej komodzie z uchwytami z brązu, która zajmowała miejsce w no
gach łóżka, zobaczył swoje ubranie starannie poskładane, czyste i suche. No,
w każdym razie Bryna nie spodziewała się, że będzie chodził nago. Z ulgą
sięgnął po dżinsy.
Zapiawszy zamek, od razu poczuł się lepiej i natychmiast uświadomił so
bie, że to nie tak. Czuł się wspaniale. Wyspany, wypoczęty, pełen energii. Nie
ważne, co to było - środek, jaki mu podała, sprowadził mocny sen; Calin nie
spał tak dobrze od tygodni. Wsuwając koszulę w spodnie, pomyślał, że nie
podziękuje za to Brynie. Nie miałby nic przeciwko drobnym dziwactwom, ale
ta kobieta przekroczyła granice ekscentryczności. Była szalona i prawdopo
dobnie niebezpieczna.
Dopilnuje, żeby udzieliła mu satysfakcjonujących odpowiedzi, a potem
odjedzie, zostawiając ją w tej baśniowej chacie przy zrujnowanym zamku.
Spojrzał w lustro nad toaletką, niemal się spodziewając, że zobaczy bro
dę sięgającą do piersi jak u Ripa van Winkle'a. Lecz mężczyzna w lustrze
wcale się nie postarzał. Wyglądał na zirytowanego, zaskoczonego i tak, wypo
czętego. A niech to, pomyślał Cal, odgarniając włosy do tyłu.
Swoje buty znalazł ustawione porządnie koło komody. Wkładając je, złapał
się na tym, że studiuje wzory, jakie promienie słoneczne rysują na podłodze.
Światło. Nagle to do niego dotarto i skoczył na równe nogi. Deszcz ustał.
Na litość boską, jak długo spał?
W dwóch susach był przy oknie, szarpnięciem odsłonił delikatne firanki,
I stanął zauroczony.
20
• Szczypta magii
Widok był oszałamiający: ruiny zamku na szczycie, płatki miki w skale
odbijające słoneczne promienie. Zbocze opadało ku drodze, za nią zaś ni
czym fale ciągnęły się ogrodzone kamiennymi murkami zielone pola, na któ
rych pasło się bydło. W dolinkach i na wzgórzach przycupnęły domy, na sznu
rach wesoło łopotało pranie. Wiosna okryła połyskliwą zielenią drzewa,
pokrzywione i przygięte od wielu lat opierania się silnym wiatrom dmucha
jącym od morza.
Calin zobaczył chłopca jadącego rowerem wąską drogą i biało-czarnego
łaciatego psa biegnącego za nim przez gęsty żywopłot.
Jedziesz do domu, pomyślał. Śpieszysz się na kolację. Mama nie lubi, kie
dy się spóźniasz.
Uśmiechnął się i bez namysłu otworzy! okno, wpuszczając do pokoju
chłodne, wilgotne powietrze.
Światło. Jego serce artysty zaczęło bić szybciej. Nikt nie potrafiłby opi
sać światła Irlandii. Trzeba je zobaczyć, samemu go doświadczyć. Połyskuje
jak perła, myślał Cal, sprawia, że powietrze drży, staje się świetliste i jedwa
biste. Słońce przefiltrowane przez warstwy chmur odznacza się miękkością,
majestatem, jakiego nigdzie indziej nie widział.
Musi to sfotografować. Teraz. Natychmiast. Taka magia nie może przecież
trwać długo. Wypadł z pokoju, zbiegł po nielicznych stopniach i już był na ze
wnątrz, w łagodnych promieniach słonecznych, z kotem kręcącym się wokół
nóg.
Złapał nikona z przedniego siedzenia samochodu. Zręcznymi, pewnymi
ruchami zmienił soczewkę. Przewiesił futerał przez ramię i wyszukał najlep
sze miejsce.
Chatka jak z bajki, obfitość kwiatów. Światło. 0 tak, światło. Wybrał uję
cie, zastanowił się, przesunął obiektyw.
3
Bryna przystanęła przed łukiem bramy zrujnowanego zamku, obserwując
Calina. Co za energia, jakie skupienie. Jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
Jest taki szczęśliwy dzięki swojej pracy, swojej sztuce. Potrzebuje tych chwil
z aparatem, pomyślała, tak samo jak potrzebował godzin głębokiego, wolne
go od rojeń snu.
Wkrótce znowu zacznie zadawać pytania i będzie musiała mu odpowie
dzieć. Cofnęła się za bramę, by mu nie przeszkadzać. Sama ze swoimi myśla
mi poszła na środek dziedzińca, gdzie gęsto rosły kwitnące kwiaty. Unosząc
twarz do światła i ramiona do nieba, zaczęła śpiewać.
W opuszkach palców poczuła mrowienie mocy, lecz słabe, tak słabe, że
miała ochotę rozpłakać się z bezsilnej złości. Niegdyś znała pełną siłę mocy,
teraz doświadczała bólu jej utraty.
Wiem, że tak zostało postanowione. Na tej ziemi jednak, gdzie rosną kwiaty,
wzywam wiatr, wzywam słońce. To, co było, już się nie odstanie. Z mojej strony
nie grozi mu żadna krzywda. Niechaj tak się stanie!
Przybył wiatr, przeczesując jej włosy jak łagodne palce. Słońce ciepłymi
promieniami ogrzało jej twarz.
Wzywam wróżki. Wzywam mędrców. Wykorzystajcie wszelkie dostępne wam
siły. Usłyszcie mnie, moja moc bowiem jest słaba. Otoczcie kręgiem mego ukocha
nego, chrońcie go z dołu i z góry. Z własnej woli przysięgam, że nikomu nie sta
nie się krzywda. Niechaj tak się stanie!
Moc obudziła się, wyraźniejsza i cieplejsza. Bryna walczyła, by ją zatrzy
mać, wchłonąć to, co jej darowano. Wyciągnęła do góry dłoń, a samotny wąs
ki promień przebił się przez chmury i trafił w pierścień na jej palcu, który
eksplodował światłem. Ciepło popłynęło przez jej ramię i sprawiło, że znowu
zapragnęła zapłakać, tym razem z wdzięczności.
A więc nie jest zupełnie bezbronna.
Cal raz po raz naciskał przesłonę. Zrobił jej kilkanaście zdjęć. Stała
nieruchoma jak posąg w idealnym kręgu kwiatów. Jakiś dziwny, niespo
dziewany powiew zwiał jej włosy z pełnej blasku twarzy. Jakaś dziwna
sztuczka światła sprawiła, że oświellił ja idealnie trójkątny snop pro
mieni.
Hyla nieziemsko piękna. Chociaż serce przesiało mu bić, kiedy z jej pal
row trysnęło światło nie przestał fotografować,
22
• Szczypta magii
Później zaczęła się poruszać. Kołysała się rytmicznie, zmysłowo. Wiatr
, s z a r p a ł jej cienką suknią i przyciskał materiał do szczupłej postaci. Język,
jakim teraz przemawiała, Cal znał ze snów. Ręce mu zadrżały i opuścił apa
rat. Niepokojące było już to, że jakimś cudem rozumiał ten pradawany język,
lecz teraz również widział jej myśli, tak wyraźnie, jakby zapisano je na pa
pierze.
Chrońcie go. Brońcie go. Bitwa jest blisko. Pomóżcie mu. Pomóżcie mu.
W jej myślach były rozpacz i strach. Cal zapragnął objąć ją, pocieszyć,
osłonić. Wkroczył w krąg.
W tej samej chwili drgnęła gwałtownie. Otworzyła oczy i utkwiła w nim
gorące spojrzenie. Szybko uniosła dłoń, gdy chciał jej dotknąć.
- Nie tutaj - powiedziała schrypniętym, gardłowym głosem. - Nie teraz.
Wpierw księżyc musi się wypełnić.
Kwiaty ocierały się o jej nogi, gdy opuszczała krąg. Ucichł wiatr, który
łagodnie bawił się jej włosami.
- Dobrze wypocząłeś? - zapytała.
- Co tu się dzieje, do diabła? - Spojrzał na nią przez zmrużone powieki.
- Co dodałaś do herbaty?
- Szczyptę Irlandii, nic więcej. - Uśmiechnęła się, patrząc na aparat. -
Pracowałeś. Zastanawiałam się, co tutaj zobaczysz, co będziesz chciał poka
zać.
- Dlaczego mnie rozebrałaś?
- Miałeś mokre ubranie. - Odczytała jego myśli z oczu i roześmiała się
niskim, kobiecym śmiechem, na którego dźwięk krew popłynęła mu szybciej
w żyłach. - Och, Cal, masz piękne ciało. Nie będę zaprzeczać, że ci się przyj
rzałam, choć prawdę mówiąc, wolę, kiedy mężczyzna nie śpi i bierze aktyw
ny udział w sprawach, o których myślisz.
Choć ogarnęła go furia, przekrzywił głowę.
- A wydałoby ci się to zabawne, gdybyś obudziła się naga w obcym łóżku
po wypiciu herbaty z nieznajomym?
Ściągnęła wargi i głośno odetchnęła.
- Rozumiem i przepraszam. Przysięgam, że miałam na celu tylko twoje
dobre samopoczucie. - Rozłożyła ramiona. - Chciałbyś mnie rozebrać w re
wanżu?
Mógł sobie doskonale wyobrazić, jak zdejmuje z niej tę cienką suknię,
odkrywając jej ciało.
- Chcę odpowiedzi - odparł szorstko. - Chcę usłyszeć je teraz.
- Wiem. Myślę, że to miejsce jest dobre. Opowiem ci pewną historię, Ca-
linie Farrell. Historię wielkiej miłości i wielkiej zdrady. Historię namiętno
ści i chciwości, potęgi i żądzy. Historię zdobytej i utraconej magii.
- Nie chcę opowieści, tylko odpowiedzi.
- To to samo. - Odwróciła się ku niemu i zaczęła mówić melodyjnym gło
sem: - Dawno, dawno leniu (on zamek stał na straży wybrzeża i jego tajem
nic. Wznosił się, jaśniejąc nad morzem. Mury miał grube, pochodnie paliły
się w nim jasno. Służba biegała po schodach, krzątała się po komnatach. Na
podłogach leżały czyste chodniki z sitowia. W powietrzu dźwięczała magia.
Zauroczony • 23
Uniosła suknię i zaczęła wchodzić na kręcone schody. Zbyt zaciekawiony,
by się sprzeczać, Cal ruszył za Bryną.
Widział, gdzie przedtem były podłogi, nadproża i kamienne wzmocnienia.
W murach znajdowały się niewielkie nisze. Cal doszedł do wniosku, że są za
płytkie na komnaty, pewnie służyły jako magazyny. Dostrzegł też, że niektó
re kamienie są poczerniałe, jak od wielkiego ognia. Kiedy położył na nich
dłoń, mógłby przysiąc, że wciąż czuje żar.
- Ci, którzy tu mieszkali - ciągnęła Bryna - uprawiali swą sztukę i niko
go nie krzywdzili. Gdy ze wsi przychodzili ludzie ze swymi chorobami lub
troskami, znajdowali tu pomoc. Tutaj rodziły się dzieci - powiedziała, znowu
wychodząc na słońce przez otwór drzwiowy. - A starcy umierali.
Ruszyła przez szeroki taras ku kamiennej balustradzie, za którą ciągnęło
się wzburzone morze.
- I tak mijały lata, pory roku następowały po sobie, ludzie rodzili się
i umierali. Później część mieszkańców opuściła zamek. Udali się w głąb lądu,
by gdzie indziej znaleźć dom. Szli przez wzgórza i lasy ku górom, gdzie za
wsze mieszkały wróżki.
Widok ów oszołomił Cala, napełnił go podziwem i grozą.
- Wróżki - powtórzył, zwracając się ku Brynie.
Uśmiechnęła się i oparła o balustradę.
- W zamku pozostała tylko jedna kobieta, wiedziała bowiem, że jej prze
znaczeniem jest to miejsce. Zbierała zioła, rzucała zaklęcia, przędła wełnę.
I czekała, aż przez zielone wzgórza przybędzie tu jeździec na ogromnym czar
nym koniu. Był wojownikiem, odważnym, silnym i o prawym sercu. Stojąc tu
taj, zobaczyła, jak jego zbroja połyskuje w słońcu. Przygotowała się na jego
przyjazd, by wskazać mu drogę, zapaliła świece i pochodnie, aż zamek zaczął
gorzeć niczym płomień. Wojownik był ranny.
Łagodnie przesunęła palcem po udzie Cala. Zmusił się, by stać nierucho
mo, nie cofnąć się przed jej dotykiem, nie myśleć o halucynacji, której do
świadczył, gdy jechał tu przez wzgórza.
- Brał udział w zażartej bitwie. Serce, umysł i ciało miał znużone. Dała
mu jedzenie, spokój, ciepło kominka. I miłość. Wziął jej miłość i dał w za
mian swoją. Od tej chwili byli dla siebie całym światem. On nazywał się Ca-
elan, Caelan z Farrell, a ona Bryna. Ich serca się połączyły.
Calin zrobił krok do tyłu, wsuwając dłonie w kieszenie.
- Spodziewasz się, że to kupię?
- To, co ja ci daję, jest za darmo. A historia jeszcze się nie skończyła. -
Przez jej twarz przemknął grymas rozpaczy, gdy zobaczyła, jak Cal się od
niej odsuwa. - Wysłuchasz jej czy nie?
- Dobra. - Wzruszył ramionami. - Mów dalej.
Zacisnęła ręce na kamiennej balustradzie, pozwoliła, by grzmot fal za
dudnił w jej sercu. Utkwiła wzrok w niekończącej się bitwie wody i skały,
która trwała u stóp klifu.
- Kochali się i przysięgli sobie wierność. On jednak był wojownikiem
i musiał dalej walczyć. Zawsze, kiedy ją opuszczał, obserwowała rozpalony
przez siebie ogień i widziała, jak Caelan popędza konia przez dym i śmierć,
24 * Szczypta magii
mieczem broniąc wolności. I zawsze do niej powracał, galopując przez wzgó
rza na wielkim czarnym wierzchowcu. Uprzędła mu pelerynę z wełny ciem
noszarej jak jego oczy. I rzuciła zaklęcie na szatę, by chroniła go w bitwie.
- Więc mówisz, że była czarownicą?
- Tak, była czarownicą, moc i sztukę odziedziczyła po przodkach. I przy
sięgła w swym sercu, tak szczerze i mocno, jak szczerze i mocno kochała te
go mężczyznę, że nikogo nigdy nie skrzywdzi. Swego domu używała jedynie
do pomocy potrzebującym i uzdrawiania chorych. Lecz nie wszyscy obdarze
ni mocą są prawi. Jeden z nich wybrał odmienną drogę. Wykorzystywał swą
siłę dla zysku i znajdował radość w posługiwaniu się nią jak zbryzganym
krwią mieczem.
Przeszedł ją gwałtowny dreszcz, zaraz jednak podjęła opowieść.
- Ów człowiek, Alasdair, pożądał jej ciała, serca i duszy. A także jej mo
cy, bo Bryna Mądra była potężna. Wśliznął się do jej snów jak złodziej, pró
bując ukraść to, co należało do innego, próbując wziąć to, czego nie chciała
mu dać. Przyszedł do jej domu, lecz odmówiła mu gościny. Miał jasną twarz,
złote włosy i oczy tak czarne jak droga, którą wybrał. Zamierzał ją uwieść,
ale odrzuciła jego zaloty.
Zacisnęła palce na kamieniu. Poczuła, jak jej serce traci miarowy rytm.
- Jego gniew był ogromny, próżność głęboka. Postanowił zabić człowieka,
którego kochała, miotał złe zaklęcia, lecz peleryna, którą Bryna uprzędła dla
ukochanego, i miłość, którą go obdarzyła, chroniły go skutecznie. Istnieją
jednak bardziej podstępne sposoby, by kogoś zniszczyć, i Alasdair z nich sko
rzystał. W snach Caelana zasiał ziarno zwątpienia i podejrzenie o zdradę.
Alasdair wprowadził do jego myśli wizje Bryny z innym mężczyzną, Bryny na
pełnionej nasieniem innego. Z takimi to obrazami dręczącymi umysł Caelan
przyjechał tutaj na swym czarnym koniu i oskarżył Brynę... Była dumna - po
wiedziała po chwili. - Nie zamierzała dowodzić, że to kłamstwa. Kłócili się
namiętnie, gniew zawładnął ich sercami. I wtedy też Alasdair uderzył. Cze
kał na ten moment, śmiejąc się w cieniu, gdy kochankowie sprawiali sobie
dotkliwy ból. Kiedy Caelan zdarł z siebie pelerynę i rzucił jej pod stopy,
Alasdair zadał mu cios. Krew wojownika popłynęła po kamieniach i wsiąkła
w ziemię.
W jej oczach zabłysły łzy, lecz nie spłynęły na policzki.
- Żal ją oślepił, ale szybko zakreśliła okrąg, pragnąc uratować ukochane
go. Jego rana była śmiertelna. Wiedziała, lecz nie chciała się z tym pogodzić,
i stawiła czoło Alasdairowi.
Bryna podniosła głos, by przekrzyczeć ryk fal. Teraz jej opowieść nabrała
siły.
- Mury tego zamku zahuczały od gniewu, magia odeszła. Bryna chroniła
swą miłość i walczyła jak rozszalały wojownik. Zadudnił grzmot, ciemne
chmury zakryły jasny księżyc w pełni i gwiazdy. Fale miotały się niczym ry
cerze w bitwie, ziemia kołysała się i trzęsła. Słaby, umierający Caelan, który
leżał w kręgu, sięgnął po swój miecz, lecz taka broń jest bezużteczna w wal
ce z czarodziejskimi mocami, dobrymi czy złymi, chyba że ten, co nią włada,
jest silny. Caelan w sercu wezwał Brynę zrozumiał bowiem swój błąd i głu-
Zauroczony
• 25
pie zaślepienie. Umarł z jej imieniem na ustach. A kiedy to się stało, serce
Bryny pękło, bo pozostawił ją bezbronną. - Westchnęła, na moment przymy
kając oczy. - Widzisz, bez niego była zgubiona. Moc Alasdaira rozpostarła się
jak skrzydła sępa. Teraz mógł ją wziąć, z jej zgodą lub bez. Bryna wszakże
ostatkiem sił weszła w krąg, gdzie krew jej kochanka zabarwiła ziemię. Tam
złożyła przysięgę i wypowiedziała zaklęcie. Przy huku walących się murów
i trzasku płonących pochodni poprzysięgła wieczną miłość do Caelana. Przez
tysiąc lat będzie czekała. Wysłała szalejący ogień przez swój dom, bo nie
chciała, by przejął go Alasdair. I razem z płomieniami rzuciła zaklęcie. - Na
brała powietrza, utkwiwszy wzrok w oczach Cala. - Za tysiąc lat od tamtej
nocy oboje powrócą i wspólnie wystąpią przeciw Alasdairowi. Jeśli ich serca
będą mocne, pokonają go tutaj, w tym miejscu. Wszakże takie zaklęcia ma
ją swą cenę, a w wypadku Bryny ceną było to, że gdyby Caelan jej nie uwie
rzył, nie stanął z nią tej nocy do walki, jej moc zniknie, ona sama zaś będzie
należeć do Alasdaira. Przyrzekając to, klęczała obok ukochanego, trzymała
go w ramionach. Potem oboje zniknęli.
Czekał chwilę, zaskoczony, że oczarowała go ta historia i sposób, w jaki
Bryna ją opowiedziała. Wpatrzony w jej twarz, zakołysał się na piętach.
- Ładna baśń, Bryno.
- Nadal uważasz, że to bajka? - Pokręciła głową. W jej oczach malowało
się błaganie. - Czy możesz patrzeć na mnie, słuchać tego wszystkiego i mó
wić, że nic nie pamiętasz?
- Chcesz, żebym uwierzył, że jestem kimś w rodzaju reinkarnacji celtyc
kiego wojownika, a ty nowym wcieleniem wiedźmy. - Zaśmiał się krótko. -
Czekaliśmy tysiąc lat, a teraz stoczymy walkę ze złym czarownikiem z zacho
du? Dajże spokój, czy wyglądam na takiego naiwniaka?
Zamknęła oczy. Była wyczerpana opowiadaniem tej historii i przeżywa
niem jej na nowo. A teraz potrzebowała wszystkich sił.
- On musi mi uwierzyć - mruknęła, odchodząc od ściany. - Nie ma czasu
na subtelne perswazje. - Okręciła się na pięcie i stanęła twarzą do Cala. - Ja
ko dziecko odznaczałeś się żywą wyobraźnią - powiedziała gniewnie. -Wiel
ka szkoda, że ją utraciłeś. Mnie też odrzuciłeś...
- Posłuchaj, kochanie...
- Och, nie używaj wobec mnie takich słów. Czyż nie słyszałam, jak szep
tałeś je innym kobietom, kiedy ciągnąłeś je do łóżka? Nie oczekiwałam, że
będziesz żył jak mnich w oczekiwaniu na ten dzień, ale czy musiało ci to
sprawiać aż taką przyjemność?
- Słucham?
- Och, nieważne. Po prostu nieważne. - Machnęła niecierpliwie dłonią,
nie przestając krążyć po tarasie. „Ładna baśń", powiedział. Czemuż przez to
tysiąclecie stał się taki uparty i ślepy? Cóż, zobaczymy, Calinie Farrell, zoba
czymy. Stanęła tuż przed nim z oczami płonącymi gniewem i zarumienioną
twarzą. - Reinkarnacja wiedźmy? Może to prawda. Ale na własne oczy prze
konasz sie o prostym fakcie. Jestem wiedźmą, i to nie całkiem pozbawioną
mocy.
Jesteś wariatką.-Zrobił ruch ,by się odwrócić..
26 • Szczypta magii
- Stój! - Wciągnęła powietrze, a wtedy znowu zerwał się wiatr, gwałtow
ny i huczący. Cal nie mógł zrobić kroku. - Popatrz - rozkazała i szybkim ru
chem ręki wskazała pas ziemi pomiędzy nimi.
To był pierwszy czar, jakiego się nauczyła, ostatni, jaki miała utracić.
Chociaż dłoń jej drżała z wysiłku, zapłonął zimny i jasny płomień.
Calin zaklął i gdyby mógł, odskoczyłby. Nie było drewna ani zapałek, tyl
ko złota kula ognia migocząca u jego stóp.
- Do diabła, co to jest?
- Dowód, jeśli go przyjmiesz. - Wyciągnęła rękę ponad płomieniami. -
Wołałam cię tej nocy, Calinie, choć nie chciałeś mnie słuchać. Ale mnie
znasz: moją twarz, myśli, serce. Możesz patrzeć na mnie i zaprzeczyć?
- Nie. - Gardło miał wyschnięte, w skroniach pulsował mu ból. - Nie mo
gę, ale tego nie chcę.
Opuściła dłoń i ogień znikł.
- Nie mogę zmusić cię, żebyś chciał. Mogę tylko sprawić, byś widział. - Ku
zaskoczeniu obojga zachwiała się nagle.
- Hej! - Calin złapał Brynę, gdy kolana się pod nią ugięły.
- Jestem tylko zmęczona. - Dokładała starań, by odzyskać siły i odsunąć
się od niego. - To tylko zmęczenie, nic więcej.
Zauważył, że śmiertelnie pobladła, a jej ciało wydawało się takie wiotkie,
jakby zupełnie pozbawione kości.
- To szaleństwo, cała ta sprawa jest szalona. Przypuszczalnie znowu mam
halucynacje.
Wziął ją jednak na ręce i po krętych kamiennych schodach wyniósł
z Zamku Tajemnic.
4
randy - mruknął, ramieniem otwierając drzwi chaty. Kot wsunął się do
środka jak dym i poszedł pierwszy krótkim korytarzem. - Whiskey. Cokol
wiek.
- Nie. - Mimo że wciąż była bardzo słaba, pokręciła głową. - Już mi le
piej, naprawdę.
- Akurat. - Wydawała się taka krucha, jakby lada chwila miała się roz
paść w jego ramionach. - Jest tu gdzieś lekarz?
- Nie potrzebuję lekarza. - Sam ten pomysł sprawił, że zachichotała. -
Wszystko mam w kuchni.
Calin odwrócił głowę i spojrzał Brynie w oczy.
- Eliksiry? Czarodziejskie napary?
- Skoro wolisz tak je nazywać. - Niezdolna dłużej się opierać, oplotła
ramionami jego szyję. - Zaniesiesz mnie tam, Calinie? Chociaż wolałabym,
żebyś zaniósł mnie na piętro, do łóżka.
Jej rozchylone zapraszająco usta były tuż koło jego warg. Poczuł drżenie.
Jeśli to sen, pomyślał, to bierze w nim udział więcej zmysłów i jest o wiele
bardziej wyrazisty niż te, które miewał w dzieciństwie.
- Nie wiedziałem, że Irlandki są takie ostre, w przeciwnym wypadku chy-
babym wcześniej się tu wybrał.
- Tak długo czekałam. Mam swoje potrzeby, jak każdy.
Rozmyślnie odwrócił się od schodów i skierował w stronę kuchni.
- Więc czarownice lubią seks.
Znowu usłyszał ten jej gardłowy śmiech.
- A tak, i to bardzo. Mogłabym dać ci więcej niż jakakolwiek zwykła ko
bieta. Więcej niż kiedykolwiek sobie wyobrażałeś.
Pamiętał oszołomienie, w jakie go wprawił tamten powitalny pocałunek,
i nie wątpił w jej słowa. Z rozmysłem wypuścił ją nagle z objęć i posadził na
jednym z dwóch krzeseł przy wyszorowanym do białości stole.
- Bardzo wiele umiem sobie wyobrazić - odparł, a Bryna odpowiedziała
mu olśniewającym uśmiechem.
- Wiem o tym. - Powietrze drżało pomiędzy nimi, póki nie oparła się wy
godnie, kładąc dłonie na blacie.-W kredensie za tymi drzwiami jest niebies
ka butelka. Móglbyś mi ją przynieść i podać także szklankę?
28
• Szczypta magii
Zrobił, o co go prosiła. W kredensie zobaczył starannie ustawione flako
ny w różnych kolorach i rozmiarach, wszystkie napełnione płynami albo
proszkiem. Na żadnym nie było nalepki.
- Co z tego dodałaś mi do herbaty?
Westchnęła ciężko.
- Cal, do twojej herbaty dolałam wyłącznie whiskey. Podarowałam ci sen
- to był drobny czar, zupełnie nieszkodliwy - ponieważ tego właśnie potrze
bowałeś. Spałeś tylko dwie godziny, a czyż nie obudziłeś się wypoczęty
i w dobrym nastroju?
Skrzywił się, nie zamierzając dyskutować na ten temat.
- Którą niebieską butelkę mam ci podać?
- Kobaltową, z długą szyjką.
Postawił naczynia na stole.
- Narkotyki są niebezpieczne.
Nalała do szklanki płynu dokładnie na dwa palce; był tej samej barwy co
butelka.
- To zioła. - Popatrzyła na niego błyszczącymi oczyma i roześmiała się. - Oraz
szczypta magii. Wzmacniają energię i siłę. - Piła z wyraźną przyjemnością. - Mo
że usiądziesz, Cal? Pewnie byś coś zjadł, a jedzenie powinno być już gotowe.
Już wcześniej zaburczało mu w brzuchu, gdy w nozdrzach poczuł aromat,
unoszący się z garnka na piecu.
- Co to jest?
- Craibechan. - Uśmiechnęła się, gdy zmarszczył brwi. - Zupa - wyjaśni
ła. - Pożywna i zdrowa, a ty od dawna nie masz apetytu. Przez ostatnie tygo
dnie straciłeś parę kilogramów i ja czuję się za to odpowiedzialna.
Już wyciągał rękę do pokrywki, żeby zobaczyć, z czego składa się craibechan,
i upewnić się, że w garnku nie ma oka traszki ani języka ropuchy, ale słysząc jej
słowa, zmienił zamiar. Trzeba raz na zawsze wyjaśnić pewną ważną kwestię.
- Nie wierzę w czary.
W oczach Bryny błysnęło rozbawienie. Wstała od stołu.
- Niedługo się tym zajmiemy.
- Gotów jestem jednak wziąć pod uwagę coś w rodzaju... sam nie wiem...
psychicznej łączności.
- To już jakiś początek. - Wsunęła do piekarnika bochenek ciemnego
chleba do podgrzania. - Napijesz się wina do posiłku? Schłodziłam je trochę.
- Wyjęła z lodówki butelkę.
Wziął od niej wino i przeczytał etykietę. To było jego ulubione bordeaux,
które najbardziej mu smakowało lekko schłodzone. Zastanawiając się nad
tym, odebrał od niej korkociąg,
Teoria o fanatycznej wielbicielce po prostu tu nie pasuje, uznał, stawia
jąc otwartą butelkę na szarym blacie, by wino oddychało. Nieważne, ile in
formacji zdołałaby zebrać Bryna, na pewno nie potrafiłaby przewidzieć jego
przyjazdu clo Irlandii i akurat do tego miejsca.
Będzie musiał zaakceptować tę dziwną łączność. Jak inaczej mógłby to
nazwać? To jej głos słyszał w snach, jej twarz pojawiała się w jego wspomnie-
niach. I przyjechał tu sam Do niej.
Zauroczony • 29
Czas najwyższy dowiedzieć się czegoś więcej na jej temat.
- Bryno?
Przerwała nalewanie zupy do białych misek.
-Tak?
- Jak długo mieszkasz tu sama?
- Przez ostatnich pięć lat jestem sama. To część układu. Kieliszki do wi
na są na prawo od ciebie.
- Ile masz lat? - Wziął dwa kryształowe kieliszki i nalał do nich krwisto
czerwonego wina.
- Dwadzieścia sześć. Cztery lata mniej niż ty. - Postawiła miski na sto
le i uniosła kieliszek. - W moim pierwszym wspomnieniu galopujesz po sa
lonie z niebieskimi zasłonami na koniu zrobionym z miotły do zamiatania.
Goni cię czarny mały pies, którego nazywasz Hero. - Napiła się wina i od
stawiła kieliszek, po czym wyjęła z pieca podgrzany chleb. - A kiedy pięt
naście lat później zdechł w upalny letni dzień, pochowałeś go na tylnym po
dwórzu. Rodzice pomogli ci zasadzić na jego grobie krzew róży. Wszyscy
płakaliście, rodzice i ty, bo bardzo go kochaliście. Od tego czasu żadne
z was nie miało innego zwierzęcia. Myślisz, że nie mógłbyś znieść utraty na
stępnego.
Niepewnie odetchnął i wypił wielki łyk wina. Żadna z tych informacji, ab
solutnie żadna, nie znajdowała się w jego oficjalnym życiorysie. I z pewno
ścią nigdy nie mówił o tym publicznie.
- Gdzie jest twoja rodzina?
- Och, tu i tam. - Pochyliła się, by podrapać Hekate między uszami. -
Trudno im teraz. Nie potrafią w żaden sposób mi pomóc. Ale czuję ich blis
kość i to przynosi mi ulgę.
- Więc... twoi rodzice też są czarodziejami?
Usłyszała rozbawienie w jego głosie i nastroszyła się.
- Jestem czarownicą z urodzenia. Moja moc i dar przekazywane są z po
kolenia na pokolenie. To nie jakieś dodatkowe zajęcie, Calinie, ani hobby czy
zabawa. To moje przeznaczenie, moja scheda i duma. I nie obrażaj mnie, sko
ro zaraz będziesz jadł przy moim stole. - Uniosła dumnie głowę i usiadła.
Podrapał się po brodzie.
- Tak jest, proszę pani. - Zajął miejsce naprzeciwko niej i powąchał zu
pę. - Pachnie wspaniale. - Skosztował i poczuł, jak ostre ciepło rozlewa mu
się w żołądku. - Smakuje jeszcze lepiej.
- Nie próbuj też mi pochlebiać. Jesteś taki głodny, że zjadłbyś surową ko
ninę.
- I tu mnie masz. - Z zadowoleniem nabrał zupy łyżką. - To jak, są tu ja
kieś ślepia traszki?
Oczy jej zamigotały.
- Bardzo śmieszne.
- Tak mi się wydawało. - Doszedł do wniosku, że albo potraktuje całą tę
sytuacji na wesoło, albo ucieknie z krzykiem. -Więc co tu robisz zupełnie
sama? Zaraz jednak uświadomił sobie, że nie, chyba nie chce tego wie
dzieć. To znaczy czym się zajmujesz?
30
• Szczypta magii
Nie ma sensu złościć się na niego, powiedziała sobie w myślach. Naj
mniejszego sensu.
- Chodzi ci o to, jak zarabiam na życie? Cóż, to konieczność. ~ Podała mu
chleb i solone masło. - Przędę wełnę i sprzedaję swoje wyroby. Swetry, chod
niki, pledy, narzuty i tak dalej. To kojące zajęcie i można je wykonywać w sa
motności. Dzięki niemu jestem niezależna.
- Te chodniki w drugim pokoju też sama utkałaś?
- Tak.
- Są piękne pod każdym względem: barwy, faktury, wykonania. - Zamru
gał, przypominając sobie kołowrotek. - Chcesz powiedzieć, że sama przę
dziesz wełnę?
- To starodawna sztuka. Daje mi wiele radości.
Większość znanych mu kobiet nie potrafiła nawet przyszyć guzika. Nigdy
nie zarzucał żadnej z nich braku domowych umiejętności, ale takie bogactwo
talentów wydało mu się intrygujące.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że czarownica będzie... no cóż, myślałbym
raczej, że... no wiesz... hokus-pokus!
- Hokus-pokus? - Uniosła wysoko brwi. - Więc według ciebie, gdybym
chciała mieć garnek złota, wystarczyłoby, żebym gwizdnęła i monety same
posypałyby mi się do rąk? - Nachyliła się nad stołem. W jej głosie brzmiała
irytacja. - Powiedz mi, dlaczego używasz aparatów z tymi wszystkimi guzika
mi i przełącznikami, skoro na rynku są takie, które same robią zdjęcia?
- Sprawa byłaby niewiele warta, gdybym zautomatyzował cały proces. Je
śli fotografia ma coś znaczyć, muszę mieć nad wszystkim kontrolę, planować,
widzieć ujęcie... - Zamilkł, dostrzegając jej zadowolony uśmiech. - Dobra,
załapałem. Gdybyś po prostu pstryknęła palcami, to nie byłaby sztuka.
- To prawda. A poza tym złożyłam przysięgę, rozumiesz. Nie nadużywać
daru ani nie traktować go jak coś oczywistego. A co najważniejsze, nigdy
nie wykorzystywać mocy do krzywdzenia innych. Już prawie mi wierzysz,
Calinie.
Zaskoczony trafnością jej stwierdzenia, drgnął i odsunął się do tyłu na
krześle.
- Po prostu podtrzymuję rozmowę - mruknął. Wstał, by dolać sobie zupy;
kot podążał za nim niczym pełen nadziei cień. - Kiedy ostatnio byłaś w Sta
nach?
- Nigdy tam nie byłam. - Uniosła napełniony przez niego kieliszek. - Nie
wolno mi było kontaktować się z tobą bezpośrednio, dopóki tu nie przyje
dziesz. Tobie zaś nie wolno było przyjechać tutaj wcześniej niż na miesiąc
przed upłynięciem tysiąclecia.
Cal bębnił palcami po stole. Bryna bez wątpienia wiedziała, jak zachować
spójność całej historii.
- Więc za miesiąc będzie rocznica... rzucenia zaklęcia.
- Nic, rocznica mija w noc letniego przesilenia. To jutrzejsza noc. - Zno
wu uniosła kieliszek, tym razem jednak nie pila, lylko obracała go w pal-
cach.
Skróciłaś termin co?
Zauroczony
• 31
- Nie chciałeś mnie słuchać, a ja zwlekałam zbyt długo. Powodem była
duma. Chciałam, abyś choć raz mnie zawołał. - Pokonana przez własne serce,
zamknęła oczy. - Jak głupia nastolatka, która siedzi przy telefonie i czeka,
żeby chłopak do niej zadzwonił. Byłam rozżalona, kiedy się ode mnie odwró
ciłeś. - Uniosła powieki. Wstrząsnął nim wyraz bólu, który dostrzegł w jej
wzroku. - Dlaczego się ode mnie odwróciłeś, Calinie? Dlaczego przestałeś
odpowiadać, przestałeś mnie słuchać?
Nie mógł zaprzeczyć. Był tutaj, tak samo jak ona. Coś przyciągnęło go do
niej i nieważne, jak bardzo z tym walczył, wciąż pamiętał tamten łagodny,
błagalny głos. I oczy, tak niewiarygodnie błękitne, w których płonął żal.
Uświadomił sobie, że ma dwa wyjścia: albo zaakceptuje jej słowa, albo
pogodzi się z utratą zmysłów.
- Ponieważ nie chciałem odpowiadać i nie chciałem być tutaj - oświad
czył szorstko, odsuwając na bok miskę. - Chciałem być normalny.
- Więc odrzuciłeś mnie i dar, który ci ofiarowano, w imię tego, co uważasz
za normalność?
- Wiesz, co to znaczy być innym, dziwnym? - odparł z gniewem, zaraz jed
nak gwizdnął przez zęby. - Chyba jednak wiesz - mruknął. - Ale ja tego nie
nawidziłem, nie mogłem patrzeć, jak bardzo moi rodzice się martwią.
- To nie miał być ciężar, lecz radość, Calinie. Mała jej cząstka, cząstka
mnie, została ci przekazana w tym darze widzenia. Chodziło o to, by cię chro
nić, a nie zrobić ci krzywdę.
- Nie chciałem tego! - Zerwał się od stołu. - Gdzie w tym wszystkim mo
ja decyzja? Gdzie mój wybór?
Zapragnęła nad nim zapłakać, nad tym małym chłopcem, który nie pojął,
że jego wyjątkowość to serdeczny dar. A także nad tym mężczyzną, który
wciąż ów dar odrzucał.
- Wybór zawsze należał do ciebie.
- Doskonale. Więc nie chcę tego.
- To dotyczy również mnie, Calinie. - Wolno podniosła się od stołu. Z ca
łej jej postawy biła duma. - Czy mnie także nie chcesz?
- Nie. - To było kłamstwo, które zapiekło go w język. - Nie chcę cię.
Usłyszał śmiech, nieprzyjemne brzęczenie w powietrzu. Hekate z sykiem
wygięła grzbiet i miauknęła ostrzegawczo. Cal zobaczył przerażenie
w oczach Bryny, gdy rzuciła się nagle i stanęła przed nim, zasłaniając go so
bą jak tarczą.
- Nie! - krzyknęła potężnym i władczym głosem. - Nikt cię tu nie zapra
szał. Nie masz prawa tu przychodzić!
Cienie w drzwiach zawirowały, skupiły się i uformowały w ludzką postać.
Mężczyzna ubrany był w szatę czarnoksiężnika, czarną, przetykaną srebrem.
Twarz, przystojną jak u księcia z bajki, otaczały złote włosy. Oczy miał czar
ne jak noc.
- Hryno, twój czas dobiega kresu - przemówił na pozór łagodnym głosem,
w którym brzmiało złośliwe rozbawienie. - Nie; ma żadnego powodu, abyśmy
dalej toczyli wojnę. Proponuję ci wielką władzę, cały świat. Musisz tylko
wziąć mnie za rękę i przyjąć mój dar.
32
• Szczypta magii
- Sądzisz, że tak bym uczyniła? Że tysiąc czy dziesięć tysięcy lat może od
mienić moje serce? Przeklęty jesteś, Alasdairze, i sam taką drogę wybrałeś.
- Kończy się okres oczekiwania. -Alasdair uniósł dłoń i nad ich głowami
zadudnił grzmot, jak wtedy, gdy miecz uderza o miecz. - Odeślij go, zezwolę
na to. Ręczę za to słowem. Odeślij go, a nie zrobię mu krzywdy. Jeśli zosta
nie, spotka go ten sam koniec co poprzednio, a ty będziesz moja, Bryno, wol
na lub w łańcuchach. Wybór należy do ciebie.
Wyciągnęła rękę i na rzeźbionym pierścieniu ze srebra zabłysło światło.
- Wejdź teraz w mój krąg, Alasdairze. - Wygięła zmysłowo usta, choć ser
ce waliło jej z przerażenia, nie była bowiem gotowa, by zmierzyć się z jego
mocą. - Czy zaryzykujesz?
Uśmiechnął się pogardliwie, w jego czarnych oczach błysnęła złośliwość.
- W noc letniego przesilenia, Bryno. - Spojrzał na Cala z pogardą. - A ty,
wojowniku, pamiętasz śmierć?
Brzuch Cala przeszył nagle gwałtowny i ostry ból. Zabrakło mu tchu
w piersiach. Choć kolana się pod nim ugięły, złapał Brynę za ramiona i zasło
nił sobą.
- Dotknij jej tylko, a umrzesz. - Czuł, jak te słowa same cisną mu się na
usta, słyszał, jak je wypowiada. Czoło pokrył mu zimny pot, gdy tak stał twa
rzą w twarz z upiorem.
A tamten znikł, zostawiając po sobie smugę ciemnego światła i echo prze
rażającego śmiechu.
5
Cal przycisnął dłoń do brzucha, spodziewając się niemal, że przez palce bę
dzie mu kapać krew. Ból minął i zmienił się w odrętwienie.
- On nie może cię skrzywdzić. - Głos Bryny uświadomił mu, że wciąż ścis
ka jej ramię. - Może tylko sprawić, że wszystko sobie przypomnisz, może
oszukiwać cię bólem. Z nim wszystko jest sztuczką i kłamstwem.
- Widziałem go. - Oszołomiony Cal wpatrywał się w swoje palce. - Wi
działem!
- Tak. Jest silniejszy, niż sądziłam, i bardziej niecierpliwy, skoro dziś tu
przyszedł. - Łagodnie położyła dłoń na jego ręce, która ściskała mocno jej
ramię. - Alasdair jest przebiegły i kłamliwy. Musisz o tym pamiętać, Calinie.
Nigdy nie możesz o tym zapomnieć.
- Widziałem go - powtórzył Cal, z wysiłkiem próbując pogodzić się z tym,
co niemożliwe. - Widziałem przez niego na wylot stolik w holu, kwiaty.
- Nie zaryzykowałby przychodzenia tu w swej prawdziwej postaci, jesz
cze nie. Calinie, za mocno mnie ściskasz.
Palce mu drgnęły, opuścił rękę.
- Przepraszam. Straciłem głowę. Tak zwykle reaguję na duchy.
- On nie jest duchem, lecz czarnoksiężnikiem, który wybrał ciemność
i odrzucił światło. Który łamie każdą przysięgę.
- Czy jest człowiekiem? - Odwrócił się ku niej tak gwałtownie, że zabrak
ło jej tchu. Skrzywiła się, gdy znowu złapał ją za ramiona. - Patrzył na ciebie
jak mężczyzna, z pożądaniem.
- Nie jesteśmy duchami, mamy swoje potrzeby i słabości. On mnie
pragnie, to prawda. Wkradł się w moje sny i pokazał, czego ode mnie
chce. Gwałt, choć we śnie, pozostaje gwałtem. - Zadrżała, patrząc pustym
wzrokiem przed siebie. Przez chwilę była zwykłą kobietą, którą dręczą
kobiece obawy. - On mnie przeraża. Czy to ci wystarcza? Wolałabym ra
czej umrzeć niż poczuć jego ręce na sobie. On mnie przeraża - powtórzy
ła, przyciskając twarz do ramienia Cala. - Och, Calinie, ma takie zimne
dłonie.
- Nigdy cię nie dotknie. - Potrzeba, by ją chronić, zbyt była silna, by mógł
jej zaprzeczyć. Objął Brynę mocniej i przyciągnął do siebie. - Nie dotknie
cię, Bryno. - Musnął wargami jej włosy i skronie, odnalazł usta. - Bryno - po
wtórzył. Słodki Boże!
34
• Szczypta magii
Poddała się jego dłoniom niczym wosk, z radością. W jednej chwili opu
ściły go wszelkie zwątpienia, obawy, rozterki. Oto była kobieta, ta jedyna, na
zawsze. Zanurzył dłonie w jej włosach, złapał te miękkie pasma czerwonego
jedwabiu i odciągnął je do tyłu, by móc mocniej ją całować.
Cokolwiek go tu przywiodło, stawi temu czoło. A choć nie wszystko potra
fi zaakceptować, tej jednej rzeczy wyprzeć się nie zdoła. Potrzeba może być
silniejsza od rozumu.
Prosiła go i uwodziła gardłowym szeptem. Czuł, jak jej serce bije szybko
i mocno, a ciało lekko drży. Ponaglająco chwyciła go zębami za wargę. Usły
szał, jak Bryna wypowiada jego imię z westchnieniem, jękiem, a potem szep
cze słowa pełne tęsknoty.
Mówiła po gaelicku i to go powstrzymało. Zrozumiał wszystko, jakby
przez całe życie posługiwał się tym językiem.
- Miłości - powiedziała. - Moja miłości.
- Czy to jest odpowiedź? - Gniew powrócił, Calin pchnął Brynę na ścia
nę. - Czy tego właśnie chcesz? - Teraz w jego pocałunku była przemoc, roz
pacz, niemal kara.
Powróciły do niej wszystkie obawy, prowokujące, by odpowiedziała zło
ścią na jego złość. Stała jednak bez ruchu, znosząc jego wściekłość i brutal
ny dotyk dłoni. W końcu Calin się odsunął, patrząc na nią gniewnie.
- To jedna z odpowiedzi. Tak, pragnę cię. - Wolno odpięła guziki z przo
du sukni. - Chcę, byś mnie dotykał, byś mnie posiadł. - Rozchyliła suknię,
która opadła na podłogę, i stała przed nim bezbronna, naga. - Gdziekolwiek
zechcesz, kiedykolwiek zechcesz, jakkolwiek zechcesz.
Nie odrywał oczu od jej twarzy.
- Kiedyś już tak do mnie mówiłaś.
Zakłębiły się w niej uczucia i Bryna na moment przymknęła powieki.
A potem się uśmiechnęła.
- To prawda. Tysiąc lat temu, mniej więcej.
Pamiętał. Stała wtedy przed nim, u jej stóp kwitły kwiaty. Była naga,
a perłowe światło połyskiwało na jej skórze. Oddała mu się bez żadnych
oporów. Zatracił się w niej, pod ich chętnymi ciałami pachniały zgniecione
kwiaty.
Potrząsnął głową i obraz się rozpłynął. Wspomnienia czy wyobraźnia, to
już przestało mieć znaczenie. Tylko jedno było ważne.
- To dzieje się teraz. Jesteśmy tutaj oboje. Nic poza tym nie może nas
dotknąć. Cokolwiek wcześniej zdarzyło się lub nie, ta chwila jest nasza. -
Zamknął ją w objęciach. - Chcę ciebie w taki sposób.
Teraz ona patrzyła na niego jak zauroczona. Sądziła, że weźmie ją tam,
gdzie stoją, szukając ulgi, może zapomnienia. Posmakowała już jego namięt
ności, poczuła gwałtowność wzbierającą pod jego skórą. On jednak czule
wziął ją na ręce.
A kiedy położył ją na łóżku i cofnął się, by jej się przyjrzeć, zarumieniła
się po cebulki włosów. Zmusiła się do uśmiechu.
-Chcę cię rozebrać- Usiadła, lecz dotknął jej ramienia.
-Sam to zrobię. Połóż się Brynio. Chcę widzieć c ię z włosami |płonącymi
Zauroczony
• 35
na poduszce i promieniami słonecznymi igrającymi na twojej skórze. - Tak
ją sfotografuje. Fascynujące będzie przekonać się, czy potrafi uchwycić ma
gię tego obrazu: wysmukłe członki, delikatne krągłości, oczy, w których pali
się namiętność.
Zdejmował ubranie, nie odrywając od niej wzroku.
- Boisz się mnie? - zapytał cicho i poważnie.
- Nigdy się nie bałam. Nie spodziewano się tego po mnie. - Lecz serce
trzepotało jej jak skrzydła ptaka. - Chyba jednak się boję. Tak, troszkę. Bo
to oznacza... wszystko.
Rzucił ubranie na krzesło.
- Nie wiem, w co wierzę, co mogę zaakceptować. Z wyjątkiem tej jednej
rzeczy. - Położył się na niej, szepcząc tuż koło jej ust. - Tylko to się liczy. Te
raz. Tutaj. Ty. To jest ważne.
- Kochaj mnie. - Przyciągnęła jego usta do swoich. - Od tak dawna cię
pragnę.
Kochali się bez pośpiechu, słodko, badając się nawzajem. On wiedział, że
jej wargi pasują do jego ust, znal erotyczne poruszenia jej języka, łuk bio
der. Oddychając krótko i urywanie, wolno, bardzo wolno, gładził rozgrzane,
jędrne krągłości. Wziął jej piersi w dłonie, potem w usta, drażniąc sutki ję
zykiem i zębami, aż jęczała z rozkoszy, powtarzając jego imię jak zaklęcie.
Przesuwała po nim rękami, gładziła mocne mięśnie, palcami odkrywała
drobne blizny. To nie było ciało wojownika, tylko wrażliwego mężczyzny. I na
razie należało do niej. Serce biło jej wolno, gdy pieścił ją ustami z cierpli
wością i skupieniem - wiedziała już, że była niemądra, nie spodziewając się
tego.
Promienie słoneczne padały na jej zamknięte powieki, rozkosz zalewała
ją od stóp do głów. A miłość, skrywana od tak dawna, rozkwitła niczym dzi
kie róże.
- Calinie.
Jego imię zadrżało na jej ustach, kiedy ją przytulił. Patrzył, jak jej oczy
otwierają się szeroko, zobaczył ciemnoniebieskie tęczówki, błyszczące w nie
mym pragnieniu. Roznamiętnił ją do granic, przekornie zadowolony, gdy
krzyknęła, zadrżała, osłabła.
Jest jego, tylko o tym mógł myśleć, czując gorący dreszcz w udach. Jego.
Jego.
Krew uderzyła mu do głowy, gdy wszedł w nią, a ona jęknęła i wygięła się
na powitanie. Teraz miała oczy szeroko otwarte, płonęły intensywnym błęki
tem. Objęła go mocno i wzięła w posiadanie. Ich ciała odnalazły wspólny
rytm, pradawny i dobrze znany.
Wchodził w nią coraz głębiej, ustami rozgniatał jej wargi. Oboje wstrzy
mali oddech, przeżywając rozkosz. Bryna unosiła się wysoko, gdy wreszcie
napełnił ją sobą; od tak dawna na to czekała.
Trzymała go mocno, kiedy z jego ciała uchodziło napięcie. Położył głowę
na jej piersiach, a ona gładziła go po włosach.
- To jest nowe- powiedziała cicho. Nasze. Nie wiedziałam, że tak może
być.Tak wiele wiem, teg.o jednak nie wiedziałam,
36
• Szczypta magii
Spojrzał na nią. Skórę miała gładką, wilgotną, oczy senne, usta różowe
i nabrzmiałe.
- To nie powinno być możliwe. - Ujął ją pod brodę i lekko odwrócił gło
wę, widząc oczyma wyobraźni takie ujęcie, w takim świetle. Czarno-białe
zdjęcie, zatytułowane „Później". - Chyba przeżywam załamanie.
Zaśmiała się krótko, perliście, beztrosko i swobodnie.
- Ha, gdybyś mnie pytał, to powiem, że twój motor działa bez zarzutu.
Wykrzywił usta.
- Zaczyna się dwudziesty pierwszy wiek. W samochodzie mam telefon
z faksem, w biurze komputer, który robi wszystko, tylko nie ścieli łóżka,
a oczekuje się ode mnie, bym uwierzył, że przed chwilą kochałem się z cza
rownicą. Czarownicą, która z niczego rozpala ogień i sprawia, że w zupełnie
bezwietrzny dzień zrywa się wicher.
Przegarnęła palcami jego włosy, tak jak czyniła to setki razy w marze
niach.
- Magia i technika wzajemnie się nie wykluczają. Rzecz w tym, że ta dru
ga tak rzadko bierze pod uwagę pierwszą. Punktem odniesienia jest wyłącz
nie normalność. - Widziała, jak jego oczy zasnuwa chmura. - Miałeś wizje,
Calinie, gdy byłeś dzieckiem.
- Skończyłem z tą dziecinadą.
- Wizje to dziecinada? - Westchnęła, przymykając powieki. - Dlaczego
tak uważasz? Umysł i serce dziecka są chyba bardziej otwarte na takie spra
wy. Ty jednak oglądałeś, czułeś i widziałeś rzeczy niedostępne dla innych. Zo
stałeś obdarzony tą zdolnością.
- Nie jestem czarnoksiężnikiem.
- Nie, ale to ów dar czyni cię tym bardziej wyjątkowym, Calinie...
- Nie. - Usiadł, kręcąc głową. - Tego już za wiele. Dajmy temu na razie
spokój. Sam nie wiem, co czuję. - Przetarł dłonią twarz i włosy. -Wiem tyl
ko, że jestem w miejscu, w którym musiałem być, z kobietą, z którą musia
łem być. Zostawmy to na razie.
Mają tak mało czasu. W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie powie
dzieć tego głośno. Jeśli mają mało czasu, tym bardziej jest on cenny. Jeśli
skazana jest, by stawić czoło przeznaczeniu za nich oboje, to niech tak bę
dzie.
- Zgoda, zostawmy to. - Wyciągnęła ku niemu ręce. - Pocałuj mnie i po
łóż się koło mnie.
Przesunął dłonią po jej udzie i patrzył, jak jej twarz z wolna rozjaśnia
uśmiech. I to światło. Och, to światło.
- Nie ruszaj się. - Wyskoczył z łóżka, w biegu łapiąc dżinsy.
Zamrugała zdziwiona.
- Co się stało? Dokąd idziesz?
- Zaraz wracam, tylko się nie ruszaj!
Głoboko odetdmęła, ale po chwili jej twarz znowu złagodniała. Och, czu
ą się kochana jak kot, którego porządnie wygłaskano. Chichocząc, spojrzała
na skulonąprzy kominku Hekate.
Tak, ty znasz t o uczucie prawda? mnie bardzo się ono pooba- Kotka
Zauroczony * 37
wpatrywała się w nią nieruchomym wzrokiem. Minęło dziesięć sekund,
dwadzieścia. Bryna zamknęła oczy. - Potrzebuję czasu. Cholera, oboje po
trzebujemy. Kilka godzin po tylu latach. Dlaczego mielibyśmy go nie dostać?
Dlaczego każda radość musi mieć swoją cenę? Idź sobie, zostaw mnie. Gdy
nadejdzie pora zapłaty, nie będę się sprzeciwiać.
Kotka wstała i machając ogonem, opuściła pokój. Zaraz potem rozległy
się kroki Calina. Bryna już chciała się uśmiechnąć, zamiast tego jednak sze
roko otworzyła oczy. Zrobił dwa zdjęcia, nim zdążyła zakryć piersi.
- A co ty sobie wyobrażasz? Fotografujesz mnie nagą! Odłóż aparat. Nie
powiesisz mnie w żadnej galerii.
- Jesteś piękna. - Okrążył łóżko, zmieniając kąt ujęcia. - Dzieło sztuki.
Opuść lekko lewą rękę.
- Ani myślę. To oburzające. - Wstrząśnięta do głębi, pociągnęła za po
gniecioną narzutę, by się osłonić, a Calinowi wydała się tym bardziej godna
pożądania.
Mimo to odsunął aparat.
- Myślałem, że czarownice mają zwyczaj tańczyć nago podczas pełni
księżyca.
- To nie żaden pokaz. I takie rzeczy mają swoją porę i miejsce. Nie wol
no uwieczniać na kliszy spraw prywatnych ani rytuałów.
- Bryno. - Przywołał cały swój wdzięk i zbliżył się do łóżka. Szarpnął lek
ko prześcieradło, którym się zakrywała. Musnął palcem jej sutek. - Masz
piękne ciało, cudowną karnację, a światło tutaj jest po prostu idealne. Nie
wiarygodne. - Zadrżała od jego dotyku. - Wszystkie zdjęcia pokażę najpierw
tobie.
Ledwo poczuła, jak narzuta zsuwa jej się do pasa.
- Wiem, jak wyglądam.
- Ale nie wiesz, jak ja ciebie widzę. Pokażę ci. Połóż się, proszę, odpręż.
- Mrucząc coś czule, rozsypał jej włosy na poduszce. - Nie, nie zakrywaj się,
tylko patrz na mnie. - Zrobił zdjęcie, po czym się odsunął. - Odwróć lekko
głowę. Dotykam cię. Wyobraź sobie moje dłonie na twoim ciele. Tutaj. I tu
taj. - Oparł się kolanem o łóżko, fotografując ją pośpiesznie. - Gdybym miał
ciemnię, w nocy wywołałbym te zdjęcia i zobaczyłabyś, co widzę.
- Mam ciemnię - powiedziała bez tchu, podniecona.
-Co?
- Za kuchnią zrobiłam ci ciemnię. - Uśmiechnęła się z wahaniem, gdy
opuścił aparat, przyglądając jej się ze zdumieniem. - Wiedziałam, że przyje
dziesz, i chciałam, żebyś miał wszystko, czego ci potrzeba.
Żebyś ze mną został, dodała w myślach.
- Urządziłaś mi ciemnię?
- Tak.
Śmiejąc się, pokręcił głową.
- Zadziwiające. Niesłychane. - Odłożył aparat na biurko. - Chyba powi
nienem być bardziej... natchniony, nim skończę film.- Położył się obok niej.
- -Czego bym nie zrobił dla swojej sztukii mruknął, przyciskając wargi do jej
roześmianych ust,
6
Pod wieczór, gdy wiał lekki wiatr, a zbliżające się ku zachodowi słońce wy
gładzało powietrze, Cal poszedł z nią na klify. Umysł i serce miał odprężone,
spokojne.
Logika podpowiadała mu, że powinien pobiec na najbliższy oddział psy
chiatryczny i poddać się terapii, przed sobą jednak miał samotne skaliste
wybrzeże, zrujnowany zamek i piękną kobietę, która utrzymywała, że jest
czarownicą; wizje, seks i legendy. Oto pora i miejsce, by odłożyć logikę na
bok, przynajmniej na jakiś czas.
- To piękny kraj - powiedział. - Wciąż w głowie mi się nie mieści, że jes
tem tu dopiero od rana. Ledwo dwanaście godzin.
- Sercem przebywasz tu o wiele dłużej. - To było takie proste spacerować
z nim, trzymając się za ręce. Takie proste. Zwykłe i cudowne. - Opowiedz mi o No
wym Jorku. Wszystkie te filmy i obrazy, które widziałam, tylko rozbudziły moją cie
kawość. Czy naprawdę to miasto jest takie? Ruchliwe, zatłoczone, podniecające?
- Potrafi takie być. - W tej chwili wydawało się należeć do innego świa
ta. Odległego o tysiąclecie.
- Jaki jest twój dom?
- To mieszkanie z widokiem na park. Zależało mi na przestrzeni, żebym
mógł urządzić sobie atelier. Ma dobre światło.
- Lubisz stać na balkonie - zaczęła, zaraz jednak urwała, kiedy rzucił jej
szybkie spojrzenie. - Od czasu do czasu na ciebie zerkałam.
- Zerkałaś. - Ujął ją pod brodę, nim zdążyła się odwrócić. - A na co do
kładnie?
- Chciałam zobaczyć, jak żyjesz, jak pracujesz.
Wyślizgnęła się i poszła wzdłuż kamieni, o które rozbijały się fale. W pro
mieniach słonecznych krople wody połyskiwały jak diamenty. Odwróciła się
ku niemu, przekrzywiając głowę dziwnym kocim ruchem.
- Miałeś mnóstwo kobiet, Calinie Farrell, przychodziły o różnych porach
dnia i nocy w najrozmaitszych strojach. I bez ubrania.
Wzruszył ramieniem, jakby go swędziało, a nie mógł się podrapać.
- Obserwowałaś mnie z innymi kobietami?
- Zerkałam - poprawiła go z godnością. - I nigdy nie patrzyłam długo.
Odniosłam jednak wrażenie, że częslo wybierałoś kobiety, którym nie dosta
wało inteligencji.
Zauroczony • 39
Przesunął językiem po zębach.
- Naprawdę?
- No cóż... - Machnęła dłonią, zamykając temat. -Tak to wyglądało. - Po
chyliła się i zerwała kwiat, przeciskający się ku słońcu przez szczelinę w ska
le. Uniosła go wesoło do nosa. - Martwi cię, że o nich wiem?
Kciukami zaczepił o kieszenie.
- Niespecjalnie.
- No to w porządku. Bo gdybym była mściwa, mogłabym zmienić cię
w osła. Na krótko.
- W osła?
- Na krótko.
- Potrafisz robić takie rzeczy? - Zadając to pytanie, uświadomił sobie, że
gotów jest we wszystko uwierzyć.
Jej śmiech zabrzmiał melodyjnie na tle szumu wiatru i morza.
- Gdybym była mściwa. - Zbliżyła się ku niemu i podała kwiat, który ku
jej rozbawieniu wetknął sobie we włosy. - Choć myślę, że wyglądałbyś uro
czo z długimi uszami i ogonem.
- Wolałbym, żeby moja anatomia pozostała taka jak teraz. A na co jesz
cze... zerkałaś?
- Och, na różne rzeczy. - Znowu splotła palce z jego palcami. - Patrzyłam,
jak pracujesz w ciemni, tej małej, w domu, w którym się wychowałeś. Rodzi
ce byli z ciebie bardzo dumni. Trochę przerażał ich twój talent, ale byli dum
ni. Widziałam twoją pierwszą wystawę w tej dziwacznej galerii, gdzie wszy
scy ubrani byli na czarno, jakby przyszli na stypę.
- W SoHo - mruknął Cal. - Chryste, to było prawie dziesięć lat temu.
- Od tamtej pory zrobiłeś wiele wspaniałych rzeczy. Mogłam patrzeć two
imi oczami na zdjęcia. I czuć się blisko ciebie.
Nagle przyszło mu do głowy wstrząsające podejrzenie. Spojrzał jej pro
sto w oczy.
- Ale ty nie miałaś nic wspólnego z... Moje osiągnięcia to nie twoje
dzieło?
- Och nie, Calinie. - Przykryła dłońmi jego dłonie, którymi ściskał ją za ra
miona. - Przysięgam, że nie. To ty. Sam tego dokonałeś. Nie możesz w to wątpić.
- Wyczuwała jednak, że wątpi. - Nie mogę mówić ci rzeczy, które nie są praw
dą. To wykluczone. Przysięgam, że wszystko, czego dokonałeś, osiągnąłeś sam.
- Dobrze. - Z roztargnieniem gładził ją po rękach. - Cała drżysz. Zim
no ci?
- Przez chwilę było mi zimno. - Zimny dreszcz przeniknął ją aż do kości.
Alasdair. Odrzuciła od siebie myśl o nim, mocno chwyciła Cala za rękę i po
prowadziła łagodnym zboczem na wzgórze. - Już w dzieciństwie przychodzi
łam tu i patrzyłam. - Zadowolona, oparła głowę na jego ramieniu, obejmując
wzrokiem wzgórza i doliny, jasną wstążkę rzeki, ciemne cienie rzucane przez
pokręcone drzewa. - Przede mną rozpościerała się Irlandia, złota i zielona.
Wymarzone miejsce.
- Irlandia czy to miejsce?
I jedno, i drugie, Jesleśmy dumni z. naszej krainy. Pokażę ci Irlandię,
40
• Szczypta magii
Galinie. Brzeg rzeki porośnięty orlikami, pub, gdzie zawsze czeka na ciebie
jakaś historia, wąska ścieżka wzdłuż żywopłotu, w którym kwitną czerwone
fuksje. Zwyczajna Irlandia. - Odgarnęła włosy do tyłu i spojrzała na niego. -
I więcej. Pokażę ci więcej. Kamienny krąg, gdzie śpi potęga, cichy pagórek,
na którym co wieczór tańczą wróżki, wysoki klif, skąd niegdyś sprawował swą
władzę wielki czarnoksiężnik. I wszystko to ci dam, jeśli będziesz chciał.
- A co weźmiesz w zamian, Bryno?
- To zależy od ciebie. - Znowu przeszedł ją dreszcz. Ostrzeżenie. - Teraz
jednak muszę pokazać ci coś innego. - Zerknęła niespokojnie przez ramię,
ku ruinom, i zadrżała. - On jest blisko - szepnęła. - Obserwuje nas. Wracaj
my do domu.
Zatrzymał ją w miejscu. Zaczynał dostrzegać, że uciekał od bardzo wielu
rzeczy w swoim życiu. Zbyt wielu.
- Czy nie lepiej stanąć do walki teraz i załatwić to raz na zawsze?
- Nie możemy wybierać sobie pory. Została dawno ustalona. - Złapała go
za rękę i pociągnęła. - Proszę, chodźmy do domu.
Cal podążył za nią niechętnie.
- Posłuchaj, Bryno, wydaje mi się, że prześladowca jest prześladowcą,
niezależnie od tego, kim jeszcze może być. Im dłużej ustępujesz prześladow
cy, tym gorszy się staje. Uwierz mi, miałem z nimi do czynienia.
- O tak. Pamiętam, że jeden rozkwasił ci nos. Biliście się na rogu ulicy
jak najgorsi chuligani.
- To on zaczął. Za często mnie zaczepiał, więc... - Cal urwał, wypuszcza
jąc powietrze z płuc. - Hej, to aż za bardzo niesamowite. Od dwudziestu lat
nie myślałem o Henrym Belinskim. A poza tym może i rozkwasił mi nos, za
to ja mu go złamałem.
- I jesteś z tego dumny, nawet teraz? Bo złamałeś nos ośmiolatkowi.
- Ja też miałem osiem lat. - Uświadomił sobie, że zręcznie manewrując
i zmieniając temat, postawiła na swoim i zaprowadziła go do domu. - Bardzo
sprytnie, Bryno. Nie rozumiem, po co ci magia, skoro potrafisz w taki sposób
żonglować rozmową.
- Mam taki talencik. - Dotknęła jego policzka. - Cieszę się, że złamałeś
mu nos. Chciałam zmienić go w ropuchę, już zaczęłam wypowiadać zaklęcie,
ale sam sobie z nim poradziłeś.
- W ropuchę? - Wbrew woli uśmiechnął się szeroko. - Naprawdę?
- Postąpiłabym źle, ale miałam dopiero cztery lata, a dzieciom wybacza
się takie rzeczy. - Twarz jej spoważniała, oczy pociemniały. - Alasdair w żad
nym razie nie jest dzieckiem, Calinie. Nie chodzi mu o to, by zranić twoją du
mę czy zedrzeć ci skórę z kolan. Nie traktuj go lekko.
Zrobiła krok do tyłu, unosząc obie dłonie wysoko. Wzywam wiatr, by oto
czył wirem mój dom.
Machnęła dłonią i za oknami zahuczał wicher. Niechaj
tumany mgły kłębią się za moimi oknami. Niech ogłuszą mu uszy, oślepią oczy.
Przybądźcie mi z pomocą, ukryjcie mnie. Pomóżcie obronić to, co mi powierzono.
Niechaj tak się stanie.
Cal cofnął sięnie odrywająć od niej zalęknionego wzroku, Okna zasłoniły
pasma mgły, wiatr wył jak stado wilków. Stojąca przed nim kobieta płoneła ni-
Zauroczony
• 41
czym świeca, emanując potęgą, której nie potrafił pojąć. Ogień wyczarowany
z powietrza zdawał się niczym w porównaniu z tym, czego teraz był świadkiem.
- W co mam wierzyć? Co zaakceptować?
Wolno opuściła ręce.
- Tylko to, co sam zechcesz. Wybór zawsze będzie należał do ciebie, Cali-
nie. Pójdziesz ze mną zobaczyć to, co mam ci do pokazania?
- Zgoda. - Ze świstem wypuścił powietrze z płuc. -A potem, jeśli pozwo
lisz, napiłbym się szklaneczkę tej twojej irlandzkiej whiskey. Czystej.
Bryna zmusiła się do uśmiechu.
- Skoro taka twoja wola. Chodźmy. - Zmierzając ku schodom, starannie
dobierała słowa. - Mamy niewiele czasu. On będzie się starał złamać zaklę
cie. Domagać się będzie tego jego duma, a moje moce są bardziej... ograni
czone niż w przeszłości.
- Dlaczego?
- To część całości - odrzekła tylko. - Podobnie jak rzecz, którą chcę ci po
kazać. Widzisz, on nie pragnie wyłącznie mnie, chce wszystkiego, co mam. Po
żąda najcenniejszego skarbu - Zamku Tajemnic. - Stanęła przed rzeźbiony
mi drzwiami. Nie miały klamki ani klucza, było tylko połyskujące drewno
z ozdobnym wzorem, który przypominał pradawne runy. - Wejścia do tego
miejsca bronią mu moce silniejsze niż moje. - Przesunęła dłonią po drewnie
i drzwi wolno się otworzyły.
- Sezamie, otwórz się - mruknął Cal - przed tym, kto puka.
- Nie, tylko przede mną. A teraz i przed tobą. - Weszła do środka. Calin
po krótkim wahaniu podążył za nią.
W jednej chwili zabłysły wokół płomienie setek świec, palących się rów
no i mocno. Oczom Cala ukazała się mała, pozbawiona okien komnata. Drew
niane ściany pokrywały podobne znaki jak na drzwiach, sufit był niski, Cal
niemal ocierał się o niego czubkiem głowy.
- Mizerne miejsce dla takiej rzeczy - mruknęła Bryna.
Cal widział tylko prosty drewniany postument w białym kręgu na środku
pokoju. Na postumencie znajdowała się kula, przezroczysta jak szkło.
- Kryształowa kula?
Bryna, nie odpowiadając, podeszła do podwyższenia.
- Zbliż się. - Czekała z dłońmi opuszczonymi po bokach, aż Cal jej posłu
cha. Szklana kula znalazła się między nimi.
- Alasdair pożąda mnie, zazdrości tobie i pragnie tej kuli. Mimo całej
swej potęgi, wszystkich oszustw i podstępów nigdy nie mógł zdobyć tego, na
czym najbardziej mu zależy. Nim jeszcze zaczął się czas, bronił jej członek
mego rodu. Uwierz mi, Calinie, czarodzieje wędrowali po tej ziemi, gdy lu
dzie wciąż szukali w jaskiniach schronienia przed nocą. Tę pradawną kulę
stworzył mój przodek i od tamtej chwili przekazywano ją z pokolenia na po
kolenie. Bryna Mądra trzymała ją w dłoniach tysiąc lat temu i dzięki swej
mocy i miłości ochroniła przed Alasdairem. Kula pozostała w ukryciu. Nie wi
dział jej nikt, kto nie należał do mego rodu.
Delikatnie uniosła kulę' wysoko nad głowę.. Na jasnej powierzchni migo
tały płomyki świec, wydawało się, że kula zamyka je w swym wnętrzu i wię-
42
• Szczypta magii
zi, aż wreszcie cała zapłonęła. Kiedy Bryna ją opuściła, wciąż się żarzyła, pul
sując jaskrawymi kolorami.
- Patrz, kochany. - Otworzyła dłoń, a kula potoczyła się ku opuszkom jej
palców i tam się zatrzymała, wbrew prawu grawitacji. - Zobacz.
Calin musiał wziąć kulę w ręce. Powierzchnia była gładka, niemal jedwa
bista, ciepła niczym ciało. Wydało mu się, że jej puls, jej życie wnikają w je
go mięśnie.
Kolory uległy zmianie. Barwne chmury rozstąpiły się jak czarodziejskie
morze. Calin zobaczył smoki ziejące ogniem i srebrny miecz przecinający ich
łuski. Pod jasnym słońcem na pełnej kwiatów łące mężczyzna leżał z kobie
tą. Rolnik orał kamieniste pole. Dziecko ssało matczyną pierś.
Obrazy przesuwały się jeden po drugim, ukazując życie świata. Mroczne
oceany, dalekie gwiazdy, cicha wioska, nieruchoma jak na fotografii. Twarz
starej kobiety zalana łzami. Mały chłopiec śpiący pod kasztanem.
A choć kolory i światło obrazów blakły, emanowała z nich moc, która za
lała go jak rzeka wina, czysta i chłodna. Wciąż ją czuł, mimo że kula znowu
była czysta i tylko odbijała światło świec.
- To świat - powiedział cicho, ze wzruszeniem. - Tu, w moich dłoniach.
- Serce świata. Nadzieja świata. W twoich dłoniach płonie moc.
- Dlaczego? - Spojrzał jej w oczy. - Dlaczego w moich dłoniach?
- Jestem strażniczką tego miejsca. Jest tu także moje serce. - Głęboko
odetchnęła. - Jestem w twoich rękach, Calinie Farrell.
- Czy mogę odmówić?
- Tak. Wybór należy do ciebie.
- A jeśli on... Alasdair... zdobędzie kulę?
Wtedy go powstrzyma. To będzie kosztowało ją życie, lecz go powstrzyma.
- Moc można wykorzystać w złych celach, można jej nadużyć, lecz zawsze
zwróci się przeciwko temu, kto tak robi, i to z dziesięciokrotnie większą siłą.
- A jeśli Alasdair zdobędzie ciebie?
- Będę z nim związana na tysiąc lat. Tego zaklęcia nie da się odwrócić. -
Jedynie przez śmierć, pomyślała. Jedynie przez śmierć. - On jest zły, ale ma
też swoje słabości. - Położyła dłoń na kuli i teraz trzymali ją oboje. - Nie do
stanie jej, Calinie. I nie wyrządzi ci krzywdy. Tak brzmi moja przysięga.
Wpatrywała się w jego oczy, szepcząc coś cichutko. Wzrok mu się zamglił,
w głowie zawirowało. Uniósł dłoń, jakby chciał odepchnąć to, co zobaczył.
- Nie.
- Dla ochrony. - Położyła dłoń na jego policzku, wypowiadając zaklęcie.
- Moja miłości.
Zamrugał i potrząsnął głową. Przez moment miał w głowie pustkę, odbi
jało się w niej słabe echo jakichś słów.
- Przepraszam, co mówiłaś?
Zacisnęła usta. Nie będzie nic pamiętał, tyle tylko mogła dla niego zrobić.
- Powiedziałam, że musimy iść. - Umieściła kulę z powrotem na postu
mencie. - Po wyjściu stąd nie będziemy rozmawiać. - Ruszyła ku drzwiom,
wyciągając ku niemu rękę. - Chodźmy. Dam ci tej whiskey.
7
Tej nocy miał spokojne, piękne sny. Bryna tego dopilnowała.
Jeździec na wielkim czarnym koniu galopował przez wzgórza, przepra
wiał się przez rzekę. Silny, chłodny wiatr rozwiewał mu pelerynę.
W srebrnym zamku na szczycie ostrego klifu czekała na niego czarowni
ca, w komnatach płonęły złotem świece i pochodnie.
Była też tam kryształowa kula, czysta jak woda, a życie w niej mijało,
dekada za dekadą, stulecie za stuleciem.
Była miłość słodka jak miód i żądza ostra jak hartowana stal.
A kiedy pogrążony w snach zwrócił się ku niej tej nocy, otworzyła się dla
niego.
Bryna nie spała, nie śniła. Leżała w ramionach Cala, podczas gdy srebrny
księżyc wędrował po niebie.
Kto się ze mną kochał, Cal czy Caelan?, zadawała sobie pytanie, gdy
dreszcze wywołane jego pieszczotą ustały.Ukryła twarz na ramieniu kochan
ka, szukając ukojenia, spokojnego portu w tę noc poprzedzającą ostateczną
rozgrywkę.
Będzie bezpieczny, pomyślała, kładąc dłoń na jego piersi. Dołożyła wiel
kich starań, gotowa była podjąć każde ryzyko, by nie stało mu się nic złego.
Jej bezpieczeństwo zaś zależało od tego serca, które biło spokojnie pod jej
palcami. Jeśli Cal nie zechce oddać go z własnej woli, jeśli z miłości nie sta
nie u jej boku, będzie zgubiona.
Tak nakazano w ogniu i krwi tamtej straszliwej nocy sprzed tysiąca lat.
Przez milenium spaliśmy, dziesięć razy po sto lat. Krew jednak pozostaje krwią,
a serca są mocne, gdy rodzimy się na nowo. I spotykamy się tutaj, ukryci za tarczą
naszej miłości. W najkrótszą noc roku stoczymy zaciętą walkę i poznamy nasze prze
znaczenie. Serce mego wojownika to jego dar dla mnie, jego miecz błyszczy jasno ni
czym księżyc. Jeśli z własnej woli przyniesie na bitwę i serce, i miecz, to pokonamy
Alasdaira. Kiedy wstanie świt tego najdłuższego dnia, a miłość mego ukochanego od
najdzie drogę do mnie, uwolnimy się od złego czarnoksiężnika. Niechaj tak się stanie.
Słowa Bryny Mądrej unosiły się wysoko pośród błyszczących murów zam
ku, odbijały echem w jej głowie i sercu. Kiedy znowu wzejdzie księżyc, rzecz
zostanie rozwiązana.
Bryna leżała w ramionach Cala, nasłuchując szeptów wiatru, i wcale nie
spała.
44
• Szczypta magii
Kiedy Cal się obudził, był sam. Słońce stało już wysoko na niebie. Przez
chwilę myślał, że to wszystko było snem. Kobieta-czarownica, zrujnowany za
mek, przytulna chatka. Kula zawierająca cały świat. Halucynacja wywołana
wyczerpaniem, stresem, załamaniem, którego w głębi serca tak się obawiał.
Zaraz wszakże rozpoznał pokój: aromat wciąż świeżych kwiatów w wazo
nach, zapach Bryny. A więc to prawda. Przycisnął palce do oczu, by odegnać
senność. Wszystko to prawda, a jednak nie mieści się w głowie. I w jakiś spo
sób jest to cudowne.
Wstał z łóżka i poszedł do uroczej małej łazienki, gdzie stała wanna na
nogach w kształcie zwierzęcych łap. Zaciągnął zasłonkę, odkręcił gorącą wo
dę i uniósł twarz ku strumieniowi kropel.
Jeszcze się z nią nie kąpał, pomyślał z uśmiechem. Jeszcze nie namydlał
tego cudownego ciała, aż będzie śliskie i zacznie wymykać mu się z rąk, nie
patrzył, jak woda spływa po tych wspaniałych, ognistorudych włosach. Nie
doświadczył złączenia z nią w gorącej wodzie, pośród obłoków pary.
Zaraz jednak uśmiech zastąpiło niedowierzanie. Czy sięgnął po nią w no
cy, we śnie, pragnąc tej plątaniny języków i członków, tych wolnych, gładkich
poruszeń ciał?
Czemu nie może sobie przypomnieć? Dlaczego nie jest tego pewny?
A czy to ważne? Zirytowany na siebie, zakręcił wodę i zdjął ręcznik
z ogrzewanego wieszaka. Sen czy rzeczywistość, to bez znaczenia, była z nim
i żadnej kobiety nie pragnął tak mocno.
Z tobą czy może z kimś innym kochała się tej nocy?
Oczy Cala pociemniały, gdy w jego głowie rozległ się nieprzyjemny szept.
Wytarł się energicznie.
Ona cię wykorzystuje, by osiągnąć własne cele. Rzuca na ciebie czary, aż zdo
będzie to, o co jej chodzi.
W pomieszczeniu nagle zabrakło tlenu, gęsta para zatkała Calowi płuca.
Po omacku poszukał drzwi, lecz znalazł tylko wirujące powietrze.
Sprowadziła cię tu, zwabiła w sieć, jak tylu innych przed tobą. Chce cię po
siąść, twoje ciało i duszę. Kim będziesz, kiedy z tobą skończy?
Cal wpadł na drzwi, przez jedną straszną chwilę przerażony, że są zamk
nięte na klucz, w końcu jednak zdołał je otworzyć śliskimi dłońmi. Chwiej
nym krokiem wtoczył się do chłodnej, zalanej słońcem sypialni. Za jego ple
cami gniewnie kłębiła się ciemna mgła, a potem zniknęła.
Do diabła, co jest? Czuł, że cały się trzęsie, jak chłopiec, który uciekł z na
wiedzonego domu. Wydawało mu się, że tam było... coś, coś zimnego, oślizgłe
go i cuchnącego śmiercią kryło się w tej mgle.
Kiedy jednak wrócił do łazienki, zobaczył tylko przytulne wnętrze, zapa
rowane lustro, rozpływające się ciepło po prysznicu.
Twoja wyobraźnia pracuje po godzinach, pomyślał i roześmiał się nie
szczerze. A czyja by nie szalała, wziąwszy pod uwagę okoliczności? Zdecydo
wanym ruchom zamknął drzwi łazienki, ubrał się i poszedł na dół.
Bryna przędła wełnę, nucąc do wtóru cichego, ryrytmicznego stukotu wrze
cionai i koła. Jej dłonie poruszały się zręcznie jak dłonie harfistki muskają-
cej struny wełna była biała jak niewinnośc.
Zauroczony
• 45
Tego ranka miała na sobie suknię barwy błękitu tak głębokiego jak jej
oczy. Pomiędzy piersiami kołysał się gruby srebrny łańcuszek z ozdobnym wi
siorem. Upięte włosy odsłaniały porcelanową twarz.
Ogarnęła go ochota, by wziąć aparat. I ją także.
Spojrzała na niego, nie przestając prząść, i uśmiechnęła się.
- Więc zdecydowałeś się dołączyć do żywych?
- Mój zegar biologiczny wciąż nastawiony jest na Stany. Późno już?
- Hmm, prawie wpół do jedenastej. Założę się, że jesteś głodny. Przygo
tuję ci śniadanie.
Ujął ją za rękę, gdy wstawała.
- Nie musisz dla mnie gotować.
Pocałowała go lekko.
- Ha, wpadlibyśmy w poważne tarapaty, gdybym tak sądziła. Ale tak się
składa, że dzisiaj z przyjemnością przygotuję ci jedzenie.
Oczy mu błyszczały, gdy całował jej dłoń.
, - Pełne irlandzkie śniadanie? To świetnie.
- Jeśli chcesz.
- Skoro o tym wspomniałaś... - Umilkł, bacznie przyglądając się jej twa
rzy. Cienie pod oczyma, blada cera. - Wyglądasz na zmęczoną. Nie spałaś do
brze.
Bryna ruszyła w stronę kuchni.
- Może chrapiesz.
- Nieprawda. - Złapał ją w pasie, okręcił i pocałował. - Cofnij to.
- Powiedziałam: może. - Uniosła brwi, bo jego dłonie wędrowały w dół,
zatrzymując się na jej pośladkach. - Zawsze rano jesteś taki energiczny?
- Niewykluczone. Będę jeszcze bardziej energiczny, jak napiję się kawy.
- Cmoknął ją szybko w policzek i wziął dzbanek. - Wiesz, dzisiaj rano zauwa
żyłem rzeczy, których wczoraj nie widziałem, bo byłem zbyt... roztargniony.
Nie masz telefonu.
Postawiła żeliwną patelnię na piecu.
- Mam swoje sposoby komunikowania się ze światem w razie potrzeby.
- Aha. - Potarł dłonią po nieogolonej brodzie. - Za to kuchnia jest wypo
sażona w bardzo nowoczesny sprzęt.
- Nie muszę chyba gotować na ognisku. - Pokroiła na plastry irlandzki
bekon i wrzuciła na patelnię.
- Trafna uwaga. Trzeba nasypać cukru - powiedział z roztargnieniem,
unosząc wieczko cukiernicy. - Przędziesz wełnę na kołowrotku, ale masz naj
nowocześniejszą wieżę.
- Muzyka przynosi ukojenie - mruknęła, obserwując, jak Calin bez wa
hania idzie do spiżarki i bierze nieoznakowaną puszkę, w której przechowy
wała cukier.
- Przyrządzasz cudowne eliksiry, ale robisz zakupy w supermarkecie. -
Zręcznie napełnił cukiernicę. - Te kontrasty są fascynujące. Zastanawiam
się.,, - Znieruchomiał z łyżeczki) do cukru w dłoni. - Wiedziałem, gdzie to zna
leźć - powiedział cicho. Wiedziałem, że cukier jest w białej puszce na dru-
giej półce. Mąkę trzymasz w niebieskiej która stoi obok, Wiedziałem o tym.
46
• Szczypta magii
- To dar, a ty po prostu zapomniałeś go zablokować. Takie sprawy nie
powinny cię niepokoić.
- Nie powinny mnie niepokoić. - Zrezygnował z cukru i wypił gorzką
kawę.
- Od ciebie zależy, Cal, czy będziesz miał nad nim kontrolę, czy go odrzu
cisz.
- Więc mogę go odrzucić.
- Robiłeś tak przez prawie połowę życia.
Słysząc jej ton, gorzki jak kawa, Cal zmrużył oczy.
- I to cię irytuje.
Szybkimi ruchami pokroiła ziemniaki i wrzuciła na rozgrzany olej.
- To twój wybór.
- Ale cię irytuje.
- W porządku, irytuje. Odwracasz się od tego plecami, bo cię to niepokoi.
Burzy twoje poczucie normalności. Podobnie jak ja. - Stojąc tyłem do niego,
wyjęła bekon i zostawiła do osączenia, po czym wbiła do tłuszczu jajka. -
Zamknąłeś się przed swoim darem i przede mną, ponieważ nie pasowaliśmy
do twojego uporządkowanego świata, w którym magia to tylko iluzja doko
nywana za pomocą dymu i luster, a czarownice noszą czarne kapelusze, jeż
dżą na miotłach i chichoczą w Halloween. - Gdy jajka się smażyły, Bryna na
lała owsianki na talerz i postawiła go na stole, po czym zaczęła kroić chleb.
- W tym świecie nie ma dla mnie miejsca.
- Jestem tutaj, prawda? - odparł Cal spokojnie. -To była moja wola, Bry-
no, czy ty mnie do tego skłoniłaś?
Wykorzystuje cię. Zwabia do swojej sieci.
- Skłoniłam cię? - Do głębi urażona okręciła się na pięcie. -Tak właśnie
myślisz? Po tym, co ci powiedziałam, co razem przeżyliśmy?
- Jeśli uwierzę choćby w połowę tego, co mi powiedziałaś, jeśli odłożę
na bok logikę razem z moim poczuciem rzeczywistości i zaakceptuję to, że
stoję w kuchni z czarownicą, o rzut kamieniem od zaczarowanego zamku,
a niedługo mam stoczyć bitwę z jakimś złym czarnoksiężnikiem, z którym
od tysiąclecia trwa wojna, to sądzę, że to pytanie jest jak najbardziej uza
sadnione.
- Uzasadnione? - Zacisnęła zęby i wróciła do kuchenki, by przełożyć jaj
ka na talerz. - Powiadasz „uzasadnione". Czy zwabiłam cię w sieć jak pająk
muchę, ściągnęłam przez ocean do mojego łóżka? - Z hukiem postawiła
przed nim pełny talerz. -A po co, jeśli wolno spytać, Galinie Farrell? Dla mi
łego numerka, dla przyjemności spędzenia z tobą kilku nocy? Cóż, nie mu
siałabym się aż tak męczyć. W Irlandii nie brakuje mężczyzn. Jedz śniadanie
albo wyląduje ci na głowie jak kapelusz.
Kiedy indziej może by się uśmiechnął, lecz teraz tamten natrętny, prze
biegły głos wciąż szeplał mu do ucha. Mimo to Cal nie ruszył się od stołu.
roztargnieniem bębnił widelcem w krawędź talerza.
Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Jeśli mam wierzyć, że nie mogła
byś mnie oklamać, to czy nie powinno mnie dziwić, że krążysz i unikasz od
powiedzi wprosit ? Tak czy nie Bryno. Skłoniłaś mnie do przyjazdu tutaj-
Zauroczony
• 47
- Tak czy nie?
Oczy miała suche, choć serce jej szlochało. Czy on wie, że patrzy na nią
ze zwątpieniem, podejrzliwie, chłodno i obojętnie? W jego wzroku nie było
wiary, nie było miłości, której tak potrzebowała.
Jedna noc nie wystarczy, pomyślała z rozpaczą.
- Nie, Calinie, nie skłoniłam cię do przyjazdu tutaj. Gdyby było to moim
celem, gdyby było to w mojej mocy, czy czekałabym na ciebie tak długo w sa
motności? Prosiłam, żebyś przybył, błagałam, zapomniawszy o dumie, ponie
waż jesteś mi potrzebny. Jednakże wybór należał do ciebie. - Odwróciła się
do okna i kurczowo zaciskając palce na blacie, utkwiła wzrok w morzu. - Po
wiem ci więcej, bo czasu jest niewiele - dodała cicho. - Złamałeś mi serce,
kiedy zamknąłeś swoje przede mną. Sprawiłeś mi wielki ból, minie wiele lat,
nim się z tego wyleczę. Wybór też należał do ciebie, bo cała wiedza znajdo
wała się w twojej głowie i sercu, wystarczyło, żebyś zdecydował się ją odna
leźć. Ta wiedza zawiera wszystkie odpowiedzi, a ty musisz tylko ich poszukać.
- Chcę usłyszeć je od ciebie.
Zamknęła oczy.
- Nie wszystko mogę ci powiedzieć, niektóre musisz zdobyć sam. - Zadar
ła dumnie głowę i spojrzała na niego.
Zauważył, że wciąż jest blada, a jej oczy zasnuwają chmury. Stała sztyw
no, na ramiona opadały jej pasma włosów, które wysunęły się ze spinek.
- Jedno wszakże muszę ci powiedzieć. Przyszłam na świat, kochając cię.
W mym sercu nigdy nie było innego, nawet kiedy się ode mnie odwróciłeś.
Wszystko, kim jestem, byłam lub będę, należy do ciebie. Nie potrafię zmie
nić swojego serca. Przyszłam na świat, kochając cię - powtórzyła. -I kocha
jąc cię, umrę. W tej sprawie nie mam wyboru.
Po tych słowach wybiegła.
8
ryna zniknęła. Cal niemal od razu ruszył za nią, lecz nigdzie jej nie wi
dział. Szukał jej po całym domu, otwierał na oścież wszystkie drzwi i wołał.
A potem ją przeklinał.
Do diabła z kobietami z temperamentem, pomyślał. Ogarnęła go wściek
łość. Mówi, że go kocha, a potem sobie idzie, nie dając czasu, by zajrzał
w swoje serce!
Ona za wiele się spodziewa, powiedział do siebie z gniewem. Za dużo
chce. Zbyt wiele zakłada.
Pobiegł na klify, lecz nie stała na skałach, nie wpatrywała się w morze,
z włosami rozwianymi przez wiatr. Własny głos wrócił do niego pustym
echem, rozpalając jeszcze większy gniew.
Popatrzył na zrujnowane mury zamku - i już wiedział.
- Dobra, niech to szlag trafi - mruknął, idąc ku ruinom. - Omówimy to so
bie dokładnie, bez niedomówień. Żadnej magii, żadnych legend, żadnych
bzdur. Tylko ty i ja.
Ruszył ku łukowi bramy i odbił się od powietrza. Oszołomiony, wyciągnął
rękę i poczuł przeszkodę, której nie mógł dostrzec. Widział kamienisty grunt,
osmalone ogniem ruiny, stosy kamieni, lecz drogę zagradzała mu niewidzial
na zimna i mocna ściana.
- A co to znowu za zabawa? - Naparł ramieniem, ale nic nie osiągnął.
Mamrocząc pod nosem przekleństwa, okrążył mury. Każde wejście było
przed nim zamknięte.
- Bryna! -Walił w broniące mu dostępu powietrze, dopóki nie poczuł bó
lu w dłoniach. - Wpuść mnie! Cholera jasna, pozwól mi przejść!
Z najwyższej wieży Bryna patrzyła na morze. Słyszała, jak Calin ją woła,
jak przeklina. I pragnęła, och, jakże pragnęła mu odpowiedzieć. Lecz jej du
ma została zraniona, moc malała.
Podjęła już decyzję.
Może uczyniła to podczas bezsennej nocy, kiedy leżała przytulona do Cala,
nasłuchując jego snów, a może podjęto ją za nią wieki temu. Doslała tylko jeden
dzień z nim, jedną noc. Wiedziała, że gdyby dano jej więcej czasu, mogłaby zła
mać przysięgę i wszystkie swoje obawy oraz pragnienia złożyć w jego ręce.
Brynie nie wolno było powiedzieć Calowi, że jej życie, więcej, jej du
sza, będą stracone , jeśli o północy jego serce pozostanie wobec niej obo
Zauroczony
• 49
jętne. Dopóki on nie wyzna jej bezwarunkowej miłości, nie ma dla niej
nadziei.
Zrobiła już wszystko, co w jej mocy. Teraz zwróciła twarz do wiatru, po
zwoliła, by osuszył jej łzy, których się wstydziła. Ochroni to, co jej zawierzo
no, ukochanemu nie stanie się krzywda, a tajemnice tego miejsca umrą wraz
z nią.
Alasdair nie wiedział, jak silna jest jej wola. Nie miał pojęcia, że amulet
na szyi Bryny zawiera truciznę. Jeśli poniesie klęskę, jeśli jej miłość nie za
triumfuje, Bryna odbierze sobie życie, bo nie chce żyć spętana więzami.
Przy wtórze nawoływań Cala zamknęła oczy i uniosła ramiona. Miała tyl
ko kilka godzin na zebranie sił.
Zaczęła śpiewać.
Cal cofnął się, oddychając ciężko. Do diabła, co on wyprawia? Wali głową
w niewidzialny mur, żeby dostać się do czarownicy.
W jaki sposób jego życie zmieniło się w baśń?
Baśń czy nie, jedna rzecz nie ulegała wątpliwości. Daj kobiecie kosza,
a ona się obrazi.
- Więc się obrażaj! - krzyknął. - A kiedy będziesz gotowa porozmawiać
jak ludzie kulturalni, daj mi znać.
W ponurym nastroju wrócił do domu. Musi stąd wyjechać, powiedział so
bie. Pogrąży się w pracy, da obojgu czas na ochłonięcie.
Jeden dzień, myślał zirytowany. Po tym jednym dniu spodziewała się, że
on wywróci swoje dotychczasowe życie do góry nogami i przysięgnie jej
wieczną miłość. Do diabła z tym. Nie zmusi go do niczego, na co nie jest go
towy. Może się wypchać tym swoim tysiącletnim zaklęciem. On jest normal
nym człowiekiem, a normalni ludzie na kiwnięcie palca nie odjeżdżają kon
no z czarownicami o zachodzie słońca.
Pchnięciem otworzył drzwi sypialni i sięgnął po aparat. Pod nim leżał sta
rannie złożony szary sweter. Cal zdumiony cofnął rękę.
- Godzinę temu nie było go tu - mruknął. - Cholera, na pewno nie.
Ostrożnie pogładził wełnę. Miękka jak obłok, barwy burzy. Pamiętał
mgliście zaczarowaną pelerynę i zadał sobie pytanie, czy zdaniem Bryny swe
ter nie jest jej współczesnym ekwiwalentem.
Wzruszając ramionami, zdjął koszulę i przymierzył sweter. Pasował, jak
by zrobiono go na miarę. I tak było, uświadomił sobie. Bryna uprzędła wełnę
i ufarbowała. Znała długość jego rąk, szerokość klatki piersiowej.
Wiedziała o nim wszystko.
Ogarnęła go ochota, by zdjąć sweter i rzucić na bok. Zmęczyła go świado
mość, że jego życie i umysł stoją przed nią otworem, podczas gdy tak wiele
z jej życia było dla niego niedostępne.
Kiedy wszakże zaczął zdejmować sweter, wydało mu się, że słyszy jej
szept:
Tu dar. Tylko dar.
Uniósł głowę i spojrzał w lustro.Był nieogolony, rozczochrany, oczy prze-
słaniała mu chmura barwy swctra.
50
• Szczypta magii
- Do diabła z tym - mruknął. Złapał aparat i wyszedł z domu.
Przez godzinę wędrował po wzgórzach, zużywając kilka rolek filmu. Przy
akompaniamencie śpiewu przedrzezniaczy przeskakiwał kamienne murki
i przechodził przez łąki, gdzie krowy pasły się na trawie zielonej jak szma
ragd. Widział rolników na traktorach. Na sznurze łopotało pranie, koty drze
mały na progach, wygrzewając się w słońcu.
Cal szedł wąską ścieżką, zarośniętą wysokim i gęstym żywopłotem. Przez
szpary w gałęziach zobaczył ogród z tęczą wielobarwnych kwiatów. Kobieta
w słomkowym kapeluszu na rudych włosach klęczała koło rabatki, wyrywa
jąc chwasty i śpiewając o żołnierzu, co poszedł na wojnę. Z uśmiechem po
machała do Cala, gdy ją mijał.
Zawędrował pod zagajnik, gdzie młode listki zbierały siły na powitanie
lata, a strumień płynął wartko po kamieniach. Słońce stało w zenicie, rzuca
jąc krótki cień. Przedpołudnie spędzone na zwykłych zajęciach poprawiło
Calowi nastrój. Uznał, że czas wracać i przekonać się, czy Bryna ochłonęła,
a może też wypróbować ciemnię, którą dla niego przygotowała.
Jakiś błysk bieli przyciągnął jego uwagę i Cal się odwrócił. Widok go
oszołomił. Na skraju cienistego zakątka stał dorodny biały jeleń o dumnych
błękitnych oczach.
Wolno, ostrożnie Cal uniósł aparat do oka. Zaklął cicho, gdy jeleń uniósł
potężny łeb, odwrócił się z niewiarygodną szybkością i gracją, po czym znik
nął pomiędzy drzewami.
- O nie, tego nie daruję. - Zerknąwszy w stronę ruin, których przez cały
spacer nie tracił z oka, wszedł do lasu.
Już wcześniej polował z aparatem na dzikie zwierzęta i wiedział, jak po
ruszać się cicho i zręcznie. Kierunek wskazywały mu połamane przez jelenia
zarośla. Z gałęzi jak pocisk wystrzelił ptak, kiedy Cal pokonawszym długim
skokiem wąski strumień, pośliznął się na mokrym brzegu. To go jednak nie
zniechęciło i zaraz podjął pogoń na nowo.
Oślepiało go przeświecające przez liście słońce, po plecach spływał mu
pot. Zirytowany, podciągnął rękawy swetra do łokci i nadstawił ucha.
Panowała cisza, kompletna i absolutna. Nie mącił jej żaden powiew ani
śpiew ptaka. Zirytowany Cal odgarnął włosy z czoła. Z trudem łapał powie
trze w nagłym obezwładniającym upale. Gardło miał wyschnięte na popiół.
Myśląc o chłodnej czystej wodzie strumienia, wrócił po swoich śladach.
Słońce paliło jak rozgrzany do czerwoności hutniczy piec. Cal zdziwił się,
że liście nie skwierczą i nie kurczą się w tym żarze. Szukając ochłody, zdjął
sweter i położył na ziemi, a potem ukląkł nad strumieniem.
Wyciągnął dłoń, by nabrać wody, a kiedy ją cofnął, trzymał w dłoni fili
żankę kawy.
- Dobrze ci zrobi, jak na kilka dni wyjedziesz, zmienisz otoczenie.
- Co? - Przez chwilę wpatrywał się w filiżankę, potem przeniósł wzrok na
zatroskaną twarz matki.
Kochanie, dobrze się czujesz? Zbladłeś. Chodź, siadaj.
Ja ...mama?
-Dajże spokój ,jemu potrzebna woda ,nie kofeina-Cal zobaczył ,jak oj-
Zauroczony
• 51
ciec odkłada sztuczne muchy i szybko wstaje. Z kuchennego kranu do szklan
ki polała się woda. - Za dużo kofeiny, gdyby ktoś mnie pytał. Za wiele nocy
w ciemni. Przepracowujesz się, synu.
Cal napił się wody, poczuł w ustach jej smak. Zadrżał.
- Ja... miałem sen.
- To dobrze. - Sylvia pogładziła go po ramieniu. - Wszyscy mają sny. Nie
martw się. Nie myśl o nich. Nie chcemy, żebyś o nich myślał.
- Nie... wydawało mi się, że to było, nie było... - Nie było takie jak
przedtem? Tym razem to było coś więcej. - Pojechałem do Irlandii. - Ode
tchnął głęboko, próbując rozjaśnić swój zamglony umysł. Rozpaczliwie prag
nął jak dziecko złożyć głowę na piersi matki. - Czy ja pojechałem do Ir
landii?
- Przez ostatnie dwa miesiące nie opuszczałeś Nowego Jorku, harowałeś
ciężko, przygotowując wystawę. - Ojciec zmarszczył brwi. Cal dostrzegł w je
go oczach troskę, ów znany z przeszłości wyraz niepokoju. - Potrzeba ci od
poczynku, chłopcze.
- Ja nie wariuję.
- Jasne, że nie - mruknęła Sylvia, lecz Cal wychwycił w jej tonie słabą
nutę niepewności. - Po prostu wyobrażasz sobie różne rzeczy.
- Nie, to zbyt realne. - Ujął matkę za rękę i ścisnął mocno. Musiał spra
wić, by mu uwierzyła, zaufała. - Jest pewna kobieta. Bryna.
- Masz nową dziewczynę i nic nam nie mówiłeś. - Sylvia cmoknęła. -
Więc o to chodzi?
W jej głosie zabrzmiała ulga - czy może powątpiewanie?, zastanawiał się
Cal.
- Bryna to dziwne imię, prawda, John? Ale ładne i staroświeckie.
- Ona jest czarownicą.
John roześmiał się serdecznie.
- One wszystkie takie są, synu. Wszystkie bez wyjątku. - Wziął ze stołu
jedną z przynęt. Czarna mucha szamotała się w jego palcach, rozpaczliwie
pragnąc się uwolnić. - Nie przejmuj się tak.
- Ja... ja muszę wracać.
- Musisz się wyspać - oznajmił John, bawiąc się muchą. - Wyspać i nie
myśleć o niej. Wszystkie kobiety są takie same. Ona tylko próbuje cię złapać.
Pamiętasz?
- Nie. - Żywa mucha w palcach jego ojca? Nie, to nie jest dłoń Johna.
Zbyt wąska i długa. Ojciec ma dłonie robotnika, pokryte odciskami, ciepłe
i życzliwe. - Nie - powtórzył Cal, odsuwając z trzaskiem krzesło. W oczach oj
ca zobaczył zimną wściekłość.
- Siadaj.
- Do diabła z tobą.
- Calinie! Nie waż się mówić tak do ojca!
Głos jego matki był przeraźliwie piskliwy, jak krzyk sępa nad ofiarą, i od
bił się bolesnym echem w jego głowie.
- Nie jesteście prawdziwi. - Nagle ogarnął go śmiertelny spokój. -Odrzu-
cam was.
52
• Szczypta magii
Biegł wąską drogą, wzdłuż której po obu stronach rósł gęsty wysoki żywo
płot. Brakowało mu tchu, serce waliło. Oczy utkwił w ruinach zamku wzno
szących się wysoko na klifie - nazbyt dalekich.
- Bryna.
- Czeka na ciebie. - Kobieta w słomkowym kapeluszu na rudych włosach
uniosła głowę znad grządki i uśmiechnęła się smutno. - Zawsze czekała i za
wsze będzie.
Cal poczuł w boku piekący ból skurczonych mięśni. Łapiąc powietrze,
przycisnął dłoń do tego miejsca.
- Kim jesteś?
- Ona ma matkę, która ją kocha, i ojca, który się o nią boi. Myślisz, że
tym, co dysponują magiczną mocą, rodzina nie jest tak potrzebna jak tobie?
Że ich serca są twarde? Że mają mniejsze potrzeby?
Wstała ze znużeniem i przez otwór w żywopłocie wyszła na ścieżkę. Pełne
troski oczy miała zielone, za to wygięte w smutnym uśmiechu usta należały
do Bryny.
- Wątpisz w to, kim ona jest, a to, kim jest, nie pozwala ci oddać jej swe
go serca. Wiedząc o tym, odesłała cię, abyś był daleko od niebezpieczeństwa,
i samotnie stanie do walki tej nocy. Bo cię kocha.
- Gdzie mnie odesłała? Jak? Kim ty jesteś?
- To moje dziecko - odparła kobieta - a ja jestem bezradna. - Uśmiech
nęła się szerzej. - No, prawie bezradna. Spójrz na tę polanę, Calinie Far-
rell, i weź to, co ci ofiarowano. Moja córka czeka. Bez ciebie umrze dziś
w nocy.
- Umrze? - Przerażenie ścisnęło mu serce. - Czy jest już za późno?
Pokręciła bez słowa głową i rozpłynęła się w powietrzu.
Obudził się, zlany potem, wyciągnięty na chłodnej wilgotnej trawie pora
stającej brzeg strumienia. Na ciemnym niebie wschodził księżyc.
- Nie. - Zerwał się na nogi i zauważył, że w dłoni ściska sweter. - Nie
spóźnię się. Nie mogę. - Biegnąc, wciągał sweter przez głowę.
Drzewa kołysały się, chłostane wiatrem, który zjawił się nie wiadomo
skąd i wył jak szaleniec. Gruzłowate kłujące, powykręcane konary zagradza
ły drogę Calowi. Przedzierał się, nie zważając na to, że jakaś ostra gałąź prze
cięła mu spodnie i zraniła go w nogę.
Na niebie błyskawica rozbłysła niczym miecz i przytłumiła poświatę księ
życa.
Alasdair. Cal poczuł, jak rośnie w nim nienawiść, zagłuszając dopiero co
odkrytą miłość. Nawet jeśli miałoby go to kosztować życie, Alasdair nie zwy
cięży!
- Bryno. - Uniósł głowę ku niebu, które eksplodowało gwałtownym, dzi
kim deszczem. - Czekaj na mnie. Kocham cię.
Stanął przed nim l>iały jak śnieg jeleń, patrząc na niego cierpliwie. Na
gle odwrócił się i skoczył w cień. Cal pobiegł za nim. Mógł tylko wierzyć in
stynktowi, rzucił się w ciemność w ślad za jeleniem. Ziemia ddrżałą mu pod
stopami, ciernie darły ubranie na strzępy,gdy pędził, .starając się nie tracić
z oczu błysku bieli.
Zauroczony • 53
A potem jeleń zniknął, Cal zaś, cały skrwawiony, wypadł na polanę. Księ
życ z trudem przeświecał przez chmury, wydobywając z mroku czarnego jak
sadza konia.
Calin bez wahania zaakceptował to, co niemożliwe. Ujął wodze, skoczył
na siodło i kolanami ścisnął boki ogiera, który z rżeniem stanął dęba. Popę
dzając wierzchowca, Cal słyszał łopot peleryny, w dłoni czuł rękojeść miecza.
9
Zarnek Tajemnic lśnił światłem tysiąca pochodni, połyskujące srebrem mu
ry wyciągały się ku księżycowi. Kamienna podłoga wielkiej sali była gładka
jak marmur. W środku magicznego kręgu zakreślonego przez przodków sta
ła Bryna. Na białą szatę kaskadą opadały płomiennorude włosy, oczy miała
błękitne jak rozgrzana stal.
Tutaj będzie jej bastion.
- Wzywasz grzmot i gwizdem przywołujesz wiatry, Alasdairze? Cóż za
efektowny pokaz.
Stanął przy niej w wirze dymu, w odorze siarki. Teraz był równie prawdzi
wy jak ona. Miał na sobie szaty barwy purpury, krwi i władzy. Złote kędzio
ry i anielska twarz konstrastowały z mrocznymi, złowrogimi oczami.
- I efektowne, acz przesadzone wejście - rzuciła lekko Bryna, choć serce
biło jej nierówno.
- Twój problem, moja droga, polega na tym, że nie umiesz docenić praw
dziwych rozkoszy władzy. Zadowalasz się kobiecymi zaklęciami i eliksirami,
choć cały świat jest na twojej łasce.
- Traktuję poważnie składane przysięgi i otrzymane dary, Alasdairze.
W przeciwieństwie do ciebie.
- Ja przysięgam tylko sobie. Będziesz do mnie należała, Bryno, duszą
i ciałem. I dasz mi to, na czym najbardziej mi zależy. - Wyciągnął rękę, a mu
ry się zatrzęsły. - Gdzie jest kula?
- Poza twoim zasięgiem, Alasdairze, i tam pozostanie. Podobnie jak ja. -
Machnęła gwałtownie dłonią, posyłając mu do stóp snop płonącego białego po
wietrza. Wiedziała, że to niemądry gest, musiała jednak zrobić na nim wrażenie.
Przechylił głowę, uśmiechając się szeroko.
- Ładne sztuczki. Niedługo północ, Bryno. Czas oczekiwania dobiega kre
su. Twój wojownik raz jeszcze cię opuścił.
Zbliżył się, uważając jednak, by nie postawić stopy w magicznym kręgu.
- Dlaczego nie chcesz mnie przyjąć i opierasz się przed tym, co pragnę ci
ofiarować? - mówił łagodnym, uwodzicielskim tonem. -Wieczność pełna wła
dzy i przyjemności. Bogactwa, jakich nie potrafisz sobie wyobrazić. Musisz
tylko się zgodzić i ująć moją rękę, a panowanie nad światem stanie się na
szym udziałem.
Nie chcę żadnej części twojego królestwa i wolałabym raczej pójść do
łóżka z wężem niż poczuć' dotyk twoich dłoni,
Zauroczony
• 55
Jego gniew objawił się w formie sinoniebieskich płomyków migoczących
w opuszkach palców.
- Czułaś ten dotyk w swoich snach i znowu go poczujesz. Potrafię być ła
godny lub brutalny, ty wszakże nigdy już nie poczujesz dotyku innych dłoni
prócz moich. On jest dla ciebie stracony, Bryno. A ty jesteś skazana na mnie.
- Nic mu z twojej strony nie zagraża. - Uniosła głowę wysoko. - Więc już
zwyciężyłam. - Wyciągnęła ręce, uwalniając snop mocy, który odrzucił Alas-
daira do tyłu. - Odejdź z tego miejsca. - Jej dźwięczny niczym dzwony głos
wypełnił wielką salę. - Albo spodziewaj się końca jak zwykły śmiertelnik.
Przetarł dłonią usta, wściekły, że pierwsza zadała krwawy cios.
- W takim razie bitwa!
Krzyknął przeraźliwie i u jego stóp pojawił się cień, który przyjął postać
czarnego wilka z czerwonymi ślepiami i obnażonymi kłami. Wilk, warcząc dzi
ko, skoczył Brynie do gardła.
Cal popędzał konia. W górze zamek połyskiwał światłami niczym brylant,
mury wznosiły się nietknięte i mocne, wieżyczki przywodziły na myśl srebr
ne ostrza raniące zakryty chmurami księżyc. Z wiedzą, która przyszła doń
nagle, Calin sięgnął pod pelerynę i wyjął kulę.
Była czerwona jak krew, migotała ogniem przedzierającym się przez ob
łoki. Cal silą woli nakazał im się rozstąpić, nakazał sobie widzieć.
Wizje pojawiły się szybko, nachodziły jedna na drugą. Bryna z płaczem
obserwuje go śpiącego. W mrocznej komnacie trzymają między sobą kulę,
Bryna szepcze zaklęcie.
Będziesz bezpieczny, będziesz wolny. Nie ma takiej rzeczy, mój ukochany,
o którą nie mógłbyś mnie poprosić. Idź za białym jeleniem, a jeśli twoje serce się
nie otworzy, nie wracaj tutaj tej nocy. Ten dar i obowiązek powierzam tobie. Oto
kula nadziei i prawdziwych wizji. Żyj w zdrowiu i pomyślności i nie pamiętaj
o mnie. Najlepiej zapomnieć o tym, czego nie można zachować. To, co uczynię,
uczynię z własnej woli. Niechaj tak się stanie.
Przerażenie zaatakowało niczym wąż, zatapiając głęboko kły w jego ser
cu. Wiedział, co Bryna zamierzała uczynić.
Zamierzała umrzeć.
Pragnęła jednak żyć i walczyła z wielką zaciekłością. Zabiła wilka, jed
nym uderzeniem odcięła mu łeb. Trysnęła czarna krew.
Posłała błyskawice, zimny ogień, który pali ciało i mrozi kość.
I wiedziała, że gdy wybije północ, poniesie klęskę.
Szaty Alasdaira dymiły od potęgi jej mocy. Wciąż nie mógł przekroczyć
kręgu, by wziąć ją w posiadanie.
Sprawił, że ziemia zakołysała się jej pod stopami; patrzył, jak Bryna się
chwieje i pada na kolana. Na twarzy wykwitł mu mroczny uśmiech, gdy jej gło
wa osunęła się bezwładnie, a ognista zasłona włosów pokryła drżące kamienie.
- Prosisz o ból, Bryno? - Zbliżył się, ale poczuł gorące języki ognia, gdy stopa-
mi w miękkich butach stanął na skraju kręgu. Jeszcze nie, przestrzegł się w du
chu i zrobił krok do tyłu. lecz już wkrótce.. Rzucone przez nią zaklęcie traci siłę.
56 • Szczypta magii
- Ujmij mnie za rękę i ratuj się. Zapomnimy o tej bitwie i będziemy pa
nować razem. Daj mi dłoń i daj mi kulę.
Oddychała płytko, urywanie. Szeptała słowa w pradawnym języku, słabe
jak płomyki świec na wietrze zaklęcia, bo moc opuszczała ją, przepływała
przez palce jak woda.
- Nie poddam się.
- Poddasz. - I znowu podszedł bliżej, zadowolony, że tym razem spotkał
tylko lekki opór. - Nie masz wyboru. Zaklęcie zostało rzucone, nadszedł czas.
Teraz należysz do mnie.
Wyciągnął ku niej rękę. Bryna poczuła piekący ból w miejscu, gdzie mus
nął ją palcami.
- Należę do Calina. - Zbierając siły, zacisnęła dłoń na amulecie i kciu
kiem otworzyła pojemniczek z trucizną. Podniosła wysoko głowę i uśmiech
nęła się w ostatnim geście sprzeciwu. - Nigdy nie będziesz miał tego, co do
niego należy.
Przyłożyła amulet do ust, gotowa połknąć proszek.
Do sali oświetlonej pochodniami wpadł niczym burza szary jak stal jeź
dziec na czarnym koniu.
- Wolisz umrzeć niż mi zaufać? - zapytał Cal z gniewem.
Amulet wypadł jej z palców, proszek posypał się na kamienie.
- Calin.
- Dotknij jej, Alasdairze... - Cal panował nad niespokojnym koniem, jak
by urodził się w siodle - ...a odetnę ci dłonie.
Czarnoksiężnik wyprostował się powoli. Teraz nie może przegrać. Kobieta
już została pokonana, a mężczyzna był w końcu tylko głupim śmiertelnikiem.
- Byłeś wojownikiem tysiąc lat temu, Caelanie Farrell. Dzisiejszej nocy
nim nie jesteś.
Cal zeskoczył z konia. Stal zaśpiewała, gdy wyciągnął miecz z pochwy.
- Przekonaj się o tym.
Alasdaira nieoczekiwanie ogarnął strach, mimo to okrążył przeciwnika,
planując dalsze kroki.
- Sprowadzę na twą głowę wściekłą burzę... - Skrzyżował ramiona na
piersiach, a potem z rozmachem je rozpostarł. Strzeliły czarne błyskawice,
sypiąc wijącymi się jak węże iskrami.
Cal instynktownie podniósł miecz. Przez jego ramię popłynęły ból i siła,
gdy błyskawice wybuchały, łamały się i z dymem uderzały w kamienie.
- Sądzisz, że taka żałosna broń może się mierzyć z potęgą równą mojej?
- przemówił Alasdair aroganckim i gniewnym głosem, miotając strzały
ognia. Krzyknął jednak straszliwie, gdy strzały w zetknięciu z peleryną Cala
przemieniły się w wodę.
- Twoja potęga nic tutaj nie znaczy.
Bryna stała znowu, biała szata wirowała wokół niej niczym piana, twarz
jaśniała pięknością. Obaj mężczyźni patrzyli na nią z podziwem.
- Jesiem strżniczką tego miejsca. - Jej głos był głębszy, pełniejszy, jak
by |połączyło się z nim tysiąc głosów. Jestem czarownica o czystej mocy. Jes
em kobietą która oddała serce miłości. strzegę tego ,co nigdy nie stanie się
Zauroczony
• 57
twoje. Powinieneś się mnie bać, Alasdairze. Tak samo jak wojownika, który
stoi u mego boku.
- Nie będzie stał u twego boku. A to, czego strzeżesz, zniszczę! - Zaciska
jąc pięści, Alasdair wezwał ogień i zrzucił z uchwytów pochodnie, by paliły
powietrze. - W końcu ugniesz się przed moją wolą.
Bryna uniosła ramiona i sprowadziła czysty, chłodny deszcz, który stłumił
płomienie. A gdy wirowało wokół niej wilgotne powietrze, poczuła, że przez
nią i z niej płynie moc wielka jak dawniej.
- Zachowasz to miejsce - ostrzegł ją Alasdair - ale stracisz jego. - Odwró
cił się ku Calowi i prychnął na widok jego uniesionego miecza. - Pamiętaj
o śmierci.
Calina przeszył straszliwy ból niczym wbite w brzuch ostrze. Krew pociek
ła mu przez zdrętwiałe palce, miecz upadł z brzękiem na mokre kamienie.
Zobaczył swoją śmierć, zbierającą się do skoku jak dzikie zwierzę, i usłyszał
Brynę krzyczącą ze strachu i wściekłości.
- Nie wyrządzisz mu krzywdy. To tylko sztuczki, Calinie, wysłuchaj mnie.
- Jednakże bała się o niego tak bardzo, że podbiegła ku niemu, opuszczając
zaklęty krąg.
Kłąb mocy uderzył ją jak zaciśnięta pięść i zwalił z nóg. Sparaliżowana,
próbowała zebrać siły, przekonała się jednak, że moc, która przed chwilą by
ła czysta i wielka, teraz ledwo migocze.
- Calinie. - Chciała go zasłonić, ale ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Mog
ła tylko patrzeć, jak jej ukochany klęka na kamieniach, bezbronny, zbroczo
ny krwią. Był poza jej zasięgiem. - Musisz mi wierzyć - szepnęła. - Ufać mi.
W przeciwnym razie wszystko będzie stracone.
- On traci wiarę, a ty tracisz moc. - Alasdair stał nad nią, z jego szat uno
sił się dym. - Jest słaby i ślepy, ty zaś udowodniłaś, że więcej w tobie z kobie
ty niż z czarownicy, bo zamieniałaś swoją moc na jego życie. - Złapał ją za
włosy i podniósł na kolana. - Nic ci nie zostało. Oddaj mi kulę, przyjdź do
mnie z własnej woli, a oszczędzę ci cierpienia.
- Nic nie dostaniesz. - Chwyciła kurczowo amulet, z rozpaczą myśląc o pus
tym pojemniku. Krzyknęła, gdy lodowate palce zacisnęły się jej na sercu.
- Od tej chwili jesteś ze mną związana na dziesięć stuleci. A ból, który te
raz czujesz, nie opuści cię, póki nie ugniesz swojej woli przed moją. - Spuścił
wzrok na jej usta. - Przypieczętujmy pocałunkiem to zaklęcie.
Wtedy Cal chwycił ją za ramię i uwolnił z rąk Alasdaira. Szepnęła jego imię,
gdy stanął przed nią i uniósł w obu dłoniach ostry miecz, błyszczący jak srebro.
- Twój czas dobiegł końca. - Oczy mu płonęły, ból krążący w żyłach tylko
wzmacniał jego siły. - Czy możesz krwawić, czarnoksiężniku? - zapytał
i gwałtownie opuścił miecz.
Rozległ się krzyk, zawodzący, nieludzki, w powietrzu rozszedł się odór
siarki, światło eksplodowało oślepiająco. Ziemia się zatrzęsła, kamienie za
drżały, zimna niebieska błyskawica przeszyła powietrze.
Wybuch zwalił Calina z nóg. Łapiąc Brrynę, poczuł gorącą, chciwą dłoń,
która rzuciła go w wirujące powietrze, w ciemność.
10
W
głowie krążyły mu coraz to inne wizje. Było ich tak wiele, że stracił ra
chubę. Głosy nuciły coś i mamrotały. Kobiety płakały. Wypowiadano zaklę
cia. Płynął pomiędzy nimi, śmiertelnie znużony.
Ktoś powiedział mu, by spał, by się uspokoił, on jednak otrząsnął się
z tych słów i widmowych dłoni gładzących go po czole.
Już dostatecznie długo spał.
Obudził się, czując oszołomienie i ból w każdej kości. Słabe światło brzas
ku rozjaśniało mrok. Wydało mu się, że słyszy szept, uznał jednak, że to tyl
ko szum morza i szelest wiatru w źdźbłach trawy.
Widział, jak na niebie mrugają ostatnie gwiazdy. Z jękiem odwrócił gło
wę, próbując otrząsnąć się ze snu.
Kotka obserwowała go cierpliwie nieruchomym wzrokiem. Zdziwiony,
podparł się na łokciach, jęcząc z bólu, i zobaczył, że leży na ziemi nieopodal
ruin zamku.
Zniknęły wysokie srebrne iglice i pochodnie oświetlające wielką salę. Za
mek wyglądał jak wtedy, gdy po raz pierwszy go zobaczył: pozostałość tego,
czym był w przeszłości, miejsce, gdzie wiatr kołysze łodygami traw i polnymi
kwiatami, które przedarły się przez kamienisty grunt.
W powietrzu wciąż jednak unosił się odór dymu i krwi.
- Bryna. - Ogarnięty paniką, Cal z wysiłkiem wstał i o mało się o nią nie
potknął.
Leżała na ziemi, z jedną ręką wyciągniętą w bok. Twarz miała bladą i po
siniaczoną, białą szatę podartą, ze śladami ognia. Opadł na kolana, przerażo
ny, że nie znajdzie pulsu, żadnej iskierki życia, ale kiedy dotknął jej szyi, po
czuł pod palcami tętniącą rytmicznie krew. Drżąc z wielkiej ulgi, przysunął
usta do jej warg.
- Bryno - powiedział. - Bryno.
Poruszyła się, jej rzęsy zatrzepotały.
- Galinie, wróciłeś. Walczyłeś w mojej obronie.
- Powinnaś była wiedzieć, że tak zrobię. - Uniósł ją w objęciach i oparł
policzek na jej włosach. - jak mogłaś ukryć to przede mną? Jak mogłaś mnie
odesłać?
Wybrałam najlepsze wyjście. Kiedy przyszła pora, by stawić czoło Alas-
dairowi, nie mogłam ryzykować twojego życia
Zauroczony
• 59
- On cię zranił. - Cal zacisnął kurczowo powieki na wspomnienie chwili,
gdy Bryna opuściła bezpieczny krąg i dosięgną! ją cios.
- To drobne skaleczenia, wkrótce nie będzie po nich śladu. - Położyła
dłonie na jego twarzy. - Już. - Delikatnie pogładziła siniaki i oparzenia pal
cami. Z wyrazem skupienia na twarzy uklękła i przesunęła dłonią po jego
ciele, tam gdzie nie chroniła go peleryna. Wkrótce wszystkie rany zniknęły.
- Gotowe. Nie będzie bólu - mamrotała. - Nigdy więcej.
- Ty też jesteś ranna. - Wstał i wziął ją na ręce.
- Uleczenie siebie to zupełnie inna sprawa. To, czego mi trzeba, mam
w kuchennym kredensie.
- Nie jesteśmy tutaj sami.
- Nie. - Och, jakże była znużona. - Rodzina nas pilnuje. Biała kwadrato
wa butelka - powiedziała, gdy wniósł ją do kuchni i posadził przy stole. -
I mała, zielona, z okrągłą zakrętką.
- Będziesz musiała wiele mi wyjaśnić, Bryno. - Postawił na stole butelki
i podał jej szklankę. - Kiedy odzyskasz siły.
-' Tak, mamy wiele do omówienia. - Wprawnym ruchem zmieszała eliksi
ry i czekała, aż wirująca ciecz stanie się czysta jak zwykła woda. - Jeśli jed
nak pozwolisz, Calinie, wolałabym najpierw wziąć kąpiel i przebrać się.
- Więc wymów stosowne zaklęcie - rzucił ostro. - Chcę mieć to z głowy.
- Mogłabym, choć wolę poczuć tę przyjemność. Proszę cię o godzinę. -
Wstała, obiema dłońmi obejmując szklankę. -W końcu to tylko sześćdziesiąt
minut, Calinie.
- Ale chcę wiedzieć jedno. - Położył jej rękę na ramieniu. - Powiedziałaś
mi, że nie mogłabyś mnie okłamać, że to zakazane.
- I nigdy cię nie okłamałam, choć pominęłam pewne sprawy. Daj mi go
dzinę - powiedziała z westchnieniem, które odebrało mu siły. - Bardzo proszę.
Pozwolił jej odejść i próbował opanować zniecierpliwienie, parząc herba
tę. Zauważył, że peleryna zniknęła, a sweter od Bryny cuchnie dymem
i krwią. Zdjął go i rzucił na oparcie krzesła. Do kuchni ukradkiem wśliznęła
się kotka.
- I jak mam teraz sobie z nią poradzić? - Cal przekrzywił głowę, wpatru
jąc się w obojętne niebieskie oczy. - Masz jakieś propozycje? Jesteś jej blis
ka, prawda? Pytanie tylko, jak bliska? - Zadowolony z kociego towarzystwa,
przykucnął i pogładził jedwabiste czarne futerko. - Ty też umiesz zmieniać
postać? - Uniósł koci pyszczek. - Takie same oczy miał biały jeleń. - Usiadł
na podłodze i pozwolił, żeby kotka zwinęła się w kłębek na jego kolanach. -
Coś ci powiem, Hekate. Gdyby teraz do drzwi zapukał dwugłowy smok, na
wet bym nie mrugnął. Już nic w życiu mnie nie zdziwi.
Jednakże i w tej kwestii się mylił. Był głęboko zaskoczony, gdy Bryna ze
szła na dół. Wyglądała tak jak poprzedniej nocy, gdy jaśniejąca w jej twarzy
moc nadawała rysom niewiarygodną urodę.
- Byłaś piękna przedtem - wykrztusił - ale teraz... Czy to prawda?
- Wszystko jest prawdziwe. Z uśmiechem ujeła go za rękę. - Pójdziesz
ze mną, Cal? Chcę wviść na słońce, na świeże powietrze.
60
• Szczypta magii
- Mam mnóstwo pytań, Bryno.
- Wiem - odparła, gdy wyszli z domu. Ciało znowu miała lekkie, wolne od
bólu, a umysł jasny. - Jesteś zły, bo masz wrażenie, że cię zwiodłam, ale to nie
było oszustwo.
- Wysłałaś białego jelenia, by zwabił mnie w las, daleko od ciebie.
- Tak zrobiłam. Widzę teraz, że Alasdair to wiedział i wykorzystał prze
ciwko mnie. Chciałam, żebyś był bezpieczny. Znając cię, tego mężczyznę, ja
kim teraz jesteś, sądziłam, że to ważniejsze niż... - Spojrzała na zamek. - Niż
cała reszta. On jednak sztuczkami skłonił cię do zdjęcia ochrony, jaką ci da
łam, a potem zesłał na ciebie sny, które zmąciły ci umysł i sprawiły, że wątpi
łeś w swoje zdrowe zmysły.
- Była tam kobieta... powiedziała, że jest twoją matką.
- Moja matka - powtórzyła z wahaniem Bryna, zaraz jednak twarz jej się
rozjaśniła. - Pracowała w ogrodzie i miała śmieszny słomkowy kapelusz?
- Tak. Miała też twoje usta i włosy.
Bryna cmoknęła, idąc w stronę ruin.
- Nie powinna była się wtrącać, choć może to nic złego, skoro ja też tro
chę nagięłam zasady. Powietrze oczyszcza się z jego mocy - dodała, przecho
dząc przez łukową bramę. - Kwiaty wciąż kwitną.
Cal zobaczył nietknięty krąg kwiatów.
- Więc to już skończone. Całkowicie?
Całkowicie, pomyślała, zmuszając się do uśmiechu.
- Został zniszczony, lecz nawet w ostatniej chwili próbował pociągnąć nas
za sobą. Mogłoby mu się to udać, gdybyś natychmiast nie zareagował, gdybyś
nie podjął ryzyka.
- Gdzie teraz jest kula?
- Wiesz gdzie. I tam pozostanie. Jest bezpieczna.
- Powierzyłaś mi kulę, ale siebie mi nie powierzyłaś.
- Nie. - Spojrzała na ich splecione dłonie. - To był błąd.
- Chciałaś połknąć truciznę.
Przygryzła wargę, słysząc w jego głosie oskarżycielski ton.
- Nie potrafiłam pogodzić się z przyszłością, jaką dla mnie planował. Nie
zniosłabym tego, chociaż świadczy to o mojej słabości. Nie zniosłabym.
- Gdybym przybył chwilę później, zrobiłabyś to. Zabiłabyś się. Zabiłabyś
się - powtórzył, szorstkim ruchem odwracając ku sobie jej twarz. - Nie mog
łaś uwierzyć, że ci pomogę.
- Nie, nazbyt się bałam. Byłam za bardzo przerażona, zraniona i zrozpa
czona. Czy nie mam prawa do emocji? Czy twoim zdaniem to, kim jestem,
odziera mnie z uczuć?
Jej matka zadała mu niemal identyczne pytanie.
- Nie - odparł spokojnie i wyraźnie. - Nie. A czy twoim zdaniem to, kim
nie jestem, czyni mnie mniej wartym?
Potrząsnęła ze zdziwieniem głową i z dłonią przyciśniętą do ust odwróci
ła się od niego. On nie był jedynym, który wątpił. Nie tylko jemu brakowało
wiary.
- Zachowałam się wobec ciebie nie w porządku i przepraszamza to. Przy-
Zauroczony
• 61
jechałeś tu do mnie i w jeden dzień postarałeś się zaakceptować to, co nie
możliwe.
- Bo jakaś część mnie zawsze to akceptowała. Pogrzebanie czegoś nie
oznacza, że to coś przestaje istnieć. Urodziliśmy się, aby uczestniczyć w tym,
co tu nastąpiło. - Odetchnął zniecierpliwiony. Dlaczego opuściła ramiona,
skoro mieli już za sobą najgorsze chwile życia? - Zrobiliśmy to, co było nam
przeznaczone, i chyba w taki sposób, w jaki miało się to odbyć.
- Oczywiście masz rację. - Bryna wyprostowała się, nadal uśmiechnięta.
Patrząc jej w oczy, Cal pojął, że ten uśmiech nie jest szczery.
- Teraz już on nie może wrócić, by cię skrzywdzić.
- Nie. - Pokręciła głową i musnęła palcami jego ramię. - Ani ciebie. Sam
siebie połknął. Tacy jak on zawsze tutaj będą, ale Alasdaira już nie ma. - Po
łożyła jego dłoń na swoim policzku. - Och, Cal, mogłabym zrobić ci zdjęcie
równie wspaniałe i odważne jak twoje fotografie. Jak świetnie wyglądałeś,
kiedy uniosłeś miecz nad głową! W twoich oczach płonęło światło i emano
wała z ciebie siła. Ten obraz zawsze będę nosiła w pamięci. - Majestatycz
nie wkroczyła w kwietny krąg. - Calinie Farrell, spotkałeś swoje przezna
czenie. Przybyłeś do mnie, gdy bardzo cię potrzebowałam, moje życie było
w niebezpieczeństwie. W tym miejscu stanąłeś pomiędzy mną a przyszłością
nie do zniesienia, walczyłeś z czarną magią, dla mnie wziąłeś do ręki miecz.
Uratowałeś mi życie, a także uratowałeś to miejsce i wszystko, czego w nim
strzegę.
- Co za przemowa - mruknął, podchodząc bliżej.
- Masz dzielne i szczere serce. Od tej chwili jesteś wolny.
- Wolny? - Zaczynał rozumieć, co miała na myśli. Przekrzywił głowę. -
Wolny od ciebie, Bryno?
- Wolny na zawsze. Zaklęcie zostało przełamane i nikomu nie jesteś nic
winien. Za to ja jestem twoją dłużniczką. Dam ci wszystko, o co poprosisz,
jeśli będzie to w mej mocy. Każdy skarb, jakiego zażądasz, może być twój.
- Skarb, mówisz? - Wypchnął policzek językiem. - Na przykład nieśmier
telność?
Oczy jej błysnęły, szybko jednak ukryła rozczarowanie.
- Takie rzeczy wykraczają poza moją moc.
- To za trudne dla ciebie, co? - Obchodził ją, kiwając głową, jakby nad
czymś się zastanawiał. - Gdybym jednak poprosił o, dajmy na to, nieograni
czone bogactwo albo niewyczerpaną potencję seksualną, mogłabyś to za
łatwić.
Uniosła podbródek, sztywniejąc cała.
- Tak, jeśli taka będzie twoja wola. Pozwól jednak, że udzielę ci ostrzeże
nia. Musisz mieć pewność, że wiesz, o co prosisz. Każdy dar ma swoją cenę.
- Tak, tak, już to słyszałem. Niech się zastanowię. Pieniądze? Seks? Mo
że władza. Władza jest dobra. Mógłbym zażądać uroczej wyspy na Karaibach
i zostać dobrotliwym despotą.Tak, to by mi odpowiadało.
- To nie są żarty -odpowiedziała surowo Bryna.
- Nie? A to dopiero, Kołysząc się na piętach, wsunął dłonie w kieszenie.
-Musiałem tylko pokonać złego czarodzieja i uratować piękną dziweczynę,
62
• Szczypta magii
a w nagrodę mogę mieć wszystko, czego zapragnę. W sumie niezły układ.
Więc czego pragnę? - Zmrużył oczy z namysłem, a potem wszedł do kręgu. -
Ciebie.
Cofnęła się zdumiona.
-Co?
- Ciebie. Chcę ciebie.
- A... a po co? - zapytała niemądrze i zamrugała, gdy Cal ryknął śmie
chem. - Och, nie musisz na to marnować życzenia. - Już chciała rozpiąć guzi
ki na plecach, lecz złapał ją za nadgarstki.
- To też - powiedział, wyprowadzając ją z kręgu za uniesione nad głową
ręce. - Prawdę mówiąc, nie mogę się już doczekać.
Wojownik powrócił, pomyślała oszołomiona. W jego oczach błyszczały
jeszcze bitewne podniecenie i triumf.
- Co robisz?
- Biorę cię za słowo. Chcę mieć ciebie, Bryno, bez żadnych warunków, ca
łą. Na dobre i na złe - mówił, opierając ją o mur. - W biedzie i w bogactwie.
Taka jest umowa.
Nie mogła złapać tchu, zachwiała się na nogach.
- Chcesz... mnie?
- Nie będę klękał, skoro mam prawo do tego skarbu.
- Ale jesteś wolny. Zaklęcie już nie działa. Nie mam nad tobą żadnej wła
dzy.
- Naprawdę? - Pocałował ją, aż ugięły się pod nią kolana. - Nie możesz
mnie okłamywać. -I znowu przykrył jej usta swoimi, przyciągnął ją bliżej. -
Urodziłaś się, kochając mnie. - Jęknęła, gdy raz jeszcze ją pocałował. -I ko
chając mnie, umrzesz.
- Tak. - Bezsilnie załamała dłonie.
- Spójrz na mnie - poprosił, cofając się o krok. Pogładził ją po ramio
nach. - Piękna Bryna. Moja. I tylko moja.
- Calinie. - Serce zabiło jej mocniej, gdy czule muskał wargami jej usta.
-Ty mnie kochasz. Teraz jesteśmy tylko ty i ja. Ty mnie kochasz!
- Urodziłem się, kochając cię. - Pocałunek był namiętny i słodki. I ko
chając cię, umrę. - Scałował łzy, które potoczyły się jej po policzkach.
- To dzieje się naprawdę - szepnęła. -To prawdziwa magia.
- To rzeczywistość. Nieważne, co się zdarzyło wcześniej, to właśnie jest
rzeczywiste. Kocham cię, Bryno. Ciebie. Kobietę, która dolewa whiskey do
mojej herbaty, i czarownicę, która robi mi magiczne swetry. Uwierz w to.
- Wierzę. - Zadrżała z radości. Czuła to wszystko: miłość, zaufanie, akcep
tację. - Wierzę.
- Najwyższy czas, żebyśmy stworzyli sobie dom, Bryno. Zbyt długo już
czekaliśmy.
- Calinie Farrell. - Oplotła ramionami jego szyję, przytuliła policzek do
twarzy. -Twoje życzenie zostało spełnione.
NA ZAWSZE
Moim siostrom w magii:
Ruth, Marianne i Jill
1
To
dla ciebie - powiedziała staruszka za ladą.
Allena przyglądała się uważnie wisiorkowi, który kołysał się łagodnie na
długim srebrnym łańcuszku. Skromny budżet nie pozwalał jej na dokonywa
nie zakupów pod wpływem impuisu, a takie oczywiście są najprzyjemniejsze
i najbardziej satysfakcjonujące. Ale właśnie z powodu owej skłonności do
działania pod wpływem impulsu nie stać jej było na dogadzanie sobie.
W ogóle nie powinna była tu wchodzić, kto jednak mógłby się oprzeć ma
lutkiemu sklepikowi nad brzegiem morza w uroczej irlandzkiej wiosce?
Zwłaszcza takiemu, który się nazywał „Amulety i Eliksiry".
Na pewno nie Allena Kennedy.
- Jest piękny, ale ja...
- Był tylko jeden taki. - Oczy staruszki miały barwę spłowiałego błękitu,
jak morze, które o rzut kamieniem od progu sklepu rozbijało się o falochro
ny. Stalowosiwe włosy upięte w kok opadały ciężko na kark.
Miała na szyi mnóstwo fascynujących łańcuszków i zawieszek, nic jednak
nie dało się porównać z wisiorkiem, który trzymała w kościstych palcach.
- Tylko jeden?
- Został wytopiony w Kotle Dagdy w ogniu letniego przesilenia i wyrzeź
biony przez Merlina. Tego, który był u króla Artura.
- Merlina?
Allena z zapałem pochłaniała opowieści o magii i pradawnych bohate
rach. Jej przyrodnia siostra Margaret prychnęłaby tylko i stwierdziła, że to
głupoty.
- Czarodziej wielkiego króla wędrował w dawnych czasach po Irlandii. To
tutaj znalazł Taniec Olbrzyma. Zapragnął ofiarować go Arturowi i przez Mo
rze Irlandzkie przewiózł do Brytanii. Zabierając magię z tej ziemi, trochę jej
wszakże zostawił. - Nie odrywając wzroku od Alleny, staruszka wprawiła wi
siorek w ruch. - Oto ona, należy do ciebie.
- Ale ja naprawdę nie mogę... - Allena umilkła, wpatrzona w wisiorek.
Miał kształt długiego owalu, srebro było nieco zmatowiałe i pokryte nalotem,
pośrodku zaś znajdowała się wygrawerowana promienista gwiazda.
Wisiorek zdawał się chwytać szaro, przefiltrowane przez chmury światło,
które wpadało przez niewielkie okno do sklepu, więził je i wzmacniał, tak że
błyskało lhipnotyzująco. Odnosiło się wrażenie, że gwiazda drży
66
• Szczypta magii
- Chciałam tylko się rozejrzeć.
- To oczywiste, bo jak nie będziesz patrzeć, to nic nie znajdziesz. Przy
szłaś się rozejrzeć, przyjechałaś aż z Ameryki.
Przyjechałam tu, upomniała się w duchu dziewczyna, by pomóc Margaret
w prowadzeniu wycieczki. Należąca do siostry firma pod nazwą Cywilizowa
na Przygoda odnosiła spore sukcesy - i panował w niej surowy reżim. Wszy
scy jednak powtarzali, że Allenie potrzeba trochę rygoru. Margaret postawi
ła sprawę jasno, brutalnie jasno, że to dla młodszej siostry ostatnia szansa.
- Musisz być zorganizowana, przygotowana i punktualna - powiedziała, sie
dząc za biurkiem na wysoki połysk w swym idealnie przerażającym i idealnie
uporządkowanym gabinecie w Nowym Jorku. - Jeśli ci się uda, to może jeszcze
jest dla ciebie jakaś szansa. W przeciwnym wypadku umywam ręce, Leno.
Nie byłby to pierwszy raz w jej życiu, gdy ktoś umywał ręce. W przeciągu
ostatnich trzech lat Allena straciła trzy posady. No dobrze, cztery, choć wli
czanie tych okropnych dwóch dni, które spędziła w charakterze asystentki
siostry teściowej wuja, nie wydawało się konieczne.
To nie było tak, że Allena specjalnie rozlała atrament na białą suknię
swojej szefowej, pochodzącą od Valentina. Ale gdyby ta Smoczyca Etykiety
nie upierała się, by całą korespondencję prowadzić wyłącznie wiecznym pió
rem, nie byłoby okazji do rozlania atramentu.
Nie w tym jednak rzecz. Straciła tamtą posadę i wszystkie pozostałe, a te
raz Margaret dała jej szansę udowodnienia, że nie jest kompletną kretynką.
Allena obawiała się jednak, że nią jest.
- Musisz znaleźć własne miejsce.
Zmusiła się, by oderwać wzrok od wisiorka i popatrzeć na staruszkę. Jej
oczy sprawiały wrażenie mądrych i dobrych.
- Może nie mam własnego miejsca.
- Och, dajże spokój, wszyscy je mamy, są jednak tacy, którzy z trudem
przystosowują się do świata takiego, jakim widzą go inni. Ty szukałaś dotąd
w złych miejscach. Aż do teraz. Należy do ciebie - powtórzyła kobieta.
- Naprawdę mnie nie stać - powiedziała przepraszająco, wyciągając
dłoń, by tylko dotknąć wisiorka. Poczuła, jak od srebra bije ciepło, i ogarnę
ła ją straszliwa tęsknota. Po kręgosłupie przebiegł dreszcz, coś ciężkiego
przygniotło serce.
Nie zaszkodzi, jeśli go przymierzy. Na pewno nie stanie się nic złego, jeś
li zobaczy, jak ten wisiorek wygląda na jej szyi, jeśli poczuje jego dotyk.
Jak we śnie, wzięła od staruszki łańcuszek i zapięła go na szyi. Brzemię
spadło z jej serca. Na moment światło wlatujące przez okno nabrało mocy,
oświetliło pojemniki i słoje z ziołami oraz dziwne kamyki, których pełno by
ło na półkach i blatach.
W jej myślach pojawiły się nagle dziwne obrazy, zobaczyła rycerzy i smo
ki, gwałtowny wiatr unoszący wzburzoną wodę i kamienny krąg, samotny
pod czarnym, rozszalałym niebiem.
I był tam cień, mężczyzna stojący nieruchomo, jakby na coś czekał.
W swym sercu Allena czuła, że czeka na nią jak nikł w przeszłości
i w przyszłości.Będzie na nią czekał wiecznie.
Na zawsze
• 67
Zamknęła wisiorek w dłoni, przesunęła kciukiem po gwieździe. Przepły
nęła przez nią fala radości tak czystej jak promienie słońca. Ach, pomyślała,
naturalnie, że należy do mnie. Tak jak ja należę do niego.
- Ile to kosztuje? - usłyszała własny głos, z góry wiedząc, że cena nie bę
dzie wysoka.
- Dziesięć funtów, na dobrą wróżbę.
- Dziesięć? - Allena znieruchomiała z dłonią wyciągniętą po portmonet
kę. - Ależ na pewno jest wart o wiele więcej. - Królewski okup, zaklęcie czar
noksiężnika, marzenie kochanka.
- Oczywiście, że tak. - Mimo to staruszka nadal domagała się tylko jed
nego banknotu. - Tak samo jak ty. Ruszaj dalej w swą podróż, chuid, i sama
się przekonaj.
- Dziękuję.
- Dobra z ciebie dziewczyna - powiedziała kobieta, gdy Allena szła
w stronę drzwi. A gdy je zamknęła, uśmiech staruszki stał się weselszy i bar
dziej przebiegły. - On nie będzie zadowolony, ale ty wbijesz mu do głowy tro
chę rozumu, nim nadejdzie noc letniego przesilenia. A gdyby potrzebna ci
była drobna pomoc, ha!, udzielę ci jej z przyjemnością.
Stojąc na chodniku, Allena wpatrywała się w falochron, port i szereg
chat, jakby budziła się ze snu. Dziwne, pomyślała, czy to nie było cudownie
dziwne? Znowu przesunęła palcem po wisiorku. Jedyny egzemplarz, wyto
piony w Kotle Dagdy, wyrzeźbiony przez Merlina.
Margaret przypuszczalnie roześmieje się z pogardą i powie, że chytra sta
rucha ma w magazynie tuzin takich wisiorków, które wciska turystkom o pta
sich móżdżkach. I jak zawsze przypuszczalnie będzie miała rację. Ale to bez
znaczenia.
Allena miała wisiorek i związaną z nim wspaniałą historię, a wszystko za
jedyne dziesięć funtów. Zrobiła niezły interes.
Uniosła głowę i wykrzywiła się, widząc niebo ciężkie od szarych i grubych
chmur. Margaret nie będzie zadowolona, że pogoda nie chce się dostosować
do jej planów na dzisiaj. Starannie przygotowała ten rejs promem na wyspę.
W czasie rejsu serwowane będą herbata i drożdżówki, a Margaret wygło
si dla dwudziestoosobowej grupki wykład ukazujący historię miejsca, które
mają zwiedzać. Zadaniem Alleny było spisywanie uwag siostry i rozdawanie
wydruków z planem zajęć.
Pierwszym przystankiem będzie ośrodek informacji turystycznej. Zwiedzą
zrujnowane opactwo i przyległy cmentarz, na co Allena z góry się cieszyła,
a potem zjedzą lunch na świeżym powietrzu; hotel dostarczy jedzenie w pikni
kowych koszykach. Przerwa miała trwać dokładnie sześćdziesiąt minut.
Następnie zaplanowano zwiedzanie przypominających ule chat i oczywi
ście pogadankę Margaret o ich powstaniu i przeznaczeniu. Grupa dostanie
godzinę na samodzielny spacer po wiosce, sklepach i plaży, nim punktualnie
o wpół do piątej wszyscy spotkają się w odrestaurowanym zamku na podwie
czorku oraz na następnym wykładzie dotyczącym tego miejsca.
Praca Alleny polegała na utrzymywaniu w porządku wszystkich notatek
siostry, pomocy przy prowadzeniu grupy, pilnowaniu cennych przedmiotów,
68
• Szczypta magii
rozdzielaniu przesyłek, jeśli jakieś przychodziły, i gorliwym wypełnianiu
wszelkich innych niewdzięcznych obowiązków.
Dostawała za to rozsądne zdaniem Margaret wynagrodzenie. A także, co
istotniejsze, miała okazję zdobyć doświadczenie i umiejętności zawodowe,
które - rodzina miała taką nadzieję - nauczą ją dojrzałości i odpowiedzial
ności. Zresztą w wieku dwudziestu pięciu lat powinna już mieć obie te cechy.
Nie było sensu tłumaczyć, że Allena nie chciała stać się kobietą odpowie
dzialną i dojrzałą, jeśli przez to miałaby się zmienić w następną Margaret.
Była na pierwszej wycieczce dopiero czwarty dzień, a już donośny wewnętrz
ny głos domagał się, by brała nogi za pas.
Z poczucia obowiązku stłumiła objawy buntu i spojrzała na zegarek. Za
skoczona nie mogła oderwać od niego wzroku.
To niemożliwe! Zamierzała spędzić w sklepie tylko parę minut, wykluczo
ne, że minęła godzina. O Boże, przecież spóźni się na prom!
Margaret ją zamorduje.
Ściskając pasek torebki, ruszyła biegiem.
Miała długie nogi tancerki i szczupłe ciało. Podeszwy solidnych butów do
chodzenia, które kazała jej kupić siostra, z rozmachem uderzały o chodnik,
ciężka torba obijała się o biodro. W środku były materiały informacyjne do
tyczące Cywilizowanej Przygody i mnóstwo innych rzeczy.
Silny wiatr od morza stawiał na sztorc krótkie jasne włosy Alleny, otacza
jące jej twarz o wyrazistych rysach. W oczach dziewczyny malowało się prze
rażenie, szare jak chmury na niebie, które szybko zmieniło się w rozpacz, gdy
dotarłszy do portu, zobaczyła odpływający prom.
- Cholera! - Wsunęła palce we włosy i mocno szarpnęła. - To już koniec.
Równie dobrze mogę się utopić. - Co na pewno byłoby przyjemniejsze od na
gany wygłoszonej przez Margaret lodowatym tonem.
Oczywiście siostra wyrzuci ją z pracy, to nie ulegało wątpliwości. Allena
przyzwyczaiła się już do owego skutku ubocznego swoich zawodowych poczy
nań, tym razem jednak pożegnalna przemowa będzie prawdziwą torturą.
Chyba że... Musi istnieć inny sposób dostania się na wyspę. Gdyby jakoś
tam dopłynęła, zdałaby się na ciernistą łaskę Margaret, harowała jak wół,
zrezygnowała z wynagrodzenia. Przeprosiła. Na pewno uda jej się wymyślić
jakiś rozsądny powód, dla którego nie zdążyła na ten przeklęty prom.
Rozejrzała się gorączkowo. W porcie znajdowały się łodzie, a jeśli były ło
dzie, to byli też ludzie, którzy nimi pływali. Wynajmie łódź i zapłaci, ile zażą
dają.
- Zgubiłaś się?
Przestraszona uniosła głowę, zaciskając mocniej dłoń na wisiorku. Koło
niewielkiej białej łódki stał młody mężczyzna, właściwie jeszcze chłopiec.
Na słomianych włosach miał czapkę i przyglądał się Allenie roześmianymi
zielonymi oczyma.
- Nie zgubiłam się, tylko spóźniłam. Miałam popłynąć tym promem. -
Machnęła dłonią, po czym bezradnie opuściła rękę. Straciłam poczucie
czasu.
-Cóż , czas nie jest taki ważny w ostatecznym rozrachunku.
Na zawsze
• 69
- Dla mojej siostry jest. Pracuję u niej. - Pośpiesznie zeszła na brzeg,
o który rozbijało się morze. - To twoja łódź czy twojego ojca?
- Tak się składa, że moja.
Łódka nie była wielka, ale dla niewprawnego oka Alleny wyglądała sym
patycznie. Musi mieć tylko nadzieję, że można tym żeglować po morzu.
- Mógłbyś zabrać mnie na wyspę? Muszę dogonić prom, zapłacę, ile bę
dziesz chciał.
Margaret by się wykrzywiła, gdyby to usłyszała, pomyślała Allena. Teraz
jednak targowanie się nie było najważniejsze. Musi wyjść cało z opresji.
- Zabiorę cię, gdzie chcesz. - Oczy mu błysnęły i wyciągnął do niej rękę.
- Za dziesięć funtów.
- Dzisiaj wszystko kosztuje dziesięć funtów. - Allena sięgnęła po portmo
netkę, ale nieznajomy pokręcił głową.
- Nie chodziło mi o pieniądze, szanowna pani, tylko o twoją dłoń. Zapła
cisz, gdy będziemy u celu.
- Och, dziękuję. - Allena ujęła wyciągniętą rękę i przy pomocy mężczyz
ny weszła do łodzi.
Kiedy odbili od brzegu, usiadła na ławeczce i z ulgą przymknęła oczy. Nie
znajomy, pogwizdując, ustawiał ster i włączał silnik.
- Jestem ci bardzo wdzięczna - odezwała się Allena. - Moja siostra wpad
nie w furię. Nie mam pojęcia, dlaczego właściwie się spóźniłam.
Zawrócił łódź wolno i zręcznie.
- A ona nie mogła trochę poczekać?
- Margaret? - Allena uśmiechnęła się na tę myśl. - To w ogóle nie wpad
łoby jej do głowy.
Dziób się uniósł i mała łódź nabrała prędkości.
- Ale tobie tak - odpowiedział mężczyzna.
Uradowana, zwróciła twarz do wiatru. Och, to o wiele lepsze od rejsu spo
kojnym promem i słuchania wykładu siostry. Niemal warte tej ceny, którą
będzie musiała zapłacić. I wcale nie miała na myśli pieniędzy.
- Łowisz ryby? - zapytała.
- Kiedy biorą.
- To musi być wspaniałe robić to, co chcesz i kiedy chcesz. I mieszkać tak
blisko wody. Lubisz to?
- Tak, lubię. Ludzie nakładają ograniczenia na innych ludzi. Według
mnie to dziwne.
- Ja mam okropne kłopoty z ograniczeniami. Nigdy o nich nie pamiętam.
- Łódź podskoczyła wysoko na falach i Allena wybuchnęła śmiechem. - W ta
kim tempie przegonimy prom.
Ta myśl, obraz siebie stojącej na brzegu i triumfalnie spoglądającej na
Margaret, gdy prom przybije do portu, tak rozbawiła Allenę, że nie zwróciła
uwagi na błyskawice rozdzierające chmury i nagły, złowieszczy ryk morza.
Kiedy zaczęło padać, znowu się rozejrzała, wstrząśnięta, że nie widzi nic
prócz wody, wznoszących się i opadających fal oraz zasłony deszczu, która
nagle odcięła całe światło.
-Och, to jej się nie spodoba, Jesteśmy już blisko.
70
• Szczypta magii
- Blisko, tak, blisko. - Mówił śpiewnie, głosem, który koił nerwy, nim zdą
żyły dać znać o swym istnieniu. - Widzisz? Tam, na wprost, jest miejsce, gdzie
musisz być.
Odwróciła się. Poprzez deszcz i fale dostrzegła ciemniejszy cień lądu, za
rysy wzgórz i doliny. Ale wiedziała, już wiedziała.
- Tu jest pięknie - zauważyła.
Wyspa przybliżyła się powoli. Teraz Allena widziała brzeg i wznoszące się
stromo klify. Wydało jej się, że w świetle błyskawicy przez ułamek sekundy
dostrzega jakiegoś człowieka.
Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, łódź dobijała już do brzegu. Chło
pak skoczył we wzburzone fale, by wyciągnąć ją na stały ląd.
- Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. - Zmoczona do nitki, ale ucieszo
na, wyszła na wilgotny piasek. - Przeczekasz tu burzę, prawda? - zapytała,
szukając portmonetki.
- Poczekam, aż nadejdzie pora odejścia. Znajdziesz drogę, pani. Przez
deszcz. Ścieżka jest tam.
- Dziękuję. - Wręczyła mu banknot. Najpierw pójdzie do ośrodka in
formacji turystycznej, aby schronić się przed deszczem, poszuka tam Mar
garet i odprawi pokutę. - Chodź ze mną, postawię ci herbatę. Wysuszysz
się.
- O, przywykłem do wilgoci. Ktoś na ciebie czeka. - Pożegnał się i wrócił
do łódki.
- Tak, naturalnie. - Allena zerwała się do biegu, zaraz jednak przystanę
ła. Nawet nie zapytała, jak miał na imię. - Przepraszam, ale... - Kiedy się od
wróciła, nie zobaczyła nic prócz fal rozbijających się o brzeg.
Przerażona, że chłopak płynie w szalejącym sztormie, zaczęła wołać i pró
bowała go odszukać. Błysnął piorun, teraz bardziej złowrogi niż podniecają
cy, a wiatr uderzał Allenę w twarz niczym rozgniewana dłoń.
Kuląc się przed kolejnymi podmuchami, pobiegła po ścieżce w górę zbo
cza. Musi znaleźć schronienie i powiedzieć komuś o tym chłopcu. Co właści
wie sobie myślała, nie nalegając, by z nią poszedł i poczekał, aż pogoda się
poprawi?
Potknęła się i przewróciła, raniąc boleśnie kolano. Z trudem łapała po
wietrze, podczas gdy świat wokół niej nagle oszalał. Wiatr wył, błyskawice
oślepiały, dudniły grzmoty. Allena z wysiłkiem podniosła się na nogi i ruszy
ła dalej.
Nie odczuwała strachu, a to zbijało ją z tropu. Powinna być przerażona.
Skąd więc brały się podniecenie, radosny dreszcz oczekiwania, to uparte
przeczucie, że jest u celu?
Musi iść dalej. Coś albo ktoś tam na nią czeka. Jeśli tylko pójdzie przed
siebie.
Droga była stroma, padał ulewny deszcz. W którymś momencie zgubiła
torbę, ale nawet lego nie zauważyła.
Kolejna błyskawica rozproszyła mrok i Allena ujrzała stojąco kręgiem
kamienic, wyrastające z nierównego gruntu niczym zatrzymani w czasie tan-
cerze. W głowie, a może w sercu,usłyszałazaklętą w nich pieśń.
Na zawsze
• 71
Z uczuciem podobnym do radości pobiegła ku kręgowi, zaciskając dłoń
na wisiorku.
Pieśń rozbrzmiewała coraz głośniej, crescendo, napełniając ją i obmywa
jąc niczym fala.
Gdy postawiła stopę wewnątrz kręgu, błyskawica uderzyła w jego środek,
czysta i wyraźna jak płonąca strzała. Allena patrzyła na niebieski płomień
wznoszący się niczym wieża, coraz wyżej i wyżej, aż wydało jej się, iż przebi
ja nisko wiszące chmury. Poczuła lodowaty żar w całym ciele, a potem w koś
ciach. Jego moc odbiła się echem w jej sercu.
Zemdlała.
2
Przez tę burzę był niespokojny. Odnosił wrażenie, że częściowo szaleje w je
go wnętrzu, potężna i gwałtowna, czekając tylko, by uderzyć. Nie mógł pra
cować, nie potrafił się skupić. Nie miał ochoty czytać, rzeźbić, być. I dlatego
wrócił na wyspę.
Lub tak sobie mówił.
Jego rodzina od pokoleń posiadała tę ziemię, uprawiała ją i chroniła. Tu
taj 0'Neilowie z Dolman siali ziarno oraz rozlewali krew własną i wrogów od
początku czasów. I jeszcze wcześniej, w owych mrocznych wiekach, o których
opowiadano jedynie w pieśniach.
Wyjazd z wyspy do Dublina na studia był buntem Conala, ucieczką przed
tym, co inni beztrosko uznali za jego przeznaczenie. On jednak, jak powie
dział ojcu, nie zamierzał być biernym pionkiem w partii szachów swojego
przeznaczenia.
Sam wykuje swój los.
A mimo to był tutaj, w chacie, w której rodzili się i umierali 0'Neilowie,
gdzie ledwo kilka miesięcy temu jego ojciec spędził ostatni dzień życia.
Twierdzenie, że jest tu z własnego wyboru, brzmiało mało przekonująco
w dniu, gdy wiatr wył i uderzał, a taki sam żywioł zdawał się szaleć we wnę
trzu Conala.
Pies imieniem Hugh, towarzysz ojca w ostatnim roku życia, krążył od
okna do okna, nadstawiając uszu i bardziej skomląc niż powarkując.
Cokolwiek miało się wydarzyć, pies to doskonale wyczuwał; jego potężna
szara postać snuła się po chacie jak dym. Conal rzucił łagodną komendę po
gaelicku i Hugh przyszedł do niego, by wetknąć ogromny łeb pod mocną dłoń
pana.
Stali i razem patrzyli na burzę, wielki szary pies i wysoki barczysty męż
czyzna, a w oczach obu malował się niepokój. Conal poczuł, że zwierzak drży.
Nerwy czy przeczucie? Conal mógł myśleć tylko o tym, że coś jest na ze
wnątrz.
Jest i czeka.
- Do diabła, przekonajmy się, co to takiego!
Nim skończył mówić, pies niecierpliwie skoczył do drzwi. Conal zdjął
z wieszaka długi czarny płaszcz przeciwdeszczowy i owinał się nim, przykry-
wając zniszczone buty oraz sprane dżinsy i czarną bluzę.
Na zawsze * 73
Kiedy otworzył drzwi, pies wypadł prosto w szalejący wicher.
- Hugh! Cuir uaitl
A choć pies stanął, ślizgając się na błocie, nie wrócił do pana. Czekał,
nadstawiając uszu pomimo ulewnego deszczu, jakby chciał powiedzieć; po
śpiesz się!
Klnąc pod nosem, Conal ruszył długimi krokami, pozwalając psu wskazy
wać drogę.
Długie czarne włosy, sięgające niemal do ramion i mokre teraz od desz
czu, rozwiewał mu wiatr. Conal miał ostro zarysowaną twarz, wysokie kości
policzkowe Celtów, wąski, niemal arystokratyczny nos, idealnie wykrojone
usta, które teraz sprawiały wrażenie, że są wykute z granitu, i ciemnoniebie
skie, namiętne oczy.
Matka kiedyś mu powiedziała, że to oczy, które choć zbyt wiele już wi
działy, wciąż chcą zobaczyć więcej.
Teraz patrzyły przez zasłonę deszczu w dół, na wzburzone morze. Hugh
prowadził go w górę po zboczu. Podczas sztormu było ciemno prawie jak
w nocy. Conal znowu zaklął na myśl o własnej głupocie, która nakazała mu
wyjść z domu.
Hugh zniknął za zakrętem ścieżki. Bardziej zirytowany niż przestraszony
Conal zawołał go, w odpowiedzi usłyszał jednak gardłowe, wzywające do po
śpiechu warczenie. Wspaniale, pomyślał. Teraz obaj możemy spaść z klifu
i rozbić sobie głowy na skałach.
0 mało nie zawrócił, w końcu pies znał drogę do domu. Lecz chciał iść da
lej, bardzo chciał. Jakby coś popychało go naprzód, ciągnęło wyżej i wyżej,
tam gdzie stali kamienni tancerze, śpiewając w szumie wiatru.
Jakaś część jego psychiki w to wierzyła, ta część, której nigdy nie potra
fił do końca uciszyć. Z rozmysłem zawrócił. Pójdzie do domu, rozpali ogień,
usiądzie przy kominku ze szklanką whiskey w dłoni i poczeka, aż burza mi
nie.
Wtedy jednak znowu rozległo się wycie, dzikie i prymitywne, nasuwają
ce myśl o wilkach i niesamowitej poświacie księżyca. Conalowi przeszedł po
kręgosłupie dreszcz równie gwałtowny jak to wycie. W ponurym nastroju ru
szył w górę, by się przekonać, co zatrzymało psa.
Przed nim wznosiły się połyskliwe od deszczu kamienie, zdawały się nie
mal żarzyć w aureolach błyskawic. Do nozdrzy Conala doszedł zapach - ozon
i perfumy. Gorące, słodkie, uwodzicielskie.
Hugh siedział z odrzuconym do tyłu łbem, a gardło falowało mu od wycia.
Conal pomyślał, że brzmią w nim triumfalne nuty.
- Kamieni nie trzeba strzec - mruknął. Ruszył w stronę zwierzaka, zamie
rzając złapać go za kark i zawlec do ciepłej chaty.
I wtedy zobaczył, że to nie przy kamieniach waruje Hugh, tylko przy le
żącej pomiędzy nimi kobiecie.
W polowie w kręgn, w połowie poza nim, z ręką wyciągniętą ku środkowi,
wyglądała, jakby zasnęła. Przez chwilę Conal myślał, że sobie ją wyobraził,
i bardzo chciał, by tak było Kiedy jednak dolknał jej szyi, poczuł ciepły rytm
życia.
74
• Szczypta magii
Pod jego dotknięciem jej rzęsy drgnęły i uniosły się powieki. Szare jak
kamienie oczy spojrzały na niego z nagłą i nieprawdopodobną czujnością.
Uśmiechnęła się, unosząc dłoń do jego policzka.
- Więc jesteś - powiedziała i z westchnieniem zamknęła oczy. Jej dłoń
zsunęła się z jego twarzy, opadając na zgniecioną ulewą trawę.
Majaczy, uznał Conal, najprawdopodobniej to lunatyczka. Któż inny
wspiąłby się na klif w taką pogodę? Ignorując fakt, że sam też to zrobił, od
wrócił dziewczynę na plecy, nie widząc innego wyjścia, jak tylko zanieść ją
do chaty.
Kiedy brał ją na ręce, dostrzegł na jej szyi wisiorek i w świetle błyskawi
cy zobaczył wyryty na nim wzór.
Żołądek mu się ścisnął, serce podskoczyło gwałtownie.
- A niech to cholera.
Stał pochylony, z zamkniętymi oczami, w ulewnym deszczu.
Budziła się wolno, jakby leniwie płynęła przez warstwy cienkich białych
obłoków. Cudowne samopoczucie otulało ją niczym poduszka obszyta najde
likatniejszą koronką. Smakując to doznanie, leżała nieruchomo, a promienie
słońca igrały na jej powiekach, ogrzewając twarz. Czuła dym, przyjemny tor
fowy aromat i silniejszy zapach mężczyzny.
Owa mieszanka sprawiła Allenie przyjemność, a kiedy otworzyła oczy, po
myślała, że nigdy w życiu nie była szczęśliwsza.
To uczucie radości, bezpieczeństwa i zadowolenia trwało tylko kilka se
kund, bo zaraz poderwała się z pościeli, zakłopotana, przestraszona, zagu
biona.
Margaret! Spóźniła się na prom. Łódka. Chłopak w łódce. I sztorm. Złapał
ją sztorm i zabłądziła. Nie potrafiła dokładnie sobie przypomnieć, rozdzielić
zamazanych obrazów.
Stojące kręgiem kamienie wyższe niż człowiek. Niebieski ogień, który
płonął w środku kręgu, lecz pozostawił trawę nietkniętą. Dziki ryk wichru.
Cichy śpiew kamieni.
Wył wilk. A potem pojawił się mężczyna. Wysoki, ciemny, zły, o oczach tak
niebieskich jak ów nieprawdopodobny ogień. Z jego twarzy bił gniew, lecz to
jej nie przeraziło. Raczej ją rozbawiło. Jakie to dziwne.
To oczywiście sny. Coś jej się po prostu przyśniło. Miała jakiś wypa
dek.
A teraz znajduje się w cudzym domu, w cudzym łóżku. Pokój jest prosty,
pomyślała, rozglądając się wokół siebie. Nie, nie prosty, poprawiła się zaraz,
spartański. Białe ściany bez ozdób, goła drewniana podłoga, okna bez fira
nek. Na umeblowanie składały się komoda, stolik, lampa i łóżko. O ile mogła
stwierdzić, poza meblami w pokoju była tylko ona.
Ostrożnie dotknęła głowy w poszukiwaniu ran lub guzów, lecz nic nie
znalazła. Z równą delikatnością odsłoniła pościel i odetchnęła z ulgą. Nieza
leżnie od , to jej się wydarzyło, na pewno nic odniosła żadnych obrażeń.
Zdumiona wstrzymała na chwilę oddech, bo uświadomiła sohie, że jest
ubrana tylko w koszulę, która na pewno do niej nie należy, Była to męska ko-
Na zawsze
• 75
szula ze spłowiałej niebieskiej bawełny, z postrzępionymi mankietami.
I ogromna.
Okay, nic się nie stało. Złapał ją sztorm i najwyraźniej przemokła. Powin
na być wdzięczna, że ktoś się nią zajął.
Kiedy wstała, przekonała się, że koszula sięga jej prawie do kolan. Wy
starczająco skromnie. Przy pierwszym jej kroku na progu pokoju pojawił się
pies. Serce podskoczyło jej w piersi, ale zaraz się uspokoiło.
- Ty przynajmniej jesteś prawdziwy. Jakiś ty śliczny! - Wyciągnęła rękę
i z zadowoleniem zobaczyła, że pies natychmiast podszedł i zaczął się łasić. -
I przyjacielski. Dobrze wiedzieć. Gdzie inni domownicy?
Z ręką na głowie psa wyszła z sypialni i przekonała się, że wystrój saloni
ku jest tak samo spartański. Sofa i fotel, niewielki kominek, w którym palił
się ogień, kilka stolików. Z niejaką ulgą zobaczyła swoje ubranie rozwieszo
ne przed ogniem.
Wciąż było wilgotne, czyli nie spała - nie była nieprzytomna - długo. Rze
czą rozsądną po tych wszystkich najwyraźniej nierozsądnych posunięciach,
jakie dotąd zrobiła, byłoby odnalezienie wybawcy i podziękowanie mu. Po
tem poczeka, a kiedy ubranie wyschnie, odszuka Margaret i będzie błagać ją
o łaskę.
To ostatnie okaże się nieprzyjemne i przypuszczalnie bezowocne, ale jest
konieczne.
Przygotowując się w duchu do owego zadania, Allena podeszła do drzwi.
Kiedy je otworzyła, aż krzyknęła z zachwytu.
Blade słońce połyskiwało nad wzgórzami, które z jednej strony ciągnęły
się zielonym pasmem ku horyzontowi, z drugiej zaś ku skalistemu wybrze
żu. Morze wciąż się burzyło, fale wznosiły się wysokie i piękne. Ogarnęła ją
ochota, by pobiec na sam brzeg i stamtąd obserwować niespokojne wody.
Tuż przy chacie był zarośnięty ogród, w którym kwiaty walczyły o miejsce
z chwastami, tworząc jedną wielką plątaninę. Ich aromat zmieszany z zapa
chem powietrza i morza sprawił, że zabrakło jej tchu. Wstrzymała oddech,
jakby na zawsze chciała zachować ten ostry, wyjątkowy aromat.
Nie mogąc się powstrzymać, wyszła przed dom z nieodstępującym jej
psem i uniosła twarz ku niebu.
Och, co za miejsce! Czy gdziekolwiek indziej istnieje jakieś równie ideal
ne? Gdyby należało do niej, co rano by tu stawała i dziękowała Bogu.
Pies cicho szczeknął. Allena położyła mu dłoń na łbie i spojrzała na do
mek z surowego kamienia, ze słomianym dachem i oknami otwartymi na
oścież.
Już zaczęła się uśmiechać, gdy wyszedł z niego mężczyzna. Na jej widok
przystanął, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie. Po chwili zacisnął usta
i ruszył w jej stronę.
Jego twarz zakołysała się przed jej oczyma, głowę wypełnił ryk morza. Oszo
łomiona, wyciągnęła rękę, w równej mierze do mężczyzny, jak do jego psa.
Zobaczyła, że jego usta się poruszają i wydało jej się, że słyszy przekleń
stwo, ale już ogarniała ją ciemność.
3
Wy glądała jak wróżka, gdy tak stała w niepewnym świetle słońca. Wysoka
i smukła, o krótko obciętych jasnych włosach oraz długich zakręconych na
końcach rzęsach, które ocieniały migdałowe oczy.
Nie była piękna. Rysy miała zbyt ostre, by nazwać ją pięknością, usta na
zbyt pełne. Mimo to była to twarz intrygująca, nawet we śnie.
Myślał o tym, gdy przyniósł ją do domu i położył do łóżka. Rozebranie jej
było irytującą koniecznością, którą wykonał z roztargnioną obojętnością
lekarza. Kiedy jej rzeczy wyschną, pożegna się z nią i nie oglądając się do
tyłu, spróbuje spalić trochę gniewu w pracy.
Doskonale mu się pracowało, gdy był zły.
Nie chciał jej tutaj. Nie chciał jej. Powtarzał sobie, że nie będzie jej miał,
niezależnie od tego, co postanowiło przeznaczenie.
On sam o sobie decyduje.
Teraz jednak, gdy wyszedł i zobaczył ją stojącą w słońcu, poczuł wstrząs
i ogarnęły go pożądanie i pragnienie posiadania, rozkosz i rozpacz.
Zanim zdążył do niej dobiec, zachwiała się na nogach.
Nie zdołał jej podtrzymać. Och, wyobrażał sobie, że gdyby to była baśń,
wyrosłyby mu skrzydła u ramion i przefrunąłby przez podwórze, by uratować
ją przed upadkiem. Ale to nie była baśń. Dziewczyna osunęła się na ziemię
niczym stopiona świeca, gdy znajdował się dopiero w połowie drogi.
Kiedy przy niej stanął, wielkie szare oczy spojrzały na niego oszołomio
ne. Kąciki jej ust drgały.
- Chyba jeszcze niezbyt dobrze się czuję - powiedziała ze ślicznym ame
rykańskim akcentem. - Wiem, że to łatwy do przewidzenia banał, ale muszę
z niego skorzystać: gdzie ja jestem?
Wyglądała niezwykle pociągająco, kiedy tak leżała pośród kwiatów. Co-
nal uświadomił sobie bardzo wyraźnie, że dziewczyna nie ma na sobie nic
poza jego koszulą.
- Jesteś na ziemi 0'Neilów.
- Zgubiłam się, to mój zły nawyk. Burza nadeszła tak nieoczekiwanie.
- Dlaczego tu jesteś?
Odłączyłam się od grupy. No, właściwie spóźniłam się- kolejny zły na
wyk i nie zdążyłam na prom. Na wyspę przywiózł mnie jakiś chłopiec loł
dzią - Allena usiadła. - Mum nadzieję że nic mu się nie stało, Na pewno nic
Na zawsze
• 77
mu nie jest, bo sprawiał wrażenie, że wie, co robi, a poza tym droga była krót
ka. Czy daleko stąd do centrum informacji turystycznej?
- Centrum informacji turystycznej?
- Muszę dogonić moją grupę, choć nic dobrego mi z tego nie przyjdzie.
Margaret mnie wyleje, na co sobie zresztą zasłużyłam.
- A kim jest Margaret?
- To moja przyrodnia siostra. Jest właścicielką Cywilizowanej Przygody.
Pracuję u niej - czy raczej pracowałam przez ostatnie dwadzieścia trzy dni.
- Głęboko odetchnęła i zmusiła się do uśmiechu. - Przepraszam, jestem Al
lena Kennedy, ostatnia kretynka. Dziękuję, że mi pan pomógł.
Zerknął na wyciągniętą ku sobie dłoń i z niejakim ociąganiem wziął ją
w swoją. Zamiast jednak ją uścisnąć, podniósł dziewczynę na nogi.
- Wygląda na to, że bardziej pani zabłądziła, niż się pani wydaje, panno
Kennedy, bo na Wyspie Dolmana nie ma żadnego centrum informacji turys
tycznej.
- Wyspa Dolmana? Ale to nie tak. - Dłoń, którą trzymał, zwiotczała
i dziewczyna zmieniła się w kłębek nerwów. - Wcale nie wybierałam się na
Wyspę Dolmana. Cholera! Cholera jasna! To moja wina. Nie powiedziałam
chłopcu dokładnie, gdzie chcę płynąć. Sprawiał wrażenie, że wie, dokąd się
wybieram, dokąd chcę się dostać. A może sam zabłądził w tym sztormie.
Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. - Rozejrzała się i westchnęła. - Ha,
czeka mnie nie tylko utrata posady. Zostanę wydziedziczona, wygnana i upo
korzona, i to w jeden dzień. Chyba nie mam innego wyjścia jak tylko wrócić
do hotelu i przetrzymać awanturę.
- Ale dzisiaj nic z tego.
- Słucham?
Conal popatrzył na morze, przyglądając się uważnie wysokim falom.
- Nie uda się pani opuścić wyspy ani dzisiaj, ani prawdopodobnie jutro.
Sztorm jeszcze się nie skończył.
- Ale... - Pobiegła za nim, gdy spokojnie, jakby właśnie nie przypieczęto
wał jej losu, wszedł do domu i ruszył do saloniku. - Muszę wrócić. Margaret
będzie się martwić.
- Przy takiej pogodzie promy nie pływają i żaden rybak przy zdrowych
zmysłach nie zaryzykuje przeprawiania się przez cieśninę.
Allena przysiadła na oparciu fotela i zamknęła oczy.
- Cóż, to załatwia sprawę. Czy jest tutaj jakiś telefon? Mogłabym zadzwo
nić do hotelu i zostawić wiadomość?
- Telefony nie działają.
- Jasne. - Patrzyła, jak gospodarz wkłada torfowe kostki do ognia. Jej
ubranie wisiało przed kominkiem niczym oskarżenie. - Panie 0'Neil?
- Conal. -Wyprostował się i odwrócił ku niej. -Wszystkie kobiety, które
rozbieram i kładę do łóżka, nazywają mnie Conal.
Specjalnie ją prowokował, ale nic zarumieniła się ani nie wpadła
w gniew. Wręcz przeciwnie, w jej oczach zamieniały iskierki śmiechu.
Wszyscy mężczyźni, k t ó l r z y mnie rozbierają i kładą do łóżka, mówią na
m n i e L e n a .
78
• Szczypta magii
-
Allena bardziej mi się podoba.
- Naprawdę? Mnie też, ale wygląda na to, że dla większości ludzi ma za
dużo sylab. Wszystko jedno, Conal, czy na wyspie jest jakiś hotel albo pen
sjonat, w którym mogłabym poczekać, aż promy znowu zaczną kursować?
- Hotelu nie ma, turyści rzadko zapędzają się tak daleko. A do najbliż
szej wioski, jednej z trzech na wyspie, jest ponad osiem kilometrów.
Spojrzała na niego uważnie.
- Więc muszę tu zostać?
- Na to wygląda.
Z roztargnieniem pogładziła Hugh po szerokim grzbiecie, zastanawiając
się nad swoim położeniem.
- Bardzo jestem wdzięczna za gościnę i postaram się nie przeszkadzać.
- Trochę już na to za późno, ale jakoś sobie poradzimy. - Kiedy w odpo
wiedzi uniosła wysoko brwi, poczuł wstyd. - Umiesz porządnie zaparzyć her
batę?
-Tak.
Gestem wskazał kuchnię, którą od salonu oddzielał krótki barek.
- Wszystko tam jest. Mam parę rzeczy do zrobienia, jak wrócę, pogada
my przy herbacie.
- Dobrze - odrzekła sztywno, uprzejmie. Tylko otwarte z hukiem drzwicz
ki kredensu powiedziały mu, że jest zła.
Zaparzy tę cholerną herbatę, myślała, szarpnięciem odkręcając kurek, by
nalać wody do czajnika, co nie było wcale taką łatwą sprawą, jako że w zle
wie piętrzyły się brudne naczynia. I będzie wdzięczna Conalowi 0'Neilowi za
gościnność, choćby nie wiem jak niechętnie i niegrzecznie jej udzielał.
Czy to jej wina, że znalazła się na niewłaściwej wyspie? Czy to jej wina,
że zgubiła się w burzy, straciła przytomność i musiał przynieść ją na rękach
do swego domu? Czy to jej wina, że nigdzie indziej nie mogła się schronić?
Cóż, pewnie tak. Przewracając oczami, zaczęła opróżniać zlew z naczyń,
zamierzając nalać do niego wody z płynem i wszystko pozmywać. Owszem, jeś
li się zastanowić, wszystko to było jej winą. Co czyniło całą sprawę jeszcze
bardziej irytującą.
Po powrocie do Nowego Jorku znowu będzie bez pracy. Znowu. I kolejny
raz stanie się obiektem współczucia i politowania. I to też jej wina. Oczywi
ście rodzina oczekiwała, że znowu jej się nie uda - tej lekkomyślnej, pusto-
głowej Lenie.
A co gorsza, uświadomiła sobie teraz, ona też się tego spodziewała.
Problem polegał na tym, że w niczym nie była szczególnie dobra. Nie mia
ła żadnych konkretnych talentów, żadnych umiejętności i brakowało jej am
bicji.
Nie była leniwa, aczkolwiek wiedziała, że Margaret nie zgodziłaby się
z tym zdaniem. Praca jej nie przerażała. Przerażały ją biznes i konieczność
robienia kariery.
Ale to problem na jutro, powtórzyła sobie, zmywając naczynia w oczeki
waniu, aż woda sie zagotuje. Problemem na dzisiaj jest Conal 0'Neil i spo
sób, w jaki rozwiąże sytuację, w której Allena postawiła oboje.
Na zawsze
• 79
Układając czyste naczynia, wycierając blaty i ogrzewając czajniczek,
uznała, że sytuacja powinna być dla niej ekscytująca. Wyspa, szalejący
sztorm, przystojny ponury facet, przytulny wiejski domek odizolowany od
świata.
Doszła do wniosku, że to właśnie jest prawdziwa przygoda. Zamierzała
cieszyć się nią, nim miecz spadnie na jej głowę.
Kiedy Conal wrócił, stary czajniczek był otulony wystrzępionym i spło-
wiałym pokrowcem. Na wyszorowanym do białości stole stały filiżanki
i spodki, pusty zlew jaśniał, blaty lśniły, a czekoladowe herbatniki, które
miał w puszce, zostały ładnie ułożone na talerzu.
- Byłam głodna - powiedziała, chrupiąc ciastko. - Mam nadzieję, że to ci
nie przeszkadza.
- Nie. - Już prawie zapomniał, jak to jest usiąść przy stole w czystej
kuchni i napić się herbaty. Zauważył, że gniew Alleny minął bez śladu. Spra
wiała wrażenie, że jest na swoim miejscu w jego kuchni, ubrana w jego ko
szulę.
- To dobrze. - Usiadła i nalała herbaty do filiżanek. W jednym była na
prawdę dobra: w prowadzeniu rozmowy. Często jej powtarzano, że jest w tym
dobra. - Mieszkasz tu sam?
- Tak.
- Z psem.
- Wabi się Hugh. Należał do mojego ojca, który umarł kilka miesięcy
temu.
Nie powiedziała, że mu współczuje, jak wiele innych osób, zbyt wiele,
uczyniłoby na jej miejscu. Wyczytał to jednak z jej oczu, co było o wiele waż
niejsze.
- To miejsce jest piękne, idealne. O tym myślałam, nim zemdlałam
w ogrodzie. Wychowałeś się tutaj?
-Tak.
- Ja wychowałam się w Nowym Jorku, ale jakoś nigdy tam nie pasowa
łam. - Przyglądała mu się znad filiżanki. -Ty tu pasujesz. To cudowna rzecz,
kiedy człowiek znajdzie miejsce, do którego pasuje. Wszyscy w mojej rodzi
nie mają takie miejsca - prócz mnie. Rodzice, Margaret i James, to moje ro
dzeństwo. Ich matka umarła, kiedy Margaret miała dwanaście lat, a James
dziesięć. Kilka lat później ich ojciec poznał moją matkę, wzięli ślub i ja się
im urodziłam.
- I jesteś Kopciuszkiem?
- Nie, nic równie romantycznego. - Westchnęła jednak na myśl, jakie by
to było urocze. - Po prostu nieudacznikiem. Oni wszyscy są bardzo błyskotli
wi. Ojciec jest chirurgiem, matka prawniczką, James odnosi ogromne sukce
sy jako chirurg plastyczny, a Margaret ma własną firmę o nazwie Cywilizo
wana Przygoda.
- Komu mogłoby zależeć na cywilizowanej przygodzie?
- Właśnie. - Zachwycona Allena uderzyła dłonią w stół. - Myślę dokład
nie tak samo. Czy układanie wszystkiego z góry nie oznacza, że to wcale nie
będzie przygoda Ale kiedy powiedziałam to Margaret w odpowiedzi musia-
80
• Szczypta magii
łam wysłuchać dwudziestominutowego wykładu, a ponieważ jej firma kwit
nie, nie miałam argumentów.
Znowu zrobiło się szaro, ponieważ na niebie pojawiły się nowe chmury,
pozostało jednak dość słońca, by migotać na jej włosach i odbijać się
w oczach. Conal nagle poczuł ochotę, by wziąć ołówek.
Dokładnie wiedział, co z niej zrobi. Myślał o tym, przesuwając po niej
wzrokiem. I o mało nie podskoczył, kiedy ujrzał wisiorek. Zupełnie o nim za
pomniał.
- Skąd to masz?
Poczuła jego błękitne oczy na swoich piersiach i przeszedł ją dreszcz, ale
zaraz ogarnęła ją ulga, że to wisiorek tak go zainteresował; przynajmniej ta
ką miała nadzieję.
- Wisiorek? To jest właśnie źródło moich kłopotów. - Powiedziała to żar
tobliwie, lecz Conal utkwił płonące spojrzenie w jej twarzy.
- Skąd go masz?
Zaskoczył ją ten ostry ton. Zadrżała.
- Niedaleko nabrzeża był sklepik z oknem wystawowym zapchanym róż
nymi rzeczami. Wspaniałymi, magicznymi.
- Magicznymi - powtórzył.
- Elfy i smoki, książki i śliczna biżuteria. Kompletny miszmasz, ale inte
resujący. Nie mogłam się oprzeć. Wpadłam tam tylko na minutkę, bo miałam
trochę czasu do spotkania przy promie. Ale staruszka pokazała mi ten wisio
rek i jakimś sposobem, kiedy rozmawiałyśmy, przesiedziałam tam ponad go
dzinę. I wcale nie chciałam go kupować. Tylko że ja robię wiele rzeczy, któ
rych nie planuję.
- Nie wiesz, co to jest?
- Nie. - Zamknęła dłoń na wisiorku, czując lekką wibrację, której prze
cież nie mogło tam być. Zamrugała, bo przelotnie ujrzała jakiś ruch kąci
kiem oka. - Wydaje się stary, ale nie może być stary, i nie może być cenny,
skoro kosztował tylko dziesięć funtów.
- Różne rzeczy mają różną wartość dla różnych ludzi. - Nie mogąc się
oprzeć, Conal wyciągnął rękę i położył dłoń na jej palcach ściskających wi
siorek.
Poczuła wstrząs, przenikliwy jak porażenie prądem. Powietrze nabrało
błękitnej barwy błyskawicy. Allena stała z głową odchyloną od tyłu, patrząc
mu w oczy. Conal zerwał się od stołu tak gwałtownie, że krzesło upadło na
podłogę.
Ta sama gwałtowność była w jego wargach miażdżących jej usta, a ją za
lało pożądanie czyste, silne i prawdziwe. Za ich plecami podmuch wiatru
uderzył w okno. Allena zacisnęła palce na włosach Conala i przytuliła się do
niego całym ciałem.
Pasowali do siebie doskonale.
Bicie jej serca brzmiało niczym pieśń, każda nuta śpiewała o radości.
Świat mógł się walić, gdy była tutaj z nim - to jej wystarczało.
Conal nie mógłprzestać. Smakowała jak chłodna i czysta woda po dręczą
cym go całe życie pragnieniu .Puste miejsca w jego wnętrzu o których ist-
Na zawsze
• 81
nieniu nie miał pojęcia, wypełniły się po brzegi. Krew zawrzała mu w żyłach,
ciało osłabło z pożądania. Zgniótł koszulę na jej plecach, gotów ją rozerwać.
W tej samej chwili wypuścili z dłoni wisior, by wzajemnie się objąć. Co-
nal odskoczył.
- Ja tego nie chcę. - Ujął ją za ramiona, jakby chciał nią potrząsnąć, lecz
tylko ją przytrzymał. - Nie pogodzę się z tym.
- Możesz mnie puścić? - zapytała cicho i spokojnie. Kiedy to zrobił, cof
nęła się i odetchnęła głęboko. Nie będzie zachowywać się jak tchórz, powie
działa sobie w duchu. - Mam wybór - zaczęła. - Albo uderzyłam się w głowę
przy upadku i doznałam wstrząsu mózgu, albo też właśnie zakochałam się
w tobie. Chyba bardziej odpowiada mi teoria o wstrząsie mózgu. Jak sobie
wyobrażam, tobie też.
- Nie uderzyłaś się w głowę. - Conal wcisnął dłonie w kieszenie i zrobił krok
do tyłu. -I nikt nie zakochuje się w ułamku chwili, po jednym pocałunku.
- Rozsądni ludzie tak nie postępują. Ale ja nie jestem rozsądna. Zapytaj,
kogo chcesz. - Jeśli jednak kiedykolwiek była pora na rozsądek, to właśnie
teraz. - Chyba ubiorę się i pójdę na spacer, żeby pozbierać myśli.
- Nadchodzi następna burza.
Allena ściągnęła ubrania z ekranu przed kominkiem.
- I ty mi to mówisz - mruknęła, maszerując do sypialni.
4
O d y wyszła z sypialni, Conala nie było w salonie, za to przy kominku sie
dział Hugh, jakby na nią czekał. Zaraz też ruszył ku drzwiom i zaczął w nie
skrobać, odwracając ku niej wielki łeb.
- Masz ochotę na spacer? Ja też.
Szkoda, że ogród jest taki zapuszczony, pomyślała Allena. Z przyjemno
ścią by się nim zajęła, powyrywała chwasty, usunęła zeschnięte kwiaty. Go
dzina miłej pracy, może dwie, a pokryta kwiatami plątanina łodyg i gałęzi,
zamiast wyglądać na zaniedbaną, wyglądałaby po prostu dziko. Tego tutaj
potrzeba.
Ale to nie jej sprawa, powiedziała sobie, nie jej dom, nie jej miejsce.
Zerknęła na mały budynek. On przypuszczalnie tam jest, robiąc... cokolwiek
robi. Wyobrażała sobie, że jest bardzo zły.
Dlaczego tyle w nim gniewu?
To też nie jej problem, nie jej interes, nie jej mężczyzna.
Choć przez chwilę, kiedy ich dłonie i usta się złączyły, wydawało się, że
jej.
Nie chcę tego. Nie chcę ciebie.
Jasno wyraził swoje zdanie. A ją męczyło, że znalazła się w miejscu, gdzie
nie była mile widziana.
Od morza wiał wiatr, pędząc nad wyspę wielkie chmury z czarnymi kra
wędziami. Idąc przed siebie, Allena widziała, jak stopniowo, nieuchronnie
pożerają blady błękit.
Conal miał rację. Zbliżała się burza.
Lecz przecież spacer brzegiem morza nie jest chyba niebezpieczny. Nie
pójdzie na wzgórza, mimo że bardzo tego pragnęła. Będzie się trzymała krę
tej granicy pomiędzy wodą a piaskiem i zachwycała wywołującym dreszcz
widokiem rozbijających się fal.
Hugh sprawiał wrażenie, że cieszy go przechadzka u jej boku. Pomyślała,
że towarzyszy jej prawie jak wartownik.
Przypomniała sobie, że do najbliższej wioski jest osiem kilometrów. To
nie' tak daleko. Poczeka na poprawę pogody i pójdzie lam pieszo, jeśli Conal
nie będzie chciał jej podwieźć. Pomiędzy chatą a tajemniczym budynecz
kiem stałą nowoczesna furgonetka, rzecz tutaj anachroniczna, ale bez wąt-
pienia przydatna.
Na zawsze
• 83
Dlaczego pocałował ją w taki sposób?
Nie, to nie tak. To nie była wyłącznie jego inicjatywa. To po prostu im
obojgu się przydarzyło. Obojgu. W głowie jej szumiało jak nigdy dotąd. Od
czuwała coś więcej niż namiętność, więcej niż pożądanie. To był rodzaj roz
paczliwej świadomości.
Więc jesteś. Wreszcie. W końcu.
Śmieszne, oczywiście, ale nie potrafiła w żaden inny sposób wyjaśnić te
go, co obudziło się w jej sercu i od pierwszej chwili wydawało się miłością.
Nie możesz kochać kogoś, kogo nie znasz. Nie możesz kochać, gdy pomię
dzy wami nie ma zrozumienia, fundamentów, wspólnej przeszłości. Rozum
powtarzał jej te wszystkie rozsądne, racjonalne argumenty, a serce się z nich
śmiało.
To bez znaczenia. Mogła sobie być zażenowana, zdziwiona, zirytowana,
a może nawet gotowa do zaakceptowania tej sytuacji. To jednak było bez
znaczenia, skoro on nie chciał ani jej, ani tego, co między nimi zapłonęło.
Przystanęła, pozwalając, by chłostał ją wiatr, nie unikała mgiełki wilgoci
z rozpryskujących się fal. Nad jej głową biała jak księżyc mewa zaskrzecza
ła triumfalnie i odfrunęła w strumieniu naładowanego elektrycznością po
wietrza.
Och, jakże zazdrościła ptakowi tej wolności, jej serce bowiem także prag
nęło odlecieć, dać się unieść wiatrowi, gdziekolwiek ją zaniesie. I wiedzieć,
że tam, gdzie wyląduje, będzie jej miejsce, jej czas, jej triumf.
„Musisz jednak żyć teraźniejszością, prawda, Leno? - W jej uszach za
brzmiał cierpliwy i zdziwiony głos matki. - Musisz podjąć wysiłek, dołożyć
starań. Nie możesz wiecznie dryfować, musisz coś ze sobą zrobić. Najwyż
sza pora, żebyś skupiła się na karierze, popracowała, by wyrobić sobie na
zwisko".
A pod tym wszystkiem kryło się niewypowiedziane: „rozczarowałaś
mnie".
Wiem, przykro mi. To takie okropne. Żałuję, że nie mogę ci powiedzieć,
jak okropna jest świadomość, że jestem twoją jedyną porażką.
Allena przyrzekła sobie, że bardziej się postara. Przekona Margaret, by
dała jej drugą szansę. Jakoś jej się uda. I będzie pracowała ciężej, dokłada
ła większych starań. Będzie odpowiedzialna i rozsądna.
I bardzo nieszczęśliwa.
Pies trącił ją nosem, otarł się ciepłą sierścią o nogi. Ten drobny gest po
cieszył Allenę. Ruszyła dalej brzegiem morza.
Wybrała się na spacer, by uporządkować myśli, a nie po to, by zaprzątać
sobie głowę nowymi problemami. Chyba nie ma na świecie lepszego miejsca
na uspokojenie serca i umysłu niż te zielone wzgórza i ostre klify połyskują
ce pod groźnym niebem. Pośród zieleni i szarości wybuchały kolorami polne
kwiaty. Przed sobą Allena dostrzegła plamę fioletu; to były wrzosy.
Zapragnęła zebrać cały bukiet i ukryć twarz w ich aromacie. Zachwycona
pomysłem, zaczęła się wspinać na kamieniste zbocze do miejsca, gdzie wrzo
sy wyrastały z cienkiej warstwy ziemi, a potem wyżej, aż zapach kwiatów
przytłumił nawet pradawny zapach morza.
84 • Szczypta magii
Zebrała pełne naręcze wrzosów, ale pragnęła mieć ich więcej. Ze śmie
chem pobiegła wąską ścieżką. I nagle stanęła jak wryta. Potrząsnęła głową,
w uszach bowiem zabrzmiało jej dziwne brzęczenie. Chciała pójść dalej, lecz
nie mogła. Po prostu nie mogła, jakby od zbocza pełnego kwiatów oddziela
ła ją szklana ściana.
- Mój Boże, a co to?
Uniosła drżącą dłoń, z której wypadły gałązki wrzosów. Poniósł je wiatr. Al
lena nie dostrzegła żadnej przeszkody, czuła tylko ciepło w miejscu, gdzie jej
ręka dotknęła powietrza. A choć się starała, nie potrafiła przebić go na wylot.
Błysnął piorun i przetoczył się grzmot. W jego dudnieniu usłyszała, jak
ktoś woła ją po imieniu. Spojrzała na plażę, niemal spodziewając się zobaczyć
smoki lub czarodziejów, ale był tam tylko Conal. Stał na szeroko rozstawio
nych nogach, długie włosy rozwiewał mu wiatr, wyglądał na zirytowanego.
- Zejdź! Nie powinnaś chodzić po skałach, kiedy zaczyna się burza.
Wolał myśleć, że poszedł za nią, kierowany poczuciem odpowiedzialności.
Poczuł jednak wstrząs, gdy zobaczył ją idącą z naręczem kwiatów po klifie,
w niesamowitym świetle błyskawic. Co za widok! Zapragnął pobiec za nią,
zamknąć ją i kwiaty w objęciach, przycisnąć jak przedtem usta do jej warg
w szarpiącym oboje wietrze.
A ponieważ tego pragnął i nie mógł myśleć o niczym poza smakiem jej
warg, kiedy do niego zeszła, zapytał głosem ostrym jak brzytwa:
- Gdzie ty masz rozum, żeby przy takiej pogodzie zbierać kwiaty?
- Najwyraźniej daleko stąd. Pójdziesz ze mną?
- Co?
- Zrób mi tę przyjemność, przespacerujmy się razem po plaży.
- Może rzeczywiście miałaś wstrząs mózgu. - Już chciał złapać ją za rękę
i pociągnąć za sobą, ale się cofnęła.
- Proszę, tylko minutkę! - Wymamrotał jakieś przekleństwo i zrobił je
den krok, drugi, trzeci. Kiedy nagle przystanął, Allena zamknęła oczy i za
drżała.
- Nie możesz, prawda? Nie możesz iść dalej. Ja też nie. - Spojrzała w je
go rozgniewane oczy. - Co to znaczy?
- To znaczy, że tak jest. Teraz pójdziemy do domu. Nie mam najmniejszej
ochoty zmoknąć po raz drugi jednego dnia.
W drodze powrotnej milczał, a ona mu nie przeszkadzała. Gdy stanęli na
progu chatki, z nieba spadły pierwsze wielkie krople.
- Masz coś, w co można by je włożyć? - zapytała. - Trzeba je wstawić do
wody, a wolałabym mieć ręce zajęte, kiedy będziesz mi wszystko wyjaśniał.
Wzruszył ramionami i machnął w stronę kuchni, a potem poszedł dołożyć
torfu do ognia.
Na zewnątrz lało jak z cebra i szalał wicher. Allena ustawiała na stole wa
zony, butelki i miski. Conal w milczeniu zajmował się ogniem, podgrzała
więc herbatę.
Spojrzał na nią, gdy napełniła filiżanki, i poszedł do kuchni po butelkę
whiskey. Szczodrze zaprawił swoją herbatę i unosząc brwi, przesunął butel
kę nad jej filiżankę.
Na zawsze
• 85
-
Chcesz trochę?
Zamiast jednak się napić, Allena zaczęła układać kwiaty w naczyniach.
- Co to za miejsce? Kim ty jesteś?
- Już ci mówiłem.
- Tylko się przedstawiłeś. -Wiedziała, że to zwyczajne zajęcie ją uspokoi,
i tak się stało. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nie o to mi chodziło.
Przyjrzał się jej badawczo i skinął głową. Powinna wiedzieć, choć może
nie będzie umiała sobie z tym poradzić.
- Orientujesz się, jak daleko na morzu jesteś?
- Milę, może dwie?
- Ponad dziesięć.
- Dziesięć? Ale płynęliśmy tu nie dłużej niż dwadzieścia minut i to przy
złej pogodzie!
- Do południowo-zachodniego wybrzeża Irlandii z Wyspy Dolmana jest
ponad dziesięć mil. Tu spotykają się Atlantyk i morza celtyckie. Niektórzy
powiadają, że tutaj ptaki zrzucają pióra i wygrzewają się na skałach w ludz
kim ciele. Nocami wróżki wychodzą ze swych kryjówek we wzgórzach, aby
tańczyć w świetle księżyca.
Allena wybierała krótsze wrzosy, by włożyć je do pękatej butelki.
- A ty co sądzisz?
- Niektórzy powiadają - ciągnął, nie odpowiadając na jej pytanie - że
moja prababka opuściła swój pałac pod wzgórzem i przysięgła miłość moje
mu pradziadkowi w noc letniego przesilenia przy Królewskim Kamieniu na
klifach. Sto lat temu. Tak samo jak sto lat wcześniej inny mój przodek stał
w tym samym miejscu ze swoją kobietą i składał tę samą przysięgę. I było
tak jeszcze sto lat wcześniej, zawsze tej samej nocy, w tym samym miejscu,
gdzie ukazuje się gwiazda.
Dotknęła wisiorka.
- Ta gwiazda?
- Tak powiadają.
- Za dwa dni jest noc letniego przesilenia i twoja kolej, tak?
- Gdybym wierzył, że moja prababka była kimś innym niż zwykłą kobie
tą, a w moich żyłach płynie krew elfów i los sprawi, iż przysięgnę komuś
miłość, bo gwiazda tak czy inaczej świeci wśród kamieni, nie mieszkałbym
tutaj.
- Rozumiem. - Kiwnęła głową i zaniosła jeden z wazonów do salonu. -
Więc jesteś tutaj, by udowodnić, że wszystko, o czym mi opowiedziałeś, to
stek bzdur.
- A mogłabyś uwierzyć w coś takiego?
Nie miała najmniejszego pojęcia, w co wierzy, czuła jednak, że jest wie
le, bardzo wiele rzeczy, które zdołałaby zaakceptować.
- Dlaczego nie mogę stąd odejść, Conal? Dlaczego ty tego nie zrobiłeś? -
zapylała i nie czekając na odpowiedź, podeszła do stołu. Upiwszy łyk herba
ty, poczuła w żyłach ciepło alkoholu. Wróciła do układania kwialów.-To na
pewno trudne dla ciebie, skoro od dzieciństwa opowiadano ci tę historię
i oczekiano,że w nią uwierzysz.
86 • Szczypta magii
- A ty byś uwierzyła? - zapytał. - Umiałabyś zapomnieć o wykształceniu,
o rozsądku i uwierzyłabyś, że masz należeć do mnie, ponieważ tak mówi le
genda?
- Nie powiedziałabym nie. - Z przyjemnością ustawiła butelki z wrzosem
na wąskiej kamiennej półce nad kominkiem. - Byłabym zaintrygowana, roz
bawiona, może trochę podekscytowana całym tym pomysłem. A potem śmia
łabym się z niego. Śmiałabym się - powtórzyła i spojrzała na Conala. - Gdy
bym cię nie pocałowała i nie poczuła tego, co poczułam, i ty też.
- Pożądanie to normalna rzecz.
- Masz rację, ale gdyby tylko o to tu chodziło, oboje po prostu byśmy go po
słuchali. Gdyby tylko o to chodziło, nie byłbyś teraz taki zły na siebie i na mnie.
- Jesteś cholernie spokojna.
- Wiem. - Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Czy to nie dziwne? Ale ja
jestem dziwna. Wszyscy to mówią. Lena, ryba wyjęta z wody, kwiatek przy
kożuchu, niezdara, która nigdy nie trafia do celu. Ale tutaj nie czuję się dziw
nie ani nie na swoim miejscu, więc łatwiej mi zachować spokój.
I rzeczywiście, wygląda na swoim miejscu, pomyślał, gdy tak chodzi po
chacie i ustawia kwiaty.
- Nie wierzę w magię.
- A ja szukam jej przez całe życie. - Podała mu gałązkę wrzosu. - Coś ci
obiecam.
- Nie musisz mi składać żadnych obietnic. Nic mi nie jesteś winna.
- Zrobię to z własnej woli. Nie będę cię dręczyła legendami czy magią.
Odejdę, kiedy to będzie możliwe, jeśli tego właśnie pragniesz.
- Dlaczego?
- Zakochałam się w tobie, a miłość nie czepia się kurczowo.
Z pokorą wziął gałązkę wrzosu i wsunął jej we włosy.
- Alleno, trzeba patrzeć jasno, by z taką łatwością zobaczyć własne ser
ce. Ja nie patrzę jasno. Mógłbym cię skrzywdzić. - Musnął palcami jej poli
czek; - A wolałbym nie.
- Jestem silna. Nigdy przedtem nikogo nie kochałam, Conal, i mogę zrobić
coś nie tak, ale na razie, w tej chwili, bardzo mi to odpowiada. To wystarczy.
Nie chciał wierzyć, by cokolwiek mogło być aż tak proste.
- Pociągasz mnie. Chcę cię dotykać, czuć twoje ciało pod moim. Nie
wiem, czy chcę czegoś więcej, a w ostatecznym rozrachunku może się okazać,
że dla ciebie i dla mnie to za mało. Lepiej więc od razu się wycofać. - Zdjął
płaszcz z wieszaka. - Muszę popracować - powiedział i wyszedł na deszcz.
Allena uświadomiła sobie, że to i tak byłoby więcej, niż dotąd miała. Jeś
li zajdzie taka potrzeba, to jej wystarczy.
Burza jeszcze pomrukiwała cicho, gdy Conal wrócił. Zapadał łagodny
mglisty wieczór. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, kiedy przekroczył próg
domku, był zapach: gorący i intensywny. Zaburczało mu w brzuchu.
Później dostrzegł drobne zmiany w salonie. Były subtelne: przesunięty
stół, wygładzone poduszki. Kurzu by nie zobaczył, zauważył jednak jego brak
i poczuł słaby zapach pasty.
Na zawsze
• 87
Allena dopilnowała, by ogień nie zgasł; jego blask połączony z płomienia
mi świec, które gdzieś znalazła i porozstawiała, nadał pokojowi przytulny wy
gląd. Włączyła też płytę i nuciła do wtóru, krzątając się po kuchni.
Kiedy odwiesił płaszcz, napięcie, które towarzyszyło mu przy pracy, w jed
nej chwili zniknęło.
- Ugotowałam zupę! - zawołała Allena. -W ogrodzie znalazłam zioła po
między chwastami. Nie masz zbyt wielkich zapasów jedzenia, więc jest bar
dzo prosta.
- Pachnie zachęcająco. Jestem ci wdzięczny.
- Przecież musimy coś jeść, prawda?
- Nie mówiłabyś tego tak lekko, gdybym to ja zajmował się gotowaniem.
Zdążyła już nakryć do stołu. Jakimś cudem udało jej się sprawić, że nie-
pasujące do siebie talerze i miski wyglądały wesoło i przyjemnie. Tu też pa
liły się świece, a na kredensie oddychała jedna z butelek wina, które przy
wiózł z Dublina.
Teraz robiła biszkopty.
- Allena, nie musiałaś zadawać sobie tyle trudu.
- Och, lubię się krzątać. Gotowanie to moje hobby. - Nalała mu wina. -
Prawdę mówiąc, byłam na kursie gotowania. Byłam na wielu kursach. Kiedyś
nawet myślałam, że otworzę własną restaurację albo zostanę szefem kuchni.
- I co?
- Prowadzenie restauracji to nie tylko przygotowywanie potraw, niestety,
a ja nie mam głowy do interesów. A jeśli chodzi o karierę szefa kuchni, to
uświadomiłam sobie, że trzeba co wieczór gotować właściwie to samo, w do
datku na żądanie, bo w karcie są określone dania. W rezultacie mam kolej
ne hobby. - Wsunęła biszkopty do piekarnika. - Ale to akurat jest przynaj
mniej praktyczne. Gotowe. - Wytarła dłonie w ścierkę zatkniętą za pasek. -
Mam nadzieję, że jesteś głodny.
Rzucił jej uśmiech, na widok którego serce jej zatrzepotało.
- Umieram z głodu.
- To dobrze. - Postawiła na stole talerz z serem i oliwkami. - Nie będziesz
mnie krytykował.
Conal nabrałby chochlą zupy prosto z garnka, Allena natomiast przelała
ją do białej wazy. Wygrzebała gdzieś szklane naczynie, używane przez jego
matkę jako maselniczka, a którego on od lat nie widział. Upieczone biszkop
ty umieściła w koszyku wyścielonym ściereczką w niebiesko-białą kratkę,
a potem zaczęła nalewać zupę.
- Ja to zrobię. Usiądź. - Conal położył dłoń na ramieniu Alleny.
Już od samego zapachu mógłby zapłakać z wdzięczności. Przy pierwszej łyż
ce przyprawionej ziołami, gęstej od warzyw zupy z rozkoszy przymknął oczy.
Kiedy znowu je otworzył, dostrzegł, że dziewczyna przypatruje mu się
z rozbawieniem.
- Lubię twoje hobby - powiedział. - Mam nadzieję, że przez cały pobyt
tutaj będziesz mu się oddawała bez skrępowania.
Wybrała biszkopt i obejrzała ze wszystkich stron. Uśmiech Comala spra
wił jej wielkią satysfakcję.
88
• Szczypta magii
- To wielkoduszne z twojej strony.
- Od kilku miesięcy przy życiu utrzymują mnie moje skromne umiejęt
ności. - Spojrzał jej w oczy. - Dzięki tobie uświadomiłem sobie, czego mi bra
kowało. Jestem mężczyzną o zmiennych humorach.
- Naprawdę? - zapytała tak łagodnie, że kpina niemal umknęła jego
uwagi. Szybko jednak zareagował.
Roześmiał się, pokręcił głową i nabrał zupy na łyżkę.
- Myślę, że następne dni nie będą spokojne.
5
Spał w swoim atelier, co wydawało się teraz najmądrzejszym posunięciem.
Pragnął jej i na tym polegał problem. Nie wątpił, że Allena chętnie dzie
liłaby z nim łoże i oddała mu siebie. A choć odpowiadałoby mu to o wiele bar
dziej niż chłodna i wąska prycza w zagraconej pracowni, wykorzystywanie
romantycznych złudzeń dziewczyny nie wydawało się uczciwe.
Wyobraziła sobie, że jest w nim zakochana!
Myśl, że dosłownie w mgnieniu oka mogła dojść do takiego wniosku i po
wiedzieć o tym na głos, zbijała go z tropu. Z drugiej jednak strony Allena
Kennedy nie przypominała innych kobiet, które przewinęły się przez jego ży
cie. Skomplikowana z niej dziewczyna, myślał Conal. Łatwo byłoby uznać ją
za naiwną, prostą, niemal głupią. Ale jedynie na pierwszy, przelotny rzut oka.
Tylko że Conal nigdy nie był zwolennikiem przelotnych rzutów oka. Do
strzegał w Allenie kilka istot: myślącą, radosną, namiętną i współczującą.
Dziwne, że sama w sobie nie widziała tych cech.
Brak owej świadomości dodawał jej jeszcze jedną ważną zaletę, a była
nią słodycz.
Z roztargnieniem, wciąż czując pod powiekami piasek po niespokojnej
nocy, zabrał się do szkicowania. Allena Kennedy z Nowego Jorku, czarna
owca w rodzinie konformistów. Kobieta, która jeszcze nie odnalazła samej
siebie, a mimo to wydawała się całkiem zadowolona i radziła sobie doskona
le z sytuacją. Kobieta współczesna, bez dwóch zdań, lecz chętnie słuchająca
magicznych opowieści.
Nawet bardziej niż chętnie, pomyślał Conal. Przyjmowała je z żarliwością
i entuzjazmem. Jakby czekała, aż ktoś jej powie, dokąd przez cały czas zmie
rzała.
On tego nie zrobi, w żadnym razie. Od dzieciństwa powtarzano mu, że ten
dzień nadejdzie, ale nie zamierzał biernie się poddawać, odrzucając wolną
wolę. Wrócił tutaj, by to udowodnić.
Niemal słyszał chichot przeznaczenia.
Skrzywił się, oglądając swój rysunek. Przedstawiał Allenę z migdałowy
mi oczami i wystającymi kośćmi policzkowymi oraz krótkimi, potarganymi
włosami, które tak dobrze pasowały do wyrazistej twarzy i szczupłej szyi.
U ramion naszkicował jej zarys skrzydeł jak u wróżki.
Pasowały doskonale,
90
• Szczypta magii
To diabelnie go zirytowało.
Rzucił szkicownik. Miał robotę, najpierw jednak zamierzał napić się her
baty.
Wiatr wciąż wiał, poranne słońce przedzierało się przez chmury i tańczy
ło nad wodą. Jedynym odgłosem, który mącił ciszę, był szum fal rozbijają
cych się o brzeg. Conal uwielbiał widok ciągle zmieniającego się, kapryśne
go morza. Gdy mieszkał w Dublinie, tego jednego ciągle mu brakowało:
patrzenia na wodę, niebo i nieurodzajną ziemię, która należała do niego.
Choćby nie wiadomo jak często i nie wiadomo dokąd wyjeżdżał, zawsze
coś go tu ciągnęło. Bo tu były jego serce i dusza.
Odwrócił się od morza i zobaczył ją.
Klęczała w ogrodzie, wokół niej szalały kolorowe kwiaty, poranne słońce
migotało na jej włosach. Twarz miała odwróconą, Conal jednak widział ją
oczyma duszy. W oczach dziewczyny na pewno malował się ten marzycielski,
zadowolony wyraz, gdy wyrywała chwasty, którym on pozwolił się rozplenić.
Już teraz kwiaty wyglądały weselej, jakby zadowolone z okazywanej im
po tygodniach zaniedbania uwagi.
Z komina unosiła się smuga dymu, o ścianę stała oparta miotła. Bóg wie gdzie
Allena znalazła kosz, do którego teraz wrzucała chwasty. Stopy miała bose.
Nim zdążył się opanować, ogarnęła go fala ciepła.
- Nie musisz tego robić.
Słysząc jego głos, uniosła głowę. Rzeczywiście, wyglądała na szczęśliwą.
- Rośliny tego potrzebowały, a poza tym kocham kwiaty. W mieszkaniu
mam ich pełno, ale tutaj im o wiele lepiej. Nigdy nie widziałam tak wielkich
lwich paszczy. - Przesunęła palcem po żółtych jak masło płatkach. - Zawsze
przywodzą mi na myśl Alicję.
- Alicję?
- W krainie czarów. Zaparzyłam już herbatę. - Podniosła się i skrzywiła
na widok brudnych plam na spodniach. - Chyba powinnam być ostrożniej-
sza. W końcu nie mam tu zbyt dużo garderoby na zmianę. Dobrze. Jak przy
rządzone jajka lubisz?
Otworzył usta, żeby jej powiedzieć, że nie ma obowiązku przygotowywać
mu śniadania, ale przypomniał sobie doskonały smak wczorajszej zupy.
- Jajecznica byłaby świetna, jeśli nie sprawi ci to kłopotu.
- Najmniejszego. Tyle przynajmniej mogę zrobić, skoro wykopałam cię
z łóżka. - W progu odwróciła się ku niemu. - Mogłeś zostać.
- Wiem.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem skinęła głową.
- W lodówce był bekon, wieczorem go wyjęłam, żeby się rozmroził. Aha,
i kapało z prysznica. Potrzebna była nowa uszczelka.
Przed drzwiami przystanął, po raz pierwszy od wielu lat pamiętając o wy
tarciu butów.
- Naprawiłaś prysznic?
- No, przecież z niego kapało - odpowiedziała z. kuchni. - Chyba będziesz
chciał się umyć. Przygotuję śniadanie.
Podrapał się po karku.
Na zawsze
• 91
-
Jestem ci wdzięczny.
Zerknęła na niego z ukosa.
- Ja też.
Kiedy poszedł do sypialni, zakręciła się po kuchni, splotła ramiona na
piersi. Och, kochała to miejsce. Tu było jak w bajce, a ona znalazła się w sa
mym jej środku. Rano obudziła się, niemal wierząc, że to wszystko jej się śni
ło. Kiedy wszakże otworzyła oczy, zobaczyła tamto mgliste światło, a w noz
drzach poczuła słaby zapach dymu z gasnącego w kominku ognia i aromat
wrzosu, którego bukiecik ustawiła przy łóżku.
To sen. Najpiękniejszy, najbardziej realny sen, jaki kiedykolwiek miała.
I zamierzała go zatrzymać.
On nie chciał tego snu, nie chciał jej. Lecz to można zmienić. Pozostały
jeszcze dwa dni na dotarcie do jego serca. Jak jego serce może być zamknię
te i puste, skoro jej po brzegi jest pełne uczuć? Miłość przerosła jej marze
nia i oczekiwania.
Była o wiele cudowniej sza.
Allena musiała mieć nadzieję, musiała wierzyć, że jutro lub pojutrze Co-
nal się obudzi i poczuje to samo co ona.
Odkryła, że miłość wypełnia ją radością. Nie pozostało już miejsca na cie
nie, na wątpliwości.
Była zakochana w tym mężczyźnie i w tym miejscu. Nie stało się to
w mgnieniu oka, choć jej uczuciu towarzyszył nagły gwałtowny dreszcz. Z mi
łością splecione były wrażenia cudownej ulgi, świadomość wygody, swoboda
bycia, pewność siebie i ukochanej osoby.
Tym razem nie poniesie klęski, przysięgła sobie w duchu. Nie przegra.
Zamykając oczy, dotknęła gwiazdy na piersiach.
- Sprawię, że to się stanie rzeczywistością - szepnęła. Szczęśliwa, zabra
ła się do śniadania.
Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Nie potrafiłby powiedzieć, w jakim sta
nie znajdowała się łazienka wcześniej, był jednak na sto procent przekona
ny, że nie lśniła czystością. Ostatnim razem, kiedy tu był, może na haczykach
wisiały świeże ręczniki, a może nie. Uważał jednak, że raczej nie. I na para
pecie nie stała butelka z kwiatami.
Z prysznica ciekło, to pamiętał. Miał zamiar się tym zająć.
Nie ulegało wątpliwości, że o wiele przyjemniej jest brać prysznic w po
mieszczeniu, w którym wszystko dookoła lśni, a w powietrzu unosi się lekki
zapach cytryny i kwiatów.
Z tego też powodu wytarł po sobie płytki i powiesił ręcznik, zamiast rzu
cić go na ziemię.
W sypialni także widać było rękę tej kobiety. Łóżko zostało starannie zasła
ne, poduszki były strzepnięte. Allena otworzyła okna, by wpuścić do środka
świeże powietrze i słońce. Uświadomił sobie, że zbyt długo żył w mroku i kurzu.
Kiedy wszedł do salonu, śpiewała w kuchni. Miała ładny głos, a zapachy,
które unosiły się w powietrzu, przypominały mu dzieciństwo Przyrumienio
ny chleb, smażony bekon
92
• Szczypta magii
Rozpoznał niski warkot wirującej pralki. Mógł tylko pokręcić głową.
- Od jak dawna jesteś na nogach? - zapytał.
- Obudziłam się o świcie. - Podała mu kubek z herbatą. - Było tak cudow
nie, że nie mogłam zasnąć. Tak tylko się krzątałam.
- Masz do tego wyjątkową smykałkę.
- Ojciec nazywa to nerwową energią. Och, i wypuściłam Hugh na ze
wnątrz. Był przy drzwiach w tej samej chwili, kiedy postawiłam stopy na pod
łodze, więc się domyśliłam, że taki ma zwyczaj.
- Rano lubi sobie pobiegać. To taki psi nawyk.
Ze śmiechem przełożyła jajecznicę z patelni na talerz.
- Wspaniały z niego towarzysz. Czułam się taka bezpieczna, kiedy w no
cy spał zwinięty w nogach łóżka. To miłe.
- Opuścił mnie dla ślicznej twarzyczki. - Conal usiadł i złapał ją za rękę.
- A gdzie twój talerz?
- Już wcześniej coś przegryzłam. Dam ci w spokoju zjeść. Mój ojciec nie
znosi paplaniny przy śniadaniu. Rozwieszę pranie.
- Nie jestem twoim ojcem. Usiądź, proszę. - Zaczekał, dopóki tego nie
zrobi. W jej splecionych palcach po raz pierwszy dostrzegł oznaki zdenerwo
wania. A to co znowu? - Alleno, czy twoim zdaniem oczekuję, że będziesz mi
prowadziła dom? Gotowała, podawała jedzenie, sprzątała?
- Nie, oczywiście że nie. - Z jej głosu i oczu zniknęła radość. - Przesadzi
łam. Zawsze przesadzam. Nie pomyślałam.
- Nie o to mi chodziło, wcale nie. - Wzrok miał przenikliwy, stanowił
część jego talentu, dostrzegł więc, jak zesztywniała i opuściła ramiona. -
Co ty robisz? Czekasz na wykład? - Pokręcił głową i zaczął jeść. - Zrobili,
co w ich mocy, żeby cię stłamsić, prawda? Dlaczego ludziom zawsze tak
bardzo zależy, żeby ukształtować innych na własną modłę? Chciałem tylko
powiedzieć, że nie masz obowiązku gotować mi posiłków i szorować wan
ny. W czasie, który tu spędzasz, powinnaś robić to, co sprawia ci przyjem
ność.
- I tak było.
- Doskonale. Nie usłyszysz ode mnie żadnych narzekań. Nie mam poję
cia, co zrobiłaś z tymi jajkami, chyba je zaczarowałaś.
Znowu się odprężyła.
- To tylko tymianek i szczypiorek z twojego szalenie zaniedbanego
ogródka. Gdybym miała dom, hodowałabym zioła i kwiaty. - Wyobrażając
to sobie, podparła twarz pięścią, - Przez ogród prowadziłaby kamienna
ścieżka, stałaby przy niej ławka, z której można by podziwiać widok. Naj
lepiej, gdyby w pobliżu była woda, tak żebym słyszała uderzenia fal
o brzeg. Wczoraj w nocy je słyszałam, przypominały bicie serca. - Mrugnę
ła kilka razy, by odsunąć od siebie ten obraz, i zobaczyła, że Conal się w nią
wpatruje. - Co? Och, znowu mnie poniosło. - Już chciała wstać, ale ponow
nie ujął ją za rękę.
- Chodź ze mną. Zerwał się na nogi i pociągnął ją za sobą.
- Naczynia.,,
Mogą poczekać , a ta sprawa nie,
Na zawsze
• 93
Zaczął rano, wykonując szkic, ale miał w głowie skończony projekt. Teraz
wielkimi susami zmierzał do pracowni i Allena musiała biec, żeby dotrzymać
mu kroku.
- Conal, zwolnij. Nigdzie się nie wybieram.
Nie zważając na jej słowa, pchnął drzwi i wciągnął ją do środka.
- Stań przy oknie.
Ona jednak chodziła po pracowni, rozglądając się wokół szeroko otwarty
mi, zachwyconymi oczami.
- Jesteś artystą, to cudowne. Rzeźbisz.
Atelier wielkością prawie dorównywało parterowi chaty, lecz było o wie
le bardziej zagracone. Pośrodku stał stół do pracy, na którym leżało mnóstwo
narzędzi, kawałków kamieni i gliny. Wokół rozrzucone były bloki rysunkowe.
Na półkach i mniejszych stołach stały dzieła Conala. Tajemnicze magiczne
istoty, które tańczyły i unosiły się w powietrzu.
Niebieska syrena na skale czesała długie włosy. Biały smok zionął
ogniem. Nie większe niż kciuk wróżki o przebiegłych minach tworzyły krąg.
Czarnoksiężnik prawie tak wysoki jak ona rozpościerał ramiona i płakał.
- Są takie pełne życia. - Nie potrafiła się powstrzymać, musiała ich do
tknąć. Przesunęła palcem po falujących włosach syreny. - Ja już to gdzieś wi
działam - mruknęła. - Nie to, ale coś w tym stylu, z brązu. W galerii w No
wym Jorku. - Spojrzała na Conala, który zniecierpliwionym ruchem kartko
wał blok. - Widziałam twoje prace w Nowym Jorku. Musisz być sławny.
W odpowiedzi mruknął coś niezrozumiałego.
- Chciałam kupić tę syrenę. Ale byłam z mamą i nie mogłam, bo ona za
raz by powiedziała, że nie stać mnie na tę rzeźbę. Wróciłam do galerii na
stępnego dnia, nie mogłam przestać myśleć o tej syrenie, ale już została
sprzedana.
- Stań przy oknie, twarzą do mnie.
- Minęły dwa lata, a ja często o niej myślałam. Zadziwiające, to była two
ja rzeźba, prawda?
Klnąc pod nosem, podszedł i pociągnął ją do okna.
- Unieś głowę, właśnie tak. Nie ruszaj się. I bądź cicho.
- Chcesz mnie narysować?
- Nie, będę budował łódź. Oczywiście, że cię rysuję. A teraz bądź cicho
przez jedną cholerną minutę.
Zacisnęła usta, nie mogła jednak opanować uśmiechu drgającego na jej
wargach. Pomyślał, że o to właśnie mu chodziło. O ten ślad wesołości, ener
gii, zachwytu.
Uznał, że najpierw zrobi model z gliny, a potem odleje go w brązie. Po
trzebował czegoś, co połyskiwało jak złoto i było ciepłe w dotyku. Jej postać
nie nadawała się do kamienia ani drewna. Zrobił trzy pośpieszne szkice twa
rzy Alleny pod różnym kątem, po czym opuścił blok.
- Potrzebny mi zarys twojego ciała. Kształt. Zdejmij ubranie.
- Słucham?
- Muszę zobaczyć jak jesteś zbudowana. Koszula za bardzo cię zasłania.
Chcesz żebym pozowała ci nago?
9'i
• Szczypta magii
Z wysiłkiem oderwał się od swoich myśli i spojrzał jej w oczy.
- Gdyby chodziło o seks, nie spałbym na tej twardej jak kamień pryczy.
Daję słowo, że cię nie tknę, ale muszę cię zobaczyć.
- Gdyby chodziło o seks, nie byłabym taka zdenerwowana. Zgoda. - Na
chwilę przymknęła oczy, zbierając całą odwagę. - Jestem jak misa z owoca
mi - powiedziała do siebie, rozpinając koszulę.
Kiedy ją zdjęła i odłożyła na bok, Conal uniósł brwi.
- Nie, jesteś jak kobieta. Gdyby zależało mi na misce z owocami, tobym
ją sobie przyniósł.
6
Była szczupła, niemal koścista, i dokładnie taka, jaka powinna być. Mrużąc
ze skupieniem oczy, Conal otworzył blok na czystej kartce i zaczął szkicować.
- Nie, trzymaj głowę uniesioną - rozkazał, czując lekką irytację na myśl,
że jest właśnie taka, jaka być powinna. - Ramiona do tyłu, jeszcze trochę.
Dłonie płasko skierowane w dół. Nie jesteś pingwinem, rozsuń trochę palce.
To wtedy dostrzegł słaby rumieniec barwiący jej skórę i sztywność syl
wetki. Idiota, powiedział do siebie, tłumiąc westchnienie. To naturalne, że
jest zdenerwowana i zawstydzona, a on nie zrobił nic, żeby poczuła się swo
bodnie.
Chyba za bardzo przyzwyczaił się do zawodowych modelek, które rozbie
rały się bez namysłu. Allena lubiła mówić, więc zagadał do niej.
- Opowiedz mi o tych twoich kursach.
- Co takiego?
- O kursach. Powiedziałaś, że skończyłaś wiele różnych kursów. Czego się
uczyłaś?
Zacisnęła usta, walcząc z niemądrym impulsem każącym jej skrzyżować
ramiona na piersi.
- Myślałam, że nie wolno mi mówić.
- A teraz ci wolno.
Słysząc w jego głosie irytację, przewróciła oczami. Czego się po niej spo
dziewał, że będzie umiała czytać w myślach?
- Na przykład chodziłam na lekcje rysunku.
- Naprawdę? Odwróć się trochę na prawo. I czego się dowiedziałaś?
- Że nie jestem artystką. - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Powiedziano
mi, że mam dobre oko do kolorów i kształtów oraz wyczucie estetyki, ale nie
za dobrze sobie radzę z realizacją moich zamierzeń.
Tak, jest o wiele lepiej, kiedy mówi. Jej twarz znowu się ożywiła.
- Zniechęcili cię?
- Właściwie nie. Rysuję, kiedy jestem w nastroju.
- Kolejne hobby?
- Och, mam ich całą masę-. Jak dla przykładu muzyka. Brałam lekcje
muzyki.
O, zaczęła się odprężać. przestała mieć wyraz oczu królika złapanego
w sidła.
96
• Szczypta magii
-
Jaki wybrałaś instrument?
- Flet. Jestem całkiem dobra, ale nigdy nie przyjmą mnie do orkiestry. -
Wzruszyła ramionami, a Conal w ostatniej chwili powstrzymał się przed
ostrą uwagą, żeby stała spokojnie.
- Uczęszczałam na kurs programowania komputerowego, co okazało się
kompletnym niepowodzeniem. Podobnie jak większość kursów bizneso
wych. Musiałam przez to zrezygnować z pomysłu otworzenia sklepu z ręko
dziełem. Z wyrobami bym sobie poradziła, ale nie z prowadzeniem rachun
ków.
Jej wzrok powrócił do syreny. Zazdrościła mu, nie samej rzeźby, lecz ta
lentu i wizji.
- Stań na palcach. O tak, cudownie. Nie ruszaj się przez minutę. Dlacze
go nie znajdziesz sobie wspólnika?
- Do czego?
- Do sklepu, jeśli chcesz mieć sklep. Kogoś z głową do interesów.
- Przede wszystkim dlatego, że sama na tyle znam się na interesach, by
wiedzieć, że nigdy nie będzie mnie stać na nowojorski czynsz i początkowe
koszty. - Poruszyła ramieniem. - Wydatki ogólne, wyposażenie, zapasy. Pro
wadzenie firmy to studium stresu, Margaret zawsze to powtarza.
Ach, nieoceniona Margaret, której już nie lubił.
- A co cię obchodzi, co ona mówi? Nie ma racji. W każdym razie nie do
końca. Odwróć się, wiesz, że masz piękne plecy?
- Tak? - Zaskoczona spojrzała na niego przez ramię.
- Właśnie tak! Stój w tej pozycji, tylko opuść trochę podbródek i patrz i
na mnie.
O to mu chodziło. Żadnej nieśmiałości. Skromność to zupełnie inna spra
wa. Świadczyły o niej wzniesione oczy, pochylenie głowy. I szczypta zadowo
lenia z siebie widoczna w wygięciu ust.
„Allena Wróżka", pomyślał, gotów do wykonania formy w glinie. Wyrwał
szkice z bloku i przypiął do ściany.
- Odpocznij chwilę, a ja przygotuję glinę. - Przechodząc obok Alleny,
z roztargnieniem musnął jej ramię i zatrzymał się nagle. - Chryste, jesteś
zimna jak lód. Dlaczego nic nie powiedziałaś?
Wolnym ruchem odwróciła się do niego.
- Nie czułam zimna.
- Nie przyszło mi do głowy, żeby rozpalić ogień. - Pogładził ją po ramie
niu i zsunął palce na łopatkę, gdzie w wyobraźni widział skrzydła. - Zaraz to
zrobię.
Pochylił się ku niej, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Rozchyliła
usta, na twarzy czuł jej delikatny oddech.
Drgnął gwałtownie, jak ktoś budzący się ze snu. Szybkim ruchem cofnął
ręce.
- Obiecałem, że cię nie tknę. Przepraszam.
Napięcie, które w niej wzbierało, rozpłynęło się nagle. Conal szarpnię
ciem ściągnął koc z łóżka,
Szkoda, Och, przepraszum.
Na zawsze * 97
Stali, rozdzieleni stołem. Conal, z kocem w dłoniach, miał wrażenie, że to
nie. Teraz nie widział w niej żadnej nieśmiałości ani skromności, tylko cier
pliwość i obietnicę.
- Nie chcę cię pragnąć. Rozumiesz?
- Oczekujesz, że powiem tak. - Uświadomiła sobie, że jest naga, i nie cho
dziło tylko o jej ciało. - Byłoby łatwiej, gdybym powiedziała, że rozumiem.
Ale nie mogę, nie powiem tak. Ja tego chcę, Conal. Chcę ciebie.
- W innym miejscu, w innym czasie - mruknął. - Wtedy niczego nie trze
ba by było rozumieć. W innym miejscu, innym czasie ja też bym tego chciał.
- Ale to jest teraz - odparła spokojnie. -I tutaj. Wybór należy do ciebie.
Musiał zyskać pewność, że chodzi wyłącznie o nią.
- Możesz to zdjąć?
Uniosła dłoń do wisiorka, swojej ostatniej tarczy. Bez słowa zdjęła łańcu
szek i położyła go na stole.
- Myślisz, że bez niego poczuję się inaczej?
- Teraz nie ma między nami magii, tylko ty i ja, tacy, jacy jesteśmy. -
Zbliżył się i zarzucił na nią koc. - Wybór w równym stopniu jest twój, jak
mój. Masz prawo powiedzieć nie.
- W takim razie... - Położyła mu dłonie na ramionach, przysunęła wargi
do jego ust. - Mam też prawo powiedzieć tak.
I to ona pokonała tę niewielką odległość, sprawiając, że ich usta i ciała
się spotkały. I ona zrzuciła okrycie na podłogę, kiedy objęła go za szyję.
Oddała mu całkowicie, bez reszty całą miłość, którą tak niedawno odkry
ła w sercu. Jej usta uwodziły, dłonie uspokajały, ciało ulegało.
Wciąż miał wybór. Ona dokonała swojego, lecz Conal wciąż mógł odmó
wić lub wyrazić zgodę. Zanim władzę nad nim przejęła krew, nim oślepiło go
pożądanie, ujął jej twarz w dłonie i spojrzał w oczy.
- Bez żadnych obietnic, Alleno.
Cierpiał. Widziała troskę w jego oczach, powiedziała więc coś, co powin
no go uspokoić, taką przynajmniej miała nadzieję. I co było prawdą.
- I bez żalu.
Przesunął kciukami po jej policzkach, z taką zręcznością odtwarzając
kształt jej twarzy, z jaką robił to na papierze.
- Bądź więc ze mną.
Prycza była twarda i wąska, lecz im się wydawało, że to łoże wysłane płat
kami róż. Powietrze wciąż było wilgotne i chłodne po burzy, Allena jednak
czuła wyłącznie ciepło ciała Conala na swoim.
Wreszcie.
Wiedział, że dłonie ma wielkie, szorstkie i pokryte odciskami od pracy,
często nieuważne. Z nią nie będzie nieuważny, nie będzie się śpieszył, lecz
smakował każdą chwilę, którą sobie ofiarują. Dotknął jej delikatnie, łagod
nie, czerpiąc przyjemność z ciała, które niedawno szkicował. Długie kończy
ny i gładka biała skóra. Jej westchnienie było niczym muzyka, wygrywająca
jego imię.
Ścisnęła mu bluzę i znowu westchnęła, gdy ciało spotkało się z ciałem;
znowu wymruczała jego imię, opierając usta na żyle pulsującej na jego szyi,
98 * Szczypta magii
Dała mu słodycz, której sobie odmawiał. W zamian zaoferował wszystko, co
miał, nawet jeśli było tego niewiele.
Unosiła się pod nim i poruszała, jakby robili to od zawsze. Płynęła razem
z nim lub przeciwko niemu, w jednej chwili miękka, w drugiej silna. Jej
puls, który bił coraz szybciej, był jak jego własny.
Pachniała mydłem, smakowała świeżo jak deszcz.
Patrzył, jak się unosi i ponownie staje się wróżką, przecina powietrze sze
roko rozpostartymi skrzydłami. A gdy osiągnęła szczyt, spojrzała mu w oczy
z uśmiechem.
Nikt nigdy nie dał jej tak wiele, nie pokazał, jak wiele ona ma do zaofe
rowania. Zadrżała na myśl o tym, czując w sercu ogromną radość, bo znalaz
ła dom.
Wygięła się i otworzyła, tak by mógł ją wypełnić. Gdy się w nią wsunął,
jej piękność go oszołomiła, moc zabrzmiała w uszach.
Kiedy wzajemnie brali się w posiadanie, żadne z nich nie zauważyło wy
rytej w srebrze gwiazdy, która płonęła niebiesko niczym błyskawica.
Leżała zwinięta wygodnie przy jego jego boku, policzek opierając mu na
piersi. Cudownie było słuchać mocnego bicia jego serca. Jakby się gniewał,
pomyślała, choć był najdelikatniejszym z kochanków.
Nikt nie mógłby okazać jej takiej czułości, gdyby nie miał tej czułości
w sobie. I to, pomyślała, zamykając oczy, zupełnie wystarczy.
- Zmarzłaś - mruknął.
- Nieprawda. - Wtuliła się w niego. Już raczej zamarznie na śmierć, niż
pozwoli mu się ruszyć. Uniosła jednak głowę, by się do niego uśmiechnąć.
- Alleno Kennedy. - Muskał palcami jej kark. - Wyglądasz na zadowoloną.
- Bo tak się czuję. Masz coś przeciwko temu?
- Byłbym głupcem, gdybym miał.
Ucałowała go w czubek brody; wzruszył go ten słodki, spontaniczny gest.
- A Conal 0'Neil nie jest głupcem, prawda? A może jest? - Przechyliła
głowę w bok. - Jeśli my nie możemy wyjść poza pewien punkt i pójść do wio
ski, to czy nie oznacza to, że nikt z wioski nie może przyjść tutaj?
- Pewnie tak.
- Więc zróbmy coś niemądrego. Chodźmy popływać nago w morzu.
- Chcesz pływać nago w morzu?
- Zawsze o tym marzyłam. Właśnie to sobie uświadomiłam. - Stoczyła się
z pryczy i pociągnęła go za rękę. - Zrób ze mną to głupstwo, Conal.
- Leannan, pierwsza fala cię zmiażdży.
- Nie. -Leannan. Nie miała pojęcia, co to słowo znaczy, lecz brzmiało czu
le i sprawiło, że ogarnęła ją ochota, by tańczyć. Obiema dłońmi przeczesała
włosy, w jej oczach zapaliło się wyzwanie.
- Ścigajmy się.
Popędziła jak królik, zmuszając go do wstania.
- Poczekaj. Cholera, morze jest za bardzo wzburzone.
Ma kości jak ptaszek, pomyślał, łapiąc po drodze koc. W ciągu minuty po-
łamie sobie połowę,
Na zawsze
• 99
Nie, wcale nie skacze jak królik, spostrzegł po chwili. Biegła jak gazela,
długimi, płynnymi krokami, dzięki którym niemal już dotarła do pieniących
się na brzegu fal. Zawołał ją, ruszając w pościg. Serce niemal przestało mu
bić, gdy zanurkowała pod ścianę wody.
- Słodki Jezu.
Dobiegł dopiero na plażę, gdy ze śmiechem się wynurzyła.
- Ojej, ale ta woda jest zimna.
Z wysiłkiem dobrnęła do płycizny, odsuwając z twarzy mokre włosy. Ser
ce stanęło mu po raz drugi, choć tym razem nie ze strachu.
- Jesteś zjawiskiem, Alleno.
- Nikt nigdy mi tego nie mówił. - Wyciągnęła do niego rękę. -I nikt nie
patrzył na mnie tak jak ty. Popływaj ze mną.
Conal pomyślał, że minęło zbyt wiele czasu, odkąd zrobił jakieś głupstwo.
- Poczekaj.
Potężna fala zbiła ich z nóg, wciągnęła w oślepiający, ogłuszający świat.
To była wolność, butne wyzwanie rzucone losowi. Przytuleni do siebie, okrę
cili się pod naporem fal.
Wypłynęli bez tchu, po to tylko, by znowu zanurkować. Jej krzyk nie był
krzykiem strachu, lecz zwycięstwa, gdy obejmując mocno Conala, wystawiła
głowę nad powierzchnię.
- Utopisz nas oboje! - zawołał, ale w jego oczach migotały iskierki weso
łości.
- Nie. To niemożliwe. Dzisiaj jest czas wyłącznie na cuda. - Zaplotła mu
ręce na szyi. - Nurkujmy jeszcze raz.
Pisnęła z zachwytu, bo uniósł ją i razem skoczyli w wielką falę.
Kiedy wyszli na brzeg, z trudem łapiąc powietrze, trzymali się za ręce.
- Szczękasz zębami.
- Wiem. To było cudowne. - Otuliła się jednak w koc, który Conal zarzu
cił jej i sobie na ramiona. - Nigdy w życiu czegoś takiego nie robiłam. Ty za
to pewnie setki razy.
- Ale nigdy z kimś podobnym do ciebie.
Pomyślała, że nic milszego nie mógł powiedzieć. Zatrzymała te słowa
w pamięci, przytulając go do siebie, do swego serca.
- Co znaczy leannan?
- Hmm?
Oparła mu głowę na ramieniu, rękoma obejmując go w pasie. Conal ca
łym sobą odczuwał wielki spokój.
- Leannan. Tak się do mnie zwróciłeś, więc jestem ciekawa, co to znaczy.
Jego dłoń znieruchomiała na jej włosach.
- To takie określenie - odparł ostrożnie. - Wyraża przywiązanie. Najbliż
szym odpowiednikiem byłoby „serduszko".
- Podoba mi się.
Zamknął oczy.
- Alleno, prosisz o zbyt mało.
I mam nadzieję na wszystko, pomyślała
Nie nuusisz się o to martwić Conalu. Ja się nie martwię. Chodźmy, nim
100
• Szczypta magii
oboje całkiem zsiniejemy. Ja zaparzę herbatę, a ty zapalisz ogień w komin
ku. - Pocałowała go. - Ale najpierw nazbieram trochę muszli.
Wysunęła się z jego objęć, zostawiając go z kocem w dłoniach, kręcącego
głową. Większość muszli pokrywających plażę połamały fale, ale to jej naj
wyraźniej nie przeszkadzało. Conal poszedł do pracowni włożyć dżinsy.
Kiedy wrócił, miała już cały stos muszli. Podał jej swoją bluzę i wisiorek.
- Nie włożę go, jeśli masz coś przeciwko temu.
- Jest twój. - Z rozmysłem, jakby rzucając wyzwanie losowi, zapiął łańcu
szek na jej szyi. - Masz, włóż to, zanim zamarzniesz.
Wciągnęła bluzę i kucnęła, by ułożyć muszle na kocu.
- Conal, kocham cię niezależnie od tego, czy mam ten wisiorek na szyi,
czy nie. A ponieważ miłość do ciebie sprawia, że jestem szczęśliwa, to nie po
winno cię martwić. - Wyprostowała się. - Nie zepsuj tego - mruknęła. -
Cieszmy się tym, co mamy dzisiaj, a jutro zobaczymy, co dalej.
- Dobrze. - Ujął jej dłoń i uniósł do ust. - Chciałbym ci jednak coś obiecać.
- Słucham cię.
- Ten dzień zawsze będzie dla mnie bardzo cenny, tak samo jak ty.
7
Allena wygrzebała gdzieś stare dżinsy Conala, znalazła wystrzępiony sznu
rek i nożyce, po czym zabrała się do pracy. Obcięte dżinsy, zaimprowizowany
pasek i workowata bluza były w sam raz dla rozbitka na bezludnej wyspie,
ale spełniały swoje zadanie.
A ponieważ Conal uparł się, że tym razem on zaparzy herbatę, zajęła się
rozwieszaniem prania. I marzeniami.
Mogłoby tak być zawsze, myślała. Długie cudowne dni we dwoje. Conal
rzeźbi w atelier, ona prowadzi dom i pracuje w ogrodzie... i och, zajmuje się
dziećmi, kiedy przyjdą na świat.
Pomalowałaby okiennice i mały tylny ganek. Od frontu posadziłaby zioła i ró
że - jedynie róże - które pięłyby się i rozrastały, i za każdym razem, gdy wcho
dziłaby do domu, czułaby się tak, jakby przechodziła przez baśniowe wrota.
Bo też byłaby to jej baśń.
Naturalnie musieliby dobudować pokoje dla dzieci. Pięterko z man
sardowymi oknami. Przydałaby się też większa kuchnia i druga łazienka.
Ale żadna z tych zmian nie odebrałaby domowi wyglądu nadmorskiej
chatki.
Allena przyrządzałaby wyśmienite posiłki, dbała o to, by okna zawsze
błyszczały, szyła firanki, które powiewałyby na wietrze.
Otrząsnęła się z tych marzeń, przypinając na sznurze wilgotne przeście
radło. Jej matka byłaby zgorszona. Do zajęć domowych zatrudnia się ludzi,
ponieważ ty zajmujesz się robieniem kariery. Jesteś profesjonalistką... w ja
kiejś dziedzinie.
To oczywiście tylko fantazja, powiedziała sobie dziewczyna. Musi jakoś
zarobić na życie, ale tym będzie martwiła się później. Teraz miała zamiar cie
szyć się każdą chwilą, przeżywać radosne uniesienia wywołane tym, że się za
kochała, i bolesnym pragnieniem, by być kochaną.
Mają dla siebie ten dzień i jutro. Cokolwiek stanie się potem, ona nicze
go nie będzie żałowała.
Rozwiesiła pranie i oparła pusty kosz na biodrze. Zobaczyła, że ze wzgó
rza zbiega Hugh.
-Ha, wiec zdecydowałeś się wrócić do domu. Co lam masz? - Zdumiona
utkwiła wzrok w brązowym przedmiocie, który trzymał w pysku pies. - Prze-
cież to moja torba.
102
• Szczypta magii
Upuściła kosz i podbiegła do niego. Hugh, spodziewając się zabawy, za
czął skakać wokół niej.
Conal obserwował ich z progu. Herbata parzyła się w dzbanku i wyszedł,
żeby zawołać Allenę, ale zrezygnował.
Prześcieradła wydymały się na wietrze niczym żagle, Conal poczuł ich
świeży, wilgotny zapach, zmieszany z aromatem rozmarynu i melisy docho
dzącym z grządki, którą Allena rano oczyściła z chwastów. Usłyszał jej
dźwięczny, radosny śmiech, gdy bawiła się z psem.
Jego stare dżinsy wisiały na niej, choć obcięła je tak, że sięgały jej ponad
kostki. Podwinęła rękawy bluzy, ale kiedy biegała z psem, mankiety zsunęły
się i opadły na dłonie. Nie miała butów.
Był to radosny widok. A kiedy on zakazał radości wstępu do swego życia?
Cień przeznaczenia z każdym mijającym rokiem stawał się większy, Conal
kulił się pod nim, powtarzając sobie, że jest w pełnym świetle.
Nie pozwalał nikomu się zbliżyć, nic nie mogło być ważniejsze od jego
pracy. Odsunął się od ojca i domu. Takiego dokonał wyboru, miał do tego pra
wo. Teraz patrząc, jak Allena wyszarpuje jakiś przedmiot z pyska Hugh i ba
wi się z psem na podwórzu zalanym promieniami słońca i pełnym białych
żagli prześcieradeł, po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy czegoś po dro
dze nie utracił.
A jednak, cokolwiek utracił, ona tu była.
Zbliżała się noc przesilenia.
Może nie przyjąć daru. Może odmówić. Chociaż ta kobieta tak bardzo go
pociągała, pod koniec najdłuższego dnia to on zdecyduje o swoim losie.
I to nie magia określi jego przeznaczenie, lecz jego własna wola.
Zobaczył, jak Allena ciągnie to coś, co Hugh trzymał w zębach. Pies otwo
rzył pysk i potoczyła się do tyłu, przyciskając ów przedmiot do piersi, a po
tem usiadła na ziemi. Conal wyskoczył na podwórze, czując, jak serce bije
mu mocniej.
- Zrobiłaś sobie coś? -Wydał ostre polecenie po gaelicku i Hugh zwiesił łeb.
- Jasne, że nie. - Chciała wstać, ale Conal już przy niej był, obejmował ją
i gładził, mrucząc po gaelicku coś, co brzmiało uroczo. Serdecznie. Serce sko
czyło jej w piersi. - Conal, wszystko w porządku.
- Ten przeklęty pies waży więcej niż ty, a masz kości jak ptaszek.
- Bawiliśmy się tylko, a ty uraziłeś Hugh. Chodź tutaj, malutki, już
wszystko dobrze.
Conal przysiadł na piętach i z grymasem patrzył, jak Allena tuli psa.
- Wszystko w porządku, on nie mówił poważnie, cokolwiek to było. Praw
da, Conal?
Conal dostrzegł spojrzenie, jakie rzucił mu pies, i musiał określić je jako
pełne satysfakcji.
- Nieprawda.
Roześmiała się tylko i pocałowała Hugh w nos.
- Jaki mądry, dobry piesek - mówiła śpiewnie. - Znalazł moją torbę
i przyniósł do domu. Za to ja jestem kompletną idiotką. Zupełnie o niej za-
pomnialam
Na zawsze • 103
Conal przyjrzał się wielkiej torbie. Była mokra i brudna, poznaczona śla
dami psich zębów, Allena jednak nie zwracała na to uwagi.
- Nieźle oberwała.
- Musiałam upuścić ją w czasie burzy. Wszystko jest: paszport, karty kre
dytowe, bilet. Kosmetyki. - Przytuliła torbę ucieszona, że odzyskała szminkę.
- Och, i tuzin innych rzeczy. W tym kopia programu wycieczki. Myślisz, że te
lefony już działają? - Nie czekając na jego odpowiedź, skoczyła na nogi. - Za
dzwonię do Margaret do hotelu, dam jej znać, że ze mną wszystko w porząd
ku. Pewnie okropnie się martwi.
I pobiegła do domu, nie wypuszczając torby z dłoni. Conal został tam,
gdzie był.
Nie chciał, żeby telefony działały. Nie chciał rozbić tej bańki, w której
tkwili. Świadomość ta sprawiła, że zaczął drżeć. Pomyślał, że Allena wykorzy
stała pierwszą okazję, aby wydostać się z ich świata.
Oczywiście że tak. Przycisnął palce do oczu. Czy sam nie postąpiłby
identycznie? Miała przecież swoje własne życie poza tym miejscem, bez
niego. Romantyczne okoliczności na chwilę ją oszołomiły, podobnie jak
o mało nie oszołomiły jego. W końcu jednak Allena stanie twardo obiema
nogami na ziemi i pójdzie dalej. Tak powinno być. I on tego pragnie.
Kiedy jednak szedł za nią do domu, czuł ból, jakiego przedtem nigdy nie
doznał.
- Połączyłam się - oznajmiła Allena z zadowoleniem. Stała ze słuchawką
w dłoni, a to, co zawierało połowę jej doczesnych dóbr, leżało na stole. - Mar
garet zameldowała się, dzwonią teraz do jej pokoju. Mam tylko nadzieję, że
nie zawiadomiła rodziców. Nie zniosłabym myśli, że oni... Margaret! Och, tak
się cieszę, że...
Urwała, a Conal patrzył, jak uśmiech gaśnie w jej oczach.
- Tak, wiem. Bardzo mi przykro. Nie zdążyłam na prom i...
Bez słowa minął ją i wyjął kubki z kredensu. Nie miał zamiaru zostawiać
jej samej.
- Tak, masz rację, to było nieodpowiedzialne. Niewybaczalne też, tak, zo
stawić cię samą bez uprzedzenia. Próbowałam...
Dostrzegł moment poddania się, bo ramiona jej opadły, a twarz stała się
maską bez wyrazu.
- Rozumiem. Nie, oczywiście, nie można oczekiwać od ciebie, że po tym
wszystkim zatrzymasz mnie w firmie. O tak, wiem, od początku byłaś zdania,
że mi się nie uda. Jasno o tym mówiłaś. Przepraszam, że cię zawiodłam. Tak,
znowu.
Wstyd, zmęczenie i rezygnacja otoczyły ją mgłą klęski. Zamknęła oczy.
- Nie, Margaret, przeprosiny nie mają znaczenia, gdy ludzie na tobie
polegają. Zadzwoniłaś do rodziców? Nie, masz rację. Jaki miałoby to
sens?
- Cholerna suka - mruknął Conal. Zobaczymy, jak jej się spodoba wysłu
chania dla odmiany paru ostrych słów, pomyślał i wyrwał Allenie słuchawkę
z dłoni. Usłyszał ciągły sygnał, co oznaczało, że jego wściekłość nie znajdzie
ujścia.
104
• Szczypta magii
- Musiała iść - wykrztusiła Allena. - Program dnia. Powinnam... Wybacz.
- A niech mnie diabli, jeśli wybaczę. - Złapał ją mocno za ramiona, nim
zdążyła uciec. Na jej rzęsach lśniły łzy. Conal żałował, że nie trzyma w dło
niach karku Margaret. - Nie pójdziesz lizać swoich ran w ukryciu. Dlaczego
pozwalasz, żeby tak cię traktowała?
- Bo to racja, zachowałam się nieodpowiedzialnie. Miała wszelkie po
wody, żeby mnie wylać. Nigdy zresztą by mnie nie przyjęła, gdyby nie presja
rodziny.
- Presja rodziny? Pieprzyć to! A gdzie jej rodzinna solidarność? Zapyta
ła cię, czy wszystko w porządku? Co się z tobą działo? Gdzie jesteś? Czy
w ogóle o coś cię zapytała?
-Nie.
Po jej policzku spłynęła łza, co jeszcze bardziej go rozzłościło.
- A gdzie twój gniew? - zapytał ostro.
- Jaka korzyść z gniewu? - Znużonym gestem otarła łzę. - Sama sobie je
stem winna. Tak naprawdę nie obchodzi mnie ta praca, na tym polega pro
blem. Nie przyjęłabym jej, gdybym miała jakiś wybór. Margaret chyba ma
rację, zrobiłam to specjalnie.
- Margaret to kretynka.
- Nie, wcale nie. - Allena uśmiechnęła się niepewnie. - Jest bardzo zdy
scyplinowana i uparcie dąży do celu. Nie ma sensu dłużej się żalić. - Pokle
pała go po dłoni, po czym odsunęła się, by nalać herbaty. - Jak trochę się
uspokoję, zadzwonię do rodziców i wszystko im wyjaśnię... Boże. - Przycisnę
ła dłonie do blatu i zamknęła oczy. - Nie znoszę sprawiać im zawodu. Ciągle
to samo, jak cykl, którego nie potrafię przerwać. Gdybym mogła coś zrobić,
gdybym w czymś mogła być dobra. - Kręcąc głową, podeszła do lodówki, by
wyjąć z niej resztę wczorajszej zupy do podgrzania. - Nie masz pojęcia, jak
zazdroszczę ci talentu i przekonania do tego, co robisz. Mama zawsze powta
rza, że gdybym skupiła energię na jednym celu, zamiast rozpraszać ją na wie
le drobiazgów, wyrosłabym ponad przeciętność.
- Powinna się wstydzić, że tak do ciebie mówi.
Allena odwróciła się, zaskoczona gwałtownym tonem jego głosu.
- Ona nie mówi tak, jak to zabrzmiało w moich ustach. Musisz zrozu
mieć, że oni wszyscy są błyskotliwi i inteligentni, oddani swojej pracy. Oj
ciec jest ordynatorem oddziału chirurgii, mama wspólniczką w jednej z naj
bardziej znanych kancelarii prawniczych na Wschodnim Wybrzeżu. A ja nic
nie potrafię.
Ogarnął ją gniew. Z trzaskiem postawiła garnek na kuchni. Conal, zado
wolony z tego widoku, skrzyżował ramiona na piersi i obserwował, jak jej
frustracja rośnie.
- I jest James ze swoją wspaniale rozwijającą się praktyką, cudowną żo-
ną-trofeum i córeczką z poświadczonym notarialnie geniuszem. Tak na mar
ginesie, nieznośny z niej bachor, ale wszyscy powtarzają, że jest po prostu
nad wiek rozwinęła. Jakby „nad wiek rozwinięta" i „niegrzeczna" to były
synonimy I jest Margaret ze swoim idealnym biurem, iealną garderobą,
idealnym domem i idealnie obrzydliwym mężem, który nec widzi niczego po-
Na zawsze
• 105
za filmami artystycznymi i swoją kolekcją monet. -Wlała zupę do garnka. -
W każde święto Dziękczynienia wszyscy siedzą przy stole i poklepują się po
plecach, gratulując sobie wzajemnie sukcesów i błyskotliwości. A potem pa
trzą na mnie, jakbym była jakimś podrzutkiem zostawionym na progu, któ
rego trzeba było przyjąć ze względów humanitarnych. A ja, choćbym nie
wiem jak się starała, nie zostanę lekarzem, prawnikiem czy cholernym wo
dzem indiańskim, ponieważ nic nie potrafię robić.
- Teraz to ty powinnaś się wstydzić.
- Co? - Przycisnęła palce do skroni. Gniew ją oszołomił, odbierając jas
ność myśli, co było powodem, dla którego zwykle starała się panować nad
emocjami. - O co chodzi?
- Chodź tutaj. - Złapał ją za rękę i pociągnął do salonu. - Co tu zrobiłaś?
- Z czym?
- No, co tu robiłaś?
- Odkurzyłam?
- Do diabła z odkurzaniem, Alleno. Popatrz na kwiaty, świece, misę z po
łamanymi muszlami. I popatrz tutaj. - Pociągnął ją do drzwi na ganek, które
otworzył kopnięciem. - Ten ogród aż do dzisiejszego poranka był zaniedba
ny. Gdzie jest piasek, który leżał na ścieżkach, a który zauważyłem dopiero
wtedy, gdy zniknął? Bielizna schnie na wietrze, w kuchni grzeje się zupa.
A mój cholerny prysznic nie przecieka. Kto to wszystko zrobił?
- Każdy potrafi zamieść ścieżkę, Conalu.
- Ale nie każdemu wpadnie to do głowy. Nie każdego obchodzi. I nie każ
dy znajduje przyjemność w robieniu takich rzeczy. W ciągu jednego dnia
stworzyłaś przytulny dom, jakiego od dawna tu nie było, od tak dawna, że za
pomniałem, co to znaczy. Myślisz, że to nieistotne? Że nie ma wartości?
- To takie... zwyczajne - powiedziała, nie znajdując lepszego określenia.
- Nie zrobię kariery, zrywając polne kwiaty.
- Pracować na życie można gdziekolwiek, jeśli zajdzie taka konieczność.
Masz potrzebę zbierania polnych kwiatów i muszli, Alleno. I są ludzie, którzy
czują wdzięczność z tego powodu i dostrzegają wartości, jakie wnosisz w ich
życie.
Gdyby już nie była w nim zakochana, zakochałaby się w tej chwili, gdy
w uszach brzmiały jej jego słowa, gdy patrzyła w jego pociemniałe od znie
cierpliwienia oczy.
- To najmilsza rzecz, jaką w życiu słyszałam. - Położyła dłonie na policzkach
Conala. - Najmilsza. - Delikatnie musnęła wargami jego usta. - Dziękuję.
Zanim zdążył się odezwać, potrząsnęła głową, a potem oparła mu ją na
ramieniu.
8
Odgrodzili się od świata. Wyłączyli czas. Conal skrzywiłby się na myśl, że
to coś w rodzaju magii, Allena jednak nie potrafiła znaleźć innego słowa.
Pozowała mu ponownie, gdy popołudniowe słońce wpadało ukośnie przez
okna do pracowni. A potem patrzyła na siebie powstającą z gliny.
Ponieważ go o to pytała, opowiedział jej o latach spędzonych w Dublinie,
o studiach i pracy. O chudych studenckich czasach, kiedy żył konserwami
i sztuką. O objawieniu, które spadło na niego niczym cud w jakiejś marnej
galerii.
Dzięki pierwszej sprzedanej pracy zyskał luksus czasu, miejsce do pracy
i nie musiał już nieustannie się martwić, czy zdoła zapłacić czynsz. Kolejne
sprzedane prace zapewniły mu luksus wyboru, w końcu stać go było na wy
najęcie własnego atelier.
Chociaż mówił swobodnym tonem, Allena zauważyła, że wspominając Du
blin, nie nazywał go domem. Nic jednak nie powiedziała.
Później, kiedy przykrył glinę wilgotną ścierką i umył się w małej umywal
ce, poszli na długi spacer wybrzeżem. Rozmawiali o setce spraw, ani słowem
wszakże nie wspomnieli o gwieździe, którą Allena nosiła na sercu, czy o ka
miennym kręgu rzucającym cień ze szczytu klifu.
Kochali się przy blasku słońca wciąż stojącego wysoko na niebie. Ciepło
jego promieni ogrzewało skórę Alleny, gdy unosiła się nad Conalem.
Zapadł wieczór, lecz słońce pozostało, połyskując i drżąc, jakby nie mia
ło zamiaru ustąpić miejsca nocy. Allena zajęła się naprawianiem starej ko
ronki, którą znalazła na półce w szafie, Conal szkicował, a pies drzemał, zwi
nięty w kłębek pomiędzy nimi.
Ona ma niezwykle wyrazistą twarz, pomyślał Conal, i jakże rozmarzo
ną teraz, gdy siedzi i szyje. Wszystko, co czuła, skupiało się w tych oczach
barwy miękkiej, czystej szarości. Czarodziejski urok ukryty w tych tę
czówkach jeszcze się nie obudził. A kiedy się obudzi, wyobrażał sobie Co
nal, każdy mężczyzna, na którym spocznie jej spojrzenie, zostanie zauro
czony.
Z jaką łatwością i zadowoleniem przystosowała się do niego, jego domu
i życia, nie burząc przy tym ustalonego rytmu. I jakże łatwo byłoby przysto
sować się do niej. Pomimo gwałownych wybuchów pożądania i namiętności
oznaczałoby to ukojenie.
Na zawsze •107
Co on ma z nią zrobić? Jak odepchnąć uczucia, które rozbudziła w jego
sercu? I skąd miał wiedzieć, czy są one prawdziwe?
- Conal - odezwała się cicho Allena. Jego ponure, burzliwe myśli brzęcza
ły w powietrzu jak ostrzeżenie. - Nie możesz dać temu spokój? Nie potrafisz
cieszyć się chwilą i po prostu czekać, co będzie?
- Nie. - Zirytowało go, że dostrzegła jego nastrój, choć nic przecież nie
mówił. - Pozwolić innym kształtować swoje życie, to twoja metoda, nie moja.
Dłoń jej drgnęła, jak po uderzeniu, zaraz jednak powróciła do płynnych
ruchów.
- Tak, masz rację. Całe moje życie staram się zadowolić ludzi, których ko
cham, i nic mi to nie daje. A oni nie kochają mnie dość mocno, by zaakceptować.
Poczuł w sercu skurcz, jakby odepchnął ją w chwili, w której powinien
był zatrzymać.
- Alleno.
- Nie, nic się nie stało. W gruncie rzeczy oni mnie kochają, tylko że nie
tak mocno albo nie tak samo... jak ja kocham ich. Chcą dla mnie rzeczy, któ
re są poza moim zasięgiem... albo inaczej, których ja nie pragnę wystarcza
jąco mocno, by naprawdę się postarać. Nie umiem nakładać ograniczeń na
swoje uczucia. Nie jestem taka.
- A ja umiem. - Wstał i zaczął krążyć po pokoju. - To nie jest kwestia
uczuć, tylko sposób bycia. Nie mogę, nie pozwolę sobą kierować, chociaż za
leży mi na tobie bardziej, niż powinno po tak krótkim czasie.
- I z tego powodu nie ufasz wszystkiemu, co się dzieje pomiędzy nami. -
Skinęła głową, oderwała nitkę i odłożyła igłę. -To rozsądne podejście.
- A cóż ty wiesz o rozsądku? - zapytał ostro. - Jesteś najbardziej nieroz
sądną kobietą, jaką w życiu spotkałem.
Uśmiechnęła się przelotnie.
- Łatwiej rozpoznać czyjś rozsądek osobie, która ma go niewiele.
Usta mu drgnęły, usiadł jednak.
- Jak możesz być taka spokojna, widząc, co się dzieje?
- To najbardziej zadziwiające dwa dni w moim życiu, najbardziej podnie
cające i najpiękniejsze. - Rozpostarła ręce. - Nic nigdy nie może mi ich ode
brać. I czeka mnie jeszcze jeden dzień. Jeden długi i cudowny dzień. Więc...
- Wstała i przeciągnęła się. - Mam ochotę wziąć lampkę wina i wyjść przed
dom, żeby popatrzeć na wschodzące gwiazdy.
- Nie. - Conal ujął ją za rękę. - Poczekaj, ja przyniosę wino.
Noc była idealna, niebo czyste jak szkło. Morze falowało, przypływało
i odpływało, woda chwytała ostatnie refleksy odchodzącego dnia i połyskiwa
ła niczym klejnoty.
- Powinieneś postawić tu ławki - zaczęła mówić Allena. - Tu i tu, z rzeź
bionymi siedzeniami i wygiętymi oparciami, z cedru, który z czasem nabie
rze srebrnej barwy.
Zastanawiał się, dlaczego sam o tym nie pomyślał, uwielbiał przecież tu
siedzieć i obserwować morze,
-Co jeszcze byś zrobiła ,gdybyś była na moim miejscu?
108 • Szczypta magii
-
Koło ławek postawiłabym wielkie donice z rozmaitymi kwiatami, zwisa
jącymi i pnącymi się po drabinkach. Granatowe donice - zdecydowała i zerk
nęła na niego nieśmiało. - Sam mógłbyś je zrobić.
- Chyba tak. Donice - powtórzył.
Pomysł był zabawny. Nikt wcześniej nie oczekiwał od niego, że będzie le
pił naczynia. Przesunął dłonią po włosach, popijając wino. Uświadomił so
bie, że z przyjemnością zrobiłby dla niej te donice, bo chętnie zobaczyłby jej
radość na ich widok.
- Granatowe - powtórzyła - żeby pasowały do okiennic, kiedy się je po
maluje farbą, którą znalazłam w pralni.
- I ja będę je malował?
- Och nie, nie można marnować twojego talentu na równie przyziemne
sprawy. Ty lepisz pękate garnki, ja maluję okiennice.
- Wiem, kiedy ktoś się ze mnie śmieje.
Zerknęła tylko szybko na niego, po czym ruszyła w kierunku wody.
- Wiesz, co powinnam robić dzisiaj wieczorem?
- Co takiego?
- Obsługiwać rzutnik na wykładzie o megalitach, który Margaret wygło
si po kolacji.
- No to cudem udało ci się tego uniknąć, co?
- Nie musisz mi mówić. A wiesz, co będę robiła zamiast tego?
- Ach, wrócisz do domu i będziesz dziko się ze mną kochać?
Roześmiała się i okręciła na pięcie.
- Bezwzględnie dopiszę to do planu na wieczór. Najpierw jednak zbudu
ję zamek z piasku.
- Zamek z piasku?
- Ogromny - oznajmiła i przyklękła. - Budowa zamków z piasku to jeden
z moich nielicznych talentów. Choć lepiej bym sobie poradziła, gdybym mia
ła łopatę i wiadro. Które można znaleźć w pralni - dodała, zerkając na niego
spod rzęs.
- Podejrzewam, że w tej konkretnej sztuce odznaczam się dość wątpliwy
mi talentami, więc moim zadaniem jest przyniesienie narzędzi.
- Masz dłuższe nogi, więc szybciej to zrobisz.
- To fakt bezdyskusyjny.
Po chwili wrócił z łopatą, wiadrem i butelką wina.
Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, Conal siedział i patrzył,
jak Allena buduje zamek z piasku.
- Na tym końcu powinien mieć basztę - powiedział. - Zostawiłaś go bez
obrony.
- To zamek, nie forteca, a w moim światku panuje pokój. Z drugiej stro
ny wydawałoby się, że sławny artysta da radę zbudować wieżę, jeśli uważa ją
za potrzebną.
Conal dopił wino, wetknął kieliszek w piasek i podjął wyzwanie.
Dodała kilka wieżyczek, starannie je modelując i wygładzając końcem
łopaty Porwana jego talentem i zręcznością o wiele przewyższającą jej umie
jętności,zaczęła wznosić skomplikowaną budowlę,
Na zawsze
• 109
- Chciałbym wiedzieć, co ta gruda ma przedstawiać?
- To stajnie czy raczej będą nimi, jak skończę.
- Źle wyliczyłaś proporcje. - Zamierzał jej pokazać błąd, ale dostał klap
sa w dłoń. - Jak chcesz, ale konie musiałyby być wielkie jak Hugh, żeby tu
pasowały.
Prychnęła, kołysząc się na piętach. Cholera, on ma rację.
- Jeszcze nie skończyłam - oznajmiła chłodno, biorąc w dłonie piasek. -
A to co niby ma być?
- Most zwodzony.
- Most zwodzony? - Zachwycona, pochyliła się, by obejrzeć platformę,
którą ulepił szybkimi, zręcznymi ruchami. - To cudowne. Bez dwóch zdań
masz talent do budowania zamków z piasku. Wiem, czego tu potrzeba.
Podniosła się i pobiegła do domu. Wróciła z zapałkami i kawałkiem czer
wonej wstążki wyciętym w trójkąt.
- Łańcuch byłby lepszy, ale potraktujemy sprawę nowatorsko. - Jeden
koniec zapałki wcisnęła w bok mostu, drugi w ścianę zamku. - Na szczęście
królewska rodzina wydaje właśnie bal, więc most jest opuszczony. - Drugą
zapałkę umieściła z drugiej strony mostu. Trzecią złamała, owinęła wokół
niej wstążkę, po czym zatknęła tę prowizoryczną chorągiew na najwyższej
wieży. - No i mamy zamek z piasku. -Wzięła butelkę i nalała obojgu wina. -
Za Zamek Dolmana. - Marzenie, które wspólnie zrealizowaliśmy, pomyślała.
Stuknęła się kieliszkiem z Conalem i podciągnąwszy kolana, zapatrzyła
się w morze.
- Co za cudowna noc, tyle gwiazd. W Nowym Jorku nie widać takiego nie
ba, tylko kawałki oddzielone budynkami, dlatego łatwo zapomnieć, jakie
jest wielkie.
- Kiedy byłem chłopcem, w takie noce jak ta przychodziłem tu i patrzy
łem.
Odwróciła głowę i oparła policzek o kolano.
- Co jeszcze robiłeś, jak byłeś chłopcem?
- Wspinałem się na klify, bawiłem z kolegami z wioski, dokładałem sta
rań, żeby wymigać się od obowiązków, choć mniej czasu i wysiłku kosztowa
łoby mnie ich wykonanie. Łowiłem ryby z ojcem.
Zapadł w głębokie milczenie. Allena ujęła go za rękę.
- Brakuje ci go.
- Zostawiłem go samego. Nie wiedziałem, że przez ten ostatni rok był
chory. Nie powiedział mi, nie poprosił, żebym wrócił i zaopiekował się nim.
Wolał umrzeć w samotności niż mnie poprosić.
- Wiedział, że wróciłbyś.
- Powinien był mi powiedzieć. Mogłem zawieźć go do Dublina, do specja
listów.
- To zawsze jest trudniejsze dla tych, którzy zostają - szepnęła. - On
chciał być tutaj, Conal. Chciał tu umrzeć.
- O tak, pragnął umrzeć tutaj,tlaki był jego wybór. Wiedział, że jest cho
ry i słaby, a chodził po klifach, W tym kamiennym tanecznym kręgu jego ser
ce nie wytrzymało. Taki bvł jego wybór,
110 » Szczypta magii
- Jesteś z tego powodu zły.
- Czuję się bezradny, co mnie drażni. Tęsknię za nim, żałuję, że rozdzieli
ły nas czas i odległość, które ja między nami postawiłem. Zamiast przyje
chać, posyłałem mu pieniądze. A on zostawił mi wszystko. Dom i Hugh. - Od
wrócił się do Alleny i pociągnął za łańcuszek na jej szyi. Kiedy wisiorek się
zsunął, dodat: - I to. Zostawił to dla mnie w drewnianej szkatułce, która stoi
na komodzie w sypialni.
Poczuła chłodny dreszcz.
- Nie rozumiem.
- Dostał ten wisiorek od swojej matki na osiemnaste urodziny, tak samo
jak ona go dostała. Dał go mojej matce w dniu, w którym poprosił ją o rękę
w kamiennym kręgu, zgodnie z tradycją 0'Neilów. Nigdy go nie zdejmowała.
Oddała go ojcu, by zatrzymał go dla mnie, tej nocy, gdy umarła.
Wytopiony w Kotle Dagdy. Zrobiony przez samego Merlina.
- Jest twój - mruknęła.
- Nie, nie należy już do mnie, nigdy do mnie nie należał, bo odmówiłem
przyjęcia go. W dniu gdy pochowałem ojca, przyszedłem tutaj i wrzuciłem
wisiorek do morza. Powiedziałem sobie, że to ostatecznie zakończy sprawę.
„Jest tylko jeden", oznajmiła Allenie staruszka. Teraz należy do niej.
Znalazła go lub raczej wisiorek ją znalazł. I zaprowadził do Conala. Jakże
mogła czuć coś innego poza radością, wiedząc o tym? I jak, będąc sobą, Co-
nal mógł czuć coś innego poza gniewem?
Dla niej to był klucz. Dla niego zamknięcie.
- Nie wiem, jak cię pocieszyć. - Dotknęła jego policzka.
- Ja też nie wiem. -Wstał i pomógł jej podnieść się z piasku. - Dość o tym
na dzisiaj. Żadnych zamków i gwiazd. Chcę tego, co rzeczywiste/Moje pożą
danie jest rzeczywiste. -Wziął ją w ramiona. -Tak samo jak ty.
9
Nie
mogła spać. Nieistotne, jak krótka jest ta noc, nie zniosłaby, gdyby
zmarnowała ją na sen. Leżała więc cicho, przeżywając na nowo każdą chwilę
minionego dnia.
Zakończyli go miłością. Ich pieszczoty nie były jednak delikatne i czułe
jak za pierwszym razem. Wyczuwała rozpacz Conala i gwałtowną, naglącą po
trzebę, która z niego przeniosła się na nią, tak że jej dłonie stały się równie
niecierpliwe jak jego, usta tak samo głodne.
A jej ciało, myślała Allena, och, jej ciało nigdy dotąd nie było tak pełne
życia.
Ten rodzaj pragnienia to odmiana piękna, czyż nie? Potrzeba tak głębo
ka i tak silna potrafi zapuścić trwałe korzenie.
Więc dlaczego on nie chce pozwolić sobie na miłość do niej?
Gdy odwróciła się ku niemu, przytulił ją mocno we śnie. Pragnęła powie
dzieć: Jestem tutaj. To moje miejsce, wiem o tym.
Zachowała jednak te słowa dla siebie i tylko przycisnęła wargi do jego
ust. Łagodnie, uwodzicielsko, biorąc to, czego pragnęła, i oddając mu się
w zamian cała. Wolno i jedwabiście otulił ich żar.
Conal dał się ponieść pożądaniu, jak człowiek błądzący we mgle. Powie
trze było gęste i słodkie, a ona czekała na niego. Ciepła i chętna. I rzeczy
wista.
Słyszał jej urywany oddech, serce bijące w rytm jego serca. Poruszała się
pod nim, rzucając na niego urok w ciemności.
Kiedy w nią wszedł, przyjęła go z ochotą, jakby wrócił do domu. Jednocześ
nie unosili się i opadali, płynnie i rytmicznie. Ich usta znowu się spotkały, gdy
wyczuł, jak Allena osiąga szczyt. Sam się wtedy zatracił, oddał jej siebie.
- Alleno. - Tylko tyle powiedział, przytulając ją mocno do siebie. Ukojo
ny i spokojny, zapadł w sen, nie wiedząc, że ona płacze.
Przed świtem wstała, bojąc się, że jeśli dłużej zostanie z nim w ciemno
ści, zacznie prosić; a bardziej jeszcze obawiając się, że jeśli on zaoferuje jej
jakiś marny substytut miłości i wspólnego życia, ona żałośnie to przyjmie.
Cicho się ubrała i wyszła, by przed chatą czekać na początek najdłuższe
go dnia.
Na niebie nie było księżyca ani gwiazd, nic nie mąciło nieskończonej
ciemności . Allena dostrzegała zarys lądu opadającego ku falującemu morzu
112 • Szczypta magii
i potężne cienie poszarpanych klifów na zachodzie, gdzie wznosił się kamien
ny krąg. On też czekał.
Na szyi czuła ciężar wisiorka.
Pozostało tylko kilka godzin, pomyślała. Nie straci jednak nadziei, choć
trudno było ją zachować w tej mrocznej i samotnej godzinie. Została tu przy
słana, sprowadzona, ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że
tu przybyła i tu odnalazła wszystkie potrzebne jej odpowiedzi.
Musiała tylko wierzyć, że Conal odnajdzie swoje w ciągu tego jedynego
dnia, jaki im pozostał.
Obserwowała, jak wstaje świt, jak wolno, niemal ukradkiem pojawiają
się pierwsze promienie światła. Mgła uniosła się nad ziemią niczym wilgot
na kurtyna. Na wschodzie zapłonęły złote płomienie i rozprzestrzeniały się
po całym niebie, zmieniając barwę na czerwoną i jaśniejąc, aż wreszcie świat
się obudził.
Powietrze z szarego stało się perłowe.
Z zamku na plaży nie pozostał ślad, zmył go przypływ. Serce ją zabolało,
że można tak łatwo pewne rzeczy usunąć.
Wróciła do domu.
Musiała zająć czymś ręce i umysł. Nic nie mogła poradzić na stan swoje
go serca, ale postanowiła, że dzisiaj, w tym wyjątkowym dniu, nie będzie się
martwić.
Kiedy przyczłapał Hugh, wypuściła go na dwór, żeby sobie pobiegał. Na
stawiła wodę na herbatę; wiedziała już, jaką lubi Conal: bardzo mocną, bez
cukru czy śmietanki.
Wyjęła z kredensu garnek. Conal wspomniał, że o tej porze roku dojrze
wają jagody. Jeśli uda jej się dość ich nazbierać, będą mieli na śniadanie
świeże owoce.
Wyszła z domu, minęła grządki z ziołami i rozłożysty krzak pokryty stoż
kowatymi fioletowymi kwiatami, które intensywnie pachniały. Ciekawe, jak
by wyglądały zasuszone i ułożone w wielkim miedzianym wazonie.
Wokół jej kostek snuła się mgła i Allena pomyślała, że brodzi w płyt
kiej rzece. Wiatr nie rozwiewał białego obłoku, choć unosił jej włosy, gdy
wchodziła na łagodne zbocze za domem. Z oddali dobiegało gardłowe
warczenie Hugh, gdzieś bliżej ćwierkał ptak, a w tle jak zawsze szumiało
morze.
Kierowana impulsem, zdjęła buty i ruszyła boso po zimnej mokrej trawie.
Ścieżka poprowadziła ją w dół, by zaraz znowu się wznieść, teraz bardziej
stromo. Mgła gęstniała, układając się mlecznymi warstwami. Allena obejrza
ła się i ledwo dostrzegła daleko w tyle zarys chatki. Poczuła dreszcz i o mało
nie zawróciła, ale gdzieś z przodu rozległo się szczekanie psa.
Zawołała Hugh i poszła za jego głosem. Na szczycie kolejnego wzniesie
nia zobaczyła kępę przewróconych przez wiatr drzew, a koło nich krzewy je
żyn i krzaczki jagód,
Zadowolona z odkrycia, zaczęła je zbierać i jeść. Wspinała się coraz wy
żej, tam gdzie owoców było najwięcej, Pomyślała, że zrobi naleśniki, a jago
dy wsypie do ciasta.
Na zawsze
• 113
Garnek był już w połowie pełny, gdy wdrapała się na skałę, gdzie rósł sa
motny krzak, ciężki od dorodnych fioletowych jagód.
- Najbardziej nęcące są zawsze te, które znajdują się poza naszym zasię
giem.
Allenie zabrakło tchu i o mało nie upuściła garnka na widok kobiety sto
jącej na wąskiej ścieżce po drugiej stronie krzewu.
Miała długie do pasa ciemne włosy, a oczy zielone jak ocean o świcie.
Z uśmiechem położyła dłoń na łbie Hugh, który spokojnie przy niej siedział.
- Nie miałam pojęcia, że ktoś tu jest - powiedziała Allena, w myślach do
dając: że ktoś może tu być. - Ja... - Z niejakim przestrachem obejrzała się,
lecz nie mogła dostrzec stąd chatki. - Nie zdawałam sobie sprawy, że tak da
leko się zapuściłam.
- To dobry poranek na spacer i zbieranie jagód. Z tych, co masz w garn
ku, będzie doskonały dżem.
- Za dużo nazbierałam. Myślałam o czymś innym.
Twarz kobiety złagodniała.
- Nie możesz nazbierać za dużo, jeśli ktoś je zje. Nie denerwuj się - po
wiedziała cicho. - On jeszcze się nie obudził. Kiedy śpi, w jego umyśle panu
je spokój.
Allena odetchnęła głośno.
- Kim pani jest?
- Tym, kto jest ci akurat potrzebny. Staruszką ze sklepu, chłopcem z łodzi.
- Och. - Czując, jak drżą jej kolana, Allena przysiadła na skale. - Boże.
- Ale to nie powinno cię przerażać. Nikt nie chce cię skrzywdzić. Ani cie
bie, ani jego. On jest częścią mnie.
- Jego prababka. Powiedział... ludzie mówią...
Kobieta uśmiechnęła się szeroko i pokiwała głową.
- Istotnie, mówią.
Starając się odzyskać panowanie nad sobą, Allena wysunęła spod bluzy
wisiorek.
- To należy do pani.
- To należy do osoby, do której należy... aż będzie należało do innej.
- Conal powiedział, że wrzucił wisiorek do morza.
- Ależ ten chłopak ma temperament. - Jej śmiech był lekki i puszysty jak
śmietana. - Jestem z niego dumna. Mógłby rzucić wisiorek na księżyc, a mi
mo to w odpowiedniej porze powróciłby do osoby, do której powinien nale
żeć. Tym razem jesteś nią ty.
- On nie chce mnie kochać.
- Dziecko. - Kobieta pogładziła Allenę po policzku; było to jak muśnięcie
skrzydeł. - Miłości nie można odrzucić siłą woli. Ona po prostu istnieje i ty
już o tym wiesz. Masz cierpliwe serce.
- Niekiedy cierpliwość to tchórzostwo.
- To mądre. - Kobieta pokiwała głową, wyraźnie zadowolona, i poczęsto
wała się jagodą z garnka. - I prawdziwe. Ale ty już go rozumiesz i zaczynasz
rozumieć siebie, co zawsze jest o wiele trudniejsze. Wiele dokonałaś, zwa
żywszy, jak mało miałaś czasu I kochasz go,
114
• Szczypta magii
-
Tak, kocham go. On jednak nie zgodzi się przyjąć miłości poprzez magię.
- Dzisiaj wieczorem, gdy najdłuższy dzień spotka się z najkrótszą nocą,
kiedy gwiazda rozbłyśnie całą swą mocą i potęgą, wybór, jakiego oboje doko
nacie, będzie taki, jaki zawsze miał być. - Ujęła twarz Alleny w dłonie i uca
łowała ją w oba policzki. - Twoje serce będzie wiedziało - dodała i zniknęła
we mgle jak duch.
- Jak? - Allena zamknęła oczy. - Nie dała nam pani dość czasu.
Hugh trącił ją łbem w kolano, pochyliła się więc i ukryła twarz w jego
sierści.
- Za mało czasu - mruknęła. - Ale też za mało, żeby się martwić. Nie mam
pojęcia, co robić, wiem tylko, że teraz pora na śniadanie.
Wróciła dróżką, którą przyszła, z nieodstępnym Hugh u boku. Mgła roz
praszała się, rzedła. Wyglądało na to, że przeznaczenie zdecydowało o jeszcze
jednym pogodnym dniu.
Kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się chatka, Allena zobaczyła, że na tyl
nym ganku czeka na nią Conal.
- Martwiłem się o ciebie. - Wyszedł jej na spotkanie, świadomy, że ulga,
którą odczuwa, jest nieproporcjonalna do sytuacji. - Czemu włóczyłaś się we
mgle?
- Zbierałam jagody. - Pokazała mu garnek. - Nigdy nie zgadniesz, co... -
Urwała, widząc, że jego wzrok wędruje ku wisiorkowi.
- Czego nigdy nie zgadnę?
Nie, pomyślała, nie może mu powiedzieć, kogo spotkała, Nie może, bo je
go oczy zasnują cienie, a jej łamie się serce na ten widok.
- Co będzie na śniadanie.
- Jagody? - Zanurzył dłoń w garnku.
- Patrz - powiedziała, wchodząc do domu. -I ucz się.
Patrzył więc i czuł, jak ogarnia go spokój. Obudził się, szukając jej koło
siebie, i to go poruszyło. Jak to możliwe, że mężczyzna po jednej nocy z ko
bietą przekonuje się, że jego łóżko jest puste i zimne, kiedy jej nie ma? A po
tem ta panika, ściskająca mu serce, gdy nigdzie nie mógł jej znaleźć. Teraz
tu była, mieszała ciasto w misce i świat wrócił do normy.
Czy można nazwać to inaczej niż miłością?
- Potrzebna ci płyta do naleśników. - Postawiła patelnię na ogniu, by się
rozgrzała. - Ale jakoś sobie poradzimy.
- Alleno.
- Hmm? - Obejrzała się na niego. Coś w jego oczach sprawiło, że zakręci
ło jej się w głowie. - Tak? - Kiedy się odwróciła, wisiorek zakołysał się, odbi
jając promienie słońca.
Conalowi wydało się, że gwiazda błyska mu prosto w oczy, dręcząc go.
Choć nie wykonał żadnego ruchu, jednak rozmyślnie się wycofał. Nie będzie
mówił o miłości.
- Gdzie masz buty?
- Buty? - Mówił tak łagodnie, tak czule, że pod powiekami poczuła pie
czenie. Spojrzała na swoje stopy. - Musiałam je zosławić w sypialni. Ależ je-
stem niemądra.
Na zawsze
• 115
- Więc wędrowałaś boso po rosie, śliczna Alleno?
Słowa uwięzły jej w gardle. Zarzuciła mu ręce na szyję, chowając twarz
na jego ramieniu. W sercu czuła burzę.
- Alleno. - Przycisnął usta do jej włosów, żałując, że dla dobra obojga nie
potrafi zerwać łańcucha opasującego mu serce. - Co mam z tobą zrobić?
Kochać mnie. Po prostu kochać. Z resztą sama dam sobie radę.
- Mogę dać ci szczęście. Gdybyś tylko mi pozwolił, uczyniłabym cię szczęś
liwym.
- A co z tobą? W tej sprawie jest nas dwoje. Jak możesz wierzyć w to, co
ci powiedziałem, godzić się z tym i być gotową z tego powodu zmienić swoje
życie? - Odsunął ją od siebie i musnął palcem wisiorek. - Jak możesz, Alie
no, taką łatwością w to wierzyć?
- Bo wisiorek należy do mnie - odrzekła drżącym głosem. - Dopóki nie
będzie należał do innej osoby. - Jakoś zdołała się opanować. Z szuflady wy
jęła chochlę i nalała ciasta na patelnię. - Uważasz, że jestem naiwna i łatwo
wierna, że tak bardzo pragnę miłości, iż uwierzę we wszystko, co daje mi
choćby cień szansy?
- Myślę, że masz czułe serce.
- I uległe? - Zaskoczyło go chłodne spojrzenie, które mu posłała. - Nie
wykluczone, że masz rację. Serce staje się uległe, jeśli próbujesz dostosować
się do wymagań ludzi, których kochasz, by w ten sposób zyskać ich wzajem
ność. I mam nadzieję, że mi się to uda, wolę jednak serce, na którym odcis
kają się uczucia innych.
Cierpliwe serce, pomyślała, ale na Boga, na pewno nie tchórzliwe.
Zręcznie odwróciła naleśniki na drugą stronę.
- Co sprawiło, że twoje serce stwardniało, Conal?
- Celnie trafiasz, gdy decydujesz się wypuścić strzałę.
- Może dotąd zbyt rzadko sięgałam do kołczana. - Teraz się to zmieni.
Niespiesznie przełożyła naleśniki na talerz i nalała kolejną porcję ciasta na
patelnię. - Dlaczego nigdy nie mówisz o matce?
Strzał w dziesiątkę, pomyślał, bez słowa patrząc, jak Allena nakrywa do
stołu.
- Mam prawo wiedzieć.
- Istotnie, masz.
Wyjęła z szafki miód i cynamon, nalała herbatę do filiżanek.
- Usiądź. Śniadanie ci wystygnie.
Posłuchał z wymuszonym uśmiechem. Była zagadką, dlaczego uwierzył,
że udało mu się ją rozwiązać? Poczekał, aż Allena przełoży naleśniki na ta
lerz i usiądzie przy stole.
- Moja matka pochodziła z pobliskiej wioski - zaczął mówić. - Jej ojciec
był rybakiem, a matka umarła przy porodzie, gdy mama była mała. Dziecko
też umarło, więc jako najmłodszą w rodzinie i jedyną dziewczynkę bracia
i ojciec ją rozpieszczali.
- Masz wujków w tej wiosce?
- Tak, trzech. Mieszkają tam z rodzinami, chociaż kilkoro ich dzieci wyje-
. chało do Dublina albo dalej.
116 • Szczypta magii
Polała naleśniki miodem i podała butelkę Conalowi. Ma rodzinę, pomyś
lała, a mimo to żyje samotnie.
- Więc w wiosce mieszkają też twoi kuzyni?
- Kilkoro z nich. Bawiliśmy się razem w dzieciństwie. Od nich po raz
pierwszy usłyszałem o moim przeznaczeniu. Brałem to za legendę, wymyślo
ną historię w rodzaju tych, które mówią o elfach, syrenach i wróżkach. - Jadł,
ponieważ jedzenie stało przed nim, a Allena zadała sobie trud, by je przyrzą
dzić. - Mama lubiła rysować i nauczyła mnie, jak widzieć różne rzeczy. I jak
sprawić, by to, co widzę, pojawiło się na papierze za sprawą pióra czy kredek.
Ojciec kochał morze i myślał, że pójdę w jego ślady. Ale mama na ósme uro
dziny dała mi glinę. I ja... - Zamilkł, uniósł dłonie i przyjrzał się im przez
zmrużone powieki. Były jak dłonie jego ojca: wielkie, delikatne i silne. Nie
zostały jednak stworzone do zarzucania sieci. - Formowanie gliny, odkrywa
nie, co w sobie kryje... To mnie pochłonęło. I rzeźbienie w drewnie, a potem
pokazywanie innym ludziom, co w nim dostrzegłem. Mama to rozumiała.
Wiedziała.
- Ojciec był rozczarowany?
- Raczej zdziwiony. - Conal wzruszył ramionami, znowu wziął do ręki wi
delec. - Bo jak człowiek może zarobić na życie, strugając coś z drewna albo
łupiąc kamienie? Mama jednak była zadowolona, więc nie protestował. Ro
bił to dla niej, a także dlatego, jak dowiedziałem się później, że jego zda
niem mój los był z góry przesądzony. Tak więc w ostatecznym rachunku nie
miało znaczenia, czy będę rzeźbił, czy łowił ryby.
Zamilkł i utkwił wzrok w wisiorku. Allena wsunęła go pod bluzę. Czując
na sercu jego żar, czekała, aż Conal podejmie opowieść.
10
moim urodzeniu rodzice starali się o kolejne dzieci. Mama dwa razy po
roniła, a to drugie poronienie, do którego doszło, gdy była w zaawansowanej
ciąży... zniszczyło jej zdrowie. Byłem mały, ale pamiętam, że musiała długo
leżeć w łóżku, pamiętam, jaka była blada, gdy w końcu zaczęła chodzić. Ni
gdy już nie czuła się dobrze, ale o tym nie wiedziałem.
- Byłeś dzieckiem. - Kiedy dotknęła jego dłoni, uśmiechnął się smutno.
- Masz czułe serce, Alleno. - Zamknął jej palce w swoich, uścisnął i wy
puścił. - Była chora tego roku, gdy miałem dwanaście lat. Tamtej wiosny oj
ciec trzykrotnie woził ją promem do lekarzy, a ja mieszkałem u kuzynów.
Umierała i nikt nie potrafił znaleźć sposobu, by ją uratować. Jakaś cząstka
mnie zdawała sobie z tego sprawę, lecz odpychałem tę myśl. Zawsze kiedy
wracała do domu, byłem przekonany, że wszystko w porządku.
- Biedny mały chłopiec - mruknęła Allena.
- Nie zasługuję tak bardzo na współczucie, jak sądzisz. Tego lata, gdy
miałem dwanaście lat, poszła ze mną nad morze. Powinna leżeć w łóżku, ale
się uparła. Opowiedziała mi o kamiennym kręgu, gwieździe i moim miejscu
w całej tej historii. Pokazała wisiorek, który teraz nosisz, chociaż widywałem
go niezliczoną ilość razy. Zamknęła na nim moją dłoń i poczułem, jak srebro
oddycha.
Byłem bardzo zły. Nie różniłem się wcale od innych chłopców, których
znałem, moich kuzynów i kolegów. Dlaczego więc mi to mówiła? Powiedzia
ła, że jestem jeszcze za mały, żeby go dostać, ale przedyskutowali całą spra
wę z moim ojcem. Zgodził się, aby sama wybrała porę i sposób. Chciała dać
mi wisiorek, nim od nas odejdzie.
- A ty go nie chciałeś.
- Nie, na Boga, nie chciałem. Chciałem, żeby nie umierała, żeby wszystko
pozostało po staremu, jak dawniej, kiedy mama była zdrowa, a ja biegałem
po wzgórzach. Chciałem, żeby znowu śpiewała w kuchni.
Allena współczuła mu całym sercem, kiedy jednak wyciągnęła rękę, Co-
nal się odsunął.
- Nakrzyczałem na nią, a potem uciekłem. Wołała za mną i próbowała
mnie gonić, ale ja byłem silny i zdrowy, a ona nie. Chociaż słyszałem jej
płacz, nie patrzyłem za siebie, Ukryłem się w szopie na łodzi wuja. Dopiero
następnego dnia rano ojciec mnie tam znalazł.
Po
118
• Szczypta magii
Nie spuścił mi lania, jak mógłbym się spodziewać, ani nie zaciągnął za
ucho do domu, na co zasługiwałem. Usiadł obok, przytulił mnie i powiedział,
że mama w nocy umarła.
Szeroko otwartymi oczami spojrzał na Allenę. Zdziwiła się, że płonący
w nich ogień nie wysuszył łez wypełniających jej oczy.
- Kochałem ją. A ostatnie słowa, jakie do niej powiedziałem, były pełne
gniewu i złości.
- Myślisz, że... och, Conal, naprawdę uważasz, że właśnie te słowa zabra
ła ze sobą?
- Zostawiłem ją samą.
- I wciąż obwiniasz przerażonego i zagubionego dwunastolatka? Wsty
dziłbyś się takiego braku współczucia.
Jej słowa sprawiły, że podskoczył. Oboje wstali.
- Wiele lat później, jako dorosły mężczyzna, tak samo potraktowałem
ojca.
- To rozczulanie się nad sobą, a w dodatku nieprawda. - Szybko pozbie
rała talerze i zaniosła do zlewu. Uświadomiła sobie, że Conalowi nie potrze
ba współczucia, tylko prostej, okrutnej prawdy. - Sam mówiłeś, że nie wie
działeś o jego chorobie. Nie powiedział ci. - Nalała do zlewu gorącej wody
i dodała płynu do zmywania, wpatrując się w pianę. - Przeklinasz pomysł, źe
w twoich żyłach płynie - jak to nazwałeś? - krew elfów, ale wygląda na to,
że cholernie ci odpowiada rola boga.
Gdyby walnęła go patelnią w głowę, byłby mniej zszokowany.
- Łatwo ci tak mówić, skoro jutro możesz stąd odejść.
- To prawda, mogę. - Odwróciła się ku niemu. - Mogę zrobić, co będę
chciała. I tobie powinnam za to podziękować, bo pomogłeś mi zrozumieć
sprawy, na które sama się godziłam, pokazałeś, że mam coś cennego, co mo
gę dać innym. A ja chcę to komuś dać, Conal. Chcę stworzyć dom, założyć ro
dzinę, żyć z kimś, kto będzie mnie szanował, rozumiał i kochał. Nigdy się nie
zgodzę na mniej. Za to ty tak. Wciąż kryjesz się w tej szopie z łodziami, tyl
ko że teraz nazywasz ją atelier.
W jego gardle kłębiły się gniewne, nienawistne słowa. Nie był już jednak
tamtym chłopcem, zastąpił je więc dotkliwszym i głębiej raniącym lodem.
- Odpowiedziałem na twoje pytania. Rozumiem, czego pragniesz, ale nie
masz najmniejszego pojęcia o tym, czego chcę ja.
I wyszedł, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem.
- Mylisz się - szepnęła Allena. - Doskonale to rozumiem.
Przez całe rano pracowała. Jeśli istotnie następnego dnia będzie musiała
odejść, coś po sobie tutaj pozostawi. Conal nie będzie mógł o niej zapomnieć.
Zawiesiła firanki, które wcześniej pocerowała, ucieszona z wzorów, jakie
wpadające przez nie słońce rysowało na podłodze. W pralni znalazła pędzle
i inne potrzebne rzeczy. Pełna determinacji, wyniosła je na podwórze. Miała
zamiar wyczyścić i pomalować te przeklęte okiennice.
Praca uspokoiła, lecz to uległe serce, o którym mówiła, zaczęło boleć.
Co jakiś czas oglądała się na pracownię. On tam był. Gdzie indziej zresztą
Na zawsze
• 119
miałby być? Chociaż jakaś jej część chciała się poddać, iść do niego, to prze
cież rozumiała jego postępowanie.
Potrzebował czasu.
- Ale coraz go mniej - mruknęła. Zrobiła krok do tyłu, przyglądając się
efektom swojej pracy. Mokra farba połyskiwała, za oknem powiewała koron
kowa firanka.
Teraz, kiedy nic nie pozostało już do zrobienia, ogarnęło ją wielkie znu
żenie. Niemal potykając się na ścieżce, ruszyła do domu. Na chwilę się poło
ży, złapie trochę snu po bezsennej nocy.
Tylko godzinka, powiedziała sobie, wyciągając się na łóżku. W następnej
chwili spała już głęboko.
Conal przyjrzał się swemu dziełu. Dłonie miał oblepione gliną, oczy peł
ne skupienia.
„Allena Wróżka". Stała wysoka i smukła, z odchyloną głową, migdałowy
mi oczami i ustami kryjącymi tajemnice. Nie była piękna, bo wcale nie mia
ła być. Ale czyż ktokolwiek mógłby odwrócić od niej wzrok?
Czy on mógł?
Rozpościerała skrzydła, jakby za chwilę miała odlecieć. Albo na nowo je
złożyć, jeśli ją poprosisz.
On jej nie poprosi. Nie w sytuacji, gdy znajdowała się we władzy czegoś,
co było poza nimi obojgiem.
Boże, ta kobieta doprowadza go do wściekłości! Podszedł do zlewu i za
czął szorować ręce. Ciągle mu docina, mówi, co on czuje i myśli. A przecież
Conal ma własny rozum i podjął już decyzję. Nie zrobił nic poza wyjawie
niem jej całej prawdy, od początku do końca.
Zależało ma na spokoju i pracy. I własnej dumie, pomyślał. Dumie, która
nie pozwalała mu pogodzić się z myślą, że jego droga została już kiedyś wy
tyczona. Czy w ostatecznym rozrachunku tylko to mu pozostanie?
Przed nim rozciągała się zdumiewająco głęboka pustka. Więc na tym
w końcu ma polegać wybór? Wszystko lub nic? Poddanie się losowi albo sa
motność?
Drżącymi dłońmi wziął ręcznik i zaczął się wycierać, ze wzrokiem utkwio
nym w glinianej rzeźbie.
- Ty o tym wiesz, prawda? Wiedziałaś od początku.
Rzucił ręcznik na podłogę i podszedł do drzwi. Światło uległo zmianie, po
szarzało. Na niebie pojawiły się burzowe chmury, rzucające cienie na morze.
Kiedy spojrzał na chatę, stanął jak wryty. Pomalowała okiennice, tylko ta
myśl krążyła mu w głowie. Zawieszone przez nią firanki wesoło tańczyły
w coraz silniejszych podmuchach wiatru. Koło drzwi umieściła kosz pełen
kwiatów.
Czy jakikolwiek mężczyzna zdołałby odrzucić taką kobietę?
Jak może uważać to za pułapkę, skoro Allena niczego, nawet samej sie
bie, nie trzymała pod strażą? Otwierała się przed nim i szła ku niemu z ser
cem na dłoni.
Wszystko albo nic? Dlaczego miałby żyć znicością.
120
• Szczypta magii
Ruszył w stronę chaty. Od drzwi dzieliły go trzy kroki, gdy się przekonał,
że wyrosła przed nim niewidzialna bariera.
- Nie. - W jego głosie brzmiał gniew i poczucie odrzucenia. Na próżno bił
pięściami powietrze. - A niech cię diabli! Więc teraz nie chcesz dopuścić
mnie do niej?
Zawołał Allenę, lecz podmuch wiatru porwał jej imię. Na ziemię spadły
pierwsze krople deszczu.
- Więc dobrze. Niech tak będzie. - Conal odwrócił się, z trudem łapiąc
powietrze. - Zobaczymy, czym ten dzień się zakończy.
I ruszył tam, gdzie wołała go krew.
Obudziła się przestraszona, słysząc echo swego imienia. Za oknami zapad
ła ciemność.
- Conal? - Wstała zdezorientowana i przycisnęła wyłącznik lampy, ale
mroku nie rozjaśniło światło. To ta burza, pomyślała oszołomiona. Trzeba po
zamykać okna.
Po omacku zaczęła szukać świecy, lecz nagle dłoń jej drgnęła i wszystko
spadło ze stolika.
Ciemno? Jak to możliwe, że jest ciemno?
Która godzina? Gorączkowo przesuwała dłonią po podłodze i w końcu
znalazła zapałki. Nim zdążyła zapalić jedną, w świetle błyskawicy dostrzegła
tarczę budzika.
Jedenasta.
Nie! To niemożliwe. Przespała cały najdłuższy dzień, z którego teraz zo
stała jej tylko godzina.
- Conal? - Wybiegła z pokoju, z domu, prosto w burzę i wiatr. Przemoczo
na do nitki, szarpnęła za drzwi pracowni.
Nie było go. Odszedł. Walcząc z rozpaczą, po omacku dotarła do półki, na
której wcześniej widziała latarkę.
Wąski snop światła sprawił, że odetchnęła z ulgą. I natychmiast zabrakło
jej tchu, gdy zobaczyła przed sobą rzeźbę.
Jej twarz i postać ze skrzydłami u ramion. Czy on tak właśnie ją widzi?
Czy w jego oczach jest mądra, pewna siebie i śliczna?
Tak się czuła. Po raz pierwszy w życiu tak właśnie się czuła.
Wolnym ruchem zgasiła latarkę. Wiedziała już, dokąd poszedł, i w jakiś
sposób pojęła, że ona też powinna znaleźć drogę w ciemności, tak jak wcześ
niej Conal.
Świat oszalał, tak samo jak w dniu, gdy Allena dotarła na wyspę. Ziemia
się trzęsła, niebiosa huczały, morze ryczało jak smok.
Zamiast strachu ogarnęła ją radość, że bierze udział w tym wspaniałym
widowisku. Dzień nie zmieni się w noc bez niej. Zaciskając dłoń na gwieździe
zawieszonej pomiędzy piersiami, ruszyła drogą, którą miała wyrytą w głowie
tak wyraźnie jak mapę.
Ścieżka prowadząca przez skały była stroma, wyboista i śliska od deszczu.
Allena jednak ani razu się nie zawahała, ani razu nie zachwiała w swym po
stanowieniu Nad nią wznosiły się kanienie, olbrzymy i tańczyły w burzy.
Na zawsze * 121
A pośrodku ich kręgu pomimo ulewnego deszczu płonął złotem ogień letnie
go przesilenia.
Zwrócony ku niemu stał cień.
Jej serce, tak jak mówiła ta staruszka, wiedziało.
- Conal.
Spojrzał na nią gwałtownym wzrokiem, jakby żywioły szalejące tej nocy
także w nim się kłębiły.
- Alleno.
- Nie, najpierw to ja muszę coś ci powiedzieć. - Powoli zrobiła kilka kro
ków do przodu, chociaż powietrze drżało od grzmotów. - Zawsze istnieje wy
bór, zawsze jest jakaś inna droga. Myślisz, że chciałabym ciebie, nie mając
twojego serca? Myślisz, że próbowałabym cię tym zatrzymać?
Gwałtownym ruchem zerwała z szyi wisiorek i odrzuciła.
- Nie! - Próbował go złapać, ale gwiazda musnęła tylko opuszki jego pal
ców i wylądowała w środku kręgu. - Potrafisz tak łatwo z niego zrezygnować?
I ze mnie?
- Jeśli będę musiała. Mogę odejść, żyć bez ciebie, choć jakaś cząstka
mnie na zawsze pozostanie pełna żalu. Albo mogę zostać, stworzyć z tobą
dom, urodzić dzieci i kochać cię za to, kim jesteś. To mój wybór.Ty masz swój.
- Wyciągnęła ramiona. - Nie mam nic prócz siebie, by cię zatrzymać. Nigdy
nie miałam.
Poczuł, jak kłębią się w nim emocje.
- Dwukrotnie pozwoliłem odejść ludziom, których kochałem. A przycho
dząc tu tej nocy, myślałem, że znowu mogę tak postąpić. - Odsunął mokre
włosy z twarzy. - Jestem człowiekiem o zmiennym usposobieniu.
- Już raz mi to mówiłeś. W przeciwnym wypadku nigdy bym się nie do
myśliła.
Roześmiał się cicho.
- Nawet w takiej chwili korzystasz z okazji, żeby mi dociąć? - Zrobił krok
w jej kierunku. - Pomalowałaś okiennice.
- I co z tego?
- Zrobię granatowe donice, żebyś miała w czym posadzić kwiaty.
- Dlaczego?
- Bo cię kocham.
Otworzyła usta i zamknęła je z powrotem.
- Bo pomalowałam okiennice?
- Tak. Bo przyszło ci to do głowy. Bo zacerowałaś firanki mojej matki.
Bo zbierasz jagody. Bo nago pływasz w morzu. Bo patrzysz na mnie i wi
dzisz, kim naprawdę jestem. To bez znaczenia, jaka siła kazała ci tu
przyjść. Ważne jest tylko to, co czuję do ciebie. Na Boga, proszę, nie od
chodź ode mnie.
- Kochany. - Burza w niej i wokół nich ucichła. - Wystarczy tylko, że po
prosisz.
- Powiadają, że tutaj działa magia, ale to ty ją sprowadziłaś. Czy mnie
weźmiesz, Alleno? Ujął ją| za rękę. Czy oddasz mi siebie? Stworzysz dom
i urodzisz mi dzieci?Przysięgam ,że będę cię kochał i szanował w każdej go-
122
• Szczypta magii
dzinie każdego dnia. - Przycisnął usta do jej dłoni. - Utraciłem tak wiele,
a ty mi to oddałaś. Oddałaś mi moje serce.
Więc jednak znalazł klucz, pomyślała Allena.
- Biorę sobie ciebie, Conalu, i oddaję ci siebie. - Oczy miała suche, czy
ste i spokojne. - Cokolwiek będziemy robić, będziemy robić razem. Przyrze
kam kochać cię teraz i zawsze.
Kiedy zarzuciła mu ręce na szyję, mgła się rozstąpiła. Na ciemnym morzu
nieba zaczęła pulsować gwiazda. Ogień przygasł, zmienił się w złotą kałużę
przetykaną czerwonymi jak rubin płomykami. Powietrze było ostre i chłod
ne, kamienie w kręgu rysowały się wyraźnie jak wycięte w szkle.
Rozległ się ich cichy śpiew.
- Słyszysz? - szepnęła Allena.
- Tak, tutaj. - Odwrócił ją i przycisnął mocno do siebie. Drżący promień
gwiazdy najkrótszej nocy przebiegł pomiędzy kamieniami niczym strzała,
podążając na spotkanie swej leżącej na ziemi bliźniaczki.
Wisiorek zapłonął błękitnym czystym ogniem. Kiedy gwiazda spotkała
się z gwiazdą, krąg stał się światem pełnym blasku, dźwięku i mocy.
Najdłuższy dzień minął, przeszedł w najkrótszą noc. Światło zadrgało, zła
godniało i zbladło. Kamienie ucichły.
Conal pociągnął ją w głąb kręgu. Ogień znowu zapłonął, odbił się w jej
oczach, ogrzał skórę. Conal podniósł wisiorek i zapiął Allenie na szyi, pieczę
tując tym swoją przysięgę.
- Należy do ciebie, tak samo jak ja.
- Należy do mnie. - Przycisnęła ich splecione dłonie do wisiorka. - Dopó
ki nie będzie należał do kogoś innego. Ja zawsze będę twoja.
Pocałowała go i wyszła z kręgu.
- Chodźmy do domu - powiedziała.
Niektórzy powiadają, że wróżki opuszczają swoje schronienia, by bawić
się i tańczyć wokół ognia letniego przesilenia, podczas gdy gwiazda rzuca na
nie swoje ostatnie promienie. Ci wszakże, co mieli magię w sercach i razem
złożyli przysięgę, opuścili krąg, zeszli z klifu i cichą plażą ruszyli ku chatce
z ciemnoniebieskimi okiennicami, która czekała nad morzem.
W SNACH
Dla tych, którzy wierzą w magię
PROLOG
MM
tylko sny. Bez nich był samotny, zawsze i wszędzie samotny. Przez
pierwsze stulecie samotności żył arogancją i gniewem. Obu tych uczuć miał
w nadmiarze.
Przez drugie stulecie żył goryczą. Niczym jeden ze sporządzanych przez
niego tajemniczych eliksirów wrzała i bulgotała w jego sercu. Zamiast
wszakże go uleczyć, była czymś w rodzaju paliwa, które popychało go od dnia
do nocy, od dekady do dekady.
W trzecim stuleciu popadł w rozpacz i żal nad sobą. Smętni kompani, na
wet dla niego.
Jego upór był tak wielki, że musiały minąć cztery wieki, nim zaczął two
rzyć sobie dom i postarał się dostrzec jakąś przyjemność oraz piękno i satys
fakcję w swej pracy i sztuce. Cztery wieki trwało, nim duma pozwoliła mu
przyznać, że być może sam, acz tylko w drobnym stopniu, ponosi odpowie
dzialność za to, co go spotkało.
Lecz czyż jego czyny, jego nastawienie zasługiwały na tak surowy osąd
Strażników? Czy jego błąd, jeśli istotnie był to błąd, uzasadniał wielowieko
we więzienie z jednym tylko tygodniem w każdym stuleciu, kiedy naprawdę
żył?
Kiedy minęło pół tysiąclecia, poddał się snom. Nie, to było coś więcej niż
tylko poddanie. On się w nich pogrążył, dzięki nim trwał. Uciekał w sny, kie
dy jego dusza domagała się bliskości innej istoty.
Bo w snach przychodziła do niego ona: ciemnowłosa dziewczyna o oczach
jak błękitne diamenty. W snach biegła przez jego las, siadała przy jego ko
minku, chętnie kładła się w jego łożu. Znał brzmienie i ciepło jej głosu. Znał
jej smukłe jak u chłopca ciało. Wiedział, kiedy w kąciku jej roześmianych
ust pojawi się dołeczek. I wiedział, gdzie na jej udzie znajduje się znamię
w kształcie półksiężyca.
Wiedział o tym wszystkim, chociaż nigdy jej nie dotknął, nigdy do niej
nie przemówił, nigdy jej nie widział na jawie, jedynie przez jedwabistą za
słonę snu.
Chociaż to kobieta go zdradziła i to kobieta była powodem jego niekoń
czącej się samotności, marzył o tej ciemnowłosej dziewczynie. Wraz z mija
jącymi latami pożądał jej tak mocno, jak pragnął tego, co było przedtem
Tonął w wielkim mrocznym morzu samotnościi
1
To miały być wakacje, czas zabawy, odprężenia, poznawania nowych miejsc.
Wcale nie miało być strasznie.
Ale nie, „strasznie" to przesada. Drobna.
Gwałtowna letnia burza, nieznana droga biegnąca przez mroczny las,
gdzie drzewa wyglądały jak olbrzymy ubrane w peleryny z mgły. Kayleen
Brennan z bostońskich Brennanów takie rzeczy nie przerażały. Ulepiono ją
z twardej gliny. Powtarzała to sobie mniej więcej co dziesięć sekund, z tru
dem utrzymując wynajęty samochód na błotnistym trakcie, który na począt
ku wydawał się normalną drogą.
Kayleen była kobietą rozsądną i praktyczną, a decyzję w tej sprawie pod
jęła z rozmysłem już jako dwunastolatka. W jej życiu nie będzie kaprysów,
romantycznych marzeń ani niemądrych decyzji. Obserwowała wtedy - i teraz
też - jak takie postępowanie wpędziło jej uroczą, godną podziwu i zagubio
ną matkę w kłopoty.
Kłopoty finansowe. Prawne. Kłopoty z mężczyznami.
Toteż od dwunastego roku życia Kayleen zachowywała się i myślała jak
osoba dorosła.
A dorosłych nie przerażają kępy traw, błyskawice ani mgła, która gęstnie
je i rzednie, jakby oddychała. Dorosła kobieta nie panikuje, bo źle skręciła.
Kiedy droga jest zbyt wąska, jak ta tutaj, i nie da się bezpiecznie zawrócić,
trzeba po prostu jechać dalej, aż będzie to możliwe.
I rozsądna, praktyczna osoba nie zaczyna sobie wyobrażać, że w burzy sły
szy różne rzeczy.
Jak na przykład głosy.
Powinnam była zostać w Dublinie, powiedziała sobie ponuro, gdy samo
chód podskoczył na kolejnym wyboju. W Dublinie, gdzie były gwarne ulice
i puby, Irlandia wydawała się cywilizowana, współczesna, miejska. Ale nie,
ona musiała zobaczyć wieś, prawda? Wystarczyło wynająć auto, kupić mapę
i ruszyć przed siebie.
Choć szczerze mówiąc, było to absolutnie rozsądne posunięcie. Pod
czas pobytu w Irlandii zamierzała pojeździć po kraju i może znaleźć kil
ka skarbów do rodzinnego sklepu z antykami w Bostonie. Zamierzała włó
czyć się po lasach, zobaczyć morze, oglądać śliczne małe wioski i potężne
ruiny
128
• Szczypta magii
Czy nie zamówiła pokoi w licencjonowanych pensjonatach na każdą noc
podróży? Potwierdzenie rezerwacji stanowiło gwarancję, że wieczorem nie
spotka jej żadna niespodzianka.
Czy nie wytyczyła dokładnie trasy, nie zaznaczyła każdego interesujące
go miejsca, nie ustaliła, jak długo zamierza pozostać w każdym z nich?
Nie przewidziała tylko, że zabłądzi. Nikt tego nie mógł przewidzieć. Me
teorolodzy zapowiadali deszcz, ale to w końcu była Irlandia. Nie wspomnieli
natomiast o gwałtownej burzy z porywistym wiatrem, który rzucał jej małym
samochodem jak kostką w kubku i zmienił uroczy letni zmierzch w komplet
ną ciemność.
Ale wszystko było w porządku, w jak najlepszym porządku. Kayleen tyl
ko trochę opóźniła program wycieczki, częściowo z własnej winy. Dłużej, niż
zamierzała, została w Powerscourt Demesne, podążając na południe. I trochę
dłużej kręciła się po tym kościelnym dziedzińcu, gdy jechała na zachód.
Bez wątpienia nadal znajdowała się w hrabstwie Wicklow, bez wątpienia
była teraz w lesie Avondale, a w przewodniku przeczytała, że na tych zalesio
nych terenach mieszka mało ludzi, wioski są nieliczne i oddalone od siebie.
Kayleen oczekiwała nastrojowej, zachwycającej drogi do Enniscorthy,
gdzie miała spędzić noc. Według planu powinna tam dotrzeć koło wpół do
ósmej. Zaryzykowała krótkie spojrzenie na zegarek i skrzywiła się, widząc,
że już jest godzinę spóźniona.
To bez znaczenia. Na pewno nie zamkną przed nią drzwi, Irlandczycy są
znani z gościnności. Zamierzała poddać próbie to stwierdzenie w pierwszym
napotkanym miasteczku, wiosce czy samotnej chacie. Wtedy zorientuje się,
gdzie jest.
Ale na razie...
Zahamowała gwałtownie, gdy sobie uświadomiła, że od mniej więcej go
dziny nie widziała innego samochodu. Torebka, równie uporządkowana jak
jej życie, leżała na siedzeniu obok. Kayleen wyjęła z niej telefon komórko
wy i włączyła go.
Zaklęła cicho, kiedy nagrany głos po raz kolejny, odkąd wjechała w las na
tyle głęboko, by zorientować się, że zabłądziła, poinformował ją, że nie ma za
sięgu.
- Dlaczego nie ma zasięgu? - Z irytacji o mało nie walnęła aparatem
w kierownicę. Taki odruch byłby jednak niemądry. - Po co oferują turystom
telefony, skoro nie da się z nich skorzystać?
Odłożyła komórkę i wzięła głęboki oddech. Żeby się uspokoić, zamknęła
oczy, oparła głowę o siedzenie i pozwoliła sobie na dwuminutowy odpoczynek.
Strugi deszczu biły o szyby, wiatr nie przestawał wyć, głęboką ciemność
rozdzierały co chwila kolejne błyskawice, Kayleen siedziała jednak spokoj
nie, z opaską na ciemnych włosach i dłońmi opartymi na kolanach.
Jej pełne i kształtne usta, dotąd zaciśnięte, teraz z wolna się odprężyły.
Kiedy otworzyła oczy, niebieskie jak błyskawica, która przecięła niebo, był
w nich znowu spokój.
Rozprostowała ramiona, wzieła ostatni relaksujący oddech i włączyła
silnik.
W snach
• 129
Kiedy to robiła, usłyszała, jak ktoś - coś - szepcze jej imię.
- Kayleen!
Odruchowo rozejrzała się na boki, przez zalane deszczem okna popatrzy
ła w ciemność. A tam przez ułamek sekundy zobaczyła cień przybierający
postać mężczyzny o połyskujących jak szkło zielonych oczach.
Nacisnęła na hamulec, gdy szarpnęło ją do przodu, bo samochód zsunął
się po błocie. Serce jej waliło, ręce drżały.
- Śniłaś o mnie? Będziesz śniła?
Walcząc ze strachem, szybko opuściła okno i wysunęła głowę.
- Bardzo proszę, czy mógłby mi pan pomóc? Chyba się zgubiłam.
Lecz nikogo tam nie było. Nikogo, kto mógłby cicho i z takim smutkiem
odpowiedzieć:
- Tak samo jak ja.
Oczywiście, że nikogo tam nie ma. Kayleen zlodowaciałym palcem nacis
nęła guzik zamykający szybę. To tylko wyobraźnia i zmęczenie płatają jej fig
le. Nie było mężczyzny stojącego w lesie w czasie burzy. Nie było mężczyzny
znającego jej imię.
To właśnie tego rodzaju bzdury wymyśliłaby jej matka. Kobieta, która za
błądziła w zaczarowanym lesie podczas okropnej burzy, i przystojny mężczy
zna, a raczej zaklęty książę, przychodzący jej z pomocą.
Cóż, Kayleen Brennan potrafi sama sobie poradzić, bardzo dziękuję. I nie
ma żadnych zaklętych książąt, tylko cienie w deszczu.
Jednakże serce waliło jej w piersi. Oddychając pośpiesznie, ponownie
włączyła silnik. Wydostanie się z tej przeklętej drogi i dojedzie tam, gdzie za
planowała.
A kiedy znajdzie się u celu, wypije cały dzbanek herbaty, siedząc zanu
rzona po szyję w gorącej kąpieli. I cała ta... niewygoda będzie należeć do
przeszłości.
Próbowała śmiechem pokonać grozę sytuacji, próbowała oderwać myśli,
układając list do matki, której wielką przyjemność sprawi każda chwila te
go zdarzenia.
Matka nazwałaby je raczej przygodą. Kayleen, wreszcie przeżyłaś przy
godę!
- Ale ja nie życzę sobie żadnych przeklętych przygód. Marzę o gorącej
kąpieli, dachu nad głową i porządnym posiłku. - Znowu zaczęła się denerwo
wać i tym razem nie zdołała się uspokoić. - Czy ktoś mógłby mi pomóc do
stać się tam, gdzie powinnam być!
W odpowiedzi z nieba uderzyła błyskawica, eksplodując oślepiającym
światłem w ciemności.
Gdy Kayleen chciała zasłonić ramieniem oczy, na środku drogi zobaczyła
stojącego majestatycznie jelenia. W świetle reflektorów miał niesamowicie
białą skórę, a grzbiet połyskujący srebrem. Jego chłodne, złote oczy spojrza
ły poprzez deszcz w jej przerażone tęczówki.
Skręciła, naciskając na hamulce. Mały samochód zarzucił i zaczął się ob
racać jakby popychany przez wirujące kłęby mgły. Kayleen usłyszała krzyk
-to musiał być jej głos - i auto uderzyło w dzrzewo.
130
• Szczypta magii
A potem zaczęła śnić.
Biegła przez las, podczas gdy deszcz bębnił po jej ciele niczym gniewne
palce. Wydawało się, że z mroku obserwuje ją tysiąc oczu. Uciekając, pośliz
nęła się i upadła.
Głowę miała pełną dźwięków. Ryk wiatru, dudnienie grzmotu. A w tle
śpiew tysięcy głosów.
Płakała, choć nie wiedziała dlaczego. Powodem nie był strach, lecz coś in
nego, coś, co chciała wydostać ze swego serca, tak jak wyciąga się drzazgę
z obolałego palca. Nic nie pamiętała, ani nazwisk, ani miejsc, wiedziała tyl
ko, że musi odnaleźć drogę. Musi ją odnaleźć, nim będzie za późno.
Zobaczyła światło, pojedynczą kulę żarzącą się w ciemności, i pobiegła
w tym kierunku. Z wysiłku bolały ją płuca, deszcz spływał z włosów na twarz.
Nogi ślizgały jej się w błocie. Przy kolejnym upadku podarła sweter. Po
czuła ostry ból w całym ciele i oszczędzając lewą rękę, dźwignęła się na no
gi. Zagubiona, oszołomiona i obolała, kuśtykając, pobiegła dalej.
Całą uwagę skupiła na świetle. Gdyby tylko zdołała do niego dotrzeć,
wszystko znowu byłoby dobrze. Jakoś.
Gdzieś blisko uderzył piorun, tak blisko, że Kayleen poczuła, jak rozdzie
ra powietrze, napełniając noc zapachem ozonu. W jego poświacie zobaczyła,
że światło pada pojedynczym snopem z okna zamkowej wieży.
Naturalnie, że musiał tu być zamek. Wcale nie wydawało się dziwne, że
zamek z wieżą, w której pali się światło, stoi w środku lasu.
Płacz Kayleen zmienił się w śmiech, nieopanowany jak noc, gdy podczas
szalejącej burzy kuśtykała ku gmaszysku, depcząc dzikie kwiaty.
Padła na masywne drzwi i zbierając resztkę sił, która jeszcze jej pozosta
ła, uderzyła w nie pięścią.
Burza zagłuszyła pukanie.
- Proszę - szepnęła Kayleen - och, błagam, wpuść mnie.
Siedząc przy kominku, zapadł o zmierzchu w dozwolony mu sen i przy
blasku płomieni, które powołał do życia, śnił o ciemnowłosej dziewczynie,
przychodzącej do niego z lasu. Lecz dzisiaj oczy miała przerażone, a policzki
białe jak lód.
Przespał burzę i wspomnienia, które często nawiedzały go tutaj, w tym
tymczasowym schronieniu. Kiedy dziewczyna przyszła do niego we śnie, gdy
zwróciła na niego oczy, poruszył się i wypowiedział jej imię.
Zaraz też się obudził, a jej imię znowu umknęło mu z pamięci. Ogień wy
palił się niemal do końca. Mógł wzniecić go samą tylko myślą, ale nie zadał
sobie tego trudu.
Tak czy owak, pora była już bliska. Mówił mu o tym ładny kryształowy ze
gar, który stał na starożytnym kamiennym kominku - bawiły go takie zesta
wienia - do północy brakowało tylko kilku sekund.
Jego tydzień rozpocznie się o północy. Przez siedem dni i siedem nocy
będzie istniał. Nie jako cień w świecie snów, lecz będzie miał ciało, krew
i kości.
Uniósł ramiona odrzucił głowę do tylu i czekał.
W snach
• 131
Świat zadrżał, zegar wybił dwunastą.
Pojawił się ból. Powitał go jak kochankę. O Boże, znów mógł odczuwać.
Zimno paliło go w skórę, żar parzył. W gardle poczuł błogosławioną rozkosz
pragnienia.
Otworzył oczy. Kolory rozbłysły, wyraźne i prawdziwe, bez tej przeklętej
mgły, która przez cały czas go od nich odgradzała.
Opuścił ręce, położył dłoń na oparciu fotela, pogładził miękki aksamit.
W nozdrzach poczuł dym z kominka. Przez uchylone okno wpadał do pokoju
deszcz.
Jego zmysły były oszołomione, nadmiar wrażeń tak go obezwładnił, że
o mało nie zemdlał. Ale nawet to było ogromną przyjemnością.
Roześmiał się głośno, serdecznie, z całego serca. Zacisnął dłonie w pięści
i znowu uniósł je wysoko nad głowę.
- Jestem.
Kiedy na nowo wziął we władanie samego siebie, a od ścian odbiło się
echo jego głosu, usłyszał pukanie do drzwi. Zaskoczony, zwrócił się w kierun
ku dźwięku, którego nie słyszał od pięciuset lat. A potem usłyszał coś jeszcze:
- Proszę! - To wołał jego sen. - Och, proszę, wpuść mnie!
To znowu ich sztuczka, pomyślał. Dlaczego teraz torturują go takimi zwi
dami? Nie będzie tego tolerował. Nie teraz. Nie podczas tygodnia prawdziwe
go życia.
Wyciągnął dłoń i posłał w przestrzeń płonące ognie. Ogarnięty furią, wy
szedł z pokoju na korytarz, a stamtąd na kręte schody. Nie pozwoli, by kto
kolwiek zakłócał mu ten tydzień. To pogwałcenie wyroku. Nie zamierza stra
cić ani jednej godziny z tego krótkiego czasu.
Zniecierpliwiony odległością, wymruczał pod nosem zaklęcie i zaraz zna
lazł się w wielkim holu.
Otworzył drzwi. Na gniew odpowie gniewem.
I wtedy ją zobaczył.
Stanął jak sparaliżowany. Zabrakło mu tchu, w głowie miał pustkę. W ser
cu też miał pustkę.
Oto przyszła.
Spojrzała na niego, na jej wargach zadrżał uśmiech, w kąciku ust pojawił
się dołeczek.
- Więc jesteś - powiedziała.
I zemdlała u jego stóp.
Cienie, kształty, ciche głosy wirowały w jej głowie, zbliżały się i oddalały,
wprawiając Kayleen w konsternację.
Nawet kiedy otworzyła oczy, znajdowały się tu. Obracały się. Co to? - ta
ka była jej jedyna myśl. Co to jest?
Była zziębnięta i mokra, w każdej części ciała czuła ból. Wypadek. Oczy
wiście, wypadek. Ale...
Co to jest?
Wysoko nad głową zobaczyła rzeźbiony sufit, na którym gipsowe wróżki
tańczyły pośród kwiatów. Dziwne, pomyślała. Dziwne i śliczne. Oszołomiona,
uniosła dłoń do czoła i poczuła wilgoć. Myśląc, że to krew, odetchnęła głośno
i spróbowała usiąść.
W głowie zakręciło jej się jak na karuzeli.
- Oooch. -Trzęsąc się cała, popatrzyła na swoje palce i zobaczyła czystą wodę.
A odwróciwszy głowę, zobaczyła jego.
Pierwszy pojawił się szok, jak okrutny cios w serce. Poczuła w gardle dła
wiącą panikę.
Wpatrywał się w nią. Niegrzecznie, pomyślała później, gdy strach ustąpił
miejsca irytacji. W jego oczach, zielonych jak zlane deszczem wzgórza Irlan
dii, widziała gniew. Ubrany był na czarno. Chyba dlatego wyglądał tak nie
bezpiecznie.
Twarz miał gwałtownie przystojną - pierwsze słowo, jakie jej się nasuwa
ło w związku z jego wyglądem, to „gwałtownie". Ostre kości policzkowe, sze
rokie czarne brwi, surowy grymas ust, które uznała za brutalne. Włosy miał
czarne jak ubranie, spadały mu falami na ramiona.
Serce biło jej mocno, ostrzegawczo. Skuliła się w sobie, ale jednocześnie
znalazła dość odwagi, żeby zapytać:
- Przepraszam, co to jest?
Nie odpowiedział. Nie mógł mówić, odkąd podniósł ją z podłogi. Sztucz
ka, nowa tortura? Czy była tylko snem wewnątrz snu?
Lecz przecież ją czuł. Czuł zimną wilgoć na jej ciele, jej ciężar i kształt.
Wyraźnie usłyszał jej głos i zobaczył przerażenie w oczach.
Dlaczego miałaby się go bać? Czego miałaby się bać, skoro odebrała mu
wszysikie siły? Pięćset lat samotności nie- zdołały uczynić tego, co ta kobieta
osiągnęła jednym gestem.
W snach
• 133
Podszedł bliżej, nie odrywając wzroku od jej twarzy.
- Przybyłaś. Dlaczego?
- Ja... nie rozumiem. Przepraszam. Mówi pan po angielsku?
Jedna z jego grubych brwi uniosła się do góry. Przemówił po gaelicku, bo
w tym języku myślał przez większość swojego życia. Jednakże w ciągu wie
ków spędzonych w samotności miał mnóstwo czasu na naukę. Doskonale znał
angielski, podobnie jak pół tuzina innych języków.
- Zapytałem, dlaczego przybyłaś.
- Nie wiem. - Chciała usiąść, ale bała się ponownie ruszyć. - Myślę, że
chyba miałam wypadek. Nie potrafię sobie przypomnieć.
Nieważne, jak bardzo będzie ją boleć, nie może leżeć płasko na plecach
i patrzeć na niego. Czuła się głupio i bezradnie. Zacisnęła zęby i wolno się
podniosła. Żołądek jej się ścisnął, w głowie zadzwoniło, ale zdołała usiąść.
Rozejrzała się po pokoju.
Zauważyła, że jest obszerny i wypełniony najdziwniejszą zbieraniną
mebli. Był tu stary i piękny stół jadalny, na którym stało mnóstwo świecz
ników, srebrnych, z kutego żelaza, glinianych, kryształowych. Na ścianie wi
siały skrzyżowane piki i dramatyczny obraz przedstawiający strome posęp
ne klify.
Jej uwagę przyciągnęły serwantki z różnych epok. Karol II, Jakub I.
Neoklasycyzm zderzał się ze stylem weneckim, chippendale z Ludwikiem
XV. Telewizor z wielkim ekranem obok bezcennego wiktoriańskiego sekre-
tarzyka.
Dalej stały rzędem wazony z Waterford, konie z epoki Tang, wazy drez
deńskie oraz... kilka plastikowych dozowników na cukierki firmy PEZ.
Pomimo uczucia konsternacji ten ekscentryczny wystrój ją rozbawił.
- Co za interesujące wnętrze. - Znowu na niego spojrzała. Nie spuszczał
z niej wzroku. - Może mi pan powiedzieć, jak się tu dostałam?
- Przybyłaś.
- Tak, to nie ulega wątpliwości, ale jak? I... chyba jestem przemoczona.
- Pada deszcz.
- Och. - Strach wyraźnie zmalał. W końcu ten facet kolekcjonuje kiczowa
te dozowniki na cukierki PEZ i georgiańskie srebra. - Przepraszam, panie...
- Jestem Flynn.
- Panie Flynn.
- Flynn - powtórzył.
- Dobrze. Przepraszam, Flynn, ale chyba nie myślę dość jasno. - Cała się
trzęsła, skrzyżowała więc ramiona na piersi. - Jechałam dokądś, ale... nie
wiem, gdzie jestem.
- A kto wie? - mruknął. - Zmarzłaś. - A on nic nie zrobił, żeby jej pomóc.
Teraz zajmie się nią, a potem... Po prostu zobaczy, co będzie potem.
Wziął ją na ręce, lekko zirytowany, że próbowała go odepchnąć.
- Jestem pewna, że mogę chodzić.
- Bardziej jestem pewny tego, że ja mogę. Musisz się wysuszyć i rozgrzać
- powiedział, wynosząc ją z pokoju. - Ciepła herbata i gorący ogień w ko
minku.
134
• Szczypta magii
O tak, pomyślała. To brzmiało cudownie. Niemal tak cudownie jak to,
że ten mężczyzna niósł ją po szerokich, stromych schodach, jakby nic nie
ważyła.
Ale to jest romantyzm w stylu jej matki, a tutaj nie ma na to miejsca. Na
wszelki wypadek oparła dłoń na ramieniu, które wydawało się twarde ni
czym wyrzeźbione z kamienia.
- Dziękuję za... - Urwała. Odwróciła lekko głowę i teraz widziała jego
twarz przy swojej. Ich oczy dzieliło tylko kilkanaście centymetrów, a usta -
jeden oddech. Ostry, nieoczekiwany dreszcz przeszył jej serce. - Czy ja cię
znam?
- Czy sama nie powinnaś odpowiedzieć na to pytanie? - Nachylił się nad
nią, wciągając powietrze. - Twoje włosy pachną deszczem. - Choć szeroko
otworzyła oczy, przesunął ustami po jej policzku. - A skóra ma jego smak.
W ciągu tych lat nauczył się smakować życie powoli. Upijać mały łyk,
choć pragnął pić haustami. Przyjrzał się jej ustom, wyobraził sobie ich smak.
Patrzył, jak rozchylają się z drżeniem.
Atak.
Przyciągnął ją bliżej do siebie, a wtedy jęknęła z bólu.
Cofnął się, zobaczył ranę na jej ręce i rozdarty sweter.
- Jesteś ranna. Do cholery, dlaczego wcześniej nic nie powiedziałaś?
Zniecierpliwiony - cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną - wszedł
do najbliższego pokoju i posadził ją na łóżku. Jednym szybkim ruchem zdjął
jej przez głowę sweter.
Wstrząśnięta, skrzyżowała ręce na piersiach.
- Nie dotykaj mnie!
- Jak mam opatrzyć ci rany, jeśli nie mogę cię dotknąć? - Zmarszczył
brwi. Miała na sobie tylko stanik. Wiedział, że tak się nazywa ta rzecz, widy
wał ją w telewizji i tych cienkich książkach, o których mówią „magazyny".
Po raz pierwszy jednak widział żywą kobietę w takim stroju.
Bardzo mu się to podobało.
Takie rozkosze będą musiały jednak poczekać, dopóki się nie przekona,
czy nic jej się nie stało. Pochylił się i rozpiął jej spodnie.
- Przestań! - Chciała się odsunąć, ale bynajmniej nie łagodnie przytrzy
mał ją w miejscu.
- Nie bądź niemądra. Nie mam cierpliwości do kobiecych fanaberii. Gdy
bym chciał cię wykorzystać, już bym to uczynił. - A ponieważ nie przestawa
ła walczyć, westchnął i spojrzał na nią.
Zobaczył strach - nie głupotę, lecz czysty strach. To młode dziewczę, po
myślał. Na litość boską, Flynn, miej to na uwadze.
- Kayleen - powiedział cicho, a jego głos był tak kojący jak balsam przy
kładany na oparzenie. - Nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko zobaczyć, gdzie się
zraniłaś.
- Jesteś lekarzem?
- Ależ nie!
Wydawał się tak dotknięty tym przypuszczeniem, że o mało nie wybuch-
nęła śmiechem.
W snach
• 135
- Znam się na leczeniu. Teraz się nie ruszaj. Powinienem był wcześniej
zdjąć z ciebie te mokre ubrania. - Nie odrywał od jej twarzy oczu, które sta
wały się coraz jaśniejsze. Aż wreszcie nic więcej poza nimi nie widziała. Wes
tchnęła. - Połóż się teraz, bądź grzeczną dziewczynką.
Niczym zahipnotyzowana, położyła się na jedwabnych poduszkach i uleg
ła jak dziecko, pozwoliła mu się rozebrać.
- Słodka Mario, masz nogi po samą szyję. - Fakt, że zwrócił na nie uwa
gę, odebrał moc prostemu zaklęciu i Kayleen się poruszyła. - Mężczyzna ma
prawo do takiego widoku - mruknął, kręcąc głową. - Gdybyś mogła widzieć,
jak wyglądasz. Jesteś cała w siniakach i zadrapaniach. Lubisz ból?
- Nie. - Język wydawał jej się obrzmiały. - Oczywiście, że nie.
- Są tacy, co lubią. - Pochylił się nad nią i rozkazał: - Patrz na mnie, tu
taj. Leż spokojnie.
Powieki jej opadły, gdy popłynęła tam, gdzie chciał, ponad ból. Owinął ją
w kołdrę, posłał myśl w stronę kominka i rozpalił buzujący ogień.
Potem zostawił ją i poszedł do swego laboratorium po napary.
Opatrując rany, utrzymywał Kayleen w lekkim transie. Nie chciał żad
nych panieńskich protestów, kiedy jej dotykał. Boże, tyle czasu minęło, od
kąd miał przy sobie kobiece ciało.
W snach leżała pod nim. Kładł usta na jej wargach i jego umysł czuł, jak
mu się oddaje, jak się unosi, wygina w łuk. Dlatego tak bardzo jej pragnął.
Teraz była tutaj, a śliczne ciało miała podrapane i poznaczone siniakami.
Rozpacz i pożądanie splątały się w węzeł.
- Kim jesteś, pani?
- Kayleen Brennan.
- Skąd pochodzisz?
- Z Bostonu.
- To w Ameryce?
- Tak - potwierdziła z uśmiechem.
- Dlaczego tu jesteś?
- Nie wiem. A gdzie jestem?
- Nigdzie. Po prostu nigdzie.
Położyła dłoń na jego policzku.
- Czemu jesteś smutny?
- Kayleen. - Wzruszony, złapał jej rękę i przycisnął do ust. - Czy przysła
li cię do mnie, żebym znowu poznał radość tylko po to, by ją utracić?
- Jacy „oni"?
Uniósł głowę, czując, jak rozpala się w nim wściekłość. Zrobił krok do ty
łu i zapatrzył się w ogień.
Mógłby wysłać ją dalej, w sen. Wtedy pamiętałaby, gdzie to jest, i powie
działaby mu wszystko, co wie. Jeśli jednak nie miała z tym nic wspólnego, on
by nie przetrwał. W każdym razie nie przy zdrowych zmysłach.
Wciągnął z sykiem powietrze.
Będę miał swój tydzień - przysiągł sobie.-I będę miał ją, nim ten czas
dobiegnie komńca. Nie zrezygnuje z tego Nie wyrzeknę się niczego.. Nie zła-
136
• Szczypta magii
miecie mnie takim podstępem. Nawet przy jej pomocy nie pokonacie Flyn-
na. - Zwrócił się w stronę łóżka, spokojny już i zdecydowany. - Mam siedem
dni i siedem nocy i mam ją. Co jest tutaj, gdy wybije północ ostatniej nocy,
tu pozostanie. Takie jest prawo. Ona jest teraz moja. - Ignorując grzmot, któ
ry zadudnił jak armatni wystrzał, Flynn podszedł do łóżka. - Obudź się - po
wiedział i natychmiast otworzyła oczy, jasne i przytomne. Z wielkiej rzeźbio
nej szafy wyjął długą szatę z szafirowego aksamitu. - To będzie pasować.
Ubierz się i zejdź na dół. - Rzucił szatę na łóżko. - Będziesz chciała coś zjeść.
- Dziękuję, ale...
- Porozmawiamy po kolacji.
- Tak, ale chciałam... - Syknęła zirytowana, kiedy wyszedł, zamykając za
sobą drzwi z nieprzyjemnym trzaskiem.
Maniery nie są tu w cenie, pomyślała. Przeczesała palcami włosy i ze zdzi
wieniem przekonała się, że są suche. Niemożliwe. Przecież ociekały wodą,
kiedy przyniósł ją tutaj kilka chwil temu.
Jeszcze raz przesunęła dłonią po głowie, marszcząc brwi. Na pewno się
pomyliła, nie mogły być aż tak mokre. Jest roztrzęsiona po wypadku i zdezo
rientowana. To dlatego niczego nie pamięta wyraźnie.
Przypuszczalnie powinna iść do szpitala, zrobić prześwietlenie. Chociaż
taki pomysł wydawał jej się niemądry, bo czuła się dobrze. Prawdę mówiąc,
nawet wspaniale.
Na próbę uniosła ręce. Nic jej nie zabolało, nic nie zakłuło. Ostrożnie do
tknęła zadrapania. Przecież było dłuższe i głębsze, sięgało aż do łokcia? Te
raz prawie się wygoiło.
Cóż, miała szczęście. A ponieważ umierała z głodu, postanowiła przyjąć
zaproszenie ekscentrycznego pana Flynna na kolację. Kiedy coś zje, na pew
no łatwiej jej będzie uporządkować myśli i zdecydować, co dalej robić.
Usatysfakcjonowana, odrzuciła pościel. Zaraz też pisnęła. Była komplet
nie naga.
Mój Boże, gdzie jej ubranie? Pamiętała, o tak, pamiętała, że ściągnął
z niej sweter, a potem... Cholera. Przycisnęła drżącą dłoń do skroni. Dlacze
go nic nie pamięta? Bała się, próbowała z nim walczyć, a potem... potem le
żała owinięta kołdrą w pokoju, w którym palił się ogień, a Flynn powiedział
jej, żeby się ubrała i zeszła na dół.
Ha, skoro ma luki w pamięci, to szpital zajmuje bezdyskusyjnie pierwsze
miejsce na liście spraw do załatwienia.
Złapała szatę, przycisnęła materiał do policzka i jęknęła. To był strój god
ny księżniczki albo bogini, ale na pewno nie nadawał się dla Kayleen Bren-
nan z Bostonu jako niezobowiązujący strój na kolację.
To będzie pasować, tak powiedział. Ten pomysł ją rozbawił, wsunęła jed
nak dłonie w rękawy, czując z przyjemnością cudowne ciepło na skórze.
Odwróciła się, łapiąc swoje odbicie w stojącym lustrze. Włosy spadały jej
kaskadą na ramiona, całe ciało otulała sięgająca do kostek, obszyła złotą ko
ronką szafirowa suknia.
Nie wyglądam jak ja , pomyślała. Wyglądam jak postać z baśni. Zrobiło
jej się głupio i odwróciła się od lustra.
W snach
• 137
Łóżko, na którym wcześniej leżała, miało aksamitny baldachim i narzutę.
Na komodzie, doskonale zachowanym meblu w stylu Karola II, leżały srebr
ne szczotki do włosów ozdobione lapis-lazuli oraz antyczne opałowe i jaspi-
sowe flakony perfum. Świeże jak poranek i białe jak śnieg róże pyszniły się
w kobaltowym wazonie.
Pokój też jest jak z baśni, pomyślała Kayleen. Przeznaczony do światła
świec i ognia płonącego w kominku. W rogu stało biurko w stylu królowej An
ny, wysokie okna były ozdobione koronkowymi firankami i aksamitnymi za
słonami, na ścianach wisiały urocze akwarele przedstawiające wzgórza i łą
ki, ślicznie spłowiałe dywaniki pokrywały podłogę z szerokich desek.
Gdyby miała opisać idealny pokój, tak właśnie by wyglądał.
Flynnowi może brakuje dobrych manier, za to gust ma nieskazitelny. Al
bo jego żona, poprawiła się zaraz. Bo to niezaprzeczalnie był kobiecy pokój.
Owa myśl przyniosła jej ulgę, zignorowała więc dziwne uczucie w brzu
chu i z ciekawością otworzyła opalowy flakon.
Czy to nie dziwne? Zawierał jej ulubione perfumy.
3
Flyn napił się whiskey, nim zajął się jedzeniem. Alkohol uderzył go jak go
rąca pięść.
Dzięki Bogu wciąż istnieją rzeczy, na których człowiek może polegać.
Nakarmi swoją kobietę - bo była jego kobietą, to nie ulegało wątpliwo
ści. Zatroszczy się o nią, co jest obowiązkiem mężczyzny, a potem przedstawi
jej sytuację.
Najpierw jednak Kayleen musi odzyskać równowagę.
W kominku w sali jadalnej płonął jasny ogień. Na stole stały ciężkie sreb
ra, delikatna porcelana, wazon z aromatycznymi różami, wysmukłe białe
świece i migoczące jak klejnoty kryształy.
Flynn zamknął oczy i wyciągnął dłonie. Na naczyniach zaczęły pojawiać
się potrawy, które jego zdaniem powinny najbardziej jej smakować.
Była śliczna ta jego Kayleen. Chciał, by na jej policzki powrócił rumie
niec. Chciał usłyszeć jej śmiech.
Pragnął jej.
I tak właśnie miała wyglądać przyszłość.
Cofnął się i z chłodną satysfakcją obejrzał swoje dzieło. Zadowolony z sie
bie, poszedł, by czekać na nią u stóp schodów.
Kiedy zbliżała się ku niemu, serce mocniej zabiło mu w piersiach.
- Speirbhean.
Kayleen zawahała się lekko.
- Słucham?
- Jesteś piękna. Powinnaś nauczyć się gaelickiego - powiedział, ujmując
ją pod ramię i wyprowadzając z holu. - Ja cię nauczę.
- Bardzo dziękuję, choć nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Chcia
łam ci też podziękować, że mnie przyjąłeś pod swój dach. Czy mogłabym sko
rzystać z telefonu? -Ta możliwość przyszła jej nagle do głowy.
- Nie mam telefonu. Czy suknia ci odpowiada?
- Nie masz telefonu? To może skorzystam z telefonu któregoś z twoich są
siadów?
- Nie mam sąsiadów.
- W najbliższej wiosce w takim razie - powiedziała, czując, jak znowu
ogarnia ją panika.
Tu nie ma żadncj wioski. Dlaczego się niepokoisz, Kayleen? Jesteś
w suchym i ciepłym miejscu,bezpieczna.
W snach
• 139
-
Może i tak, ale... ale skąd znasz moje imię?
- Sama mi powiedziałaś.
- Nie pamiętam, żebym ci mówiła. Nie pamiętam, jak...
- Nie masz powodu do obaw. Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz.
Ona jednak zaczynała uważać, że ma bardzo wiele powodów do niepoko
ju. Dobry nastrój, który ogarnął ją na piętrze, teraz szybko znikał. Kiedy
wszakże przekroczyła próg jadalni, przeżyła wstrząs.
Przy stole bez trudu zmieściłoby się pięćdziesiąt osób, a jedzenia starczy
łoby dla wszystkich.
Misy, tace, wazy i talerze zajmowały cały długi dębowy blat. Owoce, ryby,
mięsa, zupy, najrozmaitsze warzywa, góry makaronów.
- Gdzie... - Mimo woli podniosła głos i musiała dołożyć starań, by znowu
nad nim zapanować. - Skąd to wszystko się wzięło?
Flynn westchnął. Oczekiwał zachwytu, a ujrzał szok. Kolejna rzecz, na
którą można liczyć. Kobiety to wieczna zagadka.
- Usiądź, proszę. Jedz.
Mimo narastającej paniki głos miała spokojny i zdecydowany.
- Chcę wiedzieć, kto jeszcze tu mieszka. Gdzie twoja żona?
- Nie mam żony.
- Nie opowiadaj bzdur. - Okręciła się ku niemu na pięcie, opanowana,
a jednocześnie na tyle poruszona, by domagać się odpowiedzi. - Może nie
masz żony, ale na pewno masz tu kobietę.
- O tak. Ciebie.
- Nie podchodź. - Złapała ze stołu nóż i wyciągnęła w jego kierunku. -
Nie zbliżaj się. Nie wiem, co tu się dzieje, i nic mnie to nie obchodzi. Teraz
wyjdę stąd i nic mnie nie powstrzyma.
- Nie. - Zrobił krok do przodu i zręcznie wyłuskał z jej palców przedmiot,
który okazał się różą. -Teraz usiądziesz i będziesz jadła.
- Jestem w śpiączce. - Kayleen gapiła się to na białą różę w jego dłoni,
to na swoje puste palce. - Miałam wypadek, uderzyłam się w głowę. To
wszystko to tylko halucynacje.
- To wszystko jest prawdziwe. Nikt lepiej ode mnie nie zna granicy dzie
lącej to, co realne, od tego, co nierealne. Usiądź. - Wskazał jej krzesło. Kie
dy się nie poruszyła, zaklął. - Powiedziałem ci przecież, że nie zrobię ci
krzywdy, prawda? Pośród moich grzechów nigdy nie było kłamstwa ani nie
wolenia kobiet. Proszę. - Wyciągnął rękę, w której teraz na powrót był nóż. -
Weź go i użyj, jeśli złamię dane ci słowo.
- Jesteś... - Nóż był ciężki, prawdziwy. Złudzenie, powiedziała sobie Kay
leen. Po prostu złudzenie. - Jesteś magikiem.
- Tak, otóż to. - Jego uśmiech był jak błyskawica, nagły i jasny. Przedtem
Flynn zwracał uwagę urodą, teraz oszołamiał. Promieniał zadowoleniem. -
Usiądź, Kayleen, i razem ze mną zakończ post. Bo przez długi czas byłem
głodny.
Zrobiła ostrożny kroczek do tyłu.
- To za wiele
Myśląc ,że chodzi jej o jedzenie,Flyn przyjrzał się stołowi z namysłem.
140
• Szczypta magii
- Chyba masz rację, trochę mnie poniosło. - W myślach dokonał wyboru,
po czym wyrysował dłonią w powietrzu łuk.
Połowa jedzenia zniknęła.
Nóż wypadł ze zdrętwiałych palców Kayleen, oczy obróciły się białkami
do góry.
- Chryste - mruknął zniecierpliwiony, a jednocześnie zatroskany. Tym ra
zem jednak udało mu się ją złapać, nim upadła na podłogę. Posadził ją na
krześle i lekko nią potrząsnął. Po chwili wróciła jej świadomość.
- Więc jednak niczego nie zrozumiałaś.
- A co miałam zrozumieć?
- W takim razie trzeba ci wszystko wytłumaczyć. - Zaczął nakładać je
dzenie na talerz. - Musisz jeść, bo zachorujesz. Twoje obrażenia szybciej się
zagoją, jeśli będziesz silna. - Postawił przed nią talerz i wziął drugi dla sie
bie. - Co wiesz o magii, Kayleen Brennan z Bostonu?
- To przyjemna rozrywka.
- Może nią być.
Zdecydowała, że zacznie jeść, bo było jej słabo.
- I jest iluzją.
- Może nią być. - Skosztował kawałek średnio wysmażonej wołowiny
i jęknął z rozkoszy. Kiedy po raz pierwszy wrócił do życia na tydzień, tak bar
dzo sobie pofolgował, że przez cały dzień był chory. Ale uważał, że warto by
ło. Później jednak nauczył się nie śpieszyć i doceniać każdą chwilę.
- Przypominasz sobie, jak się tu dostałaś?
-Padało.
- Tak, nadal pada deszcz.
- Jechałam...
- Jak jechałaś?
- Jak? - Ujęła widelec i bezmyślnie nabrała na niego kawałek ryby. - Je
chałam samochodem... tak, samochodem - powtórzyła z rosnącym podniece
niem. - Oczywiście. Zgubiłam drogę. Była burza. Jechałam z... - Urwała, wal
cząc z mgłą w myślach. - Z Dublina. Byłam w Dublinie. Jestem na waka
cjach. No właśnie, jestem na wakacjach i chciałam zwiedzić Irlandię. Zabłą
dziłam. Nie wiem jak. Jechałam jedną z tych wąskich dróg przez las i zaczę
ła się burza. Prawie nic nie widziałam. A potem... - Wyraz ulgi zniknął z jej
oczu, gdy spojrzała na niego. - Zobaczyłam ciebie - szepnęła. - Zobaczyłam
cię w lesie.
- Naprawdę?
- Stałeś w strugach ulewnego deszczu. Wypowiedziałeś moje imię. Skąd
znałeś moje imię, zanim się tu spotkaliśmy?
Jadła niewiele, ale Flynn uznał, że kieliszek wina pomoże jej przyjąć to,
co zaraz nastąpi. Podał jej pełny puchar.
- Śniłem o tobie, Kayleen, przez czas o wiele dłuższy niż twoje życie.
I śniłem o tobie także wtedy, gdy zabłądziłaś w lesie. A kiedy się obudziłem,
stałaś przed moimi drzwiami. Czy ty nigdy o mnie nie śniłaś?
Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Była burza, zabłądziłam, Gdzieś bar
dzo blisko uderzył piorun i zobaczyłam jelenia. Na drodze stał biały jeleń.
W snach
• 141
Skręciłam, żeby go wyminąć, i wpadłam na coś. Chyba uderzyłam w drzewo.
Przypuszczalnie mam wstrząs mózgu i wszystko to sobie wyobrażam.
- Biały jeleń. - Twarz Flynna znowu spoważniała. - Uderzyłaś w drzewo
samochodem? Nie musieli robić ci krzywdy - mruknął. - Nie mieli prawa ro
bić ci krzywdy.
- 0 kim ty mówisz?
- 0 tych, co trzymają mnie w więzieniu. - Odsunął talerz na bok. -
0 przeklętych Strażnikach.
- Muszę zobaczyć, w jakim stanie jest mój samochód - powiedziała Kay-
leen wolno i spokojnie. To nie jest ekscentryk, pomyślała. Ten facet cierpi na
poważne zaburzenia. - Bardzo ci dziękuję za pomoc.
- Jeśli chcesz sprawdzić samochód, zrobimy to rano. Nie ma sensu wycho
dzić na taką burzę w środku nocy. - Zdecydowanym ruchem przykrył jej dło
nie swoimi, nim zdążyła podnieść się od stołu. - Myślisz: „Ten Flynn stracił
rozum". No cóż, nie straciłem, chociaż kilka razy niewiele brakowało. Popatrz
na mnie, leannana. Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
- Nie wiem. -I to właśnie powstrzymywało ją od ucieczki. Kiedy patrzył
na nią tak, jak teraz, czuła się z nim związana. Nie zatrzymywał jej siłą, była
tu z własnej woli. - Nie rozumiem, co mówisz i co się ze mną dzieje.
- Więc usiądźmy przy kominku, a ja ci wyjaśnię, co to wszystko znaczy. -
Wstał i podał jej rękę. Po twarzy przemknął mu cień irytacji, gdy go zigno
rowała. - Chcesz nóż?
Spojrzała na ostrze, potem na niego.
-Tak.
- Weź go więc ze sobą.
Zabrał ze stołu butelkę i kieliszki, po czym ruszył przodem.
Usiadł przy kominku, stopy oparł o skraj paleniska, smakując wino i za
pach kobiety, która czujnie przycupnęła obok niego.
- Urodziłem się, mając w sobie magię - zaczął. -To się zdarza. Inni idą do
terminu i wiele mogą się nauczyć. Ale urodzić się z magią to sprawa bardziej
panowania nad sztuką niż poznawania jej tajników.
- Więc twój ojciec był magikiem.
- Nie, krawcem. Magia nie musi być dziedziczna, ale trzeba ją mieć we
krwi. - Przerwał, bo nie chciał znowu popełnić gafy. Najpierw musi dowie
dzieć się więcej o niej. - Kim jesteś w tym swoim Bostonie?
- Handluję antykami. To sprawa dziedziczna. Moi wujowie, dziadek i tak
dalej. Brennanowie z Bostonu robią to od prawie stulecia.
- Prawie sto lat, co? - zaśmiał się Flynn. - Bardzo długo.
- Przypuszczam, że według europejskich standardów to nie wydaje się
długo, ale Ameryka to młody kraj. Masz wspaniałe okazy.
- Kolekcjonuję to, co do mnie przemawia.
- I wygląda na to, że przemawiają do ciebie różne rzeczy. Nigdy dotąd nie
widziałam takiej mieszaniny stylów i epok w jednym miejscu.
Z namysłem rozejrzał się po pokoju Nie przyszłoby mu to do głowy, ale
aż do tej chwili nie musiał brać pod uwagę gustów innych,wyłącznie własny.
142
• Szczypta magii
- To ci się nie podoba?
Ponieważ wyglądało na to, że sprawa jest dla niego ważna, Kayleen zmu
siła się do uśmiechu.
- Wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba. W mojej pracy widuję mnó
stwo pięknych i interesujących przedmiotów i zawsze żałuję, że ludzie za
miast je łączyć i stworzyć własny styl, sztywno trzymają się wzorów. Tobie
nikt nie mógłby zarzucić, że trzymasz się wzorów.
- Nie, na pewno.
Już chciała podwinąć nogi, ale się powstrzymała. Co się z nią dzieje?
Przestaje się mieć na baczności w trakcie swobodnej pogawędki z człowie
kiem, który według wszelkiego prawdopodobieństwa jest szaleńcem. Prze
niosła wzrok z noża na twarz Flynna. I przekonała się, że mężczyzna przyglą
da jej się z namysłem.
- Zastanawiam się, czy potrafiłabyś go użyć. Na świecie są dwa rodzaje
ludzi, nie sądzisz? Tacy, co walczą, i tacy, co uciekają. Do jakiej kategorii ty
należysz, Kayleen?
- Nigdy dotąd nie byłam w sytuacji, w której musiałabym zrobić jedno
albo drugie.
- W takim razie albo masz szczęście, albo prowadzisz nudne życie, sam
nie wiem. Osobiście lubię walczyć. - Uśmiechnął się przelotnie. - To jedna
z moich licznych skaz. Prawdą jest, że brakuje mi walki na pięści z drugim
człowiekiem. Brakuje mi zresztą wielu rzeczy.
- Dlaczego? Z jakiego powodu miałoby czegokolwiek ci brakować?
- To właśnie sedno tej rozmowy przy kominku, czyż nie? Odpowiedź na
pytanie: dlaczego. Zastanawiasz się, mavourneen, czy nie brakuje mi piątej
klepki?
- Tak - szepnęła, cała sztywniejąc.
- Nie jestem szalony, choć może byłoby łatwiej, gdybym po drodze trochę
zwariował. Oni wiedzieli, że mam zdrową głowę - to ich zdaniem część pro
blemu, a także jeden z powodów, dla których ciąży na mnie wyrok.
- Oni? - Zacisnęła palce na nożu. Przyrzekła sobie, że go użyje. Użyłaby
go, gdyby musiała, niezależnie od tego, jak bardzo Flynn wydawał jej się
smutny i samotny.
- Strażnicy. Odwieczni i godni szacunku, ci, którzy strzegą magii. Czynili
tak, nim rozpoczął się czas oczekiwania, kiedy życie było zaledwie pierwszym
oddechem niebios.
- Bogowie? - zapytała ostrożnie.
- Można tak to ująć. -W zamyśleniu wpatrywał się w płomienie. - Uro
dziłem się z magią i kiedy osiągnąłem odpowiedni wiek, opuściłem rodzinę,
by uzdrawiać chorych i pomagać ludziom, a nawet dawać im rozrywkę. Nie
którzy z nas mają większy dryg, rzec można, do tej rozrywkowej strony.
- Jak na przykład przepiłowanie kobiety na pół.
Spojrzał na nią z mieszaniną irytacji i rozbawienia.
- To iluzja, Kayleen.
Tak.
A ja mówię- o magii, nie o udawaniu. Jedni głoszą proroctwa, drudzy
W snach
• 143
podróżują i studiują magię. Jeszcze inni dzięki swej sztuce uzdrawiają dusze
i ciała. Są wreszcie i tacy, którzy zarabiają na życie występami. Bywa, że słu
żą wielkim panom, jak Merlin służył Arturowi. Jest tyle możliwości, ilu ludzi.
A chociaż nikomu nie wolno wyrządzać szkody za pomocą magii ani ciągnąć
z niej zysków, to jest ona prawdziwa. -Wyjął spod koszuli długi łańcuch i po
kazał mleczny wisior. - Kamień księżycowy - wyjaśnił. - A te słowa wyryte
przy krawędzi to moje imię i tytuł. Draiodoir, Czarodziej.
- Jakie to piękne. - Nie mogąc się powstrzymać, Kayleen wzięła wisior
w dłoń. Natychmiast poczuła, że od stóp do głów przeszywa ją strumień ciep
ła, jakby przeszła przez nią kometa. - Boże!
Flynn przytrzymał ją, nim zdążyła cofnąć dłoń.
- Moc - mruknął. - Czujesz ją. Możesz jej spróbować. To rzecz kusząca.
I możesz sobie powiedzieć, że nic nie jest niemożliwe. Spójrz na mnie, Kay
leen.
Już patrzyła, nic innego nie była w stanie robić. Nic innego nie chciała.
Więc jesteś, pomyślała. Jesteś, nareszcie.
- Mógłbym cię teraz posiąść. Oddałabyś mi się chętnie, tak jak czyniłaś
to w snach. Bez strachu. Bez wątpliwości.
-Tak.
Rosło w nim rozpaczliwe pożądanie, grożąc wyrwaniem się spod kontroli.
- Ja jednak chcę więcej. - Zacisnął palce na jej palcach. - Co jest w to
bie takiego, że pragnę więcej, choć nawet nie wiem, czego więcej? Cóż, ma
my czas na znalezienie odpowiedzi. Na razie opowiem ci całą historię. Młody
czarodziej opuścił więc rodzinę. Podróżował i studiował, pomagał i uzdra
wiał. Był dumny ze swych dokonań i z siebie. Niektórzy powiadali, że nazbyt
dumny.
Przerwał i zamyślił się, bo w trakcie ostatniego snu były takie chwile, gdy
się zastanawiał, czy to naprawdę możliwe.
- Czarodziej ten posiadł wielkie umiejętności i stał się znany w swoim
świecie. Jednocześnie zaś był mężczyzną, ze wszystkimi potrzebami, żądzami
i błędami mężczyzny. Chciałabyś mieć idealnego mężczynę, Kayleen?
- Chcę ciebie.
- Leannana. - Pochylił się i przycisnął usta do jej dłoni. -Ten mężczyzna,
ten czarodziej zobaczył świat. Czytał książki, słuchał muzyki. Przychodził
i odchodził, kiedy chciał, robił, co chciał. Może czasami bywał beztroski,
a chociaż nie wyrządzał nikomu krzywdy, to jednocześnie nie stosował się do
udzielanych mu zasad i przestróg. Miał potężną moc, na co więc mu jakieś
zasady?
- Wszyscy potrzebują zasad. Dzięki nim jesteśmy cywilizowani.
- Tak sądzisz? - Rozbawiło go, że jej głos nagle stał się taki poważny. Mi
mo że pozostawała we władzy zaklęcia, miała stanowczy umysł i wolę. - Kie
dyś o tym porozmawiamy. Teraz wszakże kontynuujmy naszą opowieść. Cza
rodziej poznał kobicie. Jej uroda była oślepiająca, a zachowanie słodkie.
Uwierzył, że jest niewinna. Taką miał romantyczną naturę-
- Kochałeś ją?
- Tak kochałem Kochałem niewinną dzieweczkę o anielskiej twarzy, któ-
144
• Szczypta magii
rą widziałem, gdy na nią patrzyłem. Poprosiłem o jej rękę, bo nie chciałem
przelotnych igraszek, tylko wspólnego życia. A kiedy się oświadczyłem, za
płakała, ach, jakże ślicznie spływały łzy po jej gładkim policzku. Nie może
być moja, odparła, choć serce dawno mi już oddała. Był bowiem mężczyzna,
bogaty i okrutny, z którym zawarł kontrakt jej ojciec. Ojciec ją sprzedał, jej
los był przypieczętowany.
- Nie mogłeś na to pozwolić.
- Ach, więc ty też to rozumiesz. - Ucieszył się, że w tym najważniejszym
punkcie Kayleen się z nim zgadza. - Jakże mogłem pozwolić, by bez miłości
wyszła za innego? By sprzedano ją jak konia na targu? Zaproponowałem, że
zabiorę ją ze sobą, a ona w odpowiedzi znowu wybuchnęła płaczem. Przyrze
kłem, że dam jej ojcu dwa razy tyle, co tamten, a ona szlochała mi na ramie
niu. To niemożliwe, odrzekła, ponieważ wtedy ów bogacz na pewno zabije jej
biednego ojca, pośle go do więzienia albo zgotuje mu jakiś inny, równie
straszliwy los. Dopóki ten człowiek będzie miał fortunę i pozycję, jej rodzi
na będzie zagrożona. Nie mogłaby znieść myśli, że stała się tego przyczyną,
choć serce jej się ściska.
Kayleen pokręciła głową.
- Przepraszam, ale mnie wydaje to się bez sensu. Przecież gdyby pienią
dze zostały zwrócone, a jej ojciec stał się bogatym człowiekiem, to na pewno
mógłby się obronić i miałby prawo po...
- Serce myśli inaczej niż rozsądek - przerwał zniecierpliwiony, ponieważ
gdyby miał w głowie rozum zamiast pożaru we krwi, sam by doszedł do ta
kich wniosków. - Myślałem wyłącznie o tym, jak ją uratować. Ochronić ją
i dzięki temu może zasłużyć na jeszcze większą jej miłość. Odbiorę temu
okrutnikowi majątek i pozycję. Złożyłem przysięgę, a jej oczy, och, jakże
lśniły od łez, niczym brylanty, To, co mu zabiorę, złożę u jej stóp. Będzie żyła
jak królowa, do końca życia otoczona moją najczulszą opieką.
- Ale kradzież...
- Będziesz słuchać spokojnie? - syknął zdesperowany.
- Oczywiście. - Zadarła brodę, urażona. - Bardzo przepraszam.
- I tak też uczyniłem, sprowadzając wiatr i burzę, rozpalając zimny
ogień. Tak uczyniłem, z własnej woli, dla mojej ukochanej. Człowiek ów za
miast w swym wspaniałym dworze, obudził się w chatce ubogiego chłopa.
Miał na sobie łachmany, a nie ciepły nocny strój. Odebrałem mu życie, nie
rozlewając ani kropli jego krwi. A kiedy skończyłem, stałem w gasnącym
mroku nocy i triumfowałem. - Zamilkł na chwilę, a kiedy znów przemówił,
głos miał surowy: - Strażnicy uwięzili mnie w kuli z kryształu i nie wypuści
li, choć ich przeklinałem, choć się sprzeciwiałem, choć wykorzystałem do
obrony serce i niewinność mej dzieweczki. Pokazali mi, jak się śmiała, gdy
posłałem jej bogactwa, jak wskoczyła do wyładowanego po brzegi wszelkim
dobrem powozu i rzuciła się w ramiona kochanka, z którym uknuła intrygę,
by zrujnować znienawidzonego przez nią człowieka. I zniszczyć mnie.
- Ale ty ją kochałeś.
- Kochałem, lecz Strażnicy nie uważają miłości za wystarczające uspra
wiedliwienie błędu Kazano mi wybierać. Albo pozbawią mnie mocy, odbio-
W snach
• 145
rą to, co mam we krwi, i uczynią zwykłym śmiertelnikiem. Albo zatrzymam
to wszystko i będę żył w świecie połowicznym, samotnie, bez kontaktu z ludź
mi, nie mogąc korzystać z rozkoszy świata, który, ich zdaniem, zdradziłem.
- To okrutne. Bez serca.
- Ja też tak mówiłem, lecz nie zmienili zdania. Wybrałem drugą ewentual
ność, gdyż to znaczyło, że nie zostanę w pustce. Nie wyrzeknę się tego, do cze
go od urodzenia miałem prawo. I tak oto od owej nocy zdrady egzystuję tu
taj, sto lat po pięciokroć, i tylko przez tydzień w każdym stuleciu na nowo
staję się prawdziwym człowiekiem, odczuwam wszystko jak człowiek. - Je
stem mężczyzną, Kayleen. - Nie wypuszczając jej dłoni z uścisku, wstał. Po
ciągnął ją i przytulił do siebie. - Jestem mężczyzną - mruknął, wsuwając
dłoń w jej włosy.
Pochylił głowę. Jego wargi musnęły jej usta i zawahały się na sekundę. Jej
urywany oddech przeniknął go na wskroś. Drżała, a on czuł bicie jej serca.
- Tym razem spokojnie - szepnął. - Spokojnie.
Musnął jej usta wargami raz, drugi. Smakowały jak pierwszy łyk wyśmie
nitego wina.
Pił powoli. Nawet gdy jej wargi się rozchyliły, pił powoli. Czerpał przy
jemność z kształtu jej ust, pieszczoty języków, lekkiego stukotu zębów.
Jej ciało pasowało do jego ciała idealnie, cudownie. Blask z kamienia
księżycowego, który trzymali w dłoniach, rozprzestrzenił się niczym promie
nie słońca i zaczął pulsować.
Nawet pijąc powoli, Flynn się upił.
Kiedy się cofnął, jej westchnienie nim wstrząsnęło.
- A ghra. - Nadal spragniony, oparł czoło na jej czole i wyswobodził wi
sior z uścisku jej palców. Z jej łagodnych, kochających oczu zniknęła mgieł
ka, znowu patrzyły bystro. Nim zmiana dokonała się do końca, po raz ostatni
ją ucałował.
- Śnij - powiedział.
4
Kiedy się obudziła, pod policzkiem czując delikatny jedwab poduszki,
przez okno do pokoju wpadało rozmyte światło słoneczne, a wokół unosił się
mocny aromat róż. W palenisku dogasał ogień.
Kayleen przeciągnęła się i już miała wygodnie się ułożyć, lecz nagle po
derwała się jak strzała wypuszczona z łuku.
Mój Boże, to naprawdę się wydarzyło. Wszystko.
I na litość boską, na litość boską, ona znowu jest naga!
Dał jej narkotyk, zahipnotyzował ją, upił? Z jakiego innego powodu spa
łaby jak dziecko - w dodatku gołe - w domu tego szalonego mężczyzny?
Instynktownie złapała za pościel, by się okryć, i wtedy zobaczyła długą
białą różę. Niewiarygodnie miły, uroczo romantyczny szaleniec, pomyślała
i nie mogąc się powstrzymać, wzięła kwiat.
Opowiedział jej historię o magii, zdradzie i pięciuset latach kary. On w to
wierzył. Odetchnęła powoli. Ona też w to wierzyła. Siedziała, słuchając i wie
rząc w każde słowo - wtedy. Nie widziała w tym nic dziwnego, czuła jedynie
smutek i gniew, że tak go potraktowano. A potem...
Pamiętała, że ją pocałował. Przycisnęła palce do ust, zdziwiona własnym
zachowaniem. On ją pocałował, sprawił, że poczuła się jak ktoś zupełnie wy
jątkowy. Więcej, sama chciała, żeby ją pocałował. A także o wiele więcej.
Niewykluczone, pomyślała, naciągając kołdrę pod brodę, że było o wiele
więcej.
Już miała wyskoczyć z łóżka, ale zmieniła zdanie. Wstała po cichutku. Mu
si się stąd natychmiast wydostać, a do tego potrzebne jej ubranie.
Na palcach podeszła do szafy. Skrzywiła się, gdy skrzypnęły otwierane
drzwi. Zawartość przyprawiła ją o zawrót głowy: jedwabie i aksamity, atłas
i koronki, wszystko w wyrazistych, bogatych kolorach. Co za piękne rzeczy.
Takie ubrania Kayleen podziwiała, ale nigdy by ich nie kupiła. Były nieprak
tyczne i niepoważne, naprawdę.
Wspaniałe.
Kręcąc głową nad własną głupotą, wyjęła swoje praktyczne spodnie i po
dartą bluzę... tylko że teraz wcale nie była podarta. Zbita z tropu Kayleen
oglądała ją na wszystkie strony, szukając dziury. Na próżno.
Przecież sobie nie wyobraziła rozdarcia. To niemożliwe. A ponieważ zaczy
nała sie trząść, wciągnęła bluzę przez głowę i włożyła spodnie. Były nieska-
ziteluie czyste choć przedtem oblepiało je błoto.
W snach
• 147
Zanurkowała w ogromnej szafie. Grzebiąc w wieczorowych pantofelkach
i szpilkach z miękkiej skóry, znalazła wreszcie swoje solidne czarne półbuty
na płaskim obcasie. One też powinny być brudne, a miesiąc temu, kiedy Kay-
leen wpadła na jakiś mebel w sklepie, na lewym z przodu zrobiła się brzydka
rysa.
Jednakże buty wyglądały, jakby właśnie wyjęła je z pudełka.
Zastanowi się nad tym później. Później. Teraz musi stąd uciec, jak najda
lej od niego. Jak najdalej od tego wszystkiego, co się z nią działo.
Podkradła się do drzwi, cicho je uchyliła i wyjrzała na korytarz. Zobaczy
ła piękne dywany na pięknej podłodze, obrazy i kilimy na ścianach, zamknię
te drzwi. Nigdzie nie było śladu Flynna.
Wymknęła się z pokoju tak szybko, jak pozwoliła jej przezorność. Z ulgą
ruszyła po schodach, podbiegła do drzwi i otworzyła je obiema rękami.
Z rozpędu wypadła za próg, prosto na Flynna.
- Dzień dobry. - Złapał ją za ramiona, pomagając jej utrzymać równowa
gę. Myślał przy tym, jak by to było cudownie, gdyby zamiast uciekać, biegła
ku niemu. - Wygląda na to, że deszcz przestał padać.
- Ja... ja... - O Boże! - Chcę sprawdzić, co z moim samochodem.
- Oczywiście, choć lepiej zrobisz, jak poczekasz, aż mgła trochę opadnie.
Może teraz zjesz śniadanie?
- Nie, nie. - Zmusiła się do uśmiechu. - Naprawdę muszę się przekonać,
czy samochód jest poważnie uszkodzony. Pójdę teraz i... dam ci znać.
- W takim razie zawiozę cię tam.
- To niepotrzebne, naprawdę.
On jednak odwrócił się i gwizdnął. Ujął Kayleen za rękę i nie zważając
na to, że gorączkowo próbowała się uwolnić, poprowadził ją po schodach.
Z mgły wyłonił się galopujący rumak jak z bajki, biały koń z rozwianą
grzywą, pobrzękujący srebrną uprzężą. Kayleen zdobyła się tylko na krótki
okrzyk, gdy wierzchowiec jak strzała podbiegł ku nim, potężnymi kopytami
rozdzierając mgłę i podrzucając wspaniałym łbem.
Zatrzymał się tuż koło Flynna, parsknął cicho i trącił go pyskiem.
Flynn ze śmiechem objął konia za szyję. Z taką samą radością chłopiec
mógłby tulić ukochanego psa, pomyślała Kayleen. Przemawiał cicho i uspo
kajająco, w języku, który rozpoznawała już jako gaelicki.
Wciąż się uśmiechając, zrobił krok do przodu. Machnął lekko ręką
i w dłoni, która dotąd była pusta, pojawiło się lśniące czerwone jabłko.
- Nie, nigdy bym nie zapomniał. To dla mojego ulubieńca - powiedział.
Koń opuścił łeb i wargami zręcznie ujął owoc. - Nazywa się Dilis. To znaczy
„wierny" i taki jest. - Flynn z wdziękiem akrobaty wskoczył na siodło i wy
ciągnął rękę do Kayleen.
- Bardzo ci dziękuję, jest naprawdę piękny, ale ja nie umiem jeździć kon
no. Po prostu... - Słowa zamarły jej na ustach, kiedy Flynn chwycił ją za ra
miona i posadził przed sobą na siodle z taką łatwością, jakby ważyła mniej
niż niemowlę.
- Za to ja doskonale umiem jeździć zapewnił ją, lekko sciskając pięta-
mi boki Dilisa.
148
• Szczypta magii
Koń stanął dęba, a krzyk Kayleen zmieszał się ze śmiechem Flynna.
Wspaniały rumak ruszył w stronę lasu i nie pozostało jej nic innego, tylko
mocno się trzymać. Otoczyła Flynna ramionami, ukryła twarz na jego piersi.
To było chore, kompletnie zwariowane. Jest zwyczajną kobietą prowadzącą
zwyczajne życie. Jak to możliwe, że galopuje przez jakiś irlandzki las na
grzbiecie białego konia, przyklejona do mężczyzny, który twierdzi, że jest
piętnastowiecznym czarodziejem?
To się musi skończyć, i to natychmiast.
Uniosła głowę, zamierzając stanowczo mu powiedzieć, żeby zatrzymał ko
nia i pozwolił jej odejść. Lecz nie zrobiła tego, ponieważ jak zauroczona roz
glądała się dokoła. Promienie słoneczne prześwitywały przez wygięte kona
ry drzew. Powietrze lśniło jak wypolerowane perły.
Koń biegł szybko, w tempie bez wątpienia brawurowym. A jeździec, któ
ry nim kierował, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.
Czarne włosy miał rozwiane, oczy mu połyskiwały. Zniknął gdzieś smutek,
w jakiś sposób podkreślający jego atrakcyjność. Teraz na twarzy Flynna zo
baczyła radość, podniecenie, zachwyt, odwagę. Mnóstwo różnych silnych,
gwałtownych emocji.
Na ten widok serce zabiło jej tak szybko, jak szybko stukały o ziemię koń
skie kopyta.
- O mój Boże!
Nie można zakochać się w kimś nieznajomym. W prawdziwym świecie ta
kie rzeczy się nie zdarzają.
Schyliła głowę na pierś Flynna. Może jednak nadeszła pora, by uwierzyć,
a przynajmniej wziąć to pod uwagę, że poprzedniego wieczora opuściła
prawdziwy świat, gdy w lesie skręciła nie tam, gdzie powinna.
Dilis zwolnił i zatrzymał się. Raz jeszcze Kayleen uniosła głowę i napotka
ła spojrzenie Flynna. Odczytał, co malowało się w jej oczach, i czując ogrom
ną radość, nachylił się ku dziewczynie.
- Nie. - Przycisnęła palce do jego ust. - Proszę.
Kiwnął głową,
- Jak sobie życzysz. - Zeskoczył z konia i pomógł jej zsiąść. -Wygląda na
to, że na twoim środku transportu mniej można polegać niż na moim - za
uważył, okręcając ją dookoła.
Samochód niemal czołowo uderzył w pień dębu. Ze starcia, co było do
przewidzenia, zwycięsko wyszedł dąb. Maska auta pofałdowała się jak akor
deon, szyba popękała w surrealistyczny wzór. Poduszka powietrzna zadziała
ła, bez wątpienia chroniąc Kayleen przed poważnymi obrażeniami. Jechała
za szybko, biorąc pod uwagę warunki. O wiele za szybko.
Ale jak w ogóle jechała?
To pytanie teraz ją uderzyło. Nie było tu drogi. Samochód stał na wąskiej
wydeptanej ścieżce prowadzącej w głąb lasu. Wszędzie dookoła rosły gęsto
drzewa oraz krzewy jeżyn i pnącza, pokryte niewiarygodnie pięknym kwie-
ciem. Kiedy Kayleen wolno się odwróciła, nie dostrzegła żadnego szlaku, któ-
ry pozwoliłby jej manewrować autem pomiędzy zaroślami w deszczu i ciem-
ności.
W snach
• 149
Nie dostrzegła śladu opon na wilgotnym gruncie. Nic nie świadczyło
o przebytej trasie, był tylko jej koniec.
Nagle zrobiło jej się zimno, skuliła się i splotła ręce na piersi. Przypo
mniała sobie o bluzie, która powinna być podarta. Ostrożnie podwinęła rę
kaw i tam, gdzie przedtem miała siniaki i głębokie zadrapanie, teraz zoba
czyła gładką i czystą skórę.
Spojrzała na Flynna. Stał nieruchomo przy Dilisie, który z roztargnie
niem skubał trawę. Nie był jednak spokojny, w jego oczach widziała ogniki
zniecierpliwienia.
- Co to za miejsce? - zapytała ostro. - Kim ty jesteś, do diabła, i czym się
zajmujesz? Jak tego dokonałeś? Cholera jasna, dlaczego tu jestem, kiedy
w żadnym razie nie może mnie tu być? Ten samochód... - Machnęła dłonią
w kierunku wraka. - Nie mogłam tu dojechać. To po prostu wykluczone. -
Opuściła bezwładnie rękę. - Jak to możliwe?
- Wiesz, że to, co ci mówiłem wczoraj wieczorem, jest prawdą.
Wiedziała. Ta myśl sprawiła, że gniew się w niej wypalił.
- Muszę usiąść.
- Ziemia jest wilgotna. - Złapał Kayleen za ramię, nim opadła na poszy
cie. - Usiądź tutaj. - Łagodnie pchnął ją na obity aksamitem fotel z wysokim
oparciem i miękkimi poduszkami.
- Dziękuję. - Wybuchnęła śmiechem, chowając twarz w dłoniach. - Bar
dzo ci dziękuję. Straciłam rozum. Kompletnie mi odbiło.
- Nieprawda. Obojgu nam jednak bardzo by pomogło, gdybyś się trochę
uspokoiła.
Opuściła ręce. Nie jest histeryczką i nie zamierzała się nią stać. Już nie
bała się Flynna. Choć był niebezpiecznie przystojny, dotąd jej nie skrzyw
dził. I przez cały czas bardzo o nią dbał.
Ale to fakty były problemem, czyż nie? Fakt, że nie mogła tu być, jednak
była. Że on nie może istnieć, lecz istnieje. Fakt, że czuła to, co czuła, zupeł
nie bez powodu.
Dawno, dawno temu, pomyślała i głęboko odetchnęła.
- Nie wierzę w baśnie.
- Ha, to bardzo smutne. Dlaczego nie wierzysz? Myślisz, że jakikolwiek
świat mógłby istnieć bez magii? Skąd biorą się barwy i piękno? Gdzie są cuda?
- Nie wiem. Nie znam odpowiedzi. Albo to szalony, niesamowity sen, al
bo rzeczywiście siedzę w lesie na... - w tym momencie wstała, by dokładnie
obejrzeć ów mebel - ...na intarsjowanym fotelu. Holenderskim, z początku
osiemnastego wieku, jak mi się wydaje. Bardzo ładnym. O tak. - Na powrót
usiadła. - Siedzę więc w pięknym fotelu w środku zamglonego lasu. Przyje
chałam tu na wspaniałym koniu po nocy spędzonej w zamku...
- To w gruncie rzeczy nie jest zamek. Raczej dwór.
- Nieważne. Towarzyszy mi mężczyzna, który twierdzi, że ma ponad pięć
set lat.
- Pięćset dwadzieścia osiem, jeśli już. liczyć dokładnie.
- Naprawdę? Doskonale się trzymasz. Mężczyzna, który ma pięćset dwa--
dzieściaosiem lat i kolekcjonuje dozowniki na cukierki?
150
• Szczypta magii
- Sprytne zabawki.
- I nie mam pojęcia, jak cokolwiek z tego może być prawdziwe, ale w to
wierzę. Wierzę we wszystko. Bo zaprzeczanie temu, co widzę na własne oczy,
jest bardziej bezsensowne niż zaakceptowanie tego.
- No właśnie. - Spojrzał na nią rozpromieniony. - Wiedziałem, że jesteś
rozsądną kobietą.
- 0 tak, bardzo rozsądną i zrównoważoną. Więc muszę uwierzyć własnym
oczom, nawet jeśli jest to nieracjonalne.
- Jeśli istnieje to, co racjonalne, to musi istnieć też to, co nieracjonalne.
Rzeczy zawsze pozostają w równowadze, Kayleen.
- No cóż. - Siedziała spokojnie, rozglądając się dokoła. - Wierzę w rów
nowagę. - Powietrze migotało i jak gdyby ocierało się o jej twarz. Czuła głę
boki bogaty zapach lasu. Słyszała świergot ptaków. Jest, gdzie jest, i jest tu
z nim. - Siedzę w tym pięknym fotelu w zaczarowanym lesie i prowadzę kon
wersację z czarodziejem, który ma pięćset dwadzieścia osiem lat. A jakby te
go było jeszcze mało, to w dodatku chyba się w nim zakochałam.
Swobodny uśmiech na twarzy Flynna zgasł. Burzące się w nim uczucia by
ły tak gorące, tak poplątane, tak skomplikowane, że nie mógł o tym mówić.
- Czekałem na ciebie od dawna w moich snach i w tych małych fragmen
tach życia, będących na równi torturą i skarbem. Czy teraz przyjdziesz do
mnie, Kayleen? Z własnej woli?
Wstała i stąpając ostrożnie po miękkim mchu, zbliżyła się do niego.
- Nie wiem, jak to możliwe, że tak się czuję. Wiem tylko, co robię.
Objął ją, przytulił i pocałował. Długo i zaborczo. Kiedy przycisnęła się do
niego całym ciałem i zaplotła ręce na jego szyi, pocałował ją jeszcze żarli
wiej. Wziął więcej. Wypełnił nią siebie.
W głowie jej się kręciło i upajała się tym. Nikt nigdy jej nie pragnął -
w taki sposób. Nigdy tak jej nie dotykał. Nie potrzebował. Pożądanie rozpa
lało jej krew, przemieniając logikę, rozsądek i zdrowe zmysły w coś nieważ
nego, śmiesznego.
Miała magię. Po co więc rozsądek?
- Moja - wyszeptał Flynn tuż przy jej ustach. Powtarzał to wiele razy, ca
łując ją bez końca. Wreszcie odrzucił głowę i wykrzyknął na całe gardło:
- Ona jest moja na zawsze! Biorę ją sobie, bo takie mam prawo!
Kiedy wziął ją na ręce, niebo rozdarła błyskawica. Ziemia zadrżała.
Jechali przez las. Pokazał jej strumień, gdzie złote ryby przepływały nad
srebrnymi kamieniami, a kaskada spadała do jeziora tak czystego jak błękit
ne szkło.
Zatrzymał się, by nazbierać kwiatów i wpleść jej we włosy. A potem zno
wu ją całował, łagodnie i słodko.
Pomyślała, że jego nastroje są równie magiczne jak cała postać i tak sa
mo niewytłumaczalne. Zalecał się do niej i rozbawiał ją, wyczarowując świe
cidełka z powietrza i rysując na niebie tęczę.
Policzki Kayleen owiewał wiatr, w nozdrzach czuła zapach wilgotnej zie
mi i kwiatów, W jej sercu grała muzyka. Baśnie są prawdziwe, pomyślała.
W snach
• 151
Przez te wszystkie lata odrzucała je, wyśmiewała zakończenia „i żyli długo
i szczęśliwie", nad którymi wzdychała matka. Nie wiedziała, że czeka na nią
jej własna magia.
Nic nigdy nie będzie, nie może już być takie jak przedtem.
Czy w jakiś sposób zdawała sobie z tego sprawę? Czy gdzieś na dnie ser
ca wiedziała, że to tylko okres oczekiwania, że on czeka, aż ona się obudzi?
Jeździli konno lub spacerowali, słuchając ptaków śpiewających im nad
głowami. Mgła opadła, poranek zmienił się w pogodne popołudnie.
Nad jeziorem Flynn przygotował piknik, nalewając z otwartej dłoni wino,
by ją rozbawić. Ciągle dotykał jej włosów, policzków, ramion, jakby ów prze
lotny kontakt sprawiał mu tę samą przyjemność co flirt.
Kayleen nigdy nie miała romansu, szkoda jej było na to czasu. Teraz mia
ła wrażenie, że miłość na całe życie i związane z nią oczekiwania skupiły się
w tym jednym dniu.
Potrafił mówić o wszystkim: o historii, kulturze, sztuce, literaturze, na
uce. Nowym ekscytującym doznaniem była świadomość, że mężczyzna, któ
remu oddała serce, który tak bezgranicznie ją pociągał, przemawiał także do
jej intelektu. Umiał ją rozśmieszyć, zadziwić, sprawić, by go pożądała. Dał
jej radość i zadowolenie, jakich dotąd sobie nie wyobrażała.
Jeśli to sen, pomyślała, gdy o zmierzchu wsiadali na konia, to mam na
dzieję, że nigdy się nie obudzę.
5
Idealny dzień zasługiwał na idealną noc Kayleen sądziła, miała nadzieję, że
po powrocie do domu Flynn weźmie ją do łóżka.
On jednak tylko pocałował ją w ten odbierający siły, podniecający spo
sób i zapytał, czy mogłaby się przebrać do kolacji.
Poszła więc na górę martwić się i zastanawiać, jak po najcudowniejszym
dniu kobieta powinna przygotować się do najważniejszej nocy swego życia.
Jednej rzeczy była pewna: rozmyślania nie przyniosą nic dobrego. Jeśli po
zwoli, by jej rozsądek przejął kontrolę nad postępowaniem, pojawią się wąt
pliwości. Wątpliwości dotyczące wszystkiego, co do tej pory się wydarzyło -
i co miało się wydarzyć.
Ten jeden raz będzie po prostu działała. Po prostu to zrobi.
Łazienka przy jej pokoju była wzorem współczesnego luksusu. Przejście
z sypialni z jej antykami i aksamitami do tego królestwa płytek i szkła było
jak przejście z dawnego świata w nowy.
Co zresztą chyba już zrobiła. Napełniła wannę gorącą wodą, dodała aro
matycznych olejków, po czym zanurzyła się po brodę.
Na długim białym blacie stały słoiki ze srebrnymi zakrętkami. Kayleen
znalazła wśród nich krem, którym wysmarowała się po kąpieli. I patrzyła na
swoje odbicie w zaparowanym lustrze. Od wieków tak właśnie kobiety przy
gotowują się na spotkania z kochankami. Skrapiają się perfumami i naciera
ją skórę kremem, by była miękka pod dłonią mężczyzny. Pod jego ustami.
Kobieca magia.
Nie będzie się bała, nie pozwoli, by lęk zepsuł jej przyjemność.
W szafie znalazła długą suknię z jedwabiu barwy dojrzałej śliwki. Otuli
ła jej ciało niczym grzech, opięła piersi. Kayleen wsunęła stopy w srebrne
pantofelki i już miała się odwrócić do lustra, gdy zmieniła zamiar.
Nie, pomyślała, nie chce widzieć swego odbicia w lustrze. Chce się przej
rzeć w oczach Flynna.
Czuł się jak młokos, zdenerwowany i niezgrabny. W swoim czasie dosko
nale radził sobie z kobietami. Choć pięć wieków abstynencji bez wątpienia
może sprawić, że mężczyzna pod pewnymi względami zardzewieje, to prze
cież miał sny,
Lecz nawet w snach tak mocno jej nie pragnął.
W snach
• 153
Jak to możliwe?, myślał, patrząc na Kayleen schodzącą ku niemu po scho
dach. Sny blakły wobec jej urody.
Wyciągnął rękę, niemal się obawiając, że jego dłoń przejdzie przez nią na
wylot i pozostanie mu tylko to wielkie pragnienie.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu znałem.
- Dziś wieczorem - splotła palce z jego palcami - wszystko jest piękne.
Zrobiła krok ku niemu i zdziwiła się, gdy się cofnął.
- Zastanawiałem się... Czy zatańczysz ze mną, Kayleen?
Powietrze wypełniło się muzyką, zapłonęły setki świec, na ścianach za
kwitły kwiaty, przemieniając hol w ogród.
- Z przyjemnością - odrzekła, wsuwając się w jego objęcia.
Tańczyli walca, otoczeni migotliwymi złotymi płomieniami świec i aroma
tem róż. Drzwi i okna otworzyły się na oścież, wpuszczając do wnętrza po
światę księżyca i gwiazd oraz delikatny zapach nocy.
Zachwycona Kayleen wirowała w ramionach Flynna.
- To cudowne! Wszystko jest cudowne. Skąd znasz walca, skoro w twoich
czasach tak nie tańczono?
- Dzięki snom. Widzę w nich świat i wybieram to, co sprawia mi najwięk
szą przyjemność. W snach tańczyłem z tobą, Kayleen. Nie pamiętasz?
- Nie - szepnęła. - Ja nie miewam snów. A jeśli nawet, to nigdy ich nie
pamiętam. Tego jednak nie zapomnę. - Uśmiechnęła się. - Zapamiętam na
zawsze.
- Jesteś szczęśliwa?
- Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa. - Jej dłoń powędrowała z je
go ramienia na szyję, a stamtąd na policzek, błękitne oczy pociemniały,
zasnuła je marzycielska mgiełka. - Flynn.
- Wino - powiedział, znowu zdenerwowany. - Napijesz się wina?
- Nie. - Muzyka grała nadal, choć już nie tańczyli. - Nie chcę wina.
- W takim razie zjedz coś.
- Nie. - Objęła go za szyję. - Jedzenia też nie chcę - szepnęła, unosząc
usta do jego warg. - Chcę ciebie. Tylko ciebie.
- Kayleen. - Zamierzał ją oczarować, uwieść, a ona go uprzedziła. - Nie
chcę cię ponaglać.
- Zbyt długo już czekałam, nawet o tym nie wiedząc. Nigdy nie było ni
kogo innego. Myślę teraz, że nie mogło być, ponieważ byłeś tylko ty. Pokaż
mi, jak to jest, gdy się do kogoś należy.
- Żadna z kobiet, których dotykałem, nie była ważna. Przy tobie, Kay
leen, są tylko cieniami. To - powiedział, unosząc ją w ramionach - jest praw
dziwe.
Przy muzyce i w świetle świec zaniósł ją po schodach na górę. A chociaż
czuła jego ramiona i bicie serca, miała wrażenie, że ulatuje w powietrze.
- Tutaj o tobie śniłem. - Zaprowadził ją do swojej sypialni, gdzie łoże po
kryte było czerwonym jedwabieni i płatkami białych róż, gdzie płonęły świe
ce i ogień na kominku. - I tutaj też po raz pierwszy będę się z tobą kochał na
jawie-Postawił ją na podłodze. Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam. Dam
ci wyłącznie rozkosz.
154
• Szczypta magii
- Nie boję się.
- Więc bądź ze mną. - Ujął jej twarz w dłonie i przycisnął usta do jej
warg.
W snach było pragnienie i echa zmysłowych odczuć. Teraz, gdy mgły się
rozstąpiły, pojawiło się o wiele więcej.
Łagodnie oderwał od niej usta. Z największą czułością, cierpliwie przesu
wał dłońmi po jej ciele. Delikatnie i uwodzicielsko. Kiedy drżała, uspokajał
ją, szepcząc jej imię i obietnice. Odsłonił ramiona Kayleen, całując każdy ich
skrawek, z dreszczem poznając zapach i smak.
- Pozwól mi się zobaczyć, śliczna Kayleen. - Powoli obnażał jej ciało. Kie
dy suknia spadła jej do stóp, zrobił krok do tyłu, napawając się widokiem.
Nie dostrzegł w niej nieśmiałości. Rumieniec barwiący jej policzki był
rumieńcem oczekiwania. Przeszedł ją dreszcz zachwytu, kiedy jego oczy za
kończyły swą podróż i spotkały się na powrót z jej oczami.
Pieścił krągłą linię jej piersi, dając obojgu czas na odczucie tej przyjem
ności. Kiedy jego palce powędrowały w dół, zadrżała pod jego dotykiem.
Niezbyt pewnymi dłońmi rozpięła mu koszulę. A gdy go dotknęła, to było
jak wyzwolenie.
- A ghra. - Przyciągnął ją do siebie, rozgniatając jej wargi pocałun
kiem, pogrążony bez reszty w szalejących w nim uczuciach. Jego ręce wę
drowały po jej ciele, brały, szukały czegoś więcej, aż westchnęła, szepcząc
jego imię.
Za szybko, za wiele. Boże, pomóż. Opanował naglące dudnienie krwi, spo
wolnił ruchy, wziął w ryzy żądzę. Położył Kayleen na posłaniu, a potem dłu
go, wolno i delikatnie całował.
Pomyślała, że o tym właśnie pisali poeci. To dlatego mężczyzna lub kobie
ta odrzucają rozum dla nawet słabej szansy miłości.
Powodem jest ciepło czyjegoś ciała przy twoim. Ten dar serca, westchnie
nia i tajemnice.
Tak jak przyrzekł, dał jej rozkosz, ogromną, wielką, zalewającą ją falami.
Mogłaby pogrążyć się w niej na zawsze.
Ona dała mu smak, dotyk, wrażenia, które zaspokoiły bolesne pragnienie.
Smakował, cieszył się każdą chwilą i pięknem, jakie mu ofiarowała.
Powitała z radością płomienie, w które zaczęło się przemieniać owo ciep
ło. Miękkie obłoki, na których spoczywała, przerzedziły się i spadając, krzyk
nęła triumfalnie. Serce biło jej gwałtownie.
I usłyszała jego jęki, pośpieszne szepty niczym inkantacje. Zasnutym po
żądaniem wzrokiem patrzyła na jego twarz, zielone oczy, które teraz wyglą
dały jak czarne klejnoty. Otulona w miłość, położyła mu dłoń na policzku,
wypowiedziała jego imię.
- Patrz na mnie. Tak, na mnie. - Oddychał ciężko. Każda cząstka jego cia
ła domagała się spełnienia. - Tylko rozkosz.
Wziął jej niewinność, wypełnił ją i dał jej radość. Otworzyła się dla nie-
go, razem z nim wznosiła się i opadała. W jej oczach malowały się rozkosz
i miłość, której łaknął jak powietrza.
A gdy znowu opadła,zebrał się w sobie i skoczył za nią.
W snach
• 155
Jej ciało połyskiwało. Była pewna, że gdyby teraz przejrzała się w lustrze,
zobaczyłaby złotą postać. Dwie postaci, pomyślała, leniwie gładząc go po ple
cach. Jego ciało jest takie piękne. Silne, twarde i gładkie.
Jego serce wciąż biło mocno przy jej sercu. Cóż za fantastyczne doznanie
czuć na sobie ciężar ukochanego mężczyzny i słyszeć, jak jego serce bije dla
ciebie.
Może dlatego matka nie przestawała szukać i ryzykować. Dla tej jed
nej chwili niewypowiedzianej rozkoszy. Miłość, myślała Kayleen, wszystko
zmienia.
A ona kochała.
I była kochana. Powtarzała to sobie wciąż od nowa. Była kochana. Nie li
czyło się, że jej tego nie powiedział, nie użył tych słów. Nie mógłby tak na nią
patrzeć i jej dotykać, gdyby jej nie kochał.
Kobieta nie zmienia całego swojego życia, po latach zaprzeczania nie od
krywa na nowo wiary w zaklęcia i baśnie, jeśli jej udziałem nie miałoby być
szczęśliwe zakończenie.
Flynn ją kocha. Tylko tyle musiała wiedzieć.
- Dlaczego się martwisz?
Otrząsnęła się z zadumy.
- Co?
- Czuję to w tobie. - Przyjrzał jej się uważnie. - Jakieś zmartwienie.
- Nie, chodzi tylko o to, że teraz wszystko jest inaczej. Tak wiele mi się
przydarzyło w tak krótkim czasie. - Pogładziła go po głowie i uśmiechnęła
się. - Ale to nie jest zmartwienie.
- Pragnę twojego szczęścia, Kayleen.
- Wiem. -I to właśnie jest miłość, czyż nie? - Wiem. - Ze śmiechem ob
jęła go mocno. -I tak się stało. Dałeś mi niewiarygodne szczęście.
- W życiu często bywa za mało niewiarygodnych spraw. - Podniósł ją
i oboje usiedli przytuleni do siebie na jedwabistych płatkach róż. -Więc so
bie nie żałujmy.
Kamień w wisiorze rozbłysnął jaśniejszym płomieniem. Flynn z uśmie
chem zacisnął dłonie, po czym otworzył je gwałtownym ruchem.
W mgnieniu oka pojawiły się wokół nich talerze z jedzeniem i butelki wi
na. Kayleen drgnęła. Zastanawiała się, czy takie rzeczy zawsze będą ją zaska
kiwać. Przechyliła głowę i uniosła kieliszek.
- Dla mnie szampan, jeśli można.
- Skoro takie jest twoje życzenie.
Patrzyła, jak kieliszek napełnia się pienistym napojem, a potem ze śmie
chem wypiła go do dna.
6
Przez całe swoje życie Kayleen postępowała rozsądnie. Jako dziecko bez po
nagleń sprzątała swój pokój. W szkole uczyła się pilnie i oddawała na czas
wszystkie prace. Wyrosła na kobietę, która nigdy nie spóźniała się na spotka
nia, mądrze wydawała pieniądze i pewną ręką prowadziła rodzinną firmę.
Spoglądając teraz w przeszłość, Kayleen doszła do wniosku, że bez dwóch
zdań była jedną z najnudniejszych osób na ziemi.
Skąd mogła wiedzieć, że robienie rzeczy niecodziennych, zaskakujących
i niemądrych daje takie poczucie wolności?
Powiedziała o tym Flynnowi, leżąc na jego piersi.
- Nie mogłabyś być nudna.
- Och, wręcz przeciwnie. - Uniosła głowę. Nie miała na sobie nic prócz
uśmiechu, dołeczka w policzku i kwiatów we włosach. - Byłam królową nudy.
Codziennie nastawiałam budzik na szóstą rano, nawet kiedy nie musiałam
iść do pracy. Nastawiałam go także na wakacjach.
- Bo nie chciałaś stracić ani chwili.
- Nie o to chodziło. Człowiek musi zachowywać dyscyplinę. Niezależnie
od tego, czy padało, czy świeciło słońce, chodziłam do pracy codziennie tą sa
mą drogą. Najpierw oczywiście ścieliłam łóżko i zjadałam odpowiednio zbi
lansowane śniadanie. - Zsunęła się niżej, by móc przerywać swą opowieść
pocałunkami składanymi na jego ramionach i piersiach. - Do sklepu przy
chodziłam dokładnie na trzydzieści minut przed otwarciem, żeby wykonać
pracę papierkową i sprawdzić wystawy. Pół godziny na zdrowy lunch, kwa
drans i ani minuty mniej na herbatę o czwartej, potem zamykałam sklep i tą
samą drogą wracałam do domu. - Teraz całowała go po szyi. - Mm. Podczas
kolacji oglądałam wiadomości, bo musiałam być na bieżąco z wydarzeniami.
Przed snem czytałam rozdział dobrej książki. Wyjątkiem były środy - wtedy
szalałam i szłam do kina na interesujący film. A w dzień, kiedy byłam krócej
w pracy, szłam do mamy i pouczałam ją.
Chociaż śliczne usta Kayleen go rozpraszały, słuchał z uwagą jej słów i to
nu głosu.
- Pouczałaś matkę?
- O tak. - Skubnęłai go w ucho. - Moją piękną, lekkomyślną, zachwycają
cą mamę. Ależ musiałam ją irytować! Była zamężnu trzy razy, a zaręczona co
najmniej sześć.nigdy nic z tego nie wychodziło i miała złamane serce przez
W snach • 157
półtorej godziny. - Roześmiała się i znowu uniosła głowę. -To oczywiście nie
jest fair, ale szybko udaje jej się otrząsnąć i nigdy nie traci wiary w miłość.
Zapomina zapłacić rachunki, nie przychodzi na spotkania, nigdy nie wie, któ
ra godzina, i zawsze gubi gdzieś klucze. Jest cudowna.
- Bardzo ją kochasz.
- Tak. - Kayleen z westchnieniem oparła głowę na ramieniu Flynna. -
Kiedy byłam mała, uznałam, że moim obowiązkiem jest opieka nad nią. To
było po mężu numer dwa.
Wsunął palce w jej ozdobione kwiatami włosy.
- Straciłaś ojca?
- Chyba można raczej powiedzieć, że to on nas stracił. Odszedł, kiedy
miałam sześć lat. Przypuszczam, że jego też można by nazwać lekkomyślnym,
co dla mnie stało się dodatkową motywacją, by taką nie być. Nigdy tak na
prawdę nie znalazł sobie miejsca w firmie, w małżeństwie ani w ojcostwie.
Ledwo go pamiętam.
Pogładził ją bez słowa. Coś jednak zaczynało go niepokoić.
- Czy takie życie dawało ci szczęście?
- Nie byłam nieszczęśliwa. Firma wiele dla mnie znaczy, może dlatego, że
ojciec tak lekko ją potraktował. Odrzucił tradycję i odpowiedzialność za ro
dzinny interes równie łatwo, jak zrezygnował z żony i córki.
- Skrzywdził cię.
- Na początku. Później przestałam mu na to pozwalać.
Naprawdę?, zastanawiał się Flynn. A może to także pozory?
- Uważałam, że każdą rzecz należy wykonywać we właściwy sposób, żeby
zrobić ją dobrze. A jeśli wszystko robisz dobrze, ludzie nie odchodzą - ciąg
nęła łagodnie. -i dokładnie wiesz, co będzie dalej. Z czasem wuj i dziadek
pozwolili mi przejąć sklep, bo miałam do tego smykałkę. Byli ze mnie bardzo
dumni. Mama oddała mi prowadzenie domu, bo przy swoim łagodnym uspo
sobieniu po prostu nie mogła postąpić inaczej. - Znowu westchnęła, wtula
jąc się w niego. - W przyszłym miesiącu kolejny raz wychodzi za mąż i cała
jest w skowronkach. To dlatego między innymi wyjechałam, chciałam być da
leko od tych niekończących się planów na jeszcze jedno szczęśliwe zakończe
nie. Chyba uraziłam jej uczucia, wyjeżdżając akurat teraz. Ale uraziłabym ją
dotkliwiej, gdybym została i mówiła, co myślę.
- Nie lubisz jej przyszłego męża?
- Wręcz przeciwnie, jest bardzo miły. Narzeczeni mojej mamy zawsze są
bardzo mili. Śmieszne, ale odkąd tu jestem, w ogóle się o nią nie martwię.
Wyobrażam sobie, że doskonale sobie radzi, nie musząc znosić moich wiecz
nych pouczeń. Nie wątpię, że sprawy w sklepie idą jak w zegarku, a świat da
lej się kręci. Dziwnie jest uświadomić sobie, że człowiek jednak nie jest nie
zastąpiony.
- Dla mnie taka jesteś. - Zamknął ją w ramionach i odwrócił na plecy, by
móc na nią patrzeć. - Bez ciebie nie mogę żyć.
- To najcudowniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. - Tak jest le
piej, prawda?, zapylała siebie w duchu . Nawet lepiej niż „kocham cię". Nie
wiem która jest godzina i nawet jaki to dzień Nie muszę wiedzieć Nigdy
158
• Szczypta magii
nie jadłam kolacji w łóżku, chyba że byłam chora. Nigdy nie tańczyłam w le
sie przy świetle księżyca, nie kochałam się na pościeli usłanej kwiatami. Ni
gdy dotąd nie wiedziałam, jak to jest być wolną.
- Szczęśliwą, Kayleen. - Pocałował ją niemal rozpaczliwie. - Jesteś szczę
śliwa.
- Kocham cię, Flynn. Czy mogę być szczęśliwsza?
Pragnął, by nie przestała go kochać. By była szczęśliwa. Pragnął widzieć
ją nagą i pogrążoną w rozkoszy.
A nade wszystko pragnął ją przy sobie zatrzymać.
Godziny mijały błyskawicznie, zmieniając się w dni, sam zaczynał już tra
cić poczucie czasu. Ale jakie znaczenia miał teraz dla nich czas?
Może dać jej wszystko, o czym tylko zamarzy. Absolutnie wszystko. Dla
czego miałaby tęsknić za tamtym życiem? Było takie zwyczajne i nudne.
Czyż sama tego nie powiedziała? Dopilnuje, żeby nigdy nie tęskniła za prze
szłością. Nie minie wiele czasu, a nawet nie będzie o niej pamiętała. Po
przednie życie stanie się snem.
Nauczył ją jeździć konno. Była nieustraszona. Pamiętał, z jakim przeraże
niem przywarła do niego, kiedy pierwszy raz posadził ją na Dilisa, ale wytłu
maczył sobie tę zmianę stwierdzeniem, że Kayleen po prostu szybko się uczy.
Nie zmienił jej usposobienia ani nie nagiął woli.
To nie było w jego mocy i wykraczało poza najważniejsze prawa magii.
Kiedy ze śmiechem pogalopowała w las, przekonywał się w duchu, że wy
syła za Kayleen swoje myśli, by uchronić ją przed zrobieniem sobie krzywdy.
A jednak w głębi serca wiedział, że gdyby zanadto zbliżyła się ku grani
cy jego świata, ściągnąłby ją z powrotem.
- Takie jest prawo. - Odrzucił głowę do tyłu, zwracając się ku niebiosom.
- To wasze prawo. Sama do mnie przyszła. Dzięki prawom magii i regułom
rządzącym tym miejscem ona jest moja. Żadna siła nie może mi jej ode
brać!
Niebo pociemniało, a błyskawica rozdarła chmury. Flynn stał w porywi
stym wichrze, rozwiane włosy opadały mu na twarz, oczy błyszczały jak szma
ragdy. A moc, która należała do niego i której nikt nie mógł mu odebrać, ota
czała jego postać połyskującą jak srebro poświatą.
Oczyma umysłu zobaczył Kayleen pędzącą na białym koniu. Spojrzała
niespokojnie na burzowe chmury, zadrżała w chłodnym wietrze. I zawróciła
wierzchowca.
Gdy wyjechała spośród drzew, znowu się śmiała.
- To jest cudowne! - Beztrosko wyrzuciła ramiona w górę, Flynn złapał
więc wodze, by utrzymać Dilisa w miejscu. - Chcę jeździć codziennie. Nie po
trafię uwierzyć, co to za wspaniałe uczucie.
Uczucie, pomyślał z wyrzutami sumienia, to jedyna rzecz, której już zbyt
długo nie może jej ofiarować.
- Chodź, kochanie. - Wyciągnął ku niej ręce. - Odprowadzimy Dilisa do
stajni. Nadchodzi burza.
W snach * 159
Z burzy też się ucieszyła, z wiatru, deszczu, grzmotów. Przemawiały do ja
kiejś cząstki jej natury, budziły dreszcze podniecenia, sprawiając, że czuła
się gotowa na wszystko, Kiedy Flynn machnięciem dłoni rozpalił ogień, oczy
jej zabłysły.
- Tego chyba nie możesz mnie nauczyć?
Spojrzał na nią z cieniem uśmiechu na ustach i leciutko uniósł brwi.
- Nie mogę. Ale ty masz własną magię, Kayleen.
- Naprawdę?
- Ona mnie z tobą wiąże w sposób, w jaki z nikim nie byłem związany.
Możesz mnie prosić, o co zechcesz, a dam ci wszystko, jeśli będzie to w mo
jej mocy.
- Co zechcę? - Z figlarnym uśmiechem spojrzała na niego spod rzęs. Ta
kie otwarcie kokieteryjne zachowanie przychodziło jej z większą łatwością,
niż mogłaby się spodziewać. - Ha, to pociągająca propozycja. Muszę się do
kładnie zastanowić, nim podejmę decyzję. - Ruszyła po pokoju, przesuwając
palcem po oparciu sofy, wypolerowanym blacie stołu. - Czy ta propozycja za
wiera też, powiedzmy, słońce i księżyc?
No i proszę, pomyślał, z każdą godziną jest piękniejsza.
- W rodzaju tych? - Wyciągnął dłonie, z których zwisał sznur świetlistych
białych pereł z brylantowym zapięciem.
Roześmiała się, choć dech jej zaparło z wrażenia.
- To nie jest zły przykład, Flynn. Są cudowne. Ale nie prosiłam o perły
ani o brylanty.
- W takim razie daję ci je sam. - Podszedł i włożył jej perły na szyję. -
Dla przyjemności oglądania, jak je nosisz.
- Nie noszę pereł. - Zaskoczona radością, jaką jej sprawił naszyjnik,
uniosła go w palcach. - Czuję się w nich zbyt dostojnie. - Gdy okręciła się na
pięcie, brylantowa zapinka eksplodowała światłem. - Skąd je wziąłeś? Wy
obrażasz je sobie i... hokus-pokus!
- Hokus-pokus? - Uznał, że nie miała zamiaru go obrazić. - Mniej więcej.
One istnieją, a ja przenoszę je z miejsca na miejsce. Są tam, a potem tu.
Wszystko, co istnieje, a nie ma własnej woli, mogę tu sprowadzić i zatrzymać.
Nie można zabrać niczego, co ma serce i duszę. Resztę jednak... Uważam, że
najlepiej ci w szafirach.
W mgnieniu oka na szyi Kayleen pojawił się sznur wielkich czarnych pe
reł i szafirów.
- Och, nigdy się do tego nie przyzwyczaję... Przenosisz je? - Spojrzała na
Flynna. - To znaczy: zabierasz?
- Mhm. - Odwrócił się, by nalać wina do kieliszków.
- Ale... - Przygryzając wargę, rozejrzała się po pokoju. Cenne antyki,
współczesny sprzęt elektroniczny, który jak zauważyła, działał bez prądu, cu
downe wazy z epoki Ming, niemądre przykłady pop-artu.
Niemal nic z tego nie istniało, gdy Flynn rozpoczynał swoją karę.
- Flynn, skąd masz te wszystkie rzeczy? Telewizor, fortepian, meble,
dywany, dzieła sztuki Jedzenie i wino
-z najróżniejszych miejsc.
160
• Szczypta magii
- A jak to robisz? - Wzięła od niego kieliszek. - Tworzysz repliki? Kopiu
jesz?
- Mógłbym, gdybym chciał. Ale to dość czasochłonny i skomplikowany
proces. Musisz znać bebechy, że tak to określę, danego przedmiotu, jego
skład i inne naukowe szczegóły, żeby uzyskać właściwy efekt. O wiele łatwiej
jest po prostu go przenieść.
- Ale jeśli przenosisz jakąś rzecz, jeśli zabierasz ją skądś i transportujesz
tutaj, to jest to kradzież.
- Nie jestem złodziejem. - Co za pomysł! - Jestem czarodziejem. Nas obo
wiązują inne prawa.
Do najważniejszych zalet Kayleen należała cierpliwość.
- Czy nie ukarano cię, bo coś komuś zabrałeś?
- To była zupełnie inna kwestia. Zmieniłem czyjeś życie dla korzyści in
nej osoby. I chyba działałem zbyt... pochopnie. Co nie znaczy, że zasłużyłem
na tak surowy wyrok.
- A skąd wiesz, ilu osobom zmieniłeś życie, ściągając tutaj te klejnoty
i inne rzeczy? Jeśli odbierasz komuś jego własność, to powodujesz jakąś
zmianę, prawda? I jest to po prostu kradzież. - Nie bez żalu zdjęła naszyjnik.
- Musisz odesłać to na miejsce.
- Nie! - Flynn, teraz już głęboko urażony, z trzaskiem odstawił kieliszek.
- Odmawiasz przyjęcia ode mnie prezentu?
- Tak, jeśli to cudza własność. Flynn, sama jestem właścicielką sklepu.
Jakbym się czuła, gdybym pewnego ranka go otworzyła i zobaczyła, że
wszystko zniknęło? To byłoby straszne, okropne. A ponadto, jakby tego było
jeszcze mało, szalenie niewygodne. Musiałabym zgłosić kradzież na policji,
wypełnić wniosek o odszkodowanie. Wszczęto by śledztwo i...
- Takie problemy tutaj nie istnieją - przerwał jej. - Nie możesz stosować
swojej zwykłej logiki do magii. Magia istnieje.
- Słuszność też, Flynn, a nawet magia nie może negować tego, co słuszne.
Może to jest czyjaś rodzinna biżuteria. Dla kogoś ten naszyjnik może znaczyć
dużo więcej, niż wynosi wartość rynkowa. Nie mogę go przyjąć.
Położyła migotliwe, połyskujące perły na stole.
- Nie masz pojęcia o rządzących mną prawach. - Powietrze zadrżało od
jego gniewu. - Nie masz prawa kwestionować tego, co robię. Twój świat od
gradza się od mojego, stulecie po stuleciu okrywając się bladymi warstwami
rozsądku i negowania tego, co irracjonalne. A ty przychodzisz tu i osądzasz
sprawy, których nawet nie zaczęłaś pojmować?
- Nie osądzam ciebie, Flynn, tylko twoje czyny. - W pokoju zerwał się
wiatr, czuła jego lodowate podmuchy na twarzy i włosach. Choć żołądek jej
się zacisnął ze strachu, uniosła głowę. - Moc nie powinna niweczyć ludzkiej
odpowiedzialności, tylko ją wzmacniać. Dziwię się, że nie pojąłeś tego przez
cały ten czas, który miałeś na rozmyślania.
Oczy mu zapłonęły. Wyrzucił w górę ramiona, w pokoju zadudnił grzmot,
błysnęło oślepiające światło. Kayleen zatoczyła się, lecz zdołała złapać rów-
nowagę i stłumić okrzyk. Kiedy wszystko się uspokoiło, w pokoju nie było nic
prócz nich dwojga..
W snach
• 161
- Oto, jak mógłbym żyć, gdybym postępował według twoich zasad. Żad
nej wygody, żadnego związku z innymi ludźmi, tylko puste pokoje, w których
nawet echo pozbawione jest życia. Pięćset lat samotności, a ja mam się przej
mować, że inni, których życie upływa w mgnieniu oka, muszą obywać się bez
lampy albo obrazu?
-Tak.
Gniew rozpalił się w nim złotymi płomieniami. A potem Flynn zniknął.
Co ona narobiła? Ogarnięta paniką, już miała go zawołać, ale uświadomi
ła sobie, że Flynn usłyszy tylko to, co sam będzie chciał.
Usiadła przygnębiona na gołej podłodze. Odepchnęła go. Zniechęciła
swym sztywnym poglądem na zło i dobro, nieugiętymi zasadami postępowania;
tak samo przez większość swojego życia trzymała na dystans innych ludzi.
Sama przed sobą przyznała, że wygłosiła kazanie temu niesamowitemu
mężczyźnie. Pogroziła mu palcem, tak samo jak groziła matce. Z nawyku
przyjęła rolę dorosłego pouczającego dziecko.
Wyglądało na to, że nawet magia nie zdołała wyplenić z niej tego irytują
cego przyzwyczajenia. Nawet miłość nie potrafi go przezwyciężyć.
A teraz była sama w pustym pokoju. Sama, jak przez tyle lat. Flynn sądzi,
że tylko on jest samotny, pomyślała z gorzkim śmiechem. Ona była samotna
od zawsze.
Oparła czoło na podciągniętych kolanach. A najgorsze to, że nawet teraz,
chociaż jest smutna, zawiedziona i cierpi, wciąż wierzy, że ma rację.
To wcale jej nie pocieszyło.
7
Wiele
godzin trwało, nim Flynn otrząsnął się z gniewu. Chodził po swoim
laboratorium, krążył od ściany do ściany, wściekał się, zastanawiał. Gdy złość
wreszcie się wypaliła, wpadł w ponury nastrój, choć gdyby ktoś tak nazwał
jego stan, znowu by się rozgniewał.
Zraniła go. Kiedy złość ustąpiła na tyle, by mógł to sobie uświadomić,
przeżył wstrząs. Ta kobieta zraniła go dotkliwie. Odrzuciła jego dar, zakwes
tionowała jego moralność i krytykowała jego moc. A wszystko naraz.
W jego czasach taki afront ze strony zwykłej kobiety byłby...
Zaklął i znowu zaczął krążyć po laboratorium. To nie były jego dni, a na
uczył się już, że trzeba dostosować się do zmian w ludzkich poglądach i wraż
liwości. Obecnie kobiety stały się równe mężczyznom, a Flynn na podstawie te
go, co przez lata czytał i oglądał, doszedł do wniosku, że miały do tego prawo.
Nie można mu zarzucić, że trzymał się starego sposobu myślenia. Czy nie za
poznawał się z każdym nowym wynalazkiem? Nie interesował się kapryśnymi
przemianami w modzie i obyczajach społeczeństwa? Z każdej z takich prze
mian brał to, co najbardziej do niego przemawiało i najlepiej mu odpowiadało.
Był człowiekiem obytym, w swoich czasach wiele czytał i podróżował. Od
kąd został uwięziony, studiował. Interesowały go najróżniejsze dziedziny: na
uka, historia, elektronika, technika, sztuka, muzyka, literatura, polityka.
Przez ostatnich pięćset lat w gruncie rzeczy nie dawał swemu umysłowi chwi
li odpoczynku.
Bo prawdę mówiąc, rzadko miał okazję korzystać z czegoś innego.
Teraz też wykorzystał umysł, analizując ich kłótnię.
Kayleen nie rozumiała. Zasady obowiązujące w jej świecie nie dotyczą
magii, magia ma własne reguły. I to wszystko. Żaden świadomy czarodziej
z rozmysłem nie krzywdzi innych ludzi, to pewne. On nie zrobił nic ponad to,
że z różnych okresów czasu zabrał kilka najnowszych wynalazków technicz
nych, dzieł sztuki i przedmiotów zapewniających wygodę. Chyba nikt się nie
spodziewał, że będzie mieszkał w jakiejś cholernej jaskini?
Kradzież? Cóż za pomysł!
Flynn usiadł w fotelu i pogrążył się w posępnych myślach,
Przecież to nie jest kradzież. Od początku świata czarodzieje przenoszą
materię z miejsca na miejsce, A czymże są klejnoty, jak nie ślicznymi frag-
mentami materii?
W snach
• 163
Westchnął głęboko. Chyba z punktu widzenia Kayleen są jednak czymś
więcej. Przecież on też chciał, by były dla niej czymś więcej. Pragnął ją
olśnić i zachwycić, wzbudzić w niej wdzięczność za ten dar.
Musiał przyznać, że podobnie pragnął oczarować i zachwycić kobietę, któ
ra go zdradziła. Czy raczej, jeśli ma być szczery, kobietę, która skusiła go, by
zdradził siebie i swoją sztukę. Tamta kobieta zachłannie wzięła wszystko, co
jej dał, i skazała go na okrutną karę.
A co zrobiła Kayleen? Czy oślepiło ją bogactwo i blask klejnotów?
Uwiodło ją?
W żadnym razie. Rzuciła mu je w twarz.
Stanęła w obronie tego, co uważała za słuszne i sprawiedliwe. Przeciw
stawiła mu się. Usta Flynna wygięły się w uśmiechu, gdy sobie to przypo
mniał. Musiał przyznać, że nie oczekiwał po niej takiego zachowania. Pa
trząc mu prosto w oczy, uczciwie powiedziała, co myśli, i nie zamierzała od
tego odstąpić.
Boże, co za kobieta! Jego Kayleen jest stanowcza i szczera. Żadna tam
ślicznotka, która u mężczyzny szuka oparcia, tylko równorzędna partnerka.
To wielka rzecz. Bo choć mężczyzna od czasu do czasu może znaleźć przyjem
ność w towarzystwie głupiutkiej i ładniutkiej trzpiotki, to Kayleen była ko
bietą, z którą chciał spędzić życie.
Wstał i rozejrzał się po laboratorium. Dobrze, ma tę kobietę. Teraz musi
znaleźć sposób, aby się z nią pogodzić.
Kayleen rozważała, czy nie wypłakać się porządnie, ale to nie było w jej
stylu. Zamiast tego postanowiła znaleźć kuchnię, co okazało się wcale niełat
wym zadaniem. Po drodze odkryła, że Flynn opróżnił tylko ten jeden pokój.
Resztę wypełniały sprzęty ustawione zgodnie z jego fascynującym eklektycz
nym stylem.
Gniew jej minął, gdy zaparzyła herbatę w kuchni wyposażonej w lodów
kę typu restauracyjnego, kuchenkę mikrofalową i kamienny kominek za
miast pieca. Sporo czasu zabrało jej rozpalenie ognia i zagrzanie wody
w miedzianym garnku, ale zaczęła się już uśmiechać.
Jakże mogła go obwiniać za chęć otaczania się przedmiotami? Przedmio
tami ładnymi i interesującymi. Był mężczyną o błyskotliwym umyśle, musiał
szukać sobie rozrywek i nowych wyzwań. Czy nie w takim właśnie mężczyź
nie się zakochała?
Z filiżanką herbaty poszła do biblioteki, gdzie na regałach znajdowały się
tysiące książek, zwojów, manuskryptów. Były tam też miękkie skórzane fote
le i komputer.
Postanowiła, że rozpali ogień w kominku oraz tyle świec, by przy ich
świetle mogła czytać, a potem będzie się rozkoszować herbatą i spokojem.
Uklękła przy palenisku. Mimo starań udało jej się tylko osmalić drewno.
Ułożyła inaczej polana, wbijając sobie drzazgę w kciuk, i ponowiła próbę.
Uzyskała wątły płomyczek i mnóstwo dymu, który wiatr wesoło wdmuchi
wał jej prosto w twarz. Syknęła zirytowana i ssąc pulsujący palec, usiadła na
piętach, żeby się zastanowić, co dalej.
164
• Szczypta magii
Nagle w kominku zaczął buzować jasny ogień.
Zacisnęła zęby, opanowując chęć, by się obejrzeć.
- Sama mogę to zrobić, dziękuję bardzo.
- Zgodnie z życzeniem, moja pani.
Ogień przygasł, z paleniska znowu uniosły się kłęby dymu. Kayleen za
kaszlała, rozpędzając go dłonią, i wstała.
- Jest dość ciepło, nie trzeba wcale ognia.
- Powiedziałbym, że jest niezwykle zimno jak na tę porę. - Zbliżył się
i ujął jej dłoń. - Zraniłaś się.
- To tylko drzazga. Zostaw - powiedziała, kiedy uniósł jej rękę do ust.
- Bycie zdecydowanym i bycie przekornym to dwie zupełnie różne spra
wy. - Musnął kciuk ustami i pulsowanie złagodniało. - Ale nie jesteś dość
przekorna, jak widzę, by zignorować przyjemność, jaką dają filiżanka herba
ty, książka, wygodny fotel.
- Nie miałam zamiaru stać w pustym pokoju i załamywać ręce, kiedy ty
dochodzisz do siebie po ataku gniewu.
Uniósł brwi.
- Pustka jest niepokojąca, czyż nie?
Uwolniła dłoń z jego uścisku.
- Tak, masz rację. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, z czym musiałeś
sobie radzić, i nie mam prawa krytykować cię za to, jak starałeś się wytrzy
mać w tej sytuacji. Ale...
- Słuszność pozostaje słusznością - skończył za nią. - Ten dom i moja
moc to wszystko, co miałem, kiedy tu przybyłem. Mogłem zapełnić to miej
sce rzeczami, które mi się spodobały i tak też uczyniłem. Nie będę za to
przepraszał.
- Nie oczekuję przeprosin.
- Nie, zależy ci na czymś innym. - Otworzył dłonie. Połyskiwał w nich zwi
nięty sznur pereł.
- Flynn, nie proś, żebym to wzięła.
- Proszę. To mój prezent dla ciebie, Kayleen. Naszyjnik jest repliką i na
leży wyłącznie do mnie - chyba że ty go przyjmiesz.
Coś ścisnęło ją w gardle, kiedy włożył jej perły przez głowę.
- Zrobiłeś go dla mnie?
- Chyba się trochę rozleniwiłem przez te wszystkie lata. Wykonanie na
szyjnika zajęło mi więcej czasu, niż powinno, ale też przypomniało o przy
jemności stworzenia czegoś samodzielnie.
- Są piękniejsze od tamtych. I o wiele cenniejsze.
- A tu mamy łzę - powiedział cicho Flynn, opuszkiem palca zbierając łzę
z jej policzka. - Jeśli jej powodem jest szczęście, będzie lśniła, jeśli smutek
- zmieni się w popiół. Popatrz. - Łza połyskiwała i migotała, przekształcając
się w diament. - A to twój dar dla mnie. - Wyjął spod koszuli wisior i prze
sunął nad nim dłonią. Diament lśnił teraz pod księżycowym kamieniem. -
Będę to nosił na sercu. Zawsze.
Kayleen rzuciła mu się w ramiona
-Tęskniłam za tobą!
W snach
• 165
- Pozwoliłem, żeby gniew ukradł nam kilka godzin.
- Ja też. - Odchyliła się. - To była nasza pierwsza kłótnia. Cieszę się, bo
już nigdy nie pokłócimy się po raz pierwszy.
- A inne kłótnie?
- Są nieuniknione. - Pocałowała go w policzek. - W wielu sprawach nie
rozumiemy się nawzajem. A nawet jeśli się rozumiemy, to nie zawsze się zga
dzamy.
- Ach, moja rozsądna Kayleen. Nie, nie krzyw się - powiedział, unosząc
ku sobie jej twarz. - Podoba mi się twój umysł. Stymuluje mnie.
- Ale przedtem cię rozgniewał.
- Na samym początku. - Okręcił się z nią w miejscu, rozpalając ogień
i świece. - Przez jakiś czas myślałem, o ile moje życie byłoby wygodniejsze,
gdybyś była uległa i przytakiwała każdemu mojemu słowu i czynowi. „Tak,
kochany Flynnie". „Nie, mój cudowny Flynnie".
- Och, doprawdy?
- Ale wtedy brakowałoby mi tego wojowniczego błysku w twoich oczach
i stanowczego grymasu tych uroczych ust. Co mi przypomina... - Pocałował ją
lekko. - To jednak zupełnie inny rodzaj stymulacji. Jestem gotów kłócić się
z tobą, Kayleen, jeżeli ty jesteś gotowa potem się ze mną godzić.
- I jestem też gotowa pozwolić ci tupać, kiedy w gniewie wychodzisz z po
koju...
- Nie tupałem.
- Przenośnie mówiąc. Jeśli tylko potem wrócisz. - Położyła mu głowę na
ramieniu i zamknęła oczy. - Burza minęła. Przez okno wpada światło księ
życa.
- To prawda. - Wziął ją na ręce. - Mam pomysł, jak uczcimy naszą pierw
szą kłótnię. - Zacisnął jej dłoń na wisiorze. - Chciałabyś pofruwać, Kayleen?
- Pofruwać? Ale...
Nim skończyła mówić, unosiła się wysoko w powietrzu, które wirowało
wokół niej, a potem stało się płynne, tak że przypominało to pływanie
w mrocznym morzu. Pod jej dłonią pulsował kamień. Krzyknęła zaskoczona,
a później zachwycona wyciągnęła rękę, jakby chciała pochwycić jedną
z gwiazd, które lśniły jasno wokół. A może było to bardziej pragnienie, żal
z powodu tych wszystkich okazji, gdy odmawiała sobie zaspokojenia włas
nych życzeń.
Jest nieustraszona, nawet teraz, pomyślał Flynn. Kiedy spojrzała na nie
go, oczy błyszczały jej jaśniej niż klejnoty, niż gwiazdy, i zawirował z nią
w przestworzach.
Śmiejąc się, opadli na ziemię, spleceni ramionami, i potoczyli się po
miękkiej trawie koło kaskady.
- Och, to było zadziwiające! Możemy to powtórzyć?
- Niedługo. Proszę. - Uniósł dłoń. Na czubkach jego palców kołysała się
dojrzała brzoskwinia. - Nie jadłaś kolacji.
- Nic byłam głodna, - Oczarowana, wzięła owoc i wbiła zęby w słodki
miąższ, Tak wiele gwiazd - szepnęła kładąc się na plecach by patrzeć na
niebo-gdzie tak naprawdę lataliśmy?
166 * Szczypta magii
- To rodzaj manipulacji czasem, przestrzenią i materią. To właśnie ma
gia. I to wystarczy, prawda?
- To wszystko. Świat jest teraz magiczny.
- Ale tobie jest zimno - powiedział, kiedy zadrżała.
- Hm, trochę. - Nie skończyła mówić, gdy powietrze stało się cieplejsze
i niemal zdawało się rozkwitać.
- Przyznaję, ukradłem tu i tam trochę ciepła. - Nachylił się, by ją poca
łować. - Choć nie wydaje mi się, by ktoś zauważył jego brak. Nie chciałem,
żebyś marzła.
- Czy zawsze może być tak jak teraz?
Serce zabiło mu mocniej.
- To, jak będzie, zależy wyłącznie od nas. Brakuje ci tego, co było przed
tem?
- Nie. - Opuściła jednak powieki, nie mógł więc czytać w jej oczach. -
A tobie? Brakuje ci ludzi, których znałeś? Rodziny?
- Nie ma ich już od dawna.
- Czy to było trudne? - Usiadła i podała mu połowę brzoskwini. - Świa
domość, że nigdy więcej ich nie zobaczysz, nie porozmawiasz z nimi, nie bę
dziesz nawet mógł powiedzieć, gdzie jesteś?
- Nie pamiętam. - Lecz pamiętał. Po raz pierwszy ją okłamał. Pamiętał
dobrze tamten ból, który był jak śmierć.
- Przykro mi. - Położyła dłoń na jego ramieniu. - To cię boli.
- Wspomnienia blakną. - Podniósł się na nogi. - Wszystko to minęło
i zbladło. Tamto to iluzja, a to, co teraz, jest rzeczywiste. Tylko to się liczy.
Wszystko, co się liczy, jest tutaj.
- Flynn. - Wstała, chcąc go pocieszyć, kiedy jednak na nią spojrzał, oczy
miał gorące, jasne. Płonęło w nich pożądanie.
- Chcę ciebie. Za tysiąc lat też będę cię pragnął. Dla mnie to dość. Czy
dla ciebie też?
- Jestem tutaj. - Wyciągnęła do niego ręce. -I kocham cię. To więcej niż
wszystkie moje marzenia.
- Mogę dać ci więcej. Wciąż masz życzenie do zrealizowania.
- Zachowam je na czas, gdy będę chciała więcej. - A ponieważ nie ujął
jej wyciągniętych dłoni, położyła je na jego twarzy. - Nigdy w taki sposób
nie dotykałam mężczyzny, z miłością i pożądaniem. Jak sądzisz, Flynn, czy
dlatego, że nigdy wcześniej nie doznawałam tych uczuć, teraz nie pojmu
ję, jakim są cudem? Jakim cudem jest miłość do jednego wybranego męż
czyzny? Obserwowałam, jak matka przez całe życie szuka, gotowa zaryzy
kować złamane serce dla szansy, tylko jednej szansy przeżycia tego, co ja
teraz. Jest najważniejszą dla mnie osobą poza granicami świata, który
stworzyłeś. I wiem, że bardzo by się cieszyła, gdyby wiedziała, że znala
złam ciebie.
- Powiedz mi więc, czego pragnie twoje serce, a poruszę niebo i ziemię,
żeby ci to dać. To moja przysięga.
Wiem, czego pragnie moje serce. - Uśmiechnęła się i zrobiła krok do ty-
łu-powiedz ,czego pragnie twoje.
W snach
• 167
-
Nie dzisiaj. Moje plany na dzisiejszy wieczór nie przewidują rozmowy.
- A co takiego może to być?
- Cóż, na początek...
Nakreślił palcem jakiś kształt pomiędzy nimi. I natychmiast zniknęło
ubranie Kayleen.
8
Och, - Instynktownie zakryła się dłońmi. - Mogłeś mnie uprzedzić.
- Spowiję cię w światło księżyca i ubiorę w blask gwiazd.
Poczuła delikatne, lecz wyraźne szarpnięcie za ręce. Opadły, jakby pociąg
nięte jedwabną nicią.
- Flynn.
- Pozwól mi się dotknąć. - Nie odrywając od niej oczu, przesuwał dłonią
po jej szyi, po krągłości piersi. - Podniecić cię. - Zaczął ją całować. - Posiąść.
Coś przemknęło jednocześnie przez jej umysł i ciało. Zwinięty wąż żaru,
który połączył ich oboje. Pojawił się tak szybko, tak nieoczekiwanie, że nie
miała siły krzyknąć, mogła tylko jęczeć.
Flynn ledwo jej dotknął.
- Jak możesz... jak ja...
- Tym razem chcę pokazać ci więcej. - Jego dłonie były na jej ciele, po
szukujące, uparte. Skórę miała gładką i pachnącą. W świetle księżyca połys
kiwała i tam, gdzie jej dotykał, rozkwitała żarem. Róże na jedwabiu. - Chcę
więcej wziąć.
Po raz drugi pofrunęli. Choć jej stopy nie oderwały się od ziemi, wirowa
ła w powietrzu. Była to pośpieszna, brawurowa podróż. Jego usta były na jej
wargach, spragnione i głodne. Nie miała innego wyboru, musiała mu pozwo
lić zaspokoić ten głód. A jego głód odebrał jej wszystkie myśli, pozostawia
jąc tylko namiętność.
Pogrążając się w niej bez reszty, szeptała jego imię jak zaklęcie, gdy brał
ją w posiadania.
Połączył ich umysły, reagując na każdy jej krzyk, każdy słaby jęk.
Stała przed nim w poświacie księżyca, zatopiona w rozkoszy, drżąca od
jej żaru.
A jego namiętność do niej była tak wielka, źe zostawiał na jej wilgotnym
ciele złote ślady, które pulsowały, spowijając ją splątanymi wstęgami przy
jemności.
Kiedy jego usta znowu odnalazły jej wargi, poczuł ich smak, wyrazisty
i słodki. Upojony nim, podniósł oboje z ziemi.
Objęła go mocno, wbijając mu paznokcie w plecy, szukała oparcia, szuka
ła spełnienia. Była rozpalona i wilgotna dla niego, jej biodra wyginały się na-
gląco.
W snach
• 169
Wszedł w nią jednym rozpaczliwym pchnięciem, potem drugim. I kolej
nym. Poruszała się wraz z nim; zapomniał o wszystkim, uwalniając gwałtow
ne pożądanie, które w nim tkwiło.
W jego umyśle nie było nic prócz niej i tego pierwotnego głodu, wspólne
go dla nich obojga. Echo triumfalnego krzyku odbiło się od lasu, gdy głód po
chłonął oboje.
Leżała bezwładna. Wykorzystana. Tysiąc dzikich koni mogłoby ku niej ga
lopować, a Kayleen by się nie poruszyła.
Przypuszczała, że Flynn odczuwa to samo, bo leżał na niej nieruchomo
jak martwy.
- Tak bardzo mi żal - westchnęła przeciągle.
- Żal? - Poszukał jej dłoni na pokrytej rosą trawie.
- Uhm. Żal kobiet, które nie mają ciebie jako kochanka.
Wydał odgłos, który mógł być śmiechem.
- To wielkoduszne z twojej strony, mavourneen. Osobiście wolę mieć pew
ność, że jestem jedynym mężczyzną, który cieszy się tobą.
- Widziałam gwiazdy. I nie tylko te na niebie.
- Ja też. Jesteś jedyną, która dała mi te gwiazdy. - Poruszył się, musnął
ustami jej piersi, potem podniósł głowę. - A także dałaś mi apetyt na inne
soczyste rzeczy.
- Jak sądzę, oznacza to, że chcesz zjeść kolację i musimy wracać.
- Nie musimy robić nic poza tym, co sprawia nam przyjemność. A ty na
co masz ochotę?
- W tej chwili? Wystarczy mi woda. Nigdy tak bardzo nie chciało mi się
pić.
- Woda, tak? - Uśmiechnął się chytrze. - Więc dam ci dużo wody. - Objął
ją i potoczyli się po trawie. Krzyknęła, a Flynn wybuchnął śmiechem, gdy
z pluskiem wpadli do jeziorka.
Kayleen wydawało się cudem, że mają z Flynnem tak wiele wspólnego.
Biorąc pod uwagę okoliczności i wszystko, co ich różniło, było rzeczą zadzi
wiającą, że w ogóle znaleźli jakiś temat do rozmowy.
Z drugiej jednak strony Flynn nie siedział bezczynnie przez te pięćset
lat. Rozumiała jego miłość do pięknych przedmiotów, nawet jeśli chodziło
mu wyłącznie o ich urodę. Sama przez całe życie miała do czynienia z dzieła
mi ludzkich rąk i ich historią: poznawała dzieje stołu, towarzyskie funkcje
emaliowanej tabakiery, losy przekazywanego z pokolenia na pokolenie pół
miska. Te nieliczne przedmioty, które miała w swojej kolekcji, były dla niej
ważne nie tylko ze względu na ich piękno, ale i ciągłość historii.
Oboje z Flynnem lubili te same książki i filmy, choć on czytał i oglądał
głównie dla przyjemności.
Słuchał jej uważnie, zadawał pytania na temat jej życia, a ona przypomi
nała sobie wydarzenia i sprawy, o których dawno zapomniała.
Nikt nigdy tak bardzo nie interesowaę się jej poglądami i przeżyciami.
Jej refleksjami. Jeśli w jakiejś sprawie się z nią nie zgadzał, wciągał Kayleen
170
• Szczypta magii
w dyskusję albo prowokował żartami, by pozwoliła dojść do głosu mniej po
ważnej stronie swej natury, która rzadko się ujawniała.
Ona tak samo traktowała jego. Kiedy zapadał w posępne milczenie, żar
towała albo zostawiała go samego i czekała, aż zły nastrój minie.
Te okresy milczenia przedłużały się jednak, gdy wspominała o przy
szłości.
Więc nie będzie pytać, powiedziała sobie. Nie musi wiedzieć. Bo w grun
cie rzeczy co uzyskała planowaniem i precyzją? Monotonię, ot co. Cokolwiek
się zdarzy, kiedy ten tydzień dobiegnie końca - Boże, dlaczego nie potrafi so
bie przypomnieć, jaki jest dzień? - będzie zadowolona.
Na razie każda chwila jest bezcenna.
Flynn tak wiele jej ofiarował. Z uśmiechem chodziła po domu, gładząc
wspaniałe perły, których nie zdjęła od chwili, gdy włożył jej sznur na szyję.
I nie tylko prezenty jej dał, myślała, choć bardzo się z nich cieszyła, lecz tak
że romantyczność i nowe horyzonty. Przede wszystkim zaś zmienił jej sposób
widzenia.
Nigdy dotąd nie myślała tak jasno.
Miłość odpowiedziała na wszystkie pytania.
Co ona mogłaby dać mu w zamian? Prezent? Nic nie miała. Tych parę rze
czy należących do niej znajdowało się w samochodzie, który zostawiła w le
sie. Niewiele miały wspólnego z kobietą, którą się stała i którą wciąż się sta
wała.
Pragnęła coś dla niego zrobić. Coś, co wywoła na jego twarzy uśmiech.
Jedzenie! Zachwycona pomysłem, pobiegła do kuchni. Żadna ze znanych
jej osób nie potrafiła tak się cieszyć kęsem jabłka jak Flynn.
Ponieważ jednak nie było tam kuchenki, nie bardzo wiedziała, co mogła
by przyrządzić, ale... W progu kuchni stanęła jak wryta.
Bo teraz była tu piękna kuchenka, biała i połyskująca. Wystarczyło, że
Kayleen bąknęła coś o gotowaniu wody nad ogniem w kominku i - bum! -
Flynn zrobił kuchenkę.
Ha, pomyślała, podwijając rękawy, w takim razie zobaczy, co da się
zrobić.
Flynn wpatrywał się w okno swego laboratorium. Zamierzał skoncentro
wać się na domu Kayleen, tak by mógł zrobić dla niej kopie pewnych rzeczy.
Dobrze wiedział, co znaczy, gdy musisz obchodzić się bez przedmiotów, które
do ciebie należą, które są dla ciebie ważne.
Przez jakiś czas pogrążył się bez reszty w tym zajęciu, wędrując po poko
jach, w których mieszkała, badając sposób, w jaki ustawiła meble, oglądając
tytuły książek na regałach i ulubione kolory.
Ależ ona jest porządna i schludna, pomyślał, czując, że serce bije mu
mocniej. Wszystko na swoim miejscu, poukładane z takim smakiem. Czy jej
poczucie porządku cierpi, gdy musi przebywać w jego chaotycznie urządzo
nym domu?
Zapyta ją o to i wprowadzą poprawki. Ale do diabła, czemu ta kobieta nie
otoczyła się żywszymi barwami? I te ubrania w szafie. Nadają się dla starej
W snach
• 171
panny - nie, tego wyrażenia obecnie się nie używa. Proste stroje bez tego bo
gactwa faktury i wyrazistych kolorów, w których jego Kayleen jest tak do
twarzy.
Jeśli on będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia, to te wszystkie
rzeczy mogą tu zostać.
Ale Kayleen na pewno będzie chciała mieć swoje fotografie, to urocze
tremo i tamtą lampę. Zaczął odtwarzać je w wyobraźni, ich kształt i wymia
ry, tonację i fakturę. Tak bardzo był skupiony, że dopiero kiedy w zasięgu je
go wzroku pojawiła się ta kobieta, uświadomił sobie jej obecność.
Szła przez pokoje, trzymając dłonie splecione kurczowo. Zauważył, że
jest ładna. Niższa niż Kayleen, o pełniejszych biodrach i biuście, ale o tej sa
mej cerze i oczach. Ciemne włosy miała krótko obcięte, spadały jej na policz
ki przy każdym ruchu.
Zaintrygowany Flynn otworzył szerzej okno i usłyszał jej słowa.
- Och, dziecinko, gdzie jesteś? Czemu nie dzwonisz? Minął już prawie ty
dzień. Dlaczego nie możemy cię znaleźć? Och, Kayleen. - Wzięła ze stolika
zdjęcie i przycisnęła do serca. - Proszę, niech ci się nic nie stanie. Proszę. -
Opadła na fotel i rozpłakała się.
Flynn zatrzasnął okno i odwrócił się do niego plecami.
Nie pozwoli, żeby to go wzruszyło. W żadnym razie.
Czas niemal się kończył. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny wybór zo
stanie dokonany. Dla nich wszystkich.
Zamknął umysł na cierpienie matki, choć nie potrafił zamknąć serca.
Podenerwowany, wyszedł z laboratorium. Miał zamiar iść na długi spacer,
może przywołać Dilisa i tak długo galopować po lesie, aż pozbędzie się tego
odczucia. Usłyszał jednak, jak Kayleen śpiewa.
Nigdy przedtem nie słyszał jej śpiewu. Ładnie śpiewa, pomyślał, choć do
kuchni przyciągnęło go brzmiące w głosie Kayleen szczęście.
Stała przy kuchence i mieszała w miedzianym saganie coś niewiarygod
nie aromatycznego.
Minęło bardzo wiele czasu, odkąd był w kuchni, w której coś się gotowa
ło, ale podejrzewał, że o to tu chodzi. Ponieważ sama myśl wydawała się zbyt
cudowna, by w nią uwierzyć, postanowił się upewnić.
- Kayleen, co ty robisz?
- Och! - Drgnęła i wypuściła z dłoni łyżkę, która z pluskiem wpadła do
garnka. - A niech to, Flynn! Przestraszyłeś mnie. Popatrz, utopiłam łyżkę
w sosie.
- Sosie?
- Pomyślałam, że zrobię spaghetti. Masz tu niezwykły zbiór składników.
Masło orzechowe, marynowane śledzie i tyle czekolady, że cała szkoła podsta
wowa przez miesiąc chodziłaby podekscytowana. Ale udało mi się znaleźć
mnóslwo ziół i dojrzałe pomidory, więc uznałam, że to najbezpieczniejsze
wyjście. No i masz pięć kilogramów spaghetti.
- Kayleen, ty dla mnie gotu jesz?
- Wiem, że to musi wygląadaćgłupio, skoro potrafisz wyczarować pięcio
gwiazdkowy posiłek, wcale się przy tym nie męcząc ale domowa kuchnia ma
172
• Szczypta magii
swoje zalety. A ja jestem dobrą kucharką. Chodziłam na kurs. Powinno być
dobrze, choć nigdy nie próbowałam robić sosu w takim saganie.
- Garnek nie jest dobry?
- No cóż, lepiej bym sobie poradziła z własnymi, ale nie ma sprawy.
W ogrodzie masz mnóstwo warzyw, więc...
- Daj mi chwilę, dobrze? Potrzebuję trochę czasu.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z kuchni.
- No i dobrze. - Kręcąc głową, zabrała się do ratowania łyżki.
Miała wszystko pod kontrolą: łyżkę w dłoni i palnik tak uregulowany, że
sos bulgotał powoli, kiedy hałas za plecami sprawił, że podskoczyła. Łyżka
znowu wpadła do sosu.
- Och, na litość boską! - Odwróciła się, by zaraz się cofnąć. Na blacie zo
baczyła stos garnków i patelni.
- Zrobiłem repliki - wyjaśnił z uśmiechem Flynn. - Zajęło mi to wpraw
dzie trochę czasu, ale nie chciałem się z tobą kłócić, bo mogłabyś nie dać mi
obiadu.
- Moje garnki! - Kayleen rzuciła się na nie z radością matki, która odna
lazła dzieci.
Flynn uświadomił sobie, że z większym entuzjazmem oglądała patelnie
i pokrywki niż perły, które wcześniej jej dał.
Ponieważ garnki należały do niej. Pochodziły z jej świata.
I serce mu się ścisnęło.
- Ten będzie dobry. - Poukładała je i wybrała odpowiedni. - Wiem, że to
bie musi się to wydawać stratą czasu i energii - tłumaczyła, przelewając sos
- ale gotowanie to rodzaj sztuki. Na pewno jest poważnym zajęciem. Jestem
przyzwyczajona do pracy. Kilka dni leniuchowania to wspaniała rzecz, ale po
jakimś czasie chybabym zwariowała. A teraz mogę gotować. - Podczas gdy
sos gotował się w dwudziestowiecznym garnku, Kayleen umyła starożytny sa
gan. -I oszołomić cię moimi doskonałymi umiejętnościami.
- Już mnie oszołomiłaś.
- No to poczekaj, zobaczymy. Wiesz, kiedy tu się krzątałam, pomyślałam
sobie, że mogłabym spędzić tygodnie, a nawet miesiące na organizowaniu te
go domu. Brak schematyczności to jedno, a brak porządku to coś zupełnie in
nego. Książki można by skatalogować na komputerze. Niektóre pokoje są po
prostu zagracone po sufit. Nie pojmuję, skąd wiesz, gdzie co jest. Mógłbyś
łatwiej wszystko znaleźć, mając spisy dzieł sztuki, mebli i płyt. Zgromadziłeś
największą kolekcję zabytkowych zabawek, jaką w życiu widziałam. Kiedy
będziemy mieć dzieci...
Urwała, niezdarnie poruszając dłońmi w wodzie z płynem. Dzieci. Czy
mogą mieć dzieci? Jakie są prawa w tej kwestii? Czy to możliwe, że ona już
teraz jest w ciąży? Nie próbowali się zabezpieczyć. A może nie było takiej po
trzeby, pomyślała, zaciskając usta.
Zresztą skąd ona ma wiedzieć, co zrobił Flynn?
- No i proszę. - Odrzuciła włosy do tyłu i energicznie wypłukała garnek.
-To moje stare nawyki. I.isly, plany, procedury. A jedyne ustalenie, jakie te-
raz jest nam potrzebne, to wybór sosu do sałatki.
W snach
• 173
- Kayleen...
- Nie, ja tym się zajmę. Musisz zapełnić sobie jakoś czas do odsłonięcia
kurtyny. -W jego głosie usłyszała smutek i żal. I już miała odpowiedź na swo
je pytania. - Wszystko powinno być gotowe za godzinę. Więc już cię tu nie
ma. - Odwróciła się i z uśmiechem machnęła ręką. Lecz z trudem wypowia
dała te słowa.
- W takim razie pójdę do Dilisa.
- Doskonale.
Wyszedł z kuchni i czekał. Kiedy na policzek spadła jej łza, przeniósł ją
na swoją dłoń. I patrzył, jak przemienia się w popiół.
9
Przyniósł jej kwiaty na stół. Przyrządzony przez nią posiłek jedli przy świet
le świec.
Często ją gładził i muskał palcami jej dłoń. Zbierał zmysłowe doznania
na niekończący się czas tęsknoty.
Rozśmieszał ją, by usłyszeć jej śmiech i także go zapamiętać. Zadawał jej
pytania po to tylko, by usłyszeć jej wznoszący się i opadający głos.
Po posiłku zabrał ją na spacer, by zobaczyć, jak światło księżyca odbija
się w jej włosach.
Późnym wieczorem kochał się z nią najczulej, jak umiał. I wiedział, że ro
bi to po raz ostatni.
Kiedy zasnęła, kiedy wysłał ją w głęboki spokojny sen, podjął decyzję
i był zadowolony z tego, co musiało zostać zrobione.
Kayleen śniła, lecz nie były to spokojne sny. Zgubiła się w lesie, pochło
nęła ją mgła, spowijająca drzewa i zasłaniająca drogę. Przedzierało się przez
nią migotliwe światło, krople rosy połyskiwały jak klejnoty. Klejnoty, które
znikały, gdy ich dotykała.
Słyszała dźwięki: kroki, ludzkie głosy, nawet muzykę, ale zdawały się do
chodzić spod wody. Dźwięki z głębiny, które nigdy się nie materializowały.
Choć bardzo starała się odnaleźć ich źródło, nie mogła się do nich zbliżyć.
Kształty drzew były niewyraźne, barwy kwiatów poszarzały. Kiedy zawo
łała, wydało jej się, że głos dotarł ledwo do jej uszu.
Pobiegła, przerażona, że się zgubi i będzie sama. Musi tylko znaleźć drogę
do wyjścia. Zawsze jest jakieś wyjście. I musi znaleźć drogę do niego. Ogarnię
ta paniką, próbowała rozerwać kurtynę mgły, rwała ją, waliła w nią pięściami.
Ale jej ręce przechodziły na drugą stronę, a zasłona pozostawała nie
tknięta.
Wreszcie przez biały obłok dojrzała słaby zarys domu. Iglice wieżyczek
i krągłe baszty w gęstym powietrzu sprawiały wrażenie miękkich jak z wos
ku. Ruszyła w tym kierunku, płacząc z ulgi. A potem z radości, gdy ujrzała
Flynna stojącego przy masywnych drzwiach.
Zarzuciła mu ręce na szyję, podsuwając usta do powitalnego pocałunku.
Kiedy jej ręce przeszły przez niego, pojęła, że także jest mgłą.
Tak samo jak ona.
W snach
• 175
Obudziła się, szlochając i szukając go obok siebie, lecz jego strona łóżka
była pusta i zimna. Zadrżała, choć w kominku buzował wesoły ogień. To sen,
tylko sen. Nic więcej. Zmarzła jednak, więc wstała, by otulić się grubą nie
bieską szatą.
Gdzie jest Flynn? Zawsze budzili się jednocześnie, jakby żyli identycz
nym rytmem. Podchodząc do ognia, by ogrzać dłonie, spojrzała przez okno.
Słońce stało wysoko na niebie, co tłumaczyło, dlaczego nie obudziła się wtu
lona w objęcia Flynna.
Przespała poranek.
No, no, pomyślała ze śmiechem. Przespała poranek i całą noc śniła. To zu
pełnie do niej niepodobne.
Tak bardzo niepodobne. I te sny! Nigdy nie pamiętała, co jej się śniło, na
wet w oderwanych fragmentach. A ten pamiętała dokładnie, każdy szczegół,
niemal tak, jakby przeżyła go na jawie.
Bo jest odprężona, uspokoiła się w duchu. Bo jej umysł jest zrelaksowany
i spokojny. Ludzie zawsze powtarzali, jak realistyczne potrafią być sny, praw
da? Nigdy w to nie wierzyła, aż do tej pory.
Jeśli jej sny miałyby być tak przerażające, tak okropne, to raczej z nich
zrezygnuje.
Ale sny się rozwiały, teraz był piękny dzień. Drzew nie spowijała mgła.
Kwiaty, skąpane w słonecznych promieniach, cieszyły oko jaskrawymi kolo
rami. Chmury, które tak często zbierały się na irlandzkim niebie, odeszły, od
słaniając głęboki i czysty lazur.
Kayleen postanowiła, że nazbiera kwiatów i wplecie je w grzywę Dilisa.
Flynn zabierze ją na następną lekcję jazdy konnej. Później może zacznie po
rządkować bibliotekę; spodziewała się, że przeglądanie wszystkich tych ksią
żek, odkrywanie ich i układanie sprawi jej przyjemność.
Ale nie wpadnie przy tym w obsesję, nie da się zapędzić do tej samej co
w przeszłości pułapki. Spisywanie książek ma dać jej radość, nie będzie trak
tować tego jako obowiązek.
Otworzyła na oścież okno i wychyliła się, wciągając w płuca słodkie po
wietrze.
- Już się zmieniłam - szepnęła. - Lubię osobę, którą się staję. Mogę się
z nią zaprzyjaźnić. - Zacisnęła kurczowo powieki. - Mamo, jaka szkoda, że
nie mogę ci teraz o tym opowiedzieć. Jestem przy nim bardzo szczęśliwa. Tak
bardzo chciałabym z tobą porozmawiać, powiedzieć, że rozumiem. Żałuję, że
nie mogę ci się zwierzyć.
Cofnęła się z westchnieniem, zostawiając okno otwarte.
Flynn przez cały czas wynajdywał sobie różne zajęcia. To był jedyny spo
sób, w jaki mógł przetrwać ten dzień. W myślach i w sercu pożegnał się z nią
poprzedniego wieczora. Już pozwolił jej odejść.
Nie miał zresztą innego wyboru, jak tylko pozwolić jej odejść.
Mógłby zatrzymać ją przy sobie, na te długie dni, niekończące się noce
następnego okresu snu. Nie byłby samotny. A na koniec przez jeden krótki
tydzień byłaby przy nim. Mógłby jej dotykać.Byłaby,
1
76 • Szczypta magii
Potrzeba jej obecności i pragnienie, by mieć ją blisko, były najsilniejszy
mi emocjami, jakich w życiu doznał. Prócz miłości.
Miłość.
To nie było jedynie jedwabiste piękno snów, które o niej śnił, ale też cier
pienia i radości pochodzące z bijącego serca.
Nie odbierze jej życia, nie porwie ze świata, który znała, w którym czeka
ła ją przyszłość. Jak mógł kiedykolwiek o tym myśleć? Czy naprawdę sądził,
że jego potrzeby, te najbardziej egoistyczne i samolubne, przeważą najbar
dziej podstawowe potrzeby Kayleen?
Żyć. Odczuwać ciepło i zimno, głód, pragnienie, przyjemność i ból.
Obserwować, jak Kayleen zmienia się wraz z upływem czasu. Ściskać dłoń
nieznajomego, przytulać ukochaną. Mieć dzieci i patrzeć, jak rosną.
Mimo całej potęgi, całej swej wiedzy nie mógł jej ofiarować żadnej z tych
rzeczy. Miał dla niej tylko jeden dar: dar wolności.
Aby się pocieszyć, przycisnął twarz do karku Dilisa i wciągnął w noz
drza zapach końskiego potu i słomy, owsa i skóry. Jak to możliwe, że zdo
łał zapomnieć, za każdym razem zapominał tę straszną udrękę ostatnich
godzin? Ten dotkliwy fizyczny ból świadomości, że znowu wszystko się
kończy.
I teraz znowu się kończyło.
- Ty zawsze będziesz wolny. Wiesz, że nie mogę cię zatrzymać, jeśli bę
dziesz chciał odejść. - Uniósł łeb wiernego przyjaciela i gładząc konia po pys
ku, spojrzał zwierzęciu w oczy. - Zabierz ją stąd bezpiecznie. A jeśli przej
dziesz granicę, nie będę miał ci tego za złe.
Cofnął się i odetchnął głęboko. Poranek szybko mijał, a miał jeszcze pra
cę do wykonania.
Po jej ukończeniu rzucił ostatnie zaklęcie i cienka płachta zapomnienia
zaczęła rozpościerać się na skraju jego więzienia; wtedy też zobaczył Kay
leen oczyma umysłu.
Wędrowała po ogrodzie, kierując się w stronę lasu. Szukała go, wołała je
go imię. Ból przeszył mu serce jak strzała, niemal powalając go na kolana.
Więc jednak nie jest na to przygotowany. Zacisnął dłonie w pięści, z tru
dem się opanowując. Podjął decyzję, lecz nie był przygotowany. Jak kiedy
kolwiek będzie mógł żyć bez niej?
- Ona będzie żyła beze mnie - powiedział głośno. - Tylko że ja chcę wię
cej. Skończmy to szybko i łatwo.
Nie mógł jej zmusić do odejścia, do powrotu do jej świata i życia. Mógł
jednak odepchnąć ją od siebie, aby uczyniła to z własnej woli.
Ujął wodze Dilisa tylko z potrzeby kontaktu z wiernym przyjacielem i po
raz ostatni w tym stuleciu szedł jako mężczyzna przez las ku domowi.
Usłyszała brzęk uprzęży i miękki stukot kopyt. Z ulgą odwróciła się
i szybko ruszyła Flynnowi naprzeciw.
- Zastanawiałam się, gdzie jeteś. - Zarzuciła mu ręce na szyję, a on jej
na to pozwolił.. Z radością przycisnęła usta do jego ust. Flyn rozkoszował się
ich smakiem,
W snach
• 177
- Och, miałem coś do zrobienia. - Słowa raniły mu gardło niczym okruchy
szkła. - Dzień jest doskonały na moją pracę i twoją podróż.
- Moją podróż?
- Istotnie. - Poklepał ją po dłoni, po czym zajął się poprawianiem strze
mion przy siodle. - Oczyściłem ścieżkę, więc nie będziesz miała kłopotów.
Bez kłopotu znajdziesz drogę. Jesteś inteligentną kobietą.
- Moją drogę? A dokąd?
Spojrzał na nią, uśmiechając się z roztargnieniem.
- Na zewnątrz, to oczywiste. Czas, żebyś odjechała.
- Odjechała?
- Ta ścieżka powinna wystarczyć. - Odwrócił się ku niej. Musiał na to zużyć
każdy atom mocy, jaką posiadał. - Dilis zabierze cię tak daleko, jak będziesz chcia
ła. Pojechałbym z tobą, ale muszę dopilnować jeszcze wielu spraw. W twoim samo
chodzie widziałem kieszonkowy telefon. Fascynujący wynalazek. Muszę pamiętać,
żeby się z nim zapoznać. Kiedy znajdziesz się za granicą, powinien działać.
- Nie rozumiem, o czym ty mówisz. - Jakżeby mogła, skoro w głowie mia
ła pustkę, a serce niemal przestało jej bić. - Nigdzie się nie wybieram.
- Kayleen, kochanie, oczywiście, że tak. - Poklepał ją po policzku. - Co
nie znaczy, że twoja obecność tutaj nie sprawiła mi przyjemności. Nie pamię
tam, kiedy tak dobrze się bawiłem.
- Ba... bawiłeś się?
- Mhm. Boże, ale z ciebie smakowity kąsek - mruknął, po czym pochylił
się i skubnął jej wargę. - Hm, chyba moglibyśmy jeszcze trochę czasu po
święcić na... - Pogładził ją i żartobliwie ścisnął piersi.
- Przestań! - Cofnęła się chwiejnie i oparła o Dilisa, który niespokojnie
przestępował z nogi na nogę. - Zabawa? Więc byłam dla ciebie tylko zabaw
ką? Sposobem na spędzenie czasu?
- I dobrze go wykorzystaliśmy, prawda? Och, złotko, dałem ci tyle przy
jemności, ile sam wziąłem. Nie możesz temu zaprzeczyć. Ale oboje mamy
swoje sprawy, czyż nie?
- Ja cię kocham.
Wbijała mu nóż prosto w pierś.
- Niech Bóg błogosławi kobiece serce - powiedział ze śmiechem. - Jest
takie szczodre. - Przewrócił oczyma. - Nie urządzaj sceny i nie psuj pożegna
nia. Cieszyliśmy się sobą, a teraz trzeba się rozstać. Według ciebie jak to się
miało skończyć? To czas poza czasem, Kayleen. Nie bądź uparta.
- Nie kochasz mnie. Nie pragniesz.
- Kochałem cię bardzo. - Mrugnął znacząco. -I bardzo pragnąłem. - Kie
dy do jej oczu napłynęły łzy, wyrzucił dłonie w górę, jakby zdesperowany. -
Na litość boską, kobieto, wniosłem magię i romantyczność w twoje życie,
o którym sama mówiłaś, że jest nudne. Dałem ci trochę błyskotek. - Czub
kiem palca wskazał sznur pereł.
- Nie prosiłam cię o nie. Nigdy nie chciałam niczego prócz ciebie.
- Ale je wzięłaś, prawda? Tak samo jak tamta. Jak sądzisz, czy chciałbym
mieć przy sobie kobietęna dłużej,skoro właśnie z powodu kobiety zostałem
skazany na to przeklęte miejsce?
178
• Szczypta magii
- Nie jestem jak ona. Nie możesz wierzyć...
- Wszystkie jesteście takie same - oświadczył beztrosko. - Dałem ci mi
łe wakacje, a na dodatek pamiątki. Mogłabyś okazać choć szczyptę wdzięcz
ności i odejść, kiedy ci każę. Nie mam czasu ani cierpliwości, żeby osuszać
twoje łzy i pocieszać cię teraz. Jedziesz.
Podniósł ją i wręcz rzucił na siodło.
- Powiedziałeś, że nigdy mnie nie zranisz. - Szarpnęła perły i rzuciła je
na ziemię. Spojrzała na Flynna, lecz na jego twarzy dostrzegła tylko brutal
ność i gniew, bez śladu czułości. - Kłamałeś!
- Sama siebie zraniłaś, kiedy uwierzyłaś w coś, czego nie było. Wracaj do
swojego uporządkowanego świata. W moim nie ma dla ciebie miejsca!
Mocno klepnął Dilisa po kłębie. Koń wierzgnął i ruszył galopem.
Kiedy Kayleen zniknęła w lesie, Flynn opadł na kolana, ogarnięty bez
dennym żalem.
10
Kayleen pragnęła wzbudzić w sobie gniew. Gorycz. Cokolwiek, co przytłu
miłoby ten straszliwy ból, który odebrał jej łzy, w zarodku gasząc wściekłość
i smutek.
To wszystko było kłamstwem. Magia była oszustwem.
W końcu okazało się, że miłość nie jest najważniejsza. Miłość sprawiła
tylko, że ona, trzeźwa i rozsądna Kayleen, zrobiła z siebie idiotkę.
Czy to nie dowód, że zawsze miała rację? Pogarda w stosunku do szczęśli
wych zakończeń, którymi łudziła się matka, stanowiła objaw zdrowego roz
sądku, a nie uporu. W życiu nie zdarzają się baśnie ani miłość, która wszyst
ko zwycięża, czy też trwające wiecznie romantyczne porywy.
Wiara w to, nawet chwilowa, zdruzgotała Kayleen i przyniosła jej cier
pienie.
A mimo to jak mogła nie wierzyć? Czy nie pędzi na białym koniu przez
las? Nawet jeśli źle ulokowała swoje uczucia, to przecież nie mogła zaprze
czyć temu wszystkiemu, co widziała, robiła i odczuwała. Jak ona, logiczna
Kayleen, uznała za wspaniałe coś, co wcale takie nie było?
Jak Flynn mógł dać jej tak wiele, tak wiele pokazać, a jednocześnie trak
tować ją wyłącznie jako chwilową rozrywkę? Nie, coś tu jest nie tak. Musi się
nad tym zastanowić.
Dilis cierpliwie niósł ją między drzewami. To wszystko stało się tak szyb
ko. Flynn zmienił się w ułamku sekundy, jakby ktoś po prostu pstryknął pal
cami. Kayleen była nieszczęśliwa i bezradna. Dosyć, musi oczyścić umysł, za
cząć myśleć logicznie i przeanalizować całą sytuację. Ale już po chwili myśli
znowu jej się splątały.
Samochód, cały i bez śladów zderzenia, lśnił w słońcu padającym przez
korony drzew. Stał na wąskiej drożynie, prostej jak linijka.
Flynn powiedział, że oczyścił ścieżkę. I rzeczywiście to zrobił. Kayleen ze
skoczyła z konia i okrążyła samochód. Na karoserii nie dostrzegła ani jednej
rysy. Flynn zachował się bardzo elegancko. Oszczędził jej kłopotów, które
spowodowałyby oddanie rozbitego samochodu do firmy wynajmu.
I drogę też oczyścił. Dlaczego jednak zadał sobie aż tyle trudu, wykonu
jąc tak przyzieprzyziemne prace?
Myśląc o tym, wsiadła do auta i przekręciła kluczyk. Silnik natychmiast
zawarczał.
Działa lepiej niż przedtem, zauważyła Kayleen. A w dodatku bak jest
pełny
180
• Nora Roberts
- Aż tak bardzo chcesz się mnie pozbyć, Flynn, że pomyślałeś o wszyst
kim? Dlaczego na koniec byłeś taki okrutny? Dlaczego dołożyłeś starań, że
bym cię znienawidziła?
Nie dał jej żadnego powodu, by została, a wszelkie powody do odejścia.
Westchnęła i wysiadła, żeby pożegnać się z Dilisem. Trwało to długo, gła
dziła konia po gładkiej skórze, tuliła twarz do jego pyska. Wreszcie poklepa
ła go po kłębie.
- Wracaj do niego - szepnęła i odwróciła się, by jej serca nie ranił widok
znikającego między drzewami wierzchowca.
Zależało jej na jakiejś namacalnej pamiątce stąd, nazbierała więc pol
nych kwiatów, splotła z nich wianek i włożyła go, nie przejmując się śmiesz
nością tego gestu.
Wsiadła do samochodu i ruszyła.
Słońce rzucało ukośne promienie przez drzewa na wąską ścieżkę. Kiedy
Kayleen się obejrzała, zobaczyła, że droga za nią połyskuje, a zaraz potem
zmienia się w plątaninę mchu, kamieni i jeżyn. Wkrótce nie pozostanie ża
den ślad po jej spacerach z ukochanym.
Ona jednak nigdy nie zapomni tego, jak na nią patrzył, jak całował jej
dłonie. Jak przynosił kwiaty i wplatał jej we włosy.
Zawsze będzie pamiętała, jak w jego oczach błyszczał uśmiech, jak rozpa
lały się namiętnością, kiedy... Jego oczy. Jakiego były koloru? Lekko oszoło
miona, zatrzymała samochód i przycisnęła palce do skroni.
Nie potrafiła przypomnieć sobie wyraźnie jego twarzy! Jak może nie pa
miętać koloru jego oczu i brzmienia głosu?
Wyskoczyła z auta, zrobiła kilka chwiejnych kroków. Co się z nią dzieje? Je
chała z Dublina do pensjonatu na wsi. Skręciła w złym miejscu. Burza. Ale co...
Bez namysłu poszła dalej zarośniętą teraz ścieżką. I nagle rozjaśniło jej
się w głowie.
Z trudem łapała powietrze. Odwróciła się, popatrzyła na wyraźną drogę
przed sobą i na zarośnięty dukt za plecami.
- Flynn ma oczy zielone - powiedziała. W myślach ujrzała jego twarz.
A kiedy ostrożnie postąpiła naprzód, wspomnienie znowu się zamgliło.
Tym razem szybko się cofnęła.
- Chcesz, żebym o tobie zapomniała. Dlaczego? Jeśli to wszystko było nie
ważne, to czemu miałoby cię obchodzić, czy będę pamiętać, czy o tobie zapo
mnę? Dlaczego miałbyś się przejmować, czy będę z twojego powodu cierpiała?
Roztrzęsiona, usiadła na ziemi. I zabrała się do tego, co zawsze najlepiej
jej wychodziło: do logicznego myślenia.
Tak samo jak tamtej nocy, kiedy to się zaczęło, Flynn siedział w wieży przy
kominku. Patrzył w płomienie, aż Kayleen wsiadła do samochodu. Później nie
mógł już widzieć jej ani słyszeć, wywołał więc dym, który zasnuł obraz.
Stracił poczucie czasu, pogrążony w bólu. Wiedział, że dzień dobiega koń
ca, wpadające przez okno promienie słońca były coraz krótsze i słabsze.
Teraz Kayleen znajduje się już poza granicami jego świata i nic nie pa
mięta, Tak jest najlepiej, Oczywiście nie wszystko zrozumie. Nigdy nie znaj
W snach
• 181
dzie przekonującego wyjaśnienia, co działo się z nią przez tych kilka dni,
skąd wzięła się ta luka w czasie. Ale to również zostawi za sobą.
Za rok, dwa, a może dwadzieścia Flynn znowu spojrzy w ogień, by zoba
czyć, co u niej. Nigdy jednak we śnie nie otworzy przed nią umysłu, ponie
waż takiej udręki nie potrafiłby znieść.
To, co między nimi zaszło, na pewno trochę ją zmieni, teraz może Kayleen
zacznie bardziej cenić możliwości i magię życia. Uniósł sznur pereł i patrzył,
jak połyskują w gasnącym ogniu. Przynajmniej dał jej coś, czego nie mogła
rzucić mu do stóp.
Z perłami owiniętymi wokół palców ukrył twarz w dłoniach. Pragnął, by
nadszedł już czas, kiedy ból przenikać będzie tylko jego umysł, kiedy prze
stanie mieć tak wyostrzone zmysły, że wciąż zdawał się czuć jej zapach.
- Niech wreszcie nadejdzie ta przeklęta noc - mruknął, odrzucając gło
wę do tyłu.
Zaraz też zerwał się na nogi, oszołomiony. Stała o kilka kroków od niego.
Włosy miała splątane, ubranie podarte, twarz i dłonie poranione.
- Co to znowu za sztuczka?
- Chcę, żebyś spełnił moje życzenie. Żebyś zrobił, co mi obiecałeś.
- Co ci się stało? - Rzucił się ku niej i chwycił ją mocno za ramiona. - Jak
to się stało, że jesteś ranna? Popatrz tylko, całe dłonie masz pokrwawione.
- Zagrodziłeś mi przejście cierniami. - Odepchnęła go; był tak wstrząś
nięty, że zatoczył się do tyłu. - Ty draniu! Przedzieranie się przez nie zajęło
mi wiele godzin.
- Przedzieranie się! - Drgnął, jakby go spoliczkowała. - Musisz stąd iść.
Już! Natychmiast! Która godzina? - Wypchnął ją za próg, a kiedy się opiera
ła, złapał za ręce i zaczął wlec.
- Nigdzie nie idę. Najpierw spełnisz moje życzenie.
- Cholera, akurat. - Przerażony, przerzucił ją sobie przez ramię i zaczął
biec. Ponieważ walczyła z nim i przeklinała go, wzniósł się w powietrze.
Zapadała noc. Czas, który dotąd sączył się wolnym strumykiem, teraz pę
dził. Flynn zapuścił się głęboko w las, dalej jednak nie mógł iść. Granice je
go więzienia powitały go sykiem.
- Proszę. - Strach o nią otulił go jak płaszcz. - Twój samochód jest kilka
kroków stąd. Wsiadaj i jedź.
- Dlaczego? Żebym po kilku metrach o tym wszystkim zapomniała? Za
pomniała o tobie? Wtedy byś mi to ukradł.
- Nie mam czasu na kłótnie z tobą. - Złapał ją za ramiona i potrząsnął. -
Nie ma czasu. Jeśli będziesz tutaj, gdy wybije północ, nigdy się nie uwolnisz.
Minie sto lat, zanim znowu będziesz mogła stąd wyjść.
- A czemu cię to obchodzi? To duży dom. Duży las. Nie będę wchodzić ci
w drogę.
- Nic nie rozumiesz. Idź! To miejsce należy do mnie, a ja nie chcę, żebyś
tu była.
- Flynn, ty drżysz. Czegon się boisz?
- Ja się nie boję, tylko jestem zly, Pogwałciłaś moją prywatność Naduży-
łaś gościnności, Wkroczyłaś na cudzy terenl.
182
• Szczypta magii
-
Zadzwoń na policję - zaproponowała. - Albo do tych twoich Strażników.
Albo też... czemu po prostu nie pstrykniesz palcami i nie przeniesiesz mnie,
tak jak to robisz z rzeczami? Tego nie możesz zrobić, co?
- Gdybym mógł, już by cię tu nie było. - Pociągnął ją kilka kroków w stro
nę samochodu. Zaklął, gdy ziemia pod jego stopami zaczęła migotać i dymić.
To była granica jego więzienia.
- Wielki potężny czarodziej, a nie potrafi się mnie pozbyć, Nie mogłeś
mnie tu sprowadzić, więc nie możesz odesłać. Nie za pomocą magii, ponieważ
mam duszę i serce. Mam wolną wolę. Więc próbowałeś wygonić mnie słowami.
Okrutnymi, podłymi słowami. Nie sądziłeś, że przejrzę twój podstęp, prawda?
Że się domyślę, o co w tym chodzi. Zapomniałeś, z kim masz do czynienia.
- Kayleen. - Pełnym rozpaczy gestem ścisnął jej dłonie. - Zrób, o co cię
proszę, dobrze?
- Zabawa - powiedziała. - To podstęp. Ty mnie kochasz.
- Oczywiście, że cię kocham! - krzyknął tak donośnie, że jego głos odbił
się echem od lasu. Potrząsnął nią mocniej. - W tym właśnie rzecz. A jeśli to
bie na mnie zależy, zrobisz, co ci powiem, i to natychmiast.
- Kochasz mnie - westchnęła, zarzucając mu ręce na szyję. -Wiedziałam.
Och, taka jestem na ciebie zła. Taka w tobie zakochana.
Rozpaczliwie pragnął ją objąć, zatrzymać przy sobie. Zmusił się jednak,
by ją odepchnąć.
- Posłuchaj mnie, Kayleen, zapomnij o gwiazdach i bądź rozsądna. Nie
mam prawa cię kochać. Bądź cicho! - przerwał, gdy zaczęła coś mówić. - Pamię
tasz, co ci opowiadałem o tym miejscu i o sobie? Czujesz dotyk moich dłoni?
- Tak. Drżą.
- Kiedy ucichnie zegar wybijający północ, nie poczujesz ani ciepła mo
ich dłoni, ani nic innego. Absolutnie nic. Zerwiesz kwiat, ale nie będziesz
czuła łodygi, płatków ani zapachu. Słyszysz bicie swojego serca? Potem nie
będziesz go słyszała. To gorsze niż śmierć: być, a jednocześnie nie być. Dzień
po dniu, rok za rokiem. Nic nie jest materialne, masz tylko swój umysł. Ty
zaś, a ghra, nie mogłabyś nawet zabawiać się magią, by zachować zdrowe zmys
ły. Będziesz zgubiona, będziesz trochę więcej niż duchem.
- Wiem. - Jak we śnie, pomyślała. Mgła we mgle.
- I to nie wszystko. Nie będziesz miała dzieci. Podczas snu nic nie może
w tobie urosnąć, nic nie może się zmienić. Nie będziesz miała rodziny. Żad
nej pociechy, żadnego wyboru. To moja kara. Nie chcę, aby stała się twoim
udziałem.
Chociaż nerwy miała napięte, popatrzyła na niego spokojnie.
- Chcę, żebyś spełnił moje życzenie.
Zaklął i wyrzucił dłonie do góry.
- Kobieto, wystawiasz na próbę moją cierpliwość. Dobrze. Czego chcesz?
- Zostać tutaj.
- Nie.
- Dałeś słowo!
- W i ę c t e r a z j e ł a m i ę ! ' C o w i ę c e j m o ż n a m i z r o b i ć ?
- Ja i tak zostanę .Nie umiesz mnie powstrzymać .
W snach
• 183
Ale było to w jego mocy. Istniał jedyny sposób, by w tym czasie, który mu
pozostał, móc ją uratować. Jedyny, ostateczny sposób.
- Pokonałaś mnie. - Przytulił ją do siebie i ukołysał w ramionach. - Je
steś twarda jak kamień. Kocham cię, Kayleen. Kochałem cię w snach, gdy
sny były dla mnie wszystkim. Kocham cię teraz. Wiele mnie kosztowało, gdy
musiałem cię zranić.
- Chcę być z tobą, nieważne, długo czy krótko. Będziemy razem śnić i cze
kać, kiedy znowu pozwolą nam razem żyć.
Pocałował ją, mocno i namiętnie, aż jej się zakręciło w głowie. W jej ser
cu zagościła radość.
Kiedy westchnęła, odsunął się od niej.
- Pięćset lat - powiedział cicho. -I tylko raz kochałem. Tylko ciebie.
- Flynn. - Chciała do niego podejść, lecz powietrze między nimi stward
niało, zmieniło się w mur. - Co to jest? - Uderzyła pięściami w przeszkodę. -
Coś ty zrobił?
- Mam wybór. Nie skażę cię na moje więzienie, Kayleen. Żadna siła nie
odwiedzie mnie od tej decyzji.
- Nie odejdę.
- Wiem i rozumiem. Powinienem był wcześniej zrozumieć. Ja też nigdy
bym cię nie opuścił. Manim astheee hu. - W moim języku znaczy to: „Moja du
sza należy do ciebie". - Przyniosłaś mi dar, Kayleen. Miłość bezinteresowną.
Zerwał się wiatr. Gdzieś daleko rozległo się niskie dudnienie jak w zega
rze wybijającym godzinę.
- Ja też dam ci dar. Życie. Mam wybór, który zaproponowano mi dawno
temu. Pięćset lat temu.
- Co ty... Nie! - Rzuciła się na niewidzialną przeszkodę. - Nie możesz!
Umrzesz. Masz pięćset lat. Nie zdołasz żyć bez swojej mocy.
- To moje prawo. Mój wybór.
- Nie rób tego. - Ile razy wybił już zegar? - Odejdę. Przysięgam.
- Już nie ma na to czasu. Moje moce! - zawołał Flynn, wyciągając w górę
ramiona. - Moja krew, moje życie za jej krew i życie! - Błysnął piorun i ni
czym kometa przemknął między nimi. - Kiedyś z głupoty, dumy i arogancji
złamałem przysięgę, poniechałem mej mocy, talentów, mojego daru. Teraz
w imię miłości z nich rezygnuję. - Spojrzał w oczy Kayleen poprzez wiatr
i światło, przy wtórze bicia zegara. - Dla miłości oddaję je z własnej woli.
Niechaj ona zapomni, niechaj nie cierpi. - Zacisnął dłonie w pięści, skrzyżo
wał ręce na piersiach, podczas gdy świat wokół niego oszalał. - Teraz.
Zegar wybił dwunastą.
Wszystko znieruchomiało. Rozstąpiły się chmury, na niebie zapaliły się
gwiazdy. Drzewa stały nieruchomo, jakby wycięte z ciemności. Jedynym od
głosem mącącym ciszę był płacz Kayleen.
- Czy ja śnię? - szepnął Flynn. Ostrożnie wyciągnął rękę, otworzył dłoń
i zacisnął. Poczuł ciepło swoich palców.
Zerwał się łagodny wiaterek, Zahukała sowa,
Jestem. - Flyn opadł na kolana obok Kayleen, W jego glosie brzmiało
zdziwienie-Jestem tutaj.
184
• Szczypta magii
-
Flynn! - Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła go mocno do siebie. -
Jesteś prawdziwy. Żyjesz.
- Przywrócili mi życie. - Oparł głowę na jej ramieniu. - Uwolnili mnie.
Strażnicy.
Brakowało mu tchu, walczył z zamętem w myślach. Ujął twarz Kayleen
w dłonie. Była ciepła. Była jego.
- Jesteś wolny. - Przycisnęła palce do jego rąk. Jej łzy na trawie zamie
niały się w diamenty. - Żyjesz! Jesteś tutaj.
- Strażnicy powiedzieli, że odkupiłem winę. Obdarzono mnie miłością,
a ja nad własne dobro przedłożyłem ukochaną osobę. Miłość. - Pocałował
Kayleen w czoło. - Powiedzieli też, że to najprostsza i najpotężniejsza magia.
Bardzo wiele czasu musiało upłynąć, nim to pojąłem.
- Ja też. Uratowaliśmy się wzajemnie, prawda?
- Kochaliśmy się. Manim astheee hu - powtórzył. - Daję ci te słowa. -Wy
ciągnął ku niej perły. - Czy przyjmiesz je jako dar, symbol zaręczyn? Weź
miesz je? Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
Pomógł jej wstać.
- Więc już niedługo, ponieważ mam wielki szacunek do czasu i nie zamie
rzam go marnować. A teraz popatrz, co zrobiłaś. - Pogładził delikatnie zadra
panie na jej policzku. - Narobiłaś niezłego bałaganu.
- To mało romantyczne.
- Później będzie romantycznie, najpierw opatrzę ci rany. - Uniósł ją w ra
mionach.
- Mama oszaleje na twoim punkcie.
- Liczę na to. - Ponieważ chciał smakować tę chwilę, szedł wolno. - Jak
myślisz, polubię Boston?
- Tak, myślę, że tak. - Owinęła wokół palca kosmyk jego włosów. - Przy
da się ktoś znający się na antykach w naszej firmie.
- A więc to tak? Ha, praca. Rozważyłbym poważnie taką propozycję, gdy
by zakładała otwarcie filii w Irlandii, gdzie pewne do szaleństwa zakochane
w sobie małżeństwo mogłoby spędzać razem czas, by tak to ująć.
- Na nic innego bym się nie zgodziła.
Roześmiała się, gdy ją pocałował, a potem mocno go pochwyciła, gdy trzy
mając ją w objęciach skoczył w przestrzeń i polecieli do domu.
By żyć tam długo i szczęśliwie.