Zelazny Roger Amber 05 Dworce Chaosu

background image

Roger elazny

Amber

TOM PI TY

Dworce Chaosu

background image

2

Rozdział 1

Amber: wysoki i jasny na szczycie Kolviru w samym rodku dnia. Czarna

droga: w dole, złowieszcza, biegn ca przez Garnath z Chaosu na południe. Ja:

miotaj cy si , przeklinaj cy, niekiedy czytaj cy co w bibliotece pałacu w

Amberze. Drzwi do biblioteki: zamkni te i zaryglowane.

W ciekły ksi

Amberu usiadł przy biurku i spojrzał w otwart ksi g . Kto

zapukał do drzwi.

- Odejd ! - rzuciłem.

- Corwinie, to ja, Random. Otwórz, co? Przyniosłem ci obiad.

- Chwileczk .

Wstałem, okr yłem biurko, przeszedłem przez sal . Random skin ł głow ,

gdy otworzyłem mu drzwi. Wniósł tac , któr postawił na małym stoliku koło

biurka.

- Sporo tego jedzenia - zauwa yłem.

- Ja te jestem głodny.

- Wi c bie si do roboty.

Wzi ł si . Ukroił. Podał mi pajd chleba z mi sem. Nalał wina. Usiedli my i

zacz li my je .

- Widz , e wci jeste w ciekły... - zacz ł po chwili.

- A ty nie?

- Mo e ju si przyzwyczaiłem. Sam nie wiem. Chocia ... Tak. To było

troch ... niespodziewane.

- Niespodziewane? - Poci gn łem wina. - Dokładnie jak za dawnych lat.

Nawet gorzej. Zacz łem ju go lubi , kiedy udawał Ganelona. Teraz, kiedy znów

przej ł rz dy, jest równie apodyktyczny jak dawniej. Wydał rozkazy, których nie

uznał za stosowne wyja ni , i znikn ł.

- Powiedział, e wkrótce si skontaktuje.

- Przypuszczam, e ostatnim razem te miał ten zamiar.

- Nie byłbym taki pewien.

- I w aden sposób nie wytłumaczył swojej nieobecno ci. Wła ciwie niczego

nie wytłumaczył.

- Musiał mie jakie powody.

- Zaczynam si zastanawia . Randomie. Mo e w ko cu zacz ł si starze ?

- Miał do sprytu, eby ci oszuka .

- To tylko kombinacja prymitywnej, zwierz cej chytro ci i umiej tno ci

zmiany wyglšdu.

- Ale udało mu si , prawda?

- Tak. Udało.

- Corwinie, mo e ty po prostu nie chcesz, eby uło ył jaki skuteczny plan. Nie

chcesz, eby miał racj ?

- To mieszne. Chc to wszystko jako rozwi za ... jak ka dy z nas.

- Tak, ale wolałby raczej, by rozwi zanie podał kto inny.

- Co chcesz przez to powiedzie ?

- e nie chcesz mu zaufa .

- Przyznaj , te piekielnie długo nie widziałem go w jego własnej postaci i...

background image

3

Pokr cił głow .

- Nie o to mi chodzi. Jeste zły. bo wrócił. Miałe nadziej , e wi cej go nie

ujrzymy.

Spu ciłem wzrok.

- To prawda - mrukn łem w ko cu. - Ale nie z powodu opuszczonego tronu, w

ka dym razie nie tylko z tego powodu. Chodzi o niego, Randomie. O niego. Nic

wi cej.

- Wiem. Ale musisz przyzna , e załatwił Branda, co wcale nie było takie

łatwe. Wykr cił numer, którego wci nie rozumiem. Zorganizował to tak, e

przyniosłe t r k z Tir-na Nog'th. ja przekazałem j Benedyktowi, a Benedykt

znalazł si w odpowiedniej chwili na wła ciwym miejscu. Wszystko zadziałało i

odzyskał Klejnot. Lepiej od nas potrafi sterowa Cieniem. Dokonał tego na

Kolvirze, kiedy doprowadził nas do pierwotnego Wzorca. Ja tego nie umiem. Ty

te nie. I pobił Gerarda. Nie wierz , e si starzeje. Uwa am, i doskonale wie, co

robi, i czy nam si to podoba czy nie, tylko on potrafi sobie poradzi z obecn

sytuacj .

- Uwa asz wi c, e powinienem mu zaufa ?

- Uwa am, e nie masz wyboru.

- Chyba trafiłe w sedno - westchnšłem. - Nie warto si obra a . Chocia ...

- Ten rozkaz ataku tak ci niepokoi?

- Tak, mi dzy innymi. Gdyby my mieli wi cej czasu, Benedykt zgromadziłby

wi ksze siły. - Trzy dni to bardzo mało na przygotowania do takiego

przedsi wzi cia. Zwłaszcza e o przeciwniku nie wiadomo nic pewnego.

- Mo e wiadomo. Do długo rozmawiał z Benedyktem w cztery oczy.

- To te mi si nie podoba. Te osobne instrukcje. Te tajemnice. Ufa nam tylko

tyle, ile musi.

Random za miał si . Ja te .

- No dobrze - przyznałem. - Mo e te bym tak post pił. Ale trzy dni, aby

rozpocz wojn ... - Pokr ciłem głow . - lepiej, eby naprawd wiedział wi cej od

nas.

- Odniosłem wra enie, e ma to by raczej uderzenie uprzedzaj ce ni atak.

- Ale nie przyszło mu do głowy, eby wytłumaczy , co wła ciwie mamy

uprzedzi .

Random wzruszył ramionami i dolał wina.

- Mo e powie wszystko, kiedy wróci. Wydał ci jakie szczególne polecenia?

- Tylko eby siedzie i czeka . A tobie?

Pokr cił głow .

- Powiedział, e kiedy nadejdzie czas, b d wiedział. W ka dym razie

Julianowi kazał przygotowa ludzi, by w ka dej chwili mogli rusza .

- Tak? Nie zostaj w Ardenie?

Przytakn ł.

- Kiedy mu to powiedział?

- Kiedy odszedłe . Przeatutował tu Juliana, przekazał mu instrukcje i

odjechali. Słyszałem, jak tato mówił, e cz drogi pojad razem.

- Ruszyli wschodnim szlakiem? Przez Kolvir?

- Tak. Odprowadzałem ich.

background image

4

- To ciekawe. Czego jeszcze nie wiedziałem?

Poprawił si na krze le.

- To wła nie mnie niepokoi - stwierdził. - Kiedy tato wsiadł na konia i

pomachał na po egnanie, obejrzał si na mnie i powiedział: "Uwa aj na

Martina".

- Nic wi cej?

- Nic wi cej. Ale miał si przy tym.

- Przypuszczam, e to naturalna podejrzliwo wobec kogo nowego.

- Wi c sk d ten miech?

- Poddaj si .

Ukroiłem sobie sera.

- Chocia , mo e to i dobra rada. Niekoniecznie podejrzliwo . Mógł uzna , e

nale y Martina przed czym chroni . Albo jedno i drugie. Albo nic. Wiesz, jaki

on czasem bywa.

Random wstał.

- Nie my lałem o tej drugiej mo liwo ci - przyznał. - Chod ze mn , dobrze?

Siedzisz tu od rana.

- Dobrze. - Wstałem, przypasałem Grayswandira. - A przy okazji, gdzie jest

Martin?

- Zostawiłem go na dole. Rozmawiał z Gerardem.

- Czyli jest w dobrych r kach. Gerard zostaje tutaj, czy wraca do swojej

floty?

- Nie wiem. Nie chciał rozmawia o swoich rozkazach.

Wyszli my na korytarz i skr cili my na schody. Po drodze usłyszałem z dołu

odgłosy jakiego zamieszania. Przyspieszyłem kroku.

Wychyliłem si przez por cz. Grupa stra y tłoczyła si przy wej ciu do sali

tronowej. Wszyscy stali odwróceni do nas plecami, ale dostrzegłem w ród nich

pot n posta Gerarda. Skokami pokonałem ostatnie stopnie, Random p dził

tu za mn .

Przecisn łem si do przodu.

- Co si dzieje, Gerardzie?

- Nie mam poj cia - odparł. - Sam popatrz. Ale nie mo na tam wej .

Odsun ł si , a ja zrobiłem krok do przodu. Potem nast pny. I koniec. Miałem

wra enie, e napieram na elastyczny, całkowicie niewidzialny mur. A za nim

zobaczyłem co , od czego moje wspomnienia i uczucia stworzyły spl tany w zeł.

Zesztywniałem; l k chwycił mnie za kark, unieruchomił r ce. To nie była byle

jaka sztuczka. U miechni ty Martin wci trzymał w lewej dłoni Atut, a

Benedykt - najwyra niej wła nie przywołany - stał obok. Koło tronu, na

podwy szeniu, dostrzegłem te dziewczyn . M czy ni chyba rozmawiali, ale nie

słyszałem słów.

Wreszcie Benedykt odwrócił si i przemówił do dziewczyny. Odpowiedziała

mu. Martin stan ł po jej lewej stronie. Benedykt wszedł na podwy szenie. Wtedy

mogłem zobaczy jej twarz. Rozmowa trwała.

- Ta kobieta wydaje mi si znajoma - zauwa ył Gerard, staj c obok mnie.

- Widziałe j przez chwil , kiedy przeje d ała obok nas - odparłem. - Tego

dnia, gdy zgin ł Eryk. To Dara.

background image

5

Słyszałem, jak gło no wci ga powietrze.

- Dara! - mrukn ł. - A wi c...

Umilkł.

- Nie kłamałem - zapewniłem go. - Ona istnieje naprawd .

- Martinie! - krzykn ł Random, który stan ł z prawej strony. - Martinie! Co

si dzieje?

Nie było odpowiedzi.

- On ci chyba nie słyszy - zauwa ył Gerard. - Ta bariera odci ła nas zupełnie.

Random pochylił si , napieraj c na co niewidzialnego.

- Spróbujmy pchn razem - zaproponowałem.

Naparłem znowu. Gerard tak e całym ciałem zaatakował niewidoczny mur.

Pół minuty wysiłku nie przyniosło adnych rezultatów. Cofn łem si .

- To na nic - o wiadczyłem. - Nie ruszymy tego.

- Co to za dra stwo? - zapytał Random. - Co trzyma...

Poprzednio miałem pewne przeczucia - tylko przeczucia, nic wi cej - co do

tego, co si tam dzieje.

I wył cznie dlatego, e cała scena miała charakter deja vu. Teraz jednak...

Teraz si gn łem do pasa, by si upewni , czy wci jeszcze tkwi tam

Grayswandir.

Tkwił.

Jak wi c mogłem wyja ni obecno mojej charakterystycznej klingi,

ukazuj cej wszystkim l ni cy, zło ony rysunek? Pojawiła si nagle przed tronem

i zawisła w powietrzu bez adnego podparcia. Ostrze dotykało szyi Dary.

Nie mogłem.

Ale wszystko zanadto przypominało wydarzenia tamtej nocy w mie cie snów

na niebie, w Tir-na Nog'th, by było tylko przypadkiem. Zmieniły si okoliczno ci

- ciemno , zmieszanie, mroczne cienie, wir prze ywanych emocji - a jednak

scena została ustawiona prawie tak jak wtedy. Bardzo podobnie. Ale

niedokładnie. Benedykt stał troch dalej, bardziej z tyłu, w nieco innej pozie. Nie

umiałem czyta z ruchu warg Dary, wi c nie byłem pewien, czy zadaje te same

dziwne pytania. Raczej nie.

Układ, który pami tałem - podobny, a jednak niepodobny do tego - wtedy był

pewnie troch zabarwiony wpływem Tir-na Nog'th na mój umysł. To znaczy, je li

w ogóle istniał mi dzy nimi jaki zwi zek.

- Corwinie - odezwał si Random. - Wygl da, jakby wisiał przed ni

Grayswandir.

- Rzeczywi cie - przyznałem. - Ale, jak widzisz, mój miecz jest tutaj.

- Nie ma drugiego takiego... prawda? Wiesz, co si tam dzieje?

- Zaczynam si chyba domy la . W ka dym razie nie jestem w stanie tego

przerwa .

Nagle Benedykt wydobył miecz i skrzy ował go z tamtym, tak podobnym do

mojego. Zacz ł pojedynek z niewidzialnym przeciwnikiem.

- Daj mu szkoł , Benedykcie! - krzykn ł Random.

- Nic z tego - stwierdziłem. - Zaraz zostanie rozbrojony.

- Sk d mo esz to wiedzie ? - zdziwił si Gerard.

- W pewnym sensie to ja z nim walcz . To przeciwna strona mojego snu z Tir-

background image

6

na Nog'th. Nie wiem, jak tato to zrobił, ale taka jest cena za odzyskanie Klejnotu.

- Nie rozumiem.

Pokr ciłem głow .

- Nie b d udawał, e wiem, jak to si dzieje - odparłem. - Ale nie zdołamy

tam wej , póki z pokoju nie znikn dwa przedmioty.

- Jakie przedmioty?

- Patrz.

Benedykt przerzucił miecz, a jego l ni ca proteza wystrzeliła w przód i

pochwyciła jaki niewidoczny cel.

Klingi skrzy owały si , zwi zały, znieruchomiały mierz c ostrzami w sufit.

Prawa r ka Benedykta zaciskała si coraz bardziej.

Nagle klinga Grayswandira uwolniła si i min ła miecz Benedykta. Zadała

straszliwy cios w prawe rami , w miejsce poł czenia z metalow cz ci .

Benedykt odwrócił si i na kilka chwil stracili my z oczu cał akcj .

Po chwili znów było co wida , gdy Benedykt przykl kn ł i odwrócił si

bokiem. Podtrzymywał kikut prawej r ki. Mechaniczna dło wisiała w powietrzu

przy Grayswandirze. Odsuwała si od Benedykta i opadała, tak samo jak klinga.

Kiedy si gn ły podłogi, nie uderzyły o ni , ale przenikn ły, znikaj c z pola

widzenia.

Pochyliłem si , odzyskałem równowag , pobiegłem. Bariery nie było.

Martin i Dara dotarli do Benedykta przede mn . Gdy stan li my przy nich:

Random, Gerard i ja, Dara zd yła oderwa od płaszcza pas materiału i

banda owała ran .

Random chwycił Martina za rami .

- Co si stało? - zapytał.

- Dara... Dara powiedziała, e chciałaby zobaczy Amber. Poniewa teraz tu

mieszkam, zgodziłem si j przenie i oprowadzi . Potem...

- Przenie ? Masz na my li Atut?

- No... tak.

- Twój czy jej?

Martin przygryzł doln warg .

- Widzisz...

- Daj te karty - rzucił Random i wyrwał mu zza pasa futerał. Otworzył i zacz ł

po kolei przegl da Atuty.

- Pomy lałem, e zawiadomi Benedykta, bo si ni interesował - mówił dalej

Martin. - Benedykt chciał j zobaczy i...

- Co u licha? - przerwał mu Random. - Tu jest twoja karta, jej karta i jeszcze

jedna jakiego faceta, którego w yciu nie widziałem! Sk d je masz?

- Poka - poprosiłem.

Podał mi wszystkie trzy.

- No wi c? - zapytał. - Czy to był Brand? O ile wiem, tylko on potrafi jeszcze

tworzy Atuty.

- Nie chc mie nic wspólnego z Brandem - zaprotestował Martin. - Chyba

eby go zabi .

Ale ja ju wiedziałem, e te Atuty nie s dziełem Branda. To nie był jego styl.

Ani jego, ani kogokolwiek, kogo prace bym znał. Chocia , w owej chwili nie

background image

7

my lałem o stylu. Raczej o wygl dzie trzeciej osoby, tego m czyzny, którego

Random nigdy jeszcze nie widział. Ja widziałem. Patrzyłem na twarz młodzika,

który z kusz w r ku wyjechał mi na spotkanie przed Dworcami Chaosu, a potem

rozpoznał mnie i nie strzelił.

Wyci gn łem kart przed siebie.

- Martinie, kto to jest? - zapytałem.

- To on narysował te dodatkowe Atuty. Przy okazji zrobił te swój. Nie wiem,

jak si nazywa. Jest przyjacielem Dary.

- Kłamiesz - stwierdził Random.

- Mo e wi c Dara nam wytłumaczy. - Spojrzałem na ni badawczo.

Kl czała, cho sko czyła ju opatrywa rami Benedykta. Benedykt

wyprostował si .

- Co o tym powiesz? - Machn łem Atutem. - Kim jest ten człowiek?

Spojrzała na kart , potem na mnie. U miechn ła si .

- Naprawd nie wiesz? - zapytała.

- Nie pytałbym, gdybym wiedział.

- Wi c przyjrzyj mu si uwa nie, a potem popatrz w lustro. Jest twoim synem,

tak samo jak moim. Ma na imi Merlin.

Niełatwo mnie zaszokowa , ale tym razem udało jej si to znakomicie. W

głowie mi si kr ciło, ale umysł pracował szybko. Przy odpowicdniej ró nicy

czasu rzecz była mo liwa.

- Daro - spytałem. - Czego ty wła ciwie chcesz?

- Powiedziałam ci, kiedy przeszłam Wzorzec - odparła. - Amber musi zosta

zniszczony. Chc mie w tym swój udział.

- Dostaniesz moj dawn cel - zdecydowałem. - Nie, raczej t obok. Stra !

- Corwinie, wszystko w porz dku - wtr cił Benedykt, wstaj c. - Nie jest tak

le, jak mo na by s dzi z jej słów. Ona mo e wszystko wytłumaczy .

- Wi c niech zacznie od razu.

- Nie. Na osobno ci. Tylko rodzina.

Skinieniem r ki odesłałem stra ników.

- Doskonale. Przejd my do której z komnat w gł bi korytarza.

Kiwn ł głow . Dara chwyciła go za lew r k . Random, Gerard, Martin i ja

wyszli my za nimi. Obejrzałem si jeszcze na puste miejsce, gdzie sen stał si

prawd .

Tak to z nimi bywa.

background image

8

Rozdział 2

Przejechałem przez szczyt Kolviru i zsiadłem z konia przy swoim grobowcu.

Wszedłem do rodka i otworzyłem urn . Była pusta. Dobrze. Zaczynałem ju

w tpi . Oczekiwałem niemal, e znajd tam swoje prochy - dowód, e mimo

wszelkich oznak i przeczu zaw drowałem jako do niewła ciwego cienia.

Wyszedłem i poklepałem Gwiazd po pysku. wieciło sło ce i wiał chłodny

wiatr. Nagle zapragn łem wypłyn na morze. Zamiast tego usiadłem na

ławeczce i zacz łem nabija fajk .

Rozmawiali my. Siedz c z podwini tymi nogami na br zowej sofie, Dara z

u miechem powtórzyła opowie o swoim pochodzeniu od Benedykta i diablicy

Lintry, o dorastaniu w okolicy i w samych Dworcach Chaosu - tej

nieeuklidesowej na ogół krainie, gdzie sam czas prezentuje niezwykłe problemy

rozkładu.

- Wszystko, co mi powiedziała , kiedy si spotkali my, było kłamstwem -

stwierdziłem. - Czemu teraz miałbym ci wierzy ? U miechn ła si , wpatrzona w

swoje paznokcie.

- Musiałam ci wtedy okłama - wyja niła. - By uzyska to, na czym mi

zale ało.

- To znaczy?

- Wiedz o rodzinie, Wzorcu, Atutach i Amberze. Chciałam zdoby twoje

zaufanie. Chciałam urodzi twoje dziecko.

- Prawda nie byłaby równie dobra?

- Raczej nie. Przybywałam od nieprzyjaciół. Nie zaaprobowałby powodów,

dla których chciałam to wszystko osi gn .

- A umiej tno szermierki...? Mówiła , e to Benedykt ci uczył.

U miechn ła si znowu, a w jej oczach zabłysły ciemne ognie.

- Uczyłam si u samego wielkiego ksi cia Borela, Lorda Chaosu.

- ... i twój wygl d - doko czyłem. - Zmieniał si kilkakrotnie, kiedy

przechodziła Wzorzec. Jak? I dlaczego?

- Wszyscy, którzy pochodz z Chaosu, s zmiennokształtni - wyja niła.

Wspomniałem wyczyny Dworkina owej nocy, kiedy wcielił si we mnie.

Benedykt kiwn ł głow .

- Tato oszukał nas, udaj c Ganelona.

- Oberon jest dzieckiem Chaosu. Zbuntowanym synem zbuntowanego ojca.

Ale zachował moc.

- Wi c czemu my tego nie potrafimy? - chciał wiedzie Random.

Wzruszyła ramionami.

- A próbowali cie? Mo e potraficie. Z drugiej strony, w waszym pokoleniu

zdolno mogła zanikn . Nie wiem. Co do mnie jednak, to mam kilka ulubionych

form, do których powracam w chwilach napi cia. Dorastałam w miejscu, gdzie

było to reguł , gdzie ta druga posta cz sto dominowała. Wci zachowałam ten

odruch. To wła nie ogl dali cie... wtedy.

- Daro - przerwałem. - Po co było ci to wszystko, o czym mówiła : wiedza o

rodzinie, Wzorcu, Atutach, Amberze? I syn?

- No, dobrze - westchn ła. - Dobrze. Poznali cie ju pewnie plany Branda

background image

9

zniszczenia i odbudowy Amberu...?

- Tak.

- Wymagały naszej zgody i współpracy.

- W tym zamordowania Martina? - spytał Random.

- Nie. Nie wiedzieli my, kogo zamierza u y jako... czynnika.

- A gdyby cie wiedzieli, czy to by was powstrzymało?

- To akademicki problem - odparła. - Sam sobie odpowiedz. Ciesz si , e

Martin prze ył. To wszystko, co mam do powiedzenia.

- Niech b dzie - mrukn ł Random. - Co z Brandem?

- Wykorzystuj c sposoby poznane u Dworkina, zdołał si porozumie z

naszymi przywódcami. Miał własne ambicje. Szukał wiedzy i siły. Zaproponował

układ.

- Jakiej wiedzy?

- Na przykład nie miał poj cia, jak zniszczy Wzorzec...

- Zatem jeste cie odpowiedzialni za to, co zrobił - stwierdził Random.

- Je li wolisz tak o tym my le .

- Wol .

Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie.

- Chcecie wysłucha całej historii?

- Mów. - Obejrzałem si na Randoma.

Skin ł głow .

- Brand otrzymał to, czego pragn ł - powiedziała. - Ale nie cieszył si

zaufaniem. Obawiano si , e kiedy zyska moc kształtowania wiata według swej

woli, nie wystarczy mu władza nad przebudowanym Amberem. e spróbuje

rozszerzy panowanie na Chaos. Potrzebny nam był słaby Amber, by Chaos stał

si silniejszy ni teraz. Chcieli my nowego stanu równowagi i wi cej krain cienia

w naszych granicach. Ju dawno zrozumiano, e dwa królestwa nie mog si

poł czy , ani e adne z nich nie mo e zosta zniszczone bez naruszenia

wszystkich procesów, jakie przebiegaj mi dzy nimi. I rezultatem byłby

absolutny zastój albo zupełny chaos. Mimo to, cho wiedziano, co planuje Brand,

nasi przywódcy zawarli z nim umow . Lepsza okazja mogła si nie zdarzy przez

całe wieki. Musieli my j wykorzysta . Uznano, e z Brandem poradzimy sobie

jako , a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zast pimy go kim innym.

- Wi c planowali cie te zdrad - wtr cił Random.

- Nie, gdyby dotrzymał słowa. Ale wiedzieli my, e nie ma tego zamiaru.

Dlatego przygotowali my si do działania.

- Jak?

- Pozwoliliby my mu osišgnš cel i potem by my go zniszczyli. Zast piłby go

przedstawiciel królewskiego rodu Amberu, nale cy te do najwy szego rodu

Dworców. Kto wychowany w ród nas i przygotowany do tej misji. Merlin jest

spokrewniony z Amberem z obu stron, przez mojego przodka, Benedykta, i

bezpo rednio przez ciebie - dwóch najpopularniejszych pretendentów do tronu.

- Wi c pochodzisz z królewskiego rodu Chaosu?

U miechn ła si .

Wstałem. Odszedłem. Spojrzałem na popiół w palenisku.

- Nie jestem zachwycony wykorzystaniem mnie w tak wykalkulowanym

background image

10

eksperymencie hodowlanym - o wiadczyłem po chwili. - Ale to ju si stało.

Przyjmuj c na moment, e wszystko, co powiedziała , jest prawd , to dlaczego

teraz nam o tym mówisz?

- Poniewa - odparła - obawiam si , e władcy mojej krainy równie mocno

pragn realizacji swej wizji, jak Brand swojej. Mo e nawet mocniej. Chodzi o

równowag , o której wspomniałam. Niewielu pojmuje, jak jest delikatna.

Podró owałam po krajach Cienia w pobli u Amberu i byłam w samym Amberze.

Poznałam te cienie le ce po stronie Chaosu. Spotkałam wielu ludzi i wiele

zobaczyłam. Potem, gdy poznałam Martina i rozmawiałam z nim długo, zacz łam

przeczuwa , e te zmiany, które powinny by zmianami na lepsze, nie zako cz

si tylko przekształceniem Amberu wedle gustu moich władców. Raczej

przemieni Amber w przybudówk Dworców, a wi kszo cieni zniknie lub

poł czy si z Chaosem. Niektórzy z nas, wci maj c pretensje do Dworkina o

stworzenie Amberu, pragn powrotu do czasów, zanim to nast piło. Całkowitego

Chaosu, z którego powstało wszystko. Uznałam, e lepszy jest stan aktualny, i

staram si go zachowa . Mym pragnieniem jest, by adna ze stron nie wyszła z

tego konfliktu zwyci sko.

Obejrzawszy si , dostrzegłem, jak Benedykt kr ci głow .

- Wi c nie stoisz po niczyjej stronie - stwierdził.

- Wol wierzy , e stoj po obu.

- Martinie - spytałem. - Czy te jeste w to zamieszany?

Przytakn ł.

Random wybuchn ł miechem.

- Was dwoje? Przeciwko Amberowi i Dworcom Chaosu? Co chcecie osi gn ?

Jak zamierzacie podtrzyma t równowag ?

- Nie jeste my sami - o wiadczyła Dara. - I nie my wymy lili my ten plan.

Si gn ła do kieszeni, a kiedy wysun ła r k , co zamigotało na jej dłoni.

Obróciła to w blasku wiatla: sygnet naszego ojca.

- Sk d to masz? - zapytał Random.

- A jak my lisz?

Benedykt stan ł przy niej i wyci gn ł r k . Podała mu pier cie . Przyjrzał si

uwa nie .

- To naprawd taty - oznajmił. - Ma z tyłu takie drobne znaki, które kiedy

zauwa yłem. Po co go przyniosła ?

- Przede wszystkim, eby was przekona , e naprawd przekazuj jego

rozkazy.

- A sk d wogóle go znasz? - wtr ciłem.

- Spotkali my si jaki czas temu, kiedy... miał kłopoty - wyja niła. - Mo na

wła ciwie powiedzie , e pomogłam mu si uwolni . Znałam ju wtedy Martina i

byłam skłonna do bardziej przyjaznych uczu wobec Amberu. Poza tym, wasz

ojciec jest czaruj cym człowiekiem i potrafi przekonywa . Uznałam, e nie mog

patrze bezczynnie, jak pozostaje wi niem moich krewniaków.

- A czy wiesz, jak został schwytany?

Pokr ciła głow .

- Wiem tylko, e Brand skłonił go do przybycia w cie tak daleki od Amberu,

by mo na go było tam uwi zi . S dz , e pretekstem było poszukiwanie nie

background image

11

istniej cego magicznego przyrz du, który mógłby naprawi Wzorzec, teraz ju

wie, e tylko Klejnot mo e tego dokona .

- Pomogła mu uciec... Jak wpłyn ło to na twoj pozycj w Dworcach?

- Nie najlepiej. Chwilowo jestem bezdomna.

- I chcesz zamieszka tutaj?

U miechn ła si krzywo.

- To zale y, jak to wszystko si zako czy. Je li moi rodacy osi gn swoje cele,

wol raczej wróci ... albo zamieszka w ród tych cieni, które pozostan .

Wyj łem Atut.

- A co z Merlinem? Gdzie teraz jest?

- Z nimi. Obawiam si , e nale y ju do nich. Zna swoje pochodzenie, ale to

oni kierowali jego wychowaniem. Nie wiem, czy mo na go jako wyrwa .

Podniosłem Atut i wpatrzyłem si w niego.

- To na nic - stwierdziła. - Nie b dzie działał mi dzy tam a tutaj.

Przypomniałem sobie, jak trudny był kontakt gdy znalazłem si na skraju

owego miejsca. Mimo to spróbowałem. Karta stała si zimna. Si gn łem w gł b.

Odczułem delikatne mrowienie czyjej obecno ci. Naparłem mocniej.

- Merlinie, to ja, Corwin - powiedziałem. - Słyszysz mnie?

Wydało mi si , e usłyszałem odpowied . Jakby "Nie mog ..." A potem nic.

Karta straciła swój chłód.

- Dotarłe do niego? - zapytała.

- Nie jestem pewien. Ale chyba tak, tylko na chwil .

- Lepiej, ni s dziłam. Albo warunki były wyj tkowo korzystne, albo macie

bardzo podobne umysły.

- Kiedy zacz ła wymachiwa taty sygnetem - przypomniał Random -

wspomniała o rozkazach. Jakie to rozkazy? I dlaczego przekazuje je przez

ciebie?

- To kwestia zgrania w czasie.

- Zgrania w czasie? Do diabła! Przecie wyjechał dopiero dzisiaj rano!

- Musiał załatwi jedn spraw , zanim zabierze si za nast pn . Nie wiedział

jak długo to potrwa. Ale kontaktowałam si z nim tu przed przybyciem tutaj...

chocia nie miałam poj cia, co mnie tu czeka. Jest gotów, by rozpocz kolejny

etap.

- Kiedy z nim rozmawiała ? - spytałem. - Gdzie on jest?

- Nie mam poj cia, gdzie jest. Poł czył si ze mn .

- I...?

- Chce, eby Benedykt zaatakował natychmiast.

Gerard poruszył si wreszcie. Wstał z wielkiego fotela, gdzie siedział i

przysłuchiwał si rozmowie. Wsun ł kciuki za pas i spojrzał na Dar z góry.

- Taki rozkaz musi pochodzi bezpo rednio od taty.

- Pochodzi.

Pokr cił głow .

- To nie ma sensu. Dlaczego miałby kontaktowa si z osob , której ufa nie

mamy raczej powodu, zamiast poł czy si z kim z nas?

- Nie s dz , by w tej chwili potrafił was dosi gn . Mnie potrafił.

- Dlaczego?

background image

12

- Nie u ywał Atutu. Nie ma mojej karty. Wykorzystał efekt rezonansu czarnej

drogi. W podobny sposób Brand uciekł kiedy przed Corwinem.

- Sporo wiesz o tym, co si dzieje.

- Wiem. Wci mam kontakty w Dworcach Chaosu, a po waszym starciu

Brand tam wła nie si przeniósł. Sporo słyszałam.

- Wiesz, gdzie jest w tej chwili ojciec? - zapytał Random.

- Nie, nie wiem. Ale s dz , e wyruszył do prawdziwego Amberu, by naradzi

si z Dworkinem i ponownie zbada uszkodzenia pierwotnego Wzorca.

- W jakim celu?

- Trudno powiedzie . Zapewne po to, by zdecydowa , jakie podejmie

działania. Fakt, e dotarł do mnie i nakazał atak, oznacza najprawdopodobniej,

e decyzja ju zapadła.

- Jak dawno si z tob kontaktował?

- Kilka godzin temu... mojego czasu. Ale byłam daleko st d, w Cieniu. Nie

wiem, jaka jest ró nica upływu czasu. Nie mam do wiadczenia.

- Czyli mogło to nast pi zupełnie niedawno. Nawet przed chwil - zastanowił

si Gerard. - Dlaczego rozmawiał z tob , a nie z którym z nas? Gdyby naprawd

chciał, nie uwierz , by nie mógł nas dosi gn .

- Mo e chciał pokaza , e traktuje mnie przychylnie.

- Wszystko to mo e by prawd - o wiadczył Benedykt. - Ale nie wyrusz bez

potwierdzenia rozkazu.

- Czy Fiona wci przebywa przy pierwotnym Wzorcu? - zapytał Random.

- Kiedy ostatnio z ni rozmawiałem, zało yła tam obóz - odparłem. -

Rozumiem, o co ci chodzi...

Wyszukałem kart Fi.

- Jeden nie wystarczy, eby si gn a tam - zauwa ył.

- Fakt. Pomó wi c.

Wstał, stan ł przy moim boku. Benedykt i Gerard tak e si zbli yli.

- To wcale nie jest konieczne - zaprotestowała Dara.

Nie zwracaj c na ni uwagi, skoncentrowałem si na delikatnych rysach swej

rudowłosej siostry. Po chwili nast pił kontakt.

- Fiono - zacz łem. Widok za jej plecami wiadczył, e nie zmieniła miejsca

pobytu w samym sercu rzeczy. - Czy jest tam tato?

- Tak. - U miechn ła si lekko. - U Dworkina.

- Słuchaj, sprawa jest pilna. Nie wiem, czy znasz Dar , ale ona jest tutaj i...

- Wiem, kim jest, chocia nigdy jej nie spotkałam.

- W ka dym razie ona twierdzi, e tato polecił przekaza Benedyktowi rozkaz

ataku. Jako dowód ma jego sygnet, ale tato nic o tym wcze niej nie wspominał.

Wiesz co na ten temat?

- Nie. Przywitali my si tylko, kiedy jaki czas temu wyszli razem z

Dworkinem, eby popatrze na Wzorzec. Miałam jednak wtedy pewne

podejrzenia i to, o czym mówisz, chyba je potwierdza.

- Podejrzenia? Co masz na my li?

- S dz , e tato chce naprawi Wzorzec. Ma Klejnot. Słyszałam cz jego

rozmowy z Dworkinem. Je li podejmie prób , w Dworcach Chaosu dowiedz si

o tym natychmiast. Zechc go powstrzyma . Zamierza pewnie uderzy jako

background image

13

pierwszy, by odwróci ich uwag . Tylko...

- Co?

- To go zabije, Corwinie. Tyle zd yłam si nauczy . Czy mu si uda czy nie,

zostanie zniszczony.

- Trudno mi w to uwierzy .

- e król oddaje ycie za swoj krain ?

- e tato byłby do tego zdolny.

- Wi c albo si zmienił, albo nigdy go naprawd nie znałe . Ale ja uwa am, e

on naprawd spróbuje.

- To czemu przekazał swój ostatni rozkaz przez osob , o której wie, e jej nie

ufamy?

- eby pokaza , e macie jej zaufa , jak przypuszczam. Kiedy tylko

potwierdzi ten rozkaz.

- To raczej okr na droga załatwiania pewnych spraw. Ale zgadzam si z

tob , e nie nale y działa bez potwierdzenia. Mo esz je dla nas uzyska ?

- Spróbuj . Poł cz si z wami, kiedy tylko z nim porozmawiam.

Przerwała kontakt.

Spojrzałem na Dar , która słyszała konwersacj tylko z naszej strony.

- Czy wiesz, co tato w tej chwili planuje? - zapytałem.

- Co zwi zanego z czarn drog - odparła. - To sugerował. Nie wspomniał

jednak co ani jak.

Zło yłem karty i schowałem je do futerału. Nie podobał mi si taki obrót

spraw. Cały ten dzie zacz ł si marnie, a potem wszystko szło coraz gorzej. A

było dopiero wczesne popołudnie. Potrz sn łem głow . Kiedy rozmawiałem z

Dworkinem, opisał mi rezultaty ka dej próby naprawy Wzorca. Wydały mi si

wtedy niezwykle gro ne. Przypu my, e tato spróbuje, przegra i zginie przy tej

próbie. Gdzie si wtedy znajdziemy? W tym samym miejscu, tyle e bez

przywódcy i w przededniu bitwy - i z aktualnym na nowo problemem sukcesji.

Wyruszymy na wojn , a ta paskudna sprawa znowu b dzie nas n ka . Zaczniemy

si szykowa do bratobójczych walk, które rozgorzej , gdy tylko poradzimy sobie

z nieprzyjacielem. Musi by jakie inne rozwi zanie. Lepiej ju ywy tato na

tronie, ni odrodzenie intryg i spisków.

- Na co czekamy? - spytała Dara. - Na potwierdzenie?

- Tak - odpowiedziałem.

Random kr ył po pokoju. Benedykt usiadł i ogl dał opatrunek na r ku.

Gerard oparł si o kominek. A ja stałem i zastanawiałem si . Przyszła mi do

głowy pewna my l. Odp dziłem j natychmiast, ale wróciła. Nie podobała mi si ,

ale nie miało to adnego zwi zku z celowo ci jej realizacji. Musiałem działa

szybko, zanim przekonam siebie, by spojrze z innego punktu widzenia. Nie. B d

si trzymał poprzedniego. Niech to diabli!

Poczułem mrowienie kontaktu. Czekałem. Po chwili znów zobaczyłem Fion .

Stała w znajomym pomieszczeniu, cho straciłem kilka sekund, by je rozpozna :

salon Dworkina, za ci kimi drzwiami w gł bi jaskini.

Tato i Dworkin te tam byli. Tato zrzucił swoj mask Ganelona i znowu stał

si sob , jak dawniej. Spostrzegłem, e nosi Klejnot.

- Corwinie - odezwała si Fiona. - To prawda. Tato przekazał przez Dar

background image

14

rozkaz ataku i oczekiwał tej pro by o potwierdzenie. Ja...

- Fiono, przenie mnie.

- Co?

- Słyszała . Przenie mnie!

Wyci gn łem praw r k . Fi si gn ła po mnie. Dotkn li my si .

- Corwinie! - krzykn ł Random. - Co si dzieje?

Benedykt zerwał si , a Gerard szedł ju w moj stron .

- Dowiecie si wkrótce - o wiadczyłem i zrobiłem krok do przodu.

U cisn łem jej dło , wypu ciłem i u miechn łem si .

- Dzi ki, Fi. Cze , tato. Witaj, Dworkinie. Co słycha ?

Rzuciłem okiem na ci kie drzwi i przekonałem si , e stoj otworem.

Wymin łem Fion i podszedłem do nich. Tato spu cił głow i zmru ył oczy.

Znałem to spojrzenie.

- O co chodzi, Corwinie? Znalazłe si tutaj bez pozwolenia - burkn ł. -

Potwierdziłem ten cholerny rozkaz. Spodziewam si , e zostanie wykonany.

- Zostanie - przytakn łem. - Nie przyszedłem, by o tym dyskutowa .

- Wi c po co?

Podszedłem bli ej, kalkuluj c w my lach słowa i odległo . Dobrze, e tato nie

wstawał.

- Przez pewien czas jechali my razem jak towarzysze - powiedziałem. - I niech

mnie diabli porw , je li nie zacz łem ci wtedy lubi . Sam wiesz, e przedtem nie

czułem specjalnej sympatii. Dot d nie miałem jako odwagi, eby ci o tym

powiedzie . Chciałbym wierzy , e tak mogłyby si uło y nasze stosunki,

gdyby my nie byli dla siebie tym, kim jeste my. - Na mgnienie oka jego spojrzenie

złagodniało. Zaj łem pozycj . - W ka dym razie - ci gn łem - wol uwa a ci

raczej za tego ni tamtego człowieka. Jest bowiem co , czego w przeciwnym

wypadku nigdy bym dla ciebie nie zrobił.

- Co takiego? - zapytał.

- To.

Chwyciłem Kłejnot od dołu i jednym ruchem ci gn łem tacie ła cuch.

Zrobiłem zwrot na pi cie i pognałem przez grot do drzwi. Zamkn łem je za

sob , a trzasn ły. Nie wiedziałem, jak je zaryglowa od zewn trz, wi c biegłem

dalej skalnym korytarzem, którym tamtej nocy pod ałem za Dworkinem. Za

plecami usłyszałem oczekiwany krzyk.

Pokonywałem zakr ty. Tylko raz si potkn łem. W powietrzu wisiał wci

ci ki zapach Wixera. P dziłem przed siebie, a ko cowy łuk odsłonił mi wiatło

dnia. Pognałem ku niemu, w biegu zakładaj c na szyj Klejnot. Czułem, jak

opada na pier . Si gn łem ku niemu my l . Za mn , w jaskini, rozlegały si jakie

echa.

Na zewn trz!

Pomkn łem do Wzorca, wczuwaj c si w Klejnot i zmieniaj c go w

dodatkowy zmysł. Oprócz taty i Dworkina byłem jedynym w pełni dostrojonym

człowiekiem.

Dworkin mówił, e naprawy mo e dokona kto , kto przejdzie Wielki

Wzorzec w stanie zestrojenia, za ka dym okr eniem wypalaj c plam i

zast puj c j fragmentem niesionego w umy le obrazu Wzorca, a równocze nie

background image

15

wymazuj c czarn drog . Lepiej wi c ja ni tato. Wci miałem wra enie, e

czarna droga zawdzi cza cz swej ostatecznej formy mocy, jak dała jej moja

kl twa rzucona na Amber. To tak e chciałem wymaza . Gdy sko czy si wojna,

tato i tak lepiej ode mnie poradzi sobie z porz dkowaniem spraw. Zrozumiałem

wła nie, e nie pragn ju tronu. Nawet gdyby był wolny, przytłaczał

perspektyw niesko czonych szarych stuleci kierowania krajem, jakie mogły

mnie jeszcze czeka .

Mo e najprostszym wyj ciem byłoby zgin przy naprawie Wzorca. Eryk ju

nie ył, a ja przestałem go nienawidzi . Drugi powód, który zmuszał mnie do

działania - tron - wydawał si godny po dania, poniewa s dziłem, e on go

pragn ł. Zrezygnowałem z obu. Co pozostało? Wy miałem Vialle, potem

zacz łem si zastanawia . Miała racj . Cechy starego ołnierza wci pozostały

we mnie dominuj ce. Wszystko jest kwesti obowi zku. Ale nie tylko. Istniało

jeszcze co ...

Dotarłem do brzegu Wzorca i szybko ruszyłem na pocz tek drogi.

Obejrzałem si . Tato, Dworkin, Fiona... adne z nich nie wynurzyło si jeszcze z

jaskini. To dobrze. Nie zd

mnie powstrzyma . Kiedy ju postawi stop na

Wzorcu, b d mogli tylko czeka i patrze . Przez moment wyobraziłem sobie

gin cego Iago, stłumiłem t my l, próbowałem odzyska niezb dny dla podj cia

próby poziom spokoju. Wspomniałem pojedynek z Brandem i jego niezwykłe

znikni cie. Odepchn łem tak e t my l, zwolniłem rytm oddechu, przygotowałem

si .

Ogarn ła mnie jaka apatia. Nadszedł czas, by zacz , ale zatrzymałem si

jeszcze na chwil . Starałem si skoncentrowa na czekaj cym mnie zadaniu.

Wzorzec zafalował lekko. Teraz, do diabła! Teraz! Do tych przygotowa !

Ruszaj, powiedziałem sobie. Id ! A jednak wci stałem jak we nie, zapatrzony

w rysunek Wzorca. Zapomniałem o sobie. Był tylko Wzorzec, z podłu n , czarn

plam , któr nale y usun ...

Nie uwa ałem ju za istotne, e mo e mnie zabi . Umysł dryfował,

zachwycony pi knem rysunku...

Usłyszałem jaki d wi k; pewnie nadchodz . Musz co zrobi , zanim tu

dotr . Musz zacz przej cie, ju , w tej chwili...

Oderwałem wzrok od Wzorca i spojrzałem w stron wyj cia z jaskini.

Wynurzyli si , zeszli do połowy zbocza i stan li. Dlaczego? Czemu si zatrzymali?

Czy to wa ne? Miałem do czasu, by zacz . Podniosłem nog , by zrobi

pierwszy krok. Ledwie mogłem si ruszy . Z najwy szym wysiłkiem przesuwałem

stop . Ten krok był trudniejszy ni ko cowy fragment Wzorca. Miałem jednak

wra enie, e nie walcz z zewn trznym oporem, a raczej z bezwładno ci

własnego ciała. Niemal jak...

W umy le pojawił si obraz Benedykta obok Wzorca w Tir-na Nog'Ih. Brand

zbli ał si , drwił, a Klejnot płon ł mu na piersi...

Zanim jeszcze spojrzałem w dół, wiedziałem, co zobacz .

Czerwony kamie pulsował w rytmie mojego t tna.

Niech ich szlag!

Tato albo Dworkin - a mo e obaj - si gał poprzez Klejnot i parali ował mnie.

Nie miałem w tpliwo ci, e ka dy z nich potrafiłby tego dokona . Mimo to, z tej

background image

16

odległo ci, nie warto było poddawa si bez walki.

Wci przesuwałem stop , zbli aj c j do kraw dzi Wzorca. Je li mi si uda,

to nie b d ju mogli...

Senno ... Czułem, e zaczynam si przewraca . Zasn łem na moment, potem

znowu.

Kiedy otworzyłem oczy, widziałem przy twarzy fragment rysunku.

Odwróciłem głow i dostrzegłem nogi.

A kiedy spojrzałem w gór , zobaczyłem tat , trzymaj cego w r ku Klejnot.

- Odejd cie - polecił Dworkinowi i Fionie. Nawet nie popatrzył w ich stron .

Oddalili si , a tato zawiesił Klejnot na szyi. Potem pochylił si i podał mi r k .

Chwyciłem j i wstałem.

- To był wariacki pomysł - stwierdził.

- Prawie mi si udało.

Przytakn ł.

- Oczywi cie, zgin łby tylko i niczego nie osi gn ł - zauwa ył. - Ale i tak to

dobra robota. Chod , przejdziemy si .

Wzi ł mnie pod r k i ruszyli my wzdłu obwodu Wzorca.

Patrzyłem na dziwne, pozbawione horyzontu niebo-morze wokół nas.

My lałem, co by si stało, gdybym zd ył rozpocz przej cie. Co działoby si

teraz?

- Zmieniłe si - stwierdził w ko cu. - Albo te nigdy ci naprawd nie znałem.

Wzruszyłem ramionami.

- Pewnie jedno i drugie, po trochu. Wła nie chciałem powiedzie to samo o

tobie. Mog o co zapyta ?

- O co?

- Czy trudno ci było udawa Ganelona?

Parsknał cicho.

- Wcale nietrudno. Mo e mogłe wtedy zobaczy prawdziwego mnie.

- Lubiłem go. Czy raczej ciebie w jego roli. Chciałbym wiedzie , co si stało z

prawdziwym Ganelonem.

- Dawno nie yje, Corwinie. Spotkali my si , kiedy wyp dziłe go z Avalonu.

Nie był złym facetem. Nie zaufałbym mu w niczym, ale w ko cu, je li nie musz ,

nie ufam nikomu.

- To cecha rodzinna.

- Przykro mi, e musiałem go zabi . Co prawda, nie pozostawił mi wielkiego

wyboru. Wszystko to zdarzyło si wiele lat temu, ale pami tam go dokładnie.

Czyli, musiał zrobi na mnie wra enie.

- A Lorraine?

- Kraina? Dobra robota; tak my lałem. Zaj łem si odpowiednim cieniem.

Nabrał mocy dzi ki mej obecno ci, jak zreszt ka dy, w którym kto z nas

pozostanie dostatecznie długo. Tak było z tob w Avalonie i pó niej, w tym innym

miejscu. Zadbałem, by mie tam do czasu. Oddziaływałem swoj wol na

strumie czasowy.

- Nie wiedziałem, e to mo liwe.

- Nabieracie mocy powoli, poczynaj c od dnia inicjacji we Wzorcu. Wielu

jeszcze rzeczy musicie si nauczy . Tak, wzmocniłem Lorraine i uczyniłem j

background image

17

szczególnie podatn na rosn c pot g czarnej drogi. Dopilnowałem, by znalazła

si na twojej cie ce, niewa ne dok d by poszedł. Po ucieczce, wszystkie twoje

drogi prowadziły do Lorraine.

- Dlaczego?

- Była pułapk , jak na ciebie zastawiłem... A mo e prób . Chciałem by przy

tobie, gdy spotkasz si z siłami Chaosu. Chciałem te przez pewien czas w drowa

razem z tob .

- Próba? Dlaczego chciałe mnie wypróbowa ? I po co miałby w drowa

razem ze mn ?

- Nie domy lasz si ? Obserwowałem was wszystkich przez długie lata. Nigdy

nie wskazałem nast pcy. wiadomie nie wyja niałem tej kwestii. Zbyt jeste cie do

mnie podobni. Wiedziałem, e kiedy ogłosz , kto jest spadkobierc , to jakbym

podpisał na niego czy na ni wyrok mierci. Nie. Specjalnie pozostawiłem t

spraw bez rozwi zania. A do ko ca. Teraz jednak zdecydowałem. To b dziesz

ty.

- Jeszcze w Lorraine nawi załe ze mn krótki kontakt. We własnej postaci.

Powiedziałe , ebym zasiadł na tronie. Je li ju wtedy postanowiłe , to po co

ci gn łe cał t maskarad ?

- Wcale wtedy nie postanowiłem. Musiałem tylko skłoni ci do dalszych

stara . Bałem si , e za bardzo polubisz t dziewczyn i kraj. Kiedy jako bohater

wyszedłe z Czarnego Kr gu, mogłe osiedli si tam i zosta ju na stałe.

Chciałem nakłoni ci jako do dalszej w drówki.

Milczałem przez chwil . Okr yli my ju spor cz Wzorca.

Wreszcie...

- Jest co , o co chciałbym zapyta - o wiadczyłem. - Zanim przybyłem tutaj,

rozmawiałem z Dar , która wła nie próbuje oczy ci si w naszych oczach...

- Jest czysta - przerwał. - Ja j oczy ciłem.

Pokr ciłem głow .

- Powstrzymałem si przed oskar eniem jej o co , o czym my lałem ju od

pewnego czasu. Mam wa ny powód, by jej nie ufa , mimo jej protestów i twoich

zapewnie . Nawet dwa powody.

- Wiem, Corwinie. Ale to nie ona zabiła sługi Benedykta, by zapewni sobie

pozycj w jego domu. Sam to zrobiłem, by traciła do ciebie, jak trafiła, dokładnie

we wła ciwej chwili.

- Ty? Brałe udział w tym spisku? Dlaczego?

- B dzie dla ciebie dobr królow , synu. Wierz w sił krwi Chaosu. Nadeszła

pora na kolejny zastrzyk. Wst pisz na tron maj c ju dziedzica. Zanim Merlin

dojrzeje do obj cia władzy, wykorzenimy z niego wpływy wczesnego wychowania.

Dotarli my do czarnej plamy. Zatrzymałem si , przykucn łem i zacz łem si

przygl da .

- S dzisz, e to ci zabije? - zapytałem.

- Wiem, e tak.

- By mn pokierowa , potrafiłe mordowa niewinnych ludzi. A jednak chcesz

po wi ci ycie dla dobra królestwa.

Spojrzałem mu w oczy.

- Sam nie mam czystych r k - wyznałem. - I nie próbuj ci os dza . Jednak

background image

18

niedawno, kiedy szykowałem si do przej cia Wzorca, poj łem, jak zmieniły si

moje uczucia. Dla Eryka, dla tronu... Wierz , e robisz to, co robisz, kierowany

poczuciem obowi zku. Ja tak e mam obowi zki: wobec Amberu i tronu. Nawet

wi cej. 0 wiele wi cej. Wtedy to zrozumiałem. Lecz poj łem co jeszcze, co , czego

nie wymaga ode mnie obowi zek. Nie wiem, kiedy i jak si to sko czyło ani kiedy

sam si zmieniłem, ale nie pragn ju tronu, tato. Przykro mi, e niwecz twoje

plany, ale nie chc by królem Amberu. Przepraszam.

Odwróciłem wzrok, powracaj c do studiowania plamy.

Usłyszałem jego westchnienie.

- Ode l ci teraz do domu - rzekł. - Osiodłaj konia i przygotuj prowiant. Udaj

si w jakie miejsce poza Amberem. Całkiem dowolne, byle na osobno ci.

- Mój grobowiec!

Parskn ł i zachichotał.

- Mo e by . Jed tam i czekaj na mnie. Musz troch pomy le .

Wstałem i poło ył mi dło na ramieniu. Klejnot pulsował blaskiem. Tato

spojrzał mi w oczy.

- aden z ludzi nie mo e mie wszystkiego, czego pragnie, w taki sposób, w

jaki tego zapragn ł - o wiadczył.

Nast pił efekt oddalania, jak przy działaniu Atutu, tylko w przeciwn stron .

Usłyszałem głosy, potem dostrzegłem wokół siebie pokój, który niedawno

opu ciłem. Benedykt, Gerard, Random i Dara wci na mnie czekali. Poczułem,

e tato puszcza moje rami . Potem znikn ł, a ja znów znalazłem si mi dzy nimi.

- Co to za historia? - odezwał si Random. - Widzieli my, jak tato ci odsyła.

Przy okazji, jak on to zrobił?

- Nie wiem - przyznałem. - Ale potwierdził to, co mówiła Dara. To on dał jej

sygnet i polecił przekaza wiadomo .

- Dlaczego? - zdziwił si Gerard.

- Chciał, eby my si nauczyli jej ufa .

Benedykt wstał.

- Pójd wi c i zrobi to, co mi polecono.

- On chce, eby uderzył i zaraz si cofn ł - oznajmiła Dara. - Potem

wystarczy ich tylko powstrzymywa .

- Jak długo?

- Powiedział tylko, e to b dzie oczywiste.

Benedykt skrzywił usta w jednym ze swych niecz stych u miechów i skin ł

głow . Jedn r k otworzył jako futerał z kartami, wyj ł tali , odszukał

specjalny Atut Dworców, który mu dałem.

- Powodzenia - rzucił Random.

- Tak - zgodził si z nim Gerard.

Dodałem te twoje yczenia i patrzyłem, jak si rozwiewa. Kiedy znikn ł

t czowy powidok, odwróciłem si i zauwa yłem, e Dara płacze cicho.

Powstrzymałem si od uwag.

- Ja tak e dostałem rozkazy... czy co w tym rodzaju - oznajmiłem. - Lepiej

wezm si do pracy.

- A ja rusz z powrotem na morze - dodał Gerard.

- Nie - usłyszałem głos Dary, gdy szedłem ju do drzwi. Zatrzymałem si .

background image

19

- Masz zosta tutaj, Gerardzie, i pilnowa samego Amberu. Od strony morza

nie nast pi aden atak.

- Przecie to Random miał dowodzi obron miasta.

Pokr ciła głow .

- Random ma doł czy do Juliana w Ardenie.

- Jeste pewna? - nie dowierzał Random.

- Absolutnie.

- Dobrze. Miło si przekona , e chocia raz o mnie pomy lał. Przepraszam,

Gerardzie. Zaskoczyło mnie to.

Gerard wyglšdał na zwyczajnie zdziwionego.

- Mam nadziej , e wie, co robi - mrukn ł.

- Mówili my ju o tym - przypomniałem. - Na razie.

Wychodz c z pokoju, usłyszałem za sob kroki. Dara szła obok mnie.

- Co teraz? - spytałem.

- Pomy lałam, e przejd si z tob , dok dkolwiek zmierzasz.

- Id tylko na gór , eby zabra par rzeczy. Potem do stajni.

- Pójd z tob .

- Musz jecha sam.

- I tak nie mogłabym ci towarzyszy . Mam jeszcze porozmawia z twoimi

siostrami.

- One te s w to wł czone?

- Tak.

Przez chwil szli my w milczeniu. W ko cu odezwała si .

- Cała ta sprawa nie była rozegrana tak na zimno, jak mogłoby si wydawa ,

Corwinie.

Weszli my do magazynu.

- Jaka sprawa?

- Wiesz, o co mi chodzi.

- Aha. Ta. To dobrze.

- Lubi ci . Pewnego dnia mo e to by co wi cej, o ile ty te co czujesz.

Duma podsun ła mi zło liw odpowied , ale ugryzłem si w j zyk. W ci gu

wieków mo na si nauczy paru rzeczy.

Wykorzystała mnie, to prawda, ale okazało si teraz, e sama nie była wtedy

pani siebie. Najgorsze, co mogłem powiedzie , jak przypuszczam, było to, e tato

pragn ł, ebym jej pragn ł. Nie pozwoliłem jednak, by oburzenie wpłyn ło na

moje uczucia czy te na to, jakie mogłyby si one sta . Wi c...

- Ja te ci lubi - odparłem patrz c na ni .

Wygl dała, jakby potrzebowała pocałunku. Załatwiłem to. - Teraz lepiej

zaczn si pakowa .

U miechn ła si i cisn ła mnie za rami . I odeszła.

W tej chwili wolałem nie bada zbyt dokładnie własnych uczu . Spakowałem

sprz t. Osiodłałem Gwiazd i ruszyłem przez szczyt Kolviru. Zatrzymałem si

przy moim grobowcu. Siedz c na zewn trz, paliłem fajk i obserwowałem

chmury. Miałem wra enie, e prze yłem ci ki dzie , a przecie wci było

jeszcze wczesne popołudnie. Przeczucia grały w berka w grotach mojego umysłu,

a adnego z nich nie zaprosiłbym na obiad.

background image

20

Rozdział 3

Kontakt nast pił nagle, w chwili gdy drzemałem na siedz co. Natychmiast

zerwałem si na nogi. To był tato.

- Corwinie, podj łem niezb dne decyzje. Czas nadszedł - powiedział. - Odsło

lewe rami .

Uczyniłem to, a jego posta materializowała si z wolna. Wygl dał coraz

bardziej władczo, na twarzy za miał dziwny wyraz smutku, jakiego jeszcze u

niego nie widziałem.

Lew r k chwycił mnie za przedrami , a praw wydobył sztylet.

Przygl dałem si , jak nacina mi skór i chowa bro .

Popłyn ła krew. Pochwycił j w lew , zło on dło . Pu cił moj r k i

odst pił, potem uniósł dłonie do twarzy, dmuchn ł w nie i rozsun ł szybko.

Czubaty czerwony ptak rozmiaru kruka, z piórami barwy mojej krwi,

siedział mu na przedramieniu. Przeszedł na nadgarstek i spojrzał na mnie. Nawet

oczy miał czerwone; gdy pochylił głow i obserwował czujnie, sprawiał wra enie,

e mnie poznaje.

- To jest Corwin. Ten, za którym masz pod a - powiedział tato. -

Zapami taj go.

Potem posadził sobie ptaka na lewym ramieniu. Ptak przygl dał mi si ci gle,

nie próbuj c odlecie .

- Musisz jecha , Corwinie - rzekł tato. - Szybko. Dosi d konia i ruszaj na

południe. Przejd w Cie gdy tylko ci si uda. Piekielny rajd. Odjed st d, jak

najdalej potrafisz.

- Gdzie mam jecha , ojcze? - zapytałem.

- Do Dworców Chaosu. Znasz drog ?

- W teorii. Nigdy nie dotarłem tak daleko.

Wolno skin ł głow .

- Ruszaj wi c - ponaglił mnie. - Powiniene wytworzy mo liwie du y

dyferencjał czasowy pomi dzy sob a Amberem.

- Dobrze. Ale nic nie rozumiem.

- Zrozumiesz, gdy nadejdzie czas.

- Jest przecie łatwiejszy sposób - zaprotestowałem. - Mog si tam dosta

szybciej i bez kłopotów. Wystarczy, e skontaktuj si przez Atut z Benedyktem i

on mnie przerzuci.

- Nic z tego - odparł tato. - B dziesz musiał wybra dłu sz tras , poniewa

zaniesiesz tam co , co zostanie ci dostarczone po drodze.

- Dostarczone? Jak?

Pogładził pióra czerwonego ptaka.

- Przez tego oto twojego przyjaciela. Nie zdoła dolecie a do Dworców. W

ka dym razie nie do szybko.

- I co mi przyniesie?

- Klejnot. Nie s dz , ebym sam zdołał go przerzuci , kiedy ju zako cz to,

co mam do zrobienia. W tamtym miejscu jego moc mo e si okaza przydatna.

- Rozumiem. Ale nie musz pokonywa całej drogi. Mog si przeatutowa ,

kiedy otrzymam Klejnot.

background image

21

- Boj si , e nie. Kiedy zrobi ju to, co zrobi musz , Atuty stan si na

pewien czas bezu yteczne.

- Dlaczego?

- Poniewa sama osnowa istnienia b dzie ulega przemianie. Ruszaj ju , do

diabła! Wsiadaj na konia i jed !

Stałem nieruchomo i przygl dałem mu si jeszcze przez chwil .

- Ojcze, czy nie ma innego sposobu?

Pokr cił tylko głow i uniósł r k . Zacz ł si rozpływa .

- egnaj.

Odwróciłem si i wskoczyłem na siodło. Wiele jeszcze zostało do powiedzenia,

ale było ju za pó no. Skierowałem Gwiazd na szlak, który miał mnie

poprowadzi na południe.

Tato umiał manipulowa Cieniem nawet na szczycie Kolviru, ale ja tego nie

potrafiłem. eby dokona przeskoku, musiałem bardziej oddali si od Amberu.

Jednak wiedz c, e to mo liwe, postanowiłem spróbowa . Zatem, pod aj c na

południe po nagich kamieniach i skalnymi przeł czami, gdzie wył wicher, na

szlaku wiod cym ku Garnath starałem si wpływa na osnow rzeczywisto ci.

Niewielka k pka niebieskich kwiatów za skalnym wyst pem.

Ich widok wzbudził emocje, gdy kwiaty były skromn cz ci moich stara .

Nadal kształtowałem sw wol wiat, jaki miał si ukaza za ka dym zakr tem

drogi.

Cie trójk tnego głazu padaj cy na moj cie k ... Zmiana wiatru...

Niektóre drobne przemiany naprawd zachodziły.

Trakt zataczaj cy kr g... Rozpadlina... Stare ptasie gniazdo na skalnej półce...

Wi cej niebieskich kwiatów... Dlaczego nie? Drzewo... Jeszcze jedno... Czułem

wibruj c we mnie moc. Wprowadzałem nast pne przemiany.

Zastanowiłem si chwil nad t wie o nabyt pot g . Całkiem mo liwe, e to

czysto psychologiczne przyczyny nie pozwalały wcze niej na takie manipulacje.

Jeszcze całkiem niedawno uwa ałem Amber za jedyn , niezmienn rzeczywisto ,

z której brały sw posta wszystkie cienie. Teraz wiedziałem, e był tylko

pierwszym spo ród nich, a miejsce, gdzie przebywał teraz mój ojciec,

reprezentowało rzeczywisto wy szego rz du.

Zatem, cho blisko utrudniała, to przecie nie uniemo liwiała dokonywania

przemian. Mimo to w innych okoliczno ciach oszcz dzałbym siły do punktu, w

którym byłoby to łatwiejsze.

Teraz... teraz jednak e wiedziałem, e musz si spieszy . Musz si stara ,

p dzi , wypełni wol ojca.

Nim dotarłem do szlaku prowadz cego w dół południowej ciany Kolviru,

okolica zmieniła si wyra nie.

Zamiast na stromy zjazd, jaki zwykle znaczył t drog , spogl dałem na ci g

łagodnych zboczy. Wkraczałem ju w krainy cieni.

Czarna droga wci biegła po lewej stronie niby ciemna blizna, ale Garnath,

któr przecinała, była w nieco lepszym stanie ni ta, któr znałem tak dobrze.

Surowe li cie zostały złagodzone k pami zieleni porastaj cej troch bli ej

martwego pasa. Miałem wra enie, e moja rzucona na t ziemi kl twa została

lekko osłabiona. Iluzoryczne uczucie, naturalnie, gdy nie był to ju dokładnie

background image

22

mój Amber. Mimo to... Przepraszam za rol , jak w tym wszystkim odegrałem,

zwróciłem si w my lach do wszystkiego, prawie jak w modlitwie. Jad teraz, by

spróbowa to odwróci . Wybacz mi, duchu tego miejsca.

Wzrok przesun ł si w stron Gaju Jednoro ca, lecz le ał on zbyt daleko na

zachód, ukryty za zbyt wielu drzewami, bym mógł cho by przelotnie ujrze

wi ty zagajnik.

Zbocze łagodniało, zamienione w ci g niewielkich wzniesie . Pozwoliłem

Gwie dzie przyspieszy , gdy pokonywali my je, zmierzaj c na południowy

zachód, a potem na południe. Ni ej, wci ni ej. Gdzie daleko po lewej stronie

iskrzyło si i l niło morze. Wkrótce pojawi si mi dzy nami czarna droga, gdy

wje d aj c do Garnath, zbli ałem si do niej. Cokolwiek uczyni z Cieniem, nie

zdołam wymaza jej złowieszczej obecno ci. Co gorsza, równolegle do niej biegł

najkrótszy z mo liwych szlaków.

Wreszcie stan li my na dnie doliny. Las Arden wyrastał w dali po prawej

stronie i si gał ku zachodowi, pradawny i niezmierzony. Jechałem przed siebie,

dokonuj c zmian, które miały przenie mnie jeszcze dalej od domu.

Wprawdzie trzymałem si czarnej drogi, ale nie zbli ałem si do niej zanadto.

Nie mogłem, gdy była jedynym elementem, którego nie potrafiłem zmieni .

Starałem si , by rozdzielały nas krzaki, drzewa i niewysokie pagórki.

Si gn łem przed siebie i zmieniła si faktura krainy. yły agatu... Stosy

łupków... Ciemniejsza ziele ... Chmury płyn ce po niebie... Sło ce migocze i

ta czy... Przyspieszyli my kroku. Grunt opadł jeszcze ni ej, cienie wydłu yły si i

poł czyły, las si odsun ł. Skalna ciana wyrosła po prawej stronie, druga po

lewej... Chłodny wiatr cigał mnie wzdłu kanionu. Migały pasma skalnych

warstw: czerwone, złote, ółte i br zowe. Piasek pokrył dno kanionu. Wokół

unosiły si wiry kurzu. Pochyliłem si mocniej, gdy droga znowu wiodła pod

gór . ciany wygi ły si do wn trza i zbli yły do siebie.

Szlak zw ał si , zw ał coraz bardziej. Mogłem ju niemal dotkn obu

cian...

Ich szczyty poł czyły si . Jechałem cienistym tunelem, zwalniaj c, gdy stawało

si ciemniej... Z niebytu wystrzeliły fosforyzuj ce rysunki, a wiatr j czał gło no.

Na zewn trz zatem!

wiatło ze cian o lepiało, a wokół nas wyrosły gigantyczne kryształy.

P dzili my mi dzy nimi, w gór , cie k prowadz c st d dalej w seri dolinek,

gdzie niewielkie, idealnie okr głe jeziorka le ały w ród mchu nieruchomo niby

płyty zielonego szkła.

Przed nami wyrosły wysokie paprocie. Wjechali my w ich g szcz. Usłyszałem

daleki głos tr bki.

Zakr ty, kroki... Paprocie, czerwone teraz, szersze i ni sze... Dalej rozległa

równina, ró owiej ca ku wieczorowi...

Naprzód, poprzez blade trawy... Aromat wie ej ziemi... Daleko z przodu

masyw ciemnych chmur... Po lewej p d gwiezdnych wirów... W skie pasmo

wilgotnej mgły... Bł kitny ksi yc wskakuje na niebo... Migotanie w ród

mrocznych kł bów... Wspomnienia i głos gromu...

Zapach burzy i p d powietrza... Silny wiatr... Chmury przesłaniaj gwiazdy...

Jasne widły wbijaj si w rozszczepione drzewo po prawej stronie, zmieniaj cje w

background image

23

płomie ... Mrowienie... Zapach ozonu... Strugi wody lej si na mnie... Rz d

wiateł po lewej... Stuk kopyt po bruku ulicy... Zbli a si jaki dziwaczny

pojazd... Cylindryczny, posapuj cy... Wymijamy si nawzajem... ciga mnie

wołanie... W o wietlonym oknie twarz dziecka...

Stuk... Chlupot... Szyldy sklepów i domy... Deszcz słabnie, rzednie, odchodzi...

Przepływa mgła, unosi si , g stnieje, po lewej stronie l ni perłowym blaskiem...

Grunt staje si mi kki, czerwienieje... wiatło w ród mgły coraz silniejsze...

Nowy wiatr, w plecy, cieplejszy... Powietrze rozpada si ... Bladocytrynowe niebo...

Pomara czowe sło ce p dz ce w stron południa...

Dr enie! To nie moja dzieło, rzecz zupełnie nieprzewidziana... Ziemia porusza

si pod nami, ale z pewno ci dzieje si co wi cej. Nowe niebo, nowe sło ce,

rdzawa pustynia, na któr wła nie wjechałem - wszystko to zdaje si rozszerza i

zw a , zanika i powraca .

Rozlega si trzask, a po ka dym zaniku widz , e Gwiazda i ja jeste my sami

w ród białej nico ci, jak postacie bez tła. Kroczymy po pustce. wiatło dochodzi

ze wszystkich stron i tylko nas o wietla. Uszy atakuje nieustanny trzask, jakby

wiosenna odwil dotarła do rosyjskiej rzeki, której brzegiem kiedy , jechałem.

Gwiazda, który kłusował ju w wielu cieniach, r y przestraszony.

Rozgl dam si . Pojawiaj si mgliste kontury, wyostrzaj si , wyrównuj .

Otoczenie zostaje odtworzone, chocia wydaje si lekko wyblakłe. wiat stracił

nieco barwnika.

Wykr camy w lewo, p dzimy w stron niskiego pagórka, wspinamy si ,

wreszcie stajemy na szczycie. Czarna droga. Ona te wygl da nienaturalnie -

nawet bardziej ni wszystko pozostałe. Marszczy si pod moim spojrzeniem,

niemal faluje. Trzaski trwaj , s coraz gło niejsze...

Od północy nadlatuje wiatr, z pocz tku łagodny, potem nabieraj cy mocy.

Patrz c w tamt stron widz rosn c mas ciemnych chmur.

Wiem, e musz p dzi , jak jeszcze nigdy w yciu.

Ekstremalne moce destrukcji i kreacji działaj w tamtym miejscu, które

odwiedziłem... kiedy? Niewa ne. Fale sun od Amberu i on tak e mo e znikn ...

a ja razem z nim. Je li tato nie zdoła poskłada wszystkiego z powrotem.

Potrz sam uzd . Galopujemy na południe.

Równina... Drzewa... Jakie zburzone domy... Szybciej...

Dym płon cego łasu... ciana ognia... Znikn ła... ółte niebo, bł kitne

chmury... Armada sterowców... Szybciej...

Sło ce opada jak kawałek rozpalonego elaza w wiadro wody, gwiazdy

rozci gaj si w pasma... Blade wiatło na prostym szlaku... Dopplerowsko

ci ni te d wi ki z ciemnych plam, wycie... Ja niejszy blask, mniej wyra na

perspektywa... Szaro po lewej stronie, po prawej... Teraz ja niej... Prócz szlaku

nie ma nic, na czym mógłbym oprze wzrok... Wycie wznosi si do wrzasku...

Kształty p dz ku nam... Galopujemy przez tunel Cienia... Zaczyna wirowa ...

Obrót, obrót... Tylko droga jest rzeczywista... Przebiegaj wiaty...

Zrezygnowałem z kierowania ruchem i płyn teraz popychany czyst moc ,

maj c tylko oddali mnie od Amberu i cisn ku Chaosowi... Wiatr mnie owiewa

i krzyk dra ni uszy... Nigdy jeszcze nie próbowałem wykorzysta swej władzy

nad Cieniem a do granic jej mo liwo ci... Tunel staje si gładki i liski jak

background image

24

szkło... Czuj , e mkn w gł b wiru, maelstromu, w oko cyklonu... Pot zalewa

Gwiazd i mnie... Mam wra enie, e uciekam, e co mnie ciga... Droga zmienia

si w abstrakcj ... Oczy mnie szczypi , gdy mrugam, by strz sn z powiek

krople potu... Nie wytrzymam dłu ej tego rajdu... Czuj pulsowanie bólu u

podstawy czaszki...

Delikatnie ci gam cugle i Gwiazda zaczyna zwalnia ...

ciany mojego tunelu nabieraj barw... Ju nie jednostajno cienia, ale

plamy szaro ci, bieli, czerni... Br z... Przebłysk bł kitu... Zieleni... Wycie opada

do huku, dudnienia, cichnie... Słabnie wiatr... Kształty nadpływaj i znikaj ...

Wolniej, wolniej...

Nie ma cie ki. Jad po poro ni tej mchem ziemi. Niebo jest bł kitne, chmury

białe. Kr ci mi si w głowie, ci gam wodze... Ja...

Male ka.

Kiedy spojrzałem w dół, byłem zdumiony. Stałem na obrze ach wioski lalek.

Domki, które zmie ciłbym w dłoni, w ziutkie drogi, przesuwaj ce si po nich

male kie pojazdy...

Obejrzałem si . Rozgnietli my kilka takich miniaturowych rezydcncji.

Spojrzałem wokół. Po lewej stronie było ich mniej. Ostro nie skierowałem tam

Gwiazd , jechałem wolno, póki nie opu cili my tego miejsca.

Czułem si winny wobec... cokolwiek to było... kogokolwiek, kto tam mieszkał.

Ale nic nie mogłem poradzi .

Jechałem dalej poprzez Cie , by wreszcie dotrze do czego , co uznałem za

porzucony kamieniołom pod zielonkawym niebem. Czułem si tu ci szy,

zsiadłem, napiłem si wody, troch pospacerowałem. Gł boko wci gałem w płuca

wilgotne powietrze. Byłem daleko od Amberu, tak daleko, e rzadko kiedy trzeba

jecha dalej. Pokonałem spory kawałek drogi do Chaosu.

Niecz sto oddalałem si tak bardzo. Wybrałem to miejsce na odpoczynek,

gdy było najbli sze normalno ci ze wszystkich, jakie mógłbym znale . Wkrótce

jednak zmiany stan si bardziej radykalne.

Przeci gn łem si , by rozprostowa obolałe mi nie. I wtedy, wysoko z góry, z

powietrza, doleciał krzyk.

Podniosłem głow i zobaczyłem opadaj cy ciemny kształt. Grayswandir sam

wskoczył mi w dło . Lecz wiatło padło pad odpowiednim k tem i skrzydlaty

kształt rozbłysn ł nagle płomieniem czerwieni.

Znajomy ptak zatoczył kr g, potem drugi, i wyl dował mi na wyci gni tej

r ce. W jego przera aj cych oczach dostrzegłem niezwykł inteligencj , lecz nie

po wi ciłem jej uwagi, co pewnie bym uczynił przy innej okazji.

Schowałem tylko Grayswandira i si gn łem po przedmiot, który przyniósł

ptak.

Klejnot Wszechmocy.

Poznałem wi c, e dzieło taty, na czymkolwiek polegało, zostało uko czone.

Wzorzec był naprawiony albo uszkodzony. Tato ywy lub martwy. Niepotrzebne

skre li . Efekty jego działa rozszerz si teraz na Cie niby przysłowiowe kr gi

na wodzie. Wkrótce poznam je lepiej. Na razie jednak miałem swoje rozkazy.

Zało yłem ła cuch na szyj , a Klejnot opadł mi na pier . Dosiadłem Gwiazdy.

Ptak mojej krwi wydał krótki krzyk i uniósł si w powietrze.

background image

25

Ruszyli my.

Przez pejza , w którym niebo bielało, a ziemia czerniała. Potem grunt

rozbłysn ł, a pociemniało niebo. A potem na odwrót. I znowu... układ zmieniał si

z ka dym krokiem, a kiedy pomkn li my szybciej, stał si stroboskopowym

ci giem nieruchomych obrazów, stopniowo przechodz c w stadium rwanej

animacji, potem w nadruchliwo niemych filmów. W ko cu wszystko zlało si

razem.

Punkty wiatła przebiegały obok jak meteory lub komety. Zacz łem

wyczuwa głuchy rytm, niby kosmiczne t tno. Wszystko obracało si wokół,

jakby pochwycił mnie wir.

Co tu nie pasowało. Jakbym tracił panowanie. Czy by etekty działa taty

dotarły ju do obszaru Cienia, który wła nie mijałem? To raczej mało

prawdopodobne. Jednak e...

Gwiazda potkn ł si . Przylgn łem do grzywy, gdy padali my; w Cieniu

wolałem si z nim nie rozł cza .

Uderzyłem ramieniem o tward powierzchni i przez chwil le ałem

oszołomiony.

Kiedy wiat wokół znowu zło ył si w cało , usiadłem i rozejrzałem si .

Przewa ał jednostajny póhnrok, ale nie było gwiazd. Zamiast nich unosiły si

i płyn ły w powietrzu spore głazy ró nych kształtów i rozmiarów. Wstałem i

spojrzałem dookoła.

O ile mogłem to oceni , nierówna, skalista powierzchnia, na której stałem,

sama mogła by głazem wielko ci góry, dryfuj cym wraz z innymi. Gwiazda

podniósł si i stan ł dr cy obok mnie. Panowała absolutna cisza. Chłodne

powietrze trwało w bezruchu.

Ani ywej duszy w polu widzenia. Nie podobała mi si ta okolica i nie

zatrzymałbym si tu z własnej woli. Przykl kn łem, by zbada nogi Gwiazdy.

Chciałem jak najszybciej st d odjecha , w miar mo liwo ci konno.

Gdy si pochyliłem, usłyszałem cichy miech, który mogła wyda krta

człowieka.

Znieruchomiałem z dłoni na r koje ci Grayswandira.

Szukałem ródła d wi ku.

Nic. Nigdzie.

A jednak słyszałem go. Odwróciłem si wolno, spogl daj c czujnie przed

siebie. Nic... Wtedy usłyszałem go znowu. Tylko tym razem zorientowałem si , e

jego ródło znajduje si w górze.

Przeszukałem wzrokiem polatuj ce skały. Trudno było cokolwiek zauwa y

pod osłon cieni...

Tam!

Dziesi metrów nad ziemi i jakie trzydzie ci na lewo ode mnie, na

niewielkiej wyspie na niebie stało co podobnego do człowieka i obserwowało

mnie. Zastanowiłem si . Cokolwiek to było, znajdowało si chyba zbyt daleko, by

mi zagrozi . Byłem pewien, e zdołam st d znikn , zanim to do mnie dotrze.

Ruszyłem, by dosi

Gwiazdy.

- Nic z tego, Corwinie - zawołał głos, którego naprawd wolałbym w tej chwili

nie słysze . - Jeste tu uwi ziony. Bez mojej zgody w aden sposób nie zdołasz

background image

26

odjecha .

U miechn łem si , wskoczyłem na siodło i chwyciłem Grayswandira.

- Przekonamy si - zawołałem. - Chod , spróbuj mnie zatrzyma .

- Jak chcesz! - odkrzykn ł. Z nagiej skały strzeliły płomienie, wzniosły si ,

zamkn ły kr g wokół mnie.

Falowały i kołysały si bezgło nie.

Gwiazda oszalał. Wepchn łem bro do pochwy, zarzuciłem mu na głow

skraj płaszcza, zaszeptałem uspokajaj co do ucha. Kr g ognia rozszerzył si ,

płomienie odst piły na brzegi wielkiego głazu, na którym stali my.

- Przekonałe si ? - dobiegł głos. - Masz za mało miejsca. Gdziekolwiek

pojedziesz, twój wierzchowiec wpadnie w panik , zanim zdołasz przeskoczy w

Cie .

- egnaj, Brandzie - odparłem i ruszyli my.

Jechałem po kamiennej powierzchni w lewo, zasłaniaj c prawe oko Gwiazdy

przed ogniem płon cym na granicy ziemi. Znów usłyszałem miech Branda. Nie

domy lał si , co robi .

Dwa spore głazy... Dobrze. Jechałem, trzymaj c si kursu. Teraz

wyszczerbiona skalna ciana po lewej, podjazd, zagł bienie... Płomienie rzucały

na drog istn pl tanin cieni... Jest. W dół... W gór . K pka zieleni w tej plamie

wiatła... Czułem, e zaczynam przeskok.

To prawda, łatwiej nam wybiera proste trasy. Nie znaczy to jednak, e nie

ma innych sposobów. Czasem zapominamy, e kr

c w kółko te mo na si

przemieszcza ...

Zbli aj c si znowu do dwóch głazów, wyra niej odczuwałem przej cie.

Brand tak e si zorientował.

- Stój, Corwinie!

Pokazałem mu wystawiony w gór palec i skr ciłem mi dzy głazy, wzdłu

w skiego kanionu upstrzonego punktami ółtego wiatła. Według zamówienia.

Zsun łem płaszcz z oczu Gwiazdy i potrz sn łem cuglami. Kanion skr cał

ostro w prawo. Pod yli my za nim w lepiej o wietlon dolin , coraz szersz i

ja niejsz .

...Pod stercz c przewieszk ; za ni niebo barwy mleka z perłowym

połyskiem.

Jedziemy szybciej, mocniej, dalej... Zygzak skarpy wie czy urwisko po lewej

stronie, zieleniej c poskr canymi krzakami pod niebem barwy ró u. Jechałem, a

krzaki zyskały odcie bł kitu pod ółtym niebem, a kanion wzniósł si na

spotkanie lawendowej równiny, gdzie toczyły si pomara czowe skały, a grunt

dr ał w rytmie uderze kopyt. Min łem wiruj ce komety, dotarłem na brzeg

krwistoczerwonego morza w powietrzu ci kim od aromatów. Kłusuj c pla ,

przesun łem wielkie, zielone sło ca, a potem małe, br zowe. Szkieletowe floty

cierały si ze sob , a w e z gł bin okr ały statki o pomara czowych i

bł kitnych aglach. Klejnot pulsował mi na piersi, a ja czerpałem z niego sił .

Nadleciał dziki wicher i cisn ł nas poprzez niebo w miedzianych chmurach,

ponad wyj c otchłani , która zdawała si trwa cał wieczno : z czarnym

dnem, przecinana iskrami, dysz ca oszałamiaj cymi zapachami...

Za plecami nie cichn cy głos gromu... Delikatne linie, niby p kni cia na

background image

27

starym obrazie, przed nami, coraz bli ej, wsz dzie... ciga nas lodowaty,

zabijaj cy zapachy wiatr...

Linie... P kni cia rozszerzaj si , wypełnia, je czer ...

Ciemne pasma p dz w gór , w dół, tam i z powrotem... tworzenie sieci,

wysiłek gigantycznego, niewidzialnego paj ka, który chce pochwyci wiat...

W dół, w dół i w dół... Znów ziemia, pomarszczona i szorstka jak szyja

mumii... Nasza bezd wi czna, wibruj ca jazda... Cichnie grom, zamiera wiatr...

Ostatnie tchnienie taty? Szybciej teraz i jak najdalej st d...

Coraz w sze linie osi gaj delikatno stalorytu i topniej w arze trzech

sło c... I jeszcze szybciej... Zbli a si je dziec... Si ga do miecza równocze nie ze

mn ... Ja. Czy to ja sam powracam? Równocze nie salutujemy... Przenikamy si

w jaki niezwykły sposób, powietrze niby płaszczyzna wody w tym jednym

krótkim mgnieniu... Co tam lustro Carrolla, co tam Rebma czy efekt Tir-na

Nog'th... A jednak daleko, daleko z lewej strony wije si co czarnego... P dzimy

wzdłu drogi... To ona mnie prowadzi...

Białe niebo, biała ziemia, brak horyzontu... Perspektywa bez sło ca i chmur...

Tylko ta nitka czerni w oddali i wsz dzie l ni ce piramidy, masywne,

niepokoj ce... Jeste my zm czeni. Nie podoba mi si to miejsce... Ale

prze cign li my chyba to, co nas goni, czymkolwiek jest. Szarpn cugle.

Byłem zm czony, ale czułem jak niezwykł ywotno . Zdawała si tryska

gdzie z gł bi piersi... Klejnot. Naturalnie. Spróbowałem znów si gn do ródła

jego energii. Poczułem, jak ta energia płynie przez ko czyny i prawie nie

zatrzymuje si na palcach. Zupełnie jakby...

Tak. Si gn łem na zewn trz i poddałem swej woli to martwe, geometryczne

otoczenie. Zacz ło si zmienia . To był ruch. Piramidy przemieszczały si i

mijaj c mnie wypełniały mrokiem. Coraz mniejsze, stapiały si i rozsypywały w

piach. wiat stan ł na głowie. Znalazłem si na dolnej powierzchni chmury, a w

dole, nad głow , przeskakiwały pejza e.

wiatło płyn ło w gór , obok mnie, od strony złocistego sło ca pod stopami.

To tak e min ło, a runo ziemi poczerniało i wystrzeliło w gór strugi wody, by

erozj zniszczy przelatuj cy l d. Przeskakiwały błyskawice, by trafi i rozbi na

strz py ziemi nad głow . P kała miejscami, a jej odłamki padały wokół mnie.

Zacz ły wirowa , a jednocze nie nadpłyn ła fala mroku.

Gdy znów pojawiło si wiatło, tym razem niebieskawe, nie miało punktowego

ródła i nie ukazywało adnej ziemi.

Złote mosty przecinaj pustk wielkimi wst gami; jedna z nich błyszczy

wprost pod nami. Suniemy jej kursem, stoj c nieruchomo jak pos g... Trwa to

mo e stulecie. Oczy atakuje syndrom spokrewniony z hipnoz autostrady; usypia

mnie niebezpiecznie. Robi co mog , by przyspieszy ten przejazd. Mija kolejne

stulecie.

Wreszcie, bardzo daleko, mroczny, mglisty kleks. To cel, mimo naszej

pr dko ci rosn cy bardzo powoli. Kiedy tam docieramy, jest ju gigantyczny:

wyspa w ród pustki, zalesiona złotymi, metalicznymi drzewami...

Powstrzymuj ruch, który doniósł nas a tutaj. Dalej pod amy o własnych

siłach. Wkraczamy w lasy. Trawa jak folia aluminiowa - szele ci, gdy

przechodzimy pod drzewami. Z gał zi zwisaj dziwne, l ni ce i blade owoce.

background image

28

adnych głosów zwierzyny, co zauwa am natychmiast. Pod amy w gł b, a

stajemy na niewielkiej polanie, przez któr płynie rt ciowy strumie . Tu zsiadam

z konia.

- Bracie Corwinie - dobiega znowu ten głos. - Czekałem na ciebie.

background image

29

Rozdział 4

Zwróciłem si w stron lasu i patrzyłem, jak wychodzi spomi dzy drzew. Nie

chwytałem za miecz, gdy on równie nie wydobył swojego. My l si gn łem

jednak do Klejnotu. Po niedawnych do wiadczeniach wiedziałem, e z jego

pomoc mog nie tylko sterowa pogod .

Nie wiem, jak moc dysponował Brand, lecz ja miałem bro , z któr mogłem

stawi mu czoło.

Klejnot zacz ł pulsowa gł bsz czerwieni .

- Rozejm - zawołał Brand. - Zgoda? Mo emy porozmawia ?

- Nie s dz , eby my jeszcze mieli sobie co do powiedzenia - odparłem.

- Je li nie dasz mi szansy, nigdy nie b dziesz wiedział na pewno.

Zatrzymał si jakie siedem metrów przede mn i z u miechem zarzucił na

lewe rami swój zielony płaszcz.

- W porz dku. Mów, co masz mówi - powiedziałem.

- Próbowałem ci tam zatrzyma - rzekł. - Chodziło o Klejnot. To oczywiste,

e wiesz ju , czym on jest i jak jest wa ny.

Milczałem.

- Tato ju go u ył - mówił dalej. - Z przykro ci musz ci zawiadomi , e

poniósł kl sk w tym, co zamierzał.

- Co? Sk d mo esz wiedzie?

- Widz poprzez Cie , Corwinie. My lałem, e nasza siostra udzieliła ci

dokładniejszych informacji o tych sprawach. Przy niewielkim wysiłku

psychicznym potrafi zobaczy , co tylko zechc . Oczywi cie, interesował mnie

wynik tej próby. Dlatego patrzyłem. On nie yje, Corwinie. Wysiłek okazał si

zbyt wielki. Stracił panowanie nad mocami, którymi kierował. Został przez nie

zniszczony tu za połow drogi przez Wzorzec.

- Kłamiesz! - Dotkn łem Klejnotu.

Pokr cił głow .

- Przyznaj , e dla osi gni cia swych celów mógłbym posun si do

kłamstwa, ale tym razem mówi prawd . Tato nie yje. Widziałem, jak pada.

Ptak przyniósł ci potem Klejnot, jak tego pragn ł. Pozostali my we wszech wiecie

bez Wzorca.

Nie chciałem mu wierzy . Ale to mo liwe, e tato przegrał. Jedyny ekspert w

tej dziedzinie, Dworkin, zapewnił mnie, e zadanie jest wyj tkowo trudne.

- Załó my na chwil , e mówisz prawd . Co dalej? - zapytałem.

- Wszystko si rozpadnie - wyja nił. - Ju teraz wzbiera Chaos, by wypełni

pustk po Amberze. Powstał olbrzymi wir. I wci ro nie, rozszerza si , niszcz c

wiaty cieni; nie zniknie, póki nie si gnie Dworców Chaosu. Całe istnienie zatoczy

pełny kr g i Chaos znowu zapanuje nad wszystkim.

Byłem wstrz ni ty. Czy po to wyrwałem si z Greenwood, tyle przeszedłem i

dotarłem a tutaj, eby sko czy w taki sposób? Czy mam patrze , jak wszystko

traci znaczenie, kształt, istot i ycie, gdy rzeczy spychane s do czego w rodzaju

ostatecznego spełnienia?

- Nie! - o wiadczyłem. - Tak by nie mo e.

- Chyba e... - mrukn ł cicho Brand.

background image

30

- Chyba e co?

- Chyba e zostanie wykre lony nowy Wzorzec, stworzony nowy porz dek,

który zachowa kształt wiata.

- Chcesz powiedzie , e trzeba jecha z powrotem i próbowa doko czy , co

zacz ł tato? Mówiłe przecie , e tamto miejsce ju nie istnieje.

- Nie. Oczywi cie, e nie. Poło enie nie ma znaczenia. O rodek jest tam, gdzie

Wzorzec. Mógłbym to zrobi nawet tutaj.

- My lisz, e uda ci si to, czego tato nie potrafił?

- Musz spróbowa . Jestem jedyny, który ma dostateczn wiedz i do czasu,

nim nadci gn fale Chaosu. Posłuchaj: przyznaj si do wszystkiego, co bez

w tpienia opowiadała o mnie Fiona. Intrygowałem i spiskowałem. Zawarłem

układ z wrogami Amberu. Przelałem nasz krew. Chciałem ci zniszczy pami .

Ale wiat, jaki znamy, wła nie ulega destrukcji, a ja tak e w nim yj . Wszystkie

moje plany - wszystko! - zawiedzie, je li nie utrzymamy cho by ladów porz dku.

By mo e Władcy Chaosu mnie oszukali. Trudno mi to przyzna , ale istnieje taka

mo liwo . Jeszcze nie jest za pó no, by si zem ci . Mo emy wznie nowy

bastion porz dku.

- Jak?

- Potrzebuj Klejnotu... i twojej pomocy. Tutaj powstanie nowy Amber.

- Powiedzmy, dla podtrzymania dyskusji, e ci pomog . Czy nowy Wzorzec

b dzie taki sam jak stary? Pokr cił głow .

- Nie. Nawet Wzorzec, który próbował odtworzy tato, nie byłby identyczny z

Wzorcem Dworkina. Dwóch autorów nie mo e w taki sam sposób opowiedzie tej

samej historii. Nie da si unikn ró nic stylu. Cho bym jak najdokładniej starał

si go skopiowa , moja wersja b dzie troch inna.

- Jak chcesz tego dokona ? - zdziwiłem si . - Nie jeste przecie w pełni

zestrojony z Klejnotem. Dla doko czenia procesu potrzebny byłby Wzorzec, a jak

sam powiedziałe , Wzorzec uległ zniszczeniu. Co pozostaje?

- Mówiłem, e b d potrzebował twojej pomocy - przypomniał. - Jest inny

sposób dostrojenia si do Klejnotu. Wymaga współpracy kogo , kto ma to ju za

sob . B dziesz musiał jeszcze raz dokona projekcji siebie poprzez Klejnot i

poprowadzi mnie ze sob , do wn trza, i przeprowadzi przez pierwotny

Wzorzec, który tam istnieje.

- A potem?

- Kiedy zako czymy t ci k prób i b d dostrojony, ty oddasz mi Klejnot,

ja nakre l nowy Wzorzec i wracamy do zwykłych zaj . Wszystko trzyma si

kupy. ycie płynie dalej.

- Co z Chaosem?

- Nowy Wzorzec nie b dzie splamiony. Zabraknie im drogi, daj cej dost p do

Amberu.

- Tato nie yje. Kto b dzie rz dził nowym Amberem?

U miechn ł si chytrze.

- Chyba za moje trudy nale y mi si jaka nagroda, nie s dzisz? B d przecie

ryzykował ycie, a szanse wcale nie s takie du e.

Odpowiedziałem u miechem.

- Bior c pod uwag wysoko nagrody, czemu wła ciwie nie miałbym podj

background image

31

tej próby samodzielnie? - zapytałem.

- Z tej samej przyczyny, która nie pozwoliła tacie zwyci y : to wszystkie

pot gi Chaosu. Kiedy rozpoczyna si taki akt, zostaj przywołane czym w

rodzaju odruchu, tyle e na kosmiczn skal . Wiem co o nich. Ty nie masz

adnej szansy. Ja mog mie .

- A teraz przypu my, drogi Brandzie, e mnie okłamujesz. Albo b d my

uprzejmi i przypu my, e w tym zamieszaniu niezbyt dokładnie zrozumiałe , co

si dzieje. A je li tacie si udało? Je li istnieje w tej chwili nowy Wzorzec? Co si

stanie, je li tu i teraz stworzysz nast pny?

- Ja... Nikt tego nigdy nie robił. Sk d mam wiedzie ?

- Zastanawiam si - mówiłem dalej. - Czy mimo to zechcesz realizowa w ten

sposób swoj wersj rzeczywisto ci? Czy b dzie to oznacza rozkład naszego

wszech wiata, Amberu i Cienia, specjalnie dla ciebie? Czy nowy układ b dzie

negacj naszego, czy zaistnieje niezale nie? A mo e b d si nakłada ? Co w

danej sytuacji przewidujesz?

Wzruszył ramionami.

- Ju ci odpowiedziałem. Nikt jeszcze tego nie próbował. Sk d mam wiedzie ?

- A ja my l , e wiesz, a przynajmniej si domy lasz. My l , e to wła nie

zaplanowałe , e tego chcesz spróbowa . Poniewa nic wi cej ci nie pozostało.

Twoje działanie uwa am za wskazówk , e tacie si powiodło, a ty mo esz zagra

ju tylko swoj ostatni kart . Ale potrzebny jestem ja i potrzebny ci jest Klejnot.

Nie dostaniesz jednego ani drugiego.

Westchn ł.

- Spodziewałem si po tobie czego wi cej. Ale niech b dzie. Nie masz racji, ale

nie chc si kłóci . Posłuchaj. Zamiast patrze , jak wszystko ginie, wol raczej

podzieli si z tob władz .

- Brandzie - powiedziałem. - Spływaj st d. Nie dostaniesz Klejnotu i nie

uzyskasz ode mnie pomocy. Wysłuchałem ci i uwa am, e kłamiesz.

- Boisz si - stwierdził. - Mnie si boisz. Nie mam do ciebie pretensji o ten brak

zaufania. Ale popełniasz bł d. Jestem ci potrzebny.

- Mimo to dokonałem ju wyboru.

Zbli ył si o krok. Potem o nast pny.

- Co tylko zechcesz, Corwinie. Mog ci da wszystko, czego za dasz.

- Byłem z Benedyktem w Tir-na Nog'th - odparłem. - Patrzyłem przez jego

oczy i słuchałem jego uszami, kiedy składałe mu t sam propozycj . Wypchaj

si , Brandzie. Zamierzam wypełni sw misj . Je li s dzisz, e potrafisz mnie

powstrzyma , równie dobrze mo esz spróbowa teraz.

Ruszyłem ku niemu. Wiedziałem, e zabiłbym go, gdybym go dopadł. I

wiedziałem, e raczej go nie dopadn .

Zatrzymał si . Odst pił o krok.

- Popełniasz wielki bł d - o wiadczył.

- Nie s dz . My l , e robi wła nie to, co powinienem.

- Nie b d z tob walczył - zapewnił pospiesznie. - Nie tutaj, nie nad otchłani .

Miałe okazj . Kiedy spotkamy si znowu, b d musiał odebra ci Klejnot sił .

- Co ci z niego przyjdzie bez dostrojenia?

- Mo e istnieje jaki sposób, eby tego dokona . Trudniejszy, ale mo liwy.

background image

32

Zmarnowałe swoj szans . egnaj.

Wycofał si mi dzy drzewa. Poszedłem za nim, ale znikn ł.

Opu ciłem to miejsce i jechałem dalej drog ponad pustk . Wolałem nie

my le , e Brand mógł cho by cz ciowo mówi prawd . Lecz to, co powiedział,

n kało mnie bez przerwy. A je li tato przegrał? Wtedy moja misja jest daremna.

Wszystko sko czone. To ju tylko kwestia czasu. Wolałem si nie ogl da na

wypadek, gdyby co mnie doganiało. Przeszedłem na rednie tempo piekielnego

rajdu. Chciałem odszuka pozostałych, zanim dosi gn ich fale Chaosu; chciałem

im udowodni , e do ostatka zachowałem wiar ; wykaza , e na ko cu dałem z

siebie wszystko. Zastanawiałem si te , jak toczy si bitwa. A mo e w tamtej

ramie czasowej jeszcze si nie zacz ła?

Jechałem wzdłu mostu, który rozszerzał si pod coraz ja niejszym niebem.

Kiedy przybrał wygl d złocistej równiny, raz jeszcze przemy lałem gro b

Branda. Czy powiedział to wszystko, by wzbudzi we mnie w tpliwo ci, wywoła

niepokój i zmniejszy skuteczno działa ? Mo liwe. Jednak e, je li potrzebuje

Klejnotu, b dzie musiał zastawi na mnie pułapk . A czułem szacunek dla

niezwykłej mocy, jak zdobył w Cieniu. To prawie niemo liwe, by ustrzec si

przed atakiem kogo , kto mo e obserwowa ka dy mój ruch i przenie si

natychmiast na najbardziej korzystn pozycj . Kiedy zechce zaatakowa ?

Uznałem, e niezbyt pr dko. Przede wszystkim spróbuje osłabi mnie

psychicznie. Ju przecie byłem zm czony i bardziej ni troch zdenerwowany.

Pr dzej czy pó niej b d musiał odpocz . Nie zdołam w jednym etapie

pokona tak wielkiej odległo ci, cho bym nie wiem jak przyspieszył piekielny

rajd.

Obłoki ró u, pomara czu i zieleni przepływały obok, wirowały i wypełniały

wiat. Grunt d wi czał pod kopytami jak metal. Od czasu do czasu w górze

rozlegały si muzyczne tony, podobne do brz ku kryształu. My li ta czyły mi w

głowie. Wspomnienia wielu wiatów zjawiały si i znikały bez adnego porz dku.

Ganelon, mój przyjaciel - wróg, i mój ojciec, wróg - przyjaciel, ł czyli si i

rozdzielali, rozdzielali i ł czyli. W pewnej chwili który z nich zapytał, kto ma

prawo do tronu. S dziłem wtedy, e to Ganelon chce pozna nasze liczne

usprawiedliwienia. Teraz wiem, e to tato chciał zbada moje odczucia. On ju

os dził. Zdecydował. A ja si wycofałem. Sam nie wiem, czy uzna to za

zahamowanie w rozwoju, ch unikni cia ci aru korony czy raczej nagłe

ol nienie, oparte na wszystkim, czego do wiadczyłem w ostatnich latach,

narastaj ce we mnie z wolna i umo liwiaj ce bardziej dojrzałe spojrzenie na

uci liw - poza rzadkimi momentami chwały - rol monarchy. Wspominałem

swoje ycie na cieniu-Ziemi, wspominałem wykonywane i wydawane rozkazy.

Przed moimi oczami przepływały twarze ludzi, których poznałem w ci gu

wieków: przyjaciele, wrogowie, ony, kochanki, krewni. Zdawało mi si , e

macha do mnie Lorraine, mieje si Moire i szlocha Deirdre, znowu walczyłem z

Erykiem. Przypomniałem sobie moje pierwsze przej cie Wzorca - byłem wtedy

chłopcem - i to pó niejsze, gdy krok po kroku odzyskiwałem pami .

Powróciły morderstwa, kradzie e, rozboje, uwiedzenia... poniewa , jak

mawiał Mallory, zawsze tam były. Nie potrafiłem nawet zlokalizowa ich

dokładnie w czasie.

background image

33

Nie odczuwałem szczególnego niepokoju, bo nie miałem szczególnych

wyrzutów sumienia. Czas, czas i jeszcze raz czas st pił surowe prze ycia i dokonał

we mnie przemian. Patrzyłem na moje wcze niejsze ja jak na innych ludzi,

znajomych, których przerosłem. Nie rozumiałem, jak mogłem by niektórymi z

nich. P dziłem przed siebie, a sceny z przeszło ci zdawały si materializowa

w ród mgieł. To nie adna licentia poetica. Bitwy, w których uczestniczyłem, były

rzeczywiste, tyle e absolutnie bezd wi czne: błyski broni, barwy mundurów,

proporców i krwi. I ludzie - w wi kszo ci od dawna martwi - wynurzali si z

moich wspomnie na ten wiat niemej animacji. Nie było w ród nich nikogo z

rodziny, jednak wszyscy kiedy wiele dla mnie znaczyli.

Mimo to w ich pojawianiu si nie było ladu uporz dkowania. Widziałem

czyny szlachetne i godne pogardy; wrogów i przyjaciół... a adna z osób nie

zwracała na mnie uwagi; wszystkie pochłoni te były jakimi od dawna

nieistotnymi działaniami. Zastanawiałem si nad charakterem tej okolicy. Czy

była rozcie czon wersj Tir-Na Nog'th z niedalekim ródłem jakiej my loczułej

substancji, si gaj cej do moich wspomnie , by wy wietli panoram

zatytułowan "Oto twoje ycie"? Czy mo e po prostu zaczynały si halucynacje?

Byłem zm czony, niespokojny, zmartwiony i rozkojarzony, jechałem za szlakiem

monotonnie i łagodnie stymuluj cym zmysły w sposób wiod cy do rozmarzenia...

Zdałem sobie spraw , e ju do dawno straciłem kontrol nad Cieniem i teraz

zwyczajnie posuwam si liniowo poprzez pejza , pochwycony w spektaklu

uzewn trznionego narcyzmu... Zrozumiałem, e musz si zatrzyma i odpocz ,

mo e nawet troch si przespa ... cho bałem si robi to tutaj. B d musiał

wyrwa si i dotrze do spokojniejszego, opuszczonego miejsca...

Szarpn łem otoczenie. Skr ciłem je wokół siebie.

I wyrwałem si z niego. Wkrótce potem jechałem przez surow , górzyst

okolic , a po chwili dotarłem do jaskini, której pragn łem.

Wjechali my do wn trza. Zaj łem si Gwiazd , potem zjadłem co i wypiłem,

ale tylko tyle, by głód stał si mniej dokuczliwy. Nie rozpalałem ognia. Owin łem

si w płaszcz i wyj ty z juków koc. W prawej dłoni trzymałem Grayswandira.

Le ałem zwrócony twarz w stron mroku za otworem wyj cia.

Nie czułem si najlepiej. Wiedziałem, e Brand jest kłamc , ale jego słowa i

tak budziły niepokój. Zawsze byłem dobry w zasypianiu. Zamkn łem oczy i

odpłyn łem w sen.

background image

34

Rozdział 5

Obudziło mnie wra enie czyjej obecno ci. A mo e hałas i wra enie czyjej

obecno ci. W ka dym razie ockn łem si pewny, e nie jestem sam. Mocniej

chwyciłem Grayswandira i otworzyłem oczy. Poza tym, nie poruszałem si .

Przez otwór jaskini wpadał słaby, jakby ksi ycowy blask. Stała tam jaka

posta , mo liwe, e ludzka. W tym o wietleniu nie mogłem stwierdzi , czy stoi

przodem do mnie czy do wyj cia. Ale wtedy zrobiła krok w moj stron .

Poderwałem si , kieruj c ostrze w jej pier . Stan ła.

- Pokój - odezwał si m ski głos, mówi cy w Thari. - Chciałem tylko skry si

przed burz . Czy mog przeczeka w twojej jaskini?

- Jak burz ? - zdziwiłem si .

Jakby w odpowiedzi zahuczał grom i dmuchn ł pachn cy deszczem wiatr.

- W porz dku; to przynajmniej jest prawd - mrukn łem. - Rozgo si .

Usiadł do daleko od wyj cia, oparty o cian po prawej stronie. Zwin łem

koc i zaj łem miejsce naprzeciwko. Dzieliły nas jakie cztery metry. Znalazłem

fajk , nabiłem, potem wypróbowałem zapałk , któr miałem jeszcze z cienia-

Ziemi. Zapaliła si , oszcz dzaj c mi masy kłopotów. Wdychałem zmieszany z

wilgotn bryz aromat tytoniu, nasłuchiwałem odgłosów deszczu i obserwowałem

sylwetk mojego bezimiennego towarzysza. My lałem o wszystkich mo liwych

niebezpiecze stwach; lecz głos, który si do mnie odezwał, nie nale ał do Branda.

- To nie jest zwyczajna burza - oznajmił przybysz.

- Naprawd ? Dlaczego?

- Przede wszystkim nadci ga z północy. O tej porze roku nigdy nie

przychodz z północy. Nie tutaj.

- W taki sposób powstaj legendy - zauwa yłem.

- Po drugie, jeszcze nigdy nie widziałem, by burza tak si zachowywała. Przez

cały dzie obserwowałem, jak nadchodzi: sun ca wolno ciana z frontem gładkim

jak tafla szkła. A tyle błyskawic, e wygl dała jak gigantyczny owad z setkami

błyszcz cych odnó y. Bardzo dziwne. A za ni wszystko si wykrzywia.

- Tak bywa podczas deszczu.

- Nie w ten sposób. Wszystko jakby traci kształt. Płynie. Jak gdyby ta burza

rozpuszczała wiat... albo rozgniatała jego formy.

Zadr ałem. Miałem nadziej , e wyprzedziłem mroczne fale dostatecznie, by

chwil odpocz . Z drugiej strony, przybysz mógł si myli , a zjawisko było tylko

nietypow burz . Mimo wszystko, wolałem nie ryzykowa . Wstałem i spojrzałem

w gł b jaskini. Gwizdn łem.

adnej odpowiedzi. Podszedłem i zacz łem maca r kami.

- Co si stało?

- Mój ko znikn ł.

- Mo e gdzie odbiegł?

- Na pewno. Chocia my lałem, e Gwiazda ma wi cej rozumu.

Podszedłem do otworu jaskini, ale niczego nie dostrzegłem. Za to w jednej

chwili przemokłem do nitki.

Wróciłem na swój posterunek pod lew cian .

- Dla mnie wygl da to jak całkiem zwyczajna burza - o wiadczyłem. - W

background image

35

górach cz sto zdarzaj si bardzo silne nawałnice.

- Mo e wi c znasz t okolic lepiej ode mnie?

- Nie. Przeje d ałem tylko. Zreszt , wkrótce powinienem rusza dalej.

Dotkn łem Klejnotu. Si gn łem my l do niego, a potem poprzez niego na

zewn trz i w gór . Wyczułem wokół siebie burz i nakazałem jej odej ;

czerwone pulsowanie energii odpowiadało uderzeniom mojego serca. Potem

oparłem si , znalazłem drug zapałk i zapaliłem wygasł fajk . Trzeba było

czasu, by siły, jakie przywołałem, wykonały sw prac na tak pot nym froncie

burzowym.

- To ju nie potrwa długo - powiedziałem.

- Sk d wiesz?

- Informacja zastrze ona.

Parskn ł.

- Według niektórych wersji, tak wła nie sko czy si wiat: poczynaj c od

niezwykłej burzy z północy.

- Zgadza si - odparłem. - I to jest wła nie to. Ale nie ma si czym martwi . W

ten czy w tamten sposób ju niedługo nast pi koniec.

- Ten kamie , który nosisz... on wieci.

- Tak.

- Ale artowałe , e to ju koniec, prawda?

- Nie.

- Przywodzisz mi na my l werset wi tej Ksi gi... Archanioł Corwin przejdzie

przed burz , nios c na piersi błyskawic ... Nie masz przypadkiem na imi

Corwin?

- Jak to idzie dalej?

- ...Spytany, dok d zmierza, odpowie "Na kra ce Ziemi", gdzie d y nie

wiedz c, który z nieprzyjaciół wspomo e go przeciw innemu ani kogo dotknie

Róg.

- To ju wszystko?

- Wszystko, co napisano o Archaniele Corwinie.

- Nieraz ju natrafiłem na podobne trudno ci z Pismem. Mówi do , by

człowieka zaciekawi , ale nigdy tyle, eby to si na co przydało. Zupełnie jakby

autora podniecało takie kuszenie. Jeden nieprzyjaciel przeciw innemu? Róg? Nic

z tego nie rozumiem.

- A dok d ty zmierzasz?

- Niezbyt daleko, o ile nie znajd swojego konia.

Wróciłem do wyj cia. Deszcz był ju słabszy. Widziałem blask jakby ksi yca

za chmurami na zachodzie, i drugiego na wschodzie. Spojrzałem na szlak, w obie

strony, i w dół, w gł b doliny. adnych koni w polu widzenia. Jednak kiedy

wracałem do jaskini, usłyszałem daleko w dole r enie Gwiazdy.

- Musz i ! - krzykn łem do obcego. - Mo esz zatrzyma mój koc.

Nie wiem, czy odpowiedział, gdy wybiegłem w lekk m awk , szukaj c drogi

w dół zbocza. Raz jeszcze wysiliłem si poprzez Klejnot i m awka ust piła

miejsca mgle.

Kamienie były liskie, ale bez potkni cia udało mi si dotrze do połowy

stoku. Zatrzymałem si wtedy, by chwil odetchn i eby si rozejrze . Z tego

background image

36

miejsca trudno było okre li , sk d dobiegło r enie Gwiazdy. Ksi yc wiecił

odrobin ja niej, widziałem troch lepiej, ale studiuj c panoram pod sob , nie

dostrzegłem niczego. Przez kilka minut nasłuchiwałem uwa nie.

Wtedy raz jeszcze usłyszałem r enie - w dole, po lewej, w pobli u ciemnego

głazu, kopca kamieni czy stercz cej skały. Zdawało mi si , e w cieniu u podstawy

trwa jakie zamieszanie. Ruszyłem tam jak najszybciej. Na płaskim gruncie

mijałem poruszane zachodni bryz pasma srebrzystej mgły, owijaj ce si

w owo wokół kostek. Usłyszałem skrzypi cy, zgrzytliwy d wi k, jakby po

kamienistej powierzchni przetaczano czy popychano co ci kiego. Potem

zauwa yłem błysk wiatła - nisko na tle ciemnej masy, do której si zbli ałem.

Po chwili rozró niałem ju w prostok cie wiatła niewielkie człekokształtne

sylwetki, z wysiłkiem próbuj ce poruszy wielki kamienny blok. Gdzie stamt d

dobiegały tak e echa stukotu kopyt i r enia. Kamie ruszył z miejsca i zamkn ł

si jak wrota, którymi prawdopodobnie był. Prostok t wiatła zmalał, zmienił si

w szczelin , wreszcie znikn ł z hukiem, gdy wszystkie postacie wbiegły do

wn trza.

Kiedy dotarłem do skalnej masy, wokół znów panowała cisza. Przyło yłem

ucho do kamienia, ale na pró no.

Te stworzenia jednak, kimkolwiek były, zabrały mi konia. Nigdy nie lubiłem

koniokradów i w swoim czasie zabiłem ich kilku. A Gwiazda był mi teraz

potrzebny jak jeszcze nigdy w yciu. Dlatego przesuwałem dłonie po skale,

szukaj c brzegów kamiennych wrót.

Bez trudu zakre liłem czubkami palców kontury. Znalazłem je chyba

szybciej, ni potrafiłbym w wietle dnia, kiedy wszystko zlałoby si razem i

zmieszało, oszukuj c wzrok. Teraz potrzebowałem jeszcze jakiego uchwytu, by

otworzy wrota. Te stworzenia wydały mi si raczej niewielkie, wi c szukałem

nisko.

Wreszcie odkryłem co odpowiedniego. Chwyciłem mocno i poci gn łem, lecz

kamie nie ust pował. Albo byli nieproporcjonalnie silni, albo stosowali jakie

sztuczki, o których nie miałem poj cia.

Niewa ne. S sytuacje wymagaj ce delikatno ci, i inne, wła ciwe dla brutalnej

siły. Byłem zły i spieszyłem si , wi c bez trudu podj łem decyzj .

Napinaj c mi nie ramion, barków i grzbietu, poci gn łem kamienny blok.

ałowałem, e nie ma przy mnie Gerarda. Wrota skrzypn ły. Ci gn łem dalej.

Poruszyły si lekko, jakie trzy centymetry. I utkn ły. Nie ust puj c, szarpn łem

mocniej. Skrzypn ły znowu.

Odsun łem si , przeniosłem ci ar ciała i oparłem stop o kamienn framug

tu obok przej cia. Odpychałem si nog i ci gn łem. Znów usłyszałem

skrzypienie, potem zgrzyt i blok poruszył si o kolejne dwa centymetry. Potem

stan ł i nie zdołałem go ju przesun .

Zwolniłem uchwyt i rozprostowałem r ce. Potem nacisn łem ramieniem i

zamkn łem wrota. Nabrałem tchu i złapałem znowu.

Oparłem lew stop o skał . Tym razem nie zwi kszałem nacisku stopniowo.

Z całej siły pchn łem i szarpn łem równocze nie.

Wewn trz, co trzasn ło i brz kn ło, a wrota ze zgrzytem rozsun ły si na

jakie pi tna cie centymetrów. Stawiały chyba mniejszy opór, wi c odwróciłem

background image

37

si , zaparłem plecami o cian i nacisn łem mocno.

Poruszały si swobodniej, ale nie mogłem si powstrzyma i gdy tylko

odsun ły si dostatecznie, wsparłem o nie stop i pchn łem z całej siły.

Odskoczyły na pełne sto osiemdziesi t stopni, gło no hukn ły o skał , p kły w

kilku miejscach, zakołysały si i padły na ziemi z trzaskiem, od którego zadr ał

grunt. Rozleciały si na kawałki.

Zanim upadły, trzymałem ju w dłoni Grayswandira.

Schyliłem si i szybko zajrzałem do rodka.

Blask... Korytarz był o wietlony... Przez niewielkie lampy zwisaj ce z haków

w cianach... Nad schodami... Prowadz cymi w dół... Do miejsca, gdzie było

ja niej i sk d dobiegały jakie d wi ki... Jakby muzyka... Nie dostrzegłem nikogo.

Zdawało mi si , e narobiłem strasznego huku, który powinien zwróci czyj

uwag , ale muzyka trwała bez adnej przerwy. Albo w jaki sposób hałas tam nie

dotarł, albo nic ich nie obchodził.

Wszystko jedno...

Wyprostowałem si i przest puj c próg zaczepiłem stop o jaki metalowy

przedmiot. Podniosłem go i obejrzałem: skrzywiona sztaba. Zaryglowali za sob

drzwi. Cisn łem j za siebie i ruszyłem schodami w dół.

Muzyka - skrzypki i piszczałki - rozbrzmiewała coraz gło niej. Z tego, jak

odbijało si wiatło, zgadywałem, e po prawej stronie u stóp schodów znajduje

si jaka sala. Stopnie były małe i było ich bardzo du o. Nie próbowałem si

skrada , tylko zbiegłem szybko w dół.

Kiedy spojrzałem w gł b sali, zobaczyłem scen jak ze snu pijanego

Irlandczyka. W zadymionej, o wietlonej pochodniami komnacie cała horda

metrowych ludków o czerwonych twarzach i w zielonych kubrakach ta czyła w

rytm muzyki i piła z kufli co , co wygl dało na piwo, równocze nie tupi c nogami

i wal c pi ciami w stoły, klepi c si po ramionach, bawi c si , miej c i

krzycz c.

Wzdłu ciany stały wielkie beczki, a przed jedn z nich, otwart , ustawiła si

kolejka ucztuj cych. Na drugim ko cu sali płon ło gigantyczne ognisko; dym

znikał w szczelinie ponad dwoma otworami prowadz cymi nie wiadomo dok d.

Gwiazda stał uwi zany do elaznego pier cienia przy palenisku, a krzepki

m czyzna w skórzanym fartuchu szlifował i ostrzył jakie podejrzanie

wygl daj ce narz dzia.

Kilka głów zwróciło si ku mnie, rozległy si krzyki i muzyka umilkła.

Zapanowała niemal absolutna cisza. Uniosłem miecz do pozycji en garde i kling

wskazałem Gwiazd . Wszystkie oczy spogl dały ju w moj stron .

- Przyszedłem po swojego konia - poinformowałem. - Albo mi go

przyprowadzicie, albo sam po niego pójd . W tym drugim przypadku krwi b dzie

o wiele wi cej.

Z prawej strony kto si odezwał: wy szy i bardziej siwy od pozostałych.

Odchrz kn ł.

- Wybacz, prosz - zacz ł. - Ale jak si tutaj dostałe ?

- B d wam potrzebne nowe drzwi - odparłem. - Id i sam zobacz, je li masz

ochot ... i je li zrobi to jak ró nic , a mo e zrobi . Zaczekam.

Odst piłem na bok i stan łem plecami do ciany.

background image

38

Skin ł głow .

- Tak uczyni .

Przebiegł obok mnie.

Czułem, jak zrodzona z gniewu siła dopływa do Klejnotu i wypływa z niego.

Jaka cz stka mnie pragn ła wyci , wyr ba i wykłu drog przez sal , inna

chciała bardziej pokojowego rozwi zania konfliktu z lud mi o tyle ode mnie

mniejszymi. Trzecia, mo e najm drzejsza, podpowiadała, e te maluchy nie mog

nie by zupełnymi ofermami. Czekałem wi c, jakie wra enie wywrze na ich

rzeczniku mój wyczyn przy wrotach. Wrócił po chwili, obchodz c mnie z daleka.

- Przyprowad cie mu konia - polecił.

W sali rozległo si szemranie. Opu ciłem kling .

- Bardzo przepraszam - powiedział ten, który wydał rozkaz. - Nie chcemy

kłopotów z lud mi twojego rodzaju. B dziemy szuka spy y gdzie indziej. Chyba

nie masz pretensji?

Człowiek w skórzanym fartuchu odwi zał Gwiazd i ruszył ku mnie.

Ucztuj cy cofali si , robi c mu przej cie.

Westchn łem.

- Powiem, e sprawa zako czona, wybacz i zapomn - uspokoiłem go.

Mały człowieczek wzi ł ze stołu i podał mi pełen kufel. Widz c moj min ,

napił si pierwszy.

- Mo e wi c wypijesz z nami?

- Czemu nie? - Wychyliłem kufel, a on osuszył drugi.

Czkn ł cicho i u miechn ł si .

- Niewielka to porcja dla kogo twoich rozmiarów - stwierdził. - Pozwól, e

przynios nast pny. Na drog .

Piwo było niezłe, a ja spragniony po wysiłku.

- Zgoda.

Zawołał o wi cej. Tymczasem podano mi cugle Gwiazdy.

- Mo esz uwi za uzd do tego haka. - Wskazał mi pr t stercz cy ze ciany

przy wej ciu. - Ko b dzie tu bezpieczny.

Skin łem głow i gdy tylko odszedł rze nik, usłuchałem rady. Nikt ju na

mnie nie patrzył. Pojawił si dzban piwa, a mały człowieczek napełnił nasze kufle.

Jeden ze skrzypków zagrał now melodi . Natychmiast przył czył si drugi.

- Usi d na chwil - zaproponował gospodarz, nog podsuwaj c mi zydel. -

Je li wolisz, siadaj plecami do ciany. Nie b dzie adnych sztuczek.

Usiadłem, a on zaj ł miejsce naprzeciw. Dzban stał mi dzy nami. Przyjemnie

było odpocz , na chwil zapomnie o podró y, napi si ciemnego ale i posłucha

wesołej melodii.

- Nie b d wi cej przepraszał - oznajmił mój towarzysz. - Ani si tłumaczył.

Obaj wiemy, e to nie było nieporozumienie. Ale wyra nie wida , e słuszno jest

po twojej stronie. - U miechn ł si i mrugn ł porozumiewawczo. - Dlatego te

jestem skłonny zako czy na tym cał spraw . Nie b dziemy głodowa . Tyle e

nie b dzie dzi uczty. Pi kny nosisz klejnot. Opowiesz mi o nim?

- Zwykły kamyk - odparłem.

Znowu zacz ły si ta ce, a rozmowy były coraz gło niejsze. Dopiłem piwo, a

on dolał mi z dzbana. Falowały płomienie. Chłód nocy z wolna opuszczał moje

background image

39

ko ci.

- Macie tu przytuln kryjówk - zauwa yłem.

- Mamy, to prawda. Słu y nam od niepami tnych czasów. Mo e ci

oprowadzi ?

- Dzi kuj , raczej nie.

- Nie my lałem tego serio, ale jako gospodarz miałem obowi zek to

zaproponowa . Je li masz ochot , wł cz si do ta ca.

Ze miechem pokr ciłem głow . My l o podrygach w tym towarzystwie

przywodziła na my l wizje Swifta.

- W ka dym razie dzi kuj .

Wyj ł i nabił glinian fajk . Wyczy ciłem swoj i nabiłem równie . Miałem

wra enie, e niebezpiecze stwo min ło zupełnie. Mój rozmówca okazał si

sympatycznym maluchem, a pozostali wydawali si teraz zupełnie niegro ni,

rozta czeni i weseli.

A jednak... Znałem podobne historie z innego miejsca, dalekiego, tak bardzo

dalekiego st d... Zbudzi si o wicie na jakim polu, nago, gdy znikn wszelkie

lady... Wiedziałem, a mimo to...

Par kufli niczym chyba nie groziło. Rozgrzewały mnie; ostre głosy skrzypek i

zawodzenie piszczałek były przyjemn odmian po ot piaj cych serpentynach

piekielnego rajdu. Oparłem si wygodnie i dmuchn łem dymem. Obserwowałem

tancerzy.

Karzełek mówił i mówił. Pozostali nie zwracali na mnie uwagi. To dobrze.

Słuchałem jakiej fantastycznej prz dzy opowie ci pełnych rycerzy, wojen i

skarbów.

Po wi całem jej tylko niewielk cz stk uwagi, a przecie wci gała mnie,

wywołuj c nawet kilka chichotów. W gł bi za mniej sympatyczna, m drzejsza

cz umysłu ostrzegała: dobrze, Corwinie, masz ju do ; pora si egna ...

Ale w magiczny sposób mój kufel znowu był pełen, a ja podniosłem go i

poci gn łem. Jeszcze tylko jeden... jeszcze jeden przecie nie zaszkodzi.

Nie, powiedziało moje drugie ja. Przecie on rzuca na ciebie urok. Nie czujesz

tego?

Nie wierzyłem, by jaki karzeł potrafił mnie upi . Byłem jednak zm czony i

niewiele jadłem. Mo e rozs dniej b dzie...

Głowa mi si kiwała. Odło yłem fajk na stół. Po ka dym mrugni ciu coraz

wi cej czasu zajmowało ponowne otwarcie oczu. Było mi przyjemnie i ciepło; w

r kach i nogach czułem male k drobink cudownego ot pienia.

Dwa razy zauwa yłem, e zdrzemn łem si przez moment. Próbowałem

my le o misji, o własnym bezpiecze stwie, o Gwie dzie... Wymruczałem co ,

wci zachowuj c za opuszczonymi powiekami resztk przytomno ci. Tak

przyjemnie byłoby nie rusza si jeszcze cho pół minuty...

Melodyjny głos małego człowieczka zmienił si w monotonne, jednostajne

brz czenie...

Gwiazda zar ał.

Wyprostowałem si nagle, szeroko otwieraj c oczy.

Scena, jak zobaczyłem, przep dziła z umysłu resztki senno ci.

Muzykanci grali ci gle, ale nikt ju nie ta czył. Wszyscy skradali si do mnie,

background image

40

a ka dy trzymał co w r ku: butelk , pałk , nó . Ten w skórzanym fartuchu

potrz sał swoim tasakiem. Mój towarzysz pochwycił wła nie t gi kij, oparty

dot d o cian . Niektórzy wznosili jakie kawałki umeblowania. Nowi wybiegali z

korytarzy za paleniskiem, a wszyscy nie li kamienie i maczugi.

Znikn ły wszelkie lady wesoło ci, a drobne twarze były albo całkiem bez

wyrazu, albo wykrzywione w nienawistnych grymasach czy wyj tkowo

nieprzyjemnych u miechach.

Gniew powrócił, ale nie był ju t w ciekł pasj , któr odczuwałem

poprzednio. Spogl daj c na t hord , wcale nie miałem ochoty si z ni mierzy .

Ostro no studziła nastroje. Miałem misj do spełnienia. Nie b d nadstawiał

karku, je li tylko znajd inny sposób załatwienia sprawy. Byłem jednak pewien,

e nie zdołam si wyłga z tej sytuacji.

Odetchn łem gł boko. Widziałem, e szykuj si ju do ataku i nagle

wspomniałem Branda i Benedykta w Tir-na Nog'th; Brand nie był nawet w pełni

dostrojony do Klejnotu. Raz jeszcze z ognistego kamienia zaczerpn łem sił, gotów

si broni , gdyby zaszła potrzeba. Ale najpierw spróbuj zaatakowa ich systemy

nerwowe.

Nie byłem pewien, jak Brand tego dokonał, wi c po prostu si gn łem ku nim

poprzez Klejnot - jak wtedy, gdy wpływałem na pogod . To dziwne, ale wci

grała muzyka, jak gdyby napad małego ludku był jak upiorn kontynuacj

ta ca.

- Stójcie - nakazałem gło no, podnosz c si zza stołu. - Nie ruszajcie si .

Zmie cie si w pos gi. Wszyscy.

Poczułem ci ki puls w piersi i na szyi. Czułem, jak rubinowa moc płynie na

zewn trz - jak zwykle przy u yciu Klejnotu.

Mali napastnicy zatrzymali si . Najbli si zamarli zupełnie, cho z tyłu

niektórzy jeszcze si poruszali. Piszczałki j kn ły szale czo, a skrzypki zamilkły.

Wci nie byłem pewien, czy ja to osi gn łem, czy te znieruchomieli sami,

widz c, jak wstaj .

Wtedy poczułem pot ne fale mocy, płyn ce ode mnie i obejmuj ce całe

zgromadzenie coraz cia niejsz sieci .

Poczułem, e s uwi zieni w tej ekspresji mojej woli.

Si gn łem za siebie i odwi załem Gwiazd .

Powstrzymuj c ich koncentracj czyst jak wszystko, z czego korzystałem w

w drówce poprzez Cie , poprowadziłem Gwiazd do wyj cia. Obejrzałem si

jeszcze, by po raz ostatni spojrze na unieruchomion gromad , i pchn łem

wierzchowca przodem, schodami w gór .

Id c nasłuchiwałem, ale z dołu nie dobiegł aden głos. Na zewn trz wit

rozja niał ju niebo na wschodzie. Dziwne, ale kiedy wskakiwałem na siodło,

usłyszałem dalekie d wi ki skrzypek. Po chwili wł czyły si piszczałki. Jak gdyby

nie miało znaczenia, czy w swych planach wobec mnie odnie li sukces czy

pora k ; uczta trwała nadal.

Ruszałem ju , gdy krzykn ła co do mnie mała figurka, stoj ca na szczycie

bramy, przez któr niedawno wyszedłem. Był to ich przywódca, z którym piłem.

ci gn łem cugle, by lepiej słysze jego słowa.

- A dok d zmierzasz? - zawołał.

background image

41

Dlaczego nie?

- Na kra ce Ziemi! - odkrzykn łem.

Podskoczył nagle na czubku swych rozbitych wrót.

- Szcz liwej drogi, Corwinie! - wrzasn ł.

Pomachałem mu. Rzeczywi cie, dlaczego nie? Czasem cholernie ci ko

odró ni tancerza od ta ca.

background image

42

Rozdział 6

Przejechałem niecałe tysi c metrów w stron , która poprzednio była

południem, gdy wszystko si nagle sko czyło: ziemia, niebo, góry... Stałem przed

płaszczyzn białego wiatła. Wspomniałem wtedy tego przybysza z jaskini i jego

słowa. Miał przeczucie, e ta burza wymazuje wiat, e odpowiada czemu

pochodz cemu z miejscowego mitu apokalipsy. Mo e miał racj . Mo e była to

fala Chaosu, o której wspominał Brand; mo e sun ła t dy, niszcz c i rozrywaj c.

Ale ten koniec doliny pozostał nietkni ty. Dlaczego?

Wtedy przypomniałem sobie, jak zaatakowałem t burz . U yłem Klejnotu i

mocy zawartego w nim Wzorca. Powstrzymałem nawałnic nad tym obszarem. A

je li była czym wi cej ni zwyczajn burz ? Wzorzec zwyci ał ju nad

Chaosem. Czy ta dolina, gdzie zahamowałem deszcz, jest tylko wysp na morzu

Chaosu? A je li tak, to jak mam jecha dalej?

Na wschodzie ja niał ju dzie , lecz adne sło ce nie wynurzyło si zza

horyzontu, by zawisn w niebiosach; była tam ogromna, l ni ca o lepiaj cym

blaskiem korona i przesuni ty przez ni ogromny miecz. Usłyszałem piew ptaka,

zupełnie jak miech. Schyliłem si i zakryłem twarz r kami. Szale stwo...

Nie! Bywałem ju w takich niesamowitych cieniach. Im dalej, tym dziwniejsze

niekiedy si staj . A do...

O czym to my lałem owej nocy w Tir-na Nog'th? Przypomniałem sobie dwa

zdania z opowiadania Isaka Dinesena. Wywarły na mnie tak silne wra enie, e

nauczyłem si ich na pami , mimo e byłem wtedy Carlem Coreyem:

"...Niewielu ludzi mo e o sobie powiedzie , e wolni s od wiary, i wiat, który

widz wokół siebie, jest w istocie tworem ich własnej wyobra ni. Czy jeste my

wi c zadowoleni, czy jeste my z niego dumni?"

Podsumowanie ulubionej filozoficznej rozrywki w rodzinie. Czy stwarzamy

wiaty Cienia, czy te trwaj one niezale nie, oczekuj c dotkni cia naszej stopy?

A mo e istnieje lekkomy lnie pomijana trzecia mo liwo ? Kwestia raczej "mniej

tub bardziej" ni "albo-albo"? Za miałem si sm tnie, pojmuj c, e mo e nigdy

nie poznam odpowiedzi.

Jednak, jak my lałem tamtej nocy, jest takie miejsce - miejsce gdzie ko czy

si Ja , gdzie solipsyzm przestaje by wyja nieniem dla okolic, jakie

odwiedzamy, i rzeczy, które znajdujemy. Istnienie tego miejsca i tych rzeczy

dowodzi, e tutaj przynajmniej zachodzi ró nica. A je li zachodzi tutaj, to mo e

si ga tak e do naszych cieni, wprowadzaj c do nich nie-ja, przesuwaj c nasze ego

na ni szy poziom. Przypuszczałem, e tu wła nie jest takie miejsce; miejsce, gdzie

"Czy jeste my wi c zadowoleni, czy jeste my z niego dumni?" nie ma ju

zastosowania, gdy rozdarta dolina Garnath i moja kl twa mog znale inne

wytłumaczenie. W cokolwiek naprawd wierzyłem, czułem, e wkrótce znajd si

w krainie absolutnego nie-ja. Poza t granic mo e znikn moja władza nad

Cieniem.

Wyprostowałem si i mru c oczy spojrzałem pod wiatło. Rzuciłem

Gwie dzie słowo i potrz sn łem cuglami. Ruszyli my.

Przez chwil miałem wra enie, e wje d am w mgł .

Była tylko niesko czenie ja niejsza. I panowała absolutna cisza. Potem

background image

43

zacz li my spada . Spada albo płyn . Gdy min ł pierwszy szok, trudno było to

okre li . Z pocz tku zdawało mi si , e spadam, tym bardziej e Gwiazd

ogarn ła panika. Ale nie miał w co kopn , wi c po chwili przestał si porusza .

Dr ał tylko i gło no dyszał.

Prawd r k trzymałem uzd , a w lewej ciskałem Klejnot. Nie wiem, czego

dałem i dok d si gałem poprzez niego; chciałem tylko przejecha przez t biał

nico , odszuka szlak i ruszy nim do celu podró y.

Straciłem poczucie czasu. Wra enie upadku przemin ło. Poruszałem si czy

tylko unosiłem? Trudno powiedzie . Czy jasno wci była jasno ci ? I ta

miertelna cisza... Zadr ałem. Zostałem pozbawiony bod ców zmysłowych w

stopniu o wiele wi kszym, ni za dawnych dni lepoty w mojej celi. Tutaj nie było

niczego - ani drapania przebiegaj cego szczura, ani zgrzytu ły eczki o drzwi. Nie

było wilgoci ani chłodu, ani dotyku. Si gałem poprzez Klejnot...

Migotanie...

Co jakby przełamało na moment pole widzenia po prawej stronie, tak

szybkie, e niemal poni ej progu percepcji. Si gn łem tam, ale nie poczułem

niczego. Rzecz trwała tak krótko, e nie byłem pewien, czy zdarzyła si

naprawd . Równie dobrze mogła by halucynacj .

Ale potem zdarzyła si znowu, tym razem po lewej.

Nie wiem, ile czasu min ło mi dzy jedn a drug .

Pó niej usłyszałem co podobnego do j ku. Był bezkierunkowy i te bardzo

krótki. Nast pnie - i po raz pierwszy, jestem pewien - pojawił si szaro-biały,

ksi ycowy pejza . Wypłyn ł i znikn ł zaraz, mo e po sekundzie, na niewielkiej

powierzchni mojego pola widzenia, po lewej stronie.

Gwiazda prychn ł.

Z prawej strony wyrósł las - szary i biały. Przetoczył si , jakby my mijali go

pod jakim niesamowitym k tem.

Małoobrazkowy element, jakie dwie sekundy.

Pó niej, w dole, kawałki płon cego budynku... Bezbarwne...

Strz p zawodzenia z góry...

Widmowa góra, procesja z pochodniami wspinaj ca si kr tym szlakiem po

jej zboczu...

Kobieta wisz ca na gał zi: napi ta lina wokół szyi, przekrzywiona w bok

głowa, r ce zwi zane za plecami...

Góry, szczytami w dół, białe; w dole czarne chmury...

Pstryk. Lekka wibracja, jakby my na moment tylko dotkn li czego

twardego... mo e kopyto Gwiazdy na kamieniu. Potem ustało...

Błysk.

Głowy. Tocz si , ociekaj c czarn posok ... Chichot znik d... Człowiek

przybity do muru, głow w dół...

Znów białe wiatło - toczy si i wzbiera jak fala...

Pstryk. Blask.

Przez jedno uderzenie t tna kroczyli my po szlaku pod pasiastym niebem.

Gdy znikn ł, si gn łem ku niemu przez Klejnot.

Pstryk. Błysk. Pstryk. Grzmot.

Skalista droga prowadz ca do wysokiej, górskiej przeł czy. Wci

background image

44

monochromatyczny wiat... Za plecami huk, jakby uderzył grom...

Gdy tylko wiat zacz ł zanika , przekr ciłem Klejnot jak gałk strojenia.

Powrócił znowu... Dwa, trzy, cztery...

Liczyłem uderzenia kopyt, uderzenia serca na tle warkotu... Siedem, osiem,

dziewi ... wiat poja niał. Odetchn łem gł boko. Powietrze było chłodne.

Pomi dzy gromem i jego echami słyszałem szum ulewy. Na mnie jednak nie

spadła nawet kropla.

Obejrzałem si .

Szeroka ciana deszczu wyrastała mo e sto metrów za mn . Za ni widziałem

jedynie mgliste kontury górskich szczytów. Cmokn łem na Gwiazd i ruszyli my

szybciej, wspinaj c si na niemal poziomy odcinek pomi dzy dwoma

wierzchołkami, przypominaj cymi wie e. wiat przede mn wci był studium

bieli, czerni i szaro ci, niebo podzielone na przemian pasami ciemno ci i wiatła.

Wjechali my w w wóz.

Zaczynałem si trz

. Miałem ochot szarpn uzd , odpocz , zje co ,

zapali , zeskoczy z siodła i pospacerowa . Byłem jednak zbyt blisko ciany

burzy, by pozwala sobie na takie przyjemno ci.

Kopyta Gwiazdy budziły echa w w wozie; pod pasiastym niebem z obu stron

wznosiły si stromo skalne ciany.

Miałem nadziej , e górski ła cuch rozłamie burzowy front, cho

przeczuwałem, e to jednak niemo liwe. To nie była zwyczajna burza. Dr czyło

mnie nieprzyjemne uczucie, e ci gnie si a do Amberu, i e gdyby nie Klejnot,

zostałbym przez ni pochwycony i uwi ziony na zawsze.

Przygl dałem si dziwacznemu niebu, gdy rozja niaj c drog run ł na mnie

huragan bladych kwiatów. W powietrzu rozszedł si miły zapach. Gromy

przycichły, w skałach pojawiły si srebrne pasma. Cały wiat wypełniło wra enie

zmierzchu, idealnie pasuj ce do o wietlenia. A kiedy wynurzyłem si z w wozu,

spojrzałem w perspektyw doliny zakrzywion tak, e nie dało si oceni

odległo ci. Pełna była jakby naturalnych wie yc i minaretów odbijaj cych

ksi ycowy blask pasów na niebie, który przywodził na my l noc sp dzon w Tir-

na Nog'th; poro ni ta srebrzystymi drzewami, wykładana zwierciadłami

sadzawek, przecinana przez dryfuj ce widma; miejscami niemal zniwelowana w

tarasy, gdzie indziej faluj ca naturalnie; przebita czym podobnym do

przedłu enia szlaku, którym pod ałem: wznosz cego si i opadaj cego w

elegijnym krajobrazie; roziskrzona niewytłumaczalnymi punktami migotania i

l nienia; pozbawiona jakichkolwiek ladów zamieszkania.

Nie wahałem si z rozpocz ciem zjazdu. Grunt wokół był kredowoblady jak

ko ... i czy to nie delikatna linia czarnej drogi biegła daleko po lewej stronie?

Ledwo zdołałem j zauwa y .

Widz c, e Gwiazda jest zm czony, nie spieszyłem si ju . Je li burza nie

nadci gnie zbyt szybko, to chyba b dziemy mogli odpocz nad któr z tych

sadzawek w dolinie. Sam byłem wyczerpany i głodny.

Jad c w dół rozgl dałem si bacznie, ale nie dostrzegłem ludzi ani zwierz t.

Wiatr wzdychał cicho. W ni szych regionach białe kwiaty dr ały na łodygach

powojów: pojawiła si normalna ro linno . Burza nie pokonała jeszcze górskiego

pasma, cho za nim wci zbierały si chmury.

background image

45

Dotarłem wreszcie do tej niezwykłej doliny. Deszcz kwiatów ustał ju dawno,

lecz w powietrzu wci unosił si delikatny aromat. Jedynymi d wi kami były

stukot kopyt Gwiazdy i nieustaj ca, wiej ca z prawej strony lekka bryza. Wokół

wyrastały przedziwne formacje skalne o czystych, jakby wyrze bionych liniach.

Wci dryfowały obłoki mgły. Blade trawy skrzyły si wilgoci . Jechałem

szlakiem ku poro ni temu lasem centrum doliny, a perspektywy zmieniały si

wokół, skr caj c odległo ci i wyginaj c krajobrazy. Kiedy zjechałem z drogi, by

dotrze do niedalekiego z pozoru jeziorka, ono jakby cofało si przede mn . W

ko cu jednak stan łem na brzegu i zeskoczyłem z siodła. Zanurzyłem palec, by

pokosztowa wody: była lodowata, lecz słodka.

Czułem si zm czony. Kiedy zaspokoiłem pragnienie, uło yłem si na ziemi i

patrzyłem, jak Gwiazda skubie traw . Wyj łem z juków prowiant. Burza wci

walczyła, by przekroczy góry; przygl dałem si jej i my lałem. Je li tato

przegrał, to patrzyłem na pierwsze grzmoty Armageddonu, a cała moja podró

straciła sens. Nic z tych my li nie wynikało, gdy wiedziałem, e i tak musz

jecha dalej. Ale nie potrafiłem si nie zastanawia . Mogłem osi gn cel,

zobaczy zwyci sk bitw , a potem patrze , jak wszystko si rozpada. Bez sensu...

Nie. Nie bez sensu. To wa ne, e próbowałem, e starałem si a do ko ca. To

do , nawet je li wszystko inne upadnie.

Niech diabli porw Branda! Przede wszystkim...

Czyj krok!

Poderwałem si natychmiast i pochyliłem z dłoni na r koje ci miecza.

Stała przede mn kobieta, niewysoka, cała w bieli. Miała długie ciemne włosy,

dzikie, ciemne oczy i u miechała si . Przyniosła wiklinowy kosz, który postawiła

na ziemi mi dzy nami.

- Musisz by głodny, rycerzu - powiedziała, dziwnie akcentuj c Thari. -

Widziałam, jak nadje d asz. Przynosz ci to.

U miechn łem si i przyj łem bardziej normaln postaw .

- Dzi ki - odparłem. - Istotnie, jestem głodny. Na imi mi Corwin. A tobie?

- Pani.

Uniosłem brew.

- Dzi ki ci... Pani. Czy mieszkasz w tej okolicy?

Przytakn ła i ukl kła, by odkry kosz.

- Tak, mój pawilon stoi troch dalej, nad jeziorem. - Skin ła głow na wschód.

W kierunku czarnej drogi.

- Rozumiem - mrukn łem.

Jedzenie i wino w koszu wygl dały prawdziwie, wie o, apetycznie, o wiele

lepiej ni mój suchy prowiant. Oczywi cie, nie pozbyłem si podejrze .

- Zjesz ze mn ? - spytałem.

- Je li chcesz.

- Chc .

- Dobrze.

Rozło yła obrus, usiadła naprzeciw mnie, wyj ła z kosza jedzenie i uło yła je

mi dzy nami. Potem podawała, szybko kosztuj c ka dego dania. Czułem si przy

tym troch podle, ale tylko troch . W ko cu, to do niezwykłe miejsce na

mieszkanie dla kobiety najwyra niej samotnej, czekaj cej tylko, by wspomóc

background image

46

pierwszego w drowca, jaki tu trafi. Dara te mnie nakarmiła przy naszym

pierwszym spotkaniu. Zbli ałem si do kresu podró y, a zatem do okolic, gdzie

wróg był najpot niejszy. Czarna droga biegła całkiem blisko; zauwa yłem te

kilka razy, jak Pani spogl da na Klejnot.

Mimo wszystko mile sp dziłem ten czas. Zaprzyja nili my si przy posiłku.

Była idealn słuchaczk : miała si z moich artów i skłaniała, bym opowiadał o

sobie. Prawie ci gle patrzyła mi w oczy i w jaki sposób nasze palce spotykały si

za ka dym razem, gdy co podawała.

Je li chciała mnie w co wci gn , wybrała bardzo mił metod .

Jedli my wi c i rozmawiali my, a ja obserwowałem nieubłagany ruch

burzowego frontu. Pokonał w ko cu góry i rozpocz ł powolne zej cie ze szczytów.

Pani zbierała naczynia. Dostrzegła kierunek mojego spojrzenia i skin ła głow .

- Tak. Nadci ga - stwierdziła. Uło yła w koszu utensylia i usiadła przy mnie, z

butelk wina i kielichami. - Wypijemy za to?

- Wypij z tob , ale nie za to.

Nalała.

- To ju nie ma znaczenia - odparła. - Ju nie.

Poło yła mi dło na ramieniu i podała kielich. Wzi łem go i spojrzałem na

ni . U miechn ła si . Dotkn ła swoim kielichem brzegu mojego. Wypili my.

- Chod my teraz do pawilonu - zaproponowała, bior c mnie za r k . - Tam

przyjemnie sp dzimy godziny, które jeszcze pozostały.

- Dzi ki - odrzekłem. - Przy innej okazji byłby to wspaniały deser po

wietnym posiłku. Niestety, musz ju rusza . Obowi zek wzywa, a czas płynie.

Mam misj do spełnienia.

- Jak chcesz. To nie a tak wa ne. Wiem wszystko o twojej misji. Ona te nie

ma ju znaczenia.

- Doprawdy? Musz wyzna , e oczekiwałem zaproszenia na prywatne

przyj cie. Gdybym je przyj ł, po niedługim czasie ockn łbym si , ju sam, na

zboczu jakiej zimnej skały.

Roze miała si .

- A ja musz wyzna , Corwinie, e planowałam wykorzysta ci w taki sposób.

Ale ju nie.

- Dlaczego nie?

Skin ła ku coraz bli szej linii destrukcji.

- Nie ma potrzeby, by ci teraz zatrzymywa . Ten widok dowodzi, e Dworce

zwyci yły. Ju nikt nie zdoła powstrzyma marszu Chaosu.

Zadr ałem lekko, a ona ponownie napełniła kielichy.

- Wolałabym jednak, by nie opuszczał mnie w takiej chwili - mówiła dalej. -

Burza dotrze tutaj w ci gu kilku godzin. Czy mo na sp dzi je lepiej, ni

dotrzymuj c sobie nawzajem towarzystwa? Nie musimy nawet chodzi do

pawilonu.

Skłoniłem głow , a ona przytuliła si mocno. Do diabła... Kobieta i wino - tak

przecie chciałem zawsze zako czy moje dni. Napiłem si . Zapewne miała racj .

A jednak pomy lałem o tej niby-kobiecie, która wci gn ła mnie w pułapk na

czarnej drodze, gdy wyje d ałem z Avalonu. Ruszyłem jej na pomoc i szybko

uległem nieziemskim czarom. Potem, kiedy zdj łem jej mask , zobaczyłem, e

background image

47

pod ni nie ma nic. Paskudnie nap dziła mi wtedy strachu. Ale, nawet bez

pl tania si w filozofi , ka dy z nas ma przecie cał szaf masek na ró ne okazje.

Przez całe lata słuchałem, jak pomstuj przeciw nim domoro li psychologowie.

Tymczasem po wielekro spotykałem ludzi, którzy z pocz tku robili na mnie

dobre wra enie, a których zaczynałem nienawidzi , kiedy si przekonałem, jacy

s pod spodem. A czasem byli jak ta niby-kobieta - mieli tam tylko pustk .

Przekonałem si wi c, e maska jest cz sto lepsza od własnej twarzy.

Zatem... Dziewczyna, któr tuliłem, mo e by w rzeczywisto ci potworem.

Pewnie jest. Jak my wszyscy. Gdybym teraz. wła nie postanowił zrezygnowa , to

mogłem sobie wyobrazi gorsze sposoby odej cia. Polubiłem j . Dopiłem wino.

Si gn ła, by dola mi jeszcze, ale przytrzymałem jej r k .

Spojrzała na mnie. I u miechn ła si .

- Prawie mnie przekonała - wyznałem.

Potem, by nie łama czaru, zamkn łem jej oczy pocałunkami, odszedłem i

wskoczyłem na siodło. Trawy nie z ółkły, ale miał racj , e milcz ptaki. Chocia

było za daleko, eby poci gn tory.

- egnaj, Pani.

Jechałem na południe, a burza wrzała, zsuwaj c si w dolin . Przede mn

znów wyrastały góry i ku nim prowadził szlak. Niebo było pasiaste, czarne i białe

barwy przesuwały si chyba powoli. Wci panował tu zmierzch, cho w

czarnych obszarach nie za wieciła ani jedna gwiazda. Nadal bryza, nadal aromat

w powietrzu... i cisza, i poskr cane monolity, i srebrzyste listowie, ci gle wilgotne

od rosy i l ni ce. Przede mn frun ły strz py mgły. Próbowałem wpłyn na

osnow Cienia, ale zadanie było trudne, a ja zm czony. Nic si nie stało.

Czerpałem z Klejnotu sił , próbuj c jej cz stk przekaza Gwie dzie. Jechali my

równym tempem, a wreszcie grunt przed nami odchylił si w gór i zacz li my

wspinaczk do kolejnego w wozu, bardziej poszarpanego ni poprzedni.

Zatrzymałem si i spojrzałem za siebie: mniej wi cej trzecia cz doliny le ała

ju poza migotliw kotar niezwykłej burzy. Pomy lałem o Pani i jej jeziorze, o

jej pawilonie... Potrz sn łem głow i ruszyłem dalej.

Musieli my zwolni - droga wznosiła si coraz bardziej stromo. Białe rzeki na

niebie nabierały odcienia coraz gł bszej czerwieni. Zanim stan łem u wej cia do

w wozu, cały wiat zdawał si zabarwiony krwi . W szerokiej, skalnej alei

uderzył wiatr. Walczyli my z nim. Szlak nie był ju tak stromy, cho nadal

prowadził pod gór i nie widzieli my, co nas czeka za grzbietem przeł czy.

Co zagrzechotało w skałach po lewej stronie. Spojrzałem, ale niczego tam nie

dostrzegłem. Pewnie spadł jaki kamie . Pół minuty pó niej Gwiazda targn ł si

pode mn , zar ał przera liwie i wolno zacz ł pada na lewy bok.

Zeskoczyłem, a kiedy obaj run li my na ziemi , zauwa yłem strzał stercz c

za praw łopatk konia, do nisko. Przetoczyłem si i spojrzałem w stron , z

której musiała nadlecie .

Jaki człowiek z kusz stał na skalnym urwisku po prawej stronie w wozu,

mo e z dziesi metrów nade mn . Naci gał ci ciw , szykuj c si do nast pnego

strzału. Wiedziałem, e nie zd

go powstrzyma . Rozejrzałem si wi c za

odpowiednim kamieniem. Dostrzegłem taki, wielko ci piłki tenisowej, u stóp

urwiska z tyłu, zwa yłem go w r ku i starałem si , by w ciekło nie wpłyn ła na

background image

48

celno rzutu. Nie wpłyn ła, cho mo e było to skutkiem działania jakiej

dodatkowej siły.

Kamie trafił w lewe rami . Napastnik krzykn ł i pu cił kusz . Stukn ła o

kamienie i spadła po przeciwnej stronie szlaku, niemal dokładnie na wprost mnie.

- Ty sukinsynu! - wrzasn łem. - Zabiłe mojego konia! Zapłacisz za to głow !

Przebiegłem w wóz, rozejrzałem si za najlepszym przej ciem na szczyt,

znalazłem je z lewej strony. Zacz łem wspinaczk . Po chwili mogłem zobaczy

napastnika pod wła ciwym k tem i w lepszym wietle: zgi ty niemal wpół

masował sobie rami . To był Brand; w tym krwistym blasku włosy miał jeszcze

bardziej rude ni zwykle.

- To ju koniec, Brand - powiedziałem. - ałuj tylko, e kto nie załatwił tego

ju wcze niej.

Wyprostował si i przez chwil obserwował moj wspinaczk . Nie si gał do

miecza. Kiedy stan łem na szczycie, jakie siedem metrów od niego, opu cił głow

i skrzy ował r ce na piersi.

Dobyłem Grayswandira i ruszyłem naprzód. W tej czy w innej pozie miałem

zamiar go zabi . wiatło było coraz czerwie sze, a obaj wygl dali my jak

sk pani we krwi. Z doliny dobiegł huk gromu.

Rozpłyn ł si po prostu. Kontury postaci stały si mniej wyra ne, a zanim

dobiegłem na miejsce, znikn ł bez ladu. Stałem przez chwil nieruchomo.

Zakl łem; wspomniałem opowie , e jakoby przekształcił si w rodzaj ywego

Atutu i potrafił w jednej chwili przenie si gdzie tylko zechciał.

Usłyszałem z dołu jaki hałas...

Podbiegłem do kraw dzi i spojrzałem. Gwiazda kopał wci i pluł krwi . Ten

widok łamał mi serce, lecz nie tylko to mnie zaniepokoiło.

W dole stał Brand. Podniósł kusz i napinał j znowu. Rozejrzałem si za

kamieniem, ale nie znalazłem adnego. Potem dostrzegłem jeden - le ał troch z

tyłu, tam sk d przyszedłem. Podbiegłem, wsun łem Grayswandira do pochwy i

podniosłem kawał skały wielko ci arbuza. Potem wróciłem na kraw d i

poszukałem wzrokiem Branda.

Nigdzie go nie było.

Poczułem nagle, e jestem zupełnie odsłoni ty. Mógł przecie przenie si w

jakie dogodne miejsce i w tej wła nie chwili mierzy we mnie. Padłem na ziemi ,

na swój kamie . Sekund pó niej usłyszałem z prawej strony uderzenie strzały. A

potem chichot Branda.

Wstałem wiedz c, e na załadowanie kuszy potrzebuje dłu szej chwili.

Spojrzałem w stron , z której dobiegł miech. Dostrzegłem go na półce na

przeciwległej cianie w wozu, jakie pi metrów powy ej i dwadzie cia metrów

ode mnie.

- Przepraszam za konia - zawołał. - Celowałem w ciebie, ale te przekl te

wiatry...

Zauwa yłem skaln wn k i pobiegłem tam, zabieraj c kamie , by u y go

jak tarczy. Z klinowatej szczeliny patrzyłem, jak zakłada bełt.

- Trudny strzał! - krzykn ł, unosz c kusz . - Prawdziwe wyzwanie dla mojego

kunsztu. Ale z pewno ci wart wysiłku. Pocisków mi nie zabraknie.

Za miał si , wymierzył i strzelił.

background image

49

Pochyliłem si , osłaniaj c kamieniem brzuch, lecz grot uderzył o jakie pół

metra na prawo.

- Przypuszczałem, e taki b dzie wynik - o wiadczył. Znowu zacz ł szykowa

bro . - Musz wzi poprawk na wiatr. Szukałem mniejszych kamieni, które

mógłbym wykorzysta jako pocisk. Nie było ani jednego. Pomy lałem wtedy o

Klejnocie. Powinien ratowa mnie przed zagro eniem ycia. Miałem jednak

zabawne wra enie, e dotyczyło to sytuacji, gdy niebezpiecze stwo groziło z

bliska. I e Brand wie o tym zjawisku. A mo e zdołam mu przeszkodzi w inny

sposób? Stał chyba za daleko na t sztuczk z parali em, ale raz ju go

pokonałem dzi ki władzy nad pogod . Ciekawe, jak daleko st d była burza.

Si gn łem ku niej. Przekonałem si , e potrzeba minut na takie okre lenie

warunków, by ci gn na niego piorun. Nie miałem czasu. Ale wiatry to całkiem

inna sprawa. ci gn łem je, wczułem si w nie...

Brand był prawie gotów do nast pnego strzału. W w wozie zawył wicher.

Nie wiem, gdzie trafiła jego strzała. W ka dym razie nie blisko mnie. Znowu

szykował bro , a ja zacz łem wprowadza czynniki niezb dne do uderzenia

błyskawicy...

Kiedy był gotów i podniósł bro , znowu wzmocniłem wichur . Widziałem, jak

mierzy, jak wci ga powietrze i wstrzymuje oddech. Potem opu cił kusz i spojrzał

na mnie.

- Przyszło mi wła nie do głowy - zawołał - e ten wiatr siedzi u ciebie w

kieszeni. Zgadza si ? To nieuczciwe, Corwinie. - Rozejrzał si . - Powinienem

znale miejsce, gdzie nie b dzie to miało znaczenia. Aha!

Wci si wysilałem, by ustawi wszystko do uderzenia pioruna, ale warunki

nie były jeszcze odpowiednie.

Spojrzałem na niebo w czerwone i czarne pasy... formowało si tam co

podobnego do chmury. Wkrótce, ale jeszcze nie...

Brand rozpłyn ł si znowu i znikn ł. Szukałem go nerwowo.

I wtedy stan ł przede mn . Przeniósł si na moj stron w wozu, jakie

dziesi metrów na południe ode mnie. Wiatr dmuchał mu w plecy i wiedziałem,

e nie zd

zmieni jego kierunku. Pomy lałem, czy nie cisn kamieniem. On

pewnie si uchyli, a ja strac tarcz .

Z drugiej strony...

Podniósł kusz do ramienia. Zatrzymaj go! - krzykn ł w my lach mój własny

głos.

Nadał manipulowałem niebem.

- Zanim wystrzelisz, Brandzie, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dobrze?

Zawahał si , po czym opu cił bro o kilka centymetrów.

- Jakie?

- Czy mówiłe prawd o tym, co si zdarzyło... z tat , Wzorcem, nadej ciem

Chaosu?

Odchylił głow i roze miał si seri krótkich szczekni .

- Corwinie - o wiadczył. - Widzie , jak umierasz nie wiedz c tego, co tak wiele

dla ciebie znaczy, sprawia mi rozkosz wi ksz , ni potrafi wyrazi .

Za miał si znowu i zacz ł unosi kusz do ramienia. Przygotowałem si , by

cisn w niego kamieniem i skoczy do ataku. aden z nas nie zd ył wykona

background image

50

tego, co zamierzał.

Z góry dobiegł przera liwy wrzask. Niewielki strz p oderwał si od nieba i

run ł Brandowi na głow . Ten krzykn ł i upu cił kusz . Wzniósł r ce, by

pochwyci napastnika. Czerwony ptak, nosiciel Klejnotu, powstały z mojej krwi i

zrodzony z dłoni ojca, powrócił, by mnie broni .

Pu ciłem kamie i podszedłem, po drodze wyci gaj c miecz. Brand uderzył

ptaka i ten odleciał, nabieraj c wysoko ci przed kolejnym nalotem. Brand

wzniósł ramiona, by zasłoni twarz i głow . Zd yłem jednak dostrzec płyn c z

lewego oczodołu krew. Zacz ł si rozpływa , gdy biegłem w jego stron . Ptak

run ł jak pocisk i raz jeszcze uderzył Branda szponami w głow . A potem tak e

zacz ł bledn . Kiedy znikali obaj, Brand si gał wła nie do krwistoczerwonego

napastnika i odpierał jego ciosy.

Kiedy stan łem w miejscu akcji, pozostała tam jedynie upuszczona kusza,

któr zgniotłem pod butem. Jeszcze nie, jeszcze nie koniec, niech to licho! Jak -

długo b dziesz mnie prze ladował, bracie? Jak daleko musz doj , by zako czy

spraw mi dzy nami?

Zszedłem na szlak. Gwiazda ył jeszcze, wi c musiałem doko czy robot .

Czasem wydaje mi si , e wybrałem sobie niewła ciwy fach.

background image

51

Rozdział 7

Misa cukrowej waty.

Min łem w wóz i teraz spogl dałem na le c przede mn dolin . A

przynajmniej zało yłem, e jest dolin . Nic nie widziałem pod okryciem

chmur/mgły/oparów.

Jeden z czerwonych pasów na niebie nabrał ółtej barwy, inny zielonej.

Dodało mi to otuchy, gdy podobnie zachowywało si niebo na skraju wszystkich

rzeczy, naprzeciw Dworców Chaosu.

Podniosłem tobołek i ruszyłem szlakiem w dół. Wiatr cichł z wolna. Z daleka

dobiegł huk gromów burzy, przed któr uciekałem. Zastanawiałem si , gdzie

odszedł Brand.

Miałem przeczucie, e przez pewien czas go nie zobacz . Po drodze, gdy

nadpełzła ju mgła i zacz ła kł bi si wokół, zauwa yłem prastare drzewo;

wyci łem sobie łask . Drzewo zdawało si krzycze , gdy odcinałem konar.

- Niech ci diabli! - usłyszałem z jego wn trza co jakby głos.

- Jeste wiadome? - spytałem. - Przepraszam.

- Wiele czasu po wi ciłem na wyhodowanie tej gał zi. Przypuszczam, e masz

zamiar j spali ?

- Nie. Potrzebowałem laski. Przede mn daleka droga.

- Przez t dolin ?

- Tak.

- Podejd bli ej. Chc lepiej wyczu twoj obecno . Jest w tobie co , co si

arzy.

Zrobiłem krok do przodu.

- Oberon! - zawołało. - Poznaj twój Klejnot.

- Nie Oberon - zaprzeczyłem. - Jestem jego synem. Ale podczas tej misji nosz

kamie .

- We wi c konar, a wraz z nim moje błogosławie stwo. Wiele razy osłaniałem

twojego ojca podczas niezwykłych dni. Widzisz, to on mnie zasadził.

- Naprawd ? Sadzenie drzew to jedna z niewielu rzeczy, przy których nigdy

taty nie widziałem.

- Nie jestem zwyczajnym drzewem. Umie cił mnie tutaj, by zaznaczy granic .

- Jak granic ?

- Kraniec Chaosu albo Porz dku, zale y, z której strony spojrzysz.

Zaznaczam podział. Za mn działaj inne prawa.

- Jakie prawa?

- Kto wie? Z pewno ci nie ja. Ja jestem tylko yw wie wiadomego

drewna. Ale moja laska mo e ci przynie ulg . Posadzona, mo e rozkwitn w

niezwykłych krainach. A mo e nie... Któ wie? Lecz we j ze sob , synu

Oberona, do tego miejsca, gdzie teraz zd asz. Czuj , e nadchodzi burza.

egnaj.

- egnaj - odparłem. - I dzi kuj .

Odwróciłem si i odszedłem w coraz g ciejsz mgł . Co wyssało z niej barw

ró u. Pokr ciłem głow , my l c o drzewie. Laska bardzo mi si przydała na

odcinku nast pnych kilkuset metrów, gdzie szlak był wyj tkowo nierówny.

background image

52

Przeja niło si troch . Skały, gnij cy staw, kilka niewysokich, pos pnych

drzew obwieszonych girlandami mchu, odór zgnilizny... Przyspieszyłem kroku.

Czarny ptak przygl dał mi si z gał zi.

Wzbił si do lotu, gdy na niego spojrzalem. Leniwie machaj c skrzydłami,

ruszył w moj stron . Ostatnie przypadki sprawiły, e wolałem uwa a na ptaki.

Cofn łem si wi c, gdy zatoczył mi kr g nad głow . Potem jednak wyl dował

przede mn , przekrzywił głow i mrugn ł lewym okiem.

- Tak - oznajmił po chwili. - Jeste nim.

- Którym nim? - zdziwiłem si .

- Tym, któremu b d towarzyszył. Nie masz chyba nic przeciw temu, by leciał

za tob ptak symbolizuj cy zł wró b . Prawda, Corwinie?

Za miał si i wykonał kilka tanecznych kroków.

- Szczerze mówi c nie wiem, jak mógłbym ci przeszkodzi . Sk d znasz moje

imi ?

- Czekałem na ciebie od pocz tku Czasu, Corwinie.

- To musiało by troch m cz ce.

- Nie a tak. Nie tutaj. Czas jest tym, czym go uczynisz.

Ruszyłem przed siebie. Min łem ptaka i szedłem dalej. Po chwili przemkn ł

koło mnie i wyl dował na głazie z prawej strony traktu.

- Na imi mi Hugi - oznajmił. - Widz , e niesiesz kawałek starego Ygga.

- Ygga?

- To nad te drzewiszcze, które stoi u wej cia do tego miejsca i nikomu nie

pozwala siada na swoich gał ziach. Musiał strasznie wrzeszcze , kiedy to uci łe .

- Wybuchn ł dono nym miechem.

- Zachował si bardzo przyzwoicie.

- Pewno. W ko cu, kiedy ju to zrobiłe , nie miał wielkiego wyboru. Du o ci

przyjdzie z tego kija.

- Na razie jest bardzo przydatny - stwierdziłem, machaj c nim lekko w stron

ptaka.

Odfrun ł natychmiast.

- Hej! To nie było zabawne!

Roze miałem si .

- My lałem, e było.

Szedłem dalej.

Przez długi czas maszerowałem przez bagniste tereny. Od czasu do czasu

podmuch wiatru odsłaniał przede mn drog , potem mijałem widoczny kawałek

albo znowu nadpływała mgła. Czasem zdawało mi si , e słysz strz py melodii -

nie umiałem okre li , z której strony - powolnej i jakby uroczystej, granej na

jakim instrumencie o metalowych strunach.

Szedłem wci naprzód, gdy nagle gdzie z lewej rozległo si wołanie:

- Przybyszu! Zatrzymaj si i spójrz na mnie!

Stan łem i rozejrzałem si czujnie. Nic nie widziałem w tej piekielnej mgle.

- Hej! - krzykn łem. - Gdzie jeste ?

W tedy wła nie mgła rozwiała si na chwil i spojrzałem na ogromn głow ,

której oczy znajdowały si na poziomie moich. Nale ała do czego , co wygl dało

na gigantyczne ciało, zapadni te po szyj w bagnie. Głowa była łysa, pokryta

background image

53

biał jak mleko skór o fakturze kamienia. Ciemne oczy przez kontrast

wydawały si chyba jeszcze ciemniejsze.

- Widz - powiedziałem. - Narobiłe sobie troch kłopotów. Mo esz uwolni

r ce?

- Je li wyt

wszystkie siły - padła odpowied .

- Czekaj, rozejrz si za czym solidnym, czego mógłby si złapa . Powiniene

si gn do daleko.

- Nie. To nie jest konieczne.

- Nie chcesz si wydosta ? My lałem, e wła nie dlatego tak wrzeszczysz.

- Nie. Chciałem tylko, eby na mnie popatrzył.

Podszedłem bli ej, gdy mgła nadpływała znowu.

- No, dobrze - powiedziałem. - Widz ci .

- Czy wczuwasz si w moj sytuacj ?

- Nieszczególnie, skoro sam sobie nie chcesz pomóc ani nie przyjmujesz

pomocy.

- Co mi przyjdzie z tego, e si uwolni ?

- To twój problem i sam go musisz rozwi za .

Odwróciłem si .

- Czekaj! Dok d zmierzasz?

- Na południe. Mam wyst pi w dramacie moralnym.

Wtedy wła nie Hugi wyfrun ł z mgły, wyl dował na czubku głowy, dziobn ł

j i zachichotał.

- Nie tra czasu, Corwinie. Jest w tym mniej, ni mogłoby si wydawa -

oznajmił.

Wargi giganta wyszeptały moje imi .

- Czy to naprawd on? - zapytał.

- On, z cał pewno ci - potwierdził Hugi.

- Posłuchaj mnie, Corwinie - odezwał si zapadni ty po szyj olbrzym. -

Ruszyłe , by powstrzyma Chaos. Prawda?

- Tak.

- Nie rób tego. Nie warto. Chc , eby to si sko czyło. Pragn uwolnienia.

- Proponowałem ju , e pomog ci si wydosta . Nie chciałe .

- Nie takiego uwolnienia. Raczej ko ca całej zabawy.

- Łatwo to osi gn . Zanurz głow i zrób gł boki wdech.

- Nie pragn osobistego ko ca, lecz zako czenia całej tej głupiej gry.

- Wydaje mi si , e oprócz ciebie istnieje jeszcze par osób. Wolałyby pewnie

same decydowa w tej kwestii.

- Niech sko czy si dla nich tak e. Nadejdzie czas, gdy znajd si w mojej

sytuacji i b d odczuwa to samo.

- Wtedy pozostanie im to samo wyj cie. Do zobaczenia.

Odwróciłem si i ruszyłem w drog .

- I ty tak e! - zawołał za mn .

Po chwili dogonił mnie Hugi. Usiadł na czubku łaski.

- Przyjemnie tak siedzie na gał zi starego Ygga, kiedy ju nie mo e... Łaa!

Poderwał si i zatoczył kr g.

- Przypalił mi łap ! - wrzasn ł. - Jak to zrobił?

background image

54

Za miałem si .

- Nie mam poj cia.

Polatywał przez kilka chwil, po czym zawisł nad moim prawym ramieniem.

- Mog tu usi

?

- Nie kr puj si .

- Dzi ki. - Wyl dował. - Wiesz, ta Głowa to przypadek psychiczny.

Wzruszyłem ramionami, a on rozpostarł skrzydła, by utrzyma równowag .

- Próbuje co pochwyci - mówił dalej. - Ale post puje niewła ciwie,

obci aj c wiat odpowiedzialno ci za swoje pora ki.

- Nie chce nawet chwyci za co , eby wygrzeba si z bagna - zauwa yłem.

- Mówiłem w sensie filozoficznym.

- Aha, chodzi ci o takie bagno. To fatalnie.

- Cały problem tkwi w ja ni, w ego i jego powi zaniach ze wiatem z jednej

strony i z Absolutem z drugiej.

- Doprawdy?

- Tak. Rozumiesz, wykluwamy si i dryfujemy po powierzchni zdarze .

Czasami odnosimy wra enie, e mamy realny wpływ na wypadki, a to powoduje,

e zaczynamy si stara . To powa ny bł d, gdy wtedy budz si pragnienia i

kreuj fałszywe ego. Tymczasem powinno wystarczy samo istnienie. Prowadzi to

do kolejnych pragnie i stara , i tak wpadasz w pułapk .

- W bagno?

- Mo na to tak okre li . Nale y si skoncentrowa wył cznie na Absolucie.

Nauczy si ignorowa mira e, iluzje i fałszywe poczucie to samo ci, które izoluje

jednostk jako pseudowysp wiadomo ci.

- Kiedy u ywałem fałszywej to samo ci. Bardzo mi pomogła w osi gni ciu

absolutu, którym jestem teraz: mnie.

- Nie. To te złudzenie.

- Zatem ja, który zaistnieje jutro, podzi kuje mi za to, jak ja temu

przeszłemu.

- Nic nie zrozumiałe . Ten przyszły ty te b dzie fałszywy.

- Dlaczego?

- Poniewa nadal b dzie pełen pragnie i stara , które izoluj od Absolutu.

- Co w tym złego?

- Istniejesz samotnie w wiecie pełnym obcych, w wiecie fenomenów.

- Nie przeszkadza mi samotno . Wła ciwie, do siebie lubi . Fenomeny te

lubi .

- Ale Absolut zawsze b dzie ci wzywał, budził niepokój...

- To dobrze. Nie trzeba si zatem spieszy . Ale owszem, rozumiem, o czym

mówisz. To przyjmuje form ideałów. Ka dy z nas ma ich kilka. Je li twierdzisz,

e powinienem za nimi pod a , zgadzam si z tob w zupełno ci.

- Nie. One s tylko deformacjami Absolutu. A to, o czym wspomniałe , to

tylko kolejne starania.

- To prawda.

- Widz , e masz wiele do oduczenia.

- Je li chodzi ci o mój prymitywny instynkt samozachowawczy, to lepiej daj

sobie spokój.

background image

55

Droga wiodła lekko pod gór . Dotarli my do płaskiego, zasypanego piaskiem

odcinka, który wygl dał jak wybrukowany. Muzyka grała coraz gło niej. Potem

dostrzegłem we mgle niewyra ne kształty, poruszaj ce si wolno i rytmicznie. Po

chwili zrozumiałem, e ta cz do wtóru melodii.

Szedłem dalej i wreszcie mogłem przyjrze si dokładniej tym postaciom -

ludzkim z wygl du, przystojnym, odzianym w dworskie szaty - krocz cym z

godno ci w rytm melodii niewidzialnej orkiestry. Wykonywali zło ony, pi kny

taniec. Przystan łem, by chwil popatrze .

- Z jakiej okazji ten bal? - spytałem Hugiego. - Tutaj, w samym rodku

pustki?

- Ta cz - wyja ał - by uczci twoje przej cie. Nie s miertelnikami. To

duchy Czasu. Zacz li to idiotyczne przedstawienie, kiedy tylko wkroczyłe w

dolin .

- Duchy?

- Tak. Patrz.

Wzniósł si w powietrze, zatoczył kr g i zdefekował. Odchody przebiły kilku

tancerzy, jakby byli hologramami, nie plami c brokatowych r kawów ani

jedwabnych koszul. adna z u miechni tych postaci nie zmyliła kroku. Hugi

zakrakał kilka razy i wrócił do mnie.

- To nie było konieczne - zauwa yłem. - Pi knie ta cz .

- Dekadencja - o wiadczył. - Zreszt , nie uwa aj tego za komplement, gdy oni

przewiduj twoj kl sk . Pragn tylko ostatniego balu, nim sko czy si

przedstawienie.

Mimo to przygl dałem si przez dłu sz chwil , odpoczywaj c wsparty na

lasce. Figury ta ca zmieniały si z wolna, a jedna z kobiet - kasztanowowłosa

pi kno - znalazła si tu obok mnie. aden z tancerzy nie spojrzał nawet na

mnie, zupełnie jakbym nie istniał.

Lecz ta kobieta, idealnie zgranym z muzyk gestem, praw r k rzuciła co ,

co wyl dowało mi u stóp.

Schyliłem si ; był to przedmiot materialny. Trzymałem srebrn ró - moje

własne godło. Wyprostowalem si i wpi łem j w kołnierz płaszcza. Hugi patrzył

w inn stron i milczał. Nie miałem kapelusza, by go zdj , pokłoniłem si jednak

przed dam . By mo e lekko zmru yła oko, gdy si odwracałem.

Grunt nie był ju taki gładki, a po chwili ucichła tak e muzyka. Szlak był

trudny, a kiedy wiatr rozwiewał mgł , widziałem tylko skały albo nagie równiny.

Padłbym ju dawno, gdybym nie czerpał energii z Klejnotu.

Zauwa yłem, e za ka dym razem wystarcza jej na krócej.

Po pewnym czasie zgłodniałem, wi c zatrzymałem si , by zje resztki

prowiantu.

Hugi siedział na ziemi i przygl dał mi si .

- Musz przyzna , e odczuwam rodzaj podziwu dla twojego uporu -

o wiadczył. - A nawet dla tego, co sugerowałe , wspominaj c o ideałach. Ale nic

wi cej. Mówili my o daremno ci pragnie i stara ...

- Ty mówiłe . Dla mnie nie jest to yciowym problemem.

- Powinno by .

- yj ju bardzo długo, Hugi. Obra asz mnie zakładaj c, e nigdy nie

background image

56

my lałem o tych przypisach do podstaw filozofii. Fakt, e twoim zdaniem poj cie

rzeczywisto ci jest puste, wi cej mówi o tobie ni o stanie rzeczy. Mianowicie:

je li wierzysz w to, co mówisz, al mi ci . Musisz bowiem mie jaki

niewytłumaczalny powód, by by tutaj, pragn i stara si wpłyn na moje

fałszywe ego, zamiast wolny od takich nonsensów pod a do swego Absolutu.

Je li za nie wierzysz, wnioskuj , e przysłano ci , by mnie powstrzymywał i

zniech cał, w którym to przypadku marnujesz czas.

Hugi zabulgotał cicho.

- Nie jeste chyba tak lepy - odezwał si po chwili - by zaprzecza istnieniu

Absolutu, pocz tku i ko ca wszechrzeczy?

- Nie jest on niezb dnym elementem liberalnej edukacji.

- Ale uznajesz mo liwo ?

- Mo e wiem o nim wi cej od ciebie, ptaku. W mojej opinii, ego istnieje jako

stan po redni pomi dzy racjonalizmem i egzystencj odruchów. Ale wymazanie

go jest ucieczk . Je li przychodzisz z Absolutu, z tego samokasuj cego si

Wszystkiego, to dlaczego chcesz wraca ? Czy tak sob gardzisz, e l kasz si

luster? Postaraj si mo e, by ta wyprawa warta była twego czasu. Rozwijaj si .

Ucz. yj. Je li wysłano ci w podró , to czemu chcesz j przerwa i jak

najszybciej wróci do punktu wyj cia? A mo e ten twój Absolut popełnił bł d,

wysyłaj c kogo twojego kalibru? Przyznaj, e istnieje taka mo liwo i na tym

zako czymy.

Hugi spojrzał na mnie wrogo, skoczył w powietrze i odleciał. Mo e chciał

zajrze do podr cznika.

Zahuczał grom. Wstałem i ruszyłem dalej. Musiałem utrzymywa dystans.

Trakt zw ał si i rozszerzał kilkakrotnie, wreszcie znikn ł zupełnie.

W druj c po wirowej równinie, czułem si coraz bardziej przygn biony.

Wlokłem si , próbuj c utrzyma na wła ciwym kursie psychiczny kompas.

Niemal z ulg witałem odgłosy burzy, gdy pozwalały przynajmniej z grubsza

okre li , gdzie jest północ. Naturalnie, w tej mgle trudno było stwierdzi

cokolwiek dokładnie, wi c nie byłem całkiem pewny. A gromy huczały coraz

gło niej... Szlag.

... Wci rozpaczałem po mierci Gwiazdy i niepokoiła mnie teoria

daremno ci Hugiego. Stanowczo nie był to dla mnie dobry dzie . Istniała du a

szansa, e je li wkrótce nie wpadn w zasadzk którego z bezimiennych

mieszka eów tej mrocznej krainy, b d si tułał, a strac resztk sił albo dogoni

mnie burza. Nie wiedziałem, czy uda mi si uciszy j po raz drugi. Zaczynałem w

to w tpi .

Próbowałem Klejnotem rozproszy mgł , lecz jego działanie było chyba

osłabione. Mo e przez moj ospało . Potrafiłem oczy ci niewielki obszar, ale

przy tym tempie podró y mijałem go szybko. Moje wyczucie Cienia st piło si w

tym miejscu, które w jaki sposób zdawało si sam istot Cienia.

Smutne. Przyjemnie byłoby odej jak w operze: w wielkim, wagnerowskim

finale pod niezwykłym niebem, w walce z godnymi przeciwnikami, zamiast p ta

si tak we mgle po pustkowiu.

Min łem skał , która wydawała si znajoma. Czy to mo liwe, e chodz w

kółko? To cz sto si zdarza ludziom całkowicie zagubionym. Nasłuchiwałem

background image

57

gromu, by zorientowa si w kierunkach. Jak na zło panowała cisza.

Podszedłem do skały, usiadłem i oparłem si o ni plecami. Taka w drówka nie

ma sensu. Zaczekam chwil , a usłysz grzmot. Wyj łem Atuty. Tato uprzedzał,

e nie b d tu działa , ale i tak nie miałem nic lepszego do roboty.

Jeden po drugim obejrzałem je wszystkie, próbowałem nawi za kontakt z

ka dym prócz Branda i Caine'a. Nic. Tato miał racj : Atuty utraciły znajomy

chłód. Przetasowałem cał tali i powró yłem sobie, wprost na piasku.

Otrzymałem jaki zupełnie niemo liwy odczyt przyszło ci i schowałem karty.

Oparłem si wygodniej i pomy lałem, e chciałbym mie troch wody. Przez

dług chwil nasłuchiwałem odgłosów burzy. Kilka razy zahuczał grom, ale

zupełnie bezkierunkowo. Atuty sprawiły, e zacz łem wspomina rodzin . Byli

ju na miejscu - gdziekolwiek to miejsce le ało - i czekali na mnie. Po co czekali?

Niosłem Klejnot. W jakim celu? Z pocz tku s dziłem, e jego moc b dzie

wykorzystana podczas starcia. Je li tak, i je li rzeczywi cie byłem jedyn osob ,

która mogła jej u y , to sytuacja nie wygl dała najlepiej. Pomy lałem wtedy o

Amberze; wstrz sn ły mn wyrzuty sumienia i pewnego rodzaju trwoga. Amber

nie mo e si sko czy , nigdy. Musi by jaki sposób, by odepchn Chaos...

Odrzuciłem kamyk, którym si bawiłem. Poleciał bardzo powoli.

Klejnot. Znowu to spowolnienie...

Pobrałem wi cej energii i kamyk wystrzelił nagle.

Miałem wra enie, e zaledwie przed chwil odnawiałem siły za pomoc

Klejnotu. Taka kuracja pomagała wprawdzie mi niom, ale umysł wci

pozostawał otumaniony. Potrzebowałem snu... z du liczb snów szybkich.

Kiedy odpoczn , okolica mo e si okaza o wiele mniej niesamowita.

Jak blisko celu si znalazłem? Czy le ał zaraz za nast pnym górskim

ła cuchem, czy niesko czenie dalej?

I jak miałem szans wyprzedzenia burzy, niezale nie od odległo ci? A

pozostali? Przypu my, e bitwa ju si rozegrała i przegrali my. Miałem wizje,

jak to przybywam za pó no i mog ju tylko kopa groby... Ko ci i dyskusje z

samym sob , Chaos...

I gdzie si podziała ta cholerna czarna droga akurat teraz, kiedy mogła si na

co przyda ? Gdybym j znalazł, mógłbym pod y wzdłu niej. Miałem

przeczucie, e przebiega gdzie z lewej strony...

Znów si gn łem przez Klejnot, rozp dziłem mgł , odepchn łem j ... Nic...

Kształt? Co si poruszyło?

Jakie zwierz , mo e du y pies, przebiegło, by pozosta we mgle. Czy by mnie

tropił?

Klejnot pulsował wiatłem, gdy odsuwałem mgł jeszcze dalej. Odsłoni te

zwierz otrz sn ło si jakby, po czym ruszyło wprost ku mnie.

background image

58

Rozdział 8

Wstałem, kiedy si zbli ył. Teraz. widziałem, e to du y okaz szakala. Patrzył

mi w oczy.

- Przyszedłe troch za wcze nie - powiedziałem. - Tylko odpoczywam.

Zachichotał.

- Przyszedłem, by spojrze na ksi cia Amberu - oznajmił. - Cokolwiek

ponadto byłoby dodatkow premi .

Zachichotał znowu. Ja te .

- Niech zatem twe oczy ucztuj . Cokolwiek ponadto, a przekonasz si , e

wypocz łem w dostatecznym stopniu.

- Nie, nie - zapewnił szakal. - Jestem fanem rodu Amberu. Chaosu tak e.

Poci ga mnie królewska krew, ksi

Chaosu. I konflikt.

- Nadałe mi obcy tytuł. Moje powi zania z Dworcami Chaosu s jedynie

kwesti genealogii.

- My l o obrazach Amberu przenikaj cych cienie Chaosu. My l o falach

Chaosu zalewaj cych obrazy Amberu. Przecie w samym sercu porz dku, jaki

reprezentuje Amber, tkwi rodzina niezwykłe chaotyczna. Podobnie ród Chaosu

jest powa ny i spokojny. Istniej zwi zki mi dzy wami, tak jak istniej konflikty.

- W tej chwili - stwierdziłem - nie interesuj mnie wyszukane paradoksy ani

zabawy z terminologi . Próbuj dosta si do Dworców Chaosu. Znasz drog ?

- Tak - potwierdził szakal. - To niezbyt daleko st d, lotem padlino ercy.

Chod , wyprowadz ci na wła ciwy kierunek.

Odwrócił si i ruszył przed siebie. Poszedłem za nim.

- Czy nie id za szybko? Wygl dasz na zm czonego.

- Nie. Nie zwalniaj. To pewnie za t dolin . Zgadza si ?

- Tak. Jest tam tunel.

Szedłem za nim po piachu, wirze i suchej, twardej ziemi. Nic nie rosło

dookoła. Mgła przerzedziła si i przybrała zielony odcie . Uznałem, e to kolejna

sztuczka tego pasiastego nieba.

- Daleko jeszcze? - zawołałem po pewnym czasie.

- Ju całkiem blisko - odpowiedział. - Zm czyłe si ? Chcesz odpocz ?

Obejrzał si . W zielonkawym blasku jego brzydki pysk wygl dał jeszcze

bardziej upiornie. Potrzebowałem jednak przewodnika. I szli my pod gór , a tak

chyba by powinno.

- Czy mo na gdzie tu w pobli u znale wod ? - spytałem.

- Nie. Musieliby my cofn si spory kawałek.

- Rezygnuj . Nie mam czasu.

Wzruszył łopatkami, za miał si i poszedł dalej. Mgła zrzedła jeszcze bardziej

i spostrzegłem, e wkraczamy w pasmo niewysokich wzgórz. Wspieraj c si na

lasce, dotrzymywałem kroku szakalowi.

Wspinali my si przez mniej wi cej pół godziny. Trasa była coraz bardziej

kamienista i coraz bardziej stroma. Oddychałem ci ko.

- Zaczekaj! - krzykn łem. - Musz odpocz . Mówiłe , e to niedaleko.

- Przepraszam. - Zatrzymał si . - Wybacz mi ten szakalocentryzm. Oceniałem

dystans miar mojego normalnego tempa. Popełniłem bł d, ale teraz naprawd

background image

59

jeste my prawie na miejscu. Przej cie jest mi dzy tymi skałami przed nami. Mo e

tam odpoczniemy?

- Dobrze - zgodziłem si i ruszyłem znowu.

Wkrótce stan li my u skalnej ciany i poj łem, e to podnó e góry.

Wymijaj c le ce wokół kamienne odłamki, dotarli my do otworu, który

prowadził z powrotem w ciemno .

- Jeste my - oznajmił szakal. - Droga jest prosta, bez adnych kłopotliwych

rozgał zie . Id wi c. Szybkiego marszu.

- Dzi kuj - rzuciłem, chwilowo zapominaj c o wypoczynku. Stan łem w

otworze. - Doceniam twoj pomoc.

- Cała przyjemno po mojej stronie - odpowiedział mi zza pleców.

Post piłem o kilka kroków, gdy co trzasn ło pod stop , a kopni te na bok

zagrzechotało. Trudno zapomnie taki odgłos.

Tunel zasłany był ko mi.

Z tyłu dobiegł jaki cichy głos i wiedziałem, e nie mam ju czasu, by wydoby

Grayswandira. Odwróciłem si błyskawicznie i pchn łem mocno lask . Trafiłem

besti w bark, co zablokowało atak. Lecz ja równie przewróciłem si na plecy i

potoczyłem mi dzy ko ci. Uderzenie wyrwało mi łask . W ci gu ułamka sekundy,

jaki dał mi upadek przeciwnika, zdecydowałem raczej si gn po Grayswandira,

ni jej szuka .

Udało mi si wyrwa go z pochwy. Nic wi cej. Wci le ałem na plecach, z

ostrzem broni skierowanym w lewo, gdy szakal podniósł si i skoczył znowu. Z

całej siły waln łem go głowni w pysk.

Od wstrz su zdr twiała mi r ka i rami . Głowa szakala odskoczyła, a ciało

skr ciło si i upadło po mojej lewej stronie. Natychmiast skierowałem ku niemu

kling , obur cz ciskaj c r koje . Zanim warkn ł i zaatakował znowu, zd yłem

przykl kn na prawym kolanie. Kiedy tylko wymierzyłem, całym ci arem

naparłem na r koje , gł boko wbijaj c ostrze. Natychmiast pu ciłem miecz i

odtoczyłem si - byle dalej od tych gro nych szcz k.

Szakał wrzasn ł, spróbował wsta , przewrócił si .

Le ałem dysz c tam, gdzie upadłem. Wyczułem pod sob lask , wi c

chwyciłem j , wysun łem przed siebie dla obrony i przeczołgałem si pod cian .

Szakal ju si nie podniósł. Le ał tylko w drgawkach i widziałem, jak wymiotuje.

Odór był potworny. Potem zwrócił wzrok w maj stron i znieruchomiał.

- Cudownie byłoby po re ksi cia Amberu - powiedział cicho. - Zawsze

chciałem pozna ... królewsk krew.

Zamkn ł oczy i przestał oddycha , a ja zostałem sam w tym smrodzie.

Wstałem, wci oparty plecami o cian , wci trzymaj c przed sob lask .

Przygl dałem mu si . Min ło wiele czasu, zanim zmusiłem si , by wyrwa z niego

miecz.

Szybkie badanie wykazało, e nie był to tunel, ale zwykła jaskinia. Kiedy

wyszedłem na zewn trz, mgła stała si ółta, poruszana podmuchami wiatru z

ni szych regionów doliny.

Oparty o skał my lałem, w któr stron wyruszy . Nie było tu adnego

szlaku.

W ko cu skierowałem si w lewo. Było tam troch bardziej stromo i miałem

background image

60

nadziej szybciej wyj ponad poziom mgły. Laska słu yła mi dobrze. Na pró no

wyt ałem uwag , czy nie usłysz gdzie szumu płyn cej wody.

Drapałem si coraz wy ej, a mgła rzedła i zmieniała kolor. Wreszcie

spostrzegłem, e wspinam si na rozległy płaskowy . Ponad nim dostrzegałem ju

skrawki wielobarwnego, wiruj cego nieba.

Wiele razy słyszałem za sob ostre trzaski piorunów, lecz nadal nie

wiedziałem, jak daleko jest burza. Przyspieszyłem kroku, ale po kilku minutach

zakr ciło mi si w głowie. Zatrzymałem si , dysz c ci ko, i usiadłem na ziemi.

Przytłaczało mnie przeczucie kl ski. Nawet je li zdołam osi gn płaskowy , to

miałem wra enie, e burza przetoczy si przez niego nie zwalniaj c nawet.

Grzbietem dłoni przetarłem oczy. Po co i dalej, je li w aden sposób nie

zdołam dotrze do celu?

Jaki cie spłyn ł z pistacjowej mgły i run ł w moj stron . Uniosłem łask ,

ale zobaczyłem, e to tylko Hugi. Wyhamował i wyl dował u moich stóp.

- Corwinie - powiedział. - Daleko zaszedłe .

- Mo e nie do daleko - odparłem. - Burza jest chyba coraz bli ej.

- Tak s dz . Medytowałem i chciałbym teraz podzieli si z tob

dobrodziejstwem swoich...

- Je li koniecznie cbcesz mi wy wiadczy przysług , to powiem ci, co mógłby

zrobi .

- Co takiego?

- Pole i sprawd , jak daleko naprawd jest ta burza i jak szybko si

przesuwa. Potem wró i powiedz mi.

Hugi przest pił z nogi na nog .

- Dobrze - zgodził si po chwili namysłu. Wystartował i machaj c skrzydłami

ruszył w stron , o której s dziłem, e jest północnym zachodem.

Podparłem si lask i wstałem. Równie dobrze mogłem wspina si dalej

najszybciej, jak potrafi . Znów si gn łem do Klejnotu i energia wypełniła mnie

jak uderzenie czerwonej błyskawicy.

Wilgotna bryza dmuchn ła od strony, gdzie odleciał Hugi. Znów ostro

trzasn ł piorun. Sko czyły si głuche grzmoty i dudnienia.

Wykorzystuj c przypływ energii, przez kilkaset metrów wspinałem si szybko

i skutecznie. Je li musz przegra , to mog najpierw dotrze na szczyt. Mog

najpierw sprawdzi , gdzie jestem, i przekona si , czy pozostało jeszcze co , czego

mógłbym spróbowa .

Im wy ej wchodziłem, tym lepiej widziałem niebo. Zmieniło si od ostatniego

razu, kiedy mogłem na nie popatrze . Połow kryła nieprzenikniona czer , drug

połow mieszanina płynnych kolorów. I cała niebieska czasza zdawała si

wirowa wokół punktu wprost nad moj głow . Ogarn ły mnie emocje. Takiego

nieba szukałem - nieba, które miałem nad sob , gdy wyprawiłem si do Chaosu.

Ruszyłem wy ej. Chciałem wznie jaki okrzyk, który dodałby sił, ale krta

wyschła mi na wiór.

Zbli ałem si ju do granicy płaskowy u, gdy usłyszałem łopotanie skrzydeł i

nagle na moim ramieniu usiadł Hugi.

- Burza szykuje si , eby wle ci na tyłek - oznajmił. - B dzie tu lada minuta.

Wspinałem si dalej. Dotarłem do kraw dzi płaskiego terenu, podci gn łem

background image

61

si i stan łem, dysz c ci ko. Znalazłem si wysoko i wiatr musiał przep dzi

mgł ; wyra nie widziałem niebo. Ruszyłem szuka punktu, z którego mógłbym

spojrze poza przeciwn kraw d .

Odgłosy burzy stały si wyra niejsze.

- Nie wierz , eby udało ci si przej - o wiadczył Hugi. - Na pewno

zmokniesz.

- Wiesz, e to nie jest zwyczajna burza - wychrypiałem. - Gdyby nie, byłbym

szcz liwy, e mog si napi .

- Wiem. To była taka przeno nia.

Burkn łem co nieprzyzwoitego i szedłem dalej. Perspektywa poszerzała si

stopniowo. Niebo wci wykonywało ten swój obł kany taniec z welonami, ale nie

brakowało wiatła. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie bez adnych w tpliwo ci

mogłem stwierdzi , co le y przede mn . Wtedy stan łem i ci ko wsparłem si na

lasce.

- Co si stało? - chciał wiedzie Hugi.

Nie mogłem mówi . Wskazałem tylko r k rozległe pustkowie, które

zaczynało si gdzie poni ej kraw dzi płaskowy u i ci gn ło przynajmniej

sze dziesi t kilometrów, si gaj c kolejnego ła cucha gór. A daleko po lewej

biegła wci bardzo wyra na czarna droga.

- Ta pustynia? - zdziwił si . - Mogłem ci o niej powiedzie . Dlaczego nie

spytałe ?

Wydałem d wi k pomi dzy j kiem i szlochem. Wolno osun łem si na ziemi .

Nie wiem, jak długo tak le ałem. Majaczyłem chyba. Gdzie w ród majaków

dostrzegłem mo liwe rozwi zanie, cho co we mnie buntowało si przeciw

niemu.

Ockn łem si , słysz c odgłosy nawałnicy i paplanie Hugiego.

- Nie wyprzedz burzy na tej pustyni - szepn łem. - Nie dam rady.

- Twierdzisz, e przegrałe - rzekł Hugi. - Ale to nieprawda. W staraniach nie

ma zwyci stwa ani kl ski. Wszystko jest jedynie iluzj ego.

Z wolna uniosłem si na kolana.

- Nie mówiłem, e przegrałem.

- Powiedziałe , e nie mo esz osi gn celu swej wyprawy.

Obejrzałem si tam, gdzie płon ły błyskawice. Burza wspinała si ku mnie.

- To prawda. Nic zdołam osi gn celu w taki sposób. Ale je li tacie si nie

udało, to ja musz spróbowa tego, o czym Brand chciał mnie przekona , e tylko

on to potrafi. Musz wykre li nowy Wzorzec i musz tego dokona tutaj.

- Ty? Wykre li nowy Wzorzec? Je li zawiódł Oberon, to jak mo e liczy na

sukces kto , kto ledwo stoi na nogach? Nie, Corwinie. Najwi ksz cnot , jak

mógłby w sobie rozwija , jest rezygnacja.

Podniosłem głow i poło yłem lask na ziemi. Hugi sfrun ł i stan ł przy niej.

Przygl dałem mu si .

- Nie chcesz. uwierzy w nic z tego, o czym mówiłem. Prawda? - zwróciłem si

do niego. - Ale to nie ma znaczenia. Kontlikt naszych pogl dów jest

nieredukowalny. Ja uznaj pragnienie za ukryt to samo , a staranie to jej

rozwój. Ty nie. - Przesun łem dłonie do przodu i oparłem je na kolanach. - Je li

najwi kszym dobrem jest dla ciebie poł czenie z Absolutem, to czemu nie polecisz

background image

62

poł czy si z nim teraz? Z Absolutem w postaci wszechogarniaj cego Chaosu?

Je li ponios kl sk , Chaos stanie si Absolutem. Co do mnie, to póki oddycham,

b d próbował wznie przeciw niemu zapor Wzorca. Robi to, poniewa jestem

tym, kim jestem. A jestem człowiekiem, który mógł zasi

na tronie Amberu.

Hugi spu cił głow .

- Pr dzej zobacz , jak wrona skona - o wiadczył i zachichotał.

Szybko wyci gn łem r k i ukr ciłem mu głow .

ałowałem, e nie mam czasu na rozpalenie ogniska. Wprawdzie sprawił, e

wygl dało to na ofiar , ale trudno powiedzie , kto tu odniósł moralne zwyci stwo,

skoro i tak planowałem to zrobi .

background image

63

Rozdział 9

Cassis i zapach kwitn cych kasztanów. Wzdłu całych Pól Elizejskich

kasztany spływały biel ...

Pami tałem melodi fontann na placu Zgody... A wzdłu bulwarów nad

Sekwan , wzdłu quais, zapach starych ksi g, zapach rzeki... Aromat kwitn cych

kasztanów...

Czemu nagle przypomniałem sobie rok 1905 i Pary na cieniu-Ziemi? Byłem

wtedy bardzo szcz liwy i mo e odruchowo szukałem antidotum na chwil

obecn ? Tak... Biały absynt, Amer Picon, sok z granatu... Poziomki z Creme

d'Isigny... Szachy w Cafe de la Regence z aktorami Komedii Francuskiej, zaraz

naprzeciwko...

Wy cigi w Chantilly... Wieczory w Boite a Fursy przy Rue Pigalle...

Pewnie ustawiłem lew stop przed praw , praw przed lew . W lewej dłoni

ciskałem ła cuch, z którego zwisał Klejnot - i trzymałem go wysoko, by

spogl da w gł bi kryształu, widz c tam i czuj c powstawanie nowego Wzorca,

wykre lanego z ka dym moim krokiem.

Wbiłem lask w ziemi i pozostawiłem j tam, niedaleko pocz tku Wzorca. W

lewo...

Wiatr piewał wokół mnie, a w pobli u huczał grom. Nie czułem fizycznego

oporu, jak przy starym Wzorcu. Nie było w ogóle adnego oporu. Zamiast niego -

co z wielu wzgl dów okazało si jeszcze gorsze - jaka niezwykła rozwa no

zacz ła kierowa moimi ruchami, spowalnia je i rytualizowa . Miałem wra enie,

e wi cej energii zu ywam na przygotowanie do ka dego kroku, zaplanowanie go,

u wiadomienie i nakazanie umysłowi jego wykonania ni na sam akt fizycznego

działania. Jednak ta powolno wydawała si konieczna, narzucona przez jaki

nieznany czynnik, który okre lał dokładno i rytm adaggio wszelkich ruchów. W

prawo...

...I, podobnie jak Wzorzec w Rebmie pomógł mi odzyska wyblakłe

wspomnienia, tak i ten, który próbowałem teraz stworzy , poruszał i wydobywał

z pami ci zapachy kasztanów, wozów z jarzynami ci gn cych o wicie w stron

Hal... Nie kochałem si wtedy w nikim konkretnym, cho było wiele dziewcz t,

wszystkie te Yvetty, Mimi, Simony, których twarze stapiały si teraz w jedno. W

Pary u trwała wiosna z cyga skimi orkiestrami, koktajlami u Ludwika...

Wspominałem; serce biło mi mocno z jak proustowsk rado ci , gdy Czas

dudnił jak dzwon... I to mo e było powodem wspomnie , gdy rado przenosiła

si w moje ruchy, wpływała na percepcj , wzmacniała wol ...

Dostrzegłem kolejny krok i wykonałem go... Zatoczyłem ju pełny kr g,

tworz c obwód Wzorca. Za plecami wyczuwałem burz - musiała ju osi gn

kraw d płaskowy u. Niebo ciemniało; burza przesłaniała rozkołysane, płynne,

kolorowe wiatło. Wokół rozkwitały błyski piorunów, a ja nie mogłem marnowa

sił ani uwagi, by nad nimi zapanowa .

Widziałem, e fragment Wzorca, który ju przeszedłem zataczaj c kr g, był

wyryty w skale i jarzył si bladym bł kitem. Mimo to nie było adnych iskier,

mrowienia w stopach, pr dów je cych włosy... tylko nienaruszalne prawo

rozwagi, przytłaczaj ce niby jaki wielki ci ar...

background image

64

W lewo...

Maki, maki i bławatki, i strzeliste topole wzdłu polnych dróg, i smak

jabłecznika z Normandii... i znowu miasto, aromat kwitn cych kasztanów...

Sekwana pełna gwiazd... Zapach starych ceglanych domków po porannym

deszczu na Place des Vosges... Bar pod Olympi ... Jaka bójka... Zakrwawione

kostki, banda owane przez dziewczyn , która potem zabrała mnie do domu... Jak

miała na imi ?

Kwitn ce kasztany... Biała ró a...

Poci gn łem nosem. Po aromacie ró y wpi tej w kołnierz nie pozostało

prawie ladu. Dziwne, e w ogóle przetrwał tak długo. To dodało mi otuchy.

Ruszyłem szybciej, skr caj c łagodnie w lewo. K tem oka widziałem coraz bli sz

cian burzy, gładk jak szkło, wymazuj c wszystko, co mijała. Ryk gromów

ogłuszał. W prawo, potem w lewo...

Nacieraj armie ciemno ci... Czy zatrzyma je mój Wzorzec? Chciałbym i

szybciej, ale poruszałem si chyba coraz wolniej. Odbierałem niezwykłe wra enie

obecno ci w dwóch miejscach naraz. Zupełnie jakbym był we wn trzu Klejnotu i

tam wykre lał Wzorzec, tutaj za tylko na ladował tamte poruszenia. W lewo...

Zakr t... W prawo... Burza naprawd si zbli ała. Wkrótce dotrze do ko ci

starego Hugiego. Powietrze pachniało wilgoci i ozonem. My lałem o tym

niezwykłym, czarnym ptaku, który powiedział, e czeka na mnie od samych

pocz tków Czasu. Czekał, aby ze mn dyskutowa , czy aby zosta zjedzonym w

tym miejscu bez adnej historii? Wszystko jedno. Ze zwykł u moralistów

przesad mo na stwierdzi , e skoro nie zdołał obci y mi serca rozpacz z

powodu mojego stanu ducha, jest rzecz wła ciw , by został skonsumowany przy

wtórze scenicznych piorunów... Zagrzmiał daleki grom, bliski grom, a potem

jeszcze wi cej gromów. Błyskawice o lepiały niemal, kiedy znowu skr ciłem w

tamt stron .

Mocniej chwyciłem ła cuch i zrobiłem kolejny krok...

ciana burzy dotarła na sam brzeg mojego Wzorca i rozdzieliła si . Zacz ła

przesuwa si bokami. Ani jedna kropla nie upadła na mnie ani na Wzorzec,

jednak burza powoli, stopniowo okr yła nas całkowicie.

Wra enie było takie, jakbym stał w b blu powietrza na dnie rozszalałego

morza. Otaczały mnie ciany wody, w których przemykały jakie mroczne

kształty. Zdawało si , e cały wszech wiat napiera, by mnie zmia d y .

Skoncentrowałem si na czerwonym wiecie wewn trz Klejnotu. W lewo...

Kwitn ce kasztany... Fili anka gor cej czekolady w przydro nej kafejce...

Koncert orkiestrowy w ogrodach Tuileries, d wi ki wznosz ce si w jasnym od

sło ca powietrzu... Berlin w latach dwudziestych, Pacyfik w trzydziestych - te

miały swoje zalety, ale zupełnie innego rodzaju. Mo e to nie prawdziwa

przeszło , ale obrazy przeszło ci, jakie nadbiegaj pó niej, by pociesza albo

dr czy ludzi albo narody. Niewa ne. Przez Pont Neuf, potem Rue Rivoli,

omnibusy i doro ki... Malarze przy sztalugach w Ogrodzie Luksemburskim...

Gdyby wszystko dobrze wypadło, mo e poszukałbym kiedy podobnego cienia...

Dorównywał mojemu Avalonowi.

Zapomniałem... Szczegóły... Mu ni cia, które daj ycie... Zapach

kasztanów...

background image

65

Dalej... Zako czyłem kolejne okr enie. Wył wiatr i ryczała nawałnica, lecz ja

pozostałem nietkni ty. Dopóki nie pozwol si rozproszy , dopóki b d szedł

naprzód i koncentrował uwag na Klejnocie... Musiałem wytrzyma , musiałem

kroczy wolno i ostro nie, nie zatrzymywa si , zwalnia ci gle, ale wci i ...

Twarze... Jakby cały rz d twarzy obserwował mnie spoza brzegu Wzorca...

Wielkie jak Głowa, lecz wykrzywione: drwi co, szyderczo, pogardliwie...

Czekały, bym przystan ł lub zrobił bł dny krok... Czekały, a wszystko wokół

mnie runie w gruzy... Błyskawice l niły w ich oczach i ustach, ich miech był

hukiem piorunów... Mi dzy nimi pełzały cienie... Teraz mówiły głosami jak ryk

sztormu znad dalekiego oceanu... Przegrasz, mówiły, przegrasz i runiesz w

pustk , a ta cz Wzorca rozpadnie si za tob i zostanie pochłoni ta...

Przeklinały mnie, pluły na mnie i wymiotowały, cho nic tu nie docierało... Mo e

wcale ich tam nie było... Mo e mój umysł załamał si w tym napi ciu... Na có

wtedy moje wysiłki? Nowy Wzorzec wykre lony przez szale ca? Zachwiałem si ,

a one głosami ywiołów podj ły chórem: "Szaleniec! Szaleniec! Szaleniec!"

Odetchn łem gł boko, wci gaj c w nozdrza to, co pozostało z zapachu ró y...

znów pomy lałem o kasztanach, o dniach wypełnionych rado ci ycia i porz dku

przyrody. Głosy przycichły nieco, gdy umysł wracał do wydarze tamtego

szcz liwego roku... Post piłem o krok... I jeszcze jeden... Wygrywały moje

słabo ci, wyczuwały zw tpienie, l k, zm czenie... Czymkolwiek były, chwytały si

wszystkiego, co mogły wykorzysta przeciw mnie... Teraz w lewo... I w prawo...

Niech widz moj pewno , powiedziałem sobie, i niech wi dn .

Dotarłem a tutaj. Nie ust pi . W lewo... Zawirowały i rozrosły si . Wci

bełkotały co , by mnie zniech ci , lecz wyra nie straciły cz zapału. Przebyłem

kolejn cz łuku; widziałem, jak ro nie przed czerwonym okiem mojego

umysłu.

Wspomniałem swoj ucieczk z Greenwood i jak wyłudziłem od Flory

informacje; spotkanie z Randomem i walk z jego prze ladowcami, podró do

Amberu...

Wspomniałem, jak trafili my do Rebmy i jak przeszedłem odwrócony

Wzorzec, który w znacznej cz ci przywrócił mi pami ... Przymusowy lub

Randoma i mój krótkotrwały powrót do Amberu, gdzie walczyłem z Erykiem i

uciekłem do Bleysa... Bitwy, które stoczyłem pó niej, moje o lepienie, powrót do

zdrowia, ucieczk , wypraw do Lorraine i potem do Avalonu...

Umysł wł czył wy szy bieg i my li przemkn ły po dalszych wydarzeniach...

Ganelon i Lorraine... Stwory Czarnego Kr gu... R ka Benedykta... Dara...

Powrót Branda i zamach na niego... Zamach na mnie... Bill Roth... Dane ze

szpitala... Mój wypadek... Od samego pocz tku w Greenwood, przez tamte

wydarzenia, a do bie cej chwili walki o perfekcyjne wykonanie ka dego

ukazanego mi manewru, zawsze czego oczekiwałem. Znałem to wra enie - czy

moimi działaniami kierowało pragnienie tronu, zemsta czy poczucie obowi zku -

wyczuwałem je, byłem wiadom jego obecno ci a do teraz, gdy w ko cu

towarzyszyło mu co jeszcze... Czułem, e czekanie dobiegło ko ca, e

czegokolwiek si spodziewałem i próbowałem osi gn , wkrótce si wydarzy.

W lewo... Wolno, bardzo wolno... Nic wi cej si nie liczyło. Cał sił woli

skupiłem na ruchu. Koncentracja była absolutna. Nie zwa ałem na nic, co le ało

background image

66

poza granicami Wzorca. Błyskawice, twarze, wiatry... nie miały znaczenia. Był

tylko Klejnot, rosn cy Wzorzec i ja... który ledwie sobie u wiadamiałem własne

istnienie.

Mo e ju nigdy wi cej nie zbli si bardziej do ideału Hugiego jedno ci z

Absolutem. Zwrot... Prawa stopa... Znowu zwrot...

Czas stracił sens. Przestrze ograniczyła si do rysunku, który stwarzałem.

Czerpałem siły z Klejnotu, nie przyzywaj c go nawet; był to element procesu, w

którym uczestniczyłem. Zostałem chyba w pewnym sensie unicestwiony.

Zmieniłem si w ruchomy punkt programowany przez Klejnot, wykonuj esy

działanie pochłaniaj ce mnie tak całkowicie, e nie było ju miejsca na

wiadomo .

Mimo to, na innym poziomie, pojmowałem, e jestem równie cz ci procesu.

Sk d bowiem wiedziałem, e gdyby robił to kto inny, powstawałby zupełnie

inny Wzorzec.

Niejasno zdałem sobie spraw , e min łem ju połow drogi. Było mi trudniej,

poruszałem si jeszcze wolniej. Gdyby nie szybko , wszystko to przypominałoby

mi pierwsze dostrojenie do Klejnotu, prze ycia z tej dziwnej, wielowymiarowej

matrycy, która, zdawało si była ródłem samego Wzorca.

W prawo... W lewo...

Nic mi nie ci yło. Mimo tej rozwagi czułem si lekko. Przepływał przeze

mnie strumie nieograniczonej energii. Wszystkie odgłosy wokół zlały si w biały

szum i ucichły. Nagle wydało mi si , e nie poruszam si ju tak wolno. Wra enie

nie było takie, jak przy mijaniu Zasłony czy bariery, a raczej jakbym doznał

jakiej wewn trznej regulacji.

Miałem wra enie, e w normalniejszym tempie stawiam kroki na cie ce

wij cej si w coraz cia niejszych zwojach, wci bli ej tego, co wkrótce stanie si

zako czeniem rysunku. W zasadzie nie odczuwałem adnych emocji, cho

intelektualnie zdawałem sobie spraw , e na pewnym poziomie wiadomo ci

narasta we mnie euforia, która niedługo wybuchnie. Nast pny krok...

I nast pny... Jeszcze pi , mole sze ... Nagle wiat pogr ył si w ciemno ci.

Wydało mi si , e stoj w ród niezmierzonej pró ni, ze słabym tylko wiatełkiem

Klejnotu przed sob i l nieniem Wzorca niby mgławicy spiralnej, przez któr

pod am. Zawahałem si , lecz tylko na mgnienie oka. To musi by ostatnia

próba, ostatni atak. Musz go przetrzyma . Klejnot pokazał mi, co robi , a

Wzorzec pokazał, gdzie to robi . Brakowało tylko widoku mnie samego.

W lewo...

Szedłem dalej, z maksymalnym skupieniem wykonuj c ka dy ruch. W ko cu

zacz ł narasta opór, jak na starym Wzorcu. Na to jednak przygotowały mnie

lata do wiadcze . Pokonuj c przeciwn sił , zrobiłem jeszcze dwa kroki.

I wtedy zobaczylem w Klejnocie zako czeniu Wzorca.

Wstrzymałbym oddech, u wiadamiaj c sobie nagle jego pi kno, lecz w tej

chwili nawet oddech podporz dkowany był moim wysiłkom. Cał energi

pochłon ł nast pny krok i pustka wokół mnie zadygotała. Doko czyłem go, a

nast pny był jeszcze trudniejszy. Zdawało mi si , e staje w centrum

wszech wiata, st pam po gwiazdach, e usiłuj zmusi je do jakiego kluczowego

poruszenia, posługuj c si czym , co zasadniczo jest tylko akcentem woli.

background image

67

Nie widziałem stopy, ale przesun łem j wolno.

Wzorzec poja niał. Po chwili jego blak niemal o lepiał.

Jeszcze kawałek... Naparłem mocniej ni kiedykolwiek na starym Wzorcu,

gdy opór wydawał si nie do pokonania. Musiałem przeciwstawi mu

stanowczo i nieugi t wol , która wykluczała wszelkie inne emocje.

Miałem wra enie, e nie poruszam si nawet o milimetr, e cała energia

kamienia zostaje zu yta na rozja nienie rysunku. Przynajmniej odejd we

wspaniałej dekoracji...

Minuty, dni. lata... Nie wiem, jak długo to trwało.

Zdawało mi si , e przez caał wieczno wykonuj to jedno działanie...

I wtedy si poruszyłem, cho nie wiem, ile czasu to zaj ło. Ale wykonałem

jeden krok i zacz łem nast pny.

I nast pny...

Wszech wiat zawirował wokół. Sko czyłem.

Opór znikn ł. Ciemno odeszła.

Przez jedn chwil stałem nieruchomo w samym rodku mojego Wzorca. Nie

patrz c nawet, opadłem na kolana i zgi łem si wpół. Krew dudniła mi w uszach,

miałem zawroty glowy, dyszałem ci ko. Zacz łem dygota . Dokonałem tego,

pomy lałem niezbyt przytomnie. Cokolwiek nast pi, istnieje ju Wzorzec. I

przetrwa...

Usłyszałem jaki d wi k, którego by nie powinno.

Zm czone mi nie nie zareagowały jednak, nawet odruchowo. Dopiero kiedy

kto wyrwał mi Klejnot z odr twiałych palców, podniosłem głow , przekr ciłem

si i usiadłem. Nikt nie szedł za mn przez Wzorzec - byłem pewien, e

wyczułbym to. Zatem...

O wietlenie było prawie normalne. Mru c oczy, spojrzałem w u miechni t

twarz Branda. Nosił teraz na oku czarn opask i trzymał w r ku Klejnot. Musiał

si tu teleportowa .

Uderzył, kiedy tylko podniosłem głow . Upadłem na lewy bok. Wtedy mnie

kopn ł. Mocno.

- No có , dokonałe tego - stwierdził. - Nie s dziłem, e potrafisz. Mam teraz

drogi Wzorzec, który musz zniszczy , zanim poustawiam wszystko jak nale y.

Ale najpierw potrzebuj tego. - Pomachał Klejnotem. - Zeby rozstrzygn bitw u

Dworców. Do zobaczenia. Na razie.

I znikn ł.

Le ałem i oddychałem z trudem, przyciskaj c r ce do brzucha. Fale czerni

wznosiły si i opadały we mnie jak przybój, cho nie poddałem si

nie wiadomo ci. Ogarn ła mnie rozpacz; zamkn łem oczy i j kn łem. Nie miałem

ju Klejnotu, z którego mógłbym zaczerpn sił.

Kasztany...

background image

68

Rozdział 10

Le ałem tam i cierpiałem; miałem wizj Branda, który z pulsuj cym

Klejnotem na szyi zjawia si na polu bitwy po ród walcz cych sił Amberu i

Chaosu. Najwyra niej uznał, e opanował go w dostatecznym stopniu, by

skierowa jego moce przeciwko nam. Widziałem, jak błyskawicami uderza w

naszych ołnierzy, jak przywołuje przeciw nam huragany i burze gradowe.

Niemal si rozpłakałem. Przecie staj c po naszej stronie wci jeszcze mógł

odkupi swe winy... Ale zwyci stwo ju mu nie wystarczało. Musiał wygra dla

siebie, na własnych warunkach. A ja? Ja zawiodłem. Wystawiłem przeciwko

Chaosowi Wzorzec, cho nie s dziłem, e b d do tego zdolny. Lecz to na nic, je li

przegramy bitw , a Brand powróci, by wymaza moje dzieło. Doj tak blisko,

przeszedłszy przez wszystko, przez co przeszedłem, i tutaj ponie kl sk ...

Miałem ochot krzycze "Niesprawiedliwo !", cho wiedziałem, e wszech wiat

nie kieruje si moim poj ciem bezstronno ci. Zgrzytn łem z bami i wyplułem z

ust troch ziemi. Nasz ojciec powierzył mi zadanie, by dostarczy Klejnot na pole

bitwy. Prawie mi si udało...

Ogarn ło mnie niezwykłe uczucie. Co wymagało mojej uwagi. Co?

Cisza.

Ucichł ryk wichrów i huk gromów. Powietrze trwało nieruchomo. Wydawało

si nawet chłodne i wie e.

A po zewn trznej stronie powiek pojawiło si wiatło.

Otworzyłem oczy. Zobaczyłem jasne, jednostajnie białe niebo. Zamrugałem.

Odwróciłem głow . Co pojawiło si po mojej prawej stronie...

Drzewo. Drzewo rosło w miejscu, gdzie wbiłem lask odci t ze starego Ygga.

I było ju o wiele wy sze ni laska. Rosło niemal w oczach. Było zielone li mi,

skropione biel p czków. Zakwitły ju pierwsze kwiaty. Wiej ca z tamtej strony

bryza niosła subtelny, delikatny zapach, który dawał ukojenie.

Obmacałem sobie ko ci. Nie złamał mi chyba adnego ebra, cho miałem

wra enie, e to kopni cie zawi zało mi wn trzno ci na supeł. Grzbietem dłoni

przetarłem oczy i przejechałem palcami po włosach. Potem westchn łem ci ko i

podniosłem si na jedno kolano.

Rozejrzałem si uwa nie. Płaskowy wygl dał tak samo, a jednak był jako

odmieniony. Wci nagi, nie był jednak surowy. Pewnie to wynik innego

o wietlenia. Nie, było w tym co jeszcze...

Odwracałem si dalej, zataczaj c wzrokiem pełny kr g. Znalazłem si w

innym miejscu ni to, w którym rozpocz łem wykre lanie Wzorca. Ró nice były

subtelne, lecz były te i wyra ne. Inna formacja skalna; zagł bienie tam, gdzie

dawniej było wzniesienie, zmieniona faktura kamienia pode mn i blisko mnie; w

dali co , co wygl dało na gleb . Sk d doleciał zapach morza. To miejsce

wywierało całkiem inne wra enie ni tamto, na które si wspi łem... zdawało mi

si , e ju bardzo dawno temu. Zmiany były zbyt powa ne, by spowodowała je

burza. Przypominały co znajomego.

Stoj c po rodku Wzorca, westchn łem raz jeszcze i nadal badałem otoczenie.

W jaki sposób, jakby mimo mej woli, odpływała rozpacz, ust puj c uczuciu...

" wie o ci", to chyba najlepsze okre lenie. Powietrze było słodkie i czyste, a

background image

69

okolica wydawała si nowa, jakby jeszcze nie u ywana. A ja...

Naturalnie. To było jak otoczenie pierwotnego Wzorca. Odwróciłem si i

spojrzałem na wy sze ju drzewo. Podobne, a jednak niepodobne... W powietrzu,

na ziemi i niebie pojawiło si co nowego. To nowe miejsce. Nowy pierwotny

Wzorzec. Zatem, wszystko wokół wynikało z obecno ci Wzorca, na którym

stałem.

Nagle zdałem sobie spraw , e odczuwam nie tylko wie o . Opanowało mnie

dziwne uniesienie, jakby rado . Oto czyste, nowe miejsce, a ja w pewien sposób

byłem za nie odpowiedzialny.

Czas płyn ł. Stałem tylko, przygl dałem si drzewom, rozgl dałcm i cieszyłem

eufori , jaka na mnie spłyn ła. Mimo wszystko odniosłem pewnego rodzaju

zwyci stwo - dopóki nie wróci Brand i go nie unicestwi.

Otrze wiałem nagle. Musz powstrzyma Branda, musz broni tego miejsca.

Stałem w samym rodku Wzorca. Je li funkcjonował jak tamte, mogłem

wykorzysta jego moc i przenie si , gdziekolwiek zechc . Mog go u y , by

doł czy do pozostałych.

Otrzepałem ubranie. Sprawdziłem, czy miecz lekko wychodzi z pochwy. Mo e

nie wszystko jest tak beznadziejne, jak si wydawało. Polecono mi dostarczy

Klejnot na pole bitwy. Brand zrobi to za mnie. Musz tylko tam dotrze i jako

odebra mu kamie , a wszystko uło y si znowu tak, jak powinno.

Rozejrzałem si . B d musiał tu wróci . B d musiał kiedy indziej rozwa y t

now sytuacj - o ile prze yj to, co ma nadej . Była w tym jaka tajemnica,

wypełniała powietrze i unosiła si z wiatrem. Całe wieki mo e zaj zrozumienie,

co nast piło, gdy wykre liłem nowy Wzorzec.

Zasalutowałem drzewu. Zdawało mi si , e zadr ało.

Poprawiłem ró , nastroszyłem lekko jej płatki. Nadszedł czas. by wyruszy

znowu. Jeszcze nie wszystko stracone. Spu ciłem głow i zamkn łem oczy.

Próbowałem sobie przypomnie wygl d okolicy przed ostatni otchłani u

Dworców Chaosu. Zobaczyłem j tak jak wtedy, pod tym oszalałym niebem, i

zaludniłem moimi krewnymi i ołnierzami. Gdy to czyniłem, wydało mi si , e

słysz odgłosy dalekiej bitwy. Scena wyostrzyła si , nabrała wyrazisto ci.

Utrzymałem wizj jeszcze przez chwil , po czym nakazałem Wzorcowi, by mnie

tam przeniósł.

Po chwili, jak si zdawało, stałem na szczycie wzgórza nad równin , a zimny

wiatr szarpał mój płaszcz. Niebo było t zwariowan , wiruj c , pasiast czasz ,

jak zapami tałem z ostatniej wizyty: w połowie czarn , w połowie l ni c

psychodelicznymi t czami. W powietrzu unosiły si jakie nieprzyjemne opary.

Czarna droga przebiegała teraz z prawej strony, przecinala równin i biegła poza

ni , ponad otchłani , ku tej cytadeli nocy. Wokół niej migotały wiatełka, niby

ogniki wietlików. Mu linowe pomosty dryfowały w powietrzu i si gały daleko w

mrok. Niezwykłe postacie przeje d ały po nich i po czarnej drodze. W dole

widziałem co , co uznałem za główny obóz wojsk. Zza pleców dobiegł odgłos

ruchu czego innego ni skrzydlaty rydwan Czasu.

Odwróciłem si w stron , która zgodnie z seri poprzednich namiarów kursu

musiała by północ , i spojrzałem na zbli aj c si piekieln burz . Rycz c i

błyskaj c, nadchodziła zza dalekich gór niby si gaj cy nieba lodowiec.

background image

70

A wi c nie zatrzymało jej stworzenie nowego Wzorca. Zdawało si , e

wymin ła maj chronion okolic i b dzie pod a dalej, dopóki nie dotrze tam,

gdzie zmierza. Miejmy zatem nadziej , e po niej nadpłyn wszelkie

konstruktywne impulsy, promieniuj ce z nowego Wzorca, a wraz z nimi

si gaj cy poprzez Cie porz dek. Nie wiedziałem, ile czasu trzeba, by burza

dotarła a tutaj.

Usłyszałem stuk kopyt i odwróciłem si , wyci gaj c miecz...

Rogaty je dziec na wielkim, czarnym koniu kierował si prosto na mnie, a w

jego oczach ja niało co na podobie stwo blasku płomienia.

Zaj łem pozycj i czekałem. Tamten zjechał chyba z jednej z tych

mu linowych cie ek, która przepłyn ła w t stron . Obaj znajdowali my si do

daleko od głównego miejsca akcji. Obserwowałem, jak wspina si na szczyt. Miał

niezłego konia. Pi kna pier . Gdzie do diabła podziewa si Brand? Nie po to

przybyłem, eby si bi z byle kim.

Patrzyłem na zbli aj cego si je d ca i zakrzywione ostrze w jego dłoni.

Zmieniłem pozycj , gdy zaatakował. Ci ł, wykonałem zasłon i jego r ka znalazła

si w moim zasi gu. Chwyciłem j i ci gn łem go z siodła.

- Ta ró a... - zacz ł, padaj c na ziemi . Nie wiem, co jeszcze chciał powiedzie ,

gdy poder n łem mu gardło i słowa, razem z cał reszt , znikn ły w wybuchu

płomienia.

Odwróciłem si błyskawicznie, wyrwałem Grayswandira, przebiegłem kilka

kroków i chwyciłem czarnego rumaka za uzd . Przemówiłem, by go uspokoi , i

odprowadziłem dalej od ognia. Po kilku minutach nawi zali my bardziej

przyjazne stosunki i wskoczyłem na siodło.

Z pocz tku był troch płochliwy, ale kazałem mu tylko kroczy st pa wokół

wzgórza, gdy ja studiowałem okolic . Wojska Amberu były chyba w natarciu.

Płon ce ciała zalegały pole bitwy, a główne siły przeciwnika zostały zepchni te na

wzniesienie w pobli u kraw dzi przepa ci. Ich szeregi, nie złamane jeszcze, ale z

trudem utrzymuj ce porz dek, cofały si wolno. Z drugiej strony jednak coraz

nowi ołnierze przedostawali si nad otchłani i doł czali do tych, którzy bronili

wzniesienia.

Szybko oceniwszy ich pozycj i rosn c liczb uznałem, e mog szykowa

kontratak. Nigdzie nie dostrzegłem Branda.

Gdybym nawet był wypocz ty i w zbroi, te bym si wahał, czy zjecha tam i

wł czy si do bójki. Moim zadaniem było teraz odnalezienie Branda. Nie

przypuszczałem, by brał bezpo redni udział w walce. Rozgl dałem si uwa nie,

szukaj c samotnej postaci. Nic... Mo e po drugiej stronie. B d musiał okr y

ich od północy.

Zbyt wiele przesłaniało mi widok na zachodzie.

Zawróciłem wierzchowca i ruszyłem w dół. Przyjemnie byłoby teraz sobie

pole e , pomy lałem. Spa bezwładnie jak tobół i zasn . Westchn łem. Do

diabła, gdzie si podział Brand?

Dotarłem do stóp wzgórza i skr ciłem, by skróci sobie drog przez jaki

parów. Potrzebowałem lepszego widoku...

- Lordzie Corwinie z Amberu!

Czekał za łukiem zagł bienia: wielki, siny jak trup facet z rudymi włosami i

background image

71

na koniu takiej samej barwy. Nosił miedzian , zielono inkrustowan zbroj i

spogl dał na mnie, nieruchomy jak pos g.

- Dostrzegłem ci na szczycie - poinformował mnie. - Nie nosisz pancerza,

prawda?

Klepn łem si w pier .

Sztywno skin ł głow . Si gn ł do prawego ramienia, do lewego, potem pod

pachy, rozwi zuj c rzemienie zbroi. Zdj ł napier nik, opu cił go z lewej strony i

rzucił na ziemi . W ten sam sposób pozbył si nagolenników.

- Długo czekałem na spotkanie z tob - o wiadczył. - Jestem Borel. Kiedy ci

zabij , nie chc , by mówiono, e miałem nad tob przewag .

Borel... To imi brzmiało znajomo. Przypomniałem sobie: cieszył si

podziwem i miło ci Dary. Był jej nauczycielem szermierki, mistrzem miecza. Ale

głupim. Zdejmuj c pancerz, stracił mój szacunek. Bitwa to nie zabawa. Nic

miałem ochoty stawa naprzeciw ka dego zarozumiałego durnia, który miał na

ten temat inne zdanie. Zwłaszcza sprawnego durnia, gdy ja sam byłem

wyko czony. Je li nawet nie technik , to w ko cu pokonałby mnie kondycj .

- Teraz rozwi emy problem, który dr czył mnie ju od dawna - powiedział.

Odpowiedziałem ekscentrycznym wulgaryzmem, zawróciłem i ruszyłem

galopem drog , któr tu przybyłem.

Natychmiast rzucił si w pogo .

P dz c wzdłu parowu, zdałem sobie spraw , e nie mam dostatecznej

przewagi. Dopadnie mnie za par chwil; wobec moich odsłoni tych pleców albo

mnie powali, albo zmusi do walki. Ja miałem jednak inne, cho ograniczone,

mo liwo ci.

- Tchórz! - krzyczał. - Uciekasz przed walk ! To ma by ten wielki wojownik,

o którym tyle słyszałem?

Rozpi łem pod szyj płaszcz. Z obu stron kraw d parowu si gała mi do

ramion, potem do pasa.

Zeskoczyłem z siodła na lewo, potkn łem si i odzyskałem równowag . Kary

pognał dalej. Stan łem nad parowem. Obur cz chwyciłem płaszcz i przesun łem

w odwrotnej pozycji Weroniki ledwie na sekund czy dwie, nim wynurzyły si

przede mn ramiona i głowa Borela. Płaszcz opl tał go razem z nagim mieczem i

cał reszt , i skr pował ruchy ramion.

Wtedy kopn łem. Mocno. Mierzyłem w głow , ale trafiłem w lewe rami .

Run ł z siodła i jego ko tak e pomkn ł dalej.

Wyrwałem z pochwy Grayswandira i skoczyłem w dół. Dopadłem go, gdy

wła nie próbował wsta , odrzuciwszy na bok mój płaszcz. Ci łem, kiedy usiadł;

dostrzegłem jego zdumiony wzrok, gdy z rany strzeliły płomienie.

- Jak e nikczemny podst p! - zawołał. - Czego lepszego si po tobie

spodziewałem.

- Nie jeste my na olimpiadzie - odparłem, strzepuj c iskry z płaszcza.

Dogoniłem konia i dosiadłem go. Zaj ło mi to kilka minut. Ruszyłem na

północ i wkrótce stan łem na wy ej poło onym gruncie. Spostrzegłem Benedykta

dowodz cego bitw , a w jarze na tyłach zauwa yłem Juliana na czele jego ludzi z

Ardenu. Najwyra niej Benedykt Trzymał ich w rezerwie.

Jechałem dalej, w stron nadci gaj cej burzy, pod na pół czarnym, na pół

background image

72

kolorowym obrotowym niebem. Po chwili osi gn łem cel: najwy sze wzgórze w

polu widzenia. Zacz łem wspina si na szczyt. Po drodze zatrzymywałem si

kilka razy i ogl dałem za siebie.

Widziałem Deirdre w czarnej zbroi, z toporem w r ku; Llewella i Flora stały

mi dzy łucznikami. Fiony nie zauwa yłem, Gerarda tak e nie. Potem dostrzegłem

Randoma na koniu. Wymachuj c ci kim mieczem, prowadził atak na szeregi

nieprzyjaciela. Obok niego walczył rycerz w zielonym stroju, którego nie

rozpoznałem. Ze mierciono n celno ci zadawał ciosy maczug . Na plecach

miał łuk, a u boku kołczan pełen l ni cych strzał.

Gdy stan łem na szczycie, gło niej zahuczały pioruny. Błyskawice migotały

jak wł czona wła nie wietlówka, a deszcz szumiał jednostajnie, podobny do

sun cej nad górami zasłony z włókna szklanego.

Pode mn zwierz ta i ludzie - i spora liczba miesza ców - walczyli posplatani

w pasma i w zły. Nad polem bitwy unosiła si chmura kurzu. Oceniaj c jednak

rozkład sił, nie s dziłem, by mo na było zepchn coraz liczniejszego wroga o

wiele dalej. Wydało mi si nawet, e pora ju na kontratak. Byli gotowi w tych

swoich skałach i czekali tylko na rozkaz.

Spu ciłem ich z oczu na mniej wi cej półtorej minuty. Przeszli do przodu, w

dół zbocza, wzmacniaj c swoje szeregi i spychaj c naszych ołnierzy. Atakowali.

A zza czarnej otchłani zjawiali si wci nowi. Nasze wojska rozpocz ły w miar

uporz dkowany odwrót. Nieprzyjaciel natarł mocniej, i kiedy odwrót miał si ju

zmieni w ucieczk , musiał pa rozkaz.

Usłyszałem róg Juliana, a zaraz potem zobaczyłem, jak na grzbiecie

Morgensterna prowadzi do boju ludzi z Ardenu. To niemal dokładnie zrównało

siły, a hałas ci gle narastał. Niebo odwróciło si nad nami.

Przygl dałem si bitwie przez kwadrans. Nasze wojska cofały si wolno na

całym polu. Potem na dalekim wzgórzu pojawił si nagle jednor ki je dziec na

wierzchowcu w ogniste pasy. Trzymał w dłoni wzniesiony miecz i stał tyłem do

mnie, twarz ku zachodowi. Przez chwil trwał nieruchomo. A potem opu cił

kling .

Od zachodu zagrały tr bki. Z pocz tku niczego nie widziałem. Potem pojawił

si szereg konnych. Drgn łem. Zdawało mi si , e jest mi dzy nimi Brand. Ale

natychmiast spostrzegłem, e to Bleys prowadzi swoich ludzi do szturmu na

odsłoni te skrzydło przeciwnika.

I nagle nasi ołnierze przestali si cofa . Dotrzymywali pola. A pó niej ruszyli

do przodu. Nadjechał Bleys i jego kawaleria, a ja poj łem, e Benedykt znowu

zwyci ył. Nieprzyjaciel miał wkrótce zosta starty na proch.

Od północy dmuchn ł lodowaty wiatr i znowu spojrzałem w tamt stron .

Burza zbli yła si wyra nie. Widocznie przyspieszyła. I stała si bardziej

mroczna, z jaskrawszymi błyskawicami i gło niejszym grzmotem. A ten zimny,

wilgotny wiatr wzmagał si coraz bardziej.

Zastanowiłem si ... czy burza przetoczy si przez pole bitwy jak fala

destrukcji, po czym nast pi koniec? Co z oddziaływaniem nowego Wzorca? Czy

si gnie tu i odtworzy wszystko? Mocno w to w tpiłem. Miałem przeczucie, e je li

burza nas zmia d y, to ju zostaniemy zmia d eni. Niezb dna była moc Klejnotu,

by przetrwa nawałnic , póki na nowo nie zapanuje porz dek. A co pozostanie,

background image

73

je li prze yjemy? Nie próbowałem nawet zgadywa .

Co wi c planował Brand? Na co czekał? Co zamierzał zrobi ?

Raz jeszcze spojrzałem na pole bitwy...

Jest.

W zacienionym miejscu na wzniesieniu, gdzie nieprzyjaciel przegrupował si ,

otrzymał posiłki, sk d ruszał do ataku... co tam było.

Male ki błysk czerwieni... byłem pewien, e go widziałem.

Obserwowałem uwa nie i czekałem. Musiałem zobaczy go znowu, dokładnie

okre li miejsce...

Min ła minuta. Mo e dwie...

Tam! I jeszcze raz!

Spi łem czarnego rumaka. Zdołam chyba omin flank wrogiej formacji i

wjecha na to pozornie opuszczone wzniesienie. Galopem zjechałem ze wzgórza i

pomkn łem do celu.

To musiał by Brand z Klejnotem. Wybrał dobre, bezpieczne miejsce, sk d

mógł obserwowa całe pole bitwy i nadci gaj c burz . Stamt d, gdy tylko

nawałnica znajdzie si dostatecznie blisko, mógł kierowa błyskawice na naszych

ołnierzy. We wła ciwej chwili da znak do odwrotu, uderzy w nas niesamowit

furi ywiołów, potem skieruje j w bok, by omin ła siły, które wspiera. W tych

okoliczno ciach było to najprostsze i najbardziej skuteczne rozwi zanie.

Musz dotrze do niego jak najbli ej. Miałem wi ksz władz nad kamieniem,

ale ta malała wraz z odległo ci , a on miał go przy sobie. Najlepszym manewrem

b dzie zaatakowa na wprost i za wszelk cen znale si w zasi gu kierowania

Klejnotem, by u y go przeciw niemu. Brand mo e jednak mie jak ochron .

To mnie niepokoiło, poniewa starcie z kim takim potwornie spowolni mój atak.

A je li nawet jest sam, lecz sprawy pójd nie po jego my li, co go powstrzyma

przed teleportacj gdzie dalej? I co wtedy zrobi ? B d musiał szuka go jeszcze

raz, zacz od pocz tku. Pomy lałem, e zdołam mo e wykorzysta Klejnot, by

uniemo liwi Brandowi przeskok. Nie wiedziałem, czy to mo liwe, ale

postanowiłem spróbowa .

Nie był to mo e najlepszy plan, ale jedyny, jaki miałem. Nie było ju czasu na

strategi .

Zauwa yłem, e nie tylko ja zmierzam na to wzniesienie. Random, Deirdre i

Fiona, konno, w towarzystwie o miu je d ców, przebili si przez linie

przeciwnika. Za nimi p dziło kilku ołnierzy, nie wiem: przyjaciół czy wrogów.

Mo e jednych i drugich. Rycerz w zielnym stroju był chyba najszybszy; doganiał

ich. Wci nie mogłem go rozpozna ... albo jej, co było całkiem mo liwe. Nie

miałem jednak w tpliwo ci co do celu pierwszej grupy. Była tam Fiona; musiała

wykry obecno Branda i teraz prowadziła do niego pozostałych.

W serce kapn ło mi kilka kropel nadziei. Mo e Fiona potrafi przynajmniej

cz ciowo zneutralizowa moc Branda. Pochyliłem si w siodle i pop dziłem

konia. Nadal skr całem łukiem w lewo. Niebo obracało si , wiatr wiszczał mi w

uszach... Przera liwie zahuczał grom.

Nie ogl dałem si .

cigałem ich. Nie chciałem, by dotarli na miejsce przede mn , ale obawiałem

si , e nie zd

. Byłem za daleko.

background image

74

Gdyby tylko spojrzeli za siebie, gdyby zobaczyli, e nadje d am... Na pewno

by zaczekali. ałowałem, e nie ma sposobu, by wcze niej zasygnalizowa im

swoj obecno . Przeklinałem bezu yteczno Atutów.

Zacz łem krzycze . Wrzeszczałem co sił w płucach, ale wiatr porywał moje

słowa i przetaczał si po nich grzmot.

- Zaczekajcie! Do diabła! To ja, Corwin!

Nawet jednego spojrzenia.

Min łem najbli szych walcz cych i ruszyłem wzdłu nieprzyjacielskiej flanki,

poza zasi giem pocisków i strzał. Cofali si teraz szybciej, a nasi ołnierze

zajmowali coraz wi cej terenu. Brand musi si ju szykowa do uderzenia. Cz

obrotowego nieba znikn ła pod ciemn chmur , której nie było tu jeszcze kilka

minut temu.

Skr ciłem w prawo, za cofaj ce si szeregi, i pognałem ku wzgórzom, na które

tamci ju si wspinali. Mrok zakrywał niebo, gdy dotarłem do stóp wzniesienia.

Bałem si o swoje rodze stwo. Byli za blisko. Brand b dzie musiał co zrobi .

Chyba e Fiona ma do sił, by go powstrzyma ...

Przede mn co błysn ło o lepiaj co. Ko stan ł d ba, a ja wyleciałem z

siodła. Nim spadłem na ziemi , hukn ł grom.

Oszołomiony, le ałem przez chwil nieruchomo. Ko odbiegł na jakie

pi dziesi t metrów, zanim si zatrzymał i teraz spacerował niepewnie dookoła.

Przetoczyłem si na brzuch i spojrzałem na zbocze. Tamci je d cy tak e byli na

ziemi. To chyba w nich trafił piorun. Kilku si ruszało, ale wi ksza cz nie. Nikt

jeszcze si nie podniósł. Powy ej dostrzegłem pod przewieszk czerwony blask

Klejnotu, mocniejszy teraz i jasny, a tak e mglisty zarys postaci, która go nosiła.

Poczołgałem si w gór i w lewo. Zanim zaryzykuj i wstan , wolałem zej z

pola widzenia tego człowieka.

Zbyt wiele czasu zaj łoby czołganie si a na gór . Musiałem te omin

pozostałych, poniewa na nich skupia si pewnie jego uwaga.

Poruszałem si wolno, ostro nie, wykorzystuj c ka d mo liw osłon . Nie

wiedziałem, czy za chwil piorun nie uderzy w to samo miejsce. A je li nie, to

kiedy Brand zaatakuje naszych ołnierzy. Lada chwila, uznałem.

Rzut oka przez rami ukazał mi nasze wojska rozci gni te na przeciwległym

kra cu pola bitwy, i nieprzyjaciela w odwrocie, cofaj cego si ku nam. Ju

niedługo b d si musiał martwi tak e o armi .

Trafiłem na w ski rów i przeczołgałem si nim jakie dziesi metrów na

południe. Wysun łem si po drugiej stronie, by wykorzysta dla osłony pochyło ,

a dalej jakie skały.

Kiedy podniosłem głow , nie dostrzegłem ju blasku Klejnotu. Skalny wyst p

zakrywał od wschodu szczelin , gdzie chował si Brand.

Mimo to pełzłem dalej, a dotarłem na sam kraw d wielkiej otchłani.

Dopiero wtedy znowu skr ciłem w prawo. Dotarłem do punktu, gdzie mogłem

chyba bezpiecznie si podnie . Zrobiłem to. Oczekiwałem nast pnego trzasku

gromu, w pobli u albo dalej, na polu bitwy; nic jednak nie słyszałem. Zacz łem

si zastanawia ... Dlaczego nie? Si gn łem my l , próbuj c wyczu obecno

Klejnotu; bez efektu. Pospiesznie ruszyłem w stron , gdzie ostatnio widziałem

jego blask.

background image

75

Spojrzałem jeszcze w otchła , by si upewni , e nic mi stamt d nie zagra a.

Dobyłem miecza. Szedłem tu przy cianie urwiska. Przy kraw dzi pochyliłem si

nisko i wyjrzałem.

Nie było adnego czerwonego l nienia. Ani mglistej postaci. Kamienna nisza

wydawała si całkiem pusta, a w pobli u nie zauwa yłem niczego podejrzanego.

Czy mógł si znowu teleportowa ? A je li tak, to dlaczego?

Wyprostowałem si i min łem skaln pochyło . Nadal szedłem w stron

północy. Znowu spróbowałem wyczu Klejnot i tym razem nast pił słaby kontakt

- miałem wra enie, e gdzie na prawo i wy ej. Ruszyłem tam, cichy i czujny.

Dlaczego opu cił kryjówk ? Miał przecie znakomit pozycj dla tego, co

planował. Chyba e...

Usłyszałem krzyk i przekle stwo. Dwa ró ne głosy.

Pu ciłem si biegiem.

background image

76

Rozdział 11

Min łem nisz i szedłem dalej. Napotkałem wij cy si w gór naturalny leb.

Zacz łem si wspina .

Nikogo na razie nie zauwa yłem, ale poczucie obecno ci Klejnotu narastało z

ka dym krokiem. Zdawało mi si , e z prawej strony usłyszałem kroki, wi c

błyskawicznie odwróciłem si w tamtym kierunku. Nikogo nie było. Klejnot te

nie wydawał si bliski, wi c ruszyłem dalej.

Zbli ałem si do szczytu, a za plecami miałem czarn przepa Chaosu.

Usłyszałem głosy. Nie rozumiałem słów, lecz ton wiadczyło podnieceniu.

Zwolniłem tu przed szczytem, opadłem na kolana i wysun łem głow zza

skały.

Niedaleko przede mn stał Random, a z nim Fiona i lordowie Chantris i

Feldane. Wszyscy prócz Fiony trzymali bro gotow do u ycia, ale stali

absolutnie nieruchomo. Spogl dali w stron kraw dzi wszystkich rzeczy: na

skaln półk oddalon mo e o pi tna cie metrów - miejsce, gdzie rozpoczynała si

otchła . Stał tam Brand i trzymał przed sob Deirdre. Była bez hełmu, z włosami

powiewaj cymi bezładnie, a on przyciskał jej sztylet do krtani. Chyba ju j

lekko skaleczył. Cofn łem si .

Usłyszałem cichy głos Randoma:

- Czy nic wi cej nie mo esz zrobi , Fi?

- Mog go tam przytrzyma - odpowiedziała. - I na t odległo mog troch

spowolni jego próby sterowania pogod . Ale to wszystko. On uzyskał cz ciowe

dostrojenie, ja nie. Pomaga mu tak e bliski dystans. Czegokolwiek spróbuj , on

to potrafi skontrowa .

Random przygryzł doln warg .

- Rzu cie bro - zawołał Brand. - Natychmiast. Inaczej Deirdre zginie.

- Zabij j - odpowiedział Random. - Stracisz jedyn rzecz, która trzyma ci

jeszcze przy yciu. Zrób to, a sam zobaczysz, co ja zrobi ze swoj broni .

Brand mrukn ł co pod nosem.

- Dobra - o wiadczył. - W takim razie zaczn od okaleczania.

Random splun ł.

- Dalej! - zach cił. - Ma zdolno ci regeneracji nie gorsze ni my wszyscy.

Poszukaj gro by, która ma jaki sens, albo zamknij si i walcz!

Brand milczał. Uznałem, e lepiej nie zdradza swojej obecno ci. Na pewno

potrafi co zrobi . Zanim si cofn łem, zaryzykowałem jeszcze jeden rzut oka,

fotografuj c w pami ci układ terenu. Po lewej były jakie skały, ale nie si gały

dostatecznie daleko. Nie mogłem si do niego podkra .

- Musimy chyba zaatakowa wszyscy naraz - stwierdził Random. - Trzeba

spróbowa . Nie widz innego sposobu. A wy?

Zanim ktokolwiek zd ył odpowiedzie , zdarzyło si co dziwnego. Dzie

poja niał nagle.

Rozejrzałem si , szukaj c ródła wiatła. Potem spojrzałem w gór .

Chmury były wci na miejscu, a obł kane niebo nadał wykonywało za nimi

swoje wariackie sztuczki.

wiatło jednak pochodziło z chmur. Pobladły i l niły teraz, jak gdyby

background image

77

zakrywały sło ce. Nawet kiedy patrzyłem, poja niały wyra nie.

- Co on teraz wyczynia? - zdziwił si Chantris.

- Nic nie wyczuwam - odparła Fiona. - Nie s dz , eby to było jego dzieło.

- Wi c czyje?

Odpowied nie padła; w ka dym razie ja nic nie usłyszałem.

Obserwowałem bledn ce chmury. Najwi ksza i najja niejsza zawirowała

nagle, jakby kto j zamieszał.

Przebiegały tam jakie formy, utrwalały si . Kontur zacz ł nabiera kształtu.

Pode mn , na polu bitwy, przycichły odgłosy walki.

Sama burza wydawała si przytłumiona. Obraz rósł. Co tworzyło si

wyra nie nad naszymi głowami: rysy gigantycznej twarzy.

- Mówi wam, e nie wiem - usłyszałem głos Fiony, odpowiadaj cej na jakie

pytanie.

Zanim jeszcze obraz powstał do ko ca, poj łem, e na niebie widz twarz

naszego ojca. Sprytna sztuczka. I nie miałem poj cia, co oznacza.

Twarz pochyliła si , jak gdyby przygl dała si nam wszystkim. Widziałem

zmarszczki zm czenia i jakby zatroskanie. Jasno wzrosła jeszcze troch .

Poruszył wargami.

Kiedy rozległ si głos, był na poziomie zwykłej konwersacji. Nie grzmiał

pot nie, jak si tego spodziewałem.

- Posyłam wam t wiadomo - powiedział - zanim podejm prób naprawy

Wzorca. Gdy do was dotrze, zd

ju zwyci y lub ponie kl sk . Wyprzedzi

fal Chaosu, która musi towarzyszy mojemu przedsi wzi ciu. Mam powody

wierzy , e próba b dzie dla mnie miertelna.

Odniosłem wra enie, e przebiega wzrokiem pole bitwy.

- Radujcie si lub rozpaczajcie, zale nie od sytuacji - mówił dalej - gdy jest to

koniec albo pocz tek. Gdy tylko sko cz , prze l Corwinowi Klejnot

Wszechmocy. Poleciłem mu ponie go na miejsce starcia. Wszystkie wasze

wysiłki b d daremne, je li nie zdołacie odwróci fali Chaosu. Ale maj c Klejnot,

wła nie tam, Corwin powinien was osłoni , póki fala nie przeminie.

Usłyszałem miech Branda. Wydawał si ju zupełnie obł kany.

- Po mojej mierci - kontynuował tato - na was spadnie problem sukcesji.

Miałem w tym wzgl dzie swoje plany, ale teraz widz , e wszystko na pró no. Nie

mam wyj cia; musz postawi t spraw na rogu Jednoro ca. Dzieci moje, nie

mog stwierdzi , e jestem z was całkiem zadowolony, ale przypuszczam, e tak e

na odwrót. Niech tak b dzie. Pozostawiam wam moje błogosławie stwo, które

jest czym wi cej ni tylko formalno ci . Odchodz teraz, by przej Wzorzec.

egnajcie.

Twarz zacz ła si rozmywa , a jasno znikn ła z powłoki chmur. Jeszcze

chwila i wszystko si rozwiało.

Zaległa cisza.

- ...i, jak sami widzicie - usłyszałem głos Branda - Corwin nie ma Klejnotu.

Rzu cie bro i wyno cie si st d. Albo zatrzymajcie j i wyno cie si . Nie

interesuje mnie to. Zostawcie mnie samego. Musz załatwi kilka spraw.

- Brandzie - odezwała si Fiona. - Potrafisz zrobi to, na co ojciec liczył u

Corwina? Mo esz sprawi , e ta fala nas ominie?

background image

78

- Mógłbym, gdybym chciał - odpowiedział. - Tak, potrafiłbym skierowa j na

bok.

- Byłby bohaterem - zapewniła go cicho. - Zyskałby nasz wdzi czno .

Wszystkie dawne winy byłyby wybaczone. Wybaczone i zapomniane. My...

Za miał si szale czo.

- Ty chcesz mi wybaczy ? Ty, która zostawiła mnie w tej wie y, która wbiła

mi sztylet? Dzi ki ci, siostro. To uprzejme z twojej strony, e proponujesz mi

przebaczenie, ale wybacz, e musz ci odmówi .

- No, dobrze - wtr cił Random. - A czego wła ciwie chcesz? Przeprosin?

Bogactw i skarbów? Wa nego stanowiska? Wszystkich tych rzeczy? Prosz , s

twoje. Ale głupio si bawisz. Sko czmy to i wracajmy do domu. Udajmy, e to był

tylko zły sen.

- Tak, sko czmy to - zgodził si Brand. - W tym celu najpierw odrzu cie bro .

Potem Fiona uwolni mnie spod zakl cia, zrobicie w tył zwrot i pomaszerujecie na

północ. Je li nie, zabij Deirdre.

- W takim razie lepiej zabij j od razu i szykuj si do walki ze mn . Poniewa

je li ci ust pimy, wkrótce i tak b dzie martwa. Jak my wszyscy.

Brand zachichotał.

- Czy naprawd s dziłe , e pozwol wam zgin ? Jeste cie mi potrzebni:

wszyscy, których zdołam ocali . Mam nadziej , e równie Deirdre. Tylko wy

potraficie doceni mój tryumf. Osłoni was przed holocaustem, który zacznie si

za chwil .

- Nie wierz ci - o wiadczył Random.

- Pomy l przez chwil . Znasz mnie dobrze i wiesz, e zechc wam pokaza

swoj wy szo . Chc , by cie byli wiadkami mojego dzieła. Po to potrzebuj

waszej obecno ci w moim nowym wiecie. A teraz, wyno cie si st d.

- Dostaniesz wszystko, czego chcesz plus nasz wdzi czno - zacz ła Fiona. -

Je li tylko...

- Odejd cie.

Widziałem, e nie mog dłu ej zwleka . e musz działa . Wiedziałem te , e

nie zdołam dopa go dostatecznie szybko. Nie miałem wyboru, musiałem

spróbowa u y Klejnotu jako broni.

Si gn łem my l i poczułem jego obecno . Zamkn łem oczy i wezwałem moc.

ar. ar, my lałem. On ci parzy, Brandzie. Sprawia, e ka da cz steczka

twojego ciała wibruje szybciej i szybciej. Za chwil staniesz si yw pochodni ...

Usłyszałem jego krzyk.

- Corwinie! - rykn ł. - Przesta ! Gdziekolwiek jeste ! Zabij j ! Patrz!

Wstałem, wci nakazuj c Klejnotowi, by go parzył.

Spojrzałem poprzez dziel c nas przestrze . Ubranie Branda zaczynało

dymi .

- Przesta ! - wrzasn ł, wzniósł nó i ci ł Deirdre w twarz.

Krzykn łem, a oczy zaszły mi mgł . Przestałem panowa nad Klejnotem. Lecz

gdy starał si uderzy po raz drugi, Deirdre, której lewy policzek spływał krwi ,

zatopiła z by w jego dłoni. Potem uwolniła rami , wbiła mu łokie w ebra i

spróbowała si wyrwa .

Gdy tylko si poruszyła, gdy pochyliła głow , co błysn ło srebrzy cie. Brand

background image

79

j kn ł i upu cił sztylet - strzała przebiła mu krta . Nast pna trafiła go w pier ,

troch na prawo od Klejnotu.

Cofn ł si o krok i zacharczał. Tylko e nie miał ju gdzie si cofa z samej

kraw dzi otchłani. Kiedy zacz ł spada , szeroko otworzył oczy. Potem jego r ka

wystrzeliła w przód i chwyciła włosy Deirdre. Biegłem ju do nich z krzykiem, ale

wiedziałem, e nie zda .

Deirdre wrzasn ła; jej pokrwawiona twarz wyra ała groz . Wyci gn ła do

mnie r k ...

A potem Brand, Deirdre i Klejnot byli ju za kraw dzi , spadali, znikali z

mego pola widzenia, gin li...

Wydaje mi si , e probowałem skoczy za nimi, ale Random mnie zatrzymał.

W ko cu musiał mnie uderzy i wtedy wszystko odpłyn ło...

Kiedy doszedłem do siebie, le ałem na kamienistym gruncie dalej od

przepa ci, ni upadłem. Kto zwin ł mój płaszcz i wsun ł mi pod głow . Najpierw

zobaczyłem wiruj ce niebo; przypomniało mi sen o kole, który miałem tamtego

dnia, gdy spotkałem Dar . Wiedziałem, e inni s wokół mnie; słyszałem ich

głosy, ale z pocz tku nie odwracałem głowy. Le ałem tylko, spogl dałem na

niebia sk mandal i my lałem o stracie. Deirdre... wi cej dla mnie znaczyła ni

cała reszta rodziny razem wzi ta. Nic na to nie poradz . Tak wła nie było. Ile to

razy ałowałem, e jest moj siostr . Pogodziłem si jednak z realiami. Moje

uczucia nigdy si nie zmieni , ale... teraz odeszła, a ta my l była wa niejsza ni

zbli aj cy si koniec wiata.

Mimo wszystko musiałem sprawdzi , co si dzieje. Bez Klejnotu wszystko

sko czone. Chocia ... Si gn łem ku niemu, gdziekolwiek teraz był, ale nie

poczułem nic.

Zacz łem wstawa ; chciałem si przekona , jak daleko dotarła fala. Nagle

przytrzymało mnie czyje rami .

- Odpoczywaj, Corwinie. - To był głos Randoma. - Jeste wyko czony.

Wygl dasz, jakby przeczołgał si przez piekło. Nic ju nie mo esz zdziała .

Spokojnie.

- Jak ró nic robi stan mojego zdrowia? - odparłem. - Za par chwil nie

b dzie to ju miało znaczenia.

Znów spróbowałem wsta i tym razem rami przesun ło si , by mi pomóc.

- Jak chcesz - powiedzial. - Chocia nie ma tu wiele do ogl dania.

Miał racj . Walka dobiegła ko ca, je li nie liczy kilku izolowanych ognisk

oporu nieprzyjaciela. Te za były szybko otaczane, a walcz cy wybijani lub

chwytani w niewol . Wszyscy przesuwali si w nasz stron , uciekaj c przed

nadchodz c fal zniszczenia, która dotarła ju na skraj pola bitwy. Wkrótce na

naszym wzniesieniu znajd si tłumy ocalalych z obu stron.

Obejrzałem si : adne nowe wojska nie nadchodziły od strony mrocznej

cytadeli. Czy mo emy si teraz wycofa , gdy burza w ko cu dosi gnie nas tutaj?

A co potem?

Otchła była chyba ostatecznym rozwi zaniem.

- Ju niedługo - szepn łem, my l c o Deirdre. - Ju niedługo... Dlaczego nie?

Obserwowałem front nawałnicy, błyskaj cej piorunami, zmiennej,

przesłaniaj cej wiat. Tak, ju niedługo.

background image

80

Skoro Klejnot zgin ł wraz z Brandem...

- Brand - powiedziałem gło no. - Kto go w ko cu dostał?

- Ja dost piłem tego wyró nienia - odparł znajomy głos, którego` nie mogłem

jako rozpozna .

Odwróciłem si i wytrzeszczyłem oczy. Na kamieniu siedział człowiek w

zielonym stroju, obok na ziemi le ały łuk i kołczan. Błysn ł z bami w zło liwym

u miechu.

To był Caine.

- Niech mnie piekło... - Potarłem szcz k . - Zabawna rzecz przytrafiła mi si w

drodze na twój pogrzeb.

- Tak, słyszałem o tym. - Parskn ł miechem. - Zabiłe kiedy siebie,

Corwinie?

- Ostatnio nie. Jak to zrobiłe ?

- Przeszedłem do odpowiedniego cienia - wyja nił. - I tam napadłem na cie

mnie samego. On dostarczył mi zwłok. - Zadr ał. - Przedziwne uczucie. Nie

chciałbym znów go do wiadczy .

- Ale po co? Po co udawałe własn mier i próbowałe mnie w to wrobi ?

- Chciałem dotrze do ródeł problemów Amberu - wyja nił. - I zniszczy je.

Uznałem, e najlepiej b dzie zej do podziemia. A czy znasz lepszy sposób, ni

przekona wszystkich, e nie yjesz? W ko cu mi si udało, jak sam widziałe . -

Przerwał na chwil . - Przykro mi z powodu Deirdre. Ale nie miałem wyboru. Tak

naprawd nie wierzyłem, e zabierze j ze sob .

Odwróciłem wzrok.

- Nie miałem wyboru - powtórzył. - Mam nadziej , e to rozumiesz.

Skin łem głow .

- Ale dlaczego stworzyłe pozory, e to ja ci zabiłem?

Podeszła Fiona z Bleysem. Przywitałem si z nimi, lecz nadał czekałem na

odpowied Caine'a. Było kilka spraw, o które chciałem zapyta Bleysa, ale te

mogły zaczeka .

- Wi c? - zapytałem.

- Chciałem usun ci z drogi - wyja nił. - Przypuszczałem, e to ty stoisz za

tym wszystkim. Ty albo Brand. Ograniczyłem kr g podejrzanych do dwóch osób.

My lałem, e mo e nawet działacie wspólnie, zwłaszcza e tak bardzo si starał

sprowadzi ci z powrotem.

- Nie zorientowałe si - wtr cił Bleys. - Brand próbował trzyma go jak

najdalej. Dowiedział si , e wraca mu pami , i...

- Teraz wiem - odparł Caine. - Ale wtedy wygl dało to inaczej. Chciałem

wpakowa Corwina do lochu, eby bez przeszkód poszuka Branda. Przyczaiłem

si i słuchałem wszystkich rozmów prowadzonych przez Atuty. Miałem nadziej

na jak wskazówk co do kryjówki Branda.

- O to chodziło tacie - mruknałem

- O co? - nie zrozumiał Caine.

- Sugerował, e kto podsłuchuje przez Atuty.

- Nie mam poj cia, sk d mógłby wiedzie . Nauczyłem si absolutnej

pasywno ci. Rozkładałem je wszystkie i dotykałem lekko wszystkich naraz.

Czekałem na jakie drgnienie. Gdy nast powało, skupiałem uwag na

background image

81

rozmawiaj cych. Dobieraj c si do was pojedynczo, potrafiłem czasem dotrze do

waszych my li, nawet kiedy nie u ywali cie Atutów. Pod warunkiem, e byli cie

dostatecznie zaj ci, a ja nie pozwalałem sobie na adn reakcj .

- A jednak wiedział.

- To zupełnie mo liwe. Nawet prawdopodobne - stwierdziła Fiona. Bleys

przytakn ł.

Random podszedł bli ej.

- Co miałe na my li, pytaj c o ran Corwina? - zapytał. - Nie mogłe o tym

wiedzie . Chyba e...

Caine skin ł tylko głow . Obserwowałem Benedykta i Juliana, którzy

wydawali rozkazy ołnierzom, ale zapomniałem o nich po niemej odpowiedzi

Caine'a.

- Ty? - wychrypiałem. - Ty mnie pchn łe ?

- Napij si , Corwinie. - Random podał mi swoj manierk . Miał w niej

rozcie czone wino. Poci gn łem solidnie. Dr czyło mnie straszne pragnienie, ale

przerwałem po kilku łykach.

- Opowiedz o tym - rzuciłem.

- Dobrze. Jestem ci to winien - zgodził si . - Dowiedziałem si z my li Juliana,

e sprowadziłe Branda z powrotem do Amberu. Uznałem, e słusznie si

domy lałem, i ty i Brand jeste cie wspólnikami. To oznaczało, e trzeba was obu

usun . Noc wykorzystałem Wzorzec, by przenie si do twojej kwatery.

Próbowałem ci zabi , ale byłe zbyt szybki i zanim uderzyłem po raz drugi,

zd yłe si jako wyatutowa .

- Nie mogłe si lepiej przyjrze ? Potrafiłe si gn do naszych my li, wi c

mogłe zobaczy , e nie jestem człowiekiem, którego szukasz.

Potrz sn ł głowił.

- Odbierałem tylko najbardziej powierzchowne my li i reakcje na najbli sze

otoczenie. A i to nie zawsze. Słyszałem te twoj kl tw , Corwinie. Zaczynała si

spełnia . Widziałem to wsz dzie dookoła. Uznałem, e dla bezpiecze stwa nas

wszystkich nałe y usun ciebie i Branda. Po tym, co robił przed twoim

powrotem, domy lałem si , do czego jest zdolny. Ale wtedy jeszcze nie mogłem go

dosta z powodu Gerarda. Potem był coraz silniejszy. Podj łem jedn prób , ale

bez skutku.

- Kiedy? - zdziwił si Random.

- To ten zamach, o który oskar ono Corwina. Byłem w przebraniu. Gdyby

zdołał uciec, jak Corwin, nie chciałem, by wiedział, e jeszcze yj . Przeszedłem

Wzorzec, przeniosłem si do jego pokoju i próbowałem go zabi . Obaj zostali my

ranni, przelali my sporo krwi, ale jako si wyatutował. Pó niej skontaktowałem

si z Julianem i wraz z nim ruszyłem na t bitw . Brand musiał si tu zjawi .

Wzi łem kilka strzał o srebrnych grotach, bo byłem niemal pewien, e Brand nie

jest ju taki jak my wszyscy. Chciałem zabi go szybko i z daleka. Trenowałem

łucznictwo. Przybyłem, by go odszuka , i w ko cu znalazłem. Teraz wszyscy mnie

przekonuj , e myliłem si co do ciebie. Czyli twoja strzała chyba si zmarnuje.

- Wielkie dzi ki.

- Mo e nawet powinienem ci przeprosi .

- Byłoby miło.

background image

82

- Z drugiej strony, byłem przekonany, e post puj słusznie. Robiłem to, by

ratowa pozostałych...

Nie doczekałem si przeprosin Caine'a, poniewa wła nie w tej chwili rozległ

si głos tr b, który zdawał si wstrz sa całym wiatem: bezkierunkowy, gło ny,

przeci gły. Rozejrzeli my si , szukaj c ródła d wi ku. Caine wstał i wyci gn ł

r k .

- Tam! - zawołał.

Pod yłem wzrokiem za jego gestem. Zasłona burzy rozst piła si na

północnym zachodzie, w miejscu, gdzie przebijała j czarna droga. Pojawił si

widmowy je dziec na czarnym koniu. Zad ł w róg. Chwila min ła, zanim dotarła

do nas muzyka. Potem doł czyło do niego jeszcze dwóch tr baczy - te bladych,

te na czarnych wierzchowcach. Unie li rogi i wł czyli si do fanfary.

- Co to mo e by ? - zdziwił si Random.

- Chyba wiem - mrukn ł Bleys, a Fiona kiwn ła głow .

- Wi c co? - spytałem.

Nie odpowiedzieli. Je d cy ruszyli czarn drog , a za nimi wci pojawiali si

nast pni.

background image

83

Rozdział 12

Patrzyłem. Wsz dzie panowała wielka cisza. Wszyscy ołnierze zatrzymali si ,

by przygl da si procesji. Nawet je cy z Dworców pod stra w tamt stron

kierowali swe spojrzenia.

Za widmowymi heroldami jechała masa je d ców na białych koniach. Nie li

proporce, z których nie wszystkie potrafiłem rozpozna . Przewodził im

człekopodobny stwór ze sztandarem Jednoro ca Amberu. Za nimi szli znowu

muzykanci; niektórzy grali na instrumentach, jakich jeszcze nigdy nie widziałem.

Za muzykantami szły rogate człekokształtne istoty w lekkich zbrojach: długie

kolumny, a co dwudziesty mniej wi cej trzymał wysoko nad głow płon c

pochodni . Wtedy usłyszeli my pot ny głos, powolny, rytmiczny,

rozbrzmiewaj cy ni ej ni d wi ki muzyki.

Zrozumiałem, e to piewaj piechurzy. Wiele czasu upłyn ło, a ta armia

wci maszerowała czarn drog . Nikt z nas nie poruszył si ani nie odezwał. Szli

z pochodniami, proporcami, muzyk i piewem, a dotarli na skraj otchłani i

maszerowali dalej po prawie niewidzialnym przedłu eniu mrocznego traktu.

Pochodnie l niły w ród czerni i roz wietlały im drog . Muzyka zabrzmiała

gło niej mimo odległo ci, i coraz wi cej głosów wł czało si do chóru, gdy nowe

szeregi wyłaniały si ci gle zza rozbłyskuj cej zasłony burzy. Z rzadka huczał

przeci gle grom, ale nie zagłuszał pie ni. Wiatry dmuchaj ce na pochodnie nie

zdołały zgasi adnej z nich; przynajmniej ja tego nie zauwa yłem. Ruch

wywierał hipnotyczny efekt. Zdawało mi si , e patrz na t procesj od

niezliczonych dni, mo e lat, i słucham melodii, któr teraz ju poznałem.

Nagle przed front nawałnicy wyleciał smok, i nast pny, i jeszcze jeden.

Zielone, złote i czarne jak stare elazo; patrzyłem, jak szybuj w ród wichury,

jak odwracaj głowy, znacz c swój lot ognistymi wst gami. Za nimi ja niały

błyskawice, a smoki były przera aj ce, wspaniałe, trudno oceni , jak ogromne.

Dołem szło niewielkie stadko białych krów, potrz saj cych głowami, rycz cych,

tupi cych kopytami. Je d cy mijali je z boków i przeje d ali mi dzy nimi,

trzaskaj c długimi batami.

Nast pnie maszerowała kolumna prawdziwie potwornych ołnierzy z cienia, z

którym Amber prowadził czasem handel - ci kich, okrytych łusk , zbrojnych w

szpony. Grali na instrumentach podobnych do kobz, a ich ostre nuty dobiegały a

tutaj, wibruj ce i patetyczne.

Ci przeszli, a za nimi pojawili si nowi z pochodniami i kolejni ołnierze pod

sztandarami z cieni bliskich i dalekich. Patrzyli my, jak nas mijaj , jak krocz

roj c si cie k ku odległemu niebu, niby chmura w drownych wietlików

kieruj c si ku czarnej cytadeli zwanej Dworcami Chaosu.

Przemarsz zdawał si nie mie ko ca. Straciłem poczucie czasu. Ale, co

dziwne, front burzy nie przesuwał si , póki trwał ten pochód. Pochłoni ty

obserwacj , straciłem nawet cz ciowo wiadomo własnej osoby.

Wiedziałem, e takie wydarzenie ju si nie powtórzy.

Jakrawe, lataj ce stwory przemykały nad kolumnami, a te ciemne unosiły si

wy ej.

Byli widmowi dobosze, istoty z czystego wiatła i stado lataj cych maszyn;

background image

84

widziałem je d ców całych w czerni, dosiadaj cych najrozmaitszych bestii; na

niebie, niby element pokazu sztucznych ogni, zawisł przez chwil vywrern. I te

d wi ki: t tent kopyt, odgłos kroków, piew, pisk, b bny i fanfary ł czyły si w

pot n , zalewaj c nas fal . I dalej, dalej, dalej po mo cie nad ciemno ci

kroczyła procesja, a jej wiatła si gały daleko.

Potem, kiedy spogl dałem wzdłu szeregów, spod l ni cej kurtyny wynurzył

si inny kształt. Był to powóz obity kirem, ci gni ty przez zaprz g czarnych koni.

W ka dym z czterech rogów sterczała laska płon ca bł kitnym płomieniem,

spoczywał za na nim przedmiot, który mógł by jedynie trumn , okryt naszym

sztandarem Jednoro ca. Powoził garbus w stroju barwy purpury i pomara czy.

Nawet z tej odległo ci poznałem w nim Dworkina.

Wi c to jest to, pnnry lalem. Nie wiem dlaczego, ale to chyba odpowiednie, e

zmierzasz teraz do Starego Kraju. Wiele jest rzeczy, które mogłem ci powiedzie ,

póki yłe . Niektóre powiedziałem, ale niewiele padło wła ciwych słów. Teraz

wszystko sko czone, gdy jeste martwy. Tak martwy, jak wszyscy, którzy przed

tob odeszli do tego miejsca, gdzie i my wkrótce mo e pod ymy. Przykro mi.

Dopiero po tylu latach, kiedy przyj łe inn twarz i posta , poznałem ci w

ko cu, nauczyłem szanowa i mo e nawet polubiłem... cho w tamtej postaci te

byłe chytrym draniem. Czy Ganelon był prawdziwym tob , czy tylko kolejn

rol , któr zagrałe dla własnej wygody, Stary Komediancie? Nigdy si nie

dowiem, ale chc wierzy , e w ko cu zobaczyłem ci takim, jakim byłe

naprawd , e spotkałem kogo , kogo lubiłem, komu mogłem zaufa ; i e to byłe

ty. Chciałbym pozna ci lepiej, ale jestem wdzi czny nawet za to...

- Tato...? - spytał cicho Julian.

- Chciał, kiedy jego chwila nadejdzie, by zabra go poza Dworce Chaosu, w

ostateczn ciemno - wyja nił Bleys. - Powiedział mi to kiedy Dworkin. Poza

Chaos i Amber, gdzie nie si ga niczyja władza.

- I tak si stało - dodała Fiona. - Ale czy istnieje porz dek gdzie poza t

kurtyn , przez któr przechodz ? Czy tylko wiecznie trwa burza? Je li zwyci ył,

to jest to tylko przelotne zawirowanie i nic nam nie grozi. Ale je li nie...

- To bez znaczenia - wtr ciłem. - Niewa ne, czy mu si udało, czy nie. Mnie si

udało.

- Co masz na my li? - zapytała.

- S dz , e tato przegrał. e został zniszczony, zanim zdołał naprawi stary

Wzorzec. Kiedy zobaczyłem t nawałnic , a nawet cz ciowo jej do wiadczyłem,

zrozumiałem, e nie zdołam dotrze tu na czas z Klejnotem, który mi przesłał po

zako czeniu próby. Przez cał drog Brand próbował mi go odebra , aby

stworzy nowy Wzorzec, jak mówił. To nasun ło mi pewien pomysł. Gdy

zobaczyłem, e wszystko si rozpada, u yłem Klejnotu dla nakre lenia Wzorca.

To najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonałem w yciu... Ale udała si . Kiedy

przeminie ta fala, wszech wiat powinien si utrzyma ... niezale nie od tego, czy

my prze yjemy. Brand ukradł mi Klejnot, kiedy sko czyłem. Jak tylko

doszedłem do siebie, wykorzystałem nowy Wzorzec, eby przeniósł mnie tutaj.

Zatem, cokolwiek by si stało, wci istnieje Wzorzec.

- Ale, Corwinie - powiedziała. - A je li tato odniósł sukces?

- Nie mam poj cia.

background image

85

- O ile wiem - wtr cił Bleys - na podstawie tego, co mówił Dworkin, dwa ró ne

Wzorce nie mog istnie w tym samym wszech wiecie. Te w Rebmie i w Tir-na

Nog'th si nie licz , gdy s tylko odbiciami naszego...

- Co si stanie? - spytałem.

- S dz , e nast pi rozszczepienie, e gdzie powstanie nowa egzystencja...

- A jak podziała to na nasz ?

- Efektem b dzie albo totalna katastrofa, albo w ogóle nic - stwierdziła Fiona.

- Mog przytoczy argumenty za ka dym z tych rozwi za .

- Czyli wracamy do punktu wyj cia - podsumowałem. - Albo wkrótce

wszystko si rozpadnie, albo jako utrzyma.

- Na to wychodzi - przytakn ł Bleys.

- To niewa ne, je li nas ju nie b dzie, gdy dotrze tu fala - mrukn łem. - A

dotrze.

Znowu spojrzałem na kondukt pogrzebowy. Za powozem pod ali kolejni

je d cy, a za nimi piesi dobosze. Potem proporce, pochodnie i długa kolumna

piechurów. Wci rozlegał si piew i zdawało si , e daleko, daleko st d procesja

dotarła wreszcie do cytadeli mroku.

Nienawidziłem ci tak długo, obwiniałem o tyle spraw. Teraz wszystko

dobiegło ko ca i adne z tych uczu nie przetrwało. Ty za to chciałe , bym został

królem. Teraz widz , e nie nadaj si na to stanowisko. Widz te , e musiałem

jednak co dla ciebie znaczy . Nikomu o tym nie powiem. Wystarczy, e wiem

sam. Ale nigdy ju nie pomy l o tobie w taki sam sposób. Ju teraz twój obraz

zachodzi mgł . Zamiast twojej, widz twarz Ganelona.

Nadstawił dla mnie karku. Był tob , ale tob innym, tob , którego nie znałem.

Ile pochowałe on i ilu wrogów? Czy wielu było przyjaciół? Chyba nie. Ale tyle

skrywałe sekretów, o których nie mieli my poj cia. Nigdy nie s dziłem, e b d

patrzył, jak odchodzisz. Ganelonie - ojcze - stary przyjacielu i wrogu, przesyłam

ci po egnanie. Spotkasz si z Deirdre, któr kochałem. Zachowałe swe tajemnice.

Spoczywaj w spokoju, je li taka jest twoja wola. Daj ci t zwi dł ró , któr

niosłem przez piekło. Rzucam j w otchła . Pozostawiam ci ró te zmieszane

kolory na niebie. B d za tob t sknił...

Wreszcie kolumna si sko czyła. Ostatni ałobnicy wynurzyli si spod

kurtyny i odeszli. Wci płon ły błyskawice, lał deszcz i huczały gromy. Jednak

aden z uczestników procesji nie był mokry. Stałem na skraju otchłani i

patrzyłem, jak przechodz . Czyja dło spoczywała na moim ramieniu; nie wiem,

od jak dawna.

Teraz, kiedy przeszedł kondukt, zauwa yłem, e znowu zbli a si front

nawałnicy.

Rotacja nieba znowu sprowadzała na nas ciemno .

Z lewej strony słyszałem jakie głosy. Miałem wra enie, e rozbrzmiewaj ju

do długo, cho nie rozró niałem słów. Zdałem sobie spraw , e dr cały, e

jestem obolały i e ledwo stoj .

- Chod , połó si - zaproponowała Fiona. - Jak na jeden dzie , rodzina

zmniejszyła si ju wystarczaj co.

Pozwoliłem, by odprowadziła mnie dalej od kraw dzi.

- Wła ciwie co za ró nica? - mrukn łem. - Ile jeszcze czasu nam zostało?

background image

86

- Nie musimy tu sta i czeka - odparła. - Przejdziemy czarnym mostem do

Dworców. Przełamali my ju ich obron . Burza mo e tam nie si gn . Mo e

zatrzyma j otchła . Zreszt , i tak powinni my odprowadzi tat .

Kiwn łem głow .

- Nie mamy chyba wielkiego wyboru. Do ko ca musimy pozosta kochaj cymi

dzie mi.

Opadłem na ziemi i westchn łem. Je li ju , to czułem si jeszcze słabszy ni ,

poprzednio.

- Twoje buty... - powiedziała.

- Tak.

ci gn ła mi je. Moje stopy pulsowały bólem.

- Dzi ki.

- Przynios ci co do jedzenia.

Przymkn łem oczy. Zdrzemn łem si . Zbyt wiele obrazów wirowało mi w

głowie, by stworzy spójny sen. Nie wiem, jak długo spałem, ale dawnym

odruchem wiedziony obudziłem si , gdy dobiegł głos ko skich kopyt. Potem jaki

cie przesun ł mi si po powiekach.

Otworzyłem oczy. Nade mn stał opatulony je dziec, milcz cy i nieruchomy.

Przygl dał mi si .

Spojrzałem mu w twarz. Nie zrobił adnego gro nego gestu, lecz w tym jego

zimnym spojrzeniu wyczułem niech .

- Oto spoczywa bohater - odezwał si cichy głos.

Milczałem.

- Z łatwo ci mogłabym ci zabi .

Rozpoznałem głos, cho nie miałem poj cia, sk d bierze si ta wrogo .

- Spotkałam Borela, nim umarł. Opowiedział mi, jak zdradzieckim sposobem

go zwyci yłe .

Nie mogłem tego powstrzyma , nie mogłem si opanowa . Suchy chichot

wzbierał mi w krtani. Akurat to, ze wszystkich głupich rzeczy, o które mo na si

rozgniewa ... Mogłem jej powiedzie , e Borel był o wiele lepiej wyposa ony i

wypocz ty, i e ruszył na mnie, szukaj c walki. Mogłem powiedzie , e nie uznaj

reguł, gdy chodzi o moje ycie, albo e nie uwa am wojny za gr . Mogłem

powiedzie jeszcze wiele rzeczy, ale je li do tej pory o nich nie wiedziała czy

wolała nie rozumie , to i tak nie zrobiłyby na niej wra enia. Zreszt , jej uczucia

były a nadto wyra ne. Dlatego zdecydowałem si na jedn z wielkich i banalnych

prawd:

- Jest wiele punktów widzenia na ka d spraw .

- Pozostan przy jednym.

My lałem, czy nie wzruszy ramionami, ale były zbyt obolałe.

- Kosztowałe mnie dwie najwa niejsze osoby w moim yciu - o wiadczyła.

- Naprawd ? Bardzo mi przykro.

- Nie jeste taki, za jakiego ci uwa ałam. Widziałam w tobie prawdziwie

szlachetn posta : silny, ale pełen zrozumienia i czasem delikatny. Honorowy...

Burza, o wiele ju bli sza, szalała za jej plecami.

Pomy lałem o czym wulgarnym i powiedziałem to. Nie zwróciła uwagi, jakby

w ogóle mnie nie słyszała.

background image

87

- Odchodz teraz - rzekła. - Wracam do mojego ludu. Na razie

zwyci yli cie... ale tam le y Amber. - Skin ła w stron nawałnicy. Mogłem tylko

patrze . Nie na ywioły. Na ni . - Nie s dz , by pozostały mi jeszcze jakie

zobowi zania, które powinnam zerwa - mówiła dalej.

- A Benedykt? - spytałem cicho.

- Nie wa si ... - Odwróciła si plecami. Milczała chwil . - Nie s dz , by my

jeszcze kiedy si spotkali - o wiadczyła, a ko poniósł j w kierunku czarnej

drogi.

Cynik pomy lałby pewnie, e wolała przył czy si do strony, któr uznała za

zwyci sk , gdy Dworce Chaosu zapewne przetrwaj . Ja nie byłem tego pewien.

My lałem tylko o tym, co zobaczyłem, gdy skin ła r k . Kaptur zsun ł jej si

wtedy i przez chwil widziałem, czym si stała. To nie ludzka twarz kryła si w

cieniu. Mimo to odprowadzałem j wzrokiem, póki nie znikn ła. Po mierci

Deirdre, Branda i taty, a teraz po rozstaniu z Dar w gniewie, wiat był bardziej

pusty... cokolwiek miało z niego pozosta .

Poło yłem si i westchn łem. Mo e po prostu czeka tutaj, gdy inni odjad ,

czeka , a przetoczy si burza. I spa ... rozpłyn si ? Wspomniałem Hugiego.

Czy bym przetrawił nie tylko jego ciało, ale tak e ch ucieczki od ycia? Byłem

tak zm czony, e wydało mi si to najprostszym rozwi zaniem...

- Masz, Corwinie.

Zasn łem znowu, cho tylko na moment. Fiona stała przy mnie z prowiantem

i manierk . Kto z ni przyszedł.

- Nie chciałam przeszkadza w rozmowie - wyja niła. - Dlatego czekałam.

- Słyszała ?

- Nie, ale mog si domy li . Skoro odeszła... Trzymaj.

Przełkn łem troch wina, potem zaj łem si chlebem i mi sem. Mimo stanu

moich uczu , smakowały całkiem nie le.

- Wkrótce ruszamy - oznajmiła, spogl daj c na szalej c nawałnic . - Mo esz

dosi

konia?

- Chyba tak.

Wypiłem jeszcze łyk wina.

- Ale zbyt wiele si wydarzyło, Fi - powiedziałem. - Jestem emocjonalnie

martwy. Uciekłem z domu wariatów w wiecie Cienia. Oszukiwałem ludzi i

zabijałem ich. Spiskowałem i walczyłem. Odzyskałem pami i próbowałem

wyprowadzi swoje ycie na prost . Znalazłem rodzin i przekonałem si , e j

kocham. Pogodziłem si z tat . Walczyłem za królestwo. Próbowałem

wszystkiego, eby jako to razem powi za . A teraz okazuje si , e to na nic. I nie

mam ju ch ci, by nadal rozpacza . Odr twiałem. Wybacz.

Pocałowała mnie.

- Nie jeste my jeszcze pokonani. Znowu b dziesz sob - zapewniła mnie.

Pokr ciłem głow .

- To jak ostatni rozdział "Alicji" - stwierdziłem. - Mam uczucie, e je li

krzykn "Jeste cie tylko tali kart!", wszyscy rozsypiemy si w powietrzu jak stos

malowanych kartoników. Nie jad z wami. Zostawcie mnie tutaj. I tak byłem

tylko d okerem.

- W tej chwili jestem silniejsza od ciebie - o wiadczyła. - Jedziesz.

background image

88

- To nieuczciwe - szepn łem.

- Sko cz je . Mamy jeszcze troch czasu.

A kiedy zaj łem si jedzeniem, ona mówiła dalej:

- Twój syn, Merlin czeka na spotkanie. Chciałabym wezwa go teraz.

- Jeniec?

- Niezupełnie. Nie brał udziału w bitwie. Przyjechał po prostu jaki czas temu

i chce si z tob widzie .

Kiwn łem głow , a ona odeszła. Zostawiłem jedzenie i łykn łem wina. Chyba

zaczynałem si denerwowa . Co człowiek mo e powiedzie dorosłemu synowi, o

którego istnieniu dowiedział si całkiem niedawno? Zastanawiałem si , co czuje

wobec mnie. Czy wie o decyzji Dary? Jak powinienem si zachowa ?

Patrzyłem, jak nadchodzi z lewej strony, gdzie w sporej odległo ci zebrało si

moje rodze stwo. Zastanawiałem si wcze niej, dlaczego zostawili mnie samego.

Im wi cej przybywało go ci, tym bardziej oczywista była odpowied . Ciekawe,

czy z mojego powodu wstrzymywali odwrót. Wilgotne wichry burzy dmuchały

coraz mocniej.

Przygl dał mi si nadchodz c, bez adnego szczególnego wyrazu twarzy, tak

podobnej do mojej. My lałem, co czuła Dara, gdy jej proroctwo zniszczenia

Amberu było ju bliskie spełnienia. My lałem, jak układaj si jej stosunki z

chłopcem. My lałem... o wielu sprawach.

Pochylił si , by chwyci mnie za r k .

- Ojcze... - powiedział.

- Merlin. - Spojrzałem mu w oczy. Podniosłem si , wci trzymaj c jego dło .

- Nie wstawaj.

- Nic mi nie b dzie. - Przycisn łem go, potem pu ciłem. - Ciesz si -

powiedziałem. I jeszcze: - Napij si ze mn .

Podałem mu wino, po cz ci, by ukry , e brak mi słów.

- Dzi kuj .

Wypił troch i oddał mi manierk .

- Twoje zdrowie. - Poci gn łem łyk. - Wybacz, e nie proponuj ci krzesła.

Usiadłem na ziemi. On zrobił to samo.

- Nikt wła ciwie nie wie, co robiłe - o wiadczył. - Oprócz Fiony, która

powiedziała tylko, e było to bardzo trudne.

- Niewa ne. Ciesz si , e doszedłem a tutaj, cho by tylko z powodu naszego

spotkania. Opowiedz mi o sobie, synu. Jaki jeste ? Jak potraktowało ci ycie?

Odwrócił głow .

- Za krótko yłem, by wiele dokona .

Byłem ciekaw, czy dysponuje umiej tno ci zmiany kształtu, ale na razie

wolałem nie pyta . Przecie dopiero go poznałem; nie warto szuka ró nic.

- Nie mam poj cia, jak to jest - mrukn łem - wychowywa si w Dworcach.

Po raz pierwszy si u miechn ł.

- A ja nie mam poj cia, jak to jest gdzie indziej. Byłem dostatecznie inny, by

pozostawiano mnie samemu sobie. Uczono mnie zwykłych rzeczy, które powinien

zna d entelmen: czary, bro , trucizny, je dziectwo, ta ce... Powiedziano, e

pewnego dnia b d władał w Amberze. To ju si chyba nie spełni.

- Mało prawdopodobne w przewidywalnej przyszło ci - zgodziłem si .

background image

89

- To dobrze - stwierdził. - To jedna z rzeczy, któr nie chciałbym si

zajmowa .

- A czym by chciał?

- Chc przej Wzorzec w Amberze, jak mama, zdoby władz nad Cieniem,

bym mógł w nim w drowa , ogl da dziwne krainy, dokonywa niezwykłych

czynów. S dzisz, e to mo liwe?

Napiłem si i oddałem mu wino.

- Całkiem mo liwe, e Amber ju nie istnieje. Wszystko zale y od tego, czy

twojemu dziadkowi udało si co , co zamierzał. A nie ma go ju i nie powie, co si

zdarzyło. Jednak, tak czy inaczej, wci istnieje Wzorzec. Je li prze yjemy t

piekieln burz , obiecuj , e doprowadz ci do niego, udziel instrukcji i

dopilnuj , eby go przeszedł.

- Dzi ki. Opowiesz mi o swojej podró y tutaj?

- Pó niej - obiecałem. - Co ci mówili na mój temat?

Odwrócił wzrok.

- Uczono mnie pot pia wiele z tego, co zachodzi w Amberze - rzekł po chwili.

- Ciebie miałem szanowa jako ojca, pami taj c jednak, e stoisz po stronie

wroga. - Znów umilkł. - Pami tam wtedy, na patrolu, kiedy tu przybyłe , a ja

znalazłem ci zaraz po twojej walce z Kwanem... ywiłem wtedy mieszane

uczucia. Wła nie zabiłe kogo , kogo znałem, a jednak... musiałem podziwia

twoj postaw . W twojej twarzy dostrzegłem własn . To było dziwne. Chciałem

pozna ci lepiej.

Niebo zatoczyło pełny kr g. Ciemno znalazła si nad nami, a kolory płyn ły

nad Chaoscm. Tym wyra niejszy był stały post p rozbłyskuj cego frontu

nawałnicy. Pochyliłem si , si gn łem po buty i zacz łem je wkłada . Wkrótce

trzeba b dzie rozpocz odwrót.

- Musimy doko czy t rozmow na twoim terenie - o wiadczyłem. - Pora ju

ucieka przed burz .

Odwrócił si , przez chwil obserwował ywioły, potem spojrzał ponad

otchłani .

- Je li chcesz, mog wezwa smug .

- Jeden z tych dryfuj cych mostów? Jak ten, po którym jechałe w dniu

naszego spotkania?

- Tak - potwierdził. - S bardzo wygodne i...

Jaki krzyk rozległ si od strony moich krewniaków. Poprzednio nic im nie

groziło, wi c wstałem spokojnie i przeszedłem kilka kroków w ich kierunku.

Merlin ruszył za mn .

Wtedy go zobaczyłem. Biały kształt, jakby biegn cy przez powietrze i

unosz cy si z otchłani. Przednie kopyta dotkn ły kraw dzi, potem dał susa i

stan ł nieruchomo, obserwuj c wszystkich: nasz Jednoro ec.

background image

90

Rozdział 13

Na chwil spłyn ło ze mnie zm czenie i ból. Patrzyłem na delikatn , biał

sylwetk i czułem mu ni cie czego na kształt nadziei. Drobn cz ci umysłu

pragn łem podbiec, lecz co o wiele pot niejszego trzymało mnie w bezruchu i

oczekiwaniu.

Nie wiem, jak długo tak stali my. Poni ej, na zboczach, ołnierze szykowali si

do odwrotu. Wi zano je ców, pakowano juki, ładowano sprz t. Lecz cała ta

wielka armia, w trakcie przygotowa do przemarszu, zatrzymała si nagle. To nie

było naturalne, e tak szybko dostrzegli, co si dzieje, ale ka da twarz, jak

widziałem, zwracała si ku nam, ku Jednoro cowi na kraw dzi, wyra nie

widocznemu na tle oszalałego nieba.

Spostrzegłem, e nagle ucichł wiatr dmuchaj cy mi w plecy, cho wci

huczały gromy, a błyskawice ciskały migotliwe cienie. Wspomniałem inne

spotkanie z Jednoro cem, kiedy jechali my po ciało cienia Caine'a, tego dnia, gdy

przegrałem starcie z Gerardem. Pomy lałem o historiach, które mi opowiadano...

Czy naprawd potrafi nam pomóc?

Jednoro ec post pił o krok i zatrzymał si . Był tak cudowny, e sam jego

widok dodał mi odwagi. Ale było to bolesne uczucie: takie pi kno mo na

przyjmowa tylko w małych dawkach. W jaki sposób dostrzegałem

nadnaturaln inteligencj ukryt w nie nobiałej głowie. Pragn łem go dotkn ,

ale wiedziałem, e nie mog .

Rozejrzał si . Zwrócił spojrzenie w moj stron i gdybym tylko potrafił,

odwróciłbym wzrok. To jednak nie było mo liwe, wi c patrzyłem w te oczy, w

których czytałem zrozumienie niesko czenie gł bsze ni moje.

Było tak, jakby wiedział o mnie wszystko, jakby w tej wła nie chwili ocenił

próby, które przeszedłem.., zobaczył, zrozumiał, mo e współczuł. Przez chwil

miałem wra enie, e widz al, miło ... i mo e odrobin rozbawienia.

Potem odwrócił głow i kontakt został zerwany.

Westchn łem mimowolnie. I wła nie wtedy dostrzegłem w wietle błyskawicy,

e co l ni z boku jego szyi. Zrobił kolejny krok i teraz patrzył na gromad

mojego rodze stwa. Opu cił głow i zar ał cichutko. Stukn ł o ziemi prawym

przednim kopytem.

Wyczułem, e Merlin stan ł obok mnie. Pomy lałem, co bym stracił, gdyby

wszystko sko czyło si tutaj.

Jednoro ec wykonał kilka tanecznych kroków. Potrz sn ł głow i opu cił j .

Miałem wra enie, e nie podoba mu si pomysł zbli enia do tak du ej grupy

ludzi. Po kolejnym kroku raz jeszcze dostrzegłem migotanie. I nie tylko.

Czerwona iskra błyszczała poprzez futro na szyi: nosił Klejnot Wszechmocy. Nie

wiedziałem, jak go odzyskał, ale to bez znaczenia. Je li tylko odda kamie , byłem

pewien, e zdołam przełama burz ... a przynajmniej osłoni to miejsce i nas,

dopóki nie minie. Ale jedno spojrzenie było wszystkim, na co mogłem liczy . Nie

zwracał ju na mnie uwagi. Wolno, ostro nie, gotów do ucieczki przy

najmniejszym zagro eniu, zbli ył si do miejsca, gdzie stali Julian, Random,

Bleys, Fiona, Llewella, Benedykt i kilkoro szlachty.

Powinienem ju wtedy zda sobie spraw , co si dzieje, ale nic nie

background image

91

rozumiałem. Po prostu obserowałem ruchy smukłego zwierz cia, wchodz cego z

wolna w sam rodek grupy.

Znowu si zatrzymał, opu cił głow , potrz sn ł grzyw i opadł na przednie

kolana. Klejnot Wszechmocy wisiał teraz na spiralnym, złotym rogu; jego

ko cem dotykał prawie osoby, przed któr kl czał.

Nagle oczyma wyobra ni zobaczyłem na niebie twarz i naszego ojca. Znów

usłyszałem jego słowa: "Po mojej mierci na was spadnie problem sukcesji... Nie

mam wyj cia; musz postawi t spraw na rogu Jednoro ca".

W grupie rozległy si szepty. Zrozumiałem, e wszystkim przyszła do głowy ta

sama my l. Jednoro ec nie drgn ł nawet wobec tego poruszenia, lecz trwał niby

mi kka, biała statua, jakby przestał nawet oddycha .

Random powoli wyci gn ł r k i zdj ł Klejnot. Usłyszałem jego cichy głos.

- Dzi ki ci - powiedział.

Julian wydobył miecz, przykl kn ł i zło ył go u stóp Randoma. Potem Bleys i

Benedykt, Caine, Fiona i Llewella. Doł czyłem do nich. A wraz ze mn mój syn.

Random milczał przez chwil . Wreszcie odezwał si .

- Przyjmuj wasz hołd - oznajmił. - A teraz wsta cie wszyscy.

Jednoro ec odwrócił si i ruszył biegiem. Przemkn ł po zboczu i w mgnieniu

oka znikn ł poza zasi giem wzroku.

- Nigdy bym si nie spodziewał czego takiego - stwierdził Random, wci

spogl daj c na Klejnot. - Corwinie, czy mo esz wzi to ode mnie i powstrzyma

nawałnic ?

- Teraz nale y do ciebie - odparłem. - Nie wiem, jak daleko si ga zaburzenie.

Nie wiem, czy w moim obecnym stanie potrafiłbym wytrwa tak długo, by

zapewni nam bezpiecze stwo. S dz , e musi to by twój pierwszy czyn jako

króla.

- W takim razie musisz mi pokaza , jak to zrobi . My lałem, e dla

dostrojenia niezb dny jest Wzorzec.

- Chyba nie. Brand sugerował, e osoba ju zestrojona mo e dostroi inn .

Zastanawiałem si nad tym i chyba ju wiem, jak tego dokona . Przejd my na

stron .

- W porz dku. Chod my.

Co nowego pojawiło si w jego głosie, w postawie. Nieoczekiwana rola

odmieniła go. My lałem, jakim królem i królow stanie si on i Vialle. Zbyt

wiele... Nie mogłem skupi my li. Zbyt wiele si ostatnio wydarzyło. Nie

potrafiłem zawrze w jednym planie my lowym wszystkich tych zdarze . Miałem

ochot wczołga si w jaki cichy k cik i przespa cały dzie . Zamiast tego,

szedłem za nim do miejsca, gdzie wci arzyło si niewielkie ognisko.

Spojrzał w ogie i dorzucił gar patyków. Potem usiadł i skin ł mi głow .

Podszedłem i zaj łem miejsce obok.

- Z tym całym panowaniem... - zacz ł. - Corwinie, co ja zrobi ? To spadło na

mnie zupełnie nagle.

- Co zrobisz? Prawdopodobnie kawał dobrej roboty.

- My lisz, e mieli al?

- Je li nawet, to tego nie okazali. Jeste dobrym kandydatem, Randomie. Tyle

si ostatnio zdarzyło... Tato nas chronił, mo e nawet bardziej, ni powinien dla

background image

92

naszego dobra. Tron to nie aden frykas. Czeka ci wiele ci kiej pracy. My l , e

inni te to zrozumieli.

- A ty?

- Ja pragn łem go tylko dlatego, e pragn ł Eryk. Wtedy nie zdawałem sobie z

tego sprawy, ale to prawda. Tron był sztonem w grze, któr rozgrywali my przez

całe lata. Wła ciwie, był zako czeniem wendetty. Zabiłbym, by go zdoby . I teraz

ciesz si , e Eryk znalazł inny sposób, by umrze . Wi cej było w nas

podobie stw ni ró nic. Tego te nie zauwa ałem; dopiero potem. Ale po, jego

mierci wci wyszukiwałem powody, by nie bra korony. Wreszcie

u wiadomiłem sobie, e wcale nie chc tronu. Nie. Bierz go na szcz cie. Rz d

m drze, bracie. Jestem pewien, e potrafisz.

- Spróbuj , je li Amber nadal istnieje - powiedział po chwili. - A teraz

zajmijmy si spraw Klejnotu. Ta burza przesun ła si ju nieprzyjemnie blisko.

Kiwn łem głow i wzi łem od niego kamie . Uniosłem na ła cuchu tak, by

wieciły przez niego płomienie. Błysn ło wiatło; wn trze wydawało si czyste.

- Przysu si i patrz w Klejnot wraz ze mn - poleciłem.

Zrobił to; przez moment razem spogl dali my w kryształ.

- My l o Wzorcu - powiedziałem i sam zacz łem o nim my le , próbuj c

przywoła obraz jego p tli i zwojów, jego l ni cych blado linii.

Zdawało mi si , e dostrzegam skaz przy samym rodku kamienia.

Studiowałem j , my l c o skr tach, łukach, zasłonach.., Wyobraziłem sobie pr d,

który przebiegał przeze mnie za ka dym razem, kiedy próbowałem swych sił na

tej skomplikowanej trasie.

Skaza kryształu stała si wyra niejsza. Si gn łem ku niej sw wol ,

przywołałem stan spełnienia i wyrazisto ci. Ogarn ło mnie znajome uczucie, takie

samo jak wtedy, kiedy sam zestroiłem si z Klejnotem. Miałem tylko nadziej , e

pozostało mi do sił, by powtórzy to do wiadczenie.

Chwyciłem Randoma za rami .

- Co widzisz?

- Co podobnego do Wzorca - powiedział. - Tylko jest trójwymiarowy i le y na

dnie czerwonego morza.

- Zatem chod ze mn - poleciłem. - Musimy tam dotrze .

Znowu wra enie ruchu, z pocz tku lot, potem upadek z rosn c szybko ci w

stron nigdy nie ogl danych dokładnie splotów Wzorca w Klejnocie. Nakazałem

ruch naprzód. Wyczuwałem obecno mego brata, a otaczaj ce nas rubinowe

l nienie pociemniało, przemienione w czer czystego, nocnego nieba. Cudowny

Wzorzec rósł z ka dym dudni cym uderzeniem serca. Cały proces wychwał si

chyba łatwiejszy ni poprzednio; mo e dlatego, e byłem ju zestrojony.

Czuj c przy sobie Randoma, wci gałem go za sob , a daleki, znajomy kształt

rozrastał si coraz bardziej. Dostrzegłem ju punkt pocz tkowy. Popłyn li my ku

niemu; raz jeszcze spróbowałem ogarn absolut tego Wzorca i raz jeszcze

zagubiłem si w jego ponad wymiarowych zwojach. Łuki, spirale i spl tane z

pozoru linie owijały si wokół nas. Ponownie ogarn ł mnie znany z poprzedniej

wizyty zachwyt. I byłem wiadom, e Random odczuwa to samo.

Przesun li my si do fragmentu, gdzie był pocz tek, i zostali my wessani.

Otaczała nas przebijana iskrami migotliwa jasno ; wplatali my si w wietln

background image

93

matryc . Tym razem droga pochłon ła mnie całkowicie, a Pary wydawał si

bardzo daleki...

Pami pod wiadomo ci przypominała mi o trudniejszych odcinkach.

Wykorzystałem swe pragnienie - sw wol , je li tak zechcesz, j nazwa - by

pomkn o lepiaj cym szlakiem, beztrosko czerpi c od Randoma sił dla

przyspieszenia procesu.

Przypominało to w drówk po l ni cym wn trzu ogromnej, przepi knie

zwini tej muszli. Nasze przej cie było zupełnie bezgło ne, a my sami byli my

tylko bezcielesnymi punktami ja ni.

Pr dko rosła, a z ni psychiczny ból, którego nie pami tałem z poprzedniego

lotu. Mo e miał jaki zwi zek z wyczerpaniem albo z pragnieniem, by wszystko

odbyło si jak najszybciej. Przebijali my bariery; otaczały nas jednostajne,

płynne ciany jasno ci. Czułem ogarniaj c mnie słabo , oszołomienie. Lecz nie

było mnie sta na luksus nie wiadomo ci, nie mogłem te zwolni , gdy burza

dotarła ju tak blisko. Znowu, cho niech tnie, zaczerpn łem sił od Randoma -

tym razem po to, by utrzyma nas obu w grze.

Pomkn li my naprzód.

Nie do wiadczyłem tego mrowienia, zwi zanego z uczuciem, e co zostaje

stworzone. Jego brak był z pewno ci wynikiem mojego dostrojenia. Poprzednie

przej cie mógło zaowocowa pewn odporno ci .

Po bezczasowym interwale odniosłem wra enie, e Random słabnie. By mo e

stałem si zbyt wielkim ci arem na jego siły. Nie wiedziałem, czy je li nadal b d

si na nim wspierał, zostanie mu do energii, by opanowa nawałnic .

Postanowiłem nie czerpa ju z jego rezerw. Zaszli my dostatecznie daleko. Na

pewno potrafi pod a dalej beze mnie. B d si trzymał, jak długo potrafi .

Lepiej, ebym zgin ł tu sam, ni mieliby my zgin obaj.

Płyn li my dalej; zmysły buntowały si , coraz cz ciej powracał zawrót głowy.

Usuwaj c z umysłu wszelkie nieistotne kwestie, cał sił woli skoncentrowałem na

ruchu. Byli my ju chyba blisko ko ca. I wtedy nadpłyn ł mrok, który nie był

cz ci procesu. Stłumiłem panik .

Nic z tego. Czułem, e si zapadam. Tak blisko! Byłem pewien, e prawie

sko czyli my. Łatwo byłoby...

Wszystko odpłyn ło. Ostatnim uczuciem była wiadomo troski Randoma.

Pod stopami co migotało pomara czowo i czerwono.

Czy bym tkwił w pułapce jakiego astralnego piekła?

Patrzyłem w skupieniu, a umysł oczyszczał si z wolna. Ciemno otaczała

wiatło i...

Słyszałem jakie głosy. Znajome...

Widziałem wyra niej. Le ałem na plecach, zwrócony stopami w stron

ogniska.

- Ju dobrze, Corwinie. Wszystko w porz dku.

To Fiona przemówiła. Obejrzałem si . Siedziała na ziemi powy ej mnie.

- Random...? - wykrztusiłem.

- Jemu te nic nie jest.., ojcze.

Merlin zaj ł miejsce bardziej na prawo.

- Co si stało?

background image

94

- Random ci wyprowadził - odparła Fiona.

- Czy dostrojenie si powiodło?

- Uwa a, e tak.

Usiadłem z trudem. Próbowała mi przeszkodzi , ale usiadłem i tak.

- Gdzie on jest?

Wskazała wzrokiem.

Random stał odwrócony plecami, jakie trzydzie ci metrów od nas, na skalnej

półce, twarz w stron burzy. Była ju bardzo blisko; wicher szarpał mu płaszcz.

Błyskawice krzy owały si przed nim, a grzmot nie cichł ani na chwil .

- Jak długo... jak długo tam stoi?

- Dopiero par minut - odparła Fiona.

- Tyle czasu min ło... od naszego powrotu?

- Nie. Długo byłe nieprzytomny. Random najpierw porozmawiał z innymi,

potem nakazał odwrót wojsk. Benedykt zabrał wszystkich na czarn drog .

Przechodz do Dworców.

Spojrzałem tam. Na czarnej drodze trwał ruch: mroczna kolumna zmierzała

w stron cytadeli. Pomi dzy nami dryfowały pasma babiego lata; po drugiej

stronie, wokół czarnego masywu, płon ły gromady iskier. Niebo nad nami

zatoczyło pełny kr g i znale li my si pod ciemn połow . Znowu doznałem

dziwnego wra enia, e byłem tu kiedy , bardzo dawno temu, by si przekona , e

nie Amber, a to wła nie miejsce jest prawdziwym o rodkiem stworzenia.

Próbowałem pochwyci widmo wspomnie ...

Znikn ło.

Rozejrzałem si w przecinanym błyskawicami półmroku.

- Wszyscy oni... odeszli? - zwróciłem si do niej. - Ty, ja, Merlin i Random...

nikt wi cej nie został?

- Nikt - rzekła Fiona. - Czy chcesz ruszy za nimi?

Pokr ciłem głow .

- Zostaj tutaj, z Randomem.

- Wiedziałam, e tak powiesz.

Wstałem, gdy si podniosła. Merlin tak e. Biały rumak podbiegł, gdy klasn ła

w dłonie.

- Nie potrzebujesz ju mojej opieki - stwierdziła. - Pojad wi c i doł cz do

reszty w Dworcach Chaosu. Wasze konie czekaj sp tane przy tamtych skałach. -

Skin ła r k . - Jedziesz, Merlinie?

- Zostan z moim ojcem. I z królem.

- Jak chcesz. Mam nadziej , e wkrótce znów ci zobacz .

- Dzi ki, Fi - powiedziałem.

Pomogłem jej wsi

na siodło i przez chwil patrzyłem, jak odje d a.

Wróciłem do ogniska. Random stał nieruchomo, zmagaj c si z burz .

- Jest mnóstwo wina i ywno ci - oznajmił Merlin. - Przynie ci troch ?

- Niezły pomysł.

Burza przysun ła si tak blisko, e w ci gu kilku minut dotarłbym do niej na

piechot . Na razie trudno było oceni , czy wysiłki Randoma daj jaki efekt.

Westchn łem ci ko i zamy liłem si . Koniec. Tak czy inaczej, moje rozpocz te

jeszcze w Greenwood trudy dobiegły ko ca. Nie musz si m ci . Nie. Mamy nie

background image

95

naruszony Wzorzec, mo e nawet dwa. Przyczyna wszystkich naszych zmartwie ,

Brand, nie yje. Wszelkie pozostało ci mojej kl twy zostan wymazane przez

pot ne konwulsje Cienia. A ja zrobiłem, co mogłem, by j odwróci . Odnalazłem

przyjaciela w ojcu i przed mierci pogodziłem si z nim ju w jego własnej

osobie. Mieli my nowego króla, który wyra nie otrzymał błogosławie stwo

Jednoro ca. Przysi gli my mu lojalno - moim zdaniem szczerze. Znów

poł czyłem si z rodzin . Czułem, e spełniłem swój obowi zek. Nic nie zmuszało

mnie do działania. Sko czyły mi si powody i byłem tak bliski spokoju, jak mo e

nigdy w yciu. Wszystko było poza mn . Gdybym miał teraz umrze , to niech

b dzie. Nie protestowałbym tak gło no, jak w ka dej innej chwili.

- Daleko odszedłe , ojcze.

Z u miechem skin łem głow . Wzi łem troch jedzenia. Cały czas

obserwowałem burz . Jeszcze za wcze nie, by mie pewno , ale chyba przestała

si zbli a . Byłem zbyt zm czony, by zasn . Czy co w tym rodzaju. Ból min ł i

ogarn ło mnie cudowne odr twienie.

Byłem jak zanurzony w ciepłej wacie. Zdarzenia i reminiscencje nakr cały

psychiczny zegar w głowie. Z przeró nych wzgl dów było to rozkoszne uczucie.

Sko czyłem jedzenie, doło yłem do ognia. Potem łykn łem wina i patrzyłem na

burz , niby w oszronione okno, za którym wybuchaj sztuczne ognie. ycie było

pi kne. Je li Randomowi uda si rozproszy t nawałnic , jutro wyrusz do

Dworców Chaosu. Nie wiem, co mo e mnie tam czeka . Mo e to gigantyczna

pułapka.

Zasadzka. Sztuczka. Odsun łem t my l. W tej chwili jako nie miało to

znaczenia.

- Zacz łe mi opowiada o sobie, ojcze.

- Naprawd ? Nie pami tam ju , co mówiłem.

- Chciałbym lepiej ci pozna . Opowiedz wi cej.

Westchn łem i wzruszyłem ramionami.

- Wi c o tym. - Skin ł r k . - Cały ten konflikt... Jak to si zacz ło? Jaka była

twoja rola? Fiona mówiła, e przez wiele lat yłe w Cieniu pozbawiony pami ci.

Jak j odzyskałe , jak znalazłe innych i wróciłe do Amberu?

Za miałem si . Raz jeszcze spojrzałem na Randoma i burz . Wypiłem łyk

wina i otuliłem si płaszczem.

- Czemu nie? - mrukn łem. - Je li masz ochot na długie historie, oto jedna z

nich... Przypuszczam, e najlepiej b dzie zacz od prywatnej kliniki w

Greenwood, na cieniu-Ziemi mojego wygnania. Tak...

background image

96

Rozdział 14

Opowiadałem, a niebo wykonało nad nami pełny obrót. Potem drugi.

Zmagaj cy si z nawałnic Random zwyci ył. Rozst piła si przed nami jak

rozci ta toporem olbrzyma. Szalała jeszcze z obu stron, by wreszcie odej na

północ i południe, rozpływaj c si , słabn c i znikaj c.

Kraina, któr zasłaniała, przetrwała, lecz czarna droga znikn ła. Merlin

twierdzi jednak, e to aden kłopot. Gdy nadejdzie pora, by przej na drug

stron , przywoła dla nas pasmo babiego lata.

Random odszedł. Straszliwy był wysiłek, którego si podj ł. Gdy wypoczywał,

nie wygl dał ju jak dawniej: zapalczywy młodszy brat, któremu uwielbiali my

dokucza . Na jego twarzy wyst piły linie, których nie dostrzegałem wcze niej:

oznaki gł bi, na któr nie zwracałem uwagi. Mo e to niedawne wydarzenia

wpłyn ły na jego obraz w moich oczach, ale wydawał si jakby silniejszy i

bardziej szlachetny. Czy by nowa rola tak podziałała? Naznaczony przez.

Jednoro ca, namaszczony przez burz , chyba rzeczywi cie nawet przez sen

wygl dał po królewsku.

Ja ju spałem, a Merlin drzemał w tej chwili. Zadowolenie daje mi fakt, e w

tej krótkiej chwili przed jego przebudzeniem jestem jedynym płomykiem

wiadomo ci na grani Chaosu. Spogl dam na ocalały wiat, wiat oczyszczony,

wiat, który trwa...

Spó nili my si mo e na pogrzeb taty, na rejs w jakie bezimienne miejsce

poza Dworcami. To smutne, ale nie miałem siły, by si ruszy . Widziałem jednak

splendor jego odej cia, a wielk cz jego ycia nosz w sobie.

Po egnali my si . On by to zrozumiał. I ty egnaj, Eryku. Po tylu latach

mówi to wreszcie, wła nie w taki sposób. Gdyby do ył tej chwili, wszystkie

nasze rachunki zostałyby zamkni te. Pewnego dnia mo e nawet zostaliby my

przyjaciółmi... skoro znikn ły wszelkie powody sporów. Ze wszystkich par w

rodzinie, ty i ja najbardziej byli my podobni do siebie. Mo e z wyj tkiem Deirdre

i mnie, w pewnym sensie... Lecz łzy z tej przyczyny zostały przelane ju dawno.

Mimo to, egnaj jeszcze raz, najukocha sza siostro; zawsze y b dziesz w moim

sercu.

I ty, Brandzie... Wspominam ci z gorycz , szalony bracie. Prawie nas

zniszczyłe . Niemal zrzuciłe Amber z wyniosłego gniazda na piersi Kolviru.

Wstrz sn łby całym Cieniem. Niemal rozbiłe Wzorzec i przebudowałe

wszech wiat na własny obraz. Obł kany i zły, tak blisko byłe realizacji swych

pragnie , e jeszcze teraz dr na samo wspomnienie. Jestem zadowolony, e

odszedłe , e zabrały ci strzała i otchła , e nie ha bisz ju sw obecno ci

ludzkich siedzib ani nie oddychasz słodkim powietrzem Amberu. Chciałbym, by

nigdy si nie urodził, a je li ju , to aby zgin ł wcze niej. Do ! Takie refleksje

pomniejszaj mego ducha. B d martwy i nie nawiedzaj ju moich my li.

Rozkładam was jak karty, moi bracia i siostry. To bolesne, lecz i pobła liwe

wobec siebie, uogólnia w taki sposób, ale wy... ja... my zmienili my si chyba i

zanim znowu wł cz si do ruchu, potrzebuj tego ostatniego spojrzenia.

Caine, nigdy ci nie lubiłem i nadal ci nie ufam. Obraziłe mnie, zdradziłe , a

nawet pchn łe mnie sztyletem. Zapomnijmy o tym. Nie podobaj mi si twoje

background image

97

metody, ale tym razem nic nie mog zarzuci twojej lojalno ci. Pokój wi c. Niech

nowe panowanie rozpocznie si od czystego konta w naszych obrachunkach.

Llewello, posiadasz wielkie rezerwy charakteru, a niedawne okoliczno ci nie

zmusiły ci , by z nich skorzysta . Za to jestem wdzi czny. To czasem przyjemne -

wyj z konfliktu nie poddaj c si próbie.

Bleysie, wci jeste dla mnie postaci spowit w blask: m ny, wylewny,

gwałtowny. Za to pierwsze, mój szacunek; za drugie, mój u miech. A trzecie

przynajmniej ostatnio złagodniało. To dobrze. W przyszło ci trzymaj si z dala

od spisków. Nie pasuj do ciebie.

Fiono, ty zmieniła si najbardziej. Musz nowym uczuciem zast pi stare,

ksi niczko, gdy po raz pierwszy stali my si przyjaciółmi. Przyjmij moj

sympati , czarodziejko. Jestem twoim dłu nikem.

Gerardzie, powolny i wierny bracie, mo e jednak nie wszyscy si zmienili my.

Trwałe jak skała przy tym, w co wierzyłe . Oby nie dał si tak łatwo

wykorzystywa . Obym nigdy nie musiał stawa z tob do zapasów. Wracaj na

morze w swych okr tach i oddychaj czystym, słonym powietrzem.

Julianie, Julianie, Julianie... Czy bym nigdy nie znał ci naprawd ? Nie.

Zielona magia Ardenu musiała roztopi dawn pró no , pozostawiaj c

słuszniejsz dum i co , co ch tnie nazw uczciwo ci ... co całkiem innego ni

miłosierdzie, na pewno, lecz b d ce dodatkiem do twej zbrojowni, którego bym

nie lekcewa ył.

Benedykcie, bogowie wiedz , e nabierasz m dro ci, gdy czas wypala swój

szlak ku entropii. Lecz w swej wiedzy o ludziach wci zaniedbujesz pojedyncze

egzemplarze tego gatunku. Mo e teraz, kiedy bitwa si sko czyła, zobacz

wreszcie twój u miech. Odpoczywaj, wojowniku.

Flora... Nie jeste gorsza teraz ni wtedy, gdy znałem ci tak dawno temu. To

tylko sentymentalne marzenie, patrze na ciebie i innych jak ja teraz, podlicza

swoje rachunki i szuka kredytów. Nie jeste my ju nieprzyjaciółmi, nikt z nas, i

to powinno wystarczy .

A m czyzna odziany w czer i srebro, ze srebrn ró ? Chciałbym wierzy ,

e nauczył si ufno ci, e przemył oczy w krystalicznym ródle, e odkurzył jeden

czy dwa ideały. Mniejsza z tym. Mo e pozosta mocnym w g bie, w cibskim

kr taczem, sprawnym jedynie w nieistotnej sztuce przetrwania, tak lepym, jak

pami taj go lochy, na bardziej finezyjne odcienie ironii. Nie szkodzi, niech mu

b dzie, niech tak b dzie. Mo e nigdy nie b d z niego zadowolony.

Carmen, voulez-vous venir avec moi! Nie? Wi c egnaj i ty, ksi niczko

Chaosu. Mogło by przyjemnie.

Niebo obraca si po raz kolejny; kto mo e wiedzie , na jakie czyny pada jego

witra owy blask? Pasjans został rozło ony i rozegrany. Tam gdzie było nas

dziewi ciu, jest teraz siedmiu i jeden król. Ale Merlin i Martin s teraz z nami,

nowi gracze w tej nieprzerwanej rozgrywce.

Siły mi wracaj , gdy patrz na popioły i my l o drodze, jak obrałem.

Intryguje mnie cie ka przede mn , od hal piekła do halleluja. Znowu mam swoje

oczy, pami , rodzin . A Corwin zawsze pozostanie Corwinem, nawet w dniu

S du.

Merlin zaczyna si rusza ; to dobrze. Pora odje d a . S sprawy do

background image

98

załatwienia.

W swym ostatnim wyczynie po pokonaniu burzy, Random poł czył si ze mn

i, czerpi c moc z Klejnotu, przez Atut nawi zał kontakt z Gerardem. Karty

znowu s zimne, a cienie znów s sob . Amber trwa. Lata min ły od dnia, gdy go

opu cili my, i mo e wi cej ich upłynie, nim tam powróc . Pozostali przeatutowali

si ju pewnie do domu, jak Random, na którego czekały obowi zki. Ja jednak

musz teraz odwiedzi Dworce Chaosu, poniewa obiecałem, poniewa mog

nawet by tam potrzebny.

Zbieramy ekwipunek, Merlin i ja. Wkrótce mój syn wezwie widmow cie k .

Kiedy wszystko ju tam załatwi , kiedy Merlin przejdzie Wzorzec i odjedzie,

by znale własne wiaty, b d musiał wyruszy w podró . Musz zjawi si w

miejscu, gdzie zasadziłem gał starego Ygga, odwiedzi drzewo, które z niej

wyrosło. Musz zobaczy , co stało si z Wzorcem, jaki wykre liłem przy wtórze

gruchania goł bi na Polach Elizejskich. Je li poprowadzi mnie do innego

wszech wiata, w co teraz wierz , musz tam pój , by sprawdzi , jaki go

stworzyłem.

cie ka dryfuje przed nami, si gaj c w dali Dworców Chaosu. Czas nadszedł.

Wsiadamy na konie i ruszamy. Jedziemy teraz nad czerni , drog , która wygl da

jak gaza. Wroga twierdza, podbity naród, pułapka, ojczyzna przodków...

Zobaczymy. Co migocze słabo na blankach i na balkonie. Mo e nawet zd ymy

na pogrzeb. Prostuj si i sprawdzam, czy miecz lekko wychodzi z pochwy.

Ju niedługo b dziemy na miejscu.

egnaj i witaj, jak zawsze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Amber 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Amber 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber 10 Książe Chaosu
Zelazny Roger Amber 08 Znak Chaosu
Zelazny Roger Amber 10 Ksiaze chaosu
Zelazny Roger Amber 08 Znak Chaosu
Zelazny Roger AMBER 5 Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber Dworce Chaosu 5 tom
Zelazny Roger 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger 05 Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber Znak Chaosu 8 tom
Zelazny Roger AMBER 8 Znak Chaosu
Zelazny Roger Amber Ksiąrze Chaosu tom 10
Zelazny 05 Dworce Chaosu
Kroniki Amberu [05] Dworce Chaosu
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)

więcej podobnych podstron