Jaworski Roman Historie maniaków

background image

1

Roman Jaworski, Historie maniaków

Medi

Wyleciał w park szalony krzyk pawia. Połyskiem tępiącego miecza przebił wilgną gęstwę mroków. Katując zapłakaną twarz

nocnej ciszy, upominkiem lęku legł na mej znużonej piersi. Porwałem się z trapiącego śnienia, a tłusty chłód wilgoci przylgnął
do mego czoła. Drżę, jak drżę!
A paw ponowił bolesny krzyk klątwy. W żyły me wpływa przerażenie i wapnieje.
Pawiu — przyjacielu, czego chcesz, pawiu?
Od jezior idzie zimny wiew i głucho strąca z liści opad przed-północnej zlewy. W samotni mojej dogasają świeczniki, ostatni
ślad życia w samotni mojej. Świetlane krążki padają na ruń gazonów. W ich złote obręcze wstąpił paw-widmo, gnąc wytworną
szyjkę, i małymi oczkami badawczo łysnął w stronę rozwartych okiennic.
I budzi wspomnienie.

O tym, jak czasu nocy zachodził do ciebie, ty luba umarła dziewczynko. W te jasne, szczęsne noce, kiedy się kłonił

przejrzały lipiec moich dni. Zaprawdę, jak tęsknię za tobą, Medi! — moja Medi.
A paw już wzbił się na okno i przysiadł na stalowej piersi. Widzę wyraźną ciekawość.
Nie mogę jednak nie myśleć o smutku i olśniewającej pustce, która mnie otacza.

Mój smutek uboga tryzna w przestwornej, stęchłej świetlicy. I pajęczyny tyle zwisa znad pułapu. Mój smutek — lśniąca tafla

opuszczonej bulwarowej ławy, gdy czasu słoty błądzą po niej łkające migawki gazowych latarni. Czuły uśmiech
nieszkodliwego idiotka do cudu wystawowych kwiatów. A pustka, ha! — pustka. W rodzinnego sygnetu pryzmacie lamie
się, tysiąckrotnie lamie, w nieskończoność, którą już dostrzegam. Ale wszak ostaje jeszcze pociecha, zimna, cicha,
wymownych o północy szyb lustrzanych. I widzę cię, Medi, widzę wachlarz słodkich twoich główek. Pawiu, wierzaj
mi, przyjacielu, myślę o dziewczynce z plamką czerwoną na lewym policzku, a nie o mym smutku i pustce, która jest.

I już siedzimy w utulnym, przedmiejskim domku, wokół wywrotnego stołu, i milcząc, patrzymy na się nieprzyjaźnie.

Matka twoja, twój ojciec i ja siedzimy, Medi najdroższa, zanim ty byłaś i imię twoje. Jak dawniej. Łoskotem spadającego
nagle przedmiotu łamią ciszę słowa twego ojca. Przemawiał zawsze, gdy miał wychodzić. Więc nie zważałem, choć
pamiętam. „Jeszcze rok jeden przetrwamy, Doro. Spróbujemy, by niepotrzebnie nie zawracać. Może się inaczej ułoży,
może zrodzisz dziecię, którego pragnę. Czy pan uwierzy, że pragnę dziecięcia?" Sławna twarz jego przyjęła uśmiech
niewidomych.

Myśląc o pozorach w teraźniejszości, patrzyłem na panią Dorę, która nagłym skłonem sierpniowego zachodu

ułożyła płaską głowę na tarczę w tył wygiętych dłoni, dając medalion, nieźle wyrzeźbiony. Opadły szerokie rękawy
peplosu, ukazując cudnie toczone ramiona, barwą brzasków napuszczone. Więc wchodziłem w radość piękna, gdy mogłem
wywołać obojętność wobec rzeczy przewidzianej, prawie zamówionej.
Pan Fryderyk ujął w długie palce cud tych ramion i naciskając je i poklepując, dowodził: „Dlatego, proszę pana, pragnę
potomstwa, by nie zeszedł bez owoców typ tak doskonały. Z kobiety tej narodzić się musi czyste, ostateczne prawo ciała".
A przesunąwszy dłoń wzdłuż linii jej biustu i bioder, skłonił się i wyszedł.
Opadła mię banalna myśl o banalności pragnień. I czuwałem nad śpiącą panią Dorą.

A gdy się obudziła, zaraz spostrzegłem, że miała sen. który zamierzała urzeczywistnić. Więc usiłowałem przeszkodzić,

czując silną niechęć do widocznych zamiarów. Szczególnie nie znoszę snów kobiet. Są one zazwyczaj najbliższą,
nieutracalną myślą o rzeczach i niepotrzebnie odbierają im kształty. Gdzie zaś ona rzewność, co spływa w cieniach
kształtów, i groza znanej tajemnicy, która cień tworzy? Ten brak pozostał w mej pamięci od czasu śnionych opowieści
mej matki i piastunek, których miałem wiele. A wówczas zwłaszcza stał mi się nienawistny, gdy sam, dość późno, zacząłem
doznawać snów.
Lecz jednym skinieniem głowy wstrzymała pani Dora chęć słów moich.
— Dlaczego mię pan odwiedza? — pytała sennie. — Od lat już czeka pan na chwilę korzystną, z góry przewidzianą.
Czeka pan ze spokojem, z wyrachowaną pewnością. Czyż nie uważasz, że nadeszła? —

Jak wszystko dokładnie pamiętam, Medi, i dziwię się, boć już tyle lat dzieli mię od zdarzeń. Pamiętam, że mogłem

przemówić i zadając kłam słowom, które nie były istotne, obalić tak groźne rojenia. Pamiętam, że jednak milczałem,
jak zawsze, dążąc świadomie do myślowej przekory wobec zdarzeń w życiu. Tak czyniąc, mogłem popełniać rozliczne
błędy, które przedłużają skutki zdarzeń i gmatwają je ciekawie, niezwykle. W tym dostrzegałem urok, więc łatwo
przyjąłem stały zwyczaj i przywiązałem się do niego niepotrzebnie.
(Wiernie spowiadam się tobie, ma biedna dziecino, bom jest wobec ciebie winny).

Więc wówczas, wówczas... kłamiąc milczenie, patrzyłem na wyzierające spoza ram werandy owoce brzoskwiń

dojrzałych. Chwilę jeszcze trwał nieudolny zamysł, by zwalczyć narzuconą, uporną myśl kobiety. Niemym ruchem
wskazałem na brzemię owoców i czas ich dojrzały. Pani Dora przeszła ku oknu i napełniwszy wazę z niebieskiego
kryształu narzucającymi się spojrzeniu owocami, tuż przy mnie ją ustawiła. A gdy prześladując nadal myśl powziętą,

background image

2

wskazałem szczerb, na wardze wazy widoczny, przesunęła poduszkę wskazującego palca po nim, raniąc się dotkliwie. Po
czym obojętnie ujęła w zakrwawione palce ciężki owoc i chciwie wysysała słodki miąższ wraz z krwią dobrowolnej rany.
Wywołała u mnie podziw dla nieznanej rzeczy, gdyż nie chciałem szukać przyczyny, jak przypuszczałem, zbyt łatwej.
Nie rozumiałem własnego podziwu, a wyczuwałem jedynie klęskę, oczekując jej z bierną trwogą.
Pani Dora szybko prawiła:
— Fryderyk zagroził mi dzisiaj, słyszał pan? Nie mogę nawet wyobrazić sobie, jak by to się mogło stać. Pan może nie
wyczuwa całej jego władzy, jak ja muszę czuć. Przylgnęłam do niego, jak ciepła dłoń do stalowej płyty czasu bezlitosnych
mrozów. (Żachnąłem się mocno). Mróz wionie od niego, a jednak...
— Proszę pani, może bez przenośni lub nawet o czym innym...
— Muszę o nim i o próżni, która go gnębi.
— Więc? — pytałem szyderczo smutną twoją matkę.

Chwyciła mię gwałtownie za rękę, tak jest, Medi, pamiętam doskonale, i wiodła przez amfiladę przyćmionych pokoi,

naiwną dłonią błądząc rozpacznie po smutnej próżni. Ja zaś milczałem, wiem na pewno, że milczałem, tylko może w
oczach moich zaczaił się nieznaczny wyraz zrozumienia.
Przystanęliśmy w miejscu, gdzie potem spoczęła twoja kołyska, biedna moja Medi.
Dlaczego nie uderzysz w krzyk, pawiu? Dlaczego trzepocesz piórami i w szept mojej spowiedzi bezlitośnie wplatasz grozę
napomnienia?
Lecz teraz dobrze uważaj, Medi, wytężaj słuch, czujny pawiu. Rzecz ważną wam wyznam, rzecz trudną. I zakończę dziś
jeszcze, tu, na tym miejscu, gdzie spoczywała niezapomniana kołyska.
Tutaj się stało. Przylgnęła do mnie nagle, przedwcześnie. Gorącym oddechem całując muszlę ucha, szeptała:
— Czy pan wie, że Fryderyk winien? On winien, że u nas tak... Ja zaś mam precz pójść, precz, bo niepotrzebna. Ale nie
— musi być wyjście, ratunek...
Milczałem, właśnie w tej chwili. I bardzo zawiniłem, czy słyszycie? Bardzo!
Jeszcze mówiła pani Dora. Długo, tylko nie słuchałem. Wnet musiałem oprzytomnieć, gdyż silnie ugryzła mię w ucho.
Matka twoja, Medi! Krzyknąłem i padłem na szezlong, a Dora spoczęła tuż przy mnie, coś żebrząc. Zwinięta w czarny
kłębek, jęła śmiać się serdecznie. Wzbudziła przez chwilę nieufność, niepewność. Lecz szybko objęła ramionami mą szyję
(matka twoja!) i kapryśnie czyniła wyrzuty, że jestem śmieszny, że przecież zdrowa, zupełnie zdrowa, a pewnie lepsza
od tylu innych. Targnął mną bolesny wstręt, naprawdę wstręt, i już się porwałem, gdy na dłoniach poczułem wilgoć
serdeczną warg dumnych, warg znanych... I usłyszałem cichy szloch, tak błagalny, że mię złamał, bezpowrotnie złamał.
Wówczas — wówczas musiałem wspomnieć słotną noc w mieście, gdy na bulwarach spotkałem przemokłą dziewczynę.
Rzewnie zawodząc, nuciła słowa przystępne, łatwo zrozumiałe. Doskonale uchwyciła ton bezwzględny, pełen
przekonania. Więc wręczyć jej chciałem talara, ale wymknął mi się z uchwytu i jęknął o załzawiony żwir ścieżki. Właśnie
zajaśniała błyskawica przypadkowa, łaskawa. Ujrzałem, jak dziewczyna przegięta szukała w szlochu, wciąż w tym samym,
tak podobnym. A błyskawica i deszczu tkliwe mżenie, i brzęk talara, wszystko spłynęło w ten jeden wielki szloch.
Wspomniałem i musiała powstać litość, ta sama, gdy szloch był jednaki sprzed czasów i jednaka melodia, na którą jestem
tak czuły.

Oto melodii zawdzięczasz, Medi, twe smutne powstanie i litości nigdy nie myślanej. Ach! — i obojętności, dobrze, że

nie zapomniałem, i obojętności.
Przez długie chwile i męczące wpatrywałem się w zmartwiałą panią Dorę. Jej twarz wrzynała się w mrok sypialni ostrym,
kredowym zarysem znanej maski: dokonania. Dokonania zamiaru, który przestał istnieć. I powoli przyjąłem w świadomość,
że już się stało. Przejął mię bolesny dreszcz ohydy. Wyszedłem, nie żegnając.

Właśnie tworzył zapadły wieczór dekorację z mgieł. Wydał mnogość festonów ociężałych, rozwlekłych.

Wyczułem przeładowanie szczegółów i wypowiedziałem w sobie niepotrzebny sąd. Było mi duszno i z radością
zagubiłem się w alei wierzbowych drzew. Wydęte opary przylgnęły do chromych pni, tworząc poszarpane żagle u
strzaskanych masztów, i dały mi złudzenie tajemniczych schorzałych korabi, odpływających ku przestwórnej toni na
zatratę. Zapragnąłem poszybować z nimi, gdy dopadły mię ogary, stróże domostwa pana Fryderyka, i zmusiły do
gwałtownej ucieczki, wielce sromotnej. Aż przystanąłem na polanie wśród gęstego lasu i dumny, że zmyliłem czujny
pościg, przysiadłem na pniu, by spocząć.

Wtedy to powstał pomysł o tobie, Medi, o twym imieniu, i co miało zawrzeć słowo. Przewidziałem cię na tyle czasu. W czułej

troskliwości słałem ci zdobną w złocone brokaty kolebkę infantki hiszpańskiej. Na pierwszą zabawę włożyłem w drobne twe piąstki,
uchwytów niezdolne, łagodne bazie, odarte z różdżki-pamiątki, którą surowy Mikołaj zawiesił ongi nad moim dziecięcym
łóżeczkiem. W zadumie poszedłem po pluszowy szmaragd łąk irlandzkich na pląsy dla stopek twoich drobniutkich. Marzyłem
etiopskie dziewki, nucące muślinowe baśnie nad żałosnym płaczem pierwszych niemowlęcych nocy. Prze-bardzo cię darzyłem w
wielkiej mej dobroci, dając żywot krótki i skon nagły, piękny.

background image

3

Dumałem, gdy ujadały ogary, skarżąc utracony trop. Wnet wypadło na polanę stado spłoszonych saren. Dziś, kiedy spisuję
to ostateczne wyznanie, czuję niezwykłą pospolitość sceny, lecz sumiennie nadmieniam, gdyż wiem-ci ja, Medi, że słuchasz, jak
gdybym przemawiał, i przeliczasz szczegóły, i ważność wyznaczasz na błędy, według których mam być sądzony.

Sarny nie zauważyły mojej obecności i były sobą. Spokojnie spoglądały, gdy dwa kozły zwarły się na zawzięty bój. Powtórzył

się lichy olejodruk z myśliwskiego pokoju mego brata. Gdy jeden rogacz legł z przeciągłym rykiem, najspokojniejsza z łań lekkim
truchtem odbiegła za zwycięzcą. I dziwnie przez łanię przyszedłem na myśl o pani Dorze. Odczułem nawet zadowolenie,
rozumiejąc, że należałoby o niej pomyśleć, i byłem wdzięczny łani. Ożyła troska tej śmiesznej, czczącej powagi, z jaką spotkam
matkę twoją, może jutro. A na czas późniejszy, gdy dźwigać będzie brzemię —jej kształt. Więc zakłopotanie pani Dory, całkiem
zwykłe, i mój wyuczony szacunek, rzewna u ważność...

Parsknąłem w szyderczy śmiech, a zaniepokojone puszczyki uderzyły w przeraźliwy kwikot, że zerwałem się z pnia,

odczuwszy lęk. Lęk uświadomił mi las, w którym zabłądziłem. Tęskniłem za gościńcem do miasta. Potykając się w ciemności,
przewaliłem się na poległego rogacza. Powstałem, umazany cuchnącą posoką. Bezwiednie uleciał mi wesoły okrzyk: pan
Fryderyk! Wnet jednak dostrzegłem niesłuszność i brak porównania, więc chrząknięciem stłumiłem grożące echo, a spryt,
zużyty na instynkt powrotu wnet mię sprowadził na drogę ku miastu.
W tępej obojętności trwałem samotny po dzień twego przyjścia. Wieść pewna o tobie wywołała mię. U wejścia do alkowy
zwiastował uroczyście zadowolony pan Fryderyk:
— Dała mi Dora córkę, wywołaną przez mój nakaz, pamięta pan, onego wieczora? Żona porodziła ją z trwogi przed groźbą rozstania
się ze mną. Dziecię ma też w sobie coś z przyrodzonej uległości, z obowiązku, który wypełniony został li tylko wskutek tchórzliwego
posłuszeństwa.

Wszedłem, gdzie spoczywałaś, drobna dziecino, u boku wycieńczonej matki. Jakże byłaś mi wówczas wstrętną, Medi,

jak męczące twe istnienie! Prawidłowe niemowlę, obce, owiane senną zadumą nad nieznanym bytem, z którego zostało
wywołane. Pani Dora przylgnęła do ciebie ustami celebrującej kapłanki, a całkiem niepotrzebnie starała się dłoń moją uścisnąć.
Czekałem, gdy rozewrzesz oczęta. Spojrzałaś. Wzrok twój pospieszył ku mnie i wyczytałem w nim zwykły wstyd. Jest czasem taki
w kielichach kwiatów, gdy rozkwitają nad rankiem. Więc nie rozumiejąc, w głos zapytałem: dlaczego? A pani Dora, nie
mogąc mówić, poczęła ronić łzy, co było nudne. Wyjąłem z kieszeni srebrne dzwoneczki, w przygotowaniach z dawna zakupione, i
jąłem grać. Lecz matka twoja, źle pojąwszy, wyrwała mi je z ręki i cisnęła o dywan. Podszedłem do piastunki, by mi opowiedziała
„całą historię”, i nie troszczyłem się o was.

Gdy zachorowałaś niebawem, uwierzyłem, że było konieczne, gdyż zwyczajnym zajęciem niemowląt jest krzykliwe

chorzenie. Czuwałem jednak, wuczając się mozolnie w obowiązek poznania ciebie, malutka. Mogłem tylko z trudem, gdyż
alkowa duszna była i senna, a piastunka fujarkowe zawodziła dumki, matka zaś twoja głupio szeptała pacierze.
Była noc, kiedy lekarz zadał ci sen spokojny i ja samotny ostałem przy twojej kołysce. Leniwym gestem zdziecinniałego starca
opędzałem konieczne, rojne dumania. Patrząc w uśpione twe lice, starałem się marzyć o obcych rzeczach, boleśnie jednak utknąłem
na obcym, a tak bliskim pojęciu szczęścia: dla ciebie, ciche niemowlę. Nie mogłem żadnej stworzyć formułki. Pomogła
wyobraźnia, wielce usłużna w ujęciu rzeczy zwykłych, przez co zbyt trudnych. Doznając zwidzenia, przeszedłem
beztrwożnie granicę dwóch krain, wielce sobie wrogich, przeszedłem nieświadomy, zapatrzony jeno w powabność prze-
dziwną. Dziwność więc samą podaję, a szczerze unikam w słowach rozwiązania, gdy dobrze znam śmieszność
wszelkiego twierdzenia, które się zlewa w syty, zgodny akord z krzykliwym brzmieniem wskazującego: tak.
Czy ty tylko zbyt się nie przerażasz, dziecino, i czy zrozumiesz?

Byliśmy już daleko, gdzieś w północnym kraju, dążąc do obiecanych cmentarzy, które widniały z dala. Właściwe ich

miano mogłoby raczej opiewać: raj cichej radości, tak nieskalanie wesoło witały nas śnieżne bramy. Nie było słońca,
które niepotrzebnie szczery kruszec żył ludzkich przetapia na drgający war, nie było smutnych ludzi, którzy niepotrzebnie
wzierając w gasnące powieki, budzą wzajemny żal. Mróz dobrotliwy mroził w nas tęsknotę za rzuconym krajem. Cichość
wiała wielka. I wielkie rozlało się zgodne pragnienie, by nas zagarnął rozkoszny, ukojny sen. Dźwigając twój ciężar,
świadomie wszedłem w ogrodzenie z czystych lodozwałów, pijąc orzeźwienie w wieczystym całunku przylgniętych
naszych warg. Przystanąłem na chwilę, rozglądając się za posłyszanym szumem kosodrzewin, które nas żegnały. Już
je przesłonił biały cud. Więc złożyłem cię na uboczu i jąłem grzebać puszyste, wspólne leże. Niebawem jednak przeraził
me grzebiące dłonie nieznany cień krwawy. I usłyszałem szelest złowrogi. Gdy się porwałem, unosiła cię w ramionach
niewiasta smukła, zwinna, a gnał za nią wicher nagły i śmigał jej śladem nieznany cień krwawy.

Rzuciłem się w pogoń. W ogromne przestrzenie ciskałem wydłużone okrzyki rozpaczy za tobą, Medi. Ścigałem was

śmiesznie, nieudolnie. Ślad krwawy wsiąknął wnet w soczyste mchy gęstych smereczyn. Ustałem, kostniejąc w tępym żalu.
Martwo dążyłem dalej w nieznanym kierunku. Natrafiłem po czasie na nędzną lepianę, dokąd wszedłem bez celu. W
rozpylonym świetle kopcącego ogarka dojrzałem nikłą postać, skarlałą w przegięciu nad szeroką księgą, opartą na
kolanach. Nie wejrzał ku mnie. Podszedłem i poznawszy z liter księgi jakąś mowę znaną, krzycząc pytałem: „Chłopie,
czy nie spotkałeś przed twoim domostwem niewiasty unoszącej dziecię na ręku?" Ciasny, głupowaty półśmiech rozwidnił
ponurą twarz mieszkańca lodowej krainy. Przyznając, wesoło skinął głową i dalej sunął brudnym palcem po
zatłuszczonej karcie księgi. Ja zaś niespokojnie badałem, co za kobieta i w którą odeszła stronę. Spojrzał surowo i twardo

background image

4

wyrzekł: „Obcy jesteś, a jednak błąd jest wielki w tobie, gdy nie znasz niewiasty, o którą pytasz. Raczej żart ze mnie czy-
nisz nieuczciwy, bo któż jej nie zna. Jest wróżka, jest nazwana Ajataa. W całym kraju zorzy porannej nie narodzi się
dziecię, o którym by nie pamiętała. Trzeba niemowlęta strzec, szczęśliwe niemowlęta. Jest Ajataa, jest piastunka”.
Wściekły, przerwałem powolnemu człowiekowi: „Chłopie, pilno mi, nie praw baśni, które już gdzieś czytałem!”
„Źle czytałeś — ciągnął wytrwale — czytałeś, nie rozumiejąc. Bez wiary dobrej czytałeś. Trzeba niemowlęta strzec,
a nie myśleć o szczęściu dla nich. Inaczej porwie maleństwo i z piersi zatrutej nakarmi. Jest wróżka, jest niedobra
Ajataa". Kołysał się sennie. Więc ugodziłem go pięścią w ciemię. Westchnął ciężko, lecz nie powstał. Pragnąłem go
rozweselić: „Zacny niezdaro — wołałem — przemawiasz w symbolach niebacznie. W ojczyźnie mojej mam mnogich
przyjaciół, wiernych i oddanych. Czyż nie wiesz, że ci ludzie nie znoszą symbolów i legend przyćmionych? Jak
śmiałeś! Jakże mi do nich uciec się o pomoc, jak się użalić? Czyż wybaczą symbol? Uwierzą w Ajataę?”

Byłem bardzo gniewny na chłopa i zrozpaczony, śmiejąc się w dzikim ryhocie. Chłop ziewał, nieczuły, i kończąc,

mamrotał: „Jeśli to jest twoje niemowlę, które dziś wróżka porwała — nieszczęśliwe będzie. I twoja będzie wina. Tak mi
Panie dopomóż!" Uczynił znak krzyża i zgrzytając złowieszczo zębami, nadal czytał w księdze. Więc skradłem mu z
ciemnego kąta kożuch z białych niedźwiedzi i otuliwszy się przezornie, uszedłem.
O północy byłem już z powrotem przy twojej kołysce w alkowie. Przestrzenie zbytnio uległy mym lotom, zbytnio zmalały,
pośpiesznie zbliżając mię faktom, gdy złośliwie wydzieliły czas i możność wszelkiego w nim przemyślenia. Ujrzałem cię w
objęciu wdzięcznie obnażonej, przedziwnej kobiety. Chciwie ssałaś jej piersi, o nieświadoma, żarłoczna dziecino. Poczułem straszny
lek. Rozwalona na tapczanie, ciężko ze zdławionej gardzieli wyrzucając bulgocące fale oddechu, spała dziewka-piastunka. Z
przyległej sypialni, z małżeńskiego łoża zalatywał mlaskany szept pani Dory, wynajdującej powabne pieszczoty dla znudzonego
pana Fryderyka. Wstrętnie zachrzęściło małżeńskie łoże. Parnos'ć wielka ugodziła mię w lice, rozpełzala po czole i przepalając czaszkę,
obłąkanym żarem na mózg się zwaliła.
Odeszła mię myśl wszelka.

Chwyciłem z konsoli w plusz oprawiony, wenecki sztylet twej matki i zatopiłem w jadem napuszczoną, białą pierś obcej

niewiasty. Raz jeden wejrzała ku mnie wielce łagodnie i przewaliła się bezgłośnie, pociągając ciebie, Medi, za sobą. A z rany
wytrysnęła jedna jedyna kropelka krwi wiśniowej i bryznęła — wyraźnie widziałem — na lewe twe liczko, krzepnąc po wszystek
czas. Uderzyłaś w zawodny płacz. Złożyłem cię przezornie w ciszę kołyski i starałem się przebiegle unieść świadczącego trupa.
Niepotrzebnie. Macając wokół rękoma, czołgałem się po posadzce, nie mogłem jednak nigdzie znaleźć. Opadłszy z sił, ległem
wreszcie gdzieś w kącie, znużony.

Gdy już powracałem do przytomności, słyszałem, jak orzekał lekarz nad twoją kołyską: „Stan poważny, zapewne skutek

epidemii. Ale na lewej twarzyczce niewyjaśnione zaczerwienienie. Najprawdopodobniej znamię, które już zostanie".
Od razu wspomniałem na straszliwą scenę i wiedziałem, skąd pochodzi plamka. Rozumiałem, że oglądając ją dzień w dzień,
sam jeden zachowam tajemnicę, która trapić mię będzie i szklanym napawać lękiem.

Przez czas pragnąłem nawet, byś mię zwolniła od grozy patrzenia i strasznego wspominania rzeczy niewyjaśnionych.

Pragnąłem, byś uległa trawiącej chorobie. Cóż, kiedy pozostał sztylecik, jak dawniej w aksamit oprawny i cudnie błyszczący,
tylko już groźny teraz i wymowny przez wypadek, w który został wtrącony. Cisnąłem go wprawdzie między rupiecie za
stary kominek, ale nie mogłem zapomnieć, że on tam właśnie spoczywa. I biały kożuch zawisł na wieszadle, cenny, ukradziony
kożuch. Miałem więc wciąż ze sobą niemych świadków dwoje, od których nijak mi było się uwolnić.
Myślałem nawet, by się komu zwierzyć. Bez wyboru, jedynie dla pozoru ulgi. Była bliska sposobność: pan Fryderyk.
Zauważyłem jednak, że jest bardzo chmurny. Gwałtownie ujął mię pod ramię i wciągnął w głąb swojej pracowni. Tu wyjął księgę
ważnych zapisów i pod datą dnia znanego wpisywał czerwonym ołówkiem, w głos wypowiadając:
„W dniu dzisiejszym zauważyłem niespodziewanie czerwoną plamkę na lewym policzku mej córeczki, zrodzonej z doskonale
pięknej mej małżonki, Dory. Plamka ta, to stygmat, który mówi, że doskonałość fizyczna jest wysiłkiem przyrody, niezdolnym
do dalszych świadczeń. Owoc więc każdej doskonałości musi być niedoskonały, musi być uszczupleniem pojęcia i jego
zacieśnieniem. Doskonałość winna wystrzegać się owoców, które przez brak lub błąd konieczny stają się niepotrzebne.
Jej los — to milczenie i dostojne trwanie w jasnej świadomości. Doskonałość — to zakończenie. Córka moja, jako niepotrzebna, od
dzisiejszego dnia staje mi się obojętną".

Dziwne, że błazeństwo nie rozgniewało mnie, ni też ubawiło. Przyjąłem jako rzecz, która być powinna. Za to myśl

we mnie o tobie, Medi, i o tajemnym naszym wydarzeniu całkiem się zmieniła. I poczułem: przez plamkę, tak drobniutką,
przez tajemniczy stygmat, stałaś mi się, Medi, tak drogą, tak drogą —
Zamieszkałem w domu waszym. Odtąd nieustannie patrzyłem w ciche oczy twoje, jak brałaś teorie z ludzi, którzy cię otaczali, i z
przedmiotów. Z wolna wdrażała się w ciebie myśl obca, myśl fałszywa, o której mówią, że jest dobrą pomocnicą biednych ludzi.
Niepokoił cię wszelki ruch, więc wywijałaś rączkami, naśladując nieudolnie, uczciwie. Szedłem za stawaniem się twoim jak szpieg.
Wypatrywałem, wiele nie rozumiejąc. Oboje milczeliśmy z konieczności. Raz, gdy wyczekiwałem pierwszego słowa, uderzyłaś
mię mocno pięstuczkiem w twarz. A potem rzewnie, cicho, wyrzekłaś w zdziwionym brzmieniu: „ma-ma". Byłem zrażony, wiedząc,
że wszystkie dzieci wypowiadają to pierwsze słowo. I wcale przecież mnie się nie należało. Czas jakiś wstydziłem się nawet, gdy
mię tak stale odtąd wołałaś. Zgromiłem srodze ruską piastunkę, która uczyła cię pospolitości i precz ją nagnałem.

background image

5

Przywiodłem natomiast z ogrodu poczciwego pawia, który turkając trwożnie, spoglądał w twoją kołyskę. Rozkosznie
wyciągnęłaś ku niemu rączęta i objęłaś za szyjkę. Nie uchodził, tuląc się wiernie. I wciąż turkając, począł udzielać
wyższej mądrości.

Zaraza zawisła nad tobą, jak myszołów w przestworach przystawa nad ukrytym w miedzy stworzonkiem. Długo

bujała, nie dobijając. A gdy już miała odejść, cichy lęk twój przeszedł w rzewny płacz. Płacz był przeszkodą dla pana
Fryderyka w koniecznym śnie. Słyszałem, jak cię gromił słowami. Maleństwo niepojętne, czemuż nie usłuchałaś? Pan
Fryderyk wpadł do twej alkowy i wnet przez ciszę nocy przechodziły tępe uderzenia, zawzięte, obliczone razy. Już byłem
przy tobie. Przede mną śmieszne bydlę, ogłuchłe we wściekłości: „Córka niepotrzebna”. Zdjął z nogi pantofel i
tryumfalnym ruchem indyjskiego wojownika, gdy wywija tomahawkiem, brał rozmach nad przegiętym, czerwonym
karkiem i opuszczając – bił zapamiętale. W stalowym uchwycie palców przylgnąłem do jego gardła, drugą ręką
porwałem brodę uwielbianą, mądrą i cisnąłem go na podwórzec w słotną noc jesienną. Nie dobijał się do zaryglowanych
drzwi. Przespał w stajni i opuścił nas nazajutrz.

Szły dnie długiej, zawziętej rozpaczy pani Dory. Obmyślała pogoń. Byłem jej pomocny. Bezskutecznie Pan

Fryderyk zginął przebiegle, wielce umiejętnie zatarł ślady. Wreszcie nadesłał wieści: „nie powróci nigdy. Nie może
pozostawać wśród niepotrzebnych. Wyruszył szukać nowej racji”.

Zakupiłem jego majętność, a dom kazałem rozszerzyć. Tak więc, siłą zdarzeń, przeznaczony zostałem, by przeżyć

z wami przesilenie nieudałego pomysłu twej matki. Dziwiło mię, że spokojna na pozór, została ze mną w domostwie.
Ocieraliśmy się o siebie jak dawniej, obojętnie wymijając się w drzwiach pokojów. Przypuszczałem, że cierpi
normalnie i , unikałem dłuższego spotkania z obawy przed nudą zwierzeń. Raz jednak, trwogą nocy przejęta, weszła do
mojej sypialni, cudna w swej nagości. Widziałem jasno. Lecz broniąc się, odegrałem scenę. Chwyciłem za szpadę, która
nad łóżkiem zwisała, grożąc, że przebiję. Usiłowała, przemawiając, zmusić mię do rozpoznania. Niezmiennie jednak
godziłem ostrzem w miejsce, gdzie złoty zwisał medalion. Trwożnie syknęła: „tchórz!", j uszła, nie usiłując więcej.

Odtąd była spokojna i smutnie milcząca. Używała jeno wielkich swych uroczystości, by okazać, że nie zapomniała

rozpaczy. Starała się gwałtownie nam przedstawić, jak cierpi i przez co. Więc patrzyłem bez oceny, stwierdzając.
Ciężki czas ołowianych błękitów usuwał się wzdłuż martwych okiennic i dążyliśmy za nim posłusznym spojrzeniem,
które nie śmiało się przebić, wyprzedzić, gdy usta milczały, nie pytając: co dalej? Niekiedy wprowadzałem
urozmaicenie, które jednak zbyt szybko w krew się wpijało i stawało zwykłością. Nieświadome kwadranse spędzałem
za kominkiem, szukając sztyletu wśród rupieci, azali nie zniknął. Zawsze znachodziłem i dotykałem się go nieznacznie
drętwiejącymi z lęku palcami. Zazwyczaj pozostawałem potem na chwilę nieprzytomny, zaniedbując ciebie, Medi.
Również i kożuch skradziony nie wyszedł z mej pamięci. Kazałem go pociąć na podłużne pasy i sporządzić skórę podnożną,
by móc deptać, skoro wspomnienia zaczną się stawać nieznośnie natrętne.

Na tej skórze z białych niedźwiedzi stanęłaś po raz pierwszy w jasny, wrześniowy poranek. Przeszłaś wzdłuż

chwiejnie, nieudolnie. Przed tobą kroczył troskliwie paw-nauczyciel. Uderzył mię posłyszany niezwykły śmiech pani Dory,
podobny wahadłowemu zakołysaniu się nieboskłonu, czasu pogodnych, błyskawicowych nocy. Zbliżyła twarz ku tobie z
miłą pieszczotą, gdy nagle stężała, wpatrzona w twą czerwoną plamkę. Białka jej oczu wyszły gwałtownie i zazieleniały,
zdław chwycił gardło i jęła toczyć z ust żółtą pianę. Trzymając twe rączki w silnym uchwycie, skręciła je gwałtownie i
cisnęła cię o ziemię. Skrępowałem matkę twoją i zamknąłem na piętrze domostwa, by dowolnie szalała. Troskę nad nią
oddałem lekarzom.

Pozostaliśmy swobodni na dole. Pocałunkami budziłem twe oczęta w bławatne poranki, pocałunkami koiłem szczebiot

twych usteczek w pierzaste, wiedźmowe wieczorów zachody. Uśpioną tuliłem cię w ramionach i późno w noc
wsłuchiwałem się w łopot kroków matki twojej, mierzącej niestrudzenie rozległe izby nad nami. I nieraz zdawało mi
się, że płyniemy gdzieś bez celu, na oszalałym jakimś statku, za przepaszczeni wśród wirów ostatecznej zagłady.
Lecz ptak nasz czujny

ZW

ykle nas ocalał, wzlatując ku oknu i dobrotliwie wglądając spojrzeniem pełnym troski. I

przybijaliśmy do stałych lądów.

Po bielonych słońcem ścieżkach parku jęłaś bujać swobodnie i nieodstępował ciebie barwnopióry, poważny

opiekun. Patrzyłem ku wam z werandy. Często znikaliście za skrętami klombów. Czybyś mogła zapomnieć zaciszne
ustronie? Wiesz — za grabową aleją, już prawie nad łąką, gdzie pawie zbudowały gniazdo. Tyle łagodnych poranków
spędziłaś tam w odosobnieniu. Samotna pawica siedziała na gnieździe, a Paw szukał za żerem. Więc prawiłaś
ptaszycy dziwne opowieści,

w twym lubym szczebiocie. I weseliłaś jej smutek. Porozumiewałyście się bez trudu, a

pawica wsłuchiwała się rozkosznie, oczarowana. Gdy paw powrócił z łowów, nad wyraz bywał czuły i uczył cię
wiedzy, dla nikogo pewnie nieprzystępnej. Zapewne prawił o dziejach świata, patrzonych z lotu ptaka, i o życiu
gąszczów, w które nikt nie wzierał. Czy tak, maleństwo? O! Wybacz, że was podglądałem. Lecz byłem zdziwiony,
kiedy pochmurna stawałaś przede mną i mierzwiąc pięstuczkiem płowe loki nad czółkiem, powtarzałaś: „Ma-ma —
Medi – wie – tam — dużo — tam”.

Lub też w ogródku, pod ścianą starych kazamatów, powiedz, czy źle ci było, dziecino? Powiedz! Grzebiąc w

ziemi różanym paluszkiem, sadziłaś jasne kwiatki. Pragnienie gasiły chętne twych usteczek wonne truskawki. Na

background image

6

złotych tarczach słoneczników wesoło ćwirkały płoche ptaszki. A wysoko, na grzbiecie murów, ponad grzywami
rozczochranych bluszczów przystawał, jak zwykle, usłużny Paw i rozpiąwszy lśniący wachlarz piór, cień rzucał, by
chronić główkę przed żarem słońca. Z ukrytych ziół biły słodkie aromaty, wśród których perliły się roje złotych
muszek. Niekiedy strzępiasty obłok gasił wszelką światłość i nagle sztywnieliście, gdy was zalała twarda matowość.
Paw uderzał w krzyk. Niebawem odżywaliście w rozlewnej jasności.

Zpędzał się ku wam często przemądry Sokrat, stary kogut biały. Z za nim nieodłączna czereda. Więc pytałaś, czy

Sokrat ma żonę. Szukaliśmy, by ją poznać. Zbliżyliśmy się do zacnej gromadki. Podałem ci nawet imię tej żony: Ksantypa — i
wołałaś donośnie. Właśnie targał Sokrat czarną kwoczkę za bujny czub, całkiem bezwzględnie. Więc pytałaś: „Ma-ma, czy to ta?"
Wkrótce jednak staruszek i inne kury równymi obdarzał względami. I nie mogłem ci wskazać właściwej. Ten Sokrat, ten Sokrat! Miał
Ksantyp tak wiele. Niegrzeczny Sokrat. Byłaś smutna i niepocieszona.
Przeszliśmy do sali rycerskiej, gdzie postanowiłaś niezwłocznie odbyć zrękowiny wszystkich twych lalek. Sadowiłaś je u stóp
moich na wzorzystym dywanie, układając parami. W pośpiechu niebezpieczne powstały mezaliansy. Chciałem zwrócić twoją uwagę
na możliwy skandal. Lecz zniecierpliwiona postanowiłaś zaraz. Więc wyszła pobożna rybaczka z Holandii za wątłego,
karnawałowego pierro-ta, o zupełnie nieznanej przeszłości. Wytwornej księżniczce z ogrodów wersalskich dostał się zwalisty
dragon szwedzki. Dumny grand hiszpański musiał się zgodzić na płochą gryzetkę, a skoczny piekarczyk na poważną,
siwowłosą damę, w czarnej, aksamitnej sukni. Zbyt gwałtownie postąpiłaś, Medi, i wbrew przyjętym zwyczajom. Po
ceremonii, w której żywy brałem udział, kazałaś mi złączone pary pozamykać w mrocznych, zimnych szufladach wielkiej szafy
bibliotecznej. Musiałem na klucz pozamykać, by cię uspokoić. Czyż można było? A jednak po dziś dzień tam spoczywają —
niedawno zaglądałem — w zupełnej zgodzie i z piętnem tożsamości na obliczu.
Po latach zaś dzień twej koronacji — jakże uroczysty, a jaki okropny w następstwach!

Byłaś już panienką i spoczywałaś w sukience z niebieskich koronek na rzeźbionym krześle z czarnego dębu. W zadumie główkę w tył

pochyliłaś (matki zwyczajem) i mglistymi oczkami chciwie wpiłaś się w przeciwległy wielki gobelin rozpostarty. A na nim wielka
odbywała się parada. Po bokach trębacze w uroczyste uderzali hejnały i zewsząd schodził się dwór strojny: dzielni rycerze w ciężkich
zbroicach i urocze niewiasty w sukniach drogocennych, powłóczystych. W samym środku mąż poważny, wyniosły, wkładał koronę na
główkę dziewczynki, co u stóp jego przyklękła. Wpatrując się, przeżyłaś zapewne zwidzenie senne, gdyż postanowiłaś urzeczywistnić
(zwyczajem matki). I już nie sprzeciwiałem się, przeciwnie, byłem bardzo skłonny, gdyż wszelka twa prośba była mi drogą i
przeczuwałem w niej nieznany sens głębszy.

Rozporządziłem. Z mansardy kazałem powynosić stare stroje i wszelkie rodzaje broni, cały mój zbiór cenny, okazały. Starą

lektykę z czasów augustowskich świeżo obito różowym adamaszkiem. Salę rycerską przystrojono na komnatę królewską. W
środku ustawiono wyniosły tron pod gwiaździstym baldachimem. Po podłogach rozrzucono pyszne smyrneńskie kobierce. Ze
stropów zwisały złocone gdańskie pająki. We dworze wrzało. Nagły, niezwyczajny ruch oszołomił rozkosznie.

Pani Dora umilkła zawzięcie, ty zaś wyczekiwałaś wytrwale, pochmurnie. Paw jeden był niespokojny i plątał się

wszędzie, krzykliwie przeszkadzając. Kazałem go wygnać na gazon.

Uprzejmie sprosiłem znanych dawniej ludzi. Skwapliwie przybyli na wyznaczony czas. Przywiodła ich prostacka

ciekawość. U progu zapowiedziałem uroczystą zabawę. Rozdałem role, które chętnie przez próżność przyjęli. Nad
wieczorem dwór już był gotowy. Sędziwi senatorowie, pyszni rycerze i jasnowłose, strojne damy. Marszałek ustawiał
według gobelinowego wzoru. Zachowaliśmy bezwzględną ścisłość, byś w niczym nie dostrzegła różnicy, droga
dziecino. W ostatniej chwili przybył posłaniec z miasta, wręczając zamówioną misterną koronę na twoją główkę i
pozłacane jabłko koronacyjne. Złożyliśmy je na szkarłatnych poduszkach, które u stóp tronu trzymali dwaj terakotowi
murzyni, zazwyczaj wierni stróże łożnicy mojej.

Na dany znak zagrzmiały moździerzowe strzały, zapłonęły pająki. Cudnie przeodziana, w białej adamaszkowej

sukience z krynolinką, w złotej aureoli rozpuszczonych włosów, rączęta sztywnie w górę podniesione — wpłynęłaś w
uroczystą salę. Wiedli cię mężowie poważni, najprzedniejsi woje. Przystanęłaś w oznaczonym miejscu. Paziowie przyklękli
przed tobą. Gregoriańskie chóry rozbrzmiały w podniosły hymn. Byłaś wzruszona i bardzo pobladłaś. Wybacz, że tak
niezgrabnie, drżący i zgarbiony, jakkolwiek w królewskiej purpurze, podszedłem ku tobie i włożyłem w twe rączęta
złote jabłko, które oburącz przycisnęłaś do piersi. Po czym wznosząc koronę nad twoją główką, dla uświetnienia
ceremonii w podobne słowa uważałem za wskazane przemówić:
„Wdzięczność serca rad bym wypowiedzieć wam, goście łaskawi, na krótką chwilę wierni moi poddani. Świetny jest zbór
wasz na dzisiejsze koronowanie i prawdziwie raduje me królewskie oczy. Liczne są zapewne zasługi wasze, lecz
zaprawdę największą dzisiejsza usłużność. Bo oto, nie pytając o sens ni też o zamiary, świadczycie dobrowolnie dziełu,
które w waszych oczach się dokona. Jest więc w was prostota i ufność, która zdąża do zabawności, a mnie ułatwia ciężar
dzieła. Stajecie bowiem w tej chwili w tajemniczych ramach śnionej baśni. Każdy z was utracił połowiczność swej
rzeczywistości. Przykro mi wam to oznajmić, ale postradaliście siebie i znaczenie wasze, a byt wasz cenny zawisły jeno od
przyjętej roli. Troskliwie ją pielęgnujcie — pomni, że stworzyło was pragnienie dziecka. Pragnienie zaiste godne
urzeczywistnienia. Wychodzi poza możliwość, a unika śmieszności. Kaprysem łatwo je nazwać, tym bardziej, jeśli
uwierzyć zechcecie, że wywołane zostało przez tajemniczy wypadek, w którym sam uczestniczyłem. Wypadek istotnego

background image

7

zatrucia przez sen, którego skutki w rzeczywistości sami oglądacie. Prawdziwość mych słów królewskich potwierdza
znamię na liczku dziewczynki, które swobodnie oglądać jest wam dane. Przez plamkę sen naznaczył dziecko, by
wzmocnić chorą swą pamięć i na czas z góry przeznaczony wykonać niezwyciężoną swą mściwość. Bezsilny,
nieprzewidzianym rozkazom w pełni się poddaję. Unikając dalszych wyjaśnień, gdy nie istnieje potrzebna konieczność,
objawiam wam jeno mą niezłomną wolę, by w pełni uznano ten zatruty kaprys, poza którym łatwo ukrywać się może
niewyrażalna myśl. Czyniąc zadość kaprysowi, godnie postępujecie. Nie aktorami stajecie się rzeczy pomyślanej, nie staty-
stami pantomimy na zysk obliczonej, czy też na sensację. Jedynie przeczuciu wielkiemu hołdujecie, jakie wstrząsnęło
dziecięcym marzeniem. Nie zaciągając żadnych zobowiązań, spokojnie spoglądacie na stawanie się rzeczy niemożliwej i w
równej mierze mieszając powagę z figlarną zabawnością, stwarzacie uroczystą groteskę. Znaczenie w niej wasze donośne,
gdy wypełniacie role dobrych schlebców. A kiedy się już obudzicie z tej żywej snu ilustracji, może w was kiedy ocknie się
tęsknota za dziecka królestwem. I za panowaniem dziecka, które by wymierzało rajskie sadyby zbłąkanym waszym
trzodom, w naiwnej mądrości udzielało praw doskonałych skrzywdzonym istotom i łagodnym wejrzeniem ułaskawiało groźnych
waszych przestępców. Wspomnijcie w onej tęsknocie, jak blisko byliście marzenia w tej oto chwili!”

Wkładając zaś koronę na twoją główkę, wyrzekłem: „Koronuję cię królową państwa, którego nigdy nie ujrzysz, władczynią ziem

rozlicznych i urodzajnych, które już były kiedyś lub jeszcze będą, opiekunką mórz i rzek rozlewnych, przez które nie pomkną nigdy
kadłuby twych lotnych okrętów. Pod łaskę berła twojego udają się ludy możne i zwycięskie. Nie przyklękną po laur przed tobą
ich bohatyry, nie dojrzysz plonów dzielnej ich dłoni. Ludy te bowiem jeszcze nie dojrzały i są tylko marzeniem, jak całe twoje
królowanie. Nic się nie ziści. Więc ja koronuję dzisiaj, córeczko, twoje królewskie rojenia nad obszarami strasznych kołowrotów:
snu i rzeczywistości. Władaj w tych krainach i już się nie cofaj przenigdy. Poważną groteskę wprowadź w rzeczywistość. A nie
odczuwaj żalu, że się nie ziszcza marzenie, gdyż w tym cała jego siła i prawdziwość.

Nas zaś obdaruj prawdziwą szczodrością. Nie zechciej poczytać za złe zebranym tu ludziom, że wróciwszy do domu, wnet

zapomną tę chwilę i wszedłszy w codzienne zabawy, przywdzieją maskę lito-snego śmiechu, który jest śmiesznością, lub ustroją
się w grymas powagi, gorszy od śmieszności. Wszak-ci nie mają zmysłu dla dziwności. A mnie. który nędzny staję tu przed
tobą, któremu marne słowa już bledną na ustach, choć w części wybacz tę niezmierną winę twojego powstania. Wybacz przez
szczęśliwość chwil z tobą przeżytych! Wybacz, jako że przystoi królewnom wybaczać. Dla siebie jednej nie znaj wyrozumienia.
Pław się w blaskach królewskości. A gdyby nastać miały słońca, godne przyćmić blaski twoich diamentów, to je zgaś — lub nie —
raczej zgaś siebie, zanimbyś wyczuć miała lęk przed siłą, która urągać może twojej królewskości".

Nic nie przeczuwałem, że cię już żegnam zarazem \ wprowadzam w bramy śmierci, tak byłem przejęty powagą zadania i

odpowiedzialnością. Czyś ty, dziecino, tak pilnie zważała na słów napuszystość. czyś mogła się tak przejąć i zrozumieć?
Wszak zupełnie spokojna zasiadłaś na tronie, a oni szli rzędem i składali hołd, całując twe rączęta. Paziowie miotali kwiaty. Po
kwiatach weszłaś do lektyki i rozzłociłaś ją zadowolenia uśmiechem. Przeniesiono cię do kryształowej sali, a za tobą podążył dwór,
by każdy w lustrzanym odbiciu mógł dojrzeć siebie kilkakrotnie, po raz ostatni.
Otoczyli mię zewsząd, żądając spodziewanych wyjaśnień. Nagle usłyszałem przeraźliwy twój okrzyk: w a w i! Właśnie
wysiadałaś z lektyki, a ku tobie podchodziła w tanecznych podskokach figlarna pani Dora, która się wymknęła niebacznej
dozorczyni. Nikt nie zagrodził jej drogi. Wszyscy osłupieli. Szła więc swobodnie cała w wymalowanych czerwonych cętkach na
licu i rękach, w szkarłatnych łachmanach, półnaga. We włosy wesoło wpięła różę purpurową. Wskazujący palec prawej ręki
wysunęła przed siebie i zmierzała wprost do twej twarzyczki. Zalotnie dotknęła się czerwonej plamki i zachichotawszy
dziko, w szerokich pląsach ze sali wypadła.

Szybko się stało, nie mogłem przeszkodzić. Urągała ci matka twoja, urągała zawzięcie. Rozszerzonymi źrenicami spojrzałaś w

wielkie zwierciadło i starczo posępniejąc, przykryłaś rączką znamię. Dwór milczał. Chwilę trwałaś w twardej zadumie, po
czym, zerwawszy koronę z główki, cisnęłaś ją nam pod nogi, że się potoczyła z nieznośnym brzękiem gdzieś nieskończenie
daleko.
Pozostałaś zamyślona, bez płaczu.
Nie czekali na ucztę. We wszystkich wstąpiła widoczna obawa. Ciskali gwałtownie w kąty pancerze, peruki, aksamity,
szkarłaty. Uchodzili.

A mnie chwyciło również przerażenie i błąkałem się po pustych salach, nie mając odwagi wejść do twej sypialni, by

spojrzeć na ciebie lub spytać, co się z tobą dzieje.
Co się natenczas z tobą działo, co się działo?
Wreszcie zrozumiał mój mózg zmęczony, że zajaśniał dzień jakiś wyblakłą pogodą ironii. Byłem bardzo strudzony i patrzyłem
ciężko. Czułem, że należy mi baczyć na coś, nie wiedziałem jednak, na co. Z okna widziałem, że od rana błądzisz z
pawiem po klombach. Zauważyłem, jak przysiadłaś na lafecie starej armatki, zdobiącej gazon zajezdny. Ciągle trzymałaś rączkę
przy twarzy, ukrywając czerwone znamię. Spojrzenie twe, ponure i żałosne, błądziło wzdłuż górnych okiennic, gdzie
zamknięta była pani Dora. Byłem niespokojny i przecierając senne oczy, śledziłem twój wyraz.

I niespodziewanie zdało mi się, że czas utknął i dzień przystanął, wstrząsając przestworem. Poczułem drgnienie nóg.

Silniej przetarłem powieki. Widziałem jedynie jakieś silnie zamazane płótno na potwornych sztalugach. Wzdłuż płótna
leniły się błękitne, smętne paski dymu. Zmąciło mi się pojęcie, zdołałem jednak jeszcze wywnioskować, że padł strzał,

background image

8

którego wcale nie słyszałem. Nie mogłem już nawet dojrzeć twojej sylwetki. Plątał się jeno przede mną chaos jakiejś
zbitej gromady, która usiłowała głową jedną, ogromną, potworną przedziurawić chwiejące się płótno. Chciałem ich
powstrzymać. W skronie jednak walił ogłuszająco zimnym młotem łopot rozbieżnych, zwariowanych kroków. Wiązadła
mięśni ustnych chwycił bolesny skurcz i zaparł oddech. Z wysiłkiem podważyłem palcami język i usłyszałem własne,
oderwane powiedzenie: a tak.

Potem — niedokładnie już jednak pamiętam — złożyli cię na moim łożu. Podniosłem z twej twarzyczki krwią

ociekającą chustę. Tylko na chwilę, gdyż wnet przysłonięta. Ale zapamiętałem.
Medi! Medi! Twe boleśnie zmarszczone powieki, piąstki w kurczu złożone na piersiach, i ta — ta od krwi zaskrzepłej już
sczerniała plamka.

Na bok odepchnięty, wsłuchiwałem się długo z ciekawością w jakieś straszne, przedśmiertne charczenie.

Bardzo długo, gdyż musiałem przyklęknąć i oprzeć głowę o kant łoża. Cieszyła mię niezmiernie gwarna ciżba, która się
zebrała wokoło ciebie. Przez palce dłoni, w których ukryłem twarz, zacząłem przyglądać się im ciekawie, tylko nie mogłem
rozpoznać twarzy. Słyszałem, jak mówili, że strzał był bardzo celny i że kula w mózgu utkwiła. Chciałem się sprzeciwić, ale
zamroczyło mię zmęczenie, które rozkosznie ściskało kości policzkowe i brodę. I zapewne zdrętwiałem w uśpieniu, gdyż
nie wiem, kiedy skonałaś.

O zmroku wyrzekł dobitnie jakiś poważny człowiek nad mym uchem: królewna umarła. Ogromnie dobrze

powiedział i słusznie wyraził. Podniosłem się i poczułem na chwilę rześkość w sobie, a w mózgu nagromadziły się
różne pojęcia obojętne i bardzo trzeźwe. Nie mogłem odnaleźć w sobie ni włókienka żalu za tobą, Medi. Wcale —
nie. Nie oglądnąłem się nawet za tobą. Poczułem jedynie potrzebę rozmowy z kimkolwiek, by zaspokoić pewne
wątpliwości, które mi przeszkadzały w trzeźwości. Znowu błądziłem. Mówiłem o naszej tajemnicy obcemu, poważnemu
człowiekowi, który jej przecież nie mógł pojąć należycie. Trudno jednak było się zgodzić na zdanie poważnego pana, że
strzał był celny, gdy tak długo męczyłaś się, dziecino! Chyba, jeśliby chodziło o traf w zamierzone miejsce, to jest w
plamkę — celny rzeczywiście. Widocznie ręka wcale nie zadrżała. — Prawdziwy strzał matki. Bo, że pani Dora strzelała,
wiedziałem, choć nikt nie nadmieniał. — A powody, dla których to uczyniła, już tak dawno były mi znane. —

We wszystkim moja wina. Byłem tak nieostrożny. — Wprawdzie stwierdził pan poważny, że Dora jest spokojna i

całkiem nieszkodliwa.
— Czyż byłbym w stanie zapobiec? O! stanowczo, Medi. Przynajmniej nie zaznałabyś tak długiej męki. — Przeoczyłem, a
Dora musiała podejść dozorczynię i sprytnie wykradła strzelbę z mojej zbrojowni. I czyhała. — Słusznie, że nie mogła
znieść czerwonej plamki. — Bardzo rozumiem. — Wszak wszystko się u niej na tym załamało. Zwłaszcza po wczorajszym
koronowaniu musiało się tak stać. —

Lekarz poważnie udawał, że mię całkiem pojmuje. Więc go prosiłem, by panią Dorę zostawili w spokoju. Myśl moja o

niej stała się niespodziewanie czułą. Chciałem, by mogła swobodnie się poruszać. Nie zniósłbym, by ją mieli skrępować i
gdzieś wywieźć. Łudziłem się pospolicie, że strzały jej mogą i nadal być celne. A nawet rozważałem, czy też tej kobiety
kiedy nie kochałem, kiedykolwiek lub może obecnie, całkiem przypadkowo. Starałem się wspomnienia wygrześć z
pamięci, ale ponownie opadło mię znużenie. Mogłem jeszcze tylko polecić, by cię godnie pochowano, wraz z insygniami
twej królewskiej władzy.

Czy wypełniono zlecenie moje, powiedz, czy wypełniono?

Długo nie wiem, co się z nami działo, aż do chwili, kiedy na kępie założono fundamenty pod twe mauzoleum. Tam
siadywałem na głazie, patrząc w żwawą robotę bez myśli. Dolatywały mię z dworu wrzaski pani Dory, która od nowa
szalała. Robotnicy odkładali kielnie i łopaty i blednąc w trwodze, zabobonnie się żegnali. I wstrzymywało się upragnione
dzieło. Więc musiałem usunąć twoją matkę. Nie chciałem jednak przemocą. Pani Dora zgodziła się wyjechać, dokąd wskazali
lekarze, ale tylko z tobą, Medi. Powiedziałem jej bezwzględnie, że cię przecież zabiła i żeś pochowana. Odpowiedziała, że
być może, ale od żądania swego nie odstąpi. Musiałem się w końcu chwycić podstępu, a ty, dziecino, wybacz, że tak mało czciłem
twoją pamięć.

Wiedząc, w jaki sposób pani Dora podróżuje, zebrałem wielką ilość próżnych paczek i pudełek, każąc je

opieczętować. Na każdej nalepiłem kartkę z widocznym napisem: „rączka Medi", lub „serduszko Medi". Na okrągłym
czerwonym pudełeczku wypisałem: „plamka Medi". Paczki umieściłem w powozie, otaczając nimi matkę, która się o ciebie
natarczywie upominała. Gdy wskazałem, oglądała każde pudełko, a zobaczywszy napis „plamka Medi", wielce się uradowała i
kazała ruszać. Ściskając dłoń moją na pożegnanie, zapowiedziała: „Wrócę z Fryderykiem!"

Żyję ja jeszcze, żyje twoja matka, a mauzoleum już gotowe na kępie. Samotny błądzę nieraz śladem twoich ścieżek po parku. Z

brzegu spoglądam ku kępie, jak wokół twego grobowca zabawiają się w słońcu cudze, chore dzieci, którym oddałem całą mą
majętność. Stary paw czuwa na szczycie cyprysu, a ja wsłuchuję się w ten jedwabny szczebiot i czuła łagodność oczy mi
przyćmiewa.

Wówczas modlę się gorąco do królewny-dziecięcia, modlę się bez słów. I w tym cała moja pokuta, w tym jedyna radość.

W ponure pustkowia czuwanych północy zachodzisz, Medi, niekiedy, ale dlaczego zawsze taka surowa, dlaczego nigdy nic
przemówisz? Zasiadasz w lektyce, na rękach tej dziwnej, obnażonej wróżki i włożywszy koronę na główkę, zasłaniasz

background image

9

rączką twą plamkę i patrzysz we mnie zimno, obojętnie. I wydajesz mi się być jeno znanym obrazkiem na odpustowym
szkaplerzu. Gdy zaś nadchodzi czas i z kępy wypada przeciągłe wołanie, terakotowi murzyni wnet się ożywiają i chwytając lektykę,
unoszą cię z powrotem. A ja bym tak pragnął podbiec ku tobie i przemówić, usłyszeć głos twój i słowo litosne. Lecz zawsze
samotny, pozostaję i drżę.

Daleko, w obcym domu dogorywa twoja matka. A ja żyć muszę, żyć pragnę, czuwam i czekam na dany znak.

Czyż może nadejść dla mnie chwila ulgi dobrotliwej?
Czyż nie znajdziesz dla nas mowy łaskawej, nie obdarzysz uśmiechem twego wybaczenia?
Czyż zawsze skroń moją świt będzie ściskał w żelazną obręcz udręczenia?
Słyszę — już gdzieś w chmurach o dzień słoneczny modlą się skowronki.


Trzecia godzina

Być tym, czym jestem, jest to niczym nie

być, jeślibym nie mógł być tym bez obawy.

(Makbet, akt II).

Był zezowaty, nie wiodło mu się, zmarniał. Znając przyczyny, wcale nie ubolewał. Od czasu kiedy na pożegnanie z niechęcią

zatrzasnął odrzwia wysokiej uczelni, która w niczym nie zaspokoiła jego wewnętrznej udręki, pozbył się wszelkich rojeń o
świetnej przyszłości i urągając życzliwym przepowiedniom najbliższych i znajomych, utknął w samym sobie, skrzętnie zajęty
porządkowaniem cennego zbioru: istotnych i pozornych problemów.
Odtąd stał się już całkiem jednolity i przyjął zwyczaj bolesnego splatania rąk na piersiach, co oznaczało zapewne kierunek
jego dociekań i dopuszczało domysł, że grzebie obecnie tylko w duszy własnej. Nowym, silnym przedsięwzięciem odgraniczył się
ostatecznie od całej przeszłości, w samym wspominaniu nudnej jak ogłuszające klepanie sosnowych klepek na dziedzińcu jego
rozrywek dziecięcych, gryzącej zjadliwie jak zaduch kiszonych ogórków wiecznie zalewający brudne izby, gdzie podrzutkowi
ongi dany był przytułek.

Wyzbywszy się zamiaru pospolitych z bliźnimi współzawodów, doznał prawdziwej ulgi i posilenia. Mógł rozumować

spokojnie, wszystkie niepowodzenia przypisując zezowatemu błędowi w oczach, jaki otrzymał w darze od urodzenia. Łatwo pojąć.
Wszak jednym rozstrzelonym spojrzeniem ogarniał daleko więcej aniżeli ci wszyscy, którzy patrzyli poprawnie, zdrowo.
Dostrzegał jednak zawsze za wiele. Zbyt szerokie przestrzenie, które wyrastając ponad granice deptanej ziemi, śmiało rzucały się
już w same niebo. Czymże więc mogli mu być ci dobrzy ludzie, którzy niespokojnie wciąż przed nim dreptali? Czym innym, jak jeno
dygotaniem pylnych muszek w włosieniach wrzesśniowych zachodów? Lub też przy daremnym trudzie, by się skupić w zamierzonym
kierunku, na jednym, w szczerym pragnieniu obranym celu. Niby rozgardiasz tajemniczych cacek w bawialnym pokoju szczęśliwej
dzieciny. Taka mnogość. Ściągają się zewsząd szczegóły niejasne, obce, które same przez się nic nie wytłumaczą. Jak ująć i połączyć
w jasny, zrozumiały układ te natrętną rzesze nieproszonych, nieprzynależnych przybłędów?

O każdym szczególe mógł mieć najwyżej myśl własną i miał ją. Poglądy swe czerpał głównie z chorych przywidzeń, jakim

ulegał, gdy skurcz mięśni koło serca chwytał go niespodziewanie i łagodnie usuwał na ziemie. Wówczas doznawał majaczeń, bogatych
w niezwykłe widowiska, które śmiało i podniosłe rozstrzygały dręczące go zagadnienia. Treść ich przenosił ze sobą do
uprzytomnienia, o pochodzeniu jednak zwykł był najzupełniej zapominać. Nie dziw wiec, że myśli jego mogły uchodzić wprost za
cudackie i całkiem nieprawdziwe. Oddalały go coraz bardziej od braci i sąsiadów, a na twarzy żółtość ziemista poczęła się ścinać.
Wreszcie ostał samotny niby wygnaniec rzucony na puszczy.

Wpuścił wiec pan Pichoń stożkowatą głowę w szerokie ramiona, chmurę na czole przykrył spadającym kosmykiem czarnych,

zlepionych włosów i powlókł swą przysadkowatą, napęczniałą osobę krokiem miarowym i sztywnie wytwornym ku nie osiągniętym
wyżynom. Nie jakoby zamierzał dokonać niezwykłych czynów dla społeczności, wśród której życie go umieściło, lecz jedynie dla
stwierdzenia własnej dostojności, jaką wyczuwał. Wycieczka odpowiadała powziętym zamiarom. Należało mu zgłębić zagadkę
przykrego istnienia, które zdawało się być możliwie niepotrzebne, a wcale uciążliwe.
Podążył więc do poznania w oderwaniu od zgiełku dni powszednich. Wspinał się wytrwale po stromej ścieżynie, dodając sobie
sił i odwagi przez umiarkowane, zaledwie czasem dosłyszalne chrząknięcie. Ponieważ kierunek dobrze przemyślał, mógł
iść swobodnie, nie rozglądając się ze wzrokiem utkwionym przed nogi.
We mgły odległości spowiło się rodzinne miasto. Doszedł. Całkiem prawdziwie, choć nigdy potem nikogo nie starał się
przekonać. Wytrwale nawet zabawił na wymarzonych szczytach i najobojętniejszych sąsiadów dziwiła długotrwała jego
nieobecność.

On tymczasem ostateczne ze sobą czynił obrachunki. Więc przede wszystkim, gdy już zasiadł na uboczu swojej wysokości, ujął

oburącz zdobnie inkrustowaną, szczelnie zamkniętą szkatułkę, gdzie spoczywały mocno stłoczone wszystkie jego nabyte
wiadomości, zebrane doświadczenia i własne, niezbyt zrozumiałe myśli. Wszystko było należycie i trwale spisane na
barwnie ułożonych, niezniszczalnych szczerbach. Czyniąc dobrowolną ofiarę dla osiągnięcia niemowlęcej naiwności i
pozbycia się niepotrzebnego ciężaru, cisnął skrzyneczkę w odmęt kłębiących się u stóp jego bezmiarów. Po czym, spokojny,

background image

10

że go nikt nie odnajdzie, ani też podsłucha, nie dbając o powagi; i zwyczajną wytworność, jak pasterz znad upłazu swawolnie
huknął: ju-uż! Bez wątpienia w chowankę się bawił z potęgami, które przyszedł zbadać i odgadnąć. Echo przykucnęło jak kot
drapieżny do skoku i wypadło w przestrzenie. Wnet rozwiniętym biczyskiem chichotu śmigało w szczelin przepastnych
czeluściach, na grzbietach się niosło skocznych wodospadów, zwijało w borów zawrotnym poszumie, aż drgając legło na zórz
jaskrawej chuście. Już się rozpoczynają wesołe harce, prawych dzieci wieczności codzienna zabawa. Pan Pichoń, który szczęśliwie
przybył w samą porę, z zadowolenia zatarł delikatnie białe, wzorowo rysowane ręce i zatopił widłowate spojrzenie w dymiące
nad miedzianą misą słońca chaosy. Zwarty, groźnie wpatrzony w roztęczone ogromy, siedział niby puchacz śniący wśród złotej
zamieci letniego południa.

Nad nim roziskrzono granaty północnych objawień. W chmurach płyną ogromne, prastare sępy i uderzeniem zakrzywionych

dziobów walą zawzięcie w sczerniały od wieków tynk nie-biosów. Lecą odłupane gwiazdy ze zjadliwym sykiem. Przewalają
się ponad głową pilnego ucznia wieczności. On je przesiewa przez cienkie palce i rozdmuchuje psotnie w przestwory. Sępy
wybiły już szeroki szczerb w niebiosach. Padło bielmo lęku na połyskujące wesele rozbawionych dzieciątek. Przez chwilę.
Oto ukazuje się w szczelinie zacnie uśmiechnięty mag wieczności, czas dobrotliwy i wdziewając na białą komżę dni
srebrem gwiazd wyszyte, żałobne ornaty nocy, czyni zaklęcia pisane runami cieniów, głoszone wróżbami puszczyków. Na
zakrwawione dłonie wschodów i zachodów oparłszy księgę żywota wszystkich światów, obraca karty ich lat
dziecięcych, lat dziewiczych, lat niewieścich, obraca jednostajnie, pogodnie. Któż go zrozumie? Poczciwy nudziarz
odwieczny. Pan Pichoń spogląda wytrwale i rodzą się w nim pojęcia rozbieżne i trwożliwe gdyby stado dzikich,
przelotnych ptaków. Zupełnie odpowiadają wrodzonej ułomności. Nęka go troska, czy też rzeczywiście widzi, czy on
tylko dobrze widzi?

W hulaszczych rozgonach tętnią po rozdołach wichry młode, rozszalałe. Spędzają mgły ospałe z grodziszcz ziemskich

kurhanów. Powstają obudzone mary i leniwie się przeciągając, odbywają zwykłą przejażdżkę napowietrzną.
W łzawe wrota świtania wpłynął paradny korowód. Zatrzymali się na jasnej polanie, tuż naprzeciw wymarzonych szczytów.
Z czarnej, żałobnej karocy, ciągnionej przez ogniste bachmaty, wysiadł starzec ludzki z pannie wesołym orszakiem.
Strojne hajduki zapalili smolne pochodnie, zasiadło do uczty dostojne grono. Studziennym ziewem patrzą spleśniałe
oczodoły starca. Rozchybotany czerep czaszki dwie kochanice w śnieżne wzięły dłonie, ssąc zastygłą strawę, dwie do wy-
biegłych przypadają jelit, strojąc je w girlandy niezapominajek. A jedna dziewa buzdygan dzierży rdzawy, druga
strzaskaną buławę, trzecia kajdanki. I nucą sobie, ucztując, o sławie wojenki, o raju kochania, o rzekach krwi młodej i o
zdradliwym owym słonku złota. Starzec jęka z cicha.
Niby od czadu słodkiego osłabły, drżący z przerażenia, zagaduje pan Pichoń czule i nieśmiało:
— Kto jesteś, panie?
Dziewki, jakby spłoszone, na rozranionym karczydle porzuciły czaszkę i pierzchają. Słychać charczący głos starca, niby
wichury gwizdanie:
— Synu ziemi mojej, po głosie cię poznaję! Pan Pichoń o mało nie spadł z własnej wysokości.
— Więc ty jesteś panem, władcą ziemi naszej?
— Jenom kupił, już dawno, kupił dla uciechy i zabawy.
— Czemuż więc jękasz, możny panie?
— Synu, głód mię trawi od chwili, kiedy zawładnąłem wami.
Zdziwienie, gdyby mieniąca się łątka, usiadło na rozchylonych ustach pana Pichonia. Nie wiedział, jak należy
przyjmować powiedzenia tajemniczego straszydła. Czy chwytać sens prosty, czy domyślać się głębszych przenośni.
Postanowił gwałtownie, bez wahadłowych roztrząsań, uważać starca za wszechpotężnego kupca czy dzierżawce, a
przede wszystkim za żarłoka. A truposz, którego mózg na razie spoczywał i odrastał, stał się wymowny.
— Wszystkie skarby — sykał — wasze, i moje oddałem za tę nędzną bryłę, która tańczy głupio, niestrudzenie i
rozbić się nie chce. Że was wszystkich nabyć mostem i za tak niską cenę, świadczy, jak wielką stanowicie pomyłkę; dla
waszego Stwórcy, wy i cała wasza ziemia. Po co ją nabyłem? Wszak i dla mnie jest tylko pomyłką, i to bardzo bolesną,
gdy mię nawet wyżywić nie może. Zaś pozbyć się dziś już niemożliwe. Przez zdobycz moją stałem się nieśmiertelny, jak
mój głód (co przeklinam), a ona mi strawy dostarczyć niezdolna, że własnym ciałem żywię jedyną pociechę, dziewki lube,
których łona do snu nader wygodne i rozkosznie ciepłe. Patrz, jak dzień w dzień biedactwa mózg mi wyjadają. Co tylko
odrośnie, zaraz nadjedzą, pożrą myśl wszelką. Od wieków już nie pomyślałem.
— O! My najlepiej to na ziemi odczuwamy. Nie pomyślałeś, ojcze — unosił się pan Pichoń. — My strapieni jął się żalić —
czekamy głosu czy znaku wielkiego. Istnienia naszego nijak pojąć nie możemy. Noc nas tylko ogarnia i zimne milczenie.
Cóż więc czynić należy?
— Ach! Wy niepojętni! Małoż znaków wam zsyłam? Mór, zawiść, kochanie, płomienne wichury, wód wezbrania, w
gruzy zwalone osady, płynące lawy, myśli zaćmienia, narodów szaleństwa, małoż
wam dałem?
— Ze zgrozą w pismach codziennych czytamy. Więc nam tylko pomierać?

background image

11

— Jeno pomierajcie! Liczni, a przedwcześnie. Jeszcze nie odgadliście, że mnożąc się, hodujecie niemowlęta na przyszłe
ścierwa? Wy głupi, rok w rok zasadzacie bujne krzewy życia, którym zgnić i cuchnąć przyjdzie, a pilnie gasicie tak
prawdziwie, wesoło pryskające gromnice śmierci.
— Cóż ci po nas i po naszym konaniu?
— Ależ o to głównie chodzi, byleście jeno konali. Jam głodny waszej śmierci. Po tom was kupił, by się zabawić, pożywić i
cisnąć. Mnóżcie się, ale gińcie. Jak najprędzej. Bez mrzonek. Gdy ostatni z was zejdzie, nasycon będę! i skończą się męki, może
wolny się stanę i śmiertelny.
— Aż ziemią-matką co począć zamyślasz?
— Cisnę ją w przestwory, skąd nabyłem, i razem z nią sczeznę. Tu ulżyło sobie starcze widziadło i westchnęło jak pierś wód spie-
nionych, gdy uderzy o hardy brzeg skalisty.
Zaś uczeń wieczności, doszedłszy do częściowego poznania, sposępniał wytwornie. Wielce sobie cenił spotkanie ze
znakomitością, która włada bryłą ziemską. W każdym razie był to pan przemożny i rozumny. Świadomy swych pragnień i
nieszczęśliwy. Współczucia godzien i litości. Tylko bardzo przykre, że właściwie tragedia kupiecka. Władca pospolity w swej
wielkości. Równocześnie można odczuwać dla niego pogardę. Ten głód jest potworny. Okrutnie pomyśleć, że w takich rękach
spoczęły losy ziemi. Jak mógł być ktoś — kto temu straszydłu sprzedał ziemię na własność!
Ocknął się pan Pichoń. Doszedł do istoty zagadki. Była jeszcze ciemną. Nie mógł przecie ograniczyć się na poznaniu władzy
drugorzędnej, należało sięgać głębiej, do samego źródła potęgi. Więc łamiącym się z niepokonanego wstrętu głosem wykrztusił:
— Jeżeli kupiłeś, być musi, kto sprzedał. Ten więc, który już nie potrzebuje nic nabywać, ten taki bardzo, bardzo majętny i
potężny, że i tobą rządzi, ten, którego jeszcze nie widziałem, czyż nie zna zmiłowania nad głodem twoim i nad naszą męką? Nie
usłyszał już odpowiedzi.

Wśród grzmotów i przeraźliwego wichrów łomotania umknęli w dzikim popłochu. Spod kół gnającego zaprzęgu wstawały

mgły poszarpane i przyćmiewając wszelki widok, U stóp pana Pichonia bezładnie się tarzały.
Pozostał zgnębiony i odczuwał upokorzenie. Tak dostojnie pragnął! Zlekceważono najwyższy jego trud. Ledwie przez nędznego
pośrednika doszedł watka ohydnej tajemnicy. A jednak żyła w nim nadal tęsknica za wiadomością rzeczy ostatecznych. Mimo
przeciwności rosła. I nie uznano go godnym. Czym się więc różni od tych licznych śmiałków, którzy tylekrotnie, zawsze
bezowocnie kończyli swe nieszczęsne o wieczność starania? Skazano go na oglądanie półsennych widziadeł, które łatwo mogły
być tylko pozorem, jak wiele innych majaków, co się chętnie oczom jego zjawiały. Smutnie zamożną stała się myśl jego przez
bolesną z nabywcą ziemi rozprawę. Ale jak ją wykorzystać — nie dla drugich — niechaj dalej jako ćmy się rozbijają — ale dla siebie,
dla ratunku swego? Czyż wysoką świadomość w grób bezużytecznie poniesie?

Rzewnie zapłakał. Łzy były gorejące rozpaczą gdyby małe, płomienne bańki nowo powstających światów, którym jednak w

żółwią skorupę zastygnąć przyjdzie przez czas młodzieńczych, zawadiackich
lotów.

Oparł głowę o zimny złom skały, łagodząc piekący żal. Po czym z wapiennych zwałów wystawił krzyż biały nieustającej

tęsknoty i spocząwszy pod nim, swobodnie rozmyślał nad losem nie zapełnionych cmentarzy. A gdzieś we własnej jego głębi padł
nie wypowiedziany wyrok, powołujący pana Pichonia na doczesne trwanie wśród szczytów. Na znak, że dosłyszał i uznaje,
lekkomyślnie począł strugać palicę, nieodzowną pomoc przy karkołomnym z wyżyn powrocie. Lecą drzazgi i wióry ze słodkim
szelestem. Do niego przysiadła się urocza, swobodna beztroska. Mdli nudna rozkosz nieznanej pieszczoty. Przymknął powieki.
Palica ma jednak nie dostrzeżone guzy i sęki. Dlatego jest w niej prostota i zaciekłość uparta. A pan Pichoń struga odważnie,
wziął rozmach silny, wbił ostrze noża w drzewo oporne i przy tym zbytnio się przechylił. Tak bardzo, że go nie mogła
własna utrzymać wyżyna i runął wzdłuż wdowiej ściany skalistego zbocza, ale —jak pomyślnie i nader szczęśliwie! — runął w
stronę ziemi. Wskutek czego znalazł się z powrotem na ziemi. Spadł prawie cudownie, bo zaledwie lekko uszkodzony.
Niebawem zupełnie otrzeźwiał.
Zakończyła się pana Pichonia niezwykła przygoda na gminnym pastwisku, nad rzeką, tuż za rogatkami rodzinnego miasta.
Otarł z ust pianę, ślad szlachetnego oburzenia na objawioną ohydę wieczystą i przepasał rozdrapane czoło
czerwonym fularem.

Dźwignąwszy się niedbale, starannie wygładził cokolwiek zmięte odzienie. Wróciła wytworność i z niej to urodziło

się wnet postanowienie: ocalić siebie przed potwornym losem, z którym się zapoznał w wycieczkowym jasnowidzeniu.
Uśpić czujność okrutnego władcy przez pozorną uległość. Równocześnie zaś czynić skromne i ciche zabiegi o zbawczą
moc cudu. I spłatać figla kupieckiej, żarłocznej wszechmocy. Dobrze, że go na razie ze swych szponów wypuściła.
Wcale się nie uśmiecha, by żer pospolity stanowić dla panicza, choćby i wiecznego. Poniżające takie przeznaczenie.
Ale się wysmyknie. Ledwie przystanął na moście w pobliżu miasta, już wierzył w możliwość cudownego wybawienia.
Zapamiętał sobie to życzliwe miejsce, pobłogosławił wartką rzekę, a zamknąwszy przezornie wzniosły zamiar pod
składnie zapiętym, poprawnym surdutem, w przedmiejskie zaułki śmiało wyruszył.

Bełkocące na wieżach zegary kłócą się w małych różnicach o czasów sumienie. Bije trzecia godzina jesiennego

popołudnia. Z oddali zalatuje go woń poległych liści, cicha i poważna, jak wydłużenie szpitalnych korytarzy, skąd

background image

12

widać białe sale i białe litościwe łóżka. Niemoc w członkach czuje, pragnie spocząć. Przyjął go znajomy ogród miejski,
zasiadł na ławie.

Przed nim nudnie, zębato brukowany rynek, w środku stara przyjaciółka studnia. Dziwne, że musiał ją spotkać pierwszą

po swoim powrocie. Jest ona jak gdyby publicznym, kamiennym wyznaniem wiary poczciwej, odwiecznej. Wiary
ojców zapewne i jego własnego dzieciństwa, które było krótkie. Niepokoiła go już nieraz ta biblijna rzeźba, lecz również
często pocieszała w strapieniu. Patrzy ku kamiennym postaciom czule i przychylnie. Gdyby mógł odgadnąć ich niezłomną
wolę, może by lepiej używał zmarnowania swego i pozorów, jakie mu były na zawsze przydane. Skromność nie
pozwala mu zbytnio się narzucać, ale oni sami, ci znad studni, widocznie są mu radzi, stoją niezachwiani i kilkakrotnie
łypnęli nawet życzliwie w jego stronę. Więc może bez obawy oglądać.
Na usta przyjęli smętnicę onych wiecznie powrotnych, umęczonych południ. Uginają rozłożyste barki pod ciężarem
wielkich gron kamiennych. Zapomnieli zrobioną rozpacz, którą im z oczu wydziobały głupie gołębie i ptactwo zimy
pochmurne. Rozparci w gwarną polichromię zapadli w niezmienność kupionych przeznaczeń. Tylko czas wyraził się w
ospowatych śladach na ich kutych cielskach, dając przystępny symbol epok, które przykładnie minęły, tworząc gawędę
dość zwykłą: o perypetiach, pomyślanych w łatwej zadumie. Prawdziwi prorocy. Ze szczytów marmurowej cysterny głoszą
radosną nowinę. Wieść perli się, rześką strugą bucha. Jest błogosławiona kraina hen, kędyś. Wyzwolić się można. Soczyste
grona przynoszą na znak dla niewiernych.

Pan Pichoń podszedł do basenu, odrapane wymył czoło i fularem wytarł. Jakby się święceniem jakowym namaścił.

Poruszyło się w nim wierzenie, jak płód zwiastujący w łonie niewiasty, że go aż mdli w trzewiach i słodkie łechtanie po
grdyce się ślizga. Ręce składa pobożnie:
— Moiście wy, mężowie zapoznani! Któż jest, by was prawdziwie mógł pojąć i ocenić? Czy te brudne dziewki służebne,
wokół basenu tłumnie zgromadzone na ucieszne rozhowory, czy ci ludzie obcy, którzy długo zwykli czytać w
czerwonych książeczkach, a spojrzawszy, odchodzą obojętni, lub wreszcie miejscowi przekupnie, gdy zajadle
szwargocą o cenach zbóż, mięsidła czy masła?
Dzieje się wam krzywda. Moiście wy, drogocenne, kamienne zwiastuny! Oto się zjawiam, sumienny badacz rzeczy
ostatecznych. Liczba moja — pierwszy. Przydomek, dar ciasnych zaułków — kukła lub grzechotka. (Gminu zawiść
znana). A jednak ja was właśnie odgadłem.

Z ufnością wieści się poddaję, w zakon radosny wstępuję na obłó-czyny miłosne i wtajemniczenie nieskalane. Ku

wam się garnę i chronię przed okrucieństwem zwidzianym. Czuję, już pachną na świetnym łąkowiu w kształt naszej
pieszczoty rozkwitające, blade macierzanki. Walą się zatajone bramy. Na marne odłamki skruszone przeznaczeń kajdany.
Wolny do ziemi wchodzę obiecanej. —
Bardzo się z prorokami pan Pichoń spoufalił. Cudowność przecie nie zamroczyła go wcale. Przezorny to był podróżny,
zwłaszcza że się na zawsze wybierał w kraj przepowiadany. Na dowód więc, że składa uroczyste ślubowanie, wyciągnął
zgrabną rękę w przestrzeń i cień jej nad kędziorami łbów kamiennych opuścił. W tej samej chwili wyczuł pod dłonią jakieś
archeologiczne zagadnienie, które go nużyło jak zawiłość zagadki. Brak wyraźny w całości, w zwiastowaniu. Postanowił zażądać
wyjaśnień, szczegółów. Dla koniecznej korzyści. Coś się za-było, należy dokończyć. Kto dokończy? Ugniatają go zwalające
się błamy niepewności.

Skąd idą kamienni mężowie i kto ich przysłał? Nigdzie nie wyrażone. A kierunek, w którym udać się wypada, by być im

posłusznym? Ani śladu jakichkolwiek wskazówek. Oto kalectwo wieści niedoskonałej, pozornej! Oddalał się, przekręcał głowę,
powieki mrużył, obmyślając plany uzupełnień, niezbędnych dla własnej pociechy i swojej wiadomości.
Umrzyków wybranko, trupim swędem zabójcza godzino ciągnących pogrzebów, trzecia popołudniowa godzino! — spłoszyłaś
pana Pichonia w jego dociekaniach. Przez rynek wloką jakiegoś, który musi być obojętny. Człapią uroczyście końskie kopyta i
ciężką wstęgą z czarnej mory wiją się psalmy ziemskiego żegnania. Śmieszne. Pan Pichoń jest zawzięty na takie pospolite, ponure
widoki. Łyskanie złowrogie posypało się z kusego spojrzenia. Musi usunąć się z drogi.

Uchodzi, ratując niezamąconą pogodę. (Da się jeszcze rozwiązać zagadnienie). Główne, że zapowiedź już padła.

Odbędą się śluby. Więc czuchra się w nim zadowolenie. Idzie, by się rozochocić, poweselić. Karnawałowe na ziemi ostatki.
W bogatej dzielnicy w dom wstąpił wyniosły, o którym wiedział, że jest ucieszny i zwykle tańczący, a bardzo chętny wszelkim
gościom, oczekiwanym przez dziewczęta, ładne i brzydkie dziewczęta. Z domem łączyły go oziębłe stosunki towarzyskie, rzadkie i
jedyne, jakie posiadał. Gwizdając, kopnął drzwi salonu, co tutaj uchodziło za pierwszy dowód wytworności, i znalazł wnętrze
niespodziewanie mroczne i puste. Ochrypły aryston skrzeczał wiedeńską galopkę. Nie zrażony, wkroczył zmarnowany uczeń wieczności
do serca uciechy i ku zupełnemu uspokojeniu dojrzał w słabo oświetlonym kącie przed zwierciadłem dobrą znajomą, panią Honorcię,
tańcującego domu ogólnie szanowaną właścicielkę. Gość bez powitania wygodnie obok niej zasiadł. Podziwiał wyszywany w żółte
kwiaty czarny szlafroczek aksamitny, głębokie jego wcięcia na szyi i plecach, a szczególnie poważną brodawkę, co jak ponętna zazu-
lanad wychudłą, sterczącą przysiadła łopatką. Cienkie kosmyki lnianych włosków maściła pani Honorcia obficie olejem z lipowych
kwiatów, zwijając warkoczyki w jaskółcze gniazdo na środku główki okrąglutkiej. Musiał się zdumiewać pan Pichoń, że dotąd
wdówką pozostawała niewiasta tak powabna. Z hałaśliwym łaskotaniem tętnic właził w niego niezgrabny, powolny zachwyt.
Odchrząknąwszy, przechylił się przez ramię obojętnie milczącej i najwdzięczniej prosił:

background image

13

— Czy można pocałować?
— Co takiego? — niezbyt uprzejmie pisnęła gospodyni, tkwiąc stale spojrzeniem w zwierciadle.
Pan Pichoń mlasnął ustami brodawkę, za co srogą otrzymał naganę. Gospodyni wyjątkowo była nieusposobiona i gromiła
żart niesmaczny głośno, ale klekotliwie, gdyż słowa dziwnie jej lepły już
w jamie ustnej.
— Proszę sobie nie pozwalać! Jeszcze co! Patrzcie, do mnie się
zabiera. Szuruj lepiej na górę.
— Kiedy mi się właśnie Honorcia ogromnie podoba. Naprawdę. Oglądałem tylko z tyłu wprawdzie, a już mogę powiedzieć, że
jestem zakochany. A to najważniejsze.
— Także coś!
— Pani Honorcia coś bardzo gniewna, przykrość miała, czy tak?
Tymczasem skończyła się staranna fryzura. Stroskana kobiecina wzięła z toalety połyskującą, kauczukową szczękę i z
westchnieniem wtłoczyła ją w szerokie usta. Po czym z głupim wdziękiem zwróciła uwiędłe fijołki podmalowanych oczu na
uprzejmego kawalera, a z rozpękniętych jej sinych warg wyskoczył płaczliwy uśmieszek i przebiegając archipelagi piegów,
usiadł na wystających kościach policzka. Opuchnięte, czerwone nozdrza złośliwie zadartego noska wzdymały się
płaczliwie wskutek rozżalenia.
— Abo dadzą żyć? — wybuchnęła, żałośnie chlipając. Gdzie tu pożytecznie pracować! Trzymam tę budę i jeden Pan Bóg
widzi, co się namozolę, natroskam, by jakoś porządnie i pożytecznie wyglądało. A dadzą wytchnąć? Kalumnie rzucają i tyle.
Nagadali, że nieletnie dziewczęta hoduję, że się zabronione odbywają brewerie, że po nocach wrzaski, awantury, l wszystko
na moją biedną głowę. Chcą mi wydrzeć ostatni grosz ciężko zapracowany. Już nie wiem, jak żyć, by to coś było warte.
Krótkie, wybielone paluszki, zdobne w natłoczone pierścienie, rozwijały zwilgocony od łez arkusik, podając go głęboko
współczującemu spowiednikowi utrapienia.
— Grzywnę nałożyli Honorci! — oburzył się.
— Dopiero niedawno, coś o trzeciej, to piśmidło z urzędu przy-taskali.
— O trzeciej?... o trzeciej — wprost zdumiewające!
— Albo co? Paskudna godzina. Nędzarzy chowają. Ległam spać, a te łotry mię zbudzili.
— I ja także się zbudziłem, by otrzymać o trzeciej nowinę radosną, przyjemną.
— Cóż mnie z tego?
— Niech się pani Honorcia uspokoi, a może coś uradzimy... Wiem o rzeczach — zaczął szeptem — o których nikt nie
wie. A są przydatne. I można się tajemnicą podzielić, myślę, że i trzeba. We dwoje dopiero można właściwie korzystać.
Tylko musi być osoba poważna, wprost jedyna, której śmiało mógłbym powierzyć. Bo jest to rzecz taka, że łatwo potem żyć
bardzo szczęśliwie.
Usiadła na jego kolanach, włosy gładziła. Mizdrząc się pieszczotliwie, zagadnęła:
— Szczęśliwie?
— Szczęśliwie.
— A bardzo?
— Bardzo, bardzo, jak nikt jeszcze nigdy.
— Oj ty, ty, przylepna gomółko!
Uczuł bliski zapach pomady jej włosów i wnet ciepłe na powiekach muśnięcie. Niezwyczajnie stało się w nim cicho. Słyszał
własne, rwące na skroniach tętnice. Jest ktoś —jest więc — i zbliża się, no — no, proszę — proszę, jest tuż — tuż, chce zaufać —
przecież jest.
Z piersi huknął okrzyk rozpiekły i krwawo drgający. Przechylił ją wpół i wbił się ustami w małe, miękkie sutki, zapamiętały, bez
oddechu. Ona palcami po jego czole błądziła.
— Chcesz, Honorciu, powiedz, chcesz?
— No chcę, tylko nie burz głowy.
— Powtórz raz jeszcze, więc będziemy żyli we dwoje?
— Ma się rozumieć, ale już dosyć!
— Zaraz — nie całował jeszcze nigdy naprawdę.
To się dorwał! Czekaj. Ależ puść! Coś ci powiem. Ja znam się na ludziach. Naśmiewali się z ciebie, wywracając gały, i mówili:
przybłęda, niesamowity, choroba go trzęsie. Kazałam im stulić pysk. Co jest? Albo oni lepsi? Tylko wyzyskają człowieka, narażą
na straty, a potem oczernią. Ty zaś, bywało, przyjdziesz, siądziesz w kąciku, nie ciskasz się, tylko zapłacisz za swoje i pójdziesz
prędko. Taki gość — to rozumiem. Zaraz mię chwyciło za serce, żeś taki potulny, i jakbym przeczuwała, że coś między nami będzie.
Kiedy nadęta Franka klepkowała z ciebie, powiedziałam jej, że durna i że się zna na tym, jak jej subiek-ty na gwiazdach niebieskich.
Bo i uczony jesteś, co z mowy widoczne, i układny, z porządnego domu, a nawet wcale przystojny i zażywny, nie jak te wychudłe łyki
miejskie. Zaś tylko żałować, jeśli chorowity.

background image

14

— Kiedy nieprawda, głupie brednie — oburzył się konkurent. — Zapytaj lekarzy. Najzwyklejsze epilepsje wewnętrzne. A
właściwie nic na tym i całkiem nieszkodliwe. Gdy czasem nie pora po temu, zechce mi się nagle spać. Usunę się na ziemię lekko i
pośpię, nie przeszkadzając nikomu. Śnią mi się słodko różne cudne rzeczy. I trudno spamiętać, takie bogate i przemądre. Jeśli się
coś tylko w głowie zatrzyma, pierwszej lepszej pokrace przecie się nie zwierzę. To dla mnie i dlatego coś wart jestem. Ale tobie
dam, kochanie, i nie zataję. Zobaczysz, jak się urządzimy wedle mojej wyższej wiadomości, dopiero z zawiści naród szczekać
będzie.
— Ale jeszcze przed ślubem powiesz mi coś z twoich uczoności?
— Nie tylko powiem, ale i pokażę. Choć nie wiem, czy pojmiesz
tak od razu.
— Czemuż by nie? Albo to ja co? Pierwsza lepsza świszczypal-
ka z brzegu?
Umówili się, że wyjdą dnia następnego o godzinie trzeciej, która się okazała najpomyślniejszą dla przyjmowania
cudownych objawień. Tymczasem wróciły panny z przechadzki i barwną strojnością i piskliwym gaworem upstrzyły
salon, a pan Pichoń z nieśmiałości aż się skulił na kanapie. Wypędził go jednak (na widok) ostry rozkaz Honorci: „każ dać
piwa!" Rudy, zaspany Żydo-wina wniósł szklanice i butelki. Zaczęła się uroczystość zrękowin. Potrącili się w niemym toaście
wcale niezręcznie, ale przyzwoicie, a odpowiednio nastawiony aryston cedził z namaszczeniem uroczystego poloneza.
Przy akompaniamencie wzniosłej muzyki zadeklamowała Honor-cia zebranym dziewicom rapsod pożegnalny. Wkrótce za mąż
wychodzi. Dziś jeszcze budę zamyka. Podły interes, a zdrowie jej drogie. Dobrze będzie, jeżeli panny zaraz spakują swe kufry.
Przykro potem kogo wyrzucać. Może już teraz oznajmić, że ona i jej narzeczony czują się bardzo szczęśliwi i z pewnością dobrze
będzie im razem. Jednym słowem, przystają do siebie. Niechaj więc komu nie przyjdzie chętka przypadkiem stroić
drwiny czy jakie finfy pod nos puszczać, bo stanowią oni parę tak dobrą, jak każda inna, węzłem prawym się połączą,
więc każdemu do nich zasię i wara. Przeciwnie, należnego szacunku wymagać będą.
Przy wszystkich ucałowali się serdecznie i długo snuli plany nowej cukierni w rynku, jaką tymczasowo postanowili założyć.
Ogród miejski przyjmował odtąd stałe ich odwiedziny. A narze-czeńskie popołudnia były życzliwie pogodne. Przechodzili
przykładnie, pod ramię w sąsiedztwie studni lub wygrzewali się na ławach parku. Spoza gęstej woalki pilnie badała Honorcia
tajemnicę rzeźby. Pan Pichoń pluskał się w falach swojej wymowności, starając się zachwycić narzeczoną i ożywczym słów
bryzganiem ocucić przez dłuższą nieczynność zastałe serce.
— Widzisz? — pytał serdecznie zapatrzoną.
— Co? Gdzie?
— No tam, nad basenem.
— Ee, jakieś golasy i tyle.
— Ależ pozwól, twarze wcale przyjemne. Mają coś do powiedzenia.
— Co tam. Pewnie jakieś głupstwa i nic przyzwoitego.
— Mylisz się, kochanie. Przypatrz się lepiej i może odgadniesz.
— Bodaj tak. Nic zmiarkować nie mogę. Co oni tak taszczą, jakiś tłumok czy co?
— Wstydź się. Kto takie rzeczy mówi. Taż to winogrona. — Idź!
nie może być, a to heca dopiero!
— Naturalnie, że winogrona. Pomyśl tylko, co to może znaczyć?
Zastanów się, jak mię kochasz.
— Albo ja wiem? Już ja widzę, że te cudactwa nie dla mnie.
Po co sobie głowę mitrężyć.
Przywołała preclarza i jęła z głośnym chrupaniem zajadać, twierdząc, że winna się bardziej zaokrąglić, by mu z nią było jeszcze przy-
jemniej. Ciamkała, a pan Pichoń bez przeszkody z prorokami mógł
gawędzić.

Trudno było z nich cokolwiek wydobyć. Jakby się zatrzymali w łaskawych wyznaniach. Trzeba było stalowej wiary ucznia

wieczności, by takie postępowanie wyrozumieć. On jednak dobrze wiedział, że wszystko się wstrzymało dla dobra Honorci, zanim w
tajemnicę nie wejdzie. Cieszył się, że tak jasno przejrzał i życzenia ich wypełnił.
Wziął niewiastę, pokolenie będzie. A wówczas wszystko naraz wypowiedzą, bo i warto będzie. Któż by chciał zbawiać
jednego człowieka i po co? Niechaj cud na potomstwo przejdzie. Już go żadne nie zmyli milczenie, kiedy zadany jest początek.
Już się tylko weseli, weseli...

I wracała do miasta dostojna para z głębokich rozmyślań. Wzgardą mierzyli złośliwych facetów w cylindrach, chichot panien

sklepowych czy podejrzliwe stójkowych łypanie. By zaś na zawsze usunąć obawy o trwałość mienia Honorci, wstąpili do urzędu,
gdzie wszystka oszczędność pracowitej kobieciny została przepisaną na nazwisko przyszłego jej męża. W ten sposób usunęli
grozę ściągnięcia przeogromnej grzywny z bezbronnej ofiary. A w sercu pani Honorci jeszcze bardziej utyła wdzięczność dla
ulubieńca za wybawczą poradę.

background image

15

O zmroku kończyli wędrówkę po mieście. Z żalem przerywał pan Pichoń zbawcze pouczanie. Przed jej domem wzorowo i
widocznie się rozstawali. Pocałunek na rękawiczce składał, a ona, tłumiąc wzrastającą z dnia na dzień ku niemu namiętność, w
dziewiczą uchodziła samotność. Nadsłuchiwał mdlejącego szelestu jedwabiów i starał się w garści zatrzymać porzucony kłębek
woni, mądrze nazwanej: „gout de d'or” (złota kropla).

Pod bramą zwykł był szpiegować w noc późną, urozmaicając sobie zajęcie wyszukiwaniem własnej podobizny w odbiciu

oślizgłych z gazowych oświetleń asfaltów. Z różnobarwnych migawek układały mu się hieroglify szczęścia, które zalotnie
przydeptywał. Przez rozjarzone wielkomiejskie niebiosy przesuwały się czarne kłody zbitych chmurzysk, niby lotne
architrawy nadziemskiej budowli, pod które nadstawiał mężne swoje burki i tężał nieruchomy jak pękata dorycka kolumna.
Nikt podejrzany go nie płoszył. Nadbramna matka kariatyda pieściła się z putkiem.

Wspiął się na palce i po łydkach zaokrąglonych klepał malca poufale. W seledynowym rozmarzeniu i pieścił już swoje

własne, nieodzowne pacholę, swoje i Honorci. I uszczęśliwiony, pełen zaufania do drogiej niewiasty i swego wyboru, wracał w
ogród, by gotowy na każde wezwanie przespać noc w czujności „pod prorokami".
Barwne afisze, dzieło postępowych mistrzów na nudnych murach miasta śmiało rozlepione, głosiły niebawem społeczności
wieść miłą o otwarciu pierwszorzędnej cukierni w rynku. Nazwa przybytku: Grota płochej czarownicy, a każdy, kto się tam
udaje, spożyć może z niebywałym skutkiem nieprześcignione w smaku ciasta trujące. Za-dudniało miasto, rozpełgało się mrowie
ospałe, niby pod działaniem piekącego proszku.

Wabiła jaskrawa tajemność nie tylko ostatecznie zgorzkniałych, ale i wcale motyle jeszcze egzystencje, więc ciągnęły

skoczne procesje w stronę groty, gdzie w harmidernym zespole, z prawdziwie pątniczym zapałem truli się na swoją pożyteczną zgubę,
gdyż nadal pozostawali przy życiu wesołym. Cenna ta właściwość ciast trujących bardzo dodatnio wpłynęła na mnogość nieustających
w grocie odwiedzin.
Prawie równocześnie, w niemrawy, słotny poranek, odbył się przed kaszlającym pisarzem w urzędzie cywilnym ślub dostojnej
pary, której za świadków służyli dwaj narożni miastowi posłańcy, za odpowiednią opłatą nastrojowo przyodziani.

Niegodna wchodziła pani Honorcia pod dach małżonka, nienależycie przygotowana. Ale uradzili wspólnie, by dłużej

nie zwlekać, gdy serca gorzały, wydzielając ze siebie nieznośną upalność, trawiącą gorączkę, w której wszelkie myślenie zmącone
leniwie się przeciągało. Złączeni na stałe, przyzwoitą uzyskiwali sposobność, by wciąż być przy sobie, co ułatwiało panu
Pichoniowi nauczanie. Serce na sercu w miarowym, jednakim tykaniu. W ten sposób najprędzej zajdzie w stan łaski ubóstwiana.
Pani Honorcia za bufetem świetnie królowała, małżonek zaś nadal prowadził konszachty z prorokami i bliskim być musiał wyjazdu,
gdyż nieustannie badał wielkie karty świata, chcąc mniej więcej wymiarkować, gdzie też w przybliżeniu może się ukrywać ziemia
obiecana.

Ściągał potwornie grube atlasy, na podłodze izby mieszkalnej z ogromnym rulonem się rozkładał i awanturnicze odbywał

podróże naokoło świata. Raczkując w bieliźnie po zwrotnikach i biegunach, czerwonym rylcem kreślił domniemane kierunki. Ślęczenie swe
niejednokrotnie uwieńczał odkryciem. Z nie oznaczonych bezmiarów wyskakiwał przed nim ląd, fatamorgana, tu i tam. Wówczas z
rozkosznym fikaniem wyrzucał nóżki w powietrze i przypadał twarzą do przylądków dobrej nadziei z radosnym gęganiem. Wilżył
piasek wybrzeży w zapamiętałym całowaniu, przyszpilając pocałunki błękitnymi chorągiewkami dla zapamiętania. Gdy już wesoło
powiewały, mógł się zagłębiać w mistykę trójbarwnej książeczki, w długie kolumny cyfr maczkowanych, które czasy odjazdów
naznaczały. Miał już godziny i minuty umiłowane.
Musiały jednak mimo wszystko zachodzić pewne wątpliwości, gdyż często wybiegał pod studnię na naradę. Tutaj wyzywał
swoich zbawców do wynurzeń śmiałych.
— Słuchajcie, panowie — zapewniał — ja już niby tak, jak gdybym wszystko wiedział. Po co zwlekać? Moglibyście już raz coś
stanowczego ze siebie wydusić. Wezmę babę i ruszę. Słówko tylko piśnijcie, a ruszę. Zabiorę trochę służby i jakie zwierzęta, by się
mnożyć mogły pokolenia. Honorcia sporządzi dzieciaka, prędzej czy później. Będzie chłopak i dziewczyna będzie. Albo
pożenimy brata z siostrą (wśród nowych warunków zanikną wypaczone pojęcia o kazirodztwie), albo, co bardziej pożądane,
obmyślimy jakiś sympatyczniejszy sposób rozmnażania nowego rodzaju ludzkiego, któremu ja dam początek. Już ja to wszystko
urządzę przemądrze. Nie bójcie się! Znam się ja przecie na prawach odwiecznych. Ale już wreszcie gadajcie, bo chciałbym
jeszcze jakoś użyć mego zmarnowania. Hej! panowie!
Ale to fanatycy, doktrynerzy. Zacięli się i ani rusz. Prawdziwie prorocza przekora. Klechy zawzięte, w niczym nie ustąpią.
Dokąd czekać? Widzi odpowiedź: Przodownik, kudlacz kamienny, słodziutko się uśmiecha i za zębami miętosi orzeczenie: aż się
warunki wypełnią.
Czekajcie!

Pan Pichoń wraca. Rozgmatwują mu się jakoweś kłęby myślenia, które był już nieraz porzucił. Rok mija. Naużywał

sobie z tobą, Honorciu, oj naużywal. Święta prawda. Tylko już mi obmierzłaś cokolwiek. Wiesz dobrze, że nie myślę po próżnicy,
tak sobie, w życiu sztyhulkać. Dawaj więc, co masz dawać. Ta ty niewiasta przeznaczona, wybrana! Wrodzona ci jest
tępość i na nic moje nauczanie. Nie rozumiejąc, czynić winnaś co ci przekazano. Po co marudzić? Mija rok — miara na
wytrzymałość cienkiego fornirunku szczęścia, jaki pokrywał wygodne łoże wspólnego pożycia. A jak pęknie? Wszak pękają
już w grocie mebelki nowiutkie, gratki cacane.

Wszedł pan Pichoń do swojej cukierni, przed bufetem i umiłowaną niewiastą przystanął i ponuro zagadnie:

background image

16

— Kiedy wreszcie będzie jakie dziecko? Ani śladu nie ma, co? Głośno, głośno skrzecząc, pryskają zeschłe, znużone mebelki, ale
pani Honorcia nie rozumie, nie zważa.
— Coś także! — burknie — nie ma i nie będzie. Widział kto? z dziećmi każe mi się babrać. Jeszcze czego!
— Hm — moja kochana, to wcale niedobrze, bo ja mam właśnie śliczne i całkiem poważne wiadomości...
— Co takiego? Czyś ty oszalał?
Mam, kochaneczko, wiadomości ze studni. Aha! a widzisz? Ale czas najwyższy, trzeba się zbierać, jakiegoś bachora koniecznie
skądes wytrzasnąć, może jaki podrzutek, znajda, gdzieś, coś, i umykajmy, powiadam ci, umykajmy, żeby potem nie było za późno.
Sam wszystko złagodzę i co tchu machniemy. Wiesz, co cię tutaj czeka? Lada chwila może z głodu zawyć żarłok i
kipniesz. Ani się oglądniesz. Los straszny. Znam ja osobiście żarłoka, ziemi zarządcę. Przecież nieraz ci o tym w nocy do ucha
szeptałem. Kupczyk pospolity, dzierżawca. Wiecznie głodny. Miło to dostać się w jego łapy. Pożre i w tym cała przyjemność. Że też
ty tego nic pojmujesz? A my, a my możemy, jest nam dane przez wielką łaskę i trud mojego skośnego wejrzenia, wejść możemy
w kraj inny, na inną ziemię, gdzie go już nie ma, gdzie już nie panuje, a włada pan wiecznie nieznany, len najwyższy, ten... Honorciu,
słuchaj! uciekajmy!
— Ależ wynoś się, pakuj, jedź, smaruj, łam gnaty, tylko sam. Mnie nie tyrpaj ze sobą. Całkiem ci się w głowie
pokiełbasiło. Po jakie licho wyprawiać mnie z tobą te głupie brewerie? Zostaw mię w spokoju, przy mojej robocie. A o dzieciaka
nie wzdychaj, niedołęgo, bo ja nie po to za mąż wyszła, by ciaćkać bachory, jeno by pożytecznie pracować i u ludzi się zasłużyć.
Wyrżnęła pięścią o ladę, że wszystkie plasterki cytryny, opisawszy luk w powietrzu, przylepiły się do linoleum chodnika. W
ten sposób wydala straszny wyrok na siebie i swego małżonka, jakkolwiek nie zdawała sobie z tego sprawy, będąc od urodzenia
dość tępą. Zresztą przejęta była zupełnie nową orzechową masą, którą wymyśliła na nowe ciasta trujące. Pchnęła nawet
pana Pichonia do kuchni, by czeladzi doglądał. Pryncypał wcale się nie kwapił z odjazdem. Przeciwnie, zasiadł w ciemnym kącie
nad misą z orzechami i strasznie wyglądał. Ostra zawziętość ścięła spokojną zazwyczaj twarz jego. Jakieś ponure knowania
przesuwały się po zmarszczkach czoła. A kiedy nikt nie spoglądał, lekko pomadźgał w słodkim żonki wynalazku i zaraz jął
gromić służbę, wszystkich napędzając do rur rozpalonych i wytłuszczonych brytfanek. Kiedy wypiekano niezwykły pomysł, ba-
czył, by uprzątnięto misę i wymyto, po czym własnoręcznie dokładał drewien do ogniska. Z rękoma na piersiach stał
zagapiony w paliwo i wyszczerzywszy spróchniały przód zębów, złowieszczo cykał. Najstarszą kucharę aż jojkanie chwyciło w
przewodzie i w dołku złe parcie, tak się przeraziła, myśląc, że widzi samego Belzebuba, jak spluwa w czys'ciec krwawiący.
Własnoręcznie na tacy ofiarował pan Pichoń dokonane dzieło swej żonie. Skosztowała sama i jedyna. Przyznała, że bardzo
smakowite. Niebawem jednak chwyciły ją gwałtowne boleści, wśród których zaczęła zapominać, co się z nią dzieje. Nie mogła już
nawet powiedzieć sobie, że się otruła własnym ciastem trującym. Zmarło się jej nader prędko, niespodziewanie i dość
niewygodnie, bo na kozetce w samej grocie, wśród przerażonych gości, naprzeciw świeżo pękniętego lustra, a tuż prawie pod
napełnioną a zawsze wesoło brzdąkającą kasą.

Po tej prawdziwie bohaterskiej śmierci, w której Honorcia padła ofiarą swego wynalazku, mnogie i pospolite spadły na

pana Pichonia przykrości. Cały nakład ciast przeniesiono do śledczego urzędu, a młodego wdowca osadzono w więzieniu. Wlokły
się badania nudne i niezręczne. Groźny, jak sęp zaspany, stawał oskarżony przed sędzią i żadne natrętne pytanie nie było w
sianie kleistej zadumy rozrzednić. Leniwie kurczył ramiona i rozkładał pulchne, białe ręce. Czeladź przesłuchana zeznała
zgodnie, pod przysięgą, że nieboszczka własnoręcznie zatrutą masę zgotowała. I mimo rozpaczliwe siepaczów wysiłki żadnych
obciążających nie znaleziono dowodów. Ściekał więc tylko zjadliwy uśmiech pogardy po tłustej brodzie obwinionego, a
skupiona dostojność ani na chwilę go nie opuściła.

Otrutą Honorcię, która (jak należało przypuszczać) nader dowcipnie i samowolnie opuściła miłe gniazdo tuziemnego

szczęścia, złożono w zakładzie anatomii, skąd rozkoszne ciało, niemiłosiernie poćwiartowane, najemni pachołkowie bez
zaszczytów odwieźli na cmentarz.

I właśnie w czasie, kiedy dzwony kościołów z zawodowym bałamkaniem odprowadzały zmarłą na wieczny

odpoczynek, a więc o godzinie trzeciej po południu, uległ pan Pichoń nawrotnej chorobliwej senności. Tym razem nie odwiedzał
szczytów, lecz przeciwnie, błąkał się po nieznanych, złowieszczo gulgocących trzęsawiskach. Zimne mieczyki błędnych ogni
nie umykały zwodniczo, ale wbijały się z lubością w smutne, męczeńskie jego ręce. Czuł, że się zapada. 76
Z klejkotaniem rozdziawiły moczary cuchnącą paszczę \ cmokając lubieżnie tłustymi wargami, z nabrzmiałym sapaniem wsysały
niebaczną ofiarę w gardziel grzęzawą. Kurcz wygiął zażywną osóbkę tonącego w chudy, boleśnie skręcony świder. Jeszcze
widział nad sobą pstrymi obłokami zlataną, komediancką budę niebiosów. Dosłuchiwał anakreonckiego pit-pi-lit
beztroskich ptasząt. Żegnały go przedrzeźniając wężowiska, rozsiadłe na czaty, z sykiem raz w raz opadały gwiazdki tkliwych
ich wejrzeń. Trzmiele nad powiekami bąkały, gdy oto — uścisk łagodny za głowę go obłapił. Wyciągnięty, na równe nogi przystanął.
Przed nim zbawca, ziemski wielkorządca. Znajomy, tylko od ostatniego spotkania uległ stanowczej zmianie na korzyść.
Jeno blizny świadczyły o dawnych topieniach, a purchawa główka trzymała się na swoim miejscu, lekko przez podmuchy
wiatrów kołysana.

Również towarzystwo kochanie zachowywało się całkiem przyzwoicie, a w zwiększonym gronie ze zdumieniem

odnalazł pan Pichoń swoją Honorcie. Skancerowany, zmięty wskutek przedśmiertnych szamotań, ocucił się i pokrzepił na
widok tak schlebiającego odznaczenia. Głos żarłocznego starca, wielce złagodniały, przebierał wśród tonów najbardziej

background image

17

serdecznych. Dziękował przede wszystkim swojemu uczniowi za przysłanie rozkosznej żoneczki, którą, jako znawca ukrytych
wartości, zaraz po przybyciu przy boku zgłodniałym zatrzymał, obiecując sobie po niej wiele przyjemności na przyszłość.
Odwzajemniając się za ten prawdziwie obywatelski uczynek, ocalił zasłużonego Pichonia od nieuchronnej zagłady, co się
nawet wyraźnie zasadniczym prawom apetytu wieczystego sprzeciwiało. Wśród miłego ćwierkania przeszedł cały orszak na
bezpieczną groblę, gdzie wszyscy na zaproszenie staruszka wsiedli do pojemnej karocy, by odwieźć na ziemię zbawionego
człowieka. Jazda była szybka i przyjemna. Wielkorządca ujmował gościa swą wyrozumiałością, z upodobaniem zezwalając
stęsknionym małżonkom na ponętnie wyuzdane umizgi. Honorcia stała się powabną, jak przedtem nigdy.

Nasycony, mógł pan Pichoń z uwagą słuchać ojcowskich napomnień, jakie się łaskawie skraplały w ustach sędziwego

gubernatora. Skrucha jęła w piersiach Pichonia rzęzić, gdy padały zarzuty, że marnuje dary wyższej Świadomości, że się
wyzbywa szczerej lojalności, że bunt w nim czuwa. Czyż znowu bezpożytecznie chce ugrzęznąć, jak te setki tysięcy, które
bezgłośnie zapadają się rok w rok w noc bezdenną? Niechaj służy wiernie, jako przystało, na rzecz zgłodniałego pana,
niechaj nie ugania się po marzonych rozłogach gdyby łobuz wioskowy na łąkowiu ścigający motyle. A Honorcia nie
omieszkała dodać z wdziękiem, że posłusznemu przypadnie w udziale sowita nagroda. Wreszcie zadudniła karoca na
bruku miejskim i osadziła się przed celą więzienną. Przy rozstaniu, które nosiło cechy rodzinnej czułości, uścisnął
starzec kostropatą ręką dłoń swego bogdanka, przez co go, przemocą wprawdzie, ale silnie zobowiązał.

Z lekceważącą swobodą wyszedł pan Pichoń z więzienia, gdy go oswobodzono dla braku dowodów. Na żądaną kaucję

złożył pokaźną paczkę rumianych papierków, do znacznej sumy dodając jeszcze bardziej znaczący uśmieszek.
Widocznie zmizerowany na ciele, w zatwardziałym wywyższeniu wcale nieugięty, wkroczył na przeludnione corso, spokojnie
oglądając przepyszne sklepowe wystawy. Wywołał popłoch. Sądzono ogólnie, że podejrzany, zezowaty człowiek zechce się wynieść
z potulnego miasta. Niektórzy uzasadniali nawet publicznie obawę przed jakimkolwiek z nim zetknięciem. Pozostał jednak
głuchy na głosy współobywateli, składając przez to dowód zupełnego braku najzwyklejszej edukacji społecznej.

W zarozumieniu swoim zaszedł tak daleko, że zdawał się urągać zbiorowej opinii. W niespełna bowiem miesiąc, gdy się już

uciszyły niespokojne pomruki o skonie Honorci, w tym samym miejscu, gdzie dotąd istniała grota płochej czarownicy, zadyndał
szyld biały ze złotym napisem: Pierwszorzędny Zakład Pogrzebowy. Za kantorkiem, wśród stosów najcenniejszych
trumien, w nieskalanie czarnym tu-żurku z białym chryzantemem w butonierce zasiadł zakładu dyrektor i właściciel — wytworny
pan Pichoń.
Z pośpiechem wiosennych nasion, pędzonych przez kwietniowe zwiewy, rozniosła się po mieście wieść o nowym zdarzeniu.
Awanturniczą śmiałość przyjęto powszechnie za policzek wymierzony godności obywatelskiej. Tłumnie gromadzili się
najpoważniejsi mężowie na chodniku przed nowym zakładem i zaciskając pięści, odgrażali się srodze. Nie brakło i wymyślań
głośnych, wcale obelżywych.
Pan dyrektor nawet przez okno nie wyjrzał na uliczne hałasy. Były one dla niego tylko zapowiedzią, że zajadli ziomkowie niebawem
się znużą, a odszedłszy w ciszę, jak przystoi bliźnim, z wrogą myślą się pogodzą.

Równocześnie zmarł w mieście mąż wielce wybitny, narodu całego wybraniec i szczęśliwy kochanek. Nowe przedsiębiorstwo

najskromniejsze postawiło żądanie, więc jemu powierzono zaszczytną paradę. Wyruszył pan dyrektor, niby na walną
rozprawę, na podbój niechętnego ogółu. I poszło za nim przewidywane zwycięstwo. Ceremonia przeszła najśmielsze oczekiwania.
Za pośrednictwem pana Pichonia udało się złożyć wybrańcowi hołd niebywały.
Żal nie istniejący i rzewność skostniała zostały godnie wyrażone. A zadanie było niełatwe, tym bardziej, że pompa miała za jednym
zamachem zastąpić brak dotychczasowego uznania.

Szlachetna gawiedź jednogłośnie wielce sobie ceniła widowisko. Nawet zagranica wystąpiła z pochwałą. Udało się

wzgardzonej, wyklętej jednostce dowieść, jak pożyteczne jej przedsięwzięcie i że na szczycie najwybredniejszych
wymagań zostało zbudowane. Prawie wzór, nie dający się niczym prześcignąć. A prawdziwa zasługa, wszystkim oczom
widoczna, musiała być należycie oceniona i sprowadziła rozejm między wrogimi stronami, rozejm, będący zapowiedzią zgodnej, na
wzajemnym wyrozumieniu opartej pomyślności. Odtąd w koniecznie ponurych wypadkach padało hasło, szemrane serdecznie niby
niewidzialny odpływ umartwienia, miłe łaskotanie ulgi: a teraz chodźmy do Pichonia!

W zdrowych blaskach powodzenia pan dyrektor nie gnuśniał, nie przeciągał się, a nawet i nie prostował. On jedynie

zobowiązanie wypełniał, służbę czynił. Odkąd (może cokolwiek niebacznie) na znak przymierza dłoń białą, wątłą włożył
w starca kościstą prawicę, wrażą dziewiczym losom rozkwietnionych pęków, rozumiał, że słowa należy dotrzymać.
Wszak musiał się liczyć z wszechwładzą natrętnego straszydła. Cóż go ocali, kiedy prorocy umilkli, kiedy Honorcia —
Śmigała w nim wichura grudniowa, zaciekła, w ostre grudy ścinając żałosność jesienną, roztopną. Przed sobą na pulpicie, niby
pomni-czek krótkiej chwały, globusik cacany ustawił, lakierowany światek maleńki. Nieraz zadumaną ręką w kołowrót go
zapędzał, wsłuchując się, jak światek warczał, furczał. Wówczas na chwile wyjeżdżał, by się na oceanach pohus'tać,
przez pirenejskie szczeliny przesmyk-nąć, nad Himalają zawisnąć, brodzić w złotych preriach. W puszczy Kalahari u Buszmenów
gościł, do zimnie Aleutów docierał, z Minkopami na Adamańskim archipelagu układy zawierał, do Watszandisów się zalecał.
Wszędzie, jako śmierci nieustraszony misjonarz, przekładał, upraszał, by jak najprędzej wszyscy umierali, taką bowiem
jest wola wspólnego im pana. I duchem wracał do ksiąg na kantorku. Czasami tylko w istotne swe myślenie dziko zerknął.

background image

18

Naonczas musiał się błąkać po brzegach zdechłego stawiska, co przegniłym szlamem charczało. Gmerając we włóczkach

zielistych, lelijki swojej szukał, swoich nenufarów, kwiecia wierzeń uprzednich. Staw cuchnął, ropuchy mamrotały. Już nie ma, już
nie wierzy, już się nie ocali. Gdyby tak można wejrzeć ku prorokom. Tylko ta mleczna szyba, którą rozmyślnie wprawić kazał od
strony ogrodu — dobrze, że zasłania ta szyba mleczna. Więc jest spokojny, o tak! Najzupełniej, jest sobie prawie Charon
moderny. Przedsiębiorca mądry i rzetelny. A na kupiectwie zna się jego opiekun, pan potężny. Szlachetny zawód pochwali,
oceni. Żywię troska, by jak najwięcej życzliwych zjednać dla szczytnych zamiarów. Obola na usteczka, czasem troszkę więcej, i z po-
godnym wyrazem zaufać mogą jego pośrednictwu. Został powołany, święcenie uzyskał, więc przezornie, lekuchno przewiezie w
beztroski kraj cieniów. Jako zwolennik metody poglądowej, najbardziej skutecznej, nauczyciela urząd piastuje, wskazując mądrość
rozkoszy śmiertelnej. Jedzie sobie na przykład człowiek, całkiem pośledni, na spoczynek wieczny. Gapią się ludziska poważne,
znaczące, ale też i zwyczajnych co niemiara. Widzą: jedzie biedolina spokojnie, wygodnie i z należytym szacunkiem. Czapkują mu w
żegnaniu zewsząd. I choć śmieszny truposzek w skrzyneczce zamknięty, wielką i dostojną jest żałobna parada.

Zaraz myśl o zmieraniu jest nędzarzom lżejszą, nie bronią się przeciw choróbskom. I wszystkim może pan Pichoń tę trudność

ułatwić, wszystkim bez wyjątku, tylko obola na usteczka, a czasem troszkę więcej.

Żałobnego zakładu jest duszą prawdziwie żałobną. Dobrał ludzi wyborowych, których z zaufaniem można użyć do

trudnej posługi i nie wstyd się z nimi publicznie pokazać. Chłopy rosłe, przeważnie brodate, z wejrzeniem wilczym, odpowiednim.
Przewodzi im artystyczny kierownik, trochę rozwichrzony, ale bardzo zdolny. Za bujnej młodości z powodzeniem malował
poronione płody, przedstawiał wiwisekcje, kochające się i tańczące szkielety. Obrazy te nawet wystawiał. Obecnie poświęcił się z
zapałem sztuce stosowanej. Wyręcza pryncypała, który gardzi widokiem trupów, w ustawianiu i dekoracji katafalków.

W dziedzinie tej jest mistrz nieporównany. Zawsze zdoła wywołać odpowiedni efekt. Podług rysunków pana dyrektora

wykonał on misterne modelki, w drzewie rzeźbione, które przedstawiają różne rodzaje żałobnej parady. Jak zabaweczki, w osobnej
szafce wstawione w przedziałki, do każdego się mizdrzą z wesołym wdziękiem. Pewnej powagi dodają im, na przyczółkach
umieszczone, dosyć surowe napisy z objaśnieniem, co i za jaką cenę nabyć można. Ułatwiają umowę, nie dopuszczają do
powszednich targów.
Rozróżnia się trzy klasy zwyczajnych pogrzebów: zupełnie skromne dla szpitalnych umrzyków, wszelakich miejskich
szumowin, podupadłych malarzy, poetów, bardziej solidne dla osób średniej kategorii i w końcu wystawne dla dostojników,
członków ongi znakomitych rodów i różnego rodzaju chlubnej ozdobności. Klasy te posiadają zasadnicze właściwości w
dziesiątkach szczegółów, nabyć jednak może każdą, kto zażądaną uiści zapłatę. Istnieje poza tym rodzaj parady szczególnej, ale
za pieniądze kupić go nie można. Ściśle przywiązany do pewnych warunków. Zachowano go jedynie dla panów ministrów,
dla polnych marszałków, no i dla geniuszów, a co do przynależności tych ostatnich w wątpliwym wypadku rozstrzyga samoistnie pan
dyrektor.

Jego bowiem dziełem ten ustrój wewnętrzny. Srogi to pan dla służby, rzadko kiedy poczciwie przemówi i nigdy

człowiekowi prosto w oczy nie spojrzy. A jeśli zazezuje wypadkiem, to aż ciarki zamrowią się w krzyżach. Puści czarne,
skośne gaiki niby żelazne, mroźne szczypce i z taką mocą, że zbira chwackiego wpół obejmie i zwali gdzieś w dół, do
pierwszej lepszej trumny. Nie potrzebuje żadnym słowem rozkazywać, jeno chrząknie, a każdy swoje pojmie i chyłkiem wyczyni.
Drży przy nim liczna czeladź, ale że płaci porządnie, więc ciżba jest ochotnych do służby.
Wzorem pracowitości stał się dla swoich podwładnych, choć od razu było widoczne, że w zawodzie frant nowy i
niezwyczajny. W pierwszych dniach panowania poruszał się w własnym zakładzie ze zmaganym wstrętem, niepewnie. Było mu
dziwnie w wyszczerzonym szpalerze skrzynek długich, z wieczkiem odsuniętym.
Doznał nawet upokorzenia ze strony figlarza nie lada, jakim był stolarski czeladnik. Sporządzano skromną, sosnową
trumnę. Od podwórca wtargnęła do wnętrza wróbli gromada, wśród trocin i wiórów wesoło się parpając. Młody spryciarz pojmał
pierwszą z brzegu ptaszynę i cisnął w głąb pudła, zapuściwszy wieko. Struchlały niewolnik przycichnął. Czeladnik mozolił się, by
na wierzchu papierowy krzyżyk przytwierdzić. Na znak, że się nie wzdryga ze swoimi współdziałać, pośpieszył pan Pichoń z
pomocą. Zwalczając niemiłe w sobie wzdryganie, śmiałym susem wyskoczył na trumnę, by część podklejoną wgnieść ważnym
ciężarem. Niepotrzebnie jednak potulnego więźnia do wolnościowych protestów pobudził. Z chwilą kiedy się wszczęło tajemnicze
trzepotanie skrzydełek, pan dyrektor runął na ziemię i omdlał. Gdy wróciła trzeźwość, niewinny psotnik poszedł na wygnanie razem z
wróbelkami.

Odtąd nikt już nie sposobił złośliwego zgryza. W godzinach porannych tkwił pryncypał za kantorkiem, układając godziny

zamówionych pogrzebów. Przeliczał dochody, wydatki; w osobnej zaś, pokaźnej księdze wpisywał gotyckie kolumny należytości nie
ściągniętych. Urosły one przerażająco, od czasu kiedy zaprowadził pogrzeby w ratach spła-calne. Nie odwdzięczono mu się za
usłużność. Wyuczał się więc na pamięć tych splamionych nazwisk i w cichości spluwał je z pogardą.
Około południa zachodził do stajni. Pieścił cenne, długoogoniaste szkapy, krucze i mleczne potomki cesarskiej hodowli.
Własnoręcznie pokarm im wymierzał. Odwiedzał wozownię, przechodząc wzdłuż szeregu rydwanów wystawnych: tu się smuci
odrapany karawan ubogich i wdzięczą się obok wózeczki, niebieski dla dziewczątek, a dla nieletnich bielusieńki, dalej
cokolwiek najbardziej ulubiony powóz z klęczącymi aniołami wygodnie się rozparł, a za nim w chroniących pokrowcach
dostojny model paryski, cały oszklony i na gumach, i w osobnej komórce najciężej znudzona hiszpańska karoca, według
madryckiego wzoru obłąkanej Joanny.

background image

19

Najlżejszy pyłek dostrzegał, usuwał najdrobniejszą skazę w uprzęży. Sługusi, którzy w zawodzie swoim już siwieć zaczęli, kornie
uchylali czoła przed bacznością pańską. Pryncypał zaś, jak gdyby mu nie dość było strasznego bogactwa, żałował sobie wszelkiego
spoczynku. W kantorku skromny spożywał posiłek i wnet się zanurzał w głębokich szufladach, gdzie ułożono składowe części
parady. Na popołudniowe wyprawy potrzebne szczegóły wydzielał, rozkładał. Zapamiętywał ilość stopni, na których spoczną
mary, wybierał draperie, obicia, krzewy fikusów, oleandrów, świeczniki, gromniczne kandelabry.
Wszystko w grupach złożone oczekiwało na zapotrzebowanie i nigdy nie zaszła pomyłka, nie powstało zamieszanie, choć
ruch był szczęśliwie niemały.

Obóz żołnierzy sławnej śmierci, rozbity w obszernym podwórcu zakładu, nosił cechy zgoła romantyczne, ufnością w

zwycięstwo napawał. Wytaczano powozy, przyprzęgano konie, w szatniach gziła się służba, wdziewając zamówione stroje. Jakby
na larmę wielką porywały się w ciąg wędrowny roty błędne, smutne. Łogosze tu i ówdzie butnie rżały. Każdy z nich zwyczajny
bezkrwawego boju i ckni sobie długie przystawanie. Gdzieniegdzie jeszcze kuźnik co przyprawi czy rymarz dołata. I wydłużą się w
szereg bitny, zwarty, ustawieni pod stajennymi framugami. Trwają w cichości. Jeno nasuwniami końskimi wiatr nigdy
nieprzestanny pomiata.
Trzy ćwiertki na trzecią ogłosiły zegary. W dziedzińcu załomotało. Gwałtownym stąpaniem kondotiera zbliża się wódz naczelny z
przybranym adiutantem. Sam jeno w bawełnicę codzienną przywdziany, a poznać, że na innych śmiały i nie kto bądź, tylko
dzielny skaźca ziemskich znikomości. Ot, przystanął i na tabor hojnie spojrzał.
Na chwilę odchmurnieje i dygotane, niedosłyszalne pada pozdrowienie: wojaki pocieszne moje! Ale od nowa sposępniał i ostał
się dawny junak, surowy dozorca, wszystkich oczom widoczny. Coś niecoś' pomocnikom nakaże, skośnie pojrzy i chrząknie, a
wrotny już skoczył, by rozdziawić bramę. Mijają się dzielne zastępy. Jedzie herold konny z buławą na czele, za nim dumne suną
zaprzęgi, a na tyłach następują jak zwarte kompanie żałobników zbrojnych w piki, halabardy, pochodnie z mlecznego
kryształu, dardy, kręcone laski owinięte krepą. Idą najezdniki nieubłagane, strojni różnorodnie, w atyle, węgierskie dolmany,
czamary, naszywane fraki z wypustami. Głowy zdobne w perskie kołpaki, ułanki, stosowane czaka. Potrójną ich barwa: czarna,
niebieska lub biała.
Z dudnieniem wtoczyli się w ulicę. Po ciężkich, odmierzonych chodach, po szerokich karczydłach i ruchach sprawnych poznać
można, jak w rzemiośle swoim mistrzowali.

Kalwakata wpłynęła w miasto, dyrektor sam pozostawał. Nie były to jednak godziny wytchnienia. Wprawdzie opuściły go

nękające śnienia od czasu, kiedy się poświęcił nowemu zawodowi, ale brakło mu pewności, że zmory się nie powtórzą. Drżał więc
w wyczekiwaniu struchlałym. By ulżyć sobie, wynajdywał w samotności przygodne rozrywki. Oglądał srebrzone amorki
czy gwiazdki złocone, a wszystko na rogach długich pudeł, w których niezadługo znani mu ludziska daleko pojadą.
Przystosowywał zgrabne kluczyki z brązu do zamków metalowych trumien, które przychodziły z fabryki, a były kunsztowne i
drogie. Z lubością otwierał szklane wieko i gładził ręką połyskujące, atłasowe poduszki. A kiedy się już całkiem z otoczeniem
oswoił i pozbył niemiłego lęku, pozwalał sobie na żart bardzo śmiały: twarz przykładał do miejsca, gdzie wkrótce miała spocząć
czaszka istotnie zmarłego. Czynił to jednak ostrożnie i tylko wówczas, gdy mógł być pewnym, że go nikt nie podglądnie. Zabawiał
się w ten sposób nader chętnie, tym chętniej, że nie pojmował, dlaczego mu to przyjemność sprawia. W każdym razie używał
zmarnowania swego i z ludzkością po kryjomu się bratał, co wyraźnie sprzeciwiało się hardej osnowie poprzednich
marzeń, kiedy to wieczność, stara kurtyzana, wydzielonego z gromady łaską przejściową darzyła, niecnie flirtowała.

Ciężka osędzielizna zmroku wgniatała z chrzęstem oddech w chore piersi, więc mleczne okiennice podważał i świeżość

wieczorną od ogrodu wchłaniał. Kontury rzeźbionych postaci nikły zamazane. Przechodził raz w raz spojrzeniem litosnym po
bezwyraźnej plamie, a skoro tylko żałość jęła podrygiwać, dla zagłuszenia bębnił palcami na szybie. Rzewność się wówczas w nim
rozpływała, jak dym swędząca, zgryźliwa, rozwiewna jak nastająca godzina szarówki.

Czynił miłosierdzie. Od rynku, w migocie pierwszych rozbłysłych latarni czołgała się babula, łachmaniarka, popłakując przez

kaprawe oczęta, sute pacierze terkotając bezzębnie. Godziny jałmużny już była zwyczajna. Ochrzcił ją imieniem swej zgasłej
nadziei. I ciskał na bruk miedziaki, by zbierała. Nędzarka chciwość zdradzała, wyciągając stale widmo dłoni po srebrniki. Z filutnym
uśmiechem zwykł był upominać: „Babciu biedneńka, tyś więcej niewarta". A ona, ceniąc doświadczenie jego, ciężkimi mrugała
powiekami, śmiejąc się przez te same oczki czerwonawe, przez które umiała zapłakać. I odchodziła, zawzięcie grzebiąc wśród
zmiecionych stosów nawozu i śmieci.

Kantor od nowa się ożywiał. Pan dyrektor na dzień następny wydawał rozkazy. Smutnie spracowani wracali dobrzy ludzie.

Pierwszy zachodził z cmentarza kacap-za-wołoka, Taras zwany. Drab należycie wyrośnięty, rozłożysty, pełechatą czupryną na łbie
śmiesznie małym i z ryżymi bokobrodami na przekrwionej, opuchniętej twarzy. Długie, gdyby martwe łapy sięgają niżej kolan.
Lewe ucho zdobi kolczyk srebrny. Od lat trzydziestu nosił na swych barkach nieboszczyków, a teraz głośno utyskiwał, że
ich zapomniał policzyć. Musiała pokaźna być liczba, miałby czym się pochwalić. Raz wyświadczył nieznanemu panu przysługę,
odbierając dla niego z apteki zamówione proszki. Ten sam pan został jego dyrektorem, wyznaczając mu grzebanie dzieci.

Szeroko wykraczając, z głośnym człapaniem ogromnych butów przewijał się czasem kilku razy dziennie przez zgiełk rojnych

placów, wzdłuż murów kamienie, niby rycerz dawny, wyniosły, błękitny. Pod pachą unosi jakowąś zdobycz cenną, może skarb jaki
skradziony w bieluchnej szkatułce, ze zwisającym muślinowym trenem. Gna jak rozbijaka zawzięty, a rozwiane poły fraka walą
spłoszone o skórę kamaszów na łydkach, zaś puszysta, biała kita na stosowanym czaku straszy się zawadiacko, buńczucznie.

background image

20

Odwrót odbywa się już całkiem odmiennie, w łagodnym i rozważnym tempie. Ręce rozpychają niedbale kieszenie. Na wargach
ogryzek papierosa dynda. Już go nie telepie zapamietliwość sroga, co nie wiedzieć skąd gnaty nachodzi i zgagą piersi ugniata.
Przewaliła się na dno czarnej jamki wraz z lichą trumienką, wraz z pomrukiem gruzów, uderzających o drewniane wieczko. Może
wytchnąć do jutra, zanim go od nowa chwyci ta wściekła udręka. Ciepły pot kroplisty na brwiach się zatrzymał krzaczastych. W
szyneczku „Pod Kościotrupem” kieliszek łyknie gorzałki i już mu wystarcza. Nuci. Zum-zum, bojowa piosenka o morowym gadzie z
pierwszorzędnej entreprise de pompę funebre (przedsiębiorstwo pogrzebowe). Nie pijaność głowę zamgli, jeno rozdyma serce
szczęśliwość doczesna.

Raduje się strojnym panienkom i staruszkom cherlawym, co to ich wiodą pod rękę, umorusanym pauprom angielskie

rozdziela bombonki, na wystawne cudności się pogapi, przy dorożkarskim spocznie postoju i z gamratami wesoło się
swarzy. W karty nie zagra, bo głupi. Małe, zielonawe oczki mówią serdeczne wyznanie: umiłowałem stworzenie wszelakie, marne i
trwożliwe. Gdy sunie pod wieczór z powrotem do domu, bije od niego święte zlitowanie nad niemocą ludzką. Od zachodu podchodzi
ścichanie, które uchem łowi, i zda mu się, że słyszy, jak gdzieś niby w oczeretach za rzeką kurki wodne na smutne losy wylegują
pisklęta. Że jest wiosenki nastanie i krzewy i drzewa się mają, skradnie pęk bzów i akacji cmentarnych, pod połą fraka ukryje
i niesie do zakładu. Dla pana dyrektora, co jest człowiek godny, by mu zapachniało. Starannie wymyje słoiki z karuku czy z lakieru
blaszanki i bukiet bufiasty na kantorku ustawi. A pryncypał ni słowa nie rzeknie, jeno chrząknie, ale nie tak groźnie, lecz
wcale serdecznie.

Tuż pod oknami zakładu, w porannych godzinach rząd cudnych dzieweczek do pierwszej zdąża komunii. A Taras już wraca

z grzebania, wczesną porą, bo oto zaraza panuje i śmierci jest wiele. Dzieweczki w bieli! Pod stopy cisnął swoje zwykłe
kwiaty, nie wiedząc po co, nie namyślając się długo. Do kantoru wsunął się wcale pokorny i ze zmieszaniu jął czyścić zbłocone
kamasze. Żeby też licho jakie nie wynikło, kiedy zielska pachnącego nie ma.
Zaskoczyło go niespodziewane zagadnienie pana dyrektora.
— Taras, co ty myślisz o dzieciach?
Opuścił, zmieszany, czako, pióropusz i szczotkę.
— Niby to jak, proszę łaski pana? — odważył się.
— No tak, widzisz, w ogóle, co ty myślisz o dzieciach?
— Że to, jeśli śmiem mówić, zawsze coś warte takie gzubki łaskotliwe.
I niebywale chłopisko się wzruszył. Z małych oczek ciurkały małe łezki, podchwytywane przez niebieski rękaw, srebrem suto
lamowany. Pan Pichoń, badając przyczynowość rzewnego zjawiska, musiał dojść do odkryć miłych jego sercu, gdyż ani razu nie
chrząknął, lecz strzepując wilgotne paciorki z liberii sługusa, czule upominał: „Taras, co ty wyprawiasz, rękaw nowo wstawiony,
całkiem się splami!"

Przyjaciółmi się stali. Obdarzony pełnym zaufaniem, sprawował Taras obowiązki prywatnego posługacza swego dyrektora.

Rozkazy z oczu mu wyławiał. Zamieszkał nawet w domu pana Pichonia, nie mając żony ni jakichkolwiek krewniaków.
Dom zaś bogacza był nędzną lepianką, daleko za miastem ukrytą wśród wiklin, po drugiej stronie rzeki. Podpierały ją namuliny
wiosennych powodzi i pale spróchniałe, wbite w dno koryta. Połowa domu stała pustką. Właściciel zajmował tylko sień
przestronną i dwie długie, niskie izby. Jedyny Taras mógł przestąpić próg dziwnej komnaty. Cała zawalona była stosami ksiąg,
zapylonych i zżółkłych. Na ziemi walały się ogromne arkusze, zamazane nieczytelnym pismem. Z wytężeniem odsylabizował
Taras zdanie wstępne: „był sobie Pan przed laty, co drogo kupił świat". Reszta ginęła w sieci przemazań, skreśleń. Nic nie mogąc
wyrozumieć, wygładzał przyjaciel-służący i starannie układał zdeptane foliały. Uczonością pana się gnębiąc, ścierał kurz ze
stołu, gdzie z doniczki wystrzelał krzak mirtowy, zwiędnięty, a tuż za nim rozchylał się wachlarzyk stojący, z ceglastej, świńskiej
skóry. Szereg okienek dawał widok ponętny nagich konterfektów, z twarzą niezmienną. Nalepione komentarze ułatwiały pojęcie.
Więc niewiasta według pozy Goi Maja desnuda (może cokolwiek bez wdzięku), ta sama niewiasta jako Danae Rembrandta
(spoza kotary jednak nikt nie wysiada), ona również, w ułożeniu Tycjanowskiej Wenus z Urbino (inaczej ponętna),
rozpoznać się daje jako Hera w łoże Zeusa wstępująca (Zeus był, ale został nożycami odcięty), zaś w ostatniej podobiźnie już
się ubrała cudownie, na czarno, niby Van Dycka, Burmistrzowa antwerpska (jest przecie zbyt szczupła, Pichoniową
przypomina ze sławnej cukierni). U dołu ramki kurczy się napis koszlawy: „mężulkowi dawne pamiątki z kabaretu
tajemnego poświęca kochająca Honorcia". Cmoknął w głos żałobnik i przed pokuszeniem uchodząc, klamkę drugiej
izby potarmosił niewinnie. Wszedł i musiał się z mrokiem oswoić, by dojrzeć cokolwiek. Ze ścian bowiem i przymkniętych
okiennic spływały po samą ziemię płachty czarnego sukna. Szczerzyły się na nich białe, kredowe napisy: Homo vigilans
(człowiek czuwający).
Gorsząca cudzoziemskość. Chciał Taras na podłogę splunąć, ale w czas zauważył, że stoi na
błękitnym płótnie, zaścielającym cały pokój. Błękitność gdzieniegdzie nosiła zielone i czerwone plamki, fijoletowe
żyłki i jakby grzebienie brązowe. Jakieś początkowe litery i znaki. Tuż pod klęcznikiem, na wschód zwróconym, migotało
białe, czyściutkie kółko, do którego ze wszech stron zbiegały się siatki linijek. Na pulpicie brudnego klęcznika leżał
zwitek papieru, czarny wstążką owiązany. Wystawały poza jego brzegi zasuszone bratki. W rogach izby wystrzelały ku
górze, niby ozdobne wieże wodne, na szczury wyniosłe łapki. Przedzgonne szuportanie się więźniów, to jedyny znak życia
w tej krypcie.

background image

21

Zakrzątnął się Taras koło łapek, oporządził z licznego ścierwa i z pośpiechem drzwi od nowa zatrzasnął. Postanowił już
więcej tam nie zaglądać. Znaczenie ciemnicy pozostało dla niego nieodgadnione, tylko wsiąknęło w małą główkę
podejrzenie, że z panem jego dzieją się rzeczy dziwne, rzec by można — prawie nieczyste. Określenie to jeszcze bardziej
zaciemniło jego domysły, więc nie pozostało mu nic innego, jak przywrzeć pokornie do brudnego barłogu i słuchem
szpiegować w noc późną dyrektora nieczyste historie.

Pan Pichoń zwykle późno wracał do domu. Po zamknięciu bowiem zakładu zwykł był wychodzić w miasto, na

wieczerzę wstępując do drogich lokali, by wśród dobranych ludzi wystawić swą niezłomną wytworność. Było w tym
trochę z leniwej chęci reklamy, podpartej przez igiełkowe zamiary złośliwej rozrywki. Nikt nie znal jego wyniosłości, nikt
nie mógł jej ocenić. Postanowił przez zjawiskowe oddziaływanie gwałtem ją drugim narzucić. Nienagannie odziany,
zasiadał przy suto zastawionym stole, spożywając najwyszukańsze potrawy, spijając słodkie, perlące się wina. Ukryty za
płachtą zagranicznego pisma, czynił spostrzeżenia. Biedne ofiary oględzin nieraz aż unosiły się z krzeseł, czując, jak je
bierze w kleszcze spojrzeń, niby rak małe rybki na zabawę. Pewna ruda dama, rozwiedziona z mężem suchot-nikiem,
dopatrywała się w tych oględzinach przedwczesnego wyroku na swe młode ciało. Wśród hucznego grona wnosiła przeciw
niemu oskarżenie najmłodsza w mieście mistyczka, dowodząc, że ją wabi ku sobie, by potem pchnąć w noc wieczną.
Najcyniczniejszy ze wszystkich redaktor i wydawca „Odrodzonej Myśli" uważał za reformatorski obowiązek składać panu
Pichoniowi z daleka uprzedzający, przyjacielski ukłon, wedle manier przywiezionych z dwutygodniowych rozrywek na
bulwarach paryskich.

Młody architekt o satanicznej twarzy Baudelaire'a żarliwie narzucał dyrektorowi zawiłe plany stylowych kamienic,

bardzo higienicznych. Otwarcie głosił zasadę, że tysiące na truposzach zdobyte, powinny stanowić niby drożdże, na
których urośnie wyniosłe ludów dobrodziejstwo, dumne drapacze nieba. Milcząc, gardził pan Pichoń wymysłami
potentatów zgłupiałego plebsu.

Słabą łaską obdarzał jedynie obcych przyjezdnych, którzy z zamiłowaniem przysiadali się do stolika tajemniczego

dżentelmena. Temat poważnych roztrząsań mogła stanowić jedynie statystyka samobójstw lub nagłych wypadków śmierci.
Ożywiał się pan Pichoń, słysząc, że nadprogramowo wyprowadził się z życia któryś z niepotrzebnych. Zdarzenia te
wchodziły w zakres specjalnej jego umiejętności. Rosły więc zwarte pułki cyfr i zestawień, a pan dyrektor dowodził
nimi, rozwijał je w przekonujące kolumny, napadał znienacka lub toż cofał się w podstępne pułapki, zasadzki. Na
szerokim terenie rozwijała się strategia. Osądzano przeciętną śmiertelność w poszczególnych miastach, krajach. Dyrektor,
spode łba zazierając, dowodził, że śmiertelność rośnie z pożytkiem dla narodów przeżytych, zatrutych we wszystkich
ideach i sokach zdrowotnych Kończył zwycięską apoteozą na rzecz śmierci, wyjątkowo pożytecznego i dodatniego czynnika w
ustroju kosmicznym. Kiedy zaś już rozbudził należyty podziw i poszanowanie dla ogromu wiedzy oraz siły przekonań, nie
omieszkał zgrabnie wtrącić, jaką jest jego rola na ziemi i skąd czerpie swoje dokładności i przeświadczenia. Oczywiste, że
płoszył blednących słuchaczy, którzy ze słodziutkim grymasem w kącikach źrenic dziękowali apostołowi śmierci za pokrzepiające
rekolekcje.

Z chwilą kiedy Taras w dom jego się sprowadził, znikł w dyrektorze ten ostatni zapał do publicznych występów. Wcześnie wracał

do swojej lepianki i cieszyło go, jak już z daleka na moście przyjaźnie mrugały złote rzęsy, wysłane, niby z trójkątnego oczka
opatrzności, przez lampkę kopcącą, którą w okno wstawiał sługa pamiętny. Bez utykania w ciemności śmiało wymijał kałuże zaułka i
radośnie do sieni wpadał. Przyzwyczaił się zasiadać na barłogu Tarasa, wsłuchany w rozpaczliwe jego chrapanie lub w pojękanie
harmonijki ze sąsiedniej stelmacha zagrody. Nachodziło go teraz coraz częściej jakieś truchlenie spotniałe. Więc budził przyjaciela,
ciągnąc go ze wszystkich sił za poczerniały rękaw czerwonej koszuli. Taras oczy przecierał, spluwał w kąt i w kucki przysiadał. Pan do
rozmowy ośmielał pytaniem:
— Jest jeszcze ciągle zaraza?
— A giną niby robactwo zatrute. Dziś wyniósł już piąte od tego pisarza z magistratu.
— Cóż z tego — wszczął wywód dyrektor — że są dzieci grzeczne i rozumne. Jest ich niewiele. Wcale toż zgodzić się nie mogę na
to, coś wyrzekł niedawno, że zawsze dziecko coś warte. Tylko wyjątkowo. W ogóle zaś nic niewarte i to jest jedyna prawda. Ileż to ich
dzień w dzień się rodzi i pomnażają te nieprzebrane roje ziemskiego plugastwa.
Kiedyż wreszcie będzie koniec? Czyż niemałą mamy robotę z tą hałastrą, co się od dawna po świecie wałęsa. I jaka z tych dzieci korzyść?
Czy nie skończą może za pośrednictwem pierwszorzędnego zakładu pogrzebowego? Trzeba tylko na nie nieraz długo czekać. One
tymczasem wygodnie sobie podrastają, co wcale nie jest zajmujące. Przy tym, nie wiedzieć czemu, radosne i wrzaskliwe lub
mazgaje beksiwe, jojkające jak rynny dudnienie w dnie słotne. A co się z czasem w takim móżdżku ulegnie, przewidzieć nie można.
Synek pana radcy już ma pomysły, a cóż dopiero będzie z ekscelencji synkiem? Porządek rzeczy przemieni, che, oho. powiadam ci,
Tarasie. Potomek sławnego chemika pastylki na wieczność wynajdzie. Bardzo możliwe. Wystawią fabryki i przeczyć będą śmierci. A
wieczność ich, to nie słoneczne bohaterstwo, to gnicie jeno cuchnące. Ot, i korzyść z dzieci. Największe wrogi moje, te bachorów
pokolenia. Jeszcze wyjątkowo ponure, które przedwcześnie zmierają... jeszcze te... No, dla nich mam i wyrozumienie. Przecież
sprawiłem im osobne powoziki, cacane, delikatne, zdobne w zasłony z przecudnie rzeźbionych koronek. I ciebie wyznaczyłem na
usługi, chłopie mój zacny. Bije trzecia godzina i jadą sobie grzeczne dzieciątka. Aż tymi, co je nosisz pod pachą, obchodź się
odpowiednio, nie tarmoś, nie przechylaj, by cię dobrze wspominały, pamiętaj!

background image

22

Taras skubał mozoły na palcach i głośno stękał, bo lodowatość zaspana jęła w nim pękać od tego mówienia i rzewność, niby kra
rozegnana, spływała z serca do gardła.
— Panoczku kochany — jąkał — pilnuję ci ja te kaczęta i żałość chwyta, kiedy patrzę. Napęcnieje niekiedy takie liche
szczenię niby topielec i ani rusz przymknąć wieko. Trzeba aż wgniatać na rączyny składnie złożone i na liczko grzeczne,
uśmiechnięte do zlotości włosków. A kiedy ćwieczki zabiję, już mnie bierze ochotność, by skrzynkę ze zgniłkiem w dół jaki
grzmotnąć. I wpół obejmę, duchem gnam, niby płynę.
Kuny wszczęły piski na strychu i zajadle przegryzały powałę. Taras ćmił lulkę, by jakoś sobie ulżyć wśród tych straszności. Pan
dyrektor tańczył w miejscu, przebierając małymi nóżkami i wymachiwał cudnymi rękami, jak gdyby chciał zaczerpnąć powietrza.
Wreszcie oparł się o drzwi alkowy i martwym głosem ciskał wprost na ziemię
ciężkie słowa rozżalenia:
— Chciałem ja mieć dziecko, z krwi mojej, własne. Takie byłoby coś warte. Miał dla niego spuściznę bardziej niż królewską, bo
wieczną. Nie dano mi, Tarasie. Po prostu nie udało się. Nędzne było babsko, nie chciała. Hej! gdzie bym już dziś nie był.
Pod samym słońcem prawie, na jaśminowym z gwiazd posłaniu. Wychowałbym stworzenie nowe i łaskawe. Wszystko
zmarniało, na perz, na łyko. Ot, same pozory. Czy ty wiesz, co to są pozory? Cała ludzkość nimi się żywi, pozorem
każdy ruch twój, każde słowo twojego gamrata. Ja sam jestem sobie pozorem. A mogłem przejść granicę pozoru, czy ty
wiesz, że mogłem? O tym nikt nie wie, ale ja wiem. Dzieciny tylko potrzebował i nie mam. Był czas wybrany, świąteczny, a
teraz wszystko stracone. Wałęsam się dalej i powinność czynię, ale ciężko mi, bardzo ciężko, prawie że nie mogę. Nudzi
już. Wiem, komu służę, i znam koniec lichy. Marna to służba i po co przedłużać. Wszak pójdę na pożarcie razem z wami.
— Panoczku, zgryzie ziemia, panoczku, i spokój nastanie — uspokajał Taras.
Pan Pichoń już całkiem głowę wbił w piersi i w drzwiach otwartych skomlił:
— Spokój — nie spokój, wstyd jeno, który jak żelaziwo rozgrzane duszę wypala. Nie wywiozę wielu, wszystkich nie
doczekam. Mrowie uparte. Wstyd, wstyd, że mi wspólna z wami droga.
Zawalił za sobą drzwi alkowy i spus'cił podwójną zasuwę. Rozbijał się gwałtownie od ściany do ściany.
Wierny sługa czuwa, nadsłuchuje. Coś jakby w alkowie runęło. Łomot. Głową o podłogę wali, pewnikiem głową.
Dudni. Lecą jakieś pokrzyki, bardzo zastrachane. Wyraźnie przyzywa: hop! hop! Ale znowu ścicha. Idzie tylko rzeka,
okrutnie bulgoce i ciągle się wzdyma. Wichury wiosennej słychać granie. Nie inaczej, nadciąga zlewa. Przylecą wody
wezbrane, moc straty ludziskom wyrządzą. Pyka Taras z fajki i wcale do snu się nie układa. Siedząc na wygniecionym
sienniku, oparł brodę o wystawione kolana. Niewiele on ze wszystkiego zmiarkował, ale wzięło go jakieś nieszczęsne
rozmyślanie, więc uparte zadumy w rozgorzałej głowie na zacny porządek układa.
Nikomu nic przydatnego nigdy nie wyrządził, nie było w nim dobroci po temu ni chęci. Zawsze ino grzebał i grzebał, a inną
wszelaką markotność precz odpędzał. Dziś go jakoweś chcenie swędzi, niby coś wystrychnąć wcale życzliwego dla
dyrektora, tylko dla niego, bo trzeba, trzeba — żeby tak łbem swym nie tłukł.
Pchnął odrzwia, wszedł w świt. Brzask zimny po odsłoniętej piersi kudłatej go maca, nogi w błotnym ile grzęzną. Co
wyczynić? Nie może oprzytomnieć. W porannej mrące przesuwają się przed nim wybladłe twarze znajomych
przechodni. Przesłaniają oczy przed deszczu kroplami i gapią się w stronę pól zamglonych, skąd wraz z rzeki szumem
płynie ciągiem jakaś groza na miasto.
— Ludzie! hej! — wykrzyknie — a co wam. — Podchodzi do cieniów na moście. Ślad i węch całkiem zatracił, nie
wie którędy — woda oczy mu zalewa. Ktoś gna. Parska, chlipce. Zetknęli się.
Gruchnęły łbiska.
W Tarasie nastaje światłość, wie, że ma wyczynić. — Przytrzymał pludra za szyję, pod pacht; zagarnął i zwalił się razem z
nim na śliski pomost. Do ziemi głowę palczydłami przygwoździł i skrzykuje w ucho bliźniemu pierwszyznę; swego
żywota, sercowe zamiary: „Ty, brat, psubrat jeden, nie gnaj, nie uciekaj, kiedy masz słuchać radość człowieka. A czy
wiesz ty, którędy droga, by coś wyczynić zdatnego? Widzisz? Nic nie wiesz. A ja ci każę, mów, bo inaczej nie puszczę.
Zachlany jesteś, braciszku, braciaszku, okowitą cuchniesz, ale daj usta, psia mać, ot i pocałuję. Żebyś miał pamiątkę,
mordo zakuta, od przedniego człowieka, co dobrze ma zdziałać dla swojego dyrektora. Zapamiętasz, pokrako? Ha! przecie
cię poznaję, tylko się tak nie szyj, bo i po co? Stelmachuniu dobrodziejaszku, pijaczyno zacny, miluchny sąsiadku! — a
gdzie harmonijka? Porzuciłeś, nie chcesz wygrywać? Od wody szumiącej, od gnojnej chałupki straszność cię odpędza?
Zmykasz, kaleko, a tu cap i już nie możesz dalej. Aha? a widzisz? Czekaj, wiesz ty przypadkiem, gdzie jest jaka droga
zacna, ratunek dla smutnego człowieka, któremu wciąż wszech-wobec cięży? Nic nie wiesz, a gnasz. Chłopie; durny!
Usta wykręcasz i wiercisz się, czyś oszalał? Spokojniutko, wariacie, spokojniutko, kułakiem w zęby cię zdzielę, tak, a
teraz się oblizuj. Smakowało, co? Jak pies mi tu przy waruj i słuchaj: Syneczek twój, Franuś, ladaco, spadkobiercą
będzie i panem nie lada jakim. Już moja w tym głowa. Oj, na fircyka-galanta dyrektorek mój go wystrychnie. Ale tobie,
ścierwo, zaraz musi być koniec. Abyś się potem może nie panoszył, na dyrektorku papierków nie wymuszał, wstydu i zakały
dobrodziejowi nie przynosił, abyś" człowieka dobrego nie przedrzeźniał i wiedział, kanalio, już raz wiedział, kędy droga
prawowita dla ciebie, dla wszystkich. Tak mi Pan Bóg dopomóż, że już z tobą koniec. Nie chciałeś całować, to splunąć ci w

background image

23

usta. Tak a nie charcz, nic nie pomoże, dalej w mgiełki pognasz, jako chciałeś", choć pewnikiem nie miarkujesz po co i za co. Jeno
kierunek nadam ci zacny, stelmachuniu, ścierwo — — —
Taras przyklęknął, siły zebrał, głęboko westchnął. A potym stygnącą ofiarę pięścią między oczy zdzielił. I migiem stelmacha za
kostki nóg oburącz pochwycił, jak łuk w tył się wygiął i zawijając ciężarem ponad poręcz mostu, w ulewę nim świsnął. Jak wzdęta
pierzyna westchnęła rzeka. Wnet jednak zwalił się na nią deszczowy szum.
Żałobnik wodę z czapy strzepnął, błoto z rąk wytarł w podszewkę kieszeni i zmierzwione bokobrody wygładził. Kiedy mu minęły
kolące drgawki w pęcinach, śmiało ruszył przez most, w stronę miastowego ghetto.
O zwykłej godzinie zasiadł pan dyrektor za swoim kantorkiem. Wcale uśmiechnięty i zwyczajnie dostojny, ale widocznie
zmieniony na twarzy. Człowiek prawie cudzy. Oczy zakryte szkłami w złotej oprawie, a na czole sterczą sine guzy. Mózg mu jakby
sparciał i myślenie ma robaczliwe i zmasakrowane. Ksiąg nie tknie, tylko pióro w palcach obraca lub globusik pieszczotliwie głaszcze.
Poty uderzają w niego i czerwone plamy wystąpiły na karku. Nawet zwykłość zmienił, bo oto okno mleczne na oścież rozwarte i rynek
cały wprost wgapił się w niego.
Wszedł Taras sprytnie uśmiechnięty, przodem wypycha pędraka w łachmanach.
— Czego? — surowo pyta dyrektor.
Wielkie serce w piersi przeogromnej ustało, nie tyka. Sługa chyli się kornie.
Przybłęda, panie dyrektorze — tłumaczy — sierota, ale chłopak zacny. Przeziębło niebożę. Przecie pluta okropliwa.
Dzieciak ma krosty na twarzy. Włoski czarne, kędzierzawe, stroszą się zajadle. Czapkę cisnął odważnie w głąb otwartej
trumny i odrapuje skrzydełka aniołkom na wieku. Poprzez zęby lekko gwizda i strzela brudnymi oczkami, zarzucając zezem.
Pacholę miłe.
Taras objaśnia:
— Prostackie to stworzenie, syn pijanicy, stelmacha. Widział ja, jak sprawnie topił w rzece kocięta i naciągał pejsy Żydkom na
przedmieściu. Pod wieczór roznosi gazety. Bardzo mi się udał, muszę przyznać. Wczoraj zaraz o nim pomyślał, kiedy pan dyrektor
wspominali o dziecku. A nuż się przyda. Prawda, że to cudze i plugawe, ale może jakoś da się przysposobić.
Pan dyrektor ujął chłopca pod brodę i patrzy w oczy dziwne. Jak gdyby mu kto własne z orbit wyłupił i w dziecinne jamki
powprawiał. Oczy! Te same oczy! Zagląda pod światło. Migocą ślepki, które przyjmą w swe tęczówki tyle pozorów nowych,
niespodzianych. Jest łączność między nim, samym Pichoniem, a dzieckiem. Jest wspólna wejrzenia zasada, bezsprzecznie. Otwiera
się karta zapomnianej książki, dawno porzuconej. Jest wyraźnie stronica 87 i wiersz wydrukowany prawdziwie: „każdy
człowiek coś sobie chowa". Wiersz siódmy od dołu — czyta i rozmyśla plastycznie. Do podniebienia przylgło tłuste orzeczenie:
„następca". Językiem je obraca i mlaska. Więc następca, tylko ten tutaj. — A kiedy się wychowa, tajemnicę wielką może
odgadnie. Trzeba pomówić z prorokami, już nie dla siebie, lecz dla chłopca. — Inaczej nie można. Gdyby obiecali, gdyby

Żywioł się rozgadał, daje przedstawienie, raz w raz walą teatralne pioruny. Dzieciak obojętny zasiadł na podłodze, zabawę
urządza. Ściągnął z półki białe pudełeczko, czuły schowek dla noworodka. Zgartuje trociny i wraz ze śmieciem wpycha do
wnętrza. Przerywa sobie trud pracy hałaśliwym przymykaniem wieczka. Jest małomówny a śmiały. Posiada świat myśli odrębny.
Słyszy pytanie:
— Podoba ci się, chłopcze, u mnie?
— Czemuż by nie?
— I chciałbyś, żeby to wszystko do ciebie należało?
— O jej! — wykrzyknął, garnąc się do nowego opiekuna.
Pan Pichoń nie przyjmuje pieszczot, balaski kantorku zatrzasnął i upomina:
— Czego wrzeszczysz? Jeszcze nic nie wiem, nie można przewidzieć, jak będzie. A twój ojciec, ha?
— Albo ja wiem, gdzie go licho poniosło — burknie Franek. Taras naprzód się wysuwa i z dumnym głosi przekonaniem:
— Ojciec, panie dyrektorze, nic nie znaczy. Pijaczysko i tyle. A siedzi już tam, tyłkom sobie zapomniał, jak się to
nazywa, no po prostu tam, gdzie żyje wszelaka ryba.
— Więc w akwarium?
— Tak, tak, proszę łaski pana, to samo, w akwarium. Spoza kantorku wyrok zapada:
— Więc pozostaniesz u mnie. I naukę wyższą pobierzesz, ale raz tylko jedyny. Potem sam się już chowaj, jak ci będzie przykazane.
Byle ludzkiemu nasieniu na utrapienie, na hańbę. Pamiętaj, ty mój syn przybrany.
Zaprowadził sługa Franka do szatni, oczyścił, ogarnął, jak na następcę przystało. Mały dziedzic porwał znak Tarasa,
białą kitę i po podwórzu z nią się ugania, płosząc wróble. Kita dzisiaj niepotrzebna. W nagrodę za służbę prawowierną
na żałobnika spadło odznaczenie. Jako herold konny, w aksamitnym fraku, na czarnym rysaku wyrusza wyjątkowo, by
należycie pogrzebać sławnego w całym kraju komendanta. Duma w piersi go kopie...
A jest znowu trzecia po południu, pan dyrektor rozdzielił między służbę dziurawe parasole i mruknął przed samym
sobą: „czynię to po raz ostatni". Nawet go nie zadrasnęło zagadnienie rogate: „dlaczego"? Wyrzekł sobie całkiem
statecznie, z ufnością, jaka towarzyszy niezłomnym wnioskom, wyciągniętym z kolumny sumiennie zebranych przesłanek.
Za przynętą powiedzenia przyczołgają się logiczne wypadki, wie o tym pan Pichoń i spisuje:

background image

24

TESTAMENT
„Najlepiej zginąć na wiosnę, kiedy tęskność leniwa mieszka w kościach, a nuda żywota bije w uszach męcząco, gdyby
rzechotek wielkopiątkich klekot. Wówczas zmieranie samowolne nachodzi jako dobry obowiązek. Sprzeciwianie się, zwyczaj
ludzi zwykłych, w tym wypadku nie jest wskazane. Lepiej ulec.
Rzecz główną o sobie znam dokładnie, czuję, że nastąpi i dlatego gryzmolę ten legat. Przykro mi, że nie mogę podać
bliższych szczegółów, dotyczących formy \ sposobu mego zakończenia, ale nie przewidziałem. W ostatniej chwili
dopiero wymyślę. Obecnie trudno mi się zdobyć na odpowiednią poradę.
Mam bowiem przed sobą zawiły rachunek, który rozwiązałem. Życie jest niezaprzeczenie potęgą, o wykładniku
jednak zawsze zmiennym, zależnie od wartości, z którą ma być zrównane. Logarytmowałem tę życia zasadę
niezliczone razy, dla liczb bogatych i skromnych, aż wyczułem zero i dla niego pokusiłem się wystawić zrównanie. Zero,
o którym wspominam, odpowiada ustaniu pewnych wartości, które były. Teraz już ściśle matematyczne przeprowadzę
wywody, które są tylko osobistym twierdzeniem, zwolnionym z praw ogólności. Jeżeli zasadę życia (złożonego z
wielu jedności) nazwę b, a ustanie wartości O, wówczas liczbami mogę wyrazić moje zapytanie:

bx=0

Więc wykładnik x jest nieznany. Nam zaś chodzi, by i w tym wypadku potęgę życia ocalić. Matematyka znachodzi jedno
wyjście, przez które i my przejdziemy. Liczby twierdzą: jeżeli b > l (co się zgadza z życia wielomianem), wówczas:

b - ∞ = 1/b∞=0

log b O = -∞

Jeśli podstawię przyjęte wartości, zrównanie opiewać będzie: Zasada życia podniesiona do ujemnej nieskończoności równa
się ustaniu wszelkich pewnych wartości, które były, czyli zeru (0).
Ten wykładnik ujemnie nieskończony długo mnie niepokoił i nęcił. Przez konieczność zewnętrzną, przez gromadę
rozbieżnych wypadków i rozmyślanie czysto osobiste odgadłem go i zrównaniu narzucam niezwłocznie:

- ∞ = śmierć,

a to dlatego, że potęga życia mojego doszła do ustania wartos'ci, zerem się staje, więc wykładnika wymaga, który by ją
do zera doprowadził. Wykładnikiem zaś' takim może być tylko śmierć, nawet z nie istniejących rzeczy stwarzająca zero
materialne. Podejmuję więc zmaterializowanie nieuchwytnego mego zera według dyktatu, jaki otrzymałem z wewnątrz.
Będzie w tym nie zamierzona zasługa społeczna. Zatem ciekawy mój wypadek przedstawić się daje za pomocą określeń
krańcowych i brutalnie ogólnych:

śmierć

życie = 0

Ocalam życia potęgę, zero moje materializuję uczciwie, wykładnik — co prawda — uzyskuję nieskończenie wielki, ale
ujemny. Coś się poza tym ukrywa, ale nie pojmuję. Nieskończoność moja nie sprawi mi radości, tyle wolno
przypuszczać. Nie bez słuszności. Wieczne spoczywanie np. w żołądku żarłoka-wszechwładcy nie może być wesołe ani
przyjemne czy też wygodne. Dotąd jednak zawsze smutny, zgodzić się mogę na zapowiedź niezadowolenia wiecznego i
smutku. Smutny dziś wyjdę z mojego kantorku, ale pójdę już, pójdę, skoro tak pięknie wszystko się składa i wypadł rachunek.
Synka sobie przybrałem, jemu to piszę. Imię jego Franio, Franuś, Franeczek, nazwiska nie pamiętam, zresztą niepotrzebne,
moje bowiem przyjmie. W razie niepewności przyjaciel Taras go wskaże panom z władzą wykonawczą. Taras ma czuwać,
by Franiowi oddano całą moją własność.
Ostawiam dziecinę niby moją, a cudzą. Błąd w układzie ocznych spojówek przybliżył malca do mojego serca. Jest w
tym błędzie wielkie do mnie podobieństwo i stąd moja czułość. Mam pewność, że wszelkich rzeczy u niego pojęcie
mojemu pojęciu będzie równe i wszystkie moje błędy godnie się powtórzą. Zawsze zdradzałem słabość dla zezujących
jednostek. O jednym tylko wspomnę, o Marcinie, płatniczym z „Continental". Miłemu człowiekowi jedwabną kamizelcę
darować zamierzałem. Nie zasłużył jednak, szlachetny błąd pod nóż chirurga oddał, kamizelka w szafie pozostała.
Niechajże chłopak, któremu zaufałem, błędu nie poprawia!

Niechaj żyje i kwitnie w dostatku! Precz od nędzy, z dala. Nędza, to stan zdrowotny, to normalność podła, dla gromad

zbitych nieodzowna. Wyradza kudłate, zmierzwione chęci i siły śmiesznie silne. Jej spojrzenie krótkowidne, a zawsze biegu
na szczudłach. Śmieje się wrzaskiem głupowatych małpek, popłakuje wyciem szakali. Serce nędzy, to kokon
wołochaty, w którym gąsieniczki żarłoczne się lęgną i pręty winnicy wieczystej obsiędą. Ona to buduje miasta i
miasta rozwala, wszechludzi społem objęła w uścisk serdeczny.
Nie godzi się samotnikowi zaznawać nędzy, jako że przez nią wejść musi w pospólstwo. Samotnik jest jak sąsiad obcy dla
domostw okólnych, jest jak stały przechodzień przez uliczne trakty, których miana nigdy nie spamięta. Przy gromadzie
żadnej nie przystanie, nie ma o co bliźniego zagadnąć. Siedzi bowiem w nim wiedza wszechrzeczy widocznych, a w
skrytości jeno z własną ślepotą się zmaga. Gdy musi (stan wyjątkowy) z gorszym bratem się wdawać, wybór czyni wśród ludzi.
Unika sytych, zdrowych i szlachetnych. Co mu po nich? Sam dos'ć nasycony, a zdrowie i szacunek jedynie zabawnym
ptaszkom w klatce są potrzebne. Gardzi nimi człowiek wolny. Zajrzy niekiedy do pawilonów zakaźnych i na łożu odnajdzie

background image

25

sobie przyjaciela. Pamiętaj, Franiu, jeśli się zanosi kaszlem czy krew mu popsuła dziewczyna, mózg zwietrzał czy ślepa
kiszka ugniata, już zawsze coś wart taki człowiek. Bez obawy jakie słowo przed nim wyrzec możesz. Nawet trzeba.
Rzemiosło moje niechaj syn dalej prowadzi aż po czas, kiedy oświecony i pouczony będzie przez proroków, których
ubłagam. Nie wiem, jak się stanie, czy prośby mojej wysłuchają. Ale nauk przecie nie pozostawiam, ze szczerej
obawy przed paragrafów niemym smutkiem, gdy stosy zacnych wskazówek zwijają się w ochronne rurki dla smalcu
czy migdałów, nigdy nie czytane. Wspomnę tylko, że rad bym widział, gdyby Franuś wziął sobie jaką Honorcię, skoro
czas przyjdzie pożyteczny i rozpocznie się przyobiecane wędrowanie. Niewiasta może być oporna, jako była moja.
Wówczas niech się nie wzdryga i uczyni zbrodnię, najwygodniej według przepisu na trujące ciasta. W zanadrzu trupa
mojego przepis ukryty będzie. Przykrej tej przeprawy można uniknąć, nie zastanawiając się nigdy nad niewiastą wziętą.
Rozkazanie w czas i należnie silne wystarczy.

Zanim Franuś wyruszy do przeznaczonych lądów, może podróżować dla pouczenia i rozrywki, może zwiedzać kraje

znane dawno, ale nigdy niechaj nie wyjeżdża istotnie. Daleko godniej w marzeniach przewędruje glob ziemski, co go nie
znuży, uwolni od kosztów. A niepotrzebna konieczność lichych ziemskich widoków w mrakę się zasnuje niewidzialną.
Tyle słów, spisanych dla ciebie, chłopczyku niepewny. Żadnego żegnania, gdy na nieskończoność idę, choć ujemną.
Śmiesznie powiedzieć, a jednak ujemny wiecznie trwać będę. Odwołuję się na ścisły rachunek, podany u wstępu. Wobec
faktu trwania zawsze, mogę Franiowi być pomocnym. Na żądanie nawet samego wielkorządcę-żarłoka przyślę. Tylko że
wszelkie me działanie musi być zawsze ujemne.
Wynalazłem powagę, znaczenie odgadłem godziny trzeciej. Jakże wyjątkowa, ze wszystkich godzin jedyna! W niej się
ostateczność waży: trud grzebania i objawienia wesołość.
Zaznałem słodkości i nic mi po tym:

‘Ασχλ’αω (rozpaczam)

Ot i godzinę sam sobie wydzwonię. Pełny jestem wstrętu.
Zgiełkiem nabijanej blachy radują się pijane przedmieścia. Więc niechaj spłoną! Przez dzieło litości niechaj spłoną!
A na jaskółczych skrzydłach pożarnych dymów uleci nuda waszego miasta, nuda świątyń, nuda pałaców —
nuda klombów sadzonych, nuda bawialni, nuda haremów — — —
Już może sen mój przyjdzie, mój sen upragniony —
Sen biały lodowców —
sen trwożny limby samotnej,
sen wonny azalii o skonie w przymrozku nad świtem —
Tymczasem zajrzę jeszcze do proroków".

Przyozdobił papier podpisem i pieczęcią, na widoku kantorka go złożył i nie oglądając się za niczym, wyszedł. W

podwórzu zziajanego chłopca przycapił i powlókł.

Odeszła burza. Uciekają spąsowiałe obłoki pod zachód słońca. W powietrzu rozpachniała siarka. Kasztany

zapaliły, niby boże drzewka, różowe świeczki swych kwiatów. W lipowych alejach ogrodu pobrzękiwały pierwsze
chrabąszcze. Pan Pichoń sunie przez ścieżki rozmokłe. W ciemnej dłużni drzew prześwieca mu strzęp biały drzewnego
włókna. Zwisa konar z pnia bezwładnie, odsłaniając ranę młodego, strzaskanego świerka. Wkoło park, cały płaczący.
Padają łzy, słychać. Łzawią się mchy brodate, niejeden pień zgrzybiały stęka, gazony przez rzewność płynącą
wymlaskane świeżo. Całe towarzystwo popłakujące. Za kim? Oczywiście — za świerkiem. Młody, wysmukły,
dorodny, przyszłość mieć musiał najwidoczniej. Żył w otoczeniu. Oglądano go. Padały uznania, oceny. Musiała się
skupić około niego życzliwość. Pan Pichoń zaklął, wbijając stopę w nabrzmiałą od ulewy ścieżkę. Ucieszył się tym figlem
malec, nie wiedząc, że opiekunowi brakło otoczenia, że w obcym, nieodpowiednim usychał klimacie, co poważnie
wzięte, przedstawia się smutno i inaczej jak nogi tupnięciem, nie da się wyrazić.

Podeszli do drzewa. Palcem dłubie pan Pichoń w ranie strzępiastej. Tu żyła nadzieja, dokładnie wyczuwa, zdrapuje

paznokciem. Jest dowód: nie wolno mieć nadziei. Świerkowi nie wolno, a i jemu także. Nadzieja w niebie się rodzi, w
podziemiu się skrywa. Piorunom podobna. Obcowania z ludźmi, ze stworzeniem niezwyczajna. Druzgoce i mija. Jako w
drzewo bujne ugodziła w niego, moc odebrała, wióry w duszy pozostały. Wiośniane zwiewy niepewności wdrożyły ziąb w
cieplarnie marzonych jego krzewów — krzewy zwarzyly.
Niespokojny pędrak naprzód go ciągnie usilnie. Doszli do studni. Spacer pożegnalny. Miejsce ceremonii wyodrębnia się,
pasmem mroku odrzyna się od oświetlonych rynkowych kamieni.
Jako własność dawną bierze je w posiadanie uczeń wieczności wzgardzony. Na kupie wymulonych kamieni przysiadł
wraz z dzieciakiem i głosem niedbałym, ospale, uwielbiane ongi postacie zagadnie:

— Zaklinam ciebie przez wonne łkanie zdeptanego pęku,

przez burzę dzwonów pogrzebów plakanych,
przez szal organów płonącej świątyni,
przez bunt kurzawy pijanych orkanów,
przez obłęd dymów zagrzebanej wioski,

background image

26

przez żar oddechów przebrzmiałej piosenki,
przez litość ciszy w spowiedzi wieczorów,
przez żal konarów za pieszczotą wiosny,
przez pojęk mewy ciągnionej w odmęty,
przez szept oddali zaprzedanych mrokom i
przez złowieszcze stawisk mamrotanie —
O bądź łaskawy nad wielkością mych pragnień i nad ciężarem troskań bezlicznych, wiekuistych!
Znaj miłosierdzie zbawionych grzeszników, znaj głód pytania
wędrownych pasterzy — i przemów —
Świsnął pocisk kamienia w powietrzu. Nie może usłyszeć pan dyrektor, zatopiony w sztucznym układaniu wzniosłego
modlenia. Zauważył tylko, jak olbrzym głowę poczciwą nachyla, znak daje, usta w życzliwym uśmiechu porusza. Więc
się dokonywa powinność, kamień da się wzruszyć. O pozory! o modlitwo!

Sypią się gruzy na skronie, na twarz pana Pichonia. Unieść oblicza nie odważy się, głowę kornie chyli coraz niżej.

A gdy już chciał przywołać chłopaka, by mu szczęśliwość oznajmić, ujrzał postać nieznaną i ze zdziwienia osłabł. Ledwie
może patrzyć. Z krużganka okólnych cieniów na skręconych nóżkach bieży ku studni dziewczynka. Trzynastoletnia być
może. Z brzydkiej twarzyczki uśmiecha się lubo. Liczko ciemności rozświetla. Skurczyła się, zasiadłszy tuż pod cysterną.
Znanym rytmem sieje studziennik w niemym ryhocie sine perły na drobną główkę i młodzi jej sploty, długim snem
zmożone. Z zapachu domyśla się pan Pichoń: wiecznie powrotna wiosenka-krzywonóżka. Zawiewa od niej ciąg ciepły,
łagodny. Biedne nożyny leniwie wyciąga. Odchyla sine usteczka. A Franek podbiegi i całuje jej powieki. Przebudzona,
uśmiecha się do chłopczyka, koszulkę na piersi naciąga. Biorą się za ręce i odpływają powoli w głąb ogrodu, zapatrzeni w
siebie.

Nie wrócą. Doskonale rozumie dyrektor. Zmarnowanie pożytkiem się stało, wysłuchana prośba. Wiosenka, proroków

wysłanka, po. wiodła chłopczyka w szczęśliwe krainy. Przyjdzie odrodzenie, nowe światy zaludni. Pokolenia zacne się rozpłodnią.
On sam, pan Pichoń, już się poświęci, precz zejdzie.
Wygramolił się z jamy i potrącając gipsowe odłamki uszu, nosa, odchodzi. Kapelusz sztywnie trzyma w ręku, zgina się w ukłon
poddańczy i zbawcom składa podziękę.
— Stoicie tutaj, panowie, więc was musiałem zagadnąć. Bo i czy stalibyście inaczej, nie mając nic do powiedzenia? Długo dajecie
czekać, boście kamienni. W każdym razie ładnie, żeście choć w części usłuchali prośby. Bywajcie!
Nadciągają z powrotem halabardnicy nocni. Uważa za wskazane przed nimi uchodzić. Przestrzeni wolnej mu trzeba, nic nie
może stanąć w drodze. Okropność nim wstrząsa na myśl o jakimkolwiek z ludźmi spotkaniu. Rzucił się w noc wielką.
Przebiera nieudolnie nogami, zapada się, rani. Ale świętość ze sobą unosi, więc po ziemi się kula, byle dalej. Przemknął
wzdłuż strasznie chciwych na echo ścian kamienic, wytarzał się w białej mazi gościńca, przedarł przez zdradne podkopy okólnych
wałów, wądoły wapienne minął, przystanął u mostu.
Musiał twarz rękami zakryć. Stłoczony, dźwigając tobołki, pociągnął tłum przedmiejski w stronę miasta. Spętał na chwilę
uwagę, wyrozumiał zdarzenie: — przed zalewem chroni się nędza. Splunął za ciżbą.
Most opustoszał. Wypoczywa umęczony wędrownik. Oparł czoło o poręcz żelazną. Czuje, jak się pomost chybocze. Pod stopami rzeka
pomrukuje, skupia się, siły zbiera. Brzegi wygryza coraz szerzej. Jako pochód niewstrzymany płynie. A lśni się, niby metalowa trumna.
Chwały pełna. Niosą ją blaski setnych mieczów. Woda wzdyma się i ściele miękko, jedwabiście. Jest majestat i przejrzyste, kryształowe
wieko. Rzeka — płynąca trumna. Dla pośrednika w rzeczach ostatecznych najbardziej odpowiednia. Chwila jedna w myśl mu cisnęła
paradę arcytrudną.
Wybór uczynił nagły i zbiegł do swojej lepianki. Tarasa nie zastał. Po omacku wsunął się do czarnej izby i na klęczniku małą
łojówkę umocnił. Odwiązał zwitek z przepisem na trujące ciasta, zeschłe Watki w dłoniach roztarł, ucałował kosmyk
przechowanych włosów, po czym starannie świstek związał i w zanadrzu umieścił. Ze wszystkich lapek szczury powypuszczał, a gdy
szmer po nich zaginął, księgę zpoematem oraz wachlarz z podobiznami na pulpicie rozłożył. Otoczywszy się w ten sposób
najdroższymi szczegółami swego posiadania, na klęczniku się rozparł, twarz dłoniom oddał.
Odtąd już tylko nie napisany poemat przeżywał, prawił przedzgonną egzortę, fragmentaryczny cykl tworzył:

Los Caprichos*. (Kaprysy – cykl graficzny Goi)

Nadsłuchuje: idzie rzeka, rośnie. Z dala skrzykują ludzie ratujący. Prysnął płomyk łojówki, ogarek zachwiał się i na ziemię
padłszy, zgasnął. Wichr okiennice roztrącił, odrzuca zasłonę. Smugi łuczyw przez wartę palonych skroś rzeki się pokładły
niby przedługie zjadliwe jęzory. Fale lecą brudne, tłuste, potrącają się bezgłośnie. Tuż-tuż przez okno przeleżą. Zbiją się, stłoczą,
niby dzików zgłodniała czereda. Jako kły ostre biała piana łyska.
Rzeka puchnie. Fale jedwabiste, wodo okrutnie myśląca, trumno płynąca!
Tarzają się wiry wśród nadbrzeżnych wiklin, zwisłe gałązki gnębią. Klekocą zajadle, szarpiąc korzeniami. Coś nagle bryźnie,
chluś-nie swawolnie i od nowa zaciskają się wód niedobre pięści, o ściany chałupki rozdzielają miarowe szturchańce.
Bąknął żuk czarnooki, przeleciał. Żywota czyjegoś ważkę dźwięcz-noskrzydłą na kołysanych trzcin puszyste kity uniósł dla radości.
Usunął się pan Pichoń, o ziemię ciałem gruchnął i w głos się pożalił:

background image

27

— O ważko, moja ważko, bycie, mój bycie! Przylgnął ustami do białego kółka na geograficznej posadzce. Ostatnim, rozpacznym
westchnieniem zamyka przed sobą pocałunkowe wrota darowanych rajów, których nie dojrzy, do których nie wejdzie.
A domowina czuwa, jeszcze czuwa. Do alkowy głos'no s'mierć wchodzi, ta najlepsza, całkiem pospolita, z twardym żalem.
Milknijcie, fale! s'cichajcie!
Oto spowiedź głucha gdyby odgłos pięści zapadających w załom schorzałych skrzeli. Ropieją nabrzmiałe otoki. Wiec czas? —
Przemówmy, czując, że jeszcze —
Czasy! czasy! pisane i znaczone czasy. Cześć wam, nieznane czasy, wam, starcy nabożni, i wam, zakażone niemowlęta. Długim rzę-
dem spocznijcie na przyzbie pilnie gotowanej, a głód wasz ukójcie we śnie o skwarze słońca, bacząc godziny s'miertelnego
tężca.
Gromadzi się w piersiach głuche stękanie niby dziewki najemnej utyskiwanie smętne za zmarniałym mieniem i za wianuszkiem,
wianuszkiem, który zwiądł.
Zwiądł, s'wiegotliwe ptaszęta, zwiądł. Milknijcie, fale! Spowiedź głucha, zmieranie ciężkie. Skąd przybył? I po co? Z której przystani
porwany jego korab odpływów podstępem? Która godzina? czy dzień który lub noc, gdzie wioska czy miasto, gdzie kraj ten
dziwny czy morze nieznane, kędy się stało to jego poczęcie? Swoich nie znał, nie pamięta. W łozinowej porzucon kobiałce. Jako
prorok smutny.
Prorok — niegodny — zmarnowany — smutny. Skowytem szkła, wtłaczanego w żwir ścieżki nogą przechodnia — zawrotnym
piskaniem odrzwi u zawiasów trupiarni — parnym jękaniem dziewicy zległej w zwidzeniach snu lubieżnego — igielnym świstem
konających, suchotniczych piersi — szumnym płaczem brzozy nad wyschniętą rzeką — skarży się młodość jego na minione lata, na
błędne i ponure lata. Był zawsze sam sobie okropnym zdziwieniem, co wrosło przed nim czarną, wilgną ścianą, pod którą
cuchnęła potworna padlina, żywiąca mnogie, nieznane robactwo, na żabich nóżkach podskakujące w świątecznych pochodach,
czułymi ślepkami łasiczek uwielbiające zaćmione księżyce.
Był jako gałąź wczesna, odszczepiona ostrą dłonią wichru z pnia kwieciem płonącej czeremchy.
Gdzieś kwitnął ongi, w późną jakąś wiosnę na cmentarnym drzewie.
Dziś prorok, życia ofiarę czyniący —
Bywajcie, fale! Ruszaj, rzeko! Franek przecie wyzwolony będzie.
Dzieło się zaczyna.
Skurcz kilkakrotnie nim szarpnął, ręce wygiął, wyprężył. Głową czołobitnie o przylądek dobrej nadziei uderza, I głuchnie
na groźną przemowę rzeki. Woda pianę z ust mu zmywa — nie czuje. Sypie się na niego wapno wielkimi płatami. Trzeszczą
krokwie. Przez okno włazi skulona dnia słonecznego pogoda. Lekki powiew żałobne unosi zasłony i jako pogrzebu proporce nad
Pichoniem wzdyma. A chatka już tańczy w brudnych nurtach powodzi.
W płynącej trumnie odjeżdża pośrednik w rzeczach ostatecznych ku oceanom rozlewnym. Niosą go prądy spiętrzone i z wolna
odżyje. A tam, gdzie koniec, który być musi na kamiennym cyplu, wśród fal bijących usiądzie, by się zabyć w pamięci o nie
osiągniętych rzeczach wieczystych. Dłoń lewą ułoży na grzywach spienionych wałachów, żywiąc kości łamiącym bólem ich
obłędnej trwogi. Ujarzmi je w skoku nad głębią i drżące radośnie dzierżyć będzie w dłoni. Prawicą mewy znęci na łaskawość dla dni
swoich ostatnich. Dla dni, kiedy od Franka przyjdą miłe wieści. Tchnie wówczas radośnie i poczną się wiry. Nad wirami, nad wirami
pieśń zanuci o swoim szczęściu.
Zwraca uwagę najbardziej oślepłą niepoślednie wszelkiego rodzaju:

Pantomima pośmiertna

Teatrum odbywa się przeważnie w godzinach poobiednich i jest bezpłatne. Ludowa ta scena zgrywa się z naiwnością
szekspirowską w ulicach miasta. Wychowuje i przyciąga najlekkomyślniejszych przechodni. I jak w dramatach
najbardziej rzeczywistych, tragiczność zeskakuje najczęściej do parteru, czyli tam, gdzie jej nikt nie szuka lub
najwyżej jaki utylitarny karykaturzysta, również w pantomimie pośmiertnej najbardziej istotne jest znaczenie gestów
u widzów, którzy w obojętności swojej zostali zaskoczeni. By krótką perypetię móc pochwycić, należy na migawkowe
zdjęcie nastawić spostrzegawczość. Widzowie bowiem są w ruchu, do uprzyjemnień czy też zajęć śpieszą, a przede wszystkim
osobliwie myślą, bo trawią. Zajmujące jest ustosunkowanie się wrażeń ujemnych do trawienia dodatnich przeżyć. Działanie
piorunujące. Na widok żółtej czy czarnej skrzynki każdy z ulicznej gawiedzi naśladuje posąg kamienny, nieraz nawet pozostając w
ruchu. Przez nieuchwytną chwilę zewsząd szpieg życia wybiega, pod próg tajemnicy konania podpełga. Jest bezwiedne oddanie
nagrobnych rzeźb Thorwaldsena. Objaw gromadnie ludzki, a jego brzydota beznadziejnie poszukuje artysty. Może brzydki dlatego,
że Thorwaldsena rzeźby są brzydkie, a dramatyczność, niebacznie w kamieniu więziona, do ludzi uciekła. Oddając, co się winno,
żywą akcję wymienić należy oraz cudnie nowoczesną, zastrachaną, szybką metodę przejrzystego wglądania w publiczne śmierci
przedstawienie. Stąd doniosłe znaczenie Trzeciej godziny po południu. Pan Pichoń, który nawet kamiennym gestom
nakładał podniosłe znaczenie, mógł bez wysiłku odkryć i godzinę Trzecią. Kryje się w tym jego nie nagrodzona zasługa, o której
mówić się musi w każdej monografii, choćby najbardziej ozdobnej, ale siłą praw ziemskich przeznaczonej dla pracowitych,
zdrowych i skromnych obywateli.

Pośmiertna pantomima tego samego Pichonia doczekała się rozwlekłej oceny spod pióra najzdolniejszego reportera w mieście.

Szereg popłatnych wydarzeń, jak: barbarzyńskie uszkodzenie chluby miasta — starej rzeźby, osadzenie w aresztach

background image

28

małego roznosiciela gazet za niedozwoloną miłość w miejskim ogrodzie z nieletnią głuchoniemą złodziejką, elementarna
klęska powodzi, samobójstwo Charona i zbrodniczy testament, całą przeobfitość kinematograficznych programów w
garnirowany felieton ułożył. Studium swe nagłówkiem opatrzył, który jest niejasny: Konstrukcje Dziwactw Genialnych
(przeoczył naczelny redaktor). Całość artykułu rozpadała się w chaosie szczegółów, nieraz nużąco lirycznych. Między
innymi wspomina autor, że Taras o barwnym pióropuszu w lichym czółenku gonił
chatkę, unoszącą trupa samobójcy. Sentyment zbyteczny. W zakończeniu głosił awanturnicze pomysły, dozwolone wprawdzie, choć
powinny być zakazane. Pisał z emfazą:
„Zapada się gmach estetyki urzędowej, wzdychania do piękności cichną. Nie mamy ludzi pięknych ni długowłosych trubadurów, ni
rycerzów dorodnych. Ludzie, których wywodzi nam nasza współczesność, są brzydcy. Podchodzą śmiało do życia ohydy, w
śmietnikach grzęzną, a czasem jeno cicho tęsknią za lepszym.
Cierpienia ich muszą być brzydkie i dziwaczne i to jest całe ich piękno. Uczmy się nowego piękna, z bliźnimi zapoznawajmy
się, z braćmi. Pisząc o nich, nie pisujmy pięknie o dziwactwie, ale dziwnie o brzydkiej piękności. Stwarzajmy konieczną,
współczesną estetykę brzydoty, artystów jej dajmy, głośmy religię, szukajmy wyznawców". Ujemny wpływ pana Pichonia na
potomność był więc zapewniony.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Historie maniaków Roman Jaworski
Historii Maniaków streszczenie, Notatki, opracowania, materiały na kolokwia
historie maniakow
historie maniakow
BLOG HISTORYCZNY BHP ROMAN ADLER 2
(Ebook History) Church, Alfred J Roman Life In The Days Of Cicero
Herodian of Antioch, History of The Roman Empire (1961)
Historia książki 4
Krótka historia szatana
Historia Papieru
modul I historia strategii2002
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4

więcej podobnych podstron