historie maniakow

background image
background image
background image

Jirafa Roja

Warszawa 2004

background image

4

5

© Copyright by Roman Jaworski
© Copyright by Jirafa Roja, 2004

Skład i łamanie: Tatsu

Projekt okładki: Natalia Gościniak

ISBN 978-83-62948-55-0

Wydanie I
Warszawa 2004

background image

4

5

Spis treści

Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Miał iść . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17

Zepsuty ornament . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25

Medi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33

Trzecia godzina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

Badania doktora Lipka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111

Amor milczący
czyli o absolutnej niemożliwości, by pewien młodzian
zakochał się w damie jakiejkolwiek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 137

background image

6

7

background image

6

7

Mistrz groteski

„Stoję z dala od wszelkich teorii. Nie mam nic wspólnego z walką

kierunków. Piszę tak, jak pisać muszę i mogę. Do jakiej mi to włożą
szufladki, jest mi wszystko jedno”.

Słowa powyższe pochodzą z deklaracji artystycznej jaką wypowie-

dział w wywiadzie na łamach „Wiadomości Literackich” w 1924 roku
Roman Jaworski. Był to jeden z nielicznych wywiadów udzielonych
przez pisarza. Nigdy nie był gwiazdą literatury, a więc dziennikarze nie
nachodzili go prosząc o wypowiedź. I chociaż pisywali o nim wielcy
i uznani historycy oraz krytycy literaccy, to jednak pozostał w naszej li-
teraturze jako swoisty outsider, artystyczny dziwak, twórca utworów nie
z tego świata i nie z epoki, w której przyszło mu żyć. Pod tym względem
jego słowa z wywiadu dla „Wiadomości Literackich” brzmią całkowicie
szczerze i nie noszą znamiona kokieterii. Jaworski istotnie pisał tak jak
„musiał i mógł” nie licząc się z obowiązującymi trendami i modami arty-
stycznymi. Może właśnie ta postawa autorska przyczyniła się do niechęt-
nego pisarzowi milczenia i zepchnięcia go w literacki niebyt. A przecież
jego zbiór opowiadań ,Historie maniaków”, którego pierwsze – i na dzie-
siątki lat jedyne – wydanie nastąpiło w 1910 roku w Krakowie, był praw-
dziwym ewenementem na tle ówczesnej literatury polskiej.

Kreator dziwności

Roman Jaworski zadebiutował w 1903 roku w krakowskim czaso-

piśmie młodzieżowym „Przyszłość”. Debiutanckimi utworami dwu-
dziestolatka były dwa wiersze – „Śpiew o czujnej duszy” i „Błądnica”

Wstęp

background image

8

9

– schematyczne, konwencjonalnie młodopolskie, nie robiące wraże-
nia i nie zapadające w pamięć. Chyba ich autor zdawał sobie sprawę
ze swoich poetyckich niedostatków, bo nie kontynuował przygody
z tym gatunkiem literackim. Poświęcił się prozie i w dwa lata później
opublikował na łamach „Krytyki” opowiadanie „Miał iść”. Ten nieła-
twy w lekturze utwór był zapowiedzią osobliwego stylu autora i dawał
przedsmak atmosfery wykreowanych przez niego w późniejszych no-
welach niesamowitych światów. „Miał iść” nie miał jeszcze tego demo-
niczno-ekspresjonistycznego ducha typowego dla „Trzeciej godziny”,
„Bani doktora Lipka”. czy „Amora milczącego”. Debiutanckie opowia-
danie Jaworskiego było raczej impresjonistyczne, brak wyraźnej fabuły
zastępowała gra swobodnych skojarzeń myślowych, obrazowych prze-
skoków i inwersji. W ciągu kolejnych lat powstały następne nowele za-
mieszczane przez autora na łamach prasy, aby w 1910 roku ukazać się
w tomie zatytułowanym właśnie „Historie maniaków”, wydanym na-
kładem krakowskiej „Książnicy”. Tytuł – trzeba przyznać – intrygują-
cy i pomysłowy, a co najważniejsze trafnie oddający charakter całości.
Oto autor opisuje w zamieszczonych utworach różne rodzaje swoistego
„wariactwa”, pokazuje ludzi z pogranicza dwóch światów – realnego
i urojonego, ludzi „opętanych” obsesjami, maniami, ideami nadwarto-
ściowymi. I chociaż każdy utwór ma innych bohaterów, to jednak łączy
ich jedno: każdy jest „maniakiem”, ale niecodziennym i nietypowym,
wymykającym się jednoznacznym psychiatrycznym kwalifikacjom
i diagnozom. Na przykład, bohater „Trzeciej godziny” Pichoń zostaje
przedsiębiorcą pogrzebowym tylko w tym celu, żeby w wyszukanej for-
mie i uroczystym ceremoniale wypełniać urojoną funkcję mitycznego
przewoźnika zmarłych. Albo „Bania doktora Lipka” – treść tego utworu
wypełniają ludzie chorzy psychicznie, przedstawiciele różnych warstw
i stanów społecznych, których jednoczy idea: razem tworzą oddział
żołnierzy zwany armią Chrystusa, mający wyruszyć na podbój złego,
zepsutego świata. Z kolei w „Amorze milczącym” poznajemy doktora
Fallusa, prezesa klubu „miłośników miłości”, grupujących mężczyzn
z rozmaitymi problemami, dewiacjami i obsesjami seksualnymi.

Książka składała się z sześciu zaledwie opowiadań o różnej dłu-

gości, a otwierał ją „Miał iść”, będący wprowadzeniem do świata wy-

background image

8

9

obraźni Romana Jaworskiego. A świat ten ukazywał czytelnikowi
swoje odpychające, ale zarazem niebanalne oblicze. Jednym z jego
elementów był kult brzydoty czyli zjawisko literackie, które dopie-
ro w niespełna sześćdziesiąt lat później Julian Przyboś nazwie „tur-
pizmem” w odniesieniu do wierszy Stanisława Grochowiaka. A oto
próbka pra-turpizmu w wydaniu Jaworskiego, fragment zwierzeń in-
żyniera Beksaya z „Amora milczącego”:

„Żywego, młodego ciała nigdy nie dotknąłem utęsknioną ręką,

młodzieńcze moje wargi starły swą purpurę na tłuszczu warkoczyków
siwiutkich i na chropawej skórze uschłych. Utrzymanek i wychowa-
nek półtrupka, trupio o miłości myślę. Rokrocznie lampki palę na gro-
bie mej matki-kochanki i modlę się szyderczo do stęchłej o niej pa-
mięci. Zgnilizna w krew mi weszła i z wolna ciało toczy”.

Wraz z opisami i porównaniami eksponującymi brzydotę natrafia-

my w tej prozie na elementy humoru i wrażenie lekkości z jaką autor
prowadzi narrację. Tworzy to „estetykę kontrastu” i jest „stylem hu-
morystycznym podobnym do obryzgującego błotem przechodniów
powozu” (określenia Karola Irzykowskiego). W istocie nie sposób po-
wstrzymać się od myśli, że Jaworski uprawia grę z czytelnikiem, ko-
kietuje go swoją bezczelnością i obrazoburstwem, pokazuje mu sym-
boliczny gest, coś w rodzaju „Tu się zgina dziób pingwina”. Nasuwa
się więc pytanie: po co? Bo chyba nie w celu zniechęcenia do lektury
własnych utworów. Przecież nikt nie lubi być „obryzgany błotem”.
Ale właśnie ta mało pociągająca gra z odbiorcą ma formę buntu, wy-
zwania rzuconego modernizmowi i młodopolskiej konwencji z jaką
Jaworski stykał się przecież na co dzień. A ta literacka konwencja
to, z jednej strony, delikatne, erotyzujące strofy Kazimierza Przerwy-
Tetmajera, z drugiej – pełne patosu dramaty Stanisława Wyspiańskie-
go. A w prozie? Fantastyczno-patetyczna trylogia księżycowa Jerze-
go Żuławskiego zapoczątkowana powieścią „Na srebrnym globie”,
olimpijska „Ferenike i Pejsidoros” Lucjana Rydla, obyczajowa „Se-
zonowa miłość” Gabrieli Zapolskiej, patriotyczne powieści historycz-
ne Henryka Sienkiewicza… W ten uporządkowany świat ówczesnej
literatury Jaworski uderza czymś totalnie odmiennym i całkowicie
zaskakującym. Jego postaci są nie tylko odpychające. Są również

background image

10

11

wynaturzone, pełne wewnętrznych sprzeczności i irracjonalnych za-
chowań. Tworzą swoje cele i marzenia a potem je niszczą z psycho-
patologiczną satysfakcją. Są rodzajami dewiantów, co nasuwa podej-
rzenie o prekursorskość autora „Historii maniaków”. Prekursorskość
w stosunku do prozy z lat dwudziestych Stanisława Ignacego Witkie-
wicza, nota bene przyjaciela Jaworskiego i autora projektu okładki
jego debiutanckiej książki. Ale nie tylko. Nasuwają się skojarzenia
z twórczością Witolda Gombrowicza, z jego „Ferdydurke” i „Opęta-
nymi”, z jego tomem opowiadań „Bakakaj”. Wiele podobieństw mię-
dzy wynaturzonymi psychicznie postaciami można dostrzec w prozie
obu autorów, a dzielił ich przecież okres ponad dwudziestu lat.

Deformacja bohaterów Jaworskiego następuje w świecie pozornie

realnym i rzeczywistym. Ale szybko ulega on zniekształceniu, wy-
ostrzeniu, jakiemuś rodzajowi wykrzywiającego, somnambulicznego
postrzegania. Autorowi udało się wywołać w odbiorcy wrażenie śle-
dzenia wydarzeń z punktu widzenia bohaterów – z punktu widzenia
ich chorej, złowrogiej wyobraźni, poprzez pryzmat rozgorączkowa-
nego umysłu. Dlatego słusznie nazwano Jaworskiego „ekspresjoni-
stą” – pierwszym przedstawicielem tego nurtu w polskiej prozie. Dla-
tego również – posługując się definicją L.B. Jenningsa, iż „groteska
to demoniczność przemieniona w trywialność” – niektórzy badacze
uważają Jaworskiego za pierwszego przedstawiciela groteski w naszej
literaturze. Oczywiście dają się dostrzec w jego utworach rozmaite
wpływy; i to światowych wielkości. „Historie maniaków” zawdzię-
czają niemało upiornym opowiadaniom „groteskowo-arabeskowym”
Edgara Allana Poe’go, jak również „Horli” czy „Obłąkanemu” Guy
de Maupassanta, niesamowitym nowelom francuskiego prozaika, któ-
re wyszły spod jego pióra na krótko przed popadnięciem w obłęd au-
tora „Baryłeczki” i „Pięknego pana”. Także na polskim gruncie miał
Jaworski poprzedników, że wskażę na niektóre opowiadania Antonie-
go Langego, Wacława Grubińskiego czy Jana Lemańskiego. Analogie
nasuwają się z dramatami Leopolda Staffa, zwłaszcza ze „Skarbem”
i „Godiwą”. Nie sposób także nie wspomnieć o awangardowej „Pa-
łubie” Irzykowskiego. Ale to rzecz jasna nie wyjaśnia wszystkiego,
zbyt specyficzny i subiektywny jest wykreowany przez Jaworskiego

background image

10

11

świat jego postaci. Historyk literatury Antoni Potocki wskazał na inne
podobieństwa, a mianowicie z twórczością malarską Witolda Wojt-
kiewicza. Jaworski i Wojtkiewicz przyjaźnili się, razem z Witkacym
stanowili kumplowskie trio znane w młodopolskim Krakowie. Wojt-
kiewicz przyczynił się w jeszcze większym stopniu niż Witkacy (któ-
ry jak już wspomniałem zaprojektował okładkę do „Historii mania-
ków”) do wydania książki przyjaciela. Autor „Krucjaty dziecięcej”
wykonał bowiem ilustracje do tego zbioru opowiadań, na których wy-
dawcy bardzo zależało. Bez tego „dodatku” być może książka ta nie
ujrzałaby światła dziennego. Potocki postawił tezę, że odrealniony
i zdemonizowany świat obrazów i rysunków Wojtkiewicza stanowił
inspirację dla utrzymanej w takim samym klimacie prozy Jaworskie-
go. Po części na pewno, ale nie w oderwaniu od wspomnianych dzieł
literackich. Wpływów było zapewne wiele, co nie odejmuje autorowi
„Historii maniaków” jego oryginalności.

Warto wspomnieć jeszcze o przyszłej twórczości Jaworskiego.

W 1925 roku wydał on jedyną swoją powieść „Wesele hrabiego Orga-
za”, nazwaną „powieścią z pogranicza dwóch rzeczywistości”, a pięć lat
wcześniej ukazały się jego uwagi inscenizacyjne do dramatu „Hamlet
drugi. Królewic polski”. Utwór ten, uchodzący przez wiele lat za nieist-
niejący, będący jakoby podmiotem mistyfikacji Jaworskiego, został nie-
dawno odnaleziony w archiwach Teatru im. Słowackiego w Krakowie
i wystawiony w Teatrze Polskim w Poznaniu w styczniu tego roku.

W oczach krytyków

Prześledźmy teraz opinie o twórczości Romana Jaworskiego,

a zwłaszcza te dotyczące „Historii maniaków”, jakie na przestrzeni
niespełna stu lat pojawiały się w różnego rodzaju publikacjach. Zanim
to nastąpi wspomnę, że w niektórych wybitnych skądinąd monogra-
fiach literatury polskiej osoba i twórczość Jaworskiego są po prostu
pomijane milczeniem. Tak jest w „Dziejach literatury polskiej” Ju-
liana Krzyżanowskiego, jak również w „Historii literatury polskiej”
Czesława Miłosza.

Krytykiem, który jako pierwszy docenił „Historie maniaków” był

Karol Irzykowski. W eseju zatytułowanym „Ocalenie istoty rzeczy”,

background image

12

13

opublikowanym w prasie tuż po ukazaniu się recenzowanej książki,
a następnie włączonym do tomu „Czyn i słowo” (Lwów 1913) do-
strzegł oryginalność Jaworskiego nazywając go „przedstawicielem
nowego dreszczu pokazującego język czytelnikowi”.

Z kolei sporo miejsca poświęcił Jaworskiemu wspomniany An-

toni Potocki w obszernej, dwutomowej monografii „Polska literatu-
ra współczesna” (Kraków 1912). Badacz ten pierwszy zwrócił uwa-
gę na analogię pomiędzy pisarstwem autora „Historii maniaków”,
a twórczością malarską Witolda Wojtkiewicza. Warto przytoczyć
fragmenty recenzji tego zapomnianego dzisiaj historyka literatury do-
tyczące interesującego nas tematu:

„(…) świat, gdzie za czerwonym murem, wśród beznadziejnej

pustki słonecznej skwarnego popołudnia król w papierowej koronie
jedzie, ciągniony po żwirowanej dróżce przez niewolnika – gdzie
dookoła drzewa siedzą starce na ławeczce – wpatrzeni w bieg rzeki
i w gobelin jesiennych liści, zaściełających brzegi; gdzie leży krasna
królewna wśród kwiatów na katafalku, a obok płaczą po niej osiero-
cone drewniane pajace i lalki porzucone wytrzeszczają na wieki prze-
rażone oczy; gdzie w nikłych źdźbłach rysunku i w sennych wiotkich
puchach pędzla upowite majaczeją nieśmiertelne marzenia Wojtkie-
wicza, na pograniczu szału i rzeczywistości, jawy i snu – wizje dzie-
cięce podglądnięte oczami genialnego szaleńca – przedziwna bajka
z przędziwa jakichś złotych, kruczych i kasztanowych włosków dzie-
cinnych wijąca gniazdo żałosne dla niepowrotnych jaskółek – smut-
ków, dla marzeń spełnionych w gorączce, zgaszonych w grobie”.

Dalej Potocki reasumuje:
„Słucham Jaworskiego i widzę Wojtkiewicza, patrzę na Wojt-

kiewicza i słyszę Jaworskiego: wizja się dwoi na tej samej rubieży
– to nazbyt niepowrotnie rozchwiana w obrazie, to nazbyt twardo rze-
czywista w słowie. Obaj snują z przędziwa brzydkiej, tj. trudnej sztu-
ki, by się nam nie zdawało – żyło”.

Wystąpienie autora „Pałuby” i „Dziesiątej muzy” oraz monogra-

fia Antoniego Potockiego pozostały jednak na długie lata wołaniem
na puszczy. Inni krytycy nie poszli ich śladem, a czytelnicy nie dopo-
minali się o wznowienie „Historii maniaków”. Kiedy Jaworski umie-

background image

12

13

rał w 1944 roku w wieku 61 lat w przytułku w podwarszawskiej Górze
Kalwarii nikt o nim nie pamiętał.

Renesans twórczości pisarza zapoczątkował Roman Zrębowicz,

który w 1961 roku na łamach „Ruchu Literackiego” opublikował ar-
tykuł pt. „Zapomniany ekspresjonista”. Przypominając książkę z 1910
roku Zrębowicz tak ją charakteryzuje:

„Pierwszy utwór Jaworskiego to szereg nowel skomponowanych

na rubieży dwóch światów – jawy i snu, obłędu i rzeczywistości,
świadomości i podświadomych urojeń. Zespala i godzi te światy rytm
i nastrój maniactwa”.

Zrębowicz wspomina także liczne przyjaźnie Jaworskiego,

zwłaszcza z Witkiewiczem i Wojtkiewiczem. Pisze o niezwykłej, fa-
scynującej osobowości pisarza.

W cztery lata później ukazała się monografia twórczości Witol-

da Wojtkiewicza pióra Wiesława Juszczaka („Wojtkiewicz i nowa
sztuka”, Warszawa 1965). Idąc tropem Potockiego na temat związ-
ków artystycznych pomiędzy Jaworskim a Wojtkiewiczem, Juszczak
analizuje niektóre z obrazów oraz rysunków Wojtkiewicza pod kątem
ich wpływu na pisarstwo autora „Bani doktora Lipka”. Zasługa auto-
ra monografii polega głównie na przypomnieniu postaci Jaworskiego
i ukazaniu jej w kontekście literatury modernistycznej oraz na tle prą-
dów kulturalnych tamtej epoki.

Prawdziwym ewenementem w zakresie odrodzenia twórczości pi-

sarza była inna monografia, tym razem historyka literatury z Uniwer-
sytetu Warszawskiego, Andrzeja Z. Makowieckiego. Ten specjalista
od modernizmu oraz dwudziestolecia międzywojennego napisał po-
pularną, wydaną w serii „Biblioteka Polonistyki” przez Wydawnictwa
Szkolne i Pedagogiczne książkę „Młoda Polska” (Warszawa 1971),
w której dokonał obszernego omówienia pisarstwa Jaworskiego sta-
wiając go wyżej od uznanych przedstawicieli tamtego okresu takich
jak Jerzy Żuławski czy Adolf Nowaczyński. Koncentrując się właśnie
na „Historii maniaków” Makowiecki stwierdza:

„Są one świadectwem nie tylko odnowienia modelu prozy grote-

skowej znanej już wcześniej w literaturze, ale także ujawniających
się na początku wieku XX tendencji ekspresjonistycznych. Jaworski

background image

14

15

buduje swój groteskowy świat z elementów rzeczywistości, proces
jej deformacji ujawnia się na płaszczyźnie realiów, jednak wyłącz-
nie prawie na płaszczyźnie językowej. I tutaj – podobnie jak u No-
waczyńskiego – mamy do czynienia z niezwykłą wynalazczością ję-
zykową (m.in. niepohamowaną pasją do neologizmów), prowadzącą
do efektu czytelniczego wywołującego wrażenie, iż mamy do czy-
nienia z językiem przypominającym używany powszechnie, ale od-
noszącym się do rzeczywistości w całości kreowanej. Proces odno-
wy prozy w twórczości Jaworskiego dokonuje się na płaszczyźnie
„literackości” nieustannie przypominającej o fakcie wypowiedzi.
Pozostaje więc tutaj wszystko, co stanowi o młodopolskiej prowe-
niencji tej książki: monolog wewnętrzny, bohater o wszelkich ce-
chach uczuciowości epoki, brak wyrazistego określenia czasu i tła
dziejących się zdarzeń. Ale dodać trzeba elementy nowe i przez po-
etykę impresjonistyczną nie przewidywane: całkowite wyzwolenie
ciągu pojawiających się obrazów spod kontroli logicznych i przy-
czynowo-skutkowych prawdopodobieństw, programową aprobatę
brzydoty jako jakości estetycznej, odejście od zdania budowanego
ładnie na rzecz epatowania wypowiedzią natrętnie ułomną, niespój-
ną, zaprzeczającą nieraz regułom składniowym. Realne, materialne
przedmioty w tym groteskowym widzeniu potwornieją, rzeczywi-
stość staje się nieobliczalna i pełna stojącej poza rzeczami metafi-
zyczności”.

Wysoka ocena Makowieckiego być może nie do końca jest praw-

dziwa, zwłaszcza jeśli chodzi o „niezwykłą wynalazczość językową”,
o „niepohamowaną pasję do neologizmów”. Rzeczywistym słowo-
twórcą artystycznym był inny człowiek pióra tamtego okresu, poeta
Bolesław Leśmian. Jaworski i Leśmian, jeden w prozie, drugi w po-
ezji, kreowali dziwne, odrealnione światy i wykazywali niejeden ele-
ment wspólny w swych utworach, ale mimo wszystko „niepohamo-
wana pasja do neologizmów” Jaworskiego odniosła zdecydowanie
mniejszy efekt niż u Leśmiana. Pod tym względem autor „Historii
maniaków” nie był wcale „niezwykłym wynalazcą”. Ocena Mako-
wieckiego nosi cechy apologetyczne, historyk popada w pewną skraj-
ność, co być może wynika z chęci naprawienia krzywdy Jaworskie-

background image

14

15

mu, zrekompensowania mu wieloletniej niechętnej aury wobec tej
twórczości ze strony krytyków.

Autorką ciekawych uwag o „Historii maniaków” była Alina

Brodzka. Zawarła je w eseju „Spór o wartości kultury współczesnej
w polskiej prozie narracyjnej” będącym częścią pracy zbiorowej „Li-
teratura polska 1918-1975” (t. I, Warszawa 1975). Zdaniem autorki
tom Jaworskiego:

„Był propozycją niecodzienną w kontekście prozy młodopolskiej

(…) Jaworski sformułował wówczas własne postulaty groteski: rezy-
gnację z upiększeń i uwzniośleń, operowanie estetyką brzydoty, zde-
rzenie powagi z zabawą, mieszanie motywacji prawdopodobnych
i umownych, wykorzystanie zmysłu dla dziwności (…) grę literacką
z kreowanymi postaciami, nieuwzględnianie psychologicznych oczeki-
wań odbiorcy, nastawionego na utożsamienie się z bohaterem. Zauważ-
my, że ludyczny charakter tej gry jest swoisty dla twórczości Jaworskie-
go i upowszechniony zostanie dopiero w latach trzydziestych”.

W 1978 roku krakowskie Wydawnictwo Literackie dokonuje

wznowienia „Historii maniaków”. Do tomu wydawca dołącza trzy
utwory powstałe po 1910 roku i opublikowane w czasopismach. Są
to opowiadania „Opowieść o smutku czterech ścian”, „Fanfaron”
oraz uwagi inscenizacyjne do „Hamleta drugiego. Królewica polskie-
go”. Książkę ilustrują reprodukcje obrazów i rysunków Wojtkiewicza
z wydania I „Historii maniaków”. Wstęp do tej edycji napisał znany
historyk literatury Michał Głowiński. Charakteryzując dotychczaso-
we poglądy dotyczące dzieła Jaworskiego, Głowiński dokonuje cie-
kawego podsumowania. Wolny zarówno od negacji, jak i chęci apolo-
gizowania tej prozy, stwierdza:

„Historie maniaków” są (…) konglomeratem stylistycznym, peł-

nym wad i zalet. Są manieryczne, ale zarazem manierę demaskują.
Z pozoru nie mogą się wyzwolić z odziedziczonych schematów, ale
przecież narzucają im nowy sens, a przede wszystkim – poddają re-
fleksji występujące w nich sposoby literackiego postępowania. Są do-
kumentem historycznym, świadectwem przemian i literackiej ewo-
lucji, ale nie tylko. Jest w nich coś, co sprawia, że godne są – także
dzisiaj – lektury”.

background image

16

17

Na koniec wspomnieć należy o jedynej jak dotąd książce poświę-

conej w całości twórczości Romana Jaworskiego. Jest nią obszerna
rozprawa autorstwa Jerzego Zbigniewa Maciejewskiego, pracownika
naukowego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, zatytuło-
wana „Konstruktor dziwnych światów. Groteskowe, ludyczne i karna-
wałowe aspekty prozy Romana Jaworskiego” (Toruń 1990).

P

IOTR

K

ITRASIEWICZ

background image

16

17

Śnił dziwną parodię współczasów, bardzo śmieszną, tak śmieszną,

jak może być tylko mżenie chorej nudy.

Widział pochód rzeczy dokonanych, wielki, tryumfalny pochód.
A gdy mimo niego przechodzili, nie oddawał im czci wraz z rze-

szą radujących się, gdyż senność wielką czuł w członkach i nie był
zwyczajny w składaniu pokłonów, za co śmiercią go karali potężni
królowie, a nieraz ćwiczyli ich dzielni wasale. Niejednokrotnie ucho-
dził śmierci i dziś znowu stał blisko przy pochodzie żywych, patrząc
na rzeczy dokonane, na żywe fakta. Gdy więc ujrzeli lice młode, sen-
ne, wyjęli z jego piersi ostatnie dnie wiosny i odeszli.

On zaś widział dobrze, z bliska owe żywe rzeczy, które mu wiosnę

zabrały, chociaż oczy jego wciąż patrzyły senne. Widział ich ruch ce-
lowy, pewny, ich byt stały, gdy wygniatał ślady w wilgnej ziemi, sły-
szał ich głos potężny, który szerokie piersi gór przetwarzały na mo-
tyw bojowych hejnałów. Całą czujność sennych oczu ku nim wytężył,
patrzył przed nich i za nimi, wpadał w Ich głąb i wylatywał nad gło-
wy, krążąc z zadumą smutnych ptaków. Gdy u zakrętu wpadli w tu-
man kurzu, jako że mu wzięto wiosnę, żegnał ich uśmiechem podol-
skiej jesieni.

I silniej oparł się o drzewo, a ból, jaki odczuł w krzyżach, wstrząsł

jego ciałem i zatrzymał myśl w jej drodze, osadzając ją gwałtownym ru-
chem. Liście drzewa ułożyły się w chropawych, kolczastych cieniach
na jego czole i miarowym ruchem ślizgały się po nim, opadając aż na po-
wieki. Odczuł odległe wspomnienie. Po twarzy jego przeszła w żegnają-
cej pieszczocie wyschła, spracowana dłoń siwowłosej piastunki.

MIAŁ IŚĆ

background image

18

19

Zrozumiał, że miał iść.
Jakieś przestrzenie, ogromnie obojętne, zapadając w mrok, ści-

skały ostry pierścień widnokręgów i podsuwały się ku niemu, wabiąc
niemotą. Już stawiał stopę na pełzającą płaszczyznę, gdy pierś jego
uderzyła o ścianę jaskrawych blasków. Uczuł radosny chłód zachodu,
a blaski, przypadłszy do rąk, lizały je wiernie.

Więc zajął się zachodem.
Pod ścianą blasków ujrzał szkielety zbitych w stada śpiących koni.

Przesycone światłem żebra i piszczele układały się w wielki symbol
cichych dziejów, a spuszczone nad pastwiskiem łby zdawały się gło-
sić potępieńcze prawdy. Męczyła go ta plama, więc ją przykrył dłonią,
spoza której wyszło wielkie koło toczące się wśród fal płynącej rzeki.
Koło czerpało wodę i wylewało ją z wysiłkiem na brzeg. Każda szpry-
cha, wynurzając się z wody, szła powoli, uporczywie w górę i opusz-
czała zimne, wielkie, szkliste łzy.

Płaczące narzędzie.
Rzucił mu się w myśl problemat narzędzia, ten sam, co za chło-

pięcych lat wyśliznął się z dłoni z porcelanowym pajacem. Pamiętał,
jak pajac uderzył o ziemię, jak kalecząc palce, zebrał drogie szcząt-
ki, jak je złożył w ładnym pudle z wielkanocnych cukrów i pogrzebał
w ogrodzie, pod rozkwitniętym w maju białym bzem. A potem długie
lata siedział w altanie na kruczym gnieździe z cichą, jasną panną i po-
magał jej rozmotywać kłębki bawełny. Siedział, by patrzeć na smut-
ną pannę, jasnowłosą, polską rzeczywistość, na której ramieniu odpo-
czywało czarne, głodne ptactwo. I nigdy nic znaleźli początka nitki,
a kłębków było bardzo wiele.

Stąd wziął pierwsze pojęcie o problemach. Dziś koło skarżyło się

przed nim. Stało mu się wielkim obrotnym zerem, jak życzliwe na-
pomnienie. Pomiędzy zerem a pierwszą, ledwie pomyślaną, okruszy-
ną jednostki czuł zimną, przepastną czeluść. Nijak mu było przebyć
ją w skoku.

Gdyby tak można runąć na dno opoki bez odgłosu…
Byle tylko nie zawisnąć na jałowcu, byle nie zawisnąć…
Wiedział, że jest wieczór nad łąkami i nad jego myślą. Rozbite

w grę odcieniów barwy dopadły zapadające obłoki, które szły stroj-

background image

18

19

ne jak dziewki w drodze do wioskowej cerkwi. Tysiące tajemniczych
ramion dźwignęło lekko stalową zasłonę i opuściło ją głucho na be-
zechową ruń. Przewdziane w tory zmroku wszczęły tajemnice dnia
gwałtowne, uwielbiające, pobożne lamenty. Płcie wracały z odrobio-
nych prac i zapadały na leże, gnane tęsknotą ciał. Drzewa zapanowały
nad przestrzenią i grały wielką pantomimę potężnych ramion, błagal-
nych, skurczonych dłoni, dziecięcych zdławionych gardzieli. A obłą-
kana starowina nocka, rozpuściwszy rzadkie włoski siwych mgieł,
wyczołgała się spomiędzy oparów i przykucnąwszy na rozłogu, jęła
siać z rąk widłowatych błogosławione, lotne nasienie ciemnicy. Sia-
ła, kędy uszły zaginione jej syny i córy. I sączyły się żałobne fijolety,
a nocne ptaki chwytały je na skrzydła i wlekąc, roznosiły hen ku do-
mostwom, kędy kwilić poczęły niemowlęta i kędy na poddaszu skwir-
czą ślepca skrzypki, gdzie chory chłopczyk był u nierządnicy i gdzie
się tliło łuczywo pod wyschniętym stogiem, gdzie babunia kradła
srebrniaki dla zgłodniałych wnucząt i kochała się panna młoda z ob-
cym panem, gdzie szaleniec zawisł u szpitalnej kraty…

A świerk stary opodal wzniósł swój chudy, sterczący konar i ro-

zumnym gestem osądził: być może.

A nocka błogosławiła, siejąc nasienie ciemnicy.

Miał iść. Jeno nie mógł zapomnieć chłopczyka w aksamitnej su-

kience, którego spotkał przed laty w ogrodowej alei. Chłopczyk ciąg-
nął pręcikiem prostą, długą linię w piasku ścieżki. On szedł za chłop-
czykiem i wstępował stopą w linię, wgniatając ją w ziemię. Tak
dla żartu. A gdy ujrzał aksamitny panicz długą swą linię zdeptaną, za-
płakał gorzko i niepocieszenie. On zaś rad był, iż uczynił powinność
i zdeptał stopą pierwszy może pomysł dziecinny o nieskończoności.
Dziś słyszał płacz dziecka, ten sam płacz sprzed lat, gdzieś przy któ-
rejś skroni.

Nie mógł pojąć. Zrozumienie jego wypełniła treść posiadania,

pierś wyszła dumnie naprzód, a dłoń prawa chwytała silnie palce le-
wej dłoni i starała się je jak najbardziej od siebie oddalić, by służyły
jako strażnice pięknym myślom. Wyraźnie przy najgrubszym palcu
wyrosła skalista wyżyna, która dźwigała miasto. Wokoło wyżyny męt-

background image

20

21

na płynęła rzeka i czyniła z miasta ponurą twierdzę. Powtarzał: mam
smutne miasto i niezdobytą twierdzę. Ogromnie się bał, by nie postra-
dał ni miasta, ni twierdzy, i ściskał palec konwulsyjnie.

A gdy już dobrze zapamiętał, poszedł dalej i ujrzał stary, chrze-

ścijański tum w ruinach. Pamiętał: w tumie zbierali się wierni, a on
ich nauczał o swoim bogu i wygnał boga, który dawno mieszkał
w tumie. I kazał im palić święte obrazy i przetapiać złoto kielichów
na wielką arkę dla swojego ciała. Gdy tłum, powolny jego rozka-
zom, wypełniał święte dzieło przemienienia, a niewiasty i dzieci nu-
ciły pieśni uwielbiające jego potęgę, nadciągnął wróg i obiegł miasto.
A w mieście ni jednego miecza nie było, ni też męża zdolnego dźwi-
gnąć ciężar miecza czy wyprężyć cięciwę łuku. Więc oddał wszyst-
kich wiernych wrogowi w zamian za swe ocalenie. Wróg okuł wier-
nych w żelazne okowy i odszedł. Długie lata dumał nad złotą arką
swego ciała. A potem, potem…

Przeszedł ku palcowi wskazującemu i wiedział, i pamiętał. Pamię-

tał, że wyszedł z tumu, by szukać wiernych. Pragnął… czego to pra-
gnął? Nie tęsknił za wiernymi, byli mu obojętni. Okowów ich pragnął,
by je skuł i rozpiąwszy na krzyż, wśród czteru bazaltowych kolumn
uczynił kołyskę, gdzie by zawisła złota jego arka. Jako ów prorok
na Wschodzie. Myśli szły wytrwale, nieubłagane. Dlaczego pragnął
zawisnąć jako prorok? Ścisnął palce, ale dłonie opadły znużone.
Nie pamiętał.

Miał iść.
Głos wyszedł z przestrzeni i stał się ciałem, gorącym, ciążą-

cym dziewki ciałem. Zbiegł ku niemu, drżącymi kolanami przylgnął
do jego kolan i nagimi pachnącymi wymionami zwarł się z jego pier-
sią w uścisk śpiesznej chuci. Jutro…

Twarz ujrzeć na chwilę…
Wyszedł z czasów. Jutro…
Nie mógł ujrzeć twarzy. Zdało się, że się wbiła w własną jego

głąb. Trzeszczącym ruchem dłoni usiłował odepchnąć od siebie
to obce ciało, lecz napotkał pierś nagą, drgającą, od której wyszedł
nakaz odwiecznych praw.

background image

20

21

Jutro…
Znęcone zmrokiem wyplątały się pająki spomiędzy traw i pełzając

na żer, pod smukłe zaszły drzewo. W wielkich ich, bystrych oczach
błysnął złośliwy żart: oto ośmieszyć smukłe pańskie drzewo i skle-
ić je z tą czarną masą, co u jego stóp widniała skłębiona. Siła komi-
zmu, spoczywająca w jaskrawości kontrastu, kazała im podjąć się nie-
wdzięcznego dzieła. Poczęły więc wesołą pracę, uwijając pierwszą
nić około pnia, a potem dalej śliniąc misterną tkankę.

Były nad jego czołem, gdzie niedawno spoczywał wieniec ciernis-

tych liści. Poczuł świerzb ich macek i drgnął. Na piersi jego ciążyło
nagie dziewczęce ciało jutra. Nie mógł go z siebie strząsnać. W dłu-
gich, niskich falach oddechu czuł szeroki, matowy śmiech dokonanej,
sytej miłości.

Miał iść. Był świadomy jakiejś zdrady i czuł ją tuż przy sobie. Tuż

przy sobie. Więc nie mógł doznawać niepokoju, a znał tylko cieka-
wość. Widział wielki niezgrabny śpichlerz i wąchał chłodny zapach
stęchłego ziarna. Koniecznie mu się zdawało, że ktoś kradł ziarno
i wynosił korcami, całymi korcami, w zbitych worach. Tylko że z tam-
tej strony, tamtą bramą i nie mógł widzieć kto. A przecież to ciekawe
widzieć, jak kto kradnie stęchłe ziarno i dźwiga je z mozołem na ple-
cach. Takie ciekawe…

Zapragnął, gorąco, szczerze zapragnął. Pragnienie czuł w przeły-

ku, a ręce błądziły w niespokojnych splotach za sznurem, za idealnym
wiązadłem. Chwila duła słaby pomysł o pięknej, barwnej wstążce.
Myśli były jak stare nie odczytane szpargały, a w barwną ujęte wstąż-
kę, jakże wygodnie dałyby się przenieść na poddasze? A na poddaszu
w świetle lampy już łatwiej ze szpargałami, wśród ciszy, powoli…

Koniecznie dłonie chciałyby sznura, a mózg wytwarzał powo-

li uparte pojęcie o ciągłości i treści. Potrzebował ciągłości i treści,
nie miał gdzie jej przytwierdzić, czym spętać, na co nawlec… ko-
niecznym był mu silny sznur. Wspomniał na prom w pobliżu na rze-
ce… Prom… Nie mógł pojąć, co to jest prom, nie mógł sobie przy-
pomnieć. Rzeka płynęła i jedna jej kropelka nie zatrzymała się.
Tymczasem prom…W poprzek rzeki. Spieszyły ku niemu z oddali,

background image

22

23

krzyżując się i wydłużając, szerokie, pylne drogi, które brały w sie-
bie drożyny, ścieżki, miedze, przełazy. Czuł, że myśli, jak przy zada-
niu szkolnym. Ożywił się: na prom wjechała mama z ładną córeczką.
Córeczka bardzo kochała i miała zostać niebawem wielką panią. Tyl-
ko konie się spłoszyły i powozik wpadł do wody, córeczka rybką się
stała. Było mu bardzo, bardzo żal. Prom przyjął wóz z białą chłopską
trumną. Pachniała wesołym zapachem siana, na którym ją złożono.
I oddał ją drugiemu brzegowi, by w ojcowskiej spoczęła sadybie mię-
dzy jarzębiny. Prom szedł i wracał. Miał doskonałą pozę obojętności.
Więc wysilił się na twierdzenie: prom to prawie obojętność. Zapo-
mniał o pragnieniu i sznurze, chciał wiedzieć, czym jest obojętność.

Pająki, przeciągnąwszy sieć podwójną nad młodym ciałem jutra,

opuściły nitki ku ziemi, przytwierdzając je do łodyg mleczów.

Bracia dobrej śmierci, komarowie głodni, nadpłynęli w wiel-

kich chmarach i w radości, iż się dokonało, jęli wodzić żywe tany,
w wdzięcznych grupkach, po siedmiu.

A nocka na obłąkaną głowę sypała nasienie ciemnicy.
Nie mógł iść. Myślał o obojętności i przeczuwał wiotką sieć

i krzyczącą śmieszność. Jednak obojętność, to niby ten krzew bezład-
ny, wyschły na skręcie, jak się jedzie z lasu. Na cieniutkich, śmiesz-
nych gałązkach tyle błota od kół, które przejeżdżały. Wichry jesienne
wzięły pącze, liście i kwiaty, nie wzięły błota, które zaschło. Obojęt-
ność, to obłocony przydrożny stary krzew.

Nie mógł iść. Pojął radość tańczących komarów i wybełkotał: do-

konało się. Błazeństwo rozrzewniło go. Wspomniał na dzieciństwo.
W wielkim pokoju stał czasu szarówki za karę na nitce przywiązany
do nogi fortepianu. Stał trzy godziny, aż przyszła mama i śpiewała, jak
zawsze, smutne pieśni. I nie było mu żal, iż nie bawił się tego wieczo-
ra w Robinsona na dole u stawku.

Trzy godziny na nitce — to obojętność.
Prom, krzew wyschły, łańcuch lub też nitka… A może głaz

pod płaczącą wierzbą lub sfinks wśród żaru puszczy.

Nie mógł pojąć. Przycisnął ciężar ku piersiom i żachnęło się cia-

ło dziewczęcia w miłosnym uśpieniu. Zaleciała woń trupia, wdarła się
przez nozdrza, osiadła pleśnią w ustach, trującą rdzą zawaliła piersi.

background image

22

23

Nikt nic nie wyrzekł, a jednak zdawało mu się, że coś zrozumiał.

Wytężył słuch.

Wytężył wzrok.
Niedbale, sennie bazgrały kredowe palce brzasku na uchodzących

czarnych piórach nocy niemowlęce zrównanie:

obojętność = kadawer*.

Pierwszy ranny obłok, krwawy jak wypływająca z orbit źrenica,

strasznie płacząc, potwierdził.

Więc uwierzył faktom żywym i definicji, i parodii, którą śnił.
Oparł się o drzewo i został w sieci. A łaskawa ćma usunęła puch

swych skrzydełek na jego źrenice, by nie doznawał męki, gdy się
zglądnie na rzeczy dnia.

Miał iść…

*

(łac.) – trup, zwłoki

background image

24

25

background image

24

25

Zeszedłem z wirchów, niosąc mgłę w oczach. Przy ostatnim je-

ziorze żegnałem przymarłe ciała snów zwidzianych, gdy otulone
w szare płótna smutku, usuwały się bezboleśnie w toń, mnie jedynie
znaną. I szedłem już lekko, nie wyczuwając trudu nóg, wśród osy-
pisk i żwiru. Towarzyszył mi jeno chrzęst natrętny złomisk i suszyc
deptanych.

Wyczułem kres, a przymglony wzrok uderzył o migot trójbarw-

nych świateł. Przejrzałem. Otoczył mię zewsząd świergot małych,
drżących dzwonków, które zapadłszy w głąb wieczornej ciszy, zdały
się roić gwałtownie, w nieskończoność. Nie mogłem pojąć ich rado-
snej chęci, więc przysiadłem na ławie, rzuconej w mroczny kąt ciche-
go kolejowego przystania. I skupiłem uwagę. Było mi łatwo. Byłem
pełen znużonej hojności. Żył we mnie gest pieściwy sennych, wydłu-
żonych palców, dzielących losy ich radosnej dłoni, kiedy błogosła-
wiąc, zawisła w próżni, nad godziną cudu. Więc była chwila wielkich
przyjęć. I dla tych, co wracali z rozmyślań w pustyni, i tych, co się
zabyli w mrokach podziemnych krużganków. Dla pogwaru chłopka
o pszennych losach minionego lata i dla przewlekłej opowieści z mia-
sta o dziejach przetopionej miedzi. Było silne, szczere zrozumienie.
Mógł zajść wędrowiec szalony, by śpiewał kłamaną balladę o cudach
sadzawki Siloe i pachnący panicz mógł prawić słodko o skonie ko-
chanki lub szeptać boleśnie, że gnije młode jego ciało. Ach, i niewia-
sta wejść mogła, która by zawodziła nad utraconym wiernym miłowa-
niem. Każdy mógł, mogła każda, mogli różni, wszyscy…

Coraz bardziej szerzył się świergot małych, drżących dzwonków.

ZEPSUTY ORNAMENT

background image

26

27

Zauważyłem drzewa okólnego ogródka, skłębione w ciężką, bez-

plastyczną plamę. Z ledwo dostrzegalnych ruchów przeszły gałęzie
w nieszporną nabożność. Z wolna wznosiły się pojedyncze konary
z soczystego kleksu. Zadanie swe pojęły zupełnie klasycznie. Szły
więc strofy gładkie, wymierzone, a przeciw nim padały w odmiennej
rozlewności rzewne antystrofy. Czasem burzyły ład wzorowy młode
listki, wijąc się przekornie w kształt swawolnych pukli na karcząt-
ku zwinnego dziecięcia. Podchwyciłem rytm jeno, treść ostała obcą,
więc przerzuciłem spojrzenie.

Pod drzewami spoczywała gromadka ludzi na posłaniu z mleczów

i piołunów. Byli młodzi, a każdy z nich dźwigał bukiety uwiędłej zie-
leni. Mowa ich była burzliwa, gdy osądzali niepewne zdobycze. Po-
wstał jeden z czworobokiem twarzy i spróchniałym głosem bełkotał:

— Wierzę, jestem pewny, że on to rozstrzygnie. On z pewnością.

I właśnie, kiedy trzeba, by przybył wczas, właśnie mamy opóźnienie.
Dlaczego ten pociąg się spóźnia?!

Z pieszczotą dzierżył w palcach ogromny liść przedziwnej więd-

nącej paproci. A gromada troskliwie skrapiała liść wodą i z niechęcią
spoglądała na czas zegarów.

I tuż, tuż ujrzałem, jak spośród nich wypełgała tajemnicza

wstęga, prawie całkiem realna i w kapryśnych zwojach śpieszyła
ku innym gromadom rozsianym po platformie. Dziwna linia — my-
ślałem — symbol o jednym prawie wymiarze! A ona śpieszyła za ob-
cymi, gdy zeszli nad sam brzeg kolejowego plantu i prężąc szyję, rzu-
cali niespokojne oczy w lejkowatą dal rubieży. Odtąd stali się zwartą
całością, a oplotła ich owa tajemnicza wstęga.

Spieszyłem za nią pilnie, by nie utracić pomysłu.
Wśród relsów przebiegała służba, niepokojąc blaskiem latarek.
Z pokoju urzędu dochodziło warczenie, grzechot umęczonych

aparatów i dygotanie zniechęconych dzwonków.

Więc chwila prawie obojętna. Towarzyszyłem jej tyle razy. Dziś jed-

nak radosne u mnie przyjęcie, więc zastanowiłem się nad tym, co miało
nadejść. Zamyśliłem się wiernie i wszedłem w nich, idąc śladem wstęgi.

„Niepokój skowyta w nas. Czemu nie przybywasz. Czekamy,

drżący, czekamy — wszyscy!”

background image

26

27

A wszelkie stawanie się wokoło przeszło przede mną w zwoje or-

namentu — wzorem upatrzonej wstęgi. Tylko musiałem się w przód
pochylić i patrzeć z bliska. Byłem sobie jak uczniak-krótkowidz,
gdy w umęczeniu, zgięty nad pulpitem, ciągnie kontury, grube, wyra-
ziste. Pasmo okoleń wirowatych linii musiało mnie męczyć, nie czu-
łem jednak. W mózgu rozsiadła się myśl, by ukończyć.

Pojąłem jedno — tajemnicza wstęga może być wyrazem niezna-

nej myśli, wspólnej im wszystkim. A przyjąwszy założenie, jąłem sty-
lizować.

Pod grafion mój nasunęła się para uwiędłych ludzi. Kobieta-aga-

wa, dziwna. Sprawiła mi trudność. Ułatwił mężczyzna, wysmukły,
w ostrych zarysach, o pierwotności sylwet asyryjskich. Mrok przy-
słaniał twarze, tłumił gesty, więc uradowałem się niezmiernie, zrozu-
miawszy, że o wiele łatwiej. Wszedłem w rytm słów dla rozrywki.

— „A gdy nadjedzie mała twoja, wnet ich połączymy”.
— „Czy nadjedzie?…”
— „Za chwil kilka. Posiądą mienie moje i zaciszny dom w mieś-

cie”.

— „Dokąd zaś, dokąd my odejdziem, drogi?…”
— „Z dala od ich szczęścia, ostaniem tu w naszym zagłębiu”.
— „Na ostatek zmarnowanych dni, na krótki ostatek…”
— „Czy bardzo tęsknisz?”
— „Śpieszno mi; byle jak najprędzej!!”
I spłynąwszy w jedną plamę, szli, jak wahadło senne, szepcąc:

prędzej… prędzej.

Dzwonki przestały grać.
Jakiś aparat jeno walił nierytmicznie uderzeniem pulsujących,

trwogą opętanych serc.

Z urzędu wyskoczył młody pan w mundurze i wydawał urywa-

ne rozkazy. Zewsząd pośpieszyły spojrzenia ku niemu. On spostrzegł
i zaczął grę. Zauważyłem, że tajemnicza wstęga zatrzymała się w po-
chodzie i konwulsyjnie wygięła jakoby wyczekiwała na nowe losy.
Więc ją porzuciłem i przeszedłem w szersze wymiary.

A zmusił mię do przejścia ten głupi urzędnik. Ogarnęło mię nieza-

dowolenie, a tuż za nim szły domysły.

background image

28

29

Przyjąłem, że urzędnik bardzo nieudolny. Nawet widziałem wy-

raźnie. Zapragnąłem dla niego artyzmu, dla urzędnika kolejowego.
Pojąłem to jako konieczność, pragnąłem — jak śmieszne! — artyzmu
dla wszystkich kolejowych urzędników. Bo oto chwila ważna, pełna
nabrzmiałych pragnień i drgawkowych niepokojów.

A on tak źle gra, tak źle. Oni — tamci, wszyscy tacy zwarci, jedno-

lici. Pytają: „co?” Nic więcej, tylko takie ogromnie rozpaczne: „co?”
On zaś mówi: — „He, he, wiem o wszystkim, ale nic nie powiem.
Nie wypada, zresztą może wam zaszkodzi nagłe wstrząśnienie, gro-
za jest, wielka tylko nie umiem mówić o grozie, ni też grozie prze-
czyć. Patrzcie na mnie, powiadam, że wszystko bardzo dobrze. Ale
nie wierzcie, bo przestalibyście spoglądać ku mnie. Dokądże indziej
wam spoglądać?”

Płynęli ławą ku niemu, tacy zwarci, tacy jednolici. Patrzył ponad

nich, więc zawrócili.

I zatrwożył mię mocno los ornamentu.
Na ławie spoczęła, tuż przy mnie, ułomna staruszka. Szepleniąc,

paplała: „Proszę pana, to już przecież czas. Wszystko zgotowałam,
czekam, a tu nie ma. Panie, gdybyś wiedział, jakam niespokojna. Tam
syn mój jedzie, bardzo chory. Lekarze kazali tutaj na świeże powie-
trze. Tyle kosztuje. Strach — a tu nie nadjeżdża. Tyle czasu… Może
to jakie… zderzenie?… Panie… czy… zderzenie?…”

Miękkim krokiem wszedł piękny pan, błysnął zlotem zegarka,

ściągnął chmurnie twarz i wyniośle zagadnął urzędnika. Ten rozłożył
ręce, wzniósł ramiona i w głębokim ukłonie uśmiechał się tajemniczo,
głupio. Głupi urzędnik.

Opadła go zgraja okurzonych turystów. Dolatywały urywki:

„Przeszkoda… nieznana… wysiano… musimy czekać…”

Nieuleczalny smutek czasu posuwał się błędnie wzdłuż czarnego

palca po pomarańczowej tarczy oświetlonego zegara. Zmięty w po-
duszkach toczonego fotelu spoczywał młody mężczyzna i z chorym na-
tężeniem sennych oczów prześladował posuwającą się wskazówkę.

Sfałdowane czoło zaznaczało się kolczastym kształtem, a piego-

wata, chuda dłoń z rozpaczą opadała na poręcz fotelu: „Co to jest,
co ja jeść będę, jeśli nie przyjdzie z miasta świeże mięso? Antoni!

background image

28

29

Jak myślisz, czy ja będę dziś jeszcze jadł mięso?” — Służący pocie-
szał. — „A jak nie przyjdzie, wyobraź sobie! Jakaś katastrofa, a my
tu bez świeżego mięsa! Co pocznę?” W beznadziejną troskę pochyli-
ła się znękana głowa.

Z przeciwnej strony, od której odwróciła się myśl wszelka, wpadł

rozszalały pociąg i popędził dalej.

Ruchem woskowych lalek runęła gromada ku plantowi i przysta-

nęła w ostygłym zygzaku pękniętej tafli marmuru.

Pociąg ratunkowy.
I powoli, co już dawno wżyło się w świadomość, znalazło stanow-

czy wyraz.

Bardzo zwyczajnie ktoś w głos wyrzekł: nieszczęście! Zrozu-

miano od razu. Zrodziła się nużąca powszedniość. Pochylili głowy
i każdy przyjął słowo na wargi. Każdy czuł, że musi go najść wiel-
kie zmartwienie. Poddali się i nałożyli na twarze odpowiednie gry-
masy. Milczeli, gdy z dosłyszalnym szmerem pracowała wyobraźnia.
Po czym popadli w znaną, znaną rozpacz. Nietoperz-widmo rzucił się
na szyby latarni i łopocąc skrzydłami, wbijał ćwieki lęku w gromadę,
zapadającą w konieczność rozpacznym ruchem trumiennego wieka.

Spojrzałem na ornament, który się wykończał. Musiałem pilnie

chwytać…

Zachybotali się i potoczyli, niby głaz nogą pchnięty po ostrym

zboczu w bezdenną otchłań śmiertelnej grozy.

Byli, których usta się rozpylały. Z urzędu dochodziły jęki.
„Muszę mieć pewność, mam prawo żądać!”
„Czy kto zginął?…” — „Wszyscy zginęli?…” — „Żyją, czy

żyją?”

W zwartym półkolu przylgnęli do siebie i stanęli jak jedność,

wspólnego nieszczęścia jedna rodzina…

Powoli przyjmował wzrok mój ich odmienne maski na stałość. Po-

padali w sen, który miał utrwalić zrozumienie dla rzeczy, które przyj-
dą. W mózgach osadzała się pogodną barwą zgoda na konieczność.

Tajemnicza wstęga zdała się kończyć uciążliwy pochód.
Chwilami wzdrygali się w bolesnym dreszczu na odgłos niezna-

nych szmerów.

background image

30

31

Z sąsiedniej wsi dolatywały w tęsknych oddechach tłumione przy-

śpiewki.

Na chwilę pomyślałem w ciszy o wsi. Jak już usypia skulona,

gnębiąc się w zadumie nad grozą pożarów i losami trzody rozbiegłej
po nocnych pastwiskach.

A z myślą tą naszła mię obca dobroć, która przyjaźnie spoglądała

na półuśpione siostrzyce: grozę i nieszczęście.

Do gromady podeszła cuchnąca handlarka, podając ciepłe napoje,

brudne słodycze i zeschłe pomarańcze. Ktoś wypił kieliszek wódki.
Padło westchnienie. Poruszyli się.

„Czasem nikt z życiem nie uchodzi”. — „Ostają kaleki i cho-

rzy”. — „Żeby przynajmniej dobrze zapłacili, ale gdzie tam”.

Jakiś głos o drewnianym timbre spokojnie opowiadał: „Nieda-

leko Mediolanu widziałem zderzenie. Przejeżdżaliśmy obok, w kil-
ka godzin po wypadku. Jeszcze snuły się dymy i słychać było trzask
rozpadających się w ostateczność szczątków. W rowie leżało kilka
wagonów przewalonych, jakby od niechcenia, w śpiącym ułożeniu
znużonego kamelota. Na szczycie wału stał wyniosły fragment dwóch
spiętrzonych wozów, które się wbiły w siebie czołami z zajadłością
rozwścieczonych byków. Obie maszyny zlały się w jedność miaż-
dżącego uścisku. W powietrzu wirowały dławiące, dokuczliwe pyłki.
Opodal na grudzie ziemnej zwidziałem bardzo białą, cieniuchną, ko-
biecą koszulkę. W jednym miejscu można było dostrzec jakąś część
zmiażdżonego ciała, która przezierała przez batyst, różowiąc się de-
likatnie. Jakaś obnażona szpada połyskiwała w słońcu. A dalej leżał
nowiutki cylinder, nienaruszony, lśniący. W jego cieniu zakrzepłą pla-
mą krwi przylgnęła do ziemi głowa mężczyzny. Sama głowa. Jak od-
cięta, proszę państwa, jak równiutko, niby rozmachem topora, niby
uderzeniem gilotyny! W oddali rzęziło konające dziecię, które trup
matki przygniótł swym ciężarem. Staruszek, z oderwaną, zwisającą
szczęką, obłąkany z bólu, miął pięści i ciskał żużle ku niebu. Od mia-
sta nadchodzili ludzie, niosąc pomoc. Układano trupy rzędem w ro-
wie, a kobiety przysłaniały im twarze brudnymi płachtami. Właśnie
wleczono na nosze człowieka, który oszalał i miotał się rozpaczliwie
mimo rany. Chwilami zachodziła cisza i zdało się, iż wszystko słucha

background image

30

31

jeno głosu tego szaleńca, nawet to wielkie, tak pogodne słońce. Wnet
jednak w głąb żwiru wbijały się z sykiem rydle i ćwirczały naprężone
łańcuchy dźwigarów. Padały wołania lekarzy. W oddali kołowali lu-
dzie i kradli…”

Ułomna staruszka, słuchając, spazmatycznie łkała.
Z przedsionka wyszli woźnice, znużeni, zaspani, i życzliwie za-

praszali gromadę do powrotu.

W szynkowni pogaszono światła.
Z pobliskiego gaju oliwek zerwała się przebudzona kawka i wsz-

częła przeraźliwy szczekot wielkiej, wielkiej hańby.

Wtem od nowa poczęły grać dzwonki. Na plancie ukazała się

służba i głupi urzędnik. Z ciemności dochodził bardzo łagodny szmer
i stawał się coraz wyraźniejszy.

Ktoś podniósł się z zadumy i przeciągnął członki. Zrozumiał: „już

ich wiozą, wiozą nieszczęśliwych, by powierzyć matce ziemi”.

Tajemnicza wstęga w ostatnim zakręcie dobiegała do kresu przed-

sięwzięcia. Naraz…

Nagłym wkroczeniem cudu w bezwiedną samotność wpełzał waż

żelaznych wozów przed uśpioną gromadę i z odsapnięciem ulgi spo-
czął, jak ciężkie zaprzeczenie na wychudłym cielsku pokornej ko-
nieczności.

Łomot otwieranych drzwiczek szczęknął jak bolesny zawód.
W oknach uśmiechnięte twarze. Z głębi wozów idzie śpiew chó-

ralny. Więc ocaleli… wszyscy ocaleli?…

Czyż gromada wciąż uśpiona? Tylko wstęga, wstęga, plącze się,

wciąż plącze, ach — ornament!!

Genialny starzec przystanął wśród młodych ludzi. Ściska ich dło-

nie, a oni, oniemiali, patrzą — patrzą. Niespokojne palce bezwiednie
szarpią listki niezwykłej paproci.

Młode dziewczę spoczęło na piersiach kobiety-agawy. Nie może

odnaleźć ust matki.

Wyniesiono chorego syna, który skomli radośnie. A ułomna starusz-

ka drepce obok, utykając, i złą dłonią błądzi nieufna po jego czole.

U stóp pana w toczonym fotelu złożono woreczek najświeższego

mięsa. Nie patrzy, jeno gdera, wywijając piegowatą dłonią: „Popatrz,

background image

32

33

Antoni, a ja myślałem, że to katastrofa, naprawdę katastrofa. Takie
nieporządki. A to szelmowski zarząd, widział to, kto?”

Ktoś pyta w ścisku: „Więc tylko przeszkoda. A myśmy myśleli,

że naprawdę…”

Naprawdę!…
Biedna gromado! Cóż ci uczyniono! Jaki trudny zawód! A jeszcze

trudniej zniweczyć szczep własnej dłoni, gdy nacięcie jest takie bole-
sne. Ocaleli, gdy wyście ich odwieźli na ciche cmentarze! I obliczyli
koszta, i zgotowali żal i żałobę. Biedna gromado!

Żegnałem ich, jadąc w obce strony. Szczerze martwił mię zepsu-

ty ornament, gdym ujrzał, jak złośliwy zygzak wskroś przekreślił cały
trud. A tajemnicza wstęga powlokła się niepostrzeżona smutnym cho-
dem psa włóczęgi za gromadą do ich schronisk.

Wskoczyłem do przedziału. Sąsiad, garbusek, przebudził się i ba-

dał nieśmiało. Niebawem zagadnął z życzliwym uśmiechem: „Pan za-
pewne z wycieczki po studia. O! Tu niejeden wspaniały motyw, tyl-
ko mało kto kraj nasz odwiedza. Ale co widzę — ornament! Zapewne
szkic, tak z nudów, wskutek opóźnienia. Ale pan jeszcze nie skończył,
widzę nawet: przekreślone. Tu zaś nie ma stoliczka i zanadto wóz się
chwieje. Wie pan, ogromnie kocham sztukę. Dla niej wszystko po-
święcę. Ot, proszę, jeśli łaska, oprzeć rysunek na moim garbie, będzie
wygodniej. Bo ja rozumiem, co znaczy chwila, trzeba zaraz wykorzy-
stać, inaczej stracone. Ja sam… tego… Proszę śmiało, jeśli łaska”.

Oparł pięstuczki o kolanka i poddał garb. Ułożyłem zepsuty or-

nament. Kołysało się przede mną złośliwe przekreślenie — symbol
o jednym wymiarze — zabawnie kołysało na uprzejmym garbku.
Nie umiałem dokończyć.

Wkrótce wjechaliśmy w miasto.

background image

32

33

Wyleciał w park szalony krzyk pawia. Połyskiem tępiącego mie-

cza przebił wilgną gęstwę mroków. Katując zapłakaną twarz nocnej
ciszy, upominkiem lęku legł na mej znużonej piersi. Porwałem się
z trapiącego śnienia, a tłusty chłód wilgoci przylgnął do mego czoła.
Drżę, jak drżę!

A paw ponowił bolesny krzyk klątwy. W żyły me wpływa przera-

żenie i wapnieje.

Pawiu — przyjacielu, czego chcesz, pawiu?
Od jezior idzie zimny wiew i głucho strąca z liści opad przed-

północnej zlewy. W samotni mojej dogasają świeczniki, ostatni ślad
życia w samotni mojej. Świetlane krążki padają na ruń gazonów.
W ich złote obręcze wstąpił paw-widmo, gnąc wytworną szyjkę, i ma-
łymi oczkami badawczo łysnął w stronę rozwartych okiennic.

I budzi wspomnienie.
O tym, jak czasu nocy zachodził do ciebie, ty luba umarła dziew-

czynko. W te jasne, szczęsne noce, kiedy się kłonił przejrzały lipiec
moich dni. Zaprawdę, jak tęsknię za tobą, Medi! — moja Medi.

A paw już wzbił się na okno i przysiadł na stalowej piersi. Widzę

wyraźną ciekawość.

Nie mogę jednak nie myśleć o smutku i olśniewającej pustce, któ-

ra mnie otacza.

Mój smutek uboga tryzna w przestwornej, stęchłej świetlicy. I pa-

jęczyny tyle zwisa znad pułapu. Mój smutek — lśniąca tafla opusz-
czonej bulwarowej ławy, gdy czasu słoty błądzą po niej łkające mi-
gawki gazowych latarni. Czuły uśmiech nieszkodliwego idiotka

MEDI

background image

34

35

do cudu wystawowych kwiatów. A pustka, ha! — pustka. W rodzin-
nego sygnetu pryzmacie łamie się, tysiąckrotnie łamie, w nieskończo-
ność, którą już dostrzegam. Ale wszak ostaje jeszcze pociecha, zimna,
cicha, wymownych o północy szyb lustrzanych. I widzę cię, Medi, wi-
dzę wachlarz słodkich twoich główek. Pawiu, wierzaj mi, przyjacie-
lu, myślę o dziewczynce z plamką czerwoną na lewym policzku, a nie
o mym smutku i pustce, która jest.

I już siedzimy w utulnym, przedmiejskim domku, wokół wywrot-

nego stołu, i milcząc, patrzymy na się nieprzyjaźnie. Matka twoja,
twój ojciec i ja siedzimy, Medi najdroższa, zanim ty byłaś i imię two-
je. Jak dawniej. Łoskotem spadającego nagle przedmiotu łamią ciszę
słowa twego ojca. Przemawiał zawsze, gdy miał wychodzić. Więc
nie zważałem, choć pamiętam. „Jeszcze rok jeden przetrwamy, Doro.
Spróbujemy, by niepotrzebnie nie zawracać. Może się inaczej ułoży,
może zrodzisz dziecię, którego pragnę. Czy pan uwierzy, że pragnę
dziecięcia?” Sławna twarz jego przyjęła uśmiech niewidomych.

Myśląc o pozorach w teraźniejszości, patrzyłem na panią Dorę,

która nagłym skłonem sierpniowego zachodu ułożyła płaską głowę
na tarczę w tył wygiętych dłoni, dając medalion, nieźle wyrzeźbio-
ny. Opadły szerokie rękawy peplosu, ukazując cudnie toczone ramio-
na, barwą brzasków napuszczone. Więc wchodziłem w radość piękna,
gdy mogłem wywołać obojętność wobec rzeczy przewidzianej, pra-
wie zamówionej.

Pan Fryderyk ujął w długie palce cud tych ramion i naciskając

je i poklepując, dowodził: „Dlatego, proszę pana, pragnę potomstwa,
by nie zeszedł bez owoców typ tak doskonały. Z kobiety tej narodzić
się musi czyste, ostateczne prawo ciała”. A przesunąwszy dłoń wzdłuż
linii jej biustu i bioder, skłonił się i wyszedł.

Opadła mię banalna myśl o banalności pragnień. I czuwałem

nad śpiącą panią Dorą.

A gdy się obudziła, zaraz spostrzegłem, że miała sen. który za-

mierzała urzeczywistnić. Więc usiłowałem przeszkodzić, czując silną
niechęć do widocznych zamiarów. Szczególnie nie znoszę snów ko-
biet. Są one zazwyczaj najbliższą, nieutracalną myślą o rzeczach i nie-
potrzebnie odbierają im kształty. Gdzie zaś ona rzewność, co spływa

background image

34

35

w cieniach kształtów, i groza znanej tajemnicy, która cień tworzy? Ten
brak pozostał w mej pamięci od czasu śnionych opowieści mej matki
i piastunek, których miałem wiele. A wówczas zwłaszcza stał mi się
nienawistny, gdy sam, dość późno, zacząłem doznawać snów.

Lecz jednym skinieniem głowy wstrzymała pani Dora chęć słów

moich.

— Dlaczego mię pan odwiedza? — pytała sennie. — Od lat

już czeka pan na chwilę korzystną, z góry przewidzianą. Czeka pan
ze spokojem, z wyrachowaną pewnością. Czyż nie uważasz, że nade-
szła? —

Jak wszystko dokładnie pamiętam, Medi, i dziwię się, boć już tyle

lat dzieli mię od zdarzeń. Pamiętam, że mogłem przemówić i zadając
kłam słowom, które nie były istotne, obalić tak groźne rojenia. Pamię-
tam, że jednak milczałem, jak zawsze, dążąc świadomie do myślo-
wej przekory wobec zdarzeń w życiu. Tak czyniąc, mogłem popełniać
rozliczne błędy, które przedłużają skutki zdarzeń i gmatwają je cieka-
wie, niezwykle. W tym dostrzegałem urok, więc łatwo przyjąłem stały
zwyczaj i przywiązałem się do niego niepotrzebnie.

(Wiernie spowiadam się tobie, ma biedna dziecino, bom jest wo-

bec ciebie winny).

Więc wówczas, wówczas… kłamiąc milczenie, patrzyłem na wy-

zierające spoza ram werandy owoce brzoskwiń dojrzałych. Chwi-
lę jeszcze trwał nieudolny zamysł, by zwalczyć narzuconą, uporną
myśl kobiety. Niemym ruchem wskazałem na brzemię owoców i czas
ich dojrzały. Pani Dora przeszła ku oknu i napełniwszy wazę z nie-
bieskiego kryształu narzucającymi się spojrzeniu owocami, tuż przy
mnie ją ustawiła. A gdy prześladując nadal myśl powziętą, wskaza-
łem szczerb, na wardze wazy widoczny, przesunęła poduszkę wska-
zującego palca po nim, raniąc się dotkliwie. Po czym obojętnie ujęła
w zakrwawione palce ciężki owoc i chciwie wysysała słodki miąższ
wraz z krwią dobrowolnej rany.

Wywołała u mnie podziw dla nieznanej rzeczy, gdyż nie chcia-

łem szukać przyczyny, jak przypuszczałem, zbyt łatwej. Nie rozumia-
łem własnego podziwu, a wyczuwałem jedynie klęskę, oczekując jej
z bierną trwogą.

background image

36

37

Pani Dora szybko prawiła:
— Fryderyk zagroził mi dzisiaj, słyszał pan? Nie mogę nawet wy-

obrazić sobie, jak by to się mogło stać. Pan może nie wyczuwa całej
jego władzy, jak ja muszę czuć. Przylgnęłam do niego, jak ciepła dłoń
do stalowej płyty czasu bezlitosnych mrozów. (Żachnąłem się moc-
no). Mróz wionie od niego, a jednak…

— Proszę pani, może bez przenośni lub nawet o czym innym…
— Muszę o nim i o próżni, która go gnębi.
— Więc? — pytałem szyderczo smutną twoją matkę.
Chwyciła mię gwałtownie za rękę, tak jest, Medi, pamiętam do-

skonale, i wiodła przez amfiladę przyćmionych pokoi, naiwną dło-
nią błądząc rozpacznie po smutnej próżni. Ja zaś milczałem, wiem
na pewno, że milczałem, tylko może w oczach moich zaczaił się nie-
znaczny wyraz zrozumienia.

Przystanęliśmy w miejscu, gdzie potem spoczęła twoja kołyska,

biedna moja Medi.

Dlaczego nie uderzysz w krzyk, pawiu? Dlaczego trzepocesz pióra-

mi i w szept mojej spowiedzi bezlitośnie wplatasz grozę napomnienia?

Lecz teraz dobrze uważaj, Medi, wytężaj słuch, czujny pawiu.

Rzecz ważną wam wyznam, rzecz trudną. I zakończę dziś jeszcze, tu,
na tym miejscu, gdzie spoczywała niezapomniana kołyska.

Tutaj się stało. Przylgnęła do mnie nagle, przedwcześnie. Gorą-

cym oddechem całując muszlę ucha, szeptała:

— Czy pan wie, że Fryderyk winien? On winien, że u nas tak…

Ja zaś mam precz pójść, precz, bo niepotrzebna. Ale nie — musi być
wyjście, ratunek…

Milczałem, właśnie w tej chwili. I bardzo zawiniłem, czy słyszy-

cie? Bardzo!

Jeszcze mówiła pani Dora. Długo, tylko nie słuchałem. Wnet mu-

siałem oprzytomnieć, gdyż silnie ugryzła mię w ucho. Matka two-
ja, Medi! Krzyknąłem i padłem na szezlong, a Dora spoczęła tuż
przy mnie, coś żebrząc. Zwinięta w czarny kłębek, jęła śmiać się ser-
decznie. Wzbudziła przez chwilę nieufność, niepewność. Lecz szybko
objęła ramionami mą szyję (matka twoja!) i kapryśnie czyniła wyrzu-
ty, że jestem śmieszny, że przecież zdrowa, zupełnie zdrowa, a pewnie

background image

36

37

lepsza od tylu innych. Targnął mną bolesny wstręt, naprawdę wstręt,
i już się porwałem, gdy na dłoniach poczułem wilgoć serdeczną warg
dumnych, warg znanych… I usłyszałem cichy szloch, tak błagalny,
że mię złamał, bezpowrotnie złamał.

Wówczas — wówczas musiałem wspomnieć słotną noc w mie-

ście, gdy na bulwarach spotkałem przemokłą dziewczynę. Rzewnie
zawodząc, nuciła słowa przystępne, łatwo zrozumiałe. Doskonale
uchwyciła ton bezwzględny, pełen przekonania. Więc wręczyć jej
chciałem talara, ale wymknął mi się z uchwytu i jęknął o załzawiony
żwir ścieżki. Właśnie zajaśniała błyskawica przypadkowa, łaskawa.
Ujrzałem, jak dziewczyna przegięta szukała w szlochu, wciąż w tym
samym, tak podobnym. A błyskawica i deszczu tkliwe mżenie, i brzęk
talara, wszystko spłynęło w ten jeden wielki szloch.

Wspomniałem i musiała powstać litość, ta sama, gdy szloch był

jednaki sprzed czasów i jednaka melodia, na którą jestem tak czuły.

Oto melodii zawdzięczasz, Medi, twe smutne powstanie i litości

nigdy nie myślanej. Ach! — i obojętności, dobrze, że nie zapomnia-
łem, i obojętności.

Przez długie chwile i męczące wpatrywałem się w zmartwiałą pa-

nią Dorę. Jej twarz wrzynała się w mrok sypialni ostrym, kredowym
zarysem znanej maski: dokonania. Dokonania zamiaru, który przestał
istnieć. I powoli przyjąłem w świadomość, że już się stało. Przejął mię
bolesny dreszcz ohydy. Wyszedłem, nie żegnając.

Właśnie tworzył zapadły wieczór dekorację z mgieł. Wydał

mnogość festonów ociężałych, rozwlekłych. Wyczułem przełado-
wanie szczegółów i wypowiedziałem w sobie niepotrzebny sąd.
Było mi duszno i z radością zagubiłem się w alei wierzbowych
drzew. Wydęte opary przylgnęły do chromych pni, tworząc po-
szarpane żagle u strzaskanych masztów, i dały mi złudzenie ta-
jemniczych schorzałych korabi, odpływających ku przestwórnej
toni na zatratę. Zapragnąłem poszybować z nimi, gdy dopadły mię
ogary, stróże domostwa pana Fryderyka, i zmusiły do gwałtow-
nej ucieczki, wielce sromotnej. Aż przystanąłem na polanie wśród
gęstego lasu i dumny, że zmyliłem czujny pościg, przysiadłem
na pniu, by spocząć.

background image

38

39

Wtedy to powstał pomysł o tobie, Medi, o twym imieniu, i co mia-

ło zawrzeć słowo. Przewidziałem cię na tyle czasu. W czułej troskli-
wości słałem ci zdobną w złocone brokaty kolebkę infantki hiszpań-
skiej. Na pierwszą zabawę włożyłem w drobne twe piąstki, uchwytów
niezdolne, łagodne bazie, odarte z różdżki-pamiątki, którą surowy
Mikołaj zawiesił ongi nad moim dziecięcym łóżeczkiem. W zadumie
poszedłem po pluszowy szmaragd łąk irlandzkich na pląsy dla stopek
twoich drobniutkich. Marzyłem etiopskie dziewki, nucące muślinowe
baśnie nad żałosnym płaczem pierwszych niemowlęcych nocy. Prze-
bardzo cię darzyłem w wielkiej mej dobroci, dając żywot krótki i skon
nagły, piękny.

Dumałem, gdy ujadały ogary, skarżąc utracony trop. Wnet wy-

padło na polanę stado spłoszonych saren. Dziś, kiedy spisuję to osta-
teczne wyznanie, czuję niezwykłą pospolitość sceny, lecz sumiennie
nadmieniam, gdyż wiem-ci ja, Medi, że słuchasz, jak gdybym prze-
mawiał, i przeliczasz szczegóły, i ważność wyznaczasz na błędy, we-
dług których mam być sądzony.

Sarny nie zauważyły mojej obecności i były sobą. Spokojnie spo-

glądały, gdy dwa kozły zwarły się na zawzięty bój. Powtórzył się li-
chy olejodruk z myśliwskiego pokoju mego brata. Gdy jeden rogacz
legł z przeciągłym rykiem, najspokojniejsza z łań lekkim truchtem od-
biegła za zwycięzcą. I dziwnie przez łanię przyszedłem na myśl o pani
Dorze. Odczułem nawet zadowolenie, rozumiejąc, że należałoby
o niej pomyśleć, i byłem wdzięczny łani. Ożyła troska tej śmiesznej,
czczącej powagi, z jaką spotkam matkę twoją, może jutro. A na czas
późniejszy, gdy dźwigać będzie brzemię — jej kształt. Więc zakłopo-
tanie pani Dory, całkiem zwykłe, i mój wyuczony szacunek, rzewna
uważność…

Parsknąłem w szyderczy śmiech, a zaniepokojone puszczyki ude-

rzyły w przeraźliwy kwikot, że zerwałem się z pnia, odczuwszy lęk.
Lęk uświadomił mi las, w którym zabłądziłem. Tęskniłem za gościń-
cem do miasta. Potykając się w ciemności, przewaliłem się na pole-
głego rogacza. Powstałem, umazany cuchnącą posoką. Bezwiednie
uleciał mi wesoły okrzyk: pan Fryderyk! Wnet jednak dostrzegłem
niesłuszność i brak porównania, więc chrząknięciem stłumiłem gro-

background image

38

39

żące echo, a spryt, zużyty na instynkt powrotu wnet mię sprowadził
na drogę ku miastu.

W tępej obojętności trwałem samotny po dzień twego przyjścia.

Wieść pewna o tobie wywołała mię. U wejścia do alkowy zwiastował
uroczyście zadowolony pan Fryderyk:

— Dała mi Dora córkę, wywołaną przez mój nakaz, pamięta pan,

onego wieczora? Żona porodziła ją z trwogi przed groźbą rozstania się
ze mną. Dziecię ma też w sobie coś z przyrodzonej uległości, z obo-
wiązku, który wypełniony został li tylko wskutek tchórzliwego posłu-
szeństwa.

Wszedłem, gdzie spoczywałaś, drobna dziecino, u boku wycień-

czonej matki. Jakże byłaś mi wówczas wstrętną, Medi, jak męczą-
ce twe istnienie! Prawidłowe niemowlę, obce, owiane senną zadumą
nad nieznanym bytem, z którego zostało wywołane. Pani Dora przy-
lgnęła do ciebie ustami celebrującej kapłanki, a całkiem niepotrzeb-
nie starała się dłoń moją uścisnąć. Czekałem, gdy rozewrzesz oczęta.
Spojrzałaś. Wzrok twój pospieszył ku mnie i wyczytałem w nim zwy-
kły wstyd. Jest czasem taki w kielichach kwiatów, gdy rozkwitają nad
rankiem. Więc nie rozumiejąc, w głos zapytałem: dlaczego? A pani
Dora, nie mogąc mówić, poczęła ronić łzy, co było nudne. Wyjąłem
z kieszeni srebrne dzwoneczki, w przygotowaniach z dawna zakupio-
ne, i jąłem grać. Lecz matka twoja, źle pojąwszy, wyrwała mi je z ręki
i cisnęła o dywan. Podszedłem do piastunki, by mi opowiedziała „całą
historię”, i nie troszczyłem się o was.

Gdy zachorowałaś niebawem, uwierzyłem, że było konieczne,

gdyż zwyczajnym zajęciem niemowląt jest krzykliwe chorzenie. Czu-
wałem jednak, wuczając się mozolnie w obowiązek poznania ciebie,
malutka. Mogłem tylko z trudem, gdyż alkowa duszna była i senna,
a piastunka fujarkowe zawodziła dumki, matka zaś twoja głupio szep-
tała pacierze.

Była noc, kiedy lekarz zadał ci sen spokojny i ja samotny ostałem

przy twojej kołysce. Leniwym gestem zdziecinniałego starca opędza-
łem konieczne, rojne dumania. Patrząc w uśpione twe lice, starałem się
marzyć o obcych rzeczach, boleśnie jednak utknąłem na obcym, a tak
bliskim pojęciu szczęścia: dla ciebie, ciche niemowlę. Nie mogłem

background image

40

41

żadnej stworzyć formułki. Pomogła wyobraźnia, wielce usłużna
w ujęciu rzeczy zwykłych, przez co zbyt trudnych. Doznając zwidze-
nia, przeszedłem beztrwożnie granicę dwóch krain, wielce sobie wro-
gich, przeszedłem nieświadomy, zapatrzony jeno w powabność prze-
dziwną. Dziwność więc samą podaję, a szczerze unikam w słowach
rozwiązania, gdy dobrze znam śmieszność wszelkiego twierdzenia,
które się zlewa w syty, zgodny akord z krzykliwym brzmieniem wska-
zującego: tak.

Czy ty tylko zbyt się nie przerażasz, dziecino, i czy zrozumiesz?
Byliśmy już daleko, gdzieś w północnym kraju, dążąc do obieca-

nych cmentarzy, które widniały z dala. Właściwe ich miano mogło-
by raczej opiewać: raj cichej radości, tak nieskalanie wesoło witały
nas śnieżne bramy. Nie było słońca, które niepotrzebnie szczery kru-
szec żył ludzkich przetapia na drgający war, nie było smutnych ludzi,
którzy niepotrzebnie wzierając w gasnące powieki, budzą wzajemny
żal. Mróz dobrotliwy mroził w nas tęsknotę za rzuconym krajem. Ci-
chość wiała wielka. I wielkie rozlało się zgodne pragnienie, by nas
zagarnął rozkoszny, ukojny sen. Dźwigając twój ciężar, świadomie
wszedłem w ogrodzenie z czystych lodozwałów, pijąc orzeźwienie
w wieczystym całunku przylgniętych naszych warg. Przystanąłem
na chwilę, rozglądając się za posłyszanym szumem kosodrzewin,
które nas żegnały. Już je przesłonił biały cud. Więc złożyłem cię
na uboczu i jąłem grzebać puszyste, wspólne leże. Niebawem jednak
przeraził me grzebiące dłonie nieznany cień krwawy. I usłyszałem
szelest złowrogi. Gdy się porwałem, unosiła cię w ramionach nie-
wiasta smukła, zwinna, a gnał za nią wicher nagły i śmigał jej śladem
nieznany cień krwawy.

Rzuciłem się w pogoń. W ogromne przestrzenie ciskałem wydłu-

żone okrzyki rozpaczy za tobą, Medi. Ścigałem was śmiesznie, nie-
udolnie. Ślad krwawy wsiąknął wnet w soczyste mchy gęstych smere-
czyn. Ustałem, kostniejąc w tępym żalu.

Martwo dążyłem dalej w nieznanym kierunku. Natrafiłem po cza-

sie na nędzną lepianę, dokąd wszedłem bez celu. W rozpylonym świe-
tle kopcącego ogarka dojrzałem nikłą postać, skarlałą w przegięciu
nad szeroką księgą, opartą na kolanach. Nie wejrzał ku mnie. Podszed-

background image

40

41

łem i poznawszy z liter księgi jakąś mowę znaną, krzycząc pytałem:
„Chłopie, czy nie spotkałeś przed twoim domostwem niewiasty uno-
szącej dziecię na ręku?” Ciasny, głupowaty półśmiech rozwidnił po-
nurą twarz mieszkańca lodowej krainy. Przyznając, wesoło skinął gło-
wą i dalej sunął brudnym palcem po zatłuszczonej karcie księgi. Ja zaś
niespokojnie badałem, co za kobieta i w którą odeszła stronę. Spojrzał
surowo i twardo wyrzekł: „Obcy jesteś, a jednak błąd jest wielki w to-
bie, gdy nie znasz niewiasty, o którą pytasz. Raczej żart ze mnie czy-
nisz nieuczciwy, bo któż jej nie zna. Jest wróżka, jest nazwana Aja-
taa. W całym kraju zorzy porannej nie narodzi się dziecię, o którym
by nie pamiętała. Trzeba niemowlęta strzec, szczęśliwe niemowlęta.
Jest Ajataa, jest piastunka”.

Wściekły, przerwałem powolnemu człowiekowi: „Chłopie, pilno

mi, nie praw baśni, które już gdzieś czytałem!”

„Źle czytałeś — ciągnął wytrwale — czytałeś, nie rozumiejąc. Bez

wiary dobrej czytałeś. Trzeba niemowlęta strzec, a nie myśleć o szczę-
ściu dla nich. Inaczej porwie maleństwo i z piersi zatrutej nakarmi.
Jest wróżka, jest niedobra Ajataa”. Kołysał się sennie. Więc ugodzi-
łem go pięścią w ciemię. Westchnął ciężko, lecz nie powstał. Pragną-
łem go rozweselić: „Zacny niezdaro — wołałem — przemawiasz
w symbolach niebacznie. W ojczyźnie mojej mam mnogich przyja-
ciół, wiernych i oddanych. Czyż nie wiesz, że ci ludzie nie znoszą
symbolów i legend przyćmionych? Jak śmiałeś! Jakże mi do nich
uciec się o pomoc, jak się użalić? Czyż wybaczą symbol? Uwierzą
w Ajataę?”

Byłem bardzo gniewny na chłopa i zrozpaczony, śmiejąc się

w dzikim ryhocie. Chłop ziewał, nieczuły, i kończąc, mamrotał: „Jeśli
to jest twoje niemowlę, które dziś wróżka porwała — nieszczęśliwe
będzie. I twoja będzie wina. Tak mi Panie dopomóż!” Uczynił znak
krzyża i zgrzytając złowieszczo zębami, nadal czytał w księdze. Więc
skradłem mu z ciemnego kąta kożuch z białych niedźwiedzi i otuliw-
szy się przezornie, uszedłem.

O północy byłem już z powrotem przy twojej kołysce w alkowie.

Przestrzenie zbytnio uległy mym lotom, zbytnio zmalały, pośpiesz-
nie zbliżając mię faktom, gdy złośliwie wydzieliły czas i możność

background image

42

43

wszelkiego w nim przemyślenia. Ujrzałem cię w objęciu wdzięcznie
obnażonej, przedziwnej kobiety. Chciwie ssałaś jej piersi, o nieświado-
ma, żarłoczna dziecino. Poczułem straszny lęk. Rozwalona na tapcza-
nie, ciężko ze zdławionej gardzieli wyrzucając bulgocące fale oddechu,
spała dziewka-piastunka. Z przyległej sypialni, z małżeńskiego łoża
zalatywał mlaskany szept pani Dory, wynajdującej powabne pieszczo-
ty dla znudzonego pana Fryderyka. Wstrętnie zachrzęściło małżeńskie
łoże. Parność wielka ugodziła mię w lice, rozpełzała po czole i przepa-
lając czaszkę, obłąkanym żarem na mózg się zwaliła.

Odeszła mię myśl wszelka.

Chwyciłem z konsoli w plusz oprawiony, wenecki sztylet twej

matki i zatopiłem w jadem napuszczoną, białą pierś obcej niewiasty.
Raz jeden wejrzała ku mnie wielce łagodnie i przewaliła się bezgło-
śnie, pociągając ciebie, Medi, za sobą. A z rany wytrysnęła jedna je-
dyna kropelka krwi wiśniowej i bryznęła — wyraźnie widziałem —
na lewe twe liczko, krzepnąc po wszystek czas. Uderzyłaś w zawodny
płacz. Złożyłem cię przezornie w ciszę kołyski i starałem się przebie-
gle unieść świadczącego trupa. Niepotrzebnie. Macając wokół ręko-
ma, czołgałem się po posadzce, nie mogłem jednak nigdzie znaleźć.
Opadłszy z sił, ległem wreszcie gdzieś w kącie, znużony.

Gdy już powracałem do przytomności, słyszałem, jak orzekał le-

karz nad twoją kołyską: „Stan poważny, zapewne skutek epidemii.
Ale na lewej twarzyczce niewyjaśnione zaczerwienienie. Najpraw-
dopodobniej znamię, które już zostanie”. Od razu wspomniałem
na straszliwą scenę i wiedziałem, skąd pochodzi plamka. Rozumia-
łem, że oglądając ją dzień w dzień, sam jeden zachowam tajemnicę,
która trapić mię będzie i szklanym napawać lękiem.

Przez czas pragnąłem nawet, byś mię zwolniła od grozy patrze-

nia i strasznego wspominania rzeczy niewyjaśnionych. Pragnąłem,
byś uległa trawiącej chorobie. Cóż, kiedy pozostał sztylecik, jak
dawniej w aksamit oprawny i cudnie błyszczący, tylko już groźny te-
raz i wymowny przez wypadek, w który został wtrącony. Cisnąłem
go wprawdzie między rupiecie za stary kominek, ale nie mogłem za-

background image

42

43

pomnieć, że on tam właśnie spoczywa. I biały kożuch zawisł na wie-
szadle, cenny, ukradziony kożuch. Miałem więc wciąż ze sobą nie-
mych świadków dwoje, od których nijak mi było się uwolnić.

Myślałem nawet, by się komu zwierzyć. Bez wyboru, jedynie

dla pozoru ulgi. Była bliska sposobność: pan Fryderyk. Zauważy-
łem jednak, że jest bardzo chmurny. Gwałtownie ujął mię pod ramię
i wciągnął w głąb swojej pracowni. Tu wyjął księgę ważnych zapisów
i pod datą dnia znanego wpisywał czerwonym ołówkiem, w głos wy-
powiadając:

„W dniu dzisiejszym zauważyłem niespodziewanie czerwoną

plamkę na lewym policzku mej córeczki, zrodzonej z doskonale pięk-
nej mej małżonki, Dory. Plamka ta, to stygmat, który mówi, że dos-
konałość fizyczna jest wysiłkiem przyrody, niezdolnym do dalszych
świadczeń. Owoc więc każdej doskonałości musi być niedoskonały,
musi być uszczupleniem pojęcia i jego zacieśnieniem. Doskonałość
winna wystrzegać się owoców, które przez brak lub błąd konieczny
stają się niepotrzebne. Jej los — to milczenie i dostojne trwanie w jas-
nej świadomości. Doskonałość — to zakończenie. Córka moja, jako
niepotrzebna, od dzisiejszego dnia staje mi się obojętną”.

Dziwne, że błazeństwo nie rozgniewało mnie, ni też ubawiło.

Przyjąłem jako rzecz, która być powinna. Za to myśl we mnie o to-
bie, Medi, i o tajemnym naszym wydarzeniu całkiem się zmieniła.
I poczułem: przez plamkę, tak drobniutką, przez tajemniczy stygmat,
stałaś mi się, Medi, tak drogą, tak drogą —

Zamieszkałem w domu waszym. Odtąd nieustannie patrzyłem w ci-

che oczy twoje, jak brałaś teorie z ludzi, którzy cię otaczali, i z przed-
miotów. Z wolna wdrażała się w ciebie myśl obca, myśl fałszywa,
o której mówią, że jest dobrą pomocnicą biednych ludzi. Niepokoił cię
wszelki ruch, więc wywijałaś rączkami, naśladując nieudolnie, uczci-
wie. Szedłem za stawaniem się twoim jak szpieg. Wypatrywałem, wie-
le nie rozumiejąc. Oboje milczeliśmy z konieczności. Raz, gdy wy-
czekiwałem pierwszego słowa, uderzyłaś mię mocno pięstuczkiem
w twarz. A potem rzewnie, cicho, wyrzekłaś w zdziwionym brzmieniu:
„ma-ma”. Byłem zrażony, wiedząc, że wszystkie dzieci wypowiadają
to pierwsze słowo. I wcale przecież mnie się nie należało. Czas jakiś

background image

44

45

wstydziłem się nawet, gdy mię tak stale odtąd wołałaś. Zgromiłem sro-
dze ruską piastunkę, która uczyła cię pospolitości i precz ją nagnałem.
Przywiodłem natomiast z ogrodu poczciwego pawia, który turkając
trwożnie, spoglądał w twoją kołyskę. Rozkosznie wyciągnęłaś ku nie-
mu rączęta i objęłaś za szyjkę. Nie uchodził, tuląc się wiernie. I wciąż
turkając, począł udzielać wyższej mądrości.

Zaraza zawisła nad tobą, jak myszołów w przestworach przysta-

wa nad ukrytym w miedzy stworzonkiem. Długo bujała, nie dobija-
jąc. A gdy już miała odejść, cichy lęk twój przeszedł w rzewny płacz.
Płacz był przeszkodą dla pana Fryderyka w koniecznym śnie. Słysza-
łem, jak cię gromił słowami. Maleństwo niepojętne, czemuż nie usłu-
chałaś? Pan Fryderyk wpadł do twej alkowy i wnet przez ciszę nocy
przechodziły tępe uderzenia, zawzięte, obliczone razy. Już byłem przy
tobie. Przede mną śmieszne bydlę, ogłuchłe we wściekłości: „Cór-
ka niepotrzebna”. Zdjął z nogi pantofel i tryumfalnym ruchem in-
dyjskiego wojownika, gdy wywija tomahawkiem, brał rozmach nad
przegiętym, czerwonym karkiem i opuszczając — bił zapamiętale.
W stalowym uchwycie palców przylgnąłem do jego gardła, drugą
ręką porwałem brodę uwielbianą, mądrą i cisnąłem go na podwórzec
w słotną noc jesienną. Nie dobijał się do zaryglowanych drzwi. Prze-
spał w stajni i opuścił nas nazajutrz.

Szły dnie długiej, zawziętej rozpaczy pani Dory. Obmyślała po-

goń. Byłem jej pomocny. Bezskutecznie. Pan Fryderyk zginął prze-
biegle, wielce umiejętnie zatarł ślady. Wreszcie nadesłał wieści:
„nie powróci nigdy. Nie może pozostawać wśród niepotrzebnych.
Wyruszył szukać nowej racji”.

Zakupiłem jego majętność, a dom kazałem rozszerzyć, przeina-

czyć. Tak więc, siłą zdarzeń, przeznaczony zostałem, by przeżyć
z wami przesilenie nieudałego pomysłu twej matki. Dziwiło mię,
że spokojna na pozór, została wraz ze mną w domostwie. Ociera-
liśmy się o siebie jak dawniej, obojętnie wymijając się w drzwiach
pokojów. Przypuszczałem, że cierpi normalnie, i unikałem dłuższe-
go spotkania z obawy przed nudą zwierzeń. Raz jednak, trwogą nocy
przejęta, weszła do mojej sypialni, cudna w swej nagości. Widziałem
jasno. Lecz broniąc się, odegrałem scenę. Chwyciłem za szpadę, któ-

background image

44

45

ra nad łóżkiem zwisała, grożąc, że przebiję. Usiłowała, przemawiając,
zmusić mię do rozpoznania. Niezmiennie jednak godziłem ostrzem
w miejsce, gdzie złoty zwisał medalion. Trwożnie syknęła: „tchórz!”,
i uszła, nie usiłując więcej.

Odtąd była spokojna i smutnie milcząca. Używała jeno wielkich

swych uroczystości, by okazać, że nie zapomniała rozpaczy. Starała
się gwałtownie nam przedstawić, jak cierpi i przez co. Więc patrzyłem
bez oceny, stwierdzając.

Ciężki czas ołowianych błękitów usuwał się wzdłuż martwych

okiennic i dążyliśmy za nim posłusznym spojrzeniem, które nie śmia-
ło się przebić, wyprzedzić, gdy usta milczały, nie pytając: co dalej?
Niekiedy wprowadzałem urozmaicenie, które jednak zbyt szybko
w krew się wpijało i stawało zwykłością. Nieświadome kwadranse
spędzałem za kominkiem, szukając sztyletu wśród rupieci, azali nie
zniknął. Zawsze znachodziłem i dotykałem się go nieznacznie drę-
twiejącymi z lęku palcami. Zazwyczaj pozostawałem potem na chwilę
nieprzytomny, zaniedbując ciebie, Medi. Również i kożuch skradzio-
ny nie wyszedł z mej pamięci. Kazałem go pociąć na podłużne pasy
i sporządzić skórę podnożną, by móc deptać, skoro wspomnienia zacz-
ną się stawać nieznośnie natrętne.

Na tej skórze z białych niedźwiedzi stanęłaś po raz pierwszy w jas-

ny, wrześniowy poranek. Przeszłaś wzdłuż chwiejnie, nieudolnie.
Przed tobą kroczył troskliwie paw-nauczyciel. Uderzył mię posłysza-
ny niezwykły śmiech pani Dory, podobny wahadłowemu zakołysaniu
się nieboskłonu, czasu pogodnych, błyskawicowych nocy. Zbliżyła
twarz ku tobie z miłą pieszczotą, gdy nagle stężała, wpatrzona w twą
czerwoną plamkę. Białka jej oczu wyszły gwałtownie i zazieleniały,
zdław chwycił gardło i jęła toczyć z ust żółtą pianę. Trzymając twe
rączki w silnym uchwycie, skręciła je gwałtownie i cisnęła cię o zie-
mię. Skrępowałem matkę twoją i zamknąłem na piętrze domostwa,
by dowolnie szalała. Troskę nad nią oddałem lekarzom.

Pozostaliśmy swobodni na dole. Pocałunkami budziłem twe oczę-

ta w bławatne poranki, pocałunkami koiłem szczebiot twych usteczek
w pierzaste, wiedźmowe wieczorów zachody. Uśpioną tuliłem cię
w ramionach i późno w noc wsłuchiwałem się w łopot kroków matki

background image

46

47

twojej, mierzącej niestrudzenie rozległe izby nad nami. I nieraz zda-
wało mi się, że płyniemy gdzieś bez celu, na oszalałym jakimś stat-
ku, zaprzepaszczeni wśród wirów ostatecznej zagłady. Lecz ptak nasz
czujny zwykle nas ocalał, wzlatując ku oknu i dobrotliwie wglądając
spojrzeniem pełnym troski. I przybijaliśmy do stałych lądów.

Po bielonych słońcem ścieżkach parku jęłaś bujać swobodnie i nie

odstępował ciebie barwnopióry, poważny opiekun. Patrzyłem ku wam
z werandy. Często znikaliście za skrętami klombów. Czybyś mogła za-
pomnieć zaciszne ustronie? Wiesz — za grabową aleją, już prawie nad
łąką, gdzie pawie zbudowały gniazdo. Tyle łagodnych poranków spę-
dzałaś tam w odosobnieniu. Samotna pawica siedziała na gnieździe,
gdy paw szukał za żerem. Więc prawiłaś ptaszycy dziwne opowieści,
w twym lubym szczebiocie. I weseliłaś jej smutek. Porozumiewałyście
się bez trudu, a pawica wsłuchiwała się rozkosznie, oczarowana. Gdy
zaś on powrócił z łowów, nad wyraz bywał czuły i uczył cię wiedzy,
dla nikogo pewnie nieprzystępnej. Zapewne prawił o dziejach świata,
patrzonych z lotu ptaka, i o życiu gąszczów, w które nikt nie wzierał.
Czy tak, maleństwo? O! Wybacz, że was podglądałem. Lecz byłem
zdziwiony, kiedy pochmurna stawałaś przede mną i mierzwiąc pię-
stuczkiem płowe loki nad czółkiem, powtarzałaś: „Ma-ma — Medi
wie — tam — dużo — tam”.

Lub też w ogródku, pod ścianą starych kazamatów, powiedz,

czy źle ci było, dziecino? Powiedz! Grzebiąc w ziemi różanym pa-
luszkiem, sadziłaś jasne kwiatki. Pragnienie gasiły chętne twych uste-
czek wonne truskawki. Na złotych tarczach słoneczników wesoło
ćwirkały małe, płoche ptaszki. A wysoko, na grzbiecie murów, ponad
grzywami rozczochranych bluszczów przystawał, jak zwykle, usłuż-
ny paw i rozpiąwszy lśniący wachlarz piór, cień rzucał, by chronić
twą główkę przed żarem słońca. Z ukrytych ziół biły słodkie aroma-
ty, wśród których perliły się roje złotych muszek. Niekiedy strzępia-
sty obłok gasił wszelką światłość i nagle sztywnieliście, gdy was za-
lała twarda matowość. Paw uderzał w krzyk. Niebawem odżywaliście
w rozlewnej jasności.

Zapędzał się ku wam często przemądry Sokrat, stary kogut bia-

ły. A za nim nieodłączna czereda. Więc pytałaś, czy Sokrat ma żonę.

background image

46

47

Szukaliśmy, by ją poznać. Zbliżyliśmy się do zacnej gromadki. Poda-
łem ci nawet imię tej żony: Ksantypa — i wołałaś donośnie. Właśnie
targał Sokrat czarną kwoczkę za bujny czub, całkiem bezwzględnie.
Więc pytałaś: „Ma-ma, czy to ta?”

Wkrótce jednak staruszek i inne kury równymi obdarzał względami.

I nie mogłem ci wskazać właściwej. Ten Sokrat, ten Sokrat! Miał Ksan-
typ tak wiele. Niegrzeczny Sokrat. Byłaś smutna i niepocieszona.

Przeszliśmy do sali rycerskiej, gdzie postanowiłaś niezwłocznie

odbyć zrękowiny wszystkich twych lalek. Sadowiłaś je u stóp moich
na wzorzystym dywanie, układając parami. W pośpiechu niebezpiecz-
ne powstały mezaliansy. Chciałem zwrócić twoją uwagę na możli-
wy skandal. Lecz zniecierpliwiona postanowiłaś zaraz. Więc wyszła
pobożna rybaczka z Holandii za wątłego, karnawałowego pierro-
ta, o zupełnie nieznanej przeszłości. Wytwornej księżniczce z ogro-
dów wersalskich dostał się zwalisty dragon szwedzki. Dumny grand
hiszpański musiał się zgodzić na płochą gryzetkę, a skoczny piekar-
czyk na poważną, siwowłosą damę, w czarnej, aksamitnej sukni.
Zbyt gwałtownie postąpiłaś, Medi, i wbrew przyjętym zwyczajom.
Po ceremonii, w której żywy brałem udział, kazałaś mi złączone pary
pozamykać w mrocznych, zimnych szufladach wielkiej szafy biblio-
tecznej. Musiałem na klucz pozamykać, by cię uspokoić. Czyż można
było? A jednak po dziś dzień tam spoczywają — niedawno zagląda-
łem — w zupełnej zgodzie i z piętnem tożsamości na obliczu.

Po latach zaś dzień twej koronacji — jakże uroczysty, a jaki

okropny w następstwach!

Byłaś już panienką i spoczywałaś w sukience z niebieskich koronek

na rzeźbionym krześle z czarnego dębu. W zadumie główkę w tył pochy-
liłaś (matki zwyczajem) i mglistymi oczkami chciwie wpiłaś się w prze-
ciwległy wielki gobelin rozpostarty. A na nim wielka odbywała się para-
da. Po bokach trębacze w uroczyste uderzali hejnały i zewsząd schodził
się dwór strojny: dzielni rycerze w ciężkich zbroicach i urocze niewiasty
w sukniach drogocennych, powłóczystych. W samym środku mąż po-
ważny, wyniosły, wkładał koronę na główkę dziewczynki, co u stóp jego
przyklękła. Wpatrując się, przeżyłaś zapewne zwidzenie senne, gdyż pos-
tanowiłaś urzeczywistnić (zwyczajem matki). I już nie sprzeciwiałem się,

background image

48

49

przeciwnie, byłem bardzo skłonny, gdyż wszelka twa prośba była mi dro-
gą i przeczuwałem w niej nieznany sens głębszy.

Rozporządziłem. Z mansardy kazałem powynosić stare stroje i wszel-

kie rodzaje broni, cały mój zbiór cenny, okazały. Starą lektykę z czasów
augustowskich świeżo obito różowym adamaszkiem. Salę rycerską przy-
strojono na komnatę królewską. W środku ustawiono wyniosły tron
pod gwiaździstym baldachimem. Po podłogach rozrzucono pyszne smyr-
neńskie kobierce. Ze stropów zwisały złocone gdańskie pająki.

We dworze wrzało. Nagły, niezwyczajny ruch oszołomił rozkosznie.
Pani Dora umilkła zawzięcie, ty zaś wyczekiwałaś wytrwale, po-

chmurnie. Paw jeden był niespokojny i plątał się wszędzie, krzykliwie
przeszkadzając. Kazałem go wygnać na gazon.

Uprzejmie sprosiłem znanych dawniej ludzi. Skwapliwie przyby-

li na wyznaczony czas. Przywiodła ich prostacka ciekawość. U pro-
gu zapowiedziałem uroczystą zabawę. Rozdałem role, które chętnie
przez próżność przyjęli. Nad wieczorem dwór już był gotowy. Sędzi-
wi senatorowie, pyszni rycerze i jasnowłose, strojne damy. Marsza-
łek ustawiał według gobelinowego wzoru. Zachowaliśmy bezwzględ-
ną ścisłość, byś w niczym nie dostrzegła różnicy, droga dziecino.
W ostatniej chwili przybył posłaniec z miasta, wręczając zamówio-
ną misterną koronę na twoją główkę i pozłacane jabłko koronacyjne.
Złożyliśmy je na szkarłatnych poduszkach, które u stóp tronu trzymali
dwaj terakotowi murzyni, zazwyczaj wierni stróże łożnicy mojej.

Na dany znak zagrzmiały moździerzowe strzały, zapłonęły pa-

jąki. Cudnie przeodziana, w białej adamaszkowej sukience z kry-
nolinką, w złotej aureoli rozpuszczonych włosów, rączęta sztywnie
w górę podniesione — wpłynęłaś w uroczystą salę. Wiedli cię mężo-
wie poważni, najprzedniejsi woje. Przystanęłaś w oznaczonym miej-
scu. Paziowie przyklękli przed tobą. Gregoriańskie chóry rozbrzmia-
ły w podniosły hymn. Byłaś wzruszona i bardzo pobladłaś. Wybacz,
że tak niezgrabnie, drżący i zgarbiony, jakkolwiek w królewskiej
purpurze, podszedłem ku tobie i włożyłem w twe rączęta złote jabł-
ko, które oburącz przycisnęłaś do piersi. Po czym wznosząc koronę
nad twoją główką, dla uświetnienia ceremonii w podobne słowa uwa-
żałem za wskazane przemówić:

background image

48

49

„Wdzięczność serca rad bym wypowiedzieć wam, goście łaskawi,

na krótką chwilę wierni moi poddani. Świetny jest zbór wasz na dzi-
siejsze koronowanie i prawdziwie raduje me królewskie oczy. Liczne
są zapewne zasługi wasze, lecz zaprawdę największą dzisiejsza usłuż-
ność. Bo oto, nie pytając o sens ni też o zamiary, świadczycie dobro-
wolnie dziełu, które w waszych oczach się dokona. Jest więc w was
prostota i ufność, która zdąża do zabawności, a mnie ułatwia ciężar
dzieła. Stajecie bowiem w tej chwili w tajemniczych ramach śnionej
baśni. Każdy z was utracił połowiczność swej rzeczywistości. Przy-
kro mi wam to oznajmić, ale postradaliście siebie i znaczenie wasze,
a byt wasz cenny zawisły jeno od przyjętej roli. Troskliwie ją pielę-
gnujcie — pomni, że stworzyło was pragnienie dziecka. Pragnienie
zaiste godne urzeczywistnienia. Wychodzi poza możliwość, a unika
śmieszności. Kaprysem łatwo je nazwać, tym bardziej, jeśli uwierzyć
zechcecie, że wywołane zostało przez tajemniczy wypadek, w którym
sam uczestniczyłem. Wypadek istotnego zatrucia przez sen, którego
skutki w rzeczywistości sami oglądacie. Prawdziwość mych słów
królewskich potwierdza znamię na liczku dziewczynki, które swo-
bodnie oglądać jest wam dane. Przez plamkę sen naznaczył dziec-
ko, by wzmocnić chorą swą pamięć i na czas z góry przeznaczony
wykonać niezwyciężoną swą mściwość. Bezsilny, nieprzewidzianym
rozkazom w pełni się poddaję. Unikając dalszych wyjaśnień, gdy nie
istnieje potrzebna konieczność, objawiam wam jeno mą niezłomną
wolę, by w pełni uznano ten zatruty kaprys, poza którym łatwo ukry-
wać się może niewyrażalna myśl. Czyniąc zadość kaprysowi, godnie
postępujecie. Nie aktorami stajecie się rzeczy pomyślanej, nie staty-
stami pantomimy na zysk obliczonej, czy też na sensację. Jedynie
przeczuciu wielkiemu hołdujecie, jakie wstrząsnęło dziecięcym ma-
rzeniem. Nie zaciągając żadnych zobowiązań, spokojnie spoglądacie
na stawanie się rzeczy niemożliwej i w równej mierze mieszając po-
wagę z figlarną zabawnością, stwarzacie uroczystą groteskę. Znacze-
nie w niej wasze donośne, gdy wypełniacie role dobrych schlebców.
A kiedy się już obudzicie z tej żywej snu ilustracji, może w was kiedy
ocknie się tęsknota za dziecka królestwem. I za panowaniem dziec-
ka, które by wymierzało rajskie sadyby zbłąkanym waszym trzodom,

background image

50

51

w naiwnej mądrości udzielało praw doskonałych skrzywdzonym isto-
tom i łagodnym wejrzeniem ułaskawiało groźnych waszych przestęp-
ców. Wspomnijcie w onej tęsknocie, jak blisko byliście marzenia
w tej oto chwili!”

Wkładając zaś koronę na twoją główkę, wyrzekłem:
„Koronuję cię królową państwa, którego nigdy nie ujrzysz, wład-

czynią ziem rozlicznych i urodzajnych, które już były kiedyś lub jesz-
cze będą, opiekunką mórz i rzek rozlewnych, przez które nie pomkną
nigdy kadłuby twych lotnych okrętów. Pod łaskę berła twojego uda-
ją się ludy możne i zwycięskie. Nie przyklękną po laur przed tobą
ich bohatyry, nie dojrzysz plonów dzielnej ich dłoni. Ludy te bowiem
jeszcze nie dojrzały i są tylko marzeniem, jak całe twoje królowanie.
Nic się nie ziści. Więc ja koronuję dzisiaj, córeczko, twoje królewskie
rojenia nad obszarami strasznych kołowrotów: snu i rzeczywistości.
Władaj w tych krainach i już się nie cofaj przenigdy. Poważną grote-
skę wprowadź w rzeczywistość. A nie odczuwaj żalu, że się nie zisz-
cza marzenie, gdyż w tym cała jego siła i prawdziwość.

Nas zaś obdaruj prawdziwą szczodrością. Nie zechciej poczytać

za złe zebranym tu ludziom, że wróciwszy do domu, wnet zapomną
tę chwilę i wszedłszy w codzienne zabawy, przywdzieją maskę lito-
snego śmiechu, który jest śmiesznością, lub ustroją się w grymas po-
wagi, gorszy od śmieszności. Wszak-ci nie mają zmysłu dla dziwno-
ści. A mnie. który nędzny staję tu przed tobą, któremu marne słowa
już bledną na ustach, choć w części wybacz tę niezmierną winę two-
jego powstania. Wybacz przez szczęśliwość chwil z tobą przeżytych!
Wybacz, jako że przystoi królewnom wybaczać.

Dla siebie jednej nie znaj wyrozumienia.
Pław się w blaskach królewskości. A gdyby nastać miały słońca,

godne przyćmić blaski twoich diamentów, to je zgaś — lub nie — ra-
czej zgaś siebie, zanimbyś wyczuć miała lęk przed siłą, która urągać
może twojej królewskości”.

Nic nie przeczuwałem, że cię już żegnam zarazem i wprowadzam

w bramy śmierci, tak byłem przejęty powagą zadania i odpowiedzial-
nością. Czyś ty, dziecino, tak pilnie zważała na słów napuszystość.
czyś mogła się tak przejąć i zrozumieć? Wszak zupełnie spokojna za-

background image

50

51

siadłaś na tronie, a oni szli rzędem i składali hołd, całując twe rączęta.
Paziowie miotali kwiaty. Po kwiatach weszłaś do lektyki i rozzłoci-
łaś ją zadowolenia uśmiechem. Przeniesiono cię do kryształowej sali,
a za tobą podążył dwór, by każdy w lustrzanym odbiciu mógł dojrzeć
siebie kilkakrotnie, po raz ostatni.

Otoczyli mię zewsząd, żądając spodziewanych wyjaśnień. Nag-

le usłyszałem przeraźliwy twój okrzyk: w a w i! Właśnie wysiada-
łaś z lektyki, a ku tobie podchodziła w tanecznych podskokach fi-
glarna pani Dora, która się wymknęła niebacznej dozorczyni. Nikt
nie zagrodził jej drogi. Wszyscy osłupieli. Szła więc swobodnie cała
w wymalowanych czerwonych cętkach na licu i rękach, w szkarłat-
nych łachmanach, półnaga. We włosy wesoło wpięła różę purpuro-
wą. Wskazujący palec prawej ręki wysunęła przed siebie i zmierzała
wprost do twej twarzyczki. Zalotnie dotknęła się czerwonej plamki
i zachichotawszy dziko, w szerokich pląsach ze sali wypadła.

Szybko się stało, nie mogłem przeszkodzić. Urągała ci matka two-

ja, urągała zawzięcie. Rozszerzonymi źrenicami spojrzałaś w wielkie
zwierciadło i starczo posępniejąc, przykryłaś rączką znamię. Dwór
milczał. Chwilę trwałaś w twardej zadumie, po czym, zerwawszy ko-
ronę z główki, cisnęłaś ją nam pod nogi, że się potoczyła z nieznoś-
nym brzękiem gdzieś nieskończenie daleko.

Pozostałaś zamyślona, bez płaczu.
Nie czekali na ucztę. We wszystkich wstąpiła widoczna obawa.

Ciskali gwałtownie w kąty pancerze, peruki, aksamity, szkarłaty.
Uchodzili.

A mnie chwyciło również przerażenie i błąkałem się po pustych

salach, nie mając odwagi wejść do twej sypialni, by spojrzeć na ciebie
lub spytać, co się z tobą dzieje.

Co się natenczas z tobą działo, co się działo?
Wreszcie zrozumiał mój mózg zmęczony, że zajaśniał dzień jakiś

wyblakłą pogodą ironii. Byłem bardzo strudzony i patrzyłem ciężko.
Czułem, że należy mi baczyć na coś, nie wiedziałem jednak, na co.
Z okna widziałem, że od rana błądzisz z pawiem po klombach. Za-
uważyłem, jak przysiadłaś na lafecie starej armatki, zdobiącej gazon
zajezdny. Ciągle trzymałaś rączkę przy twarzy, ukrywając czerwone

background image

52

53

znamię. Spojrzenie twe, ponure i żałosne, błądziło wzdłuż górnych
okiennic, gdzie zamknięta była pani Dora. Byłem niespokojny i prze-
cierając senne oczy, śledziłem twój wyraz.

I niespodziewanie zdało mi się, że czas utknął i dzień przystanął,

wstrząsając przestworem. Poczułem drgnienie nóg. Silniej przetarłem
powieki. Widziałem jedynie jakieś silnie zamazane płótno na pot-
wornych sztalugach. Wzdłuż płótna leniły się błękitne, smętne pa-
ski dymu. Zmąciło mi się pojęcie, zdołałem jednak jeszcze wywnio-
skować, że padł strzał, którego wcale nie słyszałem. Nie mogłem już
nawet dojrzeć twojej sylwetki. Plątał się jeno przede mną chaos ja-
kiejś zbitej gromady, która usiłowała głową jedną, ogromną, potwor-
ną przedziurawić chwiejące się płótno. Chciałem ich powstrzymać.
W skronie jednak walił ogłuszająco zimnym młotem łopot rozbież-
nych, zwariowanych kroków. Wiązadła mięśni ustnych chwycił boles-
ny skurcz i zaparł oddech. Z wysiłkiem podważyłem palcami język
i usłyszałem własne, oderwane powiedzenie: a tak.

Potem — niedokładnie już jednak pamiętam — złożyli cię

na moim łożu. Podniosłem z twej twarzyczki krwią ociekającą chustę.
Tylko na chwilę, gdyż wnet przysłonięto. Ale zapamiętałem.

Medi! Medi! Twe boleśnie zmarszczone powieki, piąstki w kur-

czu złożone na piersiach, i ta — ta od krwi zaskrzepłej już sczernia-
ła plamka.

Na bok odepchnięty, wsłuchiwałem się długo z ciekawością w ja-

kieś straszne, przedśmiertne charczenie.

Bardzo długo, gdyż musiałem przyklęknąć i oprzeć głowę o kant

łoża. Cieszyła mię niezmiernie gwarna ciżba, która się zebrała woko-
ło ciebie. Przez palce dłoni, w których ukryłem twarz, zacząłem przy-
glądać się im ciekawie, tylko nie mogłem rozpoznać twarzy. Słysza-
łem, jak mówili, że strzał był bardzo celny i że kula w mózgu utkwiła.
Chciałem się sprzeciwić, ale zamroczyło mię zmęczenie, które roz-
kosznie ściskało kości policzkowe i brodę. I zapewne zdrętwiałem
w uśpieniu, gdyż nie wiem, kiedy skonałaś.

O zmroku wyrzekł dobitnie jakiś poważny człowiek nad mym

uchem: królewna umarła. Ogromnie dobrze powiedział i słusznie wy-
raził. Podniosłem się i poczułem na chwilę rześkość w sobie, a w móz-

background image

52

53

gu nagromadziły się różne pojęcia obojętne i bardzo trzeźwe. Nie mo-
głem odnaleźć w sobie ni włókienka żalu za tobą, Medi. Wcale — nie.
Nie oglądnąłem się nawet za tobą. Poczułem jedynie potrzebę rozmo-
wy z kimkolwiek, by zaspokoić pewne wątpliwości, które mi prze-
szkadzały w trzeźwości. Znowu błądziłem. Mówiłem o naszej tajem-
nicy obcemu, poważnemu człowiekowi, który jej przecież nie mógł
pojąć należycie. Trudno jednak było się zgodzić na zdanie poważnego
pana, że strzał był celny, gdy tak długo męczyłaś się, dziecino! Chy-
ba, jeśliby chodziło o traf w zamierzone miejsce, to jest w plamkę
— celny rzeczywiście. Widocznie ręka wcale nie zadrżała. — Praw-
dziwy strzał matki. Bo, że pani Dora strzelała, wiedziałem, choć nikt
nie nadmieniał. — A powody, dla których to uczyniła, już tak dawno
były mi znane. —

We wszystkim moja wina. Byłem tak nieostrożny. — Wprawdzie

stwierdził pan poważny, że Dora jest spokojna i całkiem nieszkodliwa.
— Czyż byłbym w stanie zapobiec? O! stanowczo, Medi. Przynajm-
niej nie zaznałabyś tak długiej męki. — Przeoczyłem, a Dora musiała
podejść dozorczynię i sprytnie wykradła strzelbę z mojej zbrojowni.
I czyhała. — Słusznie, że nie mogła znieść czerwonej plamki. — Bar-
dzo rozumiem. — Wszak wszystko się u niej na tym załamało. Zwłasz-
cza po wczorajszym koronowaniu musiało się tak stać. — —

Lekarz poważnie udawał, że mię całkiem pojmuje. Więc go pro-

siłem, by panią Dorę zostawili w spokoju. Myśl moja o niej stała się
niespodziewanie czułą. Chciałem, by mogła swobodnie się poruszać.
Nie zniósłbym, by ją mieli skrępować i gdzieś wywieźć. Łudziłem się
pospolicie, że strzały jej mogą i nadal być celne. A nawet rozważa-
łem, czy też tej kobiety kiedy nie kochałem, kiedykolwiek lub może
obecnie, całkiem przypadkowo. Starałem się wspomnienia wygrześć
z pamięci, ale ponownie opadło mię znużenie. Mogłem jeszcze tylko
polecić, by cię godnie pochowano, wraz z insygniami twej królew-
skiej władzy.

Czy wypełniono zlecenie moje, powiedz, czy wypełniono?

Długo nie wiem, co się z nami działo, aż do chwili, kiedy na kę-

pie założono fundamenty pod twe mauzoleum. Tam siadywałem

background image

54

55

na głazie, patrząc w żwawą robotę bez myśli. Dolatywały mię
z dworu wrzaski pani Dory, która od nowa szalała. Robotnicy od-
kładali kielnie i łopaty i blednąc w trwodze, zabobonnie się żegnali.
I wstrzymywało się upragnione dzieło. Więc musiałem usunąć twoją
matkę. Nie chciałem jednak przemocą. Pani Dora zgodziła się wyje-
chać, dokąd wskazali lekarze, ale tylko z tobą, Medi. Powiedziałem
jej bezwzględnie, że cię przecież zabiła i żeś pochowana. Odpowie-
działa, że być może, ale od żądania swego nie odstąpi. Musiałem się
w końcu chwycić podstępu, a ty, dziecino, wybacz, że tak mało czci-
łem twoją pamięć.

Wiedząc, w jaki sposób pani Dora podróżuje, zebrałem wielką

ilość próżnych paczek i pudełek, każąc je opieczętować. Na każdej
nalepiłem kartkę z widocznym napisem: „rączka Medi”, lub „serdusz-
ko Medi”. Na okrągłym czerwonym pudełeczku wypisałem: „plamka
Medi”. Paczki umieściłem w powozie, otaczając nimi matkę, która się
o ciebie natarczywie upominała. Gdy wskazałem, oglądała każde pu-
dełko, a zobaczywszy napis „plamka Medi”, wielce się uradowała
i kazała ruszać. Ściskając dłoń moją na pożegnanie, zapowiedziała:
„Wrócę z Fryderykiem!”

Żyję ja jeszcze, żyje twoja matka, a mauzoleum już gotowe na kę-

pie. Samotny błądzę nieraz śladem twoich ścieżek po parku. Z brzegu
spoglądam ku kępie, jak wokół twego grobowca zabawiają się w słoń-
cu cudze, chore dzieci, którym oddałem całą mą majętność. Stary paw
czuwa na szczycie cyprysu, a ja wsłuchuję się w ten jedwabny szcze-
biot i czuła łagodność oczy mi przyćmiewa.

Wówczas modlę się gorąco do królewny-dziecięcia, modlę się

bez słów. I w tym cała moja pokuta, w tym jedyna radość.

W ponure pustkowia czuwanych północy zachodzisz, Medi, nie-

kiedy, ale dlaczego zawsze taka surowa, dlaczego nigdy nic przemó-
wisz? Zasiadasz w lektyce, na rękach tej dziwnej, obnażonej wróżki
i włożywszy koronę na główkę, zasłaniasz rączką twą plamkę i pa-
trzysz we mnie zimno, obojętnie. I wydajesz mi się być jeno zna-
nym obrazkiem na odpustowym szkaplerzu. Gdy zaś nadchodzi czas
i z kępy wypada przeciągłe wołanie, terakotowi murzyni wnet się oży-
wiają i chwytając lektykę, unoszą cię z powrotem. A ja bym tak prag-

background image

54

55

nął podbiec ku tobie i przemówić, usłyszeć głos twój i słowo litosne.
Lecz zawsze samotny, pozostaję i drżę.

Daleko, w obcym domu dogorywa twoja matka. A ja żyć muszę,

żyć pragnę, czuwam i czekam na dany znak.

Czyż może nadejść dla mnie chwila ulgi dobrotliwej?
Czyż nie znajdziesz dla nas mowy łaskawej, nie obdarzysz uśmie-

chem twego wybaczenia?

Czyż zawsze skroń moją świt będzie ściskał w żelazną obręcz

udręczenia?

Słyszę — już gdzieś w chmurach o dzień słoneczny modlą się

skowronki.

background image

56

57

background image

56

57

Był zezowaty, nie wiodło mu się, zmarniał. Znając przyczyny,

wcale nie ubolewał. Od czasu kiedy na pożegnanie z niechęcią zatrza-
snął odrzwia wysokiej uczelni, która w niczym nie zaspokoiła jego
wewnętrznej udręki, pozbył się wszelkich rojeń o świetnej przyszło-
ści i urągając życzliwym przepowiedniom najbliższych i znajomych,
utknął w samym sobie, skrzętnie zajęty porządkowaniem cennego
zbioru: istotnych i pozornych problemów.

Odtąd stał się już całkiem jednolity i przyjął zwyczaj bolesnego

splatania rąk na piersiach, co oznaczało zapewne kierunek jego docie-
kań i dopuszczało domysł, że grzebie obecnie tylko w duszy własnej.
Nowym, silnym przedsięwzięciem odgraniczył się ostatecznie od ca-
łej przeszłości, w samym wspominaniu nudnej jak ogłuszające klepa-
nie sosnowych klepek na dziedzińcu jego rozrywek dziecięcych, gry-
zącej zjadliwie jak zaduch kiszonych ogórków wiecznie zalewający
brudne izby, gdzie podrzutkowi ongi dany był przytułek.

Wyzbywszy się zamiaru pospolitych z bliźnimi współzawodów,

doznał prawdziwej ulgi i posilenia. Mógł rozumować spokojnie,
wszystkie niepowodzenia przypisując zezowatemu błędowi w oczach,
jaki otrzymał w darze od urodzenia. Łatwo pojąć. Wszak jednym roz-
strzelonym spojrzeniem ogarniał daleko więcej aniżeli ci wszyscy,
którzy patrzyli poprawnie, zdrowo.

Dostrzegał jednak zawsze za wiele. Zbyt szerokie przestrzenie,

które wyrastając ponad granice deptanej ziemi, śmiało rzucały się już
w same niebo. Czymże więc mogli mu być ci dobrzy ludzie, którzy nie-
spokojnie wciąż przed nim dreptali? Czym innym, jak jeno dygotaniem

TRZECIA GODZINA

Być tym, czym jestem, jest to niczym nie

być, jeślibym nie mógł być tym bez obawy.

(Makbet, akt II).

background image

58

59

pylnych muszek w włosieniach wrześniowych zachodów? Lub też przy
daremnym trudzie, by się skupić w zamierzonym kierunku, na jednym,
w szczerym pragnieniu obranym celu. Niby rozgardiasz tajemniczych
cacek w bawialnym pokoju szczęśliwej dzieciny. Taka mnogość. Ścią-
gają się zewsząd szczegóły niejasne, obce, które same przez się nic nie
wytłumaczą. Jak ująć i połączyć w jasny, zrozumiały układ tę natrętną
rzeszę nieproszonych, nieprzynależnych przybłędów?

O każdym szczególe mógł mieć najwyżej myśl własną i miał ją.

Poglądy swe czerpał głównie z chorych przywidzeń, jakim ulegał, gdy
skurcz mięśni koło serca chwytał go niespodziewanie i łagodnie usuwał
na ziemię. Wówczas doznawał majaczeń, bogatych w niezwykłe wido-
wiska, które śmiało i podniośle rozstrzygały dręczące go zagadnienia.
Treść ich przenosił ze sobą do uprzytomnienia, o pochodzeniu jednak
zwykł był najzupełniej zapominać. Nie dziw więc, że myśli jego mogły
uchodzić wprost za cudackie i całkiem nieprawdziwe. Oddalały go co-
raz bardziej od braci i sąsiadów, a na twarzy żółtość ziemista poczęła się
ścinać. Wreszcie ostał samotny niby wygnaniec rzucony na puszczy.

Wpuścił więc pan Pichoń stożkowatą głowę w szerokie ramiona,

chmurę na czole przykrył spadającym kosmykiem czarnych, zlepio-
nych włosów i powlókł swą przysadkowatą, napęczniałą osobę kro-
kiem miarowym i sztywnie wytwornym ku nie osiągniętym wyżynom.
Nie jakoby zamierzał dokonać niezwykłych czynów dla społeczności,
wśród której życie go umieściło, lecz jedynie dla stwierdzenia własnej
dostojności, jaką wyczuwał. Wycieczka odpowiadała powziętym za-
miarom. Należało mu zgłębić zagadkę przykrego istnienia, które zda-
wało się być możliwie niepotrzebne, a wcale uciążliwe.

Podążył więc do poznania w oderwaniu od zgiełku dni powszed-

nich. Wspinał się wytrwale po stromej ścieżynie, dodając sobie sił
i odwagi przez umiarkowane, zaledwie czasem dosłyszalne chrząk-
nięcie. Ponieważ kierunek dobrze przemyślał, mógł iść swobodnie,
nie rozglądając się ze wzrokiem utkwionym przed nogi.

We mgły odległości spowiło się rodzinne miasto. Doszedł. Cał-

kiem prawdziwie, choć nigdy potem nikogo nie starał się przekonać.
Wytrwale nawet zabawił na wymarzonych szczytach i najobojętniej-
szych sąsiadów dziwiła długotrwała jego nieobecność.

background image

58

59

On tymczasem ostateczne ze sobą czynił obrachunki. Więc przede

wszystkim, gdy już zasiadł na uboczu swojej wysokości, ujął oburącz
zdobnie inkrustowaną, szczelnie zamkniętą szkatułkę, gdzie spoczy-
wały mocno stłoczone wszystkie jego nabyte wiadomości, zebrane
doświadczenia i własne, niezbyt zrozumiałe myśli. Wszystko było
należycie i trwale spisane na barwnie ułożonych, niezniszczalnych
szczerbach. Czyniąc dobrowolną ofiarę dla osiągnięcia niemowlęcej
naiwności i pozbycia się niepotrzebnego ciężaru, cisnął skrzynecz-
kę w odmęt kłębiących się u stóp jego bezmiarów. Po czym, spokoj-
ny, że go nikt nie odnajdzie, ani też podsłucha, nie dbając o powagi;
i zwyczajną wytworność, jak pasterz znad upłazu swawolnie huknął:
ju-uż! Bez wątpienia w chowankę się bawił z potęgami, które przy-
szedł zbadać i odgadnąć. Echo przykucnęło jak kot drapieżny do sko-
ku i wypadło w przestrzenie. Wnet rozwiniętym biczyskiem chichotu
śmigało w szczelin przepastnych czeluściach, na grzbietach się nio-
sło skocznych wodospadów, zwijało w borów zawrotnym poszumie,
aż drgając legło na zórz jaskrawej chuście. Już się rozpoczynają we-
sołe harce, prawych dzieci wieczności codzienna zabawa. Pan Pichoń,
który szczęśliwie przybył w samą porę, z zadowolenia zatarł delikat-
nie białe, wzorowo rysowane ręce i zatopił widłowate spojrzenie
w dymiące nad miedzianą misą słońca chaosy. Zwarty, groźnie wpa-
trzony w roztęczone ogromy, siedział niby puchacz śniący wśród zło-
tej zamieci letniego południa.

Nad nim roziskrzono granaty północnych objawień.
W chmurach płyną ogromne, prastare sępy i uderzeniem zakrzy-

wionych dziobów walą zawzięcie w sczerniały od wieków tynk nie-
biosów. Lecą odłupane gwiazdy ze zjadliwym sykiem. Przewalają
się ponad głową pilnego ucznia wieczności. On je przesiewa przez
cienkie palce i rozdmuchuje psotnie w przestwory. Sępy wybiły
już szeroki szczerb w niebiosach. Padło bielmo lęku na połyskują-
ce wesele rozbawionych dzieciątek. Przez chwilę. Oto ukazuje się
w szczelinie zacnie uśmiechnięty mag wieczności, czas dobrotliwy
i wdziewając na białą komżę dni srebrem gwiazd wyszyte, żałobne
ornaty nocy, czyni zaklęcia pisane runami cieniów, głoszone wróż-
bami puszczyków. Na zakrwawione dłonie wschodów i zachodów

background image

60

61

oparłszy księgę żywota wszystkich światów, obraca karty ich lat
dziecięcych, lat dziewiczych, lat niewieścich, obraca jednostaj-
nie, pogodnie. Któż go zrozumie? Poczciwy nudziarz odwieczny.
Pan Pichoń spogląda wytrwale i rodzą się w nim pojęcia rozbieżne
i trwożliwe gdyby stado dzikich, przelotnych ptaków. Zupełnie od-
powiadają wrodzonej ułomności. Nęka go troska, czy też rzeczywi-
ście widzi, czy on tylko dobrze widzi?

W hulaszczych rozgonach tętnią po rozdołach wichry młode, roz-

szalałe. Spędzają mgły ospałe z grodziszcz ziemskich kurhanów. Po-
wstają obudzone mary i leniwie się przeciągając, odbywają zwykłą
przejażdżkę napowietrzną.

W łzawe wrota świtania wpłynął paradny korowód. Zatrzymali się

na jasnej polanie, tuż naprzeciw wymarzonych szczytów. Z czarnej,
żałobnej karocy, ciągnionej przez ogniste bachmaty, wysiadł starzec
ludzki z pannic wesołym orszakiem. Strojne hajduki zapalili smolne
pochodnie, zasiadło do uczty dostojne grono. Studziennym ziewem
patrzą spleśniałe oczodoły starca. Rozchybotany czerep czaszki dwie
kochanice w śnieżne wzięły dłonie, ssąc zastygłą strawę, dwie do wy-
biegłych przypadają jelit, strojąc je w girlandy niezapominajek. A jed-
na dziewa buzdygan dzierży rdzawy, druga strzaskaną buławę, trzecia
kajdanki. I nucą sobie, ucztując, o sławie wojenki, o raju kochania,
o rzekach krwi młodej i o zdradliwym owym słonku złota. Starzec
jęka z cicha.

Niby od czadu słodkiego osłabły, drżący z przerażenia, zagaduje

pan Pichoń czule i nieśmiało:

— Kto jesteś, panie?
Dziewki, jakby spłoszone, na rozranionym karczydle porzuci-

ły czaszkę i pierzchają. Słychać charczący głos starca, niby wichury
gwizdanie:

— Synu ziemi mojej, po głosie cię poznaję!
Pan Pichoń o mało nie spadł z własnej wysokości.
— Więc ty jesteś panem, władcą ziemi naszej?
— Jenom kupił, już dawno, kupił dla uciechy i zabawy.
— Czemuż więc jękasz, możny panie?
— Synu, głód mię trawi od chwili, kiedy zawładnąłem wami.

background image

60

61

Zdziwienie, gdyby mieniąca się łątka, usiadło na rozchylonych

ustach pana Pichonia. Nie wiedział, jak należy przyjmować powie-
dzenia tajemniczego straszydła. Czy chwytać sens prosty, czy do-
myślać się głębszych przenośni. Postanowił gwałtownie, bez waha-
dłowych roztrząsań, uważać starca za wszechpotężnego kupca czy
dzierżawcę, a przede wszystkim za żarłoka. A truposz, którego mózg
na razie spoczywał i odrastał, stał się wymowny.

— Wszystkie skarby — sykał — wasze, i moje oddałem

za tę nędzną bryłę, która tańczy głupio, niestrudzenie i rozbić się nie
chce. Że was wszystkich nabyć mostem i za tak niską cenę, świadczy,
jak wielką stanowicie pomyłkę; dla waszego Stwórcy, wy i cała wa-
sza ziemia. Po co ją nabyłem? Wszak i dla mnie jest tylko pomyłką,
i to bardzo bolesną, gdy mię nawet wyżywić nie może. Zaś pozbyć
się dziś już niemożliwe. Przez zdobycz moją stałem się nieśmiertelny,
jak mój głód (co przeklinam), a ona mi strawy dostarczyć niezdolna,
że własnym ciałem żywię jedyną pociechę, dziewki lube, których łona
do snu nader wygodne i rozkosznie ciepłe. Patrz, jak dzień w dzień
biedactwa mózg mi wyjadają. Co tylko odrośnie, zaraz nadjedzą, po-
żrą myśl wszelką. Od wieków już nie pomyślałem.

— O! My najlepiej to na ziemi odczuwamy. Nie pomyślałeś, oj-

cze — unosił się pan Pichoń. — My strapieni jął się żalić — czekamy
głosu czy znaku wielkiego. Istnienia naszego nijak pojąć nie możemy.
Noc nas tylko ogarnia i zimne milczenie. Cóż więc czynić należy?

— Ach! Wy niepojętni! Małoż znaków wam zsyłam? Mór, za-

wiść, kochanie, płomienne wichury, wód wezbrania, w gruzy zwalo-
ne osady, płynące lawy, myśli zaćmienia, narodów szaleństwa, małoż
wam dałem?

— Ze zgrozą w pismach codziennych czytamy. Więc nam tylko

pomierać?

— Jeno pomierajcie! Liczni, a przedwcześnie. Jeszcze nie odga-

dliście, że mnożąc się, hodujecie niemowlęta na przyszłe ścierwa?
Wy głupi, rok w rok zasadzacie bujne krzewy życia, którym zgnić
i cuchnąć przyjdzie, a pilnie gasicie tak prawdziwie, wesoło pryskają-
ce gromnice śmierci.

— Cóż ci po nas i po naszym konaniu?

background image

62

63

— Ależ o to głównie chodzi, byleście jeno konali. Jam głodny

waszej śmierci. Po tom was kupił, by się zabawić, pożywić i cisnąć.
Mnóżcie się, ale gińcie. Jak najprędzej. Bez mrzonek. Gdy ostatni
z was zejdzie, nasycon będę! i skończą się męki, może wolny się sta-
nę i śmiertelny.

— A z ziemią-matką co począć zamyślasz?
— Cisnę ją w przestwory, skąd nabyłem, i razem z nią sczeznę.
Tu ulżyło sobie starcze widziadło i westchnęło jak pierś wód spie-

nionych, gdy uderzy o hardy brzeg skalisty.

Zaś uczeń wieczności, doszedłszy do częściowego poznania, spo-

sępniał wytwornie. Wielce sobie cenił spotkanie ze znakomitością,
która włada bryłą ziemską. W każdym razie był to pan przemożny
i rozumny. Świadomy swych pragnień i nieszczęśliwy. Współczucia
godzien i litości. Tylko bardzo przykre, że właściwie tragedia kupiec-
ka. Władca pospolity w swej wielkości. Równocześnie można odczu-
wać dla niego pogardę. Ten głód jest potworny. Okrutnie pomyśleć,
że w takich rękach spoczęły losy ziemi. Jak mógł być ktoś — kto temu
straszydłu sprzedał ziemię na własność!

Ocknął się pan Pichoń. Doszedł do istoty zagadki. Była jeszcze

ciemną. Nie mógł przecie ograniczyć się na poznaniu władzy drugo-
rzędnej, należało sięgać głębiej, do samego źródła potęgi. Więc łamią-
cym się z niepokonanego wstrętu głosem wykrztusił:

— Jeżeli kupiłeś, być musi, kto sprzedał. Ten więc, który już nie

potrzebuje nic nabywać, ten taki bardzo, bardzo majętny i potężny,
że i tobą rządzi, ten, którego jeszcze nie widziałem, czyż nie zna zmi-
łowania nad głodem twoim i nad naszą męką?

Nie usłyszał już odpowiedzi.
Wśród grzmotów i przeraźliwego wichrów łomotania umknęli

w dzikim popłochu. Spod kół gnającego zaprzęgu wstawały mgły po-
szarpane i przyćmiewając wszelki widok, U stóp pana Pichonia bez-
ładnie się tarzały.

Pozostał zgnębiony i odczuwał upokorzenie. Tak dostojnie pra-

gnął! Zlekceważono najwyższy jego trud. Ledwie przez nędznego po-
średnika doszedł wątka ohydnej tajemnicy. A jednak żyła w nim nadal
tęsknica za wiadomością rzeczy ostatecznych. Mimo przeciwności ro-

background image

62

63

sła. I nie uznano go godnym. Czym się więc różni od tych licznych
śmiałków, którzy tylekrotnie, zawsze bezowocnie kończyli swe nie-
szczęsne o wieczność starania? Skazano go na oglądanie półsennych
widziadeł, które łatwo mogły być tylko pozorem, jak wiele innych
majaków, co się chętnie oczom jego zjawiały. Smutnie zamożną stała
się myśl jego przez bolesną z nabywcą ziemi rozprawę. Ale jak ją wy-
korzystać — nie dla drugich — niechaj dalej jako ćmy się rozbijają —
ale dla siebie, dla ratunku swego? Czyż wysoką świadomość w grób
bezużytecznie poniesie?

Rzewnie zapłakał. Łzy były gorejące rozpaczą gdyby małe, pło-

mienne bańki nowo powstających światów, którym jednak w żółwią
skorupę zastygnąć przyjdzie przez czas młodzieńczych, zawadiackich
lotów.

Oparł głowę o zimny złom skały, łagodząc piekący żal. Po czym

z wapiennych zwałów wystawił krzyż biały nieustającej tęsknoty
i spocząwszy pod nim, swobodnie rozmyślał nad losem nie zapełnio-
nych cmentarzy. A gdzieś we własnej jego głębi padł nie wypowie-
dziany wyrok, powołujący pana Pichonia na doczesne trwanie wśród
szczytów. Na znak, że dosłyszał i uznaje, lekkomyślnie począł stru-
gać palicę, nieodzowną pomoc przy karkołomnym z wyżyn powrocie.
Lecą drzazgi i wióry ze słodkim szelestem. Do niego przysiadła się
urocza, swobodna beztroska. Mdli nudna rozkosz nieznanej pieszczo-
ty. Przymknął powieki. Palica ma jednak nie dostrzeżone guzy i sęki.
Dlatego jest w niej prostota i zaciekłość uparta. A pan Pichoń struga
odważnie, wziął rozmach silny, wbił ostrze noża w drzewo oporne
i przy tym zbytnio się przechylił. Tak bardzo, że go nie mogła wła-
sna utrzymać wyżyna i runął wzdłuż wdowiej ściany skalistego zbo-
cza, ale — jak pomyślnie i nader szczęśliwie! — runął w stronę ziemi.
Wskutek czego znalazł się z powrotem na ziemi. Spadł prawie cudow-
nie, bo zaledwie lekko uszkodzony.

Niebawem zupełnie otrzeźwiał.
Zakończyła się pana Pichonia niezwykła przygoda na gminnym

pastwisku, nad rzeką, tuż za rogatkami rodzinnego miasta.

Otarł z ust pianę, ślad szlachetnego oburzenia na objawioną

ohydę wieczystą i przepasał rozdrapane czoło czerwonym fularem.

background image

64

65

Dźwignąwszy się niedbale, starannie wygładził cokolwiek zmięte
odzienie. Wróciła wytworność i z niej to urodziło się wnet postano-
wienie: ocalić siebie przed potwornym losem, z którym się zapoznał
w wycieczkowym jasnowidzeniu. Uśpić czujność okrutnego władcy
przez pozorną uległość. Równocześnie zaś czynić skromne i ciche
zabiegi o zbawczą moc cudu. I spłatać figla kupieckiej, żarłocznej
wszechmocy. Dobrze, że go na razie ze swych szponów wypuści-
ła. Wcale się nie uśmiecha, by żer pospolity stanowić dla panicza,
choćby i wiecznego. Poniżające takie przeznaczenie.

Ale się wysmyknie. Ledwie przystanął na moście w pobliżu mia-

sta, już wierzył w możliwość cudownego wybawienia. Zapamiętał so-
bie to życzliwe miejsce, pobłogosławił wartką rzekę, a zamknąwszy
przezornie wzniosły zamiar pod składnie zapiętym, poprawnym sur-
dutem, w przedmiejskie zaułki śmiało wyruszył.

Bełkocące na wieżach zegary kłócą się w małych różnicach o cza-

sów sumienie. Bije trzecia godzina jesiennego popołudnia. Z oddali
zalatuje go woń poległych liści, cicha i poważna, jak wydłużenie szpi-
talnych korytarzy, skąd widać białe sale i białe litościwe łóżka. Nie-
moc w członkach czuje, pragnie spocząć. Przyjął go znajomy ogród
miejski, zasiadł na ławie.

Przed nim nudnie, zębato brukowany rynek, w środku stara przy-

jaciółka studnia. Dziwne, że musiał ją spotkać pierwszą po swoim po-
wrocie. Jest ona jak gdyby publicznym, kamiennym wyznaniem wiary
poczciwej, odwiecznej. Wiary ojców zapewne i jego własnego dzie-
ciństwa, które było krótkie. Niepokoiła go już nieraz ta biblijna rzeź-
ba, lecz również często pocieszała w strapieniu. Patrzy ku kamiennym
postaciom czule i przychylnie. Gdyby mógł odgadnąć ich niezłomną
wolę, może by lepiej używał zmarnowania swego i pozorów, jakie mu
były na zawsze przydane. Skromność nie pozwala mu zbytnio się na-
rzucać, ale oni sami, ci znad studni, widocznie są mu radzi, stoją nie-
zachwiani i kilkakrotnie łypnęli nawet życzliwie w jego stronę. Więc
może bez obawy oglądać.

Na usta przyjęli smętnicę onych wiecznie powrotnych, umęczo-

nych południ. Uginają rozłożyste barki pod ciężarem wielkich gron
kamiennych. Zapomnieli zrobioną rozpacz, którą im z oczu wydzio-

background image

64

65

bały głupie gołębie i ptactwo zimy pochmurne. Rozparci w gwarną
polichromię zapadli w niezmienność kupionych przeznaczeń. Tylko
czas wyraził się w ospowatych śladach na ich kutych cielskach, dając
przystępny symbol epok, które przykładnie minęły, tworząc gawędę
dość zwykłą: o perypetiach, pomyślanych w łatwej zadumie. Praw-
dziwi prorocy. Ze szczytów marmurowej cysterny głoszą radosną no-
winę. Wieść perli się, rześką strugą bucha. Jest błogosławiona kraina
hen, kędyś. Wyzwolić się można. Soczyste grona przynoszą na znak
dla niewiernych.

Pan Pichoń podszedł do basenu, odrapane wymył czoło i fula-

rem wytarł. Jakby się święceniem jakowym namaścił. Poruszyło się
w nim wierzenie, jak płód zwiastujący w łonie niewiasty, że go aż
mdli w trzewiach i słodkie łechtanie po grdyce się ślizga. Ręce skła-
da pobożnie:

— Moiście wy, mężowie zapoznani! Któż jest, by was prawdzi-

wie mógł pojąć i ocenić? Czy te brudne dziewki służebne, wokół ba-
senu tłumnie zgromadzone na ucieszne rozhowory, czy ci ludzie obcy,
którzy długo zwykli czytać w czerwonych książeczkach, a spojrzaw-
szy, odchodzą obojętni, lub wreszcie miejscowi przekupnie, gdy zaja-
dle szwargocą o cenach zbóż, mięsidła czy masła?

Dzieje się wam krzywda. Moiście wy, drogocenne, kamienne

zwiastuny! Oto się zjawiam, sumienny badacz rzeczy ostatecznych.
Liczba moja — pierwszy. Przydomek, dar ciasnych zaułków — ku-
kła lub grzechotka. (Gminu zawiść znana). A jednak ja was właśnie
odgadłem.

Z ufnością wieści się poddaję, w zakon radosny wstępuję na obłó-

czyny miłosne i wtajemniczenie nieskalane. Ku wam się garnę i chro-
nię przed okrucieństwem zwidzianym. Czuję, już pachną na świetnym
łąkowiu w kształt naszej pieszczoty rozkwitające, blade macierzanki.
Walą się zatajone bramy. Na marne odłamki skruszone przeznaczeń
kajdany. Wolny do ziemi wchodzę obiecanej. —

Bardzo się z prorokami pan Pichoń spoufalił. Cudowność przecie

nie zamroczyła go wcale. Przezorny to był podróżny, zwłaszcza że się
na zawsze wybierał w kraj przepowiadany. Na dowód więc, że składa
uroczyste ślubowanie, wyciągnął zgrabną rękę w przestrzeń i cień jej

background image

66

67

nad kędziorami łbów kamiennych opuścił. W tej samej chwili wyczuł
pod dłonią jakieś archeologiczne zagadnienie, które go nużyło jak za-
wiłość zagadki. Brak wyraźny w całości, w zwiastowaniu. Postanowił
zażądać wyjaśnień, szczegółów. Dla koniecznej korzyści. Coś się za-
było, należy dokończyć. Kto dokończy? Ugniatają go zwalające się
błamy niepewności.

Skąd idą kamienni mężowie i kto ich przysłał? Nigdzie nie wyra-

żone. A kierunek, w którym udać się wypada, by być im posłusznym?
Ani śladu jakichkolwiek wskazówek. Oto kalectwo wieści niedosko-
nałej, pozornej! Oddalał się, przekręcał głowę, powieki mrużył, ob-
myślając plany uzupełnień, niezbędnych dla własnej pociechy i swo-
jej wiadomości.

Umrzyków wybranko, trupim swędem zabójcza godzino ciągną-

cych pogrzebów, trzecia popołudniowa godzino! — spłoszyłaś pana
Pichonia w jego dociekaniach. Przez rynek wloką jakiegoś, który
musi być obojętny. Człapią uroczyście końskie kopyta i ciężką wstęgą
z czarnej mory wiją się psalmy ziemskiego żegnania. Śmieszne. Pan
Pichoń jest zawzięty na takie pospolite, ponure widoki. Łyskanie zło-
wrogie posypało się z kusego spojrzenia. Musi usunąć się z drogi.

Uchodzi, ratując niezamąconą pogodę. (Da się jeszcze rozwią-

zać zagadnienie). Główne, że zapowiedź już padła. Odbędą się śluby.
Więc czuchra się w nim zadowolenie. Idzie, by się rozochocić, powe-
selić. Karnawałowe na ziemi ostatki.

W bogatej dzielnicy w dom wstąpił wyniosły, o którym wiedział,

że jest ucieszny i zwykle tańczący, a bardzo chętny wszelkim gościom,
oczekiwanym przez dziewczęta, ładne i brzydkie dziewczęta. Z domem
łączyły go oziębłe stosunki towarzyskie, rzadkie i jedyne, jakie posiadał.
Gwizdając, kopnął drzwi salonu, co tutaj uchodziło za pierwszy dowód
wytworności, i znalazł wnętrze niespodziewanie mroczne i puste. Ochry-
pły aryston skrzeczał wiedeńską galopkę. Nie zrażony, wkroczył zmar-
nowany uczeń wieczności do serca uciechy i ku zupełnemu uspokojeniu
dojrzał w słabo oświetlonym kącie przed zwierciadłem dobrą znajomą,
panią Honorcię, tańcującego domu ogólnie szanowaną właścicielkę.
Gość bez powitania wygodnie obok niej zasiadł. Podziwiał wyszywa-
ny w żółte kwiaty czarny szlafroczek aksamitny, głębokie jego wcięcia

background image

66

67

na szyi i plecach, a szczególnie poważną brodawkę, co jak ponętna zazu-
la nad wychudłą, sterczącą przysiadła łopatką. Cienkie kosmyki lnianych
włosków maściła pani Honorcia obficie olejem z lipowych kwiatów, zwi-
jając warkoczyki w jaskółcze gniazdo na środku główki okrąglutkiej.
Musiał się zdumiewać pan Pichoń, że dotąd wdówką pozostawała nie-
wiasta tak powabna. Z hałaśliwym łaskotaniem tętnic właził w niego nie-
zgrabny, powolny zachwyt. Odchrząknąwszy, przechylił się przez ramię
obojętnie milczącej i najwdzięczniej prosił:

— Czy można pocałować?
— Co takiego? — niezbyt uprzejmie pisnęła gospodyni, tkwiąc

stale spojrzeniem w zwierciadle.

Pan Pichoń mlasnął ustami brodawkę, za co srogą otrzymał na-

ganę. Gospodyni wyjątkowo była nieusposobiona i gromiła żart nie-
smaczny głośno, ale klekotliwie, gdyż słowa dziwnie jej lepły już
w jamie ustnej.

— Proszę sobie nie pozwalać! Jeszcze co! Patrzcie, do mnie się

zabiera. Szuruj lepiej na górę.

— Kiedy mi się właśnie Honorcia ogromnie podoba. Naprawdę.

Oglądałem tylko z tyłu wprawdzie, a już mogę powiedzieć, że jestem
zakochany. A to najważniejsze.

— Także coś!
— Pani Honorcia coś bardzo gniewna, przykrość miała, czy tak?
Tymczasem skończyła się staranna fryzura. Stroskana kobiecina

wzięła z toalety połyskującą, kauczukową szczękę i z westchnieniem
wtłoczyła ją w szerokie usta. Po czym z głupim wdziękiem zwróci-
ła uwiędłe fijołki podmalowanych oczu na uprzejmego kawalera,
a z rozpękniętych jej sinych warg wyskoczył płaczliwy uśmieszek
i przebiegając archipelagi piegów, usiadł na wystających kościach
policzka. Opuchnięte, czerwone nozdrza złośliwie zadartego noska
wzdymały się płaczliwie wskutek rozżalenia.

— Abo dadzą żyć? — wybuchnęła, żałośnie chlipając. Gdzie

tu pożytecznie pracować! Trzymam tę budę i jeden Pan Bóg wi-
dzi, co się namozolę, natroskam, by jakoś porządnie i pożytecznie
wyglądało. A dadzą wytchnąć? Kalumnie rzucają i tyle. Nagadali,
że nieletnie dziewczęta hoduję, że się zabronione odbywają brewerie,

background image

68

69

że po nocach wrzaski, awantury. 1 wszystko na moją biedną głowę.
Chcą mi wydrzeć ostatni grosz ciężko zapracowany. Już nie wiem, jak
żyć, by to coś było warte.

Krótkie, wybielone paluszki, zdobne w natłoczone pierścienie,

rozwijały zwilgocony od łez arkusik, podając go głęboko współczują-
cemu spowiednikowi utrapienia.

— Grzywnę nałożyli Honorci! — oburzył się.
— Dopiero niedawno, coś o trzeciej, to piśmidło z urzędu przy-

taskali.

— O trzeciej?… o trzeciej — wprost zdumiewające!
— Albo co? Paskudna godzina. Nędzarzy chowają. Ległam spać,

a te łotry mię zbudzili.

— I ja także się zbudziłem, by otrzymać o trzeciej nowinę rado-

sną, przyjemną.

— Cóż mnie z tego?
— Niech się pani Honorcia uspokoi, a może coś uradzimy…

Wiem o rzeczach — zaczął szeptem — o których nikt nie wie.
A są przydatne. I można się tajemnicą podzielić, myślę, że i trzeba.
We dwoje dopiero można właściwie korzystać. Tylko musi być osoba
poważna, wprost jedyna, której śmiało mógłbym powierzyć. Bo jest
to rzecz taka, że łatwo potem żyć bardzo szczęśliwie.

Usiadła na jego kolanach, włosy gładziła. Mizdrząc się pieszczo-

tliwie, zagadnęła:

— Szczęśliwie?
— Szczęśliwie.
— A bardzo?
— Bardzo, bardzo, jak nikt jeszcze nigdy.
— Oj ty, ty, przylepna gomółko!
Uczuł bliski zapach pomady jej włosów i wnet ciepłe na powie-

kach muśnięcie. Niezwyczajnie stało się w nim cicho. Słyszał własne,
rwące na skroniach tętnice. Jest ktoś — jest więc — i zbliża się, no —
no, proszę — proszę, jest tuż — tuż, chce zaufać — przecież jest.

Z piersi huknął okrzyk rozpiekły i krwawo drgający. Przechylił

ją wpół i wbił się ustami w małe, miękkie sutki, zapamiętały, bez od-
dechu. Ona palcami po jego czole błądziła.

background image

68

69

— Chcesz, Honorciu, powiedz, chcesz?
— No chcę, tylko nie burz głowy.
— Powtórz raz jeszcze, więc będziemy żyli we dwoje?
— Ma się rozumieć, ale już dosyć!
— Zaraz — nie całował jeszcze nigdy naprawdę.
To się dorwał! Czekaj. Ależ puść! Coś ci powiem. Ja znam się na lu-

dziach. Naśmiewali się z ciebie, wywracając gały, i mówili: przybłęda,
niesamowity, choroba go trzęsie. Kazałam im stulić pysk. Co jest?
Albo oni lepsi? Tylko wyzyskają człowieka, narażą na straty, a potem
oczernią. Ty zaś, bywało, przyjdziesz, siądziesz w kąciku, nie ciskasz
się, tylko zapłacisz za swoje i pójdziesz prędko. Taki gość — to rozu-
miem. Zaraz mię chwyciło za serce, żeś taki potulny, i jakbym prze-
czuwała, że coś między nami będzie. Kiedy nadęta Franka kiepkowała
z ciebie, powiedziałam jej, że durna i że się zna na tym, jak jej subiek-
ty na gwiazdach niebieskich. Bo i uczony jesteś, co z mowy widoczne,
i układny, z porządnego domu, a nawet wcale przystojny i zażywny, nie
jak te wychudłe łyki miejskie. Zaś tylko żałować, jeśli chorowity.

— Kiedy nieprawda, głupie brednie — oburzył się konkurent.

— Zapytaj lekarzy. Najzwyklejsze epilepsje wewnętrzne. A właści-
wie nic na tym i całkiem nieszkodliwe. Gdy czasem nie pora po temu,
zechce mi się nagle spać. Usunę się na ziemię lekko i pośpię, nie prze-
szkadzając nikomu. Śnią mi się słodko różne cudne rzeczy. I trudno
spamiętać, takie bogate i przemądre. Jeśli się coś tylko w głowie za-
trzyma, pierwszej lepszej pokrace przecie się nie zwierzę. To dla mnie
i dlatego coś wart jestem. Ale tobie dam, kochanie, i nie zataję. Zo-
baczysz, jak się urządzimy wedle mojej wyższej wiadomości, dopiero
z zawiści naród szczekać będzie.

— Ale jeszcze przed ślubem powiesz mi coś z twoich uczoności?
— Nie tylko powiem, ale i pokażę. Choć nie wiem, czy pojmiesz

tak od razu.

— Czemuż by nie? Albo to ja co? Pierwsza lepsza świszczypał-

ka z brzegu?

Umówili się, że wyjdą dnia następnego o godzinie trzeciej,

która się okazała najpomyślniejszą dla przyjmowania cudow-
nych objawień. Tymczasem wróciły panny z przechadzki i barwną

background image

70

71

strojnością i piskliwym gaworem upstrzyły salon, a pan Pichoń
z nieśmiałości aż się skulił na kanapie. Wypędził go jednak (na wi-
dok) ostry rozkaz Honorci: „każ dać piwa!” Rudy, zaspany Żydo-
wina wniósł szklanice i butelki. Zaczęła się uroczystość zrękowin.
Potrącili się w niemym toaście wcale niezręcznie, ale przyzwoicie,
a odpowiednio nastawiony aryston cedził z namaszczeniem uro-
czystego poloneza.

Przy akompaniamencie wzniosłej muzyki zadeklamowała Honor-

cia zebranym dziewicom rapsod pożegnalny. Wkrótce za mąż wycho-
dzi. Dziś jeszcze budę zamyka. Podły interes, a zdrowie jej drogie.
Dobrze będzie, jeżeli panny zaraz spakują swe kufry. Przykro potem
kogo wyrzucać. Może już teraz oznajmić, że ona i jej narzeczony czu-
ją się bardzo szczęśliwi i z pewnością dobrze będzie im razem. Jed-
nym słowem, przystają do siebie. Niechaj więc komu nie przyjdzie
chętka przypadkiem stroić drwiny czy jakie finfy pod nos puszczać,
bo stanowią oni parę tak dobrą, jak każda inna, węzłem prawym się
połączą, więc każdemu do nich zasię i wara. Przeciwnie, należnego
szacunku wymagać będą.

Przy wszystkich ucałowali się serdecznie i długo snuli plany no-

wej cukierni w rynku, jaką tymczasowo postanowili założyć.

Ogród miejski przyjmował odtąd stałe ich odwiedziny. A narze-

czeńskie popołudnia były życzliwie pogodne. Przechodzili przykład-
nie, pod ramię w sąsiedztwie studni lub wygrzewali się na ławach
parku. Spoza gęstej woalki pilnie badała Honorcia tajemnicę rzeźby.
Pan Pichoń pluskał się w falach swojej wymowności, starając się za-
chwycić narzeczoną i ożywczym słów bryzganiem ocucić przez dłuż-
szą nieczynność zastałe serce.

— Widzisz? — pytał serdecznie zapatrzoną.
— Co? Gdzie?
— No tam, nad basenem.
— Ee, jakieś golasy i tyle.
— Ależ pozwól, twarze wcale przyjemne. Mają coś do powie-

dzenia.

— Co tam. Pewnie jakieś głupstwa i nic przyzwoitego.
— Mylisz się, kochanie. Przypatrz się lepiej i może odgadniesz.

background image

70

71

— Bodaj tak. Nic zmiarkować nie mogę. Co oni tak taszczą, ja-

kiś tłumok czy co?

— Wstydź się. Kto takie rzeczy mówi. Taż to winogrona. — Idź!

nie może być, a to heca dopiero!

— Naturalnie, że winogrona. Pomyśl tylko, co to może znaczyć?

Zastanów się, jak mię kochasz.

— Albo ja wiem? Już ja widzę, że te cudactwa nie dla mnie.

Po co sobie głowę mitrężyć.

Przywołała preclarza i jęła z głośnym chrupaniem zajadać, twier-

dząc, że winna się bardziej zaokrąglić, by mu z nią było jeszcze przy-
jemniej. Ciamkała, a pan Pichoń bez przeszkody z prorokami mógł
gawędzić.

Trudno było z nich cokolwiek wydobyć. Jakby się zatrzymali

w łaskawych wyznaniach. Trzeba było stalowej wiary ucznia wiecz-
ności, by takie postępowanie wyrozumieć. On jednak dobrze wiedział,
że wszystko się wstrzymało dla dobra Honorci, zanim w tajemnicę nie
wejdzie. Cieszył się, że tak jasno przejrzał i życzenia ich wypełnił.

Wziął niewiastę, pokolenie będzie. A wówczas wszystko naraz

wypowiedzą, bo i warto będzie. Któż by chciał zbawiać jednego
człowieka i po co? Niechaj cud na potomstwo przejdzie. Już go żad-
ne nie zmyli milczenie, kiedy zadany jest początek. Już się tylko we-
seli, weseli…

I wracała do miasta dostojna para z głębokich rozmyślań. Wzgar-

dą mierzyli złośliwych facetów w cylindrach, chichot panien sklepo-
wych czy podejrzliwe stójkowych łypanie. By zaś na zawsze usunąć
obawy o trwałość mienia Honorci, wstąpili do urzędu, gdzie wszyst-
ka oszczędność pracowitej kobieciny została przepisaną na nazwisko
przyszłego jej męża. W ten sposób usunęli grozę ściągnięcia prze-
ogromnej grzywny z bezbronnej ofiary. A w sercu pani Honorci jesz-
cze bardziej utyła wdzięczność dla ulubieńca za wybawczą poradę.

O zmroku kończyli wędrówkę po mieście. Z żalem przerywał pan

Pichoń zbawcze pouczanie. Przed jej domem wzorowo i widocznie
się rozstawali. Pocałunek na rękawiczce składał, a ona, tłumiąc wzra-
stającą z dnia na dzień ku niemu namiętność, w dziewiczą uchodziła
samotność. Nadsłuchiwał mdlejącego szelestu jedwabiów i starał się

background image

72

73

w garści zatrzymać porzucony kłębek woni, mądrze nazwanej: „gout-
te d’or”
*.

Pod bramą zwykł był szpiegować w noc późną, urozmaicając so-

bie zajęcie wyszukiwaniem własnej podobizny w odbiciu oślizgłych
z gazowych oświetleń asfaltów. Z różnobarwnych migawek układały
mu się hieroglify szczęścia, które zalotnie przydeptywał. Przez rozja-
rzone wielkomiejskie niebiosy przesuwały się czarne kłody zbitych
chmurzysk, niby lotne architrawy nadziemskiej budowli, pod które
nadstawiał mężne swoje burki i tężał nieruchomy jak pękata dorycka
kolumna. Nikt podejrzany go nie płoszył. Nadbramna matka kariaty-
da pieściła się z putkiem.

Wspiął się na palce i po łydkach zaokrąglonych klepał malca po-

ufale. W seledynowym rozmarzeniu i pieścił już swoje własne, nie-
odzowne pacholę, swoje i Honorci. I uszczęśliwiony, pełen zaufania
do drogiej niewiasty i swego wyboru, wracał w ogród, by gotowy
na każde wezwanie przespać noc w czujności „pod prorokami”.

Barwne afisze, dzieło postępowych mistrzów na nudnych mu-

rach miasta śmiało rozlepione, głosiły niebawem społeczności wieść
miłą o otwarciu pierwszorzędnej cukierni w rynku. Nazwa przybytku:
Grota płochej czarownicy, a każdy, kto się tam udaje, spożyć może
z niebywałym skutkiem nieprześcignione w smaku ciasta trujące. Za-
dudniało miasto, rozpełgało się mrowie ospałe, niby pod działaniem
piekącego proszku.

Wabiła jaskrawa tajemność nie tylko ostatecznie zgorzkniałych,

ale i wcale motyle jeszcze egzystencje, więc ciągnęły skoczne procesje
w stronę groty, gdzie w harmidernym zespole, z prawdziwie pątniczym
zapałem truli się na swoją pożyteczną zgubę, gdyż nadal pozostawali
przy życiu wesołym. Cenna ta właściwość ciast trujących bardzo dodat-
nio wpłynęła na mnogość nieustających w grocie odwiedzin.

Prawie równocześnie, w niemrawy, słotny poranek, odbył się

przed kaszlającym pisarzem w urzędzie cywilnym ślub dostojnej pary,
której za świadków służyli dwaj narożni miastowi posłańcy, za odpo-
wiednią opłatą nastrojowo przyodziani.

* (fr.) – złota kropla

background image

72

73

Niegodna wchodziła pani Honorcia pod dach małżonka, niena-

leżycie przygotowana. Ale uradzili wspólnie, by dłużej nie zwlekać,
gdy serca gorzały, wydzielając ze siebie nieznośną upalność, trawią-
cą gorączkę, w której wszelkie myślenie zmącone leniwie się przecią-
gało. Złączeni na stałe, przyzwoitą uzyskiwali sposobność, by wciąż
być przy sobie, co ułatwiało panu Pichoniowi nauczanie. Serce na ser-
cu w miarowym, jednakim tykaniu. W ten sposób najprędzej zajdzie
w stan łaski ubóstwiana.

Pani Honorcia za bufetem świetnie królowała, małżonek zaś nadal

prowadził konszachty z prorokami i bliskim być musiał wyjazdu, gdyż
nieustannie badał wielkie karty świata, chcąc mniej więcej wymiarko-
wać, gdzie też w przybliżeniu może się ukrywać ziemia obiecana.

Ściągał potwornie grube atlasy, na podłodze izby mieszkalnej

z ogromnym rulonem się rozkładał i awanturnicze odbywał podróże na-
około świata. Raczkując w bieliźnie po zwrotnikach i biegunach, czerwo-
nym rylcem kreślił domniemane kierunki. Ślęczenie swe niejednokrotnie
uwieńczał odkryciem. Z nie oznaczonych bezmiarów wyskakiwał przed
nim ląd, fatamorgana, tu i tam. Wówczas z rozkosznym fikaniem wy-
rzucał nóżki w powietrze i przypadał twarzą do przylądków dobrej na-
dziei z radosnym gęganiem. Wilżył piasek wybrzeży w zapamiętałym
całowaniu, przyszpilając pocałunki błękitnymi chorągiewkami dla zapa-
miętania. Gdy już wesoło powiewały, mógł się zagłębiać w mistykę trój-
barwnej książeczki, w długie kolumny cyfr maczkowanych, które czasy
odjazdów naznaczały. Miał już godziny i minuty umiłowane.

Musiały jednak mimo wszystko zachodzić pewne wątpliwości,

gdyż często wybiegał pod studnię na naradę. Tutaj wyzywał swoich
zbawców do wynurzeń śmiałych.

— Słuchajcie, panowie — zapewniał — ja już niby tak, jak gdy-

bym wszystko wiedział. Po co zwlekać? Moglibyście już raz coś sta-
nowczego ze siebie wydusić. Wezmę babę i ruszę. Słówko tylko pi-
śnijcie, a ruszę. Zabiorę trochę służby i jakie zwierzęta, by się mnożyć
mogły pokolenia. Honorcia sporządzi dzieciaka, prędzej czy później.
Będzie chłopak i dziewczyna będzie. Albo pożenimy brata z siostrą
(wśród nowych warunków zanikną wypaczone pojęcia o kazirodz-
twie), albo, co bardziej pożądane, obmyślimy jakiś sympatyczniejszy

background image

74

75

sposób rozmnażania nowego rodzaju ludzkiego, któremu ja dam po-
czątek. Już ja to wszystko urządzę przemądrze. Nie bójcie się! Znam
się ja przecie na prawach odwiecznych. Ale już wreszcie gadajcie,
bo chciałbym jeszcze jakoś użyć mego zmarnowania. Hej! panowie!

Ale to fanatycy, doktrynerzy. Zacięli się i ani rusz. Prawdziwie

prorocza przekora. Klechy zawzięte, w niczym nie ustąpią. Dokąd
czekać? Widzi odpowiedź: Przodownik, kudłacz kamienny, słodziut-
ko się uśmiecha i za zębami miętosi orzeczenie: aż się warunki wy-
pełnią.

Czekajcie!

***

Pan Pichoń wraca. Rozgmatwują mu się jakoweś kłęby myślenia,

które był już nieraz porzucił. Rok mija. Naużywał sobie z tobą, Ho-
norciu, oj naużywał. Święta prawda. Tylko już mi obmierzłaś cokol-
wiek. Wiesz dobrze, że nie myślę po próżnicy, tak sobie, w życiu szty-
hulkać. Dawaj więc, co masz dawać. Ta ty niewiasta przeznaczona,
wybrana! Wrodzona ci jest tępość i na nic moje nauczanie. Nie rozu-
miejąc, czynić winnaś co ci przekazano. Po co marudzić? Mija rok —
miara na wytrzymałość cienkiego fornirunku szczęścia, jaki pokrywał
wygodne łoże wspólnego pożycia. A jak pęknie? Wszak pękają już
w grocie mebelki nowiutkie, gratki cacane.

Wszedł pan Pichoń do swojej cukierni, przed bufetem i umiłowa-

ną niewiastą przystanął i ponuro zagadnie:

— Kiedy wreszcie będzie jakie dziecko? Ani śladu nie ma, co?
Głośno, głośno skrzecząc, pryskają zeschłe, znużone mebelki, ale

pani Honorcia nie rozumie, nie zważa.

— Coś także! — burknie — nie ma i nie będzie. Widział kto?

z dziećmi każe mi się babrać. Jeszcze czego!

— Hm — moja kochana, to wcale niedobrze, bo ja mam właśnie

śliczne i całkiem poważne wiadomości…

— Co takiego? Czyś ty oszalał?
Mam, kochaneczko, wiadomości ze studni. Aha! a widzisz? Ale

czas najwyższy, trzeba się zbierać, jakiegoś bachora koniecznie ską-

background image

74

75

deś wytrzasnąć, może jaki podrzutek, znajda, gdzieś, coś, i umykajmy,
powiadam ci, umykajmy, żeby potem nie było za późno.

Sam wszystko złagodzę i co tchu machniemy. Wiesz, co cię tu-

taj czeka? Lada chwila może z głodu zawyć żarłok i kipniesz. Ani się
oglądniesz. Los straszny. Znam ja osobiście żarłoka, ziemi zarządcę.
Przecież nieraz ci o tym w nocy do ucha szeptałem. Kupczyk pospoli-
ty, dzierżawca. Wiecznie głodny. Miło to dostać się w jego łapy. Pożre
i w tym cała przyjemność. Że też ty tego nic pojmujesz? A my, a my
możemy, jest nam dane przez wielką łaskę i trud mojego skośnego
wejrzenia, wejść możemy w kraj inny, na inną ziemię, gdzie go już nie
ma, gdzie już nie panuje, a włada pan wiecznie nieznany, len najwyż-
szy, ten… Honorciu, słuchaj! uciekajmy!

— Ależ wynoś się, pakuj, jedź, smaruj, łam gnaty, tylko sam.

Mnie nie tyrpaj ze sobą. Całkiem ci się w głowie pokiełbasiło.
Po jakie licho wyprawiać mnie z tobą te głupie brewerie? Zostaw mię
w spokoju, przy mojej robocie. A o dzieciaka nie wzdychaj, niedołę-
go, bo ja nie po to za mąż wyszła, by ciaćkać bachory, jeno by poży-
tecznie pracować i u ludzi się zasłużyć.

Wyrżnęła pięścią o ladę, że wszystkie plasterki cytryny, opisaw-

szy łuk w powietrzu, przylepiły się do linoleum chodnika. W ten
sposób wydała straszny wyrok na siebie i swego małżonka, jakkol-
wiek nie zdawała sobie z tego sprawy, będąc od urodzenia dość tępą.
Zresztą przejęta była zupełnie nową orzechową masą, którą wymy-
śliła na nowe ciasta trujące. Pchnęła nawet pana Pichonia do kuch-
ni, by czeladzi doglądał. Pryncypał wcale się nie kwapił z odjazdem.
Przeciwnie, zasiadł w ciemnym kącie nad misą z orzechami i strasznie
wyglądał. Ostra zawziętość ścięła spokojną zazwyczaj twarz jego. Ja-
kieś ponure knowania przesuwały się po zmarszczkach czoła. A kie-
dy nikt nie spoglądał, lekko pomadźgał w słodkim żonki wynalazku
i zaraz jął gromić służbę, wszystkich napędzając do rur rozpalonych
i wytłuszczonych brytfanek. Kiedy wypiekano niezwykły pomysł, ba-
czył, by uprzątnięto misę i wymyto, po czym własnoręcznie dokła-
dał drewien do ogniska. Z rękoma na piersiach stał zagapiony w pa-
liwo i wyszczerzywszy spróchniały przód zębów, złowieszczo cykał.
Najstarszą kucharę aż jojkanie chwyciło w przewodzie i w dołku złe

background image

76

77

parcie, tak się przeraziła, myśląc, że widzi samego Belzebuba, jak
spluwa w czyściec krwawiący.

Własnoręcznie na tacy ofiarował pan Pichoń dokonane dzieło

swej żonie. Skosztowała sama i jedyna. Przyznała, że bardzo smako-
wite. Niebawem jednak chwyciły ją gwałtowne boleści, wśród któ-
rych zaczęła zapominać, co się z nią dzieje. Nie mogła już nawet po-
wiedzieć sobie, że się otruła własnym ciastem trującym. Zmarło się
jej nader prędko, niespodziewanie i dość niewygodnie, bo na kozetce
w samej grocie, wśród przerażonych gości, naprzeciw świeżo pęknię-
tego lustra, a tuż prawie pod napełnioną a zawsze wesoło brzdąkają-
cą kasą.

Po tej prawdziwie bohaterskiej śmierci, w której Honorcia padła

ofiarą swego wynalazku, mnogie i pospolite spadły na pana Picho-
nia przykrości. Cały nakład ciast przeniesiono do śledczego urzędu,
a młodego wdowca osadzono w więzieniu. Wlokły się badania nudne
i niezręczne. Groźny, jak sęp zaspany, stawał oskarżony przed sędzią
i żadne natrętne pytanie nie było w sianie kleistej zadumy rozrzed-
nić. Leniwie kurczył ramiona i rozkładał pulchne, białe ręce. Czeladź
przesłuchana zeznała zgodnie, pod przysięgą, że nieboszczka własno-
ręcznie zatrutą masę zgotowała. I mimo rozpaczliwe siepaczów wy-
siłki żadnych obciążających nie znaleziono dowodów. Ściekał więc
tylko zjadliwy uśmiech pogardy po tłustej brodzie obwinionego,
a skupiona dostojność ani na chwilę go nie opuściła.

Otrutą Honorcię, która (jak należało przypuszczać) nader dow-

cipnie i samowolnie opuściła miłe gniazdo tuziemnego szczęścia,
złożono w zakładzie anatomii, skąd rozkoszne ciało, niemiłosier-
nie poćwiartowane, najemni pachołkowie bez zaszczytów odwieźli
na cmentarz.

I właśnie w czasie, kiedy dzwony kościołów z zawodowym ba-

łamkaniem odprowadzały zmarłą na wieczny odpoczynek, a więc
o godzinie trzeciej po południu, uległ pan Pichoń nawrotnej chorob-
liwej senności. Tym razem nie odwiedzał szczytów, lecz przeciwnie,
błąkał się po nieznanych, złowieszczo gulgocących trzęsawiskach.
Zimne mieczyki błędnych ogni nie umykały zwodniczo, ale wbijały
się z lubością w smutne, męczeńskie jego ręce. Czuł, że się zapada.

background image

76

77

Z klejkotaniem rozdziawiły moczary cuchnącą paszczę i cmokając lu-
bieżnie tłustymi wargami, z nabrzmiałym sapaniem wsysały niebacz-
ną ofiarę w gardziel grzęzawą. Kurcz wygiął zażywną osóbkę toną-
cego w chudy, boleśnie skręcony świder. Jeszcze widział nad sobą
pstrymi obłokami złataną, komediancką budę niebiosów. Dosłuchi-
wał anakreonckiego pit-pi-lit beztroskich ptasząt. Żegnały go prze-
drzeźniając wężowiska, rozsiadłe na czaty, z sykiem raz w raz opa-
dały gwiazdki tkliwych ich wejrzeń. Trzmiele nad powiekami bąkały,
gdy oto — uścisk łagodny za głowę go obłapił. Wyciągnięty, na równe
nogi przystanął. Przed nim zbawca, ziemski wielkorządca. Znajomy,
tylko od ostatniego spotkania uległ stanowczej zmianie na korzyść.
Jeno blizny świadczyły o dawnych topieniach, a purchawa główka
trzymała się na swoim miejscu, lekko przez podmuchy wiatrów ko-
łysana.

Również towarzystwo kochanic zachowywało się całkiem przy-

zwoicie, a w zwiększonym gronie ze zdumieniem odnalazł pan Pi-
choń swoją Honorcię. Skancerowany, zmięty wskutek przedśmiert-
nych szamotań, ocucił się i pokrzepił na widok tak schlebiającego
odznaczenia. Głos żarłocznego starca, wielce złagodniały, przebie-
rał wśród tonów najbardziej serdecznych. Dziękował przede wszyst-
kim swojemu uczniowi za przysłanie rozkosznej żoneczki, którą, jako
znawca ukrytych wartości, zaraz po przybyciu przy boku zgłodniałym
zatrzymał, obiecując sobie po niej wiele przyjemności na przyszłość.
Odwzajemniając się za ten prawdziwie obywatelski uczynek, ocalił
zasłużonego Pichonia od nieuchronnej zagłady, co się nawet wyraź-
nie zasadniczym prawom apetytu wieczystego sprzeciwiało. Wśród
miłego ćwierkania przeszedł cały orszak na bezpieczną groblę, gdzie
wszyscy na zaproszenie staruszka wsiedli do pojemnej karocy, by od-
wieźć na ziemię zbawionego człowieka. Jazda była szybka i przyjem-
na. Wielkorządca ujmował gościa swą wyrozumiałością, z upodo-
baniem zezwalając stęsknionym małżonkom na ponętnie wyuzdane
umizgi. Honorcia stała się powabną, jak przedtem nigdy.

Nasycony, mógł pan Pichoń z uwagą słuchać ojcowskich napo-

mnień, jakie się łaskawie skraplały w ustach sędziwego guberna-
tora. Skrucha jęła w piersiach Pichonia rzęzić, gdy padały zarzuty,

background image

78

79

że marnuje dary wyższej Świadomości, że się wyzbywa szcze-
rej lojalności, że bunt w nim czuwa. Czyż znowu bezpożytecznie
chce ugrzęznąć, jak te setki tysięcy, które bezgłośnie zapadają się
rok w rok w noc bezdenną? Niechaj służy wiernie, jako przysta-
ło, na rzecz zgłodniałego pana, niechaj nie ugania się po marzo-
nych rozłogach gdyby łobuz wioskowy na łąkowiu ścigający moty-
le. A Honorcia nie omieszkała dodać z wdziękiem, że posłusznemu
przypadnie w udziale sowita nagroda. Wreszcie zadudniła karoca
na bruku miejskim i osadziła się przed celą więzienną. Przy rozsta-
niu, które nosiło cechy rodzinnej czułości, uścisnął starzec kostro-
patą ręką dłoń swego bogdanka, przez co go, przemocą wprawdzie,
ale silnie zobowiązał.

Z lekceważącą swobodą wyszedł pan Pichoń z więzienia, gdy

go oswobodzono dla braku dowodów. Na żądaną kaucję złożył po-
kaźną paczkę rumianych papierków, do znacznej sumy dodając jesz-
cze bardziej znaczący uśmieszek.

Widocznie zmizerowany na ciele, w zatwardziałym wywyższeniu

wcale nieugięty, wkroczył na przeludnione corso, spokojnie ogląda-
jąc przepyszne sklepowe wystawy. Wywołał popłoch. Sądzono ogól-
nie, że podejrzany, zezowaty człowiek zechce się wynieść z potulnego
miasta. Niektórzy uzasadniali nawet publicznie obawę przed jakim-
kolwiek z nim zetknięciem. Pozostał jednak głuchy na głosy współ-
obywateli, składając przez to dowód zupełnego braku najzwyklejszej
edukacji społecznej.

W zarozumieniu swoim zaszedł tak daleko, że zdawał się urągać

zbiorowej opinii. W niespełna bowiem miesiąc, gdy się już uciszyły
niespokojne pomruki o skonie Honorci, w tym samym miejscu, gdzie
dotąd istniała grota płochej czarownicy, zadyndał szyld biały ze zło-
tym napisem: Pierwszorzędny Zakład Pogrzebowy. Za kantorkiem,
wśród stosów najcenniejszych trumien, w nieskalanie czarnym tu-
żurku z białym chryzantemem w butonierce zasiadł zakładu dyrektor
i właściciel — wytworny pan Pichoń.

Z pośpiechem wiosennych nasion, pędzonych przez kwietniowe

zwiewy, rozniosła się po mieście wieść o nowym zdarzeniu. Awan-

background image

78

79

turniczą śmiałość przyjęto powszechnie za policzek wymierzony god-
ności obywatelskiej. Tłumnie gromadzili się najpoważniejsi mężowie
na chodniku przed nowym zakładem i zaciskając pięści, odgrażali się
srodze. Nie brakło i wymyślań głośnych, wcale obelżywych.

Pan dyrektor nawet przez okno nie wyjrzał na uliczne hałasy. Były

one dla niego tylko zapowiedzią, że zajadli ziomkowie niebawem się
znużą, a odszedłszy w ciszę, jak przystoi bliźnim, z wrogą myślą się
pogodzą.

Równocześnie zmarł w mieście mąż wielce wybitny, narodu ca-

łego wybraniec i szczęśliwy kochanek. Nowe przedsiębiorstwo naj-
skromniejsze postawiło żądanie, więc jemu powierzono zaszczytną
paradę. Wyruszył pan dyrektor, niby na walną rozprawę, na podbój
niechętnego ogółu. I poszło za nim przewidywane zwycięstwo. Cere-
monia przeszła najśmielsze oczekiwania. Za pośrednictwem pana Pi-
chonia udało się złożyć wybrańcowi hołd niebywały.

Żal nie istniejący i rzewność skostniała zostały godnie wyrażone.

A zadanie było niełatwe, tym bardziej, że pompa miała za jednym za-
machem zastąpić brak dotychczasowego uznania.

Szlachetna gawiedź jednogłośnie wielce sobie ceniła widowi-

sko. Nawet zagranica wystąpiła z pochwałą. Udało się wzgardzo-
nej, wyklętej jednostce dowieść, jak pożyteczne jej przedsięwzięcie
i że na szczycie najwybredniejszych wymagań zostało zbudowane.
Prawie wzór, nie dający się niczym prześcignąć. A prawdziwa za-
sługa, wszystkim oczom widoczna, musiała być należycie oceniona
i sprowadziła rozejm między wrogimi stronami, rozejm, będący zapo-
wiedzią zgodnej, na wzajemnym wyrozumieniu opartej pomyślności.
Odtąd w koniecznie ponurych wypadkach padało hasło, szemrane ser-
decznie niby niewidzialny odpływ umartwienia, miłe łaskotanie ulgi:
a teraz chodźmy do Pichonia!

W zdrowych blaskach powodzenia pan dyrektor nie gnuśniał,

nie przeciągał się, a nawet i nie prostował. On jedynie zobowiąza-
nie wypełniał, służbę czynił. Odkąd (może cokolwiek niebacznie)
na znak przymierza dłoń białą, wątłą włożył w starca kościstą pra-
wicę, wrażą dziewiczym losom rozkwietnionych pęków, rozumiał,
że słowa należy dotrzymać. Wszak musiał się liczyć z wszechwła-

background image

80

81

dzą natrętnego straszydła. Cóż go ocali, kiedy prorocy umilkli,
kiedy Honorcia —

Śmigała w nim wichura grudniowa, zaciekła, w ostre grudy ścina-

jąc żałosność jesienną, roztopną. Przed sobą na pulpicie, niby pomni-
czek krótkiej chwały, globusik cacany ustawił, lakierowany światek
maleńki. Nieraz zadumaną ręką w kołowrót go zapędzał, wsłuchu-
jąc się, jak światek warczał, furczał. Wówczas na chwilę wyjeżdżał,
by się na oceanach pohuśtać, przez pirenejskie szczeliny przesmyk-
nąć, nad Himalają zawisnąć, brodzić w złotych preriach. W puszczy
Kalahari u Buszmenów gościł, do zimnic Aleutów docierał, z Minko-
pami na Adamańskim archipelagu układy zawierał, do Watszandisów
się zalecał. Wszędzie, jako śmierci nieustraszony misjonarz, przekła-
dał, upraszał, by jak najprędzej wszyscy umierali, taką bowiem jest
wola wspólnego im pana. I duchem wracał do ksiąg na kantorku. Cza-
sami tylko w istotne swe myślenie dziko zerknął.

Naonczas musiał się błąkać po brzegach zdechłego stawiska,

co przegniłym szlamem charczało. Gmerając we włóczkach zielistych,
lelijki swojej szukał, swoich nenufarów, kwiecia wierzeń uprzednich.
Staw cuchnął, ropuchy mamrotały. Już nie ma, już nie wierzy, już się
nie ocali. Gdyby tak można wejrzeć ku prorokom. Tylko ta mleczna
szyba, którą rozmyślnie wprawić kazał od strony ogrodu — dobrze,
że zasłania ta szyba mleczna. Więc jest spokojny, o tak! Najzupełniej,
jest sobie prawie Charon moderny. Przedsiębiorca mądry i rzetelny.
A na kupiectwie zna się jego opiekun, pan potężny. Szlachetny zawód
pochwali, oceni. Żywie troska, by jak najwięcej życzliwych zjednać dla
szczytnych zamiarów. Obola na usteczka, czasem troszkę więcej, i z po-
godnym wyrazem zaufać mogą jego pośrednictwu. Został powołany,
święcenie uzyskał, więc przezornie, lekuchno przewiezie w beztroski
kraj cieniów. Jako zwolennik metody poglądowej, najbardziej skutecz-
nej, nauczyciela urząd piastuje, wskazując mądrość rozkoszy śmiertel-
nej. Jedzie sobie na przykład człowiek, całkiem pośledni, na spoczynek
wieczny. Gapią się ludziska poważne, znaczące, ale też i zwyczajnych
co niemiara. Widzą: jedzie biedolina spokojnie, wygodnie i z należytym
szacunkiem. Czapkują mu w żegnaniu zewsząd. I choć śmieszny trupo-
szek w skrzyneczce zamknięty, wielką i dostojną jest żałobna parada.

background image

80

81

Zaraz myśl o zmieraniu jest nędzarzom lżejszą, nie bronią się przeciw
choróbskom. I wszystkim może pan Pichoń tę trudność ułatwić, wszyst-
kim bez wyjątku, tylko obola na usteczka, a czasem troszkę więcej.

Żałobnego zakładu jest duszą prawdziwie żałobną. Dobrał ludzi

wyborowych, których z zaufaniem można użyć do trudnej posługi
i nie wstyd się z nimi publicznie pokazać. Chłopy rosłe, przeważnie
brodate, z wejrzeniem wilczym, odpowiednim.

Przewodzi im artystyczny kierownik, trochę rozwichrzony, ale

bardzo zdolny. Za bujnej młodości z powodzeniem malował poronio-
ne płody, przedstawiał wiwisekcje, kochające się i tańczące szkiele-
ty. Obrazy te nawet wystawiał. Obecnie poświęcił się z zapałem sztu-
ce stosowanej. Wyręcza pryncypała, który gardzi widokiem trupów,
w ustawianiu i dekoracji katafalków.

W dziedzinie tej jest mistrz nieporównany. Zawsze zdoła wywo-

łać odpowiedni efekt. Podług rysunków pana dyrektora wykonał on
misterne modelki, w drzewie rzeźbione, które przedstawiają różne ro-
dzaje żałobnej parady. Jak zabaweczki, w osobnej szafce wstawione
w przedziałki, do każdego się mizdrzą z wesołym wdziękiem. Pewnej
powagi dodają im, na przyczółkach umieszczone, dosyć surowe napi-
sy z objaśnieniem, co i za jaką cenę nabyć można. Ułatwiają umowę,
nie dopuszczają do powszednich targów.

Rozróżnia się trzy klasy zwyczajnych pogrzebów: zupełnie

skromne dla szpitalnych umrzyków, wszelakich miejskich szumowin,
podupadłych malarzy, poetów, bardziej solidne dla osób średniej kate-
gorii i w końcu wystawne dla dostojników, członków ongi znakomi-
tych rodów i różnego rodzaju chlubnej ozdobności. Klasy te posiada-
ją zasadnicze właściwości w dziesiątkach szczegółów, nabyć jednak
może każdą, kto zażądaną uiści zapłatę. Istnieje poza tym rodzaj pa-
rady szczególnej, ale za pieniądze kupić go nie można. Ściśle przy-
wiązany do pewnych warunków. Zachowano go jedynie dla panów
ministrów, dla polnych marszałków, no i dla geniuszów, a co do przy-
należności tych ostatnich w wątpliwym wypadku rozstrzyga samoist-
nie pan dyrektor.

Jego bowiem dziełem ten ustrój wewnętrzny. Srogi to pan dla

służby, rzadko kiedy poczciwie przemówi i nigdy człowiekowi prosto

background image

82

83

w oczy nie spojrzy. A jeśli zazezuje wypadkiem, to aż ciarki zamro-
wią się w krzyżach. Puści czarne, skośne gałki niby żelazne, mroź-
ne szczypce i z taką mocą, że zbira chwackiego wpół obejmie i zwa-
li gdzieś w dół, do pierwszej lepszej trumny. Nie potrzebuje żadnym
słowem rozkazywać, jeno chrząknie, a każdy swoje pojmie i chyłkiem
wyczyni. Drży przy nim liczna czeladź, ale że płaci porządnie, więc
ciżba jest ochotnych do służby.

Wzorem pracowitości stał się dla swoich podwładnych, choć

od razu było widoczne, że w zawodzie frant nowy i niezwyczajny.
W pierwszych dniach panowania poruszał się w własnym zakładzie
ze zmaganym wstrętem, niepewnie. Było mu dziwnie w wyszczerzo-
nym szpalerze skrzynek długich, z wieczkiem odsuniętym.

Doznał nawet upokorzenia ze strony figlarza nie lada, jakim był

stolarski czeladnik. Sporządzano skromną, sosnową trumnę. Od pod-
wórca wtargnęła do wnętrza wróbli gromada, wśród trocin i wiórów
wesoło się parpając. Młody spryciarz pojmał pierwszą z brzegu pta-
szynę i cisnął w głąb pudła, zapuściwszy wieko. Struchlały niewolnik
przycichnął. Czeladnik mozolił się, by na wierzchu papierowy krzy-
żyk przytwierdzić. Na znak, że się nie wzdryga ze swoimi współdzia-
łać, pośpieszył pan Pichoń z pomocą. Zwalczając niemiłe w sobie
wzdryganie, śmiałym susem wyskoczył na trumnę, by część podklejo-
ną wgnieść ważnym ciężarem. Niepotrzebnie jednak potulnego więź-
nia do wolnościowych protestów pobudził. Z chwilą kiedy się wsz-
częło tajemnicze trzepotanie skrzydełek, pan dyrektor runął na ziemię
i omdlał. Gdy wróciła trzeźwość, niewinny psotnik poszedł na wygna-
nie razem z wróbelkami.

Odtąd nikt już nie sposobił złośliwego zgryza. W godzinach poran-

nych tkwił pryncypał za kantorkiem, układając godziny zamówionych
pogrzebów. Przeliczał dochody, wydatki; w osobnej zaś, pokaźnej księ-
dze wpisywał gotyckie kolumny należytości nie ściągniętych. Urosły
one przerażająco, od czasu kiedy zaprowadził pogrzeby w ratach spła-
calne. Nie odwdzięczono mu się za usłużność. Wyuczał się więc na pa-
mięć tych splamionych nazwisk i w cichości spluwał je z pogardą.

Około południa zachodził do stajni. Pieścił cenne, długoogoniaste

szkapy, krucze i mleczne potomki cesarskiej hodowli. Własnoręcznie

background image

82

83

pokarm im wymierzał. Odwiedzał wozownię, przechodząc wzdłuż
szeregu rydwanów wystawnych: tu się smuci odrapany karawan ubo-
gich i wdzięczą się obok wózeczki, niebieski dla dziewczątek, a dla
nieletnich bielusieńki, dalej cokolwiek najbardziej ulubiony powóz
z klęczącymi aniołami wygodnie się rozparł, a za nim w chronią-
cych pokrowcach dostojny model paryski, cały oszklony i na gumach,
i w osobnej komórce najciężej znudzona hiszpańska karoca, według
madryckiego wzoru obłąkanej Joanny.

Najlżejszy pyłek dostrzegał, usuwał najdrobniejszą skazę w uprzę-

ży. Sługusi, którzy w zawodzie swoim już siwieć zaczęli, kornie uchy-
lali czoła przed bacznością pańską. Pryncypał zaś, jak gdyby mu nie
dość było strasznego bogactwa, żałował sobie wszelkiego spoczynku.
W kantorku skromny spożywał posiłek i wnet się zanurzał w głębokich
szufladach, gdzie ułożono składowe części parady. Na popołudniowe
wyprawy potrzebne szczegóły wydzielał, rozkładał. Zapamiętywał
ilość stopni, na których spoczną mary, wybierał draperie, obicia, krze-
wy fikusów, oleandrów, świeczniki, gromniczne kandelabry.

Wszystko w grupach złożone oczekiwało na zapotrzebowanie

i nigdy nie zaszła pomyłka, nie powstało zamieszanie, choć ruch był
szczęśliwie niemały.

Obóz żołnierzy sławnej śmierci, rozbity w obszernym podwórcu

zakładu, nosił cechy zgoła romantyczne, ufnością w zwycięstwo na-
pawał. Wytaczano powozy, przyprzęgano konie, w szatniach gziła się
służba, wdziewając zamówione stroje. Jakby na larmę wielką pory-
wały się w ciąg wędrowny roty błędne, smutne. Łogosze tu i ówdzie
butnie rżały. Każdy z nich zwyczajny bezkrwawego boju i ckni sobie
długie przystawanie. Gdzieniegdzie jeszcze kuźnik co przyprawi czy
rymarz dołata. I wydłużą się w szereg bitny, zwarty, ustawieni pod sta-
jennymi framugami. Trwają w cichości. Jeno nasuwniami końskimi
wiatr nigdy nieprzestanny pomiata.

Trzy ćwiertki na trzecią ogłosiły zegary. W dziedzińcu załomotało.

Gwałtownym stąpaniem kondotiera zbliża się wódz naczelny z przy-
branym adiutantem. Sam jeno w bawełnicę codzienną przywdziany,
a poznać, że na innych śmiały i nie kto bądź, tylko dzielny skaźca
ziemskich znikomości. Ot, przystanął i na tabor hojnie spojrzał.

background image

84

85

Na chwilę odchmurnieje i dygotane, niedosłyszalne pada pozdro-

wienie: wojaki pocieszne moje! Ale od nowa sposępniał i ostał się
dawny junak, surowy dozorca, wszystkich oczom widoczny. Coś nie-
coś pomocnikom nakaże, skośnie pojrzy i chrząknie, a wrotny już
skoczył, by rozdziawić bramę. Mijają się dzielne zastępy. Jedzie he-
rold konny z buławą na czele, za nim dumne suną zaprzęgi, a na tyłach
następują jak zwarte kompanie żałobników zbrojnych w piki, hala-
bardy, pochodnie z mlecznego kryształu, dardy, kręcone laski owi-
nięte krepą. Idą najezdniki nieubłagane, strojni różnorodnie, w atyle,
węgierskie dolmany, czamary, naszywane fraki z wypustami. Głowy
zdobne w perskie kołpaki, ułanki, stosowane czaka. Potrójną ich bar-
wa: czarna, niebieska lub biała.

Z dudnieniem wtoczyli się w ulicę. Po ciężkich, odmierzonych

chodach, po szerokich karczydłach i ruchach sprawnych poznać moż-
na, jak w rzemiośle swoim mistrzowali.

Kalwakata wpłynęła w miasto, dyrektor sam pozostawał. Nie były

to jednak godziny wytchnienia. Wprawdzie opuściły go nękające
śnienia od czasu, kiedy się poświęcił nowemu zawodowi, ale brakło
mu pewności, że zmory się nie powtórzą. Drżał więc w wyczekiwaniu
struchlałym. By ulżyć sobie, wynajdywał w samotności przygodne
rozrywki. Oglądał srebrzone amorki czy gwiazdki złocone, a wszyst-
ko na rogach długich pudeł, w których niezadługo znani mu ludziska
daleko pojadą. Przystosowywał zgrabne kluczyki z brązu do zamków
metalowych trumien, które przychodziły z fabryki, a były kunsztow-
ne i drogie. Z lubością otwierał szklane wieko i gładził ręką połysku-
jące, atłasowe poduszki. A kiedy się już całkiem z otoczeniem oswoił
i pozbył niemiłego lęku, pozwalał sobie na żart bardzo śmiały: twarz
przykładał do miejsca, gdzie wkrótce miała spocząć czaszka istotnie
zmarłego. Czynił to jednak ostrożnie i tylko wówczas, gdy mógł być
pewnym, że go nikt nie podglądnie. Zabawiał się w ten sposób nader
chętnie, tym chętniej, że nie pojmował, dlaczego mu to przyjemność
sprawia. W każdym razie używał zmarnowania swego i z ludzkością
po kryjomu się bratał, co wyraźnie sprzeciwiało się hardej osnowie
poprzednich marzeń, kiedy to wieczność, stara kurtyzana, wydzielo-
nego z gromady łaską przejściową darzyła, niecnie flirtowała.

background image

84

85

Ciężka osędzielizna zmroku wgniatała z chrzęstem oddech w cho-

re piersi, więc mleczne okiennice podważał i świeżość wieczorną
od ogrodu wchłaniał. Kontury rzeźbionych postaci nikły zamazane.
Przechodził raz w raz spojrzeniem litosnym po bezwyraźnej plamie,
a skoro tylko żałość jęła podrygiwać, dla zagłuszenia bębnił palcami
na szybie. Rzewność się wówczas w nim rozpływała, jak dym swę-
dząca, zgryźliwa, rozwiewna jak nastająca godzina szarówki.

Czynił miłosierdzie. Od rynku, w migocie pierwszych rozbłysłych

latarni czołgała się babula, łachmaniarka, popłakując przez kaprawe
oczęta, sute pacierze terkotając bezzębnie. Godziny jałmużny już była
zwyczajna. Ochrzcił ją imieniem swej zgasłej nadziei. I ciskał na bruk
miedziaki, by zbierała. Nędzarka chciwość zdradzała, wyciągając sta-
le widmo dłoni po srebrniki. Z filutnym uśmiechem zwykł był upomi-
nać: „Babciu biedneńka, tyś więcej niewarta”. A ona, ceniąc doświad-
czenie jego, ciężkimi mrugała powiekami, śmiejąc się przez te same
oczki czerwonawe, przez które umiała zapłakać. I odchodziła, zawzię-
cie grzebiąc wśród zmiecionych stosów nawozu i śmieci.

Kantor od nowa się ożywiał. Pan dyrektor na dzień następny wy-

dawał rozkazy. Smutnie spracowani wracali dobrzy ludzie. Pierwszy
zachodził z cmentarza kacap-za-wołoka, Taras zwany. Drab należycie
wyrośnięty, rozłożysty, pełechatą czupryną na łbie śmiesznie małym
i z ryżymi bokobrodami na przekrwionej, opuchniętej twarzy. Dłu-
gie, gdyby martwe łapy sięgają niżej kolan. Lewe ucho zdobi kolczyk
srebrny. Od lat trzydziestu nosił na swych barkach nieboszczyków,
a teraz głośno utyskiwał, że ich zapomniał policzyć. Musiała pokaźna
być liczba, miałby czym się pochwalić. Raz wyświadczył nieznanemu
panu przysługę, odbierając dla niego z apteki zamówione proszki. Ten
sam pan został jego dyrektorem, wyznaczając mu grzebanie dzieci.

Szeroko wykraczając, z głośnym człapaniem ogromnych butów

przewijał się czasem kilku razy dziennie przez zgiełk rojnych placów,
wzdłuż murów kamienie, niby rycerz dawny, wyniosły, błękitny. Pod
pachą unosi jakowąś zdobycz cenną, może skarb jaki skradziony w bie-
luchnej szkatułce, ze zwisającym muślinowym trenem. Gna jak rozbi-
jaka zawzięty, a rozwiane poły fraka walą spłoszone o skórę kamaszów
na łydkach, zaś puszysta, biała kita na stosowanym czaku stroszy się

background image

86

87

zawadiacko, buńczucznie. Odwrót odbywa się już całkiem odmiennie,
w łagodnym i rozważnym tempie. Ręce rozpychają niedbale kieszenie.
Na wargach ogryzek papierosa dynda. Już go nie telepie zapamiętli-
wość sroga, co nie wiedzieć skąd gnaty nachodzi i zgagą piersi ugniata.
Przewaliła się na dno czarnej jamki wraz z lichą trumienką, wraz z po-
mrukiem gruzów, uderzających o drewniane wieczko. Może wytchnąć
do jutra, zanim go od nowa chwyci ta wściekła udręka. Ciepły pot kro-
plisty na brwiach się zatrzymał krzaczastych. W szyneczku „Pod Ko-
ściotrupem” kieliszek łyknie gorzałki i już mu wystarcza. Nuci. Zum-
zum, bojowa piosenka o morowym gadzie z pierwszorzędnej entreprise
de pompe fun

èbre*. Nie pijaność głowę zamgli, jeno rozdyma serce

szczęśliwość doczesna.

Raduje się strojnym panienkom i staruszkom cherlawym,

co to ich wiodą pod rękę, umorusanym pauprom angielskie rozdzie-
la bombonki, na wystawne cudności się pogapi, przy dorożkarskim
spocznie postoju i z gamratami wesoło się swarzy. W karty nie zagra,
bo głupi. Małe, zielonawe oczki mówią serdeczne wyznanie: umiło-
wałem stworzenie wszelakie, marne i trwożliwe. Gdy sunie pod wie-
czór z powrotem do domu, bije od niego święte zlitowanie nad niemo-
cą ludzką. Od zachodu podchodzi ścichanie, które uchem łowi, i zda
mu się, że słyszy, jak gdzieś niby w oczeretach za rzeką kurki wodne
na smutne losy wylęgują pisklęta. Że jest wiosenki nastanie i krze-
wy i drzewa się mają, skradnie pęk bzów i akacji cmentarnych, pod
połą fraka ukryje i niesie do zakładu. Dla pana dyrektora, co jest czło-
wiek godny, by mu zapachniało. Starannie wymyje słoiki z karuku czy
z lakieru blaszanki i bukiet bufiasty na kantorku ustawi. A pryncypał
ni słowa nie rzeknie, jeno chrząknie, ale nie tak groźnie, lecz wcale
serdecznie.

Tuż pod oknami zakładu, w porannych godzinach rząd cudnych

dzieweczek do pierwszej zdąża komunii. A Taras już wraca z grze-
bania, wczesną porą, bo oto zaraza panuje i śmierci jest wiele. Dzie-
weczki w bieli! Pod stopy cisnął swoje zwykłe kwiaty, nie wiedząc
po co, nie namyślając się długo. Do kantoru wsunął się wcale pokorny

* entreprise de pompe fun

èbre (fr.) – przedsiębiorstwo pogrzebowe

background image

86

87

i ze zmieszaniu jął czyścić zbłocone kamasze. Żeby też licho jakie nie
wynikło, kiedy zielska pachnącego nie ma.

Zaskoczyło go niespodziewane zagadnienie pana dyrektora.
— Taras, co ty myślisz o dzieciach?
Opuścił, zmieszany, czako, pióropusz i szczotkę.
— Niby to jak, proszę łaski pana? — odważył się.
— No tak, widzisz, w ogóle, co ty myślisz o dzieciach?
— Że to, jeśli śmiem mówić, zawsze coś warte takie gzubki ła-

skotliwe.

I niebywale chłopisko się wzruszył. Z małych oczek ciurkały małe

łezki, podchwytywane przez niebieski rękaw, srebrem suto lamowany.
Pan Pichoń, badając przyczynowość rzewnego zjawiska, musiał dojść
do odkryć miłych jego sercu, gdyż ani razu nie chrząknął, lecz strze-
pując wilgotne paciorki z liberii sługusa, czule upominał: „Taras, co ty
wyprawiasz, rękaw nowo wstawiony, całkiem się splami!”

Przyjaciółmi się stali. Obdarzony pełnym zaufaniem, sprawował

Taras obowiązki prywatnego posługacza swego dyrektora. Rozkazy
z oczu mu wyławiał. Zamieszkał nawet w domu pana Pichonia, nie
mając żony ni jakichkolwiek krewniaków.

Dom zaś bogacza był nędzną lepianką, daleko za miastem ukrytą

wśród wiklin, po drugiej stronie rzeki. Podpierały ją namuliny wiosen-
nych powodzi i pale spróchniałe, wbite w dno koryta. Połowa domu
stała pustką. Właściciel zajmował tylko sień przestronną i dwie dłu-
gie, niskie izby. Jedyny Taras mógł przestąpić próg dziwnej komnaty.
Cała zawalona była stosami ksiąg, zapylonych i zżółkłych. Na ziemi
walały się ogromne arkusze, zamazane nieczytelnym pismem. Z wy-
tężeniem odsylabizował Taras zdanie wstępne: „był sobie Pan przed
laty, co drogo kupił świat”. Reszta ginęła w sieci przemazań, skreśleń.
Nic nie mogąc wyrozumieć, wygładzał przyjaciel-służący i starannie
układał zdeptane foliały. Uczonością pana się gnębiąc, ścierał kurz
ze stołu, gdzie z doniczki wystrzelał krzak mirtowy, zwiędnięty, a tuż
za nim rozchylał się wachlarzyk stojący, z ceglastej, świńskiej skóry.
Szereg okienek dawał widok ponętny nagich konterfektów, z twarzą
niezmienną. Nalepione komentarze ułatwiały pojęcie. Więc niewia-
sta według pozy Goi Maja desnuda (może cokolwiek bez wdzięku),

background image

88

89

ta sama niewiasta jako Danae Rembrandta (spoza kotary jednak nikt
nie wysiada), ona również, w ułożeniu Tycjanowskiej Wenus z Urbino
(inaczej ponętna), rozpoznać się daje jako Hera w łoże Zeusa wstępują-
ca (Zeus był, ale został nożycami odcięty), zaś w ostatniej podobiźnie
już się ubrała cudownie, na czarno, niby Van Dycka, Burmistrzowa an-
twerpska
(jest przecie zbyt szczupła, Pichoniową przypomina ze sław-
nej cukierni). U dołu ramki kurczy się napis koszlawy: „mężulkowi
dawne pamiątki z kabaretu tajemnego poświęca kochająca Honorcia”.
Cmoknął w głos żałobnik i przed pokuszeniem uchodząc, klamkę dru-
giej izby potarmosił niewinnie. Wszedł i musiał się z mrokiem oswo-
ić, by dojrzeć cokolwiek. Ze ścian bowiem i przymkniętych okien-
nic spływały po samą ziemię płachty czarnego sukna. Szczerzyły się
na nich białe, kredowe napisy: Homo vigilans*. Gorsząca cudzoziem-
skość. Chciał Taras na podłogę splunąć, ale w czas zauważył, że stoi
na błękitnym płótnie, zaścielającym cały pokój. Błękitność gdzienieg-
dzie nosiła zielone i czerwone plamki, fijoletowe żyłki i jakby grzebie-
nie brązowe. Jakieś początkowe litery i znaki. Tuż pod klęcznikiem,
na wschód zwróconym, migotało białe, czyściutkie kółko, do którego
ze wszech stron zbiegały się siatki linijek. Na pulpicie brudnego klęcz-
nika leżał zwitek papieru, czarny wstążką owiązany. Wystawały poza
jego brzegi zasuszone bratki. W rogach izby wystrzelały ku górze, niby
ozdobne wieże wodne, na szczury wyniosłe łapki. Przedzgonne szu-
portanie się więźniów, to jedyny znak życia w tej krypcie.

Zakrzątnął się Taras koło łapek, oporządził z licznego ścierwa

i z pośpiechem drzwi od nowa zatrzasnął. Postanowił już więcej tam
nie zaglądać. Znaczenie ciemnicy pozostało dla niego nieodgadnione,
tylko wsiąknęło w małą główkę podejrzenie, że z panem jego dzie-
ją się rzeczy dziwne, rzec by można — prawie nieczyste. Określenie
to jeszcze bardziej zaciemniło jego domysły, więc nie pozostało mu
nic innego, jak przywrzeć pokornie do brudnego barłogu i słuchem
szpiegować w noc późną dyrektora nieczyste historie.

Pan Pichoń zwykle późno wracał do domu. Po zamknięciu bo-

wiem zakładu zwykł był wychodzić w miasto, na wieczerzę wstępując

* Homo vigilans (łac.) – człowiek czuwający

background image

88

89

do drogich lokali, by wśród dobranych ludzi wystawić swą niezłom-
ną wytworność. Było w tym trochę z leniwej chęci reklamy, podpartej
przez igiełkowe zamiary złośliwej rozrywki. Nikt nie znał jego wynio-
słości, nikt nie mógł jej ocenić. Postanowił przez zjawiskowe oddzia-
ływanie gwałtem ją drugim narzucić. Nienagannie odziany, zasiadał
przy suto zastawionym stole, spożywając najwyszukańsze potrawy,
spijając słodkie, perlące się wina. Ukryty za płachtą zagranicznego
pisma, czynił spostrzeżenia. Biedne ofiary oględzin nieraz aż unosiły
się z krzeseł, czując, jak je bierze w kleszcze spojrzeń, niby rak małe
rybki na zabawę. Pewna ruda dama, rozwiedziona z mężem suchot-
nikiem, dopatrywała się w tych oględzinach przedwczesnego wyroku
na swe młode ciało. Wśród hucznego grona wnosiła przeciw niemu
oskarżenie najmłodsza w mieście mistyczka, dowodząc, że ją wabi
ku sobie, by potem pchnąć w noc wieczną.

Najcyniczniejszy ze wszystkich redaktor i wydawca ,,Odrodzonej

Myśli” uważał za reformatorski obowiązek składać panu Pichoniowi
z daleka uprzedzający, przyjacielski ukłon, wedle manier przywiezio-
nych z dwutygodniowych rozrywek na bulwarach paryskich.

Młody architekt o satanicznej twarzy Baudelaire’a żarliwie na-

rzucał dyrektorowi zawiłe plany stylowych kamienic, bardzo higie-
nicznych. Otwarcie głosił zasadę, że tysiące na truposzach zdobyte,
powinny stanowić niby drożdże, na których urośnie wyniosłe ludów
dobrodziejstwo, dumne drapacze nieba. Milcząc, gardził pan Pichoń
wymysłami potentatów zgłupiałego plebsu.

Słabą łaską obdarzał jedynie obcych przyjezdnych, którzy z zami-

łowaniem przysiadali się do stolika tajemniczego dżentelmena. Temat
poważnych roztrząsań mogła stanowić jedynie statystyka samobójstw
lub nagłych wypadków śmierci. Ożywiał się pan Pichoń, słysząc,
że nadprogramowo wyprowadził się z życia któryś z niepotrzebnych.
Zdarzenia te wchodziły w zakres specjalnej jego umiejętności. Rosły
więc zwarte pułki cyfr i zestawień, a pan dyrektor dowodził nimi, roz-
wijał je w przekonujące kolumny, napadał znienacka lub toż cofał się
w podstępne pułapki, zasadzki. Na szerokim terenie rozwijała się stra-
tegia. Osądzano przeciętną śmiertelność w poszczególnych miastach,
krajach. Dyrektor, spode łba zazierając, dowodził, że śmiertelność ro-

background image

90

91

śnie z pożytkiem dla narodów przeżytych, zatrutych we wszystkich
ideach i sokach zdrowotnych Kończył zwycięską apoteozą na rzecz
śmierci, wyjątkowo pożytecznego i dodatniego czynnika w ustroju
kosmicznym. Kiedy zaś już rozbudził należyty podziw i poszanowa-
nie dla ogromu wiedzy oraz siły przekonań, nie omieszkał zgrabnie
wtrącić, jaką jest jego rola na ziemi i skąd czerpie swoje dokładności
i przeświadczenia. Oczywiste, że płoszył blednących słuchaczy, któ-
rzy ze słodziutkim grymasem w kącikach źrenic dziękowali apostoło-
wi śmierci za pokrzepiające rekolekcje.

***

Z chwilą kiedy Taras w dom jego się sprowadził, znikł w dyrektorze

ten ostatni zapał do publicznych występów. Wcześnie wracał do swo-
jej lepianki i cieszyło go, jak już z daleka na moście przyjaźnie mru-
gały złote rzęsy, wysłane, niby z trójkątnego oczka opatrzności, przez
lampkę kopcącą, którą w okno wstawiał sługa pamiętny. Bez utykania
w ciemności śmiało wymijał kałuże zaułka i radośnie do sieni wpadał.
Przyzwyczaił się zasiadać na barłogu Tarasa, wsłuchany w rozpaczli-
we jego chrapanie lub w pojękanie harmonijki ze sąsiedniej stelmacha
zagrody. Nachodziło go teraz coraz częściej jakieś truchlenie spotniałe.
Więc budził przyjaciela, ciągnąc go ze wszystkich sił za poczerniały rę-
kaw czerwonej koszuli. Taras oczy przecierał, spluwał w kąt i w kucki
przysiadał. Pan do rozmowy ośmielał pytaniem:

— Jest jeszcze ciągle zaraza?
— A giną niby robactwo zatrute. Dziś wyniósł już piąte od tego

pisarza z magistratu.

— Cóż z tego — wszczął wywód dyrektor — że są dzieci grzecz-

ne i rozumne. Jest ich niewiele. Wcale toż zgodzić się nie mogę na to,
coś wyrzekł niedawno, że zawsze dziecko coś warte. Tylko wyjątkowo.
W ogóle zaś nic niewarte i to jest jedyna prawda. Ileż to ich dzień w dzień
się rodzi i pomnażają te nieprzebrane roje ziemskiego plugastwa.

Kiedyż wreszcie będzie koniec? Czyż niemałą mamy robotę z tą ha-

łastrą, co się od dawna po świecie wałęsa. I jaka z tych dzieci korzyść?
Czy nie skończą może za pośrednictwem pierwszorzędnego zakładu

background image

90

91

pogrzebowego? Trzeba tylko na nie nieraz długo czekać. One tymcza-
sem wygodnie sobie podrastają, co wcale nie jest zajmujące. Przy tym,
nie wiedzieć czemu, radosne i wrzaskliwe lub mazgaje beksiwe, joj-
kające jak rynny dudnienie w dnie słotne. A co się z czasem w takim
móżdżku ulęgnie, przewidzieć nie można. Synek pana radcy już ma po-
mysły, a cóż dopiero będzie z ekscelencji synkiem? Porządek rzeczy
przemieni, che, oho. powiadam ci, Tarasie. Potomek sławnego chemika
pastylki na wieczność wynajdzie. Bardzo możliwe. Wystawią fabryki
i przeczyć będą śmierci. A wieczność ich, to nie słoneczne bohaterstwo,
to gnicie jeno cuchnące. Ot, i korzyść z dzieci. Największe wrogi moje,
te bachorów pokolenia. Jeszcze wyjątkowo ponure, które przedwcze-
śnie zmierają… jeszcze te… No, dla nich mam i wyrozumienie. Prze-
cież sprawiłem im osobne powoziki, cacane, delikatne, zdobne w zasło-
ny z przecudnie rzeźbionych koronek. I ciebie wyznaczyłem na usługi,
chłopie mój zacny. Bije trzecia godzina i jadą sobie grzeczne dzieciątka.
A z tymi, co je nosisz pod pachą, obchodź się odpowiednio, nie tarmoś,
nie przechylaj, by cię dobrze wspominały, pamiętaj!

Taras skubał mozoły na palcach i głośno stękał, bo lodowatość za-

spana jęła w nim pękać od tego mówienia i rzewność, niby kra roze-
gnana, spływała z serca do gardła.

— Panoczku kochany — jąkał — pilnuję ci ja te kaczęta i żałość

chwyta, kiedy patrzę. Napęcnieje niekiedy takie liche szczenię niby
topielec i ani rusz przymknąć wieko. Trzeba aż wgniatać na rączyny
składnie złożone i na liczko grzeczne, uśmiechnięte do złotości wło-
sków. A kiedy ćwieczki zabiję, już mnie bierze ochotność, by skrzyn-
kę ze zgniłkiem w dół jaki grzmotnąć. I wpół obejmę, duchem gnam,
niby płynę.

Kuny wszczęły piski na strychu i zajadle przegryzały powałę. Ta-

ras ćmił lulkę, by jakoś sobie ulżyć wśród tych straszności. Pan dy-
rektor tańczył w miejscu, przebierając małymi nóżkami i wymachiwał
cudnymi rękami, jak gdyby chciał zaczerpnąć powietrza. Wreszcie
oparł się o drzwi alkowy i martwym głosem ciskał wprost na ziemię
ciężkie słowa rozżalenia:

— Chciałem ja mieć dziecko, z krwi mojej, własne. Takie byłoby

coś warte. Miał dla niego spuściznę bardziej niż królewską, bo wieczną.

background image

92

93

Nie dano mi, Tarasie. Po prostu nie udało się. Nędzne było babsko, nie
chciała. Hej! gdzie bym już dziś nie był. Pod samym słońcem prawie,
na jaśminowym z gwiazd posłaniu. Wychowałbym stworzenie nowe
i łaskawe. Wszystko zmarniało, na perz, na łyko. Ot, same pozory. Czy
ty wiesz, co to są pozory? Cała ludzkość nimi się żywi, pozorem każdy
ruch twój, każde słowo twojego gamrata. Ja sam jestem sobie pozorem.
A mogłem przejść granicę pozoru, czy ty wiesz, że mogłem? O tym
nikt nie wie, ale ja wiem. Dzieciny tylko potrzebował i nie mam. Był
czas wybrany, świąteczny, a teraz wszystko stracone. Wałęsam się dalej
i powinność czynię, ale ciężko mi, bardzo ciężko, prawie że nie mogę.
Nudzi już. Wiem, komu służę, i znam koniec lichy. Marna to służba
i po co przedłużać. Wszak pójdę na pożarcie razem z wami.

— Panoczku, zgryzie ziemia, panoczku, i spokój nastanie —

uspokajał Taras.

Pan Pichoń już całkiem głowę wbił w piersi i w drzwiach otwar-

tych skomlił:

— Spokój — nie spokój, wstyd jeno, który jak żelaziwo rozgrza-

ne duszę wypala. Nie wywiozę wielu, wszystkich nie doczekam. Mro-
wie uparte. Wstyd, wstyd, że mi wspólna z wami droga.

Zawalił za sobą drzwi alkowy i spuścił podwójną zasuwę. Rozbi-

jał się gwałtownie od ściany do ściany.

Wierny sługa czuwa, nadsłuchuje. Coś jakby w alkowie runęło.

Łomot. Głową o podłogę wali, pewnikiem głową. Dudni. Lecą ja-
kieś pokrzyki, bardzo zastrachane. Wyraźnie przyzywa: hop! hop!
Ale znowu ścicha. Idzie tylko rzeka, okrutnie bulgoce i ciągle się
wzdyma. Wichury wiosennej słychać granie. Nie inaczej, nadciąga
zlewa. Przylecą wody wezbrane, moc straty ludziskom wyrządzą.
Pyka Taras z fajki i wcale do snu się nie układa. Siedząc na wygnie-
cionym sienniku, oparł brodę o wystawione kolana. Niewiele on
ze wszystkiego zmiarkował, ale wzięło go jakieś nieszczęsne roz-
myślanie, więc uparte zadumy w rozgorzałej głowie na zacny po-
rządek układa.

Nikomu nic przydatnego nigdy nie wyrządził, nie było w nim do-

broci po temu ni chęci. Zawsze ino grzebał i grzebał, a inną wszelaką
markotność precz odpędzał. Dziś go jakoweś chcenie swędzi, niby coś

background image

92

93

wystrychnąć wcale życzliwego dla dyrektora, tylko dla niego, bo trze-
ba, trzeba — żeby tak łbem swym nie tłukł.

Pchnął odrzwia, wszedł w świt. Brzask zimny po odsłoniętej

piersi kudłatej go maca, nogi w błotnym ile grzęzną. Co wyczynić?
Nie może oprzytomnieć. W porannej mrace przesuwają się przed
nim wybladłe twarze znajomych przechodni. Przesłaniają oczy przed
deszczu kroplami i gapią się w stronę pól zamglonych, skąd wraz
z rzeki szumem płynie ciągiem jakaś groza na miasto.

— Ludzie! hej! — wykrzyknie — a co wam. — Podchodzi

do cieniów na moście. Ślad i węch całkiem zatracił, nie wie którę-
dy — woda oczy mu zalewa. Ktoś gna. Parska, chlipce. Zetknęli się.
Gruchnęły łbiska.

W Tarasie nastaje światłość, wie, że ma wyczynić. — Przytrzymał

pludra za szyję, pod pacht; zagarnął i zwalił się razem z nim na śli-
ski pomost. Do ziemi głowę palczydłami przygwoździł i skrzykuje
w ucho bliźniemu pierwszyznę; swego żywota, sercowe zamiary: „Ty,
brat, psubrat jeden, nie gnaj, nie uciekaj, kiedy masz słuchać radość
człowieka. A czy wiesz ty, którędy droga, by coś wyczynić zdatne-
go? Widzisz? Nic nie wiesz. A ja ci każę, mów, bo inaczej nie pusz-
czę. Zachlany jesteś, braciszku, braciaszku, okowitą cuchniesz, ale
daj usta, psia mać, ot i pocałuję. Żebyś miał pamiątkę, mordo zaku-
ta, od przedniego człowieka, co dobrze ma zdziałać dla swojego dy-
rektora. Zapamiętasz, pokrako? Ha! przecie cię poznaję, tylko się tak
nie szyj, bo i po co? Stelmachuniu dobrodziejaszku, pijaczyno zacny,
miluchny sąsiadku! — a gdzie harmonijka? Porzuciłeś, nie chcesz
wygrywać? Od wody szumiącej, od gnojnej chałupki straszność cię
odpędza? Zmykasz, kaleko, a tu cap i już nie możesz dalej. Aha? a wi-
dzisz? Czekaj, wiesz ty przypadkiem, gdzie jest jaka droga zacna, ra-
tunek dla smutnego człowieka, któremu wciąż wszech-wobec cięży?
Nic nie wiesz, a gnasz. Chłopie; durny! Usta wykręcasz i wiercisz
się, czyś oszalał? Spokojniutko, wariacie, spokojniutko, kułakiem
w zęby cię zdzielę, tak, a teraz się oblizuj. Smakowało, co? Jak pies
mi tu przywaruj i słuchaj: Syneczek twój, Franuś, ladaco, spadkobier-
cą będzie i panem nie lada jakim. Już moja w tym głowa. Oj, na fircy-
ka-galanta dyrektorek mój go wystrychnie. Ale tobie, ścierwo, zaraz

background image

94

95

musi być koniec. Abyś się potem może nie panoszył, na dyrektorku
papierków nie wymuszał, wstydu i zakały dobrodziejowi nie przyno-
sił, abyś człowieka dobrego nie przedrzeźniał i wiedział, kanalio, już
raz wiedział, kędy droga prawowita dla ciebie, dla wszystkich. Tak
mi Pan Bóg dopomóż, że już z tobą koniec. Nie chciałeś całować,
to splunąć ci w usta. Tak a nie charcz, nic nie pomoże, dalej w mgiełki
pognasz, jako chciałeś, choć pewnikiem nie miarkujesz po co i za co.
Jeno kierunek nadam ci zacny, stelmachuniu, ścierwo — — —

Taras przyklęknął, siły zebrał, głęboko westchnął. A potym sty-

gnącą ofiarę pięścią między oczy zdzielił. I migiem stelmacha za kost-
ki nóg oburącz pochwycił, jak łuk w tył się wygiął i zawijając cięża-
rem ponad poręcz mostu, w ulewę nim świsnął. Jak wzdęta pierzyna
westchnęła rzeka. Wnet jednak zwalił się na nią deszczowy szum.

Żałobnik wodę z czapy strzepnął, błoto z rąk wytarł w podszewkę

kieszeni i zmierzwione bokobrody wygładził. Kiedy mu minęły ko-
lące drgawki w pęcinach, śmiało ruszył przez most, w stronę miasto-
wego ghetto.

O zwykłej godzinie zasiadł pan dyrektor za swoim kantorkiem.

Wcale uśmiechnięty i zwyczajnie dostojny, ale widocznie zmieniony
na twarzy. Człowiek prawie cudzy. Oczy zakryte szkłami w złotej opra-
wie, a na czole sterczą sine guzy. Mózg mu jakby sparciał i myślenie ma
robaczliwe i zmasakrowane. Ksiąg nie tknie, tylko pióro w palcach ob-
raca lub globusik pieszczotliwie głaszcze. Poty uderzają w niego i czer-
wone plamy wystąpiły na karku. Nawet zwykłość zmienił, bo oto okno
mleczne na oścież rozwarte i rynek cały wprost wgapił się w niego.

Wszedł Taras sprytnie uśmiechnięty, przodem wypycha pędraka

w łachmanach.

— Czego? — surowo pyta dyrektor.
Wielkie serce w piersi przeogromnej ustało, nie tyka. Sługa chy-

li się kornie.

Przybłęda, panie dyrektorze — tłumaczy — sierota, ale chłopak

zacny. Przeziębło nieboże. Przecie pluta okropliwa.

Dzieciak ma krosty na twarzy. Włoski czarne, kędzierzawe, stro-

szą się zajadle. Czapkę cisnął odważnie w głąb otwartej trumny

background image

94

95

i odrapuje skrzydełka aniołkom na wieku. Poprzez zęby lekko gwizda
i strzela brudnymi oczkami, zarzucając zezem. Pacholę miłe.

Taras objaśnia:
— Prostackie to stworzenie, syn pijanicy, stelmacha. Widział ja,

jak sprawnie topił w rzece kocięta i naciągał pejsy Żydkom na przed-
mieściu. Pod wieczór roznosi gazety. Bardzo mi się udał, muszę przy-
znać. Wczoraj zaraz o nim pomyślał, kiedy pan dyrektor wspominali
o dziecku. A nuż się przyda. Prawda, że to cudze i plugawe, ale może
jakoś da się przysposobić.

Pan dyrektor ujął chłopca pod brodę i patrzy w oczy dziwne. Jak

gdyby mu kto własne z orbit wyłupił i w dziecinne jamki powprawiał.
Oczy! Te same oczy! Zagląda pod światło. Migocą ślepki, które przyj-
mą w swe tęczówki tyle pozorów nowych, niespodzianych. Jest łącz-
ność między nim, samym Pichoniem, a dzieckiem. Jest wspólna wej-
rzenia zasada, bezsprzecznie. Otwiera się karta zapomnianej książki,
dawno porzuconej. Jest wyraźnie stronica 87 i wiersz wydrukowa-
ny prawdziwie: „każdy człowiek coś sobie chowa”. Wiersz siódmy
od dołu — czyta i rozmyśla plastycznie. Do podniebienia przylgło tłu-
ste orzeczenie: „następca”. Językiem je obraca i mlaska. Więc następ-
ca, tylko ten tutaj. — A kiedy się wychowa, tajemnicę wielką może
odgadnie. Trzeba pomówić z prorokami, już nie dla siebie, lecz dla
chłopca. — Inaczej nie można. Gdyby obiecali, gdyby —

Żywioł się rozgadał, daje przedstawienie, raz w raz walą teatral-

ne pioruny. Dzieciak obojętny zasiadł na podłodze, zabawę urządza.
Ściągnął z półki białe pudełeczko, czuły schowek dla noworodka.
Zgartuje trociny i wraz ze śmieciem wpycha do wnętrza. Przerywa
sobie trud pracy hałaśliwym przymykaniem wieczka. Jest małomów-
ny a śmiały. Posiada świat myśli odrębny. Słyszy pytanie:

— Podoba ci się, chłopcze, u mnie?
— Czemuż by nie?
— I chciałbyś, żeby to wszystko do ciebie należało?
— O jej! — wykrzyknął, garnąc się do nowego opiekuna.
Pan Pichoń nie przyjmuje pieszczot, balaski kantorku zatrzasnął

i upomina:

background image

96

97

— Czego wrzeszczysz? Jeszcze nic nie wiem, nie można przewi-

dzieć, jak będzie. A twój ojciec, ha?

— Albo ja wiem, gdzie go licho poniosło — burknie Franek.
Taras naprzód się wysuwa i z dumnym głosi przekonaniem:
— Ojciec, panie dyrektorze, nic nie znaczy. Pijaczysko i tyle.

A siedzi już tam, tylkom sobie zapomniał, jak się to nazywa, no
po prostu tam, gdzie żyje wszelaka ryba.

— Więc w akwarium?
— Tak, tak, proszę łaski pana, to samo, w akwarium.
Spoza kantorku wyrok zapada:
— Więc pozostaniesz u mnie. I naukę wyższą pobierzesz, ale raz tyl-

ko jedyny. Potem sam się już chowaj, jak ci będzie przykazane. Byle ludz-
kiemu nasieniu na utrapienie, na hańbę. Pamiętaj, ty mój syn przybrany.

Zaprowadził sługa Franka do szatni, oczyścił, ogarnął, jak na na-

stępcę przystało. Mały dziedzic porwał znak Tarasa, białą kitę i po po-
dwórzu z nią się ugania, płosząc wróble. Kita dzisiaj niepotrzebna.
W nagrodę za służbę prawowierną na żałobnika spadło odznaczenie.
Jako herold konny, w aksamitnym fraku, na czarnym rysaku wyrusza
wyjątkowo, by należycie pogrzebać sławnego w całym kraju komen-
danta. Duma w piersi go kopie…

A jest znowu trzecia po południu, pan dyrektor rozdzielił mię-

dzy służbę dziurawe parasole i mruknął przed samym sobą: „czy-
nię to po raz ostatni”. Nawet go nie zadrasnęło zagadnienie rogate:
„dlaczego”? Wyrzekł sobie całkiem statecznie, z ufnością, jaka towa-
rzyszy niezłomnym wnioskom, wyciągniętym z kolumny sumiennie
zebranych przesłanek. Za przynętą powiedzenia przyczołgają się lo-
giczne wypadki, wie o tym pan Pichoń i spisuje:

TESTAMENT

„Najlepiej zginąć na wiosnę, kiedy tęskność leniwa mieszka w ko-

ściach, a nuda żywota bije w uszach męcząco, gdyby rzechotek wiel-
kopiątkich klekot. Wówczas zmieranie samowolne nachodzi jako dob-
ry obowiązek. Sprzeciwianie się, zwyczaj ludzi zwykłych, w tym wy-
padku nie jest wskazane. Lepiej ulec.

background image

96

97

Rzecz główną o sobie znam dokładnie, czuję, że nastąpi i dlatego

gryzmolę ten legat. Przykro mi, że nie mogę podać bliższych szczegó-
łów, dotyczących formy i sposobu mego zakończenia, ale nie przewi-
działem. W ostatniej chwili dopiero wymyślę. Obecnie trudno mi się
zdobyć na odpowiednią poradę.

Mam bowiem przed sobą zawiły rachunek, który rozwiąza-

łem. Życie jest niezaprzeczenie potęgą, o wykładniku jednak za-
wsze zmiennym, zależnie od wartości, z którą ma być zrównane.
Logarytmowałem tę życia zasadę niezliczone razy, dla liczb boga-
tych i skromnych, aż wyczułem zero i dla niego pokusiłem się wy-
stawić zrównanie. Zero, o którym wspominam, odpowiada ustaniu
pewnych wartości, które były. Teraz już ściśle matematyczne prze-
prowadzę wywody, które są tylko osobistym twierdzeniem, zwol-
nionym z praw ogólności. Jeżeli zasadę życia (złożonego z wielu
jedności) nazwę b, a ustanie wartości 0, wówczas liczbami mogę
wyrazić moje zapytanie:

b

x

= 0

Więc wykładnik x jest nieznany. Nam zaś chodzi, by i w tym wy-

padku potęgę życia ocalić. Matematyka znachodzi jedno wyjście,
przez które i my przejdziemy. Liczby twierdzą: jeżeli b > 1 (co się
zgadza z życia wielomianem), wówczas:

Jeśli podstawię przyjęte wartości, zrównanie opiewać będzie:
Zasada życia podniesiona do ujemnej nieskończoności równa się

ustaniu wszelkich pewnych wartości, które były, czyli zeru (0).

Ten wykładnik ujemnie nieskończony długo mnie niepokoił i nę-

cił. Przez konieczność zewnętrzną, przez gromadę rozbieżnych wy-
padków i rozmyślanie czysto osobiste odgadłem go i zrównaniu na-
rzucam niezwłocznie:

background image

98

99

– = śmierć,

a to dlatego, że potęga życia mojego doszła do ustania wartości,

zerem się staje, więc wykładnika wymaga, który by ją do zera dopro-
wadził. Wykładnikiem zaś takim może być tylko śmierć, nawet z nie
istniejących rzeczy stwarzająca zero materialne. Podejmuję więc zma-
terializowanie nieuchwytnego mego zera według dyktatu, jaki otrzy-
małem z wewnątrz. Będzie w tym nie zamierzona zasługa społeczna.
Zatem ciekawy mój wypadek przedstawić się daje za pomocą okre-
śleń krańcowych i brutalnie ogólnych:

śmierć

życie = 0

Ocalam życia potęgę, zero moje materializuję uczciwie, wykład-

nik — co prawda — uzyskuję nieskończenie wielki, ale ujemny. Coś
się poza tym ukrywa, ale nie pojmuję. Nieskończoność moja nie spra-
wi mi radości, tyle wolno przypuszczać. Nie bez słuszności. Wiecz-
ne spoczywanie np. w żołądku żarłoka-wszechwładcy nie może być
wesołe ani przyjemne czy też wygodne. Dotąd jednak zawsze smutny,
zgodzić się mogę na zapowiedź niezadowolenia wiecznego i smutku.
Smutny dziś wyjdę z mojego kantorku, ale pójdę już, pójdę, skoro tak
pięknie wszystko się składa i wypadł rachunek.

Synka sobie przybrałem, jemu to piszę. Imię jego Franio, Franuś,

Franeczek, nazwiska nie pamiętam, zresztą niepotrzebne, moje bo-
wiem przyjmie. W razie niepewności przyjaciel Taras go wskaże pa-
nom z władzą wykonawczą. Taras ma czuwać, by Franiowi oddano
całą moją własność.

Ostawiam dziecinę niby moją, a cudzą. Błąd w układzie ocznych

spojówek przybliżył malca do mojego serca. Jest w tym błędzie
wielkie do mnie podobieństwo i stąd moja czułość. Mam pewność,
że wszelkich rzeczy u niego pojęcie mojemu pojęciu będzie równe
i wszystkie moje błędy godnie się powtórzą. Zawsze zdradzałem sła-
bość dla zezujących jednostek. O jednym tylko wspomnę, o Marcinie,
płatniczym z „Continental”. Miłemu człowiekowi jedwabną kamizel-

background image

98

99

kę darować zamierzałem. Nie zasłużył jednak, szlachetny błąd pod
nóż chirurga oddał, kamizelka w szafie pozostała. Niechajże chłopak,
któremu zaufałem, błędu nie poprawia!

Niechaj żyje i kwitnie w dostatku! Precz od nędzy, z dala. Nę-

dza, to stan zdrowotny, to normalność podła, dla gromad zbitych nie-
odzowna. Wyradza kudłate, zmierzwione chęci i siły śmiesznie silne.
Jej spojrzenie krótkowidne, a zawsze biegu na szczudłach. Śmieje się
wrzaskiem głupowatych małpek, popłakuje wyciem szakali. Serce nę-
dzy, to kokon wołochaty, w którym gąsieniczki żarłoczne się lęgną
i pręty winnicy wieczystej obsiędą. Ona to buduje miasta i miasta roz-
wala, wszechludzi społem objęła w uścisk serdeczny.

Nie godzi się samotnikowi zaznawać nędzy, jako że przez nią wejść

musi w pospólstwo. Samotnik jest jak sąsiad obcy dla domostw okol-
nych, jest jak stały przechodzień przez uliczne trakty, których mia-
na nigdy nie spamięta. Przy gromadzie żadnej nie przystanie, nie ma
o co bliźniego zagadnąć. Siedzi bowiem w nim wiedza wszechrzeczy
widocznych, a w skrytości jeno z własną ślepotą się zmaga. Gdy musi
(stan wyjątkowy) z gorszym bratem się wdawać, wybór czyni wśród lu-
dzi. Unika sytych, zdrowych i szlachetnych. Co mu po nich? Sam dość
nasycony, a zdrowie i szacunek jedynie zabawnym ptaszkom w klatce
są potrzebne. Gardzi nimi człowiek wolny. Zajrzy niekiedy do pawi-
lonów zakaźnych i na łożu odnajdzie sobie przyjaciela. Pamiętaj, Fra-
niu, jeśli się zanosi kaszlem czy krew mu popsuła dziewczyna, mózg
zwietrzał czy ślepa kiszka ugniata, już zawsze coś wart taki człowiek.
Bez obawy jakie słowo przed nim wyrzec możesz. Nawet trzeba.

Rzemiosło moje niechaj syn dalej prowadzi aż po czas, kiedy

oświecony i pouczony będzie przez proroków, których ubłagam.
Nie wiem, jak się stanie, czy prośby mojej wysłuchają. Ale nauk prze-
cie nie pozostawiam, ze szczerej obawy przed paragrafów niemym
smutkiem, gdy stosy zacnych wskazówek zwijają się w ochronne
rurki dla smalcu czy migdałów, nigdy nie czytane. Wspomnę tylko,
że rad bym widział, gdyby Franuś wziął sobie jaką Honorcię, skoro
czas przyjdzie pożyteczny i rozpocznie się przyobiecane wędrowanie.
Niewiasta może być oporna, jako była moja. Wówczas niech się nie
wzdryga i uczyni zbrodnię, najwygodniej według przepisu na trujące

background image

100

101

ciasta. W zanadrzu trupa mojego przepis ukryty będzie. Przykrej tej
przeprawy można uniknąć, nie zastanawiając się nigdy nad niewiastą
wziętą. Rozkazanie w czas i należnie silne wystarczy.

Zanim Franuś wyruszy do przeznaczonych lądów, może podró-

żować dla pouczenia i rozrywki, może zwiedzać kraje znane dawno,
ale nigdy niechaj nie wyjeżdża istotnie. Daleko godniej w marzeniach
przewędruje glob ziemski, co go nie znuży, uwolni od kosztów. A nie-
potrzebna konieczność lichych ziemskich widoków w mrakę się za-
snuje niewidzialną.

Tyle słów, spisanych dla ciebie, chłopczyku niepewny. Żadnego

żegnania, gdy na nieskończoność idę, choć ujemną. Śmiesznie powie-
dzieć, a jednak ujemny wiecznie trwać będę. Odwołuję się na ścisły
rachunek, podany u wstępu. Wobec faktu trwania zawsze, mogę Fra-
niowi być pomocnym. Na żądanie nawet samego wielkorządcę-żarło-
ka przyślę. Tylko że wszelkie me działanie musi być zawsze ujemne.

Wynalazłem powagę, znaczenie odgadłem godziny trzeciej. Jak-

że wyjątkowa, ze wszystkich godzin jedyna! W niej się ostateczność
waży: trud grzebania i objawienia wesołość.

Zaznałem słodkości i nic mi po tym:

’Asxal’av*

Ot i godzinę sam sobie wydzwonię. Pełny jestem wstrętu.
Zgiełkiem nabijanej blachy radują się pijane przedmieścia. Więc

niechaj spłoną! Przez dzieło litości niechaj spłoną!

A na jaskółczych skrzydłach pożarnych dymów uleci nuda wasze-

go miasta, nuda świątyń, nuda pałaców —

nuda klombów sadzonych, nuda bawialni, nuda haremów — — —
Już może sen mój przyjdzie, mój sen upragniony —
Sen biały lodowców —
sen trwożny limby samotnej,
sen wonny azalii o skonie w przymrozku nad świtem —
Tymczasem zajrzę jeszcze do proroków”.

* (gr.) rozpaczam

background image

100

101

Przyozdobił papier podpisem i pieczęcią, na widoku kantorka

go złożył i nie oglądając się za niczym, wyszedł. W podwórzu zziaja-
nego chłopca przycapił i powlókł.

Odeszła burza. Uciekają spąsowiałe obłoki pod zachód słoń-

ca. W powietrzu rozpachniała siarka. Kasztany zapaliły, niby boże
drzewka, różowe świeczki swych kwiatów. W lipowych alejach
ogrodu pobrzękiwały pierwsze chrabąszcze. Pan Pichoń sunie przez
ścieżki rozmokłe. W ciemnej dłużni drzew prześwieca mu strzęp
biały drzewnego włókna. Zwisa konar z pnia bezwładnie, odsłania-
jąc ranę młodego, strzaskanego świerka. Wkoło park, cały płaczący.
Padają łzy, słychać. Łzawią się mchy brodate, niejeden pień zgrzy-
biały stęka, gazony przez rzewność płynącą wymlaskane świeżo.
Całe towarzystwo popłakujące. Za kim? Oczywiście — za świer-
kiem. Młody, wysmukły, dorodny, przyszłość mieć musiał najwi-
doczniej. Żył w otoczeniu. Oglądano go. Padały uznania, oceny.
Musiała się skupić około niego życzliwość. Pan Pichoń zaklął, wbi-
jając stopę w nabrzmiałą od ulewy ścieżkę. Ucieszył się tym figlem
malec, nie wiedząc, że opiekunowi brakło otoczenia, że w obcym,
nieodpowiednim usychał klimacie, co poważnie wzięte, przedstawia
się smutno i inaczej jak nogi tupnięciem, nie da się wyrazić.

Podeszli do drzewa. Palcem dłubie pan Pichoń w ranie strzępias-

tej. Tu żyła nadzieja, dokładnie wyczuwa, zdrapuje paznokciem. Jest
dowód: nie wolno mieć nadziei. Świerkowi nie wolno, a i jemu także.
Nadzieja w niebie się rodzi, w podziemiu się skrywa. Piorunom po-
dobna. Obcowania z ludźmi, ze stworzeniem niezwyczajna. Druzgo-
ce i mija. Jako w drzewo bujne ugodziła w niego, moc odebrała, wió-
ry w duszy pozostały. Wiośniane zwiewy niepewności wdrożyły ziąb
w cieplarnie marzonych jego krzewów — krzewy zwarzyły.

Niespokojny pędrak naprzód go ciągnie usilnie. Doszli do studni.

Spacer pożegnalny. Miejsce ceremonii wyodrębnia się, pasmem mro-
ku odrzyna się od oświetlonych rynkowych kamieni.

Jako własność dawną bierze je w posiadanie uczeń wieczności

wzgardzony. Na kupie wymulonych kamieni przysiadł wraz z dzie-
ciakiem i głosem niedbałym, ospale, uwielbiane ongi postacie za-
gadnie:

background image

102

103

— Czcigodni panowie, sługa wasz wierny łaskawym względom

się przypomina.

Ukryli w ciemności wyraz twarzy. Łuna miasta wyświechtuje

ich garby. Chłopak wlazł w wymuloną jamę i zbieraniem kamieni się
zabawia.

Przywołuje ojciec:
— Siądź przy mnie i słuchaj. Stąd jedynie może przyjść dla

ciebie wybawienie. Inaczej marnie zginiesz jak wszyscy inni, jak
na przykład ja zginę. Ze zbawcami tymi pomówię, może do swej ła-
ski ciebie przyjmą, a ty słuchaj pilnie!

Straż nocna przeszła, więc się do jamy schronili. Tu wszczyna pan

Pichoń szeptane pytania:

— Wielce szanowni panowie, nie dla siebie was nagabuję. Zgodnie

z waszym życzeniem zerwaliśmy stosunki. Nie napieram się i do kogo
innego idę na służbę. Dla tego oto synka proszę was o posłuchanie.
Nie moja to latorośl, ale mnie podobna, sercu memu bliska. Możecie
go ocalić z rąk tyrana, któremu ja poddać się muszę. Jeżeli nie chcecie
przemawiać, znak tylko dajcie, że go w opiekę przyjmiecie, że życzliwi
będziecie jego losom. Nic ponadto. Cóż, panowie?

Posągi milczą.
— Hej! niedobrze, panowie, żeście tacy zawzięci. Czas mi już

odchodzić.

Zniecierpliwił się Franek. Jego pan prosi grzecznie, delikatnie, a te

kamienne ciemięgi nie pisną, nie mrukną. Licho wie, czy się który
po cichu nie natrząsa. Bierze Frania chętka, by którego z nich zamalo-
wać. Kamienie od czego? W kieszeń sięga.

Pan Pichoń przykląkł. Kaje się. Wszak wyrozumieć zechcą, że ża-

łobnego zakładu dyrektor nie dla siebie wnosi prośbę. Do najbliższe-
go z proroków ręce wyciągnął, jemu powierza wychowanka.

Homo vigilans jest wielce znużony, zanim odejdzie, łaski pragnie.

Głos podniósł ponad kanałów szemranie. W błocie obabrany, żarliwie
się modli:

— Panie! zaklinam ciebie…
Żal przeogromnie w nim się rozwielmożnił. Słowa więzione z ust

mu uciekają.

background image

102

103

— Zaklinam ciebie przez wonne łkanie zdeptanego pęku,
przez burzę dzwonów pogrzebów płakanych,
przez szał organów płonącej świątyni,
przez bunt kurzawy pijanych orkanów,
przez obłęd dymów zagrzebanej wioski,
przez żar oddechów przebrzmiałej piosenki,
przez litość ciszy w spowiedzi wieczorów,
przez żal konarów za pieszczotą wiosny,
przez pojęk mewy ciągnionej w odmęty,
przez szept oddali zaprzedanych mrokom
i przez złowieszcze stawisk mamrotanie —
O bądź łaskawy nad wielkością mych pragnień i nad ciężarem tro-

skań bezlicznych, wiekuistych!

Znaj miłosierdzie zbawionych grzeszników, znaj głód pytania

wędrownych pasterzy — i przemów —

Świsnął pocisk kamienia w powietrzu. Nie może usłyszeć pan dy-

rektor, zatopiony w sztucznym układaniu wzniosłego modlenia. Za-
uważył tylko, jak olbrzym głowę poczciwą nachyla, znak daje, usta
w życzliwym uśmiechu porusza. Więc się dokonywa powinność, ka-
mień da się wzruszyć. O pozory! o modlitwo!

Sypią się gruzy na skronie, na twarz pana Pichonia. Unieść oblicza

nie odważy się, głowę kornie chyli coraz niżej.

A gdy już chciał przywołać chłopaka, by mu szczęśliwość oznaj-

mić, ujrzał postać nieznaną i ze zdziwienia osłabł. Ledwie może pa-
trzyć. Z krużganka okólnych cieniów na skręconych nóżkach bieży
ku studni dziewczynka. Trzynastoletnia być może. Z brzydkiej twa-
rzyczki uśmiecha się lubo. Liczko ciemności rozświetla. Skurczyła
się, zasiadłszy tuż pod cysterną. Znanym rytmem sieje studziennik
w niemym ryhocie sine perły na drobną główkę i młodzi jej sploty,
długim snem zmożone. Z zapachu domyśla się pan Pichoń: wiecz-
nie powrotna wiosenka-krzywonóżka. Zawiewa od niej ciąg ciepły,
łagodny. Biedne nożyny leniwie wyciąga. Odchyla sine usteczka.
A Franek podbiegł i całuje jej powieki. Przebudzona, uśmiecha się
do chłopczyka, koszulkę na piersi naciąga. Biorą się za ręce i odpły-
wają powoli w głąb ogrodu, zapatrzeni w siebie.

background image

104

105

Nie wrócą. Doskonale rozumie dyrektor. Zmarnowanie pożytkiem

się stało, wysłuchana prośba. Wiosenka, proroków wysłanka, po-
wiodła chłopczyka w szczęśliwe krainy. Przyjdzie odrodzenie, nowe
światy zaludni. Pokolenia zacne się rozpłodnią. On sam, pan Pichoń,
już się poświęci, precz zejdzie.

Wygramolił się z jamy i potrącając gipsowe odłamki uszu, nosa,

odchodzi. Kapelusz sztywnie trzyma w ręku, zgina się w ukłon pod-
dańczy i zbawcom składa podziękę.

— Stoicie tutaj, panowie, więc was musiałem zagadnąć. Bo i czy

stalibyście inaczej, nie mając nic do powiedzenia? Długo dajecie cze-
kać, boście kamienni. W każdym razie ładnie, żeście choć w części
usłuchali prośby. Bywajcie!

Nadciągają z powrotem halabardnicy nocni. Uważa za wskaza-

ne przed nimi uchodzić. Przestrzeni wolnej mu trzeba, nic nie może
stanąć w drodze. Okropność nim wstrząsa na myśl o jakimkolwiek
z ludźmi spotkaniu. Rzucił się w noc wielką.

Przebiera nieudolnie nogami, zapada się, rani. Ale świętość

ze sobą unosi, więc po ziemi się kula, byle dalej. Przemknął wzdłuż
strasznie chciwych na echo ścian kamienic, wytarzał się w białej mazi
gościńca, przedarł przez zdradne podkopy okólnych wałów, wądoły
wapienne minął, przystanął u mostu.

Musiał twarz rękami zakryć. Stłoczony, dźwigając tobołki, po-

ciągnął tłum przedmiejski w stronę miasta. Spętał na chwilę uwagę,
wyrozumiał zdarzenie: — przed zalewem chroni się nędza. Splunął
za ciżbą.

Most opustoszał. Wypoczywa umęczony wędrownik. Oparł czoło

o poręcz żelazną. Czuje, jak się pomost chybocze. Pod stopami rzeka po-
mrukuje, skupia się, siły zbiera. Brzegi wygryza coraz szerzej. Jako po-
chód niewstrzymany płynie. A lśni się, niby metalowa trumna. Chwały
pełna. Niosą ją blaski setnych mieczów. Woda wzdyma się i ściele mięk-
ko, jedwabiście. Jest majestat i przejrzyste, kryształowe wieko. Rzeka
— płynąca trumna. Dla pośrednika w rzeczach ostatecznych najbardziej
odpowiednia. Chwila jedna w myśl mu cisnęła paradę arcytrudną.

Wybór uczynił nagły i zbiegł do swojej lepianki. Tarasa nie zas-

tał. Po omacku wsunął się do czarnej izby i na klęczniku małą łojów-

background image

104

105

kę umocnił. Odwiązał zwitek z przepisem na trujące ciasta, zeschłe
bratki w dłoniach roztarł, ucałował kosmyk przechowanych włosów,
po czym starannie świstek związał i w zanadrzu umieścił. Ze wszyst-
kich łapek szczury powypuszczał, a gdy szmer po nich zaginął, księgę
z poematem oraz wachlarz z podobiznami na pulpicie rozłożył. Oto-
czywszy się w ten sposób najdroższymi szczegółami swego posiada-
nia, na klęczniku się rozparł, twarz dłoniom oddał.

Odtąd już tylko nie napisany poemat przeżywał, prawił przed-

zgonną egzortę, fragmentaryczny cykl tworzył:

Los Caprichos*.

Nadsłuchuje: idzie rzeka, rośnie. Z dala skrzykują ludzie ratują-

cy. Prysnął płomyk łojówki, ogarek zachwiał się i na ziemię padłszy,
zgasnął. Wichr okiennice roztrącił, odrzuca zasłonę. Smugi łuczyw
przez wartę palonych skroś rzeki się pokładły niby przedługie zjadli-
we jęzory. Fale lecą brudne, tłuste, potrącają się bezgłośnie. Tuż-tuż
przez okno przelezą. Zbiją się, stłoczą, niby dzików zgłodniała czere-
da. Jako kły ostre biała piana łyska.

Rzeka puchnie. Fale jedwabiste, wodo okrutnie myśląca, trumno

płynąca!

Tarzają się wiry wśród nadbrzeżnych wiklin, zwisłe gałązki gnę-

bią. Klekocą zajadle, szarpiąc korzeniami. Coś nagle bryźnie, chluś-
nie swawolnie i od nowa zaciskają się wód niedobre pięści, o ściany
chałupki rozdzielają miarowe szturchańce.

Bąknął żuk czarnooki, przeleciał. Żywota czyjegoś ważkę dźwięcz-

noskrzydłą na kołysanych trzcin puszyste kity uniósł dla radości.

Usunął się pan Pichoń, o ziemię ciałem gruchnął i w głos się po-

żalił:

— O ważko, moja ważko, bycie, mój bycie!
Przylgnął ustami do białego kółka na geograficznej posadzce. Ostat-

nim, rozpacznym westchnieniem zamyka przed sobą pocałunkowe
wrota darowanych rajów, których nie dojrzy, do których nie wejdzie.

* Kaprysy – cykl graficzny Goi

background image

106

107

A domowina czuwa, jeszcze czuwa. Do alkowy głośno śmierć

wchodzi, ta najlepsza, całkiem pospolita, z twardym żalem.

Milknijcie, fale! ścichajcie!
Oto spowiedź głucha gdyby odgłos pięści zapadających w załom

schorzałych skrzeli. Ropieją nabrzmiałe otoki. Więc czas? — Prze-
mówmy, czując, że jeszcze —

Czasy! czasy! pisane i znaczone czasy. Cześć wam, nieznane cza-

sy, wam, starcy nabożni, i wam, zakażone niemowlęta. Długim rzę-
dem spocznijcie na przyzbie pilnie gotowanej, a głód wasz ukójcie
we śnie o skwarze słońca, bacząc godziny śmiertelnego tężca.

Gromadzi się w piersiach głuche stękanie niby dziewki najemnej

utyskiwanie smętne za zmarniałym mieniem i za wianuszkiem, wia-
nuszkiem, który zwiądł.

Zwiądł, świegotliwe ptaszęta, zwiądł.
Milknijcie, fale! Spowiedź głucha, zmieranie ciężkie.
Skąd przybył? I po co? Z której przystani porwany jego korab od-

pływów podstępem? Która godzina? czy dzień który lub noc, gdzie
wioska czy miasto, gdzie kraj ten dziwny czy morze nieznane, kędy
się stało to jego poczęcie? Swoich nie znał, nie pamięta. W łozinowej
porzucon kobiałce. Jako prorok smutny.

Prorok — niegodny — zmarnowany — smutny.
Skowytem szkła, wtłaczanego w żwir ścieżki nogą przechodnia —
zawrotnym piskaniem odrzwi u zawiasów trupiarni —
parnym jękaniem dziewicy zległej w zwidzeniach snu lubieżnego —
igielnym świstem konających, suchotniczych piersi —
szumnym płaczem brzozy nad wyschniętą rzeką —
skarży się młodość jego na minione lata, na błędne i ponure lata.
Był zawsze sam sobie okropnym zdziwieniem, co wrosło przed

nim czarną, wilgną ścianą, pod którą cuchnęła potworna padlina, ży-
wiąca mnogie, nieznane robactwo, na żabich nóżkach podskakujące
w świątecznych pochodach, czułymi ślepkami łasiczek uwielbiające
zaćmione księżyce.

Był jako gałąź wczesna, odszczepiona ostrą dłonią wichru z pnia

kwieciem płonącej czeremchy.

Gdzieś kwitnął ongi, w późną jakąś wiosnę na cmentarnym drzewie.

background image

106

107

Dziś prorok, życia ofiarę czyniący —
Bywajcie, fale! Ruszaj, rzeko! Franek przecie wyzwolony będzie.

Dzieło się zaczyna.

Skurcz kilkakrotnie nim szarpnął, ręce wygiął, wyprężył. Głową

czołobitnie o przylądek dobrej nadziei uderza, I głuchnie na groźną
przemowę rzeki. Woda pianę z ust mu zmywa — nie czuje. Sypie
się na niego wapno wielkimi płatami. Trzeszczą krokwie. Przez okno
włazi skulona dnia słonecznego pogoda. Lekki powiew żałobne unosi
zasłony i jako pogrzebu proporce nad Pichoniem wzdyma. A chatka
już tańczy w brudnych nurtach powodzi.

W płynącej trumnie odjeżdża pośrednik w rzeczach ostatecznych

ku oceanom rozlewnym. Niosą go prądy spiętrzone i z wolna odży-
je. A tam, gdzie koniec, który być musi na kamiennym cyplu, wśród
fal bijących usiądzie, by się zabyć w pamięci o nie osiągniętych rze-
czach wieczystych. Dłoń lewą ułoży na grzywach spienionych wa-
łachów, żywiąc kości łamiącym bólem ich obłędnej trwogi. Ujarzmi
je w skoku nad głębią i drżące radośnie dzierżyć będzie w dłoni. Pra-
wicą mewy znęci na łaskawość dla dni swoich ostatnich. Dla dni, kie-
dy od Franka przyjdą miłe wieści. Tchnie wówczas radośnie i poczną
się wiry. Nad wirami, nad wirami pieśń zanuci o swoim szczęściu.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Zwraca uwagę najbardziej oślepłą niepoślednie wszelkiego ro-

dzaju:

Pantomima pośmiertna

Teatrum odbywa się przeważnie w godzinach poobiednich i jest

bezpłatne. Ludowa ta scena zgrywa się z naiwnością szekspirowską
w ulicach miasta. Wychowuje i przyciąga najlekkomyślniejszych
przechodni. I jak w dramatach najbardziej rzeczywistych, tragiczność
zeskakuje najczęściej do parteru, czyli tam, gdzie jej nikt nie szu-
ka lub najwyżej jaki utylitarny karykaturzysta, również w pantomi-
mie pośmiertnej najbardziej istotne jest znaczenie gestów u widzów,

background image

108

109

którzy w obojętności swojej zostali zaskoczeni. By krótką perypetię
móc pochwycić, należy na migawkowe zdjęcie nastawić spostrze-
gawczość. Widzowie bowiem są w ruchu, do uprzyjemnień czy też
zajęć śpieszą, a przede wszystkim osobliwie myślą, bo trawią. Zaj-
mujące jest ustosunkowanie się wrażeń ujemnych do trawienia do-
datnich przeżyć. Działanie piorunujące. Na widok żółtej czy czarnej
skrzynki każdy z ulicznej gawiedzi naśladuje posąg kamienny, nieraz
nawet pozostając w ruchu. Przez nieuchwytną chwilę zewsząd szpieg
życia wybiega, pod próg tajemnicy konania podpełga. Jest bezwiedne
oddanie nagrobnych rzeźb Thorwaldsena. Objaw gromadnie ludzki,
a jego brzydota beznadziejnie poszukuje artysty. Może brzydki dlate-
go, że Thorwaldsena rzeźby są brzydkie, a dramatyczność, niebacznie
w kamieniu więziona, do ludzi uciekła. Oddając, co się winno, żywą
akcję wymienić należy oraz cudnie nowoczesną, zastrachaną, szybką
metodę przejrzystego wglądania w publiczne śmierci przedstawienie.
Stąd doniosłe znaczenie Trzeciej godziny po południu. Pan Pichoń,
który nawet kamiennym gestom nakładał podniosłe znaczenie, mógł
bez wysiłku odkryć i godzinę Trzecią. Kryje się w tym jego nie nagro-
dzona zasługa, o której mówić się musi w każdej monografii, choćby
najbardziej ozdobnej, ale siłą praw ziemskich przeznaczonej dla pra-
cowitych, zdrowych i skromnych obywateli.

Pośmiertna pantomima tego samego Pichonia doczekała się roz-

wlekłej oceny spod pióra najzdolniejszego reportera w mieście. Sze-
reg popłatnych wydarzeń, jak: barbarzyńskie uszkodzenie chluby
miasta — starej rzeźby, osadzenie w aresztach małego roznosiciela
gazet za niedozwoloną miłość w miejskim ogrodzie z nieletnią głu-
choniemą złodziejką, elementarna klęska powodzi, samobójstwo
Charona i zbrodniczy testament, całą przeobfitość kinematograficz-
nych programów w garnirowany felieton ułożył. Studium swe na-
główkiem opatrzył, który jest niejasny: Konstrukcje Dziwactw Ge-
nialnych
(przeoczył naczelny redaktor). Całość artykułu rozpadała
się w chaosie szczegółów, nieraz nużąco lirycznych. Między inny-
mi wspomina autor, że Taras ,oryqaiolz* w lichym czółenku gonił

* (gr.) o barwnym pióropuszu.

background image

108

109

chatkę, unoszącą trupa samobójcy. Sentyment zbyteczny. W zakoń-
czeniu głosił awanturnicze pomysły, dozwolone wprawdzie, choć po-
winny być zakazane. Pisał z emfazą:

„Zapada się gmach estetyki urzędowej, wzdychania do piękności

cichną. Nie mamy ludzi pięknych ni długowłosych trubadurów, ni ryce-
rzów dorodnych. Ludzie, których wywodzi nam nasza współczesność,
są brzydcy. Podchodzą śmiało do życia ohydy, w śmietnikach grzęzną,
a czasem jeno cicho tęsknią za lepszym.

Cierpienia ich muszą być brzydkie i dziwaczne i to jest całe

ich piękno. Uczmy się nowego piękna, z bliźnimi zapoznawajmy się,
z braćmi. Pisząc o nich, nie pisujmy pięknie o dziwactwie, ale dziwnie
o brzydkiej piękności. Stwarzajmy konieczną, współczesną estetykę
brzydoty, artystów jej dajmy, głośmy religię, szukajmy wyznawców”.

Ujemny wpływ pana Pichonia na potomność był więc zapewniony.

background image

110

111

background image

110

111

Łanom, skoszonym przez grady zawistne —
uschłym tujom i grabom w opuszczonym parku —
wam, od oglądań straszności spłowiałe rzęsy leśnych widnokrę-

gów —

i wam, nikłe zajączki, które porwał lotny jastrząb —
okopconym kurnikom głupiej, ludzkiej nędzy —
bez chrztu pomazania zmarłym niemowlętom —
i tobie, pijany wisielcze, co dyndasz wśród jagód wiśni-krasawicy —
i tobie, szpetna dziewko, co cuchniesz na rogu ulicy, gdy zegary

zwiastują godziny miłosne —

psino, piesku sparszywiały wśród bliźnich litości
i tobie, a jakże, i tobie —
i przyjaciołom twoim, na których dobre, czułe ręce toczysz pianę

wściekłą —

wyklętym szaleńcom, co z trupią główką w butonierce mierzwią

radość koncertowej tłuszczy —

wszelkiej nieprawości, która się mnoży i mrowiem gryzącym

obsiada brzuchy, od cnoty wydęte nadmiernie —

prawd wielkich, głoszonych namiętnym szulerniom —
ściekom zaułków, co z kałem toczą łezki kryjome bankrutów —
kirkutom, z których trąd na miasto idzie —
pożogom, które się czają, by zacność w łożu chrapiącą udusić —
marzeniom, w których zaraza się lęgnie —
onym czuciom, które złość budzi —
tym myślom, co czuwając, wszędy kradną —

BANIA DOKTORA LIPKA

background image

112

113

my, stały oddział zgranych w życiowej zabawie, ale prawdziwych

Chrystusa żołdaków, z serc smutkiem przepełnionych, pod wieczór,
przed spaniem czułe ślemy pozdrowienie.

Natchnione, bławatne oczki szybko w dół opuścił i małymi piąst-

kami kurczowo przycapił własne, lniane bokobrody.

Spąsowiałe w całodziennym całowaniu górskich wymion wargi

słońca przesunęły się tuż pod tafle szyby i krwawo pękły, rozpłomie-
niając łagodny mrok białej izby.

Z długiej ławy pod ścianą porwał się szereg łbów obwisłych

w stroskanym myśleniu i jednogłośnie mruknął przed siebie: amen.

Od łuny okna odszedł wyniosły cień, chude ręce zawiesił w prze-

strzeni, łeb łysy, chorą nabrzmiały wielkością na piersi ułożył i zanu-
rzywszy palce w kudłach czarnej brody, grobowo orzekł:

— Mniej więcej nieźle wyraziłeś w słowach dusz naszych wy-

znanie.

A oni jeszcze bardziej pochylili głowy, nurzając je w rozkoszy za-

ćmionych dźwięków głosu, który czcili nade wszystko. W skupieniu
oczekiwali na dalsze rozkazy przemądrego wodza, wszechwiedzące-
go Posła na Sąd Ostateczny, gdy karne milczenie znieważył dźwięk
słów niesfornych, butnych:

— Ja, Książę, w imię sławnej mej niezawisłości protestuję. Sup-

lent, jak zwyczajnie człowiek z roboczego gminu, głupio bredził.
Nie mogę się zgodzić, by miał być wyrazem moich dostojnych, książę-
cych rozmyślań. Suplent niemiły ton bombastu w zadumę naszą wpro-
wadził, z niesmakiem współczesności najwidoczniej jest w zmowie.
Można przyjąć, że jesteśmy towarzystwem prawie wyborowym. z tą tyl-
ko różnicą, że zajmują nas rzeczy poważne. Wcale to jednak nie uwalnia
od obowiązku dystynkcji, od wystrzegania się krzykliwej przesady i pa-
tosów niesmacznych. Suplent zdradza nowoczesne skłonności poetyc-
kie, te najgorsze od czasu, kiedy istnieje poezja. Z przerażeniem odnaj-
duję w Suplencie pewne zdolności do kariery świeckiej, kondotierskiej,
i widzę, jak nieopatrznie działaliśmy, przyjmując do Oddziału człowie-
ka, który poza naszymi murami znajdzie świetną egzystencję. Racz, do-
stojny Pośle, wziąć pod uwagę skromne moje słowa, kiedy w uroczysty

background image

112

113

sposób zakładam protest przeciw wkradaniu się w ścisłość naszego Obo-
zu pierwiastków gromadno-życiowych, kołtunich, prostackich!

Przemowa wytworzyła zamęt, rozluźniła wzorowe szeregi. Mla-

skali złowrogo wargami.

Pierwszy Chrześcijanin, starowina wychudły o twarzyczce dziec-

ka z obwisłym smutnie białym wąsem, wyrzucił w mrok wiedźmowe
ręce i kiwając się rozpaczliwie na kabłąkowatych nóżkach, do boko-
brodego podpełgał młodzieńca. Usta, które od niestwierdzonych cza-
sów w bolesnych drgawkach żuły milczenie, zwolniły po raz pierwszy
wobec zgromadzenia i rozwarte szerzej, jęły chlustać prosto w twarz
śmiałka półdźwięki ochrypłe:

— Ćwiek, ten sam, co od czasów Nerona tkwi w moim mózgu

i gębę wraz z językiem na wylot mi przewiercił, dziś zwalnia, bym
zranionym jęzorem mógł ci bryznąć: poganinie!

W środku izby zwalił się na kolana i z wielkim rozmachem jął so-

bie wymierzać symetryczne policzki.

Wprost z ławy pokulał się na ziemię krotochwilny Szczupak

i za każdym uderzeniem ciała wykrzykiwał wesoło, z przekonaniem:
„Na pożytek ludziom, ludziom na pożytek!”

Surowy Prokurator, grozą sytuacji przejęty, niespokojnie prze-

ginał na wysmukłej szyjce czupurną główkę kokoszki i prawą nogą
wykraczał ogromnie stanowczo, by zbuntowanych poskromić, gdy
na rozgwar sali spadł huk przepotężny i Poseł karcąco zagrzmiał:

— Książę nędzny zawód, podłą przeszłość towarzysza wspo-

mniał i uczynił głupio. A nie istnieje spór czy niepewność, gdy raz
już wyrzekłem.

Uchylone drzwi izby piskliwie się rozeszły, dozorca wpuścił przy-

bysza.

Tłuścioszek potulny, okrąglutki. Przydreptał przed Posła i zdzi-

wiony tuż przed nim utknął. Czarniawe, nastroszone wąsiki ustawiły
się w płaczliwych kątach ust dość odpornie, a rubinowe oczęta wyszły
ze swej oprawy i wszczęły zajęczą gonitwę po zmartwiałych nagle
twarzach zgromadzenia.

Że go witało milczenie nielitosne, wyraził się — donośnie, krótko,

przez chichot przyjazny.

background image

114

115

Poseł złożył ciężką dłoń na ramieniu człowieczka i miękcząc fale

głosu, stwierdzał przyjaźnie:

— Wiele jest, iż zdolność do uśmiechu wyjawiasz. Skąd jesteś?
— Przybysz z miasta.
Zadudniał pomruk zły i zawistny, zwartym kołem otoczyli Posła,

a w przestrzeni trzepotało się kilka par dłoni, wyrażając protest.

Potężny, sino cętkowany nos Pułkownika wojsk poległych krwa-

wo odsapnął i wyraził się walecznie przy pomocy warg, boleśnie od-
winiętych:

— Człowieku! Nie wspominaj miasta. Poza pamięcią naszą spo-

częło na zawsze. Sam zburzyłem na czele tysięcy walecznych. I wszy-
scy polegli, słyszysz? Wszyscy! Ja, pułkownik, jeden jedyny ocala-
łem.

— Panie Pułkowniku — zapewniał dobrotliwie przybysz — na-

prawdę jest miasto, może inne, ale jest, bo właśnie od strony jego zdą-
żam i niosę, no zgadnijcie, czcigodni, co takiego?

Dłonie w trąbkę przy ustach ułożył i beknął:
— Ideę.
— Nie lubię — wrzasnął Prokurator.
— Nie lu-lu-bię — buczał Szczupak.
— Nic nie lubię — pysznił się Książę z rękoma w kieszeni — nie

lubię idei, przybyszów nie lubię, nie lubię przybyszów z ideą ni też
idei przybyszów.

— Ja lubię — słodko zadzwonił Suplent — stanowczo lubię apte-

karza, u którego Romeo kupował truciznę.

— Wszystkim ideom od czasów Platona pościnałem głowy — za-

pewniał groźny Kat i zamaszyście rąbał w róg stołu wskazującym pal-
czydłem.

Poseł ujął człowieczka za obie ręce, do siebie przyciągnął i głasz-

cząc pod brodę, zachęcił:

— Mów rzecz twoją!
Więc strwożone maleństwo skromnie i lękliwie stękało opowieść:
— Panie, ja wiem, że tam, tam — gdzie panowie nie chcą, jest

wcale niedobrze. Dlatego uciekłem. Boję się po prostu. Groza, cał-
kiem widoczna, w spodniach, w ogromnej czapie angielskiej na schy-

background image

114

115

lonej głowie i z fajeczką w zębach, chodzi ulicami, w parkach się
rozsiada, w restauracjach popija, pojada. I czyha na wszelką wartość,
na każdą oszczędność. Poznałem ją osobiście.

Miałem ja tam — gdzie panowie nie chcą, majętność dziedziczną,

dziesięć dużych kamienic.

— Łżesz — zapienił się Książę — wszystkie domy w mieście na-

leżą do mnie.

Człowieczyna najniespodziewaniej od czerwoności napęczniał

i palczętami szczypiąc fałdzisty podbródek zaprzeczył z płaczliwą,
ale stanowczą godnością:

— Przepraszam Księcia pana, Książę pan raczył może zapo-

mnieć, ale dziesięć kamienic w mieście, to moja i bezwarunkowo tyl-
ko moja ojcowizna.

Nóżką przytupnął, lecz zaledwie złożył uroczyste oświadczenie,

doniosłość słów własnych napełniła go lękiem i truchtem podbiegł
do wyniosłych kolan Posła, sztywniejącego w zamyśleniu na ławie.
A wielki człowiek małego człowieczka przytulił, ugłaskał, więc nie-
bawem rozbrzmiały ponownie pisklęce tony żałosnych wywnętrzeń:

— W każdej z dziesięciu kamienic miałem po sto pokoi. Napraw-

dę, akuratniuteńko w każdej po sto. W każdej z tych izb usiłowałem
spocząć przez noc jedną i nigdzie snu nie zaznałem. Bo oto zawsze
zjawiał się nade mną ten cień ogromny, po sam sufit wyrosły, z angiel-
ską czapką na schylonej głowie, w pelerynie, z fajką w zębach. Prosto
w ślepia świecił przerażającą, białą latarką i z łóżka przemocą mnie
ściągał. Nie miałem czasu przyodziać się należycie. Jak szczeniaka
na linewce w zimnych kleszczach swej łapy wlókł mnie za sobą. I nic
nie mówił, tylko czasem splunął w powietrze.

A twarzy także nie widziałem nigdy. W ogóle to jakiś dziwny

rodzaj gumowego człowieka, niby cyrkowiec, ten pan cień. Wy-
obraź sobie, dostojny Pośle, że on rósł dowolnie, zaraz za drzwiami,
na schodach, a na ulicy ponad kamienice najniepotrzebniej w górę
się wyciągał, ogromniał ponad całe miasto i zamaszyście człapał
w krokach przeraźliwych, gnając jak opętany przed siebie na prze-
strzał. Najdokładniej widziałem, jak maluczkich przechodniów dep-
tał, gniótł, roztrącał, dorożki druzgotał, tramwaje z szyn wyrzucał,

background image

116

117

burzył domy wyniosłe. A przed nim i za nim szedł pomruk tak zastra-
szający, iż ludziska chwytali się za serca, w biegu ustające, i tulili gło-
wy nieprzytomne pod mury ścian ulicznych. Czasami znowu zdradzał
chętki odmienne i dla rozmaitości kurczył się niepomiernie. Wówczas
karzełkiem się stawał, ledwie od ziemi odrosłym — tyciuteńkim. Wci-
skał się w gospody, kawiarnie, rozpijał gromady wesołych włóczęgów
i na sam koniec jakąś zbrodnię krwawą wymyślał. Musiałem widzieć,
jak prześladował ludzi, płoszył, kaleczył, zawsze ukryty, zawsze nie-
widoczny. I przeszkodzić nie umiałem, nie mogłem. Więc zaprzysią-
głem mu zemstę za nie przespanych tysiąc nocy i kazałem opieczęto-
wać wszystkie tysiąc pokoi, by się przypadkowo na dobre w nich nie
rozgościł ów przykry pan z oślepiającą latarką.

— Głupie — wycedził Prokurator. — Było zawezwać policję.
Otóż to, panowie — radośnie wykrzyknął przybysz — otóż

to samo uczyniłem, tylko o wiele sumienniej i dokładniej: sam
we własnej osobie zostałem policjantem dla dobra ludzkości.

— Cóż za poniżenie! — ubolewał Książę.
— A tak, tak, panowie, długie lata byłem wzorowym policjantem.

Uzbrojony w zakrzywioną szablę, rewolwer i białą pałkę, proszę pa-
nów, w paradnym zielonkawym uniformie, odznaczony wielką wstę-
gą perską za nieustraszoność, i serbskim, boerskim, marokańskim,
wenezuelskim, syjamskim oraz kreteńskim srebrnym krzyżem zasługi
(wszystkie pierwszej klasy z koroną!) za wytrwałość — prześladowa-
łem tego pana cienia bez wytchnienia, bez litości. Naturalnie znowu
nic nie spałem i dlatego pieką mnie tak oczy, co wybaczyć zechciej-
cie. Straszydło wyłazi z wąskiej uliczki, a ja już — hyc! spoza węgła
któregoś z moich domów — i wzywam: w imię prawa proszę odejść.
Myślicie, że kiedy usłuchał? — gdzie tam. Więc strzelałem do niego.
Wieleż to razy widziałem dokładnie, jak padał, krwią brocząc. Jak jeż
zwijał się w kłębek i wnet podnosił się, ale już chłopaczek maleńki,
zapłakany. Po czym najspokojniej, najbezczelniej udawał się na stację
ratunkową, a ja sam musiałem go prowadzić za rękę, bo przecież taki
mój obowiązek — i dobijać chłopczyka nie przystoi policjantowi.

— Strzały twoje były najwidoczniej niecelne — zarzucał nieza-

dowolony Pułkownik.

background image

116

117

Przybysz wyprostował się jak do apelu.
— Melduję posłusznie, panie Pułkowniku, że najcelniejsze.

Od czegóż i za co te liczne ordery?

Chytrym ruchem sięgał do kieszeni w spodniach i czule wyjmo-

wał fantazyjne odznaki kotylionowe, stare monety, blaszki i ołowiane
plomby, nanizane na jedwabne wstążki.

Książę podszedł zaciekawiony — oglądał, wydawszy pogardli-

wie wargi.

Poseł zmiął w dłoni cenne świecidełka i ukrywszy je, zmuszał

człowieczka do zakończenia strasznej opowieści. A że przybysz już
zasłużył na łaskawe względy, otoczyli go zewsząd kołem zwartym.
Prokurator nawet dopraszał się uprzejmie:

— I cóż ta groza, panie policjancie, ta gumowa groza w przebra-

niu angielskim?

— Wcale nie gumowa — obruszył się przybysz — tylko, po-

wiedzmy otwarcie, niezniszczalna, nieśmiertelna. Następnego wie-
czora, tuż po niefortunnej strzelaninie, napadłem spacerującego
dziwoląga z wyostrzoną szablą i pokrajałem na ćwiartki. Miejscy po-
sługacze pozbierali szczątki i pochowali w obliczu tłumów w nie po-
święconej ziemi. I cóż powiecie o tym? — w samą noc sylwestrową
spotykam go znowu na głównym rynku. Była słota — nie chciałem
wierzyć własnym oczom. Podchodzę bliżej i mimo gęstą ciapaninę
poznaję go: on, ten sam, pod pomnikiem narodowego wieszcza przy-
siadł, niezgrabny, ogromny, rozpiął parasol, spuścił spodnie i tak pod
parasolem robi bardzo brzydką rzecz, zanieczyszcza nietykalne miej-
sce. Podskoczyłem z oburzenia i zacząłem go okładać pałką po gło-
wie, a on, zwinny jak piskorz, z rąk mi się wyrywa i jednym susem
wskoczył na moje, moje plecy, jeszcze tak całkiem — jak siedział —
moi panowie drodzy, zacni, jeszcze obabrany, cuchnący, nie zapięty.

Przejęci opowieścią słuchacze obwąchiwali go starannie.
Dreszcz wstrząsnął nim i łkał rzewnie, kułaczkami ocierając

oczy.

Już usiadł prawie ze wzruszenia na kolanach Posła i szlochał

w miarowych drgawkach. Przez zęby wyrzucał trudno zrozumiałe
szepty. Pochylili się nad nim.

background image

118

119

— Przez całą zimę jeździł na mnie jak na ośle. Gniotło bole-

śnie. Byłem w komisariacie policji, na strażnicy pożarnej, u pro-
boszcza, burmistrza i u komendanta korpusu. Ludzi na ulicy wzy-
wałem do pomocy. Nikt nie umiał zdjąć potwora z moich ramion.
W parlamencie uchwalono nagły wniosek z wezwaniem do niego
w imieniu państwa, by zlazł ze mnie — nie usłuchał. Dopiero sta-
ry, poczciwy mój lekarz poradził mi, aby się do was udać, mężowie
godni i potężni. I rzeczywiście, dopiero co, przed chwilą, tuż przed
waszą bramą zesunął się ze mnie, od razu urósł ogromnie i wygra-
żając pięścią, wzdłuż miedzy umknął z powrotem tam, do — gdzie
panowie nie chcą. A tak był strasznie wyniosły, że zaćmił krwawo
zachodzące słońce —

— Odskoczyli od niego — popłoch ich ogarnął.
— Więc tu był? Aż tutaj? — wrzasnęli chórem.
— Gdzie Szpieg nasz, dlaczego nie doniósł? — wył pobladły Pro-

kurator.

— Hu! hu! Groza pod murami, groza ante portas*, a kulawy

Szpieguś lula, lula sobie i nam na pożytek — skrzeczał Szczupak.

Z gromady oddzielił się kulawy brudas, z ogromnym nosem o gar-

bie semickini, o wzroku uparcie w dół spuszczonym. Kusztykając,
przedarł się przed Posła i usprawiedliwiał się głucho:

— Wiedziałem o zmorze pod murami, nie wspominałem, jako

że nie jest w stanie do nas się przedostać. Mam inne, ważniejsze za-
danie, muszę śledzić bez ustanku. Niebezpieczeństwo i dziwność
tu wśród naszych murów. Czy mogę mówić?

— Spokojnie — zezwolił Poseł.
— Otóż nasz wybawca i uzdrowiciel, przesławny doktor Lipek —
— On? on i co, co takiego? — rzucili się ze wszech stron.
— Otóż on, ten sam, uśmiecha się.
— Nie! to niemożliwe — kategorycznie i wesoło zaprzeczył Puł-

kownik.

— A ja stanowczo twierdzę, bo podpatrzyłem niejednokrotnie,

że się uśmiecha rozkosznie całą gębą, ot tak — i zarechotał dziko.

ante portas (łac.) – pod bramami

background image

118

119

— Ale do czego? ty, koszlawa kreaturo! — rzucił się zniecierpli-

wiony Książę.

Szpieg przechylił głowę, wykrzywił usta i ostro skrzyknął:
— Do bani, do ogrodowej bani!
Z wolna przesunął się pod okno i wskazywał w ogrodzie tajemni-

cze miejsce.

Prokurator wstrząsnął główką, podczesał groźne wąsy i ująwszy

się pod biodra, zagadnął Posła:

— Co to wszystko może znaczyć?
Zaś Poseł westchnął smutnie i burknął, co miało oznajmić, iż nie

istnieją dla niego nierozwiązalne zagadnienia, problemy niejasne.
Po czym powstał i ujmując przybysza za ramię, wpatrywał się w jego
z osłupienia granatowe oczki spojrzeniem wnikliwym, spokojnym.
Wreszcie ogłosił:

— Z zeznań twoich wynika, Policjancie, iż odbyłeś już wstęp-

ne ćwiczenia i możesz wstąpić do Oddziału. Rozpoczniesz naturalnie
od najniższego szczebla, ciurą będziesz, forysiem. Dla czujności two-
jej przydzielam cię do usług naszego kulawego Szpiega.

Szpieg skłonił się wodzowi, otworzył oczy i wzrokiem nerwowej

pantarki oglądnął swoją ofiarę.

A na twarz Posła wchodzić zaczęły jakieś niezwykłe, promieniste

brzaski. Uniesione w górę czoło wygładziło się na marmurowe, zama-
rzone sklepienie, oczy w bok rzucone pieściły się zachodem, a w pół-
cieniach nad ustami zeszły się spokój i natchnienie. I uroczyście, jak
gdyby z ponurego mszału, wyśpiewywał z głębi swych zamyśleń ob-
wieszczenia zbawcze dla garstki wiernych wyzwoleńców:

— Baczność, żołnierze!
Oddział zakołysał się i wrósł w ziemię.
— Żołnierze! postrzyżyny nowozaciężnego i nade wszystko cen-

ne zeznania kulawego Szpiega skłaniają mię do chęci, by zanurzyć
myśl waszą w rozwadze nad istotą zadań doczesnych, jakie nam wy-
pełnić przyjdzie.

Zanim zastanowimy się wspólnie, niechaj każdy z was w cichości

powtarza codzienne wyznanie, które na moje pytania w głos wypowie
Pułkownik wojsk poległych.

background image

120

121

— Kim jesteś?
— Jam jest prawdziwy żołnierz Chrystusa.
— Skąd przybywasz?
— Pochodzę wprost ze krwi siepaczy, którzy oglądali mądrość

zbawienia na krzyżu, przybywam z okrutnej zawieruchy, która opano-
wała życie wszystkich światów.

— Gdzie jesteś obecnie?
— W twierdzy marzenia, zadumy i skupienia przed czynem.
— Jakie twe zadanie?
— Pokuta i zemsta.
— Dobrze, Pułkowniku — chwalił Poseł — a teraz dalej niech

wyznaje Książę: za co pokutujesz?

— Ee, kiedy on zawsze bałamuci — wtrącił skwaszony Proku-

rator.

— Nieprawda, oszczerstwo! Proszę, słuchajcie: Pokutuję za nie-

cność i ślepotę rycernych przodków, którzy nie chcieli Zbawcy od mąk
wyzwolić. Czy tak źle?

— Ależ bez zarzutu — przyznawał Poseł — a na kim wywrzesz

zemstę?

— Na wszystkich narodach, które jad kryją w słodkich słowach

modlitw i od wieków płodzą tylko same zbrodnie.

— Za co mścić się będziesz?
— Za zepsute dzieło Odkupienia, za zmarniały trud męki, za ko-

nieczne istnienie nasze, nieznośne i bez sensu, za trupią woń jesieni,
wylęgłą już w kielichach naszych pierwiosnków, za udręki, które śla-
dem cieni zdążają za nami, za ból piekący naszych zrozpaczonych
mózgów, za rozełkaną wrzawę w naszych piersiach i tęsknienie ze-
mdlałe serc, z wolna ścichających, za — —

— A? za — za — za — no i co? Co dalej, pytam? Widzisz! zapo-

mniałeś, hultaju, zapomniałeś sobie i nam na pożytek! — wydzierał
się ze wszystkich sił ucieszny Szczupak, urągając Księciu.

Poseł uznał za właściwe pominąć płochy wybryk Szczupaka, gdyż

w dalszym ciągu podjął wywody z należytym namaszczeniem:

— Żołnierze! ze słów wygłoszonego katechizmu wynika, iż pro-

test stały, niezachwiany, protest przeciw wszystkiemu, co żyje i ist-

background image

120

121

nieje, jest naszą wspólną właściwością. Pod tym względem najbar-
dziej zbliżeni jesteśmy do wielkich poetów, których dotąd mieliśmy
stanowczo za mało. I my, jak poeci, znienawidziliśmy wszelkie oto-
czenie, a patrząc na świat, złorzeczymy mu i kochamy równocześnie
przez możność ujrzenia, jak wyglądałby inaczej. Na razie jest dom
ten zamknięty naszą stałą siedzibą, jakkolwiek mieszkamy właściwie
wszędzie, gdyż wszystko obejmuje szeroka myśl nasza. Zadaniem na-
szym — oczyścić podstawowe prawa życia z niesprawiedliwych na-
leciałości, wniknąć w istotę bytów koniecznych i stworzyć im nieza-
chwianą egzystencję.

W tym to celu ustawimy na wyniosłym ołtarzu dwa posągi, plecami

o siebie oparte, by stanowiły jedno ciało, a posiadały dwie głowy, jedną,
wyrażającą ostatecznie ludzkie szczęście, drugą — nieszczęście.

— Coś w rodzaju dwulicych posążków greckich — zauważył Su-

plent.

— Zupełnie, niby Hermesa posążki. Głowy będą więc wyra-

żać dwie zasadnicze siły rozpędowe i kierujące w życiu tuziemskim
(szczęście i nieszczęście), będą przedstawiać rzeczy nie istniejące
a przemożne, w rzeźbionych łbach osiądą mózgi wszystkich drob-
noustrojów, które tylko przez cud zrodzenia nie stały się rzeźbą. Tak
więc powstanie pierwsza, naturalna i niezachwiana religia prawdy,
a bóstwa zrobione milcząco i niewidocznie powtórzą i wykonają pięk-
nie opisany ceremoniał powstania ze samego siebie.

Ku tym posągom (konkurs na odpowiednie projekty w koniecz-

nym terminie rozpiszę) mają się piąć narody już zmądrzałe i oczysz-
czone, wolne od wszelkich przejętych czy wytworzonych religii,
mitów, przesądów i wyuczonych gadek, narody silne i spokojne. U oł-
tarza będą wybierać, komu pokłon oddać należy, a wybór ich zależeć
będzie od dowolnego upodobania w wyrazie jednej czy drugiej twa-
rzy. Po wyborze i hołdzie każdy odejdzie w stronę, dokąd zwrócone
są lica jego bóstwa. Tak to rozpadnie się świat na dwie równe, jed-
nolite połowy, cokolwiek odmienne, a równie urozmaicone, ciekawe,
ponętne.

— Jeśli obie połowy mają być równe, musimy ustawić ołtarz

na samym równiku — upomniał się ścisły Prokurator.

background image

122

123

— A gdzież by indziej? Naturalnie, że tylko tam. Otóż obie te po-

łowy, żyjąc odmiennie, a według wyboru, będą się nawzajem uzupeł-
niać, co znowu stworzy całkowitą i zupełną mądrość oderwaną, która
zawsze musi istnieć poza ludźmi i ponad nimi.

— Po jakie licho ta jakaś tam oderwana mądrość? — niecierpliwił

się sędziwy Pułkownik.

— By stworzyć kosmiczną równowagę, zapewniającą naszej

uświadomionej planecie wobec wiru tysiąca innych byt stały, wolny
od nieprzewidzianych zewnętrznych napaści, kołowrotów, wstrząsów,
katastrof. Ponieważ cały nasz system opiera się na prawie wolnego
wyboru, odpadną same przez siebie wszelkie nierówności wewnętrz-
ne, wszelka dwubarwność pojęć i niewymierność pragnień, wszelkie
uczuciowe mazgajstwa, tęsknice, wszelkie mroki mistyczne i gaze-
ciarskie jasności, z chwilą kiedy zdołamy prąd życia unormalnić,
skupić w siłę jednolitą i wykorzystać. Życie samo w sobie, jako fakt
widoczny i wystarczający, będzie jednocześnie dla siebie jedynym
i doskonałym wyrazem, spłynie ono z ubocznych łożysk w wielką
moc człowieczeństwa, jak morze sytego swych ogromności, swoich
spiętrzonych gwałtów i zwierciadlanej zadumy człowieczeństwa-ży-
wiołu, powstałego z dobroczynnej konieczności, trwającego bez nie-
potrzebnych praw, ale i bez koniecznych zamiarów, człowieczeństwa,
które nie uzna ni jednego człowieka, a w którym ni jeden człowiek
nie będzie miał pojęć o człowieczeństwie, człowieczeństwa będące-
go snem bydlęcym w ulewie słońca i walecznym myśleniem ciszy
o chłodzie księżyca.

— To rozumiem — komentował Kat — życie, ot tak sobie, bez

potrzeby i bez sensu.

Bez potrzeby, ale z sensem. I wszystko to ma tak długo trwać,

aż na bliźniaczych obliczach ukaże się równocześnie nuda. Bądźmy
pewni, że zjawi się, gdyż nie jest niczym innym, jak tylko dobrowol-
ną abdykacją, której ulec muszą wszystkie bóstwa i potęgi, narzucone
czy dobrowolnie przyjęte, protekcyjne czy konkursowe, z mięsa ży-
wego czy z kości słoniowej, ołowiane czy kamienne.

Gdy więc ukaże się ta nuda, z obu stron świata pospieszą przy

życiu pozostali, do głosowania upełnomocnieni przez zmarłych,

background image

122

123

na równik, przed posągi i tam się odbędzie pierwsze ludów Walne
Zgromadzenie, które większością głosów uchwali, co ma się począć
ze światem.

Szpieg wystąpił na środek, pokłonił się przed Posłem.
— O! dzięki ci, Mistrzu, iż zachowałeś wszechświatom konsty-

tucję!

Poseł skinął łaskawie ręką i wywodził:
— Tu przewiduję różne ewentualności, właściwe dniom feralnym

pierwszego stopnia, ale najgłówniejsze przede wszystkim dwie:

Jeżeli zapadnie uchwała za utrzymaniem planety, wówczas po-

wstanie konieczność zmiany posągów, a z nią potrzeba nowego pro-
jektodawcy lub, w przeciwnym razie, gdy nuda bóstwa udzieli się lu-
dom, musi się odbyć Sąd Ostateczny, w którym załatwione zostaną
sumienne obrachunki i postanowioną będzie forma zakończenia.

Otóż ta mądrość oderwana, jako siła czuwająca, o której wspo-

mniałem, zawsze wychowa sobie jednostki dla swojego użytku, a ci
wybrańcy będą bądź członkami Sądu Ostatecznego, bądź też projek-
todawcami, zależnie od rozwoju wypadków.

Do takich ludzi ja należę. Przed nimi nic się nie ukryje, nie istnieją

dla nich żadne wątpliwości, zagadki. Przewidują wszystko i są rodza-
jem żonglerów dusz i losów ludzkich.

Oddział złożył należny pokłon wodzowi.
— Bez wątpienia — prawił dalej natchniony Poseł — system, na-

szkicowany w ogólnych zarysach, wymaga opracowania szczegółów,
przy czym pomoc wasza będzie mi potrzebną. Prokurator na przykład
może wygotować kodeks karny na sąd, który będzie wyrokować nad
tymi, co uczynili wybór pochopnie i żyjąc w obranej dowolnie sferze,
tłumili jarzącą się niechęć i rozpacz.

— Ale pamiętajcie, że dla dobra ogółu kara śmierci musi być za-

chowaną — upominał Kat.

— Przyszły ustrój państwowy musi się opierać na zasadach ka-

baretowych, gdy państwo ma być wyrazem smutnego zadowolenia
z wesołego niezadowolenia — perorował zarumieniony Suplent.

Ale Poseł nie zważał na gorliwych doradców i współpracowni-

ków, lecz nadal ogłaszał wybawcze pomysły:

background image

124

125

— Tak więc na podstawie ogólnego zadowolenia i powszechne-

go, tajnego, równego prawa wolnego wyboru zbudowałem mój sys-
tem, stąd więc od czasów Chrystusa jestem pierwszym realnym pro-
jektodawcą.

Zanim jednak myśl moją urzeczywistnię, muszę odbyć konieczną wal-

kę. Do tej walki mam was, dzielni żołnierze, do niej też was sposobię.

Bój będzie srogi, musimy wszystko nam przeciwne zniszczyć,

zwalić, mieczem, pożogą, zarazą, ale i słowem zatrutym a płomien-
nym. Cały świat musi przez nas oszaleć, zwariować.

— Czuję, że ja już nie umiałbym zwariować — ubolewał Polic-

jant.

— To źle, musisz umieć w razie potrzeby. W tym to obozie pracu-

ję głównie, by was najzupełniej uzbroić, usunąć z was wszelkie wła-
ściwe ludziom braki. Wszystkie obrzydłe właściwości ludzkie musi-
cie znać dokładnie, co więcej, musicie je w sobie na każdy wypadek
wyrobić, by móc ich zażyć w potrzebie.

— Książę pan, dajmy na to, musi władać stryczkiem — tryum-

fował Kat.

— Wszystkie systemy ludzkiej władzy muszą stać się naszą wła-

snością.

— Na klawiaturze ludzkich umiejętności wygrywać musimy

wprawnie gamy, jak wirtuozy cudowni. Gest, wyraz — to potęgi, któ-
rymi króle ujarzmiają tłumy i które królami rządzą.

Gest, wyraz — to najpierwotniejsze władze i nie masz broni po-

nad nie.

Stwarzają je pewne warunki, okoliczności, wypadki z zewnątrz

człowieka nachodzące, które przyswojone, stają się rządem we-
wnętrznym.

Dzieje okoliczne i zdarzenia w nas samych dały licom naszym

zimną pogodę, chmurną obojętność, ołowiane znieczulenie, strach za-
pobiegliwy i zamodlony smętek. Tylko po sobie spojrzyjcie! A gdzie
karnawał, gdzie operetka, gdzie cyrkowe błazeństwo?

— U Szczupaka, Posłuńciu, u Szczupaka!
— Nie wystarcza jeszcze. Wszak znacie te tysiączne rzesze przez

śmiech poruszane, w śmiechu brodzące, przez śmiech żywe i płodne,

background image

124

125

przez śmiech i w śmiechu zmierające? I jakże do nich wam obcym,
innym, podejść przyjdzie, gdy rozpoczniecie dzieło?

Konieczny jest nam śmiech, który wokoło widzimy, którym zgła-

szają się do nas najmroczniejsze oddale, śmiech ten musimy nabyć.

I po to jesteśmy tutaj, w tym obozie jest śmiechu konieczna,

pierwszorzędna uczelnia.

A czujny Szpieg doniósł nam, iż groźny brytan nad nami czuwający,

szarlatan-uzdrowiciel, doktór Lipek, już kilkakrotnie się uśmiechnął.

Wiadomość prawdziwie wstrząsająca, bieg wypadków przyśpie-

sza, więc baczmy, żołnierze, czuwajmy.

Czym jest śmiech?
Jest najmniej dwa razy „albo”, jak zresztą rzecz każda. Jako wy-

raz siły człowieczej musi być władzą podbijającą lub bronią wyzwa-
lającą, więc często karą, a czasem nagrodą. Pochodzi bądź to z zupeł-
nego nieżytu wewnętrznego i stanowi rodzaj charkotliwego wyziewu
rzeczywistej próżni, bądź też rodzi się z nadmiaru świadomości, kie-
dy to wiedza wszechogarniająca wie, że umie nie wiedzieć, i stąd jest
w pierwszym wypadku klęską, a w drugim tryumfem; stąd śmiech
sylenów, faunów, elfów, kaznodziei, burmistrzów, uliczników, salo-
nowców, młodych mężatek, kawek, niemowląt, źrebców, grzecznych
panienek, pantarek, układnych młodzieńców —

i stąd śmiech schorzałych dzieciąt, zwycięskich starców, niepłod-

nych kobiet, bohaterskich jeńców —

śmiech skazańców libertynów i śmiech patrycjuszów, Neronów,

Heliogabalów, Attyli, Napoleona, Łukasińskiego, Chłopickich —

śmiech boskich figurynek, pionków i na śmierć skazanych bogów

żywych.

— Zaprawdę, Pośle — podjął zachwycony Suplent — wsłuchi-

wałem się nieraz w rozperlone ‘c’ wysokie dorodnego tenora, a potem
w nieuchwytne gadanie na zwykłych, konających wargach i odnalaz-
łem oba śmiechu bieguny, południk męczący i wiecznie świeżą, lodo-
watą północ.

Baju, baju — zerwał się bełkocący Chrześcijanin — a czymże

ci grożą odległe szumy wód wiosennych czy chyboty topolowych
prętów nękanych przez listopad słotny? No powiedz, czy radosnym

background image

126

127

pośpiewem? A czym wabi cię, kochasiu, porykanie stajennego by-
dła w grudniowe świtanie lub ono kwilenie świerszczów w miedzach
między koniczyną, czy przemądre balanse szuwarów wzdłuż błotni-
stej grobli, czy wilgi śpiew lipcowy w płodnym sadzie, no gadaj czym
prędzej, mądralu, czym cię wabi, czy weselem może, krzyk niewiasty
pod nożem rodzącej, a rozpacz aktorska w ostatniej scenie komedii,
a bezsenny hejnał grany ze szczytów historycznej wieży?

Poseł rozstawił dobrodusznie palce na głowinie staruszka, poskro-

bał go w ciemię i pouczył:

— Ot, wyliczyłeś, stary niedołęgo, same tony skonane, ponure,

z rozpacznych wysiłków wylęgłe, a za nimi tuż-tuż sam śmiech, tylko
oniemiały z chcenia i radości, ale gotowy i zdolny. Wsłuchiwałeś się
tylko w same brzmienia, nie poszedłeś jednak dalej, nie podsłucha-
łeś ostatniej dźwięku granicy, gdzie ton dokonany przechodzi w wła-
sne przeciwieństwo i z nim się łączy. Nie dziwota, wszak uszy twoje
ze starości tępe.

Więc wy, żołnierze, z przerażenia waszego i boleści uczyńcie wy-

siłek i przejdźcie w śmiech rozlewny, głoszony przez usta sprawne
i uległe.

Książę złożył dłoń prawą na sercu, wypiął kadłub w bohaterskim

geście, brwi zmarszczył srogo i piorunował chrypliwym dyszkantem:

— Każdy przecie głos czy szept, co z przestrzeni wypadnie,

do ciebie idzie, ale i po ciebie, żołnierzu źle zbrojny.

— Brawo, Książę! — ryknął Pułkownik.
— O, proszę, ufajcie mym radom książęcym. Każdy dźwięk ocza-

ruje żołnierza, ujarzmi, zaskoczy, moc wydrze z niego, by oddał grozę
z siebie i z rycernego stał się służalczy, niesilny. Stąd zawsze gardzi-
łem muzyką i nie ufałem wojskom, wyruszającym z orkiestrą na czele.
Muzyka lęku ci zada i drżysz, leniwość do krwi naśle i tęsknisz, nie-
ukojny, rozpaczą zmiętosi ci wnętrze, pomrokę tępą w błyski oczów
wetknie i zagasi na twym licu życia światłość. Również nie godzi się
żołnierzom wielbić poezję. Zewsząd więc otacza nas niebezpieczeń-
stwo głosów, szmerów, westchnień. I śmiech tylko sam jeden może nas
wybawić. Każdy ton, gdy się zbliża ku nam, wprzód odpowiedzi czeka,
zanim nas zgwałci. Więc czemuż śmiechu w sobie nie wyrobić, śmie-

background image

126

127

chu gotowego na przyjęcie? I ulżymy sobie i zachowamy dzielność.
Wszak obojętną jest forma odpowiedzi, byle zawartość była trafną. Za-
tem śmiech równie dobrym i godnym jest wyrazem, jak płacz i ponu-
ry grymas. A istnieją śmiechu przednie, wytworne gatunki, jak śmiech
— sąd łagodny i dobroć spokojna, dalej śmiech — ukryta siła i maska
przyzwoita na niewłaściwą rzeczywistość, śmiech — pijacka orgia dla
zbyt trzeźwych czy śmiganie bicza na tłuszczę niesforną.

Można wybierać, a tymczasem mieczyk żołnierza śni w pochwie,

gotując się na istotną waleczność. Więc śmiechem zawładnijmy na ra-
zie, by żołdacki ryngraf na wołochatych piersiach nie rozkolebił się
zbytnio od czułości.

Szczupak, siny od wrzasku, uwiesił się całym ciężarem u poły

książęcego surduta, ściągając mówcę, niby górnie bujający balon,
z obłoków ku ziemi, a Policjant w płaczliwych podrygach dopniszał
się uporczywie:

— Gwałtu! Książę Panie, nic a nic nie rozumiem, gwałtu!
Ale wódz — jak zawsze, wejrzeniem ocalił powagę i nastrój, głę-

boki głos Posła zapanował ponownie:

— Szeregi moje! nie ma w was śmiechu, nie znacie go — więc

tutaj nabyjcie! A czas się zbliża.

— Ba — ba — ba — mruczał Kat — łatwo powiedzieć nabyć,

ale ciekawym skąd? gdzie? i co najważniejsze, za co? Od dawna nie
mam kogo wieszać, znikąd zarobić cokolwiek. Społeczeństwa cofają
się w kulturze przez opętane umoralnienie, zacność, szlachetność traci
na wyrazie i sile przez bruk kontrastów, szubienice cierpią na melan-
cholię przez nieustanną samotność, nieużyteczność —

— Jak to, Pośle — naiwnie dopytywał się Chrześcijanin — więc

można śmiech zdobyć może przez kurację? Powiedz zatem, czy ma
to być masaż odpowiednich mięśni, czy też dwie łyżeczki co godzinę,
czy jaka groźna operacja?

— Pytam — urzędowo głosił Prokurator — co ma za wzór służyć,

czy rechot Falstaffa przy kufelku, czy chrypienie Mefista do miłej Ka-
sieńki, czy arlekinady kabaretowa licytacja lub słoneczne mazgajstwo
pochmurnej tragedii, a może przypadkiem weselne kiwanie ogonków
u zaznajamiających się piesków? Pytam stanowczo i nie cofam.

background image

128

129

Poseł przyciągnął Prokuratora za ucho i huknął:
— Śmiech, którego dla was pragnę, to błysk i cięcie. Zawsze ofia-

rę za sobą pociąga, zawsze jest skuteczny i cel swój osiąga naocznie.
Gdy skurczeni, ująwszy dłonią podbródek, zasiadacie na rozgwary
z samymi sobą, niechaj każdy wsłuchuje się dobrze w poruszenia włas-
nych głębi, czy może chcenie jakie w głos się nie odezwie, czy nie po-
jawi się znak widomy: za śmiechem, za radością, która w członkach
mieszka i zawsze jest gotowa. Boć wyznam wam, towarzysze, a moje
usta odważne są i zawsze mówią: oto stęsknieni jesteśmy nieskończe-
nie za wesołością przedśmiertną. Jużeśmy bliscy posłyszenia skowro-
niego hymnu i zdolność ku śpiewaniu w każdym z nas dorasta, a grozi
nam jeno lęk, by pierwsze ust pogodne nachylenie nie było omyłką.
A śmiech-omyłka to anioła kichnięcie, rozporek w spodniach rzewne-
go amanta, sumiaste wąsy uwiędłej kokietki, to śmieszność i pospoli-
ta klęska. Niechaj czujność nas uchowa przed zagładą dojrzewających
uśmiechów, a również wystrzegajmy się śmiechu-krotochwili, śmie-
chu przez zastępstwo.

Dozwólmy łzom, niech spływają, gdy płacz najdzie, lecz nie

wgryzajmy warg, gdy dostojność nasza przez śmiech poważny obja-
wić się zapragnie.

Skąd zaś śmiechu nabyć? Już wiem, prawie jestem pewny. I nie

będzie żadnych kosztów. Tajemnicy kupić nie można, raczej trzeba
ją zdobyć lub podstępnie ukraść. A źródło śmiechu jest tajemnicą wła-
śnie.

Więc wiadomość nader ważna, że doktór Lipek uśmiecha się

do ogrodowej bani. Tam zapewne wesołości ukryte źródło. Wietrząc
przez chytrość, natrafił Lipek na cudowność nam przeznaczoną, nie-
odzowną. Przed nami ukrywa, nam radości skąpi. Bohaterskie nasze
gniazdo hańbi, gnębi, a tam czule się uśmiecha. Nic to jednak, że kar-
czydło ma nadmiernie szerokie i żylaste mięśnie, nic to, że uśmiechać
się zdolny, kiedy dusza, pospolitością okopcona, od marności wy-
schła. Nie nasz on człowiek i niebawem precz, daleko pójdzie, matoł
chichoczący. A wyrok nad nim wydam słuszny i nielitosny. Zaś jut-
ro do źródła radości podejdę, podpatrzę, porwę i wam oddam, co na-
leżne. Noc dzisiejsza to noc przesilenia dla nas, rycerni, brzask jutra

background image

128

129

do nas się uśmiechnie, skruszy marmury ust, z których śmiech wy-
tryśnie.

Dobranoc, żołnierze!
Wychodzili. W hardych głowach dźwigali zamiary straszne,

a w ustach przeżuwali mamrotane groźby.

Jeden po drugim sunęli, posępni i zaciekli, a za nimi zapadały z łos-

kotem cel samotnych nielitosne odrzwia, przytrącane potężną łapą
dozorcy.

Na pogodne niebo wypłynął księżyc, przez krótką chwilę zdumie-

wał się własnym ogromem i w zadowolonym uśmiechu między od-
winięte wargi rozlał srebrną, kleistą posokę na uśpione z umęczenia
przestrzenie. A gdy napotkał ponury dom samotny, pobielił go lśniącą
polewą i duszę mu prześwietlił.

I wyszła wygnana dusza domu, bolesna i niemocna, w szarpanych

strzępach między konary kwitnących kasztanów upadła, wiła się skur-
czona po ścieżkach i klombach, a czarnymi plamami zgasłych oczu wo-
dziła po omacku wzdłuż okolnych, zwilgoconych od starości murów.

Za kratami, przez szczeliny okiennic zoczyli widocznie, przeczuli

waleczni żołnierze duszę twierdzy wędrującą, duszę lunatyczkę, więc
przywoływać ją jęli, zrazu z cicha, tęsknie i żałośnie. Gdy nie usłu-
chała, chwyciła się rozpacz mężnych. Wspinali się po kratach, bijąc
pięściami o skrzydła okiennic i podnosząc lament srogi a bolesny.
W skrzykiwaniu kłębiło się zmarznięte wstawanie deszczowych po-
ranków i krwawe ziewanie słońc usypiających, łamał się trzask wy-
niosłych próchen, druzgotanych przez wichry, grzmiały klątwy znu-
dzonych oceanów i żarłoczne chóry zwierząt wśród puszczy za wodą
łaknących, rzucał się bełkot niemych, ślizgało się kwiczenie podrzutka
w dole kloacznym i płacz ptaków za strąconym gniazdem, wałęsał się
przedzgonny charkot wisielców i prażący oddech gór, lawą ziejących.

I trwał ów sabat, owo wielkie smutków przesilenie przed pierw-

szym uśmiechnięciem, jak długo błądziła dusza twierdzy, przerażając
pogodę wyziębłych niebiosów, aż po zbawcze błękitnienie jutrzni.

Urodził się zmęczony, spłakany majowy poranek. Twierdza umil-

kła. W zwyczajnej godzinie przybył doktór Lipek z miasta. Zła jego po-
nurość ukryła się całkowicie w dużym, szarym płaszczu, okurzonym,

background image

130

131

niby opończa tajemniczego wędrowca. Z pochyloną twarzą wkroczył
ciężko w szpitalny ogródek i depcząc gazony, przystanął przed ba-
nią. Rozkraczył się szeroko, pohuśtał na rozstawionych nogach i pew-
ny już swej całkowitej równowagi, pół ciała w tył odrzucił. Z rozlanej,
sinej twarzy wyskoczyły zielone, szklane oczki i utknęły nieruchomo
w mętnym firmamencie. Falisty podbródek coraz bardziej z naprężenia
pęczniał i wyszło na wierzch znamię grzechów pierworodnych, grdy-
ka przeogromna, stercząc niby niema skarga, a spoza uchylonych warg
błysnęły żółte kły zwierzęce, wgryzające się zajadłe w próżnię. Kilka-
krotnie drapieżne palczydła ku niebu wyprężał, jak gdyby pomocy wzy-
wając na próżno. Nagle przeraźliwie odsapnął i wyprostował się dum-
nie. Widocznie ukończył nieciekawy przegląd nadziemskich widoków
czy może rokowania jakie tajne zerwał. Już nic więcej nie widział wo-
koło siebie, tylko banię różową, połyskującą w słońcu.

Wytarł ją starannie z kurzu rękawem płaszcza, ucałował szybko trzy-

krotnie i zwierzęcym półgłosem radośnie zaskomlił. Z wolna zaczął się
wpatrywać w oślizgłe zwierciadło. Po czym odszedł w bok na chwilę
i przykrywając ręką usta, w stronę twierdzy zachichotał donośnie, krót-
ko. Wrócił niebawem, a bania dostarczyła mu niemało radości wymyśl-
nej, gdyż zajrzawszy ponownie, za brzuch oburącz się chwycił i przysia-
dając w takt do ziemi, dusił się od śmiechu w dzikiej czkawce.

Nie wiedział jednak doktór Lipek, iż za kratami czuwają milczący

żołnierze i patrzą. Nie widział, jak złowrogie zamiary kryją w szcze-
linach zmrużonych powiek. Zaśmiewał się, a tu nagle okrutny ryk
Posła, złowróżbny i zwycięski w kość pacierzową go kopnął, mro-
wiem po mózgu przepełgał i w gardle piekący utknął. Zdrętwiał nad-
słuchując. Potem potwornymi rękoma gwałtownie trzepotał, bijąc się
po uszach. Z wysiłkiem starał się przełknąć jakąś gorycz twardą, któ-
rą usta miętosiły kurczowo. Wzdychając miarowo, śmiesznie, ruszył
sztywnym, chorym krokiem na górę do swoich pupilów, gdzie głośno
i zaciekłe mścił się za zniszczone wesele ucieszne.

Pogodne południe witał znowu małpi lament, znowu zapłakała

twierdza.

A gdy już każdy z bojowników ozdobił swe ciało w sińce przed-

niego rodzaju i godne widoku pręgi, jako potulnych gromada do ogro-

background image

130

131

du na przechadzkę wylegli. Niespokojni krążyli, jak przed żerem
zwierzęta, wśród krętych ścieżyn po czas, aż zjawił się Poseł, najbar-
dziej hardy i głośny, więc za karę wypuszczony ostatni. Wkoło wodza
się skupili, a on powiódł ich przed banię bez namysłu.

Zatrzymali się w przyzwoitej odległości, wpatrując się w szklaną

kulę nieprzytomnie. Opadł ich nawet jakiś lęk niezwykły, gdyż zaczę-
li się kryć za plecami towarzyszów broni, jeden drugiego wypychając
przed siebie. Na czele Oddziału wysunął się rycerski Książę, ostat-
nim w szeregu był trwożliwy Suplent, a dokoła gazonu krążył czujny
Szpieg, nadsłuchując i bacząc, by wielkiej chwili nie zniweczył wtar-
gnięciem którykolwiek z dozorców.

Poseł zakasał rękawy długiego surduta, obnażone ręce waha-

dłowo poruszył, przetarł czoło, wziął tułowiem rozmach i ruszył
ku bani. Nosem prawie o nią uderzył, ramiona zwyczajem krogulca
niby skrzydła w górę dźwignął i runął cały wzrokiem przekrwionym
w tajemnicę szklistą. Od nachylenia jego padł cień olbrzymi na cały
ogród. Zapewne dojrzał siebie i swoich zaciężnych w kształtach wy-
marzonych, upragnionych z dawna, dojrzał rozbujałe podobizny tych
samych, a innych, gdy błądzą wśród światów zróżowiałych cudnie
i noszą śpiew nowego życia na wydętych od uśmiechów ustach, za-
pewne dostrzegł swój własny ogrom zmniejszony pociesznie na uży-
tek ziemski, gdyż kilkakrotnie przecierał powieki, namacywał włas-
ne skronie, aż odwrócił się nagle i ukazał struchlałym i oczekującym
nowe swe oblicze. Od bruzd nad ustami aż po wgłębienia oczu zmię-
ła się skóra twarzy w poziome falbanki, bardzo wesołe, spoza cienis-
tych rzęs połyskiwały ogniki szelmowskie, a głęboki, bolesny wrąb
na czole między brwiami wypełnił się zasiewem pogodnym. Istotnie
— na twarzy samego Posła zakiełkował uśmiech!

Osłupieli. Długo wpatrywali się w niego, nie ufając oczom,

po czym ruszyli bezładnie, przeciskając się jeden przez drugiego
— ku bani. Stłoczyli się około niej ze wszystkich stron. Wpatru-
jąc się, widzieli własne oczy, nosy, brody wydłużone, przyplaska-
ne lub opuchłe niewymiernie, a wszystko na tle różowego ogrodu,
różowych wstęg ścieżyn i całkiem zróżowiałej twierdzy. Na wi-
dok tej krotochwilnej jutrzenki tajały w mężnych piersiach żale

background image

132

133

zaskrzepłe i ruszyły silnym pędem wesołości szumiące, perliste
z mózgu do serca. Ocknęły się młoty dygocących pulsów, uderza-
jąc taktownie, a macki świerzbiące rozpuściły uporczywe chody
wzdłuż wargowych mięśni, w okolu szyi i aż po wnętrze brzucha
się wdarły. Tu rozigrały się niepomiernie, wyczyniając łaskotliwe
harce.

Odchodzili od bani kolejno, każdy krztusząc się od śmiechu pod

osłoną dłoni do ust przytkniętej figlarnie. Nieumiarkowany Szczupak
zwalił się wprost na trawnik i rozpaprując nogami ziemię, wyrzucał
piasek w powietrze, po czym tarzał się z wyuzdaną radością. Bied-
ny Policjant z powodu karlego wzrostu rozpaczliwe czynił wysiłki,
by również do bani zajrzeć. Daremnie wspinał się na krótkich nóżę-
tach, aż wreszcie rzewnym płaczem wybuchnął. Wtedy to rozbawie-
ni staruszkowie, Pierwszy Chrześcijanin i sędziwy Pułkownik, wśród
nie tajonych objawów radości dźwignęli w górę człowieczka, aż zaj-
rzał od razu i jak na dany znak, źrebięcym rżeniem parsknął. W sa-
mym końcu i Szpieg, opierając się mozolnie na lasce, do wesołości
zaglądnął, ale nikt go w czuwaniu nie zastąpił, więc zjawił się nie spo-
strzeżony dozorca i wymyślał:

— Hej tam! hołota psiakrewska, chodników nie tłamsić!
Z dyplomatycznym ukłonem podszedł ku niemu Prokurator, ko-

łysając główką.

— Szanowny panie — prosił — czcigodny sekretarzu wielkiego

psa lądowego, jołopa Lipka, zacny dostojniku, zechciej nie psuć nam
wyśmienitej gry towarzyskiej. Bawimy się w zdobycie sztandaru,
czyli śmiesznej tajemnicy, która mieszka stale w bani szklanej. Może
szanowny pan pozwoli z nami?

— Kusz, wariat! — zgrzytnął dozorca i nie skorzystał z uprzej-

mego zaproszenia. Więc rozłożyli się obozem pod banią i biwakowa-
li. Powoli oddalali od ust wstydliwe dłonie, okazując nowe miny czu-
purne. Oglądali je nawzajem z ciekawością. I dziwne, nie wyglądali
już podobni ludziom, lecz raczej sprzętom wylakierowanym, odświe-
żonym na wiosnę.

Do Posła zbliżył się roztrzęsiony Pierwszy Chrześcijanin, wskazu-

jący palec sztywnie przed nos wytknął i zaklekotał:

background image

132

133

— Azali, dostojny Pośle, uznajesz za wskazane, bym śmiechu

właściwość posiadał stale, czy też tylko dzisiaj taki festyn?

— Zasmakowałeś, staruszku? No dobrze, bądź cierpliwy, posią-

dziesz na zawsze.

Staruszek zaperzył się gwałtownie:
— Cóż to za bajanie: na zawsze, na zawsze, kiedy tylko jedna

bania, ta tu różowiutka baniusieńka, skąd wesołości nabrać można,
a tymczasem nas tylu, bo i ja i ty, i Książę, i Szpicel, i Prokurator,
i Kat, i Suplent, i… i, aj — aj, aż zanadto jest i do tego jeszcze wędro-
wać mamy po szerokim świecie. —

Zakłopotanie udzieliło się wszystkim. Gromadzili się przed wo-

dzem, utyskując — aha! no a jak teraz będzie? Gniew uniósł Posła:

— Podli, o wynędzniałych mózgach i sercach niewiernych. Oto

wskazałem wam cudowne źródło i jeszcze nieufność i lęk wami wła-
da. We wszystkim chwiejni, mężnego kroku uczynić niezdolni. Wszę-
dzie pomoc wam potrzebna. Oto dowiedzcie się: banię rozbije się, ba-
nia pryśnie.

Oburzył się nawet Kat milczący:
— Co? co? to cudowne, święte źródło wesela ma paść ofiarą rąk

bestialskich? Uznaję postępowanie takie za niegodne, nieludzkie!

— Nie pozwolimy — ryczeli żołnierze groźni.
Głupi, małoduszni, podli — częstował przydomkami Poseł — ba-

nia pęknąć musi. Wówczas bowiem każdy z nas mały jej odłamek może
unieść ze sobą i mieć zawsze, na wieczność. W każdym bowiem frag-
mencie, w okruszynie każdej kryje się cudowna właściwość całości.
Zaglądnij do jednego czerepka, a ujrzysz to samo, czemu przyglądasz
się w całej okrągłości. O wy, bezrozumni. Wy, którzy nie znacie istoty
cudnej tajemniczości! Naprzód, nędzni tchórze, póki czas, zanim zjawi
się doktór Lipek, rozbijcie banię i śmiech wesoły ze sobą zabierzcie!

Zawstydzeni, cofali się bezładnie i wzrok ich podążył do bani,

a za wzrokiem poszedł utajony żal ludzi bardzo mężnych. Jakby że-
gnali w milczeniu tajemnicę różowych wesołości.

Pierwszy otrząsnął się ze zdrętwienia Szczupak lekkomyślny,

podjął ze żwiru ścieżki kamyczek ostry i wręczając go uroczyście Po-
słowi, wzywał:

background image

134

135

— No, jeżeli już tyle naplotłeś, to czas śmigać, panie Pośle, niech

bania zrobi wreszcie dzyń-dzyń, kiedy trzeba na pożytek ludziom, lu-
dziom na pożytek.

Poseł kamyk odrzucił, ręce strzepnął i z wyraźną urazą w głosie

oświadczył:

— Idź, bałwanie, czynność ta rąk moich niegodna, to należy

do was!

Niezrażony Szczupak wyszukał kamyczek i z lubym uśmiechem

podał go przerażonemu Suplentowi. Lecz ten przeraźliwie wrzasnął
i począł umykać, kryjąc się za plecy towarzyszów broni. I namawia-
li się nawzajem do bohaterskiej czynności, potrącając jeden drugiego
łokciami dla zachęty. Wreszcie wyruszył Książę, w pewnym oddale-
niu przed banią przyklęknął i ogłosił uroczyście:

— Zamiera duch rycerski. Ale nie ubolewam, czując w sobie siły,

by ducha podtrzymać i wzmocnić. Kocham ramię moje dzielne, wiel-
bię sokolich mych oczu celność. Ja, który w Monte Carlo zbierałem
pierwsze nagrody za strzelanie gołębi, ja, który z pistoletu wystrzela-
łem asa na odległość kroków pięćdziesięciu, ja, który dwudziestu war-
togłowów uśmierciłem w pojedynkach, a poza tym mam na sumieniu
trzysta trupów jelenich i dziewięćdziesiąt dzików, ja, postrach juna-
ków z chodników wielkomiejskich, krakowskich, londyńskich, prze-
myskich, paryskich, jasielskich — ja nie wzdrygnę się przed rzutem
celnym!

Przymrużył powieki, lewą nogę wysunął naprzód i podczas gdy

czekali z zapartym oddechem, celował długo. Cisnął. Bania prysła.

Z okrzykiem: hurra! głuszącym lament dozorców, rzucili się, je-

den przewalając i tratując drugiego, w stronę, gdzie padły odłamki
szkła. Porywali je i wrzeszcząc nieludzko, uciekali do twierdzy. Nad
stratowanym gazonem unosiły się długo przekleństwa dozorców.

Nadciągnęła popołudniowa burza wiosenna, niespodziewana, pra-

wie nielogiczna, zwyczajny zresztą objaw majowej nerwicy niebios.
W tumany kurzu i ulewy spowiła twierdzę.

Obowiązkowy doktór Lipek zjawił się pod wieczór. Kaptur zmo-

czonego przez zlewę płaszcza nasunął na głowę i jakby przeczuciem
nieszczęścia wiedziony, wszedł w zniszczony przez wichurę ogród.

background image

134

135

Kroczył jak mnich w udręce na pokucie błądzący. Nagle uniósł ręce
w górę, odrzucił kaptur i padł jak długi przed strzaskaną banią. Z kle-
istego błota wyciągał różowe okruszyny, całował żarliwie, rzucając
się we wszystkie strony, gdzie tylko błysnęło świecidełko. I długo ta-
rzał się na kolanach, bijąc głową pokłony w ziemię, pokłony przed
osamotnioną tyczką, która dziś jeszcze dźwigała całą jego banię.
Wreszcie powstał i jak zwierz drapieżny, wytężając twarzy ścięgna
i kurcząc grzbiet, ryknął, zapewne z okrutnej dolegliwości, ale zagłu-
szył go grzmot przeciągły odchodzącej burzy.

Nieprzytomny, oklejony błotem, ociekający z deszczu, ale obo-

wiązkowy, doktór Lipek wyszedł do swoich pacjentów. Niezaprzecze-
nie cichą, świeżą mogiłę niósł on w swojej piersi, więc razić go mu-
siał boleśnie nie słyszany dotąd, dokuczliwy chichot, który zewsząd
przedzierał się na kurytarze. Wszedł do celi Posła i zrazu nigdzie nie
mógł go spostrzec. Wreszcie zawadził końcem nosa o but wystający
i zadarłszy głowę, ujrzał olbrzyma w niewygodnym przegięciu ko-
czującego na szczycie pieca. Poseł spogląda w rozłożone dłonie, jak
gdyby odczytywał najweselsze wróżby i zaśmiewa się łapczywie, tu-
balnie. Zauważył doktora i unosząc w górę różowe świecidełko, po-
drwiwa ze szczytów.

— Moje uszanowanie, padam do nóg pana doktora. Czego dobro-

dziej sobie życzy?

Już pan niepotrzebny, już pan niczego nie nauczy, nic nie da.

Ukrywałeś, gnębiłeś, wzięliśmy sami. Teraz potrafimy już sami
uśmiać się do syta.

Jeżeli panu również uśmieszek potrzebny, proszę potrudzić się

do ogrodu i poszukać, może jeszcze jaki odłamek się znajdzie, choć
wątpię. A teraz proszę mi nie przeszkadzać, wesołej nocy!

I nie słuchał już Poseł nic więcej i nie słyszał prócz własnego

śmiechu.

W celi Szczupaka sprężynowe materace leżą na podłodze, a gos-

podarz tarza się po materacach, w których głębi ukrył cenny czerep.

Książę śmieje się na całe gardło, niepomny dystynkcji, ukrywszy

głowę w szufladzie przyłóżka.

Śmieje się Chrześcijanin i Kat się śmieje i Suplent.

background image

136

137

Twierdza ponurych żołdaków, dom płaczący przemienił się w sie-

dzibę nieustannych rozgwarów weselnych. A po burzy wypogadza się
niebo wieczorne.

Obowiązkowy doktór Lipek jest niepotrzebny. Sam rozumie, więc

do ogrodu podążył, gdzie nazbierał pozostałą garść okruchów szkla-
nych. A że naprzeciw miejsca, gdzie strzaskano banię, znajduje się
wolna niezamieszkała cela, więc do niej zaszedł, okruchy na stół wy-
sypał i usiadł przy otwartym oknie. Zbłocone palczydła skrzyżował
na piersiach i spogląda w miejsce, gdzie stała jego bania. Spogląda
całkiem spokojnie, bez wyrazu, tępo.

Czasami miarowo, banalnie w głos wyrzeknie: banio! banio! i gło-

wę coraz niżej schyla. I wedle wszelkich przepisów buddyjskich, go-
dzinami wpatruje się w kierunku własnego pępka.

W wolnej celi stale mieszka.
Nic nie wie, że twardzi a uśmiechnięci żołnierze już wyruszyli

w świat daleki, na podbój.

background image

136

137

PT. Publiko Słowików, Skowronków i innych dźwiękliwych Pta-

szątek! Oto przede wszystkim uspokoić Was muszę, iż przez swywol-
nie obrany temat wcale nie usiłowałem wtargnąć w granice cudzego
państwa. Przeciwnie, zapewniam Was, że trylowych popisów w zaci-
szu bzów majowych swoją opowieścią o „Amorze” nie zmącę, że po-
wszedniości ciężarem przytłoczon, niezdolny jestem wzbić się w per-
łowe przestwory jutrzenkowych poranków i głosić niepłatne peany
ku pokrzepieniu ziemskich optymizmów. Moje bowiem dotychcza-
sowe doświadczenia i utrwalone zdjęcia z panoramy miłosnych wy-
darzeń w spróchniałe gwizdanie ułożyły gadatliwe usta i zaopatrzyły
chęć moją w psotność, jeno czyhającą na niszczące zgrzyty podczas
symfonii płciowych uniesień. Cześć i chwałę śpiewacie zdarzającym
się prawdom, ckliwie zagapione w ich bawole oczy, ja zaś przekrwio-
nym z niedowiarstwa wzrokiem poza plecy prawdziwości sięgam
i niestety — tęsknię za przejrzystą plotką. Niegodny więc jestem śpie-
wać z Wami w chórze, a obawa o konflikt tematów zapewne zniknie,
gdy nie ma pokrewieństwa dobrej woli i rozrodczych zapędów.

O! pośnijcie, skołysane na wiotkich zarośli gałązkach, ukryw-

szy uczciwe dzióbki w piór zanadrzu, pośnijcie, Ptaszęta, spokojne,
gdyż nie istnieje groza niezdrowej z mej strony konkurencji. Wszak
aksamitnym Waszym gardziołkom przyrodzone są wabiki cenne
i tłumy sprawnych a czułych słuchaczy na ich odgłos się zbiegną. Ja
zaś, Ptaszęta, ja nie jestem śpiewny. Głos mój od licznych przemil-
czeń zagasły, półmartwy. Nikt rzeszy moich wielbicieli nie zna. Sam
ich sobie spłodziłem z cichej mej radości i zazdrosny o nich jestem.

AMOR MILCZĄCY

CZYLI O ABSOLUTNEJ NIEMOŻLIWOŚCI, BY PEWIEN

MŁODZIAN ZAKOCHAŁ SIĘ W DAMIE JAKIEJKOLWIEK

background image

138

139

Gdy zgryźliwie zrzędzę, ostrożnie wtykają ciekawe uszy w szpary
u podłogi mej lichej izdebki, za kominkiem się gnieżdżą, a niektó-
rzy śmielsi wtulają się w stare stękające fotele i podsłuchują chytrze.
Wówczas rozkosz za skronie mię ujmuje i daje podnietę, by gędzić
dla szpiegów ze wspomnień nad niecnym życia mego przemysłem.
Im to wydaję wszystkie me ofiary, a oni mądrzeją przeze mnie i ko-
rzystając z wykrytych tajemnic, nie tęsknią za światłością dzienną,
lecz nie wywołane, wśród cieniów szerzą zdradliwą agencję dla mo-
ich korzyści.

Ale Wy nie rozśpiewajcie, Ptaszęta, mych przed Wami zeznań!

Prawie bratem Wam jestem serdecznym, choć wielce nieszczęsnym.
Zaś w gronie zasłuchanych gapiów zawsze jestem, stały Wasz wielbi-
ciel i nieufny wyznawca. Nie zdradźcie mię, Ptaszęta!

Gdy już jako tako (dość niezrozumiale dla tych ptasich móżdż-

ków) załatwiłem się z tą niesforną i pretensjonalną bandą lirycznych
śmierdziuchów, poszukam głębszego zrozumienia u istot wyposażo-
nych najwyższym ustrojem organicznym. Ale i wśród tych ostatnich,
jako zróżniczkowanych na klasy i podklasy, wybiorę sobie dla szyb-
szego porozumienia tylko te ofiary rodzącej przyrody, które skarlałe
fizycznie na korzyść rozpanoszonych intelektów, zdolne są do szyb-
kiego procesu najdziwaczniejszych skojarzeń.

Nie w zarozumiałości mej powód, że tak wysoko sięgam, lecz

tylko w skromnym fakcie, który przez spryt praktyczny najbardziej
oburzonych nawet ułaskawić może. Zaś fakt ten — to brak wszelkiej
twórczości we mnie, zastąpiony przez wytwórczość. A więc w miej-
sce solidnych, dla pokoleń przeznaczonych płodów, swojska staranna
tandeta. Tandeta zaś, to serce współczesnych giełdziarskich obrotów
i istota wymiany koniecznych towarów. Jest drogoceną we wszystkich
pozorach i istotę rzeczy niedostępnych uprzystępnia, na zbyt podaje
za tani pieniądz. Tandeta to sztuka dążąca w samej sobie do swoich
celów, do rozpowszechnień ogólnych i zawładnięć w sferze zjawisk
zbyt masywnych, skrytych lub spłowiałych z doznanej obojętności.

P. T. Ewentualna Publiko Przygodnych Czytelników! o nadmier-

nie rozwiniętych mózgach i rozrzutnej pojemności wrażeń, zaprawdę
pragnę byś zechciała przyjąć moją tandetę i ocenić.

background image

138

139

W przystępie niezwykłej śmiałości ośmielam się wezwać Was, byś-

cie z fałszywym uchwytem nie przystępowali do kartkowania mych
Historii, jako zwyczajni jesteście z naślinionym palcem przebiegać
strony wzruszających dzieł „literatury pięknej”. Pragnę bowiem zapo-
czątkować w mej ojczyźnie literaturę brzydką i trudną.

Lecz w tym wypadku nie wolno Wam doszukiwać się uporczywie

banalnej chorości w opowieściach, które o tyle są chore, o ile wszystko,
co żywe, musi chorzeć. A przyznam się, że nie znaczące słowo „choro-
ba” w schorzałych Waszych ustach jest co najmniej nieprzyzwoite.

Zadaniem Historii jest dotrzeć do istoty zapoznanych, pomija-

nych (przez Was!) ludzi, żyjących życiem podwójnym, Waszym sza-
blonom współczesnym, bardzo chorym, i ich oddechem samoistnym,
do zdrowia tęskniącym. W nich oglądać możecie Waszą winę i przod-
ków Waszych winki, więc nie zżymajcie się zbytnio, jeno najmniejszą
wdzięcznością mi odpłaćcie, co zresztą kosztem równym uniesieniu
załatwić możecie.

Historie są niewesołe, gdyż wszystkie wesołe (zapewniam!) już

dawno rozeszły się w tysiącach egzemplarzy lub dziś jeszcze na gwałt
są powtarzane i rozchwytywane. A już wobec Ptasząt uczciwie wspo-
mniałem, iż nie czuję się na siłach do niezdrowej, naśladowczej kon-
kurencji. Zapraszając Was, Przygodni Czytelnicy, do słuchania i pa-
trzenia, zapraszam do pracy nad osnową moich opowieści.

Bądźcie łaskawi spodziewać się pomyśleń nawet w słowach

skromnych i maciutkich i sami składajcie sobie pogmatwane sensy,
marząc, gdyż w tym jest rozkosz czytania.

Wytchnienia na próżno nie wymagajcie, gdyż skąd go Wam do-

starczyć, kiedy sny nawet nie są wypoczynkiem, a zmorą tylko i zdrę-
twieniem przedzgonnym.

Zaś stanowczo nie czytajcie Historii na szezlongu, z przepełnio-

nym żołądkiem, gdyż wówczas — za należyte trawienie nie ręczę!

Gdybyście zaś mieli popadać w paroksyzmy furii nade mną lub

dali się unieść niezadowoleniu z niejasności tematu aż po granicę wy-
myślań trywialnych, pozwolę sobie przypomnieć Wam skuteczny śro-
dek na złagodzenie wzburzenia, a mianowicie manifestacyjne wzru-
szenie ramion, o Przygodni Czytelnicy moi! — których nie kocham.

background image

140

141

Z pełnym brakiem artystycznego obmyślenia i sprytu zapowia-

dam u wstępu, iż bohater tej sztucznej awantury już nie żyje. Nie żyje,
gdyż padł ofiarą konfliktu, którego nigdy należycie nie był świadom,
a który ja mu z całą bezwzględnością narzuciłem w pogoni za cudac-
twami.

Wiem, że historie kończące się źle (a śmierć przecie ogólnie uwa-

żaną bywa za zły koniec choćby najgorszych początków), że więc
te historie są niepoczytne. Jeżeli kiedy autor posuwa się tak daleko,
iż każe umierać bohaterowi, powinien nagromadzić istny stek najróż-
norodniejszych przeciwności, dziedzicznych obciążeń, bohaterskich
rozpędów, uczuciowych rozmiękczeń i potwornych fatalizmów, by się
usprawiedliwić i wzbudzić litość, przede wszystkim dla siebie same-
go, jako ponoszącego ogrom tych wysiłków, a dalej dla bohatera, któ-
ry tym ogromem przytłoczony został. Litość bowiem z każdym losem
się brata, dla każdego wymysłu znajdzie zrozumienie.

Tymczasem mój bohater umiera z powodu nieobliczalności mej wy-

obraźni, która śmierć jego ustanowiła jako fakt niezachwiany, bez po-
pularnych wyjaśnień. Wyobraźnia moja mianowicie twierdzi (o ile tyl-
ko zdolną jest do podobnej funkcji), iż śmierć literackich bohaterów nie
powinna nigdy być zajściem psychologicznym (według pewnych zasad
czy reguł), lecz tylko niespodzianką, czyli faktem na wskroś nielogicz-
nym. Ja zaś pozostaję w trwałej zgodzie z moją wyobraźnią.

Również nie wolno mi starać się o litość, co już sama materia opo-

wieści wyjaśni. Wszak nie ma wybaczenia dla takiej potworności, jak
brak szczerych, żywych uczuć dla kobiet w piersiach młodzieńczych.
To stan anormalny, a anormalności w zdrowych społeczeństwach (np.
nasze!) nie mogą liczyć na wyrozumienie.

Bohater mój, gdy już raz nim został i zejść nie chce spod pióra, zgo-

dził się jeszcze przed śmiercią na brak głębszego współczucia w szer-
szych warstwach społeczności, ale ja w mym trudnym położeniu muszę
dążyć przez to pośmiertne rozpamiętywanie przynajmniej do wywoła-
nia zewnętrznego efektu, więc beznadziejnym głosem upraszam:

P. T. Ogóle Czytającej. Zdrowej Publiki, racz wydać ze siebie choć

jednego wyrodka, reprezentanta anormalnej litości, który by anormal-
nie westchnął nad losami anormalnej opowieści.

background image

140

141

Znałem mecenasa Jerzego, bohatera, i mogę zapewnić, iż gdyby

był pożył choć dzień dłużej ponad termin katastrofy, jaka go spot-
kała, byłby niewątpliwie ukazał się na deskach pierwszego lepszego
z przedmiejskich teatrów rozmaitości, przebrany za klowna i skrze-
czący z pełnego gardła rozpaczliwą arię Leoncavalla: „śmiej się, pa-
jacu”. Występów swoich nigdy nikomu nie potrafiłby wyjaśnić, choć
zachłystywałby się z rozpacznego wrzasku co wieczora aż po ostatek
przeżywanych dni.

Stąd wniosek prosty, że posiadał on dość rozwinięte poczucie,

a raczej przeczucie kiełkującej w nim dramatyczności, bez najlżejsze-
go uświadomienia sobie prawideł przyczynowości, co spowodowało
znowu w epoce przedzgonnej przejście stanu półświadomości w ma-
nifestację histerycznych absurdów.

Objawił się mecenas dla mnie i mojego interesu całkiem pospoli-

cie, na wielkomiejskiej ulicy. Zacząłem go śledzić przede wszystkim
w przestrzeni.

Gdy szedł, smukły tułów niedbale i z łaskawym lekceważeniem

chybotał w rytmicznym spadku ku obu stronom drogi. Była jakaś nie
zamierzona sprawiedliwość w składaniu tego bezwiednego, lekkiego
pokłonu w stronę zgromadzonej na obu chodnikach rzeszy miejskiej.

Stanowczo sprzeciwiała się temu bujaniu w przestrzeni głowa

pana mecenasa, do sztywnie osadzonej szyi sztywnie przytwierdzo-
na. Podczas gdy ręce swywoliły z całym korpusem, głowa ta ule-
gała odruchom tylko z konieczności, z widocznym ociąganiem się
i ze smętnym wyrazem protestu w zielonkawych oczach, które auto-
matycznie łypały ku nadulicznym firmamentom, jako zasadnicza de-
monstracja górniejszych odlotów i prometejskich tendencji. Z orlego
nosa spływała mastna wzgarda na wystającą dolną wargę, która pnąc
się uporczywie w górę, ponuro sprzeciwiała się zarówno protestowi
w oczach, jak i podrygom beztroskiego kadłuba.

Rozdyndana ta, a w szczegółach sama przeciw sobie prężąca się

sylwetka mecenasa zjednała mu ogólnie nieprzyzwoite miano doktora
Fallusa. Miano to pielęgnowano z niezwykłym pietyzmem, zarówno
w stadzie szanujących się pań miejskich, jak i w różanych wianusz-
kach balowych niewiniątek. Zaś wszystkie odmiany radców, rajców,

background image

142

143

rejentów czy referendarzy, jako przedstawiciele płci męskiej, bardziej
rzekomo uzdolnionej do roztrząsań analitycznych, poddawali to prze-
zwisko nieuniknionej interpretacji przy każdowieczornym piwku.
Z rycerską pobłażliwością stwierdzali, że zmiany nazwiska mecenasa
dokonała opinia publiczna, a więc najwyższa wyrocznia w sprawach
ogółu dotyczących, wobec czego nie należy dopatrywać się w prze-
zwisku złośliwych tendencji, lecz raczej dążenia do syntezy w ujęciu
nieuchwytnej jednostki.

Tego to mecenasa wprowadziłem razu pewnego w grono kawiar-

nianych podglądaczy rzeczywistości, ale ci orzekli jednomyślnie,
iż okaz nieciekawy, typ banalny, nie mogący służyć za przedmiot
choćby przejściowej obserwacji. Wynik ten utrwalił mię w podejrze-
niu, że z biegiem czasu mecenas stać się może moim bohaterem.

Owe zewnętrzne banalności były dla mnie (autora) niezwykle

miłe i pożądane. Niezwykłe dobra doczesne mecenasa, jak potęga
dziedzicznego majątku i wdzięk młodej, nadzieją rentowności dyszą-
cej kancelarii, pozwalały szarym dniom następować po sobie we wzo-
rowym szeregu, bez szczególnych przerw i bytowych kataklizmów.
Zaś za parawanikiem codzienności mogły śmiało i bezwstydnie ob-
nażać się wypadki i wypadeczki, niczym nie naglone, rozmiłowane
same w sobie, zwolnione od jarzma najistotniejszej powszedniości.

Posiadał więc mecenas, prócz kancelarii, ciekawej sylwetki i zło-

śliwego przydomka, jeszcze i samego siebie, osobistość we wszyst-
kich gałęziach ludzkich wymysłów i usiłowań bardzo sprawną oraz
wymowną. Mógł więc przewijać się z zaletami swymi przez uli-
ce miasta gładko i swobodnie, jak pogodny bohater, wędrujący nie-
strudzenie wzdłuż beznadziejnie obfitych kart romansu, który służy
ku podniesieniu ducha i pokrzepieniu serca.

A że się inaczej stało, wina autora, pozbawionego wszelkiej inkli-

nacji w kierunku pomyślności.

W równej mierze wina i samego bohatera, który owe liczne dobra

doczesne i wybitne przymioty, jakie mu z niewiadomych powodów
i z obojętnego źródła przypadły w udziale, przed wszystkimi odkrywał
całkiem bezwstydnie. W ten sposób uwydatniał nader silnie owo w wy-
razie twarzy zaznaczone zmaganie się sił, wzajem sobie wrogich a ta-

background image

142

143

jemnych. Niepotrzebnie wywoływał z niezbadanych swych głębi nie-
ustępliwe wyroki, przeczenia, grymasy wątpiące, które towarzyszyły
każdej myśli dorodnej, każdej oczu odmianie czy wygięciu ręki.

Zapewne z rozpaczy, nie mogąc żadnego ze swych przymiotów

doprowadzić do wymiany na korzyść realną, trawiony przemocą,
wstrzymującą wszelkie powodzenie u samego ujścia, używał swych
darów z lekceważeniem i nieumiarkowaniem, jak gdyby ich pocho-
dzenie nie posiadało najmniejszego uzasadnienia logicznego. Przy
każdym jednak rozrywkowym podrygu stwarzał sposobność do uwi-
docznienia swej koniecznej klęski, jak gdyby wysługując się na uży-
tek owego przemożnego a pompatycznego, samorodnego „a jednak”,
które z urzędowym spokojem wypełniało łatwe czynności krzyżowa-
nia, gmatwania, dławienia.

Przez tę efronterię w obnoszeniu samego siebie pogłębiał ów fa-

talny kontrast między pomyślnością istniejących warunków a brakiem
wszelkich uwidocznionych skutków, popularyzował swą niemoc mi-
styczną, pobudzał do błahych domysłów, jątrzył plotek palenisko.
Stąd też wynikło, że do frapującej tajemniczością mecenasowskiej
sylwetki przypięto przezwisko i że komentatorowie miejskiego wy-
miaru należytości stworzyli nędzną hipotezę o „pozerstwie”, która
z aplauzem przyjęta, zakorzeniła się powszechnie.

Doktór Fallus wiedział o swym bolesnym stygmacie i znosił

go prawie że z poddaniem się wyższej woli, niby doktór Faust, zgnę-
biony swą wiedzą o niewiedzy własnej.

Gdy wśród natłoczonej sali obrad sądowych młody obrońca roz-

taczał swe niezmiernie chlubne i ciekawe poglądy na istotę krzywizn
społecznych i bezdennych przepaści w organizacjach ludzkich, gdy
w kwestiach kieszonkowego złodziejstwa, dzieciobójstwa, szpiego-
stwa, cudzołóstwa, lichwy czy rabunku olśniewał przysięgłych pew-
nością i trafnością diagnozy, nie umiał nigdy usunąć tego tajemnicze-
go sprzeciwu, który wraz z ostatnim tryumfalnym słowem zjawiał się
w załamanym głosie, w kurczowym dygotaniu ręki, w źrenic mglis-
tym załzawieniu czy półuśmiechu bolesnym.

Działanie tych odruchów, mimo ich nieuchwytności, było bar-

dzo silne. Burzyło ład wywodów, sprzeciwiało się treści, a słuchaczy,

background image

144

145

ulegających z rozkoszą urokowi zwycięskiej myśli, przerzucało
w mroczną i słotną krainę zwątpień. Nieomylni i opancerzeni sędzio-
wie, zakażeni zjadliwością tego niszczącego lasecznika samoprzecze-
nia, wydawali niejednokrotnie wyroki wbrew świetnym i żmudnym fi-
lipikom nieszczęsnego obrońcy.

Podobnie działo się w czasie towarzyskich zebrań, gdzie dosko-

nale przyrządzone paradoksy mecenasa o sztuce i jej ludziach, o nie-
obecnych, a wzmianki godnych, o gospodarce miejskiej, domokrą-
stwie i wodociągach przepychem barw wprost porywały zebranych,
ogólną wesołość doprowadzały do szczytu napięciu, gdy nagle obja-
wienie się owej demonicznej maniery, w sposobach nieprzewidzia-
nych, najodmienniejszych, ścinało uśmiechy i w milczący niepokój
grążyło ucztujących.

U wyniku więc każdego przedsięwzięcia czy śmielszego gestu

wyskakiwał, jak pajac na drucie, gdzieś z głębi rozchylonych ust me-
cenasa tajemniczy towarzysz-koboldzik i wstrzymując zakończenie,
w najdzikszych tonacjach zgłaszał swoje „veto”.

Wówczas mecenas tężał w zniedołężnieniu uciesznym, niby po-

rażony udarem nagłym. Gwałtownie opadał ze sił, na czole wys-
tępowało spotnienie, a w tęczówkach oczu tępo lśniło bolesne
osłupienie. Z czasem jednak, po szeregu bezowocnych zmagań, po-
krywał on wszelkie zamachy złowieszczej przemocy melancholij-
nym uśmieszkiem.

Ponieważ wszystkie te paroksyzmy i walki dwóch ukrytych sił

o władzę nad bezsilną ofiarą odbywały się w granicach ledwie do-
strzegalnych, prawie niedostępnych dla niewprawnych spojrzeń, sąd
społeczności nad bohaterem moim musiał być niedokładny, a więc
i nieskromny. Zwłaszcza poważne matrony stawiały mecenasa jako
ujemny wzór przykrych nawyczek, nieoględności lat młodzieńczych
czy niedbalstwa ze strony wychowawców. W imieniu bohatera wyba-
czam wam płochość waszą, matrony zacne!

Z wyjątkową starannością unikał mecenas pozorów tragizmu, wy-

wołując złudę beztroski. Klątwę swoją dźwigał na ogół wesoło, do-
brodusznie. Przekonawszy się o nieodporności własnej wobec nie-
zbadanych nad sobą rządów, przeszedł w stan apatycznej negacji, nie

background image

144

145

dążąc do celów istotnych, zawodowe obowiązki wykonując rzadko
i od niechcenia.

Pozostała mu jedna jedyna sfera, wśród której obracał się z wła-

ściwym sobie tupetem, gdzie się niestrudzenie rozciekawiał i wiecz-
nie czegoś spodziewał, sfera zagadnień miłosnych. Jej wyjątkowo nie
stoczył dotąd wżerający się wszędzie bakcyl zwątpienia i sprzeciwu.
W niej tylko prawie żył mecenas, jej zawdzięczał jakie takie poczucie
możliwości istnienia.

Zbyt narzucająca się rzeczywistość faktów miłosnych uczyniła

z niego bałwochwalczego wyznawcę tych niezbicie istotnych przeja-
wów życiowych. Był więc zażartym teoretykiem zjawisk miłosnych,
sumiennym poszukiwaczem obfitych materiałów dowodowych, wy-
nalazcą przewrotowych hipotez. Prawie de Stendhal, tylko ksiąg nie
spisujący. Znawca i specjalista w kwestiach afektów dotyczących.

Przez upodobanie w swym właściwym zawodzie i przez nieskala-

ną czystość intencji własną osobę trzymał zawzięcie z dala od wszel-
kich konfliktów miłosnych. Czy obawiał się i tutaj również sprze-
ciwów niszczących? Dla ścisłości ten główny motyw uwzględnić
należy, jakkolwiek prawdopodobniejsze będzie przypuszczenie, iż
przez nieustanną w samym sobie walkę, wyzbył się najzupełniej
wszelkich szerszych rozpędów osobistych i że z upływem lat zanikła
w nim wszystka możność w tym kierunku.

Dla zakochanych, wzgardzonych, zazdrosnych i oszukiwanych

stał się nieodzownym doradcą, w kwestiach sercowych spornych lub
niejasnych — najwyższą instancją.

Rezydował doktór Fallus i przyjmował w godzinach wieczor-

nych w znanym, śródmiejskim handelku, gdzie gromadziła się stała
jego kompania. Dobrał sobie grono, złożone ze samych Don Juanów
na pensji, uczuciowych rozbitków i wycofanych z obiegu lowelasów.

Najstarszym i najokazalszym członkiem towarzystwa był opasły,

najzupełniej spiwiały major strzelców tyrolskich, ongi konny ideał
wszystkich pensjonarek, pokojówek i panienek z najlepszych domów,
zaś u schyłku żywota bełkocący gawędziarz na temat sprośnych dyk-
teryjek. Obok niego kilku tombakowych młodzieńców z przewie-
trzonymi symetrycznie fryzurami i cynicznym szeplenieniem przez

background image

146

147

spróchniałe zęby, marny a srogo nastroszony adwokacina, Duduś
Kręcicki, żywiący się z ochłapów zaniedbanej klijenteli mecenasa Je-
rzego, stale umęczony, przepocony i zakochany rządowy geometra,
o wyrazie nieuleczalnego mazgaja, pełen imaginacyjnych obaw z po-
wodu rzekomych sideł miłosnych, zastawianych na niego przez ro-
botnice polne, córki stróżowych i kuzynki gospodyń — zmizerowany,
kędzierzawy inżynier Beksay oraz kilku jeszcze innych, przez tragizm
życia lekko skaleczonych, mdłych typików.

Hospitantem klubu „miłośników miłości” (nazwa pochodząca

od mecenasa Jerzego) był pan August Matołek. Piękny, ceniony, za-
szczytnie znany pejzażysta. Zjawiał się w klubie tylko w chwilach,
jak je sam nazwał, „ogólnego upadku”. Wówczas odznaczał się de-
moniczną ponurością, rozczochraną bródką, zaniedbanym strojem
i wilczym apetytem. Zazwyczaj milczał znacząco, połykając nie-
wiarogodne porcje smakołyków, naturalnie na rachunek wspólnej
kasy klubowców. Wreszcie, odchmurniawszy przy dziesiątym kufel-
ku, wszczynał niedbale, dychawicznym szeptem frapujące wyznania
z przeżyć miłosnych. Przy kufelkowym stole był pierwszym ulubień-
cem i niezawodnym zbawcą przed grozą nudy czy wyczerpania orzeź-
wiających tematów.

Pomiędzy członkami klubu zachodziły drobne antagonizmy i nie-

równości, ale bez ujemnego wpływu na zwartość i spoistość szanow-
nego grona. Przeważnie i ogólnie zazdroszczono Matołkowi jego
jeszcze czynnej roli w zakresie przedstawiającym dla reszty zgro-
madzenia wartość, niestety, już tylko teoretyczną, zazdroszczono mu
zwalistych bar, sprężystych łydek i spojrzeń czelnie wyzywających,
a co za tym szło i niepospolitych zdobyczy w istotnych wyprawach
po serce.

Major współzawodniczył z nim w znoszeniu sensacyjnych nowi-

nek, Kręcicki nie mógł Guciowi wybaczyć bezkarnej konsekwencji
w popełnianiu błędów dietetycznych, Beksay łzawo podrwiwał z jego
wypolerowanych paznokci, wszyscy zaś razem, nie wyłączając Ma-
tołka, odnosili się z cichą nieufnością i kłopotliwym zdumieniem
do zlodowacenia czy pełnego zaniku instynktów miłosnych u presesa
klubu, doskonałego doktora Fallusa.

background image

146

147

Prezes zaś niezmordowanie podsycał wiarę towarzyszów w nieza-

przeczone istnienie czystych uczuć, odmienne płci ze sobą skuwających,
łagodził wszelkie klubowe niezgody i silną dłonią dzierżył rząd dusz, nie
dopuszczając do rozluźnienia węzłów karności. Równocześnie, uważając
zapewne Matołka za doskonałe medium eksperymentalne w dziedzinie
swych dociekań, z przejęciem zajmował się przemycaniem niezliczonych
błękitnych papierków i ociężałych pięciokoronówek z prezesowskiej kie-
szeni do bezdennej sakwy Gucia-uwodziciela.

Tak przetrwali najcięższe czasy groźnych przesileń w postaci wąt-

pliwych afer, dwuznacznych skandalików miłosnych, mogących osła-
bić wiarę w istnienie jakichkolwiek uczuć istotnych. Niestety, po sze-
regu lat wzorowej składności, po ogniowych próbach, wykazujących
niewygasłe znicze szczerej wiary w piersiach „miłośników miłości”,
zaszedł wypadek wprost niewiarogodny, a jednak na wskroś tragicz-
ny w skutkach: do miasta zjechała na gościnne występy gwiazda eu-
ropejska, fenomen na kabaretowych deskach, chluba trapezowej sztu-
ki, gumowa dama,

MISS HAIDEE DEDDY.

Zmiana programu, galowe przedstawienie, więc tłumy, zwabione

rozreklamowaną atrakcją. Klub stawił się w komplecie i wypełnił obie
prosceniowe loże. Klub rozmyślnie lekceważy inne punkty programu,
oczekując z zapasem wszechstronnej uwagi na „clou” wieczornego
gaudium*.

Wreszcie zjawia się ona sama, miss gumowa. Wchodzi niedbale,

leniwo, nikogo nie widzi. Dziwnie modre wejrzenie utkwiła z przera-
żeniem w zawieszony nad nią w wysokości trapez.

Jest smukła, cała w czarnych jedwabnych trykotach, bez śladu wy-

cięć, obnażeń, dekoltu. Czarna, zapięta, salonowa duma. W kasztano-
wych warkoczach o zielonawym odblasku spokojna, biała róża. Przed
siebie wyrzuciła poziomo chude, żylaste ręce. I z wolna wspina się
po drabince na wysokość trapezu.

* gaudium (łac.) – radość, uciecha

background image

148

149

Klub lornetuje zaciekle i widzi ekstatyczną twarz jakiejś zabłąkanej

Dziewicy Orleańskiej, bohaterki, która nie otrzymała w darze od rzą-
dzących losów swej historycznej epoki. Lub może średniowiecznej
sekciarki, na szafot idącej, czy fanatycznej generałowej, gdy dowodzi
współczesną „Armią Zbawienia”, Klub dziwuje się i jest niespokojny.

Ona zaś balansowała w górze czas dłuższy, pocierając gwałtow-

nie dłonią to czoło, to kark, aż wreszcie, zerwawszy się na równe nogi
i przez sekundę przystanąwszy na bimbającym drążku, z przeciągłym,
zastraszającym miauczeniem runęła z kilkumetrowej wysokości, gło-
wą w dół — na wyścielone podium. Stąd odbiła się migiem, wyko-
nała w powietrzu zawrotne salto mortale, spadła na ziemię i odbijała
się coraz wyżej, aż z powrotem zawisła na drążku. Po czym spokojnie
i z wolna zeszła po drabince z wysokości trapezu.

Ciężko dyszy. Stanęła przy rampie, a przepastne jej, rozszerzone

źrenice rzuciły się w głąb czarnej, z podziwu umilkłej sali.

A wtem jedno drobne zajście, niby alarmowy sygnał nadpływają-

cych spienionych wydarzeń, wątły szczególik pierwszorzędnego jed-
nak znaczenia dla „miłośników miłości”.

Z rzędu pierwszych foteli unosi się barczysta postać męska i z rąk

jej leci pod stopy akrobatki dźwięczący przedmiot (złotem połyskuje).

Sala milczy. Towarzyski nietakt. Damom należą się kwiaty, pre-

cjoza przesyła się (o ile to konieczne) przez posłańca w puzderku.
Dama obrazi się niezawodnie, wzgardzi.

Artystka posiada jednak swoje maniery odrębne. Oto się schy-

la, podnosi cacko i dokładnie w oświetleniu kinkietów ogląda. Z wi-
docznym znawstwem ocenia, jest zadowolona, złote okowy bransole-
ty spina na czarnym rękawie powyżej kostki naręcznej. Nie kłoni się
wdzięcznie, subretkowego nie śle całusa, jeno z poważnym namysłem
białą różę ze splotów wyjmuje, uważnie w pierwszy rząd foteli spo-
gląda, wymierzyła i czysty kwiat o rozrosłą męską pierś ciska. Wnet
odwróciła się i leniwie odchodzi, jak przyszła.

Rumor oklasków, nieprzestanny, uparty. Nóg tupotanie, okrzyki,

gwizdy. Lecz czarna miss już nie wyjdzie. Ma swoją odrębną manie-
rę. Spod smyczków cygańskiej kapeli sączy się wytworny, sentymen-
talny walczyk Cremieux:

background image

148

149

Quand l’amour refleurit*.

W rzuconym na scenę przedmiocie rozpoznał klub bransoletkę,

którą przesadny w elegancji Matołek zwykł był nosić podczas uroczy-
stych występów lub na wypadek niezwykłych konkurów.

Dlatego jest klub od czasu pamiętnego przedstawienia bardzo nie-

spokojny i tworzy domysły. Jak na złość Gucio unika wszelkiego spot-
kania z towarzyszami piwnych posiedzeń.

Bez wątpienia należało przypisywać przydługą nieobecność fazie

„ogólnego rozkwitu” Matołka.

Jedyny prezes nosi wyjątkowo uśmiechniętą maskę, milczy dys-

kretnie, a chwilami nawet zapada w rozkoszne marzenia, gestykulując
sam ze sobą dość zabawnie.

Wskutek wszystkich tych wydarzeń pan major naocznie zmizer-

niał i osowiał. Nie orientuje się w całej kabale. Dał się nawet wyprze-
dzić takiemu Kręcickiemu, który pewnego wieczora mógł tryumfal-
nie oznajmić:

— Widziałem wczoraj Matołka!
Majorowi piana ze świeżej bombki zastygła na wąsach. Barwa

twarzy fijoletem nabiegła.

— Z kim, Dudusiu? — wykrztusił.
— Ano z tą komediantką. Zjedliśmy kolację w „Saskim”. Co ten

narwaniec nie wyprawiał! Wyobraźcie sobie: rakowa zupa, zrazy nel-
sońskie, korniszony, karczochy, piwo, wino, sery — istny galimatias,
miserere zapewnione, nie wiem, czy dożył dnia dzisiejszego.

— W najlepszym zdrowiu — uspokoił nagle doktór Fallus.
Beksay żachnął się. Stale cierpiał na udręki wewnętrzne i stale

przeszkadzały mu w ich wyrażaniu najwymyślniejsze dolegliwości
fizyczne. Zwyczajnym członkiem klubu stał się od czasu ostatniej
katastrofy miłosnej, kiedy wysoce romantyczny stosunek do pew-
nej przeczulonej nauczycielki uległ trywialno-realistycznemu ze-
rwaniu z powodu regularnych krwotoków, jakimi prześladowały
pana inżyniera jego prastare hemoroidy podczas uniesień najczul-
szych. I tym razem na odmianę zapalenie okostnej uniemożliwiało

* (franc.) – Kiedy miłość powraca

background image

150

151

mu godne napiętnowanie prezesowskiej reżyserii w nowej intrydze
miłosnej.

Wszyscy zgodnie odnieśli wrażenie, że stosunek Matołka do gu-

mowej cyrkówki to dzieło mecenasa Jerzego.

Wyraził wprost Kręcicki:
— Dziwię się temu sztucznemu wtrącaniu Gucia w coraz to nowe

ramiona przeróżnych awanturnic. Osłabia to ogromnie wartość i zna-
czenie stosunków istotnych, zdeprawuje i tak już nadpsutego lekko-
ducha ostatecznie, a z materialnego punktu widzenia cała impreza jest
karygodnym utracjuszostwem.

Major przebudził się, łypnął białkami ślepiów, pociągnął haust

z kufla, cmoknął i wykrztusił:

— Stwarzanie pomyślnych koniunktur materialnych jest bezwa-

runkowo denaturowaniem stosunków miłosnych, jest wypaczaniem li-
nii, po której dążą ku sobie zakochani. Chwilowe, ułudne dobro na nie-
korzyść prawdziwości mających się ukształtować warunków. Gdybym
był uzyskał skądkolwiek kaucję na połączenie się trwałe z nieboszczką
moją Mizzi, niezawodnie żyłaby ona dotąd z kopą bachorów, a ja rejte-
rowałbym zwinny i świetny na czele generalnych sztabów. Ale czy by-
łoby lepiej ze względu na istotę uczucia? Ona kochała się tylko ze mną
i z tym w grób poszła. Ja po niej już żadnej baby nie przytuliłem do sie-
bie. Na serdecznym wspomnieniu usiadłem, jak na miękkim wojłoku,
i z rozpamiętywania utyłem. Miasto pchać się w górę, ku ziemskiemu
padołowi ciążę, co bardziej naturalne. Miasto bujać, tonę sobie powo-
li w mym smacznym, piwnym jeziorku i nie wypłynę. Ale miłość była,
pozostanie i ze mną umrze. Ende gut, alles gut*.

Inżynier zmógł ból dziąseł i w chórze malkontentów pierwszy

z tłumionymi wywodami wystąpił.

— A czemu Fallus nie zjawił się wówczas, kiedy miałem lat pięt-

naście. Czemu nie przyszedł na biedną, studencką stancyjkę i nie upra-
wiał tam swej eksperymentalnej, rajfurskiej filantropii? Zabawy było
do syta i obserwacji złote źródło. Stara aktorska żona, jej statystująca
córeczka, podstarzała Marta i nadobne koleżanki córeczki. Nędza ro-

* (niem.) – wszystko dobre, co się dobrze kończy

background image

150

151

dziców ukryła mię w tej norze gwoli stworzenia sposobności dla wyk-
ształcenia ducha i pokrzepienia ciała. Marta otaczała mię szczegól-
ną opieką, zaznaczając, że jestem chłopak gładki i chwacki. Odrazę
czułem do wyszminkowanej poczwary, której z ust zionęło śledziami,
cebulą i tytoniem. Chciałem uciec, ale dokąd? W norze było bardzo
tanio, były zakulisowe protekcyjki obrotnej aktorzycy, przełaziłem
z klasy do klasy. A chodziło rodzicom (nie mnie) o dyp-lom dojrzałości
jak najprędzej. Błagałem o uwolnienie mię z bagna, ale zburczeli mię
za grymasy, za niewdzięczność wobec ludzi niezwykle uczynnych.
Więc gniłem, a Marta kochała gorąco. Gdy światła w tym schronisku
pogasły, zjawiała się Marta nad moim łóżeczkiem i wyciągała pędra-
ka do swojej alkowy na powtarzanie lekcji. W negliżu i bez negliżu
uczyła mię miłości. Czemu wówczas Fallus się nie zjawił, wszech-
mocny kompozytor stosunków istotnych, przeczystych? Jak w mali-
gnie ukończyłem szkołę. Marta zaprotegowała mię do zamożnej, zwy-
rodniałej damy, utrzymującej ze świetnych dochodów męża i poza jego
naiwnymi plecami cały szereg bubków na użytek w kulturalnych mi-
steriach. Posiadałem już wówczas moją „czystą” konstrukcję miłości.
Dla siwowłosej damulki stałem się przy wyuczonych zaletach cennym
nabytkiem, pierwszą napotkaną duszą bratnią, „tym jedynym”. I mo-
głem bez troski, bez najmniejszego dla rodziców uszczerbku ukończyć
politechnikę. Żywego, młodego ciała nigdy nie dotknąłem utęsknioną
ręką, młodzieńcze moje wargi starły swą purpurę na tłuszczu warko-
czyków siwiutkich i na chropawej skórze piersi uschłych. Utrzymanek
i wychowanek półtrupka, trupio o miłości myślę. Rokrocznie lampki
palę na grobie mej matki-kochanki i modlę się szyderczo do stęchłej
o niej pamięci. Zgnilizna w krew mi weszła i z wolna ciało toczy —

— Lecz cóż z nauczycielką? Wszak przyszły potem pragnienia,

zachcianki — badał nielitosny Kręcicki.

— Pomściła się na mnie za mnie samego. Zresztą już nic nie

wiem i wiedzieć nie chcę prócz jednego: dlaczego dobroczyńca par
miłosnych nie zjawił się u nas, u mnie i mojej nauczycielki, dlaczego
nas nie uszczęśliwił, nie usunął niepokonalnych przeszkód i nieunik-
nionych wstrętów, dlaczego nie ułatwił rozwoju spóźnionej miłości,
dlaczego zbawczą sakwą nie zabrzęknął?

background image

152

153

I pytanie „dlaczego?” powtarzał w kółko, uparcie, prawie z me-

tafizycznym akcentem. Napuchła twarz Beksaya rozbeksiła się bez-
nadziejnie.

Klub zorganizował improwizowany atak na prezesa. Pomadowane

głowy młodzieńców obojętnych przyłączyły się przez groźne nachylenie
rozdziałów do ogólnego rokoszu, a nawet Kręcicki nie szczędził sobie
podniesienia pretensji:

— A dlaczego do mnie prezes nie przybył i nie uwolnił domu

od nędzy. Wszak i u nas miłość kwitła. Dopiero niedostatek, mimo
nadludzkie wysiłki, wtrącił żonę moją w objęcia kochanków.
Ale ja nigdy nie byłem persona grata*. Psiakrew! łatwo to powiedzieć
sobie wierzę w istnienie miłości. A potem wciąż wierzyć i u drugich
oglądać. Wybierać sobie klasyczne przykłady, zauważone szczegóły
przemyślać, roztrząsać. Urządzać kosztowne kombinacje, protegować
rasowych buhajków, a samemu stać z dala, nie przeżywszy w sobie
ni jednego z uczuć przesilenia, ni jednego miłosnego dreszczu. Za-
spokoić pokątnie chuć zwykłą, nie wtrąciwszy siebie w odmęt pory-
wów, popędów, w gwałt i zgrzyt odruchów ludzkich, istotnych. Łatwo
od wszystkiego się uwolnić i być wyrodkiem.

— W ogóle móc nie kochać czy też nie móc kochać, to istny zysk

i właściwość bardzo praktyczna — zjadliwie zauważył major.

— Intratne zajęcie, bezpłatne stręczycielstwo, l’art pour l’art* —

dorzucił podniecony Duduś.

Mecenas Jerzy bladł i milczał. Zaskoczyła go nienawiść bliskich

towarzyszy, trwożyły losy podjętych przedsięwzięć, oburzała za-
rzutów płaska niecność. A nad wszystkim górowała świadomość,
że idą ku niemu jakieś moce ostateczne z dwóch stron, że chwyta-
ją go za obie ręce i każda z równą siłą ciągnie go w swoim kierun-
ku. On stoi bezsilny, nawet w żadną stronę przechylić się nie może.
Stoi w pośrodku, moce ciągną, szarpią. I rozpołowią go, rozszcze-
pią. Serce tłucze się, pod gardło ciśnie. Usta rozchylić niezdolny.
Ratunku!

* (łac.) – osoba mile widziana
* (fr.) – sztuka dla sztuki

background image

152

153

Porwał się zzieleniały. Na ramiona zarzucił płaszczyk ekscen-

tryczny, na głowę wtłoczył filuterny kapelusik tyrolski, do stołu po-
wrócił i wsparty dłonią o marmurową płytę, oświadcza:

— A jednak to są rzeczy, które się nie kończą, które nie mogą się

kończyć, te przejawy miłosne, za którymi wzrok mój i myśl moja podą-
ża. Panowie podnosili zarzuty, ogłaszali skargi — niesłuszne. Rozbitka-
mi jesteście, ofiarami stosunków obliczonych, wymierzonych. Stosun-
ków powstałych, a więc godnych żyć szczęściem powstania ze siebie.
Stosunków zniszczonych przez chęć ulepszenia, utrwalenia, uszlachet-
nienia — a więc i zakończenia. Istotnie miłosne przejawy nigdy się nie
kończą, gdyż żyją tylko życiem swych początków i jak dym rozpływa-
ją się po przestworach, jak mydlane bańki pryskają tęczowo, znienacka.
Nie uznają żadnych praw, żadnej logiki, nie posiadają żadnych granic
(od — do), cienia po sobie mieć nie chcą, a w samobójczej śmierci przed
zakończeniem niejednokrotnie szukają ucieczki. Można je nieraz sztucz-
nie wywołać z niczego, można w cherlawym niemowlęctwie odkarmić,
w nieudolnym raczkowaniu podeprzeć, ale gdy staną na trwałych no-
gach — podtrzymywać, podsycać, ożywiać nie wolno. W popieraniu
Gucia nic; dopuściłem się najmniejszego grzechu, żadnego przestęp-
stwa. Śledziłem u niego i święciłem z nim razem narodziny różnych
jego miłości. Dlatego zawsze śpieszyłem z pomocą do niego, dlatego nie
byłem nigdy u was, panie Beksay czy Kręcicki, czy inny klubowcze, nie
byłem i nigdy nie będę. Przyszliście do mnie już gotowi, a to, co potem
być mogło, musiało być nieistotne. Zaś u Matołka żyje niewygasłe źró-
dło ożywczych, miłosnych odrodzeń. W oglądaniu jego miłostek krzepi
się moja wiara w miłość, którą kocham z dala, by móc kochać. A wiary
mojej nie dam sobie wydrzeć mimo wasze szykany i bezeceństwa.

Lecz tu widocznie szarpnęły nim zmagające się moce zbyt sil-

nie, gdyż, o zgrozo! nagle ukazał się w ust bolesnym skurczu ów we-
wnętrzny, straszny sprzeciw, który po raz pierwszy wtargnął w nie
naruszoną dotąd dziedzinę sercowych dysertacji i założył protest
przeciw uroczystemu oświadczeniu.

Bolesny dreszcz nim wstrząsnął. Zanim zdołali dłoń jego uścis-

nąć, rozżalonego pocieszyć, przejednać — zielony kapelusik z wy-
wróconym piórkiem utonął w ciżbie handelkowych gości.

background image

154

155

Odtąd klub prawie nie istniał. Schodzili się wprawdzie jak daw-

niej, ale stół wspólny stracił swoją duszę i ideowe założenie przez
ubytek mecenasa. Krzepili się wprawdzie wzajemnie udzielanymi
wiadomościami, że ten lub ów widział w oddali doktora Fallusa,
i to przeważnie w towarzystwie nowych państwa Matołków, ale wo-
bec niemożliwości zasięgnięcia bardziej zażywnych wieści, spoistość
interesów ulegała powolnemu wyparowaniu.

Wreszcie major został rażony apoplektycznym atakiem. Na pół

obezwładnionego odwiedził Kręcicki, który przyniósł rekonwale-
scentowi konieczne do wyzdrowienia a konkretne nowinki. Oto dok-
tór Fallus wyjechał gdzieś do zamorskich krajów, pono rozbijał się
w Indiach. Miss Haidee Deddy porzuciła karierę akrobatyczną i za-
mieszkała wspólnie z Matołkiem, jako oficjalna kochanka, w ładnym
mieszkaniu przy ulicy Królewskiej, na trzecim piętrze. Gucio spłu-
kał się doszczętnie z wszelkich zapasów pieniężnych, uzyskanych
ze sprzedaży lichych i na gwałt babranych krajobrazów (wszystkie
ten zwariowany Jerzy zakupił!), i żyją obecnie dość wystawnie z go-
tówki, uciułanej przez przezorną gumową damę.

Major odżył wprawdzie po tym sprawozdaniu i dźwignął się

na nogi, ale te nogi właśnie nie chciały go już zanieść do umiło-
wanego handelku. Równocześnie kanalizacyjne roboty przeniosły
Beksaya poza obręb miasta, a obfity żer, jako pozostałość kancela-
rii Jerzego, zmusił Kręcickiego do niestrawnego przeładowywania
się dochodami z zawodowych obowiązków. Wypomadowani pani-
cze poświęcili się zakulisowemu kultowi operetki, właściciel han-
delku zmarł nagle, więc klub „miłośników miłości” musiał pójść
w rozsypkę.

Nie minął jednak rok pełny, gdy odświeżone, przewietrzone

i odwędzone mózgi klubowców ulegać zaczęły silnym atakom tę-
sknicy za zerwaną wspólnością. W samotni odżywały z wolna daw-
ne nałogi i nieprzeparta potrzeba kufelkowych zachwytów, uwiel-
bień i medytacji. Z tęsknotą łączyła się wyraźna niechęć do miss
Haidee Deddy, jako głównej winowajczyni ostatnich wypadków
i nieporozumień.

background image

154

155

Szczególnie przychodzący do sił major klął czarną damę siarczyś-

cie, drepcąc po pokoju już dosyć zuchwale i wszelkie pasje popierając
groźnym wywijaniem laską.

Przerwało mu nagłe zjawienie się Gucia.
— Matoł! saperlot, skądże, po co?
— Cześć ci, waleczny piwoszu, przygnała mię tęsknota!
— Lecz cóż znaczą te krótkie turystyczne spodeńki?
— Prowokuję wiosnę. A prowokacja kosztowna. Trzeba kilka ki-

czów odwalić. Mieszkam na wsi, życie drogie.

Donnerwetter*! Cóż miss na to?
— Jesteś arogancko ciekawy, staruszku. Otóż miss mieszka jak

dawniej, obecnie widujemy się rzadko.

— Aha! więc już gotowe, rozumiem. Gumowa dama zajmuje się

elastycznym odbijaniem od ściany do ściany. Wszystko w porządku.
Masz tu konterfekt mojej Mizzi. Odsmaruj z tego, tylko bym z boho-
mazu nie musiał oślepnąć. Dziesięć koron zaliczka. Masz i fruwaj da-
lej. Bądź zdrów!

— Cudownie niestrawny, słodowy ekstrakcie. Znikam, zaś pro-

cent płacę z góry w monecie nowinkowej: Jerzy wraca!

Konwulsyjne drgawki ciekawości wstrząsają majorem. Galę przy-

odział i cichaczem pomknął w dorożce na Królewską.

Zasapany staje u progów Matołkowego gniazdka. Odpiął pałasz

i wszystka odwaga go odeszła. Zjawia się przed nim miss przedziw-
na, od szyi do stóp spętana w perłowej sukni obcisłej. Twarz jej nie
dziwi się niczemu, jest prawie uśmiechnięta i zaledwie smutna. Tyl-
ko biust, ramiona i wzdłuż ciała opuszczone ręce przyczaiły się pod
uściskiem sukni, jak przykucnięta kocica, gotowa do skoków sprę-
żystych. Oczy rozszerzone, ciężkie patrzą ponad głowę gościa, raz
w raz uderzają w łysinę majora. Coraz niżej przysiada w ukłonach,
boli go ciemię. Klapnął na wskazany taboret i słyszy głos altowy,
zmarzły, nielitosny:

Good evening, Sir!*

* (ang.) – Dobry wieczór panu!
* (niem.) – Do stu piorunów! Psiakrew!

background image

156

157

Więc bezdźwięcznie ostrogami brzęknął, poprawił wystający spo-

za kołnierza krawat i wyjaśnia, jak ścisłe łączą go węzły z Matołkiem,
że wiedziony troską o byt i powodzenie młodych państwa, przybywa,
aby roztoczyć rodzaj opieki nad Guciem, który jak każdy artysta, musi
być prowadzony za rączkę. Zaś cudnej pani w jej tymczasowym osa-
motnieniu pragnie być pomocnym, usłużnym, pragnie usuwać trud-
ności powszednie.

Ćmi, oblizując, ofiarowane cygaro i lubieżnie świdruje oczyma

miss niezwykle elastyczną.

A miss wsparła łokcie na wystawionych kolanach, pochyloną

w przód głowę położyła w dłonie, słucha niby uważnie i pomrukuje.
Kotek, który pacierz odmawia.

Wreszcie głos się rozegrzał, zwilgotniał.
Then it is a protector, very nice!* Ale nie trzeba, nie, thank

you*.

Nie ma pragnień. Zaspokojone.
Major niezupełnie rozumie, nie dowierza. W zwapniałych aortach

krew nierówno krąży, zamęt w głowie uciska. Ku damie się nachyla
i o Guciu wspomina z wyrozumieniem, ckliwie, ostrożnie. W proś-
bach swych, w zaklęciach o doktorze Fallusie wspomniał.

Dama zerwała się nagle, dłoń majora ściska i głosi prawie ciepło:
— Mister Jerzy! On jest, on już wróci. Adres przysłał i pamiątkę

dla miss Haidee Deddy.

Przechodzą do sypialni. Na stoliczku u stóp francuskiego łóżka

stoi figurynka z brązu. Dar Jerzego. Nagi amorek trzyma w lewej ręce
opuszczony ku dołowi, strzaskany łuk, zaś wskazujący palec prawej
ręki położył na ustach i z tajemniczym wyrazem nakazuje milczenie.

Misterna podobizna dzieła Celliniego.
Major jest nieprzytomny. Wciąga dym cygara i kółka błękitne

puszcza w powietrze. Jest przekonany, że mu się nagle wiele wyjaś-
nia. Jerzy przysyła gumowej kobietce w brąz zakute wyznanie. Jerze-
go ucieczka. Jerzy rok cały na obczyźnie się rozbija. Jerzy miłością
nie tknięty. Jerzy teraz kocha tę, tę właśnie miss Haidee Deddy.

* (ang.) – Jest więc opiekun, to bardzo miłe… dziękuję

background image

156

157

AMOR MILCZĄCY

Major zakrztusił się cygarem.
Słyszy ze zdziwieniem, jak dama, o postumencik wsparta, rozważa:
— Co on tu chciał powiedzieć? Może pan zrozumie? Każe mil-

czeć. Komu? Sobie? O czym milczeć? Taki amorek stał w średnich
wiekach na stole, przy którym rozmyślał wielki piewca awantur mi-
łosnych. Ale Ariosto miał dużo kobiet kochanych, więc mnóstwo ta-
jemnic. Musiał milczeć, na niedyskretne pytania odpowiadał wskaza-
niem na — amorka. Ale mister Jerzy, on żadnej nie doznał przygody,
nie kochał nigdy —

— Ale będzie kochał — zadecydował major rubasznie, urwał roz-

mowę i wypadł jak bomba źle eksplodująca.

Po schodach pędzi, nogi mu się plączą, ale odradza się w nim wia-

ra dawna klubowa. Po raz pierwszy inicjatywa w mózgu się zrodzi-
ła, nim rządzi. Sam sobą surowo komenderuje, jak sprawną żołnierzy
kompanią. W telegraficznym urzędzie do Florencji depeszę nadaje
pod uzyskanym adresem: Wracaj — prawie nieszczęście — Matołko-
wa — samotność — rozwiało się.

Już mu obojętne, że się trudzi, męczy. Najwyżej jutro pomrze.

Może nawet za godzinę, ale między „dziś” a chwilą ostatnią gorzkiej
nie będzie pamięci, wiara gotuje się, kipi, nie zastygnie. Ożywcza klu-
bowa wiara. Nowa miłość zakwitnie. Jerzy!

Do odnowionego handelku wstąpił. Przywitał go grzmot oklasków.
Kręcicki należycie trawiący, Beksay wodociągi naprawiający (bez

spuchniętej szczęki, ale z jęczmieniem na lewym oku), Matołek roz-
czochrany, półprzytomny, zaliczkę majorową przepijający i nieprzy-
zwoita sfora operetkowych bubków.

Poprawny panicz, blondynek przejasny, strojem jaśniejący, o nie-

wytłumaczonym nosku mongolskim i ustach w kształcie kaczopyska,
interpeluje Gucia:

— Pardon, czy to prawda, że ta niezła gumowa linoskoczka,

to pańska na razie wyłączność.

— Miss Haidee Deddy jest moją dobrą znajomą. Proszę panów

do niej na znakomitą herbatę angielską — bredzi podpity Matołek.

background image

158

159

— Wszystko w porządku, zacny panie — z uznaniem oświadcza

rumiany chłopczyk o buzi prosięcia — ale chciałbym wiedzieć, wie-
le to kosztuje?

Matołek jest zachwycony tą naiwną szczerością i pertraktuje szep-

tem. Równocześnie wymagają od niego zewsząd zeznań, jak się ma
sprawa z ową gumową właściwością, czy możliwy jest jakikolwiek
uścisk wobec nadmiernej elastyczności ciała, czy na przykład dama
ta, siadłszy na kolanach, nie odbije się zaraz w górę aż po sam sufit.

Matołek uspokaja, wtajemnicza, jest popularny, spokojny o przysz-

łość.

Major wstrętu doznaje i zapija go bawarkiem. Klub się nie odro-

dzi. Cynizm staje się ośrodkiem wspólności.

W szlachetnym uniesieniu zwraca się do Matołka:
— Więc zerwałeś z Haidee Deddy zupełnie, panie artysto!
— Mylisz się, rycerzu! — bełkoce pijany Gucio. — Dziś noc

u siebie na Królewskiej przepędzę, gdyż nie warto odjeżdżać na noc
w taką plutę.

— A miss wpuści?
— Zawsze, nachalny inwalido, o każdej porze.
Major spluwa z wielkiej ohydy, nie dopił, nie doćmił — wy-

chodzi.

Długa, pusta, słotna ulica. Naprzeciw ktoś zdąża. Uderza nogami

o asfaltowe płyty silnie, z trudem. Wypracowuje każdy krok. Nogami
raczej suwa. Doskonały tabetyk. Głową w dół schyloną nierytmicznie
wstrząsa i szyję wydłuża. Zmęczył się, przystanął pod latarnią. Wargi
odwinął boleśnie, rząd białych, silnych zębów wyszczerzył, jak osieł
gotujący się do wrzaskliwego uśmiechu.

W bolesnym tym grymasie, w stygmacie nieodmiennym, mimo

słotę i półcienie odnalazł major Jerzego.

Przeraził się i tchórzliwie skrzyknął:
— Stój!
Fallus nadsłuchiwał czas jakiś, po czym głos rozpoznawszy, nie

podnosząc głowy, posunął się w stronę majora. Dłoń wyciągnął, cią-
gle nachylony.

— Jak się ludzie często najniepotrzebniej spotykają — zgrzytnął.

background image

158

159

Major jest zły. Wysłał depeszę i zanim ona doszła, już Jerzy się

zjawił. Co się stanie, nie będzie skutkiem majorowego działania.

Z impetem rzucił się do zeznań. Łapą osłabionego Fallusa do ścia-

ny przygwoździł i Matołkową tragedię wyjawia.

Suną powoli w stronę Królewskiej ulicy. Bezwiednie. Major pieni

się na widok obojętności Fallusa. Przedstawia stosunku potworność.
Gucio kobietę wyzyskał i rzucił. Zerwał i wykorzystuje nadal.

Na co się przydała owa wiara Fallusa, wiara w miłość.
Jerzy ciężko stąpa i milczy, co majora o obłęd przyprawia. Wcho-

dzą do kamienicy, drapią się na trzecie piętro.

Tuż przed drzwiami stwierdza Jerzy:
— Ona kocha i to wystarcza.
Miss wita spokojnie, śledzi Fallusa przenikliwie, bacznie. Usiadła

w cieniu i podaje wiadomość:

— Gucio pisał, dziś wieczór będzie w domu.
Fallus wstaje z trudem, zarżał w półśmiechu i rękę jej całuje z po-

dzięką.

— A pan, co ze sobą zrobił? — pyta dama gościa. — Pan miał

przedtem włosy — a teraz nie ma, pan miał oczy — a teraz nie ma —

— Miał mlecz w kości pacierzowej, a teraz nie ma, wydmuchana

rura — zgryźliwie dodaje major.

— Wszystko postradałem w Indiach, wszystko — z uśmiechem

objaśnia Jerzy — prócz drobnostki, która mi potrzebna.

— Papa-lapa — sprzeciwia się major — i tej się wyzbędziesz,

czekaj, wyleczy cię Matołek.

Fallus palcem o lśniącym paznokciu chytrze kiwa w stronę majo-

ra, jest zarozumiały, ufny w niezwyciężoną moc wiary.

Major odchrząknął, dłonie wsparł na biodrach i niestrudzony

w swych zabiegach, akt oskarżenia przeciw Matołkowi wnosi, dowoda-
mi popiera. Wywód swój, zdążający do usunięcia Gucia, celem oczysz-
czenia miejsca dla Fallusa, kończy orzeczeniem: Gucio to podlec!

Dama ma lekkie różowe plamy na skroniach, lecz broni kochanka:
He is a good boy, but not much of a man.*

* (ang.) – To dobry chłopiec, ale nie mężczyzna.

background image

160

161

Lecz słowa jej giną w pijanym ryku, do mieszkania wpada Matoł-

kowa czereda. Fallus na powitanie całuje Gucia w same usta. Uczy-
niwszy to, patrzy na miss zachwyconą, prześliczną i szybko w mrocz-
ny kąt się usuwa, by starannie wytrzeć zohydzone wargi.

Czereda zachowuje się swobodnie, z pierwszoklasowych składa

się ludzi. Reprezentanci najwyższych dziesięciu tysięcy. Godni, dum-
ni, rycerni. Żadnej nie uznają przeszkody.

Interpelują Jerzego:
Pardon, pan jest, z przeproszeniem, ten dziwny człowiek,

co w indyjskich dżunglach hodował swą niezłomną wiarę w miłość?

— Czy pan wszystko przywiózł ze sobą do Europy? Ależ to moż-

na u nas z tym się produkować publicznie, to majątek w kieszeni!

Jerzy milczy, razem z błaznami się śmieje. Spokojnie przed elas-

tyczną damą manifestuje, iż umie z poddaniem i pokorą cierpieć
za ideę. Zezwala na drwiny.

W zamian dama jest wyrozumiałą na wybryki pijanej zgrai, byle

w niczym nie urazić Gucia.

Bubkowie coraz bardziej stają się bezczelni. Dobrze odżywione

temperamenty wyładować się pragną.

Kaczopyski młodzik jest wprost niedyskretny. Czyni rewelacje

na temat Matołka.

— Wprost nie rozumiem, jak pan, posiadając tak wspaniałą ko-

bietę (tu wskazał palcem na miss Haidee Deddy), może utrzymywać
pozaplecowe stosunki z kobietami tak trzeciorzędnymi, jak np. me-
cenasowa Bajgełesowa, tym bardziej że się to panu tak licho opła-
ca, w postaci obrzydliwych kolacji i lichwiarskich dwukoronowych
darowizn.

Bubki zdążały najwidoczniej do skompromitowania Gucia. Ale

ten, pijany, uśmiechał się dobrodusznie, napełniał kolejki likieru i kle-
pał potężną dłonią swoich potwarców po plecach.

Jerzy, chcąc załagodzić duszną sytuację (przez wzgląd na miss

wyniośle bladą), ogłosił bez przekonania:

— Wszyscy rozumiemy żarty, jakkolwiek trochę za daleko idące.

Gucio znany jest z lekkomyślności, ale w podobnej kombinacji nikt
go sobie nie wyobrazi na serio.

background image

160

161

Tu Matołek z niewiadomych przyczyn wybałuszył ślepie, skur-

czył pięści, podsunął je pod nos Jerzego i dławiąc się w alkoholicznej
czkawce, ryknął:

— Milcz, ślamazarny jołopie, wymoczku indyjski, przyjaciół mo-

ich obrażać nie wolno. Mówią świętą prawdę!

Major zacierał ręce z zadowolenia, wśród zgromadzonych objawi-

ło się ogólne poruszenie, które obudziło śpiącego na kozetce dryblasa
w smokingu, z brylantami w gorsie, znanego zawadiakę i putacza ro-
dowej milionowej fortuny.

Przetarł oczy, wlepił w stojącą we wnęce okna miss Haidee Ded-

dy, prawdziwie ekonomską łapą w stół uderzył i z kretynim chicho-
tem zagadnął:

— Cóż, Matołku, jak długo myślisz mię za nos wodzić? Powie-

działeś, że kosztuje tysiączkę. Proszę, składam taksę. (Złożył banknot
na stole). Pierwszy wnoszę ofertę i zdaje mi się, że utrzymam się przy
niej. Zostaję więc, a szanowne towarzystwo raczy wybaczyć i przez
wzgląd na spóźnioną porę, przeniesie się do bardziej publicznego lo-
kalu. My z miss powabną wystarczymy sobie.

Zanim jednak zdołał zbliżyć się do opłaconej damy, mecenas Je-

rzy rzucił się ku niemu i pięścią ugodził go między oczy. Olbrzym ru-
nął na ziemię nieprzytomny.

Miss zbezczeszczona własnoręcznie cuciła omdlałego, własno-

ręcznie założyła opatrunek na uszkodzone oko. Wreszcie posadzono
dryblasa przy stole, a on, wsparty na ramieniu, zdziwionym głosem
tłumaczył się zebranym, a w szczególności przemawiał do zrozumie-
nia u Jerzego.

— Nie wiem, co szanownych państwa oburza? I za co pan, pa-

nie Fallusie, podbił mi oko? Kiedy służyłem w gwardyjskich huza-
rach w Berlinie, mieliśmy zawsze wspólne dziewczęta, które u jedne-
go z przyjaciół mieszkały, a my, w razie ochoty, płaciliśmy za naszą
wygodę i jego chwilową niewygodę. Nikt w tym nic zdrożnego nie
widział. Z Guciem umówiliśmy się już dawno co do dzisiejszego wie-
czora. Że pan, panie Fallusie, nie wiedział o tym, to jeszcze nie po-
wód, bym nosił guza na czole. Tylko wśród naszych barbarzyńskich
stosunków możliwe podobne afery.

background image

162

163

Był zrozpaczony, zaś major z paradnym sapaniem ujął tysiąckoro-

nowy banknot, przyłożył go do świecy i zapalił płonącym papierem
ogromne cygaro.

Zgnębił młodzieńców zupełnie. Wyjmowali dziesięciokoronowe

papierki i zapalali papierosy. Lecz nie zdołali odwrócić od siebie wi-
docznego pogromu.

Jerzy usiadł naprzeciw amorkowej statuetki i wpatrzony, milczał,

jak gdyby nie wiedząc o niczyim współistnieniu.

Wśród zakopconej ciszy padła surowa komenda:
— Matołek, proszę, sir, zabrać kompanię i wyjść! — Gumowa

dama ręką drzwi wskazywała.

Matołek zgodził się natychmiastowo, raźno wyszukiwał narzutki,

podawał kapelusze.

Zbliżył się do miss, która cofnęła się w kierunku majora i Je-

rzego.

— Dobranoc, aniołku, wrócę dopiero nad ranem.
It does not matter.* Drzwi będą zamknięte.
— Bardzo ładnie, ale gdzież mam spać do licha?
— W hotelu! — brzmi odpowiedź surowa.
— Co, mam pieniądze wydawać na hotel? Dobrze, ale zapłać!
Po raz pierwszy okazała widzom chmurę na czole miss spokojna.
Wręczając Matołkowi złotą monetę, donośnie zapowiadała:
— Masz, ale mi już nie wracaj nigdy, słyszał? Inaczej każę zrzu-

cić ze schodów.

Matołek kiwał się przez chwilę na osłabionych nogach to w tył,

to w przód. Trzymając monetę na dłoni, ważył ją i uśmiechał się
głupkowato. Wreszcie z głośnym odbijaniem, tchórzliwie wskazując
na zmartwiałego Jerzego, wyrzekł ostrzeżenie:

— Teraz on tu zostaje, ale to się źle skończy wszystko razem. Po-

wiadam, źle się skończy.

That is a very bad prophecy* — odrzekła z uśmiechem wier-

na kochanka.

* (ang.) – To bez znaczenia.
* (ang.) – To bardzo złe proroctwo.

background image

162

163

Zniecierpliwiony major pchnął Gucia, a za nim nieprzytom-

na czereda runęła w stronę uchylonych drzwi. Odeszli. Tragedia
skończona. Jednak rządzące losy nie odznaczają się darem ar-
tystycznego obmyślenia. Dodają akt czwarty, najtragiczniejszy,
chociaż niepotrzebny. W tym właśnie rozstrzygną się losy nasze-
go bohatera.

Major pozostał przy drzwiach. Zaryglował podwójnie, łańcu-

chem bezpieczeństwa opatrzył, ale nie ufa, obawiając się powrotu
i szturmu hałastry. Więc pozostaje na straży, w mrocznym przed-
pokoju. Przysiadł na plecionym krzesełku, ze zmęczenia doznaje
zawrotów głowy i mdłości, ale trzyma się ostatnim sił napięciem,
szablę dobył z pochwy i czuwa w pozycji wojennej. Czuwa ostat-
ni, niezłomny „miłośnik miłości”. Czuwa, by się mógł dokonać
przeczysty akt wiary, by się mogli porozumieć ci oboje, do siebie
od dawna przynależni, milczący śpiewacy wielkich hymnów serco-
wych uniesień.

Nikt się o staruszka nie troszczy. Słuchem łowi padające w głę-

bi mieszkania słowa równe, spokojne. O, gdyby były rozełkane, pra-
gnień i posuchy pełne, o, gdyby były drżące!

Lśniąca szpada wymyka mu się z uchwytu. Pochyliła się na kola-

na. Pod powieki wchodzi sen, bolesny, przemożny, piekący. A bawar
był stanowczo za ciężki, a cygara niewątpliwie za mocne, a przej-
ścia, a wstrząsy zbyt dotkliwe. O lekkomyślny lejbgwardzisto,
u wejścia do królewskiej komnaty miłości stróżujący! — o farsowa
figurko! — usypiasz z serduszkiem wiernym, lecz w tłuszczu sty-
gnącym; baczność na sen! — twardy będzie, bez przebudzeń srogich
i niszczących — — —

Jerzy chłodzi wzburzenie przy otwartym oknie. Ulica przesyła

do stratowanych pokoi podłą ciszę nocy wielkomiejskiej. Tylko pod
podłogą w fabryce celuloidu głucho stękają jakieś uderzenia, suwa-
nia, poświsty.

Miss Haidee Deddy w koronkowym negliżu spoczywa na nie

posłanym łóżku. O poręcz łóżka wsparła nogi w marokańskich
pantofelkach, głowę ułożyła nisko i badawczo, ze wzgardą patrzy
na amorka.

background image

164

165

Jerzy pyta:
— Czy jednak to stanowczo niemożliwe, by on mógł powrócić

tutaj?

— Nie, sir! On już nie wróci.
Wówczas splata Jerzy ręce przed sobą boleśnie, ciężko sunie,

przed łożem zatrzymał się i zwierzęco ryknie:

— Ale ja nie chciałem takiego końca. W co ja mam teraz wierzyć?
Miss podnosi się, strapionego obok siebie sadza, uspokaja.
— Pan jest bardzo mądry człowiek. Mnie zawsze ogromnie cie-

szyło, kiedy pan mówił: coś jest tak a tak, zaś za chwilę: to samo jest
i może być wręcz przeciwnie. Powiedział pan sobie: Matołek jest tak,
miłość jest tak, dlaczego mister Jerzy nie powie: Matołek jest owak,
miłość jest owak?

— O miss, miss — jęczał Fallus — ja was oglądałem w takim

szczęściu. Ja wiedziałem, że przeminie, że rozpłynie się gdzieś, jak
każda miłość czysta. Wierzyłem w to, tym żyłem. Do Indii uciekłem,
by was nie skalać radosnym, pożądliwym moim oglądaniem. A on
mnie oszukiwał i ciebie, miss, miłości nad wyraz godna. Sprzedał nas
oboje, splugawił — — —

— Więc poszedł precz. Ale miss została, czy ona wiary Jerzego

niegodna?

Odsapnął ciężko, słowa przewracały mu się w ustach bezwładne.
— Ja kochałem Haidee Deddy, kochałem w jej miłości do nie-

go. Za morze uciekłem, pod Himalaje się skryłem, by nie wywrzesz-
czeć moich ukochań. Na pamięć moją sypałem wały, stawiałem mury
ochronne, by z niej ślady wspomnień zetrzeć, by nawet cień śladów
mego miłowania nigdy mnie nie zdradził, przeciw mnie nie świad-
czył. Tarzałem się w zapomnieniu, w rozpuście. Po co było wszystko,
kiedy tu nie było miłości — nigdy!

— Haidee Deddy bardzo kochała Matołka, naprawdę — zapew-

niała z prostotą dziecięcą.

— Dlaczegóż więc, miss, dlaczegóż pozwoliłaś mu odejść, precz

wygnałaś? Mimo potworności, mimo frymarkę i oszustwa, za nim iść
powinnaś, dopóki się nie rozwieje, co istotne, dopóki samo nie umrze.
A ty na widok łotra zabiłaś w sobie żywe uczucie, przez łotra, który

background image

164

165

jednak może być kochankiem. Dlaczego nie kochasz łotra, dlaczego
nie byłaś w stanie jednym wejrzeniem ocalić go, oczyścić, wyświę-
cić? Dlaczego nie rzuciłaś go do swoich stóp, tego czarnego, upadłego
anioła? Zmogłaś, przezwyciężyłaś, co żyło w twoim sercu, do czego
ja się modliłem w moich niepewności przerażającej samotni. O miss
Haidee, zaprawdę okrutną ty jesteś zbrodniarką!

Wbiła się w niego wzrokiem, słuchała pilnie, aż znużona złożyła

mu głowę na ramieniu i w jedwabnym, jak najczulsza pieszczota, po-
wiedzeniu wyrzekła:

You are a poor dreamer and a lost man.*
Wdychiwał odurzającą woń jej batystów, a z ogłupiałych, oszala-

łych oczów spływały wielkie łzy. Ona ręką je wychwytywała, scało-
wując wąskimi, bladymi ustami.

Zarzuciła mu ramię na szyję, drugą ręką podważa schylony pod-

bródek, do załzawionych oczu wgląda i pyta:

— A samej elastycznej damy, bez miłości Matołka, to już nikt nie

kocha? To miss sama nic nie znaczy?

W szlochu bredzi Jerzy:
— Nigdy nie kochałem przedtem. W zwierciadle waszej miłości

uwielbiałem ciebie, zwierciadło prysło, widzę same szczerby. Nic już
nie rozumiem.

— Ale miss kocha Jerzego, już dawno, i wie, że Jerzy kocha…
Zerwał się. Ujął skronie w ręce, patrzy w próżnię, oczy mu się żarzą.
— Kochałem — szepcze — może bardzo, ale mnie wymówić nie

wolno, nie wolno napawać się własnym szczęściem, bo przyjdzie moc
tajemnicza, wyciągnie łapę i zdławi. Do stóp twoich upadnę i wyznam
kochanie, a zaraz złe jakieś ze mnie wyjdzie i zaprzeczy, kłam zada.
Wszystko, co miałem tobie powiedzieć od siebie, statuetka przesłana
wyraża, niech ona mówi za mnie.

Wspięła się na palce, przytuliła twarz mleczną do jego rozpalo-

nych lic i filuternie szepcze:

— Ale ja wiem, że ten, co się tak brzydko nazywa, ten Fallus ko-

cha elastyczną damę. Dama amorka dobrze zrozumiała.

* (ang.) – Jest pan biednym marzycielem i przegranym człowiekiem.

background image

166

167

— Więc niechaj nam wystarcza. Po co wyzywać ohydę rozczaro-

wania, po co narażać się na mękę szarego rozstania. Po co zaczynać,
co ma się skończyć przed czasem?

— A dlaczego ma być koniecznie męka? Jerzy nie ma odwagi,

a Haidee Deddy taka spragniona całowania przez jego usta…

Potrząsała nim, w oczy się wpijała wejrzeniem złotym, rozkosz-

nym.

Stał ciągle ponury, pełen trwogi i zadumy przed tonem, przed

akordem ostatecznym, w który uderzyć mu przyjdzie, by życie stwo-
rzyć czy wydać życie na zagładę.

W siebie się cofa, instynkt zachowawczy podjudza, spryt do po-

mocy przywołuje, profilaktyczne roztacza zamiary.

Od niechcenia stwierdza:
— Ja nie znam, miss droga, zewnętrznej mechaniki uczuć istot-

nych. Nie umiem wyrazić się, objawić…

— Niekonieczne. Mogę pokazać. I’ll not advise you, but you can

try.* Zresztą pan używał dziewcząt, dużo, prawda?

Skwapliwie korzysta ze sposobności zohydzenia siebie, odwróce-

nia tematu i grożącej katastrofy, którą już przeczuwa. Więc wylicza
bez zająknienia nazwiska swych płatnych kochanic: Lola May, Anerl
Weyner, Margot Grammont, Riga Mella, Anna Györi, Poldi Roggee,
Hansi Kürg, Lisi Liszlotte, Erna Held —

Rozbawiona zatyka mu usta.
— Dosyć. Więc, jak z nimi, niechaj Jerzy i ze mną sobie pocznie.

Ale bardzo, bardzo serdecznie!

Skoczyła do saloniku, drzeworyt niesie i ukazuje. Etche-verry,

Vertige. Prosi:

— Na przykład, niech Jerzy ze mną tak zrobi, jak tutaj: Sado-

wi się na sofce według wzoru, głowę w tył pochyla, oczy przymyka
w omdlałym pragnieniu. I czeka, kiedy stanie za nią i w usta się wpi-
je. Długo czeka.

On tymczasem przed wielkim lustrem się zatrzymał, wszystkie

światła wzniecił, rzęsy przeciera, w siebie się wpatruje.

* (ang.) – Nie będę panu doradzać, ale może pan spróbować.

background image

166

167

Więc nie ma zasadniczej różnicy. Miłość tą samą, utartą drogą stą-

pa. Kupiona czy wybranka.

Wyprostował się. Krawat uszykował. Pył z surduta strzepnął. Od-

chrząknął i w retorskiej postawie, z przekonaniem, do siebie w lustrze
ogłasza:

Kocham miss Haidee Deddy.

Lecz równocześnie kandelabr z rąk mu wypada. Na spieczonych

ustach zjawia się przyjaciółka-zmora, bolesny stygmat na twarzy wy-
ciska, mózg w rozpacz krwawo płonącą pogrąża. W oszalałym ryho-
cie sam sobie bluźni i wali się przed lustrem na kolana, sam do siebie
zanosi błagania o mąk zwolnienie.

A ona wciąż przechylona siedzi na kozetce i słucha pilnie. Wyprę-

żyła się tylko dziko i czeka, czy na skok drapieżny, czy na pocałunek?
— sama nie wie.

Jak gdyby przez sen cedzi ze ściśniętych zębów, ze zdławionej

gardzieli:

You search for trouble!*
Wówczas podnosi się Fallus z klęczek. Idzie powoli, suwa. Cięż-

kie kroki giną w sieni, słychać trzask drzwi otwieranych.

Skoczyła. Chwyciła w ręce ogromną, stołową lampę, by drogę

oświetlić. Obojętnie przelazła przez ciało majora.

Schody jęczą pod statecznymi krokami Jerzego. Nieznośne,

drewniane, stare schody. Schody, po których już nikt chodzić nie
będzie.

Wychyliła się przez balustradę, świeci zstępującemu kochankowi.
On stoi właśnie na wysokości drugiego piętra, tuż pod drzwiami,

które do fabryki wiodą, wśród pak i rozrzuconych słomianych wiech-
ci. Podnosi ku niej swoje lotne oczy i żegna uchyleniem kapelusza:

— Nie kocham miss Haidee Deddy!
No matter!* — odpowiada słodko.
W tej chwili jakiś oszalały piorun oświeca wnękę klatki scho-

dowej. Nieznośny, nie milknący brzęk szkła. Płomienie buchają,

* (ang.) – Pan się prosi kłopotów.
* (ang.) – Nic nie szkodzi!

background image

168

169

przysiadły i rosną w górę. Na ziemi leży Fallus. Krew z głowy się są-
czy. Z głowy, w której urodziła się wiara w miłość, z głowy, na którą
spad-ła płonąca lampa, strącona ręką ukochanej, jedynej.

Miss Haidee Deddy stoi niewzruszona, widokiem się pieści. Wi-

dzi, jak płyn ognisty się rozlewa, płomienie objęły człowieka, który
się czołga w męczarniach, płoną paki, słoma, tlą się schody, ogień
do fabryki idzie.

— Brawo! — klasnęła w dłonie. Kłęby gryzącego dymu zasłoni-

ły jej widowisko. Spokojnie wraca do mieszkania, drzwi zatrzasnęła.
Zauważyła wyciągniętego majora. Schyla się nad nim. Nie słychać tę-
tentu wiernego serduszka.

Wstawaj, majorku. Już po wielkim ślubie, już się dokonała

miłość istotna. Słyszysz? We fabryce eksplozja. Bum, bum. Pod-
rzuca nami. Do broni! Do broni! Zamach na nasze istnienie. Nie
chcesz obronić swojej miss, damy bezradnej, bezsilnej. Posłuchaj,
jak grają strażackie trąbki? Nie czujesz swędu? Łysinę ci osmali,
ty śpiochu! Zresztą, jak chcesz, majorku, ale zwęglejesz, zamiast
by się miały pożywić tobą robaczki. Ale słusznie, wszystko jed-
no, więc do widzenia, mój rycerzu, muszę się przebrać do ostat-
niego występu.

Szybko wdziała czarne trykoty. W gramofonie założyła świeżą

płytę i wsłuchuje się w dystyngowane dźwięki walczyka:

Quand 1’amour meurt.*

Do piersi oburącz przycisnęła statuetkę i stanęła w rozwartym oknie.
Przed nią noc płonąca. Czarne pióropusze dymów unoszą się

ku niebiosom w bałwochwalczych hymnach. Cześć śpiewają prze-
stworom, którymi włada miłość odwieczna.

U stóp jej krwawe piekło. Na dnie piekła czernią się diabełki ludz-

kie, biegają, tłoczą się w splotach rozpacznych. Huk domem wstrząsa.
Sypią się gruzy w odmęt czerwieniejącego krateru. Zamiastowe syre-
ny zawodzą, jęczą. Syczą wodne węże. Kopyta koni walą o bruk, tra-
tują gapiów czernię. Przeraźliwe gwizdy szarpią ciszę, dogorywającą
w cieniów marnych strzępach.

* (franc.) – Miłość umarła.

background image

168

169

A miss niezwykle elastyczna stoi jak posąg spokojna, chwilę pa-

trzy na święto miłości, aż wreszcie nasycona, z precyzją wykonuje
swój niezrównany skok z trzeciego piętra wymarzonych pragnień
na nie wyścielony, zimny bruk ziemskiej rzeczywistości.

Tym razem gumowa jej właściwość odbiła ją od ziemi do wyso-

kości nazbyt niewymiernej, gdyż nie powróciła już do wdzięcznych
widzów, pozostawiając im tylko zastygłe ciało w czarnych, pod szyję
zapiętych trykotach i z milczącym amorem przy zsiniałej piersi.

background image

170

Cena 14,99 zł


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Historii Maniaków streszczenie, Notatki, opracowania, materiały na kolokwia
historie maniakow
Jaworski Roman Historie maniaków
Historie maniaków Roman Jaworski
Historia książki 4
Krótka historia szatana
Historia Papieru
modul I historia strategii2002
Historia turystyki na Swiecie i w Polsce cz 4
Historia elektroniki
Historia książki
historia administracji absolutyzm oświecony
Psychologia ogólna Historia psychologii Sotwin wykład 7 Historia myśli psychologicznej w Polsce
Historia hotelarstwa wukład

więcej podobnych podstron