Salgari Emilio
Tajemnice czarnej dżungli
CZĘŚĆ I
DZIEJE DUSICIELI
ROZDZIAŁ I
ZAMORDOWANIE HINDUSA
Słynna rzeka Ganges, czczona przez starożytne i współczesne plemiona indyjskie, której wody, żłobiąc sobie drogę
wśród śnieżnych szczytów Himalajów, płyną poprzez bogate prowincje Kaszmiru, Delhi, Agry, Benaresu, Patny i
Bengali, i uważane są przez te narody za święte, w odległości trzystu mil od morza rozgałęzia się na dwie części,
tworząc między nimi olbrzymią cudowną deltę.
Te wielkie masy wody dają początek wielu małym rzekom, kanałom i kanalikom, które przebiegając we wszystkich
kierunkach po nie ogarnionych przestrzeniach ziemi ciągną się aż do Zatoki Bengalskiej. W ten sposób powstały
niezliczone wyspy i wysepki, które w pobliżu morza noszą jednobrzmiącą nazwę Sunderbunds, nadaną im przez
Anglików.
Nie można sobie wyobrazić nic straszniejszego i bardziej rozpaczliwego nad widok Sunderbunds. Ni to miasta, ni to
wsie. Z północy na południe i ze wschodu na zachód ciągną się tam olbrzymie gąszcze starych kolczastych bambusów,
których wierzchołki kołyszą się przy podmuchach wiatru wśród odrażających wyziewów, pochodzących z
nagromadzonych i gnijących roślin i niezliczonych trupów zmarłych, wrzucanych przez Hindusów do Gangesu.
Rzadko kiedy wyrasta owoc na wierzchołkach tych drzew, rzadziej jeszcze zakwita tu jaśmin, który by zapachem i
pięknem swego kwiatu ożywił smutną jednostajność krajobrazu.
We dnie panuje przytłaczająca grobowa cisza, która napełnia przerażeniem serca najbardziej odważnych śmiałków, w
nocy natomiast rozlegają się straszliwe ryki, syki i gwizdy różnych zwierząt, mrożące krew w żyłach.
Ani za sto rupii, ani za dwieście, ani nawet za pięćset żaden Bengalczyk nie odważy się postawić nogi na Sunderbunds
ani
: :
wejść w głąb dżungli, wiedząc dobrze, że oznacza to śmierć. I ma słuszność.
Wśród gąszczów bambusów, zgniłych roślin i żółtych wód rzek kryją się tygrysy, czatujące na ukazanie się łódki lub
statku, aby rzucić się i z pokładu porwać człowieka; pływają, czatując na łup, olbrzymie krokodyle, spragnione
ludzkiego mięsa; wolno przesuwają się nosorożce, które najmniejszy cień wprowadza w stan szału; lęgną się
niezliczone odmiany żmij i węży, z których najniebezpieczniejszym jest rubdiramandali (ukąszenie tego gada
powoduje zakażenie krwi) i pyton, mogący udusić wołu w uścisku swych pierścieni. Tu także ukrywają się Thugowie
dusiciele, oczekujący pojawienia się człowieka, aby go złożyć w ofierze swej potwornej bogini Kali.
Wieczorem maja roku zapłonęło wielkie ognisko na południowym brzegu Sunderbunds, w odległości trzystu
kroków od błotnistej rzeki Mangali, która biorąc swój początek z Gangesu, wpada do Zatoki Bengalskiej.
Blask wytryskujący jaskrawo na ciemnym tle nieba oświetlał dużą solidnie zbudowaną chatę z bambusów, u drzwi
której, owinięty w barwny chiton spał Hindus o atletycznej budowie. Jego muskuły wskazywały na niezwykłą siłę i
zręczność. Był to piękny trzydziestoletni Bengalczyk, o żółtawej cerze, świeżo namaszczonej olejkiem kokosowym, o
pełnych ustach, kształtnym nosie i wysokim czole poprzecinanym szarymi liniami — nieomylnym znakiem, że był
potomkiem Sziwy.
Postać jego tchnęła niezwykłą energią i rzadko spotykaną odwagą, której brak było jego współziomkom. Spał, ale nie
był to sen spokojny. Krople potu spływały mu z czoła, szeroka pierś unosiła się gwałtownie. Ręce zamykały się
konwulsyjnie lub unosiły niespokojnie do głowy, poruszając turban.
Słowa i urywane zdania wydobywały się z jego ust, wymawiane miękkim, namiętnym głosem.
— Patrz — mówił — słońce zachodzi... Znika za bambusami... Pawie zamilkły... Marabu unoszą się... Czemu się nie
ukazujesz?... Cóż ja zrobiłem?... Wszak jestem w tym samym miejscu. Czyż nie tutaj rosną krwawe liście?... Przyjdź,
przyjdź, słodka zjawo... Cierpię... Wzdycham do chwili, kiedy cię ujrzę... Och! Jesteś... Jesteś wreszcie... Widzę twoje
cudne czarne oczy, widzę uśmiech. Jakże cudowny jest twój uśmiech... Czemu patrzysz tak dziwnie? Nie bój się
mnie... Jestem Tremal Naik, strzelec Czarnej Dżungli. Powiedz coś, niech usłyszę twój słodki
: :
głos... Słońce zachodzi, ciemność już opuszcza się jak kruk na bambusy... Nie uciekaj!... Nie uciekaj! — krzyknął.
Na ten krzyk wybiegł z chaty drugi Hindus. Był niższy od śpiącego, ale tak samo zwinny, o mocnych rękach i nogach.
Dumna postawa, posępne spojrzenie oczu, krótka szata languti, która okrywała jego ciało i zwisające z uszu kolczyki
wskazywały, że jest to maharatta, wojownik z Zachodnich Indii.
— Biedny pan — wyszeptał. — Jakieś straszne sny go trapią. Poprawił ogień i siadł w pobliżu, poruszając delikatnie
wachlarzem z pawich piór.
— Tajemnica? — szepnął ochrypłym głosem śpiący. — Widzę plamy krwi... Uciekaj, uciekaj, moja słodka zjawo.
Zakrwawisz się...
— O czym mówi mój pan? — pomyślał zdziwiony maharatta. — Zjawa... Krew... Co to za sny?
W tej chwili śpiący zadrżał, otworzył oczy i usiadł.
— Nie, nie! — krzyknął ochrypłym głosem.— Nie chcę! Nie chcę! Maharatta patrzył na niego z niepokojem.
— Panie — szepnął — co ci jest?
Tremal Naik otrząsnął się ze snu i wpatrzył w maharattę.
— Ach, to ty, Kammamuri.
— Tak, panie.
— Co tu robisz?
— Czuwam nad tobą i odganiam komary. Tremal Naik odetchnął kilka razy głęboko i przesunął ręką po
czole.
— Gdzie są Hurti i Aghur? — zapytał po chwili milczenia.
— W dżungli. Wczoraj trafili na ślad wielkiego tygrysa i dziś rano udali się, aby go upolować.
— Ach — powiedział głucho Tremal Naik.
— Co ci jest, panie? — spytał niespokojny Kammamuri. — Źle się czujesz? Jęczałeś we śnie.
— Ja?
— Tak, panie. Mówiłeś o jakiejś zjawie... Gorzki uśmiech wykwitł na ustach strzelca.
— Cierpię, Kammamuri — powiedział z wściekłością — strasznie cierpię...
— Wiem o tym, panie. Od kilkunastu dni obserwuję cię i widzę głębokie zmarszczki na twym czole. Jesteś smutny i
rozdrażniony. Nigdy taki nie byłeś. Jaki ból trapi mego pana? Czy nie jesteś już zmęczony życiem w dżungli?
: :
— To wszystko prawda, Kammamuri. Tu na tych ciernistych pustyniach, na tych bagnach, na ziemi tygrysów i węży
przyszedłem na świat i wzrosłem, i tutaj, w mojej Czarnej Dżungli umrę.
— Więc co cię gnębi?
— Dziewczyna... Zjawa... Przywidzenie...
— Dziewczyna? — krzyknął zdumiony Kammamuri — powiedziałeś: „Dziewczyna?"
Termal Naik pochylił głowę na znak potwierdzenia i potarł mocno czoło, jak gdyby chcąc odpędzić od siebie jakąś
ponurą myśl.
— Gdzieś widział tę dziewczynę? — zapytał Kammamuri. — W dżungli, w której jedynymi mieszkańcami są dzikie
zwierzęta?
— Widziałem ją właśnie w dżungli, Kammamuri — powiedział Tremal Naik. — Było to wieczorem. Szukałem węży
na brzegu rzeki w największym gąszczu bambusów, kiedy nagle w krzakach mussendy o krwawych liściach ukazała
się postać dziewczyny... pięknej, wspaniałej. Nie przypuszczałem nigdy, że podobnie urocza istota może istnieć na
świecie i że Bóg może stworzyć podobne cudo. Miała czarne błyszczące oczy, białe zęby, jasną płeć, a z jej
ciemnokasztanowych włosów płynął słodki, upajający zapach.
Spojrzała na mnie, wydała przeciągły jęk i znikła mi z oczu. Nie mogłem się ruszyć z miejsca... Stałem jak urzeczony.
Kiedy przyszedłem do siebie, chciałem jej szukać, ale nad dżunglą zapadała już noc. Nie mogłem nic zobaczyć. Kim
była ta zjawa? Nie wiem do dziś.
Tremal Naik umilkł. Kammamuri zauważył, że dygotał silnie na całym ciele.
— Od tamtego wieczoru zaszła we mnie zmiana — mówił dalej Tremal Naik. — Zdaje mi się, że stałem się innym
człowiekiem. Myśli moje biegną ku niej i widzę ją stale we śnie.
— Przerażasz mnie, panie — powiedział Kammamuri, zataczając wokoło niespokojne spojrzenie. — Kim była ta
zjawa?
— Nie wiem, Kammamuri. Była piękna... Bardzo piękna.
— I potem już jej nie widziałeś?
— Widziałem ją jeszcze kilka razy. Następnego wieczoru, o tej samej godzinie, znalazłem się znów na brzegu rzeki.
Kiedy wzeszedł księżyc ta cudna dziewczyna ukazała mi się znów wśród krzaków mussendy.
— Kim jesteś? — spytałem.
— Ada — odpowiedziała i znów zniknęła. Zdawało mi się, że zapadła się pod ziemię.
: :
— Ada? — zapytał Kammamuri. — Jakie to imię?
— Nie hinduskie. Ona jest cudzoziemką.
— To dziwne. Ja bym już tam nie wrócił.
— A ja powróciłem. Jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie wbrew mojej woli.
— A teraz, czy widujesz ją jeszcze?
— Nie, Kammamuri. Widziałem ją przez kilka wieczorów o tej samej godzinie... Ukazywała mi się, wpatrywała we
mnie w milczeniu i znikała bezszelestnie. Pewnego razu chciałem coś powiedzieć, ale ona położyła palec na wargach,
dając mi do zrozumienia, abym milczał.
— I nigdy nie poszedłeś za nią?
— Nigdy, Kammamuri. Bałem się. Ostatni raz ukazała mi się w różowej jedwabnej sukni i patrzyła na mnie dłużej niż
zwykle. Następnego wieczoru oczekiwałem jej daremnie, daremnie wołałem... Nie zjawiła się.
— Dziwne — szepnął Kammamuri.
— Okropne — powiedział głuchym głosem Tremal Naik. — Nie jestem już sobą, nie jestem tym samym człowiekiem.
Zżera mnie gorączka, pragnę ją widzieć, choć raz jeszcze.
— Kochasz ją?
— Kocham?... Nie rozumiem, co oznacza to słowo!
W tej chwili z oddali, od strony olbrzymich południowych bagien dał się słyszeć ostry, przeszywający dźwięk.
Maharatta pobladł i zerwał się gwałtownie z miejsca.
— Ramsinga! — krzyknął przerażony, wsłuchując się w dźwięk instrumentu indyjskiego, podobnego do trąby o
czterech metalowych tubach, którego głos niesie na wielką odległość.
— Co cię tak przeraziło? — spytał Tremal Naik.
— Czy nie słyszysz ramsingi?
— Co to oznacza?
— Zwiastuje nieszczęście, panie!
— Szaleństwo, Kammamuri!
— Nigdy dotąd nie słyszałem w dżungli grającej ramsingi. Słyszałem ją tej nocy, kiedy zamordowano biednego
Tamula.
Na to wspomnienie głęboka bruzda przecięła czoło Tremal Naika.
— Nie bój się — powiedział spokojnie. — Wszyscy Hindusi umieją grać na ramsindze. I wiesz, że od czasu do czasu
znajduje się śmiałek, który wkracza na te ziemie tygrysów i węży.
: :
Zaledwie wypowiedział te słowa, kiedy rozległo się ponure wycie psa, a w parę chwil później groźne miauczenie
tygrysa. Kammamuri zadrżał.
— Panie! Pies i tygrys przeczuwają nieszczęście!
— Darma! Punthy! — krzyknął Tremal Naik. Wspaniały tygrys wyszedł z chaty i wpatrzył się w pana. Za nim
ukazała się czarna suka z długim ogonem, o ostrych uszach, w obroży na szyi.
— Darma! Punthy! — powtórzył Tremal Naik.
Tygrys wydał głuchy pomruk i jednym susem padł do nóg pana. .
— Co ci jest, Darma? — spytał Tremal Naik, gładząc pieszczotliwie potężny tors zwierzęcia. — Jesteś niespokojna?
Pies, zamiast przybiec na. wezwanie pana, przysiadł na czterech łapach, wyciągnął łeb, przez kilka chwil węszył
niespokojnie i nagle zawył przeciągle.
— Czyżby jakieś nieszczęście przytrafiło się Hurtiemu i Aghurowi? — szepnął zaniepokojony Tremal Naik.
— Obawiam się tego, panie — odpowiedział Kammamuari, rzucając przerażone spojrzenie na dżunglę. — Powinni już
być tutaj, a nie dają znaku życia.
— Czyś nie słyszał strzałów w ciągu dnia?
— Owszem, słyszałem jeden koło południa.
— Skąd dochodził? Czy nie widziałeś nikogo podejrzanego w dżungli?
— Nie, ale Hurti mówił, że widział któregoś wieczoru podejrzane cienie na wyspie Raimangal. A Aghur powiedział, że
słyszał hałasy dochodzące od strony Świętego Baniana.
— Ach tak, z Baniana? A ty też coś słyszałeś?
— Słyszałem, panie. Co zrobimy?
— Poczekamy.
— Możemy przecież...
— Ciszej — syknął Tremal Naik.
— Coś usłyszał, panie? — wyszeptał maharatta.
— Popatrz tam, czy nie masz wrażenia, że bambusy się ruszają?
— To prawda, panie.
Punthy znów zawyła rozpaczliwie. Ostry dźwięk tajemniczej ramsingi przeszył raz jeszcze powietrze. Tremal Naik
wyrwał zza skórzanego pasa długi, bogato inkrustowany srebrem pistolet i nabił go.
: :
W tym momencie z ciemności wyskoczył wysoki, na wpół nagi Hindus, biegnąc w kierunku chaty.
— Aghur! — krzyknęli jednocześnie Tremal Naik i maharatta.
Punthy wybiegła mu na spotkanie, wyjąc żałośnie.
— Pa... nie... Pa... nie — wyrzęził Hindus, zatoczył się i padł na trawę.
Tremal Naik rzucił się ku niemu.
— Mów, co się stało?
— Duszę się... Tak... prędko... biegłem...
— Może jest zatruty? — wyszeptał Kammamuri.
— Nie — powiedział Tremal Naik. — Biedny chłopak biegł za szybko i brak mu tchu! Za kilka minut przyjdzie do
siebie!
I rzeczywiście, Aghur oprzytomniał po chwili i zaczął lżej oddychać.
— Powiedz, czemu wróciłeś sam? Czemu jesteś taki przerażony? Co się stało twojemu towarzyszowi? — pytał
niespokojnie Tremal Naik.
— Ach, panie — wybełkotał przerażony Hindus. — Co za nieszczęście!
— Ramsinga je obwieściła — mruknął wzdychając cicho Kammamuri.
— Mów wszystko, Aghurze — rozkazał Tremal Naik.
— Gdyby go pan widział, tego biedaka... leżał wyciągnięty na ziemi... nieruchomy... sztywny.
— Kto?
— Hurti!
— Hurti nie żyje? — krzyknął Tremal Naik.
— Tak... Zamordowali go u stóp Świętego Baniana.
— Kto? Kto go zamordował?
— Nie wiem, panie!
— Opowiedz mi wszystko dokładnie.
— Poszliśmy na polowanie na wielkiego tygrysa. O sześć mil stąd wytropiliśmy bestię, która, raniona przez Hurtiego,
uciekła w stronę południa. Przez cztery godziny szliśmy jej śladami. Ujrzeliśmy ją wreszcie na brzegu, na wprost
wyspy Raimangal. Nie zdołaliśmy jej jednak zabić, gdyż ujrzawszy nas, rzuciła się do wody i wylądowała u stóp
wielkiego baniana.
— Co było dalej?
— Chciałem zawrócić, ale Hurti nie zgodził się, mówiąc, że raniony tygrys będzie łatwą zdobyczą. Przepłynęliśmy
rzekę,
: :
wylądowaliśmy na wyspie Raimangal, gdzie rozstaliśmy się, aby przetrząsnąć okolicę. Zapadał wieczór — ciągnął
dalej Aghur — w lesie zaczęło się ściemniać. Wszędzie panowała cisza, która napełniała moją duszę przerażeniem.
Nagle usłyszałem dźwięki ramsingi... Rim bom bo!... Obejrzałem się wokoło i w tej chwili oczy moje spotkały się ze
wzrokiem kogoś, kto znajdował się o dwadzieścia kroków ode mnie, na wpół ukryty za krzakiem. Był to jakiś cień.
— Cień? — wykrzyknął Tremal Naik. — Powiedziałeś, że to był jakiś cień?
— Tak, panie.
— Kto to był? Mów prędko, Aghurze!
— Wydawało mi się, że to jakaś dziewczyna. Tak, jestem pewien, że to była dziewczyna.
— Ładna?
— Było zbyt ciemno, abym mógł przyjrzeć jej się dokładnie. Tremal Naik przesunął ręką po czole.
— Cień... — powtórzył kilkakrotnie. — Czyżby to moja zjawa?
— Cień wpatrywał się we mnie przez kilka minut, po czym zrobił znak, abym się oddalił natychmiast. Zdziwiony i
przerażony usłuchałem, ale nie zdążyłem zrobić nawet stu kroków, kiedy straszny krzyk dobiegł moich uszu.
Poznałem: to krzyczał Hurti.
— A cień? — spytał Tremal Naik w najwyższym napięciu.
— Nie oglądałem się, aby zobaczyć, czy ta dziewczyna została tam czy zniknęła! Rzuciłem się w dżunglę z karabinem
w ręce. Dobiegłem do wielkiego baniana, u stóp którego wyciągnięty na wznak leżał biedny Hurti. Dotknąłem go... Był
jeszcze ciepły, ale serce jego już nie biło...
— Czy jesteś pewien?
— Najpewniejszy, panie.
— Gdzie był ranny?
— Na ciele jego nie widziałem żadnej rany.
— To niemożliwe!
— A jednak tak było!
— I nikogo więcej nie widziałeś?
— Nie było nikogo. Najmniejszy szmer nie mącił ciszy. Przerażony strasznie rzuciłem się do rzeki, przepłynąłem ją,
gubiąc po drodze karabin, i znalazłem się w naszej dżungli. Sześć mil biegłem bez tchu... Biedny Hurti...
: :
ROZDZIAŁ II
TAJEMNICZA WYSPA
Głęboka cisza zapanowała po tym smutnym opowiadaniu Aghura.
Tremal Naik zdenerwowany przechadzał się w milczeniu obok ogniska, z pochyloną na piersi głową, ze zmarszczonym
czołem i skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Kammamuri zamarły z przerażenia, skurczony, pogrążył się w myślach.
Nawet pies przestał wyć i przytulił się do boku Darmy.
Ostre tony tajemniczej ramsingi wyrwały Tremal Naika z głębokiej zadumy. Uniósł głowę, rzucił okiem w głąb
dżungli, nad którą unosiła się gęsta mgła trujących wyziewów, obrócił się na pięcie i zbliżając nagle do Aghura,
powiedział:
— Czy słyszałeś kiedy ramsingę?
— Tak, panie! Słyszałem raz jeden!
— Kiedy?
— Tej nocy, kiedy zginął Tamol, sześć miesięcy temu.
— Czy przypuszczasz, jak Kammamuri, że zwiastuje nieszczęście?
— Tak, panie.
— Czy wiesz, kto na niej gra?
— Nie wiem.
— Dlaczego chcą wymordować moich ludzi?
— Może chcą cię przerazić, abyś trzymał się z dala od ich terenów.
— Przypuszczasz więc, że mają tam swoją siedzibę?
— Nie wiem tego.
— Kammamuri, weź wiosła! — rozkazał Tremal Naik.
— Co chcesz uczynić, panie? — wykrzyknęli z przerażeniem obydwaj słudzy. — Zabiją cię, jak biednego Hurtiego!
Tremal Naik spojrzał na nich groźnie.
— Strzelec Czarnej Dżungli nigdy w życiu się nie bał i bać się nie będzie. Do łodzi, Kammamuri! — krzyknął ostro.
— Ależ, panie...
— Boisz się? — spytał z pogardą Tremal Naik.
— Jestem wojownikiem — odparł z dumą Kammamuri.
— Więc idziemy! Tej nocy muszę się dowiedzieć, kim są te
: :
tajemnicze istoty, które wypowiedziały mi wojnę. I kim jest ta zjawa, która mnie urzekła?!
Kammamuri bez słowa wziął wiosła i skierował się ku rzece.
Tremal Naik wszedł do chaty, zdjął z gwoździa karabin, zabrał dużą torbę prochu i wsunął za pas nóż.
— Ty zostaniesz tutaj, Aghurze — powiedział wychodząc. — Jeśli nie wrócimy za dwa dni, spróbuj przedostać się na
wyspę Raimangal z Darmą i Punthą.
— Ach, panie...
— Czy nie masz odwagi tam pójść?
— Odwagi mi nie brak, ale chciałem powiedzieć, że źle czynisz, udając się tam.
— Tremal Naik nie pozwoli się zabić, Aghurze!
— Weź ze sobą Darmę. Może będzie ci potrzebna.
— Zdradziłaby moją obecność, a ja chcę wylądować niedostrzeżony. Bądź zdrów, Aghurze!
Przerzucił karabin przez ramię i doścignął maharattę, który czekał już obok małej łódki schowanej zazwyczaj w dziupli
starego drzewa.
— Jedziemy — powiedział.
Wskoczyli i zaczęli wiosłować w zupełnej ciszy. Głęboka ciemność spotęgowana gęstą mgłą, unosząca się nad
kanałami, wyspami i wysepkami, spowiła Sunderbunds i rzekę Mangali.
Tremal Naik w milczeniu wpatrywał się bacznie w to jeden to w drugi brzeg rzeki, skąd dochodziły ryki zwierząt.
Kammamuri siedząc pośrodku, cichymi uderzeniami wioseł wprawiał w ruch małą łódkę, która prując delikatnie wodę,
zostawiała za sobą świetlną, fosforyzującą smugę... Można było mniemać, że zepsute, gnijące wody rzeki były
nasycone fosforem.
Maharatta co kilka chwil przestawał wiosłować, wstrzymywał oddech i cały zamieniał się w słuch, pytając cicho
Tremal Naika, czy czegoś nie dojrzał lub nie usłyszał.
Płynęli już pół godziny, kiedy ciszę przerwał dźwięk ramsingi. Dochodził z prawej strony brzegu z tak bliska, że mogło
się zdawać, iż grający znajduje się ledwie o sto kroków od nich.
— Stój! — szepnął Tremal Naik.
Nie dokończył słowa, kiedy dźwięk innej ramsingi odpowiedział pierwszemu, ale z większej dali, melodią smętną i
żałosną, w przeciwieństwie do pierwszej, pełnej życia i radości.
: :
Muzyka indyjska, oparta na czterech zasadniczych motywach, ma ścisły związek z czterema porami roku. Jest smutna
w okresie zimy, lekka i wesoła na wiosnę, ociężała i zmysłowa w upalne dni letnie i pełna radości jesienią.
Dwaj Hindusi, wsłuchując się w dobiegające ich tony muzyki, zastanawiali się, czemu każdy gra inną melodię? Czyżby
to były sygnały? Tego obawiał się Kammamuri.
— Panie — powiedział szeptem. — Odkryli nas!
— Możliwe — odparł Tremal Naik spokojnie.
— Może zawrócimy?... Ta noc może być zgubna dla nas.
— Tremal Naik nie zawraca nigdy z raz obranej drogi. Nie myśl o tym... Niech ci się zdaje, że ramsingi grają dla
przyjemności.
Maharatta ujął znów wiosła i niebawem znaleźli się w miejscu, gdzie koryto rzeki zwężało się. Uderzył ich podmuch
dusznego wiatru, przesyconego trującymi wyziewami.
W niewielkiej odległości, na czarnym tle rzeki ukazały się dziwne ogniki. Niektóre, jakby przyciągane z niewidzialną
siłą, przybliżały się do łódki i błyskawicznie gasły.
— Oto płynący cmentarz — powiedział Tremal Naik. — Za dziesięć minut będziemy przy banianie.
— Czy przejedziemy? — spytał Kammamuri.
— Uzbrój się w cierpliwość...
— To niedobrze, panie, zakłócać spokój zmarłym.
— Brahma i Wisznu przebaczą nam. Nie martw się!
Kilka uderzeń wioseł wprowadziło łódkę w cieśninę rzeki, tworzącą w tym miejscu niewielkie rozlewisko, nad którym
splatały się gałęzie olbrzymich tamaryszków, tworząc zielony gąszcz.
Unosiło się tu kilkanaście trupów, które przepłynęły kanałami Gangesu aż do Mangali.
— Naprzód! — zawołał Tremal Naik.
Kammamuri chwycił znów wiosła. W tej chwili z głębi zielonego gąszczu pokrywającego ten pływający cmentarz,
wyfrunęła chmara dziwnych ptaków o czarnych skrzydłach, długich nogach i ostrych dziobach.
— Co to jest? — zapytał zdumiony Kammamuri.
— Marabu — odpowiedział Tremal Naik.
. Ze sto sztuk tych grobowych ptaków przefrunęło nad ich głowami i osiadło na pływających trupach.
— Jedź naprzód, Kammamuri! — powtórzył Tremal Naik.
: :
Kammamuri ruszył i po upływie pół godziny przepłynęli upiorny cmentarz. Znaleźli się w szerokim basenie,
rozdzielonym na dwie części przez ląd, na którym stał olbrzymi banian.
— Święty Banian — powiedział Tremal Naik. Na dźwięk tej nazwy Kammamuri zadrżał.
— Panie — wyszeptał.
— Nie obawiaj się, maharatto. Odłóż wiosła i puść łódkę luzem, aby dobiła do brzegu wyspy. Tu na pewno kręcą się
tamci ludzie.
Maharatta usłuchał rady pana i wyciągnął się na dnie łodzi. Tremal Naik nabił karabin i zrobił tak samo.
Unoszona prądem łódź skierowała się na wschodnią stronę wyspy Raimangal. To tu zamieszkiwały tajemnicze istoty,
które zamordowały Hurtiego.
Głęboka cisza panowała wokół. Nie słychać było szelestu bambusów kołysanych wiatrem ani dźwięków ramsingi.
Wody rzeki płynęły ociężale i lśniły jak oliwa.
Tremal Naik od czasu do czasu podnosił ostrożnie głowę i ostrym spojrzeniem badał brzegi rzeki, nie ufając panującej
ciszy. Łódź osiadła w pobliżu wielkiego baniana, ale dwaj mężczyźni nie ruszali się z miejsca. Po kilku minutach
niespokojnego oczekiwania Tremal Naik podniósł się. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, była ciemna postać leżąca wśród
trawy, tuż w pobliżu brzegu.
— Kammamuri — wyszeptał — podnieś się i nabij pistolety. Maharatta wykonał rozkaz.
— Co widzisz, panie? — spytał cichym głosem.
— Spójrz tam!
— Ach! Tam leży jakiś człowiek — powiedział stłumionym głosem Kammamuri.
— Cicho!
Tremal Naik uniósł karabin, celując w rozciągniętą na ziemi postać, ale zaraz go opuścił.
— Pójdziemy zobaczyć! Wydaje mi się, że ten człowiek nie żyje.
— A jeśli tylko udaje zmarłego?
— Chodźmy zobaczyć!
Obaj wyskoczyli z łodzi i skierowali się ku leżącemu. Kiedy byli już blisko, nagle poderwał się z szumem wielki
marabu i odfrunął w stronę rzeki.
— Tam jest trup — wyszeptał Tremal Naik. — A jeśli to
: :
jest?... — I nie kończąc zdania podbiegł do leżącego. Głuchy jęk wydarł mu się z ust. — Hurti!
Był to rzeczywiście martwy towarzysz Aghura. Leżał z rękoma i nogami wykrzywionymi w ostatnim konwulsyjnym
spazmie. Kolana miał silnie zakrwawione, co oznaczało, że musiał być długo wleczony po ziemi. Z przymkniętych ust
wydobywał się kawał języka.
Tremal Naik uniósł Hurtiego, chcąc zbadać jak został zamordowany. Jednak na jego ciele nie było widać żadnej rany.
Dopiero po chwili dostrzegł na szyi siną pręgę, a z tyłu głowy guz, zadany prawdopodobnie kamieniem.
— Udusili go! Ja ich zniszczę! Muszę im pokazać moją siłę... Wracaj do łodzi, Kammamuri!
— Biedny Hurti — wyszeptał maharatta. — Czemu go zabili, i to w tak bestialski sposób?
— Dowiemy się, Kammamuri, i przysięgam ci, że Tremal Naik pomści tę zbrodnię!
— Obawiam się, panie, że mordercy są liczni i silni.
— A Hurti? Czy zostawimy go tutaj?
— Jutro rano wrzucę go do świętych wód Gangesu.
— A więc nie wrócisz ze mną do chaty, panie?
— Nie, Kammamuri, pozostanę tutaj. Opuszczę wyspę wtedy, kiedy załatwię tu wszystkie sprawy.
— Chcesz dać się zamordować?
Pogardliwy uśmiech wykrzywił usta Tremal Naika.
— Nie zapominaj, że jestem synem dżungli. Wróć do łodzi, Kammamuri.
— Za nic na świecie, panie!
— Dlaczego?
— Kto ci pomoże, jeśli przytrafi ci się coś złego? Pozwól mi towarzyszyć sobie. Przysięgam, że pójdę za tobą
wszędzie.
— Nawet jeśli udam się na poszukiwanie mojej zjawy?
— Tak, panie!
— Zostań więc, ale pamiętaj, że będzie to niebezpieczna wyprawa. A teraz, chodź ze mną!
Tremal Naik skierował się w stronę brzegu, chwycił łódź i mocnym uderzeniem wywrócił ją.
— Co robisz, panie? — spytał zdziwiony maharatta.
— Nikt nie powinien wiedzieć, że tu wylądowaliśmy. A teraz dalej! Musimy odkryć tajemnicę.
: :
Skierowali się w stronę Świętego Baniana, którego potężne konary rysowały się dumnie na tle otaczających ciemności.
ROZDZIAŁ III
MŚCICIEL HURTIEGO
Banian, czyli figowiec bengalski, osiąga wysokość największych dębów. Ma olbrzymi pień, a z jego niezliczonych
gałęzi wyrastają korzenie sięgające ziemi, które wrastając w nią tworzą dookoła macierzystego pnia „las" pni, często o
średnicy metrów.
Zdarza się często, że pod takimi zakorzenionymi pniami, tworzącymi wiele dziwnych kolumn, znajdują się osiedla
ludzi.
Banian, pod którym dwaj Hindusi zamierzali spędzić noc, był jednym z największych. Podpierany przez z górą
sześćset kolumn miał olbrzymi pień, który w górnej części był ścięty.
Tremal Naik i Kammamuri usiedli w pobliżu pnia, jeden przy drugim, z bronią na kolanach.
— Ktoś tu na pewno przyjdzie — powiedział cichym głosem Tremal Naik. — Biada temu, kto pierwszy dostanie się
pod ostrzał mego karabinu.
— Sądzisz, panie, że będą to mordercy Hurtiego? — spytał Kammamuri.
— Jestem pewien! Zobaczysz, że do jutrzejszego ranka dowiemy się wielu dziwnych rzeczy.
— Pochwycimy pierwszego, który się tu zjawi i zabijemy.
— To będzie zależało od okoliczności. A teraz bądź cicho i miej dobrze otwarte oczy.
Wyjął z kieszeni liść betelu o aromatycznym zapachu, kawałek orzecha i trochę wapna, i zaczął żuć tę mieszaninę,
która wzmacnia żołądek, orzeźwia mózg i chroni zęby.
Minęły dwie godziny, podczas których nic nie zmąciło ciszy, jaka panowała w gęstym mroku olbrzymiego drzewa.
Dobiegała północ, kiedy do czujnych uszu Tremal Naika dobiegł cichy dźwięk „rim bam bo", dobywający się jakby
spod ziemi.
: :
Ogarnął go lekki niepokój.
— Kammamuri — powiedział cichym głosem — miej się na baczności. Słyszysz? To nowy, nieznany dźwięk.
— Skąd dobiega? Nic nie słyszę.
— Zdaje mi się, że spod ziemi.
— To niemożliwe, panie.
— Mam zbyt dobry słuch, abym się mógł mylić.
— Cóż to może być?
— Wkrótce się dowiemy.
— Panie, może tu kryje się jakaś straszna tajemnica?
— Boisz się?
— Nie boję się. Jestem maharattą.
— Wydaje mi się, jakby spod ziemi dochodził głos bębna hauka — powiedział Tremal Naik.
— Tak, to nie może być nic innego. Teraz go słyszę — odpowiedział Kammamuri, który znał wszystkie instrumenty,
używane w dżungli przez Hindusów. — To jest dźwięk kotła, używanego w wyjątkowych okolicznościach i to za
pozwoleniem semidara powiatu. Ale dlaczego pod ziemią? Czyżby jakieś tajemnicze istoty miały tam swoją siedzibę?
— Pewnie tak, Kammamuri!
— Co uczynimy, panie?
— Poczekamy. Ktoś z nich pewnie wyjdzie.
— Tikora! — wykrzyknął nagle jakiś głos.
Dochodził z tak bliska, że można było sądzić, iż jego posiadacz znajduje się za ich plecami.
— Tikora — mruknął Tremal Naik. — Kto to powiedział? Obejrzał się wokoło, spojrzał w górę, ale nikogo nie dojrzał.
Gałęzie baniana rysowały się mgliście w mroku.
— Czyżby ktoś ukrył się wśród gałęzi?
— Ależ nie — powiedział drżąc na całym ciele Kammamuri. — Ten głos był za nami.
— Dziwne!
— Tikora — powtórzył tajemniczy głos.
Rozejrzeli się znów niespokojnie. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś znajdował się obok nich, ale nie był widoczny.
— Panie — wyszeptał Kammamuri — to na pewno jakiś duch!
— Nie wierzę w duchy — odpowiedział Tremal Naik. — Znajdziemy tego, kto chce ci napędzić strachu.
— Ach! Spójrz w górę, panie. Popatrz! — wykrzyknął maharatta.
: :
Tremal Naik uniósł głowę i spojrzał na drzewo banianowe. Wydobywała się stamtąd dziwna jasność.
— Światło... wyszeptał.
— Uciekajmy, panie! — błagał Kammamuri.
Spod ziemi dał się słyszeć grzmot, a potem ze ściętego pnia baniana popłynął znów dźwięczny głos ramsingi. Z głębi
dżungli odpowiadały mu podobne dźwięki.
— Uciekajmy, panie! — powtórzył przerażony Kammamuri.
— Nigdy! — wykrzyknął stanowczym głosem Tremal Naik. — Chodź, Kammaniuri! Zanim zaczniemy walkę,
musimy zobaczyć z kim będziemy się bić.
Pociągnął maharattę i ukryli się wśród kolumn baniana.
— Ani słowa więcej! — szepnął Tremal Naik.
Z olbrzymiego pnia wydobywał się przeraźliwie ostry dźwięk, który odezwał się echem w całej krainie Sunderbunds.
Snop światła biegnący z wierzchołka pnia zgasł. Ukazała się głowa okryta żółtym turbanem, a po chwili postać
Hindusa, który czepiając się gałęzi zsunął się na ziemię. Za nim pojawiło się około czternastu Hindusów, wszyscy
ubrani jedynie w krótką spódniczkę.
Piersi ich były wytatuowane wizerunkiem węża z kobiecą głową, otoczonego kołem liter sanskrytu. Gruby sznur z
jedwabiu, mający ołowianą kulę na końcu, otaczał kilkakrotnie krótką spódniczkę. Za nim zatknięty był sztylet.
Wszyscy siedli kołem na ziemi. Miejsce pośrodku zajął stary Hindus o błyszczących oczach dzikiego kota.
— Dzieci moje, nasza wszechmocna dłoń ukarała śmiałka, który odważył się stąpnąć na ziemię poświęconą Thugom. I
tę ofiarę należy dołączyć do poprzednich. Ale bogini nasza nie jest zadowolona — powiedział smutnym głosem.
— To prawda — powiedzieli chórem Hindusi.
— Tak jest, wolni synowie Indii, nasza bogini wymaga dalszych ofiar.
— Niech nasza Wielka Głowa rozkazuje.
— Wiem, że jesteście dzielni — powiedział stary Hindus — ale nie nadszedł jeszcze czas.
— Na co czekamy?
— Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo! Jakiś człowiek ośmielił się spojrzeć na Dziewicę, strzegącą pagodę naszej
bogini.
— To straszne! — wykrzyknęli Hindusi.
: :
— Tak, dzieci moje. Ten śmiałek odważył się patrzeć w twarz Dziewicy! I musi zginąć od naszego niezawodnego
sznura.
— Kim jest ten człowiek?
— Dowiecie się już wkrótce! Przynieście teraz ofiarę! Dwaj Hindusi podnieśli się i zbliżyli do ciała Hurtiego. Tre
mal Naik zobaczywszy, że ciągną zwłoki Hurtiego do pnia baniana, skoczył z karabinem w ręce.
— Co robisz, panie? — wybełkotał przerażony Kammamuri, powstrzymując go. — Zgubisz nas! Ich jest czternastu!
— Masz rację, Kammamuri. Jeszcze nie nadszedł czas — uspokoił się Tremal Naik.
Tymczasem zwłoki Hurtiego znalazły się w środku zgromadzonych u nóg starego Hindusa.
— Kali! — wykrzyknął starzec wznosząc oczy ku niebu, po czym wyciągnął sztylet zza pasa i pchnął go w pierś
zmarłego.
— Ty podły nędzniku! — ryknął Tremal Naik. — Tego już za wiele!
I wybiegł z ukrycia.
Błysk światła rozdarł panujące ciemności. Rozległ się strzał i starzec trafiony kulą prosto w pierś, zwalił się na zwłoki
Hurtiego.
ROZDZIAŁ IV
W DŻUNGLI
Na nie oczekiwany huk wystrzału, wszyscy Hindusi zerwali się na nogi, trzymając sztylety w lewej, a jedwabne sznury
w prawej ręce.
Widząc wodza na ziemi, pławiącego się we krwi, pragnęli przyjść mu z pomocą i zapomnieli na chwilę o zabójcy. Z
tego momentu skorzystali Tremal Naik i Kammamuri, aby rzucić się do ucieczki.
Pokryta ciernistymi krzakami i wysokimi bambusami dżungla miała wiele kryjówek. W ciągu kilku minut obydwaj
uciekający znaleźli się pod łodygami bambusów i bez tchu padli na ziemię.
— Nie ruszaj się, jeśli ci życie miłe! — powiedział szeptem Tremal Naik.
: :
— Coś uczynił, panie! Uduszą nas, tak jak udusili biednego Hurtiego.
— Pomściłem jego śmierć! Nie znajdą nas!
Z daleka dobiegało wycie mieszkańców banianowego drzewa.
— Zemsta! Zemsta! — krzyczeli.
Trzy ostre dźwięki ramsingi zabrzmiały w dżungli, a spod ziemi rozległo się „rim bam bo".
Po chwili ukrywający się usłyszeli trzask łamanych gałęzi i ujrzeli jednego z Hindusów ze sztyletem w ręku,
przebiegającego tuż koło nich i znikającego w gęstwinie dżungli.
— Myślą, że uciekliśmy daleko i biegną w nadziei, że nas odnajdą. Za kilka minut nie będziemy już mieli się czego
obawiać.
— Nie dowierzajmy temu, panie... Boję się tych ludzi.
— Cicho!
Drugi Hindus przebiegł w kilka chwil później i znikł w ciemnościach dżungli.
Z dali dochodziły krzyki i gwizdy — wreszcie zapanowała cisza.
Minęło pół godziny. Wszystko wskazywało na to, że Hindusi zgubili trop.
— Kammamuri — powiedział Tremal Naik. — Możemy uciekać! Wszyscy są już daleko od nas.
— Jesteś tego pewien, panie?
— Nie słyszę nic podejrzanego.
— A dokąd pójdziemy? Czy znów w stronę baniana?
— Tak, Kammamuri.
— Chcesz sprawdzić, co się tam kryje wewnątrz?
— Powrócimy tam w nocy i wykryjemy tajemnicę.
— Jak myślisz? Kim są ci ludzie?
— Nie wiem. Ale będę wiedział. I muszę dowiedzieć się, kim jest Dziewica, Kapłanka Pagody. Słyszałeś, co mówił ten
stary?
— Tak, panie!
— Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że to jest dziewczyna, która mnie urzekła. Ta, której szukam. Teraz rozumiesz?
— Ciszej, panie — wyszeptał Kammamuri zdławionym głosem. — Bambus się poruszył. Cicho!
Tremal Naik rozejrzał się wokoło i nagle drgnął. Ledwie dostrzegalny szmer dał się słyszeć z kierunku wskazanego
przez maharattę.
— Ktoś się zbliża — szepnął.
: :
Szelest wzmagał się. Nagle między dwoma bambusami ukazał się Hindus, który nachylił się nad ziemią, przykładając
rękę do ucha. Przez kilka chwil trwał tak bez ruchu, po czym wstał jakby węszył powietrze.
— Gary — wyszeptał.
Drugi Hindus wyszedł zza drzewa.
— Czy coś słyszysz? — spytał pierwszy.
— Nic!
— A jednak zdawało mi się, że słyszę jakiś szept.
— Myliłeś się. Jesteśmy na fałszywym tropie.
— A gdzie jest reszta?
— Wszyscy są przed nami, Gary. Obawiam się, że ludzie, którzy tu wylądowali, mogą napaść na pagodę.
— Po co?
— Niedawno Kapłanka Pagody spotkała obcego mężczyznę. Jeden z naszych widział, jak wymieniali
porozumiewawcze znaki. Ten człowiek chce uwolnić naszą Dziewicę!
— To okropne przestępstwo!
— Tej nocy towarzysz tego, który ośmielił się podnieść oczy na Kapłankę Pagody naszej uwielbianej bogini Kali,
wylądował tutaj. Niewątpliwie przyszedł na przeszpiegi.
— Ale on został uduszony jedwabnym sznurem.
— To prawda. Ale teraz wylądowali tu inni i jeden z nich zabił naszego kapłana.
— Kim jest ten, który patrzył w twarz Kapłanki Pagody?
— To niezwykły człowiek, Gary, zdolny do wszystkiego. Tremal Naik, strzelec Czarnej Dżungli.
— On musi umrzeć!
— Zginie na pewno! Dokądkolwiek ucieknie, dosięgniemy go, a nasz sznur go zadusi. A teraz idź prosto, aż do brzegu
rzeki, ja zaś udam się do pagody i będę czuwać nad kapłanką.
— Niech nasza bogini Kali ma cię w swej opiece.
Dwaj Hindusi rozeszli się w różnych kierunkach. Kiedy tylko ucichły ich kroki, Tremal Naik rozkazał:
— Kammamuri, musimy się rozstać. Pójdziesz za Hindusem, który udał się w stronę rzeki. Ja pójdę śladem drugiego.
— Ukrywasz coś przede mną, panie. Czemu nie idziesz i ty w stronę rzeki?
— Muszę się udać do pagody!
— Nie rób tego, panie!
— Muszę. W pagodzie jest dziewczyna", która mnie oczarowała.
: :
— A jeśli cię zabiją?
— To ja ich zabiję, a nie oni mnie. Idź już, Kammamuri, idź... Sługa podniósł się z głębokim westchnieniem.
— Panie — spytał wzruszonym głosem — gdzie się spotkamy?
— W naszej chacie, jeśli ujdę śmierci. A teraz uciekaj! Maharatta skrył się w dżungli, a Tremal Naik przerzuciwszy
karabin przez ramię i rozejrzawszy się wkoło, szybkimi, cichymi krokami oddalił się z miejsca kryjówki.
Droga była ciężka. Cały teren, jak okiem sięgnąć pokryty był wysokimi bambusami. Tremal Naik urodzony w dżungli
poruszał się tu ze zdumiewającą szybkością i pewnością siebie, nie czyniąc najmniejszego szmeru.
Od czasu do czasu przykładał ucho do ziemi, aby się upewnić, że nie traci śladów Hindusa, który szedł przed nim.
W ten sposób przebył więcej niż milę, kiedy nagle zamilkły odgłosy kroków Hindusa.
Tremal Naik zaniepokoił się.
— Co się mogło stać? — mruknął do siebie, rozglądając się wokoło. — Czyżby Hindus spostrzegł, że jest śledzony?
Pełzając przebył jeszcze parę kroków, po czym uniósł się trochę, ale w tejże chwili padł na ziemię, poczuł bowiem, że
oparł się o jakieś miękkie ciało, które zwisało z góry.
Straszna myśl przyszła do głowy strzelca. Rzucił się gwałtownie w bok, wyciągając nóż i spoglądając w górę.
W pierwszej chwili nie dojrzał nic. Ale wśród liści palmy dał się słyszeć szmer. Czarne długie miękkie cielsko gada
ześlizgnęło się z drzewa i popełzło po ziemi, aby zaatakować strzelca. Pyton — uświadomił sobie.
Był wielki, długości siedmiu metrów. — Jeśli się poruszę, jestem zgubiony — pomyślał.
Gad wyciągnął łeb w stronę strzelca, który zachowywał sztywność trupa. Zbliżał się kilkakrotnie dotykając go, lecz nie
atakując.
Tremal Naik leżał ciągle bez ruchu. Kiedy wąż oddalił się, strzelec podniósł się i wolno ruszył w drogę. Sądził, że jest
już poza niebezpieczeństwem, gdy nagle usłyszał groźny głos:
— Co robisz tutaj?
O kilka kroków od niego, w pobliżu miejsca, gdzie znikł pyton, wyłonił się nagle wysoki, przeraźliwie chudy Hindus,
uzbrojony w sztylet i sznur zakończony ołowianą kulą.
— Co robisz tutaj? — powtórzył groźnym głosem.
: :
— A ty co tu robisz? — zapytał z lodowatym spokojem Tremal Naik.
— Chcę cię zabić!
Tremal Naik wybuchnął śmiechem, dostrzegł bowiem pytona zawieszonego na drzewie nad głową Hindusa.
— Myślisz o tym, jak mnie zabić, a nie wiesz, że śmierć czyha już w pobliżu ciebie.
— Zginiesz pierwszy! — krzyknął Hindus, zamierzając zarzucić sznur na strzelca.
Syk węża zatrzymał go w momencie, kiedy już, już miał wypuścić pętlę lassa w stronę Tremal Naika.
Przerażony odwrócił się, aby uciekać, ale potknął się i padł na ziemię.
— Ratunku! Ratunku! — krzyknął przeraźliwie. Olbrzymi gad błyskawicznie skoczył i owinął się wokół Hindusa. Dał
się słyszeć trzask miażdżonych kości.
— Ratunku! Ratunku! — krzyczał ostatkiem sił Hindus. Tremal Naik jednym susem skoczył ku pytonowi i zręcznym
uderzeniem sztyletu przeciął go na dwoje. Chciał raz jeszcze uderzyć, aby go dobić, gdy usłyszał hałas nadbiegających
ze wszystkich stron ludzi.
— To on! — krzyknął ktoś. Tremal Naik rzucił się w dżunglę do ucieczki.
— To on! To on! — krzyczał ten sam głos.
Trzy następujące po sobie strzały rozległy się wśród ciemności.
Tremal Naik, cudem uniknąwszy pocisków, odwrócił się i zmierzył do nacierających napastników.
Błysnął ogień, huknął strzał. Jeden z nacierających wydał okrzyk bólu, zatoczył się i upadł.
Tremal Naik rzucił się do ucieczki, zygzakując w lewo i w prawo, aby uniknąć kul wrogów. Biegł bez wytchnienia
przez kwadrans, wreszcie zatrzymał się na chwilę, aby zaczerpnąć tchu, a potem znów puścił się pędem przez błotnisty
teren, gdzie stały kałuże brudnej, cuchnącej wody. Oczy jego nabiegły krwią. Zmęczony biegł jednak dalej, nie
zważając na przeszkody, myśląc jedynie o tym, aby pomiędzy nim a wrogami była jak największa przestrzeń.
Ile czasu tak biegł — nie wiedział.
Kiedy wreszcie się zatrzymał, zobaczył w odległości dwustu kroków wspaniałą pagodę, stojącą nad brzegiem stawu,
wśród potężnych ruin.
: :
ROZDZIAŁ V
KAPŁANKA PAGODY
Pagoda zbudowana w stylu hinduskim, z szarego granitu, wznosiła się na wysokość dwudziestu metrów. Szeroka
podstawa, zajmująca dwie trzecie wysokości, otoczona była przepięknie rzeźbionymi kolumnami.
Im bardziej ku górze, tym bardziej zwężała się jej konstrukcja zakończona dużą metalową kulą, do której przyczepiony
był na ostrym kolcu wąż z głową kobiety.
Tremal Naik zatrzymał się i zdumionymi oczyma patrzył na pagodę.
Rozejrzał się wokoło.
Miejsce, w którym się zatrzymał, było zupełnie puste i na przestrzeni co najmniej mili pozbawione wszelkiej
roślinności czy bambusów.
Jestem zgubiony — pomyślał. — Jeśli nie uda mi się tu znaleźć schronienia, będę miał na karku wszystkich Hindusów
w ciągu pięciu minut... Uduszą mnie...
Przez chwilę wahał się: czy zawrócić w głąb dżungli?
Wpatrzył się w ruiny, ale nigdzie nie dostrzegł miejsca, gdzie mógłby się schronić.
— A gdybym tak wspiął się na górę? — powiedział wpatrując się w szczyt pagody. Dla człowieka obdarzonego dużą
siłą i zręcznością, wdrapanie się na wierzchołek pagody po kolumnach i rzeźbach nie było rzeczą trudną.
Tremal Naik nie wahał się. Przerzucił karabin przez ramię i pędem puścił się w kierunku świątyni.
Kiedy stanął przed pagodą rozejrzał się niespokojnymi oczyma wokoło, przez chwilę wsłuchiwał w otaczającą ciszę i
pewny, że nic mu chwilowo nie grozi zaczął się wspinać na szczyt.
Z dużą szybkością wdrapał się na jedną kolumnę, po czym po murze świątyni, czepiając się bożków, przechodząc po
ich torsach, stawiając nogi na ich głowach, wspinał się coraz wyżej i wyżej.
I dziwna rzecz.
Im wyżej się wspinał, tym silniej uderzało jego serce, tym więcej miał siły.
Wiele razy o mało nie zwalił się z wysoka, wiele razy zawisł
: :
w powietrzu. Wreszcie ostatkiem sił skoczył na kopułę, gdzie na ostrym kolcu zawieszony był potworny wąż o
kobiecej głowie. Ku wielkiemu zdziwieniu Tremal Naik zobaczył teraz duży otwór, jakby studnię, z przerzuconą nad
nią szeroką kładką.
— Gdzie ja jestem? — spytał zdumiony. —Ta studnia prowadzi prawdopodobnie do wnętrza pagody.
Opuścił się z kopuły i spojrzał w dół. Ale w świątyni panowały absolutne ciemności i cisza. Widocznie nie było tu
nikogo.
Nagle rzuciła mu się w oczy gruba, świecąca lina, przymocowana do kładki, która ginęła w ciemnościach pagody.
Chwycił ją i pociągnął ze wszystkich sił. W tej samej chwili zobaczył, że do drugiego jej końca przyczepiony był
ciężki przedmiot, który przy poruszeniu wydawał przeciągły dźwięk.
— Może to lampa wotywna? — pomyślał Tremal Naik. — Boże sprawiedliwy, ci dwaj Hindusi mówili o kapłance,
która czuwa... Czyżby tu właśnie była...
I nie kończąc myśli, przycisnął rękę do serca, które zabiło mu gwałtownie.
Uczepił się liny i wolno zaczął zsuwać się w ciemności, nie zastanawiając się dokąd idzie i co go tam czeka.
Wreszcie nogi jego uderzyły o jakiś przedmiot, który zadźwięczał metalicznie, a echo powtórzyło ten dźwięk w pustce
kilkakrotnie.
Tremal Naik nachylił się, aby zorientować się, co to był za przedmiot. Nagle dobiegł go delikatny szmer cicho
otwieranych drzwi. Zamarł w bezruchu. Któż to?
Chwycił pistolet, zdecydowany drogo sprzedać swe życie.
Głębokie westchnienie, które dobiegło jego uszu, sparaliżowało go. Stał bez ruchu, gdy cień jakiś stanął przed wielkim
posągiem, czerniejącym w dole pod liną.
— Oto jestem, potworna bogini — usłyszał dziewczęcy głos, na dźwięk którego poczuł się wzruszony do głębi duszy.
— Nienawidzę cię — mówił głos z goryczą. — Nienawidzę cię, okrutna bogini Kali, która skazałaś mnie na wieczne
cierpienie, niszcząc wszystko, co miałam najdroższego na ziemi. Mordercy... Nędznicy... Bodaj byście wszyscy byli
przeklęci na wieki, w tym i w drugim życiu...
Rozległ się głośny szloch...
Tremal Naik zadrżał. Poznał ten głos, którego nie mógł zapomnieć. Przez chwilę wahał się — czy zsunąć się z liny?
Ale już było za
: :
późno: cień dziewczyny zniknął w ciemności, a w chwilę później dał się słyszeć szelest zamykanych drzwi.
— Czyż nigdy nie zdołam odkryć tej tajemnicy? — wyszeptał z wściekłością Tremal Naik. — Kim jest ta okrutna
bogini Kali? Kim jest ta dziewczyna, rzucająca przekleństwa o północy, w godzinie duchów i zjaw, zbrodni i zemsty?
Zsunął się po linie i stanął na coś, co zadźwięczało metalicznie.
— Co to jest? — szepnął.
Nachylił się i dotknął misy z brązu. Potem przeszedł po omacku kilka kroków i trzymając w ręku broń przysiadł w
oczekiwaniu na promień jutrzenki, który by rozjaśnił ciemności panujące w tajemniczej świątyni.
Wiele godzin upłynęło w absolutnej ciszy, póki powoli nie zaczęły gasnąć gwiazdy w blasku rodzącego się dnia.
Tremal Naik nie ruszał się z miejsca. Około czwartej rano promień słońca przedarł się przez szeroką szczelinę w głąb
pagody.
Tremal Naik zerwał się, odurzony widokiem, jaki roztaczał się przed jego zdumionymi oczyma. Znajdował się w
wielkiej kopule, której ściany pokryte były dziwacznymi malowidłami, przedstawiającymi dziesięć wcieleń Wisznu.
Pośrodku kopuły widać było liczne rzeźby duchów zła, które już od pokoleń błądzą po świecie i nie mogą powrócić ani
zaznać spokoju, dopóki nie zbiorą wielkiej ilości ofiar morderstw. W kręgu tych posągów wznosiła się olbrzymia
kobieca postać z brązu. Miała cztery ręce, z których dwie trzymały szpadę i jedwabny sznur, a dwie czaszki ludzkie.
Łańcuch podobnych czaszek leżał u jej stóp. Biodra jej otaczał pas uciętych nóg i rąk ludzkich.
Twarz była wytatuowana. Ciemnopurpurowy język wysuwał się z jej ust, które wykrzywiał okrutny uśmiech. W uszach
miała kolczyki, na przegubach rąk złote bransolety. Nogi jej deptały trupa pokrytego ranami.
Poniżej odrażającego posągu bielała waza z marmuru, wmurowana między lśniące kamienie podłogi i napełniona
przezroczystą wodą, w której pływała mała złota rybka.
Tremal Naik stał przed posągiem okrutnej bogini Kali bez ruchu. W tej chwili od strony drzwi dał się słyszeć lekki
szmer. Obrócił się z bronią gotową do strzału, ale zaraz cofnął, wydając okrzyk zdumienia i radości.
Tuż przed nim stała olśniewającej urody dziewczyna. Jej twarz
: :
wyrażała trwogę. Elegancka, smukła sylwetka o nieskazitelnych proporcjach, jasna, aksamitna cera, czarne, piękne
oczy i prosta linia nosa wskazywały na jej anglo hinduskie pochodzenie. Bujne, długie kasztanowe włosy przetykane
kwiatami sciampaga, wydzielającymi upajający zapach, rozdzielone były nad czołem oplecionym sznurem dużych
pereł.
Na widok tej cudownej dziewczyny Tremal Naik cofnął się i wyszeptał:
— Ada! Ada! Moja zjawa z dżungli.
Dziewczyna zrobiła krok naprzód, zrzucając płaszcz z jedwabiu. Złoty pancerz, inkrustowany najpiękniejszymi
diamentami o wielkiej wartości, obejmował jej piersi i krył się w szalu z kaszmiru, haftowanego srebrem.
Kilka sznurów pereł i brylantów okalało jej szyję, bransolety inkrustowane drogimi kamieniami ozdabiały jej nagie
ramiona, a szerokie pantalony z białego jedwabiu, spięte były przy kostkach ozdobnymi bransoletami z bladoróżowego
koralu.
Promień słońca, który przedarł się przez wąski otwór, oświetlił ją jak zjawisko, utkane z kosztowności i spowił w
olśniewającym blasku.
— Moja Ada... Moje urocze zjawisko — powtórzył Tremal Naik, wyciągając ku niej ręce. — Jaka jesteś piękna!
Dziewczyna rozejrzała się trwożnie i zbliżyła do niego.
— Coś uczynił, nieszczęsny — powiedziała cicho. — Po coś tu przyszedł?
Tremal Naik padł przed nią na kolana z wyciągniętymi ramionami, ale ona odsunęła się przerażona jeszcze bardziej.
— Nie dotykaj mnie — powiedziała cicho. Tremal Naik nie mógł powstrzymać westchnienia, które wydarło mu się z
piersi.
— Jesteś tak piękna — powiedział.
— Milcz! Nie wolno ci tak mówić do mnie!
— Jesteś piękna — powtórzył. Położyła mu palec na ustach.
— Milcz, jeśli nie chcesz mej zguby. Nie wiesz, nieszczęsny, jakie straszne niebezpieczeństwa nam grożą.
— Jestem Tremal Naik, strzelec Czarnej Dżungli. Powiedz mi, kto ci zagraża, a ja go zniszczę.
— Nie mów tak, Tremal Naiku. Ty nic nie wiesz...
— Posłuchaj, nie widziałem nigdy tak pięknej kobiety tu w dżungli. Kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy w promieniach
: :
zachodzącego słońca, byłem wstrząśnięty. Zdawało mi się, że jesteś bóstwem, które spłynęło na ziemię z nieba.
— Milcz! Milcz! — powtórzyła złamanym głosem, zasłaniając twarz rękoma.
— Nie mogę milczeć, słodki kwiecie dżungli! — wykrzyknął Tremal Naik gwałtownie. — Kiedy zniknęłaś mi z oczu,
zdawało mi się, że wraz z tobą uszła część mego życia... Oczarowałaś mnie...
— Tremal Naiku — wyszeptała błagalnie.
— Tej nocy nie mogłem zasnąć — mówił. — Myślałem o tobie. Chciałem cię znów ujrzeć... Każdego wieczoru
wychodziłem tam, gdzie cię spotkałem. I byłem szczęśliwy widząc cię... Nie mówiłaś nic, ale twoje oczy mówiły tak
wiele! — Przerwał nagle, zadyszany, patrząc czule na dziewczynę, która ukryła twarz w dłoniach. — Ach! Nie chcesz,
bym mówił dalej! — wykrzyknął z rozpaczą w głosie.
Uniosła głowę i spojrzała na niego oczyma zwilgotniałymi od łez.
— Przestań proszę. Dzieli nas przepaść. Czemuś się tu zjawił, nieszczęsny! Aby wzbudzić we mnie nadzieję na
ratunek? Czyż nie wiesz, że to miejsce jest przeklęte! Nie powinni tu przychodzić ci, których kocham...
— Których kochasz? — spytał radośnie Tremal Naik. — Powtórz raz jeszcze to słowo. Więc to prawda, ty mnie
kochasz? Powiedz, czy przychodziłaś tam każdego wieczoru... dla mnie?
— Tremal Naiku, przestań. Będę musiała umrzeć... Umrzeć? Dlaczego? Jakie niebezpieczeństwo ci grozi? Nie,
to niemożliwe! Jestem tu przy tobie, aby cię obronić. Cóż mnie obchodzi, że to miejsce jest przeklęte! Jestem silny, tak
silny, że potrafię zburzyć tę świątynię i unieszkodliwić to potworne monstrum, które oblewałaś wonnościami...
— Jak to? Ty wiesz o tym, że jestem Kapłanką Pagody?
— Widziałem cię dziś w nocy...
— Byłeś tutaj?
— Tak! Tam... zawieszony na sznurze.
— Czy oni cię widzieli?
— Gonili mnie, ale im umknąłem.
— Ach, nieszczęsny! Jesteś zgubiony! — krzyknęła z rozpaczą. Tremal Naik zbliżył się ku niej.
— Powiedz, kogo się tak strasznie boisz? — spytał, z trudem hamując wściekłość. — Co oznacza ta złota rybka
pływająca
: :
w marmurowej wazie, ten wąż z głową kobiety, ci ludzie, którzy duszą bliźnich jedwabnymi sznurami, mieszkający
pod ziemią?... Chcę to wiedzieć, Ado, muszę to wiedzieć.
— Nie pytaj mnie, Tremal Naiku.
— Czemu?
— To straszna historia. Ciąży na mnie ich wyrok! Oni są mocni i straszni!
— Cóż to za ludzie?
— Nie wolno mi tego powiedzieć.
— A gdybym ci kazał?
— Nie, boję się, bardzo się boję! Tremal Naiku straszny wyrok ciąży na mnie... Straszny i bezlitosny, który trwać
będzie aż do mojej śmierci... Kocham cię, ale...
— Kochasz mnie? Kochasz? — powtórzył.
— Tak... Kocham cię, Tremal Naiku.
— Przysięgnij, że będziesz moją żoną!
Niepokój odmalował się na twarzy pięknej dziewczyny.
— Tremal Naiku — powiedziała głuchym głosem — będę twoją żoną, jeżeli to będzie możliwe. Jeżeli ja, poświęcona
śmierci...
Odsunął się od niej zdziwiony.
— Poświęcona śmierci? Co to znaczy? — zapytał.
— Tak, jestem poświęcona śmierci... W dniu, w którym dotknie mnie mężczyzna, okrutny jedwabny sznur przetnie
pasmo mego życia. Takie jest moje przeznaczenie. O Boże, cóżem uczyniła, aby być tak nieszczęśliwą? Za jakie nie
popełnione grzechy jestem na wieki przeklęta? Dlaczego? — Gorzki szloch wydarł jej się z piersi i po słodkiej
twarzyczce pociekły łzy.
Tremal Naik spytał wzruszony do głębi duszy:
— Co mogę uczynić? Powiedz, co mam zrobić? Rozkazuj! Jestem twoim niewolnikiem. Czy chcesz, bym cię stąd
zabrał? Powiedz...
— Nie, nie! — powiedziała szybko — to grozi śmiercią nam obojgu.
— Czy chcesz, bym stąd odszedł? Powiedz... Kocham cię... Uwielbiam... Ale jeśli twoje życie zależy od naszego
rozstania, zapomnę o miłości, która zakwitła w mym sercu. Będę żył jak nieszczęśliwy potępieniec, ale poddam się
przeznaczeniu! Powiedz! Co mam uczynić?
Dziewczyna łkała.
: :
Przyciągnął ją lekko ku sobie i otoczył ramieniem. W tej chwili dały się słyszeć ostre tony ramsingi.
— Uciekaj! Uciekaj, Tremal Naiku — krzyknęła przestraszona. — Uciekaj! Inaczej jesteśmy zgubieni.
— Przeklęta muzyka — krzyknął Tremal Naik.
— Idą — mówiła dziewczyna cichym, złamanym głosem. — Jeśli nas tu znajdą, poświęcą swej potwornej bogini Kali.
Uciekaj! Uciekaj!
— Przenigdy!
— Więc chcesz, aby mnie zabili?
— Obronię cię!
— Uciekaj, nieszczęsny, uciekaj!
Zamiast odpowiedzi Tremal Naik podniósł karabin i nabił go. Dziewczyna zrozumiała, że nie ruszy się z miejsca.
— Zlituj się nade mną, oni zaraz tu będą...
— Zaczekam na nich i przysięgam ci na mego Boga, że pierwszy, który ośmieli się podnieść na ciebie rękę, zostanie
zabity jak tygrys w dżungli.
— Więc zostań. Pomogę ci. Wierzę, że nam się uda... Podniosła swój płaszcz i skierowała ku drzwiom, którymi
weszła. Tremal Naik podbiegł i zatrzymał ją.
— Dokąd idziesz? — spytał.
— Na spotkanie tego, który się zbliża, aby mu zabronić tu wejść. Dziś o północy wrócę. Czekaj... Wola Boska zostanie
dopełniona i... jeśli nam się uda... uciekniemy...
— Powiedz mi jeszcze... Jak się nazywasz?
— Ada Corisant.
— Ada Corisant... Ada... Jak pięknie brzmi to imię. Teraz idź już! O północy czekam na ciebie.
Dziewczyna rzuciła ostatnie spojrzenie na Tremal Naika i wyszła.
ROZDZIAŁ VI
WYROK ŚMIERCI
Wzruszona i zapłakana Ada po wyjściu z pagody udała się do małego pomieszczenia o pięknych kolorowych storach,
bogato udekorowanego malowidłami bożków. Był tam już mężczyzna, który niecierpliwie przechadzał się po pokoju.
: :
Szczupły, wysoki Hindus, otulony w bogatą szatę z żółtego jedwabiu z haftowanym złotem tajemniczym emblematem.
W jego energicznej twarzy lśniły czarne, pełne okrucieństwa oczy. Na nagich ramionach widać było wiele białych
blizn i wytatuowanych liter.
Na widok wchodzącej Ady stanął w miejscu, badawczo wpatrzył się w nią i uśmiechnął grymasem, który wzbudzał
dreszcz grozy.
— Pozdrawiam Kapłankę Pagody — powiedział, padając przed nią na kolana.
— Pozdrawiam wodza, ulubieńca bogów — odpowiedziała drżącym głosem dziewczyna.
Oboje zamilkli i wpatrywali się w siebie, jak gdyby pragnąc przeniknąć myśli drugiego.
— Kapłanko Pagody — powiedział Hindus po kilku minutach milczenia — grozi ci wielkie niebezpieczeństwo!
Ada zadrżała. Głos Hindusa brzmiał głucho i groźnie.
— Gdzieś była tej nocy? Mówiono mi, żeś weszła do pagody!
— To prawda. Przysłałeś mi nowe perfumy... Poszłam do świątyni, aby je rozlać u stóp twojego bóstwa.
— Powiedz „naszego" bóstwa.
— Tak... naszego bóstwa — powtórzyła posłusznie.
— Coś widziała w świątyni?
— Nic!
— Kapłanko Pagody, kłamiesz! — krzyknął Hindus groźnie. — Odkryłem wszystko.
Ada skoczyła w tył, wydając okrzyk przerażenia.
— Tak — ciągnął dalej, hamując z trudem gniew — odkryłem wszystko. Twoje serce, któremu zakazane było bić dla
kogokolwiek na ziemi, zapałało miłością do człowieka, którego spotkałaś w Czarnej Dżungli. On przekroczył granice
naszych ziem, podniósł rękę na nas, popełnił straszną zbrodnię i znikł... Ale ja go odnalazłem... Ten człowiek wtargnął
do pagody.
— Kłamiesz! Kłamiesz! — zawołała dziewczyna.
— Kapłanko Pagody, ukrywasz tego człowieka. Zapomniałaś o swoich obowiązkach.
— Kłamiesz! Kłamiesz! — krzyczała coraz bardziej przerażona.
— Ale człowiek ten nie może wyjść stąd żywy — ciągnął dalej Hindus z okrutnym uśmiechem. — To wariat...
Szaleniec... Chciał z nami prowadzić wojnę... Z nami, którzy jesteśmy
: :
wszechmocni, przed którymi nawet Anglia drży... Wąż zakradł się do jaskini lwa, ale nie wie o tym, że lew go
rozszarpie...
— Nie czyń mu krzywdy! Hindus roześmiał się złośliwie.
— Któż może się oprzeć woli naszej bogini?
— Ja!
— Ty?
— Tak, ja, ty nędzniku!
Ada szybkim ruchem chwyciła sztylet z zatrutym ostrzem i przyłożyła go do piersi.
— Co chcesz zrobić? — zapytał przerażony.
— Suyodhana — powiedziała stanowczym głosem — jeżeli temu człowiekowi spadnie włos z głowy, twoja bogini
Kali straci swoją kapłankę.
— Rzuć ten sztylet!
— Suyodhana! Przysięgnij na twą boginię, że Tremal Naik opuści pagodę cały i zdrów.
— To niemożliwe! Ten człowiek został skazany, a jego krew przyobiecana naszej bogini.
— Przysięgnij! — krzyknęła Ada groźnie.
Suyodhana chciał przez chwilę skoczyć ku dziewczynie i odebrać jej sztylet, ale lęk, że dosięgnie go zbyt późno,
powstrzymał go.
— Posłuchaj, Kapłanko Pagody — powiedział z udanym spokojem. — Ten człowiek będzie uratowany pod jednym
warunkiem... Musisz złożyć przysięgę, że na zawsze wyrzekniesz się jego miłości.
Ada jęknęła boleśnie i załamała ręce.
— Nie mogę — powiedziała, wybuchając płaczem. — Nie mogę tego przysiąc.
— Jesteś wybranką naszej bogini Kali.
— Kocham tego człowieka.
— Przysięgnij, a będzie uratowany!
— Czyś nigdy w życiu nie kochał? — spytała zrozpaczona dziewczyna.
— Nie wiem, co to jest miłość — powiedział surowo. — Przysięgnij, Kapłanko Pagody, bo inaczej zniszczę tego
człowieka! Przysięgaj!
— A więc — powiedziała zgasłym głosem. — Ja... ja... przysięgam, że nie będę kochała tego człowieka —
wyszeptała... i padła zemdlona.
: :
Suyodhana wybuchnął okrutnym śmiechem.
— Przysięgłaś, że go przestaniesz kochać — stwierdził podnosząc sztylet, który upuściła. — Ale ja nie przysiągłem, że
ten człowiek wyjdzie stąd cało. Uśmiechnij się, cudowna bogini Kali, i ciesz się. Tej nocy przyniesiemy ci nową ofiarę.
Przytknął do ust złoty gwizdek i wydał przeciągły świst. Wszedł Hindus, opasany jedwabnym sznurem, ze sztyletem w
ręku i ukląkł przed Suyodhana.
— Otom jest, synu świętych wód Gangesu!
— Karna, zabierz ze sobą Kapłankę Pagody i czuwaj nad nią— rozkazał Suyodhana.
— Możesz liczyć na mnie!
— Dziewica pragnie umrzeć... Będzie chciała popełnić samobójstwo... Trzeba jej w tym przeszkodzić. Nasza bogini
nie ma w tej chwili innej kapłanki oprócz niej. Jeśli umrze, zginiesz i ty!
— Będę czuwać nad nią bez wytchnienia.
— Zgromadzisz pięćdziesięciu naszych ludzi i rozstawisz ich wkoło pagody. Ten człowiek nie może nam ujść!
— Czyżby ktoś obcy był w świątyni?!
— Tak, Tremal Naik, strzelec Czarnej Dżungli. A teraz idź i o północy staw się tutaj.
Hindus wziął Adę na ręce i wyszedł. Suyodhana poczekał chwilę, dopóki nie zapanowała cisza, i ukląkł przed
marmurową wazą, w głębi której pływała złota rybka.
— Mój ojcze! — wyszeptał. Na dźwięk głosu rybka ukazała się na powierzchni wody. — Mój ojcze — ciągnął dalej
Hindus. — Jakiś nędznik ośmielił się podnieść wzrok na naszą Kapłankę Pagody. Ten człowiek znajduje się w naszych
rękach... Powiedz, czy ma żyć, czy zginąć?
Rybka zanurzyła się w wodzie.
Suyodhana zerwał się, a z oczu jego strzelił dziki blask.
— Bogini go skazała — mruknął cicho. — Ten człowiek umrze!
Po odejściu Ady Tremal Naik padł na posadzkę zmęczony, ale szczęśliwy. Nigdy dotąd nie czuł się tak szczęśliwy.
— Jakże jest piękna!... Jakże jest piękna! — powtarzał w myśli. — Będzie moją żoną. Muszę ją stąd wyrwać. Musimy
uciec?
Podniósł się i przeszedł kilka kroków.
— Biedna Ada — mówił dalej. — Jest taka przerażona! Boi się śmierci. Muszę zgłębić jej straszną tajemnicę!
: :
Stanął. Znów dał się słyszeć dźwięk ramsingi.
— Przeklęty instrument — pomyślał. — Ciągle go słyszę! Zwiastuje nieszczęście... Czy mnie zauważyli? Czy zabili
mego maharattę?
Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać.
Z dala doszedł go cichy szmer głosów, które pochodziły z zewnątrz. — Cóż to? Słyszę ludzkie głosy... Czyżby to byli
mieszkańcy tamtych ponurych podziemi?...
Rozejrzał się podejrzliwie wokoło. Był sam. Spojrzał w stronę wejścia do pagody, ale nikogo nie zauważył.
— Wiem, że za chwilę coś się stanie. Ale pokażę im, kim jest Tremal Naik.
Zbadał uważnie swój karabin i pistolet, obejrzał ostrze swego sztyletu, tyle razy zbroczonego krwią węży i tygrysów,
po czym przysiadł za posągiem z brązu, starając się być jak najmniej widoczny.
Dzień ciągnął się powoli. Zbyt powoli jak dla człowieka skazanego na głód i siedzenie bez ruchu.
Stopniowo zapadał zmrok i wkrótce ciemności objęły pagodę. Dźwięki ramsingi zamarły, ucichły też i szmery.
Tajemnicza cisza panowała wokoło.
Ale Tremal Naik nie ruszał się z miejsca. Przytknął ucho do podłogi świątyni, aby móc usłyszeć najmniejszy szelest.
Wkrótce doszedł doń dziwny odgłos. Zdawało mu się, że ktoś ześlizguje się po linie, na końcu której była lampa
wotywna. Ale nie mógł nikogo dostrzec. Ścisnął mocno broń w ręku i ukląkł, — Któż to może być? — myślał. — Nie!
To niemożliwe.
W ciemnościach dał się słyszeć metaliczny dźwięk. Lampa zadrżała... Ktoś był uczepiony do liny. Kto? Tremal Naik
nie mógł już powstrzymywać się dłużej.
— Kto tam? — zawołał.
Na pytanie nikt nie odpowiedział. Zapanowała cisza. Wstał i spojrzał w górę. Księżyc lśnił na niebie, oświetlając
kopułę i część liny. Ale nie było nikogo.
— To dziwne — pomyślał.
Po upływie jakiegoś czasu znów rozległ się metaliczny dźwięk. — Kto tam? — spytał głośno.
I znów cisza była mu odpowiedzią.
Tremal Naik podbiegł do lampy i potrząsnął liną, na której była zawieszona.
Rozległ się wybuch śmiechu.
: :
— Ach tak — krzyknął z wściekłością Tremal Naik. — Śmiejesz się? Poczekaj! — I jednym ruchem noża przeciął
linę. Lampa spadła na ziemię, wydając dźwięk, który długo niósł się echem pod sklepieniem pogrążonej w
ciemnościach świątyni.
Znów rozległ się śmiech. Tremal Naik skoczył i skrył się za posągiem bogini Kali.
Był już najwyższy czas. Drzwi otworzyły się i do pagody wszedł Suyodhana. Na jego twarzy malowała się piekielna
radość, a z oczu bił blask ponurego zadowolenia. Stanął przed posągiem, za którym ukrył się Tremal Naik, trzymając
nóż w zębach i broń w obu rękach.
Suyodhana zbliżył się. Za nim stanęło dwudziestu czterech Hindusów uzbrojonych w sztylety i jedwabne sznury.
— Drogie dzieci! — powiedział Suyodhana okrutnym, stanowczym głosem. — Jest północ.
— Jesteśmy gotowi pomścić naszego kapłana — powiedzieli chórem zebrani.
— Bezczelny człowiek ośmielił się sprofanować świątynię naszej bogini Kali. Na jaką karę zasłużył?
— Na śmierć! — wykrzyknęli wszyscy.
— Tremal Naiku — zawołał groźnie Suyodhana — ukaż się! Jednym skokiem strzelec znalazł się przed posągiem
bogini.
— Macie zamiar zabić Tremal Naika? — wykrzyknął ze śmiechem. — Widać nie znacie strzelca Czarnej Dżungli.
Niech wystąpi jako pierwszy ten, który ma w sobie dość odwagi, aby zmierzyć się ze mną. Będę walczyć o kobietę,
którą kocham, a którą wy skazaliście na śmierć. Dalej, naprzód! Walczcie o waszą Kapłankę Pagody!
Jeden z Hindusów rzucił się naprzód, ale w momencie, kiedy chciał zarzucić jedwabne lasso na głowę strzelca, potknął
się
i padł u stóp Tremal Naika, który jednym uderzeniem kolby karabinu roztrzaskał mu głowę.
— Dalej! Dalej! — krzyczał wojowniczo Tremal Naik. Pozostali Hindusi rzucili się ku niemu z wściekłością.
— Śmierć! Śmierć! — krzyczeli groźnie.
Jednemu z nich udało się zarzucić lasso na szyję Tremal Naika, ale ten wyślizgnął się z pętli dusiciela, wyrwał nóż zza
pasa i w kilku ruchach wdrapał się na posąg bogini Kali.
— Walczcie! — krzyczał wodząc wokoło strasznym wzrokiem. Chciał przeskoczyć ponad głowami Hindusów i
znaleźć się
u wyjściowych drzwi, ale... nie zdążył... Dwa sznury schwytały
: :
go za ręce, a ołowiane kule uderzyły z taką siłą w nerki, że padł na ziemię, wydając okrzyk bólu.
W tej samej chwili rzucili się na niego jak sfora psów i mimo rozpaczliwego oporu, mocno związali.
— Na pomoc! Ratunku! — wyrzęził.
— Śmierć! Śmierć! — ryczeli Hindusi.
Suyodhana, który dotąd obojętnie, z daleka przypatrywał się walce, zbliżył się, popatrzył na niego i uśmiechnął
okrutnie. Tremal Naik plunął mu w twarz.
— Bezbożniku! Zginiesz! — powiedział syn świętych wód Gangesu, chwytając sztylet i podnosząc go nad głową
jeńca, który patrzył nań z pogardą. — Dzieci moje, na jaką karę zasłużył ten człowiek? — spytał.
— Na śmierć! — odpowiedzieli chórem.
— Tak się stanie! Tremal Naik zawołał rozpaczliwie:
— Ado! Moja ukochana Ado!
Ostrze sztyletu zatopiło się w jego piersi. Zamknął oczy. Straszny spazm wstrząsnął jego ciałem, które po chwili
zesztywniało.
— O wielka bogini Kali — powiedział Suyodhana, zwracając się do bóstwa — zapiszemy w twej księdze imię nowej
ofiary.
Na jego znak, dwaj Hindusi unieśli ciało Tremal Naika.
— Wyrzućcie go do dżungli. Niech służy jako pokarm dla tygrysów — rozkazał Suyodhana. — Bodajby wszyscy
niewierni ginęli w ten sposób!
ROZDZIAŁ VII
KAMMAMURI
Kammamuri posłuszny rozkazom pana udał się w ślad za Hindusem w kierunku rzeki. Zatrzymywał się jednak co
chwila i wahał co robić. Nie chciał opuścić swego pana, bo wiedział, że czyhały na niego wielkie niebezpieczeństwa.
Opuścić go, pozostawić samego na pastwę nieznanego losu, było zbrodnią w pojęciu wiernego sługi. Potrzebny mu
będzie przyjaciel. Zdecydowany był nie usłuchać tym razem rozkazów pana.
: :
Zawrócił. Nie uszedł daleko, gdy nagłe usłyszał krzyk:
— Na pomoc!... Na pomoc!
Skoczył w tył i zaczął nadsłuchiwać, przykładając rękę do ucha. Wiatr, który dął z zachodu, przyniósł mu echo ostrego
gwizdu. — Co się tam dzieje? Zabijają kogoś?
Lęk, aby nie wpaść w ręce morderców Hurtiego był wielki, ale chęć dowiedzenia się prawdy jeszcze większa. Mocniej
ujął karabin i ostrożnie przedzierając się przez bambusy, udał się w kierunku, skąd dochodził hałas.
W tym samym momencie rozległ się wystrzał. Krew zamarła w żyłach maharatty. Zbyt często słyszał w Czarnej
Dżungli strzały swego pana, aby mieć jakiekolwiek wątpliwości.
— Wielki Sziwa! — Wyszeptał — mój pan się broni...
Na myśl, że Tremal Naik jest w niebezpieczeństwie wstąpiły weń nowe siły i nie bacząc na nic pobiegł na ratunek.
Wkrótce znalazł się na polanie, gdzie ujrzał wijące się cielsko długiego pytona, a obok niego leżącego bez ruchu
zakrwawionego człowieka.
Ponieważ pyton żył jeszcze, jednym uderzeniem kolby zmiażdżył mu łeb i ostrożnie zbliżył się do leżącego, który nie
dawał znaku życia.
— Niech Wisznu będzie błogosławiony — westchnął z ulgą — to nie mój pan. Muszę stąd uciekać...
W tej samej chwili usłyszał w pobliżu szelest liści. Momentalnie padł na ziemię i czekał. Przed nadchodzącym
zasłaniały go wysokie bambusy. Czas jakiś leżał bez ruchu, po czym uniósł ostrożnie głowę i rozejrzał się. I wówczas
dał się słyszeć jakiś dziwny ni to świst, ni to jęk. To było lasso, które okręciło mu szyję.
Kamraamuri zdławił okrzyk grozy, mocno chwycił ręką za sznur, aby nie pozwolić się udusić i padł na trawę, udając
konającego. Komedia udała mu się. Dusiciel schowany za krzakiem bambusu, rzucił się ku niemu chcąc go dobić
sztyletem.
Ale Kammamuri zerwał się na nogi i celując karabinem w twarz Hindusa krzyknął:
— Zginiesz!
Błysk światła rozdarł ciemności, padł strzał i Hindus zwalił się ciężko na ziemię, przyciskając ręce do piersi.
— Trzeba uciekać — pomyślał maharatta — za chwilę będę miał jego towarzyszy na karku.
: :
Zaczął uciekać w kierunku, z którego przyszedł, przekonany, że zabity Hindus był tym, który szedł przed nimi i że
Tremal Naik zdołał mu uciec.
Przebiegł w ten sposób około mili, starając się zdążać ciągle wprost przed siebie w kierunku rzeki, gdzie miał czekać
na swego pana.
Było już po północy, kiedy znalazł się na skraju wielkich kokosowych palm. Nie miał odwagi iść dalej... Wszedł na
jedną z nich, wybrał grubą i mocną gałąź, przywiązał się jedwabnym grubym sznurem, który zabrał dusicielowi i tak
postanowił spędzić noc — spokojny, że ani Hindusi, ani tygrysy nie mogą go napaść.
Sen jego nie trwał jednak długo. Zbudził go nagle wielki hałas. To przybyłe nie wiadomo skąd stado szakali otoczyło
drzewo.
Kammamuri miał ochotę przegnać ich ogniem z karabinu, ale obawiał się, że zwróci uwagę Hindusów. Postanowił
więc przetrwać ich ponury koncert, który trwał aż do świtu. Dopiero nad ranem znów zasnął. Spał dłużej niż pragnął,
bo kiedy się obudził, zobaczył, że słońce jest już wysoko na niebie.
Przekroił orzech kokosowy wielkości głowy ludzkiej, wypił mleko, wykroił miąższ i zjadł z apetytem. Potem puścił się
w dalszą drogę w ślad za swym panem.
Szedł tak przez kilka godzin i już nocą dotarł do dżungli. Zawrócił na południe, zatrzymując się od czasu do czasu, w
nadziei odnalezienia Tremal Naika.
Była północ. Nie miał już sił, aby przedzierać się przez dżunglę. Nie pozostawało mu nic innego jak znów znaleźć
jakieś drzewo, na którym mógłby spędzić noc.
Pogrążony w myślach usłyszał nagle huk dwóch następujących po sobie wystrzałów.
— Co to jest? — pomyślał zdziwiony.
Rozległ się trzeci wystrzał, głośniejszy od poprzednich.
— Mój pan... To na pewno on!
Puścił się pędem w kierunku strzałów i wkrótce dotarł do pustego placu, gdzie w jasnym blasku księżyca widniała
przepiękna pagoda. Zrobił parę kroków naprzód, lecz cofnął się i ukrył wśród bambusów. Dostrzegł dwóch ludzi
idących w kierunku dżungli, którzy wlekli za ręce i nogi jakiegoś bezwładnego człowieka. Czyżby ciągnęli trupa?
— Odwagi, Sonephur — usłyszał głos jednego z nadchodzą
: :
cych. — Rozhuśtajmy go najpierw, a potem wrzućmy w gąszcz. Jestem pewien, że do jutra nic z niego nie zostanie
oprócz kości.
— Masz rację — odpowiedział drugi. — Nasza ukochana bogini postara się, aby mu przysłać jakiegoś zgłodniałego
tygrysa.
— Będzie wyjątkowo smacznym kąskiem... Był taki młody... Ponury żart rozśmieszył obydwu Hindusów.
— No to hop, Sonephur!
— Jazda! Raz... dwa... Cisnęli ciało w gąszcz.
— Życzę ci szczęścia! — krzyknął jeden.
— Dobrej nocy! — powiedział drugi. I śmiejąc się głośno oddalili się.
Kammamuri wyszedł ostrożnie ze swej kryjówki i z zaciekawieniem zbliżył się do ciała. Okrzyk bólu i rozpaczy
wydarł mu się z piersi.
— To mój pan!
W ciele Tremal Naika tkwił sztylet, zanurzony aż po rękojeść. Odzież była zbroczona krwią.
— Panie... Mój biedny panie... — zapłakał wierny maharatta. Dotknął Tremal Naika i zadrżał. Zdawało mu się, że
serce biło
jeszcze. — Może to nie jest śmiertelna rana? — pomyślał z nadzieją.
Delikatnie, zachowując ostrożność, odpiął kurtkę i obnażył pierś rannego.
Sztylet tkwił między szóstym a siódmym żebrem, ale serce było nie tknięte.
Rana była straszna, ale Kammamuri miał nadzieję, że uda mu się ocalić życie pana.
Delikatnie, powoli, bez drżenia wyciągnął sztylet z rany, z której wytrysnął strumień czerwonej, gorącej krwi.
Był to dobry znak.
— Wyzdrowieje — pomyślał maharatta.
Rozdarł kurtkę i urwał kawałek, aby zatamować krwotok. Teraz potrzebna mu była woda i liście youma, które
zabliźniają rany.
— Przede wszystkim — wyszeptał — musimy się stąd oddalić i znaleźć wodę. Tremal Naik jest silny, wyzdrowieje,
wierzę w to.
Przerzucił rannego przez ramię i począł wolno iść w stronę rzeki. Potykał się często. Czasem przystawał, aby
zaczerpnąć powietrza. Pot lał się z niego, ale nie bacząc na zmęczenie szedł
: :
coraz szybciej. Wreszcie dostrzegł przebłyskujące lśnienie wody. Był to staw, otoczony ze wszystkich stron drzewami
banianowymi i palmami kokosowymi. Ułożył rannego na miękkim kobiercu z trawy i udał się na poszukiwanie liści
youma. Znalazł je niedaleko. Przyłożył do rany. Z ust Tremal Naika wydarło się ciężkie westchnienie, podobne do
jęku.
— Panie! Panie! — zawołał maharatta.
Ranny poruszył rękoma, otworzył oczy i spojrzał na sługę. Błysk radości rozjaśnił twarz Kammamuriego.
— Czy poznajesz mnie, panie? — spytał.
Tremal Naik skinął twierdząco głową, poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydał tylko niezrozumiały
dźwięk.
— Nic nie mów, panie. Leż spokojnie. Wszystko mi później opowiesz... Bądź pewien, że zemścimy się na tych łotrach,
którzy cię tak urządzili.
Wzrok Tremal Naika zapałał gniewem. Widocznie wszystko zrozumiał.
— Spokojnie, spokojnie. Za dwa, trzy dni opuścimy to przeklęte miejsce, zaprowadzę cię do chaty, gdzie będziesz miał
spokój i wyzdrowiejesz.
Nagle usłyszał szelest wśród bambusów. Podniósł wzrok i dojrzał wlokący się jakiś czarny cień. Wciągnął nosem kilka
razy powietrze i poczuł ostry odór dzikiej zwierzyny. — Uwaga — pomyślał — w pobliżu jest tygrys.
Tremal Naik zdawał się być pogrążony we śnie. Maharatta siadł obok niego, pistolety i karabin położył tuż, tuż. —
Będzie dobrze — pomyślał patrząc na swego pana. — Jutro będzie się czuł lepiej.
Rozmyślania maharatty przerwało groźne miauczenie tygrysa. Odwrócił się szybko, chwytając broń.
ROZDZIAŁ VIII
STRASZNA NOC
Słysząc miauczenie tygrysa Tremal Naik otworzył oczy i usiłował się unieść. — Kammamuri — szepnął z wysiłkiem.
: :
— Nie ruszaj się, panie.
— Tyg...rys... Tyg...rys... — powtarzał z trudem ranny.
— Mam go na oku. Połóż się, panie. Nic nam nie grozi. Zastanawiał się przez chwilę, co zrobić. Chwycił pistolet i
wycelował w tygrysa. Nie miał jednak odwagi wystrzelić. Bał się, że nie uda mu się go zabić jednym strzałem i że
zdradzi wrogom swoją kryjówkę.
Zwierzę, wpatrzone w lufę pistoletu, nie ruszało się z miejsca. Kilka razy machnęło ogonem, uderzając się po bokach,
zamiauczało, Wreszcie cofnęło się o kilka kroków, nie spuszczając ślepi z maharatty, który odważnie wytrzymał jego
wzrok.
— Kammamuri... tyg...rys... — wyszeptał Tremal Naik, próbując znów się unieść.
— Już oddala się, panie... Bądź spokojny.
Nagle tygrys wydał przeciągły ryk, odwrócił się gwałtownie i znikł w dżungli, pozostawiając za sobą smugę odoru.
Kammamuri podniósł się, zaniepokojony zniknięciem dzikiej bestii. — Czemu uciekł? Co go przeraziło? — zadawał
sobie niespokojne pytania. — Czy ktoś idzie ku nam? — Rozejrzał się trwożnie wokół, lecz niczego nie zobaczył.
— Tygrys? Co z nim? — zapytał z trudem ranny.
— Uciekł — odpowiedział Kammamuri, maskując swój niepokój. — Śpij, panie, nie troszcz się o nic.
Ranny jęknął.
— Ada — wymamrotał.
— Czy życzysz sobie czegoś panie?
— Ada — powtórzył.
— Co mówisz, panie?
— Ada. A...da.
— Bredzi — pomyślał maharatta. — Ma gorączkę.
— Porwali ją — mówił szybko, nerwowo — ale ja, ją... odnajdę. Tak, tak, odnajdę...
— Nie mów nic, panie. Zmęczysz się!
— Wrócę tu. Tak. Wrócę. Przeklęci... Wrócę z moją Darmą. Ona ich pożre. Wszystkich! — krzyknął, zamachał
gwałtownie rękoma, zamknął oczy i popadł w niespokojny sen.
Kammamuri postanowił czuwać przez całą noc.
Usiadł skrzyżowawszy po turecku nogi, położył karabin na kolana i zaczął żuć betel, aby odegnać ogarniającą go
senność. Czekał niecierpliwie na świt.
Godzina, dwie, trzy upłynęły w spokoju. Od czasu do czasu
: :
podmuch wiatru przynosił znad stawu niezdrowe wyziewy i poruszał delikatnie liśćmi drzew.
Około trzeciej nad ranem obudził czujność Kammamuriego dziwny, podobny do gwizdu, dźwięk.
— To nie tygrys — pomyślał. — Jakie nowe niebezpieczeństwo nam grozi?
Dźwięk zbliżał się, a wraz z nim hałas łamanych gałęzi. Maharatta pobiegł w stronę odgłosów i ostrożnie rozglądając
się dostrzegł wielkie zwierzę o szarej skórze i wielkiej, jakby trójkątnej głowie, z której sterczał długi spiczasty róg.
— Nosorożec! — szepnął drżącym głosem. — Jesteśmy zgubieni.
Powrócił do leżącego nieruchomo Tremal Naika, nakrył go trawą i zabrawszy broń, ukrył się za dużym banianem. —
Nic więcej nie mogę zrobić, w najgorszym razie wpakuję w bestię wszystkie naboje.
Ziemia drżała pod ciężarem wielkiego cielska, bambusy pękały. Nagle maharatta usłyszał miauczenie tygrysa. Rzucił
się w bok, za następny pień drzewa i obserwował zbliżanie się zwierząt ku sobie. Minęła chwila — i już stały
naprzeciw.
W ciągu kilku sekund wpatrywały się w siebie, lecz nagle nosorożec wydał dziki ryk, pochylił łeb i rzucił się na
tygrysa. Uderzenie było okropne. Tygrys podskoczył wysoko i opadł na grzbiet nosorożca, z którego zsunął się
bezwładnie, lecz natychmiast zerwał się na łapy i ruszył na przeciwnika. Osłabiony nie miał sił na atak. Nosorożec
znów podrzucił go w powietrze i tygrys spadając nadział się na jego potworny róg. Rozdarty upadł na ziemię wydając
żałosne miauczenie, niezdolny już do obrony. Nosorożec zwalił się nań całym ciężarem swego cielska i zamienił w
krwawą masę.
Dramat rozegrał się w ciągu kilku minut, po czym nosorożec oddalił się wolno w kierunku stawu, niszcząc na swej
drodze bambusy.
Kammamuri powrócił do Tremal Naika, który znów zaczął majaczyć w malignie.
Maharatta zdjął z niego warstwę trawy i położył mu palec na ustach.
— Cicho bądź, panie. Grozi nam niebezpieczeństwo. Ale Tremal Naik nie zrozumiał.
— Ada! Ada! Gdzie jesteś? — zawołał głośno.
— Zamilcz, panie, zamilcz! — błagał Kammamuri.
: :
Tremal Naik otworzył szeroko oczy i mówił dalej. — Była noc. Schodziłem w dół. Usłyszałem szelest kropel na
kamiennej posadzce. Czemu służysz temu okropnemu bóstwu? Idźcie precz! Zbrodniarze! Wynoście się! Zarzucają mi
lasso! Duszą mnie... Duszą! — wykrzyknął i siadł rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. — Chcesz mnie udusić?
Ty? Kammamuri, daj mi broń! Zabiję go!
— Panie, panie! — szeptał przerażony Kammamuri.
— Kammamuri, duszą mnie! Na pomoc! Na pomoc! Sługa przyłożył mu rękę do ust i ułożył siłą na ziemi.
— Ratunku! — krzyknął znów ranny.
W tym momencie zza drzewa dał się słyszeć głuchy pomruk. Maharatta odwrócił się i ujrzał łeb nosorożca. Nie było
ani chwili do stracenia.
Kammamuri chwycił karabin i wycelował w oko bestii. Padł strzał, lecz niecelny. Rozwścieczony nosorożec opuścił
łeb i szykował się do ataku.
Kammamuri cisnął broń, chwycił Tremal Naika na ręce, podbiegł do stawu i rzucił się do wody.
Nosorożec biegł za nimi wściekły — i także skoczył do wody, rozpryskując wkoło siebie błoto z dna stawu.
Kammamuri szedł dalej w głąb wody, gdy nagle nogi jego trafiły na lepki muł. Powoli zaczął grzęznąć.
— Ratunku! Ratunku! — zawołał rozpaczliwie.
Usłyszał głuchy pomruk tuż obok. Obrócił się i zobaczył nosorożca, który także ugrzązł w bagnie. Zanurzał się coraz
bardziej, miotając się na wszystkie strony.
— Na pomoc! — krzyczał maharatta, starając się utrzymać swego pana nad powierzchnią wody.
W tym momencie do jego uszu dobiegło bliskie, znajome szczekanie psa. Nadzieja wstąpiła w jego serce.
— Punthy! — krzyknął.
Czarny, duży pies wypadł z zarośli i rzucił się do stawu. W tej chwili dał się słyszeć głos Aghura.
— Trzymaj się, Kammamuri! Już idę!
Nabił szybko karabin, ukląkł i celując w łeb nosorożca, wystrzelił.
— Nie ruszaj się, Kammamuri. Zaraz ci pomogę. Rozwiązał sznur, który podtrzymywał jego szatę i cisnął jeden
koniec do wody. Kammamuri przełożył bezwładnego Tremal Naika na swe ramię i owinął się mocno sznurem.
— Trzymaj, Kammamuri! — powtórzył Aghur i z całych sił zaczął go ciągnąć ku brzegowi.
: :
Po chwili znaleźli się na brzegu stawu. Aghur patrzył z przerażeniem na swego pana.
— O Boże! Zasztyletowali go! Kto to zrobił?
— Ci sami, którzy zamordowali Hurtiego! Śpiesz się, zrób nosze. Musimy szybko stąd uciekać. Ścigają nas!
Aghur zrobił nosze i wymościł je trawą. Kammamuri uniósł pana, który nie odzyskał przytomności, i ułożył go na
miękkim zielonym posłaniu.
— Idźmy! — rozkazał. — Czy masz łódź?
— Mam — odpowiedział Aghur.
— Więc w drogę!
— Czy nas śledzą?
— Możliwe!
Podnieśli nosze i spiesznie ruszyli. Szli wąską ścieżką, mając przed sobą psa. W ciągu piętnastu minut dotarli do rzeki,
gdzie czekała na nich łódź. Kiedy już odpływali, pies głośno zaszczekał.
— Uspokój się, Punthy — powiedział Kammamuri.
Ale pies coraz głośniej szczekał. Widać było, że jest silnie podniecony. Zaczęli wiosłować i prąd szybko oddalał ich od
brzegu.
— Stójcie! — krzyknął nagle jakiś silny głos. Kammamuri odwrócił się.
Na brzegu stał Hindus, trzymając lasso w prawej, a sztylet w lewej ręce.
— Stójcie! — powtórzył.
Zamiast usłuchać wezwania, Kammamuri strzelił i Hindus trzepocząc rękoma znikł w zaroślach.
— Wiosłuj! Wiosłuj jak najszybciej! — ponaglał Aghura Kammamuri.
Łódź szybko oddalała się. Od strony przeklętej wyspy Raimangal dał się słyszeć mocny, złowróżbny głos:
— Zobaczymy się jeszcze!...
ROZDZIAŁ IX
MANCIADI
Na wschodzie różowiła się jutrzenka, kiedy łódź dopłynęła do skraju Czarnej Dżungli. Pozornie wszystko było w
porządku. Chata widniała pomiędzy bambusami, na których nieruchomo siedziała gromada olbrzymich ptaków —
wokół krążył tygrys.
: :
— Dobrze — powiedział Kammamuri. — Ci przeklęci dusiciele nie zdążyli tu przybyć! Darma!
Na to wezwanie tygrys uniósł łeb, spojrzał w stronę łodzi i przybiegł, wydając radosne miauczenie.
Aghur i Kammamuri wysiedli, ostrożnie przenieśli swego pana do chaty i ułożyli w szerokim hamaku.
Pies z tygrysem pozostali na straży u wejścia do chaty.
— Zbadaj ranę, Aghur — powiedział Kammamuri. Bengalczyk zdjął bandaże i odsłonił pierś pana. Głęboka
zmarszczka przecięła mu czoło.
— To bardzo poważna rana. Sztylet musiał być zanurzony w piersi aż po rękojeść!
— Czy wyzdrowieje?
— Mam nadzieję! Ale czemu chcieli go zasztyletować?
— Trudno mi odpowiedzieć. Wiem tylko, że nasz pan chciał ujrzeć swoją zjawę... Tak mówił. Kiedy znaleźliśmy się
na wyspie Raimangal, kazał mi wrócić do chaty i poszedł sam. W dwadzieścia cztery godziny potem znalazłem go w
dżungli w kałuży krwi.
— Ale kto to zrobił?
— Przypuszczalnie mieszkańcy tej przeklętej wyspy, którzy mają w owej mocy dziewczynę.
— Czyś ich widział?
— Na własne oczy! Chcieli i mnie zamordować, rzucając lasso, ale udało mi się zabić dwóch z nich.
— To dziwne — powiedział Aghur z niepokojem w głosie. — Co oni robią? Czym się zajmują? Czemu zabijają ludzi,
którzy lądują na tej wyspie?
— Nie mam pojęcia! Wiem tylko, że te potworne bestie czczą jakieś bóstwo, wymagające ludzkich ofiar.
— Sądzisz, że tu przyjdą?
— Obawiam się, że tak. Ten człowiek krzyknął przecież: „Zobaczymy się jeszcze!"
— Drogo ich to będzie kosztować! Nasz tygrys nie pozwoli im się zbliżyć.
— Wiem, ale musimy się mieć na baczności. Niebo pokrywa się chmurami... Pewnie będzie burza!
— Pozwól mi działać, Kammamuri. Opiekuj się naszym panem, a ich pozostaw mnie!
Kammamuri został w chacie, a Aghur siadł na zewnątrz. Dzień minął cicho i spokojnie. Tremal Naik w malignie
wymawiał niekiedy imię Ady. Usta miał popękane od gorączki.
: :
Wreszcie udało mu się zasnąć spokojnie i spał aż do zachodu słońca.
Kiedy zaczęła zapadać noc, i otuliła dżunglę swą ciemną zasłoną, uzbrojony Aghur siadł pierwszy na straży, z psem i
tygrysem u boku.
Zbliżała się północ. Nagle Punthy zaczęła zdradzać oznaki niepokoju. Zwietrzyła coś — człowieka lub zwierzę.
Aghur namyślał się, czy należy zbudzić maharattę, kiedy pies skoczył na nogi i zaczął głośno ujadać.
— Co to może być? — pomyślał zaniepokojony sługa.
Pies szczekał, wyciągnąwszy głowę w kierunku rzeki, a tygrys mruczał groźnie.
— Kammamuri! — zawołał Aghur, nabijając broń. Maharatta wybiegł natychmiast z chaty.
— Co się dzieje? — spytał.
— Zwierzęta są niespokojne. Musiały zwietrzyć coś podejrzanego.
— Uspokój psa i posłuchajmy!
W tej chwili od strony rzeki dał się słyszeć głos.
— Ratunku! Na pomoc! Pies zaczął znów szczekać.
— Ratunku! — wołał ten sam głos.
— Kammamuri! Tam ktoś tonie!
— Przygotujmy broń, ale uwaga! Nie wiadomo nigdy, co się może zdarzyć. Darma! Zostań i rozerwij na kawałki
każdego, kto ośmieli się tu podejść.
Obydwaj — Aghur i Kammamuri — pobiegli w kierunku rzeki. Pies biegł przodem, nie przestając ani na chwilę
szczekać. Rzeka była czarna jak atrament.
— Czy widzisz coś? — spytał Kammamuri Aghura.
— Zdaje mi się, że widzę. Coś płynie, unoszone prądem.
— Człowiek?
— Wygląda raczej na pień drzewa.
— Hola! — zawołał Kammamuri. — Kto tu wołał?
— Ratujcie! — zawołał jakiś słaby głos.
— Czy możesz dopłynąć do brzegu? — spytał Aghur. Odpowiedzią był przeciągły jęk. Nie można było dłużej czekać.
Człowiek na rzece mógł lada moment zatonąć. Nie zastanawiając się dłużej, skoczyli do łodzi. Dopłynęli do pnia
drzewa, którego kurczowo trzymał się rozbitek.
— Ratujcie! — wybełkotał jeszcze raz, pozwalając wciągnąć się na dno łodzi.
: :
Nachylili się nad nim i z zainteresowaniem zaczęli mu się przyglądać.
Był to Bengalczyk, człowiek ich rasy, niskiego wzrostu, o matowej cerze, szczupły. Twarz miał pokrytą ranami. Jego
żółta szata była poplamiona krwią.
— Zraniłeś się? — spytał Kammamuri.
— Uderzyłem się głową o ten pień i z nosa pociekła mi krew.
— Kim jesteś? Jak się nazywasz?
— Manciadi!
— Skąd się tu wziąłeś?
Bengalczyk zaczął drżeć na całym ciele i szczękać zębami. Wyglądał na przerażonego.
— A kim wy jesteście? — spytał.
— Sługami Tremal Naika, strzelca Czarnej Dżungli — odpowiedział Kammamuri.
Manciadi znów zadrżał.
— To okrutny człowiek! — wyszeptał.
Aghur i maharatta zamienili zdziwione spojrzenie.
— Dlaczego? — spytał Aghur.
— Jego ludzie ścigali mnie bez powodu.
— Kłamiesz! Manciadi był przerażony.
— Jestem zgubiony! — krzyknął i chciał się rzucić do rzeki, ale Kammamuri siłą posadził go z powrotem.
— Wytłumacz mi przyczynę twego strachu — powiedział groźnie. — My nie czynimy nikomu nic złego, ale
uprzedzam cię, że jeśli skłamiesz, zmiażdżę ci głowę kolbą karabinu.
— Chcecie mnie zabić? — jęknął Manciadi.
— Tak, jeśli nie powiesz prawdy. Po coś tu się zjawił?
— Jestem biednym Hindusem, żyjącym z łowów. Pewien kapitan obiecał mi sto rupii za skórę tygrysa i przyszedłem aż
tutaj, sądząc, że uda mi się coś upolować.
— Mów dalej!
— Wysiadłem na przeciwnym brzegu Mangali i skryłem się w dżungli. W dwie godziny później jacyś ludzie napadli
na mnie i zarzucili mi lasso na szyję...
— Co mówisz! — wykrzyknęli obydwaj Hindusi. — Zarzucili ci lasso na szyję?
— Tak jest — potwierdził.
— Czyś ich widział? — spytał Aghur.
— Tak wyraźnie, jak was w tej chwili!
: :
— Czy mieli znak na piersiach?
— Zdaje mi się, że mieli tatuaże!
— To byli ludzie z wyspy Raimangal — powiedział Kammamuri. — Mów dalej.
— Udało mi się chwycić nóż i przeciąłem lasso. Uciekłem, choć mnie gonili i rzuciłem się do rzeki.
— Dalszy ciąg znamy — powiedział maharatta. — Czy jesteś strzelcem?
— Tak. I to bardzo dobrym! Bez przechwałek!
— Czy chcesz zostać z nami?
— Niczego innego nie pragnę! — powiedział szybko Manciadi.
— To dobrze. Przyjmiemy cię. Jutro rano przedstawimy naszemu panu.
Zbliżyli się już do brzegu rzeki. Na widok obcego Punthy wyszczerzyła zęby, chcąc go ugryźć.
— Uspokój się, Punthy — powiedział Kammamuri. Ale pies go nie słuchał.
— Nie jest zbyt posłuszna — powiedział nowo przybyły, starając się uśmiechnąć.
— Nie bój się, wkrótce będzie twoim przyjacielem! — powiedział maharatta. Przywiązali łódź i skierowali się ku
chacie. Tygrys zaczął warczeć na widok nieznajomego.
— Jest oswojony — uspokoił Manciadiego Kammamuri. — Poczekaj, pójdę zbudzić naszego pana.
— Więc on jest tutaj? — spytał zdziwiony Manciadi.
— Naturalnie!
— Więc on żyje?
— Co za dziwne pytanie — rozzłościł się maharatta. Manciadi zadrżał i wyjąkał:
— Czyś mi nie mówił, że jest ranny?
— Ja?
— Tak mi się zdawało!
— Nie przypominam sobie!
— Tylko ty lub twój towarzysz mogliście mi o tym powiedzieć.
Kammamuri i Aghur weszli do chaty, gdzie Tremal Naik spał głębokim snem i śnił niespokojne sny, gdyż z ust jego
znów płynęły bezradne majaczenia.
— Nie trzeba go budzić — szepnął Kammamuri.
— Przedstawimy go jutro — powiedział Aghur.
— Jak ci się podoba ten Manciadi?
: :
— Przyzwoity człowiek. Będzie nas więcej do walki z nieprzyjacielem. Zdaje mi się, że będziemy mieli z niego
pożytek!
— I mnie tak się zdaje.
— Każemy mu czuwać teraz, aż do rana.
Aghur wziął miseczkę ryżu ugotowanego na gęsto i poczęstował przybysza, który z apetytem zjadł posiłek. Polecił mu,
aby czujnie czuwał i przy najmniejszym szeleście zbudził jego i Kammamuriego. Potem wszedł do chaty i dla lepszego
bezpieczeństwa zaryglował drzwi.
Zaledwie Aghur znikł w chacie, kiedy Manciadi zerwał się, przyłożył ucho do drzwi i przez dobrą chwilę nadsłuchiwał.
— Ha! Ha! Ha! — zaśmiał się zadowolony i pobiegł lekko w głąb dżungli. Zatrzymał się o pół mili od chaty. Przyłożył
palce do ust i gwizdnął. W tej samej chwili ukazał się mały czerwony punkt, który rozdarł panujące ciemności bladym
światłem. Po chwili wszystko zgasło, wydając głuchy syk.
Gwizd rozległ się jeszcze dwa razy i zapadła głęboka, tajemnicza cisza.
ROZDZIAŁ X
DUSICIEL
Minęło dwadzieścia dni.
Tremal Naik powracał do zdrowia. Rana goiła się dobrze. Ale w miarę jak wracały mu siły i zdrowie, czuł się coraz
bardziej niespokojny i smutny.
Zdarzało się, że długo milczał zamyślony. Często zakrywał twarz dłońmi, a kiedy ją odsłaniał była mokra od łez.
Często też wpadał w gniew.
Podczas snu rzucał się niespokojnie w hamaku i wołał imię ukochanej:
— Ada! Ada!...
Na próżno Aghur i Kammamuri starali się go rozweselić. Manciadi zdawał się unikać rannego i zbliżał się doń tylko
wtedy, kiedy Tremal Naik spał. Obawiał się go. Działy się z nim dziwne rzeczy. Drżał i zmieniał się na twarzy, gdy
słyszał wymawiane
: :
imię: „Ada". W miarę jak zdrowie Tremal Naika poprawiało się, Manciadi stawał się coraz bardziej zdenerwowany.
Dlaczego?
Nikt nie wiedział!
Rankiem dwudziestego pierwszego dnia choroby Tremal Naika miało miejsce dziwne zdarzenie.
Kammamuri wstał o świcie i widząc, że jego pan mocno śpi, chciał wyjść z chaty, aby obudzić Manciadiego, który spał
w namiocie z wikliny i bambusów. Pchnął drzwi chaty, ale drzwi się nie otworzyły. Zawołał głośno:
— Manciadi!
Nikt mu nie odpowiedział.
— Czyżby go ktoś zabił? Może jakieś drapieżne zwierzę zakradło się aż tutaj, a może ludzie z dżungli?...
Przytknął oko do szpary w drzwiach i zauważył wyciągnięte na progu ciało. Przyjrzał się uważnie i poznał
Manciadiego.
— Ach! — krzyknął przerażony. — Aghur! Czyś nic nie słyszał tej nocy?
— Absolutnie nic!
— Żadnego krzyku?
— Nic. Ale czemu pytasz?
— Manciadi został zabity!
— To niemożliwe!
— Leży wyciągnięty pod drzwiami.
Ani Darma, ani Punthy nie zdradzają niepokoju i zachowywały się całą noc cicho.
A jednak mam wrażenie, że on nie żyje. Nie odpowiada na wołanie ani się nie rusza.
— Musimy wyjść! Wywalmy drzwi.
Drzwi ustąpiły szybko i obydwaj pochylili się nad leżącym. Kammamuri przyłożył mu rękę do serca.
Zemdlał tylko — powiedział.
Wyrwał pióro z wachlarza, podpalił je i przytknął do nozdrza Manciadiego, który prawie natychmiast westchnął
głęboko i otworzył oczy.
Co ci się stało?
To wy? — wybełkotał Manciadi. — Tak się strasznie bałem!
— Co się stało? Czy ktoś chciał cię zabić? Co za ludzie?
— Ludzie? Kto mówi o ludziach? — Mów jaśniej!
: :
— To nie byli ludzie... To był słoń!
— Słoń, tutaj? — krzyknęli obydwaj Hindusi.
— Tak, tak!... Olbrzymi słoń... Miał wielką trąbę i dwa olbrzymie kły.
— I co? Zbliżył się do ciebie?
— Tak! O mały włos zmiażdżyłby mi głowę. Spałem mocno, kiedy nagle poczułem jakiś oddech na sobie. Otworzyłem
oczy i zobaczyłem nad sobą olbrzymią głowę potwora. Chciałem uciec, ale trąba zwaliła mnie na ziemię i
przygwoździła.
— Co potem? — spytał Kammamuri, oddychając ciężko.
— Nic już nie pamiętam. Uderzenie było tak silne, że zemdlałem.
— Kiedy to było? O której godzinie?
— Nie wiem.
— A pies nie szczekał? To coś niezwykłego — powiedział maharatta.
— Co robimy? — spytał niecierpliwie Aghur, wpatrując się pałającym wzrokiem w dżunglę.
— Zostawimy go w spokoju!
— On wróci na pewno — pospieszył z odpowiedzią Manciadi — i zniesie chatę z powierzchni ziemi!
— To prawda — powiedział Aghur — a może by tak zapolować na niego?
— Czemu nie? Mamy dobre karabiny!
— Jestem gotów wam pomóc! — dodał Manciadi.
— Kammamuri zostanie tutaj, a my dwaj pójdziemy na polowanie — powiedział Aghur. — Mając tak niebezpiecznego
sąsiada, nie będziemy mogli spać spokojnie.
— Zgadzam się.
— To dobrze — powiedział Aghur. — Zobaczysz, że ten słoń będzie naszą zdobyczą!
Mówiąc to wszedł do chaty, wyniósł dwa karabiny dużego kalibru, z których jeden dał Bengalczykowi. Ten
skwapliwie go nabił. Uzbroili się też w dwa pistolety i kordelas, wzięli sporą ilość ładunków i zniknęli z oczu
Kammamuriego na szerokiej ścieżce między bambusami.
Aghur był wesoły i cały czas rozmawiał. Manciadi, przeciwnie — był ponury i niespokojny. Ciągle się zatrzymywał,
przykładał ucho do ziemi, aby usłyszeć, jak mówił, kroki słonia. Ta gwałtowna zmiana nastroju Manciadiego nie uszła
uwagi Aghura, ale przypisywał ją przerażeniu Bengalczyka.
: :
— Odwagi, Manciadi! Nie myśl, że to tak trudno położyć słonia. Jedna kula w oko i wszystko skończone!
— Wcale się nie boję — powiedział Manciadi, uśmiechając się z przymusem.
— Wydajesz się niespokojny!
— Jestem niespokojny, ale nie myślę o słoniu...
— A o kim?
— Aghur — powiedział Manciadi dziwnym głosem — czy boisz się śmierci?
— Czy boję się śmierci? Co za pytanie! Nigdy się niczego nie bałem.
— Tym lepiej dla ciebie!
— Nic nie rozumiem!
— Zrozumiesz niedługo — mruknął Manciadi. Przyspieszyli kroku i mimo upału po godzinnym marszu
dotarli do małego lasu. Manciadi ku wielkiemu zdziwieniu Aghura zaczął gwizdać smętną melodię.
— Spłoszysz słonia — warknął.
— Przeciwnie. Słonie lubią muzykę i zbliżają się, gdy ją słyszą.
— Nie wiedziałem o tym.
— Idź naprzód, Aghur, i bacz pilnie wokoło. Czy wiesz, gdzie jest staw?
— Niedaleko stąd!
— Chodźmy tam!
Aghur zdziwiony zachowaniem swego towarzysza wszedł pierwszy na wąską, ledwie widoczną ścieżkę. Wkrótce
stanęli nad brzegiem stawu, okolonego malowniczymi ruinami starej pagody.
— Zostań tutaj — powiedział Manciadi — a ja udam się na poszukiwanie słonia.
Bez słowa oddalił się. Po przejściu kilkunastu kroków puścił się pędem i zatrzymał u stóp wielkiej palmy, gdzie na
pniu widać było wymalowany tajemniczy emblemat Thugów z wyspy Raimangal.
— A teraz do czynu! Las będzie jego grobem! — mruknął pod nosem. Gwizdnął głośno. Odpowiedział mu podobny
gwizd i w kilka chwil później zza bambusów wyłoniła się ponura twarz Suyodhana. Ręce skrzyżował na piersi i ostrym
nieprzychylnym wzrokiem spoglądał na Manciadiego.
— Bądź pozdrowiony, synu świętych wód Gangesu — powiedział Bengalczyk, całując piasek u jego stóp.
: :
— No i co? — spytał sucho Suyodhana.
— Ponieśliśmy porażkę.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Tremal Naik żyje!
Suyodhana zasępił się jeszcze bardziej.
— Czy to możliwe? — mruknął wściekle. — Sztylet przebił mu pierś!
Opuścił nisko głowę i zamyślił się.
— Manciadi — powiedział po chwili milczenia — ten człowiek musi umrzeć!
— Rozkazuj, synu świętych wód Gangesu!
— Kapłanka Pagody została sprofanowana przez niegodny wzrok tego człowieka. Nieszczęśliwa kocha go i póki on
żyje nie przestanie go kochać.
— Czy uwierzy w jego śmierć?
— Musi! Dam jej dowody!
— Co mam robić? Czy mam go otruć?
— Nie! Trucizna nie zawsze zabija! Są lepsze środki!
— Czy udusić go? Mam moje lasso.
— Powoli! Powoli! Czyś zrobił wszystko, co ci rozkazałem?
— Tak, synu świętych wód Gangesu! Aghur czeka na mnie na brzegu stawu.
— To dobrze! Zabijesz go! A potem wrócisz do chaty i opowiesz, że Aghur został zamordowany. Kammamuri ci
uwierzy i przyjdzie szukać jego ciała. Reszty nie mam potrzeby ci tłumaczyć...
— Czy masz jeszcze jakieś rozkazy dla mnie?
— Nic więcej.
— A kiedy zaduszę Tremal Naika, co mam czynić dalej?
— Przyjdziesz do mnie. A teraz idź!
Po raz drugi Manciadi dotknął piasku ustami i odszedł, trzymając prawą rękę na kolbie swego pistoletu. Z wolna
przeszedł przez las i dotarł do stawu, gdzie czekał Aghur.
— Czy widziałeś słonia? — spytał Aghur.
— Jeszcze nie, ale znalazłem jego ślad — powiedział, patrząc mu prosto w oczy.
— Czemu mi się tak przypatrujesz? Manciadi nic nie odpowiedział.
— Czyś znalazł coś niezwykłego?
— Tak — odpowiedział. — Czy pamiętasz, co ci powiedziałem o śmierci?
: :
Aghur spojrzał na niego z niepokojem i zdziwieniem. Zerwał się, ale nie zdążył zastrzelić zdrajcy. Zduszony przez
lasso i uderzony w tył głowy ołowianą kulą, padł na ziemię.
— Morderco! — wyrzęził.
— Giń! Taka jest wola naszej bogini — krzyknął Manciadi. Aghurowi pociemniała twarz. Oczy wyszły z orbit, a z
posinia
łych warg wydarł się chrapliwy jęk. Raz jeszcze spróbował się unieść, ale opadł bezwładnie.
— Skończone z jednym — powiedział do siebie Manciadi. — A teraz czas zabrać się do drugiego! — I szybkim
krokiem oddalił się.
ROZDZIAŁ XI
DRUGI WYCZYN DUSICIELA
Słońce zachodziło już, a dwaj myśliwi nie wracali. Maharattę ogarniał coraz większy niepokój, tym bardziej że w ciągu
dnia nie usłyszał ani jednego strzału w dżungli. Niecierpliwie chodził po chacie, zaniepokojony ciszą.
Kilkakrotnie potrząsał gongiem wiszącym u drzwi, strzelał w powietrze, ale wszystko na próżno. Żaden głos nie
dochodził z dżungli. Zniechęcony siadł na progu chaty i czekał.
Siedział pogrążony w niespokojnych myślach, kiedy nagle tygrys leżący u jego nóg zerwał się i wydał głuchy pomruk.
Jednocześnie rozległo się szczekanie psa. Kammamuri podniósł się, rozejrzał wokół w nadziei ujrzenia myśliwych, ale
nie spostrzegł nikogo. Odwrócił się w stronę drzwi chaty. Na progu stał... Tremal Naik!
— To ty, panie? — spytał radośnie zdziwiony. — Wielce to nieostrożnie. Jesteś jeszcze za słaby!
— Uspokój się, jestem już dostatecznie silny. Silniejszy niż to sobie wyobrażasz. Czas już skończyć z tym leżeniem.
Przeszedł pewnie kilka kroków, nie chwiejąc się na nogach. Nie zdawał się być osłabiony. Siadł na trawie, podparł
głowę na rękach i zapatrzył się na ginące za horyzontem słońce.
— Panie.
— Czego chcesz?
: :
— Nasi myśliwi nie wrócili jeszcze. Obawiam się, że stało się coś złego. Kto wie, czy w dżungli nie ma ludzi, którzy
zamordowali biednego Hurtiego i napadli na ciebie?
Twarz Tremal Naika zachmurzyła się.
— Niezadługo będę zdrów zupełnie, Kammamuri. Wtedy udamy się na przeklętą wyspę Raimangal i zrobimy z nimi
porządek.
— Co takiego? — powiedział przerażony Kammamuri. — Mamy powrócić na wyspę?
— Boisz się?
— Myśl o powrocie tam wydaje mi się szaleństwem.
— Szaleństwem? Szaleństwem, powiedziałeś. Czy wiesz, kogo zostawiłem w rękach tych potworów? Kapłankę
Pagody, dziewczynę, którą podziwiam, moją cudowną zjawę.
— Skąd ona się wzięła na wyspie Raimangal?
— Nie wiem. Jakieś przekleństwo ciąży nad nią, Kammamuri — powiedział Tremal Naik. — Jest we władzy dusicieli.
Widziałem, jak w świątyni oblewała wonnościami nogi bogini Kali.
— Czy ona jest jedną z nich?
— Żebyś nie ważył się nigdy powtórzyć tego oskarżenia! — krzyknął groźnie Tremal Naik. — To oni, dusiciele,
skazali ją na służbę i adorowanie ich ohydnego bóstwa. Ona miałaby być okrutna? Ona? Moja Ada? Nieszczęsne
stworzenie!
— Wybacz mi, panie — powiedział maharatta.
— Jak tylko będę miał dość sił, aby unieść karabin, ruszymy tam.
W tej chwili rozległ się strzał, potem drugi i trzeci. Darma skoczyła na nogi i groźnie miauknęła. Punthy biegała
niespokojnie wokół.
Maharatta i Tremal Naik podnieśli się i przytrzymali psa, który szczekał z całych sił.
— Co się stało? — spytał maharatta, wyciągając kordelas zza pasa.
— Kammamuri! Kammamuri! — krzyczał jakiś głos.
— Kto to woła? — spytał Tremal Naik.
— Wielkie nieba! To Manciadi! — krzyknął maharatta. Istotnie, Manciadi biegł poprzez dżunglę, łamiąc bambusy.
Wydawał się bardzo przerażony.
— Kammamuri! Kammamuri! — wołał ochrypłym głosem. Z rany, którą sam sobie zadał, aby ukryć zdradę, ciekła
krew,
zalewając mu twarz i ubranie.
: :
— Panie! Kammamuri! — wołał płaczliwie.
— Co się stało? — spytał Tremal Naik.
— Aghur został śmiertelnie ranny. Ale to nie z mojej winy. Napadli na nas.
— Aghur ranny? — spytał gwałtownie Tremal Naik. — Kto go zranił? Gdzie?
— Nieprzyjaciele! Hindusi opasani sznurami! Siedzieliśmy w lesie, kiedy rzucili się na nas. Aghur upadł. Ja zdołałem z
trudem uciec.
— Ilu ich było?
— Dziewięciu, a może dwunastu. Nie widziałem dokładnie!
— Czy Aghur nie żyje?
— Nie wiem. Ugodzili go sztyletem i uciekli. Słyszałem, jak krzyczał, ale nie miałem odwagi zawrócić do niego.
— Jesteś nędznikiem! — powiedział Tremal Naik.
— Gdybym zawrócił, zabiliby mnie!
— Kammamuri! Może Aghur żyje? Trzeba poszukać go i przynieść tutaj!
— A jeśli napadną na mnie?
— Pójdziesz z Darmą i z Punthy. Zwierzęta ci pomogą.
— Kto mi wskaże drogę?
— Manciadi!
— Jak to, panie, chcesz zostać sam?
— Dam sobie radę! Pospiesz się, może ci się uda uratować Aghura. Manciadi! Wskażesz mu drogę!
— Boję się, panie!
— Idź z nim, bo cię każę rozszarpać tygrysowi. Manciadi bez słowa sprzeciwu ruszył w ślad za maharattą,
który uzbroił się w karabin i dwa pistolety.
— Panie — powiedział Kammamuri — jeśli nie wrócimy w ciągu dwóch godzin, będzie to oznaczało, że zostaliśmy
zamordowani. Łódź znajduje się na brzegu. Uciekaj!
— Najpierw was pomszczę na wyspie Raimangal — powiedział Tremal Naik.— A teraz dosyć gadania! Idźcie!
Maharattą i Manciadi posłusznie ruszyli w dżunglę. Przed nimi biegły zwierzęta.
Słońce już zniknęło, ale wzeszedł księżyc, oświetlając drogę swym łagodnym blaskiem.
— Idźmy ostrożnie — powiedział Kammamuri — nie wolno nam zwrócić uwagi nieprzyjaciół. Być może są tu gdzieś
ukryci.
: :
— Boisz się? — zapytał spokojnie Manciadi, który już odzyskał pewność siebie.
— Oczywiście, że się boję! Ale nasz tygrys potrafi dać sobie radę z nieprzyjaciółmi.
— Uprzedzam cię, że nie wejdę do lasu.
— Dobrze. Zostawię ci psa, żebyś się nie bał. A teraz bądź cicho! Daleko jeszcze?
— To już tutaj! — Manciadi stanął. — Idź prosto tą ścieżką, która prowadzi do stawu. Tam zginął Aghur. Poczekam
tutaj. Ukryję się za krzakami!
— Gzy chcesz psa?
— Wolę zostać sam.
— Dobrze, wrócę za pół godziny. Uwaga. Darma! Idziemy! I ty, Punthy, uważaj!
Ruszyli naprzód ciemną, cichą ścieżką. Kammamuri nasłuchiwał kilkakrotnie w nadziei, że usłyszy jęk wskazujący
miejsce, gdzie leży ranny Aghur. Ale wszędzie panowała cisza. Nagle... usłyszał, że ktoś gwiżdże smętną melodię.
Tygrys i pies poruszyły się niespokojnie.
— Uwaga! — powiedział cicho Kammamuri. — Nie oddalajcie się! Mam smutne przeczucie, że nie zdołamy już nic
uczynić dla Aghura.
Chmura przesłoniła księżyc i wokoło zapanowały ciemności.
— Kammamuri! — zawołał jakiś głos. — Kammamuri! — powtórzył.
Tygrys zamruczał i chciał rzucić się w kierunku głosu, ale maharatta zatrzymał go.
— Spokojnie. Spokojnie! Chcą mnie nastraszyć. Jeśli wrócę cało do chaty, będę mógł gorąco podziękować Wisznie za
to, że mnie uchronił od niebezpieczeństwa!
Przyspieszył kroku i znalazł się nad brzegiem stawu. Księżyc wyłonił się zza chmury i oświetlił ciało leżącego Aghura,
pokryte czarnymi ptakami marabu. Pies rzucił się naprzód, ujadając, i rozpędził stado.
— Aghur! — krzyknął przerażony Kammamuri i podbiegł ku nieszczęsnemu towarzyszowi.
Nagle oczy jego spoczęły na kamieniu, na którym leżała głowa zmarłego. Maharatta wydał przeraźliwy okrzyk. W
świetle księżyca zdołał przeczytać słowa napisane krwią: „Manciadi mnie zamordo..."
W jednej sekundzie Kammamuri zrozumiał jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża teraz jego panu.
: :
— Darma! Punthy!— krzyknął zdławionym głosem. — Do chaty! Biegiem! I co sił w nogach puścił się przez las.
Manciadi nie tracił drogocennego czasu.
Zaraz po odejściu maharatty, puścił się z powrotem do chaty, pewien, że ma przynajmniej kwadrans przewagi nad
Kammamurim. Działał jednak ostrożnie.
Tuż obok chaty przygotował swoje lasso. Kiedy rozchylił ostrożnie bambusy, zauważył Tremal Naika siedzącego z
karabinem w ręku.
— Nie tak łatwo będzie go zabić — pomyślał. Ostrożnie przebiegł na drugą stronę chaty. Lekki podmuch wiatru
kołysał liśćmi i tłumił jego kroki. Zbliżył się do Tremal Naika. Wyprostował się. Okrutny uśmiech wykwitł mu na
ustach. — Teraz mi nie ujdziesz. Teraz należysz do mnie! — pomyślał z radością. — Kali, wspieraj mnie!
Tylko kilka metrów dzieliło go od siedzącego w zamyśleniu Tremal Naika. Uważnie rozejrzał się wokoło... i ze
zdumiewającą szybkością zarzucił lasso, obalając siedzącego strzelca, który zdołał jednak wsunąć rękę w zaciskającą
się pętlę.
Kammamuri! — krzyknął Tremal Naik, broniąc się przed uduszeniem.
— Jestem, panie — zabrzmiał głos... i na skraju plantacji ukazał się maharatta.
Manciadi rzucił się natychmiast w kierunku rzeki. Uciekał tak szybko, że kiedy Kammamuri dobiegł nad brzeg,
zobaczył tylko rozchodzące się kręgi wody i usłyszał dobiegający z dala plusk wody.
ROZDZIAŁ XII
ZASADZKA
Tremal Naik zerwał się i podbiegł także ku rzece.
Kammamuri! Co się stało z Aghurem? — spytał. Maharatta opuścił głowę i ręce zwisły mu bezwładnie wzdłuż
ciała.
: :
— Nie żyje — szepnął. Tremal Naik ukrył twarz w dłoniach.
— Biedny Aghur. Taki młody i dzielny. Czy jesteś absolutnie pewny, że on nie żyje?
— Tak, panie! Widziałem go, leżał nad stawem z zaciśniętym na szyi sznurem. Ten nędznik Manciadi go zabił.
— Manciadi?
— Tak... On... Ale nikogo więcej już nie zabije! Przysięgam ci to, panie! Zamordował Aghura i wywabił mnie z domu,
aby móc swobodnie zabić ciebie.
— Czy miałeś jakieś podejrzenia co do niego?
— Nigdy! Oszukiwał nas świetnie. Ale dlaczego właściwie chciał nas zamordować?
— Thugowie go nasłali! Dusiciele!
— Ale skąd się bierze ta złość przeciwko tobie, panie?
— Bo kocham Adę.
Tremal Naik, który od pewnego czasu obserwował skraj dżungli, nagle zerwał się.
— Coś ujrzał, panie? — spytał z lękiem maharatta.
— Zauważyłem błysk zapalającego się światła.
— Wróćmy do chaty, panie. Tu nie jest bezpiecznie! Tremal Naik raz jeszcze rzucił spojrzenie na rzekę i dżunglę
i powoli skierował się ku domowi.
Trzy godziny upłynęły w zupełnej ciszy. Nagle dźwięk ramsingi wyrwał maharattę z półsnu. — Znów jakieś
nieszczęście — pomyślał.
Wyszedł z chaty, obszedł ją wokoło, pilnie przeszukał całą okolicę, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Wrócił,
zamknął drzwi i zatarasował je, po czym położył się tuż przy wejściu, aby usłyszeć najmniejszy szelest.
Około pierwszej w nocy księżyc przysłoniły chmury i głębokie ciemności zaległy wokoło. W tej chwili właśnie pies
zerwał się i zaszczekał, a Darma miauknęła groźnie.
— Ktoś idzie — pomyślał Kammamuri i pobiegł do pokoju pana. Tremal Naik spał. Chciał go zbudzić, ale
powstrzymał się, nie chcąc zakłócać jego snu.
Zapadła znów cisza. Po dłuższym czasie czuwania Kammamuri zwalił się na łóżko i zasnął kamiennym snem.
Kiedy rankiem następnego dnia wyszedł przed dom, zobaczył mały skrawek niebieskiego papieru przymocowany
sztyletem do ziemi. Sztylet był z brązowej stali, cyzelowany.
: :
— Co to? Kto ośmielił się podejść tak blisko chaty? Wyciągnął sztylet z ziemi i wziął papier do ręki. Pod emblematem
Hindusów z Raimangalu ujrzał czerwone znaki.
Darmę i Punthy zostawił na straży, a sam pobiegł do chaty, aby pokazać Tremal Naikowi to, co znalazł. Strzelec
siedział przy oknie, zapatrzony w dżunglę.
— Panie!
— Czego chcesz?
— Niech pan zobaczy!
Tremal Naik odwrócił się i na widok sztyletu twarz jego znieruchomiała.
— Co to jest? — zawołał. — Kto ci to dał? Wyrwał mu kartkę z ręki i przeczytał:
Tremal Naikul Bóstwo, które panuje niepodzielnie nad Indiami, przesyła ci sztylet śmierci. Najmniejsze zadraśnięcie
wystarczy, abyś zeszedł do grobu!
Tremal Naiku! Musisz zniknąć z powierzchni ziemi! Tak chce nasza bogini Kali. Jeśli umrzesz, ocalisz tę, która została
skazana... Dziś, o zachodzie słońca Manciadi zgłosi się po twego trupa!
Suyodhana
— Co mam zrobić? Nie chcę, aby Ada cierpiała. Ale nie mogę umrzeć, zanim jej raz jeszcze nie zobaczę.
— Uspokój się, panie — powiedział maharatta. — Pozwól mi działać. Musimy wyprowadzić ich w pole i obmyślić
jakiś fortel.
Tremal Naik spojrzał w zamyśleniu na wiernego sługę, który mówił dalej:
— Dziś o zachodzie słońca zaniosę cię do dżungli. Udasz zmarłego. Ja i Darma ukryjemy się w pobliżu. Kiedy zjawi
się Manciadi, schwytamy go i dowiemy się, gdzie znajduje się twoja ukochana. I ilu jest twoich wrogów, jaką siłą
rozporządzają.
Tremal Naik uścisnął mocno rękę maharatty.
— Tak zrobimy — powiedział.
Pod wieczór dał się słyszeć dźwięk ramsingi.
— Łotr jest już w drodze — powiedział Kammamuri. Podał Tremal Naikowi dwa pistolety, wziął go na plecy i ruszył
w drogę. Złożył go na ziemi wśród bambusów i nachylił się, szepcząc:
— Nie ruszaj się, panie! Jak tylko Darma rzuci się na zbója,
: :
podnieś się i zamknij mu usta, aby nie mógł krzyczeć. Przypuszczalnie w pobliżu będzie więcej Thugów.
— Bądź spokojny! Dam sobie radę!
Kammamuri wrócił do chaty z pochyloną głową, jak człowiek dotknięty ciężkim ciosem. Uzbroiwszy się w dwa
pistolety, rozkazał Darmie:
— Za mną!
Pod osłoną wielkich drzew udało mu się przedrzeć na odległość dziesięciu kroków od pana, którego nieruchoma postać
mogła wprowadzić w błąd nawet drapieżnego marabu. Leżał na boku z głową ukrytą pod ramieniem.
I znów dał się słyszeć dźwięk ramsingi, tym razem bardzo blisko.
— To dobrze — pomyślał Kammamuri — Manciadi się zbliża! W tej chwili zza krzaków wyfrunął piękny paw.
Kammamuri
pogłaskał tygrysa kręcącego niespokojnie ogonem.
— Nie ruszaj się, Darma! — szepnął.
Z piskiem przerażenia wyfrunął drugi paw. To zbliżał się Manciadi, pełzając po ziemi, ostrożnie i bez szmeru. Obawiał
się zasadzki.
Ukryty Kammamuri naszykował pistolet. Po chwili zobaczył tuż obok poruszający się bambus, dwie ręce i wreszcie
głowę Manciadiego, który wyjął lasso i stanął nad Tremal Naikiem. W tym momencie tygrys dał potężnego susa i
przewrócił zbrodniarza, a mocne uderzenie pięści Tremal Naika ogłuszyło go kompletnie.
— Trzymaj go mocno! — krzyknął maharatta.
— To zbyteczne, Kammamuri. Stracił przytomność.
I rzeczywiście! Uderzony pięścią strzelca, Thug nie dawał znaku życia.
— To dobrze — powiedział Kammamuri — teraz wyśpiewa nam wszystko. Zapewnieni cię, panie, że nie wyjdzie
żywy z moich rąk. Pomszczę biednego Aghura.
— Nie mów tak głośno — powiedział Tremal Naik, z trudem trzymając tygrysa, który miał ochotę rozszarpać więźnia.
— Przeniesiemy go do chaty! — powiedział strzelec do sługi.
Kammamuri wziął Thuga za nogi, Tremal Naik za ręce i szybko ruszyli w stronę chaty.
Czarne chmury przesłoniły horyzont i świat cały sposępniał. Po chwili wszyscy znaleźli się w chacie.
: :
ROZDZIAŁ XIII
TORTURY
Najtrudniejsze mieli już za sobą.
Teraz należało zabrać się umiejętnie do jeńca i zmusić go do wyjaśnienia tajemnicy. Rozciągnęli go na ziemi, rozpalili
ognisko tuż u jego stóp i czekali cierpliwie, póki nie wróci do przytomności. Po długiej chwili Manciadi oprzytomniał.
Otworzył oczy, wyciągnął ręce przed siebie i spojrzał na strzelca Czarnej Dżungli. Na ten widok twarz jego zmieniła
się z przerażenia.
Gdzie jestem? spytał głuchym głosem.
Tremal Naik pochylił się nad nim.
— Poznajesz mnie? — spytał z trudem panując nad sobą. — Czy mnie poznajesz? Powiedz!
— Jesteś człowiekiem, którego miałem udusić. Jakże głupio dałem się złapać!
— O tym pomówimy później! A teraz, posłuchaj! Kammamuri, dołóż do ognia. Może będzie nam potrzebny.
Manciadi zadrżał i rzucił przerażone spojrzenie na płomienie, które oświetlały zadymione wnętrze chaty.
— Manciadi! Kim jest bogini Kali, która łaknie tylu ofiar?
— Nic nie powiem!
— Źle zaczynasz! Zmusisz mnie, abym cię torturował...
— Manciadi jest silny!
— Ilu ludzi jest w Raimangalu?
— Nie wiem! Dużo. I wszyscy podlegają rozkazom naszego wodza Suyodhana.
— Czy znasz Kapłankę Pagody?
— Tak.
— To dobrze! Mów, gdzie jest Ada Corisant!
— Gdzie jest? Nie wiem. Może na wyspie Raimangal, a może na północy Bengalu. Może na morzu? Czy ja wiem? Kto
wie, czy żyje jeszcze? Może już umarła?
Tremal Naik krzyknął:
— Ty musisz wiedzieć! Zmuszę cię, abyś powiedział prawdę. Wszystko wyśpiewasz! Wszystko!
Kammamuri wsunął nogi Manciadiego w płomienie. Więzień drgnął i zaczął krzyczeć:
— Dosyć! Dosyć!
: :
— Będziesz mówić?!
— Nie!
Kammarauri znów przypiekł mu stopy.
— Dosyć! Nie! Ratunku! Powiem już! Powiem wszystko! Mów, Manciadi — ponaglił go Tremal Naik.
— Nienawidzę cię! Twoja Ada umrze! Cieszę się, bo będzie tak samo cierpieć, jak ja. Słyszę już. Słyszę jej krzyki,
jęki. Patrz! Płomienie ogarniają jej ciało. Thugowie tańczą... Bogini Kali uśmiecha się. Ha! Ha! Ha! — zaniósł się
diabelskim śmiechem.
Pierwszy huk pioruna zawtórował mu ponurym echem. Chata zadrżała w posadach.
Kłamiesz! Kłamiesz! — zawołał Tremal Naik. To prawda! Twoja Ada zostanie spalona! Nic więcej ci nie powiem!
Wściekły z rozpaczy Tremal Naik chwycił jeńca, aby go wrzucić w płomienie, ale Kammamuri go powstrzymał.
— Panie — powiedział — on umrze i niczego się nie dowiesz. Pozwól mi działać, panie. Zmuszę go do powiedzenia
prawdy!
Zniknął w sąsiedniej izbie i po chwili ukazał się, trzymając w ręce rodzaj świdra. Przyłożył go do nogi Manciadiego,
który wydał przeraźliwy krzyk.
— Mów prawdę! Nie przestanę, póki nie powiesz wszystkiego.
— Powiem. Wszystko! Tylko, błagam, przestań!
— Wiedziałem, że się opamiętasz. Gdzie jest Kapłanka Pagody?
— W podziemiach szepnął Manciadi.
— Przysięgnij na twoją boginię, że nie kłamiesz...
— Przysięgam... na Kali.
— Mów dalej! Co jej grozi?
— Kali skazała ją na śmierć! Twój pan ją kocha i ona jego kocha. Trzeba, aby jedno z nich umarło. Przysłali mnie
tutaj, abym go zabił. Nie udało mi się. Jeśli nie wrócę, domyśla się, że twój pan żyje. Kapłanka jest w ich rękach.
Zabiją ją. Spalą żywcem. Taki jest rozkaz bogini Kali!
— Posłuchaj, Manciadi, wiem, że Święty Banian prowadzi do podziemi. Chcę wiedzieć, w jaki sposób można się tam
dostać.
— Już ci wszystko powiedziałem. Zabij mnie. Ani jedno słowo nie wyjdzie już z moich ust.
: :
— Czy mam zacząć na nowo, panie? — spytał Kammamuri.
— Nie, wiem wszystko, co chciałem. Muszę się dostać do Raimangalu — powiedział Tremal Naik.
— Tej nocy?
— Czyś nie słyszał? Jutro może być za późno!
— Noc jest ciemna i burzliwa.
— Tym lepiej! Dobiję bezpiecznie do brzegu! Darma! Tygrys zbliżył się leniwie.
— Idziemy!
— A ja? — spytał Kammamuri. Tremal Naik zamyślił się, po czym powiedział:
— Ten człowiek żyje, więc musisz tu pozostać! Pilnuj go dobrze. Może nam być jeszcze potrzebny.
— Chcesz jechać sam? Beze mnie?
— Widzisz, że nie możesz pójść ze mną. Jeśli go tu zostawimy bez opieki, umrze albo ucieknie.
Tremal Naik naładował pełne ładownice prochu, wziął karabin i spiesznie wyszedł. Tygrys biegł obok niego. W
ciemności świstał wiatr i raz po raz huczały grzmoty.
— Fatalna noc — pomyślał Tremal Naik, patrząc na niebo, gdzie gromadziły się ciemne chmury. — Ale nic mnie nie
powstrzyma. Obym tylko zdążył na czas. I abym zdołał ją ocalić!
W tej chwili usłyszał huk wystrzału i ponure wycie psa.
— Co to? — pomyślał zaniepokojony.
Odwrócił się i zobaczył biegnącego maharattę, uzbrojonego, i z wiosłami w ręku.
— Co się stało? — spytał Tremal Naik. Pomściłem śmierć Aghura!
— Zabiłeś Manciadiego?
— Tak, panie! Wystrzałem z pistoletu. Teraz jestem wolny i mogę pójść z tobą!
— Kammamuri, czy wiesz, że może już nigdy nie powrócimy tutaj do dżungli?
— Wiem!
— Być może śmierć czyha na nas na wyspie Raimangal.
— Wiem o tym, panie! Idę z tobą! Wolę umrzeć u twego boku, niż zostać samotnie w dżungli.
— A więc chodź, mój wierny towarzyszu! Punthy pozostanie na straży naszej chaty!
: :
ROZDZIAŁ XIV
RAIMANGAL
Chmury pokryły całe niebo. Ostry wiatr szalał nad Sunderbunds, pochylał drzewa i wyrywał bambusy. Od czasu do
czasu blade światło błyskawicy przerzynało ciemności i oświetlało ten ponury obraz, a głuchy huk grzmotu odbijał się
echem w Zatoce Bengalskiej.
W ciągu kilku minut dwaj mężczyźni dotarli do brzegu Mangali, której wody płynęły wartkim prądem.
Poczekali chwilę, aby w świetle błyskawicy sprawdzić, czy nie są śledzeni przez kogoś z przeciwległego brzegu, po
czym pospiesznie wsiedli do łodzi i odpłynęli.
— Jak sądzisz, panie, czy spotkamy się z naszymi wrogami na rzece, czy też dopiero w okolicy Raimangalu?
— Spotkamy ich już tu, na pewno! Musimy być ostrożni! Gdy nas dojrzą, nie pozwolą wylądować.
Kammamuri dobił do brzegu, ściął większą ilość bambusów i tak dobrze nakrył łódź, że sprawiała wrażenie płynącego
z prądem wielkiego pęku drewna.
— Jest ciemno — powiedział chowając się wewnątrz łodzi wraz z Tremal Naikiem i tygrysem — Hindusi nie domyśla
się, że pod tą masą kryje się łódź, w której siedzi dwóch ludzi i tygrys.
— Spieszmy się, Kammamuri — powiedział niecierpliwie Tremal Naik. — Drżę na myśl o niebezpieczeństwie, jakie
grozi mojej Adzie.
— Sądzę, że ci nędznicy wierzą, iż Manciadi cię zamordował — powiedział Kammamuri, kierując łódź na środek
rzeki.
— A jeśli przyjedziemy za późno! Wielki Sziwa, ratuj! Biedna Ada!
Tremal Naik położył się na dziobie łodzi obok tygrysa, a Kammamuri siedział w tyle, starając się sterować jednym
wiosłem. Kanonada piorunów, jakie rozszalały się nad dżunglą i wycie wiatru niepokoiły Darmę, która przerażona
światłem błyskawic nie chciała leżeć spokojnie i głucho wyła. Około dziesiątej wieczorem Kammamuri spostrzegł
światło na przeciwległym brzegu rzeki. Równolegle rozległ się głos ramsingi powtórzony trzy razy.
: :
— Czy widzisz coś? — spytał Tremal Naik, przytrzymując jedną ręką tygrysa, a drugą chwytając pistolet.
— Tam płonie ogień. Przypuszczalnie po to, aby widzieć, co się dzieje na rzece. Miejmy się na baczności! Dźwięk
ramsingi zwiastuje coś niedobrego!
— Weź karabin!
Łódź zbliżała się powoli do ognia, który oświetlał obydwa brzegi rzeki.
— Spójrz, panie!
— Cicho! — szepnął Tremal Naik do tygrysa, przytrzymując mu pysk ręką.
Dwóch ludzi wyskoczyło nagle zza krzaków. Byli uzbrojeni w karabiny i opasani sznurami. Na ich piersiach widniał
błękitny wąż o kobiecej głowie.
— Spójrz tam! — powiedział jeden z nich. — Jakiś wielki pęk bambusu płynie ku nam, unoszony prądem.
— Czy tam się coś nie kryje?
— Nic nie widzę.
— Milcz! Zdawało mi się, że coś słyszę.
— Rzeczywiście. Słychać coś!
— Jakby pomruk tygrysa. Człowiek, którego miał zabić Manciadi ma oswojonego tygrysa.
— Nie wiedziałem o tym. Przypuszczasz, że pod tą kupą płynącego drewna może się ukrywać ten człowiek z
tygrysem?
— To możliwe! On jest bardzo odważny.
— Co chcesz zrobić?
— Strzelić. Celuj nisko!
Kammamuri i Tremal Naik, słysząc tę rozmowę położyli się płasko na dnie łodzi.
Dwie karabinowe kule trafiły w bambusy. Tygrys poruszył się, rycząc groźnie.
— Uspokój się, Darma! — szepnął Tremal Naik, przewracając zwierzę.
— To on! To on! — krzyknął jeden z Hindusów.
— Huka! Daj znak! — rozkazał drugi.
Nagle nad łódką rozległ się ogłuszający wybuch i ostry snop światła przeciął niebo. Tygrys zaryczał groźnie.
— Panie! — krzyknął Kammamuri. — Palimy się! Bambusy momentalnie stanęły w ogniu.
: :
— Jesteśmy zgubieni! — krzyknął Kammamuri. — Do wody! Do wody!
— Nie ruszaj się, jeśli ci życie miłe!
Tremal Naik chwycił płonące bambusy i cisnął je do rzeki.
— To on! — krzyknął znów jakiś głos.
— Huka! Ognia!
Rozległy się dwa strzały karabinowe.
— Jesteśmy zgubieni, panie!
— Nie ruszaj się! Przytrzymaj tygrysa!
Tremal Naik rzucił się w tył łodzi i wycelował w Hindusa, który zamierzał przytknąć ramsingę do ust.
Padł strzał. Hindus, trafiony w czoło, runął do rzeki. Jego towarzysz wahał się przez chwilę, a potem chwycił ramsingę,
która wypadła z rąk zabitego i dmąc z całej siły w instrument, uciekł w głąb dżungli.
Tremal Naik wycelował, strzelił, ale nie trafił.
— Spudłowałem! — krzyknął wściekły.
— Co zrobimy, panie? — spytał Kammamuri. — Obawiam się, że ramsinga postawiła na nogi wszystkich Thugów.
Rozsądniej będzie zrezygnować z lądowania na wyspie Raimangal.
— Jedziemy dalej, Kammamuri! Wszyscy Hindusi z całego Sunderbunds nie zdołają mnie powstrzymać! Wiosłuj!
Wiosłuj z całych sił! Postaramy się dotrzeć do brzegu.
Kammamuri chciał coś powiedzieć, ale Tremal Naik nie pozwolił mu dojść do słowa.
— Wracaj, jeśli się boisz.
— Nie opuszczę cię, panie, i niech Sziwa ma nas w swej opiece. Chwycił wiosła i popchnął łódź żwawo. Tremal Naik
czuwał,
penetrując wzrokiem brzeg. Nagle zobaczył obłok dymu, po którym dał się słyszeć huk wystrzału.
— Czy to sygnał? Prędko, Kammamuri, prędko! Na przeciwległym brzegu ukazał się drugi obłok.
— Zauważyli nas!
W tym miejscu rzeka płynęła szybciej, zwężając swe koryto. Tremal Naik spostrzegł, że znajdują się w pobliżu
pływającego cmentarza.
— Wolniej, Kammamuri. Mam wrażenie, że nam tu grozi niebezpieczeństwo.
Maharatta opuścił wiosła, ale łódź mknąc szybko po powierzchni rzeki, wpłynęła do wewnętrznego basenu. Panowały
tu nieprzeniknione ciemności.
: :
Łódź zawadziła o pływające trupy. W pewnej chwili dał się słyszeć głuchy upadek ciała rzuconego do rzeki. Tremal
Naik nachylił się nad wodą, ale niczego nie zobaczył.
— Czyś słyszał, panie? — spytał przerażony Kammamuri. — Słyszałem! Ktoś rzucił się w wodę.
Łódź zawadziła o coś po raz drugi.
— Ktoś jedzie! — dały się słyszeć czyjeś głosy z brzegu.
— Czyżby to oni?
— Gdzie są nasi? Mieliśmy się spotkać o północy.
— Hej, tam! Kto jedzie?
— Nie odpowiadaj, panie — szepnął Kammamuri.
— Przeciwnie! Odpowiem! Muszę wiedzieć, co się dzieje.
— Zgubisz nas!
— Kto zadaje pytanie? — spytał Tremal Naik.
— A kto jedzie? — spytał nieznajomy.
— Hindusi z Raimangalu.
— Pospieszcie się! Północ się zbliża. Kapłanka Pagody wkrótce wstąpi na stos.
Tremal Naik z trudem zdławił okrzyk bólu.
— Sziwa! Sziwa! Ulituj się nad nią! — wyszeptał i opanowując wzruszenie zapytał: — Więc Tremal Naik żyje? Nie
zginął?
— Nie, bracie! Manciadi dotąd nie wrócił.
— Czy wiesz, w którym miejscu przygotowano stos?
— Tak, w wielkiej podziemnej pagodzie. Pospiesz się. Północ się zbliża!
— Prędzej, Kammamuri, prędzej! Ada! Moja biedna Ada! Kammamuri wiosłował z całych sił. Łódź przedarła się
przez
masę trupów i wypłynęła z przeciwnej strony basenu.
— Prędzej, prędzej — poganiał Tremal Naik. — O północy! O północy wstąpi na stos. Prędzej, Kammamuri!...
Maharatta nie potrzebował ponaglenia ze strony swego pana. Łódź przecięła basen i jak strzała pomknęła przez rzekę.
Niebawem ukazał się zarys wyspy Raimangal ze Świętym Banianem, którego gałęzie gięły się pod ostrym podmuchem
wiatru.
W świetle błyskawicy ukazał się pusty brzeg. Kiedy tylko łódź dobiła do brzegu, Tremal Naik zabrał broń i w
towarzystwie wiernego sługi i tygrysa, pobiegł w stronę Świętego Baniana.
— Czy słyszysz coś? — zapytał po chwili.
— Nie! — odpowiedział Kammamuri. — Widocznie wszyscy są w podziemiach.
: :
— Więc chodźmy tam i my. Albo ocalę moję Adę, albo poniosę śmierć.
Weszli na drzewo, dosięgnęli pierwszej gałęzi i znaleźli się przy otworze.
Tremal Naik zapuścił wzrok w głąb, ale niczego nie dojrzał. Po chwili w świetle błyskawicy zobaczył schody, po
których mogli opuścić się w głąb wydrążonego drzewa. Jednym susem tygrys znalazł się przy nich.
— Za mną, moi dzielni towarzysze! — powiedział Tremal Naik i opuścił się w dół. Maharatta i tygrys poszli za nim.
Po kilku minutach znaleźli się w podziemiach, w studni wykutej w skale poniżej poziomu wysp Sunderbunds.
ROZDZIAŁ XV
W PODZIEMNEJ PAGODZIE
Przedostawszy się do podziemi musieli odnaleźć pagodę, napaść znienacka na Thugów i korzystając z zamieszania,
jakie wywoła wśród nich pojawienie się tygrysa, porwać Adę i uciec.
Nie było to łatwe, gdyż ponura siedziba Thugów tonęła w ciemnościach, a Tremal Naik ani Kammamuri nie znali drogi
do świątyni. Szli po omacku, suwając ostrożnie nogami. Po kilkudziesięciu krokach znaleźli się przed jakimiś
drzwiami.
— Czy coś słyszysz? — spytał szeptem Tremal Naik.
— Nic, zresztą przeszkadza mi huk grzmotów.
— Może nie zaczęli jeszcze? Ruszyli ostrożnie w dalszą drogę. Zbliżała się północ.
Tremal Naik był coraz bardziej niespokojny. Zdawało mu się, że słyszy krzyk torturowanego człowieka, że widzi ludzi,
światła i cienie kręcące się wokół. Nie zachowując już żadnej ostrożności zaczął iść szybko przed siebie z zaciśniętymi
pięściami.
Nagle natknął się na jakiś ostry przedmiot sterczący ze ściany. Stanął.
— Kto tam? — spytał ostrym głosem, podnosząc rękę uzbrojoną w nóż.
: :
— Co się stało? — zawołał przerażony Kammamuri, przygotowany na najgorsze.
— Ktoś tu jest! Poczułem ukłucie jakiegoś ostrza.
— Ale Darma jest spokojna, panie.
— Coś, może włócznia, tkwi w murze. Skręćmy w prawo. Ale z drugiej strony napotkali na taką samą przeszkodę.
— Nie wiem czy te włócznie miały służyć ku obronie, czy też jako narzędzie tortur, ale musimy spróbować iść w drugą
stronę, może tam znajdziemy jakąś drogę.
Przez kilka minut posuwali się w milczeniu. Nagle Tremal Naik uderzył głową o niskie sklepienie. Poszukał dłoni
swego towarzysza.
— Czy słyszysz coś, panie? — spytał Kammamuri.
— Słyszę szmer.
— Co to znaczy?
— Nie wiem.
Jasny snop światła oświetlił nagle podziemia i znikł, a w ślad za nim rozległ się głuchy grzmot. Tremal Naik i
Kammamuri, opanowani niepokojem, wyciągnęli pistolety.
— Czy rozumiesz coś z tego? — spytał maharatta.
— Zdaje mi się, że zaczynam rozumieć — odpowiedział Tremal Naik. — Spadające krople wody i ten hałas, jaki
słyszymy, wskazują na to, że nad nami znajduje się rzeka.
— A ten promień światła?
— Może to być soczewka ze szkła lub kawałek kwarcu. Światło pochodzi z błyskawic, a huk z grzmotów.
— I Darma jest spokojna. To znaczy, że nasi wrogowie są jeszcze daleko.
I znów ruszyli wśród ciemności, idąc w nieznane. Szli tak z dziesięć minut, gdy nagle na zakręcie zauważyli rozpalone
ognisko i na wpół nagiego Hindusa, siedzącego w fotelu, na którym widniał wyrzeźbiony symboliczny wąż z głową
kobiety.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Tremal Naika.
— Już obawiałem się, że zabłądziliśmy w ślepym tunelu. Uwaga, Kammamuri! Ten człowiek zagradza nam drogę.
Musi zginąć!
— Nie uda się go ominąć?
— Jest odwrócony do nas tyłem, a Darma stąpa cicho.
— Ostrożnie, panie!
Tremal Naik nachylił się nad tygrysem i powiedział:
— Uwaga, Darma! Idź i rozszarp tego człowieka. Idź!
: :
Darma spojrzała na swego pana. Ślepia jej miotały błyskawice. Zrozumiała... Położyła się na ziemi i poczołgała
bezszelestnie.
Siedzący tyłem Hindus zdawał się być pogrążony we śnie. Tremal Naik i Kammamuri z gotowymi do strzału
karabinami patrzyli z zapartym tchem na poruszającą się z wolna Darmę.
Serca im biły mocno...
— Czy jej się uda? — spytał maharatta.
— Cicho!
Tygrys skradał się bezszelestnie. Nagle stanął, szykując się do skoku. Uniósł się lekko i jednym susem skoczył na
siedzącego człowieka, który upadł. Dał się słyszeć trzask gruchotanych kości.
— Brawo, Darma! — powiedział Tremal Naik, podbiegając do leżącego bez życia Hindusa. — Nie żyje! Brawo,
Darma. Pomożesz nam. Wszyscy bandyci wpadną w popłoch, kiedy cię zobaczą. Uciekną. A my skorzystamy z
zamieszania i porwiemy Adę.
— Dokąd?
— Do chaty, a później zawieziemy ją do Kalkuty. A może jeszcze dalej.
— Ciszej, panie! Słuchaj! Ramsinga!
— O Boże! Pewnie już północ! — krzyknął Tremai Naik. — Ada! Moja nieszczęsna narzeczona!
Pobiegł naprzód, a za nim Kammamuri i tygrys. Ramsinga grzmiała nadal, budząc echa w podziemiach, a z dala
dochodziły ludzkie głosy. Straszna chwila zbliżała się wolno i nieubłaganie. Za chwilę miała wybić północ.
Tremal Naik pędził co sił, nie bacząc, że jego szybkie kroki wzbudzają hałas.
Nagle olśniła go wielka jasność i ogłuszył hałas wielu głosów.
— To oni! — krzyknął.
Kammamuri chwycił go za ręce i zatrzymał.
— Ani kroku dalej! — powiedział.
— Dlaczego?
— Jeżeli ci jest drogie życie Ady, nie idź dalej, panie.
— Puść mnie! Czy słyszysz ten rozdzierający krzyk?
— Niczego nie słyszę. Zdaje ci się, panie.
— Słyszę jej głos!
— Jeśli chcesz ją uratować, musisz zachować zimną krew.
— Będę spokojny, ale chodźmy dalej...
: :
Posuwali się dalej, aż doszli do grubej kolumny, za którą się ukryli. Stąd mogli widzieć wszystko.
Oczom ich ukazało się niesamowite widowisko.
Wydrążona W czerwonym granicie wielka pieczara podtrzymywana była przez dwadzieścia cztery kolumny o
dziwnych rzeźbach, wyobrażających głowy bóstw, słoni i lwów. Bogini śmierci Parwati siedziała na lwie, a bogini
Ganesa o ośmiu rękach stała pomiędzy dwoma słoniami, które nad jej głową łączyły trąby.
Z czterech rogów wyłaniały się postacie Ciwa, a pośrodku pieczary stał posąg potwornej bogini Kali, z wysuniętym
czerwonym językiem, otoczony pasem ludzkich czerepów, podobny do tego, który Tremal Naik widział już w
pagodzie.
Sklepienie ozdobione było płaskorzeźbami, wyobrażającymi walkę między Sitą, Kuru i Pandu. Pod sklepieniem paliły
się w wielkiej ilości lampki rozsiewające niebieskawe, blade, upiorne światło.
Czterdziestu półnagich Hindusów tworzyło koło, siedząc ze skrzyżowanymi nogami. Wszyscy uzbrojeni byli w
sztylety i okręceni w pasie sznurami. Wpatrywali się w potworną boginię z brązu.
Jeden i nich trzymał bęben hank, przystrojony w pióra i końskie włosy, w który od czasu do czasu walił, tworząc
piekielny hałas.
Tremal Naik ukryty za kolumną ściskał mocno broń i rozglądał się niespokojnie wokoło.
— Gdzie jest moja Ada? Nie ma jej tu! Niech będzie błogosławiony Wielki Sziwa!
— Nie mów tak głośno, panie. Jeśli zgromadzili się wszyscy z tych podziemi, porwanie twojej Ady wydaje mi się
niemożliwe.
— Ależ Kammamuri! Ocalimy ją!
Hank zagrzmiał dwanaście razy i czterdziestu Hindusów powstało z miejsc. Skrzypnęły drzwi, z których wyszedł
wysoki, chudy mężczyzna o czarnej brodzie i błyszczących oczach, ubrany w bogatą szatę z żółtego jedwabiu.
— Niech będzie pozdrowiony Suyodhana, syn świętych wód Gangesu! — krzyknęli chórem zebrani.
— Niech będzie pozdrowiona Kali i jej wierni synowie — odpowiedział ponurym głosem.
Tremal Naik chciał się rzucić na Suyodhanę, ale Kammamuri szepnął:
: :
— Nie ruszaj się, panie.
Suyodhana skłonił się przed boginią Kali, po czym zwrócił się do zgromadzonych:
— Bracia moi! Wybiła godzina Kapłanki Pagody. Manciadi nie żyje!
Złowróżbny pomruk przeszedł po rzędach Hindusów.
— Niech zabrzmi tare — rozkazał wódz dusicieli.
Dwaj Hindusi chwycili długie trąby i zagrali rozdzierająco smutną melodię. Wówczas ukazało się stu Hindusów
obładowanych drzewem, którzy ustawili na wprost posągu bogini wielki stos i podlali go strumieniami wonnej oliwy.
Za nimi ukazała się pląsająca grupa dziewcząt, które zaczęły dziki taniec wokoło bogini Kali, grzmiąc grzechotkami i
srebrnymi bransoletkami. Ubrane były przepięknie w cienkie, złote pancerze, ozdobione brylantami, które chroniły ich
piersi i krótkie spódniczki przewiązane w pasie kaszmirową szarfą oraz sięgające stóp białe pantalony. Ich ramiona i
nogi przyozdobione były bransoletkami i grzechotkami — na głowach nosiły powiewnie kolorowe szale.
Przy dźwiękach bębna hank i ponurych trąb tare tańczyły szalony taniec, powiewając czerwonymi i błękitnymi szalami,
tworząc bajecznie piękną koronę wokół głowy bóstwa.
Nagle taniec ustał.
Tancerki przedefilowały przed boginią dotykając posadzki czołami, po czym zgromadziły się w kącie, tworząc
malowniczą grupę.
Hindusi siedzący nieruchomo podczas tańca, na ruch ręki Suyodhana podnieśli się.
Tremal Naik zrozumiał, że za chwilę zacznie się ceremonia wstąpienia na stos.
— Kammamuri! Kammamuri! — jęknął.
— Spokojnie, panie. Odwagi! Jeszcze nie czas.
— Serce mi pęka. Ada! Ada!
Z oddali dał się słyszeć hałas bębna. Tremal Naik wyprostował się.
— To oni! Prowadzą ją!
Dźwięk zbliżał się, słychać było zmieszane głosy i krzyki.
— To oni! — powtórzył Tremal Naik.
Otworzyły się wielkie wrota i dziesięciu Hindusów trzymających wazy z palonej gliny, wkroczyło do świątyni. Za nimi
weszło dwudziestu innych, niosących olbrzymie dzwony, a na koniec
: :
dwunastu muzykantów, niosących ramsingi i bębny. Za orkiestrą, piekielnie hałasującą, ukazała się Ada w
brylantowym pancerzu, w białej spódniczce i pantalonach z jedwabiu, z rozpuszczonymi włosami, które spływały z jej
ramion.
Była przeraźliwie blada, wychudzona długotrwałym postem i oszołomiona napojami, zmieszanymi z opium.
Podtrzymywali ją dwaj Hindusi, ubrani w szaty z żółtego jedwabiu. Inni szli za nią, śpiewając hymn na cześć bogini
Kali.
Zbliżał się tragiczny moment.
Suyodhana podłożył ogień pod stos i pierwsze płomienie uniosły się w górę, sięgając aż pod sklepienie jaskini. Hindusi
ciągnęli Adę na stos, przy ogłuszającym wrzasku i piekielnej muzyce. Nagle dziewczyna, odzyskując na chwilę
przytomność, rozszerzonymi z przerażenia oczyma spojrzała na ogień i okropny, rozdzierający krzyk wyrwał się jej z
piersi.
— Tremal Naiku!
Z głębi ciemnego korytarza zagrzmiał ryk tygrysa. Bierz ich, Darma!
Z otwartym pyskiem tygrys wpadł w sam środek dusicieli i natychmiast rozszarpał dwóch ludzi. Okrzyk przerażenia
wydarł się z ust Thugów.
— Brawo, Darma!
Padły cztery strzały i czterech dusicieli osunęło się na ziemię. Reszta z przerażeniem padła na kolana. W obłokach
dymu ukazał się Tremal Naik trzymając broń w rękach. Przebiegł między rzędami przerażonych Hindusów, chwycił
dziewczynę, która upadła zemdlona, i zniknął w tunelu wraz z tygrysem i Kammamurim.
Wszystko to było dziełem kilku sekund.
ROZDZIAŁ XVI
TRYUMF DUSICIELI
Podziemia Raimangalu zamieszkiwane przez wyznawców bogini Kali były rozległe i mocno splątane. Liczne korytarze
biegły w różnych kierunkach. Jedne były niskie, inne wysokie, niektóre proste, inne znów kręte, raz prowadziły na
powierzchnię ziemi, a raz ciągnęły się w głąb.
: :
Tremal Naik porzucił część swej broni, aby móc szybciej biec. Nic go nie obchodziło w tej chwili ponad to, że w
ramionach swych niósł Adę.
Biegł nie znając drogi, nie wiedząc dokąd biegnie...
Kammamuri z trudem podążał za nim, tylko tygrys pędził bez wytchnienia.
— Stań na chwilę, panie — zawołał maharatta. — Nie widzę cię...
Tremal Naik biegł jeszcze szybciej.
— Dalej, Kammamuri. Prędzej.
Nagle uderzył się tak mocno o mur, który mu zagrodził drogę, że upadł wraz z dziewczyną na ziemię. Podniósł się
natychmiast i popchnął niefortunnie swego towarzysza, który o mało nie roztrzaskał sobie głowy.
— Panie! — krzyknął przerażony maharatta. — Co się stało?
— Droga jest zatarasowana — odpowiedział ochrypłym głosem Tremal Naik.
— Zatrzymaj się, panie.
W tej chwili do uszu ich dobiegła głucha wrzawa.
— To na pewno Thugowie! Uciekajmy, Kammamuri. Biegnijmy co tchu!
Skręcili w prawo i rozpoczęli na nowo swój szalony bieg. Ale po kilku minutach nowe uderzenie w głowę zatrzymało
Tremal Naika.
— Przekleństwo! — krzyknął. — Czy jesteśmy otoczeni ślepymi murami?
Należało znaleźć czym prędzej jakieś wyjście, w przeciwnym razie groziło im, że zginą w lochach.
— Czyż jestem przeklęty przez bogów? — jęknął Tremal Naik zrozpaczony. — Czy mam umrzeć u progu szczęścia?
Nie! Nie! Mam Adę. Nie odbiorą mi jej, nawet gdybym miał zginąć.
Ostrożnie złożył na ziemi zemdloną dziewczynę, wyrwał zza pasa pistolety i nabił je.
— Darma! — krzyknął. Tygrys zbliżył się.
— Czuwaj nad nią. Nie wolno ci się ruszyć, póki cię nie zawołam.
— Co zamierzasz zrobić, panie? — spytał Kammamuri.
— Musimy znaleźć wyjście z tego lochu.
Z głębi tunelu dochodziło jakieś drżenie, nieuchwytny szmer, przypominający pełzanie węża.
: :
— Czy słyszysz? — zapytał Tremal Naik. — Co może znaczyć ten dziwny dźwięk?
— Słyszę. Mam wrażenie, że ktoś czołga się po ziemi. I nagle usłyszeli obce głosy.
— Czyżbyśmy zbłądzili? — zapytał ktoś blisko nich.
— Chyba tak — odpowiedział drugi głos.
— Wiesz, gdzie jesteśmy?
— Wiem.
— Są tu jakieś przejścia?
— Nie ma.
— A kryjówki?
— Jest jakaś studnia.
— Czyżby tam uciekli?
— Niemożliwe.
— Czy ktoś idzie za nami z naszych?
— Nikt, ale czekają na nas w pobliżu.
— Czy tamci nie będą mogli uciec?
— Nie! Nasi bracia czuwają.
— Więc wracajmy! Tu ich nie ma.
Dał się słyszeć lekki szelest i wszystko ucichło. Tremal Naik ścisnął rękę maharatty.
— Słyszałeś?
— Słyszałem każde słowo, panie.
— Wszystkie wyjścia zamknięte!
— Musimy zawrócić.
— Ale oni nas złapią. Co zrobić z Adą?
— Teraz ja wezmę ją na plecy. Będziemy biec.
— Możemy zejść do studni. Kto wie, może tam jest droga, która prowadzi do innych tuneli? Może będziemy mogli
wydostać się na powierzchnię ziemi?
— Gdyby to mogło stać się prawdą! Wracajmy, panie. Powrócili do Ady. Powitał ich głuchy pomruk tygrysa.
— Uspokój się, Darma! — powiedział Tremal Naik. — Ado! Ado! — zawołał, nachylając się nad zemdloną
dziewczyną.
Milczała. Ale serce jej biło.
— Ona dojdzie do siebie... To nic... To tylko chwilowe omdlenie — uspokajał go Kammamuri.
— Jesteś tego pewien?
— To wzruszenie było zbyt silne. Pójdę na poszukiwanie tej studni, panie. Ty zostań z Adą.
Obijając się o ściany, poszedł w głąb korytarza. Cztery razy
: :
wracał, zrozpaczony, że nie może nic zrobić. Chciał już ostatecznie zrezygnować, kiedy nagle znalazł się obok
wystającego parapetu. Podniósł się na palcach i opierając rękoma na małym murku, wyciągnął głowę, aby spojrzeć w
dół, ale prócz ciemności nic nie zobaczył. Wziął kulę karabinową i spuścił ją. Po upływie dwóch sekund usłyszał
głuchy dźwięk.
— To dobrze! Studnia jest bez wody i dostatecznie płytka. Panie! — zawołał. — Szczęście nam sprzyja! Znalazłem
studnię!
— Czy są schody?
— Nie. Zejdę pierwszy.
Przewiązał się sznurem, którego drugi koniec trzymał Tremal Naik i z wolna zaczął się opuszczać do studni,
wymachując nogami w próżni.
— W porządku, panie. Stoję na dnie. Opuść naprzód dziewczynę, a potem sam się zsuniesz. Tu nie jest głęboko.
Po chwili wszyscy znaleźli się na dnie studni. Tremal Naik ułożył Adę na ziemi, na kaszmirowym szalu, którym była
otulona i zapalił małą pochodnię. Wzruszony pochylił się nad zemdloną dziewczyną i zdjął z niej pancerz, którego
diamenty rzucały ognie. Była zimna, jej oczy otoczone były ciemną obwódką. Sprawiała wrażenie umarłej. Tremal
Naik odgarnął drżącą ręką jej piękne włosy i wstrzymując oddech wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Dotknął
jej czoła i delikatnie przesunął ręce po twarzy. Dziewczyna głęboko westchnęła.
— Ado! Ado! — szepnął.
Uniosła powoli głowę, którą opierała o jego ramię, otworzyła oczy i wzrok jej zatrzymał się na twarzy Tremal Naika.
Okrzyk radości wydarł mu się z ust.
— Czy mnie poznajesz, Ado? — spytał.
— Ty? Ty tutaj? Tremal Naik? Nie, to niemożliwe! O Boże, spraw, aby to nie było snem.
Opuściła głowę na piersi i wybuchnęła łkaniem.
— Nie płacz, Ado! Przyszedłem, aby cię uwolnić.
Uniosła zalaną łzami twarzyczkę i jej ręce uścisnęły dłonie strzelca.
— To nie sen! To nie sen — zaśmiała się. — To ty? To naprawdę ty? Gdzie jestem? Po co ten ogień? Boję się, Tremal
Naiku!
— Jesteś ze mną, przy mnie. Obronię cię. Nie bój się! Spojrzała uważnie na niego.
— Czy ja śniłam?
: :
— Nie, to nie był sen! Chcieli cię spalić na stosie! Ale uratowałem cię — powiedział Tremal Naik.
— Tak, tak. Przypominam sobie. Obiecywali mi szczęście w raju bogini Kali. Ciągnęli mnie przez tunele! Ogień
płonął. Chcieli mnie rzucić w płomienie. Och, jakie to straszne! Boję się! Boję!
— Nie bój się niczego. Jesteś u mego boku. Bronić cię będziemy razem z wiernym Kammamuri i z moją dzielną
Darmą.
— Powiedz, jak się tu dostałeś? Co się z tobą działo tej strasznej nocy, kiedy mnie porwali z pagody? Jak cierpiałam,
Tremal Naiku! Żebyś wiedział! Myślałam, że oni cię zabili i że już nigdy cię nie ujrzę.
— A ja... Cierpiałem nie mniej od ciebie. Zranił mnie sztyletem Suyodhana. Umierałem. Ale uratowali mnie
przyjaciele.
— Byłeś ranny? I wróciłeś na tę przeklętą wyspę?
— Tak, ukochana. Dowiedziałem się, że te łotry chcą cię oddać w ofierze potwornej bogini Kali. Przybyłem tu z moim
wiernym sługą. Oto Kammamuri — powiedział Tremal Naik.
Kammamuri padł na kolana przed Adą i ucałował jej ręce.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — szepnęła.
— Pani — szepnął Kammamuri — moja dobra pani, jestem twoim niewolnikiem. Będę szczęśliwy, jeśli moje życie
zwróci ci wolność i...
W tej chwili przerwał i zerwał się na równe nogi.
Jakiś hałas zbliżał się ku nim. — Czyżby szli tutaj? — pomyślał Tremal Naik, ściskając w ręce pistolet. Tygrys
zawarczał. Hałas zbliżał się, zbliżał. Przeszedł nad ich głowami i ucichł.
— Zgaś światło, panie — szepnął Kammamuri. Tremal Naik usłuchał go i znaleźli się znów w nieprzeniknionych
ciemnościach.
Hałas powtórzył się. Ada dygotała ze strachu.
— Nie bój się, ukochana. Jestem przy tobie. Cicho! Cicho! Tygrys zamruczał groźnie, wpatrując się w wejście do
studni.
— Kammamuri — powiedział Tremal Naik — ktoś się zbliża!
— Tak, Darma już go wyczuła.
— Zostań tu, Kammamuri, a ja pójdę zobaczyć. Dziewczyna chwyciła go za rękę i ledwie dosłyszalnym głosem
powiedziała błagalnie:
— Tremal Naiku, Tremal Naiku! Nie zostawiaj mnie!
— Nie bój się. Zaraz wrócę! — uwolnił się z objęć dziewczyny
: :
i zbliżył do brzegu studni trzymając kordelas w zębach, a nabity karabin w ręku. Tygrys szedł za nim, pomrukując
groźnie.
Strzelec usłyszał głosy ludzkie, dochodzące z góry. Nagle zabłysło światło, oświetliło na chwilę podziemie, ale szybko
zgasło. Tremal Naik zdążył spostrzec kilku Hindusów, nachylonych nad studnią. Uniósł karabin i wycelował.
— Jest tutaj. Widzę go — powiedział jakiś głos. Tremal Naik strzelił, ale huk został zagłuszony przez hałas,
jaki rozległ się pod sklepieniem podziemi. I w jednej chwili wszystko umilkło. Kammamuri i Ada podbiegli do niego.
— Tremal Naiku — zapytała trwożnie. — Czy nie jesteś ranny?
— Nie, kochanie.
— Co znaczył ten hałas?
— Zamknęli studnię. Ale i tak się stąd wydostaniemy. Wziął dziewczynę w ramiona, zaniósł ją w głąb korytarza
i posadził na kaszmirowym szalu.
— Jesteś zmęczona. Odpocznij, będzie cię strzegła Darma, a my pójdziemy poszukać wyjścia.
Oddalili się, aby zbadać otaczające ich mury. Do uszu ich dobiegał z zewnątrz głuchy hałas. I nagle temperatura
lochów zaczęła się gwałtownie zmieniać.
— Czy mają zamiar nas upiec żywcem? — zapytał Tremal Naik.
— Nie rozumiem tego — powiedział Kammamuri.
W straszliwym upale szli chwilę, aż natknęli się na skałę zagradzającą im drogę. Sądzili, że uda im się rozbić ją
sztyletami i wyjść z pułapki. Zaczęli walić w skałę, która powoli, opornie się kruszyła. Musieli jednak zaprzestać tej
pracy, bo upał stawał się nie do zniesienia.
Ogarnął ich lęk.
— Czy mamy tu zginąć? — powiedział Tremal Naik, rzucając wokoło rozpaczliwe spojrzenia.
Nagle tuż nad ich głowami rozległ się dziwny szmer, kawał skały oderwał się z wielkim hukiem i w tej samej chwili
przez szczelinę trysnęła woda.
Jesteśmy uratowani! — krzyknął Kammamuri.
— Tremal Naiku! Umieram z pragnienia. Duszę się. Brak mi tchu. Daj mi parę kropel wody — zawołała Ada.
Strzelec przybliżył się do strumienia płynącego z otworu w skale, napełnił dłonie wodą i podał swej ukochanej.
: :
— Pij — powiedział. — Starczy dla wszystkich! Maharatta i tygrys również gasili pragnienie. Wreszcie i Tremal Naik
napił się wody.
Nagle tygrys ryknął i padł na ziemię. Po nim Kammamuri zwalił się z nóg. Oczy wyszły mu z orbit, piana ukazała się
na ustach.
— Pa...nie! — wybełkotał gasnącym głosem.
— Kammamuri! — krzyknął przerażony Tremal Naik. — Wielki Sziwa! Ada! Moja Ada!
Dziewczyna miała rozszerzone z przerażenia oczy. Wyciągnęła ręce, szukając ratunku u narzeczonego, otworzyła usta,
ale nie mogła wydobyć ani jednego dźwięku. Zamknęła oczy i straciła przytomność.
— Ada! Na pomoc, na pomoc! Ratunku! Był to jego ostatni krzyk.
I on też padł zemdlony.
W tej samej chwili nad studnią rozległ się hałas i chmara Hindusów wpadła do lochu, rzucając się na cztery ofiary.
: :
CZĘŚĆ II
REWANŻ TREMAL NAIKA
ROZDZIAŁ I
KAPITAN MACKPHERSON
Była piękna noc sierpniowa, prawdziwie tropikalna noc. Powietrze łagodnie pachniało jaśminami. Niebo było czyste,
bez chmur, usiane gwiazdami. Blade światło księżyca odbijało się w srebrnej wstędze rzeki Hougli, która toczyła swe
wody po rozległych, ciągnących się bez końca płaszczyznach Delty Bengalskiej.
Marabu unosiły się nad brzegiem rzeki, a ich przejmujący krzyk mącił głęboką ciszę. Była późna noc.
U stóp wielkiego indyjskiego tamaru leżał wysoki mężczyzna ubrany w mundur kapitana sipajów. Twarz jego była
okolona gęstą brodą. Miał żywe oczy i przedwcześnie pomarszczone czoło. Smagła ogorzała płeć wskazywała na to, iż
jest to Europejczyk, który od długiego czasu wystawiony był na działanie tropikalnych promieni słońca. Człowiek ten,
mogący liczyć około czterdziestu lat, miał dumny i śmiały wyraz twarzy, zamglony smutkiem.
Jego wzrok wpatrzony w bystry prąd rzeki, zdradzał chwilami zniecierpliwienie.
Siedział tak już pół godziny, kiedy wreszcie w oddali usłyszał strzał. Spojrzał i dostrzegł na rzece punkt, który się
zbliżał. Chwytając się korzeni indyjskiego tamaru, które wystawały z ziemi podniósł się ciężko, wziął karabin bogato
inkrustowany srebrem i masą perłową, i wyprostował się.
— Oto oni! — powiedział do siebie. Podniósł w górę broń i wystrzelił.
Z czarnego punktu na rzece błysnęło światełko i rozległ się drugi strzał.
— Wszystko w porządku — pomyślał kapitan. — Mam nadzieję, że tym razem dowiem się nareszcie czegoś
konkretnego.
: :
Czarny punkt zbliżał się coraz szybciej. Była to barka, w której siedzieli uzbrojeni ludzie. Z bliska widać było sześciu
tubylców, którzy pracowicie wiosłowali i którymi dowodził sierżant sipajów. Łódź dobiła do brzegu. Sierżant lekko
wyskoczył na brzeg i zasalutował zwierzchnikowi.
— Zakotwiczcie ją w małej zatoczce — rozkazał kapitan — a ty, Bharata, chodź ze mną.
Siedli pod indyjskim tamarem.
— Czy jesteśmy sami, panie kapitanie?
— Tak jest! Możesz mówić!
— Za godzinę przybędzie tu Negapatnan.
— Więc go schwytali? — zapytał wzruszony kapitan. — Sądziłem, że mnie oszukali.
— Nie, panie kapitanie. Ten nędznik zamknięty był przez tydzień w podziemiach fortu Williama,
— Czy to pewne, że on jest jednym z dusicieli?
— Pewne, panie kapitanie. Jest jednym z ich głównych przywódców.
— Przyznał się?
— Nie.
— Jak go schwytano?
— Krył się w okolicy fortów, czyhając na zdobycz i już sześciu naszych żołnierzy zdołał schwytać na swoje lasso. Ich
zwłoki znaleziono nagie, z tajemniczymi znakami na piersiach. Tydzień temu kapitan Hall postanowił udać się z
kilkoma sipajami na poszukiwanie zbrodniarza. Po długim bezowocnym poszukiwaniu, zmęczony i zdenerwowany
położył się u stóp drzewa. Ledwie zdążył wyciągnąć nogi, poczuł, że ktoś zarzuca mu pętlę na szyję. Cudem udało mu
się wyślizgnąć, rzucił się na zbrodniarza wzywając głośno pomocy. Żołnierze byli blisko. Przybiegli natychmiast i
schwytali Negapatnana.
— Więc za godzinę zobaczę tego zbrodniarza!
— Tak jest, panie kapitanie.
— Nareszcie!
— Chce pan dowiedzieć się czegoś od niego?
— Tak — odpowiedział kapitan ze smutkiem w głosie.
— Czy mogę zapytać, co pana gnębi? Kapitan nie odpowiedział.
— Panie kapitanie, proszę mi wybaczyć, jeśli nieostrożnym pytaniem poruszyłem smutne wspomnienia — powiedział
wzruszonym głosem Bharata.
: :
— Mój zacny Bharato — powiedział kapitan ściskając mu dłoń. — Opowiem ci moją straszną historię.
Podniósł się i przeszedł kilka kroków z opuszczoną głową i skrzyżowanymi rękoma, po czym znów siadł obok
sierżanta. Drżącym głosem, nad którym starał się panować, zaczął swą opowieść:
— W roku żona moja zmarła na cholerę, pozostawiając mi piękną córeczkę o kasztanowych włosach i podłużnych,
błyszczących jak diamenty oczach. Boże mój! Słyszę jej uroczy śpiew przy akompaniamencie gitary, na której tak
pięknie grała. Słyszę piosenki mojej dalekiej Szkocji!... Jakże byłem wtedy szczęśliwy! Ada! Moja nieszczęśliwa Ada!
— Proszę, niech pan mówi dalej, panie kapitanie.
— Pewnego razu mieszkańcy Kalkuty zostali zaskoczeni obwieszczeniami rozwieszonymi przez Thugów na murach
miasta. Pisali, iż poszukują pięknej młodej dziewczyny jako Kapłanki Pagody w świątyni bogini Kali. Przerażony
kazałem zamknąć moją córkę w forcie Williama, aby była w pewnym i bezpiecznym miejscu. Ale po trzech dniach
obudziła się rankiem, mając na ramieniu wytatuowany wizerunek węża o kobiecej głowie.
— Ach! — krzyknął pobladły sierżant. — Któż ośmielił się to zrobić?
— Nie dowiedziałem się o tym nigdy. .
— Czy Thugowie mają sprzymierzeńców wśród sipajów?
— Ich sekta rozgałęziona jest w całych Indiach, na Malajach i w Chinach. Ja, który nigdy nie znałem strachu, od tej
chwili zacząłem się lękać. Zdwoiłem czujność, kazałem pilnować córki dniem i nocą. Jadaliśmy razem, sypiałem w
przyległym pokoju, a mimo to, Bharato, moja Ada została porwana!
— Porwana? W jaki sposób?
— Okno zostało wyrwane. My, wszyscy domownicy uśpieni jakimś narkotykiem dosypanym do wina, spaliśmy
kamiennym snem i nikt niczego nie słyszał.
Kapitan przerwał swą opowieść.
— Od tamtej pory — zaczął znów po chwili — wypowiedziałem tym zbrodniarzom zażartą walkę. Z rąk moich padło
ich już wielu. Kazałem ich zabijać, ale nigdy nie udało mi się wyrwać z nich tajemnicy. Żaden nie zdradził mi miejsca,
gdzie ukryli moje dziecko. Od czterech lat szukam śladów mojej córki, Bharato. Szukam i nie mogę znaleźć. — Głos
mu się załamał. Zamilkł.
: :
W tej chwili z oddali zagrzmiała dwa razy trąbka. Mężczyźni zerwali się z miejsca i pobiegli w stronę rzeki.
— To oni! — krzyknął Bharata.
Kapitan ujrzał dużą łódź, szybko zbliżającą się w ich kierunku.
— Czy widzisz go? — spytał z zaciśniętymi zębami.
— Tak, panie kapitanie. Siedzi skrępowany pomiędzy dwoma sipajami.
Kiedy łódź dobiła do brzegu, wysiadło z niej sześciu sipajów w kaskach na głowie i bogato haftowanych srebrem i
złotem mundurach.
Dwaj ludzie prowadzili dusiciela Negapatnana, chudego, wysokiego Hindusa, o małych świecących oczkach. Na jego
piersi widniała wytatuowana sylwetka węża z kobiecą głową. Ubrany był w szatę z żółtego jedwabiu. Na głowie miał
turban ozdobiony wielkim brylantem.
Postawiony przed kapitanem, dusiciel zadrżał. Kapitan Mackpherson dostrzegł to i zapytał:
— Poznajesz mnie?
— Poznaję. Jesteś ojcem Kapłanki Pagody.
— Skąd o tym wiesz?
— Wiem też, że jesteś kapitanem Harrym Corisantem.
— Nie. Nazywam się Harry Mackpherson!
— To prawda, bo zmieniłeś nazwisko.
— Czy wiesz, dlaczego kazałem cię tu sprowadzić?
— Abym złożył zeznanie. Ale ja niczego nie powiem.
— Zobaczymy! Idziemy do mojego bungalowu, chłopcy! Uważajcie, w pobliżu mogą być Thugowie.
Kapitan nabił swój karabin i stanął na czele małej kolumny.
Ruszyli leśną ścieżką i wtedy do uszu ich dobiegł przeraźliwy krzyk szakala. Negapatnan uniósł szybko głowę i rzucił
okiem w głąb lasu. Sipajowie mruknęli coś głucho.
— Uwaga, panie kapitanie — powiedział Bharata — Thug coś zwęszył.
Krzyk szakala powtórzył się po raz drugi, głośniej niż poprzednio.
— To nie jest krzyk szakala — zawołał kapitan, rozglądając się bacznie wokoło. — To jest umówiony sygnał!
Przyspieszmy kroku!
Oddział ruszył naprzód i po kilkunastu minutach znalazł się na terenie należącym do kapitana Mackphersona.
: :
ROZDZIAŁ II
NEGAPATNAN
Bungalow kapitana Mackphersona leżał na lewym brzegu rzeki Hougli. Był to elegancki, wygodny, jednopiętrowy
dom, zbudowany na fundamentach z cegły. Na prawo i lewo ciągnęły się niskie budynki, w których mieściły się
kuchnia i mieszkania sipajów, chronione od promieni słonecznych przez wielkie drzewa.
Kapitan wszedł do wnętrza. Za nim zjawił się Bharata, ciągnąc siłą Negapatnana.
— Siadaj! Porozmawiamy! — powiedział kapitan do dusiciela, wskazując mu poduszkę z plecionych bambusów.
Negapatnan usłuchał rozkazu, brzęcząc łańcuchami, którymi miał skute ręce. Bharata siadł przy nim, kładąc przed sobą
parę pistoletów.
— Powiedziałeś, że mnie znasz?
— Widywałem cię często w Kalkucie. Pewnej nocy szedłem za tobą w nadziei, że uda mi się ciebie udusić, ale mi się
nie powiodło.
— Nędzniku! Czy pamiętasz noc, kiedy porwano moją córkę?
— Jak gdyby to było wczoraj. Było to w nocy sierpnia roku. Negapatnan stał zawsze na czele wszystkich
najważniejszych zadań — powiedział Hindus z dumą. — To ja wyrwałem okno i uprowadziłem twoją córkę.
— Nędzniku! Zapłacisz mi za to!
— Thugowie odpłacą ci tym samym. Ponad władzą Indii istnieje ukryta potęga, która niczego się nie obawia.
Ukoronowane głowy pochylają się przed boginią Kali, naszą władczynią. Chcesz, bym ci zdradził naszą tajemnicę?
— Chcę wiedzieć, gdzie jest moja Ada. Ada Corisant. Nie straciłem nadziei, że ją odzyskam. Posłuchaj. Daruję ci
życie, złoto. Zabiorę cię do Europy, aby uchronić cię przed zemstą towarzyszy. Dam ci rangę w angielskiej armii...
— Kapitanie — przerwał mu dusiciel — czy twój pułk ma sztandar?
— Oczywiście.
— Czyś składał przysięgę, że będziesz wierny twemu sztandarowi?
: :
— Składałem.
— Ja też złożyłem przysięgę mojej bogini, która jest moim sztandarem. Nic z tego, co mi obiecujesz, nie złamie mej
przysięgi. Nic ci nie powiem.
Czerwony z gniewu kapitan zerwał się ze szpicrutą w ręku.
— Nędzny gadzie! — krzyknął.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknął dusiciel, szarpiąc łańcuchy. — Jestem potomkiem bogów.
Kapitan podniósł szpicrutę i ciął nią twarz dusiciela, znacząc czerwoną pręgę na jego policzku.
— Zabij mnie! — ryknął oszalały z wściekłości dusiciel. — Zabij mnie, bo rozedrę cię na strzępy!
— Tak, potworze, zabiję cię, przysięgam, ale nie od razu... Będę się pastwić nad tobą, jak ty pastwiłeś się nad moim
dzieckiem. Bharato, zaprowadź go do podziemi!
— Czy mam go poddać torturom? Kapitan zawahał się.
— Jeszcze nie — powiedział — zaczekajmy. Zostaw go bez jedzenia i wody.
Bharata pociągnął dusiciela, a kapitan Mackpherson rozpoczął wędrówkę po tarasie, mrucząc przez ściśnięte zęby:
— Cierpliwości! Wyśpiewa mi wszystko. Zmuszę go, nawet gdybym miał mu wyrywać każde słowo rozpalonym
żelazem!
Nagle podniósł głowę. Usłyszał krzyk zamkniętego w ogrodzeniu słonia.
— Co to ma znaczyć? — pomyślał. — Dlaczego Rhagawadi krzyczy?
Nachylił się nad parapetem tarasu. Psy ujadały z całych sił. Słoń ryknął po raz drugi. Prawie w tej samej chwili ujrzał
czarny zwinny cień, który skoczył i zniknął wśród traw.
— Hallo! — krzyknął.
Stojący na warcie uzbrojony sipaj zbliżył się i zapytał: Panie kapitanie?
— Czy zauważyłeś coś podejrzanego?
— Tak jest, panie kapitanie. — Co to było?
— Jakieś wielkie zwierzę. O, zbliża się. To tygrys! — krzyknął przeraźliwie sipaj.
Kapitan chwycił karabin i wystrzelił, ale spudłował. Tygrys zniknął,
— Przekleństwo! wykrzyknął kapitan.
: :
Bharata przybiegł na taras.
— Co się stało?
— Zjawił się tygrys.
— To niemożliwe. Wytępiliśmy wszystkie w okolicy.
— Musiał się wam któryś wymknąć.
— Czy pan go zranił?
— Nie sądzę.
— Będzie nas teraz niepokoić, panie kapitanie. Chyba że go upolujemy.
Kapitan spojrzał na zegarek.
— Jest trzecia godzina. Pojedziemy na polowanie o świcie.
ROZDZIAŁ III
ZBAWCA
Zaczynało dnieć... Różowa zorza wyłaniała się na wschodzie, kiedy kapitan Mackpherson i sierżant Bharata, uzbrojeni
w karabiny myśliwskie i szerokie kordelasy opuścili bungalow. Za nimi kroczył sipaj z dwoma zapasowymi
karabinami. Słoń Rhagawadi rzucał się niespokojnie i ryczał u wejścia do zagrody. Było to potężne, piękne zwierzę, o
ciężkiej, mocnej budowie. Przyczepiono mu do grzbietu wielki kosz, zwany hauda, z linami i łańcuchami.
— Czy jesteście gotowi? — zapytał kapitan Mackpherson.
— Możemy ruszać — odpowiedział dowódca poganiaczy.
Mahut, jeden z najzręczniejszych poganiaczy, uzbrojony w lancę, wsiadł na grzbiet słonia. Kapitan, Bharata i jeden
sipaj, za pomocą drabinki wsiedli do kosza i ruszyli w drogę.
Słoń szedł dość szybko, tratując po drodze bambusy i odgarniając trąbą gałęzie, które mu tarasowały drogę. Na skraju
dżungli czekali sipajowie z widłami, strzelbami i lancami oraz z gromadą małych, brzydkich, ale odważnych psów,
niezbędnych przy polowaniu na tygrysa. Słońce już wzeszło i opromieniało swym jasnym blaskiem brzegi rzeki.
— Jakie nowiny? — zapytał kapitan, wychylając się z kosza.
— Znaleźliśmy świeże ślady tygrysa — powiedział jeden z poganiaczy.
: :
— To dobrze. Możecie wypuścić sforę.
Psy zagłębiły się w dżunglę głośno ujadając. Rhagawadi wciągnął kilkakrotnie powietrze i ruszył naprzód, przebijając
drogę wśród gęstych traw i roślin.
Z oddali dobiegło do jadących wściekłe ujadanie psów przeplatane jękami.
— Znaleźli go — powiedział Bharata. — Już rozszarpał ich kilka.
Gromada pawi przefrunęła nad nimi, wydając przeraźliwe krzyki.
— Uzaka! — zawołał kapitan, przykładając ręce do ust.
— Uwaga, panie kapitanie! Tygrys opędza się od psów! — krzyknął dowodzący poganiaczami.
— Daj sygnał odwrotu!
Uzaka dmuchnął w rodzaj fletu i wszyscy sipajowie zbiegli się, kryjąc za słoniem.
— Prowadźcie Rhagawadiego między psy — rozkazał kapitan. — Mahut, Bharata, uważajcie na lewo, ja będę śledzić
prawą stronę. Kto wie, czy nie będziemy mieli więcej przeciwników. Może są tu też Thugowie?
Słoń zbliżał się szybko do miejsca, skąd dochodziło szczekanie psów. Na ścieżce ujrzeli straszliwie poszarpanego
martwego psa. Słoń zaczął zdradzać niepokój.
— Rhagawadi już go czuje — powiedział kapitan. — Uwaga, Mahut, bacz pilnie na jego trąbę! W zeszłym roku
okaleczył go tygrys.
— Odpowiadam za niego — powiedział z godnością Mahut i dotknął lancą boku słonia. Rhagawadi oddychał głośno i
niespokojnie ruszał trąbą W tym momencie zza bambusów wyskoczył ogromny tygrys, miaucząc przeraźliwie.
Kapitan Mackpherson dał ognia i zaraz zaklął:
— Do pioruna! Wymknął mi się po raz drugi!
Bharata również wystrzelił, ale kula zamiast trafić tygrysa roztrzaskała głowę psa, ranionego przez tygrysa i ledwie
czołgającego się po ziemi.
Rhagawadi znów ruszył, lecz po chwili zatrzymał się, drżąc na całym ciele. Wreszcie wparł się mocno nogami w
ziemię i nie chciał iść dalej. O kilkadziesiąt metrów od nich ciągnęła się plantacja trzciny cukrowej, skąd podmuch
wiatru przyniósł myśliwym silną woń dzikiej zwierzyny.
— Patrz! Patrz! — krzyknął kapitan.
: :
Tygrys wysunął się zza trzciny, wyprężył do skoku i rzucił na łeb słonia, chcąc schwytać Mahuta.
Z dala rozległ się dźwięk ramsingi.
Tygrys puścił ofiarę i zaczął długimi susami uciekać w stronę trzcinowej gęstwiny.
— Ognia! — krzyknął kapitan Mackpherson.
Tygrys ryknął, upadł, podniósł się, przesadził krzaki, lecz nagle znów upadł jak rażony piorunem.
— Hura! Hura! — krzyknął Bharata.
— To było piękne — powiedział kapitan, odkładając na bok dymiący jeszcze karabin. — Daj mi drabinkę.
Wysiadł, uzbrojony w kordelas, i skierował się ku tygrysowi leżącemu bezwładnie przy jednym z krzaków. Już z
daleka stwierdził kapitan ze zdziwieniem, że na ciele zwierzęcia nie widać śladów żadnej rany. Zwolnił krok i zbliżył
się nieufnie, wiedząc że zwierzęta te udają niekiedy martwe, aby rzucić się na myśliwego.
Rozległ się znów głos tajemniczej ramsingi i jednocześnie, jakby na jej rozkaz, tygrys poderwał się i rzucił na kapitana.
W tej samej chwili zza krzaków wyłonił się dorodny Hindus, który pochwycił tygrysa za ogon i przytrzymał na
miejscu. Zwierzę ryknęło, chciało rzucić się na nowego nieprzyjaciela, ale kiedy na niego spojrzało, zniknęło jak
błyskawica w gąszczu dżungli.
Kapitan podniósł się z ziemi i niezmiernie zdziwiony przypatrywał się Hindusowi stojącemu bez ruchu ze
skrzyżowanymi ramionami. Był to wspaniale zbudowany, muskularny mężczyzna, o pięknie osadzonej głowie, na
której nosił mały turban, haftowany srebrem. Na biodrach miał krótką spódniczkę z żółtego jedwabiu, przepasaną
kaszmirowym szalem.
— Zawdzięczam ci życie — powiedział kapitan, który nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. — Gdyby nie twoja
zdumiewająca odwaga, leżałbym już martwy. Czy mogę znać twoje imię?
— Saranguy — odparł Hindus.
— Nie zapomnę go nigdy. Zapanowała chwila ciszy.
— Co mogę uczynić dla ciebie? — zapytał kapitan.
— Nic.
Mackpherson wyciągnął z kieszeni sakiewkę napełnioną angielskimi funtami i podał ją Hindusowi, lecz ten odmówił
przyjęcia pieniędzy dumnym gestem.
: :
— Nie mam co z nimi zrobić — powiedział.
— Czy jesteś bogaty?
— Nie tak bardzo, jak pan to sobie wyobraża. Jestem jednym ze strzelców w Sunderbunds. Poluję głównie na tygrysy.
— Skąd się tu wziąłeś?
— W naszej dżungli nie ma już więcej tygrysów. Byłem zmuszony udać się tu, na północ.
— Dokąd zmierzasz?
— Nie wiem. Błądzę bez określonego celu.
— Czy chcesz iść ze mną? Oczy Hindusa zabłysły radością.
— Jeśli potrzebny jest panu człowiek nie znający lęku przed zwierzętami ani przed zemstą bogów, jestem na pańskie
usługi.
— Chodź więc ze mną.
Bharata, który z daleka obserwował tę dziwną scenę, czekał na nich obok słonia.
— Czy jest pan ranny, panie kapitanie? — zapytał troskliwie.
— Nie, mój drogi, ale gdyby nie jego pomoc, nie żyłbym już.
— Jesteś bohaterem — powiedział Bharata do Hindusa — nigdy w życiu nie widziałem takiej odwagi.
Saranguy uśmiechnął się tajemniczo.
Trzej mężczyźni wspięli się na grzbiet słonia i w ciągu pół godziny znaleźli się w bungalowie, gdzie czekali na nich
sipajowie.
Saranguy był zaskoczony widząc tak wielu uzbrojonych żołnierzy. Rozglądał się wokół z zaciekawieniem.
— Saranguy — powiedział kapitan schodząc ze słonia — jeśli jesteś głodny, każ się zaprowadzić do kuchni. Jeśli jesteś
zmęczony, wybierz sobie pokój, jaki ci się najbardziej podoba, a jeśli będziesz miał ochotę zapolować, wybierz sobie
broń, jaką najbardziej lubisz.
— Dziękuję panu!
Mackpherson udał się na górę do swoich apartamentów, a Saranguy siadł przed drzwiami i zamyślił się. Twarz jego
pociemniała, oczy rozglądały się niespokojnie wokół. Kilka razy podnosił się, jakby chciał wejść do środka bungalowu,
ale siadał z powrotem.
— Ten kapitan... Jego głos... wydaje mi się dziwnie znajomy... Przypomina mi. Nie, nie wywołujmy jej imienia.
Spokój!
Kolejny raz podniósł się i z opuszczoną głową przeszedł obok jednej z zagród, gdzie usłyszał dźwięki rozmowy.
Przykucnął za płotem i zaczął uważnie nasłuchiwać.
: :
— Zapewniam cię — mówił jakiś mężczyzna — wyśpiewa wszystko. Kapitan zagroził mu śmiercią.
— To niemożliwe — powiedział ktoś inny — ci podli Thugowie nie wyjawią za nic swej przeklętej tajemnicy.
Widziałem już, jak dziesiątkami ich rozstrzeliwano.
— Ale kapitan Mackpherson ma środki, którym nikt się nie może oprzeć.
— Ale to mocny człowiek, ten Thug. Da się zabić, ale niczego nie zdradzi.
Saranguy przysunął się bliżej, aby lepiej słyszeć.
— Jak myślisz? Gdzie go ukryli?
— W podziemiach.
— Czy może stamtąd uciec?
— Nie! Ściany są zbyt grube.
— Nie mówię, że sam da sobie radę, ale przy pomocy Thugów?
— Sądzisz, że oni są gdzieś w pobliżu?
— Ostatniej nocy słychać było jakieś dziwne sygnały.
— Co, boisz się?
— A jak myślisz? A ty się nie boisz? Ich lasso jest straszną bronią.
— Nie masz się czego obawiać! Niedługo urządzimy wyprawę i odnajdziemy ich obrzydliwe gniazdo. Negapatnan
wyda ich tajemnicę.
Na dźwięk tego imienia Saranguy skoczył na równe nogi. Ponury uśmiech wykrzywił mu usta. Rzucił spojrzenie na
bungalow. — A więc tak? — powiedział cicho. — Negapatnan jest tutaj? No to moi przeklęci przyjaciele będą
zadowoleni.
ROZDZIAŁ IV
SZCZĘŚCIE DROGO OKUPIONE
Zapadła noc.
Przez cały dzień kapitan Mackpherson był niewidoczny i Saranguy kręcił się bez celu wokoło bungalowu,
przysłuchując się rozmowom sipajów. Wreszcie położył się w cieniu krzaków obok domu zmorzony snem. Od czasu
do czasu unosił ostrożnie głowę, rzucał niespokojne spojrzenie w głąb lasu, jakby czekając lub wypatrując kogoś.
: :
Upłynęła godzina. Na horyzoncie ukazał się księżyc, oświetlił równinę i rzekę, której drobne fale lekko biły o brzeg.
Nagle w pobliżu rozległ się dziki krzyk szakala. Saranguy rozejrzał się. — Nareszcie dowiem się, na jaką karę jestem
skazany — mruknął.
Niedaleko od niego w gąszczu ukazały się dwa zielonkawe światełka. Saranguy przytknął dwa palce do ust i cicho
gwizdnął. W tej samej chwili dwa płomyki zbliżyły się: były to oczy tygrysa, który głucho miauknął. Chodź, Darma.
Tygrys przyczołgał się i zatrzymał u stóp Hindusa.
— Czy jesteś ranna? Tygrys polizał mu rękę.
— Byłaś w wielkim niebezpieczeństwie, moja biedna Darmo — powiedział pieszczotliwie Hindus. — Będzie to już
nasza ostatnia próba.
Przesunął rękę po jej karku i zdjął kawałek papieru, przymocowany cienkim sznurkiem. Otworzył list z drżeniem. Były
tam dziwaczne znaki niebieskawego koloru i linia liter sanskrytu. „Przyjdź! Poseł przyjechał" — przeczytał.
Znów ogarnęły go dreszcze. Poczuł jak zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Chodź, Darma!
Rzucił ostatnie spojrzenie na bungalow i cichymi krokami zagłębił się w las. Po upływie dwudziestu minut zatrzymał
się na małej ścieżce. Jakiś człowiek zerwał się gwałtownie z ziemi. Kto idzie? — zawołał.
— Kali — odpowiedział Saranguy.
— Zbliż się po rozkazy.
Saranguy podszedł blisko. Hindus przyglądał mu się uważnie.
— Czy jesteś tym, na którego czekamy?
— Tak.
— Czy wiesz, kto czeka?
— Kugli.
— Dobrze! Chodź ze mną!
Hindus zarzucił karabin na ramię i puścił się w drogę wraz z Saranguyem i tygrysem.
— Czyś widział kapitana Mackphersona? — spytał po kilku chwilach milczenia przewodnik.
— Tak.
— Czy masz jakieś wiadomości o Negapatnanie?
: :
— Wiem, że jest więźniem kapitana.
— A czy wiesz, gdzie go ukryli?
— W podziemiach bungalowu.
— Ty go wyzwolisz! .
— Ja? — krzyknął Saranguy.
— Taki jest rozkaz.
Szli dalej w milczeniu wśród bambusów i gęstych kolczastych krzaków. Od czasu do czasu Hindus zatrzymywał się i
bardzo uważnie oglądał pnie palm.
— Czemu się tak przyglądasz? — spytał zaciekawiony Saranguy.
— Oglądam znaki, które wskazują drogę.
— Czy Kugli zmienił swą siedzibę?
— Tak! Anglicy podeszli prawie do jego chaty. Kapitan Mackpherson ma dobrych żołnierzy na swych usługach. Pilnuj
się... Tobie też mogą zrobić paskudny kawał!
Hindus nagle stanął, przyłożył rękę do ust i wydał okrzyk, imitujący krzyk szakala. Podobny okrzyk odpowiedział mu z
głębi lasu.
— Idź teraz tą drogą aż do chaty — powiedział do Saranguya. Saranguy powoli ruszył naprzód. Widział, że za każdym
drzewem stał ukryty tubylec z karabinem w ręku i sznurem u pasa. — Jesteśmy dobrze strzeżeni — pomyślał — nie ma
obawy, aby Anglicy mogli nas podsłuchać.
Dotarł do dużej chaty zbudowanej z pni drzew. Dach pokryty był liśćmi. Na jego szczycie stała grubo ciosana postać
bogini Kali.
— Kto idzie? Hasło! — zapytał Thug siedzący na progu, uzbrojony w karabin, lasso i kindżał.
— Kali — odpowiedział Saranguy po raz drugi.
— Wejdź po rozkazy.
Saranguy wszedł do małej komnaty, słabo oświetlonej przydymionym światłem kopcącego łuczywa. Wysoki,
barczysty mężczyzna podobny do Suyodhana, o drapieżnej twarzy i skórze namaszczonej świeżo olejkami, leżał na
macie z sitowia.
— Bądź pozdrowiony, Kugli — powiedział Saranguy.
— Ach! To ty? — odpowiedział Kugli, podnosząc się szybko. — Zaczynałem się już niecierpliwić. Jak stoją nasze
sprawy?
— Nieźle... Darma wywiązała się świetnie z zadania. Gdybym się nie zjawił w porę, rozszarpałaby kapitana.
— Czy go przewróciła?
: :
— Tak.
— Dzielne zwierzę ten twój tygrys. Czy przyrzekłeś swoje usługi kapitanowi?
— Tak jest.
— W charakterze?
— Strzelca.
— Czy coś podejrzewa?
— Nic!
— Czy wie, żeś wyszedł z bungalowu?
— To nie ma znaczenia, pozostawił mi zupełną swobodę ruchów i mogę polować, gdzie mi się tylko podoba i
wychodzić, kiedy zechcę.
— Bądź ostrożny! Mów teraz o Negapatnanie.
— Przywieźli go wczorajszej nocy do bungalowu.
— Wiem. Moim oczom i uszom nic nie ujdzie. Gdzie go ukryli?
— W podziemiach.
— Czy znasz te podziemia?
— Jeszcze nie. Wiem, że mury są bardzo grube i że sipaj strzeże wejścia we dnie i w nocy.
— Masz więcej informacji niż przypuszczałem. Pozwól, że cię pochwalę. Jesteś dzielnym człowiekiem. Czy
Negapatnan coś powiedział?
— Nie wiem.
— Jeśli powie, będziemy zgubieni.
— Czy mu nie ufasz? — spytał lekko ironicznym tonem Saranguy.
— Ufam mu! Negapatnan jest wielkim wodzem i nie jest zdolny do zdrady, ale Mackpherson potrafi dręczyć swych
więźniów... A teraz do rzeczy!
Czoło Saranguya zachmurzyło się.
— Mów.
— Czy wiesz, po co cię wezwałem?
— Domyślam się... Chodzi o...
— Adę Corisant.
Na dźwięk tego imienia Saranguy zamknął powieki i ciężkie westchnienie wyrwało mu się z pobladłych warg.
— Ada! Moja Ada! — powiedział ze smutkiem. — Mów, Kugli, mów wreszcie! Czekam niecierpliwie.
Szyderczy, okrutny uśmiech wykrzywił usta Kugliego.
— Tremal Naiku, czy pamiętasz tę noc, kiedy wraz z Adą i maharattą ukryłeś się w studni? — spytał.
: :
— Pamiętam!
— Byłeś w naszej mocy. Gdyby Suyodhana sobie tego życzył, nie byłoby już was na świecie w tej chwili.
— Wiem! Ale po cq mi to przypominasz?
— Bo tak trzeba!
— Mów więc! Prędzej!
— Thugowie wydali wyrok śmierci na ciebie. Miałeś zostać uduszony, Kapłanka Pagody spalona, a twój maharatta
oddany wężom na pożarcie. Suyodhana jednak nie dopuścił do tego. Dałeś tyle dowodów męstwa i odwagi, że darował
ci życie, pod warunkiem że będziesz służył naszej sekcie. Wiemy, że kochasz Adę. I chcemy ci ją dać, aby mieć w
tobie zaufanego i wiernego sprzymierzeńca. Nasza bogini Kali ofiaruje ci ją.
— Co takiego? — krzyknął Tremal Naik. — Czy to prawda?
— Tak, prawda — odpowiedział Kugli, skandując każde słowo. — Ale Thugowie żądają od ciebie pewnych usług.
— Zgadzam się na wszystko.
— Będzisz musiał popełnić morderstwo!
— Zrobię, co każecie.
— To dobrze. Posłuchaj więc uważnie.
Wyjął zza pasa kawałek papieru, rozłożył go na stole i w ciągu paru minut wpatrywał się weń uważnie.
— Wiesz o tym, że Thugowie kochają swego wodza, Negapatnana, który jest zdolny, odważny i silny. Jeśli chcesz
zdobyć Adę, musisz uwolnić Negapatnana. Ale Suyodhana żąda od ciebie jeszcze jednej przysługi.
— Mów — powiedział Tremal Naik.
— Suyodhana odda ci narzeczoną pod warunkiem, że zabijesz kapitana Mackphersona!
— Kapitana?
— Mackphersona — dokończył Kugli.
— Za taką cenę! A jeśli odmówię?
— Będziesz musiał zrezygnować ze szczęścia. I z Ady. Gdybyś odmówił, zostanie spalona na stosie, a Kammamuri
oddany wężom na pożarcie. Więc co wybierasz?
— Zgadzam się!
— Czy masz już jakiś plan działania? Pamiętaj, przede wszystkim musisz uwolnić Negapatnana.
— Uwolnię go!
— Będziemy czuwać nad tobą. Jeśli ci będzie potrzebna pomoc, możesz na mnie liczyć.
: :
— Strzelec Czarnej Dżungli da sobie radę sam, bez pomocy Thugów.
— Jak chcesz! A teraz możesz już iść! Tremal Naik nie ruszał się z miejsca.
— Czego chcesz jeszcze? — zapytał Kugli.
— Zobaczyć moją narzeczoną!
— Nie! Najpierw wykonaj swoje zadanie! Potem ta kobieta będzie twoja. A teraz odejdź już!
Tremal Naik skierował się ku drzwiom.
— Tremal Naiku! — zawołał Kugli. — Nie zapomnij o tym, że masz zabić kapitana Mackphersona.
ROZDZIAŁ V
UCIECZKA THUGA
Gwiazdy już zbladły na niebie, kiedy Tremal Naik powrócił do bungalowu. Jakiś człowiek oparty o drzewo łapczywie
wdychał orzeźwiające powietrze poranku. Był to sierżant Bharata.
— Stój, Saranguy! Skąd wracasz o tej porze? Tremal Naik wyrwany nagle z głębokiej zadumy, zadrżał
i obejrzał się, czy tygrys nie idzie przypadkiem za nim, ale na szczęście, to inteligentne zwierzę nie przekroczyło granic
bambusowej plantacji.
— Skąd wracasz, dzielny strzelcze? — powtórzył Bharata idąc mu na spotkanie.
— Z dżungli — odpowiedział Tremal Naik, starając się nadać spokojny wyraz swej twarzy.
— Byłeś tam w nocy, i zupełnie sam? A tygrysy, nosorożce i węże?
— Nie boję się ich!
— A ludzi? Tremal Naik zadrżał.
— Ludzi? — spytał udając zdziwienie — gdzież można spotkać ludzi w dżungli? W dodatku nocą.
— Jest ich dosyć, Saranguy. Niejeden się tam włóczy. Czyś słyszał coś o Thugach?
— O dusicielach?
: :
— Tak, o tych, którzy używają jedwabnych sznurów.
— Mówisz, że są tu gdzieś w pobliżu? — zapytał Tremal Naik.
— Tak jest. Uważaj, abyś nie wpadł w ich ręce... Uduszą cię. — Po co tu przyszli tak blisko? Słyszałem, że mają swe
siedziby daleko, w głębi Czarnej Dżungli...
— Czy wiesz, kim jest kapitan Mackpherson?
— Nie wiem.
— Jest największym wrogiem Thugów! Wypowiedzieliśmy im wojnę.
— Będę z wami. Nienawidzę tych nędzników.
— To dobrze! Przyda nam się tak dzielny człowiek jak ty. Powierzę ci odpowiedzialne zadanie — straż nad jednym z
nich, który wpadł w nasze ręce.
— Doskonale! Kto jest waszym więźniem?
— Jeden z ich wodzów.
— Jak się nazywa?
— Negapatnan.
— Będę go pilnować! Bądź spokojny.
— Jesteś silny i odważny. Mam nadzieję, że ci nie ucieknie.
— Jestem tego pewien.
— Chodź na taras. Zobaczysz Negapatnana. Prawdopodobnie kapitan będzie zmuszony poddać go torturom, aby go
zmusić do wyznania pewnej tajemnicy.
— Rozumiem... Mam być jego dozorcą, a w razie potrzeby — katem.
— Jesteś bardzo domyślny. Idź za mną, dzielny Saranguy. Weszli do bungalowu i udali się na taras, gdzie na hamaku
z włókien kokosowych leżał wyciągnięty, z papierosem w ustach, kapitan Mackpherson.
— Czy masz jakieś nowiny, Bharato? — spytał kapitan.
— Nie, panie kapitanie. Ale przyprowadziłem panu zaciętego wroga Thugów.
— To ty, Saranguy, jesteś także ich wrogiem?
— Tak, panie kapitanie — powiedział spokojnym głosem Tremal Naik.
— Bądź pozdrowiony. Będziesz naszym przyjacielem. Uprzedzam cię, że ryzykujesz życiem.
— Jeśli je ryzykuję w walce z tygrysami, czemuż nie miałbym zaryzykować w walce z Thugami?
— Jesteś dzielny, Saranguy! — rzekł kapitan i zwracając się do sierżanta zapytał: — Jak Negapatnan spędził noc?
: :
— Jak ktoś, kto ma spokojne sumienie. To żelazny człowiek.
— Sprowadź go tutaj, Bharato. Spróbuję złamać jego opór. Sierżant znikł i po chwili wrócił w towarzystwie
Negapatnana.
Więzień zdawał się być zupełnie opanowany i spokojny. Lekki ironiczny uśmiech pojawił się na jego ustach, kiedy
dostrzegł Tremal Naika.
— Jak spędziłeś noc? — zapytał ironicznie kapitan.
— Spałem lepiej od ciebie, sądzę.
— Co postanowiłeś?
— Nic nie powiem!
Ręka kapitana zacisnęła się na szabli.
— Więc dobrze. Bharata!
— Słucham, panie kapitanie.
— Zaprowadź go do piwnic. Jest tam mała platforma między schodami i wmurowane żelazne kółka. Do tych kółek
przywiążesz więźnia, a kiedy będzie zasypiać, będziesz go kłuć nożem. Jeżeli po trzech dniach nie zmieni swej decyzji,
każesz go ćwiczyć batami. A gdyby i to nie pomogło, wlewać mu będziesz rozpaloną oliwę na otwarte rany.
— Dobrze, panie kapitanie. Może pan na mnie liczyć. Pomóż mi, Saranguy.
Ujęli więźnia i po krętych schodach zeszli do piwnicy. Skąpe światło przedostawało się poprzez mały otwór
wydrążony w murze i solidnie zabezpieczony żelazną kratą.
Pośrodku piwnicy znajdowała się platforma. Bharata przywiązał więźnia.
— Będziesz nad nim czuwać do wieczora, potem zastąpi cię jeden z sipajów. Nie daj mu zasnąć — rozkazał Bharata.
— Dobrze — odpowiedział posłusznie Tremal Naik. Sierżant odszedł. Kiedy kroki jego ucichły, Tremal Naik zwrócił
się do Negapatnana.
— Posłuchaj mnie.
— Ty też masz mi coś do powiedzenia?
— Czy znasz Kugliego?
Na dźwięk tego imienia dusiciel zadrżał.
— Kugli? Nie znam.
— Jesteś ostrożny. To dobrze. A czy znasz Suyodhana?
— Kim jesteś? — spytał Negapatnan.
— Dusicielem, tak jak ty, jak Kugli, jak Suyodhana.
— Kłamiesz!
Mówię prawdę. Siedziba nasza nie mieści się już w dżungli
: :
ani w Kalkucie, ani na świętej rzece, lecz w podziemiach na wyspie Raimangal. Więzień z trudem zapanował nad sobą.
— Czyżby to było prawda?
— Jestem tutaj, aby cię uratować.
— Jak?... W jaki sposób?
— Pozwól mi działać, a przed północą odzyskasz wolność.
— Czy uciekniemy razem?
— Nie. Ja muszę tu zostać... Mam jeszcze jedną misję do spełnienia.
— Zemsta?
— Być może... A teraz przestańmy rozmawiać i czekajmy spokojnie nadejścia nocy.
Opuścił więźnia i usiadł u stóp schodów.
Dzień minął spokojnie. Słońce zaszło za horyzontem, ciemności zaległy piwnicę. Najdalej za godzinę miał zejść sipaj,
aby zmienić wartownika. Trzeba było działać.
— Do roboty — powiedział Tremal Naik wyciągając z zanadrza dwa ostre pilniki. — Musisz mi pomóc! Przepiłujemy
kraty okna.
— Ależ oni od razu spostrzegą, żeś mi pomógł i ułatwił ucieczkę.
— Nie bój się!
Odwiązał sznury, jakimi skrępowany był więzień, po czym obydwaj wzięli się do pracy. Wyjęli trzy kraty. Pozostała
jeszcze jedna, kiedy usłyszeli nagle kroki na schodach.
— Przestań! Ktoś tu idzie! Jesteśmy zgubieni!
— Jeszcze nie — uspokoił Negapatnana Tremal Naik. Odwiązał sznur, jakim był przepasany pod swoją szatą i podał
mu.
— Skryj się za drzwiami — powiedział, wyciągając sztylet. Obydwaj byli gotowi. Szelest kroków zbliżał się. Na
schodach
zabłysło światło i ukazał się sipaj, trzymając długą szablę w ręku.
— Uwaga! — powiedział cicho Tremal Naik. Twarz dusiciela przybrała wyraz okrucieństwa. Sipaj zatrzymał się na
ostatnim schodku.
— Saranguy! — zawołał.
— Zejdź — powiedział Tremal Naik. — Nic tu nie widać. Sipaj zszedł ze schodka. Dał się słyszeć świst lassa i padł na
ziemię, nie wydawszy jednego dźwięku. Negapatnan zacisnął mocno lasso i udusił sipaja.
: :
— Niech jego krew będzie miła naszej bogini Kali — powiedział zwijając lasso.
— Pospieszmy się, zanim tu przyjdą inni — powiedział Tremal Naik.
Czwarta krata została usunięta.
— Czy uda ci się przejść teraz?
— Tak. Umiem się przedostać przez bardzo wąskie otwory.
— To dobrze. A teraz zwiąż mnie porządnie i zaknebluj mi usta.
— Co takiego? Mam cię związać? Zakneblować? Po co?
— Ażeby uniknąć podejrzeń, że należę do was i że to ja przyczyniłem się do twojej ucieczki.
— Rozumiem. Jesteś sprytny!
Tremal Naik położył się na ziemi obok trupa, Negapatnan skrępował go sznurami i powiedział:
— Jesteś także szlachetny. Jeśli kiedykolwiek potrzebny ci będzie wierny przyjaciel, przypomnij sobie o mnie. Bądź
zdrów.
Skoczył na okno i uzbrojony w pistolety zniknął w cieniu nocy. W tej samej chwili dał się słyszeć huk strzału i jakiś
głos krzyknął:
— Do broni! Uciekł! Uciekł!
ROZDZIAŁ VI
LEMONIADA, KTÓRA ROZWIĄZUJE JĘZYK
Słysząc kilka strzałów i krzyki żołnierzy, Tremal Naik uniósł się lekko z podłogi zaniepokojony, czy Negapatnanowi
udało się uciec.
— Patrz, tam! Ucieka do dżungli! — wołał jeden głos.
— Do broni! — krzyczał drugi.
— Słoń! Do słonia!
— Wszyscy na podwórze! Gonić go!
Tupot nóg, rżenie koni i przeraźliwy ryk słonia zagłuszały głosy ludzi.
Zimne krople potu spływały z czoła Tremal Naika. — Uciekaj, Negapatnan. Uciekaj! Jeśli cię schwytają, jesteśmy
zgubieni obydwaj — myślał.
: :
Szelest kroków na schodach zmusił go, aby leżeć bez ruchu na podłodze. Bharata wpadł do piwnicy wściekły.
— Uciekł! Uciekł! — krzyczał.
Skoczył ku oknu. Zobaczył przepiłowaną kratę.
— A to łajdak!
Powiódł zrozpaczonymi oczyma po piwnicy i spostrzegł leżącego na ziemi Tremal Naika.
— Żyjesz? — wykrzyknął, wyrywając mu knebel z ust i uwalniając go z więzów. :
— Przeklęci Thugowie! — zaklął Tremal Naik zduszonym głosem. — Gdzie jest ten podły pies?
— Co się stało? W jaki sposób udało mu się uciec? Mów, Saranguy, mów!— Bharata z trudem panował nad sobą,
potrząsając Tremal Naikiem.
— Okpił nas, oszukał. Wielki Brahma! Dałem się nabrać jak ostatni głupiec. Thugowie przygotowali Wszystko, aby
mu ułatwić ucieczkę.
— Nie, to niemożliwe, aby Thugowie odważyli się tu podejść.
— A jednak przyszli. Widziałem ich na własne oczy. Miałem szczęście, że mnie nie udusili, jak tego biednego sipaja.
— Opowiedz wszystko.
— Było tak: słońce już zaszło. Siedziałem naprzeciw więźnia, który nie spuszczał ze mnie oka. Przesiedzieliśmy trzy
godziny bez ruchu i bez słowa. Nagle poczułem, że ciążą mi powieki... i ogarnęła mnie nieprzeparta chęć snu.
Walczyłem z ogarniającą mnie sennością, aż wreszcie popadłem w stan, w jakim mnie znalazłeś... Widziałem w
zamroczeniu dwóch Thugów, mordujących sipaja i uciekających przez okno.
— A co się stało z Negapatnanem?
— Znikł pierwszy.
— Czy wiesz, co było przyczyną twojej nagłej senności?
— Nie mam pojęcia. Straciłem przytomność.
— Powiedz, jak schwytać Negapatnana. Wysłałem już za nim kilku najodważniejszych i najdzielniejszych ludzi.
— Ja też pójdę! Znam dobrze dżunglę; Przydam się.
— Dobrze. Postaraj się go odnaleźć za wszelką cenę, a jeśli ci się nie uda, to sprowadź choć jednego Thuga.
Bharata uwolnił go z więzów i obydwaj wyszli z podziemi po wąskich schodach na górę.
— Gdzie uciekł? — zapytał Tremal Naik, biorąc strzelbę. — W którą stronę?
: :
— Do dżungli. Tam są ślady! Biegnij tą ścieżką! Tremal Naik zarzucił broń na ramię i pobiegł szybkim krokiem.
Bharata długo śledził go wzrokiem, z zasępionym czołem, pogrążony w ciężkich myślach.
— A jeśli to prawda? — szepnął nagle głośno. Twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej.
— Nysa! Nysa! — krzyknął. Badający okno sipaj zbliżył się doń.
— Jestem, panie.
— Czyś zbadał dokładnie ślady?
— Tak jest.
— Ilu ludzi widziałeś wychodzących z piwnicy?
— Jednego!
Bharata spojrzał zdziwiony.
— Czy jesteś tego pewien?
— Jestem absolutnie pewien. Negapatnan wyszedł sam.
— Dobrze. Czy widzisz tego człowieka, pędzącego do dżungli?
— Widzę, to Saranguy.
— Idź za nim. Muszę wiedzieć, dokąd on idzie.
— Może pan liczyć na mnie.
Nysa poczekał chwilę, dopóki Tremal Naik nie znikł mu z oczu, i puścił się za nim kryjąc się za bambusami.
Zadowolony Bharata powrócił do bungalowu, gdzie zdenerwowany kapitan chodził bez przerwy po tarasie, klnąc
głośno.
— No i jak? — spytał wchodzącego sierżanta.
— Zostaliśmy zdradzeni, panie kapitanie.
— Zdradzeni? Przez kogo?
— Przez Saranguya.
— Jak to? Przez człowieka, który ocalił mi życie? To niemożliwe!
— Mam na to dowody.
— Mów!
W kilku słowach Bharata opowiedział wszystko. Kapitan nie wierzył własnym uszom.
— Saranguy zdrajcą? — krzyknął. — Czemu w takim razie nie uciekł razem z Negapatnanem?
— Nie wiem, panie kapitanie, ale dowiemy się tego. Nysa sprowadzi go z powrotem.
— Jeśli to okaże się prawdą, każę go rozstrzelać.
— Tego nie trzeba robić, panie kapitanie.
: :
— Dlaczego?
— Trzeba go zmusić do wyjaśnienia prawdy! Ten człowiek wie na pewno nie mniej niż Negapatnan.
— Masz rację.
Kapitan utkwił wzrok w dżungli, Bharata zaś wpatrywał się w brzegi rzeki.
W ciągu trzech godzin nic nie zmąciło absolutnej ciszy.
Zniecierpliwiony kapitan chciał już opuścić taras, kiedy Bharata wydał zwycięski okrzyk.
— Co się stało? — spytał kapitan.
— Czy widzi pan biegnącego Nysę?
— Widzę! Ale jest sam! Saranguy uciekł pewnie.
— Nie sądzę! Gdyby tak było, Nysa nie wróciłby tak prędko. Hindus wpadł na taras, oczy świeciły mu radośnie.
— Co jest? — spytali jednocześnie kapitan i sierżant.
— Saranguy jest Thugiem!
— Co takiego? Czy jesteś tego pewien?
— Mam na to dowody!
— Powiedz wszystko po kolei, Nysa. Ten nędznik zapłaci nam za Negapatnana.
— Szedłem jego śladem aż do dżungli. Tam ślad nagle zniknął, ale w pewnym miejscu znów go odnalazłem.
Przyspieszyłem kroku i ujrzałem go wreszcie. Szedł szybko, rozglądając się podejrzliwie wokoło, czasem kładąc się na
ziemi i nasłuchując. Po dwudziestu minutach usłyszałem jakiś dziwny krzyk... Po chwili zza krzaków wyszedł Thug.
Miał przywiązane lasso u pasa i wytatuowaną pierś, z wizerunkiem węża o kobiecej głowie. Thug i Saranguy zamienili
kilka zdań, ale nie mogłem dosłyszeć o czym. Nagle usłyszałem zupełnie wyraźnie, jak nasz człowiek powiedział do
Thuga w chwili rozstania: — Powiedz Kugliemu, że wracam do bungalowu i że za kilka dni dostanie jego głowę — po
czym rozeszli się i każdy poszedł w innym kierunku. Wiedziałem już wszystko! Pobiegłem naprzód i oto jestem.
Saranguy zbliża się do domu.
Kapitan nie odpowiedział ani słowa. Głęboko stropiony, pogrążony w myślach, opuścił głowę na piersi i skrzyżował
ręce.
— Kim jest Kugli? — zapytał nagle.
— Nie wiem!
— Prawdopodobnie jeden z ich wodzów — odpowiedział Bharata.
— O czyjej głowie mówił ten nędznik?
: :
— Nie powiedział wyraźnie.
— Mam przeczucie, że mówił o mnie—powiedział kapitan. Co zrobimy z tym łotrem, Bharato?
— Musimy go zmusić, aby mówił, za wszelką cenę. Panie kapitanie, wiem, co trzeba zrobić. Każemy mu wypić
lemoniadę.
— Lemoniadę? Co to znaczy?
— Panie kapitanie, Bharata ma rację — potwierdził Nysa. — I ja słyszałem o takiej lemoniadzie, która rozwiązuje
język. Wystarczy zmieszać kilka kropel cytryny z sokiem youma i rozpuścić w tym jeden proszek opium. Po wypiciu
takiej mieszaniny każdy musi mówić prawdę.
— Przygotuj w takim razie tę lemoniadę — powiedział kapitan. — Jeśli ci się uda, dostaniesz dwadzieścia rupii.
Nysa wyszedł szybko i po upływie kilku minut powrócił, niosąc na tacy trzy filiżanki napełnione lemoniadą. W jednej
z nich rozpuścił opium i sok youma.
Był już najwyższy czas, w tej chwili bowiem ukazał się Tremal Naik w towarzystwie czterech sipajów. Z wyrau ich
twarzy nietrudno było się domyślić, że zbiega nie odnaleźli.
— Uwaga, Bharato! — powiedział kapitan. — Nie trzeba, aby Saranguy podejrzewał cokolwiek. Nysa, każ założyć
nowe kraty w oknie podziemia.
— Saranguy! — krzyknął Bharata. — Czy odnaleźliście tego bandytę?
Tremal Naik opuścił bezradnie ręce.
— Nie, sierżancie!
— I nie natrafiliście na żaden ślad Negapatnana? — spytał kapitan, siadając przy małym stoliku, gdzie stała taca z
filiżankami lemoniady.
— Nie, panie kapitanie. Nie natrafiliśmy, pomimo gorliwych poszukiwań.
— A jego ślady?
— Z początku były wyraźne, ale potem zgubiliśmy je. Wyglądało na to, że ten przeklęty Negapatnan odbywał dalszą
drogę, skacząc z drzewa na drzewo.
— Czy nie zostawiłeś nikogo w dżungli, aby szpiegował?
— Owszem, zostawiłem czterech sipajów.
— Dokąd doszedłeś?
— Do drugiego końca gęstych zarośli.
— Jesteś pewnie bardzo zmęczony. Napij się lemoniady, to ci dobrze zrobi.
: :
Tremal Naik wychylił do dna filiżankę płynu.
— Jak myślisz — ciągnął dalej kapitan. — Czy w pobliżu znajdują się Thugowie?
— Nie przypuszczam.
— A ty nie znasz żadnego?
— Ja?
— A dlaczegóż by nie? Mieszkałeś tak długo w dżungli.
— Nie znam.
— Mówiono mi, że cię widziano w towarzystwie jakiegoś podejrzanego Hindusa.
Tremal Naik nic nie odpowiedział. Stopniowo oczy jego zaczęły nabierać niesamowitego blasku, a rysy twarzy
zdradzały niepokój.
— Co chcesz przez to powiedzieć, kapitanie. Ja? Ja miałbym rozmawiać z jakimś Thugiem?
Zatrzepotał rękoma i nagle roześmiał się głośno.
— Uwaga! — powiedział Bharata do ucha kapitana. — Lemoniada zaczyna działać.
— Mów wszystko, co wiesz — powiedział kapitan z naciskiem.
— Tak, tak! Przypominam sobie. Rozmawiałem z Thugiem. Myśleli, że szukam Negapatnana. Ha! ha! ha! Tyle się
napracowałem nad tym, aby go uwolnić. Ha! ha! ha! — rzucał się, mówił bez związku i śmiał dziko.
— Czy wiesz kim jesteś?
— Nazywam się Tremal Naik. Jestem strzelcem Czarnej Dżungli. Czy znasz Czarną Dżunglę? Nigdy i nigdzie nie
widziałeś nic równie pięknego. Och, jaki z ciebie głupiec! Jakiś ty bezgranicznie głupi. Ha! ha! ha!
— Jestem rzeczywiście głupi. Ale dlaczego zmieniłeś nazwisko? — zapytał kapitan.
— Aby odegnać podejrzenia. Czyż nie miałem zgłosić się do ciebie na służbę?
— Po co? W jakim celu?
— Thugowie pragnęli tego. Darowali mi życie. Dadzą mi dziewczynę. Jest kapłanką.. Czy znasz ją? Nie znasz. Tym
gorzej dla ciebie! Jest taka piękna.
— Gdzie się znajduje ta kapłanka?
— Daleko stąd! Bardzo daleko.
— Gdzie?
— Nie powiem ci! Ukradniesz mi ją!
— Kto jest jej panem? Komu ona służy?
: :
— Thugom, ale dadzą mi ją za żonę. Jestem mocny i odważny. Zrobię wszystko, czego żądają. Na razie Negapatnan
jest na wolności.
— Czy masz jeszcze jakąś misję do spełnienia?
— Spełnić. Ha! ha! ha! Ja muszę! Rozumiesz... muszę dostarczyć im głowę. Ha! ha! ha! Doprowadzasz mnie do
śmiechu. Ooch! Jak mi się chce strasznie śmiać!
— Dlaczego? — spytał Mackpherson, coraz bardziej zdziwiony jego szalonymi słowami.
— Ponieważ głowa, którą mam obciąć... Ha! ha! ha! To jest właśnie twoja głowa.
— Kto żąda mojej głowy od ciebie?
— Suyodhana, wódz Thugów!
— A gdzie on jest?
— Wiem, ale...
— Gdzie?
— W... w...
— Mów! — kapitan chwycił go mocno za rękę.
— Taki jesteś ciekawy? Ha! ha! ha! ha!
— Tak, muszę to wiedzieć! Szybko, powiedz, gdzie się znajduje Suyodhana?
— Po co udajesz głupca? Gdzie on może być, jak nie na wyspie Raimangal.
— Powtórz.
— Powiedziałem ci przecież. Na wyspie Raimangal!
ROZDZIAŁ VII
ZATRUTE KWIATY
Kiedy Tremal Naik się ocknął, ze zdumieniem rozejrzał się wokoło i zobaczył, że znajduje się w ciemnościach
piwnicy, do której światło sączyło się poprzez małe okno przecięte dwoma rzędami krat. Przywiązany był do dwóch
żelaznych kółek, wmurowanych w gruby filar.
W pierwszej chwili zdawało mu się, że śni, ale kiedy zupełnie ocknął się, straszna rzeczywistość dotarła do jego
świadomości. Zląkł się. On, który dał tyle dowodów odwagi — przeraził się.
: :
Nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Jak we mgle widział postać Negapatnana... Jego ucieczkę... Pogoń za nim...
Lemoniadę. .. — Kto mnie mógł wydać?... Czuję się dziwnie, ten zawrót głowy... Co za płyn kazali mi wypić?...
Uniósł się z trudem i zaraz opadł z powrotem. Ktoś schodził po schodach.
— Kto tam? — zapytał słabym głosem.
— To ja, Bharata — odpowiedział sierżant.
— Nareszcie. Wytłumacz mi, w jaki sposób znalazłem się tutaj jako więzień.
— Wiemy, że jesteś Thugiem!
— Ja?
— Tak, Saranguy.
— Kłamiesz!
— Nie, sam się do tego przyznałeś. Dali ci do wypicia youmę i wszystko wyśpiewałeś.
Tremal Naik patrzył na niego przerażony. Powoli zaczął sobie przypominać.
— Słuchaj — zaczął znowu mówić Bharata — wiemy, że Thugowie mają swoją siedzibę na wyspie Raimangal, ale nie
znamy miejsca, w którym się znajduje ani liczby Thugów. Za cenę twego życia — mów!
— A co uczynicie z Thugami?
— Rozstrzelamy wszystkich.
Tremal Naik ukrył głowę w dłoniach. Był bardzo blady. Rozszerzone z przerażenia oczy biegały mu nieprzytomnie, a
pierś unosiła się gwałtownie.
— Gdybym miał pewność, że oni darują życie dziewczynie, powiedziałbym wszystko!
— To niemożliwe!
— Tam jest moja narzeczona, jedyna kobieta, jaką kochałem! — krzyknął nagle zrozpaczonym głosem Tremal Naik.
— Chcesz ją zamordować, ty podły psie? Nie, nie! Nic ci nie powiem. Torturuj mnie! Oddajcie mnie w ręce władz
angielskich. Zabijcie mnie! Nic nie powiem. Thugowie są liczni i mocni, będą umieli się obronić i uratują tę, którą
kocham.
— Jeszcze jedno słowo. Kim jest ta dziewczyna?
— Nie mogę powiedzieć.
— Saranguy, powiedz, kim jest ta dziewczyna?
— Nigdy!
— Biała czy kolorowa?
: :
— Nie powiem nic.
— Może to jedna z nich, z tej strasznej sekty? Tremal Naik nie odpowiedział.
— No dobrze — ciągnął dalej Bharata — za trzy dni zawieziemy cię do Kalkuty.
Tremal Naik patrzył smutnym wzrokiem za oddalającym się sierżantem, po czym utkwił oczy w małym oknie. — Jeśli
nie uda mi się uciec tej nocy, wszelka nadzieja uratowania Ady będzie stracona — pomyślał.
Dzień minął bez żadnych wydarzeń. W południe i o zmierzchu przyniesiono Tremal Naikowi jedzenie i wodę.
Powoli piwnicę zaczęły ogarniać ciemności. Tremal Naik głęboko westchnął. Przez kilka godzin siedział bez ruchu, w
obawie, aby go ktoś nie zaskoczył znienacka, po czym zabrał się do przygotowania ucieczki. Naprężając ramiona
rozluźnił więzy, przybliżył rękę do ust i zębami przeciął sznury.
Wyzwolił się szybko i podbiegł do okna, rzucając niespokojne spojrzenia na bungalow. Widząc, że wszędzie panuje
cisza i spokój, zaczął potrząsać kratami. Ale kraty były mocne, żadna nie pękła... Zgięły się tylko nieco. — Tędy mi się
nie uda — mruknął.
I znów spojrzał wokoło, szukając czegoś, co by mu pozwoliło przeciąć kraty. Ale niczego nie znalazł. — Jestem
zgubiony — pomyślał z rozpaczą. — Nie chcę umierać... Muszę uwolnić Adę!
Skierował się ku drzwiom, kiedy usłyszał cichy, głuchy pomruk od strony okna. Zobaczył duży, ciemny cień o dwóch
błyszczących zielonkawych płomykach.
— Darma! Darma! — zawołał wzruszonym głosem. — Jestem uratowany. Dzięki ci, Darma!
W kącie piwnicy znalazł kawałek papieru, oczyścił go i za pomocą kawałka drewna i krwi z rozgryzionej ręki napisał:
Jestem zamknięty w więzieniu Negapatnana. Pomocy! Inaczej wszystko stracone. Tremal Naik.
Zwinął kartkę i przymocował do karku tygrysa...
— Idź, wracaj do Thugów! Pan twój jest w niebezpieczeństwie! Mądre zwierzę poruszyło łbem i pognało w las. —
Muszą mi pomóc! — pomyślał.
Upłynęła godzina. Czas płynął wolno. Tremal Naik ściskał w nerwowym napięciu kraty przy oknie i niecierpliwie
oczekiwał pomocy. Nagle w pobliżu okna błysnęły znów zielonkawe oczy tygrysa.
: :
Zwierzę zbliżyło się nie zauważone przez nikogo i Tremal Naik mógł spokojnie zdjąć mu z karku dużą paczkę, którą z
trudem przeciągnął przez zakratowane okno. Paczka zawierała pistolet, kindżał, lasso, kwiaty szczelnie zamknięte w
dwóch naczyniach i list.
— Co mają znaczyć te kwiaty? — pomyślał zdziwiony. Otworzył list i przy świetle księżyca przeczytał: „Jesteśmy
otoczeni przez sipajów. Mimo to jeden z naszych idzie w ślad za Darmą. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo! Twoja
ucieczka konieczna! Oprócz broni masz kwiaty. Białe odurzają, a czerwone — zwalczają wpływ białych. Uśpij
wartowników białymi. Trzymaj blisko siebie czerwone kwiaty. Jak tylko zdołasz się uwolnić, zetnij głowę kapitanowi.
Nagor da ci znać o swej obecności i pomoże w razie potrzeby. Pośpiesz się.
Kugli
Tremal Naik po przeczytaniu listu ukrył broń w kącie piwnicy i powrócił do okna.
— Uciekaj, Darma! Grozi ci niebezpieczeństwo.
Tygrys ruszył, ale ledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy stojący na warcie sipaj krzyknął przeraźliwie:
— Tygrys! Tygrys!
Padł strzał, potem drugi i trzeci, ale tygrys znikł.
— Co się dzieje? — krzyknął nagle blisko jakiś głos, który Tremal Naik poznał natychmiast. Był to głos sierżanta
Bharata. — Gdzie tygrys?
— Uciekł — odpowiedział wartownik przy tarasie.
— Gdzie był?
— Przy oknie podziemi.
— Stawiam sto rupii przeciw jednej, że ten tygrys ma związek z Saranguyem. Poślij natychmiast dwóch ludzi do
piwnicy, w przeciwnym razie umknie nam.
Tremal Naik słyszał wszystko. Cisnął białe kwiaty w najciemniejszy kąt, czerwone ukrył na piersiach. Wyciągnął się
na ziemi i omotał sznurami.
W chwilę potem dwaj sipajowie wtargnęli do piwnicy.
— Będziemy cię pilnować. Nie wynikniesz się!
Położyli się na ziemi, trzymając karabiny na kolanach. Po kilku chwilach poczuli odurzającą woń.
— Nic nie czujesz? — zapytał młodszy.
— Dziwne... Zdaje mi się, że jestem...
— Pijany? Co?
: :
— Jak pijany. Mam nieprzezwyciężoną ochotę zasnąć.
— Ja też zasypiam. Co to takiego?
— Nie mam pojęcia.
Zamilkli i szybko zmorzył ich sen. Na ten moment czekał Tremal Naik.
Zrzucił krępujące go sznury, chwycił broń, związał mocno dwóch śpiących sipajów i pobiegł ku schodom.
ROZDZIAŁ VIII
REWELACJE SIERŻANTA
Tremal Naik biegł szybkimi krokami na górę.
Nigdzie nie było warty, wtargnął więc do małego, ciemnego pomieszczenia, przebiegł je, przebiegł też następne i
znalazł się wreszcie przed uchylonymi drzwiami do dużego pokoju, oświetlonego lampą, rzucającą światło na
dwanaście łóżek, na których chrapało dwunastu ludzi.
— Sipaje! — Zatrzymał się. Nagle usłyszał na korytarzu szmer kroków i brzęk ostróg. Chwycił za pistolet. Ale szelest
ucichł za chwilę. Tremal Naik wyszedł na korytarz i zobaczył znikającą w dali sylwetkę. Zdecydował się iść za nią.
Idąc na palcach przeszedł schody i dostał się na drugi korytarz. Zobaczył człowieka, który zatrzymał się przed
drzwiami, przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka.
Tremal Naik przyspieszył kroku i rzucił okiem w głąb słabo oświetlonego pokoju, gdzie ledwie dał się zauważyć cień
człowieka siedzącego przy stole.
W pierwszej chwili zdawało mu się, że to kapitan Mackpherson i serce zabiło mu silniej. — To dziwne — pomyślał —
czyżbym się bał?
Pchnął lekko drzwi i wszedł. Mimo zachowania największej ostrożności, siedzący przy stole dosłyszał jego kroki i
zerwał się gwałtownie.
— Bharata! — krzyknął Tremal Naik, celując weń z pistoletu. — Ani słowa! Bo cię zabiję!
Sierżant chciał sięgnąć po pistolety, które leżały tuż obok na krześle, ale rozmyślił się.
: :
— To ty, Saranguy? — zapytał zdziwiony.
— Nie Saranguy, a Tremal Naik, strzelec Czarnej Dżungli.
— W jaki sposób znalazłeś się tutaj?
— To moja tajemnica! Nie można więzić Thuga!
— Więc jednak miałem rację! — Możliwe.
— Przysiągłem Thugom, że zabiję kapitana Mackphersona. Sierżant roześmiał się głośno.
— Czy wiesz, że jego już tu nie ma?
— Nie ma go? — zawołał zrozpaczony Tremal Naik. — A gdzie jest?
— Tego ci nie powiem!
— Czy nie wiesz, że przysiągłem im? Czy ci nie mówiłem, że muszę dostarczyć głowę kapitana?
— Obejdą się bez tego prezentu!
— Nie, nie, Bharata. Muszę wypełnić moją misję. Powiedz mi, gdzie on jest? Musisz mi powiedzieć. Muszę go
odnaleźć.
— Nie powiem!
— Ale ty wiesz, gdzie mogę go znaleźć?
— Wiem.
Tremal Naik uniósł pistolet w górę.
— Powiedz natychmiast? — powiedział ostrym tonem.
— Możesz mnie zabić, ale niczego się nie dowiesz!
— Czy to twoje ostatnie słowo?
— Tak!
Tremal Naik chciał nacisnąć cyngiel, ale w tej chwili rozległ się trzykrotnie powtórzony gwizd.
— Nagor! — krzyknął, rozpoznawszy sygnał.
Włożył pistolet za pas, zakneblował usta sierżantowi, rzucił go na podłogę, związał i powiedział:
— Radzę ci leżeć spokojnie, inaczej zginiesz! Podbiegł do okna i trzy razy zagwizdał.
Zza krzaka wyłoniła się ciemna postać, która podbiegła szybko pod okno bungalowu.
— Nagor! — krzyknął Tremal Naik. — Tutaj!
Thug zarzucił lasso, które zahaczyło o ramę okna i w mgnieniu oka znalazł się w pokoju. Był to młody, najwyżej
dwudziestoletni Hindus, wysoki i chudy. Uzbrojenie jego stanowił tylko sztylet.
— Jesteś już wolny!
— Jak widzisz!
— A sipaje?
: :
— Śpią.
— Kapitan?
— Sierżant powiedział przed chwilą, że go tu nie ma,
— Czyżby przeczuwał, co go czeka?
— Nie przypuszczam.
— Trzeba się dowiedzieć za wszelką cenę, gdzie się skrył! Syn świętych wód Gangesu żąda jego głowy!
— Sierżant nie chce powiedzieć.
— Zaraz zacznie mówić.
— Przypominam sobie, jak oni zmusili mnie do mówienia. Dali mi do wypicia jakiś trunek, który rozwiązał mi język.
— Przypuszczalnie wypiłeś youmę. Damy ją wypić sierżantowi! Potrafię przyrządzić!
Udał się na poszukiwania i po chwili wrócił z pełną szklanką.
— Wypij! — powiedział Tremal Naik, wyciągając knebel z ust sierżanta.
— Nie! Nie!
Thug chwycił go za nos i mocno ścisnął palcami. Pozbawiony powietrza Bharata otworzył usta. Ten moment
wystarczył, aby mu wlać narkotyk przemocą.
— Teraz dowiemy się wszystkiego — powiedział Nagor do Tremal Naika.
Po kilku minutach sierżant zaczął mówić.
Tremal Naik przysłuchiwał się ze zdziwieniem potokowi słów, wśród których parę razy zabrzmiało nazwisko kapitana
Mackphersona.
— Kto mnie pyta? Zdaje mi się, że słyszę głos wroga. Ha! ha! ha! Niezadługo nie będzie ani jednego Thuga na świecie.
Tak on powiedział, kapitan. A to jest człowiek, który umie dotrzymać słowa. Nikogo się nie boi. Zniszczy ich podłe
gniazdo. To będzie piękne widowisko...
— A czy wiesz, gdzie jest ich kryjówka?
— Wiem, Saranguy powiedział. Kapitan zaraz tam pojechał, aby ich zaskoczyć...
— Na wyspę Raimangal?
— Nie, nie — powiedział szybko sierżant. — Thugowie są mocni, trzeba dużej ilości wojska, aby ich zmiażdżyć...
— Czy pojechał do Kalkuty?
— Tak, do fortu Williama. Tam uzbroi cały pułk. Dużo ludzi i armat załaduje na okręty...
: :
Sierżant zamilkł. Oczy jego zamknęły się, otworzyły na chwilę i znów zamknęły. Opium działało.
— Wiem już to, co chciałem wiedzieć — powiedział Tremal Naik. — A teraz na wyspę Raimangal! Szybko!
ROZDZIAŁ IX
OSACZENI
Tremal Naik nie dokończył jeszcze tych słów, kiedy uszu jego dobiegły strzały i czyjś ochrypły głos. Rzucił się na
korytarz, a potem na schody, wołając głośno:
— Nagor! Nagor!
Ale nikt mu nie odpowiedział. Nie zauważył, badając Bharatę, kiedy Nagor wyszedł z pokoju. Tremal Naik zaczął biec.
Zobaczył na korytarzu sipaja leżącego w kałuży krwi, z pokrajaną piersią.
— Nagor! — zawołał Tremal Naik.
W tej chwili ukazało się trzech sipajów i Tremal Naik usłyszał głos Nagora:
— Na pomoc! Wyważają drzwi! Tremal Naik strzelił w stronę biegnących.
— Gdzie jesteś, Nagor?
— Tutaj, w wielkiej komnacie. Zamknęli mnie. Tremal Naik mocnym uderzeniem ramion wysadził drzwi
z zawiasów i wyzwolił Thuga. Razem ukryli się w pokoju, w którym siedział na wpół przytomny sierżant.
Zabarykadowali drzwi pokoju.
— Uciekajmy przez okno! — zaproponował Nagor.
— To niemożliwe — odpowiedział Tremal Naik — na podwórku są wartownicy.
Na korytarzu rozległy się strzały i kule wpadły do pokoju dziurawiąc ściany.
— Jesteśmy w pułapce! — zawołał strzelec.
— Ładuj pistolety. Atakują nas. Wiedzą, że jesteśmy tylko we dwóch...
Nagle za oknem rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Tygrys! Tygrys!
: :
Tremal Naik podbiegł do okna i zauważył żołnierzy stojących za krzakiem, z gotowymi do strzału karabinami, a
kilkanaście metrów od nich sylwetkę tygrysa.
— Darma! — krzyknął. — Uciekaj, Darma! Inteligentne zwierzę, jakby zdając sobie sprawę z grożącego
niebezpieczeństwa, momentalnie znikło.
— Wierne zwierzę! — powiedział Nagor.
— Tak. I odważne — dodał Tremal Naik. — Tej nocy pomoże nam stąd uciec.
W ciągu dnia sipajowie próbowali kilkakrotnie zbliżyć się do drzwi, ale za każdym razem odstraszały ich kule.
Zapadła ciemna noc. Była prawie jedenasta, kiedy Tremal Naik podszedł do okna i rzucił okiem wokoło. Dwaj
sipajowie stali na warcie, ale tygrysa nie było.
— Uciekamy? — zapytał Nagor.
— Tak. Przez okno. Nie jest zbyt wysoko.
— A żołnierze?
— Postarajmy się o to, aby wyładowali całą amunicję!
— W jaki sposób?
— Zaraz zobaczysz!
Z poduszek, dywanów i ubrań Tremal Naik zrobił kukłę wielkości człowieka.
— Czy widzisz tych dwóch żołnierzy, którzy znajdują się w lewo od nas? — spytał.
— Widzę.
— Spuszczę kukłę. Żołnierze pomyślą, że to jeden z nas i dadzą ognia. Skorzystamy z zamieszania i wyskoczymy
oknem, zrozumiałeś?
Tremal Naik przywiązał kukłę do końca lassa i opuścił ją przez okno. Dwaj żołnierze dali ognia, krzycząc:
— Alarm! Alarm!
Tremal Naik i Nagor wyskoczyli oknem, upadli na ziemię, podnieśli się i zaczęli uciekać, trzymając pistolety w rękach.
Dały się słyszeć krzyki żołnierzy i strzały.
Tremal Naik skoczył za ogrodzenie, gdzie stały dwa konie. Wskoczyli na ich grzbiety i rzucili się do ucieczki.
Bungalow znikł im szybko z oczu. Nagle zza krzaka wyskoczyło kilku sipajów. Błysnęło światło, zagrzmiały wystrzały
karabinowe. Konie zarżały żałośnie i padły na trawę, pociągając za sobą obydwu jeźdźców.
Sipaje rzucili się ku uciekinierom z okrzykiem radości, który
: :
po chwili zamienił się w okrzyk grozy. W tym momencie wynurzył się zza krzaka olbrzymi tygrys i jednym
uderzeniem potężnej łapy zwalił z nóg dowódcę sipajów.
— Darma! — krzyknął Tremal Naik, zrywając się na nogi.
— Tygrys! Tygrys! — krzyczeli przerażeni ludzie, rozbiegąjąc się na wszystkie strony.
Zwierzę podeszło do swego pana.
— Wierna moja Darma! — powiedział Tremal Naik, gładząc grzbiet zwierzęcia.
— Pospieszmy się — naglił niespokojny Nagor. — Ta okolica nie jest zbyt bezpieczna dla nas.
Puścili się pędem w dalszą drogę i biegli, póki nie stanęli przed chatą Kugliego.
Tremal Naik wszedł do środka. Kugli podniósł się z ziemi i wyciągnął rękę na powitanie. Nie ukrywając zdumienia
zapytał:
— Jesteś wolny?
— Jak widzisz!
— A Nagor?
— Czeka na dworze.
— Daj mi głowę kapitan Mackphersona.
— Nie udało mi się go zabić, zdążył opuścić bungalow. Pojechał do Kalkuty.
— Po co?
— Przygotowuje wielką wyprawę na Thugów. Wie, że ich siedzibą główną jest Raimangal.
— Kto nas wydał?
— Ja!
— Ty? Ty?
Ze sztyletem w ręku Kugli zdążał ku niemu z błyskiem wściekłości w oczach, ale Tremal Naik chwycił go za przegub
ręki tak mocno, aż zatrzeszczały kości i broń wypadła mu z ręki.
— Mów, przeklęty psie, dlaczego nas wydałeś? Czy nie wiesz, że twoja Ada znajduje się w naszych rękach?
— Zdradziłem was, bo zmusili mnie, abym wypił youmę.
— Ach tak... No to trudno... Ale musisz za wszelką cenę zapobiec temu, aby Mackpherson dotarł do wyspy Raimangal,
w przeciwnym razie twoja Ada będzie zgubiona.
— Co mam zrobić?
Kugli pogrążył się w myślach.
— Więc tak... Kapitan przybędzie wodą. W Kalkucie w forcie Williama, w armii lądowej i na angielskich okrętach
wojennych
: :
mamy dużą ilość wtajemniczonych. Przy ich pomocy dostaniesz się na okręt kapitana.
— Ależ on mnie pozna!
— Hindus może się stać bardzo łatwo Malajczykiem lub Birmańczykiem.
— Zrozumiałem. Czy droga do rzeki jest wolna?
— Sipaje, którzy się kręcili po dżungli, zostali przegnani. Gwizdnął przeciągle. Zjawił się wysoki Thug.
— Muszę mieć sześciu odważnych ludzi. Czy łódź jest na brzegu?
— Tak!
— Idź precz!
Kugli zdjął ze swego palca pierścień z wyrzeźbionym wężem i dał go strzelcowi Czarnej Dżungli.
— Weź to. Wystarczy byś go pokazał, a wtajemniczeni będą do twojej dyspozycji.
Tremal Naik opuścił chatę i zatrzymał się za drzwiami, gdzie go oczekiwał tygrys.
— Biedna moja Darmo — powiedział smutnym głosem. — Nie mogę cię zabrać, ale zobaczymy się niedługo. Nagor
będzie się tobą opiekować.
I podszedł do czekających na niego Thugów. Siedmiu ludzi z karabinami wyruszyło w drogę. O godzinie drugiej w
nocy stanęli na brzegu rzeki, gdzie czekała już przygotowana do drogi łódź z masztem, na którym kołysał się żagiel.
Czy nie widać nikogo podejrzanego? — zapytał Tremal Naik.
— Nikogo!
A więc w drogę! I odpłynęli.
ROZDZIAŁ X
FREGATA
Rzeka Hougli, miejsce pielgrzymek tubylców z najdalszych osiedli, cmentarz dla zmarłych, jest jedną z
najważniejszych rzek, a jej święte wody są nie mniej czczone przez ludność niż wody Gangesu. Na Hougli panuje
największy ruch ze względu na to, że płyną po niej okręty z całego świata, zmierzające do Kalkuty.
: :
W chwili, kiedy łódź Tremal Naika pruła wody rzeki, pływały w niej ciała zmarłych Hindusów, które wartki prąd
unosił w kierunku wysp i wysepek, gdzie czekały na nie wygłodniałe szakale i tygrysy.
— Musimy znaleźć się w forcie, zanim tamci zdążą wypłynąć na morze — powiedział Tremal Naik. — Inaczej
stracicie Raimangal.
— Przyjedziemy na czas — powiedział ten, który zdawał się być przywódcą siedmiu Thugów.
— Jak daleko jeszcze?
— Z dziesięć kilometrów.
— A kiedy okręt wypłynie? Jak myślisz?
— Przypuszczam, że dopiero w czasie przypływu, czyli za pół godziny. Popłyniemy wtedy znacznie szybciej.
Thugowie wiosłowali sprawnie i łódź szybko mknęła do celu.
Była piękna, gwiaździsta noc... Powietrze upajające... Brzegi rzeki w nocnej poświacie, widoczne wyraźnie jak za dnia,
zachwycały malowniczością linii i różnorodnością pejzażu.
Po pół godzinie załoga łodzi usłyszała nagłe wezwanie:
— Hej tam! Stać! Tremal Naik zerwał się z miejsca.
— Kto tam? Kto kazał nam stanąć?
— Przejeżdżamy obok domu kapitana Mackphersona. Zobacz! Tremal Naik spojrzał i zobaczył na tarasie grupkę ludzi.
Lufy karabinowe lśniły w świetle księżyca.
— Zatrzymajcie się! — zawołał ten sam głos.
— Jedźcie! Szybko! — rozkazał swoim ludziom Tremal Naik. — Mogą nas gonić, jeśli im to sprawi przyjemność.
Z tarasu dał się słyszeć hałas.
— Do pioruna! — krzyknął jakiś głos. — Ognia! Ognia, przyjaciele!
Trzy czy cztery kule karabinowe przeleciały nad głowami Thugów.
— Bandyci! — krzyknął Tremal Naik. — Przygotowują się do pogoni.
— Będę ich trzymać w należytym dystansie — zawołał jeden z Thugów. — Skierujmy się ku tej łódce, która płynie
naprzeciw nas. Może wraca z Kalkuty? Będziemy mieli najświeższe wiadomości o ekspedycji. Uwaga, Tremal Naik!
Strzelec Czarnej Dżungli spojrzał w stronę małej przystani i spostrzegł łódź z dwunastoma żołnierzami, która szybko
kierowała się w ich stronę.
: :
— Prędzej! Prędzej! — krzyczał Tremal Naik. — Musimy im uciec!
— Zatrzymajcie się! — dał się słyszeć obcy głos.
— Podejdźcie bliżej ku nam — zaśmiał się Tremal Naik. Salwa z karabinów uderzyła o bok łodzi.
Strzelec Czarnej Dżungli złożył się do strzału i jeden z łudzi z obcej załogi wypadł z łodzi do rzeki. Po chwili upadł
drugi. Ta celność strzałów wzbudziła panikę wśród pozostałych, zawrócili więc szybko.
— Tremal Naiku — powiedział jeden z Thugów — j po tej stronie rzeki znajdują się angielskie bungalowy. W razie
potrzeby dadzą im pomoc i dostarczą ludzi. Możemy mieć kłopoty.
— Nie dopuścimy do tego — powiedział Tremal Naik. — Kieruj się w stronę łodzi zbliżającej się od Kalkuty.
Po kilkunastu minutach dopłynęli do obcej łodzi, której dowódca przechylił się przez burtę.
— Skąd płyniecie? — zapytał Tremal Naik.
— Z Białego Miasta — odpowiedział.
— Ile czasu minęło, kiedy opuściliście fort Williama?
— Pięć godzin.
— Czy widzieliście okręty wojenne?
— Tak! Fregatę „Cornvall". Ładowali na nią wojsko.
— Czy wiecie, dokąd mają płynąć? — zapytał Tremal Naik.
— Nie wiemy.
— Czy maszyny były pod parą?
— Tak jest.
— Dziękuję panu. Odpłynęli spiesznie.
— Czyście słyszeli? — zapytał Tremal Naik.— Musicie się pospieszyć, inaczej wszystko przepadnie.
Nagle dał się słyszeć głuchy ryk. Jeden z Thugów krzyknął radośnie:
— Przypływ!
Prąd Hougli spienił się. Woda nagle uniosła się i popędziła jak puszczony luzem koń, unosząc przeróżne odpadki,
trawy i dużo pni drzew, wyrwanych z korzeniami.
— Kierujcie łódź w prawo — rozkazał dowodzący Thugami. — Za godzinę będziemy w forcie Williama.
Dniało.
Blade światło wschodzącego poranka zabarwiło niebo najpierw na żółty, a potem na czerwony kolor. Gwiazdy powoli
: :
gasły. Odgłosy dzikich zwierząt cichły. Przybrzeżne wsie straciły swój dziwny księżycowy wygląd i oczom
podróżnych ukazały się dobrze uprawne pola i pełne owoców sady.
— Zbliżamy się do Kalkuty — powiedział jeden z wioślarzy. Zamyślony Tremal Naik podniósł głowę.
— Gdzie? — zapytał.
— Jeszcze jej nie widać. Za parę minut.
— Wiosłujcie prędzej! Prędzej!
Około godziny ósmej zabrzmiał strzał armatni.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Tremal Naik.
— Zbliżamy się do Kiddepur. To prawdopodobnie salut wojennego okrętu, który odpływa.
— Prędzej, prędzej! Ach, żebyśmy tylko zdążyli na czas. Na rzece ukazywało się coraz więcej łodzi i łódek. Thugowie
wiosłowali z wysiłkiem i łódź ich mknęła jak strzała.
Po godzinie znaleźli się w Kiddepur, a w kilka minut później dostrzegli Kalkutę, królową Zatoki Bengalskiej, stolicę
angielskich kolonii.
Było to wspaniałe miasto, o pięknych domach, pagodach, skwerach i wspaniałych dzwonnicach, chronione przez fort
Williama, w którym znajdowało się stale dziesięć tysięcy ludzi.
Tremal Naik silnie wzburzony zaczął się nerwowo rozglądać wokoło.
— Gdzie jest okręt? — zapytał ochrypłym głosem.
— Gdzie okręt?
— Tam, tam. Spójrz!
Spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał zgrabną fregatę, wyposażoną w najnowocześniejsze działa armatnie. Z
komina unosił się wielki słup dymu.
Fregata opuściła właśnie port i płynęła majestatycznie. Thugowie wyczerpani do ostateczności opuścili bezradnie ręce,
nie mając sił do dalszej walki.
— Wszystko stracone — jęknął jeden z nich widząc okręt, który przepływał tuż koło nich.
— Nie! Nie! — krzyknął Tremal Naik, chwytając karabin i celując w człowieka, który stał na pomoście i w którym
poznał kapitana Mackphersona.
— Czyś oszalał? Chcesz nas wszystkich zgubić? — krzyknął jeden z Thugów, odbierając mu broń.
Tremal Naik podniósł w górę pięść, a z oczu strzeliły mu płomienie.
: :
— Nie wiesz, że jeśli Thugowie stracą Raimangal, ja stracę moją Adę?
— Uspokój się, Tremal Naik. Są inne okręty, które udają się też na Sunderbunds. Spójrz na tę kanonierkę, na którą
ładują armaty i beczki z prochem. Czy nie widzisz na niej angielskiej bandery?
— Gdyby to mogło być prawdą — szepnął Tremal Naik. — Podpłyńmy bliżej! — rozkazał.
Zbliżyli się do nadbrzeża Kuti Bazar. W tej chwili z okrętu spuszczono na wodę łódź z kwatermistrzem marynarki
angielskiej.
— Hallo! Hinder! — zawołał jeden z Thugów. Kwatermistrz odwrócił się.
— Hallo! Dokąd płyniecie, przyjaciele? Spotkajmy się na brzegu.
— Kim jest ten człowiek? — spytał Tremal Naik.
— Jeden ze sprzysiężonych.
W tym momencie Hinder dobił do brzegu. Był to silny mężczyzna, lat około czterdziestu o błyszczących czarnych
oczach, z twarzą okoloną gęstą brodą.
— Moi drodzy — powiedział zbliżając się ku nim — zaszły bardzo poważne wydarzenia.
— Wiemy — przerwał mu Tremal Naik.
— Kim jesteś?
Tremal Naik pokazał pierścień. Na ten widok, kwatermistrz padł mu do nóg.
— Czy znasz kapitana Mackphersona? I czy wiesz, że on płynie na wyspę Raimangal?
— Domyślałem się tego. I dlatego wpakowałem mu dwóch wtajemniczonych na pokład okrętu „Cornvall".
— Jakie im dałeś rozkazy?
— Aby czuwali i dawali nam znać o wszystkim.
— Dokąd udaje się kanonierka „Devonschire"? — zapytał po dłuższej chwili milczenia Tremal Naik.
— Płyniemy do Kolombo.
— Musisz ją opanować. Chcemy dogonić „Cornvall", zanim dopłynie na Raimangal.
— I zatopić?
— To już moja sprawa. Ilu sprzysiężonych jest na pokładzie "Devonschire'' ?
— Sześciu.
: :
— A ilu ludzi liczy załoga?
— Trzydziestu.
— Co ładujecie?
— Armaty, prowiant, beczki sucharów i wody.
— Na miejsce sucharów załadujesz beczki z naszymi towarzyszami.
— Dobrze.
— Jeszcze jedno. O której odpływacie?
— O północy.
— Czy mamy szansę dogonić „Cornvall"?
— Oczywiście, jeśli przyspieszymy pracę maszyn!
— A więc załatwione! Do widzenia, Hinder! Zobaczymy się dziś wieczorem na okręcie „Devonschire".
ROZDZIAŁ XI
ANGLICY I DUSICIELE
Na zegarach Kalkuty biła północ, kiedy kanonierka „Devonschire" wypłynęła pełną parą z fortu Williama i zanurzyła
się w czarnych wodach rzeki Hougli.
Noc była bezgwiezdna. Księżyc ukrył się za chmurami, tylko w dali migotało tysiące świateł wielkiego miasta.
Dźwięcznym, metalicznym głosem, zagłuszającym huk maszyn i plusk rozpryskującej się pod kołami wody, kapitan
okrętu wydawał krótkie rozkazy. Przy słabym świetle latarni dostrzec można było biegających na pomoście marynarzy.
Kiddepur i światła zakotwiczonych w zatoce okrętów ginęły już w dali, kiedy stojący na pokładzie Hinder podszedł
nagle do jednego z Hindusów i powiedział szeptem:
— Pospiesz się!
— Jestem gotów.
Po kilku chwilach znaleźli się razem w kabinie.
— Więc jak? — zapytał Hinder.
— Nikt niczego nie podejrzewa.
— Gdzie umieściłeś oznaczone beczki?
— Nad rufą okrętu. Co teraz?
— Wyślij dwóch ludzi, aby zajęli magazyn broni, ty i dwaj palacze czekajcie przy maszynach. Ja zajmę się kapitanem.
: :
Nie zauważony przez nikogo, skierował swe kroki do kabiny kapitana, popchnął drzwi i bezszelestnie je otworzył.
Było to małe pomieszczenie, elegancko umeblowane.
Hinder zbliżył się do małego stolika, na którym stała butelka lemoniady.
— Kapitan zawsze pije lemoniadę przed snem mruknął. Wyjął z zanadrza flakonik z czerwonym płynem, powąchał
i wpuścił trzy krople do butelki. Lemoniada wzburzyła się, zaczerwieniła i po chwili nabrała dawnego koloru. — Po
wypiciu tej porcji, będzie spał przez cały tydzień — pomyślał Hinder i ostrożnie opuścił kabinę. Znalazłszy się na rufie
statku, cicho zastukał do jednej ze znaczonych beczek.
— Hinder? To ty? — zapytał jakiś zduszony głos z wewnątrz. Otwórz!
Hinder wziął się do pracy i po kilku minutach dziesięciu na pół uduszonych Thugów opuściło beczki. Tremal Naik
zapytał gorączkowo:
— Gdzie jest okręt „Cornvall"?
— Przed nami.
— Jest nadzieja, że go dogonimy?
— Jeśli „Devonschire" zwiększy prędkość.
— Musi zwiększyć.
Jednak trzeba naprzód zawładnąć okrętem.
— Wiem. Masz jakiś plan?
— Tak... Przede wszystkim musimy stać się panami maszyn.
— Czy masz tam naszych Thugów?
— Jest ich trzech. Wszyscy trzej mechanicy. Zwiążemy inżyniera.
— Dobrze. Na mój sygnał wpadniecie na rufę okrętu, a stamtąd na pomost. Zaskoczeni Anglicy będą musieli się
poddać.
Hinder opuścił swych towarzyszy i znalazł się na mostku w momencie, kiedy kapitan schodził z pokładu, aby udać się
na nocny odpoczynek. Wycofał się więc i wszedł do maszynowni z obojętną miną, nabijając fajkę. Zastał tam trzech
mechaników i inżyniera siedzącego wygodnie na fotelu i czytającego książkę.
Mrugnięciem oka Hinder dał znak trzem sprzysiężonym, aby byli w pogotowiu. Zbliżył się do. latarni, zawieszonej tuż
nad głową inżyniera.
— Czy pozwoli mi pan zapalić fajkę?
— Ależ oczywiście.
W chwili, kiedy inżynier odsunął się trochę, Hinder rzucił się na niego i chwycił go za szyję.
: :
— Litości! — wycharczał napadnięty.
— Jeśli zachowasz się cicho, nie spadnie ci włos z głowy. Trzej sprzysiężeni związali inżyniera, zakneblowali mu usta
i wepchnęli za kupę węgla.
— Niech nikt nie waży się go tknąć — rozkazał Hinder. — Teraz zobaczę, czy kapitan wypił swoją lemoniadę.
— A my?
— Wy zostaniecie tutaj. I poczekacie na rozkazy.
— Dobrze.
Hinder spokojnie zapalił swoją fajkę i wyszedł na pomost.
Okręt płynął szybko. Marynarze wachtowi patrzyli bezmyślnie na uciekające im sprzed oczu brzegi rzeki. Dyżurny
oficer rozmawiał wesoło z kanonierem.
Hinder zatarł ręce z zadowolenia. Wszystko układało się dobrze. Zszedł do kabiny kapitana, przyłożył ucho do drzwi i
usłyszał potężne chrapanie.
— Nawet strzał armatni go nie zbudzi — pomyślał i uchyliwszy ostrożnie drzwi spojrzał na pustą butelkę. — Wypił
wszystko!
Nie tracąc ani chwili pobiegł na dół okrętu, gdzie Tremal Naik i pozostali Thugowie oczekiwali go z niecierpliwością.
— A więc? — zapytał Tremal Naik.
— Wszystko dobrze. Kapitan śpi, a inżynier leży związany.
— A załoga?
— Na pomoście, bez broni.
— Idziemy!
— Nie! Trzeba podejść ich z dwóch stron. Ty zostaniesz tutaj z pięcioma ludźmi, ja z resztą pobiegnę na górę. Na huk
pierwszego wystrzału ruszycie na górę.
— Dobrze.
Uzbrojony w rewolwer Hinder i pięciu Thugów ruszyli w kierunku schodów prowadzących na pokład. Wtargnęli tam
znienacka. Zaskoczona załoga rzuciła się do ucieczki na tył okrętu.
Rozległ się huk wystrzału.
Kanonier osunął się na ziemię.
— Kali! Kali! — krzyknęli Thugowie. Był to ich okrzyk wojenny. Posypał się grad kul.
Kilku marynarzy upadło, inni w śmiertelnej panice starali się ukryć na rufie okrętu, lecz tu wpadł na nich Tremal Naik
wraz z towarzyszami.
Okrzyki napastników i angielskiej załogi rozlegały się długą
: :
chwilę. Okręt tymczasem zdany na łaskę i niełaskę wiatru płynął bez sternika.
Jeden z oficerów usiłował zorganizować opór.
Z szablą w ręce krzyknął:
— Do mnie, marynarze!
Garść ludzi oprzytomniała na chwilę i zebrała się wokół dzielnego przywódcy. Rozpoczęła się walka między nimi i
Thugami. Marynarze opanowali stojącą na pokładzie armatę. Ale zwycięstwo ich było krótkie.
Hinder na czele swoich ludzi opanował drugie działo i wycelował lufę na garstkę załogi.
— Panie poruczniku! — krzyknął w stronę oficera.
— Czego chcesz, nędzniku!
— Niech się pan podda, a ręczę, że ani panu, ani pańskim ludziom włos z głowy nie spadnie.
— Nie! To niemożliwe!
— Wasz opór jest bezcelowy. Mamy kapitana i maszyny w swoim ręku.
— Łotry! Co chcecie z nami zrobić?
— Pozwolimy wam wysiąść na brzeg. Więc jak — poddajecie się?
— Poddajemy! — krzyknęli marynarze.
Porucznik wahał się przez chwilę, po czym złamał szablę i wrzucił ją do rzeki.
Thugowie sprawnie załadowali do dwóch szalup załogę wraz z uśpionym kapitanem i związanym inżynierem.
— Jeśli kiedykolwiek was złapię — krzyknął porucznik do kwatermistrza, grożąc mu pięścią — każę cię powiesić.
— Ha! ha! ha! Nie boję się! — zaśmiał się Hinder. Szalupy skierowały się ku brzegowi, a kanonierka ruszyła
pełną parą w drogę.
ROZDZIAŁ XII
NA POKŁADZIE FREGATY „CORNVALL"
— Teraz musimy jak najszybciej dopędzić fregatę — rozkazał Tremal Naik.
Po uporządkowaniu pokładu, odwiedzili wraz z Hinderem maszynownię.
: :
— Musimy fruwać, Udaipur — powiedział Hinder do jednego z mechaników.
— Mamy już najwyższe ciśnienie.
— Ale trzeba dogonić „Cornvall", który ma kilkanaście godzin przewagi nad nami — powiedział Tremal Naik.
— Podnieś temperaturę i ciśnienie — rozkazał Hinder.
— Wylecimy w powietrze!
— Musimy ryzykować.
Mechanik pobiegł do towarzyszy i po chwili kanonierkę Otoczyły kłęby czarnego dymu.
— Zmierzmy prędkość! — rozkazał Hinder, powróciwszy z Tremal Naikiem na pokład.
— Piętnaście węzłów i pięć dziewiątych — oświadczył w parę chwil później jeden z marynarzy.
— Czy dogonimy fregatę? — zapytał Tremal Naik.
— Dogonimy!
— Na rzece?
— Nie, na morzu! Tylko sto dwadzieścia pięć kilometrów dzieli Kalkutę od Zatoki Bengalskiej.
— Ile węzłów robi fregata „Cornvall"?
— Sześć węzłów przy spokojnym morzu. Jest już stara.
— Nie może dopłynąć do Raimangalu!
— Jesteś zdecydowany na wszystko?!
— Tak trzeba!
— Narażasz się na niebezpieczeństwo. A jeśli zostaniesz schwytany przez Anglików?
— Będę walczyć!
Kanonierka mknęła szybko między dwoma ciemnymi brzegami rzeki Hougli. Stopniowo koryto jej rozszerzało się i
wkrótce ukazała się wyspa Singor, u której brzegu zaczyna się morze.
— Oto morze! — krzyknął marynarz zawieszony na bocianim gnieździe.
Tremal Naik pobiegł na rufę okrętu, gdzie tłoczyła się gromada marynarzy, ale na linii horyzontu nie dojrzał żadnego
okrętu. Okrzyk wściekłości wydarł mu się z ust. — Hej, ty tam, na bocianim gnieździe! Czy nie widzisz okrętu?
— Nie! Nic nie widać!
— Udaipur, podnieś ciśnienie do sześciu atmosfer! I postaw więcej ludzi przy maszynie.
— Wylecimy w powietrze...
— Rób, co ci każę.
: :
Kanonierka zwiększyła prędkość. Piekielny żar bił spod pokładu i coraz bardziej gęsty słup dymu unosił się z komina.
— Kieruj wprost na wyspę Raimatla! — krzyknął Hinder do sternika.
Thugowie uczepili się lin i masztów. Na pomoście zapanowała cisza, przerywana spazmatycznym pulsowaniem
maszyny i świstem pary wydobywającej się z trudem z kotłów.
— Widać jakiś okręt! — krzyknął majtek, zawieszony na bocianim gnieździe.
Tremal Naik zadrżał.
— Gdzie?
— Na południu!
— To fregata! To fregata! — krzyknął po chwili majtek.
— Dokąd płyną?
— Wzdłuż wyspy Raimatla.
— A więc spotkamy ją już niedługo! — krzyknął wzruszony Tremal Naik.
Kanonierka okrążyła wyspę i wyraźnie zbliżyła się do fregaty.
Tremal Naik skrył się pod pokładem, a kiedy pojawił się na pomoście nikt nie mógł go poznać. Skórę swą zabarwił na
brązowo olejkami, oczy powiększył kilkoma nieznacznymi, białymi kreskami, zęby poczernił sokiem. Ubrany był w
krótką spódniczkę i w kaptur okrywający mu twarz i głowę. Za pasem zatknięte miał dwa sztylety z zatrutymi ostrzami.
— Czy mnie poznajesz? — zapytał Hindusa, który przyglądał mu się ze zdziwieniem.
— Poznaję cię tylko dlatego, że na naszym okręcie nie było żadnego Malajczyka.
— Myślisz, że kapitan Mackpherson mnie pozna?
— Nie! To niemożliwe!
— Jak się nazywają nasi ludzi na fregacie ,,Cornvall"?
— Palavan i Bindur.
— Każ spuścić łódź na wodę.
— Co masz zamiar zrobić?
— Zaczekam na fregatę. Zmuszę ich, aby mnie wzięli na pokład.
— A co ja mam robić?
— Będziesz na mnie czekał w kanale. Na pierwszy wystrzał, zjawisz się, aby mnie przyjąć z powrotem.
Wsiadł do łodzi. Kanonierka wydała ostry gwizd i odpłynęła. Po upływie godziny, kiedy ,,Devonschire" stał się już
ledwie
: :
widocznym punktem, na horyzoncie ukazała się fregata „Corn vall", nad którą unosiła się smuga dymu.
Z lękiem w duszy Tremal Naik zaczął wiosłować z całych sił, oddalając się od brzegu, a zbliżając do okrętu, któremu
chciał przeciąć drogę. Kiedy był już blisko wywrócił łódź i chwyciwszy się dziobu, zaczął krzyczeć:
— Na pomoc! Ratunku!
Wkrótce kilku marynarzy wybiegło na pokład, skoczyli do szalupy i popłynęli mu na ratunek.
W kilka chwil później Tremal Naik został przedstawiony dyżurnemu oficerowi.
— Kim jesteś? — zapytał oficer.
— Nazywam się Paranga. Pochodzę z Singapuru.
— Czy byłeś członkiem załogi jakiegoś statku?
— Tak jest! Należałem do załogi „Hunali" z Bombaju, który zatonął przed dwoma dniami w odległości stu mil
morskich od brzegu.
— Zatonął? W jaki sposób?
— Wpadliśmy na skałę.
— A co się stało z załogą?
— Wszyscy utonęli. To było w nocy, panie.
— Czy jesteś głodny?
— Bardzo. Nic nie jadłem od dawna.
— Mistrzu Brown, proszę zaprowadzić tego człowieka do kuchni.
Szef kuchni wyjął z ust malutki kawałek cygara i włożył go ostrożnie za ucho, po czym wziął rozbitka pod rękę i
zaprowadził do kuchni. Podał mu miskę gorącej zupy, którą przybysz zjadł szybko.
— Masz niezły apetyt — zaśmiał się kucharz.
— Byłem strasznie głodny! Powiedz mi, czy na tej fregacie pływają Palavan i Bindur? To moi przyjaciele. Dawno ich
nie widziałem.
— Ależ oni istotnie są tutaj!
— Co za szczęście! Chciałbym ich zobaczyć. Kuchmistrz udał się na poszukiwania i po chwili dwaj Thugo
wie stali przed obliczem Tremal Naika.
Jeden z nich wydał się bardzo nerwowy. Drugi spokojny, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, wyglądał na
Malajczyka.
Rzuciwszy wokoło niespokojne spojrzenie i przekonawszy się, że są sami, Tremal Naik podał im rękę, pokazując
pierścień. Obaj padli na kolana.
: :
— Kim jesteś? — zapytali cicho.
— Wysłannikiem Suyodhana, syna świętych wód Gangesu. — Rozkazuj. Jesteśmy na twoje usługi.
— Gdzie jest kapitan Mackpherson?
— W swojej kabinie.
— Czy wiecie, dokąd zmierza fregata?
— Nikt tego nie wie, oprócz kapitana. Przypuszczamy jednak, że Anglik chce osaczyć naszych braci na wyspie
Raimangal.
Nie mylicie się. Ale ta fregata nie dotrze tam. Wysadzimy ją w powietrze, zanim dopłynie do celu.
— Rozkazuj. Możemy podłożyć ogień w prochowni.
— Z ilu ludzi składa się załoga?
— Z około stu.
— Dobrze. Najpierw zabiję kapitana, a w chwilę potem wysadzimy okręt w powietrze. Czy można się dostać do kabiny
Mackphersona, nie będąc przez nikogo widzianym?
— Jego kabina łączy się z magazynem broni, ale tej nocy drzwi będą uchylone.
— W porządku. Przyjdźcie tu po mnie za kilka godzin, kiedy zapadnie ciemność.
Tremal Naik został sam. Rzucił się do hamaka, chcąc się przespać. Ale sen nie przychodził. Tysiące myśli niepokoiło
go... Rozmyślał o przygodach, jakie mu się wydarzyły, o ukochanej Adzie i o chwili, kiedy po tylu
niebezpieczeństwach zdobędzie ją dla siebie na zawsze. Myślał o czekającym go teraz zadaniu. I... Dziwna rzecz...
Kiedy myślał o morderstwie na kapitanie Mackphersonie, czuł niepojęty lęk.
Godziny płynęły wolno... Zbyt wolno... Dwaj wtajemniczeni nie zjawiali się.
Tremal Naik opuścił hamak i udał się na schody, rzucając ukradkowe spojrzenie na pomost. Wszyscy ludzie byli zajęci.
Niektórzy pracowali, inni odpoczywali zapatrzeni w przestrzeń wodną. Dwaj oficerowie spacerowali po pokładzie,
gestykulując i prowadząc ożywioną rozmowę. Ale kapitana Mackphersona nie było wśród nich. Nad zatoką zapadał
zmierzch.
Tremal Naik zszedł na dół i znów rzucił się na hamak. Wolno płynęły godziny. Wreszcie dwa cienie wślizgnęły się do
kabiny.
— Prędzej! Prędzej! Widać już Raimangal. Tremal Naik zapytał:
— A kapitan? Śpi.
: :
— Chodźmy więc.
Wszyscy trzej stanęli na korytarzu oczekując rozkazów.
— Czy jesteście przygotowani na wszystko?
— Życie nasze należy do bogini Kali.
— A więc posłuchajcie. Zabiję kapitana — powiedział Tremal Naik. — Ty, Bindur, zejdź do kotłowni i przygotuj
paliwo.
— A ja? — zapytał Palavan.
— Przygotuj trzy koła ratunkowe i przyjdź do mnie. A teraz idźcie i niech bogini ma was w swojej opiece.
Tremal Naik wziął sztylet i wszedł do kabiny kapitana, oświetlonej słabym światłem latarni.
Pierwszą rzeczą, jaka uderzyła jego oczy, było odbicie jego własnego oblicza w dużym lustrze. Przeląkł się sam siebie,
tak bardzo zmienioną miał twarz. Krople potu zrosiły mu czoło.
Rzucił okiem na łóżko zawieszone gęstą siatką od komarów. Usłyszał ciężkie westchnienie, które go zaniepokoiło.
Drżącą ręką uchylił siatkę. Kapitan spał, uśmiechając się przez sen.
— Thugowie mnie do tego zmusili — szepnął Tremal Naik. — Wybacz!
Podniósł dłoń ze sztyletem, ale siły odmówiły mu posłuszeństwa. Przetarł ręką czoło.
— Co się ze mną dzieje? Kim jest ten człowiek?... Ogarnia mnie dziwne uczucie niemocy, gdy się zbliżam do niego...
Po raz drugi uniósł sztylet i znów opuścił dłoń bezradnie.
— Och... Ado!— jęknął.
W tym momencie kapitan, półsenny, uniósł się na posłaniu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczyma. — Ada? Kto
wymówił imię mej córki? Tremal Naik wyprostował się, dłoń mu opadła.
— Ada! — powtórzył kapitan. — Moje dziecko! — i obudzony spostrzegł obcego człowieka w swojej kabinie. — Co
tu robisz?
Tremal Naik zawołał:
— A kim pan jest? Czy pana córka ma na imię Ada? — pytał gorączkowo.
— Tak. Ada. To moja córka. Gdzie ona jest?
— Gdzie? O wielki Sziwa! Jest niewolnicą Thugów, Kapłanką Pagody.
— O Boże! Błagam pana! Jak brzmi jej nazwisko?
— Ada Corisant.
Tremal Naik ukrył twarz w dłoniach.
— Moja Ada! A ja chciałem pana zabić! Pana! Jej ojca!
: :
Padł na kolana przed kapitanem.
— Wybacz mi, panie kapitanie.
— Ale, człowieku, uspokój się! I powiedz mi wreszcie, co to wszystko znaczy!
W kilku słowach Tremal Naik opowiedział mu wszystko, co się zdarzyło.
— A czy wiesz, gdzie jest teraz moja córka? — zapytał ze wzruszeniem kapitan.
— Wiem. Zaprowadzę pana! — I zerwał z siebie kaptur przebrania.
— Zwróć mija całą i żywą, a przysięgam ci, że jeśli ona ciebie zechce, będzie twoją żoną.
— Dzięki! Dzięki, panie kapitanie.
— Nie traćmy czasu... Jedziemy na wyspę Raimangal. Musimy zniszczyć tę podłą sektę Thugów.
— Panie kapitanie. Mam tu dwóch wspólników, którzy czekają na mój rozkaz, aby wysadzić okręt w powietrze. Muszę
ich powstrzymać!
Tremal Naik wraz z kapitanem pospieszyli na pomost.
— Niech czterech ludzi zaaresztuje tych zdrajców, którzy mają podłożyć ogień w prochowni.
Zamiast czterech pobiegło na dół dwunastu ludzi, przeskakując po kilka stopni. Dały się słyszeć karabinowe strzały.
— Rzucili się do morza! — krzyknął jeden z oficerów, ukazując się na pomoście.
— Niech utoną! Czy proch jest bezpieczny?
— Nie zdążyli otworzyć baryłek.
— Bóg czuwa nad nami. A teraz, moje dzieci, ruszajmy pełną parą! — rzekł wzruszony kapitan Mackpherson.
ROZDZIAŁ XIII
ZWYCIĘSTWO TREMAL NAIKA
Kapitan Mackpherson postanowił najpierw zniszczyć kanonierkę „Devonschire", aby Thugowie nie zdążyli uprzedzić
Suyodhana o zdradzie Tremal Naika.
Marynarze i żołnierze zdecydowani byli zrobić wszystko, aby kanonierka nie zdążyła im uciec Kapitan w najwyższym
niepo
: :
koju chodził po mostku, wypatrując przez lornetkę wrogiego okrętu.
— Prędzej! Prędzej! — szeptał Tremal Naik. — ,,Devon schire" musi zginąć.
Nagle dostrzegł w dali białe i zielone światła.
— To oni! — krzyknął.
— Maszyny stop! — rozkazał kapitan.
W mgnieniu oka załadowano czterdziestu ludzi i trzy armaty na łodzie.
— Naprzód! — zabrzmiał rozkaz kapitana. — A teraz, twoja kolej, synu — powiedział zwracając się do Tremal Naika.
— Pokaż, co potrafisz, jeśli chcesz zdobyć rękę mojej córki.
— Niech pan rozporządza moim życiem, panie kapitanie.
— Trzeba zdobyć kanonierkę wraz z załogą. I nikt z nich nie może uciec! Idź w imię Boże, dzielny chłopcze.
Tremal Naik zajął miejsce w największej łodzi. Ekspedycja ruszyła i wkrótce zniknęła z oczu kapitana. W jakiś czas
potem dała się słyszeć daleka wrzawa.
— Czy nic nie widać? — zapytał z niepokojem kapitan towarzyszącego mu oficera.
— Tak! Widzę światło na pokładzie okrętu. Kanonierka płynie w naszą stronę.
— Hurra! — rozległ się głos z daleka. Był to okrzyk zwycięstwa. Kapitan westchnął głęboko.
— Bóg czuwa nad nami. Ada! Dziecko moje ukochane!
W kilka chwil później „Devonschire" zbliżył się do fregaty i Tremal Naik wszedł na jej pokład.
— Zrobione, panie kapitanie — powiedział — Hinder i jego ludzie są naszymi więźniami.
— Dzięki ci, dzielny przyjacielu — odpowiedział kapitan, ściskając mu dłoń.
— A teraz na wyspę Raimangal! Popłyniemy na kanonierce! Jest szybsza!
Tremal Naik objął dowództwo nad okrętem i z zapałem popędzał do pracy mechaników i palaczy.
Po trzech godzinach szaleńczej drogi z czubka masztu rozległ się głos:
— Oto Święty Banian.
W dali zamajaczyła sylwetka olbrzymiego drzewa. Brzeg rzeki był pusty.
: :
Stado ptaków marabu odpoczywało na gałęziach baniana, ponuro kracząc.
— Maszyny stóp! — zagrzmiał rozkaz Tremal Naika. Kapitan zbliżył się do niego, patrząc przez lornetkę.
— Nie ma nikogo. To dobrze.
— Przyłapiemy ich w gnieździe.
— Idziemy!
— Jeszcze słowo, kapitanie! Niech pan pozwoli, abym ja wysiadł pierwszy. Oni mnie znają. Na dźwięk mego gwizdka
biegnijcie szybko za mną!
Po tych słowach Tremal Naik zszedł ze statku na brzeg i puścił się pędem w stronę drzewa. Bez przeszkód dostał się do
jego wnętrza.
U stóp schodów paliła się pochodnia. Jeden Thug pełnił wartę z karabinem w ręku.
— Idź naprzód — powiedział, poznając Tremal Naika.
— Co słychać?
— Nic nowego.
— A moja Ada?
— Oczekuje w pagodzie na podarek zaręczynowy.
Zbliżył się do wielkiego bębna przyczepionego do muru i uderzył weń trzy razy. W dali rozległy się podobne trzy
uderzenia.
— Czekają na ciebie — powiedział dusiciel, dając mu pochodnię.
— Dobrze, ale ty zginiesz, podły psie!
Z błyskawiczną szybkością Tremal Naik rzucił się na Thuga ze sztyletem w ręku. Jedno pchnięcie i Thug zwalił się na
ziemię. Tremal Naik zagwizdał. Wszedł kapitan ze swymi ludźmi.
— Droga wolna — powiedział Tremal Naik.
— A moja córka?
— Oczekuje nas w wielkiej pagodzie.
— Naprzód! Ładujcie broń!
— Chciałbym iść pierwszy. Zaskoczymy ich!
Pobiegli przez korytarze i wkrótce znaleźli się w komnacie, gdzie królował posąg bogini Kali. Oczom ich ukazało się
dziwne widowisko. Z wielkich lamp zawieszonych u sufitu płynął strumień światła i oświetlał ściany, na których
zawieszono tysiące sznurów i tysiące kindżałów.
: :
Na purpurowej jedwabnej poduszce, przed małym zbiornikiem wody, gdzie pływała złota rybka, siedział Suyodhana,
ubrany w przepyszną szatę z żółtego jedwabiu. Wokół stało stu Thugów —jedni czarnoskórzy, inni o skórze brązowej,
jeszcze inni czerwonoskórzy, wszyscy prawie nadzy, z namaszczonymi olejkiem kokosowym, wytatuowanymi
piersiami.
Oblewając się potem Tremal Naik stanął pośrodku pagody. Wszystkie oczy wpatrzyły się w niego wrogo.
— Bądź pozdrowiony! — powiedział Suyodhana. — Czy wracasz jako zwycięzca, czy jako zwyciężony?
— Gdzie jest moja Ada?
Głuchy pomruk przeszedł po szeregach Thugów.
— Nie bądź taki niecierpliwy — powiedział Suyodhana.— Gdzie jest głowa kapitana?
— Hinder idzie za mną, on ją niesie.
— Więc zabiłeś go jednak? — Tak.
— Bracia! Wróg nasz nie żyje! — krzyknął Suyodhana. Dreszcz przebiegł po jego twarzy. Stanął nieruchomo i
wpatrzył się w Tremal Naika.
— Słuchaj — powiedział wreszcie. — Czy widzisz ten posąg kobiety na wprost nas?
— Widzę. Tak. Ale gdzie jest moja narzeczona?
— Dowiesz się za chwilę. Nasza bogini Kali jest mocniejsza od Brahmy, Sziwy, Wisznu i wszystkich innych bogów,
czczonych przez Hindusów. Zamieszkuje posępną i ciemną krainę. Mówi do nas za pośrednictwem złotej rybki, która
choć okrutna — jest sprawiedliwa. Nie znosi kadzideł i modłów. Żąda natomiast ofiar... Bogini Kali jest wcieleniem
wolności naszego kraju i zgubą białych ciemiężycieli. — Suyodhana przerwał na chwilą. — Tremal Naiku — ciągnął
po chwili — jesteś niezwykłym człowiekiem. Jesteś odważny i mocny. Taki człowiek jest nam potrzebny. Czy chcesz
przyjąć naszą wiarę?
— Co? Ja miałbym stać się Thugiem?
— Przerażamy cię, bo jesteśmy dusicielami. A czemu nie oburzasz się na Europejczyków, którzy nas niszczą za
pomocą swoich dział? My tępimy ich lassem, bronią naszej bogini Kali.
— A moja Ada?
: :
— Zostanie z nami. Jak Kammaniuri, który już stał się Thuigiem.
— A co z Adą? Czy będę mógł ją poślubić?
— Nigdy. Ona należy już na zawsze do naszej bogini.
— Tremal Naik nie uznaję innej bogini ponad swoją Adę. Groźny pomruk rozległ się wśród Thugów.
— Suyodhana! — krzyknął Tremal Naik nie panując już dłużej nad sobą. — Czyżbyś mnie oszukał? Czy odmawiasz
mi tej kobiety po tym wszystkim, co uczyniłem dla waszej bogini? Czy jesteś krzywoprzysięzcą?
— Ta kobieta należy do ciebie — powiedział strasznym głosem Suyodhana.
Jeden z Thugów uderzył dwanaście razy w bęben.
Przez chwilę panowała grobowa cisza. I nagle otworzyły się boczne drzwi i okryta białymi zawojami ukazała się Ada
w złotym pancerzu, wysadzanym brylantami, od których bił niesamowity blask. W pagodzie rozległy się dwa radosne
okrzyki.
— Ada!
— Tremal Naik!
I rzucili się sobie w objęcia.
W tej samej chwili zabrzmiał groźny głos.
— Ognia!
Głuchy potężny wybuch wstrząsnął murami podziemi i sześćdziesięciu ludzi wtargnęło do wnętrza pagody.
Zaskoczeni, przerażeni Thugowie rzucili się w nieładzie do ucieczki poprzez tunele, pozostawiając na ziemi około
dwudziestu zabitych.
Suyodhana dał susa w głąb wąskiego korytarza i zniknął za ciężkimi drzwiami z brązu.
— Córko moja! Moja najdroższa. Wreszcie cię widzę — zawołał kapitan wzruszonym głosem.
— Ojcze! — krzyknęła Adą i padła zemdlona w jego ramiona.
— Dajcie sygnał odwrotu! — zagrzmiał głos Tremal Naika. Żołnierze skupili się w pagodzie, bojąc się zabłądzić w
ciemnych tunelach podziemi.
— Wracamy! — rozkazał kapitan. — Chodź tu do mnie, mój dzielny chłopcze! Moja Ada będzie twoją żoną.
Zasłużyłeś sobie na jej miłość.
: :
Udali się ku wyjściu, ale tuż przed opuszczeniem podziemi usłyszeli straszny głos Suyodhana. — Uciekacie? Ale my
się jeszcze spotkamy!
ROZDZIAŁ XIV
KONIEC SUYODHANA
My się jeszcze spotkamy! — ta groźba Suyodhana niepokoiła kapitana Mackphersona.
Bał się o los swojej córki. Drżał ojej przyszłość, drżał, aby znów nie wpadła w ręce potworów.
I Tremal Naik nie był spokojny. Wiedział, że musi bronić swej Ady i swego szczęścia.
Suyodhana nie kapitulował! Ale on, Tremal Naik będzie walczyć. Czyż całe jego dotychczasowe życie nie było jednym
pasmem walk i zmagań? Czyż nie drwił ze śmierci w dżungli, polując na tygrysy czy jadowite węże w błotnistych
kałużach i bagnach Sunderbunds?
Kapitan z młodymi małżonkami przeprowadził się do Kalkuty, sądząc, że w mieście łatwiej będzie skryć się przed
zemstą groźnego Suyodhana. Żołnierze i służba dniem i nocą czuwali wokół ich rezydencji. Ale to nie wystarczało
Tremal Naikowi. On nie dowierzał nikomu. Toteż codziennie sam chodził na zwiady i węszył po ulicach miasta.
Zaglądał w twarz wszystkim tubylcom. Szukał dusicieli.
Jego młoda żona, którą z konieczności zaniedbywał, smuciła się i trapiła myślami, co to będzie? Jak będzie wyglądać
ich życie, w wiecznej niepewności?
W tym czasie zdarzył się dziwny wypadek.
Pewnego dnia Tremal Naik wszedł do jednego z domów na przedmieściu Kalkuty. Wśród biesiadujących Hindusów
spostrzegł nagle dziwnie znajomą postać. Do złudzenia przypominała mu Suyodhana.
Tremal Naik ubrany po europejsku od czasu ślubu, w garnitur od najlepszego angielskiego krawca w Kalkucie, nie
lękał się,
: :
że zostanie rozpoznany, toteż nie spuszczał oka z podejrzanego gościa. Człowiek ten, otoczony przez kilkunastu
tubylców, wydawał im jakieś rozkazy.
Czy był to Suyodhana, któremu udało się odnaleźć nową rezydencję kapitana? Czy szykował się do wykonania zemsty
za porażkę poniesioną w pagodzie na wyspie Raimangal?
Tremal Naik wrócił do domu, ale nie chcąc zakłócać spokoju swej żonie i kapitanowi, nie powiedział im ani słowa o
spotkaniu.
Nazajutrz znów poszedł do tej samej gospody, gdzie z daleka już zauważył swego wroga. Tym razem Tremal Naik
namaścił sobie twarz olejkiem kokosowym i przebrał się w szaty hinduskiego kapłana, aby nie wpaść w oko wroga.
Zebrani nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Tremal Naik skonstatował z radością, że jego wróg siedzi na tym
samym miejscu, i że dziś jest sam.
Wiedział, że to Suyodhana. I nie spuszczał z niego wzroku.
Po jakimś czasie zbliżyli się do niego dwaj Hindusi. Słyszał każde ich słowo i widział dokładnie każdy ruch ręki. Z
wymienianych cichych zdań dowiedział się, że przeczucia jego były słuszne.
Nędznicy zamierzali zabić kapitana, a jego córkę znów porwać, aby oddać ją w ofierze potwornej bogini Kali.
Tremal Naik obmyślił plan działania. Nie mógł zaatakować Suyodhana w gospodzie. O tym, żeby go kazać aresztować
nie mógł nawet marzyć, wiedział bowiem, że i wśród żołnierzy może się znaleźć członek sekty, który pozwoli
więźniowi uciec. Czekał więc...
Suyodhana opuścił gospodę o zmierzchu. Wyszedł sam.
W przebraniu kapłana, którego ciemna szata zlewała się ze zmierzchem gęstniejącym na ulicach miasta, Tremal Naik
skradał się cichymi krokami wzdłuż ulic i krył się w cieniu drzew, idąc za wrogiem.
Nie zastanawiał się, co zrobi... Pozostawił wszystko przypadkowi. Suyodhana nie wiedząc, że jest śledzony, spokojnie
zmierzał ku jednej z bram Kalkuty.
Kiedy Suyodhana wszedł na drogę prowadzącą do rezydencji kapitana, Tremal Naik zrozumiał, że nie ma czasu do
stracenia, że musi działać natychmiast.
Jednym skokiem rzucił się na wodza Thugów i z dawną zręcznością zarzucił mu na szyję jedwabny sznur.
: :
Suyodhana zatrzepotał bezradnie rękoma i zwalił się jak kłoda na ziemię.
Thug dusiciel, który tyle ofiar miał na swym sumieniu, zginął od uduszenia.
Tremal Naik popchnął nogą trupa i oddalając się spiesznie w mrok nocy szepnął:
— Idź w zaświaty, morderco! Idź! Spotkamy się w dżungli... umarłych!