C. J. Cherryh
Ludzie z Gwiazdy Pella
Księga II
. 3 .
STACJA CYTEEN: REJON ZAMKNIĘTY; 8/9/52
Marsh jeszcze się nie pojawił; nie było ani bagaży, ani jego
samego. Ayres urządził się już z pozostałymi; wybrał sobie pokój spośród
czterech, które wychodziły na centralne patio i były od niego oddzielone
rozsuwanymi ściankami działowymi. Rolę ścian spełniały tu wszędzie ruchome białe
płyty, które można było przesuwać po srebrzystych prowadnicach. Meble skromne,
funkcjonalne, niekomfortowe również osadzone na prowadnicach. To już czwarta
taka przeprowadzka w ciągu ostatnich dziesięciu dni; z obecnej kwatery do
ostatniego miejsca zamieszkania nie było zbyt daleko, na pierwszy rzut oka nie
różniła się w niczym od tamtej, tak samo strzegły jej młode manekiny,
wszechobecne i uzbrojone, zajmujące swe stanowiska w korytarzach... te same od
kilku miesięcy, jakie tu przebywali, zanim zaczęły się przenosiny.
Nie wiedzieli właściwie gdzie się znajdują - czy na jakiejś
stacji w pobliżu tej pierwszej, czy też na samej Cyteen. Na pytania udzielano im
wykrętnych odpowiedzi. Względy bezpieczeństwa, tak uzasadniano przenosiny,
cierpliwości. Ayres zacho wał spokój wobec towarzyszących mu delegatów, tak
samo, jak czynił to wobec rozmaitych dygnitarzy i agentów, wojskowych i
cywilnych - jeśli w Unii można się było w ogóle pokusić o takie rozróżnienie -
którzy ich przesłuchiwali prowadząc rozmowy zarówno z całą grupą, jak i z każdym
z osobna. Dopóty powtarzał przyczyny i warunki ich apelu o pokój, dopóki nie
osiągnął automatyzmu w modulacji głosu, dopóki nie nauczył się na pamięć
odpowiedzi swych towarzyszy na te same pytania; dopóki to przedstawienie nie
stało się tym, czym w istocie było, przedstawieniem, celem samym w sobie, czymś
co mogli ciągnąć w nieskończoność, aż do granic cierpliwości swych
gospodarzy/przesłuchujących. Gdyby prowadzili negocjacje na Ziemi, dawno już by
zrezygnowali, dali wyraz swojemu oburzeniu, zmienili taktykę; tutaj nie było
takiej możliwości. Byli bezsilni; robili, co mogli. Jego towarzysze radzili
sobie nieźle w tych stresujących okolicznościach... oprócz Marsha. Marsh stawał
się coraz bardziej nerwowy, niespokojny, spięty.
No i oczywiście Marsha Uniowcy upatrzyli sobie na obiekt
szczególnego zainteresowania. Gdy wzywano ich na rozmowę pojedynczo, Marsh był
spośród nich najdłużej nieobecny; przy każdej z czterech ostatnich przeprowadzek
Marsh zawsze docierał na nową kwaterę jako ostatni. Bela i Dias nie komentowali
tego; tych dwoje nie rozmawiało ani nie spekulowało na żaden temat. Ayres nie
robił żadnych uwag na ten temat sadowiąc się w jednym z siedmiu foteli stojących
na patio ich apartamentu przed obowiązkowym odbiornikiem vid i skupiając na
najnowszym, przygotowanym przez Uniowców specjalnie dla nich programie
propagandowym; czy nadawano go w zamkniętej sieci kablowej, czy ze studia wideo
stacji, miał do czynienia z ludźmi o mentalności niewiarygodnie odpornej na nudę
- same historie sprzed lat, rozliczenia katalogujące rzekome okrucieństwa,
jakich dopuściła się Kompania i Flota Kompanii.
Nie było to dla niego nic nowego. Zażądali udostępnienia
stenogramów przesłuchań, jakie przeprowadzały z nimi władze lokalne, ale
spotykali się z odmową. Środki, za pomocą których mogli prowadzić własne
notatki, nawet przybory do pisania, wykradziono im z bagaży, a ich protesty
oddalano i ignorowano. Tym ludziom nie znany był respekt dla konwencji
dyplomatycznych... typowe, myślał Ayres, dla tej sytuacji, dla władz
podpierających się uzbrojonymi po zęby szczeniakami o oczach szaleńców,
recytującymi z pamięci regulaminy. Oni najbardziej go przerażali, ta szalonooka
młodzież, ci młodzi ludzie nienaturalnie podobni jeden do drugiego. To byli
fanatycy, wiedzieli tylko tyle, ile nakładziono im do głów. Nie rozmawiajcie z
nimi, ostrzegał swoich towarzyszy. Róbcie, co każą, a w kwestiach spornych
zwracajcie się do ich przełożonych.
Dawno już stracił wątek programu. Zerknął na Dias siedzącą z
oczyma wlepionymi w ekran i na Belę grającego w grę logiczną prowizorycznymi
pionkami. Spojrzał ukradkiem na zegarek, który na próżno usiłował
zsynchronizować z czasem Uniowców, mierzonym tutaj inaczej niż na Ziemi czy Pell
i inaczej, niż to zalecały normy ustanowione przez Kompanię. Marsha nie było już
ponad godzinę. Minęła godzina, od kiedy tu przybyli.
Zagryzł usta, wysiłkiem woli skupił uwagę na przedstawianym na
ekranie materiale, który nadawał się tylko do poduszki, a i to nie za bardzo: do
tych oszczerstw zdążyli się już przyzwyczaić. Jeśli miały ich denerwować, nie
spełniały swojego zadania.
W końcu za drzwiami rozległ się szmer. Otworzyły się i do
środka wślizgnął się Ted Marsh z dwoma swoimi torbami; w korytarzu mignęli dwaj
młodzi, uzbrojeni strażnicy. Drzwi zamknęły się. Marsh przeszedł przez patio ze
spuszczonym wzrokiem, ale drzwi do wszystkich sypialni były zasunięte.
- Która moja? - spytał nie mając innego wyjścia, jak zatrzymać
się i odezwać.
- Nie z tej strony i nie tędy - powiedział Ayres.
Marsh przemknął się na drugą stronę patio i postawił torby przy
drzwiach sypialni. Rude włosy opadały mu w nieładzie, rzadkimi pasmami na uszy;
kołnierz miał pomięty. Nie patrzył na nich. Wszystkie jego ruchy były niepewne i
nerwowe.
- Gdzie byłeś? - spytał ostro Ayres, zanim tamten zdążył skryć
się w swoim pokoju.
Marsh rzucił za siebie spłoszone spojrzenie.
- Małe nieporozumienie z moim przydziałem. Ich komputer
umieścił mnie na jakiejś innej liście.
Pozostali podnieśli głowy i słuchali. Marsh patrzył na nich i
pocił się.
Zarzucić mu kłamstwo? Okazać oburzenie? Wszystkie pomieszczenia
były monitorowane; nie mieli co do tego złudzeń. Mógł nazwać Marsha kłamcą i dać
wyraźnie do zrozumienia, że gra osiągnęła kolejny poziom. Mogli... wzdrygnął się
instynktownie na tę myśl... mogli zabrać tego człowieka do łazienki i~ pod
groźbą utopienia wydobyć z niego całą prawdę tak samo skutecznie, jak wcześniej
mogła to uczynić Unia. Gdyby przesłuchujący tak zrobili, nerwy Marsha raczej na
pewno by nie wytrzymały. Zysk stał pod znakiem zapytania na wszystkich frontach.
A może, do głosu doszło współczucie, a może Marsh zachował
nakazane mu milczenie. A może Marsh chciałby im się zwierzyć, ale przestrzegał
nakazu milczenia cierpiąc w imię lojalności. Wątpił w to. Nie ulegało
wątpliwości, że Uniowcy zagięli na Marsha parol wyczuwając w nim człowieka jeśli
nie słabego, to najsłabszego z nich czworga. Marsh uciekł ze wzrokiem, wniósł
swoje torby do pokoju i zasunął za sobą drzwi.
Ayres powstrzymał się nawet od wymiany spojrzeń z pozostałymi.
Nieprzerwana inwigilacja była prawdopodobnie prowadzona i na wizji. Odwrócił się
do ekranu i dalej oglądał program.
Potrzebowali czasu, czasu zyskiwanego czy to w ten sposób czy
też poprzez przeciąganie negocjacji. Ta świadomość pozwalała lepiej znosić
stres. Codziennie dyskutowali z Unią, ze zmieniającą się wciąż procesją jej
oficjalnych przedstawicieli. Unia zgadzała się w zasadzie na ich propozycje,
zapewniała o swym zainteresowaniu, rozmawiała i dyskutowała, odsyłałam ich od
jednego do drugiego komitetu, redagowała punkty protokołu. Protokołu, kiedy z
bagaży skradziono im wszystkie materiały! Sprawa nie posuwała się naprzód po
żadnej ze stron i bardzo chciałby wiedzieć, co przeszkadza Unii.
Działania wojskowe na pewno były prowadzone nadal; to mogło
zaszkodzić w negocjacjach. Rezultaty spadną im na głowę w najmniej odpowiednim
momencie i będą zmuszeni pójść na dalsze ustępstwa.
Oczywiście Pell. Pierwszym ustępstwem, o jakie ich poproszą,
będzie najprawdopodobniej Pell; a do tego nie można dopuścić. Drugą pozycją na
tej liście będzie bez wątpienia żądanie postawienia oficerów Kompanii przed
rewolucyjnym trybunałem Unii. Zadanie prawdę mówiąc niewykonalne, ale w drodze
kompromisu można sporządzić jakiś nie mający znaczenia dokument: może wyjęcie
spod prawa. Nie zamierzał podpisywać wyroków śmierci na personel Floty, jeśli
znajdzie się jakieś inne wyjście, ale zgłaszanie sprzeciwu wobec nakazu ścigania
niektórych, sklasyfikowanych przez oficjalne czynniki Unii jako wrogowie
stanu... może być do tego zmuszony. Unia i tak postąpi, jak będzie chciała. A
to, co dzieje się tak daleko, nie będzie miało większego politycznego oddźwięku
na Ziemi. To czego nie mogły przekazać do mieszkań media wizualne, nie
przykuwało na długo uwagi opinii publicznej. Statystycznie rzecz biorąc
większość elektoratu nie umiała czytać albo z zasady nie czytywała prasy
drukowanej; nie ma obrazów, nie ma wiadomości; nie ma wiadomości, nie ma
wydarzeń; nie ma solidaryzowania się ze strony szerokich mas społeczeństwa ani
ciągłego zainteresowania środków masowego przekazu... zostawmy politykę
Kompanii. Przede wszystkim nie mogli narażać na niebezpieczeństwo tej
większości, jaką zdobyli w poprzednich kadencjach, przez pół wieku ostrożnych
manewrów, dyskredytowania w oczach opinii publicznej przywódców Separatystów...
dotychczasowych poświęceń. Poczynienie dalszych było nieuchronne.
Słuchał idiotycznych programów vid, wertował materiały
propagandowe szukając jakichkolwiek wzmianek dotyczących ich sytuacji,
wysłuchiwał meldunków o rzekomych dobrodziejstwach świadczonych przez Unię na
rzecz swych obywateli, o jej zakrojonych na wielką skalę programach reform
wewnętrznych. Chciałby się dowiedzieć czegoś innego - czegoś o zasięgu
terytoriów Unii w kierunku przeciwnym do Ziemi, o liczbie bez znajdujących się w
ich posiadaniu, o tym, co się działo na zdobytych stacjach, o tym, czy nadal
aktywnie rozwijali dalej położone terytoria, czy też wojna skutecznie
zaangażowała ich wszystkie zasoby... tego rodzaju informacje były nieosiągalne.
Tam samo zresztą jak rzetelne dane dotyczące rozmiarów produkcji ludzi z
probówki, stosunku ich liczebności do ogółu populacji albo sposobu traktowania
tych osobników. Po tysiąckroć przeklinał krnąbrność Floty, a w szczególności
Signy Mallory. Nie miał całkowitej pewności co do słuszności obranej linii
postępowania, aby wykluczyć Flotę ze swych planów. Nie wiedział, co mogłoby się
stać, gdyby Flota nie podporządkowała się. Znajdowali się teraz tam, gdzie
musieli się znajdować, nawet jeśli był to układ białych pokoi, taki sam jak inne
układy białych pokoi, które dotąd zamieszkiwali; robili, co do nich należało -
bez pomocy Floty, która mogłaby im przysporzyć siły przetargowej w negocjacjach
(niewielkiej) albo okazać się w nich straszliwie nieobliczalną stroną trzecią.
Upór Pell też nie pomagał; Pell, która postanowiła przypodobać się Flocie.
Świadomość posiadania przyczółka w postaci stacji mogła przewrócić w głowach
takim jak Mallory.
Ciągle jednak powracało pytanie, czy Flota stawiająca swój
interes ponad wszystko da sobie cokolwiek wyperswadować. Maziana i jemu
podobnych nie można było w żadnym wypadku kontrolować przez okres potrzebny
Ziemi do przygotowania obrony. Oni przecież, przypomniał sobie, nie urodzili się
na Ziemi; sądząc z wrażenia, jakie na nim zrobili, niezbyt poważnie traktowali
regulaminy. Podobnie jak personel naukowy, który w dawnych czasach na zakazy i
wezwania emigracji ziemskiej do powrotu do domu zareagował przeniesieniem się w
dalsze rejony Pogranicza. Na stronę Unii. Albo tacy Konstantinowie, którzy od
tak dawna utrzymywali się przy władzy w swoim małym imperium, że zapomnieli o
związkach z Ziemią.
I - przerażała go sama myśl o tym - nie spodziewał się różnicy,
jaką tu zastał, nie spodziewał się takiej mentalności Unii, która zdawała się
odchylać ku jakiemuś nieokreślonemu kątowi zachowania, ani zbieżnemu, ani
zupełnie przeciwnemu do ich własnego. Unia usiłowała ich złamać... ta dziwaczna
gra z Marshem, która na pewno świadczyła o podziałach i współzawodnictwie.
Dlatego właśnie nie chciał angażować Marsha. Marsh, Bela i Dias nie dysponowali
szczegółowymi informacjami; byli po prostu urzędnikami Kompanii i to, co
wiedzieli, nie stwarzało specjalnego zagrożenia. Odesłał z powrotem na Ziemię
dwójkę delegatów, którzy, podobnie jak on, wiedzieli za dużo; odesłał ich, żeby
przekazali, iż na Flocie nie można polegać i że stacje upadają. Tyle już zrobił.
On i towarzyszący mu tutaj ludzie prowadzili grę, którą im narzucono,
zachowywali przez cały czas klasztorne milczenie, cierpieli nie komentując
częstych zmian kwater i dezorganizacji, co prawdopodobnie miało wyprowadzić ich
z równowagi - była to taktyka ukierunkowana na osłabienie ich pozycji w
negocjacjach, miał nadzieję Ayres, a nie zapowiedź strasznej ewentualności
aresztowania i wszczęcia śledztwa. Poddawali się wszystkiemu bez protestów z
nadzieją, że są coraz bliżej sukcesu w rokowaniach.
A Marsh był cały czas wśród nich; zasiadał na ich naradach,
spoglądał po nich, gdy byli sami, zastraszonym, roztargnionym wzrokiem, nie
znajdując u nich moralnego wsparcia... bo pytania o przyczyny lub pocieszenie
oznaczały złamanie zasady milczenia będącej ich murem obronnym. Dlaczego?
napisał raz Ayres na plastikowym blacie obok ręki Marsha. Pisał palcem, bo ufał,
że kreślonych tak liter nie wychwyci żadna kamera. I kiedy nie wywołano żadnej
reakcji, dopisał jeszcze: Co? Marsh starł oba słowa, nie napisał nic i spojrzał
w inną stronę. Jego usta drżały, jakby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Ayres
więcej o nic go nie pytał.
Teraz wstał wreszcie, podszedł do drzwi pokoju Marsha i
rozsunął je bez pukania.
Marsh, całkowicie ubrany. siedział na łóżku obejmując się
ramionami i patrząc na ścianę, a może gdzieś poza nią.
Ayres podszedł i nachylił się do jego ucha.
- W paru słowach - powiedział najcichszym z szeptów, nie mając
nawet pewności, że tamten usłyszy - co tu się według ciebie dzieje? Wypytywali
cię? Odpowiedz mi.
Minęła chwila. Marsh wolno potrząsnął głową.
- Odpowiedz - powtórzył Ayres.
- Wciąż są jakieś opóźnienia - wyszeptał zająkując się Marsh. -
Moje przydziały nigdy nie są w porządku. Zawsze coś się nie zgadza. Każą mi
godzinami siedzieć i czekać. Tak to wygląda, proszę pana.
- Wierzę ci - powiedział Ayres.
Nie był o tym całkowicie przekonany, ale mimo wszystko
powiedział, że wierzy i poklepał Marsha po ramieniu. Marsh nie wytrzymał i
zaczął płakać. Łzy płynęły mu po twarzy, która usiłowała zachować normalny
wyraz. Te cholerne kamery, których istnienie podejrzewali... wiecznie żyli' pod
wrażeniem, że są obserwowani przez kamery.
Ayres był wstrząśnięty. Nasunęło mu się podejrzenie, że oni
sami, na równi z Unią, są dręczycielami Marsha. Wyszedł z pokoju Marsha ma
patio. Czerwony ze złości zatrzymał się pośrodku i podniósł wzrok na
skomplikowaną, kryształową oprawę oświetleniową, którą przede wszystkim
podejrzewał o skrywanie aparatury monitorującej.
- Ja protestuję - rzucił ostrym tonem - przeciwko temu celowemu
i nieuzasadnionemu prześladowaniu.
Potem odwrócił się, usiadł i dalej oglądał program prezentowany
na ekranie. Jedyną reakcją jego towarzyszy było podniesienie głów. Znowu zapadła
cisza.
W rozkładzie dnia przyniesionym następnego ranka przez
uzbrojonego w karabin manekina nie było żadnego potwierdzenia tego incydentu.
Posiedzenie 0800, zawiadomił ich. Dzień rozpoczynał się
wcześnie. Nie znaleźli żadnych innych informacji ani o temacie, ani z kim, ani
gdzie, nie było nawet zwykłej wzmianki o spodziewanej porze lunchu. Marsh
wyszedł ze swego pokoju z podkrążonymi oczyma, jakby wcale nie spał.
- Nie mamy wiele czasu na śniadanie - oznajmił Ayres;
dostarczano je zwykle do ich kwater o 0730 i do tej godziny pozostało zaledwie
kilka minut. Lampka przy drzwiach zamigotała po raz drugi. Otworzono je od
zewnątrz i zamiast śniadania ujrzeli trójkę manekinów-strażników.
- Ayres - rzucił jeden z nich krótko, nie bawiąc się w
kurtuazję. - Chodź z nami.
Zdusił odpowiedź, którą miał już na języku. Z nimi nie było
sensu dyskutować; tak pouczał swoich ludzi. Wszedł do pokoju i naciągnął kurtkę
prowadząc dalej tę samą grę, grę na zwłokę oraz na nerwach tych, którzy na niego
czekali. Uznawszy, że ociąga się już wystarczająco długo, aby dopiąć swego,
podszedł do drzwi i oddał się pod opiekę młodych strażników.
Marsh, nie mógł przestać o nim myśleć. O co chodziło w grze
tamtych z Marshem?
Poprowadzili go korytarzem do windy; przesiadając się kilka
razy i przechodząc przez sale bez oznakowań i nazw, dotarli w końcu do poziomu
zajmowanego przez sale konferencyjne i biura, co rozwiało jego początkowe obawy.
Weszli do znajomego pomieszczenia, a stamtąd do jednego z trzech pokoi
przesłuchań, w których byli częstymi gośćmi. Tym razem wojsko. Klapkę kieszeni
czarnego munduru siwowłosego mężczyzny zasiadającego za małym okrągłym stołem
obciągało tyle żelastwa, że wystarczyłoby go do obdzielenia wyższymi stopniami
kilku oficerów, z którymi rozmawiał ostatnio, wziętych razem. Zwariowany wzór
insygniów. Nie wiadomo było dokładnie, co przedstawiają te pogmatwane symbole...
z drugiej strony zabawne, że Unia rozwinęła tak skomplikowany system medali i
odznaczeń, jakby cały ten złom miał wywierać wrażenie. Ale mimo wszystko
świadczył o autorytecie i władzy, a to wcale nie było zabawne.
- Delegacie Ayres. - Siwowłosy mężczyzna, posiwiały od środka
odmładzającego sądząc po energicznej, niemal pozbawionej zmarszczek twarzy, od
leku będącego tutaj w powszechnym użyciu, a na Ziemi dostępnego tylko w postaci
marnych substytutów, wstał i wyciągnął rękę. Ayres uścisnął ją z namaszczeniem.
- Seb Azov - przedstawił się mężczyzna. Z Dyrektoriatu. Miło mi pana poznać.
Rząd centralny; dowiedział się już, że Dyrektoriat był teraz
ciałem tworzonym przez trzysta dwanaście osób: czy pozostawało to w jakiejś
proporcji z liczbą stacji i światów, nie był pewien. Zbierał się nie tylko na
Cyteen, ale i gdzie indziej; jak zostawało się jego członkiem, nie wiedział. Ten
człowiek był bez wątpienia wojskowym.
- Przykro mi - powiedział chłodno Ayres - że nasza znajomość
zaczyna się od protestu, obywatelu Azov, ale nie będę rozmawiał, dopóki nie
wyjaśnimy sobie pewnej sprawy.
Azov uniósł ironicznie brwi i usiadł.
- Cóż to za sprawa, sir?
- Prześladowania, których obiektem stał się jeden z członków
mojej grupy.
- Prześladowania, sir?
Wiedział, że było to obliczone na wyprowadzenie go z równowagi,
na wywołanie zdenerwowania lub złości. Nie dał się sprowokować.
- Delegat Marsh i wasz komputer zdają się mieć ustawiczne
trudności z ustaleniem jego przydziału na kwaterę; zastanawiające, ponieważ
zawsze jesteśmy kwaterowani razem. Wyżej oceniam wasze kompetencje techniczne.
Nie potrafię znaleźć innego słowa, jak prześladowanie, by określić
przetrzymywanie tego człowieka godzinami w oczekiwaniu na wyjaśnienie rzekomych
nieprawidłowości. Twierdzę, że jest to prześladowanie mające na celu osłabienie
naszego morale poprzez wyczerpanie. Wnoszę też skargę przeciwko innym metodom,
takim jak niezdolność waszego personelu do zapewnienia nam warunków do rekreacji
albo sali do ćwiczeń, takim jak niezmienne wymówki waszego personelu, że nie
jest do tego czy owego upoważniony, takim jak wymijające odpowiedzi waszego
personelu, kiedy pytamy o nazwę tej bazy. Zapewniano nas, że lecimy na Cyteen.
Skąd mamy wiedzieć, czy rozmawiamy z osobami upoważnionymi, a nie z
funkcjonariuszami niższego szczebla, nie mającymi ani kompetencji, ani
pełnomocnictw do negocjowania ważkich spraw, z którymi przybyliśmy? Odbyliśmy
daleką podróż, obywatelu, aby załagodzić trudną i niebezpieczną sytuację, a
osoby, które tu spotykamy, nie przejawiają zbytniej ochoty do współpracy.
Nie była to improwizacja. Na wszelki wypadek przygotował sobie
tę orację wcześniej, a ostentacyjny tupet był zamierzony. Azov był wyraźnie
lekko zaskoczony tym atakiem. Z twarzy Ayresa nie znikał wyraz szczerego
oburzenia; biorąc pod uwagę przerażenie, jakie odczuwał, była to najlepsza gra
mimiczna w jego dotychczasowej karierze. Serce waliło mu pod żebrami jak młot i
miał nadzieję, że jego twarz nie zmieniła zauważalnie barwy.
- Zajmiemy się tym - odezwał się po chwili Azov.
- Spodziewałem się - powiedział Ayres - bardziej zdecydowanej
reakcji.
Azov milczał przez chwilę, wpatrując się w niego.
- Ma pan moje słowo - powiedział w końcu tonem, w którym drgała
siła - będzie pan usatysfakcjonowany. Może pan spocznie, sir? Mamy do omówienia
pewien problem. Proszę przyjąć moje osobiste wyrazy ubolewania w związku z
niewygodami, jakich doświadczył delegat Marsh; zbadamy sprawę i zadbamy o to,
aby podobne wypadki już się nie powtórzyły.
Pomyślał, czy nie wyjść, rozważył w myślach celowość zgłaszania
dalszych pretensji, dokonał szybkiej oceny człowieka, z którym miał do czynienia
i zajął oferowany mu fotel. Oczy Azova spoczęły na nim z, pomyślał sobie, pewną
dozą respektu.
- Trzymam pana za słowo, sir - powiedział Ayres.
- Przykro mi w związku z tą sprawą; niewiele mogę w tej chwili
na ten temat powiedzieć. Nastąpił niespodziewany zwrot w naszych negocjacjach;
natknęliśmy się na coś, co można by nazwać... precedensem. - Nacisnął przycisk
na konsoli stołu.
- Przyślijcie mi z łaski swojej pana Jacoby'ego.
Ayres spojrzał nieśpiesznie w kierunku drzwi, nie zdradzając
wielkiego podniecenia, chociaż je odczuwał. Drzwi otworzyły się; do pokoju
wszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu... cywilnym, nie w mundurze lub
munduropodobnym kombinezonie, które wyróżniały wszystkich, z którymi mieli dotąd
do czynienia.
- Pan Segust Ayres, pan Dayin Jacoby ze Stacji Pell. Panowie
chyba się znają.
Ayres wstał i z chłodną uprzejmością wyciągnął rękę do
przybyłego; to wszystko coraz mniej mu się podobało.
- Być może już się gdzieś spotkaliśmy; proszę wybaczyć, ale nie
przypominam sobie pana.
- Na posiedzeniu rady, panie Ayres.
Ręka mężczyzny uścisnęła obojętnie jego dłoń i wycofała się.
Jacoby zastosował się do gestu, który zapraszał go do zajęcia trzeciego fotela
przy okrągłym stole.
- Konferencja trójstronna - mruknął pod nosem Azov. W swoich
wypowiedziach, panie Ayres, określa pan Pell i stacje leżące przed nią jako
terytorium, które pragniecie zachować. Zdaje się to kłócić z życzeniami
obywateli tej stacji... a pan podaje się przecież za człowieka wyznającego
zasadę samostanowienia.
- Ten człowiek - powiedział Ayres nie patrząc na Jacoby'ego -
nie jest na Pell żadną osobistością i nie ma prawa do zawierania jakichkolwiek
porozumień. Sugeruję, aby skontaktował się pan z panem Angelo Konstantinem i
zwrócił się z prośbą o udzielenie stosownych wyjaśnień do rady stacji. Prawdę
mówiąc nie znam tej osoby, a co do wszelkich zapewnień, jakoby wchodziła ona w
skład rady, to nie mogę potwierdzić ich prawdziwości.
Azov uśmiechnął się.
- Wpłynęła na nasze ręce pewna oferta ze strony Pell i myją
akceptujemy. Stawia to pod znakiem zapytania trwające dyskusje nad pańskimi
propozycjami, ponieważ bez Pell sprowadzałyby się one do roszczenia sobie przez
waszą stronę praw do wyspy leżącej na terytorium Unii - do stacji, które, muszę
to panu wyznać, w wyniku podobnych decyzji, już stanowią część terytorium Unii.
Nie macie na Pograniczu żadnych terytoriów. Żadnych.
Ayres siedział bez ruchu, czując jak krew odpływa mu z kończyn.
- To nie są negocjacje prowadzone w dobrej wierze.
- Wasza Flota nie ma już ani jednej bazy, sir. Odcięliśmy ją
całkowicie. Wzywamy was do zdobycia się na akt humanitaryzmu; powinniście
poinformować ją o tym fakcie i o alternatywie, przed jaką stanęła. Ryzykowanie
statkami i istnieniami ludzkimi w obronie terytorium, którego już nie ma, jest
bezcelowe. Z radością przyjmiemy waszą współpracę, sir.
- To gwałt - wykrzyknął Ayres.
- Być może - zgodził się z nim Azov. - Ale może zdecyduje się
pan wysłać ten komunikat, chociażby w imię położenia kresu dalszemu rozlewowi
krwi.
- Pell się nie poddała. Liczcie się z tym, że prawdziwa
sytuacja może się nie pokrywać z waszymi wyobrażeniami, obywatelu Azov, i jeśli
pragniecie lepszych stosunków z nami, jeśli chcecie dobić targu, który może
przynieść korzyści obu stronom, zastanówcie się, co odrzucacie.
- Ziemia jest jedynym światem.
Nic nie odpowiedział. Nie miał nic do powiedzenia. Nie chciał
dyskutować na temat powabów Ziemi.
- Sprawa Pell - podjął Azov - jest prosta. Czy orientuje się
pan, jak bezbronna jest stacja? A skoro wola jej mieszkańców nie koliduje z
dążeniami czynników zewnętrznych, sprawa staje się bardzo prosta. Nie chodzi tu
o zniszczenie; nie jest ono naszym celem. Ale Flota nie będzie mogła operować
swobodnie nie mając bazy... a wy jej nie macie. Podpiszemy porozumienie w
proponowanej przez was postaci, włączając w to ustęp dotyczący ustanowienia Pell
wspólnym punktem stycznym... ale pozostającym w naszych rękach, nie w waszych.
Właściwie co to za różnica... nie licząc spełnienia woli ludu... który, jak
twierdzicie, tak kochacie.
Wyglądało to lepiej, niżby się można spodziewać; ale też miało
tak wyglądać.
- Nie ma tu - powiedział - żadnych przedstawicieli obywateli
Pell z wyjątkiem tego samozwańczego rzecznika. Chciałbym obejrzeć jego listy
uwierzytelniające.
Azov wziął w dłonie leżącą przed nim dotąd, oprawną w skórę
teczkę.
- To może pana zainteresować, sir. Dokument proponowany przez
pana... podpisany przez rząd i Dyrektoriat Unii oraz przez radę, bez żadnych
poprawek z naszej strony... wyjąwszy kontrolę nad stacją, która obecnie znajduje
się w naszych rękach, i kilka mniej znaczących słów dotyczących statusu Pell:
usunięto mianowicie słowa "pod Zarządem Kompanii" zarówno tutaj, jak i w
dokumencie porozumienia. Trzy krótkie słowa. Cała reszta jest wasza, dokładnie w
takim brzmieniu, jakie zaproponowaliście. Zakładam, że z uwagi na odległości, z
jakimi mamy do czynienia, jest pan upoważniony do podpisywania porozumień w
imieniu swego rządu i Kompanii.
Miał już na ustach odmowę. Zastanowił się jednak, tak jak miał
w zwyczaju zastanawiać się nad wszystkim, co mówi.
- "Podlega ratyfikacji przez mój rząd." Brak tych słów mógłby
stać się powodem pewnych nieporozumień.
- Mam nadzieję, że po namyśle będzie pan nalegał na
zatwierdzenie dokumentu. - Azov położył folder na stole i przesunął go w
kierunku Ayresa. - Proszę to przestudiować w wolnej chwili. Z naszej strony
wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Są tu wszystkie klauzule, których
żądaliście, szczerze mówiąc wszystkie klauzule, których uwzględnienia możecie
żądać, ponieważ wasze terytoria nie istnieją.
- Szczerze w to wątpię.
- Ach. To pana prawo. Ale wątpliwości nie zmienią faktu, sir.
Radzę panu, aby zadowolił się pan tym, co zyskał... porozumieniami, które
przyniosą korzyść obu stronom i położą kres zadawnionemu konfliktowi. Panie
Ayres, niech pan będzie rozsądny, czegoż jeszcze mógłby pan żądać? Żebyśmy
zrzekli się tego, co obywatele Pell chcą nam podarować?
- Nieprawda.
- A jednak brak panu środków, aby to sprawdzić, co daje
świadectwo ograniczoności waszych wpływów i stanu posiadania. Mówi pan, że rząd,
który przysłał was z Ziemi, przeszedł głębokie przemiany, i musimy was traktować
jako nową ekipę uznając wszystkie dawne urazy i żale za niebyłe. Czy ta nowa
ekipa pragnie odpowiedzieć na podpisanie przez nas ich dokumentu dalszymi
roszczeniami? Chciałbym panu przypomnieć, sir, iż wasze siły zbrojne znajdują
się w stanie rozkładu... że nie macie żadnych środków do weryfikowania
czegokolwiek, że byliście zmuszeni przybyć tu przesiadając się z frachtowca na
frachtowiec, zdani na łaskę i niełaskę kupców. Ta nieprzejednana postawa nie
przyniesie waszemu rządowi niczego dobrego.
- Czy to groźby?
- Podsumowanie realiów. Rząd bez statków, bez możliwości
sprawowania kontroli nad własnymi siłami zbrojnymi i bez zaplecza nie może żądać
podpisania proponowanego przez siebie dokumentu bez wprowadzenia poprawek.
Wyrzuciliśmy kilka nie mających znaczenia klauzul i trzy słowa, pozostawiając
rządy na Pell w zasadzie w rękach ciała, które obywatele Pell zechcą sami sobie
wybrać; czyż z punktu widzenia interesów, które pan reprezentuje, zgłaszanie
obiekcji w tej sprawie jest stosowne?
Ayres siedział przez chwilę nieruchomo.
- Muszę się skonsultować z pozostałymi członkami delegacji. Nie
chciałbym, aby odbywało się to przy włączonym podsłuchu.
- Nie ma żadnego podsłuchu.
- W naszym przekonaniu jest wprost przeciwnie.
- I znowu nie macie środków, aby zweryfikować w taki czy inny
sposób swoje podejrzenia. Musicie radzić sobie, jak umiecie.
Ayres wziął teczkę.
- Nie planujcie już dzisiaj żadnych spotkań ze mną ani z moim
personelem. Będziemy się naradzać.
- Jak pan sobie życzy. - Azov wstał i wyciągnął rękę. Jacoby
pozostał w fotelu i nie silił się na żadne uprzejmości. - Nie obiecuję złożenia
mojego podpisu.
- Konferencja. Doskonale to rozumiem, sir. Proszę postąpić
zgodnie ze swoim przekonaniem; ale radziłbym poważnie się zastanowić nad
skutkami odrzucenia tego porozumienia. Obecnie uważamy Pell za swoją granicę.
Pozostawiamy wam Gwiazdy Tylne, które, jeśli chcecie, możecie z powodzeniem
rozwijać. W razie gdyby niniejsze porozumienie nie doszło do skutku, inaczej
ustalimy swoje granice i staniemy się bezpośrednimi sąsiadami.
Serce waliło mu jak młotem. Rozmowa zbaczała na tematy, których
nie chciał w ogóle poruszać.
- Co więcej - ciągnął Azov - na wypadek gdybyście chcieli
ocalić życie załóg waszej Floty i odzyskać te statki, dołączyliśmy do tej teczki
swój własny dokument. Jeśli zgodzicie się na próbę odwołania Floty i wydania jej
rozkazu wycofania się na wasze terytorium, którego granice wytyczacie podpisując
ten traktat, my ze swej strony anulujemy wszystkie zarzuty stawiane jej i
wszystkim wrogom stanu, których nazwiska wymienicie. Pozwolimy im się wycofać
pod naszą eskortą i towarzyszyć wam w drodze powrotnej do domu, chociaż zdajemy
sobie sprawę, że jest to z naszej strony poważne ryzyko.
- Nie jesteśmy agresywni.
- Prędzej byśmy w to uwierzyli, gdybyście do tej pory nie
odmawiali odwołania swoich statków, które obecnie atakują naszych obywateli.
- Powiedziałem wam wyraźnie, że nie mam żadnej władzy nad Flotą
i nie jestem w stanie jej odwołać.
- Jesteśmy przekonani, że może pan zrobić użytek ze swych
poważnych wpływów. Udostępnimy panu aparaturę do wysłania komunikatu...
wstrzymanie przez Flotę ognia pociągnie za sobą zaprzestanie działań wojennych.
- Rozważymy to.
- Sir.
Ayres skłonił się, odwrócił i wyszedł z pokoju, natykając się
od razu na wszechobecnych młodych strażników, którzy poprowadzili go dokądś
poprzez biura.
- Drugie spotkanie zostało odwołane - poinformował ich. -
Wracamy do mojej kwatery. Będą tam wszyscy moi towarzysze.
- Mamy swoje rozkazy - odezwał się idący z przodu; po raz
pierwszy usłyszał głos strażnika.
Wszystko wyjaśniło się dopiero wtedy, gdy dotarli na miejsce
spotkania wyznaczonego na godzinę 0800, gdzie zebrała się cała grupa. Stamtąd
odprowadził ich z powrotem nowy oddział strażników, ale przedtem musieli długo
czekać, aż wyjaśni się ich sytuacja. Tak było zawsze, bałagan miał ich
doprowadzić do szału.
Dłoń zapotniała mu od trzymanej teczki, teczki z dokumentami
podpisanymi przez rząd Unii. Pell stracona. Szansa odzyskania przynajmniej Floty
i propozycja, która może doprowadzić do jej zniszczenia. Obawiał się poważnie,
że rząd Unii w swych planach wybiega w przyszłość dalej, niż Ziemia to sobie
wyobraża. Myślenie perspektywiczne. Unia urodziła się z nim. Ziemia dopiero się
go uczyła. Czuł się przezroczysty i bezbronny. Wiemy, że utknęliście w martwym
punkcie, wyobrażał sobie myśli przewijające się w głowie Azova. Wiemy, że
chcecie zyskać na czasie i wiemy dlaczego; na razie nam też odpowiada to
bałamutne porozumienie, które i my, i wy złamiemy przy najbliższej okazji.
Unia przełknęła wszystko z zamiarem przetrawienia... na razie.
Nie mogli wszcząć dyskusji, nie mogli podnosić niebezpiecznych
kwestii w swoim gronie, bo prawdopodobnie byli inwigilowani. Podpisać dokument i
zawieźć go do domu. Ważne było to, co miał w głowie. Poznali Pogranicze;
otaczało ich w osobach żołnierzy o jednakowych twarzach i praktycznie tym samym
umyśle; w niesubordynacji kapitana Norwegii, w arogancji Konstantinów, kupców,
którzy ignorowali wojnę toczącą się wokół nich od pokoleń... w stosunkach,
których Ziemia nigdy nie rozumiała, nie mogła zrozumieć, że rządzą tu inne
prawa, obowiązuje inna logika.
Pokolenia, które dawno strząsnęły ze swych stóp pył Ziemi.
Wracać do domu - podpisując ten bezsensowny papier, którego Mazian i tak nigdy
nie uzna, tak samo zresztą jak Mallory nie przybiegnie w te pędy na zawołanie -
wydostanie się stąd żywym też było ważne. Musi wytłumaczyć, co tu zobaczył. I
dlatego zrobi co trzeba, podpisze kłamstwo i nadzieję.
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
UAS 13 zaoer4p2 5 13Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppozch04 (13)model ekonometryczny zatrudnienie (13 stron)Logistyka (13 stron)Stereochemia 13kol zal sem2 EiT 13 2014EZNiOS Log 13 w7 zasobywięcej podobnych podstron