Roger elazny
Amber
TOM PI TY
Dworce Chaosu
2
Rozdział 1
Amber: wysoki i jasny na szczycie Kolviru w samym rodku dnia. Czarna
droga: w dole, złowieszcza, biegn ca przez Garnath z Chaosu na południe. Ja:
miotaj cy si , przeklinaj cy, niekiedy czytaj cy co w bibliotece pałacu w
Amberze. Drzwi do biblioteki: zamkni te i zaryglowane.
W ciekły ksi
Amberu usiadł przy biurku i spojrzał w otwart ksi g . Kto
zapukał do drzwi.
- Odejd ! - rzuciłem.
- Corwinie, to ja, Random. Otwórz, co? Przyniosłem ci obiad.
- Chwileczk .
Wstałem, okr yłem biurko, przeszedłem przez sal . Random skin ł głow ,
gdy otworzyłem mu drzwi. Wniósł tac , któr postawił na małym stoliku koło
biurka.
- Sporo tego jedzenia - zauwa yłem.
- Ja te jestem głodny.
- Wi c bie si do roboty.
Wzi ł si . Ukroił. Podał mi pajd chleba z mi sem. Nalał wina. Usiedli my i
zacz li my je .
- Widz , e wci jeste w ciekły... - zacz ł po chwili.
- A ty nie?
- Mo e ju si przyzwyczaiłem. Sam nie wiem. Chocia ... Tak. To było
troch ... niespodziewane.
- Niespodziewane? - Poci gn łem wina. - Dokładnie jak za dawnych lat.
Nawet gorzej. Zacz łem ju go lubi , kiedy udawał Ganelona. Teraz, kiedy znów
przej ł rz dy, jest równie apodyktyczny jak dawniej. Wydał rozkazy, których nie
uznał za stosowne wyja ni , i znikn ł.
- Powiedział, e wkrótce si skontaktuje.
- Przypuszczam, e ostatnim razem te miał ten zamiar.
- Nie byłbym taki pewien.
- I w aden sposób nie wytłumaczył swojej nieobecno ci. Wła ciwie niczego
nie wytłumaczył.
- Musiał mie jakie powody.
- Zaczynam si zastanawia . Randomie. Mo e w ko cu zacz ł si starze ?
- Miał do sprytu, eby ci oszuka .
- To tylko kombinacja prymitywnej, zwierz cej chytro ci i umiej tno ci
zmiany wyglšdu.
- Ale udało mu si , prawda?
- Tak. Udało.
- Corwinie, mo e ty po prostu nie chcesz, eby uło ył jaki skuteczny plan. Nie
chcesz, eby miał racj ?
- To mieszne. Chc to wszystko jako rozwi za ... jak ka dy z nas.
- Tak, ale wolałby raczej, by rozwi zanie podał kto inny.
- Co chcesz przez to powiedzie ?
- e nie chcesz mu zaufa .
- Przyznaj , te piekielnie długo nie widziałem go w jego własnej postaci i...
3
Pokr cił głow .
- Nie o to mi chodzi. Jeste zły. bo wrócił. Miałe nadziej , e wi cej go nie
ujrzymy.
Spu ciłem wzrok.
- To prawda - mrukn łem w ko cu. - Ale nie z powodu opuszczonego tronu, w
ka dym razie nie tylko z tego powodu. Chodzi o niego, Randomie. O niego. Nic
wi cej.
- Wiem. Ale musisz przyzna , e załatwił Branda, co wcale nie było takie
łatwe. Wykr cił numer, którego wci nie rozumiem. Zorganizował to tak, e
przyniosłe t r k z Tir-na Nog'th. ja przekazałem j Benedyktowi, a Benedykt
znalazł si w odpowiedniej chwili na wła ciwym miejscu. Wszystko zadziałało i
odzyskał Klejnot. Lepiej od nas potrafi sterowa Cieniem. Dokonał tego na
Kolvirze, kiedy doprowadził nas do pierwotnego Wzorca. Ja tego nie umiem. Ty
te nie. I pobił Gerarda. Nie wierz , e si starzeje. Uwa am, i doskonale wie, co
robi, i czy nam si to podoba czy nie, tylko on potrafi sobie poradzi z obecn
sytuacj .
- Uwa asz wi c, e powinienem mu zaufa ?
- Uwa am, e nie masz wyboru.
- Chyba trafiłe w sedno - westchnšłem. - Nie warto si obra a . Chocia ...
- Ten rozkaz ataku tak ci niepokoi?
- Tak, mi dzy innymi. Gdyby my mieli wi cej czasu, Benedykt zgromadziłby
wi ksze siły. - Trzy dni to bardzo mało na przygotowania do takiego
przedsi wzi cia. Zwłaszcza e o przeciwniku nie wiadomo nic pewnego.
- Mo e wiadomo. Do długo rozmawiał z Benedyktem w cztery oczy.
- To te mi si nie podoba. Te osobne instrukcje. Te tajemnice. Ufa nam tylko
tyle, ile musi.
Random za miał si . Ja te .
- No dobrze - przyznałem. - Mo e te bym tak post pił. Ale trzy dni, aby
rozpocz wojn ... - Pokr ciłem głow . - lepiej, eby naprawd wiedział wi cej od
nas.
- Odniosłem wra enie, e ma to by raczej uderzenie uprzedzaj ce ni atak.
- Ale nie przyszło mu do głowy, eby wytłumaczy , co wła ciwie mamy
uprzedzi .
Random wzruszył ramionami i dolał wina.
- Mo e powie wszystko, kiedy wróci. Wydał ci jakie szczególne polecenia?
- Tylko eby siedzie i czeka . A tobie?
Pokr cił głow .
- Powiedział, e kiedy nadejdzie czas, b d wiedział. W ka dym razie
Julianowi kazał przygotowa ludzi, by w ka dej chwili mogli rusza .
- Tak? Nie zostaj w Ardenie?
Przytakn ł.
- Kiedy mu to powiedział?
- Kiedy odszedłe . Przeatutował tu Juliana, przekazał mu instrukcje i
odjechali. Słyszałem, jak tato mówił, e cz drogi pojad razem.
- Ruszyli wschodnim szlakiem? Przez Kolvir?
- Tak. Odprowadzałem ich.
4
- To ciekawe. Czego jeszcze nie wiedziałem?
Poprawił si na krze le.
- To wła nie mnie niepokoi - stwierdził. - Kiedy tato wsiadł na konia i
pomachał na po egnanie, obejrzał si na mnie i powiedział: "Uwa aj na
Martina".
- Nic wi cej?
- Nic wi cej. Ale miał si przy tym.
- Przypuszczam, e to naturalna podejrzliwo wobec kogo nowego.
- Wi c sk d ten miech?
- Poddaj si .
Ukroiłem sobie sera.
- Chocia , mo e to i dobra rada. Niekoniecznie podejrzliwo . Mógł uzna , e
nale y Martina przed czym chroni . Albo jedno i drugie. Albo nic. Wiesz, jaki
on czasem bywa.
Random wstał.
- Nie my lałem o tej drugiej mo liwo ci - przyznał. - Chod ze mn , dobrze?
Siedzisz tu od rana.
- Dobrze. - Wstałem, przypasałem Grayswandira. - A przy okazji, gdzie jest
Martin?
- Zostawiłem go na dole. Rozmawiał z Gerardem.
- Czyli jest w dobrych r kach. Gerard zostaje tutaj, czy wraca do swojej
floty?
- Nie wiem. Nie chciał rozmawia o swoich rozkazach.
Wyszli my na korytarz i skr cili my na schody. Po drodze usłyszałem z dołu
odgłosy jakiego zamieszania. Przyspieszyłem kroku.
Wychyliłem si przez por cz. Grupa stra y tłoczyła si przy wej ciu do sali
tronowej. Wszyscy stali odwróceni do nas plecami, ale dostrzegłem w ród nich
pot n posta Gerarda. Skokami pokonałem ostatnie stopnie, Random p dził
tu za mn .
Przecisn łem si do przodu.
- Co si dzieje, Gerardzie?
- Nie mam poj cia - odparł. - Sam popatrz. Ale nie mo na tam wej .
Odsun ł si , a ja zrobiłem krok do przodu. Potem nast pny. I koniec. Miałem
wra enie, e napieram na elastyczny, całkowicie niewidzialny mur. A za nim
zobaczyłem co , od czego moje wspomnienia i uczucia stworzyły spl tany w zeł.
Zesztywniałem; l k chwycił mnie za kark, unieruchomił r ce. To nie była byle
jaka sztuczka. U miechni ty Martin wci trzymał w lewej dłoni Atut, a
Benedykt - najwyra niej wła nie przywołany - stał obok. Koło tronu, na
podwy szeniu, dostrzegłem te dziewczyn . M czy ni chyba rozmawiali, ale nie
słyszałem słów.
Wreszcie Benedykt odwrócił si i przemówił do dziewczyny. Odpowiedziała
mu. Martin stan ł po jej lewej stronie. Benedykt wszedł na podwy szenie. Wtedy
mogłem zobaczy jej twarz. Rozmowa trwała.
- Ta kobieta wydaje mi si znajoma - zauwa ył Gerard, staj c obok mnie.
- Widziałe j przez chwil , kiedy przeje d ała obok nas - odparłem. - Tego
dnia, gdy zgin ł Eryk. To Dara.
5
Słyszałem, jak gło no wci ga powietrze.
- Dara! - mrukn ł. - A wi c...
Umilkł.
- Nie kłamałem - zapewniłem go. - Ona istnieje naprawd .
- Martinie! - krzykn ł Random, który stan ł z prawej strony. - Martinie! Co
si dzieje?
Nie było odpowiedzi.
- On ci chyba nie słyszy - zauwa ył Gerard. - Ta bariera odci ła nas zupełnie.
Random pochylił si , napieraj c na co niewidzialnego.
- Spróbujmy pchn razem - zaproponowałem.
Naparłem znowu. Gerard tak e całym ciałem zaatakował niewidoczny mur.
Pół minuty wysiłku nie przyniosło adnych rezultatów. Cofn łem si .
- To na nic - o wiadczyłem. - Nie ruszymy tego.
- Co to za dra stwo? - zapytał Random. - Co trzyma...
Poprzednio miałem pewne przeczucia - tylko przeczucia, nic wi cej - co do
tego, co si tam dzieje.
I wył cznie dlatego, e cała scena miała charakter deja vu. Teraz jednak...
Teraz si gn łem do pasa, by si upewni , czy wci jeszcze tkwi tam
Grayswandir.
Tkwił.
Jak wi c mogłem wyja ni obecno mojej charakterystycznej klingi,
ukazuj cej wszystkim l ni cy, zło ony rysunek? Pojawiła si nagle przed tronem
i zawisła w powietrzu bez adnego podparcia. Ostrze dotykało szyi Dary.
Nie mogłem.
Ale wszystko zanadto przypominało wydarzenia tamtej nocy w mie cie snów
na niebie, w Tir-na Nog'th, by było tylko przypadkiem. Zmieniły si okoliczno ci
- ciemno , zmieszanie, mroczne cienie, wir prze ywanych emocji - a jednak
scena została ustawiona prawie tak jak wtedy. Bardzo podobnie. Ale
niedokładnie. Benedykt stał troch dalej, bardziej z tyłu, w nieco innej pozie. Nie
umiałem czyta z ruchu warg Dary, wi c nie byłem pewien, czy zadaje te same
dziwne pytania. Raczej nie.
Układ, który pami tałem - podobny, a jednak niepodobny do tego - wtedy był
pewnie troch zabarwiony wpływem Tir-na Nog'th na mój umysł. To znaczy, je li
w ogóle istniał mi dzy nimi jaki zwi zek.
- Corwinie - odezwał si Random. - Wygl da, jakby wisiał przed ni
Grayswandir.
- Rzeczywi cie - przyznałem. - Ale, jak widzisz, mój miecz jest tutaj.
- Nie ma drugiego takiego... prawda? Wiesz, co si tam dzieje?
- Zaczynam si chyba domy la . W ka dym razie nie jestem w stanie tego
przerwa .
Nagle Benedykt wydobył miecz i skrzy ował go z tamtym, tak podobnym do
mojego. Zacz ł pojedynek z niewidzialnym przeciwnikiem.
- Daj mu szkoł , Benedykcie! - krzykn ł Random.
- Nic z tego - stwierdziłem. - Zaraz zostanie rozbrojony.
- Sk d mo esz to wiedzie ? - zdziwił si Gerard.
- W pewnym sensie to ja z nim walcz . To przeciwna strona mojego snu z Tir-
6
na Nog'th. Nie wiem, jak tato to zrobił, ale taka jest cena za odzyskanie Klejnotu.
- Nie rozumiem.
Pokr ciłem głow .
- Nie b d udawał, e wiem, jak to si dzieje - odparłem. - Ale nie zdołamy
tam wej , póki z pokoju nie znikn dwa przedmioty.
- Jakie przedmioty?
- Patrz.
Benedykt przerzucił miecz, a jego l ni ca proteza wystrzeliła w przód i
pochwyciła jaki niewidoczny cel.
Klingi skrzy owały si , zwi zały, znieruchomiały mierz c ostrzami w sufit.
Prawa r ka Benedykta zaciskała si coraz bardziej.
Nagle klinga Grayswandira uwolniła si i min ła miecz Benedykta. Zadała
straszliwy cios w prawe rami , w miejsce poł czenia z metalow cz ci .
Benedykt odwrócił si i na kilka chwil stracili my z oczu cał akcj .
Po chwili znów było co wida , gdy Benedykt przykl kn ł i odwrócił si
bokiem. Podtrzymywał kikut prawej r ki. Mechaniczna dło wisiała w powietrzu
przy Grayswandirze. Odsuwała si od Benedykta i opadała, tak samo jak klinga.
Kiedy si gn ły podłogi, nie uderzyły o ni , ale przenikn ły, znikaj c z pola
widzenia.
Pochyliłem si , odzyskałem równowag , pobiegłem. Bariery nie było.
Martin i Dara dotarli do Benedykta przede mn . Gdy stan li my przy nich:
Random, Gerard i ja, Dara zd yła oderwa od płaszcza pas materiału i
banda owała ran .
Random chwycił Martina za rami .
- Co si stało? - zapytał.
- Dara... Dara powiedziała, e chciałaby zobaczy Amber. Poniewa teraz tu
mieszkam, zgodziłem si j przenie i oprowadzi . Potem...
- Przenie ? Masz na my li Atut?
- No... tak.
- Twój czy jej?
Martin przygryzł doln warg .
- Widzisz...
- Daj te karty - rzucił Random i wyrwał mu zza pasa futerał. Otworzył i zacz ł
po kolei przegl da Atuty.
- Pomy lałem, e zawiadomi Benedykta, bo si ni interesował - mówił dalej
Martin. - Benedykt chciał j zobaczy i...
- Co u licha? - przerwał mu Random. - Tu jest twoja karta, jej karta i jeszcze
jedna jakiego faceta, którego w yciu nie widziałem! Sk d je masz?
- Poka - poprosiłem.
Podał mi wszystkie trzy.
- No wi c? - zapytał. - Czy to był Brand? O ile wiem, tylko on potrafi jeszcze
tworzy Atuty.
- Nie chc mie nic wspólnego z Brandem - zaprotestował Martin. - Chyba
eby go zabi .
Ale ja ju wiedziałem, e te Atuty nie s dziełem Branda. To nie był jego styl.
Ani jego, ani kogokolwiek, kogo prace bym znał. Chocia , w owej chwili nie
7
my lałem o stylu. Raczej o wygl dzie trzeciej osoby, tego m czyzny, którego
Random nigdy jeszcze nie widział. Ja widziałem. Patrzyłem na twarz młodzika,
który z kusz w r ku wyjechał mi na spotkanie przed Dworcami Chaosu, a potem
rozpoznał mnie i nie strzelił.
Wyci gn łem kart przed siebie.
- Martinie, kto to jest? - zapytałem.
- To on narysował te dodatkowe Atuty. Przy okazji zrobił te swój. Nie wiem,
jak si nazywa. Jest przyjacielem Dary.
- Kłamiesz - stwierdził Random.
- Mo e wi c Dara nam wytłumaczy. - Spojrzałem na ni badawczo.
Kl czała, cho sko czyła ju opatrywa rami Benedykta. Benedykt
wyprostował si .
- Co o tym powiesz? - Machn łem Atutem. - Kim jest ten człowiek?
Spojrzała na kart , potem na mnie. U miechn ła si .
- Naprawd nie wiesz? - zapytała.
- Nie pytałbym, gdybym wiedział.
- Wi c przyjrzyj mu si uwa nie, a potem popatrz w lustro. Jest twoim synem,
tak samo jak moim. Ma na imi Merlin.
Niełatwo mnie zaszokowa , ale tym razem udało jej si to znakomicie. W
głowie mi si kr ciło, ale umysł pracował szybko. Przy odpowicdniej ró nicy
czasu rzecz była mo liwa.
- Daro - spytałem. - Czego ty wła ciwie chcesz?
- Powiedziałam ci, kiedy przeszłam Wzorzec - odparła. - Amber musi zosta
zniszczony. Chc mie w tym swój udział.
- Dostaniesz moj dawn cel - zdecydowałem. - Nie, raczej t obok. Stra !
- Corwinie, wszystko w porz dku - wtr cił Benedykt, wstaj c. - Nie jest tak
le, jak mo na by s dzi z jej słów. Ona mo e wszystko wytłumaczy .
- Wi c niech zacznie od razu.
- Nie. Na osobno ci. Tylko rodzina.
Skinieniem r ki odesłałem stra ników.
- Doskonale. Przejd my do której z komnat w gł bi korytarza.
Kiwn ł głow . Dara chwyciła go za lew r k . Random, Gerard, Martin i ja
wyszli my za nimi. Obejrzałem si jeszcze na puste miejsce, gdzie sen stał si
prawd .
Tak to z nimi bywa.
8
Rozdział 2
Przejechałem przez szczyt Kolviru i zsiadłem z konia przy swoim grobowcu.
Wszedłem do rodka i otworzyłem urn . Była pusta. Dobrze. Zaczynałem ju
w tpi . Oczekiwałem niemal, e znajd tam swoje prochy - dowód, e mimo
wszelkich oznak i przeczu zaw drowałem jako do niewła ciwego cienia.
Wyszedłem i poklepałem Gwiazd po pysku. wieciło sło ce i wiał chłodny
wiatr. Nagle zapragn łem wypłyn na morze. Zamiast tego usiadłem na
ławeczce i zacz łem nabija fajk .
Rozmawiali my. Siedz c z podwini tymi nogami na br zowej sofie, Dara z
u miechem powtórzyła opowie o swoim pochodzeniu od Benedykta i diablicy
Lintry, o dorastaniu w okolicy i w samych Dworcach Chaosu - tej
nieeuklidesowej na ogół krainie, gdzie sam czas prezentuje niezwykłe problemy
rozkładu.
- Wszystko, co mi powiedziała , kiedy si spotkali my, było kłamstwem -
stwierdziłem. - Czemu teraz miałbym ci wierzy ? U miechn ła si , wpatrzona w
swoje paznokcie.
- Musiałam ci wtedy okłama - wyja niła. - By uzyska to, na czym mi
zale ało.
- To znaczy?
- Wiedz o rodzinie, Wzorcu, Atutach i Amberze. Chciałam zdoby twoje
zaufanie. Chciałam urodzi twoje dziecko.
- Prawda nie byłaby równie dobra?
- Raczej nie. Przybywałam od nieprzyjaciół. Nie zaaprobowałby powodów,
dla których chciałam to wszystko osi gn .
- A umiej tno szermierki...? Mówiła , e to Benedykt ci uczył.
U miechn ła si znowu, a w jej oczach zabłysły ciemne ognie.
- Uczyłam si u samego wielkiego ksi cia Borela, Lorda Chaosu.
- ... i twój wygl d - doko czyłem. - Zmieniał si kilkakrotnie, kiedy
przechodziła Wzorzec. Jak? I dlaczego?
- Wszyscy, którzy pochodz z Chaosu, s zmiennokształtni - wyja niła.
Wspomniałem wyczyny Dworkina owej nocy, kiedy wcielił si we mnie.
Benedykt kiwn ł głow .
- Tato oszukał nas, udaj c Ganelona.
- Oberon jest dzieckiem Chaosu. Zbuntowanym synem zbuntowanego ojca.
Ale zachował moc.
- Wi c czemu my tego nie potrafimy? - chciał wiedzie Random.
Wzruszyła ramionami.
- A próbowali cie? Mo e potraficie. Z drugiej strony, w waszym pokoleniu
zdolno mogła zanikn . Nie wiem. Co do mnie jednak, to mam kilka ulubionych
form, do których powracam w chwilach napi cia. Dorastałam w miejscu, gdzie
było to reguł , gdzie ta druga posta cz sto dominowała. Wci zachowałam ten
odruch. To wła nie ogl dali cie... wtedy.
- Daro - przerwałem. - Po co było ci to wszystko, o czym mówiła : wiedza o
rodzinie, Wzorcu, Atutach, Amberze? I syn?
- No, dobrze - westchn ła. - Dobrze. Poznali cie ju pewnie plany Branda
9
zniszczenia i odbudowy Amberu...?
- Tak.
- Wymagały naszej zgody i współpracy.
- W tym zamordowania Martina? - spytał Random.
- Nie. Nie wiedzieli my, kogo zamierza u y jako... czynnika.
- A gdyby cie wiedzieli, czy to by was powstrzymało?
- To akademicki problem - odparła. - Sam sobie odpowiedz. Ciesz si , e
Martin prze ył. To wszystko, co mam do powiedzenia.
- Niech b dzie - mrukn ł Random. - Co z Brandem?
- Wykorzystuj c sposoby poznane u Dworkina, zdołał si porozumie z
naszymi przywódcami. Miał własne ambicje. Szukał wiedzy i siły. Zaproponował
układ.
- Jakiej wiedzy?
- Na przykład nie miał poj cia, jak zniszczy Wzorzec...
- Zatem jeste cie odpowiedzialni za to, co zrobił - stwierdził Random.
- Je li wolisz tak o tym my le .
- Wol .
Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie.
- Chcecie wysłucha całej historii?
- Mów. - Obejrzałem si na Randoma.
Skin ł głow .
- Brand otrzymał to, czego pragn ł - powiedziała. - Ale nie cieszył si
zaufaniem. Obawiano si , e kiedy zyska moc kształtowania wiata według swej
woli, nie wystarczy mu władza nad przebudowanym Amberem. e spróbuje
rozszerzy panowanie na Chaos. Potrzebny nam był słaby Amber, by Chaos stał
si silniejszy ni teraz. Chcieli my nowego stanu równowagi i wi cej krain cienia
w naszych granicach. Ju dawno zrozumiano, e dwa królestwa nie mog si
poł czy , ani e adne z nich nie mo e zosta zniszczone bez naruszenia
wszystkich procesów, jakie przebiegaj mi dzy nimi. I rezultatem byłby
absolutny zastój albo zupełny chaos. Mimo to, cho wiedziano, co planuje Brand,
nasi przywódcy zawarli z nim umow . Lepsza okazja mogła si nie zdarzy przez
całe wieki. Musieli my j wykorzysta . Uznano, e z Brandem poradzimy sobie
jako , a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zast pimy go kim innym.
- Wi c planowali cie te zdrad - wtr cił Random.
- Nie, gdyby dotrzymał słowa. Ale wiedzieli my, e nie ma tego zamiaru.
Dlatego przygotowali my si do działania.
- Jak?
- Pozwoliliby my mu osišgnš cel i potem by my go zniszczyli. Zast piłby go
przedstawiciel królewskiego rodu Amberu, nale cy te do najwy szego rodu
Dworców. Kto wychowany w ród nas i przygotowany do tej misji. Merlin jest
spokrewniony z Amberem z obu stron, przez mojego przodka, Benedykta, i
bezpo rednio przez ciebie - dwóch najpopularniejszych pretendentów do tronu.
- Wi c pochodzisz z królewskiego rodu Chaosu?
U miechn ła si .
Wstałem. Odszedłem. Spojrzałem na popiół w palenisku.
- Nie jestem zachwycony wykorzystaniem mnie w tak wykalkulowanym
10
eksperymencie hodowlanym - o wiadczyłem po chwili. - Ale to ju si stało.
Przyjmuj c na moment, e wszystko, co powiedziała , jest prawd , to dlaczego
teraz nam o tym mówisz?
- Poniewa - odparła - obawiam si , e władcy mojej krainy równie mocno
pragn realizacji swej wizji, jak Brand swojej. Mo e nawet mocniej. Chodzi o
równowag , o której wspomniałam. Niewielu pojmuje, jak jest delikatna.
Podró owałam po krajach Cienia w pobli u Amberu i byłam w samym Amberze.
Poznałam te cienie le ce po stronie Chaosu. Spotkałam wielu ludzi i wiele
zobaczyłam. Potem, gdy poznałam Martina i rozmawiałam z nim długo, zacz łam
przeczuwa , e te zmiany, które powinny by zmianami na lepsze, nie zako cz
si tylko przekształceniem Amberu wedle gustu moich władców. Raczej
przemieni Amber w przybudówk Dworców, a wi kszo cieni zniknie lub
poł czy si z Chaosem. Niektórzy z nas, wci maj c pretensje do Dworkina o
stworzenie Amberu, pragn powrotu do czasów, zanim to nast piło. Całkowitego
Chaosu, z którego powstało wszystko. Uznałam, e lepszy jest stan aktualny, i
staram si go zachowa . Mym pragnieniem jest, by adna ze stron nie wyszła z
tego konfliktu zwyci sko.
Obejrzawszy si , dostrzegłem, jak Benedykt kr ci głow .
- Wi c nie stoisz po niczyjej stronie - stwierdził.
- Wol wierzy , e stoj po obu.
- Martinie - spytałem. - Czy te jeste w to zamieszany?
Przytakn ł.
Random wybuchn ł miechem.
- Was dwoje? Przeciwko Amberowi i Dworcom Chaosu? Co chcecie osi gn ?
Jak zamierzacie podtrzyma t równowag ?
- Nie jeste my sami - o wiadczyła Dara. - I nie my wymy lili my ten plan.
Si gn ła do kieszeni, a kiedy wysun ła r k , co zamigotało na jej dłoni.
Obróciła to w blasku wiatla: sygnet naszego ojca.
- Sk d to masz? - zapytał Random.
- A jak my lisz?
Benedykt stan ł przy niej i wyci gn ł r k . Podała mu pier cie . Przyjrzał si
uwa nie .
- To naprawd taty - oznajmił. - Ma z tyłu takie drobne znaki, które kiedy
zauwa yłem. Po co go przyniosła ?
- Przede wszystkim, eby was przekona , e naprawd przekazuj jego
rozkazy.
- A sk d wogóle go znasz? - wtr ciłem.
- Spotkali my si jaki czas temu, kiedy... miał kłopoty - wyja niła. - Mo na
wła ciwie powiedzie , e pomogłam mu si uwolni . Znałam ju wtedy Martina i
byłam skłonna do bardziej przyjaznych uczu wobec Amberu. Poza tym, wasz
ojciec jest czaruj cym człowiekiem i potrafi przekonywa . Uznałam, e nie mog
patrze bezczynnie, jak pozostaje wi niem moich krewniaków.
- A czy wiesz, jak został schwytany?
Pokr ciła głow .
- Wiem tylko, e Brand skłonił go do przybycia w cie tak daleki od Amberu,
by mo na go było tam uwi zi . S dz , e pretekstem było poszukiwanie nie
11
istniej cego magicznego przyrz du, który mógłby naprawi Wzorzec, teraz ju
wie, e tylko Klejnot mo e tego dokona .
- Pomogła mu uciec... Jak wpłyn ło to na twoj pozycj w Dworcach?
- Nie najlepiej. Chwilowo jestem bezdomna.
- I chcesz zamieszka tutaj?
U miechn ła si krzywo.
- To zale y, jak to wszystko si zako czy. Je li moi rodacy osi gn swoje cele,
wol raczej wróci ... albo zamieszka w ród tych cieni, które pozostan .
Wyj łem Atut.
- A co z Merlinem? Gdzie teraz jest?
- Z nimi. Obawiam si , e nale y ju do nich. Zna swoje pochodzenie, ale to
oni kierowali jego wychowaniem. Nie wiem, czy mo na go jako wyrwa .
Podniosłem Atut i wpatrzyłem si w niego.
- To na nic - stwierdziła. - Nie b dzie działał mi dzy tam a tutaj.
Przypomniałem sobie, jak trudny był kontakt gdy znalazłem si na skraju
owego miejsca. Mimo to spróbowałem. Karta stała si zimna. Si gn łem w gł b.
Odczułem delikatne mrowienie czyjej obecno ci. Naparłem mocniej.
- Merlinie, to ja, Corwin - powiedziałem. - Słyszysz mnie?
Wydało mi si , e usłyszałem odpowied . Jakby "Nie mog ..." A potem nic.
Karta straciła swój chłód.
- Dotarłe do niego? - zapytała.
- Nie jestem pewien. Ale chyba tak, tylko na chwil .
- Lepiej, ni s dziłam. Albo warunki były wyj tkowo korzystne, albo macie
bardzo podobne umysły.
- Kiedy zacz ła wymachiwa taty sygnetem - przypomniał Random -
wspomniała o rozkazach. Jakie to rozkazy? I dlaczego przekazuje je przez
ciebie?
- To kwestia zgrania w czasie.
- Zgrania w czasie? Do diabła! Przecie wyjechał dopiero dzisiaj rano!
- Musiał załatwi jedn spraw , zanim zabierze si za nast pn . Nie wiedział
jak długo to potrwa. Ale kontaktowałam si z nim tu przed przybyciem tutaj...
chocia nie miałam poj cia, co mnie tu czeka. Jest gotów, by rozpocz kolejny
etap.
- Kiedy z nim rozmawiała ? - spytałem. - Gdzie on jest?
- Nie mam poj cia, gdzie jest. Poł czył si ze mn .
- I...?
- Chce, eby Benedykt zaatakował natychmiast.
Gerard poruszył si wreszcie. Wstał z wielkiego fotela, gdzie siedział i
przysłuchiwał si rozmowie. Wsun ł kciuki za pas i spojrzał na Dar z góry.
- Taki rozkaz musi pochodzi bezpo rednio od taty.
- Pochodzi.
Pokr cił głow .
- To nie ma sensu. Dlaczego miałby kontaktowa si z osob , której ufa nie
mamy raczej powodu, zamiast poł czy si z kim z nas?
- Nie s dz , by w tej chwili potrafił was dosi gn . Mnie potrafił.
- Dlaczego?
12
- Nie u ywał Atutu. Nie ma mojej karty. Wykorzystał efekt rezonansu czarnej
drogi. W podobny sposób Brand uciekł kiedy przed Corwinem.
- Sporo wiesz o tym, co si dzieje.
- Wiem. Wci mam kontakty w Dworcach Chaosu, a po waszym starciu
Brand tam wła nie si przeniósł. Sporo słyszałam.
- Wiesz, gdzie jest w tej chwili ojciec? - zapytał Random.
- Nie, nie wiem. Ale s dz , e wyruszył do prawdziwego Amberu, by naradzi
si z Dworkinem i ponownie zbada uszkodzenia pierwotnego Wzorca.
- W jakim celu?
- Trudno powiedzie . Zapewne po to, by zdecydowa , jakie podejmie
działania. Fakt, e dotarł do mnie i nakazał atak, oznacza najprawdopodobniej,
e decyzja ju zapadła.
- Jak dawno si z tob kontaktował?
- Kilka godzin temu... mojego czasu. Ale byłam daleko st d, w Cieniu. Nie
wiem, jaka jest ró nica upływu czasu. Nie mam do wiadczenia.
- Czyli mogło to nast pi zupełnie niedawno. Nawet przed chwil - zastanowił
si Gerard. - Dlaczego rozmawiał z tob , a nie z którym z nas? Gdyby naprawd
chciał, nie uwierz , by nie mógł nas dosi gn .
- Mo e chciał pokaza , e traktuje mnie przychylnie.
- Wszystko to mo e by prawd - o wiadczył Benedykt. - Ale nie wyrusz bez
potwierdzenia rozkazu.
- Czy Fiona wci przebywa przy pierwotnym Wzorcu? - zapytał Random.
- Kiedy ostatnio z ni rozmawiałem, zało yła tam obóz - odparłem. -
Rozumiem, o co ci chodzi...
Wyszukałem kart Fi.
- Jeden nie wystarczy, eby si gn a tam - zauwa ył.
- Fakt. Pomó wi c.
Wstał, stan ł przy moim boku. Benedykt i Gerard tak e si zbli yli.
- To wcale nie jest konieczne - zaprotestowała Dara.
Nie zwracaj c na ni uwagi, skoncentrowałem si na delikatnych rysach swej
rudowłosej siostry. Po chwili nast pił kontakt.
- Fiono - zacz łem. Widok za jej plecami wiadczył, e nie zmieniła miejsca
pobytu w samym sercu rzeczy. - Czy jest tam tato?
- Tak. - U miechn ła si lekko. - U Dworkina.
- Słuchaj, sprawa jest pilna. Nie wiem, czy znasz Dar , ale ona jest tutaj i...
- Wiem, kim jest, chocia nigdy jej nie spotkałam.
- W ka dym razie ona twierdzi, e tato polecił przekaza Benedyktowi rozkaz
ataku. Jako dowód ma jego sygnet, ale tato nic o tym wcze niej nie wspominał.
Wiesz co na ten temat?
- Nie. Przywitali my si tylko, kiedy jaki czas temu wyszli razem z
Dworkinem, eby popatrze na Wzorzec. Miałam jednak wtedy pewne
podejrzenia i to, o czym mówisz, chyba je potwierdza.
- Podejrzenia? Co masz na my li?
- S dz , e tato chce naprawi Wzorzec. Ma Klejnot. Słyszałam cz jego
rozmowy z Dworkinem. Je li podejmie prób , w Dworcach Chaosu dowiedz si
o tym natychmiast. Zechc go powstrzyma . Zamierza pewnie uderzy jako
13
pierwszy, by odwróci ich uwag . Tylko...
- Co?
- To go zabije, Corwinie. Tyle zd yłam si nauczy . Czy mu si uda czy nie,
zostanie zniszczony.
- Trudno mi w to uwierzy .
- e król oddaje ycie za swoj krain ?
- e tato byłby do tego zdolny.
- Wi c albo si zmienił, albo nigdy go naprawd nie znałe . Ale ja uwa am, e
on naprawd spróbuje.
- To czemu przekazał swój ostatni rozkaz przez osob , o której wie, e jej nie
ufamy?
- eby pokaza , e macie jej zaufa , jak przypuszczam. Kiedy tylko
potwierdzi ten rozkaz.
- To raczej okr na droga załatwiania pewnych spraw. Ale zgadzam si z
tob , e nie nale y działa bez potwierdzenia. Mo esz je dla nas uzyska ?
- Spróbuj . Poł cz si z wami, kiedy tylko z nim porozmawiam.
Przerwała kontakt.
Spojrzałem na Dar , która słyszała konwersacj tylko z naszej strony.
- Czy wiesz, co tato w tej chwili planuje? - zapytałem.
- Co zwi zanego z czarn drog - odparła. - To sugerował. Nie wspomniał
jednak co ani jak.
Zło yłem karty i schowałem je do futerału. Nie podobał mi si taki obrót
spraw. Cały ten dzie zacz ł si marnie, a potem wszystko szło coraz gorzej. A
było dopiero wczesne popołudnie. Potrz sn łem głow . Kiedy rozmawiałem z
Dworkinem, opisał mi rezultaty ka dej próby naprawy Wzorca. Wydały mi si
wtedy niezwykle gro ne. Przypu my, e tato spróbuje, przegra i zginie przy tej
próbie. Gdzie si wtedy znajdziemy? W tym samym miejscu, tyle e bez
przywódcy i w przededniu bitwy - i z aktualnym na nowo problemem sukcesji.
Wyruszymy na wojn , a ta paskudna sprawa znowu b dzie nas n ka . Zaczniemy
si szykowa do bratobójczych walk, które rozgorzej , gdy tylko poradzimy sobie
z nieprzyjacielem. Musi by jakie inne rozwi zanie. Lepiej ju ywy tato na
tronie, ni odrodzenie intryg i spisków.
- Na co czekamy? - spytała Dara. - Na potwierdzenie?
- Tak - odpowiedziałem.
Random kr ył po pokoju. Benedykt usiadł i ogl dał opatrunek na r ku.
Gerard oparł si o kominek. A ja stałem i zastanawiałem si . Przyszła mi do
głowy pewna my l. Odp dziłem j natychmiast, ale wróciła. Nie podobała mi si ,
ale nie miało to adnego zwi zku z celowo ci jej realizacji. Musiałem działa
szybko, zanim przekonam siebie, by spojrze z innego punktu widzenia. Nie. B d
si trzymał poprzedniego. Niech to diabli!
Poczułem mrowienie kontaktu. Czekałem. Po chwili znów zobaczyłem Fion .
Stała w znajomym pomieszczeniu, cho straciłem kilka sekund, by je rozpozna :
salon Dworkina, za ci kimi drzwiami w gł bi jaskini.
Tato i Dworkin te tam byli. Tato zrzucił swoj mask Ganelona i znowu stał
si sob , jak dawniej. Spostrzegłem, e nosi Klejnot.
- Corwinie - odezwała si Fiona. - To prawda. Tato przekazał przez Dar
14
rozkaz ataku i oczekiwał tej pro by o potwierdzenie. Ja...
- Fiono, przenie mnie.
- Co?
- Słyszała . Przenie mnie!
Wyci gn łem praw r k . Fi si gn ła po mnie. Dotkn li my si .
- Corwinie! - krzykn ł Random. - Co si dzieje?
Benedykt zerwał si , a Gerard szedł ju w moj stron .
- Dowiecie si wkrótce - o wiadczyłem i zrobiłem krok do przodu.
U cisn łem jej dło , wypu ciłem i u miechn łem si .
- Dzi ki, Fi. Cze , tato. Witaj, Dworkinie. Co słycha ?
Rzuciłem okiem na ci kie drzwi i przekonałem si , e stoj otworem.
Wymin łem Fion i podszedłem do nich. Tato spu cił głow i zmru ył oczy.
Znałem to spojrzenie.
- O co chodzi, Corwinie? Znalazłe si tutaj bez pozwolenia - burkn ł. -
Potwierdziłem ten cholerny rozkaz. Spodziewam si , e zostanie wykonany.
- Zostanie - przytakn łem. - Nie przyszedłem, by o tym dyskutowa .
- Wi c po co?
Podszedłem bli ej, kalkuluj c w my lach słowa i odległo . Dobrze, e tato nie
wstawał.
- Przez pewien czas jechali my razem jak towarzysze - powiedziałem. - I niech
mnie diabli porw , je li nie zacz łem ci wtedy lubi . Sam wiesz, e przedtem nie
czułem specjalnej sympatii. Dot d nie miałem jako odwagi, eby ci o tym
powiedzie . Chciałbym wierzy , e tak mogłyby si uło y nasze stosunki,
gdyby my nie byli dla siebie tym, kim jeste my. - Na mgnienie oka jego spojrzenie
złagodniało. Zaj łem pozycj . - W ka dym razie - ci gn łem - wol uwa a ci
raczej za tego ni tamtego człowieka. Jest bowiem co , czego w przeciwnym
wypadku nigdy bym dla ciebie nie zrobił.
- Co takiego? - zapytał.
- To.
Chwyciłem Kłejnot od dołu i jednym ruchem ci gn łem tacie ła cuch.
Zrobiłem zwrot na pi cie i pognałem przez grot do drzwi. Zamkn łem je za
sob , a trzasn ły. Nie wiedziałem, jak je zaryglowa od zewn trz, wi c biegłem
dalej skalnym korytarzem, którym tamtej nocy pod ałem za Dworkinem. Za
plecami usłyszałem oczekiwany krzyk.
Pokonywałem zakr ty. Tylko raz si potkn łem. W powietrzu wisiał wci
ci ki zapach Wixera. P dziłem przed siebie, a ko cowy łuk odsłonił mi wiatło
dnia. Pognałem ku niemu, w biegu zakładaj c na szyj Klejnot. Czułem, jak
opada na pier . Si gn łem ku niemu my l . Za mn , w jaskini, rozlegały si jakie
echa.
Na zewn trz!
Pomkn łem do Wzorca, wczuwaj c si w Klejnot i zmieniaj c go w
dodatkowy zmysł. Oprócz taty i Dworkina byłem jedynym w pełni dostrojonym
człowiekiem.
Dworkin mówił, e naprawy mo e dokona kto , kto przejdzie Wielki
Wzorzec w stanie zestrojenia, za ka dym okr eniem wypalaj c plam i
zast puj c j fragmentem niesionego w umy le obrazu Wzorca, a równocze nie
15
wymazuj c czarn drog . Lepiej wi c ja ni tato. Wci miałem wra enie, e
czarna droga zawdzi cza cz swej ostatecznej formy mocy, jak dała jej moja
kl twa rzucona na Amber. To tak e chciałem wymaza . Gdy sko czy si wojna,
tato i tak lepiej ode mnie poradzi sobie z porz dkowaniem spraw. Zrozumiałem
wła nie, e nie pragn ju tronu. Nawet gdyby był wolny, przytłaczał
perspektyw niesko czonych szarych stuleci kierowania krajem, jakie mogły
mnie jeszcze czeka .
Mo e najprostszym wyj ciem byłoby zgin przy naprawie Wzorca. Eryk ju
nie ył, a ja przestałem go nienawidzi . Drugi powód, który zmuszał mnie do
działania - tron - wydawał si godny po dania, poniewa s dziłem, e on go
pragn ł. Zrezygnowałem z obu. Co pozostało? Wy miałem Vialle, potem
zacz łem si zastanawia . Miała racj . Cechy starego ołnierza wci pozostały
we mnie dominuj ce. Wszystko jest kwesti obowi zku. Ale nie tylko. Istniało
jeszcze co ...
Dotarłem do brzegu Wzorca i szybko ruszyłem na pocz tek drogi.
Obejrzałem si . Tato, Dworkin, Fiona... adne z nich nie wynurzyło si jeszcze z
jaskini. To dobrze. Nie zd
mnie powstrzyma . Kiedy ju postawi stop na
Wzorcu, b d mogli tylko czeka i patrze . Przez moment wyobraziłem sobie
gin cego Iago, stłumiłem t my l, próbowałem odzyska niezb dny dla podj cia
próby poziom spokoju. Wspomniałem pojedynek z Brandem i jego niezwykłe
znikni cie. Odepchn łem tak e t my l, zwolniłem rytm oddechu, przygotowałem
si .
Ogarn ła mnie jaka apatia. Nadszedł czas, by zacz , ale zatrzymałem si
jeszcze na chwil . Starałem si skoncentrowa na czekaj cym mnie zadaniu.
Wzorzec zafalował lekko. Teraz, do diabła! Teraz! Do tych przygotowa !
Ruszaj, powiedziałem sobie. Id ! A jednak wci stałem jak we nie, zapatrzony
w rysunek Wzorca. Zapomniałem o sobie. Był tylko Wzorzec, z podłu n , czarn
plam , któr nale y usun ...
Nie uwa ałem ju za istotne, e mo e mnie zabi . Umysł dryfował,
zachwycony pi knem rysunku...
Usłyszałem jaki d wi k; pewnie nadchodz . Musz co zrobi , zanim tu
dotr . Musz zacz przej cie, ju , w tej chwili...
Oderwałem wzrok od Wzorca i spojrzałem w stron wyj cia z jaskini.
Wynurzyli si , zeszli do połowy zbocza i stan li. Dlaczego? Czemu si zatrzymali?
Czy to wa ne? Miałem do czasu, by zacz . Podniosłem nog , by zrobi
pierwszy krok. Ledwie mogłem si ruszy . Z najwy szym wysiłkiem przesuwałem
stop . Ten krok był trudniejszy ni ko cowy fragment Wzorca. Miałem jednak
wra enie, e nie walcz z zewn trznym oporem, a raczej z bezwładno ci
własnego ciała. Niemal jak...
W umy le pojawił si obraz Benedykta obok Wzorca w Tir-na Nog'Ih. Brand
zbli ał si , drwił, a Klejnot płon ł mu na piersi...
Zanim jeszcze spojrzałem w dół, wiedziałem, co zobacz .
Czerwony kamie pulsował w rytmie mojego t tna.
Niech ich szlag!
Tato albo Dworkin - a mo e obaj - si gał poprzez Klejnot i parali ował mnie.
Nie miałem w tpliwo ci, e ka dy z nich potrafiłby tego dokona . Mimo to, z tej
16
odległo ci, nie warto było poddawa si bez walki.
Wci przesuwałem stop , zbli aj c j do kraw dzi Wzorca. Je li mi si uda,
to nie b d ju mogli...
Senno ... Czułem, e zaczynam si przewraca . Zasn łem na moment, potem
znowu.
Kiedy otworzyłem oczy, widziałem przy twarzy fragment rysunku.
Odwróciłem głow i dostrzegłem nogi.
A kiedy spojrzałem w gór , zobaczyłem tat , trzymaj cego w r ku Klejnot.
- Odejd cie - polecił Dworkinowi i Fionie. Nawet nie popatrzył w ich stron .
Oddalili si , a tato zawiesił Klejnot na szyi. Potem pochylił si i podał mi r k .
Chwyciłem j i wstałem.
- To był wariacki pomysł - stwierdził.
- Prawie mi si udało.
Przytakn ł.
- Oczywi cie, zgin łby tylko i niczego nie osi gn ł - zauwa ył. - Ale i tak to
dobra robota. Chod , przejdziemy si .
Wzi ł mnie pod r k i ruszyli my wzdłu obwodu Wzorca.
Patrzyłem na dziwne, pozbawione horyzontu niebo-morze wokół nas.
My lałem, co by si stało, gdybym zd ył rozpocz przej cie. Co działoby si
teraz?
- Zmieniłe si - stwierdził w ko cu. - Albo te nigdy ci naprawd nie znałem.
Wzruszyłem ramionami.
- Pewnie jedno i drugie, po trochu. Wła nie chciałem powiedzie to samo o
tobie. Mog o co zapyta ?
- O co?
- Czy trudno ci było udawa Ganelona?
Parsknał cicho.
- Wcale nietrudno. Mo e mogłe wtedy zobaczy prawdziwego mnie.
- Lubiłem go. Czy raczej ciebie w jego roli. Chciałbym wiedzie , co si stało z
prawdziwym Ganelonem.
- Dawno nie yje, Corwinie. Spotkali my si , kiedy wyp dziłe go z Avalonu.
Nie był złym facetem. Nie zaufałbym mu w niczym, ale w ko cu, je li nie musz ,
nie ufam nikomu.
- To cecha rodzinna.
- Przykro mi, e musiałem go zabi . Co prawda, nie pozostawił mi wielkiego
wyboru. Wszystko to zdarzyło si wiele lat temu, ale pami tam go dokładnie.
Czyli, musiał zrobi na mnie wra enie.
- A Lorraine?
- Kraina? Dobra robota; tak my lałem. Zaj łem si odpowiednim cieniem.
Nabrał mocy dzi ki mej obecno ci, jak zreszt ka dy, w którym kto z nas
pozostanie dostatecznie długo. Tak było z tob w Avalonie i pó niej, w tym innym
miejscu. Zadbałem, by mie tam do czasu. Oddziaływałem swoj wol na
strumie czasowy.
- Nie wiedziałem, e to mo liwe.
- Nabieracie mocy powoli, poczynaj c od dnia inicjacji we Wzorcu. Wielu
jeszcze rzeczy musicie si nauczy . Tak, wzmocniłem Lorraine i uczyniłem j
17
szczególnie podatn na rosn c pot g czarnej drogi. Dopilnowałem, by znalazła
si na twojej cie ce, niewa ne dok d by poszedł. Po ucieczce, wszystkie twoje
drogi prowadziły do Lorraine.
- Dlaczego?
- Była pułapk , jak na ciebie zastawiłem... A mo e prób . Chciałem by przy
tobie, gdy spotkasz si z siłami Chaosu. Chciałem te przez pewien czas w drowa
razem z tob .
- Próba? Dlaczego chciałe mnie wypróbowa ? I po co miałby w drowa
razem ze mn ?
- Nie domy lasz si ? Obserwowałem was wszystkich przez długie lata. Nigdy
nie wskazałem nast pcy. wiadomie nie wyja niałem tej kwestii. Zbyt jeste cie do
mnie podobni. Wiedziałem, e kiedy ogłosz , kto jest spadkobierc , to jakbym
podpisał na niego czy na ni wyrok mierci. Nie. Specjalnie pozostawiłem t
spraw bez rozwi zania. A do ko ca. Teraz jednak zdecydowałem. To b dziesz
ty.
- Jeszcze w Lorraine nawi załe ze mn krótki kontakt. We własnej postaci.
Powiedziałe , ebym zasiadł na tronie. Je li ju wtedy postanowiłe , to po co
ci gn łe cał t maskarad ?
- Wcale wtedy nie postanowiłem. Musiałem tylko skłoni ci do dalszych
stara . Bałem si , e za bardzo polubisz t dziewczyn i kraj. Kiedy jako bohater
wyszedłe z Czarnego Kr gu, mogłe osiedli si tam i zosta ju na stałe.
Chciałem nakłoni ci jako do dalszej w drówki.
Milczałem przez chwil . Okr yli my ju spor cz Wzorca.
Wreszcie...
- Jest co , o co chciałbym zapyta - o wiadczyłem. - Zanim przybyłem tutaj,
rozmawiałem z Dar , która wła nie próbuje oczy ci si w naszych oczach...
- Jest czysta - przerwał. - Ja j oczy ciłem.
Pokr ciłem głow .
- Powstrzymałem si przed oskar eniem jej o co , o czym my lałem ju od
pewnego czasu. Mam wa ny powód, by jej nie ufa , mimo jej protestów i twoich
zapewnie . Nawet dwa powody.
- Wiem, Corwinie. Ale to nie ona zabiła sługi Benedykta, by zapewni sobie
pozycj w jego domu. Sam to zrobiłem, by traciła do ciebie, jak trafiła, dokładnie
we wła ciwej chwili.
- Ty? Brałe udział w tym spisku? Dlaczego?
- B dzie dla ciebie dobr królow , synu. Wierz w sił krwi Chaosu. Nadeszła
pora na kolejny zastrzyk. Wst pisz na tron maj c ju dziedzica. Zanim Merlin
dojrzeje do obj cia władzy, wykorzenimy z niego wpływy wczesnego wychowania.
Dotarli my do czarnej plamy. Zatrzymałem si , przykucn łem i zacz łem si
przygl da .
- S dzisz, e to ci zabije? - zapytałem.
- Wiem, e tak.
- By mn pokierowa , potrafiłe mordowa niewinnych ludzi. A jednak chcesz
po wi ci ycie dla dobra królestwa.
Spojrzałem mu w oczy.
- Sam nie mam czystych r k - wyznałem. - I nie próbuj ci os dza . Jednak
18
niedawno, kiedy szykowałem si do przej cia Wzorca, poj łem, jak zmieniły si
moje uczucia. Dla Eryka, dla tronu... Wierz , e robisz to, co robisz, kierowany
poczuciem obowi zku. Ja tak e mam obowi zki: wobec Amberu i tronu. Nawet
wi cej. 0 wiele wi cej. Wtedy to zrozumiałem. Lecz poj łem co jeszcze, co , czego
nie wymaga ode mnie obowi zek. Nie wiem, kiedy i jak si to sko czyło ani kiedy
sam si zmieniłem, ale nie pragn ju tronu, tato. Przykro mi, e niwecz twoje
plany, ale nie chc by królem Amberu. Przepraszam.
Odwróciłem wzrok, powracaj c do studiowania plamy.
Usłyszałem jego westchnienie.
- Ode l ci teraz do domu - rzekł. - Osiodłaj konia i przygotuj prowiant. Udaj
si w jakie miejsce poza Amberem. Całkiem dowolne, byle na osobno ci.
- Mój grobowiec!
Parskn ł i zachichotał.
- Mo e by . Jed tam i czekaj na mnie. Musz troch pomy le .
Wstałem i poło ył mi dło na ramieniu. Klejnot pulsował blaskiem. Tato
spojrzał mi w oczy.
- aden z ludzi nie mo e mie wszystkiego, czego pragnie, w taki sposób, w
jaki tego zapragn ł - o wiadczył.
Nast pił efekt oddalania, jak przy działaniu Atutu, tylko w przeciwn stron .
Usłyszałem głosy, potem dostrzegłem wokół siebie pokój, który niedawno
opu ciłem. Benedykt, Gerard, Random i Dara wci na mnie czekali. Poczułem,
e tato puszcza moje rami . Potem znikn ł, a ja znów znalazłem si mi dzy nimi.
- Co to za historia? - odezwał si Random. - Widzieli my, jak tato ci odsyła.
Przy okazji, jak on to zrobił?
- Nie wiem - przyznałem. - Ale potwierdził to, co mówiła Dara. To on dał jej
sygnet i polecił przekaza wiadomo .
- Dlaczego? - zdziwił si Gerard.
- Chciał, eby my si nauczyli jej ufa .
Benedykt wstał.
- Pójd wi c i zrobi to, co mi polecono.
- On chce, eby uderzył i zaraz si cofn ł - oznajmiła Dara. - Potem
wystarczy ich tylko powstrzymywa .
- Jak długo?
- Powiedział tylko, e to b dzie oczywiste.
Benedykt skrzywił usta w jednym ze swych niecz stych u miechów i skin ł
głow . Jedn r k otworzył jako futerał z kartami, wyj ł tali , odszukał
specjalny Atut Dworców, który mu dałem.
- Powodzenia - rzucił Random.
- Tak - zgodził si z nim Gerard.
Dodałem te twoje yczenia i patrzyłem, jak si rozwiewa. Kiedy znikn ł
t czowy powidok, odwróciłem si i zauwa yłem, e Dara płacze cicho.
Powstrzymałem si od uwag.
- Ja tak e dostałem rozkazy... czy co w tym rodzaju - oznajmiłem. - Lepiej
wezm si do pracy.
- A ja rusz z powrotem na morze - dodał Gerard.
- Nie - usłyszałem głos Dary, gdy szedłem ju do drzwi. Zatrzymałem si .
19
- Masz zosta tutaj, Gerardzie, i pilnowa samego Amberu. Od strony morza
nie nast pi aden atak.
- Przecie to Random miał dowodzi obron miasta.
Pokr ciła głow .
- Random ma doł czy do Juliana w Ardenie.
- Jeste pewna? - nie dowierzał Random.
- Absolutnie.
- Dobrze. Miło si przekona , e chocia raz o mnie pomy lał. Przepraszam,
Gerardzie. Zaskoczyło mnie to.
Gerard wyglšdał na zwyczajnie zdziwionego.
- Mam nadziej , e wie, co robi - mrukn ł.
- Mówili my ju o tym - przypomniałem. - Na razie.
Wychodz c z pokoju, usłyszałem za sob kroki. Dara szła obok mnie.
- Co teraz? - spytałem.
- Pomy lałam, e przejd si z tob , dok dkolwiek zmierzasz.
- Id tylko na gór , eby zabra par rzeczy. Potem do stajni.
- Pójd z tob .
- Musz jecha sam.
- I tak nie mogłabym ci towarzyszy . Mam jeszcze porozmawia z twoimi
siostrami.
- One te s w to wł czone?
- Tak.
Przez chwil szli my w milczeniu. W ko cu odezwała si .
- Cała ta sprawa nie była rozegrana tak na zimno, jak mogłoby si wydawa ,
Corwinie.
Weszli my do magazynu.
- Jaka sprawa?
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Aha. Ta. To dobrze.
- Lubi ci . Pewnego dnia mo e to by co wi cej, o ile ty te co czujesz.
Duma podsun ła mi zło liw odpowied , ale ugryzłem si w j zyk. W ci gu
wieków mo na si nauczy paru rzeczy.
Wykorzystała mnie, to prawda, ale okazało si teraz, e sama nie była wtedy
pani siebie. Najgorsze, co mogłem powiedzie , jak przypuszczam, było to, e tato
pragn ł, ebym jej pragn ł. Nie pozwoliłem jednak, by oburzenie wpłyn ło na
moje uczucia czy te na to, jakie mogłyby si one sta . Wi c...
- Ja te ci lubi - odparłem patrz c na ni .
Wygl dała, jakby potrzebowała pocałunku. Załatwiłem to. - Teraz lepiej
zaczn si pakowa .
U miechn ła si i cisn ła mnie za rami . I odeszła.
W tej chwili wolałem nie bada zbyt dokładnie własnych uczu . Spakowałem
sprz t. Osiodłałem Gwiazd i ruszyłem przez szczyt Kolviru. Zatrzymałem si
przy moim grobowcu. Siedz c na zewn trz, paliłem fajk i obserwowałem
chmury. Miałem wra enie, e prze yłem ci ki dzie , a przecie wci było
jeszcze wczesne popołudnie. Przeczucia grały w berka w grotach mojego umysłu,
a adnego z nich nie zaprosiłbym na obiad.
20
Rozdział 3
Kontakt nast pił nagle, w chwili gdy drzemałem na siedz co. Natychmiast
zerwałem si na nogi. To był tato.
- Corwinie, podj łem niezb dne decyzje. Czas nadszedł - powiedział. - Odsło
lewe rami .
Uczyniłem to, a jego posta materializowała si z wolna. Wygl dał coraz
bardziej władczo, na twarzy za miał dziwny wyraz smutku, jakiego jeszcze u
niego nie widziałem.
Lew r k chwycił mnie za przedrami , a praw wydobył sztylet.
Przygl dałem si , jak nacina mi skór i chowa bro .
Popłyn ła krew. Pochwycił j w lew , zło on dło . Pu cił moj r k i
odst pił, potem uniósł dłonie do twarzy, dmuchn ł w nie i rozsun ł szybko.
Czubaty czerwony ptak rozmiaru kruka, z piórami barwy mojej krwi,
siedział mu na przedramieniu. Przeszedł na nadgarstek i spojrzał na mnie. Nawet
oczy miał czerwone; gdy pochylił głow i obserwował czujnie, sprawiał wra enie,
e mnie poznaje.
- To jest Corwin. Ten, za którym masz pod a - powiedział tato. -
Zapami taj go.
Potem posadził sobie ptaka na lewym ramieniu. Ptak przygl dał mi si ci gle,
nie próbuj c odlecie .
- Musisz jecha , Corwinie - rzekł tato. - Szybko. Dosi d konia i ruszaj na
południe. Przejd w Cie gdy tylko ci si uda. Piekielny rajd. Odjed st d, jak
najdalej potrafisz.
- Gdzie mam jecha , ojcze? - zapytałem.
- Do Dworców Chaosu. Znasz drog ?
- W teorii. Nigdy nie dotarłem tak daleko.
Wolno skin ł głow .
- Ruszaj wi c - ponaglił mnie. - Powiniene wytworzy mo liwie du y
dyferencjał czasowy pomi dzy sob a Amberem.
- Dobrze. Ale nic nie rozumiem.
- Zrozumiesz, gdy nadejdzie czas.
- Jest przecie łatwiejszy sposób - zaprotestowałem. - Mog si tam dosta
szybciej i bez kłopotów. Wystarczy, e skontaktuj si przez Atut z Benedyktem i
on mnie przerzuci.
- Nic z tego - odparł tato. - B dziesz musiał wybra dłu sz tras , poniewa
zaniesiesz tam co , co zostanie ci dostarczone po drodze.
- Dostarczone? Jak?
Pogładził pióra czerwonego ptaka.
- Przez tego oto twojego przyjaciela. Nie zdoła dolecie a do Dworców. W
ka dym razie nie do szybko.
- I co mi przyniesie?
- Klejnot. Nie s dz , ebym sam zdołał go przerzuci , kiedy ju zako cz to,
co mam do zrobienia. W tamtym miejscu jego moc mo e si okaza przydatna.
- Rozumiem. Ale nie musz pokonywa całej drogi. Mog si przeatutowa ,
kiedy otrzymam Klejnot.
21
- Boj si , e nie. Kiedy zrobi ju to, co zrobi musz , Atuty stan si na
pewien czas bezu yteczne.
- Dlaczego?
- Poniewa sama osnowa istnienia b dzie ulega przemianie. Ruszaj ju , do
diabła! Wsiadaj na konia i jed !
Stałem nieruchomo i przygl dałem mu si jeszcze przez chwil .
- Ojcze, czy nie ma innego sposobu?
Pokr cił tylko głow i uniósł r k . Zacz ł si rozpływa .
- egnaj.
Odwróciłem si i wskoczyłem na siodło. Wiele jeszcze zostało do powiedzenia,
ale było ju za pó no. Skierowałem Gwiazd na szlak, który miał mnie
poprowadzi na południe.
Tato umiał manipulowa Cieniem nawet na szczycie Kolviru, ale ja tego nie
potrafiłem. eby dokona przeskoku, musiałem bardziej oddali si od Amberu.
Jednak wiedz c, e to mo liwe, postanowiłem spróbowa . Zatem, pod aj c na
południe po nagich kamieniach i skalnymi przeł czami, gdzie wył wicher, na
szlaku wiod cym ku Garnath starałem si wpływa na osnow rzeczywisto ci.
Niewielka k pka niebieskich kwiatów za skalnym wyst pem.
Ich widok wzbudził emocje, gdy kwiaty były skromn cz ci moich stara .
Nadal kształtowałem sw wol wiat, jaki miał si ukaza za ka dym zakr tem
drogi.
Cie trójk tnego głazu padaj cy na moj cie k ... Zmiana wiatru...
Niektóre drobne przemiany naprawd zachodziły.
Trakt zataczaj cy kr g... Rozpadlina... Stare ptasie gniazdo na skalnej półce...
Wi cej niebieskich kwiatów... Dlaczego nie? Drzewo... Jeszcze jedno... Czułem
wibruj c we mnie moc. Wprowadzałem nast pne przemiany.
Zastanowiłem si chwil nad t wie o nabyt pot g . Całkiem mo liwe, e to
czysto psychologiczne przyczyny nie pozwalały wcze niej na takie manipulacje.
Jeszcze całkiem niedawno uwa ałem Amber za jedyn , niezmienn rzeczywisto ,
z której brały sw posta wszystkie cienie. Teraz wiedziałem, e był tylko
pierwszym spo ród nich, a miejsce, gdzie przebywał teraz mój ojciec,
reprezentowało rzeczywisto wy szego rz du.
Zatem, cho blisko utrudniała, to przecie nie uniemo liwiała dokonywania
przemian. Mimo to w innych okoliczno ciach oszcz dzałbym siły do punktu, w
którym byłoby to łatwiejsze.
Teraz... teraz jednak e wiedziałem, e musz si spieszy . Musz si stara ,
p dzi , wypełni wol ojca.
Nim dotarłem do szlaku prowadz cego w dół południowej ciany Kolviru,
okolica zmieniła si wyra nie.
Zamiast na stromy zjazd, jaki zwykle znaczył t drog , spogl dałem na ci g
łagodnych zboczy. Wkraczałem ju w krainy cieni.
Czarna droga wci biegła po lewej stronie niby ciemna blizna, ale Garnath,
któr przecinała, była w nieco lepszym stanie ni ta, któr znałem tak dobrze.
Surowe li cie zostały złagodzone k pami zieleni porastaj cej troch bli ej
martwego pasa. Miałem wra enie, e moja rzucona na t ziemi kl twa została
lekko osłabiona. Iluzoryczne uczucie, naturalnie, gdy nie był to ju dokładnie
22
mój Amber. Mimo to... Przepraszam za rol , jak w tym wszystkim odegrałem,
zwróciłem si w my lach do wszystkiego, prawie jak w modlitwie. Jad teraz, by
spróbowa to odwróci . Wybacz mi, duchu tego miejsca.
Wzrok przesun ł si w stron Gaju Jednoro ca, lecz le ał on zbyt daleko na
zachód, ukryty za zbyt wielu drzewami, bym mógł cho by przelotnie ujrze
wi ty zagajnik.
Zbocze łagodniało, zamienione w ci g niewielkich wzniesie . Pozwoliłem
Gwie dzie przyspieszy , gdy pokonywali my je, zmierzaj c na południowy
zachód, a potem na południe. Ni ej, wci ni ej. Gdzie daleko po lewej stronie
iskrzyło si i l niło morze. Wkrótce pojawi si mi dzy nami czarna droga, gdy
wje d aj c do Garnath, zbli ałem si do niej. Cokolwiek uczyni z Cieniem, nie
zdołam wymaza jej złowieszczej obecno ci. Co gorsza, równolegle do niej biegł
najkrótszy z mo liwych szlaków.
Wreszcie stan li my na dnie doliny. Las Arden wyrastał w dali po prawej
stronie i si gał ku zachodowi, pradawny i niezmierzony. Jechałem przed siebie,
dokonuj c zmian, które miały przenie mnie jeszcze dalej od domu.
Wprawdzie trzymałem si czarnej drogi, ale nie zbli ałem si do niej zanadto.
Nie mogłem, gdy była jedynym elementem, którego nie potrafiłem zmieni .
Starałem si , by rozdzielały nas krzaki, drzewa i niewysokie pagórki.
Si gn łem przed siebie i zmieniła si faktura krainy. yły agatu... Stosy
łupków... Ciemniejsza ziele ... Chmury płyn ce po niebie... Sło ce migocze i
ta czy... Przyspieszyli my kroku. Grunt opadł jeszcze ni ej, cienie wydłu yły si i
poł czyły, las si odsun ł. Skalna ciana wyrosła po prawej stronie, druga po
lewej... Chłodny wiatr cigał mnie wzdłu kanionu. Migały pasma skalnych
warstw: czerwone, złote, ółte i br zowe. Piasek pokrył dno kanionu. Wokół
unosiły si wiry kurzu. Pochyliłem si mocniej, gdy droga znowu wiodła pod
gór . ciany wygi ły si do wn trza i zbli yły do siebie.
Szlak zw ał si , zw ał coraz bardziej. Mogłem ju niemal dotkn obu
cian...
Ich szczyty poł czyły si . Jechałem cienistym tunelem, zwalniaj c, gdy stawało
si ciemniej... Z niebytu wystrzeliły fosforyzuj ce rysunki, a wiatr j czał gło no.
Na zewn trz zatem!
wiatło ze cian o lepiało, a wokół nas wyrosły gigantyczne kryształy.
P dzili my mi dzy nimi, w gór , cie k prowadz c st d dalej w seri dolinek,
gdzie niewielkie, idealnie okr głe jeziorka le ały w ród mchu nieruchomo niby
płyty zielonego szkła.
Przed nami wyrosły wysokie paprocie. Wjechali my w ich g szcz. Usłyszałem
daleki głos tr bki.
Zakr ty, kroki... Paprocie, czerwone teraz, szersze i ni sze... Dalej rozległa
równina, ró owiej ca ku wieczorowi...
Naprzód, poprzez blade trawy... Aromat wie ej ziemi... Daleko z przodu
masyw ciemnych chmur... Po lewej p d gwiezdnych wirów... W skie pasmo
wilgotnej mgły... Bł kitny ksi yc wskakuje na niebo... Migotanie w ród
mrocznych kł bów... Wspomnienia i głos gromu...
Zapach burzy i p d powietrza... Silny wiatr... Chmury przesłaniaj gwiazdy...
Jasne widły wbijaj si w rozszczepione drzewo po prawej stronie, zmieniaj cje w
23
płomie ... Mrowienie... Zapach ozonu... Strugi wody lej si na mnie... Rz d
wiateł po lewej... Stuk kopyt po bruku ulicy... Zbli a si jaki dziwaczny
pojazd... Cylindryczny, posapuj cy... Wymijamy si nawzajem... ciga mnie
wołanie... W o wietlonym oknie twarz dziecka...
Stuk... Chlupot... Szyldy sklepów i domy... Deszcz słabnie, rzednie, odchodzi...
Przepływa mgła, unosi si , g stnieje, po lewej stronie l ni perłowym blaskiem...
Grunt staje si mi kki, czerwienieje... wiatło w ród mgły coraz silniejsze...
Nowy wiatr, w plecy, cieplejszy... Powietrze rozpada si ... Bladocytrynowe niebo...
Pomara czowe sło ce p dz ce w stron południa...
Dr enie! To nie moja dzieło, rzecz zupełnie nieprzewidziana... Ziemia porusza
si pod nami, ale z pewno ci dzieje si co wi cej. Nowe niebo, nowe sło ce,
rdzawa pustynia, na któr wła nie wjechałem - wszystko to zdaje si rozszerza i
zw a , zanika i powraca .
Rozlega si trzask, a po ka dym zaniku widz , e Gwiazda i ja jeste my sami
w ród białej nico ci, jak postacie bez tła. Kroczymy po pustce. wiatło dochodzi
ze wszystkich stron i tylko nas o wietla. Uszy atakuje nieustanny trzask, jakby
wiosenna odwil dotarła do rosyjskiej rzeki, której brzegiem kiedy , jechałem.
Gwiazda, który kłusował ju w wielu cieniach, r y przestraszony.
Rozgl dam si . Pojawiaj si mgliste kontury, wyostrzaj si , wyrównuj .
Otoczenie zostaje odtworzone, chocia wydaje si lekko wyblakłe. wiat stracił
nieco barwnika.
Wykr camy w lewo, p dzimy w stron niskiego pagórka, wspinamy si ,
wreszcie stajemy na szczycie. Czarna droga. Ona te wygl da nienaturalnie -
nawet bardziej ni wszystko pozostałe. Marszczy si pod moim spojrzeniem,
niemal faluje. Trzaski trwaj , s coraz gło niejsze...
Od północy nadlatuje wiatr, z pocz tku łagodny, potem nabieraj cy mocy.
Patrz c w tamt stron widz rosn c mas ciemnych chmur.
Wiem, e musz p dzi , jak jeszcze nigdy w yciu.
Ekstremalne moce destrukcji i kreacji działaj w tamtym miejscu, które
odwiedziłem... kiedy? Niewa ne. Fale sun od Amberu i on tak e mo e znikn ...
a ja razem z nim. Je li tato nie zdoła poskłada wszystkiego z powrotem.
Potrz sam uzd . Galopujemy na południe.
Równina... Drzewa... Jakie zburzone domy... Szybciej...
Dym płon cego łasu... ciana ognia... Znikn ła... ółte niebo, bł kitne
chmury... Armada sterowców... Szybciej...
Sło ce opada jak kawałek rozpalonego elaza w wiadro wody, gwiazdy
rozci gaj si w pasma... Blade wiatło na prostym szlaku... Dopplerowsko
ci ni te d wi ki z ciemnych plam, wycie... Ja niejszy blask, mniej wyra na
perspektywa... Szaro po lewej stronie, po prawej... Teraz ja niej... Prócz szlaku
nie ma nic, na czym mógłbym oprze wzrok... Wycie wznosi si do wrzasku...
Kształty p dz ku nam... Galopujemy przez tunel Cienia... Zaczyna wirowa ...
Obrót, obrót... Tylko droga jest rzeczywista... Przebiegaj wiaty...
Zrezygnowałem z kierowania ruchem i płyn teraz popychany czyst moc ,
maj c tylko oddali mnie od Amberu i cisn ku Chaosowi... Wiatr mnie owiewa
i krzyk dra ni uszy... Nigdy jeszcze nie próbowałem wykorzysta swej władzy
nad Cieniem a do granic jej mo liwo ci... Tunel staje si gładki i liski jak
24
szkło... Czuj , e mkn w gł b wiru, maelstromu, w oko cyklonu... Pot zalewa
Gwiazd i mnie... Mam wra enie, e uciekam, e co mnie ciga... Droga zmienia
si w abstrakcj ... Oczy mnie szczypi , gdy mrugam, by strz sn z powiek
krople potu... Nie wytrzymam dłu ej tego rajdu... Czuj pulsowanie bólu u
podstawy czaszki...
Delikatnie ci gam cugle i Gwiazda zaczyna zwalnia ...
ciany mojego tunelu nabieraj barw... Ju nie jednostajno cienia, ale
plamy szaro ci, bieli, czerni... Br z... Przebłysk bł kitu... Zieleni... Wycie opada
do huku, dudnienia, cichnie... Słabnie wiatr... Kształty nadpływaj i znikaj ...
Wolniej, wolniej...
Nie ma cie ki. Jad po poro ni tej mchem ziemi. Niebo jest bł kitne, chmury
białe. Kr ci mi si w głowie, ci gam wodze... Ja...
Male ka.
Kiedy spojrzałem w dół, byłem zdumiony. Stałem na obrze ach wioski lalek.
Domki, które zmie ciłbym w dłoni, w ziutkie drogi, przesuwaj ce si po nich
male kie pojazdy...
Obejrzałem si . Rozgnietli my kilka takich miniaturowych rezydcncji.
Spojrzałem wokół. Po lewej stronie było ich mniej. Ostro nie skierowałem tam
Gwiazd , jechałem wolno, póki nie opu cili my tego miejsca.
Czułem si winny wobec... cokolwiek to było... kogokolwiek, kto tam mieszkał.
Ale nic nie mogłem poradzi .
Jechałem dalej poprzez Cie , by wreszcie dotrze do czego , co uznałem za
porzucony kamieniołom pod zielonkawym niebem. Czułem si tu ci szy,
zsiadłem, napiłem si wody, troch pospacerowałem. Gł boko wci gałem w płuca
wilgotne powietrze. Byłem daleko od Amberu, tak daleko, e rzadko kiedy trzeba
jecha dalej. Pokonałem spory kawałek drogi do Chaosu.
Niecz sto oddalałem si tak bardzo. Wybrałem to miejsce na odpoczynek,
gdy było najbli sze normalno ci ze wszystkich, jakie mógłbym znale . Wkrótce
jednak zmiany stan si bardziej radykalne.
Przeci gn łem si , by rozprostowa obolałe mi nie. I wtedy, wysoko z góry, z
powietrza, doleciał krzyk.
Podniosłem głow i zobaczyłem opadaj cy ciemny kształt. Grayswandir sam
wskoczył mi w dło . Lecz wiatło padło pad odpowiednim k tem i skrzydlaty
kształt rozbłysn ł nagle płomieniem czerwieni.
Znajomy ptak zatoczył kr g, potem drugi, i wyl dował mi na wyci gni tej
r ce. W jego przera aj cych oczach dostrzegłem niezwykł inteligencj , lecz nie
po wi ciłem jej uwagi, co pewnie bym uczynił przy innej okazji.
Schowałem tylko Grayswandira i si gn łem po przedmiot, który przyniósł
ptak.
Klejnot Wszechmocy.
Poznałem wi c, e dzieło taty, na czymkolwiek polegało, zostało uko czone.
Wzorzec był naprawiony albo uszkodzony. Tato ywy lub martwy. Niepotrzebne
skre li . Efekty jego działa rozszerz si teraz na Cie niby przysłowiowe kr gi
na wodzie. Wkrótce poznam je lepiej. Na razie jednak miałem swoje rozkazy.
Zało yłem ła cuch na szyj , a Klejnot opadł mi na pier . Dosiadłem Gwiazdy.
Ptak mojej krwi wydał krótki krzyk i uniósł si w powietrze.
25
Ruszyli my.
Przez pejza , w którym niebo bielało, a ziemia czerniała. Potem grunt
rozbłysn ł, a pociemniało niebo. A potem na odwrót. I znowu... układ zmieniał si
z ka dym krokiem, a kiedy pomkn li my szybciej, stał si stroboskopowym
ci giem nieruchomych obrazów, stopniowo przechodz c w stadium rwanej
animacji, potem w nadruchliwo niemych filmów. W ko cu wszystko zlało si
razem.
Punkty wiatła przebiegały obok jak meteory lub komety. Zacz łem
wyczuwa głuchy rytm, niby kosmiczne t tno. Wszystko obracało si wokół,
jakby pochwycił mnie wir.
Co tu nie pasowało. Jakbym tracił panowanie. Czy by etekty działa taty
dotarły ju do obszaru Cienia, który wła nie mijałem? To raczej mało
prawdopodobne. Jednak e...
Gwiazda potkn ł si . Przylgn łem do grzywy, gdy padali my; w Cieniu
wolałem si z nim nie rozł cza .
Uderzyłem ramieniem o tward powierzchni i przez chwil le ałem
oszołomiony.
Kiedy wiat wokół znowu zło ył si w cało , usiadłem i rozejrzałem si .
Przewa ał jednostajny póhnrok, ale nie było gwiazd. Zamiast nich unosiły si
i płyn ły w powietrzu spore głazy ró nych kształtów i rozmiarów. Wstałem i
spojrzałem dookoła.
O ile mogłem to oceni , nierówna, skalista powierzchnia, na której stałem,
sama mogła by głazem wielko ci góry, dryfuj cym wraz z innymi. Gwiazda
podniósł si i stan ł dr cy obok mnie. Panowała absolutna cisza. Chłodne
powietrze trwało w bezruchu.
Ani ywej duszy w polu widzenia. Nie podobała mi si ta okolica i nie
zatrzymałbym si tu z własnej woli. Przykl kn łem, by zbada nogi Gwiazdy.
Chciałem jak najszybciej st d odjecha , w miar mo liwo ci konno.
Gdy si pochyliłem, usłyszałem cichy miech, który mogła wyda krta
człowieka.
Znieruchomiałem z dłoni na r koje ci Grayswandira.
Szukałem ródła d wi ku.
Nic. Nigdzie.
A jednak słyszałem go. Odwróciłem si wolno, spogl daj c czujnie przed
siebie. Nic... Wtedy usłyszałem go znowu. Tylko tym razem zorientowałem si , e
jego ródło znajduje si w górze.
Przeszukałem wzrokiem polatuj ce skały. Trudno było cokolwiek zauwa y
pod osłon cieni...
Tam!
Dziesi metrów nad ziemi i jakie trzydzie ci na lewo ode mnie, na
niewielkiej wyspie na niebie stało co podobnego do człowieka i obserwowało
mnie. Zastanowiłem si . Cokolwiek to było, znajdowało si chyba zbyt daleko, by
mi zagrozi . Byłem pewien, e zdołam st d znikn , zanim to do mnie dotrze.
Ruszyłem, by dosi
Gwiazdy.
- Nic z tego, Corwinie - zawołał głos, którego naprawd wolałbym w tej chwili
nie słysze . - Jeste tu uwi ziony. Bez mojej zgody w aden sposób nie zdołasz
26
odjecha .
U miechn łem si , wskoczyłem na siodło i chwyciłem Grayswandira.
- Przekonamy si - zawołałem. - Chod , spróbuj mnie zatrzyma .
- Jak chcesz! - odkrzykn ł. Z nagiej skały strzeliły płomienie, wzniosły si ,
zamkn ły kr g wokół mnie.
Falowały i kołysały si bezgło nie.
Gwiazda oszalał. Wepchn łem bro do pochwy, zarzuciłem mu na głow
skraj płaszcza, zaszeptałem uspokajaj co do ucha. Kr g ognia rozszerzył si ,
płomienie odst piły na brzegi wielkiego głazu, na którym stali my.
- Przekonałe si ? - dobiegł głos. - Masz za mało miejsca. Gdziekolwiek
pojedziesz, twój wierzchowiec wpadnie w panik , zanim zdołasz przeskoczy w
Cie .
- egnaj, Brandzie - odparłem i ruszyli my.
Jechałem po kamiennej powierzchni w lewo, zasłaniaj c prawe oko Gwiazdy
przed ogniem płon cym na granicy ziemi. Znów usłyszałem miech Branda. Nie
domy lał si , co robi .
Dwa spore głazy... Dobrze. Jechałem, trzymaj c si kursu. Teraz
wyszczerbiona skalna ciana po lewej, podjazd, zagł bienie... Płomienie rzucały
na drog istn pl tanin cieni... Jest. W dół... W gór . K pka zieleni w tej plamie
wiatła... Czułem, e zaczynam przeskok.
To prawda, łatwiej nam wybiera proste trasy. Nie znaczy to jednak, e nie
ma innych sposobów. Czasem zapominamy, e kr
c w kółko te mo na si
przemieszcza ...
Zbli aj c si znowu do dwóch głazów, wyra niej odczuwałem przej cie.
Brand tak e si zorientował.
- Stój, Corwinie!
Pokazałem mu wystawiony w gór palec i skr ciłem mi dzy głazy, wzdłu
w skiego kanionu upstrzonego punktami ółtego wiatła. Według zamówienia.
Zsun łem płaszcz z oczu Gwiazdy i potrz sn łem cuglami. Kanion skr cał
ostro w prawo. Pod yli my za nim w lepiej o wietlon dolin , coraz szersz i
ja niejsz .
...Pod stercz c przewieszk ; za ni niebo barwy mleka z perłowym
połyskiem.
Jedziemy szybciej, mocniej, dalej... Zygzak skarpy wie czy urwisko po lewej
stronie, zieleniej c poskr canymi krzakami pod niebem barwy ró u. Jechałem, a
krzaki zyskały odcie bł kitu pod ółtym niebem, a kanion wzniósł si na
spotkanie lawendowej równiny, gdzie toczyły si pomara czowe skały, a grunt
dr ał w rytmie uderze kopyt. Min łem wiruj ce komety, dotarłem na brzeg
krwistoczerwonego morza w powietrzu ci kim od aromatów. Kłusuj c pla ,
przesun łem wielkie, zielone sło ca, a potem małe, br zowe. Szkieletowe floty
cierały si ze sob , a w e z gł bin okr ały statki o pomara czowych i
bł kitnych aglach. Klejnot pulsował mi na piersi, a ja czerpałem z niego sił .
Nadleciał dziki wicher i cisn ł nas poprzez niebo w miedzianych chmurach,
ponad wyj c otchłani , która zdawała si trwa cał wieczno : z czarnym
dnem, przecinana iskrami, dysz ca oszałamiaj cymi zapachami...
Za plecami nie cichn cy głos gromu... Delikatne linie, niby p kni cia na
27
starym obrazie, przed nami, coraz bli ej, wsz dzie... ciga nas lodowaty,
zabijaj cy zapachy wiatr...
Linie... P kni cia rozszerzaj si , wypełnia, je czer ...
Ciemne pasma p dz w gór , w dół, tam i z powrotem... tworzenie sieci,
wysiłek gigantycznego, niewidzialnego paj ka, który chce pochwyci wiat...
W dół, w dół i w dół... Znów ziemia, pomarszczona i szorstka jak szyja
mumii... Nasza bezd wi czna, wibruj ca jazda... Cichnie grom, zamiera wiatr...
Ostatnie tchnienie taty? Szybciej teraz i jak najdalej st d...
Coraz w sze linie osi gaj delikatno stalorytu i topniej w arze trzech
sło c... I jeszcze szybciej... Zbli a si je dziec... Si ga do miecza równocze nie ze
mn ... Ja. Czy to ja sam powracam? Równocze nie salutujemy... Przenikamy si
w jaki niezwykły sposób, powietrze niby płaszczyzna wody w tym jednym
krótkim mgnieniu... Co tam lustro Carrolla, co tam Rebma czy efekt Tir-na
Nog'th... A jednak daleko, daleko z lewej strony wije si co czarnego... P dzimy
wzdłu drogi... To ona mnie prowadzi...
Białe niebo, biała ziemia, brak horyzontu... Perspektywa bez sło ca i chmur...
Tylko ta nitka czerni w oddali i wsz dzie l ni ce piramidy, masywne,
niepokoj ce... Jeste my zm czeni. Nie podoba mi si to miejsce... Ale
prze cign li my chyba to, co nas goni, czymkolwiek jest. Szarpn cugle.
Byłem zm czony, ale czułem jak niezwykł ywotno . Zdawała si tryska
gdzie z gł bi piersi... Klejnot. Naturalnie. Spróbowałem znów si gn do ródła
jego energii. Poczułem, jak ta energia płynie przez ko czyny i prawie nie
zatrzymuje si na palcach. Zupełnie jakby...
Tak. Si gn łem na zewn trz i poddałem swej woli to martwe, geometryczne
otoczenie. Zacz ło si zmienia . To był ruch. Piramidy przemieszczały si i
mijaj c mnie wypełniały mrokiem. Coraz mniejsze, stapiały si i rozsypywały w
piach. wiat stan ł na głowie. Znalazłem si na dolnej powierzchni chmury, a w
dole, nad głow , przeskakiwały pejza e.
wiatło płyn ło w gór , obok mnie, od strony złocistego sło ca pod stopami.
To tak e min ło, a runo ziemi poczerniało i wystrzeliło w gór strugi wody, by
erozj zniszczy przelatuj cy l d. Przeskakiwały błyskawice, by trafi i rozbi na
strz py ziemi nad głow . P kała miejscami, a jej odłamki padały wokół mnie.
Zacz ły wirowa , a jednocze nie nadpłyn ła fala mroku.
Gdy znów pojawiło si wiatło, tym razem niebieskawe, nie miało punktowego
ródła i nie ukazywało adnej ziemi.
Złote mosty przecinaj pustk wielkimi wst gami; jedna z nich błyszczy
wprost pod nami. Suniemy jej kursem, stoj c nieruchomo jak pos g... Trwa to
mo e stulecie. Oczy atakuje syndrom spokrewniony z hipnoz autostrady; usypia
mnie niebezpiecznie. Robi co mog , by przyspieszy ten przejazd. Mija kolejne
stulecie.
Wreszcie, bardzo daleko, mroczny, mglisty kleks. To cel, mimo naszej
pr dko ci rosn cy bardzo powoli. Kiedy tam docieramy, jest ju gigantyczny:
wyspa w ród pustki, zalesiona złotymi, metalicznymi drzewami...
Powstrzymuj ruch, który doniósł nas a tutaj. Dalej pod amy o własnych
siłach. Wkraczamy w lasy. Trawa jak folia aluminiowa - szele ci, gdy
przechodzimy pod drzewami. Z gał zi zwisaj dziwne, l ni ce i blade owoce.
28
adnych głosów zwierzyny, co zauwa am natychmiast. Pod amy w gł b, a
stajemy na niewielkiej polanie, przez któr płynie rt ciowy strumie . Tu zsiadam
z konia.
- Bracie Corwinie - dobiega znowu ten głos. - Czekałem na ciebie.
29
Rozdział 4
Zwróciłem si w stron lasu i patrzyłem, jak wychodzi spomi dzy drzew. Nie
chwytałem za miecz, gdy on równie nie wydobył swojego. My l si gn łem
jednak do Klejnotu. Po niedawnych do wiadczeniach wiedziałem, e z jego
pomoc mog nie tylko sterowa pogod .
Nie wiem, jak moc dysponował Brand, lecz ja miałem bro , z któr mogłem
stawi mu czoło.
Klejnot zacz ł pulsowa gł bsz czerwieni .
- Rozejm - zawołał Brand. - Zgoda? Mo emy porozmawia ?
- Nie s dz , eby my jeszcze mieli sobie co do powiedzenia - odparłem.
- Je li nie dasz mi szansy, nigdy nie b dziesz wiedział na pewno.
Zatrzymał si jakie siedem metrów przede mn i z u miechem zarzucił na
lewe rami swój zielony płaszcz.
- W porz dku. Mów, co masz mówi - powiedziałem.
- Próbowałem ci tam zatrzyma - rzekł. - Chodziło o Klejnot. To oczywiste,
e wiesz ju , czym on jest i jak jest wa ny.
Milczałem.
- Tato ju go u ył - mówił dalej. - Z przykro ci musz ci zawiadomi , e
poniósł kl sk w tym, co zamierzał.
- Co? Sk d mo esz wiedzie?
- Widz poprzez Cie , Corwinie. My lałem, e nasza siostra udzieliła ci
dokładniejszych informacji o tych sprawach. Przy niewielkim wysiłku
psychicznym potrafi zobaczy , co tylko zechc . Oczywi cie, interesował mnie
wynik tej próby. Dlatego patrzyłem. On nie yje, Corwinie. Wysiłek okazał si
zbyt wielki. Stracił panowanie nad mocami, którymi kierował. Został przez nie
zniszczony tu za połow drogi przez Wzorzec.
- Kłamiesz! - Dotkn łem Klejnotu.
Pokr cił głow .
- Przyznaj , e dla osi gni cia swych celów mógłbym posun si do
kłamstwa, ale tym razem mówi prawd . Tato nie yje. Widziałem, jak pada.
Ptak przyniósł ci potem Klejnot, jak tego pragn ł. Pozostali my we wszech wiecie
bez Wzorca.
Nie chciałem mu wierzy . Ale to mo liwe, e tato przegrał. Jedyny ekspert w
tej dziedzinie, Dworkin, zapewnił mnie, e zadanie jest wyj tkowo trudne.
- Załó my na chwil , e mówisz prawd . Co dalej? - zapytałem.
- Wszystko si rozpadnie - wyja nił. - Ju teraz wzbiera Chaos, by wypełni
pustk po Amberze. Powstał olbrzymi wir. I wci ro nie, rozszerza si , niszcz c
wiaty cieni; nie zniknie, póki nie si gnie Dworców Chaosu. Całe istnienie zatoczy
pełny kr g i Chaos znowu zapanuje nad wszystkim.
Byłem wstrz ni ty. Czy po to wyrwałem si z Greenwood, tyle przeszedłem i
dotarłem a tutaj, eby sko czy w taki sposób? Czy mam patrze , jak wszystko
traci znaczenie, kształt, istot i ycie, gdy rzeczy spychane s do czego w rodzaju
ostatecznego spełnienia?
- Nie! - o wiadczyłem. - Tak by nie mo e.
- Chyba e... - mrukn ł cicho Brand.
30
- Chyba e co?
- Chyba e zostanie wykre lony nowy Wzorzec, stworzony nowy porz dek,
który zachowa kształt wiata.
- Chcesz powiedzie , e trzeba jecha z powrotem i próbowa doko czy , co
zacz ł tato? Mówiłe przecie , e tamto miejsce ju nie istnieje.
- Nie. Oczywi cie, e nie. Poło enie nie ma znaczenia. O rodek jest tam, gdzie
Wzorzec. Mógłbym to zrobi nawet tutaj.
- My lisz, e uda ci si to, czego tato nie potrafił?
- Musz spróbowa . Jestem jedyny, który ma dostateczn wiedz i do czasu,
nim nadci gn fale Chaosu. Posłuchaj: przyznaj si do wszystkiego, co bez
w tpienia opowiadała o mnie Fiona. Intrygowałem i spiskowałem. Zawarłem
układ z wrogami Amberu. Przelałem nasz krew. Chciałem ci zniszczy pami .
Ale wiat, jaki znamy, wła nie ulega destrukcji, a ja tak e w nim yj . Wszystkie
moje plany - wszystko! - zawiedzie, je li nie utrzymamy cho by ladów porz dku.
By mo e Władcy Chaosu mnie oszukali. Trudno mi to przyzna , ale istnieje taka
mo liwo . Jeszcze nie jest za pó no, by si zem ci . Mo emy wznie nowy
bastion porz dku.
- Jak?
- Potrzebuj Klejnotu... i twojej pomocy. Tutaj powstanie nowy Amber.
- Powiedzmy, dla podtrzymania dyskusji, e ci pomog . Czy nowy Wzorzec
b dzie taki sam jak stary? Pokr cił głow .
- Nie. Nawet Wzorzec, który próbował odtworzy tato, nie byłby identyczny z
Wzorcem Dworkina. Dwóch autorów nie mo e w taki sam sposób opowiedzie tej
samej historii. Nie da si unikn ró nic stylu. Cho bym jak najdokładniej starał
si go skopiowa , moja wersja b dzie troch inna.
- Jak chcesz tego dokona ? - zdziwiłem si . - Nie jeste przecie w pełni
zestrojony z Klejnotem. Dla doko czenia procesu potrzebny byłby Wzorzec, a jak
sam powiedziałe , Wzorzec uległ zniszczeniu. Co pozostaje?
- Mówiłem, e b d potrzebował twojej pomocy - przypomniał. - Jest inny
sposób dostrojenia si do Klejnotu. Wymaga współpracy kogo , kto ma to ju za
sob . B dziesz musiał jeszcze raz dokona projekcji siebie poprzez Klejnot i
poprowadzi mnie ze sob , do wn trza, i przeprowadzi przez pierwotny
Wzorzec, który tam istnieje.
- A potem?
- Kiedy zako czymy t ci k prób i b d dostrojony, ty oddasz mi Klejnot,
ja nakre l nowy Wzorzec i wracamy do zwykłych zaj . Wszystko trzyma si
kupy. ycie płynie dalej.
- Co z Chaosem?
- Nowy Wzorzec nie b dzie splamiony. Zabraknie im drogi, daj cej dost p do
Amberu.
- Tato nie yje. Kto b dzie rz dził nowym Amberem?
U miechn ł si chytrze.
- Chyba za moje trudy nale y mi si jaka nagroda, nie s dzisz? B d przecie
ryzykował ycie, a szanse wcale nie s takie du e.
Odpowiedziałem u miechem.
- Bior c pod uwag wysoko nagrody, czemu wła ciwie nie miałbym podj
31
tej próby samodzielnie? - zapytałem.
- Z tej samej przyczyny, która nie pozwoliła tacie zwyci y : to wszystkie
pot gi Chaosu. Kiedy rozpoczyna si taki akt, zostaj przywołane czym w
rodzaju odruchu, tyle e na kosmiczn skal . Wiem co o nich. Ty nie masz
adnej szansy. Ja mog mie .
- A teraz przypu my, drogi Brandzie, e mnie okłamujesz. Albo b d my
uprzejmi i przypu my, e w tym zamieszaniu niezbyt dokładnie zrozumiałe , co
si dzieje. A je li tacie si udało? Je li istnieje w tej chwili nowy Wzorzec? Co si
stanie, je li tu i teraz stworzysz nast pny?
- Ja... Nikt tego nigdy nie robił. Sk d mam wiedzie ?
- Zastanawiam si - mówiłem dalej. - Czy mimo to zechcesz realizowa w ten
sposób swoj wersj rzeczywisto ci? Czy b dzie to oznacza rozkład naszego
wszech wiata, Amberu i Cienia, specjalnie dla ciebie? Czy nowy układ b dzie
negacj naszego, czy zaistnieje niezale nie? A mo e b d si nakłada ? Co w
danej sytuacji przewidujesz?
Wzruszył ramionami.
- Ju ci odpowiedziałem. Nikt jeszcze tego nie próbował. Sk d mam wiedzie ?
- A ja my l , e wiesz, a przynajmniej si domy lasz. My l , e to wła nie
zaplanowałe , e tego chcesz spróbowa . Poniewa nic wi cej ci nie pozostało.
Twoje działanie uwa am za wskazówk , e tacie si powiodło, a ty mo esz zagra
ju tylko swoj ostatni kart . Ale potrzebny jestem ja i potrzebny ci jest Klejnot.
Nie dostaniesz jednego ani drugiego.
Westchn ł.
- Spodziewałem si po tobie czego wi cej. Ale niech b dzie. Nie masz racji, ale
nie chc si kłóci . Posłuchaj. Zamiast patrze , jak wszystko ginie, wol raczej
podzieli si z tob władz .
- Brandzie - powiedziałem. - Spływaj st d. Nie dostaniesz Klejnotu i nie
uzyskasz ode mnie pomocy. Wysłuchałem ci i uwa am, e kłamiesz.
- Boisz si - stwierdził. - Mnie si boisz. Nie mam do ciebie pretensji o ten brak
zaufania. Ale popełniasz bł d. Jestem ci potrzebny.
- Mimo to dokonałem ju wyboru.
Zbli ył si o krok. Potem o nast pny.
- Co tylko zechcesz, Corwinie. Mog ci da wszystko, czego za dasz.
- Byłem z Benedyktem w Tir-na Nog'th - odparłem. - Patrzyłem przez jego
oczy i słuchałem jego uszami, kiedy składałe mu t sam propozycj . Wypchaj
si , Brandzie. Zamierzam wypełni sw misj . Je li s dzisz, e potrafisz mnie
powstrzyma , równie dobrze mo esz spróbowa teraz.
Ruszyłem ku niemu. Wiedziałem, e zabiłbym go, gdybym go dopadł. I
wiedziałem, e raczej go nie dopadn .
Zatrzymał si . Odst pił o krok.
- Popełniasz wielki bł d - o wiadczył.
- Nie s dz . My l , e robi wła nie to, co powinienem.
- Nie b d z tob walczył - zapewnił pospiesznie. - Nie tutaj, nie nad otchłani .
Miałe okazj . Kiedy spotkamy si znowu, b d musiał odebra ci Klejnot sił .
- Co ci z niego przyjdzie bez dostrojenia?
- Mo e istnieje jaki sposób, eby tego dokona . Trudniejszy, ale mo liwy.
32
Zmarnowałe swoj szans . egnaj.
Wycofał si mi dzy drzewa. Poszedłem za nim, ale znikn ł.
Opu ciłem to miejsce i jechałem dalej drog ponad pustk . Wolałem nie
my le , e Brand mógł cho by cz ciowo mówi prawd . Lecz to, co powiedział,
n kało mnie bez przerwy. A je li tato przegrał? Wtedy moja misja jest daremna.
Wszystko sko czone. To ju tylko kwestia czasu. Wolałem si nie ogl da na
wypadek, gdyby co mnie doganiało. Przeszedłem na rednie tempo piekielnego
rajdu. Chciałem odszuka pozostałych, zanim dosi gn ich fale Chaosu; chciałem
im udowodni , e do ostatka zachowałem wiar ; wykaza , e na ko cu dałem z
siebie wszystko. Zastanawiałem si te , jak toczy si bitwa. A mo e w tamtej
ramie czasowej jeszcze si nie zacz ła?
Jechałem wzdłu mostu, który rozszerzał si pod coraz ja niejszym niebem.
Kiedy przybrał wygl d złocistej równiny, raz jeszcze przemy lałem gro b
Branda. Czy powiedział to wszystko, by wzbudzi we mnie w tpliwo ci, wywoła
niepokój i zmniejszy skuteczno działa ? Mo liwe. Jednak e, je li potrzebuje
Klejnotu, b dzie musiał zastawi na mnie pułapk . A czułem szacunek dla
niezwykłej mocy, jak zdobył w Cieniu. To prawie niemo liwe, by ustrzec si
przed atakiem kogo , kto mo e obserwowa ka dy mój ruch i przenie si
natychmiast na najbardziej korzystn pozycj . Kiedy zechce zaatakowa ?
Uznałem, e niezbyt pr dko. Przede wszystkim spróbuje osłabi mnie
psychicznie. Ju przecie byłem zm czony i bardziej ni troch zdenerwowany.
Pr dzej czy pó niej b d musiał odpocz . Nie zdołam w jednym etapie
pokona tak wielkiej odległo ci, cho bym nie wiem jak przyspieszył piekielny
rajd.
Obłoki ró u, pomara czu i zieleni przepływały obok, wirowały i wypełniały
wiat. Grunt d wi czał pod kopytami jak metal. Od czasu do czasu w górze
rozlegały si muzyczne tony, podobne do brz ku kryształu. My li ta czyły mi w
głowie. Wspomnienia wielu wiatów zjawiały si i znikały bez adnego porz dku.
Ganelon, mój przyjaciel - wróg, i mój ojciec, wróg - przyjaciel, ł czyli si i
rozdzielali, rozdzielali i ł czyli. W pewnej chwili który z nich zapytał, kto ma
prawo do tronu. S dziłem wtedy, e to Ganelon chce pozna nasze liczne
usprawiedliwienia. Teraz wiem, e to tato chciał zbada moje odczucia. On ju
os dził. Zdecydował. A ja si wycofałem. Sam nie wiem, czy uzna to za
zahamowanie w rozwoju, ch unikni cia ci aru korony czy raczej nagłe
ol nienie, oparte na wszystkim, czego do wiadczyłem w ostatnich latach,
narastaj ce we mnie z wolna i umo liwiaj ce bardziej dojrzałe spojrzenie na
uci liw - poza rzadkimi momentami chwały - rol monarchy. Wspominałem
swoje ycie na cieniu-Ziemi, wspominałem wykonywane i wydawane rozkazy.
Przed moimi oczami przepływały twarze ludzi, których poznałem w ci gu
wieków: przyjaciele, wrogowie, ony, kochanki, krewni. Zdawało mi si , e
macha do mnie Lorraine, mieje si Moire i szlocha Deirdre, znowu walczyłem z
Erykiem. Przypomniałem sobie moje pierwsze przej cie Wzorca - byłem wtedy
chłopcem - i to pó niejsze, gdy krok po kroku odzyskiwałem pami .
Powróciły morderstwa, kradzie e, rozboje, uwiedzenia... poniewa , jak
mawiał Mallory, zawsze tam były. Nie potrafiłem nawet zlokalizowa ich
dokładnie w czasie.
33
Nie odczuwałem szczególnego niepokoju, bo nie miałem szczególnych
wyrzutów sumienia. Czas, czas i jeszcze raz czas st pił surowe prze ycia i dokonał
we mnie przemian. Patrzyłem na moje wcze niejsze ja jak na innych ludzi,
znajomych, których przerosłem. Nie rozumiałem, jak mogłem by niektórymi z
nich. P dziłem przed siebie, a sceny z przeszło ci zdawały si materializowa
w ród mgieł. To nie adna licentia poetica. Bitwy, w których uczestniczyłem, były
rzeczywiste, tyle e absolutnie bezd wi czne: błyski broni, barwy mundurów,
proporców i krwi. I ludzie - w wi kszo ci od dawna martwi - wynurzali si z
moich wspomnie na ten wiat niemej animacji. Nie było w ród nich nikogo z
rodziny, jednak wszyscy kiedy wiele dla mnie znaczyli.
Mimo to w ich pojawianiu si nie było ladu uporz dkowania. Widziałem
czyny szlachetne i godne pogardy; wrogów i przyjaciół... a adna z osób nie
zwracała na mnie uwagi; wszystkie pochłoni te były jakimi od dawna
nieistotnymi działaniami. Zastanawiałem si nad charakterem tej okolicy. Czy
była rozcie czon wersj Tir-Na Nog'th z niedalekim ródłem jakiej my loczułej
substancji, si gaj cej do moich wspomnie , by wy wietli panoram
zatytułowan "Oto twoje ycie"? Czy mo e po prostu zaczynały si halucynacje?
Byłem zm czony, niespokojny, zmartwiony i rozkojarzony, jechałem za szlakiem
monotonnie i łagodnie stymuluj cym zmysły w sposób wiod cy do rozmarzenia...
Zdałem sobie spraw , e ju do dawno straciłem kontrol nad Cieniem i teraz
zwyczajnie posuwam si liniowo poprzez pejza , pochwycony w spektaklu
uzewn trznionego narcyzmu... Zrozumiałem, e musz si zatrzyma i odpocz ,
mo e nawet troch si przespa ... cho bałem si robi to tutaj. B d musiał
wyrwa si i dotrze do spokojniejszego, opuszczonego miejsca...
Szarpn łem otoczenie. Skr ciłem je wokół siebie.
I wyrwałem si z niego. Wkrótce potem jechałem przez surow , górzyst
okolic , a po chwili dotarłem do jaskini, której pragn łem.
Wjechali my do wn trza. Zaj łem si Gwiazd , potem zjadłem co i wypiłem,
ale tylko tyle, by głód stał si mniej dokuczliwy. Nie rozpalałem ognia. Owin łem
si w płaszcz i wyj ty z juków koc. W prawej dłoni trzymałem Grayswandira.
Le ałem zwrócony twarz w stron mroku za otworem wyj cia.
Nie czułem si najlepiej. Wiedziałem, e Brand jest kłamc , ale jego słowa i
tak budziły niepokój. Zawsze byłem dobry w zasypianiu. Zamkn łem oczy i
odpłyn łem w sen.
34
Rozdział 5
Obudziło mnie wra enie czyjej obecno ci. A mo e hałas i wra enie czyjej
obecno ci. W ka dym razie ockn łem si pewny, e nie jestem sam. Mocniej
chwyciłem Grayswandira i otworzyłem oczy. Poza tym, nie poruszałem si .
Przez otwór jaskini wpadał słaby, jakby ksi ycowy blask. Stała tam jaka
posta , mo liwe, e ludzka. W tym o wietleniu nie mogłem stwierdzi , czy stoi
przodem do mnie czy do wyj cia. Ale wtedy zrobiła krok w moj stron .
Poderwałem si , kieruj c ostrze w jej pier . Stan ła.
- Pokój - odezwał si m ski głos, mówi cy w Thari. - Chciałem tylko skry si
przed burz . Czy mog przeczeka w twojej jaskini?
- Jak burz ? - zdziwiłem si .
Jakby w odpowiedzi zahuczał grom i dmuchn ł pachn cy deszczem wiatr.
- W porz dku; to przynajmniej jest prawd - mrukn łem. - Rozgo si .
Usiadł do daleko od wyj cia, oparty o cian po prawej stronie. Zwin łem
koc i zaj łem miejsce naprzeciwko. Dzieliły nas jakie cztery metry. Znalazłem
fajk , nabiłem, potem wypróbowałem zapałk , któr miałem jeszcze z cienia-
Ziemi. Zapaliła si , oszcz dzaj c mi masy kłopotów. Wdychałem zmieszany z
wilgotn bryz aromat tytoniu, nasłuchiwałem odgłosów deszczu i obserwowałem
sylwetk mojego bezimiennego towarzysza. My lałem o wszystkich mo liwych
niebezpiecze stwach; lecz głos, który si do mnie odezwał, nie nale ał do Branda.
- To nie jest zwyczajna burza - oznajmił przybysz.
- Naprawd ? Dlaczego?
- Przede wszystkim nadci ga z północy. O tej porze roku nigdy nie
przychodz z północy. Nie tutaj.
- W taki sposób powstaj legendy - zauwa yłem.
- Po drugie, jeszcze nigdy nie widziałem, by burza tak si zachowywała. Przez
cały dzie obserwowałem, jak nadchodzi: sun ca wolno ciana z frontem gładkim
jak tafla szkła. A tyle błyskawic, e wygl dała jak gigantyczny owad z setkami
błyszcz cych odnó y. Bardzo dziwne. A za ni wszystko si wykrzywia.
- Tak bywa podczas deszczu.
- Nie w ten sposób. Wszystko jakby traci kształt. Płynie. Jak gdyby ta burza
rozpuszczała wiat... albo rozgniatała jego formy.
Zadr ałem. Miałem nadziej , e wyprzedziłem mroczne fale dostatecznie, by
chwil odpocz . Z drugiej strony, przybysz mógł si myli , a zjawisko było tylko
nietypow burz . Mimo wszystko, wolałem nie ryzykowa . Wstałem i spojrzałem
w gł b jaskini. Gwizdn łem.
adnej odpowiedzi. Podszedłem i zacz łem maca r kami.
- Co si stało?
- Mój ko znikn ł.
- Mo e gdzie odbiegł?
- Na pewno. Chocia my lałem, e Gwiazda ma wi cej rozumu.
Podszedłem do otworu jaskini, ale niczego nie dostrzegłem. Za to w jednej
chwili przemokłem do nitki.
Wróciłem na swój posterunek pod lew cian .
- Dla mnie wygl da to jak całkiem zwyczajna burza - o wiadczyłem. - W
35
górach cz sto zdarzaj si bardzo silne nawałnice.
- Mo e wi c znasz t okolic lepiej ode mnie?
- Nie. Przeje d ałem tylko. Zreszt , wkrótce powinienem rusza dalej.
Dotkn łem Klejnotu. Si gn łem my l do niego, a potem poprzez niego na
zewn trz i w gór . Wyczułem wokół siebie burz i nakazałem jej odej ;
czerwone pulsowanie energii odpowiadało uderzeniom mojego serca. Potem
oparłem si , znalazłem drug zapałk i zapaliłem wygasł fajk . Trzeba było
czasu, by siły, jakie przywołałem, wykonały sw prac na tak pot nym froncie
burzowym.
- To ju nie potrwa długo - powiedziałem.
- Sk d wiesz?
- Informacja zastrze ona.
Parskn ł.
- Według niektórych wersji, tak wła nie sko czy si wiat: poczynaj c od
niezwykłej burzy z północy.
- Zgadza si - odparłem. - I to jest wła nie to. Ale nie ma si czym martwi . W
ten czy w tamten sposób ju niedługo nast pi koniec.
- Ten kamie , który nosisz... on wieci.
- Tak.
- Ale artowałe , e to ju koniec, prawda?
- Nie.
- Przywodzisz mi na my l werset wi tej Ksi gi... Archanioł Corwin przejdzie
przed burz , nios c na piersi błyskawic ... Nie masz przypadkiem na imi
Corwin?
- Jak to idzie dalej?
- ...Spytany, dok d zmierza, odpowie "Na kra ce Ziemi", gdzie d y nie
wiedz c, który z nieprzyjaciół wspomo e go przeciw innemu ani kogo dotknie
Róg.
- To ju wszystko?
- Wszystko, co napisano o Archaniele Corwinie.
- Nieraz ju natrafiłem na podobne trudno ci z Pismem. Mówi do , by
człowieka zaciekawi , ale nigdy tyle, eby to si na co przydało. Zupełnie jakby
autora podniecało takie kuszenie. Jeden nieprzyjaciel przeciw innemu? Róg? Nic
z tego nie rozumiem.
- A dok d ty zmierzasz?
- Niezbyt daleko, o ile nie znajd swojego konia.
Wróciłem do wyj cia. Deszcz był ju słabszy. Widziałem blask jakby ksi yca
za chmurami na zachodzie, i drugiego na wschodzie. Spojrzałem na szlak, w obie
strony, i w dół, w gł b doliny. adnych koni w polu widzenia. Jednak kiedy
wracałem do jaskini, usłyszałem daleko w dole r enie Gwiazdy.
- Musz i ! - krzykn łem do obcego. - Mo esz zatrzyma mój koc.
Nie wiem, czy odpowiedział, gdy wybiegłem w lekk m awk , szukaj c drogi
w dół zbocza. Raz jeszcze wysiliłem si poprzez Klejnot i m awka ust piła
miejsca mgle.
Kamienie były liskie, ale bez potkni cia udało mi si dotrze do połowy
stoku. Zatrzymałem si wtedy, by chwil odetchn i eby si rozejrze . Z tego
36
miejsca trudno było okre li , sk d dobiegło r enie Gwiazdy. Ksi yc wiecił
odrobin ja niej, widziałem troch lepiej, ale studiuj c panoram pod sob , nie
dostrzegłem niczego. Przez kilka minut nasłuchiwałem uwa nie.
Wtedy raz jeszcze usłyszałem r enie - w dole, po lewej, w pobli u ciemnego
głazu, kopca kamieni czy stercz cej skały. Zdawało mi si , e w cieniu u podstawy
trwa jakie zamieszanie. Ruszyłem tam jak najszybciej. Na płaskim gruncie
mijałem poruszane zachodni bryz pasma srebrzystej mgły, owijaj ce si
w owo wokół kostek. Usłyszałem skrzypi cy, zgrzytliwy d wi k, jakby po
kamienistej powierzchni przetaczano czy popychano co ci kiego. Potem
zauwa yłem błysk wiatła - nisko na tle ciemnej masy, do której si zbli ałem.
Po chwili rozró niałem ju w prostok cie wiatła niewielkie człekokształtne
sylwetki, z wysiłkiem próbuj ce poruszy wielki kamienny blok. Gdzie stamt d
dobiegały tak e echa stukotu kopyt i r enia. Kamie ruszył z miejsca i zamkn ł
si jak wrota, którymi prawdopodobnie był. Prostok t wiatła zmalał, zmienił si
w szczelin , wreszcie znikn ł z hukiem, gdy wszystkie postacie wbiegły do
wn trza.
Kiedy dotarłem do skalnej masy, wokół znów panowała cisza. Przyło yłem
ucho do kamienia, ale na pró no.
Te stworzenia jednak, kimkolwiek były, zabrały mi konia. Nigdy nie lubiłem
koniokradów i w swoim czasie zabiłem ich kilku. A Gwiazda był mi teraz
potrzebny jak jeszcze nigdy w yciu. Dlatego przesuwałem dłonie po skale,
szukaj c brzegów kamiennych wrót.
Bez trudu zakre liłem czubkami palców kontury. Znalazłem je chyba
szybciej, ni potrafiłbym w wietle dnia, kiedy wszystko zlałoby si razem i
zmieszało, oszukuj c wzrok. Teraz potrzebowałem jeszcze jakiego uchwytu, by
otworzy wrota. Te stworzenia wydały mi si raczej niewielkie, wi c szukałem
nisko.
Wreszcie odkryłem co odpowiedniego. Chwyciłem mocno i poci gn łem, lecz
kamie nie ust pował. Albo byli nieproporcjonalnie silni, albo stosowali jakie
sztuczki, o których nie miałem poj cia.
Niewa ne. S sytuacje wymagaj ce delikatno ci, i inne, wła ciwe dla brutalnej
siły. Byłem zły i spieszyłem si , wi c bez trudu podj łem decyzj .
Napinaj c mi nie ramion, barków i grzbietu, poci gn łem kamienny blok.
ałowałem, e nie ma przy mnie Gerarda. Wrota skrzypn ły. Ci gn łem dalej.
Poruszyły si lekko, jakie trzy centymetry. I utkn ły. Nie ust puj c, szarpn łem
mocniej. Skrzypn ły znowu.
Odsun łem si , przeniosłem ci ar ciała i oparłem stop o kamienn framug
tu obok przej cia. Odpychałem si nog i ci gn łem. Znów usłyszałem
skrzypienie, potem zgrzyt i blok poruszył si o kolejne dwa centymetry. Potem
stan ł i nie zdołałem go ju przesun .
Zwolniłem uchwyt i rozprostowałem r ce. Potem nacisn łem ramieniem i
zamkn łem wrota. Nabrałem tchu i złapałem znowu.
Oparłem lew stop o skał . Tym razem nie zwi kszałem nacisku stopniowo.
Z całej siły pchn łem i szarpn łem równocze nie.
Wewn trz, co trzasn ło i brz kn ło, a wrota ze zgrzytem rozsun ły si na
jakie pi tna cie centymetrów. Stawiały chyba mniejszy opór, wi c odwróciłem
37
si , zaparłem plecami o cian i nacisn łem mocno.
Poruszały si swobodniej, ale nie mogłem si powstrzyma i gdy tylko
odsun ły si dostatecznie, wsparłem o nie stop i pchn łem z całej siły.
Odskoczyły na pełne sto osiemdziesi t stopni, gło no hukn ły o skał , p kły w
kilku miejscach, zakołysały si i padły na ziemi z trzaskiem, od którego zadr ał
grunt. Rozleciały si na kawałki.
Zanim upadły, trzymałem ju w dłoni Grayswandira.
Schyliłem si i szybko zajrzałem do rodka.
Blask... Korytarz był o wietlony... Przez niewielkie lampy zwisaj ce z haków
w cianach... Nad schodami... Prowadz cymi w dół... Do miejsca, gdzie było
ja niej i sk d dobiegały jakie d wi ki... Jakby muzyka... Nie dostrzegłem nikogo.
Zdawało mi si , e narobiłem strasznego huku, który powinien zwróci czyj
uwag , ale muzyka trwała bez adnej przerwy. Albo w jaki sposób hałas tam nie
dotarł, albo nic ich nie obchodził.
Wszystko jedno...
Wyprostowałem si i przest puj c próg zaczepiłem stop o jaki metalowy
przedmiot. Podniosłem go i obejrzałem: skrzywiona sztaba. Zaryglowali za sob
drzwi. Cisn łem j za siebie i ruszyłem schodami w dół.
Muzyka - skrzypki i piszczałki - rozbrzmiewała coraz gło niej. Z tego, jak
odbijało si wiatło, zgadywałem, e po prawej stronie u stóp schodów znajduje
si jaka sala. Stopnie były małe i było ich bardzo du o. Nie próbowałem si
skrada , tylko zbiegłem szybko w dół.
Kiedy spojrzałem w gł b sali, zobaczyłem scen jak ze snu pijanego
Irlandczyka. W zadymionej, o wietlonej pochodniami komnacie cała horda
metrowych ludków o czerwonych twarzach i w zielonych kubrakach ta czyła w
rytm muzyki i piła z kufli co , co wygl dało na piwo, równocze nie tupi c nogami
i wal c pi ciami w stoły, klepi c si po ramionach, bawi c si , miej c i
krzycz c.
Wzdłu ciany stały wielkie beczki, a przed jedn z nich, otwart , ustawiła si
kolejka ucztuj cych. Na drugim ko cu sali płon ło gigantyczne ognisko; dym
znikał w szczelinie ponad dwoma otworami prowadz cymi nie wiadomo dok d.
Gwiazda stał uwi zany do elaznego pier cienia przy palenisku, a krzepki
m czyzna w skórzanym fartuchu szlifował i ostrzył jakie podejrzanie
wygl daj ce narz dzia.
Kilka głów zwróciło si ku mnie, rozległy si krzyki i muzyka umilkła.
Zapanowała niemal absolutna cisza. Uniosłem miecz do pozycji en garde i kling
wskazałem Gwiazd . Wszystkie oczy spogl dały ju w moj stron .
- Przyszedłem po swojego konia - poinformowałem. - Albo mi go
przyprowadzicie, albo sam po niego pójd . W tym drugim przypadku krwi b dzie
o wiele wi cej.
Z prawej strony kto si odezwał: wy szy i bardziej siwy od pozostałych.
Odchrz kn ł.
- Wybacz, prosz - zacz ł. - Ale jak si tutaj dostałe ?
- B d wam potrzebne nowe drzwi - odparłem. - Id i sam zobacz, je li masz
ochot ... i je li zrobi to jak ró nic , a mo e zrobi . Zaczekam.
Odst piłem na bok i stan łem plecami do ciany.
38
Skin ł głow .
- Tak uczyni .
Przebiegł obok mnie.
Czułem, jak zrodzona z gniewu siła dopływa do Klejnotu i wypływa z niego.
Jaka cz stka mnie pragn ła wyci , wyr ba i wykłu drog przez sal , inna
chciała bardziej pokojowego rozwi zania konfliktu z lud mi o tyle ode mnie
mniejszymi. Trzecia, mo e najm drzejsza, podpowiadała, e te maluchy nie mog
nie by zupełnymi ofermami. Czekałem wi c, jakie wra enie wywrze na ich
rzeczniku mój wyczyn przy wrotach. Wrócił po chwili, obchodz c mnie z daleka.
- Przyprowad cie mu konia - polecił.
W sali rozległo si szemranie. Opu ciłem kling .
- Bardzo przepraszam - powiedział ten, który wydał rozkaz. - Nie chcemy
kłopotów z lud mi twojego rodzaju. B dziemy szuka spy y gdzie indziej. Chyba
nie masz pretensji?
Człowiek w skórzanym fartuchu odwi zał Gwiazd i ruszył ku mnie.
Ucztuj cy cofali si , robi c mu przej cie.
Westchn łem.
- Powiem, e sprawa zako czona, wybacz i zapomn - uspokoiłem go.
Mały człowieczek wzi ł ze stołu i podał mi pełen kufel. Widz c moj min ,
napił si pierwszy.
- Mo e wi c wypijesz z nami?
- Czemu nie? - Wychyliłem kufel, a on osuszył drugi.
Czkn ł cicho i u miechn ł si .
- Niewielka to porcja dla kogo twoich rozmiarów - stwierdził. - Pozwól, e
przynios nast pny. Na drog .
Piwo było niezłe, a ja spragniony po wysiłku.
- Zgoda.
Zawołał o wi cej. Tymczasem podano mi cugle Gwiazdy.
- Mo esz uwi za uzd do tego haka. - Wskazał mi pr t stercz cy ze ciany
przy wej ciu. - Ko b dzie tu bezpieczny.
Skin łem głow i gdy tylko odszedł rze nik, usłuchałem rady. Nikt ju na
mnie nie patrzył. Pojawił si dzban piwa, a mały człowieczek napełnił nasze kufle.
Jeden ze skrzypków zagrał now melodi . Natychmiast przył czył si drugi.
- Usi d na chwil - zaproponował gospodarz, nog podsuwaj c mi zydel. -
Je li wolisz, siadaj plecami do ciany. Nie b dzie adnych sztuczek.
Usiadłem, a on zaj ł miejsce naprzeciw. Dzban stał mi dzy nami. Przyjemnie
było odpocz , na chwil zapomnie o podró y, napi si ciemnego ale i posłucha
wesołej melodii.
- Nie b d wi cej przepraszał - oznajmił mój towarzysz. - Ani si tłumaczył.
Obaj wiemy, e to nie było nieporozumienie. Ale wyra nie wida , e słuszno jest
po twojej stronie. - U miechn ł si i mrugn ł porozumiewawczo. - Dlatego te
jestem skłonny zako czy na tym cał spraw . Nie b dziemy głodowa . Tyle e
nie b dzie dzi uczty. Pi kny nosisz klejnot. Opowiesz mi o nim?
- Zwykły kamyk - odparłem.
Znowu zacz ły si ta ce, a rozmowy były coraz gło niejsze. Dopiłem piwo, a
on dolał mi z dzbana. Falowały płomienie. Chłód nocy z wolna opuszczał moje
39
ko ci.
- Macie tu przytuln kryjówk - zauwa yłem.
- Mamy, to prawda. Słu y nam od niepami tnych czasów. Mo e ci
oprowadzi ?
- Dzi kuj , raczej nie.
- Nie my lałem tego serio, ale jako gospodarz miałem obowi zek to
zaproponowa . Je li masz ochot , wł cz si do ta ca.
Ze miechem pokr ciłem głow . My l o podrygach w tym towarzystwie
przywodziła na my l wizje Swifta.
- W ka dym razie dzi kuj .
Wyj ł i nabił glinian fajk . Wyczy ciłem swoj i nabiłem równie . Miałem
wra enie, e niebezpiecze stwo min ło zupełnie. Mój rozmówca okazał si
sympatycznym maluchem, a pozostali wydawali si teraz zupełnie niegro ni,
rozta czeni i weseli.
A jednak... Znałem podobne historie z innego miejsca, dalekiego, tak bardzo
dalekiego st d... Zbudzi si o wicie na jakim polu, nago, gdy znikn wszelkie
lady... Wiedziałem, a mimo to...
Par kufli niczym chyba nie groziło. Rozgrzewały mnie; ostre głosy skrzypek i
zawodzenie piszczałek były przyjemn odmian po ot piaj cych serpentynach
piekielnego rajdu. Oparłem si wygodnie i dmuchn łem dymem. Obserwowałem
tancerzy.
Karzełek mówił i mówił. Pozostali nie zwracali na mnie uwagi. To dobrze.
Słuchałem jakiej fantastycznej prz dzy opowie ci pełnych rycerzy, wojen i
skarbów.
Po wi całem jej tylko niewielk cz stk uwagi, a przecie wci gała mnie,
wywołuj c nawet kilka chichotów. W gł bi za mniej sympatyczna, m drzejsza
cz umysłu ostrzegała: dobrze, Corwinie, masz ju do ; pora si egna ...
Ale w magiczny sposób mój kufel znowu był pełen, a ja podniosłem go i
poci gn łem. Jeszcze tylko jeden... jeszcze jeden przecie nie zaszkodzi.
Nie, powiedziało moje drugie ja. Przecie on rzuca na ciebie urok. Nie czujesz
tego?
Nie wierzyłem, by jaki karzeł potrafił mnie upi . Byłem jednak zm czony i
niewiele jadłem. Mo e rozs dniej b dzie...
Głowa mi si kiwała. Odło yłem fajk na stół. Po ka dym mrugni ciu coraz
wi cej czasu zajmowało ponowne otwarcie oczu. Było mi przyjemnie i ciepło; w
r kach i nogach czułem male k drobink cudownego ot pienia.
Dwa razy zauwa yłem, e zdrzemn łem si przez moment. Próbowałem
my le o misji, o własnym bezpiecze stwie, o Gwie dzie... Wymruczałem co ,
wci zachowuj c za opuszczonymi powiekami resztk przytomno ci. Tak
przyjemnie byłoby nie rusza si jeszcze cho pół minuty...
Melodyjny głos małego człowieczka zmienił si w monotonne, jednostajne
brz czenie...
Gwiazda zar ał.
Wyprostowałem si nagle, szeroko otwieraj c oczy.
Scena, jak zobaczyłem, przep dziła z umysłu resztki senno ci.
Muzykanci grali ci gle, ale nikt ju nie ta czył. Wszyscy skradali si do mnie,
40
a ka dy trzymał co w r ku: butelk , pałk , nó . Ten w skórzanym fartuchu
potrz sał swoim tasakiem. Mój towarzysz pochwycił wła nie t gi kij, oparty
dot d o cian . Niektórzy wznosili jakie kawałki umeblowania. Nowi wybiegali z
korytarzy za paleniskiem, a wszyscy nie li kamienie i maczugi.
Znikn ły wszelkie lady wesoło ci, a drobne twarze były albo całkiem bez
wyrazu, albo wykrzywione w nienawistnych grymasach czy wyj tkowo
nieprzyjemnych u miechach.
Gniew powrócił, ale nie był ju t w ciekł pasj , któr odczuwałem
poprzednio. Spogl daj c na t hord , wcale nie miałem ochoty si z ni mierzy .
Ostro no studziła nastroje. Miałem misj do spełnienia. Nie b d nadstawiał
karku, je li tylko znajd inny sposób załatwienia sprawy. Byłem jednak pewien,
e nie zdołam si wyłga z tej sytuacji.
Odetchn łem gł boko. Widziałem, e szykuj si ju do ataku i nagle
wspomniałem Branda i Benedykta w Tir-na Nog'th; Brand nie był nawet w pełni
dostrojony do Klejnotu. Raz jeszcze z ognistego kamienia zaczerpn łem sił, gotów
si broni , gdyby zaszła potrzeba. Ale najpierw spróbuj zaatakowa ich systemy
nerwowe.
Nie byłem pewien, jak Brand tego dokonał, wi c po prostu si gn łem ku nim
poprzez Klejnot - jak wtedy, gdy wpływałem na pogod . To dziwne, ale wci
grała muzyka, jak gdyby napad małego ludku był jak upiorn kontynuacj
ta ca.
- Stójcie - nakazałem gło no, podnosz c si zza stołu. - Nie ruszajcie si .
Zmie cie si w pos gi. Wszyscy.
Poczułem ci ki puls w piersi i na szyi. Czułem, jak rubinowa moc płynie na
zewn trz - jak zwykle przy u yciu Klejnotu.
Mali napastnicy zatrzymali si . Najbli si zamarli zupełnie, cho z tyłu
niektórzy jeszcze si poruszali. Piszczałki j kn ły szale czo, a skrzypki zamilkły.
Wci nie byłem pewien, czy ja to osi gn łem, czy te znieruchomieli sami,
widz c, jak wstaj .
Wtedy poczułem pot ne fale mocy, płyn ce ode mnie i obejmuj ce całe
zgromadzenie coraz cia niejsz sieci .
Poczułem, e s uwi zieni w tej ekspresji mojej woli.
Si gn łem za siebie i odwi załem Gwiazd .
Powstrzymuj c ich koncentracj czyst jak wszystko, z czego korzystałem w
w drówce poprzez Cie , poprowadziłem Gwiazd do wyj cia. Obejrzałem si
jeszcze, by po raz ostatni spojrze na unieruchomion gromad , i pchn łem
wierzchowca przodem, schodami w gór .
Id c nasłuchiwałem, ale z dołu nie dobiegł aden głos. Na zewn trz wit
rozja niał ju niebo na wschodzie. Dziwne, ale kiedy wskakiwałem na siodło,
usłyszałem dalekie d wi ki skrzypek. Po chwili wł czyły si piszczałki. Jak gdyby
nie miało znaczenia, czy w swych planach wobec mnie odnie li sukces czy
pora k ; uczta trwała nadal.
Ruszałem ju , gdy krzykn ła co do mnie mała figurka, stoj ca na szczycie
bramy, przez któr niedawno wyszedłem. Był to ich przywódca, z którym piłem.
ci gn łem cugle, by lepiej słysze jego słowa.
- A dok d zmierzasz? - zawołał.
41
Dlaczego nie?
- Na kra ce Ziemi! - odkrzykn łem.
Podskoczył nagle na czubku swych rozbitych wrót.
- Szcz liwej drogi, Corwinie! - wrzasn ł.
Pomachałem mu. Rzeczywi cie, dlaczego nie? Czasem cholernie ci ko
odró ni tancerza od ta ca.
42
Rozdział 6
Przejechałem niecałe tysi c metrów w stron , która poprzednio była
południem, gdy wszystko si nagle sko czyło: ziemia, niebo, góry... Stałem przed
płaszczyzn białego wiatła. Wspomniałem wtedy tego przybysza z jaskini i jego
słowa. Miał przeczucie, e ta burza wymazuje wiat, e odpowiada czemu
pochodz cemu z miejscowego mitu apokalipsy. Mo e miał racj . Mo e była to
fala Chaosu, o której wspominał Brand; mo e sun ła t dy, niszcz c i rozrywaj c.
Ale ten koniec doliny pozostał nietkni ty. Dlaczego?
Wtedy przypomniałem sobie, jak zaatakowałem t burz . U yłem Klejnotu i
mocy zawartego w nim Wzorca. Powstrzymałem nawałnic nad tym obszarem. A
je li była czym wi cej ni zwyczajn burz ? Wzorzec zwyci ał ju nad
Chaosem. Czy ta dolina, gdzie zahamowałem deszcz, jest tylko wysp na morzu
Chaosu? A je li tak, to jak mam jecha dalej?
Na wschodzie ja niał ju dzie , lecz adne sło ce nie wynurzyło si zza
horyzontu, by zawisn w niebiosach; była tam ogromna, l ni ca o lepiaj cym
blaskiem korona i przesuni ty przez ni ogromny miecz. Usłyszałem piew ptaka,
zupełnie jak miech. Schyliłem si i zakryłem twarz r kami. Szale stwo...
Nie! Bywałem ju w takich niesamowitych cieniach. Im dalej, tym dziwniejsze
niekiedy si staj . A do...
O czym to my lałem owej nocy w Tir-na Nog'th? Przypomniałem sobie dwa
zdania z opowiadania Isaka Dinesena. Wywarły na mnie tak silne wra enie, e
nauczyłem si ich na pami , mimo e byłem wtedy Carlem Coreyem:
"...Niewielu ludzi mo e o sobie powiedzie , e wolni s od wiary, i wiat, który
widz wokół siebie, jest w istocie tworem ich własnej wyobra ni. Czy jeste my
wi c zadowoleni, czy jeste my z niego dumni?"
Podsumowanie ulubionej filozoficznej rozrywki w rodzinie. Czy stwarzamy
wiaty Cienia, czy te trwaj one niezale nie, oczekuj c dotkni cia naszej stopy?
A mo e istnieje lekkomy lnie pomijana trzecia mo liwo ? Kwestia raczej "mniej
tub bardziej" ni "albo-albo"? Za miałem si sm tnie, pojmuj c, e mo e nigdy
nie poznam odpowiedzi.
Jednak, jak my lałem tamtej nocy, jest takie miejsce - miejsce gdzie ko czy
si Ja , gdzie solipsyzm przestaje by wyja nieniem dla okolic, jakie
odwiedzamy, i rzeczy, które znajdujemy. Istnienie tego miejsca i tych rzeczy
dowodzi, e tutaj przynajmniej zachodzi ró nica. A je li zachodzi tutaj, to mo e
si ga tak e do naszych cieni, wprowadzaj c do nich nie-ja, przesuwaj c nasze ego
na ni szy poziom. Przypuszczałem, e tu wła nie jest takie miejsce; miejsce, gdzie
"Czy jeste my wi c zadowoleni, czy jeste my z niego dumni?" nie ma ju
zastosowania, gdy rozdarta dolina Garnath i moja kl twa mog znale inne
wytłumaczenie. W cokolwiek naprawd wierzyłem, czułem, e wkrótce znajd si
w krainie absolutnego nie-ja. Poza t granic mo e znikn moja władza nad
Cieniem.
Wyprostowałem si i mru c oczy spojrzałem pod wiatło. Rzuciłem
Gwie dzie słowo i potrz sn łem cuglami. Ruszyli my.
Przez chwil miałem wra enie, e wje d am w mgł .
Była tylko niesko czenie ja niejsza. I panowała absolutna cisza. Potem
43
zacz li my spada . Spada albo płyn . Gdy min ł pierwszy szok, trudno było to
okre li . Z pocz tku zdawało mi si , e spadam, tym bardziej e Gwiazd
ogarn ła panika. Ale nie miał w co kopn , wi c po chwili przestał si porusza .
Dr ał tylko i gło no dyszał.
Prawd r k trzymałem uzd , a w lewej ciskałem Klejnot. Nie wiem, czego
dałem i dok d si gałem poprzez niego; chciałem tylko przejecha przez t biał
nico , odszuka szlak i ruszy nim do celu podró y.
Straciłem poczucie czasu. Wra enie upadku przemin ło. Poruszałem si czy
tylko unosiłem? Trudno powiedzie . Czy jasno wci była jasno ci ? I ta
miertelna cisza... Zadr ałem. Zostałem pozbawiony bod ców zmysłowych w
stopniu o wiele wi kszym, ni za dawnych dni lepoty w mojej celi. Tutaj nie było
niczego - ani drapania przebiegaj cego szczura, ani zgrzytu ły eczki o drzwi. Nie
było wilgoci ani chłodu, ani dotyku. Si gałem poprzez Klejnot...
Migotanie...
Co jakby przełamało na moment pole widzenia po prawej stronie, tak
szybkie, e niemal poni ej progu percepcji. Si gn łem tam, ale nie poczułem
niczego. Rzecz trwała tak krótko, e nie byłem pewien, czy zdarzyła si
naprawd . Równie dobrze mogła by halucynacj .
Ale potem zdarzyła si znowu, tym razem po lewej.
Nie wiem, ile czasu min ło mi dzy jedn a drug .
Pó niej usłyszałem co podobnego do j ku. Był bezkierunkowy i te bardzo
krótki. Nast pnie - i po raz pierwszy, jestem pewien - pojawił si szaro-biały,
ksi ycowy pejza . Wypłyn ł i znikn ł zaraz, mo e po sekundzie, na niewielkiej
powierzchni mojego pola widzenia, po lewej stronie.
Gwiazda prychn ł.
Z prawej strony wyrósł las - szary i biały. Przetoczył si , jakby my mijali go
pod jakim niesamowitym k tem.
Małoobrazkowy element, jakie dwie sekundy.
Pó niej, w dole, kawałki płon cego budynku... Bezbarwne...
Strz p zawodzenia z góry...
Widmowa góra, procesja z pochodniami wspinaj ca si kr tym szlakiem po
jej zboczu...
Kobieta wisz ca na gał zi: napi ta lina wokół szyi, przekrzywiona w bok
głowa, r ce zwi zane za plecami...
Góry, szczytami w dół, białe; w dole czarne chmury...
Pstryk. Lekka wibracja, jakby my na moment tylko dotkn li czego
twardego... mo e kopyto Gwiazdy na kamieniu. Potem ustało...
Błysk.
Głowy. Tocz si , ociekaj c czarn posok ... Chichot znik d... Człowiek
przybity do muru, głow w dół...
Znów białe wiatło - toczy si i wzbiera jak fala...
Pstryk. Blask.
Przez jedno uderzenie t tna kroczyli my po szlaku pod pasiastym niebem.
Gdy znikn ł, si gn łem ku niemu przez Klejnot.
Pstryk. Błysk. Pstryk. Grzmot.
Skalista droga prowadz ca do wysokiej, górskiej przeł czy. Wci
44
monochromatyczny wiat... Za plecami huk, jakby uderzył grom...
Gdy tylko wiat zacz ł zanika , przekr ciłem Klejnot jak gałk strojenia.
Powrócił znowu... Dwa, trzy, cztery...
Liczyłem uderzenia kopyt, uderzenia serca na tle warkotu... Siedem, osiem,
dziewi ... wiat poja niał. Odetchn łem gł boko. Powietrze było chłodne.
Pomi dzy gromem i jego echami słyszałem szum ulewy. Na mnie jednak nie
spadła nawet kropla.
Obejrzałem si .
Szeroka ciana deszczu wyrastała mo e sto metrów za mn . Za ni widziałem
jedynie mgliste kontury górskich szczytów. Cmokn łem na Gwiazd i ruszyli my
szybciej, wspinaj c si na niemal poziomy odcinek pomi dzy dwoma
wierzchołkami, przypominaj cymi wie e. wiat przede mn wci był studium
bieli, czerni i szaro ci, niebo podzielone na przemian pasami ciemno ci i wiatła.
Wjechali my w w wóz.
Zaczynałem si trz
. Miałem ochot szarpn uzd , odpocz , zje co ,
zapali , zeskoczy z siodła i pospacerowa . Byłem jednak zbyt blisko ciany
burzy, by pozwala sobie na takie przyjemno ci.
Kopyta Gwiazdy budziły echa w w wozie; pod pasiastym niebem z obu stron
wznosiły si stromo skalne ciany.
Miałem nadziej , e górski ła cuch rozłamie burzowy front, cho
przeczuwałem, e to jednak niemo liwe. To nie była zwyczajna burza. Dr czyło
mnie nieprzyjemne uczucie, e ci gnie si a do Amberu, i e gdyby nie Klejnot,
zostałbym przez ni pochwycony i uwi ziony na zawsze.
Przygl dałem si dziwacznemu niebu, gdy rozja niaj c drog run ł na mnie
huragan bladych kwiatów. W powietrzu rozszedł si miły zapach. Gromy
przycichły, w skałach pojawiły si srebrne pasma. Cały wiat wypełniło wra enie
zmierzchu, idealnie pasuj ce do o wietlenia. A kiedy wynurzyłem si z w wozu,
spojrzałem w perspektyw doliny zakrzywion tak, e nie dało si oceni
odległo ci. Pełna była jakby naturalnych wie yc i minaretów odbijaj cych
ksi ycowy blask pasów na niebie, który przywodził na my l noc sp dzon w Tir-
na Nog'th; poro ni ta srebrzystymi drzewami, wykładana zwierciadłami
sadzawek, przecinana przez dryfuj ce widma; miejscami niemal zniwelowana w
tarasy, gdzie indziej faluj ca naturalnie; przebita czym podobnym do
przedłu enia szlaku, którym pod ałem: wznosz cego si i opadaj cego w
elegijnym krajobrazie; roziskrzona niewytłumaczalnymi punktami migotania i
l nienia; pozbawiona jakichkolwiek ladów zamieszkania.
Nie wahałem si z rozpocz ciem zjazdu. Grunt wokół był kredowoblady jak
ko ... i czy to nie delikatna linia czarnej drogi biegła daleko po lewej stronie?
Ledwo zdołałem j zauwa y .
Widz c, e Gwiazda jest zm czony, nie spieszyłem si ju . Je li burza nie
nadci gnie zbyt szybko, to chyba b dziemy mogli odpocz nad któr z tych
sadzawek w dolinie. Sam byłem wyczerpany i głodny.
Jad c w dół rozgl dałem si bacznie, ale nie dostrzegłem ludzi ani zwierz t.
Wiatr wzdychał cicho. W ni szych regionach białe kwiaty dr ały na łodygach
powojów: pojawiła si normalna ro linno . Burza nie pokonała jeszcze górskiego
pasma, cho za nim wci zbierały si chmury.
45
Dotarłem wreszcie do tej niezwykłej doliny. Deszcz kwiatów ustał ju dawno,
lecz w powietrzu wci unosił si delikatny aromat. Jedynymi d wi kami były
stukot kopyt Gwiazdy i nieustaj ca, wiej ca z prawej strony lekka bryza. Wokół
wyrastały przedziwne formacje skalne o czystych, jakby wyrze bionych liniach.
Wci dryfowały obłoki mgły. Blade trawy skrzyły si wilgoci . Jechałem
szlakiem ku poro ni temu lasem centrum doliny, a perspektywy zmieniały si
wokół, skr caj c odległo ci i wyginaj c krajobrazy. Kiedy zjechałem z drogi, by
dotrze do niedalekiego z pozoru jeziorka, ono jakby cofało si przede mn . W
ko cu jednak stan łem na brzegu i zeskoczyłem z siodła. Zanurzyłem palec, by
pokosztowa wody: była lodowata, lecz słodka.
Czułem si zm czony. Kiedy zaspokoiłem pragnienie, uło yłem si na ziemi i
patrzyłem, jak Gwiazda skubie traw . Wyj łem z juków prowiant. Burza wci
walczyła, by przekroczy góry; przygl dałem si jej i my lałem. Je li tato
przegrał, to patrzyłem na pierwsze grzmoty Armageddonu, a cała moja podró
straciła sens. Nic z tych my li nie wynikało, gdy wiedziałem, e i tak musz
jecha dalej. Ale nie potrafiłem si nie zastanawia . Mogłem osi gn cel,
zobaczy zwyci sk bitw , a potem patrze , jak wszystko si rozpada. Bez sensu...
Nie. Nie bez sensu. To wa ne, e próbowałem, e starałem si a do ko ca. To
do , nawet je li wszystko inne upadnie.
Niech diabli porw Branda! Przede wszystkim...
Czyj krok!
Poderwałem si natychmiast i pochyliłem z dłoni na r koje ci miecza.
Stała przede mn kobieta, niewysoka, cała w bieli. Miała długie ciemne włosy,
dzikie, ciemne oczy i u miechała si . Przyniosła wiklinowy kosz, który postawiła
na ziemi mi dzy nami.
- Musisz by głodny, rycerzu - powiedziała, dziwnie akcentuj c Thari. -
Widziałam, jak nadje d asz. Przynosz ci to.
U miechn łem si i przyj łem bardziej normaln postaw .
- Dzi ki - odparłem. - Istotnie, jestem głodny. Na imi mi Corwin. A tobie?
- Pani.
Uniosłem brew.
- Dzi ki ci... Pani. Czy mieszkasz w tej okolicy?
Przytakn ła i ukl kła, by odkry kosz.
- Tak, mój pawilon stoi troch dalej, nad jeziorem. - Skin ła głow na wschód.
W kierunku czarnej drogi.
- Rozumiem - mrukn łem.
Jedzenie i wino w koszu wygl dały prawdziwie, wie o, apetycznie, o wiele
lepiej ni mój suchy prowiant. Oczywi cie, nie pozbyłem si podejrze .
- Zjesz ze mn ? - spytałem.
- Je li chcesz.
- Chc .
- Dobrze.
Rozło yła obrus, usiadła naprzeciw mnie, wyj ła z kosza jedzenie i uło yła je
mi dzy nami. Potem podawała, szybko kosztuj c ka dego dania. Czułem si przy
tym troch podle, ale tylko troch . W ko cu, to do niezwykłe miejsce na
mieszkanie dla kobiety najwyra niej samotnej, czekaj cej tylko, by wspomóc
46
pierwszego w drowca, jaki tu trafi. Dara te mnie nakarmiła przy naszym
pierwszym spotkaniu. Zbli ałem si do kresu podró y, a zatem do okolic, gdzie
wróg był najpot niejszy. Czarna droga biegła całkiem blisko; zauwa yłem te
kilka razy, jak Pani spogl da na Klejnot.
Mimo wszystko mile sp dziłem ten czas. Zaprzyja nili my si przy posiłku.
Była idealn słuchaczk : miała si z moich artów i skłaniała, bym opowiadał o
sobie. Prawie ci gle patrzyła mi w oczy i w jaki sposób nasze palce spotykały si
za ka dym razem, gdy co podawała.
Je li chciała mnie w co wci gn , wybrała bardzo mił metod .
Jedli my wi c i rozmawiali my, a ja obserwowałem nieubłagany ruch
burzowego frontu. Pokonał w ko cu góry i rozpocz ł powolne zej cie ze szczytów.
Pani zbierała naczynia. Dostrzegła kierunek mojego spojrzenia i skin ła głow .
- Tak. Nadci ga - stwierdziła. Uło yła w koszu utensylia i usiadła przy mnie, z
butelk wina i kielichami. - Wypijemy za to?
- Wypij z tob , ale nie za to.
Nalała.
- To ju nie ma znaczenia - odparła. - Ju nie.
Poło yła mi dło na ramieniu i podała kielich. Wzi łem go i spojrzałem na
ni . U miechn ła si . Dotkn ła swoim kielichem brzegu mojego. Wypili my.
- Chod my teraz do pawilonu - zaproponowała, bior c mnie za r k . - Tam
przyjemnie sp dzimy godziny, które jeszcze pozostały.
- Dzi ki - odrzekłem. - Przy innej okazji byłby to wspaniały deser po
wietnym posiłku. Niestety, musz ju rusza . Obowi zek wzywa, a czas płynie.
Mam misj do spełnienia.
- Jak chcesz. To nie a tak wa ne. Wiem wszystko o twojej misji. Ona te nie
ma ju znaczenia.
- Doprawdy? Musz wyzna , e oczekiwałem zaproszenia na prywatne
przyj cie. Gdybym je przyj ł, po niedługim czasie ockn łbym si , ju sam, na
zboczu jakiej zimnej skały.
Roze miała si .
- A ja musz wyzna , Corwinie, e planowałam wykorzysta ci w taki sposób.
Ale ju nie.
- Dlaczego nie?
Skin ła ku coraz bli szej linii destrukcji.
- Nie ma potrzeby, by ci teraz zatrzymywa . Ten widok dowodzi, e Dworce
zwyci yły. Ju nikt nie zdoła powstrzyma marszu Chaosu.
Zadr ałem lekko, a ona ponownie napełniła kielichy.
- Wolałabym jednak, by nie opuszczał mnie w takiej chwili - mówiła dalej. -
Burza dotrze tutaj w ci gu kilku godzin. Czy mo na sp dzi je lepiej, ni
dotrzymuj c sobie nawzajem towarzystwa? Nie musimy nawet chodzi do
pawilonu.
Skłoniłem głow , a ona przytuliła si mocno. Do diabła... Kobieta i wino - tak
przecie chciałem zawsze zako czy moje dni. Napiłem si . Zapewne miała racj .
A jednak pomy lałem o tej niby-kobiecie, która wci gn ła mnie w pułapk na
czarnej drodze, gdy wyje d ałem z Avalonu. Ruszyłem jej na pomoc i szybko
uległem nieziemskim czarom. Potem, kiedy zdj łem jej mask , zobaczyłem, e
47
pod ni nie ma nic. Paskudnie nap dziła mi wtedy strachu. Ale, nawet bez
pl tania si w filozofi , ka dy z nas ma przecie cał szaf masek na ró ne okazje.
Przez całe lata słuchałem, jak pomstuj przeciw nim domoro li psychologowie.
Tymczasem po wielekro spotykałem ludzi, którzy z pocz tku robili na mnie
dobre wra enie, a których zaczynałem nienawidzi , kiedy si przekonałem, jacy
s pod spodem. A czasem byli jak ta niby-kobieta - mieli tam tylko pustk .
Przekonałem si wi c, e maska jest cz sto lepsza od własnej twarzy.
Zatem... Dziewczyna, któr tuliłem, mo e by w rzeczywisto ci potworem.
Pewnie jest. Jak my wszyscy. Gdybym teraz. wła nie postanowił zrezygnowa , to
mogłem sobie wyobrazi gorsze sposoby odej cia. Polubiłem j . Dopiłem wino.
Si gn ła, by dola mi jeszcze, ale przytrzymałem jej r k .
Spojrzała na mnie. I u miechn ła si .
- Prawie mnie przekonała - wyznałem.
Potem, by nie łama czaru, zamkn łem jej oczy pocałunkami, odszedłem i
wskoczyłem na siodło. Trawy nie z ółkły, ale miał racj , e milcz ptaki. Chocia
było za daleko, eby poci gn tory.
- egnaj, Pani.
Jechałem na południe, a burza wrzała, zsuwaj c si w dolin . Przede mn
znów wyrastały góry i ku nim prowadził szlak. Niebo było pasiaste, czarne i białe
barwy przesuwały si chyba powoli. Wci panował tu zmierzch, cho w
czarnych obszarach nie za wieciła ani jedna gwiazda. Nadal bryza, nadal aromat
w powietrzu... i cisza, i poskr cane monolity, i srebrzyste listowie, ci gle wilgotne
od rosy i l ni ce. Przede mn frun ły strz py mgły. Próbowałem wpłyn na
osnow Cienia, ale zadanie było trudne, a ja zm czony. Nic si nie stało.
Czerpałem z Klejnotu sił , próbuj c jej cz stk przekaza Gwie dzie. Jechali my
równym tempem, a wreszcie grunt przed nami odchylił si w gór i zacz li my
wspinaczk do kolejnego w wozu, bardziej poszarpanego ni poprzedni.
Zatrzymałem si i spojrzałem za siebie: mniej wi cej trzecia cz doliny le ała
ju poza migotliw kotar niezwykłej burzy. Pomy lałem o Pani i jej jeziorze, o
jej pawilonie... Potrz sn łem głow i ruszyłem dalej.
Musieli my zwolni - droga wznosiła si coraz bardziej stromo. Białe rzeki na
niebie nabierały odcienia coraz gł bszej czerwieni. Zanim stan łem u wej cia do
w wozu, cały wiat zdawał si zabarwiony krwi . W szerokiej, skalnej alei
uderzył wiatr. Walczyli my z nim. Szlak nie był ju tak stromy, cho nadal
prowadził pod gór i nie widzieli my, co nas czeka za grzbietem przeł czy.
Co zagrzechotało w skałach po lewej stronie. Spojrzałem, ale niczego tam nie
dostrzegłem. Pewnie spadł jaki kamie . Pół minuty pó niej Gwiazda targn ł si
pode mn , zar ał przera liwie i wolno zacz ł pada na lewy bok.
Zeskoczyłem, a kiedy obaj run li my na ziemi , zauwa yłem strzał stercz c
za praw łopatk konia, do nisko. Przetoczyłem si i spojrzałem w stron , z
której musiała nadlecie .
Jaki człowiek z kusz stał na skalnym urwisku po prawej stronie w wozu,
mo e z dziesi metrów nade mn . Naci gał ci ciw , szykuj c si do nast pnego
strzału. Wiedziałem, e nie zd
go powstrzyma . Rozejrzałem si wi c za
odpowiednim kamieniem. Dostrzegłem taki, wielko ci piłki tenisowej, u stóp
urwiska z tyłu, zwa yłem go w r ku i starałem si , by w ciekło nie wpłyn ła na
48
celno rzutu. Nie wpłyn ła, cho mo e było to skutkiem działania jakiej
dodatkowej siły.
Kamie trafił w lewe rami . Napastnik krzykn ł i pu cił kusz . Stukn ła o
kamienie i spadła po przeciwnej stronie szlaku, niemal dokładnie na wprost mnie.
- Ty sukinsynu! - wrzasn łem. - Zabiłe mojego konia! Zapłacisz za to głow !
Przebiegłem w wóz, rozejrzałem si za najlepszym przej ciem na szczyt,
znalazłem je z lewej strony. Zacz łem wspinaczk . Po chwili mogłem zobaczy
napastnika pod wła ciwym k tem i w lepszym wietle: zgi ty niemal wpół
masował sobie rami . To był Brand; w tym krwistym blasku włosy miał jeszcze
bardziej rude ni zwykle.
- To ju koniec, Brand - powiedziałem. - ałuj tylko, e kto nie załatwił tego
ju wcze niej.
Wyprostował si i przez chwil obserwował moj wspinaczk . Nie si gał do
miecza. Kiedy stan łem na szczycie, jakie siedem metrów od niego, opu cił głow
i skrzy ował r ce na piersi.
Dobyłem Grayswandira i ruszyłem naprzód. W tej czy w innej pozie miałem
zamiar go zabi . wiatło było coraz czerwie sze, a obaj wygl dali my jak
sk pani we krwi. Z doliny dobiegł huk gromu.
Rozpłyn ł si po prostu. Kontury postaci stały si mniej wyra ne, a zanim
dobiegłem na miejsce, znikn ł bez ladu. Stałem przez chwil nieruchomo.
Zakl łem; wspomniałem opowie , e jakoby przekształcił si w rodzaj ywego
Atutu i potrafił w jednej chwili przenie si gdzie tylko zechciał.
Usłyszałem z dołu jaki hałas...
Podbiegłem do kraw dzi i spojrzałem. Gwiazda kopał wci i pluł krwi . Ten
widok łamał mi serce, lecz nie tylko to mnie zaniepokoiło.
W dole stał Brand. Podniósł kusz i napinał j znowu. Rozejrzałem si za
kamieniem, ale nie znalazłem adnego. Potem dostrzegłem jeden - le ał troch z
tyłu, tam sk d przyszedłem. Podbiegłem, wsun łem Grayswandira do pochwy i
podniosłem kawał skały wielko ci arbuza. Potem wróciłem na kraw d i
poszukałem wzrokiem Branda.
Nigdzie go nie było.
Poczułem nagle, e jestem zupełnie odsłoni ty. Mógł przecie przenie si w
jakie dogodne miejsce i w tej wła nie chwili mierzy we mnie. Padłem na ziemi ,
na swój kamie . Sekund pó niej usłyszałem z prawej strony uderzenie strzały. A
potem chichot Branda.
Wstałem wiedz c, e na załadowanie kuszy potrzebuje dłu szej chwili.
Spojrzałem w stron , z której dobiegł miech. Dostrzegłem go na półce na
przeciwległej cianie w wozu, jakie pi metrów powy ej i dwadzie cia metrów
ode mnie.
- Przepraszam za konia - zawołał. - Celowałem w ciebie, ale te przekl te
wiatry...
Zauwa yłem skaln wn k i pobiegłem tam, zabieraj c kamie , by u y go
jak tarczy. Z klinowatej szczeliny patrzyłem, jak zakłada bełt.
- Trudny strzał! - krzykn ł, unosz c kusz . - Prawdziwe wyzwanie dla mojego
kunsztu. Ale z pewno ci wart wysiłku. Pocisków mi nie zabraknie.
Za miał si , wymierzył i strzelił.
49
Pochyliłem si , osłaniaj c kamieniem brzuch, lecz grot uderzył o jakie pół
metra na prawo.
- Przypuszczałem, e taki b dzie wynik - o wiadczył. Znowu zacz ł szykowa
bro . - Musz wzi poprawk na wiatr. Szukałem mniejszych kamieni, które
mógłbym wykorzysta jako pocisk. Nie było ani jednego. Pomy lałem wtedy o
Klejnocie. Powinien ratowa mnie przed zagro eniem ycia. Miałem jednak
zabawne wra enie, e dotyczyło to sytuacji, gdy niebezpiecze stwo groziło z
bliska. I e Brand wie o tym zjawisku. A mo e zdołam mu przeszkodzi w inny
sposób? Stał chyba za daleko na t sztuczk z parali em, ale raz ju go
pokonałem dzi ki władzy nad pogod . Ciekawe, jak daleko st d była burza.
Si gn łem ku niej. Przekonałem si , e potrzeba minut na takie okre lenie
warunków, by ci gn na niego piorun. Nie miałem czasu. Ale wiatry to całkiem
inna sprawa. ci gn łem je, wczułem si w nie...
Brand był prawie gotów do nast pnego strzału. W w wozie zawył wicher.
Nie wiem, gdzie trafiła jego strzała. W ka dym razie nie blisko mnie. Znowu
szykował bro , a ja zacz łem wprowadza czynniki niezb dne do uderzenia
błyskawicy...
Kiedy był gotów i podniósł bro , znowu wzmocniłem wichur . Widziałem, jak
mierzy, jak wci ga powietrze i wstrzymuje oddech. Potem opu cił kusz i spojrzał
na mnie.
- Przyszło mi wła nie do głowy - zawołał - e ten wiatr siedzi u ciebie w
kieszeni. Zgadza si ? To nieuczciwe, Corwinie. - Rozejrzał si . - Powinienem
znale miejsce, gdzie nie b dzie to miało znaczenia. Aha!
Wci si wysilałem, by ustawi wszystko do uderzenia pioruna, ale warunki
nie były jeszcze odpowiednie.
Spojrzałem na niebo w czerwone i czarne pasy... formowało si tam co
podobnego do chmury. Wkrótce, ale jeszcze nie...
Brand rozpłyn ł si znowu i znikn ł. Szukałem go nerwowo.
I wtedy stan ł przede mn . Przeniósł si na moj stron w wozu, jakie
dziesi metrów na południe ode mnie. Wiatr dmuchał mu w plecy i wiedziałem,
e nie zd
zmieni jego kierunku. Pomy lałem, czy nie cisn kamieniem. On
pewnie si uchyli, a ja strac tarcz .
Z drugiej strony...
Podniósł kusz do ramienia. Zatrzymaj go! - krzykn ł w my lach mój własny
głos.
Nadał manipulowałem niebem.
- Zanim wystrzelisz, Brandzie, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dobrze?
Zawahał si , po czym opu cił bro o kilka centymetrów.
- Jakie?
- Czy mówiłe prawd o tym, co si zdarzyło... z tat , Wzorcem, nadej ciem
Chaosu?
Odchylił głow i roze miał si seri krótkich szczekni .
- Corwinie - o wiadczył. - Widzie , jak umierasz nie wiedz c tego, co tak wiele
dla ciebie znaczy, sprawia mi rozkosz wi ksz , ni potrafi wyrazi .
Za miał si znowu i zacz ł unosi kusz do ramienia. Przygotowałem si , by
cisn w niego kamieniem i skoczy do ataku. aden z nas nie zd ył wykona
50
tego, co zamierzał.
Z góry dobiegł przera liwy wrzask. Niewielki strz p oderwał si od nieba i
run ł Brandowi na głow . Ten krzykn ł i upu cił kusz . Wzniósł r ce, by
pochwyci napastnika. Czerwony ptak, nosiciel Klejnotu, powstały z mojej krwi i
zrodzony z dłoni ojca, powrócił, by mnie broni .
Pu ciłem kamie i podszedłem, po drodze wyci gaj c miecz. Brand uderzył
ptaka i ten odleciał, nabieraj c wysoko ci przed kolejnym nalotem. Brand
wzniósł ramiona, by zasłoni twarz i głow . Zd yłem jednak dostrzec płyn c z
lewego oczodołu krew. Zacz ł si rozpływa , gdy biegłem w jego stron . Ptak
run ł jak pocisk i raz jeszcze uderzył Branda szponami w głow . A potem tak e
zacz ł bledn . Kiedy znikali obaj, Brand si gał wła nie do krwistoczerwonego
napastnika i odpierał jego ciosy.
Kiedy stan łem w miejscu akcji, pozostała tam jedynie upuszczona kusza,
któr zgniotłem pod butem. Jeszcze nie, jeszcze nie koniec, niech to licho! Jak -
długo b dziesz mnie prze ladował, bracie? Jak daleko musz doj , by zako czy
spraw mi dzy nami?
Zszedłem na szlak. Gwiazda ył jeszcze, wi c musiałem doko czy robot .
Czasem wydaje mi si , e wybrałem sobie niewła ciwy fach.
51
Rozdział 7
Misa cukrowej waty.
Min łem w wóz i teraz spogl dałem na le c przede mn dolin . A
przynajmniej zało yłem, e jest dolin . Nic nie widziałem pod okryciem
chmur/mgły/oparów.
Jeden z czerwonych pasów na niebie nabrał ółtej barwy, inny zielonej.
Dodało mi to otuchy, gdy podobnie zachowywało si niebo na skraju wszystkich
rzeczy, naprzeciw Dworców Chaosu.
Podniosłem tobołek i ruszyłem szlakiem w dół. Wiatr cichł z wolna. Z daleka
dobiegł huk gromów burzy, przed któr uciekałem. Zastanawiałem si , gdzie
odszedł Brand.
Miałem przeczucie, e przez pewien czas go nie zobacz . Po drodze, gdy
nadpełzła ju mgła i zacz ła kł bi si wokół, zauwa yłem prastare drzewo;
wyci łem sobie łask . Drzewo zdawało si krzycze , gdy odcinałem konar.
- Niech ci diabli! - usłyszałem z jego wn trza co jakby głos.
- Jeste wiadome? - spytałem. - Przepraszam.
- Wiele czasu po wi ciłem na wyhodowanie tej gał zi. Przypuszczam, e masz
zamiar j spali ?
- Nie. Potrzebowałem laski. Przede mn daleka droga.
- Przez t dolin ?
- Tak.
- Podejd bli ej. Chc lepiej wyczu twoj obecno . Jest w tobie co , co si
arzy.
Zrobiłem krok do przodu.
- Oberon! - zawołało. - Poznaj twój Klejnot.
- Nie Oberon - zaprzeczyłem. - Jestem jego synem. Ale podczas tej misji nosz
kamie .
- We wi c konar, a wraz z nim moje błogosławie stwo. Wiele razy osłaniałem
twojego ojca podczas niezwykłych dni. Widzisz, to on mnie zasadził.
- Naprawd ? Sadzenie drzew to jedna z niewielu rzeczy, przy których nigdy
taty nie widziałem.
- Nie jestem zwyczajnym drzewem. Umie cił mnie tutaj, by zaznaczy granic .
- Jak granic ?
- Kraniec Chaosu albo Porz dku, zale y, z której strony spojrzysz.
Zaznaczam podział. Za mn działaj inne prawa.
- Jakie prawa?
- Kto wie? Z pewno ci nie ja. Ja jestem tylko yw wie wiadomego
drewna. Ale moja laska mo e ci przynie ulg . Posadzona, mo e rozkwitn w
niezwykłych krainach. A mo e nie... Któ wie? Lecz we j ze sob , synu
Oberona, do tego miejsca, gdzie teraz zd asz. Czuj , e nadchodzi burza.
egnaj.
- egnaj - odparłem. - I dzi kuj .
Odwróciłem si i odszedłem w coraz g ciejsz mgł . Co wyssało z niej barw
ró u. Pokr ciłem głow , my l c o drzewie. Laska bardzo mi si przydała na
odcinku nast pnych kilkuset metrów, gdzie szlak był wyj tkowo nierówny.
52
Przeja niło si troch . Skały, gnij cy staw, kilka niewysokich, pos pnych
drzew obwieszonych girlandami mchu, odór zgnilizny... Przyspieszyłem kroku.
Czarny ptak przygl dał mi si z gał zi.
Wzbił si do lotu, gdy na niego spojrzalem. Leniwie machaj c skrzydłami,
ruszył w moj stron . Ostatnie przypadki sprawiły, e wolałem uwa a na ptaki.
Cofn łem si wi c, gdy zatoczył mi kr g nad głow . Potem jednak wyl dował
przede mn , przekrzywił głow i mrugn ł lewym okiem.
- Tak - oznajmił po chwili. - Jeste nim.
- Którym nim? - zdziwiłem si .
- Tym, któremu b d towarzyszył. Nie masz chyba nic przeciw temu, by leciał
za tob ptak symbolizuj cy zł wró b . Prawda, Corwinie?
Za miał si i wykonał kilka tanecznych kroków.
- Szczerze mówi c nie wiem, jak mógłbym ci przeszkodzi . Sk d znasz moje
imi ?
- Czekałem na ciebie od pocz tku Czasu, Corwinie.
- To musiało by troch m cz ce.
- Nie a tak. Nie tutaj. Czas jest tym, czym go uczynisz.
Ruszyłem przed siebie. Min łem ptaka i szedłem dalej. Po chwili przemkn ł
koło mnie i wyl dował na głazie z prawej strony traktu.
- Na imi mi Hugi - oznajmił. - Widz , e niesiesz kawałek starego Ygga.
- Ygga?
- To nad te drzewiszcze, które stoi u wej cia do tego miejsca i nikomu nie
pozwala siada na swoich gał ziach. Musiał strasznie wrzeszcze , kiedy to uci łe .
- Wybuchn ł dono nym miechem.
- Zachował si bardzo przyzwoicie.
- Pewno. W ko cu, kiedy ju to zrobiłe , nie miał wielkiego wyboru. Du o ci
przyjdzie z tego kija.
- Na razie jest bardzo przydatny - stwierdziłem, machaj c nim lekko w stron
ptaka.
Odfrun ł natychmiast.
- Hej! To nie było zabawne!
Roze miałem si .
- My lałem, e było.
Szedłem dalej.
Przez długi czas maszerowałem przez bagniste tereny. Od czasu do czasu
podmuch wiatru odsłaniał przede mn drog , potem mijałem widoczny kawałek
albo znowu nadpływała mgła. Czasem zdawało mi si , e słysz strz py melodii -
nie umiałem okre li , z której strony - powolnej i jakby uroczystej, granej na
jakim instrumencie o metalowych strunach.
Szedłem wci naprzód, gdy nagle gdzie z lewej rozległo si wołanie:
- Przybyszu! Zatrzymaj si i spójrz na mnie!
Stan łem i rozejrzałem si czujnie. Nic nie widziałem w tej piekielnej mgle.
- Hej! - krzykn łem. - Gdzie jeste ?
W tedy wła nie mgła rozwiała si na chwil i spojrzałem na ogromn głow ,
której oczy znajdowały si na poziomie moich. Nale ała do czego , co wygl dało
na gigantyczne ciało, zapadni te po szyj w bagnie. Głowa była łysa, pokryta
53
biał jak mleko skór o fakturze kamienia. Ciemne oczy przez kontrast
wydawały si chyba jeszcze ciemniejsze.
- Widz - powiedziałem. - Narobiłe sobie troch kłopotów. Mo esz uwolni
r ce?
- Je li wyt
wszystkie siły - padła odpowied .
- Czekaj, rozejrz si za czym solidnym, czego mógłby si złapa . Powiniene
si gn do daleko.
- Nie. To nie jest konieczne.
- Nie chcesz si wydosta ? My lałem, e wła nie dlatego tak wrzeszczysz.
- Nie. Chciałem tylko, eby na mnie popatrzył.
Podszedłem bli ej, gdy mgła nadpływała znowu.
- No, dobrze - powiedziałem. - Widz ci .
- Czy wczuwasz si w moj sytuacj ?
- Nieszczególnie, skoro sam sobie nie chcesz pomóc ani nie przyjmujesz
pomocy.
- Co mi przyjdzie z tego, e si uwolni ?
- To twój problem i sam go musisz rozwi za .
Odwróciłem si .
- Czekaj! Dok d zmierzasz?
- Na południe. Mam wyst pi w dramacie moralnym.
Wtedy wła nie Hugi wyfrun ł z mgły, wyl dował na czubku głowy, dziobn ł
j i zachichotał.
- Nie tra czasu, Corwinie. Jest w tym mniej, ni mogłoby si wydawa -
oznajmił.
Wargi giganta wyszeptały moje imi .
- Czy to naprawd on? - zapytał.
- On, z cał pewno ci - potwierdził Hugi.
- Posłuchaj mnie, Corwinie - odezwał si zapadni ty po szyj olbrzym. -
Ruszyłe , by powstrzyma Chaos. Prawda?
- Tak.
- Nie rób tego. Nie warto. Chc , eby to si sko czyło. Pragn uwolnienia.
- Proponowałem ju , e pomog ci si wydosta . Nie chciałe .
- Nie takiego uwolnienia. Raczej ko ca całej zabawy.
- Łatwo to osi gn . Zanurz głow i zrób gł boki wdech.
- Nie pragn osobistego ko ca, lecz zako czenia całej tej głupiej gry.
- Wydaje mi si , e oprócz ciebie istnieje jeszcze par osób. Wolałyby pewnie
same decydowa w tej kwestii.
- Niech sko czy si dla nich tak e. Nadejdzie czas, gdy znajd si w mojej
sytuacji i b d odczuwa to samo.
- Wtedy pozostanie im to samo wyj cie. Do zobaczenia.
Odwróciłem si i ruszyłem w drog .
- I ty tak e! - zawołał za mn .
Po chwili dogonił mnie Hugi. Usiadł na czubku łaski.
- Przyjemnie tak siedzie na gał zi starego Ygga, kiedy ju nie mo e... Łaa!
Poderwał si i zatoczył kr g.
- Przypalił mi łap ! - wrzasn ł. - Jak to zrobił?
54
Za miałem si .
- Nie mam poj cia.
Polatywał przez kilka chwil, po czym zawisł nad moim prawym ramieniem.
- Mog tu usi
?
- Nie kr puj si .
- Dzi ki. - Wyl dował. - Wiesz, ta Głowa to przypadek psychiczny.
Wzruszyłem ramionami, a on rozpostarł skrzydła, by utrzyma równowag .
- Próbuje co pochwyci - mówił dalej. - Ale post puje niewła ciwie,
obci aj c wiat odpowiedzialno ci za swoje pora ki.
- Nie chce nawet chwyci za co , eby wygrzeba si z bagna - zauwa yłem.
- Mówiłem w sensie filozoficznym.
- Aha, chodzi ci o takie bagno. To fatalnie.
- Cały problem tkwi w ja ni, w ego i jego powi zaniach ze wiatem z jednej
strony i z Absolutem z drugiej.
- Doprawdy?
- Tak. Rozumiesz, wykluwamy si i dryfujemy po powierzchni zdarze .
Czasami odnosimy wra enie, e mamy realny wpływ na wypadki, a to powoduje,
e zaczynamy si stara . To powa ny bł d, gdy wtedy budz si pragnienia i
kreuj fałszywe ego. Tymczasem powinno wystarczy samo istnienie. Prowadzi to
do kolejnych pragnie i stara , i tak wpadasz w pułapk .
- W bagno?
- Mo na to tak okre li . Nale y si skoncentrowa wył cznie na Absolucie.
Nauczy si ignorowa mira e, iluzje i fałszywe poczucie to samo ci, które izoluje
jednostk jako pseudowysp wiadomo ci.
- Kiedy u ywałem fałszywej to samo ci. Bardzo mi pomogła w osi gni ciu
absolutu, którym jestem teraz: mnie.
- Nie. To te złudzenie.
- Zatem ja, który zaistnieje jutro, podzi kuje mi za to, jak ja temu
przeszłemu.
- Nic nie zrozumiałe . Ten przyszły ty te b dzie fałszywy.
- Dlaczego?
- Poniewa nadal b dzie pełen pragnie i stara , które izoluj od Absolutu.
- Co w tym złego?
- Istniejesz samotnie w wiecie pełnym obcych, w wiecie fenomenów.
- Nie przeszkadza mi samotno . Wła ciwie, do siebie lubi . Fenomeny te
lubi .
- Ale Absolut zawsze b dzie ci wzywał, budził niepokój...
- To dobrze. Nie trzeba si zatem spieszy . Ale owszem, rozumiem, o czym
mówisz. To przyjmuje form ideałów. Ka dy z nas ma ich kilka. Je li twierdzisz,
e powinienem za nimi pod a , zgadzam si z tob w zupełno ci.
- Nie. One s tylko deformacjami Absolutu. A to, o czym wspomniałe , to
tylko kolejne starania.
- To prawda.
- Widz , e masz wiele do oduczenia.
- Je li chodzi ci o mój prymitywny instynkt samozachowawczy, to lepiej daj
sobie spokój.
55
Droga wiodła lekko pod gór . Dotarli my do płaskiego, zasypanego piaskiem
odcinka, który wygl dał jak wybrukowany. Muzyka grała coraz gło niej. Potem
dostrzegłem we mgle niewyra ne kształty, poruszaj ce si wolno i rytmicznie. Po
chwili zrozumiałem, e ta cz do wtóru melodii.
Szedłem dalej i wreszcie mogłem przyjrze si dokładniej tym postaciom -
ludzkim z wygl du, przystojnym, odzianym w dworskie szaty - krocz cym z
godno ci w rytm melodii niewidzialnej orkiestry. Wykonywali zło ony, pi kny
taniec. Przystan łem, by chwil popatrze .
- Z jakiej okazji ten bal? - spytałem Hugiego. - Tutaj, w samym rodku
pustki?
- Ta cz - wyja ał - by uczci twoje przej cie. Nie s miertelnikami. To
duchy Czasu. Zacz li to idiotyczne przedstawienie, kiedy tylko wkroczyłe w
dolin .
- Duchy?
- Tak. Patrz.
Wzniósł si w powietrze, zatoczył kr g i zdefekował. Odchody przebiły kilku
tancerzy, jakby byli hologramami, nie plami c brokatowych r kawów ani
jedwabnych koszul. adna z u miechni tych postaci nie zmyliła kroku. Hugi
zakrakał kilka razy i wrócił do mnie.
- To nie było konieczne - zauwa yłem. - Pi knie ta cz .
- Dekadencja - o wiadczył. - Zreszt , nie uwa aj tego za komplement, gdy oni
przewiduj twoj kl sk . Pragn tylko ostatniego balu, nim sko czy si
przedstawienie.
Mimo to przygl dałem si przez dłu sz chwil , odpoczywaj c wsparty na
lasce. Figury ta ca zmieniały si z wolna, a jedna z kobiet - kasztanowowłosa
pi kno - znalazła si tu obok mnie. aden z tancerzy nie spojrzał nawet na
mnie, zupełnie jakbym nie istniał.
Lecz ta kobieta, idealnie zgranym z muzyk gestem, praw r k rzuciła co ,
co wyl dowało mi u stóp.
Schyliłem si ; był to przedmiot materialny. Trzymałem srebrn ró - moje
własne godło. Wyprostowalem si i wpi łem j w kołnierz płaszcza. Hugi patrzył
w inn stron i milczał. Nie miałem kapelusza, by go zdj , pokłoniłem si jednak
przed dam . By mo e lekko zmru yła oko, gdy si odwracałem.
Grunt nie był ju taki gładki, a po chwili ucichła tak e muzyka. Szlak był
trudny, a kiedy wiatr rozwiewał mgł , widziałem tylko skały albo nagie równiny.
Padłbym ju dawno, gdybym nie czerpał energii z Klejnotu.
Zauwa yłem, e za ka dym razem wystarcza jej na krócej.
Po pewnym czasie zgłodniałem, wi c zatrzymałem si , by zje resztki
prowiantu.
Hugi siedział na ziemi i przygl dał mi si .
- Musz przyzna , e odczuwam rodzaj podziwu dla twojego uporu -
o wiadczył. - A nawet dla tego, co sugerowałe , wspominaj c o ideałach. Ale nic
wi cej. Mówili my o daremno ci pragnie i stara ...
- Ty mówiłe . Dla mnie nie jest to yciowym problemem.
- Powinno by .
- yj ju bardzo długo, Hugi. Obra asz mnie zakładaj c, e nigdy nie
56
my lałem o tych przypisach do podstaw filozofii. Fakt, e twoim zdaniem poj cie
rzeczywisto ci jest puste, wi cej mówi o tobie ni o stanie rzeczy. Mianowicie:
je li wierzysz w to, co mówisz, al mi ci . Musisz bowiem mie jaki
niewytłumaczalny powód, by by tutaj, pragn i stara si wpłyn na moje
fałszywe ego, zamiast wolny od takich nonsensów pod a do swego Absolutu.
Je li za nie wierzysz, wnioskuj , e przysłano ci , by mnie powstrzymywał i
zniech cał, w którym to przypadku marnujesz czas.
Hugi zabulgotał cicho.
- Nie jeste chyba tak lepy - odezwał si po chwili - by zaprzecza istnieniu
Absolutu, pocz tku i ko ca wszechrzeczy?
- Nie jest on niezb dnym elementem liberalnej edukacji.
- Ale uznajesz mo liwo ?
- Mo e wiem o nim wi cej od ciebie, ptaku. W mojej opinii, ego istnieje jako
stan po redni pomi dzy racjonalizmem i egzystencj odruchów. Ale wymazanie
go jest ucieczk . Je li przychodzisz z Absolutu, z tego samokasuj cego si
Wszystkiego, to dlaczego chcesz wraca ? Czy tak sob gardzisz, e l kasz si
luster? Postaraj si mo e, by ta wyprawa warta była twego czasu. Rozwijaj si .
Ucz. yj. Je li wysłano ci w podró , to czemu chcesz j przerwa i jak
najszybciej wróci do punktu wyj cia? A mo e ten twój Absolut popełnił bł d,
wysyłaj c kogo twojego kalibru? Przyznaj, e istnieje taka mo liwo i na tym
zako czymy.
Hugi spojrzał na mnie wrogo, skoczył w powietrze i odleciał. Mo e chciał
zajrze do podr cznika.
Zahuczał grom. Wstałem i ruszyłem dalej. Musiałem utrzymywa dystans.
Trakt zw ał si i rozszerzał kilkakrotnie, wreszcie znikn ł zupełnie.
W druj c po wirowej równinie, czułem si coraz bardziej przygn biony.
Wlokłem si , próbuj c utrzyma na wła ciwym kursie psychiczny kompas.
Niemal z ulg witałem odgłosy burzy, gdy pozwalały przynajmniej z grubsza
okre li , gdzie jest północ. Naturalnie, w tej mgle trudno było stwierdzi
cokolwiek dokładnie, wi c nie byłem całkiem pewny. A gromy huczały coraz
gło niej... Szlag.
... Wci rozpaczałem po mierci Gwiazdy i niepokoiła mnie teoria
daremno ci Hugiego. Stanowczo nie był to dla mnie dobry dzie . Istniała du a
szansa, e je li wkrótce nie wpadn w zasadzk którego z bezimiennych
mieszka eów tej mrocznej krainy, b d si tułał, a strac resztk sił albo dogoni
mnie burza. Nie wiedziałem, czy uda mi si uciszy j po raz drugi. Zaczynałem w
to w tpi .
Próbowałem Klejnotem rozproszy mgł , lecz jego działanie było chyba
osłabione. Mo e przez moj ospało . Potrafiłem oczy ci niewielki obszar, ale
przy tym tempie podró y mijałem go szybko. Moje wyczucie Cienia st piło si w
tym miejscu, które w jaki sposób zdawało si sam istot Cienia.
Smutne. Przyjemnie byłoby odej jak w operze: w wielkim, wagnerowskim
finale pod niezwykłym niebem, w walce z godnymi przeciwnikami, zamiast p ta
si tak we mgle po pustkowiu.
Min łem skał , która wydawała si znajoma. Czy to mo liwe, e chodz w
kółko? To cz sto si zdarza ludziom całkowicie zagubionym. Nasłuchiwałem
57
gromu, by zorientowa si w kierunkach. Jak na zło panowała cisza.
Podszedłem do skały, usiadłem i oparłem si o ni plecami. Taka w drówka nie
ma sensu. Zaczekam chwil , a usłysz grzmot. Wyj łem Atuty. Tato uprzedzał,
e nie b d tu działa , ale i tak nie miałem nic lepszego do roboty.
Jeden po drugim obejrzałem je wszystkie, próbowałem nawi za kontakt z
ka dym prócz Branda i Caine'a. Nic. Tato miał racj : Atuty utraciły znajomy
chłód. Przetasowałem cał tali i powró yłem sobie, wprost na piasku.
Otrzymałem jaki zupełnie niemo liwy odczyt przyszło ci i schowałem karty.
Oparłem si wygodniej i pomy lałem, e chciałbym mie troch wody. Przez
dług chwil nasłuchiwałem odgłosów burzy. Kilka razy zahuczał grom, ale
zupełnie bezkierunkowo. Atuty sprawiły, e zacz łem wspomina rodzin . Byli
ju na miejscu - gdziekolwiek to miejsce le ało - i czekali na mnie. Po co czekali?
Niosłem Klejnot. W jakim celu? Z pocz tku s dziłem, e jego moc b dzie
wykorzystana podczas starcia. Je li tak, i je li rzeczywi cie byłem jedyn osob ,
która mogła jej u y , to sytuacja nie wygl dała najlepiej. Pomy lałem wtedy o
Amberze; wstrz sn ły mn wyrzuty sumienia i pewnego rodzaju trwoga. Amber
nie mo e si sko czy , nigdy. Musi by jaki sposób, by odepchn Chaos...
Odrzuciłem kamyk, którym si bawiłem. Poleciał bardzo powoli.
Klejnot. Znowu to spowolnienie...
Pobrałem wi cej energii i kamyk wystrzelił nagle.
Miałem wra enie, e zaledwie przed chwil odnawiałem siły za pomoc
Klejnotu. Taka kuracja pomagała wprawdzie mi niom, ale umysł wci
pozostawał otumaniony. Potrzebowałem snu... z du liczb snów szybkich.
Kiedy odpoczn , okolica mo e si okaza o wiele mniej niesamowita.
Jak blisko celu si znalazłem? Czy le ał zaraz za nast pnym górskim
ła cuchem, czy niesko czenie dalej?
I jak miałem szans wyprzedzenia burzy, niezale nie od odległo ci? A
pozostali? Przypu my, e bitwa ju si rozegrała i przegrali my. Miałem wizje,
jak to przybywam za pó no i mog ju tylko kopa groby... Ko ci i dyskusje z
samym sob , Chaos...
I gdzie si podziała ta cholerna czarna droga akurat teraz, kiedy mogła si na
co przyda ? Gdybym j znalazł, mógłbym pod y wzdłu niej. Miałem
przeczucie, e przebiega gdzie z lewej strony...
Znów si gn łem przez Klejnot, rozp dziłem mgł , odepchn łem j ... Nic...
Kształt? Co si poruszyło?
Jakie zwierz , mo e du y pies, przebiegło, by pozosta we mgle. Czy by mnie
tropił?
Klejnot pulsował wiatłem, gdy odsuwałem mgł jeszcze dalej. Odsłoni te
zwierz otrz sn ło si jakby, po czym ruszyło wprost ku mnie.
58
Rozdział 8
Wstałem, kiedy si zbli ył. Teraz. widziałem, e to du y okaz szakala. Patrzył
mi w oczy.
- Przyszedłe troch za wcze nie - powiedziałem. - Tylko odpoczywam.
Zachichotał.
- Przyszedłem, by spojrze na ksi cia Amberu - oznajmił. - Cokolwiek
ponadto byłoby dodatkow premi .
Zachichotał znowu. Ja te .
- Niech zatem twe oczy ucztuj . Cokolwiek ponadto, a przekonasz si , e
wypocz łem w dostatecznym stopniu.
- Nie, nie - zapewnił szakal. - Jestem fanem rodu Amberu. Chaosu tak e.
Poci ga mnie królewska krew, ksi
Chaosu. I konflikt.
- Nadałe mi obcy tytuł. Moje powi zania z Dworcami Chaosu s jedynie
kwesti genealogii.
- My l o obrazach Amberu przenikaj cych cienie Chaosu. My l o falach
Chaosu zalewaj cych obrazy Amberu. Przecie w samym sercu porz dku, jaki
reprezentuje Amber, tkwi rodzina niezwykłe chaotyczna. Podobnie ród Chaosu
jest powa ny i spokojny. Istniej zwi zki mi dzy wami, tak jak istniej konflikty.
- W tej chwili - stwierdziłem - nie interesuj mnie wyszukane paradoksy ani
zabawy z terminologi . Próbuj dosta si do Dworców Chaosu. Znasz drog ?
- Tak - potwierdził szakal. - To niezbyt daleko st d, lotem padlino ercy.
Chod , wyprowadz ci na wła ciwy kierunek.
Odwrócił si i ruszył przed siebie. Poszedłem za nim.
- Czy nie id za szybko? Wygl dasz na zm czonego.
- Nie. Nie zwalniaj. To pewnie za t dolin . Zgadza si ?
- Tak. Jest tam tunel.
Szedłem za nim po piachu, wirze i suchej, twardej ziemi. Nic nie rosło
dookoła. Mgła przerzedziła si i przybrała zielony odcie . Uznałem, e to kolejna
sztuczka tego pasiastego nieba.
- Daleko jeszcze? - zawołałem po pewnym czasie.
- Ju całkiem blisko - odpowiedział. - Zm czyłe si ? Chcesz odpocz ?
Obejrzał si . W zielonkawym blasku jego brzydki pysk wygl dał jeszcze
bardziej upiornie. Potrzebowałem jednak przewodnika. I szli my pod gór , a tak
chyba by powinno.
- Czy mo na gdzie tu w pobli u znale wod ? - spytałem.
- Nie. Musieliby my cofn si spory kawałek.
- Rezygnuj . Nie mam czasu.
Wzruszył łopatkami, za miał si i poszedł dalej. Mgła zrzedła jeszcze bardziej
i spostrzegłem, e wkraczamy w pasmo niewysokich wzgórz. Wspieraj c si na
lasce, dotrzymywałem kroku szakalowi.
Wspinali my si przez mniej wi cej pół godziny. Trasa była coraz bardziej
kamienista i coraz bardziej stroma. Oddychałem ci ko.
- Zaczekaj! - krzykn łem. - Musz odpocz . Mówiłe , e to niedaleko.
- Przepraszam. - Zatrzymał si . - Wybacz mi ten szakalocentryzm. Oceniałem
dystans miar mojego normalnego tempa. Popełniłem bł d, ale teraz naprawd
59
jeste my prawie na miejscu. Przej cie jest mi dzy tymi skałami przed nami. Mo e
tam odpoczniemy?
- Dobrze - zgodziłem si i ruszyłem znowu.
Wkrótce stan li my u skalnej ciany i poj łem, e to podnó e góry.
Wymijaj c le ce wokół kamienne odłamki, dotarli my do otworu, który
prowadził z powrotem w ciemno .
- Jeste my - oznajmił szakal. - Droga jest prosta, bez adnych kłopotliwych
rozgał zie . Id wi c. Szybkiego marszu.
- Dzi kuj - rzuciłem, chwilowo zapominaj c o wypoczynku. Stan łem w
otworze. - Doceniam twoj pomoc.
- Cała przyjemno po mojej stronie - odpowiedział mi zza pleców.
Post piłem o kilka kroków, gdy co trzasn ło pod stop , a kopni te na bok
zagrzechotało. Trudno zapomnie taki odgłos.
Tunel zasłany był ko mi.
Z tyłu dobiegł jaki cichy głos i wiedziałem, e nie mam ju czasu, by wydoby
Grayswandira. Odwróciłem si błyskawicznie i pchn łem mocno lask . Trafiłem
besti w bark, co zablokowało atak. Lecz ja równie przewróciłem si na plecy i
potoczyłem mi dzy ko ci. Uderzenie wyrwało mi łask . W ci gu ułamka sekundy,
jaki dał mi upadek przeciwnika, zdecydowałem raczej si gn po Grayswandira,
ni jej szuka .
Udało mi si wyrwa go z pochwy. Nic wi cej. Wci le ałem na plecach, z
ostrzem broni skierowanym w lewo, gdy szakal podniósł si i skoczył znowu. Z
całej siły waln łem go głowni w pysk.
Od wstrz su zdr twiała mi r ka i rami . Głowa szakala odskoczyła, a ciało
skr ciło si i upadło po mojej lewej stronie. Natychmiast skierowałem ku niemu
kling , obur cz ciskaj c r koje . Zanim warkn ł i zaatakował znowu, zd yłem
przykl kn na prawym kolanie. Kiedy tylko wymierzyłem, całym ci arem
naparłem na r koje , gł boko wbijaj c ostrze. Natychmiast pu ciłem miecz i
odtoczyłem si - byle dalej od tych gro nych szcz k.
Szakał wrzasn ł, spróbował wsta , przewrócił si .
Le ałem dysz c tam, gdzie upadłem. Wyczułem pod sob lask , wi c
chwyciłem j , wysun łem przed siebie dla obrony i przeczołgałem si pod cian .
Szakal ju si nie podniósł. Le ał tylko w drgawkach i widziałem, jak wymiotuje.
Odór był potworny. Potem zwrócił wzrok w maj stron i znieruchomiał.
- Cudownie byłoby po re ksi cia Amberu - powiedział cicho. - Zawsze
chciałem pozna ... królewsk krew.
Zamkn ł oczy i przestał oddycha , a ja zostałem sam w tym smrodzie.
Wstałem, wci oparty plecami o cian , wci trzymaj c przed sob lask .
Przygl dałem mu si . Min ło wiele czasu, zanim zmusiłem si , by wyrwa z niego
miecz.
Szybkie badanie wykazało, e nie był to tunel, ale zwykła jaskinia. Kiedy
wyszedłem na zewn trz, mgła stała si ółta, poruszana podmuchami wiatru z
ni szych regionów doliny.
Oparty o skał my lałem, w któr stron wyruszy . Nie było tu adnego
szlaku.
W ko cu skierowałem si w lewo. Było tam troch bardziej stromo i miałem
60
nadziej szybciej wyj ponad poziom mgły. Laska słu yła mi dobrze. Na pró no
wyt ałem uwag , czy nie usłysz gdzie szumu płyn cej wody.
Drapałem si coraz wy ej, a mgła rzedła i zmieniała kolor. Wreszcie
spostrzegłem, e wspinam si na rozległy płaskowy . Ponad nim dostrzegałem ju
skrawki wielobarwnego, wiruj cego nieba.
Wiele razy słyszałem za sob ostre trzaski piorunów, lecz nadal nie
wiedziałem, jak daleko jest burza. Przyspieszyłem kroku, ale po kilku minutach
zakr ciło mi si w głowie. Zatrzymałem si , dysz c ci ko, i usiadłem na ziemi.
Przytłaczało mnie przeczucie kl ski. Nawet je li zdołam osi gn płaskowy , to
miałem wra enie, e burza przetoczy si przez niego nie zwalniaj c nawet.
Grzbietem dłoni przetarłem oczy. Po co i dalej, je li w aden sposób nie
zdołam dotrze do celu?
Jaki cie spłyn ł z pistacjowej mgły i run ł w moj stron . Uniosłem łask ,
ale zobaczyłem, e to tylko Hugi. Wyhamował i wyl dował u moich stóp.
- Corwinie - powiedział. - Daleko zaszedłe .
- Mo e nie do daleko - odparłem. - Burza jest chyba coraz bli ej.
- Tak s dz . Medytowałem i chciałbym teraz podzieli si z tob
dobrodziejstwem swoich...
- Je li koniecznie cbcesz mi wy wiadczy przysług , to powiem ci, co mógłby
zrobi .
- Co takiego?
- Pole i sprawd , jak daleko naprawd jest ta burza i jak szybko si
przesuwa. Potem wró i powiedz mi.
Hugi przest pił z nogi na nog .
- Dobrze - zgodził si po chwili namysłu. Wystartował i machaj c skrzydłami
ruszył w stron , o której s dziłem, e jest północnym zachodem.
Podparłem si lask i wstałem. Równie dobrze mogłem wspina si dalej
najszybciej, jak potrafi . Znów si gn łem do Klejnotu i energia wypełniła mnie
jak uderzenie czerwonej błyskawicy.
Wilgotna bryza dmuchn ła od strony, gdzie odleciał Hugi. Znów ostro
trzasn ł piorun. Sko czyły si głuche grzmoty i dudnienia.
Wykorzystuj c przypływ energii, przez kilkaset metrów wspinałem si szybko
i skutecznie. Je li musz przegra , to mog najpierw dotrze na szczyt. Mog
najpierw sprawdzi , gdzie jestem, i przekona si , czy pozostało jeszcze co , czego
mógłbym spróbowa .
Im wy ej wchodziłem, tym lepiej widziałem niebo. Zmieniło si od ostatniego
razu, kiedy mogłem na nie popatrze . Połow kryła nieprzenikniona czer , drug
połow mieszanina płynnych kolorów. I cała niebieska czasza zdawała si
wirowa wokół punktu wprost nad moj głow . Ogarn ły mnie emocje. Takiego
nieba szukałem - nieba, które miałem nad sob , gdy wyprawiłem si do Chaosu.
Ruszyłem wy ej. Chciałem wznie jaki okrzyk, który dodałby sił, ale krta
wyschła mi na wiór.
Zbli ałem si ju do granicy płaskowy u, gdy usłyszałem łopotanie skrzydeł i
nagle na moim ramieniu usiadł Hugi.
- Burza szykuje si , eby wle ci na tyłek - oznajmił. - B dzie tu lada minuta.
Wspinałem si dalej. Dotarłem do kraw dzi płaskiego terenu, podci gn łem
61
si i stan łem, dysz c ci ko. Znalazłem si wysoko i wiatr musiał przep dzi
mgł ; wyra nie widziałem niebo. Ruszyłem szuka punktu, z którego mógłbym
spojrze poza przeciwn kraw d .
Odgłosy burzy stały si wyra niejsze.
- Nie wierz , eby udało ci si przej - o wiadczył Hugi. - Na pewno
zmokniesz.
- Wiesz, e to nie jest zwyczajna burza - wychrypiałem. - Gdyby nie, byłbym
szcz liwy, e mog si napi .
- Wiem. To była taka przeno nia.
Burkn łem co nieprzyzwoitego i szedłem dalej. Perspektywa poszerzała si
stopniowo. Niebo wci wykonywało ten swój obł kany taniec z welonami, ale nie
brakowało wiatła. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie bez adnych w tpliwo ci
mogłem stwierdzi , co le y przede mn . Wtedy stan łem i ci ko wsparłem si na
lasce.
- Co si stało? - chciał wiedzie Hugi.
Nie mogłem mówi . Wskazałem tylko r k rozległe pustkowie, które
zaczynało si gdzie poni ej kraw dzi płaskowy u i ci gn ło przynajmniej
sze dziesi t kilometrów, si gaj c kolejnego ła cucha gór. A daleko po lewej
biegła wci bardzo wyra na czarna droga.
- Ta pustynia? - zdziwił si . - Mogłem ci o niej powiedzie . Dlaczego nie
spytałe ?
Wydałem d wi k pomi dzy j kiem i szlochem. Wolno osun łem si na ziemi .
Nie wiem, jak długo tak le ałem. Majaczyłem chyba. Gdzie w ród majaków
dostrzegłem mo liwe rozwi zanie, cho co we mnie buntowało si przeciw
niemu.
Ockn łem si , słysz c odgłosy nawałnicy i paplanie Hugiego.
- Nie wyprzedz burzy na tej pustyni - szepn łem. - Nie dam rady.
- Twierdzisz, e przegrałe - rzekł Hugi. - Ale to nieprawda. W staraniach nie
ma zwyci stwa ani kl ski. Wszystko jest jedynie iluzj ego.
Z wolna uniosłem si na kolana.
- Nie mówiłem, e przegrałem.
- Powiedziałe , e nie mo esz osi gn celu swej wyprawy.
Obejrzałem si tam, gdzie płon ły błyskawice. Burza wspinała si ku mnie.
- To prawda. Nic zdołam osi gn celu w taki sposób. Ale je li tacie si nie
udało, to ja musz spróbowa tego, o czym Brand chciał mnie przekona , e tylko
on to potrafi. Musz wykre li nowy Wzorzec i musz tego dokona tutaj.
- Ty? Wykre li nowy Wzorzec? Je li zawiódł Oberon, to jak mo e liczy na
sukces kto , kto ledwo stoi na nogach? Nie, Corwinie. Najwi ksz cnot , jak
mógłby w sobie rozwija , jest rezygnacja.
Podniosłem głow i poło yłem lask na ziemi. Hugi sfrun ł i stan ł przy niej.
Przygl dałem mu si .
- Nie chcesz. uwierzy w nic z tego, o czym mówiłem. Prawda? - zwróciłem si
do niego. - Ale to nie ma znaczenia. Kontlikt naszych pogl dów jest
nieredukowalny. Ja uznaj pragnienie za ukryt to samo , a staranie to jej
rozwój. Ty nie. - Przesun łem dłonie do przodu i oparłem je na kolanach. - Je li
najwi kszym dobrem jest dla ciebie poł czenie z Absolutem, to czemu nie polecisz
62
poł czy si z nim teraz? Z Absolutem w postaci wszechogarniaj cego Chaosu?
Je li ponios kl sk , Chaos stanie si Absolutem. Co do mnie, to póki oddycham,
b d próbował wznie przeciw niemu zapor Wzorca. Robi to, poniewa jestem
tym, kim jestem. A jestem człowiekiem, który mógł zasi
na tronie Amberu.
Hugi spu cił głow .
- Pr dzej zobacz , jak wrona skona - o wiadczył i zachichotał.
Szybko wyci gn łem r k i ukr ciłem mu głow .
ałowałem, e nie mam czasu na rozpalenie ogniska. Wprawdzie sprawił, e
wygl dało to na ofiar , ale trudno powiedzie , kto tu odniósł moralne zwyci stwo,
skoro i tak planowałem to zrobi .
63
Rozdział 9
Cassis i zapach kwitn cych kasztanów. Wzdłu całych Pól Elizejskich
kasztany spływały biel ...
Pami tałem melodi fontann na placu Zgody... A wzdłu bulwarów nad
Sekwan , wzdłu quais, zapach starych ksi g, zapach rzeki... Aromat kwitn cych
kasztanów...
Czemu nagle przypomniałem sobie rok 1905 i Pary na cieniu-Ziemi? Byłem
wtedy bardzo szcz liwy i mo e odruchowo szukałem antidotum na chwil
obecn ? Tak... Biały absynt, Amer Picon, sok z granatu... Poziomki z Creme
d'Isigny... Szachy w Cafe de la Regence z aktorami Komedii Francuskiej, zaraz
naprzeciwko...
Wy cigi w Chantilly... Wieczory w Boite a Fursy przy Rue Pigalle...
Pewnie ustawiłem lew stop przed praw , praw przed lew . W lewej dłoni
ciskałem ła cuch, z którego zwisał Klejnot - i trzymałem go wysoko, by
spogl da w gł bi kryształu, widz c tam i czuj c powstawanie nowego Wzorca,
wykre lanego z ka dym moim krokiem.
Wbiłem lask w ziemi i pozostawiłem j tam, niedaleko pocz tku Wzorca. W
lewo...
Wiatr piewał wokół mnie, a w pobli u huczał grom. Nie czułem fizycznego
oporu, jak przy starym Wzorcu. Nie było w ogóle adnego oporu. Zamiast niego -
co z wielu wzgl dów okazało si jeszcze gorsze - jaka niezwykła rozwa no
zacz ła kierowa moimi ruchami, spowalnia je i rytualizowa . Miałem wra enie,
e wi cej energii zu ywam na przygotowanie do ka dego kroku, zaplanowanie go,
u wiadomienie i nakazanie umysłowi jego wykonania ni na sam akt fizycznego
działania. Jednak ta powolno wydawała si konieczna, narzucona przez jaki
nieznany czynnik, który okre lał dokładno i rytm adaggio wszelkich ruchów. W
prawo...
...I, podobnie jak Wzorzec w Rebmie pomógł mi odzyska wyblakłe
wspomnienia, tak i ten, który próbowałem teraz stworzy , poruszał i wydobywał
z pami ci zapachy kasztanów, wozów z jarzynami ci gn cych o wicie w stron
Hal... Nie kochałem si wtedy w nikim konkretnym, cho było wiele dziewcz t,
wszystkie te Yvetty, Mimi, Simony, których twarze stapiały si teraz w jedno. W
Pary u trwała wiosna z cyga skimi orkiestrami, koktajlami u Ludwika...
Wspominałem; serce biło mi mocno z jak proustowsk rado ci , gdy Czas
dudnił jak dzwon... I to mo e było powodem wspomnie , gdy rado przenosiła
si w moje ruchy, wpływała na percepcj , wzmacniała wol ...
Dostrzegłem kolejny krok i wykonałem go... Zatoczyłem ju pełny kr g,
tworz c obwód Wzorca. Za plecami wyczuwałem burz - musiała ju osi gn
kraw d płaskowy u. Niebo ciemniało; burza przesłaniała rozkołysane, płynne,
kolorowe wiatło. Wokół rozkwitały błyski piorunów, a ja nie mogłem marnowa
sił ani uwagi, by nad nimi zapanowa .
Widziałem, e fragment Wzorca, który ju przeszedłem zataczaj c kr g, był
wyryty w skale i jarzył si bladym bł kitem. Mimo to nie było adnych iskier,
mrowienia w stopach, pr dów je cych włosy... tylko nienaruszalne prawo
rozwagi, przytłaczaj ce niby jaki wielki ci ar...
64
W lewo...
Maki, maki i bławatki, i strzeliste topole wzdłu polnych dróg, i smak
jabłecznika z Normandii... i znowu miasto, aromat kwitn cych kasztanów...
Sekwana pełna gwiazd... Zapach starych ceglanych domków po porannym
deszczu na Place des Vosges... Bar pod Olympi ... Jaka bójka... Zakrwawione
kostki, banda owane przez dziewczyn , która potem zabrała mnie do domu... Jak
miała na imi ?
Kwitn ce kasztany... Biała ró a...
Poci gn łem nosem. Po aromacie ró y wpi tej w kołnierz nie pozostało
prawie ladu. Dziwne, e w ogóle przetrwał tak długo. To dodało mi otuchy.
Ruszyłem szybciej, skr caj c łagodnie w lewo. K tem oka widziałem coraz bli sz
cian burzy, gładk jak szkło, wymazuj c wszystko, co mijała. Ryk gromów
ogłuszał. W prawo, potem w lewo...
Nacieraj armie ciemno ci... Czy zatrzyma je mój Wzorzec? Chciałbym i
szybciej, ale poruszałem si chyba coraz wolniej. Odbierałem niezwykłe wra enie
obecno ci w dwóch miejscach naraz. Zupełnie jakbym był we wn trzu Klejnotu i
tam wykre lał Wzorzec, tutaj za tylko na ladował tamte poruszenia. W lewo...
Zakr t... W prawo... Burza naprawd si zbli ała. Wkrótce dotrze do ko ci
starego Hugiego. Powietrze pachniało wilgoci i ozonem. My lałem o tym
niezwykłym, czarnym ptaku, który powiedział, e czeka na mnie od samych
pocz tków Czasu. Czekał, aby ze mn dyskutowa , czy aby zosta zjedzonym w
tym miejscu bez adnej historii? Wszystko jedno. Ze zwykł u moralistów
przesad mo na stwierdzi , e skoro nie zdołał obci y mi serca rozpacz z
powodu mojego stanu ducha, jest rzecz wła ciw , by został skonsumowany przy
wtórze scenicznych piorunów... Zagrzmiał daleki grom, bliski grom, a potem
jeszcze wi cej gromów. Błyskawice o lepiały niemal, kiedy znowu skr ciłem w
tamt stron .
Mocniej chwyciłem ła cuch i zrobiłem kolejny krok...
ciana burzy dotarła na sam brzeg mojego Wzorca i rozdzieliła si . Zacz ła
przesuwa si bokami. Ani jedna kropla nie upadła na mnie ani na Wzorzec,
jednak burza powoli, stopniowo okr yła nas całkowicie.
Wra enie było takie, jakbym stał w b blu powietrza na dnie rozszalałego
morza. Otaczały mnie ciany wody, w których przemykały jakie mroczne
kształty. Zdawało si , e cały wszech wiat napiera, by mnie zmia d y .
Skoncentrowałem si na czerwonym wiecie wewn trz Klejnotu. W lewo...
Kwitn ce kasztany... Fili anka gor cej czekolady w przydro nej kafejce...
Koncert orkiestrowy w ogrodach Tuileries, d wi ki wznosz ce si w jasnym od
sło ca powietrzu... Berlin w latach dwudziestych, Pacyfik w trzydziestych - te
miały swoje zalety, ale zupełnie innego rodzaju. Mo e to nie prawdziwa
przeszło , ale obrazy przeszło ci, jakie nadbiegaj pó niej, by pociesza albo
dr czy ludzi albo narody. Niewa ne. Przez Pont Neuf, potem Rue Rivoli,
omnibusy i doro ki... Malarze przy sztalugach w Ogrodzie Luksemburskim...
Gdyby wszystko dobrze wypadło, mo e poszukałbym kiedy podobnego cienia...
Dorównywał mojemu Avalonowi.
Zapomniałem... Szczegóły... Mu ni cia, które daj ycie... Zapach
kasztanów...
65
Dalej... Zako czyłem kolejne okr enie. Wył wiatr i ryczała nawałnica, lecz ja
pozostałem nietkni ty. Dopóki nie pozwol si rozproszy , dopóki b d szedł
naprzód i koncentrował uwag na Klejnocie... Musiałem wytrzyma , musiałem
kroczy wolno i ostro nie, nie zatrzymywa si , zwalnia ci gle, ale wci i ...
Twarze... Jakby cały rz d twarzy obserwował mnie spoza brzegu Wzorca...
Wielkie jak Głowa, lecz wykrzywione: drwi co, szyderczo, pogardliwie...
Czekały, bym przystan ł lub zrobił bł dny krok... Czekały, a wszystko wokół
mnie runie w gruzy... Błyskawice l niły w ich oczach i ustach, ich miech był
hukiem piorunów... Mi dzy nimi pełzały cienie... Teraz mówiły głosami jak ryk
sztormu znad dalekiego oceanu... Przegrasz, mówiły, przegrasz i runiesz w
pustk , a ta cz Wzorca rozpadnie si za tob i zostanie pochłoni ta...
Przeklinały mnie, pluły na mnie i wymiotowały, cho nic tu nie docierało... Mo e
wcale ich tam nie było... Mo e mój umysł załamał si w tym napi ciu... Na có
wtedy moje wysiłki? Nowy Wzorzec wykre lony przez szale ca? Zachwiałem si ,
a one głosami ywiołów podj ły chórem: "Szaleniec! Szaleniec! Szaleniec!"
Odetchn łem gł boko, wci gaj c w nozdrza to, co pozostało z zapachu ró y...
znów pomy lałem o kasztanach, o dniach wypełnionych rado ci ycia i porz dku
przyrody. Głosy przycichły nieco, gdy umysł wracał do wydarze tamtego
szcz liwego roku... Post piłem o krok... I jeszcze jeden... Wygrywały moje
słabo ci, wyczuwały zw tpienie, l k, zm czenie... Czymkolwiek były, chwytały si
wszystkiego, co mogły wykorzysta przeciw mnie... Teraz w lewo... I w prawo...
Niech widz moj pewno , powiedziałem sobie, i niech wi dn .
Dotarłem a tutaj. Nie ust pi . W lewo... Zawirowały i rozrosły si . Wci
bełkotały co , by mnie zniech ci , lecz wyra nie straciły cz zapału. Przebyłem
kolejn cz łuku; widziałem, jak ro nie przed czerwonym okiem mojego
umysłu.
Wspomniałem swoj ucieczk z Greenwood i jak wyłudziłem od Flory
informacje; spotkanie z Randomem i walk z jego prze ladowcami, podró do
Amberu...
Wspomniałem, jak trafili my do Rebmy i jak przeszedłem odwrócony
Wzorzec, który w znacznej cz ci przywrócił mi pami ... Przymusowy lub
Randoma i mój krótkotrwały powrót do Amberu, gdzie walczyłem z Erykiem i
uciekłem do Bleysa... Bitwy, które stoczyłem pó niej, moje o lepienie, powrót do
zdrowia, ucieczk , wypraw do Lorraine i potem do Avalonu...
Umysł wł czył wy szy bieg i my li przemkn ły po dalszych wydarzeniach...
Ganelon i Lorraine... Stwory Czarnego Kr gu... R ka Benedykta... Dara...
Powrót Branda i zamach na niego... Zamach na mnie... Bill Roth... Dane ze
szpitala... Mój wypadek... Od samego pocz tku w Greenwood, przez tamte
wydarzenia, a do bie cej chwili walki o perfekcyjne wykonanie ka dego
ukazanego mi manewru, zawsze czego oczekiwałem. Znałem to wra enie - czy
moimi działaniami kierowało pragnienie tronu, zemsta czy poczucie obowi zku -
wyczuwałem je, byłem wiadom jego obecno ci a do teraz, gdy w ko cu
towarzyszyło mu co jeszcze... Czułem, e czekanie dobiegło ko ca, e
czegokolwiek si spodziewałem i próbowałem osi gn , wkrótce si wydarzy.
W lewo... Wolno, bardzo wolno... Nic wi cej si nie liczyło. Cał sił woli
skupiłem na ruchu. Koncentracja była absolutna. Nie zwa ałem na nic, co le ało
66
poza granicami Wzorca. Błyskawice, twarze, wiatry... nie miały znaczenia. Był
tylko Klejnot, rosn cy Wzorzec i ja... który ledwie sobie u wiadamiałem własne
istnienie.
Mo e ju nigdy wi cej nie zbli si bardziej do ideału Hugiego jedno ci z
Absolutem. Zwrot... Prawa stopa... Znowu zwrot...
Czas stracił sens. Przestrze ograniczyła si do rysunku, który stwarzałem.
Czerpałem siły z Klejnotu, nie przyzywaj c go nawet; był to element procesu, w
którym uczestniczyłem. Zostałem chyba w pewnym sensie unicestwiony.
Zmieniłem si w ruchomy punkt programowany przez Klejnot, wykonuj esy
działanie pochłaniaj ce mnie tak całkowicie, e nie było ju miejsca na
wiadomo .
Mimo to, na innym poziomie, pojmowałem, e jestem równie cz ci procesu.
Sk d bowiem wiedziałem, e gdyby robił to kto inny, powstawałby zupełnie
inny Wzorzec.
Niejasno zdałem sobie spraw , e min łem ju połow drogi. Było mi trudniej,
poruszałem si jeszcze wolniej. Gdyby nie szybko , wszystko to przypominałoby
mi pierwsze dostrojenie do Klejnotu, prze ycia z tej dziwnej, wielowymiarowej
matrycy, która, zdawało si była ródłem samego Wzorca.
W prawo... W lewo...
Nic mi nie ci yło. Mimo tej rozwagi czułem si lekko. Przepływał przeze
mnie strumie nieograniczonej energii. Wszystkie odgłosy wokół zlały si w biały
szum i ucichły. Nagle wydało mi si , e nie poruszam si ju tak wolno. Wra enie
nie było takie, jak przy mijaniu Zasłony czy bariery, a raczej jakbym doznał
jakiej wewn trznej regulacji.
Miałem wra enie, e w normalniejszym tempie stawiam kroki na cie ce
wij cej si w coraz cia niejszych zwojach, wci bli ej tego, co wkrótce stanie si
zako czeniem rysunku. W zasadzie nie odczuwałem adnych emocji, cho
intelektualnie zdawałem sobie spraw , e na pewnym poziomie wiadomo ci
narasta we mnie euforia, która niedługo wybuchnie. Nast pny krok...
I nast pny... Jeszcze pi , mole sze ... Nagle wiat pogr ył si w ciemno ci.
Wydało mi si , e stoj w ród niezmierzonej pró ni, ze słabym tylko wiatełkiem
Klejnotu przed sob i l nieniem Wzorca niby mgławicy spiralnej, przez któr
pod am. Zawahałem si , lecz tylko na mgnienie oka. To musi by ostatnia
próba, ostatni atak. Musz go przetrzyma . Klejnot pokazał mi, co robi , a
Wzorzec pokazał, gdzie to robi . Brakowało tylko widoku mnie samego.
W lewo...
Szedłem dalej, z maksymalnym skupieniem wykonuj c ka dy ruch. W ko cu
zacz ł narasta opór, jak na starym Wzorcu. Na to jednak przygotowały mnie
lata do wiadcze . Pokonuj c przeciwn sił , zrobiłem jeszcze dwa kroki.
I wtedy zobaczylem w Klejnocie zako czeniu Wzorca.
Wstrzymałbym oddech, u wiadamiaj c sobie nagle jego pi kno, lecz w tej
chwili nawet oddech podporz dkowany był moim wysiłkom. Cał energi
pochłon ł nast pny krok i pustka wokół mnie zadygotała. Doko czyłem go, a
nast pny był jeszcze trudniejszy. Zdawało mi si , e staje w centrum
wszech wiata, st pam po gwiazdach, e usiłuj zmusi je do jakiego kluczowego
poruszenia, posługuj c si czym , co zasadniczo jest tylko akcentem woli.
67
Nie widziałem stopy, ale przesun łem j wolno.
Wzorzec poja niał. Po chwili jego blak niemal o lepiał.
Jeszcze kawałek... Naparłem mocniej ni kiedykolwiek na starym Wzorcu,
gdy opór wydawał si nie do pokonania. Musiałem przeciwstawi mu
stanowczo i nieugi t wol , która wykluczała wszelkie inne emocje.
Miałem wra enie, e nie poruszam si nawet o milimetr, e cała energia
kamienia zostaje zu yta na rozja nienie rysunku. Przynajmniej odejd we
wspaniałej dekoracji...
Minuty, dni. lata... Nie wiem, jak długo to trwało.
Zdawało mi si , e przez caał wieczno wykonuj to jedno działanie...
I wtedy si poruszyłem, cho nie wiem, ile czasu to zaj ło. Ale wykonałem
jeden krok i zacz łem nast pny.
I nast pny...
Wszech wiat zawirował wokół. Sko czyłem.
Opór znikn ł. Ciemno odeszła.
Przez jedn chwil stałem nieruchomo w samym rodku mojego Wzorca. Nie
patrz c nawet, opadłem na kolana i zgi łem si wpół. Krew dudniła mi w uszach,
miałem zawroty glowy, dyszałem ci ko. Zacz łem dygota . Dokonałem tego,
pomy lałem niezbyt przytomnie. Cokolwiek nast pi, istnieje ju Wzorzec. I
przetrwa...
Usłyszałem jaki d wi k, którego by nie powinno.
Zm czone mi nie nie zareagowały jednak, nawet odruchowo. Dopiero kiedy
kto wyrwał mi Klejnot z odr twiałych palców, podniosłem głow , przekr ciłem
si i usiadłem. Nikt nie szedł za mn przez Wzorzec - byłem pewien, e
wyczułbym to. Zatem...
O wietlenie było prawie normalne. Mru c oczy, spojrzałem w u miechni t
twarz Branda. Nosił teraz na oku czarn opask i trzymał w r ku Klejnot. Musiał
si tu teleportowa .
Uderzył, kiedy tylko podniosłem głow . Upadłem na lewy bok. Wtedy mnie
kopn ł. Mocno.
- No có , dokonałe tego - stwierdził. - Nie s dziłem, e potrafisz. Mam teraz
drogi Wzorzec, który musz zniszczy , zanim poustawiam wszystko jak nale y.
Ale najpierw potrzebuj tego. - Pomachał Klejnotem. - Zeby rozstrzygn bitw u
Dworców. Do zobaczenia. Na razie.
I znikn ł.
Le ałem i oddychałem z trudem, przyciskaj c r ce do brzucha. Fale czerni
wznosiły si i opadały we mnie jak przybój, cho nie poddałem si
nie wiadomo ci. Ogarn ła mnie rozpacz; zamkn łem oczy i j kn łem. Nie miałem
ju Klejnotu, z którego mógłbym zaczerpn sił.
Kasztany...
68
Rozdział 10
Le ałem tam i cierpiałem; miałem wizj Branda, który z pulsuj cym
Klejnotem na szyi zjawia si na polu bitwy po ród walcz cych sił Amberu i
Chaosu. Najwyra niej uznał, e opanował go w dostatecznym stopniu, by
skierowa jego moce przeciwko nam. Widziałem, jak błyskawicami uderza w
naszych ołnierzy, jak przywołuje przeciw nam huragany i burze gradowe.
Niemal si rozpłakałem. Przecie staj c po naszej stronie wci jeszcze mógł
odkupi swe winy... Ale zwyci stwo ju mu nie wystarczało. Musiał wygra dla
siebie, na własnych warunkach. A ja? Ja zawiodłem. Wystawiłem przeciwko
Chaosowi Wzorzec, cho nie s dziłem, e b d do tego zdolny. Lecz to na nic, je li
przegramy bitw , a Brand powróci, by wymaza moje dzieło. Doj tak blisko,
przeszedłszy przez wszystko, przez co przeszedłem, i tutaj ponie kl sk ...
Miałem ochot krzycze "Niesprawiedliwo !", cho wiedziałem, e wszech wiat
nie kieruje si moim poj ciem bezstronno ci. Zgrzytn łem z bami i wyplułem z
ust troch ziemi. Nasz ojciec powierzył mi zadanie, by dostarczy Klejnot na pole
bitwy. Prawie mi si udało...
Ogarn ło mnie niezwykłe uczucie. Co wymagało mojej uwagi. Co?
Cisza.
Ucichł ryk wichrów i huk gromów. Powietrze trwało nieruchomo. Wydawało
si nawet chłodne i wie e.
A po zewn trznej stronie powiek pojawiło si wiatło.
Otworzyłem oczy. Zobaczyłem jasne, jednostajnie białe niebo. Zamrugałem.
Odwróciłem głow . Co pojawiło si po mojej prawej stronie...
Drzewo. Drzewo rosło w miejscu, gdzie wbiłem lask odci t ze starego Ygga.
I było ju o wiele wy sze ni laska. Rosło niemal w oczach. Było zielone li mi,
skropione biel p czków. Zakwitły ju pierwsze kwiaty. Wiej ca z tamtej strony
bryza niosła subtelny, delikatny zapach, który dawał ukojenie.
Obmacałem sobie ko ci. Nie złamał mi chyba adnego ebra, cho miałem
wra enie, e to kopni cie zawi zało mi wn trzno ci na supeł. Grzbietem dłoni
przetarłem oczy i przejechałem palcami po włosach. Potem westchn łem ci ko i
podniosłem si na jedno kolano.
Rozejrzałem si uwa nie. Płaskowy wygl dał tak samo, a jednak był jako
odmieniony. Wci nagi, nie był jednak surowy. Pewnie to wynik innego
o wietlenia. Nie, było w tym co jeszcze...
Odwracałem si dalej, zataczaj c wzrokiem pełny kr g. Znalazłem si w
innym miejscu ni to, w którym rozpocz łem wykre lanie Wzorca. Ró nice były
subtelne, lecz były te i wyra ne. Inna formacja skalna; zagł bienie tam, gdzie
dawniej było wzniesienie, zmieniona faktura kamienia pode mn i blisko mnie; w
dali co , co wygl dało na gleb . Sk d doleciał zapach morza. To miejsce
wywierało całkiem inne wra enie ni tamto, na które si wspi łem... zdawało mi
si , e ju bardzo dawno temu. Zmiany były zbyt powa ne, by spowodowała je
burza. Przypominały co znajomego.
Stoj c po rodku Wzorca, westchn łem raz jeszcze i nadal badałem otoczenie.
W jaki sposób, jakby mimo mej woli, odpływała rozpacz, ust puj c uczuciu...
" wie o ci", to chyba najlepsze okre lenie. Powietrze było słodkie i czyste, a
69
okolica wydawała si nowa, jakby jeszcze nie u ywana. A ja...
Naturalnie. To było jak otoczenie pierwotnego Wzorca. Odwróciłem si i
spojrzałem na wy sze ju drzewo. Podobne, a jednak niepodobne... W powietrzu,
na ziemi i niebie pojawiło si co nowego. To nowe miejsce. Nowy pierwotny
Wzorzec. Zatem, wszystko wokół wynikało z obecno ci Wzorca, na którym
stałem.
Nagle zdałem sobie spraw , e odczuwam nie tylko wie o . Opanowało mnie
dziwne uniesienie, jakby rado . Oto czyste, nowe miejsce, a ja w pewien sposób
byłem za nie odpowiedzialny.
Czas płyn ł. Stałem tylko, przygl dałem si drzewom, rozgl dałcm i cieszyłem
eufori , jaka na mnie spłyn ła. Mimo wszystko odniosłem pewnego rodzaju
zwyci stwo - dopóki nie wróci Brand i go nie unicestwi.
Otrze wiałem nagle. Musz powstrzyma Branda, musz broni tego miejsca.
Stałem w samym rodku Wzorca. Je li funkcjonował jak tamte, mogłem
wykorzysta jego moc i przenie si , gdziekolwiek zechc . Mog go u y , by
doł czy do pozostałych.
Otrzepałem ubranie. Sprawdziłem, czy miecz lekko wychodzi z pochwy. Mo e
nie wszystko jest tak beznadziejne, jak si wydawało. Polecono mi dostarczy
Klejnot na pole bitwy. Brand zrobi to za mnie. Musz tylko tam dotrze i jako
odebra mu kamie , a wszystko uło y si znowu tak, jak powinno.
Rozejrzałem si . B d musiał tu wróci . B d musiał kiedy indziej rozwa y t
now sytuacj - o ile prze yj to, co ma nadej . Była w tym jaka tajemnica,
wypełniała powietrze i unosiła si z wiatrem. Całe wieki mo e zaj zrozumienie,
co nast piło, gdy wykre liłem nowy Wzorzec.
Zasalutowałem drzewu. Zdawało mi si , e zadr ało.
Poprawiłem ró , nastroszyłem lekko jej płatki. Nadszedł czas. by wyruszy
znowu. Jeszcze nie wszystko stracone. Spu ciłem głow i zamkn łem oczy.
Próbowałem sobie przypomnie wygl d okolicy przed ostatni otchłani u
Dworców Chaosu. Zobaczyłem j tak jak wtedy, pod tym oszalałym niebem, i
zaludniłem moimi krewnymi i ołnierzami. Gdy to czyniłem, wydało mi si , e
słysz odgłosy dalekiej bitwy. Scena wyostrzyła si , nabrała wyrazisto ci.
Utrzymałem wizj jeszcze przez chwil , po czym nakazałem Wzorcowi, by mnie
tam przeniósł.
Po chwili, jak si zdawało, stałem na szczycie wzgórza nad równin , a zimny
wiatr szarpał mój płaszcz. Niebo było t zwariowan , wiruj c , pasiast czasz ,
jak zapami tałem z ostatniej wizyty: w połowie czarn , w połowie l ni c
psychodelicznymi t czami. W powietrzu unosiły si jakie nieprzyjemne opary.
Czarna droga przebiegała teraz z prawej strony, przecinala równin i biegła poza
ni , ponad otchłani , ku tej cytadeli nocy. Wokół niej migotały wiatełka, niby
ogniki wietlików. Mu linowe pomosty dryfowały w powietrzu i si gały daleko w
mrok. Niezwykłe postacie przeje d ały po nich i po czarnej drodze. W dole
widziałem co , co uznałem za główny obóz wojsk. Zza pleców dobiegł odgłos
ruchu czego innego ni skrzydlaty rydwan Czasu.
Odwróciłem si w stron , która zgodnie z seri poprzednich namiarów kursu
musiała by północ , i spojrzałem na zbli aj c si piekieln burz . Rycz c i
błyskaj c, nadchodziła zza dalekich gór niby si gaj cy nieba lodowiec.
70
A wi c nie zatrzymało jej stworzenie nowego Wzorca. Zdawało si , e
wymin ła maj chronion okolic i b dzie pod a dalej, dopóki nie dotrze tam,
gdzie zmierza. Miejmy zatem nadziej , e po niej nadpłyn wszelkie
konstruktywne impulsy, promieniuj ce z nowego Wzorca, a wraz z nimi
si gaj cy poprzez Cie porz dek. Nie wiedziałem, ile czasu trzeba, by burza
dotarła a tutaj.
Usłyszałem stuk kopyt i odwróciłem si , wyci gaj c miecz...
Rogaty je dziec na wielkim, czarnym koniu kierował si prosto na mnie, a w
jego oczach ja niało co na podobie stwo blasku płomienia.
Zaj łem pozycj i czekałem. Tamten zjechał chyba z jednej z tych
mu linowych cie ek, która przepłyn ła w t stron . Obaj znajdowali my si do
daleko od głównego miejsca akcji. Obserwowałem, jak wspina si na szczyt. Miał
niezłego konia. Pi kna pier . Gdzie do diabła podziewa si Brand? Nie po to
przybyłem, eby si bi z byle kim.
Patrzyłem na zbli aj cego si je d ca i zakrzywione ostrze w jego dłoni.
Zmieniłem pozycj , gdy zaatakował. Ci ł, wykonałem zasłon i jego r ka znalazła
si w moim zasi gu. Chwyciłem j i ci gn łem go z siodła.
- Ta ró a... - zacz ł, padaj c na ziemi . Nie wiem, co jeszcze chciał powiedzie ,
gdy poder n łem mu gardło i słowa, razem z cał reszt , znikn ły w wybuchu
płomienia.
Odwróciłem si błyskawicznie, wyrwałem Grayswandira, przebiegłem kilka
kroków i chwyciłem czarnego rumaka za uzd . Przemówiłem, by go uspokoi , i
odprowadziłem dalej od ognia. Po kilku minutach nawi zali my bardziej
przyjazne stosunki i wskoczyłem na siodło.
Z pocz tku był troch płochliwy, ale kazałem mu tylko kroczy st pa wokół
wzgórza, gdy ja studiowałem okolic . Wojska Amberu były chyba w natarciu.
Płon ce ciała zalegały pole bitwy, a główne siły przeciwnika zostały zepchni te na
wzniesienie w pobli u kraw dzi przepa ci. Ich szeregi, nie złamane jeszcze, ale z
trudem utrzymuj ce porz dek, cofały si wolno. Z drugiej strony jednak coraz
nowi ołnierze przedostawali si nad otchłani i doł czali do tych, którzy bronili
wzniesienia.
Szybko oceniwszy ich pozycj i rosn c liczb uznałem, e mog szykowa
kontratak. Nigdzie nie dostrzegłem Branda.
Gdybym nawet był wypocz ty i w zbroi, te bym si wahał, czy zjecha tam i
wł czy si do bójki. Moim zadaniem było teraz odnalezienie Branda. Nie
przypuszczałem, by brał bezpo redni udział w walce. Rozgl dałem si uwa nie,
szukaj c samotnej postaci. Nic... Mo e po drugiej stronie. B d musiał okr y
ich od północy.
Zbyt wiele przesłaniało mi widok na zachodzie.
Zawróciłem wierzchowca i ruszyłem w dół. Przyjemnie byłoby teraz sobie
pole e , pomy lałem. Spa bezwładnie jak tobół i zasn . Westchn łem. Do
diabła, gdzie si podział Brand?
Dotarłem do stóp wzgórza i skr ciłem, by skróci sobie drog przez jaki
parów. Potrzebowałem lepszego widoku...
- Lordzie Corwinie z Amberu!
Czekał za łukiem zagł bienia: wielki, siny jak trup facet z rudymi włosami i
71
na koniu takiej samej barwy. Nosił miedzian , zielono inkrustowan zbroj i
spogl dał na mnie, nieruchomy jak pos g.
- Dostrzegłem ci na szczycie - poinformował mnie. - Nie nosisz pancerza,
prawda?
Klepn łem si w pier .
Sztywno skin ł głow . Si gn ł do prawego ramienia, do lewego, potem pod
pachy, rozwi zuj c rzemienie zbroi. Zdj ł napier nik, opu cił go z lewej strony i
rzucił na ziemi . W ten sam sposób pozbył si nagolenników.
- Długo czekałem na spotkanie z tob - o wiadczył. - Jestem Borel. Kiedy ci
zabij , nie chc , by mówiono, e miałem nad tob przewag .
Borel... To imi brzmiało znajomo. Przypomniałem sobie: cieszył si
podziwem i miło ci Dary. Był jej nauczycielem szermierki, mistrzem miecza. Ale
głupim. Zdejmuj c pancerz, stracił mój szacunek. Bitwa to nie zabawa. Nic
miałem ochoty stawa naprzeciw ka dego zarozumiałego durnia, który miał na
ten temat inne zdanie. Zwłaszcza sprawnego durnia, gdy ja sam byłem
wyko czony. Je li nawet nie technik , to w ko cu pokonałby mnie kondycj .
- Teraz rozwi emy problem, który dr czył mnie ju od dawna - powiedział.
Odpowiedziałem ekscentrycznym wulgaryzmem, zawróciłem i ruszyłem
galopem drog , któr tu przybyłem.
Natychmiast rzucił si w pogo .
P dz c wzdłu parowu, zdałem sobie spraw , e nie mam dostatecznej
przewagi. Dopadnie mnie za par chwil; wobec moich odsłoni tych pleców albo
mnie powali, albo zmusi do walki. Ja miałem jednak inne, cho ograniczone,
mo liwo ci.
- Tchórz! - krzyczał. - Uciekasz przed walk ! To ma by ten wielki wojownik,
o którym tyle słyszałem?
Rozpi łem pod szyj płaszcz. Z obu stron kraw d parowu si gała mi do
ramion, potem do pasa.
Zeskoczyłem z siodła na lewo, potkn łem si i odzyskałem równowag . Kary
pognał dalej. Stan łem nad parowem. Obur cz chwyciłem płaszcz i przesun łem
w odwrotnej pozycji Weroniki ledwie na sekund czy dwie, nim wynurzyły si
przede mn ramiona i głowa Borela. Płaszcz opl tał go razem z nagim mieczem i
cał reszt , i skr pował ruchy ramion.
Wtedy kopn łem. Mocno. Mierzyłem w głow , ale trafiłem w lewe rami .
Run ł z siodła i jego ko tak e pomkn ł dalej.
Wyrwałem z pochwy Grayswandira i skoczyłem w dół. Dopadłem go, gdy
wła nie próbował wsta , odrzuciwszy na bok mój płaszcz. Ci łem, kiedy usiadł;
dostrzegłem jego zdumiony wzrok, gdy z rany strzeliły płomienie.
- Jak e nikczemny podst p! - zawołał. - Czego lepszego si po tobie
spodziewałem.
- Nie jeste my na olimpiadzie - odparłem, strzepuj c iskry z płaszcza.
Dogoniłem konia i dosiadłem go. Zaj ło mi to kilka minut. Ruszyłem na
północ i wkrótce stan łem na wy ej poło onym gruncie. Spostrzegłem Benedykta
dowodz cego bitw , a w jarze na tyłach zauwa yłem Juliana na czele jego ludzi z
Ardenu. Najwyra niej Benedykt Trzymał ich w rezerwie.
Jechałem dalej, w stron nadci gaj cej burzy, pod na pół czarnym, na pół
72
kolorowym obrotowym niebem. Po chwili osi gn łem cel: najwy sze wzgórze w
polu widzenia. Zacz łem wspina si na szczyt. Po drodze zatrzymywałem si
kilka razy i ogl dałem za siebie.
Widziałem Deirdre w czarnej zbroi, z toporem w r ku; Llewella i Flora stały
mi dzy łucznikami. Fiony nie zauwa yłem, Gerarda tak e nie. Potem dostrzegłem
Randoma na koniu. Wymachuj c ci kim mieczem, prowadził atak na szeregi
nieprzyjaciela. Obok niego walczył rycerz w zielonym stroju, którego nie
rozpoznałem. Ze mierciono n celno ci zadawał ciosy maczug . Na plecach
miał łuk, a u boku kołczan pełen l ni cych strzał.
Gdy stan łem na szczycie, gło niej zahuczały pioruny. Błyskawice migotały
jak wł czona wła nie wietlówka, a deszcz szumiał jednostajnie, podobny do
sun cej nad górami zasłony z włókna szklanego.
Pode mn zwierz ta i ludzie - i spora liczba miesza ców - walczyli posplatani
w pasma i w zły. Nad polem bitwy unosiła si chmura kurzu. Oceniaj c jednak
rozkład sił, nie s dziłem, by mo na było zepchn coraz liczniejszego wroga o
wiele dalej. Wydało mi si nawet, e pora ju na kontratak. Byli gotowi w tych
swoich skałach i czekali tylko na rozkaz.
Spu ciłem ich z oczu na mniej wi cej półtorej minuty. Przeszli do przodu, w
dół zbocza, wzmacniaj c swoje szeregi i spychaj c naszych ołnierzy. Atakowali.
A zza czarnej otchłani zjawiali si wci nowi. Nasze wojska rozpocz ły w miar
uporz dkowany odwrót. Nieprzyjaciel natarł mocniej, i kiedy odwrót miał si ju
zmieni w ucieczk , musiał pa rozkaz.
Usłyszałem róg Juliana, a zaraz potem zobaczyłem, jak na grzbiecie
Morgensterna prowadzi do boju ludzi z Ardenu. To niemal dokładnie zrównało
siły, a hałas ci gle narastał. Niebo odwróciło si nad nami.
Przygl dałem si bitwie przez kwadrans. Nasze wojska cofały si wolno na
całym polu. Potem na dalekim wzgórzu pojawił si nagle jednor ki je dziec na
wierzchowcu w ogniste pasy. Trzymał w dłoni wzniesiony miecz i stał tyłem do
mnie, twarz ku zachodowi. Przez chwil trwał nieruchomo. A potem opu cił
kling .
Od zachodu zagrały tr bki. Z pocz tku niczego nie widziałem. Potem pojawił
si szereg konnych. Drgn łem. Zdawało mi si , e jest mi dzy nimi Brand. Ale
natychmiast spostrzegłem, e to Bleys prowadzi swoich ludzi do szturmu na
odsłoni te skrzydło przeciwnika.
I nagle nasi ołnierze przestali si cofa . Dotrzymywali pola. A pó niej ruszyli
do przodu. Nadjechał Bleys i jego kawaleria, a ja poj łem, e Benedykt znowu
zwyci ył. Nieprzyjaciel miał wkrótce zosta starty na proch.
Od północy dmuchn ł lodowaty wiatr i znowu spojrzałem w tamt stron .
Burza zbli yła si wyra nie. Widocznie przyspieszyła. I stała si bardziej
mroczna, z jaskrawszymi błyskawicami i gło niejszym grzmotem. A ten zimny,
wilgotny wiatr wzmagał si coraz bardziej.
Zastanowiłem si ... czy burza przetoczy si przez pole bitwy jak fala
destrukcji, po czym nast pi koniec? Co z oddziaływaniem nowego Wzorca? Czy
si gnie tu i odtworzy wszystko? Mocno w to w tpiłem. Miałem przeczucie, e je li
burza nas zmia d y, to ju zostaniemy zmia d eni. Niezb dna była moc Klejnotu,
by przetrwa nawałnic , póki na nowo nie zapanuje porz dek. A co pozostanie,
73
je li prze yjemy? Nie próbowałem nawet zgadywa .
Co wi c planował Brand? Na co czekał? Co zamierzał zrobi ?
Raz jeszcze spojrzałem na pole bitwy...
Jest.
W zacienionym miejscu na wzniesieniu, gdzie nieprzyjaciel przegrupował si ,
otrzymał posiłki, sk d ruszał do ataku... co tam było.
Male ki błysk czerwieni... byłem pewien, e go widziałem.
Obserwowałem uwa nie i czekałem. Musiałem zobaczy go znowu, dokładnie
okre li miejsce...
Min ła minuta. Mo e dwie...
Tam! I jeszcze raz!
Spi łem czarnego rumaka. Zdołam chyba omin flank wrogiej formacji i
wjecha na to pozornie opuszczone wzniesienie. Galopem zjechałem ze wzgórza i
pomkn łem do celu.
To musiał by Brand z Klejnotem. Wybrał dobre, bezpieczne miejsce, sk d
mógł obserwowa całe pole bitwy i nadci gaj c burz . Stamt d, gdy tylko
nawałnica znajdzie si dostatecznie blisko, mógł kierowa błyskawice na naszych
ołnierzy. We wła ciwej chwili da znak do odwrotu, uderzy w nas niesamowit
furi ywiołów, potem skieruje j w bok, by omin ła siły, które wspiera. W tych
okoliczno ciach było to najprostsze i najbardziej skuteczne rozwi zanie.
Musz dotrze do niego jak najbli ej. Miałem wi ksz władz nad kamieniem,
ale ta malała wraz z odległo ci , a on miał go przy sobie. Najlepszym manewrem
b dzie zaatakowa na wprost i za wszelk cen znale si w zasi gu kierowania
Klejnotem, by u y go przeciw niemu. Brand mo e jednak mie jak ochron .
To mnie niepokoiło, poniewa starcie z kim takim potwornie spowolni mój atak.
A je li nawet jest sam, lecz sprawy pójd nie po jego my li, co go powstrzyma
przed teleportacj gdzie dalej? I co wtedy zrobi ? B d musiał szuka go jeszcze
raz, zacz od pocz tku. Pomy lałem, e zdołam mo e wykorzysta Klejnot, by
uniemo liwi Brandowi przeskok. Nie wiedziałem, czy to mo liwe, ale
postanowiłem spróbowa .
Nie był to mo e najlepszy plan, ale jedyny, jaki miałem. Nie było ju czasu na
strategi .
Zauwa yłem, e nie tylko ja zmierzam na to wzniesienie. Random, Deirdre i
Fiona, konno, w towarzystwie o miu je d ców, przebili si przez linie
przeciwnika. Za nimi p dziło kilku ołnierzy, nie wiem: przyjaciół czy wrogów.
Mo e jednych i drugich. Rycerz w zielnym stroju był chyba najszybszy; doganiał
ich. Wci nie mogłem go rozpozna ... albo jej, co było całkiem mo liwe. Nie
miałem jednak w tpliwo ci co do celu pierwszej grupy. Była tam Fiona; musiała
wykry obecno Branda i teraz prowadziła do niego pozostałych.
W serce kapn ło mi kilka kropel nadziei. Mo e Fiona potrafi przynajmniej
cz ciowo zneutralizowa moc Branda. Pochyliłem si w siodle i pop dziłem
konia. Nadal skr całem łukiem w lewo. Niebo obracało si , wiatr wiszczał mi w
uszach... Przera liwie zahuczał grom.
Nie ogl dałem si .
cigałem ich. Nie chciałem, by dotarli na miejsce przede mn , ale obawiałem
si , e nie zd
. Byłem za daleko.
74
Gdyby tylko spojrzeli za siebie, gdyby zobaczyli, e nadje d am... Na pewno
by zaczekali. ałowałem, e nie ma sposobu, by wcze niej zasygnalizowa im
swoj obecno . Przeklinałem bezu yteczno Atutów.
Zacz łem krzycze . Wrzeszczałem co sił w płucach, ale wiatr porywał moje
słowa i przetaczał si po nich grzmot.
- Zaczekajcie! Do diabła! To ja, Corwin!
Nawet jednego spojrzenia.
Min łem najbli szych walcz cych i ruszyłem wzdłu nieprzyjacielskiej flanki,
poza zasi giem pocisków i strzał. Cofali si teraz szybciej, a nasi ołnierze
zajmowali coraz wi cej terenu. Brand musi si ju szykowa do uderzenia. Cz
obrotowego nieba znikn ła pod ciemn chmur , której nie było tu jeszcze kilka
minut temu.
Skr ciłem w prawo, za cofaj ce si szeregi, i pognałem ku wzgórzom, na które
tamci ju si wspinali. Mrok zakrywał niebo, gdy dotarłem do stóp wzniesienia.
Bałem si o swoje rodze stwo. Byli za blisko. Brand b dzie musiał co zrobi .
Chyba e Fiona ma do sił, by go powstrzyma ...
Przede mn co błysn ło o lepiaj co. Ko stan ł d ba, a ja wyleciałem z
siodła. Nim spadłem na ziemi , hukn ł grom.
Oszołomiony, le ałem przez chwil nieruchomo. Ko odbiegł na jakie
pi dziesi t metrów, zanim si zatrzymał i teraz spacerował niepewnie dookoła.
Przetoczyłem si na brzuch i spojrzałem na zbocze. Tamci je d cy tak e byli na
ziemi. To chyba w nich trafił piorun. Kilku si ruszało, ale wi ksza cz nie. Nikt
jeszcze si nie podniósł. Powy ej dostrzegłem pod przewieszk czerwony blask
Klejnotu, mocniejszy teraz i jasny, a tak e mglisty zarys postaci, która go nosiła.
Poczołgałem si w gór i w lewo. Zanim zaryzykuj i wstan , wolałem zej z
pola widzenia tego człowieka.
Zbyt wiele czasu zaj łoby czołganie si a na gór . Musiałem te omin
pozostałych, poniewa na nich skupia si pewnie jego uwaga.
Poruszałem si wolno, ostro nie, wykorzystuj c ka d mo liw osłon . Nie
wiedziałem, czy za chwil piorun nie uderzy w to samo miejsce. A je li nie, to
kiedy Brand zaatakuje naszych ołnierzy. Lada chwila, uznałem.
Rzut oka przez rami ukazał mi nasze wojska rozci gni te na przeciwległym
kra cu pola bitwy, i nieprzyjaciela w odwrocie, cofaj cego si ku nam. Ju
niedługo b d si musiał martwi tak e o armi .
Trafiłem na w ski rów i przeczołgałem si nim jakie dziesi metrów na
południe. Wysun łem si po drugiej stronie, by wykorzysta dla osłony pochyło ,
a dalej jakie skały.
Kiedy podniosłem głow , nie dostrzegłem ju blasku Klejnotu. Skalny wyst p
zakrywał od wschodu szczelin , gdzie chował si Brand.
Mimo to pełzłem dalej, a dotarłem na sam kraw d wielkiej otchłani.
Dopiero wtedy znowu skr ciłem w prawo. Dotarłem do punktu, gdzie mogłem
chyba bezpiecznie si podnie . Zrobiłem to. Oczekiwałem nast pnego trzasku
gromu, w pobli u albo dalej, na polu bitwy; nic jednak nie słyszałem. Zacz łem
si zastanawia ... Dlaczego nie? Si gn łem my l , próbuj c wyczu obecno
Klejnotu; bez efektu. Pospiesznie ruszyłem w stron , gdzie ostatnio widziałem
jego blask.
75
Spojrzałem jeszcze w otchła , by si upewni , e nic mi stamt d nie zagra a.
Dobyłem miecza. Szedłem tu przy cianie urwiska. Przy kraw dzi pochyliłem si
nisko i wyjrzałem.
Nie było adnego czerwonego l nienia. Ani mglistej postaci. Kamienna nisza
wydawała si całkiem pusta, a w pobli u nie zauwa yłem niczego podejrzanego.
Czy mógł si znowu teleportowa ? A je li tak, to dlaczego?
Wyprostowałem si i min łem skaln pochyło . Nadal szedłem w stron
północy. Znowu spróbowałem wyczu Klejnot i tym razem nast pił słaby kontakt
- miałem wra enie, e gdzie na prawo i wy ej. Ruszyłem tam, cichy i czujny.
Dlaczego opu cił kryjówk ? Miał przecie znakomit pozycj dla tego, co
planował. Chyba e...
Usłyszałem krzyk i przekle stwo. Dwa ró ne głosy.
Pu ciłem si biegiem.
76
Rozdział 11
Min łem nisz i szedłem dalej. Napotkałem wij cy si w gór naturalny leb.
Zacz łem si wspina .
Nikogo na razie nie zauwa yłem, ale poczucie obecno ci Klejnotu narastało z
ka dym krokiem. Zdawało mi si , e z prawej strony usłyszałem kroki, wi c
błyskawicznie odwróciłem si w tamtym kierunku. Nikogo nie było. Klejnot te
nie wydawał si bliski, wi c ruszyłem dalej.
Zbli ałem si do szczytu, a za plecami miałem czarn przepa Chaosu.
Usłyszałem głosy. Nie rozumiałem słów, lecz ton wiadczyło podnieceniu.
Zwolniłem tu przed szczytem, opadłem na kolana i wysun łem głow zza
skały.
Niedaleko przede mn stał Random, a z nim Fiona i lordowie Chantris i
Feldane. Wszyscy prócz Fiony trzymali bro gotow do u ycia, ale stali
absolutnie nieruchomo. Spogl dali w stron kraw dzi wszystkich rzeczy: na
skaln półk oddalon mo e o pi tna cie metrów - miejsce, gdzie rozpoczynała si
otchła . Stał tam Brand i trzymał przed sob Deirdre. Była bez hełmu, z włosami
powiewaj cymi bezładnie, a on przyciskał jej sztylet do krtani. Chyba ju j
lekko skaleczył. Cofn łem si .
Usłyszałem cichy głos Randoma:
- Czy nic wi cej nie mo esz zrobi , Fi?
- Mog go tam przytrzyma - odpowiedziała. - I na t odległo mog troch
spowolni jego próby sterowania pogod . Ale to wszystko. On uzyskał cz ciowe
dostrojenie, ja nie. Pomaga mu tak e bliski dystans. Czegokolwiek spróbuj , on
to potrafi skontrowa .
Random przygryzł doln warg .
- Rzu cie bro - zawołał Brand. - Natychmiast. Inaczej Deirdre zginie.
- Zabij j - odpowiedział Random. - Stracisz jedyn rzecz, która trzyma ci
jeszcze przy yciu. Zrób to, a sam zobaczysz, co ja zrobi ze swoj broni .
Brand mrukn ł co pod nosem.
- Dobra - o wiadczył. - W takim razie zaczn od okaleczania.
Random splun ł.
- Dalej! - zach cił. - Ma zdolno ci regeneracji nie gorsze ni my wszyscy.
Poszukaj gro by, która ma jaki sens, albo zamknij si i walcz!
Brand milczał. Uznałem, e lepiej nie zdradza swojej obecno ci. Na pewno
potrafi co zrobi . Zanim si cofn łem, zaryzykowałem jeszcze jeden rzut oka,
fotografuj c w pami ci układ terenu. Po lewej były jakie skały, ale nie si gały
dostatecznie daleko. Nie mogłem si do niego podkra .
- Musimy chyba zaatakowa wszyscy naraz - stwierdził Random. - Trzeba
spróbowa . Nie widz innego sposobu. A wy?
Zanim ktokolwiek zd ył odpowiedzie , zdarzyło si co dziwnego. Dzie
poja niał nagle.
Rozejrzałem si , szukaj c ródła wiatła. Potem spojrzałem w gór .
Chmury były wci na miejscu, a obł kane niebo nadał wykonywało za nimi
swoje wariackie sztuczki.
wiatło jednak pochodziło z chmur. Pobladły i l niły teraz, jak gdyby
77
zakrywały sło ce. Nawet kiedy patrzyłem, poja niały wyra nie.
- Co on teraz wyczynia? - zdziwił si Chantris.
- Nic nie wyczuwam - odparła Fiona. - Nie s dz , eby to było jego dzieło.
- Wi c czyje?
Odpowied nie padła; w ka dym razie ja nic nie usłyszałem.
Obserwowałem bledn ce chmury. Najwi ksza i najja niejsza zawirowała
nagle, jakby kto j zamieszał.
Przebiegały tam jakie formy, utrwalały si . Kontur zacz ł nabiera kształtu.
Pode mn , na polu bitwy, przycichły odgłosy walki.
Sama burza wydawała si przytłumiona. Obraz rósł. Co tworzyło si
wyra nie nad naszymi głowami: rysy gigantycznej twarzy.
- Mówi wam, e nie wiem - usłyszałem głos Fiony, odpowiadaj cej na jakie
pytanie.
Zanim jeszcze obraz powstał do ko ca, poj łem, e na niebie widz twarz
naszego ojca. Sprytna sztuczka. I nie miałem poj cia, co oznacza.
Twarz pochyliła si , jak gdyby przygl dała si nam wszystkim. Widziałem
zmarszczki zm czenia i jakby zatroskanie. Jasno wzrosła jeszcze troch .
Poruszył wargami.
Kiedy rozległ si głos, był na poziomie zwykłej konwersacji. Nie grzmiał
pot nie, jak si tego spodziewałem.
- Posyłam wam t wiadomo - powiedział - zanim podejm prób naprawy
Wzorca. Gdy do was dotrze, zd
ju zwyci y lub ponie kl sk . Wyprzedzi
fal Chaosu, która musi towarzyszy mojemu przedsi wzi ciu. Mam powody
wierzy , e próba b dzie dla mnie miertelna.
Odniosłem wra enie, e przebiega wzrokiem pole bitwy.
- Radujcie si lub rozpaczajcie, zale nie od sytuacji - mówił dalej - gdy jest to
koniec albo pocz tek. Gdy tylko sko cz , prze l Corwinowi Klejnot
Wszechmocy. Poleciłem mu ponie go na miejsce starcia. Wszystkie wasze
wysiłki b d daremne, je li nie zdołacie odwróci fali Chaosu. Ale maj c Klejnot,
wła nie tam, Corwin powinien was osłoni , póki fala nie przeminie.
Usłyszałem miech Branda. Wydawał si ju zupełnie obł kany.
- Po mojej mierci - kontynuował tato - na was spadnie problem sukcesji.
Miałem w tym wzgl dzie swoje plany, ale teraz widz , e wszystko na pró no. Nie
mam wyj cia; musz postawi t spraw na rogu Jednoro ca. Dzieci moje, nie
mog stwierdzi , e jestem z was całkiem zadowolony, ale przypuszczam, e tak e
na odwrót. Niech tak b dzie. Pozostawiam wam moje błogosławie stwo, które
jest czym wi cej ni tylko formalno ci . Odchodz teraz, by przej Wzorzec.
egnajcie.
Twarz zacz ła si rozmywa , a jasno znikn ła z powłoki chmur. Jeszcze
chwila i wszystko si rozwiało.
Zaległa cisza.
- ...i, jak sami widzicie - usłyszałem głos Branda - Corwin nie ma Klejnotu.
Rzu cie bro i wyno cie si st d. Albo zatrzymajcie j i wyno cie si . Nie
interesuje mnie to. Zostawcie mnie samego. Musz załatwi kilka spraw.
- Brandzie - odezwała si Fiona. - Potrafisz zrobi to, na co ojciec liczył u
Corwina? Mo esz sprawi , e ta fala nas ominie?
78
- Mógłbym, gdybym chciał - odpowiedział. - Tak, potrafiłbym skierowa j na
bok.
- Byłby bohaterem - zapewniła go cicho. - Zyskałby nasz wdzi czno .
Wszystkie dawne winy byłyby wybaczone. Wybaczone i zapomniane. My...
Za miał si szale czo.
- Ty chcesz mi wybaczy ? Ty, która zostawiła mnie w tej wie y, która wbiła
mi sztylet? Dzi ki ci, siostro. To uprzejme z twojej strony, e proponujesz mi
przebaczenie, ale wybacz, e musz ci odmówi .
- No, dobrze - wtr cił Random. - A czego wła ciwie chcesz? Przeprosin?
Bogactw i skarbów? Wa nego stanowiska? Wszystkich tych rzeczy? Prosz , s
twoje. Ale głupio si bawisz. Sko czmy to i wracajmy do domu. Udajmy, e to był
tylko zły sen.
- Tak, sko czmy to - zgodził si Brand. - W tym celu najpierw odrzu cie bro .
Potem Fiona uwolni mnie spod zakl cia, zrobicie w tył zwrot i pomaszerujecie na
północ. Je li nie, zabij Deirdre.
- W takim razie lepiej zabij j od razu i szykuj si do walki ze mn . Poniewa
je li ci ust pimy, wkrótce i tak b dzie martwa. Jak my wszyscy.
Brand zachichotał.
- Czy naprawd s dziłe , e pozwol wam zgin ? Jeste cie mi potrzebni:
wszyscy, których zdołam ocali . Mam nadziej , e równie Deirdre. Tylko wy
potraficie doceni mój tryumf. Osłoni was przed holocaustem, który zacznie si
za chwil .
- Nie wierz ci - o wiadczył Random.
- Pomy l przez chwil . Znasz mnie dobrze i wiesz, e zechc wam pokaza
swoj wy szo . Chc , by cie byli wiadkami mojego dzieła. Po to potrzebuj
waszej obecno ci w moim nowym wiecie. A teraz, wyno cie si st d.
- Dostaniesz wszystko, czego chcesz plus nasz wdzi czno - zacz ła Fiona. -
Je li tylko...
- Odejd cie.
Widziałem, e nie mog dłu ej zwleka . e musz działa . Wiedziałem te , e
nie zdołam dopa go dostatecznie szybko. Nie miałem wyboru, musiałem
spróbowa u y Klejnotu jako broni.
Si gn łem my l i poczułem jego obecno . Zamkn łem oczy i wezwałem moc.
ar. ar, my lałem. On ci parzy, Brandzie. Sprawia, e ka da cz steczka
twojego ciała wibruje szybciej i szybciej. Za chwil staniesz si yw pochodni ...
Usłyszałem jego krzyk.
- Corwinie! - rykn ł. - Przesta ! Gdziekolwiek jeste ! Zabij j ! Patrz!
Wstałem, wci nakazuj c Klejnotowi, by go parzył.
Spojrzałem poprzez dziel c nas przestrze . Ubranie Branda zaczynało
dymi .
- Przesta ! - wrzasn ł, wzniósł nó i ci ł Deirdre w twarz.
Krzykn łem, a oczy zaszły mi mgł . Przestałem panowa nad Klejnotem. Lecz
gdy starał si uderzy po raz drugi, Deirdre, której lewy policzek spływał krwi ,
zatopiła z by w jego dłoni. Potem uwolniła rami , wbiła mu łokie w ebra i
spróbowała si wyrwa .
Gdy tylko si poruszyła, gdy pochyliła głow , co błysn ło srebrzy cie. Brand
79
j kn ł i upu cił sztylet - strzała przebiła mu krta . Nast pna trafiła go w pier ,
troch na prawo od Klejnotu.
Cofn ł si o krok i zacharczał. Tylko e nie miał ju gdzie si cofa z samej
kraw dzi otchłani. Kiedy zacz ł spada , szeroko otworzył oczy. Potem jego r ka
wystrzeliła w przód i chwyciła włosy Deirdre. Biegłem ju do nich z krzykiem, ale
wiedziałem, e nie zda .
Deirdre wrzasn ła; jej pokrwawiona twarz wyra ała groz . Wyci gn ła do
mnie r k ...
A potem Brand, Deirdre i Klejnot byli ju za kraw dzi , spadali, znikali z
mego pola widzenia, gin li...
Wydaje mi si , e probowałem skoczy za nimi, ale Random mnie zatrzymał.
W ko cu musiał mnie uderzy i wtedy wszystko odpłyn ło...
Kiedy doszedłem do siebie, le ałem na kamienistym gruncie dalej od
przepa ci, ni upadłem. Kto zwin ł mój płaszcz i wsun ł mi pod głow . Najpierw
zobaczyłem wiruj ce niebo; przypomniało mi sen o kole, który miałem tamtego
dnia, gdy spotkałem Dar . Wiedziałem, e inni s wokół mnie; słyszałem ich
głosy, ale z pocz tku nie odwracałem głowy. Le ałem tylko, spogl dałem na
niebia sk mandal i my lałem o stracie. Deirdre... wi cej dla mnie znaczyła ni
cała reszta rodziny razem wzi ta. Nic na to nie poradz . Tak wła nie było. Ile to
razy ałowałem, e jest moj siostr . Pogodziłem si jednak z realiami. Moje
uczucia nigdy si nie zmieni , ale... teraz odeszła, a ta my l była wa niejsza ni
zbli aj cy si koniec wiata.
Mimo wszystko musiałem sprawdzi , co si dzieje. Bez Klejnotu wszystko
sko czone. Chocia ... Si gn łem ku niemu, gdziekolwiek teraz był, ale nie
poczułem nic.
Zacz łem wstawa ; chciałem si przekona , jak daleko dotarła fala. Nagle
przytrzymało mnie czyje rami .
- Odpoczywaj, Corwinie. - To był głos Randoma. - Jeste wyko czony.
Wygl dasz, jakby przeczołgał si przez piekło. Nic ju nie mo esz zdziała .
Spokojnie.
- Jak ró nic robi stan mojego zdrowia? - odparłem. - Za par chwil nie
b dzie to ju miało znaczenia.
Znów spróbowałem wsta i tym razem rami przesun ło si , by mi pomóc.
- Jak chcesz - powiedzial. - Chocia nie ma tu wiele do ogl dania.
Miał racj . Walka dobiegła ko ca, je li nie liczy kilku izolowanych ognisk
oporu nieprzyjaciela. Te za były szybko otaczane, a walcz cy wybijani lub
chwytani w niewol . Wszyscy przesuwali si w nasz stron , uciekaj c przed
nadchodz c fal zniszczenia, która dotarła ju na skraj pola bitwy. Wkrótce na
naszym wzniesieniu znajd si tłumy ocalalych z obu stron.
Obejrzałem si : adne nowe wojska nie nadchodziły od strony mrocznej
cytadeli. Czy mo emy si teraz wycofa , gdy burza w ko cu dosi gnie nas tutaj?
A co potem?
Otchła była chyba ostatecznym rozwi zaniem.
- Ju niedługo - szepn łem, my l c o Deirdre. - Ju niedługo... Dlaczego nie?
Obserwowałem front nawałnicy, błyskaj cej piorunami, zmiennej,
przesłaniaj cej wiat. Tak, ju niedługo.
80
Skoro Klejnot zgin ł wraz z Brandem...
- Brand - powiedziałem gło no. - Kto go w ko cu dostał?
- Ja dost piłem tego wyró nienia - odparł znajomy głos, którego` nie mogłem
jako rozpozna .
Odwróciłem si i wytrzeszczyłem oczy. Na kamieniu siedział człowiek w
zielonym stroju, obok na ziemi le ały łuk i kołczan. Błysn ł z bami w zło liwym
u miechu.
To był Caine.
- Niech mnie piekło... - Potarłem szcz k . - Zabawna rzecz przytrafiła mi si w
drodze na twój pogrzeb.
- Tak, słyszałem o tym. - Parskn ł miechem. - Zabiłe kiedy siebie,
Corwinie?
- Ostatnio nie. Jak to zrobiłe ?
- Przeszedłem do odpowiedniego cienia - wyja nił. - I tam napadłem na cie
mnie samego. On dostarczył mi zwłok. - Zadr ał. - Przedziwne uczucie. Nie
chciałbym znów go do wiadczy .
- Ale po co? Po co udawałe własn mier i próbowałe mnie w to wrobi ?
- Chciałem dotrze do ródeł problemów Amberu - wyja nił. - I zniszczy je.
Uznałem, e najlepiej b dzie zej do podziemia. A czy znasz lepszy sposób, ni
przekona wszystkich, e nie yjesz? W ko cu mi si udało, jak sam widziałe . -
Przerwał na chwil . - Przykro mi z powodu Deirdre. Ale nie miałem wyboru. Tak
naprawd nie wierzyłem, e zabierze j ze sob .
Odwróciłem wzrok.
- Nie miałem wyboru - powtórzył. - Mam nadziej , e to rozumiesz.
Skin łem głow .
- Ale dlaczego stworzyłe pozory, e to ja ci zabiłem?
Podeszła Fiona z Bleysem. Przywitałem si z nimi, lecz nadał czekałem na
odpowied Caine'a. Było kilka spraw, o które chciałem zapyta Bleysa, ale te
mogły zaczeka .
- Wi c? - zapytałem.
- Chciałem usun ci z drogi - wyja nił. - Przypuszczałem, e to ty stoisz za
tym wszystkim. Ty albo Brand. Ograniczyłem kr g podejrzanych do dwóch osób.
My lałem, e mo e nawet działacie wspólnie, zwłaszcza e tak bardzo si starał
sprowadzi ci z powrotem.
- Nie zorientowałe si - wtr cił Bleys. - Brand próbował trzyma go jak
najdalej. Dowiedział si , e wraca mu pami , i...
- Teraz wiem - odparł Caine. - Ale wtedy wygl dało to inaczej. Chciałem
wpakowa Corwina do lochu, eby bez przeszkód poszuka Branda. Przyczaiłem
si i słuchałem wszystkich rozmów prowadzonych przez Atuty. Miałem nadziej
na jak wskazówk co do kryjówki Branda.
- O to chodziło tacie - mruknałem
- O co? - nie zrozumiał Caine.
- Sugerował, e kto podsłuchuje przez Atuty.
- Nie mam poj cia, sk d mógłby wiedzie . Nauczyłem si absolutnej
pasywno ci. Rozkładałem je wszystkie i dotykałem lekko wszystkich naraz.
Czekałem na jakie drgnienie. Gdy nast powało, skupiałem uwag na
81
rozmawiaj cych. Dobieraj c si do was pojedynczo, potrafiłem czasem dotrze do
waszych my li, nawet kiedy nie u ywali cie Atutów. Pod warunkiem, e byli cie
dostatecznie zaj ci, a ja nie pozwalałem sobie na adn reakcj .
- A jednak wiedział.
- To zupełnie mo liwe. Nawet prawdopodobne - stwierdziła Fiona. Bleys
przytakn ł.
Random podszedł bli ej.
- Co miałe na my li, pytaj c o ran Corwina? - zapytał. - Nie mogłe o tym
wiedzie . Chyba e...
Caine skin ł tylko głow . Obserwowałem Benedykta i Juliana, którzy
wydawali rozkazy ołnierzom, ale zapomniałem o nich po niemej odpowiedzi
Caine'a.
- Ty? - wychrypiałem. - Ty mnie pchn łe ?
- Napij si , Corwinie. - Random podał mi swoj manierk . Miał w niej
rozcie czone wino. Poci gn łem solidnie. Dr czyło mnie straszne pragnienie, ale
przerwałem po kilku łykach.
- Opowiedz o tym - rzuciłem.
- Dobrze. Jestem ci to winien - zgodził si . - Dowiedziałem si z my li Juliana,
e sprowadziłe Branda z powrotem do Amberu. Uznałem, e słusznie si
domy lałem, i ty i Brand jeste cie wspólnikami. To oznaczało, e trzeba was obu
usun . Noc wykorzystałem Wzorzec, by przenie si do twojej kwatery.
Próbowałem ci zabi , ale byłe zbyt szybki i zanim uderzyłem po raz drugi,
zd yłe si jako wyatutowa .
- Nie mogłe si lepiej przyjrze ? Potrafiłe si gn do naszych my li, wi c
mogłe zobaczy , e nie jestem człowiekiem, którego szukasz.
Potrz sn ł głowił.
- Odbierałem tylko najbardziej powierzchowne my li i reakcje na najbli sze
otoczenie. A i to nie zawsze. Słyszałem te twoj kl tw , Corwinie. Zaczynała si
spełnia . Widziałem to wsz dzie dookoła. Uznałem, e dla bezpiecze stwa nas
wszystkich nałe y usun ciebie i Branda. Po tym, co robił przed twoim
powrotem, domy lałem si , do czego jest zdolny. Ale wtedy jeszcze nie mogłem go
dosta z powodu Gerarda. Potem był coraz silniejszy. Podj łem jedn prób , ale
bez skutku.
- Kiedy? - zdziwił si Random.
- To ten zamach, o który oskar ono Corwina. Byłem w przebraniu. Gdyby
zdołał uciec, jak Corwin, nie chciałem, by wiedział, e jeszcze yj . Przeszedłem
Wzorzec, przeniosłem si do jego pokoju i próbowałem go zabi . Obaj zostali my
ranni, przelali my sporo krwi, ale jako si wyatutował. Pó niej skontaktowałem
si z Julianem i wraz z nim ruszyłem na t bitw . Brand musiał si tu zjawi .
Wzi łem kilka strzał o srebrnych grotach, bo byłem niemal pewien, e Brand nie
jest ju taki jak my wszyscy. Chciałem zabi go szybko i z daleka. Trenowałem
łucznictwo. Przybyłem, by go odszuka , i w ko cu znalazłem. Teraz wszyscy mnie
przekonuj , e myliłem si co do ciebie. Czyli twoja strzała chyba si zmarnuje.
- Wielkie dzi ki.
- Mo e nawet powinienem ci przeprosi .
- Byłoby miło.
82
- Z drugiej strony, byłem przekonany, e post puj słusznie. Robiłem to, by
ratowa pozostałych...
Nie doczekałem si przeprosin Caine'a, poniewa wła nie w tej chwili rozległ
si głos tr b, który zdawał si wstrz sa całym wiatem: bezkierunkowy, gło ny,
przeci gły. Rozejrzeli my si , szukaj c ródła d wi ku. Caine wstał i wyci gn ł
r k .
- Tam! - zawołał.
Pod yłem wzrokiem za jego gestem. Zasłona burzy rozst piła si na
północnym zachodzie, w miejscu, gdzie przebijała j czarna droga. Pojawił si
widmowy je dziec na czarnym koniu. Zad ł w róg. Chwila min ła, zanim dotarła
do nas muzyka. Potem doł czyło do niego jeszcze dwóch tr baczy - te bladych,
te na czarnych wierzchowcach. Unie li rogi i wł czyli si do fanfary.
- Co to mo e by ? - zdziwił si Random.
- Chyba wiem - mrukn ł Bleys, a Fiona kiwn ła głow .
- Wi c co? - spytałem.
Nie odpowiedzieli. Je d cy ruszyli czarn drog , a za nimi wci pojawiali si
nast pni.
83
Rozdział 12
Patrzyłem. Wsz dzie panowała wielka cisza. Wszyscy ołnierze zatrzymali si ,
by przygl da si procesji. Nawet je cy z Dworców pod stra w tamt stron
kierowali swe spojrzenia.
Za widmowymi heroldami jechała masa je d ców na białych koniach. Nie li
proporce, z których nie wszystkie potrafiłem rozpozna . Przewodził im
człekopodobny stwór ze sztandarem Jednoro ca Amberu. Za nimi szli znowu
muzykanci; niektórzy grali na instrumentach, jakich jeszcze nigdy nie widziałem.
Za muzykantami szły rogate człekokształtne istoty w lekkich zbrojach: długie
kolumny, a co dwudziesty mniej wi cej trzymał wysoko nad głow płon c
pochodni . Wtedy usłyszeli my pot ny głos, powolny, rytmiczny,
rozbrzmiewaj cy ni ej ni d wi ki muzyki.
Zrozumiałem, e to piewaj piechurzy. Wiele czasu upłyn ło, a ta armia
wci maszerowała czarn drog . Nikt z nas nie poruszył si ani nie odezwał. Szli
z pochodniami, proporcami, muzyk i piewem, a dotarli na skraj otchłani i
maszerowali dalej po prawie niewidzialnym przedłu eniu mrocznego traktu.
Pochodnie l niły w ród czerni i roz wietlały im drog . Muzyka zabrzmiała
gło niej mimo odległo ci, i coraz wi cej głosów wł czało si do chóru, gdy nowe
szeregi wyłaniały si ci gle zza rozbłyskuj cej zasłony burzy. Z rzadka huczał
przeci gle grom, ale nie zagłuszał pie ni. Wiatry dmuchaj ce na pochodnie nie
zdołały zgasi adnej z nich; przynajmniej ja tego nie zauwa yłem. Ruch
wywierał hipnotyczny efekt. Zdawało mi si , e patrz na t procesj od
niezliczonych dni, mo e lat, i słucham melodii, któr teraz ju poznałem.
Nagle przed front nawałnicy wyleciał smok, i nast pny, i jeszcze jeden.
Zielone, złote i czarne jak stare elazo; patrzyłem, jak szybuj w ród wichury,
jak odwracaj głowy, znacz c swój lot ognistymi wst gami. Za nimi ja niały
błyskawice, a smoki były przera aj ce, wspaniałe, trudno oceni , jak ogromne.
Dołem szło niewielkie stadko białych krów, potrz saj cych głowami, rycz cych,
tupi cych kopytami. Je d cy mijali je z boków i przeje d ali mi dzy nimi,
trzaskaj c długimi batami.
Nast pnie maszerowała kolumna prawdziwie potwornych ołnierzy z cienia, z
którym Amber prowadził czasem handel - ci kich, okrytych łusk , zbrojnych w
szpony. Grali na instrumentach podobnych do kobz, a ich ostre nuty dobiegały a
tutaj, wibruj ce i patetyczne.
Ci przeszli, a za nimi pojawili si nowi z pochodniami i kolejni ołnierze pod
sztandarami z cieni bliskich i dalekich. Patrzyli my, jak nas mijaj , jak krocz
roj c si cie k ku odległemu niebu, niby chmura w drownych wietlików
kieruj c si ku czarnej cytadeli zwanej Dworcami Chaosu.
Przemarsz zdawał si nie mie ko ca. Straciłem poczucie czasu. Ale, co
dziwne, front burzy nie przesuwał si , póki trwał ten pochód. Pochłoni ty
obserwacj , straciłem nawet cz ciowo wiadomo własnej osoby.
Wiedziałem, e takie wydarzenie ju si nie powtórzy.
Jakrawe, lataj ce stwory przemykały nad kolumnami, a te ciemne unosiły si
wy ej.
Byli widmowi dobosze, istoty z czystego wiatła i stado lataj cych maszyn;
84
widziałem je d ców całych w czerni, dosiadaj cych najrozmaitszych bestii; na
niebie, niby element pokazu sztucznych ogni, zawisł przez chwil vywrern. I te
d wi ki: t tent kopyt, odgłos kroków, piew, pisk, b bny i fanfary ł czyły si w
pot n , zalewaj c nas fal . I dalej, dalej, dalej po mo cie nad ciemno ci
kroczyła procesja, a jej wiatła si gały daleko.
Potem, kiedy spogl dałem wzdłu szeregów, spod l ni cej kurtyny wynurzył
si inny kształt. Był to powóz obity kirem, ci gni ty przez zaprz g czarnych koni.
W ka dym z czterech rogów sterczała laska płon ca bł kitnym płomieniem,
spoczywał za na nim przedmiot, który mógł by jedynie trumn , okryt naszym
sztandarem Jednoro ca. Powoził garbus w stroju barwy purpury i pomara czy.
Nawet z tej odległo ci poznałem w nim Dworkina.
Wi c to jest to, pnnry lalem. Nie wiem dlaczego, ale to chyba odpowiednie, e
zmierzasz teraz do Starego Kraju. Wiele jest rzeczy, które mogłem ci powiedzie ,
póki yłe . Niektóre powiedziałem, ale niewiele padło wła ciwych słów. Teraz
wszystko sko czone, gdy jeste martwy. Tak martwy, jak wszyscy, którzy przed
tob odeszli do tego miejsca, gdzie i my wkrótce mo e pod ymy. Przykro mi.
Dopiero po tylu latach, kiedy przyj łe inn twarz i posta , poznałem ci w
ko cu, nauczyłem szanowa i mo e nawet polubiłem... cho w tamtej postaci te
byłe chytrym draniem. Czy Ganelon był prawdziwym tob , czy tylko kolejn
rol , któr zagrałe dla własnej wygody, Stary Komediancie? Nigdy si nie
dowiem, ale chc wierzy , e w ko cu zobaczyłem ci takim, jakim byłe
naprawd , e spotkałem kogo , kogo lubiłem, komu mogłem zaufa ; i e to byłe
ty. Chciałbym pozna ci lepiej, ale jestem wdzi czny nawet za to...
- Tato...? - spytał cicho Julian.
- Chciał, kiedy jego chwila nadejdzie, by zabra go poza Dworce Chaosu, w
ostateczn ciemno - wyja nił Bleys. - Powiedział mi to kiedy Dworkin. Poza
Chaos i Amber, gdzie nie si ga niczyja władza.
- I tak si stało - dodała Fiona. - Ale czy istnieje porz dek gdzie poza t
kurtyn , przez któr przechodz ? Czy tylko wiecznie trwa burza? Je li zwyci ył,
to jest to tylko przelotne zawirowanie i nic nam nie grozi. Ale je li nie...
- To bez znaczenia - wtr ciłem. - Niewa ne, czy mu si udało, czy nie. Mnie si
udało.
- Co masz na my li? - zapytała.
- S dz , e tato przegrał. e został zniszczony, zanim zdołał naprawi stary
Wzorzec. Kiedy zobaczyłem t nawałnic , a nawet cz ciowo jej do wiadczyłem,
zrozumiałem, e nie zdołam dotrze tu na czas z Klejnotem, który mi przesłał po
zako czeniu próby. Przez cał drog Brand próbował mi go odebra , aby
stworzy nowy Wzorzec, jak mówił. To nasun ło mi pewien pomysł. Gdy
zobaczyłem, e wszystko si rozpada, u yłem Klejnotu dla nakre lenia Wzorca.
To najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonałem w yciu... Ale udała si . Kiedy
przeminie ta fala, wszech wiat powinien si utrzyma ... niezale nie od tego, czy
my prze yjemy. Brand ukradł mi Klejnot, kiedy sko czyłem. Jak tylko
doszedłem do siebie, wykorzystałem nowy Wzorzec, eby przeniósł mnie tutaj.
Zatem, cokolwiek by si stało, wci istnieje Wzorzec.
- Ale, Corwinie - powiedziała. - A je li tato odniósł sukces?
- Nie mam poj cia.
85
- O ile wiem - wtr cił Bleys - na podstawie tego, co mówił Dworkin, dwa ró ne
Wzorce nie mog istnie w tym samym wszech wiecie. Te w Rebmie i w Tir-na
Nog'th si nie licz , gdy s tylko odbiciami naszego...
- Co si stanie? - spytałem.
- S dz , e nast pi rozszczepienie, e gdzie powstanie nowa egzystencja...
- A jak podziała to na nasz ?
- Efektem b dzie albo totalna katastrofa, albo w ogóle nic - stwierdziła Fiona.
- Mog przytoczy argumenty za ka dym z tych rozwi za .
- Czyli wracamy do punktu wyj cia - podsumowałem. - Albo wkrótce
wszystko si rozpadnie, albo jako utrzyma.
- Na to wychodzi - przytakn ł Bleys.
- To niewa ne, je li nas ju nie b dzie, gdy dotrze tu fala - mrukn łem. - A
dotrze.
Znowu spojrzałem na kondukt pogrzebowy. Za powozem pod ali kolejni
je d cy, a za nimi piesi dobosze. Potem proporce, pochodnie i długa kolumna
piechurów. Wci rozlegał si piew i zdawało si , e daleko, daleko st d procesja
dotarła wreszcie do cytadeli mroku.
Nienawidziłem ci tak długo, obwiniałem o tyle spraw. Teraz wszystko
dobiegło ko ca i adne z tych uczu nie przetrwało. Ty za to chciałe , bym został
królem. Teraz widz , e nie nadaj si na to stanowisko. Widz te , e musiałem
jednak co dla ciebie znaczy . Nikomu o tym nie powiem. Wystarczy, e wiem
sam. Ale nigdy ju nie pomy l o tobie w taki sam sposób. Ju teraz twój obraz
zachodzi mgł . Zamiast twojej, widz twarz Ganelona.
Nadstawił dla mnie karku. Był tob , ale tob innym, tob , którego nie znałem.
Ile pochowałe on i ilu wrogów? Czy wielu było przyjaciół? Chyba nie. Ale tyle
skrywałe sekretów, o których nie mieli my poj cia. Nigdy nie s dziłem, e b d
patrzył, jak odchodzisz. Ganelonie - ojcze - stary przyjacielu i wrogu, przesyłam
ci po egnanie. Spotkasz si z Deirdre, któr kochałem. Zachowałe swe tajemnice.
Spoczywaj w spokoju, je li taka jest twoja wola. Daj ci t zwi dł ró , któr
niosłem przez piekło. Rzucam j w otchła . Pozostawiam ci ró te zmieszane
kolory na niebie. B d za tob t sknił...
Wreszcie kolumna si sko czyła. Ostatni ałobnicy wynurzyli si spod
kurtyny i odeszli. Wci płon ły błyskawice, lał deszcz i huczały gromy. Jednak
aden z uczestników procesji nie był mokry. Stałem na skraju otchłani i
patrzyłem, jak przechodz . Czyja dło spoczywała na moim ramieniu; nie wiem,
od jak dawna.
Teraz, kiedy przeszedł kondukt, zauwa yłem, e znowu zbli a si front
nawałnicy.
Rotacja nieba znowu sprowadzała na nas ciemno .
Z lewej strony słyszałem jakie głosy. Miałem wra enie, e rozbrzmiewaj ju
do długo, cho nie rozró niałem słów. Zdałem sobie spraw , e dr cały, e
jestem obolały i e ledwo stoj .
- Chod , połó si - zaproponowała Fiona. - Jak na jeden dzie , rodzina
zmniejszyła si ju wystarczaj co.
Pozwoliłem, by odprowadziła mnie dalej od kraw dzi.
- Wła ciwie co za ró nica? - mrukn łem. - Ile jeszcze czasu nam zostało?
86
- Nie musimy tu sta i czeka - odparła. - Przejdziemy czarnym mostem do
Dworców. Przełamali my ju ich obron . Burza mo e tam nie si gn . Mo e
zatrzyma j otchła . Zreszt , i tak powinni my odprowadzi tat .
Kiwn łem głow .
- Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Do ko ca musimy pozosta kochaj cymi
dzie mi.
Opadłem na ziemi i westchn łem. Je li ju , to czułem si jeszcze słabszy ni ,
poprzednio.
- Twoje buty... - powiedziała.
- Tak.
ci gn ła mi je. Moje stopy pulsowały bólem.
- Dzi ki.
- Przynios ci co do jedzenia.
Przymkn łem oczy. Zdrzemn łem si . Zbyt wiele obrazów wirowało mi w
głowie, by stworzy spójny sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale dawnym
odruchem wiedziony obudziłem si , gdy dobiegł głos ko skich kopyt. Potem jaki
cie przesun ł mi si po powiekach.
Otworzyłem oczy. Nade mn stał opatulony je dziec, milcz cy i nieruchomy.
Przygl dał mi si .
Spojrzałem mu w twarz. Nie zrobił adnego gro nego gestu, lecz w tym jego
zimnym spojrzeniu wyczułem niech .
- Oto spoczywa bohater - odezwał si cichy głos.
Milczałem.
- Z łatwo ci mogłabym ci zabi .
Rozpoznałem głos, cho nie miałem poj cia, sk d bierze si ta wrogo .
- Spotkałam Borela, nim umarł. Opowiedział mi, jak zdradzieckim sposobem
go zwyci yłe .
Nie mogłem tego powstrzyma , nie mogłem si opanowa . Suchy chichot
wzbierał mi w krtani. Akurat to, ze wszystkich głupich rzeczy, o które mo na si
rozgniewa ... Mogłem jej powiedzie , e Borel był o wiele lepiej wyposa ony i
wypocz ty, i e ruszył na mnie, szukaj c walki. Mogłem powiedzie , e nie uznaj
reguł, gdy chodzi o moje ycie, albo e nie uwa am wojny za gr . Mogłem
powiedzie jeszcze wiele rzeczy, ale je li do tej pory o nich nie wiedziała czy
wolała nie rozumie , to i tak nie zrobiłyby na niej wra enia. Zreszt , jej uczucia
były a nadto wyra ne. Dlatego zdecydowałem si na jedn z wielkich i banalnych
prawd:
- Jest wiele punktów widzenia na ka d spraw .
- Pozostan przy jednym.
My lałem, czy nie wzruszy ramionami, ale były zbyt obolałe.
- Kosztowałe mnie dwie najwa niejsze osoby w moim yciu - o wiadczyła.
- Naprawd ? Bardzo mi przykro.
- Nie jeste taki, za jakiego ci uwa ałam. Widziałam w tobie prawdziwie
szlachetn posta : silny, ale pełen zrozumienia i czasem delikatny. Honorowy...
Burza, o wiele ju bli sza, szalała za jej plecami.
Pomy lałem o czym wulgarnym i powiedziałem to. Nie zwróciła uwagi, jakby
w ogóle mnie nie słyszała.
87
- Odchodz teraz - rzekła. - Wracam do mojego ludu. Na razie
zwyci yli cie... ale tam le y Amber. - Skin ła w stron nawałnicy. Mogłem tylko
patrze . Nie na ywioły. Na ni . - Nie s dz , by pozostały mi jeszcze jakie
zobowi zania, które powinnam zerwa - mówiła dalej.
- A Benedykt? - spytałem cicho.
- Nie wa si ... - Odwróciła si plecami. Milczała chwil . - Nie s dz , by my
jeszcze kiedy si spotkali - o wiadczyła, a ko poniósł j w kierunku czarnej
drogi.
Cynik pomy lałby pewnie, e wolała przył czy si do strony, któr uznała za
zwyci sk , gdy Dworce Chaosu zapewne przetrwaj . Ja nie byłem tego pewien.
My lałem tylko o tym, co zobaczyłem, gdy skin ła r k . Kaptur zsun ł jej si
wtedy i przez chwil widziałem, czym si stała. To nie ludzka twarz kryła si w
cieniu. Mimo to odprowadzałem j wzrokiem, póki nie znikn ła. Po mierci
Deirdre, Branda i taty, a teraz po rozstaniu z Dar w gniewie, wiat był bardziej
pusty... cokolwiek miało z niego pozosta .
Poło yłem si i westchn łem. Mo e po prostu czeka tutaj, gdy inni odjad ,
czeka , a przetoczy si burza. I spa ... rozpłyn si ? Wspomniałem Hugiego.
Czy bym przetrawił nie tylko jego ciało, ale tak e ch ucieczki od ycia? Byłem
tak zm czony, e wydało mi si to najprostszym rozwi zaniem...
- Masz, Corwinie.
Zasn łem znowu, cho tylko na moment. Fiona stała przy mnie z prowiantem
i manierk . Kto z ni przyszedł.
- Nie chciałam przeszkadza w rozmowie - wyja niła. - Dlatego czekałam.
- Słyszała ?
- Nie, ale mog si domy li . Skoro odeszła... Trzymaj.
Przełkn łem troch wina, potem zaj łem si chlebem i mi sem. Mimo stanu
moich uczu , smakowały całkiem nie le.
- Wkrótce ruszamy - oznajmiła, spogl daj c na szalej c nawałnic . - Mo esz
dosi
konia?
- Chyba tak.
Wypiłem jeszcze łyk wina.
- Ale zbyt wiele si wydarzyło, Fi - powiedziałem. - Jestem emocjonalnie
martwy. Uciekłem z domu wariatów w wiecie Cienia. Oszukiwałem ludzi i
zabijałem ich. Spiskowałem i walczyłem. Odzyskałem pami i próbowałem
wyprowadzi swoje ycie na prost . Znalazłem rodzin i przekonałem si , e j
kocham. Pogodziłem si z tat . Walczyłem za królestwo. Próbowałem
wszystkiego, eby jako to razem powi za . A teraz okazuje si , e to na nic. I nie
mam ju ch ci, by nadal rozpacza . Odr twiałem. Wybacz.
Pocałowała mnie.
- Nie jeste my jeszcze pokonani. Znowu b dziesz sob - zapewniła mnie.
Pokr ciłem głow .
- To jak ostatni rozdział "Alicji" - stwierdziłem. - Mam uczucie, e je li
krzykn "Jeste cie tylko tali kart!", wszyscy rozsypiemy si w powietrzu jak stos
malowanych kartoników. Nie jad z wami. Zostawcie mnie tutaj. I tak byłem
tylko d okerem.
- W tej chwili jestem silniejsza od ciebie - o wiadczyła. - Jedziesz.
88
- To nieuczciwe - szepn łem.
- Sko cz je . Mamy jeszcze troch czasu.
A kiedy zaj łem si jedzeniem, ona mówiła dalej:
- Twój syn, Merlin czeka na spotkanie. Chciałabym wezwa go teraz.
- Jeniec?
- Niezupełnie. Nie brał udziału w bitwie. Przyjechał po prostu jaki czas temu
i chce si z tob widzie .
Kiwn łem głow , a ona odeszła. Zostawiłem jedzenie i łykn łem wina. Chyba
zaczynałem si denerwowa . Co człowiek mo e powiedzie dorosłemu synowi, o
którego istnieniu dowiedział si całkiem niedawno? Zastanawiałem si , co czuje
wobec mnie. Czy wie o decyzji Dary? Jak powinienem si zachowa ?
Patrzyłem, jak nadchodzi z lewej strony, gdzie w sporej odległo ci zebrało si
moje rodze stwo. Zastanawiałem si wcze niej, dlaczego zostawili mnie samego.
Im wi cej przybywało go ci, tym bardziej oczywista była odpowied . Ciekawe,
czy z mojego powodu wstrzymywali odwrót. Wilgotne wichry burzy dmuchały
coraz mocniej.
Przygl dał mi si nadchodz c, bez adnego szczególnego wyrazu twarzy, tak
podobnej do mojej. My lałem, co czuła Dara, gdy jej proroctwo zniszczenia
Amberu było ju bliskie spełnienia. My lałem, jak układaj si jej stosunki z
chłopcem. My lałem... o wielu sprawach.
Pochylił si , by chwyci mnie za r k .
- Ojcze... - powiedział.
- Merlin. - Spojrzałem mu w oczy. Podniosłem si , wci trzymaj c jego dło .
- Nie wstawaj.
- Nic mi nie b dzie. - Przycisn łem go, potem pu ciłem. - Ciesz si -
powiedziałem. I jeszcze: - Napij si ze mn .
Podałem mu wino, po cz ci, by ukry , e brak mi słów.
- Dzi kuj .
Wypił troch i oddał mi manierk .
- Twoje zdrowie. - Poci gn łem łyk. - Wybacz, e nie proponuj ci krzesła.
Usiadłem na ziemi. On zrobił to samo.
- Nikt wła ciwie nie wie, co robiłe - o wiadczył. - Oprócz Fiony, która
powiedziała tylko, e było to bardzo trudne.
- Niewa ne. Ciesz si , e doszedłem a tutaj, cho by tylko z powodu naszego
spotkania. Opowiedz mi o sobie, synu. Jaki jeste ? Jak potraktowało ci ycie?
Odwrócił głow .
- Za krótko yłem, by wiele dokona .
Byłem ciekaw, czy dysponuje umiej tno ci zmiany kształtu, ale na razie
wolałem nie pyta . Przecie dopiero go poznałem; nie warto szuka ró nic.
- Nie mam poj cia, jak to jest - mrukn łem - wychowywa si w Dworcach.
Po raz pierwszy si u miechn ł.
- A ja nie mam poj cia, jak to jest gdzie indziej. Byłem dostatecznie inny, by
pozostawiano mnie samemu sobie. Uczono mnie zwykłych rzeczy, które powinien
zna d entelmen: czary, bro , trucizny, je dziectwo, ta ce... Powiedziano, e
pewnego dnia b d władał w Amberze. To ju si chyba nie spełni.
- Mało prawdopodobne w przewidywalnej przyszło ci - zgodziłem si .
89
- To dobrze - stwierdził. - To jedna z rzeczy, któr nie chciałbym si
zajmowa .
- A czym by chciał?
- Chc przej Wzorzec w Amberze, jak mama, zdoby władz nad Cieniem,
bym mógł w nim w drowa , ogl da dziwne krainy, dokonywa niezwykłych
czynów. S dzisz, e to mo liwe?
Napiłem si i oddałem mu wino.
- Całkiem mo liwe, e Amber ju nie istnieje. Wszystko zale y od tego, czy
twojemu dziadkowi udało si co , co zamierzał. A nie ma go ju i nie powie, co si
zdarzyło. Jednak, tak czy inaczej, wci istnieje Wzorzec. Je li prze yjemy t
piekieln burz , obiecuj , e doprowadz ci do niego, udziel instrukcji i
dopilnuj , eby go przeszedł.
- Dzi ki. Opowiesz mi o swojej podró y tutaj?
- Pó niej - obiecałem. - Co ci mówili na mój temat?
Odwrócił wzrok.
- Uczono mnie pot pia wiele z tego, co zachodzi w Amberze - rzekł po chwili.
- Ciebie miałem szanowa jako ojca, pami taj c jednak, e stoisz po stronie
wroga. - Znów umilkł. - Pami tam wtedy, na patrolu, kiedy tu przybyłe , a ja
znalazłem ci zaraz po twojej walce z Kwanem... ywiłem wtedy mieszane
uczucia. Wła nie zabiłe kogo , kogo znałem, a jednak... musiałem podziwia
twoj postaw . W twojej twarzy dostrzegłem własn . To było dziwne. Chciałem
pozna ci lepiej.
Niebo zatoczyło pełny kr g. Ciemno znalazła si nad nami, a kolory płyn ły
nad Chaoscm. Tym wyra niejszy był stały post p rozbłyskuj cego frontu
nawałnicy. Pochyliłem si , si gn łem po buty i zacz łem je wkłada . Wkrótce
trzeba b dzie rozpocz odwrót.
- Musimy doko czy t rozmow na twoim terenie - o wiadczyłem. - Pora ju
ucieka przed burz .
Odwrócił si , przez chwil obserwował ywioły, potem spojrzał ponad
otchłani .
- Je li chcesz, mog wezwa smug .
- Jeden z tych dryfuj cych mostów? Jak ten, po którym jechałe w dniu
naszego spotkania?
- Tak - potwierdził. - S bardzo wygodne i...
Jaki krzyk rozległ si od strony moich krewniaków. Poprzednio nic im nie
groziło, wi c wstałem spokojnie i przeszedłem kilka kroków w ich kierunku.
Merlin ruszył za mn .
Wtedy go zobaczyłem. Biały kształt, jakby biegn cy przez powietrze i
unosz cy si z otchłani. Przednie kopyta dotkn ły kraw dzi, potem dał susa i
stan ł nieruchomo, obserwuj c wszystkich: nasz Jednoro ec.
90
Rozdział 13
Na chwil spłyn ło ze mnie zm czenie i ból. Patrzyłem na delikatn , biał
sylwetk i czułem mu ni cie czego na kształt nadziei. Drobn cz ci umysłu
pragn łem podbiec, lecz co o wiele pot niejszego trzymało mnie w bezruchu i
oczekiwaniu.
Nie wiem, jak długo tak stali my. Poni ej, na zboczach, ołnierze szykowali si
do odwrotu. Wi zano je ców, pakowano juki, ładowano sprz t. Lecz cała ta
wielka armia, w trakcie przygotowa do przemarszu, zatrzymała si nagle. To nie
było naturalne, e tak szybko dostrzegli, co si dzieje, ale ka da twarz, jak
widziałem, zwracała si ku nam, ku Jednoro cowi na kraw dzi, wyra nie
widocznemu na tle oszalałego nieba.
Spostrzegłem, e nagle ucichł wiatr dmuchaj cy mi w plecy, cho wci
huczały gromy, a błyskawice ciskały migotliwe cienie. Wspomniałem inne
spotkanie z Jednoro cem, kiedy jechali my po ciało cienia Caine'a, tego dnia, gdy
przegrałem starcie z Gerardem. Pomy lałem o historiach, które mi opowiadano...
Czy naprawd potrafi nam pomóc?
Jednoro ec post pił o krok i zatrzymał si . Był tak cudowny, e sam jego
widok dodał mi odwagi. Ale było to bolesne uczucie: takie pi kno mo na
przyjmowa tylko w małych dawkach. W jaki sposób dostrzegałem
nadnaturaln inteligencj ukryt w nie nobiałej głowie. Pragn łem go dotkn ,
ale wiedziałem, e nie mog .
Rozejrzał si . Zwrócił spojrzenie w moj stron i gdybym tylko potrafił,
odwróciłbym wzrok. To jednak nie było mo liwe, wi c patrzyłem w te oczy, w
których czytałem zrozumienie niesko czenie gł bsze ni moje.
Było tak, jakby wiedział o mnie wszystko, jakby w tej wła nie chwili ocenił
próby, które przeszedłem.., zobaczył, zrozumiał, mo e współczuł. Przez chwil
miałem wra enie, e widz al, miło ... i mo e odrobin rozbawienia.
Potem odwrócił głow i kontakt został zerwany.
Westchn łem mimowolnie. I wła nie wtedy dostrzegłem w wietle błyskawicy,
e co l ni z boku jego szyi. Zrobił kolejny krok i teraz patrzył na gromad
mojego rodze stwa. Opu cił głow i zar ał cichutko. Stukn ł o ziemi prawym
przednim kopytem.
Wyczułem, e Merlin stan ł obok mnie. Pomy lałem, co bym stracił, gdyby
wszystko sko czyło si tutaj.
Jednoro ec wykonał kilka tanecznych kroków. Potrz sn ł głow i opu cił j .
Miałem wra enie, e nie podoba mu si pomysł zbli enia do tak du ej grupy
ludzi. Po kolejnym kroku raz jeszcze dostrzegłem migotanie. I nie tylko.
Czerwona iskra błyszczała poprzez futro na szyi: nosił Klejnot Wszechmocy. Nie
wiedziałem, jak go odzyskał, ale to bez znaczenia. Je li tylko odda kamie , byłem
pewien, e zdołam przełama burz ... a przynajmniej osłoni to miejsce i nas,
dopóki nie minie. Ale jedno spojrzenie było wszystkim, na co mogłem liczy . Nie
zwracał ju na mnie uwagi. Wolno, ostro nie, gotów do ucieczki przy
najmniejszym zagro eniu, zbli ył si do miejsca, gdzie stali Julian, Random,
Bleys, Fiona, Llewella, Benedykt i kilkoro szlachty.
Powinienem ju wtedy zda sobie spraw , co si dzieje, ale nic nie
91
rozumiałem. Po prostu obserowałem ruchy smukłego zwierz cia, wchodz cego z
wolna w sam rodek grupy.
Znowu si zatrzymał, opu cił głow , potrz sn ł grzyw i opadł na przednie
kolana. Klejnot Wszechmocy wisiał teraz na spiralnym, złotym rogu; jego
ko cem dotykał prawie osoby, przed któr kl czał.
Nagle oczyma wyobra ni zobaczyłem na niebie twarz i naszego ojca. Znów
usłyszałem jego słowa: "Po mojej mierci na was spadnie problem sukcesji... Nie
mam wyj cia; musz postawi t spraw na rogu Jednoro ca".
W grupie rozległy si szepty. Zrozumiałem, e wszystkim przyszła do głowy ta
sama my l. Jednoro ec nie drgn ł nawet wobec tego poruszenia, lecz trwał niby
mi kka, biała statua, jakby przestał nawet oddycha .
Random powoli wyci gn ł r k i zdj ł Klejnot. Usłyszałem jego cichy głos.
- Dzi ki ci - powiedział.
Julian wydobył miecz, przykl kn ł i zło ył go u stóp Randoma. Potem Bleys i
Benedykt, Caine, Fiona i Llewella. Doł czyłem do nich. A wraz ze mn mój syn.
Random milczał przez chwil . Wreszcie odezwał si .
- Przyjmuj wasz hołd - oznajmił. - A teraz wsta cie wszyscy.
Jednoro ec odwrócił si i ruszył biegiem. Przemkn ł po zboczu i w mgnieniu
oka znikn ł poza zasi giem wzroku.
- Nigdy bym si nie spodziewał czego takiego - stwierdził Random, wci
spogl daj c na Klejnot. - Corwinie, czy mo esz wzi to ode mnie i powstrzyma
nawałnic ?
- Teraz nale y do ciebie - odparłem. - Nie wiem, jak daleko si ga zaburzenie.
Nie wiem, czy w moim obecnym stanie potrafiłbym wytrwa tak długo, by
zapewni nam bezpiecze stwo. S dz , e musi to by twój pierwszy czyn jako
króla.
- W takim razie musisz mi pokaza , jak to zrobi . My lałem, e dla
dostrojenia niezb dny jest Wzorzec.
- Chyba nie. Brand sugerował, e osoba ju zestrojona mo e dostroi inn .
Zastanawiałem si nad tym i chyba ju wiem, jak tego dokona . Przejd my na
stron .
- W porz dku. Chod my.
Co nowego pojawiło si w jego głosie, w postawie. Nieoczekiwana rola
odmieniła go. My lałem, jakim królem i królow stanie si on i Vialle. Zbyt
wiele... Nie mogłem skupi my li. Zbyt wiele si ostatnio wydarzyło. Nie
potrafiłem zawrze w jednym planie my lowym wszystkich tych zdarze . Miałem
ochot wczołga si w jaki cichy k cik i przespa cały dzie . Zamiast tego,
szedłem za nim do miejsca, gdzie wci arzyło si niewielkie ognisko.
Spojrzał w ogie i dorzucił gar patyków. Potem usiadł i skin ł mi głow .
Podszedłem i zaj łem miejsce obok.
- Z tym całym panowaniem... - zacz ł. - Corwinie, co ja zrobi ? To spadło na
mnie zupełnie nagle.
- Co zrobisz? Prawdopodobnie kawał dobrej roboty.
- My lisz, e mieli al?
- Je li nawet, to tego nie okazali. Jeste dobrym kandydatem, Randomie. Tyle
si ostatnio zdarzyło... Tato nas chronił, mo e nawet bardziej, ni powinien dla
92
naszego dobra. Tron to nie aden frykas. Czeka ci wiele ci kiej pracy. My l , e
inni te to zrozumieli.
- A ty?
- Ja pragn łem go tylko dlatego, e pragn ł Eryk. Wtedy nie zdawałem sobie z
tego sprawy, ale to prawda. Tron był sztonem w grze, któr rozgrywali my przez
całe lata. Wła ciwie, był zako czeniem wendetty. Zabiłbym, by go zdoby . I teraz
ciesz si , e Eryk znalazł inny sposób, by umrze . Wi cej było w nas
podobie stw ni ró nic. Tego te nie zauwa ałem; dopiero potem. Ale po, jego
mierci wci wyszukiwałem powody, by nie bra korony. Wreszcie
u wiadomiłem sobie, e wcale nie chc tronu. Nie. Bierz go na szcz cie. Rz d
m drze, bracie. Jestem pewien, e potrafisz.
- Spróbuj , je li Amber nadal istnieje - powiedział po chwili. - A teraz
zajmijmy si spraw Klejnotu. Ta burza przesun ła si ju nieprzyjemnie blisko.
Kiwn łem głow i wzi łem od niego kamie . Uniosłem na ła cuchu tak, by
wieciły przez niego płomienie. Błysn ło wiatło; wn trze wydawało si czyste.
- Przysu si i patrz w Klejnot wraz ze mn - poleciłem.
Zrobił to; przez moment razem spogl dali my w kryształ.
- My l o Wzorcu - powiedziałem i sam zacz łem o nim my le , próbuj c
przywoła obraz jego p tli i zwojów, jego l ni cych blado linii.
Zdawało mi si , e dostrzegam skaz przy samym rodku kamienia.
Studiowałem j , my l c o skr tach, łukach, zasłonach.., Wyobraziłem sobie pr d,
który przebiegał przeze mnie za ka dym razem, kiedy próbowałem swych sił na
tej skomplikowanej trasie.
Skaza kryształu stała si wyra niejsza. Si gn łem ku niej sw wol ,
przywołałem stan spełnienia i wyrazisto ci. Ogarn ło mnie znajome uczucie, takie
samo jak wtedy, kiedy sam zestroiłem si z Klejnotem. Miałem tylko nadziej , e
pozostało mi do sił, by powtórzy to do wiadczenie.
Chwyciłem Randoma za rami .
- Co widzisz?
- Co podobnego do Wzorca - powiedział. - Tylko jest trójwymiarowy i le y na
dnie czerwonego morza.
- Zatem chod ze mn - poleciłem. - Musimy tam dotrze .
Znowu wra enie ruchu, z pocz tku lot, potem upadek z rosn c szybko ci w
stron nigdy nie ogl danych dokładnie splotów Wzorca w Klejnocie. Nakazałem
ruch naprzód. Wyczuwałem obecno mego brata, a otaczaj ce nas rubinowe
l nienie pociemniało, przemienione w czer czystego, nocnego nieba. Cudowny
Wzorzec rósł z ka dym dudni cym uderzeniem serca. Cały proces wychwał si
chyba łatwiejszy ni poprzednio; mo e dlatego, e byłem ju zestrojony.
Czuj c przy sobie Randoma, wci gałem go za sob , a daleki, znajomy kształt
rozrastał si coraz bardziej. Dostrzegłem ju punkt pocz tkowy. Popłyn li my ku
niemu; raz jeszcze spróbowałem ogarn absolut tego Wzorca i raz jeszcze
zagubiłem si w jego ponad wymiarowych zwojach. Łuki, spirale i spl tane z
pozoru linie owijały si wokół nas. Ponownie ogarn ł mnie znany z poprzedniej
wizyty zachwyt. I byłem wiadom, e Random odczuwa to samo.
Przesun li my si do fragmentu, gdzie był pocz tek, i zostali my wessani.
Otaczała nas przebijana iskrami migotliwa jasno ; wplatali my si w wietln
93
matryc . Tym razem droga pochłon ła mnie całkowicie, a Pary wydawał si
bardzo daleki...
Pami pod wiadomo ci przypominała mi o trudniejszych odcinkach.
Wykorzystałem swe pragnienie - sw wol , je li tak zechcesz, j nazwa - by
pomkn o lepiaj cym szlakiem, beztrosko czerpi c od Randoma sił dla
przyspieszenia procesu.
Przypominało to w drówk po l ni cym wn trzu ogromnej, przepi knie
zwini tej muszli. Nasze przej cie było zupełnie bezgło ne, a my sami byli my
tylko bezcielesnymi punktami ja ni.
Pr dko rosła, a z ni psychiczny ból, którego nie pami tałem z poprzedniego
lotu. Mo e miał jaki zwi zek z wyczerpaniem albo z pragnieniem, by wszystko
odbyło si jak najszybciej. Przebijali my bariery; otaczały nas jednostajne,
płynne ciany jasno ci. Czułem ogarniaj c mnie słabo , oszołomienie. Lecz nie
było mnie sta na luksus nie wiadomo ci, nie mogłem te zwolni , gdy burza
dotarła ju tak blisko. Znowu, cho niech tnie, zaczerpn łem sił od Randoma -
tym razem po to, by utrzyma nas obu w grze.
Pomkn li my naprzód.
Nie do wiadczyłem tego mrowienia, zwi zanego z uczuciem, e co zostaje
stworzone. Jego brak był z pewno ci wynikiem mojego dostrojenia. Poprzednie
przej cie mógło zaowocowa pewn odporno ci .
Po bezczasowym interwale odniosłem wra enie, e Random słabnie. By mo e
stałem si zbyt wielkim ci arem na jego siły. Nie wiedziałem, czy je li nadal b d
si na nim wspierał, zostanie mu do energii, by opanowa nawałnic .
Postanowiłem nie czerpa ju z jego rezerw. Zaszli my dostatecznie daleko. Na
pewno potrafi pod a dalej beze mnie. B d si trzymał, jak długo potrafi .
Lepiej, ebym zgin ł tu sam, ni mieliby my zgin obaj.
Płyn li my dalej; zmysły buntowały si , coraz cz ciej powracał zawrót głowy.
Usuwaj c z umysłu wszelkie nieistotne kwestie, cał sił woli skoncentrowałem na
ruchu. Byli my ju chyba blisko ko ca. I wtedy nadpłyn ł mrok, który nie był
cz ci procesu. Stłumiłem panik .
Nic z tego. Czułem, e si zapadam. Tak blisko! Byłem pewien, e prawie
sko czyli my. Łatwo byłoby...
Wszystko odpłyn ło. Ostatnim uczuciem była wiadomo troski Randoma.
Pod stopami co migotało pomara czowo i czerwono.
Czy bym tkwił w pułapce jakiego astralnego piekła?
Patrzyłem w skupieniu, a umysł oczyszczał si z wolna. Ciemno otaczała
wiatło i...
Słyszałem jakie głosy. Znajome...
Widziałem wyra niej. Le ałem na plecach, zwrócony stopami w stron
ogniska.
- Ju dobrze, Corwinie. Wszystko w porz dku.
To Fiona przemówiła. Obejrzałem si . Siedziała na ziemi powy ej mnie.
- Random...? - wykrztusiłem.
- Jemu te nic nie jest.., ojcze.
Merlin zaj ł miejsce bardziej na prawo.
- Co si stało?
94
- Random ci wyprowadził - odparła Fiona.
- Czy dostrojenie si powiodło?
- Uwa a, e tak.
Usiadłem z trudem. Próbowała mi przeszkodzi , ale usiadłem i tak.
- Gdzie on jest?
Wskazała wzrokiem.
Random stał odwrócony plecami, jakie trzydzie ci metrów od nas, na skalnej
półce, twarz w stron burzy. Była ju bardzo blisko; wicher szarpał mu płaszcz.
Błyskawice krzy owały si przed nim, a grzmot nie cichł ani na chwil .
- Jak długo... jak długo tam stoi?
- Dopiero par minut - odparła Fiona.
- Tyle czasu min ło... od naszego powrotu?
- Nie. Długo byłe nieprzytomny. Random najpierw porozmawiał z innymi,
potem nakazał odwrót wojsk. Benedykt zabrał wszystkich na czarn drog .
Przechodz do Dworców.
Spojrzałem tam. Na czarnej drodze trwał ruch: mroczna kolumna zmierzała
w stron cytadeli. Pomi dzy nami dryfowały pasma babiego lata; po drugiej
stronie, wokół czarnego masywu, płon ły gromady iskier. Niebo nad nami
zatoczyło pełny kr g i znale li my si pod ciemn połow . Znowu doznałem
dziwnego wra enia, e byłem tu kiedy , bardzo dawno temu, by si przekona , e
nie Amber, a to wła nie miejsce jest prawdziwym o rodkiem stworzenia.
Próbowałem pochwyci widmo wspomnie ...
Znikn ło.
Rozejrzałem si w przecinanym błyskawicami półmroku.
- Wszyscy oni... odeszli? - zwróciłem si do niej. - Ty, ja, Merlin i Random...
nikt wi cej nie został?
- Nikt - rzekła Fiona. - Czy chcesz ruszy za nimi?
Pokr ciłem głow .
- Zostaj tutaj, z Randomem.
- Wiedziałam, e tak powiesz.
Wstałem, gdy si podniosła. Merlin tak e. Biały rumak podbiegł, gdy klasn ła
w dłonie.
- Nie potrzebujesz ju mojej opieki - stwierdziła. - Pojad wi c i doł cz do
reszty w Dworcach Chaosu. Wasze konie czekaj sp tane przy tamtych skałach. -
Skin ła r k . - Jedziesz, Merlinie?
- Zostan z moim ojcem. I z królem.
- Jak chcesz. Mam nadziej , e wkrótce znów ci zobacz .
- Dzi ki, Fi - powiedziałem.
Pomogłem jej wsi
na siodło i przez chwil patrzyłem, jak odje d a.
Wróciłem do ogniska. Random stał nieruchomo, zmagaj c si z burz .
- Jest mnóstwo wina i ywno ci - oznajmił Merlin. - Przynie ci troch ?
- Niezły pomysł.
Burza przysun ła si tak blisko, e w ci gu kilku minut dotarłbym do niej na
piechot . Na razie trudno było oceni , czy wysiłki Randoma daj jaki efekt.
Westchn łem ci ko i zamy liłem si . Koniec. Tak czy inaczej, moje rozpocz te
jeszcze w Greenwood trudy dobiegły ko ca. Nie musz si m ci . Nie. Mamy nie
95
naruszony Wzorzec, mo e nawet dwa. Przyczyna wszystkich naszych zmartwie ,
Brand, nie yje. Wszelkie pozostało ci mojej kl twy zostan wymazane przez
pot ne konwulsje Cienia. A ja zrobiłem, co mogłem, by j odwróci . Odnalazłem
przyjaciela w ojcu i przed mierci pogodziłem si z nim ju w jego własnej
osobie. Mieli my nowego króla, który wyra nie otrzymał błogosławie stwo
Jednoro ca. Przysi gli my mu lojalno - moim zdaniem szczerze. Znów
poł czyłem si z rodzin . Czułem, e spełniłem swój obowi zek. Nic nie zmuszało
mnie do działania. Sko czyły mi si powody i byłem tak bliski spokoju, jak mo e
nigdy w yciu. Wszystko było poza mn . Gdybym miał teraz umrze , to niech
b dzie. Nie protestowałbym tak gło no, jak w ka dej innej chwili.
- Daleko odszedłe , ojcze.
Z u miechem skin łem głow . Wzi łem troch jedzenia. Cały czas
obserwowałem burz . Jeszcze za wcze nie, by mie pewno , ale chyba przestała
si zbli a . Byłem zbyt zm czony, by zasn . Czy co w tym rodzaju. Ból min ł i
ogarn ło mnie cudowne odr twienie.
Byłem jak zanurzony w ciepłej wacie. Zdarzenia i reminiscencje nakr cały
psychiczny zegar w głowie. Z przeró nych wzgl dów było to rozkoszne uczucie.
Sko czyłem jedzenie, doło yłem do ognia. Potem łykn łem wina i patrzyłem na
burz , niby w oszronione okno, za którym wybuchaj sztuczne ognie. ycie było
pi kne. Je li Randomowi uda si rozproszy t nawałnic , jutro wyrusz do
Dworców Chaosu. Nie wiem, co mo e mnie tam czeka . Mo e to gigantyczna
pułapka.
Zasadzka. Sztuczka. Odsun łem t my l. W tej chwili jako nie miało to
znaczenia.
- Zacz łe mi opowiada o sobie, ojcze.
- Naprawd ? Nie pami tam ju , co mówiłem.
- Chciałbym lepiej ci pozna . Opowiedz wi cej.
Westchn łem i wzruszyłem ramionami.
- Wi c o tym. - Skin ł r k . - Cały ten konflikt... Jak to si zacz ło? Jaka była
twoja rola? Fiona mówiła, e przez wiele lat yłe w Cieniu pozbawiony pami ci.
Jak j odzyskałe , jak znalazłe innych i wróciłe do Amberu?
Za miałem si . Raz jeszcze spojrzałem na Randoma i burz . Wypiłem łyk
wina i otuliłem si płaszczem.
- Czemu nie? - mrukn łem. - Je li masz ochot na długie historie, oto jedna z
nich... Przypuszczam, e najlepiej b dzie zacz od prywatnej kliniki w
Greenwood, na cieniu-Ziemi mojego wygnania. Tak...
96
Rozdział 14
Opowiadałem, a niebo wykonało nad nami pełny obrót. Potem drugi.
Zmagaj cy si z nawałnic Random zwyci ył. Rozst piła si przed nami jak
rozci ta toporem olbrzyma. Szalała jeszcze z obu stron, by wreszcie odej na
północ i południe, rozpływaj c si , słabn c i znikaj c.
Kraina, któr zasłaniała, przetrwała, lecz czarna droga znikn ła. Merlin
twierdzi jednak, e to aden kłopot. Gdy nadejdzie pora, by przej na drug
stron , przywoła dla nas pasmo babiego lata.
Random odszedł. Straszliwy był wysiłek, którego si podj ł. Gdy wypoczywał,
nie wygl dał ju jak dawniej: zapalczywy młodszy brat, któremu uwielbiali my
dokucza . Na jego twarzy wyst piły linie, których nie dostrzegałem wcze niej:
oznaki gł bi, na któr nie zwracałem uwagi. Mo e to niedawne wydarzenia
wpłyn ły na jego obraz w moich oczach, ale wydawał si jakby silniejszy i
bardziej szlachetny. Czy by nowa rola tak podziałała? Naznaczony przez.
Jednoro ca, namaszczony przez burz , chyba rzeczywi cie nawet przez sen
wygl dał po królewsku.
Ja ju spałem, a Merlin drzemał w tej chwili. Zadowolenie daje mi fakt, e w
tej krótkiej chwili przed jego przebudzeniem jestem jedynym płomykiem
wiadomo ci na grani Chaosu. Spogl dam na ocalały wiat, wiat oczyszczony,
wiat, który trwa...
Spó nili my si mo e na pogrzeb taty, na rejs w jakie bezimienne miejsce
poza Dworcami. To smutne, ale nie miałem siły, by si ruszy . Widziałem jednak
splendor jego odej cia, a wielk cz jego ycia nosz w sobie.
Po egnali my si . On by to zrozumiał. I ty egnaj, Eryku. Po tylu latach
mówi to wreszcie, wła nie w taki sposób. Gdyby do ył tej chwili, wszystkie
nasze rachunki zostałyby zamkni te. Pewnego dnia mo e nawet zostaliby my
przyjaciółmi... skoro znikn ły wszelkie powody sporów. Ze wszystkich par w
rodzinie, ty i ja najbardziej byli my podobni do siebie. Mo e z wyj tkiem Deirdre
i mnie, w pewnym sensie... Lecz łzy z tej przyczyny zostały przelane ju dawno.
Mimo to, egnaj jeszcze raz, najukocha sza siostro; zawsze y b dziesz w moim
sercu.
I ty, Brandzie... Wspominam ci z gorycz , szalony bracie. Prawie nas
zniszczyłe . Niemal zrzuciłe Amber z wyniosłego gniazda na piersi Kolviru.
Wstrz sn łby całym Cieniem. Niemal rozbiłe Wzorzec i przebudowałe
wszech wiat na własny obraz. Obł kany i zły, tak blisko byłe realizacji swych
pragnie , e jeszcze teraz dr na samo wspomnienie. Jestem zadowolony, e
odszedłe , e zabrały ci strzała i otchła , e nie ha bisz ju sw obecno ci
ludzkich siedzib ani nie oddychasz słodkim powietrzem Amberu. Chciałbym, by
nigdy si nie urodził, a je li ju , to aby zgin ł wcze niej. Do ! Takie refleksje
pomniejszaj mego ducha. B d martwy i nie nawiedzaj ju moich my li.
Rozkładam was jak karty, moi bracia i siostry. To bolesne, lecz i pobła liwe
wobec siebie, uogólnia w taki sposób, ale wy... ja... my zmienili my si chyba i
zanim znowu wł cz si do ruchu, potrzebuj tego ostatniego spojrzenia.
Caine, nigdy ci nie lubiłem i nadal ci nie ufam. Obraziłe mnie, zdradziłe , a
nawet pchn łe mnie sztyletem. Zapomnijmy o tym. Nie podobaj mi si twoje
97
metody, ale tym razem nic nie mog zarzuci twojej lojalno ci. Pokój wi c. Niech
nowe panowanie rozpocznie si od czystego konta w naszych obrachunkach.
Llewello, posiadasz wielkie rezerwy charakteru, a niedawne okoliczno ci nie
zmusiły ci , by z nich skorzysta . Za to jestem wdzi czny. To czasem przyjemne -
wyj z konfliktu nie poddaj c si próbie.
Bleysie, wci jeste dla mnie postaci spowit w blask: m ny, wylewny,
gwałtowny. Za to pierwsze, mój szacunek; za drugie, mój u miech. A trzecie
przynajmniej ostatnio złagodniało. To dobrze. W przyszło ci trzymaj si z dala
od spisków. Nie pasuj do ciebie.
Fiono, ty zmieniła si najbardziej. Musz nowym uczuciem zast pi stare,
ksi niczko, gdy po raz pierwszy stali my si przyjaciółmi. Przyjmij moj
sympati , czarodziejko. Jestem twoim dłu nikem.
Gerardzie, powolny i wierny bracie, mo e jednak nie wszyscy si zmienili my.
Trwałe jak skała przy tym, w co wierzyłe . Oby nie dał si tak łatwo
wykorzystywa . Obym nigdy nie musiał stawa z tob do zapasów. Wracaj na
morze w swych okr tach i oddychaj czystym, słonym powietrzem.
Julianie, Julianie, Julianie... Czy bym nigdy nie znał ci naprawd ? Nie.
Zielona magia Ardenu musiała roztopi dawn pró no , pozostawiaj c
słuszniejsz dum i co , co ch tnie nazw uczciwo ci ... co całkiem innego ni
miłosierdzie, na pewno, lecz b d ce dodatkiem do twej zbrojowni, którego bym
nie lekcewa ył.
Benedykcie, bogowie wiedz , e nabierasz m dro ci, gdy czas wypala swój
szlak ku entropii. Lecz w swej wiedzy o ludziach wci zaniedbujesz pojedyncze
egzemplarze tego gatunku. Mo e teraz, kiedy bitwa si sko czyła, zobacz
wreszcie twój u miech. Odpoczywaj, wojowniku.
Flora... Nie jeste gorsza teraz ni wtedy, gdy znałem ci tak dawno temu. To
tylko sentymentalne marzenie, patrze na ciebie i innych jak ja teraz, podlicza
swoje rachunki i szuka kredytów. Nie jeste my ju nieprzyjaciółmi, nikt z nas, i
to powinno wystarczy .
A m czyzna odziany w czer i srebro, ze srebrn ró ? Chciałbym wierzy ,
e nauczył si ufno ci, e przemył oczy w krystalicznym ródle, e odkurzył jeden
czy dwa ideały. Mniejsza z tym. Mo e pozosta mocnym w g bie, w cibskim
kr taczem, sprawnym jedynie w nieistotnej sztuce przetrwania, tak lepym, jak
pami taj go lochy, na bardziej finezyjne odcienie ironii. Nie szkodzi, niech mu
b dzie, niech tak b dzie. Mo e nigdy nie b d z niego zadowolony.
Carmen, voulez-vous venir avec moi! Nie? Wi c egnaj i ty, ksi niczko
Chaosu. Mogło by przyjemnie.
Niebo obraca si po raz kolejny; kto mo e wiedzie , na jakie czyny pada jego
witra owy blask? Pasjans został rozło ony i rozegrany. Tam gdzie było nas
dziewi ciu, jest teraz siedmiu i jeden król. Ale Merlin i Martin s teraz z nami,
nowi gracze w tej nieprzerwanej rozgrywce.
Siły mi wracaj , gdy patrz na popioły i my l o drodze, jak obrałem.
Intryguje mnie cie ka przede mn , od hal piekła do halleluja. Znowu mam swoje
oczy, pami , rodzin . A Corwin zawsze pozostanie Corwinem, nawet w dniu
S du.
Merlin zaczyna si rusza ; to dobrze. Pora odje d a . S sprawy do
98
załatwienia.
W swym ostatnim wyczynie po pokonaniu burzy, Random poł czył si ze mn
i, czerpi c moc z Klejnotu, przez Atut nawi zał kontakt z Gerardem. Karty
znowu s zimne, a cienie znów s sob . Amber trwa. Lata min ły od dnia, gdy go
opu cili my, i mo e wi cej ich upłynie, nim tam powróc . Pozostali przeatutowali
si ju pewnie do domu, jak Random, na którego czekały obowi zki. Ja jednak
musz teraz odwiedzi Dworce Chaosu, poniewa obiecałem, poniewa mog
nawet by tam potrzebny.
Zbieramy ekwipunek, Merlin i ja. Wkrótce mój syn wezwie widmow cie k .
Kiedy wszystko ju tam załatwi , kiedy Merlin przejdzie Wzorzec i odjedzie,
by znale własne wiaty, b d musiał wyruszy w podró . Musz zjawi si w
miejscu, gdzie zasadziłem gał starego Ygga, odwiedzi drzewo, które z niej
wyrosło. Musz zobaczy , co stało si z Wzorcem, jaki wykre liłem przy wtórze
gruchania goł bi na Polach Elizejskich. Je li poprowadzi mnie do innego
wszech wiata, w co teraz wierz , musz tam pój , by sprawdzi , jaki go
stworzyłem.
cie ka dryfuje przed nami, si gaj c w dali Dworców Chaosu. Czas nadszedł.
Wsiadamy na konie i ruszamy. Jedziemy teraz nad czerni , drog , która wygl da
jak gaza. Wroga twierdza, podbity naród, pułapka, ojczyzna przodków...
Zobaczymy. Co migocze słabo na blankach i na balkonie. Mo e nawet zd ymy
na pogrzeb. Prostuj si i sprawdzam, czy miecz lekko wychodzi z pochwy.
Ju niedługo b dziemy na miejscu.
egnaj i witaj, jak zawsze.