c10







Action Mag # Opowiadania









 
  


::: Gwizdon :::


Misja specjalna
Cz. 2:Sprawa Arbuza







Podobno wszechświat jest zakrzywiony. Przez to, jeżeli lecimy w
jakąś stronę, to po jakimś czasie wrócimy skąd przybyliśmy.
Dla niektórych jest to bardzo pomocne, bo jeżeli ktoś znajduje
się na jednym krańcu, a jego żona czeka z obiadem na drugim,
może zdążyć zanim jego prawnuki same będą miały własne
prawnuki. Mimo wszystko, dla większości cywilizacji jest to
denerwujące, szczególnie dla Obian, dla których zawracanie i
brnięcie do przodu jest niekompatybilne z ich wizją kosmosu. Kłóci
się to, z całą filozofią tej rasy. Więc każdy kto odwiedzi
kraniec wszechświata, łamie święte zasady, i jednocześnie
wydaje na siebie wyrok śmierci. A mianowicie, musi iść do
slumsów (najlepiej dużego miasta) z połówką pomarańczy na głowie,
kieszeniami po brzegi wypakowanymi pieniędzmi, z okrzykiem na
ustach: " Jestem bogatym chomikiem!"
W każdym razie, na granicy zakrzywienia, powstał Byt. Nie miał
kształtu, ani formy, jednak był świadom swojego istnienia. Był
nieco zdezorientowany. Nie otrzymał kształtu, co było
zastanawiające. Nie posiadał też instrukcji, co ma zrobić, więc
postanowił działać na własną "rękę,"(co Was dziwi ten
cudzysłów? Czy widzieliście kiedyś Byt z rękoma?). Mimo że
powstał niedawno, był tak samo pradawny jak kosmos, ponieważ
zawierał mądrość wszystkich Bytów, jakiekolwiek powstały.
Celem istnienia każdego Bytu, było podtrzymywanie swojego
istnienia. A ponieważ temu podtrzymywaniu nic nie zagrażało,
Byt wisiał bezcelowo w przestrzeni wszechświata. Nuda mu jednak
nie doskwierała, bo, mimo że posiadał świadomość, był
pozbawiony uczuć. Można by było powiedzieć "zimna ryba",
gdyby nie fakt, że Byt jest bezpłciowy. Jednak mino tego braku,
nowy Byt postanowił przybrać formę. W tym pracochłonnym celu,
przeszukiwał banki swojej pamięci, aby wybrać najlepszy kształt.
Poszukiwania trwały dziesięć lat. Ostatecznie Byt uznał, że
najlepiej będzie go reprezentował mały, zielony kształt, wypełniony
czerwonym miąższem. Obrał też imię, które po polsku brzmi
Arbuz. Młody Byt o imieniu Arbuz, zawisł w nieskończoności.

***

Nowy cykl dwudziesto cztero godzinny, rozpocząłem od
nakarmienia mojej kawy. Razem z pleśnią i zgnilizną,
dotrzymywały mi towarzystwa w jedynym materialnym pomieszczeniu
pałacu Tego-Który-Zna-Byt. Monotonnymi ruchami wrzucałem
poszczególne kawałki chleba do Walusia, które natychmiast były
trawione. Zaczynała nudzić mnie ta rutyna, trwająca od mojej
ostatniej misji. Zazwyczaj bywało tak, że jak coś skończyłem,
to zaraz miałem robić coś innego. Od dwóch dni by0ło inaczej.
Nie miałem nic do roboty. Pajęczyny rozwieszone, kawa
nakarmiona, grzyb przyklejony do ściany, bałagan w szafie. Tak,
wszystko zrobiłem. Pozostało mi tylko myślenie. Zazwyczaj,
kiedy mogłem,(czyli podczas wolego czasu) nie wykonywałem tej
żmudnej czynności, ponieważ według mnie, służy ona do
marnowania czasu przeznaczonego na odpoczynek. Kiedy jednak zamyśliłem
się, trwało to bardzo długo. Na przykład, wtedy myślałem
nad zagadnieniami filozoficznymi:, Co było pierwsze, jajko czy
kura? Czy żyjemy w wirtualnym świecie? Czy Elvis Presley nadal
żyje razem z Leninem w Jarocinie, i udaje z nim homoseksualistę?
Czy ziemia jest pusta w środku, a w niej wnętrzu istnieje nadal
III Rzesza? Czy Politycy myślą? Aż w końcu, czy zielony to
kolor?
Gdy tak brnąłem przez ocean rozmyślań, w mojej głowie
zmaterializował się głos:
- Sługo! - Należał do Szefa.
- Jes, master? - Odpowiedziałem na głos.
- Nie popisuj się palancie! - Szef był widocznie podirytowany
- Nie udawaj inteligentnego, i oczytanego, bo wiesz, że jest
na odwrót. Zresztą, "Yes" wymawia się inaczej...
- Naprawdę? - Niedowierzałem.
- Skończ tą błazenadę, i chodź do sali konferencyjnej.
I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki(chyba złej
czarownicy) znalazłem się w niematerialnej sali. Strasznie tego
nie lubię, bo gdy wiszę w powietrzu, podwiewa mi utkany z
ciemności płaszcz, i przewiewa mi intymne miejsca. Ale, jak mus
to mus.
Wisiałem tak w "powietrzu", jedną ręką spinając płaszcz
(czemu do cholery nie mam guzików!) , a drugą przytrzymując
kaptur. Dookoła (poza ciemnością oczywiście) przelatywały różne
przedmioty. Kiedy taki np. stół, znalazł się blisko kogoś,
zaraz zaczynał krążyć wokół niego. Po jakimś czasie, przed
moim obliczem, zmaterializowało się lustro(bez ramy i grubości).
Odbijałem się w nim ja,(co jest nieco nienaturalne, bo
zazwyczaj nie odbijam się), tyle że spod płaszcza nie było
widać rąk. Miałem wrażenie, że gdyby podnieść nieco kaptur(zawsze
mam zasunięty na "twarz") zobaczyłbym pustkę.
- Skończyło się bumelanctwo - rzekła postać, głosem Tego-Który-Zna-Byt.
- Jakoś mnie to nie martwi... - Wtrąciłem się, odganiając
zarazem natrętną łyżkę do lodów.
- Milczeć! - Huknął Szef - Jak jeszcze raz się wtrącisz
to..to..to zobaczysz! - Wziął niematerialny oddech, - Na
czym to ja...Aha! Polecisz teraz na granicę wszechświata, i
przeprowadzisz wywiad z nowym Bytem. Zapytasz Go, czemu powstał
bez mojej zgody, i czemu nie zarejestrował się w centrali. Muszę
też wiedzieć, kto Go stworzył, i po co. Jasne?
- Jak słońce!
- To w drogę! - Krzyknął radośnie mój władca.
Automatycznie znalazłem się na parkingu. Byłą to płaska jak
deska równina, zawieszona wokół orbity pałacu. Znajdowały się
na niej wszelkie rodzaje transportu, jakiekolwiek powstały.
Niestety, przydział pojazdów podlegał rezerwacji. Inaczej mówiąc,
na każdego sługę przypadały tylko cztery rodzaje transportu.
Ja miałem pecha, bo do mojej dyspozycji dano: rower, motorynkę,
karocę, oraz ognistego rumaka(tego ostatniego w ogóle nie używałem,
bo nie lubię jak mi się tyłek pali).
Zamknąłem oczy, i rozpocząłem losowanie. Padło na motorynkę.
Wsiadłem na mechanicznego "rumaka", i pomknąłem w
przestrzeń. Mijałem planety, gwiazdy, supernowe, galaktyki.
Niektóre umierały, niektóre dopiero powstawały, a niektóre
tylko trwały. Na maleńkich planetach dostrzegłem młode
cywilizacje, brnące ku rozwojowi, albo samozagładzie. Z przewagą
tego drugiego. Gdy mijałem Beta Centauri(trochę zabłądziłem)
skończyło mi się paliwo. Skomentowałem tą sytuację
okrzykiem, który niósł się latami świetlnymi. Nie pozostało
mi nic innego, jak poszukać autostopu. Usiadłem na spotkanym
meteorycie(na piechotę iść nie będę!), i wyciągnąłem
kciuk. Czekałem na tyle długo, że gdybym był człowiekiem, zdążyłbym
wyhodować sobie hemoroidy. Obok mnie przelatywało wiele statków,
ale zazwyczaj mnie omijały. Oczywiście mogłem siłą zagarnąć
któryś z nich, ale to nie było zgodne z moimi zasadami. Raz je
tylko złamałem, gdy zatrzymała się przede mną rakieta, typu
kabriolet. Siedziało w nim dwóch młodych Frejan, widocznie
spieszących na jakąś imprezę(zdradzały to wyżelowane czułki
). Młodzieniec, który nie prowadził, łypnął na mnie swoimi
trzema oczami, i grompnął sobie(grąpnięcie, to odpowiednik
ludzkiego uśmiechania się).
- Podwieźć Cię stary? - Zapytał wpatrzony we mnie.
-, Jeśli można.
- Nie można! Ha! - Powiedział Frejanin, i dał znak koledze,
aby ruszył. Najwidoczniej podróż znacznie się im znudziła, i
gdy dostrzegli okazję do rozrywki, postanowili ją wykorzystać.
Inaczej mówiąc, chcieli wzbudzić we mnie ufność, aby następnie
podstępnie wyrolować. Nie puściłem tego płazem... W tym
celu, przygotowałem( ze szczegółami) w myślach, mój szatański
plan.
Kiedy ci dwaj nieuprzejmi młodzianie, oddalali się ode mnie z
prędkością fotonów, "przypadkiem" na ich torze lotu
pojawiła się zbłąkana skała. Każdy normalny kierowca ominąłby
głaz, wykorzystując dużą przestrzeń wokół. Jednak ci dwaj
osobnicy nie byli normalni. A jeżeli byli, to ich naładowane
testosteronem mózgi sprawnie maskowały to wrażenie. Ci dwaj
idioci postanowili, że przelecą nad skałą. Skałą, nad(i pod)
którą rozciągał się wieeeelki pas asteroid.

***

Myyyyyyk miał wątpliwości, co do decyzji swojego towarzysza.
Postanowił on zignorować wolną przestrzeń po bokach
asteroidy, i brnąć chmarą małych kamyczków nad i pod nią. A
jak powszechnie wiadomo, Byyyyyyk jest największym zabijaką na
zachód od mgławicy Magellana. Zaliczył też największą ilość
złamań i siniaków, w tamtej okolicy. Znany też był ze swojej
niechęci do "frajerów", za których przedstawiciela zostałem
wzięty.
Byyyyyyk przyspieszał. Im szybciej lecieli, tym bardziej czułki
wbijały się w czoło, a zęby zagnały się w kierunku kręgosłupa.
Licznik trzy razy przekroczył prędkość światła. Wreszcie,
nadszedł TEN czas. Byyyyyyk poderwał rakietę, a asteroidy zaczęły
się zbijać w ciasną gromadę. Kierowca nie hamował, nie zdążyłby(he,
he, i tak wyłączyłem hamulce). Doszło do zderzania, a następnie
przepięknego wybuchu. Cywilizacja Frejan zubożała o dwóch
osobników.

***

Uśmiechnąłem się szyderczo. Mało, kto próbuje mnie wykiwać(znaczy
się ci, którzy nie uciekli), jednak ci, co próbowali, zwykle
gorzej kończyli.
Po tej chwilowej rozrywce, znowu ogarnęła mnie nuda. Ten stan
trwał dobrą chwilę, gdy zainteresował się mną, inny statek.
Był znacznie większy, i wcale nie przypominał rakiety. Wisiał
nade mną jakąś minutę, gdy z jego wnętrza wyleciał znacznie
mniejszy stateczek. Pojazd przeleciał kawałek, i kulturalnie
zaparkował przed moim obliczem. Z jego wnętrza(rety, to jak
ruska babuszka-z większego, mniejsze wychodzą, a z tych
mniejszych, jeszcze mniejsze.) Wyszło trzech humanoidów(w
przeciwieństwie do dwóch Frejan). Mieli na sobie dziwne
skafandry, ale można było zobaczyć ich twarze.
-, Kim jesteś? - Zapytał najstarszy(widocznie dowódca) po
angielsku(tak jakby myślał, że wszystkie istoty we wszechświecie
mówią w tym języku).
- Grzeczniej byłoby samemu się przedstawić - odrzekłem.
- Eeeee - skomentował sytuację stary - Jestem kapitan Picard,
dowódca statku Enterprice (Panie Saint! Tak to się pisze?). A
to mi towarzysze: android Data - wskazał na bladego jak ściana
jegomościa - oraz Klingończyk- wskazał na mulata, z dziwnym
czołem -Niestety, nie pamiętam jak się nazywa. A ty?
- Mógłbym ci powiedzieć - odpowiedziałem - ale musiałbym
Cię zabić. Nazwij mnie...Neo(kiedyś podszywałem się pod
operatora projektora kinowego, i tam usłyszałem to imię).
- Neo? To jak w takim filmie...Zresztą, nie ważne. Pogadamy na
statku...
- Nie ma mowy! - odezwał się napakowany Klingończyk - Nie
pozwolę wpuścić byle Dupka na statek!
- Dupka? - Zapytałem słodko - Zajrzyj mi pod kaptur,
dziecino.
Klingończyk zawahał się, ale podniósł kaptur.
- O Matko... - Powiedział zanim zemdlał. Jego ciało zawisło
bezwładnie w przestrzeni.
- Niezłe - pochwalił mnie android - Niewielu potrafi obalić
tego draba.
- Idziemy? - Zaproponował stary.
- Dobra - odpowiedział Data - Ale co z wielkoludem?
- Olać go! I tak działał mi na nerwy...

***

Wjeżdżaliśmy windą na mostek. W końcu drzwi otworzyły się
z trzaskiem, i wkroczyliśmy na mostek. Ładne wnętrze, tyle, że
mało funkcjonalne.
- Rany! - Krzyknął jakiś wąsacz - Śmierć!
- Gdzie? - Zapytałem, i zacząłem rozglądać się wokoło.
- Głupiś! - Zawołał do niego Picard - To...Jak się
nazywasz?
- Dla przyjaciół, Neo. Dla nieprzyjaciół, Mr. Dżuma. Dla
podwładnych, Big Boss. Dla szefostwa, Sługa. Co wam bardziej
odpowiada?
- Mnie pierwsze - powiedział kapitan.
- A mnie - dodał Data - to ostatnie.
- A mi drugie! - Krzyknęła jakaś kobieta.
- A mnie... - Ktoś chciał powiedzieć, ale Picard uciszył go
gestem ręki. Potem spojrzał na moją skromną osobę.
- Po co tu przybyłeś? - Zapytał grobowym tonem.
- Muszę dotrzeć na skraj galaktyki - odpowiedziałem
niewinnie - Ale mój pojazd nawalił. Zapłacę - dodałem po
chwili ciszy.
- A tamten wybuch... - Kontynuował przepytywanie stary - ...to
też twoja sprawka?
- Ten tego...Ja... - nie mogłem znaleźć słów.
Niespodziewanie, zatrzęsło się, i wszyscy padli na ziemię.
- Co do... - Chciał powiedzieć Picard.
- O nie... - Wystraszył się adiutant - To...Ekipa
Gwiezdnych Wojen!
- Wzmocnić osłonę! - Zawyrokował kapitan - Nie wpuścimy
ich!
- Z póź... - nie zdążył powiedzieć Data, bo drzwi wyleciały
ze ściany, a do pomieszczenia wpadli jacyś idioci odziani w biały
plastik. Rozpoczęli pacyfikację. Gdy wszystkich wystrzelali (do
mnie jakoś nie celowali) do pomieszczenie wszedł osobnik w
czarnym plastiku, i pelerynie(też czarnej). Najpierw spojrzał
na trupy, a potem na mnie. Widocznie zdziwił się, bo podszedł
do mnie.
- Wujek Alojzy? - Wypaliłem.
- Imperator? - Wypalił czarny hełmofon.
Wypaliliśmy razem.
- Chyba nie... - Mruknął czarny - W każdym razie, ja
jestem Lord Vader. Czy ty także jesteś Dżedaj?
- Nie - odpowiedziałem - ale też mam pewną moc.
- Fajnie - ucieszył się Vader - Nie często spotyka się
bratnią duszę. Co mogę dla ciebie zrobić nieznajomy ?
- Lordzie...
- Och! Nie tak oficjalnie! Możesz mi mówić Vadek. Panie...
- Eee...Akson. Mów mi Akson.
- Co robiłeś u tych idiotów?
- Nawinęli się pod rękę. Chciałem przejąć władzę nad ich
umysłami, i przejąć statek. Muszę dotrzeć na skraj galaktyki.

- Mogę cię podwieźć.
- Byłbym wdzięczny...
Lord postanowił zabrać mnie na swój okręt. Gdy szliśmy
korytarzem, do moich uszu zaczęła dobiegać muzyka. Poważna,
dodajmy.
- Co to za trąbienie? - Zapytałem.
- Jakie trąbienie... - zdziwił się Vader, a potem pacnął
się w hełmofon - Aaaa! Tak muzyka! Zaraz... - Poklepał się
po spodniach, i wyjął pilota. Następnie skierował go w stronę
jednej ze ścian. Muzyka ustała.
- Wybacz - Lord chciał się usprawiedliwić - Robin puszcza
ją tak często, że czasami nie reaguję.
- Jaki Robin? - Odpowiedź, Vadera mnie nie satysfakcjonowała.

- Robin Williams. Naczelny kompozytor Imperium.
***

Gdy dobiegliśmy na mostek(ten statek jest taki wielki, że zanim
dojdę spacerkiem, to skończy się opowiadanie!), Przywitał nas
kapitan.
- Och! Czym zasłużyliśmy sobie na wizytę, Imperatorze? -
Zwrócił się do mnie. Musiał mnie z kimś pomylić.
- Durniu! - Krzyknął Lord, Vader, że aż hełmofon mu
zadudnił - To pan Akson! Ech! Powinienem Cię zabić, ale goście
mają pierwszeństwo...
Zrozumiałem, o co chodziło Vaderowi. Szybko podszedłem do
kapitana, i zręcznym ruchem skręciłem mu kark.
-Hmmm.... - Zastanowił się Lord - Myślałem raczej o
duszeniu na odległość...
Nowy kapitan zarządził hiperprędkość. W tym samym czasie,
poszliśmy z Lordem do sali rozmyślań. Graliśmy tam w karty,
ale szybko się to nam znudziło. Zdecydowaliśmy się na nową
zabawę: rzut mieczem świetlnym do celu(takie nowoczesne rzutki).
Za tarczę posłużył nam Szturmowiec, wyciągnięty z karceru(siedział
z picie na służbie). Szybko się jednak zużył, i trzeba było
zajrzeć bloku więziennego (najgorsze Męty Imperium). Zawody
wygrałem ja, z wynikiem: czternaście trafień w głowę,
dwadzieścia w serce, oraz jedno w dłoń(Vader kichnął, i mnie
rozproszył!). Ogółem załatwiłem trzydziestu pięciu bandytów(plus
jeden szturmowiec). Po jakimś czasie, dolecieliśmy na miejsce.
Odczuliśmy to dosyć niemile, bo statek gwałtownie zahamował.
Początkowo Vader miał zamiar, aby udusić nowego kapitana za
nieprzyjemne hamowanie, ale Przypomniał sobie, że miał
ograniczyć się do czterech oficerów tygodniowo.
Musiałem wyjść przez, hangar, dzięki czemu poznałem zwyczaje
wojskowych Imperium. Jednym z nich, było obstawienie mojej drogi
kolumnami szturmowców, oficerów, techników, pilotów, sprzątaczek.
Lord pożegnał mnie osobiście, i podarował mi swój zapasowy
miecz świetlny. No, i dostałem własny statek(jedyną jego wadą,
było to, że nie pasował mi pod kolor płaszcza). Zaraz po moim
starcie, dostrzegłem że jestem (za przeproszeniem) na zadupiu
wszechświata. Dwie gwiazdy, trochę kamieni, szesnaście
czarnych dziur, oraz mnóstwo czarnej materii. Było jeszcze coś.
Miało zielony kolor, a kształtem przypominało owal. Coś
takiego naturalnie nie występuje, więc musiałem to zbadać.
- Dzień dobry Bycie! - Powiedziałem w międzynarodowym języku
Bytów.
- Jak mnie poznałeś? - Zapytał Byt. Nie był zdziwiony, bo
nie miał uczuć.
- Chcę zadać ci parę pytań...
- Proszę.
- Więc - wyjąłem notes - Czy spłodzili cię Masoni?
- Nie.
- Czyżby maczała w tym "Grupa trzymająca władzę"?
- Nie.
- To Kto?
- Wiesz, kim był Lenin?
- Nooo... - Udawałem, że zaglądałem do książek.
- Napisał kiedyś: Jeżeli odpowiednia ilość ludzi w coś
wierzy, to wtedy staje się realne.
- Czemu nie użyłeś cudzysłowu? - Zmieniłem na chwilę
temat.
- Nie ufam im.
- Aha. Wracając jednak do sedna sprawy, co ma myśl jakiegoś
starego komucha, do twojego powstania?
- Miliony dzieci wieży w Św. Mikołaja. Miałem być
ziszczeniem ich marzeń. Jednak podczas mojego powstawania, wiele
dzieci przestało we mnie wierzyć. Były to radzieckie dzieci,
które pod naporem propagandy, zaczęły wyznawać Dziadka Mroza.
Te dzieci są niezbędne do powstania Mikołaja.
- Może mógłbym ci pomóc... - Zaproponowałem.
- To nic nie da. Nieskończonego Bytu nie da się dokończyć.
Pozostaje tak do końca.
- Ty jednak przybrałeś formę.
- Skoro nikt nie wierzy w Mikołaja, jestem wolny. Zostałem.(chwila
napięcia).Arbuzem.
- To może poszedłbyś na służbę do Tego-Który-Zna-Byt ?
- Jestem wolny.
- Jesteś Bytem, a Ten-Który-Zna-Byt jest właścicielem
wszystkich Bytów.
- Nie mnie... - Powiedział Arbuz, i poleciał w kosmos. Przy
prędkości nadświetlnej, straciłem go z oczu.
- Niech to szlag!!! - Zaryczałem - Znajdę cię głupi Bycie!
Gdziekolwiek byś się udał! Ale najpierw... - Trochę się
uspokoiłem - Udam się na piwo.
Zajrzałem na moją listę miejsc, gdzie można wypić(dużo). Po
chwili miałem już obrany Bar "Niebieski nosorożec".
Wskoczyłem do statku, i poleciałem na Ziemię. Wylatowo...Dziwna
nazwa...
Tymczasem Arbuz był całkiem niedaleko, lecz w innym
czasookresie.
Młody Arbuz mknął w nadprzestrzeni. Przesuwał się coraz bliżej
celu, ale prędkość sprawiła, że czas zaczął się cofać.
Dla Bytu nie miało to jednak znaczenia, ponieważ Był wieczny.
W końcu zobaczył swój cel. Ziemia 2 miliony lat p.n.e. wydawała
całkiem całkiem. Arbuz przymierzył się, i przystąpił do lądowania.
Skupił swoje zmysły, i obrał lądowisko. Był to niewielki wąwóz
w Afryce południowo wschodniej. Nabierał prędkości...

***

- Uba! - Powiedział Australopitek, do swojego Towarzysza.
Pierwszy raz wyszedł na polowanie, i pierwszy raz widzi coś
takiego. Jego starszy kolega też czegoś takiego nie widział.
Obydwaj obserwowali taki jasny, płonący punkt. Punkt rósł z
każdą chwilą, aż zrobił się całkiem duży.
Niespodziewanie, głowa starszego eksplodowała. Młodszy
Australopitek zastanowił się nad tym zjawiskiem. Po chwili
rozmyślań, doszedł do wniosku, że głowa wybucha w pewnym
wieku. Prawdopodobnie, dlatego, aby wspólnota miała na obiad mięso.
Młodzieniec wziął na plecy swojego towarzysza, a do ręki wziął
jakiś zielony, ładny kamień. Szkoda, że nie wiedział, że to
ten zielony kamień, zabił jego kolegę...
Australopitek doszedł do jaskini nad ranem, i został przywitany
okrzykami radości. Był jedynym, który wrócił z jedzeniem(ci,
co nic nie przynieśli, byli natychmiast konsumowani). I nie dość,
że miał jedzenie, to miał świecący na zielono kamień.
Arbuz-kamień, został umieszczony przez starszego wspólnoty, na
honorowym miejscu w jaskini. Od tamtej pory, nie było już
ciemno.

***

W ciągu niezliczonych lat, Arbuz przechodził przez setki rąk.
Czasem należał do Homo habilis, czasem do australopitekus
bonsai, a czasem do innych hominidów. Ale zawsze był symbolem władzy.
Kto miał kamień, ten miał władzę. O niego były pierwsze
wojny.
Im Arbuz był starszy, tym przesuwał się dalej na północ. W
końcu znalazł się w rękach pewnej wspólnoty homo sapiens, żyjącej
nad Nilem. Z czasem wspólnota ta, zaczęła wchodzić w skład
Egiptu Dolnego. Znowu troszkę minęło, i Byt znalazł się w
domu pewnego kapłana Amona. Był w tej rodzinie przez pokolenia,
aż wykradł go pewien oficer armii Aleksandra Wielkiego. Nie
pobył w jego łapskach długo.

***

W tym samym czasie, kończyłem mój relaks w Barze pod "Niebieski
nosorożcem". Niezbyt chciało mi się wychodzić, bo miałem
fajne towarzystwo. Przysiadło się do mnie, gdy zamówiłem na
raz cztery piwa "Xsiąż". Towarzystwo składało się z dwóch
osobników płci męskiej. Jeden miał na sobie garnitur, i uważał,
że jest klonem Kwaśniewskiego. Drugi z kolei, ubrany był w
tradycyjny strój góralski, i podawał się za stuletniego bacę(kłamał,
na moje oko miał ze dziewięćdziesiąt sześć). Rozmawialiśmy
o tym i owym(alkohol znacznie w tym pomagał). Klon mi mówił,
że na jego stworzenie poszły pieniądze z dziury budżetowej.
Miał rządzić krajem, gdy oryginał odpoczywał w domu.
Niestety, po drugiej kadencji, jego istnienie odkryła Renata
Beger(podobno dzięki kurwikom). Baca z kolei, był rodowitym góralem,
ze specjalizacją na przepowiadacza pogody. Posiadał również
mandat senacki, ale po wyborach "olał" sprawę, i wrócił
do owiec(podobno to specjalna rasa, która daje zamiast mleka,
czysty spirytus. Myślę{?}jednak, że to tylko pijacka opowieść).
Piwo szybko "wyszło", i musieliśmy przerzucić się na
mocniejsze trunki. Przy pierwszej flaszce, Aleksander padł pod
stół. Jakiś czas ja i Góral musieliśmy gawędzić samotnie.
Na szczęście po chwili, dosiadł się do nas, jakiś koleś w
kapeluszu a'la lata trzydzieste. Przedstawił się, jako Rokita.
Wypiliśmy trochę, język gościowi się rozwiązał, a z uszu i
nosa, poszły kłęby dymu. Gość pachniał siarką. Okazało się,
że jest przywódcą duchowym miejscowej "Grupy Armagedonu",
oraz osobistym wrogiem SLD. Niestety, nie miałem więcej czasu,
i byłem zmuszony iść. Na moje szczęście, znajomy góral,
zgodził się przepowiedzieć mi pogodę.
W celu zbadania warunków atmosferycznych, udaliśmy się przed
gospodę. Baca nadmuchał balon(powiedział, że meteor...meteri...meterolgoliliczny{"Idę
Panocku, z duchem czasu!" - Powiedział}), i uniósł się na
nim pod niebiosa. Kontemplował trochę chmury, po czym powiedział:
- Będzie piknie! - to były ostatnie jego słowa, bo niestety
nagle oberwał piorunem. Balon eksplodował, a góral został
murzynem. Cóż, saper i góral mylą się tylko raz.
Rozpętała się burza. Pioruny waliły, deszcz lał. Istny
Armagedon! Hmmm...Może to, dlatego, Rokita "cieszył michę"(Ach!
Te młodzieżowe języki!). Kiedy skończył szczerzyć zęby,
zwrócił się do mnie, z tymi oto słowami:
- Podwieźć cię?
- Nie - odparłem, mimo że poprzednim razem(gdy padła taka
propozycja) było całkiem
miło - Jestem statkiem.
- Chcesz lecieć w taką pogodę? - zdziwił się lider PO.
- Eee...No...Nie... - Wyznałem.
- No widzisz - Rokita uśmiechnął się diabelsko, i zagwizdał.
Po chwili przyjechał samochód. Był to jakiś stary mercedes, z
wypisanym na czarnym lakierze "P**** Samoobronę!". W jego wnętrzu,
wszystko było wyłożone skórą dziwnego gatunku(podobną można
uzyskać obdzierając człowieka ze skóry...Nie. To chyba nie możliwe,
aby polityk zrobił sobie...Brrrr! Może zmieńmy temat?).
Postanowiliśmy również zabrać Olka(niech ma coś z życia),
oraz resztki Bacy(dla rodziny). Rokita prowadził, Prezydent leżał
w bagażniku, Prochy Górala rozsypały się na tapicerce, a ja
siedziałem obok kierowcy. Po dziesięciu minutach jazdy, zdałem
sobie sprawę, że nie powiedziałem, dokąd mam być podwieziony.
Szarpnąłem, więc Rokitę za ramię, aż mu kapelusz z głowy
zleciał. A jak mu zleciał, to zarył rogami w szyber dach. Gdy
to zobaczył, to prychnął tak gniewnie, że płomienie poszły
z nosa. Również zapach siarki stał się intensywniejszy.
- Grrr! - zawarczał - Czego?
- Grzeczniej - skarciłem polityka - Skoro mnie podwozisz, to
może byś zapytał, gdzie chcę być wieziony?
- Nie jesteś wieziony - wyznał diabeł - Jesteś porwany!
- w tym momencie, samochód zmienił się w karocę, a Rokita
był ubrany w tradycyjny, strój szlachecki. Nie można było wyjść,
bo nie było klamek. Nie wiedziałem też, kto prowadzi, bo
wszyscy towarzysze flaszki, siedzieli ze mną.
Obraz za oknem rozmazał się. Słychać było dźwięk drapania
po tablicy. W końcu obraz zniknął(zrobiło się ciemno), a hałas
ustał. Miałem wrażenie, że stoimy. Ktoś zabrał koc z okna,
i mym ślicznym, nieistniejącym(dlatego ślicznym) oczom, ukazała
się budka graniczna(wiem że była graniczna, bo miała wypisane
po polsku i aramejsku, "Polska-Piekło. Wejście dla VIPów").
W jej wnętrzu siedział znudzony oficer SS, smętnie gapiący się
na karocę. Po chwili dostrzegłem, że spod czapki wystają mu
rogi. Wyciągnął flegmatycznym ruchem rękę, i rzekł:
- Paszport.
Rokita wyjął legitymację partyjną, i pokazał ją esesmanowi.
Ten chwilkę się przyglądał, i krzyknął do dwóch podwładnych:
- Otwórzcie szlaban! Mamy partyjnego!
- Ale szefie - odezwał się diabeł w radzieckim mundurze -
A jak to podpuchaaaaaaa! Hans! - Zwrócił się z wyrzutem do
towarzysza w niemieckim moro - Nadepnąłeś mi na ogon!
- Cicho tam idioci! Tylko bez rękoczynów... - Krzyknął wyraźnie
ożywiony(jak na jego standardy) oficer.
Nie dane było mi usłyszenie końca tej kłótni, bo karoca
ruszyła. W tym czasie, Rokita schował legitymację do kieszeni.
Popatrzył się na mnie szyderczo.
- Po co mnie porwałeś? - Zapytałem spokojnie diabła.
- Dla jaj.
- Tak? - nie dowierzałem.
- Oczywiście, że nie! - Oburzył się partyjny - Porwałem
cię bo... bo kazali. A po co, to nie wiem. Dowiesz się w swoim
czasie.
Postanowiłem dalej nie pytać. Resztę drogi spędziliśmy w
ciszy. Czas spożytkowałem na oglądanie piekła. Nie przypominało
jaskini, a raczej jakąś bezkresną kryptę. Wszędzie krzątali
się grzesznicy, diabły, diablice, skuby oraz demony. W innych
miejscach, stały przeróżne maszyny robiące krzywdę skazanym(tym
gorszym, bo ci lepsi pedałowali napędzając maszynę.
Wszystkiego pilnowały, rzecz jasna , demony). Im dłużej
jechaliśmy, tym bardziej śmierdziało siarką.
W końcu dojechaliśmy. Drzwiczki się otworzyły, a z podłogi
wyskoczył czerwony dywan. Rokita wstał pierwszy(he, he. Panie
przodem.), i stanął przy wyjściu. Gdy wyszedłem, ujrzałem
potężny tron, a na nim ogromnego osobnika z taaaakimi rogami.
Stwór zlustrował mnie, po czy szepnął(co brzmiało jak głośny
grzmot):
- TO TEN, KTÓRY WYMIGAŁ SIĘ ŚMIERCI?
- Tak pierwszy sekretarzu... - Rokita padł na kolana. Przyjrzałem
się maszkarze.
- Cześć! - Powiedziałem do niego żywiołowo - Jesteś
Szatan, prawda?
- TOWARZYSZ SZATAN!!! - Zagrzmiał głosem, który niszczy
miasta.
- Sprowadziłeś mnie, aby zapuszkować w któreś z tych niszczących
machin?
- TAK.
- Puściłbyś mnie, gdybym załatwił twojego znienawidzonego sługę?
- SKĄD WIESZ...CHOCIAŻ...DOBRY POMYSŁ. ROKITA! - Zwrócił
się do znanego wam polityka - WALCZ Z NIM.
- Na rozkaz... - Rokita wyjął szablę - Chwyć broń!
Wyciągnąłem miecz świetlny. Diabeł wybałuszył oczy, i
rzucił się na mnie. Wziął wielki zamach, ale trafił w nicość.
Zmaterializowałem się z jego plecami, i spróbowałem go dźgnąć.
Jednak któryś z diabłów ostrzegł swojego ziomka(nie
kojarzcie tego z klanem szerokiego kroku!), i ten zdążył
uskoczyć. Na wiele się mu to jednak nie zdało, bo mój drugi
cios był celniejszy. Rokita padł na podłogę. Gdy chciałem go
dobić, zakwiczał:
- Jesteś bez serca?
- Jak to? - zdziwiłem się, i włożyłem rękę pod płaszcz.
Po chwili wyjąłem coś zasuszonego, co przy dużej wyobraźni
można nazwać sercem - A to, co?
- Chodziło mi o uczucia! - zaskomlał ponownie - Jesteś
zimny sadystą!
- Owszem - potwierdziłem - Czy nie zauważyłeś, że kiedy
jestem narratorem, to nie ma opisu przeżyć wewnętrznych?
- STRAŻ!!! - ryknął Szatan - ŁAPAĆ GO!
Z sufitu zaczęli zlatywać skrzydlate demony. Wszystkie były
uzbrojone w trójzęby, oraz własne mordy(strasznie szkaradne).
Nim jednak dolecieli, Piekło się zatrzęsło, a jego sklepienie
pękło. Na podłodze wylądował już znany mi statek. I jak
przypuszczałem, z wnętrza wybiegli szturmowcy. Po chwili pojawił
się jeszcze ktoś.
- Vadek! - krzyknąłem rozradowany - Znowu mnie ratujesz!
- Nie dziękuj! - wysapał Lord - Uciekaj!
Nie zwlekałem długo. Wskoczyłem na miejsce woźnicy, i porwałem
karetę. Kościste rumaki pomknęły pod górę, aby po chwili
stratować szlaban. Byłem wolny, i mogłem zacząć poszukiwania
niesfornego Bytu.

***

- Oooo... - ocknął się klon Prezydenta, w porzuconym
Mercedesie - Czemu leżę na kupie siana, leżącej z kolei na
środku pola, i czemu trzymam drogą jak nie wiem co urnę?
- Ni wiem panocku - odezwał się głos ze środka urny - Ale
jednego jestem pewny. Susy mię nieco, i łyknąłbym sobie na
rozruszanko.
Prezydent niezbyt się zastanawiając, wyjął napoczętą flaszkę,
i wlał jej zawartość do urny. Po chwili, zadudnił w niej jakiś
dźwięk, a po kolejnej chwili, wyrósł z niej dziewięćdziesięcio
sześcio letni baca. Jego stopy gniotły się we wnętrzu urny.
- Wiesz co - zagadał baca - Z twoją mordą, można zarobić...W
barze go-go - dodał po chwili.

***

Tymczasem gdzie indzie...
Obudziło go coś niezrozumiałego. Usiadł na łóżku i przetarł
zaspane oczy. Według budzika było wpół do szóstej. Podszedł
do komody, i otworzył skrytkę. Przeczucie nie myliło go.
Zapasy świętego owocu były na wyczerpaniu. Mógł zrobić
tylko jedno. Wyjechać, i odnaleźć Mistrza, aby poprosić go o
nowy zapas.
Umył się, ubrał, spakował najpotrzebniejsze rzeczy, i wyruszył
za przeczuciem. Jednak, kiedy zamknął drzwi domu, przypomniał
sobie, że musi załatwić jeszcze parę spraw. Znowu sięgnął
po klucze...

***

Z radia sączyły się słodkie dźwięki Radia Marian. Tamtego
dnia, katecheza ojca prowadzącego, dotyczyła inwazji żydomasonerii
z Izraela, oraz prawdy o bolszewickich sprzedawczykach, którzy
wprowadzają chrześcijańską Polskę do czerwonej,
antykatolickiej Unii Radzieckiej. Pani Genowefa słuchała uważnie,
robiąc zarazem sweter dla wnuczka(należał do Młodzieży
Wszechpolskiej, i podczas ostatniej manifestacji, jakiś ped...znaczy
się, gej podarł mu bluzę). Niespodziewanie, tę swoistą
medytację, przerwał rozdzierający dźwięk dzwonka. Pewnie
znowu jakiś mormon chciał siać żydowski zamęt. Pani Genowefa
myślała, że jak poprzedniego poszczuła rybą, to następnych
nie przyślą. Popatrzyła dumie, na gubika obronnego. Jednak
kursy samoobrony robią swoje.
Otworzyła ostrożnie drzwi, aby sprawdzić, kto za nimi stoi. A
stał nie, kto inny, jak nieco przygłupi sąsiad, Karol Stańkiewicz
- student historii na Uniwersytetu Krakowskiego, oraz
nauczyciel arabistyki w pobliskiej szkole. Gdy ją zobaczył, uśmiechnął
się kretyńsko.
- Pani Genowefa? - zapytał retorycznie.
- Czego pan chce?
- Przyszedłem oddać Pani pięć złotych, pożyczone pięć lat
temu.
- Tylko to?
- Tylko - powiedział, i podał emerytce pieniążek. Pożegnał
się szybko, i jeszcze szybciej wbiegł na schody. Genowefa zamknęła
antywłamaniowe drzwi na trzy zamki, i pobiegła do telefonu.
- Tu telefon zaufania Młodzieży Wszechpolskiej - rozległ się
słodki głos w słuchawce.
- Grzesio? - zapytała staruszka - Słuchaj jest sprawa.
- Słucham - "Grzesio" zaczął mówić normalnie, jak
komendant obozu koncentracyjnego wydający rozkazy.
- Przyszedł do mnie sąsiad, i oddał dług. Ludzie zwykle oddają
długi, gdy jadą gdzieś daleko za granicę. A ta granic często
leży w Izraelu. Czekajcie pod bramą. Podaję rysopis...



To było już ostanie mieszkanie. Należało do niejakiego
Kazimierza Szczuczki, znanego szerzej jako Vojnicha, będącego
uznanym w różnych kręgach ezoterycznych spirytystą i
radiotelestą.
Drzwi otworzył właściciel. Jego ruchy były mechaniczne, a
oczy bez wyrazu. Na widok Karola zrobił wyraźnie zdziwioną minę.
- Mein Gott! Karol! - Pan Kazimierz wyraźnie się ucieszył
- Ich keine...
- Kim pan jest? - zapytała starsza kobieta, siedząca dotąd
przy stole w kuchni - I czy pan nie widzi, że ten geniusz
przyzwał ducha samego Wagnera?
- Chciałem oddać tylko łyżeczkę cukru, pożyczoną dziesięć
lat temu... - Karol się tłumaczył.
- Dawaj pan! - krzyknęła kobieta - Herr Wagner! Komt zu
hause! - słabo znała niemiecki.
- Do widz... - Karol nawet nie zdążył się pożegnać, bo
drzwi przed jego nosem zamknęły się z trzaskiem. Koniec na dziś,
tydzień, miesiąc, rok, stulecie, milenium.

Karol zamknął za sobą drzwi bloku. Było wcześnie rano, i
prawie nikt się nie kręcił. Prawie, bo przed blokiem stało
sześciu łysych jegomośćów. Każdy miał na kurtce napisy
typu: "Jude Raus!" albo "Polka-TAK! Unia-NIE!" itd. Gdy
zobaczyli wychodzącego Karola, najwyższy(widocznie przywódca
wysunięty na czele według struktury plemiennej) z nich zapytał:
- Ty! Jesteś Szczuczka?
- No jestem. I co z tego?
- Łapać Żyda! - wydarł się przywódca.
- Nie radzę wam... - Karol chciał ostrzec łysoli przed swoją
osobą, ale musiał się bronić. Wyszarpnął z torby jakieś
durze zawiniątko, które po zdjęciu papieru okazało się
mieczem. Karol wyjął go z pochwy, i wykonał cięcie w kierunku
wodza. Jego podopieczni najpierw zaczęli się śmiać, ponieważ
myśleli że Szczuczka spudłował. Myli się, trafili na
zawodowca, na zawodowca, uczestnika IV wyprawy krzyżowej(nieco z
musu i z cudzą armią, ale uczestnika).
Wódz tępo patrzył. Po chwili z jego szyi popłynęła stróżka
krwi. Przywódca padł na kolana, a jego głowa odłączyła się
od reszty ciała. Wódz nie żył. Podwładni dryblasa uciekli w
panice. Tacy jak oni są silni w grupie, ale tylko wtedy, gdy ktoś
myśli za nich. Kiedy tego kogoś zabraknie, grupa rozpada się.
Karol o tym wiedział. Doświadczenie go nauczyło.
- A teraz - powiedział do siebie krzyżowiec - Do Poznania...


***

Pociąg gwałtownie zahamował. Dojechał do Poznania z półgodzinnym
opóźnieniem. Karol nie miał jednak czasu, aby słać obelgi
dotyczące kierowcy, bo miał przeczucie. Pojawiło się ono
niespodziewanie, pod postacią kodu kreskowego na batonie "3ech
Bić! ", zakupionym i skonsumowanym przez naszego bohatera, w
pociągowej restauracji marki "Wars".
Właśnie miał zamiar wyrzucić opakowanie po zjedzonym ze
smakiem batoniku, gdy zwrócił uwagę na cyferki pod dziwnymi
kreseczkami. Nie były to jednak zwykłe cyferki i kreseczki, ale
informacja dla NICH. Jednak przeczucie zaadaptowało tą
informację, i wykorzystało do swoich celów.
- Aha - pomyślał Stańkiewicz - Muszę iść do dworcowej
toalety.
Jak pomyślał, tak zrobił. Chwilę po dosyć gwałtownym
hamowaniu, wyskoczył z pociągu.

Buty z hukiem trzasnęły o posadzkę dworca(nie ma jak glany!).
Karol rozejrzał się wokoło, i ruszył przed siebie. Po całym
przybytku ganiali jacyś ludzie obładowani plecakami. Wszyscy się
gdzieś bardzo spieszyli. Biegali, krzyczeli, śmiali się, w
zależności od wieku i narodowości. Poza spóźnianiem się na
pociąg, ich czas wypełniało stanie w kilometrowych kolejkach.
Jedynym statycznym elementem byli alkoholicy warujący na swoich
krzesełkach.
Po dojściu do końca peronu, Karol zobaczył dwa przejścia
podziemne. Jedno prowadziło do wyjścia, a drugie do mrocznego
korytarza. Przeczucie mówiło że trzeba iść do mrocznego. Właściwie
korytarz nie był taki mroczy, jakby się wydawało, miał całkiem
niezłe oświetlenie, ale same czarne kafelki. To one "mroczniały"
przejście(taka pomroczność jasna korytarza). Po paru metrach,
na czarnych kafelkach pojawiała się brązowa substancja, której
lepiej nie dotykać. Za to podłoga, i dolna część ścian, była
pokryta żółtym płynem niewiadomego pochodzenia. Jakby tego było
mało, na jego końcu warowała The Great Grandmama Klozetowa.
Starucha łypnęła groźnie okiem na nowo przybyłego. To już
dzisiaj drugi, który odważył się wejść do jej królestwa. A
przez tyle lat był spokój... - rozmyślająca starucha pomacała
się po kieszeniach, aby po chwili wyjąć rewolwer(gdyby nie
chciał zapłacić). Broń położyła dyskretnie na kolanach.
Karol zignorował potworę, i pchnął drzwi z krzywym napisem
"Dla menszczyzn", oraz wyrytym nożem cennikiem: "Sikanie
- złotufka. Kópa - dfa złote". W pomieszczeniu pachniało
tylko nieco gorzej, niż na korytarzu. Stańkiewicz miał już
zahartowany nos, więc nie musiał go zatykać. Gdy zamknął
starannie drzwi(żeby stara się nie patrzyła), dostrzegł
jakiegoś mężczyznę udającego że myje twarz. Ubrany był w
czarny płaszcz, czarne spodnie, czarne buty, i czarny kapelusz.
Nie można było zobaczyć jego twarzy, bo miał zabandażowaną
całą głowę. Na dodatek na jego nosie spoczywały okulary
przeciwsłoneczne.
Jak obandażowany dostrzegł naszego bohatera, szybko(i bezgłośnie)
podszedł do niego.
- TERAZ W ANGLI MOTYL TRZEPOCZE SKRZYDŁAMI... - powiedział do
Karola. Mówił w taki sposób, że słuchacz nie słyszał go,
tylko miał pamięć po jego słowach.
- A w Chinach szaleje huragan - dokończył krzyżowiec. Sam
nie wiedział, czemu to powiedział(Ale mi się rymnęło! Człowiek
nie czuje, kiedy rymuje!), ale przeczucie go tak poinstruowało.
- JESTEM AGENT X - przedstawił się Agent X, i wyciągnął do
Karola zabandażowaną dłoń- OTO INFORMACJE O PAŃSKIM NASTĘPNYM
CELU - wyciągnął jakiś klaser, i podał rycerzowi -
JESTEM ZASZCZYCONY DAWAĆ TAKIE POUFNE DANE, TAKIEMU WYSOKIEJ
KLASY EKSPERTOWI. MY I PAN BĘDZIEMY ZADOWOLENI, PANIE... - nie
dokończył, bo wtrącił się Karol - Stańkiewicz.
- CO! - krzyknął Agent X - TO TY NIE JESTEŚ AGENT
KUNTAKINTE!? - po czym uspokoił się Agent - POWINIENEM SIĘ
DOMYŚLIĆ. KUNTAKINTE JEST MURZYNEM...TYLKO SKĄD ZNAŁEŚ HASŁO?
ECH! NIE WAŻNE...I TAK ZGINIESZ - mówiąc to, wyjął jakiś
futurystyczny pistolet. Stańkiewicz zareagował błyskawicznie,
i wytrącił mu go kopnięciem(widział takie w pewnym "nindżowskim"
filmidle). Pistolet zatoczył się po podłodze. Agent i
domniemany Kuntakinte rzucili się równocześnie na niego. Nim
jednak któryś z nich zdążył go chwycić, pistolet wyparował.

- GRR! - zawarczał X - JESZCZE SIĘ ZEMSZCZĘ!
Agent wskoczył do jednej z kabin. Karol chciał mu jeszcze
pokazać parę chwytów, ale okazało się, że X zamknął się.
Przez chwilę z kabiny dochodziło szuranie, zakończone pociągnięciem
spłuczki. Wreszcie Stańkiewicz wyważył drzwi, i pierwsze co
zobaczył, to Agenta skaczącego do muszli klozetowej. Karol nie
zdążył go zatrzymać, bo tamten zniknął w spływającej
wodzie.

Karol wyszedł z toalety dzierżąc pod pachą nowo zdobyty
klaser, lekko chwiejnym krokiem(trochę z dużo, jak na jeden
dzień). Już chciał odejść, gdy usłyszał chrapliwy głos:
- A kawaler może raczy zapłacić?
- Nie korzystałem...
- Ty Chamie! Ja ci już... - sięgała po rewolwer, gdy padł
strzał. Jednak to nie ona strzelała, tylko barczysty murzyn
odziany w skórę(bynajmniej nie z lamparta).
- Nienawidzę ich... - mruknął murzyn chowając broń, i
krocząc w stronę toalety męskiej. Gdyby zmierzyć ilość
materiału zużytego na jego ubranie, okazałoby się, że taką
ilość skóry można wykorzystać do obicia dwóch foteli.
Karol miał się już zbierać, gdy ponownie usłyszał głos
babci klozetowej:
- ONI...yyy...pomszczą...yyy...mnie! - wycharczała starucha,
i dokonała samo spalenia.
- Będę rzygać - skomentował Stańkiewicz.

***

Informacje zawarte w klaserze okazały się bezcenne. Dotyczyły
starego mistrza Karola, Żytomira Męczysława. To on zdradził
Karolowi sekret nieśmiertelności. To on dał mu święty owoc,
wykradziony przed wiekami z Macedonii. Jedna porcja tego owocu,
dawała konsumującemu sto lat życia. To właśnie Żytomir
posiadał największą część owocu, spośród rozdanych swoim
uczniom. Wystarczyło go tylko odnaleźć.
Według danych podanych w klaserze, mistrz każdego dnia
przychodził do kawiarni "Pod Sędziwojem", aby spożyć
aperitif. Zazwyczaj miał ze sobą laptop, a towarzyszyły mu gołębie,
psy, koty, i kruk. Pisało również, że zanim stał się nieśmiertelny,
był kapłanem Peruna, Światowida, lub Świętowita.
Karo usiadł na ławce. Czekał. Trwało to długo, ale cierpliwość
się opłaciła. Żytomir pojawił się na horyzoncie. I jak w
opisie, towarzyszyły mu zwierzęta. Stańkiewicz poderwał się
z ławki, i ruszył w stronę odzianego w garnitur eks-kapłana.
- Witaj mistrzu.
- Ach! To ty! - mistrz był zdziwiony - Nie sądziłem że się
spotkam.
- Dlaczego?
- Wszyscy inni moi uczniowie nie żyją.
- Jak!? - zapytał oburzony Karol. Krew w nim zawrzała. Jakiś
bezczelny pasożyt załatwił mu mistrza, a zarazem jedyne źródło
świętego owocu.
- Zabili ich ONI.
- Kim są ONI ?
- To... - z ust mistrza pociekła krew. Chwycił się za serce,
i padł. Karol nie zdążył go chwycić.
- HA HA HA !!! - rozległ się demoniczny śmiech - ZEMSTA!!!
- należał do Agenta X. Siedział on na dachu, i dzierżył
jakąś futurystyczną snajperkę. Śmiał się trochę, po czym
zniknął. Karol chciał go gonić, odnaleźć, jednak rozległy
się syreny. Przyjechała karetka, i policja.

***

Wszedłem do posterunku. Przybrałem postać typowego biznesmena,
więc gliniarze nie byli przerażeni. Popatrzyłem na nich spod
moich okularów przeciwsłonecznych, i podszedłem do jednego z
biurek. Chrapał przy nim stary, i jedyny na tym posterunku, stróż
prawa(była noc). Obudziłem go niezbyt cichym "POBUDKA! BUDUJĄ
SOCJALIZM, A TY NIE PATRZYSZ!". Stary od razu poderwał się, i
krzyknął:
- Ku chwale partii, i ludu pracującego, towarzyszu sekretarzu!
- Spocznij - powiedziałem - Mam sprawę.
- Czego trza? - spoważniał stary.
- Muszę porozmawiać z aresztowanym. To pilne - powiedziałem.

- Żadnych od... - wysiliłem swój umysł - Prowadzę.
Jakie te ludziska mają słabe umysły! Wystarczy trochę silnej
woli, i zrobią co chcesz.
Policjant zaprowadził mnie do celi. Siedział w niej zmartwiony
obiekt moich zainteresowań. Gdy mnie zauważył, nawet się nie
obrócił.
- Czego chcesz? Już mnie przesłuchiwali.
- Chcę ci pomóc.
- Jak? Dasz mi pilnik w cieście?
- Niedowiarek... - rzekłem, i przeniknąłem przez kraty.
- O rany!
- Teraz mi wierzysz?
- Tak.
- Czy nie chciałbyś być nieśmiertelny?
- Chciałem być, ale święty owoc się mi skończył.
- Niekoniecznie.... - powiedziałem, i wyjąłem z torby Byt. Był
zamknięty w akwarium, więc miałem pewność że nie ucieknie.
Zresztą, i tak nie miał siły na ucieczkę, bo musiałem go
odtworzyć z małego kawałka. Leżał smętnie w swoim szklanym
więzieniu, w którym miał przeleżeć wieczność.
- Aaa... - wyrwało się Karolowi.
- A teraz... - chciałem rozpocząć wypowiedź.
- Pora na Teletubisie! - krzyknął gliniarz z drugiego
pomieszczenia. Były to ostatnie słowa w jego życiu, bo doszło
do nagłego zatrzymania akcji serca. Oczywiście maczałem w tym
palce.
- Teraz - upewniłem się że nikt mi nie przerwie - zrobisz
co ci każę...
Rozpocząłem dosyć długi wywód, dotyczący jego zadania.
Opisałem dokładnie co ma zrobić, a gdy miał wątpliwości,
przedstawiałem mu fascynującą wizją wiecznego życia. Obiecałem
mu że gdy skończy zadanie, otrzyma "święty owoc", czyli
niesforny Byt. Kłamałem.
Gdy dobrnąłem do końca, siłą woli wygiąłem kraty, aby
Karol mógł wyjść. Nie pożegnałem się, bo jeszcze musiałem
załatwić sprawę kłopotliwych rejestrów dotyczących jego
osoby. Nie chciałem przecież, aby ktoś pamiętał o jego
istnieniu. Po tej żmudnej pracy, udałem się do pałacu Tego-Który-Zna-Byt.


***

Zaraz po odłożeniu Bytu we właściwe miejsce, zmaterializowałem
się w moim pokoju. Od razu poszedłem przywitać się z moją
kawą, a przy okazji ją nakarmić. Stworek na mój widok(zawsze
zastanawiałem się gdzie to ma oczy) o mało co nie wypadł z
kubka. Waluś urósł przez czas mojej nieobecności, prawie się
nie mieścił w swoim pojemniku(czyli wspomnianym wcześniej
kubku). Dałem polizać mu moje palce, aby miał pewność że to
ja(palec chyba odrośnie), i dolałem do niego wody. Jak to zrobiłem,
moja kawa zaczęła bulgotać jakiś rytm. Początkowo myślałem
że to niestrawność, spowodowana jakąś niesmaczną tarantulą(pełno
tego biega po mojej podłodze), ale szybko się zorientowałem,
że to alfabet morsa. Przekaz był jasny, ktoś zostawił mi
wiadomość. W celu jej odnalezienia przeszukałem cały pokój.
Dopiero kiedy przewróciłem ostatnią szufladę, Waluś
zabulgotał że informacja jest napisana sokiem z cytryny na
powierzchni lustra. Trudno było opisać moją złość, ale
powstrzymałem się przed rękoczynami. Odwróciłem lustro(jest
odwrócone, bo i tak się w nim nie odbijam), i zobaczyłem na
jego powierzchni zaciek. Odpowiednim czarem rozjaśniłem sok z
cytryny.

"Sługo" - pisało - "musiałem odejść na jakiś czas.
Wrócę niebawem, więc nie próbuj robić żadnej zadymy, jak w
zeszłym roku!"

Zadymy? Zeszłoroczna impreza to pryszcz, w porównaniu z tą
sprzed dwóch lat(rok temu, najgorszym wybrykiem był skok na "badżi"
do otchłani czasu ). Wtedy to balowaliśmy...
Po krótkim namyśle, zawiadomiłem przyjaciół o planowanej
imprezie.

[CDN]






Gwizdon
odyniecandpuzon@tlen.pl







 






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C10
C10 5
C10 Feeding Time
C10 7
C10 0
C10 6
c10 07 Filtry
C10 8
C10 opis
c10
C10 2
C10 4
C10 1
C10 9
highwaycode pol c10 szczegulna ostroznosc (s 70 76, r 204 228)

więcej podobnych podstron